White James Szpital Kosmiczny 01 Szpital Kosmiczny

background image

Autor - James White
Tytuł - Szpital kosmiczny
Tłumaczenie - Wiktor Bukato

1... Lekarz

Stworzenie zajmujące przedział sypialny O'Mary ważyło około pół tony, miało szeć
krótkich, grubych wyrostków służących mu zarówno za ręce jak i za nogi, pokryte za
było skórą tak twardą jak elastyczna pancerna płyta. Pochodziło z planety Hudlar,
której ciążenie czterokrotnie, a cinienie atmosferyczne siedmiokrotnie wyższe w
porównaniu z ziemskim pozwalały spodziewać się tak mocnej budowy ciała. O'Mara
wiedział jednak, że mimo swej olbrzymiej siły istota ta była całkowicie bezradna;
miała bowiem zaledwie pół roku, a już stała się wiadkiem tragicznej mierci rodziców,
jej mózg za rozwinięty był na tyle, że ów wypadek miertelnie ją przeraził.
- P-p-przywiozłem tu tego malca - powiedział Waring, jeden z operatorów sekcyjnych
pola przyciągającego. Nie cierpiał O'Mary, nie bez powodu, ale usiłował to ukryć.
- C-C-Caxton mnie tu przysłał. Powiedział, że z tą nogą i tak nie może pan normalnie
pracować, a więc zajmie się pan maluchem, dopóki kto nie przyleci z jego planety.
Zresztą ten k-k-kto już leci...
Waring odszedł na bok. Zaczął szybko sprawdzać hermetycznoć skafandra, by wyjć,
zanim O'Mara zdąży co powiedzieć o wypadku.
- Przyniosłem trochę tego, co on je - zakończył szybko. - Zostawiłem w luzie.
O'Mara skinął głową w milczeniu. Był to człowiek napiętnowany budową fizyczną
zapewniającą mu zwycięstwo w każdej bójce, które ostatnio często mu się zdarzały;
twarz miał grubą i kanciastą, za sylwetkę przesadnie umięnioną. Wiedział, że jeli
pozwoli sobie na okazanie, jak bardzo wstrząsnął nim ten wypadek, Waring pomyli,
że po prostu udaje. O'Mara dawno już odkrył, że po ludziach o jego budowie nikt
nigdy nie oczekuje żadnych cieplejszych uczuć.
Natychmiast po odejciu Waringa poszedł do luzy po ów sławetny rozpylacz, którym
Hudlarianie odżywiają się poza macierzystą planetą. Kiedy sprawdzał to urządzenie i
zapasowe pojemniki z żywnocią, przebiegał w mylach to, co będzie musiał
powiedzieć kierownikowi sekcji, Caxtonowi, gdy ten się pojawi. Spoglądając
markotnie przez iluminator luzy na elementy gigantycznej układanki rozrzuconej na
dwustu kilometrach szeciennych przestrzeni kosmicznej, spróbował się zastanowić.
Jednak myli ciągle uciekały od wypadku w uogólnienia i fakty dotyczące raczej
dalekiej przyszłoci lub przeszłoci.
Owa potężna konstrukcja, która powoli przybierała swój ostateczny kształt w
Dwunastym Sektorze Galaktycznym, w połowie drogi między skrajem galaktyki
macierzystej oraz gęsto zamieszkałymi układami Wielkiego Obłoku Magellana, miała
stać się szpitalem, który zaćmi wszystkie inne. W którym wiernie odtworzone zostaną
warunki panujące na setkach różnych planet, uwzględniające najróżniejsze
wymagania co do temperatury, cinienia, siły ciążenia, promieniowania i składu
atmosfery wedle potrzeb pacjentów i opiekującego się nimi personelu. Budowa takiej
olbrzymiej i skomplikowanej konstrukcji przekraczała możliwoci nawet najbogatszego
wiata, toteż poszczególne fragmenty szpitala wykonały setki planet i potem
przetransportowały je na miejsce montażu.
Ale układanie tej łamigłówki nie było łatwym zajęciem.
Każda z zainteresowanych planet miała kopię planów konstrukcyjnych. A jednak
mimo to zdarzały się pomyłki, prawdopodobnie dlatego, że opisy planów należało

background image

przekładać na różne języki i systemy miar. Segmenty, które powinny do siebie
pasować, często trzeba było modyfikować, co powodowało koniecznoć
manewrowania nimi za pomocą skupionych pól przyciągających i odpychających.
Była to bardzo trudna praca dla manewrowych, bo o ile ciężar tych segmentów w
Kosmosie równał się zeru, o tyle ich masa i bezwładnoć pozostawały w dalszym
ciągu ogromne.
A każdy, kto był na tyle pechowy, żeby znaleźć się między dwiema schodzącymi się
płaszczyznami montowanych segmentów, stawał się, niezależnie od tego, z jak
wytrzymałej rasy pochodził, prawie doskonałym wyobrażeniem istoty
dwuwymiarowej.
Istoty, które poniosły mierć w wypadku, należały do rasy wytrzymałej na czynniki
zewnętrzne, a dokładniej, reprezentowały klasę FROB w fizjologicznej klasyfikacji ras
zamieszkujących Kosmos. Doroli Hudlarianie ważyli około dwóch ton, pokryci byli
twardą, lecz elastyczną powłoką, która wyjąwszy, że chroniła ich przed działaniem
cinienia atmosferycznego na własnej planecie, pozwalała także bez kłopotu żyć i
pracować w każdej atmosferze o niższym cinieniu łącznie z próżnią w przestrzeni
kosmicznej. Poza tym istoty te odznaczały się najwyższym sporód wszystkich ras
Kosmosu stopniem tolerancji promieniowania radioaktywnego, co czyniło je
szczególnie pożytecznymi pracownikami przy montażu siłowni jądrowej.
Sama utrata dwojga takich pracowników w jego sekcji doprowadziłaby Caxtona do
wciekłoci, poza innymi względami. O'Mara westchnął ciężko, następnie uznał, że
stan jego nerwów potrzebuje silniejszego wyładowania, i zaklął. Potem zabrał
karmidło i wrócił do sypialni.
W normalnych warunkach Hudlarianie wchłaniają pożywienie bezporednio przez
skórę z gęstej jak zupa atmosfery ich rodzinnej planety; jednak na każdej innej
planecie lub w otwartym Kosmosie ich absorpcyjną skórę trzeba co pewien czas
spryskiwać stężoną substancją odżywczą. Na skórze tego małego Hudlarianina
pojawiły się odkryte połacie, w innych miejscach za odżywcza powłoka była bardzo
cienka. Bez wątpienia, pomylał O'Mara, już najwyższy czas na następne karmienie
malca. Zbliżył się doń na tyle, na ile, jego zdaniem, było to bezpieczne, i zaczął
ostrożnie go opryskiwać.
Wydawało się, że proces pokrywania odżywczym lakierem sprawia przyjemnoć
małemu FROB-owi. Przestał kulić się w kącie ze strachu i zaczął z ożywieniem
myszkować po maleńkiej sypialni. Zadaniem O'Mary było teraz natrafić na szybko
poruszający się obiekt, samemu jednoczenie ćwicząc szybkie uniki, co spowodowało,
że ból w zranionej nodze jeszcze się nasilił. Umeblowanie sypialni również ucierpiało.
Kiedy praktycznie cała powłoka młodego Hudlarianina, a także wnętrze przedziału
sypialnego zostały już pokryte lepką substancją odżywczą o ostrym zapachu, w
drzwiach pojawił się Caxton.
- Co się tu dzieje? - zapytał kierownik sekcji.
Budowniczowie stacji kosmicznych to ludzie o osobowoci nieskomplikowanej; ich
reakcje zawsze łatwo przewidzieć. Caxton był typem człowieka, który zawsze pyta,
co się dzieje, nawet kiedy dobrze wie, tak jak w tym wypadku, a także w szczególnoci
wtedy, gdy takie niepotrzebne pytania mają po prostu komu dopiec. O'Mara pomylał,
że w innych okolicznociach kierownik sekcji był zapewne całkiem znonym
osobnikiem, ale jak dotychczas dla nich obu owe "inne okolicznoci" nie zaistniały.
Odpowiedział na pytanie nie okazując złoci, którą kipiał.
- Po tym wszystkim - dodał na zakończenie - chyba będę trzymał tego malca na
zewnątrz i tam go będę karmił.
- Nie ma mowy! - rzucił Caxton. - On ma tu być przez cały czas. Ale o tym później.
Teraz chciałbym się czego dowiedzieć o wypadku, to znaczy poznać pańską wersję.

background image

Jego wzrok mówił, że gotów jest wysłuchać O'Mary, ale już z góry wątpi w każde jego
słowo.
- Zanim będzie pan mówił dalej - przerwał Caxton, gdy O'Mara zdołał wypowiedzieć
dwa zdania - chciałbym przypomnieć, że ta budowa podlega jurysdykcji Korpusu
Kontroli. Zazwyczaj kontrolerzy pozwalają nam samodzielnie załatwiać wszystkie
sprawy, ale tym razem wchodzą w grę przedstawiciele innej rasy i Korpus musi się
włączyć. Będzie ledztwo. - Postukał palcem w małe płaskie pudełko, które miał na
piersi. - Muszę pana ostrzec, że nagrywam każde słowo tej rozmowy.
O'Mara skinął głową i monotonnym, cichym głosem zaczął opisywać przebieg
wydarzeń. Wiedział, że jego wyjanienia oparte są na kruchych podstawach, a
przedstawienie jakiegokolwiek zdarzenia w taki sposób, aby mogły przemawiać na
jego korzyć, uczyniłoby te wyjanienia jeszcze bardziej nienaturalnymi. Kilka razy
Caxton otwierał usta, jakby chciał co powiedzieć, ale za każdym razem rezygnował.
W końcu jednak odezwał się.
- Ale czy kto w i d z i a ł, że pan to zrobił? Albo choćby widział, że tych dwoje
Hudlarian porusza się w strefie zagrożenia, przy zapalonych wiatłach
ostrzegawczych? Ułożył pan sobie składną historyjkę, która wyjania powód ich
bezsensownego zachowania - a przy okazji wychodzi pan na niezgorszego bohatera
- ale może jednak włączył pan te wiatła dopiero p o wypadku i włanie pańskie
zaniedbanie go spowodowało, a ta cała gadanina o malcu, który się zaplątał tam,
gdzie nie powinno go być, to stek kłamstw, które mają pana oczycić z bardzo
poważnego zarzutu...
- Waring mnie widział - przerwał O'Mara.
Caxton wbił w niego wzrok, a na jego twarzy wyraz hamowanego gniewu ustąpił
niesmakowi i pogardzie. O'Mara poczuł, że mimo woli się rumieni.
- Waring, co? - powiedział kierownik sekcji beznamiętnym tonem. - Bardzo sprytnie.
Pan wie i wszyscy wiedzą, że stale się pan z niego natrząsał kpiąc i przedrzeźniając
do tego stopnia, że musi pana nienawidzić gorzej niż diabła. Nawet jeli widział pana,
sąd będzie się spodziewał, że i tak nic nie powie. A jeli pana nie widział, sąd pomyli,
że faktycznie widział, ale nie chce powiedzieć. O'Mara, pan mnie przyprawia o
mdłoci.
Caxton obrócił się i ruszył w stronę luzy. Przekroczywszy próg obrócił się ponownie.
- Potrafi pan tylko rozrabiać, O'Mara - rzekł gniewnie. - Jest pan tylko chamskim,
kłótliwym kłębkiem mięni i koci, który ma jednak tyle kwalifikacji, że nie opłaci się
pana wyrzucić. Może zdaje się panu, że to dzięki pańskim zdolnociom dostał pan ten
przedział na własnoć. Wcale tak nie było; jest pan dobry; ale nie do tego stopnia.
Prawda jest taka, że nikt inny z mojej sekcji nie chciał z panem mieszkać...
Ręka Caxtona spoczęła na wyłączniku urządzenia nagrywającego. Ostatnie słowa
wypowiedział spokojnym tonem, w którym czaiła się miertelna groźba.
- ... A gdyby temu małemu stała się jaka krzywda, O'Mara, gdyby w ogóle co mu się
stało, Korpus Kontrolerów nie będzie miał kogo sądzić...
Znaczenie tych ostatnich słów jest jasne, pomylał O'Mara, gdy kierownik sektora
opucił jego przedział; został skazany na przebywanie z tym półtonowym żywym
czołgiem przez okres, który, choćby najkrótszy, i tak zdawał się wiecznocią. Każdy
wiedział, że wystawienie Hudlarianina na działanie przestrzeni kosmicznej to tyle co
pozostawienie psa poza domem na noc; oba wypadki nie powodują żadnych
szkodliwych następstw. Ale to, co ludzie wiedzą, i to, co czują, to dwie zupełnie różne
rzeczy, a O'Mara miał do czynienia z prostym, nieskomplikowanym, przesadnie
uczciwym i mocno rozgniewanym budowniczym stacji kosmicznych.
Szeć miesięcy temu, kiedy O'Mara dostał etat na budowie Szpitala Kosmicznego,
stwierdził, że ponownie jest skazany na wykonywanie pracy, która, choć sama w

background image

sobie ważna, nie przynosi mu zadowolenia, a także leży grubo poniżej jego
możliwoci. Takie frustrujące sytuacje powtarzały się niezmiennie od momentu, kiedy
skończył szkołę; kadrowcy nie mogli uwierzyć, że młody człowiek o takich
kwadratowych, brzydkich rysach i tak potężnych barach, przy których głowa
wydawała się nienaturalnie mała, mógłby się interesować takimi subtelnociami, jak
elektronika czy psychologia. Wyruszył w Kosmos z nadzieją, że tam będzie inaczej,
ale zawiódł się. Mimo ciągłych wysiłków podejmowanych w czasie wstępnych
rozmów, aby olnić personalnych ogromną wiedzą, ci niezmiennie znajdowali się pod
wrażeniem jego atletycznej budowy i ledwie słuchali tego, co mówił: Potem za
niezmiennie opatrywali jego podania o pracę adnotacją: "Nadaje się do ciężkiej,
długotrwałej pracy fizycznej".
Przystąpiwszy do pracy przy budowie Szpitala postanowił użyć sobie, ile można na
tym kolejnym nudnym i frustrującym etapie; postanowił stać się powszechnym
uprzykrzeniem. W rezultacie nie nudził się wcale. Teraz jednak żałował, że aż tak
udało mu się zrazić wszystkich do siebie.
Teraz bardzo potrzebował przyjaciół, a nie miał ani jednego.
Od ponurej przeszłoci do jeszcze mniej przyjemnej teraźniejszoci przywrócił go ostry,
przenikliwy zapach substancji odżywczej Hudlarian. Trzeba było co z tym zrobić i to
szybko. Popiesznie włożył skafander i wyszedł przez luzę.
II

Jego przedział mieszkalny znajdował się w niewielkim podzespole, z którego kiedy
miał powstać blok operacyjny oraz przyległe do niego magazyny sektora
niskograwitacyjnego klasy MSVK. Dla O'Mary zahermetyzowano i wyposażono w
sztuczną grawitację dwa niewielkie pomieszczenia wraz z łączącym je korytarzem,
podczas gdy w innych częciach konstrukcji panowała zupełna próżnia jak i
nieważkoć. O'Mara płynął krótkimi, nie ukończonymi korytarzami, które otwierały się
w przestrzeń kosmiczną; zaglądał do pustych jeszcze sal, które mijał. Pełno w nich
było ciągnących się wszędzie przewodów i niekompletnych urządzeń, których
przeznaczenia nie sposób było odgadnąć bez szkoleniowej hipnotamy MSVK.
Jednak wszystkie pomieszczenia, które obejrzał, były albo zbyt małe, by pomiecić
Hudlarianina, albo też otwierały się w przestrzeń kosmiczną. O'Mara zaklął doć
niewinnie, ale za to z uczuciem; odepchnął się w stronę poszarpanej krawędzi jego
maleńkiego terytorium i potoczył wokół wciekłym spojrzeniem.
Ponad nim, w dole i wokół niego, w promieniu dziesięciu mil wisiały w przestrzeni
elementy Szpitala, niewidoczne poza kręgiem rozstawionych na ich powierzchni
jasnych niebieskich latarni, które miały służyć jako wiatła ostrzegawcze dla statków
przelatujących w tej okolicy. O'Mara pomylał, że wygląda to trochę tak, jakby
znajdował się w sercu kulistego, ciasnego skupiska gwiazd, całkiem nie-brzydkiego,
jeli ma się odpowiedni nastrój, żeby je podziwiać. On go nie miał, ponieważ na
większoci z tych zawieszonych w Kosmosie segmentów znajdowali się manewrowi
pól siłowych pilnujący tych częci, które groziły zderzeniem. Ci ludzie na pewno
doniosą Caxtonowi, że O'Mara zabiera malca w przestrzeń kosmiczną, choćby tylko
na karmienie.
Wyglądało na to, że jedynym rozwiązaniem problemu nieprzyjemnego zapachu,
pomylał z niesmakiem wracając do swego przedziału, będą koreczki do nosa.
Gdy przestąpił próg luzy, powitał go ryk o sile syreny okrętowej. Wybuchał długimi
dysonansami, przerywanymi na tak krótką chwilę, że mógł tylko wzdrygnąć się przed
następnym. Oględziny wykazały, że ostatnia warstwa pożywienia gdzieniegdzie się
już przetarła, więc zapewne jego słodkie maleństwo jest znowu głodne. O'Mara
chwycił za rozpylacz.

background image

Kiedy zdołał już pokryć około trzech metrów kwadratowych, dalsze karmienie
przerwało mu wejcie doktora Pellinga. Zakładowy lekarz ekipy montującej Szpital
zdjął tylko hełm i rękawice i przez chwilę rozprostowywał zdrętwiałe palce.
- Zdaje się, że zranił się pan w nogę - mruknął. Spójrzmy na to.
Badał nogę O'Mary z największą delikatnocią, ale widać było, że robi to tylko z
obowiązku, a nie z sympatii do pacjenta.
- To tylko silne stłuczenie i kilka nadwerężonych cięgien - powiedział powciągliwie. -
Miał pan szczęcie. Trzeba teraz odpoczywać. Dam panu co do smarowania. Malował
pan pokój?
- Co... - zaczął O'Mara, ale po chwili dostrzegł, w którą stronę patrzy lekarz. - A nie, to
substancja odżywcza. Ten mały łobuz przez cały czas się wiercił, kiedy go
opryskiwałem. Ale mówiąc o nim, czy może mi pan powiedzieć...
- Nie, nie mogę - odrzekł Pelling. - I tak mam przeładowaną głowę chorobami i
lekarstwami dla własnego gatunku; miałbym jeszcze dopychać sobie hipnotamy o
fizjologii klasy FROB? A poza tym one są wytrzymałe, im się nic nie może
przydarzyć! - Głono pociągnął nosem i skrzywił się. - Dlaczego pan nie wystawi go na
zewnątrz?
- Niektórzy ludzie mają zbyt miękkie serce - powiedział O'Mara z goryczą. - Przeraża
ich na przykład, takie oczywiste okrucieństwo, jak podnoszenie kota za kark...
- Hmmm - chrząknął lekarz, prawie ze współczuciem. - No, ale to pański problem, nie
mój. Do zobaczenia za parę tygodni.
- Chwileczkę! - zawołał O'Mara pospiesznie, kutykając za lekarzem i ciągnąc za sobą
chwilowo pustą nogawkę. - A jeli co się zdarzy? I w ogóle powinny gdzie być jakie
przepisy dotyczące opieki nad tymi stworami, jakie najprostsze zasady. Nie może
mnie pan tak zostawić, żebym...
- Rozumiem - rzekł Pelling. Zastanawiał się przez chwilę. - Gdzie w moim przedziale
plącze się pewna książka, co jakby poradnik pierwszej pomocy Hudlarianom. Ale on
jest w języku uniwersalnym...
- Znam uniwersalny - powiedział O'Mara. Pelling wyglądał na zdumionego. - Sprytny
z pana chłopak. No dobrze, podelę panu tę książkę. - Skinął mu przelotnie głową i
wyszedł.
O'Mara zamknął drzwi od sypialni mając nadzieję, że choć trochę zmniejszy to
natężenie zapachu pokarmu malca, a następnie ostrożnie położył się na kanapie w
drugim pokoju ciesząc się na myl o dobrze zasłużonym odpoczynku. Ułożył nogę tak,
że ból był prawie znony i zaczął wmawiać w siebie koniecznoć zaakceptowania
istniejącej sytuacji. W końcu udało mu się osiągnąć jedynie stoicki spokój.
Był jednak tak znużony, że nawet uczucie gniewu go męczyło. Powieki zaczęły mu
opadać, a od dłoni i stóp rozchodziło się powoli ciepłe odrętwienie. O'Mara
westchnął, poprawił się na kanapie i zaczął powoli zasypiać...
Ryk, który poderwał go z kanapy, odznaczał się najbardziej wrzaskliwą i
autorytatywną natarczywocią ze wszystkich syren alarmowych, jakie w życiu słyszał,
za jego natężenie groziło wyrwaniem z prowadnic drzwi od sypialni. O'Mara
instynktownie chwycił za skafander, a kiedy opamiętał się, cisnął go z przekleństwem
na ustach. Następnie ruszył po rozpylacz.
Mały był znowu głodny!
Podczas następnych osiemnastu godzin O'Mara coraz lepiej przekonywał się, jak
mało wie o młodych Hudlarianach. Z jego rodzicami wiele razy rozmawiał przez
autotranslator, o małym często była mowa, ale jako nigdy się nie zgadało o istotnych
sprawach. Na przykład na temat snu.
Sądząc po ostatnich obserwacjach i dowiadczeniach młode osobniki tej rasy nie
spały w ogóle. W zbyt krótkich przerwach między karmieniem zajmowały się głównie

background image

pętaniem po sypialni i rozbijaniem wszystkich mebli, które nie były wykonane z
metalu i przytwierdzone do podłogi; te za, które były, ulegały pogięciu przestając być
rozpoznawalne i zdatne do użytku. Kiedy indziej młody FROB siadał skulony w kącie
rozplątując i ponownie zaplątując macki. Być może widok ten, który odpowiadał
obrazowi ludzkiego dziecka bawiącego się paluszkami, wywoływał okrzyk zachwytu u
dorosłych Hudlarian, O'Marę jednak przyprawiał o mdłoci i oczopląs.
A co dwie godziny, może kilka minut wczeniej lub później; musiał karmić tego
potworka. Jeli miał szczęcie, malec leżał spokojnie, jednak najczęciej trzeba było
gonić za nim z rozpylaczem. Zwykle osobniki klasy FROB są w takim wieku zbyt
słabe, aby się samodzielnie poruszać, ale ma to miejsce w warunkach wysokiej
grawitacji i potężnego cinienia atmosferycznego na planecie Hudlar. Tutaj, przy sile
ciążenia nieco mniejszej niż jedna czwarta ziemskiego, mały Hudlarianin mógł się
poruszać. I bawił się wietnie.
O'Mara za wcale; czuł się tak, jakby jego ciało było grubą, ciężką gąbką nasączoną
zmęczeniem. Po każdym karmieniu walił się na kanapę, i pozwalał miertelnie
zmęczonemu ciału pogrążać się w niewiadomoci. Był tak kompletnie, tak całkowicie
wyczerpany, że, jak wmawiał sobie po każdym opryskiwaniu, w żaden sposób nie
usłyszy kolejnej skargi potworka, bo będzie zbyt nieprzytomny. Ale zawsze owa
rycząca dysonansem syrena okrętowa podrywała go przynajmniej do półprzytomnoci
i wymuszała jak u pijanej marionetki odpowiednie ruchy, które pozwalały uciszyć ten
straszliwy, opętańczy hałas.
Po prawie trzydziestu godzinach O'Mara wiedział, że jest już u kresu sił. To, czy
malca zabiorą za dwa dni, czy za dwa miesiące, nie miało już większego znaczenia;
w obu przypadkach czekał go dom wariatów. Chyba, że w chwili załamania
zdecyduje się na spacer w Kosmosie bez skafandra. Wiedział, że Pelling nigdy by nie
pozwolił na poddawanie go takim męczarniom, ale w sprawach dotyczących klasy
FROB doktor był ignorantem. Caxton za, tylko trochę mniejszy ignorant, należał do
ludzi prostych i bezporednich, którzy uwielbiali tego rodzaju głupie dowcipy,
szczególnie kiedy ich zdaniem ofiara żartu dostawała to, na co zasłużyła.
Ale przypućmy, że kierownik sekcji był bardziej przewrotnym typem niż podejrzewał
to O'Mara? Przypućmy, że doskonale wiedział, na co go skazuje powierzając opiekę
nad małym FROB-em? O'Mara ciężko zaklął, ale przez ostatnie dziesięć czy
dwanacie godzin naprzeklinał się już tyle, że przestało mu to przynosić ulgę
emocjonalną. Potrząsnął gniewnie głową, daremnie usiłując pokonać znużenie, które
zaćmiewało jego umysł.
Caxtonowi nie ujdzie to na sucho.
O'Mara wiedział, że na całej budowie jest najsilniejszy, a siły tej musi mieć znaczny
zapas. Wmawiał sobie nieustannie, że to całe zmęczenie i drżączka, której się
nabawił, to po prostu wytwór jego wyobraźni, a parę dni bez snu nie powinno odbić
się ujemnie na jego silnej kondycji fizycznej, nawet po tym wstrząsie, którego doznał
w czasie wypadku. A w każdym razie obecne kłopoty z malcem nie mogą trwać
wiecznie. Sytuacja musi się poprawić. Jeszcze im dołożę, przysięgał sobie.
Caxtonowi nie uda się doprowadzić go do pomieszania zmysłów, ani nawet do tego,
by zażądał pomocy.
Z uporem wywołanym zmęczeniem wmawiał sobie, że oto rzucono mu wyzwanie.
Dotychczas skarżył się, że żadne dostawione przed nim zadanie nie wykorzystywało
w pełni lego możliwoci. No więc miał tu problem, który wystawiał na próbę jego
wytrzymałoć fizyczną oraz zdolnoć rozumowania. Powierzono mu małe dziecko i
będzie się nim zajmować, obojętnie czy to będzie trwało dwa tygodnie, czy dwa
miesiące. A co więcej, sprawi, że stan dziecka w chwili, gdy przybędą jego przyszli
opiekunowie będzie wiadczył na jego korzyć...

background image

Czterdzieci osiem godzin od chwili, kiedy obdarzono go towarzystwem Hudlarianina,
a pięćdziesiąt siedem, od kiedy ostatni raz porządnie się wyspał, takie nielogiczne i
wielce płaczliwe myli wcale nie wydawały się O'Marze dziwne.
I oto nagle w tym, co przywykł uważać za niezmienną kolej rzeczy, nastąpiła zmiana.
Poskarżywszy się malec został jak zwykle nakarmiony, ale nie miał zamiaru się
uciszyć!
Pierwszą reakcją O'Mary było urażone zdumienie: to było wbrew zasadom. Dzieci
płaczą, daje im się jeć, więc przestają płakać - przynajmniej na chwilę. Zachowanie
malca było do tego stopnia nie fair, że przez jaki czas, zbyt tym wstrząnięty, nie
wiedział, jak się zachować.
Hałas przypominał ryk trąb jerychońskich w różnych wersjach. W O'Marę waliły
długie serie dysonansów; co chwilę następowała zmiana wysokoci i natężenia
dźwięku wedle jakiej zwariowanej zasady, której nie sposób było odgadnąć, kiedy
indziej za ryk przechodził w upiorne, zgrzytliwe staccato, jakby tłuczone szkło dostało
się do aparatu głosowego Hudlarianina. Były i przerwy od dwóch sekund do pół
minuty, w czasie których O'Mara kulił się w oczekiwaniu na kolejny wybuch.
Wytrzymał tyle, ile zdołał - około dziesięciu minut - a potem ponownie zwlókł z
kanapy ciążące jak ołów ciało.
- Co się stało do cholery?! - usiłował przekrzyczeć jazgot. FROB był całkowicie
pokryty substancją odżywczą, nie mógł więc być głodny.
Kiedy malec ujrzał O'Marę, natężenie i natarczywoć okrzyków wzrosły. Zewnętrzny,
przypominający miech fałd skórny na grzbiecie malca - który służył jedynie do
wydawania dźwięków, gdyż osobniki z klasy FROB nie oddychały - przez cały czas
gwałtownie nadymał się i opadał. O'Mara zatkał uszy dłońmi, ale nic to nie pomogło.
- Cicho bądź! - ryknął.
Wiedział, że niedawno osierocony Hudlarianin wciąż pewnie jest przerażony i
zdezorientowany, a samo karmienie nie może zaspokoić jego wszystkich potrzeb
emocjonalnych. Wiedział o tym i głęboko mu współczuł. Ale te myli schroniły się w
jakim zacisznym, rozsądnym i dobrze wykowanym zakątku jego umysłu, który
oderwał się od tego całego bólu, zmęczenia oraz nawrotów przeraźliwego jazgotu
torturujących jego ciało. Doznał rozdwojenia jaźni i z powstałych w ten sposób dwu
osobowoci jedna znała powód hałasu i akceptowała go, podczas gdy druga - czysto
fizyczny O'Mara - zareagował instynktownie i gwałtownie, by uciszyć malca.
- Cicho! CICHO! - wrzasnął O'Mara i zaczął tłuc FROB-a rękami i nogami.
Jakim cudownym trafem po dziesięciu minutach Hudlarianin przestał płakać.
O'Mara trzęsąc się wrócił na kanapę. Na te dziesięć minut opanowała go mordercza,
nieopanowana wciekłoć. Zajadle tłukł i kopał malca, aż w końcu ból rąk i chorej nogi
zmusiły go do rezygnacji z tych kończyn, ale w dalszym ciągu walił zdrową nogą i
wykrzykiwał obelgi. Okropnoć tego, co zrobił, wstrząsnęła nim, aż poczuł do siebie
obrzydzenie.
Na nic było tłumaczenie sobie, że wytrzymały Hudlarianin mógł nawet nie poczuć
tego lania; malec przestał płakać więc co jednak do niego dotarło. Oczywicie istoty
klasy FROB są wytrzymałe, ale to było małe dziecko, a małe dzieci mają czułe
miejsca: Na przykład u ludzkiego niemowlęcia jest takie na szczycie czaszki...
Kiedy całkowicie wyczerpane ciało O'Mary runęło w otchłań snu, jego ostatnią
składną mylą było, że jest najgorszym, najpodlejszym szubrawcem, jakiego Ziemia
wydała.
Obudził się po szesnastu godzinach. Przebudzenie było procesem powolnym i
naturalnym, w czasie którego tylko minimalnie przekroczył próg wiadomoci.
Przelotnie zdziwił się, że to nie malec go obudził, ale po chwili znów zapadł w sen. Po

background image

raz drugi obudził się po dalszych pięciu godzinach na odgłos kroków Waringa
wchodzącego przez luzę.
- D-d-doktor Pelling kazał mi to przynieć - rzekł rzucając O'Marze niewielką
książeczkę. - Żebymy się dobrze zrozumieli: nie robię tego z uprzejmoci dla pana.
Doktor powiedział mi, że to dla dobra tego małego. Jak się czuje?
- Śpi - odparł O'Mara.
Waring zwilżył wargi. - Ja-ja mam sprawdzić. C-C-Caxton mi kazał.
- T-t-to do niego podobne - przedrzeźniał go O'Mara.
Przyglądał się w milczeniu, jak krew napływa Waringowi do twarzy. Był to szczupły
młody mężczyzna, wrażliwy, niezbyt silny; ponoć jednak dobry materiał na bohatera.
Zaraz po przybyciu O'Mara został dosłownie zasypany opowieciami o tym
manewrowym pola siłowego. Pewnego razu w czasie montowania siłowni zdarzył się
wypadek i Waring uwiązł w segmencie, który nie był odpowiednio ekranowany przed
promieniowaniem. Nie stracił jednak głowy i postępując według instrukcji
przekazywanych mu przez znajdującego się na zewnątrz technika zdołał zapobiec
niekontrolowanej reakcji jądrowej, która mogła kosztować życie wszystkich
zatrudnionych w tym sektorze. Wszystko to robił, będąc przekonany o tym, że dawka
promieniowania, którą otrzymał, za kilka godzin spowoduje jego mierć.
Osłona okazała się wszakże znacznie skuteczniejsza niż przypuszczano, i Waring
nie umarł. Jednak wypadek ten wycisnął na nim swoje piętno, przekonywano O'Marę.
Waring miewał okresy utraty przytomnoci, zaczął się jąkać. W jego systemie
nerwowym nastąpiły podobno drobne, ale nieodwracalne zmiany; było jeszcze parę
innych rzeczy, które O'Mara miał sam zauważyć, a potem nie zwracać na nie uwagi.
Waring uratował im wszystkim życie i należało mu się za to specjalne traktowanie. I
dlatego, kiedy Waring gdziekolwiek szedł, wszyscy ustępowali mu z drogi, dawali mu
wygrywać we wszystkich utarczkach, sporach, grach zręcznociowych i losowych, a
ogólnie rzecz biorąc, otulali go kołderką z sentymentalnej waty.
I dlatego Waring był zepsutym, nieznonym, głupim gówniarzem.
O'Mara umiechnął się patrząc na jego zbielałe wargi i zacinięte pięci. On sam nigdy
nie pozwalał Waringowi wygrywać niezasłużenie, a pierwsza bójka, którą ów
manewrowy wszczął z nim, była zarazem ostatnią. Nie dlatego, że O'Mara go
poważnie pobił, ale był na tyle brutalny, by wykazać mu, że bijatyka z nim nie jest
najlepszym pomysłem.
- Wejdź i popatrz sam - powiedział w końcu O'Mara. - Rób, co C-C- Caxton każe.
Obaj weszli do rodka, spojrzeli przelotnie na malca, który łagodnie przebierał
mackami, i wyszli. Waring wyjąkał, że musi już ić i ruszył w stronę luzy. O'Mara
wiedział, że manewrowy dawno już się tak nie jąkał jak teraz; może to ze strachu, że
on wspomni o wypadku.
- Chwileczkę - powiedział O'Mara. - Kończy mi się substancja pokarmowa, więc może
by mi przyniósł...
- Niech p-p-pan sam sobie weźmie!
O'Mara popatrzył na niego przeciągle, aż Waring odwrócił wzrok.
- Caxton nie może wymagać wszystkiego na raz. Jeli o tego malca trzeba dbać do
tego stopnia, że nie mogę go trzymać albo karmić w próżni, w takim razie poważnym
zaniedbaniem z mojej strony byłoby, gdybym odszedł po pożywienie i pozostawił go
samego. Chyba to rozumiesz. Pan Bóg jeden wie, co mogłoby się stać z malcem,
gdybym zostawił go bez opieki. Obarczono mnie odpowiedzialnocią za jego stan,
więc żądam...
- A-a-ale on nie...

background image

- Dla ciebie to tylko godzina lub dwie, które powięcisz co drugi czy trzeci dzień ze
swego okresu odpoczynku powiedział ostro O'Mara. - Nie marudź już. I przestań się
zapluwać; jeste już w takim wieku, że powiniene mówić dobrze.
Szczęki Waringa zwarły się ze zgrzytem. Nabrał głęboko w płuca powietrza, a
następnie, przez ciągle zacinięte szczęki wypucił oddech. Towarzyszący temu
dźwięk przypominał odgłos, jaki wydaje pęknięty zawór luzy powietrznej.
- To... będzie... mnie... kosztowało... pełne... dwa okresy odpoczynku - powiedział
bardzo powoli. - Kwatera Hudlarian, w której znajduje się żywnoć... zostanie pojutrze
wmontowana do głównego kompleksu. Substancję pokarmową trzeba będzie
przenieć wczeniej.
- No widzisz, jakie to łatwe. Trzeba tylko spróbować - O'Mara wyszczerzył zęby w
umiechu. - Na początku mówiłe trochę nerwowo, ale zrozumiałem każde słowo. Idzie
ci wietnie. A przy okazji; kiedy będziesz rozmieszczał zbiorniki z pożywieniem koło
luzy, nie hałasuj za bardzo, bo obudzisz malucha.
Przez następne dwie minuty Waring obrzucał O'Marę przeróżnymi obelgami nie
powtarzając się i ani razu się nie zająknąwszy.
- Mówiłem już, że idzie ci wietnie - rzekł O'Mara karcącym tonem. - Wcale nie musiałe
się popisywać.
III

Po wyjciu Waringa O'Mara zaczął zastanawiać się nad tym, co usłyszał o demontażu
kwatery Hudlarian. Ponieważ rasa ta potrzebowała tylko siły ciążenia rzędu 4G, a
poza tym niewielu innych udogodnień, umieszczono ich w jednym z zasadniczych
elementów szpitala. Skoro przyszedł czas na wmontowanie w główny korpus,
oznaczało to, że koniec budowy szpitala nastąpi za pięć, może za szeć tygodni.
Manewrowi pól siłowych na stanowiskach umieszczonych w zagłębieniach
montowanych płaszczyzn będą rzucać po niebie tysiąctonowymi ciężarami zbliżając
je łagodnie ku sobie, podczas gdy pasowacze sprawdzą ułożenie, poprawią je i
odpowiednio ustawią do połączenia. Wielu z nich zlekceważy wiatła ostrzegawcze,
aż do ostatniej chwili porywając się na mrożące krew w żyłach ryzyko, aby tylko
oszczędzić sobie czasu i roboty z demontażem segmentów i ponownymi próbami.
O'Mara wolałby być razem z nimi na finiszu, zamiast siedzieć tu i bawić się w niańkę.
Myl ta przypomniała mu o kłopocie, który ukrywał przed Waringiem. Malec nigdy
jeszcze tyle nie spał; minęło już co najmniej dwadziecia godzin od czasu, gdy usnął,
czy też raczej, od kiedy O'Mara wykopał go spać. Owszem, istoty klasy FROB były
wytrzymałe, ale może młody Hudlarianin nie spał, ale stracił przytomnoć wskutek
uderzeń?
O'Mara sięgnął po książkę, którą przysłał Pelling i zaczął czytać.
Szło mu jak z kamienia, ale po dwóch godzinach lektury wiedział już co nieco o
opiece nad młodymi Hudlarianami i doznał jednoczenie uczucia ulgi i rozpaczy.
Okazało się, że jego napad wciekłoci i kopniaki okazały się dobrą rzeczą; młode
osobniki klasy FROB potrzebowały ciągłych pieszczot. Gdy obliczył, z jaką siłą
dorosły osobnik tego gatunku poklepuje swoje młode, okazało się, że jego wciekły
atak był zaledwie słabą pieszczotą. W innym miejscu książka ostrzegała przed
przekarmianiem i tu O'Mara miał niewątpliwie sporo na sumieniu. Widocznie
wystarczyło małego karmić co pięć czy szeć godzin podczas okresu czuwania, a gdy
nadal zdradzał oznaki niepokoju lub głodu, należało go uspokajać metodą fizyczną,
czyli poklepywaniem. Okazało się również, że małe osobniki klasy FROB potrzebują
doć często kąpieli.
Na ich rodzinnej planecie była to operacja zbliżona do czyszczenia metodą
piaskowania, ale O'Mara uważał, że to zapewne z powodu wysokiego cinienia i

background image

gęstoci atmosfery. Innym problemem, który niewątpliwie musiał rozwiązać, był
sposób aplikowania dostatecznie silnych klepnięć w celu pocieszenia malca. Miał
olbrzymie wątpliwoci, czy uda mu się wpać we wciekłoć za każdym razem, kiedy
malec będzie potrzebował swojej porcji pieszczot.
Ale przynajmniej okazało się, że O'Mara będzie miał mnóstwo czasu, by co wymylić,
bowiem w tej samej książce wyczytał również, że Hudlarianie czuwają przez dwie
pełne doby, potem za pią przez pięć.
Podczas pierwszego pięciodobowego okresu snu malca O'Mara zdołał wymylić
metody aplikowania pieszczot oraz kąpieli, a nawet zostało mu jeszcze dwa dni na
odpoczynek i zebranie sił przed ciężką pracą, która go czekała, gdy malec się obudzi.
Dla człowieka o przeciętnej sile byłoby to mordercze zajęcie, ale O'Mara odkrył po
pierwszych dwóch tygodniach tego cyklu, że dostosował się do niego zarówno
psychicznie, jak i fizycznie. A pod koniec czwartego tygodnia ból i sztywnoć nogi
ustąpiły zupełnie, a malec nie sprawiał najmniejszego kłopotu.
Na zewnątrz budowa szpitala dobiegała końca. Ogromna, trójwymiarowa układanka
była już gotowa, jeli nie liczyć kilku niezbyt ważnych segmentów na skrajach. Przybył
też oficer dochodzeniowy z Korpusu Kontroli i zadawał pytania wszystkim z
wyjątkiem O'Mary.

On, za nieustannie zastanawiał się, czy przesłuchiwano już Waringa, a jeli tak, to co
powiedział manewrowy. Oficer dochodzeniowy był psychologiem, niepodobnym do
zwykłych inżynierów z Korpusu, i na pewno nie był głupcem. O'Mara pomylał, że on
sam też nie był głupi; zrobił wszystko, co mógł i po prawdzie nie powinien niepokoić
się wynikiem ledztwa prowadzonego przez Kontrolera. Ocenił całą sytuację i
związane ze sprawą osoby, i udało mu się przewidzieć reakcje wszystkich. Ale
zależało to od tego, co Waring powiedział Kontrolerowi.
Masz stracha! pomylał O'Mara czując do siebie niesmak. Naraz, kiedy twoje ulubione
teoryjki zostały wystawione na próbę, boisz się, że nie dadzą wyników. Chciałby
poczołgać się do Waringa i ucałować jego buty?
A taki czyn, o czym wiedział, wprowadziłby lepą zmienną do układu, który powinien
być całkowicie możliwy do przewidzenia i z pewnocią by wszystko popsuł. Niemniej
jednak pokusa była silna.
Na początku szóstego tygodnia przymusowej opieki nad malcem, gdy O'Mara czytał
o różnych niesamowitych i dziwacznych chorobach, na które zapadają młode
osobniki klasy FROB, czujnik luzy dał znać, że kto przyszedł. O'Mara szybko zsunął
się z kanapy i stanął twarzą do wejcia usilnie starając się sprawiać wrażenie
człowieka pozbawionego wszelkich zmartwień.
Ale to był tylko Caxton.
- Mylałem, że to Kontroler - powiedział O'Mara.
- Jeszcze go tu nie było, co? - mruknął kierownik sekcji. - Może myli, że to strata
czasu. Po tym, co mu powiedzielimy, uważa pewnie, że sprawa jest jasna. Kiedy tu
przyjdzie, weźmie ze sobą kajdanki.
O'Mara tylko popatrzył na niego. Kusiło go, żeby zapytać, czy Kontroler przesłuchiwał
już Waringa, ale nie była to silna pokusa.
- Przyszedłem - rzekł oschle Caxton - żeby zapytać się o wodę. Dział zaopatrzenia
mówił, że zamawia pan trzy razy więcej wody niż mógłby pan potrzebować. Założył
pan akwarium, czy co?
O'Mara celowo zwlekał z odpowiedzią.
- Czas już na kąpiel malca - rzekł. - Chce pan popatrzeć?
Schylił się, sprawnie usunął jedną z płyt podłogowych i sięgnął do wnętrza
powstałego w ten sposób otworu.

background image

- Co pan robi? - wybuchnął Caxton. - To sieć sztucznego ciążenia, nie wolno panu jej
dotykać...
Nagle podłoga przechyliła się o trzydzieci stopni. Caxton runął na cianę z
przekleństwem na ustach. O'Mara wyprostował się, otworzył wewnętrzne drzwi luzy,
po czym ruszył po silnie teraz nachylonej podłodze w stronę sypialni. Caxton poszedł
za nim ciągle upierając się przy twierdzeniu, że O'Mara nie ma ani uprawnień, ani
dostatecznych kwalifikacji, żeby dokonywać przeróbek w układach sztucznego
ciążenia.
- To zapasowy rozpylacz do pożywienia, którego wylot zmodyfikowałem tak, żeby
dawał strumień wody pod cinieniem - powiedział O'Mara, kiedy znaleźli się wewnątrz
przedziału. Nastawił przyrząd i rozpoczął demonstrację oblewając wodą niewielki
fragment skóry malca. Obiekt demonstracji zajęty był nadawaniem coraz bardziej
nieokrelonego kształtu przedmiotowi, który był kiedy krzesłem. Ludzi zignorował
całkowicie.
- Proszę spojrzeć - O'Mara kontynuował - na ten fragment skóry, gdzie substancja
odżywcza stwardniała. To miejsce trzeba co jaki czas przemywać, bowiem
stwardniałe pożywienie zatyka system absorpcyjny Hudlarianina powodując
wstrzymanie dopływu pokarmu. Malec robi się wtedy bardzo nieszczęliwy i, hm,
głony...
Umilkł. Dostrzegł, że Caxton nie patrzy na malca, ale obserwuje, jak woda odbija się
od jego skóry, a następnie spływa po stromo nachylonej podłodze przez całe
pomieszczenie, prosto do luzy. Może zresztą i dobrze, że nie patrzył na małego,
bowiem rozpylacz odsłonił na jego skórze jaką plamę o takiej barwie i strukturze,
jakiej jeszcze nie widział. Zapewne nie było to nic groźnego, ale lepiej, żeby Caxton
nie zobaczył i nie zadawał pytań.
- Co tam jest? - zapytał kierownik wskazując na sufit
Aby zapewnić małemu konieczną iloć pieszczot, O'Mara musiał sklecić specjalny
zespół dźwigni, bloków i przeciwwag; całą tę niezdarną maszynerię zawiesił u sufitu.
Bardzo był dumny ze swego wynalazku; za jego pomocą mógł rozdawać porządne,
solidne klepnięcia w dowolne miejsce półtonowego cielska malca. Każde z takich
klepnięć momentalnie umierciłoby człowieka.
Miał jednak wątpliwoci, czy Caxtonowi spodobałby się jego aparat. Zapewne
kierownik sekcji uważałby, że urządzenie zadaje dziecku ból i zakazałby jego
stosowania.
O'Mara ruszył w stronę wyjcia. - To tylko podnonik blokowy - odpowiedział na pytanie
Caxtona.
Mokre plamy na podłodze wytarł szmatą, którą cisnął do luzy, obecnie częciowo
wypełnionej wodą. Jego sandały i kombinezon były również wilgotne. więc je też tam
wrzucił, po czym zamknął zawór wewnętrzny i otworzył zewnętrzny. W czasie gdy
woda bulgocąc ulatniała się w przestrzeń kosmiczną, wyregulował sztuczne ciążenie,
tak że podłoga była znowu płaska, a ciany pionowe. Następnie zamknąwszy luzę od
zewnątrz wydostał z niej sandały, kombinezon i szmatę, które obecnie były suche jak
pieprz.
- Ładnie pan to sobie wszystko urządził - powiedział zrzędliwie Caxton wkładając
hełm. - Przynajmniej o niego dba pan lepiej, jak o jego rodziców. Oby tak dalej.
Kontroler przyjdzie tu jutro o dziewiątej - dodał i wyszedł.
O'Mara szybko wrócił do sypialni, by dokładniej przyjrzeć się owej plamce na skórze.
Była ona bladoszaroniebieska, a gładka i twarda prawie jak stal powierzchnia skóry
wyglądała w tym miejscu jak popękana. O'Mara potarł łagodnie to miejsce, a
Hudlarianin zakręcił się i wydał ryk, który zabrzmiał pytająco.

background image

- A mylisz, że ja wiem - powiedział O'Mara w roztargnieniu. Nie mógł sobie
przypomnieć, żeby już o czym takim czytał, ale książki jeszcze nie skończył. Im
prędzej to zrobi, tym lepiej.
Istoty należące do różnych ras porozumiewały się między sobą głównie za pomocą
autotranslatora, który elektronicznie rozdzielał i klasyfikował wszystkie znaczące
dźwięki i odtwarzał je w języku jego użytkownika. Inną metodą, stosowaną, gdy
istniała potrzeba przekazania znacznej iloci dokładnych danych o bardziej
wyspecjalizowanym charakterze, była nauka przy użyciu hipnotam. Za ich pomocą
przekazywano wszelkie doznania zmysłowe, wiedzę i osobowoć jednej istoty
bezporednio do mózgu drugiej. Daleko w tyle za nimi, jeli chodzi o powszechnoć
zastosowania i dokładnoć, była metoda trzecia: pisany język cokolwiek na wyrost
nazwany uniwersalnym.
Język uniwersalny przydatny był tylko tym istotom, których mózgi wyposażone były w
receptory optyczne zdolne do wydobycia informacji z zespołów znaków graficznych
rozmieszczonych na płaskiej powierzchni, czyli krótko mówiąc, z zadrukowanej
stronicy. Choć zdolnoć tę posiadało wiele ras inteligentnych, to zakres barw
odbierany przez każdą z nich był różny. To, co O'Marze jawiło się jako plamka barwy
szaroniebieskiej, dla innej istoty mogło mieć inną barwę - od szarożółtej do
brudnopurpurowej - a kłopot polegał na tym, że autorem książki mogła być taka
włanie inna istota.
Jeden z dodatków do książki zawierał przybliżone odpowiedniki barw dla różnych ras,
ale ciągłe zaglądanie do niego było nużące i czasochłonne, a O'Mara nie mógł się
poszczycić dobrą znajomocią języka uniwersalnego.
Pięć godzin później nie był ani trochę bliżej prawidłowej diagnozy dolegliwoci
nękającej Hudlarianina, za owa szaroniebieska plamka na jego skórze urosła
dwukrotnie i zyskała towarzystwo trzech następnych plam. Nakarmił malca z
niepokojem zastanawiając się, czy słusznie to robi w tej sytuacji, potem za powrócił
do studiowania książki.
Według niej były dosłownie setki łagodnych, krótkotrwałych chorób, na które zapadali
młodzi Hudlarianie. Jego malec uniknął ich tylko dlatego, że dostawał pożywienie ze
zbiornika i nie wchłonął bakterii z powietrza, często spotykanych na jego planecie. Ta
choroba była zapewne hudlariańskim odpowiednikiem odry, przekonywał samego
siebie O'Mara; ale wyglądało to groźnie. Podczas następnego karmienia okazało się,
że jest ich już siedem; nabrały odcienia ciemniejszego, a oprócz tego malec
nieustannie tłukł o siebie mackami. Bez wątpienia musiały go te miejsca bardzo
swędzić. Uzbrojony w tę nową informację O'Mara powrócił do książki.
I nagle znalazł. Objawy były przedstawione jako "szorstkie, odmiennie zabarwione
plamy na skórze, powodujące silne swędzenie z powodu nie wchłonięcia drobin
pożywienia". Leczenie polegało na spłukiwaniu podrażnionych miejsc po każdym
karmieniu w celu zmniejszenia swędzenia, plamy za miały same zniknąć po jakim
czasie. Obecnie choroba ta była na Hudlarze bardzo rzadka, za jej objawy
występowały z dramatyczną gwałtownocią. I znikały równie szybko, jak się pojawiły.
O ile pacjent miał zapewnioną podstawową opiekę, choroba, jak twierdziła książka,
nie była niebezpieczna.
O'Mara zaczął przeliczać podane wskaźniki na własny system pomiaru czasu i
odległoci. Wyszło mu, na ile mógł być pewien swych obliczeń, że rednica plamy
może dochodzić do pół metra, za ich liczba zwiększyć się do dwunastu. Potem
zaczną znikać, co nastąpi po około szeciu godzinach licząc od czasu, kiedy zauważył
pierwszą plamę.
Nie było się o co martwić.
IV

background image

Po zakończeniu kolejnego karmienia O'Mara dokładnie oczycił miejsca pokryte
niebieskimi plamami, ale mały Hudlarianin nadal trzepał mackami i silnie dygotał.
O'Marze przyszło do głowy, że malec wygląda jak klęczący słoń z szecioma wciekle
wijącymi się trąbami. Zajrzał jeszcze raz do książki, która jednak w dalszym ciągu
utrzymywała, że w normalnych warunkach choroba ma przebieg łagodny i
krótkotrwały, a jedynym rodkiem łagodzącym przykre uczucie swędzenia może być
tylko odpoczynek i utrzymywanie zaatakowanego obszaru w czystoci.
Dzieci to paskudne utrapienie, pomylał z wciekłocią.
Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że to całe trzepanie mackami i dygotanie nie jest
dobre i powinno się temu zapobiec. Może malec drapał się tylko z przyzwyczajenia i
przestanie, gdy się odwróci jego uwagę? Jednak gwałtownoć tego procesu
poddawała w wątpliwoć to przypuszczenie. O'Mara wybrał wszakże
dwudziestopięciokilogramowy odważnik i za pomocą swego podnonika podciągnął
pod sufit. Zaczął rytmicznie unosić go i opuszczać na miejsce około pół metra od
twardej, przezroczystej błony osłaniającej oczy; kiedy odkrył, że "poklepywanie" tego
miejsca sprawia malcowi najwięcej przyjemnoci. Dwadziecia pięć kilo zrzucone z
wysokoci dwóch i pół metra było dla Hudlarianina miłą, łagodną pieszczotą.
Pod wpływem poklepywania mały poruszał się mniej gwałtownie. Kiedy jednak
O'Mara unieruchomił ciężarek, Hudlarianin zaczął rzucać się jeszcze silniej niż
poprzednio wpadając nawet w pełnym biegu na ciany i resztki umeblowania. W
czasie jednej takiej szaleńczej szarży o mało nie dostał się do drugiego pokoju;
powstrzymało go jedynie to, że nie zmiecił się w drzwiach. Do tej pory O'Mara nie
zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo mały FROB przybrał na wadze przez te pięć
tygodni.
Wyczerpany, dał w końcu spokój pieszczotom. Zostawił Hudlarianina szalejącego w
sypialni i rzucił się na kanapę w drugim pokoju próbując zebrać myli.
Według książki był najwyższy czas, aby sine plamy zaczęły blednąć. Ale tak się nie
stało; ich liczba osiągnęła maksimum, czyli dwanacie, a rednica wynosiła, zamiast
pół metra, prawie dwa razy tyle. Była tak duża, że podczas następnego karmienia
powierzchnia absorpcyjna skóry wyniesie połowę normalnej, w wyniku czego mały
dozna dalszego osłabienia spowodowanego niedostatkiem pożywienia. Każdy za
wiedział, że swędzących miejsc nie należy drapać, jeli nie chce się poszerzyć
obszaru dotkniętego schorzeniem i zaostrzyć stanu chorobowego...
Ochrypły ryk syreny przerwał jego myli. Wedle dotychczasowego dowiadczenia
O'Mara zrozumiał, że jest to dźwięk wydawany przez silnie przestraszonego malca,
natomiast słabe natężenie oznacza, że mały FROB opada z sił.
Hudlarianinowi potrzebna była natychmiastowa pomoc, ale O'Mara wątpił, czy
ktokolwiek byłby w stanie jej udzielić. Rozmowa z Caxtonem nie miała sensu;
kierownik sekcji mógłby tylko wezwać Pellinga, ten za wiedział na temat młodych
Hudlarian jeszcze mniej niż O'Mara, który tym zagadnieniem zajmował się przez
ostatnie pięć tygodni. Takie postępowanie byłoby tylko stratą czasu, małemu za nie
pomogłoby nic, a poza tym istniała poważna możliwoć, że nie zważając na obecnoć
badającego sprawę wypadku Kontrolera Caxton postarałby się, by O'Marze
przytrafiło się co nieprzyjemnego za to, że dopucił do choroby malca. Nie można było
mieć wątpliwoci, że kierownik sekcji obarczy winą włanie jego.
Caxton nie lubił O'Mary. Nikt nie lubił O'Mary.
Gdyby O'Mara był lubiany przez współpracowników, nikt nie miałby zamiaru obarczać
go winą za chorobę małego; nie doszłoby też do natychmiastowego i jednogłonego
obwinienia go o spowodowanie mierci jego rodziców. A on postanowił udawać
człowieka z paskudnym charakterem i udało mu się to cholernie dobrze.

background image

Może faktycznie był kanalią i dlatego udawanie przychodziło mu z taką łatwocią?
Może nieustanna frustracja wynikająca z niemożnoci pełnego użycia swego mózgu
ukrytego w ohydnym, muskularnym ciele sprawiła, że zgorzkniał; może rola, którą,
jak mu się zdawało, tylko grał, wyrażała jego prawdziwy charakter?
Gdyby tylko tak się nie czepiał Waringa. Tym najbardziej ich rozzłocił.
Jednak takie mylenie prowadziło donikąd. Rozwiązanie jego problemów leżało,
przynajmniej częciowo, w wykazaniu, że jest odpowiedzialny, cierpliwy, uprzejmy i
ma te wszystkie inne cechy, które szanują jego współpracownicy. Aby to osiągnąć,
musi najpierw udowodnić, że można mu powierzyć opiekę nad dzieckiem.
Zastanowił się przez chwilę, czy Kontroler nie mógłby pomóc. Nie bezporednio;
psycholog raczej nie będzie wiedział o mało znanych chorobach dzieci
hudlariańskich, ale może sam Korpus... Jako galaktyczna policja, gosposia do
wszystkiego i ogólnie najwyższa władza, Korpus Kontroli mógłby doć prędko znaleźć
kogo, kto będzie znał wszystkie potrzebne odpowiedzi. Jednak ten kto prawie na
pewno będzie włanie na Hudlarze, a tamtejsze władze znały już sytuację
osieroconego malca i pomoc zapewne już od tygodni była w drodze. Bez wątpienia
przyjdzie prędzej niż mógłby sprowadzić ją Kontroler. Może i przyjdzie na czas, by
uratować małego. A może też zjawić się za późno.
Problem w dalszym ciągu spoczywał na barkach O'Mary.
Nie groźniejsza niż odra u ludzi...
Jednak odra u ludzkiego dziecka może być bardzo groźna, jeli się trzyma chorego w
chłodzie, lub też w innych warunkach, które same w sobie nie są szkodliwe, jednak
grożą miercią organizmowi, którego odpornoć została obniżona w wyniku choroby lub
niedożywienia. Książka Pellinga zalecała odpoczynek, czystoć i nic poza tym. A
może jednak? Może w tym wszystkim tkwiło jakie zasadnicze założenie? Dowcip
polegał na tym, że pacjent omawiany w książce znajdował się podczas choroby na
swej rodzinnej planecie. W normalnych warunkach owa choroba była zapewne
łagodna i krótkotrwała.
Ale sypialni O'Mary w żaden sposób nie można było uznać za normalne warunki dla
dotkniętego chorobą młodego Hudlarianina.
Wraz z tą mylą pojawiło się i rozwiązanie, o ile nie było w ogóle za późno, by je
zastosować. O'Mara zerwał się z kanapy i popieszył w stronę schowka na skafandry.
Wkładał włanie ciężki kombinezon roboczy, gdy zabrzęczał komunikator.
- O'Mara - ryknął głos Caxtona, gdy włączyła się fonia - Kontroler chce z panem
mówić. Miał być dopiero jutro, ale...
- Dziękuję panu, panie Caxton - przerwał mu spokojny, stanowczy głos. - Nazywam
się Craythorne, panie O'Mara - rzekł Kontroler po chwili przerwy. - Jak pan wie,
miałem się z panem zobaczyć jutro, ale udała mi się wczeniej pozałatwiać parę
spraw, co dało mi czas na wstępną rozmowę...
Że też musiał akurat teraz przyleźć, zapieklił się w duchu O'Mara. Skończył wkładać
skafander nie mocując jednak ani hełmu, ani rękawic. Zaczął wyłamywać płytkę, pod
którą znajdował się regulator atmosfery.
- ... Prawdę mówiąc - kontynuował Kontroler spokojnym głosem - pańska sprawa jest
wyjątkiem, jeli wziąć pod uwagę, czym się tu zajmuję. Do mnie należy załatwianie
zakwaterowania i tak dalej, dla najróżniejszych istot, które będą pracować w tym
szpitalu, a także dołożenie wszelkich starań, by uniknąć tarć między nimi, kiedy się tu
znajdą. Trzeba się zająć najdrobniejszymi szczegółami, ale w tej chwili mam trochę
czasu. A pan mnie zaciekawia, O'Mara. Chciałbym panu zadać kilka pytań.
Ale spryciarz! pomylał O'Mara połową mózgu, podczas gdy druga upewniła się, że
regulatory atmosferyczne są we właciwym położeniu. Pozostawił swobodnie

background image

zwisającą płytę i zaczął unosić element podłogi, pod którym krył się układ sztucznego
ciążenia.
- Proszę mi wybaczyć - odparł trochę nieprzytomnie - że będę rozmawiał nie
przerywając pracy. Pan Caxton wyjani panu...
- Już mu powiedziałem o malcu - włączył się Caxton - i jeli pan myli, że go pan
nabierze udając zakrzątaną mamusię...!
- Rozumiem - powiedział Kontroler. - Chciałbym również owiadczyć, że zmuszanie
pana do przebywania w obecnoci nieletniego osobnika klasy FROB, gdy nie było to
konieczne, stanowi niezwykle okrutny i wyrafinowany sposób znęcania się i za to, co
pan przeszedł przez ostatnich pięć tygodni, powinni panu zdjąć z dziesięć lat z
wyroku jeli oczywicie udowodnią panu winę. A na razie... wie pan, zawsze wolę
widzieć, z kim rozmawiam. Czy może pan włączyć wizję?
Układ sztucznego ciążenia tak nagle przełączył się z 1G na 2G, że zaskoczyło to
O'Marę całkowicie. Ramiona się pod nim ugięły i walnął piersią o podłogę. Ryk
przerażenia jego pacjenta, który doszedł z pokoju obok, musiał zapewne zagłuszyć
łoskot wywołany upadkiem, ponieważ ani Caxton, ani Kontroler nie zapytali o nic.
O'Mara zrobił pompkę, najtrudniejszą, jaką w życiu wykonał, i z trudem uniósł się na
kolana.
Ledwie udało mu się uspokoić oddech. - Bardzo mi przykro, ale moja kamera
wysiadła - powiedział.
Kontroler milczał wystarczająco długo, by dać mu do zrozumienia, że ani trochę w to
nie wierzy, ale na razie nie zwraca uwagi na kłamstwo.
- No to tymczasem przynajmniej pan mnie zobaczy - powiedział w końcu i ekran
komunikatora rozjarzył się.
Pojawiła się na nim twarz młodego jeszcze mężczyzny o krótko przystrzyżonych
włosach, którego oczy wyglądały na starsze o dwadziecia lat od reszty twarzy. Na
naramiennikach dopasowanej, ciemnozielonej kurtki widniały dystynkcje majora, za
na klapach znajdował się kaduceusz. O'Mara pomylał, że w innych okolicznociach
mógłby nawet polubić tego faceta.
- Muszę co zrobić w drugim pokoju - skłamał ponownie. - Za chwilę wracam.
Zaczął ustawiać degrawitator skafandra na minus 2 G, co powinno zrównoważyć
obecne ciążenie w kabinie oraz umożliwić mu zwiększenie go później do 4 G bez
większej dla siebie niewygody. Następnie ustawi degrawitator na minus 3 G, przez co
uzyska normalne pozorne ciążenie 1 G.
Tak w każdym razie powinno było się stać.
Zamiast tego albo degrawitator albo układ sztucznego ciążenia, albo też oba układy
razem zaczęły wytwarzać impulsy co pół G i pokój oszalał. Było to tak, jakby
znajdował się w szybkiej windzie, która ciągle zatrzymywała się i ruszała.
Częstotliwoć tych zrywów szybko się zwiększała, aż O'Marą rzucało w górę i w dół
tak gwałtownie, że zęby zaczęły mu dzwonić. Nim zdołał na to zareagować, dołączyła
się dodatkowa komplikacja. Niezależnie od różnicy natężenia, system sztucznego,
ciążenia zaczął działać nie tylko pod kątem prostym do podłogi, ale oscylował od
dziesięciu do trzydziestu stopni od pionu. Żaden rzucony na pastwę sztormu statek
morski tak się nie kołysał i nie zapadał. O'Mara zachwiał się, gorączkowo usiłując
chwycić się kanapy, ale nie trafił i walnął ciężko o cianę. Nim zdołał wyłączyć
degrawitator, następny impuls rzucił nim o cianę naprzeciwko.
W pomieszczeniu ponownie zapanowało stałe ciążenie rzędu 2 G.
- Czy to jeszcze długo potrwa? - zapytał nagle Kontroler.
Podczas tych ostatnich burzliwych sekund O'Mara prawie zupełnie zapomniał o
majorze z Korpusu. Dokonał nadludzkiego wysiłku próbując nadać swemu głosowi
naturalne brzmienie i jednoczenie stłumione, tak jakby mówił z sąsiedniego pokoju.

background image

- Może potrwać - odrzekł. - Mógłby pan przyjć później?
- Zaczekam - powiedział Kontroler.
Przez następne kilka minut O'Mara usiłował nie myleć o potłuczeniach, jakich doznał
mimo ochrony, którą dawał mu ciężki kombinezon roboczy; próbował skupić się na
tym, jak wyjć z tych najnowszych tarapatów. Zaczął pojmować, co się stało.
Kiedy dwa generatory grawitacyjne o tej samej mocy i częstotliwoci zaczęły działać
razem, wytworzyło się zakłócenie, które wpłynęło na stabilnoć obu systemów. Układ
w kwaterze O'Mary był tylko prowizoryczny, zasilany takim samym generatorem, jak
układ w skafandrze, aczkolwiek zazwyczaj stosuje się różnicę częstotliwoci, by
zapobiec podobnym zakłóceniom. Jednak przez ostatnie pięć tygodni O'Mara
majstrował przy układzie sztucznego ciążenia - dodając mu mocy, kiedy mały miał się
kąpać - i pewnie niechcący zmienił częstotliwoć.
Nie wiedział, co zepsuł, a nawet gdyby wiedział, nie było czasu na naprawę. O'Mara
ostrożnie włączył degrawitator jeszcze raz i powoli zaczął zwiększać moc. Pierwsze
oznaki niestabilnoci pojawiły się przy trzech czwartych G.
Cztery G mniej trzy czwarte, to nieco powyżej 3 G. Wyglądało na to, mylał ponuro, że
nie będzie mu za słodko...
V

