L
UCY
M
AUD
M
ONTGOMERY
C
ZARODZIEJSKI
ŚWIAT
M
ARIGOLD
T
YTUŁ
ORYGINAŁU
M
AGIC
FOR
M
ARIGOLD
, 1929
Przekład z angielskiego Karolina Bałłab
Dla Nory
Jako wspomnienie
świata, który przeminął
R
OZDZIAŁ
PIERWSZY
J
AK
WYBIERANO
IMIĘ
1
Pewnego razu — gdy się zastanowić, jest to najlepszy sposób, aby zacząć opowieść; tylko
wtedy ma ona w sobie coś z baśni czy romansu — wszyscy członkowie Klanu Lesleyów
mieszkający w Harmony zebrali się w Świerkowym Obłoku aby, jak zwykle, uczcić dzień
urodzin Starszej Babki, a także dać imię dziecku Lorraine. Jak powiedziała ciotka Nina, była
to krzycząca niesprawiedliwość, że kochane maleństwo żyło na świecie bez imienia już całe
cztery miesiące. Lecz cóż można było zrobić, skoro biedny, drogi Leander umarł tak nagle
dwa tygodnie przed narodzinami córki, a później biedaczka Lorraine ciężko chorowała przez
wiele tygodni? Właściwie ciągle jeszcze jest słaba, a wiadomo przecież, że w jej rodzinie
zdarzała się gruźlica.
Ciotka Nina tak naprawdę nie była żadną ciotką — przynajmniej nie z Lesleyów. Była
tylko kuzynką. Lesleyowie mieli zwyczaj nazywać każdego z rodziny „wujkiem” albo
„ciotką”, gdy tylko ten dorastał tak, że nie wypadało już zwracać się do niego po imieniu przy
dziatwie. Niezliczona ilość takich ciotek i wujków będzie co rusz pojawiać się i znikać w tej
opowieści — spotkamy też kilkoro prawdziwych. Nie będę starała się wyjaśniać, kto należy
do jakiego rodzaju. To nie ma znaczenia. Wszyscy albo są Lesleyami, albo poślubili kogoś z
Lesleyów. Tylko to się liczy. Być Lesleyem oznaczało urodzić się w królewskiej rodzinie.
Nawet koty miały tu swe rodowody.
Wszyscy Lesleyowie byli zachwyceni dzieckiem Lorraine. Kochali Leandra — była to
może jedyna sprawa, co do której byli zgodni. Poza tym już od trzydziestu lat nie widziano
dziecka w Świerkowym Obłoku. Starsza Babka nieraz oświadczała ponuro, że stary, dobry
ród wymiera. Tak więc gdyby nie śmierć Leandra i długa choroba Lorraine, przybycie
maleńkiej damy zostałoby powitane z niewymownym zachwytem i ogromną radością.
Ponieważ nadeszły urodziny Starszej Babki, Lesleyowie mieli usprawiedliwienie dla długo
odkładanego świętowania. Co zaś do imienia, to żadne z dzieci Lesleyów nie otrzymało go,
dopóki każdy z członków rodziny mieszkający w najbliższej okolicy nie wypowiedział się w
tej sprawie. Wybór imienia był w ich oczach czymś o wiele ważniejszym niż zwykły chrzest.
A co dopiero, gdy dziecko nie miało ojca, a jego matka, choć zacna dusza, była z
Winthropów!
Świerkowy Obłok, dom rodzinny Lesleyów, w którym mieszkały Starsza Babka, Młodsza
Babka i pani Leandrowa z dzieckiem oraz Salome Silversides, stał nad brzegiem morza
wystarczająco daleko od miasteczka Harmony, aby być prawdziwą wsią; dom z kremowej
cegły — miły, nieduży stary domek — tak porośnięty winoroślą, że wyglądał raczej jak góra
bluszczu; dom sprawiający wrażenie, jakby za chwilę ze zmęczenia miał założyć ręce i
powiedzieć: „Chcę odpocząć”. Przed nim rozciągał się piękny port Harmony ze swoimi
mruczącymi falami, które podczas jesiennych sztormów podchodziły tak blisko, że aż
kropelki wody opryskiwały progi domów i odciskały wzory na oknach. Za nim znajdował się
sad, wspinający się na zbocze. A wokół rozlegały się ciche westchnienia gęstego
świerkowego lasu na wzgórzu.
Urodzinowy obiad spożywano w pokoju Starszej Babki, z którego wiodły drzwi do sadu,
nazywano go więc „pokojem sadowym”. Dwa lata temu Starsza Babka oświadczyła beztrosko
i spokojnie, że ma dosyć wstawania przed śniadaniem i pracy pomiędzy posiłkami.
— Chcę, żeby przez resztę życia mi usługiwano — powiedziała. — Mam za sobą
dziewięćdziesiąt dwa lata posługiwania innym.
I rządzenia nimi — dodali w duchu Lesleyowie. Ale nie mówili tego głośno, bo czasem
naprawdę można było przypuszczać, że uszy Babki słyszą na odległość wielu mil. Wuj
Ebenezer powiedział kiedyś coś niepochlebnego o Babce o północy w piwnicy, gdy miał
pewność, że nikogo poza nim nie ma w domu. W niedzielę po południu Starsza Babka
wypomniała mu to. Oznajmiła, że Lucyfer jej powtórzył. Lucyfer to jej kot. I wuj Ebenezer
nagle przypomniał sobie, że gdy to mówił, kot siedział na skraju skrzyni na ziemniaki.
Najbezpieczniej było niczego na temat Starszej Babki nie mówić. Pokój Starszej Babki,
położony w południowym krańcu domu, był długi, miał kolor przyćmionej zieleni, a jego
szklane drzwi otwierały się prosto na sad. Ściany obwieszono fotografiami panien młodych z
rodziny Lesleyów, a najstarsza podobizna pochodziła sprzed lat sześćdziesięciu. Prawie
wszystkie te kobiety miały cudowne welony i treny, a w ręku trzymały ogromne bukiety. Była
między nimi fotografia Klementyny, pierwszej żony Leandra, która zmarła przed sześciu laty
wraz ze swoją nie nazwaną córeczką. Babka powiesiła tę fotografię na ścianie w nogach
swojego łóżka, aby móc ją cały czas widzieć. Bardzo lubiła Klementynę. Przynajmniej takie
wrażenie odnosiła Lorraine.
Z przyjemnością patrzyło się na to zdjęcie — Klementyna Lesley była bardzo piękna. Nie
miała na sobie stroju panny młodej — fotografia została zrobiona bowiem tuż przed ślubem i
była znana w rodzinnym Klanie jako „Klementyna z lilią”. Kobieta stała upozowana tak, że
piękne ręce wspierała na postumencie, a w szczupłej, kształtnej, doskonale pięknej dłoni —
uroda jej rąk słynęła w rodzinie — trzymała lilię, na którą spoglądała z powagą. Starsza
Babka opowiedziała Lorraine, że pewien artysta o międzynarodowej sławie, odwiedzając
Świerkowy Obłok, miał wykrzyknąć na widok fotografii:
— Co za przepiękne ręce! W takie dłonie mężczyzna może bez obawy złożyć swój los!
Lorraine westchnęła patrząc na swoje cienkie rączki. Nie piękne — nawet nie ładne — a
jednak Leander kiedyś ucałował koniuszki jej palców i powiedział… Lecz Lorraine nie
powtórzyła Babce, co powiedział Leander. Być może Babka lubiłaby ją bardziej, gdyby to
zrobiła.
W rogu pokoju obok łóżka stał zegar, wybijający godziny pogrzebów i ślubów, śmierci i
urodzin, spotkań i rozstań pięciu pokoleń; zegar–dziadek, przywieziony ze Szkocji przez
teścia Starszej Babki sto czterdzieści lat temu. Lesleyowie szczycili się tym, że należeli do
pionierów na Wyspie Księcia Edwarda. Zegar nadal wskazywał dokładny czas, a Babka
wstawała z łóżka co wieczór, aby go nakręcić. Zrobiłaby to nawet, gdyby była umierająca.
W przeciwległym rogu stał drugi skarb. Duża szklana gablota z Alicją, lalką Skinnerów,
wewnątrz. Matka Starszej Babki pochodziła ze Skinne—rów i lalka nie należała do
dziedzictwa Lesleyów, ale każde dziecko w rodzinie znało jej historię i było wychowywane w
podziwie i lęku przed nią. Ciotka Starszej Babki straciła swoją trzyletnią, jedyną córeczkę i
nigdy po tym nie doszła całkowicie do siebie. Kazała zrobić woskową podobiznę dziecka i
trzymała ją zawsze przy sobie, rozmawiając z nią jak z żywą. Lalka była ubrana w cudowną,
wyszywaną sukienkę, która należała do zmarłej dziewczynki, miała także jeden z jej
pantofelków. Drugi trzymała w woskowej ręce, gotowa nałożyć go na małą, bosą stopę
wyglądającą spod muślinowych falban. Lalka wyglądała jak żywa, tak że Lorraine zawsze
drżała przechodząc obok niej, a Salome Silversides miała duże wątpliwości, czy trzymanie
takiej rzeczy w domu było właściwe, szczególnie że Lazarre, Francuz, pracujący u Lesleyów
jako najemny robotnik, mówił, że była to „święta” Starszej Damy, przed którą ta odprawiała
regularnie modły. Lecz wszyscy Lesleyowie byli w jakiś sposób dumni z tej lalki. Nikt inny
na Wyspie Księcia Edwarda nie mógł się pochwalić podobną. Wyróżniała ich ona w pewien
sposób, a turyści po powrocie do domu odnotowywali to w lokalnych gazetach.
Koty oczywiście też brały udział w święcie. Lucyfer i Czarownica z Endor. Oba były
aksamitne i czarne z ogromnymi, okrągłymi oczami. Świerkowy Obłok słynął z posiadania
gatunku czarnych kotów o oczach w odcieniu topazu. Koty Lesleyów nie rozchodziły się po
okolicy, lecz oddawano je po odpowiednim namyśle w dobre ręce.
Ulubieńcem Babki był Lucyfer. Kot subtelny i pełen dystansu. Kot nieprzenikniony,
przepełniony tajemniczością, która niemal z niego kapała. Czarownica z Endor w pełni
zasługiwała na to imię, lecz w porównaniu z Lucyferem była wręcz pospolita. Salome
zastanawiała się po cichu, czy Babka nie bała się sądu ostatecznego, nazywając kota imieniem
jednego z rogatych. Salome lubiła koty „na swoim miejscu”, lecz rozzłościła się, gdy wuj
Klon powiedział kiedyś do niej:
— Salome Silversides! Mając takie imię sama powinnaś być kotem. Dobrze odżywionym,
mięciutkim, pomrukującym maltańskim kotem!
— Z pewnością nie wyglądam na kota — powiedziała Salome wielce urażona. I wuj Klon
przyznał jej rację.
Starsza Babka, przywodząca na myśl chochlika, była dziewięćdziesięciodwuletnią damą,
która zamierzała dożyć setki. Drobna, skurczona, pomarszczona osóbka o pałających
czarnych oczach. We wszystkim co mówiła igrał jakiś przebłysk złośliwości godny Pucka
Rządziła Klanem Lesleyów i wiedziała o wszystkim, co się w nim działo. O ile zaprzestała
„posługiwania”, to z pewnością nie zaprzestała „rządzenia”. Dziś siedziała podparta
szkarłatnymi poduszkami w świeżym, marszczonym białym czepku zawiązanym pod brodą i
jedząc z apetytem obiad, myślała o swoich wnuczkach i prawnuczkach, nie dość jednak
sprawiedliwie, by można było te myśli wypowiedzieć na głos.
1
*
Puck — chochlik.
2
Młodsza Babka, dziewczę około sześćdziesiątego piątego roku życia, siedziała u szczytu
długiego stołu. Była wysoką, piękną damą o jasnych, stalowobłękitnych oczach i srebrnych
włosach. Starsza Babka uważała ją za nieco arogancką młodą osobę. W swojej purpurowej,
aksamitnej sukni z cudownym, koronkowym kołnierzem nie wyglądała wcale jak tradycyjna
babka w czepku i z drutami w rękach, raczej jak dostojna, stara księżna. Suknia została uszyta
osiem lat temu, lecz gdy Młodsza Babka wkładała ją, miało się wrażenie, że jest to najnowszy
fason. Niemal wszyscy członkowie rodziny obecni na obiedzie uważali, że powinna ona
występować w czerni nawet z okazji urodzin. Lecz Młodsza Babka nie więcej się tym
przejmowała niż Starsza Babka. Pochodziła z Blaisdellów — tych upartych — a tradycje
Blaisdellów były równie dobre jak tradycje Lesleyów.
Lorraine siedziała przy stole po prawej stronie Młodszej Babki, przy dziecku leżącym obok
niej w kołysce. Dzięki dziecku uznano do pewnego stopnia jej niezaprzeczalną pozycję, choć
nie zdarzyło się to nigdy przedtem. Wszyscy Lesleyowie w mniejszym lub większym stopniu
sprzeciwiali się drugiemu z rzędu wyborowi Leandra. Ułagodziło ich nieco tylko to, że
wybranka była córką sługi bożego. Nieśmiała, delikatna, ładna istota — wyróżniająca się
jedynie aureolą połyskujących, jasnozłotych włosów. Jej drobna twarz była słodka i
przypominała kwiat. Miała też niezwykle łagodne, szarobłękitne oczy o długich rzęsach. W
czarnej sukni wyglądała bardzo młodo i krucho. Po raz wtóry zaczęła być choć trochę
szczęśliwa. Jej ręce, które dotąd wśród ciszy nocnej obejmowały pustkę, zostały ponownie
napełnione.
Pola i wzgórza wokół Świerkowego Obłoku, tak surowe, nagie i zimne, gdy mała dama
przybyła tutaj, teraz były zielone i złote, obsypane kwieciem, a sad stanowił sam w sobie
przepiękny wonny świat. Nie można było pozostawać całkowicie nieszczęśliwym, gdy wokół
panowała wiosna i miało się takie urocze, niezwykłe dziecko.
Leżało ono w starej kołysce Heppelwhite’a, gdzie przed nią leżeli jej ojciec i dziadek —
czarujące dziecko, z łobuzerskim podbródeczkiem, maleńkimi, pięknymi jak pąki jabłoni
rączkami, bajecznie błękitnymi oczami i aroganckim, pełnym wyższości uśmiechem dzieci,
które nie zapomniały jeszcze tych wszystkich cudownych rzeczy, poznanych w łonie matki.
Lorraine wręcz nie mogła jeść obiadu, gdyż wpatrywała się w dziecko i rozmyślała o nim.
Czy ta maleńka istota będzie kiedyś tańczącą dziewczyną o oczach jak gwiazdy, panną młodą
w bieli, matką? Lorraine zadrżała. Niedobrze jest wybiegać tak daleko w przyszłość. Ciotka
Anna wstała, przyniosła szal i delikatnie otoczyła nim ramiona Lorraine. Lorraine roztapiała
się niemal z gorąca, ponieważ ten czerwcowy dzień był szczególnie upalny, ale miała na
sobie szal przez cały czas obiadu, nie chcąc urazić ciotki Anny. Ten jeden fakt mówi o
Lorraine bardzo wiele.
Po lewej stronie Młodszej Babki siedział wuj Klondike, przystojny, tajemniczy,
ekstrawagancki członek Klanu Lesleyów, o prostych, gęstych brwiach, błyszczących
niebieskich oczach, grzywie płowych włosów i złotorudej brodzie, która skłoniła pewną
sentymentalną damę z Harmony o nieokreślonym wieku do oświadczenia, że przywodzi jej na
myśl wspaniałych, starych wikingów.
Prawdziwe imię wuja Klondike’a brzmiało Horacy, ale od kiedy powrócił znad Yukonu z
kieszeniami wypchanymi zlotem, znany był jako Lesley z Klondike. Jego bóstwem był Bóg
wszystkich wędrowców, w służbie którego Horacy Lesley spędził szalone, wspaniale, pełne
przygód lata.
Jako mały chłopiec patrzył na różne miejsca na mapie i mówił „Pojadę tam”. No i
pojechał. Stał na najdalej na południe wysuniętym cyplu Cejlonu i siedział na szczycie
buddyjskiego kopca na krańcach Tybetu. Był za pan brat z Krzyżem Południa i słuchał
śpiewu słowika w ogrodach Alhambry. Morza Indii i Chin nie miały przed nim sekretów.
Przemierzał samotnie ogromne przestrzenie Arktyki pod północnymi gwiazdami. Mieszkał w
wielu miejscach, ale o żadnym z nich nie myślał jako o domu. Podświadomie zachował tę
świętą nazwę dla miejsca, gdzie się urodził; długiej, wąskiej, zielonej doliny z widokiem na
morze.
Nasyciwszy się w końcu, przyjechał do domu, aby przez resztę życia być przyzwoitym,
prawomyślnym członkiem rodzinnego Klanu, co przypieczętował skróceniem wąsów i brody
do przyzwoitej długości. Szczególnie okropne były wąsy. Ich końce zwisały aż do
koniuszków brody. Kiedy ciotka Anna zapytała go z rozpaczą, dlaczegóż, na miły Bóg, nosi
takie wąsy, odpowiedział, że nocą owija je wokół uszu, żeby było mu cieplej. Rodzina
obawiała się potwornie, że będzie je nadal nosił — ponieważ wuj Klondike był nie tylko
Lesleyem, ale i Blaisdellem. Ostatecznie jednak je przystrzygł, ale nigdy nie udało się go
skłonić do całkowitego ogolenia twarzy. Chodził spać wcześnie, lecz przynajmniej raz w
tygodniu nadal z przyjemnością kosztował życia i rodzina w głębi ducha bała się jego
kpiącego mrużenia oczu i cynicznych wypowiedzi. Szczególnie ciotka Nina lękała się go,
odkąd powiedziała mu z dumą, że mąż nigdy jej nie okłamał.
— Ach, biedna kobieto! — rzekł wuj Klon z prawdziwym współczuciem w glosie.
Nina przypuszczała, że był w tym jakiś żart, ale nigdy go nie odkryła. Była wykształcona,
lecz jakoś nie mogła zrozumieć dowcipu wuja Klondike’a.
Wszyscy wiedzieli, że wuj Klondike jest wrogiem kobiet. Otwarcie szydził z miłości, a
szczególnie z kompletnego absurdu, jakim była według niego miłość od pierwszego
wejrzenia. Nie przeszkodziło to rodzinie starać się przez wiele lat o znalezienie dla niego
żony. Byłoby dla niego zbawienne, gdyby miał żonę, która nie tolerowałaby jego dziwactw.
Stawiano sprawę bardzo jasno i ze szczerością właściwą Lesleyom polecono mu kilka
świetnych partii. Lecz Klondike okazał się niepoprawnie wybredny.
— Katarzyna Nichols?
— Ma nogi grube w kostkach.
— Emma Goodfellow?
— Jej matka miała zwyczaj głośno chrząkać w kościele, gdy pastor powiedział coś, co się
jej nie podobało. Nie mogę ryzykować — to może okazać się dziedziczne.
— Róża Osborne?
— Nie znoszę pulchnych rąk u kobiet.
— Sara Jennet?
— Jajko bez soli.
— Lottie Parks?
— Dobra jako przyprawa, nie jako danie.
— Ruth Russel? — zapytano triumfalnie, bowiem nareszcie trafiono na kobietę, której
rozsądny mężczyzna niczego nie mógł zarzucić.
— Jest dość szczególna. Nie mówi, gdy nie ma nic do powiedzenia. U kobiety to trochę
dziwne, prawda?
— Dorota Porter?
— Ozdobna przy świetle lichtarzy. Nie wierzę, że będzie równie dobrze wyglądać przy
śniadaniu.
— Amy Ray?
— Ciągle mruczy, mruga oczami, skrada się bokiem, wyciąga pazurki. Miły kociaczek, ale
ja nie jestem myszą.
— Agnieszka Barr?
— Kobieta, która wygłasza formułę Coue zamiast pacierza!
— Oliwią Purdy?
— Języczek — temperament — i łzy. Oszczędźcie mi tego, dziękuję. Nawet Starsza Babka
próbowała, lecz bez rezultatu. Wiedziała, że nie należy narzucać mu żadnej dziewczyny —
mężczyźni z Klanu Lesleyów nigdy nie żenili się z kobietami, które ktoś dla nich wybrał.
Mieli swój własny sposób działania.
— Najszybciej podróżuje ten, kto podróżuje samotnie — to wszystko czego się
dowiedziała od wuja Klondike’a.
— To bardzo mądre — powiedziała — jeśli szybka podróż to wszystko, o co ci chodzi w
życiu.
— Nie ja to wymyśliłem. Nie znasz Kiplinga, Babciu?
— Co to jest kipling? — zapytała Babka.
Wuj Klondike nie powiedział jej. Oświadczył tylko, że jego przeznaczeniem jest umrzeć w
starokawalerstwie — a przeznaczenia nie można uniknąć.
Babka, choć nie wiedziała, kim był Kipling, nie była głupią kobietą. — Zbyt długo
czekałeś — straciłeś ochotę — powiedziała przenikliwie.
Lesleyowie dali za wygraną. Nie było sensu dobierać żony dla tego irytującego krewniaka.
Klon pozostał kawalerem i miał okropny zwyczaj wysyłania telegramu z „wyrazami
współczucia”, gdy któryś z jego przyjaciół żenił się. Może tak było najlepiej. Mogli na tym
skorzystać jego siostrzeńcy i siostrzenice, szczególnie zaś dziecko Lorraine, które w sposób
oczywisty uwielbiał. Był więc wśród nich, bez żony, z lekkim sercem, zadowolony i patrzył
na wszystkich z rozbawieniem.
Gdy tylko usiadł, Lucyfer wskoczył mu na kolana. Lucyfer zbliżał się do niewielu, ale, jak
powiedział do Czarownicy z Endor, Klondike Lesley umiał utrzymywać z nim dobre
stosunki; wuj Klon karmił Lucyfera kąskami ze swojego talerza i Salome, która jadła wraz z
całą rodziną, ponieważ była czwartą kuzynką Janiny Lyle, wydanej za przyrodniego brata
jednego z Lesleyów, sądziła, że było to po prostu okropne.
3
Należało jeszcze raz porozmawiać o dziecku i wuj William znad Zatoki okrył się hańbą nie
do wymazania, mówiąc niepewnie:
— Ona nie jest — hm — najpiękniejszym dzieckiem, jak myślicie?
— Tym lepiej dla jej przyszłego wyglądu — powiedziała Babka opryskliwie. Czekała na
odpowiedni moment, czujna jak kot, żeby zrobić stosowny docinek. — Ty — dodała
złośliwie — byłeś bardzo pięknym dzieckiem, choć nie miałeś więcej włosów na głowie, niż
masz teraz.
— Uroda to zgubny dar. Będzie jej lepiej bez niego — westchnęła ciotka Nina.
— Czemu w takim razie co wieczór nakładasz krem na twarz i jesz surową marchew, żeby
mieć lepszą cerę, i po co farbujesz włosy? — zapytała Starsza Babka.
Ciotka Nina nie miała pojęcia, skąd Babka wie o marchwi. Ona nie miała kota, który
wygadałby się przed Lucyferem.
— Wszyscy jesteśmy dziełem Boga — powiedział pobożnie wuj Ebenezer.
— W takim razie Bóg sknocił niektórych — zirytowała się Starsza Babka, patrząc
znacząco na ogromne uszy wuja Ebenezera i na białe baczki okalające jego twarz, co
sprawiało, że wyglądał jak owca. Lecz zreflektowała się, bo ktokolwiek był odpowiedzialny
za uszy, trudno winić Boga za baczki Ebenezera.
— Ma bardzo dziwnie ukształtowane ręce — upierał się wuj William znad Zatoki.
Ciotka Anna pochyliła się i ucałowała małą rączkę.
— Ręka artysty — powiedziała.
Lorraine spojrzała na nią z wdzięcznością i przez dziesięć minut nienawidziła serdecznie
wuja Ebenezera.
— Piękny jest ten, kto pięknie postępuje — powiedział wuj Archibald, który rzadko
otwierał usta w innym celu niż po to, aby wygłosić jakiś morał.
— Powiedz mi proszę, Archibaldzie — zagadnęła miło Starsza Babka — czy wyglądasz
równie poważnie, kiedy śpisz?
Nikt jej nie odpowiedział. Ciotka Maria–Marta znad Zatoki — jedyna, która umiałaby na
to odpowiedzieć, nie żyła od dziesięciu lat.
— Ładna czy nie, ma bardzo długie rzęsy — stwierdziła ciotka Anna, wracając do dziecka
jako bezpieczniejszego tematu rozmowy. Nie mogła dopuścić, aby Starsza Babka zaczęła
rodzinną kłótnię dla własnej rozrywki tuż po odejściu biednego Leandra.
— Niech więc Bóg ma w opiece mężczyzn — powiedział uroczyście wuj Klon.
Ciotka Anna zastanawiała się, dlaczego Starsza Babka roześmiała się do siebie tak, że
zatrzęsło się całe łóżko. Pomyślała, że lepiej byłoby, gdyby wuj Klon ze swoim szczególnym
poczuciem humoru nie uczestniczył w tym poważnym zgromadzeniu.
— Cóż, musimy w każdym razie dać jej ładne imię — szybko powiedziała ciotka Flora. —
Wstyd, że trwa to tak długo. Nie zdarzyło się to jeszcze żadnemu z Lesleyów. Ty powinnaś
dać jej imię. Co proponujesz?
Starsza Babka udała obojętność. Miała już trzy imienniczki, wiedziała więc, że dziecko
Lorraine nie będzie nosić jej imienia.
— Nazwijcie je, jak chcecie — powiedziała. — Jestem zbyt stara, aby się tym zajmować.
Rozstrzygnijcie to między sobą.
— Ale chcemy twojej rady, Babciu — nieopatrznie powiedziała ciotka Leah, której Starsza
Babka po prostu nie znosiła, ponieważ gdy podały sobie ręce zauważyła, że ma zrobiony
manikiur.
— Nie mam żadnej rady. Nie mam nic oprócz odrobiny mądrości, a tego nie mogę wam
przekazać. Nic też nie mogę poradzić, gdy kobieta ma nos jak z wyprzedaży.
— Czy masz na myśli mój nos? — zapytała żywo ciotka Leah. Powtarzała często, że jest
jedyną osobą w Klanie, która nie boi się Starszej Babki.
— Uderz w stół, a nożyce się odezwą — odparowała Babka. Oparta o poduszki,
uśmiechając się pogardliwie z uczuciem dokonanej zemsty, popijała herbatę. Zrewanżowała
się Leah za manikiur.
Starsza Babka wymogła, żeby podawano jej obiad wcześniej, tak aby mogła patrzeć, jak
inni jedzą. Wiedziała, że w mniejszym lub większym stopniu krępuje ich to. Ach, jak
przyjemnie było znowu ich drażnić. Musiała być dobra i uważna przez całe cztery miesiące.
Cztery miesiące to wystarczająco długo na żałobę. Cztery miesiące, przez które nie śmiała
nikogo zbesztać. Dłużyły się jak cztery stulecia.
Lorraine westchnęła. Wiedziała, jak chce nazwać swoje dziecko. Ale była pewna, że nie
będzie miała odwagi, aby to powiedzieć. A gdyby powiedziała, to była przekonana, że nigdy
się nie zgodzą. Kiedy weszło się do takiej rodziny jak Lesleyowie, trzeba było ponosić
konsekwencje. Ciężko jest, gdy nie można nawet nazwać własnego dziecka — gdy nawet nie
zapytano cię, jak chciałabyś je nazwać. Gdyby Lee żył, byłoby inaczej, Lee w najmniejszym
stopniu nie był taki jak pozostali Lesleyowie — z wyjątkiem może wuja Klona — Lee,
kochający wszystko co cudowne, piękne i wesołe — Lee, którego śmiech ucichł tak nagle. Z
pewnością żarty w niebie stały się zabawniejsze, odkąd on w nich uczestniczy. Jakże
wrzasnąłby na to dostojne zgromadzenie! Jak niewiele znaczyłoby dla niego! Lorraine była
pewna, że pozwoliłby, aby ona nadała imię dziecku…
— Myślę — powiedziała pani Dawidowa Lesley, z powagą i smutkiem podkładając
ładunek wybuchowy — że byłoby to ładne i odpowiednie, gdyby nosiła imię pierwszej żony
Leandra.
Pani Dawidowa i Klementyna były bliskimi przyjaciółkami. Klementyna! Lorraine znów
zadrżała i pożałowała zaraz tego, bo wzrok ciotki Anny zapowiadał następny szal.
Wszyscy spojrzeli na fotografię Klementyny.
— Biedna Klementynka — westchnęła ciotka Anastazja w taki sposób, że Lorraine
poczuła, iż nie powinna była zajmować jej miejsca.
— Pamiętasz, jakie miała śliczne, czarne jak smoła włosy? — zapytała ciotka Marcia.
— I śliczne ręce! — powiedziała stryjeczna babka Matylda.
— Umarła tak młodo! — westchnęła ciotka Józefina.
— Była taką przemiłą dziewczyną! — dodała cioteczna babka Elżbieta.
— Zgoda, była przemiła — przytaknął wuj Klon — ale czemu skazywać niewinne dziecko
na noszenie takiego imienia przez całe życie? To byłby grzech.
Z wyjątkiem pani Dawidowej rodzina poczuła dla niego wdzięczność, co było widoczne.
To imię po prostu się nie nadawało, choćby Klementyna była najmilszą osobą. Na przykład ta
okropna piosenka — „Moja kochana Klementyno”, którą chłopcy wyśpiewywali wieczorami
na drodze. Nie, to nie dla Lesleyówny. Lecz pani Dawidowa była wściekła. Nie tylko dlatego,
że Klondike nie zgadzał się z nią, lecz także dlatego że naśladował jej niegdysiejsze
seplenienie, z którego wyrosła tak dawno, że przypominanie tego teraz było niegodziwością.
— Czy chciałabyś jeszcze trochę nadzienia? — zapytała uprzejmie Młodsza Babka.
— Nie, dziękuję — pani Dawidowa nie chciała niczego więcej, co okazała w sposób
wyraźnie oznaczający niezadowolenie. Później zemściła się jeszcze straszliwiej, zostawiając
nietknięte dwie trzecie puddingu, bo wiedziała, że przygotowała go Młodsza Babka. Babka
rzeczywiście obudziła się w nocy myśląc o rym, czy coś było nie tak z puddingiem. Inni
mogli zjeść go tylko z grzeczności.
— Gdyby imię Leandra było nieco inne, można by ją nazwać po ojcu — powiedział
cioteczny dziadek Walter — Roberta — Georginia — Jana — Andrea — Stefania —
Wilhelmina.
— Lub Dawida — dodał wuj Klon. Lecz cioteczny dziadek Walter zignorował go.
— Nie można niczego zrobić z takim imieniem jak Leander. Po cóż go było tak nazywać?
— Jego dziadek nazwał go na cześć tego, który przepłynął cieśninę Hellespontu —
powiedziała Młodsza Babka karcąco, tak jakby trzydzieści pięć lat temu nie przepłakała całej
nocy, ponieważ dziadek dał dziecku takie okropne imię.
— Można nazwać ją Hero — powiedział Wuj Klon.
— Mieliśmy kiedyś psa, który tak się nazywał — zauważyła Starsza Babka.
— Czy Leander nie powiedział ci przed śmiercią, że chciałby jakieś szczególne imię? —
zapytała ciotka Nina.
— Nie — głos Lorraine zadrżał. — Miał tak mało czasu, by cokolwiek mi powiedzieć.
Jak jeden mąż rodzina rzuciła Ninie surowe spojrzenie. Osądzili, że była bardzo
nietaktowna. Lecz czego można się spodziewać po kobiecie, która pisze wiersze i sprzedaje je
po całym kraju? Na pisanie można by jeszcze przystać — i ukryć to. Przecież Lesleyowie nie
byli nietolerancyjni, a każdy ma swoje słabe strony. Ale sprzedawanie!
— Chciałabym, żeby dziecko miało na imię Gabriela — upierała się Nina.
— Nigdy nie było wśród Lesleyów takiego imienia — stwierdziła Starsza Babka. I to
wystarczyło.
— Myślę, że czas na jakieś nowe imiona — oświadczyła buntowniczo poetka. Lecz
wszyscy mieli kamienne twarze i Nina rozpłakała się. Płakała z najdrobniejszego powodu.
Lorraine przypomniała sobie, że Leander zawsze nazywał ją panią Płaksą.
— No, no — powiedziała Starsza Babka — z pewnością możemy nazwać to dziecko
pierwszym lepszym imieniem albo zadać sobie trochę trudu. Popełniasz błąd sądząc, że
pomagasz nam robiąc z siebie męczennicę.
— A co pani myśli, panno Silversides? — zapytał wuj Karol, któremu nie podobało się, że
Salome została pominięta.
— Ach, nieważne, co ja myślę. Ja się zupełnie nie liczę — powiedziała Salome,
ostentacyjnie nakładając na talerz ogórki.
— Ależ skąd, proszę powiedzieć, należy pani do rodziny — nakłaniał ją wuj Karol, który
twierdził, że wie jak postępować z kobietami.
— Cóż… — Salome była zadowolona, bo w gruncie rzeczy umierała z chęci
wypowiedzenia swojego zdania — zawsze uważałam, że imiona kończące się na –ina są
bardzo eleganckie. Ja nazwałabym ją Rosaliną.
— Lub Ewangeliną — powiedział cioteczny dziadek Walter.
— Albo Eglantyną — ochoczo zaproponowała ciotka Maria.
— Albo Żelatyną — dorzucił wuj Klon.
Nastąpiła chwila ciszy.
— Juno byłoby takim ładnym imieniem — powiedziała z rozmarzeniem kuzynka Teresa.
— Ale jesteśmy prezbiterianami — rzekła Starsza Babka.
— Albo Robinetta — podsunął wuj Karol.
— Jesteśmy Anglikami — powiedziała Młodsza Babka.
— Uważam, że Ivonne to bardzo romantyczne imię — wtrąciła ciotka Flora.
— Imiona w ogóle nie mają nic wspólnego z romansem — stwierdził wuj Klon. —
Najbardziej przejmująca i tragiczna historia miłosna, jaką znałem, przydarzyła się mężczyźnie
o nazwisku Silas Twingletoe i kobiecie zwanej Kizia Birtwhistle. Uważam, że dzieci w ogóle
nie powinno się nazywać. Należałoby je ponumerować aż do czasu, gdy dorosną i same
wybiorą sobie imię.
— Lecz ty nie jesteś matką, mój drogi Horacy — powiedziała Młodsza Babka z
wyrozumiałością.
— Poza tym istnieje Ivonne Clubine, właścicielka sklepu z dessous w Charlottetown —
rzekła ciotka Józefina.
— Dessous? Jeśli masz na myśli damską bieliznę, to, na miłość boską, powiedz to —
zirytowała się Starsza Babka.
— Juanita to fascynujące, niecodzienne imię — podsunął John Eddy Lesley znad Zatoki.
J–u–a–n–i–t–a.
— Nikt nie będzie wiedział, jak to napisać ani wymówić — powiedziała ciotka Marcia.
— Sądzę — zaczął wuj Klon, lecz ciotka Józefina przerwała mu:
— Ja sądzę…
— Place aux dames… — mruknął wuj Klon. Ciotka Józefina pomyślała, że klnie, ale
zignorowała go.
— Myślę, że dziecko powinno nosić imię jednej z naszych misjonarek. To wstyd, że żadna
z trzech misjonarek spowinowaconych z nami nie ma imienniczki — nawet jeśli to tylko
kuzynostwo czwartego stopnia. Proponuję, abyśmy nazwali ją Harriet, po najstarszej.
— Ależ to oznaczałoby — rzekła ciotka Anna — zlekceważenie Ellen i Luizy.
— Dobrze — powiedziała Młodsza Babka wyniośle; była wyniosła, ponieważ nikt nie
zaproponował nazwania dziecka jej imieniem: Marian — nazwijmy ją wszystkimi trzema
imionami: Harriet, Ellen, Luiza Lesley. Wówczas żadna daleka kuzynka nie poczuje się
zlekceważona.
Wydawało się, że propozycja ta znalazła uznanie. Lorraine wstrzymała oddech i z
niepokojem spojrzała na wuja Klona. Lecz pomoc nadeszła z innej strony.
— Czy pomyśleliście — odezwała się Starsza Babka z szyderczym ,uśmieszkiem — co
znaczą te inicjały
Nie pomyśleli. A gdy to zrobili, nie było już mowy o misjonarkach.
* Hell — ang. piekło.
4
— Sylwia to piękne imię — ośmielił się powiedzieć wuj Howard, którego pierwsza
ukochana nosiła to imię.
— Nie można nazwać jej w ten sposób — stwierdziła ciotka Millicent tonem osoby
głęboko wstrząśniętej.
— Nie pamiętacie, że Sylwia dziadka Marshalla postradała zmysły? Umierała napełniając
świat rozdzierającymi krzykami. Myślę, że Berta będzie bardziej odpowiednia.
— Ależ w rodzinie Johna C. Lesley znad Zatoki jest Berta.
John C. był dalekim krewnym, zagniewanym na rodzinę. A więc nie mogła to być Berta.
— Czy nie ładniej byłoby ją nazwać Adelą? — rzekła ciotka Anna. — Adela to jedyna
dystyngowana osoba spośród naszych powinowatych. Sławna autorka…
— Wolałabym, aby tajemnica śmierci jej męża została wyjaśniona, zanim jakaś moja
wnuczka zostanie nazwana jej imieniem — oznajmiła surowo Młodsza Babka.
— Nonsens, mamo, przecież nie podejrzewasz Adeli.
— W owsiance był arszenik — powiedziała posępnie Młodsza Babka.
— Ja wam powiem, jak powinna się nazywać — stwierdziła ciotka Sybilla, która czekała
na odpowiedni moment. — Teodora! Zostało mi to objawione w nocnej wizji. Obudziłam się
z uczuciem lodowatego zimna na twarzy. Dostałam gęsiej skórki na całym ciele. I usłyszałam
głos, który wyraźnie wymawiał imię — Teodora. Zapisałam to w moim dzienniczku, gdy
tylko wstałam.
John Eddy Lesley znad Zatoki zaśmiał się. Sybilla znienawidziła go za to na kilka tygodni.
— Chciałabym — rzekła stryjeczna babka Matylda — aby nazwano ją po mojej małej,
która umarła.
Głos babki Matyldy zadrżał. Jej dziewczynka nie żyła od pięćdziesięciu lat, lecz nie
odeszła w zapomnienie. Lorraine kochała babkę Matyldę. Chciała sprawić jej przyjemność.
Ale nie mogła — nie mogła nazwać swojego dziecka Emmalinzą.
— To nie przynosi szczęścia, gdy nazwie się dziecko po kimś, kto umarł — rzekła ciotka
Anna z przekonaniem.
— Dlaczego nie nazwać jej Janiną? — powiedział z werwą wuj Piotr. — Imię mojej matki
— dobre, zwykłe, rozsądne imię, które będzie pasowało. Można je zmieniać tak, żeby było
odpowiednie do każdego wieku. Jasia — Jania — Janka — i Janina dla siedem—
dziesięciolatki.
— Ach, poczekajcie, aż umrę, proszę — jęknęła Starsza Babka. — Musiałabym zawsze
myśleć o Janinie Putkammer.
Nikt nie wiedział, kim była Janina Putkammer, ani dlaczego Babka nie chciała o niej
myśleć. Ponieważ nikt nie zapytał o to — podano właśnie deser — Babka wyjaśniła:
— Kiedy umarł mój mąż, przysłała list z kondolencjami, napisany czerwonym
atramentem. Janina, też coś!
Tak więc dziecko uniknęło imienia Janina. Lorraine czuła wdzięczność dla Babki.
Obawiała się, że Janina może zwyciężyć. Jak dobrze, że są na świecie takie rzeczy jak
czerwony atrament.
— To śmieszne z tymi zdrobniałymi imionami — rzekł wuj Klon. — Ciekawe, czy mieli
zdrobnienia w biblijnych czasach. Czy Jonatana wołano Jo? Czy król Dawid był nazywany
Dawidkiem? A wyobraźcie sobie, że matka Melchizedeka tak na niego wołała!
— Melchizedek nie miał matki — powiedziała z tryumfem pani Dawidowa i przebaczyła
wujowi Klonowi. Lecz nie Młodszej Babce. Pudding pozostał nie zjedzony.
— Dwadzieścia lat temu John Lesley dał mi książkę o zaświatach — wspomniała Starsza
Babka. — I jest w zaświatach od osiemnastu lat, a ja ciągle jestem na tym świecie.
— Można by sądzić, że zamierzasz żyć wiecznie — powiedział wuj Jarvis, odzywając się
po raz pierwszy. Siedział ponuro w milczeniu, mając nadzieję, że dziecko Leandra będzie
należało do wybranego plemienia. Cóż znaczyło wobec tego imię?
— Zamierzam — rzekła Babka, tłumiąc chichot. Ten docinek był przeznaczony dla
Jarvisa, tego dostojnego, starego osła.
— Nie posuwamy się wcale w sprawie imienia — westchnął z rozpaczą wuj Paweł.
— Dlaczegóż by nie pozwolić Lorraine nazwać jej własnego dziecka? — rzekł wuj Klon.
— Czy masz jakieś imię dla niej, kochanie?
Lorraine wstrzymała oddech. Czy miała! Chciała nazwać swoje dziecko Marigold. W
dzieciństwie miała drogą przyjaciółkę o imieniu Marigold. Jedyną przyjaciółkę w życiu.
Cudowną, czarującą, przemiłą istotę. Wypełniła puste dzieciństwo Lorraine pięknem,
tajemniczością i uczuciem. I umarła. Gdyby tylko mogła nazwać swoje dziecko Marigold.
Lecz wiedziała, że rodzina będzie wstrząśnięta takim głupim, wymyślnym, cudzoziemskim
imieniem. Starsza Babka, Młodsza — nie, one nigdy się nie zgodzą. Wiedziała o tym. Cała
odwaga uszła z niej w pełnym rezygnacji westchnieniu.
— Ni–e–e — powiedziała cichym, beznadziejnym głosem. Ach, gdyby nie była takim
nędznym tchórzem.
A ta okropna Starsza Babka wiedziała o tym. „Ona buja” — pomyślała. — „Wybrała już
imię, ale za bardzo się boi, żeby powiedzieć jakie. Klementyna — ta nie zważałaby na nikogo
i powiedziałaby im, jak się sprawy mają.”
Babka spojrzała na Klementynę, wiecznie wpatrzoną w swoją lilię, i nie chciała pamiętać,
że niezależność Klementyny — także od niej — nie zbliżała ich do siebie swego czasu. Lecz
Babka lubiła ludzi o zdecydowanym i niezależnym charakterze — kiedy już nie żyli.
Starsza Babka zaczynała się już nudzić. Tyle krzyku z powodu imienia. Tak jakby miało
znaczenie, jak ta kruszyna ze złotym puszkiem na głowie będzie się nazywać. Babka spojrzała
z ciekawością na maleńką, śpiącą twarzyczkę. Włosy Lorraine, ale podbródek Leandra, jego
czoło i nos. Dziecko bez ojca, jedynie z tą głupią dziewczyną z Winthropów jako matką.
Muszę żyć wystarczająco długo, żeby mnie zapamiętała — pomyślała Babka. — To tylko
kwestia wytrzymałości. Marian nie ma wyobraźni, a Lorraine ma jej za dużo. Ktoś powinien
dziecku pokazać, jak ma żyć: czy być lekkoduchem, czy istotą rozsądną.
— Gdyby to był chłopiec, jakże łatwo byłoby go nazwać — rzekł wuj Paweł.
Przez dziesięć minut maglowali, jak nazwano by dziecko, gdyby to był chłopiec. Rozgrzali
się już na dobre, gdy ciotka Myra poczuła mrowienie w tyle głowy.
— Obawiam się, że zaczyna się ten straszny ból — powiedziała słabo.
— Co robiłyby kobiety, gdyby nie wynaleziono bólu głowy? — zapytała Starsza Babka. —
To najwygodniejsza choroba pod słońcem. Może pojawić się nagle i minąć w stosownej
chwili. I nikt nie potrafi dowieść, że się jej nie ma.
— Jestem pewna, że nikt tak nigdy nie cierpiał jak ja — westchnęła ciotka Myra.
— Wszyscy tak sądzą — powiedziała Starsza Babka, widząc okazję do wypuszczenia
następnej zatrutej strzały. — Powiem ci, co ci dolega. Przemęczenie oczu. W twoim wieku
powinnaś nosić okulary, Myro.
— Dlaczego tych bólów nie można złagodzić? — dociekał wuj Paweł. — Dlaczego nie
spróbujesz nowego lekarza?
— Do kogo mam pójść, skoro biedny Leander leży w grobie? — jęknęła ciotka Myra. —
Nie wiem, co Lesleyowie zrobią bez niego. Będziemy musieli umrzeć. Doktor Moorehouse
pije, a doktor Stackley jest ewolucjonistą. A nie chciałbyś przecież, żebym poszła do tej
kobiety–lekarza, prawda?
— Nie, oczywiście, że nie.
Żaden z Lesleyów nie poszedłby do tej kobiety–lekarza. Doktor M. Woodruff Richards
praktykowała w Harmony od dwóch lat, ale żaden z Lesleyów nie wezwałby kobiety–lekarza,
choćby był umierający. Równie dobrze można by popełnić samobójstwo. Kobieta–lekarz to
był oburzający fakt, nie do przyjęcia. Jak powiedział dziadek Robert — kobiety stają się
zanadto inteligentne.
Szczególnie sarkastyczny wobec niej był wuj Klondike. — Bezpłciowa istota — nazywał
ją. Klondike nie uznawał tych wyemancypowanych kobiet, które naśladowały mężczyzn. Ni
pies, ni bies — jak zwykła mawiać Młodsza Babka. Ale rozmawiali o niej przy kawie i nie
wrócili już do tematu imienia dziecka. Dla wszystkich sprawa ta była nieco drażliwa.
Wydawało się im, że ani Starsza Babka, ani Młodsza, ani Lorraine nie poparły ich tak jak
należy. W rezultacie goście rozeszli się do domów, nie rozwiązawszy tej ważnej kwestii.
— Tak jak się spodziewałam. Gadanie. Nic więcej, tylko gadanie jak zwykle —
powiedziała Starsza Babka.
— Można było tego oczekiwać, skoro działo się to w piątek — oświadczyła Salome myjąc
naczynia.
— No, już po wielkiej imprezie — rzekł Lucyfer do Czarownicy z Endor, kiedy na tylnej
werandzie delektowali się talerzem kurzych chrząstek i innych smakołyków — a dziecko nie
ma jeszcze imienia. Lecz my tę uroczystość na długo zapamiętamy. Ja ci to mówię, mrrrr…
R
OZDZIAŁ
DRUGI
P
RZYJĘTA
DO
KLANU
1
Przez kilka tygodni w rodzinie Lesleyów utrzymywało się napięcie. Jak powiedział wuj
Karol, wszyscy się nastroszyli. Doniesiono, że kuzynka Sybilla rozpoczęła w związku z tym
strajk głodowy, który określiła jako post; Anastazja i Teresa, dwie kochające się siostry,
pokłóciły się i nie chciały ze sobą rozmawiać. Pomiędzy wujem Tomaszem a ciotką
Katarzyną doszło do małżeńskiej kłótni. Abdiasz Lesley, który przez trzydzieści lat nie
powiedział złego słowa swojej żonie, zbeształ ją tak mocno za to, że chciała nazwać dziecko
Konsuelą, iż wyprowadziła się na trzy dni do matki. Trwałość związku została zachwiana.
Myra miewała częstsze mrowienia w tyle głowy. Wuj William znad Zatoki ślubował, że nie
zagra w warcaby, dopóki dziecko nie otrzyma imienia. Wiadomo było, że ciotka Józefina
modli się w tej intencji o określonej godzinie dnia. Nina płakała nieprzerwanie i porzuciła na
razie sprzedaż poezji, co doprowadziło wuja Pawła do wygłoszenia opinii, że nie ma tego
złego, co by na dobre nie wyszło. Młodsza Babka zachowała milczenie pełne urazy. Starsza
Babka śmiała się tak, że aż trzeszczało łóżko. Salome i koty zachowały spokój, choć Lucyfer
ostrożnie trzymał ogon lekko uniesiony. Wobec Lorraine wszyscy byli mniej lub bardziej
chłodni, ponieważ nie zaakceptowała niczyjego wyboru. Wyglądało na to, że dziecko Leandra
nigdy nie zostanie nazwane.
Ale oto cień padł na dom Lesleyów. Pewnego dnia mała dama ze Świerkowego Obłoku
sprawiała wrażenie rozgorączkowanej i niespokojnej. Następnego dnia było jeszcze gorzej.
Na trzeci dzień wezwano doktora Moorehouse’a — po raz pierwszy od lat ktoś z Lesleyów
musiał wezwać lekarza spoza rodziny. Przez trzy pokolenia w Świerkowym Obłoku zawsze
był w domu jakiś lekarz. Teraz, gdy Leander odszedł, znaleźli się w trudnej sytuacji.
Doktor Moorehouse był pełen werwy i optymizmu. Phi–phi. Nie ma się czym martwić —
ani trochę. Dziecko wyzdrowieje za dwa, trzy dni.
Nie wyzdrowiało. Pod koniec tygodnia Klan Lesleyów zaniepokoił się poważnie. Doktor
Moorehouse przestał okazywać lekceważenie. Przychodził zaniepokojony dwukrotnie w
ciągu dnia. Dzień po dniu sytuacja się pogarszała. Dziecko chudło w oczach. Pogrążona w
bólu Lorraine pochylała się nad kołyską, a nikt nie mógł znieść wyrazu jej oczu. Każdy
proponował inną kurację, ale się nie obrażał, gdy jej nie stosowano. Sytuacja była zbyt
poważna. Nina, która zapytała pewnego dnia Lorraine, czy tak się zaczyna paraliż dziecięcy,
została ukarana milczeniem, ciotka Marcia — zmrożona spojrzeniem, ponieważ słyszała w
nocy wycie psa.
Wuj Klondike obraził Florę, gdy ta powiedziała, że znalazła fałdę w kształcie karo na
czystym obrusie — co było oczywistym znakiem, że ktoś z rodziny umrze w tym roku. Lecz
Klondike uzyskał przebaczenie, bo odchodził od zmysłów z powodu stanu dziecka.
Doktor Moorehouse zawołał doktora Stackleya, który mimo iż był ewolucjonistą, miał
opinię dobrego specjalisty od chorób dziecięcych. Po długiej konsultacji zmienili sposób
leczenia, lecz nie zmieniło to stanu małej pacjentki. Klondike sprowadził specjalistę z
Charlottetown, który mądrze wyglądał, zacierał ręce i powiedział, że lekarze robili wszystko,
co było możliwe, i że póki życia, poty nadziei, szczególnie w przypadku dzieci.
— Których siły witalne są czasem niezwykłe — stwierdził z powagą, jakby ogłaszał jakieś
głębokie, własne odkrycie.
W tym momencie dziadek Walter, który od trzydziestu lat nie chodził do kościoła, zawarł
układ z Panem Bogiem, że pójdzie, jeżeli dziecko przeżyje, a wuj William znad Zatoki zaczął
znów grać lekkomyślnie w warcaby. Lepiej złamać ślub za życia, niż później. Teresa i
Anastazja pogodziły się, gdy tylko dziecko zachorowało, ale dopiero teraz znik—nęla
całkowicie oziębłość pomiędzy Tomaszem i Katarzyną. A stary kuzyn Jakub T., który był
„czarną owcą” i nawet przez najbardziej tolerancyjnych członków rodziny nie był nazywany
wujem, przyszedł pewnego wieczoru do Salome.
— Wierzysz w modlitwę? — zapytał gwałtownie.
— Oczywiście, że tak — powiedziała obrażona Salome.
— Więc módl się. Ja nie wierzę — nie ma sensu, abym się modlił. Ale ty módl się jak
cholera.
2
Nadszedł straszny dzień, kiedy doktor Moorehouse łagodnie powiedział Lorraine, że nie
można nic więcej zrobić. Gdy wyszedł, Młodsza Babka spojrzała na Starszą.
— Myślę — rzekła cicho — że przeniesiemy kołyskę do gościnnego pokoju.
Lorraine krzyknęła boleśnie. To równało się wyrokowi śmierci. W Świerkowym Obłoku,
tak jak u Murreyów w Blair Water, istniał zwyczaj przenoszenia umierających do gościnnego
pokoju.
— Zanim przeniesiecie ją do gościnnego pokoju, zrobicie jeszcze jedną rzecz —
powiedziała Starsza Babka groźnie. — Moorehouse i Stackley poddali się. Tak czy owak
mają do spółki tylko pół mózgu. Poślijcie po tę kobietę—lekarza.
Jakby piorun strzelił w Młodszą Babkę. Odwróciła się do wuja Klona, siedzącego przy
kołysce, ze znękaną twarzą ukrytą w dłoniach.
— Czy uważasz, że… Słyszałam, że jest bardzo mądra… mówią, że proponowano jej
wspaniałą posadę w szpitalu dziecięcym w Montrealu, ale wolała praktykę prywatną.
— Och tak, sprowadźcie ją — rzekł Klondike oszalały z bólu, który wciąż żywił nadzieję
wbrew nadziei. — Podczas burzy każdy port jest dobry. Nie może jej teraz zaszkodzić.
— Czy pójdziesz po nią, Horacy? — pokornie zapytała Młodsza Babka.
Klondike Lesley podniósł się i wyszedł. Nigdy przedtem nie widział doktor Richards —
jedynie z daleka, wtedy gdy mijała go swoim małym samochodzikiem. Kiedy przyszedł,
wyszła z gabinetu na jego spotkanie — poważna i urocza.
Miała drobną kanciastą twarz z szerokimi wargami i prostymi brwiami jak chłopak —
nieładną ale nie dającą się zapomnieć — i faliste brązowe włosy z jednym niesfornym
loczkiem opadającym na czoło, nadającym jej młodzieńczy wygląd mimo trzydziestu pięciu
lat. Ile ciepła było w tej twarzy o głębokich szarych oczach i ślicznych, uśmiechniętych
ustach! Przez pamięć Klondike’a przemknął nagle jakiś stary tekst z czasów szkółki
niedzielnej:
„Będzie mu ona czynić dobro, a nie zło przez wszystkie dni żywota jego.”
Ich oczy spotkały się i przez sekundę patrzyli na siebie. Tylko jedną sekundę. Ale ta
sekunda zdziałała tyle co wiele lat. Mężczyzna o niewzruszonych zasadach spotkał kobietę o
nieodpartym uroku i stało się to, co nieuniknione. Mogłaby mieć grube kostki — choć ich nie
miała, jej matka mogłaby głośno chrząkać w kościele. Nic nie miałoby znaczenia dla
Klondike’a Lesleya. Sprawiła, że pomyślał o wielu pięknych rzeczach, takich jak
współczucie, dobroć, wielkoduszność, i o kobietach, które nie lękają się starości. Doznał
bardzo niezwykłego uczucia, że chciałby złożyć głowę na jej piersi i zapłakać jak chłopczyk,
którego zraniono, i poczuć jak głaszcze go ręką po głowie mówiąc: Nie szkodzi — bądź
dzielny — wkrótce będzie lepiej, kochanie.
— Czy pójdzie pani obejrzeć moją małą siostrzenicę — usłyszał swoją prośbę. — Doktor
Moorehouse nic już nie potrafi zrobić. Wszyscy ją bardzo kochamy. Jej matka umrze, jeśli nie
da się uratować maleństwa. Czy pójdzie pani?
— Oczywiście, że pójdę — powiedziała doktor Richards. Przyszła. Nie mówiła wiele, ale
zrobiła parę drastycznych posunięć w diecie i spaniu. Starsza i Młodsza Babka patrzyły
oniemiałe, jak kazała wynieść kołyskę dziecka na werandę. Przez dwa tygodnie każdego dnia
słychać było jej lekki, pewny krok, gdy wchodziła i wychodziła ze Świerkowego Obłoku.
Lorraine, Salome i Młodsza Babka z zapartym tchem słuchały każdego jej polecenia.
Starsza Babka spotkała się z nią raz. Kazała Salome przyprowadzić kobietę—lekarza do
swojego pokoju i przez kilka minut patrzyły na siebie w milczeniu. Nieugięte, słodkie, szare
oczy patrzyły bez lęku w oczy czarne i przenikliwe.
— Gdyby mój syn poznał panią, kazałabym mu się z panią ożenić — oświadczyła wreszcie
Babka śmiejąc się cicho.
Uśmieszek rozbawienia na ustach doktor Richards zmienił się w szeroki uśmiech.
Spojrzała wokół na te wszystkie panny młode w obłokach tiulu na fotografiach sprzed wielu
lat.
— Lecz ja sama musiałabym tego chcieć — powiedziała. Babka zaśmiała się ponownie.
— Z pewnością.
Ale nigdy już nie nazwała jej „kobietą—lekarzem”. Mówiła o niej z godnością jako o
doktor Richards — lecz tylko przez krótki czas.
Klondike przyprowadził lekarkę do Świerkowego Obłoku i on ją odwiózł. Jej własny
samochód wymagał naprawy. Lecz nikt wtedy nie zwracał uwagi na Klondike’a.
Po dwóch tygodniach wydało się Lorraine, że cień przestał gęstnieć na małej,
wyniszczonej twarzyczce — a może nawet niknął? Gdy minęły następne trzy tygodnie, doktor
Richards powiedziała im, że dziecku nie grozi już niebezpieczeństwo. Lorraine zemdlała,
Młodsza Babka zadrżała, a Klondike załamał się i płakał bez skrępowania jak mały chłopiec.
3
Kilka dni później Klan miał następne spotkanie — mniejsze i nieformalne. Obecni tam byli
tylko wujowie i ciotki z pierwszej linii. I nie był to, jak z wdzięcznością skonstatowała
Salome, piątek.
— Dziecko musi być natychmiast nazwane — autorytatywnie stwierdziła Młodsza Babka.
— Czyż zdajecie sobie sprawę z tego, że mogła umrzeć bezimiennie?
Ta straszliwa ewentualność sprawiła, że Lesleyowie milczeli przez kilka minut. Poza tym
każdy bal się znowu rozpocząć kłótnię po tych strasznych tygodniach. Kto wie, może to była
kara za to, że się posprzeczali?
— Ale, jak ją nazwiemy? — zapytała łagodnie ciotka Anna.
— Można ją nazwać tylko jednym imieniem — rzekła Starsza Babka — i byłoby
najczarniejszą niewdzięcznością, gdybyśmy tego nie uczynili. Nazwiemy ją imieniem
kobiety, która ocaliła jej życie. To oczywiste.
Lesleyowie popatrzyli na siebie. Było to proste, naturalne rozwiązanie problemu —
tylko…
— Ale Woodruff?… — westchnęła ciotka Marcia.
— Ona ma jeszcze inne imię, prawda? — ostro wtrąciła Starsza Babka. — Zapytajcie
Horacego, co oznacza to M.? Jestem pewna, że on wie.
Wszyscy spojrzeli na Klondike’a. Wśród zmartwień tych tygodni nikt nie zauważył, co
dzieje się z wujem Klonem. Nikt z wyjątkiem Starszej Babki, oczywiście.
Klondike wyprostował się. Była to równie dobra okazja jak każda inna, aby powiedzieć o
czymś, o czym i tak trzeba będzie wkrótce zawiadomić.
— Jej pełne imię — rzekł — teraz brzmi Marigold Woodruff Richards, ale za kilka
tygodni będzie brzmiało Marigold Woodruff Lesley.
— A więc to tak — powiedział kot Lucyfer do Czarownicy z Endor, kiedy siedzieli o
zachodzie słońca pod ławką z bańkami mleka. Miał minę kota, który decyduje się przyjąć to,
co nieuniknione.
— Co o niej myślisz? — zapytała Czarownica z Endor.
— Och, ma swoje dobre strony — zgodził się Lucyfer. — Przyjemniutka.
Czarownica z Endor, jako mądra kocica, lizała swoje czarne łapy nie mówiąc nic więcej,
lecz miała na ten temat własne zdanie.
R
OZDZIAŁ
TRZECI
Z
APOWIEDŹ
WIOSNY
1
Marigold Lesley żyła na świecie od sześciu lat i uważała go za niezwykle czarujący. W
wieczór dziewięćdziesiątych ósmych urodzin Starszej Babki na ciemnych schodach rozległ
się śmiech, co oznaczało, że Marigold tańczy na dole. Na ogół można było ją usłyszeć, zanim
się zobaczyło. Rzadko chodziła powoli. Jako istota pełna radości — albo biegała, albo
tańczyła. „Dziecko o rozśpiewanym sercu” — tak nazywała ją ciotka Marigold. Zawsze miało
się wrażenie, że dziewczynkę poprzedza śmiech. Zarówno Młodsza Babka jak i Matka
uważały, że ten złocisty, wibrujący śmiech, który odbijał się echem w nieco sztywnej i
dostojnej atmosferze pokojów w Świerkowym Obłoku, był najpiękniejszym dźwiękiem na
świecie. Matka często to powtarzała. Młodsza Babka nie powiedziała tego nigdy. Na tym
polegała różnica między nimi.
Marigold przykucnęła na szerokich, nierównych schodach z piaskowca wiodących do
frontowych drzwi i zaczęła myśleć o różnych sprawach — lub, jak określała to ciotka
Marigold, „odprawiać swoje czary”. Marigold zawsze zajmowała się jakimiś czarami.
Już mając sześć lat uważała, że jest to zachwycające zajęcie — „interesujące”, używając
jej ulubionego słowa. Podchwyciła je od ciotki Marigold i odtąd już do końca życia rzeczy
były dla Marigold albo interesujące, albo nieinteresujące. Niektórzy wymagają od losu, aby
ich życie było albo szczęśliwe, albo spokojne, albo uwieńczone sukcesem. Marigold Lesley
chciała tylko, żeby było interesujące. Już teraz patrzyła chciwymi oczami na wszystkie
odsłony i zapadnięcia kurtyny w dramacie życia.
Tego dnia odbywało się przyjęcie z okazji urodzin Starszej Babki i Marigold bawiła się
świetnie — szczególnie w tej jego części, która działa się w spiżarni, o czym nikt poza nią i
Salome nie wiedział.
Młodsza Babka umarłaby ze zgrozy, gdyby wiedziała, ile ciastek z bitą śmietaną naprawdę
zjadła Marigold.
Dziewczynka cieszyła się, że jest teraz sama i może myśleć o różnych rzeczach. Młodsza
Babka twierdziła, że Marigold stanowczo za dużo rozmyśla jak na taką małą istotę. Nawet
Matka, która na ogół wszystko rozumiała, niekiedy też uważała podobnie. Nic dobrego nie
mogło wyniknąć dla dziecka z myszkowania po różnych zakamarkach umysłu. Lecz po
przyjęciu wszyscy byli zbyt zmęczeni, aby zajmować się Marigold i jej myślami, mogła więc
pogrążyć się we wspaniałych, długich marzeniach. Myślała „o przeszłości”, mówiąc jej
uroczystym tonem. Z pewnością był to temat bardzo odpowiedni na taką okazję, nawet jeśli to
nie były jej własne urodziny. Nie wiadomo, czy wszystkie myśli Marigold zadowoliłyby
Młodszą Babkę, a nawet Matkę, gdyby je znały. Ale przecież ich nie znały. Dawno, dawno
temu, kiedy miała zaledwie pięć i pół roku, Marigold śmiertelnie przeraziła rodzinę — a
przynajmniej jej babciną część — mówiąc podczas wieczornej modlitwy: „I dziękuję ci, Panie
Boże, że tak to urządziłeś, że nikt nie wie, o czym myślę”. Od tego czasu Marigold nauczyła
się światowej mądrości i nie mówiła takich rzeczy głośno podczas modlitwy. Lecz nadal w
głębi duszy sądziła, że Pan Bóg był bardzo mądry, dając ludziom myśli w ich wyłączne
posiadanie. Marigold nie cierpiała, gdy ktoś, mówiąc słowami wuja Klona, „pakował się z
butami” do jej małejduszyczki.
Ale też, jak powiedziałaby i jak mówiła Młodsza Babka, Marigold robiła rzeczy, o jakich
żadne normalne dziecko Lesleyów nigdy by nie pomyślało. „Wychodzą z niej Winthropowie”
mruczała do siebie Młodsza Babka. Wszystko co dobre w Marigold pochodziło od Lesleyów i
Blaisdellów. Wszystko co złe lub dziwne — od Winthropów. Na przykład ten jej zwyczaj
nagłego zapatrzenia się w przestrzeń. Co ona widziała? I jakim prawem? A kiedy zapytało się
ją, o czym myśli, patrzyła na pytającego i mówiła „o niczym”. Lub podnosiła jakąś dziwną,
nierozwiązywalną kwestię, na przykład: „Gdzie byłam, zanim byłam sobą?”
Niebo ponad nią miało cudowny, delikatny, ciemnofiołkowy kolor. Słabe podmuchy
wiatru znad koniczynowych łąk z szelestem owiewały porośnięte winem skrzydło domu.
Marigold to uwielbiała. Wszystkie wiatry na świecie były jej przyjaciółmi — nawet te
zimowe, dmące nad Przystanią. Po drugiej stronie drogi, na stodole pana Donkina, rząd kul na
piorunochronach wyglądał na tle ciemnych drzew jak srebrne, czarodziejskie światy
przepływające w świetle zmierzchu. Po drugiej stronie portu, wzdłuż cienistego wybrzeża
mrugały światełka. Marigold uwielbiała patrzeć na portowe światła. Napełniały ją jakąś
tajemniczą radością. Wielkie tawuły po bokach schodów — Starsza Babka, pogardzając
nazwami z podręcznika, nazywała je Wiankami Panny Młodej — wyglądały o zmierzchu jak
dwie bliźniacze śnieżne zaspy. Stary, cierniowy żywopłot, którego sadzonki przywieziono ze
Szkocji w przeszłości tak odległej, że wydawała się Marigold zamierzchła, był biały jak
tawuły i rozsiewał naokoło swój silny zapach. Świerkowy Obłok zawsze, w środku i na
zewnątrz, był miejscem słodkich i rześkich zapachów. Ludzie odkrywali tu, że istnieje jeszcze
na świecie coś takiego jak kapryfolium. W cieniu krzaków bzu przyciągały oko jasnozłote
cytrynowe lilie, a dumne, białe irysy rozkwitały wzdłuż całego chodnika z cegieł,
wygładzonego stopami wielu przechodniów. Daleko w dole, Marigold wiedziała o tym,
zamglone morze uderzało łagodnie o muskany wiatrem piasek wydm. Kochana łączka pana
Donkina, pełna błękitnookiej trawy, otoczona brzozami, robiła wrażenie bardzo zadowolonej.
Marigold zawsze zazdrościła panu Donkinowi tego pola. Wyglądało tak, myślała Marigold,
jakby po prostu uwielbiało być polem i za żadne skarby świata nie chciało być niczym innym.
Tuż nad nim unosiła się urocza szara chmurka, powoli powlekająca się różowością jak
zarumieniona kwakierka. Wszystkie drzewa, które widziała, szeptały o zmierzchu jak starzy
znajomi — wszystkie z wyjątkiem samotnych, nietowarzyskich, czarnych topoli.
Salome śpiewała głośno w pokoju dla służby, gdzie zmywała naczynia. Salome nie miała
ładnego głosu, ale często nuciła przy pracy i Marigold lubiła jej słuchać, szczególnie o
zmierzchu. „Czy spotkamy się nad rzeką? Piękną, piękną rzeką?” — śpiewała wibrującym
głosem Salome. I Marigold zobaczyła piękną rzekę, która wyglądała jak Przystań u stóp
Świerkowego Obłoku. Lazarre grał na starych, brązowych skrzypkach w świerkowym
zagajniku za spichrzem na jabłka. Te skrzypce jego praprapradziadek przywiózł z Grand Pre.
Może tańczyła przy nich Ewangelina? Ciotka Marigold opowiedziała jej historię Ewangeliny.
Młodsza Babka, Matka, ciocia Marigold i wuj Klon gawędzili w pokoju Starszej Babki o
sprawach Klanu. Nieco ploteczek, mawiała Starsza Babka, poprawia trawienie. Wszyscy,
których Marigold kochała, byli blisko. Z rozkoszą objęła opalone kolana i zatopiła się w
myślach.
2
Marigold przeżyła sześć lat znając tylko Świerkowy Obłok i port w Harmony. Cała rodzina
kochała ją i rozpieszczała, choć niektórzy ganili niekiedy ostro dla jej własnego dobra. I
Marigold kochała ich wszystkich — nawet tych, których nie lubiła, kochała jako część
rodziny. I kochała Świerkowy Obłok. Jak dobrze, że tu właśnie się urodziła. Kochała
wszystko i wszystkich. Dziś wieczorem przepływały przez jej świadomość w sennym,
poplątanym pochodzie rzeczy cudowne, małe i duże, sprawy przeszłe i teraźniejsze, wszystko
splecione razem.
Gołębie krążące nad spichrzem na jabłka, sam spichlerz — taka dziwaczna stara budowla z
wieżą i wykuszowym oknem jak w kościele — i rząd śmiesznych małych kanadyjskich
świerczków za nią. „Spójrz na te świerki” powiedział kiedyś wuj Klon. „Czy nie wyglądają
zupełnie jak rząd starych panien nauczycielek grożących palcem klasie pełnej małych,
niegrzecznych chłopców?” Marigold zawsze potem myślała o nich w ten sposób i
przechodziła obok w na pół rozkosznym lęku. A gdyby tak nagle pogroziły jej palcem?
Umarłaby z pewnością ze strachu. Ale to byłoby interesujące.
Świerki kanadyjskie nie były jedynymi tajemniczymi drzewami wokół Świerkowego
Obłoku. Na przykład krzak bzu za studnią. Czasami był to po prostu krzew bzu. A czasem,
szczególnie o zmierzchu lub wczesnym świtem, stawał się starą kobietą kiwającą się i robiącą
na drutach. To była stara kobieta. A świerk nad brzegiem, który w sztormowe, zimowe dni
lub wieczorem wyglądał zupełnie jak czarownica o rozwianych włosach? Były też drzewa,
które mówiły. Marigold słyszała je. „Chodźcie, chodźcie” — wołały sosny z prawej strony
sadu. „Mamy wam coś do powiedzenia” — szeptały klony przy bramie. „Czy nie wystarczy
na nas spojrzeć?” — nuciły wzdłuż drogi biegnącej przez ogród białe brzozy, które zasadziła
Młodsza Babka, kiedy przybyła do Świerkowego Obłoku jako panna młoda. I te czarne
topole, z takim namaszczeniem trzymające straż wokół starego domu. W nocy wiatr
wędrował między nimi jak pokutująca dusza. Śmiech elfów i nagłe jęki rozbrzmiewały w ich
gałęziach. Mówcie co chcecie, ale Marigold nigdy nie uwierzyłaby, że te topole były po
prostu zwykłymi drzewami.
W starym ogrodzie z białą bramą osadzoną pośrodku i z widokiem na piękny, błękitny port
rosły pachnące kwiatki i bawiły się kocięta, zanim zostały oddane. Miał on w sobie piękno
ogrodów, w których śmiały się i płakały ukochane kobiety. Jakaś cząstka dziejów rodziny
wiązała się z każdą niemal kępką i ścieżką, a Marigold znała już większość tych historii. To,
czego nie chciała opowiedzieć jej Młodsza Babka i Matka, opowiadała Salome, a rzeczy,
których nie chciała opowiedzieć Salome, opowiadał Lazarre.
Droga za bramą była jedną z tych pięknych rdzawych dróg na Wyspie. Dla Marigold była
to długa droga pełna tajemnic. Po prawej ręce zbiegała do owianych wichrem morskim pól u
wejścia do portu i tam się urywała — tak jakby morze ją odgryzło — myślała Marigold. Po
lewej — przechodziła przez dolinę paproci, w górę, na ocieniony szczyt stromego pagórka z
małymi świerczkami biegnącymi po jego zboczu, jakby próbowały przegonić te duże na
wierzchołku i ruszyć dalej do nowego świata, gdzie był kościół, szkoła i miasteczko
Harmony. Marigold uwielbiała tę drogę na wzgórzu, ponieważ była pełna królików. Nie
można było nią przejść nie natrafiając na te puszyste stworzenia. Marigold miała serce
otwarte dla wszystkich królików na świecie. Żywiła okropne podejrzenia, że Lucyfer łapał
małe króliczki i je zjadał. Lazarre zdradził ten mroczny sekret, złoszcząc się z powodu
zniszczonej kapusty w ogródku przylegającym do kuchni. „Diabelne króliki — szalał. —
Chciałbym, żeby Lucyfer je wszystkie pozjadał”. Marigold nie mogła już kochać Lucyfera jak
dotąd, choć kochała go oczywiście nadal. Marigold zawsze kochała i nienawidziła do końca.
„Tyle ma przynajmniej z Lesleyów”, powiedział wuj Klon.
Port, z cichymi, tajemniczymi statkami wpływającymi do niego i wypływającymi,
Marigold lubiła bardziej nawet niż wspaniałą, zieloną kępę świerków po wschodniej stronie
wzgórza, od której dom wziął nazwę. Kochała go, gdy pokryty był małymi, tańczącymi
zmarszczkami jak dźwięki piosenek, i wtedy, gdy jego wody były gładkie jak błękitny
jedwab; kochała go, gdy letnie deszcze przędły błyszczące nitki z chmur na zachodzie i gdy
jego światełka wykwitały na błękitnym tle letnich zmierzchów, a dzwon w anglikańskim
kościele po drugiej stronie Zatoki dzwonił cicho i słodko. Kochała, gdy opary mgły zmieniały
go w jakąś przedziwną, zaczarowaną przystań „zagubionej krainy wróżek”, i wtedy, gdy
morze koloru ciemnej czerwieni falowało w jesiennym zachodzie słońca; kochała, gdy
srebrne żagle pojawiały się tam w dziwnej bieli cudownego brzasku, ale najbardziej kochała
port w nieruchome, późne popołudnia, gdy leżał jak ogromne, olśniewające lustro, a
wszystkie kolory stawały się delikatne, jakby światło przeszło przez pryzmat tworząc świat
zamknięty w mydlanej bańce. Jakże przyjemnie i podniecająco było stać na pomoście i
widzieć w tafli wody drzewa rosnące do góry nogami i wielkie błękitne niebo u stóp. A jeśli
nie mogłaby się utrzymać i spadłaby w to niebo? Czy przeleciałaby na drugą stronę?
Kochała też pokryte purpurą pagórki, będące dla portu kołyską. Szerokie, ciemne pagórki
śmiejące się i wołające do niej, ale zawsze mające jakiś sekret, którego nie chciały zdradzić.
— Co jest za wzgórzami, Mamo? — zapytała kiedyś Matkę.
— Wiele rzeczy — wspaniałych rzeczy, które łamią serca — odpowiedziała Matka z
westchnieniem.
— Pójdę kiedyś i wszystkie je odnajdę — stwierdziła Marigold z przekonaniem.
Matka westchnęła wówczas jeszcze raz.
Lecz druga strona portu — po drugiej stronie Zatoki — nadal była kusząca dla Marigold.
Wszystko tam musi być inne, nawet ludzie tam mieszkający mają fascynujący przydomek —
„z drugiej strony Zatoki”. Gdy była bardzo mała, sądziła, że brzmiało to — „z drugiej strony
Zatoki”. Marigold była tam kiedyś z wujkiem Klonem i ciotką Marigold. Pozostali, dopóki
zachodzące słońce nie wyssało całego różowego światła z wielkiej, błękitnej miski nieba i
zmierzch nie zapadł nad białym zamętem i hukiem łamiących się fal. Przybój był wysoki,
wiał silny wiatr, a morze huczało w zwycięskim marszu. Marigold byłaby przerażona, gdyby
nie mogła trzymać wuja Klona za szczupłą brązową rękę. Lecz przeżywanie z nim dreszczy
strachu było po prostu rozkoszne.
Na drugim miejscu po porcie Marigold najbardziej lubiła świerkowy las na wzgórzu, choć
odwiedziła go tylko dwa razy w życiu.
Jak tylko sięgała pamięcią, las ten miał dla niej nieodparty urok. Lubiła siedzieć bez ruchu
na schodkach prowadzących do pokoju Starszej Babki i wpatrywać się weń tak długo, że
Młodsza Babka zastanawiała się z niepokojem, czy dziecko jest „normalne”. W rodzinie
Winthropów dwa pokolenia wcześniej trafił się przecież ktoś niezrównoważony psychicznie.
Wzgórze wydawało się jej niezmiernie wysokie. Dawno temu myślała, że jeśliby weszła na
nie, dotknęłaby nieba. Nawet teraz sądziła, że gdyby tam była i troszkę podskoczyła, mogłaby
wylądować w niebie. Nikt tam nie mieszkał oprócz królików i wiewiórek — i może „małych
zielonych ludzików”, o których opowiedział jej Lazarre. Ale dalej — dalej — była Ukryta
Kraina. Marigold zawsze tak ją nazywała — zawsze wiedziała o jej istnieniu. Piękna,
wspaniała Ukryta Kraina. Ach, żeby tak ją zobaczyć… po prostu wdrapać się na sam szczyt i
patrzeć na nią. A jednak, kiedy pewnego dnia Matka zapytała ją, czy nie chciałaby
przespacerować się na szczyt wzgórza, Marigold cofnęła się i wykrzyknęła:
— Ach, Mamo, wzgórze jest takie wysokie. Jeśli wejdziemy na sam szczyt, będziemy
ponad całym światem. Wolałabym raczej tu zostać.
Matka roześmiała się i spełniła jej życzenie. Ale pewnego wieczora, dwa miesiące później,
Marigold odważnie zrobiła to sama. Tajemnica przyciągała ją z ogromną siłą, większą niż lęk.
Nie było wokół nikogo, kto mógłby jej tego zabronić. Podeszła odważnie do długiego rzędu
płaskich stopni z piaskowca, osadzonych w trawie, które prowadziły prosto do sadu.
Zatrzymała się przy pierwszym stopniu, aby ucałować małego żonkila na pożegnanie — bo w
sadzie było pełno żonkili. W oddali prześliczne różowawe chmury wisiały nad świerkami.
Odbijały blask zachodu, ale Marigold myślała, że świeciły tak, ponieważ patrzyły na Ukrytą
Krainę — świat, który i ona za chwilę zobaczy, jeśli starczy jej odwagi. Była odważna,
dopóki było jasno. Musi wejść na wzgórze i zejść zeń, zanim zrobi się ciemno. Odważna
istotka pobiegła po schodach do pokrytego starym mchem płotu i zapadającej się zielonej
bramy, gdzie rosło siedem smukłych topoli. Lecz nie otworzyła jej. Nie mogła jakoś wejść w
ten świerkowy las. Lazarre opowiedział jej kiedyś historię jakiegoś świerkowego lasu. Stary
Fidele, naprawiacz łodzi, ścinając drzewo tępą siekierą zaklął: „Niech mnie diabli porwą jeśli
nie wrzucę tej cholernej siekiery do stawu”. I diabeł go porwał. Lazarre był śmiertelnie
poważny.
— Czy ktoś to widział? — zapytała Marigold z oczami okrągłymi ze zdumienia.
— Nie, ale widzieli ślady kopyt — rozstrzygnął Lazarre. — I pieczęć na ziemi wokół
drzewa. No, bo… gdzie poszedł Fidele, jeśli to nie diabeł go pohrwał? Nikt go już w tych
sthronach nie widział.
A więc do świerkowego lasu Marigold nie weszłaby za nic. W świetle dnia nigdy
właściwie nie wierzyła, że diabeł porwał Fidele’a, ale gdy słońce zachodzi, nie można już być
takim niedowiarkiem. A Marigold nie chciała tak naprawdę zobaczyć diabła, choć uważała,
że byłoby to interesujące.
Pobiegła wzdłuż płotu do rogu sadu, gdzie kończyły się świerki. Jakże chłodna i aksamitna
była młoda trawa! Jej zieleń można było wręcz czuć. Lecz w Ukrytej Krainie byłaby o wiele
bardziej zielona — „żywo zielona”, jak mówił jeden z hymnów Salome. Przecisnęła się przez
szczęśliwie znalezioną dziurę w płocie, wybiegła za pszeniczne rżysko pana Donkina i
spojrzała żarliwie i ufnie ku Ukrytej Krainie.
Patrzyła przez chwilę, łzy wezbrały w jej oczach, usta drżały, nieomal głośno zapłakała z
głębi rozgoryczonej duszy.
Nie było Ukrytej Krainy!
Nie było widać niczego oprócz pól i zagród, stodół i zagajników — zupełnie tak samo jak
na drodze do Harmony. Wspaniałej, tajemniczej krainy jej snów nie było. Marigold odwróciła
się. Musi pobiec do domu, odnaleźć Matkę i płakać — płakać — płakać! Stanęła, wpatrując
się z odmienioną nagle twarzą w zachód słońca nad portem w Harmony. Nigdy przedtem nie
widziała całego portu z tego miejsca, a zachód słońca był niezwykły, nawet na tej wyspie
wspaniałych zachodów słońca. Marigold zatopiła oczy w jeziorach złota i szkarłatu oraz
przedziwnej zieleni koloru jabłek, w różowawych wodach, odległych purpurowych falach — i
czuła, że tonie z rozkoszą w tych wspaniałościach. Ach — Ukryta Kraina istniała — tam, za
lśniącymi wzgórzami — za wielkim przylądkiem, który przecinał olśniewające morze u
wejścia do portu — tam, w tym wyśnionym mieście wież i wieżyczek, o bramach z perłowej
macicy. Nie była dla niej stracona. Jakież to głupie z jej strony myśleć, że Kraina jest tuż za
wzgórzem. Oczywiście, że nie mogła tu być — tak blisko domu. Lecz teraz wiedziała już,
gdzie jest Ukryta Kraina. Straszliwe rozczarowanie i poczucie bolesnej straty, dużo gorsze niż
samo rozczarowanie, zniknęły w tym momencie. Już wiedziała.
Ściemniało się. Dojrzała światła Świerkowego Obłoku, wykwitające poniżej wśród
zmierzchu. Noc przypełzła spomiędzy świerków w jej stronę. Spojrzała nieśmiało w tamtym
kierunku. Tuż nad kępą paproci, na skraju lasu stalą Biała Dziewczynka, dając jej znaki z
zagajnika. Marigold pomachała ręką w odpowiedzi, nie spostrzegłszy, że była to tylko gałąź
kwitnącej, dzikiej śliwy kołysanej przez wiatr. Pobiegła przez sad i przy drzwiach pokoju
Starszej Babki spotkała Matkę.
— Ach, Mamo, jak miło przyjść do domu przed nocą — szepnęła, mocno chwytając
kochaną, ciepłą dłoń.
— Gdzie byłaś, dziecko? — zapytała dość surowo Młodsza Babka.
— Na szczycie wzgórza.
