JAMES PATTERSO
CIEŃ HAWAY
Przełożył: Jacek Złotnicki
Data wydania polskiego: 2000
30 kwietnia 1979, Turtle Bay
Kingfish i Kubańczyk obserwowali parę, spacerującą po błyszczącym w słońcu, białym,
piaszczystym brzegu zatoczki. Z daleka widzieli tylko dwie maleńkie figurki. Idealne ofiary.
Po prostu idealne.
Zabójcy, ukryci pośród palm i niebieskich dzikich lilii, z uwagą przyglądali się dwojgu
spacerowiczom, którzy szli powoli, by zniknąć wreszcie za zakrętem brzegu. Kubańczyk
zawiązał sobie na głowie czerwono-żółtą chustę. Ubrany był w wypchane na kolanach
spodnie khaki. Jego stroju dopełniały mocno zdarte, jasnopomarańczowe saperki, kupione w
sklepie z militariami w Miami. Człowiek o przezwisku Kingfish miał na sobie tylko brudne
spodnie od polowego munduru armii Stanów Zjednoczonych. Twarde mięśnie obu mężczyzn
rysowały się ostro w palących promieniach karaibskiego słońca. Światło słoneczne tworzyło
lśniące refleksy na powierzchni morza i połyskiwało na klindze maczety do ścinania trzciny
cukrowej, wiszącej u pasa Kubańczyka. To wysłużone narzędzie mierzyło trzy czwarte metra
i było ostre jak brzytwa.
Na południe od kryjówki mężczyzn tkwił na rafie samotny i opuszczony wrak wielkiego
szkunera „Isabelle Anne”, odwiedzany tylko przez ptaki i ryby. Trzydzieści metrów dalej
plaża omijała strome, czarne skały, tworząc idealną ścieżkę dla spacerowiczów. Na ostrym
łuku leżały wyrzucone przez fale ryby, koralowce, wodorosty, skorupki ostryg i jeżowce.
Zabójcy spodziewali się za chwilę ujrzeć na wąskiej ścieżce parę wyłaniającą się zza
zakrętu. Ich ofiary. Może to jakaś szara eminencja, nieprzyzwoicie bogaty premier jednego z
krajów Ameryki Południowej? Albo polityk z USA ze swoją seksowną sekretarką, pełniącą
także obowiązki kochanki? W każdym razie był wart tych pieniędzy, jakie mieli otrzymać za
wykonanie zadania, a także kosztów ich podróży i pobytu w tym spokojnym, malowniczym
zakątku świata. Wart po pięćdziesiąt tysięcy dolarów na głowę za robotę, która nie trwała
nawet tygodnia.
Zza występu skalnego niespodziewanie wybiegło dwoje nastolatków, kierując się wprost
do zatoczki. Chudy, długowłosy chłopak z bogatej rodziny. Płowa blondynka w koszulce z
nadrukiem „Club Mediterrean”. Amerykanie. Biegnąc pozbywali się kolejnych części
garderoby. Całkiem nadzy, popędzali się, krzyczeli, że ostatni przegrywa. Wreszcie zanurzyli
się w lśniących falach. Nad ich głowami zaskrzeczała mewa. Zabrzmiało to jak beczenie
kozy.
Mężczyzna znany jako Kingfish wetknął w piasek drogie cygaro. Warknął niskim
głosem:
– Chyba nie po to przejechaliśmy taki kawał drogi, żeby zabić tę parę gówniarzy.
– Czekaj i patrz. Patrz uważnie – napomniał go Kubańczyk.
Baraszkujący w wodzie chłopak pokrzykiwał, usiłując bez powodzenia naśladować
mewę.
– Nie wytrzymam! Jest cholernie, niewyobrażalnie cudownie! – wtórowała mu szczupła
blondynka.
Dała nurka w spienione fale, by wynurzyć się po chwili. Długie włosy przylgnęły jej
płasko do głowy. Drobne, dziewczęce piersi o sterczących sutkach stwardniały pod wpływem
chłodnej wody.
– Uwielbiam to miejsce! Nie ruszę się stąd! Gramercy Park jest do niczego! Wschodnia
Trzydziesta Trzecia ulica – pluję na nią. Juhuu! Hej!
Kubańczyk powoli uniósł dłoń nad błękitne lilie i kolczaste krzaczki. Pokiwał w stronę
zielonego samochodu, stojącego na zarośniętym wzgórzu, z którego roztaczał się widok na
plażę.
Pojedynczy dźwięk klaksonu. Ich sygnał.
Zapadła niesamowita cisza. Bicie serc, szum fal... nic więcej.
Chłopak i dziewczyna wyciągnęli się na miękkich ręcznikach kąpielowych, by wysuszyć
się w promieniach słońca. Zamknęli oczy. Kolory pod powiekami zaczęły mienić się jak w
kalejdoskopie. Dziewczyna zaśpiewała:
– Słonko świeci na wschodzie...
Chłopak wydał nieprzyjemny, chrapliwy dźwięk.
Dziewczyna otworzyła oczy i poczuła silne uderzenie w czubek głowy. Okropnie
zabolało; cały świat zawirował wokół niej. Otworzyła usta do krzyku, ale zadławiła się gęstą,
pienistą krwią.
Ciche echo wystrzałów rozległo się wśród okolicznych wzgórz. Kule opuszczały lufę
nowoczesnego, zachodnioniemieckiego karabinka snajperskiego z prędkością ponad
kilometra na sekundę.