O'Mara zatrzasnął hełm, a następnie połączył przewodem mikrofon w skafandrze z
komunikatorem, żeby móc rozmawiać i żeby jednoczenie ani Caxton, ani Kontroler
nie domylili się, że włożył skafander. Jeli ma z powodzeniem zakończyć zabieg, nie
mogą podejrzewać, że w rodku dzieje się co niezwykłego. Następnie przyszedł czas
na ostateczne dostrojenie regulatora atmosfery i układu sztucznego ciążenia.
W ciągu dwóch minut cinienie atmosferyczne wewnątrz pomieszczenia zwiększyło
się szeciokrotnie, a pozorna grawitacja doszła do 4 G. Warunki w kabinie osiągnęły
stan najbardziej zbliżony do "normalnych" dla Hudlarianina, jaki O'Mara był w stanie
uzyskać. Napinając trzaskające od wysiłku mięnie barku - bowiem działający
niepełną mocą degrawitator zabierał tylko trzy czwarte G z czterech, z jakimi
przyciągała podłoga - wyciągnął niewiarygodnie niezgrabny i ciężki przedmiot, który
kiedy był jego ręką, i przewrócił się na plecy.
Czuł się tak, jakby jego malec siedział mu na piersi; przed oczami migotały mu
wielkie, czarne plamy. Między nimi dostrzegł kawałki sufitu i gdzie z boku ekran
komunikatora. Widniejąca na nim twarz zdradzała oznaki zniecierpliwienia.
- Już jestem, majorze - wydyszał O'Mara. Usiłował opanować oddech, by nie
wyrzucać z siebie słów zbyt szybko: - Sądzę, że chce pan usłyszeć ode mnie, jak to
było?
- Nie - powiedział Kontroler. - Przesłuchałem już nagrania, które zrobił Caxton.
Ciekawi mnie natomiast pańska przeszłoć od chwili pańskiego przybycia.
Sprawdziłem i co mi tu nie pasuje...
W rozmowę wdarł się grzmiący ryk malca. Pomimo niższego tonu spowodowanego
zwiększonym cinieniem powietrza, O'Mara rozpoznał sygnał: mały był głodny.
Potężnym wysiłkiem przetoczył się na bok, a następnie oparł się na łokciach.
Odczekał chwilę w tej pozycji zbierając siły, by stanąć na czworakach. Kiedy mu się
to udało, stwierdził, że ręce i nogi nabrzmiewają mu, jakby miały pęknąć, od cinienia
gromadzącej się w nich krwi. Ciężko dysząc położył się na piersiach. Natychmiast
krew przepłynęła mu do przednich częci ciała i wzrok przesłoniły czerwone plamy.
Nie mógł się czołgać na czworakach ani pełznąć na brzuchu. Przy ponad trzech G
nie mógł też stanąć i ić. Co mu pozostawało?
Ponownie przekręcił się na bok, a potem na plecy, tym razem jednak wsparty na
łokciach. Podpórka na kark w skafandrze podtrzymywała mu głowę, ale rękawy miały

background image

tylko cienkie podkładki i bolały go łokcie. Serce mu łomotało z wysiłku, gdy starał się
unieć w górę choć częć ciała, które było trzy razy cięższe niż zwykle. Co gorsza,
znowu zaczął tracić przytomnoć.
Z pewnocią musi być jaki sposób zrównoważenia lub przynajmniej rozłożenia owego
parcia na ciało, tak by mógł zachować przytomnoć i poruszać się. O'Mara próbował
przypomnieć sobie wygląd foteli przeciwciążeniowych, których używano przed
wprowadzeniem sztucznej grawitacji. Była to pozycja częciowo pochylona,
przypomniał sobie nagle, z kolanami podciągniętymi do góry...
Na łokciach, poladkach i stopach pełzł jak limak centymetr po centymetrze w stronę
sypialni. Jego bogactwo mięni, które tak często wprawiało go w zakłopotanie, tym
razem bardzo się przydało; przeciętny człowiek w tych warunkach rozpłaszczyłby się
bezsilnie na podłodze. A i tak trwało to kwadrans, nim dotarł do rozpylacza
znajdującego się w sypialni. Prawie bez przerw trwał ogłuszający ryk malca. Przy
podwyższonym cinieniu powietrza hałas był tak głony i tubalny, że O'Marze
wydawało się, iż wibruje każda jego kosteczka.
- Czy pan mnie słyszy? - ryknął Kontroler w krótkiej chwili spokoju. - Niech pan
uspokoi tego gówniarza!
- Jest głodny - odparł O'Mara. - Uspokoi się, gdy go nakarmię...
Rozpylacz był zamontowany na wózku; O'Mara wyposażył go w spust pedałowy, by
mieć obydwie ręce wolne do celowania. Teraz, gdy ruchy pacjenta zostały
ograniczone przez ciążenie 4 G, nie musiał używać rąk. Naciskając wózek ramieniem
ustawił go w potrzebnej pozycji i łokciem nacisnął pedał. Wyrzucony pod wielkim
cinieniem strumień odchylił się trochę ku dołowi z powodu podwyższonego ciążenia,
w końcu jednak udało się malca pokryć pożywieniem. Jednak obmycie chorych partii
skóry było daleko trudniejsze. Strumień wody, którym bardzo niezręcznie było
kierować z poziomu podłogi, w ogóle nie trafiał tam, gdzie trzeba. O'Marze udało się
jedynie opłukać szeroką plamę o jaskrawoniebieskiej barwie, która powstała z
połączenia trzech osobnych plam, obecnie za zajmowała prawie jedną czwartą
powierzchni skóry.
Wreszcie O'Mara wyprostował nogi i powoli osunął się tyłem na podłogę. Pomimo
ciążenia trzykrotnie przewyższającego normalne, zmiana pozycji przyniosła mu
niemal ulgę; wszakże poprzednio musiał trwać nieruchomo przez pół godziny.
Malec przestał płakać.
- Chciałem powiedzieć - rzekł Kontroler z naciskiem, gdy wyglądało na to, że cisza
potrwa kilka minut - że pańskie opinie z poprzednich miejsc pracy nie pokrywają się z
tym, o czym dowiedziałem się tutaj. Poprzednio był pan, tak jak i teraz osobnikiem
niespokojnym, wiecznie niezadowolonym, jednak zawsze cieszył się pan uznaniem u
kolegów i tylko trochę mniejszym - u zwierzchników; to ostatnie za dlatego, że pańscy
zwierzchnicy bywali w błędzie, pan za - nigdy...
- Miałem co najmniej tyle oleju w głowie, co oni wszyscy - powiedział O'Mara
znużonym głosem - i często dawałem tego dowody. Ale brakowało mi inteligentnego
w y g l ą d u; miałem wypisane na czole "cham" !
To ciekawe, pomylał, ale guzik mnie to wszystko teraz obchodzi.
Nie mógł oderwać oczu od jaskrawoniebieskiej plamy na boku Hudlarianina. Błękit
pogłębił się jeszcze, za porodku plamy powstał jaki obrzęk. Wyglądało to tak, jakby
ultratwardy naskórek zmiękł i ogromne cinienie wewnętrzne Hudlarianina
spowodowało opuchliznę. O'Mara miał nadzieję, że zwiększenie cinienia i ciążenia
do poziomu normalnego dla Hudlarian powinno zahamować ten proces o ile nie był to
objaw czego zupełnie innego.
Mylał już wczeniej o tym, by pociągnąć swój pomysł dalej, nasycić drobinami
substancji odżywczej powietrze wokół pacjenta. Na Hudlarze pożywienie

background image

mieszkańców składało się z mikroorganizmów unoszących się w gęstej atmosferze;
jednak książka wyraźnie zalecała, by cząstki żywnoci usuwać z chorych partii
naskórka, tak więc podwyższone ciążenie i ciążenie powietrza powinny wystarczyć...
- ... Tym niemniej - mówił Kontroler - gdyby podobny wypadek przydarzył się panu w
którym z poprzednich miejsc pracy, uwierzono by panu. Gdyby nawet była to pańska
wina, wszyscy broniliby pana przed kim z zewnątrz, jak ja. Co więc spowodowało tę
przemianę z dobrego, lubianego kolegi, w k o g o t a k i e g o?
- Nudziłem się - odrzekł krótko O'Mara.
Malec nie wydał jeszcze żadnego dźwięku, ale charakterystyczne ruchy macek
sygnalizowały, że wybuch nastąpi za chwilę. I nastąpił. Przez następne dziesięć
minut rozmowa była, oczywicie, niemożliwa.
O'Mara z wysiłkiem przekręcił się na bok i uniósł na krwawiących już, porozbijanych
łokciach. Wiedział, w czym rzecz; malec domagał się kolejnej porcji pieszczot, które
zwykle dostawał po jedzeniu. O'Mara podczołgał się powoli do dwóch lin
umocowanych do przeciwwag wchodzących w skład jego wynalazku do
poklepywania. Zamierzał naprawić swoje przeoczenie. Ale... końce lin zwisały metr
nad podłogą.
Oparty na jednym łokciu, usiłując unieć w górę potężny ciężar drugiej ręki O'Mara
pomylał, że równie dobrze koniec liny mógłby być odległy o cztery kilometry. Twarz i
całe ciało pokrywał mu pot, gdy powoli, chwiejąc się do tego stopnia, że za
pierwszym razem chybił, dosięgnął ręką w rękawicy liny i uchwycił jej koniec.
Trzymając mocno linę opadł powoli pociągając ją za sobą.
Przyrząd działał na zasadzie przeciwwag, toteż linki kierujące jego ruchami można
było pociągać bez specjalnego wysiłku. Solidny ciężarek opadł niezgrabnie na grzbiet
malca, co równało się uspokajającemu klepnięciu. O'Mara odpoczął przez chwilę, a
następnie z ogromnym trudem powtórzył klepnięcie za pomocą drugiej linki; gdy za
nią pociągał, unosił jednoczenie pierwszy ciężarek gotowy do ponownego użycia.
Mniej więcej po ósmym klepnięciu stwierdził, że nie widzi już końca liny, po którą
sięga, choć i tak udawało mu się jeszcze odnaleźć go dotykiem. Zbyt długo trzymał
głowę powyżej poziomu reszty ciała i przez cały czas balansował na granicy utraty
przytomnoci. Zmniejszenie dopływu krwi do mózgu miało również inne skutki...
- No już dobrze, dobrze - O'Mara usłyszał swej własny głos, wyraźnie rzewny - już
wszystko dobrze, tatu jest przy tobie, tylko cicho...
Najzabawniejszy w tym wszystkim był fakt, że istotnie odczuwał odpowiedzialnoć i
jaką gniewną troskę o malca. Nie po to go raz uratował, żeby teraz mu się co
przytrafiło! Zapewne trzy G, które przyciskały go teraz do ziemi powodując, że każdy
oddech równał się wysiłkowi całego dnia pracy, a najmniejszy ruch stawał się
wyczynem, do którego potrzebował wszystkich swoich sił, przypomniał mu inny
nacisk - powolnego, nieubłaganego parcia ku sobie dwóch olbrzymich martwych i
bezlitosnych mas metalu.
Wypadek.
Jako montażysta przydzielony do tej akurat zmiany O'Mara włączył włanie wiatła
ostrzegawcze, kiedy ujrzał dwoje dorosłych Hudlarian w pogoni za ich małym,
dokładnie w tym miejscu, gdzie miały się zewrzeć dwie płaszczyzny. Wołał do nich
przez autotranslator, namawiając ich, aby oddalili się w bezpieczne miejsce, podczas
gdy on sam wyciągnie malca stamtąd. Był znacznie mniejszy od rodziców i
zwierające się płaszczyzny zagroziłyby mu nieco później, co pozwoliłoby O'Marze w
porę wyprowadzić go z niebezpiecznej strefy. Ale albo autotranslatory Hudlarian były
wyłączone, albo woleli nie powierzać losu dziecka miniaturowej przy nich istocie
ludzkiej, doć że trwali na miejscu, między zbliżającymi się segmentami, aż było za
późno. O'Mara patrzył bezsilnie, jak łączące się segmenty miażdżą ciała Hudlarian.

background image

Do spóźnionego już działania poderwał O'Marę widok plączącego się wród ciał
rodziców malca, wciąż jeszcze całego i zdrowego ze względu na niewielkie wymiary.
Udało mu się go stamtąd wyciągnąć, nim oba elementy zbliżyły się zbyt
niebezpiecznie, choć sam ledwie uszedł z życiem. Przez kilka nerwowych sekund
zdawało mu się, że jego noga również pozostanie na miejscu wypadku.
W każdym razie to nie jest miejsce dla dzieci, pomylał patrząc na dygocące,
zwijające się ciało pokryte plamami jaskrawego, ostrego błękitu. Nikomu nie powinno
się pozwalać na przywożenie tu dzieci, nawet takim twardzielom, jak Hudlarianie.
Ale major Craythorne znowu co mówił.
- ... Sądząc po tym, co słyszę przez komunikator powiedział cierpko Kontroler -
zajmuje się pan nienajgorzej swoim podopiecznym. Utrzymanie małego w zdrowiu i
dobrym samopoczuciu na pewno będzie panu policzone.
W zdrowiu i dobrym samopoczuciu, pomylał O'Mara raz jeszcze sięgając po linę. W z
d r o w i u!
- ... Są jeszcze inne względy - kontynuował spokojny głos. - Czy zaniedbał pan
włączenia wiateł ostrzegawczych i dokonał tego dopiero po wypadku, co się panu
zarzuca? Pomijając pańskie poprzednie opinie, tutaj zyskał pan sobie opinię
zgryźliwego kłótnika znęcającego się nad słabszymi. No, a pańskie zachowanie
wobec młodego Waringa... ! Kontroler przerwał, a na jego twarzy pojawił się lekki
wyraz dezaprobaty.
- Kilka minut temu - kontynuował - powiedział pan, że wszystko dlatego, że się pan
nudził. Proszę to wyjanić.
- Chwileczkę, majorze - przerwał Caxton. Jego twarz pojawiła się na ekranie obok
Craythorne'a. - On z jakiego powodu stara się zyskać na czasie, jestem tego pewien.
Te wszystkie przerwy, ten jego zadyszany głos, to niby uciszanie malca - to wszystko
jego gierki, żeby pokazać, co to z niego za znakomity pielęgniarz. Chyba pójdę i
wyciągnę go stamtąd, żeby stanął przed panem twarzą w twarz...
- To niepotrzebne - powiedział szybko O'Mara. Odpowiem na wszystkie pytania, w tej
chwili.
Miał przed oczyma straszny widok reakcji Caxtona, gdyby ten zobaczył malca w
obecnym stanie; obraz ten jego samego przyprawiał o mdłoci, a przecież już
przywykł. Caxton nie zastanowi się ani przez moment, ani też nie będzie czekał na
wyjanienia; nie pomyli też, czy to było w porządku zostawić młode stworzenie innej
rasy pod opieką człowieka, który nie ma najmniejszego pojęcia o jego fizjologii ani o
chorobach. Caxton po prostu zareaguje. Gwałtownie.
Co się za tyczy Kontrolera...
O'Mara był zdania, że jako udałoby mu się wykręcić ze sprawy wypadku, ale jeli mały
umrze, nie ma żadnej szansy. Hudlarianin zapadł na łagodną, aczkolwiek rzadko
spotykaną chorobę, która powinna już przed kilku dniami ustąpić, a zamiast tego
czyniła dalsze postępy; malcowi groziła więc mierć, o ile ostatni desperacki wysiłek
O'Mary zmierzający do odtworzenia warunków z jego rodzinnej planety nie da
rezultatów. Teraz trzeba mu było czasu. Według książki - od czterech do szeciu
godzin.
Nagle uwiadomił sobie daremnoć wszystkiego. Stan malca nie poprawiał się - FROB
nadal skręcał się i drżał, i w ogóle wyglądał jak najbardziej chore i pożałowania
godne stworzenie, jakie kiedykolwiek ujrzało wiatło dzienne. O'Mara zaklął bezsilnie.
To, co robił teraz, trzeba było uczynić wiele dni wczeniej; mały był już na najlepszej
drodze na tamten wiat, za kontynuacja zabiegów ze sztucznym ciążeniem jego
samego zapewne umierci lub zrobi kaleką na całe życie. I dobrze mu tak!
VI

background image

Macki malca skuliły się w sposób wskazujący, że zaraz zacznie się płacz. O'Mara z
ponurą determinacją zaczął unosić się na łokciach przygotowując do kolejnego
seansu pieszczot. Choć tyle mógł zrobić. I choć sam był przekonany, że wszystko to
jest niepotrzebne, jednak maluchowi trzeba było dać szansę. O'Mara potrzebował
czasu, aby bez przeszkód zakończyć "kurację" skóry, a tym samym zapewnić sobie
możliwoć udzielenia pełnych i wyczerpujących odpowiedzi na pytania Kontrolera. Jeli
FROB znowu zacznie płakać, wszystko szlag trafi.
- ... za pańską uprzejmą pomoc - mówił oschle major.
- Po pierwsze, potrzebne mi jest wyjanienie tej nagłej zmiany w pańskiej osobowoci.
- Nudziłem się - powiedział O'Mara. - Czułem się nie wykorzystany. Może zresztą
zachciało mi się podokuczać innym. Jednak głównym powodem, dla którego grałem
rolę skurczybyka, było to, że postawiłem sobie zadanie, do którego przyjemniaczek
się nie nadawał. Wiele czytałem i uważam się za nienajgorszego psychologa
amatora...
Nagle nastąpiła katastrofa. Gdy O'Mara sięgał po linę uwiązaną do przeciwwagi,
poliznął się na łokciu i runął na podłogę z wysokoci prawie metra. Przy ciążeniu
trzech G równało się to upadkowi z ponad dwóch metrów. Na szczęcie O'Mara miał
wciąż na sobie ciężki kombinezon roboczy z wyciełanym wewnątrz hełmem, nie
stracił więc przytomnoci. Wydał jednak okrzyk przerażenia i padając instynktownie
uchwycił się liny.
To był jego błąd.
Jeden ciężarek opadł, drugi poleciał zbyt wysoko do góry. Z hukiem uderzył w sufit i
obluźnił wspornik podtrzymujący lekki metalowy dźwigar, na którym zawieszone były
ciężarki. Cała konstrukcja zaczęła się zelizgiwać, zapadać i w końcu gwałtownie
pociągnięta siłą 4 G sunęła na znajdującego się pod nią malca. Oszołomiony O'Mara
nie potrafił odgadnąć, czy siła, która zadziałała na Hudlarianina, równała się nieco
tylko silniejszemu klepnięciu, czy była odpowiednikiem klapsa w tyłek, czy też czym
znacznie poważniejszym. Po tym wszystkim malec był bardzo spokojny, co go
zaniepokoiło.
- ... Po raz trzeci pytam - krzyknął Kontroler - co się tam dzieje, do cholery?!
O'Mara mruknął co, czego nawet sam nie zrozumiał. Wtedy włączył się Caxton.
- Tam jest co nie tak i założę się, że to chodzi o tego małego! Idę sam zobaczyć...
- Niech pan zaczeka! - krzyknął desperacko O'Mara. - Proszę mi dać szeć godzin...
- Zobaczymy się - odrzekł Caxton - za dziesięć minut. - Caxton! - krzyknął O'Mara. -
Jeli otworzy pan luzę ze swojej strony, zabije mnie pan! Zablokuję właz wewnętrzny i
jeli pan otworzy zewnętrzny, uleci całe powietrze. Wtedy major straci swego więźnia.
Nastała cisza; po czym odezwał się Kontroler:
- Po co panu - zapytał - te szeć godzin?
O'Mara spróbował potrząsnąć głową, by rozjanić myli, ale ponieważ głowa ważyła
teraz trzy razy tyle, co zwykle, tylko nadwerężył sobie kark. Po co mu było szeć
godzin? Rozglądając się dookoła zaczął się poważnie nad tym zastanawiać. Podczas
upadku aparatury do pieszczot zniszczeniu uległ zarówno rozpylacz do pożywienia,
jak i połączony z nim zbiornik z wodą. Nie mógł malca ani karmić, ani myć, ani nawet
dobrze go zobaczyć poprzez zwaloną konstrukcję. Przez te szeć godzin mógł więc
tylko go pilnować i czekać na cud.
- Idę tam - powtórzył uparcie Caxton.
- Nigdzie pan nie pójdzie - odrzekł major, nadal uprzejmie, ale tonem nie znoszącym
sprzeciwu. - Chcę się dowiedzieć wszystkiego. Pan zaczeka na zewnątrz, dopóki nie
porozmawiam z O'Marą w cztery oczy... A teraz, O'Mara, co się dzieje?
Ponownie rozpłaszczony na plecach O'Mara usiłował na tyle opanować oddech, by
móc prowadzić dłuższą rozmowę. Postanowił, że najlepiej będzie powiedzieć mu

background image

całą prawdę, a potem błagać, by dopomógł w uratowaniu malca w miarę swoich
możliwoci, czyli dając mu te szeć godzin spokoju. Jednak w czasie całego
przemówienia O'Mara czuł się fatalnie, a wzrok odmawiał mu posłuszeństwa do tego
stopnia, że nie potrafił stwierdzić, czy ma oczy otwarte czy zamknięte. Widział, że kto
podaje majorowi jaki papierek; Kontroler nie przeczytał go jednak, dopóki O'Mara nie
skończył mówić.
- Dostał pan w koć - powiedział w końcu Craythorne. Na chwilę na jego twarzy
pojawiło się współczucie; potem głos jego stał się ponownie surowy. - I normalnie
musiałbym postąpić według pańskiej propozycji i dać panu te szeć godzin. W końcu
pan ma książkę i wie pan więcej niż my. Jednak w ciągu ostatnich minut sytuacja się
zmieniła. Otrzymałem wiadomoć, że przyjechało dwóch Hudlarian, z których jeden
jest lekarzem. Niech pan ustąpi, O'Mara. Chciał pan dobrze, ale teraz niech kto
wykwalifikowany uratuje tyle, ile się da. Dla dobra dziecka - dodał.
Trzy godziny później Caxton, Waring i O'Mara siedzieli przed biurkiem Kontrolera
patrząc mu w twarz. Craythorne dopiero co wszedł.
- Będę bardzo zajęty przez kilka najbliższych tygodni - odezwał się energicznie - więc
sprawę tę załatwimy szybko. Po pierwsze, wypadek. Panie O'Mara, wszystko w tej
sprawie zależy od tego, czy Waring potwierdzi pańską wersję. Jak mi się wydaje, co
pan tu sobie sprytnie zaplanował. Słyszałem już zeznanie Waringa, ale dla
zaspokojenia mojej ciekawoci, niech mi pan powie, co pana zdaniem on powiedział?
- Podtrzymał moją wersję - odrzekł O'Mara znużonym głosem. Nie miał wyboru.
Popatrzył w dół, na swoje dłonie, wciąż myląc o beznadziejnie chorym dziecku, które
pozostawił w swojej kwaterze. Cały czas wmawiał sobie, że nie jest odpowiedzialny
za to, co się stało, ale gdzie w głębi duszy czuł, że gdyby zdobył się na większą
elastycznoć umysłu i wczeniej zaczął leczenie cinieniem powietrza, mały byłby już
zdrowy. Wynik ledztwa w sprawie wypadku, jaki by nie był, niemiałby już większego
znaczenia, podobnie jak sprawa Waringa.
- Dlaczego pan uważa, że nie miał wyboru? - nacierał ostro Kontroler.
Caxton otworzył szeroko usta wyglądając na zmieszanego. Waring unikał wzroku
O'Mary i zaczynał się rumienić.
- Kiedy tu przybyłem - powiedział O'Mara matowym głosem - szukałem dla siebie
jakiego dodatkowego zajęcia, żeby zabić wolny czas. Tym zajęciem stało się
zaszczuwanie Waringa. To on jest powodem tego, że stałem się odrażającym typem,
ponieważ tylko w ten sposób mogłem nad nim pracować. Żeby to zrozumieć, trzeba
trochę się cofnąć w czasie.
Z powodu tamtego wypadku z siłownią wszyscy ludzie z tego odcinka czuli się jego
dłużnikami; zresztą szczegóły pan zna. Sam Waring był wrakiem człowieka.
Fizycznie znajdował się poniżej stanu normalnego: trzeba było mu zastrzykami
poprawiać morfologię, a sił miał tylko tyle, by obsługiwać pulpit sterownicy, toteż
bardzo rozczulał się nad samym sobą. Psychicznie był ruiną. Pomimo zapewnień
Pellinga, że zastrzyki będą potrzebne jeszcze tylko przez kilka miesięcy, był
przekonany, że zapadł na złoliwą anemię. Uważał również, że stał się bezpłodny,
znowu wbrew wszystkiemu, co mówił mu doktor. To przewiadczenie sprawiło, że
zaczął mówić i zachowywać się w sposób przyprawiający o dreszcze każdego
normalnego człowieka - bowiem podłoże takich majaczeń jest zawsze patologiczne,
a przecież nie było z nim aż tak źle. Kiedy zobaczyłem, jak się sprawy mają,
zacząłem przy każdej sposobnoci namiewać się z niego. Zaszczuwałem go
bezlitonie. Tak więc, według mnie, Waring nie miał innego wyboru, jak potwierdzić
moją wersję. Wymagała tego zwykła ludzka wdzięcznoć.
- Zaczynam rozumieć - powiedział major. - Niech pan mówi dalej.

background image

- Wszyscy dookoła byli jego dozgonnymi dłużnikami - kontynuował O'Mara. - Ale
zamiast nałożyć mu hamulce, nagadali mu, przydusili go współczuciem. Pozwolili mu
zwyciężać we wszystkich bójkach, grze w karty czy w czym tam jeszcze, i w ogóle
traktowali go jak małego bożka z cynfolii. Ja nic takiego nie robiłem. Kiedy zaseplenił,
zająknął się lub zrobił co niezdarnie, wtedy niezależnie od tego, czy spowodowane to
było wmówioną w siebie niesprawnocią, czy faktyczną fizyczną wadą, na którą nie
mógł nic zaradzić, ja spadałem na niego całym rozpędem. Może czasem byłem zbyt
ostry, ale trzeba pamiętać, że byłem jedynym usiłującym naprawić zło wyrządzone
przez pięćdziesięciu innych. Oczywicie Waring nienawidził mnie z całego serca, ale
zawsze miał pewnoć, jak się mają sprawy między nim a mną. Nigdy mu nie
ustępowałem. W tych nielicznych przypadkach kiedy udawało mu się mnie
przewyższyć, wiedział, że nastąpiło to wbrew moim wysiłkom; nie tak jak z jego
przyjaciółmi, którzy pozwalali mu wygrywać i w ten sposób odzierali te zwycięstwa z
wszelkiej wartoci. Tego włanie mu było trzeba na jego dolegliwoci; kogo, kto
traktowałby go jak równego, i nie ustępował ani na jotę. Kiedy więc zdarzyło się to
nieszczęcie - zakończył O'Mara - byłem prawie pewien, że Waring dostrzeże to, co
dla niego robiłem - dostrzeże wiadomie oraz podwiadomie - i zwykła wdzięcznoć
połączona z tym, że w zasadzie jest on porządnym facetem, nie pozwoli mu na
zatajenie faktów, które mogłyby mnie oczycić. Czy miałem słusznoć?
- Miał pan - powiedział major. Zatrzymał się na chwilę, by uciszyć Caxtona, który
protestując zerwał się na równe nogi, i potem mówił dalej:
- Teraz za dochodzimy do młodego Hudlarianina. Najwyraźniej złapał on jedną z tych
łagodnych, lecz rzadkich chorób, które z powodzeniem można leczyć tylko na
rodzinnej planecie. - Umiechnął się nagle. - Przynajmniej tak mylano jeszcze kilka
godzin temu. W tej chwili nasi hudlariańscy przyjaciele stwierdzają, że zaczął już pan
właciwe leczenie, a im pozostaje tylko poczekać parę dni i malec będzie zdrów jak
ryba. Ale na pana są wciekli, O'Mara, że skonstruował pan specjalne urządzenie do
poklepywania i uciszania malca, i robił pan to znacznie częciej niż potrzeba. Dziecko
zostało bezwstydnie przekarmione i rozpieszczone do tego stopnia, że jak sami
mówią, w chwili obecnej znacznie bardziej woli przebywać w towarzystwie ludzi niż
przedstawicieli własnej rasy...
Nagle Caxton rąbnął pięcią w biurko. - Chyba nie ma pan zamiaru pucić mu tego
płazem - krzyknął, purpurowy na twarzy. - Waring czasem nie wie, co mówi...
- Panie Caxton - powiedział ostro Kontroler. Wszystkie dowody wskazują, że
postępowanie pana O'Mary, zarówno w sprawie wypadku jak i podczas późniejszej
opieki nad małym, było nienaganne. Mam jeszcze jedną sprawę tylko do niego,
zechcą więc obaj panowie wyjć... .
Caxton wypadł przez drzwi jak burza; za nim, nieco spokojniej, wyszedł Waring. W
drzwiach obrócił się, posłał O'Marze cztery słowa, z których tylko jedno było
cenzuralne, umiechnął się nagle i wyszedł. Major westchnął.
- O'Mara - powiedział surowo - znowu jest pan bez pracy. A ja, choć z zasady nie
daję rad, o które mnie nie proszono, chciałbym panu przypomnieć o paru sprawach.
Za kilka tygodni zacznie napływać personel medyczny i techniczny Szpitala,
składający się z przedstawicieli praktycznie wszystkich znanych ras Galaktyki. Do
mnie należeć będzie rozmieszczenie ich i zapobieganie tarciom, tak aby w końcu
utworzyli współpracujący ze sobą zespół. Nie powstały jeszcze żadne podręczniki
opisujące takie zagadnienia, ale wysyłając mnie tutaj moi zwierzchnicy uprzedzali, że
zadanie będzie wymagało dobrego psychologa - praktyka, który ma doć zdrowego
rozsądku i nie przestraszy się zaplanowanego ryzyka. Wydaje mi się, że z pewnocią
dwóch takich psychologów wypełni to zadanie jeszcze lepiej...

background image

O'Mara słuchał oczywicie Kontrolera, ale mylami był przy umiechu, którym obdarzył
go Waring. Teraz wiedział już, że zarówno mały FROB, jak i Waring zostali
uratowani. W obecnym radosnym stanie ducha nie potrafiłby nikomu odmówić.
Najwyraźniej jednak major opacznie zrozumiał jego roztargnienie.
- ... Cholera jasna, przecież proponuję panu pracę! Pan się do tego doskonale
nadaje, czy pan tego nie rozumie? To jest szpital, człowieku, a pan włanie wyleczył
naszego pierwszego pacjenta!

2... Szpital

Światła Szpitala Głównego w Sektorze Dwunastym połyskiwały na tle mglistej
powiaty gwiazd niczym olbrzymia, nieco zniekształcona choinka. Iluminatory dawały
różnokolorowe wiatła: żółte, czerwonopomarańczowe, łagodnie zielone, wreszcie
jaskrawoniebieskie. Niektóre miejsca były zupełnie ciemne: tam płyty metalu
osłaniały te oddziały, w których owietlenie było tak jaskrawe, że trzeba było przed
nimi chronić oczy pilotów przelatujących statków; albo też panowały takie ciemnoci i
chłód, że nawet wiatła odległych gwiazd nie dopuszczano do istot przebywających w
tych pomieszczeniach.
Dla istot rasy Telfi znajdujących się na statku, który wychynął z nadprzestrzeni jakie
dwadziecia mil od tej potężnej konstrukcji, owa olepiająca feeria promieniowania
optycznego była zbyt nikła, by potrafiły ją dostrzec bez pomocy instrumentów. Telfi
byli pożeraczami energii. Kadłub ich statku jarzył się pełgającą niebieską powiatą
radioaktywnoci, za jego wnętrze wypełniało pole twardego promieniowania; były to
normalne warunki na statkach tej rasy. Jedynie w częci rufowej sytuacja nie była
normalna. Rdzeń reaktora siłowni leżał w kawałkach, nie osłonięty, porozrzucany po
całej maszynowni napędu planetarnego; z tego powodu natężenie promieniowania
było tam zbyt wysokie nawet dla Telfi.
Zespół intelektu zbiorowego, który był kapitanem statku Telfi - a jednoczenie jego
załogą - włączył komunikator bliskiej łącznoci i przemówił staccato owym językiem
bzyków i kląskań, którego Telfi używają do rozmów z tymi ciemnymi istotami, które
nie są w stanie zespolić się we wspólnocie Telfi.
- Mówi stuczłonowa wspólnota Telfi - powiedział powoli i wyraźnie. - Potrzeba nam
pomocy; na pokładzie są zabici i ranni. Należymy do klasy VTXM, powtarzam,
VTXM...
- Proszę o bliższe dane. Czy stan rannych jest groźny? - Głonik komunikatora
przemówił w chwili, gdy kapitan miał ponowić wezwanie. Telfi podał szybko dane i
czekał. Wokół niego, wewnątrz niego znajdowała się setka wyspecjalizowanych
członów, które tworzyły jego zbiorowy umysł i ciało. Niektóre z członów były teraz
lepe i głuche, może nawet martwe, nie odbierające żadnych doznań zmysłowych; ale
były też i inne, które emanowały tak silnym, rozdzierającym cierpieniem, że zbiorowy
umysł Telfi zwijał się z bólu, targany współczuciem. Czy ten głos nigdy nie odpowie,
zastanawiał się; a jeli odpowie, to czy będzie w stanie im pomóc?
- Nie możecie się zbliżyć do Szpitala bliżej niż na pięć mil - powiedział nagle głos. - W
przeciwnym razie wystąpi zagrożenie dla nieosłoniętych statków w sąsiedztwie, a
także dla tych istot wewnątrz Szpitala, które mają niską tolerancję radioaktywnoci.
- Rozumiemy - powiedział Telfi.
- Bardzo dobrze - odrzekł głos. - Musicie sobie również zdawać sprawę, że wasza
rasa jest dla nas zbyt radioaktywna i nie możemy zająć się wami bezporednio. W
waszym kierunku wysłano już zdalnie sterowane urządzenie, za co do ewakuacji, to
znacznie ułatwiłoby ją przeniesienie rannych jak najbliżej największego luku statku.

background image

Jeli nie da się tego zrobić, nie martwcie się; mamy urządzenia, które są w stanie
przedostać się na pokład waszego statku i zabrać stamtąd rannych.
Na zakończenie głos owiadczył, że choć Szpital jest przekonany, że uda mu się
udzielić pomocy pacjentom, jakiekolwiek dokładniejsze prognozy w chwili obecnej są
niemożliwe.
Zespół Telfi pomylał, że wkrótce minie ból przeszywający jego umysł i rozrzucone po
całym statku ciało - ale jednoczenie zniknie prawie jedna czwarta tego ciała...
Przepełniony tym uczuciem zadowolenia, które możliwe jest tylko po przespanej nocy
i dobrym niadaniu, przed sobą za mając perspektywę ciekawej pracy, Conway ruszył
żwawo w kierunku swego oddziału. Oczywicie, nie był to faktycznie j e g o oddział;
gdyby zaszło co poważnego, jego zadaniem było tylko wrzeszczeć o pomoc.
Zważywszy jednak, że przebywał tu dopiero od dwóch miesięcy, nie krzywił się
zbytnio na to wiedząc, że upłynie jeszcze wiele czasu, nim powierzą mu przypadki
wymagające czego więcej poza mechanicznymi metodami leczenia. Pełną wiedzę o
fizjologii każdej obcej rasy można było uzyskać w ciągu kilku minut zapisując ją sobie
w głowie za pomocą hipnotamy; jednak zdolnoć wykorzystania tej wiedzy,
szczególnie w chirurgii, przychodziła z czasem. Z poczuciem wiadomej dumy
Conway patrzył w przyszłoć, którą spędzi nabywając owe zdolnoci.
Na przecięciu korytarzy natknął się na znanego mu przedstawiciela klasy FGLI,
stażystę z planety Tralthan, który niósł swe słoniowate ciało na szeciu gąbczastych
nogach wyglądających jeszcze bardziej gumowato niż zwykle. Siedzący mu na
grzbiecie mały symbiont klasy OTSB był tak zmęczony, że prawie nieprzytomny.
- Dzień dobry - powiedział Conway rzeko.
- A bodajby cię... - padła odpowiedź z autotranslatora, przez co pozbawiona emocji.
Conway umiechnął się. Wczoraj wieczorem w izbie przyjęć panowało znaczne
ożywienie; jego nie wołano, ale wyglądało na to, że Tralthańczyka ominęła zarówno
pora wypoczynku jak i snu.
Kilka kroków za nim szedł inny, w towarzystwie przedstawiciela klasy DBDG, czyli tej
samej, co Conway. Nie całkiem jednak podobny do człowieka; DBDG było to ogólne
oznaczenie obejmujące ważniejsze cechy fizyczne, jak liczbę rąk, głów, nóg i tak
dalej, a także ich rozmieszczenie. Tego, że istota ta miała dłonie o siedmiu palcach,
zaledwie półtora metra wzrostu, a w sumie wyglądała jak ogromnie kosmaty
pluszowy mi (Conway zapomniał, z jakiego układu pochodzi ta rasa, ale pamiętał, że
przybyła z planety, na której nastąpiło gwałtowne zlodowacenie, co spowodowało u
tamtejszej najbardziej zaawansowanej umysłowo formy życia rozwój inteligencji oraz
wystąpienie gęstego, czerwonego futra) klasyfikacja nie uwzględniała, chyba że kto
chciałby rozbić ją na podgrupy. DBDG miał ręce założone na plecach i uparcie
wpatrywał się w podłogę. Jego olbrzymi towarzysz okazywał podobne skupienie,
wybrał jednak sufit ze względu na odmienne położenie organów wzroku. Obaj mieli
na ramionach opaski zdradzające ich specjalizację; byli to ni mniej ni więcej, tylko
arystokraci profesji, czyli Diagnostycy. Mijając ich Conway nie miał nawet głono
zaszurać nogami, a co dopiero przywitać się.
Zapewne, mylał, obaj Diagnostycy zajęci byli jakim problemem medycznym albo, co
równie prawdopodobne, dopiero co się posprzeczali i naumylnie nie zwracali na
siebie uwagi. Diagnostycy byli dziwnymi osobnikami. Nie to, żeby od razu odznaczali
się pomieszaniem zmysłów, ale ich praca wymagała od nich pewnej dozy
szaleństwa.
Na każdym przecięciu korytarzy głoniki wyrzucały z siebie niezrozumiały bełkot, który
Conway ledwie słyszał po drodze; gdy jednak rozległy się słowa w jego ojczystym
języku i padło jego własne nazwisko, stanął jak wryty.

background image

- ... Natychmiast do luku przyjęć nr 12 - powtarzał monotonnie głos. - Klasa VTXM-
23. Dr Conway zgłosi się natychmiast do luku przyjęć nr 12. Klasa VTXM-23...
Z początku przemknęło mu przez głowę, że to nie o niego chodzi. Brzmiało to tak,
jakby miał się zająć jakim przypadkiem i to poważnym, bowiem "23" po symbolu
klasy oznaczało liczbę pacjentów. Za symbol klasy, VTXM, był mu całkowicie obcy.
Conway wiedział, oczywicie, co oznaczają poszczególne litery, ale nigdy mu nie
przyszło do głowy, że mogą występować w takim zestawieniu. Jedyne, co można
było wywnioskować, to to, że chodziło o jaką rasę telepatyczną (informowała o tym
litera V na początku oznaczenia, gdzie podawano najważniejszą cechę tych istot,
przy której wszystkie cechy fizyczne były drugorzędne), egzystującą dzięki
bezporedniemu przetwarzaniu energii promienistej, a występującą zazwyczaj w cile
współpracującej ze sobą grupie lub nawet we wspólnocie. Kiedy jeszcze zastanawiał
się, czy poradzi sobie z takim przypadkiem, nogi same doprowadziły go do luku
dwunastego.
Jego pacjenci czekali już przy luku, zamknięci w małej kasetce obudowanej
ołowianymi cegłami; wszystko leżało już na wózku do noszy. Dyżurny lekarz
poinformował Conway'a w kilku słowach, że rasa ta nazywa się Telfi, że wstępne
badania wykazały koniecznoć skorzystania z Bloku Radiacyjnego, który włanie
przygotowywano, za ze względu na to, że pacjentów łatwo było przemieszczać,
Conway mógł zaoszczędzić czas wstępując po drodze do hipnotamoteki po nagrania
dotyczące fizjologii Telfi, podczas gdy pojemnik z pacjentami zaczeka na korytarzu.
Conway wyraził wdzięcznoć skinieniem głowy, skoczył na transporter i uruchomił go
starając się sprawiać wrażenie, że co takiego robi codziennie.
Miłe, choć pracowite życie Conwaya w tym wielkim, osobliwym zakładzie o nazwie
"Szpital Główny", zakłócała jedna tylko nieprzyjemnoć, która spotykała go po raz
kolejny w momencie wejcia do hipnotamoteki: oto służbę pełnił tam Kontroler.
Conway nie lubił Kontrolerów. Obecnoć któregokolwiek z nich działała na niego tak,
jak kontakt z nosicielem choroby zakaźnej. Conway chlubił się tym, że jako istota
rozumna, cywilizowana i etyczna nigdy nie będzie w stanie znienawidzić kogokolwiek
lub czegokolwiek. Jednak Kontrolerów uparcie nie znosił. Wiedział, oczywicie, że są
tacy, komu zdarzy się co przeskrobać i powinien być taki kto, kto może podjąć kroki
konieczne do utrzymania spokoju. Ale ponieważ brzydził się przemocą w każdej
postaci, nie mógł zmusić się do tego, by polubić ludzi, którzy muszą podejmować
takie kroki.
I po co w ogóle Kontrolerzy w szpitalu?
Mężczyzna w schludnym ciemnozielonym kombinezonie siedzący przed pulpitem
kontrolnym hipnoedukatora odwrócił się szybko usłyszawszy wejcie Conwaya, który
doznał kolejnego szoku. Poza dystynkcjami majora na ramionach kontroler miał
również odznakę lekarza z wężem Eskulapa!
- Nazywam się O'Mara - powiedział major miłym głosem. - Jestem naczelnym
psychologiem w tym domu wariatów. A pan, to doktor Conway, jak sądzę.
W odpowiedzi Conway zmusił się do umiechu wiedząc, umiech ten wygląda na
wymuszony i że major wie o tym.
- Chce pan tamę o Telfi - rzekł O'Mara nieco chłodniejszym tonem. - No więc,
doktorze, tym razem trafił się panu istny dziwoląg. Niech pan nie zapomni wymazać
go sobie z pamięci po zakończeniu leczenia; proszę mi wierzyć, nie zechce go pan
zatrzymać. Proszę tu złożyć odcisk palca, a potem tam usiąć.
Podczas dopasowywania na głowie opaski i elektrod hipnoedukatora Conway starał
się zachować kamienny wyraz twarzy i nie uchylać się od dotknięcia sprawnych,
twardych rąk majora. O'Mara miał włosy krótko przycięte, o szarej metalicznej barwie.
W jego oczach również pojawiłoˇ się przenikliwe metaliczne błyski. Conway wiedział,

background image

że te oczy obserwują jego reakcje, a teraz równie bystry umysł formułuje
odpowiednie wnioski.
- No, dobra - powiedział w końcu O'Mara, gdy było już po wszystkim. - Jednak zanim
pan pójdzie, doktorze, chciałbym pana zaprosić na małą pogawędkę; nazwijmy ją
"rozmową reorientacyjną". Nie teraz jednak, bo spieszy się pan do swoich pacjentów,
ale wkrótce.
Wychodząc Conway czuł, jak wzrok O'Mary wwierca mu się w plecy.
Powinien starać się o niczym nie myleć, tak jak mu poradzono, aby nowo wpojona
wiedza mogła się dobrze utrwalić, ale zamiast tego dręczyła go myl, że jednym z
przedstawicieli kierownictwa Szpitala był Kontroler, a co więcej, również lekarz. W
jaki sposób udało się połączyć te dwie profesje? Pomylał o opasce; którą miał na
ramieniu; znajdowały się tam: Czarnoczerwony Krąg Tralthanu, Płomienne Słońce
chlorodysznych Illensańczyków oraz ziemski wąż Eskulapa. Wszystkie były
zaszczytnymi symbolami medycyny trzech głównych ras Unii Galaktycznej. A oto u
doktora O'Mary odznaki na kołnierzu stwierdzają, że jest lekarzem, za naramienniki -
że zupełnie czym innym.
Jedno było teraz zupełnie pewne: Conway nie osiągnie pełni szczęcia, dopóki nie
odkryje, dlaczego Naczelny Psycholog Szpitala jest Kontrolerem.
II

Conway miał po raz pierwszy do czynienia z hipnotamą o fizjologii nieziemców;
zainteresowało go owe zjawisko "podwójnego widzenia" psychologicznego, które w
coraz większym stopniu oddziaływało na jego umysł, co było niewątpliwym
dowodem, że tama "przyjęła się". Zanim dotarł do Bloku Radiacyjnego, stał się jakby
dwiema istotami jednoczenie: człowiekiem z Ziemi nazwiskiem Conway oraz wielkim
pięciusetczłonowym zespołem Telfi, który utworzył się, by przygotować psychiczny
zapis wszystkiego, co było wiadome o fizjologii tej rasy. Była jedna niedogodnoć - o
ile w ogóle była to niedogodnoć - hipnoedukatora. Otóż osoba przechodząca
"szkolenie" nie tylko otrzymywała zapis wiedzy, ale również i całą osobowoć istoty
dysponującej tą wiedzą. Nic dziwnego tedy, że Diagnostycy, którzy zatrzymywali w
głowach czasem i dziesięć różnych zapisów jednoczenie, często zachowywali się
dziwacznie.
Wkładając skafander antyradiacyjny i przygotowując pacjentów do badania
wstępnego Conway pomylał, że Diagnostycy pełnią najważniejsze funkcje w Szpitalu.
Czasem, w chwilach samozadowolenia, sam mylał o tym, że niegdy że stanie się
jednym z nich. Ich głównym zadaniem była praca twórcza w zakresie
ksenomedycyny za pomocą wiedzy zapisanej na tamach, używanej jako odskoczni;
do nich należał także udział w konsyliach, gdy pojawiał się przypadek, do którego nie
było hipnotamy fizjologicznej, w celu postawienia diagnozy i przepisania leczenia.
Nie dla nich były zwykłe, przyziemne choroby i skaleczenia. Aby Diagnostyk zechciał
rzucić okiem na pacjenta, musiał pochodzić z wyjątkowej rasy i stanowić przypadek
beznadziejny, o krok od mierci. Gdy jednak już zabierał się za niego, pacjenta można
było od razu uznać za wyleczonego, bowiem Diagnostycy czynili cuda z nużącą
regularnocią.
Conway wiedział, że lekarzy pomniejszego kalibru zawsze kusiło by zostawić sobie w
głowie zapis z hipnotamy, w nadziei, iż pewnego dnia zdarzy im się jakie
fenomenalne odkrycie, które przyniesie im sławę. Jednak u osób zrównoważonych i
praktycznych, jak on sam, owa pokusa zawsze pozostawała tylko pokusą.
Conway nie widział swych miniaturowych pacjentów, mimo że zbadał każdego z nich
oddzielnie. Nie mógł ich oglądać, chyba że zadałby sobie wiele niepotrzebnego
kłopotu z ekranowaniem i wstawianiem luster. Wiedział jednak dokładnie, jak

background image

wyglądają, z zewnątrz i w rodku, ponieważ dzięki tamie stał się praktycznie jednym z
nich. Owa wiedza, połączona z wynikami badań i historią choroby, dała Conwayowi
wszelkie dane do rozpoczęcia leczenia.
Jego pacjenci stanowili częć zespołu Telfi obsługującego krążownik międzygwiezdny,
na którym nastąpiła awaria jednego z reaktorów. Maleńkie, przypominające
chrząszcze i - każde z osobna - głupie stworzonka były pożeraczami promieniowania
radioaktywnego, ale ten wybuch był zbyt silny nawet jak dla nich. Tę dolegliwoć
można by zaklasyfikować jako niezwykle silny przypadek przejedzenia połączony z
długotrwałym podrażnieniem układu czuciowego, a szczególnie orodków bólu. Gdyby
po prostu umiecił ich w ekranowanym pojemniku i zaaplikował głodówkę
radioaktywną - a taka kuracja nie była możliwa na ich wysokopromieniotwórczym
statku - można było oczekiwać, że około siedemdziesięciu procent z nich po kilku
godzinach powróci do stanu normalnego. Byli to ci, którym dopisało szczęcie, a
Conway mógł nawet wyszczególnić osobniki należące do tych siedemdziesięciu
procent. Sytuacja pozostałych była dużo gorsza, bowiem groziła im utrata zdolnoci
łączenia umysłów, co dla Telfi równało się trwałemu kalectwu.
Tylko kto, kto może wczuć się w umysł, osobowoć i instynkty Telfi, potrafi w pełni
docenić rozmiary tragedii.
Tragedia była ogromna, szczególnie że, jak wykazała historia choroby, to włanie te
osobniki musiały przystosować się do sytuacji i utrzymać sprawnoć przez te kilka
sekund potrzebnych do zdemontowania stosu atomowego i uratowania statku od
całkowitej zagłady. Obecnie ich metabolizm doszedł do stanu chwiejnej równowagi
opartej na poborze energii trzykrotnie wyższym niż zwykle u Telfi. Jeli pobór energii
zostanie przerwany choć na chwilę, ucierpią orodki kontaktowe w mózgu.
Poszczególne osobniki znajdą się w sytuacji amputowanych rąk czy nóg, którym
zostanie tylko tyle inteligencji, by mogły uwiadomić sobie, że zostały oddzielone od
reszty ciała. Z drugiej strony, gdyby utrzymywać ów wysoki pobór energii, istoty te
wypaliłyby się w ciągu tygodnia.
Była jednak metoda leczenia tych nieszczęników - w istocie jedyna metoda.
Przygotowując manipulatory do czekającej go pracy Conway czuł, że metoda ta
niezbyt go satysfakcjonuje - to tylko kwestia podjęcia okrelonego, przemylanego
ryzyka, zastosowania beznamiętnych danych medycznych. Nic, co mógłbym sam
zrobić, nie będzie miało najmniejszego wpływu na wynik leczenia. Czuł się jak
mechanik, nic więcej.
Szybko ustalił, że szesnastu sporód jego pacjentów cierpi na silną niestrawnoć w
wersji Telfi. Tych odizolował w ekranowanych, wchłaniających promieniowanie
butlach, tak aby promieniowanie wtórne z ich nadal jeszcze radioaktywnych ciał nie
zakłóciło "głodówki". Butle te umiecił w niewielkim reaktorze ustawionym na normalną
radiację dla Telfi, z czujnikiem, który miał spowodować odpadnięcie ekranu, gdy
nadmierna radioaktywnoć wewnątrz ustanie. Siedmiu pozostałych wymagało
leczenia specjalnego. U miecił ich w innym reaktorze i włanie ustawiał regulatory na
warunki najbardziej zbliżone do tych, które wystąpiły na statku w momencie awarii,
kiedy zabrzęczał pobliski komunikator. Conway skończył pracę, sprawdził i dopiero
później przyjął wezwanie.
- Tu Informacja. Doktorze Conway, otrzymalimy włanie pytanie ze statku Telfi o stan
ofiar wypadku. Czy może pan już co przekazać?
Conway wiedział, że to, co ma do przekazania, nie było takie najgorsze, ale wolałby,
żeby było jeszcze lepsze. Rozbicie lub modyfikacja istniejącej wspólnoty Telfi
równało się miertelnemu urazowi dla zainteresowanych osobników; wiadom, dzięki
hipnotamie, ich położenia Conway współczuł im ogromnie.

background image

- Szesnastu pacjentów - powiedział ostrożnie - wróci do stanu normalnego w ciągu
około czterech godzin. Wród pozostałych siedmiu będzie chyba pięćdziesiąt procent
zejć miertelnych, ale pewnoć będę miał za kilka dni. Umieciłem ich w reaktorze
dającym dwa razy więcej energii niż im zwykle potrzeba, a następnie będę to
zmniejszał do poziomu normalnego. Połowa powinna przeżyć. Czy to jest jasne?
- Przyjąłem. - Głos zamilkł, by po kilku minutach odezwać się ponownie. - Wspólnota
Telfi stwierdziła, że to bardzo dobrze i wyraziła wdzięcznoć. Koniec rozmowy.
Conway powinien był się ucieszyć, że tak dobrze sobie poradził ze swym. pierwszym
przypadkiem, ale z jakiego powodu czuł rozczarowanie. Teraz, kiedy było już po
wszystkim, czuł w głowie dziwny mętlik. Cały czas mylał o rym, że pięćdziesiąt
procent z siedmiu równało się trzy i pół, a co Telfi poczną z połową członu? Miał
nadzieję, że uda mu się uratować cztery istoty, a nie trzy, i że nie będą one
psychicznymi kalekami. Mylał, jak to przyjemnie jest być Telfi i przez cały czas
wsysać w siebie promieniowanie, i odbierać bogate i różnorodne doznania
zespolonego ciała, złożonego nawet z setek członów. Teraz poczuł, jak jego własne
ciało jest zimne i samotne. Musiał podjąć heroiczny wysiłek, by oderwać się od ciepła
Bloku Radiacyjnego.
Na korytarzu ponownie wsiadł na transporter, który następnie pozostawił przy luku
przyjęć. Należało teraz udać się do hipnotamoteki i skasować zapis Telfi; właciwie
otrzymał taki rozkaz. Ale nie chciało mu się ić - na myl o O'Marze poczuł się
ogromnie nieprzyjemnie, a może i trochę przestraszony. Zawsze źle znosił obecnoć
wszystkich Kontrolerów, ale tu było inaczej. Chodziło o postawę O'Mary, a także o
ową pogawędkę, o której tamten wspominał. Poczuł się wtedy taki mały, jak gdyby
Kontroler był czym wyższym od niego, a w żaden sposób Conway nie potrafił pojąć,
jak można czuć się małym przed jakim parszywym Kontrolerem!
Doznał wstrząsu, tak bowiem silne przepełniały go uczucia. Jako cywilizowany,
zrównoważony osobnik powinien być niezdolny do takich myli. To graniczyło z
typową nienawicią. Z kolei przerażony swoim własnym stanem Conway starał się
zapanować nad mylami. Postanowił usunąć na bok ten problem i zgłosić się do
hipnotamoteki dopiero po zakończeniu obchodu. Taka wymówka była do przyjęcia,
gdyby O'Mara chciał pytać o powód spóźnienia, a zresztą przez ten czas naczelny
psycholog mógł wyjć lub zostać wezwany. Conway miał wielką nadzieję, że tak
będzie.
Rozpoczął obchód od przedstawicieli klasy AUGL z planety Chalderescol II; ów
osobnik był jedynym pacjentem w sali przeznaczonej dla tej rasy. Conway wsunął się
w odpowiedni ubiór ochronny - którym w tym wypadku był strój płetwonurka - i
przeszedł przez luzę do zbiornika wypełnionego zielonkawą, letnią wodą mającą
imitować rodowisko naturalne pacjenta. Ze znajdującej się wewnątrz zbiornika szafki
pobrał instrumenty, a następnie głono obwiecił swoje przybycie. Jeli Chalder gdzie
tam mocno chał, a Conway by go nagle zbudził, konsekwencje mogły być poważne.
Jeden nieopatrzny ruch ogonem i na sali znalazłoby się dwóch pacjentów zamiast
jednego.
Chalder pokryty był pancernymi płytami i łuskami; trochę był podobny do
dwunastometrowego krokodyla, z tym, że zamiast nóg miał doć nieregularny układ
krótkich płetw, a od połowy opasywał go szereg wstążkowatych macek. Unosił się w
wodzie bezwładnie w pobliżu dna zbiornika, a jedyną oznaką życia, jaką okazywał,
były pojawiające się co jaki czas koło skrzeli pęcherzyki gazu. Conway zbadał go
pobieżnie - z powodu Telfi obchód był już poważnie spóźniony - i zadał mu zwykłe
pytanie. W jaki niewyobrażalny sposób odpowiedź dotarła przez wodę do
autotranslatora, a stamtąd do słuchawek w postaci wypowiedzianych powoli,
beznamiętnie słów.

background image

- Jestem poważnie chory - powiedział Chalder. Cierpię.
Kłamiesz, pomylał Conway, w żywe oczy! Dr Lister, dyrektor Szpitala i
najprawdopodobniej najwybitniejszy Diagnostyk obecnej doby bez mała rozebrał
Chaldera na najdrobniejsze kawałeczki. Jego diagnoza brzmiała "hipochondria", za
stan zaawansowania - "nieuleczalna". Owiadczył poza tym, że rozstępy pewnych
fragmentów pancerza na ciele pacjenta, a co za tym idzie, podrażnienia w tych
miejscach, pojawiły się w wyniku lenistwa i obżarstwa tego potężnego skurczybyka.
Każdy wie, że stworzenia zewnątrzszkieletowe tyją w rodku swego szkieletu!
Diagnostycy nie słynęli z najwłaciwszej postawy wobec chorych.
Chalderowi pogorszyło się naprawdę dopiero wówczas, gdy groziło mu wypisanie do
domu; tak więc Szpital zyskał stałego pacjenta. Ale nikomu to nie przeszkadzało.
Lekarze i psycholodzy, zarówno zatrudnieni na miejscu, jak i przybyli z zewnątrz,
zbadali go dokładnie i powtarzali te badania wielokrotnie. Robili to również stażyci i
pielęgniarze ze wszystkich ras reprezentowanych wród personelu szpitalnego.
Studenci odznaczający się różnym stopniem delikatnoci często i regularnie sondowali
Chaldera, uciskali i ostukiwali, a on uwielbiał to bezgranicznie. Szpitalowi odpowiadał
taki układ, podobnie jak Chalderowi. Nikt mu już więcej nie mówił o odesłaniu do
domu.
III

Płynąc w górę zbiornika Conway zatrzymał się na chwilę. Czuł się dziwnie. W dalszej
kolejnoci powinien pójć do dwóch istot metanodysznych przebywających w chłodnej
częci jego oddziału, ale sama myl o tym, że ma się tam udać, napełniała go
obrzydzeniem. Pomimo tego, że woda była ciepła, a w dodatku zgrzał się nieco
podczas pływania wokół potężnego ciała pacjenta, czuł jednak chłód; poza tym dałby
wiele, żeby dookoła niego znalazło się jakie towarzystwo w postaci choćby grupki
studentów. Zwykle Conway nie cierpiał towarzystwa, a już szczególnie studentów, ale
teraz czuł się wyalienowany, samotny i opuszczony przez przyjaciół. Uczucia te były
tak silne, że aż go przeraziły. Pomylał, że bezwzględnie powinien porozmawiać z
psychologiem, choć niekoniecznie z O'Marą.
Konstrukcja Szpitala w tej strefie przypominała stos spaghetti - prostych, zagiętych i
niesamowicie pokręconych kawałków makaronu. Na przykład każdy korytarz
wypełniony ziemską atmosferą miał obok siebie, nad sobą i w dole - nie mówiąc o
tych, które przecinały go w poprzek wiele innych korytarzy wypełnionych odmiennymi
wariantami atmosfery, cinienia i temperatury, zabójczymi dla istot tlenodysznych.
Dzięki temu, w razie nagłej koniecznoci lekarz dowolnej rasy mógł dotrzeć "swoim"
korytarzem do pacjenta również dowolnej rasy i nie musiał przy tym przemierzać
całego Szpitala w stroju chroniącym go przed warunkami panującymi w kolejnych
sektorach; taka wędrówka była i powolna, i niewygodna. Lepszym wyjciem okazało
się przebieranie w strój ochronny dopiero u drzwi odwiedzanej sali, co Conway
włanie robił.
Przypomniawszy sobie rozkład korytarzy swego oddziału wiedział, że może
skorzystać ze skrótu, który doprowadzi go do jego zimnokrwistych pacjentów przez
wypełniony wodą korytarz wiodący od sali Chaldera, następnie przez luzę do
chlorodysznych Illensańczyków klasy PVSJ i dwa poziomy w górę do sali metanowej.
Oznaczało to, że w ciepłej wodzie pozostanie trochę dłużej, a naprawdę czuł, że jest
mu zimno.
W sali chlorowej przemknął obok niego na swych strunowatych odnóżach pacjent
klasy PVSJ. Conway poczuł przemożną chęć rozmowy z nim, o czymkolwiek. Musiał
się przemóc, żeby pójć dalej.

background image

Ubiór ochronny, który istoty klasy DBDG - takie jak on sam - nosiły w czasie
przebywania w sali metanowej, był faktycznie niedużym, opancerzonym pojazdem.
Miał wewnątrz grzejniki utrzymujące przy życiu pasażera, z zewnątrz za wyposażony
był w urządzenie chłodnicze, inaczej ciepło pancerza natychmiast ugotowałoby
pacjentów, dla których najmniejszy przebłysk promieniowania termicznego - a nawet
wiatła - był zabójczy. Conway nie miał pojęcia, na jakiej zasadzie działa skaner
używany do badań (wiedzieli to tylko ci z obsługi technicznej, którzy mieli fioła na
punkcie różnych zmylnych aparacików), ale na pewno nie na zasadzie promieni
podczerwonych. Te również były za gorące dla pacjentów.
W czasie badania Conway tak podkręcił regulatory grzejników, że aż spływał potem -
a mimo to było mu zimno. Nagle zdjęło go przerażenie. Może czym się zaraził? Gdy z
powrotem znalazł się na korytarzu z atmosferą tlenową, spojrzał na tarczę czujnika
wszczepionego w skórę przedramienia. Tętno, cinienie i równowaga
endokrynologiczna były w porządku, jeli nie liczyć niewielkich odchyleń
spowodowanych zdenerwowaniem. Również w krwi nie było żadnych ciał obcych. Co
mu więc dolegało?
Skończył obchód, jak mógł najszybciej. Znowu miał mętlik w głowie. Jeli to jego mózg
robił mu kawały, powinien podjąć konieczne kroki, by temu zaradzić. To musi mieć co
wspólnego z tą hipnotamą Telfi, którą sobie zapisał. O'Mara mówił co na ten temat,
choć Conway w tej chwili nie mógł sobie przypomnieć, co to było. Jednak pójdzie
natychmiast do hipnotamoteki, obojętne czy tam będzie O'Mara, czy nie.
Po drodze minęło go dwóch Kontrolerów, obaj byli uzbrojeni. Conway wiedział, że
powinien poczuć do nich swą zwykłą wrogoć, a także szok spowodowany widokiem
uzbrojonych ludzi w Szpitalu - i wszystko to odczuł, ale jednoczenie chciał przyjaźnie
poklepać ich po plecach lub nawet ucisnąć: tak bardzo pragnął mieć obok siebie
ludzi, rozmawiać, wymieniać z nimi poglądy i wrażenia, aby pozbyć się tego
strasznego uczucia samotnoci. Gdy zrównali się z nim, wydobył z siebie drżącym
głosem "Dzień dobry". Po raz pierwszy w życiu, sam z siebie przemówił do
Kontrolera. Jeden z nich umiechnął się lekko, drugi skinął głową. Obaj spojrzeli nań
dziwnie mijając go, bowiem okropnie szczękał zębami.
Zamiar udania się do hipnotamoteki ukształtował się już wyraźnie, ale sam pomysł
nie wyglądał już tak atrakcyjnie. Tam było zimno i ponuro, przy tych wszystkich
maszynach i przyćmionym owietleniu, a za jedyne towarzystwo mógł służyć O'Mara.
Conway chciał zgubić się w tłumie, im większym, tym lepszym. Pomylał o pobliskiej
stołówce i skierował się w tamtą stronę. Na skrzyżowaniu korytarzy dostrzegł napis:
"Kuchnia dla sal nr 52 do 68, klasy DBDG, DBLF i FGLI". To mu przypomniało, że
czuje ogromny chłód...
Dietetycy byli tak zajęci, że go nie zauważyli. Conway wybrał sobie piecyk dobrze już
rozżarzony i oparł się o niego, skąpany w sterylizujących promieniach ultrafioletu, nie
zwracając uwagi na swąd spalenizny wydobywający się z jego odzieży. Było mu
teraz cieplej, odrobinę cieplej, ale owo okropne uczucie bezgranicznej, kompletnej
samotnoci nie opuszczało go. Czuł się wyobcowany, niekochany, niepotrzebny.
Żałował, że w ogóle przyszedł na wiat.
Kiedy Kontroler - jeden z tych, których Conway niedawno minął na korytarzu -
zdumiony jego osobliwym zachowaniem zbliżył się doń ubrany w popiesznie
pożyczony od jednego z kucharzy ubiór termiczny, ujrzał, że po policzkach Conwaya
spływają powoli wielkie łzy...
- Ma pan - powiedział znajomy głos - wiele szczęcia, ale bardzo mało rozumu.
Conway otworzył oczy i stwierdził, że leży na tapczanie do kasowania hipnozapisów,
z góry za patrzą na niego O'Mara i jeszcze jeden Kontroler. Plecy przypominały

background image

rednio usmażony befsztyk, a całe ciało piekło, jakby się mocno opalił. O'Mara
obrzucił go wciekłym spojrzeniem.
- Pańskie szczęcie polega na tym - rzekł - że nie doznał pan poważnych poparzeń i
nie olepł, za głupota - bo nie powiedział mi pan, że to pańska pierwsza hipnotama...
W tym momencie w głosie O'Mary zabrzmiała jakby nuta wyrzutów sumienia, ale
tylko przelotnie. W dalszym ciągu swojej przemowy poinformował Conwaya, że
gdyby ten raczył go o tym poinformować, przeprowadziłby na nim hipnozabieg
pozwalający odróżnić własne potrzeby od potrzeb sztucznie zapisanych w jego
umyle. Dopiero po wprowadzeniu danych o dokonaniu hipnozapisu do kartoteki
O'Mara zdał sobie sprawę, że Conway jest nowicjuszem, a skąd, do cholery,
naczelny psycholog ma widzieć, kto jest nowy, a kto nie, w szpitalu tej wielkoci. A
zresztą, gdyby Conway bardziej się przejmował swoim zadaniem, a nie tym, że to
Kontroler zrobił mu zapis, nigdy nic podobnego by się nie wydarzyło.
Conway, mówił dalej O'Mara zjadliwie, jest, jak się okazuje, obłudnym bigotem, który
nawet nie stara się ukryć swych uczuć, że splugawiło go dotknięcie takiej
nieokrzesanej bestii, jaką jest Kontroler. W jaki sposób kto na tyle inteligentny, by
dostać pracę w Szpitalu, mógł przy tym żywić podobne uczucia, naczelny psycholog
nie potrafił pojąć.
Conway czuł, że twarz mu płonie. Rzeczywicie głupio zapomniał powiedzieć mu, że
to jego pierwszy raz. O'Mara bez trudu mógł pociągnąć go do odpowiedzialnoci za
zaniedbanie obowiązków wobec siebie samego - które to oskarżenie w szpitalu z
taką mnogocią rodowisk życiowych było równie poważne, jak zaniedbanie
obowiązków wobec pacjenta - i spowodować wylanie go z pracy. Jednak w chwili
obecnej nie to bolało go najbardziej, choć sama możliwoć przerażała go. Najbardziej
poczuł się dotknięty tym, że oto jeden z Kontrolerów ruga go w obecnoci drugiego.
Ten drugi, który z pewnocią go tu przyniósł, patrzył teraz nań z wysoka z wyrazem
żartobliwego współczucia w spokojnych brązowych oczach. Conway przyjął to
jeszcze gorzej niż wymysły O'Mary. Jakim prawem jaki Kontroler mu współczuje!
- ... A jeli nadal nie pojmuje pan, co się stało - O'Mara ciągnął sucho - to panu
powiem: pozwolił pan, przyznaję, z braku dowiadczenia, by osobowoć Telfi, którą
zapisał pan sobie za pomocą hipnotamy, na pewien czas zdominowała pańską. Jej
potrzeby twardego promieniowania, wielkiej iloci ciepła i wiatła, a przede wszystkim
wspólnoty psychicznej koniecznej przy jednoci umysłu zbiorowego, stały się pańskimi
potrzebami, oczywicie w postaci najbliższych ludzkich odpowiedników. Przez pewien
czas doznawał pan tych samych wrażeń, co pojedynczy człon Telfi, a taki człon
odcięty od wszelkiego kontaktu psychicznego z resztą grupy jest bez wątpienia istotą
ogromnie nieszczęliwą.
W miarę udzielania wyjanień O'Mara uspokajał się. Nie przytrafiło się panu -
powiedział prawie już normalnym tonem - nic groźniejszego poza silnym oparzeniem
skóry. Pańskie plecy będą jeszcze przez jaki czas podrażnione, a później zaczną
swędzić. I dobrze panu tak. Teraz niech pan już idzie. Nie mam ochoty oglądać pana
aż do dziewiątej pojutrze. Proszę sobie zostawić tę porę do mojej dyspozycji. To jest
polecenie służbowe; czeka nas ta mała pogawędka, pamięta pan?
Już na korytarzu Conway poczuł się jak balon, z którego uszło powietrze; do tego
doszedł jeszcze silny gniew wymykający się spod jego kontroli, co w sumie
przyprawiało go o frustrację. Przez całe dwadziecia trzy lata swego życia nie
pamiętał, żeby przeżył co równie przykrego psychicznie. Chcąc nie chcąc czuł się jak
mały chłopczyk - niegrzeczny, nie umiejący się zachować mały chłopczyk. Za
Conway zawsze był dzieckiem grzecznym i dobrze wychowanym. To bolało.
Nie zauważył, że jego wybawca stoi nadal obok niego, dopóki tamten nie przemówił.

