Mary Balogh Pojedynek

background image

4

14A

Mary Balogh – Pojedynek

T³umaczy³a Bogumi³a Nawrot

background image

5

1

O

wego wiosennego poranka dwaj d¿entelmeni – w samych koszulach

mimo rzeœkiego porannego powietrza – stanêli, by siê nawzajem powy-

strzelaæ. Przynajmniej taki mieli zamiar. Stali naprzeciw siebie na mo-

krej od rosy murawie w ustronnym zak¹tku londyñskiego Hyde Parku

i patrzyli w ró¿ne strony, ignoruj¹c obecnoœæ przeciwnika, póki nie na-

dejdzie chwila, by wycelowaæ pistolety i wypaliæ.

Nie byli sami, brali bowiem udzia³ w pojedynku honorowym i zgod-

nie z kodeksem przestrzegali obowi¹zuj¹cych regu³. Rêkawica zosta³a

rzucona, choæ nie w dos³ownym tego s³owa znaczeniu, i sekundanci obu

stron ustalili warunki spotkania o œwicie. Oprócz sekundantów stawi³ siê

równie¿ lekarz i grupka mê¿czyzn, którzy tego dnia wczeœniej wstali z ³ó-

¿ek – albo jeszcze nie po³o¿yli siê spaæ po hulankach nocy – specjalnie

po to, aby byæ œwiadkami, jak dwaj d¿entelmeni spróbuj¹ nawzajem po-

³o¿yæ kres swemu ¿yciu.

Jeden z pojedynkuj¹cych siê, ten, który za¿¹da³ satysfakcji, ni¿szy i bar-

dziej krêpy, przytupywa³ nogami, porusza³ palcami i oblizywa³ spierzchniête

usta. Zasch³o mu w gardle i by³ niemal tak bia³y, jak jego koszula.

– Tak, mo¿esz go spytaæ – rzuci³ sekundantowi przez zaciœniête zêby,

na pró¿no staraj¹c siê powstrzymaæ ich szczêkanie. – Nie przypuszczam,

¿e siê zgodzi, ale w takich sprawach trzeba siê zachowaæ jak nale¿y.

Jego sekundant energicznym krokiem podszed³ do drugiego sekun-

danta, by mu przekazaæ pytanie, a ten z kolei zwróci³ siê do drugiego

background image

6

z pojedynkuj¹cych siê. Wysoki, elegancki d¿entelmen korzystnie wygl¹-

da³ bez fraka. Pod nieskazitelnie bia³¹ koszul¹ wyraŸnie rysowa³y siê silne

ramiona i tors, a obcis³e spodnie i buty z cholewami podkreœla³y smuk³oœæ

d³ugich nóg. Wypielêgnowanymi d³oñmi o cienkich palcach z nonszalan-

cj¹ g³adzi³ koronki mankietów, prowadz¹c jednoczeœnie zdawkow¹ roz-

mowê z przyjació³mi.

– Oliver trzêsie siê jak liœæ osiki – zauwa¿y³ baron Pottier, spogl¹daj¹c

przez monokl. – Z trzydziestu kroków nie trafi nawet w stodo³ê, Tresham.

– I dzwoni zêbami tak, ¿e a¿ echo niesie – doda³ wicehrabia Kimble.

– Zamierzasz go zabiæ, Tresham? – spyta³ m³ody Maddox, œci¹gaj¹c

na siebie zimne, aroganckie spojrzenie zagadniêtego.

– Chyba po to staje siê do pojedynku, prawda? – odpar³.

– Potem jak zwykle œniadanie w klubie White’a, Tresh? – zagadn¹³

wicehrabia Kimble. – Mo¿e póŸniej odwiedzimy stadninê Tattersalla? –

zaproponowa³. – Mam na oku now¹ parê siwków do karykla.

– Jak tylko siê z tym uporam. – Mê¿czyzna przesta³ poprawiaæ man-

kiety i przerwa³ rozmowê na widok sekundanta. – No i jak tam, Conan? –

zapyta³ z lekkim zniecierpliwieniem. – Co jest powodem opóŸnienia? Mu-

szê wyznaæ, ¿e ju¿ zg³odnia³em i nie mogê siê doczekaæ œniadania.

Sir Conan Brougham przywyk³ do niezachwianej pewnoœci siebie

przyjaciela. By³ jego sekundantem podczas trzech poprzednich pojedyn-

ków. Ze wszystkich Tresham wyszed³ bez najmniejszego zadraœniêcia,

po czym jakby nigdy nic udawa³ siê na obfite œniadanie, tak opanowany,

jakby rano odby³ tylko przeja¿d¿kê po parku.

– Lord Oliver jest gotów zadowoliæ siê odpowiednio sformu³owa-

nymi przeprosinami – powiedzia³.

Rozleg³y siê szydercze okrzyki znajomych Treshama.

Oczami tak ciemnymi, ¿e wiele osób bra³o je za czarne, ksi¹¿ê spoj-

rza³ na sir Conana. ¯adne emocje nie odbi³y siê na poci¹g³ej, aroganc-

kiej, przystojnej twarzy, jedynie jedna brew lekko siê unios³a.

– Wyzwa³ mnie na pojedynek, bo przyprawi³em mu rogi, ale gotów

jest zadowoliæ siê przeprosinami? – spyta³. – Chyba nie potrzebujesz

mojej odpowiedzi? Czy w ogóle musia³eœ siê do mnie zwracaæ z tym py-

taniem?

– Mo¿e warto rozwa¿yæ tê propozycjê – poradzi³ przyjaciel. – Nie-

sumiennie wywi¹za³bym siê ze swoich obowi¹zków sekundanta, gdybym

ci tego nie zaleca³, Tresham. Oliver ca³kiem przyzwoicie strzela.

– Wiêc niech tego dowiedzie, zabijaj¹c mnie – odpar³ beztrosko Tre-

sham. – I niech to nast¹pi w ci¹gu kilku minut, a nie godzin, mój drogi

przyjacielu. Widzowie okazuj¹ wyraŸne oznaki znudzenia.

background image

7

Sir Conan pokrêci³ g³ow¹, wzruszy³ ramionami i oddali³ siê, by poin-

formowaæ wicehrabiego Russella, sekundanta lorda Olivera, ¿e jego ksi¹-

¿êca moœæ ksi¹¿ê Tresham nie widzi potrzeby przepraszania lorda Olivera.

Nie pozosta³o wiêc nic innego, jak przyst¹piæ do pojedynku. Wice-

hrabiemu Russellowi szczególnie zale¿a³o na tym, by jak najszybciej za-

koñczyæ awanturê. Nawet ten ustronny zak¹tek Hyde Parku by³ zbyt

uczêszczanym miejscem, by staczaæ w nim pojedynki zabronione pra-

wem. Powinni raczej rozstrzygn¹æ ten zatarg w Wimbledonie. Ale lord

Oliver nalega³, by rzecz odby³a siê w parku.

Na³adowano pistolety i obaj sekundanci starannie je sprawdzili. Wi-

dzowie zamilkli, przeciwnicy wziêli broñ, unikaj¹c nawzajem swojego

wzroku. Stanêli plecami do siebie i na uzgodniony znak ruszyli przed

siebie, by odmierzyæ krokami wymagan¹ odleg³oœæ, po czym wykonali

pó³obrót. Starannie wycelowali i czekali, a¿ wicehrabia Russell opuœci

bia³¹ chusteczkê, co stanowi³o sygna³ do oddania strza³u.

Cisza by³a niemal namacalna.

A potem dwie rzeczy wydarzy³y siê jednoczeœnie.

Wicehrabia opuœci³ chusteczkê.

I rozleg³ siê czyjœ krzyk.

– Staæ! – zawo³a³ ktoœ. – Staæ!

G³os kobiety dobieg³ od strony kêpy drzew, rosn¹cych w pewnej od-

leg³oœci. Da³y siê s³yszeæ pe³ne oburzenia komentarze zebranych, którzy

przed chwil¹ stali cicho i bez ruchu, by nie rozpraszaæ przeciwników.

Ksi¹¿ê Tresham, zaskoczony i z³y, opuœci³ praw¹ rêkê i odwróci³ siê,

by spiorunowaæ wzrokiem osobê, która w takiej chwili œmia³a zak³óciæ

ciszê.

Lord Oliver, który te¿ zawaha³ siê na chwilê, szybko wycelowa³

i strzeli³.

Kobieta znów krzyknê³a przeraŸliwie.

Jego ksi¹¿êca moœæ nie upad³. W pierwszej chwili nawet nie zauwa-

¿ono, ¿e zosta³ trafiony. Ale potem na spodniach, trzy, cztery centymetry

nad idealnie wyglansowanym butem pojawi³a siê jasnoczerwona plama

jakby wymalowana d³ugim pêdzlem przez czyj¹œ niewidzialn¹ rêkê.

– Skandal! – zawo³a³ baron Pottier, stoj¹cy z boku. – WstydŸ siê,

Oliver!

Równie¿ pozostali potêpiali cz³owieka, który w niegodny sposób

wykorzysta³ chwilê nieuwagi przeciwnika.

Sir Conan ruszy³ w stronê ksiêcia. Purpurowa plama ros³a, lekarz

siêgn¹³ po torbê. Ale jego ksi¹¿êca moœæ da³ znak lew¹ rêk¹, by powstrzy-

maæ wszystkich, a potem podniós³ praw¹ rêkê i wycelowa³. Pistolet w jego

background image

8

d³oni nawet nie drgn¹³. Na twarzy mê¿czyzny nie malowa³o siê nic poza

najwy¿szym skupieniem, gdy zmru¿ywszy oczy wpatrywa³ siê w prze-

ciwnika, który móg³ tylko staæ i czekaæ na œmieræ.

Trzeba przyznaæ, ¿e lord Oliver sta³ nieruchomo, chocia¿ opuszczo-

na wzd³u¿ cia³a rêka, w której trzyma³ pistolet, wyraŸnie dr¿a³a.

Znów zapad³a cisza. Milcza³a te¿ nieznajoma. Napiêcie by³o wprost

nie do zniesienia.

I wtedy ksi¹¿ê Tresham, tak jak to robi³ podczas wszystkich poje-

dynków, w których bra³ udzia³, zgi¹³ rêkê w ³okciu i wystrzeli³ w powie-

trze.

Czerwona plama na spodniach szybko siê powiêksza³a.

Trzeba by³o ¿elaznej si³y woli, by nie upaœæ. Czu³, jak tysi¹ce igie³

wbijaj¹ mu siê w nogê. Ale chocia¿ uwa¿a³, ¿e lord Oliver wypali³ z pisto-

letu w chwili, gdy prawdziwy d¿entelmen czeka³by, a¿ od nowa rozpocz-

nie siê przerwany pojedynek, Jocelyn Dudley, ksi¹¿ê Tresham, nawet przez

chwilê nie mia³ zamiaru zabiæ, a nawet raniæ przeciwnika. Chcia³ tylko,

¿eby Oliver obla³ siê zimnym potem, ¿eby ca³e ¿ycie przemknê³o mu przed

oczami, ¿eby myœla³ ze strachem, czy ten jeden jedyny raz ksi¹¿ê, s³yn¹cy

z celnego oka, ale równie¿ znany z tego, ¿e podczas pojedynków z pogard¹

strzela w powietrze, post¹pi wbrew swym zasadom.

Ledwie wystrzeli³ i rzuci³ pistolet na wilgotn¹ murawê, ju¿ w ca³ym

ciele czu³ uk³ucia igie³ek. Cierpienie ogarnê³o go ca³ego i tylko dlatego

utrzymywa³ siê na nogach, ¿e za nic w œwiecie nie chcia³ daæ Oliverowi

podstawy do przechwa³ek, i¿ uda³o mu siê doprowadziæ do tego, ¿e jego

przeciwnik upad³ na ziemiê.

By³ te¿ wci¹¿ z³y. W³aœciwie to ma³o powiedziane. By³ wœciek³y

i wy³adowa³by zapewne wœciek³oœæ na Oliverze, gdyby nie uzna³, ¿e

mo¿e j¹ wy³adowaæ na kimœ innym.

Odwróci³ g³owê i zmru¿ywszy oczy spojrza³ tam, gdzie przed chwil¹

sta³a kobieta, która krzycza³a. To z pewnoœci¹ jakaœ s³u¿¹ca, której wcze-

snym rankiem polecono coœ za³atwiæ; zapomnia³a o jednej z podstawo-

wych zasad, obowi¹zuj¹cych s³u¿bê – ¿e nale¿y pilnowaæ w³asnego nosa

i nie wtykaæ go w cudze sprawy. Trzeba daæ dziewczynie nauczkê, której

nigdy nie zapomni.

Dziewczyna wci¹¿ sta³a jak sparali¿owana, patrz¹c na niego. Obie

rêce przycisnê³a do ust, chocia¿ ju¿ przesta³a krzyczeæ. Szkoda, ¿e to

kobieta. Mia³ ochotê wych³ostaæ intruza, zanim zajm¹ siê jego nog¹. Bo-

la³a go jak diabli!

background image

9

Zaledwie przed chwil¹ wypali³ z pistoletu i rzuci³ go na ziemiê. Broug-

ham i lekarz biegli w jego stronê. Œwiadkowie pojedynku rozmawiali

podnieceni. G³os jednego dobiega³ go wyraŸnie.

– Dobra robota, Tresh – wo³a³ wicehrabia Kimble. – Szkoda by³o

kuli na ³obuza.

Jocelyn, nie odrywaj¹c wzroku od kobiety, stoj¹cej pod drzewami,

znów podniós³ lew¹ rêkê, a praw¹ skin¹³ w³adczo na nieznajom¹.

Gdyby by³a m¹dra, odwróci³aby siê i uciek³a. Nie móg³ jej teraz go-

niæ, a w¹tpi³, czy ktokolwiek z obecnych sk³onny by³ pobiec za skromn¹,

szaro ubran¹ s³u¿¹c¹.

Okaza³o siê jednak, ¿e nie jest m¹dra. Ruszy³a niepewnie w jego

stronê, potem przyspieszy³a kroku i podesz³a blisko.

– Jest pan g³upcem! – krzyknê³a gniewnie, nie bacz¹c na swoj¹ mi-

zern¹ pozycjê spo³eczn¹ i konsekwencje takiego odezwania siê do jedne-

go z panów tego œwiata. – To zupe³na bzdura! Czy nie ma pan za grosz

szacunku dla swego ¿ycia, by wdawaæ siê w g³upi pojedynek? Do tego

zosta³ pan ranny. W³aœciwie powinnam powiedzieæ, ¿e dobrze panu tak.

Zmru¿y³ oczy, uparcie staraj¹c siê nie zwracaæ uwagi na pulsuj¹cy

ból w nodze, który niemal uniemo¿liwia³ mu dalsze stanie na niej.

– Milcz! – rozkaza³ zimno. – Gdybym zgin¹³ tego ranka, na pewno

nie ciebie by za to powieszono. A ty nie masz doϾ szacunku dla swego

¿ycia, by nie mieszaæ siê w nie swoje sprawy?

Na jej policzki wyst¹pi³y rumieñce gniewu, ale us³yszawszy jego s³o-

wa, zblad³a i wpatrywa³a siê w niego wielkimi oczami, mocno zacisn¹w-

szy usta, tak ¿e utworzy³y cienk¹ liniê.

– Tresham, zajmijmy siê twoj¹ nog¹, przyjacielu – powiedzia³ sto-

j¹cy nieopodal sir Conan. – Tracisz krew. Pozwól, ¿e razem z Kimble’em

przeniesiemy ciê na koc, który lekarz roz³o¿y³ na trawie.

– Przeniesiecie mnie? – Jocelyn rozeœmia³ siê drwi¹co. Nie spuszcza³

oczu z nieznajomej. – Ty pomo¿esz mi dojœæ na koc – zwróci³ siê do niej.

– Tresham… – Sir Conan by³ wyraŸnie zirytowany.

– Idê do pracy – powiedzia³a dziewczyna. – SpóŸniê siê, jeœli siê nie

pospieszê.

Ale Jocelyn ju¿ wspar³ siê na jej ramieniu. I to mocniej, ni¿ zamie-

rza³. Kiedy w koñcu zrobi³ krok i przeniós³ ciê¿ar cia³a na drug¹ nogê,

poczu³ taki ból, przy którym dotychczasowy wyda³ siê fraszk¹.

– To wszystko przez ciebie, moja droga – oznajmi³ ponuro i zrobi³

kolejny niepewny krok w stronê lekarza. Nagle wyda³o mu siê, ¿e dzieli

go od niego ogromna odleg³oœæ. – I dlatego pomo¿esz mi i bêdziesz trzy-

ma³a jêzyk za zêbami.

background image

10

Lord Oliver w³o¿y³ kamizelkê i frak. Wicehrabia Russell schowa³

jego pistolet i min¹³ Jocelyna, by podnieœæ z ziemi drugi.

– By³oby lepiej – zauwa¿y³a dziewczyna – gdyby schowa³ pan dumê

do kieszeni i pozwoli³ przyjacio³om pomóc sobie.

Nie zachwia³a siê pod jego ciê¿arem. By³a doœæ wysoka i szczup³a,

ale nie wygl¹da³a na w¹t³¹. Niew¹tpliwie przywyk³a do ciê¿kiej pracy

fizycznej i chyba te¿ do szturchañców i razów za zuchwa³e zachowanie.

Nigdy nie s³ysza³ podobnych s³ów z ust s³u¿¹cej.

Niemal zemdla³, nim dotar³ na koc, roz³o¿ony przez lekarza na tra-

wie pod dêbem.

– Proszê siê po³o¿yæ, wasza ksi¹¿êca moœæ – poleci³ doktor. – Zoba-

czê, jakie odniós³ pan obra¿enia. Nie podoba mi siê ta rana. Straci³ pan

du¿o krwi. Obawiam siê, ¿e trzeba bêdzie amputowaæ nogê.

Lekarz, emerytowany chirurg wojskowy, który przyby³ na proœbê

lorda Olivera, mówi³ jak golibroda, który znalaz³ kêpkê w³osów, ró¿ni¹-

cych siê od pozosta³ych, i zaleca³ ich wyrwanie. Prawdopodobnie ka¿d¹

dolegliwoœæ fizyczn¹ leczy³ puszczaniem krwi i amputowaniem koñczyn.

Jocelyn zakl¹³ siarczyœcie.

– Nie mo¿e pan tego oceniæ na podstawie pobie¿nych oglêdzin –

powiedzia³a bezczelnie s³u¿¹ca – ani g³osiæ takich okropnych twierdzeñ.

– Conan, przyprowadŸ mojego konia. – Jocelyn mocno zacisn¹³

zêby, by zapanowaæ nad bólem, ale nie na wiele siê to zda³o.

Przyjaciele zebrani wko³o niego zaprotestowali zgodnym chórem.

– Przyprowadziæ mu konia? To przecie¿ szaleñstwo.

– Tresham, przyjecha³em powozem. Wróæ nim do domu. Ka¿ê woŸ-

nicy, ¿eby tu zajecha³.

– Daj spokój, Brougham. Odebra³o mu chyba rozum.

– Zuch z ciebie, Tresham. Poka¿ im, z jakiej jesteœ ulepiony gliny,

stary druhu.

– Do kroæset diab³ów, przyprowadŸcie mojego konia! – wycedzi³

Jocelyn przez zaciœniête zêby. Tak mocno trzyma³ siê ramienia dziewczy-

ny, ¿e ma³o nie zmia¿d¿y³ jej koœci.

– SpóŸniê siê – denerwowa³a siê nieznajoma. – Z ca³¹ pewnoœci¹

stracê pracê.

– I dobrze ci tak. – W g³osie Jocelyna nie by³o ani cienia wspó³czu-

cia. Jeden z przyjació³ poszed³ po konia, choæ lekarz zacz¹³ gor¹co prote-

stowaæ.

– Doœæ tego! – rzuci³ Jocelyn. – Wezwê do Dudley House swojego

lekarza. Za bardzo sobie ceni przysz³¹ karierê, by proponowaæ mi ucina-

nie nogi. Pomó¿ mi dosi¹œæ konia, dziewczyno.

background image

11

Ale nim zd¹¿y³ siê odwróciæ, pojawi³ siê przed nim lord Oliver.

– Wiedz, ¿e nie czujê siê usatysfakcjonowany, Tresham – powie-

dzia³ dr¿¹cym g³osem, jakby to on zosta³ ranny. – Niew¹tpliwie wykorzy-

stasz fakt, ¿e dziewczyna odwróci³a twoj¹ uwagê, by znies³awiæ moje

dobre imiê. I wszyscy bêd¹ siê ze mnie wyœmiewaæ, gdy wyjdzie na jaw,

¿e rozmyœlnie odda³eœ strza³ w powietrze.

– To wola³byœ raczej zgin¹æ? – Jocelynowi wydawa³o siê, ¿e œmieræ

jest czymœ jak najbardziej po¿¹danym. Jeszcze chwila, a straci przytom-

noœæ, jeœli nie zapanuje nad sob¹ ca³¹ si³¹ woli.

– W przysz³oœci trzymaj siê z daleka od mojej dziewczyny, jeœli ci

¿ycie mi³e – oznajmi³ lord Oliver. – Nastêpnym razem mo¿e nie zgodzê

siê na pojedynek, ale zastrzelê jak psa, bo tylko na to zas³ugujesz.

I ruszy³, nie czekaj¹c na odpowiedŸ, przy wtórze okrzyków: „Skan-

dal!” wydawanych przez obecnych, z których czêœæ niew¹tpliwie by³a

rozczarowana, ¿e nie zobaczy, jak chirurg da pokaz swoich umiejêtnoœci

na trawniku w Hyde Parku.

– Mój koñ. – Jocelyn znów zacisn¹³ rêkê na ramieniu dziewczyny

i zrobi³ kilka kroków w kierunku konia, którego Conan trzyma³ za uzdê

przy samym pysku.

Ksiêciu z pewnoœci¹ nie uda³oby siê dosi¹œæ rumaka, gdyby nie cho-

dzi³o o jego honor – i gdyby nie pomoc milcz¹cego, ale pe³nego dezapro-

baty przyjaciela. Jocelyn dziwi³ siê, ¿e jedna ma³a rana mo¿e wywo³aæ

tak przejmuj¹cy ból. A czeka³y go gorsze mêczarnie. Kula utkwi³a w ³yd-

ce. I mimo tego, co powiedzia³ lekarzowi, wcale nie by³ pewien, czy nogê

da siê uratowaæ. Zazgrzyta³ zêbami i wzi¹³ od Conana wodze.

– Pojadê z tob¹, stary durniu – mrukn¹³ szorstko przyjaciel.

– A ja pojadê z drugiej strony – zaoferowa³ siê wicehrabia Kimble.

– Dziêki temu podtrzymamy ciê niezale¿nie od tego, na któr¹ stronê po-

stanowisz siê osun¹æ. Dobra robota, Tresh, stary druhu. S³usznie przytar-

³eœ nosa temu konowa³owi.

Dziewczyna patrzy³a uwa¿nie na Jocelyna.

– SpóŸni³am siê przynajmniej pó³ godziny– stwierdzi³a. – A wszyst-

ko przez pana, pañski g³upi zatarg i jeszcze g³upszy pojedynek.

Jocelyn siêgn¹³ do kieszeni, ale przypomnia³ sobie, ¿e wci¹¿ ma na

sobie jedynie koszulê, spodnie i buty z cholewami.

– Conan, wyjmij mi z kieszeni fraka suwerena i rzuæ go tej panience

– powiedzia³ cierpko. – Powinien z nawi¹zk¹ wynagrodziæ jej stratê za-

robku za pó³ godziny pracy.

Ale dziewczyna ju¿ odwróci³a siê na piêcie i sz³a przez trawnik, ob-

ruszona.

background image

12

– Bogu dziêki panny s³u¿¹ce nie wyzywaj¹ ksi¹¿¹t na pojedynki,

Tresham – zauwa¿y³ baron Pottier, spogl¹daj¹c za ni¹ przez monokl. –

Inaczej jutro rano znów musia³byœ siê tu zjawiæ – zachichota³. – I wiesz

co, nie postawi³bym na ciebie.

Od tej chwili Jocelyn nie poœwiêci³ jej ju¿ ani jednej myœli. Ca³y

skupiony by³ na sobie – na swym bólu i koniecznoœci dotarcia do domu

przy Grosvenor Square, zanim nieprzytomny spadnie z konia.

Jane Ingleby przez dwa tygodnie szuka³a pracy. Kiedy ju¿ pogodzi³a

siê z tym, ¿e w ca³ym Londynie nie ma nikogo, do kogo mog³aby zwróciæ

siê o pomoc, i z tym, ¿e nie mo¿e wróciæ tam, sk¹d przyby³a, gdy dotar³o

do niej, ¿e niewielka suma pieniêdzy, jak¹ dysponowa³a, starczy najwy-

¿ej na miesi¹c, nawet jeœli bêdzie bardzo oszczêdnie gospodarowaæ, za-

czê³a poszukiwania. Chodzi³a od sklepu do sklepu, od agencji do agencji.

W koñcu, kiedy szybko topniej¹ce zasoby pieniê¿ne pog³êbi³y para-

li¿uj¹cy strach, spowodowany innymi przyczynami, znalaz³a zatrudnie-

nie u modystki. Wi¹za³o siê ono z koniecznoœci¹ wielogodzinnej, nudnej

pracy dla grymaœnej pracodawczyni o przykrym usposobieniu, znanej

wœród swych klientek jako Madame de Laurent i s³yn¹cej z francuskiego

akcentu oraz francuskiej sk³onnoœci do przesadnej gestykulacji. Prawdê

mówi¹c, gdy tylko modystka znalaz³a siê w pracowni na zapleczu sklepu,

zaczyna³a siê pos³ugiwaæ najczystsz¹ londyñsk¹ gwar¹, a wynagrodzenie

by³o ¿a³oœnie niskie.

Lecz przynajmniej mia³a pracê. Co tydzieñ dostanie doœæ pieniêdzy,

by utrzymaæ siê przy ¿yciu i zap³aciæ czynsz za malutki pokoik, który

znalaz³a w nêdznej dzielnicy.

Pracowa³a od dwóch dni. A dziœ, trzeciego dnia, tak bardzo siê spóŸ-

ni³a. Ba³a siê myœleæ, co to mo¿e oznaczaæ, chocia¿ mia³a przecie¿ uspra-

wiedliwienie. Nie by³a jednak pewna, czy Madame de Laurent zechce

s³uchaæ jakichkolwiek t³umaczeñ.

Nie zechcia³a. W piêæ minut po wejœciu do sklepu, Jane pospiesznie

z niego wysz³a.

– Pojedynkuj¹cy siê d¿entelmeni – powiedzia³a Madame, podpar³-

szy siê pod boki, kiedy Jane wszystko jej opowiedzia³a. – Nie urodzi³am

siê wczoraj, kochana. D¿entelmeni ju¿ siê nie pojedynkuj¹ w Hyde Par-

ku. Jad¹ w tym celu do Wimbledonu.

Jane nie potrafi³a podaæ nazwisk d¿entelmenów. Wiedzia³a jedynie,

¿e ten, który zosta³ ranny – ciemnow³osy, arogancki i o przykrym usposo-

bieniu – nazywa³ siê Tresham. I mieszka³ w Dudley House.

background image

13

– Przy Grosvenor Square? Och, Tresham! – wykrzyknê³a Madame,

wyrzucaj¹c rêce w górê. – Có¿, teraz wszystko jasne. Trudno znaleŸæ

wiêkszego lekkoducha i ryzykanta od Treshama. To diabe³ wcielony.

Jane odetchnê³a z ulg¹. A wiêc Madame jednak jej wierzy. Ale pra-

codawczyni nagle odrzuci³a g³owê do ty³u i rozeœmia³a siê pogardliwie.

Rozejrza³a siê po pracowni i wszystkie dziewczêta, zawsze pragn¹ce siê

jej przypodobaæ, wybuchnê³y równie pogardliwym œmiechem.

– Chcesz, ¿ebym uwierzy³a, ¿e ksi¹¿ê Tresham potrzebowa³ pomo-

cy prostej midinetki, poniewa¿ dosta³ kulkê w nogê? – spyta³a. Pytanie to

by³o czysto retoryczne. Nie czeka³a na odpowiedŸ. – Nie rób ze mnie

idiotki, z³ociutka. Zobaczy³aœ zbiegowisko, wiêc przystanê³aœ, ¿eby siê

pogapiæ, prawda? Czy zdjêli mu spodnie, by opatrzyæ nogê? Nawet rozu-

miem ciê, ¿e siê zatrzyma³aœ, ¿eby na to popatrzeæ.

Dziewczêta znów zachichota³y, a Jane zarumieni³a siê – trochê ze

wstydu, a trochê ze z³oœci.

– Uwa¿a pani, ¿e k³amiê? – spyta³a nierozwa¿nie.

Madame de Laurent po prostu zatka³o. Przygl¹da³a siê jej przez chwi-

lê, nim w koñcu powiedzia³a:

– Tak, panno M¹draliñska. W³aœnie tak uwa¿am. I nie jesteœ mi ju¿

potrzebna. Chyba ¿e… – Urwa³a, by spojrzeæ na dziewczêta i uœmiech-

nê³a siê kpi¹co. – Chyba ¿e przyniesiesz mi liœcik, podpisany osobiœcie

przez ksiêcia Tresham, potwierdzaj¹cy twoj¹ historyjkê.

Dziewczêta rozeœmia³y siê, a Jane odwróci³a siê na piêcie i wysz³a

z pracowni. Dopiero po kilku krokach uœwiadomi³a sobie, ¿e nawet siê

nie upomnia³a o wynagrodzenie za dwa przepracowane dni.

Co teraz? Czy ma wróciæ do agencji, dziêki której znalaz³a zajêcie?

Po przepracowaniu zaledwie dwóch dni? Ju¿ wczeœniej mia³a trudnoœci

ze znalezieniem pracy, nie mog³a przecie¿ przedstawiæ ¿adnych referen-

cji i pochwaliæ siê doœwiadczeniem zawodowym. A od braku referencji

i doœwiadczenia jeszcze gorsza jest utrata pracy po dwóch dniach za spóŸ-

nienie i k³amstwo.

Ostatnie pieni¹dze wyda³a trzy dni temu na jedzenie, które mia³o jej

wystarczyæ do dnia wyp³aty, i na tani¹ sukienkê, któr¹ mia³a na sobie.

Przystanê³a nagle na chodniku, ogarniêta panik¹, i kolana siê pod ni¹

ugiê³y. Co robiæ? Dok¹d iœæ? Nie mia³a pieniêdzy, nawet gdyby ponie-

wczasie postanowi³a odszukaæ Charlesa. Nie staæ jej by³o nawet na wy-

s³anie listu. I bardzo mo¿liwe, ¿e ju¿ jej poszukiwano. Spêdzi³a w Lon-

dynie ponad dwa tygodnie, a nie robi³a nic, by zatrzeæ za sob¹ œlady. Ktoœ

móg³ j¹ œledziæ, szczególnie ¿e…

Zblad³a na sam¹ myœl o tym.

background image

14

W ka¿dej chwili spodziewa³a siê ujrzeæ znajom¹ twarz i wypisan¹

na niej prawdê – ¿e istotnie jest œledzona. W dodatku straci³a szansê roz-

p³yniêcia siê w anonimowym œwiecie ludzi pracy.

Czy powinna poszukaæ innej agencji i ukryæ to, co robi³a przez ostat-

nich kilka dni? Czy istnia³y jeszcze jakieœ agencje, których nie odwiedzi-

³a przynajmniej kilkakrotnie?

Za¿ywny, spiesz¹cy dok¹dœ jegomoœæ wpad³ na ni¹, krzykn¹³ coœ ze

z³oœci¹ i poszed³ dalej. Jane potar³a bol¹ce ramiê i poczu³a, jak wzbiera

w niej gniew – nie po raz pierwszy tego dnia. Najpierw rozz³oœci³ j¹ poje-

dynkuj¹cy siê d¿entelmen o przykrym usposobieniu – ksi¹¿ê Tresham.

Potraktowa³ j¹ jak przedmiot, jak kogoœ, dla którego jedyn¹ racj¹ bytu

jest us³ugiwanie mu. Potem wœciek³a siê na Madame, która zarzuci³a jej

k³amstwo i boleœnie z niej ¿artowa³a.

Czy kobiety z ni¿szych klas s¹ zupe³nie bezbronne, nie maj¹ prawa

do szacunku?

Ten d¿entelmen musi siê dowiedzieæ, ¿e przez niego straci³a zajêcie.

Musi siê te¿ dowiedzieæ, co dla niej znaczy praca – to kwestia ¿ycia lub

œmierci! A Madame powinna siê przekonaæ, ¿e nie wolno bezpodstawnie

oskar¿aæ nikogo o k³amstwo. Có¿ to powiedzia³a kilka minut temu? ¯e

Jane wróci do pracy, jeœli przyniesie liœcik, podpisany przez ksiêcia, po-

œwiadczaj¹cy prawdziwoœæ jej opowieœci?

No có¿, dostanie swój liœcik.

A on go podpisze.

Wiedzia³a, gdzie mieszka. Przy Grosvenor Square. Wiedzia³a te¿, jak

tam trafiæ. Przez pierwsze dni w Londynie, nim zrozumia³a swoj¹ samot-

noœæ, nim ogarn¹³ j¹ strach, który sk³oni³ j¹ do poszukiwania kryjówki,

niczym œcigane zwierzê, przemierzy³a Mayfair wzd³u¿ i wszerz. Pamiê-

ta³a, ¿e mieszka w Dudley House przy Grosvenor Square.

Ruszy³a przed siebie wielkimi krokami.

2

H

rabia Durbury stawa³ w hotelu Pulteney. Rzadko przyje¿d¿a³ do

Londynu i nie mia³ w mieœcie domu. Wola³by siê zatrzymaæ w tañszym

hotelu, ale trzeba trzymaæ fason. Mia³ nadziejê, ¿e jego pobyt w stolicy

nie potrwa d³ugo i niebawem znajdzie siê w drodze powrotnej do Can-

dleford w Kornwalii.

background image

15

To, jak d³ugo hrabia zabawi w Londynie, w du¿ej mierze zale¿a³o od

stoj¹cego obecnie w saloniku jego apartamentu jegomoœcia, z kapelu-

szem w rêku, w pozie pe³nej uszanowania, ale nie uni¿onoœci. By³ to ni-

ski, elegancki mê¿czyzna z wypomadowanymi w³osami. Hrabia nie tak

wyobra¿a³ sobie detektywa z Bow Street, ale to w³aœnie jednego z nich

mia³ przed sob¹.

– Oczekujê, ¿e wszyscy bêd¹ jej szukaæ – oœwiadczy³ hrabia. – Nie

powinno to nastrêczyæ trudnoœci. Ostatecznie to tylko g³upia dziewczyna

z prowincji. Nie zna tu nikogo poza lady Webb, która w³aœnie wyjecha³a

z miasta.

– Za przeproszeniem, sir – zauwa¿y³ detektyw – zajmujemy siê te¿

innymi sprawami. Bêdê mia³ jednego albo dwóch pomocników. Zapew-

niam pana, ¿e znaj¹ siê na swojej pracy.

– Mam nadziejê, ¿e siê znaj¹ – powiedzia³ hrabia gderliwym tonem

– bior¹c pod uwagê, ile im p³acê.

Detektyw tylko grzecznie pokiwa³ g³ow¹.

– A teraz proszê mi opisaæ m³od¹ damê – powiedzia³.

– Jest wysoka i szczup³a – wyjaœni³ hrabia. – Ma jasne w³osy. I jest

za ³adna, ¿eby mog³o to s³u¿yæ jej dobru.

– Ile ma lat?

– Dwadzieœcia.

– A wiêc po prostu uciek³a? – Detektyw poczu³ siê nieco pewniej. –

Odnios³em wra¿enie, ¿e chodzi o coœ powa¿niejszego.

– I s³usznie. – Hrabia zmarszczy³ brwi. – Ta kobieta to niebezpiecz-

na zbrodniarka. Morderczyni. Zabi³a mojego syna – w³aœciwie niemal go

zabi³a. Jest nieprzytomny i przypuszczalnie umrze. A do tego jest z³o-

dziejk¹. Uciek³a, zabieraj¹c pieni¹dze i bi¿uteriê. Musi siê znaleŸæ.

– I stan¹æ przed s¹dem – zgodzi³ siê detektyw. – A teraz, jeœli mo¿-

na, zadam panu jeszcze kilka pytañ o tê m³od¹ kobietê. Czy jest coœ szcze-

gólnego w jej wygl¹dzie, jakie ma zwyczaje, gdzie lubi bywaæ i co lubi

robiæ? Proszê powiedzieæ mi wszystko, co mog³oby przyspieszyæ poszu-

kiwania.

– Bêdzie chyba lepiej, jeœli pan usi¹dzie – odpar³ hrabia zrzêdli-

wie. – Jak pana godnoœæ?

– Nazywam siê Boden – powiedzia³ detektyw. – Mick Boden.

Jocelyn czu³ siê wystarczaj¹co zamroczony alkoholem. Mia³ tylko

jedno zastrze¿enie – le¿a³ na ³ó¿ku, a zwykle wola³ pionow¹ pozycjê, gdy

by³ nietrzeŸwy – wtedy œwiat tak bardzo nie wirowa³ wko³o niego.

background image

16

– Doœæ! – Uniós³ rêkê, a przynajmniej tak mu siê wydawa³o, kiedy

sir Conan zaproponowa³ mu kolejny kieliszek brandy. – Jeœli wyp…

wypijê jesz..sze krop…pelkê, stary kon… nowa³ utnie mi nogê, zanim

zd¹¿ê za… za… protestowaæ. – Mia³ trudnoœci z mówieniem. I myœle-

niem.

– Ju¿ da³em panu s³owo, ¿e bez pañskiej zgody nie amputujê panu

nogi, wasza ksi¹¿êca moœæ – oznajmi³ sztywno doktor Timothy Raikes,

niew¹tpliwie dotkniêty do ¿ywego, ¿e nazwano go konowa³em. – Ale

zdaje siê, ¿e kula utkwi³a g³êboko. Jeœli uszkodzi³a koœæ…

– To j¹ wy… wy… – Jocelyn skupi³ siê. Gardzi³ birbantami, którym

pl¹ta³ siê jêzyk. – To j¹ wyci¹gnij. – Noga ju¿ go tak nie bola³a, ale nawet

do zamroczonego alkoholem umys³u dociera³a oczywista prawda, ¿e iloœæ

brandy, któr¹ w siebie wla³, nie uœmierzy bólu podczas wyci¹gania kuli.

Dalsza zw³oka nie mia³a sensu. – Za… zabieraj siê do roboty.

– Zaczekam, a¿ przyjdzie moja córka – odezwa³ siê niepewnie dok-

tor. – Jest w takich wypadkach niezast¹piona. Pos³a³em po ni¹, kiedy mnie

tu wezwano, ale widocznie wysz³a z biblioteki Hookhama, nim dotar³

tam pos³aniec.

– Do kaduka z twoj¹ córk¹! – niezbyt grzecznie powiedzia³ Jocelyn.

– Wyci¹gaj…

Ale Conan mu przerwa³.

– A oto i ona. – W jego g³osie by³o s³ychaæ wyraŸn¹ ulgê.

– Nie, proszê pana – odpar³ doktor Raikes. – To tylko pokojówka.

Ale musimy siê ni¹ zadowoliæ. Zbli¿ siê tu, dziewczyno. Jesteœ wra¿li-

wa? Mdlejesz na widok krwi, jak pokojowiec jego ksi¹¿êcej moœci?

– OdpowiedŸ na obydwa pytania brzmi „nie” – oœwiadczy³a przyby-

³a. – Ale zasz³o jakieœ nieporo…

– PodejdŸ tu – nie da³ jej dokoñczyæ doktor, wyraŸnie zniecierpli-

wiony. – Muszê wyci¹gn¹æ kulê z nogi jego ksi¹¿êcej moœci. Bêdziesz mi

podawaæ narzêdzia, o które poproszê, i wycieraæ krew, ¿ebym widzia³, co

robiê. Zbli¿ siê. Stañ tutaj.

Jocelyn zacisn¹³ obie d³onie na materacu. Przez chwilê mignê³a mu

pokojówka, która stanê³a za Raikesem. Ale zaraz zapomnia³ o ca³ym

œwiecie, bo poczu³ rozdzieraj¹cy ból. Nie by³o przed nim ucieczki, kiedy

lekarz ci¹³, maca³ i coraz g³êbiej szuka³ kuli. Conan obydwiema rêkami

przytrzymywa³ nogê przyjaciela, by ni¹ nie poruszy³. Jocelyn nie rzuca³

siê jedynie dziêki sile woli. Zacisn¹³ powieki i zêby. Postawi³ sobie za

punkt honoru nie krzyczeæ i na tym skupi³ ca³¹ uwagê.

Czas przesta³ siê liczyæ. Treshamowi wydawa³o siê, ¿e minê³a wiecz-

noœæ, nim us³ysza³, jak lekarz oœwiadczy³, ¿e wyj¹³ kulê.

background image

17

– Mamy j¹, Tresham – powiedzia³ Conan takim g³osem, jakby w³aœ-

nie pokona³ biegiem dziesiêæ kilometrów pod górê. – Najgorsze za nami.

– Do kroæset diab³ów! – mrukn¹³ Jocelyn, wypowiedziawszy wczeœ-

niej kilka mniej oglêdnych uwag. – Raikes, potrzebujesz ca³ego ranka na

tak¹ prost¹ rzecz, jak wyci¹gniêcie kuli z nogi?

– Stara³em siê to zrobiæ jak najszybciej, wasza ksi¹¿êca moœæ – od-

par³ lekarz. – Kula utkwi³a w œciêgnach. Trudno oceniæ uszkodzenia, ja-

kie spowodowa³a. Ale wiêkszy poœpiech z mojej strony z ca³¹ pewnoœci¹

oznacza³by koniecznoœæ amputowania nogi.

Jocelyn znów zakl¹³. A potem poczu³ niewys³owion¹ ulgê, kiedy

najpierw do czo³a, a potem do obu policzków przy³o¿ono mu zimny, wil-

gotny ok³ad. Nie wiedzia³, ¿e jest taki rozpalony. Otworzy³ oczy.

Natychmiast j¹ pozna³. Ciasno upiête z³ote w³osy, jej usta tworz¹ce

cienk¹ liniê, jak wtedy w Hyde Parku, kiedy zobaczy³ j¹ po raz pierwszy.

Nie mia³a teraz na sobie szarej mantylki, jak wtedy, ale to, co nosi³a pod

ni¹, by³o równie nieciekawe. Tania, niegustowna szara suknia, wysoko

zachodz¹ca na szyjê. Mimo wypitego alkoholu, który w znacznym stop-

niu uœmierzy³ ból, Jocelyn pamiêta³, ¿e le¿y na swoim ³ó¿ku we w³asnej

sypialni w swym londyñskim domu. A dziewczynê widzia³ w Hyde Par-

ku, kiedy sz³a do pracy.

– Co ty, u diab³a, robisz? – spyta³ ostro.

– Pomaga³am tamowaæ krew, a teraz ocieram panu pot – odpowie-

dzia³a i odwróci³a siê, by wyp³ukaæ ga³ganek w misce z wod¹, wy¿¹æ go

i ponownie przy³o¿yæ mu do czo³a. Zuchwa³a dziewucha.

– O, do diaska! – Conan najwyraŸniej dopiero teraz j¹ rozpozna³.

– Kto ciê tu wpuœci³? – Jocelyn skrzywi³ siê i zakl¹³, kiedy doktor

Raikes posmarowa³ mu czymœ ranê.

– Chyba pañski kamerdyner – odpar³a. – Powiedzia³am, ¿e przy-

sz³am do pana, a on przyprowadzi³ mnie tutaj. Doda³ jeszcze, ¿e panowie

ju¿ na mnie czekaj¹. Mo¿e powinien mu pan zwróciæ uwagê, by bardziej

interesowa³ siê tym, kogo wpuszcza. Nawet nie spyta³, jak siê nazywam.

– Nikogo to nie obchodzi! – warkn¹³ Jocelyn i mocniej zacisn¹³ rêce

na materacu, bo uniesiono mu nogê i poczu³ nieznoœny ból. Lekarz zacz¹³

banda¿owaæ ranê. – Czego, do diab³a, chcesz?

– Kimkolwiek pani jest – zacz¹³ nerwowo lekarz – denerwuje pani

mojego pacjenta. Mo¿e lepiej…

– Chcê – oœwiadczy³a stanowczo, nie zwracaj¹c uwagi na doktora –

listu z pañskim podpisem, w którym bêdzie czarno na bia³ym napisane,

¿e dziœ rano zatrzyma³ mnie pan wbrew mojej woli w Hyde Parku, przez

co spóŸni³am siê do pracy.

2 – Pojedynek

background image

18

Jocelyn pomyœla³, ¿e musi byæ bardziej pijany, ni¿ mu siê wydawa³o.

– IdŸ do diab³a – powiedzia³ bezczelnej s³u¿¹cej.

– Bardzo prawdopodobne, ¿e tam trafiê, jeœli stracê pracê. – Przy³o-

¿y³a mu wilgotny ga³ganek do brody i szyi.

– Mo¿e… – odezwa³ siê doktor Raikes.

– Dlaczego mam siê przejmowaæ tym, ¿e stracisz pracê i znajdziesz

siê na ulicy bez œrodków do ¿ycia? – spyta³ Jocelyn. – Gdyby nie ty, nie

le¿a³bym tu teraz bezradny jak wieloryb, wyrzucony na brzeg.

– To nie ja celowa³am do pana z pistoletu – przypomnia³a. – To nie

ja poci¹gnê³am za spust. Jeœli pan pamiêta, zawo³a³am, ¿ebyœcie obaj

od³o¿yli broñ.

Jocelyn zacz¹³ siê zastanawiaæ, jak to mo¿liwe, ¿e sprzecza siê ze

zwyk³¹ pann¹ s³u¿¹c¹? We w³asnym domu? W swojej sypialni?

– Conan, daj jej suwerena, którego nie chcia³a wczeœniej, a potem

wyrzuæ j¹, jeœli nie wyjdzie dobrowolnie – zwróci³ siê szorstko do przy-

jaciela.

Ale Conan zd¹¿y³ zrobiæ tylko jeden krok.

– Z ca³¹ pewnoœci¹ nie wyjdzie dobrowolnie – oznajmi³a dziewczy-

na, prostuj¹c siê i patrz¹c gniewnie. Na policzki wyst¹pi³y jej rumieñce.

Nie krêpowa³o jej rozz³oœciæ siê i okazaæ z³oœæ w jego obecnoœci. – Nie

ruszy siê st¹d, dopóki nie dostanie podpisanego listu.

– Tresham – odezwa³ siê Conan, chyba nieco rozbawiony – zajmie ci

to tylko chwilê, stary druhu. Poœlê po papier, pióro i ka³amarz, a nawet sam

napiszê wyjaœnienie, a ty tylko z³o¿ysz podpis. Od tego zale¿y jej byt.

– Do kroæset diab³ów! – krzykn¹³ Jocelyn. – Nawet nie odpowiem

na tê propozycjê. Mo¿e zapuœciæ korzenie tam, gdzie stoi, póki nie przyj-

dzie krzepki lokaj i nie wyci¹gnie jej za uszy. Skoñczy³eœ, Raikes?

Lekarz wyprostowa³ siê i zacz¹³ wk³adaæ narzêdzia do torby.

– Tak, wasza ksi¹¿êca moœæ – odpar³. – Czujê siê w obowi¹zku

ostrzec pana, ¿e kula wyrz¹dzi³a du¿e spustoszenia. Mam nadziejê, ¿e

przejœciowe. Ale z ca³¹ pewnoœci¹ nie min¹, jeœli nie bêdzie pan oszczê-

dza³ nogi i przynajmniej przez trzy tygodnie nie bêdzie le¿a³, trzymaj¹c

j¹ w górze.

Jocelyn patrzy³ na niego zdumiony. Trzy tygodnie ca³kowitej bez-

czynnoœci? Nie wyobra¿a³ sobie niczego gorszego.

– Jeœli nie napisze pan listu z wyjaœnieniem – wtr¹ci³a siê dziewczy-

na – musi mi pan zaproponowaæ pracê w zamian za tê, któr¹ straci³am.

Nie mam najmniejszego zamiaru umrzeæ z g³odu.

Jocelyn odwróci³ g³owê, by spojrzeæ na przyczynê wszystkich swo-

ich niedoli. To by³ jego czwarty pojedynek. A¿ do dziœ nie odniós³ w ¿ad-

background image

19

nym najmniejszego draœniêcia. Oliver spud³owa³by, gdyby przez tê

dziewczynê Jocelyn siê nie odwróci³. Przeciwnik zyska³ okazjê wycelo-

wania do kogoœ, kto nie celowa³ w niego.

– Dobrze – sapn¹³. – Zatrudniê ciê. Na trzy tygodnie. Jako moj¹ pielê-

gniarkê. Ale wierz mi, nim up³yn¹ te trzy tygodnie, nieraz bêdziesz siê

zastanawia³a, czy nie lepiej by³o g³odowaæ, ni¿ przyj¹æ moj¹ propozycjê.

Spojrza³a na niego uwa¿nie.

– A jakie dostanê wynagrodzenie? – spyta³a.

Nazajutrz wczesnym rankiem Jane w pierwszej chwili po przebu-

dzeniu nie wiedzia³a, gdzie jest. Nie dobiega³y jej ryki pijanych mê¿-

czyzn, wrzaski kobiet, p³acz i k³ótnie dzieci. Nie dociera³ zapach kapusty

ani d¿inu, do czego ju¿ prawie przywyk³a. Panowa³a cisza i przyjemny

zapach czystoœci, a ona le¿a³a pod miêciutk¹ ko³dr¹.

Ale zaraz przypomnia³a sobie, ¿e jest w Dudley House przy Grosve-

nor Square. Odrzuci³a ko³drê i spuœci³a nogi na pod³ogê przykryt¹ dywa-

nem. Wczoraj zrezygnowa³a z wynajmowania pokoju i zabra³a skromny

dobytek, po czym zapuka³a do drzwi dla s³u¿by w Dudley House. Spo-

dziewa³a siê, ¿e trafi do pokoju na poddaszu, gdzie zamieszka razem z in-

nymi s³u¿¹cymi. Ale gospodyni powiedzia³a, ¿e w domu jest komplet

personelu i nie ma ani jednego wolnego ³ó¿ka. Dlatego pielêgniarka jego

ksi¹¿êcej moœci zosta³a umieszczona w pokoju goœcinnym.

Pokój ten by³ wprawdzie ma³y, okna wychodzi³y na ogród za do-

mem, ale Jane wyda³ siê wprost luksusowy w porównaniu z tym, w któ-

rym mieszka³a ostatnio. Przynajmniej by³o tu cicho. I przytulnie.

Nie widzia³a swego nowego chlebodawcy od wczorajszego ranka, kie-

dy tak zuchwale – i w odruchu rozpaczy – za¿¹da³a, by j¹ zatrudni³, jeœli

nie chce jej pomóc utrzymaæ dotychczasowego zajêcia. Po jej wyjœciu za-

¿y³ laudanum, które gospodyni ukradkiem i bez jego wiedzy dola³a mu do

gor¹cej herbaty. W po³¹czeniu z morzem wypitego alkoholu lekarstwo

wywo³a³o gwa³towne torsje, po czym ksi¹¿ê zapad³ w g³êboki sen.

Jane przypuszcza³a, ¿e rano bêdzie mu dokucza³ dotkliwy ból g³owy,

nie mówi¹c ju¿ o bólu w nodze. Wiedzia³a, ¿e tylko wyj¹tkowym umie-

jêtnoœciom swego lekarza zawdziêcza³ to, ¿e dziœ nadal mia³ obie nogi.

Umy³a siê w zimnej wodzie, pospiesznie ubra³a i rozczesa³a w³osy,

które nastêpnie splot³a i zwinê³a w œcis³y wêze³ z ty³u g³owy. Wcisnê³a

na nie jeden z dwóch bia³ych czepków, kupionych wczoraj za pieni¹dze

zarobione u modystki. Posz³a do niej, by z³o¿yæ wymówienie i oœwiad-

czyæ, ¿e zosta³a zatrudniona przez ksiêcia Tresham. Madame de Laurent

background image

20

zap³aci³a jej za przepracowane dni. Jane podejrzewa³a, i¿ modystka zro-

bi³a to tylko dlatego, ¿e by³a zbyt zdumiona, by odmówiæ.

Wysz³a z pokoju i skierowa³a siê do kuchni, maj¹c nadziejê, ¿e dosta-

nie tam coœ do jedzenia, nim zostanie wezwana do pielêgnowania ksiêcia.

Wczoraj zapewni³ j¹, ¿e po¿a³uje, i¿ zgodzi³a siê u niego pracowaæ.

Nie w¹tpi³a, ¿e ksi¹¿ê postara siê zrobiæ wszystko, by jej uprzykrzyæ ¿y-

cie. Trudno by³o spotkaæ bardziej aroganckiego, kapryœnego i opryskli-

wego cz³owieka. Wczoraj mo¿na to by³o jednak usprawiedliwiæ nadzwy-

czajnymi okolicznoœciami. Ze stoickim spokojem znosi³ ból, tylko nie

potrafi³ zapanowaæ nad jêzykiem. Poniewiera³ wszystkimi, którzy zna-

leŸli siê w zasiêgu jego g³osu.

Ciekawi³o j¹, co bêdzie nale¿a³o do jej obowi¹zków. Có¿, pomyœla-

³a, kiedy wszed³szy do kuchni zorientowa³a siê ku wielkiemu zaskocze-

niu, ¿e wsta³a chyba najpóŸniej z ca³ej s³u¿by, przynajmniej praca nie

bêdzie tak monotonna, jak u Madame de Laurent. A zarobi dwa razy wiê-

cej, nie musz¹c ani grosza wydawaæ na jedzenie i zakwaterowanie.

Jedynym minusem by³o to, ¿e zatrudniono j¹ tylko na trzy tygodnie.

Po przebudzeniu Jocelyn stwierdzi³, ¿e z nogi promieniuje pulsuj¹cy

ból. Pó³mrok panuj¹cy w pokoju wskazywa³, ¿e musi byæ albo wczesny

ranek, albo póŸny zmierzch; Jocelyn stawia³ raczej na to pierwsze. Prze-

spa³ wieczór i noc, drêczony koszmarami sennymi i wcale nie czu³ siê

wypoczêty. Wprost przeciwnie.

Wola³by skoncentrowaæ siê tylko na przejmuj¹cym bólu w nodze.

Nawet nie chcia³ myœleæ o stanie swej g³owy. Wydawa³o mu siê, ¿e jest

przynajmniej kilkanaœcie razy wiêksza ni¿ zazwyczaj, a do tego czu³ siê

tak, jakby ktoœ w ni¹ bêbni³, i to od œrodka. Lepiej te¿ w ogóle zignoro-

waæ ¿o³¹dek. Jeœli chodzi o usta… równie dobrze móg³ w nich mieæ watê

nas¹czon¹ jak¹œ substancj¹ o ohydnym smaku.

Byæ mo¿e jedyn¹ pozytywn¹ stron¹ tych przygnêbiaj¹cych odczuæ

by³o to, ¿e prawdopodobnie nie mia³ gor¹czki. Po wszelkich interwen-

cjach chirurgicznych chorzy czêœciej umierali z powodu wysokiej gor¹cz-

ki ni¿ w wyniku samej rany.

Jocelyn niecierpliwie szarpn¹³ za sznur dzwonka przy ³ó¿ku, a potem

wy³adowa³ z³oœæ na pokojowcu, który nie przyniós³ wody do golenia.

– Myœla³em, ¿e dziœ rano wasza ksi¹¿êca moœæ zechce pozostaæ

w ³ó¿ku – próbowa³ siê t³umaczyæ s³u¿¹cy.

– Myœla³eœ? Czy p³acê ci za myœlenie, Barnard?

– Nie, wasza ksi¹¿êca moœæ.

background image

21

– W takim razie przynieœ wodê do golenia – poleci³ Jocelyn. – Mam

brodê jak tarka.

– Tak jest, wasza ksi¹¿êca moœæ – odpar³ Barnard. – Pan Quincy

chcia³by wiedzieæ, kiedy mo¿e siê z panem zobaczyæ.

– Quincy? – Jocelyn zmarszczy³ czo³o. Jego sekretarz chcia³ siê

z nim zobaczyæ? – Tu? W mojej sypialni? A dlaczego mia³bym go przy-

j¹æ tutaj?

Barnard spojrza³ na swego pana wyraŸnie zaniepokojony.

– Zalecono waszej ksi¹¿êcej moœci oszczêdzanie nogi przez trzy ty-

godnie – przypomnia³.

Czy¿by naprawdê spodziewano siê, ¿e przez trzy tygodnie pozostanie

w ³ó¿ku? Czy wszystkim naraz odebra³o rozum? U¿ywaj¹c barwnych okre-

œleñ, poinformowa³ nieszczêsnego pokojowca, co myœli o radach lekarzy,

lokajów, sekretarzy i s³u¿by w ogólnoœci, a tak¿e o wtr¹caniu siê w nie

swoje sprawy. Odrzuci³ ko³drê, spuœci³ nogi z ³ó¿ka – i skrzywi³ siê.

Wtedy przypomnia³ sobie jeszcze coœ.

– Gdzie jest ta przeklêta dziewczyna? – spyta³. – Ta, która w³aœnie

lubi wœcibiaæ nos w cudze sprawy? O ile dobrze pamiêtam, zatrudni³em

j¹ jako pielêgniarkê. Przypuszczam, ¿e wci¹¿ œpi? Czeka, a¿ podadz¹ jej

œniadanie do ³ó¿ka?

– Jest w kuchni, wasza ksi¹¿êca moœæ – oznajmi³ Barnard – i czeka

na rozkazy.

– Chce mnie tu pielêgnowaæ? – Jocelyn rozeœmia³ siê krótko. –

Myœli, ¿e czekam, a¿ mi zacznie przyk³adaæ do czo³a zimne ok³ady i dzia-

³aæ mi na nerwy niewyparzonym jêzykiem?

Pokojowiec by³ na tyle rozs¹dny, by nie odpowiedzieæ.

– Niech pójdzie do biblioteki – powiedzia³ Jocelyn. – Przyjdê tam

po œniadaniu. A teraz przynieœ wodê do golenia. I jak siê tu znów poja-

wisz, nie chcê widzieæ tej miny pe³nej dezaprobaty.

Pó³ godziny zajê³o mu mycie i golenie, w³o¿enie koszuli i cierpliwe

siedzenie przed lustrem, kiedy Barnard wi¹za³ mu na szyi chustkê tak, jak

lubi³ – skromnie, nie na ¿adne wymyœlne wêz³y, jakie widzia³o siê u dan-

dysów. Ale musia³ pogodziæ siê z tym, ¿e nie ma mowy o w³o¿eniu

spodni. Mo¿e gdyby moda nie wymaga³a, by ta czêœæ garderoby by³a

obcis³a, rzecz inaczej by siê przedstawia³a. Ale nie mo¿na lekcewa¿yæ

mody. Nie mia³ ani jednej pary spodni, które nie opina³yby mu nóg jak

druga skóra. W³o¿y³ wiêc d³ugi do kostek szlafrok z jedwabnego brokatu

koloru wina i ranne pantofle.

Pozwoli³ te¿ znieœæ siê po schodach silnemu, m³odemu lokajowi, który

stara³ siê zachowaæ obojêtn¹ minê, tak ¿e mo¿na by go wzi¹æ za manekin.

background image

22

Ale Jocelyn dotkliwie odczuwa³ w³asn¹ bezradnoœæ. Po œniadaniu, kiedy

przejrza³ gazety, znów niemal zaniesiono go do biblioteki. Usiad³ w skó-

rzanym fotelu przed kominkiem, a nie za biurkiem, jak to mia³ w zwycza-

ju.

– Michael – powiedzia³ do swego sekretarza – ani s³owa na temat

tego, gdzie powinienem byæ i co powinienem robiæ. Ani s³owa, jeœli ce-

nisz sobie swoj¹ posadê.

Lubi³ Michaela Quincy’ego, m³odzieñca dwa lata od niego m³odsze-

go, którego zatrudnia³ od czterech lat. Michael by³ spokojny, kompetent-

ny i pe³en uszanowania, ale nie uni¿ony. Nawet odwa¿y³ siê uœmiechn¹æ.

– Poranna poczta le¿y na biurku, wasza ksi¹¿êca moœæ – poinformo-

wa³. – Podam j¹ panu.

Jocelyn zmru¿y³ oczy.

– A ta dziewczyna – powiedzia³. – Barnard mia³ j¹ tu przys³aæ. Pora,

¿eby zapracowa³a na swoj¹ pensjê. Ka¿ jej tu przyjœæ, Michael. Jestem

wystarczaj¹co poirytowany, by rozkoszowaæ siê jej towarzystwem.

Sekretarz nie móg³ powstrzymaæ uœmiechu, wychodz¹c z biblioteki.

Jocelyn doszed³ do wniosku, ¿e g³owa zrobi³a mu siê jeszcze wiêk-

sza ni¿ wczeœniej.

Kiedy dziewczyna wesz³a do pokoju, od razu sta³o siê oczywiste, ¿e

postanowi³a tego ranka zachowywaæ siê jak potulna owieczka. Na dole ju¿

rozesz³a siê wieœæ, ¿e ksi¹¿ê jest dziœ w szczególnie dra¿liwym nastroju.

Stanê³a na progu biblioteki, rêce splot³a przed sob¹ i czeka³a na polecenia,

co jeszcze bardziej zirytowa³o Jocelyna. Przez parê minut udawa³, ¿e jej

nie widzi, próbuj¹c odcyfrowaæ d³ugi, pokreœlony list, napisany przez jego

siostrê, która okropnie bazgra³a. Mieszka³a zaledwie dziesiêæ minut drogi

od niego, ale dowiedziawszy siê o pojedynku, w stanie wielkiego porusze-

nia postanowi³a napisaæ list. Zdaje siê, ¿e dozna³a palpitacji serca, spa-

zmów i innych dolegliwoœci, których nazw nie zdo³a³ rozszyfrowaæ. By³y

jednak na tyle powa¿ne, ¿e wezwano z Izby Lordów Heywarda, jej mê¿a.

Heyward z pewnoœci¹ nie by³ z tego zadowolony.

Jocelyn uniós³ wzrok. Wygl¹da³a wprost okropnie. Tania, szara suk-

nia, pozbawiona wszelkich ozdób, ta sama, co wczoraj, okrywa³a j¹

szczelnie od stóp do g³ów. Na g³owie przypiê³a dziœ bia³y czepek. Sta³a

wyprostowana. Nie jest wykluczone, pomyœla³, taksuj¹c j¹ okiem znaw-

cy, ¿e pod t¹ sukni¹ wygl¹da ca³kiem powabnie, ale trzeba mieæ bystry

wzrok, by móc siê tego domyœliæ. Przypomnia³ sobie, ¿e ma z³ociste w³o-

sy, teraz schowane pod czepkiem.

Sta³a potulnie, ale nie spuœci³a skromnie wzroku. Przygl¹da³a mu siê

bacznie.

background image

23

– PodejdŸ! – Skin¹³ na ni¹ w³adczo.

Przesz³a przez bibliotekê, a¿ znalaz³a siê trzy kroki od niego. Nadal

œmia³o patrzy³a zdumiewaj¹co niebieskimi oczami. Jej twarz – stwierdzi³

zaskoczony – odznacza siê klasyczn¹ urod¹. Nie dostrzeg³ w niej naj-

mniejszej niedoskona³oœci. Wczoraj jej usta przypomina³y cienk¹ liniê,

dziœ by³y miêkkie i œlicznie wykrojone.

– No wiêc? – odezwa³ siê ostro. – Co mi masz do powiedzenia?

Jesteœ gotowa mnie przeprosiæ?

Zastanowi³a siê chwilê, nim odpowiedzia³a.

– Nie – powiedzia³a w koñcu. – A czy pan jest gotów przeprosiæ

mnie?

Usiad³ prosto w fotelu, staraj¹c siê nie zwracaæ uwagi na ból w no-

dze.

– Wyjaœnijmy sobie jedno – oœwiadczy³ cichym, niemal mi³ym g³o-

sem, który – o czym dobrze wiedzia³ – sprawia³, ¿e ka¿dy, kto mu s³u¿y³,

z miejsca zaczyna³ siê trz¹œæ ze strachu. – Nie jesteœmy pod ¿adnym

wzglêdem ludŸmi sobie równymi… – Urwa³ i zmarszczy³ czo³o. – Jak siê

w³aœciwie nazywasz?

– Jane Ingleby.

– A wiêc nie jesteœmy pod ¿adnym wzglêdem ludŸmi sobie równy-

mi, Jane – ci¹gn¹³. – Ja jestem d¿entelmenem, a ty s³u¿¹c¹ niskiego sta-

nu. Nie oczekujê po tobie, ¿ebyœ wszystko, co powiem, kwitowa³a zu-

chwa³¹ uwag¹. Bêdziesz siê do mnie zwraca³a z nale¿ytym szacunkiem.

Ka¿de zdanie bêdziesz koñczy³a s³owami „wasza ksi¹¿êca moœæ”. Czy

wyra¿am siê jasno?

– Tak – powiedzia³a. – Chcê, wasza ksi¹¿êca moœæ, ¿eby w mojej

obecnoœci wyra¿a³ siê pan tak, jak to przystoi w obecnoœci kobiety. Nie

lubiê, jak ktoœ bez przyczyny wzywa imienia Pana Boga albo przeklina.

Wielkie nieba! Jocelyn zacisn¹³ rêce na porêczach fotela.

– Naprawdê? – spyta³ lodowato. – Czy masz mi jeszcze coœ do po-

wiedzenia, Jane?

– Tak – oœwiadczy³a. – Dwie rzeczy. Wola³abym, ¿eby zwraca³ siê

pan do mnie „panno Ingleby”.

Praw¹ rêk¹ wymaca³ monokl, wisz¹cy na d³ugiej tasiemce. Uniós³

go do oka.

– A ta druga rzecz?

– Dlaczego nie le¿y pan w ³ó¿ku?

background image

24

3

J

ane przygl¹da³a siê, jak ksi¹¿ê Tresham jedn¹ rêk¹ zak³ada na oko

monokl, który groteskowo je powiêkszy³, a drug¹ k³adzie na stosie li-

stów, le¿¹cych mu na kolanach. Mia³ bardzo wynios³¹ minê, wyraŸnie

chcia³ j¹ onieœmieliæ. I czêœciowo mu siê to uda³o. Ale okazanie strachu

oznacza³oby koniec wszystkiego.

Ca³a s³u¿ba, jak zauwa¿y³a Jane podczas œniadania, panicznie ba³a siê

ksiêcia, szczególnie kiedy by³ w z³ym humorze, jak tego ranka, o czym po-

wiadomi³ wszystkich jego pokojowiec. Ale ten straszny cz³owiek prezento-

wa³ siê wspaniale, nawet w rannych pantoflach i szlafroku, spod którego

widaæ by³o gors bia³ej koszuli i umiejêtnie zawi¹zan¹ pod brod¹ chustkê.

Ksi¹¿ê by³ ciemnow³osym mê¿czyzn¹ o ciemnych oczach, wydat-

nym nosie, w¹skich ustach i poci¹g³ej twarzy, z której zwykle bi³ cynizm.

I arogancja.

Jane dosz³a do wniosku, ¿e musi mieæ jeden ze swych lepszych dni.

Pod bibliotek¹ spotka³a pana Quincy’ego, sympatycznego, dobrze

wychowanego sekretarza, i postanowi³a zachowywaæ siê tak, jak siê tego

po niej spodziewano – czyli jak cicha, potulna pielêgniarka, szczêœliwa,

¿e ma pracê, nawet jeœli tylko na trzy tygodnie.

Ale trudno nie byæ sob¹ – przekona³a siê o tym prawie miesi¹c temu,

p³ac¹c za to wysok¹ cenê. Poczu³a skurcz ¿o³¹dka, szybko odegna³a przy-

kre wspomnienia.

– S³ucham? – spyta³, wypuszczaj¹c monokl z oka.

Pytanie zabrzmia³o fa³szywie. By³a pewna, ¿e ksi¹¿ê nie jest g³uchy.

– Lekarz powiedzia³, ¿e przynajmniej przez trzy tygodnie powinien

pan pozostaæ w ³ó¿ku z uniesion¹ nog¹ – przypomnia³a. – A mimo to

siedzi pan z opuszczon¹ nog¹, która wyraŸnie panu dokucza. Œwiadczy

o tym chocia¿by pañska zaciêta mina.

– Moja zaciêta mina – powiedzia³, z³owrogo zmru¿ywszy oczy –

jest wynikiem okropnego bólu g³owy i pani nies³ychanej bezczelnoœci.

Jane puœci³a te s³owa mimo uszu.

– Czy to nie g³upota tylko dlatego nara¿aæ siê na ryzyko – spyta³a –

¿e le¿enie w ³ó¿ku by³oby nudne?

Mê¿czyŸni naprawdê s¹ g³upcami. W ci¹gu dwudziestu lat ¿ycia po-

zna³a kilku takich, jak on – tak bardzo pragnêli uchodziæ za prawdziwych

mê¿czyzn, ¿e lekcewa¿yli zdrowie i ¿ycie.

Rozsiad³ siê w fotelu i przygl¹da³ jej w milczeniu, a ona mimo woli

poczu³a, jak ciarki przechodz¹ jej po plecach, bo domyœla³a siê, co za chwi-

background image

25

lê nast¹pi. Najprawdopodobniej za dziesiêæ minut znajdzie siê z powrotem

na ulicy ze swoim ¿a³osnym dobytkiem. A mo¿e nawet bez niego.

– Panno Ingleby. – Wypowiedzia³ jej nazwisko takim tonem, ¿e za-

brzmia³o jak najgorsze przekleñstwo. – Mam dwadzieœcia szeœæ lat. Od

dziewiêciu lat, to znaczy od œmierci mego ojca, noszê tytu³ ksiêcia i wy-

wi¹zujê siê ze wszelkich obowi¹zków, jakie on na mnie nak³ada. Ju¿ daw-

no nikt nie traktowa³ mnie tak, jakbym by³ niegrzecznym ch³opcem, któ-

rego nale¿y skarciæ. I jeszcze d³ugo nie pozwolê do siebie mówiæ takim

tonem, jakiego pani u¿y³a przed chwil¹.

Nic nie mo¿na by³o na to odpowiedzieæ, wiêc Jane milcza³a. Z³o¿y³a

rêce przed sob¹ i przygl¹da³a siê mu uwa¿nie. Dosz³a do wniosku, ¿e nie

jest przystojny. Nic a nic. Ale by³ niezwykle mêski, co czyni³o go nieod-

parcie poci¹gaj¹cym w oczach kobiet, które lubi³y byæ tyranizowane

i zniewa¿ane. A dobrze wiedzia³a, ¿e takich kobiet jest wiele.

Ona w ka¿dym razie mia³a serdecznie dosyæ takich mê¿czyzn. Znów

poczu³a lód w ¿o³¹dku.

– Ale z pewnoœci¹ ucieszy pani¹ to, ¿e pod jednym wzglêdem ma

pani racjê – ci¹gn¹³. – Boli mnie nie tylko g³owa. Niew¹tpliwie siedzenie

z opuszczon¹ nog¹, z której dopiero co wyjêto kulê, nie jest wskazane.

Ale do kroæset diab³ów, nie zamierzam przez trzy tygodnie le¿eæ plac-

kiem w ³ó¿ku tylko dlatego, ¿e podczas pojedynku ktoœ odwróci³ moj¹

uwagê wystarczaj¹co d³ugo, by mój przeciwnik zrobi³ mi dziurê w ³ydce.

I prêdzej zgnijê w piekle, nim pozwolê siê znów upiæ do nieprzytomno-

œci tylko dlatego, ¿eby ból nie by³ tak dokuczliwy. Przed kominkiem w po-

koju muzycznym stoi podnó¿ek. Niech go pani przyniesie.

Kiedy siê odwróci³a, by wyjœæ z biblioteki, znów zada³a sobie pyta-

nie, co bêdzie nale¿a³o do jej obowi¹zków przez najbli¿sze trzy tygodnie.

Zdaje siê, ¿e nie mia³ gor¹czki. I z ca³¹ pewnoœci¹ nie zamierza³ graæ roli

bezradnego kaleki. Pielêgnowanie go, bieganie i przynoszenie mu ró¿-

nych rzeczy nie wype³ni jej ca³ego dnia. Prawdopodobnie gospodyni zo-

stanie poinstruowana, by znaleŸæ dla niej jakieœ inne zajêcia. Jane nie

mia³a nic przeciwko temu, o ile nie poci¹gnie to za sob¹ koniecznoœci

pokazywania siê goœciom, którzy zawitaj¹ do domu. By³o rzecz¹ wielce

nierozs¹dn¹ pojawiæ siê w Mayfair, zapukaæ do drzwi okaza³ej rezyden-

cji przy Grosvenor Square i za¿¹daæ pracy. Nie powinna pokazywaæ siê

publicznie.

Ale kiedy otworzy³a drzwi do s¹siaduj¹cego z bibliotek¹ pokoju mu-

zycznego, musia³a przyznaæ w duchu, ¿e to ogromna przyjemnoœæ znów

znaleŸæ siê w czystych, eleganckich, przestronnych pomieszczeniach.

Podnó¿ek nie sta³ przed kominkiem.

background image

26

Jocelyn obserwowa³ wychodz¹c¹ Jane i zauwa¿y³, ¿e trzyma siê pro-

sto i porusza z wdziêkiem. Musia³ byæ wczoraj zupe³nie zamroczony, po-

myœla³, ¿eby wzi¹æ j¹ za pannê s³u¿¹c¹, nawet jeœli potem siê okaza³o, ¿e

rzeczywiœcie pracuje u modystki. Niew¹tpliwie du¿¹ rolê odegra³ ubiór,

mia³a na sobie tani¹ i tandetn¹ sukniê. W dodatku co najmniej o numer za

du¿¹.

Lecz z pewnoœci¹ nie by³a s³u¿¹c¹. I o ile siê na tym zna³, nie wycho-

wywano jej, by spêdza³a dnie w pracowni modystki. Wyra¿a³a siê jak praw-

dziwa dama.

Dama, która znalaz³a siê w trudnym po³o¿eniu?

D³ugo nie wraca³a. Kiedy siê w koñcu pojawi³a, w jednym rêku nio-

s³a taboret, a w drugim – du¿¹ poduszkê.

– Czy musia³a pani iœæ na drugi koniec miasta po ten taboret? – spy-

ta³ ostro. – A potem czekaæ, a¿ go zrobi¹?

– Nie – odpar³a spokojnie. – Ale nie sta³ tam, gdzie pan powiedzia³.

W ogóle nie by³o go w pokoju muzycznym. Przynios³am te¿ poduszkê,

bo taboret jest doϾ niski.

Postawi³a taboret na pod³odze, po³o¿y³a na nim poduszkê i przyklêk-

nê³a na jedno kolano, by unieœæ ksiêciu nogê. Ba³ siê, ¿e jeszcze bardziej

zacznie go boleæ. Ale chocia¿ dziewczyna mia³a silne rêce, potrafi³a te¿

byæ delikatna. Prawie nie poczu³ dodatkowego bólu. Mo¿e, pomyœla³, po-

winien te¿ oddaæ g³owê w jej rêce. Zacisn¹³ usta, ¿eby siê nie rozeœmiaæ.

Rozchylone po³y szlafroka ukaza³y banda¿, wpijaj¹cy siê w zaczer-

wienion¹ ³ydkê. Ksi¹¿ê zmarszczy³ czo³o.

– Widzi pan? – powiedzia³a Jane Ingleby, uœmiechaj¹c siê lekko. –

Noga spuch³a i na pewno boli dwa razy wiêcej, ni¿ musi. Naprawdê po-

winien j¹ pan trzymaæ w górze, jak zalecono, bez wzglêdu na to, jakie to

dla pana niewygodne i irytuj¹ce. Przypuszczam, ¿e uwa¿a pan za niemê-

skie okazywanie wszelkiej s³aboœci. Mê¿czyŸni potrafi¹ byæ takimi g³up-

tasami.

– Czy¿by? – spyta³ lodowato, patrz¹c z niesmakiem na jej nowiutki

czepek. Nie wiedzia³, dlaczego ju¿ dziesiêæ minut temu na dobre nie od-

prawi³ bezczelnej dziewczyny. Nie mia³ pojêcia, dlaczego w ogóle j¹ za-

trudni³, przecie¿ uwa¿a³, ¿e w³aœnie przez ni¹ sta³o siê to, co siê sta³o.

By³a okropna i zanim min¹ trzy tygodnie, zadrêczy go na œmieræ, bawi¹c

siê nim jak kot myszk¹.

Ale poza ni¹ móg³ go pielêgnowaæ tylko Barnard, bledn¹c jak prze-

œcierad³o za ka¿dym razem, kiedy jego wzrok padnie na banda¿, którym

owiniêta by³a noga jego pana.

background image

27

Poza tym, doszed³ do wniosku Jocelyn, przyda mu siê jakaœ podnieta

dla umys³u, kiedy bêdzie uwiêziony we w³asnym domu. Nie móg³ wyma-

gaæ od przyjació³ i rodziny, by koczowali w jego salonie, stale dotrzymu-

j¹c mu towarzystwa.

– Tak.

– Wyprostowa³a siê i spojrza³a na niego z góry. Zauwa¿y³, ¿e ma nie

tylko œliczne niebieskie oczy, ale ¿e okalaj¹ je grube, d³ugie rzêsy, kilka

odcieni ciemniejsze od niemal ca³kowicie schowanych w³osów. By³y to

oczy, w których ka¿dy mê¿czyzna chêtnie by uton¹³, gdyby nie okropny

charakter dziewczyny i jej ma³o poci¹gaj¹cy wygl¹d. Usta jej siê chyba

nigdy nie zamykaj¹.

– Nale¿y zmieniæ banda¿ – stwierdzi³a Jane. – Ten opatrunek za³o-

¿y³ wczoraj rano doktor Raikes. O ile siê nie mylê, powiedzia³, ¿e przyj-

dzie dopiero jutro. Nie mo¿na tak d³ugo trzymaæ jednego opatrunku, na-

wet gdyby noga nie spuch³a. Opatrzê panu ranê.

Nie chcia³, by ktokolwiek zbli¿a³ siê do jego nogi i dotyka³ banda¿a.

Ale wiedzia³, ¿e to tchórzostwo. Poza tym opatrunek naprawdê go uci-

ska³. No i ostatecznie zatrudni³ j¹ jako pielêgniarkê. Niech wiêc zapracu-

je na swoje wynagrodzenie.

– Na co pani czeka? – spyta³ z irytacj¹. – Na pozwolenie? Czy¿by

uzna³a pani za konieczne uzyskaæ moj¹ zgodê na zast¹pienie jednego z naj-

wybitniejszych londyñskich lekarzy i znêcanie siê nad moj¹ nog¹, panno

Ingleby? – By³ z³y, ¿e nie postawi³ na swoim i nie zwraca siê do niej po

imieniu. Jane to takie niewinne imiê. Zupe³nie nie pasuje do tego potwora

o niebieskich oczach, który patrzy na niego ze stoickim spokojem.

– Nie zamierzam znêcaæ siê nad pañsk¹ nog¹, wasza ksi¹¿êca moœæ

– oznajmi³a – a jedynie zadbaæ, by lepiej siê pan poczu³. Nie sprawiê

panu bólu. Obiecujê.

Po³o¿y³ g³owê na oparciu fotela i zamkn¹³ oczy. Szybko je zaraz

otworzy³. Ból g³owy – przynajmniej ten, który go mêczy³, odk¹d parê

godzin temu siê obudzi³ – nasila³ siê, kiedy zaciska³ powieki.

Zauwa¿y³, ¿e cicho zamknê³a za sob¹ drzwi, tak jak wtedy, kiedy

wysz³a na poszukiwanie podnó¿ka. Dziêki Bogu i za to. Gdyby jeszcze

powstrzyma³a siê od mówienia…

Po raz pierwszy od d³u¿szego czasu Jane poczu³a, ¿e robi to, na czym

siê zna. Wolno i ostro¿nie odwinê³a banda¿. Rana pocz¹tkowo trochê krwa-

wi³a i opatrunek siê przyklei³. Jane spojrza³a na ksiêcia, odrywaj¹c gazê.

background image

28

Nawet siê nie skrzywi³, chocia¿ musia³o go zaboleæ. Siedzia³ pochy-

lony w fotelu, podpar³szy g³owê rêk¹, i przygl¹da³ siê jej spod na pó³

przymkniêtych powiek.

– Przepraszam – powiedzia³a. – Opatrunek przyklei³ siê do rany.

Lekko skin¹³ g³ow¹, a ona zaczê³a przemywaæ ranê ciep³¹ wod¹.

Nastêpnie zasypa³a j¹ œrodkiem przeciwbólowym, znalezionym w aptecz-

ce gospodyni.

Pielêgnowa³a swego ojca podczas d³ugiej choroby. Zmar³ pó³tora

roku temu. Biedny tatuœ. Nigdy nie cieszy³ siê dobrym zdrowiem, a po

œmierci ¿ony straci³ wolê ¿ycia, bez walki podda³ siê chorobie. Pod ko-

niec Jane wyrêcza³a go we wszystkim. Bardzo wychud³. Ksi¹¿ê nato-

miast by³ zdrowy i silny.

– Jest pani w Londynie od niedawna, prawda? – spyta³ niespodzie-

wanie.

Spojrza³a na niego. Mia³a nadziejê, ¿e ksi¹¿ê nie zacznie siê zaba-

wiaæ, wypytuj¹c j¹ o przesz³oœæ. Niestety nadzieja ta okaza³a siê p³onna.

– Sk¹d pani przyjecha³a? – spyta³.

Co powinna powiedzieæ? Brzydzi³a siê k³amstwem, ale nie mog³a

wyznaæ prawdy.

– Z daleka.

Skrzywi³ siê, kiedy zasypywa³a ranê. Ale by³o to konieczne, ¿eby

zapobiec zaka¿eniu, które mog³oby w rezultacie doprowadziæ do ampu-

towania nogi. Opuchlizna niepokoi³a Jane.

– Jest pani dam¹ – powiedzia³ i by³o to stwierdzenie, nie pytanie.

Próbowa³a wczeœniej mówiæ z akcentem prostych ludzi, ale efekt by³

groteskowy. Próbowa³a u¿ywaæ potocznego jêzyka, ¿eby brano j¹ za

przedstawicielkê ni¿szych klas. Ale chocia¿ wyraŸnie s³ysza³a ich ak-

cent, nie potrafi³a go naœladowaæ. W koñcu zaniecha³a prób.

– Nie – zaprzeczy³a. – Odebra³am jedynie staranne wychowanie.

– Gdzie?

Ju¿ wczeœniej pos³u¿y³a siê tym k³amstwem. Pos³u¿y siê nim i teraz,

bo z miejsca ucina³o dalsze pytania.

– W sierociñcu – odpar³a. – Dobrym. Przypuszczam, ¿e by³am cór-

k¹ cz³owieka, który nie móg³ mnie uznaæ za swoje dziecko, ale staæ go

by³o, by mi zapewniæ odpowiednie wychowanie.

Och, tatusiu, pomyœla³a. I mamusiu. Darzyli j¹, jedynaczkê, bezgra-

niczn¹ mi³oœci¹, i przez szesnaœcie lat dorasta³a w kochaj¹cej siê, szczê-

œliwej rodzinie. Do³o¿yliby wszelkich starañ, by wydaæ j¹ za m¹¿ za ja-

kiegoœ mi³ego d¿entelmena, gdyby œmieræ nie zabra³a ich z tego œwiata.

– Hmm – mrukn¹³ jedynie ksi¹¿ê Tresham.

background image

29

Mia³a nadziejê, ¿e wiêcej nie wróci do tego tematu. Owinê³a mu nogê

œwie¿ym banda¿em starannie, ale na tyle luŸno, by nie wpija³ mu siê

w cia³o.

– Ten taboret jest za niski nawet z poduszk¹. – Œci¹gnê³a brwi i ro-

zejrza³a siê wko³o. W k¹cie biblioteki dostrzeg³a szezlong. – Spodzie-

wam siê, ¿e strasznie mnie pan zbeszta, jeœli zaproponujê, by po³o¿y³ siê

pan na nim – powiedzia³a, wskazuj¹c mebel. – Zachowa³by pan swoj¹

mêsk¹ dumê, pozostaj¹c w bibliotece, ale móg³by pan wyci¹gn¹æ nogê

i trzymaæ j¹ lekko uniesion¹, gdybym pod³o¿y³a pod ni¹ poduszkê.

– Chce mnie pani postawiæ do k¹ta, panno Ingleby? – spyta³. – Mo¿e

jeszcze twarz¹ do œciany?

– Przypuszczam, ¿e szezlong nie jest na sta³e przymocowany do

pod³ogi – stwierdzi³a. – Chyba mo¿na go postawiæ tam, gdzie to panu

odpowiada. Mo¿e blisko kominka?

– Niech diabli wezm¹ kominek – odpar³. – Ka¿ê go przysun¹æ bli¿ej

okna. Komuœ silniejszemu od pani. Nie chcê, ¿eby przeze mnie cierpia³a

pani na krêgos³up, nawet jeœli mo¿na by to uznaæ za sprawiedliwoœæ losu.

Ko³o kominka jest sznur od dzwonka. Niech go pani poci¹gnie.

Lokaj przepchn¹³ mebel pod okno. Ale to na ramieniu Jane wspar³

siê ksi¹¿ê, by kuœtykaj¹c przejœæ od fotela do szezlonga. Oczywiœcie ka-

tegorycznie siê nie zgodzi³, by go przeniesiono.

– Nawet nie chcê o tym s³yszeæ – oznajmi³, kiedy to zaproponowa³a.

– Pozwolê siê nieœæ dopiero w trumnie, panno Ingleby. Do tego czasu o

w³asnych si³ach bêdê siê przemieszcza³ z miejsca na miejsce, nawet jeœli

muszê korzystaæ z czyjejœ pomocy.

– Zawsze by³ pan taki uparty? – spyta³a Jane. Lokaj otworzy³ usta ze

zdumienia i patrzy³ siê na ni¹ tak, jakby siê spodziewa³, ¿e za chwilê razi

j¹ grom.

– Nale¿ê do rodu Dudleyów – oœwiadczy³ ksi¹¿ê Tresham, co mia³o

stanowiæ wystarczaj¹ce wyt³umaczenie. – Jesteœmy uparci od chwili po-

czêcia. Podobno ju¿ w brzuchu matki kopiemy wyj¹tkowo silnie, a przy-

chodz¹c na œwiat, sprawiamy jej wiele cierpienia. Ale to dopiero pocz¹tek.

Jane zrozumia³a, ¿e ksi¹¿ê stara siê j¹ zaszokowaæ. Wpatrywa³ siê

w ni¹ ciemnymi oczami, które z bliska okaza³y siê ciemnobr¹zowe. G³u-

piec. Odk¹d skoñczy³a czternaœcie lat, asystowa³a przy narodzinach wie-

lu dzieci. Matka od maleñkoœci wpaja³a jej, ¿e s³u¿enie innym stanowi

nieod³¹czn¹ czêœæ ¿ycia ludzi uprzywilejowanych.

By³o mu znacznie wygodniej, kiedy ju¿ siê u³o¿y³, a pod nogê wsu-

niêto mu poduszkê. Jane cofnê³a siê, oczekujac, ¿e zostanie zwolniona,

a przynajmniej odes³ana do gospodyni, by czekaæ na dalsze polecenia.

background image

30

Lokaj ju¿ zosta³ odprawiony. Ale ksi¹¿ê nadal przygl¹da³ jej siê bardzo

uwa¿nie.

– A wiêc, panno Ingleby, jak zamierza mnie pani zabawiaæ przez

najbli¿sze trzy tygodnie? – spyta³.

Jane ogarn¹³ niepokój. Mê¿czyzna by³ unieruchomiony i w tonie jego

g³osu nie wyczu³a niczego podejrzanego. Ale mia³a powody, by nie ufaæ

nudz¹cym siê d¿entelmenom.

Na szczêœcie nim zd¹¿y³a zastanowiæ siê nad odpowiedzi¹, drzwi do

biblioteki otworzy³y siê. I bynajmniej nie cicho, jak wtedy, kiedy wcho-

dzi³ pokojowiec czy pan Quincy. Prawdê powiedziawszy, ich otwarcia

nie poprzedzi³o nawet grzeczne pukanie. Drzwi zosta³y pchniête tak gwa³-

townie, ¿e uderzy³y w stoj¹c¹ za nimi szafkê. Do œrodka wesz³a kobieta.

Jane ogarnê³a panika. Ujrza³a m³od¹ i niezwykle modnie ubran¹

damê, choæ mo¿na by³o mieæ zastrze¿enia do jej gustu. Jane nie zna³a jej,

ale i tak w jednej chwili zrozumia³a, jak¹ lekkomyœlnoœci¹ jest jej pobyt

w tym miejscu. Gdyby goœæ zosta³ zapowiedziany, zd¹¿y³aby siê niepo-

strze¿enie wyœlizgn¹æ. Ale teraz nie pozostawa³o jej nic innego, jak tylko

zostaæ tam, gdzie sta³a, najwy¿ej nieco usun¹æ siê na bok i mieæ nadziejê,

¿e nie zwróci na siebie uwagi, stoj¹c w k¹cie na lewo od okna.

M³oda dama wtargnê³a do pokoju niczym gwa³towny podmuch wiatru.

– Zdaje siê, ¿e poleci³em, by dziœ rano nikt mnie nie niepokoi³ –

mrukn¹³ ksi¹¿ê.

Ale przyby³ej nie zrazi³a ta uwaga.

– Tresham! – wykrzyknê³a. – ¯yjesz! Nie mog³am uwierzyæ, dopóki

nie przekonam siê na w³asne oczy. Gdybyœ wiedzia³, co wycierpia³am

wczoraj, nigdy byœ tego nie zrobi³. Dziœ rano Heyward uda³ siê do Izby

Lordów, nie zwa¿aj¹c na stan moich nerwów. Zapewniam ciê, ¿e przez

ca³¹ noc ani na chwilê nie zmru¿y³am oka. Uwa¿am, ¿e lord Oliver za-

chowa³ siê wielce niestosownie, strzelaj¹c do ciebie. Skoro lady Oliver

okaza³a siê na tyle niedyskretna, by pozwoliæ mu siê zorientowaæ, ¿e jest

twoj¹ kochank¹, a on jest na tyle g³upi, by wyzwaæ ciê na pojedynek, i to

do tego w Hyde Parku, co jest jednoznaczne z obwieszczeniem ca³emu

œwiatu, ¿e jest rogaczem, to jemu nale¿a³a siê kulka. Ale mówi¹, ¿e ty

strzeli³eœ w powietrze, co œwiadczy o tym, ¿e jesteœ d¿entelmenem. Cho-

cia¿ twój przeciwnik zas³u¿y³ sobie na œmieræ. Wtedy oczywiœcie by ciê

powiesili, gdybyœ nie by³ ksiêciem. Musia³byœ uciekaæ do Francji, a Hey-

ward mia³ czelnoœæ oœwiadczyæ mi, ¿e nie pozwoli³by mi pojechaæ do

Pary¿a, by ciê tam odwiedziæ. A przecie¿ ka¿dy wie, ¿e to najmodniejsza

stolica œwiata. Czasem siê zastanawiam, dlaczego w³aœciwie za niego

wysz³am.

background image

31

Ksi¹¿ê Tresham podpar³ g³owê jedn¹ rêk¹. Podniós³ drug¹, kiedy

kobieta urwa³a, by zaczerpn¹æ tchu.

– Wysz³aœ za niego, Angelino – powiedzia³ – poniewa¿ ci siê podo-

ba, jest hrabi¹, a przy tym cz³owiekiem niemal tak bogatym, jak ja. Ale

g³ównie dlatego, ¿e ci siê spodoba³.

– Tak. – Uœmiechnê³a siê i wtedy okaza³o siê, ¿e jest urocz¹, m³od¹

dam¹, mimo swego podobieñstwa do ksiêcia. – To prawda. Jak siê czu-

jesz, Treshamie?

– Mimo pulsuj¹cego bólu w nodze i wra¿enia, ¿e za chwilê pêknie

mi g³owa, wyj¹tkowo dobrze, Angelino – oœwiadczy³. – Usi¹dŸ, proszê.

Ostatnie s³owa wypowiedzia³ z wyraŸn¹ ironi¹, poniewa¿ ju¿ siedzia-

³a na krzeœle, stoj¹cym w pobli¿u szezlonga.

– Zanim wyjdê – powiedzia³a – polecê s³u¿bie, ¿eby nie wpuszcza³a

nikogo poza rodzin¹. Z ca³¹ pewnoœci¹ twój stan nie pozwala ci przyjmo-

waæ goœci, którzy zamêczaliby ciê swoim gadaniem, moje biedactwo.

– Hmm – mrukn¹³ i Jane zauwa¿y³a, ¿e za³o¿y³ monokl na oko. Na-

gle zrobi³ jeszcze bardziej obola³¹ minê ni¿ wczeœniej. – Có¿ za szkarad-

ny kapelusz – powiedzia³. – W musztardowym kolorze? Do tego z ró¿o-

wym odcieniem? Jeœli w przysz³ym tygodniu masz zamiar iœæ w nim na

œniadanie do lady Lovatt, pragnê ciê poinformowaæ, ¿e nie bêdê ci móg³

towarzyszyæ, co mi sprawia niewys³owion¹ ulgê.

– Heyward powiedzia³ – ci¹gnê³a m³oda dama, pochyliwszy siê do

przodu i puszczaj¹c mimo uszu opiniê o z³ym guœcie, jeœli chodzi o dobór

kapeluszy – ¿e lord Oliver og³asza wszystkim, i¿ nie czuje siê usatysfak-

cjonowany, poniewa¿ nawet nie próbowa³eœ do niego strzelaæ. Potrafisz

sobie wyobraziæ coœ tak idiotycznego? Bracia lady Oliver te¿ nie czuj¹

siê usatysfakcjonowani, a wiesz, jacy oni s¹. Mówi¹, chocia¿ o ile mi

wiadomo, ¿aden z nich przy tym nie by³, ¿e nie sta³eœ bez ruchu, unie-

mo¿liwiaj¹c lordowi Oliverowi zabicie ciebie. Ale jeœli ciê wyzw¹ na

pojedynek, nie wolno ci siê na to zgodziæ. Miej wzgl¹d na moje nerwy.

– W tej chwili, Angelino, myœlê przede wszystkim o w³asnych ner-

wach – zapewni³ ksi¹¿ê.

– Có¿, mo¿e ucieszy ciê to, ¿e i tak ca³e miasto mówi o tobie –

oœwiadczy³a. – Podobno okaza³eœ siê dzielny, wracaj¹c do domu na ko-

niu, chocia¿ zosta³eœ trafiony w nogê. Szkoda, ¿e tego nie widzia³am.

Przynajmniej przestali gadaæ o tej nudnej sprawie Hailshama i tym zda-

rzeniu w Kornwalii. Czy to prawda, ¿e jakaœ ¿ebraczka zaczê³a krzyczeæ

i odwróci³a twoj¹ uwagê?

– Niezupe³nie ¿ebraczka – powiedzia³. – Stoi tam pod oknem. Po-

znaj pannê Jane Ingleby.

background image

32

Lady Heyward obróci³a siê na krzeœle i ze zdumieniem spojrza³a na

Jane. NajwyraŸniej nie zauwa¿y³a, ¿e w pokoju jest jeszcze ktoœ poza ni¹

i jej bratem. Zas³ony nie stanowi³y wprawdzie wystarczaj¹cej kryjówki,

ale Jane ubrana by³a jak s³u¿¹ca. Dopiero teraz uœwiadomi³a sobie, ¿e

dziêki temu stawa³a siê niemal niewidoczna.

– To ty, dziewczyno? – spyta³a lady Heyward tonem takiej wy¿szo-

œci, ¿e jeszcze bardziej sta³a siê podobna do ksiêcia. Jane przypuszcza³a,

¿e nie mog³a byæ starsza od niej wiêcej ni¿ o rok, dwa. – Dlaczego tu

stoisz? Tresham, kaza³eœ j¹ wych³ostaæ?

– Jest moj¹ pielêgniark¹ – wyjaœni³. – I woli, jak siê do niej zwracaæ

„panno Ingleby”, a nie „dziewczyno”. – W jego g³osie przebija³a pozorna

potulnoϾ.

– Naprawdê? – M³oda dama nie kry³a zdumienia. – Dziwne. Ale

muszê lecieæ. Dwadzieœcia minut temu mia³am siê spotkaæ w bibliotece

z Marth¹ Griddles. Ale najpierw musia³am przyjœæ tutaj, ¿eby ciê trochê

pocieszyæ.

– Ostatecznie, od czego s¹ siostry? – mrukn¹³ ksi¹¿ê.

– No w³aœnie. – Pochyli³a siê nad nim i poca³owa³a powietrze obok

jego lewego policzka. – Prawdopodobnie póŸniej wpadnie do ciebie Fer-

die. By³ oburzony tym, ¿e bracia lady Oliver próbowali ciê wczoraj oczer-

niæ. Zamierza³ sam wyzwaæ ich na pojedynek – wszystkich po kolei. Ale

Heyward powiedzia³, ¿e tylko zrobi³by z siebie durnia – przysiêgam, Tre-

sham, ¿e dok³adnie tak siê wyrazi³. Nie rozumie zapalczywoœci Dudle-

yów. – Westchnê³a i opuœci³a pokój równie gwa³townie, jak siê w nim

pojawi³a, zostawiaj¹c za sob¹ szeroko otwarte drzwi.

Jane nie ruszy³a siê ze swojego miejsca. Ba³a siê i czu³a siê bardzo

samotna.

O czym to plotkowano w salonach, o czym siostra ksiêcia Tresham

wspomnia³a mimochodem? Przynajmniej przestali gadaæ o… o tym zda-

rzeniu w Kornwalii.

O jakim zdarzeniu w Kornwalii?

– Zdaje mi siê – oœwiadczy³ ksi¹¿ê – ¿e pilnie potrzebujê karafki

z brandy, panno Ingleby. I nie rêczê za siebie, jeœli zwróci mi pani uwagê,

¿e alkohol tylko wzmo¿e ju¿ i tak nieznoœny ból g³owy. Niech pani przy-

niesie karafkê.

– Tak jest, wasza ksi¹¿êca moœæ. – Jane nie by³a w nastroju do sprze-

ciwiania siê komukolwiek.

background image

33

4

L

ord Ferdynand Dudley przyszed³ niespe³na godzinê po wyjœciu lady

Heyward. Tak jak siostra gwa³townie pchn¹³ drzwi do biblioteki, a¿ ude-

rzy³y w stoj¹c¹ w pobli¿u szafê na ksi¹¿ki, i niezapowiedziany wtargn¹³

do œrodka.

Jocelyn skrzywi³ siê i na widok brata po¿a³owa³, ¿e kaza³ ju¿ zabraæ

karafkê z brandy. W³aœnie skoñczy³ piæ gor¹c¹ czekoladê, która wed³ug

zapewnieñ Jane Ingleby mia³a dobroczynnie podzia³aæ na jego podra¿-

niony ¿o³¹dek i bol¹c¹ g³owê. Jak na razie nie wywar³a zbawiennego

wp³ywu ani na jedno, ani na drugie.

Zauwa¿y³, ¿e Jane znów cofnê³a siê pod œcianê.

– A niech to wszyscy diabli! – powiedzia³ m³odszy brat ksiêcia na

powitanie. – Stary Mruk próbowa³ mnie powstrzymaæ przed wejœciem

tutaj, Tresham. Potrafisz to sobie wyobraziæ? Sk¹d s³u¿¹cym przychodz¹

do tych zakutych ³bów takie pomys³y?

– Zwykle bior¹ siê one z naœladowania chlebodawców – stwierdzi³

Jocelyn.

– Wielki Bo¿e! – Brat zatrzyma³ siê w miejscu. – Naprawdê udajesz

ciê¿ko rannego. Mama k³ad³a siê na tym szezlongu zawsze, kiedy spêdziw-

szy trzy noce z rzêdu na tañcach i grze w karty, uznawa³a, ¿e jest o krok od

œmierci. Chyba nie ma za grosz prawdy w tych plotkach, które kr¹¿¹?

– Przewa¿nie dzieje siê tak w przypadku wszystkich plotek – odpar³

od niechcenia Jocelyn. – A które konkretnie masz na myœli?

– ¯e ju¿ nigdy nie bêdziesz móg³ chodziæ – oznajmi³ brat ksiêcia,

opadaj¹c na krzes³o, na którym wczeœniej siedzia³a Angelina. – ¯e mu-

sia³eœ stoczyæ prawdziw¹ walkê ze starym Raikesem, ¿eby nie uci¹³ ci

nogi. Naprawdê, Tresham, w dzisiejszych czasach lekarze wol¹ siêgn¹æ

do torby po pi³kê do ciêcia koœci, ni¿ traciæ czas na szukanie kuli w ranie.

– Pragnê ciê uspokoiæ – wyjaœni³ mu Jocelyn – ¿e wczoraj nie by³em

w stanie z kimkolwiek siê mocowaæ, mo¿e z wyj¹tkiem tego pó³g³ówka

chirurga, którego Oliver zabra³ do Hyde Parku. Raikes wspaniale wywi¹-

za³ siê ze swojego zadania i z ca³¹ pewnoœci¹ bêdê chodzi³.

– W³aœnie tak powiedzia³em – oznajmi³ Ferdynand, rozpromieniony.

– I zapisano to w ksiêdze zak³adów w klubie White’a. Postawi³em piêæ-

dziesi¹t funtów, ¿e nim minie miesi¹c, bêdziesz walcowa³ u Almacka.

– Przegrasz. – Jocelyn uniós³ monokl do oka. – Nigdy nie tañczê

walca. I nigdy nie pokazujê siê u Almacka. Wszystkie matki natych-

miast pomyœla³yby, ¿e jestem kawalerem do wziêcia. Ferdynandzie, kiedy

3 – Pojedynek

background image

34

zamierzasz zwolniæ tego nêdznika, mieni¹cego siê twoim pokojowcem,

i zatrudnisz kogoœ, kto nie bêdzie ciê zacina³ przy ka¿dym goleniu?

Ferdynand dotkn¹³ palcem ma³ej ranki na brodzie.

– A, o to ci chodzi – odpar³. – To moja wina, Tresham. Bez uprze-

dzenia odwróci³em g³owê. Bracia Forbes s¹ ¿¹dni twojej krwi. Trzej s¹

w mieœcie.

Mo¿na siê by³o tego spodziewaæ. Bracia lady Oliver cieszyli siê opi-

ni¹ nie mniej krewkich od ksiêcia i jego rodzeñstwa. A poniewa¿ lady

Oliver by³a jedyn¹ siostr¹ piêciu braci, nawet teraz, trzy lata po jej œlubie

z lordem Oliverem, zazdroœnie pilnowali jej honoru.

– Wobec tego bêd¹ musieli tutaj przyjœæ – powiedzia³ Jocelyn. – Nie

powinno im to sprawiæ wiêkszych k³opotów, bo zdaje siê, ¿e mój kamer-

dyner wpuszcza do domu ka¿dego bez wyj¹tku, kto stanie na progu i za-

stuka ko³atk¹.

– Och, wypraszam sobie! – Ferdynand poczu³ siê dotkniêty. – Nie

jestem byle kim, Tresham. I muszê zaprotestowaæ, ¿e nie poprosi³eœ mnie

na swojego sekundanta ani nawet nie powiedzia³eœ mi o pojedynku. À pro-

pos, s³ysza³em, ¿e jakaœ panna s³u¿¹ca spowodowa³a ca³e zamieszanie?

Brougham mówi, ¿e potem pojawi³a siê u ciebie, wdar³a siê do sypialni

i zwymyœla³a ciê, poniewa¿ straci³a pracê. – Zachichota³. – Przypuszczam,

¿e nie ma w tej historyjce za grosz prawdy, ale jest bardzo zabawna.

– Stoi tam, pod oknem – oznajmi³ Jocelyn i kiwn¹³ g³ow¹ w kierunku

Jane, która od pojawienia siê brata ksiêcia sta³a nieruchomo jak pos¹g.

– A niech mnie! – Ferdynand zerwa³ siê na równe nogi i spojrza³ na

ni¹ z najwy¿szym zainteresowaniem. – Co, u diab³a, tu robi? Zrozum,

dziewczyno, nie nale¿y siê wtr¹caæ do zatargów honorowych. D¿entel-

meni za³atwiaj¹ je miêdzy sob¹. Mog³aœ przyczyniæ siê do œmierci Tre-

shama i wtedy z pewnoœci¹ zawis³abyœ na stryczku.

Jocelyn zauwa¿y³, ¿e Jane patrzy na Ferdynanda tak, jak zwykle pa-

trzy³a na niego. Jeszcze bardziej wyprostowa³a swoje i tak ju¿ proste ple-

cy, zacisnê³a usta i spogl¹da³a mu prosto w oczy. Z pewn¹ satysfakcj¹

czeka³, a¿ do niego przemówi.

– Gdyby zgin¹³, to od kuli mê¿czyzny, z którym siê pojedynkowa³ –

oœwiadczy³a. – I có¿ to za g³upota nazywaæ to za³atwianiem zatargów

honorowych. Chocia¿ s³usznie pan zauwa¿y³, ¿e zajmuj¹ siê tym d¿entel-

meni. Kobiety s¹ zbyt rozs¹dne, by bawiæ siê w takie rzeczy.

Lord Ferdynand Dudley, kompletnie zaskoczony, wys³ucha³ repry-

mendy udzielonej przez okropnie ubran¹ s³u¿¹c¹.

– Jak widzisz, Ferdynandzie – wyjaœni³ Jocelyn z udawanym znu-

dzeniem – ma g³owê na karku i na dodatek ciêty jêzyk.

background image

35

– A niech mnie! – Brat ksiêcia odwróci³ g³owê i spojrza³ zdumiony

na Jocelyna. – Co ona tu robi?

– Conan nie opowiedzia³ ci wszystkiego? – spyta³ Jocelyn. – Za-

trudni³em j¹ jako pielêgniarkê. Nie widzê potrzeby, ¿eby reszta s³u¿by

musia³a znosiæ moje humory przez najbli¿sze trzy tygodnie, kiedy bêdê

skazany na siedzenie w domu.

– Do diab³a! – wykrzykn¹³ Ferdynand. – Myœla³em, ¿e Conan ¿artuje!

– Nie, nie. – Jocelyn od niechcenia skin¹³ rêk¹. – Ferdynandzie,

przedstawiam ci Jane Ingleby. Ale miej siê na bacznoœci, gdybyœ jeszcze

kiedyœ w przysz³oœci mia³ jej coœ do powiedzenia. Nalega, by mówiæ do

niej „panno Ingleby”, a nie „Jane” czy „dziewczyno”. Zgodzi³em siê na

to, by przesta³a zwracaæ siê do mnie bezosobowo i zaczê³a od czasu do

czasu tytu³owaæ „wasz¹ ksi¹¿êc¹ moœci¹”. Mój m³odszy brat, lord Ferdy-

nand Dudley, panna Ingleby.

Spodziewa³ siê, ¿e dziewczyna dygnie i niemal czeka³ na to, ¿e Fer-

dynand wybuchnie. Z pewnoœci¹ pierwszy raz w ¿yciu przedstawiono go

s³u¿¹cej.

Jane Ingleby z wdziêkiem sk³oni³a g³owê, a Ferdynand zaczerwieni³

siê, lekko siê uk³oni³ i zrobi³ g³upi¹ minê.

– S³uchaj no, Tresham – powiedzia³ – czy rana odebra³a ci rozum?