— Nie wolno ci chodzić tam samej wieczorem — powiedziała Babka.
Ach, ale ona była tam tylko raz. I widziała Ukrytą Krainę.
Potem poszła na szczyt wzgórza z Matką — kilka tygodni później — aby zebrać mącznik.
Bawiły się świetnie. Znalazły tam źródło, którego brzegi, nie tknięte ludzką stopą, otoczone
były gęsto przez paprocie — prawie niewidoczne, na w pół ocienione, prześliczne miejsce.
Marigold rozsunęła paprocie i spojrzała w dół — zobaczyła swoją własną twarz spoglądającą
na nią. Nie, nie jej własną twarz. Twarz Dziewczynki, która mieszka w źródełku i wychodzi
w księżycowe noce, aby tańczyć w jego pobliżu. Marigold nie znała greckich mitów ani
anglosaskich powiastek, lecz dziecięcy wiek ma swoją własną interpretację przyrody w
każdym stuleciu i klimacie, a Marigold urodziła się z wiedzą o rzeczach ukrytych na zawsze
przed ludźmi uczonymi, ostrożnymi i sceptycznymi.
Wędrowały ścieżkami wśród poskręcanych korzeni. Znalazły jeden czy dwa buki o
gładkich pniach. Spacerowały po dywanach aksamitnego mchu, wystarczająco delikatnego
nawet dla stóp królowych.
— Później — powiedziała Matka — będzie można zbierać czerwone dzwonki, trilium,
dzikie orchidee i pantofelki damy. Jeszcze później — poziomki na polanie.
— Gdy będę duża, będę przychodzić tu codziennie — stwierdziła Marigold. Pomyślała o
tamtym wieczorze — tak odległym, jakby minął rok — gdy widziała przez chwilę Białą
Dziewczynkę. To nie mogła być gałąź śliwy. Może zobaczy ją kiedyś znowu.
3
Lucyfer grasował wokół klombu obrośniętego pasiastą ozdobną trawą, od czasu do czasu
wykonując niespodziewany skok w sam jego środek. Czarownica z Endor wyczyniała jakieś
własne czary na białym słupie przy bramie. Oboje byli starsi od Marigold, toteż dziewczynka
uważała ich za niesamowicie wiekowych. Lazarre był przekonany, że żyją one tak długo jak
Stara Dama. „Oni mówią jej wszystko — wszystko — powiedział Lazarre. — Czyż nie
widziałem ich siedzących na jej łóżku, ze zwieszonymi ogonami, hrozmawiających z nią tak,
jakby były ochrzczone? A czyż Czahrownica, gdy tylko złapie mysz, nie idzie, żeby ją
pokazać Stahrej Damie? Pilnuj się, gdy hrobisz coś przy tych kotach. Nie chciałbym być tym,
któhry je skrzywdzi. Czego to one nie wiedzą…” Marigold lubiła koty, ale traktowała je z
pełnym podziwu respektem. Więcej radości miała z ich potomstwa. Te futrzane istotki leżały
pogrążone we śnie na wygrzanej słońcem trawie lub bawiły się na podwórzu albo w sadzie.
Hebanowe kulki puchu. Choć, niestety, nie wszystkie hebanowe. Mnóstwo łaciatych i
pasiastych kociąt kręcących się dokoła wzbudziło w wujku Klonie poważne obawy co do
moralności Czarownicy. Lecz był na tyle przyzwoity, że zachowywał te wątpliwości dla
siebie, a Marigold najbardziej lubiła właśnie pasiaste kocięta — nie niepokoiły jej żadne
myśli o ich nieprawym pochodzeniu. Istotki o tak słodkich, maleńkich pyszczkach nie mogły
mieć do czynienia z diabłem, była tego pewna, choćby ich rodzice byli zdolni do nie wiadomo
czego. Lazarre przestał grać na skrzypcach i ruszył do domu — małego domku w „dolince”,
gdzie miał czarnooką żonę i pół tuzina czarnookich dzieci. Marigold patrzyła, jak przecinał
pole, niosąc coś zawiniętego w czerwoną chusteczkę i pogwizdując wesoło, co zawsze robił,
gdy nie grał na skrzypcach. Gdy się spieszył, jego głowa i ramiona pochylone były tak, że
wyprzedzały Tawsze o kilka cali jego stopy. Marigold bardzo lubiła Lazarre’a, który
pracował w Świerkowym Obłoku, jeszcze zanim ona się urodziła, i stanowił cząstkę tych
rzeczy, które zawsze były i będą. Lubiła bystre, przyjazne spojrzenie jego czarnych oczu i
błysk białych zębów w brązowej twarzy. Był zupełnie inny niż Phidime Gautier, duży kowal
w Dolinie, wzbudzający w Marigold lęk z powodu strasznych, czarnych wąsów, na których
można by powiesić kapelusz. Istniała nie sprawdzona opowieść o tym, że co drugi dzień
zjadał jedno dziecko na surowo. Lazarre był inny. Był dobry, łagodny i wesoły.
Była pewna, że Lazarre nie jest w stanie nikogo skrzywdzić. Co prawda opowiadano
straszliwą historię o tym, że zabija on świnie, lecz Marigold nigdy w nią nie wierzyła.
Wiedziała, że Lazarre nie mógłby zabijać świń — przynajmniej nie te, które znał.
Potrafił dłubać cudowne koszyczki z pestek od śliwek i czarodziejskie rogi z brzozowej
kory i zawsze wiedział, co można robić w każdej kwadrze księżyca. Uwielbiała z nim
rozmawiać, choć gdyby Matka i Babki wiedziały, o czym niekiedy mówią, natychmiast
położyłyby temu kres. Lazarre bowiem, który mocno wierzył we wróżki, wiedźmy i
wszelkiego rodzaju „duchy”, żył w świecie fantazji, a opowiadane przez niego historie
sprawiały, że Marigold przechodziły cudowne ciarki. Nie we wszystkie opowieści wierzyła,
ale nie można było przecież wątpić w to, co przytrafiło się samemu Lazarre’owi. Zobaczył on
swoją babkę stojącą przy jego łóżku w środku nocy, choć naprawdę była w miasteczku
odległym o czterdzieści mil. A następnego dnia nadeszła wiadomość, że stara dama
„smahrła”. Tej nocy Marigold krzyknęła ze strachu, gdy Matka zabierała lampę z jej pokoju.
— Ach, Mamo, nie wpuszczaj ciemności do środka — nie wpuszczaj. Ach, Mamo, tak się
boję głębokiej ciemności.
Nigdy przedtem nie bala się spać w ciemnościach, a Matka i Młodsza Babka nie mogły
zrozumieć, co się z nią stało. W końcu zgodziły się na kompromis: pozostawiły światło w
pokoju Matki i otworzyły drzwi. Aby dostać się do Marigold, trzeba było przejść przez pokój
Matki. Łagodny, złocisty blask wpływał na Marigold kojąco. Jeśli już ktoś miał wejść i stanąć
przy jej łóżku w środku nocy — ktoś, kto mieszka o czterdzieści mil stąd — to można będzie
przynajmniej go zobaczyć.
Czasami Lazarre grał na skrzypcach wieczorem w sadzie, gdy świecił księżyc, a Marigold
tańczyła. Nikt nie potrafił grać tak jak on. Nawet Salome przyznawała to z przykrością.
— To jest anielskie, proszę pani, ot co — mówiła uroczyście lecz niechętnie, słuchając
czarownych pieśni niewidocznego muzyka w sadzie. — I pomyśleć, że ten beztroski
Francuzik potrafi tak grać! Mój dobry, ciężko pracujący brat próbował całe życie grać na
skrzypcach i nigdy się nie nauczył. A ten Lazarre potrafi to bez ćwiczenia. Przecież on niemal
zmusił mnie do tańca.
— To byłby naprawdę cud — powiedział wuj Klon.
A Młodsza Babka orzekła, że Marigold zbyt dużo czasu spędza z Lazarre’em.
— Ale ja tak go lubię i chcę być z nim jak najdłużej na tym świecie — wyjaśniła Marigold.
— Salome twierdzi, że on nie pójdzie do nieba, bo jest Francuzem.
— Salome jest bardzo głupia i zła, że tak mówi — powiedziała Młodsza Babka surowo. —
Oczywiście, że Francuzi mogą pójść do nieba, jeśli będą się przyzwoicie zachowywać. —
Sama jednak nie była tego całkowicie pewna.
4
Salome przeszła przez korytarz i weszła do pokoju sadowego z filiżanką herbaty dla
Starszej Babki. Gdy drzwi się otworzyły, Marigold usłyszała, jak ciotka Marigold mówi:
— Powinniśmy pojechać na cmentarz w przyszłą niedzielę.
Marigold ucieszyła się niezmiernie. Każdego roku wiosną mieszkańcy Świerkowego
Obłoku odwiedzali w jedną z niedziel mały cmentarz na zachodnim wzgórzu, niosąc kwiaty
na groby swoich bliskich. Nikt nie szedł z nimi oprócz wuja Klona i ciotki Marigold.
Dziewczynka uwielbiała odwiedzać cmentarz, a szczególnie grób ojca. Niepokoiło ją tylko
przeświadczenie, że nie może być tak smutna jak Matka i Młodsza Babka. Jej nigdy się to nie
udało.
Było to dosyć mroczne miejsce. Gładki szary kamień pomiędzy dwoma zazielenionymi
świerczkami. Ogromny krzew tawuły prawie zasłaniał grób i machał do niej setką białych
dłoni na wietrze poruszającym wysokie trawy. Cmentarz był pełen tawuł. Salome uważała, że
to ładne. „Wygląda nieco weselej dzięki temu” — zwykła mawiać. Marigold nie wiedziała,
czy cmentarz jest wesoły czy nie, wiedziała, że go bardzo lubi. Szczególnie wtedy, gdy był z
nią wuj Klon. Był taki zabawny, a jego powiedzonka takie interesujące. Miał zachwycający
sposób mówienia: „Gdy byłem na Cejlonie…” lub: „Gdy byłem na Borneo…”, tak jak ktoś
inny mógłby powiedzieć: „Gdy byłem w Charlottetown” lub: „Gdy byłem po drugiej stronie
Zatoki”. A czasami tak fascynująco się zaklinał — przynajmniej Salome twierdziła, że są to
przysięgi, choć wcale tak nie brzmiały. Na przykład: „Na trzy mądre małpy”. Było to bardzo
tajemnicze… Co to za trzy mądre małpy? Nikt z nią nie rozmawiał tak jak on. Opowiadał
wspaniałe historie o dawnych, niezwykłych czasach i swoje cudowne przygody. Choćby tę
budzącą dreszcz opowieść o nocy, kiedy zgubił się pomiędzy Złotą Żyłą a Doliną Siarki w
górach Klondike. Albo tę o wyspie kości na dalekich, północnych morzach — wyspie
pokrytej kłami morsów leżącymi w stosach jak drewno naniesione przez fale, tak jakby
wszystkie morsy świata przybywały tu, aby umrzeć. Opowiadał jej dowcipy. Zawsze ją
rozśmieszał — nawet na cmentarzu, bo mówił zabawnie o imionach na nagrobkach i sprawiał,
że czuła, iż ci ludzie nadal gdzieś żyją. Ojciec i inni, tak samo mili i weseli jak wtedy, gdy
byli na tym świecie. Więc czemu się smucić z ich powodu? Dlaczego wzdychać, tak jak
wzdychała Salome, gdy zatrzymywała się przy grobie pani Amosowej Reckie i mówiła:
— Och, ileż to filiżanek herbaty z nią wypiłam!
— Czyż nie więcej wypijesz w niebie? — zapytała raz Marigold nieco lekkomyślnie, po
jednej z opowieści wuja Klona.
— Dobry Boże, nie, dziecko — Salome była wstrząśnięta. Choć w głębi duszy pomyślała,
że niebo byłoby znacznie weselszym miejscem, gdyby można w nim wypić ze starą
przyjaciółką filiżankę mocnej herbaty.
— Przecież piją tam wino, prawda? — upierała się Marigold. — Tak mówi Biblia. Czy nie
uważasz, że filiżanka herbaty byłaby bardziej odpowiednia niż wino?
Salome tak uważała, ale umarłaby raczej, niż skrzywiła młody umysł Marigold,
wypowiadając to głośno.
— Są tajemnice zbyt głębokie dla nas, śmiertelników — powiedziała uroczyście.
Wuj Klon był trzecią osobą spośród tych, które Marigold obdarzała uczuciem. Pierwszą
była oczywiście Matka, potem ciotka Marigold z tymi jej kochanymi szerokimi ustami
uniesionymi w kącikach, tak że zawsze wydawała się uśmiechnięta, nawet kiedy była bardzo
smutna. Tych troje istniało w najświętszym zakątku serca Marigold, bardzo małym zakątku,
do którego nie zostało wpuszczonych wielu tych, którzy sądzili, że mają wszelkie prawa tam
przebywać.
Czasem Marigold zastanawiała się, kim chciałaby być, gdy dorośnie. Niekiedy pragnęła
być taka jak Matka. Lecz Matka zawsze dawała się komuś wykorzystywać. Na ogół chciała
być taka jak ciotka Marigold, która mówiła różne rzeczy w specjalny sposób. Nikt nie mógłby
jej w tym dorównać. Marigold wierzyła, że poznałaby powiedzonka ciotki Marigold na
krańcach świata. Nawet kiedy mówiła tylko „Jaki ładny dzień”, jej głos nabierał poufnego
tonu, który sprawiał, że dziewczynka czuła się tak, jakby nikt inny oprócz nich nie wiedział,
że jest ładny dzień, jakby to był sekret należący do nich dwóch. A gdy jadło się kolację u
ciotki Marigold, musiało się po prostu wziąć trzecią dokładkę.
5
Marigold nie wiedziała właściwie na czym polegała rola babek. Wiedziała, że powinna je
kochać, ale czy kochała? Już mając sześć lat Marigold odkryła, że nie można kochać na
zawołanie.
Młodsza Babka nie była taka zła. Była stara oczywiście, lecz tą starością delikatną jak
wzór na zamarzniętej szybie, pogodną i na swój sposób równie piękną jak młodość. Marigold
czuła to, zanim jeszcze potrafiła nazwać, i skłonna była podziwiać Młodszą Babkę.
Lecz Starsza Babka! Starsza Babka, będąc tak niewiarygodnie stara, nigdy nie wydawała
się Marigold ludzka. To nieprawdopodobne, że kiedykolwiek się urodziła. Równie
niemożliwe wydawało się, aby mogła kiedyś umrzeć. Marigold cieszyła się, że nie musiała
często wchodzić do jej pokoju. Dzieci, „te nie dość często bite, nieznośne istoty” — jak
mawiała Starsza Babka, nie powinny przeszkadzać.
Ale czasami musiała tam wejść. Gdy była niegrzeczna, posyłano ją, aby siedziała za karę
na stołeczku w pokoju Babki. A była to straszna kara — o wiele gorsza, niż przypuszczać
mogły Matka lub Młodsza Babka, uważające się za osoby bardzo łagodne. Siedziała tam, jak
jej się wydawało, całymi godzinami, a Babka, podparta poduszkami, patrzyła na nią bez
zmrużenia powiek. Nigdy w czasie odbywania kary nie powiedziała do niej ani słowa.
Dlatego właśnie było to takie straszne.
Choć gdy przemówiła, także nie było to zbyt przyjemne. Jakże potrafiła być pogardliwa.
Kiedyś, gdy wprawiła Marigold w gniew, a potem powiedziała: „Ale fumy! Im mniejszy
garnuszek, tym prędzej się rozgrzewa!”, Marigold wiła się w upokorzeniu całymi dniami.
Rzeczywiście, garnuszek!
Nie było sposobu, aby coś ukryć przed tą straszną damą, która potrafiła przejrzeć każdy
podstęp. Pewnego razu Marigold próbowała przechytrzyć ją, używając małego półkłamstwa.
— Nie jesteś prawdziwą Lesleyówną. Lesleyowie nigdy nie kłamią — oświadczyła Starsza
Babka.
— Naprawdę, czyżby? — powiedziała Marigold, która już dowiedziała się tego i owego.
Nagle Babka roześmiała się. Potrafiła czasami być zaskakująca. Gdy Marigold pewnego
dnia poszła do pokoju gościnnego i przymierzyła kapelusze kilku gości, wieczorem w pokoju
sadowym odbyła się narada. Matka i Młodsza Babka były przerażone. Lecz Starsza Babka nie
pozwoliła ukarać Marigold.
— I ja tak kiedyś zrobiłam — rzekła. — Ale mnie nie nakryto — szepnęła do Marigold,
śmiejąc się cicho. Zaśmiała się też w dniu, gdy Młodsza Babka zadała Marigold niemądre
pytanie: „Dlaczego jesteś taka niedobra?”, a Marigold odpowiedziała nadąsana: „To bardziej
interesujące, niż bycie dobrą!”
Starsza Babka przywołała ją, gdy wychodziła za obrażoną Młodszą Babką z pokoju, i
położyła maleńką, pokrytą błękitnymi żyłkami rękę na jej ramieniu.
— Być może jest to bardziej interesujące — szepnęła — ale ty nie możesz być taka, bo
należysz do Lesleyów. Nie zdarzyło się, aby któryś z Lesleyów zachował się źle i było mu z
tym dobrze. Mamy zbyt wrażliwe sumienia. Nie ma sensu unieszczęśliwiać się tylko po to,
żeby być złą.
W niedzielę rano Marigold chodziła zawsze do pokoju sadowego, aby recytować Starszej
Babce fragmenty z Biblii i pytania z katechizmu. Biada, jeśli opuściła choć słowo. Ponieważ
była zdenerwowana, zawsze jej się to zdarzało, choćby nie wiem jak dobrze była
przygotowana. Zawsze też posyłano ją do pokoju Babki, aby wzięła pigułki. Nikt w
Świerkowym Obłoku, oprócz Starszej Babki, nie potrafił zmusić jej do połknięcia pigułek.
Babka nie miała z tym kłopotu. „Nie wykręcaj twarzy. Nie znoszę brzydkich dzieci. Otwórz
usta”. Marigold otwierała je. „Włóż pigułkę do buzi”. Już ją włożyła. „Połknij”. Jakoś ją
połykała. I wtedy Starsza Babka wkładała rękę gdzieś obok łóżka i wyjmowała garść dużych,
czarnych suszonych winogron.
Bo nie zawsze była niemiła. Czasami pokazywała Marigold wielką rodzinną Biblię —
rodzaj Złotej Księgi, gdzie były wpisane wszystkie imiona występujące w rodzinie i gdzie
trzymano różne pożółkłe wycinki z gazet. A czasami opowiadała jej historie panien młodych
z portretów na ścianach i dzieje ich wieńców, które zakwitały niesamowitymi, nie
więdnącymi pąkami i kwiatami na brązowych, złotych i czarnych lokach niezliczonych
dziewcząt z rodziny Lesleyów, dawno już umarłych.
Starsza Babka opowiadała przeróżne historie — były to dziwne, zwariowane przemowy,
wypowiadane tonem, który Marigold lubiła. Na ogół szokowały one Matkę i Młodszą Babkę,
lecz Marigold zapamiętywała je i zastanawiała się nad nimi, choć rzadko całkowicie je
rozumiała. Nie wiązały się dla niej z niczym w jej malutkim, życiowym doświadczeniu.
Później miały do niej powracać. Podczas życiowych kryzysów nagle jakaś przemowa Babki
wyskakiwała z pamięci i ratowała Marigold przed życiowym błędem.
Ale na ogół dziewczynka oddychała z ulgą, gdy drzwi pokoju sadowego zamykały się za
nią.
6
Mając sześć lat Marigold już doświadczyła większości tych uczuć, które czynią życie tak
samo intensywnym, strasznym i cudownym wtedy gdy ma się lat szesnaście i sześćdziesiąt.
Zapewne wiedziała, ze będąc Lesleyówną należy do szlachetnego rodu, lecz rodowa duma
rozkwitła w niej w całej pełni pewnego dnia, gdy rozmawiała z małą Mają Kemp z Doliny.
— Czy ty codziennie myjesz twarz? — zapytała Maja z niedowierzaniem.
— Tak — odpowiedziała Marigold.
— Czy trzeba, czy nie?
— Oczywiście. A ty nie?
— Nie — rzekła Maja z pogardą. — Ja myję tylko wtedy, gdy jest brudna.
Wówczas Marigold pojęła dokładnie różnicę pomiędzy kastą Lesleyów a innymi, czego
nigdy dotąd nie udało się wtłoczyć jej do głowy, mimo kazań Młodszej Babki.
Wstyd? O tak, poznała go w pełni — wypiła swój kielich do dna. Czy może kiedykolwiek
zapomnieć tę okropną kolację, kiedy zaczerwieniona i bez tchu wślizgnęła się na swoje
miejsce, przepraszając za spóźnienie? Był to niewybaczalny błąd, zwłaszcza że zaproszono na
podwieczorek dwóch pastorów z żonami.
— To nie moja wina, Mamo. Pomagałam Kasi Blackąuierre zapędzić krowy pana Donkina
do wodopoju i nie mogłyśmy dać sobie rady z tą cholerną jałówką.
Marigold od razu zrozumiała, że powiedziała coś okropnego. Malowało się to na
zastygłych w przerażeniu twarzach jej rodziny. Jeden z pastorów był wstrząśnięty, drugi ukrył
szeroki uśmiech.
Cóż takiego powiedziała?
— Marigold, możesz już odejść od stołu i pójść do swojego pokoju — orzekła Matka
bliska płaczu.
Marigold posłuchała, nieszczęśliwa, nie mając pojęcia, o co chodzi. Później się
dowiedziała.
— Ależ Kasia tak powiedziała — rozpłakała się — Kasia powiedziała, że chce połamać
cholerne kości tej cholernej jałówce. Nie wiedziałam, że to jest przekleństwo, choć to okropne
słowo.
Przeklinała przy pastorze — przy dwóch pastorach i ich żonach! Marigold była pewna, że
tego nie przeżyje. Na to wspomnienie zalewała ją gorąca fala wstydu. Nieważne, że nie
pozwolono jej już wychodzić nigdzie z Kasią. Ale przynieść taki wstyd sobie, Matce i
nazwisku Lesleyów! Zapytała kiedyś Burmistrza Charlortetown z zachwytem i szacunkiem:
„Przepraszam pana, czy pan jest Bogiem?” i uważała, że było to fatalne. Śmiano się z niej
wówczas bardzo i cierpiała dotkliwie z powodu upokorzenia. Ale to?! Nie mogła jednak
zrozumieć, dlaczego „cholerny” było przekleństwem. Nawet Starsza Babka — która z tego
wydarzenia śmiała się do łez — nie potrafiła jej tego wytłumaczyć.
Poznała też, czym jest zazdrość. Była zazdrosna w głębi duszy o Klementynę, tę, która
była niegdyś żoną Ojca — jej grób znajdował się obok jego na wzgórzu pod tawułami — była
zazdrosna z powodu swojej Matki. Ojciec należał kiedyś do Klementyny. Być może teraz
znowu do niej należy. Czasami uczucie absurdalnej zazdrości opanowywało ją całkowicie.
Kiedy wchodziła do pokoju Starszej Babki i widziała piękną fotografię Klementyny na
ścianie, nienawidziła jej. Miała ochotę wspiąć się, zedrzeć zdjęcie i podeptać je. Lorraine
byłaby przerażona, gdyby mogła wyobrazić sobie uczucia Marigold. Lecz dziewczynka
uparcie zachowywała swój sekret i nie przestawała nienawidzić Klementyny — a szczególnie
jej pięknych rąk. Marigold uważała Matkę za równie piękną jak Klementyna. Zawsze
współczuła dziewczętom, których matki nie były piękne. Matka miała najpiękniejsze stopy.
Wuj Klon nieraz mówił, że Lorraine ma najdelikatniejszą stopkę i kostki, jakie kiedykolwiek
widział u kobiety. Wśród Lesleyów nie było to wielkim komplementem. O kostkach nie
należało zbyt wiele mówić, nawet jeśli współczesna moda pozwalała je bezwystydnie
pokazywać. Ale ręce Matki nie były ładne; były zbyt chude, zbyt małe i Marigold czuła
czasami, że po prostu nie cierpi rąk Klementyny. Szczególnie wtedy, gdy niektórzy
Lesleyowie chwalili je. Starsza Babka mówiła o nich ciągle; naprawdę czasem wydawało się,
że Babka wyczuwa zazdrość Marigold i specjalnie ją drażni.
— Nie uważam, żeby była aż ‘tak ładna — powiedziała kiedyś Marigold pod wpływem
tych tortur.
Babka uśmiechnęła się
— Klementyna była pięknością, moje dziecko. Nie taką niepozorną istotką jak… jak jej
siostra z Harmony.
Marigold czuła, że Babka chciała powiedzieć „jak twoja Matka” i nienawidziła
Klementyny, jej rąk i jej nigdy nie więdnącej białej lilii, jeszcze zacieklej niż zwykle.
Żal? Smutek? Przecież niemal pękło jej serce, gdy umarła kochana, szara kiciunia. Nie
rozumiała, że może umrzeć ktoś, kogo ona kocha. „Czy wczoraj poszło do nieba, Mamo?” —
łkała następnego dnia.
— T–a–k, tak sądzę — powiedziała Matka.
— W takim razie ja nie chcę iść do nieba — krzyknęła głośno. — Nie chcę już nigdy
spotkać tego strasznego dnia.
— Prawdopodobnie będziesz musiała spotkać o wiele trudniejsze dni niż ten — brzmiała
pocieszająca uwaga Młodszej Babki.
Co do strachu, to czyż nie poznała go także? Pamiętała z wczesnego dzieciństwa, jak
została zamknięta w słabo oświetlonym salonie za to, że pobrudziła puddingiem najlepszy
obrus Młodszej Babki. Nie mogła pojąć, jak taki mały kawałek puddingu mógł się tak bardzo
rozprzestrzenić. Do salonu musiała jednak pójść, do strasznego pokoju z zamkniętymi
okiennicami, z niesamowitymi smugami światła i cieni. Gdy tak stała w półmroku skulona
przy drzwiach, zobaczyła rzecz przerażającą. Do śmierci Marigold wierzyła, że to zdarzyło
się naprawdę. Wszystkie krzesła w pokoju nagle zaczęły tańczyć wokół stołu, a wiódł je
wielki bujany fotel obity końską skórą. Za każdym razem, gdy fotel galopował obok niej,
kłaniał się z okropną, przesadną grzecznością. Marigold wrzasnęła tak dziko, że przyszli i
wyprowadzili ją stamtąd — z niesmakiem, że nie potrafiła znieść tak lekkiej kary.
— Winthropowie się w niej odzywają — zauważyła niemiło Młodsza Babka.
Lesleyowie i Blaisdellowie mieli w sobie więcej dzielności. Marigold nigdy nie
powiedziała, co ją przestraszyło. Wiedziała, że nie uwierzono by jej. Ale minęły całe lata,
zanim mogła wejść do salonu bez dreszczu, i umarłaby raczej, niż usiadła na bujanym fotelu.
Nic nie napełniło jej takim pragnieniem zemsty, jak afera z lalką Skinnerów. Zdarzyło się
to w sierpniu zeszłego roku. Matka Mai Kemp przyszła posprzątać spichlerz na jabłka i Maja
przyszła razem z nią. Maja i Marigold bawiły się zadowolone przez pewien czas w domku na
niby, w kwadracie utworzonym z krzaków czerwonej porzeczki — pięknym domku, w
którym można siedzieć i jeść rubinowe owoce, zrywane prosto z jego ścian — i wtedy Maja
powiedziała, że oddałaby jedno oko za to, żeby zobaczyć sławną lalkę Skinnerów. Marigold
odważnie poszła do pokoju sadowego poprosić Babkę, żeby Maja mogła wejść i zobaczyć
lalkę. Babka spała — spała naprawdę, a nie udawała, jak to czasem robiła. Marigold
odwróciła się i spojrzała na Alicję. Alicja wyglądała tak ślicznie i tak zapraszająco, jakby
chciała, żeby ktoś się z nią pobawił. Pod wpływem nagłego impulsu Marigold podbiegła do
szklanej gabloty, otworzyła drzwiczki i wyjęła Alicję. Wysunęła nawet z jej ręki pantofelek,
który tkwił tam całymi latami, i nałożyła go na gołą stopę lalki.
— Ale jesteś odważna — powiedziała Maja z podziwem, gdy Marigold pojawiła się
pomiędzy czerwonymi porzeczkami z Alicją w ramionach.
Ale Marigold nie czuła się wcale dzielna, kiedy Salome, straszna i królewska w swoim
śliwkowym drojecie
i wykrochmalonym, białym fartuchu pojawiła się przed nimi i
zaciągnęła ją do pokoju Starszej Babki.
— Powinnam była zauważyć, że jest zbyt spokojna — powiedziała Salome. — Były tam
obie i ONA siedziała na krześle jak na tronie. Częstowały JĄ czerwonymi porzeczkami na
liściach sałaty i całowały JEJ ręce. Na głowie miała koronę z kwiatów, a na nogach obydwa
buty. Mało co żem się nie przewróciła. ONA, co to nigdy nie była wyjmowana ze szklanej
gabloty, odkąd jestem w tym domu.
— Dlaczego byłaś tak niegrzeczna i to zrobiłaś? — zapytała ostro Babka.
— Ona… ona tak bardzo chciała, żeby ją ktoś kochał — łkała Marigold. — Nikt jej nie
kochał od tak dawna.
— Mogłaś poczekać z tym, dopóki nie umrę. Będzie wtedy twoja i będziesz mogła ją
„kochać”, jak cię się podoba.
— Ale ty będziesz żyła wiecznie — krzyknęła Marigold. — Tak mówi Lazarre. A ja jej nic
złego nie zrobiłam.
— Mogłaś ją połamać na kawałki.
— O nie, nie mogłam jej zniszczyć kochaniem.
— Nie jestem tego pewna —— mruknęła Babka, ciągle mówiąca rzeczy, które Marigold
miała zrozumieć dwadzieścia lat później.
Ale Babka była bardzo zła i postanowiła, że Marigold przez trzy dni będzie jadła posiłki
sama w kuchni. Marigold miała o to gorzki żal. Jadanie osobno to coś szczególnie
upokarzającego. Raz jeszcze miała okazję cieszyć się, że Bóg tak urządził, że nie można znać
cudzych myśli.
Wieczorem, kiedy Marigold poszła spać, postanowiła, że nie zmówi wszystkich modlitw.
Nie poprosi o błogosławieństwo dla Starszej Babki. „Pobłogosław Mamę i Młodszą Babkę i
Salome”. Marigold wstała i weszła do łóżka, stawiając starannie pantofelki jeden obok
drugiego, żeby nie czuły się samotne. Robiła tak co wieczór. Nie zasnęłaby, gdyby pantofelki
stały osobno, tęskniąc do siebie przez całą noc.
Ale nie mogła zasnąć. Na próżno próbowała. Na próżno liczyła barany przeskakujące
przez mur. Nie chciały skakać. Odwracały się od muru i robiły do niej miny — do
niegrzecznej dziewczynki, która nie chciała się modlić za swoją Starszą Babkę. Marigold
walczyła uparcie ze swoim Lesleyowskim sumieniem przez godzinę, potem wstała z łóżka,
uklękła i powiedziała: „Proszę, pobłogosław Mamę, Młodszą Babkę, Salome i wszystkich,
którzy postrzebują błogosławieństwa”.
To oczywiście obejmowało także Starszą Babkę. Teraz już z pewnością zaśnie. Ale było
oczywiste, że nie mogła spać. Tym razem poddała się po półgodzinie walki. „Proszę,
pobłogosław, Panie, Matkę, Młodszą Babkę, Salome — i możesz pobłogosławić Starszą
Babkę, jeśli chcesz”.
No, skończone. Nie ustąpi ani kroku więcej.
Piętnaście minut później Marigold była znów na nogach.
— Proszę, pobłogosław, Panie, Mamę, Młodszą Babkę, Salome i Starszą Babkę przez
Jezusa Chrystusa, amen”. Barany wreszcie zdecydoway się skoczyć. Szybko, coraz szybciej i
szybciej — jak biały rwący strumień — Marigold spała.
* Drojet — rodzaj tkaniny z wełny i jedwabiu.
7
Wschodziły gwiazdy. Marigold uwielbiała przypatrywać się im — choć gdy je po raz
pierwszy w życiu zauważyła, była bardzo przestraszona. Obudziła się w momencie, gdy
Matka wysiadała z samochodu, którym wuj Klon przywiózł ją do domu z wizyty w
południowej części Harmony. W ciemności spojrzała w górę i przeraźliwie krzyknęła:
— Och, Matko, niebo spłonęło i nic nie zostało oprócz iskier.
Jakże się z niej śmiali i jak bardzo się zawstydziła. Lecz wuj Klon nauczył ją wiele o
gwiazdach i poznała ich nazwy: Betelgeza, Rigel, Saif, Alnita, choć nie zawsze wiedziała, jak
je wymówić.
Och, wiosna była wspaniała: port drżał, połyskując pasem błękitu, sad usiany był fiołkami,
a nocą światło gwiazd rozciągało się na niebie jak pajęczyna.
Właściwie wszystkie pory roku były cudowne. Latem poziomki czerwieniły się na
wzgórzu, a deszcz w kielichach dzikich róż miał cudowną słodycz; wokół unosił się zapach
świeżo zżętej trawy, okrągły księżyc rzucał śliczne cienie pod drzewami w sadzie, a wielkie
pola stokrotek bielały jak śnieg po drugiej stronie portu.
Spośród wszystkich pór roku Marigold najbardziej jednak lubiła jesień. Wódz Wiatrów z
jej ulubionej baśni dął wówczas w trąbkę ponad portem, błyszczące czarne gawrony siedziały
rzędem na płotach, żółte liście zaczynały opadać z drzew osikowych przy zielonej bramie, a
rano na trawie w sadzie pojawiał się jedwabisty szron. Wieczorami rozchodził się zapach liści
palonych przez Lazarre’a, a zaorane pola na wzgórzu połyskiwały czerwonawo na tle
ciemnych świerków. Pewnej nocy zasypiała w szarym, nieciekawym świecie, a budziła się
widząc świat cudownie biały. To zima dotknęła go w ciemnościach i przemieniła.
Marigold uwielbiała także zimę z jej tajemniczym milczeniem śnieżnych pól w świetle
księżyca i urokiem targanego wiatrem nieba, oraz wielkimi, czarnymi kotami stąpającymi
tajemniczo poprzez polany w świetle zmierzchu, gdzie cienie drzew były piękniejsze od
samych drzew, a stogi siana na podwórzu pana Donkina wyglądały jak grupka
przygarbionych staruszków o białych włosach. Pastwiska, w czerwcu zielone, teraz były
zimne i białe, z kwiatami, które gdzieniegdzie wystawały ponad śnieg jak duchy. Marigold
było żal tych umarłych łodyg kwiatów. Chciała im szepnąć: „Nadejdzie wiosna”.
Zimowe poranki były interesujące, ponieważ jadało się śniadanie przy świecach. Kochała
też zimowe wieczory, gdy wiatr jęczał za oknem, gotowy wedrzeć się do Świerkowego
Obłoku. Darł pazurami drzwi — wył pod oknami — napełniał Marigold rozkosznym
dreszczykiem, lecz nigdy nie wszedł do środka. Tak miło było siedzieć w ciepłym, jasnym
pokoju, z kotkami liżącymi futerka przy ogniu, i słuchać pomruku wrzeciona Salome
dochodzącego z kuchni. A potem pójść do łóżka, do małego pokoju tuż obok pokoju Matki,
ze słodkimi, sennymi pocałunkami na czole, i owinąć się w miękką i grubą kołdrę, słuchając,
jak na dworze szaleje wiatr. Tak, cudownie było żyć na tym świecie, nawet jeśli diabłu od
czasu do czasu udaje się zwieść ludzi, aby mówili brzydkie słowa.
R
OZDZIAŁ
CZWARTY
M
ARIGOLD
JEDZIE
Z
WIZYTĄ
1
Po raz pierwszy w swoim krótkim życiu Marigold wybierała się z „prawdziwą” wizytą.
Znaczyło to, że spędzi noc u wuja Pawła, bez Matki czy Młodszej Babki. Na tym polegała
„prawdziwość”. Wizyty z Babką były interesujące, a wizyty z Matką nie tylko interesujące,
ale i przyjemne. Lecz wybrać się gdzieś samej oznaczało poczuć smak dorosłości i przygody.
Poza tym, nigdy nie była u wuja Pawia, a miał on rzeczy, które chciała zobaczyć. Był tam
„wodny ogród”, którym wuj zajmował się z upodobaniem i o którym wiele mówiono w
rodzinie. Marigold nie miała najmniejszego pojęcia, co to jest „wodny ogród”. Posiadał też
gablotę z wypchanymi kolibrami i, co najbardziej interesujące, „szkielet w szafie”. Słyszała,
jak wuj Paweł mówił o nim i miała szaloną ochotę, by choć na niego zerknąć.
Wuj Paweł nie należał do tych „z drugiej strony Zatoki”, nie miał więc w sobie tyle
romantyzmu co oni, żyjący tak blisko Ukrytej Krainy. Mieszkał w górnej części Zatoki, aż
sześć mil od Świerkowego Obłoku, a więc trzeba było odbyć prawdziwą podróż, żeby się tam
dostać. Lubiła wuja Pawła, choć nieco obawiała się ciotki Flory, i lubiła też Franka.
Frank był bratem przyrodnim wuja Pawła. Miał kręcone czarne włosy i „romantyczne”
szare oczy. Marigold słyszała to określenie od ciotki Niny. Nie wiedziała, co to znaczy, ale
lubiła oczy Franka. Miał miły, ospały uśmiech i mówił przyjemnym, łagodnym głosem,
przeciągając wyrazy. Marigold dowiedziała się, że żeni się z Hildą Wright. Potem, że się nie
żeni. Wreszcie, że sprzedał gospodarstwo i jedzie w tajemniczy rejon zwany Zachodem.
Lazarre powiedział Salome, że to z powodu kosza, którego dostał od Hildy. Marigold nie
wiedziała, co to oznaczało, ale znienawidziła Hildę za to, że to Frankowi zrobiła.
I tak nigdy za bardzo jej nie lubiła, mimo że była jakąś jej daleką kuzynką z rodziny
Blaisdellów. Blada, ładna dziewczyna o brązoworu—dawych włosach, i ustach, które się
Marigold nie podobały. Wyrażały upór i były pełne goryczy. Stawały się jednak przyjemne,
gdy się śmiała. Wtedy Marigold prawie ją lubiła.
— Ta pahra, oni są zbyt upahrte — powiedział Lazarre do Salome — Hilda mówi, że
Fhrank musi odezwać się piehrwszy, a Fhrank mówi, że licho go pohrwie, jeśli to zhrobi.
Marigold było żal, że Frank jechał na Zachód, który w jej pojęciu był „u kresu świata”.
Cieszyła się, że zobaczy Franka przed podróżą. On na pewno pokaże jej „wodny ogród” i
kolibry i być może uda się go namówić, żeby pozwolił rzucić okiem na szkielet. Weźmie ją
na kolana i będzie opowiadał zabawne historie, może nawet zabierze na przejażdżkę
powozikiem zaprzężonym w małą czarną klacz, Jennie. Marigold zawsze sądziła, że jest to o
wiele zabawniejsze niż jazda samochodem. Oczywiście było jej przykro zostawiać Matkę
nawet na jedną noc i opuszczać kocięta. Ale prawdziwa wizyta! Przez cały tydzień Marigold
czekała na nią z zachwytem i przeżywała ją w wyobraźni.
2
Wszystko okazało się okropne — okropne! Od początku nie było w tym nic przyjemnego,
z wyjątkiem przejażdżki na przylądek z wujem Klonem i ciotką Marigold. Jechali o letniej
popołudniowej porze, poprzez leśne drogi pachnące paprociami. Okropność zaczęła się, gdy
tylko wujostwo odjechali. Marigold nie wiedziała, że tęskni za domem, ale czuła się
nieszczęśliwa od stóp do głów. Wszystko było inaczej niż myślała. Co jej przyszło z gabloty z
kolibrami, skoro nie można było z nikim o tym porozmawiać? Nawet wodny ogród nie
zainteresował jej i nigdzie nie było śladu szkieletu. Frank rozczarował ją jednak najgłębiej. W
ogóle jej nie zauważał. Bardzo się zmienił — był szorstki i nie uśmiechał się. Nosił paskudny
wąsik, z którym wyglądał tak, jakby pobrudził sobie górną wargę. O ten wąsik właśnie
pokłócił się z Hildą, choć nikt oprócz nich o tym nie wiedział. Marigold prawie nie jadła
kolacji. Każdy kęs stawał jej w gardle. Zjadła tylko dwa kawałeczki orzechowego ciasta z bitą
śmietaną, czego ciotka nigdy jej nie przebaczyła, ponieważ upiekła je specjalnie dla niej. Po
kolacji wyszła, oparła się o bramę i czując się zupełnie opuszczona, patrzyła z utęsknieniem
na długą, rdzawą, tajemniczą drogę prowadzącą do domu. Och, gdybyż mogła być w domu —
z Matką. Zachodni wiatr poruszający trawą, nawoływanie rudzika, długie cienie drzew na
łanach pszenicznego złota — wszystko raniło ją, bo nie było tu Matki.
Nic nie jest takie, jak oczekujemy że będzie — myślała z przerażeniem.
W domu też było już pewnie po kolacji. Babka zajmuje się tkaniem na poddaszu —
Salome daje mleko kotom — a Matka? — Marigold podbiegła do ciotki Flory.
— Ciociu Floro, muszę zaraz jechać do domu — proszę — proszę.
— Bzdura — powiedziała sztywno ciotka Flora. — Nie wariuj. Marigold zdziwiła się,
dlaczego nigdy nie zauważyła, że ciotka Flora ma duży, ptasi nos.
— Och, błagam, zawieź mnie do domu — zaklinała rozpaczliwie.
— Nie możesz jechać do domu dziś wieczorem — powiedziała ciotka Flora niecierpliwie.
— Samochód się zepsuł. Nie bądź smutna. Pewnie jesteś zmęczona. Lepiej idź do łóżka.
Frank zawiezie cię do domu jutro, jeśli nie będzie padać. No, chodź już, w domu kładziesz się
spać o siódmej, prawda?
„W domu kładziesz się spać o siódmej”. W domu — leżeć we własnym łóżku, ze światłem
sączącym się z pokoju Matki — z rozkosznym, puchatym kłębkiem zwiniętym i mruczącym
głośno w łóżku i w końcu zasypiającym na jej nogach.
— Och, chcę jechać do domu, do domu — szlochała.
— Nie ścierpię takich fanaberii — powiedziała twardo ciotka Flora. Była znana ze swojej
godnej podziwu nieugiętości wobec dzieci. — Nie chcesz być przecież mazgajem. Wezmę cię
na górę i rozbiorę.
3
Marigold leżała sama w olbrzymim pokoju, w olbrzymim łóżku, całe mile ponad podłogą.
Ogarnął ją nagle potworny strach i zarazem nieznośna tęsknota za domem. Ciemność była
niemal dotykalna. Nigdy przedtem nie szła spać w ciemności. Zawsze było przyjazne światło
w pokoju Matki — a czasem Matka zostawała z nią, dopóki nie zasnęła, choć Młodsza Babka
tego nie pochwalała. Marigold bała się poprosić ciotkę Florę, żeby zostawiła światło. Ciotka
otuliła ją i kazała być grzeczną dziewczynką. — Zamknij oczy i zaraz zaśnij, a zanim się
obejrzysz, będzie już rano i będziesz mogła pojechać do domu. Potem wyszła i zamknęła
drzwi. Pochlebiała sobie, że wie jak postępować z dziećmi.
Marigold nie potrafiła zasnąć w ciemności. Całe wieki miną, zanim będzie rano — jeśli w
ogóle będzie.
Nikt mnie tutaj nie kocha — pomyślała nagle. Czarne, nie mające końca godziny płynęły
tak powoli. Były to tylko godziny, lecz jej wydawały się całymi wiekami. Z pewnością jest
już prawie rano.
Jakże ten wiatr jęczy! W domu Marigold kochała wiatr, szczególnie o tej porze roku, kiedy
dzięki niemu jej cieplutkie łóżeczko wydawało się jeszcze cieplejsze i milsze. Lecz to chyba
był ten straszny wiatr, który Lazarre nazywał „wiathrem duchów”.
— Wieje o tej porze hroku, gdy umahrli wychodzą z ghrobów na pewien czas —
powiedział jej.
Czy to była ta pora roku? A ten otwór, który zauważyła w suficie, gdy ciotka wynosiła
światło? Lazarre opowiedział jej kiedyś straszną historię o tym, jak zobaczył potworną twarz
„z długimi, włochatymi uszami”, patrzącą na niego z otworu w suficie.
W pokoju była szafa. Czy to ta szafa, w której trzymano szkielet? Gdyby tak drzwi się
otworzyły i on wypadł? Lub wyszedł? Gdyby tak zagrzechotały mu kości? Wuj Paweł mówił,
że czasem grzechoczą. Zaraz, przecież słyszała, że wuj hoduje w stodole szczura. A jeśli
przyniósł go na noc do domu? I on wszędzie łazi! Czy to nie szczur coś podgryza? Czy
zobaczy jeszcze kiedyś dom? A jeśli Matka umrze przed świtem? Jeśli będzie padało przez
tydzień i nie zechcą zawieźć jej do domu? Wiedziała, że ciotka Flora nie zniosłaby, gdyby jej
nowy samochód został zabłocony. A to, czy to nie grzmot?
Były to tylko wozy przejeżdżające z łoskotem przez długi most na Wschodniej Rzece obok
domu, ale Marigold tego nie wiedziała. Wiedziała, że będzie krzyczeć; wiedziała, że nie
przeżyje ani minuty dłużej w tym obcym łóżku, w ciemnym pokoju, w którym straszy. Co to
było? Dziwne skrobanie w okno. Ach, ta historia Lazarre’a o diable, który przyszedł porwać
dziecko i drapał w okno, żeby dostać się do środka.
Bo ono nie zmówiło pacierza. Marigold też nie zmówiła pacierza. Za bardzo tęskniła i była
nieszczęśliwa, aby o tym pamiętać. Nie mogła zmówić go teraz — mogła tylko usiąść na
łóżku i krzyczeć jak szalona. I to właśnie zrobiła.
4
Wuj Paweł i ciotka Flora, obudzeni z pierwszego mocnego snu, wbiegli do pokoju.
Marigold przestała wrzeszczeć, gdy ich zobaczyła.
— To dziecko trzęsie się całe, musi być jej zimno — orzekł wuj Paweł.
— Nie jest mi zimno — powiedziała Marigold szczękając zębami — muszę jechać do
domu.
— Posłuchaj, Marigold, bądź rozsądną dziewczynką — uspokajała ją stanowczo ciotka
Flora. — Jest jedenasta w nocy. Nie możesz dzisiaj jechać do domu. Chcesz rodzynków?
— Chcę jechać do domu — powtórzyła Marigold.
— Kto tu tak rozrabia? — zapytał Frank wchodząc. Usłyszał wrzask Marigold szykując się
do snu. — Masz, mała, to czekoladowa myszka dla ciebie i zamknij tę swoją gębusię.
To była śliczna, brązowa czekoladowa myszka z miękkim, śmietankowym nadzieniem —
taki rodzaj słodyczy, jaki Marigold normalnie uwielbiała ponad wszystko. Lecz tym razem
przypominała jej jedynie o legendarnym szczurze wuja Pawła.
— Nie chcę. Chcę jechać do domu.
— Może przynieść jej kociaka — zaproponował wuj Paweł w rozpaczy.
— Nie chcę kociaka — wyła Marigold. — Chcę do domu.
— Dam ci mój kolorowy kieliszek do jajek, jeśli będziesz cicho do rana — błagała ciotka
Flora, tracąc swoją stanowczość.
— No cóż, jedź — powiedział wuj Paweł, tracąc w końcu cierpliwość dla tego
nieznośnego dziecka. — Droga wolna.
Ale ciotka Flora zrozumiała, że Marigold jest na granicy histerii, a perspektywa
zajmowania się rozhisteryzowanym dzieckiem zupełnie zachwiała jej stanowczością. Przecież
i tak nigdy nie aprobowała kaprysu Pawła który sprowadził to dziecko. To był jakiś podstęp
Winthropów.
— Najlepiej będzie, jeśli Frank zaprzęgnie i odwiezie ją do domu. Może rozchorować się z
tego płaczu.
— Zachowuje się jak małe dziecko i wstydzę się za nią — powiedział wuj Paweł. Te słowa
jątrzyły się w sercu Marigold jeszcze przez wiele dni później, ale w tej chwili obchodziło ją
tylko to, że wuj Paweł kazał Frankowi wyjść i zaprzęgać.
— To więcej niż można znieść — powiedział zrzędliwie Frank. Ciotka Flora pomogła
łkającej Marigold ubrać się. Wuj Paweł był tak zagniewany, że nawet się z nią nie pożegnał.
Ciotka zaś zrobiła to bardzo chłodno. Matka, żegnając Marigold, szepnęła jej, aby
podziękowała ciotce za miły pobyt, ale teraz nie wydawało się to Marigold właściwe, więc
nie powiedziała nic.
— Przestań szlochać — rozkazał Frank, pomagając jej wsiąść do powozu. — Słowo daję,
rozumiem Heroda.
Frank był strasznie wściekły. Ciężko pracował na polu cały dzień i nie miał ochoty na
dwunastomilową przejażdżkę tylko z powodu kaprysu głupiutkiego dzieciaka. Boże, cóż to za
plaga te dzieciaki. Dobrze, że on nie będzie ich miał. Marigold zapanowała z wysiłkiem nad
łkaniem. Jechała do domu. Tylko to się liczyło. Frank popędzał swoją czarną klacz i nie
odzywał się ani słowem, ale dla Marigold nie miało to znaczenia. Jechała do domu.
W połowie drogi skręcili przy szkole. Dom Marcina Richardsa był tuż z rogiem — mały,
staromodny biały domek z dwiema czarnymi topolami pełniącymi straż po obu stronach i
gąszczem różanych krzewów wokół trawnika.
— Franku! — krzyknęła Marigold. — Co się dzieje z domem? Frank spojrzał — wrzasnął:
„rany boskie!” — zatrzymał klacz, wyskoczył z powozu, pognał na podwórze i zaczął walić
w drzwi. Okno nad drzwiami otworzyło się — Marigold zobaczyła, że wychyla się z niego
dziewczyna. Była to Hilda Wright, która została na noc u swojej kuzynki, Jean Richards.
Frank zobaczył ją także.
— Dom się pali! — krzyknął. — Obudź wszystkich, szybko. Nie ma czasu do stracenia.
To co nastąpiło później było przejmujące i groźne a zarazem bardzo interesujące. Na
szczęście klacz Franka, choć nie uwiązana, stała spokojnie, a Marigold siedziała chciwie
patrząc. Dom rozbłysnął nagle światłami. Ludzie wybiegli po wiadra i drabiny. Gigantyczne,
groteskowe cienie przebiegały po ścianach pomieszczeń gospodarskich w świetle latarni. Psy
ujadały jak oszalałe. Było to ciekawe widowisko. Wkrótce ogień ugaszono. Zajął się dach nad
kuchnią, na który padła iskra. Gdy pożar się skończył, Marigold zobaczyła, jak Frank i Hilda
stoją blisko siebie pod topolą.
Marigold siedziała w powozie, ciesząc się lekkimi podmuchami wiatru. Noc była wietrzna
i gwiaździsta. Ileż było gwiazd! Marigold chciała je policzyć, ale nie śmiała. Lazarre
powiedział, że jeśli spróbuje się policzyć gwiazdy, natychmiast padnie się trupem. A gdyby
tak jakaś gwiazda upadła jej do stóp? Albo wiele gwiazd? Można by zbierać je wszędzie —
na łące, na wzgórzach, na wydmach. Aż miałoby się pełne garście.
Frank i Hilda podeszli razem do powozu. Hilda trzymała latarenkę, a czerwony, jedwabny
szal na jej głowie powiewał jak szkarłatny płomień. Wyraz goryczy znikł z jej ust, uśmiechała
się. I Frank też.
— Siedziałaś tu cały czas bez słowa. A Jenny nie była przywiązana. Cóż, jesteś dzielnym
dzieciakiem mimo wszystko. Nie dziwię się, że tęskniłaś i bałaś się w tej stodole, którą Flora
nazywa gościnnym pokojem. Zaraz zabiorę cię do domu. Dobrej nocy, kochanie.
„Kochanie” było nie do Marigold, ale do Hildy, którą ucałował. Hilda pochyliła się i
uścisnęła rękę Marigold.
— Cieszę się, że tęskniłaś do domu — wyszeptała. — Ale mam nadzieję, że ci się to już
nie przydarzy.
— Myślę, że Frank nie pojedzie na Zachód — odszepnęła Marigold.
— Jeśli pojedzie, to ja z nim — wyznała Hilda. — Pojadę z nim na koniec świata.
— Słuchaj, kochana, zaziębisz się — przerwał Frank z troską. — Biegnij do domu i
zdrzemnij się. Przyjadę jutro wieczorem. Teraz muszę tego smyka podrzucić do domu. W
każdym razie tymi swoimi wariactwami uratowała dziś dom twojego wuja.
Frank był tak miły, wesoły i zabawny przez resztę drogi, że Marigold niemal żałowała,
kiedy dotarli do domu. Wszyscy byli już w łóżkach, tylko Matka nie spała. Zbiegła na dół
natychmiast i usłyszawszy opowieść Franka — zawierającą tyle, ile postanowił jej wyjawić
— mocno przytuliła Marigold. Nie wspomniał o Hildzie, ale gorąco myszki, pożegnał się z
Marigold i włożył jej w rękę dwie czekoladowe Myślę, że teraz już będziesz mogła je zjeść z
przyjemnością — powiedział.
Leżąc bezpiecznie w swoim własnym łóżeczku z kicią u stóp, Marigold zjadła myszki i
zasnęła, zastanawiając się, czy Franka weźmie licho, bo w końcu to on przemówił pierwszy.
R
OZDZIAŁ
PIĄTY
D
RZWI
ZWANE
ŚMIERCIĄ
1
Starsza Babka mimo wszystko nie dożyła stu lat — ku wielkiemu rozczarowaniu rodziny,
która mogłaby się chwalić, że jedna z nich osiągnęła granicę stulecia. McAllisterowie z tamtej
strony Zatoki mieli stuletnią ciotkę i puszyli się z tego powodu. To było niedopuszczalne, aby
ci, którzy zaledwie trzy pokolenia temu wyemigrowali ze Szkocji, wyprzedzili w czymś
Lesleyów, mieszkających tu od pięciu pokoleń.
Lecz śmierć nie zważała na klanową rywalizację i nawet wola życia Starszej Babki nie
mogła zatrzymać jej na tej granicy. Zasłabła nagle po swoich dziewięćdziesiątych ósmych
urodzinach i nikt nie spodziewał się, że przeżyje następną zimę — z wyjątkiem Marigold,
której nigdy nie przyszło do głowy, że Babka nie będzie żyła wiecznie. Ale wiosną Babka
zebrała siły w zdumiewający sposób.
— Może jeszcze dożyje setki — powiedziała pani Kemp do Salome. Ale Salome
potrząsnęła głową.
— Nie, nie ma już sił. To ostatni rozbłysk płomienia. Chciałabym, żeby przekroczyła
setkę. To obrzydliwe, że stara Krystyna McAllister dożyła setki, choć przez dziesięć ostatnich
lat była głucha, ślepa i nie miała więcej rozumu niż dziecko, a jedna z Lesleyów ma umrzeć w
pełni swych władz umysłowych, mając tylko dziewięćdziesiąt dziewięć lat.
Marigold stojąc przy wejściu do pralni wstrzymała oddech. Starsza Babka miała umrzeć —
czy to możliwe? Och, nie. To nie mogło się stać. Dla Marigold świat się walił. Nie uważała,
że bardzo kocha Starszą Babkę, ale była ona jedną z Rzeczy, Które Istniały Zawsze. Jeśli
jedna z takich rzeczy odchodzi, jest to wstrząs. Wydaje się, że nie można polegać na niczym.
W następną sobotę, gdy przyszła do Babki wyrecytować swoje wersety, przywykła już
nieco do tej myśli. Babka, oparta o czerwone poduszki, z zapałem robiła na drutach niebieski
kaftanik dla nowego wnuczka z Wybrzeża. Jej oczy były tak jasne i świdrujące jak zwykle. —
Siadaj. Nie mogę cię słuchać, dopóki nie skończę liczyć. Marigold usiadła i patrzyła na panny
młode. Nie chciała tylko patrzeć na portret Klementyny, ale musiała. Nie mogła odwrócić od
niej oczu. Zacisnęła piąstki i zęby. Wstrętna, wstrętna Klementyna, która miała ręce
piękniejsze od dłoni Matki. Z tym ciągłym, rozmarzonym uśmiechem, patrząca na lilię —
jakby nic innego się nie liczyło. Gdyby tylko miała taki zażenowany uśmieszek jak inne
panny młode, być może Marigold nie nienawidziłaby jej tak bardzo. One dbały o to, co ludzie
o nich pomyślą. Klementynie na tym nie zależało. Była tak pewna siebie, pewna posiadania
Ojca, pewna swojej nieskazitelnej urody, że nie pomyślała ani przez chwilę o ludzkiej opinii.
Wiedziała, że ludzie muszą ją podziwiać patrząc na nią, nawet jeśli jej nienawidzą. Marigold
oderwała wzrok od portretu i spojrzała na obraz ponad łóżkiem Babki, przedstawiający anioła
— wzbijającą się bez wysiłku w niebo w świetle zachodzącego słońca promienną istotę z
długimi, białymi skrzydłami i aureolą złotych loków. Czy Babka rzeczywiście miała umrzeć?
A jeśli tak, to czy będzie właśnie tak wyglądać? Marigold miała bujną wyobraźnię, ale w tym
momencie ogarnęły ją wątpliwości.
— O czym myślisz? — zapytała Babka tak nagle i ostro, że Marigold wypowiedziała
nurtujące ją pytanie, zanim zdołała się zreflektować.
— Czy będziesz aniołem, gdy umrzesz?
Babka westchnęła.
— Tak sądzę. To będzie bardzo nudne. Kto ci powiedział, że umrę?
— Nikt — zająknęła się Marigold, świadoma tego co zrobiła. — Tylko… tylko…
— Powiedz to wreszcie — rozkazała Babka.
— Pani Kemp żałowała, że nie dożyjesz setki, tak jak Krystyna McAllister.
— Odkąd to — zapytała Babka groźnym tonem — Lesleyowie rywalizują z
McAllisterami? McAllisterowie! Czy ktokolwiek sądzi, że Krystyna McAllister naprawdę
żyła przez ostatnie dziesięć lat? Była bardziej martwa, niż ja będę po stu latach leżenia pod
ziemią! Jeśli o to chodzi, to ona nigdy nie była żywa. A co do umierania, to nie zamierzam
umrzeć, zanim się dobrze nie przygotuję. Po pierwsze, zamiar najpierw wykończyć ten
kaftanik. Co jeszcze powiedziała pani Kemp? Nie, żeby mnie to obchodziło. Nie jestem
ciekawa życia. Jestem już tylko ciekawa śmierci. Ale pani Kemp zawsze była dość zabawną
staruszką.
— Nie powiedziała wiele więcej — tylko że dziecko Lawsonów niedługo umrze i że pani
Gray ma raka, a młody Sam Marr zapalenie wyrostka.
— Przemiły pakiecik. Śniło mi się wczoraj w nocy, że poszłam do nieba i zobaczyłam tam
starego Sama Marra, i to mnie tak rozzłościło, że się obudziłam. Stary Sam Marr w niebie, też
coś!
Babka potrząsnęła tak energicznie drutem, że Marigold wydało się, iż pewna mała panna
młoda, całkowicie zagubiona w obłokach tiulu i satyny, skurczyła się z lęku.
— Dlaczego nie chcesz, żeby był w niebie? — zapytała Marigold.
— Jeśli o to chodzi, to nie wiem. Nigdy nie czułam do Starego Sama niechęci. Tylko… on
po prostu nie pasuje do nieba. Nie ma tam co robić.
Marigold równie trudno było wyobrazić sobie babkę w niebie.
— Ale nie chciałabyś, żeby był… w tym drugim miejscu.
— — Oczywiście, że nie. Biedny, nieszkodliwy, trzęsący się Sam. Zawsze plamił
wszystko sokiem tytoniowym. Jedyna rzecz, z której mógł być dumny, to sposób w jaki umiał
pluć. Naprawdę powinno być jakieś miejsce pomiędzy. Tylko że gdyby było, większość z nas
tam by się znalazła.
Zanim odezwała się znowu, skończyła zaokrąglać rękaw kaftanika. Marigold wypełniła ten
czas nienawidząc Klementyny.
— Mimo to żałowałam, kiedy stary Sam Marr umarł — powiedziała Babka nagle. —
Wiesz czemu? Był ostatnim człowiekiem, który pamiętał czasy, kiedy byłam młoda i ładna.
Marigold spojrzała na Babkę. Czy ta brzydka, stara mała kobieta mogła być kiedyś młoda i
ładna? Babka podchwyciła sceptyczny wyraz jej oczu.
— Nie wierzysz, że kiedykolwiek tak było. Ależ, dziecko, moje włosy były złotorude, a
ramiona stanowiły przedmiot dumy całego Klanu. Żaden z Lesleyów nigdy nie poślubił
brzydkiej kobiety. Niektóre z nas były głupie, niektóre były jędzami, ale nigdy nie
zaniedbywałyśmy pierwszego obowiązku kobiety — podobać się mężczyźnie. Możesz być
pewna, że Lesleyowie wiedzieli, jak wybierać żony. Chodź tutaj, niech na ciebie spojrzę.
Marigold podeszła i stanęła przy łóżku. Babka ujęła jej podbródek kościstą ręką, uniosła w
górę jej twarz i spojrzała na nią uważnie.
— Hm, włosy Winthropów — zbyt jasny blond, ale może ściemnieją — niebieskie oczy
Lesleyów — uszy Blaisdellów — zbyt wcześnie żeby stwierdzić, czyj masz nos — moja cera.
No, chwała Bogu, nie sądzę, żeby strach było na ciebie spojrzeć.
Babka zachichotała, jak zawsze kiedy udawało jej się powiedzieć coś celnego. Marigold
wyszła w lepszym nastroju. Nie wierzyła, żeby Babka miała zamiar umierać.
2
Babka czuła się coraz lepiej. Siedziała w łóżku i robiła na drutach. Przyjmowała
wszystkich, którzy przychodzili i gawędziła z nimi. Prowadziła długie konferencje z
Lucyferem. Nie pozwoliła, żeby Młodsza Babka uszyła sobie nową suknię bez wysokiego
kołnierza. Kazała przyprowadzić Lazarre’a i zrugała go, bo mówiono, że upił się i podbił
żonie oko. — Nie umrze w ciągu najbliższych dwudziestu lat — powiedział rozgoryczony
Lazarre. — Tam na dole jest tylko miejsce dla jednego z nich — dodał tajemniczo.
Potem ciotka Harriet z Charlottetown wydawała przyjęcia na cześć siostry swojego męża i
Młodsza Babka oraz Matka jechały tam samochodem wuja Klona. Miały wrócić dopiero po
trzeciej w nocy, ale Salome zostawała w domu, a Starsza Babka czuła się nadzwyczaj dobrze i
była ożywiona. 1 wtedy nagle przysłano po Salome do śmiertelnego łoża jej ciotki w
Południowym Harmony. Młodsza Babka w swojej jedwabnej wspaniałości i Matka
wyglądająca jak wysmukła lilia w zielonej sukni z krepy, z twarzą wznoszącą się ponad nią
jak kwiat, weszły do pokoju sadowego.
— Oczywiście nie możemy teraz jechać — powiedziała Młodsza Babka z żalem. Chciała
jechać. Wspomniana siostra męża ciotki Harriet była jej przyjaciółką z dzieciństwa.
— Dlaczego nie możecie jechać? — zapytała oschle Babka. — Skończyłam kaftanik i
zamierzam umrzeć dziś o trzeciej w nocy, ale nie ma powodu, żebyście nie pojechały na
przyjęcie. Oczywiście, że pojedziecie. Nie ważcie się zostawać w domu z mojego powodu.
Młodsza Babka nie bardzo się przejęła tą przepowiednią. Była to jedna z typowych uwag
Starszej Babki.
— Nie czujesz się chyba gorzej? — zapytała niedbale.
— Kiedy czuję się dobrze, nie dzieje się ze mną nic nadzwyczajnego — powiedziała
niezrozumiale Babka. — Nie ma najmniejszego sensu, żebyście z mojego powodu zostawały
w domu. Jeśli będę czegoś potrzebowała, Marigold mi to poda. Mam nadzieję, że zjadłyście
porządną kolację. Niewiele dostaniecie u Harriet. Ona uważa, że głodzenie gości należy do
prostego stylu życia. Specjalnie napełnia filiżanki po brzegi, żeby śmietanka się nie mieściła.
Jeden dzbanuszek wystarcza jej dłużej, niż jakiejkolwiek innej kobiecie którą znam.
— Nie jedziemy tam po to, żeby się najadać — powiedziała z godnością Młodsza Babka.
Starsza Babka zaśmiała się w kułak.
— Oczywiście, że nie. W każdym razie pojedziecie. Chcę wiedzieć wszystko o tym
przyjęciu. Będzie zabawne. Bardziej mi zależy teraz, żeby mnie ludzie bawili, niż kochali.
Zwróćcie uwagę, czy Grace i Marjory rozmawiają już ze sobą, czy nie. I czy Katarzyna
Lesley wyskubała sobie brwi. Słyszałam, że miała taki zamiar, jadąc do Nowego Jorku. Jeśli
Luiza wystąpi w tej różowej sukience z żorżety z zielonymi robaczkami, spróbujcie wylać na
nią trochę kawy.
— Jeśli uważasz, że nie powinnyśmy pójść… — zaczęła Młodsza Babka.
— Marian Blaisdell, jeżeli nie wyjdziesz natychmiast z tego pokoju, rzucę czymś w ciebie.
Klon już trąbi. Wiecie, że nie lubi czekać. Idźcie już obie i przyślijcie Marigold. Może
posiedzieć tu i dotrzymać mi towarzystwa, zanim pójdzie spać.
Starsza Babka patrzyła z osobliwym wyrazem starych, czarnych oczu, jak Matka i Młodsza
Babka wychodziły z pokoju.
— Nie może znieść myśli o mojej śmierci, bo przestanie być Młodszą Babką. Nie śpieszy
się jej do tego awansu — powiedziała do Marigold, która ociągając się weszła do pokoju. —
Weź swoją książkę z obrazkami i usiądź, dziecko. Chcę trochę pomyśleć. Później będę miała
ci kilka rzeczy do powiedzenia.
— Tak, proszę Babci — Marigold zawsze mówiła: „Tak, proszę babci” do Starszej Babki i
„Tak, babciu” do Młodszej Babki. Usiadła posłusznie, ale niechętnie. Był śliczny wieczór
wiosenny i Sylwia na pewno czeka na nią przy Zielonej Bramie. Zaplanowały odprawić dziś
specjalny, nowy rodzaj czarów przy Białej Fontannie. A teraz będzie musiała spędzić cały
wieczór siedząc tu z Babką, która nawet nie chce rozmawiać, tylko leży z zamkniętymi
oczami. Czy ona śpi? Jeśli tak, to może mogłaby pobiec przez sad do Zielonej Bramy i
powiedzieć Sylwii, dlaczego nie może przyjść. Inaczej Sylwia gotowa się pogniewać.
Magiczne Drzwi tuż przy jej krześle były otwarte — mogła wyślizgnąć się przez nie — i
wrócić za chwilę.
— Czy Babcia śpi? — szepnęła ostrożnie.
— Bądź cicho. Oczywiście, że śpię — powiedziała sucho Babka.
Marigold westchnęła z rezygnacją. Bóg wie, co Sylwia może zrobić. Może już nigdy nie
przyjdzie. Marigold nigdy jeszcze nie opuściła spotkania z Sylwią. Ostrożnie odwróciła
krzesło tyłem do Klementyny i spojrzała na inne panny młode w krynolinach i staromodnych
kapeluszach z lat sześćdziesiątych, tiurniurach i polonezkach z lat osiemdziesiątych, rękawach
jak balony i spódnicach w kształcie dzwonu z lat dziewięćdziesiątych, olbrzymich
kapeluszach z początku dwudziestego wieku. Marigold nic nie wiedziała oczywiście o tych
datach. Wszystkie one należały do legendarnego czasu sprzed jej narodzin, kiedy ludzie
chodzili w różnego rodzaju absurdalnych strojach. Tylko Klementyna nie wyglądała
śmiesznie w koronkach na ramionach, z gładko zaczesanymi włosami i nie więdnącą,
niemodną lilią. Ciągle wracała do Klementyny, nic nie mogła na to poradzić. To było jak
chory ząb, na który nie można nie nacisnąć. Ale nie obejrzy się więcej i nie będzie na nią
patrzeć. Na pewno nie.
3
— Po co wpatrujesz się tak w Klementynę? — Babka siedziała wyprostowana na łóżku. —
Była przystojna, prawda? Najprzystojniejsza z wszystkich panien młodych w rodzinie
Lesleyów. Te kolory, wyraz twarzy, czarujące gesty cudownych rąk. Taka szkoda… —
Babka nagle przerwała.
Marigold była pewna, że miała zamiar powiedzieć: — Taka szkoda, że umarła.
Babka odrzuciła koce i wysunęła dwie malutkie stopy, spuszczając je z łóżka.
— Podaj mi ubranie i pończochy — rozkazała — są w górnej szufladzie komody. Czarna,
jedwabna suknia wisi w szafie. Pantofelki są w niebieskim pudle. Pośpiesz się.
— Chyba babcia nie zamierza wstać? — Marigold ze zdziwienia zaparło dech. Nigdy w
życiu nie widziała Babki stojącej. Nie przypuszczała, że Babka może opuścić łóżko.
— Zamierzam wstać i przejść się po sadzie — powiedziała Babka. — Rób, co ci każę i nic
nie mów. Robiłam, co chciałam zanim w ogóle pomyślano o twoich narodzinach, i zrobię, co
zechcę, dzisiaj. Dlatego wysłałam je na przyjęcie. No, rusz się.
Marigold przyniosła czarną suknię i buty i pomogła Babce je nałożyć, choć Babka
właściwie nie potrzebowała pomocy. Stanęła z tryumfem trzymając się ramy łóżka.
— Przynieś mój czarny jedwabny szal i laseczkę ze starego zegara. Chodziłam po tym
pokoju co noc, gdy wszyscy już spali, żeby ćwiczyć nogi, ale na zewnątrz nie wychodziłam
od dziesięciu lat.
Marigold przyniosła laseczkę czując się jak we śnie i wyszła z Babką przez Magiczne
Drzwi w dół po niskich stopniach. Babka zatrzymała się i odwróciła do niej. Księżyc jeszcze
nie wstał, choć za świerkami pojawiła się srebrzysta jasność. Na zachodzie za brzozami widać
było pasemko delikatnej złocistości. Na trawie połyskiwała chłodna, czysta rosa. Czarownica
z Endor przeraźliwie i obelżywie miauczała w stronę kogoś za spichlerzem.
Babka głęboko wciągnęła powietrze.
— Ach, ten słony zapach morza! Dobrze go znowu poczuć. I kwiaty jabłoni. Zapomniałam
jak wygląda wiosna. Czy w sadzie pod cedrem jest jeszcze ta stara kamienna ławeczka?
Zabierz mnie tam. Chcę zobaczyć jeszcze jeden wschód księżyca nad tą kępą świerków.
Marigold wzięła Babkę za rękę i weszły w sad w miejscu zachwycającym i niezwykłym,
które bardzo lubiła, gdzie obok siebie rosły jabłonie, sosny i jodły. Pomiędzy drzewami były
grządki kwiatów, gąszcz słodkiej koniczyny — białej i delikatnej, kępki różowych i
purpurowych dzwonków, zagony mięty i bylicy, krzewy bożodrzewu i wielkie krzaki
różowych róż. Wiał tu pachnący wiatr. W krzakach porzeczek mieszkały elfy. Mały Zielony
Ludek żył w gałęziach starego buka.
Podczas gdy Marigold i Babka przechodziły przez sad do miejsca, gdzie spomiędzy kępy
kwitnących krzewów tawuły wzbijał się wielki rozłożysty cedr, zapadło wyczekujące
milczenie. Marigold uważała, że to kwiaty oczekiwały wschodu księżyca.
4
Babka z westchnieniem opadła na kamienną ławkę. Siedziała bez ruchu milcząc, jak się
wydawało Marigold, długi czas. Księżyc wzniósł się nad świerkowym gajem, a sad zmienił
swój wygląd. Pełen kwiatów ogród w świetle księżyca wyglądał nieco dziwnie, czarownie,
diabolicznie. Wrażliwa Marigold czuła jakąś niesamowitość, chociaż jeszcze nie umiała jej
określić. Nic nie wyglądało tak samo jak w dziennym świetle. Nigdy nie była w ogrodzie tak
późno jak teraz. Lilie podniosły swoje śnieżne kielichy, srebrzystobiałe światło księżyca
leżało na kamiennych schodach. Zapach bzu rozchodził się falami w krystalicznym
powietrzu, za sadem leżały stare pola, które znała i kochała, a które teraz były tajemniczymi
miejscami pełnymi księżycowego blasku. Daleko, daleko szumiało morze.
Babka nadal śniła. Czy widziała twarze, od dawna spoczywające pod ziemią, znów żywe i
jasne? Czy przez ten stary sad w świetle księżyca biegły spiesznie jakieś stopy, czy
nawoływały glosy, które tylko ona słyszała? Czyje głosy wzywały ją spośród jodeł?
Marigold poczuła mrowienie wzdłuż kręgosłupa. Była pewna, że ona i Babka nie były
same w sadzie.
— Jak się czujesz, odkąd tutaj weszłyśmy? — zapytała w końcu Babka.
— Całkiem dobrze — odpowiedziała Marigold, nieco zaskoczona.
— Dobrze — powiedziała Babka. — To dobry sprawdzian — próba ciszy. Jeśli potrafisz z
kimś przebywać w ciszy przez pół godziny i nie czujesz się zakłopotana, to oznacza, że
możecie być przyjaciółmi. Jeśli nie, nigdy nie zaprzyjaźnicie się i nie ma sensu próbować.
Przyprowadziłam cię tu z dwóch powodów, Marigold. Po pierwsze, żeby dać ci kilka
życiowych wskazówek, które mogą ci pomóc albo też mogą nie być pomocne. Po drugie,
przyszłam tu na spotkanie z przeszłością. Nie jesteśmy tu same, dziecko.
O nie, Marigold wiedziała o tym. Przysunęła się nieco do Babki.
— Nie bój się, dziecko. Duchy, które tu się przechadzają są przyjazne, domowe. Nie
skrzywdzą cię. Jesteś z ich rodu i krwi. Czy wiesz, że wyglądasz zupełnie tak jak dziecko,
które zmarło siedemdziesiąt lat przed twoimi narodzinami? Siostrzenica mego męża. Nikt z
żyjących oprócz mnie nie pamięta tej istotki — jej piękna, czaru, mądrości. Ale ja ją
pamiętam. Masz jej oczy i usta i ten sam wyraz zasłuchania w głosy, które tylko ona potrafiła
usłyszeć. Zastanawiam się, czy to błogosławieństwo czy przekleństwo. Moje dzieci bawiły się
w tym ogrodzie — potem moje wnuki i prawnuki. Ileż małych duszków! Pomyśleć, że w
domu, w którym kiedyś było czternaścioro dzieci, jesteś tylko ty!
— To nie moja wina — powiedziała Marigold, która czuła się tak, jakby Babka winiła ją
za to.
— Nie jest to niczyja wina, tak jak nie jest niczyją winą, że twój ojciec umarł na zapalenie
płuc, zanim się urodziłaś. Pewnego dnia Świerkowy Obłok będzie twój.
— Mój? — Marigold była zaskoczona. Taka myśl nigdy nie przyszła jej do głowy.
— Musisz go zawsze kochać. Miejsca wiedzą, że są kochane — tak samo jak ludzie.
Widziałam domy, które miały prawdziwie złamane serca. Ten dom i ja zawsze byliśmy
przyjaciółmi. Pokochałam go w dniu, kiedy przybyłam tu jako panna młoda. Zasadziłam tu
większość drzew. Musisz wyjść za mąż pewnego dnia i na nowo go ożywić. Ale nie za młodo
— nie za młodo. Wyszłam za mąż mając siedemnaście lat i zostałam babką mając trzydzieści
sześć. To było okropne. Czasem wydaje mi się, że zawsze byłam babką. Mogłam wyjść za
mąż mając szesnaście lat. Postanowiłam jednak, że nie wyjdę za mąż, dopóki nie skończę
robić na drutach kapy w listki jabłoni. Twój pradziadek odszedł w takim gniewie, że nie
wiedziałam, czy kiedykolwiek wróci. Ale wrócił. On był tylko chłopcem. Byliśmy parą
dzieci. Dwoje głuptasów. Tak nas nazywali— Mimo to byliśmy wtedy mądrzejsi, niż ja
jestem dzisiaj. Wiedzieliśmy to, czego nie wiem teraz. Za długo tu pozostałam. Nie rób tego,
Marigold — nie żyj tak długo, aby w życiu nic ci nie pozostało oprócz dobrego jedzenia.
Nikomu nie będzie żal, że umarłam.
— Mnie będzie żal! — gwałtownie zaprotestowała Marigold i rzeczywiście tak myślała.
Przecież to było okropne. Świerkowy Obłok bez Starszej Babki! Jak świat mógłby dalej
istnieć?
— Nie mam na myśli takiego żalu — powiedziała Babka. — Zresztą, nawet ty nie będziesz
długo żałować. Czy to nie dziwne? Kiedyś bałam się śmierci. Była moim wrogiem — teraz
jest przyjaciółką. Czy wiesz, Marigold, że od trzydziestu lat nikt nie zawołał mnie po
imieniu? Czy wiesz, jak mam na imię?
— N–nie — przyznała Marigold. Po raz pierwszy zdała sobie sprawę z tego, że Babka
musi mieć jakieś imię.
— Mam na imię Edyta. Wiesz, chciałabym usłyszeć, jak ktoś mnie tak znowu nazywa.
Odezwij się do mnie po imieniu, Marigold.
Marigold głęboko nabrała powietrza. To było okropne. To było świętokradztwo. Równie
dobrze można kazać komuś wołać po imieniu Pana Boga.
— Powiedz coś, cokolwiek, i wymów moje imię — powiedziała Babka niecierpliwie.
— Nie… nie wiem, co powiedzieć, Edyto — wyjąkała Marigold. Zabrzmiało to strasznie,
Babka westchnęła.
— To bez sensu. To nie jest moje imię — nie wtedy, kiedy ty je wymawiasz. Oczywiście,
że to nie mogło dobrze zabrzmieć. Powinnam była to przewidzieć. — Nagle roześmiała się.
— Chciałabym być na moim własnym pogrzebie. To dopiero byłoby zabawne! Obecna będzie
cała rodzina do ostatniego kuzyna. Usiądą i będą opowiadać wszystkie zwyczajne, uprzejme,
dobre i nudne rzeczy o mnie, zamiast interesującej prawdy. Jedyną prawdziwą rzeczą, jaką
powiedzą, będzie to, że wspaniale się trzymałam. Zawsze to mówią o każdym z Lesleyów,
który żył ponad osiemdziesiątkę. Marigold — sposób w jaki Babka potrafiła nagle zmienić
temat rozmowy, zawsze był zaskakujący — co naprawdę sądzisz o świecie?
Marigold, choć zaskoczona, wiedziała dokładnie, co sądzi o świecie.
— Myślę, że jest bardzo interesujący — powiedziała. Babka przyjrzała się jej i roześmiała.
— Trafiłaś w dziesiątkę. Dar języków przeminie i znikną przepowiednie — ale procesja
ludzkiego życia będzie trwać dalej. Nigdy nie zmęczyłam się patrzeniem na nią. Żyję prawie
wiek — i gdy już wszystko się dokonało, za nic nie jestem tak wdzięczna jak za to, że zawsze
świat i ludzie wydawali mi się interesujący. Tak, warto było żyć. Ilu chłopców, Marigold,
interesuje się tobą?
— Interesuje się? — Marigold nie zrozumiała.
— Nie masz żadnego wielbiciela? — wyjaśniła Babka.
Marigold była wstrząśnięta.
— Oczywiście, że nie. Jestem zbyt mała.
— Za mała? Ja w twoim wieku miałam dwóch wielbicieli. Czy wyobrażasz sobie mnie
siedmioletnią i dwóch wielbicieli?
Marigold spojrzała w roześmiane, łagodne w blasku księżyca, czarne oczy Babki i po raz
pierwszy zrozumiała, że Babka nie zawsze była stara. Może nawet była kiedyś Edytą.
— Właściwie miałam wielbiciela, kiedy miałam sześć lat — powiedziała Babka
tryumfalnie. — Za moich czasów dziewczynki rodziły się mając wielbicieli. Mały Jim
Jakośtam — zapomniałam jego nazwiska, jeśli w ogóle je znałam — szedł trzy mile, żeby
kupić dla mnie lizaka. Miałam tylko sześć lat, ale wiedziałam, co to oznaczało. Nie żyje już
od osiemdziesięciu lat. Drugi był Karolek Snaith. Miał dziewięć lat. Nazywaliśmy go żabia—
twarz. Nigdy nie zapomnę jego okrągłych oczu wpatrzonych we mnie, kiedy zapytał: „Czy
mogę być twoim wielbicielem?” I jak wyglądał, kiedy zachichotałam i powiedziałam: Nie.
Wiele razy mówiłam „nie”, zanim w końcu powiedziałam „tak”. — Babka wspominając to
roześmiała się z zachwytem podlotka.
— Po raz pierwszy powiedziałaś „tak” pradziadkowi, prawda? — zapytała Marigold.
Babka przytaknęła.
— Ale wcześniej parę razy byłam tego bliska. Byłam zakochana we Franku Listerze, kiedy
miałam piętnaście lat. Moja rodzina nie pozwalała mi wyjść za niego. Chciał, żebym z nim
uciekła. Zawsze żałowałam, że tego nie zrobiłam. Ale gdybym to zrobiła, też żałowałabym
tego.
O mało nie wyszłam za Boba Clancy — a teraz jedyne co o nim pamiętam, to jak kiedyś
upił się i pomalował całą kuchnię swojej matki klonowym syropem. Joe Benson był we mnie
zakochany. Powiedziałam mu, że jest wspaniały. Jeśli powiesz mężczyźnie pewnego rodzaju,
że jest wspaniały, już jest twój — jeśli chcesz tego rodzaju mężczyznę. Piotr March był miły.