background image

- Niech pan się tak nie przejmuje majorem - powiedział życzliwie Kontroler. - W
zasadzie to sympatyczny facet; sam pan się o tym przekona, gdy pan go znowu
zobaczy. W tej chwili jest zmęczony i trochę rozdrażniony. Widzi pan, włanie do
Szpitala przybyły trzy kompanie sił porządkowych, a następne są w drodze. Ale w
obecnym stanie nie będą dla nas zbyt użyteczne - większoć z nich ledwie trzyma się
na nogach z powodu zmęczenia walką. Major O'Mara i jego personel będą musieli
udzielić im pierwszej pomocy psychicznej, zanim...
- Zmęczenie walką - powtórzył Conway najbardziej obraźliwym tonem, na jaki było go
stać. Z całego serca nie znosił pouczeń albo współczucia od ludzi, jego zdaniem
intelektualnie i moralnie niżej stojących od niego. - Sądzę - dodał - że oznacza to, iż
zmęczyli się zabijaniem innych?
Ujrzał jak młoda, lecz już dojrzała twarz Kontrolera tężeje, a w oczach zapala się co
między bólem i gniewem. Kontroler urwał. Otworzył usta szykując się do steku obelg
w stylu O'Mary, lecz rozmylił się.
- Jak na kogo, kto przebywa tu już od dwóch miesięcy - powiedział cicho - ma pan
delikatnie mówiąc, bardzo mało realistyczne poglądy na Korpus Kontrolerów. Nie
potrafię tego pojąć. Czy miał pan aż tyle roboty, że nie zdążył pan z nikim zamienić
słowa, czy co?
- Nie - odrzekł zimno Conway. - Tam, skąd przyleciałem, nie rozmawiamy o ludziach
pańskiego pokroju, ale o przyjemniejszych rzeczach.
- Mam nadzieję - rzekł Kontroler - że pańscy przyjaciele, o ile ich pan ma, uwielbiają
poklepywać innych po plecach. - Obrócił się i odszedł.
Conway skrzywił się mimo woli na myl o tym, że cokolwiek cięższego niż piórko
miałoby dotknąć jego spieczonych i podrażnionych pleców. Pomylał jednak również o
pozostałych słowach Kontrolera. A więc jego stosunek do Kontrolerów był mało
realistyczny? Czy miał więc usprawiedliwiać gwałt i morderstwa, czy miał szukać
przyjaciół wród ludzi za nie odpowiedzialnych? Tamten wspominał o przybyciu kilku
kompanii Korpusu. Dlaczego? Po co? Jego dotychczas niewzruszoną wiarę w siebie
zaczęła nadgryzać niepewnoć. Co pominął, co ważnego.
Kiedy po raz pierwszy trafił do Szpitala, osobnik, który przekazał mu pierwsze
instrukcje i polecenia, uzupełnił je o kilka słów zachęty. Powiedział, że dr Conway
musiał zapewne zdać wiele egzaminów, by dostać się do Szpitala, i że dyrekcja wita
go i ma nadzieję, że zostanie z nimi. Okres próby się już zakończył i odtąd nikt nie
będzie próbował go na czym przyłapać, ale jeli z jakiego powodu - czy będą to tarcia
z przedstawicielami własnej, czy innej rasy lub też wystąpienie jakiej psychozy
ksenologicznej - znajdzie się w tak trudnym położeniu, że nie będzie mógł dalej
pracować w Szpitalu, no to z wielkim żalem i bardzo niechętnie, ale otrzyma zgodę
na odejcie.
Poradzono mu również, aby starał się poznać jak najwięcej osobników różnych ras i
starał się zdobyć zaufanie, a może i przyjaźń. W końcu dowiedział się, że jeli znajdzie
się w kłopotach z powodu własnej niewiadomoci lub z innych przyczyn, powinien
skontaktować się z jednym z dwóch Ziemian, których nazwiska brzmiały O'Mara i
Bryson - a z którym, to zależało od rodzaju problemu choć, oczywicie, każda
odpowiednio przeszkolona istota dowolnej rasy udzieli mu na jego probę pomocy.
Zaraz później poznał chirurga ordynatora oddziału, do którego został skierowany; był
to bardzo zdolny Ziemianin nazwiskiem Mannon. Dr Mannon nie był jeszcze
Diagnostykiem, choć bardzo się o to starał, i miał dlatego jeszcze pewne cechy
ludzkie objawiające się przez znaczną częć dnia. Był dumnym posiadaczem
niedużego psa, który trzymał się tak blisko niego, że odwiedzający doktora nieziemcy
podejrzewali istnienie więzi symbiotycznej pomiędzy nim i psem. Conway bardzo lubił

background image

doktora Mannona, ale teraz zaczął zdawać sobie sprawę, że jego zwierzchnik był
jedynym osobnikiem jego własnej rasy, któremu okazywał przyjazne uczucia.
To z pewnocią było cokolwiek dziwne. Conway zaczął się nad sobą zastanawiać.
Po owych słowach otuchy na początku pracy w Szpitalu mylał, że stoi na pewnych
nogach, szczególnie gdy stwierdził, jak łatwo przychodzi mu nawiązywanie przyjaźni
z nieziemcami z personelu. Wobec swoich kolegów ludzi był nadal doć sztywny -
poza wymienionym już wyjątkiem -- ze względu na ich lekceważący lub nawet
pogardliwy stosunek do swojej i jego pracy. Ale żeby miały powstać jakie tarcia - to
było nie do pomylenia.
Tak było do dzisiaj, kiedy to O'Mara dał mu do zrozumienia, że jest maty i głupi;
oskarżył go o bigoterię i nietolerancję i ogólnie strzaskał jego dumę na kawałki. To
było bez wątpienia rozwijające się tarcie i gdyby podobne traktowanie ze strony
Kontrolerów miało trwać nadal, Conway wiedział, że będzie zmuszony odejć ze
Szpitala. Był wszak człowiekiem cywilizowanym i wysoko etycznym - dlaczego więc
kontrolerzy mieliby mu wymylać? Conway nie potrafił tego zrozumieć. Dwóch rzeczy
był jednak wiadom: chciał pozostać w Szpitalu, a poza tym potrzebował pomocy.
IV

Przyszło mu na myl nazwisko Brysona, jednego z tych, do których miał się zwrócić,
gdyby wpadł w tarapaty. Drugie z nich, O'Mary, już się nie liczyło, ale co do
Brysona...
Conway nie poznał dotąd nikogo o tym nazwisku, ale przechodzący Tralthańczyk
wskazał mu, jak go znaleźć. Dotarł jednak tylko do drzwi, na których widniała
wizytówka "Kapitan Bryson, Kapelan, Korpus Kontroli"! Potem odwrócił się ze złocią i
odszedł. Następny Kontroler! Pozostawała tylko jedna osoba, która mogła mu pomóc:
doktor Mannon. Trzeba było najpierw z nim spróbować.
Gdy jednak Conway odszukał swego zwierzchnika, ten był zamknięty w bloku
operacyjnym dla klasy LSVO, gdzie asystował Chirurgowi - Diagnostykowi z
Tralthanu przy bardzo skomplikowanej operacji. Conway udał się na galeryjkę
obserwacyjną, by tam zaczekać, aż Mannon skończy.
Operowana istota klasy LSVO pochodziła z planety o gęstej atmosferze i niewielkiej
grawitacji. Był to skrzydlaty osobnik o ogromnie kruchym ciele, co sprawiało, że w
całej sali operacyjnej panowało ciążenie bliskie zeru i lekarze byli przymocowani
pasami do swych stanowisk wokół stołu. Niewielka istota klasy OTSB, która
symbiotycznie współżyła ze słoniowatym Tralthańczykiem, nie była przypięta; nad
stołem utrzymywały ją skutecznie drugorzędne macki nosiciela. Conway wiedział, że
OTSB nie może stracić kontaktu ze swym nosicielem na dłużej niż kilka minut,
inaczej w jego mózgu zajdą nieodwracalne zmiany. Zaciekawiony, mimo własnych
zmartwień, zaczął baczniej przyglądać się temu, co robią lekarze.
Zobaczył, że odsłonięto fragment przewodu pokarmowego pacjenta ujawniając
przywarłą doń niebieskawą, gąbczastą narol. Nie dysponując hipnozapisem fizjologii
LSVO Conway nie mógł stwierdzić, czy stan pacjenta jest poważny, czy też nie, ale
operacja należała bez wątpienia do trudnych technicznie, co można było
wywnioskować z tego, jak Mannon pochylił się nad stołem, a także z tego, że macki
Tralthańczyka, które w danej chwili nie były w użyciu, zacisnęły się mocno. Maleńki
symbiont jak zwykle prowadził mikrorozpoznanie za pomocą cienkich jak druty,
zakończonych organami wzroku i przyssawkami macek, przesyłając ogromnemu
nosicielowi bardzo szczegółowe dane optyczne na temat pola operacji, a potem
otrzymując instrukcje oparte na tych danych. Sam Tralthańczyk oraz doktor Mannon
mieli zadania stosunkowo prymitywne - zaciskanie, podwiązywanie i wycieranie
płynów ustrojowych.

background image

Mannon nie miał wiele do roboty poza przyglądaniem się, jak nosiciel kieruje
ultraczułymi mackami symbionta, ale Conway widział jego dumę, że choć tyle może
zrobić. Tralthańczycy ze swymi symbiontami byli najlepszymi chirurgami w
Galaktyce. Gdyby nie to, że ich rozmiary uniemożliwiały operowanie niektórych grup
pacjentów, jedynymi chirurgami w Szpitalu byliby przedstawiciele klasy FGLI.
Conway czekał przed drzwiami, gdy operujący lekarze opuszczali salę. Jedna z
macek Tralthańczyka mignęła w powietrzu i stuknęła Mannom doć mocno w głowę,
co oznaczało najwyższe uznanie. Natychmiast zza pobliskiej szafki wypadł kłębek
futra i zębów w kierunku tego wielkiego stwora, który najwyraźniej atakował jego
pana. Conway widział tę zabawę wiele razy, a mimo to nadal wydawała mu się
absurdalna. Kiedy pies Mannom wciekle oszczekiwał stwora przewyższającego
wzrostem jego i jego pana, wyzywając go na miertelny pojedynek, Tralthańczyk cofał
się z udanym strachem wołając: - Ratujcie mnie przed tym straszliwym potworem! -
Pies krążył, wciąż wciekle szczekając i chwytając zębami stwardniałą skórę
okrywającą szeć słoniowatych nóg Tralthańczyka. Ten żartobliwie umykał, cały czas
wołając o pomoc i jednoczenie uważając, by nie zmiażdżyć maleńkiego napastnika
którą ze swych potężnych stóp. Odgłosy walki cichły w głębi korytarza.
Kiedy hałas osłabł do tego stopnia, że można było co poza nim usłyszeć, Conway
odezwał się: - Doktorze, czy może mi pan pomóc? Potrzebuję porady, a przynajmniej
informacji. Lecz to doć delikatna sprawa...
Dostrzegł, że brwi Mannon unoszą się, a na jego ustach pojawia się umieszek.
- Oczywicie, z chęcią bym panu pomógł - powiedział Mannon - ale obawiam się, że
jakakolwiek rada, której mógłbym w tej chwili udzielić, nie byłaby warta funta kłaków.
- Na jego twarzy pojawił się grymas niesmaku; zamachał rękami jak ptak. - Wciąż
mam w głowie tamę LSVO, a wie pan, jak to jest: połowa mojego mózgu myli, że
jestem ptakiem, druga za jest o tym przekonana tylko częciowo. Ale jakiej porady pan
potrzebuje? - zapytał przekrzywiając głowę w ptasi sposób. - Jeli to ów szczególny
przypadek szaleństwa zwany miłocią albo każda inna dolegliwoć psychiczna, niech
pan pójdzie do O'Mary.
Conway natychmiast potrząsnął głową; ktokolwiek, byle ale O'Mara. - Nie -
powiedział. - Sprawa ma charakter bardziej filozoficzny, może etyczny...
- I to wszystko? - wybuchnął Mannon. Chciał jeszcze co powiedzieć, ale na jego
twarzy pojawił się wyraz skupienia, zasłuchania. Nagłym skinieniem kciuka wskazał
pobliski głonik cienny.
- Rozwiązanie pańskiego poważnego problemu - powiedział - musi poczekać.
Wzywają pana.
- ... Doktor Conway - mówił pospiesznie głos - proszony jest o udanie się do sali 87 i
wykonanie pacjentom zastrzyków pobudzających...
- Ale sala 87 nie jest nawet na naszym oddziale! - zaprotestował Conway. - Co się
tam dzieje? Mannon stracił nagle wszelki humor.
- Wydaje mi się, że wiem - powiedział. - Radzę panu zarezerwować kilka takich
zastrzyków dla siebie; z pewnocią się panu przydadzą. - Obrócił się na pięcie i
popiesznie odszedł mrucząc do siebie, że powinien szybko skasować tamę, zanim i
jego zaczną szukać.
Sala 87 była pokojem rekreacyjnym Oddziału Nagłych Wypadków; gdy Conway
wszedł do rodka, ujrzał wszystkie stoły, krzesła, a nawet częć podłogi zajęte przez
siedzących i leżących Kontrolerów w zielonych mundurach. Niektórzy z nich nie mieli
nawet siły unieć głowy, gdy się pojawił. Jedna z postaci z najwyższym trudem uniosła
się z krzesła i ruszyła chwiejnym krokiem w jego kierunku. Był to następny Kontroler
z naramiennikami majora i wężem Eskulapa na klapach.
- Maksymalna dawka - powiedział. - Ja pierwszy i zaczął zdejmować kurtkę.

background image

Conway rozejrzał się po sali. Było ich tu chyba ze stu, wszyscy w stanie skrajnego
wyczerpania, co można było poznać po ich poszarzałych twarzach. Jego niechęć do
Kontrolerów nie znikła, ale w końcu byli to w jaki sposób jego pacjenci i zdawał sobie
sprawę ze swych obowiązków.
- Jako lekarz sprzeciwiam się stanowczo - powiedział surowo. - Widzę, że zastrzyki
pobudzające były już podawane - i to o wiele za często. Potrzebny wam jest sen...
- Sen? - odezwał się jaki głos. - A co to takiego?
- Spokój, Teirnan - rzekł major zmęczonym głosem. - Ja za, jako lekarz - zwrócił się
do Conwaya - stwierdzam, że jestem w pełni wiadom ryzyka. Proponuję, żebymy nie
tracili czasu.
Conway wziął się szybko i sprawnie do robienia zastrzyków. Ustawiali się przed nim
mężczyźni o otępiałym spojrzeniu i zesztywniałych od zmęczenia kociach. Pięć minut
później wymaszerowali z sali sprężystym krokiem. W ich oczach pojawił się
nienaturalny blask sztucznie wywołanej żywotnoci. Gdy tylko zakończył podawanie
zastrzyków, usłyszał raz jeszcze swoje nazwisko z głonika, który nakazywał mu udać
się do luku nr 6 i tam oczekiwać na dalsze polecenia. Conway wiedział, że luk nr 6
jest jednym z dodatkowych wejć do Oddziału Nagłych Wypadków.
Idąc piesznie w tamtą stronę uwiadomił soki; nagle, że jest zmęczony i głodny. Nie
dane było mu jednak długo się a. ad tym zastanawiać. Głoniki przekazywały
wezwanie dla wszystkich stażystów, by udali się do Oddziału Nagłych Wypadków,
oraz polecały przenieć pacjentów z przyległych oddziałów, gdzie się tylko da.
Komunikaty były przedzielone niezrozumiałym bełkotem języków innych ras, których
przedstawiciele otrzymywali podobne polecenia.
Wyglądało na to, że Oddział Nagłych Wypadków został powiększony. Po co? Skąd
mieli przybyć ci wszyscy poszkodowani? Myli Conwaya zamieniły się w jeden wielki,
zmęczony znak zapytania.
V

W pobliżu luku nr 6 zastał tralthańskiego Diagnostyka pogrążonego w rozmowie z
dwoma Kontrolerami. Conway poczuł oburzenie na widok osobistoci tak
dystyngowanej będącej w komitywie z kim równie godnym pogardy, jak Kontroler.
Potem jednak pomylał z odrobiną goryczy, że w tym miejscu nic go już nie może
zdziwić. Dwóch innych Kontrolerów stało przy luku obok wizjera.
- Witam, doktorze - odezwał się uprzejmie jeden z nich. Skinął głową w kierunku
ekranu. - Teraz wyładowują przy lukach nr 8, 9 i 11. Nasz transport będzie tu lada
chwila.
Szklana płyta wizjera przekazywała wstrząsający obraz; Conway nigdy jeszcze nie
widział tylu statków jednoczenie. Ponad trzydzieci lniących, srebrnych igieł, od
dziesięcioosobowych jachtów kosmicznych po gargantuiczne transportowce Korpusu
Kontroli, wyszywało powoli wokół siebie skomplikowany wzór czekając na
pozwolenie dokowania i rozładunku.
- Niewąska robótka - zauważył Kontroler.
Conway zgodził się z nim w duchu. Pola odpychające, które zabezpieczały okręty
przed zderzeniem z różnymi kosmicznymi mieciami, wymagały dużej przestrzeni.
Ekrany meteorytowe musiały sięgać przynajmniej na pięć mil od chronionego statku,
jeli miały skutecznie odbijać mniejsze i większe ciała niebieskie. W przypadku
znaczniejszego statku ta odległoć musiała być jeszcze większa. Ale statki znajdujące
się w pobliżu Szpitala oddzielały zaledwie setki metrów; poza umiejętnociami pilotów
żadnej ochrony przed zderzeniem nie miały. Piloci musieli przeżywać naprawdę
trudne chwile.

background image

Conway nie zdążył jednak wiele zobaczyć, gdyż przybyli trzej stażyci z Ziemi, a za
nimi inny, klasy DBDG, poronięty czerwonym futrem, i następny, klasy DBLF,
przypominający gąsienicę. Wszyscy mieli opaski lekarzy. Rozległ się silny zgrzyt
metalu o metal, wiatełko przy luku zmieniło barwę z czerwonej na zieloną, co
oznaczało, że statek zacumował właciwie i pacjenci znaleźli się w luzie.
Transportowani na noszach przez Kontrolerów pacjenci należeli tylko do dwóch klas:
DBDG, czyli ludzkiej typu ziemskiego oraz DBLF - gąsienicopodobnej. Zadaniem
Conwaya i innych znajdujących się tu lekarzy było zbadanie rannych i skierowanie do
odpowiednich sal Oddziału Nagłych Wypadków. Zabrał się do pracy, wspomagany
przez Kontrolera, który miał wszystkie cechy kwalifikowanego pielęgniarza, oprócz
odpowiednich odznak. Przedstawił się jako Williamson.
Widok pierwszego pacjenta był wstrząsem dla Conwaya - nie dlatego, że jego stan
był poważny, ale z powodu charakteru obrażeń. Przy trzecim przypadku zatrzymał
się nagle tak że asystujący mu Kontroler spojrzał na niego pytająco.
- Co to był za wypadek? - wybuchnął Conway. Liczne rany z nadpalonymi brzegami.
Rany szarpane jak od odłamków wyrzuconych siłą eksplozji. jak...?
- Utrzymujemy to oczywicie w tajemnicy - powiedział Kontroler - ale spodziewałem
się, że przynajmniej pogłoski dotrą do każdego. - Usta jego zacisnęły się, a ów
szczególny błysk, który zdaniem Conwaya wyróżniał wszystkich Kontrolerów, pojawił
mu się w oczach. - Zachciało im się wojny - mówił dalej, skinąwszy głową w kierunku
leżących dookoła Ziemian i gąsienicowców. - Niestety, chyba trochę wojna ta
wymknęła się spod kontroli, zanim zdołalimy ją stłumić.
Wojna, pomylał Conway czując, jak ogarniają go mdłoci. Ludzie z Ziemi czy innej
zasiedlonej przez Ziemian planety usiłowali zabić przedstawicieli innego gatunku, tak
im fizycznie bliskiego. Słyszał, że rzeczy takie czasem się zdarzają, ale nigdy
właciwie nie wierzył, aby jakakolwiek inteligentna rasa mogła na taką skalę postradać
zmysły. Tyle ofiar...
Pogarda i niesmak ogarniające go w związku z tą całą przerażającą sprawą nie
przeszkodziły mu jednak dostrzec osobliwej rzeczy: oto wyraz twarzy Kontrolera
wyrażał dokładnie te same uczucia! Skoro Williamson miał takie poglądy na wojnę,
może był czas, by zrewidować poglądy na Korpus Kontroli?
Uwagę Conwaya przyciągnęło nagłe zamieszanie o kilka kroków na prawo od niego.
Pacjent - Ziemianin zajadle protestował przeciwko temu, by badał go lekarz klasy
DBLF; słowa, w których wyrażał swój sprzeciw, nie były najbardziej wyszukane.
Lekarz zdradzał oznaki urażonego zakłopotania, ale ranny zapewne nie dysponował
dostateczną wiedzą o fizjonomice DBLF, by to stwierdzić. Mimo to jednak stażysta
starał się uspokoić pacjenta beznamiętnym głosem z autotranslatora.
Sprawę załatwił Williamson. Obrócił się nagle w stronę protestującego pacjenta,
pochylił się, aż ich twarze znalazły się o kilkanacie centymetrów od siebie, i
przemówił spokojnym, niemal swobodnym tonem, od którego jednak Conwayowi
przeszły ciarki po plecach.
- Słuchaj, przyjacielu - powiedział. - Mówisz, że nie życzysz sobie, żeby jeden z tych
mierdzących robaków, który chciał cię zabić, próbował teraz ciebie łatać, tak? No to
wbij sobie do swego łba i zatrzymaj to tam: ten włanie robak jest tu lekarzem. A poza
tym, tu nie ma wojen. Wszyscy należycie do tej samej armii, w której mundurem jest
koszula nocna; więc leż cicho, zamknij buzię i zachowuj się. Inaczej dostaniesz po
pysku.
Conway wrócił do przerwanej pracy podkrelając w pamięci uwagę, by jeszcze raz
przemyleć swój stosunek do Kontrolerów. Kiedy poszarpane, potłuczone i popalone
ciała pacjentów przepływały pod jego rękami, jego umysł jako dziwnie oderwał się od
tego wszystkiego. Co jaki czas na jego twarzy pojawiał się zaskakujący Williamson

background image

wyraz; wyglądało na to, że człowiek ten zadawał kłam wszystkiemu, co opowiadano o
Kontrolerach. Czyżby ten niezmordowany, spokojny człowiek o dłoniach
niewzruszonych jak skała miał być mordercą, sadystą o niskiej inteligencji i bez
zasad moralnych? Trudno było w to uwierzyć. Obserwując Williamsona z ukrycia
między pacjentami, Conway powoli podejmował decyzję. Była to bardzo trudna
decyzja. Jeli nie będzie uważał, łatwo poparzy sobie palce. Z O'Marą było to
niemożliwe, podobnie jak z różnych powodów z Brysonem i Mannonem, ale teraz z
Williamsonem...
- Hm... Williamson - Conway zaczął z wahaniem; lecz dokończył pytanie w popiechu -
czy zabił pan kiedy kogo?
Kontroler wyprostował się gwałtownie. Usta jego zacisnęły się w wąską, białą linię. -
Powinien pan wiedzieć, że Kontrolerom nie należy zadawać takich pytań. Ale czy pan
to wie? - Zawahał się, a gniew jego powstrzymywała ciekawoć, wywołana burzą
uczuć szalejącą na twarzy Conwaya. - Co pana gryzie, doktorze? - zapytał z trudem.
Conway bardzo żałował, że w ogóle zadał to pytanie, ale było już za późno, żeby się
wycofać. Zrazu jąkając się zaczął opowiadać o swoich ideałach związanych z
powołaniem medycznym, a potem o przerażeniu i zmieszaniu wywołanym odkryciem,
że Szpital Główny - instytucja, która w jego mylach ucieleniała najwyższe ideały -
zatrudniała kontrolera na stanowisku Naczelnego Psychologa, a być może, jeszcze
innych przedstawicieli Korpusu na odpowiedzialnych stanowiskach. Conway wiedział
już teraz, że Korpus nie był orodkiem wszelkiego zła, że oddelegował swoją Dywizję
Medyczną do pomocy w ich obecnej trudnej sytuacji. Ale i tak, przecież Kontrolerzy...
- Dostarczę panu jeszcze. jednego wstrząsu - powiedział sucho Williamson -
informując pana o tym, co jest powszechnie znane, że nikomu na myl nie przychodzi,
by o tym mówić. Doktor Lister, dyrektor Szpitala, jest również członkiem Korpusu
Kontroli... Oczywicie, nie nosi munduru - dodał szybko - bo Diagnostycy z czasem
zaczynają zapominać o drobiazgach, a Korpus nieprzychylnie spogląda na
nieporządne umundurowanie nawet u generała brygady.
Lister jest Kontrolerem! - Ale dlaczego? - wybuchnął Conway wbrew swojej woli. -
Wszyscy wiedzą, cocie za jedni. Jak wam się po pierwsze udało zdobyć tu władzę?
- Najwyraźniej nie wszyscy wiedzą - przerwał Williamson - bo pan, na przykład nie
wie.
VI

Kontroler nie był rozgniewany, co Conway stwierdził, gdy obaj odchodzili już od
pacjenta, by zająć się następnym. Zamiast tego na jego twarzy malowało się co, co
przywodziło na myl ojca pouczającego dziecko o jakich mało przyjemnych prawdach
życiowych.
- Przede wszystkim - powiedział Williamson delikatnie zdejmując opatrunek polowy z
ciała rannego gąsienicowca - pańskie problemy wynikły z tego, że pan, tak jak cała
pańska grupa społeczna, należycie do gatunku znajdującego się pod ochroną.
- C o t a k i e g o? - wykrzyknął Conway.
- Gatunek pod ochroną - powtórzył Williamson. Osłaniany przed niewygodami
współczesnego życia. To z pańskiej warstwy społecznej - w całej Unii, nie tylko na
Ziemi - pochodzą praktycznie wszyscy wielcy artyci, muzycy i przedstawiciele
wolnych zawodów. Większoć z was potrafi przeżyć całe życie nie wiedząc o tym, że
znajdujecie się pod ochroną, że od dzieciństwa jestecie odizolowani od mniej
przyjemnych realiów naszej tak zwanej cywilizacji, i że wasze poglądy pacyfistyczne i
etyczne stanowią luksus, na który wielu z nas po prostu nie może sobie pozwolić.
Pozwala się wam na ten luksus w nadziei, że kiedy powstanie z niego filozofia, która

background image

pewnego dnia uczyni wszystkie istoty w Galaktyce prawdziwie cywilizowanymi,
prawdziwie dobrymi.
- Nie wiedziałem... - zająknął się Conway. - A... a z tego, co pan mówi, wynika, że my
- to znaczy ja - jestem zupełnie bezużyteczny...
- Oczywicie, że pan nie wiedział - rzekł łagodnie Williamson. Conway zastanawiał się,
jak to możliwe, że taki młody człowiek rozmawia z nim z wyższocią, a on nie czuje
urazy. W jaki sposób tamten zyskał w jego oczach autorytet.
- Był pan zapewne - mówił dalej Kontroler - zamknięty w sobie, mało rozmowny,
otulony w pańskie szczytne ideały. Niech pan zrozumie, nie ma w nich nic złego, ale
po prostu trzeba dopucić trochę szaroci między białym i czarnym. Nasza
współczesna cywilizacja - powrócił do głównego wątku rozmowy - opiera się na
maksymalnej wolnoci dla jednostki. Pojedynczy osobnik może robić, co chce, o ile nie
jest to szkodliwe dla innych. Tylko Kontrolerzy nie mają tych swobód.
- A co z gettami dla "normalnych"? - przerwał mu Conway. Oto w końcu Williamson
powiedział co, z czym można się było definitywnie nie zgodzić. - Przebywanie pod
nadzorem Kontrolerów w zamkniętym obszarze kraju trudno nazwać wolnocią.
- Jeli pan dobrze się zastanowi - odrzekł Williamson - sam pan uzna, iż "normalnym",
czyli tej grupie na prawie każdej planecie, która uważa, że jedynie ona jest
reprezentatywna dla danej rasy, w odróżnieniu od okrutnych Kontrolerów czy też
estetów bez charakteru - czyli ludzi z pańskiej warstwy, słowem, że tym "normalnym"
nie ogranicza się swobody. Po prostu z oczywistych względów zaczęli się oni sami
łączyć w skupiska i włanie w tych zbiorowiskach samozwańczych "normalnych"
Kontrolerzy mają najwięcej roboty. "Normalni" mają wszelkie swobody włącznie z
prawem zabijania siebie nawzajem, jeli sobie tego życzą; obecnoć Kontrolerów ma
tylko nie dopucić do tego, by ucierpiał ten z nich, kto nie chce brać w tym udziału.
Podobnie, gdy na jakiej planecie czy planetach nagromadzi się odpowiednio dużo
tego szaleństwa, pozwalamy, by stoczono wojnę na jakiej wyznaczonej do tego celu
planecie. Staramy się tylko, by wojna nie była ani długa, ani krwawa. - Williamson
westchnął. - Tym razem nie docenilimy ich. Ta wojna była i długa, i krwawa -
zakończył tonem samooskarżenia.
Conway opierał się jeszcze w myli przed zaakceptowaniem tego radykalnie nowego
poglądu na istotę sprawy. Przed przybyciem do Szpitala nie miał bezporednich
kontaktów z Kontrolerami, bo i po co? Za "normalni" z Ziemi wydawali mu się
postaciami romantycznymi, może nieco pyszałkowatymi i chełpliwymi, ale to
wszystko. Oczywicie, to od nich pochodziła większoć złych słów o Kontrolerach, które
usłyszał. Może i "normalni" nie byli tak prawdomówni i obiektywni, jakimi się mienili...
- Trudno uwierzyć w to wszystko - zaprotestował. Sugeruje pan, że Korpus Kontroli
odgrywa większą rolę w całym układzie niż "normalni" lub my, klasa twórcza!
-Potrząsnął gniewnie głową..- Ależ pan sobie wybrał czas na dyskusje filozoficzne!
- To pan ją zaczął - odrzekł Williamson.
Na to już Conway nie znalazł odpowiedzi.
Musiało minąć już kilka ładnych godzin, gdy poczuł dotknięcie na ramieniu.
Wyprostował się i ujrzał za sobą pielęgniarza klasy DBLF, który trzymał strzykawkę.
- Zastrzyk pobudzający, doktorze? - zapytał pielęgniarz.
Conway momentalnie uwiadomił sobie, że nogi się pod nim chwieją i ma trudnoci ze
zogniskowaniem wzroku. I zapewne ruchy jego stały się wyraźnie powolne, skoro
pielęgniarz sam zwrócił się do niego. Conway skinął głową i podwinął rękaw palcami,
które zmieniły się w pięć grubych, zmęczonych parówek.
- Aj! - krzyknął nagle z bólu. - Co to jest, szeciocalowy gwóźdź?

background image

- Przykro mi bardzo - powiedział pielęgniarz -- ale zanim do pana przyszedłem,
robiłem zastrzyki dwóm lekarzom mojej rasy, a jak pan wie, nasza skóra jest grubsza
i twardsza niż wasza. Toteż igła się stępiła.
Zmęczenie Conwaya zniknęło w ciągu kilku sekund. Poza lekkim mrowieniem w
dłoniach i szarymi plamami na twarzy, które tylko inni mogli zobaczyć, czuł się
trzeźwy, rzeki i fizycznie wypoczęty, jak gdyby dopiero co wyszedł spod prysznica po
dziesięciu godzinach snu. Zanim skończył badanie kolejnego pacjenta, rozejrzał się
szybko dookoła i stwierdził, że przynajmniej tutaj liczba rannych oczekujących na
pomoc stopniała do ledwie garstki, za liczba Kontrolerów była o połowę mniejsza niż
na początku. Pacjentów otoczono już opieką, za Kontrolerzy zmienili się w pacjentów.
Wszędzie tak się działo: Kontrolerzy, którzy spali niewiele, lub wcale podczas
przewożenia rannych, którzy zmuszali swoje ciała do pracy za pomocą licznych
zastrzyków pobudzających i zwykłego, zaciętego męstwa, by pomóc zaharowanym
lekarzom, ci Kontrolerzy teraz, jeden po drugim, dosłownie padali na miejscu,
pospiesznie potem przenoszeni na salę chorych, bowiem niezależnie od woli
organizmu mięnie serca i płuc odmawiały posłuszeństwa wraz z innymi. Kładziono
ich na specjalnych oddziałach, gdzie automatyczne urządzenia prowadziły masaż
serca, stosowały sztuczne oddychanie i podawały dożylnie substancje odżywcze.
Conway dowiedział się, że tylko jeden z nich zmarł.
Korzystając z chwili spokoju poszedł wraz z Williamsonem do wizjera i wyjrzał na
zewnątrz. Rój oczekujących statków zmalał tylko minimalnie, ale Conway wiedział, że
to z powodu tych, które dopiero co nadleciały. Nie mieciło mu się w głowie, gdzie oni
chcą pomiecić tych wszystkich rannych. Nawet te korytarze, gdzie można było
postawić łóżka, były już przepełnione, za przez cały czas trwało przesuwanie
pacjentów wszystkich ras z jednego miejsca w inne, by uzyskać więcej przestrzeni.
Ale to nie była jego sprawa, a przeplatające się tory statków stanowiły dziwnie
uspokajający widok.
- Komunikat nadzwyczajny - odezwał się nagle głonik. - Pojedynczy statek, jedna
osoba na pokładzie, rasa jak dotąd, nie znana; wymaga natychmiastowej pomocy.
Pilot statku tylko częciowo ma nad nim kontrolę, jest ciężko ranny i ma trudnoci. w
porozumiewaniu się. Alarm przy wszystkich lukach przyjęć!
Och nie, pomylał Conway, nie w takiej chwili! Poczuł w żołądku chłód, a jednoczenie
nawiedziło go straszne przeczucie tego, co się miało zdarzyć. Williamson uchwycił
się brzegów wizjera, aż pobielały kostki jego palców.
- Patrz! - wykrzyknął nieswoim, pełnym rozpaczy głosem i wyciągnął rękę.
Intruz zbliżał się do roju statków z szaleńczą prędkocią, dziko manewrując. Krótki,
ciemny i nieokrelony cygarowaty kształt zbliżył się i wdarł w plątaninę statków, nim
Conway zdołał dwa razy odetchnąć. Statki rozproszyły się w straszliwym
zamieszaniu, ledwie unikając zderzenia zarówno ze sobą, jak i nadlatującym
intruzem, a ten wciąż mknął przed siebie. Na jego drodze znajdował się tylko jeden
statek, transportowiec Korpusu, który otrzymał zezwolenie na dokowanie i zbliżał się
już do luku przyjęć. Transportowiec był ogromny, niezdarny i nieprzystosowany do
szybkich manewrów, i nie miał ani czasu, ani możliwoci, by usunąć się z drogi.
Zderzenie zdawało się nieuniknione, a transportowiec załadowany był po brzegi
rannymi...
Ale nie. W dosłownie ostatniej chwili mknący statek zboczył z toru. Obserwujący go
ujrzeli, jak ominął transportowiec, a jego krótki, cygarowaty kształt obrócił się
zmieniając w krąg, który rósł w oczach z mrożącą krew w żyłach szybkocią. Statek
leciał prosto na nich! Conway chciał zamknąć oczy, ale patrzył jak zafascynowany na
tę olbrzymią masę metalu pędzącą w jego kierunku. Ani on, ani Williamson nie

background image

usiłowali nawet podbiec do skafandrów. Od tego, co miało nastąpić, dzieliły ich tylko
ułamki sekund.
Statek był już nad ich głowami, gdy ponownie zmienił kurs, bowiem jego ranny pilot
desperacko usiłował uniknąć przeszkody większej niż poprzednio, masy Szpitala. Ale
za późno, statek uderzył.
Potworny, podwójny wstrząs doszedł ich od podłogi, gdy statek przebił się przez
dwuwarstwowy pancerz. Dalej nastąpiły kolejne, łagodniejsze drgnięcia, kiedy wbijał
się we wnętrznoci wielkiego szpitala. Zabrzmiała krótka kakofonia krzyków - ludzkich
i nieludzkich - a także gwizdów, szelestów i gardłowych chrząknięć wydawanych
przez istoty ulegające obrażeniom, utonięciu, zatruciu gazem czy dekompresji. Do
oddziału wypełnionego czystym chlorem wdarła się woda. Chmura zwykłego
powietrza przedostała się przez otwór w cianie pomieszczenia zajmowanego przez
istoty nie znające innych warunków poza mrozem i próżnią głębokiego Kosmosu;
teraz, przy pierwszym zetknięciu z powietrzem, skurczyły się one, zginęły, a ich ciała
uległy rozkładowi. Woda, powietrze i kilkanacie innych mieszanek atmosferycznych
połączyło się tworząc luzowatą, brunatną i wysoce żrącą mieszaninę, która
wyparowała i wykipiała w Kosmos. Jednak o wiele wczeniej, nim się to wszystko
stało, zatrzasnęły się hermetyczne grodzie skutecznie izolując tę straszną ranę
zadaną przez uderzający jak pocisk statek.
VII

Przez chwilę wszyscy trwali jak sparaliżowani; potem szpital zareagował. Nad
głowami szalał głonik wyrzucając jednak z siebie słowa spokojne i opanowane.
Technicy i konserwatorzy wszystkich ras mieli zgłosić się natychmiast po
wyznaczone im zadania. Obwody antygrawitacyjne w oddziałach LSVD i MSVK
zaczęły odmawiać posłuszeństwa i cały personel medyczny w tej okolicy miał się
zająć umieszczaniem pacjentów w otulinach zabezpieczających, a następnie
przenieć ich, zanim własny ciężar zmiażdży ich ciała, na salę operacyjną nr 2 dla
grupy DBLF, gdzie sztucznie ciążenie obniżono do poziomu jednej dwudziestej G. W
dziewiętnastym korytarzu AUGL nastąpił nie umiejscowiony jeszcze przeciek chloru i
wszystkie istoty klasy DBDG ostrzeżono przed skażeniem w okolicach ich stołówki. A
poza tym dr Lister proszony jest o zgłoszenie się do biura.
Gdzie w mózgu Conwaya pojawiła się myl, że oto wszystkich innych wzywa się do
wyznaczonych zadań, natomiast doktora Listera się prosi. Wtem usłyszał, jak kto z
tyłu wymienia jego nazwisko, i obrócił się.
Był to Mannom który pospiesznie zbliżał się do Williamson i Conwaya.
- Widzę, że jestecie wolni w tej chwili - powiedział. - Mam dla was robotę. - Zatrzymał
się na chwilę, a gdy Conway skinął potakująco głową, popędził bez tchu dalej.
Kiedy uderzający statek wrył się w konstrukcję Szpitala na pół kilometra, wyjaniał po
drodze Mannon, obszar próżni ograniczony przez hermetyczne grodzie nie
ograniczał się tylko do tunelu wybitego przez wrak. Ze względu na położenie grodzi
wewnątrz Szpitala pojawiło się jakby wielkie próżniowe drzewo, którego pniem był
wybity tunel, a gałęziami - odchodzące od niego otwarte odcinki korytarzy. Do
niektórych z nich przylegały sekcje, które można było zahermetyzować samodzielnie,
i istniała możliwoć, że kto tam jeszcze żyje.
W innych warunkach nie byłoby wielkiej potrzeby przyspieszania akcji ratowniczej
wobec zamkniętych w tych pomieszczeniach, którzy swobodnie mogli przebywać tam
przez kilka dni, ale tym razem pojawiła się dodatkowa komplikacja. Rozbity statek
zatrzymał się w pobliżu rodka, a właciwie "orodka nerwowego" - Szpitala, czyli tej
sekcji, w której znajdowały się urządzenia regulujące warunki rodowiskowe. Jak
wszystko na to wskazywało, znajdował się ram jaki żywy osobnik - być może pacjent,

background image

kto z personelu medycznego, albo też nawet pasażer rozbitego statku, który miotał
się po pomieszczeniu i sam o tym nie wiedząc, coraz bardziej uszkadzał regulatory
sztucznej grawitacji. Gdyby taki stan rzeczy trwał nadal, mogło to spowodować
poważne awarie w oddziałach, a nawet mierć istot, które przywykły do niższych
wartoci siły ciążenia.
Doktor Mannon chciał, aby Conway i Williamson udali się tam i wyprowadzili owego
osobnika, zanim spowoduje nieodwracalne zniszczenia.
- Poszedł tam już kto, z klasy PVSJ - dodał - ale te istoty słabo się spisują w
skafandrach. Posyłam więc tam was dwóch, abycie popchnęli sprawę naprzód. W
porządku? No to jazda. .
Wyposażeni w degrawitatory obaj ratownicy wyszli na zewnątrz obok zniszczonej
sekcji i popłynęli w próżni tuż nad zewnętrzną powłoką Szpitala, ku otworowi
wyrwanemu w niej przez uderzający statek. Degrawitatory ułatwiały w znacznym
stopniu manewrowanie w stanie nieważkoci, toteż Conway i Williamson nie
oczekiwali niczego szczególnego po drodze, którą mieli przebyć. Ze sobą mieli liny i
magnetyczne kotwiczki, za Williamson - tylko dlatego, że tak przewidywał zestaw
wyposażenia służbowego skafandra Kontrolerów - miał również broń. Zapas
powietrza w skafandrach wystarczał na trzy godziny.
Zrazu posuwali się naprzód z łatwocią. Statek wybił o otwory o gładkich brzegach w
cianach i stropach sal szpitalnych, a nawet w kilku urządzeniach należących do
ciężkiego sprzętu. Conway mógł łatwo zajrzeć w głąb mijanych korytarzy, ale nigdzie
nie było widać oznak życia. Mijali przerażające szczątki istot żyjących w warunkach
wysokiego cinienia atmosferycznego; nawet na Ziemi cinienie wewnętrzne
rozniosłoby je na strzępy. Tu za, gdy zostały nagle wystawione na działanie
całkowitej próżni, ów proces był znacznie gwałtowniejszy. W jednym z korytarzy
Conway ujrzał przypadek tragiczny: oto antropoidalny pielęgniarz klasy DBDG -
jedna z istot pokrytych czerwoną, niedźwiedzią siercią - został zgilotynowany przez
zamykającą się hermetyczną gródź, przed którą nie umknął na czas. Z jakiego
powodu widok ten wstrząsnął Conwayem mocniej niż wszystko, co widział wczeniej
tego dnia.
W miarę posuwania się w głąb Szpitala natrafiali na coraz więcej "obcego" żelastwa,
czyli poszycia i elementów konstrukcyjnych z wraku; i zdarzało się, że musieli sobie
ręcznie torować drogę w tej gęstwinie.
Williamson posuwał się przodem, około dziesięciu metrów przed Conwayem, gdy
nagle zniknął mu z oczu. W słuchawkach Conwaya rozległ się okrzyk zdziwienia
przerwany brzękiem metalu uderzającego o metal. Conway, który przytrzymywał się
wystającej sztaby, zacisnął instynktownie na niej dłonie i poczuł przez rękawicę lekką
wibrację. Żelastwo przesuwało się! Na chwilę zdjął go strach, potem jednak
uwiadomił sobie, że ruch odbywał się głównie w tym miejscu, z którego przyszedł, to
jest nad jego głową. Drżenie ustało kilka minut później, przy czym okazało się, że
strzępy metalu tylko nieznacznie zmieniły położenie. Dopiero wtedy Conway
przywiązał się mocno do sztaby liną i ruszył na poszukiwanie Kontrolera.
Williamson leżał twarzą w dół ze zgiętymi kolanami i łokciami, częciowo ukryty pod
zwałami złomu znajdującymi się około pięciu metrów poniżej. Słaby, nieregularny
oddech, który Conway słyszał w słuchawkach, dowodził, że szybka reakcja
Kontrolera, który rękami zakrył kruche szkło hełmu, uratowała mu życie. Jednak to,
czy Williamson przeżyje ten wypadek, zależało od rodzaju obrażeń, a te z kolei
zależały od siły ciążenia wycinka podłogi, który ciągnął go w dół.
Było teraz oczywiste, że wypadek został spowodowany przez fragment podłogi, w
którym ciągle działa system sztucznej grawitacji pomimo olbrzymich zniszczeń w
rejonie katastrofy. Conway był niewymownie wdzięczny za to, że siła ciążenia działa

background image

tylko prostopadle do powierzchni obwodu, a ów wycinek podłogi byk lekko wygięty.
Gdyby był skierowany w górę, zarówno on sam, jak i Kontroler spadliby w dół i to z
wysokoci znacznie większej niż pięć metrów.
Ostrożnie popuszczając linę ratunkową Conway zbliżył się do skulonej postaci
Williamson. Zacisnął kurczowo palce na linie, gdy zbliżył się do pola działania
obwodu grawitacyjnego, ale wkrótce ucisk jego zelżał, gdy uwiadomił sobie, że siła
ciążenia wynosi najwyżej półtora G. Teraz, gdy stała grawitacja ciągała go w dół,
zaczął opuszczać się po linie, ręka za ręką. Mógłby po prostu użyć degrawitatora, by
zneutralizować ciążenie i spłynąć w dół, ale to było zbyt ryzykowne. Gdyby
przypadkowo wysunął się poza pole działania owego kawałka podłogi, degrawitator
wyrzuciłby go w górę z fatalnym zapewne skutkiem.
Gdy Conway dotarł do Kontrolera, ten był nadal nieprzytomny. Choć nie można było
stwierdzić tego na pewno ze względu na skafander, Conway podejrzewał wielokrotne
złamania obu rąk. Uwalniając bezwładne ciało z otaczającej go masy złomu
uwiadomił sobie, że Williamsonowi potrzebna jest pomoc, natychmiastowa pomoc z
wykorzystaniem wszystkich możliwoci Szpitala. Domylił się, że Kontroler otrzymał
niedawno mnóstwo zastrzyków pobudzających, co zapewne wyczerpało jego zapas
sił. Kiedy odzyska przytomnoć, o ile w ogóle ją odzyska, może nie przetrzymać
szoku.
VIII

Conway miał włanie wezwać pomoc, gdy w pobliżu jego hełmu przeleciał jaki
kawałek metalu o poszarpanych krawędziach. Obrócił się gwałtownie i tylko dlatego
zdołał uniknąć uderzenia następnym kawałkiem żelastwa, który nadlatywał w jego
kierunku. Dopiero wtedy dojrzał sylwetkę nieziemca w skafandrze, częciowo ukrytą w
plątaninie metalu w odległoci około dziesięciu metrów. Ów nieziemiec obrzucał go,
czym popadło.
Bombardowanie ustało natychmiast, gdy osobnik ów upewnił się., że Conway zwrócił
na niego uwagę. Przekonany, że odnalazł tajemniczego rozbitka, którego wybryki
spowodowały szaleństwa systemu sztucznego ciążenia w Szpitalu, Conway
popieszył w jego stronę. Natychmiast jednak spostrzegł, że: nieziemiec w ogóle nie
był w stanie się poruszać bowiem przygniotły go, dziwnym trafem nie zagrażając
życiu i zdrowiu, dwa elementy konstrukcyjne. Jedyną wolną macką starał się
dosięgnąć czego z tyłu skafandra. Conway przez chwilę łamał sobie nad tym głowę;
ale potem zobaczył radiostację przytroczoną do grzbietu tamtego; z boku wisiał
oderwany kabel. Umocował go ponownie na miejscu używając plastra chirurgicznego
jako izolacji i natychmiast z jego własnych słuchawek dobiegł go bezduszny głos
autotranslatora.
Był to ów PVSJ, którego wysłano przed nimi, by sprawdził, czy kto nie pozostał przy
życiu. Schwytany w tę samą pułapkę, co nieszczęsny Kontroler, zdołał jeszcze użyć
degrawitatora, by zmniejszyć prędkoć upadku. Przedobrzył jednak, bowiem upadł,
tyle że w innym miejscu. Uderzenie było stosunkowo łagodne, jednak spowodowało
osunięcie się luźno zawieszonej masy żelastwa, która uwięziła go i uszkodziła mu
radio.
PVSJ, który był chlorodysznym Illensańczykiem, tkwił teraz solidnie przywalony
złomem; wszelkie wysiłki Conwaya, by go uwolnić, były bezskuteczne. Tymczasem
przyjrzał się insygniom specjalnoci tamtego, wymalowanym na skafandrze. Symbole
tralthańskie i illensańskie nic mu nie mówiły, ale trzecim, najbliższym odpowiednikiem
w symbolice ludzi, był krzyż. Illensańczyk okazał się kapelanem. Można się było tego
spodziewać.

background image

Ale teraz miał już dwóch nie mogących się poruszać pacjentów zamiast jednego.
Nacisnął guzik nadajnika i odchrząknął. Nim jednak zdołał wydobyć z siebie choć
słowo, zadudnił mu w uszach, zdyszany głos doktora Mannona.
- Doktorze Conway! Kontrolerze Williamson! Zgłosić się natychmiast!
- Włanie miałem to zrobić - odrzekł Conway i poinformował Mannona o swoich
przejciach. Następnie wspomniał o pomocy dla Williamson i kapelana, ale Mannon
mu przerwał.
- Przykro mi - rzucił popiesznie - ale to niemożliwe. Fluktuacje grawitacyjne
zwiększyły się powodując zapewne osiadanie potrzaskanych elementów, ponieważ
tunel nad panem jest dosłownie zamurowany żelastwem. Konserwatorzy usiłują się
przebić, ale...
- Może ja z nim porozmawiam - wdarł się inny głos, po czym rozległ się głony łoskot,
jak zawsze, gdy kto komu wyrywa mikrofon. - Doktorze Conway, mówi Lister.
Niestety, muszę pana poinformować, że zdrowie pańskich towarzyszy ma w tej chwili
drugorzędne znaczenie. Pańskim zadaniem jest dotarcie do tamtego osobnika
zamkniętego w sterowni ciążenia i uspokojenie go. Niech mu pan da po łbie, jeli to
konieczne, ale niech go pan powstrzyma. On rujnuje cały Szpital!
Conway przełknął linę. - Tak jest, panie doktorze - powiedział i zaczął się
zastanawiać, w jaki sposób przedrze się w głąb otaczającej go gmatwaniny złomu.
Sytuacja wyglądała na beznadziejną.
Nagle uczuł, że co ciągnie go w bok. Złapał za najbliższy wystający pręt, i trzymał się,
jakby od tego zależało życie. Poprzez tkaninę skafandra doszedł go brzękliwy zgrzyt
przesuwanego metalu. Szczątki konstrukcji znowu się przesuwały. Po chwili
przyciągająca go siła zniknęła równie nagle, jak się pojawiła, a jednoczenie rozległ
się krótki jakby warknięcie okrzyk Illensańczyka. Conway obrócił się i zobaczył, że w
miejscu, w którym przed chwilą znajdował się kapelan, ziała teraz wielka dziura,
zapadająca się w nicoć.
Ledwie zmusił się, by pucić trzymany pręt. Wiedział, że przyciąganie, które nim
niedawno szarpnęło, było wynikiem chwilowego włączenia się gdzie poniżej obwodu
sztucznego ciążenia. Jeli obwód ten włączyłby się ponownie, w momencie gdy
Conway płynął w próżni nie trzymając się niczego... Wolał o tym nie myleć.
Przesunięcie się rumowiska nie zmieniło pozycji Williamson, który wciąż leżał tam,
gdzie go Conway pozostawił. Kapelan jednak musiał polecieć w głąb tunelu.
- Nic się nie stało? - zawołał Conway z troską w głosie.
- Chyba nie - doszła go odpowiedź Illensańczyka. Jednak wciąż czuję odrętwienie.
Conway dopłynął ostrożnie do nowo powstałego otworu i spojrzał w dół. Pod nim
znajdowało się bardzo duże pomieszczenie, zalane wiatłem z jakiego źródła z boku.
Z odległoci około dwunastu metrów widać było tylko podłogę, ponieważ ciany
znajdowały się poza polem widzenia. Podłogę pokrywał dywan z ciemnoniebieskiej
rolinnoci o rurkowatych łodygach i bulwiastych liciach. Conway przez jaki czas nie
mógł rozpoznać owego pomieszczenia, dopóki nie domylił się, że to zbiornik wodny
dla istot klasy AUGL, tyle że bez wody. Gruba, miękka rolinnoć pokrywająca jego dno
służyła zarówno za pożywienie, jak i wystrój wnętrza zbiornika. Illensańczyk miał
szczęcie, że wylądował na tak sprężystej powierzchni.
Kapelan nie był już uwikłany w żelastwo i owiadczył, że czuje się na tyle dobrze, iż
może pomóc Conwayowi w zmaganiach z osobnikiem znajdującym się w sterowni
sztucznego ciążenia. Gdy mieli już przystąpić do schodzenia w głąb tunelu, Conway
spojrzał w kierunku źródła wiatła, które na wpół wiadomie dostrzegł poprzednio, i
zaparło mu oddech.
Przez jedną ze cian zbiornika AUGL, która była przezroczysta, zobaczył korytarz
zaadaptowany na tymczasową salę szpitalną. Po jednej stronie stały łóżka, na

background image

których leżały gąsienicowate istoty klasy DBLF wbijane w materace z plastikogąbki
lub podrzucane w górę przez szaleńcze i nieprzewidziane konwulsje targające
obwodami sztucznego ciążenia. Wokół pacjentów rozpięto prowizoryczne siatki, by
utrzymać ich w łóżkach, a i tak, mimo tej męczarni, można uznać ich za szczęciarzy.
Gdzie w głębi Szpitala trwała ewakuacja której z sal i przez widoczny odcinek
korytarza ciągnęła procesja pełzających, przewijających się i podskakujących istot -
niczym zawartoć jakiej kosmicznej arki Noego. Byli tam przedstawiciele wszystkich
ras tlenodysznych i wielu oddychających inną atmosferą; ludzcy pielęgniarze i
Kontrolerzy pomagali im w przechodzeniu. Dowiadczenie musiało nauczyć
pielęgniarzy że wyprostowanie się i chodzenie w pozycji pionowej grozi połamaniem
koci lub pęknięciem czaszki, bowiem poruszali się na czworakach. Gdyby szarpnął
nimi nagły zryw ciążenia rzędu trzech lub czterech G, droga upadku byłaby znacznie
krótsza. Conway zauważył, że większoć ma na sobie degrawitatory, ale nie korzysta
z nich, ponieważ były one bezużyteczne w warunkach, gdy stała grawitacyjna
zmieniała się z szalejącą zmienną.
Widział, jak osobniki klasy PVSJ w baloniastych osłonach to rozpłaszczają się na
podłodze jak preparaty pod szkiełkiem, to znów ulatują w powietrze. A za nimi
pacjenci z Tralthanu holowani w potężnych, nieporęcznych uprzężach - bowiem
masywni Tralthańczycy byli również podatni na urazy wewnętrzne pomimo swej
ogromnej siły. Znajdowały się tam także istoty klas DBDG, DBLF, CLRS, a także
niezidentyfikowani pacjenci w kulistych pojemnikach na kołach, od których buchało
niemal widoczne zimno. Pojedynczo, popychani, ciągnięci albo też o własnych siłach
krok za krokiem przesuwali się wzdłuż szyby pochylając się i prostując jak kłosy
pszenicy w wietrzny dzień, szarpani skurczami obwodów ciążenia.
Conway prawie mógł sobie wyobrazić, że czuje owe wahania grawitacji w miejscu, w
którym się znajdował, ale wiedział, że uderzający statek musiał po drodze uszkodzić
wszystkie obwody. Z trudem odwrócił wzrok od owego ponurego pochodu i znowu
ruszył w głąb tunelu.
- Conway! - głos Mannona warknął kilka minut później. - Ten rozbitek w sterowni jest
już odpowiedzialny przynajmniej za tyle samo ofiar, co samo uderzenie statku! Cała
sala pacjentów LSVO straciła życie, gdy ciążenie wzrosło na trzy sekundy z jednej
ósmej do czterech G. Co się dzieje?
Conway owiadczył, że tunel wybity w konstrukcji Szpitala jest coraz węższy,
ponieważ kadłub i lżejsze urządzenia statku zdzierały się w czasie przebijania do
tego poziomu. Przed nim zapewne znajdowała się tylko ciężka maszyneria, jak
generatory hipernapędu i tak dalej. Jego zdaniem, musi być już bardzo blisko końca
tunelu oraz owej istoty - nie wiadomego sprawcy całego spustoszenia.
- Dobrze - odrzekł Mannon - ale nich się pan spieszy!
- Ale czy technicy nic mogą się przedostać? Na pewno...
- Nie mogą - przerwał mu głos Listera. - W okolicach sterowni występują wahania
ciążenia do dziesięciu G. Zadanie jest niewykonalne. Także dotarcie do pańskiego
szlaku z wnętrza Szpitala jest również niemożliwe. Oznaczałoby to ewakuację
korytarzy w sąsiedztwie, a wszystkie są wypełnione pacjentami... - Głos Listera cichł;
najwyraźniej odwrócił się od mikrofonu, ale Conway zdołał pochwycić jeszcze jego
słowa: - Przecież inteligentna istota nie może tak poddać się panice, żeby... No,
niech ja go dostanę w swoje ręce...
- Może nie jest inteligentna - powiedział inny głos. Może to jakie dziecko z oddziału
położniczego FGLI.
- Jeli tak, to spuszczę mu takie lanie...

background image

W tym miejscu rozmowę zakończył ostry stuk w słuchawkach sygnalizujący
wyłączenie nadajnika. Conway, który nagle zdał sobie sprawę, jaki stał się ważny,
zaczął się spieszyć, jak tylko mógł.
IX

Conway i Illensańczyk opucili się na niższy poziom trafiając do sali, gdzie w próżni,
poród ruchomych elementów wyposażenia sali unosiły się cztery ciała osobników
klasy MSVK - delikatnych, trójnożnych istot przypominających bociany. Ruchy ich ciał
i przedmiotów zdawały się nieco nienaturalne, jak gdyby kto je przed chwilą potrącił.
Był to pierwszy lad tajemniczego osobnika, którego poszukiwali. Po chwili znaleźli się
w wielkim pomieszczeniu o metalowych cianach, oplecionych labiryntem pionowo
sterczących i nie osłoniętych mechanizmów. Na podłodze tkwił w wybitym przez
siebie zagłębieniu generator hipernapędu, wokół którego leżały porozrzucane
odłamki urządzeń sterowni. Pod nimi znajdowały się szczątki istoty, której klasy już
nie można było okrelić. Obok generatora w mocno nadwerężonej podłodze ziała
dziura wybita przez jaki inny element ciężkiego sprzętu statku.
Conway pospieszył do otworu i spojrzał w dół.
- Tam jest! - krzyknął podniecony.
Pod nimi znajdowała się ogromna sala, która mogła być tylko sterownią sztucznego
ciążenia. Podłogę, ciany i sufit - bowiem w sterowni panowała zawsze nieważkoć i
próżnia - pokrywały nieliczne szeregi przysadzistych metalowych szafek, pomiędzy
którymi ledwie mogli się przecisnąć nawet technicy z Ziemi. Ale technicy nie mieli
potrzeby przychodzić tu często, ponieważ urządzenia znajdujące się w tym
niezmiernie ważnym pomieszczeniu miały układy samonaprawiające. Teraz ta
funkcja była wystawiona na ciężką próbę.
Istota, którą Conway tymczasowo zaklasyfikował jako AACL, leżała na trzech
delikatnych szafkach kontrolnych. Dziewięć innych, wszystkie migające czerwonymi
wiatełkami awaryjnymi, znajdowało się w zasięgu szeciu wężowatych macek,
wysuniętych przez otwory w zmętniałym plastikowym skafandrze. Macki miały
przynajmniej szeć metrów długoci, a zakończone były rogowatymi narolami, które,
sądząc z rozmiaru wyrządzonych szkód, musiały być twarde jak stal.
Conway przygotowany był na to, że poczuje litoć, gdy ujrzy stworzenie ranne, zdjęte
przerażeniem i oszalałe z bólu. Zamiast tego zobaczył istotę na pierwszy rzut oka w
doskonałym zdrowiu, która wciekle rozbijała regulatory sztucznego ciążenia, z taką
szybkocią, z jaką wbudowane w nie samonaprawcze roboty starały się je odtworzyć.
Conway klął i zaczął gwałtownie szukać częstotliwoci nadajnika tamtego. Nagle w
jego słuchawkach rozległ się ostry, wysoki pisk.
- Mam cię! - mruknął ponuro.
Gdy tylko tamten usłyszał jego głos, pisk ustał natychmiast, podobnie jak wszelkie
ruchy siejących zniszczenie macek. Conway odnotował częstotliwoć, a następnie
przełączył się ponownie na zakres używany przez siebie i Illensańczyka.
- Wydaje mi się - powiedział chlorodyszny kapelan, gdy Conway opowiedział mu, co
usłyszał - że ta istota jest miertelnie przerażona, a dźwięk, który wydała, był
okrzykiem przerażenia; inaczej autotranslator przełożyłby go na zrozumiałe słowa.
To, że pisk i niszczycielskie działanie ustało, gdy stworzenie usłyszało głos, jest
wielce obiecujące, ale uważam, że powinnimy zbliżać się powoli, cały czas
upewniając je, że chcemy mu pomóc. Jego zachowanie tam dole wskazuje, według
mnie, na to, że uderza we wszystko co się porusza, toteż moim zdaniem konieczne
jest zachowanie ostrożnoci.
- Tak, proszę księdza - powiedział Conway z uczuciem.