– Zdawa³o mi siê, ¿e ju¿ wychodzisz, Ferdynandzie? – spyta³ Joce-

lyn, unosz¹c rêkê do czo³a. – Mój drogi, chcia³bym ci daæ kilka rad, cho-

cia¿ nie wiem, czemu tracê czas, bo Dudleyowie s³yn¹ z tego, ¿e nie s³u-

chaj¹ niczyich rad. Zostaw braci Forbes mnie. To ze mn¹ maj¹ na pieñku,

nie z tob¹.

– Przeklête ³otry i zbóje! – Ferdynand naje¿y³ siê. – Raczej powinni

sprawiæ porz¹dne manto swojej siostrze. Nie rozumiem, dlaczego zainte-

resowa³eœ siê t¹ g³upi¹ gêsi¹. Gdybym…

– Dosyæ! – przerwa³ mu ostro Jocelyn. – Jesteœmy w obecnoœci… –

Ju¿ chcia³ powiedzieæ, ¿e s¹ w obecnoœci damy, ale w porê siê powstrzy-

ma³. – Nie muszê ci siê t³umaczyæ ze swoich czynów. A teraz b¹dŸ tak

dobry i zabieraj siê st¹d. Przy okazji poproœ, ¿eby przyszed³ do mnie

Hawkins. Spróbujê mu wbiæ do têpej g³owy, ¿e jego dalsza kariera w tym

domu zale¿y od tego, by do koñca dnia nie wpuszcza³ nikogo za próg.

Bêdê bardzo zdziwiony, jeœli przed zapadniêciem zmroku nie pêknie mi

g³owa.

Lord Ferdynand wyszed³, a minutê czy dwie póŸniej do biblioteki

wszed³ zaniepokojony kamerdyner.

– Najmocniej przepraszam, wasza ksi¹¿êca moœæ… – zacz¹³, ale

Jocelyn uciszy³ go podniesieniem rêki.

background image

36

– Przypuszczalnie potrzebny by³by pu³k gwardzistów i bateria arty-

leryjska, by nie wpuœciæ lorda Ferdynanda i lady Heyward, kiedy posta-

nowi¹ gdzieœ wejœæ – powiedzia³. – Ale na dziœ ju¿ ¿adnych wiêcej wi-

zyt, Hawkins. Nawet gdyby sam ksi¹¿ê regent raczy³ mnie odwiedziæ.

Mam nadziejê, ¿e wyrazi³em siê jasno?

– Tak, wasza ksi¹¿êca moœæ. – Kamerdyner sk³oni³ siê z szacunkiem

i wyszed³, cichutko zamykaj¹c za sob¹ drzwi.

Jocelyn westchn¹³ g³oœno.

– A teraz, panno Ingleby, niech pani usi¹dzie ko³o mnie i powie mi,

jak zamierza mnie pani zabawiaæ przez najbli¿sze trzy tygodnie. Mia³a

pani doœæ czasu, by zastanowiæ siê nad odpowiedzi¹.

– Owszem, znam najpopularniejsze gry w karty, ale nie gram na

pieni¹dze – powiedzia³a Jane. By³a to jedna z zasad, wpojona jej przez

rodziców. W ich domu graj¹c w karty mo¿na by³o stawiaæ tylko pensy.

I przerywano grê, jeœli ktoœ przegra³ pó³ korony, czyli dwa szylingi i szeœæ

pensów. – Zreszt¹ i tak nie mam pieniêdzy – doda³a. – A przypuszczam,

¿e nie sprawia panu przyjemnoœci gra, jeœli stawka nie jest wysoka.

– Jestem zachwycony pani przekonaniem, i¿ tak dobrze mnie zna –

odpar³. – A czy gra pani w szachy?

– Nie. – Pokrêci³a g³ow¹. Jej ojciec grywa³ w szachy, ale mia³ staro-

œwieckie pogl¹dy, jeœli chodzi o kobiety. Szachy to gra dla mê¿czyzn,

powtarza³ z pob³a¿aniem za ka¿dym razem, gdy prosi³a, ¿eby j¹ nauczy³

graæ. Jego odmowy odnios³y jedynie taki skutek, ¿e jeszcze bardziej pra-

gnê³a poznaæ zasady gry. – Nigdy siê nie nauczy³am.

Spojrza³ na ni¹ ponuro.

– Zapewne nie umie te¿ pani czytaæ.

– Ale¿ naturalnie, ¿e umiem. – Czy¿by uwa¿a³ j¹ za zupe³n¹ igno-

rantkê? Zbyt póŸno przypomnia³a sobie, za kogo chce uchodziæ.

– Ale¿ naturalnie – powtórzy³ cicho, zmru¿ywszy oczy. – I zapewne

ma pani ³adny charakter pisma. Có¿ to by³ za sierociniec, panno Ingleby?

– Ju¿ powiedzia³am – odpar³a. – Z tych lepszych.

Spojrza³ na ni¹ twardo, ale nie dr¹¿y³ d³u¿ej tematu.

– Co jeszcze pani umie, by móc mnie zabawiaæ?

– Czy mam rozumieæ, ¿e zabawianie pana nale¿y do obowi¹zków

pielêgniarki? – spyta³a.

– Moja pielêgniarka ma robiæ wszystko, co ka¿ê. – Patrzy³ na ni¹

tak, jakby widzia³ wszystko, co skrywa³o ubranie. Stwierdzi³a, ¿e to spoj-

rzenie j¹ onieœmiela. – Chyba nie zajmie pani codziennie dwudziestu czte-

background image

37

rech godzin zmienianie banda¿y i podk³adanie mi poduszki pod nogê,

prawda?

– Nie, wasza ksi¹¿êca moœæ – przyzna³a.

– A jednak je i ¿yje pani za moje pieni¹dze – przypomnia³. – A uwa-

¿am, ¿e p³acê pani ca³kiem przyzwoicie. ¯a³uje mi pani odrobiny rozrywki?

– Obawiam siê, ¿e bardzo szybko œmiertelnie znudzi pana to, co

mam do zaproponowania.

Uœmiechn¹³ siê lekko, ale jego rysy nie tylko nie z³agodnia³y, ale

sta³y siê jeszcze bardziej z³owrogie. Zauwa¿y³a, ¿e trzyma w rêku mo-

nokl, ale nie uniós³ go do oka.

– Zobaczymy – stwierdzi³. – Niech pani zdejmie ten czepek, panno

Ingleby. Denerwuje mnie. Jest obrzydliwy i postarza pani¹ przynajmniej

o dziesiêæ lat. Ile ma pani lat?

– Nie wydaje mi siê, wasza ksi¹¿êca moœæ, ¿eby mój wiek móg³ pana

interesowa栖 oœwiadczy³a. – I wola³abym nosiæ czepek podczas pracy.

– Wola³aby pani? – Nagle sta³ siê wynios³y, ale wcale nie wygl¹da³

groŸnie z uniesionymi brwiami. Kiedy znów siê odezwa³, jego g³os za-

brzmia³ ³agodniej. – Niech go pani zdejmie.

Opór by³ daremny. Ostatecznie a¿ do wczoraj nie nosi³a czepka.

Uzna³a, ¿e to dobry sposób, by nieco odmieniæ swój wygl¹d. Pod czep-

kiem mog³a siê chocia¿ czêœciowo ukryæ. Doskonale zdawa³a sobie spra-

wê z tego, ¿e jej w³osy to najbardziej rzucaj¹ca siê cecha jej wygl¹du.

Niechêtnie rozwi¹za³a wst¹¿kê pod brod¹ i zdjê³a czepek. Œciska³a go

w obu d³oniach, kiedy ksi¹¿ê patrzy³ na jej w³osy.

– Mo¿na by powiedzieæ, panno Ingleby – stwierdzi³ – ¿e to pani

najwiêksza ozdoba. Jeszcze gdyby nie splata³a ich pani tak mocno i nie

zwija³a w wêze³… Dlaczego tak bardzo pragnie je pani ukryæ? Boi siê

pani mnie i mojej reputacji?

– Nie wiem, jak¹ siê pan cieszy reputacj¹ – odpar³a, chocia¿ nie

trzeba by³o specjalnie wysilaæ wyobraŸni, ¿eby siê tego domyœliæ.

– Wczoraj wyzwano mnie na pojedynek za romans z mê¿atk¹ –

oznajmi³. – To nie pierwszy pojedynek, w którym bra³em udzia³. S³ynê

z tego, ¿e jestem niebezpiecznym, pozbawionym skrupu³ów cz³owiekiem.

– Mówi pan to z tak¹ dum¹? – Unios³a brwi.

Usta mu drgnê³y, ale trudno powiedzieæ, z rozbawienia czy ze z³oœci.

– Mam pewne zasady – oœwiadczy³. – Nigdy nie uwodzê s³u¿¹cych.

Ani ¿adnej kobiety, która przebywa pod moim dachem. I nie sypiam z ko-

biet¹ wbrew jej woli. Czy teraz jest ju¿ pani spokojna?

– Ca³kowicie – powiedzia³a. – Poniewa¿ do mnie musi pan zastoso-

waæ ka¿d¹ z tych zasad.

background image

38

– Ale wiele bym da³ za to – doda³ cicho – ¿eby zobaczyæ pani¹ z roz-

puszczonymi w³osami.

– Lilipuci uwijali siê wokó³ cz³owieka-góry, przemyœlnie go przy-

twierdzaj¹c – nie wy³¹czaj¹c jego d³ugich w³osów – do ziemi.

Czyta³a mu Podró¿e Guliwera i nie móg³ siê temu sprzeciwiæ, bo jej

pozostawi³ wybór lektury. Przez pó³ godziny chodzi³a wzd³u¿ pó³ek bi-

bliotecznych, ogl¹da³a grzbiety ksi¹¿ek, przesuwa³a po nich palcami, cza-

sem któr¹œ wyci¹ga³a i otwiera³a. Odnosi³a siê do nich z pietyzmem, jak-

by je kocha³a. W koñcu pokaza³a mu tom, który teraz czyta³a.

– Mo¿e byæ ta? – spyta³a. – Podró¿e Guliwera? To jedna z tych ksi¹-

¿ek, które zawsze chcia³am przeczytaæ.

– Jak sobie pani ¿yczy. – Wzruszy³ ramionami. Móg³ poczytaæ ci-

cho, ale nie chcia³ byæ sam. Nigdy nie przepada³ za swoim towarzystwem.

Nie, to nieprawda. Dopiero przez ostatnie dziesiêæ lat.

Odczuwa³ coraz wiêksz¹ irytacjê w miarê, jak wraz z up³ywem dnia

coraz lepiej zdawa³ sobie sprawê, w jakim siê znalaz³ po³o¿eniu. Zawsze

prowadzi³ czynny tryb ¿ycia, nie potrafi³ d³ugo usiedzieæ w jednym miej-

scu. Codziennie oddawa³ siê sportom, wiêkszoœæ z nich wymaga³a wysi³-

ku fizycznego, jak jazda konno, boks czy szermierka. Lubi³ te¿ tañczyæ,

ale nigdy walca i nigdy w tym beznadziejnym klubie Almacka. Romanse

te¿ by³y jego ulubion¹ rozrywk¹, czasem bardzo wyczerpuj¹c¹ fizycznie.

Teraz przez trzy tygodnie, jeœli zdo³a tak d³ugo znieœæ te tortury, bê-

dzie zmuszony do bezczynnoœci i towarzystwa jedynie goœci i krewnych.

No i sztywnej, bezczelnej Jane Ingleby. I do znoszenia bólu.

Po po³udniu odes³a³ pielêgniarkê, by spêdziæ trochê czasu z Michae-

lem Quincym. Rano nadesz³y comiesiêczne sprawozdania z Acton Park,

jego wiejskiej posiad³oœci. Zawsze skrupulatnie siê z nimi zapoznawa³,

ale jeszcze nigdy nie studiowa³ ich tak drobiazgowo.

Ale i tak mia³ wra¿enie, ¿e wieczór nigdy siê nie skoñczy. O tej po-

rze bywa³ zwykle najbardziej aktywny. Najpierw szed³ do teatru, opery

albo na ten bal czy wieczorek, na który œci¹ga³y najwiêksze t³umy, potem

jecha³ do jednego z klubów, których by³ cz³onkiem, lub do ³ó¿ka, jeœli ta

czynnoœæ zapowiada³a siê na tyle interesuj¹co, by warto by³o dla niej

zrezygnowaæ z towarzystwa przyjació³.

– Czy mam czytaæ dalej? – Jane Ingleby przerwa³a lekturê i unios³a

wzrok znad ksi¹¿ki.

– Tak, tak. – Skin¹³ jej rêk¹, a ona pochyli³a g³owê i znów zaczê³a

czytaæ.

background image

39

Zauwa¿y³, ¿e plecami nie dotyka oparcia krzes³a, a mimo to siedzi

lekko i z wdziêkiem. Czyta³a dobrze, ani za szybko, ani za wolno, ani

zbyt monotonnie, ani ze zbytni¹ emfaz¹. Mia³a przyjemny g³os. D³ugie

rzêsy ocienia³y jej policzki, gdy patrzy³a na ksi¹¿kê, trzyman¹ w obu d³o-

niach nad kolanami. Mia³a d³ug¹, ³abêdzi¹ szyjê.

Jej w³osy przypomina³y szczere z³oto. Niema³o siê natrudzi³a, ¿eby

ukryæ ich wspania³oœæ, ale uda³oby jej siê to ca³kowicie tylko wtedy, gdy-

by je zgoli³a do go³ej skóry. Ju¿ rano zauwa¿y³, jak¹ ma urodziw¹ twarz

i jak piêkne s¹ jej oczy. Ale dopiero kiedy zdjê³a czepek, zobaczy³, do

jakiego stopnia rzeczywistoœæ przewy¿sza budz¹ce siê w nim przeczucie,

¿e ma do czynienia z wyj¹tkowo piêkn¹ kobiet¹.

Obserwowa³ j¹, jak czyta, jednoczeœnie mocno masuj¹c rêk¹ udo,

¿eby zmniejszyæ ból w ³ydce. By³a s³u¿¹c¹, zale¿n¹ od niego i bez w¹t-

pienia cnotliw¹. Jak powiedzia³a rano na swój zadziorny sposób, mog³a

siê czuæ potrójnie przed nim zabezpieczona. Ale wiele by da³, ¿eby zoba-

czyæ te w³osy bez szpilek, rozplecione i rozpuszczone.

Nie mia³by te¿ nic przeciwko temu, by j¹ zobaczyæ bez okropnej,

taniej, za luŸnej sukni i wszystkiego, co mog³a mieæ pod spodem.

Westchn¹³, a ona znów przesta³a czytaæ i spojrza³a na niego.

– Czy chcia³by pan ju¿ iœæ do ³ó¿ka? – spyta³a.

Pomyœla³, ¿e umie zrêcznie przywróciæ w³aœciwe proporcje ka¿dej

sytuacji. W jej pytaniu nie by³o ani cienia dwuznacznoœci.

Spojrza³ na zegar na kominku. Wielki Bo¿e, nie by³o nawet jedena-

stej. Wieczór dopiero siê zacz¹³.

– Poniewa¿ ani pani, ani Guliwer nie jesteœcie szczególnie porywa-

j¹cymi towarzyszami, panno Ingleby – powiedzia³ bez ogródek – przy-

puszczam, ¿e to najlepsze wyjœcie. Ciekaw jestem, czy zauwa¿y³a pani,

jaki sta³em siê pos³uszny.

Nazajutrz wczesnym rankiem Jane siê przekona³a, ¿e noc, spêdzona bez

alkoholu i laudanum, uœmierzaj¹cego nieco ból, nie wp³ynê³a na poprawê

nastroju ksiêcia Tresham. Przyszed³ lekarz i oderwano j¹ od œniadania, które

jad³a w kuchni, nakazuj¹c, by natychmiast uda³a siê do sypialni ksiêcia.

– Niezbyt siê pani spieszy³a – powiedzia³ zamiast powitania, kiedy

wesz³a do pokoju, zapukawszy do drzwi w niespe³na minutê po tym, jak

zosta³a wezwana. – Domyœlam siê, ¿e by³a pani zajêta wyjadaniem zapa-

sów ze spi¿arni.

– Skoñczy³am œniadanie, dziêkujê, wasza ksi¹¿êca moœæ – oœwiad-

czy³a. – Dzieñ dobry panu, doktorze Raikes.

background image

40

– Dzieñ dobry pani. – Lekarz grzecznie sk³oni³ g³owê.

– Niech pani zdejmie to szkaradzieñstwo! – rozkaza³ ksi¹¿ê, wska-

zuj¹c na czepek Jane. – Jeœli jeszcze raz go zobaczê, w³asnorêcznie potnê

go na cienkie paseczki.

Jane zdjê³a czepek, z³o¿y³a go starannie i schowa³a do kieszeni sukni.

Jej chlebodawca zwróci³ siê do doktora.

– To panna Ingleby zmieni³a mi banda¿ – wyjaœni³, widocznie odpo-

wiadaj¹c na pytanie, zadane przed jej przybyciem – i opatrzy³a ranê.

– Dokona³a pani rzeczy godnej najwiêkszej pochwa³y – oznajmi³

lekarz. – Ani œladu zaka¿enia czy procesu gnilnego. Ma pani pewne do-

œwiadczenie w opiece nad chorymi, prawda?

– Tak, panie doktorze – przyzna³a Jane.

– Zapewne dawa³a na przeczyszczenie wszystkim przeklêtym siero-

tom, które siê przejad³y – mrukn¹³ z irytacj¹ ksi¹¿ê. – Ale ja nie jestem

chory. Mam dziurê w nodze. I uwa¿am, ¿e wiêcej dobrego da³oby mi tro-

chê ruchu ni¿ ca³e to cackanie siê. Dlatego zamierzam poæwiczyæ.

Doktor Raikes zrobi³ przera¿on¹ minê.

– Z ca³ym nale¿ytym szacunkiem, wasza ksi¹¿êca moœæ, stanowczo

to odradzam – powiedzia³. – Uszkodzone miêœnie i œciêgna musz¹ siê zro-

sn¹æ, zanim zostan¹ nara¿one choæby na najmniejszy wysi³ek.

Ksi¹¿ê wybuchn¹³ stekiem przekleñstw.

– Uwa¿am, ¿e doktorowi Raikesowi nale¿¹ siê przeprosiny – oœwiad-

czy³a Jane. – Udzieli³ panu jedynie w³aœciwej rady. Po to go pan wezwa³

i za to mu pan p³aci. Nie na miejscu jest chyba takie zachowanie.

Obaj mê¿czyŸni spojrzeli na ni¹ zdumieni, a ona splot³a rêce przed

sob¹. Ksi¹¿ê opad³ na poduszkê i wybuchn¹³ g³oœnym œmiechem.

– Jestem pewien, Raikes, ¿e jakiœ od³amek kuli, któr¹ oberwa³em

w nogê, musia³ uszkodziæ mi mózg – oznajmi³. – Uwierzysz, ¿e bez s³o-

wa sprzeciwu znosi³em to przez ca³y wczorajszy dzieñ?

Doktor Raikes najwyraŸniej niczego nie rozumia³.

– Jestem pewien, ³askawa pani, ¿e jego ksi¹¿êca moœæ nie jest mi

winien ¿adnych przeprosin – powiedzia³ szybko. – To zrozumia³e, ¿e taka

rana wywo³uje rozdra¿nienie.

Ale ona za nic nie mog³a tej sprawy zostawiæ w³asnemu biegowi.

– Nic nie usprawiedliwia obel¿ywego traktowania bliŸnich – odpar-

³a. – A ju¿ szczególnie ludzi zale¿nych od nas.

– Raikes – zwróci³ siê ksi¹¿ê do lekarza – gdybym móg³ paœæ przed

panem na kolana i pokornie przeprosiæ za zniewagê, jakiej siê dopuœci-

³em, byæ mo¿e zrobi³bym to. Ale wszelki wysi³ek jest mi zabroniony,

prawda?

background image

41

– Z ca³¹ pewnoœci¹, wasza ksi¹¿êca moœæ. – Lekarz skoñczy³ banda-

¿owaæ ksi¹¿êc¹ ³ydkê i wygl¹da³ na wyraŸnie zmieszanego.

To oczywiœcie wszystko moja wina, pomyœla³a Jane. Ale dorasta³am

w domu, w którym s³u¿¹cych zawsze traktowano jak ludzi, i gdzie grzecz-

noœæ wobec innych by³a czymœ naturalnym. Naprawdê muszê siê nauczyæ

powœci¹gaæ swój jêzyk, jeœli chcê pracowaæ tu przez trzy tygodnie, a za-

robione pieni¹dze przeznaczyæ na przysz³e wydatki. Nie wiedzia³a, co j¹

czeka dalej.

Ksi¹¿ê Tresham zgodzi³ siê, by go zniesiono na dó³, ale najpierw odpra-

wi³ Jane i przykaza³ jej, ¿eby nie pojawia³a siê, póki jej nie wezwie. Uczyni³

to pó³ godziny póŸniej. Tym razem le¿a³ na kanapie w salonie na parterze.

– Dziœ rano moja g³owa odzyska³a chyba swoj¹ normaln¹ wielkoœæ

– powiedzia³. – Z pewnoœci¹ ucieszy pani¹, ¿e nie bêdê dziœ od pani wy-

maga³, by wykorzystywa³a pani swoje rozliczne talenty, ¿eby mnie zaba-

wiaæ. Pozwoli³em Hawkinsowi wpuszczaæ wszystkich, którzy zechc¹

mnie odwiedziæ, oczywiœcie w granicach rozs¹dku. WyraŸnie przykaza-

³em, ¿eby nie wpuszcza³ za próg pomocnic modystek i im podobnych,

które zapukaj¹ do drzwi.

Jane zesztywnia³a na sam¹ myœl o goœciach.

– Przeproszê i wyjdê, wasza ksi¹¿êca moœæ, kiedy ktoœ przyjdzie

z wizyt¹ – oznajmi³a.

– Naprawdê? – Zmru¿y³ oczy. – A czemu¿ to?

– Przypuszczam, ¿e przede wszystkim bêd¹ pana odwiedzali przyja-

ciele – powiedzia³a. – Moja obecnoœæ tylko panom przeszkodzi.

Zaskoczy³ j¹, niespodziewanie uœmiechaj¹c siê do niej figlarnie. Od

razu wyda³ siê znacznie m³odszy. I niemal przystojny.

– Panno Ingleby, nie wiedzia³em, ¿e jest pani taka wstydliwa –

oœwiadczy³.

– Tak, wasza ksi¹¿êca moœæ – przysta³a z ochot¹. – Jestem wstydliwa.

– Niech pani pójdzie do biblioteki i przyniesie poduszkê – poleci³. –

A potem pod³o¿y mi j¹ pod nogê.

– Móg³by pan od czasu do czasu powiedzieæ „proszê” – zauwa¿y³a,

kieruj¹c siê ku drzwiom.

– Móg³bym – odpar³. – Ale dlaczego mam to robiæ? Wydajê polece-

nia. Dlaczego mam udawaæ, ¿e to proœby?

– Mo¿e przez szacunek dla samego siebie – stwierdzi³a, patrz¹c na

niego. – Mo¿e przez wzgl¹d na uczucia innych. Wiêkszoœæ ludzi chêtniej

spe³nia proœby, ni¿ wykonuje polecenia.

– A jednak s³ucha pani moich poleceñ, panno Ingleby – powiedzia³

cicho.

background image

42

– Ale buntujê siê w g³êbi serca – odpar³a i wysz³a z pokoju, ¿eby

ostatnie s³owo jak zwykle nale¿a³o do niej.

Parê minut póŸniej wróci³a z poduszk¹, w milczeniu przesz³a przez

pokój i nie patrz¹c na ksiêcia, delikatnie pod³o¿y³a mu j¹ pod nogê. Ju¿

wczeœniej, w sypialni, zobaczy³a, ¿e wczorajsza opuchlizna zesz³a. Ale

zauwa¿y³a równie¿, ¿e ksi¹¿ê czêsto pociera udo i od czasu do czasu za-

ciska zêby, co niechybnie œwiadczy³o o tym, ¿e bardzo cierpi. Oczywi-

œcie jako dumny mê¿czyzna nie móg³ siê przyznaæ do tego, ¿e odczuwa

jakikolwiek ból.

– Gdyby nie pani zaciœniête usta – powiedzia³ – nawet bym nie za-

uwa¿y³, ¿e nie cieszê siê pani ¿yczliwoœci¹, panno Ingleby. Spodziewa-

³em siê co najmniej, ¿e z ca³ej si³y z³apie mnie pani za nogê i ciœnie j¹ na

poduszkê. Ju¿ siê przygotowa³em, jak sobie poradziæ z takim przejawem

braku opanowania. Ale pozbawi³a mnie pani okazji wyg³oszenia mojej

starannie obmyœlanej przemowy.

– Zatrudni³ mnie pan jako swoj¹ pielêgniarkê, wasza ksi¹¿êca moœæ

– przypomnia³a. – Mam panu przynosiæ ulgê, a nie sprawiaæ ból. Poza

tym, jeœli coœ mi siê nie podoba, znam odpowiednie s³owa, by to wyraziæ.

Nie muszê siê uciekaæ do przemocy.

Co jest najwiêkszym k³amstwem, jakie kiedykolwiek pad³o z moich

ust, pomyœla³a, zanim jeszcze skoñczy³a mówiæ. Przez chwilê poczu³a

dreszcze i ogarnê³y j¹ md³oœci. By³y to dobrze znane objawy ogarniaj¹-

cej j¹ paniki.

– Panno Ingleby – odezwa³ siê potulnie ksi¹¿ê Tresham – dziêkujê

pani za przyniesienie poduszki.

Tym zamkn¹³ jej usta.

– Odnios³em wra¿enie, ¿e tymi s³owami sk³oni³em pani¹ niemal do

uœmiechu. Czy kiedykolwiek siê pani œmieje?

– Tak, kiedy coœ mnie rozbawi albo gdy jestem szczêœliwa, wasza

ksi¹¿êca moœæ.

– Co w moim towarzystwie jeszcze siê nie zdarzy³o – zauwa¿y³. –

Widocznie tracê ca³y swój wdziêk. Niech pani wie, ¿e s³ynê z tego, i¿

potrafiê zabawiaæ i uszczêœliwiaæ kobiety.

Przedtem, dopóki nie powiedzia³ tego i nie spojrza³ na ni¹, mru¿¹c

oczy, w³aœciwie nie uœwiadamia³a sobie w pe³ni jego mêskiego uroku.

Nagle wszystko siê zmieni³o. Poczu³a nieznane sobie do tej pory czysto

fizyczne po¿¹danie, pod wp³ywem którego w jej piersiach i ³onie zasz³y

jakieœ niepokoj¹ce reakcje.

– Nie w¹tpiê – odpar³a cierpko. – Ale zapewne w tym miesi¹cu wy-

korzysta³ pan ca³y urok osobisty na uwiedzenie lady Oliver.

background image

43

– Jane, Jane – przemówi³ ³agodnie. – To zabrzmia³o wyj¹tkowo z³o-

œliwie. Odszukaj Quincy’ego i przynieœ porann¹ pocztê. Proszê – doda³,

kiedy ruszy³a ku drzwiom.

Odwróci³a g³owê i uœmiechnê³a siê do niego.

– Aha – mrukn¹³ pod nosem.

5

A

ngelina przysz³a póŸnym rankiem. Tym razem towarzyszy³ jej Heyward,

który chcia³ osobiœcie zapytaæ szwagra o zdrowie. Jeszcze nim wyszli, poja-

wi³ siê Ferdynand, ale raczej po to, by mówiæ o sobie, a nie z troski o samo-

poczucie brata. Za³o¿y³ siê z lordem Berriwetherem, s³yn¹cym z umiejêtno-

œci powo¿enia, ¿e zwyciê¿y w wyœcigu karykli do Brighton. Ale Berriwether

by³ niepokonany, dorównywa³ mu w tej sztuce jedynie Jocelyn.

– Przegrasz, Ferdynandzie – powiedzia³ bez ogródek Heyward.

– Skrêcisz sobie kark, Ferdie – stwierdzi³a Angelina – a moje nerwy

nie uspokoj¹ siê tak szybko, jak po przygodzie Treshama. Ale bêdziesz

szykownie wygl¹da³, pêdz¹c drog¹ do Brighton szybko jak wiatr. Czy

z tej okazji sprawisz sobie nowy frak?

– Tajemnica powodzenia polega na popuszczaniu koniom cugli na

ka¿dym prostym odcinku drogi – zauwa¿y³ Jocelyn – a nie na nadmier-

nym ekscytowaniu siê i ryzykowaniu niepotrzebnie na ostrych zakrêtach,

jakby siê by³o artyst¹ cyrkowym. A ty s³yniesz z jednego i z drugiego,

Ferdynandzie. Jednak skoro ju¿ zgodzi³eœ siê œcigaæ, dobrze by by³o, gdy-

byœ wygra³. Nigdy siê nie przechwalaj ani nie przyjmuj wyzwañ, których

nie mo¿esz poprzeæ czynem. Szczególnie, jeœli jesteœ Dudleyem. A œmiem

twierdziæ, ¿e siê przechwala³eœ.

– Pomyœla³em sobie, ¿e móg³byœ mi po¿yczyæ swój nowy powóz,

Tresham – rzuci³ od niechcenia brat ksiêcia.

– Nie ma mowy – oznajmi³ Jocelyn. – Wykluczone. Dziwiê siê, ¿e

w ogóle zwracasz siê z tym do mnie. Chyba uzna³eœ, ¿e rana w nodze

odebra³a mi rozum.

– Jesteœ moim bratem – powiedzia³ Ferdynand.

– Bratem, który potrafi myœleæ i ma zdrowy rozs¹dek – odpar³ Joce-

lyn. – Kiedy ostatnio widzia³em twój powóz, niczego mu nie brakowa³o.

To cz³owiek, a nie wóz wygrywa albo przegrywa wyœcig, Ferdynandzie.

Kiedy ma siê to odbyæ?

background image

44

– Za dwa tygodnie.

A niech to! – pomyœla³ Jocelyn. Nie bêdzie móg³ tego obejrzeæ, jeœli

pos³ucha tego przeklêtego konowa³a Raikesa. Ale jeœli jeszcze przez dwa

tygodnie bêdzie skazany na le¿enie na kanapie, zwariuje.

Jocelyn móg³by przysi¹c, ¿e Jane Ingleby, która cichutko sta³a z bo-

ku, czyta w jego myœlach. Zauwa¿y³, ¿e znów zacisnê³a usta tak mocno,

¿e tworzy³y cienk¹ liniê. Ciekawe, co zamierza zrobiæ? Przywi¹zaæ go do

³ó¿ka, póki nie up³yn¹ ca³e trzy tygodnie?

Nie pozwoli³ jej wychodziæ z salonu, kiedy wizytê sk³adaj¹ mu cz³on-

kowie rodziny. Odmówi³ te¿ póŸniej, kiedy zapowiedzieli siê kolejni go-

œcie. Przegl¹da³ akurat pocztê i podawa³ jej po jednym liœcie. Zgodnie

z jego poleceniami rozk³ada³a je na trzy stosiki – zaproszenia, z których

nie skorzysta, zaproszenia, które przyjmuje, i listy, na które odpowiedŸ

podyktuje póŸniej sekretarzowi. Wiêkszoœæ zaproszeñ, z wyj¹tkiem tych,

które dotyczy³y przyjêæ doœæ odleg³ych w czasie, trzeba by³o odrzuciæ.

– Zostawiê pana teraz samego, wasza ksi¹¿êca moœæ – oznajmi³a,

wstaj¹c, kiedy pojawi³ siê Hawkins, dziœ znacznie ju¿ lepiej panuj¹cy

nad swym królestwem w holu, by zapowiedzieæ przybycie kilku przyja-

ció³ ksiêcia.

– Nie – oœwiadczy³ krótko, unosz¹c brwi. – Zostanie pani tutaj.

– Bardzo pana proszê, wasza ksi¹¿êca moœæ – nalega³a. – Na nic siê

panu nie przydam, kiedy bêdzie pan mia³ towarzystwo.

Pomyœla³, ¿e wygl¹da na wylêknion¹. Czy¿by siê ba³a, ¿e razem ze

swymi przyjació³mi urz¹dz¹ sobie orgiê w jej obecnoœci? Najprawdopo-

dobniej sam odprawi³by swoj¹ pielêgniarkê, gdyby go nie poprosi³a, by

pozwoli³ jej wyjœæ. Teraz, przez czysty upór, nie chcia³ jej puœciæ.

– Byæ mo¿e podniecenie wywo³a u mnie atak waporów i bêdê potrze-

bowa³ natychmiastowej pomocy pielêgniarki, panno Ingleby – oœwiadczy³

ch³odno.

Zapewne dalej by go prosi³a, gdyby nie weszli goœcie. Na ich widok

skry³a siê w najdalszym k¹cie. Nadal tam sta³a, kiedy kilka minut póŸniej

spojrza³ w tamtym kierunku. Idealnie zlewa³a siê z t³em. Znów mia³a na

g³owie czepek, pod który schowa³a ka¿dy, nawet najmniejszy kosmyk

w³osów.

Pojawili siê w komplecie, wszyscy jego najbli¿si przyjaciele – Co-

nan Brougham, Pottier, Kimble, Thomas Garrick, Boris Tuttleford – wno-

sz¹c ze sob¹ ha³aœliw¹ weso³oœæ. By³o du¿o szumu, kiedy go witali, zada-

wali pytania o zdrowie, nie czekaj¹c na odpowiedŸ, drwili z jego szlafroka

i rannych pantofli, ogl¹dali obanda¿owan¹ nogê, w koñcu rozsiedli siê

wokó³ sofy.

background image

45

– Gdzie twoje bordo, Tresham? – spyta³ Garrick, rozgl¹daj¹c siê.

– Panna Ingleby zaraz je przyniesie – powiedzia³ Jocelyn. W³aœnie

wtedy dostrzeg³ j¹ w najdalszym k¹cie. – Panowie, oto pielêgniarka, któ-

ra mi us³uguje, poniewa¿ nie mogê dosiêgn¹æ dzwonka z ³o¿a, do którego

jestem przykuty. A tak¿e strofuje mnie i denerwuje. Panno Ingleby, pro-

szê powiedzieæ Hawkinsowi, ¿eby przyniós³ wino i brandy, a lokaja przy-

s³a³ z kieliszkami.

– Proszê, Tresh? – Kimble zachichota³. – To nowy wyraz w twoim

s³owniku?

– Panna Ingleby ka¿e mi go u¿ywaæ – odpar³ potulnie Jocelyn, pa-

trz¹c, jak Jane wychodzi z pokoju, odwróciwszy twarz. – £aje mnie, kie-

dy o tym zapomnê.

Zebrani przyjaciele wybuchnêli g³oœnym œmiechem.

– Ach, rozumiem – odezwa³ siê Tuttleford, opanowawszy weso³oœæ.

– Czy to nie ona piszcza³a, Tresham, w³aœnie wtedy, kiedy celowa³eœ Oli-

verowi z pistoletu prosto w nos, a¿ oblecia³ go strach?

– Zatrudni³ j¹ jako pielêgniarkê – wyjaœni³ Conan z uœmiechem. –

I zagrozi³, ¿e jeszcze po¿a³uje, ¿e siê urodzi³a czy coœ takiego. Czy ju¿

¿a³uje, Tresham? A mo¿e ty ¿a³ujesz?

Jocelyn bawi³ siê monoklem, wisz¹cym na tasiemce. Zacisn¹³ usta.

– Ma diabelnie irytuj¹cy zwyczaj odpowiadania, a ja odczuwam

potrzebê pobudzania umys³u, poniewa¿ jestem zamkniêty, unieruchomio-

ny i uwiêziony, co potrwa przynajmniej dwa tygodnie – wyjaœni³.

– Pobudzania umys³u, tak? – Pottier uderzy³ siê w udo i rykn¹³ œmie-

chem, ubawiony, a reszta posz³a za jego przyk³adem. – Odk¹d to potrze-

bujesz kobiety do pobudzenia umys³u, Tresham?

– Na Boga! – Kimble wywija³ monoklem. – Trudno to sobie wy-

obraziæ! Co jeszcze ci pobudza oprócz umys³u, Tresh? Oto jest pytanie.

No dalej, przyszed³ czas spowiedzi.

– Nasz przyjaciel ma jedn¹ nogê unieruchomion¹. – Tuttleford znów

siê rozeœmia³. – Ale za³o¿ê siê, ¿e w najmniejszym stopniu nie przeszka-

dza mu to w pobudzaniu, prawda, Tresham? Czy ciê dosiada? I sama od-

wala ca³¹ robotê, ¿ebyœ móg³ nie nadwerê¿aæ chorej nogi?

Tym razem ich œmiech by³ zdecydowanie ordynarny. Wszyscy doskona-

le siê bawili – z ka¿d¹ chwil¹ coraz lepiej. Jocelyn uniós³ monokl do oka.

– Zwracam ci uwagê – powiedzia³ cicho – ¿e kobieta, o której mowa,

zosta³a przeze mnie zatrudniona i mieszka pod moim dachem, Tuttleford.

Nawet ja mam pewne zasady.

– Coœ mi siê wydaje, panowie – zauwa¿y³ Conan Brougham, bar-

dziej spostrzegawczy od innych – ¿e ksiêcia wcale to nie bawi.

background image

46

Co by³o b³êdem, pomyœla³ w chwilê póŸniej Jocelyn, kiedy drzwi siê

otworzy³y i do pokoju wesz³a Jane, nios¹c na tacy dwie karafki. Za ni¹

kroczy³ lokaj z kieliszkami. Z miejsca skupi³a na sobie uwagê obecnych,

co powinno go rozbawiæ, a j¹ z pewnoœci¹ speszyæ. Ale czu³ jedynie iryta-

cjê, ¿e któryœ z jego przyjació³ móg³ choæ przez chwilê pomyœleæ, i¿ jest

zdolny do romansu z w³asn¹ s³u¿¹c¹, co zdecydowanie by³o w z³ym tonie.

Mog³a wyjœæ razem z lokajem, ale nie zrobi³a tego. Ze spuszczonym

wzrokiem uda³a siê do swego k¹cika. Bardziej ni¿ zwykle nacisnê³a cze-

pek na czo³o.

Wicehrabia Kimble gwizdn¹³ cicho.

– Tajemnicza piêknoœæ, Tresh? – mrukn¹³ pod nosem, ¿eby go nie

us³ysza³a.

Kimble mia³ bystre oko i z miejsca pozna³ siê na urodzie Jane. Jas-

now³osy m³odzieniec o wygl¹dzie m³odego boga, by³ znanym bawidam-

kiem i nie gorszym znawc¹ kobiecej urody ni¿ Jocelyn.

– To s³u¿¹ca – odpar³ Jocelyn – mieszkaj¹ca pod moim dachem,

Kimble.

Przyjaciel zrozumia³ go. Uœmiechn¹³ siê i puœci³ perskie oko. Nie

odwa¿y siê na umizgi do Jane Ingleby. Jocelyn przez moment pomyœla³,

¿e wcale go to nie powinno obchodziæ.

Rozmowa szybko przesz³a na inne tematy, poniewa¿ przy Jane nie

mogli mówiæ o niej. Ale nikt nie uzna³ za niestosowne opowiadaæ w jej

obecnoœci o tym, jak lady Oliver z wyraŸnym upodobaniem flirtowa³a

wczoraj w teatrze z ca³ym zastêpem wielbicieli. Siedzia³a w lo¿y ze swy-

mi trzema braæmi i z mê¿em. Goœcie mówili, ¿e jej bracia postanowili

wyzwaæ Treshama na pojedynek za uwiedzenie ich siostry, kiedy tylko

znów stanie na nogi. Mówiono te¿ o tym, ¿e Hailsham kompromituje siê,

próbuj¹c udowodniæ, ¿e jego najstarszy syn, licz¹cy sobie teraz dziewiêæ

lat i podobno niedorozwiniêty umys³owo, jest bastardem, by w ten spo-

sób poprzeæ roszczenia do dziedzictwa drugiego, ukochanego syna. Przy-

jaciele zapoznali go te¿ z ostatnimi, sensacyjnymi szczegó³ami skandalu

w Kornwalii.

– Mówi siê teraz, ¿e Jardine nie ¿yje – oznajmi³ Brougham. – ¯e

nigdy nie odzyska³ przytomnoœci po tym, jak go napadniêto.

– Musia³ potê¿nie oberwaæ w g³owê – doda³ Kimble. – Wed³ug naj-

bardziej sensacyjnych relacji przez w³osy i krew widaæ by³o mózg. Ostat-

nio w londyñskich salonach pe³no jest mdlej¹cych kobiet. Co jest intere-

suj¹ce dla tych, którzy znajd¹ siê wystarczaj¹co blisko, kiedy coœ takiego

siê akurat wydarzy. Wielka szkoda, ¿e jesteœ uwi¹zany w domu, Tresh. –

Zachichota³.

background image

47

– O ile dobrze pamiêtam – powiedzia³ Pottier – Jardine nie mia³ za

wiele w³osów. Ani mózgu.

– Nigdy nie odzyska³ przytomnoœci. – Jocelyn zdrêtwia³ i próbuj¹c

zmieniæ pozycjê cia³a, niechc¹cy zrzuci³ poduszkê na pod³ogê. – Proszê j¹

podnieœæ i pod³o¿yæ mi j¹ pod nogê, panno Ingleby. Nigdy nie odzyska³

przytomnoœci, a jednak – wed³ug niektórych – jasno i wyczerpuj¹co opo-

wiedzia³, jak zosta³ zaatakowany, a tak¿e jak odwa¿nie siê broni³. Opisa³

kobietê, która na niego napad³a, i wyjaœni³, czym siê kierowa³a, pragn¹c

mu roztrzaskaæ czaszkê. Dziwny przypadek utraty przytomnoœci.

Jane pochyli³a siê nad ksiêciem i po³o¿y³a poduszkê na kanapie. De-

likatnie jak zawsze unios³a mu nogê i umieœci³a j¹ na poduszce, a nastêp-

nie poprawi³a zsuniêty banda¿. Ale kiedy Jocelyn spojrza³ na ni¹, zauwa-

¿y³, ¿e jest bia³a jak œciana, nawet usta jej poblad³y.

Niemal po¿a³owa³, ¿e upar³ siê, by pozosta³a w pokoju. Widocznie

Ÿle siê czu³a w obecnoœci mê¿czyzn, i s³uchaj¹c ich rozmów. Chocia¿

okazywa³a takie opanowanie, opatruj¹c jego ranê, byæ mo¿e rozmowa

o w³osach, krwi i mózgu to za du¿o.

– Wieœci o jego œmierci mog¹ byæ przesadzone – powiedzia³ cynicz-

nie Garrick, wstaj¹c i dolewaj¹c sobie wina. – Zapewne wstydzi siê po-

kazaæ, skoro pokona³a go s³aba dziewczyna, która w³ama³a siê do domu.

– Czy¿by nie trzyma³a pistoletu w ka¿dej rêce? – spyta³ Jocelyn. –

Zgodnie z tym, co utrzymuje mê¿czyzna, który ponoæ nie odzyska³ przy-

tomnoœci od chwili, odk¹d uderzy³a go a¿ do œmierci? Ale doœæ o tych

bzdurach. W co takiego da³ siê wci¹gn¹æ Ferdynand? Wyœcig z Berriwe-

therem! Czyj to by³ pomys³?

– Twojego brata – powiedzia³ Conan. – Berriwether zacz¹³ siê prze-

chwalaæ, ¿e teraz bêdziesz musia³ spuœciæ z tonu, gdy znów zaczniesz

braæ udzia³ w zawodach sportowych, ale kulej¹c na jedn¹ nogê. Twier-

dzi³, ¿e nigdy ju¿ nazwisko Dudleyów nie bêdzie wymawiane z podzi-

wem i szacunkiem.

– Mówi³ tak w obecnoœci Ferdynanda? – Jocelyn pokrêci³ g³ow¹. –

Zdecydowanie to nie by³o zbyt m¹dre.

– Niezupe³nie w obecnoœci Ferdynanda – wyjaœni³ przyjaciel. – Do-

sz³o to jednak do uszu twojego brata, który pojawi³ siê w klubie White’a,

blady z wœciek³oœci. Przez chwilê myœla³em, ¿e wyzwie Berriwethera,

ale on jedynie zapyta³ najgrzeczniej, jak tylko mo¿na, w czym wed³ug

Berriwethera siê wyró¿niasz poza niezwyk³¹ bieg³oœci¹ we w³adaniu bro-

ni¹. Oczywiœcie us³ysza³, ¿e w powo¿eniu. I tak dosz³o do zak³adu.

– A ile postawi³ Ferdynand na swoje zwyciêstwo? – spyta³ Jocelyn.

– Tysi¹c gwinei – odpowiedzia³ mu Garrick.

background image

48

– Hmm. – Jocelyn wolno pokiwa³ g³ow¹. – Honor rodziny wart jest

tysi¹c gwinei. No, no.

Zauwa¿y³, ¿e Jane Ingleby ju¿ nie stoi w k¹cie. Siedzia³a wyprosto-

wana na niskim taborecie, odwrócona ty³em do wszystkich.

Nie poruszy³a siê przez ponad godzinê, póki nie wyszli jego przyjaciele.

– Daj mi to szkaradzieñstwo! – Ksi¹¿ê Tresham wyci¹gn¹³ w³adczo

rêkê.

Jane sta³a przy kanapie, bo ksi¹¿ê kaza³ jej podejœæ, kiedy tylko za-

mknê³y siê drzwi za goœæmi. Rozwi¹za³a wst¹¿kê pod brod¹ i zdjê³a cze-

pek, który tak go denerwowa³. Ale trzyma³a go w rêkach.

– Co pan chce z nim zrobiæ? – spyta³a.

– Mam zamiar wys³aæ pani¹ po najostrzejsze no¿yczki, jakie s¹

w tym domu – odpar³ poirytowany. – A potem ka¿ê siê pani przygl¹daæ,

jak bêdê ci¹³ to okropieñstwo na drobne kawa³ki. Nie, zmieni³em zdanie.

To pani potnie go na kawa³ki.

– To mój czepek – oœwiadczy³a. – Zap³aci³am za niego. Nie ma pan

¿adnego prawa niszczyæ mojej w³asnoœci.

– Bzdury! – odpowiedzia³.

Ku swemu przera¿eniu Jane zorientowa³a siê, dlaczego twarz ksiêcia

nagle rozmaza³a siê jej przed oczami. Z jej ust wyrwa³ siê zduszony

szloch, a do oczu nap³ynê³y ³zy.

– Wielki Bo¿e! – wykrzykn¹³ wyraŸnie zbulwersowany. – Czy to

paskudztwo tak du¿o dla pani znaczy?

– To mój czepek! – powiedzia³a ¿arliwie, chocia¿ ³ami¹cym siê g³o-

sem. – Kupi³am dwa takie same czepki. Da³am za nie wszystkie pieni¹-

dze, jakie mia³am. Nie pozwolê, ¿eby je pan zniszczy³ dla w³asnej przy-

jemnoœci. Jest pan pozbawionym serca okrutnikiem.

Chocia¿ z jej ust pada³y gniewne s³owa, p³aka³a i ³ka³a jak roz¿alone

dziecko. Unios³a czepek do mokrych policzków i spojrza³a groŸnie na

Jocelyna.

Przez kilka chwil przygl¹da³ siê jej w milczeniu.

– Wcale pani nie chodzi o czepek, prawda? – spyta³ w koñcu. – To

dlatego, ¿e zmusi³em pani¹ do pozostania w pokoju z czered¹ moich przy-

jació³. Pogwa³ci³em pani poczucie delikatnoœci, Jane. Przypuszczam, ¿e

w sierociñcu ch³opcy i dziewczynki przebywaj¹ osobno. Czy tak?

– Tak – powiedzia³a.

– Jestem zmêczony – oœwiadczy³ niespodziewanie. – Chyba spróbu-

jê zasn¹æ. Nie musi mi pani dotrzymywaæ towarzystwa, ¿eby s³uchaæ, jak

background image

49

chrapiê. Proszê iœæ do swego pokoju i zostaæ tam do kolacji. Oczekujê

pani wieczorem.

– Dobrze, wasza ksi¹¿êca moœæ – powiedzia³a i odwróci³a siê. Nie

mog³a siê zmusiæ do podziêkowania, chocia¿ wiedzia³a, ¿e zdoby³ siê na

szlachetny gest. Nie uwierzy³a, ¿e chce siê przespaæ. Po prostu zoriento-

wa³ siê, ¿e Jane pragnie choæ trochê pobyæ sama.

– Panno Ingleby – us³ysza³a jego g³os, kiedy by³a ju¿ przy drzwiach.

Nie odwróci³a siê. – Proszê mnie wiêcej nie prowokowaæ. Póki pani¹

zatrudniam, nie wolno pani nosiæ czepka.

Cicho wysz³a, a potem pobieg³a na górê do swojego pokoju. Zamknê-

³a za sob¹ drzwi i rzuci³a siê na ³ó¿ko. Wci¹¿ œciska³a w rêku czepek.

A wiêc nie ¿y³.

Sidney Jardine umar³ i nikt na œwiecie nie uwierzy, ¿e go nie zamor-

dowa³a.

Kurczowo œcisnê³a narzutê i wtuli³a twarz w materac.

Nie ¿y³.

By³ pod³y i nienawidzi³a go bardziej, ni¿ mo¿na kogokolwiek niena-

widziæ. Ale wcale nie pragnê³a jego œmierci. Nie chcia³a mu nawet zrobiæ

krzywdy. Odruchowo z³apa³a tamt¹ ciê¿k¹ ksi¹¿kê i bez zastanowienia

uderzy³a go w g³owê w obronie w³asnej. Tyle tylko, ¿e grube tomisko

by³o ciê¿kie, wiêc zamachnê³a siê, a nie unios³a go, ¿eby uderzyæ na p³ask.

Ostrym rogiem trafi³a w skroñ Sidneya.

Nie upad³, tylko dotkn¹³ rany, spojrza³ na zakrwawione palce, roze-

œmia³ siê, nazwa³ j¹ z³oœnic¹ i ruszy³ w jej stronê. Ale odskoczy³a na bok.

Straci³ równowagê, kiedy chcia³ j¹ z³apaæ, i upadaj¹c uderzy³ g³ow¹

w marmurowy kominek. Nie podniós³ siê.

By³o kilku œwiadków tej obrzydliwej sceny, ale Jane nie mog³a li-

czyæ, by ktokolwiek z nich powiedzia³, co wydarzy³o siê naprawdê.

Wszyscy natomiast ochoczo pope³niliby krzywoprzysiêstwo zeznaj¹c, ¿e

przy³apano j¹ na kradzie¿y. Na dnie jej torby wci¹¿ le¿a³a z³ota, wysa-

dzana drogimi kamieniami bransoletka, która mog³a œwiadczyæ o jej wi-

nie. Ci ludzie byli przyjació³mi Sidneya. Charles – sir Charles Fortescue,

jej s¹siad, przyjaciel i adorator – by³ nieobecny. Nikt zreszt¹ nie mia³

zamiaru zaprosiæ go na to szczególne przyjêcie.

Sidney nie umar³ gwa³townie, choæ wszyscy obecni tak myœleli. To

ona podesz³a do niego, choæ nogi siê pod ni¹ ugina³y i ogarnê³y j¹ md³o-

œci. Têtno mia³ miarowe. To ona wezwa³a s³u¿¹cych i kaza³a go zanieœæ

na górê, gdzie sama obmy³a mu ranê i czuwa³a nad nim, póki nie przyby³

wezwany przez ni¹ lekarz.

Ale nie odzyska³ przytomnoœci. I by³ tak blady, ¿e jeszcze kilka razy

sprawdza³a mu puls zimnymi, dr¿¹cymi palcami.

4 – Pojedynek

background image

50

– Wiesz, ¿e morderców siê wiesza – powiedzia³ ktoœ lekko rozba-

wionym tonem, stoj¹c na progu sypialni.

– Tak, czeka ich œmieræ na szubienicy – doda³ drugi z wyraŸnym

zadowoleniem w g³osie.

Uciek³a w nocy, bior¹c ze sob¹ tylko trochê rzeczy, tyle ile potrzebo-

wa³a na podró¿ do Londynu. Wziê³a te¿ bransoletkê oraz trochê pieniê-

dzy, które wyci¹gnê³a z biurka hrabiego. Nie obawia³a siê tego, ¿e Sid-

ney umrze i zostanie oskar¿ona o morderstwo. Uciek³a dlatego, ¿e… och,

mia³a liczne powody.

Czu³a siê taka samotna. Hrabia, kuzyn Jane, który po œmierci jej ojca

odziedziczy³ tytu³, razem z hrabin¹ przebywa³ poza domem. Zreszt¹ nie

darzyli jej mi³oœci¹. W Candleford nie mia³a nikogo, do kogo mog³aby

siê zwróciæ o pomoc. A Charlesa nie by³o w domu. Pojecha³ z d³u¿sz¹

wizyt¹ do starszej siostry w hrabstwie Somerset.

Jane wyjecha³a do Londynu. Pocz¹tkowo wcale nie chcia³a siê ukry-

waæ, pragnê³a jedynie dotrzeæ do kogoœ, kto okaza³by jej zrozumienie. Po-

stanowi³a wiêc skierowaæ kroki do domu lady Webb przy Portland Place.

Lady Webb by³a najbli¿sz¹ przyjació³k¹ jej matki od czasów, gdy obie by³y

ma³ymi dziewczynkami. Czêsto odwiedza³a ich w Candleford. By³a te¿

chrzestn¹ matk¹ Jane. Jane mówi³a na ni¹ „ciociu Harriet”. Ale lady Webb

wyjecha³a z miasta i nie spodziewano siê jej w najbli¿szym czasie.

Od ponad trzech tygodni Jane parali¿owa³ strach, ¿e Sidney umar³,

¿e zostanie oskar¿ona o morderstwo, ¿e nazw¹ j¹ z³odziejk¹, ¿e bêd¹ jej

szukaæ. Naturalnie domyœl¹ siê, ¿e wyjecha³a do Londynu. Nawet nie

próbowa³a zacieraæ za sob¹ œladów.

Najgorsza by³a niepewnoœæ. Odczu³a niemal ulgê, kiedy w koñcu

dowiedzia³a siê, ¿e Sidney nie ¿yje.

Podobno go zabi³a, kiedy przy³apa³ j¹ na kradzie¿y. Uwa¿ano j¹ za

zabójczyniê.

Nie, jednak wcale nie przynios³o jej to ulgi.

Gwa³townie usiad³a na ³ó¿ku i potar³a twarz d³oñmi. Sprawdzi³y siê

jej najgorsze obawy. Najlepsze, co mog³a zrobiæ, to znikn¹æ w anonimo-

wym t³umie londyñczyków. Ale ca³y plan leg³ w gruzach, gdy tak nieroz-

wa¿nie wtr¹ci³a siê do pojedynku w Hyde Parku. Có¿ mog³o j¹ obcho-

dziæ, ¿e dwóch d¿entelmenów nie ma nic lepszego do roboty, tylko

zabawia siê strzelaniem do siebie?

I w ten sposób znalaz³a siê w Mayfair, w jednej z okaza³ych rezy-

dencji przy Grosvenor Square, w charakterze ni to pielêgniarki, ni to

damy do towarzystwa cz³owieka, który odczuwa³ swego rodzaju zado-

wolenie, przedstawiaj¹c j¹ wszystkim przyjacio³om. Szczêœliwie ¿aden

background image

51

z nich jej nie zna³. Prowadzi³a spokojne ¿ycie na prowincji w dalekiej

Kornwalii. Istnia³o wiêc du¿e prawdopodobieñstwo, ¿e ¿aden z goœci,

którzy pojawi¹ siê w Dudley House w ci¹gu najbli¿szych trzech tygodni,

jej nie rozpozna. Ale nie mog³a byæ tego pewna.

Niew¹tpliwie to tylko kwestia czasu…

Wsta³a i na uginaj¹cych siê nogach podesz³a do umywalki. Na szczê-

œcie w dzbanku by³a woda. Wla³a trochê do miednicy, nabra³a odrobinê

w d³onie i obmy³a w niej twarz.

Wiedzia³a, co trzeba by³o zrobiæ, i to od razu: po prostu oddaæ siê

w rêce w³adz i wierzyæ w prawo i sprawiedliwoœæ. Ale kim s¹ te w³adze?

Gdzie ich szukaæ? Zreszt¹ jej ucieczka i znikniêcie przez ponad trzy ty-

godnie œci¹gnê³y na ni¹ podejrzenia, ¿e jest winna.

Ksi¹¿ê Tresham wiedzia³by, co powinna zrobiæ i do kogo siê zwró-

ciæ. Mog³a powiedzieæ mu wszystko i zdaæ siê na jego decyzjê. Ale

wzdrygnê³a siê na sam¹ myœl o jego arogancji i nieliczeniu siê z jej uczu-

ciami.

Czy j¹ powiesz¹? Czy mog¹ j¹ powiesiæ za morderstwo lub za kra-

dzie¿? Nie wiedzia³a. Musia³a uchwyciæ siê skraju umywalki, ¿eby nie

upaœæ, tak siê jej zakrêci³o w g³owie.

Jak uwierzyæ w sprawiedliwy os¹d, skoro wszyscy œwiadkowie mog¹

zeznawaæ przeciwko niej?

Jeden z d¿entelmenów powiedzia³, ¿e byæ mo¿e Sidney wcale nie

umar³. Jane dobrze wiedzia³a, jak czêsto plotki mijaj¹ siê z prawd¹. Mó-

wiono na przyk³ad, ¿e w obu d³oniach trzyma³a pistolety! Mo¿e wiado-

moœæ o œmierci Sidneya kr¹¿y³a tylko dlatego, ¿e takie rewelacje rozpala-

j¹ wyobraŸniê tych, którzy zawsze lubi¹ wierzyæ w najgorsze.

Mo¿e wci¹¿ jest tylko nieprzytomny.

Mo¿e wraca do zdrowia.

A mo¿e jednak nie ¿yje.

Wytar³a wci¹¿ pal¹ce policzki rêcznikiem i usiad³a na twardym krze-

œle obok umywalki. Postanowi³a, ¿e zaczeka, póki nie dowie prawdy. I do-

piero wtedy zadecyduje, co zrobiæ. Rêce wci¹¿ jej dr¿a³y.

Ciekawe, czy jest poszukiwana. Przycisnê³a palce do ust i zamknê³a

oczy. Na wszelki wypadek nie powinna siê wiêcej pokazywaæ goœciom

ksiêcia. Musi jak najwiêcej czasu spêdzaæ w pokoju.

Gdyby tylko nadal mog³a nosiæ czepek…

Nigdy nie by³a tchórzliwa. Nie ucieka³a przed problemami i nie kry-

³a siê po k¹tach. Wprost przeciwnie. Ale nagle gdzieœ zniknê³a ca³a jej

odwaga.

Z drugiej strony, nigdy wczeœniej nie oskar¿ono jej o morderstwo.

background image

52

6

M

ick Boden, detektyw z Bow Street, znów pojawi³ siê w saloniku

w apartamencie hrabiego Durbury w hotelu Pulteney. Od jego poprzednie-

go spotkania z hrabi¹ min¹³ tydzieñ. W³aœciwie nie mia³ mu do zakomuni-

kowania nic nowego poza tym, ¿e nie trafi³ na œlad lady Sary Illingsworth.

Ta pora¿ka mêczy³a go. Nie znosi³ takich zleceñ. Gdyby wezwano go

do Kornwalii, by przeprowadziæ œledztwo w sprawie próby zabójstwa

Sidneya Jardine’a, wykorzysta³by wszystkie swoje umiejêtnoœci zawo-

dowe, by ustaliæ to¿samoœæ niedosz³ej zabójczyni i j¹ odszukaæ. Ale tam

wszystko by³o jasne. M³oda dama okrada³a hrabiego pod jego nieobec-

noœæ i zosta³a przy³apana przez Jardine’a. Uderzy³a go w g³owê jakimœ

twardym przedmiotem, niew¹tpliwie wykorzystuj¹c element zaskocze-

nia, poniewa¿ zna³ j¹ i nie zdawa³ sobie w pe³ni sprawy z tego, co zamie-

rza zrobiæ. Potem uciek³a z ³upem. Œwiadkiem ca³ej sceny by³ pokojowiec

Jardine’a – w ocenie Micka wyj¹tkowo tchórzliwy osobnik, poniewa¿ z³o-

dziejk¹ by³a dziewczyna, która mog³a co najwy¿ej rzuciæ w niego jakimœ

ciê¿kim przedmiotem.

– Jeœli jest w Londynie, odnajdziemy j¹ – powiedzia³.

– Jeœli jest w Londynie? Jeœli? – Hrabia by³ wœciek³y. – Ale¿ natu-

ralnie, ¿e jest w Londynie, cz³owieku. Gdzie jeszcze mog³aby byæ?

Mick bez specjalnego wysi³ku móg³by wymieniæ mnóstwo takich

miejsc, ale jedynie poci¹gn¹³ siê za ucho.

– Prawdopodobnie nigdzie indziej – przyzna³. – I jeœli nie wyjecha³a

z miasta tydzieñ temu, teraz bêdzie jej znacznie trudniej. Przes³uchaliœmy

wszystkich w³aœcicieli zajazdów i woŸniców. Nikt nie pamiêta kobiety,

odpowiadaj¹cej jej rysopisowi, z wyj¹tkiem tego, który j¹ tu przywióz³.

– Wielce to chwalebne – powiedzia³ z ironi¹ lord. – Ale co robicie,

¿eby j¹ odszukaæ? Tydzieñ to chyba doœæ czasu, nawet jeœli przez pierw-

szych piêæ czy szeœæ dni siedzieliœcie z za³o¿onymi rêkami.

– Nie pojawi³a siê ponownie w domu lady Webb, proszê pana – za-

cz¹³ wyliczaæ Mick. – Sprawdziliœmy to. ZnaleŸliœmy hotel, w którym

spêdzi³a dwie pierwsze noce po przyjeŸdzie, ale nikt nie wie, dok¹d siê

póŸniej przenios³a. Wed³ug pana s³ów, nie zna tu nikogo. Gdyby mia³a

przy sobie znaczn¹ kwotê pieniêdzy, wynajê³aby pokój w innym hotelu

w lepszej dzielnicy. Ale nie natrafiliœmy na najmniejszy œlad.

– Czy nie przysz³o panu do g³owy – powiedzia³ hrabia, bêbni¹c pal-

cami w parapet okienny – ¿e mo¿e nie chce zwracaæ na siebie uwagi,

szastaj¹c pieniêdzmi?

background image

53

Mick Boden uzna³by za coœ wielce osobliwego, gdyby ktoœ skrad³

pokaŸn¹ fortunê, a potem nie chcia³ z niej korzystaæ. Dlaczego m³oda

dama w ogóle mia³aby dopuœciæ siê kradzie¿y, skoro mieszka³a w Can-

dleford, op³ywaj¹c w dostatki jako córka zmar³ego hrabiego i krewna

obecnego? Wedle hrabiego mia³a dwadzieœcia lat i by³a œliczna, powinna

wiêc raczej rozgl¹daæ siê za jakimœ m³odym i bogatym kawalerem.

Mick nie po raz pierwszy pomyœla³, ¿e za tym wszystkim kryje siê

coœ wiêcej, ni¿ to widaæ na pierwszy rzut oka.

– Uwa¿a pan, ¿e mog³a poszukaæ sobie pracy? – spyta³.

– Taka myœl przysz³a mi do g³owy. – Lord wci¹¿ bêbni³ w parapet,

wygl¹daj¹c przez okno.

Mick ciekaw by³, ile pieniêdzy skradziono. Z ca³¹ pewnoœci¹ musia-

³a to byæ pokaŸna kwota, jeœli dziewczyna gotowa by³a zabiæ. No i bi¿u-

teria. Trzeba spróbowaæ wyœledziæ dziewczynê, wykorzystuj¹c tê wie-

dzê.

– Wspólnie z moimi pomocnikami zacznê wypytywaæ w biurach

poœrednictwa pracy – powiedzia³. – Od tego zaczniemy. I odwiedzimy

wszystkich w³aœcicieli lombardów oraz jubilerów, którzy mogli kupiæ od

niej bi¿uteriê. Potrzebny mi bêdzie opis skradzionych klejnotów.

– Szkoda czasu – oœwiadczy³ zimno hrabia. – Niczego z tego, co

zabra³a, nie zastawi. Lepiej sprawdŸcie w biurach poœrednictwa pracy.

ZnajdŸcie j¹.

– Z ca³¹ pewnoœci¹ nie chcemy, ¿eby jakiœ niczego niepodejrzewa-

j¹cy pracodawca zatrudni³ groŸn¹ kryminalistkê – zgodzi³ siê Mick. –

Jakim nazwiskiem mo¿e siê pos³ugiwaæ?

Hrabia odwróci³ siê do detektywa.

– S³ucham?

– W domu lady Webb przedstawi³a siê swym prawdziwym nazwi-

skiem – wyjaœni³ Mick. – I w hotelu, w którym spêdzi³a dwie pierwsze

noce. Potem zniknê³a. Pewnie uœwiadomi³a sobie, ¿e lepiej ukryæ praw-

dziwe nazwisko. Jakim nazwiskiem mog³a siê pos³u¿yæ? Czy mia³a dru-

gie imiê? Jak brzmia³o nazwisko panieñskie jej matki? Nazwisko poko-

jówki? Starej niani? Jakiekolwiek, o które mogê zapytaæ w biurach, jeœli

nie ma tam œladu Sary Illingsworth.

– Rodzice zawsze mówili na ni¹ Jane. – Hrabia podrapa³ siê w g³o-

wê i zmarszczy³ czo³o. – Niech pomyœlê. Jej matka by³a z domu Don-

ningsford. Jej pokojówka…

Mick zapisywa³ wymieniane nazwiska.

– Znajdziemy j¹ – zapewni³ hrabiego Durbury, kiedy kilka minut

póŸniej siê z nim ¿egna³.

background image

54

Ca³a ta sprawa by³a jakaœ dziwna. Jedyny syn hrabiego le¿a³ nieprzy-

tomny, jedn¹ nog¹ w grobie. Byæ mo¿e ju¿ nie ¿y³. A jednak ojciec zostawi³

go, by szukaæ kobiety, która próbowa³a go zabiæ. Mick wiedzia³ jednak, ¿e

ani na chwilê nie opuszcza³ hotelu. Niedosz³a zabójczyni skrad³a fortunê,

a jednak hrabia przypuszcza, ¿e szuka pracy. Skrad³a bi¿uteriê, jednak jego

lordowska moœæ nie chce opisaæ klejnotów ani szukaæ ich w lombardach.

Naprawdê, bardzo dziwna sprawa.

Po tygodniu, spêdzonym w ³ó¿ku we w³asnej sypialni, na kanapie

w salonie albo na szezlongu w bibliotece, Jocelyn czu³ siê znudzony jak

mops. Czêsto odwiedzali go przyjaciele – w³aœciwie codziennie – i zno-

sili mu najœwie¿sze wiadomoœci i ploteczki. Brat mówi³ prawie wy³¹cz-

nie o wyœcigu. Jocelyn odda³by maj¹tek, ¿eby móc wzi¹æ w nim udzia³.

Siostra ksiêcia pojawia³a siê, by rozprawiaæ o tak frapuj¹cych sprawach,

jak kapelusze i stan jej nerwów. Szwagier z³o¿y³ mu kilka kurtuazyjnych

wizyt, podczas których dyskutowali o polityce.

Dni by³y d³ugie, wieczory jeszcze d³u¿sze, noce nie mia³y koñca.

Jane Ingleby towarzyszy³a mu prawie stale. Œmieszy³o go to, a zara-

zem irytowa³o. Zaczyna³ siê czuæ jak stara matrona, zatrudniaj¹ca damê

do towarzystwa, której zadaniem jest rozpraszanie nudy.

Raz dziennie zmienia³a mu opatrunek. Jeden raz pozwoli³ jej wyma-

sowaæ sobie udo, ale tylko raz, chocia¿ dotyk jej r¹k wp³yn¹³ na niego

cudownie koj¹co. I niepokoj¹co go podnieci³. Ofukn¹³ j¹, ¿e jest taka

wstydliwa, a ona zarumieni³a siê. Zleca³ jej ró¿ne sprawy. Dzieli³a przej-

rzan¹ przez niego pocztê, któr¹ nastêpnie zanosi³a Quincy’emu, przeka-

zuj¹c mu instrukcje ksiêcia. Czyta³a mu i gra³a z nim w karty.

Pewnego wieczoru poprosi³ Quincy’ego, by zagra³ z nim w szachy,

a jej kaza³ siedzieæ i siê przygl¹daæ. Gra w szachy z Michaelem by³a rów-

nie pasjonuj¹ca, jak gra w krykieta z trzylatkiem. Wprawdzie sekretarz

umia³ graæ, lecz pokonanie go nigdy nie wymaga³o zbytniego wysi³ku.

Przyjemnie jest wygrywaæ, ale trudno nazwaæ pasjonuj¹cym przewidy-

wanie wygranej przynajmniej dziesiêæ ruchów wczeœniej.

Potem spróbowa³ gry z Jane. Za pierwszym razem gra³a beznadziej-

nie. To, ¿e nastêpnego dnia znów jej zaproponowa³ partiê, œwiadczy³o

o tym, jak bardzo by³ znudzony. Za drugim razem gra³a prawie tak, jak

Michael. Kiedy zagrali pi¹ty raz, pokona³a go.

Rozeœmia³a siê i klasnê³a w d³onie.

– Tak to jest – powiedzia³a mu – kiedy siê jest znudzonym, wynio-

s³ym, ziewa siê ukradkiem i patrzy na kogoœ, jakby ten ktoœ by³ tylko

py³kiem na rêkawie. Nie skupi³ siê pan wystarczaj¹co.

background image

55

I by³a to prawda.

– Przyznaje pani, ¿e wygra³bym, gdybym siê skupi³ na grze, Jane? –

spyta³.

– Och, z ca³¹ pewnoœci¹ – powiedzia³a. – Ale pan by³ roztargniony,

wiêc przegra³ pan sromotnie.

Od tamtej pory zawsze uwa¿a³ na grê.

Czasami ze sob¹ rozmawiali. Do tej pory s¹dzi³, ¿e prowadzenie roz-

mów z kobiet¹ jest czymœ osobliwym. By³ mistrzem w prowadzeniu kon-

wersacji salonowej, bawi³ siê dwuznacznym flirtem z kurtyzanami. Ale nie

przypomina³ sobie, by kiedykolwiek zwyczajnie rozmawia³ z kobiet¹.

Pewnego wieczoru, kiedy mu czyta³a, a on patrzy³ na ni¹, z rozba-

wieniem stwierdzi³, ¿e bezlitoœnie œci¹gniête do ty³u w³osy sprawiaj¹, ¿e

jej oczy staj¹ siê lekko skoœne. Ma³a buntowniczka postanowi³a nosiæ jak

najmniej atrakcyjne fryzury, skoro nie pozwoli³ jej wk³adaæ czepka. Mia³

nadziejê, ¿e mocno œci¹gniête w³osy przyprawiaj¹ j¹ o ból g³owy.

– Panno Ingleby, nie mogê d³u¿ej tego s³uchaæ – powiedzia³ z wes-

tchnieniem, przerywaj¹c jej w pó³ zdania. – Moim zdaniem, z czym mo¿e

siê pani nie zgodziæ, Guliwer to osio³.

Tak jak siê spodziewa³, mocno zacisnê³a usta. Prowokowanie jej sta-

³o siê w ci¹gu ostatniego tygodnia jedn¹ z jego ulubionych rozrywek.

Zamknê³a ksi¹¿kê.

– Domyœlam siê, ¿e wed³ug pana powinien wdeptaæ liliputy w zie-

miê, poniewa¿ by³ od nich wiêkszy i silniejszy.

– Jest pani niezast¹piona, panno Ingleby. Wyjmuje mi pani z ust s³o-

wa, które chcê powiedzieæ, w ten sposób zwalniaj¹c mnie z koniecznoœci

myœlenia i wypowiadania w³asnych s¹dów.

– Czy mam wybraæ inn¹ ksi¹¿kê?

– Prawdopodobnie wybierze pani zbiór kazañ. Nie, lepiej porozma-

wiajmy.

– O czym? – spyta³a po chwili milczenia.

– Niech mi pani opowie o sierociñcu. Jakie ¿ycie pani tam wiod³a?

Wzruszy³a ramionami.

– Nie ma o czym mówiæ.

Z ca³¹ pewnoœci¹ nie by³ to zwyczajny sierociniec. Ale i tak sieroci-

niec to sierociniec.

– Doskwiera³a pani samotnoœæ? – spyta³. – Czy teraz czuje siê pani

samotna?

– Nie.

Spostrzeg³, ¿e Jane nie ma zamiaru rozwodziæ siê na swój temat.

Ró¿ni³a siê pod tym wzglêdem od wielu kobiet – a tak¿e mê¿czyzn –

background image

56

którym wystarczy³a najmniejsza zachêta, by z wielkim zapa³em zacz¹æ

opowiadaæ o swoim ¿yciu, nie pomijaj¹c najmniejszych szczegó³ów.

– Dlaczego nie? – spyta³, patrz¹c na ni¹ zmru¿onymi oczami. – Do-

rasta³a pani bez matki i ojca, siostry czy brata. Przyjecha³a pani do Lon-

dynu w wieku dwudziestu lat, jeœli dobrze siê domyœlam, niew¹tpliwie

marz¹c o znalezieniu tu szczêœcia, ale nie znaj¹c nikogo. Jak to mo¿liwe,

by nie czu³a siê pani samotna?

Od³o¿y³a ksi¹¿kê na stoliczek i splot³a d³onie.

– Byæ samemu to nie zawsze to samo, co odczuwaæ samotnoœæ –

powiedzia³a. – Nie jest tak, jeœli ktoœ nauczy siê lubiæ siebie i swoje to-

warzystwo. Przypuszczam, ¿e mo¿na siê czuæ samotnym nawet, kiedy siê

ma ojca i matkê, braci i siostry, jeœli ktoœ nie lubi samego siebie. Jeœli

inni staraj¹ siê cz³owiekowi dowieœæ, ¿e nie jest wart mi³oœci.

– Ma pani ca³kowit¹ racjê! – wykrzykn¹³, nagle poirytowany.

Zauwa¿y³, ¿e bacznie go obserwuje para bardzo niebieskich oczu.

– I w³aœnie tak by³o w pana przypadku? – spyta³a.

Kiedy poj¹³, jak osobiste jest to pytanie, ogarnê³a go wœciek³oœæ. Jej

bezczelnoœæ nie zna³a granic. Ale do rozmowy potrzeba dwojga, a to on

zacz¹³ dyskusjê na ten temat.

Nigdy siê nie zwierza³, nawet przyjacio³om. Nigdy nie mówi³ o sobie.

Czy w³aœnie tak by³o w jego przypadku?

– Zawsze lubi³em Angelinê i Ferdynanda – powiedzia³, wzruszaj¹c

ramionami. – Wiecznie siê ze sob¹ k³óciliœmy, jak ka¿de rodzeñstwo,

chocia¿ fakt, ¿e jesteœmy Dudleyami, niew¹tpliwie przyczyni³ siê do tego,

¿e byliœmy bardziej porywczy i sk³onni do sprzeczek. Razem siê bawili-

œmy i psociliœmy. Czasem Ferdynand i ja byliœmy nawet tak szlachetni,

¿e braliœmy na siebie winê i karê za to, co zrobi³a Angelina, chocia¿ po-

tem to my wymierzaliœmy jej karê.

– Dlaczego bycie Dudleyem musi oznaczaæ, ¿e trzeba byæ bardziej

niegrzecznym, z³oœliwym i groŸniejszym od innych? – spyta³a.

– Gdyby zna³a pani mojego ojca i dziadka – powiedzia³ – nie zada-

³aby pani tego pytania.

– Musi im pan dorównaæ? – spyta³a. – Czy robi pan to z w³asnego

wyboru? A mo¿e ta rola zosta³a panu narzucona jako najstarszemu syno-

wi, dziedzicowi i przysz³emu ksiêciu Tresham?

Zachichota³ cicho.

– Gdyby zna³a pani opiniê, jak¹ siê cieszê, panno Ingleby, nie mu-

sia³aby mi pani zadawaæ i tego pytania. Zapewniam, ¿e nie spocz¹³em na

laurach, zadowalaj¹c siê tym, co osi¹gnêli moi przodkowie. Sam te¿ mam

niema³e zas³ugi.

background image

57

– Wiem, ¿e uwa¿a siê pana za bardzo bieg³ego w pos³ugiwaniu siê

rozmaitymi rodzajami broni. Wiem te¿, ¿e nie by³ to pierwszy pojedynek

w pañskim ¿yciu. Domyœlam siê, ¿e zawsze chodzi³o o kobietê?

Pokiwa³ g³ow¹.

– Romansuje pan z mê¿atkami, nie zwa¿aj¹c na œwiêty zwi¹zek

ma³¿eñski ani na uczucia mê¿a, którego pan krzywdzi.

– Wydaje siê pani, ¿e du¿o o mnie wie – zauwa¿y³ kpi¹co.

– Musia³abym byæ g³ucha i œlepa, ¿eby nie wiedzieæ. Wiem, ¿e pa-

trzy pan z góry na tych, którzy zajmuj¹ ni¿sz¹ pozycjê spo³eczn¹ od pana

– czyli prawie na wszystkich – i traktuje ich pan jak poddanych, którzy

musz¹ byæ na ka¿de pañskie skinienie i bez szemrania wykonywaæ pañ-

skie polecenia.

– I to bez „proszê” i „dziêkujê” – doda³.

– Przypuszczam, ¿e lubi pan przyjmowaæ najbardziej niebezpieczne

zak³ady – ci¹gnê³a. – Wcale siê pan nie przej¹³ tym, ¿e lord Ferdynand

weŸmie udzia³ w wyœcigu karykli z Londynu do Brighton. A przecie¿

mo¿e skrêciæ sobie kark.

– Ferdynand? Nigdy! – zapewni³. – Jak ja, ma kark ze stali.

– Interesuje pana tylko jedno: ¿eby wygra³ wyœcig. Wydaje mi siê, ¿e

¿al panu tylko tego, i¿ nie mo¿e pan go zast¹piæ, by samemu skrêciæ kark.

– Nie ma sensu stawaæ do wyœcigu, jeœli nie zamierza siê go wygraæ,

panno Ingleby. Chocia¿ trzeba te¿ umieæ przegrywaæ jak d¿entelmen.

Czy¿by mnie pani ³aja³a? Czy to niewinna tyrada przeciwko moim ma-

nierom i zasadom?

– To nie jest moja sprawa, wasza ksi¹¿êca moœæ – odpar³a. – Mówiê

tylko to, co zaobserwowa³am.

– Ma pani o mnie bardzo niskie mniemanie – zauwa¿y³ z przek¹-

sem.

– Ale przypuszczam, ¿e moje zdanie znaczy dla pana nie wiêcej ni¿

pstrykniêcie palcami – odciê³a siê.

– Kiedyœ by³em inny – powiedzia³. – Uratowa³ mnie mój ojciec.

Zadba³ o to, ¿ebym dokoñczy³ edukacji i sta³ siê takim d¿entelmenem,

jak tego chcia³. Mo¿e ma pani szczêœcie, panno Ingleby, ¿e nigdy nie

pozna³a pani swojego ojca ani matki.

– Pañscy rodzice musieli pana kochaæ – upiera³a siê.

– Mi³oœæ. – Rozeœmia³ siê. – Nigdy pani nie zazna³a mi³oœci i ma

pani wyidealizowany obraz tego uczucia albo tego, co czasem za to uczu-

cie uchodzi. Jeœli mi³oœæ to bezinteresowne oddanie ukochanej osobie,

Jane, to rzeczywiœcie nie istnieje nic takiego. Jest tylko egoizm, pragnienie

w³asnej wygody, wykorzystywanie tych, których siê kocha. Uzale¿nienie

background image

58

to nie mi³oœæ. Dominacja to nie mi³oœæ. Po¿¹danie te¿ z pewnoœci¹ nie,

chocia¿ czasem mo¿e stanowiæ dobr¹ jej namiastkê.

– Biedny z pana cz³owiek – powiedzia³a.

Za³o¿y³ monokl na oko i spojrza³ na ni¹. Wytrzyma³a jego spojrze-

nie, pozornie zupe³nie opanowana. Wiêkszoœæ kobiet, z którymi zetkn¹³

siê do tej pory, albo siê wdziêczy³a, albo zaczyna³a siê czuæ nieswojo,

kiedy im siê bacznie przygl¹da³. Zreszt¹ teraz by³a to jedynie poza z jego

strony. Mia³ na tyle dobry wzrok, ¿e doskonale j¹ widzia³ i bez monokla.

– Moja matka i ojciec tworzyli bardzo szczêœliw¹ parê. Nigdy nie s³y-

sza³em, ¿eby siê k³ócili, ani nie widzia³em, ¿eby siê na siebie boczyli. Uro-

dzi³a im siê trójka dzieci, niechybny dowód ich wzajemnego oddania.

– W ten sposób zada³ pan k³am swojej w³asnej teorii – zauwa¿y³a

Jane.

– Mo¿e dzia³o siê tak dlatego, ¿e widywali siê tylko przez parê minut

trzy, cztery razy do roku – wyjaœni³. – Kiedy mój ojciec przyje¿d¿a³ do

domu w Acton Park, moja matka udawa³a siê do Londynu. Kiedy ona wra-

ca³a na wieœ, on wyje¿d¿a³. Jak pani widzi, to wielce dogodne rozwi¹zanie.

– Kiedyœ uwa¿a³ tak¹ sytuacjê za coœ najnormalniejszego pod s³oñcem.

Dziwne, jak dzieci potrafi¹ siê dostosowaæ niemal do wszystkiego.

Jane nic nie powiedzia³a. Siedzia³a bez ruchu.

– Byli równie¿ nadzwyczaj dyskretni – stwierdzi³. – Jak ka¿da ide-

alna para, która chce utrzymaæ harmoniê w ma³¿eñstwie. Do Acton nigdy

nie dociera³o ani s³ówko o licznych kochankach mojej matki. Nic o nich

nie wiedzia³em, dopóki sam nie pojecha³em do Londynu w wieku szes-

nastu lat. Na szczêœcie przypominam ojca zewnêtrznie. Ferdynand i An-

gelina te¿. Niedobrze by by³o, gdyby ktoœ podejrzewa³, ¿e jesteœmy bê-

kartami, prawda?

Nie mówi³ tego, by sprawiæ jej przykroœæ. Za póŸno sobie przypo-

mnia³, ¿e Jane Ingleby nie zna³a swoich rodziców. Ciekaw by³, kto jej

nada³ nazwisko. Dlaczego nie zdecydowano siê na Smith albo Jones?

Mo¿e w lepszych sierociñcach obowi¹zywa³a zasada nadawania bardziej

wymyœlnych nazwisk wychowankom, by siê wyró¿niali od reszty sierot.

– Tak, to przykre – zgodzi³a siê. – ¯adne dziecko nie powinno siê

czuæ zdradzone, nawet kiedy jest wystarczaj¹co du¿e, by poradziæ sobie

ze œwiadomoœci¹ tej zdrady. To musia³ byæ dla pana wielki cios. Ale przy-

puszczam, ¿e pana kocha³a.

– Jeœli mierzyæ to liczb¹ i okaza³oœci¹ prezentów, które przywozi³a

nam z Londynu, to mia³a bzika na naszym punkcie. Mój ojciec nie szuka³

przyjemnoœci podczas miesiêcy spêdzanych w Londynie. W odleg³ym

zak¹tku Acton Park jest malowniczy domek, Jane. W pobli¿u przep³ywa

background image

59

rzeka, wko³o wznosz¹ siê zalesione wzgórza. To naprawdê idylliczna sce-

neria. Podczas kilku lat, kiedy by³em dzieckiem, mieszka³a w tym domku

uboga krewna, kobieta niezwyk³ej urody i czaru. Mia³em szesnaœcie lat,

kiedy zrozumia³em, kim jest naprawdê.

Tresham od dawna zamierza³ poleciæ, by rozebrano domek. Ale ja-

koœ dot¹d tego nie zrobi³. Lecz dom sta³ teraz pusty, a on wyraŸnie zabro-

ni³ swemu zarz¹dcy wydaæ chocia¿ pensa na jego konserwacjê. Z czasem

sam rozsypie siê ze staroœci.

– Przykro mi – powiedzia³a, jakby by³a osobiœcie odpowiedzialna

za brak taktu jego ojca, który trzyma³ kochankê we w³asnej posiad³oœci,

gdzie mieszka³y dzieci. Ale Jane nie pozna³a nawet po³owy prawdy, a on

nie zamierza³ jej w ni¹ wtajemniczaæ.

– Jak pani widzi, postawiono przede mn¹ wysokie wymagania –

podsumowa³. – Ale ufam, ¿e staram siê jak najlepiej podtrzymywaæ opi-

niê, jak¹ siê cieszy moja rodzina.

– Przesz³oœæ do niczego pana nie zobowi¹zuje – zauwa¿y³a. – Niko-

mu nie wi¹¿e r¹k. Wp³ywa na nas, owszem, mo¿e kusi nas, byœmy ¿yli

tak samo. Ale nic nas do tego nie zmusza. Ka¿dy ma woln¹ wolê, a pan

w wiêkszym stopniu ni¿ inni. Ma pan pozycjê, maj¹tek, mo¿liwoœci ku

temu, by prze¿yæ ¿ycie po swojemu.

– I w³aœnie, moja ma³a moralizatorko – powiedzia³ cicho, patrz¹c na

ni¹ spod przymkniêtych powiek – to robiê. Ma siê rozumieæ, nie teraz.

Bezczynnoœæ to dla mnie przekleñstwo. Ale mo¿e to odpowiednia kara za

zabawianie siê w ³ó¿ku z mê¿atk¹, nie uwa¿a pani?

Zaczerwieni³a siê i spuœci³a wzrok.

– Siêgaj¹ do pasa? – spyta³. – Czy s¹ jeszcze d³u¿sze?

– Moje w³osy? – Spojrza³a na niego zaskoczona. – Och, to tylko

w³osy. S¹ d³u¿sze ni¿ do pasa.

– Tylko w³osy – mrukn¹³. – Tylko czyste z³oto. Tylko magiczna pajê-

czyna, w któr¹ ka¿dy mê¿czyzna chêtnie by wpad³ i da³ siê omotaæ, Jane.

– Nie pozwoli³am panu na takie spoufalanie siê, wasza ksi¹¿êca

moœæ – oœwiadczy³a sztywno.

Rozeœmia³ siê.

– Dlaczego znoszê pani bezczelne uwagi? Jest pani moj¹ s³u¿¹c¹.

– Ale nie niewolnic¹ – odpar³a. – Kiedy tylko zechcê, mogê wstaæ,

wyjœæ przez te drzwi i nigdy nie wróciæ. Tych kilka funtów, które mi pan

p³aci za trzy tygodnie pracy u pana, nie daje panu prawa w³asnoœci. Ani

nie usprawiedliwia pañskiej impertynencji, kiedy mówi pan z tak¹ lu-

bie¿noœci¹ o moich w³osach. A nie mo¿e pan zaprzeczyæ, ¿e by³o coœ

dwuznacznego w sposobie, w jaki pan o nich mówi³ i na nie patrzy³.

background image

60

– Z ca³¹ pewnoœci¹ nie zaprzeczê – zgodzi³ siê. – Zawsze staram siê

mówiæ prawdê, panno Ingleby. Proszê przynieœæ szachy z biblioteki. Prze-

konamy siê, czy bêdzie dziœ pani dla mnie godnym przeciwnikiem. I przy

okazji proszê powiedzieæ Hawkinsowi, ¿eby przyniós³ brandy. Zupe³nie

mi zasch³o w gardle.

– Dobrze, wasza ksi¹¿êca moœæ. – Wsta³a.

– I radzê pani – doda³ – by nigdy wiêcej nie nazywa³a mnie pani

impertynentem. Moja cierpliwoœæ te¿ ma swoje granice.

– Ale jest pan przykuty do kanapy – zauwa¿y³a – a ja w ka¿dej chwili

mogê wyjœæ. To daje mi pewn¹ przewagê.

Choæ raz, pomyœla³, gdy zniknê³a za drzwiami – przynajmniej jeden

raz przez nastêpne dwa tygodnie, kiedy bêdzie u niego pracowa³a – postara

siê, by to do niego nale¿a³o ostatnie s³owo w rozmowie. Nie przypomina³

sobie, by w ci¹gu ostatnich dziesiêciu lat nie do niego nale¿a³o ostatnie

s³owo, bez wzglêdu na to, z kim rozmawia³ – z kobiet¹ czy mê¿czyzn¹.

Ale poczu³ ulgê, ¿e zanim wysz³a, ich rozmowa przybra³a normalny

ton. Nie wiedzia³, jak Jane uda³o siê tak zrêcznie zmieniæ temat, ¿e za-

miast wyci¹gn¹æ z niej cokolwiek o jej ¿yciu, opowiedzia³ jej takie rze-

czy o swym dzieciñstwie, o których nie chcia³ myœleæ, nie mówi¹c ju¿

o tym, by komuœ siê z nich zwierzaæ.

By³ bardzo bliski otworzenia przed ni¹ serca.

A przecie¿ wola³ uwa¿aæ, ¿e go nie ma.

7

P

odejdŸ tutaj – powiedzia³ ksi¹¿ê Tresham do Jane kilka dni póŸniej,

kiedy skoñczyli partiê szachów. Wprawdzie wygra³, ale musia³ siê nieŸle

nag³owiæ nad kolejnymi ruchami. Zarzuci³ Jane, ¿e próbuje go rozpro-

szyæ swoj¹ paplanin¹, choæ w czasie gry prawie siê nie odzywa³a. Jane

od³o¿y³a szachy na miejsce.

Nie podoba³ jej siê ton jego g³osu. W³aœciwie, kiedy siê nad tym

zastanowi³a, wcale mu nie ufa³a. Od kilku dni stosunki miêdzy nimi sta³y

siê napiête. Co mog³o byæ tego powodem, z ³atwoœci¹ domyœli³by siê na-

wet ktoœ tak ma³o doœwiadczony, jak ona. Widzia³ w niej kobietê, a ona –

niech Bóg j¹ ma w swej opiece – œwiadoma by³a jego mêskoœci. Podcho-

dz¹c do kanapy, dziêkowa³a Bogu, ¿e Jocelyn nadal jest unieruchomiony.

Prawdê mówi¹c, gdyby by³o inaczej, dawno straci³aby zajêcie.

background image

61

Coraz bardziej przygnêbia³a j¹ myœl, ¿e za pó³tora tygodnia bêdzie mu-

sia³a po¿egnaæ siê z prac¹ w Dudley House. W beztroskich rozmowach jego

przyjaciele kilkakrotnie wspominali, ¿e kuzyn jej ojca, hrabia Durbury, jest

w Londynie, i ¿e wynaj¹³ s³ynnych i groŸnych detektywów z Bow Street, by

jej szukali. Odnios³a wra¿enie, ¿e ksi¹¿ê i jego przyjaciele s¹ po jej stronie.

Wyœmiewali siê z nieciesz¹cego siê ich sympati¹ Sidneya, ¿e da³ siê pokonaæ

dziewczynie. Ale ich postawa uleg³aby radykalnej zmianie, gdyby siê dowie-

dzieli, ¿e Sara Illingsworth i Jane Ingleby to ta sama osoba.

– Poka¿ mi swoje rêce – odezwa³ siê ksi¹¿ê. By³o to oczywiœcie po-

lecenie, a nie proœba.

– Dlaczego? – spyta³a, ale on tylko uniós³ brwi w charakterystyczny

dla siebie, arogancki sposób, i utkwi³ w niej wzrok.

Z wahaniem wyci¹gnê³a rêce wewnêtrzn¹ stron¹ do do³u. Uj¹³ je

w d³onie i odwróci³.

By³a to jedna z najbardziej krêpuj¹cych chwil w ¿yciu Jane. W po-

równaniu z jego rêkami jej d³onie wydawa³y siê bardzo ma³e. Mog³a je

z ³atwoœci¹ cofn¹æ i coœ jej podpowiada³o, ¿eby to zrobiæ. Ale wtedy przy-

zna³aby siê do skrêpowania i zdradzi³a, co jest jego Ÿród³em. Nie potrafi-

³a siê oprzeæ jego mêskiemu urokowi. Zapar³o jej dech w piersiach.

– Nie masz odcisków – stwierdzi³. – Nie pracowa³a pani fizycznie, Jane?

Wola³aby, gdyby nie zwraca³ siê do niej tak, jak rodzice.

– Tak, wasza ksi¹¿êca moœæ – powiedzia³a.

– Œliczne d³onie – ci¹gn¹³ – jak nale¿a³oby siê spodziewaæ. Pasuj¹

do pani. Delikatnie zmienia pani nimi banda¿e, nie powoduj¹c zbêdnego

bólu. Ciekawe, do czego jeszcze s¹ zdolne. Gdyby pani tylko chcia³a,

mog³aby pani zostaæ najbardziej po¿¹dan¹ kurtyzan¹ w Anglii.

Chcia³a cofn¹æ d³onie, ale on by³ szybszy i przytrzyma³ je.

– Przecie¿ powiedzia³em „gdyby pani chcia³a” – zauwa¿y³ z figlar-

nym b³yskiem w oku. – Ciekaw jestem, co jeszcze potrafi¹? Gra pani na

jakimœ instrumencie? Mo¿e na fortepianie?

– Trochê – przyzna³a. W przeciwieñstwie do matki, by³a tylko prze-

ciêtn¹ pianistk¹.

Nadal nie puszczaj¹c jej r¹k, przeszywa³ j¹ ciemnymi oczami. To, co

niedawno mówi³a, ¿e mo¿e od niego uciec po prostu wychodz¹c za drzwi,

wydawa³o siê teraz œmieszne. Gdyby tylko lekko j¹ przyci¹gn¹³, przy-

war³aby do niego ca³ym cia³em.

Patrzy³a gniewnie, za nic nie chc¹c zdradziæ swego lêku i niepewnoœci.

– Niech mi pani coœ zagra. – Puœci³ jej rêce i wskaza³ fortepian, sto-

j¹cy w g³êbi salonu. Ju¿ wczeœniej zauwa¿y³a, ¿e to piêkny instrument,

chocia¿ nie tak okaza³y jak ten w pokoju muzycznym.

background image

62

– Wysz³am z wprawy – b¹knê³a.

– Na litoœæ bosk¹, panno Ingleby, proszê siê tak nie krygowa栖 za-

wo³a³. – Zawsze spiesznie uciekam do gabinetu karcianego, gdy na przy-

jêciu jakieœ panienki z dobrych domów zamierzaj¹ siê popisywaæ swoj¹

gr¹. Ale tak nisko upad³em, ¿e niemal pragnê pos³uchaæ kogoœ, kto otwar-

cie przyznaje, ¿e umie graæ tylko trochê, a do tego wyszed³ z wprawy.

Wiêc proszê iœæ i zagraæ, zanim postanowiê zabawiæ siê w inny sposób,

a mam pani¹ w zasiêgu r¹k.

Podesz³a do fortepianu.

Zagra³a jeden z utworów, którego kiedyœ nauczy³a siê na pamiêæ,

fugê Bacha. Na szczêœcie pomyli³a siê tylko dwa razy, i to na samym

pocz¹tku.

Ksi¹¿ê przywo³a³ j¹ do siebie, kiedy skoñczy³a. Przesz³a przez po-

kój, usiad³a na swoim krzeœle i spojrza³a mu prosto w oczy. Wiedzia³a

z doœwiadczenia, ¿e to powstrzymuje go od dokuczania jej. Jakby dawa³a

mu do zrozumienia, ¿e jest zdolna odp³aciæ piêknym za nadobne.

– Mia³a pani racjê – powiedzia³ opryskliwie. – S³abo pani gra. Bar-

dzo s³abo. Bez polotu. Ka¿d¹ nutê osobno, jakby stanowi³a odrêbn¹ ca-

³oœæ, niepowi¹zan¹ z tym, co by³o wczeœniej i co nast¹pi potem. Uderza

pani w klawisze tak, jakby to by³ kawa³ek koœci s³oniowej, jakby nie wie-

rzy³a pani, ¿eby mo¿na z niego wydobyæ melodyjny dŸwiêk. Musia³a pani

mieæ kiepskiego nauczyciela.

Z ca³kowitym spokojem znios³a krytyczne uwagi o sobie, nie mia³a

¿adnych z³udzeñ co do swojej umiejêtnoœci gry na fortepianie. Ale naje-

¿y³a siê, s³ysz¹c, jak rzuca kalumnie na jej matkê.

– Nieprawda! – zawo³a³a. – Jak pan œmie oceniaæ nauczycielkê we-

dle mojej gry. Mia³a wiêcej talentu w ma³ym palcu, ni¿ ja we wszystkich

dziesiêciu. Gra³a tak, ¿e wydawa³o siê, i¿ Ÿród³em muzyki jest ona, a nie

instrument. Albo jakby muzyka sp³ywa³a przez ni¹ z jakiegoœ… z jakie-

goœ boskiego Ÿród³a. – Patrzy³a na niego oburzona, brakowa³o jej s³ów,

którymi mog³aby wyraziæ to, co czuje.

Przez chwilê patrzy³ na ni¹ w milczeniu, w jego oczach ujrza³a dziw-

ny, nieznany sobie b³ysk.

– Aha – powiedzia³ w koñcu. – A wiêc rozumie to pani? Rzecz nie

w tym, ¿e jest pani niemuzykalna, tylko brak pani talentu. Ale czemu¿ to

taki idea³ uczy³ w sierociñcu?

– By³a anio³em – oœwiadczy³a Jane i otar³a ³zy, które lada moment

potoczy³yby siê jej po policzkach. Co siê z ni¹ dzieje? Nigdy dot¹d nie

by³a tak¹ beks¹.

– Biedna Jane – powiedzia³ ³agodnie. – Czy zastêpowa³a pani matkê?

background image

63

Ma³o brakowa³o, a wys³a³aby go do wszystkich diab³ów. £adne rze-

czy, niemal zni¿y³a siê do jego poziomu.

– Mniejsza o to – powiedzia³a s³abym g³osem. – Nie ma pan prawa

do moich wspomnieñ, wasza ksi¹¿êca moœæ. Ani do mnie.

– Jest pani z³a jak osa – zauwa¿y³. – Czy¿bym dotkn¹³ czu³ego punk-

tu? Mo¿e pani teraz odejœæ i zaj¹æ siê tym, czym ma pani zwyczaj siê

zajmowaæ w wolnych chwilach. Proszê przys³aæ do mnie Quincy’ego.

Muszê mu podyktowaæ kilka listów.

Zesz³a do ogrodu, jak ka¿dego popo³udnia, chyba ¿e pada³ deszcz.

Wiosenne kwiaty rozkwita³y, powietrze pachnia³o s³odko. Brakowa³o jej

ruchu na œwie¿ym powietrzu, przyzwyczai³a siê do tego w Kornwalii.

Ale coraz wiêkszy strach nie pozwala³ jej wyjœæ z Dudley House na ulicê.

Ba³a siê, ¿e j¹ z³api¹, ¿e jej nie uwierz¹ i ska¿¹ za morderstwo.

Czasami ma³o brakowa³o, by wyzna³a ca³¹ prawdê ksiêciu Tresham.

Coœ jej mówi³o, ¿e stan¹³by po jej stronie. Ale przecie¿ g³upot¹ by³oby

zaufaæ komuœ, kto s³yn¹³ z bezwzglêdnoœci.

Po dwóch tygodniach Jocelyn doszed³ do wniosku, ¿e jeszcze jeden

tydzieñ bezczynnoœci doprowadzi go do szaleñstwa. Co nie znaczy, ¿e

Raikes nie mia³ racji, niech go wszyscy diabli. By³o za wczeœnie, by Jo-

celyn móg³ chodziæ. Ale istnieje szereg mo¿liwoœci miêdzy normalnym

poruszaniem siê a le¿eniem z jedn¹ nog¹ uniesion¹ w górê.

Postanowi³ sprawiæ sobie kule.

Umocni³ siê w swoim zamiarze, by d³u¿ej z tym nie zwlekaæ, po

dwóch popo³udniowych wizytach. Najpierw przyszed³ wielce podnieco-

ny Ferdynand i przekaza³ mu ostatnie szczegó³y na temat wyœcigu kary-

kli, który mia³ siê odbyæ za trzy dni. W klubie przyjêto du¿o zak³adów,

prawie wszyscy stawiali na zwyciêstwo lorda Berriwethera. Ale to w naj-

mniejszym stopniu nie zniechêci³o Ferdynanda. Poruszy³ te¿ jeszcze je-

den temat.

– Bracia Forbesowie s¹ coraz bezczelniejsi – oœwiadczy³. – Daj¹ do

zrozumienia, ¿e ukrywasz siê tutaj, udaj¹c inwalidê, bo na myœl o ich ze-

mœcie zaczynasz trz¹œæ portkami. Gdyby powiedzieli to w mojej obecno-

œci, spoliczkowa³bym ka¿dego po kolei tak mocno, ¿e spuch³yby im gêby.

– Nie mieszaj siê do moich spraw – nakaza³ mu ostro Jocelyn. –

Jeœli maj¹ coœ do powiedzenia na mój temat, niech zwróc¹ siê do mnie.

Nie bêd¹ ju¿ d³ugo czekaæ.

– Twoje sprawy s¹ moimi sprawami, Tresham – obruszy³ siê brat. –

Jeœli ktoœ zniewa¿y jednego cz³onka naszej rodziny, to tak, jakby zniewa¿y³

background image

64

nas wszystkich. Mam tylko nadziejê, ¿e lady Oliver jest tego warta.

Œmiem twierdziæ, ¿e tak. Nigdy nie spotka³em kobiety o tak szczup³ej

kibici i tak wydatnym… – Urwa³ niespodziewanie i zmieszany obejrza³

siê przez ramiê na Jane Ingleby, jak zwykle siedz¹c¹ w milczeniu w g³êbi

pokoju.

Ferdynand, podobnie jak Angelina i przyjaciele Jocelyna, nie wie-

dzia³, jak traktowaæ pielêgniarkê ksiêcia Tresham.

Zanosi siê na k³opoty, pomyœla³ niespokojnie Jocelyn po wyjœciu bra-

ta. Jak zwykle. Tyle tylko, ¿e normalnie móg³ im stawiæ czo³o. Zawsze

siê tym upaja³. A ostatnio przy³apywa³ siê na myœli, ¿e jest coœ wyj¹tko-

wo g³upiego i bezsensownego w ca³ym jego dotychczasowym stylu ¿y-

cia.

Im szybciej wróci do zwyk³ych zajêæ, tym lepiej. Jeœli jutro Barnard

nie dostarczy mu kul, o które prosi³, spyta go o powód zw³oki.

A potem pojawi³ siê drugi goœæ. Hawkins zapowiedzia³ go z min¹

pe³n¹ dezaprobaty. Jane Ingleby zamknê³a ksi¹¿kê, któr¹ w³aœnie czyta³a,

i wycofa³a siê do k¹ta, w którym zawsze siê chowa³a, kiedy ksi¹¿ê przyj-

mowa³ goœci.

– Wasza ksi¹¿êca moœæ, lady Oliver pragnie porozmawiaæ z panem

na osobnoœci – powiedzia³ Hawkins. – Poinformowa³em j¹, ¿e nie wiem,

czy czuje siê pan wystarczaj¹co dobrze, by przyjmowaæ.

– Ty skoñczony durniu! – krzykn¹³ Jocelyn. – Powinieneœ wiedzieæ,

¿e ona nie ma prawa przest¹piæ progu tego domu. Wyrzuæ j¹.

Nie pierwszy raz przysz³a do Dudley House. Lady Oliver zdawa³a

siê nie rozumieæ, ¿e damie nie wypada odwiedzaæ samotnego mê¿czyzny

w jego domu. W dodatku przysz³a w porze sk³adania wizyt. Ktoœ móg³by

j¹ przypadkowo zobaczyæ.

– Zapewne przyjecha³a powozem lorda Olivera, który czeka na ni¹

przed domem? – zada³ pytanie, na które dobrze zna³ odpowiedŸ.

– Tak jest, wasza ksi¹¿êca moœæ.

Zanim Jocelyn zdo³a³ powtórzyæ, by natychmiast wyprosiæ lady Oli-

ver, pojawi³a siê w drzwiach. Jocelyn pomyœla³ ponuro, ¿e Hawkins bê-

dzie mia³ du¿o szczêœcia, jeœli przed koñcem dnia nie zostanie zdegrado-

wany do pozycji pomocnika czyœcibuta.

– Tresham – powiedzia³a lady Oliver swoim s³odkim, lekko zachryp-

niêtym g³osem. Unios³a do ust obszyt¹ koronk¹ chusteczkê, co by³o wi-

domym znakiem cierpienia wra¿liwych kobiet.

Rzeczywiœcie by³a uosobieniem kobiecoœci. Ró¿ne odcienie zieleni

podkreœla³y jej rude w³osy. Chocia¿ by³a niska, szczup³a i filigranowa,

mia³a wydatny biust, który wzbudza³ taki zachwyt u Ferdynanda.

background image

65

Jocelyn spojrza³ na ni¹ gniewnie, kiedy wesz³a do pokoju. Jej orze-

chowe oczy pe³ne by³y troski.

– Nie powinna pani tu przychodziæ.

– Jak mog³am nie przyjœæ? – Przebieg³a przez pokój, osunê³a siê

u stóp szezlonga i ujê³a w obie d³onie jego rêkê. Zbli¿y³a j¹ do swych ust.

Hawkins wycofa³ siê i zamkn¹³ drzwi za sob¹.

– Tresham – powtórzy³a – moje biedactwo! Podobno strzeli³eœ w po-

wietrze, chocia¿ z ³atwoœci¹ mog³eœ zabiæ Edwarda. Wszyscy wiedz¹, ¿e

jesteœ znakomitym strzelcem. A potem pozwoli³eœ siê postrzeliæ w nogê

jak prawdziwy bohater.

– Odby³o siê to w odwrotnej kolejnoœci – poprawi³ j¹ szorstko. –

I nie by³o w tym ¿adnego bohaterstwa. Ktoœ odwróci³ moj¹ uwagê.

– Jakaœ kobieta krzyknê³a – powiedzia³a, znów ca³uj¹c jego d³oñ, po

czym przycisnê³a j¹ do ch³odnego, upudrowanego policzka. – Nie mam

do niej pretensji, chocia¿ gdybym sama siê tam znalaz³a, natychmiast

bym zemdla³a. Mój biedny bohaterze! Ma³o brakowa³o, by ciê zabi³.

– Noga jest daleko od serca – zauwa¿y³ i uwolni³ rêkê z jej d³oni. –

Proszê wstaæ. Nie zaproponujê, ¿eby pani usiad³a i czegoœ siê napi³a, bo

wyjdzie pani, i to zaraz. Panna Ingleby odprowadzi pani¹ do drzwi.

– Panna Ingleby? – Nagle na jej policzkach pojawi³y siê rumieñce,

gniewnie b³ysnê³a oczami.

– Panno Ingleby, przedstawiam pani lady Oliver, która w³aœnie wy-

chodzi.

Zazdroœæ i oburzenie lady Oliver szybko zmieni³y siê w obojêtnoœæ

i lekcewa¿enie, kiedy zobaczy³a, ¿e Jane jest zwyk³¹ s³u¿¹c¹.

– Jesteœ okrutny, Tresham – powiedzia³a. – O ma³o nie umar³am,

zamartwiaj¹c siê o ciebie. Têskni³am za tob¹.

– Ju¿ mnie pani zobaczy³a – stwierdzi³. – ¯egnam pani¹.

– Powiedz, ¿e te¿ za mn¹ têskni³eœ – poprosi³a. – To okrutne, ¿e

ka¿esz mi ¿ebraæ o jedno dobre s³owo.

Spojrza³ na ni¹ z wyraŸn¹ niechêci¹.