Kingfish i Kubańczyk stanęli nad ciałami, leżącymi na splamionych krwią ręcznikach.
Kingfish dotknął policzka chłopaka. Zaskoczyło go, że dzieciak jęknął.
– Chyba nie polubię pana Damiana Rose’a – powiedział Kingfish z miękkim, francuskim
akcentem. – Żałuję, że wyjechałem z Paryża. On zostawił go przy życiu celowo... dla nas.
Umierający dziewiętnastolatek zakasłał. Błękitne oczy zaczęły zachodzić mgłą.
– Dlaczego? Przecież nie zrobiliśmy nic złego... – spytał.
Kubańczyk uniósł wysoko maczetę. Ciął mocno, jakby wyrąbywał sobie drogę w
najgęstszych chaszczach, jakby chciał ściąć drzewo za jednym zamachem. Świst, cięcie,
zamach.
Zabójca metodycznie szatkował ciała długim ostrzem. Czyste, mocne cięcia. Potwornie
skuteczne. Krew bryzgała na oprawcę. Ciało i kości rozstępowały się, nie stawiając żadnego
oporu ostrej klindze. Kałuże krwi szybko wsiąkały w piasek, pozostawiając ciemnoczerwone
plamy.
Skończywszy rzeźnicką robotę Kubańczyk wbił maczetę głęboko w piasek. Na rękojeść
nasadził czerwoną wełnianą czapeczkę.
Obaj zabójcy popatrzyli w kierunku wzgórz. W oddali ujrzeli mężczyznę, stojącego obok
lśniącego, zielonego samochodu. Przystojny blondyn zachęcał ich do pośpiechu, machając
nad głową niemieckim karabinkiem. Z daleka nie mogli jednak dostrzec triumfalnego
uśmiechu na twarzy Damiana Rose’a.
Wstęp
Pamiętnik Damiana i Carrie
Rose’ów
Zwróćmy uwagę na siłę oddziaływania i ogromny potencjał
prawdziwego,
„potwornego
morderstwa”,
dokonanego
z
pełną
świadomością, w ściśle kontrolowany sposób.
Z pamiętnika Rose’ów
23 stycznia 1981, owy Jork
O wpół do siódmej rano dwudziestego trzeciego stycznia, w dniu urodzin swojej
jedynaczki, Mary Ellen, wysoki, ciemnowłosy, nieco krótkowzroczny mężczyzna – Bernard
Siegel – rozpoczynał w Wolf Delicatessen przy Zachodniej Pięćdziesiątej Siódmej ulicy w
Nowym Jorku codzienne śniadanie. Złożone było, jak zwykle, ze słabo ściętej jajecznicy,
rogalika z makiem i filiżanki czarnej kawy.
Po sutym posiłku Siegel złapał taksówkę i pojechał pokrytymi śnieżną breją ulicami na
Trzecią Aleję, pod numer osiemset. Posługując się kolekcją siedmiu srebrnych kluczy dostał
się do wnętrza nowoczesnego, pokrytego przyciemnionymi szybami budynku i udał się do
biur znanego wydawnictwa, dla którego pracował. Wszedł do największego z „małych”
gabinetów na tym piętrze. To był jego gabinet. Miał zamiar solidnie popracować, zanim
rozdzwonią się telefony, aby wyjść do domu nieco wcześniej, ze względu na urodziny
córeczki. Kończyła właśnie dwanaście lat.
Naprzeciw przyciemnianego okna stała młoda, opalona na brąz kobieta. Jej długie, jasne
włosy poprzetykane były gęsto białymi nitkami siwizny. Mogło się wydawać, że przypatruje
się budynkowi, stojącemu po przeciwnej stronie ulicy. A może po prostu przyglądała się
swojemu odbiciu.
– Po pierwsze, jak, do cholery, zdołała się tu pani dostać? Po drugie, kim, u diabła, pani
jest? Po trzecie, proszę stąd natychmiast wyjść – powiedział Bernard Siegel.
– Nazywam się Carrie Rose – odezwała się kobieta, zwracając twarz w jego kierunku.
Wyglądała na dwadzieścia osiem, może dwadzieścia dziewięć lat; była zupełnie spokojna i
opanowana.
– Przyszłam tu, aby uczynić cię jeszcze sławniejszym człowiekiem niż jesteś teraz. Ty
jesteś Siegel, prawda?
Wydawca nie mógł powstrzymać leciutkiego uśmiechu, ledwo dostrzegalnego
rozchylenia wąskich, zaciętych warg. Ta kobieta zwracała się do niego na „ty”. Niech szlag
trafi tych bezczelnych, nieokrzesanych młodych pisarzy, pomyślał. Ta tutaj chyba musiała
spać w jego gabinecie, żeby się z nim spotkać. Pewnie po to, by uszczęśliwić go rewelacjami
o swoim sukcesie w tegorocznej edycji konkursu talentów literackich.
Siegel mrużąc oczy przyglądał się Carrie Rose, a raczej pani Carrie Rose, o czym miał się
niebawem przekonać. Żonie Damiana Rose’a. Kobiecie-najemnikowi. Musiał przyznać, że
jest wysoka, urzekająco piękna i modnie ubrana. Jak z „Vogue’a”.
Nosiła duże, szylkretowe okulary, które sprawiały, że wyglądała na bardziej bezradną niż
prawdopodobnie była w rzeczywistości. Kostium w niewinnym błękitnym kolorze miał uśpić
jego czujność, tego był pewien. Stary fortel.