background image

- Nie wiemy, w którą stronę skierowane są organy wzroku tej istoty - mówił dalej
Illensańczyk - proponuję więc, abymy podeszli z przeciwnych stron.
Conway skinął głową. Obaj ustawili swoje radiostacje na nowy zakres i zaczęli
ostrożnie przesuwać się w kierunku sufitu sterowni. Mając w degrawitatorach taką
rezerwę mocy żeby przylgnąć do metalowej powierzchni, odpełzli od siebie na
przeciwległe ciany i zsunęli się po nich na podłogę. Gdy stworzenie znalazło się
między nimi, zaczęli się powoli ku niemu zbliżać.
Urządzenia samonaprawcze przez cały czas pracowały usuwając szkody
wyrządzone przez tę szóstkę przypominających anakondy macek, lecz samo
stworzenie w dalszym ciągu leżało spokojnie. Nie wydawało również żadnych
dźwięków. Conway ciągle mylał o zniszczeniach spowodowanych bezmylnym
miotaniem się po sterowni. Słów, które cisnęły mu się na usta, w żaden sposób nie
można było nazwać uspokajającymi; wobec tego kwestię porozumienia się z
rozbitkiem pozostawił kapelanowi.
- Nie obawiaj się niczego - Illensańczyk mówił już po raz dwudziesty. - Jeli jeste
ranny, powiedz nam. Przyszlimy tu po to, aby ci pomóc...
Jednak od strony stworzenia nie doszedł żaden ruch, żadne słowo.
Powodowany nagłym impulsem Conway włączył zakres doktora Mannona.
- Wydaje mi się - powiedział - że rozbitek należy do klasy AACL. Czy może mi pan
powiedzieć, skąd się tu wziął, a także dlaczego albo nie chce, albo nie może się do
nas odezwać?
- Porozumiem się z Izbą Przyjęć - powiedział Mannon po krótkim milczeniu. - Czy
jednak jest pan pewny, że to włanie ta klasa? Nie przypominam sobie, żebym tu
kiedy widział kogo z AACL: czy na pewno nie jest to kreppeliańska...
- To na pewno nie jest kreppeliańska omiornica przerwał Conway. - Ma szeć macek
głównych; teraz leży spokojnie nic nie robiąc...
Conway przerwał nagle, tak zaskoczony, że zamilkł, bowiem jego stwierdzenie, że
istota nic nie robi, przestało być aktualne. Stwór pomknął w kierunku sufitu tak
szybko, że zdawało się, jakby dotknął go w tym samym momencie, co wystartował.
Conway ujrzał, już teraz nad sobą, jak kolejna szafka roztrzaskuje się na kawałki, a
kilka następnych odpada, wyrwanych przez szukające zaczepienia macki. W
słuchawkach Mannon krzyczał co o skokach ciążenia w dotychczas bezpiecznym
sektorze Szpitala i o wzrastających stratach, ale Conway nie był w stanie nic
odpowiedzieć.
Patrzył bezsilnie, jak AACL przygotowuje się do kolejnego lotu.
- ... Przyszlimy tu, aby ci pomóc - mówił kapelan w chwili; gdy szecioramienny stwór
wylądował cztery metry od niego. Przyssał się mocno pięcioma mackami wyrzucając
szóstą potężnym, łukowatym zamachem, którym zagarnął Illensańczyka i cisnął nim
o cianę. Ze skafandra kapelana buchnął życiodajny chlor na moment okrywając
mgiełką bezkształtne, nieszczęsne ciało, które odbiwszy się od ciany wylądowało na
rodku sterowni. AACL ponownie zaczął wydawać swoje piski.
Conway słyszał swój własny głos bełkotliwie zdający relację Mannonowi, następnie
za Mannona wzywającego okrzykiem Listera. W końcu odezwał się sam Lister.
- Musi pan go zabić, Conway - powiedział ochryple dyrektor. Musi pan go zabić,
Conway!
Dopiero te słowa pomogły mu się otrząsnąć i powrócić do normalnego stanu. Ach,
jakie to podobne do Kontrolera, pomylał gorzko, rozwiązać problem za pomocą
morderstwa. I wymagać od lekarza, osoby powołanej do ratowania życia, aby je
odebrał. Nie miało znaczenia, że przyszła ofiara była nieprzytomna ze strachu;
spowodowała wiele zamieszania w Szpitalu, więc należy ją zabić.

background image

Conway bał się przedtem, bał się i teraz: Przy poprzednim stanie umysłu łatwo było
poddać się panice i zastosować prawo dżungli: "zabij, bo ciebie zabiją". Ale nie teraz.
Bez względu na to, co miało stać się z nim lub ze Szpitalem, nie zabije istoty
obdarzonej intelektem, a Lister może sobie krzyczeć, aż zsinieje...
Nagle zaskoczyło go, że i Lister, i Mannon krzyczą na niego usiłując odeprzeć jego
argumenty. Prawdopodobnie swoje rozumowanie przeprowadził na głos, sam o tym
nie wiedząc. Ze złocią wyłączył ich zakres.
Jednak jeszcze jeden głos bełkotał co do niego: powolny, ciszony, straszliwie
zmęczony, często przerywany jękami bólu. Przez obłędną chwilę Conway pomylał,
że to duch martwego kapelana powtarza argumenty Listera, ale po chwili spostrzegł,
że co się nad nim porusza.
Przez otwór w suficie łagodnie przepływała postać w skafandrze - Williamson. W jaki
sposób ciężko ranny Kontroler tu dotarł, Conway nie był w stanie pojąć; złamane koci
rąk uniemożliwiały sterowanie degrawitatorem, a więc Williamson musiał przebyć
całą drogę odbijając się nogami i mając nadzieję, że jaki wciąż czynny przewód
grawitacyjny nie pociągnie go po raz drugi. Conway aż skurczył się na myl o tym, ile
razy te wielokrotnie połamane kończyny musiały zderzyć się z przeszkodami po
drodze. A mimo to Kontroler mylał tylko o tym, by namówić Conwaya, żeby ten zabił
rozbitka na dole.
Coraz bliżej dołu, a odległoć malała z każdą sekundą...
Conway poczuł, jak zimny pot występuje mu na kark. Nie mogąc się zatrzymać ranny
Kontroler wysunął się już z dziury w suficie i płynął ku podłodze, prosto na
przyczajonego stwora! Conway patrzył zafascynowany, jak jedna z twardych niczym
stal macek zaczyna się rozwijać przygotowując się do mierciononego zamachu.
Instynktownie rzucił się w kierunku unoszącego się w próżni Kontrolera, nie mając
czasu, by pomyleć o swej odwadze - lub głupocie. Zwarł się z Williamsonem z
głuchym trzaskiem i objął go nogami, by mieć wolne ręce do obsługi degrawitatora.
Zaczęli się wciekle obracać wokół wspólnego rodka ciężkoci, a ciany, sufit i podłoga z
jej groźnym "lokatorem" wirowały tak szybko, że Conway ledwie mógł skupić wzrok
na regulatorach. Zdawało mu się, że lata całe minęły, nim opanował wirowanie i
skierował siebie i Kontrolera ku dziurze w suficie, za którą było bezpiecznie. Byli już
prawie u celu, kiedy Conway ujrzał, jak gruba, niczym lina okrętowa, macka pędzi w
jego kierunku...
X

Co uderzyło go w plecy z taką siłą, że aż mu dech zaparło. Przez straszną chwilę
mylał, że butle tlenowe odpadły, skafander się rozdarł, a on sam chwyta wciekle
ustami próżnię. Jednak wywołany strachem krzyk wpucił strumień tlenu do płuc.
Conway nigdy jeszcze z takim smakiem nie wdychał powietrza z butli.
Macka stwora musnęła go tylko, toteż kręgosłup ocalał, ucierpiała jedynie
radiostacja.
- Jak się pan czuje? - zapytał z troską Conway, gdy już ułożył Williamsona w
pomieszczeniu nad sterownią. Żeby Kontroler mógł go usłyszeć, musieli się zetknąć
hełmami.
Przez kilka minut nie było odpowiedzi. Potem powrócił ów znużony, nabrzmiały
bólem półszept.
- Bolą mnie ręce. Jestem zmęczony - słowa Kontrolera rwały się. - Ale wszystko
będzie dobrze... kiedy mnie zabiorą... na salę... - Williamson umilkł. Po chwili jego
głos zabrzmiał ponownie, jakby z większą siłą. - To znaczy, jeżeli w Szpitalu
pozostanie jeszcze kto żywy, żeby mnie leczyć. Bo jeli nie powstrzyma pan naszego
przyjaciela z dołu...

background image

Conway zawrzał nagle gniewem.
- Do jasnej cholery - wybuchnął - czy nigdy pan nie ustąpi? Niech pan sobie to wbije
do głowy: nie mam zamiaru zabić istoty rozumnej! Moje radio jest rozbite, więc nie
muszę słuchać wrzasków Listera i Mannona, a żeby i pana nie słyszeć, wystarczy mi
odsunąć hełm.
Głos Kontrolera znowu osłabł
- Ja wciąż słyszę Mannona i Listera - powiedział Williamson. - Oni mówią, że teraz
dostało się oddziałowi ósmemu, czyli drugiej sekcji dla pacjentów z planet o niskiej
grawitacji. Pacjenci i lekarze leżą rozpłaszczeni ciążeniem 3 G. Jeszcze kilka minut
tego i nigdy już się nie podniosą. Wie pan, że klasa MSVK nie odznacza się silną
budową ciała...
- Zamknij się! - ryknął Conway. Z wciekłocią odsunął się, przerywając kontakt.
Kiedy gniew jego zmalał na tyle, że ponownie mógł widzieć, zauważył, że usta
Kontrolera już się nie poruszają. Oczy jego były zamknięte, twarz szara i pokryta
potem wywołanym szokiem; nie widać było również oznak oddechu. Absorbenty
wewnątrz hełmu nie pozwalały, by szkiełko zamgliło się od oddechu, toteż Conway
nie miał pewnoci; ale Williamson mógł już nie żyć. Przy jego zmęczeniu odsuwanym
wielokrotnie za pomocą zastrzyków pobudzających, przy jego ranach Conway już
dawno się mógł spodziewać jego zgonu. Z jakiego powodu nagle zapiekły go oczy.
W ciągu ostatnich kilku godzin oglądał już tyle mierci i krwi, że jego wrażliwoć na
cierpienie stępiała do tego stopnia, iż reagował na nie jak automat medyczny. To
uczucie osobistej krzywdy, osierocenia go przez Kontrolera musiało być po prostu
czasowym nawrotem tej wrażliwoci. Jednego był wszakże pewien - że nikt tego
medycznego automatu nie zdoła skłonić do zbrodni. Wiedział już, że Korpus Kontroli
czynił więcej dobra niż zła - ale on nie był Kontrolerem.
A przecież i O'Mara, i Lister byli jednoczenie Kontrolerami i lekarzami, a sława tego
drugiego rozciągała się na całą Galaktykę. Czy chcesz być lepszy od nich? pytał go
jaki głos gdzie w mózgu. Jeste tu tylko ty, mówił dalej w głos, a praca Szpitala została
zdezorganizowana, dookoła za umierają istoty rozumne - wszystko przez tego stwora
tam w dole. Jakie są według ciebie, szanse przeżycia? Droga, którą tu przybyłe, jest
zawalona i nikt ci nie przyjdzie z pomocą, a więc ty też umrzesz. Czyż nie tak?
Conway usiłował desperacko trwać przy swoim postanowieniu, okryć się nim jak
skorupą. Ale ów natarczywy, ów tchórzliwy głos w jego głowie rozbijał tę skorupę. Z
uczuciem prawdziwej ulgi Conway zobaczył, że usta Kontroler znowu się poruszają.
Szybko przysunął swój hełm.
- ... Ciężko panu jako lekarzowi - głos był coraz słabszy - ale pan musi. Przypućmy,
że to pan jest tam w dole, oszalały ze strachu, a może i bólu, i w chwili opamiętania
kto panu powie, co pan zrobił, co pan nadal robi, ile istot ma pan na sumieniu... - Głos
zadrżał, ucichł, a następnie powrócił. - Czy pan nie wolałby raczej umrzeć niż dalej
zabijać?
- Ale ja nie mogę!
- Czy na jego miejscu nie wolałby pan umrzeć?
Conway poczuł, jak jego skorupa ochronna rozpada się. W ostatniej, desperackiej
próbie oporu, odwleczenia strasznej decyzji, powiedział: - No, może, ale nawet
gdybym chciał, nie mógłbym go zabić. Rozerwałby mnie na strzępy, zanim bym się
do niego zbliżył...
- Mam broń - powiedział Kontroler.
Conway nie pamiętał potem, jak ustawiał przyrządy celownicze, a nawet kiedy wyjął
broń z kabury Kontrolera. Pistolet leżał w jego dłoni, wycelowany w stworzenie na
dole, a Conway czuł chłód i niesmak. Jednak nie ustąpił Williamsonowi całkowicie.
Pod ręką miał rozpylacz z szybkoschnącą masą plastyczną, za pomocą której, jeli

background image

użyło jej się szybko, można było czasem uratować życie osoby, której skafander uległ
przedziurawieniu. Conway chciał tylko zranić stwora obezwładniając go, a następnie
uszczelnić jego skafander plastikiem. Sprawa była trudna i ryzykowna, ale nie potrafił
zabijać z zimną krwią.
Ostrożnie uniósł drugą rękę, by przytrzymać broń, i wycelował. Następnie wystrzelił.
Kiedy opucił broń, ze stwora nie pozostało nic poza rozrzuconymi po sterowni
zwijającymi się fragmentami macek. Conway żałował teraz, że nie zna się na broni, i
nie umiał dostrzec, iż pistolet strzela pociskami eksplodującymi, a ponadto został
ustawiony na ogień ciągły...
Usta Williamsona poruszyły się znowu. Conway przytknął hełm powodowany
wyłącznie odruchem. Już przestało mu na czymkolwiek zależeć.
- ... Wszystko w porządku, doktorze - mówił Kontroler. - To nikt...
- Teraz już nikt - zgodził się posępnie Conway. Powrócił do oględzin pistoletu
Kontrolera i poczuł żal, że tak go dokładnie opróżnił. Gdyby został choć jeden pocisk,
choć jeden, wiedziałby, jak go użyć.
- Przyszło to panu z trudem, wiemy o tym - mówił major O'Mara. Jego głos nie był już
ostry, a stalowoszare oczy patrzyły łagodnie, jakby ze współczuciem i chyba dumą. -
Lekarz zazwyczaj nie musi podejmować takich decyzji, dopóki nie będzie starszy,
bardziej zrównoważony, dojrzalszy - o ile w ogóle takim w końcu się staje. Pan jest
albo był pan dzieciakiem przejedzonym idealizmem - w nieco kołtuńskiej i obłudnej
wersji - dzieciakiem, który nawet nie wiedział, czym naprawdę jest Kontroler.
O'Mara umiechnął się. Jego dwie wielkie, twarde dłonie spoczęły dziwnie po
ojcowsku na ramionach Conwaya. To, co pan zrobił - mówił dalej - mogło zniszczyć
zarówno pańską karierę, jak i równowagę umysłową. Ale nie ma sprawy, nie
potrzebuje pan siebie o nic obwiniać. Wszystko jest w porządku.
Conway mylał tępo, że szkoda, iż nie otworzył wówczas szkła hełmu i nie skończył z
tym wszystkim, zanim technicy dotarli do sterowni sztucznego ciążenia i nie odnieli
jego i Williamsona do O'Mary. Major musi być niespełna rozumu. On, Conway,
pogwałcił naczelną zasadę etyczną jego zawodu i zabił istotę obdarzoną intelektem.
Absolutnie wszystko było nie w porządku.
- Niech mnie pan posłucha - powiedział poważnie O'Mara. - Chłopcom z łącznoci
udało się odtworzyć oraz sterowni rozbitego statku, wraz z pilotem, bezporednio
przed zderzeniem. Pilotem nie był pański AACL, rozumie pan? Była to istota klasy
AMSO, należąca do jednej z rolejszych ras w Kosmosie, a jej przedstawiciele często
trzymają w charakterze zwierząt domowych nieinteligentne osobniki klasy AACL.
Poza tym na licie chorych Szpitala nie ma również istot tej klasy, toteż zwierzak,
którego pan zabił, był po prostu odpowiednikiem oszalałego ze strachu psa w
skafandrze ochronnym. - O'Mara potrząsnął ramionami Conwaya, aż mu się głowa
zakołysała. Czy teraz lepiej się pan czuje?
Conway poczuł, jak wraca doń życie. Skinął głową w milczeniu.
- Może pan ić - powiedział, umiechając się, O'Mara - i nadrobić trochę snu. Za co do
rozmowy reorientacyjnej, niestety, nie mam w tej chwili czasu. Niech mi pan niej
kiedy przypomni, jeli pana zdaniem, będzie jeszcze potrzebna...
XI

W ciągu czternastu godzin, które Conway przespał, napływ rannych zmalał do
poziomu, z którym można było sobie poradzić. Poza tym nadeszła wiadomoć, że
wojna się skończyła. Technikom i konserwatorom z Korpusu Kontroli udało się
usunąć elementy potrzaskane przez rozbity statek i załatać pancerz Szpitala. Gdy
wewnątrz wybitego tunelu przywrócono normalne cinienie atmosferyczne, prace
remontowe postępowały szybko naprzód, tak że kiedy Conway obudził się i ruszył na

background image

poszukiwanie doktora Mannona, stwierdził, że pacjentów przenosi się do sekcji, które
jeszcze kilka godzin wczeniej były ciemną, pozbawioną atmosfery plątaniną
żelastwa.
Swojego zwierzchnika odnalazł nieopodal głównego oddziału nagłych wypadków dla
klasy FGLI. Mannon pochylał się nad ciężko poparzonym DBLF, którego
gąsienicowate ciało wręcz ginęło na ogromnym stole przeznaczonym dla
Tralthańczyków. Dwa inne gąsienicowce, pod znieczuleniem, leżały na równie
olbrzymim łóżku stojącym pod cianą, a jeszcze jeden leżał lekko się zwijając na
wózku koło drzwi.
- Gdzie pan był, do cholery? - odezwał się Mannon głosem zbyt zmęczonym, by
zabrzmiał w nim gniew. Zanim Conway zdołał odpowiedzieć, dodał: - A, niech pan już
nie mówi. Każdy podbiera personel innym, a stażyci nie mają nic do powiedzenia...
Conway poczuł, że twarz mu czerwienieje. Nagle zawstydził się tego
czternastogodzinnego snu, ale miał zbyt mało odwagi, by Mannona wyprowadzić z
błędu.
- W czym mogę pomóc, panie doktorze? - zapytał zamiast tego.
- Może pan - odrzekł Mannon wskazując na pacjentów. - Ale to będzie paskudna
robota. Rany kłute i cięte, głębokie. Odłamki metalu w dalszym ciągu w ciele,
uszkodzenie narządów jamy brzusznej i ostry krwotok wewnętrzny. Bez hipnotamy
nie da pan sobie rady. Niech pan po idzie i szybko wraca, jasne?
Kilka minut później Conway leżał w gabinecie O'Mary zapisując sobie tamę o
fizjologii DBLF. Tym razem nie unikał dotknięcia rąk majora.
- Jak się czuje Kontroler Williamson? - zapytał zdejmując hełm.
- Wyżyje - odparł sucho O'Mara. - Sam Diagnostyk składał mu gnaty. Nie ma prawa
umrzeć...
Conway wrócił do Mannona, jak mógł najprędzej. Dowiadczał już
charakterystycznego rozdwojenia psychicznego; poza tym wysiłkiem woli
opanowywał potrzebę pełzania na brzuchu, wiedział więc, że zapis się przyjął.
Podobni do gąsienic mieszkańcy planety Kelgia bardzo przypominali Ziemian
zarówno w metaboliźmie, jak i usposobieniu, toteż zamęt w jego głowie był mniejszy
niż w przypadku poprzedniej tamy z rasą Telfi. Tym niemniej osiągnął zbliżenie z
istotami, które leczył; zbliżenie, które w istocie sprawiało mu ból.
Pojęcie broni, pocisku i celu jest bardzo proste - trzeba tylko wycelować, nacisnąć
spust, a cel jest już martwy lub obezwładniony. Pocisk nie myli w ogóle, celujący nie
myli tyle, ile trzeba, za cel... cierpi.
Conway widział ostatnio zbyt wiele obezwładnionych celów i kawałki metalu, które
wryły się w nie głęboko, pozostawiając czerwone kratery w poszarpanym ciele,
potrzaskane koci i rozerwane naczynia krwionone. Potem jeszcze pozostawał długi,
bolesny proces rekonwalescencji. Ktokolwiek sieje takie zniszczenie wród istot
mylących, czujących, zasługuje na co boleniejszego niż psychiatria korekcyjna
O'Mary.
Kilka dni wczeniej Conway wstydziłby się takich myli, a i teraz czuł się trochę
zażenowany. Zastanawiał się, czy niedawne wydarzenia zapoczątkowały w nim
proces degradacji moralnej, czy po prostu zaczynał być dorosły?
Pięć godzin później było już po wszystkim. Mannon dał pielęgniarce polecenia, by
czwórka pacjentów znajdowała się pod stałą obserwacją, ale najpierw kazał jej
przynieć co do zjedzenia. Dziewczyna wróciła po paru minutach z wielką paczką
kanapek, a także wiecią, że ich stołówka została zajęta na sypialnię męską dla
lekarzy -Tralthańczyków. Wkrótce potem Mannon zasnął w czasie jedzenia drugiej
kanapki. Conway załadował go na transporter i zawiózł do jego pokoju. Po drodze

background image

trafił na tralthańskiego Diagnostyka, który kazał mu udać się do oddziału urazowego
klasy DBDG.
Tym razem Conway zajmował się pacjentami z jego własnej rasy, a jego dojrzewanie
czy może degeneracja moralna pogłębiała się. Zaczynał myleć, że Korpus Kontroli
jest cholernie łagodny wobec niektórych osobników.
Trzy tygodnie później Szpital Kosmiczny pracował już normalnie. Wszyscy pacjenci,
poza najciężej rannymi, zostali już przetransportowani do szpitali planetarnych.
Uszkodzenia spowodowane uderzeniem statku już naprawiono. Tralthańczycy opucili
stołówkę i Conway nie musiał już porywać jedzenia w locie że stolików do narzędzi.
Lecz o ile w przypadku całego szpitala sprawy wróciły do normalnego etanu, o tyle z
Conwayem wszystko miało się inaczej.
Został całkowicie zwolniony od obowiązków na swoim oddziale i przeniesiony do
grupy złożonej zarówno z ludzi jak i nieziemców, których większoć zajmowała
stanowiska wyższe od niego. Wszyscy zostali poddani przeszkoleniu w zakresie
ratownictwa kosmicznego. Niektóre problemy związane z wyławianiem rozbitków ze
zniszczonych statków kosmicznych, a szczególnie tych z działającymi jeszcze
źródłami energii, były dla Conwaya kompletnym zaskoczeniem. Przeszkolenie
zakończyło się ciekawym, aczkolwiek nieco karkołomnym egzaminem praktycznym,
który udało mu się zdać, po czym nastąpił bardziej umysłowy kurs filozofii
porównawczej nieziemców. Jednoczenie trwało szkolenie dotyczące skażeń: co
zrobić, gdy nastąpi przeciek w oddziale metanodysznych, a temperatura grozi
podniesieniem się powyżej minus stu czterdziestu stopni, co zrobić w przypadku
istoty chlorodysznej wystawionej na działanie tlenu, istoty wyposażonej w skrzela -
na działanie powietrza oraz odwrotnie. Conway aż wzdrygał się na myl o tym, że
niektórzy z jego współtowarzyszy na kursie mogliby zastosować na nim sztuczne
oddychanie - niektórzy ważyli bowiem po pół tony! - ale szczęliwie na końcu tego
szkolenia egzaminu praktycznego nie było.
Każdy z wykładów podkrelał znaczenie szybkiej i dokładnej oceny klasy
napływających pacjentów, którzy często mogą nie być w stanie podać jej
samodzielnie. W czteroliterowym systemie klasyfikacyjnym pierwsza litera była
kluczem do ogólnej przemiany materii, druga oznaczała liczbę i rozmieszczenie
kończyn i narządów zmysłów, za pozostałe dwie okrelały zespół wymagań co do
cinienia atmosferycznego oraz siły ciążenia, co również informowało o masie
fizycznej oraz rodzaju powłoki pokrywającej ciało danego osobnika. Litery A, B i C na
pierwszym miejscu odnosiły się do istot wododysznych. D i F odpowiadały
ciepłokrwistym organizmom tlenodysznym; tu mieciła się większoć ras inteligentnych.
Istoty z klasy G do K były również tlenodyszne, ale bardziej przypominały owady i
żyły w niskiej sile ciążenia. L i M pochodziły również z planet o małej grawitacji, ale
wyglądem przypominały ptaki. Istoty chlorodyszne należały do klasy O i P. Potem
następowały wszystkie osobliwoci - pożeracze promieniowania radioaktywnego,
istoty o krwi zamrożonej albo krystaliczne, stworzenia, które mogły zmieniać
dowolnie swój kształt, a także osobniki posiadające różne uzdolnienia
parapsychiczne. Telepaci, tacy jak Telfi, otrzymywali na pierwszym miejscu literę V.
W ramach zajęć wykładowcy wywietlali przez trzy sekundy na ekranie obraz stopy
jakiej istoty, lub fragment jej skóry, i jeli Conway nie potrafił na podstawie tak
pobieżnych oględzin wyrecytować odpowiedniej klasy, padało wiele ironicznych słów.
Wszystko to było bardzo ciekawe, ale Conway zaczął się trochę niepokoić, gdy
stwierdził, że przez szeć tygodni nie oglądał ani jednego pacjenta. Postanowił
zadzwonić do O'Mary i wypytać go oczywicie z szacunkiem i oględnie.
- Na pewno chce pan wrócić na oddział - rzekł O'Mara, gdy Conway doszedł w końcu
do sedna rozmowy. Również doktor Mannon chciałby pana z powrotem. Ale ja mam

background image

dla pana robotę i nie chcę, żeby pan ugrzązł gdzie indziej. Niech pan jednak nie
sądzi, że tylko zabija pan czas. Uczy się pan wielu pożytecznych rzeczy, doktorze.
Przynajmniej sądzę, że się pan uczy. Żegnam.
Odkładając mikrofon interkomu Conway pomylał, że wiele z tego, czego się uczył,
odnosi się osobicie do majora O'Mary. Nie istniał kurs na temat naczelnego
psychologa, ale właciwie to jakby był, bowiem z każdego wykładu wyłaniała się jego
postać. Conway dopiero zaczynał pojmować, jak blisko był wyrzucenia ze Szpitala za
zachowanie podczas incydentu a Telfi.
O'Mara miał stopień majora w Korpusie Kontroli, ale Conway wiedział już, że
wewnątrz Szpitala trudno było znaleźć jakie granice jego władzy. Jako naczelny
psycholog był odpowiedzialny za zdrowie psychiczne wszystkich nader różnych
osobników i ras wród personelu oraz za łagodzenie wszelkich zadrażnień, jakie
mogłyby między nimi wystąpić.
Przy najwyższej nawet tolerancji i wzajemnym szacunku nadal zdarzały się sytuacje,
w których takie zadrażnienia się pojawiały. Sytuacje potencjalnie niebezpieczne
wynikały z ignorancji i nieporozumienia; również jaka istota. mogła zapać na neurozę
ksenofobiczną, która, miałaby negatywny wpływ na jej przydatnoć zawodową czy
równowagę psychiczną albo obie te rzeczy na raz. Na przykład lekarz z Ziemi, który
miał w podwiadomoci niechęć do pająków, nie mógłby odnaleźć w sobie, mając
pacjenta Illensańczyka, tyle medycznej neutralnoci, by go wyleczyć. Do O'Mary
należało więc wykrycie i usunięcie takich oznak niebezpieczeństwa albo też, jeli
wszystko zawiedzie, pozbycie się owego potencjalnie niebezpiecznego osobnika,
nim zadrażnienia te przybiorą postać otwartego konfliktu. Owa ochrona przed
błędnym, niezdrowym lub nietolerancyjnym myleniem stanowiła obowiązek, który
O'Mara wypełniał z takim zacięciem, że zyskał sobie u niektórych przydomek
"drugiego Torquemady". Istoty z tych planet, na których nie było nigdy żadnych
odpowiedników Inkwizycji, obrzucały go innymi epitetami i to często prosto w twarz.
Ale w kanonie zasad O'Mary Usprawiedliwione Wyzwiska nie stanowiły objawów
niewłaciwego mylenia, toteż poważne tego reperkusje się nie zdarzały.
O'Mara nie był odpowiedzialny za psychologiczne braki pacjentów Szpitala, ale
ponieważ często nie można było stwierdzić gdzie kończy się ból czysto fizyczny, a
zaczyna psychosomatyczny, również i wtedy pytano go o zdanie.
To, że O'Mara zwolnił Conwaya z obowiązków na oddziale, mogło oznaczać zarówno
degradację, jak i awans. Jeli jednak Mannon potrzebował go z powrotem, w takim
razie zadanie, które miał dla niego O'Mara, musiało być ważniejsze. Conway był
wobec tego przekonany, że z psychologiem nic mu nie grozi; ta myl była bardzo
przyjemna. Jednak gryzła go ciekawoć.
Następnego ranka wezwano go, by się zjawił w gabinecie naczelnego psychologa...

3... Kłopoty z Emilią

Był to zapewne jeden z tych olbrzymich transportowców przewożących kolonistów,
na których potrafiły przejć cztery pokolenia, nim przyleciały z jednej gwiazdy na
drugą, dopóki hipernapęd nie odstawił do lamusa tak gigantycznych jednostek, mylał
Conway przyglądając się wielkiej "kropli", którą widać było przez iluminator za
biurkiem O'Mary. Za wyjątkiem oszklonej kabiny pilota wszystkie rzędy galerii
obserwacyjnych oraz iluminatorów zostały zakryte grubymi - płytami metalowymi
solidnie umocnionymi z zewnątrz, by wytrzymały potężne cinienie w rodku statku.
Nawet w zestawieniu z ogromem Szpitala statek wydawał się potężny.

background image

- Odpowiada pan za kontakt między Szpitalem a lekarzem i pacjentem z tego statku -
powiedział naczelny psycholog O'Mara patrząc uważnie na Conwaya. - Lekarz
należy do rasy niewielkich rozmiarów. Pacjent podobny jest do dinozaura.
Conway usiłował nie dać poznać po sobie zdumienia. Wiedział, że O'Mara analizuje
jego reakcje i przewrotnie chciał mu to utrudnić, jak tylko potrafił.
- Co mu jest? - zapytał po prostu.
- Nic - odrzekł O'Mara.
- Więc to problem psychologiczny?
Naczelny psycholog potrząsnął głową.
- No więc co takiego może robić w szpitalu zdrowa, zrównoważona psychicznie i
inteligentna istota...
- Ona nie jest inteligentna.
Conway nabrał powoli powietrza w płuca i odetchnął. Najwyraźniej major bawił się z
nim w zgadywankę. Nie, żeby miał co przeciwko temu, ale pod warunkiem, że
dostanie uczciwą szansę odgadnięcia właciwych odpowiedzi. Spojrzał raz jeszcze na
olbrzymi kształt zaadaptowanego transportowca i zamylił się.
Zainstalowanie hipernapędu w tak ogromnym statku kosztowało dużo, a poważne
zmiany konstrukcyjne kadłuba - jeszcze więcej. Wyglądało na to, że kto zadał sobie
wiele trudu jedynie dla...
- Już mam! - wykrzyknął Conway umiechając się. To nowy okaz, który mamy pokroić
i zbadać...
- Boże uchowaj! - zawołał O'Mara z przerażeniem. Rzucił szybkie, niemal paniczne
spojrzenie na małą kulę z plastiku, częciowo zakrytą stosem książek na biurku.
- Ta cała sprawa - mówił dalej - została uzgodniona na najwyższym szczeblu, co
najmniej podkomisji Rady Galaktycznej. Na czym to wszystko ma polegać, ani ja, ani
nikt inny w Szpitalu nie wie. Być może lekarz, który przybył tu z pacjentem i który ma
się nim zajmować, powie panu kiedy... - Ton głosu O'Mary wyrażał wątpliwoć, że to
nastąpi. - ... Jednakże od Szpitala, jak i od pana wymaga się tylko pomocy i
współpracy - zakończył.
Z dalszych słów majora wynikało, że istota, która w tym przypadku występowała jako
lekarz, należała do niedawno odkrytej rasy, którą tymczasowo zaklasyfikowano jako
VUXG. Oznaczało to, że istoty owe posiadały pewne zdolnoci parapsychiczne,
potrafiły przekształcać praktycznie wszystkie substancje w energię na własne
potrzeby oraz mogły przystosować się do każdego właciwie rodowiska. Były one
małe i nieomal niezniszczalne.
Lekarz ów był telepatą, ale jego etyka oraz zakaz ingerencji w sferę prywatnych myli
nie pozwalały mu na stosowanie tej zdolnoci do porozumiewania się z nie-telepatą,
nawet gdyby jego zakres odbioru obejmował myli ludzkie. Z tego powodu
porozumiewanie się miało następować wyłącznie poprzez autotranslator. Była to rasa
długowieczna, zarówno jeli chodzi o długoć życia poszczególnych osobników, jak i
historię pisaną - a przez cały ten ogromny przeciąg czasu nie było u nich żadnej
wojny.
Była to cywilizacja stara, wiatła i skromna, zakończył O'Mara, niezmiernie skromna.
Tak bardzo, że do innych ras, nie tak skromnych jak ona, odnosiła się z pogardą.
Conway będzie musiał być bardzo taktowny, bowiem tę najwyższą, nieledwie
przytłaczającą skromnoć łatwo można pomylić z czym innym.
Conway przyjrzał się uważnie O'Marze. Czy w tych bystrych, szarostalowych oczach
nie pojawił się ironiczny umieszek? Czy na kanciastej, pewnej siebie twarzy nie było
wyrazu sztucznej obojętnoci? I nagle, zupełnie już zbity z tropu, dostrzegł mrugnięcie
majora.
Ignorując je, odezwał się:

background image

- Według mnie, oni strasznie zadzierają nosa.
Ujrzał jak usta O'Mary skrzywiły się i w tym momencie, z dramatyczną raptownocią
włączył się do rozmowy nowy głos.
- Znaczenie wypowiedzianej przed chwilą uwagi nie jest dla mnie jasne - zadudnił
beznamiętny głos z autotranslatora. - Zadzieramy, czyli unosimy... co? - Nastąpiła
krótka chwila milczenia, po której głos mówił dalej: - Przyznaję, że moje zdolnoci
umysłowe są bardzo ograniczone; chciałbym jednak z całą pokorą owiadczyć, że
moje niezrozumienie w tym przypadku nie wynika tylko z mojej winy, ale częciowo
wywodzi się z owej ubolewania godnej skłonnoci młodych i mniej praktycznych ras do
wydawania pozbawionych sensu dźwięków, kiedy zupełnie nie ma takiej potrzeby.
W tym włanie momencie wzrok Conwaya, który gwałtownie rozglądał się po pokoju,
padł na przezroczystą plastykową kulę leżącą na biurku O'Mary. Teraz, kiedy
przyjrzał się jej dokładniej, zauważył pasek, którym do kuli przymocowany był aparat,
zapewne autotranslator. Wewnątrz pojemnika pływało c o .
- Doktorze Conway - rzekł sucho naczelny psycholog - oto doktor Arretapec, pański
nowy szef. - I dodał, bezgłonie poruszając ustami: - Musi pan tak mleć ozorem?
Stwór w plastykowej kuli; nie przypominający niczego innego poza suszoną liwką w
syropie, był więc owym lekarzem należącym do klasy VUXG! Conway poczuł, że
twarz mu płonie. Jak to dobrze, że autotranslator przekładał tylko znaczenie
poszczególnych słów nie zagłębiając się w ich wydźwięk emocjonalny - w tym
przypadku ironiczny! Inaczej znalazłby się w mocno niezręcznej sytuacji.
- Ponieważ potrzebna jest tu najcilejsza współpraca - dodał szybko major - a ciężar
ciała istoty imieniem Arretapec jest niewielki, będzie pan go n o s i ł w czasie pracy. -
O'Mara zgrabnie przemienił swe słowa w czyn i przytroczył pojemnik do ramienia
Conwaya.
- Może pan ić - powiedział, gdy skończył. - Szczegółowe polecenia, kiedy i gdzie
będą potrzebne, zostaną panu przekazane bezporednio przez doktora Arretapeca.
To się mogło zdarzyć tylko tutaj, pomylał Conway kwano, wychodząc. Oto miał na
ramieniu lekarza - nieziemca - który wyglądał jak przezroczysta, trzęsąca się jak
galareta kluska, za ich wspólnym pacjentem był zdrowy i krzepki dinozaur, a o co w
tym wszystkim chodziło, jego kolega po fachu nie bardzo chciał wyjanić. Conway
słyszał kiedy o lepym posłuszeństwie, ale lepa współpraca była dlań pojęciem
nowym, i jego zdaniem, raczej głupim.
Po drodze do luku siedemnastego, czyli tam, gdzie Szpital połączony był ze statkiem,
na którym znajdował się ich pacjent, Conway usiłował nieziemskiemu lekarzowi
wyjanić organizację Szpitala Głównego Sektora Dwunastego.
Dr Arretapec od czasu do czasu zadawał jakie rzeczowe pytania, a więc zapewne był
zainteresowany tematem.
Pomimo że Conway był na to przygotowany, jednak ogrom wnętrza zaadaptowanego
transportowca wstrząsnął nim. Z wyjątkiem dwóch poziomów najbliższych powłoki
zewnętrznej statku, gdzie obecnie znajdowały się generatory sztucznego ciążenia,
technicy z Korpusu Kontroli wycięli ze rodka wszystko, pozostawiając ogromną pustą
kulę o rednicy około szeciuset metrów. Powierzchnia wewnętrzna owej kuli
zapaćkana była błotem i wilgocią. Tu i ówdzie znajdowały się wielkie, niechlujne
stosy powyrywanej rolinnoci, w większoci wdeptanej w błoto. Conway zauważył
również, że znaczna jej częć zwiędła i zamierała.
Mając dotychczas do czynienia z lniącą, aseptyczną czystocią Szpitala stwierdził, że
ów widok szczególnie działa na jego system nerwowy. Zaczął rozglądać się za
pacjentem.
Jego wzrok przesunął się w górę ponad stertę błota i porozrzucanych rolin, aż w
końcu wysoko, po przeciwnej stronie kuli zobaczył, że błoto przechodzi w małe,

background image

głębokie jeziorko. Tuż pod powierzchnią wody widać było jaki ruch i wirowanie. Nagle
nad wodą ukazała się nieduża głowa osadzona na ogromnej, sinusoidalnej szyi;
rozejrzała się i ponownie zanurzyła się z ogromnym pluskiem.
Conway ocenił odległoć, a następnie stan terenu pomiędzy nim i jeziorem.
- To daleka droga - powiedział - wezmę degrawitator...
- Nie będzie to potrzebne - odrzekł Arretapec. Ziemia nagle usunęła się spod nóg i
oto Conway leciał już w kierunku odległego jeziora.
Klasyfikacja VUXG, przypomniał sobie, kiedy już odzyskał oddech, obejmuje istoty
dysponujące pewnymi zdolnociami parapsychicznymi...
II

Wylądowali łagodnie niedaleko brzegu jeziora. Arretapec powiedział Conwayowi, że
chce skoncentrować przez kilka chwil swoje procesy mylowe, i poprosił go, żeby
przez ten czas był cicho i nie poruszał się. Kilka sekund później Conway poczuł, że
swędzi go gdzie wewnątrz ucha. Dzielnie porzucił myl o tym, żeby wetknąć tam palec
i podrapać się; zamiast tego całą uwagę skupił na powierzchni jeziora.
Nagle toń wody przebiło szaro-brunatne, wielkie jak góra cielsko zakończone z jednej
strony długą, zwężającą się szyją z drugiej za ogonem gwałtownie uderzającym o
wodę. Przez chwilę Conway mylał, że potwór po prostu wyskoczył na powierzchnię
jak gumowa piłka, ale potem wytłumaczył sobie, że to dno jeziora musiało się
gwałtownie zapać pod dinozaurem dając optycznie podobny efekt. Nadal wciekle
wymachując szyją, ogonem i czterema potężnymi jak kolumny nogami olbrzymi gad
dotarł do brzegu jeziora i wylazł na błoto, lub też raczej w błoto, bowiem zapadł się w
nie aż po kolana. Conway ocenił, że te kolana znajdowały się przynajmniej trzy metry
nad ziemią, że rednica cielska w najszerszym miejscu wynosiła około pięciu metrów,
za od głowy do ogona potwór liczy sobie ich dobrze ponad trzydzieci. Ciężar cielska
oszacował na około czterdzieci tysięcy kilogramów. Potwór nie miał żadnego
naturalnego pancerza na ciele, ale na końcu ogona, jak na tak ogromny narząd
wykazującego zdumiewającą ruchliwoć, znajdowało się zgrubienie kostne, z którego
wyrastały dwa zrogowaciałe, zakrzywione do przodu, groźnie wyglądające kolce.
Gdy Conway przyglądał się ogromnemu gadowi, ten nadal kotłował się w błocie,
wyraźnie podrażniony. Nagle opadł na kolana, a jego długa szyja przechyliła się do
przodu, aż w końcu głowa znalazła się u podbrzusza. Była to osobliwa, ale także jaka
żałosna pozycja.
- On jest bardzo przestraszony - rzekł Arretapec. Tutejsze warunki niezbyt dobrze
udają jego naturalne rodowisko.
Conway potrafił zrozumieć potwora i współczuć mu. Bez wątpienia poszczególne
elementy owego rodowiska zostały odtworzone dokładnie, ale zamiast rozmiecić je w
sposób naturalny, zrzucono je w jedną kupę błota. Z pewnocią nie zrobiono tego
celowo, pomylał. Zapewne cały ten bałagan w rodowisku został spowodowany jakimi
trudnociami z układem sztucznego ciążenia.
- Czy stan psychiczny pańskiego pacjenta - zapytał ma znaczenie dla powodzenia
pańskiej pracy?
- I to bardzo - odrzekł Arretapec.
- Wobec tego najpierw trzeba spowodować, by pacjent był bardziej zadowolony ze
swego losu.- powiedział Conway i przykucnął. Pobrał próbki wody z jeziora, błota i
różnych odmian pobliskiej rolinnoci. W końcu wyprostował się.
- Czy mamy tu jeszcze co do roboty? - zapytał.
- W chwili obecnej nic nie mogę zrobić - odparł Arretapec.

background image

Głos z autotranslatora był bezbarwny i oczywicie pozbawiony emocji, ale ze względu
na przerwy między słowami Conway doszedł do przekonania, że VUXG jest głęboko
rozczarowany.
Znalazłszy się ponownie przy luku wejciowym Conway zdecydowanie ruszył w
kierunku jadalni dla ciepłokrwistych istot tlenodysznych. Był głodny.
W jadalni dostrzegł wielu kolegów po fachu: gąsienicowców DBLF, które wszędzie
poruszały się powoli, z wyjątkiem sali operacyjnej; humanoidów typu ziemskiego,
takich jak on sam, którzy należeli do klasy DBDG, oraz potężnych, wielkoci słonia
Tralthańczyków - klasy FGLI którzy wraz ze swymi symbiontami OTSB byli na
najlepszej drodze, by znaleźć się wród dostojnych Diagnostyków. Jednak nie wdając
się w żadną rozmowę Conway skoncentrował się na uzyskaniu jak najwięcej
informacji o planecie, z której pochodził pacjent-gad.
Dla swobodniejszej konwersacji wyjął Arretapeca z plastykowego pojemnika i umiecił
go na stole, pomiędzy talerzem z ziemniakami i sosjerką. Pod koniec posiłku ze
zdumieniem ujrzał, że doktor wytrawił dwucalowy otwór w stole !
- W głębokim zamyleniu - odrzekł Arretapec, gdy Conway doć rozdrażnionym głosem
zażądał wyjanień proces przyjmowania pożywienia i trawienia staje się u nas
automatyczny i niewiadomy. Nie gustujemy w jedzeniu dla przyjemnoci, tak jak wy,
bowiem osłabia to wartoć naszych procesów mylowych. Jeli jednak spowodowałem
jaką szkodę...
Conway pospiesznie zapewnił go, że plastikowa serweta jest stosunkowo niewiele
warta w obecnych okolicznociach, po czym szybko wymknął się z jadalni. Nie
próbował wyjaniać, że personel obsługujący stołówkę cokolwiek wcieknie się z
powodu zniszczenia stosunkowo niewiele wartej własnoci.
Po obiedzie Conway odebrał analizę próbek, a następnie ruszył do gabinetu
kierownika Działu Eksploatacji. Siedział tam nidiański niedźwiadek ze złoconą
opaską na ramieniu oraz Ziemianin w mundurze Kontrolera, z naszywkami
pułkownika na naramiennikach, w klapie za miał odznakę Dywizji Technicznej.
Conway przedstawił sytuację oraz to, co jego zdaniem powinno być zrobione, o ile to
w ogóle możliwe.
- To jest możliwe - rzekł czerwony niedźwiadek zagłębiwszy się w stos wydruków,
które przyniósł Conway ...
- O'Mara owiadczył mi, ze koszty nie grają roli przerwał Conway, wskazując głową
istotę, którą miał na ramieniu. - Maksymalna współpraca, tak powiedział.
- W takim razie możemy to zrobić - żywo wtrącił pułkownik. Przyglądał się
Arretapecowi z twarzą wyrażającą niemal strach. - Zastanówmy się: transportowce
do przywiezienia wszystkiego z jego rodzinnej planety; szybciej i taniej niż synteza
jego pożywienia tutaj. Potrzebne nam idą również dwie kompanie z Dywizji
Technicznej oraz ich wszystkie roboty, aby mu wymocić gniazdko. Oprócz tych
dwudziestu paru ludzi, którzy go tu przywieźli. - Przez chwilę patrzył przed siebie
niewidzącymi oczyma, podczas gdy jego mózg błyskawicznie liczył. - Trzy dni -
powiedział w końcu.
Zważywszy nawet, że podróż w nadprzestrzeni trwała dosłownie mgnienie oka,
Conway i tak był zdania, że trzy dni to bardzo krótko. Powiedział to pułkownikowi.
Kontroler przyjął wyrazy uznania z ledwie dostrzegalnym umiechem. - Jeszcze pan
nam nie powiedział, po co to wszystko - zapytał.
Conway odczekał całą minutę, by dać Arretapecowi doć czasu na odpowiedź, ale
VUXG milczał. Sam mógł tylko mruknąć: - Nie wiem - po czym szybko wyszedł.
Na następnych drzwiach, przez które weszli, znajdował się napis tłustym drukiem:
"Naczelny Dietetyk dla klas DBDG, DBLF i FGLI, Dr K.W. Hardin". Doktor Hardin
uniósł swą wspaniałą siwą głowę znad jakich wykresów, którym się przyglądał.

background image

- No i co ci dolega? - ryknął.
Conway w dalszym ciągu czuł podziw i respekt dla Hardina, ale przestał już się go
bać. Wiedział, że Naczelny Dietetyk dla osób obcych był czarujący, wobec
znajomych stawał się nieco gwałtowny, za wobec przyjaciół - opryskliwy. Jak mógł
najzwięźlej, postarał się wyjanić, co mu dolega.
- Powiadasz więc, że mam tam poleźć i powtykać w ziemię to wiństwo, które on żre,
żeby mylał, że to samo wyrosło? - przerwał w pewnym momencie Hardin. - Co ty
sobie mylisz, do cholery, że kim ja jestem? A w ogóle, ile żre ta wielka brudna krowa?
Conway podał mu wyliczone dane.
- Trzy i pół tony lici palmowych dziennie! - zaryczał Hardin bez mała unosząc się
znad biurka. - Oraz delikatne zielone pędy... O, bogowie! A mnie mówią, że dietetyka
to nauka cisła. Ścisłe trzy i pół tony zielska! Ha!
Conway wybrał ten moment, by wyjć. Wiedział, że wszystko będzie w porządku,
bowiem Hardin nie zdradzał żadnych oznak czarującego usposobienia.
Arretapecowi wyjanił, że Naczelny Dietetyk nie jest niechętnie nastawiony do
współpracy, choć mogło to tak zabrzmieć. Ale pomoże równie chętnie, jak tamci dwaj
poprzednio. VUXG stwierdził, że przedstawiciele tak krótko żyjącej i niedojrzałej rasy
nie potrafią się powstrzymać przed tak nienormalnym zachowaniem.
Nastąpiła druga wizyta u pacjenta. Tym razem Conway wziął ze sobą degrawitator i
uniezależnił się od teleportacyjnych zdolnoci Arretapeca. Obaj przelecieli nad tą
wielką, poruszającą się górą cielska i koci, ale Arretapec ani razu nie dotknął
potwora. Nie wydarzyło się nic poza tym, że pacjent znowu okazywał podniecenie, a
Conwaya co jaki czas swędziało w uchu. Przelotnie zerknął na czujnik wszczepiony
w przedramię, by sprawdzić, czy jaki obcy czynnik nie dostał mu się do krwi, ale
wszystko było w porządku. Może po prostu miał uczulenie na dinozaury.
Wróciwszy do Szpitala Conway stwierdził, że częstotliwoć i gwałtownoć jego
ziewania grożą zwichnięciem szczęki i pojął, że ma za sobą ciężki dzień. Pojęcie snu
było całkowicie obce Arretapecowi, ale nie wyrażał żadnych sprzeciwów, by Conway
oddał się temu stanowi, skoro było to konieczne dla jego kondycji fizycznej. Conway
zapewnił go, że jest to konieczne i najkrótszą drogą udał się w stronę swego pokoju.
Przez chwilę kłopotał się, co zrobić z Arretapecem. VUXG był ważną osobistocią; nie
mógł go tak po prostu zostawić gdzie w szafce czy w kącie, nawet jeli stworzenie to
było tak odporne, że nawet w dużo gorszych warunkach czułoby się dobrze. Nie mógł
go również, ot tak sobie, odstawić na bok, jeli nie chciał go urazić. W każdym razie,
on sam czułby się mocno urażony na jego miejscu. Żałował, że O'Mara nie przekazał
mu instrukcji na taką okolicznoć. W końcu umiecił stworzenie na blacie biurka i
zapomniał o nim.
Arretapec musiał usilnie o czym myleć przez noc, bowiem rano w blacie biurka
widniał trzycalowy otwór.

III

Drugiego dnia po południu między oboma lekarzami rozgorzała kłótnia. To znaczy,
Conway uznał to za kłótnię. Co za o tym sądził obco mylący nieziemiec, czyli
Arretapec, można było tylko zgadywać.
Zaczęło się od tego, że VUXG zażądał, by Conway zachowywał się cicho i bez ruchu,
gdy on sam zapadł w to swoje milczenie. Arretapec wrócił na swoje stałe miejsce na
ramieniu Conwaya wyjaniając, że lepiej będzie się tam mógł skoncentrować, niż gdy
częć myli będzie skupiał na lewitacji. Conway zrobił, co mu kazano, bez słów, choć w
usta cisnęło się wiele pytań: Co było pacjentowi? Co Arretapec mu robił? I jak mu to
robił, skoro żaden z nich nawet nie dotknął dinozaura? Conway znalazł się w

background image

pożałowania godnej sytuacji lekarza, któremu nie wolno zastosować swej sztuki na
pacjencie. Ciekawoć go pożerała i dokuczała mu. Mimo to jednak trwał w bezruchu.
Ale swędzenie w uchu odezwało się znowu, dużo silniej niż poprzednio. Ledwie
dostrzegł strugi błota i wody wyrzucane w górę przez dinozaura, który wygrzebywał
się z płycizny na brzeg. Dręczące nie zlokalizowane swędzenie bezlitonie się
spotęgowało, aż w końcu z nagłym okrzykiem przestrachu Conway klepnął się w
ucho i zaczął je zapamiętale drapać. Przyniosło mu to natychmiastową i
błogosławioną ulgę, ale...
- Nie mogę pracować, gdy się pan wierci - powiedział Arretapec, którego
rozdrażnienie można było poznać tylko po szybkoci wypowiadania poszczególnych
słów. - Dlatego proszę natychmiast odejć.
- Nie wierciłem się - gniewnie zaprotestował Conway. - Ucho mnie swędziało i...
- Swędzenie, szczególnie w takim stopniu, że spowodowało pańskie poruszenie, jest
oznaką dolegliwoci fizycznej, którą należy leczyć - przerwał VUXG. - Może też być
spowodowane przez organizmy pasożytnicze lub symbiotyczne, które zamieszkują,
być może bez pańskiej wiedzy, pana ciało. Chciałem zwrócić uwagę, iż zaznaczyłem
wyraźnie, że mój asystent musi być w doskonałym zdrowiu fizycznym, a nie, żeby
wiadomie czy niewiadomie był nosicielem pasożytów - który to typ, rozumie pan, jest
szczególnie skłonny do wiercenia się - może więc pan pojąć moje niezadowolenie.
Gdyby nie nagłe pańskie poruszenie się, może udałoby mi się co osiągnąć. Proszę
więc odejć.
- Ach ty zarozumiały...
Dinozaur wybrał sobie włanie ten moment, by wleźć z powrotem do wody, stracić
grunt pod nogami i chlapnąć na brzuch z tak ogromnym pluskiem, jakiego Conway
nigdy jeszcze nie słyszał. Lecące w powietrzu błoto i woda całkowicie go
przemoczyły, za niewielka fala przypływowa omyła mu stopy. Odwróciło to na tyle
jego uwagę, że nie dokończył obelgi, za w powstałej w ten sposób chwili milczenia
zdał sobie sprawę, że Arretapec nie miał zamiaru go osobicie obrazić. Istniało wiele
ras inteligentnych - nosicieli pasożytów, z których pewne były wręcz konieczne dla
zdrowia przedstawicieli tych ras. W ich przypadku epitet "zawszony" mógł oznaczać
"w doskonałym stanie zdrowia". Może Arretapec i chciał go obrazić, ale pewnoci mieć
nie mógł. A VUXG był w końcu bardzo ważną osobistocią...
- I co takiego udałaby się panu osiągnąć? - zapytał ironicznie. Nadal był wciekły, ale
postanowił toczyć walkę na poziomie profesjonalnym, a nie osobistym. Poza tym
wiedział, że autotranslator pominie cały obraźliwy wydźwięk tonu jego słów.
- Co w ogóle stara się pan uzyskać i jak ma pan zamiar to zrobić, gdy - tak mi się
zdaje, z tego, co widzę - tylko pan patrzy na pacjenta?
- Nie mogę panu powiedzieć - odrzekł Arretapec po kilku sekundach. - Moje
przedsięwzięcie jest... jest ogromne. Dotyczy przyszłoci. Nie zrozumiałby pan.
- Skąd pan wie? Gdyby pan mi powiedział, co pan robi, może mógłbym pomóc.
- Nie może pan pomóc.
- Słuchaj pan - powiedział Conway wyprowadzony z równowagi - nawet nie usiłował
pan skorzystać ze wszystkich możliwoci Szpitala. Obojętne, co pan chce zrobić ze
swoim pacjentem, powinien pan przede wszystkim przeprowadzić szczegółowe
badanie - unieruchomić go, a następnie przewietlić, zrobić biopsję i wszystko, co
trzeba. Dałoby to panu cenne dane fizjologiczne, którymi mógłby się pan posłużyć...
- Mówiąc po prostu - przerwał Arretapec - sugeruje pan, że aby zrozumieć jaki
złożony organizm czy aparat, należy rozłożyć go na częci składowe, które trzeba
poznawać po kolei. Moja rasa nie uważa, że obiekt należy niszczyć, choćby
częciowo, aby go poznać. Dlatego też wasze prymitywne metody badawcze są dla
mnie bezwartociowe. Proponuję, by pan odszedł.

background image

Conway wyszedł zgrzytając zębami.
Powodowany pierwszym impulsem chciał wedrzeć się do pokoju O'Mary i zażądać,
by naczelny psycholog znalazł sobie kogo innego jako chłopca na posyłki dla
Arretapeca. Jednak major wspominał, że zadanie to jest ważne, i miałby wiele
niemiłych słów do powiedzenia, gdyby uznał, że Conway poddał się, bo się obraził,
gdy nie zaspokojono jego ciekawoci lub urażono jego dumę. Było wielu lekarzy;
szczególnie asystentów Diagnostyków, którym nie wolno było dotykać pacjentów,
więc może Conwayowi nie podoba się, że kto taki, jak Arretapec, jest jego
zwierzchnikiem...?
Gdyby pojawił się u O'Mary w obecnym stanie umysłu, istniało realne
niebezpieczeństwo, że psycholog uzna, iż Conway jest psychicznie nie
przystosowany do swego stanowiska. Niezależnie od prestiżu jakim jest zatrudnienie
w Szpitalu, praca ta przynosiła zarówno zadowolenie, jak korzyci. Gdyby okazało się,
że Conway nie nadaje się do dalszej pracy w Szpitalu, i odesłanoby go do jakiej
pracy planetarnej, byłoby to największą tragedią w jego życiu.
Skoro jednak nie mógł zwrócić się do O'Mary, do kogo miał pójć? Zwolniony z
jednego zajęcia, nie otrzymawszy innego Conway nie miał nic do roboty. Stał
rozmylając przez kilka minut na przecięciu dwóch korytarzy, a obok niego
przechodziły i przesuwały się istoty reprezentujące cały przekrój życia rozumnego
Galaktyki. Nagle wpadł na pomysł. Było co, co mógłby zrobić, co zrobiłby i tak, gdyby
wszystko nie działo się w takim popiechu.
Biblioteka szpitalna miała kilka pozycji o czasach prehistorycznych na Ziemi,
zarówno w postaci nagrań, jak i staromodnych, mniej poręcznych książek. Conway
ustawił je w stosie na stoliku i przygotował się do zaspokojenia w ten okrężny sposób
swej ciekawoci zawodowej na temat pacjenta.
Czas mijał szybko.
Od razu odkrył, że termin "dinozaur" odnosi się do wszystkich większych gadów.
Pacjent Arretapeca, jeli pominąć jego większe rozmiary i kostną narol na końcu
ogona, był identyczny zewnętrznie z brontozaurem, który żył w bagnach okresu
jurajskiego. Również był rolinożerny, ale w odróżnieniu od pacjenta, nie miał
możliwoci obrony przed mięsożernymi gadami owego okresu. Było tam również
zdumiewająco wiele danych fizjologicznych, które Conway żarłocznie sobie
przyswoił.
Stos pacierzowy składał się z olbrzymich kręgów, wewnątrz pustych, z wyjątkiem
ogonowych. Ta oszczędnoć materiału przyczyniła się do stosunkowo niewielkiej wagi
zwierzęcia, mimo jego rozmiarów. Brontozaur był jajorodny. Miał małą głowę;
czaszka należała do najmniejszych ze wszystkich kręgowców. Jednak poza
znajdującym się w niej mózgiem istniał jeszcze dobrze rozwinięty orodek nerwowy w
okolicy kręgów krzyżowych, kilka razy większy od prawdziwego mózgu. Uważano, że
brontozaur rósł powoli, a jego ogromne rozmiary są wynikiem długowiecznoci; gad
ten potrafił żyć ponad dwiecie lat.
Ich jedyną obroną przeciwko współczesnym im drapieżcom było krycie się i
pozostawanie pod wodą; mogły tam żerować, a wyłaniały się tylko na krótką chwilę,
by zaczerpnąć powietrza. Zaczęły wymierać, gdy zmiany geologiczne spowodowały
wysychanie ich bagnistego rodowiska, pozostawiając je na łasce naturalnych
wrogów.
Jeden z autorytetów twierdził, że te olbrzymie gady były największą pomyłką natury.
A jednak, utrzymywał inny, przetrwały one przez trzy okresy geologiczne - trias, jurę i
kredę - w sumie liczące sto czterdzieci milionów lat, czyli doć długo, jak na czas
trwania "pomyłki", zważywszy, że człowiek istnieje dopiero od około pół miliona lat...

background image

Conway wyszedł z biblioteki w przewiadczeniu, że odkrył co ważnego, ale co to było,
nie mógł sobie przypomnieć; bardzo go to drażniło. W czasie pospiesznego obiadu
stwierdził, że potrzebuje dalszych informacji, a tylko jedna osoba mogła mu ich
udzielić. Musiał znowu pójć do O'Mary.
- A gdzież to nasz mały przyjaciel? - zapytał ostro psycholog, gdy Conway wszedł do
jego pokoju kilka minut później. - Pokłócilicie się, czy co?
Conway przełknął linę i spróbował zapanować nad głosem.
- Doktor Arretapec - odrzekł - chciał przez jaki czas samotnie popracować nad
pacjentem, ja za poszedłem do biblioteki poczytać trochę o dinozaurach. Chciałem
się zapytać, czy są może dla mnie jakie dodatkowe informacje?
- Trochę - odparł O'Mara. Przez kilka bardzo denerwujących chwil przyglądał się
Conwayowi.
- Oto one - powiedział w końcu.
Statek badawczy Korpusu Kontroli, który odkrył rodzinną planetę Arretapeca,
stwierdziwszy wysoki stopień cywilizacji jej mieszkańców wyjawił im zasadę
hipernapędu. Jedną z pierwszych planet, które te istoty odwiedziły, był surowy, młody
wiat pozbawiony istot rozumnych, gdzie jednak zainteresowała ich pewna rasa
zwierząt - gigantycznych gadów. Rodacy Arretapeca owiadczyli Radzie Galaktycznej,
że przy odpowiedniej pomocy będą mogli osiągnąć co, co okaże się korzystne dla
całej cywilizacji Kosmosu, a ponieważ rasa telepatów nie mogła kłamać ani nawet
pojąć istoty kłamstwa, otrzymali więc pomoc, o którą prosili i tak oto Arretapec i jego
pacjent przybyli do szpitala. O'Mara owiadczył również, że ma jeszcze jedną dobrą
informację: otóż, jak się wydaje, owe istoty klasy VUXG dysponują jaką zdolnocią
prekognicji. Nie znajdowała ona dotąd zastosowania, bowiem nie dotyczy jednostek,
tylko całych społeczeństw, a i to w tak odległej przyszłoci i przypadkowo, że była
praktycznie bezużyteczna.
Conway wyszedł od O'Mary mając jeszcze większy mętlik w głowie niż poprzednio.
Nadal próbował zebrać porozrzucane strzępy informacji w co, co miałoby jaki sens,
ale albo był zbyt zmęczony, albo za głupi. A zmęczony był na pewno; przez te dwa
ostatnie dni jego mózg zdawał mu się gęstą, znużoną mgłą...
Pomylał, że między tymi dwoma zdarzeniami - przybiciem Arretapeca i tym nie
wyjanionym zmęczeniem musi być jaki związek; był w dobrej kondycji fizycznej, a
żaden wysiłek mięni ani umysłu nigdy go jeszcze nie wyczerpał w takim stopniu.
Zresztą, czyż VUXG nie powiedział, że to uczucie swędzenia jest objawem rozstroju
psychicznego?
I oto nagle jego praca z Arretapecem nie wydawała mu się już tylko nużąca czy
denerwująca. Conway zaczynał się obawiać o swoje zdrowie. Przypućmy, że
swędzenie jest spowodowane przez jaki nowy rodzaj bakterii, których jego wskaźnik
osobisty nie potraf wykryć? Pomylał już o czym podobnym, gdy jego wiercenie się
spowodowało wyrzucenie go przez Arretapeca, ale przez resztę dnia podwiadomie
starał się przekonać siebie, iż nie było to nic takiego, ponieważ natężenie tych
sensacji zmalało prawie do zera. Teraz wiedział już, że powinien był wtedy poprosić,
by zbadał go jaki dowiadczony internista. Nawet teraz powinien to zrobić.
Był jednak bardzo zmęczony. Przyrzekł sobie, że rano poprosi doktora Mannona,
swego poprzedniego zwierzchnika, by go zbadał. Rano także będzie musiał jako się
pogodzić z Arretapecem. Zasypiając, cały czas głowił się nad tym, jaką to dziwną
chorobą mógł się zarazić, a także, jak należy przepraszać istoty klasy VUXG.
IV

Następnego dnia w blacie biurka widniała kolejna dziura, w której siedział Arretapec.
Gdy tylko Conway siadając dał poznać, że się obudził, VUXG odezwał się do niego.

background image

- Przyszło mi na myl wczoraj - powiedział - że być może, oczekiwałem zbyt wiele, jeli
chodzi o samokontrolę, równowagę emocjonalną oraz zdolnoć znoszenia czy też
ignorowania drażniących drobiazgów, od istot, które są stosunkowo, ma się rozumieć
- na niskim poziomie umysłowym. Dlatego też poczynię wszelkie starania, by mieć to
na uwadze podczas naszych następnych kontaktów.
Dopiero po kilku minutach doszło do Conwaya, że Arretapec go w ten sposób
przeprosił. Pomylał wtedy, że są to najbardziej obraźliwe przeprosiny, jakie w życiu
słyszał, i dobrze to wiadczy o jego samokontroli, bo nie wspomniał o tym
Arretapecowi. Zamiast tego umiechnął się i zaczął się upierać, że to jego wina.
Następnie obaj udali się do pacjenta.
Wnętrze transportowca zmieniło się nie do poznania. Zamiast pustej kuli pokrytej
błotnistą mazią z ziemi, wody i lici, trzy czwarte jej powierzchni stanowiło doskonałą
reprodukcję krajobrazu mezozoicznego. Nie był on jednak dokładnie taki sam, jak na
obrazkach oglądanych przez Conwaya poprzedniego dnia, bowiem tam była to
dawna ziemska era, rolinnoć za wewnątrz statku została przeniesiona z planety
pacjenta. Ale różnice były zdumiewająco niewielkie. Największa zmiana nastąpiła na
niebie.
Tam, gdzie poprzednio widać było przeciwległą stronę kuli, obecnie znajdowała się
białoniebieska mgiełka, wród której płonęło bardzo naturalnie wyglądające słońce.
Puste wnętrze statku zostało prawie całkowicie zakryte tym półprzezroczystym
gazem, toteż obecnie trzeba było bardzo bystrego oka oraz uprzedzonego o
wszystkim umysłu, by stwierdzić, że nie jest to rzeczywista powierzchnia planety, z
autentycznym słońcem płonącym na zamglonym niebie. Technicy wykonali dobrą
robotę.
- Nie sądziłem, aby w tych warunkach możliwe było tak skomplikowane i naturalne
odtworzenie - powiedział nagle Arretapec. - Należą się panu słowa uznania. To
powinno mieć bardzo pozytywny wpływ na pacjenta.
Istota, o której mówiono - z jakiego osobliwego powodu technicy nazywali ją "Emilią"
- z zadowoleniem objadała licie z dziesięciometrowej roliny przypominającej
kształtem palmę. To, że znajdowała się na suchym lądzie zamiast żerować pod
wodą, było, jak domylał się Conway, symptomatyczne dla jej stanu psychicznego,
bowiem starożytny brontozaur niezmiennie umykał do wody w chwili zagrożenia,
gdyż woda była jego jedyną osłoną. Najwyraźniej neo-brontozaur nie miał żadnych
zmartwień.
- W zasadzie to samo, co wyposażenie sali dla każdego pacjenta żyjącego w
warunkach różnych od ziemskich powiedział skromnie Conway. - Różnica polegała
tylko na skali wykonanych prac.
- Niemniej jednak jestem pod wrażeniem tego wszystkiego - odrzekł Arretapec.
Najpierw przeprosiny, a teraz komplementy, pomylał kwano Conway. Gdy zbliżyli się
i VUXG raz jeszcze ostrzegł go, by zachowywał się spokojnie, Conway odgadł, że
zmiana usposobienia Arretapeca jest wynikiem dzieła techników. Skoro pacjent
znajduje się obecnie w idealnych warunkach, terapia, jaka by nie była, ma większe
szanse powodzenia...
Nagle swędzenie pojawiło się znowu. Zaczęło się w zwykłym miejscu, w rodku
prawego ucha, ale tym razem rozszerzyło się i spotęgowało, aż w końcu Conwayowi
zdawało się, że cały jego mózg pokryty jest pełzającymi robaczkami. Poczuł, jak
występują nań zimne poty i przypomniał sobie swoje obawy z poprzedniego dnia,
kiedy to postanowił pójć do doktora Mannon. Nie był to wytwór jego wyobraźni; to
było co poważnego, może nawet miertelnie poważnego. Panicznym, bezwiednym
ruchem wyrzucił obie ręce ku głowie strącając na ziemię pojemnik z Arretapecem.
- Znowu się pan wierci... - zaczął VUXG.