– Prawdê mówi¹c, prawie o pani nie myœla³em od czasu, kiedy wi-

dzieliœmy siê ostatni raz, w kawiarni George’a czy te¿ na Bond Street?

Nie pamiêtam. I zapewne gdy tylko pani wyjdzie, nie poœwiêcê pani ani

chwili uwagi.

Znów przy³o¿y³a chusteczkê do ust, patrz¹c na niego z wyrzutem.

– Gniewasz siê na mnie – powiedzia³a.

– Zapewniam pani¹, ¿e nie czujê nic poza irytacj¹ – odpar³.

– Gdybyœ pozwoli³ mi wyt³umaczyæ… – zaczê³a.

– Proszê mi tego oszczêdziæ.

5 – Pojedynek

background image

66

– Przysz³am tu, ¿eby ciê ostrzec. Moi bracia, Anthony, Wesley i Jo-

seph, chc¹ ciê zabiæ. W obronie mojego honoru, bo uwa¿aj¹, ¿e Edward

nie zrobi³ tego doœæ przekonuj¹co. A jeœli ciê nie zabij¹, znajd¹ inny spo-

sób, by ci zaszkodziæ. Wiesz, ¿e s¹ do tego zdolni.

Zachowanie œwiadcz¹ce o absolutnym braku honoru musi byæ zatem

cech¹ rodzinn¹, pomyœla³ Jocelyn.

– Panno Ingleby – zwróci³ siê do Jane. – Czy by³aby pani tak dobra

i odprowadzi³a lady Oliver do drzwi? I proszê powiedzieæ Hawkinsowi,

¿e chcê z nim mówiæ.

Lady Oliver wybuchnê³a p³aczem.

– Masz serce z kamienia, Tresham, wszyscy mnie o tym uprzedzali

– oznajmi³a, ³kaj¹c. – Myœla³am, ¿e znam ciê lepiej. Myœla³am, ¿e mnie

kochasz. ¯adna pokojówka nie musi odprowadzaæ mnie do drzwi. Sama

trafiê, dziêkujê.

I zrobi³a to tak wspaniale, ¿e gdyby by³a na scenie, z widowni rozle-

g³yby siê okrzyki i wo³ania o bis.

– A wiêc, panno Ingleby, co pani myœli o mojej ukochanej? – spyta³

Jocelyn, kiedy czyjaœ niewidzialna rêka zamknê³a drzwi do biblioteki. –

Czy mo¿na mieæ do mnie pretensje, ¿e nie wzgardzi³em jej wdziêkami,

nie bacz¹c na to, czy jest mê¿atk¹, czy nie?

– Jest przeœliczna – przyzna³a Jane.

– A jak brzmi pani odpowiedŸ na moje drugie pytanie? – Patrzy³ na

ni¹ gniewnie, jakby to ona odpowiada³a za nietakt lady Oliver. Prawdê

mówi¹c, spodziewa³ siê, ¿e bêdzie go unika³a jak ognia.

– Nie jestem pañskim sêdzi¹, wasza ksi¹¿êca moœæ – oœwiadczy³a

z powag¹ Jane.

– A wiêc wybacza pani cudzo³óstwo? – spyta³, patrz¹c na ni¹ spod

oka.

– Ale¿ nie – zaprzeczy³a gor¹co. – To zawsze jest czymœ nagannym.

Ale teraz potraktowa³ j¹ pan okrutnie. Mówi³ pan do niej tak, jakby ni¹

gardzi³.

– Bo ni¹ gardzê. Dlaczego mia³bym udawaæ, ¿e jest inaczej?

– A jednak dzieli³ pan z ni¹ ³o¿e i rozkocha³ j¹ pan w sobie – przy-

pomnia³a. – A teraz odtr¹ci³ j¹ pan, kiedy ³ami¹c konwenanse przysz³a,

by pana ostrzec.

Uœmiechn¹³ siê.

– Czy naprawdê mo¿na byæ a¿ tak naiwnym? – spyta³. – Rozkocha-

³em w sobie lady Oliver, Jane? Jedyn¹ osob¹, któr¹ kocha lady Oliver,

jest lady Oliver. A z³ama³a konwenanse, ¿eby beau monde uwierzy³, ¿e

ona i ja wci¹¿ jesteœmy razem, nie zwa¿aj¹c na zasady i niebezpieczeñ-

background image

67

stwo. Ta kobieta jest ekshibicjonistk¹. Sprawia jej przyjemnoœæ afiszo-

wanie siê, szczególnie z kimœ takim, jak ja. Nie posiada³aby siê z zachwy-

tu, gdyby zaczêto mówiæ, ¿e uda³o jej siê poskromiæ Dudleya – i to same-

go ksiêcia Tresham. Niczego nie pragnie bardziej, ni¿ widzieæ mnie

zmuszonym do wystrzelenia w powietrze jeszcze trzy razy, podczas gdy

jej bracia zrobi¹ ze mnie tarczê strzelnicz¹. A nawet piêæ razy, jeœli pozo-

stali bracia zjad¹ do miasta.

– Nie docenia pan wra¿liwoœci tej kobiety – powiedzia³a Jane.

– Myœla³em, ¿e nie jest pani moim sêdzi¹ – zwróci³ jej ³agodnie

uwagê.

– Nawet œwiêty nie opar³by siê pokusie – oœwiadczy³a cierpko.

– Mam nadziejê. – Uœmiechn¹³ siê. – Niech mi pani powie, dlaczego

uzna³a pani, ¿e dzieli³em ³o¿e z lady Oliver?

Przez kilka chwil patrzy³a na niego zaskoczona.

– Wszyscy o tym wiedz¹ – stwierdzi³a w koñcu. – Przecie¿ dlatego

jej m¹¿ wyzwa³ pana na pojedynek. Sam mi pan o tym mówi³.

– Czy¿by? – spyta³. – A mo¿e tylko pozwoli³em, by dosz³a pani do

takiego wniosku?

– Przypuszczam, ¿e teraz pan temu zaprzeczy – zauwa¿y³a z obu-

rzeniem.

Zacisn¹³ usta i nie odpowiedzia³ od razu.

– Nie s¹dzê – odpar³. – Widzisz, Jane, gdybym temu zaprzeczy³,

mog³aby pani odnieœæ wra¿enie, ¿e zale¿y mi na pani dobrej opinii. A nie

chcê, ¿eby pani tak uwa¿a³a, prawda?

Podesz³a bli¿ej i znów usiad³a na swoim krzeœle. Po³o¿y³a na kola-

nach ksi¹¿kê, nie przyk³adaj¹c zbytnio wagi do tego, czy otworzy³a j¹ na

odpowiedniej stronie. Po³o¿y³a d³onie p³asko na stronicach. Zmarszczy³a

czo³o.

– Jeœli to nieprawda, dlaczego pan nie zaprzeczy³? – spyta³a. – Dla-

czego stoczy³ pan pojedynek, ryzykuj¹c ¿ycie?

– Och, Jane, Jane – westchn¹³. – Czy d¿entelmen mo¿e publicznie

zarzuciæ damie k³amstwo?

– Przecie¿ pan ni¹ gardzi.

– Ale nadal jestem d¿entelmenem – przypomnia³ – a ona dam¹.

– To œmieszne! – Œci¹gnê³a brwi. – Pozwoli³ pan, ¿eby jej m¹¿ uwie-

rzy³ w najgorsze o panu i o niej, nie mówi¹c mu prawdy? Pozwoli³ pan,

¿eby ca³y elegancki œwiat mia³ o panu tak z³e mniemanie?

– Przeciwnie – odpar³ – w³aœnie za to mnie kochaj¹, Jane. Jestem

z³ym, niebezpiecznym ksiêciem Tresham. Rozczarowa³bym wszystkich,

gdybym zacz¹³ twierdziæ, ¿e tym razem jestem niewinny jak baranek.

background image

68

Oczywiœcie to nie do koñca prawda. Flirtowa³em z lady Oliver. Czêsto

flirtujê z mê¿atkami. Tego siê ode mnie oczekuje.

– Co to za wierutne bzdury! – wykrzyknê³a zagniewana. – I nie wie-

rzê panu. Mówi mi pan to tylko dlatego, ¿eby póŸniej siê ze mnie wy-

œmiewaæ i powtarzaæ, jaka jestem g³upiutka, ¿e uwierzy³am w pañsk¹ nie-

winnoϾ.

– Przypominam pani, panno Ingleby, ¿e jak powiedzia³em, w ogóle

nie obchodzi mnie pani zdanie o mnie.

– Jest pan nikczemny. Nie wiem, dlaczego godzê siê byæ pañsk¹ pie-

lêgniark¹.

– Mo¿e dlatego, Jane, ¿e potrzebuje pani dachu nad g³ow¹ i jedze-

nia, by nie umrzeæ z g³odu. A mo¿e dlatego, ¿e sprawia pani przyjemnoœæ

strofowanie mnie i ch³ostanie ciêtym jêzykiem? Mo¿e dlatego, ¿e trochê

mnie pani polubi³a? – Powiedzia³ to przymilnym tonem.

Zacisnê³a usta i spojrza³a na niego ponuro.

– Proszê zapamiêtaæ jedno – oznajmi³. – Ja nie k³amiê, Jane. Nie

prostujê k³amstw innych, ale sam nie k³amiê. Mo¿e mi pani wierzyæ albo

nie. A teraz niech pani od³o¿y tê ksi¹¿kê i przyniesie mi kawy. I pocztê

od Michaela Quincy’ego. I szachy.

– Proszê nie mówiæ do mnie „Jane” – powiedzia³a, wstaj¹c. – Pew-

nego dnia pokonam pana w szachy, mimo ¿e bêdzie pan skupiony na grze.

I przestanie byæ pan taki zadufany w sobie.

Uœmiechn¹³ siê.

– Proszê iœæ i zrobiæ to, co kaza³em. Dobrze, panno Ingleby?

– Ju¿ idê, wasza ksi¹¿êca moœæ – powiedzia³a butnie.

A po jej wyjœciu Jocelyn zastanawia³ siê, dlaczego uzna³ za takie

wa¿ne, chocia¿ temu zaprzeczy³, by Jane pozna³a prawdê o nim i lady

Oliver? Nie dba³ o to, co inni o nim myœl¹. Prawdê mówi¹c, zawsze chlu-

bi³ siê swoj¹ z³¹ reputacj¹, nawet w tych rzadkich przypadkach, kiedy

sobie na ni¹ nie zas³u¿y³.

Lady Oliver, prawdopodobnie w czasie k³ótni, pochwali³a siê mê¿o-

wi, ¿e ksi¹¿ê Tresham jest jej kochankiem. A m¹¿, g³êboko ura¿ony, wy-

zwa³ go na pojedynek. Jak Jocelyn móg³ zarzuciæ damie k³amstwo?

Dlaczego jednak chcia³, by Jane Ingleby wiedzia³a, ¿e nigdy nie dzie-

li³ ³o¿a z lady Oliver? Ani z ¿adn¹ mê¿atk¹?

Jeœli do jutra Barnard nie dostarczy mu kul, pomyœla³ niespodziewa-

nie, po³amie mu je na plecach, kiedy tylko dostanie je w swoje rêce.

background image

69

8

C

o pan najlepszego robi? – Jane rano wesz³a do biblioteki i zobaczy³a

wspartego na kulach ksiêcia Tresham stoj¹cego przy oknie.

– Chyba stojê w oknie biblioteki – odpar³, ogl¹daj¹c siê przez ramiê

i wynioœle unosz¹c brwi. – Jestem u siebie i ³askawie odpowiadam na

impertynenckie pytanie impertynenckiej s³u¿¹cej. Niech pani pójdzie po

narzutkê i kapelusz. Wyjdziemy razem do ogrodu.

– Ma pan le¿eæ z nog¹ uniesion¹ do góry – powiedzia³a i szybko

podesz³a do niego. Nie pamiêta³a, ¿e jest wysoki.

– Panno Ingleby – powtórzy³ – proszê pójœæ po narzutkê i kapelusz.

Pocz¹tkowo niezgrabnie pos³ugiwa³ siê kulami, ale nie powstrzyma-

³o go to przed pó³godzinn¹ przechadzk¹. W koñcu usiedli obok siebie na

³aweczce z kutego ¿elaza. Prawie dotykali siê ramionami. Jane siedzia³a

bez ruchu, a on powoli i g³oœno oddycha³.

– Cz³owiek zbyt wiele rzeczy uwa¿a za oczywiste – powiedzia³ bar-

dziej do siebie ni¿ do niej. – Na przyk³ad œwie¿e powietrze i woñ przyro-

dy. W³asne zdrowie. Mo¿liwoœæ swobodnego poruszania siê.

– Cierpienie i brak czegoœ z ca³¹ pewnoœci¹ pozwalaj¹ nam sobie to

uprzytomniæ – zgodzi³a siê. – Przypominaj¹ nam, ¿ebyœmy przestali trwo-

niæ ¿ycie nieœwiadomie, zajmuj¹c siê b³ahostkami. – Jeœli kiedyœ znów

bêdzie wolna…

Jej matka zmar³a po krótkiej chorobie, kiedy Jane mia³a zaledwie

siedemnaœcie lat, a ojciec – za³amany t¹ strat¹ – rok póŸniej. Zosta³y jej

wspomnienia szczêœliwego dzieciñstwa i bezpiecznego ¿ycia. By³a na

tyle m³oda i niewinna, by wierzyæ, ¿e tak bêdzie zawsze. Kuzyn ojca

odziedziczy³ tytu³ hrabiowski i wprowadzi³ siê do Candleford. Nie ukry-

wa³ niechêci do Jane, a zarazem zabiega³ o jej wzglêdy, snu³ plany doty-

cz¹ce jej przysz³oœci, odpowiadaj¹ce jemu, ale nie jej. Gdyby mog³a cho-

cia¿ na jeden dzieñ wróciæ do tych beztroskich czasów…

– Przypuszczam, ¿e powinienem teraz zacz¹æ nowy rozdzia³ ¿ycia,

prawda, panno Ingleby? – powiedzia³ ksi¹¿ê, odwróciwszy g³owê, by na

ni¹ spojrzeæ. – Zostaæ najrzadszym ze wszystkich fenomenów, nawróco-

nym grzesznikiem? Porzuciæ dotychczasowy styl ¿ycia? Poœlubiæ jak¹œ

œwiêt¹ i przenieœæ siê do wiejskiej posiad³oœci, by staæ siê wzorowym

w³aœcicielem ziemskim? Sp³odziæ gromadkê wzorowych dzieci i wycho-

waæ je na wzorowych obywateli? ¯yæ d³ugo i szczêœliwie w monogamicz-

nym zwi¹zku?

Mówi³ to tak skruszonym tonem, ¿e rozeœmia³a siê.

background image

70

– Jestem pewna, ¿e przyjemnie by³oby na to popatrzeæ – odpar³a. –

Czy udowodni³ pan sobie to, co chcia³ pan udowodniæ? Boli pana noga,

prawda? Znów masuje pan udo. Wracajmy do domu, u³o¿ê pana wygodnie.

– Jak to jest, Jane, ¿e kiedy mówi pani do mnie, zapominam o no-

wym ¿yciu i mam ochotê dalej grzeszyæ?

Lekko przechyli³ siê na bok. Dotyka³ j¹ ramieniem, a ona nie znala-

z³a miejsca, ¿eby siê odsun¹æ. Wsta³a.

To niemal nieznoœne napiêcie ogarnia³o j¹ stanowczo za czêsto.

Oczywiœcie celowo tak postêpowa³. Uwa¿a³a, ¿e dzik¹ przyjemnoœæ spra-

wia³o mu robienie dwuznacznych uwag i spogl¹danie na ni¹ spod na wpó³

przymkniêtych powiek. Zawsze bawi³o go dra¿nienie Jane i a¿ nadto do-

brze wiedzia³, jak to na ni¹ wp³ywa.

Nie mog³a zaprzeczyæ, ¿e jego widok – nawet sama myœl o nim –

sprawia³y, ¿e krew szybciej kr¹¿y³a w ¿y³ach. Ka¿dy dotyk jego rêki spra-

wia³, ¿e pragnê³a czegoœ wiêcej.

– W takim razie proszê mnie zabraæ do domu – powiedzia³, wstaj¹c

bez jej pomocy – i zrobiæ wszystko, co uzna pani za stosowne, bym poczu³

siê lepiej. Widzi pani, jestem potulny, bo nie jest pani w nastroju do flirtu.

– I nigdy nie bêdê, wasza ksi¹¿êca moœæ – zapewni³a go gor¹co.

Ale jeszcze tego wieczoru jej postanowienie mia³o zostaæ wystawio-

ne na ciê¿k¹ próbê.

Jocelyn nie móg³ spaæ. Od tygodnia cierpia³ na bezsennoœæ, co by³o

zrozumia³e, skoro po jedenastej – czasem ju¿ po dziesi¹tej – nie mia³ nic

innego do roboty, jak iœæ do ³ó¿ka i wyobra¿aæ sobie wszystkie bale i rau-

ty, i to, jak jego przyjaciele udaj¹ siê po nich do klubu, by wróciæ do

domu dopiero o œwicie.

Tego dnia nie tylko mêczy³a go bezsennoœæ. Nie móg³ usiedzieæ na

miejscu, czu³, jak narasta w nim pokusa – tego rodzaju pokusa, przez

któr¹ jako ch³opiec czêsto miewa³ k³opoty, dopóki nie nauczy³ siê nad ni¹

panowaæ, szczególnie kiedy ojciec przebywa³ w Acton. W koñcu uda³o

mu siê ca³kowicie j¹ przezwyciê¿yæ – teraz tylko czasami pokonywa³a

wszystkie linie obrony i nie dawa³a mu spokoju.

Zazwyczaj wtedy umawia³ siê z kobiet¹ i zostawa³ z ni¹ tak d³ugo, a¿

nie mia³ si³ na nic, i zapada³ w sen. Potem wraca³ do normalnego ¿ycia.

Przez chwilê têsknie pomyœla³ o Jane Ingleby, ale szybko odpêdzi³ te

myœli. Lubi³ siê z ni¹ przekomarzaæ, flirtowaæ, denerwowaæ j¹. By³a œlicz-

na i atrakcyjna, ale poza jego zasiêgiem. To przecie¿ tylko s³u¿¹ca, miesz-

kaj¹ca w jego domu.

background image

71

W koñcu, nieco po pó³nocy, nie móg³ ju¿ wytrzymaæ. Odrzuci³ ko³-

drê, wsta³ i podpieraj¹c siê kulami, pokuœtyka³ do garderoby. W³o¿y³ ko-

szulê, spodnie i ranne pantofle, ale da³ sobie spokój z kamizelk¹ i fra-

kiem. Nie wzi¹³ œwiecy, bo nie mia³ trzeciej rêki, w której móg³by j¹

trzymaæ. Zapali jak¹œ na dole.

Wolno i niezgrabnie zszed³ na parter.

Jane nie mog³a spaæ.

Ksi¹¿ê Tresham nie musia³ ju¿ nosiæ opatrunku. Rana siê zagoi³a. Cho-

dzi³ o kulach. By³ rozdra¿niony, nie móg³ d³ugo usiedzieæ w jednym miej-

scu, wkrótce zacznie wychodziæ z domu. Przestanie mu byæ potrzebna.

W³aœciwie nigdy nie by³a mu potrzebna.

Prawdopodobnie zwolni j¹, nim min¹ umówione trzy tygodnie. A na-

wet jeœli tego nie zrobi, zosta³ ju¿ tylko tydzieñ.

Œwiat poza progiem Dudley House sta³ siê miejscem budz¹cym lêk

i ba³a siê do niego wróciæ. Codziennie jakiœ goœæ wspomina³ o sprawie,

znanej teraz jako wypadek w Kornwalii. Dziœ ksi¹¿ê i jego przyjaciele

te¿ beztrosko rozmawiali na ten temat.

– Zastanawiam siê – powiedzia³ jasnow³osy i bardzo przystojny wi-

cehrabia Kimble – dlaczego Durbury ca³y czas siedzi w hotelu Pulteney,

zamiast zwróciæ siê do nas o pomoc w odnalezieniu swej bratanicy, ku-

zynki czy te¿ kim dla niego jest ta kobieta. Po co przyjecha³ do miasta, by

jej szukaæ, skoro sam nie wychodzi z domu i zleci³ to zadanie detekty-

wom?

– Mo¿e op³akuje syna – zauwa¿y³ sir Conan Brougham, m³odzie-

niec o sympatycznej twarzy i br¹zowych w³osach. – Chocia¿ nie nosi

¿a³oby. Czy to mo¿liwe, ¿e Jardine jednak nie umar³, tylko z rozbit¹ g³o-

w¹ przyczai³ siê w Kornwalii?

– To do niego podobne – stwierdzi³ cierpko ksi¹¿ê.

– Gdyby ktoœ chcia³ znaæ moje zdanie – odezwa³ siê wicehrabia

Kimble – ta kobieta zas³u¿y³a raczej na medal ni¿ na stryczek, nawet jeœli

Jardine rzeczywiœcie nie ¿yje. Œwiat tylko by na tym zyska³.

– Ale lepiej miejmy siê wszyscy na bacznoœci. Ty te¿, Tresham, kie-

dy ju¿ opuœcisz azyl, jakim jest ten dom – doda³ sir Conan ¿artobliwie. –

Wypatrujmy zapalczywej jêdzy, wymachuj¹cej pistoletami albo ciê¿kim

toporem. Ró¿nie o tym mówi¹ i nie wiadomo, czym siê pos³u¿y³a, do-

puszczaj¹c siê tego haniebnego czynu.

– A czy wiadomo, jak wygl¹da? – spyta³ ksi¹¿ê. – ¯ebym móg³

uciec, gdy j¹ zobaczê.

background image

72

– Czarnow³osa, czarnooka jêdza, brzydka jak Baba Jaga – odpar³ sir

Conan. – Albo jasnow³osa syrena, piêkna jak anio³. Mo¿esz wybieraæ.

S³ysza³em oba te opisy i kilka innych, poœrednich. Chyba nikt nigdy jej

nie widzia³ poza Durburym, który milczy jak grób. S³ysza³eœ o nowym

nabytku Ferdynanda? Pewnie tak, i to z pierwszej rêki, ¿e siê tak wyra¿ê.

Jak s¹dzisz, rusz¹ cwa³em na pó³noc, kiedy da im znak, by pobieg³y na

po³udnie?

– Nie, jeœli jest naprawdê moim bratem – powiedzia³ ksi¹¿ê. – Do-

myœlam siê, ¿e kupi³ narowist¹ parê, któr¹ trzeba bêdzie ob³askawiaæ

przez rok?

Rozmowa zesz³a na konie.

Teraz Jane nie mog³a spaæ ani nawet le¿eæ spokojnie. Wci¹¿ sta³a jej

przed oczami bia³a jak pergamin twarz Sidneya i krew na jego skroni.

Nie mog³a przestaæ myœleæ o hrabi, który przyjecha³ do Londynu, by jej

szukaæ. I o detektywach, przeczesuj¹cych ulice i wypytuj¹cych o ni¹.

Wyobra¿a³a sobie, jak bierze los w swoje rêce i opuszcza Dudley House,

by spotkaæ siê z hrabi¹ w hotelu Pulteney.

Có¿ by to by³a za ulga wyjœæ z ukrycia, ujawniæ wszystko.

Trafiæ do wiêzienia. Byæ publicznie os¹dzon¹. I powieszon¹. Czy

córkê hrabiego mo¿na skazaæ na œmieræ przez powieszenie? Hrabiego nie

mo¿na. A jego córkê? Nie wiedzia³a.

Dlaczego kuzyn jej ojca nie nosi³ ¿a³oby? Czy to mo¿liwe, ¿e Sidney

jednak nie umar³? Ale g³upot¹ by³oby ³udziæ siê nadziej¹.

Odrzuci³a ko³drê i nawet przesta³a udawaæ, ¿e próbuje usn¹æ. Zapa-

li³a œwiecê, zarzuci³a szlafrok na ramiona i wysz³a boso z pokoju. Mo¿e

znajdzie w bibliotece jak¹œ ksi¹¿kê. Bêdzie tak d³ugo czytaæ, a¿ siê uspo-

koi.

Kiedy znalaz³a siê na schodach, dobieg³y j¹ jakieœ dŸwiêki. Nim ze-

sz³a na dó³, nie mia³a w¹tpliwoœci, co to takiego.

S³ysza³a muzykê.

DŸwiêki fortepianu dobiega³y z pokoju muzycznego.

Ale któ¿ móg³ graæ o tej porze? By³o o wiele za póŸno na przyjmo-

wanie goœci. Musi byæ ju¿ dobrze po pó³nocy, poza tym w holu by³o ciem-

no. Ca³a s³u¿ba uda³a siê na nocny spoczynek. W szparze miêdzy drzwia-

mi do pokoju muzycznego a pod³og¹ zobaczy³a cienk¹ smugê œwiat³a.

Ostro¿nie podesz³a do drzwi i przez kilka chwil trzyma³a rêkê na

ga³ce, nim j¹ przekrêci³a.

To gra³ ksi¹¿ê Tresham.

Siedzia³ przy fortepianie, kule le¿a³y obok na pod³odze. Zgarbiony,

z zamkniêtymi oczami, z jakimœ bolesnym wyrazem na twarzy uderza³

background image

73

w klawisze. Gra³ coœ urzekaj¹co piêknego, coœ, czego Jane nigdy wcze-

œniej nie s³ysza³a.

Sta³a jak zahipnotyzowana i s³ucha³a ze œciœniêtym sercem. Bo znów

odnios³a wra¿enie, ¿e Ÿród³em tej muzyki nie jest instrument, ani nawet

wykonawca, lecz pochodzi ona od jakiejœ boskiej istoty. Nie wierzy³a, ¿e

mo¿e istnieæ ktoœ jeszcze tak utalentowany, jak jej matka.

I oto mia³a przed sob¹ kogoœ takiego.

Po kilku minutach muzyka umilk³a. Ksi¹¿ê siedzia³ z d³oñmi unie-

sionymi nad klawiatur¹, z pochylon¹ g³ow¹, oczy mia³ wci¹¿ zamkniête.

Dopiero wtedy do Jane dotar³o, ¿e jest tu intruzem.

Ale by³o za póŸno. Kiedy pomyœla³a, ¿eby wycofaæ siê i cicho za-

mkn¹æ za sob¹ drzwi, odwróci³ g³owê i otworzy³ oczy. Przez chwilê przy-

gl¹da³ siê jej nieprzytomnym wzrokiem. A potem wybuchn¹³.

– Co pani tu robi, u diab³a? – krzykn¹³.

Po raz pierwszy naprawdê siê go przestraszy³a. Jego gniew ró¿ni³ siê

od tego, który widywa³a u niego wczeœniej. Niemal siê spodziewa³a, ¿e

ksi¹¿ê wstanie i podejdzie do niej.

– Przepraszam – szepnê³a. – Zesz³am po ksi¹¿kê i us³ysza³am muzy-

kê. Gdzie siê pan nauczy³ tak graæ?

– To znaczy jak? – spyta³, mru¿¹c oczy. Widzia³a, ¿e mija mu pierw-

szy gniew i zaczyna bardziej przypominaæ siebie. – Brzd¹kam sobie tyl-

ko, panno Ingleby. Zabawia³em siê, nieœwiadomy, ¿e mam s³uchaczkê.

I wtedy zrozumia³a, ¿e znów skry³ siê za mask¹, któr¹ zawsze nosi³.

Nigdy wczeœniej nie pomyœla³a, ¿e jest cz³owiekiem, który odczuwa potrze-

bê nak³adania maski. Nie przysz³o jej do g³owy, ¿e ksi¹¿ê ma równie¿ takie

oblicze, którego nigdy nie pokazuje ani jej, ani ¿adnemu ze swych goœci.

– O, nie – odpar³a, wiedz¹c, ¿e byæ mo¿e rozs¹dniej by³oby milczeæ.

Wesz³a do pokoju i zamknê³a za sob¹ drzwi. – To nie by³o takie sobie

brzd¹kanie, wasza ksi¹¿êca moœæ. Jest pan obdarzony wielkim i rzadko

spotykanym talentem. I wcale nie zabawia³ siê pan brzd¹kaniem. Pañski

talent wprost emanowa³ z pana gry.

– Bzdury! – powiedzia³ szorstko po chwili milczenia. – Jane, nigdy

nie bra³em lekcji muzyki, nie potrafiê nawet czytaæ nut. Oto, ile jest war-

ta pani teoria.

Ale ona wpatrywa³a siê w niego szeroko otwartymi oczami.

– Nigdy nie bra³ pan lekcji muzyki? W takim razie co pan gra³?

Gdzie siê pan tego nauczy³?

Uœwiadomi³a sobie, ¿e zna odpowiedŸ, jeszcze zanim skoñczy³a py-

taæ. Nie odpowiedzia³.

– Nie rozplata ich pani nawet na noc? – spyta³ po chwili.

background image

74

Jej w³osy, splecione w gruby warkocz, opada³y na plecy. Ale nie po-

zwoli³a mu zakoñczyæ rozmowy.

– To pañska kompozycja. Prawda?

Wzruszy³ ramionami.

– Jak powiedzia³em, brzd¹kam sobie.

– Dlaczego wstydzi siê pan swojego talentu? – spyta³a. – Dlaczego

chce go pan pomniejszyæ, a nawet zaprzeczyæ jego istnieniu?

Uœmiechn¹³ siê.

– Naprawdê nie zna pani mojej rodziny.

– Domyœlam siê, ¿e gra na fortepianie, komponowanie muzyki, mi-

³oœæ do niej, to rzeczy niegodne mê¿czyzny z rodu Dudleyów – powie-

dzia³a.

– Granicz¹ce ze zniewieœcia³oœci¹ – zgodzi³ siê.

– Bach by³ mê¿czyzn¹ – podesz³a do ksiêcia i postawi³a œwiecznik

na fortepianie obok lichtarza, rzucaj¹cego kr¹g œwiat³a. – Czy wszyscy

s³awni kompozytorzy s¹ zniewieœciali?

– Byliby, gdyby urodzili siê Dudleyami. – Uœmiechn¹³ siê do niej,

udaj¹c zgorszenie. – Go³e stopy, Jane? Có¿ za szokuj¹cy negli¿!

– Kto tak uwa¿a³? Pan? Czy pañski ojciec i dziadek?

– Wszyscy tworzymy jednoœæ – odpar³. – Jak Trójca, Jane.

– To bluŸnierstwo. Pañski ojciec musia³ sobie zdawaæ sprawê z pa-

na talentu. Czegoœ takiego nie mo¿na ukrywaæ w nieskoñczonoœæ. Kie-

dyœ musi siê ujawniæ, jak tej nocy. Nie zachêca³ pana do jego rozwijania?

– Szybko nauczy³em siê, ¿eby nigdy nie graæ, kiedy by³ w domu –

odpar³. – Przy³apa³ mnie dwa razy, a ja zbytnio nie przepada³em za spa-

niem na brzuchu przez ca³¹ noc z powodu obola³ego ty³ka.

Jane by³a zbyt wzburzona, ¿eby coœ odpowiedzieæ. Wiêc tylko patrzy-

³a na niego z zaciœniêtymi ustami – na tego twardego, cynicznego, niebez-

piecznego ³obuza, w którym wszelkie œlady wra¿liwej, artystycznej duszy

zniszczy³ ojciec na tyle s³aby, by baæ siê wszystkiego, co kobiece. Dlacze-

go ludzie tego pokroju nie rozumiej¹, ¿e dojrza³y, zrównowa¿ony cz³o-

wiek, bez wzglêdu na p³eæ, posiada w sobie cechy zarówno kobiece, jak

i mêskie? I oto mia³a przed sob¹ g³upca, próbuj¹cego dorównaæ idea³owi,

wymyœlonemu przez ignoranta. I na ogó³ mu siê to udawa³o.

Znów odwróci³ siê do fortepianu i zacz¹³ coœ cicho graæ. Tym razem

by³a to znajoma jej melodia.

– Zna pani to? – spyta³, nie patrz¹c na ni¹.

– Tak – powiedzia³a. – To Barbara Allen. Jedna z ³adniejszych

i smutniejszych piosenek ludowych.

– Œpiewa pani? – spyta³.

background image

75

– Tak – przyzna³a cicho.

– Zna pani s³owa?

– Tak.

– Wiêc niech pani zaœpiewa. – Przesta³ graæ i spojrza³ na ni¹. – Niech

pani usi¹dzie przy mnie i zaœpiewa. Skoro ju¿ pani przysz³a, niech mam z pa-

ni jakiœ po¿ytek. Spróbujê graæ tak, jakbym nie mia³ dwóch lewych r¹k.

Patrzy³a na jego d³onie, kiedy gra³ pierwsze takty. Ju¿ wczeœniej

zwróci³a uwagê na to, jakie ma d³ugie palce. By³ jednak ksiêciem Tre-

sham i nie przysz³o jej do g³owy, ¿e to rêce artysty. Teraz widzia³a to

jasno. Wprost pieœci³ nimi klawisze.

Zaœpiewa³a piosenkê od pocz¹tku do koñca, chocia¿ utwór by³ d³ugi.

Zapomnia³a o skrêpowaniu, które czu³a na pocz¹tku. Wszystko przesta³o

siê liczyæ poza muzyk¹ i smutn¹ histori¹ Barbary Allen. Œpiew zawsze

sprawia³ jej ogromn¹ przyjemnoœæ.

Kiedy skoñczy³a, zapad³a cisza. Jane siedzia³a wyprostowana przy

fortepianie, splecione d³onie trzyma³a na kolanach. Ksi¹¿ê trzyma³ rêce

na klawiaturze. Pomyœla³a – nie rozumiej¹c do koñca, co to znaczy – ¿e

to jedna z najszczêœliwszych chwil w jej ¿yciu.

– Mój Bo¿e! – powiedzia³ w koñcu. Ale nie zabrzmia³o to jak bluŸ-

nierstwo. – Kontralt. Spodziewa³em siê, ¿e œpiewa pani sopranem.

Chwila minê³a i do Jane dotar³o, ¿e oto siedzi w pokoju muzycznym

obok ksiêcia Tresham, jest w koszuli nocnej, na któr¹ narzuci³a tylko szla-

frok, a w³osy splecione w warkocz opadaj¹ jej na plecy. W dodatku jest

bosa. On mia³ na sobie obcis³e spodnie i bia³¹ koszulê, rozpiêt¹ pod szyj¹.

Nie wiedzia³a, jak wstaæ i wyjœæ niepostrze¿enie z pokoju.

– Nigdy w ¿yciu nie s³ysza³em tak piêknego g³osu – powiedzia³ nagle.

– I to takiego, który idealnie dopasowuje siê do muzyki i nastroju piosenki.

By³o jej mi³o, choæ czu³a siê skrêpowana.

– Dlaczego mi pani o tym nie powiedzia³a, kiedy kaza³em pani coœ

zagraæ i szczerze oceni³em pani umiejêtnoœci? – spyta³. – Dlaczego mi

pani nie powiedzia³a, ¿e pani œpiewa?

– Bo pan nie pyta³ – odpar³a.

– Do licha, Jane! – wykrzykn¹³. – Jak mo¿e pani tak siê ukrywaæ?

Pani talent nale¿y pokazywaæ, a nie chowaæ przed ca³ym œwiatem.

– To jesteœmy kwita – powiedzia³a cicho.

Przez jakiœ czas siedzieli obok siebie w milczeniu. A potem uj¹³ jej

d³oñ i nagle w pokoju jakby zabrak³o powietrza.

– Nie powinna pani schodziæ na dó³. Albo trzeba by³o wœlizgn¹æ siê

do biblioteki, wybraæ jak¹œ ksi¹¿kê i nie daæ siê ponieœæ ciekawoœci. Przy-

³apa³a mnie pani w z³ym momencie.

background image

76

Zrozumia³a, co mia³ na myœli. Dla niej to te¿ by³a z³a chwila. ZnaleŸ-

li siê oboje w sytuacji dla siebie obcej. W ³agodnym, nieco melancholij-

nym nastroju. Sam na sam. Czêsto bywali sam na sam, ale tym razem za

drzwiami nie krêci³a siê s³u¿ba. By³a noc.

– Tak – powiedzia³a, bo nic innego nie przysz³o jej do g³owy. Wsta-

³a i uwolni³a d³oñ z uœcisku. Chocia¿ wszystko, oprócz zdrowego rozs¹d-

ku, mówi³o jej, ¿eby zostaæ.

– Nie odchodŸ – poprosi³, jego g³os by³ dziwnie chropawy. Obróci³

siê na taborecie plecami do fortepianu. – Zostañ jeszcze.

Mia³a chwilê – krótk¹ chwilê – na podjêcie decyzji. Mog³a pos³u-

chaæ zdrowego rozs¹dku, powiedzieæ stanowczo „dobranoc” i wyjœæ z po-

koju. Nie móg³ jej zatrzymaæ i nie zrobi³by tego. Ale mog³a te¿ zostaæ,

chocia¿ w pokoju panowa³o napiêcie, przed którym nie mia³a si³y siê bro-

niæ. Nie mia³a czasu na rozwa¿ania. Zrobi³a parê kroków i znalaz³a siê

tu¿ obok niego.

Unios³a obie rêce i po³o¿y³a mu na g³owie, jakby w geœcie b³ogos³a-

wieñstwa. Czu³a pod swymi d³oñmi jego jedwabiste w³osy. Uj¹³ j¹ w talii

i przyci¹gn¹³ do siebie. Westchn¹³ i pochyli³ siê, by wtuliæ twarz w jej

piersi.

Ale jesteœ g³upia, powiedzia³a sobie, kiedy zamknê³a oczy i napawa-

³a siê dotykiem r¹k ksiêcia, bij¹cym od niego ciep³em, zapachem wody

koloñskiej. Jesteœ g³upia! Ale nie czu³a siê przekonana.

Kiedy w koñcu uniós³ g³owê i spojrza³ na ni¹ ciemnymi, niezg³êbio-

nymi oczami, uklêk³a na pod³odze miêdzy jego nogami. Nie wiedzia³a,

czemu to zrobi³a, czy sprawi³y to jego rêce, czy zrobi³a to machinalnie,

bez zastanowienia. Po³o¿y³a mu rêce na udach, czuj¹c pod materia³em

twarde musku³y, i unios³a g³owê.

Pochyla³ siê nad ni¹, palce, którymi muska³ jej twarz, by³y delikatne

jak piórko i tak gor¹ce, ¿e a¿ parzy³y. Nim j¹ poca³owa³, uj¹³ jej twarz

w obie d³onie.

Nigdy nikt jej tak nie ca³owa³. Charles by³ jej wielbicielem od czte-

rech lat, a najdro¿szym przyjacielem od zawsze. Kilka razy by³a z nim

sam na sam i pozwoli³a mu siê poca³owaæ. Lubi³a jego poca³unki.

Ale nikt nigdy nie ca³owa³ jej w taki sposób.

Ich usta ledwie siê dotyka³y. Obydwoje mieli otwarte oczy. Niemo¿-

liwoœci¹ by³o zatraciæ siê w czysto zmys³owej rozkoszy, chocia¿ czu³a

mrowienie w ca³ym ciele i a¿ p³onê³a z po¿¹dania. W pe³ni zdawa³a so-

bie sprawê z tego, co robi i z kim. Nie bêdzie sobie mog³a póŸniej t³uma-

czyæ, ¿e nieœwiadomie uleg³a nastrojowi chwili.

To wcale nie by³o nieœwiadome.

background image

77

Obsypywa³ poca³unkami jej policzki, oczy, skronie, nos, brodê. A po-

tem znów musn¹³ jej usta, lekko, przekornie, nak³aniaj¹c j¹, by ca³owa³a

go tak samo.

Z rosn¹cym niedowierzaniem odkrywa³a, ¿e poca³unek niekoniecznie

oznacza wargi przyciœniête do warg. Jêzykiem dotyka³ jej gor¹cych, wil-

gotnych dzi¹se³. Ona te¿ przesunê³a lekko jêzykiem najpierw po jego gór-

nej wardze, a potem – dolnej. A póŸniej poczu³a, jak Jocelyn siêga w g³¹b

jej ust. Z ich garde³ wydobywa³y siê ciche jêki, mieszaj¹c siê ze sob¹.

Potem obj¹³ j¹, pochyli³ siê jeszcze bardziej i niemal j¹ uniós³, a ona

z ca³ych si³ przywar³a do twardego, muskularnego torsu.

W koñcu znów znalaz³a siê na klêczkach. Po³o¿y³ rêce na jej d³o-

niach, które trzyma³a mu na udach, i patrzy³ na ni¹ ciemnymi oczami.

– Jane, rano bêdziemy musieli siê nawzajem za to ukaraæ – powie-

dzia³. – Nie uwierzysz, jak inaczej bêdzie to wtedy wygl¹da³o. Jak coœ

zakazanego, odra¿aj¹cego.

Pokrêci³a g³ow¹.

– Ale¿ tak – upiera³ siê. – Jestem tylko rozpustnikiem, moja mi³a,

który myœli tylko o po³o¿eniu siê na tobie na tej twardej pod³odze i czer-

paniu grzesznej przyjemnoœci z odbierania ci dziewictwa. A ty jesteœ nie-

winn¹ go³¹bk¹ o wielkich oczach. Moj¹ s³u¿¹c¹, zale¿n¹ ode mnie. To

nie do pomyœlenia. I zdecydowanie odra¿aj¹ce. Myœlisz, sta³o siê coœ

piêknego. Widzê to w twoich oczach. Ale wcale tak nie jest, Jane. Tylko

doœwiadczony rozpustnik potrafi sprawiæ, ¿eby kobieta tak myœla³a.

W rzeczywistoœci to zwyk³e, grzeszne po¿¹danie. Pragnienie po³¹czenia

cia³. IdŸ teraz do ³ó¿ka. Sama.

Jego s³owa i wyraz twarzy by³y okrutne. Wsta³a i cofnê³a siê o kilka

kroków. Ale nie odesz³a. Znów widzia³a przed sob¹ nieprzeniknion¹ ma-

skê. Na ustach igra³ mu ironiczny uœmieszek.

Mia³ racjê. To, co siê sta³o, by³o czysto fizycznym po¿¹daniem. Bar-

dzo nieprzyzwoitym.

Ale zarazem siê myli³. Jeszcze nie do koñca potrafi³a poj¹æ, gdzie

tkwi³ b³¹d w jego rozumowaniu. Ale tkwi³. Nie mia³ racji.

Chocia¿ niew¹tpliwie rano ujrz¹ to w zupe³nie innym œwietle. Nie

bêdzie mog³a rano patrzeæ na niego tak spokojnie, jak teraz.

– Dobranoc, wasza ksi¹¿êca moœæ – powiedzia³a.

– Dobranoc, Jane.

Odwróci³ siê do fortepianu, zanim wziê³a œwiecê, wysz³a z pokoju

i zamknê³a za sob¹ drzwi. Gra³ coœ pe³nego melancholii.

By³a w po³owie schodów, kiedy przypomnia³a sobie, ¿e zesz³a po

ksi¹¿kê. Nie zawróci³a po ni¹.

background image

78

9

T

ak, taboret bêdzie w sam raz – powiedzia³ Jocelyn, niedbale skin¹w-

szy s³u¿¹cemu rêk¹.

Przyjecha³ do klubu ekwipa¿em, nie konno, ale powinien wzi¹æ kule,

zamiast podpieraæ siê jedynie grub¹ lask¹. Wysoki but mocno uciska³ ³ydkê,

w któr¹ zosta³ postrzelony przed dwoma tygodniami. Pomyœla³, ¿e jeœli bê-

dzie zbyt szar¿owa³, trzeba bêdzie rozci¹æ cholewê po powrocie do domu.

W ten sposób w dniu pojedynku straci³ ju¿ jedn¹ ulubion¹ parê butów.

– I przynieœ mi poranne gazety – poleci³ s³u¿¹cemu, k³ad¹c nogê na

taborecie pozornie bez wysi³ku, ale w g³êbi duszy z ulg¹.

Specjalnie wyszed³ z domu wczeœnie, ¿eby nie natkn¹æ siê na Jane,

która by³a rannym ptaszkiem. Wzi¹³ „Morning Post” i zacz¹³ przegl¹daæ

pierwsz¹ stronê. Zmarszczy³ czo³o. Có¿ to za pomys³ uciec skoro œwit

z w³asnego domu, by odsun¹æ chwilê, kiedy znajdzie siê twarz¹ w twarz

ze s³u¿¹c¹?

Nie wiedzia³, czego siê bardziej wstydzi – jeœli wstyd by³ odpowied-

nim s³owem. Mo¿e raczej zak³opotanie. Tak czy owak, ani z jednym, ani

z drugim uczuciem nie mia³ ostatnio zbyt czêsto do czynienia.

Przy³apa³a go, jak gra³ na fortepianie jedn¹ z w³asnych kompozycji.

Poca³owa³ j¹. Rzecz godna potêpienia, ale zbyt d³ugo by³ sam, zmuszony

do bezczynnoœci. Z³ama³ jedn¹ ze swych kardynalnych zasad i we w³a-

snej opinii upad³ jeszcze ni¿ej ni¿ dotychczas. Gdyby nie ból nogi, tak

silny, ¿e go rozprasza³, prawdopodobnie ostatniej nocy w pokoju muzycz-

nym odebra³by Jane skarb, który ukrywa³a pod cienk¹ koszul¹ nocn¹.

Nie powstrzyma³aby go, niewinna g¹ska.

– Tresham? Na Boga, to ty! Jak siê masz, stary druhu?

Jocelyn by³ rad, ¿e mo¿e opuœciæ gazetê. I tak jej nie czyta³. Mi³o by³o

powitaæ znajomych, który zaczêli œci¹gaæ na poranne ploteczki i gazety.

– Jestem zdrów i ca³y, a kuœtykam prawie tak szybko, jakbym nor-

malnie siê porusza³ – odpar³.

Kilka minut zajê³y radosne powitania i ¿artobliwe uwagi o nodze

ksiêcia Tresham i eleganckim taborecie, na którym j¹ po³o¿y³, oraz gru-

bej lasce, opartej o fotel.

– Ju¿ zaczêliœmy myœleæ, ¿e spodoba³o ci siê siedzenie w Dudley

House, Tresham – powiedzia³ wicehrabia Kimble – i nawet zaczynali-

œmy siê do tego przyzwyczajaæ.

– Z urocz¹ pann¹ Ingleby, zaspokajaj¹c¹ twoje potrzeby – doda³ ba-

ron Pottier. – Znów nosisz buty z cholewami, Tresham?

background image

79

– Czy przyszed³bym do klubu w trzewikach do tañca? – Jocelyn

uniós³ brwi.

Ale sir Isaac Wallman wy³owi³ z potoku s³ów interesuj¹cy szczegó³.

– Urocza panna Ingleby? – spyta³. – Pielêgniarka? Ta, która krzyk-

nê³a podczas pojedynku? Ach, Tresham, ty swawolniku. Czy móg³byœ

nam wyjaœniæ dok³adnie, jak zaspokaja twoje potrzeby?

Jocelyn za³o¿y³ monokl na oko i od stóp do g³ów zmierzy³ wzrokiem

ma³ego dandysa.

– Powiedz mi, Wallman – odezwa³ siê swym najbardziej znudzo-

nym tonem – o której musia³eœ wstaæ, by twój pokojowiec mia³ doœæ cza-

su na takie dzie³o sztuki jak twój fular? – Chustka zawi¹zana by³a zbyt

ozdobnie nawet jak na wielk¹ galê. Chocia¿ mo¿e nie na wieczorek z re-

gentem, ksiêciem dandysów.

– Zajê³o mu to ca³¹ godzinê – odpowiedzia³ nie bez pewnej dumy sir

Isaac, z miejsca zapomniawszy o swym pytaniu. – I zniszczy³ osiem chu-

stek, nim w koñcu tê uda³o mu siê zawi¹zaæ jak nale¿y.

Jocelyn wypuœci³ monokl z oka, a wicehrabia Kimble prychn¹³

drwi¹co.

Skoñczywszy wymieniaæ uprzejmoœci, zebrani zajêli siê rozmow¹

o wyœcigu karykli z Londynu do Brighton, który mia³ siê odbyæ za dwa

dni, i pobycie w Londynie hrabiego Durbury, który przyjecha³ do miasta

w poszukiwaniu zabójczyni swego syna, ale dziwnie unika³ towarzystwa.

Kilku obecnych d¿entelmenów by³o wyraŸnie rozczarowanych, ¿e hrabia

zamkn¹³ siê w hotelu, zamiast raczyæ znudzone towarzystwo makabrycz-

nymi szczegó³ami ca³ego wydarzenia.

Sidney Jardine zosta³ dziedzicem tytu³u hrabiowskiego po tym, jak

rok temu tytu³ ten przypad³ jego ojcu. Nigdy nie cieszy³ siê sympati¹

wœród równych sobie urodzeniem. Jocelyn zetkn¹³ siê z nim tylko raz,

parê lat temu, na balu, kiedy to Jardine w obecnoœci jego ksi¹¿êcej moœci

rzuci³ ordynarn¹ uwagê pod adresem m³odej damy, która nie zgodzi³a siê

z nim zatañczyæ, i jej matki. Jocelyn poprosi³, by Jardine uda³ siê z nim

na taras, przylegaj¹cy do sali balowej.

Tam w miarê uprzejmie poleci³ Jardine’owi, by natychmiast wyniós³ siê

do domu lub do diab³a, chyba ¿e woli zostaæ i naraziæ na szorowanie ust

myd³em. A kiedy wœciek³y Jardine próbowa³ go wyzwaæ na pojedynek, Joce-

lyn w³o¿y³ monokl do oka i poinformowa³ niedosz³ego adwersarza, ¿e jego

niezachwian¹ zasad¹ jest pojedynkowanie siê wy³¹cznie z d¿entelmenami.

– Moim zdaniem – powiedzia³ – ta lady Sara Illingsworth zas³u¿y³a

raczej na uznanie ni¿ potêpienie. Gdyby by³a doœæ rozs¹dna, do tej pory

wynios³aby siê z Londynu gdzieœ daleko.

background image

80

– Na pewno nie wyjecha³a dyli¿ansem, Tresh – oœwiadczy³ wicehra-

bia Kimble. – S³ysza³em, ¿e detektywi dok³adnie to sprawdzili. ¯adna ko-

bieta odpowiadaj¹ca jej rysopisowi nie wsiada³a ostatnio do dyli¿ansu.

– Widaæ nabra³a rozumu, odk¹d tu przyjecha³a – zauwa¿y³ Jocelyn.

– I bardzo dobrze. Twierdzê, ¿e zosta³a sprowokowana, bo po có¿ m³oda

dama mia³aby zdzieliæ d¿entelmena czymœ ciê¿kim w g³owê?

– Kto jak kto, ale ty powinieneœ znaæ odpowiedŸ na to pytanie, Tre-

sham – odezwa³ siê sir Isaac, chichocz¹c. Ta uwaga narazi³a go znów na

krytyczne spojrzenie ksiêcia.

– Gdzie Ferdynand trzyma swoje nowe konie? – spyta³ Jocelyn, nie

kieruj¹c pytania do nikogo w szczególnoœci, patrz¹c jednak wci¹¿ na

wyraŸnie skrêpowanego sir Isaaca. – I gdzie je przygotowuje do wyœci-

gu? Przypuszczam, ¿e teraz poch³ania go to bez reszty. Zajrzê do niego

i sam siê przekonam, czy w pi¹tek nie czeka go pewna œmieræ. Nigdy nie

zna³ siê na koniach.

– Bêdê ci towarzyszy³, Tresh – zaoferowa³ siê wicehrabia Kimble,

kiedy Jocelyn zdj¹³ nogê z taboretu i odwróci³ siê, by wzi¹æ laskê. – Po-

trzebujesz pomocy?

– Nie rêczê za siebie, jeœli zbli¿ysz siê do mnie na metr! – warkn¹³

Jocelyn i wsta³ z fotela z tak¹ gracj¹, na jak¹ tylko potrafi³ siê zdobyæ.

Zacisn¹³ zêby, kiedy poczu³ w prawej nodze ból, jakby ktoœ wbija³ mu

ostre szpilki. – Dam sobie radê bez ciebie, Kimble. Przyjecha³em ekwi-

pa¿em.

S³owa te wywo³a³y nowy wybuch weso³oœci i ¿artobliwe docinki ze

strony m³odych ludzi.

Jane porz¹dnie mnie zbeszta, kiedy wrócê do Dudley House, pomy-

œla³ Jocelyn, i natychmiast rozz³oœci³ siê na siebie samego za to, ¿e w ogó-

le pomyœla³ o powrocie do domu.

Znalaz³ swego brata dok³adnie tam, gdzie siê tego spodziewa³ – tre-

nowa³ konie na padoku. Jocelyn z pewn¹ ulg¹ stwierdzi³, ¿e Ferdynand

naby³ ca³kiem niez³¹ parê. Nie tylko ³adnie siê prezentowa³y, ale równie¿

stanowi³y doskona³y zaprzêg. Naturalnie pozostawa³ pewien szkopu³:

Ferdynand za krótko by³ ich w³aœcicielem, by je odpowiednio przygoto-

waæ do wyœcigu, zreszt¹ bêd¹c niespokojnym, impulsywnym i lekkomyœl-

nym m³odzieñcem – typowym Dudleyem – sk³onnym do nadmiernej ge-

stykulacji i przekleñstw, gdy coœ go zirytowa³o, niezbyt nadawa³ siê do

uk³adania zwierz¹t.

– Nie mo¿esz tak wymachiwaæ rêkami – powiedzia³ Jocelyn, widz¹c

jak brat krzyczy na konie, które nie chcia³y s³uchaæ jego komend. – Ani

nadu¿ywaæ g³osu, Ferdynandzie, w przeciwnym razie zanim dotrzesz do

background image

81

Brighton, zupe³nie go stracisz i nie bêdziesz móg³ wznieœæ okrzyku na

czeœæ swego zwyciêstwa.

– Przeklête chabety – z¿yma³ siê brat ksiêcia. – Kupi³em dwie pri-

madonny.

– Kupi³eœ parê wspania³ych koni za tanie pieni¹dze – poprawi³ go

Jocelyn. – Musisz tylko, najlepiej do pi¹tku, nauczyæ je, kto tu jest pa-

nem.

Ferdynand nie by³ zupe³nie bez szans na wygran¹, ksi¹¿ê postawi³

zreszt¹ na niego znaczn¹ kwotê w klubie. M³ody cz³owiek dobrze powo-

zi³, choæ trochê chaotycznie, i mocno wierzy³, ¿e najlepsz¹ drog¹ do zwy-

ciêstwa jest podejmowanie ostrego ryzyka.

– Gdybym mia³ twój powóz, Tresham – rzuci³ Ferdynand z udan¹

nonszalancj¹ – zostawi³bym Berriwethera dziesiêæ kilometrów w tyle.

Twój karykl jest l¿ejszy i ma lepsze resory od mojego.

– W takim razie bêdziesz siê musia³ zadowoliæ pozostawieniem

przeciwnika tylko piêæ kilometrów w tyle – stwierdzi³ oschle Jocelyn.

Z padoku obaj pojechali do garsoniery Ferdynanda.

– Pewnego dnia sprawiê lanie Wesleyowi Forbesowi – oœwiadczy³

Ferdynand. Jocelyn siedzia³ z praw¹ nog¹ opart¹ o niski stolik. – Wczo-

raj wieczorem u Wattiera obraŸliwie wyra¿a³ siê na temat ludzi, którzy

kuœtykaj¹, podpieraj¹c siê kulami, by pokazaæ ca³emu œwiatu swoje ka-

lectwo, ale zapominaj¹, która noga jest chora. Czasem trzymaj¹ w górze

praw¹ nogê, a czasem lew¹.

Jocelyn wypi³ ³yk czerwonego bordo.

– W takim razie to nie mnie mia³ na myœli – zauwa¿y³. – Nie daj siê

sprowokowaæ, Ferdynandzie. Nie ma potrzeby, ¿ebyœ wdawa³ siê w awan-

tury. A ju¿ broñ Bo¿e z mojego powodu. Có¿ to w ogóle za pomys³!

– Spoliczkowa³bym go na miejscu – mówi³ niezra¿ony Ferdynand –

gdyby Max Ritterbaum nie z³apa³ mnie za ramiê i nie zaci¹gn¹³ do inne-

go klubu. ¯aden z Forbesów nie ma odwagi powiedzieæ mi czegoœ takie-

go prosto w twarz. I ¿aden nie ma doœæ honoru, by rzuciæ rêkawicê. S¹ na

to zbyt tchórzliwi.

– Zostaw ich mnie – powtórzy³ Jocelyn. – Skup siê na wyœcigu.

– Pozwól, ¿e ci dolejê wina. Widzia³eœ ostatnie okropieñstwo Ange-

liny?

– Masz na myœli nowy kapelusz? – spyta³ Jocelyn. – Ten musztar-

dowy? Coœ strasznego.

– Niebieski z fioletowymi wst¹¿kami – wyjaœni³ Ferdynand. – Chcia-

³a, ¿ebym zabra³ j¹ w tym do parku. Powiedzia³em, ¿eby wybiera³a: albo

kapelusz, albo ja. Nie lubiê, kiedy siê ze mnie œmiej¹. Nasza siostra urodzi³a

6 – Pojedynek

background image

82

siê ze straszn¹ wad¹: nie ma za grosz gustu. Nie rozumiem, dlaczego

Heyward p³aci rachunki za jej stroje.

– Jest w niej zakochany – odpar³ Jocelyn. – A ona w nim. Nikt siê

tego nie domyœla, widz¹c ich razem, a raczej osobno, co siê znacznie

czêœciej zdarza. S¹ tacy dyskretni, jakby byli kochankami, zmuszonymi

do ukrywania siê.

Ferdynand wybuchn¹³ œmiechem.

– Bo¿e! – wykrzykn¹³. – Nie umiem wyobraziæ sobie kogoœ zako-

chanego w Angie!

– A ja w Heywardzie – zauwa¿y³ brat, bawi¹c siê od niechcenia

monoklem.

Kiedy jakiœ czas póŸniej wraca³ do domu, pomyœla³, ¿e dobrze znów

wieœæ normalne ¿ycie.

Jeœli Jane choæ przez chwilê uwa¿a³a, ¿e to, co wydarzy³o siê ostat-

niej nocy, cokolwiek znaczy dla ksiêcia Tresham, nie musia³a d³ugo cze-

kaæ, by pozbyæ siê z³udzeñ. Tak ju¿ jednak jest, ¿e czasami cz³owiek

wyobra¿a sobie coœ wbrew wszelkiej logice.

Wróci³ do domu póŸnym popo³udniem, ale nawet wtedy nie wezwa³

Jane, tylko zamkn¹³ siê w bibliotece z panem Quincym. Pos³a³ po ni¹

dopiero tu¿ przed obiadem.

Siedzia³ na szezlongu, z praw¹ nog¹ na poduszce, ca³kowicie ubra-

ny, tylko bez prawego buta. I mia³ nachmurzon¹ minê.

– Ani s³owa – powiedzia³, zanim jeszcze pomyœla³a o tym, ¿eby

otworzyæ usta. – Ani s³owa, panno Ingleby. Tak, boli mnie, i Barnard nie-

Ÿle siê natrudzi³, by œci¹gn¹æ mi but. Ale pora, ¿ebym zacz¹³ j¹ æwiczyæ

i przesta³ siedzieæ w domu ca³ymi dniami. Jeœli tego nie zrobiê, napraw-

dê posunê siê do gwa³tu i rozpusty.

Nie spodziewa³a siê, ¿e po ca³ym dniu nieobecnoœci w domu wspo-

mni o tym, co siê wydarzy³o ostatniej nocy. Ta noc przypomina³a jej sen.

I to nie ze wzglêdu na ich pieszczoty, tak bardzo wykraczaj¹ce poza jej

doœwiadczenie czy oczekiwania, ale z powodu ksiêcia Tresham, uderza-

j¹cego w klawisze fortepianu i wydobywaj¹cego z instrumentu czarow-

n¹ muzykê.

– Zapewne uzna³a to pani za mi³oœæ, Jane? – odezwa³ siê, spojrzaw-

szy na ni¹ chmurnie. – Albo wybuch uczuæ? Albo przynajmniej szlachet-

ny poryw?

– Nie, wasza ksi¹¿êca moœæ – odpar³a. – Nie jestem taka naiwna, za

jak¹ mnie pan uwa¿a. Dostrzeg³am w tym fizyczne po¿¹danie ze strony

background image

83

nas obojga. Dlaczego mia³abym pomyœleæ, ¿e rozpustnik, który wcale siê

z tym nie kryje, mia³by byæ zdolny do jakichœ szlachetnych porywów

wobec swojej s³u¿¹cej? I dlaczego mia³by siê pan obawiaæ, ¿e taka ko-

bieta, jak ja, ulegnie pañskiemu niebezpiecznemu s³ynnemu urokowi,

skoro przez ponad dwa tygodnie musia³am znosiæ pañskie z³e humory

i obelgi?

– Dlaczego mia³bym siê obawiaæ, Jane? – Zmru¿y³ oczy. – Mog³em

siê domyœliæ, ¿e ostatnie s³owo w tej sprawie bêdzie nale¿a³o do pani.

Có¿ za g³upiec ze mnie, by sobie wyobra¿aæ, ¿e ostatniej nocy wprawi-

³em pani¹ w powa¿ne zak³opotanie.

– Tak – powiedzia³a. – Przypuszczam, ¿e noga panu trochê spuch³a.

Bêdzie j¹ pan musia³ potrzymaæ w zimnej wodzie.

– I odmroziæ sobie palce?

– Chyba lepsze to, ni¿ patrzeæ, jak w ci¹gu najbli¿szych tygodni ro-

bi¹ siê czarne.

Zacisn¹³ usta, ale wydawa³o siê, ¿e w jego oczach zapali³y siê weso-

³e iskierki. Mimo to nie pozwoli³ sobie na uœmiech.

– Jeœli zamierza pan jutro wyjœæ z domu – powiedzia³a Jane – pro-

szê rano daæ mi wolne, wasza ksi¹¿êca moœæ.

– Dlaczego? – Znów siê nachmurzy³.

Rêce zrobi³y jej siê zimne i wilgotne na sam¹ myœl o tym, co jest

tego powodem, ale nie mog³a d³u¿ej poddawaæ siê parali¿uj¹cemu stra-

chowi. Wczeœniej czy póŸniej musi opuœciæ bezpieczne schronienie, ja-

kim jest Dudley House.

– Pora, ¿ebym poszuka³a sobie nowej pracy. Tutaj bêdê pracowaæ

jeszcze nieca³y tydzieñ. Zreszt¹ nie jestem panu naprawdê potrzebna i ni-

gdy nie by³am. Nie potrzebowa³ pan pielêgniarki.

– A wiêc zostawi mnie pani, Jane?

Z ca³ych si³ st³umi³a ból, który ogarn¹³ j¹ na sam¹ myœl o rozstaniu.

Ból ten nie mia³ ¿adnego powodu, ani racjonalnego, ani wa¿nego. Cho-

cia¿ ostatniej nocy w pokoju muzycznym zobaczy³a drugie, zaskakuj¹co

odmienne oblicze ksiêcia.

– Wkrótce skoñczy siê okres mojego zatrudnienia, wasza ksi¹¿êca

moœæ – przypomnia³a.

– Kto tak powiedzia³? – Patrzy³ na ni¹ w zamyœleniu. – Proszê nie

pleœæ bzdur. Przecie¿ nie ma pani dok¹d pójœæ.

Obudzi³a siê w niej nadzieja. Zastanawia³a siê nad poproszeniem

go – a raczej gospodyni, która zatrudnia³a s³u¿¹cych – o posadê poko-

jówki albo pomywaczki. Ale chyba nie by³aby do tego zdolna. Nie potra-

fi³aby mieszkaæ w Dudley House jako zwyk³a s³u¿¹ca, skoro przedtem

background image

84

by³a tu pielêgniark¹. Ale postanowi³a nie pozwoliæ na to, by kierowa³a

ni¹ duma.

– Uzgodniliœmy, ¿e bêdê pana pielêgnowa³a, dopóki pañska rana

bêdzie zmusza³a pana do bezczynnoœci – przypomnia³a. – Przez trzy ty-

godnie.

– Czyli zosta³ jeszcze prawie ca³y tydzieñ. Nie chcê s³yszeæ o tym,

¿eby szuka³a sobie pani nowej pracy, Jane, póki nie minie okres pani

zatrudnienia u mnie. Nie p³acê pani za to, ¿eby spêdza³a pani ranki na

bieganiu po ca³ym Londynie w poszukiwaniu chlebodawcy, który zap³a-

ci pani wiêcej ode mnie. Ile pani p³acê?

– Wiêcej, ni¿ mi siê nale¿y – przyzna³a. – Nie chodzi o pieni¹dze,

wasza ksi¹¿êca moœæ.

Lecz on siê upar³.

– W takim razie nie chcê o tym wiêcej s³yszeæ jeszcze co najmniej

przez tydzieñ – oœwiadczy³ kategorycznie. – Ale mam dla pani zajêcie na

czwartkowy wieczór. Czyli jutro. I dobrze zap³acê, jeœli pani sobie zas³u¿y.

Spojrza³a na niego podejrzliwie.

– Proszê nie staæ pod tymi przeklêtymi drzwiami, jakby szykowa³a

siê pani do ucieczki – powiedzia³ z irytacj¹. – Gdybym chcia³ pani¹

szturchn¹æ, zrobi³bym to bez wzglêdu na dziel¹c¹ nas odleg³oœæ. Niech

siê pani zbli¿y i usi¹dzie tu.

Wskaza³ krzes³o, na którym zwykle siedzia³a.

Nie by³o sensu siê sprzeciwiaæ. Zrobi³a, co kaza³, chocia¿ w ten spo-

sób znalaz³a siê tu¿ obok niego. Czu³a zapach wody koloñskiej i przypo-

mnia³a sobie, jak odurzy³ j¹ ostatniej nocy.

– Jutro wieczorem wydajê w Dudley House wielkie przyjêcie –

oznajmi³. – Quincy w³aœnie wypisuje zaproszenia. Goœcie otrzymaj¹ je

zaledwie w przeddzieñ balu, ale z pewnoœci¹ wszyscy przyjd¹. Widzi

pani, zaproszenia na przyjêcia do Dudley House s¹ tak¹ rzadkoœci¹, ¿e

stanowi¹ coœ wielce po¿¹danego, mimo reputacji, jak¹ siê cieszê. A mo¿e

w³aœnie dlatego.

Jane pomyœla³a, ¿e przez ca³y wieczór pozostanie zamkniêta w swo-

im pokoju. Mocno splot³a rêce na kolanach.

– Proszê mi powiedzieæ, czy ma pani jak¹œ sukniê bardziej twarzo-

w¹ ni¿ to okropieñstwo, które ma pani teraz na sobie i to, które nosi pani

na zmianê, panno Ingleby?

O, nie. Wykluczone. Nie ma mowy.

– Nie bêdzie mi potrzebna – oœwiadczy³a zdecydowanie. – Nie bêdê

jednym z pañskich goœci. By³oby to niestosowne.

Uniós³ brwi.

background image

85

– Chocia¿ raz, panno Ingleby, idealnie siê zgadzamy – odpar³. – Ale

nie odpowiedzia³a mi pani na pytanie. I proszê przestaæ siedzieæ z tak¹

zaciêt¹ min¹. Wygl¹da pani jak nad¹sane dziecko.

– Mam jedn¹ muœlinow¹ sukniꠖ przyzna³a. – Ale nie w³o¿ê jej,

wasza ksi¹¿êca moœæ. Jest nieodpowiednia dla pielêgniarki.

– W³o¿y j¹ pani jutro wieczorem. I jakoœ ³adniej siê pani uczesze.

Dowiem siê od Barnarda, która z pokojówek najlepiej umie uk³adaæ w³o-

sy. Jeœli ¿adna, zatrudniê odpowiedni¹ na tê okazjê.

Jane skuli³a siê ze strachu.

– Przecie¿ sam pan powiedzia³, ¿e nie mogê byæ jednym z goœci.

Nie muszê wk³adaæ sukni z muœlinu i mieæ misternej fryzury, by siedzieæ

w swoim pokoju.

– Niech pani nie udaje g³upiej, Jane – zbeszta³ j¹. – Bêdzie obiad,

karty i rozmowy, i muzyka – w wykonaniu kilku zaproszonych dam. Wie

pani, ¿e wszystkie damy s¹ utalentowane. Jak przypuszczam, ka¿da mat-

ka pozostaje w b³êdnym przekonaniu, ¿e umiejêtnoœæ brzd¹kania na for-

tepianie i odpowiednio powabny wygl¹d to najpewniejsza droga do serca

i maj¹tku mê¿czyzny.

– Ciekawa jestem, co sprawi³o, ¿e sta³ siê pan taki cyniczny – wy-

rwa³o jej siê.

– Naprawdê? – Uœmiechn¹³ siê zabójczo. – To wynika z dorastania

z tytu³em hrabiego i markiza, Jane. I z odziedziczenia tytu³u ksiêcia

w wieku siedemnastu lat. Wci¹¿ udowadniam, ¿e jestem najgorszym ³aj-

dakiem w ca³ej Anglii, ale wszystkie matki córek na wydaniu i tak przymi-

laj¹ siê do mnie, jakbym by³ archanio³em Gabrielem, a wszyscy ojcowie

pragn¹ zostaæ moimi przyjació³mi. Nie wspominaj¹c ju¿ o mizdrz¹cych

siê m³odych panienkach.

– Pewnego dnia zakocha siê pan w jednej z tych panienek i wtedy do-

wie siê pan, ¿e panienka ta szydzi sobie z pañskich zalotów – powiedzia³a

cierpko. – Nie ma pan szacunku dla kobiecej inteligencji, wasza ksi¹¿êca

moœæ. Uwa¿a siê pan za najlepsz¹ partiê w ca³ym chrzeœcijañskim œwiecie

i dlatego gardzi pan tymi, którzy pañskim zdaniem chc¹ na pana zarzuciæ

sieci. Niech pan wie, ¿e na tym œwiecie jest te¿ trochê rozs¹dnych panienek.

Znów zacisn¹³ usta, a w oczach b³ysnê³y mu weso³e iskierki.

– Ze wzglêdu na moj¹ mi³oœæ w³asn¹, Jane – poprosi³ – czy mogli-

byœmy rozszerzyæ ten œwiat równie¿ na kraje muzu³manów?

Pomyœla³a, ¿e ksi¹¿ê szybko siê uczy ciêtych ripost.

– Ale odbiegliœmy od tematu. – Spojrza³ na ni¹ powa¿niej i Jane

poczu³a, jak ciarki przechodz¹ j¹ po plecach. – Pani, panno Ingleby, bê-

dzie g³ówn¹ atrakcj¹ wieczoru. Zaœpiewa pani dla moich goœci.

background image

86

– Nie! – Wsta³a gwa³townie.

– Tak – odpar³ ³agodnie. – Bêdê nawet pani akompaniowa³. Chyba

muszê od czasu do czasu przyznaæ siê przed eleganckim œwiatem, ¿e

brzd¹kam na fortepianie. Nie bojê siê, ¿e moja mêskoœæ bêdzie zagro¿o-

na, jeœli bêdê jedynie akompaniowa³ œpiewaczce. A mo¿e wed³ug pani

powinienem siê baæ?

– Nie – powtórzy³a. – Nie zgadzam siê na ca³y ten pomys³. Nie zro-

biê tego. Nie jestem artystk¹, wystêpuj¹c¹ publicznie, i nie chcê ni¹ byæ.

Nie mo¿e mnie pan do tego zmusiæ, nawet proszê nie próbowaæ. Nie dam

siê zastraszyæ.

– Zap³acê pani piêæset funtów, Jane – powiedzia³ ³agodnie.

Zaczerpnê³a powietrza, by mówiæ dalej, i zamknê³a usta. Zmarsz-

czy³a czo³o.

– Piêæset funtów? – spyta³a z niedowierzaniem. – Có¿ za niedo-

rzecznoϾ.

– Nie dla mnie – odpar³. – Jane, chcê, ¿eby pani zaœpiewa³a przed

publicznoœci¹. Chcê, ¿eby beau monde odkry³ to, co ja odkry³em ostat-

niej nocy. Ma pani wyj¹tkowy talent.

– Proszê nie myœleæ, ¿e pochlebstwami sk³oni mnie pan do ustêpstw –

oœwiadczy³a. Ale jej umys³ gor¹czkowo pracowa³. Piêæset funtów. Nie

musia³aby szukaæ nowego zajêcia. Bêdzie mog³a ukryæ siê w bezpiecz-

nym miejscu. Mo¿e nawet pojedzie gdzieœ, gdzie hrabia i detektywi jej

nie znajd¹.

– Piêæset funtów zwolni pani¹ z koniecznoœci szukania zatrudnie-

nia, prawda? – odezwa³ siê, najwyraŸniej czytaj¹c w jej myœlach, przy-

najmniej w niektórych z nich.

Ale najpierw bêdzie musia³a wyst¹piæ przed domem pe³nym goœci.

Ciekawa by³a, czy w Londynie jest ktoœ poza hrabi¹ Durburym, kto zna

jej prawdziwe nazwisko, kto kiedykolwiek widzia³ lady Sarê Illingsworth.

Prawdopodobnie nie. Ale co siê stanie, jeœli ktoœ taki siê trafi?

– Nawet powiem „proszê”, Jane – doda³ ksi¹¿ê Tresham z udawan¹

pokor¹.

Spojrza³a na niego karc¹co. Czy istnieje choæby najmniejsze praw-

dopodobieñstwo, ¿e hrabia znajdzie siê wœród zaproszonych goœci? By³

tylko jeden sposób, ¿eby to sprawdziæ. Musi spytaæ pana Quincy’ego,

czy mo¿e zerkn¹æ na listê goœci.

– Zastanowiê siê nad tym – powiedzia³a, czuj¹c dziwne œciskanie

w do³ku.

– Domyœlam siê, ¿e to wszystko, czego mogê siê teraz od pani spo-

dziewaæ, Jane? – spyta³. – Nie mo¿e pani zbyt szybko skapitulowaæ, ¿eby

background image

87

nie wygl¹da³o na to, ¿e pozwoli³a siê pani pokonaæ. Bardzo dobrze. Ale

musi siê pani zgodziæ. Ju¿ tak postanowi³em. Jutro po po³udniu zrobimy

próbê generaln¹.

– Znów pociera pan nogꠖ zauwa¿y³a. – Przypuszczam, ¿e nie przy-

zna siê pan, ¿e g³upot¹ by³o dzisiejsze wyjœcie z domu, a jeszcze wiêksz¹

bawienie w mieœcie tak d³ugo. Proszê mi pozwoliæ zawo³aæ kogoœ, by

pomóg³ panu pójœæ na górê, i przyniós³ zimn¹ wodê do sypialni.

– Próbowa³em nauczyæ swego brata, jak odró¿niæ koñski ³eb od

zadu – wyjaœni³. – Postawi³em na jego wygran¹ znaczn¹ kwotê w klubie

White’a, panno Ingleby, i do³o¿ê wszelkich starañ, ¿eby Ferdynand wy-

gra³ wyœcig.

– Jakimi okropnymi g³upcami s¹ mê¿czyŸni. Zajmuj¹ siê wy³¹cznie

b³ahostkami, ca³¹ energiê poœwiêcaj¹ na sprawy nieistotne. Jeœli w pi¹tek

coœ siê stanie lordowi Ferdynandowi, byæ mo¿e zrozumie pan, ¿e brat jest

dla pana znacznie wa¿niejszy ni¿ wygranie zak³adu.

– Jeœli skoñczy³a pani mnie besztaæ, mo¿e pani zrobiæ to, co sama pani

zaproponowa³a, i zawo³aæ najsilniejszego lokaja, jakiego pani znajdzie.

Opuœci³a pokój bez s³owa.

A jeœli jej rysopis kr¹¿y po Londynie? – pomyœla³a nagle. Co bêdzie,

jeœli w czwartkowy wieczór pojawi siê w pokoju muzycznym, a zgroma-

dzeni goœcie wstan¹ jak jeden m¹¿ i oskar¿ycielsko wska¿¹ j¹ palcem?

Nie mog³a siê oprzeæ g³upiemu uczuciu, ¿e sprawi³oby jej to ulgê.

10

J

ocelyn nieczêsto zaprasza³ goœci, ale kiedy ju¿ to robi³, zawsze przyj-

mowa³ ich w wielkim stylu. Kucharz gdera³, ¿e ksi¹¿ê w ostatniej chwili

zleci³ mu odpowiedzialne zadanie przygotowania wystawnego obiadu na

pocz¹tek wieczoru i smakowitej kolacji o pó³nocy. Ale zamiast natych-

miast wypowiedzieæ pracê, jak siê odgra¿a³ zawsze, gdy mia³ chwilê

wytchnienia miêdzy jednym a drugim zajêciem, z miejsca przyst¹pi³ do

dzie³a, pe³en twórczego zapa³u.

Gospodyni nie narzeka³a, tylko skierowa³a ca³y podleg³y jej perso-

nel do usuwania najmniejszego py³ku ze wszystkich pokoi, w których

podejmowani bêd¹ goœcie, i wypolerowania do po³ysku ka¿dego mebla.

Sama u³o¿y³a olbrzymie iloœci kwiatów, zamówionych przez Michaela

Quincy’ego.

background image

88

Zgodnie z przewidywaniami Jocelyna, prawie wszyscy przyjêli za-

proszenie, chocia¿ czyni¹c tak, niew¹tpliwie musieli w ostatniej chwili

zrezygnowaæ z wczeœniejszych zobowi¹zañ. Nieczêsto siê jednak trafia-

³a okazja zjedzenia obiadu w Dudley House.

Jocelyn zleci³ gospodyni wybranie wœród zatrudnionych pokojówek ta-

kiej, która jest najbardziej bieg³a w uk³adaniu w³osów, lub wynajêcie odpo-

wiedniej dziewczyny. Zastanawia³ siê te¿ nad tym, czy zabraæ Jane Ingleby

do modnej krawcowej i poleciæ uszycie w wielkim poœpiechu wieczorowej

toalety – dwie czy trzy najbardziej rozchwytywane londyñskie modystki na

pewno by mu nie odmówi³y – ale siê rozmyœli³. Niew¹tpliwie Jane zacznie

grymasiæ i skoñczy siê na tym, ¿e nie zechce zaœpiewaæ. Poza tym doszed³ do

wniosku, ¿e lepiej, by nie przypomina³a zanadto damy, bo jego goœcie zaczn¹

siê zastanawiaæ, czy nie ma czegoœ niestosownego w tym, ¿e mieszka³a pra-

wie trzy tygodnie pod dachem jego domu jako pielêgniarka.

Spêdzili razem trochê czasu po po³udniu w pokoju muzycznym, pró-

buj¹c dwie ró¿ne pieœni, by mog³a w pe³ni zaprezentowaæ swój g³os, jak

równie¿ utwór na bis, przeciwko czemu siê sprzeciwia³a, uwa¿aj¹c to za

oczywisty nonsens, ale on upiera³ siê, ¿e wcale nie.

Ubieraj¹c siê na wieczór, stwierdzi³, ¿e jest zdenerwowany. Fakt ten

wielce go zaniepokoi³ i sprawi³, ¿e gardzi³ sob¹ ca³ym sercem.

Kiedy by³a m³odsza, gdy rodzice ¿yli i cieszyli siê dobrym zdrowiem,

w Candleford Abbey czêsto organizowano pikniki, przyjêcia i tañce. Lu-

bili podejmowaæ goœci. Ale Jane nie pamiêta³a, by kiedykolwiek zaprosi-

li naraz wiêcej ni¿ piêædziesi¹t osób. Lecz przyjêcia, które pamiêta³a,

odbywa³y siê dawno temu. By³a wtedy jeszcze dziewczynk¹.

Przez kilka godzin siedzia³a w swoim pokoju, nas³uchuj¹c gwaru

rozmów i œmiechów, wyobra¿aj¹c sobie, co siê dzieje na dole, co siê jesz-

cze wydarzy, nim zostanie poproszona. Niemo¿liwoœci¹ by³o przewi-

dzieæ, kiedy to nast¹pi. Jane wiedzia³a, ¿e eleganckie przyjêcia w mieœcie

nie przypomina³y tych urz¹dzanych na wsi, które prawie nigdy nie prze-

ci¹ga³y siê d³u¿ej ni¿ do jedenastej wieczorem, najwy¿ej do pó³nocy.

W mieœcie uwa¿ano za coœ naturalnego bawiæ siê przez ca³¹ noc, a po-

tem, oczywiœcie, przez ca³y dzieñ spaæ.

Mog¹ nie poprosiæ jej przed pó³noc¹. Jeœli bêdzie musia³a tak d³ugo

czekaæ, trema zupe³nie j¹ zje.

Spojrza³a na zegar na kominku. Adele, francuska pokojówka, wyna-

jêta specjalnie na ten wieczór, by j¹ uczesaæ, za dziesiêæ minut zapuka do

drzwi jej pokoju. Pora zacz¹æ siê ubieraæ.

background image

89

By³o ju¿ o wiele za póŸno, by ¿a³owaæ, ¿e wyrazi³a zgodê na to szaleñ-

stwo. Wœród goœci nie by³o nikogo – z wielk¹ uwag¹ przestudiowa³a listê

zaproszonych – kto móg³by znaæ jej prawdziwe nazwisko. Ale hrabia Dur-

bury by³ w mieœcie. Co bêdzie, jeœli wszyscy obecni na dzisiejszym przyjê-

ciu rozpoznaj¹ j¹ z jego opowieœci? Zadr¿a³a. Ale by³o ju¿ za póŸno.

Zdjê³a skromn¹ sukienkê i w³o¿y³a przez g³owê starannie uprasowa-

n¹ sukniê z muœlinu w kwiaty, któr¹ ju¿ wczeœniej roz³o¿y³a na ³ó¿ku.

By³a to idealna sukienka na popo³udniow¹ herbatkê na wsi, nie nadawa³a

siê natomiast na wieczorne przyjêcie, ale to nie mia³o znaczenia. Osta-

tecznie nie by³a dziœ goœciem.

Znów przeszed³ j¹ dreszcz – z zimna, podniecenia i strachu.

Wcale nie zamierza³a siê ukrywaæ, kiedy uciek³a do Londynu. Do-

piero póŸniej pomyœla³a, stwierdziwszy, i¿ lady Webb nie ma w domu,

powinna zostaæ w hotelu, w którym wynajê³a pokój, i zwróciæ siê do pe³-

nomocnika hrabiego w mieœcie z proœb¹ o pieni¹dze. Powinna œmia³o

og³osiæ ca³emu œwiatu, ¿e pod nieobecnoœæ hrabiego i hrabiny w Candle-

ford zosta³a zniewa¿ona i zaatakowana przez pijanego brutala i – co zu-

pe³nie usprawiedliwione – ¿e broni¹c siê, uderzy³a go ksi¹¿k¹, a nastêp-

nie postanowi³a trzymaæ siê od niego jak najdalej.

Ale nie zrobi³a tak, a teraz by³o ju¿ za póŸno.

Ukrywa³a siê. A za chwilê mia³a siê pokazaæ piêædziesiêciu przed-

stawicielom œmietanki towarzyskiej.

Kompletne szaleñstwo.

Z do³u dobieg³ j¹ œmiech kobiety.

Ktoœ zapuka³ do drzwi pokoju. Jane podskoczy³a. To Adele przysz³a

j¹ uczesaæ.

O jedenastej lady Heyward, pe³ni¹ca obowi¹zki gospodyni wieczoru,

og³osi³a koniec gry w karty. Jocelyn osobiœcie dyrygowa³ kilkoma lokaja-

mi, przesuwaj¹cymi fortepian na œrodek salonu i rozstawiaj¹cymi krzes³a

pod œcianami. Wkrótce mia³a siê zacz¹æ muzyczna czêœæ wieczoru.

Kilka m³odszych dam z w³asnej woli lub pod wp³ywem namów in-

nych wyrazi³o chêæ zagrania na fortepianie albo zaœpiewania. Jeden d¿en-

telmen – lord Riding – odwa¿y³ siê wyst¹piæ w duecie z narzeczon¹.

Wszystkie popisy by³y doœæ dobre. Goœcie s³uchali z mniejszym lub wiêk-

szym zainteresowaniem i uprzejmie nagradzali je oklaskami. Ostatecznie

by³a to znana forma wieczornej rozrywki. Nieliczni uznani mecenasi sztu-

ki wynajmowali artystów, ale wtedy wieczór zapowiadano jako prywat-

ny koncert.

background image

90

W koñcu Jocelyn wsta³, pomagaj¹c sobie lask¹, i poprosi³ o chwilê

uwagi.

– Og³aszam kilka minut przerwy – powiedzia³. – Zaprosi³em specjal-

nego goœcia, ¿eby was zabawi³ przed kolacj¹. Zaraz go przyprowadzê.

Jego siostra spojrza³a na niego ze zdumieniem.

– Któ¿ to taki, Tresham? – spyta³a. – Czeka w kuchni? Gdzie, na

Boga, go znalaz³eœ, skoro przez ostatnie trzy tygodnie prawie siê nie ru-

sza³eœ z domu?

Ale on tylko lekko sk³oni³ g³owê i opuœci³ pokój. Wiedzia³, ¿e to g³u-

pie, ale przez ca³y wieczór myœla³ tylko o tej chwili. Ba³ siê, ¿e Jane siê

rozmyœli. Piêæset funtów stanowi³o oczywiœcie powa¿n¹ zachêtê, ale by³

pewien, ¿e gdyby Jane Ingleby dosz³a do wniosku, ¿e nie chce œpiewaæ,

nie przekona³by j¹ nawet tysi¹c funtów.

Przez dwie minuty przemierza³ hol, ciê¿ko podpieraj¹c siê na lasce.

W koñcu Jane, po któr¹ pos³a³ Hawkinsa, pojawi³a siê na schodach. Przy-

stanê³a na trzecim stopniu od do³u. Przypomina³a pos¹g – blada, powa¿-

na, z mocno zaciœniêtymi ustami, tworz¹cymi cienk¹ liniê. Wygl¹da³a jak

anio³. Lekka, prosta suknia z muœlinu podkreœla³a wszystkie zalety jej

figury. W³osy… przez d³u¿sz¹ chwilê wprost nie móg³ oderwaæ od nich

oczu. Nie by³y wymyœlnie u³o¿one. Nie mia³a na g³owie masy loków

i loczków, jak siê tego spodziewa³. Jedwabiste, lœni¹ce w³osy przypomi-

na³y czyste z³oto. Wysoko upiête, tworzy³y eleganck¹ fryzurê, która za-

st¹pi³a codzienne, skromne uczesanie.

– No, no – odezwa³ siê. – Motyl uwolni³ siê ze swego kokonu.

– By³oby znacznie lepiej, gdybyœmy tego nie robili – powiedzia³a.

Ale on podszed³ do schodów i wyci¹gn¹³ rêkê, nie spuszczaj¹c z niej

wzroku.

– Nie stchórzysz teraz, Jane. Moi goœcie oczekuj¹ atrakcji wieczoru.

– Rozczaruj¹ siꠖ ostrzeg³a.

Rejterada ze strachu nie by³a w jej stylu, chocia¿ w tej chwili by³a

bardzo tego bliska. Sta³a wyprostowana, dumnie uniós³szy brodê. Wyda-

wa³o siê, jakby wros³a w trzeci stopieñ.

– ChodŸ – poprosi³, bezwstydnie zniewalaj¹c j¹ spojrzeniem.

Zesz³a stopieñ ni¿ej, a kiedy odwróci³ d³oñ, po³o¿y³a na niej swoj¹

i pozwoli³a zaprowadziæ siê do salonu. Zachowuje siê jak ksiê¿niczka,

pomyœla³, co w innych okolicznoœciach chyba by go rozbawi³o. I w tej

samej chwili poczu³, ¿e ³uski spad³y mu z oczu. Sierota wychowywana

w sierociñcu, która pojawi³a siê w œwiecie, by samodzielnie pokierowaæ

swoim losem? To nieprawdopodobne. Okaza³ siê g³upcem, ¿e w ogóle

uwierzy³ w tê bajeczkê.

background image

91

Co oznacza³o, ¿e Jane Ingleby go ok³ama³a.

– Najpierw Barbara Allen – powiedzia³. – Coœ na rozruszanie mo-

ich zdrêtwia³ych palców.

– Dobrze – zgodzi³a siê. – Czy nadal s¹ wszyscy goœcie?

– Ma pani nadziejê, ¿e czterdziestu oœmiu albo czterdziestu dzie-

wiêciu wróci³o do domu, by siê po³o¿yæ spaæ? – spyta³ j¹. – Nikt nie wy-

szed³, Jane.

Poczu³, jak Jane zaczerpnê³a g³êboko powietrza, by siê uspokoiæ.

Lokaj w liberii zerwa³ siê, by otworzyæ drzwi do salonu. Jeszcze wy¿ej

zadar³a brodê.

Pomyœla³, ¿e wygl¹da jak œwie¿y, ogrodowy kwiat poœród roœlin cie-

plarnianych, kiedy prowadzi³ j¹ miêdzy dwoma szeregami krzese³, na któ-

rych znów zasiedli goœcie i teraz ciekawie siê jej przygl¹dali.

– A niech mnie. – To by³ g³os Conana Broughama. – Przecie¿ to

panna Ingleby.

Rozleg³ siê szmer g³osów, kiedy ci, którzy wiedzieli, kim jest panna

Ingleby, wyjaœniali to tym, którzy tego nie wiedzieli. Wszyscy s³yszeli

o pomocnicy modystki, która rozproszy³a uwagê ksiêcia Tresham pod-

czas pojedynku z lordem Oliverem, a potem zosta³a jego pielêgniark¹.

Jocelyn wprowadzi³ j¹ na œrodek pokoju, gdzie sta³ fortepian. Puœci³

jej d³oñ.

– Proszê pañstwa – przemówi³. – Uda³o mi siê nak³oniæ pannê In-

gleby, by podzieli³a siê z wami najwspanialszym g³osem, jaki kiedykol-

wiek mia³em przyjemnoœæ s³yszeæ. Niestety nie ma godnego siebie akom-

paniatora, tylko mnie. Jak wiecie, brzd¹kam czasem piêcioma palcami

ka¿dej d³oni. Ale przypuszczam, ¿e z chwil¹, kiedy zacznie œpiewaæ,

wszyscy przestan¹ zwracaæ uwagê na moj¹ grê.

Usiad³ na taborecie, po³o¿y³ laskê na pod³odze i uniós³ rêce nad kla-

wiaturê. Jane sta³a tam, gdzie j¹ zostawi³, ale prawdê powiedziawszy nie

zwraca³ na ni¹ uwagi. By³ przera¿ony. On, który bez zmru¿enia oka pa-

trzy³ w lufy pistoletów, wycelowane w niego podczas czterech pojedyn-

ków, ba³ siê graæ przed publicznoœci¹, która i tak nie bêdzie s³ucha³a jego

gry, tylko œpiewu Jane. Czu³ siê niemal, jakby by³ nagi.

Skupi³ siê na tym, co mia³ teraz robiæ, i zagra³ pierwsze takty Barba-

ry Allen.

Pierwsze dwie linijki pierwszej zwrotki zaœpiewa³a lekko dr¿¹cym g³o-

sem. Ale potem uspokoi³a siê, podobnie jak on. W³aœciwie zapomnia³ o

tym, ¿e ma jej akompaniowaæ, i gra³ raczej odruchowo ni¿ w pe³ni œwiado-

mie. Œpiewa³a lepiej, z wiêkszym uczuciem ni¿ poprzednio, jeœli to w ogó-

le by³o mo¿liwe. Uœwiadomi³ sobie, ¿e nale¿y do tych œpiewaczek, które

background image

92

instynktownie reaguj¹ na obecnoœæ s³uchaczy. A jego goœcie s³uchali jej

w skupieniu. By³ pewien, ¿e nikt nawet nie drgn¹³, póki nie przebrzmia³a

ostatnia nuta ballady. I nawet wtedy przez chwilê panowa³a absolutna cisza.

A potem rozleg³y siê brawa. Nie by³y to powœci¹gliwe oklaski przed-

stawicieli beau monde’u, okazuj¹cych grzecznoœæ komuœ z w³asnej sfe-

ry, ale entuzjastyczny zachwyt s³uchaczy, którzy na kilka minut przenie-

œli siê do innego œwiata dziêki prawdziwie utalentowanej artystce.

Jane by³a zaskoczona i trochê za¿enowana. Ale zupe³nie opanowa-

na. Sk³oni³a g³owê i czeka³a, a¿ brawa ucichn¹.

Zaœpiewa³a Art Thou Troubled? Händla. By³a to niew¹tpliwie jedna

z najpiêkniejszych pieœni kiedykolwiek skomponowanych dla kontraltu.

Jocelyn zawsze by³ takiego zdania. Ale dzisiejszego wieczoru wydawa³o

siê, ¿e utwór zosta³ napisany specjalnie dla niej. Zapomnia³ o trudno-

œciach, jakie mia³ z improwizowaniem autentycznie brzmi¹cego akom-

paniamentu do s³ów pieœni. Zwyczajnie gra³ i s³ucha³ bogatego, zdyscy-

plinowanego, ale pe³nego uczucia g³osu Jane. Stwierdzi³, ¿e piecze go

w gardle, jakby od z trudem hamowanych ³ez.

– Jesteœ strapiony? – œpiewa³a. – Muzyka ciê ukoi. Jesteœ zmêczo-

ny? Odpoczniesz; odpoczniesz.

Jocelyn uœwiadomi³ sobie, ¿e od d³ugiego czasu musia³ byæ strapio-

ny i zmêczony. Zawsze wiedzia³ o tym, ¿e muzyka potrafi koiæ sko³atane

nerwy. Ale odczuwa³ to jako coœ zakazanego, coœ, czego mu zabraniano,

coœ zniewieœcia³ego, nie dla niego, Dudleya, ksiêcia Tresham.

– Muzyka. – Wziê³a g³êboki oddech. – Muzyka wo³a boskim g³osem.

O, tak, boskim g³osem. Ale ka¿dy Dudley zawsze mówi³ tylko kate-

gorycznym, mêskim, bardzo ludzkim g³osem i rzadko s³ucha³ innych.

A ju¿ nigdy tego, co siê dzia³o poza jego aktywnym, codziennym ¿yciem,

w którym mia³ w³adzê i dominuj¹c¹ pozycjê. Z ca³¹ pewnoœci¹ nie mu-

zyki i tego uduchowionego œwiata, do którego muzyka potrafi³a przenieœæ

s³uchacza, daleko od zwyczajnego, skoñczonego œwiata zmys³ów, tam,

gdzie liczy³y siê uczucia, a nie s³owa.

Ból w gardle nie min¹³, kiedy pieœñ dobieg³a koñca. Zamkn¹³ oczy,

kiedy po chwili ciszy znów rozleg³y siê oklaski. Gdy je otworzy³, zoba-

czy³, ¿e jego goœcie wstaj¹ jeden po drugim, nie przerywaj¹c braw, a Jane

ma wielce zak³opotan¹ minê.

Wsta³ z taboretu, nie podpar³ siê lask¹, tylko uj¹³ praw¹ rêkê Jane

i uniós³ j¹ w górê. W koñcu siê uœmiechnê³a i dygnê³a.

Na bis zaœpiewa³a lekk¹ i ³adn¹, ale skomplikowan¹ pieœñ Robin

Adair. Jocelyn pomyœla³, ¿e jutro powie jej: „A nie mówi³em?”, ale wie-

dzia³, ¿e dziœ wieczorem nie potrafi³by siê z ni¹ przekomarzaæ.

background image

93

Jane postanowi³a, ¿e zaraz po wystêpie ucieknie na górê, zrobi³a wiêc

dwa kroki w kierunku przejœcia prowadz¹cego do drzwi, ale goœcie mieli

inny pomys³. Koncert siê skoñczy³. Za chwilê podadz¹ kolacjê. Ferdy-

nand zast¹pi³ Jane drogê.

– Panno Ingleby, to by³ œwietny wystêp – powiedzia³ z niek³ama-

nym entuzjazmem. – Cudownie pani œpiewa. Proszê przejœæ z nami do

jadalni i posiliæ siê.

K³ania³ siê i uœmiecha³, podawa³ ramiê i wykorzystywa³ ca³y swój urok

osobisty, na jaki potrafi³ siê zdobyæ, kiedy nie myœla³ o koniach, polowa-

niu, boksie i ostatnich ryzykownych zak³adach, czynionych w klubach.

Jocelyn poczu³ siê dziwnie zazdrosny.

Jane chcia³a uciec. Próbowa³a siê wymawiaæ na ró¿ne sposoby, ale

po chwili stwierdzi³a, ¿e musi przekonywaæ nie tylko Ferdynanda. Oto-

czyli j¹ goœcie obu p³ci, pragn¹cy z ni¹ porozmawiaæ. Ale chocia¿ jej

pozycja w Dudley House jako pielêgniarki ksiêcia i okolicznoœci, towa-

rzysz¹ce jej zatrudnieniu, niew¹tpliwie intrygowa³y ludzi, którzy ¿yli

plotkami i skandalami, Jocelyn nie s¹dzi³, by tylko to sta³o siê powodem

zainteresowania jej osob¹. Sprawi³ to jej g³os.

Zastanawia³ siê teraz, jak móg³ nie spostrzec, ¿e g³os Jane jest nie

tylko niezwykle piêkny, ale równie¿ dobrze wyszkolony. A z ca³¹ pewno-

œci¹ ¿aden sierociniec, nawet najlepszy, nie zatrudnia³ tak dobrych na-

uczycieli œpiewu.

Jane posz³a do sto³u wsparta na ramieniu Ferdynanda. Z drugiej stro-

ny szed³ Heyward, dyskutuj¹c z ni¹ z o¿ywieniem o Mesjaszu Händla.

Jocelyn zaj¹³ siê pozosta³ymi goœæmi.

Nauczyciel œpiewu, którego ojciec nie szczêdz¹c pieniêdzy, sprowa-

dzi³ do Kornwalii, by³ zdania, ¿e gdyby chcia³a, mog³aby wystêpowaæ

jako zawodowa œpiewaczka, i to w Mediolanie, Wiedniu, w Covent Gar-

den – wszêdzie, gdzie tylko by zechcia³a. Mog³aby zostaæ miêdzynaro-

dow¹ gwiazd¹.

Jej ojciec zauwa¿y³ wówczas delikatnie, ale stanowczo, ¿e taka karie-

ra w ogóle nie wchodzi w grê w przypadku córki hrabiego. Jane by³o to

obojêtne. Nie odczuwa³a potrzeby publicznego rozg³osu czy s³awy. Œpie-

wa³a, bo lubi³a œpiewaæ i zabawiaæ przyjació³ i krewnych swoj¹ muzyk¹.

Ale musia³a przyznaæ, ¿e sukces, który odnios³a tego wieczoru w Dud-

ley House, by³ przyjemny. Sam dom przypomina³ pa³ac z bajki, we wszyst-

kich ¿yrandolach i lichtarzach p³onê³y œwiece, wszêdzie sta³y wazony

z kunsztownie u³o¿onymi kwiatami. Wszyscy byli tacy mili. Prawie ka¿dy

background image

94

do niej podchodzi³, niektórzy tylko siê uœmiechali i mówili, ¿e bardzo po-

doba³ im siê jej wystêp, wiele osób jednak rozmawia³o z ni¹ d³u¿ej.

Nigdy przedtem nie by³a w Londynie, nie obraca³a siê w wy¿szych

sferach. Ale ogarnê³o j¹ cudowne uczucie, ¿e pasuje do tego towarzy-

stwa. To by³ œwiat, do którego nale¿a³a. Gdyby matka d³u¿ej ¿y³a, gdyby

ojciec nie podupad³ na zdrowiu, z pewnoœci¹ przyjecha³aby do Londynu

na swój pierwszy sezon. Trafi³aby na wielkie targowisko panien na wy-

daniu i kawalerów do wziêcia, gdzie wybrano by dla niej odpowiedniego

mê¿a. Czu³a siê jak wœród swoich miêdzy goœæmi ksiêcia Tresham.

Wymaga³o od niej sporego wysi³ku przypominanie samej sobie, ¿e

w rzeczywistoœci nie jest jedn¹ z nich. Ju¿ nie. Miêdzy ni¹ a nimi po-

wsta³a g³êboka przepaœæ, kiedy Sidney, pijany i nachalny, postanowi³ j¹

zniewoliæ, by w ten sposób sk³oniæ j¹ do ma³¿eñstwa. Zamierza³ j¹ zgwa³-

ci栖 za cichym przyzwoleniem jego równie pijanych przyjació³. Ale ni-

gdy nie pozwala³a siê zastraszyæ. Uderzy³a go ksi¹¿k¹ w g³owê.

I w ten sposób zapocz¹tkowa³a ci¹g wydarzeñ, który uczyni³ z niej ucie-

kinierkê. Ale jaka¿ z niej uciekinierka! Oto znajduje siê wœród wytwornego

towarzystwa i zachowuje, jakby nie mia³a ¿adnych zmartwieñ na g³owie.

– Proszê mi wybaczy栖 szepnê³a i wsta³a, uœmiechaj¹c siê.

– Chce nas pani opuœciæ? – Lady Heyward spojrza³a na ni¹ ze zdu-

mieniem. – To zupe³nie wykluczone, panno Ingleby. Jest pani tutaj goœciem

honorowym. Heywardzie, mój drogi, namów pani¹ do pozostania.

Ale lord Heyward by³ pogr¹¿ony w rozmowie z pewn¹ wdow¹, ca³¹

we fioletach i w turbanie tego samego koloru na g³owie.

– Pozwoli pani – powiedzia³ wicehrabia Kimble, ujmuj¹c Jane pod

³okieæ i wskazuj¹c jej krzes³o, z którego dopiero co wsta³a. – Panno In-

gleby, jest pani niezwykle tajemnicz¹ osob¹. W jednej chwili spieszy pani

do pracy przez Hyde Park, w nastêpnej opiekuje siê pani Treshem ni-

czym anio³ mi³osierdzia, a teraz œpiewa pani jak s³owik. Proszê mi po-

zwoliæ wzi¹æ pani¹ na spytki. – Uœmiechn¹³ siê czaruj¹co, ³agodz¹c tym

efekt swych s³ów.

Lady Heyward klasnê³a w rêce, by zwróciæ uwagê obecnych.

– Kategorycznie siê nie zgadzam, by po kolacji ktokolwiek wy-

szed³ – oœwiadczy³a. – Ledwo minê³a pó³noc. Nie dopuszczê do tego,

¿eby jutro Tresham sta³ siê poœmiewiskiem. Urz¹dzimy tañce w salonie.

Pani Marsh nam zagra, prawda? Mam poleciæ, by zwiniêto dywan, czy ty

to zrobisz, Tresham?

– Mój Bo¿e, Angelino! – wykrzykn¹³ ksi¹¿ê, bawi¹c siê tasiemk¹

monokla. – Jak to ³adnie z twojej strony, ¿e tak dbasz o moj¹ reputacjê.

Pozwól, ja wydam polecenie. – Wyszed³ z pokoju.

background image

95

– Naprawdê muszê ju¿ iœæ – stwierdzi³a kategorycznie Jane kilka

minut póŸniej, udzieliwszy wymijaj¹cych odpowiedzi na pytania lorda

Kimble’a. – Dobranoc panu.

– Bêdê mia³ dodatkowy powód, by odwiedzaæ Treshama w ci¹gu

najbli¿szych dni – oœwiadczy³ i uniós³ jej d³oñ do swych ust. Patrzy³ na

Jane z niek³amanym zachwytem.

Kolejny niebezpieczny d¿entelmen, pomyœla³a Jane. Szybko prze-

sz³a przez pokój, k³aniaj¹c siê na po¿egnanie. I to taki, który z ca³¹ pew-

noœci¹ wie, jak zabójczo przystojnie wygl¹da w jasnoniebieskim i srebr-

nym, kolorach podkreœlaj¹cych kolor jego jasnych w³osów.

Ale okaza³o siê, ¿e tego wieczoru nie bêdzie wcale ³atwo uciec. Prze-

kona³a siê o tym, gdy znalaz³a siê w holu. Z salonu wyszed³ ksi¹¿ê Tre-

sham, podpieraj¹c siê lask¹. Przez otwarte drzwi widzia³a, ¿e w œrodku

by³o ju¿ kilku goœci. Kolejni przechodzili z jadalni.

– Idzie pani do ³ó¿ka, Jane? – spyta³ ksi¹¿ê. – Od pó³nocy nie minê-

³a nawet godzina.

– Tak, wasza ksi¹¿êca moœæ – szepnê³a. – Dobranoc.

– Bzdury! – krzykn¹³. – S³ysza³a pani, co powiedzia³a Angelina. Jej

zdaniem zosta³a pani goœciem honorowym. I chocia¿ moja siostra ma

okropny gust, jeœli chodzi o stroje – jak pani sama siê przekona³a we

wœciek³ym ró¿u jej nie do twarzy, szczególnie z tymi wszystkimi falban-

kami i pliskami, nie mówi¹c o tych okropnych niebieskich piórach we

w³osach – ale mimo to, Jane, nikt lepiej od niej nie zna siê na ludziach.

Przyjdzie pani do salonu.

– Nie – oznajmi³a krótko.

Uniós³ brwi.

– Niesubordynacja? Zatañczy pani, Jane. Ze mn¹.

Rozeœmia³a siê.

– I z pañsk¹ lask¹?

– Jane, to nie by³o zagranie fair. Zatañczê bez laski. Walca. Z pani¹.

Stan¹³ tak, ¿e zagrodzi³ Jane drogê na schody. Z jego miny wywnio-

skowa³a, ¿e nie powinna mu siê sprzeciwiaæ. Ale nie mog³a siê oprzeæ

temu, by przy okazji nieco siê z nim podroczyæ. Ostatecznie nie mo¿e jej

zmusiæ do tañca.

– Nigdy nie tañczy pan walca – powiedzia³a.

– A któ¿ to pani powiedzia³?

– Pan. W mojej obecnoœci. Kiedy ktoœ pewnego dnia wspomnia³

o klubie Almacka.

– Dziœ zrobiê wyj¹tek – oœwiadczy³. – Tañczy pani walca, Jane? Zna

pani krok?

background image

96

Mog³a w ten sposób siê wykrêciæ. Wystarczy³o jedynie powiedzieæ

„nie”. Bo naprawdê nigdy nie tañczy³a walca publicznie, tylko z Charle-

sem i kilku znajomymi na wieczorkach domowych. Ale nagle ogarnê³o j¹

nieprzeparte pragnienie zatañczenia walca tutaj, w Dudley House, po-

œród ludzi równych jej urodzeniem, nim zniknie gdzieœ, gdzie nikt jej nie

znajdzie. Bardzo chcia³a zatañczyæ walca z ksiêciem Tresham i ta pokusa

by³a nie do przezwyciê¿enia.

Waha siê, pomyœla³ ksi¹¿ê. Nachyli³ siê ku niej.

– Nie mo¿e pani teraz zaprzeczyæ, Jane. Milczenie pani¹ zdradzi-

³o. – Poda³ jej ramiê. – ChodŸmy.

Oci¹ga³a siê jeszcze tylko przez chwilê, a potem ujê³a go pod ramiê

i wraz z nim posz³a do salonu.

¯eby zatañczyæ walca z ksiêciem Tresham.

Dla Jocelyna, kiedy siedzia³ i zabawia³ rozmow¹ starszych goœci,

podczas gdy m³odsi tañczyli, jedno sta³o siê zupe³nie oczywiste: Jane

Ingleby bêdzie musia³a wkrótce odejœæ. Opuœciæ Dudley House. ZnaleŸæ

siê daleko od niego.