Myślano, że umrze na suchoty, a on błagał mnie, żebym wyszła za niego i dała mu rok
szczęścia. Tylko pomyśleć, co by się stało, gdybym to zrobiła. Wyzdrowiał i żył
siedemdziesiąt lat. Nigdy tak nie ryzykuj z żadnym mężczyzną na ziemi, Marigold. Ożenił się
z Hildą Stuart. Ładna dziewczyna, ale zbyt nieśmiała. Za każdym razem, gdy Hilda wydała
więcej niż pięć centów tygodniowo, Piotr dostawał newralgii. Zawsze siedział przede mną w
kościele i brała mnie chętka, żeby pacnąć go w to miejsce na łysej głowie, gdzie miał znamię,
które wyglądało jak mucha.
— Czy pradziadek był przystojnym mężczyzną? — zapytała Marigold.
— Przystojnym? Czy był przystojny? Sto lat temu wszyscy byli przystojni. Nie wiem, czy
był przystojny. Wiem tylko, że należał do mnie od chwili, gdy na niego spojrzałam. To było
na uroczystym obiedzie. Był tam z Janka Churchill. Myślała, że już go złapała. Zawsze mnie
nienawidziła. Miałam złote pantofle, które były za ciasne. Zrzuciłam je pod stołem, żeby
trochę odetchnąć. Nigdy nie znalazłam jednego z nich. Wiem, że to sprawka Janki. Ale
wyrównałam z nią rachunki. Odebrałam jej wielbiciela. Nie było to trudne. Była czarną,
aksamitną pięknością — dużo piękniejszą ode mnie — ale brakowało jej tajemniczości. Gdzie
nie ma tajemnicy, tam nie ma romantycznej miłości. Zapamiętaj to.
— Czy ty i pradziadek zamieszkaliście tutaj, gdy się pobraliście?
— Tak. Zbudował Świerkowy Obłok i przywiózł mnie tutaj. Byliśmy szczęśliwi.
Oczywiście kłóciliśmy się od czasu do czasu. Raz powiedział do mnie brzydkie słowo, a ja
mu odpowiedziałam podobnie. Tak go to przeraziło, że nigdy już nie dał mi złego przykładu.
Nasza najpoważniejsza kłótnia nastąpiła wtedy, gdy rozlał zupę na moją jedwabną,
purpurową suknię. Zawsze byłam przekonana, że zrobił to naumyślnie, ponieważ mu się nie
podobała. Od czterdziestu lat leży na cmentarzu w Południowym Harmony, ale gdyby był
tutaj, chętnie spoliczkowała—bym go za tę suknię.
— Jak wyrównałaś z nim rachunki? — zapytała Marigold dobrze wiedząc, że Babka to
zrobiła.
Babka zaśmiała się tak, że niemal straciła oddech.
— Powiedziałam mu, że ponieważ zniszczył moją suknię, pójdę w niedzielę do kościoła w
halce. I poszłam.
— Och, Babciu. — Marigold pomyślała, że to trochę za wiele.
— Ach, miałam jeszcze długi jedwabny płaszcz. Nie zorientował się, dopóki nie
usiedliśmy w ławce. Kiedy usiadłam, płaszcz się rozchylił i ujrzał halkę — była
jaskrawozielona. Ach, do dziś widzę wyraz jego twarzy!
Babka zakołysała się na ławce, śmiejąc się serdecznie.
— Zaciągnęłam brzeg płaszcza. Nie sądzę, żeby twój pradziad wyniósł wiele z kazania.
Gdy się skończyło, wziął mnie za ramię, przeprowadził przez nawę do naszego powozu. Tego
dnia nie było rozmów przed kościołem. Nie odezwał się ani razu po drodze —— siedział z
zasznurowanymi ustami. Właściwie nigdy nie powiedział słowa na ten temat, ale do końca
życia nie mógł znieść zielonego koloru. A to był mój kolor. Kiedy potem uszyłam sobie
zieloną sukienkę, dał naszej grubej starej pomywaczce w prezencie suknię z tego samego
materiału. Oczywiście, nie mogłam nosić tej sukni i nigdy już nie ośmieliłam się włożyć nic
zielonego. Trzeba było mieć naprawdę dużo sprytu, żeby wygrać z pradziadkiem na dłuższą
metę. Ale to była nasza jedyna poważna kłótnia, choć spieraliśmy się przez kilka lat o chleb.
On chciał grube, a ja cienkie kromki. Zepsuło to nam wiele wspólnych posiłków.
— Dlaczego każde z was nie kroiło sobie w taki sposób, jak chciało? Babka zachichotała.
— O nie. To znaczyłoby ustąpić w drobiazgu. Jest to trudniejsze od ustępowania w
poważnych sprawach. Oczywiście robiliśmy tak, kiedy mieliśmy tyle dzieci, że problemem
stało się zdobycie wystarczającej ilości chleba, wszystko jedno czy grubo, czy cienko
pokrojonego. Ale do końca życia zdarzało się, że parskał, gdy kroiłam śliczną, cienką jak
papier kromkę, a niekiedy ja wprost nie mogłam powstrzymać się od prychnięcia, gdy on
kroił kromkę grubą na cal.
— Lubię cienko krojony chleb — powiedziała Marigold, rozumiejąc gust Babki.
— Ale jeżeli wyjdziesz za mężczyznę, który lubi grubo krojony — a wiem, że każdy
prawdziwy mężczyzna to lubi — pozwól od razu, żeby jadł grube kromki. Nie upieraj się przy
drobiazgach. Kromki chleba nie miały znaczenia, gdy twój pradziadek zakochał się w swojej
dalekiej kuzynce, Mary Lesley. Zawsze próbowała flirtować z każdym mężczyzną, który się
nawinął. Nie mogła po prostu zostawić żadnego z nich w spokoju. Nie była ładna, ale nosiła
się jak królowa, więc ludzie myśleli, że nią była. To pożyteczna sztuczka. Możesz ją
zapamiętać. Lecz nie flirtuj. Zranisz siebie albo kogoś drugiego.
— Czy ty nie flirtowałaś? — zapytała Marigold przebiegle.
— Owszem. Dlatego tobie mówię, żebyś tego nie robiła. Co do reszty — bierz, co Bóg
daje. To był ciężki czas. Ale on wrócił. Na ogół wracają, jeżeli ma się tyle rozumu, żeby
siedzieć cicho i czekać — ja go, chwała Bogu, miałam. Tylko raz się zbuntowałam — to był
wieczór wesela Karola Blaisdella. Alek siedział w kącie z Mary i przez cały wieczór
rozmawiali. Wybiegłam z domu i przeszłam sześć mil pieszo w satynowych pantofelkach i
wieczorowej sukni. Był marzec, powinnam niewątpliwie umrzeć, ale oto mam
dziewięćdziesiąt dziewięć lat i nic mi nie dolega. Alek wcale się nie przejął! Myślał, że
poszłam do domu z rodziną Abe Lesleya. Otrzeźwiał dopiero, kiedy Mary go rzuciła dla
kogoś nowego. Nie mogę powiedzieć, żebym lubiła Mary od tego czasu. Tak czy owak,
próbowała mi dokuczyć, rozdmuchując starą zazdrość dla samej zabawy. Z resztą rodziny
żyłam dobrze, choć członkowie rodziny twojego pradziadka byli przeważnie strasznymi
głuptasami, biedactwa. Matce Alka nie podobało się, że jesteśmy taką dużą rodziną. Mówiła,
że to podcina Alkowi skrzydła. Dwukrotnie urodziłam bliźniaki, żeby zrobić jej na złość, ale
mimo wszystko byliśmy w dobrych stosunkach. Sam, brat Alka, był okropnym nudziarzem.
Nic mu się nie przydarzało. Nigdy się nawet nie zakochał. Umarł we śnie, gdy miał
sześćdziesiąt lat. Byłam wściekła widząc, jak marnuje życie. Paweł był czarną owcą. Zawsze
upijał się przy każdej podniosłej lub smutnej okazji. Upił się na weselu Ruth Lesley — brała
ślub tutaj — i kiedy para młoda wyszła do sadu aby ślubować, rozdrażnił pszczoły w ulach
przy spichlerzu. To było najżywsze wesele, w jakim kiedykolwiek brałam udział. Nigdy nie
zapomnę starego pastora Wooda, uciekającego przed goniącymi go pszczołami w górę po
schodach. To dopiero był widok! Babka śmiała się tak serdecznie, że aż popłynęły jej łzy.
— Biedna Ruth. Pszczoły tak ją pokłuły, że wyglądała jak chora na ospę. No cóż, i tak
miała niewiele rozumu. Zwykle zarzucała mężowi ręce na szyję w obecności innych, kiedy
chciała go o coś poprosić. Robił się cały czerwony z wściekłości! Zawsze odmawiał. Powinna
była z czasem nauczyć się rozumu. Niektóre kobiety nigdy się nie nauczą. Pamiętaj Marigold,
żeby zachować rozsądek w postępowaniu z mężczyznami.
— Opowiedz mi coś jeszcze, Babciu — poprosiła Marigold gorąco.
— Ależ dziecko, mogłabym opowiadać całą noc. Ten sad jest pełen różnych historii. Tam,
przy tej starej jabłoni, Bess Lesley omdlała, kiedy Aleksander McKay zapytał ją nagle, czy
wyjdzie za niego. W moich czasach „omdlewało” się, a „mdlało” w czasach twojej babki.
Teraz nie robi się ani tego, ani tamtego. Ale ileż zabawy tracą! Aleksander myślał, że Bess nie
żyje, że zabił ją swoją gwałtownością. Znaleźliśmy go przy niej na kolanach, wydzierającego
sobie włosy z głowy i wrzeszczącego wniebogłosy. Uważał, że jestem zupełnie nieczuła,
ponieważ wylałam na nią całą chochlę wody. Przyszła do siebie bardzo prędko — kręciła
włosy na papiloty — a z prostymi kosmykami wiszącymi sztywno wokół twarzy i z cerą
koloru łojowej świecy wyglądała okropnie. Ale miała wspaniałą figurę. Współczesne
dziewczęta wyglądają jak patyki. Aleksander chwycił ją w ramiona i prosił o przebaczenie.
Przebaczyła mu i wyszła za niego, ale mnie nie przebaczyła nigdy. Kiedy już mowa o
duchach, to mieli nawiedzone drzwi w swoim domu. Zawsze były otwarte, choćby je
zamknięto na klucz.
— Czy naprawdę w to wierzysz, Babciu?
— Oczywiście. Zawsze wierzę w takie rzeczy. Jeśli w nie nie uwierzysz, nigdy nie
będziesz miała dobrej zabawy. Im więcej jest w twoim życiu rzeczy, w które wierzysz, tym
bardziej jest ono, jak ty to mówisz, „interesujące”. Zbyt wiele niedowiarstwa czyni je ubogim.
Co do duchów, to był jeszcze jeden nawiedzony dom w rodzinie — dom Gartha Lesleya z
tamtej strony Zatoki. Był nawiedzony przez białego kota!
— Dlaczego?
— Nikt nie wiedział. Ale tak było. Garthowie byli z tego dumni. A wielu ludzi go
widziało. Ja też go widziałam, a przynajmniej widziałam białego kota myjącego pyszczek na
schodach.
— Ale czy to był duch?
— Och, znowu zaczynasz. Wolę wierzyć, że tak. W przeciwnym razie nie mogłabym
powiedzieć, że widziałam prawdziwego ducha. Tam w kącie, gdzie rosną trzy sosny, Hilary i
Kasia Lesley postanowili powiedzieć, co naprawdę o sobie nawzajem myślą. Sądzili, że to
będzie zabawne — ale potem nigdy się do siebie już nie odezwali. Kasia była kiedyś
zaręczona ze swoim dalekim kuzynem Benem Lesleyem z drugiej strony Zatoki. Zerwali
zaręczyny, a później ona znalazła swoją fotografię w albumie jego matki, ozdobioną wąsem i
rogami. Była straszna kłótnia w rodzinie z tego powodu. Nieco później poślubiła Dawida
Ridleya. Nieszkodliwy typ, ale miał zwyczaj zjadać lukier z ciasta swojej żony, gdy poszli do
kogoś na herbatę. Kasi to nie przeszkadzało, nie lubiła lukru, ale ja zawsze miałam ochotę tak
go napchać lukrem, żeby raz na zawsze miał dosyć. Siostra Bena, Laura, została porzucona
przez Turnera Reeda. Ożenił się z Józia Lesley, a kiedy pojawili się w kościele pierwszy raz
po ślubie, Laura też tam była w sukni, którą miała mieć na swoim ślubie, i usiadła z drugiej
strony obok Bena. Alek powiedział, że powinno się ją wytarzać w smole i pierzu, ale mnie
podobała się jej odwaga. Kawałek tej sukni jest w mojej jedwabnej, letniej kołdrze w
zielonym kufrze na facjatce. Dostaniesz ją po mnie. Dostaniesz też mój pierścionek z perłą.
Jest wart pięćset dolarów. Zostawiam ci go w testamencie, więc nikt nie może podnieść
krzyku albo odebrać ci go. Edyta z tamtej strony Zatoki ma na niego oko od lat. Uważa, że
powinna go dostać, ponieważ była moją pierwszą imienniczką. Zawdzięcza mi więcej niż
imię, choć nie ma o tym pojęcia. Gdyby nie ja, nigdy by nie przyszła na świat. To ja ożeniłam
jej rodziców. Byłam niegdyś znakomitą swatką. Właściwie ani trochę nie chcieli się pobrać,
ale są tak szczęśliwi, jakby chcieli. Mimo to nie pozwól nigdy Marigold, by ktoś cię swatał.
Babka umilkła na chwilę, zamyślona być może nad innymi, zapomnianymi miłościami w
rodzinie. Wiatr zakołysał drzewami i cienie zaczęły tańczyć jak opętane. Czy to były tylko
cienie…?
— Pod tamtą słodką jabłonią siadałyśmy często z Annabelą Lesley i rozmawiałyśmy —
powiedziała Babka zmienionym, łagodnym, czułym głosem. — Kochałam Annabelę. Była
jedyną osobą w rodzinie Lesleyów, którą naprawdę kochałam. Szlachetna kobieta. Jedyna,
jaką znałam, która potrafiła dochować tajemnicy, kobieta, która naprawdę spaliłaby list, jeśli
poprosiłoby się ją o to. Można było odkryć przed nią duszę. Naucz się dochowywać
tajemnicy, Marigold. Była też sprawiedliwa. Naucz się być sprawiedliwą. Najtrudniej w życiu
jest być sprawiedliwą. O ileż łatwiej jest być wielkoduszną.
— Mogłabym siedzieć tu całą noc i słuchać, jak opowiadasz o tych wszystkich ludziach —
szepnęła Marigold.
Babka westchnęła.
— Kiedyś mogłam nie spać całą noc, tańczyć i rozmawiać, a o świcie śmiać się. Ale nie
można tego robić mając dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Muszę zostawić moje duchy i wejść do
domu. Były to, mimo wszystko, przyzwoite duchy. Nigdy nie było prawdziwego skandalu w
rodzinie. Chyba że tak można nazwać tę starą historię z mężem Adeli i arszenikiem. Czy
zauważyłaś, że kiedy mówi się o książkach Adeli, jest ona „naszą kuzynką”, ale kiedy mowa
o sekrecie owsianki, jest ona „daleką kuzynką”. Nie, żebym kiedykolwiek wierzyła, że ona to
zrobiła. Marigold, czy przebaczysz mi te wszystkie pigułki, do których połykania cię
zmuszałam?
— Ależ to dla mojego dobra — zaprotestowała Marigold. Babka zachichotała.
— Właśnie za takie rzeczy powinniśmy prosić o przebaczenie. Ale nie proszę, żebyś mi
przebaczyła, że kazałam ci się uczyć na pamięć wersetów z Pisma Świętego. Kiedyś będziesz
mi za to wdzięczna. To zdumiewające — jakie przepiękne rzeczy są w Piśmie Świętym.
„Kiedy wszystkie poranne gwiazdy zaśpiewały razem”. I ta przemowa Ruth do Noemi.
Choć to mnie też rozgniewało, bo nigdy żadna moja synowa nie odezwałaby się w ten sposób
do mnie. No cóż, one wszystkie już odeszły z wyjątkiem Marian. Już czas — najwyższy czas,
abym i ja odeszła.
Marigold poczuła ogromny żal, że Babka musiała umierać właśnie wtedy, kiedy naprawdę
zaczynała ją poznawać. Poza tym Marigold miała coś na sumieniu.
— Babciu — szepnęła — Ja… ja robiłam miny za twoimi plecami. Babka dotknęła
malutkiego, okrągłego policzka Marigold czubkiem palca.
— Myślisz, że nie widziałam twoich min? Widziałam — często. Nie były aż tak
szelmowskie jak te, które robiłam w twoim wieku. Cieszę się, że żyłam dość długo, żebyś
mnie zapamiętała. Ja odchodzę — a ty zaczynasz życie. Żyj radośnie, dziecinko. Nie przejmuj
się nigdy starymi tradycjami. Tradycje nie mają znaczenia w świecie, w którym zdjęcia
królowych umieszcza się w reklamach pism. Lecz zachowuj reguły tej gry, jaką jest życie.
Zrób to, bo i tak na koniec nie oszukasz życia.
I nie przejmuj się za bardzo tym, co ludzie powiedzą. Całymi latami chciałam coś zrobić i
nie mogłam, bo powstrzymywała mnie myśl o tym, co powie kuzynka Ewelina. W końcu to
zrobiłam. A ona powiedziała: „Naprawdę nie sądziłam, że Edyta ma w sobie tyle odwagi”.
Rób wszystko, co chcesz, Marigold, tak długo, jak możesz podejść potem do lustra i spojrzeć
sobie w twarz. Wyrocznia orzekła. Ale czy to ci coś pomoże? Popełnisz swoje własne błędy i
na nich będziesz się uczyć, jak my wszyscy. Podaj mi laskę, dziecko. Cieszę się, że wyszłam
na dwór. Dawno się tak nie śmiałam jak dziś, gdy przypomniałam sobie pastora Wooda i
pszczoły.
— Przecież często słyszałam jak się śmiejesz — powiedziała Marigold z niedowierzaniem.
— Chichot nad błędami biednej ludzkości to nie śmiech — powiedziała Babka. Z
łatwością wstała i przeszła przez sad, opierając się lekko na laseczce. Przy bramie przystanęła
i spojrzała za siebie, posyłając pocałunek niewidzialnym istotom. W blasku księżyca jej oczy
wyglądały jak klejnoty. Czarny szal ciasno opięty wokół głowy był jak fryzura z lśniących,
czarnych włosów. Wróciły odległe lata. Była Edytą — Edytą w złotych pantofelkach i
zielonej halce. Marigold wykrzyknęła bez zastanowienia:
— Och, Edyto, wiem, jak wyglądałaś!
— To brzmiało tak, jak powinno — powiedziała Babka — dałaś mi chwilę młodości. Ale
teraz jestem znów stara i zmęczona — bardzo zmęczona. Pomóż mi wejść po schodach.
5
— Czy mam ci pomóc rozebrać się?
— Nie, nie zamierzam umierać w nocnej koszuli. — Babka wspięła się na łóżko i
naciągnęła na siebie kołdrę. — Zamierzam złamać jeszcze jedną tradycję Lesleyów. Nie umrę
w gościnnym pokoju. Ależ jestem głodna. Zjadłabym jajko smażone na maśle. Ale ty nie
umiesz go usmażyć. Czyż to nie okropne? Chcę zjeść smażone jajko na łożu śmierci i nie
mogę go dostać.
Babka zaśmiała się znowu — starym drwiącym śmieszkiem. Edyta z sadu odeszła w cienie
minionego stulecia.
— Idź, przynieś mi szklankę mleka i bułkę — bułkę upieczoną przez Salome. Robi
najlepsze bułki na świecie. Możesz jej to powiedzieć, gdy mnie już nie będzie. Jak długo żyję,
nie dam jej tej satysfakcji.
Marigold pobiegła do kuchni podniecona tajemnym zamiarem. Postanowiła usmażyć jajko
dla Babki. Nigdy nie smażyła jajka, ale widziała setki razy, jak Salome przyrządzała je dla
Lazarre’a. Udało jej się. Wróciła do pokoju niosąc na specjalnym talerzu Babki białozłoty
krążek i jedną kruchą zlotobrązową bułeczkę wypieku Salome.
— Och, kochane dziecko — powiedziała Babka. Siedziała oparta o poduszki i jadła z
przyjemnością jajko. — Ma taki smak jak powinno. Masz prawdziwą rękę Lesleyów. Trzeba
wyczucia, a nie przepisu, żeby wiedzieć, ile dodać soli. Teraz przynieś mi Lucyfera. Mam mu
parę rzeczy do powiedzenia. A ty idź już spać. Jest dwunasta.
— Czy powinnam Babcię zostawić samą?
Marigold nie wzięła na serio tego, co Babka mówiła o umieraniu. Babka często mówiła
podobne rzeczy. Ludzie, którzy mają umrzeć, nie przechadzają się po sadzie i nie jedzą
smażonych jajek. Ale może powinna zostać z nią, dopóki nie wrócą Matka i Młodsza
Babka…
— Oczywiście, że tak. Czuję się dobrze i wszystko będzie w porządku. Nie ma powodu,
żebyś tu zostawała. Przygaś światło i zostaw wodę na stoliku.
Marigold przyniosła Lucyfera, czarnego, ciepłego, prosto z jego legowiska w składzie na
drewno, i napełniła szklankę Babki.
— Czy mam jeszcze coś podać?
— Nic z rzeczy, które mogłabyś mi przynieść. Chciałabym napić się wina ze zbiorów lat
sześćdziesiątych, które robiła Eliza, siostra Alka. Nikt tak nie potrafił zrobić wina. Ona nie
żyje już od sześćdziesięciu lat, ale mam w ustach smak tego wina. Było jak płynne światło
słoneczne. No, idź już, idź.
Marigold zostawiła Babkę popijającą nierealne wino ze zbiorów z lat sześćdziesiątych i
Lucyfera obok niej mruczącego głośno.
Młodsza Babka i Matka znalazły ją tak, kiedy wróciły o trzeciej. Lucyfer spał, ale Babka
leżała nieruchomo z dziwnym uśmiechem na twarzy, jakby osiągnęła ostateczną mądrość i
dalej śmiała się, ale bez szyderstwa, ze wszystkich ludzkich błędów i niepokojów.
— Nigdy sobie nie wybaczę — krzyknęła Młodsza Babka, która już nie była Młodsza.
6
Zasunięto zasłony. Drzwi udekorowano fioletową draperią. Lesleyowie wchodzili i
wychodzili zgodnie z etykietą. Straszna, dogłębna samotność ogarnęła Marigold.
I nagle przestała wierzyć w to, że Babka nie żyje. To nie była ona — ta mała istota z
twarzą koloru kości słoniowej w ogromnej, otoczonej kwiatami trumnie. To nie była Edyta z
sadu. Tamta ciągle żyła i śmiała się — jeśli nie w sadzie, to gdzie indziej. Nawet w niebie,
które z pewnością stało się całkiem innym miejscem, odkąd Starsza Babka tam przybyła.
R
OZDZIAŁ
SZÓSTY
G
ROŹNY
PIES
1
Pewnego wrześniowego ranka, gdy całe niebo zakwitło wschodem słońca, Marigold
obudziła się wcześniej niż zwykle, ponieważ tego dnia szła po raz pierwszy do szkoły. Nie
była pewna, czy ją to cieszy czy martwi, ale wiedziała, że jest to bardzo interesujące. Była też
nieco przestraszona, ale i zdecydowana nikomu nie okazać, że tak jest. Przede wszystkim
wiedziała, że Starsza Babka gardziłaby nią za to, a Babka, odkąd umarła, wywierała na
Marigold jeszcze silniejszy wpływ niż za życia. Po drugie, Marigold zawsze czuła, że Matka
była odrobinę rozczarowana nią tej nocy, kiedy spała u wuja Pawła. Oczywiście to zdarzyło
się wieki temu, kiedy była sześcioletnim brzdącem. Teraz miała siedem lat i nie wypadało
żadną miarą okazywać lęku.
Leżała w łóżku zadowolona, z dwoma srebrnozłotymi warkoczykami o zawiniętych
końcach, spoczywającymi na poduszce, i patrzyła w okno. Lubiła to okno, ponieważ widziała
przez nie sad i kępę świerków. Mogła leżeć w łóżku i patrzeć na wierzchołki świerków
targane przez poranny wiatr. Zawsze, gdy się budziła, były tam, ciemne na tle błękitu nieba.
Gdy szła spać, przędły czary z księżycowym światłem albo gwiazdami. Lubiła też drugie
okno, bo widziała przez nie port, a poza nim mglistą, błękitną chmurkę, za którą leżała jej
ukochana Ukryta Kraina.
Marigold była pewna, że nikt w świecie nie miał takiego miłego pokoiku jak ona —
pokoju, do którego można było wejść tylko przez pokój Matki. Dzięki temu czuła się
bezpieczna. Bo noc, nawet gdy ma się już siedem lat, jest przedziwną, choć i przepiękną porą.
Kto wie, co dzieje się na zewnątrz, w ciemnościach? Poza domem żyły niezwykłe,
niesamowite zwierzęta. Marigold była przekonana, że je widziała. Może drzewa zaczynały się
przechadzać i rozmawiać ze sobą? Ten klon, który zawsze wyciągał ręce do tamtej sosny,
mógł przecież przejść na drugą stronę sadu i objąć ją. Dwie świerkowe staruchy, za dnia
przedzielone spichlerzem, w nocy schodziły się razem. Rządek brzóz wzdłuż płotu pana
Donkina tańczył wokoło. Może ten smukły buczek ze świerkowego zagajnika za spichlerzem,
który nie lubił towarzystwa i był uważany przez świerki za bardzo zarozumiałego, uciekł od
nich na krótki czas i dokazując ze swoimi krewniakami zapomniał o dumie? Świerkowe panie
nauczycielki, z palcem groźnie wzniesionym na przerażonych chłopaczków, grasowały
wszędzie grożąc dokoła. Z pewnością wszystkie te istoty były interesujące, ale Marigold była
zadowolona, że żadna z nich nie mogła wejść po schodach do jej pokoju, nie wpadając w ręce
Matki.
Powietrze drżało od muzyki elfów. Och, świat był z pewnością cudowny — szczególnie
ten, do którego wkraczało się przez Magiczne Drzwi i Zieloną Bramę. Dla innych ta część
świata była po prostu sadem i „wielkim świerkowym gąszczem” na wzgórzu. Nie wiedzieli
nic o wspaniałych rzeczach, które się tam działy. A można je było zobaczyć tylko wówczas,
gdy przeszło się przez Magiczne Drzwi i Zieloną Bramę i wypowiedziało się Wiersz. Wiersz
był także ważną częścią czarów. Sylwia przychodziła tylko wtedy, gdy wypowiedziało się
Wiersz.
Babka — która teraz nie była ani Młodszą, ani Starszą, ale po prostu Babką — nie
akceptowała Sylwii. To idiotyczne, oburzające i niechrześcijańskie. Nie mogła zrozumieć,
dlaczego Matka w ogóle pozwalała na istnienie Sylwii.
— Mogłabym zrozumieć takie przywiązanie do towarzyszki zabaw z krwi i kości —
powiedziała Babka zimno. — Ale nie jestem w stanie pojąć tej bzdurnej istoty z wyobraźni.
To bardziej niż głupie. To po prostu grzeszne.
— Prawie wszystkie samotne dzieci mają takich nierealnych towarzyszy zabaw —
argumentowała Lorraine. — Ja też miałam. I Leander również. Często mi o nich opowiadał.
Miał trzech przyjaciół, gdy był małym chłopcem. Nazywał ich pan Ponk, pan Urt i pan
Jiggles. Pan Ponk mieszkał w studni, pan Urt w starym wydrążonym pniu topoli, a pan Jiggles
wędrował po całej okolicy.
— Mnie Leander nigdy o tym nie mówił — powiedziała Babka, prawie nie wierząc.
— Często słyszałam, jak opowiadasz ze śmiechem o tym, jak pewnego dnia, kiedy miał
sześć lat, wbiegł do domu bez tchu i wykrzyknął — Matko, gonił mnie niby–byk, a ja
rozpaczliwie uciekałem.
— Tak, a ja złajałam go za to i posłałam do łóżka bez kolacji — powiedziała Babka z
poczuciem słuszności. — Po pierwsze zabroniłam mu szybko biegać w upalne dni, a po
drugie nie uznawałam udawania, bardziej niż dzisiaj.
Nie dziwię się, że nigdy nie opowiadał ci o panu Ponk i spółce — pomyślała Lorraine.
Lecz nie powiedziała tego. Babce nie można było mówić takich rzeczy.
— Nie chodzi mi tak bardzo o samą Sylwię — mówiła dalej Babka — ale o to, co
Marigold opowiada o ich wspólnych przygodach. Ona, zdaje się, w nie wierzy. Weźmy ten
taniec wróżek. Wróżek! Dlatego boi się spać w ciemnościach. Wspomnisz moje słowa,
Lorraine, to ją nauczy kłamstwa i oszustwa. Powinnaś położyć na tym rękę natychmiast i
powiedzieć jej bez ogródek, że nie ma takiej istoty jak Sylwia i że nie pozwolisz, aby to
samooszukiwanie trwało nadal.
— Nie mogę jej tego powiedzieć — sprzeciwiła się Lorraine — pamiętasz, jak się przejęła,
kiedy nauczyciel ze szkółki niedzielnej powiedział, że jej zdechła kotka nie miała duszy. Była
przez tydzień chora.
— Ja byłam prawie chora przez tydzień po tym, jak napędziła mi stracha, kiedy rano
wyślizgnęła się z łóżka i pobiegła na szczyt wzgórza bawić się z Sylwią o wschodzie słońca,
gdy ty byłaś w mieście — powiedziała Babka surowo. — Nigdy nie zapomnę, co czułam,
kiedy weszłam do jej pokoju tego ranka i znalazłam puste łóżko. A było to tuż po tym
porwaniu dziecka w Nowym Brunszwiku.
— Oczywiście, że nie powinna była tego robić — przyznała Lorraine. — Zaplanowały z
Sylwią, że pobiegną na najwyższy pagórek i złapią słońce, kiedy tylko wyjdzie zza wzgórza.
Babka parsknęła:
— Mówisz tak, jakbyś sama wierzyła w istnienie Sylwii. Z dzieckiem, tak bardzo
lubiącym samotność, nie wszystko jest w porządku. Naprawdę uważam, że ktoś rzucił na nią
urok. Pamiętasz ten dzień, w którym odbył się piknik szkółki niedzielnej? Marigold nie
chciała iść. Powiedziała, że woli bawić się z Sylwią. To nie było normalne. A którejś nocy
mówiąc pacierz poprosiła, aby Bóg pobłogosławił Matkę, Babkę i Sylwię. Byłam
wstrząśnięta. A ta historia, którą przyniosła do domu w zeszłym tygodniu — jak zobaczyły
trzy olbrzymie, białe słonie kroczące po świerkowym wzgórzu i pijące wodę z Białej
Fontanny przy świetle księżyca — i miały na myśli źródło, jak sądzę.
— To mogło być prawdą — sprzeciwiła się łagodnie Lorraine. — Wiesz, że było to wtedy,
kiedy słonie uciekły z cyrku w Charolottetown i znaleziono je w Południowym Harmony.
— Gdyby trzy słonie paradowały przez Harmony, ktoś oprócz Marigold z pewnością by je
zobaczył. Nie, po prostu zmyśliła całą tę historię. Krótko mówiąc, Lorraine, zapewniam cię,
że jeśli pozwolisz temu dziecku bawić się tak dalej, ludzie pomyślą, że brak mu piątej klepki.
To byłoby straszne — dla Matki i dla Babki. Było rzeczą bardzo hańbiącą mieć dziecko
bez piątej klepki. Lecz Matka nie chciała niszczyć pięknego świata marzeń Marigold.
— Wczoraj oświadczyła — ciągnęła Babka — że Sylwia powiedziała jej: „Bóg jest bardzo
miło wyglądającym starszym dżentelmenem”. Pomyśl tylko, jakich rzeczy uczy się twoje
dziecko od towarzyszki zabaw.
— Teraz ty mówisz tak, jakby Sylwia naprawdę istniała — powiedziała złośliwie Lorraine.
Ale Babka ją zlekceważyła.
— Dobrze, że Marigold idzie wkrótce do szkoły. Zapomni o tej całej Sylwii, kiedy zacznie
lekcje.
Szkoła była oddalona o pól mili i pierwszego dnia Babka miała zawieźć tam Marigold.
Dziewczynce wydawało się, że nigdy nie wyjdą z domu, ale w Świerkowym Obłoku rzadko
się spieszono. W końcu znalazły się na drodze. Marigold miała na sobie nową, niebieską
sukienkę, a jej drugie śniadanie leżało zapakowane w koszyczku.
Salome napełniła go obficie kanapkami i ciasteczkami w kształcie serduszek, a Matka
włożyła trochę jej ulubionej galaretki do dzbanuszka od śmietanki, niebieskiego jak jajko
rudzika. Dzbanuszek miał urwane uszko. Marigold mimo to albo też właśnie dlatego lubiła
go. Była pewna, że dzbanuszek to czuł.
Był prawdziwie wrześniowy dzień. Jazda była wspaniała, choć Marigold czuła się dziwnie,
bo podejrzewała, że Matka popłakuje gdzieś za krzakami woskownicy w Świerkowym
Obłoku. Aż nagle dziewczynka zobaczyła Psa. I odtąd nic już jej nie cieszyło. Pies siedział na
schodach domku pana Plaxtona i kiedy je zobaczył, pognał do bramy poprzez podwórze,
szczekając jak oszalały. Był to duży pies o krótkiej, płowej sierści, ze stojącymi uszami i
ogonem, na którego końcu widniała czarna plamka. Marigold miała pewność, że rozdarłby ją
na kawałeczki, gdyby tylko mógł dosięgnąć zębami. A w przyszłości będzie musiała sama
tędy chodzić do szkoły.
Dzień w szkole spędziła raczej przyjemnie, pomimo paru siejących postrach i
chichoczących chłopaków, których Marigold nie lubiła. Cudowne było, że tyle się nią
zajmowano. Starsze dziewczynki spierały się, która będzie z nią siedzieć, i w końcu
rozstrzygnęły ciągnąc słomki. Kiedy dzieci wyszły ze szkoły, Lazarre zawołał ją i zabrał do
domu. Nie zobaczyli Psa. Tak więc Marigold była szczęśliwa i uważała, że szkoła jest bardzo
miła.
2
Następnego dnia nie było już tak miło. Tym razem Matka poszła z nią do szkoły, więc na
początku było sympatycznie. Przy bramie pana Plaxtona nie było Psa, ale z drugiej strony
drogi pasło się duże stado gęsi wdowy Turner, z młodym i ogromnym gąsiorem, który
podbiegł do ścieżki i syczał groźnie zza płotu. Marigold nie chciała powiedzieć Matce, że boi
się gęsi, i wkrótce zapomniała o nich. Gąsior to przecież nie Pies, a tak cudownie szło się
drogą z Matką. Marigold zapewne zapomniała wszystko, czego nauczyła się tego dnia w
szkole, ale nigdy nie zapomniała zabawnie wijącej się drogi, wesołych gromad kwiatów
złotorózgi na polach, jodeł zwieszających się ponad zakrętem, falujących pól pszenicy pana
Donkina i białych chmurek płynących śmiało ponad portem. Droga prowadziła w górę
rdzawego wzgórza, a deszcz zmył w nocy kurz z kępek paproci po jej brzegach.
Przeszły przez potok, nie po drewnianej kładce, lecz po kamiennym mosteczku, skąd
mogły widzieć perliste zawirowania wokół pokrytych kropelkami wody kęp traw, a potem
weszły do lasu, gdzie szumiały balsamiczne gałęzie, a małe fioletowe cienie igrały z
plamkami słonecznego światła. Weszły na czarodziejską ścieżkę obok płotu, wiodącą poprzez
połacie miękkiej trawy aż do zakątka, gdzie stał biały budynek szkoły. Marigold byłaby
zupełnie szczęśliwa, gdyby tylko mogła nie pamiętać o Psie i gąsiorze.
Nie, szkoła nie była już dzisiaj tak miła. Starsze dziewczynki prawie jej nie zauważały.
Pojawiła się nowa uczennica o wspaniałych, rudozłotych, kręconych, krótko obciętych
włosach i wszystkie dziewczynki były nią bardzo zajęte.
Nauczycielka kazała Marigold usiąść z dziewczynką o imieniu Sara Miller, której
Marigold nie znała i która jej się nie podobała, a w sąsiednim rządzie jakiś wstrętny chłopak
żuł gumę i szczerzył do niej zęby. Kiedy żuł, poruszał uszami, a kiedy szczerzył do niej zęby,
jego twarz przypominała piekielnego chochlika. Na przerwie podszedł do niej, a Marigold
odwróciła się do niego plecami. To jasne, że chciał natychmiast utrzeć nosa tej dziewczynie
od Lesleyów.
— Niech lepiej twoja mama przyprowadza cię do szkoły — zadrwił — jak nie, to pies
starego Plaxtona cię zje. On zjadł już trzech ludzi.
— Zjadł! — wbrew sobie Marigold musiała się odwrócić. Pies był dla niej przerażający,
ale i fascynujący.
— Razem z kośćmi, słowo daję. Wśród nich była dziewczynka w twoim wieku. Psy
zawsze wiedzą, kiedy ktoś się ich boi.
Marigold poczuła chłód i mdłości w żołądku. Pomyślała jednak, że Starsza Babka szybko
rozprawiłaby się z tym bezczelnym chłopakiem.
— Czy sądzisz — ucięła — że boję się choćby tysiąca psów?
— Umiesz przemawiać jak wszyscy Lesleyowie — odparował jej dręczyciel. — Tylko
poczekaj, aż ten pies chwyci cię zębami za łydkę, to inaczej zaśpiewasz, Panno Pyszałkowata.
Marigold nie czuła, żeby rozpierała ją duma, kiedy zapytała Sarę Miller, czy gęsi kąsają, a
Sara odparła:
— Tak. Nasz stary gąsior kiedyś skoczył, przewrócił mnie i dziobnął. Marigold poczuła, że
życie jest bardzo trudne. Jak dostanie się do domu? Inne dzieci nie szły tą samą drogą. Pan
Donkin nie miał dzieci, pan Plaxton, pan Ross ani wdowa Turner także nie. Dzieci Lazarre’a i
Phidime’a chodziły do francuskiej szkoły po wschodniej stronie, o której dawno temu
Marigold marzyła, myśląc, że jest tam Ukryta Kraina.
Potem nadjechał wuj Klon i zabrał ją do domu samochodem. Gąsior syczał na nich, a Pies
przybiegł do bramy i ujadał przeraźliwie. To był naprawdę bardzo hałaśliwy Pies. Marigold
nie zdradziła się ze swoim lękiem przed wujem Klonem. Nie mogłaby znieść, gdyby uważał
ją za tchórza. Omówiła tę sprawę z Lucyferem, który miał o psach niepochlebne zdanie.
— Nie miałem nigdy z nimi do czynienia — przyznał — ale słyszałem, że pewien pies
obraził jednego z moich przodków.
Podczas wieczornego pacierza Marigold modliła się ze wszystkich sił o to, żeby
następnego ranka Psa nie było.
3
Matka znów chciała zaprowadzić ją do szkoły, ale Babka powiedziała.
— Nie ma sensu tak jej rozpieszczać. Równie dobrze może przyzwyczaić się do tego teraz
jak później. Nic jej się nie może stać na drodze.
— Są tam samochody.
— Wcześnie rano jest bardzo niewiele samochodów. Poza tym, będą tam również jutro,
tak samo jak dziś. Marigold musi nauczyć się chodzić poboczem drogi i nigdy nie
przechodzić na drugą stronę.
Marigold nie bała się samochodów. Lubiła patrzeć, jak z pomrukiem mijają dom liliowym
świtem, z oczami wielkimi jak złote księżyce, czasami skręcają w bramę, tajemniczo
przesuwając światłami po drzewach i kwiatach. Podczas dnia też były interesujące. Ale płowe
psy wielkie jak lwy i olbrzymie syczące gąsiory to zupełnie co innego. Nie spała całą noc
myśląc o nich. A jeśli nie ma żadnego Pana Boga! Stary kuzyn Malcolm z tamtej strony
Zatoki powiedział, że nie ma. A jeśli Pies ciągle tam będzie? Co się stanie, jeżeli brama
będzie otwarta? A jeśli on przeskoczy przez płot? Co będzie, jeżeli zje ją całą z kosteczkami?
Nikt nigdy się nie dowie, co się z nią stało. Pamiętała straszliwą opowieść Lazarre’a o psie,
który skoczył komuś do gardła i przegryzł tętnicę. A gdyby tak ten pies przegryzł jej tętnicę?
Zmówiła modlitwę bardzo starannie. Mimo okropnego strachu nie zapomniała włożyć
zielonej sukienki, choć jej nie lubiła. Teraz właśnie wypadała na nią kolej i Marigold nie
chciała, aby sukienka poczuła się zlekceważona. Spróbowała zjeść trochę śniadania. Wyszła
na drogę, która nagle rozciągnęła się do wielu mil i napełniła strachami. Trzymała koszyk z
drugim śniadaniem i czuła, jak drży jej serduszko.
— Nie boisz się iść sama, kochanie? — powiedziała Matka, całując ją na pożegnanie.
— Ależ nie — skłamała Marigold dzielnie. Matka nie może wiedzieć, nie może nawet
podejrzewać niczego.
— Nie będę się bala, nie będę — szeptała, rzucając wyzwanie całemu światu. — Zrobię
tak, że to będzie prawda. Jestem pewna, że Bóg nie pozwoli, żeby Pies tam był. Jestem tego
pewna.
— Głowa do góry — powiedział Lucyfer siedzący na słupie przy bramie i mrugnął do niej
swoim topazowym okiem. — Pies jest tylko psem. Podnieś ogon do góry i fuknij na niego.
Każdy może szczekać przez płot.
Dziś droga nie budziła zachwytu w Marigold, choć wiatr wesoło kołysał jodłami na
wzgórzu, a cielęta pana Donkina stały w zakątku pełnym paproci i patrzyły na nią z błyskiem
w łagodnych, ciemnych oczach. Kiedy zbliżyła się do domu pana Plaxtona, zobaczyła Psa
siedzącego na schodach. Poczuła zimno na całym ciele, ale szła dalej. Starsza Babka poszłaby
dalej. Marigold była tego pewna. Pies podbiegł do bramy, popędził wzdłuż płotu i zaszczekał.
Było to szczekanie pełne wściekłości. Czy wiedział, że ona się boi? Marigold wydawało się,
że trwało rok, zanim go minęła. W szkole przez cały czas czuła mdłości i nie była w stanie
zjeść drugiego śniadania. Myślała pełna goryczy, że Bóg nie wysłuchał jej modlitwy. Być
może kuzyn Malcolm miał rację. Z pewnością tak było. Marigold poszła do domu poprzez
świat bez Boga, gdzie panował tylko strach.
4
W tym świecie Marigold żyła przez cały tydzień i zakosztowała jego okropności do dna.
Wolała jednak umrzeć, niż przyznać się do swojego tchórzostwa przed Matką lub Babką.
Potrafiłaby się zwierzyć tylko ciotce Marigold, ale ona wyjechała. Nie mogła bawić się z
Sylwią i nie ożywiła się, gdy urodziły się młode kocięta. Każdego dnia Pies gnał do bramy i
szedł wzdłuż płotu ze szczekaniem. Wszystko co wiązało się z Psem było dla Marigold pisane
dużymi literami. Kiedyś wreszcie Pies — Marigold była tego pewna — przeskoczy przez
płot.
Któregoś deszczowego dnia sądziła, że go tam nie będzie, ale był.
Głośniejszy niż zwykle.
— Chciałabym, żebyś nie żył — szepnęła Marigold z gniewem. Ale nie potrafiła modlić
się o to, chociaż raz próbowała. Czuła, że nawet Pies ma pewne prawa. Ciągle się modliła,
choć nie sądziła, że to się na coś może przydać.
I pewnego dnia Pies rzeczywiście przeskoczył przez płot.
5
— Dziecko zastraszająco chudnie i blednie — martwiła się Matka. — Prawie nie je
śniadania. Jestem przekonana, że ten długi spacer do szkoły nie służy jej.
— Ja szlam dwie i pól mili do szkoły, gdy byłam w jej wieku — powiedziała Babka, która
też była zmartwiona, ale nie poddawała się. — Jak inaczej ma dostać się do szkoły jeśli nie
idąc? Nie można jej codziennie odwozić.
— Ma nocne koszmary, coś, co dotychczas się nie zdarzało — obstawała Matka. —
Wczoraj w nocy przeraźliwie krzyczała, że „to” ją złapało. Czy zauważyłaś, jak mało się
śmieje?
— Zauważyłam, że nie włóczy się po wzgórzu z Sylwią i bardzo się z tego cieszę —
oznajmiła Babka z satysfakcją. — Powiem jej, żeby nie biegała z dziećmi w szkole, bo jest
potem zmęczona. Oto co się z nią dzieje.
Nie było potrzeby wydawać takiego polecenia. Marigold była tak spokojna w szkole, że
dzieci uważały ją za głupią a nauczyciel za uczennicę wzorową — choć trochę tępą. Nie
potrafiła zapamiętać połowy tego, co jej mówiono. Jakże mogło być inaczej, skoro prawie nie
słyszała, co mówił nauczyciel, ogarnięta strachem przed powrotem do domu obok Psa. A
najgorsze, że nie było jej coraz łatwiej, wręcz przeciwnie, coraz trudniej. Czuła, że nie starczy
jej odwagi na długo. Któregoś dnia załamie się i przyzna do wszystkiego.
Pies leżał jak zwykle na schodach i jak zwykle zerwał się i podbiegł do bramy. Zaszczekał.
Lecz przed Marigold nagle pojawiło się nowe zagrożenie. Gęsi wdowy Turner weszły na
drogę! Rozbiegły się po całej ścieżce, a kiedy Marigold zbliżyła się, wielki gąsior rzucił się na
nią z rozpostartymi skrzydłami, sycząc wściekle. Marigold cisnęła książki i koszyk z drugim
śniadaniem i wrzasnęła.
W tym momencie Pies przeskoczył przez plot. Wydawało się, że robi to bez wysiłku. I gdy
już Marigold spodziewała się, że ją połknie albo zatopi zęby w jej gardle, zobaczyła, jak
zwierzę rzuca się na gąsiora. Obrażony gąsior zawrócił i uciekł tak szybko jak żaden gąsior
dotąd, w stronę dziury w plocie, przez którą się wydostał. Pies zagnał resztę stadka w ślad za
nim i zwycięsko doskoczył do Marigold. Z rozpędu nieomal ją przewrócił, ale w chwilę
później zdała sobie sprawę z tego, że nic a nic się nie boi. Pies podskakiwał wokół niej
szalony z radości, przystając co chwilę, aby wyszczekać swoje dobre intencje. Przecież
naprawdę był to tylko wyrośnięty szczeniak, a całe to szczekanie i bieganie było przyjacielską
zabawą. Nic dziwnego, że Bóg nie odpowiedział na jej modlitwy.
Gdy Marigold poszła dalej, Pies kroczył dumnie obok, liżąc jej rękę, skomląc radośnie i od
czasu do czasu podnosił ku niej pysk pełen uwielbienia. Wyglądał na najszczęśliwszego psa
na świecie. Towarzyszył jej do samej szkoły i tego popołudnia, kiedy wracała do domu, nie
bała się ani trochę. Podeszła prosto do bramy i pocałowała go poprzez kraty.
— Przepraszam, że cię tak nienawidziłam i modliłam się, żeby cię tu nie było —
powiedziała do niego.
— Czym jest odrobina nienawiści między przyjaciółmi? — odszczeknął Pies. — Ten
gąsior już cię nie napadnie, dziewczyneczko. Ja ci to obiecuję, moja śliczna.
Tego wieczoru śmiech Marigold znowu rozbrzmiewał w Świerkowym Obłoku. Świat
znowu stał się miłym miejscem pełnym uśmiechu, gdzie wszyscy byli szczęśliwi. Zjadła
porządną kolację i pobiegła na wzgórze do Sylwii, czym Babka nie była bynajmniej
zachwycona. Następnego dnia popędziła wcześniej do szkoły, żeby mieć czas pobawić się z
Psem, który odkrywszy, że może przeskoczyć przez płot, robił to każdego ranka i popołudnia
tylko po to, żeby Marigold mogła go pogłaskać i dać jakiś smakołyk z koszyka.
Marigold czuła słodycz tego zwycięstwa, ponieważ nigdy nie powiedziała nikomu, jak
bardzo się boi. Wydawało jej się, że odkupiła hańbę, która przylgnęła do niej od czasu nocy u
wuja Pawła. Teraz, kiedy się już nie bała, opowiedziała wszystko Matce, bo nie chciała mieć
przed nią sekretów. Lorraine była w duchu przerażona, kiedy zdała sobie sprawę, jaką mękę
znosiła ta mała istotka tak długo w samotności i milczeniu. — Wcale nie uważam, że byłaś
tchórzem, kochanie. Byłaś bardzo dzielna przechodząc tamtędy, choć tak się bałaś.
— Gdybym mogła wybierać matkę, wybrałabym ciebie — szepnęła Marigold. Wszystko
znowu stało się piękne i każdy wiatr zdawał się przyjazny.
— A nie mówiłem — zamruczał Lucyfer.
— Zawsze będę lubiła koty trochę bardziej niż psy — powiedziała Marigold — ale Pies
pana Plaxtona jest Pięknym Psem.
— Nie ma takiego zwierzęcia — Lucyfer musiał mieć ostatnie słowo.
R
OZDZIAŁ
SIÓDMY
Ś
MIECH
,
KTÓRY
ZAMILKŁ
1
Pewnego sobotniego, czerwcowego poranka Marigold obudziła się z oczami błyszczącymi
ż zachwytu jak gwiazdy. Właśnie tego dnia przypadały urodziny Sylwii. Ona i Sylwia miały
zamiar urządzić urodzinowy piknik w świerkowym zagajniku przy strumieniu o brzegach nie
tkniętych ludzką stopą — w sali bankietowej z kolumnami ze świerków. Miały dostać
ciasteczka ozdobione literką M i z literką S z różowego lukru. I wielki tort z przeplatającymi
się literkami M i S, i polewą kokosową na wierzchu. Matka zrobiła go specjalnie na urodziny
Sylwii. Na Matce można było zawsze polegać. Babka natomiast… ale Marigold nie chciała
myśleć o Babce i jej stosunku do Sylwii w ten cudowny poranek liliowych łąk, białych
drzewek wiśni i wiatrów tańczących ponad wzgórzami.
— Wiosna jest wspaniałą porą roku — pomyślała Marigold pełna szczęścia, wyskakując z
łóżka i zaczynając się ubierać.
Babka i Matka już siedziały przy śniadaniu — Babka była jak zwykle majestatyczna i
dostojna ze srebrnymi włosami i przenikliwymi, stalowoniebieskimi oczami. Wyglądała na
niezadowoloną. Nie pochwalała urodzinowego pikniku, tak jak nie pochwalała istnienia
Sylwii. Miała nadzieję, że Marigold porzuci te nonsensowne pomysły, kiedy pójdzie do
szkoły. Tymczasem Marigold chodziła do szkoły od roku i była bardziej niż kiedykolwiek
zaangażowana w te głupstwa z Sylwią.
— Musisz jej powiedzieć, że jedziesz jutro do sanatorium — zdecydowała Babka.
— Och, nie dziś — błagała Lorraine. — Niech spędzi jeszcze jeden szczęśliwy dzień.
Powiem jej dopiero rano.
Lorraine przeszła w marcu poważne zaziębienie, które nie mijało. Ciotka Marigold
powiedziała, że nie jest to na razie nic poważnego, ale radziła wyjechać na kilka miesięcy do
sanatorium. Przestraszyła Babkę i Lorraine o wiele bardziej, niż usprawiedliwiał to stan
zdrowia Lorraine, ale ciotka Marigold była mądra. Wiedziała, że Lorraine jest wyczerpana i
zmęczona i potrzebuje wypoczynku, a nigdy go nie będzie miała w Świerkowym Obłoku lub
odwiedzając krewnych. Wiedziała też, że jeśli nie przestraszy Lorraine, to nie zostawi ona
Marigold samej.
— Jedziesz jutro po południu. Marigold nie będzie miała wiele czasu, żeby się do tego
przyzwyczaić.
— Och, lecz nie dziś — błagała Matka. Babka poddała się. Nie można było odmówić
prośbie kogoś, kto jechał do sanatorium następnego dnia, nawet jeśli uważało się tę prośbę za
wyjątkowo nierozsądną. Marigold wbiegła do pokoju z rozjaśnioną buzią i zabrała się do
jedzenia owsianki ze swej ślicznej niebieskiej miseczki, którą tak lubiła. Prawdziwej
owsianki. Babka tego wymagała. Nie mogło być mowy o żadnym „mleku ze zbożowymi
produktami”.
— Czy to nie cudowne, że urodziny Sylwii są w czerwcu? — powiedziała Marigold. — I
kończy właśnie osiem lat. Czy to nie przedziwne? Przecież jesteśmy niemal bliźniaczkami,
prawda, Mamo? Będziemy dziś miały niezwykły dzień. Po pikniku zamierzamy poszukać
echa, które mieszka daleko, daleko za wzgórzami.
— Nie idź tak daleko, abyś nie mogła wrócić na czas — powiedziała Babka — w zeszłą
sobotę spóźniłaś się na obiad.
Marigold spojrzała na Babkę z odcieniem lekceważenia. Czyż Babka nie rozumiała, że po
przejściu Magicznych Drzwi trafiało się do krainy czarów, gdzie czas nie istniał?
— Myślę, że będę się trochę bała idąc tak daleko — powiedziała Marigold w zaufaniu do
Matki. Marigold potrafiła się przyznać do strachu od czasu historii z Psem, który teraz
niestety należał już do odległej przeszłości. W zimie pan Plaxton sprzedał go człowiekowi
mieszkającemu po tamtej stronie Zatoki. Marigold, która niegdyś chciała, żeby Pies nie żył,
co ranka przechodziła obok drzwi pana Plaxtona, żałując, że nie ma już tego przyjacielskiego,
gorącego szczekania i przeskakiwania przez płot na jej powitanie. Bóg odpowiedział w końcu
na jej prośby — nieco za późno — jak gorzko pomyślała.
Widzę, że należy być ostrożną modląc się o cokolwiek — doszła do wniosku.
— Ale Sylwia nie będzie się bała. Ona nie boi się przecież niczego —— Marigold szukała
w myślach odpowiedniego dowodu na odwagę Sylwii. — Przecież ona potrafiłaby
powiedzieć do pastora „Janie”, gdyby chciała.
Sama widzisz — stalowoniebieskie oczy Babki przesiały telegraficznie sygnał. Ale Matka
tylko się roześmiała.
— Jaki chcesz dżem do placka, kochanie? Śliwkowy czy agrestowy? Marigold najbardziej
lubiła agrestowy, ale…
— Ach, śliwkowy, Mamo — Sylwia lubi śliwkowy.
Koszyczek z jedzeniem został przygotowany i Marigold pobiegła radośnie do pokoju
sadowego. Po chwili wróciła.
— Przepraszam, gdzie jest klucz do sadowego pokoju? — zapytała.
— Na górze, w moim biurku — powiedziała Babka. — Wyjdź bocznymi drzwiami.
Marigold spojrzała z wyrzutem na Babkę, zastanawiając się, czy i ona mając ponad
siedemdziesiąt lat będzie też taka niemądra.
— Wiesz, że muszę przejść przez drzwi sadowego pokoju, Babciu. To Magiczne Drzwi.
Nie ma takich drugich.
— Biegnij na górę i przynieś sobie klucz, kochanie — powiedziała łagodnie Matka.
Babka prychnęła, ale wyglądała na zadowoloną, bo przyszła jej do głowy pewna myśl.
Marigold, na szczęście nieświadoma pomysłu Babki, przyniosła klucz i przeszła przez
Magiczne Drzwi do Krainy Spełnionych Życzeń — którą ludzie bez wyobraźni nazywali
sadem. Szło się po kamiennych schodach przez sad aż do Zielonej Bramy. Wokół niej rosło
siedem smukłych topoli, które zamieniały się w nimfy, kiedy bawiły się tam z Sylwią.
Marigold otworzyła bramę — zamknęła oczy — wypowiedziała Wiersz — otworzyła oczy.
Tak, wśród delikatnych cieni topoli stała Sylwia o falujących ciemnych włosach i
marzycielskich oczach, śnieżnobiałych rękach i stopach. Marigold skoczyła naprzód z
okrzykiem radości: — Pomyśleć tylko, że kiedyś sądziłam, iż jesteś gałęzią kwitnącej śliwy!
— zaśmiała się.
2
Babka nie wprowadziła w życie swojego pomysłu natychmiast po wyjeździe Matki. To
byłoby okrutne, a Babka nigdy nie była umyślnie okrutna. Należało poczekać, aż Marigold
przeboleje ten wyjazd. Dziewczynka sądziła, że nie zniesie nieobecności Matki. A potem była
wstrząśnięta tym, że potrafiła śmiać się już pierwszego dnia. Uważała, że nie roześmieje się,
dopóki Matka nie wróci. Ale Sylwia mówiła takie śmieszne rzeczy, a Matka codziennie
przysyłała list — ciepły, wesoły, pełen wyrozumiałości list. Wtedy…
— Babciu, czy mogę prosić o klucz do Magicznych Drzwi? — zapytała pewnego dnia
Marigold.
Babka spojrzała na nią chłodno.
— Zamknęłam te drzwi i mają pozostać zamknięte — powiedziała z naciskiem. —
Odkryłam, że często zostawiano je na noc otwarte, a to jest bardzo niebezpieczne.
— Ależ Babciu! — wykrzyknęła Marigold. — Muszę mieć klucz. Wiesz, że nie mogę
zobaczyć się z Sylwią, jeśli nie przejdę tamtędy.
— Więc musisz się obejść bez widywania się z nią — powiedziała Babka niewzruszona.
Marigold nie błagała ani nie starała się nakłonić Babki, żeby uległa. Dobrze wiedziała, że
to się na nic nie zda, ponieważ Babka była z domu upartą Blaisdellówną, jak mawiała
Salome. Odeszła, lecz z jej oczu zniknął uśmiech. Babka popatrzyła na nią z tryumfem.
Nareszcie skończą się te wszystkie bzdury.
Skończyły się. Marigold raz próbowała odnaleźć Sylwię. Wyszła przez drzwi prowadzące
z korytarza do sadu i przeszła przez Zieloną Bramę. Zamknęła oczy — wypowiedziała Wiersz
— otworzyła je.
Sylwii nie było.
Marigold poszła powoli w kierunku domu — żałosna, mała pokonana postać.
Przez tydzień Marigold miała chandrę — tak określiła to Babka. Starała się być dla niej
bardzo dobra. Pozwoliła jej pomagać przy gotowaniu — Salome wyjechała na krótkie
wakacje. Marigold mogła wyłuskiwać ze skorupek pofałdowane jądra orzechów, wyjmować
pestki z winogron, kroić skórkę cytrynową, a nawet, co tak lubiła dawniej — ubijać jajka.
Lecz nic nie potrafiło jej naprawdę zająć. Przesiadywała długo w dużym fotelu na werandzie
patrząc na port, bez uśmiechu na twarzy.
Pewnego wieczoru Babka odkryła, że Marigold idzie spać nie mówiąc pacierza.
Przerażona kazała jej natychmiast wstać i odmówić modlitwę. Ale gdy Marigold weszła z
powrotem do łóżka, popatrzyła na Babkę smutnymi, zbuntowanymi oczami.
— Moja dusza nie modliła się ani trochę — powiedziała.
Po tygodniu Babka zaczęła się martwić o Marigold. Działo się z nią coś niedobrego.
Chudła i bladła.
— To ten upał — stwierdziła Babka. — Gdy się ochłodzi, wszystko znów będzie w
porządku.
Babka nie pozwoliłaby sobie nawet pomyśleć, że Marigold zamartwiała się z powodu
Sylwii. Nonsensem było przypuszczać, że dziecko może zachorować z powodu nierealnej
straty nierealnej towarzyszki zabaw.
Pojechała do Harmony i kupiła wspaniałą lalkę dla Marigold — prawie tak dużą i piękną
jak Alicja. Marigold podziękowała, pobawiła się trochę i odłożyła lalkę.
— Dlaczego nie podoba ci się lalka? — zapytała Babka surowo.
— To bardzo ładna lalka — odpowiedziała dziewczynka apatycznie. — Ale nie jest żywa.
Sylwia była żywa.
Po raz pierwszy wspomniała Sylwię — pomyślała Babka z nachmurzonym czołem.
— Jesteś bardzo niewdzięczną dziewczynką.
Marigold westchnęła. Było jej przykro, że Babka uważała ją za niewdzięczną. Ale nie
przejęła się tym za bardzo. Gdy jest się straszliwie zmęczonym, nie dba się o nic. Nie czuła
już radości po przebudzeniu. Dzwonki w sadzie nic już nie miały jej do powiedzenia i
zapomniała języka róż. Dni ciągnęły się bez końca, noce były jeszcze dłuższe — samotne,
czarne, budzące grozę, kiedy wiatr targał oknami i łkał w wierzchołkach drzew. Wielka
bolesna pustka. Bez słodkiego lekarstwa pocałunków Matki. Bez Sylwii. Pewnej nocy
Marigold usłyszała muzykę w oddali.
— To pewnie Sylwia śpiewa na wzgórzu — powiedziała, gdy Babka zapytała ją ostro,
czego nadsłuchuje.
Babka była na siebie zła, ale nie mogła zapomnieć starego zabobonu, w który wierzyła
Salome, że dzieci mające umrzeć słyszą śpiew aniołów. Babka była na serio zaniepokojona. Z
Marigold pozostała niemal tylko skóra i kości. Nie roześmiała się od miesiąca. Dom
napełniony był smutkiem widocznym na jej twarzyczce. Co robić? Nie można pozwolić, żeby
Lorraine się zmartwiła.
Babka kupiła Marigold nową, śliczną sukienkę ze srebrzystego jedwabiu i piękny
naszyjnik z bladozielonych kamieni. W całym Klanie Lesleyów nie było takiego naszyjnika.
Marigold wzięła go, podziękowała grzecznie Babce, odeszła i usiadła w swoim fotelu na
werandzie. Babka pozwoliła Marigold robić, co tylko chciała — z wyjątkiem tej jednej
rzeczy, która naprawdę się liczyła. Ale Babka ani przez chwilę nie uważała, że to się liczyło, a
nie zamierzała poddawać się w tak błahej sprawie.
Marigold opadała z sił i z dnia na dzień bladła coraz wyraźniej. Babka nie wiedziała
zupełnie, co począć.
— Gdyby tak żona Horacego była w domu… — powiedziała bezradnie. Ale wuj Klon i
ciotka Marigold byli daleko na Wybrzeżu. Wezwano więc doktora Moorehouse’a — w
tajemnicy, aby jakieś plotki nie dotarły do Lorraine. Doktor Moorehouse nie mógł dopatrzyć
się żadnej choroby. Trochę przemęczenia. To ten upał. Potrzeba dużo snu, jedzenia i świeżego
powietrza. Zostawił jakieś pigułki. Marigold przyjmowała je tak posłusznie jak niegdyś od
Starszej Babki, ale nie wyglądała lepiej.
— Wkrótce będę spać w pokoju gościnnym, prawda, Babciu? — powiedziała pewnego
wieczoru.
Twarz Babki nagle postarzała się. Pokój gościnny!
— Nie mów głupstw, kochanie — rzekła łagodnie. — Nie umrzesz. Wkrótce
wyzdrowiejesz.
— Nie chcę wyzdrowieć — powiedziała Marigold — kiedy umrę, będę mogła przejść
przez Magiczne Drzwi bez klucza.
Babka nie mogła spać tej nocy. Przypomniała sobie to, co kiedyś powiedziała o Marigold
babka Elżbieta: „Ona za bardzo cieszy się życiem. Taka radość nie jest z tego świata”.
Lecz przecież babka Elżbieta zawsze była pesymistką. Zawsze przepowiadała czyjąś
śmierć. Czasem udawało jej się zgadnąć, ale nawet nie co dziesiąta przepowiednia się
sprawdzała. Nie było sensu martwić się Marigold. Dziecko zawsze było zdrowe, choć nie
najsilniejsze. Jest raczej zbyt wrażliwa — jak Lorraine. Było tak gorąco. Gdy tylko się
ochłodzi, wróci jej apetyt. Mimo to Babka nie mogła spać. Zdecydowała, że jeśli stan dziecka
się nie poprawi, trzeba będzie posłać po Lorraine.
3
Doktor Adam Clow, profesor psychologii na jednym ze sławnych uniwersytetów, omawiał
rodzinne ploteczki z Babką na werandzie Świerkowego Obłoku, patrząc w dal na zamglony
błękit Przystani jak na uroczy, nieznany świat, w którym mógłby odnaleźć wszystkie swoje
zagubione wiosny. Słychać było tylko delikatny szept przyjaznych drzew, ledwie słyszalny
pomruk przypływu, leciutkie westchnienie wiatru. Zza drogi dobiegały czarowne dźwięki
niewidzialnych skrzypiec, płynące z domu Lazarre’a. Słychać było też mruczenie czarnych
kotów wyginających grzbiet na stopniach domu. Koty zawsze były tu i będą: niezmienne, nie
starzejące się istoty. Jak wygląda świat widziany oczami kota? — zastanawiał się doktor
Clow. Mimo całej swojej psychologicznej wiedzy nie miał pojęcia.
Doktor Clow był starym przyjacielem Babki i jego wizytę uważała za wielkie wydarzenie.
Żaden człowiek na ziemi nie cieszył się w jej oczach większym autorytetem. Był jednym z
niewielu, którzy jeszcze mówili do niej Marian i pamiętali jako „jedną z ładnych dziewcząt
Blaisdellów”.
Adam Clow, starszy, przystojny mężczyzna, należał do tych ludzi, którzy przeżywszy
dobrze długie lata pełni byli duchowego piękna. Jego ciemne oczy wciąż jeszcze łagodnie
błyszczały, a twarz o delikatnych rysach, pokryta drobnymi zmarszczkami, miała
marzycielski i nieobecny wyraz. Lecz uśmiechał się żywo i młodzieńczo, a jego usta
znamionowały siłę, czułość i poczucie humoru.
Przyjeżdżał każdego roku, aby posłuchać szeptu jodeł na wzgórzach w pobliżu domu. Tu
— skąd odeszli wszyscy bliscy mu ludzie, z wyjątkiem Marian Blaisdell — ciągle był jego
dom. Tutaj wciąż fale mruczały i wzdychały na portowym wybrzeżu w czasie fioletowych
wieczorów, usianych gwiazdami nocy i białych poranków. Z tych, którzy słuchali niegdyś
morza wraz z nim, została tylko Marian Blaisdell — ładna Marian, nadal mająca w sobie coś
dumnego i królewskiego. Mógł z nią porozmawiać o nie istniejących już rodzinach, o
roześmianych dziewczętach z dawnych lat i o wakacjach tak rozkosznych, że nie mogły
zniknąć z pamięci. Wzdrygnął się na wspomnienie niedawnego wieczoru spędzonego w
towarzystwie byłej koleżanki ze szkoły, chwalącej się, że dotrzymuje kroku nowym czasom i
cały czas mówiącej o eugenice, chromosomach i ludziach umysłowo ograniczonych. Doktor
Adam Clow dziękował gwiazdom za werandę obrośniętą winem i kobietę, która umiała
zestarzeć się z wdziękiem.
— Jeszcze nie muszę siedzieć na wózku i jeść kleików — powiedziała Babka z
zadowoleniem.
Rozmawiali o starych i nowych czasach, patrząc na księżyc wschodzący nad dobrze
znanymi im polami. Doktor Clow opowiedział jej wszystkie dowcipy, jakie pamiętał. Był
jedyną osobą na ziemi, która ośmielała się opowiadać dowcipy Babce. W końcu Babka, ta
dumna i nieprzystępna osoba, zorientowała się, że nagle zaczęła mu mówić wszystko o
Marigold, śpiącej w swoim pokoju ze łzami na rzęsach. Dziewczynka nie zainteresowała się
doktorem Clow. Był znajomym Babki i tak jak Babka z pewnością nie znał już drogi do
krainy czarów. Babka musiała komuś opowiedzieć o wszystkim. Przybycie Adama wydawało
się jej opatrznościowe. Zawsze było tak łatwo z nim rozmawiać — zawsze, aż do tej chwili.
Stwierdziła ze zdumieniem, że jest jej bardzo trudno wyznać Adamowi Clow, że zamknęła
przed Marigold Magiczne Drzwi.
— Ona nie chce wyzdrowieć — zakończyła bezradnie.
— ”Ranę ducha któż może znieść?” — zacytował Adam Clow cicho.
— Nie rozumiem — powiedziała Babka urażonym tonem. — Myślę, że byłam dla
Marigold dobra.
— A ja myślę — oświadczył Adam Clow surowo — że ona umiera z powodu złamanego
serca.
Babka już chciała powiedzieć: „Też coś”, ale umilkła. Nie mówiło się takich rzeczy do
doktorów psychologii.
— Nie sądzisz chyba, że ona rozchorowała się, bo nie może widywać tej swojej Sylwii?
Czy też wyobraża sobie, że nie może.
Doktor Clow złączył koniuszki swoich smukłych palców.
— Myślę, że potrafię długo i mądrze mówić żargonem naukowym o neurozie
spowodowanej stłumionym pragnieniem towarzyszki zabaw — powiedział. — Ale nie będę
tego robił. Poradzę ci po prostu, żebyś dała jej klucz do Magicznych Drzwi.
— Ależ, Adamie — Babka nie mogła poddać się tak łatwo. — Czy należy ją zachęcać do
tego udawania, do fałszu?
— To nie jest fałsz. Dla niej jest to prawda. Widzi rzeczy dla nas niewidzialne. Jest
królową w pięknym królestwie „Na niby”. Nie chce nikogo oszukiwać. Ma niezwykły dar
tworzenia, rozwinięty w najwyższym stopniu. Jaka szkoda, że utraci go, kiedy wyrośnie, że
będzie musiała opuścić tę cudowną krainę i żyć, tak jak my, w zwykłym świetle dnia. Czy
nigdy ci to nie przyszło do głowy, Marian?
Nie, nie przyszło. Ale… Babka westchnęła leciutko i poddała się. Doktor Clow wstał.
— Muszę iść. Siedzieliśmy za długo jak na staruszków.
— Przykro mi, że musisz iść pieszo do Harmony — powiedziała Babka. — Nasz koń nieco
kuleje i nie można go teraz zaprząc, a Horacy wyjechał, więc jego samochód…
— Nie lubię jeździć samochodem po zmroku. W samochodzie nigdy nie czuje się uroku
zapadającej miękko nocy. Chcę iść pieszo. Zachowuję dzięki temu elastyczność. Do
zobaczenia w przyszłym roku. Muszę wracać jutro do pracy. Jeżeli zrzucę „szatę ciała”,
zanim nadejdzie lato, zapamiętam nowe dowcipy i opowiem ci je w wieczności. Nie ma nic
lepszego nad starą przyjaźń, prawda, Marian? Co do Marigold — dla nas ziemia zestarzała
się, ale dziękujmy Bogu, że jest ciągle młoda i pełna czarów dla Marigold.
4
Następnego ranka po śniadaniu Babka w milczeniu położyła klucz od drzwi do sadu przy
niebieskiej miseczce Marigold. Dziewczynka podniosła oczy z niedowierzaniem.
— Babciu, czy mogę? Naprawdę?
— Tak — odpowiedziała Babka krótko. Mimo pięknych określeń Adama nie podobało jej
się, że musiała ulec tej smarkatej. W dodatku Lucyfer bezczelnie przymrużał swoje żółte oko,
jakby cała ta sprawa bardzo go rozbawiła.
Marigold stała przez chwilę nieruchomo, przemieniona. Jej twarz jaśniała. Wyglądała,
jakby spłynął na nią z nieba radosny promyk. Przeleciała przez pokój sadowy — przez
Magiczne Drzwi — przez niebieskooką trawę w sadzie, jakby Atalanta zaczarowała jej stopy.
Przeszła przez Zieloną Bramę. Zatrzymała się na moment, niemal przestraszona. A jeśli
Sylwia… Zamknęła oczy i wypowiedziała Wiersz.
5
O zmierzchu Babka stała w Magicznych Drzwiach. Za kępą świerków unosiła się blada
księżycowa poświata. Zachodni wiatr tańczył z wielkimi gałęziami śliwy. W sadzie
rozbrzmiewał od dawna nie słyszany dźwięk — śmiech Marigold, która zza Zielonej Bramy
machała Sylwii na pożegnanie.
R
OZDZIAŁ
ÓSMY
„T
O
”
1
Matka wróciła do domu z zaróżowionymi policzkami, wypoczęta i zdrowa. Marigold
natomiast jechała do Błękitnego Brzegu, gdzie miała zostać od piątku wieczorem do niedzieli.
Inaczej mówiąc — podczas weekendu, choć takie określenie nie dotarło jeszcze do
Świerkowego Obłoku. Marigold była zadowolona z kilku powodów. Najważniejszy to ten, że
spotka się z Nancy — śliczną Nancy o brązowych oczach i kasztanowych włosach. I nie tylko
ją zobaczy, ale będzie się z nią bawić jej pięknym serwisem, trzymanym w kredensie za
szklanymi drzwiami. Będzie też z nią spać przez całe dwie noce w miłym pokoiku z tapetą w
pawie, gdzie stała toaletka ozdobiona falbaną z białego muślinu. Na toaletce znajdował się
turkusowoniebieski dzbanek i miednica z rowkami na brzegu.
Będą powierzać sobie cudowne małe sekrety, których nikt na świecie oprócz nich nie
pozna. A nocą będzie niezwykle zabawnie oglądać oświetlone pociągi, które przejeżdżały
obok buchając parą i ogniem, ponieważ dom ciotki Anastazji stał w pobliżu torów
kolejowych.
Poza tym w sobotę po południu miało być przyjęcie u Lilki Johnson w domu naprzeciwko,
na które Marigold też była zaproszona, a nawet miała przygotowaną wspaniałą nową
sukienkę.
Co więcej, Błękitny Brzeg należał do czarodziejskiego obszaru „z tamtej strony Zatoki”,
gdzie o zachodzie słońca nad zamglonym wybrzeżem unosiła się poświata bladego złota. Kto
wie, może kiedyś Marigold będzie mogła zejść do Cypla Błękitnej Wody i ujrzeć to, co jest za
nim — Ukrytą Krainę, którą zawsze chciała zobaczyć. Nigdy nie ośmieliła się nikogo
zapytać, co jest za Cyplem Błękitnej Wody, ponieważ bała się, że powiedzą jej, iż są tam
tylko te same rdzawe zatoczki i przylądki co po tej stronie, i niebieska, jedwabista woda. Z
pewnością musi tam być coś więcej. Gdyby tylko można dotrzeć do tych odległych,
zamglonych przyczółków „zagubionej krainy czarów”, znanej z opowieści ciotki Marigold…
Tak długo jak Marigold nie wiedziała na pewno, że tak nie było, mogła snuć swoje cudowne
marzenia.
Ponadto chciała wymazać z pamięci starą haniebną sprawę sprzed trzech lat, kiedy tak
okropnie zachowała się u wuja Pawła. Wuj żartował z niej za każdym razem, gdy ją zobaczył,
a ciotka Flora nigdy jej naprawdę nie przebaczyła. Choć z pewnością musieli przyznać, że
gdyby była grzecznym i dobrym dzieckiem, tak jak powinna, dom Marcina Richardsa
spłonąłby, a Frank Lesley i Hilda Wright prawdopodobnie nigdy by się nie pobrali. Mimo to
Marigold wiedziała, że zachowała się nieładnie i pragnęła odkupić swą winę.
Z werandy w Świerkowym Obłoku Marigold widziała trzy domy stojące rzędem nad
Zatoką. Trzy białe punkty odległe tylko o trzy mile lotu kruka, ale całe piętnaście, kiedy
trzeba było jechać samochodem. Choć istniała też inna, wspaniała możliwość, że wuj Klon,
który wrócił właśnie z Wybrzeża, będzie już miał swoją nową motorówkę i podwiezie
Marigold w piątek wieczorem.
Środkowym, białym punktem był dom ciotki Anastazji — interesujący jak z przedziwnego
snu, w którym ciągle odkrywa się nowe zachwycające pokoje, dom z czerwonymi
flanelowymi abażurami, dom z uroczym zaniedbanym ogrodem, gdzie sękate jabłonie
pochylały się nad rabatami staromodnych kwiatów, nad gąszczem białej słodkiej i
aromatycznej koniczyny, grządkami mięty, lwich paszczy i różyczek. W ogrodzie była też
stara, pokryta trawą ścieżka, prowadząca do zarośniętych bluszczem drzwi. Och, tak, Błękitny
Brzeg był czarującym miejscem i Marigold nie mogła spać ani jeść przez tydzień, ponieważ
wyczekiwała tego weekendu.
Oczywiście nic na tym świecie nie jest doskonałe i ta róża też miała dwa czy trzy kolce.
Przede wszystkim sama ciotka Anastazja. Marigold zawsze bała się jej trochę. Ciotka nie była
właściwie ciotką, ale kuzynką. Miała tragiczną, pomarszczoną twarz, w której oprócz dużych,
ciemnych oczu nic nie pozostało z wielkiej, słynnej niegdyś piękności. Ciotka Anastazja
zawsze ubierała się na czarno i nigdy, ale to nigdy się nie uśmiechała. Marigold uważała, że
rzeczywiście nie sposób uśmiechać się tak po prostu, jeśli czyjś mąż został zabity przez
uderzenie pioruna w kilka minut po ślubie. Ale czasami zastanawiała się, czy gdyby jej się to
przytrafiło, nie musiałaby jednak uśmiechnąć się od czasu do czasu — oczywiście po wielu
latach. Tyle jest rzeczy na świecie zasługujących na uśmiech.
Poza tym ciotka Anastazja była niezwykle drobiazgowa, mimo swojego romantycznego i
tragicznego wyglądu. Jeden okruszek na dywanie wytrącał ją z równowagi na cały dzień.
Mucha na suficie przyprawiała ją o ból głowy. Jeśli ktoś zrobił plamę na obrusie, ciotka
Anastazja patrzyła tak, jakby złamał wszystkie dziesięć przykazań naraz. Marigold wiedziała,
że będzie musiała zachowywać się szczególnie przykładnie, aby nie splamić honoru rodziny.
Bardziej lubiła łagodną, miłą jak kotka kuzynkę Teresę. Teresa była siostrą ciotki Anastazji,
ale jej nikt nie nazywał ciotką. Nie miała w sobie nic z ciotki. Kiedy Anastazji nie było w
pobliżu, kuzynka Teresa potrafiła zachowywać się jak mała dziewczynka. Ale na ogół ciotka
Anastazja była w pobliżu.
Była też Beulah. Ciotka Anastazja wychowywała swe dwie prawdziwe siostrzenice: dzieci
jej zmarłej siostry, Beulah i Nancy. Lecz o ile Marigold lubiła Nancy w drugiej kolejności po
Sylwii, nie lubiła wcale Beulah. Ani trochę. W najmniejszym nawet stopniu. Beulah to podła,
złośliwa, mała jędza — myślała Marigold w głębi serca. To Beulah popchnęła ją raz
naumyślnie w gęstwinę ostów. To Beulah powiedziała, że jej Matka bardziej pragnęła mieć
chłopca. Marigold nigdy nie ośmieliła się zapytać Matki, ponieważ bała się, że to może
okazać się prawdą, ale niepokój tkwił w niej tak mocno jak niechęć do Klementyny.
2
Marigold wyruszyła ze Świerkowego Obłoku nienagannie ubrana, wioząc w torbie swoją
nową sukienkę i najlepszą nocną koszulę. Przybyła do Błękitnego Brzegu akurat na kolację,
do której natychmiast zasiedli. Ciotka Anastazja przyjęła ją uprzejmie, choć ze zwykłą sobie
lekką nutką płaczu w głosie. Kuzynka Teresa ucałowała ją i zamruczała jak kotka, Nancy
uścisnęła z całej siły, Beulah podała jej rękę z odcieniem wyższości i złożyła na jej policzku
przelotny pocałunek.
Marigold była głodna, a kolacja wyglądała bardzo apetycznie. Na eleganckich, niebieskich
talerzykach podano maliny, a kiedy ciotka Anastazja nałożyła jej wystarczająco dużo kremu,
kuzynka Teresa dołożyła go jeszcze trochę. Nancy uśmiechała się do niej radośnie i znacząco
poprzez stół, jakby chciała powiedzieć „Niech no tylko znajdziemy się w łóżku! Mam ci tyle
rzeczy do powiedzenia”.
Tak więc mimo Beulah, ciotki Anastazji i nieznośnej wręcz czystości, Marigold była
zachwycona i szczęśliwa. Zbyt szczęśliwa. Bogom to się nie podobało.
Wtedy wydarzyło się „To”.
Marigold siedziała w miejscu, gdzie na jej jasnozłote włosy i biały przedziałek padało
światło zachodzącego słońca. Nagle ciotka Anastazja pochyliła głowę, wpatrując się z
natężeniem we włosy Marigold. W jej oczach pojawił się wyraz głębokiego przerażenia.
Ciężko odetchnęła i spojrzała jeszcze raz. Potem pochyliła się ku Teresie i szepnęła jej coś do
ucha z przejęciem.
— Niemożliwe — stwierdziła kuzynka Teresa.
— Zobacz sama — powiedziała ciotka Anastazja.
Kuzynka wstała i podeszła wokół stołu do Marigold, która zaczynała pojmować, że
zdarzyło się coś zupełnie okropnego, ale nie mogła zrozumieć, co to takiego. Była tak
przejęta, że rozlała herbatę na spodeczek.
— O, Boże — jęknęła kuzynka Teresa. — Co teraz zrobimy? Co należy zrobić?
Zrobiła coś. Marigold poczuła na głowie lekkie dotknięcie. Kuzynka wybiegła z pokoju i
po chwili wróciła wyglądając tak, jakby miała zemdleć.
— Czy sądzisz, że jest tego więcej? — zapytała głucho ciotka Anastazja.
— Nie widzę nic więcej — odrzekła kuzynka. Beulah parsknęła.
Nancy nadawała znaki współczucia.
— Co się ze mną dzieje? — wykrzyknęła Marigold. Nikt nie zwracał na nią uwagi.
— Czy jest w domu gęsty grzebień? — zapytała kuzynka Teresa cichym, zawstydzonym
głosem. Ciotka Anastazja potrząsnęła głową z przekonaniem.