background image

- Bardzo... bardzo przepraszam - wyjąkał Conway. Wymamrotał co nieskładnego, że
musi wyjć, że to ważne i nie może poczekać, po czym uciekł w popłochu.
Trzy godziny później siedział w gabinecie Mannon do przyjęć klasy DBDG, a pies
doktora to na niego warczał, to przewracał się na grzbiet bezskutecznie usiłując
nakłonić Conwaya do zabawy. Ten jednak nie miał ochoty na zwyczajowe
poszturchiwania i zapasy, które i jemu, i psu sprawiały wielką przyjemnoć, gdy był po
temu czas. Całą uwagę skupił na schylonej głowie jego byłego szefa oraz wykresach
leżących na biurku. Nagle Mannon podniósł wzrok.
- Nic panu nie jest - orzekł tym swoim stanowczym tonem, którym zwracał się do
studentów i pacjentów podejrzanych o symulowanie choroby. - Och, nie mam
wątpliwoci - dodał kilka sekund potem - że pan rzeczywicie odczuwa to wszystko:
zmęczenie, swędzenie i tak dalej... ale jakim przypadkiem zajmuje się pan obecnie?
Conway opowiedział mu wszystko. W czasie tej opowieci Mannon kilkakrotnie się
umiechnął.
- Zakładam, że jest to pański pierwszy długotrwały, hm... kontakt z telepatą, a także,
że nikomu jeszcze pan o tym przede mną nie mówił? - ton Mannon sugerował raczej
owiadczenie niż pytanie. - I oczywicie, chociaż czuje pan to swędzenie najsilniej, gdy
znajduje się pan w pobliżu tego VUXG-a oraz pacjenta, występuje ono również
słabiej kiedy indziej.
Conway skinął głową. - Odczuwałem je przez chwilę zaledwie pięć minut temu.
- Oczywicie wraz ze wzrostem odległoci następuje osłabienie - powiedział Mannon. -
Jednak, jeli o pana chodzi, nie ma się pan czego obawiać. Arretapec usiłuje
bezwiednie, rozumie pan - zrobić z pana telepatę. Wyjanię to panu...
Otóż okazuje się, że trwający przez dłuższy czas kontakt z jaką istotą obdarzoną
zdolnociami telepatycznymi pobudza pewne rejony mózgu ludzkiego, w których
znajdują się albo zaczątki zmysłu telepatycznego, który rozwinie się w przyszłoci,
albo też pozostałoć takowego, który człowiek posiadał w okresie prymitywnym, ale go
zatracił.
W rezultacie następowało doć kłopotliwe, choć nieszkodliwe podrażnienie. Jednakże
w bardzo rzadkich przypadkach, dodał Mannon, owa bliskoć wywoływała w człowieku
co jakby sztuczny zmysł telepatyczny, w wyniku czego mógł on czasem odbierać myli
od telepaty, z którym uprzednio pozostawał w kontakcie, ale tylko od niego. We
wszystkich tych przypadkach zdolnoć występowała wyłącznie od pewnego czasu i
znikała, gdy istota odpowiedzialna, za jej wywołanie rozstawała się z tym
człowiekiem.
- Jednak owe przypadki telepatii wzbudzonej są niezwykle rzadkie - zakończył
Mannon - i najwyraźniej pan odbiera tylko jej drażniący dodatek, inaczej dowiedziałby
się pan, co zamierza Arretapec po prostu odczytując jego myli...
Gdy Mannon kontynuował swoje wyjanienia, Conway uwolniony już od obawy, że
złapał jaką nieznaną chorobę, mylał intensywnie. W miarę, jak przypominał sobie
poszczególne sprawy związane z brontozaurem i Arretapecem, strzępki rozmowy z
tym ostatnim i wreszcie jego własne badania nad życiem - i wyginięciem - ziemskich,
dawno wymarłych olbrzymich gadów, w jego głowie formował się niejasny obraz. Był
to szaleńczy obraz - lub przynajmniej zniekształcony - i nadal niekompletny, ale w
końcu cóż innego taka istota, jak Arretapec, mogła robić z pacjentem podobnym do
brontozaura; pacjentem, któremu nic nie dolegało?
- Słucham? - powiedział Conway. Zdał sobie sprawę, że Mannon mówił co do niego,
czego nie usłyszał.
- Mówiłem, że jeli dowie się pan, co Arretapec robi, niech pan mi powie - powtórzył
Mannon.

background image

- O, ja wiem, co on robi - odparł Conway. - Przynajmniej sądzę, że wiem; i rozumiem,
dlaczego nie chce o tym mówić. To z powodu miesznoci, na jaką by się naraził,
gdyby mu się nie udało, skoro sam pomysł jest absurdalny. Nie wiem natomiast, p o c
o to robi...
- Doktorze Conway - powiedział Mannon podejrzanie słodko - jeli pan mi nie powie, o
co chodzi, to, jak to treciwie ujmują nasi co głupsi stażyci, przerobię panu kiszki na
podwiązki.
Conway wstał popiesznie. Musiał niezwłocznie wrócić do Arretapeca. Skoro miał
teraz pewne pojęcie o tym, co jest grane, musiał zająć się paroma rzeczami - pilnie
potrzebnymi zabezpieczeniami, o których kto taki, jak VUXG, mógł nie pomyleć.
- Przykro mi, panie doktorze - odrzekł roztargnionym głosem - ale nie mogę panu
powiedzieć. Widzi pan, w wietle tego, co pan mi mówił, istnieje możliwoć, że to, co
wiem, pochodzi bezporednio, telepatycznie, z mózgu Arretapeca i dlatego stanowi
tajemnicę lekarską. Muszę teraz pędzić, ale bardzo panu dziękuję.
Znalazłszy się na korytarzu rzucił się biegiem do najbliższego komunikatora i wezwał
Dział Eksploatacji. Po głosie, który się odezwał, rozpoznał owego pułkownika z
Dywizji Technicznej, którego spotkał poprzednim razem.
- Czy kadłub tego zaadaptowanego transportowca zapytał szybko - wytrzyma
uderzenie ciała o masie około czterech ton, poruszającego się z prędkocią, hm...
między trzydzieci i sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę? Poza mm, jakie rodki
bezpieczeństwa podjąłby pan, aby nie dopucić do konsekwencji takiego wydarzenia?
- Chyba pan żartuje - odparł pułkownik po dłuższej chwili milczenia. - Ciało to przeleci
przez kadłub jak przez sklejkę. Jednak w przypadku powstania takiego otworu
wewnątrz statku jest doć powietrza, by technicy zdążyli włożyć skafandry. Czemu
pan pyta?
Conway szybko mylał. Chciał, żeby co zrobiono, ale nie chciał mówić po co.
Powiedział pułkownikowi, że obawia się o systemy grawitacyjne utrzymujące
sztuczne ciążenie wewnątrz statku. Było ich tak wiele, że niech no tylko który sektor
przypadkowo odwróci kierunek przebiegu energii i odepchnie brontozaura od siebie,
zamiast go przytrzymywać...
Z pewnym rozdrażnieniem pułkownik zgodził się, że obwody grawitacyjne mogłyby
przełączyć się na odpychanie, a także można je było skupić w siłowe pola
odpychające i przyciągające, ale taka przemiana nie następowała tylko dlatego, że
kto by dmuchnął. Wmontowano w nie urządzenia zabezpieczające, które...
- Mimo wszystko - przerwał Conway - czułbym sil znacznie bezpieczniejszy, gdyby
można było wszystkie obwody grawitacyjne ustawić tak, że w przypadku zbliżania się
spadającego ciężkiego ciała automatycznie włączały odpychanie. Czy to możliwe?
- Czy to jest rozkaz? - zapytał pułkownik - czy po prostu nie może pan spać w nocy?
- Niestety, to rozkaz - odrzekł Conway.
- W takim razie to możliwe. - Ostry trzask w słuchawce postawił kropkę na
zakończenie rozmowy.
Conway ruszył w drogę, by ponownie dołączyć do Arretapeca i stać się znów
idealnym asystentem, który zna odpowiedzi na pytania, jeszcze zanim zostaną
zadane. Poza tym, pomylał kwano, będzie musiał tak manewrować, by VUXG
zadawał mu odpowiednie pytania, na które on zna odpowiedź.
V

- Zapewnił mnie pan - powiedział Conway do Arretapeca piątego dnia współpracy -
że pański pacjent nie cierpi na dolegliwoć fizyczną; nie wymaga także leczenia
psychiatrycznego. Wnioskuję z tego, że chce pan, drogą telepatii lub jaką zbliżoną,
wywołać pewne zmiany w strukturze jego mózgu. Jeli mój wniosek jest prawidłowy,

background image

mam wobec tego dla pana wiadomoć, która może pomóc, lub choćby pana
zainteresować:
Na mojej planecie w czasach prehistorycznych żył olbrzymi gad, podobny do
pańskiego pacjenta. Z jego szczątków wydobytych przez archeologów wiemy, że
posiadał on drugi orodek nerwowy, kilkakrotnie większy niż właciwy mózg, znajdujący
się w okolicy kręgów krzyżowych; gad potrzebował go najprawdopodobniej do
kierowania ruchami tylnych kończyn, ogona i tak dalej. Gdybymy mieli tu do czynienia
z podobnym przypadkiem, musiałby się pan zająć dwoma mózgami, a nie jednym.
Czekając na odpowiedź Conway dziękował Opatrznoci, że VUXG należy do rasy
wysoko rozwiniętej etycznie, która nie uznaje stosowania telepatii wobec nie-
telepatów; inaczej Arretapec wiedziałby, że Conway pewien jest istnienia u Emilii
dwóch orodków nerwowych. Gdy pewnej nocy Arretapec zajęty był wygryzaniem
kolejnej dziury w biurku Conwaya, za on sam i pacjent smacznie spali, jego kolega
potajemnie przewietlił nic nie podejrzewającego dinozaura.
- Pańskie domniemania są słuszne - odezwał się w końcu VUXG - a te informacje
interesujące. Nie wiedziałem dotąd, że jedna istota może posiadać dwa mózgi. To
może wyjaniać owe niezwykłe trudnoci w kontakcie z tym stworzeniem. Zbadam to.
Conway znowu poczuł swędzenie w głowie, ale tym razem był na to przygotowany i
nie zareagował "wierceniem się". W końcu swędzenie ustało.
- Jest reakcja - powiedział Arretapec. - Po raz pierwszy otrzymałem odpowiedź. -
Swędzenie pojawiło się znowu i zaczęło wzrastać.
Było to nie tylko takie wrażenie, jakby mrówki z rozżarzonymi do czerwonoci
szczypcami wyjadały mu mózg, mylał Conway cierpiąc, lecz starając się nie poruszyć
i nie rozproszyć skupionego Arretapeca, gdy ten w końcu do czego dochodził;
wrażenie było takie, jakby kto zardzewiałym gwoździem wybijał dziury w jego
biednym, rozdygotanym mózgu. Jeszcze nigdy dotąd tak się nie czuł; była to istna
tortura.
I nagle nastąpiła subtelna zmiana w rodzaju doznań. Nie zmniejszenie, a pewien
dodatek. Conway pochwycił jaki przelotny błysk czego - jakby kilka taktów wielkiego
utworu muzycznego odtwarzanych z pękniętej płyty lub piękno dzieła sztuki, które
jest popękane i zniekształcone prawie nie do poznania. Był pewien, że na chwilę,
poprzez zakłócające fale bólu, zajrzał do myli Arretapeca.
Teraz wiedział już wszystko...
VUXG otrzymywał odpowiedzi przez cały dzień, ale były to odruchy przypadkowe,
gwałtowne i niekontrolowane. Po jednej szczególnie dramatycznej reakcji, w czasie
której przerażony dinozaur zrównał z ziemią drzewa na całym hektarze, a następnie
w popłochu schronił się w jeziorze, Arretapec ogłosił koniec pracy.
- To na nic - powiedział. - Stwór nie chce sam zrobić tego, czego go uczę, a kiedy
zmuszam go, wpada w przerażenie.
W beznamiętnym, płaskim głosie z autotranslatora nie słychać było żadnych emocji,
ale Conway, który miał przelotny kontakt z umysłem Arretapeca, domylał się owego
gorzkiego rozczarowania, które tamten odczuwał. Ogromnie chciał pomóc, ale
wiedział, że żadnego bezporedniego wsparcia nie może udzielić - w tym przypadku
właciwą pracę musiał wykonać Arretapec, on sam za mógł tylko czasem to i owo
popchnąć naprzód. Gdy wrócił do swego pokoju na noc, ciągle jeszcze łamał sobie
głowę nad tym problemem, a zanim zasnął, zdawało mu się, że znalazł odpowiedź.
Następnego dnia wraz z Arretapecem wytropili doktora Mannona, który włanie
wchodził do bloku operacyjnego a klasy DBLF.
- Panie doktorze, czy możemy pożyczyć pańskiego psa? - zapytał Conway.
- Do celów zawodowych, czy dla rozrywki? - Mannon zmierzył go podejrzliwym
wzrokiem. Był tak bardzo przywiązany do swego psa, że niektórzy lekarze -

background image

nieziemscy podejrzewali między nimi jaki związek symbiotyczny. - Nic mu się nie
stanie - zapewnił go Conway. - Będę wdzięczny.
Conway odebrał smycz od trzymającego psa stażysty z Tralthanu. - Teraz wracamy
do mojego pokoju - powiedział do Arretapeca.
Dziesięć minut później pies Mannona biegał wciekle szczekając dookoła pokoju,
Conway za obrzucał go poduszkami i podgłówkami. Nagle jedna z poduszek trafiła
psa przewracając go. Dźwięk łap szorujących i lizgających się po plastykowej
posadzce ustąpił gwałtownemu wybuchowi pisków i warknięć.
Conway poczuł, jak co unosi go w powietrze zawieszając na wysokoci trzech metrów
nad podłogą.
- Nie sądziłem - zahuczał z biurka głos Arretapeca że chce pan zrobić mi pokaz
ziemskiego sadyzmu. Jestem wstrząnięty, przerażony. Niech pan natychmiast
wypuci to nieszczęsne zwierzę.
- Proszę mnie postawić na ziemi, a wszystko wyjanię - odrzekł Conway.
Ósmego dnia oddali psa Mannonowi i powrócili do pracy nad dinozaurem. Pod
koniec drugiego tygodnia wciąż jeszcze pracowali, a ich obu oraz pacjenta
obgadywano, opiskiwano, owistywano i ochrząkiwano we wszystkich językach, które
były w użyciu w Szpitalu. Pewnego dnia siedzieli w jadalni, gdy Conway uwiadomił
sobie, że wybrzękujący komunikaty głonik wywołuje włanie jego nazwisko.
- ... O'Marą przez interkom - mówił monotonnie głonik. - Uwaga, doktor Conway.
Proszę się jak najprędzej skontaktować z majorem O'Marą przez interkom...
- Przepraszam - powiedział Conway do Arretapeca spoczywającego na kostce
plastiku, którą kierownik obsługi znacząco umiecił na stole Conwaya. Ruszył w
kierunku najbliższego komunikatora.
- To nie jest sprawa życia i mierci - odrzekł O'Mara zapytany, o co chodzi. -
Chciałbym uzyskać od pana kilka wyjanień. Na przykład:
Doktor Hardin pieni się z wciekłoci, bowiem służąca za pożywienie rolinnoć, którą z
taką troską sadzi i uzupełnia, została spryskana jaką substancją chemiczną, która
pogorszyła jej smak. I dlaczego pewna częć żywnoci zachowała swój dawny smak,
ale trzymacie ją pod kluczem? Po co wam projektor trójwymiarowy? I skąd w tym
wszystkim pies Mannon? - O'Mara chcąc nie chcąc zatrzymał się, by nabrać
oddechu, po czym wyrzucał z siebie dalsze oskarżenia. - A pułkownik Skempton
mówi, że jego technicy biegają jak szaleni montując wam coraz to nowe generatory
pól siłowych. Nie o to chodzi, że on ma co przeciwko temu, ale jego zdaniem, gdyby
tę całą maszynerię umiecić na zewnątrz zamiast w rodku, to ten wrak, w którym obaj
się grzebiecie, mógłby stawić czoło i dołożyć krążownikowi Federacji. No, a jego
ludzie, hm... - O'Mara utrzymywał swój głos na poziomie konwersacji, ale słychać
było, że robi to z trudem. - Wielu z nich musi szukać mojej fachowej porady.
Niektórzy z nich, zapewne ci szczęliwsi, po prostu nie wierzą własnym oczom. Inni za
to znacznie bardziej woleliby zobaczyć różowe słonie.
Nastąpiło krótkie milczenie, po którym O'Mara mówił dalej.
- Mannon owiadczył mi, że gdy chciał pana zapytać, zasłonił się pan etyką zawodową
i nie chciał pan nic powiedzieć. Zastanawiałem się...
- Bardzo mi przykro, ale... - powiedział niezręcznie Conway.
- Ale co wy robicie, do jasnej cholery!? - wybuchnął O'Mara. - A zresztą, wszystko
jedno. Życzę powodzenia. Koniec rozmowy.
Conway pospieszył do swego miejsca, by podjąć przerwany dyskurs z Arretapecem.
- Wygłupiłem się - powiedział, gdy w chwilę później opuszczali jadalnię. - Trzeba było
wziąć pod uwagę czynnik wielkoci. No, ale teraz już mamy...
- Obaj się wygłupilimy, przyjacielu Conway - poprawił Arretapec monotonnym głosem
autotranslatora. Jak dotąd, większoć pańskich pomysłów dała pozytywne rezultaty.

background image

Stanowi pan dla mnie nieocenioną pomoc, do tego stopnia, że czasem podejrzewam,
iż odgadł pan, co chcę osiągnąć. Mam nadzieję, że również ten ostatni pomysł da
wyniki.
- Będziemy trzymać kciuki.
Tym razem Arretapec nie zwrócił uwagi, jak to miewał w zwyczaju, że po pierwsze,
nie wierzy w szczęliwy przypadek, po drugie za, nic ma palców. Arretapec
zdecydowanie coraz lepiej pojmował obyczaje ludzi. Conway za pragnął bardzo,
żeby ów nieskalany VUXG odczytał teraz jego myli, żeby mógł poznać, jak dalece
Conway się w to zaangażował, jak bardzo chciał, żeby popołudniowy eksperyment
Arretapeca się powiódł.
Przez całą drogę do transportowca czuł wzrastające napięcie. Kiedy dawał ostatnie
instrukcje technikom i upewniał się, że wszyscy wiedzą, co robić w każdej możliwej
sytuacji, czuł, że żartuje trochę za wiele i mieje się nieco zbyt głono. Ale w końcu
wszyscy okazywali oznaki przemęczenia. A w jaki czas później, gdy stanął bliżej niż
pięćdziesiąt metrów od pacjenta obwieszony sprzętem jak choinka degrawitator
opinający go w pasie, wyzwalacz i monitor projektora stereoskopowego umocowane
na piersi, na ramionach za zawieszona ciężka radiostacja - jego napięcie osiągnęło
stadium nieruchomoci, jak u sprężyny, której bardziej już nie można nakręcić.
- Ekipa projekcyjna gotowa - rozległ się jaki głos.
- Pożywienie na miejscu - odezwał się inny.
- Wszyscy operatorzy pól siłowych na stanowiskach zaraportował trzeci.
- W porządku, doktorze - powiedział Conway do unoszącego się w powietrzu
Arretapeca i przesunął nagle suchym językiem po jeszcze suchszych wargach. -
Niech pan robi swoje.
Nacisnął wyzwalacz projektora i oto natychmiast wokół niego i nad nim pojawił się
niematerialny obraz jego samego, ale o wysokoci piętnastu metrów. Zobaczył, jak
głowa pacjenta unosi się; usłyszał ów niski, jęczący dźwięk, który brontozaur
wydawał w chwilach podniecenia lub przestrachu, a który tak dziwacznie
kontrastował z jego rozmiarami. W końcu ujrzał, jak pacjent cofa się niezgrabnie ku
brzegowi jeziora. Ale Arretapec zawzięcie wysyłał ku niemu silne fale uczucia
spokoju i zaufania - i oto wielki gad uspokoił się. Bardzo powoli, aby go nie spłoszyć,
Conway wykonał ruchy sięgania za siebie, podnoszenia czego i położenia tego przed
sobą. Ponad nim jego piętnastometrowy obraz uczynił to samo.
Ale w miejscu, gdzie olbrzymia dłoń obrazu sięgnęła ziemi, znajdowała się wiązka
rolinnoci, a gdy jego ręka się uniosła, wiązka poszybowała za nią, utrzymywana
przez delikatnie prowadzone trzy skupione pola siłowe. Świeża, wilgotna jeszcze
wiązka lici palmowych znalazła się w pobliżu wciąż jeszcze niespokojnego
brontozaura, pozornie położona przez olbrzymią dłoń, która następnie wycofała się.
Po chwili oczekiwania, która Conwayowi zdała się wiecznocią, potężna zakrzywiona
szyja wygięła się w dół. Brontozaur zaczął skubać...
Conway raz jeszcze wykonał te same ruchy, a potem znowu. Za każdym razem jego
piętnastometrowy obraz przybliżał się coraz bardziej.
Wiedział, że brontozaur mógł w razie potrzeby jeć znajdującą się wokół niego
rolinnoć, ale od kiedy rozpylacz doktora Hardina włączył się do akcji, nie było to zbyt
smaczne pożywienie. Gad poznawał; że te smaczne kąski, to dawne, pyszne
jedzonko; wieże, soczyste, słodko pachnące, które nie wiedzieć czemu, ostatnio jako
zniknęło. Skubanie przeszło w żarłoczne pożeranie.
- Bardzo dobrze - powiedział Conway. - Etap drugi...
VI

background image

Korzystając z pomocy małego monitora, w którym widać było, jak się jego obraz
faktycznie ma do wielkoci brontozaura, Conway ponownie wysunął rękę.
Umieszczony na przeciwległej cianie niewidoczny operator kolejnego pola siłowego
włączył je, synchronizując jego działanie z ruchami ręki, co w sumie dało taki efekt,
jakby pacjenta głaskano po potężnym karku stosując zdecydowany, choć łagodny
nacisk. Po pierwszej chwili przestrachu pacjent powrócił do jedzenia, co jaki czas
drżąc lekko. Arretapec doniósł, że brontozaurowi sprawia to przyjemnoć.
- A teraz - powiedział Conway - pobawimy się trochę mniej delikatnie.
Dwie olbrzymie ręce spoczęły na boku gada, zmasowane pola siłowe pchnęły go,
przewracając z trzaskiem, który wstrząsnął ziemią. Przerażony teraz naprawdę
brontozaur rzucał się wciekle i unosił nogi, na próżno usiłując dźwignąć niezgrabne i
ociężałe cielsko na nogi. Lecz potężne race nie zamierzały zadać miertelnego ciosu;
nadal tylko głaskały go i poklepywały. Brontozaur uspokoił się i zaczął ponownie
okazywać zadowolenie, ale ręce nagle zmieniły pozycję. Pola siłowe pochwyciły
leżące ciało, uniosły je i przywróciły na drugą stronę.
Włączywszy degrawitator, by zwiększyć swą ruchliwoć, Conway zaczął podskakiwać
obok brontozaura i ponad nim, a Arretapec, który był z pacjentem w kontakcie
psychicznym, cały czas donosił o skutkach poszczególnych bodźców. Conway
poklepywał olbrzymiego gada, głaskał go, okładał pięciami i popychał swymi
potężnymi niematerialnymi rękoma, a przez cały czas obsługa pól siłowych
znakomicie za nim nadążała...
Podobne zabiegi miały już miejsce poprzednio, połączone z innymi działaniami,
które, jak szeptano, jednego technika wpędziły w alkoholizm, za przynajmniej
czterech innych z niego wyleczyły. Ale dopiero, kiedy wzięto pod uwagę czynnik
wielkoci, - tak jak dzi, przy użyciu trójwymiarowego projektora, wyniki dowiadczeń
zaczęły być obiecujące. Poprzednio, przez miniony tydzień wyglądało to, jakby mysz
maltretowała psa bernardyna. Nic więc dziwnego, że brontozaur wpadł w panikę, gdy
przytrafiały mu się najprzeróżniejsze niewytłumaczalne rzeczy, a jedyną ich
przyczyną, którą był w stanie zobaczyć, były dwie maleńkie ledwie przezeń widzialne
istotki!
Rasa, do której należał pacjent, zamieszkiwała swą planetę od stu milionów lat, a jej
przedstawiciele byli niezwykle długowieczni. Chociaż jego obydwa mózgi były
stosunkowo niewielkie, miał on znacznie więcej inteligencji od psa, toteż wkrótce
Conway nauczył go służyć i prosić.
A dwie godziny później brontozaur uniósł się w powietrze.
Uleciał w górę momentalnie: monstrualny, niezgrabny, niemożliwy do opisania
potwór, którego ogromne nogi bezwolnie wykonywały ruchy jak przy chodzeniu, a
wielka szyja i ogon zwisały lekko się kołysząc. To mózg krzyżowy, a nie czaszkowy
sterował lewitacją, pomylał Conway, gdy olbrzymi gad zbliżył się do wiązki lici
palmowych, które zachęcająco zwisały szećdziesiąt metrów nad jego głową. Ale był
to drobiazg. Brontozaur lewitował, a o to chodziło. Chyba że...
- Czy pan mu pomaga? - Conway zapytał ostro Arretapeca.
- Nie.
Odpowiedź była jak zwykle z koniecznoci beznamiętna, ale gdyby VUXG był
człowiekiem, byłby to okrzyk triumfu.
- Dobra, stara Emilia - rozległ się okrzyk w słuchawkach Conwaya. Był to chyba jeden
z operatorów pól siłowych. - Uwaga, przelatuje obok!
Brontozaur nie trafił w zawieszoną wiązkę lici i unosił się coraz szybciej. Wykonał
niezgrabny, konwulsyjny ruch, by dosięgnąć jej w locie, co nadało jego ciału wyraźny
ruch wirowy. Dalsze gwałtowne ruchy szyi i ogona tylko pogarszały sytuację...

background image

- Lepiej ją stamtąd zdjąć - powiedział z naciskiem inny głos. - To sztuczne słońce
może jej spalić ogon.
- ... A to wirowanie napędza jej strachu - zgodził się Conway. - Uwaga, operatorzy
pól!
Ale było już za późno. Słońce, ziemia i niebo wirowały jak szalone wokół istoty, która
dotąd była przyzwyczajona do solidnego gruntu pod nogami. Chciała gdzie uciec - w
górę lub w dół, gdziekolwiek. Pomimo desperackich wysiłków Arretapeca, by go
uspokoić, nastąpiła, ponowna teleportacja.
Conway ujrzał, jak owa olbrzymia góra cielska i koci startuje znienacka, przynajmniej
cztery razy szybciej niż na początku.
- Uwaga, sektor H! - ryknął. - Wyhamujcie go, ale łagodnie!
Ale nie było ani czasu, ani miejsca na łagodne hamowanie. Aby uniknąć miertelnego
uderzenia o wewnętrzną powierzchnię statku - a także przebicia jej i wylecenia w
Kosmos - operatorzy musieli działać płynnie lecz stanowczo, toteż brontozaurowi to z
koniecznoci ostre hamowanie musiało się wydać silnym uderzeniem o przeszkodę.
Ponownie uniósł się w górę.
- Uwaga, sektor C! Leci na was!
Jednak i tu wystąpiło to samo, co w sektorze H - zwierzę wystraszyło się i uleciało
jeszcze w inną stronę. I tak to trwało: olbrzymi gad migał z jednej strony statku na
drugą, aż...
- Mówi Skempton - rozległ się ostry, autorytatywny głos.- Moi ludzie twierdzą, że
podstawy generatorów pól siłowych nie są przystosowane do czego takiego. Nie są
odpowiednio zamocowane. Poszycie kadłuba pękło w omiu miejscach.
- Czy nie można...
- Łatamy przecieki tak szybko, jak się da - przerwał Skempton odpowiadając na
pytanie Conwaya jeszcze przed jego zadaniem. - Ale to łomotanie roztrzęsie statek...
W tym momencie włączył się Arretapec.
- Doktorze Conway - powiedział - mimo, iż to jest oczywiste, że pacjent wykazał
zdumiewającą sprawnoć w zakresie swego nowego talentu, to jest ona ograniczona
przez przerażenie i oszołomienie. Jestem przekonany, że to bolesne dowiadczenie
spowoduje nieodwracalne szkody w procesie mylenia istoty...
- Conway, u w a g a!
Brontozaur zatrzymał się blisko powierzchni w odległoci kilkuset metrów, po czym
mignął w bok, dokładnie tam, gdzie stał Conway. Ale leciał po linii prostej w
wydrążonej wewnątrz kuli, toteż jej zakrzywiona powierzchnia dążyła mu na
spotkanie. Conway ujrzał, jak mknące ciało kołysze się i obraca, ponieważ operatorzy
pól usiłują zmniejszyć prędkoć lotu. I oto potężne ciało pruło już przez niskie, gęsto
rosnące drzewa, a zaraz potem ryło szeroką płytką bruzdę w miękkiej, bagnistej
ziemi pchając przed sobą niewielki pagórek wyrwanej rolinnoci. Conway znajdował
się dokładnie na jego drodze.
Nim zdołał włączyć degrawitator, ziemia uniosła się przed nim i przykryła go. Przez
kilka minut był zbyt oszołomiony, by pojąć, dlaczego nie może się ruszać. Następnie
spostrzegł, że tkwi po pas w kleistej mazi składającej się z odłamków gałęzi i błota.
Wstrząsy i drżenia, które odczuwał całym ciałem, pochodziły od brontozaura, który
gramolił się na nogi. Conway uniósł wzrok i ujrzał nad sobą jego ogromne,
niezgrabnie obracające się cielsko, po czym usłyszał klanięcia i trzaski wywołane
nogami zapadającymi się prawie po kolana w ziemię i podszycie.
Stworzenie ponownie zmierzało w kierunku jeziora, a Conway znajdował się na jego
drodze...
Zaczął krzyczeć i szamotać się usiłując zwrócić na siebie uwagę, bowiem i
degrawitator, i radio uległy zniszczeniu, a on sam znalazł się w pułapce. Olbrzymi

background image

gad podszedł bliżej, jego potężna, lekko wygięta szyja przesłoniła wiatło, a ogromna
przednia noga uniosła się, by go umiercić i jednoczenie pogrzebać. I nagle Conway
poczuł, jak co porywa go w górę i unosi w pobliże fruwającego pojemnika z suszoną
liwką pływającą w syropie...
- W chwilowym podnieceniu - powiedział Arretapec - zapomniałem, że pan potrzebuje
mechanicznego urządzenia do teleportacji. Proszę przyjąć wyrazy ubolewania.
- N-nic nie szkodzi - odrzekł Conway drżącym głosem. Nadludzkim wysiłkiem
opanował rozdygotane nerwy. Potem zobaczył w dole operatorów pól siłowych.
- Dajcie tu nowe radio i zdalne sterowanie projektora! - zawołał nagle.
Dziesięć minut później, choć potłuczony i poobijany, był gotów do dalszej pracy. Stał
na brzegu jeziora, Arretapec wisiał u jego ramienia, a nad nim ponownie wznosił się
jego piętnastometrowy wizerunek. Arretapec, który był w kontakcie psychicznym z
brontozaurem znajdującym się pod powierzchnią jeziora, owiadczył, że ważą się losy
eksperymentu. Pacjent miał wstrząsające przejcia, ale obecnie znajdował się w
bezpiecznym dlań miejscu pod wodą tam, gdzie dotychczas znajdował ratunek przed
głodem i napacią wrogów - i to, wraz z psychicznym uspokojeniem powodowanym
przez Arretapeca, wywierało nań uspokajający wpływ.
Conway czekał, raz z nadzieją, raz w czarnej rozpaczy.
Czasami siła jego uczuć zmuszała go do przeklinania. Nie byłoby to takie trudne; i nie
znaczyłoby dla niego tak wiele, gdyby nie doznał wówczas kontaktu z umysłem
Arretapeca, ani gdyby tak nie polubił tej sztywnej i przesadnie protekcjonalnej kulki
gnoju. Przecież każda istota z takim intelektem, która chciała osiągnąć to, co
zamierzał Arretapec, miała prawo do uczucia wyższoci.
Nagle wielka głowa wysunęła się ponad powierzchnię wody i ogromne cielsko
wylazło na brzeg. Powoli, niezgrabnie zgięły się tylne nogi, a długa stożkowata szyja
uniosła się ku górze. Brontozaur znowu chciał się bawić.
Co cisnęło Conwaya za gardło. Popatrzył w stronę, gdzie leżało kilkanacie gotowych
do użycia wiązek soczystej zieleniny, za jedna z nich znajdowała się już w drodze
gada. Zamachał nagle ręką. - Och, dajcie mu wszystkie - powiedział. - Zasłużył na
nie...
- ... Więc kiedy Arretapec zapoznał się z warunkami na planecie pacjenta - mówił
nieco sztywno Conway - a jego zdolnoć prekognicji powiedziała mu, jaka będzie
najprawdodobniej przyszłoć tego wiata, po prostu musiał spróbować ją zmienić.
Conway znajdował się w biurze naczelnego psychologa i zdawał wstępny, ustny
raport w otoczeniu zaciekawionych lekarzy O'Mary, Hardina, Skemptona i dyrektora
Szpitala. Byłoby wielką przesadą, gdyby kto stwierdził, że czuł się swobodnie.
- Arretapec należy jednak do starej, dumnej rasy, a zdolnoć telepatii zwiększa
jeszcze jego wrażliwoć: telepaci oczywicie czują, co inni o nich mylą. Propozycja
Arretapeca była tak miała; a jego i jego rasę narażała na tak ogromną miesznoć,
gdyby się nie powiodła, że po prostu musiał wszystko trzymać w tajemnicy. Warunki
na planecie brontozaurów wskazywały, że po wymarciu olbrzymich gadów nie
powstanie tam inna rasa inteligentna, a z geologicznego punktu widzenia owo
wymarcie nie było zbyt odległe. Rasa, do której należy pacjent, zamieszkiwała tę
planetę już od doć dawna - jej uzbrojony ogon i zdolnoć pływania pozwoliły im
przeżyć bardziej drapieżne i wyspecjalizowane współczesne im gatunki - ale zmiany
klimatyczne były nieuniknione, a dinozaury nie mogły podążyć za słońcem ku
równikowi, bowiem lądy tej planety dzieliły się na wiele małych kontynentów.
Brontozaur nie umie przebyć oceanu. Gdyby jednak owe gigantyczne gady można
było skłonić do wykształcenia parapsychicznej zdolnoci teleportacji, bariera oceanu
zniknie, a wraz z nią niebezpieczeństwo nadchodzącego głodu i braku żywnoci. To
włanie powiodło się doktorowi Arretapecowi.

background image

- Skoro Arretapec dał brontozaurowi zdolnoć teleportacji drogą bezporedniego
oddziaływania na mózg - włączył się w tym momencie O'Mara - dlaczego, nie można
tego samego osiągnąć u nas?
- Prawdopodobnie dlatego, że dajemy sobie wietnie radę bez tego - odparł Conway. -
Z drugiej strony pacjentowi wykazano i dano do zrozumienia, że owa zdolnoć jest
konieczna dla jego przeżycia. Gdy sobie to uwiadomi, będzie używał tej zdolnoci i
przekazywał ją, bowiem występuje ona w postaci utajonej prawie u wszystkich
gatunków. Wychowanie istot inteligentnych na planecie, która inaczej stałaby się
martwa - oto projekt godny tych szlachetnych nauczycieli...
Conway mylał teraz o tamtym krótkim, prekognicyjnym wejrzeniu w myli Arretapeca -
o obrazie cywilizacji, która rozwinie się na planecie brontozaurów, a także o tych
monstrualnych, a jednoczenie pełnych dziwnej gracji istotach, które będą ją
zamieszkiwać w jakiej bardzo odległej przyszłoci. Nie wypowiedział jednak tych myli
głono.
- Jak większoć telepatów - rzekł zamiast tego - Arretapec był jednoczenie delikatny i
niechętny czysto fizycznym metodom dowiadczeń. Dopiero kiedy pokazałem mu psa
doktora Mannona i wyjaniłem, że ucząc zwierzę jakiej nowej umiejętnoci dobrze jest
nauczyć je kilku sztuczek z nią związanych, zaczęlimy do czego dochodzić.
Pokazałem mu tę zabawę, w której rzucam w psa poduszkami, a ten, szarpiąc je
przez chwilę, robi z nich stos i pozwala się rzucić w ten stos. W ten sposób
zademonstrowałem, że stworzenia na niezbyt wysokim poziomie umysłowym nie
mają nic przeciwko - w pewnych granicach niewielkiej szamotaninie...
- A, więc powiedział O'Mara spoglądając w zamyleniu na sufit - to tym się pan
zajmuje w wolnych chwilach...
Pułkownik Skempton zakasłał. - Minimalizuje pan swój udział w tym wszystkim -
powiedział. - Pańska przezornoć polegająca na wypełnieniu kadłuba polami
siłowymi...
- Jest jeszcze jedna sprawa, nim powiem im do widzenia - przerwał popiesznie
Conway. - Arretapec usłyszał, niektórzy ludzie nazywają pacjenta "Emilią". Chciałby
wiedzieć dlaczego.
- Wcale się nie dziwię - powiedział O'Mara z naciskiem. - Otóż - ciągnął sznurując
usta - jeden człowiek obsługi lubujący się we wczesnej powieci, a szczególnie w
utworach sióstr Bronte - Charlotte, Anne i Emilii - przezwał naszego pacjenta "Emilia
Brontozaur". Muszę przyznać, że odczuwam osobiste, zawodowe zainteresowanie
umysłem, który kojarzy w podobny sposób... - O'Mara miał taką minę, jakby w
powietrzu unosił się nieprzyjemny zapach.
Conway jęknął współczująco. Odwracając się, by wyjć, pomylał, że jego ostatnie i
najtrudniejsze zadanie będzie zapewne polegało na wyjanieniu szlachetnemu
doktorowi Arrepecowi, czym jest żart słowny.
Arretapec i dinozaur wyjechali następnego dnia, oficer Korpusu Kontroli
odpowiedzialny za zaopatrzenie Szpitala wydał olbrzymie westchnienie ulgi, a
Conway ponownie znalazł się na oddziale. Tym razem był jednak czym więcej niż
zwykłym wyrobnikiem medycznym. Postawiono go na czele sekcji w Oddziale
Pediatrycznym i chociaż musiał posługiwać się danymi, lekami i historiami chorób
dostarczonymi przez Diagnostyka Thornnastora, ordynatora Oddziału Patologii, nikt
nie patrzył mu teraz na ręce. Miał prawo chodzić po całej sekcji i mówić sobie, że to j
e g o oddział. A O'Mara przyrzekł mu nawet asystenta!
- ... Stało się oczywiste, odkąd pan tu przybył - powiedział mu major - że lepiej się
pan czuje w towarzystwie nieziemców niż przedstawicieli własnej rasy. Usadzenie
pana z doktorem Arretapecem było próbą, którą przeszedł pan z honorem, za
asystent, którego otrzyma pan za kilka dni, może stać się kolejnym testem.

background image

O'Mara zamilkł na chwilę; potem mówił dalej potrząsnąwszy głową w zdziwieniu: -
Nie tylko się panu doskonale układa w stosunkach z nieziemcami, ale nikt nawet nie
plotkuje o tym, że się pan ugania za spódniczkami...
- Nie mam czasu - odrzekł poważnie Conway. Wątpię, żebym kiedy miał.
- Nie szkodzi, mizoginia jest dopuszczalną neurozą odrzekł O'Mara przechodząc
następnie do rozmowy o nowym asystencie. Potem Conway wrócił na swój oddział i
pracował dużo pilniej, niż gdyby jaki zwierzchnik patrzył mu na ręce. Był tak zajęty, że
uszły jego uszu pogłoski na temat dziwacznego pacjenta, którego przyjęto na trzeci
oddział obserwacyjny...

4... Kłopotliwy goć

Pomimo ogromnych zasobów wiedzy medycznej dostępnych w Szpitalu, nie
mających sobie równych w cywilizowanej Galaktyce, zdarzały się przypadki w
Szpitalu Kosmicznym, z którymi nic już nie można było zrobić. Takim włanie
przypadkiem był pacjent należący do klasy SRTT, czyli takiego typu fizjologicznego,
jakiego jeszcze nigdy w Szpitalu nie widziano. Było to stworzenie amebowate,
posiadające zdolnoć wysuwania dowolnych kończyn, narządów zmysłów czy też
powłoki ochronnej właciwej dla rodowiska, w którym się znajdowało; jego
fantastyczna zdolnoć adaptacyjna rodziła pytania, jak w ogóle co takiego mogło
zapać na jakąkolwiek chorobę?
Najbardziej zagadkowym aspektem tej sprawy był zupełny brak wszelkich objawów.
Nie występowały żadne zakłócenia w pracy organizmu, częste w przypadku istot
pozaziemskich; nie było też żadnych groźnych infekcji bakteryjnych. Zamiast tego
pacjent po prostu roztapiał się - cicho, spokojnie, bez szmeru i sprawiania
komukolwiek kłopotu, niczym kawałek lodu pozostawiony w ciepłym pomieszczeniu.
Jego ciało dosłownie przemieniało się w wodę. Żadne zastosowane rodki nie zdołały
zahamować tego procesu, za wszyscy Diagnostycy i lekarze pomniejszej rangi, choć
nadal, i to coraz intensywniej poszukiwali właciwego leku, zaczynali sobie zdawać
sprawę z pewną goryczą, że pasmo cudów medycznych, które Szpital Główny
Sektora Dwunastego robił z monotonną już regularnocią, wkrótce ulegnie przerwaniu.
I z tego powodu jeden z najsurowszych przepisów Szpitala miał zostać na jaki czas
uchylony.
- Sądzę, że najlepiej będzie zacząć od początku - powiedział doktor Conway usiłując
nie gapić się na mieniące się wszystkimi kolorami, nie całkiem jeszcze zanikłe
skrzydła swego nowego asystenta. - Od Izby Przyjęć, gdzie załatwia się sprawy
związane z przybyciem pacjentów.
Conway chwilę odczekał na ewentualne uwagi tamtego, tymczasem jednak żwawo
maszerując w wymienionym kierunku. Starał się wyprzedzać swego towarzysza. Nie
chciał ić obok niego nie dlatego, żeby go urazić, ale po prostu bał się zrobić mu
krzywdę, co mogło grozić, gdyby przysunął się bliżej.
Nowy asystent był przedstawicielem klasy GLNO szecionożnym,
zewnątrzszkieletowym, przypominającym owada przybyszem z planety Cinruss.
Grawitacja na tej planecie wynosiła mniej niż jedną dwunastą ciążenia ziemskiego,
co spowodowało, że owady urosły do takich rozmiarów i stały się grupą dominującą.
Z tego powodu jednak przybysz musiał zaopatrzyć się aż w dwa degrawitatory, by
zneutralizować ciążenie w Szpitalu, które inaczej rozgniotłoby go o podłogę. Jeden
aparat zupełnie by mu do tego celu wystarczył, ale Conway ani trochę nie dziwił się
swemu asystentowi, że chciał czuć się bezpiecznie. Był to osobnik niewiarygodnie
kruchy, kształtu wrzecionowatego, o niezgrabnym wyglądzie, a nazywał się dr
Prilicla.

background image

Prilicla przeszedł już staż w szpitalach planetarnych i mniejszych zakładach
wielorodowiskowych, nie był więc zupełnie zielony, co zakomunikowano Conwayowi.
Ale naturalnie wobec rozmiarów i skomplikowanej struktury Szpitala będzie się czuł
zagubiony. Conway miał być przez jaki czas jego przewodnikiem i nauczycielem, po
czym, kiedy skończy się jego aktualny przydział do Pediatrii, przekaże obowiązki
Prilicli. Najwyraźniej dyrektor Szpitala uważał, że przedstawiciele ras żyjących w
niskim ciążeniu, charakteryzujące się ogromną wrażliwocią i subtelnocią dotyku,
wyjątkowo nadają się do opieki i właciwego obchodzenia się z co bardziej delikatnymi
embrionami istot pozaziemskich.
To byłby dobry pomysł, pomylał Conway szybciutko ustawiając się pomiędzy Priliclą i
stażystą z Tralthanu prącym przed siebie na szeciu słoniowatych nogach, gdyby
wzmiankowane osobniki przystosowane do niskiego ciążenia były w stanie przeżyć
kontakt z masywniejszymi i bardziej niezgrabnymi kolegami.
- Rozumie pan - powiedział Conway pokazując asystentowi drogę do Izby Przyjęć -
że już zapisanie niektórych pacjentów samo w sobie jest problemem. Z mniejszymi
osobnikami nie jest tak źle, ale jeli jest to Tralthańczyk lub dwunastometrowy AUGL z
Chalderescolu... - urwał nagle. - Oto jestemy - dodał.
Przez szeroki, przezroczysty odcinek ciany widać było pomieszczenie, w którym
znajdowały się trzy potężne biurka, choć w chwili obecnej zajęte było tylko jedno.
Znajdujący się za nim osobnik był Nidiańczykiem, błyskające za wiatełka wskaźników
dowodziły, że dopiero co połączył się ze statkiem zbliżającym się do Szpitala.
- Proszę posłuchać... - zaczął Conway.
- Pańska identyfikacja - zażądał czerwony niedźwiadek typowym dla tej rasy
warkliwym staccato, które autotranslator Conwaya przekazał w postaci
beznamiętnych słów w języku angielskim, za podobny aparat Prilicli - w jego
ojczystym języku.
- Pacjent, goć czy personel - i jaka rasa?
- Goć - padła odpowiedź z głonika - oraz człowiek.
Po chwili milczenia niedźwiadek odezwał się ponownie. - Proszę podać klasę
fizjologiczną - zażądał mrugnąwszy porozumiewawczo do Conwaya i Prilicli. -
Wszystkie rasy inteligentne mówią o sobie "ludzie", a inne nazywają nieludzkimi,
toteż nazwa ta jest bez znaczenia...
Conway słuchał potem tej rozmowy tylko jednym uchem, tak był zajęty wyobrażaniem
sobie, jak też może wyglądać istota należąca do tej klasy. Podwójne T oznaczało, że
zarówno jej kształt, jak i cechy fizyczne były zmienne; R - że cechowała ją wysoka
wytrzymałoć na skrajne temperatury i cinienie, a jeszcze do tego S...! Gdyby na
zewnątrz nie czekał przedstawiciel tej klasy, Conway nie uwierzyłby w istnienie
takiego zwierzaka.
A goć musiał być ważną osobistocią, bowiem dyżurny z Izby Przyjęć był w tej chwili
ogromnie zajęty przekazywaniem wiadomoci o jego przybyciu do różnych osób w
Szpitalu, z których większoć stanowili ni mniej, ni więcej Diagnostycy. W jednej chwili
Conway poczuł nagły przypływ chęci, by obejrzeć owo ogromnie niezwykłe
stworzenie, ale zreflektował się. Gdyby tak zajął się podglądaniem zamiast tym, co
do niego należało, doktor Prilicla nie znalazłby w nim dobrego przykładu. Poza tym
Conway wciąż jeszcze nie rozgryzł go do końca - a Prilicla mógł okazać się jakim
drażliwym osobnikiem, uważającym, że gapienie się na przedstawiciela innej rasy po
to tylko, by zaspokoić zwykłą ciekawoć, stanowi poważne uchybienie...
- Gdyby to nie zakłóciło innych, ważniejszych spraw - przerwał jego myli głos Prilicli
przekazywany przez autotranslator - to bardzo chciałbym przyjrzeć się temu gociowi.
Daj ci, Boże, zdrowie! pomylał Conway, ale udawał, że rozważa tę propozycję.

background image

- W innym przypadku - powiedział w końcu - nie zezwoliłbym na to, ale ponieważ luk,
przez który przyjmują owego SRTT, jest niedaleko stąd, a mamy trochę czasu, zanim
powrócimy na oddział, to chyba nie będzie nic zdrożnego w tym, że pan zaspokoi
swą ciekawoć. Proszę za mną.
Kiwając dłonią na pożegnanie kosmatemu dyżurnemu Conway pomylał, że to dobrze,
iż autotranslator Prilicli nie potrafi przekazać mocno ironicznego wydźwięku jego
ostatnich słów, toteż asystent nie pomyli sobie, że Conway zeń się nabija.
I nagle zesztywniał. Prilicla, uwiadomił sobie z niepokojem, ma zmysł empatyczny.
Od momentu pierwszego spotkania nie był zanadto wylewny, ale i tak to, co
powiedział, potwierdziło podejrzenia Conwaya w tej sprawie. Jego nowy asystent nie
był telepatą - nie potrafił czytać w mylach - ale odbierał uczucia i emocje, a więc mógł
być wiadom zainteresowania Conwaya.
Przyszła mu ochota, by dać sobie samemu w zęby za to, że zapomniał o tym zmyle
empatycznym. Ciekawe, kto tu się z kogo nabija, pomylał kwano.
Pocieszył się w końca, że Prilicla ma przynajmniej łatwiejszy charakter niż niektóre
osoby, z którymi do niedawna był zmuszony współpracować, jak na przykład doktor
Arretapec.
Do luku nr 6, gdzie miało nastąpić przyjęcie gocia, można było dotrzeć w kilka minut,
gdyby Conway skorzystał ze skrótu przez korytarz wypełniony wodą, prowadzący do
sali operacyjnej dla klasy AUGL, a następnie poprzez oddział chirurgiczny dla
chlorodysznych przedstawicieli klasy PVSJ. Oznaczało to jednak koniecznoć
nałożenia lekkiego skafandra ochronnego, a choć sam Conway potrafił to zrobić
błyskawicznie, bardzo wątpił, czy wielonożny Prilicla jest równie sprawny. Wobec
tego musieli ić dłuższą drogą i to szybko.
Po drodze wyprzedzili ich Tralthańczyk ze złoconą opaską Diagnostyka oraz ziemski
inżynier z działu Eksploatacji. Tralthańczyk parł przed siebie jak czołg, który poniosło,
toteż Ziemianin musiał koło niego biec truchtem, by dotrzymać kroku. Conway i
Prilicla odsunęli się z szacunkiem, by dać drogę Diagnostykowi - a także, by uniknąć
stratowania - po czym poszli dalej. Kilka usłyszanych słów pozwoliło im
domniemywać, że Tralthańczyk i Ziemianin stanowili częć komitetu powitalnego
przybysza, a doć kwane uwagi inżyniera dotyczyły tego, że goć przybył wczeniej niż
oczekiwano.
Kiedy kilka sekund później minęli narożnik i oczom ich ukazał się wielki luk przyjęć,
Conway ujrzał co, co wywołało jego mimowolny umiech. Przed lukiem zbiegały się
trzy korytarze z tego poziomu oraz dwa następne z poziomów sąsiednich, połączone
pochylniami. Po wszystkich tych korytarzach gnały ku luzie istoty różnych ras. Poza
Tralthańczykiem i Ziemianinem, którzy włanie ich minęli, był tam jeszcze jeden
Tralthańczyk, dwa gąsienicowce DBLF oraz kolczasty, błonkowaty Illensańczyk w
przezroczystym stroju ochronnym - który dopiero co wyłonił się z pobliskiego
korytarza dla chlorodysznych istot klasy PVSJ - a wszyscy kierowali się ku
wewnętrznej klapie olbrzymiej luzy, która już się otwierała, by wpucić oczekiwanego
gocia. Conwayowi sytuacja ta zdawała się wysoce absurdalna. Oczyma wyobraźni
ujrzał, jak cała ta zwariowana menażeria zbiega się jednoczenie w tym samym
punkcie z potężnym trzaskiem...
Umiechał się jeszcze do własnych myli, kiedy komedia gwałtownie i bez ostrzeżenia
przemieniła się w tragedię.
II

Gdy przybysz wyszedł z luku, który się za nim zamknął, Conway ujrzał co, co trochę
przypominało krokodyla ze zrogowaciałymi na końcach mackami, w większoci za
było niepodobne do którego ze znanych mu stworzeń. Zobaczył, jak stwór usuwa się

background image

z drogi wszystkich spieszących mu na spotkanie, a potem nagle rzuca się w kierunku
Illensańczyka, który - jak Conway przypomniał sobie później znajdował się najbliżej i
był najmniejszy sporód witających. Wszyscy zaczęli krzyczeć jednoczenie, tak że
autotranslator Conwaya (a zapewne i wszystkich innych) zaczął wydawać wysokie,
oscylujące piski spowodowane przeciążeniem.
Wobec zębów i rogowych zakończeń macek szarżujących przybysza Illensańczyk,
niewątpliwie zdając sobie sprawę ze słaboci okrywającego go skafandra, w którym
znajdował się życiodajny chlor, czmychnął z powrotem do własnej sekcji. Goć,
któremu na drodze stanął teraz Tralthańczyk dudniący co, co w jego pojęciu miało
wywołać uspokojenie, obrócił się nagle i popędził z powrotem ku luzie...
Wszystkie luzy były wyposażone w urządzenia do szybkiego otwierania w razie
koniecznoci; powodowały one zamknięcie jednych drzwi i natychmiastowe otwarcie
drugich, bez czekania na wypełnienie wnętrza potrzebną mieszanką atmosferyczną.
Illensańczyk mający za sobą rozszalałego przybysza, który rozdarł mu już zębami
skafander, w obliczu grożącego mu niebezpieczeństwa mierci od zatrucia tlenem
słusznie uznał swój przypadek za stan wyższej koniecznoci i uruchomił błyskawiczne
zamki. Był zapewne zbyt przerażony, by dojrzeć, że przybysz nie znalazł się jeszcze
całym ciałem wewnątrz luzy i gdy otworzą się drzwi wewnętrzne, zewnętrzne przetną
jego ciało na dwie połowy...
Dookoła luzy panował taki harmider, że Conway nie dojrzał, kim był ów szybko
mylący osobnik, który uratował życie gociowi naciskając następny guzik otwierający
jednoczenie drzwi wewnętrzne i zewnętrzne. To posunięcie zapobiegło przecięciu
przybysza na pół, ale powstało w ten sposób bezporednie połączenie z sekcją PVSJ,
skąd zaczęły dobywać się gęste, żółtawe kłęby chloru. Zanim Conway zdołał
cokolwiek przedsięwziąć, czujniki skażenia włączyły syrenę alarmową zatrzaskując
jednoczenie hermetyczne grodzie w najbliższej okolicy. Wszyscy znaleźli się w
bardzo zgrabnej pułapce.
Przez obłąkaną chwilę Conway starał się zwalczyć w sobie impuls skłaniający go do
rzucenia się do grodzi i walenia w nie rękami. Następnie postanowił pobiec przez ten
trujący opar do następnej luzy kontaktowej po drugiej stronie korytarza. W luzie
jednak znajdował się jeden z techników z Eksploatacji wraz z gąsienicowcem DBLF,
obaj tak zatruci chlorem, że Conway zwątpił, czy uda im się przeżyć choć tyle czasu,
ile potrzeba na włożenie skafandrów ochronnych. Czy jemu samemu, zastanawiał się
przezwyciężając mdłoci, uda się tam dostać? W komorze luzy były również hełmy
wystarczające na około dziesięć minut - wymagały tego przepisy bezpieczeństwa -
ale aby do nich dotrzeć, musiałby wstrzymać oddech przynajmniej na trzy minuty i
zaciskać mocno oczy, bowiem choć jedno zachłynięcie się chlorem albo kontakt z
oczami mogły spowodować trwałe kalectwo. Jak jednak miał się przedostać po
omacku przez tę wielką, miotającą się po całej podłodze masę tralthańskich nóg i
macek?
W ogarnięty przerażeniem chaos jego myli wdarł się głos Prilicli. - Chlor jest zabójczy
dla mojej rasy - powiedział asystent. - Proszę mi wybaczyć.
Prilicla robił ze sobą co dziwnego. Długie, wieloczłonowe odnóża poruszały się i
podrygiwały, jakby wykonując jaki dziwny taniec rytualny, za dwa sporód czterech
manipulatorów - dzięki nim jego rasa zyskała sobie sławę urodzonych chirurgów -
wykonywały jakie skomplikowane zabiegi z czym, co wyglądało na rolki
przezroczystej plastikowej folii. Conway niezbyt dokładnie widział, jak to się stało, ale
nagle jego asystent ukazał się owinięty w luźną, przezroczystą powłokę, z której
wystawało jego szeć odnóży i dwa manipulatory, całe ciało za, skrzydła i pozostałe
dwie kończyny, które spryskiwały płynem uszczelniającym otwory na odnóża -

background image

wszystko było całkowicie okryte. Luźna powłoka wydęła się i pozostała naprężona
dowodząc w ten sposób, że jest hermetyczna.
- Nie wiedziałem, że pan ma... - zaczął Conway, a potem, powodowany nagłym
przypływem nadziei, zaczął szybko mówić: - Niech pan posłucha. Proszę zrobić
dokładnie to, co panu powiem. Niech mi pan znajdzie hełm, ale szybko...
Jednak nadzieja równie szybko zgasła, zanim jeszcze skończył wydawać polecenie
asystentowi. Ten bez wątpienia mógł znaleźć dla niego hełm, ale jak się przedostanie
do luzy poprzez splątaną masę istot na podłodze? Jedno uderzenie oderwie mu
odnóże albo wybije dziurę w tym słabiutkim szkielecie zewnętrznym niczym w
skorupie jajka. Nie mógł wydać takiego polecenia, równałoby się to morderstwu.
Miał włanie odwołać to wszystko i nakazać asystentowi, by siedział na miejscu i
troszczył się o siebie, gdy ten podbiegł do ciany, wspiął się na nią ukonie i biegnąc po
suficie zniknął w oparach chloru. Conway przypomniał sobie, że wiele
owadopodobnych istot rozumnych ma stopy zakończone przyssawkami, i ponownie
wróciła mu nadzieja, do tego stopnia, że jego umysł zaczął rejestrować inne
wrażenia.
Niedaleko niego głonik na cianie informował wszystkich znajdujących się w Szpitalu,
że w okolicy luzy nr 6 nastąpiło skażenie powietrza, za znajdujący się pod głonikiem
interkom wiecił czerwoną lampką i ostro buczał dając do zrozumienia, że kto z
Eksploatacji usiłuje dowiedzieć się, czy w strefie skażenia znajdują się jakie żywe
istoty. Pełznący w powietrzu gaz dosięgnął już prawie Conwaya, gdy ten schwycił
mikrofon interkomu.
- Cicho bądź i słuchaj! - krzyknął. - Mówi Conway, przy luku numer szeć. Dwie istoty
klasy FGLI, dwie DBLF, jedna DBDG - wszystkie zatrute chlorem, ale jeszcze przy
życiu. Jedna PVSJ w uszkodzonym ubiorze ochronnym, zatruty tlenem, i jeszcze
jeden w górze...
Nagłe pieczenie w oczach sprawiło, że pospiesznie pucił mikrofon. Zaczął się
wycofywać aż do hermetycznej grodzi, patrząc jak zbliża się żółta mgła. Nie widział
nic z tego, co dzieje się na korytarzu. Po pewnym czasie, który zdawał się
wiecznocią, pojawił się na suficie wrzecionowaty kształt Prilicli.
III