– No dobrze, jestem Siegel – przyznał w końcu. – Ale wcale nie jestem sławny i pani
teksty są nie na miejscu. Proszę opuścić mój gabinet. Niech pani wraca do domu i napisze
jeszcze jeden szkic swojej wspaniałej książki. A potem proszę umówić się na spotkanie w
godzinach urzędowania przez moją...
– Ależ jesteś sławny, Bernardzie – przerwała mu kobieta z szerokim, sztucznym
uśmiechem. – Jesteś tak sławny, że nawet wyjątkowo zapracowani ludzie, jak ja, narażają się
na wielkie niewygody, aby tylko dać ci prawa do wydania książki wartej milion dolarów.
Książki, która na trwałe wejdzie do historii.
Siegel zaśmiał się drwiąco. Cóż, zasłużyła sobie na to.
– I wszystko to za jedyny milion dolarów?
Carrie Rose też się roześmiała.
– Mniej więcej.
Popatrzyła uważnie na Siegela i rozejrzała się po pokoju. Pod ścianami stały dwa nie
pasujące do siebie regały – dębowy i sosnowy. Na modnym biurku z wysuwanym blatem
stała maszyna do pisania Olivetti Lettera, a obok niej piętrzył się równy stos białego papieru
maszynowego. Nowiutkie, lśniące okładki książek wisiały przypięte do korkowej tablicy. W
różnokolorowych przegródkach leżały rękopisy. Biuro wydawcy.
Siegel postawił teczkę, zsunął mokasyny i zasiadł w fotelu. Popatrzył przeciągle na
nieproszonego gościa.
– No więc, gdzie pani ma to wiekopomne dzieło?
– Jeszcze go nie napisał żaden murzyn – powiedziała Carrie Rose. – Materiału
literackiego dostarczy ci pamiętnik, który prowadziłam razem z moim mężem Damianem
przez ostatni rok. Niezwykły, wyjątkowy pamiętnik, który będzie cię kosztował dwa miliony
dolarów. Opisujemy w nim serię brutalnych zbrodni, znanych jako morderstwa spod znaku
maczety. Jest tych morderstw ponad sto.
Piękna kobieta powiedziała to bardzo spokojnie... „seria potwornych zbrodni, morderstw
spod znaku maczety”.
Część pierwsza
Czas maczety
Marzec – lipiec 1979
Śmierć w Lathrop Wells
ROZDZIAŁ 1
Damian jest zwolennikiem poglądu, że nie dalej niż za pięćdziesiąt lat
ludzie przeniosą się nad morze i pod jego powierzchnię. San Dominica to
tylko początek. Ekspedycja badawcza. Po prostu dziecinada. Ludzie, którzy
ją stworzyli, nawet nie potrafili pojąć motywów kierujących ich
działaniami... Trzy piąte kuli ziemskiej pokrywa woda i należy uwzględnić
znaczenie tego faktu.
Z pamiętnika Rose’ów
24 lutego 1979, Lathrop Wells w stanie evada
Chevrolet impala idiotycznego różowego koloru sunął przez bezkresną pustynię. Isadore
Goldman nie bardzo wierzył, że dojechał już do tego stanu. Jednak co chwila mijał blaszane
tablice, które jakiś pensjonariusz więzienia rejonowego w Washoe ostemplował napisem:
„Własność stanu Nevada”.
W pewnej chwili Goldman dostrzegł nawet tubylców: kobietę z dziećmi w podartych
wysokich butach, wszyscy obwieszeni turkusową biżuterią. Twarze mieli koloru spieczonych
rogalików.
Gdzieś tutaj w Mercury, w stanie Nevada, przeprowadzano próby z bombą wodorową,
pomyślał starzec. Jego umysł powędrował daleko wstecz. Goldman przypomniał sobie, jak
trudno było mu zaakceptować inwazję w Zatoce Świń. Pomyślał też o swoich niejasnych
interesach z Rafaelem Trujillo w tym samym, tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym pierwszym
roku.
Przeszłość Goldmana... To ona doprowadziła go do dwudziestego czwartego lutego,
tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego roku, najważniejszego dnia w życiu starego
człowieka. Może najważniejszego.
Vincent „Zio” Tuch poklepał Isadore’a po kolanie. Jego drżącą dłoń gęsto pokrywały
plamy wątrobowe.
– Izzy Bizzy, co o tym myślisz? – wychrypiał. – Może mamy zawrzeć jakiś wielki układ?
Tak mi się właśnie wydaje.
– Cóż, robię się za stary, żeby wciąż się zastanawiać nad tym wszystkim – doradca od
niechcenia zbył starego, ale potężnego ojca chrzestnego. Bo też pytanie było głupie, typowe
dla mafiosa.
Tuch poradził mu, żeby się wypchał – i to też było dla niego typowe. Podobnie jak
zapach taniego płynu do włosów, którym caporegime skrapiał swój zastarzały łupież.
Goldman uważał to spotkanie w Lathrop Wells za szczyt absurdu. Nawet on sam był
zaskoczony. Kojarzyło mu się to ze sceną z filmu Hitchcocka. Wystarczy powiedzieć, że obie
strony przybyły na farmę „nie rzucającymi się w oczy” samochodami. Goldman przez
zielonkawe szyby swojej impali policzył przyjezdnych.