— Nie, nigdy nie było. Dzięki Bogu nigdy nie był potrzebny. Marigold była zupełnie
zdezorientowana. Nie ma grzebienia w Błękitnym Brzegu? Jak to, przecież jest ich tyle —
jeden w każdej sypialni i jeden w kuchni.
— Mam własny grzebień w torbie — powiedziała odważnie.
Ciotka Anastazja spojrzała na nią.
— Grzebień? Czy chcesz powiedzieć, że przysłano cię tutaj wiedząc…
— To nie ten rodzaj grzebienia — szepnęła kuzynka Teresa. — Och, Anastazjo, co my
zrobimy?
— Co zrobimy? Przede wszystkim musimy trzymać ją z daleka od Nancy i Beulah.
Zabierz ją do pokoju gościnnego, dopóki nie omówimy tej sprawy. Biegnij z Teresą, dziecko
— natychmiast. I nie zbliżaj się do łóżka. Usiądź na klęczniku przy oknie. Jeśli nie
skończyłaś kolacji, weź ze sobą kawałek tortu i ciastko.
Marigold nie chciała tortu ani ciastka. Chciała wiedzieć, co się z nią dzieje. Nie śmiała
zapytać o to ciotki Anastazji, ale na schodach z oburzeniem zapytała kuzynkę Teresę, co
zrobiła, że usunięto ją tak bezceremonialnie i pogardliwie. Marigold nie użyła tych słów, ale
tak czuła.
— Sza — powiedziała kuzynka Teresa nerwowo, jakby ściany wokół miały uszy. — Im
mniej się o „Tym” mówi, tym lepiej. Oczywiście nie uważam, że ty jesteś winna, ale to po
prostu straszne.
3
Marigold została sama w pokoju gościnnym. Upokorzona, przerażona i trochę zła.
Wszyscy Lesleyowie łatwo wpadali w gniew, a to nie był odpowiedni sposób potraktowania
gościa. Ten złośliwy wyraz twarzy Beulah, kiedy Teresa wyprowadziła ją z pokoju. Podeszła
do zamglonego lustra i zaczęła uważnie badać swoją twarz i, na ile mogła, gładko zaczesane
włosy. Nie było widać nic złego. Ale ten wyraz przerażenia w oczach ciotki Anastazji. Z
pewnością jest chora na jakąś straszną chorobę. Tak, to musi być to. Trąd to straszna choroba.
A jeśli jest naprawdę trędowata — albo ma ospę? Albo tę straszną rzecz, którą wuj Klon
lekceważąco nazywał T.B.?
Coś takiego „kursowało”, jak mówiono, w rodzinie Lesleyów.
Agata Lesley umarła na to. Coś, co było związane chyba z sercem. Ale „To” wiązało się
naturalnie z głową. Zastanawiała się, czy i kiedy okaże się, że się na to umiera. Pomyślała z
przejęciem, że jest jeszcze taka młoda, za młoda, żeby umierać. Och, trzeba natychmiast
jechać do domu, jeśli to coś strasznego. Uroczy Błękitny Brzeg stał się nagle miejscem, z
którego należało się jak najprędzej wydostać. Jak okropnie będzie się czuła biedna Matka!
Nagle Marigold zdała sobie sprawę, że ciotka Anastazja i kuzynka Teresa rozmawiają w
salonie poniżej pokoju gościnnego. W podłodze pod oknem przechodził otwór wentylacyjny.
Marigold wiedziała, że nie należy podsłuchiwać, ale czuła, że istnieją wyjątki od każdej
reguły. Musi dowiedzieć się, co dzieje się z jej głową. Położyła się na dywanie i przyłożyła
ucho do otworu. Odkryła, że słyszy wszystko dość dobrze z wyjątkiem tych fragmentów,
kiedy ciotka Anastazja zniżała głos w przypływie grozy, pozostawiając dręczące przerwy,
które mogły kryć nie wiadomo jak wstrząsające rewelacje.
— Nie możemy pozwolić, żeby poszła na przyjęcie — powiedziała ciotka Anastazja. —
Co by się stało, gdyby ktoś zobaczył to, co myśmy zobaczyły. Żadnemu z Lesleyów chyba
nic takiego się jeszcze nie przytrafiło. Och, tak. Ale tylko raz — gdy Karolina Lesley poszła
do szkoły. — Karolina Lesley nie żyła. Marigold zadrżała. Oczywiście, to jasne, że umarła na
„To”.
— I Dan — pamiętasz Dana?
— Z chłopcami to co innego,. Nawiasem mówiąc, wiesz, co się stało z Danem? — ciotka
Anastazja znów zniżyła głos. Co się stało z Danem? Marigold czuła, że dałaby wszystko,
żeby to wiedzieć.
— Taki wstyd — jęknęła kuzynka Teresa. — Trzeba będzie zgolić jej głowę do skóry.
Może mogłybyśmy kupić grzebień.
— Nie pozwolę, aby widziano jak kupuję grzebień — powiedziała ciotka Anastazja
zdecydowanie.
— Gdzie ona będzie spać? — rozważała kuzynka Teresa. — Nie możemy zawieźć jej do
domu w nocy. Może w pokoju gościnnym?
— Nie, nie tam. Nigdy już nie byłabym pewna tego łóżka. Musimy ją umieścić w pokoju
Annabeli.
— Ależ Annabela tam umarła — sprzeciwiła się kuzynka Teresa.
— Marigold o tym nie wie — powiedziała ciotka Anastazja. Ach, teraz Marigold już
wiedziała. Nie chodziło o to, ilu ludzi umarło w tym pokoju, lecz że nie będzie mogła spać u
Nancy. To było dużo większym rozczarowaniem, niż zakaz pójścia na przyjęcie.
— Była tylko jedna — powiedziała z nadzieją kuzynka Teresa.
— Z pewnością jest ich więcej — stwierdziła ciotka Anastazja ponuro. Ich! Marigold
doznała olśnienia. Zarazków, oczywiście. Tych tajemniczych, małych strasznych istot, o
których mówiła kiedyś ciotka Marigold. Była — czym? Ach tak — nosicielem zarazków.
* T.B. — tuberkuloza, gruźlica.
Zarazków, których pewnie nigdy nie będzie mogła się pozbyć. Musi pozostać wyrzutkiem na
całe życie! Groza ścięła mrozem jej twarzyczkę.
Ciotka Anastazja i kuzynka Teresa wyszły z salonu. Marigold wstała i załamana podeszła
powoli do okna, czując, że całe lata minęły od czasu, kiedy tego popołudnia wyjeżdżała z
domu szczęśliwa i beztroska, nie przypuszczając nawet, że „To” ją spotka. Z dala od portu
maleńki, samotny stateczek dryfował poza krawędź świata. W świetle zmierzchu samotna,
czerwona droga wiła się gdzieś za Błękitnym Brzegiem. Wiał czarny wiatr. Marigold zawsze
była przekonana, że wiatry mają kolory, a ten był z całą pewnością czarny. Wszystko było
czarne. Nie będzie przyjęcia — nie będzie radosnej dla ducha wymiany myśli z Nancy. Nie
będzie niczego — tylko zarazki.
4
Marigold spala — albo raczej usiłowała zasnąć w pokoju Annabeli, gdzie w suficie był
otwór o ponurym, niesamowitym wyglądzie. Nie bała się jednak ani przez chwilę. Czym były
strachy, diabły i inne rzeczy w porównaniu z grozą „Tego”. Zaczął padać deszcz — gałęzie
jodeł waliły w okna. Koce, które kuzynka Teresa położyła na łóżko, pamiętając, że noce w
czerwcu są zimne, cuchnęły naftaliną. Gdyby tak mogła leżeć we własnym łóżku, w domu, w
pachnącej pościeli. Marigold myślała, że noc nigdy się nie skończy. Rano samotnie zjadła
śniadanie przy stoliczku w kącie kuchni. Tylko raz Nancy wślizgnęła się i przytuliła do niej.
— Nie ma dla mnie znaczenia, że je masz, kocham cię tak samo jak przedtem —
oświadczyła Nancy lojalnie.
— Nancy Walker! Wyjdź stąd natychmiast — rozległ się od drzwi ostry głos Beulah. —
Ciotka Anastazja powiedziała, że nie masz się do niej zbliżać.
Nancy wyszła płacząc.
— Bardzo mi cię żal — dodała Beulah, zanim się odwróciła. Złośliwy uśmiech Beulah był
trudny do przełknięcia, a jej litość nie do zniesienia. Marigold wróciła w rozpaczy do pokoju
Annabeli, gdzie łóżko było rozebrane do sprężyn. Widziała kuzynkę Teresę kręcącą się nad
baliami w pralni. Nancy przechodziła drogą do Johnsonów, niosąc naręcza złotych i
fiolkoworóżowych irysów, aby pomóc w udekorowaniu domu przed przyjęciem.
W oddali widać było niewyraźną plamkę Świerkowego Obłoku — kochany dom. Gdyby
mogła tam być! Lecz ciotka Anastazja powiedziała, że nie może jej zawieźć, zanim nie
skończy się przyjęcie. Mgła podpełzała pod Błękitny Brzeg. Zbliżała się coraz bardziej —
ukrywając przed wzrokiem port, a potem odległy Świerkowy Obłok i cały świat. Marigold
została sama we wszechświecie ze swoją straszną, tajemniczą hańbą. W końcu opuściła ją
odwaga. Załamała się i zaczęła płakać.
Ciotka Teresa odwiozła ją do domu wieczorem. Znów wracała ze wstydem z wizyty. A
kiedy dojechały do Świerkowego Obłoku, okazało się, że Matka wyjechała. Pojechała do
Południowego Harmony, sądząc, że Marigold nie wróci wcześniej niż w niedzielę wieczorem.
Marigold czuła, że tego nie zniesie.
Kuzynka Teresa szeptała tajemniczo do Babki.
— Niemożliwe! — wykrzyknęła Babka zirytowana.
— Znalazłyśmy jedną — stwierdziła kuzynka Teresa kategorycznie. Jedną — co? Gdyby
Marigold to wiedziała!
— Tylko jedną! — ton Babki sugerował, że Anastazja zrobiła wiele zamieszania wokół
drobiazgu. Babka zrobiłaby równie wiele zamieszania, gdyby ona „To” zauważyła. Lecz
ponieważ odkrycia dokonała Anastazja, sprawa wyglądała zupełnie inaczej.
— Czy macie grzebień? — szepnęła kuzynka Teresa.
Babka skinęła wyniośle głową. Wzięła Marigold na górę do swojego pokoju i bezlitośnie
wyczesała ją grzebieniem, jakiego Marigold jeszcze nigdy nie widziała. Potem sprowadziła ją
na dół.
— Bez rezultatu — stwierdziła lakonicznie. — Sądzę, że Anastazja po prostu je sobie
wymyśliła.
— Sama „To” widziałam — powiedziała kuzynka Teresa kłótliwie. Odjechała obrażona.
Marigold usiadła niepocieszona na stopniach werandy. Nie śmiała zapytać Babki o nic. Babka
była zirytowana, a kiedy się irytowała, stawała się niedostępna. Poza tym postanowiła dać
Marigold do zrozumienia, że strasznie się skompromitowała — zrobiła coś, czego nikt z
Lesleyów nie powinien zrobić. Marigold nie miała jednak pojęcia, co takiego zrobiła i za co
była odpowiedzialna. Ach, gdyby tak Matka była już w domu!
Na szczęście przyjechała nareszcie ciotka Marigold — łagodna, czuła i wyrozumiała.
Porozmawiała z Babką.
— A więc byłaś tam, wpadłaś w tarapaty i wróciłaś — powiedziała do Marigold śmiejąc
się. — Nic nie szkodzi, najdroższa. Jak się wydaje, była tylko jedna.
— Jedna — co? — zapytała Marigold rozgorączkowana. Nie mogła po prostu znieść
dłużej tego okropnego uczucia zawieszenia i nieświadomości. — Proszę, ciociu Marigold —
proszę, wyjaśnij mi, co jest z moją głową?
Ciotka spojrzała na nią przeciągle.
— Marigold, kochany głuptasku, czy chcesz powiedzieć, że nie wiesz?
Marigold przytaknęła, wpatrując się w nią oczami jak mokre bratki.
— Muszę to wiedzieć — powiedziała z rozpaczą. Ciotka Marigold zaczęła jej wyjaśniać.
— Zdarza się to dzieciom, które chodzą do powszechnej szkoły — zakończyła
pocieszająco.
— Phi, i to wszystko? — zapytała Marigold. — Chyba złapałam ją przedwczoraj, kiedy
zamieniłam się kapeluszami z tą nową dziewczynką.
Marigold była tak szczęśliwa, że mogła krzyczeć z radości. Czy istniało kiedyś tak
wygwieżdżone niebo? Taki cudny, zamglony sierp księżyca? I tańczące światła nad portem?
Na drodze psy Lazarre’a i Phidime’a wyrażały swoje uczucia pełnym głosem. A Sylwia
czekała wśród świerkowych drzew. Dzisiaj było zbyt późno, ale pójdzie tam rano. Marigold
posłała pocałunek w kierunku wzgórza. Żadnych zarazków. Ani trądu. Ciotka Anastazja
zrobiła tyle zamieszania o taki drobiazg. Marigold pomyślała z goryczą o przyjęciu, sukni,
której nie włożyła, dwóch straconych nocach bez ukochanej Nancy.
— Ciotka Anastazja jest… — zaczęła ciotka Marigold. Nagle zamilkła. Mimo wszystko
istniała taka rzecz jak lojalność klanowa, szczególnie w obecności młodego pokolenia.
— Starą głuptaską — dokończyła Marigold słodko i wyraźnie.
R
OZDZIAŁ
DZIEWIĄTY
B
OŻE
N
ARODZENIE
U
L
ESLEYÓW
1
Do tradycji Lesleyów należało urządzanie uroczystego rodzinnego zjazdu na Boże
Narodzenie. W tym roku nadeszła kolej na Świerkowy Obłok. Po raz pierwszy Marigold
miała w tym wydarzeniu uczestniczyć w sposób świadomy i z rozkoszą tego oczekiwała.
Choć nie zdawała sobie z tego sprawy, całym sercem była członkiem Klanu i kochała
wszystkie jego niezmienne obyczaje, wierzenia, głupstwa i mądrości. Wszak były one częścią
tego interesującego świata, w którym żyła, poruszała się, istniała — świata, który nigdy nie
był dla niej nudny, ponieważ miała magiczną moc rzucania szczególnego uroku na
najzwyklejsze sprawy. Jak mówiła ciotka Marigold, dziewczynka widziała nie tylko rzeczy,
ale ich dusze.
Przygotowania trwały tygodniami i Marigold była tym zachwycona. Babka, Matka i
Salome pracowały jak niewolnice, sprzątając Świerkowy Obłok od piwnicy po strych. Ostatni
tydzień poświęcono na gotowanie. Cóż za rzeczy szykowano! Ile było ważenia, mierzenia i
mieszania! Matka uważała, że przesadzono z wystawnością, ale Babka w tym przypadku nie
liczyła kosztów.
— Widziałam, jak wiele rzeczy wychodziło z mody, ale dobry posiłek zawsze pozostanie
— powiedziała wieszczo.
Marigold drżała ze szczęścia, ponieważ pozwolono jej pomagać. Jakże zabawnie jest ubić
pianę z białek tak mocno, że można spokojnie trzymać miskę do góry dnem. Przyjemnie
wyłuskuje się pofałdowane orzechy. Babka przygotowała pełen garnek kwaśnej śmietany.
Matka zapowiedziała pieczenie pasztecików, które wnosiło się potem na stół ozdobiony
gałązkami ostrokrzewu. Musiały być gorące, bo letnie paszteciki mieszkańcy Świerkowego
Obłoku uważali za obrzydliwość. Miał być też tort z trzydziestu dwu jajek — rozrzutność, na
którą pozwalano sobie tylko przy okazji rodzinnych zjazdów. Salome upiekła całe pudło
ciasteczek, które nazywała „skocz–przynieś”, smakowitych, pulchniutkich ciasteczek z
rodzynkami, ozdobionych różowym lukrem. Marigold wiedziała do czego przeznaczone były
ciasteczka „skocz–przynieś”. Były to słodkości dla niej i dla wszystkich dzieci, które
przyjadą.
Poza tym Marigold musiała nauczyć się deklamować. Jednym z tradycyjnych zwyczajów
podczas rodzinnych zjazdów był program złożony z przemówień, pieśni i deklamacji.
Odbywało się to w salonie po obiedzie, podczas gdy gospodynie sprzątały ze stołu i zmywały
naczynia. Ciotka Marigold znalazła dla dziewczynki oryginalny fragmencik, a Matka
nauczyła ją odpowiednich gestów i modulacji głosu. Po raz pierwszy miała występować na
takiej uroczystości, więc bardzo chciała dobrze wypaść. Nie miała najmniejszych obaw, że
wszystko pójdzie jak najlepiej. Znała swój tekst tak doskonale, że mogłaby go deklamować
stojąc na głowie, a każdy gest i tak wypadłby w odpowiednim momencie. Na zakończenie
miała wykonać pełen wdzięku dyg, którego Matka starannie ją wyuczyła. Marigold była
pewna, że tym dygnięciem dobije całkowicie nieznośną Beulah.
2
W końcu nadszedł dzień uroczystego obiadu. Była sztormowa pogoda, ptasie gniazdka na
drzewach przysypał śnieg, a białe łąki roztaczały się za smutną, czarną Przystanią. Dom pełen
był jednak radości i czaru Bożego Narodzenia. Poręcze udekorowano zielenią, na oknach
wisiały szkarłatne łańcuchy. Wielki kredens zastawiono górą różnych pyszności. Matka
jeszcze ubijała krem do bananowego tortu, kuchenne palenisko wyśpiewywało piosenkę o
buku i klonie, a Salome mruczała w poczuciu swojej ważności. Nawet łóżko w pokoju
gościnnym wyglądało zbyt pięknie, aby w nim spać. Poduszki powleczono w poszewki,
ozdobione sześciocalowej szerokości koronkami zrobionymi przez Babkę szydełkiem. W
każdą poszewkę Matka zaszyła malutkie, płaskie poduszeczki z lawendą. Choinka była
obwieszona czerwonymi, złotymi i srebrnymi bombkami, tak pięknymi, jakby zrobiły je
wróżki. Wszyscy byli odświętnie ubrani — Matka w swojej brązowej aksamitnej sukni, z
długimi bursztynowymi kolczykami wspaniale kontrastującymi z bielą szyi, Babka w
najlepszej, czarnej jedwabnej sukni z cudownym, purpurowym szalem z krepy, który
owinięty w bibułkę przechowywała przez cały rok w dolnej szufladzie komody w gościnnym
pokoju, a wyjmowała tylko z racji tak wielkich uroczystości rodzinnych jak ta. Nawet Lucyfer
miał nową muszkę z purpurowego jedwabiu, co uważał za niepotrzebną próżność i burzenie
jego spokoju.
Początkowo dzień Bożego Narodzenia przebiegał dla Marigold bez zarzutu. Dostała od
wszystkich śliczne prezenty, nawet Lazarre podarował jej mysz z imitacji srebra, na grzbiecie
której znajdowała się błękitna, aksamitna poduszeczka na szpilki. W głębi duszy Marigold
uważała, że mysz jest okropna. Zwierzątko wyglądało tak, jakby nie było zupełnie zdrowe.
Ale za nic na świecie nie okazałaby tego Lazarre’owi, aby nie ranić jego uczuć. Znów
Marigold miała okazję dziękować Bogu, że ludzie nie wiedzą, co się myśli.
3
Zabawnie było obserwować przyjeżdżających gości z okna w pokoju Salome, ozdobionego
półką z roślinami doniczkowymi. Z góry zwieszały się bluszcze i petunie tworząc zieloną
zasłonę, zza której Marigold mogła patrzeć nie będąc widziana ani przyłapana przez Babkę,
uważającą podglądanie gości za rzecz całkowicie niezgodną z dobrymi manierami. Może nie
należało to do dobrych manier, ale było zbyt interesujące, aby z tego zrezygnować. Rodzina
wysiadająca z samochodów, powozów i sań — bo wszystkich tych środków lokomocji
używano — byłaby zdumiona tym, co wiedziała o niej Marigold, wciąż uważana przez
bliskich za dziecko.
Ujrzała syna wuja Piotra — Piotrusia, znanego z tego, że wlał whisky do wina swojej
cioci, przez co się upiła. Wyglądał bardzo głupio i zarazem uroczyście, zupełnie nie jak
chłopiec, który potrafi zrobić taki kawał. Ale nigdy nie wiadomo, co kto potrafi. Zjawiła się
też ciotka Katarzyna, która — jak powiedział wuj Klon — była czarownicą i zamieniała się w
nocy w szarego kota. Marigold już w to nie wierzyła, ale lubiła igrać z tą myślą. Ciotka
Katarzyna rzeczywiście wyglądała jak szary kot, w swoim szarym płaszczu obszytym szarym
futerkiem, ale jej różowa, roześmiana twarz nie przypominała twarzy czarownicy. Tylko wuj
Klon twierdził, że był to najgorszy rodzaj czarownic — takie, które wcale nie wyglądały na
czarownice.
Wuj Marek i wuj Jerzy szli razem aleją. Podczas któregoś bożonarodzeniowego przyjęcia
pokłócili się i wuj Marek pociągnął za nos wuja Jerzego. Minęły lata, zanim zaczęli znowu
rozmawiać ze sobą. Teraz byli chyba w dobrej komitywie. Z wujem Jarvisem i ciotką Marcią
przyjechała nawet daleka kuzynka, stara ciotka Kasia, ta, której pewnego razu spadł z głowy
kapelusz. Kiedyś ciotka Kasia siedziała w pierwszej ławce na galerii w starym kościele w
Harmony i przechyliła się, żeby zobaczyć, kto siedzi na dole. O mało co nie wypadła w ślad
za kapeluszem, kiedy rzuciła się rozpaczliwie, aby go złapać. Ocalił ją stary pan Lesley,
chwytając za suknię. Był to wesoły, fantazyjny kapelusz z piórami strusimi i kwiatami, i jego
lot miał dość sensacyjny przebieg: przez jakiś złośliwy przypadek kapelusz wylądował wprost
na łysej głowie starszego pana Beamisha i leżał na niej jak ulał. Beamishowie i państwo
Kasiowie — Marigold nie mogła zapamiętać, jak brzmiało nazwisko ciotki Kasi — nigdy nie
byli w dobrych stosunkach, a ten wypadek nie przyczynił się do ich poprawienia. Teraz ciotka
Kasia wyglądała dość statecznie, gdy tak kuśtykała aleją opierając się na laseczce — ale
kiedyś była z niej szalona dziewczyna, jak powiedział wuj Klon.
Przyjechała też ciocia Clo — która naprawdę była jakąś daleką ciotką, choć Marigold nie
mogła jej nigdy zidentyfikować. Nie lubiła ciotki Clo i wuj Klon też jej nie lubił; przysięgał,
że jest doprawdy zbyt brzydka, aby żyć na tym świecie.
— Jest naprawdę miła gdzieś pod skórą — powiedziała ciotka Marigold, która właśnie
czytała Kiplinga.
— Więc, na miłość boską, powiedz jej, żeby zdjęła skórę — odciął się wuj Klon.
Syn wuja Archibalda, Martin, i jego żona Jenny znani byli z okropnych awantur; ciotka
Marigold twierdziła jednak, że pomiędzy jedną awanturą a drugą kochali się tak, że
rekompensowali je sobie. Martin zatrzymał samochód przy bramie i Marigold zobaczyła, jak
obejmuje Jenny i całuje ją pod szkocką sosną. Zanim skończył się obiad, rzucali sobie
nawzajem okropne wyzwiska poprzez stół, gorsząc całą rodzinę. Marigold jednak, słuchając
tych nieprawdopodobnych epitetów; myślała o długim pocałunku pod sosną i zastanawiała
się, czy taki pocałunek nie był wart wielu niemiłych słów.
Ciotka Sybilla „zajmowała się spirytyzmem”. Marigold miała bardzo mętne pojęcie o tym,
co to jest spirytyzm, ale wydawało jej się, że ma to coś wspólnego z alkoholem.
Ciotka Sybilla nie wyglądała jednak na taką spirytystkę. Przyjechał wuj Karolek, który
śmiał się głośno na cały ogród, i Garnet Lesley, który źle skończy — jak wszyscy mówili.
Ciekawe, na czym będzie to polegało? Był także Jerzy Lesley, który miał się żenić z Marysią
Patterson. Marigold lubiła Jerzego. Chciałabym, żeby poczekał, aż dorosnę — pomyślała. —
Sądzę, że podobałabym mu się bardziej niż Marysia, bo nie ma w niej nic zabawnego. We
mnie jest tego wiele, chyba że dręczą mnie wyrzuty sumienia.
Jako kolejny pojawił się ponury wuj Jarvis z bujną, czarną brodą, który nigdy nie czytał
innej książki tylko Biblię i zawsze rozmawiał ze wszystkimi na tematy religijne już po pięciu
minutach znajomości. Dalej ciotka Honora z wykrzywioną twarzą, co musiało pewnie stać się
na skutek przeciągu, która złożyła ślub, że nigdy nie wyjdzie za mąż — zupełnie
niepotrzebnie, jak powiedział wuj Klon. Byli także: wuj Ab—diasz, z odstającymi jak klapy
wielkimi uszami i wuj Dan, który miał szklane oko i sądził, że nikt o tym nie wie. W końcu
wuj Milton z ciotką Karoliną i ciotka Nora. Trzydzieści lat temu, kiedy wuj Milton porzucił
ciotkę Norę i ożenił się z ciotką Karoliną, Nora nałożyła wdowią żałobę i poszła na wesele! A
teraz szli razem aleją, rozmawiając przyjaźnie o pogodzie i reumatyzmie. Bardzo interesująco
było patrzeć na nich, kiedy nie mogli widzieć Marigold, ale zapłaciła za tę zabawę, gdy
nadszedł czas, aby wejść do salonu i przywitać się ze wszystkimi. To była okropna próba i
Marigold schowała się za Matkę.
— Musisz nauczyć się wchodzić do pokoju nie myśląc, że wszyscy patrzą na ciebie —
powiedziała Babka.
— Ale oni patrzą — wzdrygnęła się Marigold. — Patrzą na mnie, żeby zobaczyć, ile
urosłam od ostatniego razu i jak teraz wyglądam. Ciotka Józefina powie, że nie jestem taka
wysoka na swój wiek jak Gwennie. Wiesz, że to powie.
— Nie umrzesz z tego powodu — stwierdziła Babka.
— Musisz zachowywać się jak dama — szepnęła Matka.
— Nie bądź tchórzem — powiedziała Starsza Babka z odległego sadu oświetlonego
blaskiem księżyca. To, co powiedziała Starsza Babka, podziałało. Marigold przeszła przez
próbę powitania z głową podniesioną do góry i policzkami tak purpurowymi, że nawet ciotka
Józefina uznała jej cerę za dużo lepszą. Uroczysty obiad odbywał się w pokoju sadowym i
każdy, kto spojrzał na stół, wiedział, że dobre stare czasy, gdy nikt nie troszczył się o
umiarkowane porcje, nie minęły jeszcze w Świerkowym Obłoku. Ale Marigold i inne dzieci
miały swój obiad w pokoju jadalnym.
Marigold ucieszyła się z tego. Nigdy nie lubiła jeść w pokoju sadowym, bo za bardzo
pochłaniała ją niechęć do Klementyny. Podawała im Salome, która zadbała o to, żeby każdy
miał dużo sałatki i kawałek tortu bananowego oprócz puddingu. Nawet Piotruś, który
podobno mawiał, że chciałby, aby można było zjeść dwa obiady bożonarodzeniowe naraz, był
zadowolony. Wszystko więc układało się znakomicie aż do końca obiadu, gdy zaczął się
program artystyczny w salonie. Wtedy właśnie Marigold poniosła całkowitą klęskę i nawet
cień Starszej Babki nie mógł jej pomóc.
Wstała, aby zacząć swoją deklamację — i nie mogła przypomnieć sobie ani słowa. Stała
przed tysiącem twarzy — przynajmniej tak się jej wydawało — i nie mogła sobie
przypomnieć nawet tytułu. To była wina Piotrusia, jak zaklinała się Marigold. Tuż przed tym
jak ją wywołano, szepnął do niej z tyłu: — Nie umyłaś uszu. — Marigold wiedziała, że ta
część ciała została umyta, Salome tego dopilnowała — ale mimo to była skonsternowana.
Stalą więc oszołomiona, wściekła, z gęsią skórką na całym ciele. Gdyby tylko Matka
podpowiedziała pierwszą linijkę… Marigold była pewna, że mogłaby mówić dalej, jeśliby
przypomniano jej pierwszą linijkę. Ale Matka wyszła, żeby pomóc zmywać naczynia. Piotruś
szczerzył zęby, a Beulah była rozbawiona i pełna pogardy, podczas gdy Nancy skręcała się ze
współczucia.
Marigold zamknęła oczy, rozpaczliwie próbując zapomnieć o wszystkich i zobaczyła
zdumiewające rzeczy. Broszka z kameą, należąca do ciotki Emmy i zawierająca włosy wuja
Neda, powiększyła się do gigantycznych rozmiarów, a ciotka była do niej przyczepiona; wuj
Jerzy miał nos wyciągnięty jak słoniątko; ciotka Piotrusia tańczyła, upiwszy się winem z
mlecza; ciotka Katarzyna była szara jak kot, który jechał na miotle; ciotka Kasia spadała w
ślad za swoim kapeluszem; ciotka Clo zdjęła skórę; wuj Abdiasz wyglądał jak olbrzymia para
uszu z malutką figurką pośrodku; wuj Dan mrugał do niej bez przerwy jednym, wielkim
okiem…
Oszołomiona Marigold otworzyła oczy i wróciła do rzeczywistości z tego fantastycznego
świata, w którym została zanurzona. Ciągle nie mogła jednak przypomnieć sobie pierwszej
linijki.
— No, dalej, czy ość stanęła ci w gardle? — zapytał wuj Paweł.
— Zapomniała języka w gębie — zachichotał Piotruś.
— To nie takie proste, co — powiedział wuj Karolek dobrodusznie.
Beulah zachichotała. Więcej nie można było znieść. Marigold wypadła z pokoju, pobiegła
na górę, przemknęła przez pokój Matki, zatrzasnęła drzwi i rzuciła się na łóżko, wijąc się ze
wstydu i upokorzenia.
Zaszyła się tam na całe popołudnie. Matka, Babka i Salome były zbyt zajęte, aby myśleć o
niej. Nancy szukała jej, ale nie mogła znaleźć. Marigold płakała w poduszkę i zastanawiała
się, co o niej mówią. Może byłoby dla niej pociechą, gdyby wiedziała, że wcale o niej nie
myślano. To, co dla niej było tragedią, dla nich było tylko drobnym wydarzeniem.
Gdy zapadł fioletowy i purpurowy zmierzch, goście wyjechali. Marigold leżała i słuchała
warkotu samochodów, dzwonków sań i małego, zmęczonego, samotnego jak sierota bez
matki wietrzyku, łkającego przed snem wśród winorośli — wietrzyku, który wygłupił się przy
całej rodzinie wiatrów i nie śmiał podnieść głosu wyżej niż do szeptu.
Ktoś, kto nigdy nie stracił zdolności patrzenia na świat oczami dziecka, pojawił się u
Marigold.
— Och, ciotko Marigold, przyniosłam wstyd sobie i wszystkim Lesleyom — łkała
Marigold.
— Ach nie, kochanie. Nie ma żadnego wstydu w niewielkiej tremie przed występem.
Wszyscy ją mamy. Kiedy ja po raz pierwszy próbowałam deklamować publicznie, język
przywarł mi do podniebienia i rozbeczałam się, tak, rozbeczałam się i ojciec musiał znieść
mnie z podestu. Ty przynajmniej zeszłaś na własnych nogach.
Marigold nie potrafiła przestać płakać tak od razu, ale usiadła i wytarła nos.
— Och, ciotko Marigold, naprawdę?
— Tak, naprawdę. Ojciec powiedział że, go zawiodłam, a ja odpowiedziałam, że nie
miałoby to dla mnie znaczenia, gdybym nie zawiodła samej siebie.
— I ja czuję to samo — szepnęła Marigold — i ta Beulah…
— Nie przejmuj się takimi jak Beulah. W życiu spotkasz ich wiele. Jedyne co można
zrobić, to zignorować je. Beulah, choćby próbowała przez sto lat, nie potrafiłaby wyglądać
tak słodko i ślicznie jak ty, gdy stałaś tam z tymi zdziwionymi, błękitnymi oczkami. A kiedy
je zacisnęłaś…
— Och, zobaczyłam tyle dziwnych rzeczy, ciociu Marigold! — wykrzyknęła dziewczynka
wybuchając śmiechem. Odrobina zręcznego pochlebstwa, którego użyła ciotka Marigold,
pokrzepiła ją. Beulah była rzeczywiście bardzo pospolita. Och, jak dobrze być z kimś, kto
kocha i rozumie. Nic już nie wydawało się hańbiące. Koniec z próżnym żalem. Pokaże im
następnym razem. A oto Lucyfer i Salome z talerzem ciasteczek „skocz–przynieś”.
— Zachowałam je dla ciebie — powiedziała Salome. — Piotruś postanowił je wszystkie
zjeść, ale nie dopuściłam do tego. Nie będzie już tak prędko próbował zakraść się do mojej
spiżarni.
— Sądzę, że mogę już zdjąć tę idiotyczną wstążkę — powiedział Lucyfer, którego wąsy aż
drżały z oburzenia. — Pies może nie mieć nic przeciw robieniu z niego wariata, ale kot ma na
ten temat inne zdanie..
R
OZDZIAŁ
DZIESIĄTY
P
OSTRZYŻYNY
1
— Sylwia obcięła krótko włosy — oświadczyła Marigold buntowniczo. Babka prychnęła,
jak zwykle, gdy była mowa o Sylwii — choć od dnia wizyty doktora Clowa nigdy o niej nie
wspominała, a klucz do Magicznych Drzwi był zawsze w zamku. Powiedziała tylko:
— No cóż, ty nie obetniesz włosów, więc spróbuj się z tym pogodzić. Po pewnym czasie
będziesz mi za to wdzięczna.
Marigold nie czulą się, ani nie wyglądała na szczególnie wdzięczną w tym momencie.
Wszystkie dziewczynki miały obcięte włosy; Nancy i Beulah — która śmiała się z jej
długiego „ogona” — wszystkie koleżanki w szkole, a nawet zawsze wyglądająca na
przestraszoną dziewczynka do pomocy u pani Donkin. Tymczasem ona, Marigold Lesley ze
Świerkowego Obłoku, ma być beznadziejnie staromodna, ponieważ Babka tak postanowiła.
Matka nie sprzeciwiłaby się obcięciu włosów, chociaż płakałaby z tego powodu potajemnie.
Zawsze była taka dumna z jedwabistych włosów Marigold. Ale Babka! Marigold wiedziała,
że z Babką nie wygra.
— Nie wiem, czy powinnyśmy tak zrobić — Babka zwróciła się do Matki zmieniając
temat. — Marigold nigdy przedtem nie była sama.
A jeśli coś się stanie?
— Nic się tu nigdy nie dzieje — stwierdziła Marigold pesymistycznie i niezgodnie z
prawdą. Przecież ciągle coś się zdarzało, coś pięknego i interesującego. Ale Marigold była w
złym nastroju. Nie mogła jechać z Matką, Babką i Salome na złote gody ciotki Jean,
ponieważ wnuki ciotki miały odrę. Marigold bardzo chciała zobaczyć złote gody.
— Możesz zjeść co chcesz na kolację — powiedziała Babka — ale pamiętaj, żeby nie
ruszać tortu czekoladowego. Tort jest przeznaczony na jutrzejszy podwieczorek misyjny. Nie
ścinaj moich róż z Killnarey. Chcę je postawić na stole.
— Baw się dobrze, kochane dziecko — szepnęła Matka — może zaprosisz Sylwię na
podwieczorek? W glinianym garncu w spiżarni są pączki i mnóstwo ciasteczek „skocz–
przynieś”.
Ale Marigold nie ucieszyła się. Po raz pierwszy niejasno poczuła, że Sylwia, jej
wyczarowana towarzyszka zabaw od trzech, przepełnionych marzeniami lat, niezupełnie ją
zadowala.
— Chyba chciałabym mieć prawdziwą przyjaciółkę — powiedziała stojąc przy bramie i
patrząc, jak Babka, Matka i Salome odjeżdżają drogą, ciasno usadowione w powozie.
Marigold wiedziała, że biedna Matka musiała siedzieć jak na rozżarzonych węglach na
samym brzegu ławeczki.
2
Być może dzień był naprawdę Czarodziejski. Może Czarownica z Endor siedząc na słupie
od bramy wymyśliła jakieś czary. Kto wie? W każdym razie, gdy Marigold obróciła się, aby
popatrzeć na drugą ze ścieżek, wiodącą wzdłuż portowego wybrzeża do wielkiego Letniego
Hotelu na wydmach, ujrzała, że tuż za jej plecami stoi ta upragniona dziewczynka i uśmiecha
się.
Marigold patrzyła zdumiona. Nigdy nie widziała jej przedtem, ani też nikogo podobnego
do niej. Nieznajoma była mniej więcej w wieku Marigold, być może o rok starsza. Miała
delikatne rysy, szerokie, czerwone usta, wąskie, podłużne, zielone oczy i cienkie czarne brwi
jak skrzydła. Na głowie nic nie nosiła, a włosy miała czarne z odcieniem błękitu. Była
prześlicznie ostrzyżona, co Marigold natychmiast zauważyła z westchnieniem. Ubrana była w
dziwną, elegancką zieloną sukienkę, haftowaną gdzieniegdzie czerwienią. Ręce miała
wspaniałe, szczupłe, bardzo piękne i bardzo białe. Marigold bezwiednie spojrzała na własne
opalone łapki — i poczuła się zawstydzona. Ale nieznajoma” miała odkryte kolana. Marigold
nigdy nie widziała takiej mody i była równie zgorszona, jak byłaby Babka na jej miejscu.
Kim mogła być ta dziewczynka? Pojawiła się tak nagle, w tak przedziwny sposób. Różniła
się całkowicie od dziewczynek z Harmony.
— Kim jesteś? — zapytała Marigold, zanim zorientowała się, że takie pytanie jest
przejawem złych manier.
Nieznajoma uśmiechnęła się szeroko: — Jestem sobą — powiedziała.
Marigold odwróciła się wyniośle. Lesleyówna ze Świerkowego Obłoku nie będzie
przedmiotem kpin żadnej małej przybłędy.
Ale dziewczynka w zieleni zawirowała na paluszkach i znów znalazła się przed Marigold.
— Jestem księżniczka Warwara — powiedziała. — Mieszkam tam w hotelu z ciotką Klarą.
Mój wuj jest księciem Cavendish i Gubernatorem Kanady. Przybył z wizytą na Wyspę i dziś
wszyscy pojechali do Cavendish, które zostało nazwane imieniem mojego pradziadka.
Wszyscy z wyjątkiem ciotki Klary i mnie. Boli ją głowa, a mnie nie chcieli wziąć, bo w
Cavendish panuje odrą. Byłam taka wściekła, że uciekłam. Chcę, żeby ciotka Klara porządnie
się wystraszyła. Jest delikatna » i wytworna jak kotka, ale cóż z niej za nieznośny tyran. Ma
mnie ciągle na oku. Kiedy położyła się do łóżka z powodu bólu głowy, a Olga jej usługiwała,
wyśliznęłam się po prostu z hotelu. Zamierzam choć przez jeden dzień robić to, co chcę. Mam
dość ciągłej opieki. No, o co chodzi? — Bujasz! — powiedziała Marigold. — Nie jesteś
księżniczką. Nie ma księżniczek na Wyspie Księcia Edwarda. Gdybyś była księżniczką, nie
byłabyś tak ubrana.
Warwara zaśmiała się. Było w jej śmiechu coś, co sprawiało, że także chciało się śmiać.
Marigold z trudnością powstrzymała się od uśmiechu. Postanowiła jednak być poważna. Nie
można się śmiać, gdy ktoś próbuje nabrać cię na takie bajki.
Na pewno jest Amerykanką z hotelu — pomyślała Marigold. Z pewnością chce się
zabawić nabieraniem głupiutkiej mieszkanki Wyspy. Ale to jej się nie uda! Księżniczka z
gołymi kolanami! Jak dzieci Lazarre’a.
— A jak według ciebie powinna być ubrana księżniczka? — zapytała Warwara. — W
koronę i aksamitną suknię?! Jesteś głupia. Jestem księżniczką. Mój ojciec był Księciem Rosji
i został zabity podczas rewolucji. Matka jest Angielką. Jest siostrą księcia. Mieszkamy teraz
w Anglii, ale przyjechałam do Kanady z ciotką Klarą, żeby odwiedzić wuja.
— Sama potrafię nieźle wymyślać różne rzeczy — powiedziała Marigold. Miała ochotę
opowiedzieć tej dziewczynce o Sylwii. Warwara wzruszyła ramionami.
— No dobrze. Nie musisz mi wierzyć, jeśli nie chcesz. Chciałabym tylko znaleźć kogoś, z
kim mogłabym się pobawić. Myślę, że z tobą będzie mi przyjemnie. Jak się nazywasz?
— Marigold Lesley.
— Ile masz lat?
— Dziesięć. A ty? — Marigold zdecydowała, że ona też powinna zadać jakieś pytanie.
— Och, jestem w odpowiednim wieku. Szybko, zaproś mnie do środka. Chcę zobaczyć,
jak mieszkasz. Czy twoja mama pozwoli nam bawić się razem?
— Matka i Babka pojechały na złote gody ciotki Jean — wyjaśniła Marigold. — Salome
również została zaproszona, ponieważ jej matka była przyjaciółką ciotki Jean. A więc jestem
zupełnie sama.
Nieznajoma nagle zarzuciła Marigold ręce na szyję i pocałowała ją gwałtownie w oba
policzki.
— Wspaniale! Bawmy się, dobrze? Bądźmy tak niegrzeczne, jak nam się spodoba. Wiesz,
kocham cię. Jesteś taka ładna. Ładniejsza ode mnie — a ja jestem najładniejszą księżniczką
wśród moich rówieśników w Europie.
Marigold była wstrząśnięta. Małe dziewczynki nie powinny mówić takich rzeczy. Nawet
jeśli czasami się tak myśli — czasami, kiedy ma się na sobie niebieską sukienkę — nie
powinno się tego mówić głośno. Ale Warwara mówiła dalej.
— Z tymi lśniącymi złotymi włosami z przedziałkiem wyglądasz jak święta na witrażu.
Ale dlaczego nie masz ostrzyżonych włosów?
— Babka mi nie pozwala.
— Zetnij je sama.
— Nie znasz Babki… — westchnęła Marigold.
Nie potrafiła powiedzieć, czy podoba jej się to roześmiane, prowokujące stworzenie, czy
nie. Ale uważała, że dziewczynka jest interesująca — o tak, była bardzo interesująca.
Zdarzyło się więc coś naprawdę niezwykłego. Czy ma opowiedzieć jej o Sylwii? I
zaprowadzić na wzgórze? Nie, na razie nie — jeszcze nie teraz. Pokaże jej najpierw miejsce
do zabawy w dom wśród krzaków porzeczek.
— Cóż za wspaniałe miejsce! — wykrzyknęła Warwara. — Ale jak bawisz się tu zupełnie
sama?
— Udaję, że jestem Lady Gloriana Fitzgerald, siedzę w salonie i mówię służącej, co ma
robić.
— Och, pozwól, że będę twoją służącą. To musi być takie zabawne. No, powiedz mi, co
mam robić. Czy zamieść podłogę?
Marigold nie miała kłopotu ze wskazaniem Warwarze, co ma robić. Pokaże tej Jankesce,
która uważała, że Marigold jest tak niemądra, żeby uwierzyć w każdą bajkę, jaką się jej
opowiada. Pokaże jej, kto to jest Marigold Lesley ze Świerkowego Obłoku.
3
Przez pewien czas świetnie się bawiły. Kiedy miały dosyć, poszły obejrzeć świnie —
Warwara uważała, że to „bardzo zabawne zwierzęta”, a potem zbierały maliny w gąszczu za
chlewem. Warwara opowiadała cudowne historie. Ona jest świetna w zmyślaniu, pomyślała
Marigold. Nagle odkryły, że ich ubrania pokryte są czepliwymi kłaczkami, co było
zdecydowanie nieprzyjemne.
— Co byś pomyślała, gdybym powiedziała „psiakrew” — zapytała nagle Warwara.
Marigold nie powiedziała, co pomyślałaby, ale miała to wypisane na twarzy.
— No dobrze, nie powiem — zdecydowała Warwara. — Powiem po prostu „psiakość”
tym samym tonem i też poczuję się lepiej. Co to za jagody? Zjedz trochę, a jeśli nie umrzesz,
to ja też zjem kilka. Wiesz, są takie jagody, które sprawiają, że po ich zjedzeniu możesz
zobaczyć wróżki i rozmawiać z nimi. Szukam ich przez całe życie.
— To nie są żadne jagody wróżek. Są trujące — stwierdziła Marigold. — Zjadłam kiedyś
parę i okropnie zachorowałam. Pastor modlił się za mnie w kościele — zakończyła z
poczuciem wyższości.
— Kiedy ja chorowałam, modlił się za mnie arcybiskup Canterbury — oświadczyła
Warwara.
Marigold żałowała, że nie zrobiła swojego pastora co najmniej moderatorem
Zgromadzenia Generalnego.
— Chodź, usiądziemy na ławce w sadzie i powyjmujemy te kłaczki z ubrań —
zaproponowała Warwara. — I zagrajmy podczas tego w „Widzę przed mymi oczami”.
Wygrywa ten, kto zobaczy najcudowniejsze rzeczy. Widzę chińskiego kota z diamentowymi
wąsami przechodzącego przez trawnik.
— Widzę skrzydlatego niedźwiedzia — powiedziała Marigold przekonana, że potrafi
widzieć równie cudowne rzeczy, jak jakaś amerykańska dziewczynka usiłująca podawać się
za księżniczkę.
— Widzę pięć aniołów siedzących na jabłoni.
— Widzę trzy małe szare małpki na powykręcanym konarze, a nad nimi wschodzą cztery
księżyce.
Warwara zmarszczyła swoje czarne brwi. Nie lubiła, gdy ktoś widział więcej od niej.
— Widzę diabła przykucniętego w twoim ogrodzie, z ogonem zawiniętym ponad głową.
Marigold była zła. Czuła, że nie może zobaczyć nic bardziej niezwykłego.
— Nie widzisz! — wykrzyknęła. — Ta… ta osoba nigdy nie przychodzi do naszego
ogrodu!
Warwara zaśmiała się lekceważąco.
— Byłoby to o wiele bardziej interesujące miejsce, gdyby przychodziła. Czy wiesz —
zwierzyła się — że modlę się za niego co wieczór?
— Za niego! Modlisz się!
— Tak. Żal mi go. Nie zawsze był diabłem, jak wiesz. Gdyby zawsze był, nie robiłoby mu
to różnicy. Musi mieć takie okresy, kiedy czuje straszną tęsknotę i żałuje, że nie jest już
aniołem. No, wyjęłyśmy już wszystkie kłaczki. Co będziemy teraz robić?
Marigold znów pomyślała o tym, żeby przedstawić jej Sylwię. I znów z jakiegoś
tajemniczego powodu odłożyła to na później.
— Urządzimy strzelanie ziemniaczanymi kulkami. To świetna zabawa.
— Nie wiem, jak się strzela ziemniaczanymi kulkami. Co to są ziemniaczane kulki?
— Pokażę ci — są to maluteńkie owoce, zielone jak jabłuszka. Nabijasz jedną na czubek
cieniutkiej długiej witki i kręcisz wkoło — w ten sposób — a kulka leci w powietrzu całe
mile. Wczoraj wieczorem jedna z nich uderzyła Lazarre’a w twarz. O rany, ale był zły.
— Kto to jest Lazarre?
— Nasz francuski najemny robotnik.
— Ile macie służby?
— Tylko Lazarre’a. Salome nie jest tak naprawdę służącą. Jest naszą krewną.
— My mieliśmy pięćdziesięciu przed rewolucją — powiedziała Warwara. — I ośmiu
ogrodników. Nasze grunty były cudowne. Prawie już ich nie pamiętam. Ziemie wuja też są
wspaniale. Ale podoba mi się twój ogródek i domek z krzaków porzeczek. Czy to nie
zabawne siedzieć i jeść porzeczki ze ścian własnego domu? No, pokaż te ziemniaczane kulki.
— Są tam, na polu pana Donkina. Musimy pójść w górę sadu wzdłuż płotu i…
— Dlaczego nie pójść na przełaj? — zapytała Warwara machając ręką w kierunku
gęstwiny zielonego owsa na polu pana Donkina.
— Nie ma tu ścieżki — powiedziała Marigold.
— Zrobimy ścieżkę — zdecydowała Warwara i zrobiła. Przez sam środek owsa. Marigold
poszła za nią, choć wiedziała, że nie powinna, i modliła się, żeby Donkin ich nie zauważył.
Warwara uznała strzelanie ziemniaczanymi kulkami za najlepszy sport na świecie. W
ferworze zabawy wśród krzaczków ziemniaków przewróciła się pół tuzina razy na gliniastej
ziemi, mokrej po porannym deszczu, i doprowadziła sukienkę do opłakanego stanu. Twarz i
ręce miała umazane sokiem z kulek i wyglądała bardziej na żebraczkę niż księżniczkę.
— Nigdy jeszcze nie byłam naprawdę brudna. To miłe — powiedziała z zadowoleniem.
4
Warwara uparła się, że pomoże Marigold przygotować kolację, choć Marigold wolała
zrobić to sama. Goście nie pomagali w przygotowaniu kolacji w Świerkowym Obłoku.
Warwara postanowiła jednak postawić na swoim i tak zrobiła. Pomogła nakrywać do stołu.
— Ta filiżanka jest taka sama jak ta, której używała ciotka Klara. Jej mąż kiedyś w
napadzie złości odgryzł kawałek.
Już ten fakt wystarczał, aby utwierdzić Marigold w przekonaniu, że Warwara nie była
księżniczką. Wujowie księżniczek nie mogli robić takich rzeczy. Oczywiście Phidime raz to
zrobił — odgryzł kawałek cennej szklanki z rżniętego szkła, należącej do jego żony. Jedynej
takiej szklanki, jaką miała.
Warwara poszła nawet z Marigold do gościnnego pokoju, aby przynieść ciasto owocowe.
Marigold zdecydowała, że musi ukroić trochę ciasta owocowego dla gościa. Babka zawsze
tak robiła. Ciasto było przechowywane w pudle pod łóżkiem w gościnnym pokoju —
eleganckim, czystym, przerażającym pokoju, gdzie umarło tylu ludzi. Trzymano tam zawsze
ciasto owocowe, gdy dzieci Babki były małe, a pokój gościnny był jedynym miejscem, gdzie
nie ośmielały się myszkować.
— Och! — pisnęła Warwara. — Czy to jest pierzyna? Prawdziwa pierzyna?
— Tak.
Jednym dzikim susem Warwara znalazła się na samym środku łóżka, wykonując w
zachwycie skoki na sławnej, szydełkowej kapie Babki.
— Zawsze chciałam zobaczyć, jak wygląda pierzyna. Myślałam, że nie ma ich już na
świecie.
Marigold była przerażona. Święte łóżko w pokoju gościnnym! Co na to powie Babka!
— Wszyscy nieżyjący członkowie naszej rodziny z wyjątkiem Starszej Babki umarli na
tym łóżku — powiedziała.
Warwara zbladła i szybko zsunęła się na podłogę.
— Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym, zanim wskoczyłam na nie, ty szczeniaku! —
krzyknęła podniecona.
— Nie jestem szczeniakiem — powiedziała Marigold.
— Oczywiście, że nie. — Tu nastąpił dziki uścisk i pocałunek. Marigold poczuła się tym
nieco wytrącona z równowagi. Lesleyowie nie byli tacy wylewni.
Gdy tylko Warwara zobaczyła w spiżarni tort czekoladowy, postanowiła zjeść go na
kolację. Natychmiast.
— Nie możemy tego zrobić — rzekła Marigold. — Babka powiedziała, że nie wolno mi go
ruszać.
Warwara tupnęła nogą.
— Nie dbam o to, co powiedziała twoja Babka. Zjem go. Uwielbiam tort czekoladowy.
Nigdy nie pozwalają mi zjeść więcej niż dwa małe kawałki. Postaw natychmiast ten tort na
stole.
— Nie będziemy jadły tortu — oświadczyła Marigold. Nie było nikogo, kto by to
spostrzegł, ale wyglądała w tej chwili jak miniatura Babki. — Jest ciasto z owocami, placek
daktylowy i ciasteczka „skocz–przynieś”.
— Nie chcę twoich ciasteczek „skocz i jak tam je zwą”. Pytam po raz ostatni, czy
będziemy jadły tort?
— Odpowiadam po raz ostatni, że nie. Warwara zacisnęła pięści.
— Gdybym była moją babką, rozkazałabym cię zachłostać na śmierć.
— Na miejscu mojej Babki przełożyłabym cię przez kolano i dała porządnego klapsa —
powiedziała Marigold nieustraszenie. Warwara natychmiast stalą się spokojna, kamiennie
spokojna.
— Jeśli nie pozwolisz mi zjeść tortu czekoladowego na kolację, wejdę na dach tego, co
nazywasz spichlerzem na jabłka i zeskoczę z niego.
— Nie przestraszysz mnie — powiedziała Marigold lekceważąco. Warwara obróciła się
bez słowa i wymaszerowała z pokoju. Marigold nieco zaniepokojona poszła za nią. To pewne,
że ona tylko tak mówiła. Nie zrobi tego. Przecież zabiłaby się. Nawet ta dzika istota nie
mogła zrobić czegoś podobnego.
Warwara wbiegła lekko po drabinie na górę. W następnej sekundzie była na płaskim
szczycie dachu.
— No, a teraz pozwolisz mi zjeść tort? — krzyknęła.
— Nie — odpowiedziała Marigold stanowczo.
Warwara skoczyła. Marigold wrzasnęła. Przerażona zamknęła oczy i zaraz otworzyła je,
spodziewając się zobaczyć Warwarę martwą i pogruchotaną na kamiennej ścieżce. Zobaczyła
natomiast Warwarę wrzeszczącą i wiszącą na sośnie w pobliżu spichlerza. Jej sukienka
zahaczyła o kikut obciętego konara.
Marigold podbiegła do niej odrętwiała ze strachu.
— Och, możesz zjeść tort czekoladowy, możesz zjeść cokolwiek chcesz.
— Jak mam stąd zejść? — jęknęła Warwara, której gniew i zdecydowanie wyparowały
pomiędzy niebem a ziemią.
— Przyniosę drabinę. Myślę, że uda ci się jej dosięgnąć — dyszała Marigold.
Dzięki drabinie Warwarze udało się odczepić, choć żałośnie rozdarła sobie sukienkę.
— Zawsze robię to, co zapowiadam — zauważyła chłodno.
— Spójrz tylko na swoją sukienkę — wzdrygnęła się Marigold.
— Jestem ważniejsza od mojej sukienki — powiedziała Warwara wyniośle.
Wracając do spiżarni Marigold drżała na całym ciele. Gdyby tak Warwara upadła na
kamienie. Babka mówiła, że te dziewczyny ze Stanów są zdolne do wszystkiego. Marigold
przekonała się, że to prawda.
— Popatrz tylko, jak pięknie udekorowałam stół — powiedziała Warwara z dumą.
Marigold spojrzała. Róże Babki zostały ułożone w dużym zielonym koszyku. Tak, było to
zrobione artystycznie. Warwara z pewnością miała talent.
— Babka nie pozwoliła mi ścinać żadnej z tych róż — jęknęła Marigold.
— Przecież tego nie zrobiłaś, kochany osiołku, prawda? Powiedz jej, że ja to zrobiłam.
5
Prawdziwa kłótnia nastąpiła dopiero po kolacji. Przy jedzeniu dziewczęta bawiły się
bardzo wesoło. Warwara była taka zabawna i interesująca i mówiła takie straszne rzeczy o
portrecie królowej Wiktorii wiszącym na ścianie w jadalni.
— Ona wygląda zupełnie jak czyjaś stara kucharka w koronkowej firance na głowie.
Była to okropna litografia, sprzedawana niegdyś jako dodatek do montrealskiej gazety i
oprawiona w setkach domów na całej lojalnej Wyspie. Przedstawiała dobrą królową z szeroką
błękitną szarfą na piersiach i koroną pełną diamentów. Najmniejszy z nich był wielki jak
włoski orzech. Koronkowa zasłona, o której była wcześniej mowa, opadała z korony na twarz
i gorset królowej, a tam, gdzie jej nie było, widniały diamenty — w uszach, na szyi i piersi, na
dłoniach i ramionach! Marigold zawsze była tego samego co Warwara zdania o tym portrecie
i raz wyraziła to głośno. Tylko raz. Babka spojrzała na nią, jakby dokonała obrazy majestatu i
powiedziała:
— To jest królowa Wiktoria — tak jakby Marigold o tym nie wiedziała.
Lecz Marigold nie mogła pozwolić, aby jakaś dziewczyna ze Stanów przyjeżdżała tu
wyśmiewać się z królewskiej rodziny.
— Nie uważam, żebyś mogła tak mówić o naszej królowej — powiedziała wyniośle.
— Głuptasku, ona była ciotką mojej matki — odparła Warwara. — Matka pamięta ją
dobrze. Nie była wcale ładna, ale jestem pewna, że nie wyglądała w ten sposób. Jeśli twoje
wyobrażenia o sukniach księżniczek stąd się biorą, to nie dziwię się, że nie uważasz mnie za
księżniczkę. Marigold, ten tort jest po prostu wyśmienity.
Warwara zjadła już prawie połowę tortu i chwaliła jego smak przy każdym kolejnym
kawałku. Cóż, pomyślała Marigold z rezygnacją, z pewnością kuchnia Świerkowego Obłoku
była dobra dla każdego, nawet dla księżniczki, za jaką podawała się Warwara. W każdym
razie Warwara była miła. Dawała się lubić. Marigold postanowiła, że po umyciu naczyń
przeprowadzi Warwarę przez Magiczne Drzwi i Zieloną Bramę i przedstawi ją Sylwii.
Kiedy jednak zmyła naczynia i weszła do ogrodu, zobaczyła, że Warwara dręczy ropuchę
— jej własną, ulubioną ropuchę, która mieszkała pod krzakiem żółtej róży i rozpoznawała ją.
Marigold była pewna, że ropucha ją rozpoznawała! Tymczasem ta nieznośna dziewczyna
trącała ją ostrym patykiem, co musiało okropnie boleć.
— Przestań natychmiast! — krzyknęła.
— Nie przestanę, to jest zabawne — odparła Warwara. — Zamierzam ją zabić. Będę ją
trącać, aż zdechnie.
Marigold rzuciła się naprzód i wyrwała kij z ręki Warwary. Połamała go na trzy części i
stawiła czoło nieproszonemu gościowi z prawdziwie lesleyowskim gniewem.
— Nie pozwolę krzywdzić mojej ropuchy — powiedziała z godnością. — Nic mnie nie
obchodzą twoje groźby, ani trochę. Możesz zeskoczyć z dachu spichlerza albo skoczyć do
studni, albo do morza, ale nie wolno ci zabić mojej ropuchy, panno Księżniczko!
Nie sposób oddać na piśmie całej porcji drwiny, jaką Marigold zdołała pomieścić w słowie
„Księżniczka”. Warwara natychmiast wpadła w najstraszliwszy gniew. Była niemal podobna
do zwierzęcia w tej furii. Miała wyszczerzone zęby i rozszerzone źrenice. Wydawało się
nawet, że jeżą się jej włosy.
— Świnia! Wesz! Pchła! — warknęła. — Kretynka! Bestia! — Och, cóż za jad udało jej
się wsączyć w te epitety. — Koń by się uśmiał! Beksa! Smarkula!
Marigold rzeczywiście płakała, ale z wściekłości. Rosyjska księżniczka, prawdziwa czy też
nie, nie miała monopolu na złość.
— Masz małpią twarz! — krzyknęła Marigold.
— Wyrwę ci uszy z korzeniami — powiedziała Warwara ze straszliwą, rozmyślną
demonicznością. Rzuciła się na Marigold, pociągnęła ją za włosy i uderzyła w twarz.
Marigold nie została tak potraktowana nigdy w życiu. Ona, Marigold Lesley! Sięgnęła ręką na
oślep, trafiła na nos Warwary i nagle z całej siły wykręciła go. Warwara zawyła potężnie i
wyrwała się.
— Ty — ty myślisz, że możesz mnie tak traktować — mnie?
— Czyż tego nie zrobiłam? — powiedziała Marigold tryumfalnie. Warwara rozejrzała się.
Na ławce leżały ogrodowe nożyce Babki.
Rzuciła się na nie z diabelskim wrzaskiem. Zanim Marigold zdołała ruszyć się albo uciec,
nastąpił gwałtowny, okrutny szczęk — jeszcze jeden — i dwa jasnozłote warkocze zwisały
bezwładnie w pięknej rączce Warwary.
— Och! — krzyknęła Marigold, przytykając ręce do ostrzyżonej głowy.
Nagle Warwara roześmiała się. Jej krótkie szaleństwo minęło. Upuściła nożyce oraz złote
sploty i zarzuciła Marigold ręce na szyję.
— Pocałujmy się i pogódźmy. Niech taki drobiazg nie zepsuje nam całego dnia. Powiedz,
że mi przebaczasz, najdroższa.
„Najdroższa” powiedziała w oszołomieniu „przebaczam”. Nie chciała tego zrobić, ale
zrobiła. Ta szalona dziewczyna, skłonna do śmiechu i żartów, miała setki wad, ale jedną
wielką zaletę — urok. Musiało się jej zawsze wszystko wybaczyć.
Marigold mimo obciętych włosów była niemal zadowolona, kiedy zobaczyła Babkę i
Matkę zajeżdżające na podwórko.
— Jak to! Co też…? — zaczęła Babka, wpatrując się w głowę Marigold.
— Ja to zrobiłam — wtrąciła się odważnie oberwana, zarumieniona, powalana sokiem
Warwara. — Nie powinna pani jej za to winić. To wszystko moja sprawka. Zrobiłam to, bo
byłam wściekła, ale teraz jestem zadowolona. Będzie pani musiała pozwolić jej przyzwoicie
się ostrzyc. To ja zjadłam tort czekoladowy i zerwałam róże i skakałam po pierzynie. Nie
powinna się pani na nią gniewać. Proszę o tym pamiętać.
Znając temperament Babki, można by powiedzieć, że księżniczka Warwara uniknęła
największego niebezpieczeństwa w swoim książęcym życiu.
— Kim jesteś? — zapytała Babka.
Warwara powiedziała to samo, co wcześniej usłyszała Marigold, z tą różnicą, że jej
uwierzono. Babka wiedziała o wizycie wicekróla na Wyspie Księcia Edwarda i widziała
fotografię Warwary w „Patriocie” wydawanym w Charlottetown. Babka zacisnęła usta. Nie
można, rzecz jasna, zrugać ciotecznej wnuczki Królowej Wiktorii i córki Rosyjskiego
Księcia. Nie można. Ale gdyby tylko można było!
Przy bramie zatrzymał się samochód. Młody człowiek i starsza dama wysiedli z niego i
podeszli ścieżką pod dom. Wspaniała, wysoka, stateczna dama z brylantami migającymi na
palcach, śnieżnobiałymi włosami, podłużną twarzą i długim nosem. Z pewnością nigdy nie
była piękna, ale to nie miało znaczenia.
— To ciotka Klara i lord Percy — szepnęła Warwara do Marigold. — Jest wściekła, a nie
brak jej krzepy! Ale dostanę w skórę!
Marigold znieruchomiała w przerażeniu. Ogarnęło ją straszliwe przeświadczenie, że
Warwara była księżniczką, tak jak twierdziła. A ona pociągnęła ją za nos! ‘
Wspaniała, wielka dama przeszła obok Warwary nie patrząc nawet na nią, nie patrząc w
gruncie rzeczy na nic. Czuło się jednak, że widziała wszystko i oceniła całą sytuację łącznie z
zabłoconymi, zwisającymi strzępami sukienki i brudną twarzą Warwary.
— Przykro mi — powiedziała do Babki — że moja niegrzeczna, zbiegła siostrzenica
sprawiła pani taki kłopot.
— Nie sprawiła żadnego kłopotu — odpowiedziała Babka łaskawie, jak jedna królowa
drugiej. — Przykro mi, że nie było mnie w domu tego popołudnia — dodała, łącząc poniekąd
prawdę z uprzejmością.
Dama zwróciła się do Warwary.
— Chodź, moja droga — rzekła łagodnie i słodko.
Warwara przez chwilę nie zwracała na nią uwagi. Przebiegła obok niej i gwałtownie objęła
Marigold.
— Gdybyś była z cukru, zjadłabym cię. Obiecaj, że będziesz mnie zawsze kochała, nawet
jeśli już się nigdy nie zobaczymy. Obiecaj — tak długo jak będzie rosła trawa i płynęła woda.
Obiecaj.
— Będę, och, będę — westchnęła Marigold szczerze. Dziwne, ale mimo wszystko czuła,
że kochała i będzie kochała Warwarę.
— Tak dobrze się dzisiaj bawiłam — powiedziała Warwara. — Tego nie mogą mi
odebrać. Nie chciałam naprawdę zabić twojej ropuchy. I masz ścięte włosy. Możesz mnie i
Panu Bogu za to podziękować.
Tanecznym krokiem podeszła do bramy, ignorując lady Klarę, ale przesyłając Babce
pocałunek.
— Śmiej się Marigold, śmiej — zawołała władczo, gdy była przy samochodzie. — Lubię,
jak ludzie się śmieją, gdy odjeżdżam.
Marigold zdobyła się na coś w rodzaju uśmiechu, po czym Warwara na oczach wszystkich
wykonała dwa fikołki i wskoczyła na tylne siedzenie. Lord Percy uśmiechnął się do Matki,
która była śliczną kobietą.
— Niepoprawny diabełek — stwierdził.
6
— Myślę — powiedziała Babka wysłuchawszy całej opowieści — że księżniczki są raczej
zbyt wyczerpującymi towarzyszkami zabaw. Być może rzeczywiście twoja wymyślona
Sylwia jest lepszą koleżanką.
Marigold też tak uważała. Szczęśliwa przebiegła przez senny, spokojny sad na spotkanie
zmierzchu, wypełzającego ze świerkowego gaju. Z powrotem do Sylwii, swojej utkanej ze
światła gwiazd i księżycowej mgły towarzyszki, która nie ciągnęła za włosy i nie wymierzała
policzków, ani nie prowokowała do tego, do Sylwii czekającej na nią wśród cieni za Zieloną
Bramą. Znów była z niej zupełnie zadowolona. Bo, tak jak powiedziała Babka, księżniczki
były zbyt — zbyt — jak to było? No, w każdym razie: zbyt.
Cieszyła się, że nie powiedziała jej o Sylwii, że nie pokazała jej kochanych, malutkich,
tłuściutkich kotków w spichlerzu na jabłka. Może Warwara trzymałaby je za ogonki łebkami
w dół? Choć czuła, że nigdy nie zapomni księżniczki Warwary — atmosfery, którą
roztaczała, czaru jej wesołości i jej gniewu — w głębi duszy pojawił się dziwny, dokuczliwy
żal.
Kiedyś bawiła się, wyobrażając sobie, że księżniczka wpadła do niej na podwieczorek. I to
się wydarzyło — a ona o tym nie wiedziała. Poza tym Warwara w niczym nie przypominała
księżniczki.
Ten sposób, w jaki pochłaniała kolację! Marigold była uboższa o utracone złudzenia.
Tymczasem w Świerkowym Obłoku Matka chowała złote warkocze Marigold i opłakiwała
je. Mimo późnej pory Babka z zaciętym wyrazem twarzy nakładała fartuch, aby upiec
następny tort czekoladowy. Salome liczyła ciasteczka „skocz–przynieś” i zastanawiała się, jak
dwoje dzieci mogło tyle ich zjeść w ciągu jednego popołudnia. Marigold nigdy nie miała
wielkiego apetytu.
Założę się, że księżniczkę będzie dziś w nocy bolał brzuch, nawet jeżeli nigdy jej się to nie
przydarzyło — pomyślała mściwie. Lucyfer i Czarownica z Endor omawiali irytujące zmiany
w świecie, siedząc pod ławką na bańki z mlekiem.
— Wierz mi — powiedział Lucyfer — nie ma już na świecie takich księżniczek, jak kiedyś
bywały.
R
OZDZIAŁ
JEDENASTY
W
ZÓR
DOSKONAŁOŚCI
1
Marigold nie cierpiała tylko jednej osoby na świecie — poza Klementyną, o której nie
można było jednak powiedzieć, że jest na świecie. Osobą tą była Gwendolina Vincent Lesley
— zanotowana tak na kartach rodzinnej Biblii i nazywana w ten sposób przez ciotkę Józefinę.
Dla wszystkich innych była to po prostu Gwennie, córka wuja Lutra Lesleya, który mieszkał
w Rush Hill we wschodniej części Wyspy. Była daleką kuzynką Marigold, lecz Marigold
nigdy jej nie widziała. Mimo to nie cierpiała jej, cokolwiek ta by nie robiła, dzień po dniu,
przez cały tydzień na okrągło. Powodem tej niechęci była ciotka Józefina.
Ciotka Józefina, w rzeczywistości tylko daleka kuzynka, była wysoką, surową damą z
mocno zaznaczonym podbródkiem i przeszywającymi, czarnymi oczami, których spojrzenie
przenikało na wskroś. Wuj Klon nazywał te oczy aparatem rentgena. Mieszkała w
Charlottetown — ale w domu przebywała rzadko. Ciotka Józefina była starą panną. Nie
niezamężną dziewczyną ani samotną kobietą, ale prawdziwą, zatwardziałą starą panną.
Lazarre dodawał, że żyta „ze swoich krewnych”, i tym przywodzącym na myśl
kanibalistyczne praktyki stwierdzeniem kwitował fakt, że ciotka Józefina wolała odwiedzać
wszystkich wokół, niż przebywać w swoim domu. Szczególnie lubiła Świerkowy Obłok i
przyjeżdżała tu tak często, jak tylko pozwalała na to przyzwoitość, a za każdym razem
wychwalała pod niebiosa Gwendolinę Vincent Lesley. Nigdy natomiast nie chwaliła
Marigold.
Gdy po raz pierwszy zobaczyła Marigold, powiedziała patrząc na nią bacznie:
— Ponad wszelką wątpliwość masz nos swojego ojca.
Marigold nie wiedziała, że nos był najsłabszym punktem urody jej ojca, zrozumiała jednak,
że ciotka Józefina nie mówi jej komplementu.
— Gwendolina Lesley ma taki piękny nosek — ciągnęła dalej ciotka Józefina, która
właśnie wróciła z wizyty u Lutra. — Czysto grecki. Lecz u niej przecież wszystko jest
zachwycające. Nigdy w życiu nie widziałam równie pięknego dziecka. Jej charakter jest
równie uroczy jak wygląd. Jest też bardzo inteligentna, a w zeszłym semestrze była najlepsza
spośród dwudziestu uczniów w swojej klasie. Pokazała mi obrazek anioła w swojej ulubionej
książce z biblijnymi opowiadaniami i powiedziała: „Ciociu, to mój ideał”.
Kto po tym wszystkim nie znienawidziłby Gwendoliny? A był to dopiero początek. W
ciągu tej i następnych wizyt, czy było trzeba czy nie, ciotka bez przerwy wygadywała
głupstwa o niewyczerpanych zaletach Gwendoliny Vincent.
Okazało się, że Gwendolina ma tak skrupulatne sumienie, że zapisuje codziennie, ile czasu
zmarnowała każdego dnia i modli się prosząc o wybaczenie. Wyglądało na to, że odkąd
przyszła na świat, nie przysporzyła nikomu ani chwili zmartwienia. Dostawała co roku
dyplom uznania ze szkółki sabatowej
— ciotka Józefina nigdy nie używała określenia
„niedzielnej”.
— Jest takim uduchowionym dzieckiem — mówiła ciotka Józefina.
— Czy podskoczyłaby, gdyby ukłuć ją szpilką? — zapytała Marigold. Babka spojrzała na
nią srogo, a Matka wyglądała na zaszokowaną, chociaż gdzieś w środku ukrywała błysk
nielesleyowskiego, nieuprawnionego rozbawienia. Ciotka Józefina popatrzyła na nią zimno.
— Gwendolina nigdy nie bywa zuchwała — rzekła karcąco.
* Sabat — od czasów Reformacji u Anglosasów nazwa niedzieli jako święta.
Jak się okazało, Gwendolina zawsze przed snem powtarzała w myślach psalmy. Marigold,
która w tym czasie wyobrażała sobie tysiące wspaniałych obrazów, poczuła boleśnie, jak
daleko jej było do Gwendoliny Vincent. Gwendolina zawsze jadła to, co przed nią stawiano i
nigdy się nie objadała.
— Nigdy nie widziałam dziecka, które byłoby równie mało łakome. Marigold z
niepokojem zadała sobie pytanie, czy ciotka Józefina zauważyła, że ona je już trzecią
babeczkę.
Na dodatek Gwendolina była rozsądna. ..Rozsądna!” Marigold wiedziała, co to znaczy. Po
prostu użyłaby róż do gotowania zupy, gdyby tylko mogła. Gwendolina nigdy nie miała
obciętych włosów.
— Ona ma takie cudowne, bujne, gęste, długie, błyszczące, lśniące loki — powiedziała
ciotka Józefina i najchętniej dodałaby jeszcze parę przymiotników.
Babka nie pochwalała obciętych włosów, więc spojrzała z pogardą na gładką, ostrzyżoną
główkę Marigold. Dziewczynka, której nigdy przedtem nie dręczyła zazdrość w stosunku do
żadnej żyjącej istoty, poczuła teraz przenikliwy ból. Jakże nie cierpiała tego chodzącego
ideału — Gwendoliny Vincent Lesley — tej niebiańskiej i uduchowionej istoty, która
dostawała dyplomy uznania i była najlepsza w swojej klasie, ale — Marigold gorliwie
przylgnęła do wspomnienia karteczki, otrzymanej od Gwendoliny na Boże Narodzenie —
najwidoczniej nie wiedziała, że nie należy pisać słowa rubinowy przez o z kreską.
Gwendolina Vincent jest „porządna”. Jest odważna, nie boi się burzy — powiedziała
ciotka Józefina, gdy Marigold skuliła się na kolanach Matki podczas straszliwych wyładowań.
Zawsze robi dokładnie to, co jej kazano. Zwróć na to uwagę, Marigold — rzekła Babka.
Nigdy nie zatrzaskuje za sobą drzwi — Marigold właśnie trzasnęła drzwiami. Jest wspaniałą
kucharką jak na swój wiek. Nigdy nie spóźnia się na posiłki — zwróć na to uwagę, Marigold
— powiedziała Matka. Zawsze wszystko kładzie na swoim miejscu. Myje zęby po każdym
posiłku. Nigdy nie używa żargonu. Nigdy nie przerywa starszym. Nigdy nie robi błędów
gramatycznych. Ma piękne zęby — zęby Marigold są trochę za bardzo wystające. Nigdy nie
zachowuje się jak trzpiotka — Marigold właśnie huśtała się na bramie. Nigdy nie jest zanadto
ciekawa — Marigold zadawała za dużo pytań. Idzie spać wcześnie i wcześnie wstaje, bo wie,
że tylko w taki sposób można stać się zdrowym, bogatym i mądrym.
— W to nie wierzę — powiedziała Marigold niegrzecznie. — Phidime wstaje o piątej rano
przez całe życie i jest najbiedniejszym człowiekiem w Harmony.
I wtedy okazało się, że Gwendolina nigdy nie odpowiada niegrzecznie starszym.
Tylko raz, jeden jedyny, przez króciutką chwilę Marigold pomyślała, że mogłaby polubić
Gwendolinę, pomimo że była taka grzeczna. Było to wtedy, gdy ciotka Józefina
opowiedziała, jak pewnego razu Gwendolina wstała w środku nocy i zeszła na dół po ciemku,
żeby wpuścić zmarzniętego nędznego kociaka miauczącego na progu. Ale już w następnej
chwili ciotka Józefina opisywała, jak bardzo Gwendolina dba o to, żeby mieć czyste
paznokcie — a opowiadając o tym, patrzyła na paznokcie Marigold.
— Gwendolina ma takie śliczne, białe półksiężyce przy nasadzie paznokci.
Otóż Marigold nie miała półksiężyców.
— Krótko mówiąc — tak naprawdę, ciotka Józefina nie potrafiła mówić krótko —
Gwendolina jest prawdziwą małą damą.
To zdanie nie wiadomo dlaczego najbardziej zaszło Marigold za skórę.
Mam tego powyżej uszu — pomyślała z wściekłością. Po raz pierwszy odważyła się użyć
tego nowego określenia w myślach. Babka i Matka po prostu „miały dość” pewnych rzeczy.
„Mieć dość” to jednak było zbyt łagodne określenie, aby wyrazić jej uczucie wobec
prawdziwej małej damy. Przy tym nadal czuła przeszywający ból zazdrości. Marigold
przecież mocno pragnęła uchodzić w rodzinie za prawdziwą damę.
A teraz Gwendolina przyjeżdżała do Świerkowego Obłoku z wizytą. Luter napisał do
Babki, że chce, aby jego dziewczynka odwiedziła Harmony i poznała swoich krewnych.
Szczególnie zaś pragnął, aby odwiedziła Świerkowy Obłok, gdzie on jako chłopiec tak
wesoło spędzał czas. Babka zacisnęła wargi przy wzmiance o wesołym spędzaniu czasu —
pamiętała co nieco z tamtego okresu — ale w odpowiedzi przesłała serdeczne zaproszenie.
Ciotka Józefina, kończąc właśnie swoją wizytę, wyraziła nadzieję, że gdy Gwendolina
przyjedzie, Marigold nauczy się od niej, jak powinna się zachowywać naprawdę miła mała
dziewczynka. Gdyby Marigold przy tym nie było, Babka najeżyłaby się i oświadczyła, że
Marigold jest ogólnie biorąc dość dobrze zachowującym się dzieckiem, z którego można być
zadowolonym. Dodałaby też zapewne, że Luter Lesley był za młodu zwariowanym chłopcem,
a Anię Vincent, zanim wyszła za mąż, uważano za największą trzpiotkę na Wyspie. Było co
najmniej dziwne, że ta para posiada tak świątobliwą latorośl.
Lecz Marigold była przy tym, więc Babka musiała spojrzeć na nią surowo i powiedzieć:
— Ja też mam taką nadzieję.
Marigold nie wiedziała, że kiedy dla pocieszenia zranionego ducha poszła pomiędzy
wesołe rzędy różowych malw przy spichlerzu. Babka Powiedziała do Matki:
— Dzięki Bogu mamy to już za sobą. Przez co najmniej trzy miesiące nie grozi nam najazd
tej starej wariatki.
— Ciotka Józefina lubi, „żeby koty wiedziały, gdzie jest ich miejsce” — mruknął Lucyfer
— znam ten rodzaj ludzi.
2
Potem przyjechała Gwendolina Vincent Lesley. W dniu kiedy miało to nastąpić, Marigold
wstała wcześnie, aby przygotować się na przyjazd prawdziwej damy. Zamierzała być równie
grzeczna, anielska i uduchowiona jak Gwendolina, choćby miała od tego umrzeć. Ciężko jej
było znieść błagania Matki: — A więc proszę cię bardzo, spróbuj zachowywać się miło, kiedy
Gwendolina tu będzie. — Tak jakby nigdy nie zachowywała się miło, kiedy jej tu nie było.
Przez moment Marigold poczuła nieświęte pragnienie nabrania w garść błota i rzucenia go w
kierunku gościa. Przeszło jej to jednak. Nie, będzie grzeczna — nie po prostu zwyczajnie
grzeczna, ale zatrważająco, niezwykle, anielsko grzeczna.
Przywitały się. Gwendolina wyciągnęła sztywno szczupłą, nieskalaną rączkę. Marigold z
niepokojem rzuciła okiem na swoje paznokcie — dzięki Bogu były czyste, mimo że nie miały
półksiężyców. No tak, Gwendolina była po prostu piękna — naprawdę podobna do damy — i
tak pozbawiona wad, jak to przedstawiła ciotka Józefina. Ani jednego pokrzepiającego,
pocieszającego defektu.
Oto sławne orzechowobrązowe loki okalające delikatną, uduchowioną twarz, wielkie,
łagodne, wilgotne, błękitne oczy z doskonałymi łukami brwi, perłowe zęby i prosty grecki
nos, różane usta, uszy jak różowe muszelki przylegające ładnie do głowy, anielski wyraz
twarzy, słodki głos — bardzo słodki. Marigold zastanawiała się, czy to zazdrość sprawiała, że
wydawał się jej nieco zbyt słodki.
Marigold mogła wybaczyć Gwendolinie jej urodę, ale nie mogła znieść beznadziejnej,
denerwującej doskonałości jej manier i zachowania. Przeżyły koszmarny tydzień. Jak
powiedziałby wuj Klon, nie spiknęły się ani trochę, mimo że obie były zdecydowanie
uduchowione. A jakie były grzeczne! Babka uznała, że dobry przykład zrobił swoje.
Zanudziły się nawzajem nieomal na śmierć.
Marigold myślała z żalem, że gdyby Gwendolina nie była taka straszliwie poprawna, a ona
nie musiała się do niej dostosować, mogłyby świetnie się bawić. Huśtać się w spichlerzu na
jabłka, bawić w dom wśród krzaków porzeczek, szaleć w stodole pełnej kotów, włóczyć się
po świerkowym lasku, brodzić w strumyku, zbierać małże na brzegu morza, układać
nonsensowne wierszyki, opowiadać sobie sekre—ciki przed snem, kiedy leżały już w łóżku.
Nie było jednak żadnych sekretów do opowiadania — grzeczne dziewczynki nie mają
sekretów. No i przecież Gwendolina była — najprawdopodobniej — zajęta powtarzaniem
psalmów.
Pewnego razu rozszalała się burza. Marigold postanowiła nie okazywać, jak bardzo jest
przerażona. Gwendolina zauważyła spokojnie, że błyskawice nie pozwalają jej zasnąć i
zakryła głowę kołdrą. Marigold nie ośmieliła się tego zrobić — Gwendolina mogłaby
pomyśleć, że robi to ze strachu. Matka podeszła do drzwi i zapytała.
— Boisz się, kochanie?
— Ani trochę — odpowiedziała Marigold dzielnie, mając nadzieję, że pościel nie pozwoli
Gwendolinie zauważyć, jak bardzo drży jej głos.
— Czyż grzmoty nie są wspaniałe? — zapytała rano Gwendolina.