Hełm, który przyniósł Prilicla, był właciwie maską z własnym dopływem powietrza,
która umieszczona na twarzy, mocno przylegała do czoła, policzków i dolnej szczęki.
Powietrza wystarczało tylko na czas ograniczony - około dziesięciu minut - ale mając
tę maskę na twarzy i nie czując na razie zagrożenia dla życia Conway stwierdził, że
jego myli są o wiele janiejsze.
Jego pierwszym posunięciem było przejcie przez nadal otwartą luzę kontaktową.
Znajdujący się w rodku PVSJ leżał nieruchomo, a na jego ciele widniała szara plama,
pierwszy objaw swoistego nowotworu skóry. Dla klasy PVSJ tlen był wyjątkowo
szkodliwy. Jak tylko mógł najdelikatniej Conway wciągnął go do jego własnego
oddziału, do pobliskiego magazynku, który zapamiętał. W sekcji chlorodysznych
cinienie było nieco wyższe w porównaniu z cinieniem powietrza dla ciepłokrwistych
tlenodysznych, toteż dla Illensańczyka ta atmosfera była stosunkowo czysta. Conway
zamknął go w magazynku wpierw wrzucając do rodka kilka warstw tkaniny z
plastyku, która tu służyła za pociel. Po przybyłym do Szpitala SRTT nie było ladu.
Wróciwszy do korytarza wyjanił Prilicli, co trzeba zrobić. Zauważony przez niego
wczeniej człowiek z Eksploatacji zdążył włożyć skafander, ale słaniał się na nogach
kaszląc, a z oczu płynęły mu strumienie łez, toteż jasne było, że nie udzieli żadnej
pomocy. Conway wymacał drogę wród ledwo poruszających się lub całkowicie

background image

nieprzytomnych ciał ku drzwiom luzy nr 6 i otworzył je. Na cianie komory znajdował
się zgrabny rządek butli z powietrzem. Wziął dwie i wyszedł chwiejnie ze luzy.
Prilicla okrył już arkuszem folii jedno ciało. Conway otworzył zawór butli i wsunął ją
pod przykrycie. Patrzył, jak plastyk wydyma się i lekko marszczy pod strumieniem
wypływającego powietrza. Był to bardzo prymitywny namiot tlenowy, pomylał, ale
najlepszy, jaki można było w tej chwili znaleźć. Poszedł po następne butle.
Po trzeciej wyprawie Conway zauważył znaki ostrzegawcze. Pocił się obficie, głowa
mu pękała, a przed oczyma latały już czarne plamy - znak, że powietrze w hełmie
wyczerpywało się. Powinien go zdjąć, wsadzić głowę pod plastyk jak inni i czekać na
nadejcie pomocy. Zrobił kilka kroków ku najbliższej postaci pod rozciągniętą płachtą
i... uderzył w podłogę. Serce łomotało mu w piersi, płuca stały w ogniu i nawet nie
miał już siły zerwać z głowy hełmu...
Ze stanu głębokiej i osobliwie przyjemnej niewiadomoci Conwaya wyrwało uczucie
bólu: co ponawiało wytężone wysiłki, by połamać mu żebra. Wytrzymywał to, dopóki
się dało, potem jednak otworzył oczy i ryknął:
- Złaź ze mnie, do cholery! Nic mi nie jest!
Silnie zbudowany stażysta, który z zapałem robił mu sztuczne oddychanie, uniósł się
na nogi.
- Kiedy tu przyszlimy - powiedział - ten oto pajączek owiadczył, że pan przestał czuć.
Przez chwilę obawiałem się o pana; no, trochę się obawiałem. - Umiechnął się i
dodał: - Jeli może pan już chodzić i mówić, O'Mara chce pana widzieć.
Conway mruknął potakująco i powstał. W korytarzu zainstalowano dmuchawy i filtry
powietrzne, które szybko usuwały ostatnie lady chloru w powietrzu. Wynoszono
również tych, którzy ucierpieli w wypadku, niektórych na noszach okrytych namiotami
powietrznymi, innych za pod opieką tych, którzy ich ratowali. Dotknął otartego
miejsca na czole, skąd mu w popiechu zerwano maskę, a następnie nabrał w płuca
kilka głębokich haustów powietrza, po to tylko, aby upewnić się, że koszmar sprzed
kilku minut naprawdę się skończyła
- Dziękuję, doktorze - powiedział ze szczerym wzruszeniem.
- Nie ma o czym mówić, doktorze - odrzekł stażysta.
Znaleźli O'Marę w hipnotamotece. Naczelny psycholog nie tracił czasu na zbędne
wstępy. Wskazał krzesło Conwayowi; Prilicli za co, co przypominało surrealistyczny
kosz namieci.
- Co się stało? - zapytał.
Pokój był pogrążony w cieniu, jeli nie liczyć powiaty ze wskaźników hipnoedukatora
oraz blasku z lampy stojącej na biurku majora. Gdy Conway zaczął opowiadać,
widział tylko dwie stwardniałe, sprawne ręce wystające z rękawów ciemnozielonego
munduru oraz dwoje chłodnych, szarych oczu w pogrążonej w cieniu twarzy. W
czasie relacji Conwaya ręce O'Mary nie poruszały się, a oczy ani razu nie odbiegły w
bok.
Kiedy relacja dobiegła końca, O'Mara westchnął i milczał przez chwilę, po czym
powiedział:
- W czasie wypadku przy luku numer szeć znajdowało się czterech czołowych
Diagnostyków Szpitala, który w razie ich mierci poniósłby olbrzymią stratę. Szybkie
działanie, które podjęlicie, pozwoliło uratować co najmniej trzech, toteż wyszlicie na
parę bohaterów. Jednak oszczędzę wam rumieńca zażenowania i nie będę wałkował
tej sprawy. Nie mam również zamiaru - dodał sucho - stawiać was w kłopotliwej
sytuacji pytając, skąd się tam w ogóle wzięlicie.
Conway zakasłał.
- Mnie by interesowało - odrzekł - dlaczego ten SRTT wpadł w taki szał. Można by
powiedzieć, że to z powodu nadbiegającego mu na spotkanie tłumu, tylko że w ten

background image

sposób nie zachowuje się żadna inteligentna, cywilizowana istota. Nasi gocie to
wyłącznie przedstawiciele władz albo specjalici zapraszani z innych placówek; nie są
to osoby wpadające w panikę na widok istoty obcej rasy. A w ogóle po co aż tylu
Diagnostyków wyszło mu na spotkanie?
- Zjawili się tam - powiedział O'Mara - ponieważ chcieli zobaczyć; jak wygląda
osobnik klasy SRTT, kiedy nie upodabnia się do kogo innego. Te dane mogły pomóc
w przypadku, którym się obecnie zajmują. Poza tym, gdy mamy do czynienia z nie
znaną dotychczas formą życia, nie można wywnioskować, jakie są pobudki jego
działania. W końcu ów goć nie należy do żadnej kategorii osób zapraszanych do
Szpitala. Tym razem jednak musielimy odstąpić od zasad, bowiem znajduje się u nas
jego rodzic, w stanie agonalnym.
- Rozumiem - rzekł cicho Conway.
W tym momencie do pokoju wszedł Kontroler w stopniu porucznika i popiesznie
zbliżył się do O'Mary. - Przepraszam, panie majorze - powiedział. - Udało mi się
znaleźć lad, który pomoże nam w poszukiwaniu gocia. Pielęgniarz klasy DBLF
doniósł, że jaki osobnik klasy PVSJ oddalił się z miejsca wypadku mniej więcej w
interesującym nas czasie. Gąsienicowcom Illensańczycy nie wydają się zbyt
przystojni, ale pielęgniarz owiadczył, że widziany przez niego wyglądał jeszcze
gorzej, niczym istny potwór. Do tego stopnia, iż DBLF uznał, że to pacjent cierpiący
na jaką straszną chorobę...
- Sprawdził pan, czy w Szpitalu nie ma istoty klasy PVSJ chorej na co, co dałoby taki
efekt?
- Tak jest, panie majorze. Niema takiego przypadku. O'Mara przybrał srogi wyraz
twarzy. - Bardzo dobrze, Carson - powiedział. - Wie pan, co trzeba zrobić. Skinieniem
głowy zezwolił porucznikowi odejć.
Podczas całej rozmowy Conway z trudem tylko mógł się opanować, za gdy Carson
wyszedł, wybuchnął:
- To co, co widziałem wychodzące z luku, miało macki i... i... No, w każdym razie byłe
zupełnie niepodobne do PVSJ. Wiem, że SRTT potrafi zmieniać swą budowę
fizyczną, ale żeby aż tak i w tak krótkim czasie...!
O'Mara podniósł się nagle.
- O tej formie życia - powiedział - nie wiemy prawie nic; nie znamy jej potrzeb,
możliwoci, ani też modelowych reakcji emocjonalnych, a najwyższy czas, żebymy się
dowiedzieli. Idę pogonić Collinsona z Łącznoci, żeby co wygrzebał: rodowisko, tło
ewolucyjne, wpływy kulturowe i społeczne, i tak dalej. Nie możemy sobie pozwolić na
to, żeby jaki goć tutaj ganiał, ot tak sobie. Narobi kłopotu tylko dlatego, że nic o nim
nie wiemy.
- A co do was dwóch - dodał - chciałbym, żebycie mieli oczy szeroko otwarte i
wypatrywali dziwacznie wyglądających pacjentów czy embrionów na Oddziale
Pediatrycznym. Porucznik Carson poszedł włanie ogłosić komunikat w tej sprawie.
Jeżeli znajdziecie kogo, kto może być naszym SRTT, podchodźcie do niego d e l i k a
t n i e. Starajcie się zdobyć jego zaufanie, nie róbcie żadnych gwałtownych ruchów, a
przede wszystkim nie mąćcie mu w głowie - niech tylko jeden, z was mówi. I
natychmiast kontaktujcie się ze mną.
Kiedy już wyszli od O'Mary, Conway zadecydował, że do końca pierwszej połowy
dyżuru niewiele więcej zrobią; odkładając więc obchód oddziału na popołudnie ruszył
w kierunku ogromnej sali, która służyła za stołówkę dla wszystkich ciepłokrwistych
istot tlenodysznych z personelu Szpitala. W jadalni był jak zwykle tłok i choć
podzielono ją na sektory dla poszczególnych ras, Conway widział wiele stolików, przy
których zeszły się - z ogromną niewygodą dla niektórych - istoty trzech czy czterech
różnych klas, by pogadać o sprawach zawodowych.

background image

Conway wskazał Prilicli wolny stolik i sam zaczął się ku niemu przepychać. Na
miejscu stwierdził, że jego asystent wspomagany przez nadal jeszcze sprawne
skrzydła dotarł tam pierwszy i w odpowiednim czasie, by pokrzyżować zamiary
dwóch ludzi z Eksploatacji kierujących się ku temu samemu stolikowi. Podczas tego
pięćdziesięciometrowego przelotu uniosło się kilka głów, ale tylko na chwilę - bywalcy
tej stołówki przyzwyczajeni byli do znacznie osobliwszych widoków.
- Sądzę, że większoć naszego jedzenia będzie odpowiadać pańskiemu
metabolizmowi - powiedział Conway, gdy już usiedli - ale może ma pan jakie
szczególne preferencje?
Prilicla miał preferencje, a Conway omal się nie zakrztusił, gdy je usłyszał. Jednak
nie o kombinację dobrze ugotowanego spaghetti i surowej marchewki tu chodziło,
które to zestawienie samo w sobie nie było jeszcze takie złe; ale raczej o sposób, w
jaki Cinrussańczyk zabrał się do jedzenia. Za pomocą wszystkich wciekle
pracujących manipulatorów gębowych Prilicla zwijał spaghetti w swego rodzaju linę,
która znikała w jego przypominającym dziób otworze gębowym. Podobne rzeczy
zazwyczaj nie działały na Conwaya, ale tym razem widok ten wywołał nieprzyjemne
reakcje w żołądku.
Nagle Prilicla zatrzymał się. - Mój sposób przyswajania pokarmu nie odpowiada panu
- powiedział. - Przesiądę się...
- Nie, nie - odrzekł szybko Conway pojmując, że empata Prilicla odebrał jego reakcję.
- Zapewniam pana, że to niepotrzebne. Jednak widzi pan, tutejsza etykieta wymaga,
aby istoty znajdujące się w mieszanym towarzystwie używały tych samych
przyrządów do jedzenia, co gospodarz albo najstarszy rangą wród siedzących przy
stole. Hm, czy poradzi pan sobie widelcem?
Prilicla poradził sobie z widelcem. Conway nigdy przedtem nie widział tak szybko
znikającego spaghetti.
Z tematu jedzenia rozmowa przeszła, doć zresztą naturalnie, na szpitalnych
Diagnostyków oraz system hipnotamowy, bez którego owi dostojni medycy -
podobnie zresztą jak cały Szpital - nie mogliby pracować.
Diagnostycy zasłużenie cieszyli się szacunkiem i podziwem wszystkich w szpitalu, po
trochu za i współczuciem. Bowiem hipnotama nie tylko dawała zwykłą wiedzę;
również cała osobowoć istoty przekazującej tę wiedzę przechodziła do ich umysłów.
Tym samym Diagnostycy poddawali się dobrowolnie najdrastyczniejszym rodzajom
wielokrotnej schizofrenii, przy czym owe obce składniki znajdujące się w ich
umysłach bywały tak odmienne pod każdym względem, że często posługiwały się
nawet odmiennym systemem logiki.
Jedynym wspólnym mianownikiem była tylko potrzeba wszystkich lekarzy, bez
względu na wielkoć, kształt czy liczbę nóg, by wyleczyć chorego.
Przy pobliskim stoliku siedział Diagnostyk - Ziemianin, który wyraźnie zmuszał się, by
zjeć najzupełniej normalny befsztyk. Conway skądinąd wiedział, że ten człowiek
zajęty był przypadkiem, który wymagał zastosowania wiedzy zawartej na hipnotamie
fizjologicznej Tralthańczyków. Ta wiedza uwypukliła w jego mylach osobowoć
dostarczyciela zapisu, a Tralthańczycy brzydzili się mięsem we wszystkich
postaciach...
IV

Po obiedzie Conway zabrał Priliclę na pierwsze sale, do których zostali przydzieleni,
po drodze za zasypywał go następnymi liczbami i szczegółami. Szpital składał się z
trzystu osiemdziesięciu czterech poziomów i potrafił dokładnie odtworzyć rodowiska
szećdziesięciu omiu różnych gatunków istot rozumnych obecnie znanych Federacji
Galaktycznej. Conway nie miał zamiaru przerazić swego asystenta ogromem tej

background image

wielkiej lecznicy; nie chodziło też o przechwałki, jakkolwiek był bardzo dumny z faktu,
iż udało mu się zdobyć pracę w tej znanej placówce. Po prostu nie miał pewnoci, jak
Prilicla jest w stanie zabezpieczyć się przeciwko różnym warunkom, z którymi
wkrótce się zetknie, a jego przemowa była wstępem do właciwego tematu.
Niepotrzebnie się jednak denerwował, bowiem Prilicla zademonstrował mu jak to ów
lekki, półprzejrzysty strój ochronny, który ocalił go przy luku nr 6, można było
wzmacniać od wewnątrz polem siłowym o małym natężeniu, podobnym do tego,
którego używano do zabezpieczenia statków międzygwiezdnych przed meteorytami.
W razie potrzeby Prilicla mógł również zgiąć do wewnątrz nogi nie pozostawiając ich
na zewnątrz kombinezonu, tak jak to uczynił przy luzie.
Kiedy przebierali się przed wejciem do przeznaczonej dla klasy AUGL częci Oddziału
Pediatrycznego, skąd mieli zacząć obchód, Conway zaznajamiał asystenta z historią
choroby znajdujących się tu istot.
W pełni rozwinięty osobnik klasy fizjologicznej AUGL był dwunastometrowym,
jajorodnym, rybiokształtnym, opancerzonym mieszkańcem planety Chalderescol II.
Jednak stworzenia znajdujące się obecnie na oddziale wylęgły się dopiero szeć
tygodni temu i miały zaledwie metr długoci. Dwa wczeniejsze mioty z tej samej matki
były, podobnie zresztą jak i ten, pod każdym względem normalne, a potomstwo
wyglądało na cieszące się dobrym zdrowiem. Mimo to dwa miesiące później żadne z
dzieci nie pozostało przy życiu. Sekcja przeprowadzona na ich planecie wykazała, że
powodem mierci było ostre zwapnienie chrząstek praktycznie we wszystkich stawach
ich ciał, ale nie wyjaniła powodu owego schorzenia. Obecnie Szpital bacznie ledził
potomstwo z ostatniego wylęgu, a Conway zaczął mieć nadzieję, że sprawdzi się
powiedzenie, iż do trzech razy sztuka.
- Obecnie zaglądam do nich codziennie - mówił Conway - a co trzeci dzień biorę
hipnotamę AUGL i przeprowadzam dokładne badanie. Teraz, jako mój asystent, pan
będzie musiał robić to samo. Kiedy jednak weźmie pan tamę, to radzę panu
wymazać ją zaraz po badaniu, chyba że zechce pan chodzić przez cały dzień w
połowie przekonany, że jest pan rybą, zachowując się odpowiednio do tego...
- Podobna krzyżówka byłaby intrygująca, ale powodowałaby niewątpliwie ogromną
dezorientację - zgodził się Prilicla. Jego ciało z wyjątkiem dwóch manipulatorów, było
obecnie całkowicie ukryte w kokonie stroju ochronnego, odpowiednio obciążonego,
by zmniejszyć kłopotliwy wypór cieczy. Widząc, że Conway również jest gotów,
asystent włączył mechanizm luzy; a kiedy już weszli do wielkiego zbiornika ciepłej,
zielonkawej cieczy, który stanowił salę szpitalną AUGL, zapytał:
- Czy pacjenci pozytywnie reagują na leczenie?
Conway potrząsnął głową. Potem, uwiadomiwszy sobie, że gest ten może nic nie
znaczyć dla osobnika klasy GLNO, dodał:
- Jestemy nadal na etapie rozpoznania i leczenie jeszcze się nie rozpoczęło. Mam
jednak kilka pomysłów, których nie mogę panu przedstawić, dopóki nie weźmiemy
jutro obaj tamy AUGL. W każdym razie pewien jestem, że dwóch z naszych trzech
pacjentów wyjdzie z tego - w sumie ten trzeci będzie musiał posłużyć jako królik
dowiadczalny, by uratować pozostałych dwóch. Objawy pojawiają się i pogłębiają
bardzo szybko - dodał - i włanie dlatego potrzebna mi taka cisła obserwacja. Teraz,
kiedy punkt krytyczny jest tak blisko, trzeba chyba będzie przejć na obserwację w
odstępach trzygodzinnych, toteż opracujemy sobie jaki grafik, żeby nie stracić za
dużo snu. Widzi pan, im szybciej wykryjemy pierwsze objawy, tym więcej czasu
będziemy mieli na działanie i tym większe szanse na uratowanie wszystkich trzech.
Bardzo chciałbym, żeby mi wyszedł taki "hat-trick".
Powiedziawszy to Conway pomylał, że Prilicla i tak jeszcze nie będzie wiedział, co to
takiego "hat-trick", ale wkrótce się dowie, jak należy interpretować te wszystkie jego

background image

skinienia, gesty i przenonie. Conway przeszedł kiedy przez to samo jako podwładny
zwierzchników - nieziemców; czasem zachodził w głowę, klnąc na czym wiat stoi,
dlaczego to nikt nie wymylił hipnotamy z idiomatyki pozaziemskiej do pomocy takim
wieżo upieczonym stażystom, jak on. Były to jednak tylko myli powierzchowne; w
głębi duszy Conway widział obraz ostry i niewzruszony, jakby namalowany, młodego
osobnika, nieledwie w fazie embrionalnej, którego rozwijający się szkielet zewnętrzny
składający się z około setki płytek kostnych zazwyczaj swobodnie przesuwających
się czy poruszających na elastycznych zawiasach chrząstek, by umożliwić
poruszanie się i oddychanie, miał oto przeistoczyć się w skamieniałą skorupę,
więżącą, na krótką już tylko chwilę, zamkniętą w niej oszalałą wiadomoć...
- Czy mogę być w czym pomocny? - zapytał Prilicla odwołując w mgnieniu oka myli
Conwaya z niedalekiej przyszłoci do teraźniejszoci. Cinrussańczyk przyglądał się
trzem smukłym, opływowym kształtom migającym po wielkim zbiorniku. Zapewne
zastanawiał się, w jaki sposób uda się przytrzymać które ze stworzeń na czas
konieczny do zbadania. - Szybko się poruszają, prawda? - dodał.
- Owszem - odparł Conway. - Poza tym są bardzo delikatne i tak młode, że
praktycznie w chwili obecnej nie można ich uznać za istoty obdarzone rozumem.
Łatwo je przerazić, a każda próba zbliżenia się wprawia je w taką panikę, że szaleją
po zbiorniku, dopóki nie wyczerpią swych sił lub nie doznają kontuzji uderzając o
ciany. Musimy więc założyć pole minowe...
W kilku słowach wyjanił i zademonstrował, jak należy rozmiecić pojemniki ze rodkiem
nasennym, który rozpuszcza się w wodzie, oraz w jaki sposób łagodnie i z daleka
naprowadzić na owe "miny" nieuchwytnych pacjentów. Później, już kiedy obaj
zajmowali się badaniem trzech nieruchomych ciałek i Conway zobaczył, jak czuły i
precyzyjny był dotyk manipulatorów Prilicli i jak bystre jego wnioski, wzrosły jego
nadzieje na pomylny dla pacjentów obrót sprawy.
Po wyjciu z ciepłego i, zdaniom Conwaya, przyjemnego rodowiska sali AUGL przeszli
obaj do sekcji istot radioaktywnych. Tym razem badanie znajdujących się tam
pacjentów przebiegało zza szeciometrowej osłony, za pomocą zdalnie sterowanych
mechanizmów. W tej częci Oddziału Pediatrycznego nie było nic pilnego. Wchodząc
Conway pokazał Prilicli mnóstwo rur zbiegających się w tym miejscu. Wyjanił, że
Wydział Eksploatacji wykorzystuje sekcję radioaktywną jako zapasowy reaktor do
owietlania i ogrzewania Szpitala.
Przez cały czas głoniki w cianach przekazywały monotonnym głosem informacje o
poszukiwaniach uciekiniera. Nie znaleziono go jeszcze; natomiast wzrastała iloć
pomyłkowych rozpoznań i zwykłych przywidzeń. Conway nie miał zbyt wysokiej opinii
o tym SRTT od czasu rozmowy z O'Marą, ale teraz trochę się zaniepokoił na myl o
tym, co zbiegły goć może nabroić szczególnie w jego oddziale, nie mówiąc już o tym,
że niektórzy sporód pacjentów też mogą mu co zrobić. Gdyby choć trochę więcej
wiedział o nim, gdyby miał jakie pojęcie o jego sile... Postanowił porozumieć się z
O'Marą.
- Według ostatnio otrzymanych informacji - odpowiedział naczelny psycholog na
pytanie Conwaya - klasa SRTT rozwinęła się na planecie krążącej wokół swego
słońca po orbicie ekscentrycznej. Zmiany geologiczne i klimatyczne były tego
rodzaju, że do przeżycia potrzebny był wysoki stopień zdolnoci adaptacyjnych. Istoty
te, zanim osiągnęły stadium inteligencji, posługiwały się jako metodą obrony albo
przybieraniem jak najbardziej przerażającej normy, albo też upodabnianiem się do
napastnika w nadziei, że w ten sposób unikną wykrycia. Ochronna mimikra stała się
najpowszechniejszą metodą unikania niebezpieczeństwa, do tego stopnia, że proces
ów stał się prawie automatyczny. Kolejne dane dotyczą rozmiarów i masy ciała tych
istot w różnym wieku, z których wynika, że rasa ta jest długowieczna. Te niezbyt

background image

pomocne informacje, wydobyte ze sprawozdania statku badawczego, który tę planetę
odkrył, kończą się zastrzeżeniem, że to wszystko jest tylko do naszej informacji, oraz
wzmianką, jakoby omawiane istoty nigdy nie chorowały. Ha!
- Zgadzam się z panem - powiedział Conway.
- Jeden szczegół, być może, wyjania, dlaczego ten SRTT wpadł w panikę po
przylocie - dodał O'Mara. - Wród tych istot obowiązuje zwyczaj, że przy mierci rodzica
obecni są najmłodsi potomkowie, a nie najstarsi. Istnieje niezwykle silny związek
emocjonalny pomiędzy rodzicem a najmłodszym dzieckiem. Ocena masy ciała
pozwala uznać naszego uciekiniera za osobnika bardzo młodego. Oczywicie nie jest
to noworodek, ale daleko mu do dojrzałoci.
Conway wciąż jeszcze rozmylał nad tym, co przed chwilą usłyszał, podczas gdy
major mówił dalej.
- Co do jego ograniczeń, przypuszczam, że sekcja metanodysznych jest dla niego za
zimna, podczas gdy oddział radioaktywnych zbyt gorący, podobnie jak owa sławetna
łaźnia turecka na poziomie osiemnastym, gdzie znajdują się istoty oddychające parą
wodną o niezwykle wysokiej temperaturze. Poza tym, wiem tyle co i pan na temat
tego, gdzie się może w tej chwili znajdować.
- Gdybym zobaczył tego rodzica, może by to co pomogło - odrzekł Conway. - Czy to
będzie możliwe?
- Ledwo ledwo - mruknął sucho O'Mara po dłuższej chwili milczenia. - W najbliższym
otoczeniu pacjenta aż się roi od Diagnostyków i innych supermenów medycyny... Ale
niech pan przyjdzie po zakończeniu obchodu, a postaram się to załatwić.
- Dziękuję panu - odparł Conway i przerwał połączenie.
Wciąż jeszcze miał niejasne wątpliwoci co do przybysza; jakie ponure przeczucie, że
nie było to jego ostatnie zetknięcie z tym pozaziemskim nieletnim chuliganem, który
w najwyższym stopniu opanował sztukę charakteryzacji. Conway pomylał kwano, że
może oto jego bieżące zajęcia obudziły w nim instynkt macierzyński; gdy jednak
zreflektował się, ile szkody może spowodować taki osobnik klasy SRTT - wliczając w
to szkody w sprzęcie i umeblowaniu, zakłócenia regularnoci ważnych terapii oraz
rany, a może nawet mierć spowodowaną niewiadomym działaniem zrobiło mu się
cokolwiek niedobrze.
Bowiem nieudane polowanie na uciekiniera uprzytomniło mu pewien bardzo
niepokojący fakt, że SRTT nie był zbyt młody i niedojrzały, aby nie poradzić sobie ze
luzami łączącymi poszczególne sekcje...
Na wpół gniewnie, Conway odsunął te bezpłodne obawy w głąb myli i zaczął udzielać
Prilicli wyjanień na temat pacjentów na sali, którą mieli zaraz wizytować, a także w
sprawie rodków zabezpieczających i metod badań koniecznych w przypadku
przebywających tam istot.
Na sali tej znajdowało się dwadziecia osiem młodych osobników klasy FROB. Były to
niskie, przysadziste, niezwykle silne istoty pokryte rogowatym naskórkiem niczym
elastyczną płytą pancerną. Dorosłe osobniki tej rasy, przy znacznie zwiększonej
masie ciała, poruszały się powoli i ociężale, ale malcy migali zdumiewająco szybko,
jak na siłę ciążenia czterokrotnie przewyższającą ziemskie oraz wysokie cinienie
atmosferyczne ich naturalnego rodowiska. W tych warunkach obchód odbywał się w
ciężkich kombinezonach, a personel medyczny i pomocniczy nigdy nie poruszał się
po podłodze, z wyjątkiem nagłych, niebezpiecznych przypadków. Do badań
unoszono pacjentów z podłogi specjalnym wyciągiem zakończonym chwytakiem;
wciągano ich do specjalnej kopułki w stropie, gdzie usypiano ich przed zwolnieniem
uchwytu. Zastrzyk usypiający podawano długą, niezwykle mocną igłą, którą trzeba
było wbić w miejscu połączenia tułowia z przednią nogą - od strony brzucha. Było to
jedno z nielicznych miękkich miejsc na ciele tych istot.

background image

- ... Sądzę, że złamie pan wiele igieł, zanim się pan tego nauczy - zakończył
wyjanienia Conway - ale nic nie szkodzi; niech pan tylko nie sądzi, że sprawia im pan
ból. Te słodkie maleństwa są tak gruboskórne, że gdyby obok którego wybuchła
bomba, ledwie zmrużyłby oko.
Zamilkł na kilka sekund. Nadal jednak szybko maszerował w kierunku sali FROB
wraz z Priliclą, którego szeć wieloczłonowych, cienkich jak ołówki odnóży zajmowało
bez mała cały korytarz, zawsze jednak jako dalej od nóg Conwaya. Minęło już
uczucie stąpania po skorupach jaj, którego Conway doznawał, gdy szedł obok Prilicli.
Nie bał się już, że Cinrussańczyk pokruszy się i rozpadnie pod lada dotknięciem.
Prilicla udowodnił już swą umiejętnoć unikania wszelkich kontaktów, które mogą być
dlań szkodliwe, a robił to, zdaniem przyzwyczajonego już Conwaya, w sposób
zarówno zwinny jak i wdzięczny.
Pomylał, że człowiek umie przyzwyczaić się do każdego współpracownika.
- Wracając jednak do naszych gruboskórnych maluchów podsumował - sile fizycznej
tego gatunku, a szczególnie dotyczy to osobników młodszych, nie towarzyszy
odpornoć na zakażenia bakteryjne i wirusowe. Później zaczynają wytwarzać
konieczne przeciwciała i jako doroli są nieprzyzwoicie wręcz zdrowi, ale w okresie
dzieciństwa...
- Łapią wszelkie choroby - wpadł mu w słowo Prilicla. - W tym wszystkie nowo
wykryte.
Conway zamiał się.
- Zapomniałem, że osobniki klasy FROB trafiają do większoci szpitali pozaziemskich,
i że mógł się pan już z nimi zapoznać. Wie pan również, że owe dolegliwoci rzadko
kończą się miercią dziecka, ale ich leczenie jest długie, skomplikowane i
niewdzięczne; bo gdy tylko się kończy, malcy łapią zaraz nową chorobę. Żaden z
naszych dwudziestu omiu przypadków nie jest poważny; właciwie są one u nas tylko
dlatego, że próbujemy tu opracować uderzeniową surowicę, która sztucznie
wytwarzałaby u nich ową odpornoć na zakażenia pozostającą im na całe życie i...
Stop!
Ostatnie słowo wypowiedział ostro, cicho, popiesznie, jakby krzyknął szeptem.
Prilicla zamarł przywarłszy do podłogi zaopatrzonymi w przyssawki nogami, patrząc
wraz z Conwayem w głąb korytarza na istotę, którą przed chwilą wyłoniła się z
przecznicy.
Osobnik ten na pierwszy rzut oka wyglądał jak Illensańczyk. Bezkształtne; pokryte
kolcami ciało, z suchą, szeleszczącą błoną spinającą górne i dolne wyrostki, należało
niewątpliwie do chlorodysznych osobników klasy PVSJ. Ale były tam też dwie macki
gębowe przeniesione z klasy FGLI oraz płat sierci z klasy DBLF i, tak jak oni, osobnik
ów oddychał atmosferą bogatą w tlen.
Mógł to być tylko poszukiwany uciekinier.
Mając przed sobą wcielone zaprzeczenie wszelkich prawideł fizjologii Conway
poczuł, jak mu serce łomocze gdzie w gardle. Pamiętając o cisłych zaleceniach
O'Mary, by nie przestraszyć przybysza, próbował wymylić co przyjaznego,
uspokajającego. Jednak SRTT rzucił się do ucieczki natychmiast, gdy ich zobaczył, a
jedyne słowa, jakie przyszły do głowy Conwayowi, były:
- Szybko, za nim!
Biegnąc na olep dotarli do skrzyżowania i pucili się korytarzem, którym uciekał SRTT.
Prilicla mknął po suficie, by nie trafić pod stopy Conwaya. Jednak to, co ujrzeli,
sprawiło, że Conway zapomniał o wszystkich zaleceniach o łagodnym i przyjaznym
postępowaniu.
- Stój, durniu! - ryknął. - Nie idź tam!

background image

Uciekinier znajdował się u wejcia na salę FROB. Ścigający go Conway i Prilicla
dotarli do luzy o sekundę za późno i bezsilnie patrzyli przez okienko, jak SRTT
otwiera drzwi wewnętrzne i pociągnięty przez siłę ciążenia czterokrotnie
przewyższającą normalne, niknie im z oczu. W rezultacie drzwi wewnętrzne
zamknęły się automatycznie pozwalając lekarzom wejć do luzy i przygotować się do
warunków na sali.
Conway jak oszalały przebierał się w ciężki kombinezon, który znajdował się w
komorze luzy. Szybko włączył degrawitator kompensujący ciążenie wewnątrz sali.
Prilicla postępował podobnie z własnym ekwipunkiem. Sprawdzając zaciski i zapięcia
kombinezonu i przeklinając tę zbędną stratę czasu Conway patrzył przez okienko do
wnętrza sali, a to co widział, przyprawiało go o dreszcz przerażenia.
Pseudo-illensańskie ciało przybysza leżało rozpłaszczone na podłodze. SRTT
dygotał z lekka; a oto już jeden z większych pacjentów zbliżał się z łoskotem, by
obejrzeć ten osobliwie wyglądający przedmiot. Zapewne jedną ze swych olbrzymich
płaskich stóp nastąpił na leżącego zbiega, ten bowiem szarpnął się nagle i zaczął się
szybko i niewiarygodnie przeistaczać. Słabe, błoniaste wyrostki przedstawiciela klasy
PVSJ jakby wtopiły się w ciało, które przybrało ów kocisty, jaszczurowaty kształt z
groźnymi rogowatymi mackami, który obaj lekarze widzieli przy luzie nr 6. Była to
najbardziej przerażająca postać klasy SRTT.
Jednak masa młodego pacjenta była prawie pięciokrotnie większa od masy
przybysza, toteż nic dziwnego, że FROB wcale się nie przestraszył. Opucił swą
masywną głowę w dół i trącił uciekiniera posyłając jego ciało ku przeciwległej cianie
oddalonej o szeć metrów. FROB chciał się bawić.
Obaj lekarze wydostali się już ze luzy i zaleźli się na galeryjce pod sufitem, skąd
widok był lepszy. SRTT znowu się przeistaczał. Widocznie jaszczurczy kształt nie
zdał egzaminu przy czterokrotnym ciążeniu przeciwko tym nieletnim potworom i
przybysz próbował czego innego.
FROB zbliżył się doń ponownie i obserwował go jak urzeczony.
V

- Doktorze Prilicla - rzekł pospiesznie Conway - czy potrafi pan obsługiwać chwytak?
Dobrze! Proszę więc się nim zająć...
Gdy Prilicla pomykał po galeryjce do kopuły sterowni, Conway ustawił degrawitator
na nieważkoć i skoczył w kierunku podłogi.
- Będę panem kierował z dołu! - zawołał.
Mały FROB jednak bardzo dobrze znał Conwaya, który najpewniej nieźle mu zalazł
za skórę nie chcąc się w nic bawić poza wbijaniem igieł w ciało malca mocno
przytrzymywanego chwytakiem na miejscu. Toteż mimo rozpaczliwych okrzyków
Conwaya i wymachiwania ramionami, FROB nie zwracał na niego uwagi. Natomiast
pozostali pacjenci okazali zainteresowanie nadal przemieniającym się uciekinierem...
- Nie! - krzyknął Conway widząc z przerażeniem, jaki ma być efekt transformacji. -
Nie! Stój! Zmień się w co innego!
Jednak było już za późno. Zdawało się, że wszyscy pacjenci oddziału galopują ku
przybyszowi z grzmiącą wrzawą podnieconych charknięć i pisków, które
autotranslator przetłumaczył jako: - Lala! Laleczka! Daj mi lalę!
Wyskakując w górę, by uniknąć stratowania, Conway popatrzył w dół na kłębowisko
pacjentów, przekonany, iż nieszczęsny SRTT pożegnał się już z życiem. Ale nie
przybyszowi udało się jako uciec czy też wyliznąć spod tratujących go nóg oraz
ciekawych, uderzających jak maczugi głów. Przywarł teraz ciasno do ciany;
potłuczony, nadal jednak zachowując kształt, który przybrał niczym kameleon w
błędnym przewiadczeniu, że jako miniaturowy FROB będzie bezpieczny.

background image

- Szybko! Łap go! - wolał Conway.
Prilicla nie zasypiał gruszek w popiele. Masywne szczęki chwytaka wisiały już nad
oszołomionym, ledwie ruszającym się uciekinierem. Zatrzasnęły się włanie w tej
chwili, kiedy rozległ się okrzyk. Conway schwycił się jednej z lin wyciągu i wraz z
chwytakiem uniósł się w górę.
- Już ci nic nie grozi - powiedział do zbiega. - Uspokój się. Chcę ci pomóc...
W odpowiedzi nastąpił tak silny wstrząs, że Conway omal nie odpadł od liny. Nagle
SRTT przemienił się w kłębek giętkich olizgłych zwojów, które przesunęły się między
szczękami chwytaka i z klanięciem opadły na podłogę. Mali pacjenci zatrąbili
ochoczo i ruszyli do kolejnego ataku.
Conway pomylał z przerażeniem połączonym ze współczuciem i jednoczenie ze
zniecierpliwieniem, że SRTT, który doznał pierwszego szoku zaraz po przybyciu, od
tamtej chwili cały czas uciekał, a obecnie był zbyt przestraszony, by można było mu
pomóc, tym razem nie wyjdzie z tego cało. Chwytak był bezużyteczny, ale istniała
jeszcze jedna możliwoć. Jeli ułatwi ucieczkę przybyszowi, ten przynajmniej wyżyje,
choć O'Mara pewnie obedrze Conwaya potem ze skóry.
Na cianie naprzeciwko luzy wejciowej znajdowały się drzwi, przez które małych
pacjentów przywożono na salę. Były to zwykłe drzwi, ponieważ w znajdującym się za
nimi korytarzu, który prowadził do bloku operacyjnego dla klasy FROB, utrzymywano
podobne ciążenie i cinienie powietrza, jak na sali. Conway popłynął w powietrzu ku
włącznikowi mechanizmu otwierającego i rozsunął drzwi na ocież patrząc, jak SRTT,
który nie postradał ze strachu zmysłów do tego stopnia, by nie dostrzec drogi
ucieczki, przemyka się na zewnątrz. Drzwi zamknęły się w samą porę, zanim małym
pacjentom udało się za nim pogonić. Następnie Conway skierował się w stronę
kopuły sterowniczej, by o całym tym strasznym wydarzeniu donieć O'Marze.
Sytuacja bowiem była znacznie gorsza, niż się wszystkim wydawało. Gdy Conway
znajdował się jeszcze po drugiej stronie sali, ujrzał co, co poważnie utrudniało
schwytanie i uspokojenie uciekiniera, a także wyjaniało, dlaczego SRTT nie
zareagował na jego słowa, gdy siedział w chwytaku. Na podłodze leżały bowiem
potrzaskane, stratowane szczątki autotranslatora przybysza.
Gdy Conway miał już włączyć interkom, Prilicla zapytał go:
- Przepraszam, panie doktorze, czy moja zdolnoć wyczuwania pańskich emocji
drażni pana? Czy gdybym głono powiedział, co stwierdziłem, byłoby to dla pana
niewygodne?
- Hę? Co takiego? - zdziwił się Conway. Pomylał, że pewnie w tej chwili aż bucha od
niego zniecierpliwieniem wynikającym z tego, że jego asystent wybrał sobie
rzeczywicie wspaniały moment, by zadawać t a k i e pytania! Zrazu chciał co
odburknąć, ale po namyle uznał, że kilka chwil zwłoki w sprawozdaniu dla O'Mary nie
będzie miało znaczenia, a być może, dla Prilicli jest to ważna sprawa. Ci nieziemcy
są czasem zabawni.
- Odpowiedź na oba pytania brzmi "nie" - odparł krótko. - Choć w tym drugim
przypadku, gdyby w pewnych okolicznociach przekazał pan swe obserwacje osobie
trzeciej, mógłbym być zakłopotany. A czemu pan pyta?
- Dlatego, że zdawałem sobie sprawę z pańskiego zaniepokojenia o los owego SRTT
w konfrontacji z pańskimi pacjentami - odparł Prilicla - a obawiam się jeszcze bardziej
zwiększyć to zaniepokojenie mówiąc panu o rodzaju i natężeniu emocji, jakie przed
chwilą wykryłem w mylach tej istoty.
- Wal pan - westchnął Conway. - Gorzej jak teraz być nie może...
Ale mogło i było.
Gdy Prilicla skończył mówić, Conway oderwał dłoń od wyłącznika interkomu, jak
gdyby guzikowi wyrosły nagle zęby i ugryzły go.

background image

- Tego mu nie mogę powiedzieć przez interkom! - wybuchnął. - Na pewno dotarłoby
to do pacjentów, a gdy oni się dowiedzą, lub choćby kogo z personelu, wybuchnie
panika.
Przez chwilę cały się trząsł.
- Chodźmy! - zawołał. - Trzeba znaleźć O'Marę!
Jednak naczelnego psychologa nie było w jego gabinecie ani w przyległym
pomieszczeniu hipnotamoteki. Ale jeden z jego asystentów widział go, jak gnał na
czterdziesty siódmy poziom do sali obserwacyjnej nr 3.
Było to ogromne pomieszczenie o wysokim stropie, w którym utrzymywano siłę
ciążenia i temperaturę odpowiednią dla ciepłokrwistych istot tlenodysznych. Tutaj
lekarze z klas DBDG, DBLF i FGLI przeprowadzali badania wstępne nad co bardziej
zagadkowymi lub egzotycznymi przypadkami, pacjenci za, o ile takie warunki
rodowiskowe były dla nich nieodpowiednie, pozostawali pod wielkimi,
prostopadłociennymi kloszami rozmieszczonymi w odstępach na podłodze. Salę tę
lekceważąco nazywano menażerią. W rodku Conway ujrzał tłum medyków wszelkich
kształtów i ras, zgromadzony wokół klosza stojącego porodku pomieszczenia. Był to
zapewne ów stary i dogorywający SRTT, o którym tyle mówiono, ale teraz Conway
nie miał na nic innego czasu, dopóki nie pomówi z O'Marą.
Naczelnego psychologa zobaczył przy pulpicie łącznoci znajdującym się przy cianie.
Pospieszył w jego kierunku.
Gdy zdawał relację, O'Mara słuchał go bez emocji, kilkakrotnie otwierając usta, jakby
chciał przerwać; za każdym razem jednak zaciskał je jeszcze mocniej, z jeszcze
większą zaciętocią. Kiedy jednak Conway dotarł do tego miejsca w swej opowieci, w
którym ujrzał potrzaskany autotranslator; major gestem nakazał mu milczenie i tym
samym gwałtownym ruchem dłoni nacisnął wyłącznik interkomu.
- Dajcie mi pułkownika Skemptona z Technicznej warknął. - Pułkowniku - zaczął, gdy
tamten się zgłosił nasz zbieg znajduje się w okolicy oddziału pediatrycznego, w sekcji
FROB. Niestety, jest pewna komplikacja, zgubił autotranslator... - Przez chwilę
słuchał słów Skemptona. - Ja też nie wiem - odparł - jakim cudem ma pan go
uspokoić, skoro nie można się z nim porozumieć, ale tymczasem niech pan zrobi, co
się da. Nad sprawą porozumienia włanie pracujemy.
Trzasnął wyłącznikiem w górę, znowu w dół. - Colinsona, z Łącznoci - rzucił. - Witam,
majorze. Potrzebuję połączenia z grupą badawczą korpusu, na planecie, z której
pochodzi nasz uciekinier; tak, tej, o której pan zbierał dane kilka godzin temu. Może
to pan załatwić? Niech przygotują nagranie w jego języku - za chwilę panu powiem,
co ma zawierać - a potem je tu przekażą. Treć tego nagrania, które ma zrobić dorosły
osobnik klasy SRTT, ma być mniej więcej taka...
Przerwał, gdy z głonika buchnęły słowa majora Colinsona. Szef Łącznoci
przypomniał oto pewnemu przyklejonemu do biurka konowałowi, że planeta SRTT
znajduje się po drugiej stronie Galaktyki, że subradio jest tak samo wrażliwe na
zakłócenia, jak normalne, a jego fale wzbogacone o szum wszystkich znajdujących
się po drodze słońc, staną się w istocie nieczytelne.
- Niech więc powtarzają nagranie - odrzekł O'Mara. - Na pewno odróżnicie jakie
słowa i zdania, z których uda się sklecić treć komunikatu. Jest nam to bardzo
potrzebne, a dlaczego, to zaraz panu powiem...
Klasa SRTT skupiała osobniki długowieczne, wyjaniał pospiesznie naczelny
psycholog, które rozmnażały się obojnaczo z wielkim bólem i wysiłkiem, w znacznych
odstępach czasu. Stąd też istniała silna więź uczuciowa, a poza tym co w obecnej
sytuacji było znacznie ważniejsze - posłuszeństwo osobników młodych wobec
starszych. Istniało również przekonanie graniczące niemal z pewnocią, iż niezależnie
od postaci, jaką przybiera przedstawiciel tej rasy, zawsze zachowuje organy mowy i

background image

słuchu, które pozwalają mu porozumiewać się ze swymi pobratymcami. Gdyby więc
dorosły osobnik z tej planety mógł nagrać jaką ogólną reprymendę wystosowana do
młodego, który źle się zachował, kiedy nie powinien, i gdy przekaże się ją do
Szpitala, a tu z kolei odtworzy przez głoniki, wrodzone posłuszeństwo uciekiniera
wobec starszych załatwi sprawę.
- ... I to włanie - powiedział O'Mara do Conwaya wyłączywszy interkom - powinno
rozwiązać nasz drobny problem. Przy odrobinie szczęcia nasz goć za parę godzin
będzie już spokojny. Tak więc już po pańskim zmartwieniu, niech się pan odpręży...
Urwał ujrzawszy wyraz twarzy Conwaya. - Co jeszcze? - zapytał cicho.
Conway skinął głową. - Doktor Prilicla - rzekł wskazując swego asystenta - wykrył to
drogą empatii. Musi pan zdawać sobie sprawę, że psychika uciekiniera jest w
paskudnym stanie: smutek z powodu umierającego rodzica, przerażenie, którego
doznał przy luzie nr 6, gdy wszyscy rzucili się w jego kierunku, wreszcie ta młócka,
przez którą przeszedł na sali małych FROB-ów. Osobnik ten jest młody, niedojrzały,
a te przejcia spowodowały, że kieruje się teraz czysto zwierzęcymi odruchami. Poza
tym... hm... Conway zwilżył zeschnięte usta - ... czy kto sprawdził, kiedy ten SRTT
ostatnio jadł?
Istotne znaczenie tego pytania nie uszło również uwagi O'Mary. Zbladł nagle i
ponownie chwycił mikrofon interkomu.
- Dajcie mi szybko Skemptona! - warknął. - Skempton? Pułkowniku, może to zabrzmi
melodramatycznie, ale niech pan włączy tłumik pańskiego interkomu. Jest jeszcze
jedna komplikacja...
Odchodząc od biurka O'Mary Conway pytał sam siebie, czy ma zatrzymać się
jeszcze na krótkie spojrzenie na umierającego SRTT, czy też pospieszyć na swój
oddział. Podczas niedawnego dramatycznego kontaktu z uciekinierem Prilicla wykrył
w jego umyle silne uczucie głodu oprócz spodziewanego strachu i zmącenia myli. To
włanie spowodowało, że najpierw Conway, a potem O'Mara i Skempton pojęli, iż
przybysz stał się miertelnie niebezpieczny. Młode osobniki wszystkich ras są z reguły
samolubne, okrutne i dzikie; powodowany nasilającymi się mękami głodowymi ich
SRTT na pewno zdecyduje się na kanibalizm. W swym obecnym stanie psychicznym
nawet nie uwiadomi sobie tego, ale to nie zrobi już żadnej różnicy pacjentom, którzy
staną się jego ofiarami.
Jaka szkoda, że pacjenci Conwaya byli w większoci mali, bezbronni i... smaczni.
Z drugiej strony spojrzenie na rodzica może zasugerować mu jaką metodę
postępowania z potomkiem, za jego ciekawoć dotycząca miertelnego przypadku
istoty klasy SRTT nie ma z tym nic wspólnego...
Starał się włanie przysunąć jak najbliżej klosza ze znajdującym się pod nim
pacjentem, nie potrącając jednoczenie zasłaniającego mu widok lekarza, gdy ten
obrócił się z irytacją pytając: - A może wlezie mi pan na plecy, do cholery?... A, witam
pana, Conway. Przyszedł pan tu, by podsunąć kolejną uzasadnioną,
nieprawdopodobną sugestię, prawda?
Był to doktor Mannon ongi zwierzchnik Conwaya, obecnie awansowany na starszego
lekarza z szybkimi widokami na tytuł Diagnostyka. Jak już kilkanacie razy wyjaniał
Conwayowi, zaprzyjaźnił się z nim dlatego zaraz po jego przybyciu do Szpitala, że
miał słaboć do bezpańskich psów, kotów i wieżo upieczonych medyków. Aktualnie
zezwolono mu na stałe przetrzymywanie w głowie treci jedynie trzech hipnotam -
mikrochirurga z Tralthanu oraz dwóch chirurgów z niskograwitacyjnych klas LSVO i
MSVK, toteż przez znaczną częć dnia jego reakcje były całkiem ludzkie. W chwili
obecnej, unosząc ze zdziwieniem brwi przyglądał się Prilicli, który nie był w stanie
przecisnąć się przez tłum zgromadzony wokół klosza.

background image

Conway wdał się w szczegółowy opis charakteru i osiągnięć nowego asystenta, ale
Mannon mu przerwał.
- Wystarczy, chłopcze - zahuczał. - Zaczyna to brzmieć jak przesadnie pochlebna
opinia służbowa. Lekka ręka i zdolnoci empatyczne będą panu bardzo pomocne w
waszym obecnym zajęciu. To mogę przyznać. No, ale zawsze dobierał pan sobie
osobliwych współpracowników - latające kulki gnoju, owady, dinozaury i tym podobne
- sam pan przyzna, że doć dziwaczne istoty. Nie licząc tej pielęgniareczki z
dwudziestego trzeciego poziomu, przy czym muszę tu pochwalić pański gust...
- Czy nastąpił jaki przełom w tym przypadku, panie doktorze? - zapytał Conway
zdecydowanie wracając do głównego toku rozmowy. Mannon był najzacniejszym
człowiekiem pod słońcem, ale miał przykry zwyczaj drażnienia się z kim aż do bólu.
- Żaden - odparł Mannon. - A to, co mówiłem o nieprawdopodobnych sugestiach, to
szczera prawda. Wszyscy je tu wysuwają; zwykła technika diagnostyczna jest
zupełnie bezużyteczna. Niech mu się pan tylko przyjrzy!
Zrobił miejsce Conwayowi, który poczuwszy na ramieniu co jakby dotknięcie ołówka
domylił się, że Prilicla również pochyla się, by spojrzeć na SRTT.
VI

Stworzenie pod kloszem wymykało się wszelkim opisom z tego prostego powodu, że
od momentu rozpoczęcia rozpadu próbowało jednoczenie przybrać wiele różnych
postaci. Były tam wyrostki zarówno stawowe jak i mackowate, połacie ciała pokryte
łuskami, skórą i zrogowaceniami, zmarszczona powłoka obok zaczątków otworów
gębowych i skrzelowych, co łącznie dawało przeraźliwą mieszaninę. Jednak
szczegóły fizjologiczne były niewyraźne, bowiem cała zwiotczała masa ciała była
miękka, rozpływająca się niczym figura woskowa zbyt długo stojąca w ciepłym
pomieszczeniu. Przez cały czas na dno klosza wyciekał płyn z ciała pacjenta; jego
poziom sięgał już piętnastu centymetrów.
Conway przełknął linę.
- Zważywszy na zdolnoć adaptacyjną tego gatunku Powiedział - na jego niewrażliwoć
na urazy fizyczne, a także mając na uwadze ów niesamowity powikłany stan jego
ciała powiedziałbym, że możemy tu mieć do czynienia z problemem wynikającym z
przyczyn psychologicznych.
Mannon popatrzył na niego przeciągle z razem podziwu na twarzy.
- Przyczyny psychologiczne, co? - odparł sucho. Cudownie! A cóż innego mogłoby
spowodować taki stan pacjenta, który jest niewrażliwy zarówno na urazy jak i
zakażenia bakteryjne, jeli nie awaria mózgownicy? Nie zechciałby pan bliżej
sprecyzować tej swojej hipotezy?
Conway poczuł, że uszy i kark pieką go ze wstydu. Nie odezwał się.
Mannon mruknął co, po czym mówił dalej: - Ten płyn, w którym roztapia się jego
ciało, to zwykła woda plus parę niegroźnych mikroorganizmów, które w nim pływają.
Próbowalimy wszelkich fizycznych i psychologicznych metod leczenia, jakie nam
przyszły do głowy, ale bez rezultatu. Niedawno kto zasugerował, by pacjenta
zamrozić - po to, żeby zahamować rozpad ciała, jak i po to, by dało to nam więcej
czasu na nowe pomysły. Jednak sprzeciwiono się temu, ponieważ w obecnym stanie
taki zabieg mógłby pacjenta natychmiast zabić. Kilka istot z ras telepatycznych
usiłowało dostroić się do jego myli mając nadzieję, ze w ten sposób mu pomogą, za
O'Mara zabrnął nawet tak daleko w redniowiecze, że próbował prymitywnej metody
elektrowstrząsów. Nic jednak nie skutkuje. W sumie zebralimy, pojedynczo i w
konsyliach, opinie prawie wszystkich ras Galaktyki, a mimo to nie możemy dojć, co
mu dolega...

background image

- Skoro podłoże jest psychologiczne - wtrącił Conway - to moim zdaniem telepaci
powinni...
- Nie - odrzekł Mannon. - U tej istoty funkcje umysłowe i pamięciowe rozmieszczone
są równomiernie na całym ciele, a nie zamknięte w trwałej puszce czaszkowej.
Inaczej nie mogłaby ona dokonywać tak poważnych zmian w swej strukturze
fizycznej. W chwili obecnej jej umysł zanika, rozpada się na coraz to mniejsze
zespoły, tak małe, że telepaci nie mogą na nie wpływać.
- Ten SRTT to istne dziwadło - kontynuował Mannon w zamyleniu. - Oczywicie
wywodzi się drogą ewolucji z życia oceanicznego, ale potem na jego planecie
nastąpiły wybuchy aktywnoci wulkanicznej, trzęsienia ziemi, powierzchnia planety
pokryła się siarką i kto wie czym jeszcze, a w końcu drobne zakłócenie aktywnoci ich
słońca przemieniło całą planetę w pustynię, którą jest do dzi. Mieszkańcy tej planety
musieli mieć wysoką zdolnoć adaptacji, by to wszystko przeżyć. A ich sposób
rozmnażania się - przez pączkowanie i podział, w trakcie których rodzic traci znaczną
częć swej masy - jest również ciekawy, ponieważ oznacza to, że młody osobnik,
powstając, bierze ze sobą znaczną częć ciała/mózgu rodzica. Noworodek nie
przejmuje pamięci wiadomej, ale zatrzymuje wspomnienia podwiadome, które
pozwalają mu przystosować się...
- Ale to oznacza - wybuchnął Conway - że jeli rodzic przekazuje potomstwu częć
swego ciała/mózgu, to pamięć podwiadoma poszczególnych osobników sięga...
- A włanie podwiadomoć jest siedliskiem wszelkich psychoz - przerwał mu O'Mara,
który w tym momencie stanął za nimi. - Niech pan już nic nie mówi, sama myl o tym
jest dla mnie koszmarem. Już sobie wyobrażam psychoanalizę pacjenta, którego
podwiadomoć sięga wstecz na pięćdziesiąt tysięcy lat...
Wkrótce potem rozmowa urwała się i Conway, nadal w obawie o to, co porabia SRTT
junior, pospieszył na oddział dziecięcy. W jego okolicy aż roiło się od techników i
umundurowanych na zielono kontrolerów, ale uciekiniera nikt od tamtej pory nie
widział. Conway wyznaczył jednej z pielęgniarek - tej, z której Mannon tak lubił sobie
pokpiwać dyżur w sali AUGL, bowiem spodziewał się, że w każdej chwili co się tam
może zacząć; sam za wraz z Priliclą przygotował się do wejcia do sekcji metanowej.
Tutaj również czekały ich zwykłe czynnoci przy obchodzie. Podczas nich Conway
zamęczał Priliclę pytaniami o stan emocjonalny starszego SRTT. Jednak
Cinrussańczyk nie był w stanie wiele pomóc; powiedział tylko tyle, że wykrył w nim
chęć dezintegracji, której nie potrafił dokładnie opisać, bowiem dotychczas z niczym
podobnym się nie zetknął.
Wszedłszy do sekcji metanowej zauważyli, że Collinson nie tracił czasu: ze ciennych
głoników dobywał się łoskot zakłóceń, przez które ledwie przedzierały się dźwięki w
jakim nieznanym języku - zapewne nagrania z planety SRTT. Conway pomylał, że
gdyby to on był przestraszonym dzieckiem wsłuchującym się w głos starający się
przekrzyczeć podobny ryk, wcale by go to nie uspokoiło. Poza tym atmosfera tej
planety prawie na pewno ma inną gęstoć, co jeszcze powiększa zniekształcenia
głosu. Nie podzielił się tym z Priliclą, ale pomylał, że będzie to istny cud, jeli ta
kakofonia spowoduje skutki zamierzone przez O'Marę.
Jazgot umilkł nagle przerwany wezwaniem: - Doktor Conway proszony jest do
interkomu - po czym rozległ się na nowo z niesłabnącą siłą. Conway pospieszył do
najbliższego aparatu.
- Mówi pielęgniarka Murchinson ze luzy sekcji AUGL, panie doktorze - rozległ się
zdenerwowany głos kobiecy. - Kto... to znaczy co... przeszło przed chwilą obok mnie
do sali głównej. Z początku mylałam, że to pan, ale kiedy toto zaczęło otwierać zawór
wewnętrzny nie założywszy skafandra, zdałam sobie sprawę, że musi to być nasz

background image

zbieg. - Zawahała się. - Ze względu na stan pacjentów nie chciałam wszczynać
alarmu przed porozumieniem się z panem, ale mogę...
- Nie, dobrze pani zrobiła - wtrącił szybko Conway. - Zaraz tam będziemy.
Pięć minut później, gdy znaleźli się przy luzie, pielęgniarka miała już przygotowany
skafander dla Conwaya. Jej własny kombinezon nieco redukował wrażenie wywołane
owym zespołem cech fizjologicznych, który sprawiał, że zatrudnieni w Szpitalu ludzie
nie potrafili patrzeć na nią jedynie z zawodową obojętnocią. Jednak w tej chwili
uwaga Conwaya skupiała się całkowicie na okienku w zaworze wewnętrznym i tym
"czym", co za nim pływało.
To "co" bardzo przypominało Conwaya. Kolor włosów był właciwy, podobnie jak cera
i białe "ubranie". Jednak rysy były całkowicie nieproporcjonalne, a w dodatku
zestawione w taki sposób, że sprawiały straszliwe wrażenie, za szyja i ręce nie
wystawały z kitla - one z niego w y r a s t a ł y. Przypominało to posąg z ołowiu,
niezgrabnie wymodelowany i niedbale pomalowany.
Wiedział, że SRTT nie stanowi na razie zagrożenia dla życia maleńkich pacjentów
sekcji, ale nie na długo, bo przechodził już transformację. Jego ramiona i nogi powoli
się zrastały, za z ciała zaczynały wyłaniać się długie, wąskie wyrostki, bez wątpienia
zaczątki płetw. Pacjenci klasy AUGL byli poza zasięgiem istoty ludzkiej klasy DBDG,
ale SRTT adaptował się już do wody zyskując potrzebną szybkoć.
- Do rodka! - przynaglał Conway. - Musimy go stamtąd przegnać, zanim...
Prilicla jednak nie rozpoczynał owych wygibasów, które w efekcie dawały ochronną
powłokę.
- Wykryłem w jego emocji emocjonalnej interesującą zmianę - rzekł nagle. - W
dalszym ciągu jest tam strach, pomieszanie i dominujące nad wszystkim uczucie
głodu...
- Głodu! - pielęgniarka Murchinson nie zdawała sobie dotąd sprawy ze miertelnego
niebezpieczeństwa, w jakim znaleźli się pacjenci.
- ... Ale jest jeszcze co - mówił Prilicla nie zauważając, że mu przerwano. - Mogę to
opisać jako dalekie uczucie zadowolenia połączone z tą samą dążnocią do
dezintegracji, jaką stwierdziłem niedawno u jego rodzica. Nie wiem jednak, czemu
przypisać tę nagłą zmianę.
Conway mylał tylko o swej trójce maleńkich pacjentów oraz o drapieżnej postaci,
którą przybierał uciekinier.
- Zapewne temu - odparł niecierpliwie - że ostatnie wydarzenia miały wpływ również
na jego równowagę umysłową, a owo ladowe uczucie przyjemnoci pochodzi stąd, że
lubi wodę...
Urwał gwałtownie czując zamęt w mylach galopujących zbyt szybko, by można było
sformułować jaką wypowiedź, czy nawet uporządkowaną, logiczną koncepcję.
Raczej była to gorączkowa gmatwanina faktów, refleksji i szaleńczych hipotez, które
kipiały mu teraz w mózgu, by w końcu, jakim cudownym sposobem uspokoić się i
ułożyć się w... odpowiedź.
Był pewien, że żaden z tych tytanów myli zgromadzonych w sali obserwacyjnej nie
mógł wpać na to rozwiązanie, ponieważ nie mieli oni przy sobie obdarzonego
zdolnociami empatycznymi osobnika w chwili, gdy młody przedstawiciel tej rasy,
bliski pomieszania zmysłów ze strachu i rozpaczy, zanurzył się nagle w ciepłym,
żółtawym płynie wypełniającym sekcję AUGL...
Kiedy inteligentny, dojrzały osobnik o złożonym umyle napotyka na wrażenia
nieprzyjemne i bolesne w odpowiednio wysokim natężeniu, wynikiem tego jest
ucieczka od rzeczywistoci. Zrazu jest to chęć powrotu do prostych, beztroskich dni
dzieciństwa, a potem, gdy okazuje się, że tamten okres nie był ani taki beztroski, ani
taki nieskomplikowany, jakim się go pamięta, następuje ostateczna ucieczka w okres

background image

płodowy i zamarły w bezruchu, w braku aktywnoci umysłowej, stan katatonii. Jednak
dla dojrzałego osobnika SRTT katatoniczny stan płodowy nie był łatwy do
osiągnięcia, ponieważ jego system rozrodczy polegał na tym, że zamiast nie
narodzonego jeszcze płodu znajdującego się w ciepłym i wygodnym łożysku matki,
przyszłym potomkiem była częć dojrzałego ciała rodzica przez cały czas
współuczestnicząca w jego przemianach i działaniach. Bowiem w ciele osobnika
klasy SRTT każda komórka była siedliskiem umysłu - w przypadku istoty, której
wszystkie komórki mogą się wzajemnie wymieniać, jakakolwiek cezura umysłowa
jest niemożliwa.
Jak można podzielić szklankę wody nie odlewając częci do innego pojemnika?
Dlatego też ogarnięty psychozą osobnik zmuszony będzie cofać się coraz dalej i
dalej angażując się po drodze w niezliczone przemiany i adaptacje, w poszukiwaniu
owego nieistniejącego łożyska matki. Będzie cofał się daleko... daleko, aż w końcu
osiągnie ów stan bezrozumny, do którego dążył, a jego umysł, nierozdzielny z ciałem,
stanie się ciepłą wodą kipiącą życiem jednokomórkowym, z którego wykształcił się
drogą ewolucji.
Conway znał już powód dezintegracji ciała SRTT seniora. Co więcej, był pewien, że
zna już sposób rozwiązania tego potwornego rebusu. Gdyby tylko mógł być pewien
tego, że tak jak w przypadku większoci innych gatunków dojrzałe, bardziej złożone
umysły SRTT popadały w szaleństwo szybciej niż umysły młode, nie w pełni
rozwinięte...
Jak przez mgłę uwiadamiał sobie, że podszedł do interkomu i zażądał połączenia z
O'Marą, oraz że pielęgniarka i Prilicla zbliżyli się, by słyszeć, co mówi. Potem
zdawało mu się, że godziny całe minęły, nim naczelny psycholog wchłonął to
wszystko, co usłyszał, i odpowiednio zareagował. W końcu:
- To bardzo pomysłowe, doktorze - odezwał się cierpko major. - Co więcej, jestem
przekonany, że tak się włanie rzeczy mają i nic tu nie da dalsze teoretyzowanie.
Szkoda jedynie, że nasza wiadomoć tego, co się stało, nie pomoże pacjentowi...
- O tym też mylałem - żywo przerwał Conway i według mnie obecnie największym
problemem dla nas jest uciekinier. Jeli wkrótce go nie złapiemy i nie obezwładnimy,
będą poważne ofiary wród personelu i pacjentów, przynajmniej w moim oddziale, o
ile jeszcze nie gdzie indziej. Niestety, z przyczyń technicznych pański pomysł
uspokojenia go za pomocą nagrania w jego języku nie dał, jak dotąd, pozytywnych
rezultatów...
- Ujął to pan bardzo oględnie - odparł sucho O'Mara.
- Ale - mówił dalej Conway - gdyby pomysł ten zmodyfikować w taki sposób, że do
uciekiniera przemówiłby i uspokoił go znajdujący się u nas rodzic. Gdyby go
wyleczyć...
- Wyleczyć go! A co pan sobie myli, do cholery, że co my robimy przez całe trzy
tygodnie? - zapytał gniewnie major. Potem jednak zdał sobie sprawę, że pytanie
Conwaya nie było głupie rozmylnie czy dla żartu; że było ono najzupełniej poważne...
- Proszę dalej, doktorze - dodał bezbarwnym głosem.
Conway mówił dalej. Kiedy skończył, w głoniku interkomu rozległo się donone
westchnienie ulgi.
- Sądzę, że ma pan zupełną słusznoć; musimy tego spróbować bez względu na
ryzyko, o którym pan wspominał - mówił podniecony O'Mara. Zaraz jednak opanował
się i przyjął poważny ton. - Niech pan tam obejmie kierownictwo. Wie pan lepiej od
innych, co trzeba zrobić. Proszę wykorzystać pomieszczenie rekreacyjne dla klasy
DBLF na poziomie pięćdziesiątym dziewiątym, blisko pańskiej sekcji. Można je
szybko ewakuować. Wykorzystamy zwykłe linie łącznoci, więc nie stracimy czasu na

background image

montaż nowych, a ów specjalny sprzęt, którego panu trzeba, będzie tam najdalej za
piętnacie minut. Może więc pan w każdej chwili zaczynać, doktorze...
Zanim Conway przerwał połączenie, usłyszał głos majora wydający polecenia
sprowadzające się do tego, że wszyscy Kontrolerzy i cały personel na terenie
oddziału pediatrycznego mają stawić się do dyspozycji doktora Conwaya i doktora
Prilicli. Ledwie zdążył odwrócić się od interkomu, gdy Kontrolerzy w zielonych
mundurach zaczęli wchodzić do luzy.
VII