Naprawdê zwróci³a uwagê wszystkich. Nie tañczy³a, ale otacza³ j¹

wianuszek prawdziwych wielbicieli, a wœród nich Kimble i Ferdynand,

chocia¿ obaj powinni tañczyæ. Trochê nie pasowa³a do nich w swojej

zwyczajnej sukience z muœlinu w kwiaty i z prostym uczesaniem. Pozo-

sta³e damy spowite by³y w jedwabie i at³asy, obwieszone bi¿uteri¹, na

g³owach mia³y turbany albo pióra we w³osach. Ale sprawi³a te¿, ¿e przy

niej wygl¹da³y na przesadnie wystrojone i pretensjonalne.

By³a sam¹ prostot¹. Jak ró¿a. Chocia¿ nie, ró¿a jest zbyt wytworna.

Jak lilia. Albo stokrotka.

Ludzie zaczn¹ siê zastanawiaæ, jeœli zatrzyma j¹ w Dudley House na

d³u¿ej. Z pewnoœci¹ jego goœcie zorientowali siê ju¿, tak jak on powinien

siê zorientowaæ w ci¹gu ostatnich trzech tygodni, ¿e Jane jest dam¹

w ka¿dym calu. Byæ mo¿e biedn¹ sierot¹, córk¹ zubo¿a³ego d¿entelme-

na. Ale na pewno dam¹. I do tego wyj¹tkowo œliczn¹.

Bêdzie musia³ dla niej znaleŸæ pracê u kogoœ innego – myœl ta by³a

bardzo przygnêbiaj¹ca i tego wieczoru nie chcia³ sobie ni¹ zaprz¹taæ g³o-

wy. Taniec dobieg³ koñca. Jocelyn wsta³, zostawi³ laskê opart¹ o œcianê.

Z ulg¹ stwierdzi³, ¿e przeniesienie ciê¿aru cia³a na praw¹ nogê nie sprawia

mu ju¿ wielkiego bólu. Podszed³ do pani Marsh, siedz¹cej przy fortepianie.

– Panowie – powiedzia³, poszeptawszy z ni¹ przez chwilꠖ proszê

zaprosiæ damy do walca. – Ruszy³ w stronê Jane. Kiedy szed³ w jej kie-

background image

97

runku, poczu³ na sobie zaskoczone spojrzenia Kimble’a i Broughama.

Obaj patrzyli na niego tak, jakby nagle wyros³a mu druga g³owa. Wie-

dzia³ dlaczego. By³o powszechnie wiadomo, ¿e ksi¹¿ê Tresham nigdy nie

tañczy walca. Wyci¹gn¹³ praw¹ rêkê. – Panno Ingleby?

– Bêdzie pan tego ¿a³owa³ – ostrzeg³a, kiedy zajêli miejsca na lœni¹-

cym parkiecie, pozbawionym dywanu. – Teraz bêdzie pan musia³ spêdziæ

najbli¿sze dwa tygodnie z nog¹ na poduszce.

– Wtedy pani bêdzie mia³a tê satysfakcjê, by mi powiedzieæ: „A nie

mówi³am?” – mrukn¹³, obejmuj¹c praw¹ rêk¹ jej taliê, a drug¹ trzymaj¹c

jej d³oñ.

Nie tañczy³ walca z tej prostej przyczyny, ¿e by³ to zbyt poufa³y ta-

niec dla mê¿czyzny, który sta³ siê mistrzem w unikaniu pu³apek, zasta-

wianych na kawalerów. Ale zawsze uwa¿a³, ¿e gdyby nadarzy³a siê odpo-

wiednia okazja i w³aœciwa kobieta, walc by³by cudownym tañcem.

Pora by³a stosowna, partnerka te¿.

Czu³ pod sw¹ rêk¹ jej wdziêczn¹ kibiæ. Gdy po³o¿y³a mu d³oñ na ra-

mieniu, znaleŸli siê bardzo blisko siebie, chocia¿ ich cia³a ani razu siê nie

zetknê³y, gdy wirowali po pokoju, patrz¹c na siebie, zapomniawszy o in-

nych tañcz¹cych parach i zebranych goœciach, jakby nie istnia³ nikt poza

nimi. Czu³ ciep³o, bij¹ce od niej, i s³aby zapach ró¿ otaczaj¹cy jej postaæ.

Tañczy³a bosko, prawie nie dotykaj¹c stopami pod³ogi, jakby stano-

wi³a jego czêœæ, jakby obydwoje stanowili czêœæ muzyki albo muzyka

by³a czêœci¹ nich. Z³apa³ siê na tym, ¿e uœmiecha siê do niej. Chocia¿

zachowa³a powa¿n¹ minê, wydawa³o mu siê, ¿e w jej niebieskich oczach

odnajduje ciep³¹ odpowiedŸ na swój uœmiech.

Dopiero kiedy muzyka umilk³a, dotar³o do niego, ¿e mimo woli zrezy-

gnowa³ ze swej zwyk³ej wynios³oœci i ¿e noga go boli jak wszyscy diabli.

– Idê do ³ó¿ka – rzuci³a zadyszanym g³osem.

– Och, Jane – powiedzia³ ³agodnie. – Nie mogê pójœæ z pani¹. W do-

mu jest pe³no goœci.

Oderwa³a siê od niego, kiedy wszyscy zmieniali partnerki albo opusz-

czali parkiet, by odpocz¹æ.

– Ale odprowadzê pani¹ do pokoju – oznajmi³. – Nie, mo¿e pani nie

patrzeæ znacz¹co na moj¹ nogê. Nie jestem kalek¹ i nie bêdê siê zacho-

wywa³ jak kaleka. Proszê mnie wzi¹æ pod rêkê.

Nie przejmowa³ siê tym, kto widzi, jak wychodz¹. Zaraz wróci do

goœci. A ona nie mo¿e zostaæ d³ugo w Dudley House, by dawaæ powód

plotkom. By³o to dla niego najzupe³niej oczywiste.

W holu i na schodach panowa³a cisza. Jedynie z salonu dobiega³ gwar

rozmów. Jocelyn nie sili³ siê na rozmowê, kiedy wchodzili powoli po

7 – Pojedynek

background image

98

stopniach – nie wzi¹³ ze sob¹ laski. W ogóle siê nie odzywa³, dopóki nie

znaleŸli siê w s³abo oœwietlonym korytarzu, prowadz¹cym do pokoju

Jane.

– Odnios³a pani taki sukces, jak przewidzia³em – powiedzia³. –

A w³aœciwie wiêkszy.

– Dziêkujꠖ odpar³a.

Zatrzyma³ siê przed drzwiami pokoju.

– Pani rodzice musieli byæ z pani bardzo dumni – rzuci³ jakby od

niechcenia.

– Ta… – W porê siê powstrzyma³a. Spojrza³a na niego przenikli-

wie, jakby chcia³a siê przekonaæ, czy te s³owa wyrwa³y siê mu przypad-

kiem. – Ludzie, którzy mnie znali, byli ze mnie dumni – powiedzia³a

ostro¿nie. – Ale talent nie jest czymœ, z czego nale¿y byæ nadmiernie

dumnym, wasza ksi¹¿êca moœæ. Mój g³os to coœ, czym nie mogê siê szczy-

ciæ. Zosta³ mi dany, tak jak panu zdolnoœæ gry na fortepianie.

– Jane – powiedzia³ ³agodnie, a potem pochyli³ g³owê i zbli¿y³ usta

do jej ust.

Tylko ich usta siê styka³y, ale minê³o parê chwil, nim któreœ z nich

siê cofnê³o – nie by³ pewien, on czy ona.

Mia³a zamglone spojrzenie, na policzkach ukaza³ siê rumieniec. Roz-

chylone i wilgotne usta zdawa³y siê go zapraszaæ. A on s³ysza³ tylko bicie

w³asnego serca, które sprowadzi³o go na ziemiê. Ach, Jane, gdyby tyl-

ko…

Odszuka³ jej wzrok, nim otworzy³ drzwi do pokoju.

– Mo¿e to i lepiej, Jane, ¿e na dole s¹ goœcie. Ale to nie wystarczy,

prawda? Nie na d³ugo. Dobranoc.

Jane wbieg³a do pokoju, nie ogl¹daj¹c siê za siebie. Poczeka³a, a¿

drzwi siê za ni¹ zamkn¹, nim ukry³a rozpalone policzki w d³oniach.

Wci¹¿ czu³a dotyk jego rêki, bij¹ce od niego ciep³o, zapach wody

koloñskiej, idealnie zgrane ruchy, kiedy wirowali w rytm muzyki. Nagle

odkry³a, ¿e walc jest zmys³owym tañcem, a nie zwyk³¹ zabaw¹, jak wte-

dy, gdy tañczy³a z Charlesem.

Tak, to dobrze, ¿e na dole byli goœcie.

Wci¹¿ czu³a na swych ustach jego poca³unek, nie lubie¿ny, nie bru-

talny. Znacznie gorszy. Delikatny, zmys³owy. Nie, to nie wystarczy. Nie

na d³ugo. A w³aœciwie ju¿ nie wystarcza³o. Gdzieœ w œrodku poczu³a

ogromn¹ pustkê i przemo¿ne pragnienie jej wype³nienia.

background image

99

11

W

yœcig do Brighton mia³ ruszyæ o wpó³ do dziewi¹tej rano z Hyde

Parku. Na szczêœcie zapowiada³ siê bezchmurny, bezwietrzny dzieñ. Jo-

celyn wyszed³ przed dom, wspieraj¹c siê na lasce.

Bez niczyjej pomocy wsiad³ do karykla i zby³ machniêciem rêki s³u-

¿¹cego, który chcia³ zaj¹æ miejsce na kozio³ku z ty³u. Ostatecznie jecha³

tylko do parku i z powrotem. Zamierza³ powiedzieæ Ferdynandowi kilka

s³ów, by podnieœæ go na duchu – broñ Bo¿e nie udzielaæ mu rad. Dudley-

owie nie s³uchali niczyich rad, a ju¿ szczególnie dawanych sobie nawza-

jem.

Pojawi³ siê wczeœnie, ale chcia³ spêdziæ kilka minut z bratem, nim

œci¹gn¹ t³umy, by kibicowaæ uczestnikom wyœcigu. Oczywiœcie niektó-

rzy d¿entelmeni pojad¹ konno za karyklami, by byæ œwiadkami, kto pierw-

szy dotrze na metê w Brighton, i móc uczciæ zwyciêzcê. Gdyby nie szcze-

gólne okolicznoœci, Jocelyn te¿ by³by wœród nich – nie, by³by jednym

z uczestników wyœcigu – ale nie tym razem. Noga nie dokucza³a mu tak,

jak siê tego obawia³ po wczorajszym walcu, ale by³oby g³upot¹ naraziæ j¹

na d³ug¹ jazdê konno.

Ferdynand by³ czerwony z emocji, rozgor¹czkowany i zniecierpli-

wiony. Ogl¹da³ swoje nowe konie i rozmawia³ z lordem Heywardem, któ-

ry pojawi³ siê przed Jocelynem.

– Angelina koniecznie mi przykaza³a powtórzyæ ci, Ferdynandzie –

mówi³ Heyward, ironicznie uniós³szy brew – ¿e masz wygraæ za wszelk¹

cenê, ¿e nie wolno ci ryzykowaæ z³amania karku, ¿e honor Dudleyów spo-

czywa w twoich rêkach, ¿e masz nie przejmowaæ siê niczym, tylko mieæ na

wzglêdzie swoje bezpieczeñstwo – i wiele równie sprzecznych zaleceñ,

których ci oszczêdzê.

Ferdynand uœmiechn¹³ siê i skin¹³ Jocelynowi na powitanie.

– Rw¹ siê do wyœcigu nie mniej ode mnie – powiedzia³, pokazuj¹c

konie.

Jocelyn w³o¿y³ monokl i przyjrza³ siê karyklowi, doœæ przypadkowo

zakupionemu przez Ferdynanda kilka miesiêcy temu. Spodoba³o mu siê, ¿e

³¹czy³ w sobie elegancjê i sportowy wygl¹d. Od tamtej pory stale na niego

narzeka³ i rzeczywiœcie powozik by³ jakiœ niezgrabny, co ujawnia³o siê do-

piero podczas jazdy. Jocelyn raz siê przejecha³ karyklem brata i od tamtej

pory nigdy nie odczuwa³ potrzeby ponownego prze¿ycia tej przyjemnoœci.

By³o ma³o prawdopodobne, by Ferdynand wygra³ wyœcig, ale Joce-

lyn nie przejmowa³ siê zbytnio, ¿e przez to przegra zak³ad. Za bratem

background image

100

ksiêcia przemawia³y m³odoœæ i zapa³, a tak¿e pewien wrodzony upór, by

nigdy nie byæ drugim w jakimkolwiek sportowym wspó³zawodnictwie.

Na parê kasztanków Jocelyn patrzy³ z niek³aman¹ zazdroœci¹. Najgorzej

przedstawia³a siê sprawa karykla.

Nadjecha³ lord Berriwether, rywal Ferdynanda. Towarzyszy³ mu

prawdziwy orszak jeŸdŸców, którzy przybyli, ¿eby mu kibicowaæ. Oczy-

wiœcie wszyscy postawili na jego zwyciêstwo. Niektórzy zaczêli nawet

dobrodusznie pokpiwaæ z Ferdynanda.

– Pierwszorzêdna parka, Dudley – zawo³a³ weso³o pan Wagdean. –

Szkoda, ¿e ka¿dy z koni kuleje na trzy nogi.

– Tym wiêksza bêdzie ich zas³uga, kiedy wygraj¹ – odpowiedzia³

Ferdynand z uœmiechem – i zrobi¹ wstyd koniom Berriwethera, które nie

bêd¹ mia³y takiego usprawiedliwienia.

Berriwether okazywa³ obojêtnoœæ, str¹caj¹c batem niewidoczny py-

³ek z b³yszcz¹cych butów z cholewami. Ubra³ siê raczej jak na przeja¿d¿-

kê po Bond Street, a nie na jazdê do Brighton. Ale oczywiœcie gdy tylko

rozpoczn¹ wyœcig, bêdzie go traktowa³ z nale¿yt¹ powag¹.

– Ferdynandzie, lepiej zamieñmy siê karyklami – powiedzia³ Joce-

lyn pod wp³ywem impulsu.

Brat spojrza³ na niego z nieukrywan¹ nadziej¹.

– Mówisz powa¿nie, Tresham?

– Nie chcê przegraæ zak³adu i wolê, ¿ebyœ nie jecha³ do Brighton

tym pud³em na kapelusze – odpar³ Jocelyn, wskazuj¹c ruchem g³owy

czerwono-¿ó³ty powozik.

Ferdynand nie zamierza³ siê z nim spieraæ. W mgnieniu oka – bo do

rozpoczêcia wyœcigu zosta³o zaledwie piêæ minut – jego stajenny wy-

prz¹g³ kasztanki i zaprz¹g³ je do karykla ksiêcia.

– Tylko pamiêtaj, ¿e mój powóz jest trochê l¿ejszy od twojego, Fer-

dynandzie, i szybciej reaguje na manewry – powiedzia³ Jocelyn, nie mo-

g¹c siê oprzeæ pokusie, by udzieliæ bratu rady. – Zwalniaj na zakrêtach.

Ferdynand zaj¹³ miejsce na wysokim siedzeniu i wzi¹³ wodze z r¹k

stajennego. Spowa¿nia³, skupiony na czekaj¹cym go zadaniu.

– I zwróæ mi go w ca³oœci – doda³ Jocelyn, nim cofn¹³ siê wraz

z reszt¹ widzów z toru – bo inaczej obedrê ciê ¿ywcem ze skóry.

Minutê póŸniej markiz Yarborough, szwagier Berriwethera, uniós³

w górê pistolet startowy. Zapanowa³a cisza, rozleg³ siê suchy trzask bro-

ni i wyœcig ruszy³ poœród g³oœnych okrzyków, w chmurze py³u, wzbitego

przez koñskie kopyta.

Jocelyn, spogl¹daj¹c têsknie za karyklami i grupk¹ jeŸdŸców na ko-

niach, pomyœla³, ¿e wszystko to przypomina szar¿ê kawalerii. Wróci³ do

background image

101

pozostawionego karykla Ferdynanda i wymieni³ kilka grzecznoœci ze sto-

j¹cymi obok d¿entelmenami.

¯a³owa³, ¿e jednak nie zabra³ ze sob¹ s³u¿¹cego. Bêdzie musia³ wró-

ciæ do domu, ¿eby konie zaprowadzono do stajni a karykiel odstawiono

do powozowni, nim uda siê do klubu White’a. Ale przecie¿ nie musi

wchodziæ do domu. Zreszt¹ wszystko przemawia³o za tym, ¿eby tego nie

robi³.

Ostatniej nocy znów j¹ poca³owa³. I wiedzia³, ¿e tak d³u¿ej byæ nie

mo¿e. Trzeba z tym skoñczyæ raz na zawsze. Jane musi opuœciæ jego dom.

Rzecz w tym, ¿e wcale nie chcia³ siê z ni¹ rozstawaæ. Na Grosvenor

Square, gdy zbli¿y³ siê do frontowych drzwi Dudley House, przypomnia³

sobie, ¿e mia³ pojechaæ do stajni. Po prostu wróci³ do domu machinalnie.

Okr¹¿y plac i pojedzie do stajni.

Ale kiedy da³ koniom znak, by jecha³y dalej, szereg wypadków, które

nast¹pi³y tak szybko, ¿e póŸniej nie by³ nawet pewien, w jakiej kolejnoœci

siê wydarzy³y, pokrzy¿owa³ jego plany. Nagle rozleg³ siê g³oœny trzask,

karykiel gwa³townie przechyli³ siê na lewo, konie zar¿a³y i stanê³y dêba,

jakiœ mê¿czyzna krzykn¹³, jakaœ kobieta pisnê³a. A Jocelyn zderzy³ siê

z czymœ wystarczaj¹co twardym, by na chwilê straciæ przytomnoœæ.

Kiedy by³ znów zdolny do racjonalnego myœlenia, stwierdzi³, ¿e le¿y

twarz¹ do chodnika przed swoim w³asnym domem. S³ysza³, jak ktoœ uspo-

kaja sp³oszone konie. Czu³ siê, jakby mia³ pogruchotane wszystkie koœci.

Ktoœ g³aska³ go po w³osach – co u diab³a sta³o siê z jego kapeluszem? –

i zapewnia³, ¿e nic mu nie bêdzie, ¿e wszystko w porz¹dku, co stanowi³o

wspania³y przyk³ad kobiecego rozumowania.

– Do diab³a! – krzykn¹³ wœciek³y, odwróciwszy g³owê. Zobaczy³

karykiel swego brata mocno przekrzywiony na bok, bo pêk³a oœ.

Wydawa³o mu siê, ¿e z ka¿dego domu wybieg³y t³umy ¿¹dnych sen-

sacji gapiów – czy wszyscy czekali w oknach, by byæ œwiadkami jego

upokorzenia?

– Niech pan wstrzyma oddech – powiedzia³a Jane Ingleby, wci¹¿

g³adz¹c go po g³owie. – S³u¿¹cy za chwilê wnios¹ pana do domu. Proszê

siê staraæ nie ruszaæ.

Jeszcze tego brakowa³o, po jednym z najprzykrzejszych miesiêcy

w jego ¿yciu.

– Jeœli nie umie pani mówiæ do rzeczy – burkn¹³, ze z³oœci¹ potrz¹-

saj¹c g³ow¹, by uwolniæ siê od jej rêki – proponujê, ¿eby pani w ogóle

zamilk³a.

Podpar³ siê obydwiema rêkami – zauwa¿y³, ¿e w jednej z jego kosz-

townych rêkawiczek zieje wielka dziura, przez któr¹ widaæ zakrwawion¹

background image

102

d³oñ – i podniós³ siê, nie zwracaj¹c uwagi na protest swych miêœni, które

dopiero co zosta³y powa¿nie nadwerê¿one.

– Bo¿e, co z pana za g³upiec! – ofuknê³a go Jane, a on z za¿enowa-

niem stwierdzi³, ¿e musi wesprzeæ siê na jej ramieniu. Znowu.

Spogl¹da³ zmru¿onymi oczami na powóz Ferdynanda.

– Oœ pêk³aby, kiedy by³by ju¿ za miastem, gnaj¹c na z³amanie kar-

ku – powiedzia³.

Spojrza³a na niego, œci¹gn¹wszy brwi.

– To karykiel Ferdynanda – wyjaœni³. – Z³ama³a siê oœ. Mój brat móg³

zgin¹æ. Marsh! – zawo³a³ na stajennego, który wci¹¿ uspokaja³ konie, wy-

przêgane przez kogoœ z s¹siedztwa z karykla. – Jak skoñczysz, obejrzyj po-

wóz. Chcê, ¿ebyœ za pó³ godziny zda³ mi sprawê, co stwierdzi³eœ.

– Tak jest, wasza ksi¹¿êca moœæ – odpowiedzia³ stajenny.

– Niech mi pani pomo¿e wejœæ do œrodka – poleci³ Jocelyn Jane. –

I proszê siê uspokoiæ. Mam tyle siniaków i zadrapañ, ¿e bêdzie pani mo-

g³a do woli siê mn¹ opiekowaæ, gdy tylko znajdziemy siê w bibliotece.

Nie z³ama³em ¿adnej koœci i nie upad³em na praw¹ nogê. Przynajmniej

tak mi siê wydaje. Ktoœ to zrobi³ naumyœlnie.

– ¯eby spowodowaæ œmieræ lorda Ferdynanda? – spyta³a, kiedy we-

szli do œrodka. – ¯eby przegra³ wyœcig? Có¿ za brednie. Nikt nie mo¿e a¿

tak bardzo pragn¹æ wygranej. To by³ wypadek. Wie pan, ¿e takie wypad-

ki siê zdarzaj¹.

– Mam wrogów – odpar³ cierpko. – A Ferdynand jest moim bratem.

Mia³ nadziejê, ¿e majstrowano tylko przy karyklu. To najwyraŸniej

by³a sprawka braci Forbesów. Podstêpne, przebieg³e ³otry.

Jane wsta³a rano z mocnym postanowieniem wyprowadzenia siê

z Dudley House jeszcze tego samego dnia. Jej przydatnoœæ, od pocz¹tku

problematyczna, teraz zupe³nie siê skoñczy³a. Trzy tygodnie minê³y. A to,

na co siê zgodzi³a i co zrobi³a ostatniego wieczoru, by zabawiæ goœci ksiê-

cia, by³o zupe³nym szaleñstwem. Widzia³o j¹ piêædziesi¹t osób z wy¿-

szych sfer. Nawet jeœli nie by³a ubrana równie wytwornie, jak oni, jej

strój zdecydowanie nie by³ uniformem panny s³u¿¹cej.

Tak wiêc to tylko kwestia czasu. Jej przeœladowcy rozg³osz¹ wœród

przedstawicieli towarzystwa, jak wygl¹da. Prawdê mówi¹c, zastanawia-

³o j¹, dlaczego jeszcze tego nie zrobili. A wówczas czêœæ goœci, bawi¹-

cych wczorajszego wieczoru u ksiêcia, przypomni sobie o Jane Ingleby.

Musi opuœciæ Dudley House. Musi znikn¹æ. WeŸmie piêæset funtów –

to kolejne szaleñstwo, ale zamierza³a wymusiæ na ksiêciu Tresham, by

background image

103

wywi¹za³ siê ze swojej obietnicy – i gdzieœ siê ukryje. Nie w Londynie.

Wyjedzie st¹d. Pójdzie pieszo daleko za miasto, a tam wsi¹dzie do dyli-

¿ansu lub poci¹gu.

W dodatku ten wczorajszy poca³unek. Ma³o brakowa³o, by przero-

dzi³ siê w niekontrolowany wybuch po¿¹dania. Nie mog³a d³u¿ej zostaæ

w Dudley House. I nie dopuœci do tego, by siê zakochaæ. Przynajmniej na

razie nie mog³a sobie pozwoliæ na ¿adne porywy uczuæ.

Jak tylko zaprowadzi³a ksiêcia do biblioteki, przynios³a ciep³¹ wodê,

maœci i banda¿e. Usiad³a potem na sto³eczku obok fotela przed komin-

kiem i wciera³a maœæ w jego podrapane rêce. Do pokoju wszed³ stajenny.

– No i jak? – spyta³ ksi¹¿ê. – Co znalaz³eœ, Marsh?

– Wasza ksi¹¿êca moœæ, niew¹tpliwie ktoœ majstrowa³ przy kary-

klu – powiedzia³ stajenny. – Oœ nie pêk³a od zu¿ycia.

– Wiedzia³em – mrukn¹³ ponuro ksi¹¿ê. – Marsh, poœlij kogoœ god-

nego zaufania do stajni mojego brata. Nie, lepiej idŸ tam sam. Chcê wie-

dzieæ dok³adnie, kto mia³ dostêp do karykla przez kilka ostatnich dni.

Szczególnie wczoraj i ostatniej nocy. Do licha, przecie¿ z pewnoœci¹ i on,

i jego stajenny byli na tyle rozs¹dni, by sprawdziæ stan karykla, którym

zamierza³ wzi¹æ udzia³ w wyœcigu.

– I pan, i ja byœmy to zrobili, gdyby to pan szykowa³ siê do udzia³u

w wyœcigu, wasza ksi¹¿êca moœæ – zapewni³ stajenny.

Wyszed³, by zaj¹æ siê swoimi obowi¹zkami, a Jane zauwa¿y³a, ¿e

ksi¹¿ê spogl¹da na ni¹ z chmurn¹ min¹.

– Jeœli zamierza pani zrobiæ u¿ytek z tych wszystkich banda¿y –

powiedzia³ – lepiej niech pani wybije to sobie z g³owy. Ani mi siê œni

przez najbli¿szy tydzieñ chodziæ z owiniêtymi rêkami.

– Te obtarcia bêd¹ panu dokuczaæ, wasza ksi¹¿êca moœæ – ostrzeg³a.

Uœmiechn¹³ siê do niej ponuro i Jane z powrotem usiad³a na sto³ku.

Wiedzia³a, ¿e zajêty jest myœlami o tym, co wydarzy³o siê rano, i niepo-

koi siê o bezpieczeñstwo swego brata. Ale nie mog³a d³u¿ej zwlekaæ.

– Zamierzam opuœci慠– zaczê³a.

Jego uœmiech sta³ siê krzywy.

– Pokój, Jane? – przerwa³ jej. – By odnieœæ banda¿e? Bardzo s³usznie.

Nie odpowiedzia³a, tylko patrzy³a na niego. Wiedzia³a, ¿e doskonale

zdawa³ sobie sprawê z tego, co chcia³a powiedzieæ.

– A wiêc postanowi³a mnie pani opuœciæ? – odezwa³ siê w koñcu.

– Muszꠖ odpar³a. – Wie pan, ¿e muszê. Sam pan to powiedzia³

ostatniej nocy.

– Ale nie dziœ rano. – Œci¹gn¹³ brwi i poruszy³ palcami lewej rêki,

która by³a mniej poobcierana od prawej. – Jane, dziœ nie mam si³y sta-

wiaæ czo³a kolejnemu kryzysowi.

background image

104

– To nie jest ¿aden kryzys. Zosta³am tu zatrudniona na okreœlony

czas i teraz przysz³a pora, ¿ebym siê po¿egna³a – po otrzymaniu obieca-

nej zap³aty.

– Byæ mo¿e nie staæ mnie, by ci dzisiaj zap³aciæ, Jane – odrzek³. –

Czy nie zgodzi³em siê wyp³aciæ pani ogromnej kwoty piêciuset funtów za

pani wieczorny wystêp? W¹tpiê, by Quincy trzyma³ tyle gotówki w domu.

Jane zamruga³a powiekami, ale nie uda³o jej siê powstrzymaæ ³ez,

które nabieg³y jej do oczu.

– Proszê sobie z tego nie ¿artowa栖 oœwiadczy³a. – Muszê odejœæ.

I to jeszcze dziœ.

– I dok¹d pani pójdzie? – spyta³.

Pokrêci³a tylko g³ow¹.

– Nie zostawiaj mnie, Jane – poprosi³. – Nie mogê pozwoliæ pani

odejœæ. Nie widzi pani, ¿e potrzebna mi pielêgniarka? – Wyci¹gn¹³ rêce

przed siebie. – Jeszcze przynajmniej przez miesi¹c?

Znów pokrêci³a g³ow¹, a on patrzy³ na ni¹ zmru¿onymi oczami.

– Dlaczego zale¿y pani na tym, ¿eby mnie zostawiæ? Czy okaza³em

siê a¿ takim tyranem, Jane? Czy traktowa³em pani¹ Ÿle? Zwraca³em siê

do pani arogancko?

– Jeœli chodzi o to ostatnie, to tak, wasza ksi¹¿êca moœæ.

– Ale robi³em to tylko dlatego, ¿e od najm³odszych lat by³em roz-

pieszczany i przymilano siê do mnie. Wie pani, ¿e nie chcia³em pani do-

kuczyæ. Zreszt¹ nigdy nie pozwoli³a siê pani zastraszyæ, Jane. To pani

terroryzowa³a mnie.

Uœmiechnê³a siê, ale w gruncie rzeczy mia³a ochotê siê rozp³akaæ.

Nie tylko ze wzglêdu na przera¿aj¹ce nieznane, które j¹ czeka³o, ale

z uwagi na to, co zostawi za sob¹, chocia¿ przez ca³y ranek stara³a siê

o tym nie myœleæ.

– Nie mo¿e pani tu zosta栖 oœwiadczy³ niespodziewanie. – Co do

tego jesteœmy zgodni. Po tym, co siê wydarzy³o ostatniego wieczoru, nie

ulega to w¹tpliwoœci.

Kiwnê³a g³ow¹ i utkwi³a wzrok w swoich rêkach, z³o¿onych na kola-

nach. Jeœli ³udzi³a siê nadziej¹, ¿e ksi¹¿ê spróbuje usilniej prosiæ j¹ o pozo-

stanie, a poobcierane rêce pos³u¿¹ mu za pretekst, to siê rozczarowa³a.

– Ale mog³aby pani zamieszkaæ gdzie indziej – oznajmi³ – gdzie

moglibyœmy siê codziennie widywaæ z dala od wœcibskich oczu i sko-

rych do plotek jêzyków beau monde. Co pani na to, Jane?

Wolno unios³a wzrok. Z ca³¹ pewnoœci¹ dobrze zrozumia³a, co mia³ na

myœli. Czego nie mog³a zrozumieæ, to w³asnej reakcji, a w³aœciwie braku

jakiejkolwiek reakcji i œwiêtego oburzenia. Swego pragnienia. Pokusy.

background image

105

Patrzy³ na ni¹ bacznie pociemnia³ymi oczami.

– Troszczy³bym siê o pani¹, Jane – zapewni³. – ¯y³aby pani w do-

statku. Mia³aby pani w³asny dom, s³u¿bê i powóz. Stroje i bi¿uteriê. Przy-

zwoit¹ pensjê. Pewn¹ swobodê. Z pewnoœci¹ wiêksz¹ od tej, jak¹ ciesz¹

siê mê¿atki.

– W zamian za to, ¿ebym zgodzi³a siê zostaæ pañsk¹ utrzymank¹ –

powiedzia³a cicho. Nie by³o to pytanie. OdpowiedŸ by³a a¿ nadto oczy-

wista.

– Mam pewne doœwiadczenie w tych sprawach – oznajmi³. – Z ra-

doœci¹ wykorzysta³bym je, by sprawiæ pani przyjemnoœæ. Jak pani widzi,

by³by to uczciwy uk³ad. Nie mo¿e pani z rêk¹ na sercu powiedzieæ, ¿e

nigdy nie myœla³a pani o tym, by znaleŸæ siê ze mn¹ w sypialni, prawda?

¯e nigdy pani tego nie chcia³a? ¯e budzê w pani odrazê? Niech pani bê-

dzie szczera. Zorientujê siê, jeœli mnie pani ok³amie.

– Nie muszê k³ama栖 oœwiadczy³a. – Nie muszê w ogóle odpowia-

daæ. Bêdê mia³a piêæset funtów i moje wynagrodzenie za trzy tygodnie

pracy. Mogê udaæ siê dok¹d zechcê, i robiæ to, co chcê. Tyle pieniêdzy to

fortuna dla oszczêdnej osoby, wasza ksi¹¿êca moœæ. Nie muszê godziæ

siê na pañsk¹ propozycjê.

Rozeœmia³ siê cicho.

– Nie s¹dzê, Jane, ¿ebym by³ na tyle g³upi, by próbowaæ pani¹ do

czegokolwiek zmusza栖 odpar³. – Nie uwodzê pani ani nie kuszê. Przed-

stawi³em propozycjê, mo¿e to pani nazwaæ interesem. Potrzebny pani

dom i Ÿród³o dochodów poza tymi pieniêdzmi, które ju¿ pani ma. Po-

trzebne pani pewne poczucie bezpieczeñstwa i ktoœ, przy kim nie myœla-

³aby pani o swej samotnoœci. Ostatecznie jest pani doros³¹ kobiet¹ i po-

ci¹gam pani¹ fizycznie. A ja potrzebujê utrzymanki. Przez zastraszaj¹co

d³ugi czas nie mia³em kobiety. Posun¹³em siê nawet do tego, ¿e przy³apu-

jê pielêgniarki przed drzwiami ich pokojów, kiedy je tam odprowadzam,

i kradnê im poca³unki. Potrzebujê kogoœ, kogo móg³bym odwiedzaæ

w wolnym czasie, kogoœ, kto zaspokaja³by moje potrzeby. Pani jest do

tego zdolna, Jane. Pragnê pani. I oczywiœcie dysponujê œrodkami, by za-

pewniæ pani ¿ycie na odpowiednim poziomie.

I w ukryciu.

Jane znów spojrza³a na swoje rêce, ale w myœlach rozwa¿a³a jego

propozycjê. Nie mog³a uwierzyæ, ¿e siê nad tym zastanawia, ale celowo

powstrzyma³a siê przed okazaniem oburzenia i przera¿enia.

Nawet zak³adaj¹c, ¿e nie zostanie schwytana, nigdy ju¿ nie bêdzie

mog³a byæ lady Sar¹ Illingsworth. Nigdy nie odziedziczy maj¹tku w dniu

ukoñczenia dwudziestu piêciu lat. Musi praktycznie myœleæ o swojej

background image

106

przysz³oœci. Musi gdzieœ mieszkaæ, pracowaæ. Piêæset funtów nie wystar-

czy na zawsze nawet oszczêdnej osobie. Mog³a podj¹æ siê przyzwoitej

pracy – nauczycielki, guwernantki czy damy do towarzystwa. Ale ¿eby

to by³o mo¿liwe, musi zg³osiæ siê do agencji, musi mieæ referencje i zary-

zykowaæ, ¿e ktoœ j¹ zdemaskuje.

Istnia³o te¿ inne wyjœcie – zarabiaæ na ¿ycie prac¹ fizyczn¹. Albo

zostaæ utrzymank¹ ksiêcia Tresham.

– No wiêc, Jane? – spyta³ po d³ugiej ciszy, która zapad³a po jego

ostatnich s³owach. – Co pani na to?

Westchnê³a g³êboko i spojrza³a na niego.

Nie bêdzie musia³a siê z nim rozstawaæ.

Bêdzie z nim ¿y³a. Bez œlubu. Bêdzie jego kochank¹, utrzymank¹.

– Co to za dom? – spyta³a. – I ile osób s³u¿by? Jak wysoka pensja?

I jak bêd¹ chronione moje interesy? Sk¹d mam mieæ pewnoœæ, ¿e nie od-

prawi mnie pan, kiedy siê pan mn¹ znudzi?

Wolno rozchyli³ usta w uœmiechu.

– To lubiꠖ powiedzia³ cicho. – Dziewczyna z charakterem.

– Musimy zawrzeæ umowꠖ oznajmi³a. – Razem omówimy i usta-

limy jej warunki. Zostanie sporz¹dzona, przejrzana i podpisana przez obie

strony, nim zostanê pañsk¹ utrzymank¹. Do tego czasu nie mogê tu pozo-

staæ. Czy nale¿y pan do tych d¿entelmenów, którzy maj¹ drugi dom, spe-

cjalnie dla swych utrzymanek? Jeœli tak, to przeniosê siê do niego. Gdy-

byœmy nie doszli do porozumienia, wtedy oczywiœcie siê wyprowadzê.

– Naturalnie, ¿e mam taki dom – oœwiadczy³. – W tej chwili stoi

pusty, jeœli nie liczyæ dwóch osób s³u¿by. Zawiozê pani¹ tam póŸniej,

Jane, po powrocie Marsha z najœwie¿szymi wiadomoœciami ze stajni bra-

ta. Muszê czymœ siê zaj¹æ, by wype³niæ czas, nim nadejd¹ wieœci z Brigh-

ton. Omówimy warunki umowy jutro.

– Doskonale. – Wsta³a, wziê³a miednicê i banda¿e. – Spakujê siê i bê-

dê gotowa do odjazdu, kiedy tylko mnie pan wezwie, wasza ksi¹¿êca moœæ.

– Odnoszê wra¿enie, ¿e bêdzie siê pani zawziêcie targowa³a – ode-

zwa³ siê z udawan¹ potulnoœci¹, kiedy by³a ju¿ przy drzwiach. – Nigdy

wczeœniej nie mia³em utrzymanki, która domaga³a siê pisemnej umowy.

– Co oznacza, ¿e by³y g³upie – stwierdzi³a. – A ja jeszcze nie jestem

pañsk¹ utrzymank¹.

Kiedy zamknê³a drzwi, nie móg³ siê powstrzymaæ od œmiechu.

Opar³a siê o drzwi, dziêkuj¹c Bogu, ¿e nigdzie nie widaæ nikogo ze

s³u¿by. Nagle opuœci³a j¹ ca³a odwaga i nogi siê pod ni¹ ugiê³y.

Co, na Boga, w³aœnie zrobi³a?

Na co przysta³a – albo prawie przysta³a?

background image

107

Spróbowa³a siê poczuæ oburzona propozycj¹ ksiêcia. Ale jedyne, co

naprawdê czu³a, to niewypowiedziana ulga, ¿e nie bêdzie musia³a siê

z nim dziœ rozstaæ, by go ju¿ nigdy wiêcej nie zobaczyæ.

12

D

om nale¿a³ do niego od piêciu lat. Sta³ przy porz¹dnej ulicy w przy-

zwoitej czêœci miasta. Ksi¹¿ê nie szczêdzi³ pieniêdzy na jego wykoñcze-

nie i umeblowanie. Zatrudni³ uczciwych, godnych zaufania s³u¿¹cych,

dwoje z nich od piêciu lat pracowa³o tutaj, dbaj¹c o dom nawet wówczas,

gdy nikt w nim nie mieszka³.

Jocelyn lubi³ ten dom. Zapewnia³ on wszystko, co potrzebne do za-

spokojenia potrzeb cia³a. A jednak gdy przekroczy³ jego próg razem z Ja-

ne Ingleby, ogarnê³o go dziwne skrêpowanie.

Chodzi³o nie tylko o dom, lecz o ca³y pomys³, by zosta³a jego utrzy-

mank¹. Pragn¹³ jej, tak. Chcia³ z ni¹ dzieliæ ³o¿e, jak z innymi kobietami.

Ale jakoœ to, ¿e Jane Ingleby zosta³a jego utrzymank¹, nie wydawa³o mu

siê do koñca w³aœciwe.

– Jacobs – zwróci³ siê do kamerdynera, który uk³oni³ siê z szacun-

kiem – to jest panna Ingleby. Zamieszka tu przez pewien czas. Ty i pani

Jacobs bêdziecie s³uchaæ jej poleceñ.

Nawet jeœli Jacobs by³ zdziwiony, ¿e jego pan wybra³ sobie kobietê

z ludu – bo przecie¿ mia³a na sobie tani¹, szar¹ pelerynê i kapelusz, te

same, co w Hyde Parku – mia³ zbyt du¿e doœwiadczenie, by to okazaæ.

– Postaramy siê zrobiæ wszystko, by mieszka³o siê pani wygodnie –

powiedzia³, k³aniaj¹c siê jej.

– Dziêkujê, panie Jacobs – odpar³a i w³adczo skinê³a mu g³ow¹, za-

nim wycofa³ siê dyskretnie w g³¹b domu.

– Naturalnie zatrudniê wiêcej s³u¿by – powiedzia³ Jocelyn, ujmuj¹c

Jane pod ³okieæ, by oprowadziæ j¹ po domu. – Czy mam wydaæ odpo-

wiednie polecenie, czy woli pani sama kierowaæ s³u¿b¹?

– Na razie ani jedno, ani drugie – oœwiadczy³a ch³odno, rozgl¹daj¹c

siê po salonie, wy³o¿onym lawendowym dywanem, z ró¿owymi drape-

riami i poduszkami ozdobionymi falbankami. – Mo¿e nie zostanê tutaj

d³u¿ej ni¿ kilka dni. Nie doszliœmy jeszcze do porozumienia.

– Ale dojdziemy. – Skierowa³ siê z ni¹ do jadalni. – Przyjdê rano,

¿eby z pani¹ porozmawiaæ. Ale najpierw zabiorê pani¹ do pewnej znanej

background image

108

mi krawcowej na Bond Street. WeŸmie miarê na nowe stroje, które bêd¹

pani potrzebne.

– Dziêkujê, ale dopóki nie zostanê pañsk¹ utrzymank¹, bêdê chodzi-

³a w tym, co mam – oznajmi³a, co go wcale nie zdziwi³o. – Jeœli dojdzie-

my do porozumienia w tej sprawie, wtedy mo¿e pan wezwaæ krawcow¹

tutaj, jeœli pan sobie ¿yczy. Nie zamierzam bywaæ na Bond Street.

– Poniewa¿ wyjdzie na jaw, ¿e jest pani moj¹ kochank¹? – spyta³,

patrz¹c, jak przesuwa palcami po g³adkim blacie okr¹g³ego sto³u. Mo¿na

go by³o roz³o¿yæ, by pomieœciæ wiêcej goœci, ale jedz¹c sam na sam z uko-

chan¹, wola³ j¹ mieæ na wyci¹gniêcie rêki. – Uwa¿a pani, ¿e to powód do

wstydu? Zapewniam pani¹, ¿e nie. Kurtyzany z najwy¿szych sfer, Jane,

s¹ traktowane niemal na równi z damami. A pod niektórymi wzglêdami

nawet lepiej. Czêsto maj¹ o wiele wiêksze wp³ywy. Bêdziesz siê cieszy³a

du¿ym powa¿aniem jako moja utrzymanka.

– Jeœli ni¹ zostanê, wasza ksi¹¿êca moœæ, nie bêdê siê tego ani wsty-

dzi³a, ani tym szczyci³a – odpar³a. – Potraktujê to jako czysto praktyczne

rozwi¹zanie, daj¹ce mi sta³e zatrudnienie, zarówno korzystne finansowo,

jak i odpowiadaj¹ce mi.

Rozeœmia³ siê.

– Odpowiadaj¹ce pani, Jane? – spyta³. – Wprawia mnie pani w za-

chwyt swoim entuzjazmem. Pójdziemy na górê?

Ciekaw by³, czy naprawdê jest taka obojêtna, jakby na to wskazywa-

³o jej zachowanie. Ale pamiêta³ ich poca³unki i wyci¹gn¹³ z nich w³asne

wnioski. Szczególnie wtedy, w pokoju muzycznym, w najmniejszym

stopniu nie by³a obojêtna. I nawet przed swoj¹ sypialni¹, po tym, jak za-

œpiewa³a dla jego goœci, dostrzeg³ w niej pragnienie, które móg³ wyko-

rzystaæ, gdyby tylko zechcia³.

Wci¹¿ sta³ na progu sypialni. Jane, która wesz³a pierwsza, odwróci³a

siê w jego stronê.

– Jeszcze dziœ jedn¹ sprawê muszê postawiæ jasno – powiedzia³a ze

splecionymi rêkami, z zadart¹ brod¹, jakby szykowa³a siê do walki, z wo-

jowniczym b³yskiem w oku. – Jeœli zdecydujê siê tu zamieszkaæ, wszyst-

ko w tym domu musi zostaæ zmienione.

– Naprawdê? – Uniós³ brwi, za³o¿y³ monokl i d³ugo rozgl¹da³ siê po

pokoju. Szerokie, mahoniowe ³ó¿ko z baldachimem i misternie rzeŸbio-

nymi kolumnami nakryte by³o narzut¹ z jedwabnego brokatu w ró¿yczki,

takiego samego, z jakiego zrobiony by³ baldachim. Zas³ony w ³ó¿ku by³y

z ciê¿kiego, drogiego aksamitu, podobnie jak draperie w oknie. Na pod-

³odze le¿a³ gruby, miêkki dywan.

Wszystko to by³o w kolorze ciemnoszkar³atnym.

background image

109

– Naprawdê! – odpar³a kategorycznie, nie kryj¹c pogardy. – Ten

dom jest odra¿aj¹cy. To karykatura gniazdka mi³oœci. Nie chcê spaæ

w tym pokoju nawet sama. A z ca³¹ pewnoœci¹ nie z panem. Czu³abym

siê jak ladacznica.

Czasami trzeba by³o sprzeciwiæ siê Jane Ingleby. K³opot polega³ jed-

nak na tym, ¿e ksi¹¿ê nie by³ do tego przyzwyczajony, poniewa¿ do tej

pory nie by³o takiej potrzeby.

– Uwa¿am za konieczne przypomnieæ pani, ¿e to nie mnie proponu-

je siê zatrudnienie – powiedzia³, staj¹c w lekkim rozkroku. Splót³ rêce

z ty³u, staraj¹c siê przybraæ jak najgroŸniejszy wygl¹d. – Z³o¿y³em pani

propozycjê, któr¹ mo¿e pani przyj¹æ albo odrzuciæ. Jest wiele kobiet, któ-

re chêtnie zajê³yby pani miejsce, gdyby tylko mia³y okazjê.

– Pope³ni³am b³¹d, wasza ksi¹¿êca moœæ – przemówi³a po d³u¿szej

chwili milczenia. Przez ten czas musia³ siê bardzo pilnowaæ, by nie za-

cz¹æ nerwowo przestêpowaæ z nogi na nogê. – Myœla³am, ¿e mamy usta-

liæ warunki. Ale widzê, ¿e wróci³ pan do swojej œmiesznej pozy despo-

tycznego arystokraty, któremu nikt przy zdrowych zmys³ach nie œmia³by

siê sprzeciwiæ. Lepiej niech pan da szansê innej. Wychodzê.

Zrobi³a krok w stronê drzwi. Tylko jeden. On sta³ bez ruchu na pro-

gu. Jeœli zechce wyjœæ, bêdzie musia³a przejœæ po nim.

– Co jest z³ego w tym domu? – znów okaza³ siê na tyle s³aby, by

zapytaæ. – Nigdy do tej pory nie s³ysza³em ¿adnej krytycznej uwagi na

jego temat.

Ale, prawdê mówi¹c, mia³a racjê. Poczu³ to, jak tylko wszed³ z ni¹

za próg. Zupe³nie, jakby znalaz³ siê w nieznanym miejscu i zobaczy³ je

po raz pierwszy. Ten dom po prostu nie pasowa³ do Jane.

– Przychodz¹ mi do g³owy dwa s³owa, którymi mo¿na go okreœli栖

powiedzia³a. – Prawdopodobnie znalaz³abym znacznie wiêcej, gdybym

mia³a doœæ czasu. Ale te, które nasunê³y mi siê od razu, to „wulgarny”

i „pretensjonalny”. A obu tych cech nie tolerujê.

Zacisn¹³ usta. Istotnie, te dwa s³owa idealnie opisywa³y dom. Oczy-

wiœcie zaprojektowa³ salon tak, by odpowiada³ gustom kobiet, nie jego

w³asnemu. Albo temu, co wyobra¿a³ sobie, ¿e jest w guœcie kobiet. Effie

zawsze czu³a siê tu bardzo dobrze. Podobnie Lisa, i Marie, i Bridget.

A sypialnia? Có¿, w blasku œwiec koloryt pokoju przyczynia³ siê do wzro-

stu po¿¹dania. Dominuj¹ce czerwienie wspaniale kontrastowa³y z barw¹

obna¿onego cia³a kobiecego.

– To jeden z moich pierwszych warunków – oznajmi³a. – Ten pokój

i salon maj¹ byæ urz¹dzone zgodnie z moimi poleceniami. Ten punkt nie

podlega dyskusji.

background image

110

– Jeden z warunków? – Uniós³ brwi. – Proszê mi powiedzieæ, Jane,

czy bêdzie mi wolno umieœciæ kilka w³asnych warunków w tym naszym

wspólnym kontrakcie? Czy te¿ mam byæ pani niewolnikiem? Chcia³bym

to wiedzieæ. Prawdê mówi¹c, perspektywa zostania niewolnikiem trochê

mnie poci¹ga. Czy przewiduje pani ³añcuchy i pejcze? – Uœmiechn¹³ siê.

Nie odpowiedzia³a uœmiechem.

– Kontrakt to dwustronna umowa. Wiem, ¿e przy pewnych sprawach

bêdzie siê pan upiera³. Jak nieograniczony dostêp do mojego… do mo-

ich…

– Wdziêków? – podpowiedzia³, kiedy siê zaj¹knê³a.

– Tak. – Energicznie kiwnê³a g³ow¹.

– Nieograniczony dostêp. – Przygl¹da³ jej siê bacznie i z zadowole-

niem stwierdzi³, ¿e rumieñce na jej policzkach nie maj¹ nic wspólnego

z czerwieni¹ pokoju. – Nawet, jeœli nie bêdzie mia³a pani ochoty? Nawet,

kiedy bêdzie pani cierpia³a na ból g³owy albo inn¹ kobiec¹ przypad³oœæ?

Zgodzi siê pani na piœmie byæ mêczennic¹, nawet jeœli siê oka¿e, ¿e moje

apetyty s¹ nienasycone?

Zastanawia³a siê przez chwilê.

– Przypuszczam, ¿e to by³oby zrozumia³e ¿¹danie z pañskiej strony,

wasza ksi¹¿êca moœæ – powiedzia³a. – Ostatecznie do tego s³u¿¹ utrzy-

manki.

– Bzdura! Jeœli z takim nastawieniem podchodzi pani do naszego

zwi¹zku, Jane, to uprzejmie dziêkujê. Nie chcê mieæ niewolnicy, która

bêdzie mi powolna zawsze, gdy nie bêdê móg³ zapanowaæ nad swym

popêdem. W tym celu mogê skorzystaæ z us³ug jednego z licznych bur-

deli. Chcê kogoœ, przy kim móg³bym odpocz¹æ. Kogoœ, z kim mogê za-

znaæ najwiêkszej rozkoszy. Kogoœ, komu te¿ mogê sprawiæ przyjemnoœæ.

Zarumieni³a siê jeszcze bardziej, ale nadal sta³a wyprostowana, z za-

dart¹ brod¹.

– A jeœli przyjdzie tu pan przez dziesiêæ dni z rzêdu i za ka¿dym

razem powiem „nie”?

– Wtedy uznam, ¿e do niczego siê nie nadajê. Prawdopodobnie wró-

cê do domu i strzelê sobie w ³eb.

Nagle siê rozeœmia³a. Wygl¹da³a tak œlicznie ze swymi z³otymi w³o-

sami poœród tych czerwieni, ¿e a¿ zapar³o mu dech.

– To absurdalne!

– Jeœli przez dziesiêæ dni z rzêdu mê¿czyzna nie potrafi nak³oniæ

kochanki, by posz³a z nim do sypialni – powiedzia³ potulnie – to równie

dobrze mo¿e umrzeæ, Jane. Po co ma d³u¿ej ¿yæ, jeœli straci swój mêski

powab?

background image

111

Przechyli³a g³owê na bok i przyjrza³a mu siê bacznie.

– ¯artuje pan ze mnie. Ale jest pan te¿ na po³y powa¿ny. Bycie mê¿-

czyzn¹ jest dla pana bardzo wa¿ne, prawda?

– A bycie kobiet¹ nie jest wa¿ne dla pani?

Zastanowi³a siê nad odpowiedzi¹. Ju¿ wczeœniej zauwa¿y³, ¿e nie

zawsze mówi to od razu, co jej przyjdzie do g³owy.

– Dla mnie wa¿ne jest bycie sob¹. A poniewa¿ jestem kobiet¹, to

przypuszczam, ¿e wa¿ne jest dla mnie równie¿ bycie kobiet¹. Ale nie

stworzy³am sobie w wyobraŸni obrazu idealnej kobiety, tego, czego inni

szukaj¹ we mnie, poniewa¿ jestem kobiet¹. Nie wzorujê niewolniczo

mojego wygl¹du ani zachowania na jakimœ ideale. Przede wszystkim

muszê byæ wierna sobie.

Nagle Jocelyna ogarnê³o rozbawienie.

– Jeszcze nigdy nie sta³em na progu tego pokoju – powiedzia³ – da-

leko od kobiety i nie roztrz¹sa³em z ni¹ kwestii dotycz¹cych natury p³ci.

Wie pani, ¿e do tej pory powinniœmy ju¿ wprowadziæ w ¿ycie nasz za-

miar ustanowienia szczególnych stosunków miêdzy nami. Powinniœmy

le¿eæ wyczerpani, nadzy i wzajemnie zaspokojeni na tym ³ó¿ku.

Tym razem zaczerwieni³a siê a¿ po nasadê w³osów.

– Spodziewa³ siê pan, ¿e gdy ju¿ tu przyjadê, ulegnê pañskiemu

zniewalaj¹cemu urokowi i magii tego miejsca? – zapyta³a.

W³aœnie tego siê spodziewa³ – albo przynajmniej mia³ na to cich¹

nadziejê.

– Domyœlam siꠖ odpar³ z westchnieniem – ¿e nie pozwoli mi siê

pani tkn¹æ palcem, dopóki ten pokój nie bêdzie wygl¹da³ jak klasztorna

cela. Dalej wiêc, Jane. Proszê wydaæ odpowiednie polecenia Jacobsowi.

Mo¿e pani zrobiæ z moim domem, co pani chce. Ja wywi¹¿ê siê z tego, co

nale¿y do mnie, i bêdê p³aci³ rachunki. Czy mo¿emy teraz zejœæ na dó³?

Zapewne pani Jacobs ju¿ przygotowa³a podwieczorek i nie mo¿e siê do-

czekaæ, kiedy pani¹ zobaczy.

– Niech przyniesie podwieczorek do jadalni – powiedzia³a Jane,

mijaj¹c go w progu, kiedy w koñcu usun¹³ siê na bok.

– Gdzie bêdzie pani dzisiaj spa³a? – spyta³, schodz¹c za ni¹. – Na

stole w jadalni?

– Coœ sobie znajdê. Nie musi sobie pan tym zaprz¹taæ g³owy, wasza

ksi¹¿êca moœæ.

Godzinê póŸniej wyszed³, wspieraj¹c siê na lasce boleœnie otart¹

rêk¹, wczeœniej odprawiwszy ekwipa¿. Chcia³ jak najszybciej wys³uchaæ

relacji Marsha z wyprawy do stajni Ferdynanda. Byæ mo¿e oka¿e siê nie-

mo¿liwe udowodnienie, ¿e któryœ z braci Forbesów mia³ dostêp do karykla,

background image

112

ale wystarczy, jeœli nie da siê wykluczyæ ewentualnoœci, ¿e któryœ z nich

przy³o¿y³ rêkê do uszkodzenia osi karykla jego brata.

Wtedy bêd¹ mieli do czynienia z ksiêciem Tresham.

Ciekaw by³, czy s¹ ju¿ jakieœ wieœci o wyniku wyœcigu, ale ze zdu-

mieniem stwierdzi³, ¿e martwi siê jedynie o to, czy Ferdynand bezpiecz-

nie dotar³ do Brighton.

Chyba nie powinien proponowaæ Jane Ingleby, by zosta³a jego utrzy-

mank¹. W tym pomyœle by³o coœ okropnie niew³aœciwego.

A jednak pragn¹³ jej.

Dlaczego, do diab³a, nie mog³a tamtego ranka przejœæ cichutko przez

Hyde Park? Tak zrobi³aby ka¿da przyzwoita kobieta.

Gdyby jej nigdy nie zobaczy³, nie mia³by teraz dziwnego wra¿enia,

¿e albo on, albo jego œwiat stan¹³ na g³owie.

Tej nocy spa³a na kanapie w salonie. Kolory, falbanki i ozdóbki by³y

w okropnie z³ym guœcie, ale nie by³ to tak wulgarny pokój, jak sypialnia.

Kiedy rozmawiali w niej po po³udniu, ujrza³a oczami duszy, jak le¿y

spleciona z nim na ³ó¿ku wœród szkar³atnych jedwabi. Nie wiedzia³a, jak

to jest, kiedy odczuwa siê pe³n¹ ¿¹dzê, ale chyba musia³o przypominaæ

to, co wtedy poczu³a. To, na co siê zgodzi³a – albo zamierza³a siê zgo-

dzi栖 sta³o siê dla niej przeraŸliwie realne.

Jak mo¿e zostaæ jego kochank¹? – pyta³a sam¹ siebie, siedz¹c na

kanapie przed zaœniêciem. Przecie¿ nie zdobêdzie siê na to, jeœli nie po-

czuje czegoœ do niego jako mê¿czyzny. A czy czu³a? Nie kocha³a go –

by³by to ca³kowity brak rozwagi. Ale czy go lubi³a? Czu³a do niego ja-

kieœ przywi¹zanie? Szacunek?

Pomyœla³a o niekoñcz¹cych siê utarczkach s³ownych – i uœmiechnê-

³a siê. By³ wynios³ym, irytuj¹cym tyranem, ale odnios³a wra¿enie, ¿e lu-

bi³ sposób, w jaki mu siê sprzeciwia³a. I szanowa³ jej zdanie, nawet jeœli

nigdy otwarcie siê do tego nie przyzna³. Wystarczaj¹cym tego dowodem

by³o to, ¿e dziœ w nocy by³a tu sama, ich zwi¹zek nie zosta³ skonsumowa-

ny. I jeszcze to godne podziwu poczucie honoru. Wola³ przyj¹æ wyzwa-

nie lorda Olivera, ni¿ zarzuciæ k³amstwo lady Oliver.

Jane westchnê³a. Tak, lubi³a go. No i by³a jeszcze druga, bardziej arty-

styczna, bardziej wra¿liwa strona jego natury, któr¹ pozna³a owej nocy

w pokoju muzycznym. I jego inteligencja. I poczucie humoru. Takie fa-

scynuj¹ce cechy charakteru, które starannie ukrywa³ przed œwiatem.

I ich wzajemne po¿¹danie, bo nie mia³a w¹tpliwoœci, ¿e jest wzajem-

ne. Gdyby by³a dla niego pierwsz¹ lepsz¹ z brzegu, ewentualn¹ utrzy-

background image

113

mank¹, odes³a³by j¹, gdy tylko wspomnia³a o umowie. Musi jednak pa-

miêta栖 zawsze, dopóki bêdzie trwa³ ich zwi¹zek – ¿e on czuje tylko

namiêtnoœæ. Poci¹g p³ciowy. Nigdy nie wolno jej wzi¹æ uczuæ ksiêcia

Tresham za mi³oœæ.

Nie bêdzie ³atwo byæ jego kochank¹.

Jane spa³a na kanapie i œni³a o Charlesie, swym najbli¿szym przyja-

cielu i adoratorze, jak o kimœ z innego œwiata. Siedzia³ z ni¹ w Candle-

ford w altance, poroœniêtej ró¿ami, i opowiada³ jej o dziecku swej siostry

i o tym, jak urz¹dz¹ pokój dziecinny w swym domu, kiedy Jane, ukoñ-

czywszy dwadzieœcia piêæ lat, bêdzie mog³a poœlubiæ tego, kogo zechce.

Obudzi³a siê z mokrymi policzkami. Stara³a siê nie myœleæ o Charle-

sie, odk¹d uciek³a z domu. A¿ nadto dobrze jej siê to uda³o. Dlaczego nie

przysz³o jej do g³owy, by pojechaæ do niego teraz, kiedy mia³a pieni¹dze

na podró¿? Czy wci¹¿ by³ u swej siostry w Somersetshire? Czy wróci³ do

Kornwalii? Znalaz³aby sposób, by dotrzeæ do niego i nie zostaæ z³apana.

Z pewnoœci¹ wiedzia³by, co zrobiæ, jak j¹ chroniæ, jak j¹ ukryæ w razie

koniecznoœci. A najwa¿niejsze, ¿e uwierzy³by w jej opowieœæ. Wiedzia³,

jak bardzo nowemu hrabiemu Durbury zale¿a³o na tym, by poœlubi³a jego

syna. Wiedzia³, jak nieobliczalny potrafi byæ Sidney, szczególnie kiedy

sobie popije.

I nadal mog³a to zrobiæ. Wczoraj, nim opuœci³a Dudley House, dosta-

³a pieni¹dze. Nie zosta³a jeszcze kochank¹ ksiêcia. Mo¿e wyjechaæ, nim

ksi¹¿ê tu wróci, i unikn¹æ koniecznoœci poœwiêcenia swej cnoty.

Sama myœl o byciu czyj¹œ kochank¹ kilka tygodni temu z pewnoœci¹

wywo³a³aby u niej atak waporów. Teraz zdumiewaj¹co niechêtnie myœla-

³a o uczciwym rozwi¹zaniu.

A wszystko przez to, ¿e nie kocha³a Charlesa. W ka¿dym razie nie

tak, jak kobieta powinna kochaæ swego mê¿a. Nie tak, jak mama kocha³a

tatê. I zawsze o tym wiedzia³a, ale te¿ zawsze chcia³a pokochaæ Charlesa,

bo go lubi³a, a on j¹ darzy³ mi³oœci¹.

Gdyby teraz do niego pojecha³a, gdyby w jakiœ sposób uda³o mu siê

wyrwaæ j¹ z matni, w której siê znalaz³a, by³aby mu zobowi¹zana do koñ-

ca ¿ycia. Kilka tygodni temu nie mia³aby nic przeciwko temu. Wystar-

czy³yby przyjaŸñ i sympatia.

Teraz ju¿ nie.

Czy to znaczy, ¿e woli byæ utrzymank¹ ksiêcia ni¿ ¿on¹ Charlesa?

Na to pytanie Jane nie potrafi³a udzieliæ sobie zadowalaj¹cej odpo-

wiedzi przed przybyciem ksiêcia, nazajutrz póŸnym rankiem. By³o to

pytanie, na które odpowiedŸ pozna³a, kiedy us³ysza³a pukanie i otwo-

rzywszy drzwi salonu, zobaczy³a go, jak wchodzi do œrodka i podaje

8 – Pojedynek

background image

114

kapelusz, rêkawiczki i laskê panu Jacobsowi. Wniós³ ze sob¹ energiê,

niecierpliwoœæ i mêskoœæ – i Jane zrozumia³a, ¿e za nim têskni³a.

– Jane. – Podszed³ do niej i razem poszli do salonu. – Ferdynand

wygra³. Zaledwie o d³ugoœæ koñskiego ³ba. By³ o ca³¹ d³ugoœæ z ty³u, kie-

dy zbli¿ali siê do ostatniego zakrêtu, ale przyspieszy³ na wira¿u i wzi¹³

Berriwethera przez zaskoczenie. Wpadli do Brighton niemal ³eb w ³eb.

Ale Ferdynand wygra³ i trzy czwarte cz³onków klubu White’a pogr¹¿y³o

siê w ¿a³obie.

– A wiêc nic mu siê nie sta³o? Cieszê siê. – Mog³a mu powiedzieæ,

¿e takie wyœcigi uwa¿a³a za g³upie, ale ksi¹¿ê by³ zadowolony, a ona

naprawdê siê cieszy³a. Lord Ferdynand Dudley by³ przecie¿ sympatycz-

nym, czaruj¹cym m³odzieñcem.

– Nie. Nic mu siê nie sta³o. – Nagle zmarszczy³ czo³o. – Ale nie do-

biera sobie m¹drze s³u¿¹cych. Ma pokojowca, który nie uwzglêdnia fak-

tu, ¿e mê¿czyzna czasem bez uprzedzenia odwraca g³owê, kiedy jest go-

lony. I stajennego, który na dzieñ przed wyœcigiem wpuszcza do stajni

i powozowni pó³ œwiata, aby wszyscy mogli podziwiaæ karykiel i konie

jego pana. Nie sposób dowieœæ, kto do³o¿y³ tylu starañ, by Ferdynand

zgin¹³ podczas wyœcigu.

– Ale podejrzewa pan sir Anthony’ego Forbesa albo jednego z jego

braci? – spyta³a. Usiad³a na kanapie, a on zaj¹³ miejsce obok niej.

– To coœ wiêcej ni¿ podejrzenie. – Rozejrza³ siê po pokoju. – To ich

sposób postêpowania. Ja zrobi³em coœ ich siostrze, oni zrobi¹ coœ moje-

mu bratu. Oczywiœcie po¿a³uj¹ tego. Rozprawiê siê z nimi. Co pani zro-

bi³a z tym pokojem?

Z ulg¹ przyjê³a zmianê tematu rozmowy.

– Usunê³am parê rzeczy – powiedzia³a. – Wszystkie poduszki i nie-

które bibeloty. Chcê przeprowadziæ znaczne zmiany zarówno tutaj, jak

i w sypialni. Nic ekstrawaganckiego, ale i tak poci¹gnie to za sob¹ znacz-

ne koszty.

– Quincy zadba, ¿eby rachunki by³y regulowane – oœwiadczy³ ksi¹-

¿ê, lekcewa¿¹co machn¹wszy rêk¹. – Ale jak d³ugo to potrwa, Jane? Od-

noszê wra¿enie, ¿e nie wpuœci mnie pani do sypialni, dopóki wszystko

nie bêdzie urz¹dzone zgodnie z pani gustem. Czy siê mylê?

– Nie – odpar³a, maj¹c nadziejê, ¿e zabrzmia³o to wystarczaj¹co kate-

gorycznie. – Kiedy ju¿ wydam polecenia, tydzieñ powinien wystarczyæ.

Rozmawia³am z panem Jacobsem. Mówi, ¿e gdy tylko wymieni pana na-

zwisko, dostawcy bêd¹ stawaæ na g³owie, by wszystko zrobiæ na czas.

Ksi¹¿ê nie odpowiedzia³. Widocznie to zjawisko nie by³o dla niego

niespodziank¹.

background image

115

– W takim razie porozmawiajmy o umowie – zaproponowa³. – Poza

carte blanche na kompletne zrujnowanie i przebudowê mojego domu, ja-

kie s¹ pani ¿¹dania, Jane? Zap³acê pani miesiêczn¹ pensjê piêæ razy wy-

¿sz¹ od tej, jak¹ dostawa³a pani, bêd¹c moj¹ pielêgniark¹. Bêdzie pani

mia³a w³asny powóz i tyle s³u¿by, ile uzna pani za stosowne. Mo¿e pani

stroiæ siê tak wytwornie, jak tylko pani zechce, kupowaæ wszelkie dodat-

ki, a rachunki wysy³aæ bezpoœrednio mnie. Nie posk¹piê pani bi¿uterii,

chocia¿ tê wola³bym kupowaæ sam. Wezmê na siebie pe³n¹ odpowiedzial-

noœæ za utrzymanie i przysz³oœæ dzieci, bêd¹cych owocem naszego zwi¹z-

ku. Czy coœ pomin¹³em?

Nagle Jane zrobi³o siê zimno. Jej w³asna naiwnoœæ niemal j¹ za¿eno-

wa³a.

– Ile dzieci ju¿ pan ma? – Nie pomyœla³a o tym, ¿e mo¿e zajœæ w ci¹-

¿ê.

Uniós³ brwi.

– Zawsze mo¿na liczyæ na pani¹, Jane. Zadaje pani pytanie, jakiego

nigdy siê nie zadaje – powiedzia³. – Nie mam dzieci. Wiêkszoœæ kobiet,

które w ten sposób zarabiaj¹ na ¿ycie, wiedz¹, jak siê zabezpieczyæ przed

niechcian¹ ci¹¿¹. Jest pani dziewic¹, prawda?

Wymaga³o od niej sporego hartu ducha, by wytrzymaæ jego spojrze-

nie. ¯a³owa³a, ¿e nie mo¿e tak samo panowaæ nad swymi rumieñcami.

– Tak. – Siedzia³a z zadart¹ brod¹. – Jest jeden wydatek, którego

mo¿e sobie pan oszczêdziæ. Nie potrzebujê powozu.

– Dlaczego? – Po³o¿y³ jedn¹ rêkê na oparciu kanapy i przysun¹³ do

ust d³oñ, zaciœniêt¹ w piêœæ. Nie odrywa³ od Jane ciemnych oczu. – Bê-

dzie pani musia³a robiæ zakupy i wychodziæ z domu, by siê rozerwaæ.

By³oby niem¹dre liczyæ na to, ¿e bêdê pani zawsze towarzyszy³. Zakupy

mnie nudz¹. Kiedy siê tu pojawiê, bêdê raczej pragn¹³ pójœæ z pani¹ do

sypialni, ni¿ zabraæ pani¹ na przeja¿d¿kê.

– S³u¿¹cy mog¹ kupowaæ jedzenie – powiedzia³a. – A jeœli nie po-

dobaj¹ siê panu moje stroje, mo¿e pan przys³aæ krawcow¹ tutaj. Nie za-

mierzam opuszczaæ domu.

– A wiêc tak wstydzi siê pani tego, co zamierza robiæ? Naprawdê uwa-

¿a pani, ¿e ju¿ nigdy nie bêdzie pani mog³a pokazaæ œwiatu swej twarzy?

Odpowiedzia³a na to pytanie wczoraj. Pomyœla³a jednak, ¿e dobrze

by by³o, gdyby jej uwierzy³. Dziwne, ale nie by³a to prawda. Musi zarz¹-

dzaæ interesami i zachowaæ kontrolê mo¿liwie najlepiej.

Przez jakiœ czas siê nie odzywa³. W pokoju zaleg³a cisza, patrzy³ na

ni¹ w zamyœleniu, a ona nie odwraca³a wzroku, chocia¿ odczuwa³a skrê-

powanie.

background image

116

– Istnieje inne wyjœcie – powiedzia³ w koñcu. – Przyniesie ono pani

s³awê, maj¹tek i wielkie powa¿anie, Jane. Oszczêdzi pani upokorzenia,

zwi¹zanego z dzieleniem ³o¿a z rozpustnikiem.

– Nie uwa¿am tego za upokarzaj¹ce – oœwiadczy³a.

– Nie? – Uj¹³ j¹ woln¹ rêk¹ pod brodê. Lekko przesun¹³ palcem po

jej ustach. – Nie obracam siê w zamkniêtym krêgu mi³oœników wysokiej

kultury, ale przypuszczam, ¿e moje s³owo prawie wszêdzie siê liczy.

Mogê pani¹ przedstawiæ lordowi Heathow albo hrabiemu Raymore,

dwóm najwiêkszym mecenasom sztuki. Jestem g³êboko przekonany, ¿e

gdyby któryœ z nich us³ysza³ pani g³os, droga do s³awy stanê³aby przed

pani¹ otworem. Wspaniale pani œpiewa. I wtedy nie by³bym pani potrzeb-

ny.

Patrzy³a na niego zaskoczona. Pragn¹³ jej – co do tego nie mia³a

w¹tpliwoœci. Ale by³ gotowy z niej zrezygnowaæ? Nawet pomóc jej

w uniezale¿nieniu siê od niego? Zupe³nie nieœwiadomie rozchyli³a usta

i dotknê³a czubkiem jêzyka jego palca.

Ich spojrzenia spotka³y siê. I nagle poczu³a po¿¹danie. Nie zamie-

rza³a sprowokowaæ takiej chwili. Przypuszcza³a, ¿e on te¿ nie.

– Nie interesuje mnie kariera œpiewaczki – powiedzia³a.

By³a to prawda, nie powinna igraæ z niebezpieczeñstwem, znów po-

kazuj¹c siê publicznie. Nie chcia³a zarabiaæ na ¿ycie œpiewem. Chcia³a

nim sprawiaæ przyjemnoœæ ludziom bliskim. Nie pragnê³a s³awy.

Pochyli³ siê i poca³owa³ j¹ mocno.

– Ale chce pani zostaæ moj¹ kochank¹? – spyta³. – Na ustalonych

przez pani¹ warunkach? Jakie one s¹? Czego pani ¿¹da poza tym, co ju¿

zaproponowa³em?

– Bezpieczeñstwa – odpowiedzia³a. – Chcê, by p³aci³ mi pan pensjê

do dnia moich dwudziestych pi¹tych urodzin, nawet jeœli wczeœniej prze-

stanê byæ pana utrzymank¹. Oczywiœcie pod warunkiem, ¿e to nie ja ze-

rwê umowê. À propos, mam teraz dwadzieœcia lat.

– Czyli przez piêæ lat – stwierdzi³. – A jak siê bêdzie pani utrzymy-

wa³a póŸniej, Jane?

Nie wiedzia³a. Powinna odziedziczyæ to wszystko z maj¹tku ojca, co

nie wchodzi³o w sk³ad ordynacji, ale mo¿e ju¿ nigdy nie bêdzie mog³a

roœciæ praw do spadku. Nie przestanie byæ wyjêt¹ spod prawa, kiedy osi¹-

gnie magiczny wiek dwudziestu piêciu lat.

Pokrêci³a g³ow¹.

– Mo¿e nigdy siê pani¹ nie znudzê, Jane.

– Nonsens! Naturalnie, ¿e siê pan znudzi. I to na d³ugo, nim minie

cztery i pó³ roku. Dlatego muszê zadbaæ o swoj¹ przysz³oœæ.

background image

117

Uœmiechn¹³ siê do niej. Nie robi³ tego zbyt czêsto, ale dla spokoju jej

umys³u a¿ nazbyt czêsto. Ciekawa by³a, czy zdawa³ sobie sprawê z uroku

swego uœmiechu.

– A wiêc dobrze – zgodzi³ siê. – Zapiszemy to w umowie. Pensja do

dnia pani dwudziestych pi¹tych urodzin, chyba ¿e zechcê zatrzymaæ pa-

ni¹ d³u¿ej. Jeszcze coœ?

Pokrêci³a g³ow¹.

– A jakie s¹ pañskie warunki? – spyta³a go. – Ustaliliœmy, co pan

zrobi dla mnie. Co ja mam zrobiæ dla pana?

Wzruszy³ ramionami.

– Czekaæ tu na mnie – powiedzia³. – Obcowaæ ze mn¹ cieleœnie

zawsze, kiedy uda mi siê nak³oniæ pani¹, by pragnê³a pani tego tak samo,

jak ja. To wszystko, Jane. Wie pani, ¿e nie istniej¹ ¿adne przepisy, re-

guluj¹ce stosunki miêdzy mê¿czyzn¹ a jego kochank¹. Nawet nie bêdê

próbowa³ nalegaæ, ¿eby by³a mi pani pos³uszna i podporz¹dkowa³a siê

mojej woli. Nie zdo³a³aby pani dotrzymaæ takiej obietnicy, nawet gdy-

by uda³o mi siê pani¹ nak³oniæ do jej z³o¿enia. I mo¿e mnie pani uznaæ

za skoñczonego g³upca, ¿e otwarcie siê do tego przyznajê, ale podejrze-

wam, ¿e w³aœnie pani zuchwa³oœæ tak mnie poci¹ga. Czy mam kazaæ

Quincy’emu sporz¹dziæ umowê i przynieœæ j¹ tutaj do przestudiowa-

nia? Wyobra¿am sobie, ¿e to polecenie wielce go ubawi. Nie przyniosê

umowy sam, Jane. Nie przyjdê tu, dopóki pani po mnie nie przyœle.

Kiedy otrzymam od pani wiadomoœæ, uznam, ¿e sypialnia na górze jest

gotowa do wykorzystania.

– Znakomicie, wasza ksi¹¿êca moœæ – powiedzia³a, kiedy wsta³.

Równie¿ wsta³a. Tydzieñ wyda³ jej siê ca³¹ wiecznoœci¹.

Uj¹³ jej twarz w obie rêce.

– To te¿ bêdzie siê musia³o zmieniæ, Jane. Nie mogê pozwoliæ, ¿eby

mówi³a pani do mnie „wasza ksi¹¿êca moœæ”, kiedy bêdziemy w ³ó¿ku.

Mam na imiê Jocelyn.

Nie zna³a tego imienia. Nikt nigdy w jej obecnoœci nie zwraca³ siê

tak do niego.

– Jocelyn – powiedzia³a cicho.

Jego ciemne oczy zazwyczaj by³y twarde i nieprzeniknione. Nie

mo¿na by³o w nich ujrzeæ wiêcej, ni¿ gotów by³ ujawni栖 a podejrzewa-

³a, ¿e ujawnia³ bardzo ma³o. Ale przez chwilê, kiedy wymówi³a imiê ksiê-

cia, Jane odnios³a wra¿enie, ¿e coœ zmieni³o siê w jego spojrzeniu i uto-

nê³a w jego oczach.

Tylko przez chwilê.

Opuœci³ rêce i odwróci³ siê w stronê drzwi.

background image

118

– Jeden tydzieñ – powtórzy³. – Jeœli do tej pory nie zostanie ukoñ-

czony remont, Jane, spadnie kilka g³ów. Ostrze¿e pani wszystkich za-

trudnionych rzemieœlników?

– Tak, wasza ksi¹¿êca moœæ – odpar³a. – Jocelynie.

Spojrza³ na ni¹ przez ramiê i otworzy³ usta, ¿eby coœ powiedzieæ.

Ale rozmyœli³ siê i bez s³owa wyszed³ z pokoju.

13

W

ielu znajomych Micka Bodena zazdroœci³o mu pracy. Detektywi

z Bow Street cieszyli siê szacunkiem. Powszechnie uwa¿ano, ¿e Mick

przez ca³y dzieñ ugania siê za wszystkimi londyñskimi i po³ow¹ angiel-

skich przestêpców, a potem odstawia ich do najbli¿szego sêdziego poko-

ju, gdzie zostaje im wymierzona zas³u¿ona kara za ich haniebne czyny.

Uwa¿ano jego ¿ycie za jeden niekoñcz¹cy siê ci¹g sukcesów i niebez-

piecznych przygód.

W rzeczywistoœci praca Micka by³a rutynowa i doœæ nudna. Czasami

siê zastanawia³, dlaczego nie zosta³ dokerem albo zamiataczem ulic. Te-

raz te¿ nasz³y go takie myœli. Lady Sara Illingsworth, kobieta zaledwie

dwudziestoletnia, która dorasta³a na wsi i przypuszczalnie nie zna³a mia-

sta, nadal by³a nieuchwytna. W ci¹gu niemal miesi¹ca poszukiwañ nie

trafi³ na jej œlad, nie licz¹c tych, które zostawi³a podczas kilku pierw-

szych dni pobytu w Londynie.

Hrabia Durbury upiera³ siê, ¿e dziewczyna jest w stolicy. Utrzymy-

wa³, ¿e nie mia³a dok¹d pójœæ, poniewa¿ nie ma przyjació³ ani krewnych

poza dawn¹ s¹siadk¹, obecnie mieszkaj¹c¹ razem z mê¿em w hrabstwie

Somerset. Ale tam jej nie by³o.

Mickowi coœ mówi³o, ¿e hrabia ma racjê. Musia³a byæ gdzieœ tu. Ale

nie pojawi³a siê ponownie w domu lady Webb, chocia¿ baronowa wróci³a

do miasta. Nie skontaktowa³a siê ani z plenipotentem swego zmar³ego ojca,

ani obecnego hrabiego. Jeœli szasta³a pieniêdzmi, nie wydawa³a ich w ¿ad-

nym z eleganckich sklepów. Jeœli próbowa³a sprzedawaæ albo zastawiæ

skradzion¹ bi¿uteriê, nie zrobi³a tego w ¿adnym z punktów, które Mick

zna³ – a szczyci³ siê tym, ¿e zna wszystkie. Jeœli próbowa³a wynaj¹æ przy-

zwoite pokoje w porz¹dnej czêœci miasta, nie trafi³a do ¿adnego z pensjo-

natów, do których niestrudzenie puka³ on i jego pomocnicy. Nie szuka³a

zatrudnienia w ¿adnym z domów, gdzie o ni¹ pyta³ – a wypytywa³ o ni¹

background image

119

wszêdzie poza najokazalszymi rezydencjami w Mayfair. Doszed³ do wnio-

sku, ¿e nie by³a na tyle lekkomyœlna, by zg³osiæ siê do któregoœ z nich.

W ¿adnym biurze poœrednictwa pracy nie znano nikogo, kto pos³ugiwa³by

siê jednym z nazwisk, jakimi wed³ug Micka mog³a siê pos³ugiwaæ. Nikt

nie pamiêta³ wysokiej, szczup³ej, jasnow³osej, urodziwej panny.

A zatem znów nie mia³ nic do przekazania hrabiemu Durbury. To

by³o przygnêbiaj¹ce. Wystarczaj¹co przygnêbiaj¹ce, by zacz¹æ siê po-

wa¿nie zastanawiaæ nad zmian¹ pracy. Albo zaci¹æ siê w œlepym uporze

i nie pozwoliæ, by jakaœ prosta dziewczyna zagra³a mu na nosie.

– Nie zatrudni³a siê nigdzie – powiedzia³ z przekonaniem zirytowa-

nemu i czerwonemu na twarzy hrabiemu, niew¹tpliwie myœl¹cemu o po-

kaŸnym rachunku, jaki musia³ zap³aciæ za miesi¹c pobytu w hotelu Pulte-

ney. – Nie szuka³aby pracy jako guwernantka czy dama do towarzystwa,

bo grozi³oby jej zdemaskowanie. Z tego samego powodu nie zatrudni³a-

by siê jako ekspedientka w sklepie. Musia³aby poszukaæ sobie takiego

zajêcia, gdzie nikt by jej nie widzia³. W jakiejœ pracowni. Mo¿e u kraw-

cowej albo modystki.

Je¿eli w ogóle pracowa³a. Hrabia nigdy mu nie powiedzia³, ile do-

k³adnie pieniêdzy ukrad³a. Mick zaczyna³ podejrzewaæ, ¿e nie mog³a to

byæ du¿a kwota. W ka¿dym razie nie taka, by mog³a ¿yæ na odpowiedniej

stopie. Z ca³¹ pewnoœci¹ m³oda, niedoœwiadczona dziewczyna pope³ni³a-

by jakiœ b³¹d, gdyby dysponowa³a ogromnym maj¹tkiem, który kusi³by

j¹ do nierozs¹dnych posuniêæ.

– W takim razie na co czekacie? – spyta³ ch³odno hrabia. – Dlacze-

go nie przeszukujecie wszystkich pracowni w Londynie? Czy¿by znako-

mici detektywi z Bow Street dali siê przechytrzyæ m³odej niedoœwiad-

czonej dziewczynie? – Jego g³os a¿ ocieka³ sarkazmem.

– Czy szukam zabójczyni? – spyta³ Mick Boden. – Jak siê czuje pañ-

ski syn?

– Mój syn le¿y na ³o¿u œmierci – powiedzia³ poirytowany hrabia. –

Szuka pan morderczyni. Radzê, by j¹ pan odnalaz³, nim znów kogoœ za-

morduje.

I Mick rozpocz¹³ poszukiwania od nowa. W Londynie by³o mnóstwo

pracowni. ¯a³owa³, ¿e nie wie, jakim nazwiskiem pos³uguje siê dziew-

czyna. I mia³ nadziejê, ¿e nie ukry³a swych jasnych w³osów, którymi tak

siê wyró¿nia³a.

To by³ d³ugi tydzieñ. Jocelyn nocami spêdza³ zbyt du¿o czasu na

piciu i grze w karty, a za dnia na próbach odzyskania formy. Wiele godzin

background image

120

dziennie doskonali³ swoje umiejêtnoœci w³adania szpad¹ i æwiczy³ wy-

trzyma³oœæ na ringu bokserskim w klubie Jacksona. Noga przesta³a mu

dokuczaæ.

Ferdynand by³ wœciek³y, gdy siê dowiedzia³, co siê sta³o z jego kary-

klem. Mia³ zamiar odnaleŸæ braci Forbesów, którzy nazajutrz po wyœcigu

jakby zapadli siê pod ziemiê. Chcia³ wszystkich po kolei wyzwaæ na po-

jedynek. Pocz¹tkowo nie zgadza³ siê, ¿e to sprawa jego brata. Ostatecz-

nie to jego ¿ycie zosta³o zagro¿one. Ale Jocelyn by³ nieugiêty.

Angelina dosta³a ataku waporów na wieœæ o z³amanej osi w karyklu,

kaza³a wezwaæ Heywarda z Izby Lordów, a potem, by uspokoiæ nadwerê-

¿one nerwy, kupi³a nowy kapelusz.

– Ciekaw jestem, czy na straganach w Covent Garden zosta³y jakieœ

owoce, Angelino – zauwa¿y³ Jocelyn, przygl¹daj¹c siê jej z boleœciw¹

min¹ przez monokl. Tego dnia jecha³ przez Hyde Park i natkn¹³ siê na

ni¹, jak jecha³a powozem ze swoj¹ teœciow¹. – Podejrzewam, ¿e wszyst-

kie zu¿yto na ozdobienie tego brzydactwa, które masz na g³owie.

– To ostatni krzyk mody – odpar³a, kryguj¹c siꠖ bez wzglêdu na

to, co o tym s¹dzisz, Tresham. Musisz mi tylko obiecaæ, ¿e nigdy wiêcej

nie wsi¹dziesz do karykla. Ty i Ferdie. Zabijecie siê, a ja nigdy nie odzy-

skam spokoju ducha. Ale Heyward powiedzia³, ¿e to nie by³ wypadek.

Przypuszczam, ¿e to sprawka jednego z braci Forbesów. Jeœli nie ustalisz

którego i nie wyzwiesz go na pojedynek, bêdê siê wstydzi³a, ¿e noszê

nazwisko Dudley.

– Przecie¿ nie nosisz tego nazwiska. Po œlubie przyjê³aœ nazwisko

mê¿a, Angelino – przypomnia³ jej oschle, uk³oni³ siê starszej pani Hey-

ward i oddali³ na koniu.

Nie spieszy³o mu siê tak, jak jego bratu i siostrze, by odszukaæ braci

Forbesów i przyk³adnie ukaraæ. Przyjdzie na to czas. Z pewnoœci¹ wie-

dzieli o tym równie dobrze, jak on. Niech na razie siedz¹ w ukryciu i wy-

obra¿aj¹ sobie, co ich czeka, kiedy w koñcu znajd¹ siê z nim twarz¹

w twarz. Niech siê trochê podenerwuj¹.

Kilka osób pyta³o go o Jane Ingleby. Jej wystêp wywo³a³ wiêksze

poruszenie, ni¿ siê tego spodziewa³. Pytano go, kim jest Jane, czy nadal

pracuje w Dudley House, czy bêdzie gdzieœ œpiewa³a, kto by³ jej nauczy-

cielem œpiewu. Wicehrabia Kimble otwarcie zapyta³ go pewnego wie-

czoru, czy Jane jest jego utrzymank¹. Ksi¹¿ê tylko spojrza³ na niego zim-

no przez monokl.

Dziwne. Do tej pory nie ukrywa³ swych kochanek. Prawdê mówi¹c,

czêsto w swoim drugim domu wydawa³ obiady i przyjêcia, kiedy chcia³,

¿eby nie wypada³y tak oficjalnie jak te, które odbywa³y siê w Dudley

background image

121

House. Jego utrzymanki zawsze czyni³y wtedy honory domu – Jane wspa-

niale nadawa³aby siê do tej roli.

Ale nie chcia³, ¿eby jego przyjaciele wiedzieli, gdzie zamieszka³a.

Wydawa³o mu siê to nieuczciwe wobec niej, chocia¿ nie umia³by wyt³u-

maczyæ dlaczego. Powiedzia³ im, ¿e pracowa³a u niego przez krótki czas.

Teraz opuœci³a jego dom i nie wie, gdzie obecnie przebywa.

– Wielka szkoda, Tresham – stwierdzi³ Conan Brougham. – Na ten

g³os nale¿a³oby zwróciæ uwagê Raymore’owi. Mog³aby dziêki niemu

zarobiæ na przyzwoite ¿ycie.

– Sam zaproponowa³bym jej pracê, Tresh – oznajmi³ Kimble. – Ale

w sypialni, nie w salonie. Ba³em siê jednak, ¿e trzymasz j¹ dla siebie.

Jeœli przypadkiem obije ci siê o uszy, gdzie przebywa, b¹dŸ tak ³askaw

i daj mi znaæ.

Jocelyn, ogarniêty dziwn¹ irytacj¹ na jednego ze swych najbli¿szych

przyjació³, zmieni³ temat.

Tego wieczoru wróci³ do domu sam, nie bacz¹c na niebezpieczeñ-

stwo napadu w³óczêgów. Zreszt¹ nigdy siê ich nie ba³. Nosi³ grub¹ laskê

i potrafi³ siê pos³ugiwaæ piêœciami. Czêsto myœla³ sobie, ¿e chêtnie wda³-

by siê w bijatykê z dwoma czy trzema tymi ³otrami. Byæ mo¿e ka¿dy rze-

zimieszek, który kiedykolwiek go zobaczy³, mia³ doœæ oleju w g³owie, by

w³aœciwie oceniæ swoje szanse w starciu z ksiêciem. W ka¿dym razie

Jocelyn nigdy nie zosta³ przez nich zaatakowany.

Rozmowa o Jane Ingleby sprawi³a, ¿e nie potrafi³ sobie znaleŸæ miej-

sca. Minê³o piêæ dni, a jemu wydawa³o siê, ¿e to piêæ tygodni. Nazajutrz

po ich rozmowie Quincy osobiœcie zaniós³ jej tê g³upi¹ umowê. Ku zdu-

mieniu Jocelyna, Jane podpisa³a j¹. Spodziewa³ siê, ¿e z czystej przekory

przyczepi siê do jakichœ drobiazgów.

Tak wiêc oficjalnie zosta³a jego utrzymank¹.

Utrzymank¹, z któr¹ jeszcze nigdy nie dzieli³ ³o¿a. Wszyscy znajomi

szydziliby sobie z niego, gdyby siê dowiedzieli, ¿e ma kochankê, która

zabroni³a mu wstêpu do w³asnego domu, nalega³a na sporz¹dzenie pi-

semnej umowy i nie dopuœci³a do skonsumowania ich zwi¹zku przez ca³y

tydzieñ, odk¹d wyst¹pi³ z propozycj¹.

Nagle rozeœmia³ siê na g³os, przystan¹wszy na œrodku pustej, cichej

ulicy. Zadziorna Jane. Nawet kiedy znajdzie siê z nim w ³ó¿ku, niew¹t-

pliwie nie bêdzie gra³a roli nieœmia³ej, skromnej dziewicy.

Niewinna, naiwna Jane, która nie zdawa³a sobie sprawy z tego, jaka

jest inteligentna. Tydzieñ temu po¿¹da³ jej. Piêæ dni temu pragn¹³ jej.

Teraz wprost p³on¹³. Trudno mu by³o na czymkolwiek siê skupiæ. Ju¿ nie

móg³ siê doczekaæ, kiedy omota go pajêczyn¹ z³otych w³osów.

background image

122

Musia³ zaczekaæ jeszcze dwa dni, zanim w koñcu nadszed³ liœcik od

niej. By³ lapidarny i rzeczowy, co by³o dla niej tak charakterystyczne.

Prace w domu zosta³y ukoñczone

 – napisa³a. –

Mo¿e pan przyjœæ

w dogodnym dla siebie czasie

.

Zimne, pozbawione mi³oœci s³owa, które go rozpali³y do bia³oœci.

Jane kr¹¿y³a po salonie. Wys³a³a liœcik do Dudley House zaraz po

œniadaniu, ale wiedzia³a, ¿e ksi¹¿ê czêsto wychodzi³ z domu wczeœnie

i wraca³ dopiero póŸnym wieczorem. Mo¿e przeczyta jej wiadomoœæ do-

piero jutro. Mo¿e nie pojawi siê jeszcze przez dzieñ czy dwa.

Ale przemierza³a salon tam i z powrotem. I na pró¿no stara³a siê nie

wygl¹daæ przez okna frontowe czêœciej ni¿ raz na dziesiêæ minut.

Mia³a na sobie now¹ sukniê z delikatnego, jasnozielonego muœlinu,

o prostym kroju, wysokim stanie, skromnym dekolcie, z krótkimi, bufia-

stymi rêkawkami. Ale uszyto j¹ tak, ¿e podkreœla³a powab jej piersi i sp³y-

wa³a miêkko do kostek. Jej uszycie kosztowa³o bardzo drogo. Jane, przy-

zwyczajona do tego, ile sobie liczy³y wiejskie krawcowe, by³a wrêcz

oszo³omiona. Nie odes³a³a jednak krawcowej i jej dwóch pomocnic

z Bond Street. Przys³a³ je ksi¹¿ê i da³ im szczegó³owe instrukcje, co

i w jakiej iloœci maj¹ uszyæ.

Sama wybiera³a materia³y i wzory, przedk³adaj¹c pastelowe kolory

nad ostre i prostotê kroju nad wymyœlnoœæ. Nie oponowa³a jednak, jeœli

chodzi o liczbê strojów ani o koszty, nalegaj¹c jedynie kategorycznie,

¿eby uszyto tylko jedn¹ sukniê spacerow¹ i jedn¹ do przeja¿d¿ek powo-

zem. Nie zamierza³a w najbli¿szym czasie wybieraæ siê na przechadzki

ani przeja¿d¿ki.

Nie da³by jej carte blanche, jeœli chodzi o remont domu, gdyby nie

zamierza³ tu wróciæ, myœla³a, wczesnym popo³udniem co chwila wygl¹-

daj¹c przez okno. Nie przys³a³by krawcowej ani umowy. Prawdê mó-

wi¹c, umowê dosta³a dwa razy: najpierw dwa egzemplarze, ¿eby siê z ni-

mi zapozna³a, podpisa³a i odes³a³a, a potem tylko jeden egzemplarz z jego

zamaszystym podpisem – Tresham – poni¿ej jej podpisu. Pan Jacobs

uwierzytelni³ jej podpis, pan Quincy – jego.

Ale nie by³a do koñca pewna, czy ksi¹¿ê siê zjawi. Ten tydzieñ ci¹-

gn¹³ siê w nieskoñczonoœæ. Niew¹tpliwie do tej pory ju¿ o niej zapo-

mnia³. Niew¹tpliwie ma ju¿ inn¹.

Nie rozumia³a – i nie próbowa³a zrozumie栖 w³asnego niepokoju.

Ale ca³y niepokój znikn¹³ nagle i zast¹pi³a go radoœæ, kiedy zobaczy-

³a jego znajom¹ sylwetkê. Szed³ ulic¹ w stronê domu. Zauwa¿y³a, ¿e ju¿

background image

123

nie kuleje, nim siê odwróci³a od okna i podbieg³a do drzwi salonu, ¿eby

je otworzyæ. Si³¹ powstrzyma³a siê przed otwarciem drzwi frontowych.

Sta³a na progu salonu, czekaj¹c niecierpliwie na jego pukanie, a¿ pan

Jacobs wpuœci go do domu.

Zapomnia³a, jaki jest barczysty, jaki z pozoru nieprzystêpny, jak roz-

piera go energia, ile w nim mêskoœci. Jak zwykle œci¹gn¹³ brwi, podaj¹c

kamerdynerowi kapelusz i rêkawiczki. Dopiero wtedy skierowa³ siê do

salonu i w koñcu na ni¹ spojrza³.

Patrzy³ nie tylko na jej sukniê, twarz i w³osy, ale na wszystko, co

by³o ni¹. Jego oczy p³onê³y dziwnym, mocnym blaskiem, którego wczeœ-

niej w nich nie widzia³a.

Czy to oczy mê¿czyzny, który przyszed³ posi¹œæ swoj¹ kochankê?

– Có¿, Jane, w koñcu przesta³a siê pani bawiæ w dom? – spyta³.

Czy spodziewa³a siê poca³unku w rêkê? W usta? Czu³ych s³ów?

– Trzeba by³o du¿o zrobiæ, ¿eby sprawiæ, by ten dom nadawa³ siê do

mieszkania, a przesta³ przypominaæ dom publiczny – odpar³a ch³odno.

– I uda³o siê to pani? – Wszed³ do salonu i rozejrza³ siê wko³o. Sta-

n¹³ w lekkim rozkroku, rêce za³o¿y³ do ty³u. Wydawa³o siê, ¿e wype³nia

sob¹ ca³y pokój.

– Hmm – mrukn¹³. – A wiêc nie kaza³a pani wyburzyæ œcian?

– Nie. Du¿o zachowa³am. Stara³am siê nie byæ niepotrzebnie ekstra-

wagancka.

– Gdyby tak by³o, przykro by³oby patrzeæ na Quincy’ego. Przez kilka

ostatnich dni by³ dziwnie blady. Domyœlam siê, ¿e przychodzi³y rachunki.

– To przynajmniej czêœciowo pana wina. Nie potrzebujê tylu stro-

jów i dodatków. Ale krawcowa, któr¹ pan przys³a³, by³a niewzruszona

i nie œmia³a siê sprzeciwiæ pañskim poleceniom.

– Niektóre kobiety, jak pani widzi, znaj¹ swoje miejsce – zauwa-

¿y³. – Wiedz¹, co to znaczy pos³uszeñstwo i uleg³oœæ.

– I przy okazji wiedz¹, jak zarabiaæ wielkie pieni¹dze – doda³a. –

Jak pan widzi, zachowa³am tu kolor lawendowy, chocia¿ nie wybra³abym

go, gdybym urz¹dza³a salon od nowa. W po³¹czeniu z szarym i srebrnym

zamiast ró¿owego i bez tych wszystkich falbanek i g³upich ozdóbek wy-

gl¹da doœæ elegancko. Podoba mi siê. Z przyjemnoœci¹ tu przebywam.

– Naprawdê, Jane? – Odwróci³ g³owê i znów spojrza³ na ni¹ wzro-

kiem, który j¹ parzy³. – Czy uda³o siê pani osi¹gn¹æ równie dobry efekt

w sypialni? Czy zastanê tam dwa twarde, w¹skie ³ó¿ka, a na ka¿dym

z nich w³osiennicê?

– Jeœli uwa¿a pan kolor szkar³atny za niezbêdny, by siê podnieci栖 po-

wiedzia³a, staraj¹c siê nie zwracaæ uwagi na bicie serca i maj¹c nadziejê,

background image

124

¿e nie zdradza jej ton g³osu – to zapewne nie przypadn¹ panu do gustu

moje zmiany. Ale mnie siê podoba, a to najwa¿niejsze. To ja bêdê tam

spa³a ka¿dej nocy.

– Czy¿by mnie by³o to zabronione? – Uniós³ brwi.

Znów te g³upie rumieñce. Zdradza³y, co czuje, a nie potrafi³a nad

nimi zapanowaæ. Czu³a, jak j¹ pal¹ policzki.

– Nie – odpar³a. – Zgodzi³am siê, i to na piœmie, ¿e bêdzie pan móg³

tu przychodziæ zawsze, kiedy pan tylko zechce. Ale przypuszczam, ¿e nie

zamierza pan zamieszkaæ tu na sta³e, tak jak ja. Bêdzie pan przychodzi³

tylko wtedy, kiedy… Wtedy, kiedy… – Wygl¹da³o, ¿e zapomnia³a, jak

siê mówi po angielsku.

– Bêdê chcia³ z pani¹ obcowaæ cieleœnie? – podpowiedzia³.

– Tak. – Kiwnê³a g³ow¹. – W³aœnie wtedy.

– Nie wolno mi tu przychodziæ, kiedy nie bêdê mia³ na to ochoty? –

Z ponur¹ min¹ przez kilka chwil przygl¹da³ siê jej w milczeniu. – Czy

tak jest napisane w umowie? ¯e mogê tu przychodziæ tylko wtedy, kiedy

chcê z pani¹ obcowaæ cieleœnie, Jane? Nie na podwieczorek? Ani na roz-

mowê? Albo zwyczajnie, ¿eby siê przespaæ?

To ju¿ przypomina³o prawdziwe ma³¿eñstwo. By³a to zbyt kusz¹ca

perspektywa.

– Czy chce pan obejrzeæ sypialniê? – spyta³a.

Przygl¹da³ siê jej jeszcze przez chwilê, nim siê uœmiechn¹³. By³ to nie-

znaczny uœmiech, lekkie uniesienie k¹cików ust. Towarzyszy³o mu pojawia-

nie siê iskierek w oczach, na których widok Jane nogi robi³y siê jak z waty.

– ¯eby obejrzeæ nowe meble? – spyta³. – Czy te¿ posi¹œæ ciê, Jane?

Wprawia³ j¹ w zak³opotanie tymi s³owami. Ale wszelkie eufemizmy

i tak oznacza³yby to samo.

– Jestem pañsk¹ utrzymank¹ – powiedzia³a.

– Owszem. – Podszed³ do niej bli¿ej, wci¹¿ trzymaj¹c rêce z ty³u.

Nachyli³ siê nad ni¹ i zajrza³ jej w oczy. – Nie widzê ani œladu mêczeñ-

stwa. A wiêc jest pani gotowa?

– Tak. – Ba³a siê równie¿, ¿e za chwilê osunie siê na pod³ogê, ale

nie mia³o to nic wspólnego z brakiem gotowoœci, tylko kolana siê pod ni¹

ugina³y.

Wyprostowa³ siê i poda³ jej ramiê.

– No to chodŸmy – powiedzia³.

Nie zmieni³a mebli, tylko kolory. Ale gdyby ktoœ zawi¹za³ mu oczy

i przyprowadzi³ tu, niemal by siê nie zorientowa³, ¿e to ten sam pokój.

background image

125

Wszystko by³o utrzymane w barwach szarej zieleni, jasnej ¿ó³ci i z³ota.

By³a to sama kwintesencja elegancji.

Jeœli by³o coœ, czego Jane Ingleby nie brakowa³o, to dobry smak i wy-

czucie kolorów i wzorów. Jeszcze jedna umiejêtnoœæ, nabyta w sierociñ-

cu? Czy te¿ na probostwie, w wiejskim dworze czy te¿ gdziekolwiek do-

rasta³a?

Ale nie przyszed³ tu podziwiaæ urz¹dzenia pokoju.

– No i jak? – Oczy jej b³yszcza³y, policzki mia³a zaró¿owione. – Co

pan o tym myœli?

– Myœlê, Jane, ¿e w koñcu zobaczê pani¹ z rozpuszczonymi w³osa-

mi – powiedzia³, zmru¿ywszy oczy. – Wyjmij szpilki.

Nie by³a uczesana tak skromnie, jak zazwyczaj. Mia³a na g³owie fale

i loki, które pasowa³y do jej œlicznej, eleganckiej sukni. Ale chcia³ zoba-

czyæ rozpuszczone w³osy.

Zrêcznie wypiê³a szpilki i potrz¹snê³a g³ow¹.

W³osy siêga³y jej poni¿ej pasa, tak jak mówi³a. Rzeka czystego, lœni¹-

cego, lej¹cego siê z³ota. Ju¿ wczeœniej dostrzeg³ jej urodê. Nawet w okrop-

nej, szarej sukni i szkaradnym czepku na g³owie by³a piêkna. Ale teraz…

Po prostu zabrak³o mu s³ów. Za³o¿y³ rêce z ty³u. Za d³ugo czeka³, by

teraz wszystko popsuæ nadmiernym poœpiechem.

– Jocelynie. – Przechyli³a g³owê na bok i spojrza³a na niego bardzo

niebieskimi oczami. – Jestem na nieznanym sobie terenie. Bêdziesz mu-

sia³ mnie prowadziæ.

Kiwn¹³ g³ow¹, zastanawiaj¹c siê nad fal¹… nie, nie po¿¹dania. Tê-

sknoty? Tego rodzaju pierwotnego, pochodz¹cego z g³êbi duszy pragnie-

nia, które bardzo rzadko go ogarnia³o i które zdecydowanie t³umi³. Kojarzy³

je z muzyk¹ i malarstwem. Ale teraz obudzi³o je jego imiê, wypowiedziane

na g³os.

– Jocelyn to imiê, które od pokoleñ nadawane jest ch³opcom w naszej

rodzinie – wyjaœni³. – Otrzyma³em je, kiedy jeszcze by³em w ³onie matki.

Nie przypominam sobie, by ktokolwiek zwraca³ siê do mnie w ten sposób.

Jej oczy zrobi³y siê okr¹g³e.

– A matka? – spyta³a. – Ojciec? Rodzeñstwo? Z pewnoœci¹…

– Nie. – Zdj¹³ obcis³y frak i rozpi¹³ guziki kamizelki. – Urodzi³em

siê jako dziedzic swego obecnego tytu³u. Urodzi³em siê z tytu³em hrabie-

go, Jane. Ca³a moja rodzina tak siê do mnie zwraca³a, póki w wieku sie-

demnastu lat nie zosta³em ksiêciem Tresham. Jesteœ pierwsz¹ osob¹, któ-

ra mówi do mnie po imieniu.

Sam to zaproponowa³. Nigdy nie prosi³ o to swych dawnych kocha-

nek. Tytu³owa³y go ksiêciem, jak wszyscy. Przypomnia³ sobie teraz, jaki

background image

126

by³ poruszony, kiedy tydzieñ temu Jane wymówi³a jego imiê. Nie spo-

dziewa³ siê, ¿e stworzy to takie poczucie… bliskoœci. Nie uœwiadamia³

sobie, jak têskni³ za tak¹ bliskoœci¹. Za czymœ tak zwyczajnym, jak to,

¿eby ktoœ mówi³ do niego po imieniu.

Zrzuci³ kamizelkê i rozwi¹za³ chustkê pod szyj¹. Jane przygl¹da³a

mu siê ze splecionymi d³oñmi, w p³aszczu z³otych w³osów.

– Jocelynie, ka¿dy powinien wiedzieæ, jakie to uczucie, kiedy inni

zwracaj¹ siê do niego po imieniu – powiedzia³a cicho. – Po imieniu, nada-

nemu jedynej w swoim rodzaju istocie, jak¹ jesteœmy w g³êbi serca.

Chcesz, ¿ebym te¿ siê rozebra³a?

– Jeszcze nie. – Œci¹gn¹³ koszulê przez g³owê i zzu³ buty z cholewa-

mi. Na razie nie zdj¹³ spodni.

– Jesteœ bardzo piêkny – powiedzia³a, patrz¹c na jego obna¿ony tors.

Zaskoczy³a go tym. Mo¿na by³o liczyæ na Jane, ¿e zrobi tak¹ uwagê! –

Chyba ciê nie obrazi³am, u¿ywaj¹c tego s³owa. Zapewne nie jest wystar-

czaj¹co mêskie. Ale nie jesteœ przystojny. Jesteœ za bardzo kanciasty

i zbyt chmurny. Jesteœ tylko piêkny.

Doœwiadczonej kurtyzanie nie uda³oby siê bardziej go podnieciæ,

nawet gdyby u¿y³a najbardziej rozwi¹z³ych s³ów.

– Co ja teraz mogê mówiæ o tobie? – spyta³. Podszed³ do niej

i w koñcu jej dotkn¹³. Uj¹³ jej twarz w obie rêce i wsun¹³ palce w ciep³y

jedwab w³osów. – Nie jesteœ piêkna, Jane. Musisz o tym wiedzieæ. Piêk-

no jest efemeryczne. Mija z czasem. Ty bêdziesz œliczna i w wieku trzy-

dziestu lat, i piêædziesiêciu, i osiemdziesiêciu. W wieku dwudziestu lat

jesteœ olœniewaj¹ca, zapierasz dech w piersiach. I jesteœ moja. – Pochyli³

g³owê i zbli¿y³ rozchylone usta do jej warg. Przesun¹³ po nich jêzykiem,

a potem odsun¹³ siê nieco.

– Tak, Jocelynie. – Zagryz³a usta. – Teraz jestem twoja. Zgodnie

z nasz¹ umow¹.

– Do diab³a z umow¹. – Rozeœmia³ siê cicho. – Chcê, Jane, ¿ebyœ

mnie pragnê³a. Powiedz, ¿e nie chodzi ci tylko o pieni¹dze, ani o dom,

ani o zobowi¹zanie, jakie na³o¿y³ na ciebie ten przeklêty œwistek papieru.