— Prawda? — odpowiedziała entuzjastycznie Marigold. Najtrudniej było dorównać
Gwendolinie przy stole. Stanowiło to jeden ze słabych punktów Marigold. Zawsze było jej
pilno skończyć posiłek i zabrać się do czegoś innego. Teraz wolała pozostawać przy stole jak
najdłużej. Skracało to czas, który musiała spędzać w nudnym towarzystwie Gwendoliny,
wysilając umysł, aby wymyślić jakąś przyzwoitą i uduchowioną rozrywkę. Gwendolina jadła
powoli, używając widelca i noża z największą poprawnością, najwyraźniej ze smakiem
przeżuwając skórki, mówiąc „przepraszam” wtedy, kiedy należało i pytając: „Czy mogłabym
prosić o masło, ciotko Lorraine?” Marigold załatwiłaby sprawę przy pomocy dwóch słów
„Masło, mamo!” O tak, z pewnością pokochałaby Gwendolinę, gdyby ta choć raz rozlała
kroplę sosu na obrus!
Pewnego wieczoru poszły z Babką do kościoła posłuchać misjonarza. Marigold nie bardzo
miała ochotę iść, ale Gwendolina była tak pełna zapału, że Babka wzięła je ze sobą, mimo że
nie pochwalała prowadzenia małych dziewczynek na wieczorne spotkania. Spacer do kościoła
podobał się Marigold, podobał jej się tak bardzo, że aż się zaniepokoiła, czy taki zachwyt
należał do rzeczy duchowych. Lecz białe, małe chmurki przepływające przez niebo
oświetlone księżycowym blaskiem były takie cudne, cienie świerków na drodze tak
fascynujące, owce na srebrzystych polach takie perłowobiałe, pachnąca letnia noc taka
przyjazna i dobra. Kiedy jednak powiedziała nieśmiało do Gwendoliny:
— Czyż świat nie jest piękny o zmierzchu? — Gwendolina odpowiedziała chłodno:
— Nie martwię się tak bardzo o pogan w lecie, kiedy jest ciepło, ale cóż oni robią, kiedy
jest zimno?
Marigold nigdy nie martwiła się poganami, choć co miesiąc systematycznie wrzucała do
skrzyneczki dla nich przeznaczonej jedną dziesiątą swojego małego kieszonkowego. Znów z
goryczą poczuła swoją niższość wobec Gwendoliny i bynajmniej nie kochała jej za to
bardziej.
Tej samej nocy modliła się jednak:
— Proszę, spraw, żebym była grzeczna, ale nie tak grzeczna jak Gwen, bo ona chyba nigdy
dobrze się nie bawi.
— Te dzieci zgadzają się ze sobą idealnie — powiedziała Babka. — Nie było między nimi
najmniejszej kłótni. Nie przypuszczałam, że wizyta przebiegnie choć w połowie tak dobrze.
Matka przyznała jej rację — Babce należało przyznać rację — żywiła jednak dziwne
przeświadczenie, że dzieci w ogóle nie nawiązały ze sobą kontaktu. Nie miała jednak
najmniejszego pojęcia, dlaczego tak było.
3
Nadszedł poranek, kiedy Babka i Matka wybierały się do Harmony. Babka musiała
przymierzyć nową czarną satynową suknię u krawcowej, a Matka była umówiona z dentystą.
Miało ich nie być przez większą część przedpołudnia, a Salome została wezwana do chorego
krewniaka. Ale przecież Gwendolina była taka grzeczna, a Marigold tak się poprawiła, że
można było bez specjalnych obaw zostawić je same. Wychodząc, Babka powiedziała:
— Pamiętajcie, niech żadna z was nie wtyka głowy pomiędzy pręty w bramie.
Do dzisiejszego dnia nie wiadomo, dlaczego Babka to powiedziała. Marigold uważa, że
było to po prostu przeznaczenie. Nikt nigdy nie wetknął głowy pomiędzy pręty w bramie, a
znajdowała się ona tam od dziesięciu lat. Solidna brama ze smukłych, krzyżujących się
żelaznych prętów. W Świerkowym Obłoku nie tolerowano lekkich bram z cienkiej siatki.
Marigold nigdy dotychczas nie wpadła na to, że mogłaby wetknąć głowę pomiędzy pręty.
Teraz też nie.
Lecz gdy tylko Babka i Matka zniknęły im z oczu, Gwendolina, ten ideał, dziwnie
milcząca przez cały poranek powiedziała z rozmysłem:
— Zamierzam wetknąć głowę pomiędzy pręty.
Marigold nie wierzyła własnym uszom. Po tym co powiedziała Babka! Grzeczna,
posłuszna Gwendolina!
— Nie mam zamiaru dłużej pozwolić żadnej staruszce sobą rządzić. Zeszła ze schodów i
ruszyła ścieżką, za nią zaś podążyła nagle zaniepokojona Marigold.
— Nie rób tego, proszę, Gwennie — błagała — jestem pewna, że to jest niebezpieczne,
kratki są takie małe. Co się stanie, jeżeli nie będziesz mogła wyjąć jej z powrotem?
W odpowiedzi Gwendolina wetknęła głowę w prostokątną przestrzeń pomiędzy prętami.
Dokładnie mówiąc — wepchnęła ją, bo nie było to łatwe.
— No proszę! — powiedziała tryumfalnie, a jej loki opadły na twarz potwierdzając
niesłychane przypuszczenie, które Marigold zrobiła podczas śniadania, że Gwendolina nie
umyła dziś uszu.
— Wyjmij ją, proszę, Gwennie — błagała Marigold.
— Wyjmę, kiedy mi się spodoba, panno Zawsze w Porządku. Tak znudziło mi się być
grzeczną, że zamierzam być odtąd tak niegrzeczna, jak tylko zechcę. Nie dbam o to, jak
bardzo się zgorszysz. Popatrz tylko, co teraz zrobię.
Ziemia zachwiała się pod stopami Marigold. Zanim odzyskała równowagę, usłyszała
okropny wrzask.
— Och, nie mogę wyjąć głowy — krzyczała Gwen. — Nie — mogę — jej — wyjąć.
Rzeczywiście nie mogła. Gęste kudły zwisające z przodu były tego przyczyną. Ciągnęła,
wiła się, obracała, wykręcała jak tylko mogła, ale nie potrafiła się uwolnić. Marigold przelazła
w panice przez bramę i próbowała wepchnąć głowę Gwen z powrotem — bez rezultatu.
Gwendolina wrzeszczała coraz głośniej, a sądząc po wydawanych przez nią dźwiękach,
musiała być ciężko ranna.
Znajdowała się z pewnością w przykrym położeniu. Nienaturalna pozycja sprawiła, że
okropnie rozbolały ją plecy i nogi. Oświadczyła, że krew napływa jej do głowy i wkrótce
umrze. Marigold drżąc z lęku szepnęła słabo:
— Czy… mam… się pomodlić?
— Pomodlić — pomodlić. Gdybyś poszła po kowala, pomogłoby to bardziej niż wszystkie
modlitwy, ty obrzydliwa, pobożna mała jędzo! — powiedziała uduchowiona Gwendolina.
Kowal Phidime Gautier. Marigold zrobiło się zimno. Bała się śmiertelnie Phidime’a, który
strzykał sokiem tytoniowym nie przebierając w wyborze celu. Nigdy nie wierzyła w historię o
zjadanym przez niego codziennie dziecku, ale ciągle była pod jej wrażeniem. Phidime był
szorstki i popędliwy i nie znosił dzieciaków kręcących się w pobliżu kuźni. Marigold czuła,
że nie odważy się pójść do Phidime’a.
— Czy nie sądzisz, że mogłabym objąć cię w talii i mocno szarpnąć? — zapytała z
zapartym tchem.
— Tak, i wyrwiesz mi głowę — powiedziała sucho Gwendolina. Jeszcze raz wykręciła się
w śmiertelnym przerażeniu, lecz bez skutku, przy tym niemal naderwała sobie jedno ucho.
Nagle znów zaczęła krzyczeć jak szalona.
— Nie zniosę tego ani chwili dłużej, nie zniosę — wydyszała pomiędzy jednym, a drugim
wrzaskiem. — Och, umieram, umieram!
Marigold nie śmiała wahać się dłużej. Pomknęła drogą jak oszalała. W miarę jak się
oddalała, dzikie wycie Gwendoliny stawało się coraz cichsze.
Czy już nie żyła? Dlaczego nie mogła dalej krzyczeć?
— Hej, masz ciasto w piecyku? — zawołał wuj Jed Clark, gdy przemknęła obok niego.
Marigold nie odpowiedziała. Niemal bez tchu w piersiach dotarła do kuźni i wysapaŁa
swoją opowieść.
— Święci pańscy! — powiedział Phidime. Strużką tytoniu ustrzelił gwóźdź na podłodze i z
namysłem wyszukiwał odpowiedni pilnik. Phidime nigdy nie widział powodu, aby się
spieszyć. A Gwennie mogła już nie żyć!
W końcu znalazł pilnik i ruszył ścieżką jak ponury, czarny olbrzym z baśni. Gwendolina
nie umarła. Ciągle wrzeszczała.
— No, dość już tych wrzasków — rzekł Phidime bez współczucia. Przepiłowanie pręta
zajęło nieco czasu, a Phidime nie grzeszył nadmierną delikatnością. W końcu jednak było po
wszystkim i Gwendolina stalą obok bramy wolna, porządnie rozczochrana i pomiętoszona.
Czuła, że głowę ma trzy razy większą niż normalnie.
— Nie próbuj zrobić drugi raz podobnego głupstwa — ostrzegł Phidime.
Gwendolina spojrzała na niego i powiedziała ze złością.
— Stary diabeł!
Marigold niemal zamurowało z wrażenia. Dama? Uduchowiona? A gdzie zwyczajna
wdzięczność?
— Trzymaj ten swój nieznośny języczek za zębami — syknął Phidime odwracając się.
Gwendolina wystawiła język w jego kierunku.
Kiedy przerażenie minęło, Marigold poczuła gniew. Spojrzała na Gwendolinę i
wypowiedziała cztery najpopularniejsze słowa na świecie.
— Wiedziałam, że tak będzie.
— Och, zamknij gębę!
To było nieprzyzwoite. „Zamknij się” było znajomym powiedzeniem — Marigold nieraz
słyszała je w ustach chłopców w szkole — ale „zamknij gębę” — to było niesłychane!
— Nie dbam o to, czy się zgorszyłaś, panno Pedantko — powiedziała Gwendolina. —
Skończyłam z próbami bycia równie grzeczną jak ty. Nikt by tego nie potrafił. Nie zależy mi
na tym, co powie ciotka Józefina.
— Ciotka Józefina!
— Tak. Ciotka Józefina! Kiedy przyjeżdża do Rush Hill, nie robi nic innego, tylko
wychwala ciebie cały dzień.
— Mnie? — zachłysnęła się Marigold.
— Tak. Po prostu stawia cię za wzór — cały czas opowiada mi, jaka jesteś grzeczna!
Byłam przekonana, że cię nie polubię i nie chciałam przyjeżdżać tutaj — chciałam pojechać
gdzieś, gdzie coś się cały czas dzieje — ale ojciec mi kazał. Postanowiłam więc, że będę taką
damą jak ty. Co za tydzień!
— Ciotka Józefina powiedziała mi, że to ty jesteś ideałem — prawdziwą damą. Starałam
się być taka grzeczna jak ty — szepnęła Marigold.
Popatrzyły po sobie i zrozumiały. Gwendolina zaczęła się śmiać.
— Myślałam, że nie zniosę tego już ani dnia dłużej. Dlatego wetknęłam głowę pomiędzy
pręty.
— Ciotka Józefina powiedziała mi, że odmawiasz psalmy przed snem — i że twoim
ideałem jest anioł — i…
— Nabierałam ciotkę Józefinę. O rety, ale łatwo ją nabrać!
To było oczywiście niegodziwe. Proporcjonalnie do tej niegodziwości wzrosły jednak
uczucia Marigold dla Gwendoliny Vincent.
— Doprowadzała mnie do szału przez to wychwalanie ciebie. Chciałam jej pokazać, że nie
jesteś jedyna święta na świecie.
— Czy naprawdę miałaś ochotę posłuchać misjonarza? — zapytała Marigold.
— Pewno, że tak. Chciałam usłyszeć jakieś historie o kanibalach, żeby móc się bawić w
nich po powrocie do Rush Hill — powiedziała szybko Gwennie.
To było jeszcze niegodziwsze. Ale jakże Marigold lubiła Gwennie!
— Straciłyśmy cały tydzień — westchnęła z żalem.
— Nie szkodzi. Nadrobimy to w tym tygodniu — oświadczyła złowieszczo Gwennie.
Babka nie może zrozumieć tego do dzisiejszego dnia. Nigdy nie zapomniała owego
drugiego tygodnia.
— To był jeden koszmar — mówiła zawsze Salome, gdy ktoś wspominał Gwendolinę
Vincent.
— Tak, tak… nie zawsze wygląd świadczy o świętości — zauważył Lucyfer, który w
obecności Gwendoliny nigdy nie był pewny bezpieczeństwa swojego ogona.
R
OZDZIAŁ
DWUNASTY
H
ISTORIA
Z
JAGODOWYM
WINEM
1
— Mam dość jedzenia tłustych potraw. O mało przez to nie umarłam w tym tygodniu —
taka była deklaracja niepodległości Gwendoliny wieczorem przy kolacji. Babka, która nie
zauważyła uszkodzenia bramy — Phidime załatał ją bardzo zręcznie — zastanawiała się, o co
chodzi.
— Powinnaś jeść i tłuste i chude potrawy — powiedziała surowo. Gwennie pokazała
Babce język. Marigold była wstrząśnięta, kiedy zobaczyła, że można zrobić coś takiego i
przeżyć. Babka jednak nie odezwała się ani słowem. Co można było powiedzieć? Pomyślała
jednak, że dziecko Ani Vincent bardziej przypomina rodziców, niż dotychczas sądziła. Babka
nigdy nie przyznałaby się do tego, ale była równie zmęczona doskonałością Gwennie jak
Marigold. Udawała więc, że nic nie zauważyła.
Babka musiała udawać ślepotę wielokrotnie podczas tego dnia, aby nie sprzeniewierzyć się
gościnności i nie sprowokować gniewu Ani Vincent, dając klapsa jej latorośli albo odsyłając
ją do domu ostro zbesztaną. Osławiony spokój Świerkowego Obłoku został zburzony. Dzień
bez dreszczyku emocji dla Gwennie był dniem straconym.
Marigold podobało się to, choć miała pewne zastrzeżenia. Gwennie nie lubiła książek z
historyjkami ani kociąt i nic nie wiedziała o driadach, mieszkających w bukowym zagajniku,
ani o duchach wiatru, które odwiedzały port w sztormowe noce. Marigold nie powiedziałaby
jej w żadnym wypadku o Sylwii, ani nie poprowadziłaby tajemnymi ścieżkami
zaczarowanych gaików. Gwennie była jednak dobrym druhem. Zawsze coś się działo, kiedy
znajdowała się w pobliżu i zabawnie umiała naśladować innych. Potrafiła doskonale
małpować, choć miało się wtedy nieco dziwne uczucie, że gdy tylko się odwrócisz, będzie
naśladować ciebie. Babka była bardzo zła tego dnia, gdy Gwennie podczas obiadu rozlała
zupę na jedwabną suknię pani doktorowej Emsley, ponieważ naśladowała sposób, w jaki stary
doktor jadł zupę i pobudziła Marigold do karygodnej wesołości.
Dobra zabawa była oczywiście pożądana. Gwennie jednak śmiała się z wielu rzeczy, które
Marigold nauczono uważać za święte, i chichotała wtedy, gdy powinna zachowywać się z
szacunkiem. Rzeczą okropną było pójść z nią do kościoła. Mówiła o wszystkich śmieszne
rzeczy, a w kościele śmiech, nawet cichy — to grzech. Niekiedy jednak Marigold nie mogła
się powstrzymać, choć Babka piorunowała ją wzrokiem.
Marigold nie zgodziła się jednak na to, aby Gwennie urządziła chrzest kociętom. Gwen
uważała, że to „bardzo zabawne” i przygotowała miskę wody oraz wszystko co potrzebne.
Ona miała być pastorem, a Marigold kazała trzymać kotki.
Marigold była jednak niewzruszona. Nie będzie chrztu kociąt i już.
— Babka by na to nie pozwoliła — oświadczyła.
— Nic mnie nie obchodzi Babka — powiedziała Gwennie.
— A mnie obchodzi.
— Po prostu się jej boisz — uznała Gwennie z pogardą. — Zdobądź się na trochę odwagi.
— Mam dużo odwagi — odparła Marigold. — Nie chodzi o to, że się jej boję, ale nie
pozwolę na chrzest kociąt. To po prostu nie jest właściwe.
— Wiesz, co robię w domu — powiedziała Gwennie — kiedy matka albo ojciec nie chcą
mi na coś pozwolić? Siadam i wrzeszczę z całych sił, dopóki się nie poddadzą.
— Nie mogłabyś doprowadzić do tego Babki — stwierdziła z dumą Marigold.
Gwennie była w złym humorze cały wieczór, a Marigold czuła się fatalnie, ponieważ
bardzo ją lubiła. Istniały jednak takie rzeczy, których po prostu robić nie należało, a
chrzczenie kociąt było jedną z nich. Rano Gwennie oznajmiła, że przebacza Marigold.
— Nie musisz mi przebaczać. Nie zrobiłam nic złego — odrzekła Marigold. — Nie chcę,
żeby mi wybaczano.
— Przebaczę ci. Nie możesz mi w tym przeszkodzić — powiedziała cnotliwie Gwennie.
— A teraz zorganizujemy coś innego. Mam dość tego, co robiłyśmy dotychczas. Posłuchaj,
czy był w twoim życiu taki dzień, kiedy robiłaś wszystko, na co miałaś ochotę?
Marigold zastanowiła się.
— Nie.
— Dobrze, więc dziś róbmy wszystko, na co mamy ochotę. Wszystko.
— Wszystko co ty chcesz, czy wszystko co ja chcę? — zapytała z naciskiem Marigold.
— Wszystko co ja chcę — oświadczyła Gwennie. — Ja jestem gościem, więc powinnaś
pozwolić mi robić to, co chcę. No już, nie bój się mała. Nie każę ci chrzcić kociaków. Nie
będziemy się zajmować świętymi rzeczami, skoro jesteś w tej kwestii taka wrażliwa. Powiem
ci, co zamierzam zrobić. Mam zamiar za wszelką cenę posmakować trochę jagodowego wina.
Wczoraj poprosiłam twoją Babkę, żeby mi go dała, ale powiedziała, że nie nadaje się dla
małych dziewczynek. Zamierzam wziąć teraz jedną butelkę i otworzyć ją. Napijemy się po
szklance i odstawimy butelkę. Nikt się nie dowie.
Marigold wiedziała, że to nie jest w porządku. Ale był to inny rodzaj czegoś złego niż
pomysł z kociakami. Wiedziała też, że Gwennie zrobi to tak czy owak, a ona także bardzo
chciała spróbować jagodowego wina. Nigdy nie dano jej ani kropli, co uważała za bardzo
niesprawiedliwe. Jagodowe wino Babki słynęło w okolicy, a wszystkich gości częstowano
nim przy podwieczorku.
Babka, Matka i Salome były daleko w sadzie, gdzie zbierały sierpniowe jabłka. Nadarzyła
się więc wspaniała okazja. Jak stwierdziła Gwennie, nikt nie zauważy niczego, jeśli odłożą
butelkę z powrotem na półkę w ciemnym kącie spiżarni.
W pokoju jadalnym było chłodno i ciemno. Został na nowo wytapetowany na wiosnę, a
Matka powiesiła właśnie nowe kremowe zasłony, powiewające teraz lekko w sierpniowym
wietrzyku. Na stole, poniżej wazonu z fioletowymi ostróżkami stała piękna, ozdobna figurka
ptaszka, którą ciotka Dorota przysłała aż z Vancouveru. Na krześle wisiała świeżo wyprana,
drukowana w biało—niebieskie wzory sukienka Salome.
Marigold zatrzymała się, aby szepnąć coś ostróżkom, a w tym czasie Gwennie wpadła do
spiżarni i wypadła stamtąd z butelką.
— Korek jest przymocowany drutem — powiedziała. — Będę musiała pobiec do
spichlerza na jabłka i przynieść obcążki. Poczekaj tutaj, a jeśli usłyszysz, że ktoś nadchodzi,
wrzuć z powrotem butelkę do spiżarni.
Nikt nie nadchodził i Marigold obserwowała butelkę o pięknej fioletowoczerwonej
zawartości. Nareszcie dowie się, jak smakuje jagodowe wino. Tak przyjemnie mieć przy
sobie kogoś, kto ośmielił się przeciwstawić Babce.
Po drodze do spichlerza Gwennie nie spotkała nikogo oprócz Lazarre’a, który uważał, że
drzewo genealogiczne Gwennie pachnie siarką. Wyczuł, że coś się szykuje.
— Ten dzieciak ma zawsze wygląd anioła, kiedy obmyśla coś szczególnie diabelskiego —
mruknął. Lecz nic nie powiedział. Jeżeli trzy kobiety nie umiały jej upilnować, to on nie
będzie się do tego wtrącał.
— Przyniosłam też korkociąg — zakomunikowała Gwennie, zręcznie nawijając drut na
obcążki.
Kiedy nastąpiła katastrofa, korkociąg był już niepotrzebny. W ogóle nie był potrzebny.
Gwennie i Marigold nie zorientowały się, co się stało. Usłyszały dźwięk podobny do
strzału z broni palnej. Stały na środku jadalni patrząc na siebie przerażone. W butelce nie
zostało wiele jagodowego wina. Reszta była na suficie, na ścianach, na nowych zasłonach, na
sukience Salome, na figurce ptaszka, na twarzy Gwennie i na ślicznej, różowej, lnianej
sukience Marigold! Gwennie dowiedziała się o winie jagodowym czegoś, czego dotychczas
nie wiedziała. Jeżeli zależało jej na dreszczykach emocji, to w tej jednej chwili miała ich tyle,
że mogły wystarczyć na wiele tygodni.
Na sekundę znieruchomiała z przerażenia. Potem chwyciła Marigold za rękę!
— Chodź szybko — syknęła — zdejmij tę sukienkę i nałóż na siebie coś innego, pośpiesz
się.
Marigold pozwoliła się zaprowadzić na górę. Co właściwie się wydarzyło? Plamy
jagodowe nie dawały się wywabić, słyszała to od Salome. Lecz Gwennie nie zostawiła jej
czasu do myślenia. Ściągnęła więc i wrzuciła do szafy poplamioną sukienkę, a włożyła starą
brązową. Gwennie starła wino jagodowe ze swojej twarzy jednym z ręczników Matki. Na jej
sukience też było kilka plam, ale to nie miało znaczenia.
— Chodź — powiedziała władczo, łapiąc Marigold za rękę.
— Dokąd idziemy? — wysapała Marigold, gdy biegły drogą.
— Dokądkolwiek. Musimy zwiać na tak długo, aż ochłoną po tym, co się stało w jadalni.
Zabiłyby nas, gdyby zobaczyły ten pokój. Do wieczora będziemy się trzymać z daleka od
domu. Do tego czasu przejdzie im złość i może ujdzie nam na sucho. Chciałabym schować się
do mysiej dziury, kiedy Babka zobaczy ten pokój.
— Nie możemy zniknąć na cały dzień. Nie mamy nic do jedzenia — jęknęła ciężko
Marigold.
— Będziemy jadły jagody, korzonki i inne rzeczy — powiedziała Gwennie.
— Będziemy Cygankami i zamieszkamy w lesie. To świetny pomysł, zobaczysz, że będzie
wesoło.
— Czy chcecie się przejechać? — zabrzmiał jakiś głos ponad nimi. Był to pan Abel
Derusha, Zielarz. Siedział bez nakrycia głowy na wozie, mając jak zwykle obok psa Buttonsa.
2
Zielarz był jedną z niewielu romantycznych postaci, jakimi mogła się pochwalić okolica
wokół Przystani. Mieszkał gdzieś przy końcu Przylądka, ale znany był we wszystkich
okolicznych miejscowościach — a przynajmniej ludzie uważali, że go dobrze znają, podczas
gdy chyba nikt naprawdę go nie znal.
W młodości Abel Derusha studiował w college’u i miał zostać pastorem. Potem przerwał
studia. Pomiędzy oficjalną doktryną kościoła a poglądami niedoszłego pastora zaznaczyły się
wyraźne różnice i w rezultacie Abel Derusha wrócił do domu. Zamieszkał na Przylądku ze
swoją siostrą Tabby, starą panną i zaczął jeździć wozem z ziołami. Wkrótce znano go
wszędzie jako Zielarza. W lecie krążył po całej Wyspie, zbierając lecznicze rośliny,
sprzedając zioła i zrobione przez siebie mieszanki i napary. Zarabiał w ten sposób bardzo
nędznie. On i Tabby mieli jednak z czego żyć, a zielarski bzik Abla Derushy był tylko
wymówką, aby przebywać na powietrzu. Marigold uważała, że jest on bardzo interesujący i
że byłoby cudownie jeździć z nim na czerwonym wozie po całej okolicy. Czulą zawsze
dziwny urok jego osobowości, choć nie znała dobrze jego historii — wiedziała tyle tylko, ile
usłyszała pewnego dnia od Salome, która powiedziała do pani Kemp:
— Abel Derusha nigdy się niczym bardzo nie przejmował. Nie wygląda na to, żeby
martwiły go kłopoty i rozczarowania będące udziałem większości ludzi. Wydaje mi się, że tak
długo jak może wędrować po kraju, szukać ziół i rozmawiać z tym swoim starym, rudym
psem, jakby to była ludzka istota, nie dba o to, co słychać na świecie.
Nie martwił się nawet, gdy nie pozwolili mu zostać pastorem. Powiedział, że Bóg jest tak
samo w lesie jak w jakimkolwiek kościele. Najbardziej lubi krewnych swojej matki, rodzinę
Courteloe. Są niezaradni i marzycielscy. Wszyscy obarczeni zanokcicą od urodzenia. Inni
Derushowie wstydzili się Abla. Tak nie dochodzi się w świecie do niczego.
Nie, dobra, zacna Salome. Tak nie dochodzi się do niczego w twoim świecie, ale mogą
istnieć inne światy, gdzie znaczenie mierzone jest inaczej, a Abel Derusha żył w jednym z
takich światów, o jakich nic nie wiedzą gospodarni rolnicy z Przystani. Marigold znała ten
świat, choć wiedziała, że nie można przebywać w nim cały czas tak jak Abel, choćby czuło
się tam bardzo szczęśliwym. Abel Derusha był najszczęśliwszym człowiekiem, jakiego znała.
Twarz miał krótką, kwadratową, brodę rudą, jedwabistą, długą, łagodnie falującą, i
dziwaczne, ostre, zadzierzyste wąsy, zupełnie nie pasujące do brody. Był niewątpliwie
brzydki, ale Marigold uważała, że była to przyjemna odmiana brzydoty. Miał piękne, czysto
błękitne oczy, które świadczyły o tym, że zachował dziecięce serce. Przychodziły do niego
rude wiewiórki z lasu, a wszystkie psy w okolicy znał po imieniu. Kiedy przyjeżdżał do
Świerkowego Obłoku, co nie zawsze robił, ponieważ był kapryśny jeśli chodzi o miejsca,
które odwiedzał, siedział na swoim czerwonym wozie i rozmawiał z Lazarre’em, Salome,
Matką i Babką godzinami, jeżeli mieli na to ochotę, ale nigdy nie wchodził do domu. Po jego
odjeździe Lazarre wzruszał ramionami i mówił z pogardą:
— Ten gość jest zbzikowany. — Na co Salome, broniąc swoich krewniaków, odpowiadała,
że Abel Derusha więcej zapomniał, niż Lazarre kiedykolwiek wiedział. Pewnego razu obiecał
zabrać Marigold na przejażdżkę i odtąd dziewczynka nabrała na tę eskapadę ogromnej
ochoty, choć wiedziała, że nigdy jej na to nie pozwolą. Teraz zaś ona i Gwennie
zdecydowały, że będą robić przez cały dzień tylko to, co zechcą, a Zielarz proponował im
przejażdżkę.
— Pewnie, że tak — szybko odpowiedziała Gwennie. Lecz Marigold mimo ogromnej
chęci wahała się.
— Dokąd jedziesz?
— Dokądkolwiek, dokądkolwiek — powiedział niefrasobliwie Abel. — Po prostu wpadam
tu i tam, przejeżdżam przez różne miejsca, myśląc o tym, jak urządziłbym świat, gdybym to ja
go urządzał. Jeśli wy, skrzaty, chcecie jechać ze mną, to proszę bardzo.
— Ale w domu nie będą wiedzieli, co się z nami dzieje — Marigold miała wątpliwości.
— Będą wiedzieli, co się stało z jadalnią — zachichotała Gwen. — Chodź, Marigold, bądź
dobrym kumplem.
— Marigold ma rację — powiedział Zielarz. — Nie należy przysparzać zmartwień
ludziom, którzy i tak mają ich dość. Ja nigdy się nie martwię. O, idzie Jim Donkin. Poproszę
go, żeby wstąpił do Świerkowego Obłoku i powiedział wszystkim, że spędzacie ten dzień ze
mną. Zjemy obiad gdzieś po drodze, pojedziemy do mnie na kolację, a wieczorem odwiozę
was do domu. Jak wam się to podoba?
Tylko Zielarz mógł ułożyć taki plan. Abel nie widział powodu, dla którego dziewczynki
nie mogłyby się przejechać, jeśli miały na to ochotę. Szczególnie w dniu stworzonym
specjalnie dla ludzi lubiących przebywać na świeżym powietrzu. Gwennie była zdecydowana
jechać, a i Marigold nabrała pewności, że będzie to bardzo interesujące.
Poproszono więc Jima Donkina, żeby zaniósł wiadomość do Świerkowego Obłoku, a
Marigold i Gwennie znalazły się na tylnym siedzeniu czerwonego wozu pomiędzy wonnymi
pękami zbiorów Abla, całkowicie z siebie zadowolone. Marigold postanowiła zapomnieć o
katastrofie z jagodowym winem. Przecież była to sprawka Gwennie. Nie ukarzą jej, ponieważ
jest gościem, a tymczasem przed nimi cały złocisty dzień, w którym powietrze było jak
naelektryzowane; dzień, który wpadł im w ręce jak podarunek. Być może Marigold miała w
sobie szczyptę żądzy podróży, właściwej wujowi Klonowi. W każdym razie perspektywa
jazdy z Zielarzem napełniała ją tajemną rozkoszą. Zawsze wiedziała, że go polubi.
— Jaką drogę wybierzesz? — zapytała Gwen.
— Jaka mi się spodoba — powiedział Zielarz, patrząc z pogardą na przejeżdżający
samochód. — Spójrzcie na tę kreaturę, obrażającą światło dnia. Nie znoszę ich. Ani tych
waszych aeroplanów. Gdyby Pan Bóg chciał, żebyśmy latali, dałby nam skrzydła.
— Czy Pan Bóg chciał, żebyś zaprzęgał tego biednego konia, kiedy dał ci nogi? — spytała
Gwen zuchwale.
— Tak, bo dał jemu cztery nogi, a mnie tylko dwie — brzmiała odpowiedź. Abel był tak z
siebie zadowolony, że chichotał przez całą milę. Potem skręcił w boczną, wąską drogę,
rdzawą i lesistą, prowadzącą wzdłuż płotów z furtkami z żerdzi i kamiennych murków. Mijali
strumyki robiące pętle i polany okolone lasem, łany stokrotek i gąszcze roślin, które Abel
lubił przetrząsać. Wszystko było takie kochane, spokojne i śliczne. Zielarz opowiadał im
historyjki o każdym zakątku, czasami mówiąc jak wykształcony człowiek, jakim naprawdę
był, a czasami wracając do prostej mowy swojego dzieciństwa.
Dziewczynki poznały śliczną a zarazem smutną historię doliny, w której znaleziono ciało
zamordowanej kobiety, i historię pewnego zakrętu drogi, gdzie ukamienowany został
wędrowny kaznodzieja.
— Za co go ukamienowali? — zapytała Gwendolina.
— Za przepowiadanie prawdy lub przynajmniej tego, co uważał za prawdę. Zawsze tak
robią, kiedy przepowiada się prawdę — albo krzyżują cię albo kamienują.
— Sam chciałeś zostać kiedyś kaznodzieją, prawda? — ciekawość opanowała Gwen.
— Nauczanie to był pomysł Tabby. Ja nigdy tego nie chciałem, a w każdym razie nie tak
bardzo, żeby z tego powodu kłamać. Widzicie ten dom w dolinie? Mieszkał w nim człowiek,
który modlił się każdego ranka, a potem wstawał i kopał swoją żonę.
— Za co ją kopal?
— No właśnie o to chodzi. Nikt tego nie wiedział. Może był to jego sposób mówienia
„amen”.
— Mnie nie kopnąłby po raz drugi — stwierdziła Gwen.
— Wierzę. — Zielarz obrócił się do niej i uśmiechnął szeroko. — A to dom starego
Malloya. Mieszkał tu krasnoludek. Mówiono, że Malloyowie sprowadzili go z Irlandii razem
z meblami. Przypuszczam, że to prawda. Nigdy nie słyszałem o żadnych miejscowych
krasnoludkach na Wyspie Księcia Edwarda.
— Co to jest krasnoludek? — zapytała Marigold, która zadrżała, kiedy usłyszała tę nazwę.
— Mała czarodziejska karłowata istota w spiczastej czapeczce, ubrana na czerwono. Jeśli
uda ci się go spotkać, zaprowadzi cię do miejsca, gdzie zakopany jest garniec ze złotem.
Jimmy Malloy zobaczył kiedyś jednego, ale spuścił z niego wzrok na sekundę i malec
zniknął. Od tego czasu Jimmy potrafi ruszać uszami. Tyle tylko mu zostało…
— Na co mu się przydało to, że umiał ruszać uszami?
— Niewielu to potrafi. Ja umiem. Popatrzcie.
— Och, czy pokażesz mi, jak się to robi? — zawołała Gwennie.
— Tego nie można się nauczyć, to dar — powiedział uroczyście Zielarz. — Tam mieszka
Tom Sąuirely. Chwali się zawsze, że nie posiada ani centa. Dobry powód do chwalenia się.
Nikt nie pożyczyłby mu ani grosza.
— Słyszałam, jak Lazarre mówił dokładnie to samo o tobie — powiedziała bezczelnie
Gwen. — Nie rób drugiemu, co tobie niemiło.
— A dlaczegóż by nie? Z pewnością tak czy owak ktoś ci zrobi coś niemiłego, więc i ty
możesz równie dobrze się zabawić. Na tym wzgórzu mieszka CC. Vessey. Niezły facet — nie
tak skąpy jak jego tata. Kiedy umarła żona starego Vesseya, pochowano ją z małą, złotą
broszką. Vessey nie wiedział o tym, a gdy się dowiedział, poszedł na cmentarz, otworzył grób
i trumnę, aby tę broszkę wyjąć. Zaraz, poczekajcie chwilę. Muszę wpaść z wizytą do kapitana
Simonsa. Chciał, żebym przywiózł mu dziś południowo—zachodni wiatr. Muszę mu
powiedzieć, że nie mogłem tego zrobić dzisiaj, ale przyślę mu go jutro.
— Jak myślisz, czy on naprawdę sprzedaje wiatry? — szepnęła Marigold.
— Nie — odpowiedziała Gwen z lekceważeniem. — Wiem, co myśleć o tym Zielarzu. Ma
niezbyt dobrze w głowie. Jest za to śmieszny i opowiada świetne historyjki. Nie wierzę
jednak w tę opowieść o krasnoludku.
— A więc nie wierzysz? — powiedział Zielarz podchodząc od tyłu na palcach, choć nie
widziały, żeby wychodził z domu, i patrząc współczująco na Gwennie. — Wiele stracisz w
życiu, jeśli nie będziesz wierzyła w różne rzeczy. Popatrz, ja jeżdżę po okolicy i wierzę we
wszystko, co słyszę, a jak dobrze się przy tym bawię!
— Lazarre mówi, że jesteś leniwy — zauważyła Gwennie.
— Nie, leniwy nie — tylko zadowolony z życia. Jestem największą żabą w swoim
własnym stawie, więc nie martwi mnie wcale, że są większe żaby w innych stawach. Jestem
panem samego siebie. A teraz posłuchajcie! Proponuję, żebyśmy odwiedzili starą Babcię
Phin. Dawno jej nie widziałem. Może pozwoli, żeby Lily dała nam jakiś kęs na obiad.
Marigold i Gwen obrzuciły nieco powątpiewającym spojrzeniem domek, przed którym
zatrzymał się Zielarz. Była to niewielka zrujnowana siedziba, gdzie większość okien
zasłonięta szarym papierem z braku szyb. Brama wisiała na jednym zawiasie, podwórko
porastały osty i wrotycze, a stara kobieta siedząca na werandzie nie robiła miłego wrażenia
nawet z daleka.
— Niezbyt mi się tutaj podoba — szepnęła Gwen. — Mam nadzieję, że nie zarazimy się tu
świerzbem.
— Co to takiego?
— Marigold, czy ty niczego nie wiesz?
Marigold zaczęła myśleć intensywnie o pewnych rzeczach, o jakich wiedziała — pięknych
rzeczach — rzeczach, o których Gwen nigdy się nie dowie. Powiedziała jednak tylko:
— Nie wiem, co to jest.
— Módl się więc, żebyś się nigdy nie dowiedziała — rzekła Gwen z poczuciem ważności.
— Ja wiem. Złapałam to od dzieciaka ze szkoły, który mieszkał w podobnym miejscu. Pfuj!
Lój i siarka, aż do obrzydzenia.
— No, chodźcie już i nie szepczcie między sobą — pogonił je Zielarz. — Babcia Phin nie
lubi tego. Nie chcecie chyba, żeby wam to na swój nieokrzesany sposób powiedziała. Ma
osiemdziesiąt siedem lat, ale jest ciągle pełna wigoru.
3
Trudno było powiedzieć, aby Babcia Phin była pełna wigoru pod względem fizycznym,
ponieważ nie mogła samodzielnie chodzić na skutek „paraliżu biedra”. Umysł miała jednak
nadal sprawny. Wyglądała przedziwnie ze śnieżnobiałymi włosami skręconymi w loki wokół
śmiertelnie bladej twarzy i zielonkawoniebieskimi oczami miotającymi błyskawice. Miała
jeszcze prawie wszystkie zęby, ale pożółkłe, podobne do kłów, i kiedy odsłaniała je w
uśmiechu, wyglądała staro i drapieżnie. Nosiła rurkowany, wdowi czepek mocno związany
pod brodą, czerwoną perkalową bluzkę i obszerną spódnicę z samodziału w czarno—
czerwoną kratę. Widać było, że lubi chodzić boso. Chętnie przesiadywała na werandzie, skąd
mogła głośno złorzeczyć i potrząsać długą, czarną laską w kierunku wszystkich osób lub
rzeczy budzących jej niezadowolenie. Marigold słyszała o Babci Phin, ale nie przypuszczała,
że ją kiedykolwiek spotka. Idąc dróżką za Zielarzem, na przemian czuła ciekawość i drżała z
obawy. Jak różne są stare kobiety, pomyślała porównując tę staruchę ze Starszą Babką i
Babką.
— To dopiero niespodzianka! — rzekła Babcia Phin.
— Gorący dziś dzień, panno Phin — powiedział Zielarz.
— Niedługo znajdziesz się w gorętszym miejscu, nie wątpię w to — odparła Babcia — a ja
będę siedziała na tronie w niebie i będę się z ciebie śmiała. Czy już zapomniałeś, że kiedy
byłeś tu ostatnim razem, ten twój pies mnie ugryzł?
— Tak i biedne zwierzę chorowało potem przez długi czas — rzekł Zielarz z
niezadowoleniem. — Dopiero niedawno pies doszedł do siebie. Żebym nie widział, jak
pozwalasz się ugryźć drugi raz.
— Diabeł cię nie przegada — zachichotała Babcia z podziwem. — Wejdź, wejdź. Twoje
szczęście, że mam dziś dobry humor. Świetnie się ubawiłam patrząc na kondukt pogrzebowy
starego doktora Ramseya. Dziesięć lat temu powiedział mi, że mam przed sobą tylko rok
życia. Przedstaw no mnie swoim towarzyszkom.
— Panna Marigold Lesley ze Świerkowego Obłoku, panna Gwennie Lesley z Rush Hill.
— Ze Świerkowego Obłoku, co? Pracowałam tam za młodu. Stara dama była troszkę zbyt
pobożna. Wasza ciotka Adela gościła u was tego lata. Wyglądała jak anioł, ale powiadali, że
otruła swojego starego.
— Ona nie jest naszą ciotką. Tylko daleką kuzynką— rzekła Gwen. — I wcale nie otruła
swojego męża.
— No, no, nie denerwuj się. Tak czy owak, połowa mężów na świecie powinna zostać
otruta. Miałam ich czterech, więc wiem co nieco o tym gatunku. Siadajcie wszyscy na
podłodze werandy i odpoczywajcie, aż obiad będzie gotowy. Po to przecież przyszliście, no
nie? Lily, Lily!
Wysoka, chuda, niechlujna kobieta pojawiła się w drzwiach w odpowiedzi na wołanie
Babci.
— Mamy gości na obiedzie, Lily, znacznych gości ze Świerkowego Obłoku. Połóż obrus i
przynieś placek z żab. I nie zapomnij zaparzyć herbaty z czarciego ziela. Powiedz Te Be, żeby
przyszedł porozmawiać z dziewczynkami.
Lily jest dziś obrażona — Babcia uśmiechnęła się szeroko, gdy Lily znikła bez słowa. —
Dałam jej po uszach dziś rano, bo zostawiła mydło w wodzie.
— Przecież ona ma ponad sześćdziesiątkę. Daj spokój — sprzeciwił się Zielarz.
— Pewnie. Powinna się była nauczyć rozsądku przez te sześćdziesiąt lat — rzekła Babcia
udając, że nie rozumie, co miał na myśli. — Ale niektórzy nigdy nie nauczą się rozsądku. Na
przykład ty, byłeś młodym głuptasem, a teraz jesteś starym. To smutne. Chodź tu Te Be —
zajmij się młodymi damami.
Te Be podszedł nieco naburmuszony i przykucnął przy Gwennie. Był to łobuz o bujnej
czuprynie i zielonych, złośliwych oczach podobnych do oczu babki.
Marigold nie zwracała na niego uwagi. Była pochłonięta okropną wizją placka z żab. A co
to takiego herbata z czarciego ziela? Brzmiało to gorzej niż placek z żab, ponieważ Marigold
nie miała najmniejszego pojęcia, co to mogło być. Gwennie jednak, która dobrze poczuła się
w towarzystwie chłopca, zaraz zaczęła licytować się żargonowymi zwrotami z Tymoteuszem
Beniaminem Phinem — w skrócie Te Be. Te Be szybko pojął, że to „równa dziewczyna”,
chociaż z nabożnisiów Lesleyów, i można się zbytnio nie przejmować tym, co się przy niej
mówi. Kiedy wyrwało mu się „Do diabła!” — Gwennie tylko zachichotała.
— Och, Te Be, czy ty się nie boisz pójść do piekła za to, że mówisz takie słowa?
— Pewnie, że nie — odparł ze wzgardą. — Nie wierzę, że jest jakieś niebo albo piekło.
Kiedy umierasz, to koniec z tobą.
— Nie chciałbyś żyć wiecznie?
— Nie. Nic w tym zabawnego — powiedział młodociany mizantrop. — A niebo to nudne
miejsce sądząc z tych opowieści, które słyszałem.
— Gdybyś tam był, nigdy nie powiedziałbyś, że to nudne miejsce — rzekła nagle
Marigold.
— A ty tam byłaś?
Marigold pomyślała o Ukrytej Krainie, o świerkowym wzgórzu i o Sylwii.
— Tak — powiedziała.
Te Be spojrzał na nią. Marigold nie była taka ładna jak ta Gwen i nie miała tyle werwy, ale
coś sprawiło, że Te Be stał się ostrożny i zamiast powiedzieć to, co powiedziałby do Gwen,
po prostu zauważył grzecznie:
— Kłamiesz.
— Co to za maniery — rzuciła nagle Babcia w jego stronę, przerywając rozmowę z
Zielarzem. — Nie pozwól, żebym cię jeszcze kiedykolwiek przyłapała na tym, jak mówisz, że
dama kłamie.
— Och, przestań gadać — odparował Te Be.
— Tylko bez odszczekiwania, proszę — rzekła Babcia. Te Be wzruszył ramionami i
zwrócił się do Gwen.
— Dokuczała ciotce Lily przez cały dzień, bo ciotka zostawiła mydło w umywalni. Kiedyś
ją biła, ale położyłem temu kres. Nie mogłem znieść, gdy Babcia znęcała się nad ciotką Lily.
— Jak położyłeś temu kres? — chciała wiedzieć Gwen.
— Kiedy ostatnim razem uderzyła ciotkę Lily, ugryzłem ją — powiedział chłodno Te Be.
— Powinieneś częściej ją gryźć, jeśli to ją hamuje — zachichotała Gwen.
— Nie ma nic innego, o co warto byłoby z nią walczyć — wyszczerzył zęby Te Be. —
Babcia to twarda sztuka. Nie, niech robi co chce, byleby mnie zostawiła w spokoju.
Przeważnie tak jest — choć w zeszłym tygodniu dostałem od niej w szczękę, bo się upiłem.
— Bujasz, nie zrobiłbyś tego — prychnęła Gwen.
Te Be zrobił to — był to, jak „się okazało, eksperyment.
— Chciałem tylko zobaczyć, jak to jest. Bardzo się rozczarowałem. Po prostu poszedłem
spać. Równie dobrze mogłem pójść spać bez upijania się. Nie ma obawy, już się nie zaleję.
Nie ma w tym nic podniecającego. Nic na świecie nie jest takie, jak się spodziewasz. Świat to
nudna dziura.
— Wcale nie — wtrąciła się znów Babcia. — Świat jest szalenie ciekawy.
Marigold poczuła, że miała jednak z Babcią coś wspólnego. Bawiło ją to spotkanie.
Pozwalało zerkać na taki rodzaj życia, jakiego nigdy nie znała. Było to interesujące —
szalenie interesujące, jak wyraziłaby się Babcia.
Wydawało się, że Babcia i Zielarz dobrze się bawią, choć ścierali się od czasu do czasu.
— Chodzisz do kościoła baptystów, prawda? — powiedziała opryskliwie Babcia. — No
cóż, jeśli tak, to twój pies prędzej się znajdzie w niebie niż ty. Nie jestem taka głupia, żeby
należeć do kościoła baptystów. Należę, należałam i zawsze będę należała do kościoła
episkopalnego, teraz i zawsze i na wieki wieków amen.
— Nie sądzę, żebyś kiedykolwiek w życiu weszła do środka kościoła episkopalnego —
drażnił się z nią Zielarz.
— Wykręciłabym ci nos za to, gdybym mogła cię dosięgnąć — odparowała Babcia. —
Chodź sobie do swojego kościoła baptystów, ty tchórzliwa małpia gębo. A ja będę siedzieć i
wyobrażać sobie, jak się wszyscy smażycie w piekle.
Nagle zwróciła się do Marigold.
— Gdyby Zielarz nie był biedny, ale bogaty, jeździłby nam wszystkim po głowach. Wierz
mi, ten człowiek to chodząca pycha.
— Obiad podany — zawołała obrażonym głosem ciotka Lily z wnętrza domu.
— Pomóż mi wejść — rzekła Babcia, sięgając żwawo po czarną laseczkę. — Tylko
odrobina jedzenia trzyma mnie przy życiu.
Zanim Zielarz zdołał jej po rycersku pomóc, nowiutki lśniący samochód, pełen kolorowo
ubranych ludzi, nagle skręcił w bramę i zatrzymał się naprzeciw werandy. Kierowca wychylił
się z samochodu, aby o coś zapytać, ale Babcia, przyczajona jak tygrysica, nie pozwoliła mu
dojść do słowa. Chwyciła w rękę najbliższy pocisk — był to stojący obok niej na ławce talerz
pełen topionego tłuszczu i kawałeczków bekonu — i rzuciła nim w kierowcę. Pocisk chybił o
włos, a tłuszcz i bekon wylądowały prosto na osłoniętych jedwabiami kolanach modnej damy.
W ślad za tym Babcia Phin posłała serię przeraźliwych wrzasków i złorzeczeń, z których
najłagodniejsze brzmiały: ,A niech wam pogniją wszystkie ziemniaki”, „Obyście zawsze
czegoś szukali i nigdy nie znaleźli” i na koniec „Niech was wszystkich przez siedem lat
dręczy świerzb — będę się o to modlić, przysięgam”.
Oszołomiony kierowca wycofał samochód przez bramę i przekraczając wszystkie
ograniczenia prędkości pomknął drogą. Gwen piszczała z zachwytu, Zielarz wyszczerzył zęby
w uśmiechu, a Marigold uważała, że powinna czuć się zaszokowana.
Babcia była w wyśmienitym humorze.
— O rany, ale mi to dobrze zrobiło. Ciągle jeszcze potrafię urządzić porządną awanturę.
Po twarzy tego gościa było widać, że jego dziadek musiał być stajennym. Chodźcie wszyscy
na obiad. Gdybyśmy wiedzieli, że przyjedziecie, —zabilibyśmy starego koguta. Czas już,
żeby ukręcić mu głowę. Ale jest przecież placek z żab.
Ku rozczarowaniu Gwen i uldze Marigold placka z żab nie było. Podano tylko smażoną
szynkę i ziemniaki oraz dżem jagodowy, który budził w Marigold ponure wspomnienia.
Obiad przebiegał w ciężkiej atmosferze, ponieważ ciotka Lily ciągle była obrażona, Babcia
zajęła się pochłanianiem jedzenia, a Zielarz milczał. Do jego cech szczególnych należało to,
że nie lubił rozmawiać, kiedy był we wnętrzu domu.
— Nie mogę myśleć i mówić, kiedy otaczają mnie ściany, nigdy nie mogłem —
powiedział kiedyś do Salome.
Po obiedzie Zielarz zapłacił za posiłek buteleczką mazidła na „paraliż” Babci, która
pożegnała się z nimi życzliwie.
— Wolałabym, żebyście przyjeżdżali zamiast wyjeżdżać — powiedziała łaskawie.
Przyciągnęła Marigold do siebie tak blisko, jakby chciała ją pocałować. Marigold z
przerażeniem pomyślała, że jeśli to się stanie, nigdy już nie będzie tą samą dziewczynką. Lecz
Babcia tylko szepnęła:
— Ona jest nieco śmielsza od ciebie, ale ty podobasz mi się bardziej — wyglądasz jak
kawałeczek wiosny.
Był to komplement milszy, niż można by oczekiwać po Babci Phin.
4
Popołudniowa przejażdżka wiodła wzdłuż krętego brzegu rzeczki wpadającej do Zatoki. W
dole przyzywała ich błękitna Przystań, a poza nią były słoneczne wydmy i okryta mgłą
Zatoka. Zielarz z żalem wskazał biczem w jej stronę.
— Poezja zniknęła stąd na zawsze — powiedział bardziej do siebie niż do dziewcząt. —
Kiedy byłem chłopcem, Zatoka była w taki dzień jak dziś usiana punkcikami białych żagli.
Teraz są tylko motorówki, a te nie mają nic wspólnego z romantycznością. To co
romantyczne znika, znika z tego świata.
Pokiwał głową ponuro. Marigold jednak, patrząca na świat oczami młodości, widziała
wszędzie wiele romantyzmu. Co do Gwennie, to nie interesowała jej romantyczność ani jej
brak, ale własny żołądek.
— O rety, ale jestem głodna — rzekła. — Nie najadłam się ani w połowie u Babci Phin.
Gdzie będziemy jeść kolację?
— U mnie — oświadczył Zielarz. — Właśnie tam jedziemy. Tabby da nam coś przekąsić.
Po kolacji odwiozę was do domu, jeśli pogodzie się spodoba, ale obawiam się, że będzie pod
psem. Wygląda na to, że będzie lalo.
Marigold zastanawiała się chwilę nad tym, jakby to było, gdyby deszcz spadł na ziemię
jako całe koszyczki maleńkich psiaczków — ulewa takich kochanych, tłustych szczeniąt.
Dom Zielarza stał na krańcu leśnej drogi, daleko w dole na czerwonawym brzegu morza.
Zielarz nie lubił sąsiedztwa innych śmiertelników. Mały, pobielany domek wydawał się
wtulony pomiędzy zarośla i kwiecie. Wszędzie wokół rosły drzewa — Zielarz nigdy nie
pozwoliłby ściąć żadnego z nich — a cztery kocięta o topazowych oczach siedzące rzędem na
parapecie wyglądały, jakby były wycięte z czarnego aksamitu według tego samego wzoru.
— Są rodem ze Świerkowego Obłoku — powiedział Zielarz pomagając dziewczynkom
zejść z wozu. — Wasza Babka dała mi ich prababkę. Witajcie w moim biednym domu, młode
damy. Chodź Tabby, mamy gości na kolacji. Przynieś każdej damie szklankę wody.
— O rany, czy nie dostaniemy nic więcej? — szepnęła Gwen.
Marigold była jednak zajęta Tabby Derushą, bo słyszała, jak mówili o niej dorośli, że nie
była „całkowicie przy zdrowych zmysłach”. Mówiono, że była nawet większą heretyczką od
Abla, ponieważ wcale nie wierzyła w Boga. Dużo się śmiała i rzadko opuszczała dom.
Tabby była bardzo tęga i nosiła suknię w biało—czerwone paski. Miała okrągłą twarz bez
wyrazu, ale jej włosy były bujne i piękne. Tak jak brat miała dziecięce, błękitne oczy.
Zaśmiała się sympatycznie do dziewcząt przynosząc im wodę.
— Wypijcie to, co do kropelki — rozkazał Zielarz. — Każdy, kto odwiedza mój dom,
musi najpierw wypić szklankę wody. Ludzie nigdy nie piją dość dużo wody. Gdyby pili, nie
musieliby wydawać tyle pieniędzy na lekarzy. Mówię, pijcie.
Marigold nie była w ogóle spragniona i miała trudności z wypiciem drugiej połowy
wysokiej szklanki. Gwen wypiła połowę swojej porcji.
— Dokończ — powiedział Zielarz surowo.
— A masz! — wykrzyknęła Gwennie i prysnęła resztą wody w twarz Zielarza.
— Och, Gwennie! — zawołała z wyrzutem Marigold. Panna Tabby zaśmiała się. Zielarz
znieruchomiał. Wyglądał nieco zabawnie, kiedy woda kapała mu z wąsów.
— Nie będę musiał myć twarzy — rzekł i to było wszystko.
Jak to się dzieje, że Gwennie robi takie rzeczy i nie jest karana? — zastanawiała się
Marigold. — Czy dlatego, że jest taka ładna?
Wstydziła się za Gwennie. Być może sama Gwennie była trochę zawstydzona, bo przy
stole zachowywała się nienagannie, z wyjątkiem jednego momentu, kiedy z ciekawością
zapytała Tabby, czy to prawda, że nie wierzy w Boga.
— Mogę się obyć bez Boga tak długo, jak potrafię się śmiać — powiedziała Tabby
tajemniczo. — Kiedy już nie będę umiała się śmiać, muszę w Niego uwierzyć.
Kolacja była świetna. Bułeczki z cynamonem, chleb z rodzynkami i mnóstwo szarlotki,
którą Tabby sama upiekła. A Zielarz w czasie jedzenia opowiadał historyjki. Kiedy jednak po
kolacji oświadczył, że bądzie padało i odwiezie je do domu jutro rano, zrobiło się mniej
przyjemnie.
— Ależ my musimy jechać! — wykrzyknęła Marigold. — Bardzo proszę, panie Derusha,
niech pan nas zawiezie.
— Nie mogę odwieźć was do domu i wracać czternaście mil podczas ulewy. Jestem
zadowolony z tego co mam, ale jestem biedny, nie mogę kupić powozu, a mój parasol jest
pełen dziur. Nie będzie wam tutaj źle. Rodzina wie, gdzie jesteście i nie będą się martwić.
Wiedzą, że u nas jest czysto. Siedem lat temu wasza Babka też musiała tu nocować podczas
deszczu. Idźcie prosto do łóżek i śpijcie, a zanim się obejrzycie, nadejdzie ranek.
5
— Nie zasnę ani przez moment w tym okropnym miejscu — powiedziała zgryźliwie
Gwen, rozglądając się z pogardą po maleńkiej sypialni. Dostrzegła jedynie nierówną podłogę
okrytą okrągłym, plecionym dywanikiem, tanią komódkę z pękniętym lustrem, nadtłuczony
dzbanek i miskę, poplamiony i popękany sufit oraz staromodną koronkę ozdabiającą
powłoczkę na poduszki. Marigold również widziała to wszystko, ale zobaczyła też przez małe
okienko coś innego — zachód słońca na Przystani we wspaniałych, groźnych kolorach
zwiastujących nadejście sztormu. Widok ten podtrzymywał w niej poczucie romantycznej
przygody, bo zmęczona zaczynała wątpić, czy robienie wszystkiego, na co ma się ochotę, jest
znowu takie zabawne.. Dlaczego Gwen nie potrafi brać życia z dobrej strony? Narzeka od
kolacji. Jak się okazało, nie jest wcale takim znów świetnym kompanem.
— Uważaj, bo zostaniesz z taką skrzywioną twarzą na zawsze.
— Nie bądź za mądra — powiedziała sucho Gwen. — Stary Abel powinien nas zawieźć do
domu. Obiecał ‘nam. Śmiertelnie boję się spać pod wspólnym dachem z Tabby Derushą. Z
daleka widać, że ona ma kręćka. Może wejdzie tu i udusi nas poduszką.
Marigold sama bała się nieco Tabby — szczególnie o zmroku. Powiedziała jednak:
— Mam nadzieję, że Salome nie zapomniała dać kotom jeść.
— Mam nadzieję, że w tym łóżku nie ma pluskiew — Gwen spojrzała nieprzychylnie na
posłanie. — Wygląda podejrzanie.
— Och, nie, jestem pewna, że nie. Jest tak czysto — rzekła Marigold. — Pomódlmy się i
wejdźmy do łóżka.
— Ciekawe, czy nie boisz się modlić po tym, jak kłamałaś Te Be, że byłaś w niebie —
rzekła Gwen, zmęczona i zdecydowana odegrać się na kimś.
— To nie było kłamstwo, nie było, och, nic nie rozumiesz — zawołała Marigold —
Sylwia…
Marigold zamilkła. Nigdy nie powiedziała Gwennie o Sylwii. Gwen domyśliła się, że
Marigold ma jakiś sekret związany ze świerkowym lasem i nagabywała ją o to od czasu do
czasu. Uczepiła się zdania, które Marigold niebacznie wypowiedziała.
— Sylwia! Masz jakiś sekret z nią związany, ktokolwiek to jest. Jesteś podła, że nie
powiedziałaś mi o tym. Przyjaciele zawsze mówią sobie takie rzeczy.
— Nie zawsze. Nie powiem ci o Sylwii i nie próbuj mnie błagać. Mam prawo do własnych
tajemnic.
Gwen rzuciła butem w ścianę.
— W porządku. Zatrzymaj to dla siebie. Czy myślisz, że zależy mi na twoich
obrzydliwych sekretach? Jeden z nich już znam. Jesteś zazdrosna o Klementynę Lawrence.
Marigold mocno się zarumieniła. Jak u licha Gwennie się o tym dowiedziała? Nigdy nie
wspominała jej o Klementynie.
— Aha! — Gwennie zaśmiała się ze złośliwą satysfakcją. Musiała znęcać się nad kimś,
żeby dać ujście zdenerwowaniu, a Marigold była jedyną osobą pod ręką. — Nie sądziłaś, że o
tym wiem. Przede mną nic się nie ukryje. O rety, ale byłaś skrzywiona, kiedy wychwalałam
jej fotografię! Być zazdrosną o umarłą kobietę, której nigdy nie widziałaś! To
najśmieszniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałam!
Marigold wiła się w udręce. A najgorsze, że to była prawda. Nie znosiła Klementyny z
każdym dniem coraz bardziej. Chciałaby, żeby tak nie było. Cierpiała na samą myśl o tym.
Cierpiała też, ponieważ Gwennie na to wpadła.
— Oczywiście — ciągnęła Gwennie. — Pierwsza pani Leandrowa była dużo ładniejsza od
twojej matki. To jasne, że twój ojciec kochałby ją bardziej. Mama mówi, że wdowcy żenią się
po raz drugi, żeby mieć kogoś do prowadzenia domu. Mogłabym godzinami patrzeć na
zdjęcie Klementyny. Kiedy będę dorosła, każę zrobić sobie taką fotografię, ze wzrokiem
skierowanym na lilie i włosami zaczesanymi w taki sam sposób. Nigdy nie dam ostrzyc
moich włosów. To pospolite.
— Księżniczka Warwara miała ostrzyżone włosy — odcięła się Marigold.
— Rosyjskie księżniczki się nie liczą.
— Ona jest cioteczną wnuczką królowej Wiktorii.
— To ona tak twierdzi. Nie próbuj być ważna przy mnie, Marigold Lesley, tylko dlatego,
że odwiedziła cię księżniczka. Ja jestem zwolenniczką demokracji.
— Nie jesteś. Demokraci są tylko w Stanach Zjednoczonych.
— W każdym razie nie przejmuję się królami i królowymi. Zapomniałam, jak to się
nazywa. Co do polityki, to wiesz, że zamierzam być toryską. Sir John Carter jest o wiele
przystojniejszy od naszego liberała.
— Nie możesz zostać zwolenniczką konserwatystów —— zawołała Marigold oburzona
tym wywrotowym pomysłem. — Przecież… przecież… urodziłaś się pośród liberałów.
— Zobaczymy, czy nie mogę. No cóż — Gwen zdjęła ubranie i wcisnęła się w jedną z
kusych bawełnianych nocnych koszulek, które Tabby skądś dla nich wytrzasnęła — a teraz
czas na modlitwę. Męczy mnie powtarzanie ciągle tej samej starej modlitwy. Zamierzam
wymyślić własną.
— Czy uważasz, że to bezpiecznie? — powiedziała Marigold z powątpiewaniem. Czy
wśród obcych nie było wskazane trzymać się wypróbowanych, tradycyjnych modlitw, tak jak
i politycznych poglądów?
— Czemu nie? Wiem, co zrobię. Zmówię twoją modlitwę — tę, którą ułożyła dla ciebie
ciotka Marigold.
— Nie zrobisz tego — zawołała Marigold. — To jest moja własna, tylko moja modlitwa.
— Podła egoistka — rzekła Gwennie.
Marigold zamilkła. Może i było to egoistyczne. Poza rym Gwennie i tak zmówi tę
modlitwę, jeśli będzie miała ochotę. Znała Gwennie. Czuła jednak, że jej własna ukochana
modlitwa będzie na zawsze skalana, jeśli ten diablik z Rush Hill ją wypowie.
Gwennie uklękła, zerkając na Marigold, ale w ostatniej chwili dała za wygraną. Gwennie
nie była z gruntu zła. Ponieważ oświadczyła, że zamierza wymyślić nową modlitwę, musiała
to zrobić. Nie chciała wycofywać się całkowicie, lecz odkryła nagle, że wymyślenie modlitwy
nie jest wcale łatwe.
— Kochany Boże — powiedziała powoli — proszę… proszę… proszę cię, żebym nigdy
nie miała takich brodawek jak Tabby Derusha. Powszednim chlebem nie musisz się
przejmować, mam go dosyć, ale proszę, daj mi dużo puddingu i tortu, i konfitur. I
pobłogosław proszę wszystkich w rodzinie, którzy na to zasługują.
No, zrobione — oświadczyła, wskakując do łóżka.
— Jestem pewna, że Pan Bóg uzna to za bardzo śmieszną modlitwę — rzekła Marigold.
— Czy nie sądzisz, że potrzebna jest Mu rozrywka od czasu do czasu? — zapytała
Gwennie. — W każdym razie jest to moja własna modlitwa. Nikt inny nie układał jej dla
mnie. Rety, Marigold, a jeśli w tym łóżku jest gniazdo myszy? O, kleszcz!
Gwennie myślała o samych okropnych rzeczach! Zdmuchnęły płomień lampy i zrobiło się
ciemno. Były oddalone od domu o czternaście mil. Krople deszczu waliły w okna. Czy Tabby
Derusha miała „bzika”?
— Abel przesyła wam te jabłka.
Gwennie, według jej własnego określenia, ryknęła. Tabby stała przy ich łóżku. W jaki
sposób dostała się tutaj, skoro jej nie słyszały? To było bardzo dziwne. Kiedy znowu wyszła,
nie śmiały jeść jabłek, bojąc się, że mogą być robaczywe.
— Co tak sapie przy drzwiach? — szepnęła Gwennie. — Może to Abel Derusha zmienił
się w wilka?
— To tylko Buttons — zadrwiła Marigold. Była zadowolona, kiedy nagłe chrapanie
oznajmiło, że Gwennie śpi. Zanim ona sama zasnęła, Tabby Derusha weszła do pokoju
jeszcze raz — cicho jak cień, tym razem ze świeczką. Pochyliła się nad łóżkiem. Marigold
zastygła w przerażeniu, zamknęła oczy i wstrzymała oddech. Czy czekała je śmierć?
Uduszenie poduszką?
— Kochane dzieciaczki — rzekła Tabby, biorąc do ręki jeden ze ślicznych loków
Gwennie. — Włosy delikatne jak jedwab, słodkie twarzyczki, śliczne maleństwa.
Marigold poczuła na policzku dotyk delikatny jak płatek róży. Tabby napawała się ich
widokiem jeszcze chwilę. Potem znikła tak bezszelestnie, jak się pojawiła. Lecz Marigold już
się nie bała. Czuła się tak bezpieczna jak w swoim błękitnym pokoiku w Świerkowym
Obłoku. Mimo wszystko był to interesujący dzień. I Gwen okazała się w porządku — nie
ukradła jej modlitwy. Marigold powtórzyła ją cichutko — śliczną modlitwę, którą tak bardzo
lubiła, ponieważ była piękna i ponieważ ułożyła ją ciotka Marigold — i zapadła w sen.
6
— Nie zmrużyłam oka przez całą noc — zaklinała się Gwen.
— Nie szkodzi, zobacz, oto nowy ranek, śliczny nowy ranek — rzekła Marigold. Deszcz
przestał padać. Wiał południowo—wschodni wiatr, obiecany przez Zielarza kapitanowi
Simonsowi, i gnał przed sobą chmury. Na plaży woda cicho szemrała, układając się w małe,
błękitne fale. Niebo na wschodzie całe było srebrnoróżowe. Wysokie, rude klifowe zbocza
porastała trawa, zielona i mokra. Nad Przystanią wisiała mleczna mgła. Wschodzące słońce
rozdarło ją i zrobiło z niej tęczę, pod którą po połyskliwej toni przepływał statek. Nigdy
jeszcze świat nie wydawał się Marigold taki piękny.
— Co robisz? — zapytała Gwennie, wkładając niecierpliwie ubranie. Była zirytowana,
ponieważ Buttons dostał się jednak do pokoju i przespał noc na jej sukience.
— Myślę… myślę, że się modlę — powiedziała rozmarzona Marigold.
7
Podczas śniadania nadjechał wuj Klon, aby je zabrać.
— Czy bardzo gniewają się na nas w Świerkowym Obłoku? — zapytała Gwennie. Było to
bardzo rozsądne jak na nią. Nie lubiła wuja Klona. Zawsze umiał zapędzić ją w kozi róg.
— Opatrzność czuwa nad dziećmi i idiotami — powiedział wuj Klon łagodnie. — Jim
Donkin przyniósł wiadomość od was dopiero późnym wieczorem, kiedy więc dowiedziano
się, gdzie jesteście, wszyscy poczuli teką ulgę, że sprawa jadalnego pokoju zeszła na drugi
plan. Panno Gwen, proszę na drugi raz nie zaglądać do jagodowego winą, kiedy jest
purpurowe.
— Dobrze, że jesteśmy już za duże, żeby nas bić — szepnęła Gwen, gdy zobaczyła twarz
Babki.
— Też tak myślę — zgodził się Lucyfer.
R
OZDZIAŁ
TRZYNASTY
D
UCH
K
LEMENTYNY
PRZESTAJE
STRASZYĆ
1
Historia z jagodowym winem była zdecydowanie niefortunna. W Świerkowym Obłoku
mówiono po cichu o wysłaniu Gwennie do domu. Nic jednak z tego nie wyszło, a Gwennie
nigdy się nie dowiedziała, że rozważano taką możliwość. Babka uznała, że w żadnym
wypadku nie wolno obrazić Lutra i Ani, choć ze swej strony nie mogła zrozumieć Józefiny.
Prawdziwym powodem zatrzymania Gwennie było to, że wszyscy ją lubili mimo — a może
dzięki jej szatańskim pomysłom.
— Zabawne połączenie figlarności i przedwczesnego dojrzewania — oświadczył wuj
Klon, który lubił dobrą zabawę.
— Paskudna mała psotnica — mówił Lazarre, lecz wszystko by dla niej zrobił.
— Dziecko Belzebuba — orzekła Salome, ale trzymała w starym kamiennym garnku
ciasteczka „skocz–przynieś” dla Gwennie. Gwennie zachowywała się jak anioł lub była
nieznośna, zależnie od humoru, ale nie zadzierała nosa z powodu swojej urody, a po Ani
Vincent miała dobre, szczodre serce, po Lutrze zaś niezdolność do chowania urazy. Co do
Marigold, to kilka razy ostro się posprzeczały, ale pomiędzy sprzeczkami bawiły się tak
dobrze, że nie miało to większego znaczenia. Gwennie jednak, kiedy się złościła, miała ostry
języczek i mówiła wtedy rzeczy, które sprawiały ból — szczególnie, gdy dotyczyło to
Klementyny.
Fotografia Klementyny wisiała wciąż na ścianie w pokoju sadowym, w zielonym
półmroku, mimo że większość spłowiałych fotografii panien młodych leżała zapomniana na
strychu. Twarz Klementyny była biała jak kość słoniowa, włosy zaplecione gładko w
warkocze. Miała piękne dłonie i oczy, które spod długich rzęs obejmowały spojrzeniem lilię.
Marigold czuła, że jej niechęć byłaby znacznie mniejsza, gdyby Klementyna patrzyła na nią
prosto i nieco arogancko jak inne panny młode. Mogłaby wtedy napotkać jej wzrok i stawić
mu czoło.
Lecz to odwrócone, obojętne spojrzenie! Tak jakby Marigold nic nie znaczyła! Jakby jej
uczucia i myśli w ogóle się nie liczyły! Och, tak, być może dla innych Klementyna Lesley nie
żyła, ale dla Marigold była ona nieznośnie żywa. Wiedziała, że Ojciec ożenił się z Matką,
żeby mieć kogoś do prowadzenia domu. Jego miłość należała w całości do tej zarozumiałej
„Damy z Lilią”. Gwennie zaś, podejrzewając, że w sercu Marigold istnieje ukryta rana, od
czasu do czasu wierciła w niej nożem, wychwalając portret Klementyny.
Jedyną, słabą pociechą Marigold była myśl, że gdyby Klementyna żyła dość długo, aby się
zestarzeć, utyłaby tak jak jej matka, mieszkająca na skraju miasteczka Harmony. Wielu
Lawrence’ów mieszkało w okolicy Harmony, lecz jak mówiono, nikt z nich nie lubił
Lorraine, choć byli dla niej zawsze uprzedzająco grzeczni. Marigold wiedziała o tym, tak jak
wiedziała wiele rzeczy, o jakie dorośli nigdy by jej nie podejrzewali, i zawsze, gdy spoczęły
na niej oczy starej pani Lawrence, czuła się tak, jakby nie miała prawa istnieć. Gdyby tylko
mogła do końca uwierzyć, że Klementyna wyglądałaby na starość tak jak jej matka, to z
pewnością nie byłaby o nią zazdrosna.
Pani Lawrence była bowiem śmieszną starą damą, a o ludzi śmiesznych nigdy nie jest się
zazdrosnym.
Bardzo dumna ze swojego podobieństwa do królowej Wiktorii, pani Lawrence ubierała się,
jak przystało na osobę o królewskiej urodzie. Miała trzy podbródki, obfite łono i nieszkodliwy
choć irytujący zwyczaj rozsiewania wszędzie szpilek do włosów. Jej ulubionym
przymiotnikiem był „chrześcijański”, a zdecydowanie nie lubiła, kiedy jej przypominano, że
jest stara albo otyła. Nosiła stale broszkę z włosami Klementyny wewnątrz i gdy tylko mówiła
o córce — a robiła to często — głos jej stawał się płaczliwy. Mimo to miała wiele zalet i była
starci, poczciwą duszą, jak twierdził wuj Klon.
Marigold widziała w niej tylko wady i słabości, ponieważ tylko to chciała widzieć w matce
Klementyny. Bawiło ją, że wuj Klon pokpiwal z dziwactwa pani Lawrence, jakim było
przechowywanie bucików jej dzieci. Mówiono, że zapełniła nimi cały pokój. Były tam
wszystkie buciki i pantofle noszone przez całą czwórkę — od pierwszych bucików do
ostatnich. Nikomu to nie szkodziło i nie powinno sprawiać Marigold takiej szalonej
satysfakcji, ale czyż zazdrość bywa kiedykolwiek rozsądna?
2
Syn wuja Piotra Royala ożenił się i przywiózł swoją żonę do Harmony. Mówiono o niej, że
jest niezwykle piękna i nawet ciotka Józefina oświadczyła, że jest to —najdoskonalsza
piękność ze wszystkich panien młodych, jakie widziała. Zwykle w takich okolicznościach
organizowano zabawy i teraz wuj Klon i ciotka Marigold urządzali na jej cześć bal
kostiumowy, na którym wszyscy młodzi mieli nosić maski. Marigold była zainteresowana, a
Gwennie podniecona, kiedy słuchały, jak Babka i Matka rozmawiają na ten temat przy
kolacji. Obie dziewczynki gorąco chciały zobaczyć to przyjęcie. Obie też wiedziały, że gdy
tylko Babka i Matka odjadą, będą musiały iść do łóżek.
— Bądźcie grzeczne — powiedziała Babka ostrzegawczo.
— Być grzeczną to nic zabawnego — rzekła Gwennie, wydymając usta. — Nie rozumiem
też, dlaczego nie możemy pójść na przyjęcie.
— Nie zostałyście zaproszone — poinformowała je Matka.
— Jesteście za małe, żeby chodzić na bale — stwierdziła Babka.
— Już niedługo będziecie wystarczająco duże — pocieszyła je Salome. Wuj Klon
przyjechał po Matkę i Babkę z Harmony samochodem,
już w kostiumie — długim aksamitnym płaszczu w kwiaty, należącym ongiś do jakiegoś
prapradziada zza morza. Na głowę włożył pudrowaną perukę, na piersi i przy rękawach miał
koronkowe żaboty, a u pasa prawdziwy miecz. Matka i Babka nie były przebrane, ale Babka
prezentowała się wspaniale w swoim aksamicie, a Matka w ślicznym brązowym brokacie i
perłach. Marigold pomyślała z zachwytem, że wyglądało to jak z jakiegoś opowiadania i
bardzo chciała pójść na wzgórze i powiedzieć o tym Sylwii. Nie widziała jej, odkąd
przyjechała Gwennie, i czasem czulą, że bardzo za nią tęskni. Nie poszła jednak na wzgórze.
Gwennie nie może się dowiedzieć o Sylwii.
— Biegnijcie do domu dzieciaczki i idźcie już spać — wuj Klon uśmiechał się szeroko i
nieco złośliwie, bo dobrze wiedział, że nie miały na to najmniejszej ochoty.
— Nie nazywaj mnie dzieciaczkiem — oczy Gwen miotały błyskawice.
Gdy samochód z cichym warkotem odjechał znikając w oddali, Gwennie usiadła
pogrążona w milczeniu na schodach werandy. Było to u niej rzadkie, ale ucieszyło Marigold.
Miło było tak siedzieć i marzyć, gdy zapadał zmierzch, a Lucyfer grasował wśród grządek jak
czarny demon.
Nie był to Lucyfer z czasów Starszej Babki. Tamten odszedł tam, gdzie odchodzą stare,
dobre koty. Nowy Lucyfer zajął jego miejsce, a tak bardzo go przypominał, że po kilku
tygodniach wszystkim wydawało się, że jest to ten sam, stary Lucyfer. W Świerkowym
Obłoku od pokoleń następowały po sobie koty nazywane Lucyferem i Czarownicą, wszystkie
tak podobne do siebie, że Phidime i Lazarre uważali, że to te same zwierzęta i doszli do
wniosku, że były to diabły Starej Damy.
Nadeszła Salome, która właśnie wydoiła krowy.
— Idę do łóżka — powiedziała. — Boli mnie głowa. Wy też powinnyście już się położyć.
W spiżarni jest lemoniada i ciasteczka.
— Lemoniada i ciasteczka — powiedziała Gwennie z pogardą, gdy Salome weszła do
domu zostawiając dwie psotnice bez nadzoru. — Lemoniada i ciasteczka! A na przyjęciu
mają najróżniejsze ciasta, lody i sałatki!
— Nie ma co o tym myśleć — rzekła Marigold z westchnieniem. — Jest dziewiąta.
Chodźmy do łóżek.
— Do łóżek! Zamierzam pójść na przyjęcie. Marigold spojrzała na nią zdumiona.
— Na przyjęcie? Nie możesz tego zrobić!
— Nie mogę. Ale zrobię. Przemyślałam wszystkie szczegóły. Po prostu pójdziemy pieszo
— to nic trudnego — tylko jedna mila. Musimy mieć na sobie przebranie, tak żeby każdy, kto
nas zobaczy, uważał, że należymy do gości. W kufrach na strychu jest mnóstwo ubrań. Zrobię
też maski. Nie wejdziemy do domu, zajrzymy tylko przez okno, obejrzymy przebrania i całą
zabawę.
Zły wpływ Gwen do tego stopnia zepsuł Marigold, że nie czulą nawet wyrzutów sumienia.
To z pewnością będzie bardzo interesujące. Tak bardzo chciała zobaczyć „pannę młodą
doskonałej urody” i cudowne kostiumy. Słyszała, jak mówiono, że Piotruś od wuja Piotra
będzie przebrany za diabła. Martwiła się jedynie tym, czy ujdzie im to na sucho.
— A jeśli Babka nas przyłapie? — zapytała.
— Do licha z tą twoją Babką. Nie przyłapie, a jeśli tak, to co z tego? Nie zabije nas. Nie
bądź takim mięczakiem.
Marigold nie była mięczakiem i za parę minut szły na paluszkach na strych, zachowując
ostrożność, tak żeby nie usłyszała ich Salome w zaciszu swojego pokoju przy kuchni. Przy
świetle świec strych sprawiał wrażenie dość niesamowite. Marigold nigdy nie była tam po
zmroku.
Na gwoździach wbitych w krokwie wisiały wiechcie suszonych ziół, wraz z pękami gęsich
skrzydeł, motkami przędzy i różnymi starymi płaszczami. Przy oknie stał duży warsztat
tkacki Babki, na którym tkała koce z samodziału, a w rogu starutkie pianino — jak głosiła
legenda, grywał na nim duch jakiejś damy. Pod okapem, w kufrze leżały jedwabne suknie, w
których dawno temu tańczyły wesołe dziewczyny. Marigold nigdy nie oglądała zawartości
kufra, ale Gwennie, jak się wydawało, robiła to. Marigold pomyślała, że Gwennie musiała w
nim grzebać. Rzeczywiście grzebała — w pewien deszczowy dzień, kiedy nikt nie mógł jej
znaleźć — wiedziała też dokładnie, co było w wielkim kufrze, ale nie miała pojęcia, tak jak i
Marigold, że zielona sukienka z przejrzystej krepy, usiana maleńkimi stokrotkami, z
satynowym paskiem zapinanym klamrą ze sztucznym brylantem, leżąca w pudle na wierzchu,
należała kiedyś do Klementyny. Marigold wiedziała, że Klementyna została pochowana w
sukni ślubnej, a starsza pani Lawrence zabrała wszystkie jej piękne stroje. Ten jednak
przeoczyła. Być może nie sądziła, że jeszcze istnieje. Pierwsza pani Leandrowa miała swoje
własne powody, aby ją zachować i włożyć do pudła, gdzie przetrwała przez te wszystkie lata.
— To będzie coś dla ciebie — .orzekła Gwen. — Ja przebiorę się za wróżkę w
szkarłatnym płaszczu i kapturze, z talią kart w ręce. Wszystko tu jest — ktoś musiał tego
kiedyś używać jako przebrania na balu.
Marigold z rozkoszą dotknęła satynowego paska. Uwielbiała satynę.
— Nie mogę włożyć tej sukni — sprzeciwiła się. — Jest dla mnie o wiele za duża.
— Włóż ją — rozkazała Gwen. — Dopasuję ją dla ciebie. Robię to pierwszorzędnie.
Mama mówi, że jestem urodzoną krawcową. Chodźmy do naszego pokoju. Salome może
usłyszeć skrzypienie.
Marigold nałożyła sukienkę w stokrotki, ze ślicznymi rękawami z koronki i okrągłym
wycięciem przy szyi. Była przepiękna, choć staromodna i pomięta. Marigold była wysoka jak
na swój wiek, Klementyna zaś niska i drobna, mimo to sukienka była dla dziewczynki za
długa i zbyt obszerna. Lecz pomysłowa Gwennie przy pomocy wielu agrafek dokonała
cudów. Dół sukni podpięła w kilku miejscach, a szpilki ukryła pod bukiecikami stokrotek
odpiętych ze starego kapelusza, które doskonale komponowały się z kwiatkami na sukience.
— Teraz włóż odświętne pantofelki i różowe, jedwabne pończochy — rozkazała Gwen,
spryskując swój płaszcz i zieloną suknię fiołkową wodą Matki. — Muszę zrobić dla nas
maski.
Przystąpiła do tego tnąc bezlitośnie na pasy wdowi welon Starszej Babki ze sztywnej,
czarnej krepy. Potem naciągnęła czerwone pończochy i sporządziła dla siebie różdżkę ze
starej rączki od parasola, owijając wokół niej japońskiego węża ze szkarłatnego papieru i
umieszczając na jednym z końców srebrzystą, choinkową bombkę. Bezsprzecznie Gwen była
mistrzynią w tym co robiła, i Marigold zachwycała się jej zręcznością. Kilka minut później
dwie postacie z czarnymi twarzami, jedna ubrana na czerwono, a druga na zielono,
wyślizgnęły się cicho ze Świerkowego Obłoku i pomknęły drogą do Harmony, podczas gdy
Salome spała snem sprawiedliwego, a Lucyfer opowiadał Czarownicy z Endor, że diabli go
wezmą, jeśli kiedykolwiek jeszcze pozwoli tej małej piekielnicy z Rush Hill prowadzać się po
podwórzu na tylnych łapach.