Dziewięciu kierowców, dziewięć aut: mustangi, wildcaty, hornety, cougary – trafił się
nawet volkswagen garbus. Przybyło także siedmiu ochroniarzy, każdy wypisz-wymaluj jak
Tarzan w garniturze.
W obradach miało wziąć udział jedenastu ludzi, nie licząc jego samego oraz trzęsącego
się, zgrzybiałego Tucha.
Na poprzednim spotkaniu ustalono, że w Lathrop Wells nie powinna mieć miejsca
powtórka z Appallachii, gdzie na pustynną farmę zajechało nagle dwadzieścia cadillaców
fleetwood. Mogło to zwrócić uwagę lokalnych stróżów porządku lub policji stanowej.
Dlatego żaden z uczestników spotkania na pustyni w Nevadzie nie przyjechał swoim
używanym na co dzień, wielkim, czarnym samochodem.
Teraz było tu dwudziestu siedmiu mężczyzn w ciemnych garniturach, z wyjątkiem
jednego fircyka, ubranego w pedalskie wdzianko od Gucciego oraz Frankiego „Kota” Rao z
Brooklynu w Nowym Jorku, który miał na sobie sportową marynarkę w czarno-białą kratę,
rozchełstaną pod szyją błękitną koszulę i białe buty w stylu Binga Crosby’ego.
– Śmierdzący dupek – skomentował stary Tuch. – Dupek obwieszony błyskotkami.
– Można się było tego spodziewać – mruknął Isadore Goldman. Po raz pierwszy od ponad
ośmiu miesięcy zapalił papierosa i ruszył w kierunku drzwi wejściowych. W ciężkim,
rozgrzanym powietrzu unosił się zapach stajni.
Dzięki Bogu, wnętrze było klimatyzowane. W niskich pomieszczeniach wiejskiego domu
nawiew wzbijał tumany kurzu i czegoś, co przypominało płatki zbożowe. Goldman zauważył,
że szef tamtych szepcze coś do swojego młodego sekretarza, który przypominał dawnego
gwiazdora hollywoodzkiego, Montgomery Clifta. Był to Brooks Campbell. Właśnie on miał
pojechać na Karaiby.
Drugiej stronie przewodniczył Harold Hill, znany w branży jako Harry Łamignat. Harold
Hill spędził prawie dziesięć lat w południowo-wschodniej Azji i było w nim coś
zagadkowego. Isadore Goldman podejrzewał, że Hill jest bardzo sprawnym zabójcą, chociaż
wygląda na ofiarę losu.
Po dziesięciu minutach trzynastu negocjatorów zasiadło przy długim stole w salonie.
Obie grupy zajęły miejsca naprzeciw siebie. Ciemnowłosi, szczupli Europejczycy po jednej
stronie. Faceci wyglądający jak zawodowi futboliści – po drugiej.
– Na wstępie pragnę przypomnieć – zaczął Goldman ucinając pogaduszki – że na
ostatnim spotkaniu, które odbyło się siedemnastego stycznia, wszyscy zgodnie ustalili, że
najlepiej będzie, jeśli wykonania zadania podejmą się Damian i Carrie Rose. – Goldman
zerknął na zebranych ponad szkłami okularów. Jak dotąd, żadnego sprzeciwu. – W związku z
tym – ciągnął – nawiązano kontakt z Rose’ami w paryskim hotelu „St. Louis”, starej melinie
handlarzy bronią. Wyznaczono im miesięczny termin na przygotowanie planu działania, który
byłby do zaakceptowania dla obu stron zebranych przy tym stole. Niestety, państwo Rose
odmówili wzięcia udziału w dzisiejszym spotkaniu.
Consigliore znów podniósł wzrok. Po chwili zaczął czytać dwudziestoparostronicowy
dokument, przesłany przez Rose’ów. Zawierał on projekty dwóch operacji. Pierwszy z nich
nosił tytuł „Systematyczne zabijanie członków rządu”, drugi nazwano po prostu „Maczeta”.
Do pisma dołączono zestawienie, w którym wypunktowano plusy i minusy obu planów.
Tym, co zrobiło największe wrażenie na obu stronach, zebranych przy stole – a także na
samym Goldmanie – była sumienność i rzetelność, z jaką dokonano opracowania obu
projektów. Chociaż przedstawiono je jako „schematyczne”, były kompletne, bez
pozostawienia najmniejszego miejsca na przypadek. Typowe dla Damiana Rose’a.
– Ostateczna kwota, jakiej żądają za wykonanie tej pracy, to milion dwieście tysięcy –
poinformował Goldman. – Moim zdaniem to uczciwa cena. Powiem nawet, że niezbyt
wysoka... Uważam, że Damian Rose jest geniuszem. Zresztą ta kobieta prawdopodobnie też.
Co panowie na to?
Zgodnie z oczekiwaniami, pierwsza uwaga na temat planów pochodziła od Frankiego
Rao.
– Czy to w pieprzonych frankach, czy w dolarach, Izzy? – zawołał nad stołem. – Te łajzy
gadają o pieprzonych dolarach, tak?
Goldman zauważył, że wypowiedź nowojorskiego mafiosa wyraźnie zaniepokoiła
Harolda Hilla. Jednak młodzieniec przypominający Montgomery Clifta uśmiechnął się
szeroko, jak w reklamie pasty do zębów. Brooks Campbell. Punkt dla ciebie, pomyślał
Isadore Goldman. Łebski chłopak. Trzeba było rozładować to cholerne napięcie. Po raz
pierwszy od chwili rozpoczęcia spotkania jego uczestnicy roześmiali się. Obie strony pękały
ze śmiechu. Sam Frankie Rao aż się zanosił.