Powiedz, ¿e mnie chcesz. Mnie, Jocelyna. Albo powiedz mi szczerze, ¿e

nie chcesz, a odejdê, ¿ebyœ mog³a w spokoju cieszyæ siê domem i pensj¹

przez nastêpne piêæ lat. Nie chcê z tob¹ dzieliæ ³o¿a, jeœli mnie nie pra-

gniesz.

Nigdy wczeœniej mu na tym nie zale¿a³o. Wiedzia³, ¿e nie jest mê¿-

czyzn¹, budz¹cym niechêæ u kobiet, które zarabiaj¹ na ¿ycie swoim cia-

³em. I zawsze by³o dla niego kwesti¹ dumy sprawiaæ przyjemnoœæ, gdy

sam jej doznawa³. Ale nigdy nie przyk³ada³ wagi do tego, czy kobieta

background image

127

pragnie jego samego, czy tylko bogatego, rozpustnego arystokraty, cie-

sz¹cego siê opini¹ cz³owieka niebezpiecznego. Prawdê mówi¹c, gdyby

siê nad tym zastanawia³, prawdopodobnie stwierdzi³by, ¿e nie chce byæ

na tyle blisko z ¿adn¹ kobiet¹.

Nigdy wczeœniej nie by³ dla nikogo Jocelynem. Ani dla w³asnej ro-

dziny, ani dla ¿adnej kobiety. Nawet dla swych najbli¿szych przyjació³.

Wola³by siê raczej odwróciæ, wyjœæ i nigdy tu nie wróciæ, ni¿ pozwoliæ,

by Jane le¿a³a z nim w ³ó¿ku tylko dlatego, ¿e czu³a siê do tego zobowi¹-

zana. Œwiadomoœæ tego wzbudzi³a w nim lekki niepokój.

– Ale ja ciebie pragnꠖ szepnê³a.

Nie ulega³o w¹tpliwoœci, ¿e mówi³a szczerze. Patrzy³a mu prosto

w oczy. I to by³a prawda.

A potem pochyli³a siê i lekko przywar³a do niego ca³ym cia³em. Wtu-

li³a g³owê w jego ramiê. By³ to gest ca³kowitej uleg³oœci.

Tym rozkoszniejszy, ¿e tak nietypowy dla Jane. Zna³ j¹ na tyle do-

brze, by wiedzieæ, ¿e nie zrobi³aby tego tylko dlatego, ¿e oczekiwano od

niej poddania.

Poczu³ siê dziwnie wyró¿niony, tak, jak jeszcze nigdy w ca³ym swym

dotychczasowym ¿yciu.

– Jane – powiedzia³, wtuliwszy twarz w jej jedwabiste w³osy. – Jane,

muszê siê znaleŸæ w tobie. Wpuœæ mnie do œrodka.

– Dobrze. – Odchyli³a g³owê do ty³u i spojrza³a mu w oczy. – Do-

brze, Jocelynie. Ale musisz mi pokazaæ, jak to siê robi. Chyba nie wiem.

Och, to ca³a Jane. Mówi³a swoim zwyk³ym, opanowanym g³osem.

Nagle zrozumia³, ¿e w ten sposób ukrywa zdenerwowanie.

– Z najwiêksz¹ przyjemnoœci¹ – powiedzia³ i zacz¹³ rozpinaæ guziki

sukni.

14

W

cale nie by³a zdenerwowana.

Nie, by³a.

Denerwowa³a siê, bo nie wiedzia³a, co powinna robiæ, a ba³a siê

wypaœæ niezrêcznie.

Ale w ¿aden sposób to, co robi³a, nie budzi³o w niej zgrozy. I nie

odczuwa³a wstydu. Nie ok³ama³a go te¿. Pragnê³a go. Rozpaczliwie po¿¹-

da³a. A on naprawdê by³ piêkny – z tymi twardymi musku³ami, szerokimi

background image

128

ramionami i torsem, w¹ski w pasie, z d³ugimi nogami. Bi³o od niego cie-

p³o i pi¿mowy zapach wody toaletowej.

By³ Jocelynem i ona pierwsza zwróci³a siê do niego po imieniu. Wie-

dzia³a, jak wa¿ne jest dla ka¿dego imiê. Tylko jej rodzice mówili na ni¹

Jane. To by³o jej drugie, ale w³aœnie prawdziwe imiê, zawiera³o w sobie

ca³¹ jej prawdziw¹ naturê. Rodzice, a teraz Jocelyn. Próbowa³a go po-

wstrzymaæ od nazywania jej Jane, ale on i tak to robi³.

I w jakiœ niewyt³umaczalny sposób narodzi³a siê miêdzy nimi intym-

na wiêŸ, zanim nast¹pi³o zbli¿enie fizyczne, do którego za chwilê mia³o

dojœæ. Rozbiera³ j¹. Nie czu³a siê skrêpowana w³asn¹ nagoœci¹. Patrzy³a

na siebie jego ciemnymi oczami i wiedzia³a, ¿e jest piêkna i po¿¹dana.

Jej spojrzenie mówi³o to samo o nim.

– Jane. – Lekko obj¹³ j¹ w pasie i przyci¹gn¹³ do siebie. Wolno za-

czerpnê³a powietrza, gdy poczu³a na swych piersiach jego nagi tors. –

Jesteœmy gotowi. Po³ó¿ siê.

Na chwilê w zetkniêciu z zimn¹ poœciel¹ zapar³o jej dech. Zmieni³a

kolorystykê pokoju, ale zostawi³a ten sam rodzaj tkanin. Przypuszcza³a,

¿e at³as to w³aœciwe t³o dla tego, co mia³o siê dziaæ w ³ó¿ku.

Przygl¹da³a mu siê, gdy koñczy³ siê rozbieraæ. Nie odwróci³ siê ty³em,

a ona nie spuœci³a wzroku. Wkrótce jego cia³o stanie siê dla niej tak znajome,

jak jej w³asne. Dlaczego ma siê wstydziæ i udawaæ fa³szyw¹ skromnoœæ?

Doœæ dobrze widzia³a, jaka zasz³a w nim zmiana. W koñcu ca³e do-

tychczasowe ¿ycie spêdzi³a na wsi. Ale i tak by³a wstrz¹œniêta. Z pewno-

œci¹ siê w niej nie zmieœci.

Uœmiecha³ siê tym swoim pó³uœmiechem, i opad³ na ³ó¿ko, podparty

na ³okciu, by móc na ni¹ spojrzeæ.

– Przyzwyczaisz siê zarówno do jego widoku, jak i dotyku, Jane –

powiedzia³. – Jeszcze nigdy nie robi³em tego z dziewic¹. Podejrzewam,

¿e za pierwszym razem nie obejdzie siê bez bólu i krwi, ale obiecujê ci

te¿ rozkosz. I nie zrobiê nic, dopóki nie bêdziesz gotowa. Moim zada-

niem bêdzie przygotowanie ciê na przyjêcie mnie w tobie. Czy wiesz coœ

o pieszczotach wstêpnych?

Pokrêci³a g³ow¹.

– Nigdy o czymœ takim nie s³ysza³am.

– To jest dok³adnie to, na co wskazuje nazwa. – Wci¹¿ patrzy³ na

ni¹ œmiej¹cymi siê oczami. – Bêdziemy siê bawiæ, Jane, tak d³ugo, jak

bêdzie trzeba, nim wejdê w ciebie i sprawiê, byœmy oboje osi¹gnêli za-

spokojenie. Przypuszczam, ¿e niewiele wiesz, jeœli w ogóle cokolwiek,

o obcowaniu cielesnym, prawda? Ból minie, zanim siê jeszcze zacznie.

Uwierz mi, ¿e ci siê to spodoba.

background image

129

Nie mia³a w¹tpliwoœci. Ju¿ czu³a coœ, co w³aœciwie nie by³o bólem,

gdzieœ w dole brzucha. A piersi sta³y siê twarde i wra¿liwe na dotyk.

– Ju¿ to robisz, prawda? – spyta³a. – Prowadzisz grê wstêpn¹? Roz-

mawiaj¹c?

– Mo¿na siedzieæ w dwóch koñcach pokoju i podnieciæ siê nawza-

jem do szaleñstwa sam¹ rozmow¹ – odpar³, uœmiechaj¹c siê szerzej. –

I mo¿e to kiedyœ zrobimy. Ale nie dziœ. Dziœ bêdziemy siê dotykaæ, Jane.

Poznawaæ siebie nawzajem d³oñmi i ustami. Pozbêdziemy siê swej od-

rêbnoœci, by po³¹czyæ siê w jedno, czego tak pragniemy. Bo pragniemy

tego, prawda? Obydwoje?

– Tak. – Podnios³a rêkê i dotknê³a jego policzka. – Tak, Jocelynie.

Chcê byæ czêœci¹ twojego imienia, czêœci¹ cz³owieka, nosz¹cego to imiê,

czêœci¹ duszy, mieszkaj¹cej w tym cz³owieku. Chcê tworzyæ jednoœæ z to-

b¹.

– Ty, ja, my. – Pochyli³ g³owê i powiedzia³, trzymaj¹c usta tu¿ obok

jej twarzy: – Stwórzmy nowe okreœlenie, Jane. Jednoœæ „ja” i mnogoœæ

„my” po³¹czone w nowe s³owo, oznaczaj¹ce Jane i Jocelyna.

Otworzy³a usta, czuj¹c nagle niezaspokojony g³ód i poruszona s³o-

wami, które wypowiedzieli – oraz tymi, które nie pad³y. Nie spodziewa³a

siê, ¿e tak to bêdzie wygl¹da³o. Nie byli mê¿czyzn¹ i kobiet¹. Byli ko-

chankiem i kochank¹.

Nie stanowi³o to czêœci ich umowy. Nie przewidzia³a tego ani ona,

ani – z ca³¹ pewnoœci¹ – on.

Ale w³aœnie tak siê sta³o.

Za póŸno zrozumia³a, co to wszystko oznacza, kiedy czu³a na ustach

jego jêzyk, a pieszczoty r¹k zapowiada³y czekaj¹ce ich cuda i zmys³owe

rozkosze. O wiele za póŸno zrozumia³a, dlaczego wybra³a to rozwi¹za-

nie, a nie inne, bardziej stosowne i rozs¹dne. Zrozumia³a, dlaczego przy-

jê³a jego propozycjê bez oburzenia czy przera¿enia.

To by³a mi³oœæ. No, mo¿e niedok³adnie mi³oœæ. Ale stan zakochania.

Pragnienie dawania siebie ukochanej osobie, a¿ odda siê jej wszystko.

I pragnienie otrzymywania w zamian wszystkiego tak d³ugo, a¿ powsta³¹

pustkê znów wype³ni po³¹czenie tego, co by³o ni¹ i nim.

Mia³ racjê. Nie by³o takiego s³owa. Nigdy s³owa nie oddaj¹ w pe³ni

rzeczywistoœci.

– Jane.

Wszêdzie czu³a jego rêce, palce, usta. Wiedzia³, gdzie i jak jej doty-

kaæ, gdzie musn¹æ j¹ lekko, gdzie po³askotaæ, gdzie nacisn¹æ, gdzie g³a-

dziæ, gdzie uszczypn¹æ i podrapaæ. Wiedzia³, gdzie ca³owaæ, lizaæ, ssaæ,

lekko chwytaæ zêbami.

9 – Pojedynek

background image

130

Nie mia³a pojêcia, jak d³ugo to trwa³o. Ani te¿, sk¹d wie, gdzie go

dotykaæ, jak pieœciæ, jak jedne pieszczoty zastêpowaæ innymi. Ale wie-

dzia³a to, jakby by³a w niej g³êboka studnia kobiecoœci, z której mog³a

czerpaæ dla ukochanego bez koniecznoœci pobierania nauk.

Mo¿e sta³o siê tak dlatego, ¿e jej cia³o nie nale¿a³o do jakiejœ tam

kobiety, a jego – do jakiegoœ tam mê¿czyzny. Jakiœ instynkt podpowiada³

jej, ¿e zwykle robi siê to po ciemku i z zaciœniêtymi powiekami, ¿e za-

zwyczaj ca³¹ przyjemnoœæ trzyma siê zazdroœnie dla siebie, wykluczaj¹c

z niej tego, kto j¹ nam daje. Nawet mimo braku doœwiadczenia domyœla-

³a siê, ¿e kochankowie nie zawsze kochaj¹ siê z otwartymi oczami, przy-

gl¹daj¹c siê sobie, kiedy to tylko mo¿liwe.

– Jane.

W kó³ko powtarza³ jej imiê, tak jak ona – jego. By³a jego ukochan¹,

a on – jej ukochanym.

Ból, pragnienie, potrzeba sta³y siê silniejsze i bardziej umiejscowio-

ne. Pragnê³a go tam.

Tu.

Teraz.

Jego rêka miêdzy jej udami dokona³a cudów w najbardziej intym-

nym miejscu jej cia³a i obudzi³a w niej po¿¹danie.

– Jocelynie. – Po³o¿y³a d³oñ na jego rêce. – Jocelynie. – Nie wie-

dzia³a, co powinna powiedzieæ. Ale zrozumia³ j¹.

– Jesteœ wilgotna, gor¹ca i gotowa – szepn¹³. Jego usta znów znala-

z³y siê przy jej twarzy. – Zaraz w ciebie wejdê, Jane. Le¿ spokojnie. Kie-

dy znajdê siê w tobie, rozpocznie siê ostatni akt.

– WejdŸ we mnie – poprosi³a. – WejdŸ, proszê.

Wgniót³ j¹ w materac ciê¿arem swego cia³a. Nie mog³a siê poruszyæ,

kiedy znalaz³ siê miêdzy jej nogami, szeroko rozchylaj¹c jej uda, a rêce

wsun¹³ pod ni¹. Odruchowo oplot³a go nogami. A potem uniós³ g³owê

i spojrza³ jej prosto w twarz, oczami p³on¹cymi z po¿¹dania. Ale nie by³o

to œlepe po¿¹danie. Patrzy³ jej g³êboko w oczy.

Poczu³a, jak coœ twardego wchodzi w ni¹, wolno, ale zdecydowanie,

wype³niaj¹c j¹, rozpychaj¹c, budz¹c niepokój. Nagle pojawi³ siê ból

i pewnoœæ, ¿e nie mo¿e wejœæ w ni¹ g³êbiej. By³ za du¿y.

– Jane. – W jego spojrzeniu dostrzeg³a jakby skruchê. – Gdybym

móg³, oszczêdzi³bym ci tego bólu. Ale to zawsze kobiety musz¹ cier-

pieæ. – Napar³ mocniej, nie przestaj¹c na ni¹ patrzeæ.

Odruchowo napiê³a miêœnie, boj¹c siê bólu – i uœwiadomi³a sobie,

¿e ju¿ po wszystkim, ¿e Jocelyn jest w œrodku. W niej. W jej sercu.

Uœmiechnê³a siê do niego.

background image

131

– Wci¹¿ ¿yjê.

Uœmiechn¹³ siê i potar³ nosem o jej nos.

– Dzielna dziewczyna – powiedzia³. – Nie powinienem spodziewaæ

siê ³ez i spazmów po Jane Ingleby, prawda?

Zacisnê³a miêœnie na tym czymœ twardym, co by³o w niej, i zamknê-

³a oczy, nie mog¹c siê temu nadziwiæ. Ale obieca³ coœ wiêcej. I teraz,

kiedy mia³a za sob¹ moment utraty dziewictwa, czego tak siê ba³a, znów

zala³a j¹ fala po¿¹dania.

– Co to jest obcowanie cielesne? – spyta³a, znów otworzywszy

oczy. – Poka¿ mi, Jocelynie.

– Jeœli chcesz, mo¿esz le¿eæ nieruchomo – powiedzia³ jej. – Jeœli

chcesz, mo¿esz poruszaæ siê razem ze mn¹. W naszej sypialni nie ma

regu³, Jane, i ten g³upi kontrakt te¿ nic nie mówi na ten temat. Tylko ty, ja

i to, co obojgu nam sprawia przyjemnoœæ.

Po³o¿y³ g³owê na jej w³osach, rozsypanych na poduszce. Prawie zu-

pe³nie z niej wyszed³ – i znów wszed³.

Tym razem nie czu³a bólu. Tylko wilgoæ i ciep³o. Zacz¹³ siê rytmicz-

nie poruszaæ, wkrótce przystosowa³a siê do jego rytmu i zaczê³a na niego

odpowiadaæ. Zmys³owe, energiczne ruchy, które skupia³y siê tam, gdzie

otworzy³a przed nim cia³o, i gdzie on g³êboko wnika³ w ni¹ sw¹ mêsko-

œci¹. A jednak uczucie nie ogranicza³o siê do tego miejsca. To by³ mi³o-

sny akt kobiety i mê¿czyzny, Jocelyna i Jane. D¹¿yli do pe³nego zjedno-

czenia, do tego nienazwanego stanu, kiedy „ja” i „ty” trac¹ znaczenie. Do

tej chwili, w której „my” staj¹ siê jednoœci¹.

Po¿¹danie, pragnienie, potrzeba – wszystko sta³o siê bólem, narasta-

j¹cym, narastaj¹cym…

– Teraz, Jane. – Znów uniós³ g³owê. Ich usta siê z³¹czy³y. Ich spoj-

rzenia siê spotka³y. – Teraz, Jane.

Tak, teraz. Teraz. Pogr¹¿yæ siê w nicoœci. W zapomnieniu. Zespoliæ

siê w jedno.

Tak, teraz.

– Jocelynie!

Ktoœ krzykn¹³ jego imiê. Ktoœ wyszepta³ jej imiê.

Poczu³a falê b³ogiego ciep³a i wiedzia³a, ¿e to w³aœnie rozkosz, o któ-

rej mówi³.

Potem by³y szepty, i dziwna lekkoœæ, i zimne powietrze na skórze,

kiedy zsun¹³ siê z niej, i znów szepty, i przyjemne uczucie, kiedy dotyka-

³a piersiami jego wilgotnego torsu, gdy obj¹³ j¹ ramieniem, i mi³a miêk-

koœæ poœcieli na jej skórze.

– Jane. – Znów us³ysza³a swoje imiê. – Nie jestem pewien, czy

wci¹¿ mo¿esz powiedzieæ, ¿e ¿yjesz.

background image

132

Uœmiechnê³a siê sennie.

– Mmm. – Westchnê³a. – A wiêc tak jest w niebie?

By³a zbyt wyczerpana, by us³yszeæ jego œmiech. Zapad³a w cudown¹

drzemkê.

Jocelyn nie spa³. By³ w pe³ni zaspokojony, ale równie¿ zaniepokojo-

ny. Co, u diab³a, mówi³? Mia³ nadziejê, ¿e nie s³ucha³a.

Ale ona s³ucha³a.

To, co w³aœnie zrobili, zrobili razem. Nie byli dwiema jednostkami,

daj¹cymi czysto fizyczn¹ przyjemnoœæ i otrzymuj¹cymi j¹. Byli… do dia-

b³a, nie móg³ przestaæ myœleæ o tym, co mówi³. On sta³ siê ni¹, a ona –

nim. A w³aœciwie nie. Oboje, razem, stali siê now¹ jakoœci¹, na któr¹

sk³adali siê obydwoje, a która nie by³a ¿adnym z nich.

Jeœli nie bêdzie ostro¿ny, skoñczy w domu wariatów.

Jeszcze nigdy nie doœwiadczy³ czegoœ takiego. I z ca³¹ pewnoœci¹

nie takie by³y jego zamiary. Chcia³ znów mieæ kochankê. Kogoœ, z kim

móg³by dzieliæ ³o¿e, kiedy tylko zechce. Najzwyczajniej pod s³oñcem.

Po¿¹da³ Jane. Ona potrzebowa³a dachu nad g³ow¹ i Ÿród³a utrzymania.

Wszystko idealnie siê sk³ada³o.

Dopóki nie rozpuœci³a w³osów. Nie, to tylko spotêgowa³o jego po¿¹-

danie.

Dopóki nie zwróci³a siê do niego po imieniu. I jeszcze coœ powie-

dzia³a. Co takiego powiedzia³a, do licha? Przesun¹³ policzkiem po jej

ciep³ych, jedwabistych w³osach i mocniej j¹ przytuli³.

Ka¿dy powinien wiedzieæ, jak to jest byæ nazwanym po imieniu. Po

imieniu, nadanym jedynemu w swoim rodzaju cz³owiekowi, jakim ka¿dy

z nas jest w g³êbi serca.

Tak, to wszystko przez te s³owa. Przez kilka g³upich s³ów.

Od urodzenia by³ hrabi¹, markizem, przysz³ym ksiêciem. Przez ca³e

¿ycie przygotowywa³ siê do tego, by w odpowiedniej chwili przej¹æ tytu³

po ojcu i jak najbardziej przypominaæ go charakterem. Okaza³ siê pojêt-

nym uczniem. Jedno i drugie osi¹gn¹³ w wieku siedemnastu lat.

…jedynemu w swoim rodzaju cz³owiekowi, jakim ka¿dy z nas jest

w g³êbi serca.

Nie mia³ serca. Dudleyowie na ogó³ byli go pozbawieni.

I nie odznacza³ siê jakimiœ wyj¹tkowymi zaletami charakteru. By³

takim cz³owiekiem, jak tego oczekiwa³ po nim ojciec i reszta. Ju¿ od lat

okrywa³ siê jak p³aszczem swoj¹ reputacj¹ mê¿czyzny bezwzglêdnego

i niebezpiecznego.

background image

133

W³osy Jane pachnia³y ró¿ami. Przywiod³o mu to na myœl wiejskie

ogrody wczesnym latem. I przepe³ni³o dziwn¹ têsknot¹. Dziwn¹, bo nie-

nawidzi³ wsi. By³ w Acton Park, swoim maj¹tku, tylko dwa razy od czasu

gwa³townej k³ótni z ojcem, kiedy mia³ szesnaœcie lat – raz na pogrzebie

ojca niespe³na rok póŸniej, i raz na pogrzebie matki, cztery lata potem.

Postanowi³, ¿e nigdy wiêcej jego noga tam nie postanie. Zawioz¹ go

tam dopiero, ¿eby go pochowaæ. Ale kiedy zamyka³ oczy, obejmuj¹c

mocno Jane, widzia³ poroœniête lasami wzgórza na wschód od domu,

gdzie razem z Ferdynandem i Angelin¹ bawili siê w rozbójników, Robin

Hooda i odkrywców. I gdzie czasem, kiedy by³ sam, udawa³ poetê i mi-

styka, wdychaj¹c zapachy przyrody, gdzie próbowa³ zrozumieæ sens

i zg³êbiæ tajemnice czegoœ tak niejasnego, jak ¿ycie, staraj¹c siê uj¹æ

myœli i uczucia w s³owa, zapisaæ je wierszem. I czasem nawet podoba³o

mu siê to, co napisa³.

Zanim opuœci³ dom, wszystko to podar³ w przyp³ywie z³oœci i obrzy-

dzenia.

Od dawna nie myœla³ o domu, chocia¿ bacznie œledzi³, jak zarz¹dza-

no posiad³oœci¹. Zapomnia³ nawet, ¿e Acton Park kiedykolwiek by³ jego

domem. A by³. Dawno temu. By³a tam niania, która nie szczêdzi³a im

mi³oœci, chocia¿ trzyma³a ich krótko. Towarzyszy³a im, dopóki nie skoñ-

czy³ oœmiu czy dziewiêciu lat. Pamiêta³ nawet, dlaczego j¹ odprawiono.

Bola³ go z¹b, posadzi³a go sobie na kolanach w pokoju dziecinnym, przy-

³o¿ywszy do jego opuchniêtej buzi wielk¹, pulchn¹ d³oñ, i œpiewa³a mu.

Ojciec wszed³ do pokoju niezapowiedziany.

Natychmiast zosta³a odprawiona.

Jocelyna wys³ano do gabinetu ojca, by czeka³ tam na lanie, które

poprzedzi³o wyrwanie zêba.

Ksi¹¿ê Tresham, przypomina³ mu ojciec przy ka¿dym bolesnym ude-

rzeniu lask¹ w siedzenie, nie wychowuje synów na mazgajów. A szcze-

gólnie swojego spadkobiercy.

– Jocelynie. – Jane siê obudzi³a. Odchyli³a g³owê, by spojrzeæ na

niego. Jej œliczna twarz by³a zaró¿owiona, usta czerwone i spuchniête od

jego poca³unków. Wygl¹da³a, jakby mia³a na sobie pachn¹c¹ pelerynê ze

lœni¹cego z³ota. – Czy by³am okropnie nieporadna?

Pomyœla³, ¿e jest jedn¹ z tych nielicznych kobiet, u których uczucie

i zmys³owoœæ s¹ wrodzone. Tego popo³udnia obdarzy³a go szczodrze jed-

nym i drugim, jakby nie wiedzia³a, jak to jest zostaæ skrzywdzonym. Albo

wzgardzonym. Albo odepchniêtym.

Ale nim odpowiedzia³, po³o¿y³a lekko palec na jego czole w miej-

scu, gdzie pojawi³a siê zmarszczka.

background image

134

– Co to znaczy? – spyta³a. – O co chodzi? By³am nieporadna, praw-

da? To chyba g³upie wyobra¿aæ sobie, ¿e skoro dla mnie by³o to czymœ

nieziemskim, takie samo musia³o byæ dla ciebie.

Niem¹dra Jane, ¿eby tak siê wystawiaæ na kpiny i ból. Odsun¹³ jej

rêkê.

– Jesteœ kobiet¹, Jane – powiedzia³ jej. – Nadzwyczaj urocz¹ kobie-

t¹. Masz wszystko, co powinna mieæ kobieta. Dobrze mnie zaspokoi³aœ.

Coœ zgas³o w jej oczach. Zrozumia³, co wywo³a³o jego nag³¹ iryta-

cjê. Wstydzi³ siê, ¿e gard³o i oczy pal¹ go od powstrzymywanych ³ez.

I by³ z³y, ¿e tak nisko upad³.

Nigdy nie powinien pozwoliæ, by zwraca³a siê do niego po imieniu.

– Gniewasz siꠖ powiedzia³a.

– Bo mówisz o wstrz¹saj¹cym prze¿yciu i sprawiasz, ¿e czujê, jak-

bym ciê wprowadzi³ w b³¹d – odpar³ szorstko. – Zosta³aœ moj¹ utrzyman-

k¹. I w³aœnie wykorzysta³em ciê w tym charakterze. Zawsze staram siê,

¿eby sprawia³o to mojej utrzymance przyjemnoœæ, ale nie wyobra¿aj so-

bie za wiele. W ten sposób zarabiasz na ¿ycie.

Ciekaw by³, czy jego s³owa sprawiaj¹ jej taki sam ból, jak jemu.

Nienawidzi³ sam siebie, co nie by³o niczym nowym, z t¹ ró¿nic¹, ¿e nie-

nawiœæ do samego siebie ju¿ dawno temu przemieni³a siê w pogardê dla

ca³ego œwiata.

– I dajê towar wart p³aconej ceny – oœwiadczy³a ch³odno. – Chcia-

³abym panu przypomnieæ, wasza ksi¹¿êca moœæ, ¿e p³aci mi pan wy³¹cz-

nie za korzystanie z mojego cia³a. Nie za to, co myœlê i czujê. Jeœli stwier-

dzê, ¿e to, co robiê, sprawia mi najwiêksz¹ rozkosz, mam do tego pe³ne

prawo, pod warunkiem, ¿e jednoczeœnie udostêpniê panu swoje cia³o.

Przez chwilê nie posiada³ siê ze z³oœci. Gdyby zala³a siê ³zami, jak

ka¿da normalna kobieta, móg³by j¹ jeszcze bardziej pognêbiæ sw¹ wzgar-

d¹. Ale w typowy dla siebie sposób Jane szydzi³a z niego z ch³odn¹ wy-

nios³oœci¹, chocia¿ le¿a³a z nim nago w ³ó¿ku.

Rozeœmia³ siê.

– To nasza pierwsza sprzeczka, Jane – powiedzia³. – Ale podejrze-

wam, ¿e nie ostatnia. Muszê ciê jednak ostrzec, ¿e nie ¿yczê sobie, byœ

anga¿owa³a siê uczuciowo w nasz zwi¹zek. Nie chcê, ¿ebyœ cierpia³a,

kiedy siê skoñczy. W tym pokoju obcujemy ze sob¹ cieleœnie. Nic poza

tym. I wcale nie by³aœ nieporadna. By³aœ równie dobra, jak moje poprzed-

nie kochanki. A w³aœciwie lepsza. Jesteœ teraz zadowolona?

– Tak – odpar³a ch³odno. – Dziêkujê.

Znów siê podnieci³ – sprawi³ to jego gniew, jej ch³odna odmowa

przyjêcia reprymendy, z³ote w³osy, s³aby zapach ró¿. Zrobi³ to, co musia³,

background image

135

by odzyskaæ panowanie nad sytuacj¹. Po³o¿y³ j¹ na plecach i znów j¹

posiad³, ale tym razem do³o¿y³ wszelkich starañ, by zachowywaæ siê cy-

nicznie. Mê¿czyzna i jego kochanka. Nic wiêcej.

A potem usn¹³, uko³ysany szumem deszczu za oknem.

– Myœla³am, ¿e mo¿e zostanie pan na obiedzie – powiedzia³a.

– Nie.

Ubrali siê i zeszli do salonu. Ale nie usiad³, tak jak ona. Najpierw

sta³ przed kominkiem i wpatrywa³ siê w czarne wêgle. Potem podszed³

do okna, by patrzeæ na deszcz.

Wype³nia³ ca³y pokój swoj¹ osobowoœci¹. Patrz¹c na jego nieskazi-

telnie elegancki strój, dumnie wyprostowan¹ sylwetkê, muskularne ra-

miona i nogi, Jane trudno by³o uwierzyæ, ¿e zaledwie pó³ godziny temu

le¿a³ z ni¹ nagi w sypialni na górze. Trudno by³o w ogóle uwierzyæ w to,

co siê wydarzy³o, mimo namacalnych dowodów, jakimi by³y jej bol¹ce,

nabrzmia³e piersi i dr¿¹ce nogi.

– Jestem zaproszony na obiad – oœwiadczy³. – I dziœ wieczorem idê

na szalony bal. Nie, nie przyszed³em tu, ¿eby zostaæ, Jane. Chcia³em tyl-

ko skonsumowaæ nasz zwi¹zek.

Nie bêdzie ³atwo byæ jego kochank¹. Zreszt¹ wcale siê tego nie spo-

dziewa³a. By³ arogantem, mia³ zmienne humory, przyzwyczajony do tego,

¿e wszyscy mu siê podporz¹dkowuj¹, szczególnie kobiety. Ale szczegól-

nie ciê¿ko bêdzie znosiæ dziwne, nag³e zmiany nastrojów.

Mo¿e poczu³aby siê dotkniêta jego s³owami, jak wtedy, gdy w po-

dobny sposób mówi³ do niej w ³ó¿ku, ale uœwiadomi³a sobie, ¿e nie mówi

tego wszystkiego od niechcenia, tylko z rozmys³em. Nie wiedzia³a, dla-

czego. ¯eby jej przypomnieæ, ¿e jest jego utrzymank¹, nie ukochan¹?

Czy te¿, by przekonaæ siebie samego, ¿e nic dla niego nie znaczy, jest

jedynie kobiet¹, której cia³o ma mu dostarczyæ przyjemnoœci?

Pomimo braku doœwiadczenia, mog³aby przysi¹c, ¿e za pierwszym

razem nie wykorzystywa³ jej. Nie traktowa³ jej cia³a jako Ÿród³a zaspoko-

jenia. Nie chodzi³o mu o zwyk³¹, zmys³ow¹ rozkosz.

Kocha³ siê z ni¹.

Teraz wstydzi³ siê w³asnej s³aboœci.

– Co za ulga! – powiedzia³a ch³odno. – Mia³am nadziejê, ¿e zacznê

dziœ wprowadzaæ niewielkie zmiany w kilku innych pomieszczeniach, ale

minê³o prawie ca³e popo³udnie.

Rzuci³ jej przez ramiê baczne spojrzenie.

– Nie da sobie pani pokazaæ, gdzie jej miejsce, prawda?

background image

136

– Jeœli ma pan na myœli to, ¿e nie pozwolê, ¿ebym czu³a siê jak la-

dacznica, wasza ksi¹¿êca moœæ, to odpowiedŸ brzmi: nie – oœwiadczy-

³a. – Bêdê tu zawsze, kiedy bêdzie mnie pan potrzebowa³. Tak¹ zawarli-

œmy umowê. Ale moje ¿ycie nie bêdzie siê krêci³o wokó³ pañskich

odwiedzin. Nie bêdê spêdza³a ca³ych dni, wygl¹daj¹c têsknie przez okno,

i wieczorów, nas³uchuj¹c odg³osu ko³atki.

Przypomnia³a sobie, jak przez ca³y ranek co chwilê podbiega³a do

okna. To siê nigdy wiêcej nie powtórzy.

– Byæ mo¿e, Jane – powiedzia³ cicho, mru¿¹c oczy, co nie wró¿y³o

nic dobrego – powinienem wczeœniej przysy³aæ wiadomoœæ, kiedy zechcê

siê z pani¹ spotkaæ, z proœb¹, by znalaz³a pani dla mnie czas w swoim

kalendarzu, wype³nionym rozlicznymi zajêciami.

– Nie s³ucha³ mnie pan. Podpisa³am umowê i zamierzam dotrzymaæ

jej warunków, a tak¿e dopilnowaæ, ¿eby pan ich dotrzyma³.

– Czym siê pani zajmuje w wolnym czasie? – Odwróci³ siê od okna

i rozejrza³ po pustym pokoju. – Wychodzi pani z domu?

– Do ogrodu – odpar³a. – Jest ³adny, ale wymaga sporo pracy. Mam

pewne pomys³y i ju¿ zaczê³am je wprowadzaæ w ¿ycie.

– Czyta pani? – Œci¹gn¹³ brwi. – S¹ tu jakieœ ksi¹¿ki?

– Nie. – Powinien dobrze wiedzieæ, ¿e nie ma.

– Jutro rano zabiorê pani¹ do biblioteki Hookhama – oznajmi³ nie-

spodziewanie – i wykupiê pani abonament.

– Nie! – sprzeciwi³a siê gwa³townie. Po chwili opanowa³a siê. – Nie,

dziêkujê, Jocelynie. Mam du¿o pracy. Musi pan wiedzieæ, ¿e przekszta³-

cenie burdelu w dom wymaga du¿o czasu i energii.

– To zuchwalstwo jest niegodne pani i nie zas³u¿y³em sobie na nie. –

Wydawa³ siê bardzo wielki i groŸny, kiedy tak sta³ obok jej krzes³a w lek-

kim rozkroku, z chmurn¹ min¹ na twarzy. – Domyœlam siê, ¿e gdybym

pani powiedzia³, ¿e chcê pani¹ zabraæ na spacer do Hyde Parku, te¿ by³a-

by pani zbyt zajêta, by ze mn¹ pójœæ?

– Tak. Nie musi pan sobie robiæ k³opotu z mojego powodu.

Przez d³ugi czas przygl¹da³ siê jej z tak nieodgadnion¹ min¹, ¿e nie

mog³a dostrzec w nim ani œladu mê¿czyzny, który tak niedawno kocha³

siê z ni¹ z prawdziw¹ ¿arliwoœci¹. By³ zimny, z³y i nieprzystêpny.

Potem uk³oni³ siê niespodziewanie, odwróci³ i wyszed³ z pokoju.

Patrzy³a ze zdumieniem na drzwi, które zamkn¹³ za sob¹, i s³ucha³a,

jak otwieraj¹ siê i zamykaj¹c drzwi frontowe. Wyszed³. Bez s³owa po¿e-

gnania ani najmniejszego napomkniêcia, kiedy znów siê pojawi.

Tym razem poczu³a siê zraniona.

Wzgardzona.

background image

137

15

W

pokoju, przylegaj¹cym do salonu, le¿a³ na pod³odze miêciusieñki

dywan, sta³a otomana, a poza tym znajdowa³a siê wielka liczba luster,

poduszek i bibelotów.

Wed³ug Jane, pokój ten s³u¿y³ jako buduar by³ym utrzymankom ksiê-

cia, które lubi³y w³asne towarzystwo, albo pe³ni³ te¿ funkcjê dodatkowej

sypialni. Jane raczej podejrzewa³a to drugie.

Nie zaprz¹ta³a sobie g³owy tym pomieszczeniem, kiedy urz¹dza³a na

nowo salon i sypialniê. Ale teraz postanowi³a w nim urz¹dziæ w³asne kró-

lestwo, gdzie spêdza³aby wolny czas. Lawendowy salon by³ ju¿ eleganc-

ki, ale wci¹¿ nie nale¿a³ do niej.

Kaza³a wyrzuciæ otomanê i lustra – nie interesowa³o j¹, co siê z nimi

stanie. Zleci³a panu Jacobsowi szczególne zadanie – kupienie sekretarzy-

ka, krzes³a, papieru, piór i atramentu. W tym samym czasie pani Jacobs

mia³a postaraæ siê o cieniutkie p³ócienko, ramê do naci¹gania tkaniny,

ig³y i jedwabne nici w ró¿nych kolorach.

Jane postanowi³a w tym pomieszczeniu urz¹dziæ swój buduar, gdzie

mog³aby pisaæ i zajmowaæ siê robótkami, szczególnie haftowaniem.

W³aœnie siedzia³a w nim, próbuj¹c ró¿nych œciegów i s³uchaj¹c ognia,

trzaskaj¹cego na kominku. By³ wieczór. Tego popo³udnia po raz pierwszy

dzieli³a ³o¿e z Jocelynem. Teraz wyobra¿a³a sobie ksiêcia na wystawnym

obiedzie, a potem na balu, i stara³a siê nie odczuwaæ zazdroœci. Nigdy nie

doczeka³a siê debiutu towarzyskiego, przypad³ w roku, kiedy nosi³a ¿a³obê

po matce. Potem zachorowa³ ojciec. Nak³ania³ córkê do skorzystania z pro-

pozycji lady Webb, gotowej wprowadziæ j¹ w œwiat, ale Jane upar³a siê, ¿e

zostaæ z nim i bêdzie go pielêgnowaæ. Ojciec umar³ i kolejny rok nosi³a

¿a³obê po nim. Po jego œmierci jej opiekunem zosta³ nowy hrabia.

Czy Jocelyn bêdzie dziœ tañczy³? – zastanawia³a siê. Czy zatañczy

walca?

Ale nie wolno siê poddawaæ przygnêbiaj¹cym myœlom.

Przez chwilê serce zabi³o jej mocniej, kiedy us³ysza³a pukanie do

drzwi. Czy¿by to on? Zobaczy³a jednak kamerdynera, z niepewn¹ min¹

zagl¹daj¹cego do pokoju.

– Najmocniej przepraszam – powiedzia³ pan Jacobs – ale w³aœnie

przyniesiono dwa wielkie pud³a. Co ka¿e pani z nimi zrobiæ?

– Pud³a? – Jane unios³a brwi i od³o¿y³a ig³ê.

– Od jego ksi¹¿êcej moœci – wyjaœni³ kamerdyner. – Tak ciê¿kie, ¿e

ledwo mo¿na je unieœæ.

background image

138

– Niczego siê nie spodziewam. – Wsta³a. – Lepiej pójdê i sama spraw-

dzê, co w nich jest. Jest pan pewien, ¿e przys³a³ je ksi¹¿ê?

– Tak, proszê pani – zapewni³. – Przynieœli je jego s³u¿¹cy i powie-

dzieli, ¿e s¹ dla pani.

Jane by³a zaintrygowana, szczególnie gdy zobaczy³a dwa wielkie

pud³a stoj¹ce na œrodku kuchni.

– Proszê je otworzy栖 poleci³a. Pani Jacobs przynios³a nó¿, a ka-

merdyner przeci¹³ sznurek, którym obwi¹zany by³ jeden z kartonów.

Jane otworzy³a pud³o i wszyscy – kamerdyner, gospodyni, kucharka,

pokojówka i lokaj – pochylili siê, by zajrzeæ do œrodka.

– Ksi¹¿ki! – Pokojówka by³a bardzo rozczarowana.

– Ksi¹¿ki! – Pani Jacobs by³a zdumiona. – Có¿, ksi¹¿ê nigdy wczeœ-

niej nie przysy³a³ ksi¹¿ek. Ciekawa jestem, dlaczego teraz to zrobi³? Umie

pani czytaæ?

– Có¿ za pytanie! – powiedzia³ ostro pan Jacobs. – W przeciwnym

razie po co by³yby biurko, papier i atrament?

– Ksi¹¿ki! – szepnê³a Jane niemal z nabo¿n¹ czci¹, przycisn¹wszy

rêce do piersi.

Wszystkie tomy pochodzi³y z prywatnej biblioteki ksiêcia. By³y tam

utwory Daniela Defoe, Waltera Scotta, Henry’ego Fieldinga i Alexandra

Pope’a.

– Wed³ug mnie to dziwny prezent – stwierdzi³a pokojówka. – Mo¿e

w drugim pudle jest coœ ciekawszego.

Jane zagryz³a górn¹ wargê.

– To bezcenny upominek – oœwiadczy³a. – Panie Jacobs, czy te pud³a

s¹ zbyt ciê¿kie, by razem z Phillipem zaniós³ je pan do mojego buduaru?

– Sam dam radê je przenieœæ – powiedzia³ ochoczo m³ody lokaj. –

Czy mam je rozpakowaæ?

– Nie. – Jane uœmiechnê³a siê do niego. – Zrobiê to osobiœcie, dziê-

kujê. Chcê po kolei obejrzeæ ka¿d¹ ksi¹¿kê i przekonaæ siê, jakie pozycje

wybra³ dla mnie jego ksi¹¿êca moœæ.

Szczêœliwym zbiegiem okolicznoœci w buduarze sta³a oszklona szaf-

ka na ksi¹¿ki, chocia¿ poprzednio na pó³kach pyszni³y siê pozbawione

smaku bibeloty, które Jane kaza³a usun¹æ.

Spêdzi³a dwie godziny, klêcz¹c obok pude³, wyci¹gaj¹c z nich po

jednej ksi¹¿ce, ustawiaj¹c je na pó³kach, zastanawiaj¹c siê, któr¹ prze-

czytaæ najpierw.

Czasem szybko mruga³a powiekami, a nawet ociera³a oczy chustecz-

k¹, kiedy wyobra¿a³a sobie, jak tego popo³udnia ksi¹¿ê poszed³ do domu

i w³asnorêcznie wybiera³ dla niej wszystkie te tomy. Wiedzia³a, ¿e nie

background image

139

zleci³ tego panu Quincy’emu. Wœród ksi¹¿ek by³y te, które wymieni³a

jako szczególnie przez siebie lubiane.

Nawet w czêœci nie ucieszy³by jej tak kosztowny klejnot od niego.

Kupuj¹c go, ksi¹¿ê nawet nie poczu³by poniesionego wydatku. Ale ksi¹¿-

ki z w³asnego ksiêgozbioru! Wzi¹³ je z pó³ek swojej biblioteki, wœród

nich by³y te¿ jego ulubione lektury.

Samotnoœæ ju¿ jej tak nie doskwiera³a. I trochê siê rozchmurzy³a po

jego nag³ym wyjœciu bez s³owa po¿egnania. Widocznie pojecha³ prosto do

domu i spêdzi³ czas w bibliotece, wybieraj¹c ksi¹¿ki specjalnie dla niej.

Nie wolno mi, nakaza³a sobie kategorycznie, jeszcze bardziej siê

w nim zakochaæ. I w ogóle nie wolno darzyæ go mi³oœci¹.

By³ mê¿czyzn¹ dogadzaj¹cym swej nowej kochance. Nikim wiêcej.

Ale do pó³nocy czyta³a, uszczêœliwiona.

Nastêpnego ranka ksi¹¿ê Tresham jecha³ konno przez Hyde Park

w porze, gdy ³atwo móg³ tam spotkaæ swych przyjació³ na Rotten Row.

W nocy przesta³o padaæ i teraz krople na trawie lœni³y w promieniach

s³oñca jak brylanty. Na szczêœcie niemal zaraz natkn¹³ siê na sir Conana

Broughama i wicehrabiego Kimble’a.

– Tresh – zawo³a³ wicehrabia na jego widok. – Spodziewaliœmy siê

ciebie na obiedzie w klubie White’a.

– Zjad³em w domu – powiedzia³ Jocelyn. I nie k³ama³. Nie móg³

zjeœæ obiadu z Jane, bo by³ do g³êbi poruszony, a nie chcia³ zdradziæ

swych uczuæ. I chocia¿ ubra³ siê do wyjœcia, zosta³ w domu. I sam nie

bardzo wiedzia³ dlaczego.

– Sam? – spyta³ Brougham. – Nawet bez uroczej panny Ingleby do

towarzystwa?

– Nigdy ze mn¹ nie jada³a obiadów – odpar³ Jocelyn. – Przypomi-

nam ci, ¿e by³a tylko s³u¿¹c¹.

– W ka¿dej chwili gotów jestem j¹ zatrudni栖 powiedzia³ Kimble,

wzdychaj¹c teatralnie.

– Nie by³o ciê te¿ u lady Halliday – doda³ Brougham.

– Zosta³em w domu – powtórzy³ Jocelyn.

Zauwa¿y³, ¿e przyjaciele patrz¹ na siebie znacz¹co, by po chwili

wybuchn¹æ weso³ym œmiechem.

– No, Tresham – powiedzia³ Brougham. – Któ¿ to taki? Czy j¹ znamy?

– Czy cz³owiek nie mo¿e samotnie spêdziæ w domu jednego wie-

czoru, nie wzbudzaj¹c podejrzeñ? – Jocelyn zmusi³ konia do cwa³u. Ale

przyjaciele szybko go dogonili. Jechali teraz po obu jego stronach.

background image

140

– To ktoœ nowy, jeœli dla niej zrezygnowa³ z obiadu w klubie Whi-

te’a i z gry w karty u lady Halliday, Cone – stwierdzi³ g³oœno Kimble.

– I ktoœ, kto nie da³ mu spaæ przez ca³¹ noc, jeœli s¹dziæ po z³ym

humorze Treshama tego ranka, Kimble – rzuci³ Brougham.

Rozmawiali o nim i œmiali siê, jakby go w ogóle nie by³o.

– Wynoœcie siê do diab³a – krzykn¹³.

Ale na te s³owa odpowiedzieli nowym wybuchem weso³oœci.

Z ulg¹ dostrzeg³ Angelinê, wy³aniaj¹c¹ siê zza ogrodzenia razem

z pani¹ Stebbins, jedn¹ ze swych wytwornych przyjació³ek. Wybra³y siê

obie na porann¹ przechadzkê.

– Irytuj¹cy cz³owiek! – wykrzyknê³a Angelina, jak tylko Jocelyn zna-

laz³ siê w zasiêgu jej g³osu. – Dlaczego nigdy nie ma ciê w domu, kiedy ci

sk³adam wizytê, Tresham? Wczoraj po po³udniu specjalnie pofatygowa-

³am siê do Dudley House, kiedy Heyward mi powiedzia³, ¿e wyszed³eœ

z klubu White’a przed obiadem. By³am pewna, ¿e wrócisz do domu.

Jocelyn zacz¹³ siê bawiæ monoklem.

– Naprawdê? – spyta³. – Nie muszê ciê zatem informowaæ, ¿e siê

myli³aœ. Czy mogê spytaæ, czemu zawdziêczam ten nag³y przyp³yw sio-

strzanych uczuæ? Dzieñ dobry, pani Stebbins. – Dotkn¹³ szpicrut¹ ronda

kapelusza i sk³oni³ g³owê.

– Wszyscy o tym mówi¹ – powiedzia³a Angelina, kiedy jej przyjació³-

ka sk³ada³a ksiêciu g³êboki uk³on. – S³ysza³am o tym cztery razy w ci¹gu

dwóch ostatnich dni, miêdzy innymi od Ferdiego. Przypuszczam, ¿e te¿ o tym

s³ysza³eœ. Ale musisz mi obiecaæ, Tresham, ¿e nie pope³nisz ¿adnego g³up-

stwa, inaczej dostanê rozstroju nerwowego. I daj mi s³owo, ¿e bêdziesz bro-

ni³ honoru rodziny bez wzglêdu na to, ile mo¿e ciê to kosztowaæ.

– Mam nadziejê, ¿e wczeœniej czy póŸniej wyjaœnisz mi, czego do-

tyczy ta pasjonuj¹ca rozmowa, Angelino – odezwa³ siê Jocelyn. – Wola³-

bym wczeœniej, bo Cavalier jest wci¹¿ trochê znarowiony.

– Powiedziano mi – wyjaœni³a Angelina – ¿e bracia Forbesowie

uciekli z miasta ze strachu przed twoj¹ zemst¹ za to, co próbowali zrobiæ

Ferdiemu.

– I cieszy mnie to. Widocznie wszyscy trzej maj¹ krztynê rozumu,

jeœli to jest rzeczywiœcie powód ich znikniêcia.

– Ale to nie wszystko – ci¹gnê³a. – To pewna wiadomoœæ, prawda,

Mario? – zwróci³a siê do pani Stebbins. – Pan Hammond wspomnia³

o tym u pani Bury-Haugh dwa dni temu, a wszyscy wiedz¹, ¿e jego ¿ona

jest kuzynk¹ pani Wesleyowej Forbes. A wiêc to musi byæ prawda.

– Istotnie, w takim razie nie ulega to w¹tpliwoœci – zgodzi³ siê cierp-

ko Jocelyn, patrz¹c przez monokl na spacerowiczów i jeŸdŸców.

background image

141

– Nie czuj¹ siê usatysfakcjonowani – oœwiadczy³a Angelina. – Po-

trafisz sobie wyobraziæ ich bezczelnoœæ, Tresham? Przecie¿ Ferdie móg³

zgin¹æ! Nie s¹ usatysfakcjonowani, poniewa¿ ty pojecha³eœ karyklem

i nie sta³o ci siê nic z³ego, jeœli nie liczyæ pary zniszczonych rêkawiczek.

Wci¹¿ przysiêgaj¹ ci zemstê! A przecie¿ wszyscy wiedz¹, ¿e teraz ty

mo¿esz ¿¹daæ od nich satysfakcji! Udali siê po posi³ki i w ka¿dej chwili

s¹ spodziewani w mieœcie.

Jocelyn odwróci³ siê i spojrza³ na trawnik, ci¹gn¹cy siê za nim.

– Ale jeszcze nie wrócili, Angelino – powiedzia³. – Posi³ki, o któ-

rych wspomnia³aœ, to, jak siê domyœlam, wielebny Josiah Forbes i kapi-

tan Samuel Forbes?

– Bêdzie piêciu przeciwko jednemu – oznajmi³a dramatycznym to-

nem. – Albo piêciu przeciwko dwóm, jeœli liczyæ Ferdieego, przy czym

siê upiera. Albo piêciu przeciwko trzem, jeœli Heyward przestanie mi ro-

biæ na z³oœæ, utrzymuj¹c, ¿e nie da siê wci¹gn¹æ w tê dziecinadê. Zabiorê

mu pistolet i znów zacznê æwiczyæ strzelanie do celu. Ostatecznie jestem

z rodu Dudleyów.

– B³agam ciê, ¿ebyœ poniecha³a tego zamiaru – powiedzia³ Jocelyn

tonem nieznosz¹cym sprzeciwu. – Trudno powiedzieæ, komu bardziej byœ

zagra¿a³a, gdybyœ okaza³a siê równie bieg³a w strzelaniu, jak wtedy, kie-

dy by³aœ ma³a. – Znów w³o¿y³ monokl i zmierzy³ j¹ wzrokiem od stóp do

g³ów. – W³o¿y³aœ dziœ zdumiewaj¹co elegancki kapelusz – stwierdzi³. –

Ale te czerwone kwiaty zupe³nie nie pasuj¹ do ró¿owej sukni spacero-

wej.

– Dziesiêæ minut temu spotka³yœmy lorda Pyma – oœwiadczy³a, od-

rzucaj¹c g³owê. – Zauwa¿y³, ¿e wygl¹dam jak szczególnie urocza ³¹ka,

po której chêtnie by siê samotnie przespacerowa³. Prawda, Mario?

– Czy¿by? – Ton Jocelyna z miejsca sta³ siê lodowaty. – Mam na-

dziejê, Angelino, ¿e przypomnia³aœ lordowi Pymowi, ¿e jesteœ siostr¹

ksiêcia Tresham?

– Westchnê³am smutno, a potem go wyœmia³am – odpar³a. – To by³a

niewinna galanteria z jego strony. Myœlisz, ¿e pozwoli³abym jakiemukol-

wiek mê¿czyŸnie, by za du¿o sobie pozwala³? Opowiem o tym Heywar-

dowi, a on spojrzy w sufit, a potem powie… Mniejsza o to. – Zaczerwie-

ni³a siê i znów siê rozeœmia³a, skinê³a Kimble’owi i Broughamowi,

wziê³a Mariê Stebbins pod ramiê i ruszy³a przed siebie.

– Londynowi potrzebny jest jakiœ nowy skandal – zauwa¿y³ Joce-

lyn, jad¹c dalej ze swymi przyjació³mi. – Zdaje siê, ¿e ostatnio nie ma

ciekawszego tematu rozmów ni¿ tchórze, którzy przyznaj¹ siê do pokre-

wieñstwa z lady Oliver.

background image

142

– Niew¹tpliwie trzês¹ portkami ze strachu – powiedzia³ wicehrabia

Kimble – poniewa¿ Joseph Forbes okaza³ siê na tyle lekkomyœlny, by

wzi¹æ na siebie ca³kowit¹ odpowiedzialnoœæ za twoje poobcierane rêce.

Ale prawdopodobnie knuj¹ coœ nowego, bo naturalnie nie odwa¿¹ siê na

bezpoœredni¹ konfrontacjê.

– Mo¿e nie bêd¹ mieli wyboru, chyba ¿e wol¹ utratê resztek hono-

ru – stwierdzi³ Jocelyn. – Ale dosyæ o tym. Niedobrze mi siê robi na samo

ich wspomnienie. Cieszmy siê s³oñcem i czystym powietrzem.

– Dla odœwie¿enia umys³u? – spyta³ Brougham i zwróci³ siê do Kim-

ble’a: – Zauwa¿y³eœ, ¿e wed³ug lady Heyward Treshama nie by³o wczo-

raj po po³udniu w domu? By³ z tob¹?

– Nie, Cone – odpowiedzia³ wicehrabia z udawan¹ powag¹. – By³

z tob¹?

– Nie widzia³em go na oczy od wczorajszego ranka a¿ do tej pory –

powiedzia³ Brougham. – Musi byæ bardzo œwie¿a i bardzo narowista.

– Do diab³a! – Kimble tak gwa³townie wstrzyma³ konia i odrzuciw-

szy g³owê do ty³u wybuchn¹³ tak g³oœnym œmiechem, ¿e niemal spad³

z siod³a. Musia³ siê wykazaæ nie lada zrêcznoœci¹, by znów zapanowaæ

nad wierzchowcem. – Zdaje mi siê, ¿e wiem, kto to taki, Cone – powie-

dzia³, dogoniwszy Broughama i Jocelyna. – Urocza panna Ingleby! Tresh,

ty draniu! Ok³ama³eœ nas. Nie rozsta³eœ siê z ni¹. I to przez ni¹ wiêkszoœæ

wczorajszego dnia i nocy spêdzi³eœ z dala od swych przyjació³ i nie

w swoim ³ó¿ku – mam na myœli Dudley House. Czujê, ¿e spe³ni³a wszel-

kie pok³adane w niej nadzieje.

– I wcale siê z tym nie kry³, prawda? – odezwa³ siê Brougham, b³y-

skaj¹c zêbami w uœmiechu. – Tañczy³eœ z ni¹, Tresham, i to walca. I nie

mog³eœ oderwaæ od niej oczu. Ale dlaczego robisz z tego tak¹ wielk¹

tajemnicê?

– Chyba przywdziejê ¿a³obꠖ powiedzia³ Kimble, wzdychaj¹c prze-

sadnie. – Zastanawia³em siê nad wynajêciem detektywa z Bow Street,

¿eby j¹ odszuka³.

– Mo¿ecie obaj iœæ do diab³a – odpar³ Jocelyn swym zwyk³ym, wy-

nios³ym tonem. – A teraz przeproszê was, bo w Dudley House czeka ju¿

na mnie œniadanie.

Niespiesznie skierowa³ siê w stronê domu. Przez chwilê panowa³a

cisza, a potem dobieg³ go ich œmiech.

To wcale nie tak, myœla³. To wcale nie tak.

Ale jeœli to nie by³o to – nowa utrzymanka, wdziêki nowej kobiety,

którym nie potrafi siê oprze栖 to w takim razie co?

background image

143

Nie móg³ znieœæ myœli, ¿eby nawet jego najbli¿si przyjaciele wy-

œmiewali siê z Jane.

Musia³a us³yszeæ, ¿e przyszed³. Znów sta³a na progu salonu, dziœ

w innej sukni o klasycznie prostym kroju, w kolorze blado¿ó³tym. Mia³a

doskona³y gust, jeœli chodzi o stroje, kiedy nie by³a zmuszona nosiæ ta-

nich, szarych sukni panien s³u¿¹cych.

Poda³ kapelusz i rêkawiczki kamerdynerowi i podszed³ do niej.

Uœmiechnê³a siê do niego ciep³o i wyci¹gnê³a obie rêce, czym ca³kowi-

cie wytr¹ci³a go z równowagi. Nie by³ dziœ ¿yczliwie nastawiony do œwia-

ta, nawet do niej. I by³ z³y na siebie, ¿e nie potrafi³ siê powstrzymaæ, by

dziœ po po³udniu znów do niej nie przyjœæ.

– Dziêkujꠖ powiedzia³a i uœcisnê³a mu rêce. – Czy kiedykolwiek

uda mi siê okazaæ sw¹ wdziêcznoœæ?

– Za ksi¹¿ki? – Œci¹gn¹³ brwi. Na œmieræ o nich zapomnia³. Zamie-

rza³ pójœæ z ni¹ prosto do sypialni, zaznaæ chwili przyjemnoœci, a potem

wyjœæ, by móc spêdziæ resztê dnia, nie myœl¹c o niej. Zamierza³ sprawiæ,

by stosunki miêdzy nimi przybra³y w³aœciwy charakter. Jednoczeœnie

krzywi³ siê na myœl o rubasznych uwagach Kimble’a i Broughama, które

z ca³¹ pewnoœci¹ us³yszy wieczorem.

– Drobiazg – powiedzia³ szorstko. Uwolni³ d³onie z jej uœcisku i da³

znak, by wesz³a przed nim do salonu.

– Byæ mo¿e dla pana – odpar³a. – Ale dla mnie s¹ wszystkim. Nie

ma pan pojêcia, jak mi brakowa³o czytania, odk¹d tu siê przenios³am.

– Wiêc czemu, u diab³a, nie pozwoli³a siê pani zaprowadziæ do bi-

blioteki? – spyta³ zirytowany, zamkn¹wszy za sob¹ drzwi pokoju.

Dlaczego tak siê wstydzi³a wyjœæ z domu? Jego poprzednie utrzy-

manki by³y najszczêœliwsze, kiedy mog³y siê z nim gdzieœ pokazaæ.

Prawdopodobnie jest córk¹ jakiegoœ przeklêtego klechy. Ale niech

go diabli, jeœli pozwoli sobie na wyrzuty sumienia, ¿e odebra³ jej cnotê.

Oczywiœcie nie odpowiedzia³a na pytanie. Znów siê uœmiechnê³a,

przechylaj¹c g³owê na bok.

– Jest pan dziœ w z³ym nastroju – zauwa¿y³a. – Ale nie szkodzi. Czy

sta³o siê coœ, o czym chcia³by pan porozmawiaæ?

Niemal wybuchn¹³ œmiechem.

– Bracia Forbesowie uciekli z miasta, by sprowadziæ posi³ki – wy-

jaœni³. – Boj¹ siê stawiæ mi czo³o, kiedy jest ich tylko trzech. Chc¹ po-

wiêkszyæ si³y do piêciu ludzi. Ale dowiedz¹ siê, ¿e i tak mam nad nimi

przewagê. Czerpiê szczególne zadowolenie z rozprawiania siê z tchórza-

mi.

Westchnê³a.

background image

144

– Mê¿czyŸni i ich duma – powiedzia³a. – Podejrzewam, ¿e bêdzie

siê pan wdawa³ w awantury, nawet maj¹c osiemdziesi¹t lat, o ile do¿yje

pan tego wieku. Czy pan usi¹dzie? Mam zatelefonowaæ po herbatê? Czy

te¿ chce pan od razu iœæ na górê?

Nagle, ku jego przera¿eniu, odesz³a mu ochota na mi³osne igraszki.

Nie chcia³ iœæ z ni¹ do ³ó¿ka. Nie teraz. Wyda³o mu siê to zbyt… zbyt

jakie? Niegodziwe? Niemal wybuchn¹³ g³oœnym œmiechem.

– Gdzie s¹ ksi¹¿ki? – spyta³. – W sypialni? Na strychu?

– W pokoju obok – oznajmi³a. – Urz¹dzi³am go wed³ug swojego

gustu, ¿eby w nim spêdzaæ czas pod pana nieobecnoœæ. Traktujê go jak

swoje królestwo.

Nie znosi³ salonu. Chocia¿ teraz by³ elegancki i urz¹dzony ze sma-

kiem, nadal przywodzi³ mu na myœl poczekalniê, bezosobowe pomiesz-

czenie, gdzie wymienia siê grzecznoœci przed wra¿eniami w sypialni.

I nie by³o w nim nic, co zmieni³oby go w salon Jane.

– Proszê mnie tam zaprowadzi栖 poleci³.

Móg³ siê domyœliæ, ¿e Jane nie odwróci siê i nie zaprowadzi go tam

bez sprzeciwu.

– To mój buduar – oœwiadczy³a. – Pana podejmujê tutaj, od czasu

do czasu byæ mo¿e w jadalni. W sypialni korzysta pan ze swych praw,

wynikaj¹cych z naszej umowy. Resztê domu uwa¿am za swoje prywatne

królestwo.

Jocelyn nie wiedzia³, czy krzykn¹æ na ni¹, by zobaczyæ z satysfakcj¹,

jak podskakuje ze strachu, czy te¿ odrzuciæ g³owê do ty³u i rozeœmiaæ siê.

Prawa wynikaj¹ce z umowy, dobre sobie!

– Panno Ingleby. – Uk³oni³ siê dwornie. – Czy by³aby pani tak ³a-

skawa i zgodzi³a siê pokazaæ mi swój buduar?

Zawaha³a siê, zagryz³a doln¹ wargê, a potem kiwnê³a g³ow¹.

– Dobrze – powiedzia³a i wysz³a z salonu.

Ten pokój przypomina³ Jane. Uderzy³o go to, gdy tylko przekroczy³

jego próg. Poczu³ siê, jakby po raz pierwszy wkracza³ do jej œwiata, z jed-

nej strony eleganckiego i nobliwego, z drugiej przytulnego i zwyczajnego.

P³owy dywan i zas³ony zawsze sprawia³y, ¿e pokój wygl¹da³ okrop-

nie. Wszelkie próby jej poprzedniczek, by go o¿ywiæ poduszkami, szala-

mi i jaskrawymi œwiecide³kami, jedynie podkreœla³y jego nijakoœæ. Lu-

stra, które kaza³a wstawiæ Effie, tylko to zwielokrotni³y. Stara³ siê nigdy

tu nie zagl¹daæ.

Teraz p³owe barwy, których Jane wcale nie próbowa³a ukryæ, spra-

wia³y, ¿e w pokoju panowa³a atmosfera sprzyjaj¹ca odpoczynkowi. Oto-

mana zniknê³a, podobnie, co go nie zdziwi³o, jak wszystkie lustra. Wsta-

background image

145

wiono kilka ³adnych foteli, sekretarzyk i krzes³o. Biureczko zas³ane by³o

tak¹ iloœci¹ papierów, ¿e wiadomo by³o, i¿ nie spe³nia funkcji jedynie

dekoracyjnej. W biblioteczce sta³y jego ksi¹¿ki, jedna le¿a³a otwarta na

ma³ym stoliku obok fotela przed kominkiem. Przed fotelem po drugiej

stronie kominka sta³a rama, na któr¹ naci¹gniêto p³ótno. Wokó³ le¿a³y

jedwabne nici, no¿yczki i ig³y.

– Mogê usi¹œæ? – spyta³.

Wskaza³a fotel obok stolika.

– Jeœli pan sobie ¿yczy, mo¿e pan potr¹ciæ cenê biurka i krzes³a z mo-

jej pensji, poniewa¿ kupi³am je na swój osobisty u¿ytek – powiedzia³a.

– O ile sobie przypominam, da³em pani carte blanche na wszelkie

przeróbki w domu, Jane – odpar³. – Proszê wiêc przestaæ pleœæ g³upstwa

i usi¹œæ. Widzi pani, jestem na tyle dobrze wychowany, by nie siadaæ,

nim zrobi to kobieta.

Widzia³, ¿e odczuwa³a skrêpowanie. Przycupnê³a na skraju fotela

w pewnej odleg³oœci od niego.

– Jane, niech¿e pani usi¹dzie bli¿ej i weŸmie ig³ê do rêki – powie-

dzia³ zniecierpliwiony. – Chcê popatrzeæ, jak pani wyszywa. Domyœlam

siê, ¿e to kolejna umiejêtnoœæ, jak¹ posiad³a pani w sierociñcu?

– Tak – odpowiedzia³a. Usiad³a w fotelu naprzeciwko niego i ujê³a

ig³ê w palce.

Przez chwilê przygl¹da³ siê jej w milczeniu. Wygl¹da³a œlicznie

i wdziêcznie. Jak urodzona dama. Rzeczywiœcie musia³a prze¿ywaæ trudny

okres – zmuszona do przyjazdu do Londynu w poszukiwaniu pracy, do za-

trudnienia siê w pracowni modystki, do tego, by zostaæ jego pielêgniark¹,

a w koñcu kurtyzan¹. Nie, nieprawda. Nie weŸmie tej winy na siebie. Za-

proponowa³ jej inne rozwi¹zanie. Raymore zrobi³by z niej gwiazdê.

– Zawsze tak sobie wyobra¿a³em rodzinne szczêœcie – odezwa³ siê

po chwili ku w³asnemu zaskoczeniu, bo nie zastanowi³ siê nad tym, co

powiedzia³.

Na chwilê unios³a wzrok znad robótki.

– Kobieta przy kominku, zajêta haftem – ci¹gn¹³. – Mê¿czyzna na-

przeciwko. Spokój i cisza.

Znów pochyli³a g³owê nad robótk¹.

– Jako ch³opiec nigdy czegoœ takiego nie widzia³ pan w domu swe-

go dzieciñstwa? – spyta³a.

Rozeœmia³ siê krótko.

– Przypuszczam, ¿e moja matka nie odró¿nia³a jednego koñca ig³y

od drugiego – odpar³ – i nikt nigdy nie powiedzia³ ani jej, ani mojemu

ojcu, ¿e od czasu do czasu mo¿na usi¹œæ przy kominku z rodzin¹.

10 – Pojedynek

background image

146

Jemu te¿ nikt nigdy tego nie mówi³. Sk¹d mu to wiêc przysz³o do

g³owy?

– Moje biedactwo – odezwa³a siê cicho.

Wsta³ gwa³townie i podszed³ do biblioteczki.

– Czyta³a pani Mansfield Park? – spyta³ po chwili.

– Nie. – Znów na niego spojrza³a. – Ale czyta³am Rozwa¿n¹ i ro-

mantyczn¹ tej samej autorki i bardzo mi siê podoba³a.

Wzi¹³ tom z pó³ki i wróci³ na swoje miejsce.

– Poczytam na g³os, kiedy pani bêdzie wyszywa³a – oznajmi³.

Nie przypomina³ sobie, by kiedykolwiek czyta³ na g³os, chyba ¿e na

lekcji jako ch³opiec. Nie pamiêta³ te¿, by jemu ktoœ czyta³ na g³os, poza

Jane, która czyta³a mu, gdy le¿a³ unieruchomiony w domu. Stwierdzi³, ¿e

czytanie dzia³a na niego niezwykle koj¹co, chocia¿ nigdy nie s³ucha³

uwa¿nie. Otworzy³ ksi¹¿kê i zacz¹³ czytaæ.

– „Przed blisko trzydziestu laty panna Maria Ward z Huntingdon,

posiadaj¹ca zaledwie siedem tysiêcy funtów ca³ego maj¹tku, mia³a szczê-

œcie zdobyæ serce sir Thomasa Bertrama z Mansfield Park…”*

Przeczyta³ dwa rozdzia³y, nim opuœci³ ksi¹¿kê na kolana. Przez jakiœ

czas siedzieli w milczeniu. I cisza ta wydawa³a mu siê niezwykle przy-

jemna. Siedzia³ wygodnie rozparty w fotelu. Bez trudu móg³by siê

zdrzemn¹æ. Czu³ siê… Jak siê czu³? Czy by³ zadowolony? Z pewnoœci¹.

Szczêœliwy? Szczêœcie to coœ, co zna³ ma³o albo wcale, i nie przyk³ada³

do niego wielkiej wagi.

Czu³ siê odciêty od swojego œwiata, od siebie takiego, jakim by³. By³

z Jane, z pewnoœci¹ odciêt¹ od œwiata i od siebie takiej, jak¹ by³a napraw-

dê. Czy mo¿e tak trwaæ wiecznie?, zastanawia³ siê. Bez koñca? Zawsze?

A mo¿e ten pokój stanie jego azylem, w ka¿dym razie od czasu do

czasu? Ten pokój, tak przypominaj¹cy Jane, w którym czu³ siê dobrze,

by³ spokojny i zadowolony – daleki od zwyk³ego stylu ¿ycia?

Pomyœla³, ¿e czas niezw³ocznie po³o¿yæ kres tym g³upim, niereal-

nym i nietypowym marzeniom. Musi wyjœæ – albo udaæ siê z Jane na górê,

do sypialni.

– Co pani wyszywa? – spyta³ zamiast tego.

Uœmiechnê³a siê, nie podnosz¹c g³owy.

– Obrus – powiedzia³a. – Do jadalni. Musia³am sobie znaleŸæ jakieœ

zajêcie. Zawsze lubi³am haftowaæ.

Przygl¹da³ jej siê jeszcze przez jakiœ czas. Rama z naci¹gniêt¹ tkani-

n¹ sta³a pod takim k¹tem, ¿e nie widzia³ wzoru. Ale jedwabne nitki by³y

w kolorach jesieni, harmonijnie wspó³graj¹cych ze sob¹.

* Przek³ad Anny Przedpe³skiej-Trzeciakowskiej (przyp. t³um.).

background image

147

– Czy bardzo siê pani pogniewa – spyta³ – jeœli podejdê i popatrzê?

– Sk¹d¿e znowu. – Mia³a zdumion¹ minê. – Ale nie musi siê pan

siliæ na dobre maniery. Z pewnoœci¹ nie interesuje siê pan haftem.

Nie odpowiedzia³. Podniós³ siê z g³êbokiego, wygodnego fotela

i od³o¿y³ ksi¹¿kê na stolik.

W rogu tkaniny widaæ by³o drzewa w jesiennej szacie.

– Gdzie jest szablon, z którego pani wyszywa? – spyta³. Chcia³ obej-

rzeæ ca³y wzór.

– W mojej g³owie – odpar³a.

– Ach. – Teraz zrozumia³, dlaczego haftowanie by³o jej pasj¹. Nie

tylko biegle w³ada³a ig³¹. – Widzê, ¿e ma pani do tego talent, Jane. Umie

pani dobieraæ kolory i wzory.

– Dziwne, ale nigdy nie udawa³o mi siê utrwaliæ moich wizji na pa-

pierze czy p³ótnie – powiedzia³a. – Ale kiedy trzymam ig³ê, obrazy z g³o-

wy z ³atwoœci¹ trafiaj¹ na tkaninê.

– Nigdy nie potrafi³em malowaæ krajobrazów – oœwiadczy³. – Za-

wsze wydawa³o mi siê, ¿e natura jest niedoœcigniona. Twarze ludzi to co

innego. Mo¿na uchwyciæ wygl¹d i charakter cz³owieka.

Ledwo wypowiedzia³ te s³owa, a po¿a³owa³, ¿e nie ugryz³ siê w jê-

zyk. Wyprostowa³ siê, za¿enowany.

– Maluje pan portrety? – Spojrza³a na niego, wyraŸnie zaciekawio-

na. – Zawsze uwa¿a³am to za najtrudniejsz¹ formê sztuki.

– Trochê pacykujꠖ odpar³ sztywno. Podszed³ do okna i zacz¹³ siê przy-

gl¹daæ ma³emu ogrodowi. Zauwa¿y³, ¿e jest bardzo zadbany. Czy zawsze

ros³y tu ró¿e? – A raczej powinienem u¿yæ czasu przesz³ego. Pacykowa³em.

– Domyœlam siê, ¿e wed³ug pana to ma³o mêskie zajêcie – powie-

dzia³a cicho.

Jego ojciec u¿y³ o wiele dosadniejszego okreœlenia.

– Chcia³bym namalowaæ pani portret – us³ysza³ nagle swój g³os. –

Pani twarz jest nie tylko urodziwa, ale równie¿ pe³na charakteru. By³oby

to wielkie wyzwanie.

Milcza³a.

– Na górze bêdziemy zaspokajali swoje potrzeby cielesne – oœwiad-

czy³. – Tutaj moglibyœmy siê oddawaæ pozosta³ym pasjom, Jane, jeœli

pani zechce. Z dala od wœcibskich oczu i szyderczych uœmiechów œwiata.

Po to urz¹dzi³a pani ten pokój, prawda? Swoje królestwo, jak go pani

nazwa³a, przystañ, gdzie mo¿e byæ pani sob¹, odsun¹æ na bok prozê ¿y-

cia, ³¹cznie z tym, ¿e jest pani moj¹ utrzymank¹, i zostaæ po prostu Jane.

Odwróci³ g³owê. Przygl¹da³a mu siê bacznie, trzymaj¹c ig³ê w po-

wietrzu.

background image

148

– Tak – przyzna³a.

– A ja jestem ostatni¹ osob¹, z któr¹ chcia³aby pani dzieliæ to króle-

stwo. – Uœmiechn¹³ siê z ¿alem. – Nie bêdê nalega³. W przysz³oœci bê-

dzie mnie pani zabawia³a w salonie, kiedy nie bêdziemy w sypialni.

– Nie. – Minê³o trochê czasu, nim objaœni³a swoj¹ myœl. – Nie, nie

bêdê ju¿ uwa¿a³a tego pokoju za swój, tylko za nasz. Za miejsce, gdzie

nasza umowa i nasza pozycja w œwiecie nie bêd¹ siê liczy³y. Miejsce,

gdzie pan mo¿e malowaæ i czytaæ, a ja wyszywaæ i pisaæ, miejsce, gdzie

po jednej stronie kominka siedzi kobieta, a po drugiej – mê¿czyzna. Miej-

sce ciche i spokojne, z dala od œwiata. Mo¿e pan tu przebywaæ zawsze,

kiedy tylko pan zechce, Jocelynie.

Przez d³u¿sz¹ chwilê patrzy³ na ni¹, nie odzywaj¹c siê. Co, u diab³a,

siê dzieje? Móg³ istnieæ tylko jeden powód, sk³aniaj¹cy go do przycho-

dzenia do tego domu. Nie chcia³ ¿adnego innego. Móg³by siê staæ jego

niewolnikiem – niewolnikiem Jane. A jednak jego serce nie traci³o na-

dziei.

Na co?

– Ma pan ochotê na herbatê? – Wbi³a ig³ê w tkaninê i wsta³a. – Czy

mam zadzwoniæ, ¿eby j¹ przyniesiono?

– Tak. – Za³o¿y³ rêce do ty³u. – Tak, proszê.

Przygl¹da³ jej siê, jak dzwoni na pokojówkê.

– Jest tutaj du¿o miejsca – powiedzia³. – Chcia³bym, ¿eby wstawio-

no tu fortepian. Czy wolno mi wydaæ odpowiednie polecenie? – Wprost

nie móg³ uwierzyæ, ¿e pyta o jej zgodê.

– Naturalnie. – Spojrza³a na niego powa¿nie. – To nasz pokój, Joce-

lynie. Tak samo twój, jak mój.

Przez chwilê pomyœla³, ¿e zala³a go fala szczêœcia. Ale wkrótce zo-

rientowa³ siê, ¿e to inne uczucie, równie mu obce.

Strach.

16

J

ane wczeœnie po³o¿y³a siê do ³ó¿ka, ale sen nie przychodzi³. Po pó³

godzinie zrezygnowa³a z prób zaœniêcia. Wsta³a, zapali³a œwiecê, narzu-

ci³a ciep³y szlafrok na koszulê nocn¹ z cieniutkiego batystu, na nogi wsu-

nê³a ranne pantofle i zesz³a na dó³ do swojego buduaru. Ich buduaru. Ich

przystani, jak go nazwa³.

background image

149

Pan Jacobs jeszcze nie uda³ siê na spoczynek. Poprosi³a go, ¿eby

znów napali³ w kominku. M³ody lokaj przyniós³ wêgiel i spyta³, czy cze-

goœ jeszcze ¿yczy sobie.

– Nie, dziêkujê, Phillipie – odpar³a. – To wszystko. Trafiê do sy-

pialni, kiedy bêdê zmêczona.

– Tak jest, proszê pani – powiedzia³. – Przed wyjœciem z pokoju pro-

szê nie zapomnieæ postawiæ ekranu przed kominkiem.

– Nie zapomnê. – Uœmiechnê³a siê. – Dziêkujê za przypomnienie.

Dobranoc.

Postanowi³a, ¿e bêdzie czyta³a tak d³ugo, a¿ oczy same zaczn¹ siê jej

kleiæ ze zmêczenia. Usiad³a przy kominku, w fotelu, na którym po po³u-

dniu siedzia³ Jocelyn, i wziê³a ksi¹¿kê. Nie tê, któr¹ jej czyta³. Tamt¹

zostawi³a w miejscu, gdzie j¹ po³o¿y³. Mo¿e kiedy przyjdzie tu nastêp-

nym razem, bêdzie chcia³ przeczytaæ kolejny rozdzia³. Otworzy³a trzy-

man¹ ksi¹¿kê na stronie, na której przerwa³a lekturê ostatniej nocy, i po-

³o¿y³a j¹ sobie na kolanach.

Zapatrzy³a siê w ogieñ.

Nie powinna pozwoliæ ksiêciu tu wejœæ. Wiedzia³a, ¿e nie bêdzie ju¿

mog³a uwa¿aæ tego pokoju za swój. By³ ich. Wci¹¿ czu³a jego obecnoœæ.

Widzia³a go siedz¹cego wygodnie, ale elegancko w fotelu. S³ysza³a jego

g³os, kiedy czyta³ jej Mansfield Park, przejêty losami bohaterów ksi¹¿ki

nie mniej od niej. I widzia³a go stoj¹cego w oknie…

To by³o niesprawiedliwe. Poradzi³aby sobie z now¹ sytuacj¹ ¿ycio-

w¹, gdyby stosunki miêdzy nimi pozosta³y, jak siê tego spodziewa³a, na-

tury czysto cielesnej. By³a na tyle inteligentna, ¿e wiedzia³a, i¿ po¿¹danie

to nie mi³oœæ, szczególnie miêdzy rozpustnym ksiêciem i jego utrzyman-

k¹. Nie wiedzia³a, co o tym wszystkim s¹dziæ.

Spêdzi³ tu razem z ni¹ ponad dwie godziny, i nawet jej nie dotkn¹³.

Nie poszed³ z ni¹ do sypialni. Po podwieczorku, podczas którego rozma-

wiali o wojnie i reformie politycznej – ona by³a pacyfistk¹, on nie; ona

by³a gor¹c¹ zwolenniczk¹ reform, on podchodzi³ do nich z du¿¹ rezer-

w¹ – doœæ niespodziewanie wsta³, uk³oni³ siê, po¿egna³ i wyszed³.

Po jego wyjœciu ogarnê³a j¹ dziwna pustka. I czu³a wielki zamêt

w g³owie.

Niemal przez ca³y czas, kiedy byli razem, nie by³ ksiêciem Tresham.

By³ Jocelynem. Ale Jocelynem nie tak pe³nym rezerwy, jak do tego przy-

wyk³a. Jocelynem bez maski. Cz³owiekiem pragn¹cym byæ nareszcie

sob¹. Spragnionym przyjaŸni, uznania i… no w³aœnie.

Jane g³oœno westchnê³a.

Mê¿czyzn¹ spragnionym mi³oœci.

background image

150

Ale w¹tpi³a, czy kiedykolwiek przyj¹³by ten najwiêkszy dar, nawet

gdyby sam przed sob¹ przyzna³, ¿e go potrzebuje.

Jeszcze bardziej w¹tpi³a, czy zdolny jest do zrewan¿owania siê tym

samym.

A kim¿e by³a ona, by sk³adaæ taki dar? Uciekinierk¹. Morderczyni¹.

Chocia¿ chyba nie. Nieœmia³o zaczyna³a w to w¹tpiæ. Nie przypuszcza³a,

¿eby Sidneya zabi³o uderzenie ksi¹¿k¹ w g³owê.

Wzdrygnê³a siê na wspomnienie tamtego wydarzenia.

A potem po³o¿y³a g³owê na oparciu i nas³uchiwa³a, jak pan Jacobs

lub Phillip zamykaj¹ drzwi frontowe na noc. W chwilê póŸniej rozleg³o

siê pukanie do drzwi pokoju.

– Proszꠖ zawo³a³a. By³o ju¿ po pó³nocy. O tej porze s³u¿ba powin-

na le¿eæ w ³ó¿kach.

Wygl¹da³ demonicznie w czarnej pelerynie do kostek. Sta³ na progu,

z rêk¹ na ga³ce drzwi. Zadr¿a³a. Zrozumia³a, ¿e to popo³udnie rzeczywi-

œcie by³o dla niej brzemienne w skutki.

– Wci¹¿ nie œpisz? – spyta³. – Zobaczy³em œwiat³o w szparze pod

drzwiami.

– Masz swój klucz? – spyta³a.

– Naturalnie – odpar³. – Przecie¿ to mój dom.

Wsta³a i podesz³a do niego. Nie, wcale siê go nie spodziewa³a.

A potem sta³o siê coœ dziwnego. Zdj¹³ rêkê z ga³ki drzwi i rozpostar³

ramiona, a¿ ukaza³a siê bia³a, jedwabna podszewka peleryny i elegancki

strój wieczorowy. Ale Jane w³aœciwie nie zwróci³a uwagi na jego osza³a-

miaj¹cy strój. Sz³a w jego stronê i wkrótce okry³y j¹ fa³dy peleryny. Jed-

noczeœnie unios³a twarz, a on pochyli³ g³owê.

Obejmowali siê d³ugo, ¿arliwie. Ale najdziwniejsze, ¿e nie by³ to

zmys³owy uœcisk – przynajmniej nie tylko zmys³owy. Jane nie mia³a do-

œwiadczenia w tych sprawach, ale wiedzia³a podœwiadomie, ¿e to nie

mê¿czyzna, ca³uj¹cy swoj¹ kochankê, z któr¹ pójdzie do sypialni. To by³

Jocelyn. I ca³owa³ j¹, Jane.

Ale nim skoñczy³ j¹ obejmowaæ, znów sta³ siê ksiêciem Tresham.

– Chcê, ¿ebyœ dziœ w nocy zrobi³a to, co do ciebie nale¿y, Jane –

powiedzia³.

– Oczywiœcie. – Cofnê³a siê z uœmiechem.

A potem krzyknê³a z przera¿enia, kiedy mocno z³apa³ j¹ za rêkê

i zmierzy³ j¹ zimnym wzrokiem.

– Nie! – oœwiadczy³ z wœciek³oœci¹. – Nie bêdziesz siê tak do mnie

uœmiecha³a, Jane, jak zblazowana kokietka, ukrywaj¹ca swój cynizm za

zimnym uœmiechem przyzwolenia. I wcale nie oczywiœcie. Jeœli mnie nie

chcesz, powiedz mi, ¿ebym wyniós³ siê do diab³a, a pójdê sobie.

background image

151

Wyrwa³a rêkê z mocnego uœcisku.

– A czego siê spodziewasz, kiedy mówisz, ¿e chcesz, ¿ebym zrobi-

³a, to co do mnie nale¿y? – spyta³a ze z³oœci¹. – Czy kobieta robi to, co do

niej nale¿y, kiedy pragnie byæ z mê¿czyzn¹? Kiedy zwracasz siê do mnie

w ten sposób, robisz ze mnie dziwkê.

– To ty nalega³aœ na spisanie umowy, zawieraj¹cej nasze wzajemne

prawa i obowi¹zki – przypomnia³ jego oczy by³y zimne jak stal. – Kim ja

jestem w jej œwietle? Kimœ, kto kupi³ sobie dostêp do twojego cia³a. Kimœ,

kto kupi³ sobie us³ugi dziwki. To ta umowa czyni z ciebie kobietê, która

robi, co do niej nale¿y, kiedy jest ze mn¹ w ³ó¿ku. Nie unoœ siê s³usznym

gniewem, Jane, spodziewaj¹c siê, ¿e potulnie spuszczê g³owê. Jeœli

o mnie chodzi, mo¿esz iœæ do diab³a.

– A ty mo¿esz… – Ale zmusi³a siê do milczenia i nabra³a g³êboko

powietrza, ¿eby siê uspokoiæ. Serce wali³o jej jak m³otem. – Znów siê

sprzeczamy. Czy tym razem to moja wina? Jeœli tak, to przepraszam.

– To wina tej diabelskiej umowy – powiedzia³ zrzêdliwie.

– Czyli moja. – Uœmiechnê³a siê lekko. – Naprawdê cieszê siê, ¿e

ciê widzê, Jocelynie.

Z³oœæ i ch³ód zniknê³y z jego twarzy.

– Mówisz szczerze, Jane?

Kiwnê³a g³ow¹.

– I naprawdê chcê pójœæ z tob¹ na górê.

– Tak? – Spojrza³ na ni¹ w zamyœleniu swymi ciemnymi oczami.

Czy to ksi¹¿ê Tresham? Niepewny siebie? Niepewny, czy jest mile

widzianym goœciem?

– Mówiê to w pokoju, gdzie – jak ustaliliœmy – nie obowi¹zuj¹ wa-

runki naszej umowy – oœwiadczy³a – wiêc musi to byæ prawda. ChodŸ ze

mn¹ na górê.

– Przyszed³em prosto z teatru – wyjaœni³. – Kimble zaprosi³ mnie

i innych przyjació³ na kolacjê do siebie, ale stwierdzi³em, ¿e wolê pójœæ

do niego pieszo, ni¿ t³oczyæ siê w powozie. Tymczasem nogi same mnie

tu przynios³y. Jak to wyt³umaczyæ, Jane?

– Zapewne odczuwa³eœ siln¹ potrzebê pok³ócenia siê z kimœ, kto ci

nie ust¹pi – odpar³a.

– Ale przecie¿ pierwsza mnie przeprosi³aœ.

– Bo nie mia³am racji. Widzisz, nie nalegam na zwyciêstwo za

wszelk¹ cenê. W przeciwieñstwie do innych znanych mi osób.

Uœmiechn¹³ siê figlarnie.

– Co oznacza, jak przypuszczam, ¿e jak zwykle ostatnie s³owo nale-

¿y do ciebie – zauwa¿y³. – ChodŸmy w takim razie. Poniewa¿ po to tu

przyszed³em i skoro mnie zaprosi³aœ, chodŸmy na górê.

background image

152

Fizyczne po¿¹danie sprawi³o, ¿e znów a¿ zapar³o jej dech, kiedy

minê³a go i pierwsza zaczê³a wchodziæ po schodach. Zauwa¿y³a, ¿e nie

od razu ruszy³ za ni¹. Zosta³, by postawiæ ekran przed kominkiem, w któ-

rym ogieñ ju¿ zacz¹³ przygasaæ.

Uœmiechaj¹c siê w duchu, pomyœla³a, ¿e chyba pierwszy raz w ¿yciu

zrobi³ coœ tak zwyczajnego.

Rano Kimble bêdzie bezlitoœnie z niego drwi³. Jocelyn siê tym nie przej-

mowa³. Czy kiedykolwiek robi³ sobie coœ z tego, co mówili albo myœleli

o nim inni, nawet najbli¿si przyjaciele? A ich drwiny bêd¹ dobroduszne.

Tymczasem prawda wygl¹da³a tak, ¿e musia³ dziœ wieczorem tu wró-

ciæ. Bardziej poruszy³y go dziwne wydarzenia popo³udnia, ni¿ mia³ to

odwagê przyznaæ przed samym sob¹. Musia³ tu przyjœæ, ¿eby przywróciæ

normalnoœæ swym stosunkom z w³asn¹ utrzymank¹. ¯eby j¹ wykorzy-

staæ w wiadomym celu.

Oczywiœcie pope³ni³ b³¹d, mówi¹c jej o tym. Ale nie by³ przyzwy-

czajony do tego, by zwracaæ uwagê na uczucia innych ludzi.

Rozebra³ siê, zgasi³ œwiece i po³o¿y³ siê z ni¹ do ³ó¿ka. Kaza³ jej nie

zdejmowaæ skromnej i ³adnej koszuli nocnej. By³o coœ zdumiewaj¹co

podniecaj¹cego, kiedy podci¹ga³ j¹ w górê. Tej nocy nie chcia³ ¿adnej

gry wstêpnej. Chcia³ zrobiæ to, po co tu przyszed³, zanim wszystko znów

wymknie siê spod kontroli. Wsun¹³ jej rêkê miêdzy uda. Ju¿ by³a gotowa.

Po³o¿y³ siê na niej ca³ym ciê¿arem cia³a, kolanami szeroko rozchyli³ jej

nogi, wsun¹³ rêce pod jej biodra i wszed³ w ni¹.

By³a miêkka i ciep³a. Zacz¹³ siê w niej poruszaæ szybko, energicz-

nie. Stara³ siê o niej myœleæ wy³¹cznie jak o kobiecie. Stara³ siê myœleæ

o swych potrzebach wy³¹cznie jak o czysto fizycznym po¿¹daniu.

Nie uda³o mu siê ani jedno, ani drugie.

Rzadko ca³owa³ kobiety w ³ó¿ku. Jego zdaniem by³o to niepotrzebne

i zbyt intymne. A jednak poca³owa³ j¹.

– Jane, powiedz mi, ¿e chcia³aœ, ¿ebym wróci³, ¿e od naszego roz-

stania myœla³aœ tylko o mnie – wymamrota³.

– Dlaczego? – spyta³a szeptem. – ¯ebyœ znów móg³ mnie ostrzec,

¿e nie wolno mi myœleæ o niezale¿noœci? Nie ¿a³ujê, ¿e przyszed³eœ. Cie-

szê siê. Dobrze mi z tob¹.

– Niech ciê diabli! – powiedzia³. – Niech ciê diabli, Jane.

Nie odzywa³a siê, kiedy siê w niej porusza³. Ale gdy poczu³, ¿e zbli¿a

siê moment spe³nienia i zamierza³ przyspieszyæ ruchy, objê³a go w pasie

rêkami, oplot³a nogami i unios³a biodra, by móg³ g³êbiej w ni¹ wnikn¹æ.

background image

153

– Jocelynie, nie bój siꠖ szepnê³a. – Proszê, nie bój siê.

By³ tak poch³oniêty bliskim spe³nieniem, ¿e nie zwróci³ uwagi na te

s³owa. Ale kiedy ju¿ by³o po wszystkim, kiedy le¿a³ wyczerpany obok

niej, przypomnia³ sobie o nich i pomyœla³, ¿e musia³ to sobie wyobraziæ.

– ChodŸ do mnie – powiedzia³ i wyci¹gn¹³ rêkê, ¿eby dotkn¹æ Jane.

Zwinê³a siê w k³êbek obok niego. Jocelyn obci¹gn¹³ jej koszulê, na-

kry³ ich oboje ko³dr¹, obj¹³ Jane ramieniem, opar³ policzek na jej g³owie

i usn¹³.

Czêsto spêdza³ noce w tym domu, a o œwicie wraca³ do Dudley House,

¿eby siê przespaæ. Ale nigdy tu nie spa³. Dziœ wieczór mia³ zamiar spê-

dziæ kilka godzin na mi³osnych namiêtnoœciach, by przypomnieæ zarów-

no Jane, jak i sobie, charakter stosunków miêdzy nimi.

Obudzi³ siê, gdy do pokoju wpada³o œwiat³o dnia. Jane, z w³osami

w nie³adzie, lekko zaró¿owiona, wygl¹da³a uroczo. Wci¹¿ spa³a w jego

ramionach.

Delikatnie usun¹³ rêkê spod jej g³owy i wyskoczy³ z ³ó¿ka, przy oka-

zji budz¹c dziewczynê. Uœmiechnê³a siê do niego zaspana.

– Przepraszam – powiedzia³ sztywno, wk³adaj¹c swój wieczorowy

strój. – Przypuszczam, ¿e zgodnie z t¹ przeklêt¹ umow¹ nie mam prawa

zak³ócaæ ci ¿ycia prywatnego, kiedy nie korzystam z przys³uguj¹cych mi

praw. Za chwilê ju¿ mnie tu nie bêdzie.

– Jocelynie – powiedzia³a z ³agodnym wyrzutem, a potem mia³a

czelnoœæ siê rozeœmiaæ.

Weso³o.

Z niego.

– Œmieszê ciê? – Spojrza³ na ni¹ groŸnie.

– Zapewne wstydzisz siê tego, ¿e usn¹³eœ, zamiast spêdziæ noc de-

monstruj¹c tê jurnoœæ, z której s³yniesz – odpar³a. – Sprawiasz wra¿enie,

jakbyœ zawsze musia³ udowadniaæ swoj¹ mêskoœæ.

Fakt, ¿e mia³a ca³kowit¹ racjê, nie wp³yn¹³ na poprawê jego nastroju.

– Cieszê siê, ¿e przynajmniej ciê rozœmieszy³em – oœwiadczy³ i za-

maszystym ruchem zarzuciwszy pelerynê na ramiona, zapi¹³ j¹ pod szy-

j¹. – Przyjdê tu znowu, kiedy bêdê ciê potrzebowa³. ¯egnam.

– Jocelynie – powiedzia³a cicho, kiedy otworzy³ drzwi sypialni.

Spojrza³ na ni¹, dumnie unosz¹c brwi. – To by³a cudowna noc. Wspania-

le siê z tob¹ œpi.

Nie czeka³, ¿eby sprawdziæ, czy sobie z niego kpi, czy nie. Wyszed³

i niezbyt cicho zamkn¹³ za sob¹ drzwi.

A niech to diabli, pomyœla³, patrz¹c na zegar w holu. By³a siódma

rano. Skrzywi³ siê, widz¹c, ¿e Jacobs czeka³ na dole, by go wypuœciæ.

background image

154

Spêdzi³ tu siedem godzin. By³ z ni¹ w ³ó¿ku przez siedem godzin, a tylko

raz dosz³o miêdzy nimi do fizycznego zbli¿enia. Raz!

Pozdrowi³ sztywno kamerdynera i wyszed³ przed dom. Kiedy ruszy³

szybkim krokiem przed siebie, z pewnym zadowoleniem stwierdzi³, ¿e

prawa noga z ka¿dym dniem staje siê sprawniejsza.

Wspaniale siê z tob¹ œpi.

Jocelyn mimo woli zachichota³. Mia³a racjê, do diab³a. To by³a cu-

downa noc, dawno nie czu³ siê taki wypoczêty.

Postanowi³, ¿e pójdzie do domu, ¿eby siê wyk¹paæ i przebraæ, a po-

tem uda siê na zakupy – kupi ma³y fortepian oraz przybory do szkicowa-

nia i malowania. Mo¿e w tej niezwyk³ej sytuacji najlepiej bêdzie nicze-

mu siê nie przeciwstawiaæ, pozwoliæ, ¿eby wszystko siê rozwija³o na swój

sposób i swoim tempem, póki nie nadejdzie nieuchronny koniec. Wcze-

œniej czy póŸniej znudzi mu siê Jane Ingleby. Tak jak ka¿da kobieta, któr¹

zna³ i z któr¹ dzieli³ ³o¿e. Ona te¿ mu siê znudzi – mo¿e za miesi¹c, mo¿e

za dwa, mo¿e za rok.

A tymczasem czemu nie ma rozkoszowaæ siê nowym dla siebie uczu-

ciem… no tak, okropne s³owa, które nie dawa³y mu spokoju.

A w³aœciwie przed czym siê broni?

Czemu nie mo¿e rozkoszowaæ siê tym, ¿e jest zakochany?

Czemu raz w ¿yciu nie ma poddaæ siê temu nieskoñczenie g³upiemu

uczuciu?

Tego ranka pracuj¹c w ogrodzie na œwie¿ym powietrzu i czuj¹c na

plecach gor¹ce promienie s³oñca, Jane podjê³a decyzjê.

Naprawdê by³a w nim zakochana. Co gorsza, czu³a, ¿e zaczyna go

darzyæ prawdziw¹ mi³oœci¹. Nie by³o sensu próbowaæ wypieraæ siê swych

uczuæ ani z nimi walczyæ.

Kocha³a go.

Ale to za ma³o, oczywiœcie. Nie by³a a¿ tak g³upia, ¿eby sobie wyobra-

¿aæ, ¿e on te¿ j¹ kiedyœ pokocha, chocia¿ wiedzia³a, ¿e nie jest mu obojêt-

na. A poza tym, nawet gdyby kiedyœ j¹ pokocha³, nie mo¿na siê spodzie-

waæ szczêœliwego zakoñczenia ich historii. By³a jego utrzymank¹ i tyle.

Ale nie mo¿e przez ca³e ¿ycie byæ uciekinierk¹. Powinna nigdy nie pod-

dawaæ siê tchórzliwemu odruchowi, który sk³oni³ j¹ do ucieczki. By³o to do

niej niepodobne. Zamierza³a siê ujawniæ i zrobiæ to, co powinna zrobiæ, kie-

dy siê dowiedzia³a, ¿e lady Webb jej nie pomo¿e, bo wyjecha³a z Londynu.

Zamierza³a udaæ siê do hrabiego Durbury, jeœli nadal przebywa

w mieœcie. Jeœli nie, zamierza³a siê dowiedzieæ, gdzie mieœci siê g³ówna

background image

155

siedziba detektywów z Bow Street, i pójœæ tam. Chcia³a te¿ napisaæ do

Charlesa i opowiedzieæ swoj¹ historiê ka¿demu, kto zechce jej wys³u-

chaæ. Krótko mówi¹c, mia³a zamiar wzi¹æ los w swoje rêce. Mo¿e zosta-

nie aresztowana, os¹dzona i skazana za morderstwo na szubienicê albo

w najlepszym razie deportacjê czy do¿ywotnie wiêzienie. Ale nie podda

siê bez walki. Bêdzie do samego koñca walczy³a jak lwica – musi tylko

przestaæ uciekaæ.

Opuœci bezpieczn¹ kryjówkê i bêdzie walczyæ.

Ale jeszcze nie teraz. W³aœnie to sobie postanowi³a, wyrywaj¹c

chwasty, rosn¹ce wokó³ krzaków ró¿, i spulchniaj¹c ziemiê. Musi sobie

wyznaczyæ ostateczny termin, ¿eby nie odk³adaæ tego z tygodnia na ty-

dzieñ, z miesi¹ca na miesi¹c. Da sobie jeden miesi¹c, licz¹c od dzisiaj.

Przez ten jeden miesi¹c bêdzie utrzymank¹ Jocelyna, jego ukochan¹, cho-

cia¿ o tym drugim oczywiœcie on nie bêdzie wiedzia³. Spêdzi z nim mie-

si¹c jako jego przyjació³ka w ich wspólnym buduarze, jeœli Jocelyn kie-

dykolwiek tam przyjdzie, i jako jego kochanka w sypialni na górze.

Jeden miesi¹c.

A potem siê odda w rêce sprawiedliwoœci. Nie mówi¹c mu o niczym.

Zapewne wybuchnie skandal, kiedy siê oka¿e, ¿e ksi¹¿ê przez trzy tygodnie

zatrudnia³ j¹ w Dudley House albo ¿e by³a jego utrzymank¹. Ale nie bêdzie

siê tym przejmowaæ. Jego ¿ycie to i tak niekoñcz¹ce siê skandale. Zdaje siê,

¿e ksi¹¿ê nawet to lubi. A ten prawdopodobnie szczególnie go ubawi.

Jeden miesi¹c.

Przechyli³a siê do tylu, by przyjrzeæ siê swemu dzie³u, i zobaczy³a,

¿e Phillip idzie w jej stronê.

– Przys³a³ mnie pan Jacobs – oznajmi³. – W³aœnie przywieŸli nowy

fortepian, i sztalugi, i jeszcze jakieœ paczki. Chce wiedzieæ, gdzie ma to

wszystko umieœciæ.

Jane wyprostowa³a siê i posz³a za Phillipem do domu. Serce w niej

uros³o.

Jeden cudowny miesi¹c, podczas którego nawet nie bêdzie próbowa-

³a trzymaæ swych uczuæ na wodzy.

Jeden miesi¹c mi³oœci.

Przez ca³y tydzieñ Jocelyn niemal ca³kowicie ignorowa³ swoj¹ rodzinê,

Oliverów, braci Forbesów i wszystkie plotki, którymi zabawiano siê w towa-

rzystwie. Rano na ogó³ jeŸdzi³ konno w parku, potem spêdza³ godzinkê czy

dwie w klubie White’a, gdzie jad³ œniadanie, przegl¹da³ gazety i rozmawia³

z przyjació³mi, ale rzadko bra³ udzia³ w spotkaniach towarzyskich.

background image

156

Kimble i Brougham byli wprost rozbawieni i robili rubaszne uwagi.

A¿ do dnia, kiedy pewnego ranka we trójkê wracali na szczêœcie pust¹

ulic¹ z klubu White’a.

– Mogê jedynie powiedzieæ, Tresh – oœwiadczy³ w pewnej chwili

Kimble, udaj¹c znudzonego – ¿e kiedy urocza panna Ingleby w koñcu

wyczerpie twoje si³y, mo¿esz oddaæ j¹ mnie, jeœli ³aska. Przekonam siê,

czy mnie uda siê j¹ wyczerpaæ. Przypuszczam, ¿e znam jedn¹ czy dwie

sztuczki, których nie nauczy³a siê od ciebie. I jeœli…

Silny cios w szczêkê przerwa³ raptownie ten monolog. Kimble z wiel-

ce zaskoczon¹ min¹ upad³ na chodnik. Równie zaskoczony Jocelyn patrzy³

na sw¹ wci¹¿ zaciœniêt¹ piêœæ.

– No, nie! – zaprotestowa³ Brougham.

– ¯¹dasz satysfakcji? – rzuci³ szorstko Jocelyn do przyjaciela, który

ostro¿nie maca³ sobie brodê.

– No nie! – zawo³a³ Brougham. – Nie mogê byæ sekundantem was obu.

– Powinieneœ mi powiedzieæ, stary druhu – odpar³ ¿a³oœnie Kimble,

potrz¹saj¹c g³ow¹, po czym wsta³ i otrzepa³ ubranie – powœci¹gn¹³bym jê-

zyk. Na Boga, zakocha³eœ siê w tej dzierlatce. Teraz rozumiem, dlaczego

mnie zdzieli³eœ po pysku. Ale móg³byœ zachowaæ siê bardziej szlachetnie

i uprzedziæ nas, Tresh. Nie nale¿y do przyjemnoœci mieæ do czynienia

z twoimi piêœciami. Nie, oczywiœcie ¿e nie zamierzam ciê wyzwaæ, wiêc

nie musisz staæ z tak¹ ponur¹ min¹. Nie chcia³em zniewa¿yæ tej kobiety.

– A ja nie zamierza³em naraziæ na szwank naszej przyjaŸni. – Jocelyn

wyci¹gn¹³ rêkê, któr¹ jego przyjaciel nieufnie uœcisn¹³. – Mo¿esz sobie ze

mnie ¿artowaæ, Kimble, i Conan te¿. Nic wam za to nie zrobiê. Ale niech to

pozostanie miêdzy nami. Nie pozwolê, by publicznie zniewa¿ano Jane.

– No, no! – Brougham by³ wyraŸnie dotkniêty. – Chyba nie myœlisz,

¿e o tym rozpowiadamy na prawo i lewo? Có¿ za pomys³! Chocia¿ nie

s¹dzi³em, ¿e do¿yjê dnia, kiedy zobaczê ciê zakochanego. – Rozeœmia³

siê nagle.

– Do diab³a z mi³oœci¹! – mrukn¹³ szorstko Jocelyn.

Ale pomijaj¹c ten incydent, w owym tygodniu ca³¹ jego uwagê za-

prz¹ta³ dom, gdzie mieszka³a Jane, gdzie spêdza³ wiêkszoœæ czasu

w dwóch ró¿nych, ale dziwnie uzupe³niaj¹cych siê rolach. Popo³udnia

i kilka wieczorów bawi³ w buduarze na dole, prawie nigdy jej nie dotyka-

j¹c. A nocami kocha³ siê z Jane i ufnie spa³ obok niej.

To by³ cudowny tydzieñ.

Niezapomniany tydzieñ.

Tak zachwycaj¹cy, ¿e nie móg³ trwaæ d³ugo. I oczywiœcie nie trwa³.

Ale nim wszystko siê skoñczy³o, prze¿y³ ten tydzieñ…

background image

157

17

R

az czy dwa spacerowali po ogrodzie, Jane pokaza³a Jocelynowi, co

ju¿ tam zrobi³a, i opowiedzia³a, co jeszcze ma zamiar zrobiæ. Wiêkszoœæ

czasu spêdzali jednak w domu. Zreszt¹ w tamtym tygodniu by³o mglisto

i mokro.

Jane postanowi³a niczym siê nie przejmowaæ, tylko po prostu rozko-

szowaæ siê chwil¹. Czêsto wyszywa³a przy kominku, w którym rozpala-

no ogieñ ze wzglêdu na wilgoæ. Najpierw w jednym rogu obrusa, a potem

w drugim powsta³ las w jesiennych barwach. Czasami Jocelyn czyta³ jej

na g³os – dotarli prawie do po³owy Mansfield Park, czêœciej grywa³ na

fortepianie, prawie wy³¹cznie w³asne kompozycje. Pocz¹tkowo gra³ nie-

pewnie, z przerwami, jakby nie wiedzia³, sk¹d przychodzi melodia i do-

k¹d zmierza. Ale Jane nauczy³a siê rozpoznawaæ moment, kiedy jego

umys³ siê wy³¹cza³ i pracowa³y tylko serce i dusza. Wtedy dŸwiêki p³y-

nê³y swobodnie.

Czasami Jane stawa³a za Jocelynem albo siada³a obok niego i œpie-

wa³a – przewa¿nie piosenki ludowe i ballady, które obydwoje dobrze zna-

li. Kilka razy zaœpiewa³a powa¿niejsze pieœni, a Jocelyn do³¹czy³ do niej

silny baryton.

– W ka¿d¹ niedzielê prowadzono nas do koœcio³a – powiedzia³ –

¿ebyœmy posadzili swoje arystokratyczne ty³ki na pluszowych podusz-

kach w ³awce, zarezerwowanej dla rodziny. Nigdy nie wolno nam siê by³o

wierciæ. Tymczasem zwykli œmiertelnicy siedzieli w twardych ³awkach

i gapili siê na nas z respektem. A ty, Jane? Czy sieroty te¿ prowadzono

parami do koœcio³a, ¿eby usiad³y na ³awkach bez oparæ i dziêkowa³y Bogu

za liczne ³aski, jakimi je obdarzy³? – Spod jego palców wychodzi³o pe³ne

ozdobników arpeggio.