3
Marigold nigdy nie bała się ciemności, jeśli był z nią jeszcze ktoś, więc teraz rozkoszowała
się spacerem do miasteczka. Noc była czarowna, w zaroślach rozlegały się tajemnicze głosy
chochlików. Dlaczego chmury tak gnały przez oświetlone księżycowym światłem niebo? Na
jaką to tajemną schadzkę spieszyły? Czasem dziki królik przebiegł drogą oświetloną przez
księżyc. Marigold była niemal zmartwiona, kiedy dotarły do celu.
Na szczęście dom wuja Klona znajdował się na przedmieściu, nie musiały więc iść
ulicami. Wślizgnęły się bocznym zaułkiem, przecisnęły przez szczelinę w ligustrowym
żywopłocie, dzielnie przemaszerowały przez trawnik i znalazły się przed oknem dużego
pokoju, w którym odbywały się tańce. Okno było otwarte, a rolety podniesione tak, że miały
doskonały widok na całe wnętrze.
Marigold zaparło dech z zachwytu. Tak, to był baśniowy świat. Przez chwilę oglądała inną
rzeczywistość. Po raz drugi w życiu Marigold pomyślała, że przyjemnie byłoby dorosnąć.
Przypomniała sobie, jak to było za pierwszym razem. Dawno temu, kiedy miała sześć lat,
leżała zwinięta na otomanie, patrząc jak jej osiemnastoletnia kuzynka stroiła się na zabawę
taneczną. Kiedy ona będzie tak wyglądała? Za dwanaście lat. Jęknęła głośno.
— O co chodzi, maleńka? Źle się czujesz?
— Nie. Tylko — tylko tak długo jeszcze nie będę dorosła — westchnęła Marigold.
— Nie tak długo jak myślisz — zauważyła Babka, przechodząc korytarzem.
Teraz znowu Marigold poczuła przez moment, że dorastanie trwa zbyt długo.
Pokój oświetlał na różowo duży, wesoły, chiński lampion zawieszony u sufitu. Parkiet
zapełniali tancerze w najniezwyklejszych strojach. Wyczuwało się atmosferę wspaniałej
zabawy. Przed domem i w ogrodzie — wszędzie — słychać było śmiech. — Pies ciotki
Marigold skowyczał tęsknie w budzie słysząc tę muzykę. Jakież cudowne kwiaty, światła,
muzyka, suknie. Większość młodszych gości nosiła maski, spośród starszych — niewielu. Im
właśnie Marigold najchętniej się przyglądała, ponieważ znała ich. Była tam ciotka Anna, w
szarych koronkach narzuconych na bursztynowy jedwab — Marigold nigdy nie widziała
ciotki Anny wyglądającej tak wspaniale! Była kuzynka Jen z brylantowym wieńcem we
włosach, kuzynka Barbara, która zawsze miała oczka w pończochach, i kuzynka Magda,
najlepsza tancerka spośród Lesleyówien. Jej pantofelki tańczyłyby same całą noc. Nie
zabrakło ciotki Emmy ciągle noszącej fryzurę à la Pompadour i wuja Percy, który dopiero po
trzech miesiącach zauważył, że jego żona ścięła włosy. Był również stary wuj Nataniel, z
wielką grzywą siwych włosów sięgających do ramion, wyglądający jak lew po zjedzeniu
chrześcijanina, który leży mu na żołądku. W kącie pod palmą, obok ciotki Marigold, siedziała
bez maski istota w sukni z różowego szyfonu wyszywanego srebrem, z włosami okalającymi
jej głowę jak złocisty kaptur, tak śliczna, że Marigold od razu poczuła, że to musi być „panna
młoda doskonałej urody”. Doskonałej urody — to było właściwe określenie. Marigold nie
mogła oderwać od niej oczu. Sam jej widok wart był tego, żeby tu przyjść.
Matka tańczyła — naprawdę tańczyła — a Babka wyglądała tak, jakby niewiele ją
obchodziły fokstroty i tanga. Siedziała pod ścianą obok dostojnej starej wdowy w
bladoróżowej satynowej sukni z włosami uczesanymi na wzór królowej Wiktorii i broszką z
kamei zawierającą włosy Klementyny. Widok pani Lawrence zepsuł Marigold humor. Już
miała się odwrócić, kiedy Gwen powiedziała:
— Zobaczyłyśmy wszystko, co było do zobaczenia. Zakradnijmy się pod jadalnię i
obejrzyjmy stoły.
Lecz w jadalni rolety były spuszczone, więc nic nie mogły zobaczyć.
— Wejdziemy do środka i wszystko obejrzymy — oświadczyła Gwen.
— Och, czy sądzisz, że to jest bezpieczne?
— Oczywiście. Spójrz, jak się wszyscy poprzebierali. Nikt nas nie pozna. Zamierzam
zobaczyć wszystko, co jest do zobaczenia, słowo daję.
Weszły więc i, jak przewidziała Gwen, nikt ich nie zauważył. Stół nakryty do kolacji
wyglądał tak przepięknie, że zaparło im dech w piersiach. Marigold nigdy w życiu nie
widziała tak ładnie podanych potraw — takich wytwornych ciast i ciasteczek, takich
cudownych kolorowych kanapek, takich przepięknych nakryć. W Świerkowym Obłoku
potrafiono urządzić przyzwoite przyjęcie, ale ta urzekająca wytworność była czymś zupełnie
nowym. Gwen zauważyła z niezadowoleniem, że nie było możliwości „zwędzenia”
czegokolwiek — zbyt wiele kręciło się służby. Kiedy więc napatrzyły się wystarczająco,
zawiedziona Gwen pociągnęła Marigold.
— Zajrzyjmy jeszcze raz do drugiego pokoju i chodźmy stąd.
Jak dotąd wszystko szło dobrze. Rozzuchwalone powodzeniem odważnie przeszły przez
korytarz i stanęły w wejściu do pokoju, w którym odbywały się tańce. Na parkiecie nie było
już tylu osób. Sierpniowa ciepła noc wywabiła wielu tancerzy na oświetlony księżycowym
światłem trawnik. W pokoju siedzieli sami starsi członkowie rodziny. Pani Lawrence, jeszcze
bardziej wiktoriańska niż zwykle, omdlewającym ruchem poruszała wielkim wachlarzem ze
strusich piór, pamiętającym jeszcze lata dziewięćdziesiąte. Stary wuj Percy stał na końcu
korytarza telefonując i jak zwykle krzycząc na cały głos. Marigold przypomniała sobie
rodzinną historię o nim i parsknęła śmiechem.
— Co to za hałas? — zapytał kiedyś gość w biurze wuja.
— Och, to tylko pan Lesley rozmawia ze swoją żoną, która jest w Montague — odparł
jego młody wspólnik.
— Dlaczego po prostu do niej nie zatelefonuje, zamiast krzyczeć w ten sposób przez całą
Wyspę? — zapytał gość.
Gwen obróciła się, żeby zobaczyć, dlaczego Marigold trzęsie się ze śmiechu. Wtedy
wydarzyła się katastrofa. Gwen nastąpiła na piłeczkę, która jakimś trafem leżała pod
frędzlami portiery, wskoczyła jak szalona do pokoju i upadła z mrożącym krew w żyłach
wrzaskiem. Pociągnęła za sobą Marigold. Ta nie upadła, ale tracąc równowagę przejechała
przez pokój po śliskiej podłodze i zgrabnie obsunęła się u stóp starszej pani Lawrence, która
właśnie opowiadała Babce, ile razy przechodziła grypę.
W chwilę później pani Lawrence dostała niemal histerii, a pokój zapełnił się ludźmi.
Marigold wstała gramoląc się i patrzyła oszołomiona wokół, ale Gwen ciągle leżała
wyciągnięta jak długa na podłodze. W końcu wuj Klon podniósł ją i zdarł maskę z jej twarzy.
— Wiedziałem, że to ty. — Stanął obok Marigold, też pozbawionej maski.
— Ach, Marigold! — krzyknęła przerażona Matka. W centrum zainteresowania znalazła
się jednak stara pani Lawrence, która z trudem łapała oddech i nie mogła się uspokoić. Nikt
nie miał czasu zajmować się Gwen i Marigold.
— Sukienka Klementyny, sukienka Klementyny! — Pani Lawrence krzyczała i łkała. —
Sukienka… którą miała na sobie… kiedy przyszła, żeby mi powiedzieć, że właśnie zaręczyła
się z Leandrem Lesleyem. Nie sądziłam… że pozwolisz na to, aby twoja córka tak mnie
obraziła… Lorraine.
— Nie miałam z tym nic wspólnego… naprawdę. — Matka nieomal płakała.
— Pękło mi serce, kiedy Klementyna umarła… a teraz przypomina mi się to tutaj… w taki
sposób — łkała pani Lawrence. — Och, nie powinnam tu przychodzić. Miałam przeczucie,
jedno z tych moich złych przeczuć, które czasem mnie nachodzą. — Tyle zdołano zrozumieć
wśród spazmów
— Proszę się uspokoić, pani Lawrence. Proszę łyknąć trochę wody — powiedziała ciotka
Marigold.
— Uspokoić się! To mnie omal nie zabiło! W naszej rodzinie… wszyscy… umieramy…
nagle. Och, Lorraine… Lorraine… zajęłaś jej miejsce… ale twoja córka… mogłaby
przynajmniej zostawić w spokoju jej… sukienkę… jej… świętą sukienkę.
— Och, nie wiedziałam — zawołała Marigold. Chciało jej się płakać, ale nie mogła tego
zrobić przy tych wszystkich ludziach. Czyż Starsza Babka nie powiedziała jej kiedyś, że
Lesleyównie nie wolno płakać, kiedy świat na nią patrzy? Rozumiała jednak, że przyniosła
Matce straszny wstyd. Znikło gdzieś całe wrażenie tajemnicy i romantyczności. Czuła, że ona
i Gwennie są tylko niegrzecznymi, głupiutkimi dziećmi sromotnie przyłapanymi na psotach.
Pani Lawrence krzyczała jeszcze głośniej.
— Zaprowadźcie ją lepiej na górę — rzekła ciotka Marigold. — Obawiam się, że
naprawdę ma słabe serce.
— Klementyno, och, Klementyno — jęczała pani Lawrence. — Pomyśleć tylko, że
sukienka, którą nosiłaś, jest tu. To… okropne dziecko… Lorraine… jak mogłaś.
Gwen, dotychczas nieco oszołomiona po nieoczekiwanej katastrofie, wyrwała się spod ręki
przytrzymującego ją wuja Klona i skoczyła naprzód.
— Milcz, ty puszczyku — powiedziała z furią — słyszałaś, że ciocia Lorraine nie miała z
tym nic wspólnego. Ani Marigold. To ja znalazłam tę starą, zatęchłą suknię i kazałam
Marigold ją nałożyć. Niech ci to wejdzie do tej starej, pomylonej głowy i przestań robić
awanturę bez powodu. Patrz — patrz sobie! Chciałabyś mnie upiec żywcem, ale ja nie dbam o
to, ty stara, gruba babo!
Gwen strzeliła palcami przed samym nosem obrażonej królowej Wiktorii.
Pani Lawrence przestała krzyczeć, odkrywszy, że jest ktoś, kto potrafi zrobić więcej hałasu
od niej. Wstała rozrzucając deszcz szpilek na podłogę, a z każdej cząstki jej obfitej postaci bil
gniew. Z pomocą ciotki Marigold i wuja Percy ruszyła powoli w kierunku schodów.
— Trzeba, oczywiście, wziąć pod uwagę, że zrobiły to dzieci. Cieszę się, że to nie twoja
wina, Lorraine. Myślę, że nie zasłużyłam na to, żebyś mnie tak potraktowała.
— Kochana pani Lawrence, proszę nie gniewać się na mnie — błagała Lorraine.
— Gniewać się, och, nie. Nie gniewam się, tylko mam złamane serce. Jeśli Bóg…
— Pana Boga w to nie mieszaj — rzekła Gwen.
— Gwen, uspokój się — zdenerwował się wuj Klon. Gwen słysząc to, zaniosła się
głośnym, udawanym płaczem. Wszyscy byli teraz albo w pokoju, albo w korytarzu, albo też
tłoczyli się przy oknach z zewnątrz. Marigold czuła się tak, jakby cały świat patrzył tylko na
nią.
— Horacy, czy mógłbyś odwieźć nas do domu? — rzekła Babka zbolałym głosem. —
Jestem zmęczona, a ta historia niemal mnie wykończyła. Lorraine, czy chcesz zostać na
kolacji?
— Och, nie, nie — Lorraine usiłowała powstrzymać łzy.
Na tylnym siedzeniu samochodu Marigold płakała ze smutku, a Gwen histerycznie wyła.
Wuj Klon wybuchną] jednak tak głośnym śmiechem, że aż Babka powiedziała
zaniepokojona:
— Horacy, proszę cię, uważaj, kiedy prowadzisz. Nie pojmuję, jak możesz się śmiać. Ta
historia była po prostu okropna. Gdyby to był ktokolwiek inny, ale nie starsza pani Lawrence!
— Dobrze jej to zrobi — oświadczył wuj Klon. — Nie sądzę, żeby ktokolwiek przedtem
powiedział jej prawdę o niej samej. To było bezcenne.
Gwen przestała pociągać nosem i nastawiła uszu. Wuj Klon nie był jednak taki niemiły.
— Musiała przeżyć szok, kiedy nagle zobaczyła przed sobą suknię Klementyny — rzekła
Babka. Co działo się z głosem Babki? Niemożliwe, żeby się śmiała, całkowicie niemożliwe.
Czyżby jednak powstrzymywała śmiech? — Wiesz przecież, Horacy, że uwielbiała
Klementynę…
— Klementyna była dobrą dziewczyną — stwierdził wuj Klon. — Zawsze ją lubiłem. To
jej zasługa, że nie dała się zepsuć takiej głupiej matce.
— Była śliczna — rzekła Babka. — Pamiętam ją w tej sukni. Wszyscy zachwycali się jej
cerą i dłońmi.
— Klem rzeczywiście miała śliczne ręce. Szkoda, że stopy miała takie olbrzymie —
zauważył wuj Klon.
— To nie jej wina — upomniała go Babka.
— Oczywiście, że nie. Były jednak naprawdę szczodrze wykrojone — zaśmiał się wuj. —
Nic dziwnego, że stara dama nie pozbywała się żadnych jej butów. Zmarnowałoby się tyle
skóry! Klem tylko raz w życiu na serio się pokłóciła. Była to kłótnia z Emmą Carberry.
Emma chciała wyjść za mąż za człowieka, którego ani Carberry’owie ani Lawrence’owie nie
uważali za odpowiedniego. „Za skarby świata nie chciałabym się znaleźć w twojej skórze” —
rzekła Klementyna uroczyście. „Nie Przejmuj się Klem, kochanie” — odparła Emma,
wysuwając stopę w małym buciku numer dwa i stawiając ją obok buciorów Klementyny.
„Wcale byś w nią nie weszła”. Oczywiście Klem nigdy jej tego nie wybaczyła.
W tym momencie coś przydarzyło się biednej, złamanej, popłakującej na tylnym siedzeniu
Marigold. Zazdrość opuściła ją na zawsze — przynajmniej jeśli chodzi o Klementynę.
Klementyna miała duże stopy! Matka natomiast miała stopy, które nawet wuj Klon uważał za
coś doskonałego. Och — Marigold uśmiechnęła się poprzez łzy w ciemności — och, mogła
sobie pozwolić na to, żeby współczuć Klementynie.
— Podaj mi jakiś powód, dla którego nie powinienem zedrzeć z ciebie skóry — rzekł wuj
Klon, podnosząc Gwen i pomagając jej wysiąść z samochodu.
— Rozśmieszyłam cię — powiedziała z szelmowską miną Gwen.
— Ty małe bezwstydne ladaco — rzekł wuj.
Babka milczała. Nie było sensu nic mówić. Równie dobrze można chcieć utopić rybę w
wodzie. Zresztą następnego dnia Gwen miała jechać do domu. Poza tym, w głębi duszy
Babka nie żałowała, że ktoś wreszcie przeciwstawił się Karolinie Lawrence.
— No, środa się skończyła. Teraz przed nami czwartek. Mogli jednak dać nam coś do
jedzenia — narzekała Gwen włażąc do łóżka. — Żałuję, że nie zwędziłam tego małego
półmiska kolorowych kanapek. Widziałaś coś równie zabawnego jak wrzaski tej starej
smoczycy? Ale jej zamknęłam usta! Mam nadzieję, że diabeł ją porwie, nim minie noc. Mimo
wszystko cieszę się, że jutro wieczorem jadę do domu, Marigold. Lubię cię bardziej, niż
mogłam się spodziewać po tych obrzydliwych hymnach pochwalnych ciotki Józefiny. Ale
twoja Babka doprowadza mnie do szału.
— Czy nie zamierzasz się pomodlić? — przypomniała Marigold.
— Nie ma sensu budzić Pana Boga o tej porze — powiedziała sennie Gwen.
Zanim Marigold skończyła się modlić, Gwen spała jak anioł. Marigold była bardzo
wdzięczna i powiedziała to Panu Bogu. Niezupełnie dlatego, że Klementyna miała duże
stopy, ale że to okropne uczucie nienawiści i zazdrości opuściło zupełnie jej serduszko. To
było takie miłe.
Rano Matka nieco wyłajała Marigold.
— Pani Lawrence mogła dostać ataku serca i umrzeć. Pomyśl tylko, jak byś się czuła. W
każdym razie, dostałyśmy wiadomość dziś rano, że płakała całą noc, bardzo płakała — dodała
Matka, obawiając się, że Marigold może nie zdawać sobie sprawy z ogromu swojej winy.
— Nie ma co się martwić — powiedziała Salome. — Starej pani to dobrze zrobiło. Ona i te
jej buty. Myśli, że jest podobna do królowej Wiktorii. Mimo to cieszę się, że to półdiablę
jedzie już dziś wieczorem do domu. Naprawdę chciałabym już mieć chociaż kilka minut
spokoju. Czuję się po tych tygodniach, jakby ktoś przepuścił mnie przez maszynkę do
mielenia mięsa. Niech Bóg ma jej rodzinę w swojej opiece, kiedy ona dorośnie.
— Amen — rzekł Lucyfer i wymownie machnął ogonem. Tego wieczora Gwennie
pojechała do domu.
— Nareszcie mamy święty spokój — oświadczyła Salome. Powiedziała to jednak bez
radości i nie przywołała Lazarre’a do porządku, kiedy rzekł z żałobną miną:
— Na Boga! Można by pomyśleć, że ktoś umahrł w tym domu. Do Świerkowego Obłoku
powrócił utracony spokój, nieco tylko naruszony następnego dnia, po nadejściu poplamionej
atramentem pocztówki od Gwen, zaadresowanej do Babki.
„Zapomniałam ci powiedzieć, że przedwczoraj jedna z twoich najlepszych srebrnych łyżek
wpadła mi w szparę w podłodze spichlerza. Myślę, że możesz łatwo ją stamtąd wyciągnąć,
włażąc pod spichlerz”.
Marigold bardzo tęskniła za Gwen przez całe dwa dni i kawałek trzeciego. Mimo
wszystko, przyjemnie było znów przebywać z Sylwią. Śmiech i figle były dobre, ale nie przez
cały czas. Czuła się jak ktoś, kto rozkoszuje się pięknem ciszy po dniach porywistego i
szalonego wiatru. Aksamitne twarzyczki bratków czekały na nią o zmierzchu i jej ukochane
drzewa znów przyjęły ją do swego grona. Kiedy zamknęła za sobą Zieloną Bramę, weszła w
inny świat — gdzie znów można było być szczęśliwym i przeżywać piękne godziny nie
hałasując przez cały czas. Odwróciła się i spojrzała na opleciony winem dom i Przystań. W
całym wielkim świecie nie było słychać nic oprócz pieśni wiatru. Na farmie pana Donkina
delikatne cienie kładły się w każdym zakątku okrytej rosą łąki.
— Gdybym miała wybrać miejsce, w którym chciałabym się urodzić, wybrałabym
Świerkowy Obłok — szepnęła wyciągając ramiona, jakby chciała nimi objąć dom, ten piękny
stary dom, który tworzyło tyle rąk i kochało tyle serc.
Duch Klementyny nie dręczył jej już więcej. Kiedy poszła następnym razem na cmentarz,
ukradkiem położyła kwiatuszek na grobie Klementyny — biednej, ślicznej Klementyny. Nie
czuła już, że Klementyna chce odepchnąć ją od Ojca. Wiedziała, że Ojciec nie dlatego ożenił
się z Matką, bo potrzebował kogoś do prowadzenia domu. Opowiedziała bowiem Matce całą
historię, a ona troszeczkę się pośmiała i troszkę popłakała:
— Nigdy nie byłam zazdrosna o Klementynę. Byli dziećmi. On kochał ją bardzo mocno,
ale mnie dał miłość dojrzałego mężczyzny. Wiem to.
Tak więc Marigold już nie żywiła urazy do fotografii Klementyny. Mogła patrzeć
spokojnie na jej podobiznę i zgadzała się, że jest bardzo piękna. Raz jednak powiedziała z
satysfakcją:
— Dobrze, że nie widać twoich stóp.
R
OZDZIAŁ
CZTERNASTY
G
ORYCZ
DUSZY
1
— I znów nadszedł nowy dzień — powiedziała Marigold radosna jak poranek. Niezwykle
szczęśliwa szła do szkoły tego ranka, który przyniósł delikatne kolory jesieni. Czulą się tak,
jakby przypięto jej skrzydła. Uwielbiała październik w fazie szkarłatnego przepychu, kiedy
okryte szronem liście wyglądały na drzewach jak płomienie, a przy drodze stały astry niby
purpurowe chóry. Jeszcze bardziej lubiła późniejszy spokój brązowych jesiennych pól i
zamglone, zachodzące na siebie linie wzgórz nad Zatoką. Wieczory napełniał miły zapach
liści palonych przez Lazarre’a i nadchodził czas zrywania jabłek. Gromadzono je w
spichlerzu, dopóki nie zrobiło się tak zimno, że trzeba je było przenieść do beczułek w
piwnicy.
Na boisku grupka dziewcząt zachichotała, kiedy Marigold przeszła obok. Nie przejęła się
tym zbytnio. Prawdę mówiąc, Marigold była w szkole raczej samotna. Nigdy nie
zaprzyjaźniła się z żadną z dziewcząt, a kiedy wprowadzono nowe jednoosobowe ławki, nie
było już okazji do bliższych kontaktów. Ponadto żadna z dziewcząt nie wracała do domu tą
samą drogą co ona. Marigold nie była kłótliwa i bawiła ze wszystkimi podczas przerw, ale
jakimś tajemniczym sposobem była inna i dziewczęta w pewnym stopniu miały jej to za złe.
Mówiły, że „zadziera nosa”, chociaż wcale tak nie było.
Z wiekiem to poczucie inności zamiast znikać, pogłębiło się. Czasem Marigold czuła, że
bardzo chciałaby mieć taką prawdziwą przyjaciółkę, o jakich czyta się w książkach — nie
kapryśnego gościa jak Warwara albo Gwennie, który wprowadza w życie szalony wir barw, a
potem znika, tak jakby nigdy nie istniał. Takiej przyjaciółki nie mogła jednak znaleźć w
szkole w Harmony. Mając naturę, która gdy nie może znaleźć tego, czego szuka, nie potrafi
zadowolić się tym, co ma, Marigold nie zawierała powierzchownych przyjaźni. Zawsze miała
jeszcze Sylwię — choć Sylwia nie wydawała się już tak całkowicie realna jak kiedyś. Dawny
czar ciągle działał, ale ubyło mu nieco uroku.
Tego ranka Marigold wyczuła coś nowego w szkolnej atmosferze. Nie był to tylko wybryk
jej wyobraźni. Dziewczęta patrzyły na nią i szeptały coś z ciekawością i odrobiną złośliwości.
Marigold czuła to przez całe przedpołudnie i długą przerwę, lecz nikt nie powiedział jej nic
szczególnego aż do południa. Wtedy klasa usiadła kręgiem pomiędzy zagłuszonymi przez
paprocie pieńkami świerków na brzegu potoku poniżej budynku szkoły i rozpoczął się
frontalny atak.
— Czy lubisz pana Thompsona, Marigold? — zapytała chichocząc Em Stanton.
Marigold zastanawiała się, czemu u licha pytano ją o pana Thompsona. Był to nowy
pastor, który przyjechał do Harmony wiosną. Marigold na razie nie bardzo interesowała się
pastorami. Zostawiła to zajęcie starszym. Oni zaś mieli na ten temat wiele do powiedzenia:
— Ciężko będzie znaleźć kogoś na miejsce pana Henry’ego — tego pana Henry’ego, który
stał na ambonie kościoła w Harmony przez trzydzieści lat i „jeśli ktoś był święty — to tylko
on”.
— Wyciskał mi łzy z oczu sześć razy każdej niedzieli — wzdychała panna Amelia Martin.
— Miałam nadzieję, że umrę przed nim. Zawsze uważałam, że byłoby wspaniale być
pochowanym przez takiego człowieka.
— O, Panie — ciotka Kitty Standish modliła się na pierwszym spotkaniu Koła
Parafialnego po odejściu pastora na emeryturę. — O, Panie, ześlij nam tak dobrego pastora
jak pan Henry, ale, Panie, nawet ty nie jesteś w stanie tego zrobić.
Nikt nie uważał, że pan Thompson jest dobrym kandydatem, ale wydawało się, że jest
najlepszym z możliwych.
— To dobry kaznodzieja — powiedziała Salome. — Szkoda, że jest wdowcem. Ożeni się z
parafianką i to go zepsuje. — Po chwili dodała jednak pocieszająco: — Cieszę się, że go
wybrali. Lubię, kiedy pastor jest pulchny.
Pan Thompson miał córkę mniej więcej w wieku Marigold — okrągłą i różową Jane
Thompson, która chodziła do szkoły w miasteczku, tam był bowiem kościół i plebania.
Marigold widywała ją więc tylko w szkółce niedzielnej, gdzie były w tej samej klasie. Jane
zawsze miała dobrze przygotowany swój fragment z Biblii, znała na pamięć zadane wiersze i
umiała odpowiedzieć na pytania z katechizmu — jak zresztą można było oczekiwać po córce
pastora. Marigold sądziła, że nie była jednak przez to bardziej interesująca. Co do pana
Thompsona, to kiedy myślała o nim, raczej go lubiła, lecz myślała o nim — prawdę mówiąc
— bardzo rzadko: tylko wtedy, kiedy był z wizytą w Świerkowym Obłoku. Szczególnie lubiła
jego wesoły, niepas—torowski błysk oka. Ale czemuż to Em Stanton tak bardzo interesuje jej
opinia o panu Thompsonie? Marigold ogarnęło niemiłe uczucie — jakby chłodny wiaterek
owiał tajemne zakątki jej duszy.
— Bardzo lubię pana Thompsona — oświadczyła zimno.
Em znowu zachichotała irytująco i wymieniła spojrzenia z innymi dziewczętami.
— To dobrze — powiedziała znacząco.
Spodziewały się, że Marigold zapyta, dlaczego to dobrze, ale nie zrobiła tego. Odgryzła
mały kawałeczek ciasteczka „skocz–przynieś” i obojętnie go przeżuwała.
— Jak podobałby ci się jako ojczym? — zapytała chytrze Velma Church.
Ciasteczko „skocz–przynieś” nie zostało zjedzone do końca. Marigold odłożyła je do
pudełka i patrzyła nieruchomo na Velmę.
— Nie wiedziałaś o tym?
— O czym? — spytała Marigold pobladłymi ustami.
— Że twoja Matka zamierza wyjść za niego za mąż.
Marigold zastanawiała się, co się z nią dzieje — albo ze światem wokół. Czyżby ktoś
uderzył ją w policzek? Czy słońce przestało świecić na niebie?
— Nie… wierzę… w to — wyjąkała bezradnie.
— Wszyscy tak mówią — powiedziała Em z tryumfem. — Myślałyśmy, że oczywiście
wiesz o tym. To zabawne, że Matka nic ci nie powiedziała. Przecież on spędza połowę czasu
w Świerkowym Obłoku.
Była to przesada. Marigold przypomniała sobie jednak z przerażeniem, że pan Thompson
odwiedził ich ostatnio wiele razy. To prawda, że Babka miała lekkie zapalenie oskrzeli, ale
Marigold ogarnęło straszliwe przeświadczenie, że pan Henry nigdy nie bywał u nich tak
często, nawet kiedy Salome miała zapalenie płuc. Wpatrywała się z przygnębieniem w Em.
— Słyszałam, że mają się pobrać pod koniec zimy — powiedziała Fanny Collins. —
Twoja Matka była z nim parę dni temu w Summerside i pomagała mu wybrać tapety na
plebanię. Ciotka Lindy ich widziała.
— O rety, ale pomieszają ci szyki! — zawołała Sally McLean.
— Będziesz musiała nazywać się Marigold Thompson — rzekła Dot Church.
Żadne z tych ukłuć nie zmusiło Marigold, aby dała jakiś znak życia. Siedziała jak
ogłuszona. Gdyby tak mogła być sama — daleko od tych nienawistnych dziewcząt!
— Mama mówi, że twoja Mama nie nadaje się wcale na żonę pastora — rzekła Velma.
— Jest zbyt wystrojona i rozrzutna — dodała Em.
— Ciotka Beth twierdzi, że jego pierwsza żona była najładniejszą kobietą, jaka
kiedykolwiek istniała — powiedziała Pet Dixon.
— To dziwne, że twoja Matka chce wyjść za sinonosego — stwierdziła Janet Irving.
— Myślę, że jest jej wystarczająco ciężko ze starą damą — oświadczyła Pet.
— Mama mówi, że pani Leandrowa niezwykle się ożywiła tej jesieni — powiedziała Lula.
Rozległ się dzwonek i krąg złośliwych twarzy zniknął. Marigold poszła powoli do
budynku szkoły. Nogi miała jak z ołowiu, a jej duch, rano tak uskrzydlony, był jeszcze
cięższy. Świat stał się nagle ponury. Czy to może być prawda? To niemożliwe — jeszcze
jedno okropne wspomnienie powróciło do Marigold.
— Pani Lesley jest kimś zajęta — powiedziała niezbyt delikatnie Salome pewnego dnia w
zeszłym tygodniu, zamykając drzwi przed nosem zbyt nachalnego urzędnika
ubezpieczeniowego.
A więc tak. To musi być prawda.
— Salome — zapytała Marigold tego wieczora — czy myślisz, że Pan Bóg robi pewne
rzeczy na złość?
— Proszę, co ja słyszę — zdumiała się Salome. — Nie wolno zadawać takich
niegodziwych pytań. Zupełnie jakby to mówiła Gwen Lesley.
— Przepraszam — powiedziała Marigold z uporem — ale czy On tak robi?
— Oczywiście, że nie — odrzekła Salome. — To dżentelmen z piekła rodem jest złośliwy.
Co się z tobą dzieje? Nie wyglądasz dobrze. Nie jesteś przeziębiona?
Marigold czuła, że ogarnął ją chłód. Była przemarznięta i chora do głębi duszy. Z jej
dziecięcego życia wyrwano nagle wszystko. Matce nie mogła zaś powiedzieć o tym ani
słowa.
2
Kiedy Marigold dowiedziała się o stopach Klementyny, sądziła, że na zawsze skończyła z
zazdrością. Teraz zaś znajdowała się w kleszczach zazdrości dziesięciokrotnie silniejszej.
Tamto było tylko upiornym niepokojem duszy, to zaś palącą męką serca. Być może nigdy w
życiu Marigold nie czuła się bardziej nieszczęśliwa niż podczas tych dwóch miesięcy po
rozmowie przy potoku. Wszystko podsycało jej podejrzenia i zazdrość. Była przepełniona
nienawiścią. Nic nie sprawiało jej przyjemności, tak mocno nienawidziła pana Thompsona.
Czy Jane będzie nazywać Matkę mamą? Niech tylko spróbuje!
Nadszedł listopad ze swoimi ciemnymi, posępnymi zmierzchami, sprawiającymi, że
Marigold czuła się dorosła i stara; z wiatrami, które zawodziły i szeleściły martwymi liśćmi
podczas zimnych, niegościnnych bezksiężycowych nocy; z zimową pieśnią szarych pól i
smutnymi duchami kwiatów złotorózgi w kącie pod płotem. Podczas wielu takich mroźnych
wieczorów światła samochodu pana Thompsona paliły się wesoło przed bramą Świerkowego
Obłoku. Marigold wydawało się, że listopad nigdy nie minie. Kiedyś słowo „jutro” miało dla
niej magiczny urok. Teraz jutro mogło być tylko jeszcze okrutniejsze niż dziś.
Pełną męki satysfakcję sprawiało jej to, że mogła nienawidzić pana Thompsona. Była
przekonana, że zawsze go nienawidziła. Lucyfer go nie znosił — a koty mają intuicję. Nie
można było oszukać Lucyfera. Marigold nie cierpiała wszystkiego, co się łączyło z panem
Thompsonem. Zapamiętała, co Lazarre powiedział kiedyś o pewnym Francuzie, który zrobił
coś kompromitującego swój naród.
— Nie chcesz przecież, żeby go powieszono — sprzeciwiła się Salome.
— Och, nie, oczywiście, że nie chcę tego zobaczyć — przyznał Lazzare. — Ale chcę, żeby
go ukahrano.
Dokładnie oddawało to uczucie Marigold dla pana Thompsona. Nie chciałaby oglądać, jak
go wieszają, ale z chęcią zgodziłaby się, żeby go „ukahrano”. Poczuła się nieco
usatysfakcjonowaną kiedy nazwała stary, wyschnięty szkocki oset rosnący za spichlerzem
Wielebnym Panem Thompsonem, wycięła go i spaliła. Patrzyła na pana Thompsona, kiedy pił
herbatę, i żałowała, że nie ma w niej trucizny. Nie tyle, aby go otruć — o nie, ale
wystarczająco dużo, żeby się rozchorował i nabrał obrzydzenia do pomysłu żenienia się z
kimkolwiek. Pewnego razu, kiedy rozgniewał się z powodu czegoś, co ktoś zrobił w kościele i
uderzył w stół, Marigold powiedziała bezgłośnie do matki: „Zobacz, jakiego będziesz miała
męża!” Najchętniej odmówiłaby chodzenia do kościoła, ale nie mogła tego zrobić; siedziała
więc i patrzyła na niego gniewnie. Kiedy przychodził do domu, była uosobieniem pogardy. A
on nawet tego nie zauważył! Jeśli traktuje się kogoś z pogardą, a ten ktoś tego nie zauważa, to
jest to po prostu nie do zniesienia. Przeważnie nawet nie pamiętał, jak ona ma na imię i
nazywał ją Daffodil. Pewnego razu chciał ją po ojcowsku pogłaskać. Odskoczyła i
powiedziała niegrzecznie: „Nie jestem kotem”. Musiała go za to przeprosić. W Świerkowym
Obłoku nie mogli zrozumieć, dlaczego Marigold czuła taką odrazę do pastora.
— Ma takie piękne kazania — powiedziała Salome z wyrzutem. — Potrafi wycisnąć mi
łzy z oczu.
— Cebula też to potrafi — odparła Marigold niegrzecznie.
Kiedy jednak Em Stanton powiedziała, że jej ojciec uważa pana Thompsona za człowieka
o płytkim umyśle, Marigold spiorunowała ją spojrzeniem. Tego nie można było tolerować.
Jeżeli Matka rzeczywiście miała zamiar wyjść za pastora, trzeba go było bronić.
— No, dobrze już — powiedziała Em oddalając się. — Nie wiedziałam, że go lubisz. Nie
sądziłam, że ktokolwiek może lubić sinonosego.
— On nie jest sinonosy — zaprzeczyła Marigold, która nie miała najmniejszego pojęcia,
co to znaczyło.
— Właśnie że jest. Twój wuj Klon sam mi to powiedział tego dnia, kiedy podwiózł mnie
do szkoły. Spotkaliśmy pastora, jak jechał swoim samochodem, i twój wuj powiedział:
„Można być pewnym, że każdy sinonosy będzie zawsze przekraczał dozwoloną prędkość”.
Na to ja zapytałam: „Czy pan Thompson jest sinonosym?”, a twój wuj odpowiedział:
„Najprawdziwszym”. Więc sama widzisz!
— Ale co to jest „sinonosy”
? — zapytała z pasją Marigold. Musi znać prawdę, choćby
najgorszą.
— No, nie jestem całkiem pewna, ale myślę, że to narkoman — rzekła Em ostrożnie. —
Zapytałam Velmę Church, a ona powiedziała, że tak przypuszcza. To straszna rzecz. Tacy
ludzie, gdzie nie spojrzą, widzą okropne twarze. Robią wszystko co najgrosze. A jacy są
sprytni! Nikt ich na początku nie podejrzewa, dopóki nie staną się tacy, że nie mogą już tego
ukryć. Wtedy trzeba ich hos–pi–ta–lizować.
Hospitalizować! Co to znaczy? Marigold nie chciała zadawać Em dalszych pytań. Po
każdej odpowiedzi sprawy wyglądały jeszcze gorzej. Gdyby jednak trzeba było
hospitalizować pana Thompsona, Marigold wolałaby, żeby to się stało, zanim ożeni się z
Matką. Ciągle zdarzało się coś, co sprawiało jej udrękę. Pan Thompson przychodził coraz
częściej do Świerkowego Obłoku. Zabrał Matkę do Summerside, aby kupić następne tapety, a
pewnego wieczora przyszedł i powiedział do Matki:
— Chciałbym zasięgnąć twojej rady w sprawie trzeciego migdałka Jane.
Matka zabrała go do pokoju sadowego i zamknęła drzwi. Marigold czekała w korytarzu jak
niespokojny mały duszek. Co działo się za tymi zamkniętymi drzwiami? Bolało ją gardło, ale
co to Matkę obchodziło? Nic a nic. Była całkowicie pochłonięta trzecim migdałkiem Jane —
cokolwiek by to było.
Gdy nie działo się nic strasznego,’ dręczyła się sama. Czy będzie musiała wyjechać z
kochanego Świerkowego Obłoku, kiedy Matka poślubi pana Thompsona? A może Matka
zostawi ją tu samą z Babką, tak jak zrobiła to matka Millie Graham? Już nikt nie powita jej,
gdy będzie wracała ze szkoły, nikt nie stanie w progu i nie zawoła jej o zmierzchu do środka,
nie ochroni przed ciemnością ani nie usiądzie przy jej łóżku i nie porozmawia przed snem.
Choć i teraz rozmowy z Matką przed snem nie były już takie jak kiedyś. Wisiała pomiędzy
nimi jakaś zasłona obcości.
Lorraine niepokoiła się, że jej dziecko dorastając odsuwa się od niej — może nabierało
typowej dla Blaisdellów głębokiej rezerwy? Nie potrafiła zapytać Marigold, co sprawiło, że
się tak zmieniła — gdyby to zrobiła, musiałaby przyznać, że zmiana naprawdę nastąpiła.
Kiedy ciotka Anna prosiła, żeby Matka pozwoliła Marigold pojechać do niej z wizytą i Matka
zgodziła się, dziewczynka odmówiła niemal płacząc, choć przedtem tak bardzo chciała
jechać. Co się stanie, jeśli Matka wyjdzie za mąż podczas jej nieobecności? A jeśli dlatego
właśnie chciała ją wysłać do ciotki Anny? Nie będą nawet miały tego samego nazwiska! To
będzie straszne, kiedy ludzie powiedzą: „O, to jest Marigold Lesley — no wiecie, córka pani
Thompson”.
Być może nawet będą ją nazywać Marigold Thompson!
Marigold czuła, że tego nie zniesie. Przecież nikomu nie będzie potrzebna. Och, czyż nic i
nikt temu nie przeszkodzi?
Zastanawiam się, czy jest jakiś sens modlić się o to? — pomyślała ze znużeniem i doszła
do wniosku, że nie. Co mogła zdziałać jej modlitwa przeciw pastorowi? Gwen mówiła, że
skacze i wrzeszczy tak długo, aż postawi na swoim. Marigold nie bardzo jednak wyobrażała
sobie, by mogła postąpić w ten sposób. Przypuśćmy, że tak zrobi. Na pewno panny młode
zbiegłyby z strychu, Klementyna w końcu podniosłaby wzrok znad lilii, a Starsza Babka
wyskoczyłaby z ram portretu w sadowym pokoju. Mimo wszystko Matka wyszłaby jednak za
pana Thompsona. Matka wyglądająca tak ślicznie i kwitnąco tej jesieni. Zanim Marigold
* Sinonosy — popularna nazwa stałych mieszkańców Bolingbroke.
dowiedziała się o tej okropnej sprawie, było jej miło, kiedy ludzie mówili: „Jak Lorraine
dobrze wygląda”. Teraz to była obelga.
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, a Marigold chodziła po Świerkowym Obłoku ze
smutną twarzyczką.
— Jesteś coraz chudsza — powiedziała Matka z niepokojem.
— Jane Thompson jest gruba — oznajmiła Marigold złośliwie. Matka uśmiechnęła się.
Pomyślała, że Marigold była nieco zazdrosna o Jane. Pewnie ktoś w rodzaju ciotki Józefiny
za bardzo chwalił Jane. Matka sądziła, że wszystko rozumie — a Marigold uważała, że to ona
wszystko rozumie. Tymczasem mur niezrozumienia między nimi narastał. Czy to będą
ostatnie święta, jakie spędzi z Matką? W wigilię Bożego Narodzenia poszły jak zwykle na
cmentarz. Marigold położyła wieniec z ostrokrzewu na grób Ojca. Ona nie zapomniała o
Ojcu, nawet jeśli Matka już nie pamięta!
— Nigdy nie powiem do niego „ojcze” — łkała — choćby mieli mnie zabić.
3
Przyjęcie rodzinne z okazji Bożego Narodzenia odbywało się w tym roku u ciotki Marci.
Babka nie mogła na nie pójść z powodu zapalenia oskrzeli, a Matka nie chciała zostawić jej
samej. Marigold była zadowolona. Nie miała odpowiedniego nastroju na bożonarodzeniowe
przyjęcia.
Po południu Salome kazała Lazarre’owi zaprząc powóz i zawieźć się do miasteczka, gdzie
chciała odwiedzić znajomych. Wzięła ze sobą Marigold i ta spacerowała po ulicach, podczas
gdy Salome spędzała czas na ploteczkach. Dzień był niezwykle spokojny. Wiatr zasnął w
świerkowym lesie za południową częścią Harmony i piękne, olbrzymie płatki śniegu spływały
miękko na ziemię. Jakiś impuls, którego nie potrafiła powstrzymać, zaprowadził ją na
plebanię. Czy Matka będzie tu wkrótce mieszkać? W takim brzydkim domu bez jednego
drzewa w pobliżu i bez prawdziwego ogrodu, z małą, przykuchenną działką, w której ryła
świnia?
Marigold zauważyła, że świnia weszła w grządkę kalarepy. Co z tego? Nie zamierzała
powiedzieć o tym panu Thompsonowi. Niech sam pilnuje swojej kalarepy. Z rozmysłem
odwróciła się i poszła w stronę głównej ulicy. Po chwili jednak wróciła. Jeżeli na wiosnę ma
tu mieszkać Matka, musi mieć kalarepę. Matka tak lubi kalarepę…
Marigold zdecydowanie przeszła ścieżką wspięła po schodach i podeszła do drzwi. Stała
tam przez parę chwil jak skamieniała. Drzwi były uchylone, a z korytarza mogła zobaczyć nie
umeblowany pokój, pełen porozrzucanych śmieci, jakie zwykle zostawiają po sobie
tapeciarze, ale ze ścianami pokrytymi tapetą w piękne kwiaty. W pokoju stali pan Thompson i
kuzynka Ellice Lesley z Summerside. Marigold znała ją dobrze. Była to pulchna kobieta,
nigdy nie licząca kalorii, z włosami uczesanymi w gładkie, błyszczące karby jak ślady
morskich fal na piasku. Ciotka Ellice nie była ładna, ale — jak powiedział stary pan
McAllister, była „pożyteczną kobietą — bardzo pożyteczną kobietą”. Była też kobietą
zamożną i miała właśnie na sobie szykowny kapelusz i elegancki, pluszowy płaszcz z dużą
czerwoną różą przypiętą do kołnierza.
A pan Thompson ją całował!
Marigold odwróciła się i bezszelestnie odeszła. Zanim zniknęła, usłyszała, jak pan
Thompson mówi:
„Kochana!”, a ciotka Ellice na to: „Słodki chłopcze!”
Świnia nadal ryła wśród grządek kalarepy. Niech ryje — skoro pastor całuje kobiety,
których nie powinien całować — kobiety o cerze jak łojowa świeca i kostkach jak serdelki, a
oczach tak płytkich, że Wyglądały jak przyklejone do twarzy. I jeszcze mówi do nich
„kochanie”.
Marigold była tak przepełniona oburzeniem w imieniu swojej Matki, że nie czekała na
Salome. Biegła przez śnieg padający gęstymi płatkami prosto do Świerkowego Obłoku.
Zastała Matkę przed wesoło płonącym ogniem w sadowym pokoju.
— Mamo — zawołała, tracąc oddech z wściekłości — pan Thompson całuje ciotkę
Ellice… na plebanii… całuje ją.
— Cóż w tym złego? — zapytała Matka z rozbawieniem.
— Nic cię to nie obchodzi?
— Obchodzi? Czemu miałoby mnie to obchodzić? Pan Thompson żeni się z ciotką Ellice
za dwa tygodnie.
Marigold patrzyła nieruchomo. Całe jej życie skoncentrowało się w spojrzeniu.
— Myślałam… że… to ty wychodzisz za niego, Mamo.
— Ja! Ależ Marigold, kochanie, skąd taki głupiutki pomysł przyszedł ci do głowy?
Marigold nie odrywała od niej wzroku. W jej oczach pojawiły się wielkie łzy, które
zaczęły spływać po policzkach.
— Marigold!… Marigold! — Matka objęła ją ramionami i przyciągnęła do swoich kolan.
— Dlaczego jesteś taka rozczarowana, że nie wychodzę za pana Thompsona?
Rozczarowana!
— Jestem szczęśliwa, bardzo szczęśliwa — łkała Marigold. — Strasznie się bałam, że za
niego wyjdziesz.
— Więc dlatego tak się dziwnie wobec niego zachowywałaś! Dlaczego nie zapytałaś
mnie…?
— Nie mogłam. Tak bardzo się bałam, że powiesz mi, że to prawda.
Lorraine Lesley przytuliła mocniej swoje dziecko. Zrozumiała i nie śmiała się z męki,
którą przeżyła mała duszyczka.
— Kochanie, nikt, kto kochał twojego Ojca, nie mógłby zakochać się po raz drugi. Miałam
w życiu miłość — teraz mam o niej wspomnienie — i ciebie. To mi wystarczy.
— Mamo — szepnęła Marigold — czy byłaś rozczarowana, ponieważ nie jestem
chłopcem?
— Nigdy. Ani przez chwilę. Chciałam mieć dziewczynkę. Twój Ojciec także. Powiedział,
że od tak dawna nie było małej dziewczynki w Świerkowym Obłoku.
Marigold siedziała cichutko z twarzą przytuloną do twarzy Matki. Wiedziała, że była to
jedna z takich chwil, które trwają wiecznie.
4
Jakże miłym człowiekiem okazał się Pan Thompson. Drogim, wesołym, przyjacielskim.
Marigold miała nadzieję, że świnia nie zjadła mu całej kalarepy. Litowała się nad nim, że nie
ożeni się z Matką, ale ciotka Ellice z pewnością będzie dobrą żoną. Jest taka „pożyteczna”.
Żona pastora powinna być „pożyteczna”. I Jane jest taka kochana. Jak dobrze było nie
nienawidzić nikogo. Znów mogła być z życiem za pan brat.
Przestało padać. Duży, okrągły, srebrzysty księżyc przepływał nad zaśnieżonym
wzgórzem. Mała dolinka na polu pana Donkina, która w lecie znów zmieni się w błękitną
sadzawkę, teraz była okrągłym, białym zagłębieniem, tak jakby jakiś olbrzym wcisną) tam
swój palec. W sadzie leżały na śniegu delikatne, błękitne cienie. Świat był cudowny, a życie
piękne. W gazecie napisano, że w Europie urodził się królewski syn, a w Montrealu syn
milionera. O wiele bardziej interesujący fakt, nie odnotowany przez kroniki, wydarzył się w
Świerkowym Obłoku, gdzie w spichlerzu Czarownica z Endor wydala na świat trzy śliczne
kocięta. A jutro Marigold znowu pójdzie na wzgórze spotkać się z Sylwią.
R
OZDZIAŁ
PIĘTNASTY
G
ŁOS
POWOŁANIA
1
Obawiam się, że gdyby Marigold potrafiła określić co czuje, kiedy dowiedziała się od
Matki, że musi wieczorem pójść do kościoła na spotkanie misyjne, powiedziałaby, że uważa
to za nudną perspektywę. Trzeba przyznać, że jak na dziewczynkę, której trzy kuzynki
pracowały na misjach w obcych krajach, Marigold wykazywała zawstydzający brak
zainteresowania pracą misyjną.
Zamierzała spędzić ten wieczór z Sylwią i nie chciała zamieniać jej towarzystwa na nudne,
głupie, kiepskie spotkanie misyjne. Te przymiotniki pochodzą od Marigold, nie ode mnie. Ale
jeśli winicie ją za to, pamiętajcie proszę, że bardzo niewiele jedenastoletnich panienek, z
wyjątkiem tych opisanych w pamiętnikach misjonarek, zdaje sobie sprawę, jak bardzo błądzą
poganie. Dla Marigold misje były czymś zupełnie odległym, czym zajmowali się dorośli. Nie
rozumiała więc, dlaczego ciągnie się ją do kościoła. Już raz słyszała takie wystąpienie, kiedy
razem z Gwennie poszły na wieczorne spotkanie do kościoła. Wówczas misjonarz okazał się
dziwacznym, spalonym słońcem mężczyzną w okularach, niezwykle poważnym, a przy tym
okropnie nudnym. Marigold uznała, że to jedno doświadczenie jej wystarczy. Lecz dziś Babce
dokuczał reumatyzm i nie mogła wyjść z domu, a Salome miała otartą stopę. Matka natomiast
bardzo chciała pójść. Podobno tego wieczora mówcą miała być kobieta, jej szkolna koleżanka
z dawnych lat. Matka chciała, żeby Marigold jej towarzyszyła. Marigold dla Matki zrobiłaby
wszystko i poszłaby wszędzie — nawet a spotkanie misyjne. Dlatego zrezygnowana dreptała
obok niej, wpatrując się w gwiazdy nad głową i myśląc przede wszystkim o nowej sukience z
morelowej żorżety, którą Matka, mimo niemego protestu Babki, obiecała Marigold na
przyjęcie urodzinowe u Willi Rogers.
Przeżyła pierwszy szok, kiedy misjonarka wstała, aby zabrać głos. Marigold nigdy w życiu
nie widziała kogoś tak urzekająco pięknego. Czy ta cudowna istota mogła być misjonarką?
Jakie przedziwne, głębokie, przykuwające uwagę oczy! Co za kremowobiała cera, zachowana
mimo palącego słońca Indii! Jakaż korona błyszczących, złotorudych włosów! I te
prześliczne, wyciągnięte ku słuchaczom ręce, które zdają się mieć magnetyczną zdolność
pociągania każdego tam, gdzie zechcą! Co za głos — niepokojący, pełen patosu i
nienazywalnego uroku! Jaka śliczna biała sukienka z bladobłękitną wstążką sięgającą jej
rąbka!
Nie minęło dziesięć minut, odkąd doktor Violetta Meriwether zaczęła przemawiać, a już
Marigold całą duszą pragnęła być misjonarką w dalekich krajach, w najodleglejszych
zakątkach ziemi. Jedyne co ją zdumiewało to fakt, że wokół głowy doktor Violetty nie było
widać aureoli.
Co za porywające wezwanie! Marigold chwilami nie posiadała się ze zdumienia, że mogła
uważać misje za coś nieciekawego. Fala elokwencji porwała ją w sfery, o których istnieniu
dotąd nie wiedziała — sfery, gdzie ofiara z samej siebie, młodziutkie wdowy palone na
stosach ze zmarłymi mężami i kolorowe wybrzeża Indii zmieszane razem, tworzyły coś
nieopisanie przejmującego i fascynującego. Więcej niż fascynującego — wzywającego do
czynu! Doktor Violetta nie doszła do połowy swojego przemówienia, gdy Marigold Lesley,
siedząca jak zaczarowana w starej ławce Lesleyów, postanowiła poświęcić swoje życie
misjom w dalekich krajach.
Nawrócenie było nagłe, ale całkowite. Marigold czuła, że jest na zawsze odcięta od
dotychczasowego życia, od dawnych koleżanek, od starych marzeń. Nie była już tą głupią, złą
dziewczynką, która godzinę temu niechętnie szła na spotkanie misyjne myśląc o morelowej
sukience i nierealnej towarzyszce zabaw. To już nie ona. Ona jest teraz namaszczona,
oddzielona od reszty świata. Przez całe życie kroczyć będzie tą jasną, wiodącą wzwyż ścieżką
służby, ukazaną przez doktor Violettę Meriwether. Któregoś dnia może ona zostanie doktor
Marigold Lesley. Pomyśleć tylko, że zastanawiała się czasem, kogo chciałaby przypominać,
gdy dorośnie. Matkę? Matkę wszyscy wykorzystywali. Każdy mógł jej rozkazywać. Teraz nie
miała już żadnych wątpliwości: chciała być dokładnie taka jak doktor Violetta Meriwether.
Nienawidziła Em Santon za to, że chichotała za jej plecami. Patrzyła z pogardliwym
lekceważeniem na cztery dorosłe córki starszego McLeoda. Dlaczego żadna z nich nie była
zaangażowana w pracę misyjną? Nieomal umarła ze wstydu kichając trzy razy z rzędu akurat
w momencie, kiedy doktor Violetta kierowała pełen żaru apel do młodych dziewcząt. Czy w
kościele nie było dziś wieczór nikogo, kto odpowiedziałby na głos powołania — „oto
jestem”? A Marigold, która pragnęła poderwać się i powiedzieć to, mogła tylko kichać. W
końcu wielka chwila minęła i doktor Meriwether usiadła.
Teraz kilka słów wygłosił pan Thompson. Brakowało mu fascynujących cech doktor
Meriwether, ale jedno z jego zdań utkwiło mocno w poruszonej duszyczce Marigold.
Misjonarz musi być pełen spokoju, pogody, cierpliwości, taktu — rzekł pan Thompson —
musi polegać na samym sobie, być zaradny i głęboko religijny. Marigold zapamiętała każdy z
tych przymiotników. Uważała, że ma przed sobą ciężkie zadanie, ale pełna otuchy nie miała
wątpliwości, że uda się jej w końcu je spełnić. Od razu zacznie przygotowywać się do
swojego życiowego powołania. Zacznie natychmiast! Szła pomiędzy ławkami, jakby unosiła
się w powietrzu. Och, jakże zła i głupia była przed tym wspaniałym wieczorem! Lecz teraz jej
twarz — według określenia doktor Meriwether — „zwrócona była w stronę szczytów” —
odległych, jaśniejących szczytów służby i poświęcenia. Marigold drżała w uniesieniu.
Tomek Blair szedł naprzeciw niej między ławkami. Marigold nienawidziła go ze
wszystkich sił, odkąd rozwlekle napisał poplamioną ręką na pierwszej stronie jej elementarza:
„Ta książka to rzecz jedna, druga to moja pięść, jeśli tę jedną ukradniesz poznasz i drugą
część”.
Musi mu teraz przebaczyć — misjonarka musi wszystkim przebaczać. Uśmiechnęła się do
niego tak promiennie przez cały kościół, że Tomek wyszedł i powiedział swoim kolegom, iż
Marigold Lesley „szaleje za nim”.
2
Marigold nie mogła powiedzieć Matce o swoim chwalebnym postanowieniu. Matka
zapewne by się zmartwiła. Gdyby Ojciec żył, byłoby inaczej. Lecz teraz ona była dla Matki
wszystkim. To milczenie stanowiło część ofiary z siebie, którą należało złożyć. O
powiedzeniu Babce Marigold nawet nie pomyślała. Z wszystkich sił zabrała się jednak za
przygotowania do swojej życiowej misji. Babka i Matka czuły, że coś wisi w powietrzu, ale
nie miały pojęcia co. Nie wiem, czy uważały Marigold za spokojną, pogodną, cierpliwą,
taktowną…, wiem jednak, że uważały jej zachowanie za dziwaczne.
— Cokolwiek by to było wkrótce się skończy — powiedziała Babka z rezygnacją. Matka
jednak w głębi duszy trochę martwiła się. Coś musiało w tym być, skoro Marigold
oświadczyła, że nie potrzebuje nowej morelowej sukni. Stara sukienka jej w zupełności
wystarczy. Nie chciała pójść nawet na przyjęcie do Willi — Babka jednak nalegała, bo
Rogersowie czuliby się obrażeni. Marigold poszła więc i zniżała się do poziomu innych
dziewczynek, litując się nad nimi z powodu nudnego, banalnego życia, jakie je czeka. Żal jej
było także Algie’ego Rogersa. Wszyscy wiedzieli, iż jego matka ślubowała, że będzie on
pastorem, podczas gdy Algie gorąco pragnął zostać cieślą. Jakże inaczej było z nią — ona
swój los sama wybrała.
— O rety, ale Marigold Lesley zadziera nosa — powiedziała Willi Rogers.
Marigold zrezygnowała z noszenia maleńkiego pierścionka z brylancikiem , który ciotka
Marigold dała jej na zeszłe urodziny. Powołani ludzie, tego była pewna, nie mogą nosić
pierścionków. Wuj Klon chciał jej kupić jedwabną parasolkę w pasy, o jakiej zawsze marzyła,
ale podziękowała mu zdecydowanie i z pogodnym obliczem poprosiła, aby zamiast tego
ofiarował jej konkordancję
. Wuj Klon zachichotał, ale konkordancję kupił. Nie wiedział, co
za czary tym razem wyczyniała, był jednak pewien, że daje jej to ogromną satysfakcję.
Miał rację. Jakże fascynujące było zrezygnować z nowych wstążek do kapelusza, których
kiedyś całą duszą pragnęła, i iść w starym kapeluszu na ślub kuzynki Nellie. Kiedyś śluby
interesowały Marigold. Kto wie, może kiedy dorośnie…? Teraz należało to do przeszłości.
Nie wolno jej myśleć o zamążpójściu. Marigold wszystkiemu poświęcała się bez reszty.
Pragnęła doskonałości. Zmywała naczynia, ubijała jajka i pieliła ogródek z takim
zapamiętaniem jak na święta.
Przestała czytać cokolwiek poza literaturą misyjną. Zaczytywała się książkami o misjach z
biblioteczki w szkółce niedzielnej, a szczególnie uwielbiała jeden fascynujący, brązowy
tomik, biografię kobiety, która przygotowywała się do swojej misji od szóstego roku życia.
Marigold czuła, że straciła wiele cennych lat. Postara się jednak to nadrobić. Wstała o szóstej
rano — raz — aby czytać Biblię i modlić się. Taka rzecz świetnie brzmiałaby w autobiografii.
Misjonarka, o której czytała, wstawała o szóstej rano codziennie od szóstego roku życia. Ta
misjonarka nie miała jednak Babki. Na tym polegała różnica.
Jedyną rzeczą, która naprawdę sprawiła jej przykrość, było to, że musiała wyrzec się
Sylwii. Z początku czuła, że nie może tego zrobić. A jednak musiała. Ofiara nie była ofiarą,
jeśli nie bolała. Tak powiedziała doktor Violetta. Marigold ze łzami w oczach wyjaśniła to
Sylwii. Czy była to tylko jej wyobraźnia, czy kpiący wybuch śmiechu naprawdę gonił ją, gdy
wracała ze świerkowego gaju przez sad? Czyżby Sylwia nie wzięła tego poważnie?
Marigold próbowała wypełnić lukę po Sylwii, wyobrażając sobie, że podróżuje na
grzbietach słoni albo ryzykując własnym życiem ratuje młodziutkie wdowy od spalenia na
stosie. To nic że doktor Violetta nie mówiła wcale o słoniach — jedynie o prozaicznym
samochodzie — a pan Thompson powiedział, że już nie pali się wdów na stosach. Z
* Konkordancja — alfabetyczny spis wyrazów i sentencji zawartych w Biblii, z dokładnym wskazaniem
miejsca, w którym występują.
pewnością jednak robiono z nimi coś równie okropnego. Marigold — ratując je tuzinami —
koiła swoją tęsknotę za Sylwią. O tak, wuj Klon z pewnością miał rację.
Chwilami Marigold żywiła straszne obawy co do tego, czy zdoła modlić się publicznie.
Próbowała zrobić początek mówiąc pod nosem „amen”, ile razy pan Thompson powiedział w
modlitwie coś, co do niej przemawiało. Było też bardzo trudno zdecydować się, gdzie
powinna pojechać jako misjonarka. Rozważała to całymi dniami. Wahała się pomiędzy
trzęsieniami ziemi w Japonii a wężami w Indiach. Trwało to dopóty, dopóki nie wpadła jej w
ręce książka o trędowatych w Indiach. Trędowaci. To było to, o co jej chodziło. Tam trzeba
pomóc. Będzie misjonarką trędowatych. Tymczasem Babka była okropnie zla, ponieważ
Marigold zapomniała podlać geranium. Nie mogła wytłumaczyć Babce, że zapomniała,
ponieważ ratowała wioskę w Indiach przed głodową śmiercią. Wobec niezadowolenia Babki
zachowała jednak spokój i łagodność. Niezwykłą łagodność.
3
Przez dwa, trzy tygodnie wszystko jakoś się układało i Marigold była zupełnie
zadowolona. Potem zatęskniła za tym, co Aleksander Wielki nazwałby nowymi krainami do
podbicia, a doktor Violetta Meriwether określiłaby terminem „szersze pole działalności
misyjnej”. Bohaterki biografii zawsze odwiedzały kogoś chorego albo potrzebującego
pomocy i dokonywały cudów, niosąc im pociechę. Marigold czuła, że powinna robić to samo.
Ale kogo miała odwiedzić? W pobliżu Świerkowego Obłoku nikt nie chorował i nikt akurat
nie potrzebował pomocy. Chyba że pani Delagarde… Ta myśl była natchnieniem. Pani
Delagarde o bardzo smutnej twarzy. Ubierała się w czarne suknie i nigdzie nie wychodziła,
tylko spacerowała cały dzień po swoim wielkim ogrodzie w Południowym Harmony.
Marigold słyszała, jak ktoś powiedział kiedyś, że pani Delagarde ma „coś niezupełnie w
porządku z głową”. Nie wiedziała, co to może dokładnie znaczyć, ale była przekonana, że
ktoś o takiej smutnej twarzy na pewno potrzebuje pocieszenia. Pójdzie ją odwiedzić i — i co
dalej? Będzie jej czytać Biblię, jak to zrobiła misjonarka z pamiętnika? Nie potrafiła sobie
tego wyobrazić. Po prostu odwiedzi ją i może jakiś sposób się znajdzie. W czytanych
biografiach zawsze znajdował się jakiś sposób. Marigold wślizgnęła się do swojego pokoju i
przed wyjściem zmówiła specjalną modlitwę. Bardzo poważną, szczerą modlitwę, choć
ułożoną w stylu misjonarskich autobiografii. Potem, gdy zapadł pachnący zmierzch,
wymknęła się ukradkiem z domu.
Kiedy znalazła się już w ogrodzie pani Delagarde, naprzeciw ponurego domu, czarnego na
tle zachodu słońca, poczuła przez chwilę paniczny strach. Misjonarka musi jednak umieć dać
sobie radę w każdej sytuacji. Misjonarka nie może wpadać w panikę. Uśmiechając się
dzielnie, Marigold przeszła ścieżką pomiędzy żonkilami do miejsca, gdzie w półmroku,
wśród bladego złota cytrynowych lilii stała pani Delagarde, mając za plecami bursztynowe
niebo i ciemne wzgórza, zapatrzona przed siebie niewidzącymi, dziwnymi oczami jak szare
agaty. Pani Delagarde zaskoczyła Marigold. Na widok dziewczynki cała jej smutna twarz
rozjaśniła się cudownym blaskiem radości. Zrobiła krok naprzód i wyciągnęła ręce. Te długie,
blade dłonie wyciągnięte w błagalnym geście miały potem prześladować Marigold
tygodniami.
— Delight… Delight… wróciłaś do mnie — powiedziała. Marigold pozwoliła, żeby pani
Delagarde wzięła ją za ręce, objęła ramionami, przycisnęła usta do jej czoła. Nagle poczuła
się nieswojo, ogarnął ją strach. Było coś dziwnego w pani Delagarde — a ona zaraz znajdzie
się w jej domu. Co takiego pani Delagarde mówiła tym swoim szybkim, dziwnym, żarliwym
głosem, różnym od wszystkich głosów, jakie Marigold dotąd słyszała?
— Widziałam cię często, jak szłaś przede mną, nie odwracając głowy. Nigdy nie chciałaś
na mnie poczekać. Lecz teraz wróciłaś, Delight. A więc musiałaś mi wybaczyć. Czy
wybaczyłaś mi, Delight?
— Och, tak… tak… — Marigold odpowiedziałaby „tak” na każde pytanie. Nie wiedziała,
co mówi. Nie była odważną misjonarką, kandydatką na bohaterkę porywającej autobiografii.
Była bardzo przestraszoną małą dziewczynką, zamkniętą w obcym domu z dziwną, bardzo
dziwną kobietą.
Znów ten cudowny błysk radości przebiegł przez twarz pani Delagarde.
— Chodź do swojego pokoju, Delight. Czeka na ciebie. Przygotowałam go. Wiedziałam,
że kiedyś wrócisz do mnie — kiedy moja kara się skończy. Więc przygotowałam go dla
ciebie. Chcę zobaczyć, jak się bawisz, Delight. Tak dawno nie widziałam, jak się bawisz.
Wszystkie twoje sukienki są w szafie. Popatrz.
Otworzyła drzwi szafy i Marigold zobaczyła wiszące rzędy eleganckich sukienek, które
obudziły w niej okropne skojarzenia z żonami Sinobrodego z jej książki z obrazkami.
Marigold zdołała wydobyć z siebie głos — trzęsący się i pełen przerażenia:
— Proszę pani, czy mogę teraz już iść do domu? — wyjąkała. — Myślę… myślę, że
Matka na mnie czeka. Jest już późno.
Przez twarz pani Delagarde przemknął wyraz lęku — lecz zaraz rzuciła przebiegle:
— Ależ jesteś w domu, Delight. Jesteś moim dzieckiem — choć na tak długo mnie
opuściłaś. Byłaś okrutna, opuszczając mnie na tak długo. Lecz nie będę na ciebie krzyczeć —
już nigdy nie będę na ciebie krzyczeć. Wróciłaś. Nie możesz już nigdy odejść. Nigdy.
Odnajdę twojego ojca i powiem mu, że wróciłaś. Nie rozmawiałam z nim, odkąd odeszłaś —
ale teraz porozmawiam. Och, Delight, Delight!
Marigold uchyliła się przed wyciągniętymi ramionami.
— Proszę, niech mnie pani wypuści — błagała rozpaczliwie. — Nie jestem pani małą
Delight, naprawdę nie, nazywam się Marigold Lesley. Proszę, proszę, pani Delagarde, niech
mnie pani puści do domu.
— Ciągle gniewasz się na mnie — powiedziała pani Delagarde z żalem. — Dlaczego tak
mówisz? Oczywiście, że jesteś Delight. Myślisz, że nie poznaję twoich złotych włosów?
Gniewasz się na mnie, ponieważ cię zbiłam dzień przed tym, jak odeszłaś. Nigdy już tego nie
zrobię, Delight. Nie musisz się mnie bać, kochanie. Powiedz znów, że mi wybaczasz,
najdroższa — powiedz, że mi wybaczasz.
— Och, tak, wybaczam… wybaczam. — Gdyby tylko pani Delagarde zechciała ją
wypuścić! Lecz ona uklękła przy niej błagalnie.
— Och, będziemy tacy szczęśliwi teraz, kiedy wróciłaś, Delight. Pocałuj mnie — pocałuj.
Tak długo odwracałaś ode mnie swoją twarz, moja złotowłosa Delight.
Jej głos był tak błagalny, że Marigold, mimo strasznego lęku, nie potrafiła odmówić.
Nachyliła się i pocałowała panią Delagarde. A potem czuła, że znajduje się w szalonym
uścisku, obsypywana pocałunkami.
Marigold wyrwała się z obejmujących ją ramion i pomknęła w stronę drzwi. Lecz pani
Delagarde złapała ją, z dziwnym uśmieszkiem odepchnęła od drzwi i wyślizgnęła się z
pokoju. Marigold usłyszała, jak przekręca klucz w zamku.
Była więźniem w domu obłąkanej. Teraz już wiedziała, co ludzie mieli na myśli mówiąc,
że pani Delagarde ma „coś niezupełnie w porządku z głową”.
Co można było zrobić? Nic. Nikt nie wiedział, gdzie ona jest. Była sama w tym okropnym,
dużym, mroczniejącym pokoju z zasłoniętymi oknami. W szafie wisiały straszne sukienki
umarłej Delight. Na łóżku leżała potworna lalka wyglądająca jak trup, a obok na stojaku
wielka mufka z czarnej, niedźwiedziej skóry. Co to za niesamowitą historię opowiadał kiedyś
Lazarre o tych dużych, staromodnych mufkach z niedźwiedziej skóry? Tak naprawdę to były
czarownice, które wychodziły w księżycowe noce tańczyć na śniegu. Dziś w nocy jest księżyc
— jego delikatne promienie wkradły się już do pokoju. A jeśli ta mufka zacznie tańczyć po
pokoju na jej oczach!
Marigold stłumiła krzyk cisnący się jej na usta. Mogłaby przywołać panią Delagarde, a nic
nie byłoby równie przerażające — nawet zaczarowana mufka z niedźwiedziej skóry. Bała się
nawet poruszyć. Zdołała jednak podejść na paluszkach do wszystkich okien po kolei. Były
zabite gwoździami — co do jednego. Tak czy owak okna wychodziły na stromy, nagi mur.
Tędy nie miała szansy uciec. Przez jedno z nich zobaczyła światło w Świerkowym Obłoku.
Czy brakowało im jej? Czy jej poszukiwano? Nigdy nie przyjdzie im do głowy, żeby szukać
tutaj.
Usiadła na pokrytym kretonem bujanym fotelu obok okna — jak najdalej od łóżka i mufki.
Przesiedziała tam całą noc — przerażającą, niesamowitą, nie kończącą się noc. Nikt nie
nadszedł. Na początku była tylko złowroga cisza. Nie słychać było najlżejszego dźwięku.
Potem podniósł się wiatr i znikło światło księżyca, a okna bez przerwy postukiwały. Była
pewna, że mufka się poruszyła. Sukienki w szafie też drgnęły. Dwukrotnie usłyszała kroki w
korytarzu.
Nadszedł pochmurny poranek; wschodzące słońce miało kolor krwi. Okna wychodziły na
szerokie, zielone pola. Nie było sposobu, aby przyciągnąć czyjąś uwagę. Nie było możliwości
ucieczki. Umrze tu z głodu i Matka nigdy się nie dowie, co się z nią stało. Znów usłyszała
kroki w korytarzu — znów wstrzymała oddech, bojąc się, że ktoś stanie pod drzwiami. Gdy
dzień zbliżył się do końca, zaczęło jej dokuczać pragnienie, ale głodu nie odczuwała.
Ogarniała ją powoli dziwna, pełna znużenia rezygnacja. Pewnie niedługo umrze — ale ta
perspektywa nie wydawała się już straszna. Jedyną straszną rzeczą było to, że pani Delagarde
może wrócić.
Nadszedł wieczór; i znów księżyc, znów wiatr — opryskliwy, kłótliwy wiatr, uderzający
gałązką wina w okno i rzucający dziwny cień, który biegł przez pokój w stronę mufki z
niedźwiedziej skóry. Mufka jakby się poruszyła — tak — ruszała się. Marigold nagle
załamała się całkowicie. Krzyknęła przeraźliwie, przebiegła przez cały pokój i szarpnęła
gwałtownie za klamkę zamkniętych drzwi. Otworzyły się tak nagle, że niemal upadła. Nie
zastanawiając się nad tym, że wcale nie były zamknięte, mimo przekręcenia klucza w zamku
— nie była zdolna do zastanawiania się nad niczym — biegła przez korytarz, po schodach na
dół, na zewnątrz, na wolność. Nie przestała biec, dopóki potykając się nie wpadła do pokoju
w Świerkowym Obłoku, pokoju pełnego zdenerwowanych, podnieconych ludzi, pośród
których dostrzegła przez moment białą, umęczoną twarz Matki i — po raz pierwszy w życiu
— zemdlała.
— Dobry Boże — rzekł wuj Klon — Oto i ona.
4
Następny dzień Marigold przeleżała w łóżku, obok niej siedziała Matka, a Babka
wchodziła i wychodziła z pokoju próbując okazać swą dezaprobatę, chociaż była zbyt
zadowolona i wdzięczna losowi, aby jej się to udawało. Marigold opowiedziała całą historię,
a co więcej — dowiedziała się wszystkiego o biednej pani Delagarde, która rok temu straciła
swoje jedyne dziecko. Odtąd jej umysł nie powrócił do równowagi. Siedziała godzinami przy
łóżeczku córeczki, prosząc ją, żeby do niej jeszcze raz przemówiła — żeby wyrzekła choć
jedno słowo. Nie mogła zapomnieć, że dzień przed nagłą chorobą Delight spuściła córeczce
lanie. Nigdy nie przebaczyła mężowi, że nie było go w domu, kiedy dziecko zachorowało, i
podczas burzy nie miał kto pójść po doktora.
— Biedna, nieszczęśliwa kobieta, zasługuje na litość — powiedziała Matka. — Ale,
kochanie, musiałaś przejść bardzo ciężkie chwile.
— Niektórzy z nas też przeszli ciężkie chwile — oznajmiła Babka surowo. — Pani Donkin
była pewna, że widziała cię o zmierzchu w samochodzie z dwoma obcymi mężczyznami.
Łódź Toffa Leclerca gdzieś znikła i myśleliśmy, że zniosło cię w niej na kanał. Cała wieś
została przeczesana w poszukiwaniu ciebie.
— Obawiam się, że nie nadaję się na misjonarkę, Mamo — łkała Marigold, kiedy Babka
wyszła. — Nie byłam odważna ani pełna dobrych pomysłów, ani pogodna, ani… nic takiego.
Matka przytuliła ją — pełna współczucia, czułości, zrozumienia.
— Być misjonarką to bardzo piękna i wspaniała rzecz, kochanie. Kiedy dorośniesz i
będziesz czuła powołanie do takiej właśnie służby, nikt ci w tym nie przeszkodzi. Najlepiej
jednak przygotowywać się do niej ucząc się po prostu tego wszystkiego, co jest ci dostępne;
zdobywając wykształcenie i żyjąc tymczasem tak szczęśliwie, jak tylko mała dziewczynka
może. Kiedy byłyśmy dziewczynkami, Violetta Meriwether była najweselszą trzpiotką na
świecie — prawdziwą psotnicą i postrzeleńcem. Ciotka Marigold kazała swojej imienniczce
pozostać przez tydzień w łóżku. W dniu kiedy pozwolono jej wstać, Matka weszła do pokoju
z uśmiechem.
— Twoje misyjne wysiłki nie poszły chyba całkowicie na marne, Marigold. Doktor pani
Delagarde powiedział, że jest ona w znacznie lepszym stanie. Przestała mówić o Delight i
przebaczyła swojemu mężowi. Doktor Ryan twierdzi, że pod wieloma względami zachowuje
się dużo rozsądniej. Uważa, że jeśli ona zmieni na jakiś czas otoczenie — całkowicie
wyzdrowieje. Powiedziała mu, że jej wybaczono, i to przeświadczenie, jak się wydaje,
wyleczyło w jej duszy jakąś ranę.
— Hm — mruknęła Babka.
— Czy to nie dziwne, że pani Delagarde nie wróciła do pokoju w którym siedziałam? —
zapytała Marigold.
— Prawdopodobnie zapomniała o tobie, gdy tylko znikłaś jej z oczu.
— Tak się bałam, że wróci. Wydawało mi się, że słyszę ją przez cały czas. Dlatego bałam
się podejść do drzwi. A one nie były wcale zamknięte — choć przecież słyszałam, jak
przekręcała klucz.
— Myślę, że nie obrócił się do końca. Czasem to się zdarza z kluczami.
— Czy to nie głupie, że sądziłam, iż jestem zamknięta, kiedy mogłam natychmiast stamtąd
wyjść? Chyba zachowałam się głupio od początku do końca. Mimo to…
Marigold westchnęła. Jeśli było się namaszczonym i oddzielonym od reszty ludzkości
przez trzy tygodnie, powrót do normalnego życia wydaje się czymś przyziemnym i
nieciekawym.
Lecz wizja morelowej sukienki znów migała nęcąco przed jej oczami. A na wzgórzu była
Sylwia — przebaczająca Sylwia, która nie miała jej za złe małego odstępstwa.
R
OZDZIAŁ
SZESNASTY
J
EDNA
Z
NAS
1
— Jutro wyruszam w podróż. Czuję się kimś bardzo ważnym z tego powodu —
powiedziała pewnego wieczoru Marigold do Sylwii.
Jak dotąd Marigold nieczęsto wyjeżdżała z domu. Babka była temu przeciwna, a Matka
rzadko ośmielała się mieć inne zdanie niż Babka. Poza tym sama Marigold nie bardzo miała
ochotę na składanie wizyt, to znaczy na nocowanie poza domem. Dotychczas wyjeżdżała dwa
razy — raz do wuja Pawła, a drugi — do ciotki Anastazji — i żadna z tych wizyt nie
zakończyła się dobrze. Marigold wciąż jeszcze drżała ze ‘wstydu i żalu, kiedy pomyślała o
„Tym”. Przysięgła, że nigdy więcej nie pojedzie do ciotki Anastazji.
Z ciotką Anną była oczywiście zupełnie inna sprawa. Marigold kochała ją prawie
najbardziej ze wszystkich swoich ciotek. Kiedy więc ciotka Anna przyszła pewnego dnia do
Świerkowego Obłoku i powiedziała: „Chcę wypożyczyć Marigold na jakiś czas”, Marigold
była szczęśliwa, że Babka nie sprzeciwiła się temu.
Babka uznała, że nadszedł czas, aby dziewczynka poznała nieco świata. Miała głowę zbyt
naładowaną takimi bzdurami jak historia z Sylwią. Mimo opinii Adama Clowa — który nie
odwiedził już Świerkowego Obłoku, wyruszywszy w pełną przygód podróż poza granice
czasu i przestrzeni — Babka uważała, że ciągnie się to za długo. To, co można było tolerować
w wieku ośmiu lat, było niewybaczalne w wieku lat jedenastu. Anna i Karol byli rozsądnymi
ludźmi — choć Anna miała zbyt miękkie serce. Babka spodziewała się, że Marigold wróci do
domu ze zrujnowanym na całe życie systemem trawiennym.
Marigold jechała jednak do ciotki Anny bez jednej chmurki na złocistym niebie swoich
oczekiwań. Ciotka Anna z iskierkami w oczach powtarzała ciągle: „Muszę zobaczyć, czy jest
coś dobrego w spiżarni” Nie można było nie uwielbiać takiej ciotki. Być może obawy Babki
nie były całkowicie nieuzasadnione.
Babka zadowoliła się wymuszeniem na ciotce Annie obietnicy, że Marigold będzie jadała
każdego rana zupę mleczną: taką prawdziwą, z owsianymi płatkami. Gdy ta sprawa została
ustalona, można było mieć nadzieję, że i reszta dnia jakoś przejdzie.
Tak więc Marigold pojechała do Broad Acres i zachwyciła się tym miejscem od
pierwszego wejrzenia. Było to stare, szare domostwo tuż nad brzegiem morza —
prawdziwego, cudownego morza, nie jakiejś spokojnej, otoczonej lądem przystani. Dom
zbudowano i na małym cyplu, za nim stromo opadało porośnięte jagodami wzniesienie,
wokoło rosły smukłe, srebrne brzozy, a w dole połyskiwał staw. Cierniowy żywopłot, którego
szczepki zostały przywiezione ze starego kraju — tego tajemniczego lądu za oceanem, gdzie
Klan Lesleyów miał korzenie — otaczał całe domostwo. Wokół domu był ogród —
cudowniejszy i bardziej nawet fascynujący niż ten w Świerkowym Obłoku, ponieważ ogród w
pobliżu morza ma w sobie coś, czego żaden „wewnątrzlądowy” ogród mieć nie może.
Pomiędzy domem a wzgórzem rozciągał się stary kamienny rów, ze wspaniałymi malwami
wznoszącymi się nad nim. Na „wieży”, jak się mawiało o piętrze domu, znajdował się uroczy
sześcioboczny pokoik, gdzie można było nocą leżeć i obserwować gwiazdy iskrzące się
pomiędzy gałęziami jodeł. Wuj znający się na żartach i ciotka, która zostawiała dużo
swobody, czynili Broad Acres idealnym miejscem na spędzenie wakacji.
Pierwszą osobą, którą Marigold tam poznała, była Mats. Mats mieszkała na sąsiedniej
farmie i na chrzcie otrzymała imię Marta, o czym już zapomniała. Była grubiutką, wesołą,
skorą do śmiechu istotą o okrągłych, szarych oczach, buzi usianej piegami i bujnych, nie
strzyżonych, miodowobrązowych lokach. Miała szczodrą matkę, która piekła przepyszne
ciasta. Przez tydzień Mats i Marigold bawiły się znakomicie, nie czyniąc szkody większej, niż
mogłyby zrobić normalne dziewczynki bez nadzoru babki. Mats była dla Marigold bratnią
duszą i panowała między nimi radosna harmonia — dopóki nie pojawiła się Paula. Przyszła i
natychmiast zajęła centralne miejsce na scenie.
2
Zdarzyło się to w szkółce niedzielnej. Wszyscy Lesleyowie byli oczywiście
prezbiterianami, ale kościół prezbiteriański po drugiej stronie Zatoki odległy był o trzy mile.
Marigold posłano więc do szkółki niedzielnej w białym kościółku baptystów, stojącym wśród
gęstych świerków na drugim brzegu stawu. Marigold bardzo go polubiła. Wydawał jej się
miłym, przytulnym kościółkiem. Idąc tam, wkładała swoją śliczną, nową zieloną sukienkę z
haftowanym kołnierzykiem, elegancki kapelusik z zieloną kokardą oraz nowe rękawiczki z
prawdziwej koźlej skóry. Mats, która niczego innym nie zazdrościła, pęczniała z dumy, że jej
koleżanka nosi prawdziwe, skórkowe rękawiczki. Wszystkie pozostałe dziewczynki z
niedzielnej szkółki zazdrośnie zerkały na nią i na Marigold.