Gdy się uspokoili, Goldman najpierw skinął głową ciemnowłosemu mężczyźnie, który z
niezmąconym spokojem siedział przy przeciwnym końcu stołu, a następnie szefowi drugiej
strony, Haroldowi Hillowi.
– Czy wymieniona kwota pokrywa wszystkie wydatki? – zapytał Hill.
Młody Campbell pokiwał głową, jakby sam chciał zadać to pytanie.
– Tak, wszelkie koszty zostały wliczone – potwierdził Isadore Goldman. – Państwo Rose
przewidują rok na wykonanie zadania. Liczą się z koniecznością skorzystania z pomocy
dwudziestu, trzydziestu profesjonalistów, należących do elity najemników.
– Tanio jak barszcz – powiedział głębokim głosem spokojny, ciemnowłosy mężczyzna.
Był to Charles Forlenza, czterdziestotrzyletni ojciec chrzestny rodziny Forlenza. Szef
wszystkich szefów.
– Znalazł pan dla nas dobrych ludzi za dobrą cenę, Isadore. Dokładnie tak, jak
myślałem... Nie znam zdania pana Hilla, ale ja jestem zadowolony z efektów pańskiej pracy.
– Cena jest odpowiednia za tego rodzaju operację – zwrócił się Hill w stronę Forlenzy. –
Opinia, jaką cieszą się państwo Rose w przypadku tak złożonych, delikatnych zadań, jest
znakomita. To mnie satysfakcjonuje. Zgoda.
Tego dnia, dwudziestego czwartego lutego tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego
dziewiątego roku, Stany Zjednoczone, reprezentowane przez legalnie działającą firmę Great
Western Air Transport, zawarły jedną z najbardziej interesujących umów w ciągu całej swojej
dwustuletniej historii. Ich partnerem była rodzina Forlenza z Zachodniego Wybrzeża. Krótko
mówiąc – Cosa Nostra. Dla obu stron oznaczało to, że będą mogły natychmiast załatwić kilka
niezbędnych, choć niezbyt czystych interesów. Ani Stany Zjednoczone, ani rodzina Forlenza
nie miały zamiaru brudzić sobie rąk tym, co należało zrobić tego roku na Karaibach. Dlatego
tak starannie wybrano wykonawców: Damiana i Carrie Rose, parę, która w południowo-
wschodniej Azji zasłużyła sobie na miano les dements. Szaleńcy.
Dwie godziny po zakończeniu spotkania zmierzający do Las Vegas srebrnoszary buick
wildcat zatrzymał się na poboczu prostej jak strzelił, pustej szosy. Młody kierowca, Melo
Russo, wysiadł z limuzyny, podszedł do tylnych drzwi, otworzył je szeroko i grzecznie
poprosił swojego szefa o opuszczenie samochodu.
– Co ty sobie, do cholery, myślisz? – powiedział Frankie Rao do kierowcy, szczupłego
młodzieńca w lustrzanych okularach.
– Nie to nie, kit ci w ucho – odparł Melo.
Wypalił trzykrotnie z pistoletu w głąb samochodu. Krew bryznęła na tylne szyby buicka,
czerwona mgiełka powoli osiadała na srebrzystoszarej tapicerce. Russo wyciągnął ciało
Frankiego Rao na zewnątrz i wpakował je do bagażnika.
Podczas spotkania w wiejskim domu ustalono w tajemnicy, że Fankie Rao stanowi zbyt
duże zagrożenie dla Harolda Hilla i sympatycznego młodego człowieka, podobnego do
Montgomery Clifta.
– Tak to już bywa – mruknął sam do siebie Isadore Goldman gdzieś na pustyni w
Nevadzie.
ROZDZIAŁ 2
Pewnego razu – w czerwcu lub w lipcu – Damian wygłosił we Francji
tyradę na temat naszych sukcesów w Kambodży i Wietnamie. Gryzło go to
wyjątkowo, bo za tę robotę nie dostaliśmy ani grosza... Zabawne:
siedzieliśmy w kafejce we francuskiej wiosce Grasse. Damian mówił po
angielsku do poczciwego zamiatacza ulic, który nie rozumiał z tego ani
słowa. Opowiedział mu ze szczegółami o naszej przygodzie na Karaibach.
Genie! Demon! 3on? – powiedział na zakończenie po francusku.
3ieszczęsny zamiatacz uśmiechnął się, jakby Damian był małym,
postrzelonym chłopcem...
Z pamiętnika Rose’ów
11 czerwca 1979, Paryż
Trzy miesiące po spotkaniu w Nevadzie Damian bujał się na hamaku w wytwornej
dzielnicy Paryża, St.-Germain. Hamak był rozpięty na kamiennym tarasie, z którego roztaczał
się widok na Jardin des Tuileries, Sekwanę i Luwr. Tego ranka Paryż spowijała lekka
mgiełka, jak na obrazach Seurata.