– Zawsze lubi³am chodziæ do koœcio³a – odpar³a cicho. – I zawsze

s¹ ³aski, za które trzeba dziêkowaæ.

Rozeœmia³ siê cicho.

Popo³udniami najczêœciej malowa³. Doszed³ do wniosku, ¿e nie chce

namalowaæ tylko twarzy Jane. Chcia³ namalowaæ j¹ ca³¹, tak¹, jaka jest

naprawdê. Spojrza³a na niego podejrzliwie, kiedy jej o tym powiedzia³,

a on uniós³ brwi.

– Myœlisz, ¿e chcê ciê u³o¿yæ w wyuzdanej pozie na pod³odze, ubra-

n¹ jedynie w p³aszcz w³osów? – spyta³. – Wierz mi, ¿e wtedy znalaz³bym

sobie ciekawsze zajêcie ni¿ malowanie. Co ci udowodniê dziœ w nocy.

Tak, zdecydowanie. Dziœ w nocy bêd¹ œwiece, i nagoœæ, i rozpuszczone

background image

158

w³osy. Poka¿ê ci, jak masz graæ przede mn¹ syrenê, któr¹ mog³abyœ byæ,

gdybyœ zechcia³a. Ale namalujê ciê, jak wyszywasz. Wtedy jesteœ najbar-

dziej sob¹. – Spojrza³ na ni¹ spod zmru¿onych powiek. – Cicha, praco-

wita, elegancka, zajêta tworzeniem dzie³a sztuki.

I malowa³ j¹ haftuj¹c¹. Obydwoje milczeli. Zawsze zanim zabra³ siê

do malowania, zdejmowa³ frak i kamizelkê i wk³ada³ du¿¹, luŸn¹ koszu-

lê. W miarê up³ywu dni by³a coraz bardziej poplamiona farbami.

Nie pozwoli³ jej ogl¹daæ obrazu, póki go nie ukoñczy.

– Ja ci pozwalam ogl¹daæ mój haft – skar¿y³a siê.

– Poprosi³em, a ty siê zgodzi³aœ. Ty poprosi³aœ mnie, a ja siê nie

zgodzi³em.

Na tak¹ logikê nie mia³a argumentów.

Jane zajêta by³a wyszywaniem, ale równie¿ obserwowa³a go ukrad-

kiem. Gdy przygl¹da³a mu siê otwarcie albo zbyt d³ugo przestawa³a haf-

towaæ, marszczy³ brwi, nie móg³ siê skupiæ i mia³ do niej pretensje. Cza-

sem trudno by³o uwierzyæ, ¿e ten mê¿czyzna, z którym dzieli³a siê tym,

co mia³a najbardziej osobistego, to ten sam cz³owiek, który kiedyœ jej

powiedzia³, ¿e bêdzie siê jeszcze zastanawia³a, czy nie lepiej by³oby cier-

pieæ g³ód ni¿ pracowaæ dla niego. Pozbawiony serca ksi¹¿ê Tresham.

Mia³ duszê artysty. Przez wiêkszoœæ swego ¿ycia dusi³ muzykê w so-

bie. Jane nie widzia³a jeszcze ¿adnego dzie³a jego pêdzla, ale widz¹c, jak

ca³kowicie oddaje siê aktowi tworzenia, nie w¹tpi³a, ¿e ma przed sob¹

prawdziwego artystê. Gdzieœ znika³ wtedy jego cynizm i osch³oœæ. Wy-

gl¹da³ m³odziej, stawa³ siê przystojniejszy.

I by³ uroczy.

Ale dopiero czwartego dnia, kiedy zacz¹³ mówiæ, pozna³a jego prawdzi-

w¹ naturê, ukrywan¹ pod mask¹ wynios³oœci, arogancji, porywczoœci, z³oœli-

woœci, któr¹ przywdziewa³ przed œwiatem przez ca³e swoje doros³e ¿ycie.

Rozkoszowa³ siê nowym stanem zakochania, chocia¿ stale siê upo-

mina³, ¿e to tylko chwilowe, ¿e wkrótce przeminie i znów znajdzie siê na

znajomym gruncie, na którym czu³ siê pewnie. Ale zarazem robi³o mu siê

smutno na myœl, ¿e Jane wyda mu siê kiedyœ tak¹ sam¹ kobiet¹ jak te,

które mu siê kiedyœ podoba³y, a potem siê nimi znudzi³, ¿e nadejdzie taka

chwila, kiedy myœl o niej nie bêdzie go przepe³nia³a t¹ radoœci¹, która

sprawia³a, ¿e czu³ siê najszczêœliwszym cz³owiekiem na œwiecie.

W miarê up³ywu dni coraz bardziej poci¹ga³a go fizycznie. Ju¿ mu

nie wystarcza³y pospieszne zbli¿enia, takie jak na pocz¹tku, zacz¹³ uczyæ

j¹ – i siebie – innych, trwaj¹cych d³u¿ej i daj¹cych wiêksz¹ satysfakcjê

background image

159

pieszczot. W ubieg³ym tygodniu móg³ siê cieszyæ igraszkami ³ó¿kowymi

ze swoj¹ now¹ utrzymank¹ i poza tym wieœæ normalne ¿ycie, jak dotych-

czas. Ale to nie by³ ubieg³y tydzieñ. To by³ ten tydzieñ. Prawdê mówi¹c

podejrzewa³, ¿e by³o im tak dobrze w sypialni, poniewa¿ oprócz tego ³¹-

czy³o ich wiele innych rzeczy.

Odwa¿y³ siê robiæ to, co robi³ jako ch³opiec – gra³ na fortepianie, ma-

lowa³, marzy³, nie ogranicza³ siê do myœlenia wy³¹cznie o sprawach prak-

tycznych. Malowanie dzia³a³o na niego o¿ywczo, a zarazem przygnêbiaj¹-

co. Nie potrafi³ uchwyciæ tego, co stanowi³o o wyj¹tkowoœci Jane. W koñcu

doszed³ do wniosku, ¿e dzieje siê tak byæ mo¿e dlatego, ¿e za bardzo pra-

gnie j¹ rozszyfrowaæ i za du¿o o tym myœli. I w ten sposób odkry³ na nowo

to, co kiedyœ czu³ intuicyjnie – ¿e nale¿y postrzegaæ nie tyle zmys³ami czy

rozumem, ale podœwiadomie. Nauczy³ siê, ¿e aby tworzyæ, musi w pewien

sposób pozwoliæ, by dzie³o powstawa³o niezale¿nie od niego.

Nie zrozumia³by tego, gdyby kiedykolwiek spróbowa³ to uj¹æ s³owa-

mi. Ale przekona³ siê, ¿e s³owa nie zawsze potrafi¹ wyraziæ to, co chcia³

powiedzieæ. Nauczy³ siê obywaæ bez s³ów.

Stopniowo kobieta, która sta³a siê wielk¹ obsesj¹ jego ¿ycia, zaczê³a

przyoblekaæ siê w kszta³ty na p³ótnie.

Ale to dziêki s³owom w czwarty wieczór tego tygodnia jego stosunki

z utrzymank¹ przybra³y nowy wymiar. Gra³ na fortepianie; ona œpiewa³a.

Potem kaza³a podaæ podwieczorek; pili herbatê i chocia¿ nie rozmawiali,

w pokoju panowa³a mi³a atmosfera. Siedzieli swobodnie po obu stronach

kominka, ona patrzy³a w ogieñ, a on na ni¹.

– W Acton Park by³y lasy – powiedzia³ nagle, ni st¹d ni zow¹d. –

Poroœniête lasami wzgórza tworzy³y wschodni¹ granicê posiad³oœci. Dzi-

kie, zaniedbane, zamieszkane przez leœne stworzenia i ptaki. Kiedyœ, nim

zm¹drza³em, spêdza³em tam d³ugie godziny w samotnoœci. I w³aœnie wte-

dy uœwiadomi³em sobie, ¿e nigdy nie uda mi siê namalowaæ drzewa, kwia-

tu czy nawet ŸdŸb³a trawy.

Uœmiechnê³a siê leniwie. Zauwa¿y³, ¿e pierwszy raz w jego obecno-

œci po³o¿y³a g³owê na oparciu.

– Dlaczego? – spyta³a.

– Przesuwa³em d³oñmi po pniach drzew, stawa³em pod nimi i je

obejmowa³em. Trzyma³em leœne kwiaty w d³oni, muska³em palcami

ŸdŸb³a traw. By³o tego za du¿o, Jane. Zbyt wiele wymiarów. Mówiê bez

sensu, prawda?

Pokrêci³a g³ow¹ i wiedzia³, ¿e go zrozumia³a.

– Nie potrafi³em nawet ogarn¹æ wszystkiego, co by³o do ogarniêcia –

ci¹gn¹³. – Czu³em siê… jak mo¿na opisaæ to uczucie? Pe³en uniesienia?

background image

160

Nie, to zupe³nie niew³aœciwe okreœlenie. Czu³em siê tak, jakbym siê zna-

laz³ w obecnoœci jakiejœ niezg³êbionej tajemnicy. A najdziwniejsze by³o

to, ¿e wcale nie chcia³em jej zg³êbiæ. Sk¹d ten nag³y brak ludzkiej cieka-

woœci?

Ale nie pozwoli³a mu kpiæ z samego siebie.

– Niektórym ludziom, a w³aœciwie wiêkszoœci, wystarczaj¹ takie sto-

sunki z Bogiem, kiedy opisuj¹ go s³owami i zwracaj¹ siê do niego s³owa-

mi. Wszyscy tak postêpuj¹ do pewnego stopnia. Ludzie pos³uguj¹ siê

s³owami. Ale niektórzy odkrywaj¹, ¿e Bóg to coœ o wiele wiêcej, ni¿ da

siê opisaæ wszystkimi s³owami wszystkich jêzyków i religii œwiata. Od-

krywaj¹ bliskoœæ Boga tylko w ciszy – w ca³kowitym niebycie. Porozu-

miewaj¹ siê z Bogiem, rezygnuj¹c z wszelkich prób rozmowy.

– Do diab³a, Jane – wykrzykn¹³. – Nawet nie wierzê w Boga.

– Wiêkszoœæ tych ludzi nie wierzy w Boga – odpar³a. – A przynaj-

mniej nie w takiego Boga, którego mo¿na nazwaæ, opisaæ s³owami, wy-

obraziæ sobie, jak wygl¹da.

Zaœmia³ siê.

– Myœla³em, ¿e bluŸniê, wierz¹c, ¿e szybciej znajdê Boga wœród

wzgórz ni¿ w koœciele – przyzna³. – Rozkoszowa³em siê bluŸnierstwami.

– Opowiedz mi o Acton – poprosi³a cicho.

I zrobi³ to. Opowiedzia³ jej ze szczegó³ami o domu i parku, o bracie

i siostrze, o s³u¿¹cych, których mia³ jako dziecko, nie wy³¹czaj¹c swej

niani, o swych zabawach, psotach, marzeniach, lêkach. Na nowo prze¿y-

wa³ to, o czym wspomnienia dawno temu zepchn¹³ do najdalszych zaka-

marków pamiêci, gdzie – jak mia³ nadziejꠖ uleg³y ca³kowitemu zatar-

ciu.

Potem zapad³o milczenie.

– Jocelynie, niech to wszystko znów stanie siê czêœci¹ ciebie – ode-

zwa³a siê Jane po chwili. – Bo tak jest, czy tego chcesz, czy nie. Kochasz

Acton o wiele bardziej, ni¿ siê do tego przyznajesz.

– Pe³no tam demonów, Jane – odpar³. – Nie powinienem uwalniaæ

¿adnego z nich, a ty nie powinnaœ byæ tak¹ cierpliw¹ s³uchaczk¹.

– ¯aden z tych demonów nie wydaje mi siê szczególnie groŸny –

zauwa¿y³a.

– Ach – westchn¹³. – Nie wiesz, co siê za nimi kryje. – Wsta³ i wy-

ci¹gn¹³ do niej rêkê. – ChodŸmy do sypialni. Pora, ¿ebyœ wywi¹za³a siê

ze swoich obowi¹zków. – Ale uœmiechn¹³ siê, kiedy oczy jej siê zaœwie-

ci³y. – Pora, ¿ebyœ ty mnie zaprzêg³a do pracy. Zrobisz to, Jane? Do ciê¿-

kiej pracy fizycznej? Poka¿ê ci, jak mnie posi¹œæ, i mo¿esz wykorzysty-

waæ mnie dla swojej w³asnej przyjemnoœci tak d³ugo, jak zechcesz. ChodŸ

background image

161

i zajeŸdŸ mnie na œmieræ, spraw, ¿ebym b³aga³ ciê o litoœæ. Uczyñ ze mnie

swojego niewolnika.

– Co za nonsens! – Wsta³a i ujê³a jego d³oñ. – Nie mam ochoty czy-

niæ z ciebie niewolnika.

– Ju¿ to zrobi³aœ, Jane – powiedzia³ pokornie, patrz¹c na ni¹ œmiej¹-

cymi siê oczami. – I nie próbuj mi wmawiaæ, ¿e moje s³owa ciê nie pod-

niecaj¹. Poznajê to po rumieñcu na twojej twarzy i urywanym oddechu.

– Nigdy nie udawa³am, ¿e obowi¹zek nie mo¿e byæ te¿ przyjemno-

œci¹ – odpar³a skromnie.

– W takim razie chodŸ i pozwól, ¿e ci poka¿ê, o ile przyjemniej sa-

mej posi¹œæ mê¿czyznê, ni¿ zgadzaæ siê, by to on zawsze posiada³ ciebie.

Pozwól mi pokazaæ, jak mnie zniewoliæ.

– Nie mam ochoty… – Ale nagle siê rozeœmia³a radoœnie; lubi³ pro-

wokowaæ j¹ do takiego œmiechu. – Ty te¿ nie jesteœ moim panem i w³adc¹,

Jocelynie. Dlaczego ja mia³abym chcieæ zostaæ twoj¹ pani¹? Ale dobrze.

Poka¿ mi, jak ciê ujarzmiæ. Czy tak, jak konia? Doœæ dobrze je¿d¿ê konno.

I oczywiœcie trzeba im pokazaæ, kto jest panem. Cudowne stworzenia.

Rozeœmia³ siê i wyprowadzi³ j¹ z pokoju.

Skoñczy³ malowaæ portret póŸnym popo³udniem ostatniego dnia ich

pierwszego wspólnego tygodnia. Wieczorem by³ zaproszony na obiad.

Jane nie kry³a rozczarowania, ale spodziewa³a siê, ¿e wróci do niej na

noc. Jeden tydzieñ jej cennego miesi¹ca ju¿ min¹³. Zosta³y tylko trzy.

Liczy³a ka¿dy dzieñ, ka¿d¹ godzinê.

Wola³a obserwowaæ Jocelyna, kiedy malowa³, ni¿ gdy gra³ na forte-

pianie. Graj¹c, szybko zanurza³ siê we w³asnym œwiecie, w którym mu-

zyka p³ynê³a pozornie bez jego udzia³u. Sztalugi wymaga³y od niego

wiêkszego wysi³ku. Poch³oniêty tworzeniem, marszczy³ brwi i mamrota³

przekleñstwa.

Ale wreszcie dokoñczy³ portret. Umy³ pêdzel i rzuci³.

– Có¿, podejrzewam, ¿e jak tylko wychodzi³em z domu, podgl¹da-

³aœ, co namalowa³em.

– Nieprawda! – oburzy³a siê. – Jak w ogóle mog³eœ tak pomyœleæ, Jo-

celynie! Chyba tylko dlatego, ¿e sam niew¹tpliwie zrobi³byœ coœ takiego.

– Nie, gdybym da³ s³owo – powiedzia³. – Poza tym nie musia³bym

ukradkiem podgl¹daæ. Zrobi³bym to jawnie. W takim razie chodŸ i obej-

rzyj. Zobacz, czy ci siê spodoba.

– Ju¿ skoñczy³eœ? – Ani s³ówkiem nie wspomnia³, ¿e zbli¿a siê do

koñca dzie³a. Wbi³a ig³ê w tkaninê i zerwa³a siê z fotela.

11 – Pojedynek

background image

162

– ChodŸ i przekonaj siê na w³asne oczy, ¿e nie k³ama³em, mówi¹c,

¿e tylko pacykujꠖ oœwiadczy³, wzruszaj¹c ramionami, jakby obojêtny

by³ mu jej werdykt, i zacz¹³ czyœciæ paletê.

Jane prawie ba³a siê spojrzeæ, ba³a siê, ¿e zobaczy dzie³o kiepskiej jako-

œci, które bêdzie musia³a pochwaliæ, by go nie uraziæ. Chocia¿ wiedzia³a, ¿e

porwa³by obraz na strzêpy, gdyby nie powiedzia³a szczerze, co o nim s¹dzi.

W pierwszej chwili pomyœla³a, ¿e ukaza³ j¹ w bardzo korzystnym

œwietle. Siedzia³a przy hafcie w eleganckiej pozie. Jej twarz namalowa³

z profilu. Sprawia³a wra¿enie poch³oniêtej zajêciem. Przypuszcza³a, ¿e

dobrze uchwyci³ podobieñstwo i a¿ pokraœnia³a z zadowolenia.

Po d³u¿szym studiowaniu obrazu dosz³a do wniosku, ¿e podobieñ-

stwo czy jego brak nie s¹ tu najwa¿niejsze. Nie patrzy³a na portret, nama-

lowany tylko po to, ¿eby przedstawiona na nim osoba mog³a zachwyciæ

siê podobieñstwem do siebie. By³o tu coœ wiêcej.

Kolory by³y ¿ywsze, ni¿ siê tego spodziewa³a, chocia¿ kiedy przyj-

rza³a im siê baczniej, stwierdzi³a, ¿e idealnie oddaj¹ barwy rzeczywisto-

œci. Lecz by³o tu jeszcze coœ. Œci¹gnê³a brwi. Nie wiedzia³a, co to takie-

go. Nigdy nie by³a znawczyni¹ sztuki.

– A wiêc? – Dos³ysza³a w jego g³osie zniecierpliwienie i nutkê wy-

¿szoœci. A tak¿e lekk¹ obawê? – Czy nie ukaza³em ciê wystarczaj¹co

piêkn¹? Nie czujesz siê przedstawiona korzystnie?

– Sk¹d…? – Znów œci¹gnê³a brwi. Nie wiedzia³a dok³adnie, o co

chce zapytaæ. – Sk¹d siê bierze to œwiat³o?

No w³aœnie. By³ to piêkny portret. Barwny i wysmakowany. Ale by³o

w nim ¿ycie. I œwiat³o, chocia¿ nie wiedzia³a, sk¹d siê bierze. Ale¿ tak!

Ta pe³na ¿ycia scenka odbywa³a siê w œwietle dnia.

– Ach – odezwa³ siê cicho. – A wiêc uda³o mi siê, Jane? Czy na-

prawdê to uchwyci³em? Istotê ciebie? Bo to œwiat³o bije od ciebie. To ty

w³aœnie tak wp³ywasz na otoczenie.

Ale jak tego dokona³?

– Jesteœ rozczarowana – zauwa¿y³.

Spojrza³a na niego i pokrêci³a g³ow¹.

– Domyœlam siê, ¿e nigdy nie mia³eœ nauczyciela rysunku. Przysz³e-

mu ksiêciu Tresham nie wypada³o siê uczyæ rysunku. Jesteœ pod ka¿dym

wzglêdem cz³owiekiem wyj¹tkowym,, Jocelynie. Musisz siê odwa¿yæ

byæ taki, jakim by³eœ w tym pokoju. Jesteœ utalentowanym muzykiem

i wybitnym malarzem. Powinieneœ rozwijaæ te talenty nawet wówczas,

gdy ja odejdê. Winny to jesteœ zarówno sobie, jak i œwiatu.

Ale on w sposób typowy dla siebie zwróci³ uwagê na to, co dla niej

by³o najmniej istotne.

background image

163

– A wiêc zamierzasz mnie opuœciæ, Jane? – spyta³. – Poszukaæ cze-

goœ lepszego? Odejœæ do kogoœ, kto ciê nauczy nowych sztuczek?

– Dlaczego mia³abym ciê opuœciæ, skoro warunki naszej umowy s¹

dla mnie tak korzystne. Mo¿e to ty mnie zostawisz? – spyta³a szybko.

– Oczywiœcie nieuchronnie to zrobiꠖ oœwiadczy³ ironicznie, pa-

trz¹c na ni¹ spod zmru¿onych powiek. – Zwykle tydzieñ czy dwa trwa

ca³kowite zauroczenie, Jane, potem nastêpuje kilka tygodni, kiedy zain-

teresowanie s³abnie, a w koñcu dochodzi do ostatecznego zerwania sto-

sunków. Od jak dawna jestem ju¿ tob¹ zauroczony?

– Chcia³abym mieæ czas na inne zajêcia ni¿ tylko haftowanie – po-

wiedzia³a i wróci³a na swój fotel. Zwinê³a jedwabne nici i w³o¿y³a je do

koszyczka na robótki. – Ogród wymaga jeszcze pracy. Jest tyle ksi¹¿ek

do przeczytania. I mam do napisania kilka listów. Przypuszczam, ¿e gdy

twoje zainteresowanie mn¹ os³abnie, stwierdzê, ¿e moje dni s¹ bogatsze

i wype³nione po brzegi ciekawymi zajêciami.

Rozeœmia³ siê cicho.

– W tym pokoju mieliœmy siê nie k³óciæ, Jane.

– A ja myœla³am, ¿e ksiêciu Tresham nie wolno tu wchodzi栖 odpo-

wiedzia³a cierpko. – Wydaje mi siê, ¿e uzgodniliœmy, i¿ nie bêdziemy tu

wpuszczaæ tego niemi³ego aroganta. Có¿ to w ogóle za pomys³ mówiæ

mi, kiedy mogê siê spodziewaæ, ¿e twoje zainteresowanie mn¹ os³abnie

i jak d³ugo powinnam potem oczekiwaæ twoich wymuszonych wizyt.

PrzyjdŸ tu z tak¹ min¹, jakbyœ uwa¿a³, ¿e robisz mi ³askê, Jocelynie,

a uwierz, nawet nie zauwa¿ysz, kiedy ciê st¹d wyrzucê. Pamiêtaj, ¿e

muszê wyraziæ zgodê na to, ¿ebyœ mnie tkn¹³ choæby palcem.

– A wiêc podoba ci siê portret? – spyta³ potulnie.

Odstawi³a koszyk na przybory do szycia i spojrza³a z irytacj¹ na Jo-

celyna.

– Czy zawsze musisz próbowaæ mi dokuczyæ, kiedy czujesz siê bez-

bronny? – spyta³a. – Bardzo mi siê podoba. Bardzo mi siê podoba, ponie-

wa¿ ty go namalowa³eœ i poniewa¿ bêdzie mi przypomina³ ten tydzieñ.

Przypuszczam, ¿e gdybym wiedzia³a wiêcej o malarstwie, te¿ by mi siê

podoba³, poniewa¿ to prawdziwe dzie³o sztuki. Bo moim zdaniem to jest

wielkie dzie³o sztuki, Jocelynie. Ale bêdziesz musia³ zapytaæ znawcy.

Czy ten obraz nale¿y do mnie? Mogê go zatrzymaæ? Na zawsze?

– Jeœli chcesz, Jane – powiedzia³. – Chcesz?

– Naturalnie, ¿e chcê. A teraz lepiej ju¿ idŸ, bo spóŸnisz siê na swój

obiad.

– Obiad? – Zmarszczy³ czo³o, a po chwili sobie przypomnia³. – Ach,

obiad. Do diab³a z nim. Zostanê tutaj i zjem z tob¹, Jane.

background image

164

A wiêc spêdzi jeszcze jeden wieczór razem z nim.

Po obiedzie popijali herbatê, on czyta³ jej Mansfield Park, a ona od-

poczywa³a w fotelu. Potem siedzieli jakiœ czas w milczeniu, nim znów

zacz¹³ jej opowiadaæ o swym dzieciñstwie, tak jak to robi³ przez dwa

ostatnie wieczory. A kiedy zacz¹³ mówiæ, nie potrafi³ przestaæ.

– Uwa¿am, ¿e powinieneœ tam wróciæ, Jocelynie – oœwiadczy³a, kie-

dy urwa³ na chwilê. – Tak, musisz tam wróciæ.

– Do Acton? Nigdy! Dopiero na swój pogrzeb.

– Mówisz o Acton z tak¹ mi³oœci¹ – powiedzia³a. – Ile mia³eœ lat,

kiedy stamt¹d wyjecha³eœ?

– Szesnaœcie – odpar³. – I przysi¹g³em sobie, ¿e moja noga nigdy

wiêcej tam nie postanie. Dotrzyma³em s³owa. Pojecha³em tam tylko dwa

razy, na pogrzeby swych rodziców.

– Musia³eœ wtedy jeszcze chodziæ do szko³y – powiedzia³a.

– Tak.

Nie zada³a pytania. Jakie to typowe dla Jane. Nie by³a wœcibska. Ale

równie dobrze pytanie to mog³oby zostaæ wykrzyczane pe³nym g³osem.

Tymczasem Jane, przed któr¹ tak siê otworzy³ w ci¹gu ostatniego tygo-

dnia, siedzia³a cicho i czeka³a.

– Jeœli ci o tym opowiem, bêdziesz ¿a³owa³a, ¿e ci siê zwierzy³em –

przestrzeg³.

– Wydaje mi siê, ¿e chcesz siê tym z kimœ podzieli栖 stwierdzi³a.

Tylko tyle powiedzia³a. Patrzy³ w ogieñ i przypomnia³ sobie swoj¹

inicjacjê. Moment, kiedy sta³ siê takim cz³owiekiem, jak jego ojciec.

I dziadek. Prawdziwym Dudleyem. Mê¿czyzn¹.

– Mia³em szesnaœcie lat i by³em zakochany w czternastoletniej cór-

ce s¹siadów – zacz¹³. – Przysiêgliœmy sobie dozgonn¹ mi³oœæ i wiernoœæ.

Raz uda³o mi siê nawet przydybaæ j¹ sam¹ i poca³owaæ w usta. Poca³u-

nek trwa³ ca³e trzy sekundy. To by³a wielka mi³oœæ, Jane.

– Nie nale¿y sobie kpiæ z w³asnych m³odzieñczych uczu栖 oœwiad-

czy³a w odpowiedzi na jego ironiczny ton, jakby by³a osiemdziesiêcio-

letni¹ matron¹. – Mi³oœæ to powa¿na sprawa, czêsto sprawiaj¹ca cierpie-

nie i m³odym, i starym. Nawet bardziej ludziom m³odym. Jesteœmy wtedy

tacy niewinni.

– Mój ojciec dowiedzia³ siê o wszystkim i bardzo go to zaniepoko-

i³o – ci¹gn¹³. – Chocia¿ niew¹tpliwie gdyby trochê zaczeka³, dwa czy

trzy miesi¹ce póŸniej wzdycha³bym ju¿ do innej panny. Dudleyowie z na-

tury nie s¹ stali w uczuciach, Jane – a nawet jeœli zainteresuj¹ siê kimœ

d³u¿ej, kieruj¹ siê jedynie po¿¹daniem.

background image

165

– Zabroni³ wam siê spotykaæ? – spyta³a.

– W Acton jest ma³y domek. – Po³o¿y³ g³owê na oparciu i zamkn¹³

oczy. – Wspomnia³em ci o nim ju¿ wczeœniej, Jane. I jego mieszkankê,

ubog¹ krewn¹, dziesiêæ lat ode mnie starsz¹.

– Tak – potwierdzi³a.

– Niedaleko domku jest staw. Niezwykle romantyczny. Na uboczu,

u stóp wzgórza, w jego wodach odbija siê zieleñ drzew, wko³o rozbrzmie-

wa œpiew ptaków. Czêsto chadza³em tam latem, wola³em k¹paæ siê w sta-

wie ni¿ w jeziorze bli¿ej naszego domu. Pewnego razu zobaczy³em j¹,

jak k¹pa³a siê, maj¹c na sobie jedynie cienk¹ koszulê.

Jane nic nie powiedzia³a, kiedy urwa³.

– By³a speszona, kiedy wysz³a na brzeg, wygl¹da³a, jakby nic na

sobie nie mia³a – ci¹gn¹³. – Ale potem zaczê³a siê œmiaæ i ¿artowaæ. Po-

trafisz to sobie wyobraziæ, Jane? Doœwiadczona kurtyzana, której natura

niczego nie posk¹pi³a, i niewinny ch³opak? Za pierwszym razem nawet

nie poszliœmy do domku. Zrobiliœmy to na trawie nad stawem. Zoriento-

wa³em siê, co siê sta³o, kiedy ju¿ by³o po wszystkim. S¹dzê, ¿e trwa³o to

nie d³u¿ej ni¿ pó³ minuty. Uwa¿a³em siê za wielkiego chwata.

Kiedy otworzy³ oczy, zobaczy³, ¿e Jane siedzi ze spuszczonym wzrokiem.

– By³a moj¹ pierwsz¹ obsesj¹. – Zachichota³. – Nastêpnego dnia

poszed³em do domku, i nastêpnego te¿. Za trzecim razem wiêcej siê na-

pracowa³em, szybko siê nauczy³em, ¿e ca³a przyjemnoœæ mo¿e trwaæ

znacznie d³u¿ej ni¿ trzydzieœci sekund. By³em dumny i zmêczony, kiedy

wreszcie skoñczy³em demonstrowaæ swoj¹ jurnoœæ. I wtedy przemówi³a,

Jane, zupe³nie normalnie, rozbawionym tonem. „Jest pojêtnym i niezwy-

kle obiecuj¹cym uczniem” – oznajmi³a. „Wkrótce to on zacznie mnie

uczyæ ró¿nych sztuczek”. Nim zd¹¿y³em podnieœæ g³owê, ¿eby na ni¹

spojrzeæ i zrozumieæ, có¿ to ma znaczyæ, us³ysza³em inny g³os. Dobiega³

z progu sypialni i nale¿a³ do mojego ojca. „Bardzo dobrze siê spisa³aœ,

Phoebe” – pochwali³ j¹. „Dobrze bryka³ ci miêdzy nogami”. Rozeœmia³

siê, kiedy jak oparzony wyskoczy³em z ³ó¿ka. Sta³, opieraj¹c siê o framu-

gê, jakby by³ tam ju¿ od pewnego czasu. Oczywiœcie patrzy³ i ocenia³

moje wyczyny, prawdopodobnie mrugaj¹c porozumiewawczo do swojej

utrzymanki i œmiej¹c siê obleœnie. „Nie ma siê czego wstydzi攠– powie-

dzia³. „Ka¿dy mê¿czyzna powinien to zrobiæ pierwszy raz z kobiet¹ do-

œwiadczon¹. Mój ojciec zadba³ o to, kiedy ja by³em m³ody; teraz ja siê

o to postara³em. A nie ma lepszej mistrzyni w tych sprawach od Phoebe,

chocia¿ dziœ spotka³eœ siê z ni¹ ostatni raz, mój ch³opcze. Od tej chwili

nie wolno ci z ni¹ baraszkowaæ. Nie mogê pozwoliæ, ¿eby mój syn zaba-

wia³ siê z moj¹ kochank¹, prawda?”

background image

166

– Och – krzyknê³a cicho Jane, przywracaj¹c Jocelyna rzeczywistoœci.

– Zabra³em swoje ubranie i wybieg³em z domku na wpó³ nagi. Ogar-

nê³y mnie md³oœci. Czêœciowo dlatego, ¿e mój ojciec ogl¹da³ mnie w in-

tymnej sytuacji, a czêœciowo dlatego, ¿e zabawia³em siê z jego utrzyman-

k¹, a on to wszystko zaaran¿owa³. Do tej pory nawet nie wiedzia³em, ¿e

ma kochankê. Przypuszcza³em, ¿e matka i ojciec dochowuj¹ sobie wier-

noœci. Nigdy nie by³o bardziej naiwnego ch³opaka ode mnie, Jane.

– Biedactwo – szepnê³a cicho.

– Nawet nie mog³em spokojnie wymiotowaæ. – Rozeœmia³ siê szorst-

ko. – Mój ojciec nie przyjecha³ sam. Sprowadzi³ s¹siada, ojca dziewczy-

ny, w której by³em zakochany. Mój ojciec wyszed³ tu¿ za mn¹, by opo-

wiedzieæ mu o wszystkim ze szczegó³ami. Uwa¿a³ to za œwietny ¿art.

Chcia³ nas obu zabraæ do wiejskiej gospody, by uczciæ moj¹ inicjacjê

kuflem piwa. Pos³a³em go do wszystkich diab³ów, potem w domu powtó-

rzy³em to samo. Nastêpnego dnia wyjecha³em z Acton.

– I do tej pory poczuwasz siê do winy za to, co siê sta³o? – spyta³a

Jane. Zobaczy³, ¿e wsta³a z fotela i stoi przed nim. Zanim zrozumia³, co

zamierza zrobiæ, usiad³a mu na kolanach i przytuli³a siê do niego. Odru-

chowo obj¹³ j¹ ramionami.

– Czu³em siê, jakbym dopuœci³ siê kazirodztwa – wyzna³. – Ona by³a

kochank¹ mojego ojca, Jane.

– By³eœ zdany na ³askê bezwzglêdnego mê¿czyzny z jednej strony,

i doœwiadczonej kurtyzany z drugiej – odpar³a. – Nie by³o twojej winy

w tym, co siê sta³o.

– By³em zakochany w m³odej, niewinnej dziewczynie – oœwiad-

czy³. – A jednak nie poœwiêci³em jej ani jednej myœli, kiedy baraszkowa-

³em z kobiet¹ dziesiêæ lat ode mnie starsz¹, któr¹ uwa¿a³em za swoj¹

krewn¹. Jednak dziêki temu wydarzeniu dokona³em wa¿nego odkrycia,

Jane. Zrozumia³em, ¿e jestem nieodrodnym synem swego ojca.

– Jocelynie, mia³eœ szesnaœcie lat – zwróci³a mu uwagê. – Musia³-

byœ byæ tytanem, by oprzeæ siê takiej pokusie. Nie mo¿esz siê winiæ za to,

co siê sta³o. Ju¿ nie. Tamto wydarzenie wcale nie œwiadczy, ¿e jesteœ

zdemoralizowany. W najmniejszym stopniu.

– Zajê³o mi kilka lat udowodnienie tego – oœwiadczy³.

– Jocelynie. – Jane bawi³a siê guzikami jego kamizelki. – Powiedz

mi coœ. Czy kiedy bêdziesz mia³ syna, zrobisz mu coœ takiego pewnego

dnia? Postarasz siê, ¿eby inicjacji dokona³ z jedn¹ z twoich utrzymanek?

Wolno zaczerpn¹³ powietrza i wyobrazi³ sobie to – najdro¿sz¹ mu

istotê, która bêdzie jego synem, krew z jego krwi, koœæ z jego koœci, i ko-

bietê, z któr¹ bêdzie zaspokaja³ swoje chucie, zamiast pozostaæ wiernym

¿onie. Jak baraszkuj¹ razem w ³ó¿ku, a on siê temu przygl¹da.

background image

167

– Szybciej wydar³bym sobie serce z piersi – powiedzia³. – Serce,

którego nie mam.

– W takim razie nie jesteœ taki, jak twój ojciec – odpar³a. – Ani dzia-

dek. Jesteœ sob¹. By³eœ wra¿liwym, romantycznym ch³opcem o artystycz-

nej duszy, któremu nie pozwolono robiæ tego, co kocha³, i którego w koñ-

cu bezwzglêdnie wykorzystano. To wszystko, Jocelynie. Pozwoli³eœ, by

te wydarzenia wp³ynê³y na twoj¹ przysz³oœæ. Ale przed tob¹ jeszcze wie-

le lat ¿ycia. Wybacz sobie.

– Tamtego dnia straci³em ojca – stwierdzi³. – Wkrótce straci³em

matkê, kiedy przyjecha³em do Londynu i pozna³em prawdê o niej.

– Tak. – Smutno pokiwa³a g³ow¹. – Ale im te¿ wybacz. Zostali

ukszta³towani przez wychowanie, jakie odebrali, i w³asne doœwiadczenia

¿yciowe. Kto wie, jakie demony nosili w sobie? Rodzice s¹ nie tylko

rodzicami. S¹ równie¿ ludŸmi. S³abymi, jak my wszyscy.

Bawi³ siê jej w³osami.

– Sk¹d w tobie tyle m¹droœci?

Przez chwilê nie odpowiada³a.

– Zawsze ³atwiej oceniaæ ¿ycie innych – powiedzia³a – szczególnie

tych, na których nam zale¿y.

– A wiêc zale¿y ci na mnie, Jane? – spyta³, ca³uj¹c j¹ w czubek g³o-

wy. – Nawet teraz, kiedy pozna³aœ najwstrêtniejsze szczegó³y z mojej

przesz³oœci?

– Tak, Jocelynie – przyzna³a siê. – Zale¿y mi.

Te s³owa sprawi³y, ¿e coœ w nim pêk³o. Nawet nie wiedzia³, ¿e p³a-

cze, póki nie poczu³ ³ez, kapi¹cych na jej w³osy. Zamar³ z przera¿enia.

Ale Jane nie pozwoli³a mu siê odepchn¹æ. Woln¹ rêk¹ objê³a go za szyjê

i mocniej przywar³a do niego. I tak ³ka³ ¿a³oœnie, trzymaj¹c j¹ w ramio-

nach, a potem musia³ poszukaæ chusteczki, by wydmuchaæ nos.

– Niech to wszyscy diabli, Jane – zakl¹³. – Niech to wszyscy diabli.

– Powiedz mi, czy masz jakieœ dobre wspomnienia o swoim ojcu? –

spyta³a. – Jakiekolwiek?

Chyba nie! Ale kiedy siê zastanowi³, przypomnia³ sobie, jak ojciec

uczy³ go jeŸdziæ na kucyku i gra³ w krykieta z nim i z Ferdynandem.

– Grywa³ z nami w krykieta – odpar³ – od czasu kiedy wyroœliœmy

na tyle, by wymachiwaæ w powietrzu kijami i wybijaæ pi³kê na odleg³oœæ

ca³ych piêtnastu centymetrów. Musia³o to byæ dla niego równie pasjonu-

j¹ce, jak przygl¹danie siê rosn¹cej trawie.

– Zapamiêtaj te chwile – powiedzia³a. – Przypomnij sobie wiêcej

takich wydarzeñ. On nie by³ potworem, Jocelynie. Nie by³ te¿ zapewne

cz³owiekiem sympatycznym, chyba bym go nie polubi³a. Ale mimo wszyst-

ko nie by³ potworem, tylko zwyczajnym cz³owiekiem. I nawet kiedy tak

background image

168

okrutnie z tob¹ post¹pi³, myœla³, ¿e robi coœ niezbêdnego dla twojej edu-

kacji.

Znów poca³owa³ Jane w czubek g³owy i pogr¹¿yli siê w milczeniu.

W³aœciwie nie móg³ uwierzyæ, ¿e w koñcu opowiedzia³ jej o tym.

Kobiecie, w dodatku w³asnej utrzymance. Ale poczu³ siê dziwnie dobrze.

Te okropne, odra¿aj¹ce wydarzenia przesta³y byæ tak straszne, kiedy siê

z nich zwierzy³. I sam sobie nie wydawa³ siê ju¿ taki odra¿aj¹cy. Nawet

ojca przesta³ uwa¿aæ za odra¿aj¹cego.

Odczuwa³ dziwn¹ ulgê.

– To okropne byæ we w³adzy demonów, które nie daj¹ nam spokoju,

Jane – powiedzia³ w koñcu. – Ciebie chyba nie przeœladuj¹ ¿adne?

– Nie – odpowiedzia³a po tak d³ugim milczeniu, ¿e myœla³, ¿e w ogó-

le mu nie odpowie. – ¯adne.

– Pójdziemy na górê? – spyta³ j¹, wzdychaj¹c niemal z ulg¹. – ¯eby

po³o¿yæ siê spaæ, Jane? O ile sobie przypominam, ostatniej nocy niemal

nie zmru¿yliœmy oka? Wiêc mo¿e teraz chodŸmy po prostu spaæ?

– Dobrze – zgodzi³a siê.

Omal nie rozeœmia³ siê g³oœno. Szed³ do sypialni ze swoj¹ kochank¹,

¿eby po³o¿yæ siê spaæ.

Jego ojciec przewróci³by siê w grobie.

18

R

ano jak zwykle poszed³ prosto do Dudley House, ¿eby siê wyk¹paæ, ogo-

liæ i przebraæ, a potem do klubu, by poœwiêciæ siê porannym zajêciom. Ale

jak tylko przekroczy³ próg domu, natkn¹³ siê na Hawkinsa. Kamerdyner mia³

wielce zaaferowan¹ minê. Poinformowa³ ksiêcia, ¿e pan Quincy chcia³by

zamieniæ s³ówko z jego ksi¹¿êc¹ moœci¹. I to mo¿liwie jak najszybciej.

– Niech za pó³ godziny przyjdzie do biblioteki – powiedzia³ Joce-

lyn, id¹c na górê. – I przyœlij do mnie Barnarda. UprzedŸ go, ¿e nie cho-

dzi o spotkanie towarzyskie, Hawkins. Bêdê potrzebowa³ gor¹cej wody

i przyborów do golenia.

Pó³ godziny póŸniej do biblioteki wszed³ Michael Quincy. Jocelyn

ju¿ na niego czeka³.

– A wiêc? – Spojrza³ na sekretarza, uniós³szy brwi. – Jakieœ k³opoty

w Acton?

– Wasza ksi¹¿êca moœæ, przyszed³ pewien osobnik – wyjaœni³ sekre-

tarz. – Czeka w kuchni od dwóch godzin. Odmawia opuszczenia domu.

background image

169

Jocelyn uniós³ brwi i za³o¿y³ rêce do ty³u.

– Naprawdê? – spyta³. – Czy nie zatrudniam doœæ lokajów, by wziê-

li tego… tego osobnika za fraki i wyrzucili go? Czy sam mam to zrobiæ?

Czy dlatego informujesz mnie o tej sprawie?

– Pyta³ o pannê Ingleby, wasza ksi¹¿êca moœæ – wyjaœni³ Quincy.

Jocelyn znieruchomia³.

– O pannê Ingleby?

– To detektyw z Bow Street – oznajmi³ sekretarz.

Jocelyn wpatrywa³ siê w niego ze zdumieniem.

– Hawkins skierowa³ go do mnie – wyjaœni³ Quincy. – Powiedzia-

³em, ¿e nic mi nie wiadomo o ¿adnej pannie Ingleby. Oœwiadczy³, ¿e w ta-

kim razie zaczeka, ¿eby porozmawiaæ z panem. Kiedy mu powiedzia³em,

¿e mo¿e czekaæ nawet tydzieñ, nim znajdzie pan dla niego woln¹ chwilê,

odpar³, ¿e zaczeka tydzieñ. Jest w kuchni, wasza ksi¹¿êca moœæ, i nie ma

zamiaru wyjϾ.

– Ma pytania, dotycz¹ce panny Ingleby. – Jocelyn zmru¿y³ oczy. –

Lepiej przyprowadŸ go tu, Michael.

Mick Boden nie czu³ siê najlepiej. Bardzo rzadko obowi¹zki zmu-

sza³y go do przekraczania progów którejœ z okaza³ych rezydencji w May-

fair. Prawdê mówi¹c, odczuwa³ pe³en nabo¿eñstwa respekt do arystokra-

cji. A w³aœcicielem Dudley House by³ ksi¹¿ê Tresham, o którym mówiono,

¿e nawet równi mu urodzeniem boj¹ siê z nim zadzieraæ.

Ale wiedzia³, ¿e jest blisko celu. Wszyscy s³u¿¹cy k³amali jak z nut.

¯aden z nich nie zna³ jakoby panny Jane Ingleby, nie wy³¹czaj¹c sekreta-

rza jego ksi¹¿êcej moœci, którego Mick Boden w pierwszej chwili wzi¹³

za samego ksiêcia, takie mia³ wielkopañskie maniery.

Mick wiedzia³, kiedy ludzie k³ami¹. I wiedzia³, dlaczego to robi¹.

Wcale nie dlatego, by kogoœ chroniæ czy ukrywaæ, ale dlatego, ¿e cenili

swoj¹ pracê. I widocznie jednym z warunków utrzymania posady by³ su-

rowy zakaz rozmawiania z obcymi o mieszkañcach domu, nawet o in-

nych s³u¿¹cych. Potrafi³ to uszanowaæ.

W koñcu kamerdyner, który mia³ zwyczaj wci¹gania powietrza no-

sem, jakby w ten sposób odkrywa³ obecnoœæ zwyk³ych œmiertelników,

pojawi³ siê w kuchni i pogardliwie spojrza³ na Micka.

– Proszê za mn¹ – powiedzia³.

Mick pod¹¿y³ za nim. Wszed³szy po stromych stopniach, znalaz³ siê

przed obitymi suknem drzwiami, za którymi by³ hol. Okaza³oœæ g³ównej

czêœci domu a¿ zapar³a mu dech w piersiach, chocia¿ stara³ siê nie okazy-

waæ, jakie zrobi³a na nim wra¿enie. Czeka³ tam na niego sekretarz.

background image

170

– Jego ksi¹¿êca moœæ poœwiêci panu piêæ minut – oznajmi³. – Za-

prowadzê pana do biblioteki. Bêdê czeka³ pod drzwiami, by po spotkaniu

odprowadziæ pana do wyjœcia.

– Dziêkujê panu – powiedzia³ Mick Boden.

By³ trochê zdenerwowany, ale z determinacj¹ wszed³ do biblioteki,

gdy kamerdyner otworzy³ mu drzwi. Zrobi³ szeœæ kroków i stan¹³ w sze-

rokim rozkroku. W obu d³oniach œciska³ kapelusz. Grzecznie kiwn¹³ g³o-

w¹. Nie uk³oni³ siê.

Ksi¹¿ê – przypuszcza³, ¿e tym razem ma przed sob¹ ksiêcia – sta³

przed ozdobnym, marmurowym kominkiem, za³o¿ywszy rêce do ty³u.

Mia³ na sobie strój do konnej jazdy, tak dobrze uszyty, ¿e Mick od razu

zrozumia³ jak nêdzne jest jego w³asne ubranie, którego elegancj¹ tak siê

szczyci³. Ksi¹¿ê przygl¹da³ mu siê oczami tak ciemnymi, ¿e Mick przy-

si¹g³by, i¿ s¹ czarne.

– Ma pan do mnie kilka pytañ – odezwa³ siê ksi¹¿ê. – Jest pan de-

tektywem z Bow Street?

– Tak, proszê pana. Nazywam siê Mick Boden. – Mick powstrzyma³

siê od ponownego pochylenia g³owy. – Poinformowano mnie, ¿e zatrud-

nia pan niejak¹ pannê Jane Ingleby.

– Naprawdê? – Jego ksi¹¿êca moœæ uniós³ brwi i rzeczywiœcie wy-

gl¹da³ bardzo z³owrogo. – A mogê spytaæ, kto udzieli³ panu takiej infor-

macji?

– Madame de Laurent, proszê pana – powiedzia³ Mick Boden. –

Modystka. Zatrudnia³a pannê Ingleby miesi¹c temu, kiedy ta m³oda dama

zrezygnowa³a z pracy u niej i oznajmi³a, ¿e znalaz³a sobie zajêcie u pana.

– Naprawdê? – Ksi¹¿ê zmru¿y³ oczy. – A dlaczego interesuje siê pan

pann¹ Ingleby?

Mick siê zawaha³, ale tylko na chwilê.

– Jest poszukiwana za pope³nienie szeregu haniebnych zbrodni –

odpar³.

Jego ksi¹¿êca moœæ zacisn¹³ palce na monoklu, ale nie uniós³ go do oka.

– Szeregu haniebnych zbrodni? – powtórzy³.

– Za kradzie¿, proszê pana – wyjaœni³ Mick. – I morderstwo.

– Fascynuj¹ce – powiedzia³ ksi¹¿ê bardzo cicho i Mick, dobrze zna-

j¹cy siê na ludziach, nie mia³ cienia w¹tpliwoœci, ¿e potrafi byæ rzeczywi-

œcie bardzo niebezpieczny. – Có¿ to za nonsens?

– Nie, proszê pana – powiedzia³ szybko Mick. – To prawda. Ta ko-

bieta wcale nie nazywa siê Jane Ingleby. W rzeczywistoœci to lady Sara

Illingsworth, która zamordowa³a pana Sidneya Jardine’a, syna hrabiego

Durbury i spadkobiercê tytu³u, a potem uciek³a z pieniêdzmi i bi¿uteri¹

background image

171

hrabiego. Mo¿e pan s³ysza³ o tej sprawie. Jane Ingleby jest uciekinierk¹

i uwa¿am, ¿e ukrywa siê w tym domu.

– Mój Bo¿e – powiedzia³ ksi¹¿ê po krótkiej chwili milczenia. – Do-

myœlam siê, ¿e mam szczêœcie, skoro nie obudzi³em siê pewnego ranka

z podciêtym gard³em.

Mick poczu³ g³êbok¹ satysfakcjê. W koñcu! Ksi¹¿ê Tresham niemal

przyzna³, ¿e poszukiwana jest w Dudley House.

– Czy jest tutaj, proszê pana? – spyta³.

Ksi¹¿ê za³o¿y³ monokl na oko.

– By³a – powiedzia³. – Zatrudni³em pannê Ingleby na okres trzech

tygodni jako swoj¹ pielêgniarkê, poniewa¿ zosta³em postrzelony w nogê.

Opuœci³a Dudley House dwa tygodnie temu. Musi pan gdzie indziej kon-

tynuowaæ swoje poszukiwania. Zdaje siê, ¿e pan Quincy czeka w holu,

by odprowadziæ pana do wyjœcia.

Ale Mick Boden jeszcze nie skoñczy³ rozmowy.

– Czy mo¿e mi pan powiedzieæ, dok¹d siê uda³a? – spyta³. – To bar-

dzo wa¿ne. Hrabia Durbury jest pogr¹¿ony w g³êbokiej ¿a³obie i nie za-

zna chwili spokoju, dopóki zabójczyni jego syna nie stanie przed s¹dem.

– A klejnoty nie wróc¹ do sejfu w Candleford – doda³ ksi¹¿ê. – Pan-

na Ingleby by³a tu s³u¿¹c¹. Czy muszê wiedzieæ, dok¹d odchodz¹ s³u¿¹ce

mi osoby, kiedy przestaj¹ u mnie pracowaæ? – Znów z wynios³¹ min¹

uniós³ brwi.

Mick widzia³, ¿e znalaz³ siê w œlepym zau³ku. A by³ ju¿ tak blisko celu.

– To wszystko? – spyta³ ksi¹¿ê. – Przes³uchanie skoñczone? Wy-

znam, ¿e chcia³bym ju¿ zjeœæ œniadanie.

Mick mia³ ochotê zadaæ wiêcej pytañ. Czasem, nawet kiedy ludzie

nie zatajaj¹ rozmyœlnie jakiejœ informacji, wiedz¹ wiêcej, ni¿ sobie to

uœwiadamiaj¹. Mo¿e dziewczyna coœ wspomnia³a o swoich dalszych za-

miarach, zwierzy³a siê pokojówce lub kucharce. Ale sam przyzna³, ¿e to

ma³o prawdopodobne. Wiedzia³a, ¿e musi byæ ostro¿na. Niew¹tpliwie

s³ysza³a, pracuj¹c w tym domu, ¿e jest poszukiwana.

– A wiêc? – To krótkie pytanie zadane zosta³o z arogancj¹ i naci-

skiem.

Mick znów sk³oni³ g³owê, po¿egna³ siê z ksiêciem Tresham i wy-

szed³. Sekretarz ksiêcia odprowadzi³ go do drzwi frontowych i detektyw

znalaz³ siê na Grosvenor Square, czuj¹c, ¿e wróci³ do punktu wyjœcia.

Chocia¿ mo¿e niezupe³nie.

S³ysza³ o pojedynku, zanim Madame de Laurent o nim wspomnia³a.

Ksi¹¿ê Tresham zosta³ postrzelony w nogê i unieruchomiony na trzy tygo-

dnie. Jego przyjaciele prawdopodobnie przez ten czas zd¹¿yli wydeptaæ

background image

172

œcie¿kê do jego domu, by dotrzymywaæ mu towarzystwa. Dziewczyna

by³a pielêgniark¹. Z pewnoœci¹ któryœ z goœci j¹ widzia³. Byæ mo¿e nie-

którzy oka¿¹ siê bardziej rozmowni od ksiêcia.

Doszed³ do wniosku, ¿e wcale nie znalaz³ siê w œlepej uliczce. Przy-

najmniej jeszcze nie teraz.

Znajdzie j¹.

Wszystkie dowody mia³em przed sob¹ jak na d³oni, myœla³ Jocelyn,

stoj¹c w oknie biblioteki i patrz¹c, jak detektyw z Bow Street wolno idzie

przez plac. Tu¿ przed oczami, a nie widzia³em ich.

NajwyraŸniej odebra³a staranne wychowanie. Od pocz¹tku zwróci³

uwagê na to, ¿e jest dam¹ w ka¿dym calu, tylko nie ubiera³a siê jak dama.

Mówi³a z wytwornym akcentem; nosi³a siê dumnie i z gracj¹; umia³a pi-

saæ i czytaæ; gra³a na fortepianie dobrze, nawet jeœli brakowa³o jej polo-

tu; wspaniale œpiewa³a – mia³a wyszkolony g³os i zna³a takich kompozy-

torów, jak Händel; potrafi³a wydawaæ polecenia s³u¿bie i organizowaæ

ich pracê; nie onieœmielali jej ludzie utytu³owani, jak on, chocia¿ z natu-

ry by³ apodyktyczny.

Czy choæ przez chwilê wierzy³ w jej opowieœæ, ¿e wychowa³a siê

w sierociñcu? Mo¿e na pocz¹tku. Ale od jakiegoœ czasu domyœla³ siê, ¿e

Jane nie mówi mu prawdy o swojej przesz³oœci. Nawet zastanawia³ siê,

dlaczego. Doszed³ do wniosku, ¿e by³o coœ w jej przesz³oœci, czym nie

chcia³a siê z nikim dzieliæ. Nigdy nie by³ zanadto ciekaw tajemnic, które

ludzie woleli zachowaæ dla siebie.

Lady Sara Illingsworth.

Nie Jane Ingleby, tylko lady Sara Illingsworth.

Zmru¿y³ oczy, patrz¹c na teraz pusty plac.

Ca³y czas b³êdnie interpretowa³ najwa¿niejszy dowód – jej niechêæ

do pokazywania siê w miejscach publicznych. Nie wychodzi³a z Dudley

House, kiedy tu pracowa³a; nie chcia³a opuszczaæ domu, w którym teraz

mieszka³a. Z wielkimi oporami zgodzi³a siê zaœpiewaæ dla jego goœci.

Wola³a zostaæ jego utrzymank¹, ni¿ zdecydowaæ siê na niew¹tpliwie

wspania³¹ karierê œpiewaczki.

Myœla³, ¿e siê wstydzi, najpierw tego, co ludzie pomyœl¹ o jej zwi¹z-

ku z nim, a potem tego, jaka naprawdê jest natura ich znajomoœci. Ale nie

okazywa³a innych oznak wstydu. Negocjowa³a warunki tej g³upiej umo-

wy, zachowuj¹c trzeŸwoœæ i praktycznoœæ. Zmieni³a wystrój domu, po-

niewa¿ nie chcia³a siê czuæ jak ladacznica w burdelu. Z godnoœci¹ pogo-

dzi³a siê ze swym losem tamtego popo³udnia, kiedy dope³nili ich zwi¹zku,

background image

173

nie by³o ³ez, póŸniej te¿ nie zauwa¿y³ u niej ¿adnych oznak wyrzutów

sumienia.

Powinien zrozumieæ, ¿e ba³a siê pokazywaæ publicznie, ¿eby nie byæ

rozpoznana i zatrzymana. Po prostu nie dostrzeg³ najwa¿niejszego – ¿e

siê ukrywa³a.

¯e jest poszukiwana za kradzie¿ i morderstwo.

Odszed³ od okna, przeszed³ przez pokój i po³o¿y³ d³onie p³asko na

dêbowym biurku.

Ani trochê nie przejmowa³ siê tym, ¿e w gruncie rzeczy ukrywa ucie-

kinierkê. Twierdzenie, ¿e jest niebezpieczna, by³o absolutnym nonsen-

sem. Ale nie móg³ siê pogodziæ z tym, ¿e tak póŸno dowiedzia³ siê, kim

naprawdê jest Jane.

Zaproponowanie sierocie bez grosza, a nawet biednej, ale szlachet-

nie urodzonej kobiecie, by zosta³a utrzymank¹, stanowi³o rzecz w pe³ni

dopuszczaln¹. Ale z³o¿enie takiej propozycji córce hrabiego to zupe³nie

co innego. Mo¿e nie powinno tak byæ. Mo¿e gdyby ¿yli w idealnym œwie-

cie, w którym wszyscy ludzie s¹ równi, nie by³oby ró¿nicy.

Ale nie ¿yli w idealnym œwiecie.

I ró¿nica by³a niezwykle istotna.

Pozbawi³ wianka lady Sarê Illingsworth, córkê zmar³ego hrabiego

Durbury z Candleford w Kornwalii.

W tej chwili nie czu³ siê dobrze usposobiony do lady Sary Illings-

worth.

A niech j¹. Waln¹³ piêœci¹ w biurko i zacisn¹³ zêby. Powinna mu

powiedzieæ. Poprosiæ o pomoc. Czy¿ nie wiedzia³a, ¿e by³ w³aœnie ta-

kim cz³owiekiem, przed którym mog³a otwarcie przyznaæ siê do najgor-

szego, nie boj¹c siê, ¿e ksi¹¿ê rozgniewa siê i poœle po policjê? Nie

rozumia³a, ¿e w najwiêkszej pogardzie mia³ takich mê¿czyzn, jak Jar-

dine? Do diab³a! Znów uderzy³ piêœci¹ w drewniany blat. Co ten ³obuz

zrobi³, ¿e musia³a go zabi栖 jeœli rzeczywiœcie nie ¿y³? Co od tamtej

pory prze¿y³a Jane, czuj¹c siê winna œmierci cz³owieka, przera¿ona i zu-

pe³nie sama?

Niech j¹ wszyscy diabli! Nie ufa³a mu na tyle, ¿eby siê zwierzyæ.

Zamiast tego za³o¿y³a mu kajdany i wyrzuci³a klucz. Nawet jeœli zro-

bi³a to nieœwiadomie – a niew¹tpliwie nie mia³a zamiaru go usidliæ, sko-

ro tak ma³o mu ufa³a – nie zmienia to stanu rzeczy.

Trudno mu bêdzie jej to wybaczyæ.

Przeklêta kobieta!

I jeszcze coœ. O tak, jeszcze coœ. Ostatniego wieczoru otworzy³ przed

ni¹ duszê, jak nigdy przed nikim. Tak bardzo jej ufa³.

background image

174

Ale ona nie odwzajemnia³a tego zaufania. Odk¹d spojrza³ na ni¹ po

raz pierwszy, musia³a cierpieæ nieznoœne mêczarnie. A jednak wszystko

przed nim ukry³a. Nawet ostatniej nocy.

To okropne mieæ demony, które nie daj¹ nam spokoju, Jane, powie-

dzia³ jej. Przypuszczam, ¿e ciebie nie przeœladuj¹ ¿adne, prawda?

Nie, odpowiedzia³a. ¯adne.

A niech j¹!

Jeszcze raz uderzy³ piêœci¹ w biurko, a¿ ka³amarz podskoczy³

w srebrnym uchwycie.

Jocelyn spêdzi³ dzieñ w klubach, na ringu bokserskim Jacksona, na

strzelnicy, na wyœcigach. Obiad zjad³ w klubie White’a, a potem przez

parê godzin mêczy³ siê na nudnym wieczorku. Jego siostra stwierdzi³a,

¿e sta³ siê zupe³nym odludkiem, i oznajmi³a, ¿e namówi³a Heywarda, by

zabra³ j¹ latem na kilka tygodni do Brighton, by mog³a pokrêciæ siê wœród

znajomych regenta i zakosztowaæ rozrywek w ksi¹¿êcym pa³acu. Ferdy-

nand te¿ uwa¿a³, ¿e jego brat zdziwacza³.

– Czy wiesz o tym, Tresham – powiedzia³ oburzony – ¿e bracia For-

besowie wci¹¿ siê ukrywaj¹, a jednak rozpuszczaj¹ pog³oski, ¿e to ty

boisz siê spotkaæ z nimi? Nie mówiê ju¿ o tym, ¿e o mnie gadaj¹, jako-

bym chowa³ siê za plecami starszego brata. Co zamierzasz z nimi zrobiæ?

Chcia³bym to wiedzieæ. Nie przypominam sobie, ¿ebyœ kiedykolwiek

zwleka³ z decyzj¹. Jeœli nie pojawi¹ siê w mieœcie w ci¹gu tygodnia, sam

wyruszê na ich poszukiwanie. I do diab³a z twoimi wynios³ymi uwagami,

¿e to nie moja sprawa. To mnie chcieli zabiæ.

Jocelyn westchn¹³. Rzeczywiœcie zwleka³. Zauroczy³a go kobieta.

– A mnie chcieli upokorzy栖 przypomnia³. – Rozprawiê siê z nimi,

Ferdynandzie. Ju¿ wkrótce. – Nie chcia³ wiêcej o tym mówiæ.

Przez ostatni tydzieñ zabawia³ siê ze swoj¹ kochank¹, rozmawiaj¹c,

czytaj¹c, brzd¹kaj¹c na fortepianie, pacykuj¹c na p³ótnie i pozwoli³, by

jego reputacja dozna³a uszczerbku. Tak nie mo¿e byæ.

Dopiero póŸnym wieczorem w koñcu zosta³ sam z Broughamem

i Kimble’em. Szli razem do klubu White’a po wieczornym przyjêciu.

– Czy ¿aden z was przypadkiem nie wspomnia³ nikomu, jak siê na-

zywa moja utrzymanka? – spyta³.

– Do diab³a, Tresham. – Brougham by³ wyraŸnie dotkniêty do ¿ywe-

go. – Musisz pytaæ, skoro prosi³eœ nas, ¿ebyœmy zachowali to dla siebie?

– Skoro pytasz, Tresh – powiedzia³ Kimble ze z³owrogim spoko-

jem – mo¿e powinienem ciê wyzwaæ. Ostatnio bardzo siê zmieni³eœ. Ale

to by³o chyba pytanie retoryczne?

background image

175

– Pewien cz³owiek – wyjaœni³ Jocelyn – detektyw z wybrylantowa-

nymi w³osami i w okropnych ubraniach, ale o przenikliwych oczach, naj-

prawdopodobniej wkrótce zacznie was wypytywaæ o pannê Jane Ingleby.

– Detektyw z Bow Street? – Brougham przystan¹³.

– O pannê Ingleby? – Nawet mimo panuj¹cych ciemnoœci widaæ

by³o, jak Kimble œci¹ga brwi.

– Czyli lady Sarê Illingsworth – oœwiadczy³ Jocelyn.

Przyjaciele patrzyli na niego w milczeniu.

– Do was te¿ siê zg³osi w tej sprawie – doda³ Jocelyn.

– Panna Jane Ingleby? – Kimble przybra³ obojêtn¹ minê. – Nigdy

o niej nie s³ysza³em. A ty, Cone?

– O kim? – Brougham œci¹gn¹³ brwi.

– Nie, nie – powiedzia³ cicho Jocelyn i znów ruszy³ ulic¹. – Wiado-

mo, ¿e pielêgnowa³a mnie, kiedy dochodzi³em do siebie po pojedynku.

Przyzna³em siê do tego dziœ rano, kiedy ten cz³owiek pojawi³ siê w mojej

bibliotece, za wszelk¹ cenê staraj¹c siê nie mieæ s³u¿alczej miny. Praco-

wa³a u mnie przez trzy tygodnie. Potem odesz³a. Ale czy muszê œledziæ,

co robi¹ moi dawni s³u¿¹cy?

– A mia³eœ tak¹ s³u¿¹c¹? – spyta³ beztrosko Brougham. – Muszê

wyznaæ, ¿e nie zauwa¿y³em, Tresham. Ale na ogó³ nie zwracam uwagi na

s³u¿¹cych.

– Czy to ta, która œpiewa³a na wieczorku u ciebie, Tresh? – spyta³

Kimble. – £adny g³os, jeœli ktoœ gustuje w takiej muzyce. I ca³kiem mi³a

dziewczyna, jeœli ktoœ gustuje w pannach ze wsi w muœlinowych sukien-

kach. Wszystkie damy by³y w at³asach, z piórami we w³osach, obwieszo-

ne klejnotami. Co siê z ni¹ sta³o?

– Dziêkujꠖ powiedzia³ szybko Jocelyn. – Wiedzia³em, ¿e mogê na

was liczyæ.

– Ale, Tresham, co naprawdê spotka³o Jardine’a? – spyta³ Brougham

powa¿nym g³osem. – Nie ka¿esz nam chyba wierzyæ, ¿e lady Sara zamor-

dowa³a go z zimn¹ krwi¹, poniewa¿ przy³apa³ j¹ na kradzie¿y.

Kimble prychn¹³ drwi¹co.

– Nie wiem, co siê sta³o – odpar³ Jocelyn przez zaciœniête zêby. –

Nie by³a ³askawa mi siê zwierzyæ. Ale wiem jedno. Dla Jardine’a lepiej

by by³o, gdyby nie ¿y³. Jeœli jest inaczej, bêdê mia³ zaszczyt postaraæ siê

o to, by ¿a³owa³, ¿e wci¹¿ chodzi po tym œwiecie.

– Jeœli bêdziesz potrzebowa³ pomocy – odezwa³ siê Brougham – nie

szukaj daleko.

– A co zamierzasz zrobiæ z lady Sar¹, Tresh? – spyta³ lord Kimble.

– Spraæ j¹ na kwaœne jab³ko – stwierdzi³ ze z³oœci¹ Jocelyn. – Do-

wiedzieæ siê, o co w³aœciwie chodzi w tej absurdalnej historii. O¿eniæ siê

background image

176

z ni¹ i sprawiæ, by do koñca ¿ycia ¿a³owa³a, ¿e siê w ogóle urodzi³a. W tej

kolejnoœci.

– O¿eniæ siê. – Conan Brougham siê skrzywi³. – Dlatego, ¿e by³a

twoj¹ utrzy… – Nagle dosta³ gwa³townego ataku kaszlu, byæ mo¿e spo-

wodowanego ostrym kuksañcem w bok, jaki oberwa³ od wicehrabiego

Kimble’a.

– Tak, o¿eniæ siꠖ powtórzy³ Jocelyn. – Ale najpierw zamierzam

uczciæ Bachusa. Popieœciæ siê z kielichem. Osuszyæ dzbanek. Zalaæ w g³o-

wie resztkê rozumu i pamiêci.

Ca³y k³opot polega³ jednak na tym, ¿e nigdy nie potrafi³ siê upiæ,

kiedy tego chcia³, bez wzglêdu na to, ile alkoholu w siebie wla³. Kiedy

trochê po pó³nocy samotnie opuœci³ klub White’a, uwa¿a³, ¿e spo¿y³

znaczn¹ iloœæ alkoholu. Szed³ prosto do domu swej kochanki i nadal czu³

jedynie zimn¹ wœciek³oœæ zamiast furii. Jak móg³by j¹ zbiæ na kwaœne

jab³ko – o, potrafi³ uderzyæ kobietꠖ i jak móg³by natrzeæ jej uszu, skoro

nie czu³ prawdziwej z³oœci?

Nim dotar³ do domu i otworzy³ sobie drzwi w³asnym kluczem, my-

œla³ jedynie o upokorzeniu jej, o przypomnieniu, jak poœlednie miejsce

zajmuje w jego ¿yciu. Oczywiœcie bêdzie siê musia³ z ni¹ o¿eniæ, nawet

jeœli jeszcze o tym nie wiedzia³a. Formalnie zostanie jego ¿on¹. Ale

wkrótce zrozumie, ¿e zawsze, do koñca swych dni, bêdzie dla niego zna-

czy³a mniej ni¿ utrzymanka.

19

P

rzyszed³ po pó³nocy. Jane straci³a nadziejê, ¿e Jocelyn wróci, ale jesz-

cze siê nie po³o¿y³a spaæ. Kr¹¿y³a od buduaru do jadalni i salonu, czuj¹c,

¿e musia³o siê staæ coœ z³ego. Sta³a w buduarze, patrz¹c na swój portret,

kiedy us³ysza³a szczêk klucza, przekrêcanego w zamku. Wziê³a œwiecê

i chcia³a mu wybiec na spotkanie. Ale opanowa³a siê i spokojnie wysz³a

do holu. W chwilê póŸniej gratulowa³a sobie, ¿e pohamowa³a radoœæ.

Mia³ na sobie czarn¹ pelerynê. Wolno zdj¹³ jedwabny cylinder i rê-

kawiczki, a potem odwróci³ siê i spojrza³ na ni¹. Jane ujrza³a przed sob¹

ksiêcia Tresham – obcego cz³owieka z przesz³oœci. GroŸnego, zimnego,

cynicznego i pijanego ksiêcia Tresham. Uœmiechnê³a siê.

– Na górê! – poleci³ jej z zimn¹ wynios³oœci¹, gwa³townym ruchem

g³owy wskazuj¹c schody.

background image

177

– Dlaczego? – Zmarszczy³a czo³o.

Uniós³ brwi i spojrza³ na ni¹ tak, jakby by³a robakiem.

– Dlaczego? – spyta³ cicho. – Dlaczego? Czy¿bym pomyli³ adres?

Ale mój klucz pasowa³ do zamka. Czy to nie dom, w którym umieœci³em

swoj¹ kochankê? Przyszed³em, by skorzystaæ z jej us³ug. W tym celu

potrzebne mi ³ó¿ko, ¿eby mi by³o wygodnie, i ona na tym ³ó¿ku. Zdaje

siê, ¿e ³ó¿ko stoi w sypialni na górze.

– Jest pan pijany! – powiedzia³a równie zimno jak on.

– Naprawdê? – Zrobi³ zdumion¹ minê. – Ale nie na tyle, by nie zna-

leŸæ drogi do domu, gdzie mieszka moja utrzymanka. Nie na tyle, by nie

wejœæ po schodach do sypialni. Nie na tyle, ¿eby nie móc jej posi¹œæ.

Zarumieni³a siê i tylko patrzy³a na niego w milczeniu. Wiedzia³a, ¿e

rano bêdzie mia³a z³amane serce. Jaka by³a g³upia! Nie tylko dlatego, ¿e siê

w nim zakocha³a, ale dlatego ¿e myœla³a, i¿ on te¿ siê w niej zakocha³.

– Na górê! – Znów wskaza³ schody. A potem pokiwa³ g³ow¹. – Rozu-

miem powód twojego wahania. Zapomnia³em powiedzieæ „proszê”. Pro-

szê pójœæ na górê, Jane. Proszê siê rozebraæ i wyj¹æ szpilki z w³osów. Proszê

siê po³o¿yæ na wznak na ³ó¿ku, ¿ebym móg³ skorzystaæ z twoich wdziêków.

Proszê dotrzymaæ swoich zobowi¹zañ, wynikaj¹cych z naszej umowy.

Jego g³os by³ zimniejszy ni¿ lód, a oczy tak czarne jak noc.

Nie mog³a mu odmówiæ. Nie zawarowa³a w ich umowie, ¿e Jocelyn

musi j¹ pokochaæ, nim ona obdarzy go swymi wdziêkami. Czu³a siê zu-

pe³nie zdezorientowana, jakby ten tydzieñ – najcudowniejszy tydzieñ

w jej ¿yciu – zosta³ wykreœlony z kalendarza. Jakby to wszystko tylko jej

siê przyœni³o. Jakby Jocelyn nigdy nie by³ jej przyjacielem, jej kochan-

kiem. Jej bratni¹ dusz¹.

Odwróci³a siê i zaczê³a wchodziæ po schodach, wysoko trzymaj¹c

œwiecê, z sercem jak kamieñ. Chocia¿ nie. Kamieñ nie czuje bólu. Po-

wstrzyma³a ³zy. Za nic nie dopuœci, by Jocelyn zobaczy³ u niej najmniej-

sz¹ oznakê s³aboœci.

Nigdy!

– Przyszed³em tutaj, Jane – powiedzia³ kilka chwil póŸniej, stoj¹c

w drzwiach sypialni, z nieprzeniknion¹ min¹, jeœli nie liczyæ grymasu,

który œwiadczy³ o jego nietrzeŸwoœci i bezwzglêdnoœci – ¿eby moja utrzy-

manka mnie zabawi³a. Jak bêdziesz mnie zabawia³a?

Znów poczu³a siê tak, jakby ostatniego tygodnia w ogóle nie by³o.

Chocia¿ gdyby go nie prze¿y³a, nie dostrzeg³aby niczego szczególnie

obraŸliwego w jego s³owach. Nie by³o w nich nic obraŸliwego. Nie mo¿e

reagowaæ tak, jakby uwa¿a³a inaczej. Musi zwyczajnie zapomnieæ o ostat-

nim tygodniu. Ale zbyt d³ugo siê waha³a.

12 – Pojedynek

background image

178

– Mam nadziejê, ¿e nie boli ciê g³owa, Jane? – Powiedzia³ to z iro-

ni¹. – Ani nie cierpisz na kobiec¹ przypad³oœæ?

Kobieca przypad³oœæ powinna siê pojawiæ za kilka dni i Jane odczu-

wa³a lekki niepokój, do pewnego stopnia usprawiedliwiony. Ale posta-

nowi³a, ¿e nie bêdzie siê martwiæ na zapas. Od pocz¹tku wiedzia³a, jakie

s¹ konsekwencje takiego zwi¹zku. W umowie by³ nawet punkt, dotycz¹-

cy dzieci, które siê z niego zrodz¹.

– A mo¿e po prostu dziœ wieczorem czujesz do mnie odrazê? – spy-

ta³ ze z³owrog¹ min¹, patrz¹c na ni¹ spod zmru¿onych powiek. – Czy

zamierzasz skorzystaæ ze swego prawa, Jane, i pos³aæ mnie do wszyst-

kich diab³ów, nie zaspokoiwszy moich chuci?

– Nie, oczywiœcie, ¿e nie. – Spojrza³a na niego spokojnie. – Z przy-

jemnoœci¹ zabawiê pana, wasza ksi¹¿êca moœæ. Ostatecznie o czym in-

nym mogê myœleæ, marzyæ i co mogê planowaæ podczas d³ugich godzin

pana nieobecnoœci?

– Cieszê siê, ¿e nie straci³aœ ciêtego jêzyka, Jane – powiedzia³, pod-

chodz¹c do niej. – Z ca³¹ pewnoœci¹ nie spodoba³oby mi siê, gdybyœ ci-

cho i potulnie po³o¿y³a siê na wznak na ³ó¿ku. A wiêc jakie zmys³owe

rozkosze wymyœli³aœ na ten wieczór?

Nauczy³a siê kilku sztuczek podczas ostatnich dziesiêciu dni. Na-

uczy³a siê nie wstydziæ ani w³asnej, ani jego nagoœci. NajwyraŸniej na-

prawdê zamierza³ czekaæ, ¿eby go bawi³a. Stan¹³ obok ³ó¿ka w lekkim

rozkroku, z rêkami za³o¿onymi do ty³u, i patrzy³ na ni¹, uniós³szy brwi.

By³o to doœæ deprymuj¹ce i zdecydowanie przykre, szczególnie w porów-

naniu z jej wyobra¿eniami o ich kolejnym spotkaniu.

Rozebra³a siê powoli, po kolei obna¿aj¹c poszczególne czêœci cia³a.

Sk³ada³a ka¿d¹ czêœæ garderoby i odwraca³a siê, by po³o¿yæ j¹ na krzeœle.

Kiedy ju¿ by³a naga, unios³a rêce i zaczê³a wyci¹gaæ z w³osów po jednej

szpilce, a¿ okry³ j¹ z³oty p³aszcz. Uœmiechnê³a siê. Mo¿e ostatecznie uda

jej siê sprawiæ, by zapomnia³ o w³asnym zak³opotaniu, wywo³anym tym,

co wydarzy³o siê ostatniego wieczoru – jeœli to coœ by³o przyczyn¹ gwa³-

townej zmiany w jego zachowaniu.

Wci¹¿ mia³ na sobie pelerynê, ale odrzuci³ j¹ na ramiona. Nie robi³

nic, by ukryæ wymowne wybrzuszenie, widoczne pod obcis³ymi, wieczo-

rowymi spodniami. Ale siê nie poruszy³. Patrzy³ z obojêtn¹ min¹.

Rozpiê³a mu guzik pod szyj¹ i pozwoli³a, by peleryna osunê³a siê na

pod³ogê. Robi¹c to, otar³a siê o niego i odkry³a coœ, czego nie wiedzia³a

wczeœniej – ¿e by³o coœ podniecaj¹cego w byciu nag¹ w obecnoœci kogoœ

ca³kowicie ubranego.

– Usi¹dŸ – poprosi³a, wskazuj¹c ³ó¿ko.

background image

179

Uniós³ brwi, ale usiad³ na skraju ³ó¿ka, z rozstawionymi nogami, k³a-

d¹c rêce za sob¹ i podpieraj¹c siê na nich.

– Znasz wyuzdane sztuczki, których ja ciê nie nauczy³em, Jane –

powiedzia³, przygl¹daj¹c siê jej, jak mu rozpina jedwabne spodnie. – Co

masz dla mnie w zanadrzu? Mi³oœæ francusk¹?

Domyœli³a siê, o co mu chodzi. I chocia¿ siê wzdrygnê³a, jej cia³o

mówi³o jej, ¿e to wcale nie takie odra¿aj¹ce. Ale i tak nie przypuszcza³a,

¿e potrafi siê na to zdobyæ, dopóki nie nadejdzie taka chwila, gdy spotka-

j¹ siê jako kochankowie, a nie jak pan i jego utrzymanka.

Ujê³a go w d³onie i zaczê³a pieœciæ, ale Jocelyn tylko patrzy³ zmru-

¿ywszy oczy. Potem usiad³a na nim okrakiem tak, by znalaz³ siê w niej.

Siedzia³a lekko odchylona do ty³u, po³o¿ywszy mu d³onie na ramionach.

Spojrza³a mu prosto w oczy.

– Dobrze, Jane – powiedzia³. – Starasz siê. – Lecz nadal siedzia³ bez

ruchu. Chocia¿ czu³a go w sobie, nie poruszy³ siê. Jego oddech zion¹³

alkoholem.

Nauczy³ j¹, jak go niewoliæ. Ale poprzednio robi³a to, kiedy le¿a³ na

wznak, a ona na nim. I poruszali siê razem w jednym rytmie. Obydwoje

pracowali nad tym, by osi¹gn¹æ najwy¿sz¹ rozkosz.

Teraz siedzia³ nieruchomo i obserwowa³ j¹ ciemnymi, z³owrogimi

oczami.

By³a wilgotna i dr¿a³a z po¿¹dania. Chcia³a, ¿eby nie tylko siê pod-

nieci³, ale by razem osi¹gnêli spe³nienie. Ale nie zamierza³ tego robiæ.

By³a w nim jakaœ chmurnoœæ, której nie potrafi³a rozproszyæ. Pomyœla³a,

¿e wci¹¿ karze siebie i j¹ za to, co uzna³ za upokarzaj¹ce, gdy poprzednie-

go wieczoru zwierzy³ siê jej ze swej tajemnicy.

Ca³y ciê¿ar cia³a opiera³a na kolanach. I stara³a siê go zadowoliæ.

Nie tak, jak poprzednio, napinaj¹c i rozluŸniaj¹c miêœnie w rytm ruchów.

Takie napinanie miêœni œwiadczy³o o pewnej rezerwie, kontroli nad nara-

staj¹cym podnieceniem – przynajmniej do chwili przed osi¹gniêciem

spe³nienia. Tym razem porusza³a siê, nie napinaj¹c wewnêtrznych miê-

œni, nie stawia³a oporu twardemu cz³onkowi, pozwalaj¹c mu wnikn¹æ

w g³¹b siebie. Jeszcze mocniej wygiê³a siê do ty³u, odrzuci³a g³owê, za-

mknê³a oczy i zacisnê³a rêce na jego kolanach.

Chcia³a mu pokazaæ ca³¹ sob¹, ¿e jej na nim zale¿y, ¿e niczego mu

nie odmówi, kiedy jej potrzebuje. Bo mimo tej dziwnej, nieodgadnionej

obojêtnoœci, czu³a, ¿e jest mu potrzebna.

Nie wiedzia³a, jak d³ugo siedzia³ nieruchomo. Ale podniecenie prze-

mieni³o siê w katusze, a katusze sta³y siê nie do odró¿nienia od bólu,

kiedy w koñcu – ach, wreszcie – po³o¿y³ jej rêce na biodrach i zacz¹³ tak

background image

180

gwa³townie siê w niej poruszaæ, ¿e zburzy³ wczeœniejszy rytm. S³ysza³a

w³asne ³kanie, jakby to by³o ³kanie kogoœ innego, dobiegaj¹ce z oddali.

Us³ysza³a, jak jêkn¹³, i poczu³a w sobie gor¹cy strumieñ jego nasienia.

Spe³nienie. Ach, b³ogos³awione spe³nienie. Teraz siê uspokoi. Bêd¹

le¿eli razem, rozgrzani i zaspokojeni, i rozmawiali. Znów bêdzie Jocely-

nem, a nie niebezpiecznym ksiêciem Tresham.

Jutro bêdzie mog³a zdradziæ mu swoje w³asne mroczne tajemnice.

Oddycha³a ciê¿ko, na mokrej od potu skórze czu³a ch³odne powie-

trze. Wci¹¿ siedzia³a na nim z szeroko roz³o¿onymi nogami. On wci¹¿

by³ w niej. Unios³a g³owê i uœmiechnê³a siê do niego szczêœliwa.

– Wspaniale siê spisa³aœ, Jane – powiedzia³ szorstko. – Naprawdê

stajesz siê coraz lepsza. Zaczynasz byæ warta ka¿dego pensa, którego ci

p³acê. – Podniós³ j¹, po³o¿y³ na ³ó¿ku i wsta³, zapi¹³ sobie spodnie.

Czu³a siê, jakby wyla³ na ni¹ kube³ zimnej wody.

– A ty, oczywiœcie, zawsze pozostaniesz mistrzem zniewagi – odpar-

³a. – Doskonale wiem, ¿e za to mi p³acisz. Nie musisz mi o tym przypomi-

naæ tylko dlatego, ¿e wczoraj wieczorem w chwili s³aboœci pozwoli³eœ so-

bie na zwierzenia, a teraz wstydzisz siê i ¿a³ujesz, ¿e to zrobi³eœ. –

Podci¹gnê³a ko³drê, ¿eby siê przykryæ. Nagle zawstydzi³a siê swej nagoœci.

– Czujesz siê zniewa¿ona, Jane, moim stwierdzeniem, ¿e jesteœ nad-

zwyczaj dobra w sztuce kochania? – spyta³. – Nieczêsto mówiê kobie-

tom takie komplementy. – Zarzuci³ pelerynê na ramiona.

– Czujê siê zniewa¿ona – odpar³a, siadaj¹c prosto i zas³aniaj¹c siê

ko³dr¹ po sam¹ szyjꠖ ¿e uznaje pan za konieczne poni¿anie mnie, wa-

sza ksi¹¿êca moœæ, mówieniem o moich umiejêtnoœciach i pensji. Czujê

siê zniewa¿ona, ¿e wstydzi siê pan tego, ¿e mi siê pan zwierzy³, bo jestem

tylko kobiet¹, a do tego utrzymank¹. Myœla³am, ¿e zostaliœmy przyjació³-

mi – a przyjaciele rozmawiaj¹ ze sob¹. Zwierzaj¹ siê sobie i dziel¹ siê

najwiêkszymi tajemnicami i cierpieniami. Pomyli³am siê. Nie powinnam

zapominaæ, ¿e p³aci mi pan za to. – Pokaza³a rêk¹ ³ó¿ko. – A teraz jestem

zmêczona. Ciê¿ko pracowa³am, by zas³u¿yæ na swoj¹ pensjê. Proszê mnie

zostawiæ sam¹, wasza ksi¹¿êca moœæ. Dobranoc.

– Przyjaciele siê sobie zwierzaj¹, Jane? – Spiorunowa³ j¹ ciemnymi

oczami. Przez chwilê ogarn¹³ j¹ strach. Myœla³a, ¿e j¹ uderzy. Ale on

tylko uk³oni³ jej siê szyderczo i wyszed³ z pokoju.

Jane, dr¿¹c z zimna, czu³a siê bardziej samotna i nieszczêœliwa ni¿

kiedykolwiek w ¿yciu.

Jocelyn id¹c do Dudley House, naprawdê czu³ siê podle. Bezgranicznie

sob¹ gardzi³ – przynajmniej to uczucie by³o mu dobrze znane. Czu³ siê, jakby

background image

181

j¹ zgwa³ci³ – chocia¿ potraktowa³ j¹ prawie identycznie, jak dotychczasowe

utrzymanki. I gardzi³ ni¹. Nie powinna by³a dziœ wieczorem pozwoliæ mu siê

tkn¹æ, a tymczasem obs³u¿y³a go jak doœwiadczona kurtyzana.

Nienawidzi³ jej za to, ¿e przez ca³y tydzieñ pozwala³a mu wierzyæ, i¿

znalaz³ przyjaciela, bratni¹ duszê i nadzwyczajn¹ partnerkê. Za to, ¿e

w jakiœ sposób sprawi³a, i¿ przesta³ siê mieæ na bacznoœci, podzieli³ siê

z ni¹ wszystkim, co najg³êbiej skrywa³, nie zauwa¿y³, ¿e dosta³a wszyst-

ko, ale w zamian nie da³a mu nic poza swoim cia³em. Ich stosunki pozba-

wione by³y wzajemnoœci.

Zdoby³a jego pe³ne zaufanie, ale sama nadal siê kry³a pod zmyœlo-

nym nazwiskiem Jane Ingleby. A jednak przed chwil¹ mia³a czelnoœæ go

pouczaæ, na czym polega natura prawdziwej przyjaŸni.

Zabra³a mu wszystko, nawet mi³oœæ, do której nie czu³ siê zdolny.

Nienawidzi³ jej za to, ¿e da³a mu nadziejê, ¿e mimo wszystko warto

¿yæ. Za pozbawienie go grubego kokonu, w którym kry³ siê wygodnie od

dziesiêciu lat.

Nienawidzi³ jej.

Nawet nie potrafi³ o niej myœleæ jak o Sarze.

By³a Jane.

Ale przecie¿ Jane Ingleby nie istnia³a.

Kiedy by³ ju¿ blisko domu, poczu³ narastaj¹cy ból g³owy. Jeœli bê-

dzie mia³ szczêœcie, rano obudzi siê z wielkim kacem, który nie pozwoli

mu myœleæ o niczym.

Mick Boden, kryj¹c siê w ciemnej wnêce wejœciowej w domu po

drugiej stronie ulicy, widzia³, jak najpierw ksi¹¿ê Tresham przemaszero-

wa³ ulic¹, a potem jak zgas³o œwiat³o w oknie pokoju, który musia³ byæ

sypialni¹. Dom najwyraŸniej by³ gniazdkiem mi³oœci – ksi¹¿ê wszed³ do

œrodka, pos³uguj¹c siê w³asnym kluczem, zosta³ wystarczaj¹co d³ugo, by

odbyæ jeden czy dwa stosunki w pokoju, w którym œwiece zapalono do-

piero po jego przyjœciu, a potem uda³ siê do Dudley House, sprawiaj¹c

wra¿enie zadowolonego z ¿ycia.

Mick mia³ za sob¹ d³ugi dzieñ. Nie by³o sensu wystawaæ tu d³u¿ej.

Ma³o prawdopodobne, by kobieta wybieg³a z domu, by spogl¹daæ za swo-

im kochankiem, albo chocia¿ podesz³a do okna, skoro nie zrobi³a tego,

by pomachaæ mu na dobranoc.

Ale kiedyœ musi wyjœæ – prawdopodobnie jutro, ¿eby siê przejœæ lub

zrobiæ zakupy. Mickowi wystarczy rzuciæ na ni¹ okiem. Przekona siê,

czy ksi¹¿ê zabawia siê z lady Sar¹ Illingsworth alias pann¹ Jane Ingleby.

background image

182

Mick Boden mia³ wyraŸne przeczucie, kim jest mieszkanka tego domu,

a podczas lat pracy jako detektyw nauczy³ siê ufaæ swemu przeczuciu.

Postanowi³, ¿e wróci tu rano i bêdzie obserwowa³ dom, dopóki ko-

bieta nie wyjdzie. Móg³ oczywiœcie to ¿mudne zajêcie zleciæ pomocniko-

wi, w koñcu by³y te¿ inne pilne sprawy, którymi powinien siê zaj¹æ, ale

podczas d³ugich i frustruj¹cych poszukiwañ tej kobiety obudzi³a siê

w nim ciekawoœæ i pewien szacunek dla niej. Chcia³ byæ pierwszym, któ-

ry j¹ rozpozna i zatrzyma.

20

J

ocelyn rano nie pojecha³, jak co dzieñ, na przeja¿d¿kê po parku. Nie

pozwoli³y mu na to bol¹ca g³owa i podra¿niony ¿o³¹dek. Na domiar z³e-

go pokojowiec ods³oni³ kotary w oknie, a potem ze zdziwieniem stwier-

dzi³, ¿e jego pan le¿y w ³ó¿ku, a ostre promienie s³oñca padaj¹ mu prosto

na twarz.

Ale Jocelyn nie pozwoli³ sobie na luksus d³ugiego wylegiwania siê

w ³ó¿ku i terroryzowania s³u¿by dlatego, ¿e mêczy³ go kac. Mia³ wiele

do zrobienia. Na szczêœcie wczoraj wieczorem zd¹¿y³ porozmawiaæ

z Kimble’em i Broughamem. Niestety nie zdo³a³ siê spotkaæ z hrabi¹

Durburym, który unika³ pokazywania siê w miejscach publicznych – po-

dobnie jak jego siostrzenica, kuzynka czy kim tam by³a dla niego lady

Sara Illingsworth.

Ale hrabia wci¹¿ bawi³ w mieœcie i nadal wynajmowa³ pokoje w ho-

telu Pulteney, jak to stwierdzi³ Jocelyn, kiedy pojawi³ siê tam póŸnym

rankiem. I gotów by³ spotkaæ siê z ksiêciem Tresham, chocia¿ intrygowa³

go powód wizyty ksiêcia. Ostatecznie znali siê tylko z widzenia. Siedzia³

w salonie swego apartamentu, kiedy przyniesiono mu kartê wizytow¹ Jo-

celyna, a po chwili s³u¿¹cy hrabiego wprowadzi³ goœcia do pokoju.

– Tresham? – powiedzia³ na jego widok. – Witam. Jak siê pan czuje?

– Bardzo dobrze, dziêkujꠖ odpowiedzia³ Jocelyn – jeœli wzi¹æ pod

uwagê, ¿e móg³bym w tej chwili le¿eæ na w³asnym ³ó¿ku z podciêtym

gard³em. A raczej w grobie, poniewa¿ lady Sara Illingsworth opuœci³a

mój dom ponad dwa tygodnie temu.

– Ach, tak, proszê usi¹œæ. Czy napije siê pan czegoœ? – Widaæ by³o,

¿e detektyw z Bow Strett niedawno zda³ hrabiemu sprawozdanie. – Wie

pan, gdzie ona jest, Tresham? S³ysza³ pan coœ?

background image

183

– Nie, dziêkujꠖ sama myœl o poczêstunku sprawi³a, ¿e ¿o³¹dek

podszed³ mu do gard³a. Natomiast chêtnie usiad³. – Proszê pamiêtaæ, ¿e

kiedy j¹ zatrudnia³em, ubiera³a siê jak s³u¿¹ca i pos³ugiwa³a siê fa³szy-

wym nazwiskiem. Traktowa³em j¹ jak zwyk³¹ s³u¿¹c¹. Nie przysz³o mi

do g³owy, kiedy odchodzi³a, by zapytaæ, dok¹d siê udaje.

– Naturalnie, ¿e nie. – Hrabia nala³ sobie czegoœ do picia i usiad³

przy kwadratowym stoliku, stoj¹cym poœrodku pokoju. By³ wyraŸnie roz-

czarowany. – Ci przeklêci detektywi nie s¹ warci jednej czwartej tego, ile

ka¿¹ sobie p³aciæ, Tresham. Prawdê mówi¹c, w ogóle nie znaj¹ siê na

swojej robocie. Jestem tu od ponad miesi¹ca, a niebezpieczna przestêp-

czyni przebywa na wolnoœci, wœród niczego niepodejrzewaj¹cych miesz-

kañców miasta. W dodatku w ci¹gu tego miesi¹ca przez trzy tygodnie

mieszka³a w Dudley House! Gdybym tylko o tym wiedzia³!

– Naprawdê mia³em szczêœcie, ¿e nic mi siê nie sta³o – stwierdzi³

Jocelyn. – A wiêc zamordowa³a pañskiego syna? Moje kondolencje,

Durbury.

– Dziêkujê.

Mê¿czyzna wyraŸnie czu³ siê nieswojo. Jocelyn, przygl¹daj¹c mu

siê bacznie, chocia¿ na jego twarzy malowa³o siê jedynie znudzenie i obo-

jêtnoœæ, wyci¹gn¹³ w³asne wnioski.

– I na dodatek jeszcze okrad³a – zauwa¿y³. – Mieszkaj¹c przez trzy

tygodnie w Dudley House, lady Sara musia³a doskonale zdawaæ sobie

sprawê z tego, ¿e pe³no tam kosztownoœci. Odk¹d wczoraj rano dowie-

dzia³em siê, ¿e to by³a ona, czujê pewnoœæ, ¿e mnie obrabowa³aby i za-

mordowa³a, gdybym mia³ nieszczêœcie natkn¹æ siê na ni¹ w nieodpowied-

niej chwili.

Durbury przyjrza³ mu siê uwa¿nie, ale Jocelyn mia³ wieloletni¹ prak-

tykê w zachowywaniu kamiennej twarzy.

– No w³aœnie – zgodzi³ siê w koñcu hrabia.

– Zupe³nie rozumiem pañski… gniew – powiedzia³ Jocelyn – ¿e ja-

kaœ krewna – do tego pozostaj¹ca na pañskim utrzymaniu, jak przypusz-

czam – narazi³a pana na takie cierpienia i poderwa³a pañski autorytet. Na

pana miejscu równie niecierpliwie czeka³bym na jej ujêcie, ¿eby móc j¹

wybato¿yæ, nim zaj¹³by siê ni¹ wymiar sprawiedliwoœci. S³ysza³em, ¿e to

jedyny sposób na krn¹brne kobiety. Jednak chcia³bym wspomnieæ

o dwóch sprawach – to w³aœciwie powód mojej wizyty.

Hrabia Durbury nie by³ pewien, czy w³aœnie zosta³ zniewa¿ony, czy

te¿ okazano mu wspó³czucie.

– Wypyta³em kilku swoich s³u¿¹cych – wyjaœni³ Jocelyn, chocia¿

oczywiœcie wcale tego nie zrobi³ – i zapewnili mnie, ¿e pielêgniarka, znana

background image

184

mi jako panna Jane Ingleby, pojawi³a siê w Dudley House jedynie z ma³¹

torb¹, w której mia³a swoje rzeczy osobiste. Dlatego zastanawiam siê,

gdzie ukry³a pieni¹dze i klejnoty, które panu zabra³a? Czy wynajêty przez

pana detektyw z Bow Street pomyœla³ o tym, by rozpocz¹æ poszukiwa-

nia? Trzeba znaleŸæ skradzione przedmioty, a wtedy ³atwo dotrzemy do

sprawczyni.

Urwa³ i uniós³szy brwi, czeka³ na odpowiedŸ hrabiego.

– To dobry pomys³ – sztywno przyzna³ jego lordowska moœæ. Joce-

lyn utwierdzi³ siê w przekonaniu, ¿e nie by³o ¿adnych skradzionych

przedmiotów, a nawet jeœli coœ zabrano, mia³o to niewielk¹ wartoœæ.

– Z ca³¹ pewnoœci¹ mieliby wiêksze szanse powodzenia, gdyby zajêli

siê szukaniem pieniêdzy i klejnotów, ni¿ œledz¹c mnie – doda³ Jocelyn.

Hrabia Durbury spojrza³ na niego pytaj¹co.

– Podejrzewam, ¿e po wczorajszej rozmowie ze mn¹ detektyw do-

szed³ do wniosku, i¿ jestem cz³owiekiem, którego podnieca obcowanie

z kobiet¹, zdoln¹ do ograbienia mnie z ca³ego dobytku, kiedy œpiê, i roz-

³upania mi czaszki siekier¹ – ci¹gn¹³ Jocelyn. – Mo¿na go zrozumieæ.

S³ynê z zami³owania do ryzyka. Jednak, chocia¿ trochê mnie to bawi³o,

kiedy wczoraj œledzono ka¿dy mój krok, dziœ uzna³bym to za uci¹¿liwe.

Hrabia najwyraŸniej nie wiedzia³, co robi³ wynajêty przez niego de-

tektyw, gapi³ siê wiêc na niego oszo³omiony.

– Nie zauwa¿y³em go dzisiaj – przyzna³ Jocelyn. – Przypuszczam,

¿e znów sterczy przed domem pewnej… damy, któr¹ odwiedzi³em ostat-

niej nocy. Dama ta jest moj¹ utrzymank¹, ale musi pan rozumieæ, Durbu-

ry, ¿e moja utrzymanka znajduje siê pod moj¹ ca³kowit¹ opiek¹ i ka¿dy,

kto j¹ nachodzi, bêdzie mia³ ze mn¹ do czynienia. Mo¿e uzna pan za

stosowne wyjaœniæ rzecz ca³¹ temu swojemu detektywowi… obawiam

siê, ¿e w tej chwili wylecia³o mi z pamiêci jego nazwisko. – Wsta³.

– Z ca³¹ pewnoœci¹ to zrobiê. – Hrabia Durbury mia³ groŸn¹ minê. –

P³acê im niebotyczne kwoty za to, ¿eby obserwowali dom pana utrzy-

manki, Tresham? To oburzaj¹ce.

– Muszê wyznaæ, ¿e œwiadomoœæ, i¿ jest siê obserwowanym, trochê

rozprasza, kiedy cz³owiek zajêty jest… konwersacj¹ z dam¹ – powiedzia³

Jocelyn, bior¹c kapelusz i rêkawiczki ze stolika, stoj¹cego obok drzwi. – Nie

chcia³bym dziœ wieczorem znów byæ nara¿ony na takie zak³ócenie spokoju.

– Ale¿ oczywiœcie – zapewni³ go hrabia. – Proszê mi wierzyæ, ¿e

za¿¹dam wyjaœnieñ od tego Micka Bodena.

– Ach tak – powiedzia³ Jocelyn, wychodz¹c z pokoju. – W³aœnie tak

siê przedstawi³. ¯ylasty, niski mê¿czyzna o wypomadowanych w³osach.

¯yczê mi³ego dnia, Durbury.

background image

185

By³ zadowolony z wizyty, kiedy zszed³szy po schodach znalaz³ siê

przed hotelem. G³owa wci¹¿ go bola³a. Zbli¿a³o siê po³udnie. Mia³ tylko

nadziejê, ¿e – tak jak do tej pory – Jane nie wychyli nawet nosa za próg

domu, póki detektyw nie zostanie odwo³any. Ale przecie¿ nigdy nie wy-

chodzi³a, poza ogrodem na ty³ach domu. I teraz oczywiœcie rozumia³ dla-

czego.

Jane przez ca³y ranek zapamiêtale wyrywa³a chwasty w zak¹tku

ogrodu, do którego wczeœniej nie zagl¹da³a. Dosz³a do wniosku, ¿e

wszystko skoñczone. Sam o tym mówi³ – zauroczenie, stopniowa utrata

zainteresowania, ostateczne zerwanie wszelkich stosunków.

Zauroczenie skoñczy³o siê za spraw¹ nadmiernej otwartoœci – albo

tego, co sam uzna³ za nadmiern¹ otwartoœæ. Spadek zainteresowania, jak

przypuszcza³a, nie bêdzie stopniowy, tylko gwa³towny. Mo¿e jeszcze li-

czyæ na kilka takich nocnych wizyt jak ostatnia. Ale ju¿ niebawem nadej-

dzie dzieñ, w którym pojawi siê pan Quincy, by ustaliæ warunki zakoñ-

czenia zwi¹zku. Zreszt¹ nie by³o du¿o do omawiania. Wiêkszoœæ spraw

regulowa³a umowa.

I ju¿ nigdy nie zobaczy Jocelyna.

Zaczê³a wyrywaæ kêpê pokrzyw, które parzy³y j¹ boleœnie nawet

przez rêkawiczki.

Mo¿e to lepiej, pomyœla³a. Przecie¿ i tak zamierza³a siê zg³osiæ do

sêdziego pokoju. Wkrótce bêdzie to mog³a zrobiæ bez ¿adnych przeszkód.

W³asny los stanie siê jej obojêtny, chocia¿ naturalnie dla samej zasady

bêdzie stara³a siê oczyœciæ z tych œmiesznych zarzutów. Œmiesznych, gdy-

by nie to, ¿e Sidney nie ¿y³.

Zabra³a siê za kolejn¹ kêpê pokrzyw.

Tak skutecznie uda³o jej siê przekonaæ sam¹ siebie, ¿e Jocelyn nie

przyjdzie, ¿e by³a zdumiona, kiedy pojawi³ siê wczesnym popo³udniem.

Us³ysza³a stukanie ko³atki, gdy przebiera³a siê na górze w czyst¹ sukniê.

Czeka³a w napiêciu na odg³os jego kroków na schodach. Ale us³ysza³a,

jak pan Jacobs niepewnie puka do jej drzwi.

– Jego ksi¹¿êca moœæ prosi, by zechcia³a go pani zaszczyciæ sw¹

obecnoœci¹ w salonie – poinformowa³ kamerdyner.

Jane œcisnê³o siê serce. Od³o¿y³a szczotkê do w³osów. Od ponad ty-

godnia nie spotykali siê w salonie.

Kiedy wesz³a do pokoju, sta³ przed kominkiem, na którym nie p³on¹³

ogieñ, jedn¹ rêk¹ opieraj¹c siê o wysoki gzyms.

– Dzieñ dobry, Jocelynie – powiedzia³a.

background image

186

By³ znów cyniczny i arogancki, patrzy³ na ni¹ nieprzeniknionym

wzrokiem. Od ostatniej nocy nie poprawi³ mu siê humor. I nagle zrozu-

mia³a, dlaczego przyszed³. Nie przys³a³ pana Quincy’ego, bo postanowi³

osobiœcie jej o tym powiedzieæ.

A wiêc wszystko skoñczone. Po dziesiêciu dniach.

Sk³oni³ g³owê bez s³owa.

– To by³ b³¹d – powiedzia³a cicho. – Kiedy spyta³eœ, czy mo¿esz

obejrzeæ s¹siedni pokój, powinnam zdecydowanie powiedzieæ „nie”.

Chcia³eœ mieæ kochankê, Jocelynie. Chodzi³o ci jedynie o obcowanie cie-

lesne z kobiet¹. Boisz siê przyjaŸni, emocjonalnej bliskoœci. Boisz siê

swej artystycznej duszy. Boisz siê swoich wspomnieñ i nie chcesz przy-

znaæ siê przed samym sob¹, ¿e pozwoli³eœ, by zniszczy³y ci ¿ycie. Boisz

siê utraty w³asnego wyobra¿enia o sobie jako o silnym mê¿czyŸnie. Nie

powinnam ciê zachêcaæ do ujawniania twojej prawdziwej natury. Nie

powinnam byæ twoj¹ przyjació³k¹. Nasze stosunki powinny zostaæ takie,

jakimi mia³y byæ pierwotnie. Mia³am zabawiaæ ciê w ³ó¿ku i zachêcaæ,

byœ resztê czasu spêdza³ poza murami tego domu.

– Naprawdê? – G³os ksiêcia by³ lodowaty. – Czy chcesz mi jeszcze

przekazaæ jakieœ per³y m¹droœci, Jane?

– Nie bêdê siê domaga³a przestrzegania warunków naszej umowy –

oœwiadczy³a. – By³oby niemoralne z mojej strony nalegaæ, by utrzymy-

wa³ mnie pan przez cztery i pó³ roku, skoro nasz zwi¹zek trwa³ zaledwie

dziesiêæ dni. Uwolniê pana od swojej osoby, wasza ksi¹¿êca moœæ. I to

od tej chwili. Jutro ju¿ mnie tu nie bêdzie. Nawet dziœ, jeœli sobie pan

tego za¿yczy.

Nawet lepiej by³oby odejœæ dziœ, ¿eby nie mieæ czasu na rozmyœla-

nia, udaæ siê niezw³ocznie do hotelu Pulteney albo zg³osiæ do sêdziego

pokoju, jeœli nie zastanie hrabiego w hotelu.

– Masz racjꠖ zgodzi³ siê po chwili milczenia. – Nasza umowa jest

niewa¿na. Ma zasadnicze uchybienie formalne.

Nieznacznie unios³a brodê. Dopiero kiedy siê odezwa³, zrozumia³a,

¿e drzemie w niej nadzieja na to, ¿e bêdzie próbowa³ j¹ sk³oniæ do pozo-

stania, ¿e znów stanie siê Jocelynem.

– Mam wra¿enie, ¿e umowy s¹ niewa¿ne, jeœli jedna ze stron pos³u-

guje siê fa³szywym nazwiskiem – ci¹gn¹³. – Nie znam siê na tym dobrze,

ale Quincy bêdzie wiedzia³. Obawiam siê jednak, ¿e mam racjê, Saro.

W pierwszej chwili nie zrozumia³a. Poczu³a tylko dziwny ch³ód

w sercu. Imiê, którym siê do niej zwróci³, jakby zawis³o w powietrzu

miêdzy nimi.

Gwa³townie opad³a na fotel.

background image

187

– To nie moje imiꠖ szepnê³a.

– Najmocniej przepraszam. – Sk³oni³ siê ironicznie. – Zapomnia-

³em, ¿e bardzo dbasz o zachowanie form. Powinienem powiedzieæ: lady

Saro. Czy teraz lepiej?

Pokrêci³a g³ow¹.

– le mnie pan zrozumia³. To nie jest moje imiê. Nazywam siê

Jane. – Ale nagle unios³a d³onie do twarzy i zobaczy³a, ¿e dr¿¹. Opuœci³a

je na kolana. – Jak siê dowiedzia³eœ?

– Mia³em goœcia – powiedzia³. – Detektywa z Bow Street. O ile do-

brze zrozumia³em, poszukuj¹c lady Sary Illingsworth, odwiedzi³ pracow-

niê kapeluszy, nale¿¹c¹ do niejakiej Madam Dee Lorrent. Domyœlam siê,

¿e chodzi³o mu o Madame de Laurent. Dziwnym zbiegiem okolicznoœci

by³a, to dawna pracodawczyni Jane Ingleby, jak równie¿ lady Sary. De-

tektyw doszed³ do wniosku, ¿e to jedna i ta sama osoba.

– Chcia³am ci powiedzie栖 ale nie zabrzmia³o to przekonuj¹co.

– Naprawdê? – Za³o¿y³ monokl i przyjrza³ jej siê z zimn¹ wynios³o-

œci¹. – Naprawdê, lady Saro? Proszê mi wybaczyæ, ale nie wierzê. Jest

pani najwiêksz¹ k³amczuch¹, jak¹ kiedykolwiek zna³em. Bojê siê przy-

jaŸni i bliskoœci emocjonalnej, tak? Nie powinnaœ zostaæ moj¹ przyja-

ció³k¹, tak? Przyznajê ze wstydem, ¿e da³em siê nabraæ. Ale na krótko. –

Wypuœci³ monokl z oka.