Wszystkie z wyjątkiem jednej. Ta jedna siedziała osobno w ławce i czytała Biblię. Kiedy
Mats i Marigold usiadły obok, podniosła się i odeszła — nie z pogardą czy zarozumiałością,
ale tak, jak istota namaszczona usuwa się nieświadomie i automatycznie, aby nie skalać się
przez kontakt ze światem. — Coś podobnego — rzekła Mats. — Czy nie jesteśmy godne
siedzieć obok ciebie, Paulo Pengelly?
Paula odwróciła się i spojrzała na nie — a raczej na Marigold. Wydawało się, że
całkowicie ignoruje Mats. Marigold odwzajemniła spojrzenie, oczarowana od samego
początku. Zobaczyła dziewczynkę, może o rok starszą od siebie, wątłą jak trzcina, z wielkimi,
orzechowymi oczami płonącymi w drobnej twarzy o śniadej cerze. Miała długie, jedwabiste,
ciemnobrązowe włosy splecione w warkocze, wydatne kości policzkowe, a usta cienkie i
czerwone. Nie nosiła kapelusza i była nędznie ubrana, a Biblia, którą obejmowała długimi,
bardzo szczupłymi rękami i dramatycznie przyciskała do piersi, robiła wrażenie bardzo
sczytanej. „O Pauli nie można powiedzieć, że jest ładna, ale ma w twarzy coś niezwykłego”
— pomyślała Marigold. „Interesujące” nie było tu właściwym określeniem, ale Marigold nie
znała jeszcze słowa „ fascynujące”. Nie mogła oderwać wzroku od Pauli. Wyraz jej oczu
sprawiał, że czuło się, iż obcowała z rzeczami niewidocznymi dla innych — z rzeczami, które
gorąco chciałoby się zobaczyć. Było to spojrzenie, przywodzące Marigold na myśl obrazek
znad biurka cioci Marigold — spojrzenie biało ubranej świętej pogrążonej w ekstazie.
— Nie — powiedziała Paula gwałtownie i tak dramatycznie, że Marigold zadrżała w
zachwycie — nie jesteście. Nie jesteście chrześcijankami. Jesteście dziećmi diabła.
— Nieprawda! — zawołała obrażona Mats. Marigold czuła jednak, że może to być
prawda. Nie sposób było nie wierzyć w coś, co Paula powiedziała. Marigold zaś nie chciała
być dzieckiem diabła. Chciała być podobna do Pauli. Pragnienie to przepełniało ją aż do bólu.
— Jesteśmy równie dobre jak ty — mówiła dalej Mats.
— Nie wystarczy być dobrym, ty niegodziwe dziecko — odpowiedziała Paula. —
Zachowaj pokój.
— Co ona ma na myśli? — szepnęła Mats, kiedy Paula się odwróciła. W jej szepcie
pobrzmiewał lęk. Czy była niegodziwa? Nigdy tak nie sądziła, ale Paula Pengelly sprawiała,
że musiało się wierzyć w to, co mówiła.
— Każe ci siedzieć cicho — powiedziała inna dziewczynka przechodząc obok nich. —
Paula jest bardzo religijna, nie wiesz o tym? Tak jak jej ojciec.
Cokolwiek to znaczyło, Marigold również chciała być taka. Przez cały czas podczas zajęć
w szkółce niedzielnej tęskniła za tym, patrząc na drobny, świątobliwy profil Pauli,
obramowany porządnie uczesanymi, prostymi włosami. Babka i Matka były oczywiście
chrześcijankami, ale nigdy nie czuła przy nich tego co przy Pauli. Kiedyś wydawało się jej, że
Gwennie jest bardzo święta. Ale udawana świętość Gwennie tylko ją rozczarowała. Tym
razem było inaczej. Przez cały czas oczekiwania na nabożeństwo Paula czytała Biblię. Kiedy
nabożeństwo się zaczęło, utkwiła nieruchomo wzrok w jednym z okrągłych okienek. Och,
pomyślała Marigold, gdyby tak można być taką cudowną i świętą! Sama czuła się
uduchowiona i pełna smutku. Było to wzniosłe doznanie. Nigdy nie czuła się tak przedtem,
nawet gdy słuchała doktor Violetty Meriwether. W pewnym momencie Paula spojrzała na nią
tymi przykuwającymi uwagę, mistycznymi oczami. Mówiły one „chodź” — i Marigold czuła,
że musi pójść — na koniec świata i jeszcze dalej.
Po skończonym nabożeństwie Paula podeszła prosto do Marigold.
— Czy chcesz pójść ze mną drogą krzyża? — zapytała uroczyście i dramatycznie. Paula
miała dar dramatyzowania każdej sceny, w której brała udział — tym zapewne umiała
fascynować. Miała też szczególny sposób mówienia różnych rzeczy tak, jakby mogła
powiedzieć o wiele więcej, ale umyślnie nie robiła tego. Gorąco pragnęło się odkryć tę część
tajemnicy, której nie wypowiedziała.
— Jeśli tak, przyjdź jutro pod samotną sosnę nad brzeg stawu.
— Czy Mats też może przyjść? — zapytała lojalnie Marigold. Paula rzuciła w kierunku
Mats protekcjonalne spojrzenie.
— Czy ty chcesz pójść do nieba?
— T–a–k, ale jeszcze nie teraz — wyjąkała niepewnie Mats.
— Widzisz więc — Paula spojrzała wymownie na Marigold. — Ona nie jest Jedną z Nas.
Wiedziałam, że ty jesteś, od chwili, gdy cię zobaczyłam.
— Jestem — zawołała Mats, która nie potrafiłaby znieść wykluczenia z żadnej zabawy. —
Oczywiście, że chcę pójść do nieba.
— Wobec tego musisz być święta — Paula była nieubłagana — tylko święci idą do nieba.
— Ale — czy to jest coś zabawnego? — jęknęła Mats.
— Zabawnego! Zbawiamy nasze dusze. Czyż wolałabyś — zapytała Paula głucho —
dobrze się bawić i pójść do… do… miejsca, o którym strach mówić?
— Nie, nie — Mats była całkowicie ujarzmiona i pełna ochoty — na razie — aby zrobić
wszystko i wyrzec się wszystkiego.
— A więc jutro o dziewiątej pod samotną sosną — rzekła Paula. Już sam ton, którym
wymawiała słowa „samotna sosna”, dawał przenikające dreszczem poczucie tajemnicy i
wyjątkowości. Marigold i Mats poszły do domu — pierwsza pełna oczekiwania i podniecenia,
druga pełna wątpliwości.
— Paula nigdy nie może usiedzieć spokojnie — narzekała Mats. — W zeszłym roku
przeczytała książkę pod tytułem „Rob Roy” i kazała nam, dziewczynom, nazywać się klanem,
wybierać wodza, nosić kraciaste spódniczki i szkockie godło — osty. Oczywiście ona była
wodzem. To było jednak choć trochę zabawne. Nie wierzę, że ta zabawa w religię będzie
równie dobra.
— Ale to nie zabawa — Marigold była wstrząśnięta.
— Może nie, ale nie znasz Pauli Pengelly.
Marigold była pewna, że zna — lepiej niż Mats, lepiej niż ktokolwiek inny. Nie mogła
doczekać się poniedziałku i samotnej sosny.
— Jej ojcem jest stary Pengelly — powiedziała Mats. — Dawno temu był pastorem — ale
zrobił coś strasznego i nie pozwolono mu dalej nim być. Myślę, że się upijał. On jest… —
Mats postukała się w czoło znacząco, tak jak czasami robią to dorośli. — Mimo to wygłasza
kazania w stodołach i innych takich miejscach. Śmiertelnie się go boję, ale wielu ludzi mówi,
że to naprawdę dobry człowiek, którego skrzywdzono. Mieszkają w małym domku po drugiej
stronie stawu. Dom prowadzi ciotka Pauli. Jej matka nie żyje od dawna. Niektórzy twierdzą,
że miała w sobie indiańską krew. Ona nigdy nie ubiera się przyzwoicie — wszystko ma
poprzypinane agrafkami, jak mówi mama. Czy naprawdę pójdziesz jutro nad brzeg stawu?
— Oczywiście.
— Dobrze — westchnęła Mats. — Myślę, że też będę musiała tam pójść. Ale obawiam się,
że nasze dobre czasy się skończyły.
3
Nadszedł poniedziałek i spotkanie pod samotną sosną, choć Marigold wydawało się, że
nigdy nie nadejdą. Przy śniadaniu zwierzyła się ciotce Annie i wujowi Karolowi, dokąd idzie.
Wuj spojrzał pytająco na ciotkę. Gdy Marigold wychodziła, powiedział:
— Co ten diabeł w spódnicy znów zamierza?
Marigold pomyślała, że mówi o niej i zastanawiała się, co też takiego zrobiła, że nazwano
ją diabłem. Zachowywała się naprawdę bez zarzutu. Zapomniała jednak o tych nieważnych
sprawach, kiedy doszły na miejsce. Paula już na nie czekała — wciąż zatopiona w myślach,
wciąż w ekstazie. Poinformowała je, że nie zmrużyła oka przez całą noc.
— Nie mogłam, myślałam o tych wszystkich ludziach na świecie, którzy będą potępieni.
Marigold natychmiast poczuła się winna, że tak smacznie spała. Wraz z Mats usiadły, jak
im kazano, na trawie. Paula wygłosiła przemowę, złożoną głównie ze strzępów teologii jej
ojca. Lecz Marigold nie wiedziała tego i uznała, że Paula jest jeszcze cudowniejsza, niż
przypuszczała. Mats było tylko niewygodnie. Paula nie pozwoliła im usiąść w cieniu. Dobrze,
jeśli miało się białoróżową cerę Lesleyów albo śniadą pengelly’ch. Ale co miała zrobić Mats?
Obawiam się, że Mats dużo bardziej obchodziły w tym momencie jej piegi niż dusza.
— A teraz — zakończyła Paula, pełna tragicznej powagi — zadajcie sobie obie pytanie,
czy jesteście dziećmi Boga, czy diabła?
Mats pomyślała, że straszną rzeczą było stanąć przed takim problemem.
— Oczywiście, że nie jestem dzieckiem diabła — powiedziała z oburzeniem.
Lecz Marigold miała wątpliwości. Była pod wrażeniem monologu Pauli i sama nie
wiedziała, jakie jest jej pochodzenie.
— Co możemy zrobić… jeśli… jeśli… to prawda? — zapytała niepewnie.
— Pokutować! Pokutować za grzechy!
— No, ja nie mam żadnych grzechów do odpokutowania — odetchnęła z ulgą Mats.
— Nie możesz pójść do nieba, jeśli nie popełniłaś żadnych grzechów, bo wtedy nie możesz
za nie żałować i otrzymać przebaczenia — powiedziała nieubłaganie Paula.
Ta nowa odmiana teologii wprawiła Mats w osłupienie. Podczas gdy zmagała się z tym,
hipnotyzujące oczy Pauli spoczęły na Marigold.
— Co nazwałabyś grzechem? — zapytała nieśmiało Marigold.
— Czy czytałaś kiedykolwiek historie, które nie są prawdziwe? — zapytała Paula.
— Tak… i — Marigold poczuła pełną udręki rozkosz wyznania — i układałam je… także.
— Chcesz powiedzieć, że kłamałaś?
— Och, nie. To nie były kłamstwa. Nie kłamstwa. Mam na myśli…
— To musiały być kłamstwa, jeśli historie nie były prawdziwe.
— No… może tak. Myślałam też o różnych rzeczach, kiedy wuj Karol prowadził rodzinną
modlitwę.
— Jakich rzeczach? — zapytała bezlitośnie Paula.
— Myślałam o drzwiach z obrazka na ścianie… myślałam, że mogłabym je otworzyć i
wejść, zobaczyć, co jest wewnątrz, jacy ludzie tam mieszkają…
Paula machnęła ręką. Co to w końcu ma za znaczenie, że Marigold myśli o dziwnych
rzeczach, kiedy wuj Karol się modli. Jakie znaczenie mają jego modlitwy? Paula była
zainteresowana tylko ważnymi sprawami.
— Czy jadłaś kiedyś mięso?
— Ależ… no… tak… czy to?…
— To niegodziwe, bardzo niegodziwe. Poświęcać życie dla swoje apetytu. To wstyd!
Rzeczywiście, wstyd! Marigold wiła się ze wstydu. Nie mogła znieść tego, że Paula patrzy
na nią z taką pogardą. Paula zauważyła i złagodziła spojrzenie.
— Nieważne. Nie wiedziałaś o tym. Ja też jadłam mięso — aż do zeszłej wiosny. Miałam
okropną wysypkę. Wiedziałam, że to kara za to,, że zrobiłam coś złego. Wiedziałam, że
chodzi o jedzenie mięsa. Ojciec tak uważał. Powiedział, że dotknął mnie palec Boży.
Ślubowałam więc, że nigdy nie zjem już mięsa. Och, jakże dręczyło mnie sumienie.:
Okropnie cierpiałam.
W głosie Pauli była prawdziwa męka. Wyglądała jak młoda kapłanka, natchniona i pełna
oddania. Marigold czuła, że gotowa jest pójść za nią i na stos.
— Co zrobimy dalej? — powiedziała nieznośna, praktyczna Mats.
— Stworzymy towarzystwo dla zbawienia naszych dusz i całego świata — rzekła Paula.
— Przemyślałam wszystko. Będziemy nazywać się Płonące Lampy. Czy nie uważacie, że to
wspaniała nazwa? Ja będę na czele, a wy będziecie robić to, co wam każę. Będziemy każdego
dnia tak dobre jak w niedzielę — tutaj Mats wydała z siebie „wspaniale przerażający jęk”.
Będziemy żyły tak pięknie, że wszyscy będą nas podziwiać i zechcą się do nas przyłączyć, ale
my będziemy przyjmować bardzo niewiele osób. Nikt, kto nie jest gotowy być męczennikiem,
nie będzie mógł do nas przystać.
Paula pozwoliła sobie usiąść.
— Po pierwsze, nie wolno nam nigdy zjeść więcej niż to absolutnie konieczne. Żadnego
mięsa, żadnego puddingu ani ciasta.
— Och, ja muszę trochę jeść — zawołała Marigold z żalem. — Ciocia pomyślałaby, że
jestem chora albo coś w tym rodzaju, i wysłałaby mnie do domu.
— No dobrze, w takim razie nie może być dokładek — powiedziała nieustępliwie Paula.
— Złożymy przysięgę. — Marigold myślała z poczuciem winy o przepysznych
truskawkowych ciasteczkach, które ciotka Anna zapowiedziała na obiad.
— Nie wolno nam czytać ani opowiadać nic, co nie jest całkowicie prawdziwe. Nigdy nie
wolno nam fantazjować — Marigold zabrakło tchu, ale opanowała się — nigdy nie będziemy
nosiły biżuterii i grały w głupie gry.
— Czy w ogóle nie możemy się bawić? — zapytała błagalnie Mats.
— Bawić się! W świecie, gdzie musimy przygotować się na wieczność? Ty możesz się
bawić, jeśli chcesz, ale ja nie będę.
— Co będziemy robić, jeżeli nie możemy się bawić? — zapytała Marigold pokornie.
— Pracować. Świat jest pełen pracy, która powinna być wykonana.
— Zawsze pomagam cioci Annie, jak potrafię. Ale kiedy skończę, to co mogę zrobić?
— Medytować. Będziemy miały jednak wiele do zrobienia, jak zaczniemy działać. A teraz
Mats, jeżeli chcesz być z nami, musisz być z nami całą duszą. Musisz ponieść ofiarę. Trzeba
być nieszczęśliwym, inaczej nie można być dobrym. Ani na chwilę nie wolno ci zapomnieć,
że jesteś grzesznicą. W tym świecie grzechu i cierpienia nie można być religijnym i
jednocześnie szczęśliwym. Musimy żyć zgodnie z naszą nazwą. Za każdym razem, gdy nasze
światło zgaśnie, musimy odbyć pokutę.
— Jak? — znowu chciała wiedzieć Mats.
— Na wiele sposobów. Wczoraj włożyłam parę kulek ostów pod sukienkę, choć tylko
miałam ochotę na dokładkę przy obiedzie. Można klęczeć na grochu i pościć. Często poszczę
i, wiecie dziewczęta, kiedy poszczę, słyszę głosy wołające mnie po imieniu — twarz Pauli
promieniała dziwnym, nieziemskim światłem, co całkowicie podbiło Marigold.
— Wiem, że to anioły wzywają mnie do mojej życiowej misji, wybierają mnie, oddzielają
od świata.
Mats pomyślała niejasno, że trudno będzie dorównać Pauli. Zamierzała jednak dowiedzieć
się wszystkiego.
— Powiedziałaś nam, czego nie wolno robić. Teraz powiedz, co musimy robić.
— Musimy odwiedzać chorych.
— Nie znoszę chorych — mruknęła buntowniczo Mats, podczas gdy Marigold zadrżała,
wspominając swoje doświadczenie z panią Delagarde. Marigold czuła, że Paula nie bałaby się
pani Delagarde ani trochę.
— I czytać Biblię co dzień oraz modlić się rano i wieczór.
— Nie widzę sensu w modleniu się rano. W dzień niczego się nie boję — zaprotestowała
Mats.
Paula postanowiła ją zignorować i zwróciła się do Marigold, która — Paula czuła to
instynktownie — była obiecującą nowicjuszką. Z Mats nic nie da się zrobić — zawsze paple
jak papużka — lecz ta nowa dziewczynka była taka jak ona…
— Musimy rozdawać broszury religijne, ojciec ma ich stosy, i pytać ludzi, czy są
chrześcijanami. Możesz zapytać o to najemnego robotnika twojego ojca, Mats.
— Odszedłby, gdybym to zrobiła, a ojciec zabiłby mnie — powiedziała markotnie Mats.
— No, jesteśmy zorganizowane — rzekła Paula. — Powtarzajcie za mną: Jesteśmy
Płonącymi Lampami i będziemy nimi tak długo, jak trawa będzie rosła i rzeka płynęła.
— Och — jęknęła płaczliwie Mats. Powtórzyła jednak przysięgę bez zająknięcia,
pocieszona wspomnieniem innych wieczystych przysiąg, które, jak się okazywało, przestały
obowiązywać, kiedy Paula się nimi znudziła.
— A teraz — zakończyła Paula — poprowadzę modlitwę. — I zrobiła to tak żarliwie i
pięknie, ze złożonymi bladymi rękami i oczami utkwionymi w niebie, że Marigold była
wniebowzięta, a nawet Mats czuła się poruszona.
Mimo wszystko może to być dobra zabawa — pomyślała Mats — wolałabym jednak, żeby
Paula pokutowała w zimie. To najlepszy czas na pokutę.
4
Po kilku dniach Mats doszła do ponurego wniosku, że nie było w tym wiele dobrej
zabawy. Była z Płonącymi Lampami ciałem, ale nie duszą. Tak jak przewidziała, trudno było
dorównać Pauli. Przynajmniej jeśli o nią chodzi, bo Marigold przychodziło to łatwiej.
Marigold chodziła z oczami błyszczącymi jak gwiazdy, tak nieludzko dobra, przynajmniej
zewnętrznie, że aż ciotka Anna zaniepokoiła się.
Marigold wiedziała, że jest w środku pełna grzechu, ponieważ Paula tak powiedziała, a
Marigold była całkowicie w mocy tej dziewczyny o śniadej cerze i uważała ją za świętą istotę
— najcudowniejszą, jaka kiedykolwiek istniała. Z żalem myślała, że ciągle tak wiele jej
brakuje, aby Pauli dorównać. Paula tak dużo pościła — wymownie świadczyła o tym
mizerna, wniebowzięta twarz i oczy z czerwonymi obwódkami. Marigold nie mogła pościć,
wiedziała bowiem, że rodzina tego nie zaakceptuje. Mogła jedynie odmówić dokładek i
potem wić się w męce, kiedy słyszała, jak Paula mówi wzniosłe:
— Nie miałam niczego w ustach od wczoraj rana.
Nie mogła też rozdawać w kościele małych, pożółkłych ze starości broszurek. Paula robiła
to każdej niedzieli, a Mats zdecydowanie odmówiła.
— Możecie zabawiać się w robienie z siebie męczennic, jeśli macie ochotę — powiedział
wuj Karol — ale nie zamierzam pozwolić, żebyś naprzykrzała się ludziom jak Paula
Pengelly!
Paula naprzykrzała się! Ta mała ofiarna święta, szczęśliwa, że może nosić do kościoła
zniszczoną wypłowiałą sukienkę, znająca na pamięć całe rozdziały Biblii. Nie te interesujące,
ale te nudne, jak księga Liczb i Kapłańska. Dziewczynka, która nie chce się bawić — nawet w
kamyki, choć szaleje za tą grą — ponieważ to jest złe. Dziewczynka, która płacze całą noc z
powodu swoich grzechów, podczas gdy ona, Marigold, jest w stanie wycisnąć tylko kilka łez i
zaraz sromotnie zapada w sen. Dziewczynka, która nigdy się nie śmieje — w religii nie ma
miejsca na śmiech, nawet wtedy, gdy wuj Karol mówi takie rzeczy, że można by umrzeć ze
śmiechu. Dziewczynka, która nie robi niczego, co lubi, ponieważ jeśli coś się lubi, jest to
pewny sygnał, że to coś złego. Marigold była wściekła na wuja Karola.
— U ciotki Anny jest cudownie — westchnęła — Ale tak trudno być religijnym. Myślę, że
Pauli jest łatwiej. Jej ojciec nie przeszkadza w tym.
Marigold znała już ojca Pauli. Była z wizytą u Pauli na podwieczorku i została na noc —
był to wielki przywilej, nie doceniany w pełni przez ciotkę Annę.
Paula mieszkała w małym szarym domku po drugiej stronie stawu. Był to mały, zmęczony
domek, wyglądający tak, jakby miał za chwilę się położyć. Okiennice były wykrzywione, a
meble bardzo zakurzone. Na kolację podano tylko orzechy, jabłka, ciemny chleb i nieco
czerstwych, słodkich ciasteczek. Nie miało to znaczenia, ponieważ Marigold i tak nie
mogłaby jeść, tak silne wrażenie zrobił na niej pan Pengelly — wysoki, stary mężczyzna z
długimi, siwymi włosami, cudowną siwą brodą, dużym orlim nosem i oczami błyszczącymi w
pomarszczonej twarzy jak oczy kota w ciemności. Nie odezwał się ani słowem do niej, ani do
kogokolwiek. Paula wyjaśniła jej, że jest związany ślubem milczenia, który od czasu do czasu
składał.
— Czasem nie mówi ani słowa przez cały tydzień — powiedziała Paula z dumą. — Jest
takim dobrym człowiekiem. Kiedyś na Boże Narodzenie ciotka Em zrobiła pudding na obiad
— mały pudding — a ojciec nie zjadł, lecz wyrzucił go. Ale nawet on nie jest tak dobry jak
dziadek Jozue, który pozwolił, żeby paznokcie tak mu wyrosły, że stały się długie jak ptasie
szpony. I to tylko po to, żeby zrobić przyjemność Panu Bogu!
Marigold przez chwilę zastanawiała się, jaką to szczególną przyjemność mogły sprawiać
Panu Bogu paznokcie dziadka Jozuego, ale stanowczo stłumiła tę myśl jako grzeszną.
Spały w małym, dusznym pokoju sypialnym, który miał zniszczone, spłowiałe różowe
zasłony i pękniętą szybę, a oświetlała go chyba nigdy nie czyszczona lampa.
Wezgłowie dziwacznego drewnianego łóżka przylegało do wiecznie stukającego okna.
— W zimie nawiewa mi śniegu na poduszkę — powiedziała Paula, a jej oczy płonęły
ogniem męczeństwa, kiedy uklękła na grochu, aby się modlić.
Deszcz bił w szyby. Marigold chciała znaleźć się z powrotem w pokoiku na wieży w
Broad Acres. Nie była to jedna z tych nocy, kiedy Paula leżała bezsennie, zamartwiając się
swoimi grzechami. Spala jak kamień. Chrapała. To Marigold nie mogła zasnąć.
Śniadanie. Nie osolona owsianka. Paula spaliła grzankę. Obrus był brudny. Marigold
dostała wyszczerbioną filiżankę. Napiła się chciwie. Miała dobrą okazję do odprawienia
pokuty. Pokuty za pewne myśli, które przychodziły jej do głowy. Nie były to myśli o Pauli.
Paula, mimo że chrapała w nocy, nadal błyszczała w swoim niechlujnym otoczeniu, jak
gwiazda wznosząca się ponad brudem ziemi — gwiazda godna czci i szacunku. Marigold
oddawała jej cześć i była pełna podziwu. Czuła się szczęśliwa, wyrzekając się i odmawiając
sobie różnych rzeczy. Po—
święciłaby raczej wszystko, niż zniosła pogardliwy uśmiech Pauli. Jej nagrodą były słowa
Pauli, która rzekła łaskawie, jak kapłanka zniżająca się do tego, by pochwalić nowicjuszkę:
— — Wiedziałam, gdy tylko cię zobaczyłam, że jesteś Jedną z Nas.
Ciotka Anna i wuj Karol nie mogli tego zrozumieć.
— Ten chochlik od Pengelly’ego ma jakąś zdolność czarowania innych dziewcząt —
narzekał wuj Karol. — Marigold jest całkowicie zauroczona nią i tą jej dziecinadą. Na
szczęście starsza pani Lesley skończy z tym szybko, jeśli po powrocie do domu nadal będzie
to trwało.
5
Marigold spędzała większą część czasu na pokutowaniu w różny sposób za rozmaite
drobne przewinienia. Niełatwo było znaleźć odpowiednią pokutę — taką, którą ciotka Anna
pozwoliłaby odbyć, o poście ani klęczeniu na grochu nie mogło być mowy. Gdy Marigold i
Paula wpadały na jakiś pomysł — Mats wprost oświadczała, że nie chce mieć nic wspólnego
z taką pokutą, a Marigold zazwyczaj odkrywała, że w tej nowej pokucie jest coś, co lubi —
coś interesującego. A przecież Paula powiedziała:
— Gdy tylko zaczniesz lubić to, co robisz, przestaje to oczywiście być pokutą.
Jedno takie „pokutne” doświadczenie szczególnie wyraźnie utkwiło w pamięci Marigold.
Wypadła z łaski w sposób haniebny — ona i Mats, o ile Mats w ogóle była kiedyś w stanie
łaski według oceny Pauli. Marigold została zaproszona na kolację do domu Mats i nie
potrafiła się temu oprzeć.
Matka Mats była znakomitą kucharką i upiekła cztery różne rodzaje ciast. Niestety, każde z
nich należało do ulubionych ciast Marigold — tort bananowy z bitą śmietaną, kruche ciasto z
truskawkami, tort daktylowy i rolada z galaretką. Marigold wzięła po jednym kawałku z
każdego rodzaju i dwa kawałki ciasta z truskawkami. Wiedziała, że źle robi — zarówno z
punktu widzenia Matki jak i Pauli, ale Mats zajadała pracowicie obok niej, a jej matka mówiła
do Marigold z wyrzutem:
— Nic nie zjadłaś, dziecko.
Co można było zrobić?
Po kolacji wraz z Mats wyjęły duży żurnal i wybierały sukienki, jakie będą nosić, kiedy
dorosną. Kielich nieprawości został przepełniony, kiedy biły się poduszkami na łóżku
najemnego robotnika w kuchni na poddaszu. Jeśli chodzi o robotnika, to w nocy spał
prawdopodobnie lepiej niż Marigold, która rozchorowała się i miała okropne sny. To już była
wystarczająca pokuta. Paula miała jednak na ten temat inne zdanie.
Sumienie nie dawało Marigold spokoju, dopóki wszystkiego nie wyznała Pauli.
— Jesteś faryzeuszką — powiedziała Paula z żalem.
— Och, nie — lamentowała Marigold. — Po prostu… — Urwała. Nie, nie powie: „Mats i
jej matka kazały mi jeść”. To nie było całkowicie zgodne z prawdą. Jadła z ogromną
przyjemnością i musi dźwigać swoje własne grzechy. Ale czy straciła wszystko w oczach
Pauli? Czy już nigdy nie będzie uważana za Jedną z Nas?
— Zachowałaś się bardzo niegodziwie — rzekła Paula. — Twoja lampa nieomal zgasła i
musisz odbyć szczególnie ciężką pokutę za ten grzech.
Marigold westchnęła z ulgą. A więc nie została odrzucona. Oczywiście, że odbędzie
pokutę. Jaka jednak to ma być pokuta, aby była wystarczająco surowa, ale możliwa do
zrealizowania? Paula pomyślała o tym.
— Boisz się być sama w ciemnościach. Prześpij całą noc na dachu werandy. To będzie
prawdziwa pokuta.
Marigold najlepiej wiedziała, że Paula miała rację. To prawda, że bała się być sama w
ciemnościach. Nigdy nie bała się ciemności, jeżeli ktoś był z nią, ale straszliwie obawiała się
być sama. Z czasem zaczęła się wstydzić tego lęku. Babka powiedziała surowo, że
jedenastoletnia dziewczynka nie może zachowywać się tak dziecinnie. Marigold była pewna,
że Starsza Babka wzgardziłaby takim tchórzostwem. Nie była jednak dotąd w stanie
zapanować nad tym lękiem. Myśl o spędzeniu nocy samotnie na dachu werandy przeraziła ją.
Mimo to zgodziła się.
Pod pewnym względem było to łatwe. Drzwi w jej pokoiku na wieży wychodziły na dach
werandy, na którym stało żelazne łóżeczko. Marigold miała wyślizgnąć się, gdy tylko
wszyscy zasną, i wyciągnąć na zewnątrz swój materac i pościel.
Zrobiła tak — oblana zimnym potem ze strachu — i wpełzła do łóżka trzęsąc się od stóp
do głów.
— Nie będę się ciebie bała — wyszeptała dzielnie do nocy. A jednak bała się. Czuła
prymitywny, bezrozumny strach znany ludzkości od zarania. Był to lęk przed ciemnością i
cieniami, obawa przed niewidzialnym zagrożeniem czającym się w mroku. Wydawało jej się,
że noc skrada się poprzez świerkowy las za domem jak jakaś żywa — lecz nieludzka —
istota, która zamierza rzucić się na nią. Ciemność wokół niej — ponad nią — pod nią. W tej
ciemności było coś — co?
Chciała przykryć głowę, ale nie zrobiła tego. Byłoby to częściowym uchylaniem się od
pokuty. Leżała i patrzyła w niebo — straszny ocean gwiazd, gdzie były słońca oddalone o
miliony, miliony mil, jak powiedział wuj Klon. Na całej ziemi nie słychać było ani jednego
dźwięku. To było oczekiwanie — oczekiwanie na co? A jeśli wszyscy ludzie na ziemi
wymarli? Jeżeli jest jedyną żywą istotą w tej straszliwej ciszy?
Potem — nie umiałaby powiedzieć, czy minęły godziny czy minuty — coś się zmieniło.
Wszystko naraz. Już się nie bała. Usiadła i rozejrzała się wokół siebie. Spojrzała na świat
aksamitu, cieni i gwiazd. Nagły powiew wiatru zatargał gałęziami świerków. Wody stawu
były srebrne w świetle wschodzącego księżyca. Drzewa w ogrodzie szeptały jak starzy
przyjaciele. Przesycona zapachem paproci woń ciepłej, letniej nocy płynęła ze wzgórza.
— Ależ… ja lubię ciemność — szepnęła do siebie Marigold. — Jest miła, dobra,
przyjazna. Nigdy nie sądziłam, że może być tak pięknie.
Wyciągnęła do niej ramiona. Ciemność wydawała się jej kochającą, ogarniającą, unoszącą
się nad nią Obecnością. Ułożyła się znów w jej cieniu i poddała się całkowicie jej urokowi,
pozwalając, aby jej myśl wybiegła daleko, poza Mleczną Drogę. Nie chciała zasypiać, ale po
chwili już spała. Obudziła się bladym, bezwietrznym świtem, kiedy słońce wstawało właśnie
nad Broad Acres. Senne wydmy wzdłuż wybrzeża były liliowe, błękitne i złote. Ponad nią
płynęły wysoko śliczne chmurki, których właśnie dotknęły promienie wschodzącego słońca.
W dole, w ogrodzie srebrna rosa pokrywała pąki nie rozwiniętych róż. W mglistym świetle
poranka owce na pastwisku przy potoku były perłowobiałe, puchate. Marigold nigdy nie
widziała takiego świata — dziewiczego i pełnego oczekiwania, tak jakby był to poranek w
raju. Westchnęła z rozkoszą. Opanowało ją mistyczne poczucie szczęścia.
Paula pojawiła się tuż po śniadaniu, żeby sprawdzić czy Marigold wytrwała przez całą noc
na werandzie.
— Wyglądasz na zbyt szczęśliwą — stwierdziła z wyrzutem.
— Przez jakiś czas na początku to była pokuta, a potem zaczęło mi się podobać — orzekła
uczciwie Marigold.
— Zbyt wiele rzeczy ci się podoba — powiedziała Paula z rozpaczą. — Pokuta nie jest
pokutą, jeśli ci się podoba.
— Nie mogę nic na to poradzić, że podoba mi się tyle rzeczy i jestem z tego zadowolona
— rzekła Marigold w nagłym przypływie zdrowego rozsądku. — Dzięki temu życie jest o
wiele bardziej interesujące.
Marigold wybierała się na pocztę, żeby wysiać list ciotki Anny. Było śliczne popołudnie.
Nigdy świat nie wydawał jej się tak piękny, pomimo setek milionów grzesznych ludzi
żyjących na nim. Kiedy mijała bramę domu Mats, dziewczynka bawiła się w kamyki pod
dużą jabłonią. Mats ostatnio dokonała żałosnego odstępstwa i powróciła do grzesznej gry w
kamyki — udowadniając w ten sposób ostatecznie, że nie jest Jedną z Nas. Kiwnęła wesoło
do Marigold zapraszając ją do gry, ale Marigold potrząsnęła głową i cnotliwie szła dalej.
Przy zakręcie czerwonej drogi, na rogu, stał biały domek panny Luli. Sławne ostróżki
panny Luli sterczały jak błękitne pochodnie przy białym ogrodzeniu. Marigold zatrzymała się
na chwilę, aby je podziwiać. Weszłaby do środka, ponieważ przyjaźniła się z panną Lula, ale
wiedziała, że panna Lula jest teraz w Broad Acres z ciotką Anną.
Marigold widziała okna spiżarni poprzez łodyżki ostróżek. Nagle zobaczyła jeszcze coś.
Ciemnobrązowa głowa wychyliła się z okna, rozejrzała dookoła i znikła. W następnym
momencie Paula Pengelly zwinnie ześlizgnęła się z parapetu na ziemię i odeszła w stronę
świerkowego zagajnika za domem panny Luli. W rękach trzymała ciasto — całe ciasto, które
pożerała szybko wielkimi kęsami.
W tym momencie straszliwego rozczarowania Marigold stanęła jak wryta. Było to ciasto,
które panna Lula zrobiła na jutrzejsze spotkanie Kobiecego Koła Parafialnego — specjalne
ciasto z orzechami, rodzynkami i karmelowym lukrem. Tuż przed wyjściem Marigold
słyszała, jak panna Lula opowiadała o tym cieście ciotce Annie.
A Paula je ukradła!
Paula, Płonąca Lampa — namaszczona, całkowicie oddana postom i samoudręczaniu,
Paula słysząca nieziemskie głosy. Ukradła je i zajadała zupełnie sama.
Marigold poszła na pocztę, rozdarta pomiędzy męką rozczarowania, a gniewem osoby
zawiedzionej. Nic już nie mogło być takie samo — nigdy, pomyślała ponuro. Słońce nie
świeciło już tak jasno, niebo nie było takie niebieskie, a kwiaty kolorowe. Zachodni wiatr
mruczący w trawie, zwariowany wesoły taniec liści osiki, wszystko sprawiało jej ból.
Ideał prysł. Tak wierzyła w Paulę, w jej czuwania i wyrzeczenia. Marigold pomyślała
gorzko o wszystkich dokładkach, których nie zjadła.
Kiedy wracała, Mats nie było w ogrodzie, ale Marigold poszła do domu i bawiła się
kamykami sama. Pozwoliła też sobie na istną orgię fantazjowania, po tych wszystkich
tygodniach, gdy pochłonięta szaleństwem poświęcenia odmawiała sobie nawet myśli o
świecie wyobraźni. Przypomniała też sobie z satysfakcją, że ciotka Anna piecze szarlotkę na
kolację.
Paula zastała ją przy zabawie i spojrzała z wyrzutem — tymi swoimi oczami w
czerwonych obwódkach, o których Marigold pomyślała z pogardą, że z pewnością tym razem
nie były efektem poszczenia.
Raczej niestrawności.
— Czy w taki sposób osoba posiadająca nieśmiertelną duszę marnuje swój cenny czas? —
zapytała karcąco.
— Zostaw moją duszę w spokoju — zawołała Marigold z gniewem. — Pomyśl lepiej o
cieście panny Luli.
Paula podskoczyła, a jej twarz okryła się szkarłatem.
— Co masz na myśli? — zawołała.
— Widziałam cię — rzekła Marigold.
— Czy mam cię pociągnąć za nos? — krzyknęła cienko Paula.
— Tylko spróbuj — rzekła wyniośle Marigold.
Nagle Paula osunęła się na szary kamień i wybuchnęła płaczem.
— Nie musisz robić tyle hałasu o takie głupstwo — łkała.
— Głupstwo! Ukradłaś je!
— Miałam taką ochotę na kawałek ciasta. Nigdy nie jem ciasta. Ojciec nie pozwala ciotce
Em robić ciast. Wciąż tylko owsianka i orzechy na śniadanie, obiad i kolację, dzień po dniu.
A to ciasto wyglądało tak smakowicie. Też byś je wzięła. Panna Lula ma ich całe mnóstwo.
Uwielbia robić ciasta.
Marigold spojrzała na Paulę, a cały gniew i pogarda znikły z jej twarzy. Mała, grzeszna,
ludzka Paula, taka jak ona! Marigold już jej nie ubóstwiała, ale nagle pokochała ją.
— Nieważne — powiedziała łagodnie — Myślę, że cię rozumiem. Ale nie możesz już być
Płonącą Lampą, Paulo.
Paula otarła szybko łzy.
— Nie wiem, czy mi na tym zależy. I tak strasznie męczyła mnie ta pobożność.
— Myślę, że zabrałyśmy się nieodpowiednio do pobożności — powiedziała cicho
Marigold. — Ciotka Marigold mówi, że pobożność to po prostu miłość do Boga, ludzi i
rzeczy.
— Może — rzekła Paula klękając, bynajmniej nie po to, żeby się modlić. — W każdym
razie, chociaż raz zjadłam tyle ciasta, ile chciałam. Zagrajmy w kamyki, zanim pojawi się
Mats. Zawsze psuje wszystko swoją gadaniną. Ona nie jest naprawdę Jedną z Nas.
R
OZDZIAŁ
SIEDEMNASTY
N
IE
SAMYM
CHLEBEM
1
Salome wybierała się na jeden dzień do Charlottetown. Jechała raczej niechętnie, bo miała
okropny sen, że na kolację przyszło czternaście osób, a w domu nie było nic do jedzenia
oprócz zimnych gotowanych ziemniaków.
— Jest w tym więcej prawdy niż fantazji — powiedziała Salome — nie ma w domu
żadnego ciasta tylko chleb z rodzynkami. Zapewniam, że takie sny nie śnią się bez powodu.
W dodatku w pobliżu spichlerza Czarownica z Endor czyści sobie pyszczek.
Niewzruszony obyczaj Świerkowego Obłoku nakazywał, żeby w spiżarni zawsze było
świeże ciasto, na wypadek gdyby niespodziewani goście zjawili się na podwieczorku. Nikt
jeszcze nie zastał Świerkowego Obłoku bez ciasta. Gdyby zdarzyło się coś podobnego, Babka
i Matka na miejscu umarłyby ze wstydu. W Europie mogły powstawać i upadać królestwa —
głód mógł szaleć w Indiach, a rewolucja w Chinach; liberałowie, konserwatyści, republikanie
i demokraci mogli ponosić klęski, lecz tak długo jak słój na biszkopty i pudełko na ciastka
były pełne, w Gileadzie
nie brakowało balsamu.
Teraz jednak ta niesłychana rzecz właśnie się wydarzyła. Poprzedniego dnia wieczorem z
Summerside przyjechały trzy samochody pełne gości, którzy znaleźli spiżarnię pełną ciasta —
ale zostawili ją pustą. Nic dziwnego, że Salome była niespokojna. — Robiłam już w życiu
ciasto — powiedziała sarkastycznie Babka. —
Pani Leanderowa także.
Kiedy Babka nazywała Lorraine wobec Salome panią Leanderową, Salome wiedziała, że
przywoływano ją do porządku.
— Wiem dobrze o tym — powiedziała łagodnie i z godnością — że nie jestem jedyną
kucharką w Świerkowym Obłoku. Sądzę po prostu, proszę pani, że skoro uważam za swój
obowiązek dbanie o to, żeby spiżarnia była pełna, nie powinnam zaniedbywać tego
obowiązku dla własnej przyjemności. Nie jestem taka jak moja szwagierka Rose–John, proszę
pani. Ona nie ma żadnego wstydu. Kiedy przychodzą do niej na podwieczorek
niespodziewani goście, po prostu wybiega z domu i pożycza ciasto od sąsiadów. Nie potrafię
zrozumieć, co takiego widział w niej John, żeby aż się z nią żenić.
— Jedź i baw się dobrze, Salome — powiedziała uprzejmie Lorraine wiedząc, że skoro
Salome zaczęła mówić o niedostatkach Rose–John, nie można było przewidzieć, kiedy
skończy. — Zasłużyłaś na to. Babka i ja zapełnimy wkrótce spiżarnię.
Niestety! Matka zdołała zaledwie wyjąć miskę do ucierania ciasta, kiedy pojawił się Jim
od wuja Jacka. „Krwią nabiegły mu oczy, był czerwony z pośpiechu” — jakbyśmy
powiedzieli używając nieco archaicznego języka. Stryjeczny dziadek William Lesley znad
Zatoki był umierający, czy też tylko za takiego się uważał. Chciał zobaczyć się z Babką i
żoną Leandra. Nie wolno tracić ani chwili, jeśli chcą dotrzeć na miejsce, póki jeszcze żyje.
— Nigdy jeszcze — powiedziała Babka zbolałym tonem, zawiązując pod brodą kapelusz
— nie wyjeżdżałam z domu, zostawiając go bez żadnego ciasta.
— Z pewnością nikt dziś nie przyjedzie — jęknęła równie nieszczęśliwa Matka. Doprawdy
dziadek postanowił umierać w bardzo niedogodnym momencie.
— Nie zapomnij dać jeść kotom — przykazała Babka Marigold. — I nie włócz się po
pastwisku pana Donkina. Zaprowadził tam swojego wołu.
* Gillead — Mekka.
— To nie jest wól — rzekła Marigold — To stary, czerwony byk.
Babka wolałaby umrzeć, niż powiedzieć głośno słowo „byk”. Odjechała z Jimem,
zastanawiając się ze smutkiem, do czego dojdą młodzi z tego pokolenia. Nie martwiła się, że
zostawia Marigold samą. Marigold miała jedenaście lat i była wysoka na swój wiek. Kiedyś
dorównywała wzrostem róży, później ostróżkom. Tego roku była tak wysoka jak floksy.
Bardzo lubiła zostawać sama do czasu do czasu. Pilnowanie domu było ogromnie ważnym
zadaniem. Zamiotła kuchnię i zrobiła obiad dla siebie i Lazarre’a, nakarmiła koty i umyła
naczynia, oraz napisała list do Pauli.
Potem nastąpiła katastrofa. Przy bramie zatrzymał się samochód. Wysiadło z niego siedem
osób i przeszło pomiędzy szeregami malw. Sprawiali wrażenie, jakby mieli zamiar pozostać
dłużej. Marigold rozpoznała ich, stojąc jak wryta przy oknie. Spotkała ich dwa tygodnie temu
na rodzinnym pogrzebie, gdzie Babka zaofiarowała im serdecznie gościnę w Świerkowym
Obłoku. Był to kuzyn Marcus Carter z Los Angeles, jego żona, syn i córka, kuzynka Oliwią
Peake z Vancouveru i kuzyn doktor Palmer z Uniwersytetu Knoxa w Toronto z żoną.
A w Świerkowym Obłoku nie było ciasta! Marigold zaakceptowała tę sytuację. W jednej
chwili zdecydowała, co zrobi. Przywitała gości przy drzwiach z takim wdziękiem, jak
zrobiłaby to Matka.
— Ciotka Marian i Lorraine wyjechały. W takim razie myślę, że pojedziemy dalej —
wykrzyknęła kuzynka Marcella Carter, o długiej, chudej twarzy, długim cienkim nosie i
długich cienkich wargach.
— Ależ oczywiście, że musicie zostać na kolacji — powiedziała rezolutnie Marigold.
— Dostaniemy coś dobrego do jedzenia? — zaśmiał się kuzyn Marcus. Miał kanciastą
twarz, spiczasty wąsik i szczeciniaste białe brwi. Marigold pomyślała, że nie lubi go i
ucieszyła się, że nie musi nazywać go wujkiem.
— Wiem, że spiżarnia w Świerkowym Obłoku jest zawsze dobrze zaopatrzona —
powiedziała uśmiechając się pani doktorowa Palmer. Marigold stwierdziła, że w gładkiej,
szarej, jedwabnej sukni wygląda zupełnie jak lśniący szary kot.
— Daj nam coś solidnego na ząb — powiedział kuzyn Marcus. — Jedliśmy obiad w
pewnym miejscu — nie powiem gdzie — i było tam bardzo elegancko, ale niewiele dla
żołądka.
— — Marcus — skarciła go kuzynka Marcella.
— Racja. A teraz Marigold dam ci ćwierć dolara za całusa. Kuzyn Marcus był bardzo
jowialny. Ten żart miał dowodzić miłego i przyjacielskiego sposobu bycia. Marigold jednak
nie wiedziała o tym i nie podobało jej się to. Podnosząc głowę dumnie niczym księżniczka
Warwara, powiedziała chłodno:
— Nie sprzedaję swoich pocałunków. Goście zaśmiali się.
Jack Carter powiedział:
— Ona zachowuje swoje całusy dla mnie, tato.
Znów zabrzmiał śmiech. Marigold spojrzała na Jacka z wściekłością. Nie lubiła chłopców
— żadnych.—Od razu też znienawidziła Jacka. Miał około trzynastu lat, twarz jak księżyc w
pełni, proste, prawie białe włosy z przedziałkiem na środku, wytrzeszczone oczy w kolorze
porcelanowo—błękitnym i okulary. W normalnych okolicznościach Marigold unicestwiłaby
go łatwo i z całą przyjemnością. Nie na próżno przez cztery lata trenowała na Tomku Blair,
jak postępować z chłopcami. Jako gospodyni Świerkowego Obłoku nie mogła jednak okazać
się nieuprzejma wobec żadnego z gości.
— W każdym razie ma usta do całowania — powiedział z jeszcze większą wesołością
kuzyn Marcus.
2
Marigold zostawiła gości w pokoju sadowym i pobiegła do kuchni. Była niezwykle
podniecona, ale wiedziała dokładnie, co powinna zrobić. Z poprzedniego dnia zostało dużo
gotowanego kurczaka i szynki, a słoiki były pełne dżemu. Miała mnóstwo śmietany do ubicia.
Najważniejsze jednak były gorące biszkopty. Muszą być gorące biszkopty i ciasto!
Gdyby ktoś zapytał Marigold, czy potrafi gotować, zachowałaby się jak ostrożny dziadek
Malcolm, kiedy zapytano go, czy umie grać na skrzypcach. — Trudno powiedzieć. Nigdy nie
próbował!
Marigold też nigdy nie próbowała. Umiała ugotować ziemniaki i usmażyć jajka i to były
jej wszystkie, jak do tej pory, osiągnięcia kulinarne. Setki razy pomagała Salome i Matce,
czekając na rozkoszny moment, kiedy pozwolą jej zrobić coś samodzielnie.
Złożyła powalane mąką ręce nad miską do zarabiania ciasta.
— Kochany Panie Boże, myślę, że potrafię poradzić sobie z biszkoptami, ale musisz
pomóc mi przy cieście.
Następnie przystąpiła do mieszania, mierzenia i ubijania. Jak na złość pojawił się Jack.
Jack nie byłby szczęśliwy, gdyby komuś nie mógł dokuczyć. Zaczął drażnić Marigold, nie
zdając sobie sprawy, jak niebezpieczna była ta rozrywka, mimo że chroniły go dobre obyczaje
Świerkowego Obłoku.
— Straszny ze mnie typ — oświadczył. — Wrzucam zdechłe koty do studni. A gdybym
tak wrzucił twojego kota?
— Zawołam Lazarre’a i każę mu napuścić na ciebie tę nową świnie — powiedziała
lekceważąco Marigold, rozbijając energicznie jajko.
Jack osłupiał. Co to za dziewczyna?
— Właśnie miałem odrę — rzekł. — Miałaś kiedyś odrę?
— Nie.
— A świnkę?
— Nie.
— Ja miałem świnkę i koklusz, i szkarlatynę, i ospę, i zapalenie płuc. Jestem świetny w
łapaniu takich chorób. Miałaś kiedyś któraś z nich?
— Nie.
— Czy miałaś w ogóle coś? — powiedział Jack wręcz z pogardą.
— Tak — Marigold nagle przypomniała sobie jakąś diagnozę ciotki Marigold — miałam
urticarię.
Jack znowu osłupiał, ale popatrzył na nią z większym szacunkiem.
— O rety! Czy to groźne?
— Nieuleczalne — skłamała Marigold. — Nie można już nigdy wyzdrowieć.
Jack odsunął się od niej.
— Czy to jest zaraźliwe?
— Ty nie mógłbyś się tym zarazić — w tonie Marigold było coś, co nie podobało się
Jackowi. Czy ta dziewczyna uważa, że jest coś takiego, czego on nie mógłby mieć?
— Posłuchaj — powiedział z wściekłością. — Zadzierasz nosa bez powodu. I w dodatku
ten nos jest garbaty! A widzisz!
Marigold zaczerwieniła się aż po koniuszek winnego wszystkiemu nosa. Dobry obyczaj
został jednak zachowany. Darowała Jackowi życie.
Jeśli cię spotkam kiedykolwiek z dala od Świerkowego Obłoku, zapytam cię, kto sprawił ci
takie uszy — pomyślała odmierzając proszek do pieczenia.
— O czym myślisz? — chciał wiedzieć Jack, któremu nie podobało się jej milczenie.
— Wyobrażam sobie, jak wyglądałbyś w trumnie — powiedziała Marigold z rozmysłem.
Dało to Jackowi do myślenia. Czy było bezpiecznie przebywać sam na sam z dziewczyną,
która potrafiła wyobrażać sobie takie rzeczy? Odejść teraz znaczyłoby jednak przyznać się do
porażki.
— Kiedy minie pięć minut na tym zegarze, pocałuję cię — powiedział, uśmiechając się
szatańsko.
Marigold zadrżała i zamknęła oczy.
— Jeżeli to zrobisz, powiem wszystkim przy kolacji, że jesteś słodziutkim bobaskiem.
To zapiekło go do żywego. Pożałował, że nie znajduje się daleko od kuchni i tej nieznośnej
istoty. Zaatakował od innej strony.
— No, ale mi żal faceta, za którego wyjdziesz za mąż!
Marigold odrzuciła na bok dobre obyczaje.
— Nie przejmuj się — powiedziała. — Twoja żona będzie go doskonale rozumiała.
— Oszczędzaj swój język — wycedził.
— To mój język.
— Myślisz, że jesteś bardzo mądra, co?
— Nie myślę. Wiem o tym — odparowała Marigold, ubijając energicznie ciasto.
— W końcu jesteś tylko kobietą — rzekł Jack wyniośle.
— Słyszałam, że przypiąłeś kiedyś ścierkę do płaszcza pastora — rzuciła Marigold.
W chwili gdy to powiedziała, zorientowała się, że zrobiła błąd. Jack uważał to za powód
do dumy.
— Co tu robicie, wy, dwa szatany? — zapytał kuzyn Marcus, zerkając do środka. — Jak
widzę, lubisz chłopców, Marigold. Chodź, ] Jack, Lazarre pokaże nam sad.
Jack znikł. Ulżyło mu, że może pozbyć się towarzystwa Marigold, tak samo jak jej ulżyło,
że pozbywa się jego. Marigold westchnęła z wdzięcznością ku niebu. Och, czy ciasto się uda?
Ten paskudny chłopak tak jej ; przeszkadzał. Czy dodała proszku do pieczenia?
Ciasto niezwykle wszystkim smakowało. Marigold była z rodu Lesleyów, a poza tym
czuwała Opatrzność — lub Szczęście. Było to przepyszne, lekkie jak piórko ciasto z bitą
śmietaną i złocistymi ćwiartkami pomarańczy na wierzchu — specjalne ciasto pieczone w
świerkowym Obłoku dla gości. Marigold miała równie dużo szczęścia z biszkoptami. Nakryła
stół obrusem z mereżką na brzegu i podała najlepszą porcelanę z Coalport, należącą do Babki.
Dopełniony został każdy szczegół domowego rytuału. Szynka była pokrojona na cienkie
plasterki, półmisek z kurczakiem zdobiła pietruszka, ciastka leżały w białym koszyku z
chińskimi różami, a woda w szklankach była lodowato zimna.
3
Marigold zasiadła przy filiżankach do herbaty jako dzielna pani domu i stawiała czoło
próbie. Czuła bicie pulsu aż w koniuszkach palców. Gdyby tylko tak nie trzęsły się jej ręce!
Oparła drżące nogi na prętach u dołu krzesła. Kuzyn Marcus robił co mógł, żeby ją speszyć,
zaklinając, by nie nalewała herbaty po sam brzeg filiżanek, tak żeby nie można było zmieścić
ani trochę śmietanki — jak robiła skąpa ciotka Harriet; a doktor Palmer nałożył sobie tyle
kurczaka, że Marigold oblała się zimnym potem na myśl, że nie wystarczy dla wszystkich.
Pani doktorowa Palmer prosiła o śmietankę, ale podziękowała za cukier, a doktor Palmer
prosił o cukier, ale podziękował za śmietankę. Kuzynka Marcella nie chciała ani tego, ani
tamtego, a kuzyn Marcus i jedno i drugie. Bardzo trudno było wszystko zapamiętać, ale z całą
przyjemnością zapytała Jacka, co może mu podać. Był to świetny sposób, żeby utrzeć mu
nosa. Wreszcie wszyscy dostali coś do picia i dla każdego wystarczyło kurczaka.
Jack milczał przez jakiś czas, całkowicie pochłonięty objadaniem się. Kiedy jednak
Marigold zaczęła myśleć, że jest już niemal po kolacji i wszystko poszło dobrze, Jack
powiedział:
— Wiesz co, Marigold, naprawdę potrafisz gotować. Jeżeli obiecasz, że zawsze będziesz
podawać mi ciepłe kapcie, kiedy będę wracał do domu, przyjadę tu kiedy dorosnę i ożenię się
z tobą.
— Nie wyszłabym za ciebie.
— No, no, moje złotko — powiedział Jack z irytującym chichotem — poczekaj, aż cię
poproszę.
— A więc w kuchni odbywały się zaloty — zaśmiał się kuzyn Marcus. Jack uśmiechnął się
szeroko.
— Marigold tak milutko umie się przytulać, tato.
Nie miał zamiaru powiedzieć tego, ale nagle wydało mu się, że to będzie bardzo
błyskotliwe.
Marigold dosłownie dostała gęsiej skórki.
— Wcale nie umiem — chciałam powiedzieć — nie możesz wiedzieć, czy umiem.
— Wcześnie zaczynacie — oświadczył uroczyście wuj Marcus udając, że potrząsa głową
nad wyczynami współczesnej młodzieży.
Nagle Marigold poczuła przypływ diabolicznego natchnienia.
— Malutki Jack opowiada o swoich marzeniach — powiedziała zimno. Ten „Malutki
Jack” to było coś, co Jack nazwałby „podłym chwytem”. Nie odważył się już otworzyć ust
przy stole i odzyskał tupet dopiero, kiedy wyjeżdżali.
— Czyż księżyc nie jest dziś śliczny? — powiedziała cicho Marigold bardziej do siebie niż
do kogokolwiek innego, stojąc przy samochodzie.
— Powinnaś zobaczyć, jaki księżyc mamy w Los Angeles — pochwalił się Jack.
— Co o nim myślisz? — zapytał wuj Marcus teatralnym szeptem, szturchając Marigold w
żebra.
Marigold przypomniała sobie, jak Salome powtórzyła kiedyś słowa Rose–John, że to, co
naprawdę nadaje smak życiu, bardziej niż cokolwiek innego, to dręczenie mężczyzn.
— Myślę, że Malutki Jack jest zaledwie w połowie takim głuptasem, na jakiego wygląda.
Kuzyn Marcus ryknął śmiechem:
— Powiedziałaś dużo! — wykrzyknął.
Jack był purpurowy ze złości. Samochód odjechał, a Marigold stała zwycięska przy
bramie.
— Nie rozumiem, jak niektóre dziewczęta mogą lubić chłopców — powiedziała do siebie.
4
Babka i Matka wróciły nieco zirytowane. Dziadek William Lesley nie był dość taktowny,
aby umrzeć po całym kłopocie, który sprawił, lecz nieoczekiwanie odzyskał siły. Wiedziały
już o wizycie, bo spotkały na drodze samochód wuja Marcusa.
— Marigold, czy to ty upiekłaś ciasto? Kuzynka Marcella powiedziała, że chce na nie
przepis.
— Tak, upiekłam — odpowiedziała Marigold. Babka odetchnęła z ulgą.
— Dzięki Bogu. Kiedy usłyszałam, że było ciasto, pomyślałam, że musiałaś pożyczyć je
od pani Donkin — jak Rose–John. Nie zapomniałaś położyć na wierzchu owoców z zalewy?
— Nie. Położyłam je.
— Jesteś pewna, że nie rozlałaś herbaty na spodeczki?
— Jestem pewna.
W błękitnym pokoju na górze Matka przytuliła mocno Marigold.
— Kochanie, tak się cieszę, że można na tobie polegać! Babka i ja czułyśmy się okropnie,
dopóki nie dowiedziałyśmy się, że było ciasto!
R
OZDZIAŁ
OSIEMNASTY
C
ZERWONY
ATRAMENT
CZY
?…
1
Marigold uważała, że świat jest urzekający o każdej porze roku, ale szczególnie we
wrześniu, kiedy wzgórza są błękitne, ogromne, pszeniczne pola wzdłuż brzegów Przystani
mają kolor ciepłego złota, a jesienne polany pełne są szeleszczących liści. Marigold czuła, że
w jesieni jest coś takiego, co należałoby wyłącznie do niej, gdyby tylko mogła to odnaleźć.
To tajemne poszukiwanie czyniło z września i października zaczarowane miesiące.
Rzecz jasna we wrześniu zaczynała się szkoła. Tego roku było jednak inaczej. Marigold
nie czuła się dobrze w czasie sierpniowych upałów, więc Matka, Babka i ciotka Marigold,
która przypominała sobie, kiedy tylko wuj Klon jej na to pozwalał, że jest dyplomowanym
lekarzem, uradziły, że Marigold powinna jeszcze przez kilka tygodni nie chodzić do szkoły.
Potem ciotka Irena napisała do Matki, prosząc, żeby pozwoliła Marigold do niej
przyjechać. Ciotka Irena była siostrą Matki, a Winthropowie i Lesleyowie nie bardzo się
lubili. Babka powiedziała niechętnie, że Marigold będzie równie dobrze czuła się w domu.
— Pozwoliłyśmy jej pojechać do ciotki Anny w zeszłym roku — rzekła Matka. — Irena
pewnie uważa, że teraz jej kolej.
Matka była nieśmiała — czy raczej była dobrym dyplomatą, nie powiedziała więc, że
Marigold powinna odwiedzać także rodzinę Matki, a nie tylko rodzinę Ojca. Babka jednak
zrozumiała to i nie sprzeciwiała się więcej. Tak więc Marigold pojechała do wuja Maurycego
i ciotki Ireny, do Sowiego Wzgórza. Ta nazwa wydawała się Marigold fascynująca. Każda
nazwa, która miała w sobie wzgórze była piękna, a Sowie Wzgórze brzmiało po prostu
czarodziejsko.
Wuj Maurycy i ciotka Irena w głębi ducha obawiali się nieco, że Marigold może czuć się
samotna i tęsknić do domu. Marigold jednak nie pomyślała nawet o tym. Niezwykle jej się
podobało na Sowim Wzgórzu. Było to romantyczne miejsce na wysokim, łagodnym pagórku
z małą, ukrytą wśród drzew wioską, przytuloną do podnóża, z lasami ponad nią, gdzie nocą
rozbrzmiewał wesoły, lecz nieludzki śmiech, a pozostałe wzgórza ścieliły się dalej jak fala za
falą. Twarz wuja Maurycego była tak .rumiana i jaśniejąca, że Marigold czuła, jak przemienia
on najbardziej ponury dzień w pogodny. Ciotka Irena bardzo przypominała Matkę, tylko
śmiała się częściej, ponieważ nie była wdową. No i nie mieszkała razem z Babką.
Co wieczór Marigold pisała długi list do Matki, w którym opowiadała jej wszystko, co
zdarzyło się podczas dnia. Każdego ranka szła sama drogą, żeby wrzucić go osobiście do
skrzynki pocztowej. Do zabawy miała Amy Josephs, dziewczynkę z sąsiedztwa, o
pucołowatej, sympatycznej twarzy. Amy była córką brata wuja Maurycego, czyli też pewnego
rodzaju kuzynką. Amy była zadowalającą towarzyszką zabaw, bo jak się wydawało,
rozumiała, co ma na myśli Marigold, kiedy mówi o śmiechu dzwonków i stokrotek. Bawiły
się więc razem całkiem dobrze. Z wioski na wzgórze przychodziły też dwie koleżanki Amy.
Marigold również dość je lubiła. Żadna z nich nie była tak dobrą towarzyszką zabaw jak
Sylwia, ale Marigold starannie ukrywała tę myśl, czując, że dziwnie jest lubić dziewczynkę z
wyobraźni bardziej od prawdziwych koleżanek. Tak jednak było.
Jedna z koleżanek Amy, gruba i mała, nazywała się niezwykle romantycznie — June Page.
Jej włosy miały odcień lnu, tak że włosy Marigold lśniły przy nich jak złote nici. Caroline
Chrysler, córka misjonarza, została przysłana tutaj z Indii. Była miłą dziewczynką, choć
ciągle podkreślała, że już w kołysce została namaszczona, aby również zostać misjonarką.
Miała też, co nie było jej winą, ciemną ziemistą cerę i nie lubiła, żeby nazywać ją Carrie, bo
jak na osobę z powołaniem było to zbyt trywialne. Marigold, która też kiedyś wierzyła w
swoje powołanie, nie potrafiła być zbyt surowa dla póz Caroline. Tak więc, choć każda z nich
miała własne zdanie o pozostałych, było im ze sobą dobrze, a każdy nowy świt wstający nad
jesienną wyżyną zapowiadał dzień pełen arcyciekawych rzeczy i cudownej zabawy.
Było tak nawet w niedzielę. Marigold uwielbiała chodzić do kościoła na wieczorne
nabożeństwa niedzielne z ciotką Ireną i Amy. Do drogi prowadzącej do kościoła szły przez
pola. Ciotka Irena niosła latarenkę, ponieważ zanim docierały na miejsce, robiło się już
ciemno; gdy wyruszały z domu, panował jeszcze chłodny, stalowobłękitny zmierzch. Latarnia
rzucała fascynujące, olbrzymie, drżące cienie. Szły brzegiem pastwiska dla owiec. Marigold
uwielbiała chłodną trawę pod stopami, ciche, przedziwne westchnienia liści, podmuchy
wiatru niosące słodkie zapachy i czarodziejski śmiech potoku ukrytego wśród balsamicznych
drzew. W powietrzu unosił się zapach ściętej koniczyny, a ponad głową lśniła Mleczna
Droga. Nad polami błyszczały zamglone gwiazdy. Było to aż zbyt silne uczucie szczęścia jak
na niedzielę. Ciotka Irena nie mówiła wiele, a Amy i Marigold rozmawiały szeptem.
— Zastanawiam się, czy Hip Price będzie dziś w kościele — rzekła Amy.
— Kto to jest Hip Price? — zapytała Marigold.
— Syn pastora. Naprawdę nazywa się Howard Ingraham Price, ale wszyscy nazywają go
Hip od pierwszych liter imion i nazwiska. Jest bardzo mądry. Nigdy nie spotkałam nikogo,
kto wiedziałby tyle co on — zaklinała się Amy, przemawiając z ogromnym doświadczeniem
swoich jedenastu i pól lat. — I jest taki odważny. Uratował kiedyś tonącą dziewczynkę
ryzykując własnym życiem.
— Kiedy?
— Och, zanim tutaj przyjechał. Oni przenieśli się do tego kościoła dopiero zeszłej wiosny.
On mówi, że potrafi się bić jak tuzin dzikich kotów. Dostał dyplom za nauczenie się całego
krótkiego katechizmu na pamięć.
Marigold uznała, że była to raczej nudna znakomitość.
— Jak on wygląda?
— Jest przystojny. Ma oczy jak archanioł.
— Skąd wiesz? Czy widziałaś kiedyś oczy archanioła? — zapytała nielitościwie Marigold.
2
Chór śpiewał „Radość Światu”, a Marigold myślała o wierszu „Tidal, król narodów” z
rozdziału właśnie przeczytanego przez pastora. Te słowa zawsze były dla niej porywające.
Miały w sobie coś tajemniczego. Tidal, król narodów brzmiało o wiele dostojniej niż Tidal,
król jednego małego kraju. Brzmiało to wspaniale i tryumfalnie. Zachwycająca postać króla
rządzącego setkami poddanych mu narodów. I wtedy właśnie Marigold zobaczyła Hipa i
zapomniała kompletnie o Tidalu, królu narodów.
Siedział naprzeciw w narożnej ławce i wpatrywał się w nią, nie odrywając ani na chwilę
spojrzenia. Marigold czuła, że nie może przed tym spojrzeniem umknąć. Próbowała patrzeć w
inną stronę — walczyła ze sobą, żeby nie spojrzeć znów na niego — ale w końcu jej wzrok
zawsze powracał do narożnej ławki i odkrywał, że jego oczy stale są zwrócone na nią. Oczy
potrafią tyle wyrazić w jednej sekundzie. Marigold czuła się bardzo dziwnie.
O tak, naprawdę był przystojny. Zupełnie jak smukły królewicz z baśni. W świetle lampy
jego brązowe loki lśniły, a oczy miał ciemnoniebieskie i romantyczne. Kiedy starsza pani
siedząca za nią nagle podała jej miętówkę, Marigold poczuła, że umrze ze wstydu i
upokorzenia. Musiała ją wziąć, nie mogła jednak powstrzymać się w tym momencie od
spojrzenia na Hipa. Stanowczo nie chciała włożyć jej do ust, czuła jednak, że Hip widzi tę
miętówkę przez cały czas, wilgotną i lepiącą się do jej ciepłej dłoni, i pogardza nią,
dzieckiem, które trzeba obdarowywać miętówkami w kościele, żeby było grzeczne. Marigold
nie mogła wybaczyć tego ciotce Lucy Bates, która uważała, że robi dobry uczynek w
stosunku do córeczki Lorraine Winthrop.
Kiedy Marigold wstawała, aby odśpiewać ostatni psalm, poczuła, że drżą jej nogi. Twarz
jej płonęła pod hipnotyzującym spojrzeniem Hipa. Była pewna, że każda żywa dusza w
kościele zwraca na niego uwagę. Przynajmniej z jedną tak było. Na ganku Marigold spotkała
Caroline wychodzącą z kościoła i zauważyła, że jest ona nieco chłodna.
— Czy widziałaś Hipa Price’a? — zapytała Caroline.
— Hipa Price’a? — Marigold umiała po kobiecemu ukryć swoje uczucia. — Który to?
— Chłopiec w narożnej ławce. Widziałam, jak wpatrywał się w ciebie. Zawsze tak się
wpatruje w nowe dziewczynki.
A to spryciarz — pomyślała Marigold. Na razie nie zależało jej jeszcze na Hipie.
Amy nie wracała razem z nimi. Zostawała na noc u June. Marigold szła więc do domu z
ciotką Ireną. Jednak nie były zupełnie same.
Aż do bramy prowadzącej na pastwisko po drugiej stronie drogi kroczyła za nimi
wysmukła postać w eleganckiej czapce zsuniętej nieco zawadiacko na tył głowy. Postać
gwizdała „Długi, długi szlak”. Marigold wiedziała, że był to Hip Price i że plebania była
daleko stąd, naprzeciw kościoła. To niesamowite, jakie rzeczy potrafią niekiedy wiedzieć
młode damy w wieku jedenastu lat. Była jednak zadowolona, kiedy w k»ńcu zeszły z drogi i
zaczęły iść w górę przez pola.
Marigold nie myślała o uroku wygwieżdżonej nocy ani o wietrze wśród drzew, czy
chochlikowatych cieniach. Nie powiem wam, o czym myślała, chcę tylko zauważyć, że
następnego dnia spaliła cały rondel ciasteczek, których miała pilnować, ponieważ myślała o
tym samym. Ciotka Irena była niezadowolona. Lesleyówna ze Świerkowego Obłoku powinna
być uważniejsza. Marigold jednak miała błyszczące oczy, marzycielski uśmiech nie schodził
z jej ust i wcale nie martwiła się z powodu ciasteczek.
3
Przez następne trzy tygodnie życie było dla Marigold pełne barw. Miała cudowny sekret
— sekret, którego nikt nie znał. Nawet Matce, której pisała o „wszystkim”, nie wspomniała o
Hipie Price, umieszczając jednak w zamian dodatkową linijkę całusów.
Następnego ranka po pamiętnym niedzielnym wieczorze Marigold szła dróżką, aby wysłać
list do Matki i znalazła w skrzynce list zaadresowany do siebie. Zadrżała — było to cudowne
drżenie. Usiadła wśród krzewów zlotorózgi pod przyjaznym świerczkiem i przeczytała go.
Była to wspaniała epistoła. Zapytajcie tylko Marigold. Powiedziano jej, że jest piękna! Ktoś
wspomniał kiedyś, że jest ładna, ale piękna! Co to miało za znaczenie, że „anioł” było
napisane „aniął”? W końcu to rzeczywiście bardzo trudne słowo. Każdy mógłby się omylić.
Poza tym, wszyscy przecież wiedzą, że w liście miłosnym ortografia jest zupełnie nieważna.
Podpisał się „najczulej cię kochający” z dużą ilością wywija—sów i zakrętasów.
Kiedy Marigold wracała do domu, jej policzki były tak różowe, że ciotka Irena pomyślała,
iż dziecko cudownie dochodzi do pełni sił. Tej nocy Marigold spała z listem Hipa pod
poduszką. Następnego dnia zaś znalazła w skrzynce drugi list, w którym pytał ją, czy wybiera
się na przyjęcie do June Page w czwartek, a jeśli tak, to czy będzie miała na sobie tę niebieską
sukienkę, którą miała w kościele. Wcześniej zastanawiała się, w której z dwu „odświętnych”
sukienek będzie lepiej wyglądała i znajdowała się niebezpiecznie blisko wyboru zielonej.
Napisał też „Kiedy wzejdzie dziś księżyc, pomyśl o mnie, a ja pomyślę o tobie”. Marigold
odszukała w kalendarzu godzinę wschodu księżyca. Wschody księżyca na Sowim Wzgórzu
były rzeczywiście cudowne. W Świerkowym Obłoku nigdy takich nie było. Czy
kiedykolwiek inny ze znanych jej chłopców wymyśliłby coś takiego? Nigdy, przenigdy.
Na przyjęciu Hip wciągnął ją w kąt pokoju i zapytał, dlaczego nie odpowiada na jego listy.
Marigold nie mogła tego zrobić bez wiedzy ciotki Ireny.
— Ale nie masz nic przeciwko temu, że ja je piszę? — zapytał Hip cicho i czule, patrząc
na nią tak, jakby od jej odpowiedzi zależało jego życie. Marigold, cała w rumieńcach,
wyznała, że nie, na co Hip objął pokój spojrzeniem zdobywcy. Kiedy poproszono go, żeby
coś zadeklamował — wygłosił donośnie „Casablankę”, a wyglądał przy tym tak pięknie i
dzielnie, jak nieśmiertelny bohater poematu. W głowie Marigold powstało straszne pytanie —
czy wiedział o tym, że jest dzielny i piękny?
Hip był zdecydowanie czarujący. Wtrącał takie dowcipne, modne słówka jak: „a to ci
zuch!”, „każdemu to powiem”, „bzdury”, sprawdzając, czy Marigold podziwia jego
elokwencję. Odprowadził ją, ale nie do samego domu — dołączył do niej na drodze. Przy
bramie Sowiego Wzgórza pocałował ją w rękę. Marigold czytała, że tak robili dawniej
rycerze, ale żeby ją to miało spotkać!
Z dreszczem podniecenia słuchała o wszystkich bohaterskich czynach, których Hip
dokonał. Uratował kiedyś małą dziewczynkę od śmierci w płomieniach — Amy musiała znać
jakąś przekręconą wersję — wdrapywał się na szczyt telegraficznych słupów, sam zatrzymał
kiedyś mężnie zaprzęg spłoszonych koni, od czasu do czasu lubił powalczyć z żądnymi krwi
tygrysami. Co do morskich potworów to dawał słowo, że jedzą mu z ręki.
— Nie wierzę, że dokonał tych wszystkich wspaniałych czynów, o których opowiada —
powiedziała kiedyś Amy z lekceważeniem.
Marigold wiedziała, co to oznacza — zwykłą zazdrość. Taka sama zazdrość kazała
opowiadać Caroline, że Hip ugryzł swoją siostrę, kiedy miał cztery lata, oraz specjalnie
zostawił otwartą bramę u starego pana Simona, żeby świnie mogły wejść do ogrodu. Marigold
nie wierzyła ani jednemu słowu.
Doznawała dziwnego uczucia, kiedy ktoś wymawiał jego imię przy niej. Drżała w kościele
słuchając kazań pana Price’a — był to jego ojciec! Nienawidziła starego Toma Ainswortha,
który spał podczas nabożeństw. Kiedy wraz z Amy zostały zaproszone na podwieczorek na
plebanię, Marigold była przejęta aż do bólu. Zjedzenie posiłku przy tym samym stole z
Hipem miało w sobie coś z rytuału. Za oknem szeleściły liście klonu, na którym Hip, jak
powiedział, wyrył ich splecione inicjały. Jakże głęboko dotknięta poczuła się Marigold, kiedy
matka Hipa zwróciła mu uwagę, żeby nie opierał się łokciami o stół i nie mówił z pełnymi
ustami!
Każdego ranka zaś odbywała romantyczną wyprawę do skrzynki pocztowej, aby znaleźć
tam list — zachwycający list. Niekiedy Marigold czuła, że tak naprawdę listy Hipa bardziej
się jej podobają niż on sam, ale nigdy by się do tego nie przyznała nawet przed sobą.
W jednym z listów nazwał ją swoją Małą Królową. To zdanie napisał czerwonym
atramentem — albo może — kto wie — była to?… — Marigold czytała o takich rzeczach.
Żałowała innych dziewcząt, a szczególnie namaszczonej Caroline, i myślała o Hipie bez
względu na to, czy księżyc już wzeszedł, czy nie.
— Jesteś taka inna niż wszystkie — powiedział do niej Hip. Było to z jego strony bardzo
sprytne.
4
Prawdziwa miłość, nawet w wieku jedenastu lat, ma swoje trudne momenty. Nadszedł taki
przerażający dzień, kiedy Marigold i Hip nieomal się pokłócili.
Netta Caroll powiedziała Marigold pewien sekret o Em Dawes.
— Em Dawes mieszka z ciotką w miasteczku, ponieważ jej ojciec i matka rozwiedli się,
jak Boga kocham.
Netta słyszała o tym w Halifaxie i kazała Marigold przysiąc, że nikomu o tym nie powie
ani słowa. Marigold uroczyście przyrzekła. Hip, który miał talent do wyczuwania sekretów,
odkrył, że Marigold coś przed nim ukrywa i usiłował namówić ją, żeby mu to wyjawiła.
Marigold bardzo chciała to zrobić — czuła, że serce jej pęknie, jeśli mu nie powie, ale
przecież przysięgła, a Lesleyowie nie łamią przysiąg. Takie są ich zasady. Hip rozgniewał się,
kiedy odkrył, że nic nie jest w stanie jej zmiękczyć, a gdy gniew na nic się nie przydał —
oprócz tego, że zmienił się jej wyraz twarzy — zrobił się smutny i zaczął robić jej wyrzuty.
Nie lubi go. To oczywiste, skoro nie chce powiedzieć mu, o czym szeptały wtedy z Netta.
— Jeśli mi nie powiesz — oświadczył z przekonaniem — pójdę się utopić. Kiedy
zobaczysz mnie nieżywego, będziesz żałować, że mi nie powiedziałaś.
Tutaj nieco przeholował, bo Marigold wcale nie wierzyła, że istnieje tego rodzaju
niebezpieczeństwo. Dzielnie trwała w postanowieniu dochowania sekretu, mimo jego błagań.
Następnego popołudnia, kiedy okazało się, że Hip Price zniknął i nigdzie go nie można
znaleźć, mimo że wszyscy w okolicy gorączkowo go szukali, Marigold była pewna, że umrze.
Czy Hip rzeczywiście utopił się, ponieważ sądził, że ona go nie lubi? Czy naprawdę tak się
stało? Ta straszna myśl była nie do zniesienia. To potworne pamiętać przez całe życie, że ktoś
utopił się z jej powodu! Nie potrafiła się z tym pogodzić!
— Zeszłe] nocy słyszałam, jak pies wył pod moim oknem — łkała Amy. — Mama mówi,
że to pewny znak, że ktoś umarł.
— To tylko pies starego Leniwego Murphy’ego. Nie sądzisz chyba, że on coś może
wiedzieć — zaprotestowała Marigold. Z odrazą słuchała łkań Amy. Jakie prawo miała Amy
do tego, żeby płakać z powodu Hipa? Ona, Marigold, nie potrafiła płakać. Zbyt silne było jej
przerażenie.
— Jego matka uważa, że go porwano — rzekła Amy, szukając suchego miejsca na
chusteczce. — Wpada z jednego omdlenia w drugie przez cały dzień. Niektórzy mówią, że
widziano go na rzece w starej, przeciekającej łodzi Shanty George’a. To pewna śmierć, jak
powiedział Shanty George. Nie będę mogła zmrużyć oka przez całą noc.
Potem nadeszły Caroline i June, które też zalewały się łzami, co nie wpływało korzystnie
na ich wygląd. Caroline była zła.
— Nie rozumiem, z jakiego powodu ty płaczesz, June Page. On nie jest synem twojego
pastora. Jesteś baptystką.
— Uważam, że mam takie samo prawo płakać jak ty— odparowała June. — Hip był moim
przyjacielem — szczególnym przyjacielem. Cenił mnie bardziej od wszystkich dziewcząt na
Sowim Wzgórzu. Mówił to tyle razy. Powiedział mi, że jestem inna niż wszystkie dziewczęta,
jakie kiedykolwiek spotkał. Właśnie że będę płakać. Tylko spróbuj mi przeszkodzić.
Niestosowny czerwony rumieniec pojawił się na bladej twarzy Caroline.
— Czy Hip Price rzeczywiście tak ci powiedział? — zapytała dziwnym głosem.
Marigold stała za nimi jak skamieniała. Amy włożyła chusteczkę do kieszeni.
— Tak, i pisał mi o tym. Dostaję od niego list codziennie od tygodni.
— Ja też — rzekła Caroline.
Z kolei June przestała płakać i wpatrywała się w Caroline.
— To nieprawda.
— Prawda. Mogę ci je pokazać. Powiedział mi, że jestem inna niż wszystkie i że nie może
nic na to poradzić, że szaleje za mną.
— Do mnie też tak napisał — rzekła June.
Spojrzały na siebie. Przestały wylewać łzy z powodu Hipa —— nie płakałyby nawet,
gdyby się okazało, że leży czterdzieści sążni pod wodą.
— Czy pocałował cię kiedyś w rękę? — zapytała Caroline.
June zachichotała w sposób, który sprawia, że wszystko wydaje się brzydkie:
— Nawet więcej — powiedziała znacząco.
Marigold bezwiednie otarła rękę. Wróciła jej zdolność myślenia. Była wdzięczna, że nie
mogła płakać. Na jej twarzy nie było śladów łez. Wypiła swój kielich goryczy z godnością i
spokojem, jak przystało na Lesleyównę.
June znowu się rozpłakała, tym razem z żalu nad sobą. Marigold pomyślała z pogardą,, że
Page’owie nie mają dumy.
— Nazywał mnie swoją Małą Królową — łkała June. — I powiedział, że mam koronę
złotych włosów na głowie.
Nazywać włosy June Page złotymi, kiedy były one po prostu koloru pakuł! I czy Mała
Królowa może mieć nos jak przylepiona grudka gliny? Och, można było się uśmiać!
Caroline nie płakała. Wyglądała jednak na bardzo załamaną. Do niej też mówiono Mała
Królowa.
— Powiedział, że moje oczy są słodkie i prowokujące.
Te blade, okrągłe oczy nazywać słodkimi i prowokującymi! Ależ oczywiście, że Hip
zostawił kiedyś bramę starego Simona otwartą i ugryzł swoją siostrę. Nie ma najmniejszej
wątpliwości, że musiał ją gryźć bardzo często.
— Jest zwyczajną, podłą, dwulicową, podstępną kanalią — rzekła June z furią. — Mam
nadzieję, że rzeczywiście się utopił.
— Nie przypuszczałam, że syn pastora może zrobić coś takiego — powiedziała ponuro
Caroline. Było coś szczególnie okropnego w tym, że zrobił to syn pastora. Komu można
zaufać, jeśli nie synowi pastora?
— Tacy są czasem najgorsi — powiedziała June. — Możesz go sobie zatrzymać.
— Nie chcę go! — powiedziała wyniośle Caroline, przypominając sobie w końcu, że jest
namaszczona. Na tym zakończyły i odeszły. Amy spojrzała na Marigold w poczuciu winy.
— Nie chciałam im o tym powiedzieć — rzekła. — Ale ja też dostawałam listy od Hipa.
Śliczne listy. Nie mogę uwierzyć, że nie były szczere. Oczywiście, że oszukiwał tamte, ale…
— Oszukiwał wszystkie — odpowiedziała krótko Marigold. — Nie ma obawy, że się
utopił. Zjawi się cały i zdrowy. Idę do domu napisać list do Matki.