Grzejąc się w promieniach późnowiosennego słońca Rose oddawał się jednemu ze swoich
niedorzecznych nałogów: czytaniu plotkarskich gazet i czasopism. Przekartkował „The Boys
of Brasil”, rzucił okiem na wstępniaki w „Enquirer”, w międzynarodowym wydaniu „Time’a”
i „Soldier of Fortune”. Wreszcie zgrabnie zeskoczył z hamaka i wszedł do mieszkania, w
którym mieszkał wraz z Carrie. Zdjął wełniany sweter i drogie, kremowe spodnie z
gabardyny. Zajął się kompletowaniem typowego stroju amerykańskiego studenta zagranicznej
uczelni.
Włożył wytarte dżinsy, granatową flanelową koszulę i buty na ściętych obcasach. Na szyi
zawiązał kowbojską, czerwoną chustkę. Lekko podmalował oczy, a na głowę wcisnął perukę
z ciemnymi, długimi włosami.
Tego dnia Damian Rose miał zamiar udawać studenta Sorbony. Musiał kupić narkotyki w
Les Halles: amfetaminę, kokainę, opium. Potem miał się spotkać z najemnikiem, znanym jako
Kubańczyk.
Zapinając spodnie, Damian przeszedł przez salon, wypełniony rekwizytami teatralnymi z
Broadwayu i Haymarket. Wyszedł z mieszkania i zatrzasnął drzwi.
– Bonjour – powiedział do portierki o imieniu Marie, starszej kobiety, która jak zwykle
czytała gazetę przy świetle wpadającym przez okno korytarza. Stukając podeszwami na
marmurowych schodach zszedł na okrągły, wewnętrzny dziedziniec budynku. Wsiadł do
małego, czarnego kabrioletu, który stał na podwórku. Dach zostawił otwarty, szyby boczne do
połowy uniesione. Opuścił tylko osłony przeciwsłoneczne i włożył ciemnoniebieskie okulary,
jakie noszą piloci myśliwców.
Sportowy wóz wytoczył się przez żelazną bramę. Damian zanucił swoją ulubioną
piosenkę – słodką „Lili Marlene”. Był jasny, ciepły, wiosenny dzień. Powietrze czyste jak łza.
Wąskie uliczki wypełniał zapach świeżo upieczonego francuskiego pieczywa.
Błyszczący czarny samochód skręcił na bulwar St.-Germain. Jadąca na rowerze młoda
dziewczyna w jasnokremowej czapeczce aż wyciągnęła szyję, aby zobaczyć twarz młodego
człowieka ukrytą za osłoną przeciwsłoneczną. Ale nie zdążyła. W czerwcu siedemdziesiątego
dziewiątego roku nikt nie powinien wiedzieć, jak wygląda twarz Damiana Rose’a.
24 kwietnia 1979, wtorek
Wyrok na trójkę spod znaku maczety
ROZDZIAŁ 3
Księgowość... w przeciągu roku musieliśmy opłacić ponad stu różnych
ludzi. Poszło na to prawie sześćset tysięcy dolarów. Płaciliśmy fałszerzom
dokumentów z Brukseli, handlarzom broni ze Wschodnich 3iemiec i Stanów
Zjednoczonych,
donosicielom,
handlarzom
narkotyków,
kurwom,
kieszonkowcom,
agentom
amerykańskiego
wywiadu,
najlepszym
najemnikom, takim jak Kingfish Toone, Blinkie Thomas (Kubańczyk), Clive
Lawson. I żaden z tych ludzi nie miał pojęcia, co tak naprawdę
organizujemy na Karaibach...
Z pamiętnika Rose’ów
Powiedzenie „Tylko wściekłe psy i Anglicy” to delikatna aluzja do
faktu, że nasze słońce może usmażyć was na frytki. Strzeżcie się!
Napis na plaży w Turtle Bay
24 kwietnia 1979, Coastown, San Dominica
Wtorek. Pierwszy dzień spod znaku maczety
Nie bez kozery dwudziesty czwarty kwietnia zapadł wszystkim w pamięć jako ostatni
dzień najbardziej widowiskowego procesu sądowego, jaki kiedykolwiek miał miejsce na
mierzącej sto dwadzieścia pięć kilometrów długości i pięćdziesiąt pięć szerokości karaibskiej
wyspie San Dominica.
Niektóre efekty pirotechniczne, towarzyszące posiedzeniu wysokiego sądu, były wręcz
trudne do opisania.
Niewielka, surowa sala sądowa była wypełniona po brzegi. Wrzało w niej jak w ulu.
Wentylatory, obracające się leniwie pod sufitem, podobne do tych w „Casablance”,
kontrastowały z atmosferą napięcia, panującą wśród zebranych. Spośród podejrzanych
największe, wręcz chorobliwe zainteresowanie wzbudzał piętnastoletni Leon Rachet.
Mierzący metr sześćdziesiąt pięć młodzieniec z czarną, poszarzałą, niewątpliwie
inteligentną twarzą, która wydawała się zarazem niewinna i okrutna. Krople potu zbierały mu
się na końcach długich, czarnych warkoczyków, wyglądających jak kawałki mokrych,
postrzępionych sznurków.
Siedząca na galerii babcia, która była jego opiekunką, regularnie co pięć minut
przerywała postępowanie głośnym, rozdzierającym zawodzeniem:
– Leon! Mój ty niedobry chłopaku! Och, mój ty syneczku!
– Jesteście bezwzględnymi mordercami – sędzia, siedemdziesięciojednoletni Andre
Dowdy, oznajmił chłopakowi i stojącym obok niego dwóm dorosłym. – Nie wzbudzacie
nawet cienia litości, także ty, chłopcze. Po prostu wściekłe psy...