Odczuwa³a ogromn¹ pokusê, by b³agaæ go, ¿eby jej uwierzy³, spró-

bowaæ wyjaœniæ, ¿e po jego wyznaniach sprzed dwóch dni postanowi³a

zaczekaæ z ujawnieniem swojej historii. Ale nie uwierzy³by jej. Przecie¿

ona te¿ by mu nie uwierzy³a, gdyby by³a na jego miejscu.

– Czy ten detektyw z Bow Street wie, gdzie jestem? – spyta³a.

– Ostatniej nocy mnie œledzi³ i sta³ przed domem, kiedy zabawia³aœ

mnie na górze. No, nie rób takiej przera¿onej miny. Zmyli³em tropy pro-

wadz¹ce tutaj, chocia¿ nie myœlê, by da³ siê zwieœæ. Jest chyba inteligent-

niejszy od swojego zleceniodawcy.

– Czy hrabia Durbury nadal przebywa w hotelu Pulteney? – spyta³a.

– By³ tam dzisiejszego ranka, kiedy z³o¿y³em mu wizytê.

Pot wyst¹pi³ jej na czo³o. W uszach dzwoni³o. Powietrze, którym

oddycha³a, sta³o siê lodowate. Ale postanowi³a, ¿e nie zemdleje. Za nic.

– Nie, nie wyda³em pani, lady Saro – zapewni³ j¹, mru¿¹c oczy.

– Dziêkujꠖ powiedzia³a. – Wolê sama zg³osiæ siê do sêdziego po-

koju, ni¿ zostaæ tam zaci¹gniêta si³¹. Jeœli da mi pan chwilê czasu, zabio-

rê z góry swoj¹ torbê, i mo¿e pan na w³asne oczy zobaczyæ, jak opusz-

czam ten dom. Jeœli nikomu pan nie powiedzia³, ¿e jestem pañsk¹

utrzymank¹, nikt siê o tym nie dowie. Pan Quincy i s³u¿ba potrafi¹ zapewne

background image

188

zachowaæ dyskrecjê. To warunek, ¿eby otrzymaæ zatrudnienie, prawda?

Nie bêdzie pan zatem wmieszany w ca³y ten skandal. – Wsta³a.

– Usi¹dŸ – poleci³.

S³owo to wypowiedzia³ cicho, ale tak rozkazuj¹co, ¿e pos³ucha³a bez

zastanowienia.

– Czy jesteœ winna zarzucanych ci czynów? – spyta³ j¹.

– Morderstwa? Kradzie¿y? – Spojrza³a na swoje rêce, le¿¹ce na ko-

lanach. Zauwa¿y³a, ¿e palce ma zupe³nie sine. – Uderzy³am go. Wziê³am

pieni¹dze. Jestem winna.

– A bi¿uteria?

– Wziê³am bransoletkꠖ odpowiedzia³a. – Jest w mojej torbie na górze.

Nie bêdzie nic wyjaœnia³a, nie bêdzie siê t³umaczy³a. Nie by³a mu nic

winna. Wczoraj by³ jej przyjacielem, kochankiem, ale teraz sta³ siê dla

niej nikim.

– Uderzy³aœ go – powiedzia³. – Siekier¹? Pistoletem?

– Ksi¹¿k¹ – odpar³a.

– Ksi¹¿k¹?

– Trafi³am go rogiem ksi¹¿ki w skroñ – wyjaœni³a. – Zacz¹³ krwa-

wiæ i zamroczy³o go. Gdyby usiad³, nic by mu siê nie sta³o. Lecz chcia³

mnie z³apaæ, a kiedy odsunê³am siê na bok, straci³ równowagê i padaj¹c,

uderzy³ g³ow¹ o kominek. Straci³ przytomnoœæ, ale nie umar³. Kaza³am

go zanieœæ na górê i opiekowa³am siê nim, dopóki nie przyjecha³ doktor.

Kiedy opuszcza³am dom, wci¹¿ ¿y³, chocia¿ nie odzyska³ przytomnoœci.

Wiêc jednak uleg³a pragnieniu, by mu wszystko opowiedzieæ. Tylko

wzrok nadal mia³a utkwiony w d³oniach.

– Chcia³ ciê schwyta栖 cicho powiedzia³ Jocelyn. – Dlaczego? Bo

przy³apa³ ciê na kradzie¿y?

– Nie, to nonsens – rzuci³a pogardliwie. – Chcia³ mnie zniewoliæ.

– W Candleford? – spyta³ ostrym tonem. – W domu swego ojca?

Jego podopieczn¹?

– Hrabiego i hrabiny nie by³o w domu – wyjaœni³a. – Wyjechali na

kilka dni.

– I zostawili ciê sam¹ z Jardine’em?

– Oraz starsz¹ krewn¹ w charakterze przyzwoitki. – Rozeœmia³a siê. –

Kuzynka Emily jest wielk¹ amatork¹ portwajnu. I lubi te¿ Sidneya… lubi-

³a. – Znów zadr¿a³a. – Upi³ j¹ i kaza³ jej wczeœnie po³o¿yæ siê do ³ó¿ka.

Tamtego wieczoru by³o w domu tylko kilku jego przyjació³ i s³u¿ba.

– I przyjaciele nie stanêli w twojej obronie? – spyta³. – Nie mo¿na

by³o na nich liczyæ, ¿e zeznaj¹ prawdê w œledztwie, dotycz¹cym okolicz-

noœci œmierci Jardine’a?

background image

189

– Wszyscy byli pijani. Zreszt¹ sami go zachêcali.

– Nie ba³ siê, ¿e odpowie za swój czyn, kiedy wróci ojciec? – spyta³

Jocelyn.

– Liczy³ zapewne na to, ¿e bêdê siê za bardzo wstydzi³a, by cokol-

wiek powiedzie栖 odpar³a. – Spodziewa³ siê, ¿e potulnie zgodzê siê go

poœlubiæ. Zreszt¹ tak¹ decyzjê podj¹³by hrabia, gdybym mu powiedzia³a

o ca³ym wydarzeniu. Obydwaj tego chcieli i bez ustanku mnie do tego

nak³aniali. By³am rzeczywiœcie gotowa rzuciæ siê na nich obu z siekier¹.

– Panna m³oda wbrew w³asnej woli – powiedzia³. – Tak, to musia³o

odpowiadaæ Jardine’owi. Szczególnie, jeœli jest taka œliczna. Nie znam do-

brze Durbury’ego, ale dziœ rano nie zapa³a³em do niego sympati¹. Dlaczego

dopuœci³aœ siê kradzie¿y, uciek³aœ i zaczê³aœ siê ukrywaæ pod nie swoim na-

zwiskiem, przez co sama œci¹gnê³aœ na siebie podejrzenia, ¿e jesteœ winna?

To takie nietypowe dla Jane Ingleby. Ale ona przecie¿ nie istnieje, prawda?

– Wziê³am piêtnaœcie funtów – wyjaœni³a. – W ci¹gu pó³tora roku

od œmierci ojca hrabia nie wyp³aca³ mi pieniêdzy na moje potrzeby. Po-

wiedzia³, ¿e w Candleford nie ma na co wydawaæ pieniêdzy. Uwa¿am, ¿e

jest mi winien znacznie wiêcej ni¿ piêtnaœcie funtów. A bransoletka to

by³ prezent œlubny ojca dla matki. Mama da³a mi j¹, kiedy le¿a³a na ³o¿u

œmierci, ale poprosi³am tatê, by trzyma³ j¹ w sejfie razem z innymi klej-

notami rodzinnymi. Hrabia zawsze odmawia³ mi jej wydania ani nie uzna-

wa³ jej za moj¹ w³asnoœæ. Zna³am szyfr do sejfu.

– Jest takim g³upcem, ¿e o tym nie pomyœla³ – mrukn¹³ Jocelyn.

– Wcale nie chcia³am uciec. Mia³am doœæ ich wszystkich. Przyje-

cha³am do Londynu, by zamieszkaæ u lady Webb, najdro¿szej przyjació³-

ki matki i mojej chrzestnej. Lord Webb mia³ byæ moim opiekunem razem

z kuzynem ojca, obecnym hrabi¹, ale zmar³, a tata nie pomyœla³, by wy-

znaczyæ kogoœ innego na jego miejsce. Lady Webb nie by³o w domu i nie

spodziewano siê szybko jej powrotu. Wtedy wpad³am w panikê. Uœwia-

domi³am sobie, ¿e Sidney powa¿nie rozbi³ sobie g³owê, mo¿e nawet

umar³. W dodatku wziê³am pieni¹dze i bransoletkê. Wiedzia³am, ¿e ¿a-

den ze œwiadków nie powie prawdy i ¿e mam powa¿ne k³opoty.

– Tym wiêksze, ¿e postanowi³aœ siê ukrywa栖 powiedzia³.

– Tak.

– Czy w Candleford albo w s¹siedztwie nie by³o nikogo, kogo mo-

g³abyœ uznaæ za swojego przyjaciela?

– Kuzyn mojego ojca jest hrabi¹ – odpar³a. – Sidney jest… by³ spad-

kobierc¹ tytu³u. Nie by³o nikogo na tyle niezale¿nego, by mnie chroniæ,

a mój najdro¿szy przyjaciel wyjecha³ do hrabstwa Somerset, do swej siostry.

– Najdro¿szy przyjaciel? – zauwa¿y³ z lekkim naciskiem.

background image

190

– Charles – wyjaœni³a. – Sir Charles Fortescue.

– Twój najdro¿szy przyjaciel? – powiedzia³. – I wielbiciel?

Spojrza³a na niego po raz pierwszy od kilku minut. Pocz¹tkowy szok

mija³. Jocelyn nie mia³ ¿adnego prawa, by j¹ wypytywaæ, ona zaœ nie

mia³a obowi¹zku mu odpowiadaæ. By³a jedynie jego by³¹ utrzymank¹.

I nie zamierza³a przyj¹æ od niego ¿adnych pieniêdzy za ostatnie dziesiêæ

dni ani zabraæ ze sob¹ strojów, które dla niej kupi³.

– I wielbiciel – odpar³a œmia³o. – Mieliœmy siê pobraæ, ale jeszcze

nie teraz. Nie wolno mi wyjœæ za m¹¿ bez zgody hrabiego, dopóki nie

ukoñczê dwudziestu piêciu lat. Mieliœmy wzi¹æ œlub w dniu moich dwu-

dziestych pi¹tych urodzin.

– Ale teraz to ju¿ nieaktualne? – Znów w³o¿y³ monokl, ale Jane nie

da³a siê zastraszyæ. Nadal patrzy³a mu prosto w oczy. – Nie zechce poœlu-

biæ zabójczyni, lady Saro? Jakie to ma³oduszne. I nie poœlubi kobiety

upad³ej? Jakie to nierycerskie.

– To ja nie chcê go za mê¿a – oœwiadczy³a z moc¹.

– I bardzo s³usznie – rzuci³ szorstko. – Prawo w naszym kraju za-

brania bigamii, lady Saro.

Wola³aby, ¿eby siê do niej tak nie zwraca³.

– Bigamii? – Czy¿by Charles pozna³ i poœlubi³ inn¹, pomyœla³a g³u-

pio, nie zastanawiaj¹c siê nad tym, sk¹d ksi¹¿ê Tresham móg³ o tym wie-

dzieæ, nawet gdyby by³a to prawda.

– Sir Charles Fortescue nie móg³by w œwietle obowi¹zuj¹cego pra-

wa poœlubiæ mojej ¿ony – oznajmi³ zimno. – Mam tylko nadziejê, ¿e nie

z³amie mu to serca, chocia¿ nie zauwa¿y³em, by przyjecha³ do Londynu,

czy stara³ siê poruszyæ niebo i ziemiê, by ciê odnaleŸæ i przytuliæ do swej

piersi. Mam nadziejê, ¿e twoje serce te¿ nie bêdzie z³amane, chocia¿

szczerze mówi¹c, niewiele mnie to obchodzi.

Jane wsta³a.

– Twojej ¿ony? – spyta³a, z oczami okr¹g³ymi ze zdumienia. – Two-

jej ¿ony? Co za niedorzeczny pomys³. S¹dzi pan, ¿e musi siê pan ze mn¹

o¿eniæ, bo nagle okaza³o siê, ¿e jestem lady Sar¹ Illingsworth z Candle-

ford, a nie Jane Ingleby z sierociñca?

– Sam lepiej bym tego nie uj¹³.

– Nie wiem, jakie pan mia³ plany na resztê popo³udnia, wasza ksi¹-

¿êca moœæ – powiedzia³a, patrz¹c œmia³o w jego zimn¹, obojêtn¹ twarz –

ale ja mam do za³atwienia piln¹ sprawê. Muszê siê udaæ do hotelu Pulte-

ney. Proszê mi wybaczyæ. – Odwróci³a siê w kierunku drzwi.

– Usi¹dŸ – powiedzia³ równie cicho, jak poprzednio.

Odwróci³a siê gwa³townie.

background image

191

– Nie jestem pañsk¹ s³u¿¹c¹, wasza ksi¹¿êca moœæ – powiedzia³a. –

Nie jestem…

– Usi¹dŸ! – powiedzia³ jeszcze ciszej.

Jane bez ruchu patrzy³a na niego, potem przesz³a przez pokój i zna-

laz³a siê tu¿ obok ksiêcia.

– Powtarzam, nie jestem pañsk¹ s³u¿¹c¹ – odpar³a. – Jeœli ma mi

pan jeszcze coœ do powiedzenia, proszê to powiedzieæ bez przybierania

œmiesznych póz. S³yszê równie dobrze, kiedy stojê.

– Wystawia pani moj¹ cierpliwoœæ na ciê¿k¹ próbꠖ stwierdzi³, nie-

bezpiecznie mru¿¹c oczy.

– A granice mojej cierpliwoœci ju¿ zosta³y przekroczone, wasza ksi¹-

¿êca moœæ – odpar³a i znów zwróci³a siê w stronê drzwi.

– Lady Saro. – Lodowaty g³os sprawi³, ¿e znieruchomia³a. – Jedn¹

rzecz wyjaœnimy sobie od razu. Wkrótce – w ci¹gu kilku najbli¿szych

dni – zostaniesz ksiê¿n¹ Tresham. Nikt nie bêdzie siê ciebie pyta³ o zda-

nie w tej sprawie. Jest mi absolutnie obojêtne, co o tym myœlisz. Zosta-

niesz moj¹ ¿on¹. I spêdzisz resztê ¿ycia, przeklinaj¹c dzieñ, w którym

przysz³aœ na œwiat.

Gdyby nie wœciek³oœæ, mog³aby siê rozeœmiaæ. Nie spiesz¹c siê, usia-

d³a w fotelu i starannie wyg³adzi³a sukniê, nim spojrza³a mu zimno pro-

sto w oczy.

– Jaki jesteœ œmieszny, kiedy postanawiasz graæ rolê wynios³ego ary-

stokraty – zauwa¿y³a, splataj¹c rêce i mocno zacisnê³a usta. Przygotowa-

³a siê na nieuchronn¹ bitwê.

21

B

y³ zaskoczony ogromem swej nienawiœci do niej. Nigdy do nikogo

nie ¿ywi³ nienawiœci – mo¿e do ojca. Ale do matki ju¿ nie. Nie czujemy

nienawiœci do kogoœ, kto jest nam obojêtny. Chcia³by odczuwaæ wy³¹cz-

nie obojêtnoœæ wobec lady Sary Illingsworth.

Prawie mu siê to uda³o, kiedy nazywa³ j¹ w myœlach tym imieniem.

Ale przed sob¹ mia³ Jane Ingleby.

– Niew¹tpliwie ucieszy pani¹ wiadomoœæ, ¿e nie bêdzie pani zmu-

szona zbyt czêsto znosiæ obecnoœci swego mê¿a – oœwiadczy³. – Zamiesz-

ka pani w Acton, a wie pani, jakimi uczuciami darzê tê posiad³oœæ. Bê-

dzie mnie pani widywa³a tylko raz w roku, kiedy przyjadê, by pani¹

background image

192

zap³odniæ. Jeœli sytuacja rozwinie siê dla pani pomyœlnie, urodzi mi pani

dwóch synów w ci¹gu dwóch pierwszych lat naszego ma³¿eñstwa i uznam,

¿e to wystarczy, by zabezpieczyæ sobie dziedziców. Oczywiœcie jeœli jest

pani wyj¹tkowo przebieg³a, mo¿e ju¿ jest pani przy nadziei. – Za³o¿y³

monokl na oko i spojrza³ na jej brzuch.

Jej zaciœniête usta tworzy³y prawie niewidoczn¹ liniê. To dobrze, ¿e

siê opanowa³a. Przez chwilê by³a blada, roztrzêsiona, mia³a ¿a³osn¹ minê

i niemal zrobi³o mu siê jej ¿al. Teraz patrzy³a na niego gniewnie niebie-

skimi oczami.

– Zapomina pan o jednym, wasza ksi¹¿êca moœæ – odpar³a. – W na-

szym spo³eczeñstwie kobiety nie s¹ niewolnicami. Muszê powiedzieæ

„tak” albo „chcê” czy co tam mówi panna m³oda, by zgodziæ siê na ma³-

¿eñstwo. Mo¿e mnie pan zaci¹gn¹æ przed o³tarz – przyznajê, ¿e góruje

pan nade mn¹ si³¹ fizyczn¹ – ale znajdzie siê pan w bardzo niezrêcznej

sytuacji, jeœli nie wyra¿ê zgody na œlub z panem.

Zwykle podoba³ mu siê jej wyraŸny opór. Ale oszuka³a go, poni¿y³a,

ju¿ raz zrobi³a z niego g³upca. W tej szczególnej sprawie nie ust¹pi, po-

stawi na swoim.

– Poza tym nie osi¹gnê³am jeszcze wymaganego wieku – doda³a. –

A zgodnie z wol¹ mego ojca, nie mogê nikogo poœlubiæ bez zgody swego

opiekuna przed ukoñczeniem dwudziestego pi¹tego roku ¿ycia. Jeœli tak

zrobiê, stracê swój spadek.

– Spadek? – Uniós³ brwi.

– Wszystko, co nale¿a³o do mojego ojca z wyj¹tkiem samego Can-

dleford, nie wchodzi w sk³ad ordynacji – wyjaœni³a. – Oraz tytu³u, oczy-

wiœcie. Wszystko poza tym, ca³y jego maj¹tek, stanie siê moj¹ w³asno-

œci¹ z chwil¹, gdy skoñczê dwadzieœcia piêæ lat, albo mojego mê¿a, jeœli

poœlubiê kogoœ wczeœniej za zgod¹ swego opiekuna.

Co, oczywiœcie, wiele t³umaczy³o. Durbury mia³ w tej chwili tytu³, Can-

dleford i kontrolê nad dobrami. Zachowa³by j¹, gdyby uda³o mu siê nak³oniæ

lady Sarê do ma³¿eñstwa z kimœ z rodziny – albo gdyby tak obrzydzi³ jej

¿ycie, ¿e z chêci¹ uciek³aby z kimœ przed osi¹gniêciem wymaganego wieku.

– Jeœli nie spe³ni pani tego warunku, Durbury zostanie dziedzicem? –

zapyta³.

– Tak.

– W takim razie niech odziedziczy wszystko – odpar³ szorstko. –

Jestem bardzo bogaty. Moja ¿ona nie musi mi wnosiæ posagu.

– Jeœli zostanê uznana winna morderstwa, bêdê wydziedziczona –

oœwiadczy³a. – A mo¿e nawet skazana na œmieræ. Ale bêdê walczy³a

wszelkimi dostêpnymi mi œrodkami. I nie poœlubiê nikogo, bez wzglêdu

background image

193

na to, co siê stanie. Ani Charlesa, ani pana. Przynajmniej do czasu ukoñ-

czenia dwudziestu piêciu lat. Wtedy wyjdê za m¹¿ albo nie, wed³ug w³as-

nej woli. Bêdê mog³a sama o sobie decydowaæ. Zostanê stracona, uwiê-

ziona, deportowana albo niezale¿na. Takie mam przed sob¹ mo¿liwoœci.

Nie bêdê niczyj¹ niewolnic¹. A ju¿ z ca³¹ pewnoœci¹ nie pañsk¹.

Patrzy³ na ni¹ w milczeniu. A ona nie odwróci³a wzroku. By³a jedn¹

z niewielu osób, które potrafi³y wytrzymaæ jego spojrzenie. Wysoko za-

dar³a brodê. Oczy mia³a jak ze stali, usta wci¹¿ tworzy³y cienk¹ liniê.

– Powinienem by³ to wczeœniej zauwa¿y栖 powiedzia³ jakby do sie-

bie. – W g³êbi serca jest pani ca³kowicie zimna i obojêtna. Jest pani ko-

biet¹ zmys³ow¹, ale obcowanie cielesne daje w zasadzie jedynie zmys³o-

w¹ rozkosz. Pani serce pozosta³o nieczu³e. Ma pani dziwn¹ zdolnoœæ

sprawiania, by inni ludzie siê pani zwierzali. Stwarza pani wra¿enie oso-

by rozumiej¹cej i wspó³czuj¹cej. Widzê w pani zachowaniu osobê o zim-

nym sercu, ogrzewaj¹c¹ siê krwi¹ swych ofiar. I cz³owiek nie dostrzega,

¿e w zamian nie dostaje od pani nic. Jane Ingleby, nieœlubna córka jakie-

goœ nieznanego d¿entelmena, wychowana w dziwnie ekskluzywnym sie-

rociñcu. To wszystko, co od pani dosta³em – k³amstwa. I cia³o syreny.

Mam dosyæ rozmów z pani¹. Muszê jeszcze z³o¿yæ kilka wizyt, ale wró-

cê tu. Ma pani na mnie czekaæ.

– Skrzywdzi³am pana – oznajmi³a, wstaj¹c. – Mo¿e panu sprawi ra-

doœæ œwiadomoœæ, ¿e siê pan zemœci³. Jeœli moje serce nie by³o poprzed-

nio zimne, teraz takie jest. Odda³am panu wszystko, co mia³am, bo pañ-

skie potrzeby by³y tak ogromne. Nie otrzyma³am szansy, by wzi¹æ coœ dla

siebie, by móc nacieszyæ siê pañskim zrozumieniem, wspó³czuciem

i przyjaŸni¹. Nie by³o doœæ czasu – tylko jeden tydzieñ, który gwa³townie

skoñczy³ siê wczoraj. Ja te¿ jestem zmêczona. Chcê byæ sama. Czuje siê

pan zdradzony, wasza ksi¹¿êca moœæ? Ja te¿.

Tym razem jej nie zatrzyma³. Patrzy³, jak wychodzi³a. D³ugo jeszcze

sta³ w tym samym miejscu.

Bola³o go serce.

Serce, a przecie¿ myœla³, ¿e go nie ma.

Nie móg³ jej ufaæ. Nie zaufa jej. Ju¿ nigdy.

Czy j¹ zdradzi³? Czy jednak obdarzy³a go wspó³czuciem, przyjaŸni¹

i mi³oœci¹? Czy zamierza³a zwierzyæ mu siê, tak jak on zwierzy³ siê jej?

Jane. Lady Sara Illingsworth. Nie, Jane.

Wyszed³ z domu. Dopiero kiedy znalaz³ siê w pewnej odleg³oœci,

dotar³o do niego, ¿e kaza³ Jane czekaæ na jego powrót. Ale ona nie nale-

¿a³a do osób potulnie wykonuj¹cych polecenia. Powinien na niej wymóc,

by mu to obieca³a. Do diab³a, móg³ o tym pomyœleæ.

13 – Pojedynek

background image

194

Ale Jane nie wyjdzie z domu, z pewnoœci¹ zaczeka.

Nie zawróci³.

Nawet jeœli lady Webb by³a zdziwiona, kiedy kamerdyner poda³ jej

na tacy wizytówkê i nim zd¹¿y³a na ni¹ spojrzeæ, poinformowa³, ¿e na

dole czeka ksi¹¿ê Tresham i prosi o poœwiêcenie mu kilku minut, nie oka-

za³a tego. Wsta³a od ma³ego sekretarzyka, przy którym najwyraŸniej za-

jêta by³a pisaniem listów.

– Tresham? – spyta³a uprzejmie.

– Pani. – Uk³oni³ siê jej nisko. – Dziêkujê za poœwiêcenie mi kilku

minut.

Lady Webb by³a eleganck¹ wdow¹ ko³o czterdziestki, któr¹ zna³,

chocia¿ niezbyt dobrze. Obraca³a siê w krêgach bardziej wytwornych od

tych, w których mo¿na by³o zwykle spotkaæ jego. Darzy³ j¹ du¿ym sza-

cunkiem.

– Proszê usi¹œæ – zaproponowa³a, wskazuj¹c fotel, a sama zajê³a miej-

sce na stoj¹cej obok kanapie – i powiedzieæ, co pana do mnie sprowadza.

– Zna pani lady Sarê Illingsworth – oœwiadczy³, siadaj¹c w fotelu.

Unios³a brwi i przyjrza³a mu siê baczniej.

– Jest moj¹ chrzestn¹ córk¹ – odpar³a. – Czy coœ panu o niej wiadomo?

– Przez trzy tygodnie zatrudnia³em j¹ w Dudley House w charakte-

rze swojej pielêgniarki – oznajmi³ – po tym, jak zosta³em postrzelony

w nogê w… w pojedynku. Zobaczy³a mnie w Hyde Parku. Sz³a akurat do

pracy u modystki. Oczywiœcie poda³a mi fa³szywe nazwisko.

Lady Webb siedzia³a bez ruchu.

– Czy nadal przebywa w Dudley House? – zapyta³a w koñcu.

– Nie. – Jocelyn siedzia³ wyprostowany. Czu³ dziwne skrêpowanie,

uczucie dot¹d mu nieznane. – Nie wiedzia³em, kim jest naprawdê, dopó-

ki wczoraj nie przyszed³ do mnie detektyw z Bow Street. Zna³em j¹ jako

pannê Jane Ingleby.

– Ach, Jane – powiedzia³a lady Webb. – Tak mówili do niej rodzice.

To jej drugie imiê.

Mo¿e to g³upie, ale ucieszy³o go to. A wiêc jednak mia³a na imiê

Jane, tak jak mu powiedzia³a.

– Proszê zrozumieæ, ¿e by³a s³u¿¹c¹ – przypomnia³. – Zatrudni³em

j¹ na okreœlony czas.

Lady Webb pokrêci³a g³ow¹ i g³oœno westchnê³a.

– I nie wie pan, dok¹d siê uda³a – powiedzia³a. – Ja te¿ nie. Czy

dlatego pan tu przyszed³? Poniewa¿ jest pan oburzony, ¿e da³ siê pan

background image

195

nabraæ i ukrywa³ pan uciekinierkê? Gdybym wiedzia³a, gdzie teraz jest,

Tresham, nie powiedzia³abym panu. Ani hrabiemu Durbury. – Wymówi-

³a to nazwisko z pogard¹.

– A zatem nie wierzy pani w oskar¿enie? – zapyta³.

Tylko lekko rozszerzone nozdrza lady Webb zdradza³y jej wzburze-

nie. Siedzia³a prosto, ale z wdziêkiem, nie dotykaj¹c plecami oparcia. T¹

postaw¹ przypomina³a mu Jane – by³a to postawa damy.

– Sara nie jest zabójczyni¹ ani z³odziejk¹ – oœwiadczy³a z moc¹. –

Gotowa jestem rêczyæ to ca³ym moim maj¹tkiem i imieniem. Hrabia Dur-

bury chcia³, ¿eby poœlubi³a jego syna, którego mia³a w najwiêkszej po-

gardzie, rozs¹dna dziewczyna. Mam swoj¹ w³asn¹ teoriê, jak Sidney Jar-

dine doigra³ siê swego. Jeœli popiera pan Durbury’ego i przyszed³ tu pan

w nadziei, ¿e dowie siê pan ode mnie wiêcej ni¿ on kilka dni temu, to

niepotrzebnie marnuje pan mój i swój czas. Proszê o opuszczenie moje-

go domu.

– Wierzy pani w jego œmieræ? – spyta³ Jocelyn, zmru¿ywszy oczy.

Spojrza³a na niego.

– Jardine’a? Dlaczego ojciec mia³ twierdziæ, ¿e nie ¿yje, gdyby by³o

inaczej?

– Czy to powiedzia³? – spyta³ Jocelyn. – Czy tylko nie zaprzeczy³

plotkom, kr¹¿¹cym po londyñskich salonach i klubach?

Przygl¹da³a mu siê bacznie.

– Po co pan tu przyszed³? – spyta³a.

Id¹c do niej, zastanawia³ siê, co w³aœciwie powie. Ale nie przewi-

dzia³ tego, co siê sta³o.

– Wiem, gdzie jest – oœwiadczy³. – Znalaz³em dla niej nowe zajêcie,

kiedy opuœci³a Dudley House.

Lady Webb zerwa³a siê na nogi.

– Jest w mieœcie? – zawo³a³a. – Proszê mnie do niej zawieŸæ. Spro-

wadzê j¹ tutaj i udzielê jej schronienia, a mój adwokat zajmie siê œmiesz-

nymi oskar¿eniami, wysuwanymi przeciwko niej. Jeœli pañskie podejrze-

nia s¹ s³uszne i Sidney Jardine wci¹¿ ¿yje… A wiêc gdzie ona jest?

Jocelyn te¿ wsta³.

– Jest w mieœcie – zapewni³ j¹. – Przywiozê j¹ do pani. Od razu bym

to zrobi³, ale musia³em siê upewniæ, ¿e znajdzie tu bezpieczne schronienie.

Jej spojrzenie w jednej chwili sta³o siê przenikliwe.

– Tresham, jakie nowe zajêcie znalaz³ pan dla Sary? – spyta³a, tak

jak siê tego obawia³.

– Musi pani zrozumieæ, ¿e poda³a mi fa³szywe nazwisko – odpar³

sztywno. – Powiedzia³a mi, ¿e dorasta³a w sierociñcu. Widzia³em, ¿e

background image

196

otrzyma³a staranne wychowanie, ale uwa¿a³em, ¿e jest samotna i bez

przyjació³.

Lady Webb na chwilê zamknê³a oczy, ale wci¹¿ sta³a wyprostowana.

– Proszê j¹ do mnie przywieŸæ – za¿¹da³a. – I niech jej towarzyszy

pokojówka albo jakaœ inna godna szacunku kobieta.

– Dobrze, proszê pani – zgodzi³ siê. – Naturalnie uwa¿am siê za na-

rzeczonego lady Sary Illingsworth.

– Naturalnie. – W oczach, którymi tak bacznie mu siê przygl¹da³a,

by³ pewien ch³ód. – Có¿ to za ironia, ¿e uciek³a przed jednym szubraw-

cem, by dostaæ siê w szpony innego. Proszê j¹ do mnie przywieŸæ.

Jocelyn uk³oni³ siê, powstrzymuj¹c siê przed chêci¹ przybrania swej

normalnej miny wynios³ego cynizmu. Lady Webb przynajmniej by³a na

tyle opanowana, by nie zatrzeæ r¹k z zadowolenia na myœl o wydaniu

swej chrzeœnicy za ksiêcia Tresham.

– Proszê zwróciæ siê o pomoc do swego adwokata – powiedzia³. –

Ja te¿ do³o¿ê wszelkich starañ, ¿eby oczyœciæ imiê mojej narzeczonej

i uwolniæ j¹ od wiêzów niestosownej opieki prawnej. Do widzenia pani.

Zostawi³ j¹ stoj¹c¹ prosto i dumnie poœrodku salonu. By³a kimœ, do

kogo móg³ spokojnie przywieŸæ Jane. W koñcu jakaœ przyjazna dusza.

Jane zosta³a w sypialni przez ca³¹ godzinê po wyjœciu Jocelyna. Sie-

dzia³a na taborecie przed toaletk¹, ze œciœniêtymi nogami, z rêkami na

kolanach, szklisty wzrok utkwi³a w dywanie.

Potem wsta³a i rozebra³a siê ze wszystkiego, co by³o nowe. Wyci¹-

gnê³a z szafy prost¹ sukniê z muœlinu, tak¹ praktyczn¹, i poñczochy, któ-

re mia³a na sobie, kiedy jecha³a do Londynu. Przebra³a siê. Rozczesa³a

w³osy i tak œciœle je splot³a, by zmieœci³y siê pod szarym czepkiem. W³o-

¿y³a czepek i szar¹ pelerynkê, na nogi wsunê³a stare pantofle, na rêce –

czarne rêkawiczki i by³a gotowa do wyjœcia. Wziê³a torbê ze swym

skromnym dobytkiem – i bezcenn¹ bransoletk¹ – i cichutko wysz³a z po-

koju.

Na nieszczêœcie w holu na dole by³ Phillip. Spojrza³ na ni¹ zdumio-

ny – nigdy przedtem nie wychodzi³a, do tego tak skromnie ubrana.

– Wychodzi pani? – spyta³ niepewnie.

– Tak. – Uœmiechnê³a siê. – Tylko na spacer, ¿eby zaczerpn¹æ tro-

chê œwie¿ego powietrza, Phillipie.

– Rozumiem, proszê pani. – Podbieg³, by otworzyæ jej drzwi, i nie-

pewnie spojrza³ na jej torbê. – Gdyby przyszed³ jego ksi¹¿êca moœæ, co

mu mam przekazaæ?

background image

197

– ¯e wysz³am na spacer. – Wci¹¿ z uœmiechem na ustach przekro-

czy³a próg. I natychmiast ogarnê³a j¹ panika, jak wtedy, kiedy cz³owiek

siê boi, ¿e za chwilê spadnie na dno przepaœci. Pewnie zrobi³a pierwszy

krok. – Nie jestem przecie¿ wiêŸniem.

– Naturalnie, proszê pani. – Phillip natychmiast siê zgodzi³. – ¯yczê

mi³ej przechadzki.

Chcia³a siê odwróciæ, by mu powiedzieæ do widzenia. By³ sympatycz-

nym m³odzieñcem, zawsze chêtnym s³u¿yæ jej pomoc¹. Ale tylko szybko

ruszy³a przed siebie. Po chwili dobieg³ j¹ odg³os zamykanych drzwi.

Jak drzwi wiêzienia.

Które siê za ni¹ zatrzasnê³y.

Oczywiœcie to wszystko nerwy. Niespe³na piêæ minut póŸniej zorien-

towa³a siê, ¿e jest œledzona, ale nie obejrza³a siê za siebie. Nie przyspie-

szy³a te¿ ani nie zwolni³a. Sz³a chodnikiem równym krokiem, wyprosto-

wana, z g³ow¹ uniesion¹ do góry.

– Lady Sara Illingsworth? Dzieñ dobry pani – us³ysza³a za sob¹ czyjœ

cichy g³os, nawet doœæ sympatyczny.

Poczu³a siê, jakby w¹¿ pe³z³ jej po plecach. Ze strachu kolana siê pod

ni¹ ugiê³y i dosta³a md³oœci. Zatrzyma³a siê i wolno odwróci³a.

– Domyœlam siê, ¿e mam przed sob¹ detektywa z Bow Street? – ode-

zwa³a siê równie mi³ym g³osem. Z pewnoœci¹ nie wygl¹da³ na dzielnego

stró¿a porz¹dku. Nie by³ ani wysoki, ani barczysty, przypomina³ raczej

nêdzn¹ imitacjê dandysa.

– Tak, proszê pani. Jestem do pani us³ug – powiedzia³ detektyw,

patrz¹c na ni¹ bacznie, bez œladu s³u¿alczoœci.

A wiêc Jocelyn siê myli³. Nie uda³o mu siê doprowadziæ do tego, by

zaprzestano obserwacji domu. Opisa³ detektywa jako bystrego, ale nie

przypuszcza³, ¿e jest zbyt bystry, by pos³uchaæ polecenia i zostawiæ swo-

j¹ ofiarê, skoro prawie jej dopad³.

– U³atwiê panu zadanie – powiedzia³a, zaskoczona swym spokojem.

To zdumiewaj¹ce, jak zapomina siê o strachu, kiedy ju¿ nast¹pi najgor-

sze. – W³aœnie idê do hotelu Pulteney porozmawiaæ z hrabi¹ Durbury.

Jeœli pan chce, mo¿e mnie tam pan odprowadziæ i sobie przypisaæ za-

szczyt zatrzymania mnie. Ale nie zbli¿y siê pan do mnie ani nie tknie

mnie pan palcem. Jeœli pan to zrobi, zacznê g³oœno krzycze栖 a na ulicy

jest trochê powozów i przechodniów. Opowiem pierwsz¹ lepsz¹ historyj-

kê, jaka mi przyjdzie do g³owy, by przekonaæ wszystkich, ¿e mnie pan

napastuje. Zgadza siê pan?

– Bêdzie tak, jak ja zechcê. – W g³osie detektywa da³o siê s³yszeæ pe-

wien ¿al. – Kiedy Mick Boden dopadnie przestêpcê, nie pozwala mu uciec.

background image

198

Nie pozwala mu umkn¹æ, nawet jeœli czasem jest to dama, która potrafi

s³odko mówiæ. I nie zawiera z nim uk³adów. Pójdzie pani ze mn¹, ale naj-

pierw zwi¹¿ê pani rêce na plecach. W ten sposób oszczêdzi sobie pani wsty-

du. Wiem, ¿e damy nie lubi¹ nara¿aæ siê na wstyd na oczach ludzi.

Byæ mo¿e Mick Boden by³ bystry, ale brakowa³o mu rozumu. Zrobi³

jeszcze jeden krok w kierunku Jane, jedn¹ rêk¹ siêgaj¹c do kieszeni. Jane

otworzy³a usta i zaczê³a krzyczeæ. Jej krzyk przestraszy³ nawet j¹ sam¹.

Nigdy nie krzycza³a, nawet jako dziecko. Detektyw by³ zaskoczony i prze-

ra¿ony. Wyci¹gn¹³ rêkê z kieszeni, œciskaj¹c w niej kawa³ek sznurka.

– Nie ma potrzeby tak siê denerwowa栖 powiedzia³ ostro. – Nie

zamierzam pani…

Ale Jane nigdy siê nie dowiedzia³a, czego nie mia³ zamiaru zrobiæ

detektyw. Dwóch d¿entelmenów na koniach podjecha³o k³usem i zesko-

czy³o na ziemiê. Doro¿ka zatrzyma³a siê gwa³townie po drugiej stronie

ulicy, krzepki woŸnica zeskoczy³ z koz³a, wo³aj¹c do m³odego zamiata-

cza ulic, by przytrzyma³ konie. Starsze ma³¿eñstwo o szacownym wygl¹-

dzie, które minê³o Jane kilka minut temu, odwróci³o siê i pospieszy³o

w jej stronê. A jakiœ olbrzym, który wygl¹da³ na boksera, pojawi³ siê nie

wiadomo sk¹d i z³apa³ Micka Bodena od ty³u, przyciskaj¹c mu rêce do

boków. W³aœnie to sprawi³o, ¿e detektyw urwa³ w pó³ s³owa.

– Zaczepi³ mnie – poinformowa³a Jane tych, którzy pospieszyli jej

na pomoc. – Chcia³ mnie tym zwi¹za栖 pokaza³a dr¿¹cym palcem sznur –

i porwaæ mnie.

Wszyscy zaczêli mówiæ jednoczeœnie. Bokser zaproponowa³, ¿e

mocniej œciœnie napastnika, a¿ mu ¿o³¹dek wyjdzie gard³em. WoŸnica

gotów by³ zawieŸæ go doro¿k¹ do najbli¿szego sêdziego pokoju, gdzie

z pewnoœci¹ zostanie skazany na stryczek. Jeden z d¿entelmenów oœwiad-

czy³, ¿e by³oby niegodziwoœci¹, gdyby taki gad zawis³ na szubienicy, nim

nie zdeformuje mu siê twarzy. Starszy pan nie rozumia³, dlaczego takim

podejrzanie wygl¹daj¹cym typkom pozwala siê chodziæ ulicami spokoj-

nego miasta i terroryzowaæ kobiety. Jego ¿ona objê³a Jane macierzyñ-

skim gestem, cmokaj¹c z oburzenia i przejêcia.

Mick Boden odzyska³ panowanie nad sob¹, chocia¿ nie uda³o mu siê

uwolniæ z r¹k si³acza.

– Jestem detektywem z Bow Street – oznajmi³ tonem pe³nym god-

noœci. – W³aœnie zatrzyma³em z³odziejkê i zabójczyniê. Radzê pañstwu

nie przeszkadzaæ w dzia³aniach wymiaru sprawiedliwoœci.

Jane zadar³a g³owê.

– Jestem lady Sara Illingsworth – powiedzia³a z oburzeniem, maj¹c na-

dziejê, ¿e nikt z obecnych nie s³ysza³ o wypadkach w dalekiej Kornwalii. –

background image

199

W³aœnie udajê siê z wizyt¹ do mojego kuzyna i opiekuna, hrabiego Durbury,

który zatrzyma³ siê w hotelu Pulteney. Bêdzie na mnie bardzo z³y, kiedy mu

siê przyznam, ¿e wysz³am na miasto bez swojej pokojówki. Ale biedaczka

siê przeziêbi³a. Oczywiœcie powinnam zamiast niej wybraæ siê z lokajem, ale

nie wiedzia³am, ¿e jakiœ desperat bêdzie w bia³y dzieñ zaczepia³ kobiety. –

Wyci¹gnê³a chusteczkê z kieszeni peleryny i unios³a j¹ do ust.

Mick Boden spojrza³ na ni¹ z nagan¹.

– Nie musia³a pani urz¹dzania takiego przedstawienia – stwierdzi³.

– ChodŸ, moja droga – powiedzia³a starsza pani, bior¹c Jane pod

ramiê. – Odprowadzimy ciê do hotelu Pulteney, prawda, Vernonie? To

prawie po drodze.

– Proszê iœæ z tym mi³ym pañstwem – zwróci³ siê do niej jeden

z d¿entelmenów. – Bêdziemy wiedzieli, gdzie pani szukaæ, gdyby by³a

pani potrzebna jako œwiadek. Ale zastanawiam siê nad wyrêczeniem wy-

miaru sprawiedliwoœci bez zawracania g³owy sêdziemu.

– Proszê pos³ucha慠– zacz¹³ Mick Boden. Jane ujê³a pod ramiê star-

szego pana i ruszy³a przed siebie, os³aniana przez niego i jego ¿onê. W in-

nej sytuacji mo¿e by j¹ to wszystko rozbawi³o. Ale teraz czu³a mieszaninê

dumy – w koñcu coœ robi³a – i pogardy. Zamierza³ zwi¹zaæ jej rêce.

Bardzo wylewnie podziêkowa³a starszemu pañstwu, kiedy znaleŸli

siê przed wejœciem do hotelu Pulteney, i obieca³a, ¿e nigdy wiêcej nie

bêdzie na tyle lekkomyœlna, by sama wyjœæ na ulice Londynu. Byli dla

niej tacy mili, ¿e a¿ czu³a wyrzuty sumienia, oszukuj¹c ich. Chocia¿ oczy-

wiœcie nie by³a ani z³odziejk¹, ani zabójczyni¹. Wesz³a do hotelu.

Kilka minut póŸniej puka³a do drzwi hrabiego Durbury, nie skorzy-

stawszy z propozycji obs³ugi hotelowej, by poinformowaæ jego lordow-

sk¹ moœæ o jej przybyciu i zaczekaæ w holu na dole. Pokojowiec kuzyna,

Parkins, otworzy³ jej drzwi. On równie¿ j¹ pozna³. Ze zdumienia otwo-

rzy³ usta. Jane wesz³a bez s³owa, a on zgrabnie odskoczy³ na bok.

Znalaz³a siê w przestronnym i eleganckim saloniku. Hrabia siedzia³

przy biurku, ty³em do drzwi. Czu³a, jak serce jej wali, szumia³o jej

w uszach, zasch³o w gardle.

– Kto to, Parkins? – spyta³ hrabia, nie odwracaj¹c siê.

– Witaj, kuzynie Haroldzie – powiedzia³a Jane.

Jocelyn zamierza³ niezw³ocznie zabraæ Jane do domu lady Webb.

Naprawdê nie powinna zostawaæ tam, gdzie jest obecnie, ani chwili d³u-

¿ej ni¿ to niezbêdne. Postanowi³, ¿e poleci pani Jacobs, by pojecha³a z ni¹

jego powozem.

background image

200

Ale ¿eby kazaæ przygotowaæ powóz, musia³ przejechaæ przez Hyde

Park. A jad¹c przez park, przypadkowo natkn¹³ siê na niezwykle ciekaw¹

scenkê. W pewnej odleg³oœci przed sob¹ ujrza³ grupê mê¿czyzn na ko-

niach, niektórzy rozmawiali i ¿ywo gestykulowali.

Pomyœla³, ¿e szykuje siê jakaœ awantura. Zwykle bez wahania podje-

cha³by bli¿ej, by siê przekonaæ, co siê dzieje, ale dziœ mia³ na g³owie

wa¿niejsze sprawy i min¹³by zgromadzonych, gdyby nagle nie rozpozna³

w jednym z gestykuluj¹cych d¿entelmenów w³asnego brata.

Ferdynand siê k³óci? Mo¿e œci¹ga sobie akurat jakieœ k³opoty na g³o-

wê, a natura Dudleya nie pozwala mu siê wycofaæ, a¿ wpadnie w nie po

uszy? Có¿, pomyœla³ Jocelyn, wzdychaj¹c z rezygnacj¹, tym razem mo¿e

go wesprzeæ moralnie.

Jego pojawienie zauwa¿yli najpierw ci, którzy nie brali udzia³u

w g³oœnej wymianie zdañ, a potem reszta. Wszyscy odwrócili siê jak je-

den m¹¿, by patrzeæ, jak siê zbli¿a. Zapad³o milczenie.

Jocelyn niemal od razu zorientowa³ siê, co jest przyczyn¹ zamiesza-

nia. Oto w koñcu ujrza³ przed sob¹ wszystkich piêciu braci Forbesów. Nie-

w¹tpliwie boj¹c siê pojawiæ w Londynie w pojedynkê, paradowali razem.

– Tresham! – zawo³a³ Ferdynand. Spojrza³ triumfuj¹co na braci. –

Teraz siê przekonamy, kto jest tchórzliwym szubrawcem!

– Mój Bo¿e! – Jocelyn uniós³ brwi. – Czy¿by ktoœ z obecnych u¿y-

wa³ tak wulgarnego jêzyka, Ferdynandzie? Odczuwam g³êbok¹ ulgê, ¿e

mnie tu nie by³o i ¿e tego nie s³ysza³em. A czy mogê wiedzieæ, kto zas³u-

¿y³ sobie na tak niepochlebne okreœlenie?

Trzeba przyznaæ, ¿e wielebny Josiah Forbes, chocia¿ nudziarz bez

polotu, nie by³ mazgajowatym, podstêpnym niegodziwcem. Bez wahania

zbli¿y³ siê do Jocelyna, a¿ znalaz³ siê niemal strzemiê w strzemiê z nim,

teatralnym gestem zdj¹³ praw¹ rêkawiczkê, a potem przemówi³:

– Pan, Tresham – powiedzia³. – Tchórzliwym szubrawcem, który nie

potrafi uszanowaæ czci mê¿atki. Spotkamy siê na ubitej ziemi, jeœli za-

przecza pan mojemu oskar¿eniu.

Pochyli³ siê do przodu i uderzy³ Jocelyna rêkawiczk¹ w policzek.

– Chêtnie – oznajmi³ Jocelyn z wy¿szoœci¹. – Pañski sekundant

mo¿e omówiæ warunki z sir Conanem Broughamem.

Miejsce wielebnego Forbesa zaj¹³ kapitan Samuel Forbes, wygl¹da-

j¹cy olœniewaj¹co w szkar³atnym mundurze. Wœród widzów rozleg³ siê

szmer podniecenia, a Jocelyn zauwa¿y³, ¿e pozostali bracia ustawiaj¹ siê

w kolejce. Ziewn¹³, zas³aniaj¹c usta d³oni¹.

– Ja te¿ domagam siê satysfakcji za zniewa¿enie czci mojej siostry,

Tresham – oœwiadczy³ kapitan Forbes i uderzy³ ksiêcia rêkawiczk¹ w ten

sam policzek.

background image

201

– Jeœli los pozwoli – powiedzia³ mu Jocelyn. – Ale rozumie pan, ¿e

gdyby pañski brat roztrzaska³ mi g³owê w honorowym pojedynku i nie

móg³bym siê stawiæ na spotkanie z panem, bêdê zmuszony odmówiæ pañ-

skiej proœbie – albo Brougham zrobi to w moim imieniu po mojej œmier-

ci.

Kapitan Forbes wycofa³ konia. Teraz przysz³a kolej sir Anthony’ego

Forbesa. Ale Jocelyn uniós³ rêkê i pogardliwie spojrza³ na trzech pozo-

sta³ych braci.

– Musicie mi wybaczyæ, ¿e nie spotkam siê z ¿adnym z was na ubi-

tej ziemi – oœwiadczy³ z wyszukan¹ grzecznoœci¹. – To niehonorowe pró-

bowaæ ukaraæ cz³owieka, nie postawiwszy mu najpierw wyzwania. Kie-

rujê siê w ¿yciu niewzruszon¹ zasad¹: pojedynkujê siê tylko z d¿en-

telmenami, a nie ma nic szlachetnego w próbie ukarania cz³owieka zabijaj¹c

jego brata.

– Nie jest to równie¿ bezpieczne – doda³ Ferdynand – gdy¿ ów brat

mo¿e sam podj¹æ wyzwanie i odpowiedzieæ na ten tchórzliwy podstêp.

Rozleg³y siê oklaski. Wci¹¿ przybywa³o œwiadków.

– Was trzech – powiedzia³ Jocelyn, unosz¹c szpicrutê i wskazuj¹c

ni¹ ka¿dego brata po kolei – ukarzê, nie czekaj¹c, chocia¿ proponujê,

¿ebyœmy siê przenieœli w bardziej odludny zak¹tek. Bêdê walczy³ z ca³¹

trójk¹ jednoczeœnie. Mo¿ecie siê broniæ, poniewa¿ ja jestem d¿entelme-

nem i nie skorzystam z prawa, by was zwi¹zaæ, chocia¿ jesteœcie ³otrami

i niegodziwcami. Ale nie bêdzie sekundantów i nie bêd¹ obowi¹zywa³y

¿adne zasady. To nie pole walki honorowej.

– Brawo, Tresham – wykrzykn¹³ rozemocjonowany Ferdynand. –

Dobra robota. Ale bêdzie dwóch przeciwko trzem. Ta sprawa dotyczy

równie¿ mnie i nie pozwolê, by mnie pozbawiono satysfakcji wymierze-

nia kary. – Mówi¹c to, zsiad³ z konia i poprowadzi³ go w kierunku kêpy

drzew, któr¹ wskaza³ Jocelyn. Dalej ros³a trawa, ale nie by³o œcie¿ek,

wiêc w tej czêœci parku rzadko pojawiali siê jeŸdŸcy i spacerowicze.

Trzej bracia Forbesowie, jak przypuszcza³ Jocelyn, nie mogli wykrê-

ciæ siê od spotkania bez utraty twarzy. Pozostali d¿entelmeni t³oczyli siê

za nimi, zachwyceni niespodziewan¹ okazj¹ obejrzenia bójki.

Jocelyn zdj¹³ frak i kamizelkê, brat poszed³ w jego œlady. Obydwaj

stanêli na trawniku, a wko³o zgromadzi³ siê t³um, by ogl¹daæ walkê.

Nie minê³y nawet dwie minuty, a Jocelyn ku swemu ogromnemu roz-

czarowaniu stwierdzi³, ¿e pojedynek nie jest wyrównany. Wesley Forbes

lubi³ pos³ugiwaæ siê butami i najwyraŸniej mia³ nadziejê, ¿e unieszkodli-

wi przeciwników jednym celnym kopniêciem. Na nieszczêœcie dla niego

Ferdynand, odznaczaj¹cy siê szybkim refleksem, z³apa³ go obiema rêka-

mi za but, jakby to by³a pi³ka, i przytrzyma³, a¿ Forbes straci³ równowagê,

background image

202

jednoczeœnie z ca³ych si³ kopi¹c przeciwnika w brodê. Spotka³o siê to

z entuzjastycznymi okrzykami wiêkszoœci widzów.

Teraz zosta³o dwóch na dwóch.

Sir Anthony Forbes, któremu uda³o siê raz trafiæ Jocelyna piêœci¹

w brzuch, próbowa³ przez jakiœ czas odpowiadaæ przeciwnikowi ciosem

na cios, ale wkrótce zacz¹³ jêczeæ, ¿e to niesprawiedliwe, i¿ z nim wal-

czy, skoro to Wes majstrowa³ przy osi karykla.

Zebrani zaczêli z niego szydziæ.

– Byæ mo¿e jest w tym jakaœ sprawiedliwoœæ – powiedzia³ Jocelyn,

t³uk¹c sir Anthony’ego i zwlekaj¹c d³u¿ej, ni¿ to by³o konieczne, z wy-

mierzeniem coup de grâce – ¿e ukarzê nie tego brata, co trzeba.

W koñcu wymierzy³ lewego sierpowego i prawego prostego, który-

mi powali³ przeciwnika.

W tym czasie Ferdynand traktowa³ brzuch Josepha Forbesa jak wo-

rek treningowy. A s³ysz¹c g³oœne wiwaty, kiedy sir Anthony zosta³ poko-

nany, zakoñczy³ pojedynek ciosem, wymierzonym prosto w szczêkê prze-

ciwnika. Kolana ugiê³y siê pod Josephem i zwali³ siê na ziemiê, trzymaj¹c

siê za zakrwawiony nos. Nawet nie próbowa³ siê podnieœæ.

Jocelyn podszed³ do dwóch pozosta³ych braci, przygl¹daj¹cych siê

im w milczeniu. Uk³oni³ siê doœæ dwornie.

– Bêdê czeka³ na wiadomoœæ od sir Conana Broughama – oœwiadczy³.

Ferdynand, bez widocznego uszczerbku na ciele, wk³ada³ frak i œmia³

siê weso³o.

– Cz³owiek chêtnie rozprawi³by siê z ca³¹ pi¹tk¹ – oznajmi³ – ale

nie mo¿na byæ zach³annym. Dobra robota, Tresham. To by³ genialny po-

mys³. ¯adnych pojedynków z t¹ trójk¹, tylko zwyczajna kara. I to w obec-

noœci wystarczaj¹co licznej widowni, by przez tygodnie mo¿na by³o

o tym opowiadaæ. Przypomnieliœmy wszystkim, jakie s¹ konsekwencje

zadzierania z Dudleyami. Idziemy do klubu White’a?

Ale Jocelyn straci³ ju¿ zbyt du¿o czasu na bijatykê w parku.

– Mo¿e póŸniej – powiedzia³. – Teraz mam do za³atwienia coœ nie-

zwykle pilnego. – Spojrza³ na swego brata, odprawi³ gestem tych, którzy

chcieli im gratulowaæ, i dosiad³ konia. – Ferdynandzie, jest coœ, co mo-

¿esz dla mnie zrobiæ.

– Wszystko, o co poprosisz. – Jego brat wygl¹da³ na zaskoczonego

i zarazem uszczêœliwionego. Nieczêsto Jocelyn zwraca³ siê do niego z ja-

k¹œ proœb¹.

– Mo¿esz rozg³osiæ, oczywiœcie w sposób taktowny, ¿e okaza³o siê,

i¿ panna Jane Ingleby, moja by³a pielêgniarka i g³ówna atrakcja muzycz-

na wieczorku w Dudley House, to w rzeczywistoœci lady Sara Illings-

background image

203

worth – powiedzia³ Jocelyn. – Szczêœliwym trafem spotka³em j¹ i zawio-

z³em do domu lady Webb. Wszystkie pog³oski, dotycz¹ce jej osoby, oka-

za³y siê przesadzone i bezpodstawne, jak wiêkszoœæ pog³osek.

– Och, rozumiem. – Ferdynand by³ wielce zaciekawiony. – Jak siê

o tym dowiedzia³eœ, Tresham? Gdzie j¹ znalaz³eœ? Jak…

Ale Jocelyn gestem rêki nakaza³ mu milczenie.

– Zrobisz to? – spyta³. – Czy dziœ odbywa siê jakiœ raut towarzy-

ski? – By³ okropnie nie na bie¿¹co.

– Jest bal u lady Wardle – odpar³ Ferdynand. – Bêdzie okropny œcisk.

– A wiêc szepnij tam s³ówko komu trzeba – poprosi³ Jocelyn. –

Wystarczy, jeœli raz podasz go³e fakty. Mo¿e dla pewnoœci dwa razy. Ale

nie wiêcej.

– Co… – zacz¹³ Ferdynand, ale Jocelyn znów podniós³ rêkê.

– PóŸniej – powiedzia³. – Muszê j¹ teraz zawieŸæ do lady Webb.

Jad¹c, pomyœla³, ¿e mi³o, gdy brat jest równie¿ przyjacielem, tak jak

wtedy, kiedy byli dzieæmi.

Czeka³y go jeszcze dwa pojedynki – po tym, jak upora siê ze spraw¹

Jane. Ciekaw by³, czy dla zasady nie zechce z nim pojechaæ do lady Webb,

tak jak sprzeciwia³a mu siê we wszystkich dotychczasowych proœbach?

Okropna, nieznoœna dziewczyna!

22

H

rabia Durbury obróci³ siê gwa³townie, oczy zrobi³y mu siê okr¹g³e

ze zdumienia.

– A wiêc wreszcie ciê odszukano, Saro? – powiedzia³, wstaj¹c. –

Gdzie jest detektyw z Bow Street, któremu siê to uda³o?

– Nie wiem – odpar³a Jane i wesz³a do pokoju, by po³o¿yæ kapelusz

i rêkawiczki na ma³ym stoliku. – Ludzie, którzy uniemo¿liwili mu po-

rwanie mnie, jeszcze nie zdecydowali, co z nim zrobiæ. Ja postanowi³am

przyjœæ tutaj. Przysz³am na spotkanie z tob¹ dobrowolnie, ¿eby ci z³o¿yæ

kondolencje w zwi¹zku z twoj¹ strat¹. I za¿¹daæ odpowiedzi na pytanie,

dlaczego poleci³eœ detektywom sterczeæ pod moim domem, jakbym by³a

pospolitym przestêpc¹.

– Aha – mrukn¹³ hrabia. – A wiêc jednak mia³ racjê? Powinienem

siê domyœliæ. Jesteœ ladacznic¹, utrzymank¹ Treshama.

Jane uda³a, ¿e nie s³yszy.

background image

204

– Wynaj¹³eœ detektywa, który urz¹dzi³by melodramatyczn¹ scenê,

wlok¹c mnie z rêkami zwi¹zanymi na plecach, jak z³odziejkꠖ oœwiadczy-

³a. – Czy mogê wiedzieæ, có¿ takiego ukrad³am, co nale¿y do ciebie, a nie

do mnie? Nazwa³ mnie te¿ zabójczyni¹. W jakim stopniu odpowiadam za

œmieræ Sidneya, który upad³ i uderzy³ siê w g³owê, próbuj¹c mnie zniewo-

liæ, a potem zmusiæ do ma³¿eñstwa? ¯y³, kiedy wyje¿d¿a³am z Candleford.

Kaza³am go zanieœæ na górê do jego pokoju. Osobiœcie go dogl¹da³am,

dopóki nie przyby³ doktor, po którego sama pos³a³am. Jednak mimo wszyst-

ko przykro mi, ¿e zmar³. Nie ¿yczê œmierci nawet tak marnym kreaturom,

jak Sidney. Ale nie poczuwam siê do odpowiedzialnoœci za jego œmieræ.

Jeœli chcesz, by s¹dzono mnie za to morderstwo, nie mogê ciê powstrzy-

maæ. Ale ostrzegam, ¿e tylko siê oœmieszysz w oczach opinii.

– Zawsze by³aœ zuchwa³a, Saro – powiedzia³ kuzyn. Za³o¿y³ rêce do

ty³u i spojrza³ na ni¹ groŸnie. – Przekonamy siê, czy s¹d da wiarê s³owu

hrabiemu Durbury, czy kochance ksiêcia.

– Nudzisz mnie, kuzynie Haroldzie – odpar³a Jane, siadaj¹c na naj-

bli¿szym krzeœle z nadziej¹, ¿e nie widaæ, jak dr¿¹ jej nogi. – Chcia³a-

bym siê napiæ herbaty. Zadzwonisz, ¿eby j¹ przyniesiono, czy ja mam to

zrobiæ?

Ale w tej chwili rozleg³o siê pukanie do drzwi i milcz¹cy pokojo-

wiec poszed³ je otworzyæ. Do salonu wszed³ detektyw z Bow Street. G³o-

œno dysza³, ubranie mia³ w nie³adzie, nos czerwony i spuchniêty. W jed-

nej rêce œciska³ chusteczkê, na której Jane dostrzeg³a plamy krwi. Pod

nosem widoczna by³a cienka, czerwona linia. Obrzuci³ Jane oskar¿yciel-

skim spojrzeniem.

– Zatrzyma³em j¹, milordzie – oœwiadczy³. – Ale muszê ze wstydem

wyznaæ, ¿e okaza³a siê bardziej podstêpna i niebezpieczna, ni¿ siê tego

spodziewa³em. Zaraz j¹ zwi¹¿ê, jeœli takie jest pañskie ¿yczenie, i odsta-

wiê do sêdziego pokoju, nim ucieknie siê do jakiejœ kolejnej sztuczki.

Jane by³o go prawie ¿al. Da³ z siebie zrobiæ g³upca. Mia³a nadziejê,

¿e takie przygody, nara¿aj¹ce na szwank jego poczucie godnoœci, nie zda-

rzaj¹ mu siê zbyt czêsto.

– Zabiorê j¹ z powrotem do Kornwalii – odpar³ hrabia. – Tam spo-

tka j¹ zas³u¿ona kara. Wyje¿d¿amy jeszcze dziœ wieczorem, gdy tylko

zjem obiad.

– Na pana miejscu nie ufa³bym jej i nie pozwoli³, ¿eby siedzia³a

obok pana w powozie, milordzie – ostrzeg³ go detektyw. – Nie zatrzymy-

wa³bym siê te¿ w przydro¿nych zajazdach z obawy, by nie urz¹dzi³a sce-

ny i nie napuœci³a na pana bandy g³upców, którzy nie widz¹ prawdy, na-

wet kiedy maj¹ j¹ tu¿ przed nosem. Nie ufa³bym jej, ¿e nie zdzieli pana

background image

205

czymœ w g³owê, tak jak zrobi³a to pañskiemu synowi, gdy tylko pan za-

padnie w drzemkê.

– Naprawdê zrani³am pañskie uczucia – odezwa³a siê Jane uprzej-

mie. – Ale uprzedzi³am pana, ¿e bêdê krzycza³a.

Spojrza³ na ni¹, nie kryj¹c antypatii.

– Na pana miejscu, milordzie, kaza³bym jej zwi¹zaæ rêce i nogi –

oznajmi³. – I zakneblowaæ. I wynaj¹³bym stra¿nika na czas podró¿y.

Znam kobietê, która chêtnie podejmie siê zadania pilnowania jej. Proszê

mi wierzyæ, ¿e obecnej tu damie nie udadz¹ siê ¿adne sztuczki w obecno-

œci Berthy Meeker.

– Co to za stek bzdur! – zawo³a³a Jane.

Ale hrabia mia³ niepewn¹ minê.

– Zawsze by³a harda – powiedzia³. – Pozosta³a nieprzejednana po-

mimo dobroci, jak¹ jej okazywaliœmy po œmierci jej ojca. Rozumie pan,

by³a jedynaczk¹ i rodzice okropnie j¹ rozpieœcili. Chcê, ¿eby wróci³a do

Candleford, gdzie odpowiednio siê ni¹ zajm¹. Niech pan zatrudni tê stra¿-

niczkê, Boden. Ale musi siê tu stawiæ w ci¹gu dwóch godzin, w przeciw-

nym razie zrobi siê ciemno, nim opuœcimy Londyn.

Wczeœniej Jane dozna³a g³êbokiej ulgi. Wszystko okaza³o siê znacz-

nie ³atwiejsze, ni¿ przewidywa³a. Prawdê mówi¹c, a¿ trudno by³o jej

uwierzyæ, ¿e tak d³ugo siê ba³a, co by³o do niej niepodobne. Nie powinna

siê ukrywaæ, baæ, co siê stanie, jeœli ¿aden ze œwiadków nie powie praw-

dy o tym, co tamtego wieczoru wydarzy³o siê w Candleford.

Ale teraz znów ogarn¹³ j¹ strach. Chcieli j¹ zwi¹zaæ i odes³aæ z po-

wrotem do Kornwalii jak wiêŸnia pod okiem stra¿niczki. A potem bêdzie

s¹dzona za morderstwo. Przeszed³ j¹ dreszcz.

– Tymczasem przywi¹¿emy pani¹ do krzes³a, ¿eby móg³ pan w spo-

koju zjeœæ obiad – powiedzia³ Mick Boden, znów z niechêci¹ popatruj¹c

na Jane. – Pañski pokojowiec mi pomo¿e.

Jane uratowa³ gniew, który w niej wezbra³. Zerwa³a siê na równe

nogi.

– Niech pan nie wa¿y ruszyæ siê z miejsca – poleci³a detektywowi

tak wynios³ym tonem, ¿e na chwilê znieruchomia³. – Co to za pomys³!

Czy w ten sposób chce siê pan zemœciæ? Straci³am resztki szacunku dla

pana i pañskiego rozumu. Kuzynie Haroldzie, z w³asnej nieprzymuszo-

nej woli udam siê z tob¹ do Kornwalii. Nie pozwolê, ¿eby mnie tam od-

stawiono zwi¹zan¹ jak pospolitego rzezimieszka.

Ale detektyw znów wyci¹gn¹³ z kieszeni sznurek, a pokojowiec spoj-

rza³ na hrabiego i wyraŸnie zmieszany podszed³ kilka kroków w kierun-

ku Jane.

background image

206

– Przywi¹¿cie j¹ – poleci³ hrabia i odwróci³ siê, by zebraæ papiery

z biurka.

– Bardzo dobrze. – Jane zacisnê³a zêby. – Chcesz awantury, bêdziesz

mia³ awanturê.

Ale tym razem nie krzycza³a. Hrabia z ³atwoœci¹ przekona³by wszyst-

kich, którzy przyszliby jej z pomoc¹, ¿e jest zabójczyni¹, stawiaj¹c¹ opór

przed aresztowaniem. I oczywiœcie nie mia³a szans w walce przeciwko

dwóm mê¿czyznom, w razie koniecznoœci do³¹czy³by do nich jeszcze

kuzyn. Za kilka minut znajdzie siê z powrotem na krzeœle, ze zwi¹zanymi

rêkami i nogami, a mo¿e tak¿e z zakneblowanymi ustami. Có¿, nie po-

wstrzyma jej to przed pozostawieniem napastnikom kilku zadrapañ i si-

niaków na pami¹tkê. Ca³y strach gdzieœ pierzch³ i zast¹pi³a go dziwna

zawziêtoœæ.

Natarli na ni¹ jednoczeœnie, podeszli z dwóch stron i starali siê j¹ z³a-

paæ. Zaczê³a wymachiwaæ rêkami, nogami. Wykrêca³a siê, odpycha³a na-

pastników ³okciami, jednego nawet ugryz³a w rêkê, kiedy okaza³ siê na tyle

nierozs¹dny, by zanadto zbli¿yæ j¹ do jej twarzy. I nieœwiadomie u¿ywa³a

jêzyka, z którym zd¹¿y³a siê os³uchaæ w ci¹gu kilku ostatnich tygodni.

– Zabierajcie swoje przeklête ³apska i wynoœcie siê do wszystkich

diab³ów! – krzycza³a w³aœnie, gdy przez wrzawê, towarzysz¹c¹ szarpani-

nie, przebi³ siê czyjœ spokojny g³os.

– No, no! Czy¿bym przeszkodzi³ w jakichœ grach i zabawach?

Parkinsonowi uda³o siê ju¿ uwiesiæ jednego ramienia Jane, a detek-

tyw boleœnie wykrêca³ jej drug¹ rêkê do ty³u. Jane dysza³a g³oœno. Przez

w³osy, które opad³y jej na twarz, niewyraŸnie dostrzeg³a swego wybaw-

cê, opartego o framugê drzwi. Oko, w którym tkwi³ monokl, by³o karyka-

turalnie powiêkszone.

– Wynoœ siꠖ powiedzia³a. – Mam doœæ mê¿czyzn do koñca ¿ycia.

Nie jesteœ mi potrzebny. Poradzê sobie bez ciebie.

– W³aœnie widzê. – Ksi¹¿ê Tresham wypuœci³ monokl z oka. – Ale

có¿ to za jêzyk, Jane! Gdzie siê go nauczy³aœ? Czy mogê zapytaæ, Durbu-

ry, dlaczego ci mê¿czyŸni, z których, jak siê obawiam, ¿aden nie jest d¿en-

telmenem, uwiesili siê ramion lady Sary Illingsworth? Wydaje mi siê, ¿e

to osobliwa i niesportowa walka.

Jane dostrzeg³a pani¹ Jacobs, zagl¹daj¹c¹ z korytarza. Wygl¹da³a na

do g³êbi oburzon¹. Jane te¿ czu³a oburzenie. Jak to mo¿liwe, ¿e dwaj

doroœli mê¿czyŸni, którzy jeszcze przed chwil¹ byli wystarczaj¹co rozju-

szeni, by siê z ni¹ si³owaæ, teraz stali potulnie, jakby czekaj¹c na polece-

nia jednego d¿entelmena, zachowuj¹cego siê z prawdziwie angielsk¹

flegm¹?

background image

207

– Dzieñ dobry, Tresham – powita³ go szorstko hrabia. – Jeszcze

przed zapadniêciem zmroku kuzynka Sara wyje¿d¿a razem ze mn¹ z Lon-

dynu do Candleford. Pañska obecnoœæ tutaj jest ca³kowicie zbêdna.

– Przysz³am tu z w³asnej nieprzymuszonej woli – oznajmi³a Jane. –

Wasza ksi¹¿êca moœæ nie jest ju¿ za mnie pod ¿adnym wzglêdem odpo-

wiedzialny.

Oczywiœcie zlekcewa¿y³ jej s³owa. Zwróci³ siê do detektywa z Bow

Street.

– Proszê puœciæ m³od¹ damꠖ powiedzia³ ³agodnie. – Widzê, ¿e

musi panu nieŸle dokuczaæ ból nosa. Czy to twoja robota, Jane? Moje

uznanie. Przykro by mi by³o, gdybym musia³ panu jeszcze podbiæ oczy,

mój dzielny cz³owieku.

– Proszê pos³ucha慠– zacz¹³ Mick Boden.

Ale ksi¹¿ê znów za³o¿y³ monokl i uniós³ brwi. Jane, chocia¿ ogrom-

nie jej ul¿y³o, kiedy nagle puszczono jej rêkê, patrzy³a z pogard¹ na cz³o-

wieka, który potrafi rz¹dziæ innymi za pomoc¹ monokla i uniesienia brwi.

– Proszê odprawiæ tego cz³owieka – poleci³ ksi¹¿ê hrabiemu Durbu-

ry. – I swojego s³u¿¹cego. Jeœli ta scysja zwróci uwagê goœci i obs³ugi

hotelowej, mo¿e bêdzie pan musia³ wyjaœniæ, dlaczego rzekoma ofiara

morderstwa ¿yje, ma siê dobrze i przebywa w Candleford.

Jane spojrza³a na hrabiego. A¿ poczerwienia³ ze z³oœci. Ale nic nie

powiedzia³. Nie zaprzeczy³. Nie sprzeciwi³ siê temu, co w³aœnie us³ysza³.

– A wiêc jest tak, jak myœla³em – powiedzia³ cicho ksi¹¿ê Tresham.

– Niektórym równie nie w smak by³oby ujawnienie, dlaczego prze-

trzymywa³ pan pospolit¹ zbrodniarkê w charakterze swej utrzy… – za-

cz¹³ hrabia.

– Na pana miejscu nie koñczy³bym tego zdania – poradzi³ Jocelyn. –

Odprawi pan detektywa, Durbury? Czy ja mam to zrobiæ?

Mick Boden g³oœno nabra³ powietrza w p³uca.

– Chcia³bym pana powiadomi慠– zacz¹³.

– Czy¿by? – spyta³ ksi¹¿ê z doskona³¹ obojêtnoœci¹. – Przykro mi,

mój dobry cz³owieku, ale nie ¿yczê sobie s³uchaæ tego, o czym chcia³by

mnie pan powiadomiæ. Zechce pan wyjœæ, zanim zdecydujê siê ukaraæ

pana za wykrêcenie rêki pani, czego sam przed chwil¹ by³em œwiadkiem.

Przez moment wydawa³o siê, ¿e detektyw podejmie rzucone wyzwa-

nie, ale wkrótce schowa³ sznurek do kieszeni i wymaszerowa³ z pokoju

z ura¿on¹ min¹. Pokojowiec hrabiego skwapliwie pod¹¿y³ za nim i cicho

zamkn¹³ za sob¹ drzwi.

Jane zwróci³a siê do hrabiego, oczy jej p³onê³y gniewem.

– Sidney ¿yje? – krzyknê³a. – I dobrze siê ma? A jednak przez ca³y

czas poszukiwa³eœ mnie jako zabójczyni? Pozwoli³eœ mi wierzyæ, odk¹d

background image

208

wesz³am do tego pokoju, ¿e umar³? Jak mo¿esz byæ taki okrutny? Teraz

wiem, dlaczego mieliœmy wróciæ do Candleford, i nie chcia³eœ, ¿ebym

stanê³a przed tutejszym s¹dem. Wci¹¿ wierzysz, ¿e uda ci siê nak³oniæ

mnie do poœlubienia Sidneya? Chyba brakuje ci pi¹tej klepki albo my-

œlisz, ¿e mnie jej brakuje.

– Nadal pozostaje sprawa groŸnej napaœci na Sidneya. Mój syn przez

wiele tygodni tkwi³ na granicy ¿ycia i œmierci – odpar³ hrabia. – A tak¿e

sprawa kradzie¿y pewnej kwoty pieniêdzy i drogiej bransoletki.

– No, nie! – wykrzykn¹³ Jocelyn, rzucaj¹c kapelusz i laskê na krze-

s³o, stoj¹ce obok drzwi. – Cieszê siê, ¿e moje podejrzenie okaza³o siê

s³uszne. A wiêc Jardine nadal przebywa na tym padole ³ez? Gratulujê,

Durbury.

Jane oburzona odwróci³a siê do niego.

– A wiêc to by³o tylko podejrzenie? – spyta³a. – Domys³? A w ogóle

dlaczego jeszcze pan tu jest? Powiedzia³am, ¿e nie jest mi pan potrzebny.

I nigdy nie bêdzie. Proszê st¹d wyjœæ.

– Przyszed³em, ¿eby pani¹ zawieŸæ do lady Webb – oœwiadczy³ ksi¹¿ê.

Szeroko otwar³a oczy.

– Do cioci Harriet? Jest w mieœcie? Wróci³a?

Kiwn¹³ g³ow¹, a nastêpnie zwróci³ siê do jej kuzyna.

– Bêdzie mi tam bez porównania ³atwiej sk³adaæ wizyty swej narze-

czonej ni¿ w Candleford – wyjaœni³.

Jane zaczerpnê³a tchu, ¿eby coœ powiedzieæ. Jak œmia³! Ale Sidney

¿y³ i dobrze siê czu³. Ciotka Harriet wróci³a do Londynu. Musi do niej

pojechaæ. Ju¿ po wszystkim, skoñczy³ siê koszmar, choæ wydawa³o siê

jej, ¿e bêdzie trwa³ wiecznie. Nie odezwa³a siê.

– Tak, moja droga – powiedzia³ ³agodnie Jocelyn, patrz¹c na ni¹

uwa¿nie.

– Pañskiej narzeczonej? – Hrabia odzyska³ panowanie nad sob¹. –

S³uchaj, Tresham. Lady Sara ma dwadzieœcia lat. Póki nie ukoñczy dwu-

dziestu piêciu lat, nie mo¿e nikogo poœlubiæ ani zarêczyæ siê z ¿adnym

mê¿czyzn¹, którego nie zaakceptujê. A pana nie akceptujê. Poza tym ca³a

ta historia z zarêczynami to jedna wielka bzdura. Ludzie pañskiego po-

kroju nie ¿eni¹ siê ze swoimi kochankami.

Jane zobaczy³a, jak Jocelyn zrobi³ kilka kroków. Po chwili hrabia

próbowa³ rozpaczliwie dosiêgn¹æ pod³ogi, znaleŸæ coœ, na czym móg³by

oprzeæ ciê¿ar cia³a. Jego krawat w rêku Jocelyna zmieni³ siê w ca³kiem

zgrabny stryczek. Twarz hrabiego zrobi³a siê ciemnopurpurowa.

– Czasem wydaje mi siê, ¿e mam k³opoty ze s³uchem – powiedzia³

od niechcenia Jocelyn. – Chyba powinienem daæ siê zbadaæ lekarzowi,

background image

209

nim ukarzê kogoœ za to, co mo¿e tylko wydawa³o mi siê, ¿e powiedzia³.

Ale gdyby siê okaza³o, ¿e nie uda mi siê wytrwaæ w tym dobrym postano-

wieniu, proponujê, Durbury, ¿eby w przysz³oœci mówi³ pan bardzo wol-

no i bardzo wyraŸnie.

Stopy hrabiego znów dotknê³y pod³ogi, a krawat wróci³ do poprzed-

niej roli, chocia¿ bardziej zmiêty i przekrzywiony ni¿ przedtem.

Jane nie potrafi³a siê oprzeæ czysto kobiecej satysfakcji.

– Potrzebna jest pañska zgoda, nim zacznê czyniæ przygotowania do

œlubu z lady Sar¹ Illingsworth? – spyta³ Jocelyn. – W takim razie otrzy-

mam j¹, na piœmie, nim wyruszy pan do Kornwalii, co jak s¹dzê, nast¹pi

nie póŸniej ni¿ jutro rano? – Za³o¿y³ monokl.

– Nie dam siê do niczego zmusi栖 oœwiadczy³ hrabia. – Odpowia-

dam za Sarê. Winien jestem jej zmar³emu ojcu znalezienie dla niej mê¿a

bardziej odpowiedniego od pana, Tresham, takiego, z którym bêdzie

szczêœliwa. I niech pan nie zapomina, ¿e napad³a i niemal zabi³a mojego

syna, ¿e okrad³a mnie z pieniêdzy i bi¿uterii. Musi odpowiedzieæ za te

czyny w Kornwalii, nawet jeœli tylko przede mn¹. Jestem jej opiekunem.

– A jednak mo¿e wszystkie te oskar¿enia powinny byæ rozpatrzone

przez s¹d w Londynie, Durbury – powiedzia³ Jocelyn. – Lady Sara nie-

w¹tpliwie bêdzie k³opotliwym wiêŸniem podczas d³ugiej podró¿y do

Kornwalii. Pomogê panu niezw³ocznie odstawiæ j¹ do magistratu. I wte-

dy modne towarzystwo, spragnione rozrywki w pe³ni sezonu, niew¹tpli-

wie ucieszy siê, widz¹c, jak dobrze wychowana dama jest oskar¿ona o na-

paœæ na mê¿czyznê dwa razy od niej wiêkszego za pomoc¹ ksi¹¿ki.

I o zabranie piêtnastu funtów swemu opiekunowi, który przez ponad rok

nie wyp³aca³ jej nale¿nych pieniêdzy na potrzeby osobiste. I o zabranie

z sejfu swojej w³asnej bransoletki, a pozostawienie niew¹tpliwie kosz-

townego kompletu bi¿uterii, który stanie siê jej w³asnoœci¹ z chwil¹ za-

m¹¿pójœcia lub ukoñczenia dwudziestu piêciu lat. Zapewniam pana, ¿e

beau monde bêdzie naprawdê ubawiony.

Hrabiemu Durbury zadrga³y nozdrza.

– Czy to próba szanta¿u, Tresham? – spyta³.

Jocelyn uniós³ brwi.

– Zapewniam pana, Durbury, ¿e gdybym chcia³ pana szanta¿owaæ,

zdecydowa³bym siê raczej zagroziæ panu, ¿e moja narzeczona oskar¿y

pana o zaniedbanie obowi¹zku chronienia jej we w³asnym domu, a pañ-

skiego syna o próbê jej zniewolenia. Jestem pewien, ¿e uda siê nak³oniæ

przynajmniej jednego œwiadka do powiedzenia prawdy. I dodam jeszcze,

¿e gdyby jakimœ nieszczêœliwym zbiegiem okolicznoœci kiedykolwiek

skrzy¿owa³y siê drogi Sidneya Jardine’a i moja, w piêæ minut po takim

14 – Pojedynek

background image

210

spotkaniu pañski syn bêdzie sobie wyci¹ga³ zêby z gard³a. Mo¿e zechce

pan mu to przekazaæ.

Jane mimo woli znów poczu³a satysfakcjê. Z drugiej strony, pomyœla-

³a, ksiêciu nie powinno wszystko przychodziæ tak ³atwo. To niesprawiedli-

we. Dlaczego nikt nie ma odwagi mu siê sprzeciwiæ? Ca³a che³pliwoœæ

kuzyna Harolda zniknê³a, kiedy zrozumia³, ¿e nie uda mu siê plan zwabie-

nia jej z powrotem do Kornwalii i szanta¿em zmuszenia do poœlubienia

Sidneya. I ¿e niewyra¿enie zgody na jej œlub bêdzie mia³o o wiele powa¿-

niejsze nastêpstwa, ni¿ utrata maj¹tku jej ojca i wiêkszoœci w³asnego.

Siedzia³a wiêc milcz¹c, nie kryj¹c swego oburzenia, ¿e ca³kowicie

zlekcewa¿ono jej osobê, jakby jej istnienie nie mia³o ¿adnego znaczenia.

Hrabia w obecnoœci wezwanych na œwiadków pani Jacobs i pokojowca

udzieli³ pisemnej zgody na to, by ksi¹¿ê Tresham poœlubi³ lady Sarê Il-

lingsworth.

Potem nie pozosta³o jej nic innego, jak wyg³adziæ fa³dy peleryny, po-

woli w³o¿yæ czepek i rêkawiczki, a nastêpnie wyjœæ z pokoju wraz z pani¹

Jacobs, która wziê³a jej torbê, zejœæ po schodach i wsi¹œæ do czekaj¹cego

powozu, ozdobionego ksi¹¿êcym herbem i otoczonego grupk¹ s³u¿alczych

pochlebców, czekaj¹cych, ¿eby siê pok³oniæ ksiêciu Tresham. Pani Jacobs

zajê³a miejsce obok niej. Gdyby naprawdê mo¿na by³o pêkn¹æ ze z³oœci,

pomyœla³a Jane, niew¹tpliwie pêk³aby. I bardzo dobrze, w ten sposób mo-

g³aby zniszczyæ at³asowe poduszki w jego kosztownym powozie.

Ksi¹¿ê wsiad³ równie¿ i zaj¹³ miejsce naprzeciwko niej.

Siedzia³a sztywno wyprostowana, z uniesion¹ brod¹ i wzrokiem utkwio-

nym w widokach za oknem powozu.

– Skorzystam z okazji, ¿e towarzyszy mi pan w drodze do domu lady

Webb – powiedzia³a – ¿eby jasno postawiæ pewn¹ sprawê, wasza ksi¹¿ê-

ca moœæ, a obecna tu pani Jacobs bêdzie moim œwiadkiem. Gdyby by³ pan

jedynym mê¿czyzn¹ na tym œwiecie i gdyby mnie pan codziennie nacho-

dzi³ przez milion lat, nie wyjdê za pana za m¹¿. Nie zrobiê tego.

– Moja droga lady Saro. – Jego g³os by³ wynios³y i znudzony. – Pro-

szê, ¿eby mia³a pani pewien wzgl¹d na m¹ dumê. Milion lat? Zapewniam

pani¹, ¿e przesta³bym zabiegaæ o pani rêkê po pierwszym tysi¹cu.

Zacisnê³a usta i powstrzyma³a siê przed chêci¹ odpowiedzenia mu

równie ciêt¹ uwag¹. Nie da mu satysfakcji, nie bêdzie siê z nim k³óciæ.

Przyszed³ jej z pomoc¹ – to prawda. W takiej sytuacji zawsze mo¿na

by³o liczyæ na ksiêcia Tresham. Opuœci³a dom bez jego zgody. By³a jego

utrzymank¹. Postanowi³, ¿e zachowa siê honorowo i siê z ni¹ o¿eni. Na-

le¿a³a do niego.

Ale nie wierzy³, ¿e jest jego przyjació³k¹.

background image

211

Nie rozumia³ tego, ¿e wyznaj¹c mu ca³¹ prawdê o sobie, zwi¹za³aby

go ze sob¹.

Nie kocha³ jej. Naturalnie, ¿e nie kocha³.

Na szczêœcie do domu lady Webb jecha³o siê krótko. Ale dopiero

kiedy powóz siê zatrzyma³, Jane pomyœla³a o ciotce Harriet. Musia³a wie-

dzieæ, ¿e Jane jest w drodze do niej. Czy wiedzia³a te¿ o innych spra-

wach? Jak j¹ przyjmie?

Pozna³a odpowiedŸ, gdy tylko lokaj otworzy³ drzwiczki powozu

i roz³o¿y³ schodki. Na ganek wysz³a lady Webb. Nie zaczeka³a na ni¹ na

progu, tylko zbieg³a na sam dó³ schodów.

– Ciocia Harriet!

Jane prawie nie zauwa¿y³a, jak Jocelyn wysiad³ z powozu i poda³ jej

rêkê. Wydawa³o jej siê, ¿e w jednej chwili znalaz³a siê w ramionach uko-

chanej przyjació³ki swej matki.

– Saro! – zawo³a³a lady Webb. – Moja droga! Myœla³am, ¿e siê cie-

bie nie doczekam. Chyba wydepta³am œcie¿kê w dywanie w salonie. Och,

moja najdro¿sza, najdro¿sza Saro.

– Ciociu Harriet!

Jane nagle zaczê³a ³kaæ. Zaprowadzono j¹ po schodach do jasno

oœwietlonego holu. Zabrano na górê do salonu i posadzono w eleganc-

kim fotelu przed kominkiem, na którym p³on¹³ ogieñ, wrêczono te¿ ob-

szyt¹ koronk¹ chusteczkê, by otar³a oczy, nim dotar³o do niej, ¿e jest

sama z lady Webb.

Ksi¹¿ê wyszed³.

Mo¿e na zawsze.

Nie mog³a bardziej zdecydowanie go odepchn¹æ.

No i dobrze.

Chyba nie prze¿y³a bardziej przygnêbiaj¹cej chwili w ca³ym swoim

¿yciu.

To by³ pracowity ranek. Jocelyn uda³ siê na konn¹ przeja¿d¿kê do

parku, gdzie spotka³ barona Pottiera i sir Conana Broughama, który roz-

mawia³ ju¿ z sekundantami obu braci Forbesów i ustali³, ¿e pojedynki

odbêd¹ siê w dwa kolejne poranki od dziœ za tydzieñ w Hyde Parku. Jo-

celyn pomyœla³ cierpko, ¿e jeœli tak dalej pójdzie, osobiœcie przywróci

modê na rozstrzyganie honorowych sporów w tym w³aœnie miejscu.

Nie by³a to przyjemna perspektywa. Dwie kolejne osoby bêd¹ mia³y

okazjê, by zdmuchn¹æ p³omieñ jego ¿ycia. A przynajmniej na wielebne-

go Josiaha Forbesa nie dzia³a³o groŸne spojrzenie Treshama.

background image

212

Do³¹czy³ do nich wicehrabia Kimble, a potem Ferdynand, i Jocelyn

zdecydowanie odpêdzi³ od siebie myœli o pojedynkach.

– Wczoraj wieczorem wieœci rozesz³y siê lotem b³yskawicy – powie-

dzia³ Ferdynand z uœmiechem. – Panna Jane Ingleby okaza³a siê lady Sar¹

Illingsworth! To sensacja sezonu, Tresham. Wierz mi, ¿e ci, którzy byli na

wieczorku w Dudley House i s³yszeli, jak œpiewa³a, chodzili u lady Wardle

z dumnie wypiêt¹ piersi¹. Stary Hardinge próbowa³ przekonywaæ wszyst-

kich, którzy chcieli go s³uchaæ, ¿e od pocz¹tku siê tego domyœla³. By³a zbyt

dystyngowana, powiedzia³, ¿eby byæ pann¹ Jane Ingleby.

– Gdzie j¹ znalaz³eœ, Tresham? – spyta³ baron Pottier. – I jak dowie-

dzia³eœ siê prawdy? Kiedy sobie pomyœlê, ¿e widzieliœmy j¹, kiedy ciê

odwiedzaliœmy w Dudley House, a ¿aden z nas niczego nie podejrze-

wa³…

– Czy to prawda, ¿e oczyszczono j¹ z zarzutów? – spyta³ sir Conan.

– Wszystko okaza³o siê wielkim nieporozumieniem. – Jocelyn lek-

cewa¿¹co machn¹³ rêk¹, a potem dotkn¹³ szpicrut¹ ronda kapelusza na

widok dwóch pañ, jad¹cych w przeciwn¹ stronê. – Wczoraj wieczorem

rozmawia³em z Durburym tu¿ przed jego wyjazdem do Kornwalii. Jardine

nie umar³. W pe³ni wróci³ do zdrowia po tym drobnym incydencie. Dur-

bury przyjecha³ do miasta i wynaj¹³ detektywa, ¿eby odszuka³ lady Sarê,

bo chcia³ j¹ powiadomiæ, ¿e nie ma siê czym martwiæ. Plotki rozesz³y siê,

jak to zwykle bywa z plotkami, za jego plecami.

– A kradzie¿, Tresham? – spyta³ baron Pottier.

– Nie by³o ¿adnej kradzie¿y – powiedzia³ Jocelyn. – Wszyscy ³atwo

dajemy wiarê plotkom. Czasem cz³owiek a¿ siê zastanawia, czy napraw-

dê musimy sobie szukaæ lepszego zajêcia.

Jego przyjaciele wybuchnêli œmiechem, jakby us³yszeli najlepszy

¿art dnia.

– Ale plotki maj¹ nieprzyjemny zwyczaj kr¹¿enia – ci¹gn¹³ Joce-

lyn – nim nie znajdzie siê coœ, co zajmie ich miejsce. Dlatego bêdê od-

wiedza³ lady Sarê w domu lady Webb i nawet zabiega³ o znajomoœæ z ni¹.

Baron Pottier wybuchn¹³ g³oœnym œmiechem.

– No, Tresham, w ten sposób z pewnoœci¹ wywo³asz nowe plotki –

zauwa¿y³. – Ludzie zaczn¹ mówiæ, ¿e myœlisz o o¿enku.

– W³aœnie – zgodzi³ siê Jocelyn. – Na pewno nikt nie ¿yczy³by sobie,

¿eby traktowano tê damê jak osobê w jakiœ sposób zhañbion¹, prawda?

– Ja te¿ j¹ odwiedzê, Tresham – powiedzia³ Ferdynand. – Chcê siê

jeszcze raz przyjrzeæ lady Sarze teraz, kiedy wiem, ¿e jest lady Sar¹. To

dopiero historia!

– Ja te¿ z przyjemnoœci¹ z³o¿ê jej wizytꠖ oznajmi³ wicehrabia.

background image

213

– Przypuszczam, ¿e moja matka i siostra chêtnie j¹ poznaj¹ – doda³

sir Conan. – Zabiorê je ze sob¹, Tresham. Moja matka zna lady Webb.

Jocelyn z ulg¹ stwierdzi³, ¿e przyjaciele œwietnie go zrozumieli. Kimble

i Brougham mieli tê przewagê nad innymi, ¿e znali ca³¹ prawdê, ale na-

wet baron i jego brat uœwiadamiali sobie, ¿e by³o coœ niestosownego

w tym, ¿e ksi¹¿ê przez trzy tygodnie zatrudnia³ damê w charakterze swo-

jej pielêgniarki. Wszyscy byli gotowi pomóc wprowadziæ Jane na salony,

uczyniæ z niej osobê godn¹ szacunku, przyczyniæ siê do zduszenia w za-

rodku wszelkich w¹tpliwoœci co do oskar¿eñ, jakie przeciwko niej wysu-

niêto.

Now¹ sensacj¹, która w koñcu usunie w cieñ star¹, bêdzie oczywi-

œcie wiadomoœæ o tym, ¿e ksi¹¿ê Tresham zaleca siê do kobiety, która

kiedyœ by³a jego pielêgniark¹.

Wszystko dobrze siê skoñczy. Nikt z garstki osób, które wiedzia³y,

¿e lady Sara Illingsworth by³a jego kochank¹, nigdy nie piœnie s³ówkiem

na ten temat. Jane nic nie grozi³o, odzyska dobre imiê.

Rozmowa przesz³a na wczorajsz¹ bójkê w parku.

PóŸniej Jocelyn uda³ siê do Dudley House na œniadanie, postano-

wiwszy, ¿e zostanie w domu d³u¿ej i przejrzy gazety przed pójœciem do

klubu White’a. W³aœnie wtedy odwiedzi³a go Angelina. Niezapowiedzia-

na wtargnê³a do jadalni.

– Tresham, có¿ wy sobie wyobra¿acie, ty i Ferdie, by biæ siê z trze-

ma braæmi Forbesami w parku? – wykrzyknê³a. – By³am ca³a rozdygota-

na, kiedy siê o tym dowiedzia³am. Ale czy¿ to nie cudowne, ¿e wszyst-

kich trzech trzeba by³o zanieœæ do powozu, dwaj byli nieprzytomni,

a trzeci mia³ z³amany nos? Jaka szkoda, ¿e nie rozprawiliœcie siê z ca³¹

pi¹tk¹. By³oby to chwalebne zwyciêstwo Dudleyów i przypuszczam, ¿e

staæ was na to. Podobno da³eœ siê sprowokowaæ do pojedynkowania siê

z pozosta³ymi dwoma. Heyward mówi, ¿e takie wiadomoœci nie s¹ prze-

znaczone dla kobiecych uszu, ale nie zaprzeczy³, wiêc uzna³am, ¿e to

prawda. Ani na chwilê nie zmru¿ê oka do czasu pojedynków. Z ca³¹ pew-

noœci¹ zginiesz i co wtedy zrobiê? A jeœli ich zabijesz, bêdziesz zmuszo-

ny zbiec do Pary¿a, a Heyward wci¹¿ siê upiera, ¿e mnie tam nie zabie-

rze, wstrêtny cz³owiek, chocia¿ chêtnie zrezygnowa³abym z wyjazdu do

Brighton. I co to za historia, ¿e ta panna Ingleby to lady Sara Illingsworth?

– Usi¹dŸ, Angelino – poprosi³ Jocelyn, wskazuj¹c rêk¹ krzes³o, sto-

j¹ce naprzeciwko – i napij siê kawy. – Da³ znak kamerdynerowi, stoj¹ce-

mu przy bufecie. – I b³agam ciê, zdejmij ten bardziej ni¿ zwykle odra¿a-

j¹cy jaskrawozielony kapelusz. Bojê siê, ¿e jego widok Ÿle wp³ynie na

moje trawienie.

background image

214

– Czy to prawda? – spyta³a. – Powiedz, ¿e tak. Musisz przyznaæ, ¿e

to w³aœnie historia, jakie my, Dudleyowie, szczególnie lubimy. Zatrud-

niasz zabójczyniê jako swoj¹ pielêgniarkê i przedstawiasz j¹ wybranym

ludziom z towarzystwa jako s³owika. To ci dopiero! – Rozeœmia³a siê

perliœcie, kiedy Hawkins pochyli³ siê, by nalaæ jej kawy do fili¿anki.

Nie zdjê³a kapelusza. Jocelyn przygl¹da³ siê jej z niesmakiem.

– Lady Sara Illingsworth zamieszka³a teraz u lady Webb – powie-

dzia³. – By³bym ci zobowi¹zany, gdybyœ j¹ tam odwiedzi³a, Angelino.

Bóg wie dlaczego, jesteœ jedyn¹ szanowan¹ przedstawicielk¹ rodu Du-

dleyów, prawdopodobnie dlatego, ¿e poœlubi³ ciê taki nudziarz jak Hey-

ward i trochê trzyma ciê w ryzach, chocia¿ wszyscy widz¹, ¿e nie jest

zbyt surowy.

– Heyward to nudziarz? – Rozeœmia³a siê weso³o. – To prawda.

Przynajmniej w obecnoœci innych ludzi.

Jocelyn zrobi³ jeszcze bardziej cierpiêtnicz¹ minê, bo rumieñce sio-

stry stworzy³y straszliwy dysonans z ró¿owymi piórami kapelusza.

– Na pewno pojadê do lady Webb – obieca³a. – Heyward zabierze

mnie tam jeszcze dziœ. Nie mogê siê ju¿ doczekaæ, by jeszcze raz siê jej

przyjrzeæ, Tresham. Czy to prawda, ¿e wymachiwa³a siekier¹? Jakie by

to by³o podniecaj¹ce. Heyward musia³by ryzykowaæ swoje ¿ycie w mo-

jej obronie.

– Uderzy³a Jardine’a w g³owê ksi¹¿k¹ – wyjaœni³ oschle – kiedy za-

chowywa³ siê… niegodnie. I tyle, Angelino. D¿entelmen ten jest zdrów

i ca³y, okaza³o siê te¿, ¿e niczego nie ukradziono. W³aœciwie to bardzo

nudna historia. Ale lady Sara nie mo¿e z tego powodu w najmniejszym

stopniu ucierpieæ. Potrzebuje przychylnoœci szanowanych ludzi z najwy¿-

szych sfer, by zacz¹æ siê obracaæ w najlepszym towarzystwie.

– I lady Webb ju¿ siê o to postara – powiedzia³a. – Dlaczego sobie

tym zaprz¹tasz g³owê, Tresham? – Ale po dziwnie krótkim dla niej mo-

nologu urwa³a i przez chwilê patrzy³a na niego bez ruchu, trzymaj¹c fili-

¿ank¹ w powietrzu. Odstawi³a j¹ z powrotem na spodeczek i podjê³a prze-

rwan¹ tyradê. – Och, Tresham, ty siê ni¹ interesujesz! A to ci dopiero!

Nie mogê siê doczekaæ, kiedy powiem o tym Heywardowi. Ale jak na

z³oœæ poszed³ do Izby Lordów i wróci chyba dopiero, ¿eby zabraæ mnie

z wizyt¹. Tresham, ty siê zakocha³eœ.

Jocelyn spojrza³ na siostrê przez monokl, chocia¿ ogl¹dany przez

szk³o jaskrawy kapelusz robi³ siê jeszcze wiêkszy ni¿ w rzeczywistoœci.

– Cieszê siê, ¿e tak ciê rozbawi³em – odpar³ – ale „zakochany”

i „Tresham” to s³owa wzajemnie siê wykluczaj¹ce, o czym powinnaœ

dobrze wiedzieæ. Jednak poœlubiê lady Sarê. Na pewno ucieszysz siê, ¿e

background image

215

tobie pierwszej o tym mówiê, Angelino, oczywiœcie pomijaj¹c sam¹ za-

interesowan¹ osobê. Nawiasem mówi¹c, nie zgodzi³a siê.

Patrzy³a na niego bez s³owa i przez chwilê pomyœla³, ¿e na dobre

odjê³o jej mowê.

– Lady Sara powiedzia³a „nie”? – odezwa³a siê, odzyskuj¹c mowê. –

Tobie? Ksiêciu Tresham? To cudowne. Muszê siê przyznaæ, ¿e ledwo j¹

zauwa¿a³am, kiedy by³a twoj¹ pielêgniark¹. Wygl¹da³a tak bezbarwnie

w tej swojej szarej sukni. Po co ubieraæ siê na szaro, kiedy jest tyle in-

nych kolorów? By³am pod wra¿eniem, kiedy zaœpiewa³a na twoim wie-

czorku. I potrafi tañczyæ walca. To powinno mi daæ do myœlenia, ale wy-

znajê, ¿e zlekcewa¿y³am to. A teraz odmówi³a ci swej rêki. Podoba mi

siê. To musi byæ kobieta z charakterem. W³aœnie taka, jaka jest ci po-

trzebna. Och, pokocham j¹ jak siostrê.

– Powiedzia³a „nie”, Angelino – zauwa¿y³ cierpko.

Spojrza³a na niego z pob³a¿aniem.

– Jesteœ Dudleyem, Tresham – przypomnia³a mu. – Dudleyowie nie

przyjmuj¹ odmowy. Tak jak ja. Zapewniam ciê, ¿e Heyward te¿ by³ zde-

cydowanie przeciwny poœlubieniu mnie przez ca³y miesi¹c po tym, jak

zosta³am mu przedstawiona. Uwa¿a³ mnie za niezbyt m¹dr¹, lekkomyœl-

n¹ i bardzo gadatliw¹. Fakt, ¿e ty i Ferdie jesteœcie moimi braæmi, te¿ go

zniechêca³. Ale w koñcu mnie poœlubi³. By³ nawet okropnie przygnêbio-

ny, kiedy pierwszy raz poprosi³ mnie o rêkê, a ja powiedzia³am „nie”.

Ba³am siê, ¿e pójdzie do domu i palnie sobie w ³eb. Jak móg³ mi siê

oprzeæ, skoro postanowi³am go oczarowaæ?

– No w³aœnie! – zgodzi³ siê z ni¹ ksi¹¿ê.

Jeszcze przez prawie pó³ godziny musia³ znosiæ jej trajkotanie, za-

nim w koñcu wysz³a. Ale uwa¿a³, ¿e dobrze spêdzi³ ranek. Zadba³ o to,

by Jane cieszy³a siê szacunkiem. A napomkn¹wszy komu trzeba o pew-

nej sprawie, zapewni³ sobie wsparcie potê¿nych si³, przy pomocy któ-

rych przypuœci atak i z³amie jej uparte postanowienia, by za niego nie

wyjϾ.

Zastanawia³ siê nad tym, dlaczego w³aœciwie chcia³ prze³amaæ jej

opór. Ostatecznie do niczego nie by³a mu potrzebna. Chodzi³o oczywi-

œcie o ten jej upór. Kiedy Jane Ingleby z nim rozmawia³a, zawsze ostatnie

s³owo nale¿a³o do niej.

Có¿, z lady Sar¹ Illingsworth bêdzie inaczej i ju¿.

Przy³apa³ siê na myœli o tym, w co siê ubierze, kiedy bêdzie jej sk³a-

da³ popo³udniow¹ wizytê. Zupe³nie, jakby by³ zadurzonym m³okosem.

background image

216

23

M

izernie wygl¹dasz, Saro – powiedzia³a lady Webb. – Oczywiœcie

mo¿na siê tego spodziewaæ po tym wszystkim, co przesz³aœ. Ale sprawi-

my, ¿e rumieñce szybko wróc¹ na twoje policzki. Szkoda, ¿e dziœ po po-

³udniu nie mo¿emy siê wybraæ na spacer albo przeja¿d¿kê. Jest taka œlicz-

na pogoda. Lecz wszyscy wiedz¹, ¿e dziœ jestem w domu i przyjmujê

goœci. I chocia¿ mo¿e to byæ irytuj¹ce, moja droga, musimy byæ gotowe

ich podj¹æ.

Jane mia³a na sobie modn¹ sukniê o podwy¿szonym stanie z muœlinu

w kwiaty. By³a w kufrze z jej rzeczami, który rano dostarczyli Phillip

i woŸnica ksiêcia Tresham. W³osy uczesa³a jej pokojówka, oddana wy-

³¹cznie do jej dyspozycji. Ale chocia¿ Jane sprawia³a wra¿enie gotowej

na spotkanie towarzyskie po po³udniu, jedno nie dawa³o jej spokoju.

– Mo¿e lepiej, jeœli nie poka¿ê siê twoim goœciom, ciociu Harriet –

powiedzia³a.

Lady Webb, która w³aœnie wygl¹da³a przez okno, przesz³a przez po-

kój i usiad³a w fotelu naprzeciwko Jane.

– W³aœnie tego nie wolno ci robiæ. Chocia¿ o tym nie rozmawia³yœmy,

Saro, doskonale wiem, jak ostatnio ¿y³aœ. To okropne, ¿e czu³aœ siê zmu-

szona do takiego kroku, ale to ju¿ przesz³oœæ. Nikt nie musi o tym wiedzieæ.

Mo¿esz byæ ca³kowicie spokojna, ¿e Tresham naka¿e milczenie ka¿demu

ze swych znajomych, który domyœla siê prawdy. I zamierza siê z tob¹ o¿e-

niæ. Jest d¿entelmenem i wie, ¿e ciê skompromitowa³. Nie tylko gotów jest

zrobiæ to, co nakazuje honor, ale niew¹tpliwie bêdzie na to nalega³.

– Umie to robi栖 powiedzia³a z gorycz¹ Jane. – Ale dobrze wie, ¿e

ze mn¹ mu siê nie uda.

– Ksi¹¿ê Tresham prawdopodobnie cieszy siê fataln¹ opini¹ w mie-

œcie – z westchnieniem przyzna³a lady Webb. – Chocia¿ mo¿e przesa-

dzam. Nie wi¹¿e siê jego osoby z jakimœ konkretnym wystêpkiem. S³ynie

jedynie z hulaszczego trybu ¿ycia i sk³onnoœci do udzia³u we wszystkich

awanturach. Jest dok³adnie taki, jak jego ojciec, a przedtem dziadek.

– Nie! – zaprzeczy³a Jane ¿arliwiej, ni¿ zamierza³a. – To nieprawda.

Lady Webb unios³a brwi. Ale nim zdo³a³a cokolwiek dodaæ, rozleg³o

siê pukanie do drzwi. Wszed³ kamerdyner i zapowiedzia³ pierwszych

goœci – sir Conana Broughama z lady Brougham i pann¹ Chloe Broug-

ham. Kilka minut póŸniej pojawili siê lord i lady Heyward, która nie kry-

³a, ¿e przysz³a specjalnie, by porozmawiaæ z Jane i zbesztaæ j¹ za to, ¿e

ukry³a swoje prawdziwe nazwisko, gdy mieszka³a w Dudley House.

background image

217

– By³am okropnie zdziwiona, kiedy Tresham mi o tym powiedzia³ –

oœwiadczy³a. – I nic bardziej mnie nie ucieszy³o, jak wieœæ, ¿e ciê odna-

laz³ i przywióz³ tutaj, lady Saro. Có¿ za pomys³ uznaæ ciê za osobê zdoln¹

do zamordowania kogoœ siekier¹! Na sam¹ myœl wybucham œmiechem,

co mo¿e poœwiadczyæ Heyward. Przypuszczam, ¿e pan Jardine musia³

zachowaæ siê wobec pani w niewybaczalny sposób. Spotka³am go raz

i odnios³am wra¿enie, ¿e jest okropnym grubianinem. To zrozumia³e, ¿e

uderzy³a go pani ksi¹¿k¹. A jeœli on zrobi³ z tego wielk¹ aferê i pobieg³

poskar¿yæ siê tacie, to znaczy, ¿e jest zupe³nie pozbawiony charakteru.

Na pani miejscu jednak zdzieli³abym go siekier¹.

– Kochanie, lady Webb od dwóch minut prosi ciê, byœ usiad³a w tam-

tym fotelu – powiedzia³ lord Heyward, ujmuj¹c ¿onê za ³okieæ.