Marigold napisała do Matki — nie mówiąc jej jednak wszystkiego. Najpierw jednak spaliła
paczkę listów miłosnych. Wydawało się jej, jakby zamieszano ją w coś brudnego. Poczuła
nagle tęsknotę za tym, żeby usiąść na starym molo poniżej Świerkowego Obłoku i patrzeć na
łodzie wpływające do portu, i czuć, jak świeży morski wiatr od wydm dmucha jej w twarz.
Och, jakże nienawidziła i pogardzała Hipem Price’em. Co takiego powiedziała kiedyś Starsza
Babka? — Że najtrudniejszą rzeczą na świecie jest być sprawiedliwą.
— Sądzę, że jestem tak samo winna jak Hip — przyznała szczerze Marigold. Udało się jej
zachować szacunek dla samej siebie tylko dlatego, że nie wyjawiła mu sekretu.
5
Hip pojawił się cały i zdrowy następnego dnia. Pojechał na całodniową przejażdżkę z
wędrownym sprzedawcą, synem Leniwego Murphy’ego. Osiemnaście mil od domu, w
miejscu gdzie nie było telefonu, zachorował im koń. Tak więc mieszkańcy Sowiego Wzgórza
zaprzestali poszukiwań, pani Price doszła do siebie po omdleniach, a Hip poszedł prosto do
Sowiego Wzgórza, żeby zobaczyć się z Marigold. Nieszczęśliwie dla siebie postanowił
nałożyć szkocką spódniczkę, ukazując cienkie nogi.
— Chodź na spacer do źródełka na pastwisku — powiedział.
— Nie, dziękuję ci, Howard.
Hip nie słyszał o tym, że czar niknie, kiedy tylko nazwać czarodzieja jego prawdziwym
imieniem. Zorientował się jednak, że z Marigold było coś nie w porządku, kiedy zobaczył, że
wygląda jak uosobienie pogardy.
— O co chodzi? Wyglądasz, jakbyś nie była zbyt zadowolona z tego, że wróciłem. Ja
myślałem o tobie cały czas, kiedy mnie tu nie było.
— A o June i Caroline też myślałeś? — zapytała słodko Marigold, tonem osoby, która
przejrzała wreszcie swojego Hipa.
Po raz pierwszy, od kiedy go znała, Hip stracił pewność siebie.
— A więc wypaplały — rzekł. — Ależ ja chciałem tylko zobaczyć, czy w to uwierzą. Z
tobą było inaczej — słowo honoru — bijesz je na głowę.
— Lepiej idź do domu — powiedziała Marigold sarkastycznie. — Twoja matka pewnie
martwi się o ciebie. Może nawet zemdlała. Do widzenia.
Marigold odeszła zdecydowanie, po królewsku, nie patrząc ani razu za siebie. Hip nie
utopił się z rozpaczy, że utracił jej zaufanie. Dla Marigold jednak był nie tylko martwy, ale,
jak mówią Francuzi, całkowicie martwy.
Nigdy nie był bardzo interesujący — nawet nie tak interesujący jak Jack — pomyślała z
pogardą.
— Sądzę, że był to tylko czerwony atrament — powiedziała do siebie.
R
OZDZIAŁ
DZIEWIĘTNASTY
J
AK
DO
TEGO
DOSZŁO
1
Kiedy Marigold pojechała z wizytą do ciotki Anny, a potem do ciotki Ireny, coś się
zaczęło. Babka powiedziała ponuro:
— Wszyscy teraz będą ją chcieli — i jej przepowiednia szybko się sprawdziła. Ciotka
Marcia też chciała widzieć Marigold.
— Skoro była u Anny i Ireny Winthrop, myślę, że i do mnie powinna przyjechać. Jest
dzieckiem mojego ulubionego brata, a nie spędziła u mnie ani jednej nocy — powiedziała z
wyrzutem.
Tak więc Babka z wyrazem twarzy „a nie mówiłam” i Matka z wyrazem twarzy „jak będę
mogła wytrzymać bez niej” znów, acz niechętnie, wyraziły zgodę.
— Jarvis jest taki dziwny — powiedziała Babka do Matki.
Babka nie przepadała za Jarvisem Pringle, choć był jej zięciem. Nikt spośród Klanu nie
przepadał za nim. Był znany z tego, że wstał kiedyś w środku nocy, aby postawić kropkę nad
„i” w liście, który napisał tego wieczoru. Jak powiedział wuj Klon — posuną] się wtedy
trochę za daleko.
Marigold nie wiedziała o tym, o czym wiedzieli dorośli członkowie Klanu, że nad wujem
Jarvisem przez całe życie wisiało widmo szaleństwa. Nie wiedziała, co miał na myśli wuj
Klon, kiedy powiedział, że wuj Jarvis brał wszechświat zbyt poważnie. Zauważyła jednak, że
nigdy się nie uśmiechał. Kiedy wuj Jarvis zapytał ją kiedyś, czy kocha Boga i odpowiedziała
„tak”, miała później przedziwne uczucie, że skłamała, ponieważ jej Bóg nie był z pewnością
tym Bogiem, o którego pytał wuj Jarvis. Wiedziała też, że nie lubi wuja Jarvisa. Kochała go,
oczywiście — krewnych trzeba kochać — ale nie lubiła go ani trochę. Kiedy przychodził do
Świerkowego Obłoku, starała się znikać mu z oczu. Nie wiedziała, że ma twarz fanatyka,
widziała jednak, że ma wysokie, wąskie, wypukłe czoło, głęboko osadzone, nietolerancyjne
oczy, surowe, bezlitosne usta i węszący długi nos, za który okropnym zwyczajem często
pociągał. Miał też wielką, bujną, czarną brodę, nigdy nie przycinaną, ponieważ byłoby to
niezgodne z Pismem Świętym i przeciwne woli Bożej.
Wuj Jarvis wiedział wszystko o woli Bożej — tak przynajmniej uważał. Nikt, kto nie
wierzył dokładnie tak jak on, nie mógł pójść do nieba. Dyskutował, a raczej bombardował
dogmatami każdego rozmówcę. Marigold była małą płotką, nie zwracał więc na nią większej
uwagi i udawało jej się prześlizgnąć pomiędzy oczkami jego teologicznych sieci.
Zastanawiała się jednak czasem, czy wujowi Jarvisowi dobrze byłoby w niebie. Nie miałby
tam na kogo surowo spoglądać. I był tam straszny Bóg, który nienawidził, gdy ktoś okazywał,
że jest choć trochę szczęśliwy.
W każdym razie cieszyła ją myśl o nowym wyjeździe. Wuj Jarvis i ciotka Marcia także
mieszkali „po drugiej stronie Zatoki”, co w uszach’ Marigold brzmiało rzecz jasna
czarodziejsko. Kochała też ciotkę Marcie, o spokojnych, błękitnych jak morze oczach, która
miała tylko jedną doktrynę, że „każdy potrzebuje, żeby go trochę od czasu do czasu
rozpieszczać”. Jej ciasta były powszechnie wychwalane. Była sławna z pysznego tortu
zwanego „tort do góry nogami”, którego tajemnicę znała jako jedyna z Klanu.
Marigold miała pewność, że będzie jej dobrze z ciotką Marcią. Przecież wuj Jarvis nie
mógł być przez cały czas w pobliżu. Choćby nie wiem jak straszne rzeczy działy się w domu,
zboże trzeba skosić i wykonać inne prace gospodarskie.
Pojechała więc na farmę Yarrow Lane, gdzie zobaczyła stary dom z niskim okapem,
stojący wśród ciemnych świerków i otoczony ogrodem, który wyglądał tak, jakby Bóg
uśmiechał się przynajmniej od czasu do czasu. Był to oczywiście ogród ciotki Marci. Jedyną
rzeczą w dziedzinie ogrodnictwa, którą zajmował się wuj Jarvis, był rząd okrągłych, małych,
przyciętych świerczków wzdłuż płotu na podwórzu od frontu. Wujowi Jarvisowi bardzo
podobało się przycinanie ich gałęzi każdej wiosny. Odcinał zbuntowane pędy z taką
przyjemnością, jakby ścinał wyznawcę każdej doktryny, z którą się nie zgadzał.
Marigold dostała pokój z łóżkiem tak dużym, że czulą się w nim zagubiona, i z małym,
prostokątnym oknem wychodzącym na srebrzyste szczyty fal w Zatoce. Miała prześliczny
talerzyk, który sprawiał, że nawet owsianka zaczynała smakować. Tort „do góry nogami”
okazał się równie pyszny, jak odmalowała go wyobraźnia jego wielbicieli.
Wuj Jarvis nie nękał jej zbytnio, choć zawsze słuchała jego ponurych modlitw z uczuciem
ukrytego lęku.
Czemu — zastanawiała się — trzeba tak jęczeć, kiedy zwracamy się do Boga? — Jej
własne małe modlitwy były pełne radości. Może tak być nie powinno?
Jedynie niedziela była nieprzyjemnym dniem. Wuj Jarvis był prawie tak zły jak człowiek z
okropnej historyjki wuja Klona, który powiesił swojego kota za to, że złapał mysz w
niedzielę. Kiedy w pierwszą niedzielę pobytu Marigold w Yarrow Lane usłyszał ją śmiejącą
się, powiedział surowo, że w jego domu nie wolno jej śmiać się w niedzielę.
Choćby nawet robiono tak w bezbożnym Świerkowym Obłoku — wydawało się mówić
jego zachowanie, chociaż tego nie wypowiedział.
2
Krótko po przyjeździe do Yarrow Lane Marigold znalazła przyjaciółkę. Zanim skończył
się tydzień, ona i Bernice Willis znały się od wieków. Ciotka Marcia spodziewała się, że
Marigold zaprzyjaźni się raczej z Babe Kennedy, która mieszkała w sąsiedniej farmie, bliżej
niż Bernice. Babe była chętna do tego, ale Marigold po prostu jej nie lubiła.
Babe była śliczna jak laleczka, o błyszczących, jedwabistych jasnorudych włosach,
bladozielonych oczach, pytającym wyrazie twarzy i irytującym chichocie, który działał
Marigold na nerwy. Nie chciała mieć z nią nic do czynienia. Jej serce wybrało Bernice —
była to pierwsza prawdziwa przyjaciółka, jaką miała — pierwsza prawdziwa rywalka Sylwii.
Bernice mieszkała w odległości pół mili od Yarrow Lane ze starą dziwaczną ciotką, w
„domu za młodym, świerkowym lasem”. To określenie było dla Marigold intrygujące. To
brzmiało zachwycająco — „młody świerkowy las”. Jakie urocze tajemnice musiały się w nim
kryć.
Bernice była brzydka, ale inteligentna. Miała długie spłowiałe włosy i duże, przyjazne
szare oczy w szczupłej, pokrytej piegami twarzy, która wydawała się stworzona do śmiechu,
choć zazwyczaj była smutna. Jej ojciec i matka nie żyli i Bernice, jak się wydawało, nie miała
żadnych krewnych na świecie oprócz ciotki, o której była mowa wcześniej. Wiele dziewcząt z
Ladore (nawet zaczarowane miejscowości po drugiej stronie Zatoki muszą mieć jakieś swoje
nazwy pocztowe) nie lubiło jej.
Tak się złożyło, że ona i Marigold mówiły tym samym językiem i lubiły te same rzeczy.
Obie mogły żywić się spodeczkiem księżycowego światła i nie czuć głodu — w każdym razie
do pewnego czasu. Obie rozumiały historie opowiadane przez wiatr. Obie lubiły jedwabiste,
mięciutkie kociątka i małe jodełki odważnie zbiegające aż do brzegu Zatoki, oraz tańczące
drobne fale na Przystani. Wzruszał je niebieski ptaszek śpiewający na płocie w Yarrow Lane,
a wieczorem wyobrażały sobie podróż na księżyc. Każdy dzień potrafiły zamienić w radosną
przygodę.
— Zobaczysz, że ona nie jest taka dobra, jak sądzisz — powiedziała Babe do Marigold
złowieszczo.
Marigold była pewna, że przez Babe przemawiała zwyczajna zazdrość.
3
Pewnego razu Marigold i Bernice spotkało niezwykle szczęście, ponieważ pozwolono im
spać razem. W dodatku miały spać w spichlerzu na pięterku. Był to mały, biały spichlerz po
drugiej stronie niewielkiej polany usłanej połaciami miękkiej trawy. Jakże było to
romantyczne!
Ciotka Marcia kazała Marigold poprosić Bernice, żeby została z nią na noc. Wkrótce po
tym jak Bernice przyszła, nadjechały dwa samochody z Charlottetown, pełne ludzi. Gości
trzeba było jakoś przenocować. Mały dom zapełnił się do granic możliwości. Pokój Marigold
trzeba było również wykorzystać. Ale przecież będą chyba mogły przespać się na czystym
stryszku w spichlerzu w taką ciepłą, wrześniową noc?
Ciotka Marcia zrobi im wygodne posłanie. Oczywiście, jeśli się nie boją.
Bać się! Bernice i Marigold wyśmiały ten pomysł. Od samego początku były pełne zapału.
Tak więc zamarudziwszy prawie do dziesiątej — Bernice zawsze szła spać o ósmej tak jak i
Marigold — przeszły w świetle księżycowym pomiędzy brzozami, niosąc pod pachami nocne
koszule i trzymając w garści wielkie kawałki szarlotki. Ciotka Marcia pozwalała jeść na noc
szarlotkę. Być może miało to częściowo przynajmniej łagodzić ponurą religijność wuja
Jarvisa. Napiły się z cudownego okolonego kamieniami źródełka za spichlerzem, które wuj
Jarvis nazywał studnią przy stodole, i weszły po zewnętrznych schodach spichlerza na
stryszek. Deski stryszku były pobielone, a ciotka Marcia przygotowała im posłanie na
podłodze, przykrywając je piękną kołdrą, całą pokrytą wzorem w czerwone wschodzące
słońca. Postawiła im też zapaloną świecę na beczułce, uważając, że naftowa lampa nie będzie
odpowiednia.
Zaryglowały drzwi — była to jeszcze jedna romantyczna rzecz — i zdmuchnęły świecę,
żeby mieć przyjemność rozbierania się przy świetle księżyca.
Kiedy były gotowe do spania, Marigold zrobiła swoje wstrząsające odkrycie.
— A teraz zmówmy pacierz, wejdźmy pod kołdrę i wygadajmy się za wszystkie czasy —
rzekła. — Możemy dziś rozmawiać, jak długo chcemy i nikt nie będzie walił w ścianę, żeby
nas uciszyć.
Bernice odwróciła się od okna, skąd wpatrywała się w zachwycie w widoczny ponad
brzozami skrawek oświetlonej przez księżyc Zatoki.
— Nigdy nie mówię pacierza — oświadczyła spokojnie. Marigold zaparło dech w
piersiach.
— Ależ Bernice, to niegodziwe. Czy nie boisz się, że Bóg cię ukarze?
— Nie ma żadnego Boga — rzekła Bernice — Nie będę się modlić do kogoś, w kogo nie
wierzę.
Marigold patrzyła na nią znieruchomiała. Takie słowa zostały wypowiedziane — a mimo
to spichlerz wciąż stał na swoim miejscu i Bernice również, szczupła, biała postać w świetle
księżyca.
— Ależ… ależ Bernice… Bóg z pewnością istnieje.
— Skąd wiesz?
— Matka mi powiedziała — rzekła Marigold bez tchu, chwytając się pierwszego
argumentu, który jej przyszedł do głowy.
— Powiedziała ci też, że istnieje Święty Mikołaj, prawda? — zapytała Bernice bezlitośnie.
— Posłuchaj, ja chciałabym wierzyć w Boga, ale nie mogę.
— Dlaczego? — zdziwiła się bezradnie Marigold.
— Bo… bo ja nikogo nie mam. Nikogo oprócz ciotki Harriet, a ona jest tylko pół—ciotką i
ani trochę mnie nie lubi. Ojciec i matka nie żyją, a ona nawet nie chce ze mną o nich
porozmawiać. Miałam kotka, ale zdechł, a ona nie pozwoli mi mieć następnego. A co do
modlitwy — to kiedyś się modliłam. Gdy byłam mała, ciotka wysłała mnie do sklepu z jakimś
poleceniem. Wiał bardzo zimny wiatr. Uklękłam na drodze, za świerkowym krzaczkiem i
poprosiłam Pana Boga, żeby sprawił, aby wiatr był cieplejszy, kiedy wyjdę ze sklepu. Nie
zrobił tego — było jeszcze zimniej i wiatr wiał mi w twarz. A kiedy mój kotek zachorował,
prosiłam Pana Boga, żeby wyzdrowiał. Ale kotek zdechł. Wtedy stwierdziłam, że Pana Boga
nie ma. Gdyby był, to nie pozwoliłby, żeby mój kotek zdechł, skoro była to jedyna istota,
którą mogłam kochać. Więc nie modliłam się już nigdy więcej. Oczywiście, muszę uklęknąć,
kiedy ciotka Harriet modli się ze mną, ale wtedy tylko klęczę i robię miny do Pana Boga.
— Przed chwilą powiedziałaś, że nie wierzysz — zawołała Marigold.
— No cóż — Bernice nie pozwoliła wprawić się w zakłopotanie — robię miny do
wyobrażenia o nim.
A więc to jest ta rzecz, którą miała na myśli Babe Kennedy.
— Poza tym spójrz na mnie — mówiła dalej buntowniczo Bernice. — Zobacz, jaka jestem
brzydka. Zobacz, jakie mam duże usta. Dlaczego Pan Bóg zrobił mnie brzydką? Babe
Kennedy mówi, że mam twarz jak małpa.
— Nieprawda, nie masz. Pomyśl tylko, jaka jesteś inteligentna — zawołała Marigold.
— Chcę być ładna — powiedziała Bernice z uporem. — Może wtedy ludzie mogliby mnie
polubić; ale nie wierzę w Boga i nie zamierzam udawać, że wierzę.
Marigold wstała z westchnieniem i kończąc spór zarzuciła Bernice ręce na szyję.
— Nieważne. Ja cię kocham. Kocham cię, czy wierzysz w Boga, czy nie. Tylko
chciałabym, żebyś wierzyła. Wtedy jest o wiele przyjemniej.
— Nie będę miała ciebie długo — rzekła Bernice, zdecydowana zachować pesymistyczne
nastawienie. — Na pewno zdarzy się coś, co mi cię odbierze.
— Nic nie może się zdarzyć — Marigold rzuciła wyzwanie losowi. — Pewnie, że będę
musiała jechać do domu, kiedy moja wizyta się skończy, ale będziemy pisać do siebie.
Poproszę Matkę, żeby zaprosiła cię do Świerkowego Obłoku. Będziemy przyjaciółkami na
zawsze. Bernice potrząsnęła głową.
— Nie, zobaczysz, że coś się przydarzy. To jest zbyt dobre, żeby trwało.
Nowy lęk chwycił Marigold.
— Bernice, jeśli nie wierzysz w Boga, jak spodziewasz się dostać do nieba?!
— Nie spodziewam się. I nie chcę tego — odpowiedziała Bernice wyzywająco. — Ciotka
Harriet przeczytała mi o niebie z Biblii. Całe jest otoczone murem i bramami. Nienawidzę
tego.
— Ale czy to nie byłoby lepsze niż… niż…
— Piekło? Nie. Nie trzeba by udawać, że lubi się piekło, jeśliby się nie lubiło. Ale w to też
nie wierzę.
— Bernice, czy ty wcale nie wierzysz w Pismo Święte?
— W żadne słowo. To wszystko jest o Bogu — a Boga nie ma. To jest tylko — bajka.
To wydawało się Marigold jeszcze straszniejsze niż niewiara w Boga. Bóg był daleko i nie
można go było widzieć, ale Biblię miało się w ręce. Znowu westchnęła, klękając do
modlitwy. Czuła się bardzo samotna z małą, pełną niewiary, sceptyczną Bernice stojącą przy
oknie. Marigold pomodliła się jednak za nią cichutko.
— Proszę, kochany Panie Boże, spraw, żeby Bernice uwierzyła w Ciebie. Och, proszę Cię,
spraw, żeby Bernice uwierzyła w Ciebie.
4
Następnego dnia przy obiedzie Marigold popełniła poważny błąd, gdy ciotka Marcia
zapytała, czym się tak martwi, a Marigold wyznała, że właściwie nie tyle się martwi, co jest
jej żal Bernice.
— Bo wiesz, ona nie wierzy w Boga. To musi być straszne nie wierzyć w Boga.
— Co takiego? — wykrzyknął wuj Jarvis. — Mówisz, że Bernice Willis nie wierzy w
Boga?
— Mówi, że nie — powiedziała Marigold żałośnie.
— Biedne dziecko — rzekła ciotka Marcia.
— Biedne? Niegodziwe! — zagrzmiał wuj Jarvis. — Jeśli ona nie wierzy w Boga, nie
będziesz się z nią więcej bawić, Marigold.
— Och, Jarvis — zaprotestowała ciotka Marcia.
— Powiedziałem — wuj Jarvis wbił widelec w ziemniaka, jakby przeszywał niewiernego
— Biada tym, co żyją beztrosko na Syjonie. W tym domu zachowuje się dziesięcioro
przykazań.
— Ależ Jarvis, pamiętaj, że to biedne dziecko nie ma nikogo, kto by je uczył. Ta
dziwaczna, stara…
— Marcia, bądź cicho. Dziecko miało mnóstwo okazji, aby dowiedzieć się w
chrześcijańskim kraju, że Bóg istnieje. Czyż nie chodzi do szkółki niedzielnej i do kościoła?
Harriet Caihe to żarliwa chrześcijanka. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że Bernice była
uczona prawdy. Po prostu nie należy do wybranych i jest zbyt grzeszna, żebyś się z nią
bawiła. Czyż nie odmówiłem podania ręki doktorowi Clarke, ponieważ oświadczył, że wierzy
w istnienie dwóch Izajaszów? Czy sądzisz, że będę tolerował niewiarę?
Ciotka Marcia wiedziała, że wuj nie da się przebłagać, a Marigold przeczuwała to samo.
Zaczęła płakać, chociaż zdawała sobie sprawę, że łzy nie wpłyną na wuja Jarvisa.
— Och, wuju, jeśli Bernice uwierzy, że Bóg istnieje, to czy będę mogła się z nią bawić?
— Tak, ale nie wcześniej — wuj Jarvis energicznie pociągnął się za nos i odszedł od stołu
z czarną brodą najeżoną z oburzenia. Wuj Jarvis tego dnia miał ból głowy, był więc bardziej
jeszcze niż zwykle nastrojony teologicznie. Ciotka Marcia chciała mu pomóc i prosiła go,
żeby wziął aspirynę, ale nie zgodził się. Brać aspirynę oznaczało otwarcie sprzeciwiać się
Bogu. Jeśli zsyła ból, należy ten ból znosić.
Ciotka Marcia próbowała pocieszyć Marigold, ale nie żywiła wielkiej nadziei, że wuj
Jarvis zmieni swoją decyzję.
— Och, dlaczego się wygadałam — jęczała Marigold.
— Rzeczywiście, lepiej było nic nie mówić — zgodziła się ciotka Marcia ze smutkiem.
Trzydzieści lat współżycia z wujem Jarvisem nauczyło ją tego.
Marigold nie mogła zapomnieć smutnej twarzyczki Bernice, kiedy powiedziała jej, że wuj
Jarvis nie pozwala im się razem bawić.
— A nie mówiłam? Wiedziałam, że coś się wydarzy — powiedziała drżącymi wargami.
— Och, Bernice, czy nie mogłabyś udawać, że w Niego wierzysz? — głos Marigold
zadrżał. Wiedziała w głębi duszy, że to nie byłoby w porządku, że przyjaźń kupiona w ten
sposób musi być zatruta w zalążku. Bernice też o tym wiedziała.
— Nie mogę, Marigold. Nie zrobię tego nawet dla ciebie. To nie miałoby sensu.
— Och, Bernice, jeśli odkryjesz — kiedyś — że mimo wszystko wierzysz w Niego,
powiesz mi, dobrze? I wtedy będziemy mogły być przyjaciółkami. Obiecaj.
Bernice obiecała.
— Ale to się nie zdarzy. Czy to, co się stało, nie jest wystarczającym dowodem? Gdyby
istniał Bóg, wiedziałby, że to, co się stało, sprawi, że będę jeszcze bardziej czuła, że on nie
istnieje.
Następny tydzień był bardzo smutny dla Marigold. Brakowało jej bardzo Bernice — a
nieznośna Babe stale myszkowała wokoło.
— A nie mówiłam ci? Wiem od wieków, że Bernice nie wierzy w Boga. Założę się, że On
niedługo nieźle ją ukarze.
— W każdym razie ona nie wymawia „sepulkralny”
Marigold, myśląc o wersie, który Babe przeczytała dzień wcześniej w szkółce niedzielnej.
Babe zaczerwieniła się.
— Nie wierzę, by sama panna Jackson wiedziała, jak to wymówić. Przyprawiasz mnie o
mdłości, Marigold Lesley. Jesteś po prostu wściekła, że Bernice nie okazała się takim
ideałem, za jaki ją miałaś.
— Nie jestem wściekła — powiedziała spokojnie Marigold. — Żal mi tylko ciebie. To
musi być okropne być tobą.
Marigold modliła się rozpaczliwie co noc o nawrócenie Bernice — modliła się bez
odrobiny wiary, że jej modlitwa będzie wysłuchana. Próbowała nawet porozmawiać o tym z
pastorem tego wieczoru, kiedy przyszedł do Yarrow Lane na kolację.
— No, każdy jakoś wierzy w Boga — powiedział, kiedy Marigold nieśmiało przedstawiła
swój problem.
Niewiele jej to pomogło. Marigold myślała rozpaczliwie o tym, żeby odmówić jedzenia,
dopóki wuj Jarvis nie pozwoli jej bawić się z Bernice. Coś powiedziało jej jednak, że wuj nie
zmieni swojego zdania ani o włos. Każe po prostu ciotce Marci odesłać ją do domu.
A na wzgórzu było tyle malin! Zaś w starej walącej się stodole — wuj Jarvis zajęty
teologią, nie miał czasu jej wyremontować — koszyk pełen milutkich kociąt. To było
naprawdę nieludzkie, żeby pozbawić Bernice tego wszystkiego tylko dlatego, że nie mogła
uwierzyć w Boga.
* sepulkralny — związany z pogrzebem, dotyczący obrządku pogrzebowego.
5
— Dowiedziałam się czegoś o Bernice Willis. Dowiedziałam się czegoś o Bernice Willis
— zaśpiewała szeroko uśmiechnięta Babe Kennedy, kołysząc się na palcach i piętach w
drzwiach spichlerza.
Marigold spojrzała na nią pogardliwie przez ramię z kąta, gdzie urządzała sobie kredens z
wyszczerbionych naczyń.
— Co odkryłaś?
— Nie powiem ci — rzekła tryumfalnie Babe — ale zamierzam powiedzieć Bernice.
Dałam jej to do zrozumienia dziś po południu w sklepie, ale na razie nie mówiłam, o co
chodzi — chciałam tylko, żeby miała o czym myśleć. Powiem jej, kiedy tylko zaniosę jej
ciotce jajka od pani Carter. To okropna — najokropniejsza rzecz, o jakiej kiedykolwiek
słyszałaś. Przekonasz się wkrótce. Wszyscy się przekonają. No to cześć. Muszę iść. Chyba
będzie burza.
Marigold chwyciła Babe za ramię, wciągnęła ją do spichlerza, nie zwracając uwagi na
jajka, zatrzasnęła i zaryglowała drzwi, po czym oparła się o nie plecami.
— A teraz dość tych bzdur, powiesz mi, o co ci chodzi. Marigold nie na próżno była z rodu
Lesleyów. Babe poddała się.
Zacisnęła swoje cienkie, okrutne usteczka, a potem powiedziała:
— A więc dobrze. Ojciec Bernice Willis nie umarł. Jest w zakładzie karnym w Dorchester
za kradzież pieniędzy.
— Nie… nie wierzę w to.
— To prawda, daję słowo. Usłyszałam, jak pani doktorowa Keyes z Charlottetown mówiła
o tym mamie. Pracował w banku i — zde… zdefraudował pieniądze. Więc posłali go do kicia
na dwanaście lat, a jego żona umarła, bo miała złamane serce, choć pani Keyes twierdzi, że to
jej kaprysy skłoniły go do kradzieży. Ciotka Harriet zabrała Bernice, kiedy ta była bardzo
mała, i powiedziała jej, że ojciec też umarł.
Marigold nie chciała w to wierzyć. Ale była to niewątpliwie prawda. Okrutna prawda
— O rety, ale się cieszę, że nigdy nie bawiłam się z Bernice! — Babe napawała się
tryumfem. — Córka zbrodniczego typa. Pomyśl tylko, jak będzie wyglądać jej twarz, kiedy
jej powiem!
— Och, Babe — Marigold zniżyła się do żałosnego błagania — Babe, nie powiesz jej
chyba. Proszę — proszę, nie mów jej.
— A właśnie że powiem. Niech nie będzie taka dumna. Nosi głowę tak wysoko, jakby
pochodziła z uczciwej rodziny.
— Gdyby ktoś zamienił cię w ropuchę, wyglądałabyś tylko na to, czym jesteś — krzyknęła
z wściekłością Marigold.
Babe zaśmiała się z poczuciem wyższości.
— Oczywiście, że cię to boli — po tym jak myślałaś, że nikt nie jest dość dobry, żeby
bawić się z tobą, oprócz Bernice. Tak, panno Lesley. Myślę, że możesz schować rogi.
Zamierzam zaraz powiedzieć to Bernice. I tak będzie się musiała wkrótce dowiedzieć, bo
niedługo jej ojciec wychodzi z więzienia. Powiem jej to pierwsza. Ale będzie miała minę! No,
a teraz otwórz drzwi i wypuść mnie.
Marigold zrobiła to, co jej kazano. Całkowicie opuścił ją duch walki.
To było okropne — okropne. Nie miała już żadnej nadziei, że teraz Bernice uwierzy w
Boga. Marigold pomyślała, że trudno ją winić. „Ale będzie miała minę!” Marigold wyobraziła
sobie tę kochaną, piegowatą, wrażliwą, dobrze znaną twarzyczkę w momencie, gdy Babe
mówi jej prawdę o ojcu. Oczywiście Babe powie. Babe lubi mówić o brzydkich, złych
sprawach. Czy nie powiedziała Kitty Houseman, że wkrótce umrze? Czy nie poskarżyła
nauczycielce, że Sally Ford ukradła ołówek Jane McKenzie?
Gdybym mogła pójść tam i powiedzieć to Bernice sama — pomyślała Marigold. — Jeśli
ma to usłyszeć, lepiej żeby usłyszała ode mnie. Mogłabym pójść Dolną Drogą, pani Carter
mieszka na Górnej, i dostać się tam przed Babe. Ale jest ciemno i będzie padać.
Marigold zadrżała. Nie miała nic przeciw temu, żeby znaleźć się po ciemku na drodze,
którą znała. Ale co innego, jeśli nie zna drogi.
Zbiegła po schodach spichlerza i przeszła przez brzozową polanę dochodząc do Dolnej
Drogi. Musi dotrzeć do Bernice pierwsza. O, jakże niesamowita i opustoszała była Dolna
Droga smagana gwałtownymi podmuchami wiatru, oświetlana bladym światłem księżyca,
wypływającego raz po raz spomiędzy chmur. Psy melancholijnie wyły do siebie z
pogrążonych w ciemności obejść. Wiatr gwizdał żałośnie w załomach płotów. Coś — z
czerwonymi oczami — wpatrywało się w nią spod krzaka. A drzewa!
W świetle dnia Marigold była za pan brat ze wszystkimi drzewami. Ale w ciemności
drzewa przybierają takie niesamowite kształty. Ogromny lew grasował na polu Johna
Burnama. Po płocie kroczył olbrzymi, diaboliczny kogut. Dziwny, złośliwy staruszek łypał na
nią okiem zza bramy. Na zakręcie przykucnął diabeł. Cala droga była pełna strachów.
Marigold zlana zimnym potem dotarła wreszcie do domu stojącego za młodym świerkowym
lasem i weszła, potykając się, do kuchenki, w której Bernice była, na szczęście, sama.
— Bernice — rzekła Marigold bez tchu — Babe idzie tu, żeby ci coś powiedzieć — coś
okropnego. Próbowałam ją powstrzymać, ale nie mogłam.
Bernice spojrzała na Marigold z lękiem w smutnych szarych oczach.
— Wiedziałam, że o coś jej chodzi dziś po południu. Zapytała, czy wiem, gdzie
pochowano mojego ojca. Odrzekłam, że w Charlottetown. „Jedź i zobacz, czy jego grób tam
jest” — odparła. O co chodzi? Powiedz mi. Wolę usłyszeć to od ciebie.
— Och, ale nie mogę, Bernice, nie mogę — zawołała w męce Marigold. — Myślałam, że
będę mogła, ale nie mogę.
— Musisz — nalegała Bernice.
W końcu Marigold powiedziała — z wahaniem i płaczliwie. Potem ukryła twarz w
dłoniach.
— Och, taka jestem szczęśliwa — szepnęła Bernice.
Marigold oderwała ręce od twarzy. Bernice jaśniała. Jej oczy błyszczały jak gwiazdy.
— Szczęśliwa?
— Och, tak. Nie rozumiesz? A więc mam jednak kogoś. Straszna była myśl, że do nikogo
nie należę. Ojciec będzie mnie bardzo potrzebował, kiedy wyjdzie z więzienia w przyszłym
roku. Będę mogła dla niego tyle zrobić. Och, Marigold, teraz wierzę w Boga. Przykro mi, że
kiedykolwiek mówiłam co innego. Oczywiście, że Bóg istnieje. Kocham go — kocham
wszystkich ludzi. Nie mam nic przeciwko temu, żeby być biedną i brzydką, skoro mam ojca,
którego mogę kochać.
Marigold była oszołomiona. Tylko jedno wiedziała z zupełną jasnością:
— Och, Bernice, jeśli ty wierzysz w Boga, to wuj Jarvis znów pozwoli nam się razem
bawić.
— No coś podobnego! — Babe Kennedy stanęła w drzwiach, zła i rozczarowana. — Więc
dlatego nie chciałaś, żebym jej powiedziała — sama chciałaś to zrobić!
— Właśnie.
Marigold objęła ramieniem Bernice i wyzywająco spojrzała w oczy Babe. — I
powiedziałam jej pierwsza. Możesz więc iść do domu, Panno Jędzo. Nikt cię tu nie
potrzebuje.
R
OZDZIAŁ
DWUDZIESTY
B
ILLY
ZOSTAJE
UKARANY
1
— Mam złe spojrzenie — powiedział złowrogo Billy. — Ludzie się mnie boją.
— Jeśli zamierzasz gadać bzdury, nie będziemy przyjaciółmi — rzekła chłodno Marigold.
— Jeżeli będziesz rozsądny, możemy się dobrze bawić.
Billy — nikt oprócz ciotki Min nie nazywał go Williamem — popatrzył na tę
chochlikowatą Marigold i zdecydował, że będzie rozsądny. Kiedy ciotka Min powiedziała
mu, że Marigold Lesley przyjedzie do Windyside na tydzień, Billy miał mieszane uczucia.
Po pierwsze był wściekły. Nie chciał, żeby jakaś dziewczyna kręciła się tu i wścibiała
wszędzie nos. Po drugie był zadowolony. Będzie dobra zabawa z dokuczaniem jej i dawaniem
nauczek. Teraz doszła trzecia reakcja. Marigold o lśniących włosach, niebieskich oczach i
lekkim chodzie zyskała jego uznanie. Aby to jakoś okazać, opowiedział jej tego wieczoru,
siedząc na stopniach spichlerza, o swoich kłopotach. Marigold słuchała i współczuła mu,
myśląc jednocześnie o swoich sprawach. Tak robią kobiety wszystkich czasów, czy
mężczyźni wiedzą o tym, czy nie.
Marigold nie rozumiała do końca, dlaczego Billy nie chciał mieszkać u ciotki Min. Jej się
tu raczej podobało. Billy uważał, że ciotka Min jest zbyt surowa, ale Marigold była zdania, że
ten reżim wypadał bardzo korzystnie w porównaniu z reżimem Babki. Choć Marigold
nazywała ją ciotką, zgodnie z obyczajami Lesleyów, w rzeczywistości była ona tylko daleką
krewną Lesleyów ze Świerkowego Obłoku. Dla Billy’ego była jednak prawdziwą ciotką, jako
żona przyrodniego brata jego ojca. Tak więc Billy i Marigold byli w jakimś stopniu
kuzynami.
To była pierwsza wizyta Marigold u ciotki Min i ostatnia tej jesieni. W przyszłym tygodniu
Marigold będzie musiała wrócić do szkoły.
Marigold polubiła Windyside. Podobał jej się duży, przestronny dom, pełen osobliwych,
starych mebli i innych ciekawych rzeczy. Szczególnie lubiła oglądać przepyszne indyjskie
muszle przywiezione przez męża ciotki Min, który był żeglarzem. Interesująca była również
szklana gablota z wypchanymi papużkami, na której stał model żaglowca.
Ciotka Min wykazywała dużą surowość, jeśli chodzi o dietę, a jej stół należał do
najchudszych. Dlatego też Babka tak chętnie pozwoliła Marigold tam jechać. Od czasu do
czasu ciotka mówiła coś nieprzyjemnego i potrafiła trzasnąć drzwiami. Były jednak rzeczy,
które to rekompensowały. Przede wszystkim — koty. Tuziny cudownych zwierząt
wygrzewających się na parapetach, leżących w słońcu na ogrodowych ścieżkach, grasujących
w pobliżu stodoły. Przynajmniej raz w życiu Marigold czuła, że ma tyle kotów, ile tylko
chciała.
Co do Billy’ego, to koty istniały dla niego tylko jako cel. Marigold uznała, że Billy
wygląda bardzo zabawnie. Miał białoróżową twarz, okrągłą jak księżyc, duże
porcelanowoniebieskie oczy, grzywę wspaniałych, prostych, jasnych włosów i usta tak
szerokie, że wyglądały, jakby był bezustannie uśmiechnięty. Mimo to raczej go lubiła. Był to
pierwszy chłopiec, którego kiedykolwiek lubiła.
Hip? Nie, Hipa nigdy nie lubiła. To było coś zupełnie innego. Słuchała współczująco jego
opowieści o łańcuchu nieszczęść. Uważała, że miał sporo racji.
Jak się okazało, Billy wcale nie chciał przyjechać do ciotki Min. Jego matka zmarła, a on
wraz z ojcem mieszkał w pensjonacie. Żyło się tam znośnie, gdy tatuś był z nim, ale ojciec
musiał pojechać w interesach do południowej Ameryki na dłuższy czas i stąd pobyt Billy’ego
u ciotki Min.
— To wszystko jest do chrzanu, mówię ci — burknął. — Chciałem jechać do ciotki Nory.
Ona jest prawdziwą ciotką, nie jak ciotka Min. Jest rodzoną siostrą mamy. Słowo daję, ciotka
Nora jest świetna. Zawsze kroi ciasto na sześć kawałków. Ciotka Min dzieli na osiem,
zauważyłaś? U ciotki Nory możesz robić, co ci się podoba. Nie musisz siedzieć na tylnych
łapach i udawać cały czas, że jesteś grzeczny. Ona nie jest jedną z tych starych zrzęd.
— Ciotka Min jest dość wymagająca — zgodziła się Marigold, myśląc o ślicznym widoku
Przystani na końcu alei w sadzie.
— Wymagająca! Tylko posłuchaj, muszę myć twarz codziennie i szorować zęby
szczoteczką niezliczoną ilość razy. I zdrowo się odżywiać. Mówię ci, powinnaś posmakować
bułeczek z malinami ciotki Nory.
— Pewnie są pyszne — zgodziła się Marigold, która też tęskniła nieco do kuchni Salome.
— Tylko pomyśleć, jak byłoby tam wspaniale. Nie musiałbym ani przez chwilę być
porządny — tylko w niedziele, a to już bym zniósł. Mógłbym chodzić boso, zjeżdżać z dachu
chlewika i jeść, co wpadnie w rękę. Parówki z bułką. Tuż przy bramie domu ciotki Nory jest
kiosk z parówkami.
Billy jęknął. Porównywanie rozkoszy, których mógłby doznać u ciotki Nory z gorzką
rzeczywistością u ciotki Min, było wręcz bolesne.
— Dlaczego ojciec nie chciał ci pozwolić jechać do ciotki Nory? — zapytała Marigold.
— Nie mam zielonego pojęcia. Myślę, że wpadł na idiotyczny pomysł, że ciotka Min
mogłaby się obrazić. Zeszłego lata byłem u ciotki Nory i ciotka Min uznała, że nadeszła jej
kolej. Nie myśl sobie, że zrobiła to dlatego, że mnie lubi. Uważa to za swój obowiązek wobec
ojca. Uważaj tylko, ona sądzi, że dom ciotki Nory jest okropny, ponieważ ciotka jest biedna.
Myśli, że nie byłbym tam szczęśliwy! Szczęśliwy!
Billy jęknął po raz drugi.
— U ciotki Nory było mi tak dobrze jak nigdy. Musiałem tylko co wieczór zaganiać do
domu jej indyki. Mogłem łazić gdzie chciałem i nikt mnie o nic nie pytał, jeśli tylko
zjawiałem się wieczorem z indykami. Tutaj wystarczy że wyjdę za bramę i od razu
„Williamie, gdzie byłeś? Williamie, czy wytarłeś buty?” Przecież tutaj nawet koty muszą
wycierać nogi, zanim wejdą do domu.
— No, Billy, to jest przesada — powiedziała Marigold strofująco.
— Nie ma przesady w tym, że nie ośmieliłbym się już rzucić ani jednego kamienia tutaj —
odpowiedział buntowniczo Billy. — To przygnębiające, ot co. Miliony kotów i żadnej szansy,
żeby rzucić w któregoś kamieniem. Rzuciłem raz, pierwszego dnia. Ten jej stary, żółty kocur
nie miał takich emocji nigdy w życiu. Potem przez tydzień wysłuchiwałem kazania i
musiałem codziennie czytać jeden rozdział z Biblii. Wolałbym już, żeby ciotka porządnie
wyłoiła mi skórę. Zawsze wymyśla tyle różnych sposobów, by mnie ukarać, że nigdy nie
wiem, czego się spodziewać. A później opowiadała pani Kent, jak wyglądałem jako niemowlę
— słyszałaś to kiedyś? Zawsze to opowiada. Ciotka Nora nigdy nie wygaduje takich rzeczy o
nikim. Ani nie całuje na dobranoc. Ciotka Min zawsze to robi. Sądzę, że uważa to za swój
obowiązek.
Billy wcisnął ręce do kieszeni i spoglądał z nachmurzoną miną na cały świat. Poczuł się
jednak lepiej. Pozostała jeszcze tylko jedna krzywda do wyznania. Ta najgorsza.
— Poradziłbym sobie jakoś, gdyby nie niedziele — rzekł. — Nie znoszę niedziel tutaj, nie
cierpię ich jak trucizny.
— Dlaczego?
— Bo muszę pisać streszczenia.
— Jakie streszczenia?
— No, idziesz do kościoła, a jak wracasz do domu, musisz napisać wszystko, co
zapamiętałaś z kazania. A jeśli nie potrafisz dość dużo zapamiętać — no, bracie! Ona mówi,
że jej dzieci zawsze to pisały. Założę się, że w przyszłą niedzielę też każe ci to zrobić.
Marigold zastanowiła się przez chwilę. Nie miała nic przeciw temu. To mogło być
interesujące — taki rodzaj zabawy. Przez jedną niedzielę. Ale biedny Billy musiał robić to w
każdą niedzielę.
— No cóż, trudno — powiedziała uspokajająco — Do niedzieli jeszcze daleko. Do tego
czasu będziemy się świetnie bawić.
Z całą pewnością — pomyślał Billy. Marigold była dziewczyną na medal.
2
Do niedzieli było daleko — ale w końcu nadeszła. Minął tydzień, w trakcie którego Billy
przestał tęsknić do ciotki Nory. Niestety, Marigold miała jechać do domu we wtorek. Billy
prędzej dałby się rozerwać końmi, niż przyznać, jaką przykrość sprawiała mu ta myśl.
Nadeszło jednak niedzielne popołudnie — i trzeba było iść do kościoła. Billy i Marigold
musieli iść sami, ponieważ ciotkę Min wezwano do Charlottetown do przyjaciółki, która była
tam akurat przejazdem, a nie można było się z nią zobaczyć innego dnia.
— Żałuję, że nie mogę pójść do kościoła — rzekła ciotka — bo kazanie będzie wygłaszał
pan Harrey Nelson, który przyjechał tu na zaproszenie. Chciałabym go posłuchać, ale nic nie
poradzę. W kuchni zostawiłam dla was kolację. Bądźcie grzeczni. Marigold, dopilnuj, żeby
Billy zachowywał się przyzwoicie, dobrze? Pamiętajcie, żeby uważać na kazaniu. Dziś
wieczór oboje musicie napisać streszczenie i, Billy, chcę zobaczyć coś lepszego niż w zeszłą
niedzielę.
— Aha — tryumfował Billy, gdy ciotka Min wyjechała. — Powiedziałem ci, że też
będziesz musiała to robić.
Marigold nie miała mu za złe jego satysfakcji. Zachował się i tak bardzo dobrze,
zważywszy, że kazano jej dopilnować, żeby był grzeczny. To było okropne ze strony ciotki
Min. Dlaczego ludzie nie są w stanie zrozumieć pewnych oczywistych spraw?
— Och, aleśmy się wyelegantowali! — zanucił Davy Dixon z płotu, kiedy szli dróżką.
Davy był piegowaty i miał zadarty nos, był boso i bez nakrycia głowy. Miał na sobie tylko
tyle ubrania, ile było absolutnie niezbędne. Wyglądał wesoło i beztrosko. Wszyscy
Dixonowie tak wyglądali. Ciotka Min nie znosiła tej rodziny. Nie pozwalała Marigold i
Billy’emu bawić się z nimi, choć mieszkali w odległości żabiego skoku od jej domu.
— Chcecie pojechać na piknik? — zapytał Davy.
— Jaki piknik?
— Piknik rodziny Dbconów — uśmiechnął się szeroko Davy. — Dziś jest rocznica ślubu
mamy i taty. Są dwadzieścia lat razem i nie żałują tego. Weźmiemy nasz nowy samochód i
pojedziemy na piaskowe wzgórza. Mamy koszyk takiego żarcia, że wyszłyby wam gały na
wierzch. Mniam — mniam. Mama powiedziała, żebym was zaprosił, bo wie, że ciotka Min
wyjechała i nie chce, żebyście się czuli samotni.
Marigold poczuła, że chciałaby pojechać. W domu chętnie chodziła do kościoła, ale
zdecydowanie nie lubiła chodzić do kościoła w Windyside. Nie lubiła jego wyglądu — był to
duży, pusty, wysmagany wiatrem, szaro pomalowany budynek z długą i ostrą iglicą. Nie był
to przytulny kościół i nikogo tam nie znała. Przejażdżka samochodem na piaskowe wzgórza
wydawała się jej bardzo nęcąca. Ale to oczywiście było niemożliwe.
A co mówił Billy?
— Pojadę, jeśli pożyczysz mi książkę „Latający Zwój”.
— Billy! — powiedziała Marigold.
— No, dobrze — rzekł Davy. — To własność starej ciotki Janey, ale jej będzie wszystko
jedno.
— Jadę — powiedział stanowczo Billy. — A ty, Marigold?
— Och, proszę, pamiętaj, że dzisiaj jest niedziela — błagalnie szepnęła Marigold, choć w
głębi ducha gorąco pragnęła jechać. — Co powie ciotka Min?
— Ciotka Min nic nie będzie o tym wiedzieć. Mam pewien plan. No, zdecyduj się, zabawa
będzie na sto dwa.
— Billy, chyba nie mówisz poważnie.
— Pewnie, że tak. Możesz iść do kościoła, jeśli chcesz, i kleić się całe popołudnie do
lakierowanej ławki.
— Musicie się w mig zdecydować — powiedział Davy. — Lizzie czeka.
Marigold zastanowiła się szybko. Nie mogła pójść sama do obcego kościoła. W domu
będzie się czuła samotnie. Piaszczyste wydmy — fale — wiatr od morza.
— Jadę — rzekła bezradnie.
— Wiedziałem, że nie jesteś tchórzem. Zuch dziewczyna! — tryumfalnie oświadczył
Billy. — Wiejmy do domu zrzucić nasze eleganckie szmatki. Davy, to potrwa tylko chwilkę.
Po kilku minutach biegli do Dixonów na skróty ścieżką przez pachnące sianem pole.
Zazwyczaj w taki dzień Marigold czuła się tak, jakby ktoś przypiął jej skrzydła. Teraz wydało
się jej nagle, że ma nogi jak z ołowiu. Lecz Billy nie może nic podejrzewać. Pogardziłby nią,
gdyby odkrył, że nie podoba się jej to złamanie nakazu ciotki.
Nowy samochód Dixonów okazał się starym, pochodzącym z drugiej ręki fordem, do
którego wszyscy się załadowali i ruszyli w kierunku piaszczystych wydm. Wehikuł
grzechotał i podskakiwał na głęboko pobrużdżonej drodze. Marigold siedziała na kolanach
pani Dixon — wielkiej, różowej, otyłej damy, mówiącej głośno i niegramatycznie, jak
zauważył to Billy. Bała się, że zanim dotrą do wydm, pojazd wytrzęsie z niej wszystkie kości.
Wydawać by się mogło, że popołudnie powinno być cudowne. Zjeżdżali z wydm, robili
babki z piasku i kopali studnie. Zbierali muszle małży i kąpali się w ciepłej turkusowej
wodzie. Bawili się w różne gry, śmiali i biegali, a Polly Dixon, siostra Dary’ego, okazała się
śliczną, miłą dziewczynką. Marigold czuła jednak wyraźnie, że nie potrafi się tym wszystkim
cieszyć, a jej wesołość jest nieprawdziwa.
Rozczarowała się nawet obiadem, na który z pewnym zawstydzeniem chciwie oczekiwała
po tygodniu diety u ciotki Min. Było tego dużo, ale pani Dixon nie znała się na kuchni.
Marigold zjadła kanapki z czerstwego chleba, ciasteczka przesycone zapachem sody i
kawałek gąbczastego ciasta cytrynowego. Była przekonana, że zjadła też dwa świerszcze,
które zaplątały się w bezach. Billy uważał jednak, że żarcie było ekstra. — Słowo daję, że
chciałbym zjeść więcej, ale nie mogę — westchnął, ładując do ust ostatni kawałek ciasta
ozdobionego jaskrawymi, żółto—czerwonymi dekoracjami z lukru.
3
— Fajnie było, co? — rzekł Billy wzdychając, kiedy wracali do domu przez pole.
— Czy też będzie fajnie, kiedy ciotka Min każe ci napisać streszczenie, a ty nie będziesz
umiał? — zapytała z sarkazmem znużona Marigold.
Billy uśmiechnął się szeroko. Nie miał wyrzutów sumienia.
— Po prostu napiszę. Ten „Latający Zwój” jest pełen kazań. Przeczytałem kilka niezłych
kiedyś u Dixonów, zanim przyjechałaś. Napiszemy streszczenie jednego z nich, a ciotka nic
nie zauważy.
— Nie — zawołała Marigold. — Możesz robić, co chcesz, ale ja nie będę w ten sposób
oszukiwać.
— A więc pójdziesz i wszystko wydasz — powiedział Billy blady z gniewu i strachu.
— Nie, nie wydam. Po prostu powiem ciotce, że nie umiałam napisać streszczenia.
— Więc pośle cię do łóżka bez kolacji.
— Nie dbam o to — rzekła Marigold dumnie, kładąc rękę na brzuchu. — To ciasto
cytrynowe było okropne.
Billy poszedł do pokoiku, który ciotka Min nazywała biblioteką. Uważał, że napisanie
streszczenia z wydrukowanego kazania to betka. Kiedy ciotka wróciła, był gotowy. Marigold
oświadczyła, naśladując styl Babki, że nie mogła napisać streszczenia.
Ciotka popatrzyła na nią przez chwilę, lecz nic nie powiedziała. Wzięła do ręki obfity
rękopis Billy’ego z groźnym uśmiechem, który szybko zamienił się w zmarszczenie brwi.
— Harrey Nelson z pewnością nie mówił czegoś takiego.
— Ależ o co chodzi? — zawołał Billy.
— To herezja, oczywista herezja. Ten człowiek musi być adwentystą. Nigdy nie czytałam
podobnych niedorzeczności. No cóż, w każdym razie ten człowiek nie dostanie już więcej
zaproszenia do Windyside, jeśli będę mogła mieć na to wpływ. Byłam za zaproszeniem go,
ponieważ jest zaręczony z Dovie Sinclair, a ona jest moją daleką krewną. Ale to skandaliczne
kazanie przekreśla wszystko.
Ciotka Min wyszła z pokoju pogardliwie szeleszcząc suknią i pozostawiając Billy’ego jego
myślom.
— Jak myślisz, co w tym było złego? — szepnął przygnębiony.
— Nie wiem — rzekła z podnieceniem Marigold — wiem jednak, że jeśli pan Nelson jest
zaręczony z Dovie Sinclair, musi dostać to zaproszenie. Dovie jest moją nauczycielką w
szkółce niedzielnej i nie pozwolę, żeby przeżyła rozczarowanie z naszej winy.
— Tylko nie próbuj skarżyć na mnie — zawołał Billy. — Nie wtrącaj się do niczego.
Może ona się uspokoi lub dowie się od kogoś innego, co było w kazaniu. Twarz Marigold
była blada i tragiczna.
— Nigdy się nie dowie. Powie po prostu, że on nie naucza zdrowej doktryny i niczego nie
będzie wyjaśniać. Znasz ciotkę Min. Trzeba jej wyznać prawdę i ja to zrobię. Jeśli się boisz,
nie musisz iść.
— Boję się, ale pójdę. Nie sądzisz chyba, że zamierzam zostawić cię z tym samą? — rzekł
Billy lojalnie. — Poza tym, to wszystko moja wina. Ja cię namówiłam, żebyś pojechała z
Dixonami. Jeśli ciotka Min ma się dowiedzieć prawdy, to trzeba jej powiedzieć i to.
Nic dziwnego, że ludzie lubili Billy’ego.
4
Pół godziny później Billy i Marigold siedzieli na schodkach spichlerza. Fatalna rozmowa
była za nimi i, łagodnie mówiąc, nie należała do przyjemnych.
Nie była wcale przyjemniejsza dla Marigold, chociaż ciotka Min chętnie jej przebaczyła
uznając, że to Billy sprowadził ją na złą drogę. Być może ciotka Min nie chciała psuć sobie
stosunków z mieszkańcami Świerkowego Obłoku. Cały swój gniew wylała na Billy’ego,
czyniąc zeń kozła ofiarnego. Powiedziała, że się skompromitował i kazała mu wyjść i
pozostać na zewnątrz, dopóki nie zdecyduje, jak go ukarać.
Gdyby nie Billy, Marigold czułaby się zupełnie szczęśliwa. Tak cudownie lekko było jej
na sercu po wyznaniu winy. Wieczór był taki piękny — złociste doliny w blasku
zachodzącego słońca, szepczące do siebie topole, zielona miękkość pola kwitnącej gryki,
sosny za studnią jak wielkie, mruczące zwierzęta, słodki kociak o zabawnym pyszczku,
miauczący na nią spod ławki, ale… Gdyby jeszcze wyjaśniło się, co stanie się z Billym…
— Jak myślisz, co ona zrobi? — szepnęła do Billy’ego. Był to temat fascynujący choć
makabryczny.
— Pewnie każe mi przez tydzień nosić dziewczęcy fartuch — jęknął Billy — musiałem go
nosić przez dwa dni, po tym jak włożyłem skorupki od orzeszków do kieszeni starszego
Johnniego na modlitewnym spotkaniu. Mówię ci — Billy zaczął się śmiać — to dopiero była
zabawa, kiedy wyciągnął chustkę do nosa w środku modlitwy i skorupki fruwały we
wszystkie strony. Jedna uderzyła w nos pastora.
Marigold zobaczyła to oczami wyobraźni i zaśmiała się szczerze. Billy pomyślał posępnie,
że we wtorek Marigold wyjedzie do domu. Gdyby tylko mogła być tu i pomóc mu przejść
przez to, co ciotka Min mu przygotowała. Pewnie, że to przez nią znalazł się w tej sytuacji,
ale nie miał do niej żalu. Była dobrym kumplem.
Księżyc stał wysoko na niebie. Wydawało się, że spoczywa na samym szczycie wysokiej
topoli rosnącej na wzgórzu, kiedy ciotka Min przeszła przez podwórze — sztywna postać
pełna obrażonego majestatu. Spojrzała na Billy’ego i przemówiła dziwnie słodko. Kiedy
ciotka Min trzaskała drzwiami i patrzyła z kwaśnym uśmiechem lub ostro coś mówiła, nikt się
nie przejmował. Kiedy jednak ciotka Min uśmiechała się w ten dziwny, słodki sposób i
przemawiała cichym głosem, wtedy należało się strzec. Była to cisza przed burzą.
— Czy zdajesz sobie sprawę, że postąpiłeś bardzo źle? — zapytała.
— Tak — Billy przełknął ślinę z wysiłkiem.
— Zdecydowałam — ciotka Min zrobiła przerwę.
Billy był cały spocony. Co za diabelską karę wymyśliła ciotka Min? Marigold wsunęła
swoją chłodną rączkę w jego dłoń, żeby udzielić mu wsparcia.
— Nie czuję się na siłach ponosić nadal odpowiedzialności za ciebie — podjęła ciotka
jeszcze łagodniejszym tonem — zdecydowałam więc posłać cię jutro do twojej ciotki Nory.
R
OZDZIAŁ
DWUDZIESTY
PIERWSZY
D
AR
KOBIECOŚCI
1
W Świerkowym Obłoku zaczął działać nowy rodzaj czarów. Babka uroczyście orzekła, że
Marigold może bawić się z Sidneyem Guestem. Babka nigdy w życiu nie nazwałaby go
„Budge”, jak nazywali go inni. Jego matka pochodziła z Randolphów z Charlortetown,
uznany więc został za stosownego towarzysza zabaw dla Lesleyówny z Harmony. Ponieważ
pan Guest kupił farmę pana Donkina, Budge mieszkał teraz tuż obok Świerkowego Obłoku.
Jak powiedziała Babka, był miłym, dobrze wychowanym chłopcem. Raczej chudy i
kościsty z wyglądu, miał jasne włosy i piękne, szare wyraziste oczy. Babka obawiała się
jedynie tego, że Marigold i Budge mogą zatruć się czymś podczas wędrówek i myszkowania
po łąkach i zagajnikach. Nie był to bezpodstawny lęk, ponieważ próbowali i jedli prawie
wszystko, co napotkali, pomimo wyraźnych ostrzeżeń.
Nigdy dotąd Marigold nie miała w Harmony kogoś, z kim mogłaby się bawić, z wyjątkiem
tych tygodni, kiedy była tu Gwen. Nie zwracała większej uwagi na dziewczęta z Harmony i
choć pisała długie, pełne nowinek listy do Gwen, Pauli i Bernice, nie widywała się z nimi
często. Być może, jak obawiała się Matka, to Sylwia sprawiła, że nie umiała zaprzyjaźnić się
z innymi dziewczynkami. Matka zawsze broniła Sylwi przed Babką, która nie rozumiała
pewnych rzeczy. Ostatnio Lorraine zastanawiała się jednak, czy postępowała rozsądnie. Nie
byłoby dobrze, gdyby sekretny urok koleżanki z wyobraźni nie pozwolił Marigold na
niezbędne i cenne towarzystwo jej rówieśników. Marigold miała dwanaście lat. Jej złote
włosy ciemniały stając się ciepłobrązowe i wreszcie nauczyła się właściwie wymawiać słowo
„interesujący”. Był najwyższy czas, aby zaczęła wyrastać z fantazji o Sylwii.
Lorraine Lesley była więc zadowolona, kiedy na początku wakacji Guestowie kupili farmę
Donkina, a Marigold i Budge prędko się zaprzyjaźnili. Marigold dziwiła się, że potrafi
naprawdę polubić chłopca. Nigdy nie podobali jej się chłopcy ze szkoły. Kiedyś lubiła
Billy’ego, ale o nim już prawie zapomniała. Nie cierpiała Jacka, syna kuzyna Marcusa. Hip
Price sprawił, że przez jakiś czas nienawidziła wszystkich chłopców. Budge był jednak inny
niż chłopcy, jakich kiedykolwiek znała.
Życie Marigold stało się na całe tygodnie niezwykle podniecające. Dla zdobycia uznania
Budge’a robiła rzeczy, o jakich nigdy nie marzyła. Poszli łowić pstrągi nad potok i Marigold
dzielnie pomagała mu zakładać robaki na wędkę. Budge pomyślał w duszy, że jest prawie tak
dobra jak chłopak, ale oczywiście tego nie powiedział. Brodzili w wodzie pod mostem.
Wdrapali się na szczyt dużej stodoły Guestów. Bawili się w piratów na starej, zielonej łodzi
Daisy Dean, porzuconej na wybrzeżu portowym. Ze starej, czarnej, jedwabnej spódnicy
Salome zrobili flagę i ozdobili ją czaszką i piszczelami. Odbywali nieprawdopodobne
podróże, poszukując złota, sławy i przygód. Mieli swoje hasło i tajemny znak. Z kamieni
zbudowali palenisko i gotowali na nim małże i piekli ziemniaki.
Z Budge’em Marigold mogła poznawać wszystkie wspaniałe miejsca zabaw, gdzie nie
odważyłaby się pójść sama. Dotarli aż na sam skraj Przystani, gdzie rozciągały się
srebrzystoliliowe wydmy porośnięte cudowną suchą i pożółkłą od soli trawą, i gdzie dął wiatr
od morza. Nikt o tym nie wiedział. Nie wiedziano też, że zaskoczył ich przypływ i musieli
wspinać się na brzeg i wracać do domu przez zalane wodą łąki. To była pełna tryumfu
tajemnica dwóch winowajców. Inną tajemnicą było ognisko, które rozpalili pewnego dnia o
zmierzchu, z drewna wyrzuconego przez morze. Oboje wiedzieli, że nie wolno się bawić
ogniem, ale to nie popsuło im ani trochę zabawy. Obawiam się, że raczej dodało jej uroku. Ta
tajemnicza zabroniona rzecz miała swój własny czar. Niekiedy całe dnie spędzali na bagnach
pełnych żab, gdzie miał swoje legowisko pewien bardzo porządny smok i gdzie szalały
niedźwiedzie grizzly.
Marigold śmiertelnie bała się żab, ale nie mogła dopuścić, aby Budge się o tym dowiedział.
Zmusiła się nawet do niesienia martwego węża na patyku, żeby zdobyć uznanie przyjaciela.
Nauczyła się też mówić „do diaska”, ale nie potrafiła zmusić się do powiedzenia „do
cholery”, co znaczyło to samo. Czuła jednak, że Budge w głębi serca nie lubił dziewcząt,
które mówiły „do cholery”.
Nie nauczyła się nigdy gwizdać na źdźble trawy tak jak on. Potrafiła jednak coś, czego on
nie umiał — robiła małe torebki na pudding z grubych liści. Budge próbował tego wiele razy,
ale zawsze zbyt mocno przyciskał je kciukiem. W ten sposób została zachowana równowaga i
żadne z nich nie było bardziej godne szacunku od drugiego. Kiedy zaś Budge usiadł pewnego
dnia na gorącym piecu w dziurawych spodniach, Marigold nigdy nie zapytała go, jak się goją
jego poparzenia. Przyjaźń wymaga taktu.
Budge głaskał Popsa, kotka Marigold, a Marigold kochała jego psa Dixa. Nie mogła
jednak opowiedzieć o Sylwii. Budge zorientował się, że Marigold ma jakąś tajemnicę
związaną ze świerkowym wzgórzem i czasem żartował z niej, żeby skłonić ją do zwierzeń.
Marigold jednak zawsze odmawiała. Jeszcze nie teraz — jeszcze nie. Żadnej z koleżanek
dotychczas nie powiedziała o Sylwii, choć czuła taką pokusę. Żadnej — nawet Bernice.
Sylwia należała tylko do niej. Chociaż Sylwia nie była już taka sama jak kiedyś. Marigold
przyznawała to w duchu od czasu do czasu ze smutnym westchnieniem. Nie była już taka
prawdziwa, taka realna jak dawniej. Zmiana dokonywała się tak powoli, że Marigold nie
zdała sobie sprawy, że wesołe koleżeństwo z Budge’em zastąpiło jej czarodziejską przyjaźń z
czasów samotności. Nie rezygnowała z Sylwii, ponieważ miała w pamięci to, co powiedziała
kiedyś ciotka Marigold, gdy siedziały w sadzie.
— Trwaj przy swoich marzeniach tak długo, jak będziesz mogła, Marigold. Marzenia są
nieśmiertelne. Czas nie może ich zabić ani zniszczyć. Można się zmęczyć rzeczywistością, ale
nie marzeniami.
— Ale kiedy budzę się, to jest bolesne — powiedziała nieśmiało Marigold. — Kiedy
wracam przez Zieloną Bramę, zawsze czuję, że okropne byłoby pomyśleć, że nie ma
naprawdę Sylwii, że ją tylko wymyśliłam.
— Radości marzyciela są warte jego smutków — rzekła ciotka Marigold wiedząc, że
przebudzenie jest bliskie, skoro Marigold zaczęła myśleć o Sylwii jak o śnie.
Tak więc w dalszym ciągu niemal co dzień Marigold wsuwała się przez Magiczne Drzwi i
Zieloną Bramę i wołała Sylwię. Sylwia ciągle jeszcze przychodziła. Ale nie było już tak samo
jak kiedyś.
Marigold powiedziałaby Budge’owi o Sylwii, gdyby mogła przewidzieć, jak on to
przyjmie. Co prawda poznała już trochę tę część jego natury, która mogłaby zrozumieć
Sylwię. Od czasu do czasu Budge pozwalał jej dostrzegać tę stronę swojej osobowości. Kiedy
zmęczyli się myszkowaniem i zabawą w piratów i siedzieli na pomoście, patrząc na zamglone
żagle statków wychodzących o zmierzchu w morze, Budge nieśmiało recytował jej dziwne
wiersze, które od czasu do czasu pisywał. Marigold uważała, że były cudowne. Budge znał
też tajemny dreszcz emocji, który przenika całe ciało, kiedy otwiera się nową książkę. Był
świetny w opowiadaniu historyjek. Jego krwawe chłopięce opowieści podobały się jej
bardziej, niż jej własne różowo–błękitne dziewczęce marzenia. Na przykład ta o dywanie z
wilczej skóry na podłodze w salonie Guestów, dywanie Ożywającym i grasującym po nocy z
płonącymi oczami. Marigold nie mogła spać z powodu cudownego dreszczyku grozy, jaki
wywołała w niej ta opowieść. Czy stwór nie przechodzi czasem teraz przez drogę, nie węszy
w ogrodzie, nie skrada się na górę po schodach? Marigold głośno wrzasnęła. Matka weszła do
pokoju, zaniepokojona, że Marigold ma koszmarny sen.
2
Potem stało się. Austinowie kupili stary dom Burnaby’ego i wprowadzili się tam. Tad
Austin był chłopcem w wieku Budge’a. Marigold spostrzegła, że została porzucona.
„Stara to historia jak świat”.
Rodzice Tada Austina uważali, że odpowiednim imieniem dla niego będzie Romney i tak
został ochrzczony; ale zssNsze wołano go Tad. Nie był brzydkim chłopcem. Miał pucołowatą
miłą, opaloną twarz, ale Marigold, która ze zrozumiałych względów nie widziała w nim nic
pociągającego, uważała, że jego okrągłe, wypukłe niebieskie oczy wyglądają idiotycznie,
zupełnie jak duże fioletowe śliwki na drzewie przy spichrzu.
Świat stał się nagle dla Marigold zimnym, pustym, samotnym miejscem. Dotychczas
zawsze zwierzała się ze swoich kłopotów Matce. Tego nie mogła jej jednak za nic
powiedzieć. Nawet Matka nie zrozumiałaby jej, a już na pewno nie Babka. Babka
przechodząc zobaczyła, że Marigold siedzi przygnębiona na schodach pogrążonych w świetle
zachodu i zauważyła z humorem:
— ”Nie wzdychaj skrycie, lecz poślij po niego.
A jeśli nie przyjdzie, znajdź sobie innego”.
Poślij, też coś. Marigold prędzej umarłaby, niż zrobiła najmniejszy wysiłek, żeby odzyskać
Budge’a. Niech go diabli wezmą. Odczuwała ogromną satysfakcję wyobrażając sobie, jaka
byłaby wyniosła i nie dająca się przebłagać, gdyby Budge wrócił. Tak przynajmniej czuła na
początku.
Może będzie żałował, kiedy umrę — myślała ponuro Marigold. Postanowiła jednak
pokazać Budge’owi i wszystkim innym, że nie zależy jej na nim. Poszła do kuchni zrobić
ciasto i śpiewała jak skowronek. Lecz nie miała kogo poczęstować ciastem, kiedy już było
gotowe. Dała większą część Lazarre’owi, dla jego dzieci.
Przez następne kilka tygodni świat był dla Marigold pustynią. Wydawało się jej, że Budge
i Tad umyślnie obnosili się ze swoją przyjaźnią przed jej nosem. A prawda była taka, że w
rzeczywistości ani przez chwilę nie pomyśleli o niej. Wystawili sztukę, którą mogli obejrzeć
za centa wszyscy chłopcy w Harmony, ale nie dziewczęta. To było podłe!
Budge i Tad chodzili łowić ryby nad potok. Budge i Tad wykopywali złoto piratów. Budge
i Tad spotykali się w jaskini przemytników, którą Marigold sama odkryła na brzegu Przystani.
Budge i Tad szukali małych kotków w stodole Guestów, a przecież to Marigold planowała
urządzić z przyjacielem poszukiwania, gdy tylko nadejdzie pora na kocięta.
To była ostatnia kropla, która przepełniła czarę goryczy i złamała dumę Marigold. Tak
bardzo chciała z Budge’em szukać małych kotków w wielkiej, pachnącej słomą stodole.
Musi odzyskać Budge’a. Musi. Życie bez niego było niemożliwe. Ale jak? Co miała robić?
Wiedziała, że nie powinna zbyt otwarcie wyciągać ręki do zgody. Ostrzegała ją przed tym
intuicja. Pamiętała jak przez mgłę coś, co powiedziała kiedyś, dawno temu Starsza Babka:
— Jeśli będziesz biegać za mężczyzną ucieknie ci. To instynkt. Musimy uciekać, gdy ktoś
nas goni.
Dlatego też Marigold postanowiła nie biegać za Budge’em. Czy był jakiś inny sposób?
Zastanawiam się, czy modlitwa coś by tu pomogła — pomyślała. Potem zdecydowała, że
tak czy owak nie spróbuje.
— Nie chcę, żeby wrócił, żeby Bóg go do tego zmusił. Chcę, żeby wrócił z własnej woli
— westchnęła.
Myśl o Sylwii przyszła jak natchnienie. Powie mu o Sylwii. Zawsze chciał się tego
dowiedzieć. Może wtedy wróci.
Szczególnym trafem Salome kazała jej pójść z jakimś poleceniem do domu Guestów.
Budge siedział na bocznych schodkach i chował robaki do puszki. Uśmiechnął się do niej
wesoło z nieobecnym wyrazem twarzy. Budge ani przez chwilę nie pomyślał, że potraktował
Marigold niegodziwie. Po prostu na jakiś czas przestała się dla niego liczyć.
— Muszę ci coś powiedzieć — szepnęła Marigold.
— Co takiego? — spytał Budge obojętnie.
Marigold usiadła obok niego i opowiedziała mu wreszcie wszystko o Sylwii. O
Magicznych Drzwiach, Zielonej Bramie, Krainie Motyli i Wierszu. Mówiąc to miała uczucie,
że jest nielojalna. Tak, jakby zdradziła coś bardzo cennego.
I dostała swoją nagrodę.
— Ojej, to brzmi strasznie głupio — rzekł Budge.
Marigold odeszła bez słowa. Już nigdy nie odezwie się do Budge’a Guesta. Nigdy nie
będzie miała do czynienia z żadnym chłopcem. Wszyscy są zrobieni na jedno kopyto, jak
powiedział Lazarre. Wróci do Sylwii — kochanej, zaniedbanej Sylwii. Przez Magiczne
Drzwi, w górę, pokrytym paprociami zboczem, przez Zieloną Bramę…
Sylwii nie było!
Marigold patrzyła wokół bezradnie, z drżącymi wargami. Sylwii nie było. Nie przyjdzie
już nigdy. Marigold poczuła, że istnieją sprawy nieodwołalne. Czy to dlatego, że powiedziała
o Sylwii Budge’owi? Czy dlatego, że nagle stalą się zbyt dorosła i za mądra na Krainę
Czarów? Czy „złote bramy, bramy z kości słoniowej”, o których śpiewała Matka, zamknęły
się za nią na zawsze? Marigold rzuciła się pomiędzy paprocie, wylewając gorzkie łzy, być
może najbardziej gorzkie z wszystkich, jakie kiedykolwiek miała wylać. Jej piękny świat
zniknął. Któż z nas nie stracił kiedyś swojego?
3
Następnego dnia Budge wrócił — oburzony, żądny wylania przed kimś swoich żalów.
Tym kimś była wzgardzona i pełna pogardy Marigold, która na nowo przysięgła sobie
poprzedniego wieczoru, że jeśli Budge Guest kiedykolwiek się do niej odezwie, potraktuje go
tak pogardliwie i lekceważąco, że nawet on przez swoją grubą skórę będzie musiał to poczuć.
Budge i Tad pokłócili się z powodu psów.
— Mój pies zwyciężył — Budge z trudem powstrzymywał łzy — a Tad się wściekł.
Powiedział, że Dix jest tylko zwykłym kundlem.
— Jest zazdrosny — stwierdziła Marigold pocieszająco. — I często wpada w złość.
Słyszałam to dawno temu od dziewczynki, która dobrze go znała.
— Wyzwałem go, żeby ze mną walczył, a on powiedział, że nie będzie walczył, bo jestem
babą.
— Nie chciał walczyć, bo wiedział, że oberwie jeszcze bardziej niż jego pies — rzekła z
pogardą Marigold. Przedmiotem jej pogardy był jednak tylko Tad.
— Nie chciał walczyć, ale dalej mówił podłe rzeczy. Powiedział, że noszę szlafmycę.
Owszem, kiedyś, dawno temu nosiłem — kiedy byłem mały, ale…
— Każdy nosi szlafmycę, kiedy jest mały — rzekła Marigold.
— Powiedział też, że jestem tchórzem i nie poszedłbym przez cmentarz w nocy.
— Chodźmy tam dziś w nocy i pokażmy mu — postanowiła ochoczo Marigold.
— Nie dziś — odpowiedział szybko Budge — Jest rosa. Mogłabyś się przeziębić.
Fala szczęścia ogarnęła Marigold. Budge myślał o jej zdrowiu. Przynajmniej tak sądziła.
— Powiedział, że jego dziadek ma bokobrody, a mój nie. Czy dziadek powinien mieć
bokobrody?
— O wiele bardziej arystokratycznie jest, kiedy ich nie ma — osądziła Marigold.
— Powiedział, że ja nie mam tatuażu i nie potrafiłbym znieść tatuowania. Zawsze się tak
pyszni wężem, którego jego wuj marynarz wytatuował mu na ręce.
— Co z tego, że jest wytatuowany? — rzekła Marigold. Przypomniała sobie, co Babka
powiedziała o tym wytatuowanym wężu. — To barbarzyńskie zeszpecenie. Czemu mu tego
nie powiedziałeś?
Budge ledwo hamował wściekłość:
— Powtarzał wszystko, co mówiłem i przedrzeźniał mnie.
— To wyjątkowo obraźliwe — zgodziła się Marigold.
— Nazwał mnie „diabelskim szczeniakiem”.
— Nie miałabym nic przeciw temu, gdyby nazwał mnie diabelskim szczeniakiem — rzekła
Marigold, która uważała, że to brzmi bardzo buńczucznie i romantycznie.
Było jednak coś jeszcze gorszego.
— Powiedział, że zachowywałem się nieszlachetnie.
— Dlaczego mu nie wygarnąłeś, że ma wyłupiaste oczy i je jak nosorożec? — zapytała
spokojnie Marigold.
Budge zakończył swoją listę krzywd. Gniew mijał i chłopiec miał okropne uczucie, że za
chwilę się rozpłacze. Czuł jednak, że nawet jeśli tak się stanie, Marigold zrozumie go i nie
będzie nim gardzić. Była z niej dziewczyna w dechę! Warta milionów Tadów Austinów.
Budge zdołał powstrzymać się od łez, ale nigdy nie zapomniał tego wspaniałego uczucia.
— Nie zamierzam się z nim więcej zadawać — powiedział ponuro. — Słuchaj, chcesz
jednego szarego kodaka? Mogę przynieść ci go jutro.
— Och, tak — westchnęła Marigold. — Kociaki Czarownicy są w tym roku śliczne.
Siedzieli razem przez godzinę, jedząc słodkie jabłka, i rozumieli się całkowicie. Maleńkie
różyczki na krzewie obok schodków wydawały się Marigold jakby nutkami, czy echem
pieśni, którą śpiewało jej serce. Zapytała Budge’a, czy powiedział Tadowi o Sylwii.
— Oczywiście, że nie. To twój sekret — odparł szlachetnie Budge. — Nie wie też o haśle i
tajemnym znaku. To nasz sekret.
Kiedy Budge odchodził do domu, ustalili, że następnego popołudnia przyniesie kociaka i
wybiorą się na poszukiwanie Świętego Graala do świerkowego zagajnika.
— Nigdy nie zapomnę dzisiejszego wieczoru — rzekła Marigold.
Część utraconej radości powróciła do niej.
4
Lecz następnego dnia rano poczuła się tak, jakby wczorajszego wieczoru nigdy nie było.
Kiedy wyskoczyła ochoczo z łóżka, narzuciła na siebie ubranie i biegła śpiewając do
frontowych drzwi — co zobaczyła?
Budge i Tad szli zgodnie drogą, niosąc wędki i puszki z robakami, a dwa psy biegły
truchtem za nimi w całkowitej zgodzie.
Marigold stała nieruchomo. Nie odpowiedziała, kiedy Budge wesoło pomachał swoją
wędką w jej stronę i krzyknął „cześć”. Jej serce, przed chwilą pełne radości, stało się teraz
zimne i ciężkie jak z ołowiu.
Było to smutne przedpołudnie. Ze sklepu nadeszła nowa sukienka z brzoskwiniowego
jedwabiu, ale nie obudziła zainteresowania Marigold. Opuszczona panna z sercem pełnym
żalu nie jest zdolna do łatwych zachwytów.
Niech tylko Budge Guest znowu spróbuje przyjść do niej po pociechę!
Budge przyszedł po południu, ale nie szukał pociechy. Był szeroko uśmiechnięty i
zadowolony. Przyniósł śliczne, pachnące koniczyną kociątko całe w paseczki. Lecz Marigold
była chłodna i pełna rezerwy.
— Co cię ugryzło? — zapytał Budge.
— Nic — odpowiedziała Marigold.
— Posłuchaj — rzekł z wymówką w głosie Budge. — Przyszedłem, żeby poszukać z tobą
Graala. Jeśli nie chcesz, to po prostu powiedz. Tad chce, żebym poszedł z nim na Przystań.
Przez chwilę duma i coś jeszcze innego walczyło zażarcie w sercu Marigold. To coś
innego zwyciężyło.
— Oczywiście, że chcę szukać Graala — odparła.
Nie znaleźli Graala, ale odnaleźli jedną z cennych filiżanek Babki. Filiżanka o różowej
glazurze zginęła dwa lata temu, gdy na świerkowym wzgórzu zorganizowano rodzinny piknik
Lesleyów. Znaleźli ją nieuszkodzoną w szczelinie kamiennego koryta. Babka była tak
zadowolona, że dała im cały talerz ciasteczek „skocz–przynieś” — co było wymowne. Nie
dałaby im ciasteczek, gdyby to naprawdę był Graal.
Budge poszedł do domu. Wieczorem miał spotkanie z Tadem. Marigold usiadła na
stopniach werandy. Pasemko żółtawego nieba ponad ciemnymi wzgórzami za Przystanią
wyglądało bardzo samotnie. Niezwykle samotnie huczały też fale rozbijające się o odległy
brzeg. I bardzo samotna była Marigold, mimo wesołego popołudnia spędzonego z Budge’em.
Ciotka Marigold wychodząc zauważyła smutną twarz dziewczynki i usiadła przy niej.
Mimo że nie miała własnych dzieci, rozumiała więcej niż niejedna matka. W krótkim czasie
wydobyła od Marigold całą historię. Jeśli nawet budziła w niej uśmiech, Marigold tego nie
zobaczyła.
— Nie możesz spodziewać się, że Budge będzie należał tylko do ciebie, kochanie, tak jak
Sylwia. Nasz ziemski dom miłości ma wiele siedzib i mieszkańców. Budge zawsze będzie do
ciebie wracał. W twoim towarzystwie odnajduje coś, czego Tad nie może mu dać. Będzie po
to wracał. Musisz jednak dzielić się nim z innymi. My, kobiety, zawsze musimy się dzielić.
Po odejściu ciotki, Marigold siedziała jeszcze przez chwilę, ale już nie czuła się
nieszczęśliwa. Marzycielski uśmiech igrał na jej ustach. Na kolanach mruczało pasiaste
kociątko. Otulił ją zmierzch. Od świerkowego lasu nadleciał wiatr — rabuś porywający
wonne pyłki z kwiatowych grządek w sadzie. Wzdłuż pogrążającej się w mroku ścieżki
złociły się kwiaty, od których wzięła swoje imię. Poprzez gałęzie jodeł migotały gwiazdy, a
po obu stronach Przystani portowe światła jaśniały jak wielkie pochodnie. Właśnie wschodził
księżyc i nad portem pojawiła się smuga, połyskująca jak jedwabna suknia damy.
Tak, będzie musiała dzielić się Budge’em z innymi. Na zawsze znikły dawne czasy.
Odeszły wraz z Sylwią, Ukrytą Krainą i wszystkimi ukochanymi a blednącymi teraz
marzeniami dzieciństwa. W zamian pojawiały się nowe możliwości. Po pierwsze, mogła
pozwolić sobie na to, żeby być tchórzem. Nie będzie już tropić węży ani uganiać się za
żabami. Nie będzie udawała, że lubi te wszystkie okropne, wijące się stworzenia. Nie była już
rywalką chłopca. Była sobą.
Zawsze będę tu czekać, aby mógł powrócić — pomyślała.