Obok Racheta stał, przestępując z nogi na nogę, dwudziestotrzyletni Franklin Smith, a po
drugiej stronie Chicki Holt – mający czternaścioro dzieci z pięcioma kobietami, co
podkreślały wszystkie gazety w sprawozdaniach z procesu – gapił się na sufit i obracające się
powoli wentylatory. Najwyraźniej nudził się jak mops.
Osiem miesięcy wcześniej ci sami mężczyźni stali obok dychawicznego volkswagena
„garbusa”, przy drodze do oddalonego o półtora kilometra miasteczka New Burg. Właśnie
okradali Amerykanina, Francisa Cichoskiego, strażaka z Waltham w stanie Massachusets,
który przyjechał tu pograć w golfa podczas wakacji.
Na zakończenie przeprowadzonego w biały dzień napadu jeden z bandytów uderzył
białego turystę ostrzem maczety. Cios był śmiertelny. Następnie krótko ostrzyżoną głowę
Cichoskiego odcięto i pozostawiono na drodze, gdzie leżała bezradnie, przytulona policzkiem
do asfaltu.
Przez następnych osiem miesięcy pojawiały się różne hipotezy, dotyczące motywów
zbrodni. Pierwotnie miało to być morderstwo na tle rasowym, potem – z chęci zysku, a
następnie przyczyną miały być kolejno: seks, żądza krwi, obrzędy rytualne, muzyka soul lub
reggae, choroba psychiczna. Niektórzy uważali wręcz, że jest to zapowiedź gwałtownego
zrywu rewolucyjnego, który ogarnie całe Karaiby. Rzecz jasna, jeden powód wcale nie
wykluczał drugiego.
Wreszcie premier San Dominiki, Joe Walthey, zakończył dociekania nad socjologicznym
podłożem tej zbrodni.
– Nie ma się co dłużej rozwodzić nad tą sprawą – powiedział czarny demokrata
dyktatorskim tonem z migających i trzeszczących odbiorników lokalnej telewizji. – Ci ludzie
muszą wisieć, bo inaczej spokój nie powróci nigdy na tę wyspę. Zapamiętajcie moje słowa.
– Francis Cichoski musi zostać pomszczony – powtórzył trzykrotnie Walthey, zanim
zniknął z ekranów telewizorów.
O dziesiątej trzydzieści rano sędzia Andre Dowdy odczytał wyrok drżącym z emocji
głosem:
– Wszystkich trzech podejrzanych, Franklina Smitha, Donalda „Chicki” Holta i Leona
Elmore Racheta uznaje się za winnych morderstwa, zarzucanego im w akcie oskarżenia.
Zostaną oni przewiezieni do więzienia w Russville i tam straceni, w terminie nie dłuższym niż
siedem dni, licząc od dnia dzisiejszego. Niech Bóg ma w opiece wasze dusze. Moją zresztą
też.
– A także twoje dupsko! – wydarł się nagle Leon Rachet poprzez ciszę, która zapanowała
na sali sądowej. – Także twoje dupsko, Dowdy!
Franklin Smith skrzywił się i powiedział do chłopaka:
– O rany, Leon, wyluzuj facet.
Za dwadzieścia jedenasta ciemnoszary dach wytwórni rumu Pottsa uniósł się w powietrze
jak kapelusz, zerwany przez wiatr z głowy pechowego bohatera slapstickowej komedii; potem
błysnęło i w przeczysty błękit nieba strzeliły czerwone i pomarańczowe płomienie.
Dosłownie w przeciągu kilku minut wytwórnia przestał istnieć. Z dymem poszedł cały
kwartał domów, stojących w pobliżu.
Dokładnie o jedenastej dwóch białych brygadzistów zostało pobitych do nieprzytomności
kijami baseballowymi w kopalni Cow Park Bauxite.
Na parkingu wybito szyby w setce samochodów należących do kadry kierowniczej.
Napadnięto na stołówkę dla kierownictwa i zabrano lub zniszczono szykowane na obiad
żeberka i pieczone kurczaki.
Tymczasem na sali sądowej Franklin Smith i Chicki Holt wykrzykiwali obelgi pod
adresem sędziego Dowdy. Wtórowali im w tym ich amerykańscy adwokaci, którzy już nawet
zdążyli ochrypnąć od wrzasków. Padały określenia takie jak „ciota”, „zasraniec”, „piździelec”
i „wrzód na dupie”.
Młody Leon Rachet stał spokojnie i tylko się przyglądał. Wyciągnął z tylnej kieszeni
czarny beret i włożył go na spoconą głowę. W wieku piętnastu lat jego idolami byli Huey P.
Newton, Hajle Sellasje i Che.
Dziki zgiełk wciąż panował na sali, gdy Rachet zwrócił się do Franklina Smitha, aby ten
zamknął „swoją czarną, murzyńską jadaczkę”.
O dziwo, starszy od Leona, trzydziestojednoletni Smith usłuchał chłopaka.
Na zewnątrz budynku sądu głośniki, zamontowane na pomalowanej we wszystkie kolory
tęczy furgonetce volkswagena, ryczały głosem Boba Marleya.
Marley wraz z Wailersami produkował się również z licznych, potężnych tranzystorów,
rozstawionych wzdłuż zatłoczonych chodników, przy których rosły rzędy palm.
Wściekłe, czarne twarze wrzeszczały na budynek sądu tak, jakby był on żywą istotą.