Potem pojawi³o siê jeszcze wielu goœci. Przysz³o kilku przyjació³

lady Webb i wiele osób, które Jane spotka³a w Dudley House przy ró¿-

nych okazjach – miêdzy innymi wicehrabia Kimble, lord Ferdynand Du-

dley i baron Pottier. Jane nie potrzebowa³a du¿o czasu, by siê domyœliæ,

kto ich tu wszystkich wys³a³ i dlaczego przyszli. Toczy³a siê wrêcz kam-

pania, by przywróciæ jej dobre imiê. Jane nie tylko to nie ucieszy³o, ale

nawet rozgniewa³o. Czy ksi¹¿ê naprawdê uwa¿a³, ¿e nie potrafi sama,

bez jego pomocy, pokierowaæ swoim losem? Bardzo chcia³a, ¿eby przy-

szed³ osobiœcie, wtedy powiedzia³aby mu, co o tym wszystkim myœli.

I rzeczywiœcie przyszed³.

Pojawi³ siê sam, niezwykle elegancki w niebieskim fraku i kremo-

wych spodniach, tak obcis³ych, ¿e pokojowiec niema³o musia³ siê natru-

dziæ, by je na nim dopi¹æ. W jego sztybletach mo¿na siê by³o przejrzeæ

jak w lustrze. I oczywiœcie wygl¹da³ zabójczo przystojnie, chocia¿ Jane

sama nie wiedzia³a, kiedy zaczê³a go uwa¿aæ za przystojnego. A na doda-

tek niezwykle mêsko. I przy tym wszystkim by³ obrzydliwie wynios³y.

Nienawidzi³a go z ca³ego serca, ale dobre maniery nie pozwala³y jej

ani patrzeæ na niego gniewnie, ani za¿¹daæ, by wyszed³. Ostatecznie nie

bawi³a u siebie. By³a tu takim samym goœciem jak on.

Uk³oni³ siê lady Webb i wymieni³ z ni¹ grzecznoœci. Uk³oni³ siê z da-

leka Jane – zupe³nie jakby by³a py³kiem, na który przypadkiem pad³ jego

wzrok, pomyœla³a oburzona. Uniós³ brwi na widok swych krewnych i zna-

jomych, którzy zgromadzili siê wokó³ niej – lady Heyward, lorda Ferdy-

nanda, wicehrabiego Kimble’a. A potem przez ca³e piêtnaœcie minut roz-

mawia³ z pani¹ Minter i panem Brockledeanem.

Gdy zaanonsowano, ¿e przyszed³, Jane postanowi³a nie odezwaæ siê

do niego ani s³ówkiem. Jak œmie nie daæ jej szansy zapomnienia o jego ist-

nieniu? Oczywiœcie chcia³a równie¿ oœwiadczyæ mu, ¿e nie musia³ prosiæ

background image

218

wszystkich, by z³o¿yli jej wizytê i traktowali z nale¿ytym szacunkiem.

Jak wiêc œmie nie podchodziæ do niej, by mog³a go upomnieæ i powie-

dzieæ, ¿eby pilnowa³ w³asnych spraw?

– Twój nowy karykiel jest naprawdê wspania³y, Ferdie – mówi³a

lady Heyward. – O wiele bardziej mi siê podoba od poprzedniego. Ale

pewnie za³o¿ysz siê i zechcesz dowieœæ jego wy¿szoœci nad tamtym. Nie

wolno ci tego robiæ. WeŸ pod uwagê to, co siê stanie z moimi nerwami,

jeœli dojdzie do drugiego podobnego wyœcigu. Chocia¿ zawsze mogê s³u-

chaæ o tym koñcowym wira¿u, na którym przyspieszy³eœ mimo przestróg

Treshama i Heywarda, ¿ebyœ jecha³ ostro¿nie. ¯a³ujê, ¿e tego nie widzia-

³am na w³asne oczy. Lady Saro, czy to czasem nie irytuj¹ce byæ kobiet¹?

Jane zauwa¿y³a, ¿e ksi¹¿ê Tresham wsta³ z fotela, jakby zamierza³

wyjœæ. Zwróci³ siê w stronê grupki osób zebranych wokó³ niej. WyraŸnie

postanowi³ podejœæ do niej i zamieniæ z ni¹ kilka s³ów. Odwróci³a g³owê

i uœmiechnê³a siê olœniewaj¹co do jego brata.

– O ile mi wiadomo, s³ynie pan z umiejêtnoœci powo¿enia, lordzie

Ferdynandzie – zauwa¿y³a.

Sympatyczny m³odzieniec, którego bardzo polubi³a, da³ siê wzi¹æ na

jej przynêtê.

– Lady Saro, mo¿e jutro po po³udniu chcia³aby pani przejechaæ siê

moim karyklem po parku? – spyta³.

– Z najwiêksz¹ ochot¹ – powiedzia³a uprzejmie, patrz¹c w ciemne

oczy ksiêcia Tresham, który przystan¹³ obok.

Ale jeœli spodziewa³a siê dostrzec niezadowolenie na jego twarzy, to

siê rozczarowa³a. Mia³ nawet czelnoœæ wygl¹daæ na lekko rozbawionego.

– Przyszed³em, ¿eby siê po¿egna栖 odezwa³ siê i nieznacznie sk³o-

ni³ g³owê.

– Ach! – zawo³a³a, wci¹¿ siê uœmiechaj¹c. – To pan, wasza ksi¹¿êca

moœæ? Zupe³nie zapomnia³am o pañskiej obecnoœci. – By³a to chyba naj-

bardziej k¹œliwa uwaga, jak¹ wypowiedzia³a publicznie w ca³ym ¿yciu.

I by³a z siebie ogromnie zadowolona.

– Ach! – odpowiedzia³, patrz¹c jej prosto w oczy, na tyle cicho, ¿e

us³ysza³a go tylko ona i ci, którzy byli najbli¿ej. – Nie dziwi mnie to, bo

s³ynê z tego, ¿e unikam sk³adania popo³udniowych wizyt. Ale dla pani

zrobi³em wyj¹tek, bo rzadko mam okazjê piæ herbatê ze swoj¹ pielêgniar-

k¹.

Odwróci³ siê i oddali³, ciesz¹c siê, ¿e tym razem ostatnie s³owo nale-

¿a³o do niego. Jane nie mia³a co do tego w¹tpliwoœci. Wpatrywa³a siê

gniewnie w jego plecy, zapomniawszy o dobrych manierach. Ci, którzy

j¹ otaczali, patrzyli na siebie ze zdumieniem albo udawali g³uchych i na-

background image

219

gle odczuli potrzebê odchrz¹kniêcia. Lady Heyward tr¹ci³a Jane wachla-

rzem w ramiê.

– Wspaniale – pochwali³a j¹. – Wspaniale utar³a pani nosa Tresha-

mowi. Tak go to zaskoczy³o, ¿e posun¹³ siê do zwyk³ej z³oœliwoœci. Och,

bardzo mi siê pani podoba.

Wrócili do rozmowy, a wkrótce potem goœcie zaczêli siê rozchodziæ.

– Jeszcze nigdy ¿aden mój dzieñ przyjêæ nie zgromadzi³ tylu goœci –

oœwiadczy³a ze œmiechem lady Webb, kiedy wszyscy wyszli. – Chyba

powinnyœmy za to byæ wdziêczne ksiêciu Tresham, Saro.

– Có¿, z pewnoœci¹ jestem mu wdziêczna – powiedzia³a bardziej

cierpko, ni¿ zamierza³a. – Jeœli jeszcze kiedykolwiek siê tu pojawi i po-

prosi o spotkanie ze mn¹, ciociu Harriet, nie bêdzie mnie w domu.

Lady Webb usiad³a i baczniej przyjrza³a siê swej chrzeœnicy.

– Czy traktowa³ ciê a¿ tak Ÿle, Saro? – spyta³a.

– Nie – odpar³a Jane z moc¹. – Do niczego mnie nie zmusi³, ciociu

Harriet. Z³o¿y³ mi propozycjê, a ja j¹ przyjê³am. Nalega³am na pisemn¹

umowê i dotrzyma³ jej warunków. Nie traktowa³ mnie Ÿle.

Tyle tylko, pomyœla³a, ¿e sprawi³, ¿e go pokocha³am. A co gorsza,

polubi³am. A potem odkry³ prawdê i zrobi³ siê zimny jak g³az. Nie ma do

mnie doœæ zaufania, by uwierzyæ, ¿e gdybym mu wszystko wyzna³a, by-

³abym tak samo bezbronna, jak on. I teraz ju¿ sama nie wiem, co do niego

czujê. Wiem tylko, ¿e mnie zostawi³ i ¿e jestem okropnie samotna i nie-

szczêœliwa.

Nie powiedzia³a tego na g³os, ale nie by³o to konieczne.

– Tyle tylko, ¿e sprawi³, i¿ go pokocha³aœ – cicho szepnê³a lady

Webb.

Jane spojrza³a na ni¹ gniewnie, ale nie mog³a powstrzymaæ ³ez, które

nap³ynê³y jej do oczu.

– Nienawidzê go – oznajmi³a.

– Widzꠖ zgodzi³a siê lady Webb, z lekkim uœmiechem. – Dlacze-

go? Mo¿esz mi powiedzieæ?

– Jest nieczu³ym, aroganckim potworem – odpar³a Jane.

Lady Webb westchnê³a.

– Mój Bo¿e – powiedzia³a. – Naprawdê go kochasz. Nie wiem, czy

siê tym cieszyæ, czy martwiæ. Ale doœæ o tym. Przez ca³y dzieñ zastana-

wia³am siê, co zrobiæ, ¿eby ci pomóc zapomnieæ o tym, co siê wydarzy³o.

Przedstawiê ciê na dworze, Saro, a nastêpnego dnia wydam u siebie wiel-

ki bal na twoj¹ czeœæ. Jestem przejêta jak ma³a dziewczynka. To bêdzie

najwiêksze wydarzenie sezonu. Jesteœ s³awna, co zreszt¹ ca³kiem zrozu-

mia³e. Zacznijmy przygotowania.

background image

220

Kilka lat temu Jane marzy³a o takim balu. Ale teraz mog³a myœleæ

jedynie o tym, ¿e Jocelyn przyszed³ z zimn¹ i wynios³¹ min¹, i ¿e prawie

zupe³nie j¹ zlekcewa¿y³, a w koñcu obrazi³. Ile dni minê³o, odk¹d ukoñ-

czy³ jej portret, a potem otworzy³ przed ni¹ serce i p³aka³, a ona siedzia³a

mu na kolanach?

Wydawa³o siê, ¿e od tamtej pory up³ynê³a ca³a wiecznoœæ.

Wydawa³o siê, ¿e byli zupe³nie innymi ludŸmi.

Nienawidzi³a go.

S¹dzi³a te¿, ¿e ból, jaki czuje w sercu, nigdy nie minie.

A potem nagle ogarnê³a j¹ panika. Jej portret. Nie zabra³a go ze sob¹

z domu.

Z domu?

Podczas sezonu towarzyskiego ca³y beau monde jeŸdzi³ konno albo

powozami, albo przechadza³ siê po Hyde Parku póŸnym popo³udniem.

Wszyscy ci¹gnêli tu, by ogl¹daæ innych i samemu siê pokazaæ, ¿eby plot-

kowaæ i byæ tematem plotek, prezentowaæ i podgl¹daæ ostatnie nowinki

mody, flirtowaæ.

Jane mia³a na sobie niebiesk¹ sukniê, pelisê i prost¹, s³omkow¹ bud-

kê, zawi¹zan¹ pod brod¹ szerok¹, niebiesk¹ wst¹¿k¹. W rêku trzyma³a

parasolkê w s³omkowym kolorze, któr¹ po¿yczy³a jej lady Webb. Sie-

dzia³a na wysokiej ³aweczce w nowym karyklu lorda Ferdynanda Du-

dleya. Lord dzier¿y³ lejce, rozmawia³ z ni¹ przyjaŸnie i przedstawia³ licz-

nym osobom, zbli¿aj¹cym siê do nich specjalnie po to, by poznaæ s³awn¹

lady Sarê Illingsworth, której historiê znów opowiadano sobie w salo-

nach i klubach.

By³a uœmiechniêta i szczêœliwa. Ostatecznie œwieci³o s³oñce, znaj-

dowa³a siê w towarzystwie przystojnego, m³odego d¿entelmena, który

stara³ siê j¹ oczarowaæ. By³ te¿ bardzo podobny do brata, co jej wcale nie

przeszkadza³o.

Ale w³aœnie myœl o jego bracie nie pozwala³a w pe³ni rozkoszowaæ

siê przeja¿d¿k¹. Mimo i¿ w koñcu przesta³a ¿yæ w poczuciu sta³ego za-

gro¿enia i wróci³a do œwiata, do którego zawsze nale¿a³a, niemal pragnê-

³a, by czas cofn¹³ siê o tydzieñ. O tej porze w zesz³ym tygodniu byli ra-

zem, on j¹ malowa³, ona wyszywa³a. By³o im ze sob¹ dobrze. Miêdzy

nimi rodzi³a siê przyjaŸñ. A nawet mi³oœæ.

Wszystko to okaza³o siê iluzj¹.

Ksi¹¿ê Tresham – teraz nawet w myœlach trudno jej by³o nazywaæ

go Jocelynem – zbli¿a³ siê na koniu do powozu lorda Ferdynanda. Towa-

background image

221

rzyszy³ mu wicehrabia Kimble. Ksi¹¿ê mia³ zwyk³¹ ponur¹, posêpn¹

i aroganck¹ minê. Dotkn¹³ szpicrut¹ ronda kapelusza, sk³oni³ g³owê i rzu-

ci³ „dzieñ dobry”. Wicehrabia uœmiechn¹³ siê, uniós³ jej d³oñ do ust

i przez kilka minut zabawia³ j¹ rozmow¹. Przez ten czas ksi¹¿ê wpatry-

wa³ siê w ni¹ ponuro.

Jane œmia³a siê, krêci³a parasolk¹, prowadzi³a konwersacjê. Zgodzi-

³a siê nazajutrz odbyæ przeja¿d¿kê po parku z lordem Kimble. Po¿egnali

siê. Jane, chocia¿ siê uœmiecha³a weso³o, walczy³a z uczuciem ucisku

w gardle i nieznoœnym bólem w piersiach.

Ale nie mia³a czasu roztrz¹saæ tego, co siê wydarzy³o. Musia³a s³u-

chaæ, co do niej mówi lord Ferdynand, i rozmawiaæ z innymi. Kilka mi-

nut po odjeŸdzie Jocelyna pojawi³a siê lady Heyward w powozie i przed-

stawi³a Jane swej teœciowej.

– Nie mogê siê doczekaæ balu u lady Webb, na którym pani zadebiu-

tuje – powiedzia³a. – Dziœ otrzymaliœmy zaproszenie. Przypuszczam, ¿e

Heyward bêdzie mi towarzyszy³, co nieczêsto mu siê zdarza, bo bale go

nu¿¹. Czy mo¿e to sobie pani wyobraziæ, lady Saro, nudziæ siê tañcem?

Ferdie, nie musisz tak okropnie przewracaæ oczami. Nie rozmawiam z to-

b¹. Wszyscy wiedz¹, ¿e wolisz siê biæ ni¿ tañczyæ. Nawet sobie nie wy-

obra¿asz, jakich przedwczoraj dosta³am palpitacji serca na wieœæ o tym,

¿e ty i Tresham walczyliœcie z trzema braæmi Forbesami. Chocia¿ – jak

ju¿ powiedzia³am Treshamowi – zwyciêstwo by³oby jeszcze s³odsze,

gdybyœcie stawili czo³o wszystkim piêciu. Nie wiem, dlaczego dwaj po-

zostali spokojnie przygl¹dali siê, jak ich bracia dostaj¹ ciêgi.

– Angie, zamilknij – poradzi³ jej lord Ferdynand.

Ale Jane odwróci³a siê gwa³townie, by spojrzeæ na niego.

– Pan i jego ksi¹¿êca moœæ walczyliœcie dwa dni temu? – spyta³a. –

Na pistolety? I zabiliœcie trzech przeciwników?

– Na piêœci, proszê pani. – By³ wyraŸnie zmieszany. – Dwóch stra-

ci³o przytomnoœæ, trzeciemu z³amaliœmy nos. By³oby rzecz¹ niehonoro-

w¹ dalej go biæ, kiedy le¿a³ na ziemi. Angie, nie powinnaœ mówiæ o ta-

kich rzeczach w obecnoœci pañ.

Lady Heyward wznios³a oczy do nieba.

– Nie jest te¿ zbyt przyjemne le¿eæ nocami i nie móc zmru¿yæ oka

z nerwów, poniewa¿ Tresham ma siê spotkaæ z dwoma pozosta³ymi braæ-

mi – oœwiadczy³a. – Tym razem u¿yj¹ pistoletów, a ksi¹¿ê niechybnie

zginie. Chocia¿ moim zdaniem piêknie post¹pi³, godz¹c siê na pojedynek

z nimi w dwa kolejne ranki. Nigdy nie s³ysza³am o czymœ takim. Mo¿na

mieæ tylko nadziejê, ¿e prze¿yje pierwszy pojedynek, by móc stawiæ siê

na drugi.

background image

222

Jane poczu³a, jak ca³a krew odp³ywa jej do nóg. Zrobi³o jej siê zimno

i s³abo.

– Angie, to mêskie sprawy – uci¹³ ostro lord Ferdynand. – Jeœli nie

masz lepszego tematu do rozmowy, proponujê, ¿ebyœ zabra³a do domu tego

ptaszka, który przysiad³ na rondzie twojego kapelusza, i da³a mu jeœæ, nim

padnie z g³odu. I przy okazji podlej te wszystkie kwiaty. Nie rozumiem, jak

mo¿esz unieœæ na g³owie ca³y ten kram. Do widzenia pani – uk³oni³ siê do

starszej lady Heyward, dotykaj¹c cylindra, i cmokn¹³ na konie.

Jane czu³a, ¿e za chwilê zemdleje. Mia³a w uszach denerwuj¹cy szum

i mrowienie w d³oniach.

– Jego ksi¹¿êca moœæ ma stoczyæ kolejny pojedynek? – spyta³a. –

A w³aœciwie dwa?

– Lady Saro, proszê sobie nie zaprz¹taæ g³ówki – powiedzia³ weso³o

lord Ferdynand. – Chcia³bym, ¿eby pozwoli³ mi walczyæ z jednym z nich,

bo przecie¿ to mnie próbowano zabiæ. Ale on stanowczo siê nie zgadza,

a jak Tresham coœ postanowi, nie ma si³y, by go od tego odwieœæ.

– Och, có¿ za skoñczony g³upiec! – krzyknê³a Jane. Gniew sprawi³,

¿e krew znów zaczê³a kr¹¿yæ jej w ¿y³ach. – A wszystko to w imiê honoru!

Lord Ferdynand w sposób uroczy, ale zdecydowany zmieni³ temat.

Nie jeden, a dwa pojedynki, myœla³a Jane. W dwa kolejne ranki. Prze-

cie¿ to niemal pewna œmieræ, dwa razy mniejsze szanse prze¿ycia ni¿

zwykle.

I dobrze mu tak, pomyœla³a z furi¹.

Ale jak bêdzie mog³a potem ¿yæ?

Jak bêdzie mog³a ¿yæ w œwiecie, w którym zabraknie Jocelyna?

Nie przypuszcza³, ¿e tak bardzo bêdzie mu brakowa³o Jane. Dlatego

poszed³ do lady Webb i pozwoli³ siê sprowokowaæ do niewybaczalnie

grubiañskiego zachowania wobec Jane na oczach innych. Ale ona by³a

zuchwa³a i tak uroczo uœmiecha³a siê do Ferdynanda, przyjê³a chêtnie

jego propozycjê przeja¿d¿ki po parku. Jocelyn mia³ ogromn¹ ochotê wy-

zwaæ brata na pojedynek. I dlatego pojecha³ do parku, bo wiedzia³, ¿e

ona tam bêdzie, najpierw z Ferdynandem, a potem z Kimble’em. Uk³oni³

siê jej i wymieni³ kilka uprzejmoœci. Tylko tyle. Z jej chmurnej miny

i zaciœniêtych ust wywnioskowa³, ¿e gdyby spróbowa³ powiedzieæ coœ

wiêcej, doprowadzi³by do wybuchu kolejnej awantury – co zrobi³by

z najwiêksz¹ przyjemnoœci¹, gdyby byli sami.

I tak j¹ zdobêdzie. Miêdzy innymi dlatego, ¿e ona postanowi³a go

odrzuciæ. Ale wiedzia³, ¿e na nic siê nie zda normalny sposób postêpowa-

background image

223

nia i próba narzucenia jej czegokolwiek si³¹. Potrzeba czasu, ¿eby przy-

zwyczai³a siê do zmiany, jaka zasz³a w jej ¿yciu.

Musi daæ jej czas, ¿eby zaczê³a za nim têskniæ. Bo z pewnoœci¹ tak

bêdzie. Kiedy dowiedzia³ siê, kim jest naprawdê, w pierwszej chwili po-

myœla³, ¿e jej wspó³czucie musia³o byæ udawane. Teraz nie by³ ju¿ tego

równie pewny. Pamiêta³ harmoniê, jaka panowa³a w pokoju, który na-

zwa³a ich azylem. I na pewno go po¿¹da³a. Gorzko ¿a³owa³ swoich dwóch

ostatnich wizyt – jednej w nocy, drugiej w dzieñ. Niedobrze to rozegra³.

Chcia³ daæ jej czas. I sobie te¿. Czeka³y go dwa pojedynki, obydwa

na pistolety. O dziwo nie potrafi³ ich traktowaæ z tak¹ obojêtnoœci¹, jak

czterech wczeœniejszych. Tym razem zdumiewaj¹co ostro uœwiadamia³

sobie, ¿e mo¿e zgin¹æ.

Wczeœniej fakt ten nie mia³ dla niego wielkiego znaczenia. A teraz

mia³ po co ¿yæ.

Pozna³ Jane.

Ale dlaczego tak mu na niej zale¿y, kiedy grozi mu œmieræ, a ona

wci¹¿ jest z³a i rozgoryczona? Przecie¿ sam nie potrafi spokojnie myœleæ

o tym, ¿e go oszuka³a i nie obdarzy³a go zaufaniem?

W dniach poprzedzaj¹cych pierwszy z pojedynków, z wielebnym

Josiahem Forbesem, Jocelyn rozmyœlnie unika³ wszelkich kontaktów

z Jane. Poszed³ do domu, w którym jeszcze tak niedawno mieszka³a, i z³a-

pa³ siê na tym, ¿e kr¹¿y po ich wspólnym buduarze. Patrzy³ na niedokoñ-

czony haft na obrusie, wci¹¿ rozpiêty na ramie, i wyobra¿a³ sobie, jak

siedzi prosto i wdziêcznie, poch³oniêta wyszywaniem. Wzi¹³ Mansfield

Park ze stolika obok fotela, na którym zwykle siedzia³. Nie dokoñczy³

czytaæ tej powieœci. Zagra³ coœ jedn¹ rêk¹ na fortepianie, nie siadaj¹c na

taborecie. I wpatrywa³ siê w jej portret, który sam namalowa³.

Od Jane bi³o tyle ¿ycia, mi³oœæ rozœwietla³a jej postaæ na p³ótnie. Jak

móg³ w ni¹ zw¹tpiæ? Jak móg³ potraktowaæ z zimn¹ wynios³oœci¹, zamiast

wzi¹æ j¹ w ramiona i zachêciæ, by zwierzy³a mu siê ze wszystkich swych

tajemnic, ze wszystkich lêków? Wcale go nie zawiod³a. To on zawiód³ j¹.

Wezwa³ prawnika do Dudley House i zmieni³ testament.

Nie dawa³a mu spokoju myœl, ¿e powinien zrobiæ coœ, czego nie zro-

bi³. Nie wzi¹³ jej w ramiona.

Mo¿e ju¿ nigdy nie bêdzie mu to dane.

Gdyby móg³ jeszcze chocia¿ raz j¹ przytuliæ, pomyœla³ z dziwn¹ dla

siebie egzaltacj¹, umrze jako cz³owiek szczêœliwy.

Có¿ za bzdury, myœla³ w chwilê potem.

A potem dowiedzia³ siê od Angeliny, ¿e Jane ma byæ na przyjêciu

u lady Sangster. Jeszcze nie pokazywa³a siê na publicznych balach, bo

background image

224

nie zosta³a do tej pory przedstawiona na dworze, nie odby³ siê te¿ jej

w³asny bal debiutantki. Ale przyjê³a zaproszenie na wieczorek.

Na który Jocelyn te¿ zosta³ zaproszony.

W przeddzieñ pierwszego z czekaj¹cych go pojedynków.

24

L

ady Webb zapewni³a swoj¹ chrzeœnicê, ¿e nie ma nic niestosownego

w wizycie na wieczorku u lady Sangster. W³aœciwie powinna jak najwiê-

cej pokazywaæ siê w towarzystwie przed oficjalnym debiutem. Nie wol-

no stwarzaæ wra¿enia, ¿e ma coœ do ukrycia.

Ale wieczorek mia³ siê odbyæ w przeddzieñ pierwszego z pojedyn-

ków Jocelyna. Jane nie powiedzia³a o tym ciotce Harriet, zreszt¹ z nikim

o tym nie rozmawia³a od spotkania z lordem Ferdynandem. Nie spa³a

i nie jad³a, nie mog¹c myœleæ o niczym innym. Myœla³a nawet, ¿e powin-

na udaæ siê do Dudley House i b³agaæ Jocelyna, by skoñczy³ z ryzykow-

nymi przedsiêwziêciami, ale wiedzia³a, ¿e na nic siê to nie zda. By³ mê¿-

czyzn¹ i mia³ specyficzne poczucie honoru.

Posz³a na wieczorek, czêœciowo przez wzgl¹d na ciotkê Harriet, czê-

œciowo przez wzgl¹d na siebie. Mo¿e przynajmniej dziœ wieczorem nie

bêdzie myœla³a o pojedynku, choæ noc i ranek up³ynie jej na czekaniu na

wiadomoœæ. Nawet jeœli tym razem Jocelyn wygra, nazajutrz wszystko

powtórzy siê od nowa. Ubra³a siê starannie w eleganck¹ sukniê ze z³ote-

go at³asu, pokojówka kunsztownie upiê³a jej w³osy. Jane zgodzi³a siê

nawet, by umiejêtnie wtarto jej w policzki odrobinê ró¿u. Chrzestna mat-

ka powiedzia³a, ¿e wygl¹da œlicznie, ale jest trochê zbyt blada.

Wieczorek u pani Sangster mia³ byæ przyjêciem dla wybranych go-

œci. Wed³ug Jane zaproszono jednak bardzo wiele osób. Podwójne drzwi

miêdzy salonem i pokojem muzycznym rozsuniêto, podobnie jak te, któ-

re prowadzi³y do mniejszego saloniku w g³êbi. We wszystkich trzech

pomieszczeniach panowa³ t³ok.

Byli tu lord i lady Heyward oraz lord Ferdynand, którzy prowadzili o¿y-

wione rozmowy z innymi goœæmi. Jak mogli byæ tacy spokojni, wiedz¹c, ¿e

rano, a najdalej nastêpnego dnia, ich bratu grozi œmieræ? By³ te¿ wicehrabia

Kimble; uœmiecha³ siê czaruj¹co do m³odej damy, z któr¹ rozmawia³. Jak

móg³, gdy jeden z jego najbli¿szych przyjació³ mo¿e za kilka godzin polec?

Dostrzeg³ Jane, przeprosi³ m³od¹ damê i podszed³, by siê przywitaæ.

background image

225

– Jak zarazy unikam nudnych wieczorków, lady Saro – oœwiadczy³,

uœmiechaj¹c siê do niej uwodzicielskim, niebezpiecznym uœmiechem. –

Ale powiedziano mi, ¿e pani tu bêdzie.

– Czy to znaczy, ¿e na moich barkach spoczywa ca³y ciê¿ar o¿ywie-

nia wieczoru? – spyta³a, lekko uderzaj¹c go w ramiê wachlarzem. Lady

Webb posz³a siê przywitaæ z przyjació³mi.

– Oczywiœcie. – Poda³ jej ramiê. – Poszukajmy czegoœ do picia dla

pani i jakiegoœ pustego k¹cika, gdzie bêdziemy mogli prowadziæ s³odkie
tête-à-tête

, dopóki ktoœ nie odkryje, ¿e pozbawi³em resztê goœci pani to-

warzystwa.

By³ uroczym i zabawnym rozmówc¹. Jane wkrótce stwierdzi³a, ¿e

niewinnie z nim flirtuje i czêsto wybucha œmiechem. Ale ca³y czas za-

stanawia³a siê, jak wicehrabia mo¿e zajmowaæ siê czymkolwiek innym,

skoro jego przyjacielowi grozi niebezpieczeñstwo, jak ona sama potrafi

byæ tak beztroska.

Wokó³ nich panowa³ g³oœny gwar rozmów. Z s¹siedniego pokoju

dobiega³a muzyka. Jane pomyœla³a, ¿e zdecydowanie wróci³a ju¿ do swe-

go dawnego œwiata. Rozejrza³a siê wko³o. Rzeczywiœcie, jej osoba bu-

dzi³a zainteresowanie, naturalnie dyskretne, ale nie ulega³o to w¹tpliwoœci.

Nikt nie oœmiela³ siê spojrzeæ na ni¹ krzywo, nikt te¿ nie by³ zaszokowany,

¿e mia³a czelnoœæ pojawiæ siê na wytwornym spotkaniu przedstawicieli

wy¿szych sfer.

Ale jej wyda³o siê to nic nieznacz¹cym zwyciêstwem.

– Jestem zupe³nie zdruzgotany – powiedzia³ lord Kimble. – To mój

najlepszy ¿art, a nie zosta³ skwitowany nawet lekkim uœmiechem.

– Och – odpar³a Jane, wyraŸnie skruszona. – Bardzo przepraszam.

Mo¿e pan powtórzyæ?

Uœmiechn¹³ siê ³agodniej ni¿ zwykle.

– Przekonajmy siê, czy muzyka lepiej pani¹ rozerwie – powiedzia³,

znów podaj¹c jej ramiê. – Wie pani, ¿e wszystko skoñczy siê dobrze.

A wiêc myœla³ o tym. I wiedzia³, ¿e ona wie o pojedynku. I ¿e siê

denerwuje.

Lord Ferdynand by³ w pokoju muzycznym wœród goœci, zgromadzonych

wokó³ fortepianu. Uœmiechn¹³ siê do Jane, uj¹³ jej d³oñ i uniós³ do ust.

– Muszê zaprotestowaæ, Kimble – oœwiadczy³. – Za d³ugo cieszy³eœ

siê towarzystwem lady Sary. Teraz moja kolej. – Uj¹³ j¹ pod ramiê i pod-

prowadzi³ do fortepianu.

Jaki jest podobny do swego brata, pomyœla³a Jane. Tylko szczuplej-

szy i ma jeszcze d³u¿sze nogi. I w przeciwieñstwie do wiecznie posêpne-

go ksiêcia, jest zawsze pogodny. Przypuszcza³a, ¿e by³ niefrasobliwym,

15 – Pojedynek

background image

226

szczêœliwym, prostolinijnym m³odzieñcem. A mo¿e wcale nie. Mo¿e od-

nosi³a takie wra¿enie tylko dlatego, ¿e mia³a mo¿liwoœæ dok³adnie po-

znaæ charakter Jocelyna, kiedy by³a jego kochank¹ – i przyjació³k¹.

– Wiêcej tu osób, ni¿ siê spodziewa³am – stwierdzi³a.

– Tak. – Uœmiechn¹³ siê. – Mam prawie tak ma³e doœwiadczenie,

jeœli chodzi o wytworne przyjêcia, jak pani, lady Saro. Zazwyczaj uni-

kam ich jak ognia.

– Dlaczego tym razem zdecydowa³ siê pan przyjœæ? – spyta³a.

– Poniewa¿ Angie powiedzia³a, ¿e pani tu bêdzie.

Prawie to samo powiedzia³ wczeœniej wicehrabia Kimble. Czy¿by obaj

byli ni¹ oczarowani? Czy te¿ obaj œwietnie wiedzieli, kim by³a dla Jocelyna?

– Zaœpiewa pani? – spyta³ lord Ferdynand. – Czy zrobi to pani, jeœli

uda mi siê kogoœ namówiæ, by pani akompaniowa³? Proszê to zrobiæ dla

mnie. Ma pani najpiêkniejszy g³os, jaki kiedykolwiek s³ysza³em.

Zaœpiewa³a Urocz¹ dziewczynê, akompaniowa³a jej panna Meighan.

Goœcie zgromadzeni wokó³ fortepianu s³uchali jej z uwag¹. Z s¹siednich

pomieszczeñ dosz³o jeszcze kilka osób.

Wœród nich by³ ksi¹¿ê Tresham.

Sta³ w drzwiach salonu. Jane uœmiecha³a siê, dziêkuj¹c za brawa,

które rozleg³y siê po zaœpiewaniu przez ni¹ pieœni. By³ jak zwykle ele-

gancki i wcale nie wygl¹da³ na cz³owieka, który za kilka godzin mia³

stan¹æ oko w oko ze œmierci¹.

Ich spojrzenia spotka³y siê na d³ug¹ chwilê. W pokoju muzycznym

rozleg³y siê podniecone szepty. Potem odwróci³a wzrok i znów siê uœmiech-

nê³a, a obecni wrócili do rozmów, jakby ani na moment ich nie przerwali.

– Do diab³a! – mrukn¹³ lord Ferdynand, kiedy Jane odesz³a od forte-

pianu, by jej miejsce mog³a zaj¹æ inna m³oda dama. – A co, do stu pioru-

nów, ona tu robi?

Jane zobaczy³a lady Oliver, stoj¹c¹ obok Jocelyna. Uœmiecha³a siê do

niego i coœ mówi³a, a on odpowiada³ jej uprzejmie. Ujê³a go pod ramiê.

Lord Ferdynand opanowa³ siê.

– PrzejdŸmy do bufetu – powiedzia³. – Pozwoli mi pani na³o¿yæ so-

bie na talerz jakieœ smako³yki? Jest pani g³odna?

– Jak wilk – uœmiechnê³a siê do niego olœniewaj¹co i ujê³a go pod

ramiê.

Piêæ minut póŸniej siedzia³a przy ma³ym stoliku, przed ni¹ sta³ pe³en

talerz, w towarzystwie lorda Ferdynanda i jeszcze czterech osób, z który-

mi mog³a rozmawiaæ. PóŸniej nie potrafi³a sobie przypomnieæ, co do niej

mówiono ani co odpowiada³a. Ani te¿ co jad³a.

Przyszed³. Jakby pojedynek w ogóle siê nie liczy³. Jakby mu nie za-

le¿a³o na ¿yciu. I pozwoli³, ¿eby ta kobieta dotyka³a go i rozmawia³a

background image

227

z nim, zamiast g³oœno i przy wszystkich j¹ odtr¹ciæ. Swym zachowaniem

sprawi³, ¿e nie tylko wygl¹da³ na winnego, ale równie¿ pozbawionego

dobrych manier, nie trzymaj¹c siê z dala od swej rzekomej kochanki, ko-

biety zamê¿nej. Czy honor mê¿czyzny pozwala a¿ na tyle?

Wraz z lordem Ferdynandem wróci³a do salonu. Zastanawia³a siê,

czy nie jest za wczeœnie, by odszukaæ ciotkê Harriet i zaproponowaæ po-

wrót do domu. Ale jak zdo³a wytrzymaæ tutaj jeszcze choæby godzinê,

nie mdlej¹c albo nie dostaj¹c ataku histerii?

Ktoœ sta³ w drzwiach salonu. Jocelyn. Uj¹³ jej rêkê i spojrza³ na bra-

ta, ale nie powiedzia³ mu ani s³owa. Lord Ferdynand te¿ siê nie odezwa³,

tylko opuœci³ Jane i wszed³ do salonu bez niej. Ona równie¿ milcza³a. To

by³a dziwna chwila.

Jocelyn wyszed³ z ni¹ do holu i skrêci³ w lewo, prowadz¹c j¹ z dala

od oœwietlonych pomieszczeñ, w których bawili siê goœcie. ZnaleŸli siê

w ciemnej wnêce. Stan¹³ tak, by Jane znalaz³a siê ty³em do drzwi, a on

tu¿ przed ni¹. Nie puœci³ jej rêki. Jego twarz by³a ukryta w cieniu. Wi-

dzia³a tylko oczy, wpatruj¹ce siê w ni¹ z tak¹ pasj¹, ¿alem i têsknot¹, ¿e

mog³a tylko bez s³owa i ze œciœniêtym sercem patrzeæ na niego.

¯adne z nich nie powiedzia³o ani s³owa. Ale cisza by³a a¿ ciê¿ka od

niewypowiedzianych s³ów.

Jutro albo pojutrze mogê zgin¹æ.

Mo¿esz zgin¹æ. I zostanê sama.

Mo¿e to nasze po¿egnanie.

Na zawsze. Jak mogê ¿yæ bez ciebie?

Najdro¿sza.

Najdro¿szy.

A potem wzi¹³ j¹ w ramiona i mocno przytuli³. Przywar³a do niego,

jakby chcia³a stanowiæ z nim jednoœæ. Czu³a go, czu³a jego zapach i s³y-

sza³a bicie jego serca.

Byæ mo¿e ostatni raz.

Jego usta odnalaz³y w ciemnoœciach jej usta. Poca³owali siê namiêt-

nie, nie zwa¿aj¹c na obecnoœæ wielu osób kr¹¿¹cych w s¹siednich poko-

jach. Jane czu³a bij¹ce od niego ciep³o, smak jego ust, mêsk¹ si³ê, wszyst-

ko, co sk³ada³o siê na niego. I liczy³o siê tylko to, ¿e by³ Jocelynem,

powietrzem, którym oddycha³a. Ich serca bi³y jednym rytmem, nada³ zna-

czenie jej ¿yciu. I by³ tutaj, gor¹cy i ¿ywy w jej ramionach.

Nigdy nie pozwoli mu odejϾ. Nigdy.

Oderwa³ siê od niej, przygl¹da³ przez d³ug¹ chwilê, a potem wypu-

œci³ j¹ z objêæ i odszed³. Nas³uchiwa³a odg³osu cichn¹cych kroków w ho-

lu. Zosta³a sama.

background image

228

Bardziej sama ni¿ kiedykolwiek dot¹d w ¿yciu. Bez ruchu wpatry-

wa³a siê w pogr¹¿ony w mroku hol.

¯adne z nich nie powiedzia³o ani s³owa.

– Tutaj pani jest – chwilê póŸniej rozleg³ siê mi³y g³os. – Proszê mi

pozwoliæ zaprowadziæ siê do lady Webb. Czy mam poprosiæ, by zabra³a

pani¹ do domu?

Przez kilka chwil nie mog³a odpowiedzieæ. Ale potem g³oœno prze-

³knê³a œlinê i œmia³o wy³oni³a siê z wnêki.

– Nie, dziêkujê, lordzie Ferdynandzie – odpar³a. – Nie wie pan, czy

lady Oliver wci¹¿ tu jest? Móg³by mnie pan do niej zaprowadziæ?

Zawaha³ siê.

– Nie s¹dzê, by mia³a pani powód siê ni¹ przejmowa栖 oznajmi³. –

Tresham nie…

– Wiem o tym – przerwa³a mu. – Doskonale o tym wiem. Ale

chcia³abym z ni¹ pomówiæ. Najwy¿sza pora, ¿eby ktoœ to zrobi³.

Po chwili wahania poda³ jej ramiê i zaprowadzi³ do salonu.

Lady Oliver mia³a pewne k³opoty z przy³¹czeniem siê do którejœ

z grupek. Sta³a samotnie poœrodku salonu, wachluj¹c siê i uœmiechaj¹c

z lekk¹ pogard¹, jakby chcia³a okazaæ, ¿e rozmowa z kimkolwiek jest

poni¿ej jej godnoœci.

– Za³o¿ê siê, ¿e nawet nie zosta³a zaproszona – mrukn¹³ lord Ferdy-

nand. – Lady Sangster nie zaprosi³aby i jej, i Treshama. Ale jest zbyt

grzeczna, by j¹ wyrzuciæ. Na pewno chce pani z ni¹ rozmawiaæ?

– Tak – zapewni³a go Jane. – Nie musi pan zostawaæ. Dziêkujê. Bar-

dzo pan uprzejmy.

Uk³oni³ siê sztywno lady Oliver, która ze zdumieniem unios³a brwi

na widok Jane.

– No proszꠖ stwierdzi³a, kiedy lord Ferdynand siê oddali³. – S³awna

lady Sara Illingsworth we w³asnej osobie. Czemu zawdziêczam ten zaszczyt?

Jane zamierza³a zaprowadziæ j¹ do bufetu, ale tu, otoczone gwarem

rozmów i dŸwiêkami muzyki, dobiegaj¹cymi z s¹siedniego pomieszcze-

nia, by³y same jak na bezludnej wyspie.

– Powinna pani powiedzieæ prawdꠖ powiedzia³a, patrz¹c lady Oli-

ver prosto w oczy.

Lady Oliver roz³o¿y³a wachlarz i wolno unios³a go do twarzy.

– Prawdê? – spyta³a. – Jak¹ prawdê ma pani na myœli?

– Narazi³a pani na niebezpieczeñstwo ¿ycie swego mê¿a i ksiêcia

Tresham, poniewa¿ nie powiedzia³a pani prawdy – odpar³a Jane. – Teraz

background image

229

narazi pani ¿ycie swych dwóch braci i jeszcze raz ksiêcia. A wszystko

dlatego, ¿e nie mówi pani prawdy.

Lady Oliver zblad³a, wachlarz znieruchomia³. NajwyraŸniej nic nie

wiedzia³a o planowanych pojedynkach. Wiadomoœæ o tym wstrz¹snê³a

ni¹. Ale najwyraŸniej by³a silna. Opanowa³a siê i znów zaczê³a siê wa-

chlowaæ.

– To prawdziwe szczêœcie, ¿e mam braci, gotowych stan¹æ w obro-

nie mojego honoru, lady Saro – oœwiadczy³a wynioœle. – Czego pani

chce? ¯ebym im przeszkodzi³a, by uratowaæ pani kochanka? Dla pani

bêdzie lepiej, jeœli polegnie w pojedynku. Oszczêdzi to pani upokorze-

nia, kiedy ju¿ siê pani¹ znudzi. Tresham zawsze tak postêpuje ze swymi

kochankami.

Jane spojrza³a na ni¹ zimno.

– Nie odwiedzie mnie pani od powiedzenia tego, co mam do powie-

dzenia, lady Oliver – oœwiadczy³a. – Ksi¹¿ê Tresham nigdy nie by³ pani

kochankiem. Ale zawsze by³ d¿entelmenem. Woli raczej umrzeæ ni¿ za-

rzuciæ damie k³amstwo i naraziæ j¹ na upokorzenie. Zastanawiam siê na-

tomiast, czy pani jest dam¹? Czy pozwoli pani, ¿eby d¿entelmen nara¿a³

siê na niebezpieczeñstwo, a mo¿e nawet zgin¹³, bo k³amstwo lepiej s³u¿y

pani pró¿noœci ni¿ prawda?

Lady Oliver rozeœmia³a siê.

– W³aœnie to pani powiedzia³? – spyta³a. – ¯e nigdy nie by³ moim

kochankiem? I pani mu uwierzy³a? Biedna lady Saro. Jest pani taka na-

iwna. Mog³abym pani opowiedzieæ o ró¿nych rzeczach… Ale mniejsza

z tym. Nie ma mi pani nic wiêcej do powiedzenia? W takim razie po¿e-

gnam siê. Czekaj¹ na mnie przyjaciele.

– Nie zazdroszczê ¿ycia, jakie pani¹ czeka, jeœli przez pani k³amstwo

ktoœ zginie – powiedzia³a Jane. – Wyrzuty sumienia bêd¹ pani¹ przeœlado-

wa³y ka¿dego dnia i ka¿dej nocy. Nawet we œnie nie zdo³a pani przed nimi

uciec. Ale to chyba niezas³u¿ony komplement, nie ma pani sumienia, jest

pani bardziej pró¿na ni¿ zdemoralizowana. Nie bêdê pani ¿yczy³a dobrej

nocy. Mam nadziejê, ¿e nie bêdzie dobra, ¿e bêd¹ pani¹ przeœladowa³y

obrazy tego, co siê mo¿e wydarzyæ. Ale mam te¿ nadziejê, ¿e zanim bêdzie

za póŸno, zrobi pani jedyn¹ rzecz, która przywróci pani szacunek.

Patrzy³a, jak lady Oliver ostentacyjnie sk³ada wachlarz i odchodzi

do pokoju muzycznego. Odwróci³a g³owê i zobaczy³a lady Angelinê,

uwieszon¹ na ramieniu brata, oraz lady Webb z wicehrabi¹ Kimble. Cze-

kali, by do nich do³¹czy³a.

– ChodŸ, Saro – powiedzia³a ciotka Harriet. – Pora wracaæ do domu.

Jestem bardzo zmêczona.

background image

230

– Rezerwujê dla siebie zaszczyt i przyjemnoœæ odprowadzenia obu

pañ do powozu – oœwiadczy³ lord Kimble.

Lady Angelina podesz³a i mocno objê³a Sarê. Co dziwne, nie ode-

zwa³a siê ani s³owem.

W przeciwieñstwie do lorda Ferdynanda.

– Lady Saro, pozwolê sobie pani¹ odwiedziæ jutro wczesnym ran-

kiem – powiedzia³.

¯eby powiedzieæ, czy Jocelyn ¿yje, czy zgin¹³.

Jocelyn myœla³, ¿e ta noc nigdy siê nie skoñczy. Ale minê³a po godzi-

nach niespokojnego snu, pe³nego dziwacznych marzeñ sennych, przery-

wanego d³ugimi okresami czuwania. Dziwne, jak inaczej traktowa³ cze-

kaj¹cy go pojedynek od czterech poprzednich. Nie przypomina³ sobie, by

tamte wywo³a³y w nim taki niepokój. Wczeœniej odczuwa³ jedynie ner-

wowe podniecenie.

Wsta³ wczeœniej, ni¿ to by³o konieczne, i napisa³ d³ugi list, który mia³

byæ dorêczony w razie, gdyby nie wróci³. Zalepiwszy go i odcisn¹wszy

swój sygnet w miêkkim wosku, uniós³ go do ust i na chwilê zamkn¹³ oczy.

A wiêc jeszcze raz trzyma³ j¹ w ramionach. Ale nie zdoby³ siê na powie-

dzenie choæby jednego s³owa. Ba³ siê, ¿e jeœli to zrobi, nie zapanuje nad

sob¹. Nie mia³ wprawy w mówieniu s³ów, które by³y potrzebne w takiej

chwili. Nie mia³ w tym ¿adnego doœwiadczenia.

Có¿ za ironia losu, ¿e znalaz³ mi³oœæ w³aœnie wtedy, gdy czeka³ go

pojedynek. I jeszcze jeden, jeœli dziœ ujdzie z ¿yciem.

Dziwne, ¿e w ogóle znalaz³ mi³oœæ, skoro nie wierzy³ w jej istnienie.

Skoro uwa¿a³ ma³¿eñstwo, nawet z Jane, za pu³apkê.

Poci¹gn¹³ za sznur dzwonka, by wezwaæ pokojowca.

Jane nie spa³a. Ca³¹ noc le¿a³a z otwartymi oczami, wpatruj¹c siê

w baldachim nad ³ó¿kiem. Czu³a zawroty g³owy i md³oœci. W koñcu

wsta³a, ubra³a siê i usiad³a skulona we wnêce okiennej. Na zmianê to

ch³odzi³a rozpalone czo³o, przytykaj¹c je do szyby, to owija³a siê w kasz-

mirowy szal, by siê ogrzaæ.

Powinna by³a mówiæ. Dlaczego milcza³a, kiedy mia³a tyle do powie-

dzenia? Ale zna³a odpowiedŸ. Nie ma s³ów do wyra¿enia najg³êbszych

porywów serca.

Co bêdzie, jeœli Jocelyn zginie?

Wzdrygnê³a siê i mocno zacisnê³a zêby, ¿eby nie zaczê³y dzwoniæ.

background image

231

Bra³ udzia³ w czterech pojedynkach i nie odniós³ œmiertelnej rany.

Z pewnoœci¹ prze¿yje jeszcze dwa. Ale szanse s¹ niewielkie. A lord Fer-

dynand, który nie stanowi³ godnego przeciwnika dla Jane, kiedy wziê³a

go na spytki podczas przeja¿d¿ki, nie tylko wyjawi³ jej miejsce i czas

pojedynku, ale równie¿ fakt, ¿e wielebny Josiah Forbes, mimo duchow-

nego stanu, s³ynie z opanowania i celnego oka.

Rozmyœlania przerwa³o skrobanie do drzwi. Spojrza³a na nie prze-

straszona. By³o jeszcze bardzo wczeœnie. Drzwi otworzy³y siê cicho, po-

kojówka ostro¿nie wsunê³a g³owê i spojrza³a w kierunku ³ó¿ka.

– Tutaj jestem – powiedzia³a Jane.

– Milady – odezwa³a siê dziewczyna, patrz¹c w ciemnoœæ sypialni –

najmocniej przepraszam, ale na dole jest jakaœ pani, która koniecznie chce

z pani¹ rozmawiaæ. Zerwa³a pana Ivy’ego z ³ó¿ka, a on obudzi³ mnie.

Oœwiadczy³a, ¿e nie wyjdzie, póki z pani¹ nie porozmawia.

Jane zerwa³a siê na równe nogi, w g³owie jej siê zakrêci³o.

– Któ¿ to taki? – spyta³a. Dobrze wiedzia³a, kim jest goœæ, ale nie

œmia³a uwierzyæ nadziei. Zreszt¹ by³o ju¿ za póŸno. Z pewnoœci¹ za póŸno.

– Lady Oliver, milady – powiedzia³a pokojówka.

Jane nie przystanê³a przed lustrem, by sprawdziæ, jak wygl¹da. Wy-

bieg³a z pokoju i zbieg³a po schodach z poœpiechem nielicuj¹cym z jej

urodzeniem.

Lady Oliver przemierza³a hol tam i z powrotem. Unios³a g³owê, kie-

dy Jane pojawi³a siê na schodach, i podbieg³a do niej. W œwietle wcze-

snego poranka, rozpraszanym przez kandelabr, Jane zobaczy³a, ¿e jest

g³êboko poruszona.

– Gdzie oni s¹? – spyta³a. – Gdzie maj¹ siê spotkaæ? Wie pani? I kie-

dy?

– W Hyde Parku – powiedzia³a Jane. – O szóstej.

– Gdzie dok³adnie?

Jane mog³a siê tylko domyœlaæ, ¿e w tym samym miejscu, co po-

przednio. Ale jak wyt³umaczyæ, gdzie to jest? Hyde Park jest bardzo du¿y.

Pokrêci³a g³ow¹.

– Dlaczego pani pyta? – spyta³a. – Wybiera siê pani tam?

– Tak – powiedzia³a lady Oliver. – Och, nie ma czasu. Proszê mi

powiedzieæ, gdzie odbêdzie siê pojedynek.

– Nie potrafiꠖ wyzna³a Jane. – Ale mogê pani pokazaæ. Przyjecha-

³a pani powozem?

– Stoi przed domem. – Lady Oliver wskaza³a rêk¹. – Proszê poje-

chaæ ze mn¹ i zaprowadziæ mnie. Szybko! Niech pani biegnie na górê po

kapelusz i pelerynê.

background image

232

– Nie ma czasu – Jane z³apa³a j¹ za rêkê i poci¹gnê³a za sob¹. – Musi

byæ ju¿ dobrze po pi¹tej. ChodŸmy!

Lady Oliver nie trzeba by³o tego powtarzaæ. Nim minê³a minuta, obie

siedzia³y w powozie, jad¹cym w kierunku Hyde Parku.

– Gdyby zgin¹³… – lady Oliver przytknê³a chusteczkê do oczu.

Nie mo¿e zgin¹æ. Po prostu nie mo¿e. Jeszcze tyle go czeka w ¿yciu.

Nie mo¿e zgin¹æ.

– Zawsze by³ najlepszym z moich braci – mówi³a lady Oliver – i le-

piej mnie traktowa³ od pozosta³ych. Tylko on bawi³ siê ze mn¹, kiedy

by³am ma³¹ dziewczynk¹, i pozwala³ mi za sob¹ chodziæ. Nie mo¿e zgi-

n¹æ. Czy ten przeklêty woŸnica nie mo¿e jechaæ szybciej?

W koñcu znalaz³y siê w parku, ale powóz nie móg³ dojechaæ do od-

dalonego miejsca, ukrytego za kêp¹ drzew. WoŸnica, g³oœno poganiany

przez sw¹ pani¹, poœpiesznie roz³o¿y³ schodki i lady Oliver, nawet o tak

wczesnej porze elegancka w mantyli, kapeluszu i rêkawiczkach, wysia-

d³a z powozu. Za ni¹ Jane z go³¹ g³ow¹, w porannej sukni, szalu i domo-

wych pantoflach.

– Têdy! – g³oœno zawo³a³a Jane i zaczê³a biec. W³aœciwie wcale nie

by³a pewna, czy dobrze trafi³a. Mo¿e to nie to miejsce. A nawet jeœli tak,

mog³y przybyæ za póŸno. W ciszy, zak³ócanej jedynie przez jej zdyszany

oddech i ³kania lady Oliver, w napiêciu nas³uchiwa³a odg³osu wystrza³ów.

Nie, jednak dobrze trafi³y. Za kêp¹ drzew ujrza³y grupkê mê¿czyzn.

Wszyscy milczeli.

Móg³ byæ tylko jeden powód tej ciszy.

Wielebny Josiah Forbes i ksi¹¿ê Tresham, obaj w koszulach,

spodniach i sztybletach, zwróceni ty³em do siebie, z pistoletami wymie-

rzonymi w niebo, odmierzali krokami wymagan¹ odleg³oœæ. Stanêli. Za

chwilê odwróc¹ siê i wypal¹ do siebie.

– Staæ! – krzyknê³a Jane. – Staæ! – Zatrzyma³a siê i przycisnê³a obie

rêce do ust.

Lady Oliver krzycza³a i bieg³a dalej, potykaj¹c siê.

Obaj d¿entelmeni znieruchomieli. Jocelyn, nie odwracaj¹c siê ani

nie opuszczaj¹c pistoletu, od razu dostrzeg³ Jane. Ich spojrzenia siê spo-

tka³y. Wielebny Forbes opuœci³ pistolet, groŸnie marszcz¹c czo³o.

– Gertrudo! – zawo³a³. – OdejdŸ st¹d. To nie miejsce dla dam. PóŸ-

niej z tob¹ porozmawiam.

Lord Oliver, zdenerwowany i zmieszany, wyszed³ przed grupkê wi-

dzów i uj¹³ ¿onê pod ramiê. Chcia³ j¹ odci¹gn¹æ, ale mu siê wyrwa³a.

– Nie! – oœwiadczy³a. – Chcê coœ powiedzieæ.

Jane, ani na chwilê nie odrywaj¹c wzroku od Jocelyna, s³ucha³a jej.

Natychmiast zrozumia³a, ¿e lady Oliver postanowi³a odegraæ rolê mê-

background image

233

czennicy, gotowej poœwiêciæ s³awê uwodzicielki dla ratowania ¿ycia uko-

chanego brata. Ale nie to by³o najwa¿niejsze. W koñcu robi³a to, co po-

winna zrobiæ ju¿ dawno, przed pojedynkiem mê¿a z ksiêciem Tresham.

Dziwne, pomyœla³a nagle Jane. Nigdy nie pozna³abym Jocelyna, gdy-

by lady Oliver postêpowa³a w³aœciwie od pocz¹tku. Czasem ca³e ¿ycie

zale¿y od nieistotnego drobiazgu.

– Nie mo¿esz pojedynkowaæ siê z Treshamem, Josiah – powiedzia-

³a lady Oliver. – Ani Samuel. Nie zrobi³ nic z³ego. Nigdy nic nie by³o

miêdzy nim a mn¹. Chcia³am, ¿eby coœ by³o, ale on mnie nie chcia³.

Chcia³am, ¿eby mê¿czyŸni bili siê o mnie – myœla³am, ¿e to takie wspa-

nia³e i romantyczne. Ale myli³am siê i teraz to przyznajê. Nie wolno ci

zabiæ niewinnego cz³owieka. Do koñca ¿ycia mia³byœ jego œmieræ na su-

mieniu. I ja te¿.

– Nawet w takiej chwili bronisz kochanka, Gertrudo? – spyta³ wie-

lebny Forbes tonem jakim zwykle przemawia³ z ambony.

– Dobrze mnie znasz – odpar³a. – Gdyby to by³a prawda, nie poni-

¿y³abym siê w obecnoœci tylu œwiadków. Postanowi³am zrobiæ to, co

uwa¿am za s³uszne. Jeœli nadal mi nie wierzysz, mo¿esz porozmawiaæ

z lady Sar¹ Illingsworth, która przysz³a tu ze mn¹. By³a œwiadkiem, z ja-

k¹ wzgard¹ potraktowa³ mnie Tresham, kiedy odwiedzi³am go po poje-

dynku. Nigdy nie by³ moim kochankiem. Ale okaza³ siê d¿entelmenem

i nie zarzuci³ mi k³amstwa.

Jocelyn, który wci¹¿ sta³ bez ruchu, nie odrywa³ wzroku od Jane. Ale

nawet z tej odleg³oœci widzia³a, jak uniós³ kpi¹co brew.

Uœwiadomi³a sobie, ¿e nadal przyciska rêce do ust.

Wielebny Josiah Forbes ruszy³ w kierunku przeciwnika. W koñcu

Jocelyn odwróci³ siê i opuœci³ pistolet.

– Zdaje siê, ¿e siê myli³em, Tresham. – Wielebny Forbes wci¹¿ prze-

mawia³ tonem kaznodziei. – Winien jestem panu przeprosiny i wycofujê

swoje wyzwanie. Jeœli nadal ¿¹da pan satysfakcji, oczywiœcie mo¿emy

kontynuowaæ. Ostatecznie moja rodzina uknu³a niehonorowy spisek, wy-

mierzony przeciwko panu. – Jane podejrzewa³a, ¿e porz¹dnie zgani³ bra-

ci za uszkodzenie karykla lorda Ferdynanda.

– Tamta drobna sprawa ju¿ zosta³a za³atwiona, Forbes – oznajmi³

Jocelyn, wzdychaj¹c lekko. – Jeœli chodzi o nasz pojedynek, zrobi³ pan

to, co ja zrobi³bym dla swojej siostry. – Prze³o¿y³ pistolet do lewej rêki,

a praw¹ wyci¹gn¹³ do uœcisku.

Wszyscy odetchnêli z ulg¹, kiedy obaj mê¿czyŸni uœcisnêli sobie d³o-

nie. Kapitan Samuel Forbes te¿ podszed³, by przeprosiæ ksiêcia i wyco-

faæ wyzwanie. Jane powoli opuœci³a rêce. Tak mocno zaciska³a piêœci, ¿e

na d³oniach zosta³y jej wyraŸne œlady po paznokciach.

background image

234

Lady Oliver z gracj¹ osunê³a siê zemdlona w ramiona mê¿a.

Dosz³o do pe³nego pojednania. Wkrótce Jocelyn zosta³ sam i znów

spogl¹da³ w kierunku drzew. Uniós³ lew¹ rêkê, by powstrzymaæ przyja-

ció³, a jednoczeœnie palcami prawej d³oni w³adczo nakaza³ Jane, by do

niego podesz³a.

Jane czu³a jedynie ulgê i wœciek³oœæ. Jak œmie tak na ni¹ kiwaæ! Jakby

by³a psem. Jakby sam nie móg³ do niej podejœæ. Ale podbieg³a do niego.

– Ty potworze! – powiedzia³a niskim i dr¿¹cym g³osem. – Ty aro-

gancie! Nienawidzê ciê! Dziœ rano grozi³a ci œmieræ, ale zgin¹³byœ, nie

zamieniwszy ze mn¹ s³owa. Nawet wczoraj wieczorem nic nie powie-

dzia³eœ. Jeœli potrzebowa³abym wiêcej dowodów, ¿e nie zale¿y ci na mnie

nawet tyle – pstryknê³a g³oœno palcami – teraz mam ich a¿ nadto. Nie

chcê ciê nigdy wiêcej widzieæ na oczy. Rozumiesz? Nigdy wiêcej. Trzy-

maj siê ode mnie z daleka.

Patrzy³ na ni¹ z wy¿szoœci¹ i bez cienia skruchy.

– Przysz³a pani tutaj o tak wczesnej porze, do tego w dezabilu, by

nakazaæ mi, ¿ebym trzyma³ siê od pani z daleka, lady Saro? – spyta³ z szy-

dercz¹ logik¹. – Zlekcewa¿y³a pani wszelkie wymogi przyzwoitoœci, by

mi oznajmiæ, ¿e jestem potworem? Proszê wzi¹æ mnie pod ramiê, odpro-

wadzê pani¹ do powozu Olivera. Przypuszczam, ¿e tam zaniesiono drug¹

damê. Obawiam siê, ¿e jeœli siê nie poœpieszymy, w ca³ym tym zamiesza-

niu zapomn¹ o pani. Wtedy znajdzie siê pani sama w obecnoœci d¿entel-

menów w charakterze przyzwoitek. Lady Sara Illingsworth nie powinna

do tego dopuszczaæ, jej reputacja nadal jest powa¿nie nadszarpniêta.

Poda³ jej ramiê, ale odwróci³a siê i ruszy³a w kierunku powozu. Jo-

celyn dogoni³ j¹.

– Domyœlam siê, ¿e to wszystko pani pomys³? – spyta³. – Wypad³o

bardzo efektownie. Uratowany w ostatniej chwili.

– le siê pan domyœla – odpar³a zimno. – Wczoraj wieczorem za-

proponowa³am lady Oliver, ¿e mo¿e pora wyznaæ prawdê.

– Czyli zawdziêczam pani ¿ycie. – Ale stwierdzi³ to tonem wy¿szo-

œci, bez œladu wdziêcznoœci.

– Mo¿e pan wróciæ do swych przyjaci󳠖 oznajmi³a, kiedy zoba-

czyli powóz i sta³o siê jasne, ¿e bez trudu zd¹¿y do niego dojœæ, by odje-

chaæ razem z zemdlon¹ lady Oliver.

Ksi¹¿ê sk³oni³ siê, po czym odwróci³ bez s³owa. Ale ona przypo-

mnia³a sobie coœ.

– Jocelynie! – zawo³a³a.

Zatrzyma³ siê i spojrza³ przez ramiê, w jego oczach ujrza³a dziwny

b³ysk.

background image

235

– Zostawi³am swoj¹ robótkꠖ odezwa³a siê g³upio, nie potrafi¹c

nawet teraz zdobyæ siê na powiedzenie tego, co chcia³a powiedzieæ.

– Przywiozê j¹ pani – oœwiadczy³. – Nie. Przepraszam. Nie chce

mnie pani nigdy wiêcej widzieæ. Ka¿ê j¹ pani dostarczyæ. – Odwróci³ siê.

– Jocelynie!

Znów obejrza³ siê przez ramiê.

– Zostawi³am portret.

Przez d³ug¹ chwilê patrzy³ na ni¹, nim odpowiedzia³.

– Ka¿ê go przys³a栖 powtórzy³.

I ruszy³ przed siebie.

Tak, jakby nie by³o wczorajszego wieczoru. A zreszt¹ có¿ takiego siê

wydarzy³o? Tylko ukradkowy poca³unek mê¿czyzny z dawn¹ kochank¹.

Jane pobieg³a w stronê powozu.

25

J

eszcze tego samego dnia dostarczono jej robótkê, portret i Mansfield

Park. Wszystko to przyniós³ Phillip, ale Jane nie widzia³a siê z nim.

Wiedzia³a jedynie, ¿e to nie Jocelyn. I by³a z tego zadowolona. Rano

zachowa³ siê w³adczo, wynioœle i arogancko. Dosz³a do wniosku, ¿e

tylko sobie wyobrazi³a czu³oœæ i têsknotê w jego poca³unku poprzed-

niego wieczoru. Dobrze, ¿e sam nie przyniós³ jej rzeczy, bo nie musia³a

odmówiæ widzenia siê z nim. Nigdy nie chcia³a nawet s³yszeæ jego imie-

nia.

Ale nastêpnego ranka, kiedy lady Webb by³a jeszcze w ubieralni,

a kamerdyner przyniós³ do pokoju œniadaniowego porann¹ pocztê, Jane

zrozumia³a, ¿e nie bêdzie to ³atwe.

– Jest list do pani, milady – powiadomi³ kamerdyner.

Wyrwa³a mu list z rêki i spojrza³a niespokojnie na nazwisko i adres,

wypisane na kopercie. Serce jej zamar³o. Nie by³o to jednak zamaszyste

pismo ksiêcia Tresham. I nie od razu dotar³o do niej, ¿e zna równie¿ ten

charakter pisma.

– Dziêkujꠖ powiedzia³a i prze³ama³a pieczêæ.

List, doœæ d³ugi, by³ od Charlesa. Nadszed³ z Kornwalii.

Hrabia Durbury wróci³ do Candleford, pisa³ Charles, i przywióz³ ze

sob¹ wiadomoœæ, ¿e Sara siê odnalaz³a i przebywa teraz w domu lady

Webb. Na pewno z ulg¹ przyjmie wieœæ, ¿e w Candleford og³oszono, i¿

background image

236

Sidney Jardine, który ponoæ od d³ugiego czasu znajdowa³ siê miêdzy ¿y-

ciem a œmierci¹, w koñcu wraca do zdrowia.

Wprost nie potrafiê wyraziæ swego cierpienia

 – pisa³ Charles –

¿e

nie by³o mnie w domu, kiedy to wszystko siê wydarzy³o, i ¿e nie mo-

g³aœ siê zwróciæ do mnie ze swymi k³opotami. Pojecha³bym za tob¹ do

Londynu, ale gdzie mia³em Ciê szukaæ? Podobno Durbury wynaj¹³

detektywa z Bow Street, ale nawet jemu nie uda³o siê trafiæ na Twój

œlad. Jakie wiêc szanse mia³bym ja?

Jane pomyœla³a, ¿e móg³ chocia¿ spróbowaæ. Gdyby naprawdê j¹

kocha³, zdo³a³by j¹ odnaleŸæ.

Durbury rozg³asza te¿ inn¹ wiadomoœæ 

– czyta³a –

chocia¿ z pew-

noœci¹ nie mo¿e to byæ prawda. Wed³ug mnie robi to specjalnie, droga

Saro, ¿eby mnie zraniæ i przygnêbiæ. Wiesz, jak bardzo gardzi³ s³abo-

œci¹, któr¹ nawzajem do siebie czujemy. Mówi, ¿e udzieli³ zgody ksiê-

ciu Tresham, by móg³ staraæ siê o Twoj¹ rêkê. Przypuszczam, ¿e wy-

buchniesz œmiechem, czytaj¹c to, Saro. Có¿ za pomys³! Tresham i ty!

Nigdy nie pozna³em go osobiœcie, ale ma tu opiniê najwiêkszego roz-

pustnika w Anglii. Mam nadziejê, ¿e nie narzuca Ci siê swoj¹ osob¹.

Jocelynie, pomyœla³a, och, Jocelynie.

Wybieram siê do Londynu 

– pisa³ dalej Charles –

gdy tylko za³atwiê

kilka pilnych spraw na miejscu. Przyjadê, by broniæ Ciê przed awansami

ka¿dego mê¿czyzny, który uzna, ¿e ten nieszczêsny incydent daje mu pra-

wo do zniewa¿ania Ciê w jakikolwiek sposób. Przyjadê, ¿eby zabraæ Ciê

do domu. Jeœli Durbury nie zgodzi siê na nasz œlub, pobierzemy siê bez

jego zgody. Nie jestem cz³owiekiem majêtnym i niemi³a jest mi myœl, ¿e

zosta³abyœ pozbawiona swego spadku. Ale staæ mnie na to, by zapewniæ

swojej ¿onie i dzieciom godziwe ¿ycie, a nawet pewien dostatek

.

Jane zamknê³a oczy i pochyli³a g³owê nad listem. Lubi³a Charlesa.

Przez kilka lat próbowa³a przekonaæ sam¹ siebie, ¿e to wystarczy, by go

poœlubiæ. Ale teraz wiedzia³a, dlaczego nigdy nie potrafi³a go pokochaæ.

Jego uczuciu brakowa³o ognia. By³a to tylko md³a ¿yczliwoœæ. Najwi-

doczniej nie zdawa³ sobie sprawy z tego, co wycierpia³a w ci¹gu ostat-

nich tygodni. Nawet teraz nie poœpieszy³, by znaleŸæ siê u jej boku. Mia³

przecie¿ jakieœ pilne sprawy na miejscu.

Jane ogarnê³o przygnêbienie granicz¹ce niemal z rozpacz¹. Z³o¿y³a

list i po³o¿y³a go obok talerza. W³aœciwie nie myœla³a o Charlesie, odk¹d

zamieszka³a u ciotki Harriet. Wiedzia³a, ¿e ich ma³¿eñstwo jest wyklu-

czone, ale dopiero tego ranka w pe³ni to sobie uœwiadomi³a. Musi stawiæ

czo³o rzeczywistoœci, a wcale nie by³a gotowa.

Dopiero teraz dotar³o do niej, ¿e jest zupe³nie sama.

background image

237

Ale przecie¿ Charles wybiera siê do Londynu.

Musi natychmiast napisaæ do niego, ¿eby tego nie robi³, i wsta³a,

chocia¿ nie zjad³a jeszcze œniadania. Szkoda czasu i pieniêdzy, by jecha³

taki kawa³ drogi. Poza tym ³atwiej jej bêdzie daæ mu kosza na piœmie ni¿

podczas spotkania twarz¹ w twarz.

Minê³o kilka dni, zanim uœwiadomi³ sobie w pe³ni, ¿e nie grozi mu

rych³a œmieræ; bracia Forbesowie i lord Oliver czuj¹ siê usatysfakcjono-

wani, a lady Oliver wyzna³a prawdê, by nie dopuœciæ do pojedynku.

Prawda ta dotar³a do niego nagle pewnego ranka, gdy przegl¹da³

w bibliotece sprawozdania z Acton Park. Siedzia³ podparty na ³okciach,

a kiedy uniós³ rêce, zobaczy³, ¿e dr¿¹.

Cieszy³ siê, ¿e Michaela Quincy’ego nie by³o w pobli¿u i ¿e tego nie

widzia³.

By³o to naprawdê dziwne, podczas ¿adnego z wczeœniejszych poje-

dynków nie przyk³ada³ wagi do tego, ¿e jest cz³owiekiem œmiertelnym.

Mo¿e dlatego, ¿e nigdy przedtem nie zale¿a³o mu na ¿yciu i nie odczuwa³

chêci prze¿ycia go w pe³ni. Po raz pierwszy lektura suchego, rzeczowego

sprawozdania zarz¹dcy wywo³a³a w nim uczucie nieznoœnej nostalgii.

Zapragn¹³ spojrzeæ na dom swego dzieciñstwa doros³ymi oczami, w³ó-

czyæ siê po parku i poroœniêtych lasami wzgórzach, wspominaæ prze-

sz³oœæ, odkrywaæ w sobie mê¿czyznê, jakim siê sta³.

Chcia³ tam pojechaæ z Jane.

Têskni³ za ni¹. Postanowi³, ¿e nie bêdzie jej niepokoi³, póki nie zo-

stanie przedstawiona na dworze. Zatañczy z ni¹ na jej balu debiutantki,

a potem bêdzie siê do niej tak d³ugo zaleca³, a¿ Jane skapituluje, w co

w ogóle nie w¹tpi³. Nikt nie mo¿e wiecznie sprzeciwiaæ siê jego woli.

Ale do balu zosta³ jeszcze tydzieñ. Nie mo¿e czekaæ tak d³ugo. Za

bardzo siê ba³, ¿e to ona postawi na swoim. Kiedy on bêdzie czeka³, ka-

walerowie tacy jak Kimble, a nawet jego rodzony brat, nie bêd¹ jej odstê-

powaæ na krok, czaruj¹c j¹ urokiem osobistym, nagradzani olœniewaj¹-

cym uœmiechem, którego jemu tak ¿a³owa³a. By³ wœciek³y na siebie

samego, ¿e jest zazdrosny. Jeœli Jane pokocha kogoœ innego, proszê bar-

dzo. Mo¿e iœæ do diab³a. Obojêtne mu to. Przez jakiœ czas bawi³ siê wy-

obra¿aniem sobie, jak walczy jednoczeœnie z Kimble’em i Ferdynandem

na szpady. Trzymaj¹c jedn¹ w ka¿dym rêku.

Ze sztyletem w zêbach, pomyœla³ drwi¹co, i czarn¹ opask¹ na oku.

– A niech to licho! – krzykn¹³ w pustej bibliotece, wal¹c piêœci¹

w stó³. – Nienawidzê jej.

background image

238

Jeszcze tego samego popo³udnia pojawi³ siê u lady Webb, ale nie

poszed³ za kamerdynerem do salonu, gdzie przyjmowano goœci. Poprosi³

o rozmowê na osobnoœci i zaprowadzono go do saloniku na parterze.

Wiedzia³, ¿e lady Webb mu nie sprzyja. Oczywiœcie, by³a na tyle do-

brze wychowana, ¿e nie okazywa³a otwarcie niechêci. Ale doskonale rozu-

mia³, dlaczego nie czuje do niego sympatii. Nie stara³ siê zyskaæ dobrej

opinii szanowanych dam jej pokroju. Wprost przeciwnie. Nie lubi³a go, ale

dobrze rozumia³a, co oznaczaj¹ dla jej chrzestnej córki oœwiadczyny.

– Jeœli panu odmówi – oznajmi³a, nim poprosi³a Jane, by zesz³a na

d󳠖 w pe³ni j¹ poprê. Nie pozwolê, by j¹ pan wiêcej nagabywa³.

Uk³oni³ siê sztywno.

Jane pojawi³a siê po chwili.

– Och – powiedzia³a, zamkn¹wszy drzwi za sob¹, ale z rêkê na ga³-

ce. – A wiêc to pan?

– Tak by³o, kiedy ostatni raz spogl¹da³em w lustro – odpar³, k³ania-

j¹c siê jej dwornie. – A kogo siê pani spodziewa³a?

– Myœla³am, ¿e mo¿e to Charles.

Zmarszczy³ czo³o i spojrza³ na ni¹ gniewnie.

– Charles? – Nagle zapomnia³ o wszystkich swych dobrych posta-

nowieniach. – Ma pani na myœli tego fajt³apê z Kornwalii? Ciamajdê,

która sobie wyobra¿a, ¿e pani¹ poœlubi? Jest w mieœcie?

Zacisnê³a usta w charakterystyczny dla siebie sposób.

– Sir Charles Fortescue nie jest ani fajt³ap¹, ani ciamajd¹ – powie-

dzia³a. – Zawsze by³ moim najlepszym przyjacielem. I przyjedzie, gdy

tylko bêdzie móg³.

– Gdy tylko bêdzie móg³ – powtórzy³. – A gdzie siê podziewa³ przez

ostatni miesi¹c? Nie zauwa¿y³em, ¿eby biega³ po Londynie, szukaj¹c

pani, ani wyrwa³ pani¹ ze szponów wuja czy kuzyna, czy kim tam u licha

jest dla pani Durbury.

– Gdzie mia³by mnie szukaæ? – spyta³a. – Jeœli nie znaleŸli mnie de-

tektywi z Bow Street, jakie szanse mia³by Charles, wasza ksi¹¿êca moœæ?

– Ja bym pani¹ odnalaz³. – Spojrza³ na ni¹ spod zmru¿onych po-

wiek. – Gdybym ja pani szuka³, lady Saro, ca³y œwiat by³by za ma³y, by

siê ukryæ.

– Proszê tak do mnie nie mówi栖 powiedzia³a. – Mam na imiê Jane.

Na chwilê zapomnia³ o sir Charlesie Fortescue, fajt³apie i ciamaj-

dzie.

– Tak – zgodzi³ siê. – Rzeczywiœcie. A ja nie jestem „jego ksi¹¿êc¹

moœci¹”, Jane, tylko Jocelynem.

– Tak. – Obliza³a zeschniête wargi.

background image

239

– Czemu stoisz taka zalêkniona i trzymasz kurczowo ga³kê u drzwi? –

spyta³. – Boisz siê, ¿e rzucê siê na ciebie i zabawiê na swój niegodziwy

sposób?

Pokrêci³a g³ow¹ i wesz³a do pokoju.

– Nie bojê siê ciebie.

– A powinnaœ. – Zmierzy³ j¹ wzrokiem od stóp do g³ów, jej sukniê

z jasno¿ó³tego muœlinu i lœni¹ce w³osy. – Brakowa³o mi ciebie. – Ale nie

móg³ sobie pozwoliæ na otwarte przyznanie siê do s³aboœci. – Oczywiœcie

w sypialni.

– Oczywiœcie – powiedzia³a cierpko. – A gdzie¿by indziej? Po co tu

przyszed³eœ, Jocelynie? Nadal uwa¿asz, ¿e honor nakazuje ci oœwiadczyæ

mi siê, poniewa¿ jestem lady Sar¹ Illingsworth, a nie Jane Ingleby? Obra-

¿asz mnie. Czy nazwisko znaczy wiêcej ni¿ cz³owiek? Nawet by ci siê

nie œni³o poœlubiæ Jane Ingleby.

– Zawsze twierdzi³aœ, ¿e znasz moje myœli, Jane – stwierdzi³. –

Czy¿byœ zna³a równie¿ moje sny?

– Nie poœlubi³byœ Jane Ingleby – upiera³a siê. – Dlaczego chcesz

poœlubiæ mnie? Poniewa¿ tak post¹pi³by d¿entelmen, który woli naraziæ

siê na œmieræ, walcz¹c w pojedynku, ni¿ zarzuciæ damie k³amstwo? Nie

chcê za mê¿a idealnego d¿entelmena, Jocelynie. Wolê rozpustnika.

Nie uda³o jej siê wyprowadziæ go z równowagi, a nawet dziêki temu

zyska³ nad ni¹ przewagê.

– Naprawdê, Jane? – Jego g³os zabrzmia³ niemal czule. – Dlaczego?

– Poniewa¿ w rozpustniku jest jakaœ spontanicznoœæ, bezbronnoœæ,

cz³owieczeñstwo, pewna… och, jakiego s³owa mi brakuje? – Kreœli³a

jedn¹ rêk¹ ko³a w powietrzu.

– Pasja? – podpowiedzia³.

– No w³aœnie. – Patrzy³a na niego gniewnie niebieskimi oczami. –

Wolê, ¿ebyœ siê ze mn¹ sprzecza³ i k³óci³, zniewa¿a³ mnie i rozkazywa³,

czyta³ i malowa³, zapomina³ o mnie i o ca³ym œwiecie, kiedy oddajesz siê

grze na fortepianie. Wolê tamtego mê¿czyznê, chocia¿ jest taki wstrêtny.

Tamten cz³owiek by³ pe³en pasji. Nie pozwolê, ¿ebyœ udawa³ przede mn¹

d¿entelmena, Jocelynie. Nigdy.

Powstrzyma³ siê od uœmiechu. Ale jeszcze nie œmia³ mieæ nadziei.

Zastanawia³ siê, czy Jane zdaje sobie sprawê z tego, jak sugestywne s¹

jej s³owa. Chyba nie. Wci¹¿ by³a zagniewana.

– Nie pozwolisz? – Podszed³ do niej. – W takim razie lepiej bêdzie,

jeœli ciê poca³ujê. Udowodniê ci, do jakiego stopnia nie jestem d¿entel-

menem.

– Zbli¿ siê o krok – oœwiadczy³a mu – a spoliczkujê ciê.

background image

240

Ale, oczywiœcie, sama siê nie cofnê³a, by zwiêkszyæ odleg³oœæ miê-

dzy nimi. Zrobi³ dwa kroki, a¿ znaleŸli siê niemal tu¿ przy sobie.

– Proszê, Jane. – Jego g³os znów zabrzmia³ jak pieszczota. – Pozwól

mi siê poca³owaæ.

– Dlaczego mia³abym to zrobiæ? – Oczy b³yszcza³y jej od ³ez, ale

nie odwróci³a wzroku. I nie by³ pewien, czy by³y to ³zy gniewu czy mi³o-

œci. – Dlaczego mia³abym pozwoliæ ci siê poca³owaæ? Ostatnim razem

sprawi³eœ, ¿e uwierzy³am, i¿ ci na mnie zale¿y, chocia¿ nie powiedzia³eœ

ani s³owa. A nastêpnego ranka kiwn¹³eœ na mnie palcem, jak na psa, któ-

rego siê wo³a do nogi, zachowywa³eœ siê zimno i arogancko. Dlaczego

mia³abym ci pozwoliæ siê poca³owaæ, kiedy wcale ciê nie obchodzê?

– Wcale? – spyta³. – Nie, Jane. Obchodzisz mnie bardzo.

– OdejdŸ – powiedzia³a. – Bawisz siê ze mn¹. Wiem, ¿e mam ci za

co dziêkowaæ. Gdyby nie ty, by³abym teraz w Kornwalii, walcz¹c z Sid-

neyem i hrabi¹ Durbury. Ale nie jestem wcale pewna, czy nie pomog³eœ

mi wy³¹cznie ze wzglêdu na w³asn¹ dumê. Nie by³o ciê, kiedy naprawdê

by³eœ mi potrzebny, ¿ebym mog³a ci siê zwierzyæ. Nie…

Wyci¹gn¹³ rêkê i po³o¿y³ jej palec na ustach. Urwa³a gwa³townie.

– Pozwól mi coœ powiedzieæ. Podczas tamtego tygodnia bardzo siê

do siebie zbli¿yliœmy, Jane. Sta³aœ mi siê bli¿sza ni¿ ktokolwiek. Rozma-

wialiœmy ze sob¹ i wiele czasu spêdzaliœmy razem. Dzieliliœmy siê my-

œlami i uczuciami. Staliœmy siê przyjació³mi i kochankami. Kimœ wiêcej

ni¿ przyjació³mi. Kimœ wiêcej ni¿ kochankami. Przekona³aœ mnie bez

prawienia mi kazañ, ¿e aby byæ w pe³ni cz³owiekiem, muszê wybaczyæ

sobie i swemu ojcu to, co wydarzy³o siê dawno. Przekona³aœ mnie, ¿e

bycie mê¿czyzn¹ nie oznacza rezygnacji z delikatnoœci i wra¿liwoœci.

Nauczy³aœ mnie znów czuæ, kaza³aœ mi siê zmierzyæ z moj¹ przesz³oœci¹,

przypomnieæ sobie, ¿e w moim dzieciñstwie by³y równie¿ radosne chwi-

le. A dokona³aœ tego wszystkiego przez sam¹ swoj¹ obecnoœæ.

Odsunê³a g³owê, ale nie pozwoli³ jej przemówiæ. Jeszcze nie. Uj¹³ j¹

pod brodê.

– Powiedzia³aœ mi, ¿e zwierzy³abyœ mi siê tak, jak ja zwierzy³em siê

tobie, gdybym wczeœniej nie dowiedzia³ siê prawdy. Powinienem by³ ci

uwierzyæ, Jane. I nawet kiedy pozna³em prawdê, powinienem zareagowaæ

zupe³nie inaczej – przyjœæ do ciebie, wzi¹æ ciê w ramiona, tak jak ty to

zrobi³aœ poprzedniej nocy, powiedzieæ ci, o czym siê dowiedzia³em, i po-

prosiæ, ¿ebyœ mi wszystko wyzna³a, ¿ebyœ mi zaufa³a, zda³a siê na mnie.

Wiem, jak ci trudno wracaæ do niektórych wydarzeñ z naszego ¿ycia. Sam

zrozumia³em dopiero wczoraj, ¿e powinienem byæ znacznie bardziej wra¿-

liwy. Zawiod³em siebie samego, Jane. I, do diab³a, zawiod³em ciebie.

background image

241

– Nie mów tak – odpar³a. – Nie mogê z tob¹ walczyæ, kiedy tak

mówisz.

– Nie walcz ze mn¹ – poprosi³. – Wybacz mi.

Patrzy³a mu prosto w oczy, jakby chcia³a oceniæ jego szczeroœæ. Ni-

gdy nie widzia³ jej tak bezbronnej. Nawet nie próbowa³a ukrywaæ pra-

gnienia, by mu uwierzyæ.

– Jane, dowiod³aœ mi, ¿e mi³oœæ istnieje – powiedzia³ ³agodnie.

Dwie ³zy potoczy³y siê po jej policzkach. Otar³ je, uj¹³ jej twarz

w obie d³onie, a potem pochyli³ siê, by j¹ uca³owaæ w oba policzki.

– Myœla³am, ¿e z-zginiesz – zaszlocha³a niespodziewanie. – Myœla-

³am, ¿e przyjedziemy za póŸno, ¿e us³yszê strza³, a potem zobaczê ciê

martwego. Czu³am to tutaj. – Dotknê³a serca. – Mia³am z³e przeczucia.

Pragnê³am znaleŸæ siê przy tobie, powiedzieæ to wszystko, czego nigdy

nie powiedzia³am, to, co… co… och, dlaczego nigdy nie mogê znaleŸæ

chusteczki wtedy, kiedy jest mi potrzebna? – Przesuwa³a d³oni¹ po sukni

pozbawionej kieszeni, nieelegancko poci¹gaj¹c nosem.

Wrêczy³ j¹ du¿¹, bia³¹ chustkê.

– Ale zd¹¿y³aœ – przypomnia³ – i powiedzia³aœ wszystko. Przekonaj-

my siê, czy dok³adnie zapamiêta³em. Wstrêtny cz³owiek? Arogant? Upar-

ty osio³? ¯e mnie nienawidzisz? ¯e ju¿ nigdy mam siê do ciebie nie zbli-

¿aæ? Czy o czymœ zapomnia³em?

Wydmucha³a nos i teraz nie wiedzia³a, co zrobiæ z chustk¹. Wzi¹³ j¹

i schowa³ do kieszeni.

– Umar³abym, gdybyœ zgin¹³ – powiedzia³a, a Jocelyn stwierdzi³ z sa-

tysfakcj¹, ¿e Jane znów zaczyna ogarniaæ gniew. – Wstrêtny, przebrzyd³y

cz³owiek. Jeœli jeszcze kiedykolwiek dopuœcisz do sytuacji, by sprowoko-

waæ kogoœ do wyzwania ciê na pojedynek, zabijê ciê w³asnymi rêkami.

– Naprawdê, najdro¿sza? – spyta³.

Zacisnê³a usta.

– Postanowi³eœ sobie, ¿e mnie zdobêdziesz, prawda? To wszystko

podstêp?

– Nie wiesz, co prze¿ywam, Jane. Okropnie siê bojê, ¿e mi odmó-

wisz. I wiem, ¿e jeœli to zrobisz, nie zmienisz zdania. Zlituj siê nade mn¹.

Jeszcze nigdy nie by³em w takiej sytuacji. Zawsze stawia³em na swoim.

Ale patrzy³a na niego z tak¹ sam¹ min¹, co przedtem.

– O co chodzi? – spyta³, ale lekko pokrêci³a g³ow¹. – Jane, chcê po-

jechaæ do domu. Chcê pojechaæ do Acton – z tob¹ i mieæ nasze w³asne

wspomnienia i zwyczaje. Myœlisz, ¿e znasz moje sny. Ale w³aœnie o tym

œniê. Czy zechcesz je dzieliæ ze mn¹?

Jeszcze mocniej zacisnê³a usta.

16 – Pojedynek

background image

242

– Dlaczego przesta³aœ ze mn¹ rozmawiaæ? – Za³o¿y³ rêce do ty³u

i lekko pochyli³ g³owê do przodu. – O co chodzi, Jane?

– Liczysz siê tylko ty, prawda? Tylko to, czego ty pragniesz. O czym

ty œnisz. A ja? Czy w ogóle zale¿y ci na mnie?

– Powiedz mi, czego chcesz, Jane – poprosi³. – Chcesz, ¿ebym so-

bie poszed³? Naprawdê? Powiedz, czy tego chcesz, ale spokojnie, nie

w uniesieniu, ¿ebym wiedzia³, ¿e naprawdê tak myœlisz. Powiedz, ¿ebym

sobie poszed³, a zrobiê to.

Nie ba³ siê tak nawet wtedy, gdy sta³ naprzeciw wycelowanego w sie-

bie pistoletu.

– Bêdê mia³a dziecko – zawo³a³a. – Nie mam wyboru.

Cofn¹³ siê, jakby go spoliczkowa³a. Wielki Bo¿e! Od jak dawna

o tym wie? Czy kiedykolwiek zamierza³a mu powiedzieæ? Czy kiedykol-

wiek zwierzy mu siê, zaufa mu, przebaczy?

Patrzy³a na niego gniewnie w ciszy, która zapad³a po tych s³owach.

Tak mocno zacisn¹³ rêce, ¿e a¿ poczu³ ból.

– Ach tak – powiedzia³ w koñcu cicho. – Có¿, to zmienia wszystko,

Jane.

26

L

ady Webb otworzy³a drzwi do ubieralni Jane i wesz³a do œrodka. Ubra-

na w granatow¹ sukniê, w turbanie z piórami na g³owie, stanowi³a ca³ko-

wite przeciwieñstwo Jane, która wygl¹da³a nies³ychanie eterycznie

w modnej, g³êboko wyciêtej sukni z bia³ej koronki na spodzie z bia³ego

at³asu. Srebrna niæ po³yskiwa³a wzd³u¿ koronkowego r¹bka, podwy¿szo-

ny stan przewi¹zany by³ szarf¹, krótkie rêkawki te¿ zdobi³y koronki. Ca-

³oœci dope³nia³y d³ugie, bia³e rêkawiczki i srebrne pantofelki, a we w³o-

sach lœni³a w¹ska, bia³a wst¹¿ka ze srebrzystym po³yskiem.

– Saro, moja droga, naprawdê jesteœ mi córk¹, której nigdy nie mia-

³am – zawo³a³a lady Webb. – Jaka jestem szczêœliwa! Tak bardzo chcia-

³abym, ¿eby twoja biedna matka mog³a ciê zobaczyæ w najwa¿niejszym

dniu twojego ¿ycia. Wygl¹dasz przeœlicznie.

Jane krytycznie przygl¹da³a siê swemu odbiciu w du¿ym lustrze.

Odwróci³a siê do matki chrzestnej.

– Dok³adnie to samo powiedzia³aœ wczoraj, kiedy musia³am w³o¿yæ

okropn¹, ciê¿k¹, niemodn¹ sukniê dworsk¹. Nie rozumiem, dlaczego kró-

background image

243

lowa nalega, by przedstawiane jej dziewczêta mêczy³y siê w niewygod-

nych strojach – odpar³a. – Dziœ o wiele bardziej siê sobie podobam.

– Ka¿da m³oda dama musi zostaæ przedstawiona na dworze – po-

uczy³a j¹ lady Webb. – Twój bal debiutantki to twoje w³asne, triumfalne

wkroczenie w œwiat.

– Przypuszczasz, ¿e to bêdzie triumf?

Jane wziê³a wachlarz z toaletki. Czu³a lekki niepokój na myœl o cze-

kaj¹cym j¹ wieczorze. Przez ca³y dzieñ panowa³ rwetes i zamieszanie

przygotowañ. Odk¹d wróci³a z porannego spaceru z pokojówk¹, ze zdu-

mieniem obserwowa³a, jak sala balowa zmienia siê na jej oczach. Ozdo-

biono j¹ bia³ymi i srebrnymi wst¹¿kami, kokardami i kwiatami, jedyn¹

¿ywsz¹ barw¹ by³a zieleñ liœci i asparagusów. Wielkie ¿yrandole opusz-

czono, wypolerowano i umieszczono w nich setki nowych œwiec. PóŸ-

nym popo³udniem pojawi³a siê orkiestra i rozstawi³a instrumenty na pod-

wy¿szeniu. Z kredensów wyci¹gniêto najlepsz¹ porcelanê, kryszta³y

i srebra, by o pó³nocy podaæ na nich wystawn¹ kolacjê.

– Naturalnie, ¿e tak – oœwiadczy³a lady Webb, podchodz¹c do Jane.

Objê³a j¹, ale ostro¿nie, by nie pognieœæ toalety. – Czy mo¿e byæ inaczej?

Przecie¿ jesteœ lady Sar¹ Illingsworth, córk¹ zmar³ego hrabiego Durbury

i jego dziedziczk¹. Jesteœ œliczna jak królewna z bajki. I ju¿ masz licz-

nych wielbicieli.

Jane uœmiechnê³a siê ponuro.

– Mo¿esz wybieraæ wœród najlepszych kawalerów – zapewni³a j¹

jej chrzestna matka. – Na przyk³ad wicehrabia Kimble wyraŸnie jest tob¹

zainteresowany i uwa¿am, ¿e gotów jest ci siê oœwiadczyæ. Nie musisz

godziæ siê na zaloty Treshama – jeœli w ogóle zamierza siê do ciebie zale-

caæ. Przyszed³ i z³o¿y³ ci uczciw¹ propozycjꠖ przynajmniej mam na-

dziejê, ¿e by³a uczciwa. Ale wybór nale¿y do ciebie, Saro.

– Ciociu Harriet – powiedzia³a Jane z wyrzutem.

– Dobrze, ani s³owa wiêcej na ten temat – zapewni³a j¹ poœpiesznie

lady Webb. – Ju¿ powiedzia³am doœæ, a mo¿e nawet za du¿o. ChodŸ,

musimy zejœæ do sali balowej. Wkrótce zaczn¹ siê schodziæ goœcie. Cyryl

i Dorothy ju¿ na nas czekaj¹.

Lord Landsowne by³ bratem lady Webb. Zwróci³a siê do niego i do

bratowej, by pomogli jej pe³niæ honory domu. Lord Landsowne mia³ po-

prosiæ Jane do pierwszego tañca.

Ju¿ po po³udniu sala balowa wygl¹da³a niezwykle okazale. Teraz

wprost zapiera³a dech w piersiach. Zapalone œwiece rzuca³y z³ote re-

fleksy na bia³¹ i srebrn¹ dekoracjê, ich p³omienie odbija³y siê w lu-

strach.

background image

244

Jane pomyœla³a, ¿e przypomina salê weseln¹. Ale tego wieczoru mia-

³a zostaæ wprowadzona w œwiat. I wszystko musi dobrze pójœæ. Nic nie

mo¿e tego zepsuæ. Ciocia Harriet poœwiêci³a tyle czasu i energii – a tak¿e

sporo pieniêdzy – by wczorajszy i dzisiejszy dzieñ wypad³y idealnie, a

jej chrzeœnica zapamiêta³a je do koñca ¿ycia.

– Denerwujesz siê, Saro? – spyta³a lady Landsowne.

Jane odwróci³a siê do niej z oczami b³yszcz¹cymi od ³ez.

– Tylko dlatego, ¿e chcê, by ze wzglêdu na ciociê Harriet wszystko

przebieg³o jak nale¿y – odpar³a.

– Muszê powiedzieæ, ¿e wygl¹dasz œlicznie jak obrazek, moja dro-

ga – oœwiadczy³ lord Landsowne. – Teraz, jeœli tylko uda mi siê ukryæ, ¿e

mam dwie lewe nogi… – Rozeœmia³ siê weso³o.

Jane zwróci³a siê do lady Webb, która przygl¹da³a siê jej z macie-

rzyñsk¹ trosk¹.

– Bardzo ci za wszystko dziêkujê, ciociu Harriet – powiedzia³a. –

Nawet moja mama nie zorganizowa³aby tego lepiej.

– Moja droga, có¿ mogê na to odrzec? – Lady Webb mia³a podejrza-

nie zamglony wzrok.

Mo¿e dobrze, ¿e akurat pojawili siê pierwsi goœcie. Wszyscy czworo

poœpieszyli, by ich powitaæ w drzwiach sali balowej.

Nastêpna godzina up³ynê³a na przedstawianiu Jane – w koñcu, bo

mia³a ju¿ dwadzieœcia lat – osobom z towarzystwa. Wœród twarzy zupe³-

nie jej obcych by³y te¿ znajome. Niektóre osoby zna³a ju¿ bardzo dobrze.

Na przyk³ad przystojnego i czaruj¹cego wicehrabiego Kimble’a, który

zdaniem cioci Harriet by³ konkurentem do jej rêki, sympatycznego sir

Conana Broughama i jeszcze kilku przyjació³ Jocelyna, którzy odwie-

dzali go w Dudley House, kiedy Jane tam pracowa³a. I lorda Ferdynanda

Dudleya, pe³nego ch³opiêcego uroku. Pochyli³ siê, by uca³owaæ jej d³oñ,

uniós³ j¹ do ust i uœmiechn¹³ siê weso³o. Przyszli te¿ lord i lady Heyward.

Lord Heyward uk³oni³ siê grzecznie, powiedzia³ to, co nale¿a³o, i prze-

szed³by do sali balowej, gdyby jego ¿ona nie mia³a innych planów.

– Och, Saro! – zawo³a³a, œciskaj¹c Jane tak mocno, ¿e mog³o to nie-

korzystnie wp³yn¹æ na wygl¹d ich toalet. – Naprawdê wygl¹dasz prze-

œlicznie. Tak ci zazdroszczê, ¿e mo¿esz ubieraæ siê na bia³o. Ja wygl¹dam

w tym kolorze jak œmieræ i muszê nosiæ ¿ywsze kolory. Chocia¿ Tresham

i Ferdie wiecznie krytykuj¹ mój gust, przebrzyd³e wstrêciuchy. Czy Tre-

sham przyjdzie dziœ wieczorem? Nie chcia³ mi powiedzieæ, kiedy spotka-

³am go po po³udniu w parku. Czy¿byœcie siê przemówili? Jak cudownie,

¿e potrafisz siê z nim k³óciæ. Nikt wczeœniej nie odwa¿y³ siê mu sprzeci-

wiæ. Mam nadziejê, ¿e nie przebaczysz mu zbyt ³atwo, tylko ka¿esz mu

cierpieæ. Ale jutro, sama rozumiesz…

background image

245

Lord Heyward mocno uj¹³ j¹ pod ³okieæ.

– ChodŸ, moja droga – powiedzia³ do ¿ony. – Kolejka bêdzie siê ci¹-

gnê³a przez ca³e schody, hol i koñczy³a na chodniku, jeœli bêdziemy tu

d³u¿ej stali i rozmawiali.

– Pok³óci³aœ siê z ksiêciem, Saro? – spyta³a lady Webb, kiedy ode-

szli. – Tak ma³o mówi³aœ o jego ostatniej wizycie w zesz³ym tygodniu.

Nie wiesz, czy zamierza przyjœæ dziœ wieczorem?

Ale rzeczywiœcie kolejka osób, czekaj¹cych na prezentacjê, by³a d³u-

ga. Nie by³o czasu na rozmowy.

Przyszed³. Rozumie siê, ¿e przyszed³. SpóŸni³ siê, ale nie za bardzo.

Jane i lady Webb nadal sta³y w drzwiach sali balowej z lordem i lady

Landsowne, w œrodku panowa³ gwar, a cz³onkowie orkiestry stroili in-

strumenty. Mia³ na sobie czarny, obcis³y frak, spodnie z szarego jedwa-

biu, wyszywan¹ srebrn¹ nici¹ kamizelkê, œnie¿nobia³¹ koszulê, koronko-

w¹ chustê, poñczochy i czarne trzewiki do tañca. Wygl¹da³ oficjalnie,

jak wymaga³a tego okazja, i wynioœle k³ania³ siê wko³o.

– Lady Saro – mrukn¹³, kiedy podszed³ do Jane. Wzi¹³ monokl

w palce, ale nie za³o¿y³ go na oko. Obrzuci³ j¹ bacznym spojrzeniem od

stóp do g³ów. – No, no. Wygl¹dasz prawie jak panna m³oda.

Co za okropny cz³owiek! Bardzo dobrze wiedzia³, ¿e debiutantki

musz¹ obowi¹zkowo ubieraæ siê na bia³o.

– Wasza ksi¹¿êca moœæ – powiedzia³a cicho, ale z naciskiem, by siê

zemœciæ na nim za to, ¿e zwróci³ siê do niej „lady Saro”, i dygnê³a.

Nie zatrzyma³ siê d³u¿ej, tylko przeszed³ do sali balowej. Jane zmu-

si³a siê, by o nim nie myœleæ. Nie by³o to ³atwe, ale konieczne. Dzisiejszy

wieczór by³ bardziej dla cioci Harriet ni¿ dla niej.

Piêæ minut póŸniej lord Landsowne wyprowadzi³ j¹ na œrodek par-

kietu, by zatañczyæ z ni¹ wi¹zankê starych angielskich tañców, otwiera-

j¹cych bal. Jane w pe³ni delektowa³a siê t¹ chwil¹. Po raz pierwszy mia³a

zatañczyæ na wielkim londyñskim balu, i do tego na swoim w³asnym.

Taniec by³ ¿ywy i obfitowa³ w wiele skomplikowanych figur. Nim siê

skoñczy³, policzki jej siê zaró¿owi³y i œmia³a siê g³oœno. Inne pary do³¹-

czy³y do nich. Prawdê mówi¹c, nie ulega³o w¹tpliwoœci, i¿ jutro ciocia

Harriet bêdzie mog³a narzekaæ na prawdziwy œcisk.

Jocelyn nie tañczy³. Jane nie patrzy³a na niego, ale ca³y czas czu³a

jego obecnoœæ. Sta³ samotnie pod œcian¹, patrz¹c na ni¹. Kiedy umilk³a

muzyka, lord Landsowne odprowadzi³ Jane do lady Webb. Gdy podesz³o

do niej kilku kawalerów, by prosiæ do nastêpnego tañca, wœród nich lord

Ferdynand, zobaczy³a, jak Jocelyn odwraca siê i opuszcza salê balow¹.

background image

246

Jocelyn kr¹¿y³ po pokojach. Wyraz ten najpe³niej oddawa³ istotê jego

zachowania. Nawet on zda³ sobie z tego sprawê, kiedy przeszed³ z sali

balowej do gabinetu, gdzie grano w karty, potem do jadalni, gdzie poda-

wano napoje i przek¹ski, w koñcu na galeriê, ³¹cz¹c¹ wszystkie trzy po-

mieszczenia, i znów na salê balow¹. Nie potrafi³ nigdzie d³u¿ej zabawiæ,

chocia¿ Pottier zaprosi³ go, by pogra³ z nim i jeszcze kilkoma d¿entelme-

nami w karty, a lady Webb zaproponowa³a, ¿e przyprowadzi mu partner-

kê do tañca. Musia³ jeszcze zamieniæ kilka s³ów z Ferdynandem. I z An-

gelin¹.

– Nie wiem, po co w ogóle przyszed³eœ, Tresh – oœwiadczy³ brat

ksiêcia z wyraŸn¹ dezaprobat¹, kiedy wpadli na siebie na galerii. Ferdy-

nand szed³ coœ przek¹siæ, a Jocelyn trzeci raz mia³ zajrzeæ do gabinetu. –

Odk¹d przyszed³eœ, kr¹¿ysz z ponur¹ i wynios³¹ min¹. Jeœli pojawi³eœ siê

tutaj, by zepsuæ jej wieczór, to wiedz, ¿e na to nie pozwolê.

Jocelyn spojrza³ na swego brata z niek³amanym podziwem. Po chwi-

li za³o¿y³ monokl na oko.

– Wci¹¿ masz tego samego pokojowca, Ferdynandzie? – spyta³. –

Nadal próbuje poder¿n¹æ ci gard³o przy goleniu? Jesteœ odwa¿niejszy

ode mnie, drogi przyjacielu.

Ferdynand zmarszczy³ czo³o i dotkn¹³ palcem ma³ej ranki na brodzie

z prawej strony, a Jocelyn znów uda³ siê w kierunku gabinetu.

Angelina by³a trochê bardziej gadatliwa – ale czy kiedykolwiek by³a

inna? By³a pe³na uznania dla Jane, ¿e wygl¹da na tak¹ szczêœliw¹, cho-

cia¿ nie ulega³o dla niej w¹tpliwoœci, ¿e Tresham musia³ siê z ni¹ pok³ó-

ciæ. Mia³a nadziejê, ¿e Jane da mu porz¹dn¹ nauczkê i nigdy nie wybaczy

tego, co jej powiedzia³ i czym j¹ obrazi³. A on nie by³by jej bratem, gdy-

by natychmiast nie zawróci³ Jane w g³owie, nie oœwiadczy³ siê jej i po-

zwoli³ choæ przez chwilê wahaæ.

– W³aœnie do tego sprowokowa³am Heywarda – pochwali³a siê. Za-

czê³a siê wachlowaæ, jej brat patrzy³ na ni¹ z cierpiêtnicz¹ min¹.

– Zastanawiam siê, Angelino, czy w ogóle odró¿niasz kolory – ode-

zwa³ siê. – To jedyne wyt³umaczenie, jakie mi przychodzi do g³owy, kie-

dy patrzê na czerwone i ró¿owe pióra w twoich w³osach. Od ich widoku

a¿ bol¹ zêby.

Uda³a, ¿e go nie s³yszy.

– Nim zakoñczy siê sezon, weŸmiesz œlub z lady Sar¹ w koœciele

Œwiêtego Jerzego przy Hannover Square – oœwiadczy³a. – W obecnoœci

ca³ej œmietanki towarzyskiej. Nalegam na to. Sama wszystko urz¹dzê.

– Niech Bóg broni – mrukn¹³, uk³oni³ siê grzecznie i ruszy³ do sali

balowej.

background image

247

By³a najwy¿sza pora. Kotylion ju¿ siê koñczy³. Nastêpny mia³ byæ

walc. Jocelyn sta³ blisko drzwi i patrzy³, jak Brougham odprowadza za-

ró¿owion¹ i uœmiechniêt¹ Jane do lady Webb. Wokó³ zebra³a siê grupka

tych, którzy mieli nadziejê zatañczyæ z ni¹ nastêpny taniec. Wygl¹da³o

na to, ¿e zwyciê¿y³ Kimble. Uœmiecha³ siê i mówi³ coœ do Jane. Jocelyn

podszed³ do nich.

– O ile siê nie mylê, ten taniec nale¿y do mnie – powiedzia³ tonem

nieznosz¹cym sprzeciwu.

– Niestety, spóŸni³eœ siꠖ odpar³ nonszalancko Kimble. – Ja by³em

pierwszy, Tresham.

Jocelyn uniós³ brwi, palce zacisn¹³ na monoklu i spojrza³ na przyja-

ciela z wynios³¹ min¹.

– Gratulujê, przyjacielu – oœwiadczy³. – Ale ten taniec nale¿y do

mnie. Oczywiœcie, jeœli uwa¿asz inaczej…

– Wasza ksi¹¿êca moœæ – zaczê³a Jane raczej zmieszana ni¿ rozgnie-

wana. Jocelyn za³o¿y³ monokl na oko i spojrza³ w jej stronê. Zauwa¿y³,

¿e œwiadkowie tej sceny znieruchomieli, jakby spodziewali siê, ¿e w ka¿-

dej chwili dojdzie do bójki, i bali siê, ¿e mog¹ zostaæ w ni¹ wci¹gniêci.

– Wzi¹³eœ udzia³ w tylu pojedynkach, ¿e starczy ich co najmniej na

dziesiêæ lat.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Mary Balogh Pojedynek
Mary Balogh Szczypta grzechu 194 195
Mary Balogh Dark Angel 07 A Christmas Bride
Mary Balogh Niebezpieczny krok
01 Mary Balogh Garść złota
Mary Balogh The Anniversary
Mary Balogh The Surprise Party
Po prostu miłość Mary Balogh
Mary Balogh A summer to remember
Mary Balogh Tangled
Mary Balogh The North Tower
49 Mary Balogh Magiczne oczarowanie (Szkoła Ms Martin 03)
Mary Balogh Dark Angel 04 The Plumed Bonnet
Mary Balogh Dark Angel 03 The Famous Heroine
Mary Balogh Dark Angel 06 A Precious Jewel

więcej podobnych podstron