Młodego SRTT trzeba było w jaki sposób zwabić do sali rekreacyjnej, którą
tymczasem przemieniono w jedną wielką pułapkę. Najpierw trzeba było zmusić go do
wyjcia z sekcji AUGL. Udało się to przy pomocy dwunastu Kontrolerów pływających,
ociekających potem i klnących na czym wiat stoi w ciężkich skafandrach służbowych,
którzy niezgrabnie uganiali się za przybyszem, aż zapędzili go w takie miejsce, skąd
luza była jedyną drogą ucieczki.
W prowadzącym do luzy korytarzu czekali już na niego Conway, Prilicla i kolejny
oddział Korpusu, wszyscy ubrani odpowiednio do warunków panujących w
najgroźniejszych rodowiskach, przez które przyszłoby im cigać zbiega. Pielęgniarka
Murchison też usiłowała pójć z nimi - chciała być obecna, jak się wyraziła, przy
"dobiciu zwierza" - ale Conway owiadczył ostro, że jej miejsce jest przy trzech małych
pacjentach i niech się tym zajmie.
Taka ostra reakcja zaskoczyła i jego samego, ale nerwy miał napięte do granic
wytrzymałoci. Jeli jego koncepcja, o której z takim entuzjazmem opowiadał O'Marze,
nie da rezultatu, istniało wszelkie prawdopodobieństwo, że w Szpitalu zamiast
jednego znajdą się dwaj nieuleczalnie chorzy pacjenci klasy SRTT. W tym wypadku
słowa "dobicie zwierzyny" były wyjątkowo niefortunnie dobrane.
Uciekinier przemienił się znowu, tym razem przybierając jakby postać ludzką w
rezultacie zadziałania półautomatycznego mechanizmu obronnego wyzwolonego
przez cigających. Biegł człapiąc po korytarzu na nogach, które były zbyt chwiejne i
zginały się w niewłaciwych miejscach, a jednoczenie łuskowata, brunatna powłoka,
którą był pokryty w zbiorniku AUGL, drżąc, marszcząc się i wygładzając zmieniała się
w róż i biel ciała ludzkiego i fartucha lekarskiego. Conway potrafił bez obrzydzenia
przyglądać się najróżniejszym stworom Kosmosu cierpiącym na najstraszliwsze
choroby, ale widok osobnika klasy SRTT przeistaczającego się w biegu w człowieka
przyprawił go o mdłoci.
Nagły sprint uciekiniera w korytarz prowadzący do sekcji MVSK zaskoczył
cigających, którzy zwalili się w wierzgający stos zaraz za drzwiami luzy. Istoty klasy
MSVK były trójnożne, o wyglądzie cokolwiek przypominającym bociana; wymagały
bardzo niskiej siły ciążenia, do której ludziom trudno było się od razu przystosować.
Jednak, kiedy Conway wciąż jeszcze fruwał po pomieszczeniu, kosmiczne
dowiadczenie Kontrolerów pozwoliło im szybko stanąć na nogach. Uciekiniera
zapędzono z powrotem do sekcji tlenodysznych.
Było przez chwilę strasznie, pomylał Conway z ulgą, bowiem słabe owietlenie i
nieprzezroczysta mgła, którą istoty klasy MSVK nazywają atmosferą mogły utrudnić
odnalezienie zbiega, gdyby znikł im z oczu. Jeli co takiego zdarzyłoby się w tym
stadium... Conway wolał o tym nie myleć.
Ale sala rekreacyjna była już niedaleko, a SRTT pędził włanie w jej kierunku. Znowu
przemieniał się w co niskiego i ciężkiego, biegnącego na czterech kończynach. Było
to tak, jakby kurczył się w sobie, grubiał; pojawiły się zaczątki skorupy. W tym stanie
mijał włanie skrzyżowanie, z którego wybiegli dwaj Kontrolerzy dziko wrzeszcząc i

background image

wymachując rękami. Tym sposobem zagonili go w korytarz, w którym znajdowały się
drzwi prowadzące do sali rekreacyjnej.
Korytarz był pusty...
Conway zaklął siarczycie. W poprzek korytarza miało stać, zagradzając drogę, kilku
Kontrolerów, ale pogoń dotarła na miejsce tak szybko, że nie zdążyli oni jeszcze wyjć
z sali, gdzie rozstawiali sprzęt, i zająć pozycji. Uciekinier na pewno minie właciwe
drzwi i popędzi dalej.
Conway nie wziął jednak pod uwagę bystrego umysłu i jeszcze sprawniejszego ciała
doktora Prilicli. Jego asystent zdał sobie zapewne sprawę z sytuacji w tej samej
chwili, co on. Pomknął korytarzem, docignął zbiega, następnie wskoczył na sufit,
minął go i z powrotem znalazł się na podłodze. Conway usiłował co krzyczeć, ostrzec
go, że swym kruchym ciałem nie zdoła zatrzymać ciganego, który obecnie do
złudzenia przypominał potężnego, zwinnego i dobrze opancerzonego kraba, i że jest
to akcja samobójcza. Ujrzał jednak, co Prilicla chce zrobić.
W niszy znajdującej się jakie dziesięć metrów przed zbiegiem stał samojezdny
transporter noszowy. Prilicla gwałtownie wyhamował obok niego, trzasnął w starter i
pobiegł dalej. Cinrussańczyk powodował się nie głupią brawurą, ale szybkim
myleniem i działaniem, co w tych okolicznociach było znacznie pożyteczniejsze.
Pozostawiony bez opieki wózek ruszył chwiejnie korytarzem - prosto na
nacierającego "kraba". Nastąpił metaliczny łoskot zderzenia i wybuch gęstego
żółtoczarnego dymu w wyniku zwarcia w akumulatorach. Zanim jeszcze wentylatory
zdołały oczycić powietrze z dymu, Kontrolerzy okrążyli już ogłuszonego, prawie nie
poruszającego się uciekiniera i zagnali go do sali rekreacyjnej.
Po chwili do Conwaya zbliżył się oficer Korpusu. Skinieniem głowy wskazał
dziwaczny zestaw przyrządów, dopiero co pospiesznie zgromadzony w
pomieszczeniu. Aparatura leżała w stosach przy cianach, obok umundurowanych
mężczyzn otaczających salę ciasnym szeregiem. Porodku obracał się powoli SRTT
szukając drogi ucieczki.
- Doktor Conway, jak sądzę? - zapytał oficer niby to niedbale, ale wyraźnie pożerała
go ciekawoć. - No więc, doktorze, co mamy teraz robić?
Conway zwilżył wargi. Dotychczas nie zastanawiał się nad tym zbyt długo - mylał, że
to, co miał zrobić, przyjdzie mu łatwo, skoro młody SRTT stał się takim utrapieniem
dla Szpitala, a szczególnie dla jego oddziału. Teraz jednak obudziło się w nim
współczucie. Był to w końcu tylko dzieciak, który przestał nad sobą panować w
wyniku żalu, niewiadomoci i przerażenia razem wziętych. Jeli się nie uda...
Otrząsnął się ze zwątpienia i bezsilnoci. - Widzi pan to co porodku sali? - powiedział
szorstko. - Trzeba je miertelnie przestraszyć.
Musiał, oczywicie, rozwinąć swoje polecenie, ale Kontrolerzy w lot pochwycili, co miał
na myli, i z wielkim ożywieniem i entuzjazmem zajęli się, przysłanym dla nich
sprzętem. Przyglądając się temu ponuro Conway rozpoznał urządzenia należące do
działu uzdatniania powietrza, służby łącznoci i najprzeróżniejszych kuchni, wszystko
potrzebne do takiego celu, do jakiego nigdy go nie projektowano. Były tam
urządzenia wydające przenikliwy gwizd, przeraźliwe wycie i wreszcie inne,
składające się z dwóch metalowych tac zderzanych ze sobą. Do tego wszystkiego
dochodziły jeszcze okrzyki ludzi operujących tymi źródłami hałasu.
Nie było już wątpliwoci, że SRTT jest przerażony Prilicla natychmiast przekazywał
informacje o jego reakcjach emocjonalnych. Ale nie był jeszcze dostatecznie
przestraszony.
- Cisza! - ryknął nagle Conway. - Teraz sprzęt nieakustyczny!

background image

Dotychczasowy jazgot był tylko wstępem. Teraz przyszła kolej na rzeczywicie silne
wrażenia - ale wszystko w ciszy, bowiem jakikolwiek dźwięk wydany przez SRTT
musiał być teraz słyszalny.
Wokół dygocącej postaci w rodku sali buchnęły ogniste kule, olepiająco jasne, ale o
niewielkiej temperaturze. Jednoczenie zadziałały pola siłowe to pchając, to ciągnąc
malca po podłodze; raz rzucały go w powietrze, po chwili za rozpłaszczały na
podłodze. Pola działały na tej samej zasadzie, co degrawitatory, ale z o wiele
większą precyzją. Inni operatorzy pól używali ich do rzucania zapalonych rakiet w
kierunku unieruchomionej, dziko szamocącej się postaci, w ostatniej chwili
zmieniając kierunek ich lotu.
SRTT był już przerażony nie na żarty, tak bardzo, że wyczuwali to nawet nie-empaci.
Kształty, jakie przybierał, niły się Conwayowi po nocach jeszcze przez wiele tygodni.
Uniósł do ust mikrofon. - Czy jest jaka reakcja? - zapytał.
- Jeszcze nic - głos O'Mary zagrzmiał z głoników rozstawionych wokół sali. - Nie mam
pojęcia, co robicie, ale trzeba to jeszcze wzmocnić.
- Ale ta istota znajduje się już w stanie skrajnego wyczerpania nerwowego... - zaczął
Prilicla.
- Jeli pan nie może tego znieć, proszę wyjć! - wpadł na niego Conway.
- Powoli, doktorze - ostro zabrzmiał głos O'Mary. Rozumiem, co pan czuje, ale niech
pan pamięta, że ostateczny rezultat to wszystko wykreli...
- Ale jeli się nie uda... - zaprotestował Conway. - A, zresztą... Przepraszam - to
ostatnie skierował już do Prilicli. - Jak pan sądzi - to już mówił do stojącego obok
oficera - w jaki sposób można jeszcze bardziej zintensyfikować nasze działania?
- Dreszcz mnie przechodzi na myl o tym, że ja sam mógłbym znaleźć się w podobnej
sytuacji - powiedział Kontroler przez zęby - ale można jeszcze spróbować wirowania.
Niektóre istoty mogące znieć praktycznie wszystko zupełnie puchną w czasie
wirowania...
Do cięgów, które SRTT obrywał od pól siłowych, dołączyło się jeszcze wirowanie -
nie zwykłe obroty, ale dziki, kołyszący, podrygujący ruch wirowy, na sam widok
którego Conwayowi żołądek podszedł do gardła. Zapalone flary migały wokół niego
to z góry, to z dołu, niczym oszalałe księżyce wokół swej planety. Już wielu sporód
obserwatorów straciło swój pierwszy entuzjazm do tej akcji, za Prilicla kołysał się i
dygotał na swych szeciu patykowatych nogach miotany huraganem emocji, który
groził porwaniem go ze sobą.
Conway pomylał gniewnie, że włączenie Prilicli do tej sprawy było błędem; żaden
empata nie powinien stawiać czoła podobnemu piekłu emocji. Zresztą błąd popełnił
już na samym początku, bo cały ten pomysł był okrutny, sadystyczny,
niesprawiedliwy. Ujrzał siebie jako co gorszego od potwora...
Wirujący wysoko porodku sali rozmazany kształt, który był młodym SRTT, wydał
piskliwy, przerażony gulgot.
Z głoników w cianach wydobył się straszliwy łoskot; okrzyki, piski, trzask i tupot wielu
nóg nakładający się na jakie dźwięki znacznie powolniejsze i wielokrotnie cięższe.
Słychać było głos O'Mary co sił w płucach wykrzykujący jakie nie wiadomo do kogo
adresowane wyjanienia.
- Do jasnej cholery, przestańcie już, wy tam! - rozległ się niezidentyfikowany głos. -
Tatu malucha obudził się i demoluje cały interes!
Szybko, lecz łagodnie, zatrzymali obrót malca i pucili go na ziemię, potem za czekali
w napięciu, aż okrzyki i trzaski dochodzące do nich przez głoniki z sali obserwacyjnej,
osiągnąwszy crescendo, opadną. Ludzie stali nieruchomo patrząc to na siebie
nawzajem, to na pojękującą istotę na podłodze, to na głoniki w cianie i czekali. Aż w
końcu doczekali się.

background image

Dźwięki dochodzące z głonika przypominały ów gulgot transmitowany kilka godzin
wczeniej, ale już bez ryku zakłóceń, a ponieważ wszyscy dookoła mieli włączone
autotranslatory, słychać było również tłumaczenie.
Był to głos SRTT seniora, wyleczonego, bowiem stanowiącego już fizyczną jednoć,
przemawiającego zarówno uspokajająco jak i z wyrzutem do swego niesfornego
potomka. Sprowadzało się to do stwierdzenia, że mały był bardzo niegrzeczny, że
musi zaprzestać gonitw i bałaganienia, a nic niemiłego mu się nie stanie, jeli będzie
słuchał otaczających go istot. Im prędzej tak się stanie, zakończył rodzic, tym
szybciej będą obaj mogli udać się do domu.
Conway wiedział, że uciekinier przeszedł przez straszliwe męki psychiczne. Może i
zbyt ciężkie. Pełen napięcia przyglądał się mu - wciąż jeszcze ni to rybie, ni to
ssakowi, ni to ptakowi - jak kutykał w stronę ludzi. Kiedy malec łagodnie i posłusznie
trącił jednego z Kontrolerów w kolano, okrzyk radoci, który się rozległ o krok od
niego, o mało nie spowodował powtórnego szoku.
- Kiedy Prilicla dostarczył mi klucza do tego, na co cierpi starszy SRTT, upewniłem
się, że kuracja musi być wstrząsowa - mówił Conway do Diagnostyków i Ordynatorów
zgromadzonych wokół biurka O'Mary.
Już to, że siedział w tak dostojnym towarzystwie, było dostatecznym dowodem
uznania, jakim się cieszył, ale i tak denerwował się podczas dalszych wywodów. -
Jego regres ku - dla niego - stadium płodu, czyli ku całkowitej dezintegracji na
pojedyncze, nie mylące komórki pływające w pierwotnym oceanie, był bardzo
zaawansowany, może i za bardzo sądząc z jego stanu fizycznego. Major O'Mara
próbował już różnych terapii wstrząsowych, ale istota ta, przy swej fantastycznie
elastycznej budowie komórkowej, mogła to wszystko zneutralizować lub zignorować.
Moja koncepcja zakładała wykorzystanie cisłej więzi fizycznej i emocjonalnej, które
wykryłem pomiędzy Seniorem i jego ostatnim potomkiem. W ten sposób chciałem
dotrzeć do Seniora.
Conway zamilkł obiegając wzrokiem otaczającą ich ruinę. Sala obserwacyjna nr 3
wyglądała, jakby trafiła w nią bomba. Conway wiedział o tych kilku gorączkowych
minutach, jakie upłynęły między ocknięciem się Seniora z katatonii, a udzieleniem mu
wyjanień. Odchrząknął i mówił dalej:
- Zwabilimy więc Juniora do sali rekreacyjnej i próbowalimy go przestraszyć, jak się
dało najbardziej, jednoczenie transmitując wydawane przez niego dźwięki do
pomieszczenia, w którym znajdował się rodzic. Poskutkowało. Starszy SRTT nie
mógł leżeć spokojnie, podczas gdy jego najmłodszy i najukochańszy potomek
znajdował się w straszliwym niebezpieczeństwie; troska rodzicielska i uczucie
przezwyciężyły i zniszczyły obłęd, a pacjenta przywróciły do obecnego czasu i
rzeczywistoci. Senior był w stanie uspokoić potomka i wszystko skończyło się dobrze.
- Znakomicie pan to wydedukował, doktorze - powiedział ciepło O'Mara. - Trzeba
pana pochwalić...
W tej chwili przerwał mu sygnał interkomu. Pielęgniarka Murchison powiadamiała o
pierwszych oznakach zesztywnienia u trzech małych pacjentów klasy AUGL i
poprosiła, by doktor szybko przyszedł. Conway zażądał hipnotamy o klasie AUGL dla
siebie i Prilicli, i wyjanił zgromadzonym, że sprawa jest nie cierpiąca zwłoki. W czasie
zapisu Diagnostycy i ordynatorzy zaczęli wychodzić. Nieco rozczarowany Conway
pomylał, że wezwanie pielęgniarki zepsuło, być może, najważniejszą chwilę w jego
życiu.
- Niech się pan nie martwi, doktorze - pocieszył go O'Mara, znowu czytając w jego
mylach. - Gdyby to wezwanie przyszło pięć minut później, głowa by się panu tak
rozdęła, że nie mógłby pan zrobić zapisu...

background image

Dwa dni później Conway po raz pierwszy i ostatni pokłócił się z Priliclą. Twierdził, że
bez pomocy zdolnoci empatycznych swego asystenta - które spełniały niezwykle
pożyteczną rolę jako narzędzie diagnostyczne - oraz bez czujnoci pielęgniarki
Murchison wyleczenie wszystkich trzech pacjentów byłoby niemożliwe.
Cinrussańczyk owiadczył, że nie leży w jego naturze sprzeciwianie się poglądom
zwierzchnika, ale w tym przypadku doktor Conway myli się całkowicie. Pielęgniarka
Murchison powiedziała, że cieszy się, iż mogła pomóc, i poprosiła o trochę wolnego.
Conway zgodził się, po czym kontynuował kłótnię z Priliclą, choć bez żadnej nadziei
na sukces. Uczciwie był przekonany, że bez pomocy małego empaty nie byłby w
stanie uratować trzech pacjentów - może nawet żadnego. Ale był szefem, a kiedy
szef wraz z asystentami mają jakie osiągnięcia, zasługi niezmiennie przypisuje się
szefowi.
Kłótnia, o ile było to właciwe słowo na okrelenie w zasadzie tylko przyjacielskiej
sprzeczki, trwała przez wiele dni. Na Oddziale Pediatrycznym wszystko szło dobrze;
nie zaszły żadne poważne wydarzenia, którymi zaprzątano by sobie głowę. Obaj
lekarze nie wiedzieli jeszcze o wraku statku kosmicznego, który holowano już do
Szpitala, ani o rozbitku, który się w tym statku znajdował.
Conway nie wiedział również, że przez następne dwa tygodnie cały personel Szpitala
będzie nim pogardzał.

5... Pacjent z zewnątrz

Krążownik Korpusu Kontroli "Sheldon" wychynął z nadprzestrzeni około pięciuset mil
od Szpitala Kosmicznego, polem własnych generatorów hipernapędu. Z tej odległoci
holując wrak, który był powodem jego przybycia, potężna, jasno owietlona
konstrukcja zawieszona w przestrzeni międzygwiezdnej gdzie na skraju Galaktyki
zdawała się jedynie przyćmioną plamką wiatła, ale dowódca krążownika utrzymywał
tę odległoć stojąc w obliczu trudnej decyzji. Gdzie wewnątrz ciągniętego przezeń
wraku znajdowała się żywa istota pilnie potrzebująca pomocy lekarskiej. Jednak tak
jak każdy odpowiedzialny strażnik porządku dowódca miał związane ręce ze względu
na zagrożenie osób postronnych - w tym przypadku personelu i pacjentów
największego wielorodowiskowego szpitala Galaktyki.
Pospiesznie połączywszy się z Izbą Przyjęć wyjanił sytuację i otrzymał zapewnienie,
że natychmiast zajmą się sprawą. Skoro los rozbitka znalazł się w fachowych rękach,
dowódca zdecydował, że ze spokojnym sumieniem może powrócić do badania
wraku, który w każdej chwili groził eksplozją.
W gabinecie naczelnego psychologa Szpitala dr Conway kręcił się niespokojnie w
wygodnym fotelu i patrzył na kwadratową, kamienną twarz O'Mary poprzez otchłań
zagraconego blatu biurka.
- Niech się pan uspokoi, doktorze - powiedział nagle O'Mara najwyraźniej czytając w
jego mylach. - Gdybym wezwał pana na dywanik, podsunąłbym panu mniej wygodne
krzesło. Przeciwnie, polecono mi pana pochwalić i poinformować o awansie. Moje
gratulacje. Jest pan teraz, Boże miej nas w swej opiece, starszym lekarzem.
Zanim Conway zdołał zareagować, psycholog uniósł potężną, kwadratową dłoń.
- Moim osobistym zdaniem - kontynuował - popełniono straszliwą omyłkę, ale
najwyraźniej pański sukces w sprawie owego rozpuszczającego się SRTT oraz rola,
jaką odegrał pan w przypadku lewitującego dinozaura wywarły wrażenie na
kierownictwie; oni mylą, że stało się to dzięki pańskim zdolnociom, a nie czystemu
przypadkowi. Co do mnie - wyszczerzył zęby - nie powierzyłbym panu nawet
własnego wyrostka.
- Jest pan bardzo uprzejmy - odrzekł sucho Conway.

background image

Major znowu się umiechnął. - A czego pan oczekiwał, pochwał? Do mnie należy
leczenie głów, a nie nadymanie ich. Teraz, jak sądzę, przyda się panu kilka chwil, by
przywyknąć do nowego zaszczytu...
Conway bez zwłoki docenił, co znaczy dla niego ta zmiana. Na pewno sprawiła mu
ona przyjemnoć - spodziewał się awansu na starszego lekarza nie wczeniej niż za
dwa lata. Ale też trochę się przestraszył.
Od tej chwili włoży na ramię opaskę ze złotym galonem, a w korytarzach i jadalniach
przysługiwać mu będzie prawo pierwszeństwa przed wszystkimi poza innymi
starszymi lekarzami i Diagnostykami. Na każde żądanie otrzyma potrzebny sprzęt i
pomoc. Zostanie obarczony pełną odpowiedzialnocią za wszystkich pacjentów
znajdujących się pod jego opieką i nie będzie mógł się z tego wykręcić lub zwalić na
kogo innego. Ograniczeniu ulegnie jego osobista swoboda. Będzie musiał prowadzić
wykłady dla pielęgniarzy, szkolić stażystów i prawie na pewno brać udział w którym z
długoterminowych programów badawczych. Obowiązki te spowodują koniecznoć
stałego pozostawienia w głowie przynajmniej jednej hipnotamy fizjologicznej, a
zapewne dwóch. Jak wiedział, ten aspekt sprawy nie będzie wcale przyjemny.
Starsi lekarze obarczeni stałymi obowiązkami dydaktycznymi musieli stale mieć w
głowie jedną lub dwie hipnotamy. Na plus można było zapisać tylko to, że będzie w
lepszej sytuacji niż każdy Diagnostyk, przedstawiciel elity szpitalnej, którego umysł
uważano za wystarczająco odporny, by zapisać im na stałe szeć, siedem czy nawet
dziesięć tam. Te umysły, przeładowane danymi, miały prowadzić badania
przyczynkowe w medycynie ksenologicznej oraz diagnostykę nowych schorzeń u
przedstawicieli nie znanych dotąd ras.

Jedno z popularnych powiedzeń Szpitala, które podobno wymylił sam naczelny
psycholog, głosiło, że ktokolwiek był dostatecznie zrównoważony psychicznie, by
zostać Diagnostykiem, jest niewątpliwie pomylony.
Hipnoedukator zapisywał bowiem w umysłach nie tylko dane fizjologiczne, ale także
całą pamięć i osobowoć istoty, która owe dane przekazała. W rezultacie każdy
Diagnostyk poddawał się dobrowolnie najostrzejszej postaci wielokrotnej
schizofrenii...
Nagle myli Conwaya przerwane zostały słowami O'Mary. - ... A teraz, kiedy już pan
urósł o cały metr i na pewno już pana ponosi, mam dla pana robotę. W pobliże
Szpitala sprowadzono wrak, we wnętrzu którego znajduje się żywy rozbitek. Jak się
wydaje, nie można tam zastosować zwykłej procedury wydobywania istot żywych z
wraków. Klasyfikacja rozbitka nie jest znana, bowiem nie udało się jeszcze
zidentyfikować statku. Nie wiemy, co ta istota je, czym oddycha ani w ogóle, jak
wygląda. Chciałbym, żeby pan się tam udał i uporządkował to wszystko, mając na
celu jak najszybsze sprowadzenie pacjenta na leczenie do Szpitala. Poinformowano
nas, że jego ruchy wewnątrz wraku są coraz słabsze - zakończył energicznie - proszę
więc traktować sprawę jako pilną.
- Tak jest - odrzekł Conway szybko wstając. U drzwi zatrzymał się. Potem długo
jeszcze zastanawiał się nad zuchwałocią tego, co powiedział na pożegnanie
naczelnemu psychologowi (ostatecznie zdecydował, że to awans uderzył mu do
głowy).
- A ja włanie mam pański parszywy wyrostek. Kellerman wyciął go trzy lata temu.
Zamarynował go i ofiarował na nagrodę w turnieju szachowym. Słój stoi na mojej
biblioteczce...
O'Mara w odpowiedzi jedynie skłonił głowę, jakby spotkał go jaki komplement.
Wyszedłszy na korytarz Conway skierował się do najbliższego komunikatora i
połączył z działem transportu.

background image

- Mówi doktor Conway - zaczął. - Potrzebuję tendra na pilną wizytę u pacjenta. Poza
tym pielęgniarza umiejącego obsługiwać analizator, i o ile to możliwe, mającego
dowiadczenie w wyławianiu rozbitków z wraków statków kosmicznych. Będę przy
luku przyjęć nr 8 za parę minut...
Biorąc pod uwagę wszystkie okolicznoci doć prędko dotarł do celu. Raz jeden musiał
przylgnąć do ciany korytarza, gdy mijał go zamylony Diagnostyk z Tralthanu dudniący
szecioma słoniowatymi nogami, mający na plecach swego symbionta, maleńkiego i
prawie pozbawionego inteligencji przedstawiciela klasy OTSB. Conway nie miał nic
przeciwko ustępowaniu z drogi Diagnostykom; zresztą kombinacja FGLI/OTSB
dawała w efekcie najlepszych chirurgów w Galaktyce. Przeważnie jednak osoby,
które napotykał - w większoci pielęgniarze klasy DBLF oraz paru przedstawicieli
ptakopodobnej klasy LVSO - jemu ustępowały z drogi. Co dowodziło, że poczta
pantoflowa Szpitala działa sprawnie, bowiem Conway miał wciąż jeszcze na ramieniu
swą starą opaskę.
Jego nadymająca się od dumy głowa natychmiast powróciła do właciwych rozmiarów
po spotkaniu ze stworzeniem czekającym na niego przy luku ósmym. Był to jeszcze
jeden pielęgniarz klasy DBLF, który zobaczywszy Conwaya natychmiast zaczął
pohukiwać i popiskiwać w swoim języku. Autotranslator Conwaya przełożył te dźwięki
na zrozumiałą mowę.
- Czekam na pana już siedem minut - brzmiały słowa pielęgniarza. - Powiedziano mi,
że przypadek jest pilny, a widzę, że pan się wlecze, jakby się wcale nie spieszyło...
Słowa padające z autotranslatora były jak zawsze wyprane z wszelkiej emocji,
pielęgniarz mógł zatem żartować, pokpiwać albo po prostu stwierdzać fakt nie
zamierzając okazywać braku szacunku. W to ostatnie Conway mocno powątpiewał;
wiedział jednak, że jeli teraz straci cierpliwoć, na nic mu się to nie przyda.
- Mógłbym może skrócić czas pańskiego oczekiwania - odezwał się wziąwszy głęboki
oddech - gdybym całą drogę pokonał biegiem. Jestem jednak przeciwny bieganiu z
tego powodu, że niepotrzebny popiech osoby na moim stanowisku stwarza złe
wrażenie. Kto mógłby pomyleć, że z jakiego powodu ogarnął mnie popłoch, i
zwątpiłby w moją sprawnoć. By więc wszystko było jasne - zakończył sucho - nie
wlokłem się, ale szedłem pewnym, rytmicznym krokiem.
Dźwięku, który pielęgniarz wydał w odpowiedzi, autotranslator nie przetłumaczył.
Conway wszedł przed pielęgniarzem do kanału łączącego luk ze statkiem; w kilka
sekund później wystartowali. W tylnym ekranie tendra nieprzeliczone wiatełka
Szpitala zaczęły się nagle zbiegać. Conway poczuł pierwsze oznaki niepokoju.
Nie po raz pierwszy wzywano go do wraku i całą procedurę znał dobrze. Nagle
jednak uwiadomił sobie, że teraz tylko on jest odpowiedzialny za to, co się stanie, że
nie ma do kogo zwrócić się o pomoc, jeli co się nie uda. Co prawda, nigdy przedtem
o taką pomoc nie prosił, ale miło było wiedzieć, że w razie potrzeby jest taka
możliwoć. Ogarnęła go nagła potrzeba zrzucenia częci nowo nabytej
odpowiedzialnoci na kogo innego - na przykład na doktora Priliclę, łagodnego pająka,
który był jego asystentem na pediatrii - albo któregokolwiek z innych lekarzy,
obojętne czy człowieka, czy nie.
Przez całą drogę do wraku pielęgniarz, który przedstawił się jako Kursedd, mocno
grał mu na nerwach. Odznaczał się zupełnym brakiem taktu i chociaż Conway znał
powód tej cechy charakteru, niełatwo było mu się z nią oswoić.
Rasa, do której należał Kursedd, nie miała właciwie zmysłu telepatycznego, ale jej
przedstawiciele potrafili doć dokładnie odgadywać myli obserwując zachowanie się
interlokutora. Osobnik tej rasy miał czworo oczu na szypułkach, dwa czułki słuchowe,
skórę pokrytą siercią, która czasem gładko przylegała do ciała, czasem za sterczała
jak u dopiero co wykąpanego psa, a także wiele innych w wysokim stopniu

background image

zmiennych i wiele wyrażających cech wyglądu. Zrozumiałe więc, że ta gąsienicowata
rasa nigdy nie mogła wyuczyć się sztuki dyplomacji. Jej przedstawiciele zawsze
mówili to, co myleli, ponieważ i tak myli te były przejrzyste dla drugiego osobnika, a
więc wypowiedź niezgodna z nimi nie miała sensu.
I oto tender zbliżał się już do krążownika Korpusu Kontroli i zawieszonego pod nim
wraku.
Jeli nie liczyć jasnopomarańczowej barwy, wrak ten wyglądał tak samo, jak wszystkie
poprzednie, które Conway widział. W tym względzie statki przypominały ludzi:
gwałtowny kres życia wyzbywał je z wszelkiej indywidualnoci. Conway kazał
pielęgniarzowi zrobić kilka okrążeń, a sam podszedł do wizjera dziobowego.
Z bliska było dokładnie widać strukturę wewnętrzną rozbitego statku, ponieważ
uderzenie, jakie otrzymał, praktycznie go rozpołowiło. Wewnątrz zbudowany był z
ciemnego, doć zwyczajnie wyglądającego metalu, a zatem jaskrawe zabarwienie
pancerza wynikało z zastosowania lakieru tego koloru. Conway starannie zanotował
ten fakt w pamięci, bowiem odcień lakieru mógł potem dać mu pojęcie o zakresie
widzialnoci organów wzroku osobnika, a także, czy atmosfera jego planety jest
przezroczysta, czy też nie. Po kilku minutach uznał, że powierzchowna obserwacja
wraku nic mu więcej nie da, i dał sygnał Kurseddowi, by ten zacumował u burty
"Sheldona".
Śluza wejciowa krążownika była niewielka, a wrażenie to potęgował jeszcze tłum
Kontrolerów w zielonych mundurach, którzy oglądali, dyskutowali oraz ostrożnie
trącali palcami osobliwie wyglądający mechanizm - wyraźnie wydobyty ze statku -
leżący na pokładzie. W pomieszczeniu huczał zawodowy żargon przynajmniej z pół
tuzina specjalnoci i nikt nie zwracał uwagi ani na lekarza, ani na pielęgniarza, dopóki
Conway dwukrotnie głono nie odchrząknął. Wówczas od tłumu oderwał się oficer z
naszywkami majora, o szczupłej twarzy i siwiejących skroniach.
- Summerfield. Jestem dowódcą tego krążownika odezwał się energicznym głosem
obrzucając jednoczenie czułym spojrzeniem to, co leżało na podłodze. - A wy, to, jak
sądzę, ci fachmani ze Szpitala?
Conway poczuł rozdrażnienie. Potrafił oczywicie zrozumieć, co czuli ci ludzie: wrak
międzygwiezdnego statku należącego do nieznanej cywilizacji był rzadkim
znaleziskiem, którego wartoci niepodobna było ustalić. Jednak Conway mylał inaczej.
Wytwory obcych kultur stały na drugim miejscu, daleko za koniecznocią zbadania, a
potem ratowania życia nieziemca. Dlatego włanie od razu przystąpił do rzeczy.
- Majorze Summerfield - rzekł ostro - musimy upewnić się co do warunków rodowiska
rozbitka oraz odtworzyć je, jak można najszybciej, zarówno w Szpitalu jak i w
tendrze, który go tam zabierze. Czy kto mógłby pokazać nam wrak? Może jaki
odpowiedzialny oficer, jeli to możliwe obznajomiony z...
- Oczywicie - przerwał Summerfield. Miał taki wyraz twarzy, jakby chciał jeszcze co
powiedzieć, ale wzruszył ramionami i obrócił się. - Hendricks! - warknął.
Podszedł do niego porucznik ubrany w dolną częć skafandra; na jego twarzy malował
się niepokój. Kapitan szybko wszystkich przedstawił, po czym powrócił do
tajemniczego przedmiotu na podłodze.
- Potrzebne nam będą ciężkie skafandry - powiedział Hendricks. - Dla pana się
znajdzie, doktorze Conway, ale doktor Kursedd jest klasy DBLF...
-Nic nie szkodzi - wtrącił Kursedd. - Mam skafander w tendrze. Będę za pięć minut.
Pielęgniarz popełzł falistym ruchem ku luzie. Jego sierć unosiła się i opadała
powolnymi falami przebiegającymi od rzadkich kępek na szyi do gęstszego futra na
ogonie. Conway miał już sprostować pomyłkę Hendricksa w sprawie funkcji
Kursedda, ale nagle uwiadomił sobie, że pielęgniarz objawił silną reakcję
emocjonalną, gdy nazwano go doktorem: owo falowanie sierci było z pewnocią czym

background image

spowodowane! Nie będąc w tej samej klasie, co Kursedd, Conway nie wiedział, czy
był to przejaw dumy lub przyjemnoci z "awansu", czy też pielęgniarz miał się w żywe
oczy - których miał czworo - z błędu. Nie było to takie ważne, toteż postanowił nic nie
mówić.
II

Drugi raz Hendricks nazwał Kursedda doktorem, kiedy wszyscy trzej wchodzili do
wraku, ale tym razem reakcję pielęgniarza skrył jego skafander.
- Co tu się stało? - zapytał Conway rozglądając się dookoła z zaciekawieniem. -
Wypadek, zderzenie, czy co?
- Według naszej teorii - odparł porucznik Hendricks - zawiodła jedna z dwu par
generatorów utrzymujących statek w nadprzestrzeni podczas lotu z prędkocią
większą od wiatła. Jedna połowa statku momentalnie wyskoczyła z nadprzestrzeni,
co automatycznie oznaczało, że przeszła do prędkoci podwietlnej. Rezultatem było
rozerwanie statku na dwie połowy. Częć z uszkodzonymi generatorami została z tyłu,
ponieważ po awarii druga para generatorów działała jeszcze przez jaką sekundę. By
odizolować uszkodzone sektory, zadziałały zapewne przeróżne urządzenia
zabezpieczające, ale praktycznie awaria rozniosła statek w strzępy, więc na niewiele
się to zdało. Tym niemniej włączył się automatyczny sygnał alarmowy, który
szczęliwie usłyszelimy, a prawdopodobnie gdzie wewnątrz zachowała się atmosfera,
bo słyszelimy ruchy rozbitka. Nie mogę jednak przestać myleć - zakończył poważnym
tonem - o losie drugiej połowy wraku. Stamtąd nie wysłano - może nie można było -
wołania o ratunek; inaczej też bymy je usłyszeli. Tam też kto mógł przeżyć.
- To rzeczywicie szkoda - przyznał Conway. - Tego jednak uratujemy - dodał
pewniejszym głosem. - Jak się do niego zbliżyć?
Zanim Hendricks odpowiedział, sprawdził u wszystkich degrawitatory i zbiorniki
powietrza. - Nie można - odparł - przynajmniej na razie. Chodźmy, pokażę wam
dlaczego.
Conway pamiętał, że O'Mara wspominał co o trudnociach z dotarciem do rozbitka,
ale uznał wówczas, że chodzi po prostu o zwykły problem z tarasującymi drogę
szczątkami urządzeń. Jednak wziąwszy pod uwagę rzeczowoć porucznika
Hendricksa w szczególnoci, a znaną sprawnoć Korpusu Kontroli w ogóle, był już
teraz pewien, że problem nie należał do zwyczajnych.
Tym niemniej, w miarę posuwania się w głąb wraku ratownicy napotykali na
wyjątkowo mało przeszkód. Dookoła unosiło się jak zwykle trochę luźnych szczątków,
ale poważniejszego zawału nie było. Dopiero, kiedy Conway przyjrzał się bliżej
otoczeniu, mógł w pełni ocenić skutki awarii. Nie było ani jednego elementu, czy to
podpory ciany, czy kawałka pancerza, który nie byłby wyrwany, pęknięty, czy choćby
poluzowany w szwach. A po drugiej stronie przedziału, do którego weszli, widać było
przepalone drzwi chronione tymczasową luzą zbryzganą szybko schnącą masą
izolacyjną.
- Oto nasz problem - odezwał się Hendricks w odpowiedzi na pytające spojrzenie
Conwaya. - Awaria rozwaliła statek prawie całkowicie. Gdybymy nie byli w
nieważkoci, rozpadłby się pod naszym ciężarem. - Przerwał, by pomóc Kurseddowi,
który nie mógł się przepchnąć przez otwór w drzwiach. - Wszystkie hermetyczne
drzwi zapewne zatrzasnęły się automatycznie, ale ponieważ statek jest w takim
stanie, zamknięte grodzie nie muszą oznaczać, że po drugiej stronie jest jakakolwiek
atmosfera. I choć wiemy już, jak te grodzie otworzyć, nie możemy mieć pewnoci, że
ich poruszenie nie spowoduje otwarcia wszystkich pozostałych drzwi w statku, z
fatalnym skutkiem dla rozbitka.

background image

W słuchawkach Conwaya rozległo się ciężkie westchnienie, po którym porucznik
mówił dalej:
- Jestemy więc zmuszeni zakładać luzy przy wszystkich grodziach, do których
dotarlimy, aby spadek cinienia, gdy zaczniemy się przebijać, był tylko minimalny.
Jednak to wszystko zabiera wiele czasu, a nie ma żadnej możliwoci skrócenia tego
nie narażając jednoczenie życia rozbitka.
- Na to trzeba sprowadzić więcej ekip ratunkowych odparł Conway. - Jeli w
krążowniku jest ich za mało, możemy sprowadzić więcej ze Szpitala. W ten sposób
skrócimy czas...
- W żadnym wypadku, doktorze! - przerwał Hendricks z naciskiem. - Jak pan sądzi,
dlaczego zatrzymalimy się pięćset mil od Szpitala? Mamy dowody, że we wraku
zachowały się znaczne rezerwy energii i dopóki nie wiemy dokładnie jakiej i gdzie,
musimy pracować z największą ostrożnocią. Chcemy uratować rozbitka, ale nie
mamy zamiaru zginąć razem z nim w eksplozji. Nie mówili panu o tym w Szpitalu?
Conway potrząsnął głową. - Może nie chcieli mnie martwić.
- Ja też nie chcę - zamiał się Hendricks. - Mówiąc poważnie, szansa eksplozji jest z
każdą chwilą mniejsza, o ile podejmiemy odpowiednie rodki ostrożnoci. Jeżeli jednak
zaroi się tu od ludzi z palnikami i łomami, to wybuch będzie prawie pewny.
W czasie wywodu porucznika zdążyli przejć przez dwa inne przedziały i krótki
odcinek korytarza. Conway zauważył, że wnętrze każdego pomieszczenia
pomalowane było na inny kolor. Uznał, że rasa, której przedstawicielem był rozbitek,
ma zapewne wysoce oryginalne pojęcie o kolorystyce wnętrz.
- Kiedy spodziewa się pan do niego dotrzeć? - zapytał.
Hendricks odrzekł ponuro, że jest to bardzo proste pytanie, które wymaga długiej i
złożonej odpowiedzi. Obcy zdradził swą obecnoć hałasem, a mówiąc dokładniej,
drganiem struktury statku wywołanym jego ruchami. Jednak stan wraku oraz to, że te
ruchy były nieregularne i słabły, nie pozwalały dokładnie ustalić miejsca, w którym się
znajduje. Ratownicy przebijali się ku rodkowi wraku zakładając, że tam najpewniej
znajduje się jakie nieuszkodzone, szczelne pomieszczenie. A przy tym, w wyniku
hałasu i drgań spowodowanych przez ludzi nie było już słychać ruchów rozbitka, co
umożliwiłoby bliższe ustalenie jego położenia.
Ujmując to w liczbach, odpowiedź na postawione pytanie brzmiała: od trzech do
siedmiu godzin.
A kiedy już do niego dotrą, pomylał Conway, trzeba będzie wziąć próbki, zanalizować
i odtworzyć jego atmosferę, a także właciwe dla niego ciążenie, przygotować go do
przeniesienia do Szpitala i udzielić wszelkiej możliwej pierwszej pomocy, zanim
rozpocznie się właciwe leczenie.
- O wiele za długo - powiedział przerażony: Skoro rozbitek słabnie, nie można
oczekiwać, że przeżyje do tego czasu. - Musimy przygotować pomieszczenie w
Szpitalu bez oglądania pacjenta; inne postępowanie jest wykluczone. Zrobimy tak...
Conway wydał szybkie polecenia, by zerwano kilka płytek podłogowych obnażając w
ten sposób znajdujące się pod nimi obwody sztucznego ciążenia. On sam nie bardzo
się na tym zna, powiedział o tym Hendricksonowi, ale porucznik na pewno doć
dokładnie zorientuje się w ich mocy. Wszystkie cywilizowane Galaktyki, które
opanowały sztukę podróży kosmicznych, neutralizują i wytwarzają grawitację w ten
sam sposób; jeli rasa rozbitka robi to inaczej, to i tak będzie można uznać, że akcja
ratownicza nie zda się na nic.

- ... Cechy fizyczne przedstawiciela dowolnej rasy mówił dalej - można wydedukować
na podstawie próbek jego żywnoci, wielkoci i energochłonnoci obwodów sztucznego
ciążenia, a także składu powietrza, które zachowało się gdzie w odcinkach

background image

przewodów. Dostateczne nagromadzenie tego rodzaju danych pozwoli nam
odtworzyć jego rodowisko...
- Niektóre z tych fruwających przedmiotów to zapewne pojemniki z żywnocią - wtrącił
nagle Kursedd.
- To możliwe - zgodził się Conway. - Ale najpierw trzeba zdobyć jaką próbkę
atmosfery i zanalizować ją. W ten sposób zdobędziemy ogólne pojęcie o
metaboliźmie rozbitka, dzięki czemu uda się nam potem odróżnić puszki z syropem
od pojemników z farbą...!
Poszukiwania mające na celu wykrycie i wyodrębnienie systemu doprowadzającego
powietrze rozpoczęły się w kilka sekund później. Conway wiedział, że w każdym
pomieszczeniu statku kosmicznego z koniecznoci znajduje się mnóstwo rur i
przewodów, ale taka iloć, jaką zawierał tu choćby najmniejszy przedział, zdumiewała
go swą złożonocią. Ich widok wywoływał u niego jaką niejasną myl, gdzie w
zakamarkach mózgu, ale albo jego centra skojarzeniowe nie działały właciwie, albo
ów bodziec nie był zbyt silny - w każdym razie nic mu nie przyszło do głowy.
Conway oraz pozostali ratownicy działali według założenia, że jeli każdy przedział
można było odizolować hermetycznymi grodziami, w takim razie przewody
powietrzne do takiego sektora powinny być przedzielone zaworami przy wejciu i
wyjciu. Toteż znalezienie odcinka przewodu zawierającego jeszcze powietrze było
tylko kwestią czasu. Jednak labirynt otaczających ich rur zawierał również przewody
energetyczne i telekomunikacyjne, z których częć była pewnie nadal pod napięciem.
Toteż trzeba było przeledzić każdy odcinek aż do jakiej przerwy, by wyeliminować
wszystkie przewody poza powietrznymi. Był to długi i żmudny proces. Conway aż
wrzał w duchu ze złoci na myl o tej czysto mechanicznej zgadywance, od szybkiego
rozwiązania której zależało życie pacjenta. Żywił wciekłą nadzieję, że ekipa
przebijająca się do wnętrza wraku pierwsza dotrze do pacjenta, tak że będzie mógł z
powrotem stać się w pełni sprawnym lekarzem, a nie technikiem z dwiema lewymi
rękami.
Po upływie dwóch godzin ograniczono zakres możliwoci do jednej, ciężkiej rury, która
po prostu musiała być przewodem powietrznym.
Wszystko wskazywało na to, że prowadzi do niej siedem wlotów!
- No, jeli kto potrzebuje siedmiu składników... -- zaczął Hendricks, po czym popadł w
kłopotliwe milczenie.
- Tylko jeden przewód dostarcza składnika głównego - odrzekł Conway. - Pozostałe
muszą zawierać potrzebne elementy ladowe albo składniki obojętne, jak na przykład
azot w naszym powietrzu. Gdyby te zawory regulacyjne, które widać na każdym
przewodzie, nie zamknęły się, gdyby przedział się rozhermetyzował, można byłoby
odczytać z ich ustawień dokładną proporcję poszczególnych składników. Mówił
pewnym głosem, ale w głębi ducha nie czuł się pewnie. Miał przeczucie.
Kursedd przesunął się do przodu. Ze swego zestawu wyciągnął niewielki palnik,
zwęził płomień otrzymując dwudziestocentymetrową iglicę ognia, po czym dotknął nią
jednego z przewodów wlotowych. Conway zbliżył się trzymając w pogotowiu otwartą
butelkę do próbek.
Z przewodu trysnął strumień żółtawej pary i Conway skoczył ku niemu. W butelce
znalazło się niewiele gazu, ale doć, by przeprowadzić analizę. Kursedd zaatakował
kolejny przewód.
- Sądząc po wyglądzie - rzekł nie przerywając pracy - powiedziałbym, że jest to chlor.
A jeli chlor jest głównym składnikiem jego atmosfery, pacjenta będzie można umiecić
w zmodyfikowanej sali dla klasy PVSJ.
- Jako mi się nie wydaje - odparł Conway - żeby to było takie proste.

background image

Ledwie skończył mówić, gdy silny strumień pary wypełnił pomieszczenie białą mgłą.
Kursedd oskoczył instynktownie odrywając płomień palnika od przedziurawionej rury.
Para przeistoczyła się w wielkie krople przezroczystego płynu, które wciekle
bulgocąc zmieniały się w gaz. Wygląda to i zachowuje się jak woda, pomylał Conway
pobierając kolejną próbkę.
Po wykonaniu otworu w trzecim przewodzie płomień palnika wyraźnie urósł i pojaniał,
póki znajdował się w strumieniu uchodzącego gazu. Nie było żadnej wątpliwoci,
dlaczego.
- Czysty tlen - orzekł Kursedd ujmując w słowa myli Conwaya - albo prawie czysty.
- Woda może być - wtrącił Hendricks - ale chlor i tlen tworzą w sumie mieszaninę
zupełnie nie nadającą się do oddychania.
- Zgadzam się - powiedział Conway. - Dla każdej istoty chlorodysznej tlen jest
miertelny w ciągu paru sekund i odwrotnie. Ale może być tak, że jeden z tych gazów
stanowi bardzo niewielki procent, lad tylko. A może oba są tylko elementami
ladowymi, a głównego składnika jeszcze nie wykrylimy.
W ciągu kilku następnych chwil otwarto cztery pozostałe przewody i pobrano próbki.
Tymczasem Kursedd najwyraźniej rozważał hipotezę Conwaya. Odezwał się dopiero,
gdy odchodził do tendra i znajdującej się tam aparatury analitycznej.
- Jeli te gazy mają być tylko w ilociach ladowych odezwał się bezbarwny głos
autotranslatora - dlaczego w takim razie wszystkich tych i obojętnych składników nie
miesza się zawczasu i dostarcza łącznie z utleniaczem lub jego odpowiednikiem, tak
jak robimy to my, i większoć innych ras? Wszystko wtedy dopływa jednym
przewodem.
Conway odchrząknął zmieszany. Biedził się z tym samym problemem i nawet nie
wiedział, jak do niego podejć. Tymczasem odezwał się ostrym tonem:
- Proszę szybko wykonać analizy, za porucznik Hendricks i ja postaramy się ustalić
rozmiary ciała rozbitka oraz właciwe dla niego cinienie atmosferyczne. I proszę się
nie martwić - zakończył sucho - wszystko się z czasem wyjani.
- Miejmy nadzieję, że jeszcze w czasie leczenia - odparł na odchodnym Kursedd - a
nie przy sekcji zwłok.
Bez dalszego ponaglania Hendricks zaczął odsuwać powyginane płytki podłogowe,
by dostać się do obwodów sztucznego ciążenia. Wygląda na to, że porucznik wie, co
robi, pomylał Conway, toteż zostawił go przy tym zajęciu i poszedł szukać jakich
mebli.
III

Katastrofa spowodowała zupełnie inne skutki niż typowe zderzenie, w którym
wszystkie przedmioty ruchome oraz znaczna częć tych, które powinny być
nieruchome, zostają uniesione siłą bezwładnoci i rzucone w kierunku punktu kolizji.
Tutaj nastąpił krótki, gwałtowny wstrząs, który zniszczył wszystkie elementy
mocujące, takie jak ruby, nity i spojenia na statku. Meble, które na każdym statku
zazwyczaj należą do przedmiotów szczególnie kruchych, ucierpiały najwięcej.
Gdyby miał krzesło czy łóżko, mógłby doć dokładnie ustalić kształt i sposób
poruszania się jego użytkownika, a także, czy okryty był on twardą skórą, czy też dla
wygody potrzebował sztucznej wyciółki. Natomiast badanie zastosowanych
materiałów oraz wyglądu mebla dałoby mu pojęcie o tym, jakie ciążenie jest
normalne dla owej istoty. Miał jednak wyraźnie pecha.
Niektóre ze szczątków fruwających po różnych pomieszczeniach bez wątpienia
wchodziły kiedy w skład jakich sprzętów ale były tak dokładnie przemieszane ze
sobą, że zidentyfikowanie ich nie było łatwiejsze od układania równoczenie

background image

szesnastu przemieszanych łamigłówek. Zastanowił się, czy nie powiedzieć o tym
O'Marze, ale zrezygnował. Major na pewno nie jest ciekaw tego, jak mu nie idzie.
Włanie grzebał w szczątkach czego, co mogło być kiedy rzędem szafek, mając
tęskną nadzieję, że natrafi na skarb w postaci odzieży albo fotografii nieziemca, gdy
w hełmie rozległ się głos Kursedda.
- Analiza skończona - zaraportował pielęgniarz. - W próbkach nie ma nic godnego
uwagi, jeżeli się je potraktuje oddzielnie. Natomiast razem tworzą mieszaninę
miertelną dla każdej istoty obdarzonej układem oddechowym. Jak by te gazy nie
mieszać, w rezultacie otrzymuje się gęstą, trującą mgłę.
- Proszę dokładniej - odrzekł Conway ostro. - Potrzebne mi są dane, a nie osobiste
opinie.
- Poza zidentyfikowanymi już gazami - powiedział Kursedd - jest tam jeszcze
amoniak, CO2, oraz dwa gazy obojętne. Łącznie, we wszystkich kombinacjach, jakie
jestem w stanie sobie wyobrazić, tworzą atmosferę ciężką, trującą i prawie zupełnie
nieprzezroczystą.
- To niemożliwe! - warknął Conway. - Widział pan, jak są pomalowane ich
pomieszczenia: same pastelowe kolory. Istoty żyjące w nieprzezroczystej atmosferze
nie są wrażliwe na subtelne odcienie barw...
- Doktorze Conway - przerwał przepraszająco głos Hendricksa - zakończyłem już
badanie tego obwodu. Moim zdaniem ustawiony jest na pięć G.
Ciążenie równe pięciokrotnej grawitacji ziemskiej oznaczało również proporcjonalnie
wysokie cinienie atmosferyczne. Owa istota musi więc oddychać gęstą zupą, trującą
mieszaniną gazów - ale przezroczystą, dodał popiesznie w myli. Poza tym były
jeszcze dalsze bezporednie, a może i niebezpieczne konsekwencje.
- Niech pan powie ekipie ratunkowej - zwrócił się szybko do Hendricksa - żeby
bardziej uważali, o ile to możliwe, nie zwalniając tempa pracy. Każdy stworek żyjący
pod pięcioma G ma swoją siłę, a istoty znajdujące się w stanie zagrożenia życia nie
raz ogarniała panika.
- Rozumiem - odparł Hendricks zaniepokojonym tonem i wyłączył się. Conway
powrócił do rozmowy z Kurseddem.
- Słyszał pan, co powiedział porucznik - mówił już spokojniej. Proszę spróbować
jakich kombinacji pod wysokim cinieniem. I proszę pamiętać: to ma być p r z e z r o c
z y s t a atmosfera!
Nastąpiło dłuższe milczenie.- Tak jest - odezwał się w końcu pielęgniarz. - Chciałbym
jednak dodać, że nie lubię zbytecznej roboty, nawet na rozkaz.
Przez kilka sekund Conway usilnie starał się opanować; w końcu trzask w
słuchawkach uwiadomił mu, że DBLF przerwał połączenie. Wówczas z ust wyrzucił
kilka słów, które nawet po wyżęciu z wszelkiej emocji przez autotranslator nie
pozostawiłyby najmniejszej wątpliwoci w umyle jakiegokolwiek nieziemca, że
Conway jest wciekły.
Wkrótce jednak jego gniew na tego głupiego, zarozumiałego, wprost
impertynenckiego pielęgniarza, którego mu wetknięto, zaczął słabnąć. Może i
Kursedd nie był głupi, mimo wszystkich innych wad. Powiedzmy, że miał rację co do
nieprzezroczystoci atmosfery - co wtedy z tego wynikało? Wynikała kolejna
sprzeczna informacja.
Cały wrak był pełen takich sprzecznoci, mylał ze znużeniem Conway. Jego kształt i
budowa nie wskazywały na to, że był przeznaczony dla istot przyzwyczajonych do
wysokiej grawitacji, a mimo to obwody sztucznego ciążenia mogły dać aż 5 G. A
kolorystyka wnętrz dowodziła, że zakres częstotliwoci wiatła widzianego przez te
istoty zbliżony był do ludzkiego. A jednak, według Kursedda, ich powietrze wymagało
radaru, by się w nim poruszać. Nie mówiąc już o nie wiadomo dlaczego tak

background image

skomplikowanym systemie napowietrzania oraz jasnopomarańczowej barwie
kadłuba...
Chyba już po raz dwudziesty Conway usiłował zbudować jaki rozsądny obraz sytuacji
z danych, którymi rozporządzał. Bezskutecznie. Może gdyby podszedł do tego z innej
strony...
Gwałtownie wcisnął guzik nadajnika. - Poruczniku Hendricks - powiedział - proszę
połączyć mnie ze Szpitalem, z majorem O'Marą. I chciałbym, żeby tego słuchał major
Summerfield, pan oraz pielęgniarz Kursedd. Czy da się to załatwić?
Hendricks mruknął potakująco. - Jedną chwileczkę powiedział.
Poród trzasków, brzęczenia i pisków Conway usłyszał urywane słowa Hendricksa,
następnie łącznociowca z "Sheldona" wzywającego Szpital, a w końcu beznamiętny
głos autotranslatora dyżurnego centrali szpitala. W czasie krótszym niż minuta, którą
zakładał sobie Conway, gwar ucichł i rozległ się stanowczy, znajomy głos.
- Mówi naczelny psycholog - warknął O'Mara. Słucham.
Conway naszkicował, jak mógł najpobieżniej, sytuację na wraku, poinformował o
dotychczasowym braku jakichkolwiek ustaleń oraz o stwierdzonych przez nich
sprzecznych danych.
- Ekipa ratunkowa - mówił - kieruje się ku rodkowi wraka, ponieważ tam
najprawdopodobniej znajduje się rozbitek. Mogą oni jednak trafić do jakiej klitki gdzie
z boku, toteż może trzeba będzie przeszukać wszystkie przedziały, by go odnaleźć.
Nie wykluczam, że może to potrwać parę dni. Rozbitek - zakończył grobowym
głosem - jeli jeszcze żyje, na pewno jest w ciężkim stanie. Nie mamy tyle czasu.
- No więc ma pan problem, doktorze. Co pan zamierza przedsięwziąć?
- Mylę - odparł Conway wymijająco - że może pomogłoby ogólniejsze spojrzenie na
całą sprawę. Gdyby major Summerfield mógł mi opowiedzieć o okolicznociach
odnalezienia wraku - jego pozycji, kursie oraz wszystkich swoich obserwacjach, które
zdoła sobie przypomnieć. Na przykład, czy przedłużenie toru lotu statku pomogłoby
nam odszukać planetę, z której pochodzi? To by rozwiązało...
- Niestety nie, doktorze - odezwał się Summerfield. - Wytyczając przebytą przez
statek drogę ustalilimy, że prowadzi ona przez niezbyt odległy system planetarny.
Układ ten został jednak przez nas już zbadany ponad sto lat temu i wpisany do
rejestru planet zdatnych do kolonizacji. Oznacza to, jak pan wie, że nie ma tam istot
rozumnych. A żadna rasa nie wzniosła się jeszcze od zera do techniki lotów
międzygwiezdnych w ciągu wieku, toteż wrak nie może pochodzić z tamtego układu.
Dalsze przedłużenie tej linii prowadzi donikąd, a mówiąc cilej, w przestrzeń
międzygalaktyczną. Moim zdaniem, katastrofa musiała spowodować gwałtowną
zmianę kursu, tak że położenie i tor lotu wraka w momencie odnalezienia nic nam nie
powiedzą.
- I tyle zostało z mojego wietnego pomysłu - powiedział Conway ze smutkiem, po
czym kontynuował już bardziej zdecydowanym tonem: - Ale gdzie musi być druga
połowa wraka. Gdybymy ją odnaleźli, a szczególnie, gdyby znajdowało się w niej
ciało lub ciała innych członków załogi, to by nam wszystko rozwiązało! Zgadzam się,
że proponuję dojcie do celu bardzo okrężną drogą, ale sądząc po tym, jak wolno nam
teraz idzie, może to być droga najszybsza. Chciałbym, by zarządzono poszukiwania
drugiej połowy wraka - zakończył Conway i czekał na wybuch burzy.
Major Summerfield wykazał najkrótszy czas reakcji dostarczając pierwszego
podmuchu huraganu.
- To niemożliwe! Nie zdaje sobie pan sprawy z tego, czego pan żąda! Potrzeba
byłoby co najmniej dwustu jednostek - całej sub- floty Sektora! - aby zbadać tę strefę
w takim czasie, żeby był z tego jaki pożytek. I tylko po to, żeby dostarczyć panu
martwego osobnika, którego mógłby pan pokrajać i być może w ten sposób pomóc

background image

drugiemu, który do tego czasu może umrzeć. Wiem, że według pańskich zasad życie
jest cenniejsze niż wszelka kalkulacja materialna - Summerfield mówił już nieco
spokojniej - ale ta graniczy już z szaleństwem. Poza tym nie mam kompetencji, by
zarządzić ani nawet zaproponować taką operację...
- Szpital je ma - burknął O'Mara, po czym zwrócił się do Conwaya: - Kładzie pan
głowę pod topór, doktorze. Jeli w wyniku akcji rozbitek zostanie uratowany, nie
sądzę, żeby kto marudził z powodu tego całego zamieszania i kosztów operacji.
Może nawet Korpus pochwali pana za odkrycie nowej rasy inteligentnej. Jeli jednak
nieziemiec umrze albo okaże się, że nie żył już w chwili, gdy zaczynano
poszukiwania, no to nie chciałbym być wtedy w pańskiej skórze.
Patrząc uczciwie na całą sprawę Conway nie powiedziałby, że zależy mu na tym
pacjencie bardziej niż zwykle, a na pewno nie na tyle, żeby rzucić na szalę całą swą
karierę z powodu słabej nadziei, że uda się go uratować. Raczej powodowała nim
gniewna ciekawoć oraz jakie niejasne przeczucie, że posiadane przez nich
sprzeczne dane tworzą tylko częć obrazu obejmującego co więcej niż tylko wrak i
samotnego rozbitka. Nieziemcy nie budowali statków tylko po to, by dostarczać
łamigłówek lekarzom z Ziemi, toteż owe pozornie sprzeczne informacje muszą co
oznaczać...
Przez chwilę zdawało mu się, że ma już odpowiedź. Gdzie na granicy jego myli
powstawał mglisty, nieukształtowany jeszcze obraz... który zatarł się, gwałtownie i
całkowicie, na skutek podnieconego głosu Hendricksa wołającego w słuchawkach:
- Doktorze, znaleźlimy rozbitka!
Kiedy Conway kilka minut później dotarł na miejsce, ujrzał zainstalowaną już
prowizoryczną luzę powietrzną. Hendricks oraz ludzie z ekipy ratowniczej rozmawiali
stykając się hełmami, aby nie blokować fali. Ale najcudowniejszy, był widok mocno
napiętej tkaniny, z której zbudowana była luza.
W rodku było powietrze. Hendricks włączył nagle radio.
- Może pan wejć, doktorze - powiedział. - Ponieważ już go mamy, możemy po prostu
otworzyć drzwi, a nie przecinać ich palnikiem. - Wskazał nadęty materiał luzy.
- Cinienie w rodku wynosi około siedmiuset hektopaskali.
Nie za duże, pomylał trzeźwo Conway, zważywszy, że w normalnym rodowisku
rozbitka panowało, jak zakładano, ciążenie 5 G, a tej morderczej grawitacji
towarzyszy ogromne cinienie atmosferyczne. Miał nadzieję, że starczyło, by utrzymać
życie. Doszedł do wniosku, że przez cały czas od chwili wypadku musiało uchodzić
powietrze. Może cinienie wewnętrzne tego stworzenia dostosowało się do tego i je
uratowało.
- Próbkę atmosfery do Kursedda, szybko! - nakazał Conway. - Jak już poznają jej
skład, zwiększenie cinienia będzie drobnostką, gdy już znajdą się w tendrze. - Proszę
również postawić czterech ludzi przy tendrze - dodał szybko. - Potrzebny będzie
sprzęt specjalny, by wydostać stąd rozbitka, i może trzeba będzie się spieszyć.
Do maleńkiej luzy wszedł razem z Hendricksem. Porucznik sprawdził szczelnoć,
przesunął dźwignię znajdującą się koło drzwi i wyprostował się. Trzeszczenie
skafandra uwiadomiło Conwayowi, że cinienie wzrasta w miarę napływu powietrza z
otwierającego się przedziału. Z satysfakcją zauważył, że jest to czyste powietrze, a
nie supergęsta mgła, którą przepowiadał Kursedd. Hermetyczne drzwi ruszyły, chwilę
zawahały się, gdy rozszerzony od gorąca segment wsuwał się do wnęki, potem za
raptownie rozsunęły się na ocież.
- Proszę nie wchodzić, dopóki pana nie zawołam szepnął Conway i przekroczył próg.
W słuchawkach rozległo się potwierdzające mruknięcie Hendricksa, a zaraz potem
glos Kursedda, który poinformował, że nagrywa wszystko, co się dzieje.

background image

Pierwszy rzut oka na nieznany typ fizjologiczny dawał zawsze Conwayowi mętny
obraz: Jego umysł starał się dopasować cechy fizyczne do innych, znanych mu istot,
a czy z powodzeniem, czy też nie, zawsze zabierało to trochę czasu.
- Conway! - rozległ się ostry głos O'Mary. - Zasnął pan, czy co?
Conway zupełnie zapomniał o naczelnym psychologu, Summerfieldzie i tych
wszystkich łącznociowcach, z którymi był w kontakcie. Pospiesznie odchrząknął i
zaczął relacjonować:
- Istota jest w kształcie piercienia; trochę przypomina napompowaną dętkę.
Zewnętrzna rednica wynosi ponad dwa i pół metra, za gruboć piercienia ponad pół
metra. Na pierwszy rzut oka masa jest czterokrotnie większa od mojej. Nie porusza
się; nie widać też oznak poważnych uszkodzeń ciała.
Wziął głęboki oddech i mówił dalej: - Zewnętrzna powłoka ciała jest gładka,
połyskliwa, barwy szarej, poza tymi partiami, które pokryte są grubą, brązową narolą.
Obejmuje ona połowę ciała i wygląda na rakowatą narol, o ile nie jest naturalną
powłoką ochronną. Może to być wynikiem poważnej dekompresji. Od zewnętrznej
strony znajdują się dwa rzędy krótkich, mackowatych wyrostków, obecnie cile
przylegających do ciała. Widać ich pięć par; nie sprawiają wrażenia
wyspecjalizowanych. Nie ma również żadnych organów wzroku ani pobierania
pokarmu. Podchodzę, by lepiej się przyjrzeć.
Gdy zbliżał się do stworzenia, nie wywołało to z jego strony żadnej widocznej reakcji.
Przyszło mu do głowy, że może pomoc nadeszła zbyt późno. Wciąż nie widział ani
oczu, ani otworu gębowego, ale dostrzegł małe otworki przypominające skrzela i co,
co wyglądało jak ucho. Wyciągnął rękę i delikatnie dotknął jednej ze złożonych
macek.
To, co nastąpiło, było tak gwałtowne, jak eksplozja bomby.
Conwayem rzuciło o podłogę; stracił w prawym ramieniu czucie od ciosu, który
zgruchotałby mu przegub, gdyby nie ciężki skafander. Wciekle manipulował
degrawitatorem, aby nie odbić się od podłogi, po czym powoli wycofał się w stronę
drzwi. Kakofonia pytań padających ze słuchawek uporządkowała się na tyle, że
można było wyróżnić dwa podstawowe: dlaczego krzyknął i co to za łoskot, który
włanie było słychać?
- Uhm... - odparł Conway drżącym głosem - włanie ustaliłem, że rozbitek żyje.
Stojący w drzwiach Hendricks zakrztusił się. - Nie wiem - powiedział wstrząnięty - czy
kiedy widziałem kogo bardziej żywotnego.
- Gadajcie do rzeczy, wy dwaj! - warknął O'Mara. Co się dzieje?
Niełatwo odpowiedzieć na to pytanie, mylał Conway patrząc na toroidalny stwór to
podskakujący, to toczący się po pomieszczeniu. Dotknięcie wyzwoliło w nim odruch
paniki i choć za pierwszym razem powodem był Conway, to obecnie dotknięcie
czegokolwiek - cian, podłogi, a nawet unoszących się w powietrzu szczątków -
wywoływało ten sam skutek. Pięć par silnych, elastycznych macek migało dookoła
zataczając półmetrowe łuki; siła ich uderzeń cały czas rzucała stworzeniem po
przedziale. Niezależnie od tego, którą częcią masywnego ciała czego dotknął, macki
uderzały we wszystkich kierunkach.
Conway schronił się w luzie wykorzystując moment, kiedy dzięki szczęliwemu
zbiegowi okolicznoci nieziemiec zawisł bezwładnie porodku pomieszczenia powoli
się obracając i w ogóle ogromnie przypominając starożytną stację kosmiczną. Ale już
znosiło go ku cianie i trzeba było szybko zorganizować akcję, zanim rozbitek zacznie
znowu szaleć.
Nie zwracając na razie uwagi na O'Marę Conway powiedział szybko: - Potrzebna
będzie gęsta siatka, rozmiar piąty, a także plastykowa powłoka do przykrycia oraz
zestaw pomp. W obecnym stanie nie możemy się spodziewać, że rozbitek będzie się

background image

zachowywał spokojnie. Po obezwładnieniu go i zamknięciu w powłoce możemy
wypełnić ją odpowiadającą mu atmosferą, co powinno wystarczyć do przeniesienia
do tendra. A tam już będzie czekał Kursedd. Ale proszę pospieszyć się z tą siecią!
Jakim cudem istota przyzwyczajona do wysokiego cinienia atmosferycznego może
zdradzać tak olbrzymią ruchliwoć w wysoko rozrzedzonym powietrzu, tego Conway
nie potrafił zrozumieć.
- Jak idzie analiza, Kursedd? - zapytał nagle.
Na odpowiedź czekał tak długo, że przez chwilę sądził, iż pielęgniarz przerwał
łącznoć; w końcu jednak dotarły do niego wypowiedziane powoli, z koniecznoci
pozbawione emocji słowa:
- Już skończyłem. Skład powietrza w przedziale rozbitka jest taki, że gdyby pan,
doktorze, zdjął hełm, mógłby pan nim oddychać.
I to było największą sprzecznocią, pomylał oszołomiony Conway. Wiedział, że
Kursedd musi być równie zdumiony. Nagle rozemiał się na myl o tym, jak t e r a z
zapewne zachowuje się sierć pielęgniarza...
IV

Szeć godzin później szamocący się wciekle przez całą drogę rozbitek trafił do sali
310 B, niedużego pokoju obserwacyjnego, przylegającego do bloku operacyjnego
głównego Oddziału Chirurgicznego dla klasy DBLF. Po tym wszystkim Conway nie
wiedział już, czy chce nieziemca przywrócić do życia, czy raczej go zamordować, a
sądząc po uwagach wypowiadanych przez Kursedda i Kontrolerów podczas
przenoszenia, mieli oni podobne wątpliwoci. Conway przeprowadził badanie wstępne
- na ile pozwalała sieć ograniczająca ruchy pacjenta - które zakończył popraniem
próbek krwi i skóry. Przesłał je do Działu Patologii opatrzywszy czerwonymi
nalepkami "Bardzo pilne". Nie skorzystał tym razem z poczty pneumatycznej, lecz
poprosił Kursedda, by je zaniósł osobicie, ponieważ wiadomo było, że personel
Działu Patologii cierpi na ostry daltonizm, jeli chodzi o dostrzeganie nalepek
pierwszeństwa. Na koniec zaordynował rentgen, polecił Kurseddowi obserwować
pacjenta i udał się do O'Mary.
- Najgorsze już minęło - powiedział naczelny psycholog, gdy Conway skończył
relację. - Chyba chce pan poprowadzić ten przypadek...
- Nie... nie sądzę - odparł Conway.
O'Mara zmarszczył brwi. - Jeli pan nie chce, proszę powiedzieć wprost. Nie lubię
uników.
Conway odetchnął przez nos, po czym powoli, rozciągając słowa, powiedział: - Chcę
poprowadzić tego pacjenta. Moja wątpliwoć nie była spowodowana
niezdecydowaniem, ale pańskim błędnym mniemaniem, że najgorsze już minęło.
Nieprawda. Przeprowadziłem badanie wstępne i kiedy jutro nadejdą wyniki analiz,
zrobię badanie szczegółowe. Chciałbym, żeby byli przy tym doktorzy Mannon i
Prilicla, pułkownik Skempton oraz pan.
Brwi O'Mary uniosły się do góry.
- Osobliwy zestaw specjalistów, doktorze. A może mi pan powie, po co pan nas
potrzebuje?
Conway potrząsnął głową.
- Wolałbym nie. Jeszcze nie teraz.
- Dobrze, przyjdziemy - odparł naczelny psycholog z wymuszoną uprzejmocią. -
Przepraszam, że posądziłem pana o unik. Po prostu tak pan mamrotał i ziewał mi
prosto w twarz, że rozumiałem tylko co trzecie słowo. Teraz niech pan pójdzie się
przespać, doktorze, zanim nie wpadnie mi do głowy, żeby panu rozwalić łeb.

background image

Dopiero wtedy Conway uwiadomił sobie, jak bardzo jest zmęczony. Jego chód w
drodze do pokoju bardziej przypominał powłóczenie nogami niż pewny, rytmiczny
krok...
Następnego ranka spędził sam dwie godziny z pacjentem, zanim zwołał konsylium,
które zamówił u O'Mary. Wszystko, co wykrył, a nie było tego wiele, wiadczyło, że nic
konstruktywnego nie da się osiągnąć bez pomocy wykwalifikowanych specjalistów.
Pierwszy przybył dr Prilicla, ów pająkowaty i niezwykle kruchy reprezentant klasy
fizjologicznej GLNO. O'Mara oraz pułkownik Skempton - naczelny inżynier Szpitala
przyszli razem. Dr Mannon zatrzymany na bloku DBLF, przybył spóźniony, prawie
biegiem. Wyhamował, po czym dwukrotnie, powoli, obszedł pacjenta.
- Wygląda jak obwarzanek w polewie kakaowej - powiedział.
Wszyscy spojrzeli na niego.
- Ta narol - rzekł Conway przysuwając tomograf nie jest ani naturalna, ani taka
nieszkodliwa, na jaką wygląda. Chłopcy z Patologii twierdzą, że wykazuje wszystkie
objawy nowotworu złoliwego. Jeli dobrze się przyjrzeć, widać, że nie jest to
obwarzanek, ale osobnik o anatomii zbliżonej do normalnego typu DBLF -
cylindryczne ciało o lekkim koćcu i silnym umięnieniu. Jego kształt nie jest
piercieniowaty, sprawia tylko takie wrażenie, bowiem z jakiego sobie tylko znanego
powodu osobnik ten usiłuje połknąć własny ogon.
Mannon wbił wzrok w ekran tomografu, wydał niedowierzające mruknięcie, po czym
się wyprostował.
- Istne błędne koło, słowo daję - mruknął. - Czy dla tego O'Mara jest tutaj? Uważasz,
że nasz pacjent ma nierówno pod sufitem?
Conway nie uznał tego pytania za poważne i zignorował je.
- Narol jest najgrubsza w miejscu, gdzie otwór gębowy pacjenta obejmuje jego ogon;
zresztą jej rozmiary prawie uniemożliwiają dostrzeżenie tego połączenia.
Przypuszczalnie ta narol jest bolesna, a przynajmniej wysoce drażniąca i może
włanie nieznone swędzenie powoduje, że stworzenie to gryzie się w ogon. Albo też
pozycję tę spowodował mimowolny skurcz mięni spowodowany narolą, w rodzaju
spazmu epileptycznego...
- Ta druga hipoteza bardziej do mnie przemawia przerwał Mannon. - Żeby taka narol
mogła przenieć się z głowy na ogon albo odwrotnie, szczęki muszą być zwarte w ten
sposób już od dłuższego czasu.
Conway skinął głową.
- Pomimo tego, co pokazywały obwody sztucznego ciążenia odkryte we wraku,
ustaliłem, że wymagania pacjenta co do atmosfery, cinienia i grawitacji są zbliżone
do ludzkich. Owe skrzelowate otwory z tyłu głowy, jeszcze nie zaatakowane narolą,
to wyloty kanałów oddechowych. Mniejsze otworki, częciowo zasłonięte płatami ciała,
są uszami. Tak więc pacjent może słyszeć i oddychać, ale nie może jeć. Zgadzacie
się więc panowie, że pierwszym krokiem powinno być uwolnienie otworu gębowego?
Mannon i O'Mara skinęli głowami. Prilicla rozpostarł cztery manipulatory w gecie,
który wyrażał to samo, a pułkownik Skempton wpatrywał się tępo w sufit,
najprawdopodobniej zachodząc w głowę, po co go tu wezwano. Conway pospieszył
mu to wyjanić.
Podczas gdy on i Mannon mieli zastanawiać się nad procedurą operacyjną,
pułkownikowi i Prilicli przypadło opracowanie sposobu porozumienia się z pacjentem.
Za pomocą swoich zdolnoci empatycznych Cinrussańczyk miał ledzi: jego reakcje, a
paru specjalistów Skemptona od autotranslatorów będzie przeprowadzało testy
foniczne. Kiedy już pozna się zakres dźwięków odbieranych przez pacjenta, będzie
można przygotować mu autotranslator i rozbitek pomoże wtedy w opracowaniu
diagnozy i leczenia swej dolegliwoci.

background image

- Tu i tak jest za dużo osób - odparł pułkownik. Sam się tym zajmę. - Podszedł do
interkomu, by zamówić potrzebny sprzęt. Conway za odwrócił się w stronę O'Mary.
- Niech sam zgadnę, po co ja tu jestem - zaczął psycholog, nim jeszcze Conway
zdołał się odezwać. - Do mnie należy najłatwiejsza rzecz: uspokajanie pacjenta,
kiedy już będzie można z nim rozmawiać, oraz przekonanie go; że wy, dwaj rzeźnicy,
nie chcecie mu zrobić krzywdy.
- Włanie tak - odparł Conway z umiechem i całą swą uwagę przeniósł z powrotem na
pacjenta. Prilicla raportował, że stworzenie nie jest wiadome ich obecnoci, a jego
emanacja uczuciowa jest tak słaba, że zapewne pacjent jest jednoczenie
nieprzytomny oraz skrajnie wyczerpany. Pomimo tego Conway ostrzegł wszystkich,
żeby go nie dotykać.
W swoim życiu widział już wiele nowotworów złoliwych, ale ten wyglądał wyjątkowo
nieprzyjemnie.
Niczym twarda, włóknista kora drzewa szczelnie przykrywał miejsce, w którym otwór
gębowy pacjenta zwarł się na jego ogonie. A dodatkowym zmartwieniem było to, że
struktura kostna szczęki mająca istotne znaczenie podczas operacji, była bardzo
słabo widoczna na ekranie tomografu, ponieważ narol nie przepuszczała promieni
rentgenowskich. Pod tą grubą, zaciemniającą obraz skorupą znajdowały się również
oczy, co było jeszcze jednym powodem, by postępować z najwyższą ostrożnocią.
- On się wcale nie drapał z powodu swędzenia - powiedział porywczo Mannon
wskazując niewyraźny obraz na ekranie. - Te zęby są naprawdę zacinięte.
Praktycznie odgryzł sobie ogon! Moim zdaniem, to bez wątpienia spazm
epileptyczny. Zresztą fakt zadawania sobie tak silnego bólu może również
wskazywać na niezrównoważenie psychiczne...
- Wspaniale! - odezwał się ze wstrętem stojący z tyłu O' Mara.
W tym momencie dostarczono sprzęt Skemptona i pułkownik oraz Prilicla zaczęli
dostrajać autotranslator dla pacjenta. Ponieważ był on praktycznie nieprzytomny; test
dźwiękowy musiał być ogłuszający, by w ogóle dotrzeć do jego wiadomoci. To
spowodowało, że Mannon wraz z Conwayem wynieli się do sąsiedniej sali, by tam
dokończyć rozmowę.
Pół godziny później Prilicla wyszedł z sali pacjenta, by poinformować ich, że można
już z nim rozmawiać, choć nadal wyglądało na to, że jest on tylko częciowo
przytomny. Lekarze popiesznie weszli do rodka.
O'Mara włanie zapewniał pacjenta, że wszyscy dookoła są do niego nastawieni
życzliwie, że go lubią i mu współczują, i że zrobią wszystko, żeby mu pomóc.
Przemawiał cichym głosem do własnego autotranslatora, a z innego aparatu, który
ustawiono w pobliżu głowy nieziemca, dobywały się obce mlanięcia i gulgoty,
potężnie wzmocnione. W przerwach między zdaniami Prilicla relacjonował stan
psychiczny rozbitka.
- Pomieszanie, gniew, ogromny strach - autotranslator przekazywał beznamiętnie
słowa Cinrussańczyka. Przez kilkanacie następnych minut natężenie i rodzaj
emanacji uczuciowej pozostawały niezmienne. Conway postanowił zrobić kolejny
krok.
- Niech pan mu powie - zwrócił się do O'Mary - że chcę go dotknąć. Że przepraszam
za każdą przykroć, jaką mu to może wyrządzić.
Wziął długą sondę zakończoną igłą i dotknął tej częci ciała, gdzie narol była
najgrubsza. Prilicla powiadomił o braku reakcji. Najwyraźniej tylko dotykanie tych
partii, gdzie skóra była jeszcze czysta, doprowadzało pacjenta do szału. Conway
poczuł, że co już zaczyna pojmować.
- Miałem nadzieję, że tak będzie - powiedział wyłączywszy autotranslator pacjenta. -
Jeli zaatakowane sfery są niewrażliwe na ból, to będziemy mogli przy współpracy

background image

pacjenta uwolnić otwór gębowy nie stosując znieczulenia. Jeszcze za mało wiemy o
jego metaboliźmie, by zastosować narkozę bez ryzyka dla jego zdrowia. Czy jest pan
pewien - zapytał nagle Priliclę - że on słyszy i rozumie to, co mówimy?
- Owszem, doktorze - odparł Cinrussańczyk - jeli mówi się powoli i wyraźnie.
Conway włączył autotranslator.
- Chcemy ci pomóc - powiedział łagodnie. - Najpierw pomożemy ci odzyskać właciwy
kształt ciała usuwając ogon z otworu gębowego, a następnie zdejmiemy tę narol...
Siatka naprężyła się momentalnie, gdy pięć par macek zaczęło wymachiwać w przód
i w tył. Conway odskoczył z przekleństwem na ustach, wciekły na pacjenta, a jeszcze
bardziej na siebie, za to, że tak mu się spieszyło.
- Strach i gniew - rzekł Prilicla. - To schorzenie... wydaje się, że są podstawy do tych
uczuć.
- Ale dlaczego? Chcę mu pomóc!
Szamotanie pacjenta stało się tak gwałtowne, że aż nieprawdopodobne. Kruche,
patykowate ciało Prilicli aż drżało pod naporem emocjonalnego huraganu
dochodzącego z umysłu rozbitka. Jedna z macek wyrastających z obszaru
zaatakowanego narolą zaplątała się w siatkę i oderwała od reszty ciała.
Cóż za lepy, bezrozumny strach, pomylał przybity Conway. Ale Prilicla powiedział
przecież, że taka reakcja ma swoje uzasadnienie. Conway zaklął: nawet myli rozbitka
były sprzeczne.
- Co takiego - wybuchnął Mannon gdy pacjent się uspokoił.
- Strach, gniew, nienawić - relacjonował Prilicla. Rzekłbym z pełnym przekonaniem,
że on nie chce waszej pomocy.
- A więc jest to - wtrącił ponuro O'Mara - bardzo chory zwierzaczek...
Te słowa przez dłuższy czas odbijały się echem w głowie Conwaya, za każdym
odbiciem coraz głoniej. Nie były one bez znaczenia. O'Mara miał na myli oczywicie
stan psychiczny pacjenta, ale nie to było ważne. "Bardzo chory zwierzaczek" - oto
kluczowy fragment całej łamigłówki, wokół którego zaczął już się układać obrazek.
Jeszcze nie był kompletny, ale starczyło, by Conway poczuł taką trwogę, jak nigdy w
życiu.
Kiedy przemówił, ledwie rozpoznał własny głos.
- Dziękuję panom. Muszę pomyleć o innej metodzie nawiązania kontaktu. Kiedy już
co będę miał, dam znać...
Bardzo chciał, żeby już sobie poszli i dali mu to wszystko przemyleć. Chciał również
uciec i gdzie się ukryć; ale w całej Galaktyce nie było bezpiecznego miejsca, od tego,
czego się obawiał.
A tamci patrzyli teraz na niego, za ich twarze wyrażały zdumienie pomieszane z
troską i zakłopotaniem. Wielu pacjentów opierało się przed leczeniem, które miało im
pomóc, ale to nie oznaczało, że ich lekarze mieli tego leczenia zaprzestać przy
pierwszych oznakach sprzeciwu. Najwyraźniej wszyscy obecni doszli do wniosku, że
Conway zląkł się tej operacji, która zapowiadała się wyjątkowo nieprzyjemnie i
uciążliwie, toteż każdy na swój sposób starał się go podnieć na duchu. Nawet
Skempton wysuwał jakie propozycje.
- Jeli pan się martwi o bezpieczny anestetyk - mówił - to przecież Patologia może go
opracować mając do dyspozycji martwy lub uszkodzony, hm, okaz. Chodzi mi o te
poszukiwania, które pan poprzednio zarządził. Mylę, że mamy teraz wystarczający
powód, by je przeprowadzić. Czy mam...
- Nie!
Teraz już naprawdę wytrzeszczyli na niego oczy. Szczególnie twarz O'Mary przybrała
wyjątkowo wyrazisty grymas.

background image

- Zapomniałem panom powiedzieć - rzekł popiesznie Conway - że znowu
rozmawiałem z Summerfieldem. On twierdzi, że ostatnio otrzymane dane wskazują,
że odnaleziona połowa statku to akurat nie ta, która wyszła z katastrofy w lepszym
stanie, ale włanie w gorszym. Natomiast ta druga połowa, jak twierdzi, nie rozleciała
się w kawałki po całej okolicy, ale zapewne zachowała się w na tyle dobrym stanie,
że zdołała samodzielnie dolecieć do miejsca przeznaczenia. Widzicie więc, panowie,
że poszukiwania nie mają sensu.
Modlił się w duchu, by Skempton się nie opierał, ani nie chciał samemu sprawdzić tej
wiadomoci. Summerfield rzeczywicie odezwał się z wraka, ale jego ustalenia ani w
częci nie były tak jednoznaczne, jak Conway to przedstawił. Na myl o tym, że ekipa
Kontrolerów mogłaby przeczesywać tamten obszar Kosmosu, w wietle tego, co teraz
wiedział, oblał się zimnym potem.
Jednak pułkownik skinął tylko głową i nie kontynuował tematu. Conway odetchnął,
niezbyt głęboko, i powiedział szybko:
- Dziękuję doktorze Prilicla, chciałbym porozmawiać z panem temat stanu
emocjonalnego pacjenta w ciągu ostatnich kilku minut, ale nie teraz, tylko później. A
panom bardzo dziękuję za radę i pomoc...
Faktycznie więc wyrzucał ich za drzwi, a ich miny wiadczyły, że wiedzą o tym. O'Mara
na pewno postawi kilka dociekliwych pytań dotyczących jego zachowania w tej
sprawie, ale na razie Conway nie dbał o to. Kiedy wszyscy wyszli, polecił
Kurseddowi, by ten co pół godziny sprawdzał wygląd pacjenta, a w razie jakiej
zmiany zawołał go. Potem poszedł w kierunku swojego pokoju.
V

Conway nieraz psioczył na niewielkie rozmiary miejsca służącego mu za sypialnię,
przechowalnię paru osobistych drobiazgów oraz miejsce spotkań, doć rzadkich, z
kolegami. Tym razem jednak owa ciasnota była pokrzepiająca. Usiadł na łóżku, bo o
przechadzaniu się mowy nie było. Zaczął rozszerzać i uzupełniać ten obraz, który w
błysku olnienia ujrzał podczas pobytu na sali pacjenta.
Toż przecież od początku wszystko było jasne, jak na dłoni. Najpierw te obwody
sztucznego ciążenia: głupio przeoczył fakt, że nie musiały zawsze być włączone na
pełną moc, ale można je było ustawiać na dowolną wartoć pomiędzy zerem i pięć G.
Potem ten system napowietrzania, tylko dlatego mylący, że nie od razu pojął, iż miał
on służyć różnym formom życia, a nie tylko jednej. I jeszcze stan fizyczny rozbitka
oraz barwa pancerza zewnętrznego - piękny, alarmujący, dramatyczny kolor
pomarańczowy. Ziemskie pojazdy tego rodzaju, nawet naziemne, były zawsze
pomalowane na biało.
Był to bowiem statek - ambulans.
Ale statki międzygwiezdne jakiegokolwiek rodzaju były wytworami rozwiniętej
cywilizacji technicznej, która musi obejmować, lub przynajmniej spodziewać się objąć
wiele systemów planetarnych. A kiedy jaka cywilizacja osiąga punkt, w którym
następuje upraszczanie i specjalizacja statków, jaką tu napotkano, to taka rasa była
naprawdę wysoko rozwinięta. W Federacji Galaktycznej tylko cywilizacje Illensy,
Tralthanu i Ziemi osiągnęły ten poziom, a sfery ich wpływów były ogromne. Jak więc
jeszcze jedna cywilizacja tej miary mogła tak długo pozostawać w ukryciu?
Conway poruszył się niespokojnie na tapczanie. Odpowiedź na to pytanie też była dla
niego oczywista.
Summerfield powiedział, że odnaleziony wrak stanowi bardziej zniszczoną połowę
statku. Druga połowa, jak można sądzić, dotarła do najbliższej bazy remontowej. Tak
więc fragment, w którym znalazł się rozbitek, został oderwany w czasie tej awarii, co

background image

oznacza, że kierunek lotu lecącego bez napędu odłamka musiał być taki sam, jak
całego statku przed katastrofą.
Zatem nadlatywał on z planety, która w rejestrach figurowała jako nie zamieszkana.
Ale w czasie tych stu lat od zbadania kto mógł tam założyć bazę, a nawet kolonię.
Statek - ambulans za leciał stamtąd w przestrzeń międzygalaktyczną...
Conway pomylał ponuro, że cywilizację, która przekroczyła tę przestrzeń z jednej
galaktyki, by założyć kolonię na skraju drugiej, trzeba traktować z wielkim
szacunkiem. I ostrożnocią. Szczególnie dlatego, że jedyny, jak dotąd, jej
przedstawiciel nie mógł być, nawet przy największej dozie dobrej woli, uznany za
przyjaznego. Natomiast inni reprezentanci tej cywilizacji, zapewne bardzo
zaawansowanej medycznie, mogli bardzo źle przyjąć wiadomoć, że kto spaprał
kurację jednego z ich chorych. Na podstawie danych, którymi obecnie dysponował,
Conway uznał, że w ogóle mogą źle przyjąć cokolwiek i kogokolwiek.
Wiedział, że podboje międzygwiezdne są logistycznie niemożliwe. Jednak zasada ta
nie dotyczyła prostych aktów agresji, w czasie których niszczy się całkowicie
atmosferę jakiej planety nie zamierzając jej okupować lub wcielać do własnej sfery
wpływów. Przypomniawszy sobie swój ostatni kontakt z pacjentem zaczął się
zastanawiać, czy przypadkiem nie natrafiono w końcu na totalnie nienawistną i wrogą
cywilizację.
Nagle zabuczał komunikator. To Kursedd raportował, że pacjent przez ostatnią
godzinę zachowywał się spokojnie, ale narol rozszerzała się gwałtownie i groziła
zakryciem jednego z otworów oddechowych nieziemca. Conway odrzekł, że zaraz
tam będzie. Polecił, by odszukano doktora Priliclę, po czym ponownie usiadł.
Podejmując przerwany tok myli zdecydował, że nie ma prawa nikomu powiedzieć o
swoim odkryciu. Doprowadziłoby to do wysłania chmary Kontrolerów w celu podjęcia
przedwczesnego kontaktu - przedwczesnego z punktu widzenia Conwaya. Obawiał
się bowiem, że takie pierwsze spotkanie odmiennych kultur miałoby charakter
ideologicznego zderzenia czołowego, a jedyną możliwocią osłabienia wynikłego stąd
wstrząsu byłoby pokazanie przez Federację, że oto jej przedstawiciele uratowali,
otoczyli opieką i wyleczyli jednego z międzygalaktycznych kolonistów.
Oczywicie zawsze istniała możliwoć, że pacjent nie był typowym przedstawicielem
swej rasy - że był umysłowo chory, jak to zasugerował O'Mara. Conway wątpił
jednak, czy Obcy uznaliby to za wystarczające usprawiedliwienie dla fiaska leczenia.
Przeciwko tej koncepcji za przemawiał fakt, że pacjent miał logiczny - dla siebie -
powód, by bać się i odnosić wrogo do kogo, kto chce mu pomóc. Przez moment
Conway rozważał szaloną koncepcję istnienia nieziemskiej moralnoci, wedle której
reakcją na udzielenie pomocy jest nienawić, a nie wdzięcznoć. Nawet to, że rozbitka
znaleziono w ambulansie, nie rozpraszało wątpliwoci. Dla takich jak on, pojęcie
sanitarki miało implikacje altruistyczne - szlachetny cel i tak dalej. Jednak wiele ras,
nawet wewnątrz Federacji, traktowało chorobę jako defekt fizyczny, którego
usuwanie było po prostu reperacją, a nie szczytnym powołaniem.
Wychodząc z pokoju Conway nie miał najmniejszego pojęcia, jak zabrać się do
leczenia pacjenta. Wiedział też, że nie ma na to zbyt wiele czasu. Jak na razie
Summerfield, Hendricks i inni badający wrak byli zbyt oszołomieni mnogocią znaków
zapytania, by pomyleć o czym więcej. Ale było to tylko kwestią czasu: dni, może
nawet godzin, po których wyciągną te same wnioski, co on.
Wkrótce potem Korpus Kontroli wejdzie w kontakt z Obcymi, którzy bez wątpienia
zechcą dowiedzieć się o stan swego niedomagającego brata, a ten do tego czasu
powinien być albo całkowicie wyleczony, albo na jak najlepszej drodze do tego.
Bo inaczej...

background image

Myl, którą Conway odpychał w najgłębsze zakamarki mózgu, brzmiała: A co będzie,
jeli pacjent umrze...?
Przed rozpoczęciem kolejnego badania Conway wypytał Priliclę o stan emocjonalny
pacjenta, ale niczego nowego się nie dowiedział. Rozbitek leżał obecnie nieruchomo,
praktycznie bez przytomnoci. Kiedy Conway przemówił do niego przez
autotranslator, okazał strach, mimo że według zapewnień Prilicli rozumiał, co do
niego mówiono.
- Nie zrobię ci krzywdy - Conway mówił powoli i wyraźnie do autotranslatora przez
cały czas się przybliżając - ale muszę cię dotknąć. Uwierz mi, proszę, że nie chcę ci
zrobić nic złego... - Spojrzał pytająco na Priliclę.
- Strach i... i bezradnoć - powiedział Cinrussańczyk. - Także zgoda połączona z
groźbą... nie, z ostrzeżeniem. Najwyraźniej wierzy w to, co pan mówi, ale chce pana
przed czym ostrzec.
To już bardziej obiecujące, pomylał Conway. Stworzenie ostrzegało go, ale nie
sprzeciwiło się dotknięciu. Zbliżył się i delikatnie dotknął dłonią w rękawicy ochronnej
jednego z czystych jeszcze miejsc na skórze pacjenta.
Aż stęknął, tak silny był cios, który odtrącił jego ramię. Odsunął się pospiesznie,
pocierając bolące miejsce, po czym wyłączył autotranslator, by dać upust swym
uczuciom.
Po chwili pełnego szacunku milczenia Prilicla odezwał się:
- Otrzymalimy bardzo istotną informację, doktorze Conway. Pomimo fizycznej reakcji
uczucia pacjenta wobec pana są dokładnie takie same, jak przed dotknięciem.
- No i co? - zapytał Conway poirytowany.
- No i to, że ten odruch musiał być mimowolny.
Conway rozważał to przez chwilę.
- Oznacza to także - powiedział z niesmakiem - że nie możemy zaryzykować narkozy
ogólnej, nawet gdybymy wiedzieli, co zastosować, ponieważ serce i płuca
funkcjonują również za pomocą mięni niezależnych od woli. Nie możemy go upić, a
on nie jest w stanie nam pomóc przy miejscowym znieczulaniu... - Podszedł do
pulpitu kontrolnego i nacisnął szereg guzików. Zaciski sieci otwarły się, za samą sieć
odciągnął odpowiedni uchwyt. Przez cały czas - mówił dalej - pacjent rani się o tę
siatkę. Stąd widać miejsce, w którym prawie stracił kolejną mackę.
Prilicla sprzeciwiał się usunięciu siatki twierdząc, że jeli pacjent będzie miał swobodę
ruchów, to tym bardziej może sobie co zrobić. Conway zwrócił uwagę, że w obecnej
pozycji - ogon w szczękach, za dolna częć tułowia z pięcioma parami macek
zwrócona na zewnątrz - stworzenie nie może specjalnie z tej swobody ruchów
korzystać. A gdy się nad tym dobrze zastanowić, pozycja ta wygląda na doskonałą
postawę obronną dla tego rodzaju istoty. Przypomniał sobie, jak ziemski kot walczy
na grzbiecie, by uruchomić wszystkie pazury czterech nóg. Tu oto leżał
dziesięcionogi kot, który mógł bronić się we wszystkich kierunkach jednoczenie.
Wrodzone mimowolne odruchy przyszły wraz z ewolucją. Ale po co pacjent przyjął tę
postawę obronną i stał się nieprzystępny wtedy, kiedy najbardziej potrzebował
pomocy?
Odpowiedź wybuchła mu w głowie niczym wielki błysk wiatła. Albo właciwie, poprawił
w ostrożnym podnieceniu, był w dziewięćdziesięciu procentach pewien, że jest to
właciwa odpowiedź.
Od samego początku przyjmowano w tej sprawie błędne założenia. Jego nowa
hipoteza opierała się na tym, że przyjęto jeszcze jedno błędne założenie - proste i
zasadnicze. Wyjaniwszy to, można było teraz wytłumaczyć wrogoć pacjenta, jego
pozycję fizyczną i stan umysłowy. Można było nawet wskazać jedyny możliwy do
przyjęcia sposób postępowania. A co najważniejsze, Conway miał już powód, by nie

background image

uważać pacjenta za przedstawiciela rasy nienawistnej i nieprzejednanie wrogiej, na
co zrazu wskazywało jego zachowanie.
Kłopot polegał na tym, że również i ta teoria mogła okazać się błędna.
Jego pierwszy entuzjazm osłabł, a procent pewnoci zmalał do osiemdziesięciu. Miał
teraz inny problem: w żadnym wypadku nie mógł nikomu powiedzieć, jak będzie
leczył pacjenta. Takie postępowanie groziło degradacją, za upieranie się przy swoim
nawet wyrzuceniem ze Szpitala, gdyby pacjent umarł. Do tego stopnia sprawa była
poważna.
Conway ponownie zbliżył się do pacjenta i włączył autotranslator. Jeszcze zanim się
odezwał, wiedział, jaka będzie reakcja, toteż jego słowa były zapewne aktem
zbytecznego okrucieństwa, ale chciał jeszcze raz dla spokojnego sumienia sprawdzić
tę teorię.
- Nie obawiaj się, kochany - powiedział - za momencik będziesz taki, jak przedtem...
Reakcja była tak silna, że dr Prilicla, którego zmysł empatyczny odbierał z pełną
mocą wszystkie uczucia pacjenta, musiał opucić salę.
Dopiero wtedy Conway zdecydował się ostatecznie.
Przez trzy następne dni Conway regularnie odwiedzał rozbitka. Dokładnie notował
tempo rozszerzania się grubej, włóknistej naroli, która pokrywała już dwie trzecie
ciała pacjenta. Nie było wątpliwoci, że rozprzestrzeniała się coraz szybciej,
jednoczenie zwiększając swą gruboć. Posłał próbki do Patologii, która stwierdziła, że
pacjent cierpi na szczególny, wyjątkowo złoliwy przypadek raka skóry, a oprócz tego
zapytała, czy nie można zastosować nawietlań lub leczenia operacyjnego. Conway
odpowiedział, że jego -zdaniem niczego podobnego nie da się przeprowadzić bez
poważnego ryzyka dla życia pacjenta.
Chyba najważniejszym jego dokonaniem w ciągu tych trzech dni było ogłoszenie, że
każdy kontaktujący się z pacjentem przez autotranslator powinien za wszelką cenę
unikać zapewnień o chęci udzielenia pomocy. Rozbitek już zbyt wiele wycierpiał z
powodu tej źle pojętej dobroci. Gdyby Conway był w stanie zabronić wstępu do jego
sali wszystkim poza Kurseddem, Priliclą i sobą samym, zrobiłby to.
Najwięcej jednak czasu przeznaczał na przekonywanie siebie, że postępuje słusznie.
Celowo unikał Mannona od czasu pierwszego badania. Nie chciał rozmowy ze
starym przyjacielem na temat tego przypadku, bowiem Mannon był zbyt sprytny, by
dać się zbyć wykrętami, a nawet jemu Conway nie mógł powiedzieć prawdy. Tęsknie
mylał, że najlepiej by było, aby major Summerfield tak się zajął swym wrakiem, by nie
zauważył oczywistych przesłanek; aby O'Mara i Skempton w ogóle zapomnieli, że
Conway istnieje, i żeby Mannon trzymał się z dala od całej sprawy.
Ale nie było mu to dane.
Dr Mannon czekał już na niego, gdy wchodził do pacjenta po raz drugi piątego dnia
rankiem. Zgodnie z obowiązującymi zasadami poprosił Conwaya o pozwolenie na
przyjrzenie się rozbitkowi.
- Słuchaj no, mądralo - powiedział po załatwieniu odpowiednich grzecznoci - mam już
dosyć tego, że wpatrujesz się w ziemię albo w sufit, kiedy przechodzę obok. Gdybym
nie był gruboskórny jak Tralthańczyk, dawno bym się obraził. Wiem, oczywicie, że
nowo mianowani starsi lekarze ogromnie się przejmują swoją rolą przez pierwsze
kilka tygodni, ale twoje zachowanie jest po prostu nieprzyzwoite. - Podniósł rękę, nim
jeszcze Conway zdołał się odezwać. - Przyjmuję twoje przeprosiny - powiedział - a
teraz do rzeczy. Powiedzieli mi, że narol już całkowicie zakryła ciało, że jest
nieprzenikalna dla promieni rentgenowskich o bezpiecznym natężeniu i że obecnie
można tylko zgadywać, jak się przemieszczają i działają organy wewnętrzne
pacjenta. Nie można wyciąć tej masy pod narkozą, bowiem unieruchomienie
wyrostków może również unieruchomić serce. A operacji nie można przeprowadzić,

background image

kiedy te macki tak wymachują. Jednoczenie pacjent słabnie, co będzie postępować,
póki nie dostanie pożywienia, co z kolei jest niemożliwe, póki jego otwór gębowy nie
zostanie uwolniony. By jeszcze bardziej skomplikować sprawę, twoje późniejsze
próbki wskazują, że narol szybko poszerza się również w głąb, a pewne oznaki
wiadczą, że jeli szybko nie przeprowadzimy operacji, otwór gębowy i ogon mogą
zrosnąć się na stałe. Czy sprawa z grubsza tak wygląda?
Conway skinął głową.
Mannon wziął głęboki oddech, po czym brnął dalej: - Powiedzmy, że amputujemy
kończyny i usuniemy narol pokrywającą jego głowę i ogon zastępując skórę
odpowiednim syntetykiem. Jeli pacjent będzie mógł przyjmować pożywienie, wkrótce
powinien być na tyle silny, że operację tę da się powtórzyć na reszcie ciała. To
drastyczny sposób postępowania, przyznaję, ale w tych okolicznociach sądzę, że jest
on jedynym, dzięki któremu uratujemy życie pacjenta. A zawsze można będzie mu
potem przeszczepić nowe kończyny lub protezy...
- Nie! - krzyknął gwałtownie Conway. Z tego, jak Mannon na niego spojrzał,
wywnioskował, że twarz mu pobladła. Jeli jego teoria była słuszna, każda operacja na
tym etapie zakończyłaby się miercią. A jeli nie, i pacjent rzeczywicie okazałby się
taki, na jakiego wyglądał - o skrzywionej moralnoci, nienawistny i nieprzejednanie
wrogi - a jego bracia przybyliby go szukać...
- Powiedzmy - mówił Conway już spokojnie - że twój przyjaciel cierpiący na jaką
chorobę skóry znajdzie się pod opieką lekarza - nieziemca, który wymyli tylko tyle,
żeby obedrzeć go żywcem ze skóry i poobcinać mu ręce i nogi. Jeli się o tym
dowiesz, będziesz wciekły. Nawet biorąc pod uwagę, że jeste cywilizowany,
tolerancyjny i skłonny do uwzględnienia czyjej niewiadomoci - a nie możemy przyjąć,
że nasz pacjent należy do takiej włanie rasy - to i tak rozpęta się piekło.
- Wiesz dobrze, że ta analogia jest do niczego! - odparł wzburzony Mannon. -
Czasem trzeba zaryzykować. Włanie w takim przypadku, jak ten.
- Nie! - Conway znowu się sprzeciwił.
- Może masz co lepszego do zaproponowania?
Conway milczał przez chwilę.
- Mam pewną koncepcję - powiedział ostrożnie - którą sprawdzam, ale na razie nie
chcę nic mówić. Jeli mi się powiedzie, tobie pierwszemu powiem, a jeli nie, to i tak się
dowiesz. Wszyscy się dowiedzą.
Mannon wzruszył ramionami i odwrócił się. Przy drzwiach zatrzymał się.
- To, co robisz - rzekł z zakłopotaniem - musi być istnym szaleństwem, skoro jeste
taki tajemniczy. Pamiętaj jednak, że gdyby mnie w to włączył, a sprawa by się rypła,
winę złożono by nie na jednego, ale na dwóch...
Oto słowa prawdziwego przyjaciela, pomylał Conway. Miał już ochotę wywnętrzyć się
przed Mannonem. Ale doktor Mannon był wcibskim, uczynnym i bardzo zdolnym
starszym lekarzem, który zawsze z powagą traktował swą rolę uzdrowiciela, pomimo
że często sobie z niej pokpiwał. Mógłby nie chcieć zrobić tego, o co by Conway
poprosił, albo nie utrzymałby tego w tajemnicy .
Conway z żalem pokręcił głową.
VI

Kiedy Mannon wyszedł, Conway zajął się pacjentem. Ten za optycznie w dalszym
ciągu przypominał obwarzanek, ale taki, który po wielu wiekach pomarszczył się i
skamieniał. Conway nie uwierzyłby, gdyby nie widział na własne oczy, że pacjenta
przyjęto do Szpitala zaledwie tydzień wczeniej. Wszystkie kończyny zdradzające
oznaki zaatakowania przez narol sterczały z ciała sztywno, pod dziwacznymi kątami,
niczym skamieniałe gałązki na spróchniałym drzewie. Zdając sobie sprawę z tego, że

background image

narol zakryje organy oddychania, Conway wstawił do nich rurki, by zachować
drożnoć kanałów oddechowych. Rurki przynosiły oczekiwany skutek, ale mimo to
oddech stawał się coraz wolniejszy i płytszy. Badanie stetoskopowe wykazywało, że
bicie serca było coraz słabsze, ale za to częstsze.
Conway aż się pocił w wyniku niepewnoci.
Gdybyż to był zwykły pacjent, mylał gniewnie, taki, którego można by leczyć otwarcie,
a zastosowane metody swobodnie konsultować. Ale ten przypadek odznaczał się
dodatkową komplikacją: pacjent był przedstawicielem wysoko rozwiniętej, a być
może, nieprzyjaznej rasy; tak więc Conway nie mógł nikomu się zwierzyć w obawie,
że zostanie zdjęty z prowadzenia tego przypadku, zanim zdoła dowieć słusznoci swej
teorii. A cały kłopot polegał na tym, że owa teoria mogła być całkowicie błędna. Było
bardzo prawdopodobne, że oto włanie powoli zabija swego pacjenta.
Zanotowawszy w karcie choroby rytm serca i oddechu Conway zdecydował, że
nadszedł czas zwiększenia częstotliwoci wizyt.
Gdy wychodził z izolatki, Kursedd pilnie mu się przyglądał, a jego sierć wyczyniała
różne dziwne rzeczy. Conway nie tracił czasu na zobowiązywanie pielęgniarza, by
nie wspominał nikomu o tym, co się dzieje z pacjentem. Efekt byłby tylko taki, że
Kursedd miałby dużo więcej do powiedzenia swoim słuchaczom. Conway już był
przedmiotem plotek całego personelu pomocniczego; poza tym zauważył już pewien
chłód, z jakim odnosili się do niego niektórzy przełożeni tego personelu. Przy
odrobinie szczęcia jednak wiadomoć o tym nie dotrze przez parę dni do j e g o
przełożonych.
Trzy godziny później był już z powrotem, tym razem z Priliclą. Jeszcze raz sprawdził
oddech i tętno pacjenta, podczas gdy Cinrussańczyk badał jego emocje.
- Jest bardzo słaby - mówił powoli Prilicla. - Zdradza oznaki życia, ale tak słabe, że
nawet nie jest siebie wiadom. Biorąc pod uwagę prawie całkowity zanik oddechu i
słaby, przyspieszony puls... - Myl o mierci była szczególnie przykra dla empaty, toteż
wrażliwy Cinrussańczyk nie potrafił się zdobyć na dokończenie.
- Nie posłużyły mu obawy wywołane naszymi próbami udzielenia mu pomocy -
powiedział Conway na wpół do siebie. - Nie odżywiał się, a my spowodowalimy utratę
sił, których tak bardzo potrzebuje. Musiał się jednak bronić...
- Ale dlaczego? Chcielimy mu pomóc.
- Oczywicie, że tak - odparł Conway ironicznym tonem, którego i tak, jak wiedział,
autotranslator nie potrafi przekazać. Miał już przeprowadzić kolejne badania, gdy
nastąpiła nieprzewidziana przeszkoda.
Osobnik, który wchodząc zawadził olbrzymim cielskiem o obie krawędzie i górę drzwi
od sali, był Tralthańezykiem, czyli przedstawicielem klasy FGLI. Dla Conwaya
wszyscy reprezentanci tej klasy byli podobni do siebie jak dwie krople wody, ale tego
akurat znał. Był to, ni mniej ni więcej, Thornnastor, Naczelny Diagnostyk Patologii.
Diagnostyk wymierzył dwoje ze swych oczu w stronę Prilicli. - Proszę stąd wyjć -
zahuczał. - Pan też, pielęgniarzu. - Następnie wszystkie czworo oczu zwrócił na
Conwaya.
- Rozmawiam z panem na osobnoci - powiedział, gdy Prilicla i Kursedd wyszli -
ponieważ częć z tego, co mam do powiedzenia, dotyczy pańskiej etyki zawodowej, a
nie chcę pogarszać sytuacji stawiając panu zarzuty w obecnoci osób trzecich.
Zacznę jednak od dobrej wiadomoci: udało się nam opracować rodek zwalczający tę
narol. Nie tylko hamuje ona jej rozszerzanie się, ale zmiękcza już zaatakowane partie
ciała oraz regeneruje zniszczone tkanki i układ krwionony.
O, cholera! pomylał Conway. Głono za powiedział: - To wspaniałe osiągnięcie. - Bo i
tak było.

background image

- Nie udałoby się tego dokonać, gdybymy nie posłali na pokład wraka lekarza z
zadaniem odnalezienia wszystkiego, co mogłoby rzucić jakie wiatło na metabolizm
pacjenta - kontynuował Diagnostyk. - Pan najwyraźniej całkowicie przeoczył to źródło
danych, bowiem jedyne próbki, których pan dostarczył, zostały pobrane na wraku,
kiedy pan tam przebywał, czyli był to bardzo niewielki ułamek tego, co można było z
czasem odnaleźć. Jest to bardzo poważne zaniedbanie obowiązków, doktorze, i
jedynie pańska dotychczasowa dobra opinia uchroniła pana od natychmiastowej
degradacji i odsunięcia od tego przypadku...
Nasz sukces wynika jednak głównie z odnalezienia czego, co wygląda jak bardzo
dobrze wyposażona szafka ambulatoryjna - mówił dalej Thornnastor. - Badanie jej
zawartoci, a także inne dane pochodzące z oględzin wyposażenia statku
doprowadziły do wniosku, że musiał być to jaki statek - sanitarka. Oficerowie Korpusu
Kontroli ogromnie się zaciekawili, gdy im o tym powiedzielimy...
- Kiedy? - zapytał ostro Conway. Wszystko na jego oczach legło w gruzach; poczuł
taki chłód, jakby znalazł się w stanie szoku. Może jednak istnieje jaka szansa
skłonienia Skemptona, by opóźnił kontakt. - Kiedy powiedzielicie im, że to statek -
ambulans?
- Ta wiadomoć może mieć dla pana tylko drugorzędne znaczenie - odparł
Thornnastor wyjmując z torby dużą butelkę w miękkiej osłonie. - Pańską nadrzędną
troską jest, albo powinien być, pacjent. Będzie pan potrzebował dużo tego rodka,
toteż wytwarzamy go tak szybko, jak tylko można. Zawartoć tej butelki wystarczy
jednak, by oswobodzić styk ogona i otworu gębowego. Proszę wstrzykiwać zgodnie z
instrukcją. Pierwsze oznaki działania występują po godzinie.
Conway ostrożnie uniósł butelkę. - A co ze skutkami ubocznymi? - zapytał starając
się zyskać na czasie. - Nie chciałbym ryzykować...
- Doktorze - przerwał Thornnastor - wydaje mi się, że pańska ostrożnoć przybiera
rozmiary graniczące z głupotą, może nawet zbrodnicze. - Przetworzony przez
autotranslator głos Diagnostyka pozbawiony by ł wszelkiego uczucia, ale Conway nie
potrzebował zdolnoci empatycznych, by stwierdzić, że Thornnastor jest mocno
rozgniewany. Sposób, w jaki wypadł z sali, unaoczniał to aż nazbyt dobitnie.
Conway zaklął soczycie. Kontrolerzy lada moment mogli skontaktować się z kolonią
Obcych, o ile już tego nie zrobili, i już wkrótce nieziemcy zaroją się w Szpitalu
żądając wiadomoci o tym, co zrobiono dla pacjenta. A jeli pacjent okaże się wówczas
w złym stanie, będą kłopoty niezależnie od charakteru Obcych. A jeszcze wczeniej
pojawią się kłopoty z samego Szpitala, bowiem Thornnastor nie wydawał się wcale
przekonany o zdolnociach medycznych Conwaya.
W ręku trzymał butelkę, której zawartoć z pewnocią mogła spowodować to wszystko,
o czym zapewniał naczelny patolog, czyli, mówiąc krótko, wyleczyć to, co jak mu się
wydawało, dolega pacjentowi. Conway wahał się przez chwilę, po czym podtrzymał
decyzję, którą podjął kilka dni wczeniej. Udało mu się schować butelkę, zanim wrócił
Prilicla.
- Niech mnie pan uważnie posłucha - powiedział ostro - zanim pan cokolwiek mi
odpowie. Nie życzę sobie żadnego kwestionowania sposobu, w jaki prowadzę ten
przypadek. Moim zdaniem wiem, co robię, ale jeli się mylę, a pan będzie w to
zamieszany, ucierpi na tym pańska reputacja zawodowa. Rozumie pan?
Gdy mówił, Prilicla drżał cały na swych szeciu tykowatych nogach, jednak nie z
powodu treci wypowiadanych słów, ale emocji, które za nimi stały. Conway wiedział,
że uczucia, które emanował, nie należały do najprzyjemniejszych.
- Rozumiem - odparł Prilicla.

background image

- Bardzo dobrze. Teraz do roboty. Chciałbym, żeby pan razem ze mną sprawdzał
tętno i oddech nie pomijając odbioru emocji. Wkrótce powinna nastąpić zmiana i nie
chciałbym przegapić tego momentu.
Przez dwie godziny prowadzili cisłą obserwację nie wykrywając żadnych zmian. W
pewnej chwili Conway zostawił pacjenta pod opieką Prilicli i Kursedda, podczas gdy
on sam spróbował skontaktować się ze Skemptonem. Powiedziano mu jednak, że
pułkownik trzy dni temu opucił Szpital, że podał koordynaty przestrzenne miejsca, do
którego się udaje, ale że nie można skontaktować się ze statkiem, póki ten znajduje
się w ruchu. Z wielką przykrocią oznajmiono, że wiadomoć od Conwaya będzie
musiała poczekać, aż pułkownik dotrze na miejsce.
Było więc już za późno, by powstrzymać Korpus przed kontaktem z Obcymi.
Pozostawało mu jedynie "wyleczenie" pacjenta.
O ile mu na to pozwolą...
Głonik w cianie szczęknął i zakrztusił się, po czym powiedział: -Doktor Conway
proszony jest o natychmiastowe zgłoszenie się do gabinetu majora O'Mary. - Conway
mylał włanie z goryczą, że Thornnastor nie tracił czasu, by się poskarżyć, kiedy
Prilicla odezwał się: - Oddech ustał prawie zupełnie. Puls nieregularny.
Conway schwycił za mikrofon interkomu. - Tu Conway! - ryknął. - Proszę powiedzieć
O'Marze, że nie mam czasu! - Potem odezwał się do Prilicli: - Ja też to wychwyciłem.
A co z emisją uczuć?
- Silniejsza w czasie zaburzeń pulsu, ale teraz już normalna. Odbiór jest coraz
słabszy.
- W porządku. Proszę mieć uszy i oczy otwarte.
Conway wziął z jednego z otworów próbkę wydychanego powietrza i wprowadził ją
do analizatora. Nawet biorąc pod uwagę płytki oddech, wynik tego badania, podobnie
jak i innych przeprowadzonych w ciągu ostatnich dwunastu godzin, nie pozostawiał
wątpliwoci. Conway poczuł się nieco pewniej.
- Oddech ustał prawie całkowicie - powiedział Prilicla.
Zanim Conway zdołał odpowiedzieć, do sali wpadł O'Mara. Zatrzymując się w
odległoci około dwudziestu centymetrów odezwał się doń niebezpiecznie spokojnym
głosem:
- A dlaczegóż to nie ma pan czasu, doktorze?
Conway aż tańczył w miejscu z niecierpliwoci.
- Czy to nie może poczekać? - zapytał błagalnym tonem.
- Nie.
Conway wiedział, że tym razem nie pozbędzie się psychologa bez jakich wyjanień
swego postępowania w ostatnim czasie, a rozpaczliwie potrzebował, by mu nie
przeszkadzano przez najbliższą godzinę. Szybko przysunął się do pacjenta i przez
ramię przekazał majorowi pospieszne podsumowanie swoich domysłów na temat
statku medycznego Obcych oraz kolonii, z której ów statek przybył. Zakończył probą
do O'Mary, by ten skontaktował się ze Skemptonem i skłonił go do opóźnienia
pierwszego kontaktu do czasu, gdy będzie wiadomo co konkretnego o stanie
pacjenta.
- A więc wiedział pan to wszystko od tygodnia i nie poinformował pan nas o tym -
powiedział O'Mara w zamyleniu. - Potrafię zrozumieć powód, dla którego pan milczał.
Jednak Korpus ma już za sobą wiele pierwszych kontaktów i wychodzi mu to całkiem
nieźle. Mamy ludzi specjalnie wyszkolonych do takich zadań. Pan jednak postąpił jak
stru - nie zrobił pan nic mając nadzieję, że problem pójdzie sobie precz. Ten problem
za, dotyczący cywilizacji na tak wysokim poziomie, że potrafi pokonywać przestrzenie
międzygalaktyczne, jest zbyt poważny, by robić przed nim unik. Trzeba rozwiązać go

background image

szybko i pomylnie. Byłby to idealny dowód naszych dobrych intencji, gdybymy
rozbitka odstawili przy życiu i w dobrym zdrowiu...
Głos O'Mary stwardniał nagle przechodząc w gniewny zgrzyt. Sam psycholog za stał
już tak blisko Conwaya, że ten czuł jego oddech na karku.
- ... I tu wracamy do tego oto pacjenta, którego pan powinien leczyć. Niech pan patrzy
na mnie, Conway!
Conway obrócił się, upewniwszy się jednak przedtem, że Prilicla nadal z uwagą
prowadzi obserwację. Gniewnie zadawał sobie pytanie, dlaczego wszystko naraz
wali mu się na głowę, zamiast dziać się miło, po kolei.
- Podczas pierwszego spotkania - podjął O'Mara już spokojniej - uciekł pan do swego
pokoju, zanim zdołalimy do czego dojć. Już wtedy wyglądało mi na to, że boi się pan,
czy pan sobie poradzi. Przymknąłem jednak na to oczy. Później doktor Mannon
zaproponował terapię, która choć drastyczna, była nie tylko dopuszczalna, ale
zdecydowanie wskazana w tym stanie pacjenta. Pan odmówił. W końcu Patologia
opracowała specyfik, który wyleczyłby go w ciągu paru godzin, ale pan nie skorzystał
nawet i z tej szansy!
Zwykle nie zwracam uwagi na powtarzane tu pogłoski i plotki - kontynuował O'Mara
znowu unosząc głos - ale kiedy one zaczynają się szerzyć i stają się uporczywe,
szczególnie wród personelu pomocniczego, który zwykle wie, co mówi z medycznego
punktu widzenia, muszę zająć stanowisko. Stało się jasne, że pomimo cisłej
obserwacji pacjenta, częstych badań i licznych analiz przesyłanych do Patologii, nie
zrobił pan dla tego stworzenia absolutnie nic. Ono umierało, podczas gdy pan u d a w
a ł, że pan je leczy. Tak się pan obawiał konsekwencji swego niepowodzenia, że nie
potrafił pan podjąć nawet najprostszej decyzji...
- To nieprawda! - zaprotestował Conway. Zabolało go to, nawet jeli oskarżenie
O'Mary wynikało z niedoinformowania. Ale jeszcze gorsze od słów było spojrzenie
majora, wyraz gniewu i pogardy, a także głębokiego bólu, że oto ten, któremu ufał
zarówno zawodowo, jak i jako przyjaciel, mógł go tak potwornie zawieć. O'Mara winił
siebie prawie tak samo, jak Conwaya za tę całą sprawę.
- Ostrożnoć też ma swoje granice, doktorze - mówił niemal ze smutkiem. - Czasem
trzeba się odważyć. Jeli ryzykowna decyzja jest konieczna, trzeba ją podjąć i trwać
przy niej, mimo wszystko...
- A cóż ja, pańskim zdaniem, robię, do cholery? - zawołał Conway z wciekłocią.
- Nic! - krzyknął O'Mara. - Absolutnie nic!
- Słusznie! - wrzasnął Conway.
- Oddech ustał - odezwał się cicho Prilicla.
Conway obrócił się gwałtownie i nacinięciem guzika wezwał Kursedda. - Praca
serca? Mózg? - zapytał.
- Puls szybszy. Emocje nieco silniejsze.
W tej chwili zjawił się Kursedd i Conway zaczął wyrzucać z siebie polecenia.
Potrzebował instrumentów i przyległej sali operacyjnej; podawał szczegółowo, co mu
jest potrzebne. Aseptyka była zbędna, podobnie jak znieczulenie; zażądał tylko
wszelkich narzędzi tnących. Pielęgniarz zniknął za drzwiami, za Conway połączył się
z Patologią pytając, czy potrafią mu dać jaki bezpieczny rodek wzmagający
krzepliwoć, gdyby konieczny był rozległy zabieg chirurgiczny. Patologia mogła i
obiecała dostarczyć go za kilka minut. Gdy Conway oderwał się od interkomu,
odezwał się O'Mara:
- Ten cały popiech, te pozory aktywnoci nie dowodzą niczego. Pacjent przestał
oddychać. O ile jeszcze nie umarł, to jest tak blisko tego, że właciwie nie ma to już
znaczenia, a wina jest pańska. Niech panu Bóg pomoże, doktorze, bo nikt inny tego
nie zrobi.

background image

Conway gwałtownie pokręcił głową.
- Niestety, może pan mieć rację, ale wierzę, że nie umrze - powiedział. - Nie mogę
teraz tego jeszcze wyjanić, ale mógłby mi pan pomóc kontaktując się ze
Skemptonem i prosząc go, by nie spieszył się z tym kontaktem. Potrzeba mi czasu;
choć nie wiem jeszcze ile.
- Nie umie pan przegrywać - odparł gniewnie O'Mara, ale mimo to podszedł do
interkomu. W czasie, gdy go łączono, Kursedd przyprowadził wózek z instrumentami.
Conway ułożył je w wygodnej odległoci od pacjenta, po czym odezwał się przez
ramię do O'Mary:
- Niech pan sobie to przemyli: przez ostatnie dwanacie godzin pacjent wydychał takie
samo powietrze, jakie wdychał. Znaczy to, że oddychał, ale powietrza nie zużywał...
Pochylił się szybko, ustawił stetoskop i zaczął się wsłuchiwać. Praca serca była nieco
szybsza, jak mu się zdawało, i silniejsza. Jednak występowała w niej pewna
nieregularnoć. Dźwięki dochodzące przez grubą, prawie skamieniałą narol były
jednoczenie silniejsze i zniekształcone. Conway nie potrafił powiedzieć, czy dźwięk
ten pochodził z samej pracy serca, czy też powodowały go jakie inne czynnoci
organizmu. Niepokoiło go to, bo nie wiedział, jaki stan u tego pacjenta jest normalny.
W końcu rozbitek znajdował się w ambulansie, co oznaczało, że poza jego obecnym
stanem musiało z nim być jeszcze co nie w porządku...
- Co pan wygaduje? - przerwał O'Mara i Conway zorientował się, że ostatnie swoje
myli wypowiadał na głos. - Czy chce pan przez to powiedzieć, że pacjent nie jest
chory?
- Rodząca matka - powiedział Conway w roztargnieniu - może cierpieć, ale
zasadniczo chora nie jest.
Żałował, że nie wie więcej o procesach zachodzących wewnątrz ciała pacjenta.
Gdyby jego uszy nie były całkowicie pokryte narolą, spróbowałby znowu
autotranslatora. Słyszane przez niego cmoknięcia, łomot, gulgotanie mogły co
znaczyć.
- Conway! - zawołał O'Mara biorąc tak głony oddech, że słychać go było na całej sali.
- Skontaktowałem się już ze statkiem Skemptona - dodał już ciszej. - Wygląda na to,
że się pospieszyli i doszło już do kontaktu z Obcymi. Już wołają pułkownika do
aparatu... - Przerwał, po czym dodał: - Zrobię głoniej, żeby i pan mógł go słyszeć.
- Nie za głono - odrzekł Conway, po czym zwrócił się do Prilicli: - Jak silna jest
emocja?
- O wiele silniejsza. Mogę już rozróżniać poszczególne uczucia. Pilna potrzeba,
zagrożenie życia i strach - zapewne na tle klaustrofobicznym - zbliżający się do
paniki.
Conway obrzucił pacjenta długim, uważnym spojrzeniem. Nie było żadnych oznak
ruchów.
- Nie mogę dłużej czekać - odezwał się nagle. Chyba jest zbyt słaby, by samemu dać
sobie radę. Ekrany, Kursedd.
Ekrany miały posłużyć tylko do zasłonięcia pacjenta przed wzrokiem O'Mary. Gdyby
psycholog ujrzał to, co miało za chwilę nastąpić nie będąc jeszcze w pełni wiadom,
co się dzieje, bez wątpienia wyciągnąłby kolejne błędne wnioski posuwając się, być
może; aż do tego, by siłą przeciwdziałać zabiegom Conwaya.
- Uczucie zagrożenia życia wzrasta - powiedział nagle Prilicla. - Ból właciwie nie
występuje, ale pojawiło się silne uczucie dławienia...
Conway skinął głową. Gestem zażądał skalpela i zaczął nacinać narol starając się
ustalić jej gruboć. Narol przypominała teraz miękki, kruchy korek, który łatwo
ustępował pod nożem. Na głębokoci dwudziestu centymetrów odsłoniło się co, co
przypominało szarą, lepką, lekko opalizującą błonę, natomiast nie było ladu wypływu

background image

płynów ustrojowych. Conway odetchnął z ulgą, cofnął skalpel, po czym powtórzył
cięcie w innym miejscu. Tym razem ukazująca się błona miała zielonkawy odcień i
lekko drżała. Zrobił następne cięcie.
Najwyraźniej przeciętna głębokoć powłoki wynosiła dwadziecia centymetrów. Tnąc z
wciekłą szybkocią Conway otworzył ją w dziewięciu miejscach rozstawionych mniej
więcej równo na całym ciele. Następnie spojrzał pytająco na Priliclę.
- Stan psychiczny znacznie gorszy - powiedział Cinrussańczyk. - Najwyższy stopień
przerażenia, obawa o życie, uczucie... duszenia się. Tętno przyspieszone i
nieregularne, poważne obciążenie serca. Poza tym znowu traci przytomnoć...
Nim jeszcze Prilicla skończył mówić, Conway pucił w ruch skalpel. Długimi,
siekącymi, mocnymi cięciami połączył już istniejące otwory robiąc głębokie,
poszarpane nacięcia. Nic się nie liczyło poza szybkocią. W żaden sposób zabiegu
tego nie można było nazwać chirurgicznym. Każdy drwal z tępym toporem zrobiłby to
dokładniej.
Ukończywszy dzieło Conway stał patrząc na pacjenta przez całe trzy sekundy, ale
nadal nie było widać żadnych ruchów. Rzucił skalpel i rękami zaczął rozrywać
powłokę.
Nagle na sali rozległ się podniecony głos Skemptona opisujący lądowanie na
planecie skolonizowanej przez Obcych oraz pierwszy kontakt.
- ... I słuchaj, O'Mara - mówił pułkownik - ich struktura społeczna jest zupełnie
zwariowana, nigdy nic takiego nie widziałem! Są dwie osobne formy życia...
- Jednak w ramach tego samego gatunku - wtrącił na głos Conway cały czas
operując. Pacjent dawał już oznaki życia i zaczynał sam się uwalniać z powłoki.
Conway chciał aż krzyczeć z radoci, ale zamiast tego kontynuował: Jedną z tych form
jest ów dziesięcionogi znany nam osobnik, ale, bez ogona w zębach. Tę pozycję
przyjmuje on tylko na okres przejciowy. Druga postać za jest... jest... Conway
przerwał, by dokładnie, szczegółowo przyjrzeć się istocie, która stała już przed nim
uwolniona z powłoki. Jej resztki leżały na podłodze, częć cinięta tam przez Conwaya,
częć za zrzucona przez samego pacjenta.
- Przypatrzmy się dobrze - mówił dalej - jest to, oczywicie, istota tlenodyszna.
Jajorodna. Długie, walcowate, lecz elastyczne ciało wyposażone w cztery owadzie
nogi, manipulatory, typowe organy zmysłów oraz trzy pary skrzydeł. Grupa GKNM. Z
wyglądu nieco przypomina ważkę.
Byłbym zdania, że pierwsza forma, sądząc po jej prymitywnych mackach, wykonuje
większoć ciężkiej pracy. Dopiero po przebyciu stadium "poczwarki" i osiągnięciu
sprawniejszej i piękniejszej postaci ważki, można takiego osobnika uznać za
dojrzałego, zdolnego do wykonywania odpowiedzialnej pracy. Z tego, jak
przypuszczam, wynika doć skomplikowany system społeczny...
- Miałem włanie powiedzieć - włączył się Skempton głosem wyrażającym smutek
kogo, komu nie wypaliła bombowa wiadomoć - że dwie takie istoty lecą już, by zająć
się rozbitkiem. Żądają, by absolutnie niczego z nim nie robić...
W tej włanie chwili O'Mara przepchnął się przez ekrany. Stał z rozdziawiony mi
ustami gapiąc się na pacjenta, który włanie rozpocierał swoje skrzydła. Następnie z
wyraźnym wysiłkiem zebrał się w garć.
- Sądzę, doktorze, że należą się panu przeprosiny powiedział. - Ale dlaczego nic pan
nikomu nie mówił...?
- Nie miałem jasnego dowodu na to, że moja teoria jest słuszna - odrzekł Conway
poważnie. - Kiedy pacjent kilkakrotnie wpadł w panikę na propozycję udzielenia mu
pomocy, zacząłem podejrzewać, że narol może być stanem normalnym. Zapewne
gąsienica miałaby wiele przeciwko przedwczesnemu usunięciu jej poczwarki, gdyż
taki zabieg zabiłby ją natychmiast. Były jeszcze inne wskazówki. Brak dopływu

background image

żywnoci, piercieniowata pozycja ze sterczącymi na zewnątrz mackami - wyraźna
pozostałoć mechanizmu obronnego z czasów, gdy naturalni wrogowie zagrażali życiu
nowej istoty, rodzącej się wewnątrz powoli twardnącej skorupy, a końcu to, że nasz
pacjent wydychał w późniejszym okresie powietrze bez jakichkolwiek
zanieczyszczeń, co dowodziło, że serce i płuca, którym się przysłuchiwalimy, nie
miały już bezporedniego połączenia z organizmem:
Conway zaczął wyjaniać, że na wczesnym etapie leczenia nie był jeszcze pewien
swojej teorii, ale nie był jej aż tak niepewny, by przyjąć zalecenia Mannona i
Thornnastora. Zdecydował, że stan pacjenta jest normalny albo prawie normalny, i
najlepiej będzie nic nie robić. Tak włanie postąpił.
- ... Ale nasz Szpital wierzy wyłącznie w robienie wszystkiego, co można dla pacjenta
- mówił dalej - i nie wyobrażam sobie, aby Mannon pan czy ktokolwiek, kogo znam,
stał sobie po prostu i nic nie robił, gdy pacjent wyraźnie umierałby na jego oczach.
Może i kto by się zgodził z moją teorią i postąpił według niej, ale pewnoci mieć nie
mogłem. A musielimy wyleczyć tego pacjenta, bowiem jego rasa była nam wówczas
zupełnie nie znana...
- Dobrze już, dobrze - przerwał O'Mara unosząc obie ręce. - Jest pan geniuszem,
doktorze, albo czym podobnym. A teraz co?
Conway potarł podbródek, po czym odezwał się z namysłem: - Musimy pamiętać, że
pacjent znajdował się na pokładzie statku- sanitarki, toteż poza jego stanem musiało
być co z nim nie w porządku. Był zbyt słaby, by wyrwać się ze swej poczwarki i
należało mu pomóc. Może ta słaboć była jego dolegliwocią. Ale jeli to co innego, to
Thornnastor i jego chłopcy będą mogli to teraz wyleczyć, skoro można się
porozumieć z pacjentem i liczyć na jego pomoc.
Chyba że - dodał nagle zaniepokojony - nasze wczeniejsze, poronione próby
udzielenia mu pomocy spowodowały wstrząs psychiczny. - Włączył autotranslator,
przez chwilę przygryzał wargi, po czym zwrócił się do pacjenta:
- Jak się czujesz?
Jego odpowiedź, krótka i do rzeczy, zabrzmiała najcudowniejszą muzyką w uszach
zaniepokojonego lekarza:
- Jestem głodny - powiedział pacjent.
K O N I E C


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
01 White James Szpital kosmiczny
White James Szpital kosmiczny 09 Galaktyczny smakosz
White James Szpital kosmiczny 05 Sektor dwunasty
White James 1 Szpital Kosmiczny
White James Szpital Kosmiczny 10 Ostateczna Diagnoza
White James Szpital Kosmiczny 05 Sektor Dwunasty
White James Szpital kosmiczny 07 Stan zagrozenia
White James Szpital kosmiczny 08 Lekarz dnia sadu
White James Szpital Kosmiczny 08 Lekarz Dnia Sadu
White James Szpital kosmiczny 07 Stan zagrożenia
White James Szpital Kosmiczny 06 Gwiezdny Terapeuta
White James Szpital kosmiczny 2 Gwiezdny chirurg
White James Szpital Kosmiczny 09 Galaktyczny Smakosz
White James Szpital kosmiczny 05 Sektor dwunasty (www cuwroclaw blogspot com)
White James Szpital Kosmiczny 07 Stan Zagrożenia
White James Szpital kosmiczny
White James Szpital kosmiczny 10 Ostateczna diagnoza

więcej podobnych podstron