Zbuntowani młodzieńcy z tłumu nieśli wizerunki przywódcy rewolucji, pułkownika
„Monkey” Dreda oraz Jego Cesarskiej Wysokości Hajle Sellasje. Małe dzieci o niewinnych
twarzyczkach powiewały ręcznie malowanymi transparentami; na których widniały hasła:
„Precz z admirałem Nelsonem!”, „Precz z Lawrencem Rockefellerem!”, „San Dominica to
czarna republika!”.
Na ulicy pojawił się szereg policjantów, kryjących się za plastikowymi tarczami. Ludzie
obrzucali ich dojrzałymi owocami mango, zielonymi orzechami kokosowymi i małymi
melonami.
Ciemnoskóry mężczyzna w wojskowym mundurze podbiegł do kamery i wykrzywił
twarz w dzikim grymasie.
– Ha! Miejcie się na baczności! – wrzasnął i stał się sławny na cały świat.
Kwadrans po jedenastej wyleciało w powietrze pięć stojących w szeregu samochodów z
wypożyczalni Hertza na lotnisku Roberta F. Kennedy’ego w pobliżu Coastown.
O wpół do dwunastej trzech czarnych morderców wyprowadzono na zalany słońcem
portyk przed budynkiem sądu.
Uśpione demony San Dominiki zaczynały się budzić z letargu.
Leon Rachet miał na sobie kwiecistą koszulę, twarz zasłaniały mu ciemne,
przeciwsłoneczne okulary. Czarny beret nasunął sobie na oko. Wyglądał naprawdę groźnie.
Najpierw uśmiechnął się szeroko i uniósł nad głowę skute kajdankami ręce, jak zwycięski
bokser po walce. Potem, gdy policjant popchnął go w dół białych, kamiennych schodów,
chłopak wydarł się wniebogłosy:
– Dred cię zabije, facet! „Monkey” zabije was wszystkich! Poderżnie wam gardła!
I tak w kółko, wciąż powtarzając imię lokalnego rewolucjonisty.
– „Monkey” Dred poderżnie gardło mojej ciotce! O jee! O jee!
Nagle schludnie ubrany Murzyn stojący w tłumie krzyknął głośno, przebijając się przez
harmider.
– Jezuu, facet! Och, Jezu Chryste!
Ktoś wyrzucił wysoko w górę popularną plażową zabawkę, błyszczący w słońcu,
srebrzysty krążek, który wirując poszybował nad tłumem otaczającym skutych morderców.
Gdy piętnastoletni Leon Rachet dotarł do stóp schodów, gdzie już czekał nań czarny,
policyjny rover z gościnnie otwartymi drzwiami, nagle ujrzał opadający krążek. W tym
samym momencie biały mężczyzna w garniturze i kapeluszu panama wysunął się z tłumu i
oddał trzy strzały prosto w twarz osłupiałego chłopaka.
Carrie Rose, stojąca w dużej grupie turystów za plecami policjantów, patrzyła, jak
opętany nastolatek zatacza się i pada na chodnik. Miała nadzieję, że kolejne akty terroru
potoczą się równie gładko jak ten, który nastąpił przed chwilą.
Port lotniczy im. Roberta F. Kennedy’ego,
Coastown, San Dominica
Wtorek, wieczorem
Za kwadrans dziesiąta wieczorem Boeing 727 należący do American Airlines rozpoczął
łagodne podejście do lądowania na lotnisku Roberta F. Kennedy’ego na San Dominice.
Wielka, srebrzysta maszyna sunęła coraz niżej nad granatowym morzem.
Czerwone światła na końcach skrzydeł i na ogonie samolotu, błyskające regularnie w
sekundowych odstępach, odbijały się od ciemnego lustra wody.
Damian Rose, ukryty w mroku za stanowiskiem tankowania paliwa koło pasa startowego
numer dwa, przyglądał się z wielkim zainteresowaniem gładkiemu lądowaniu. Jeszcze raz
powtarzał sobie w myślach kolejne punkty swojego planu.
Tymczasem samolot dotknął kołami pasa startowego numer jeden. Pneumatyki lekko
odbiły się i załomotały na betonowych płytach. Od strony głównego terminalu dobiegły
dźwięki calypso, granego przez na wpółpijaną orkiestrę.
Zapiszczały hamulce i rozległ się huk silników, pracujących na wstecznym ciągu.
Gdy samolot znalazł się w połowie dobiegu, Damian Rose poczuł, że musi podjąć
decyzję. Uniósł do ramienia kosztowny, niemiecki karabinek i za pomocą celownika
optycznego ze wzmacniaczem obrazu wymierzył w niewielkie pudełko, leżące na pasie
startowym.
Wystrzelił trzykrotnie.
Prymitywna bomba eksplodowała pod wpływem uderzenia pocisków, rozpruwając
brzuch lądującego samolotu.
Zanim Boeing 727 zdołał się zatrzymać, płomienie buchały ze środka kadłuba poprzez
okna, znajdujące się na wysokości skrzydeł.
Drzwi się otworzyły i w tej samej chwili rozwinęły się pneumatyczne trapy ewakuacyjne.
Przerażeni pasażerowie zaczęli opuszczać samolot. Niektórzy z nich płonęli jak pochodnie.
Dwa wozy strażackie zbliżały się do ogarniętej pożarem maszyny. Z początku jechały
powoli, bo ich niedoświadczeni kierowcy nie mogli wprost uwierzyć, że to, co widzą, dzieje
się naprawdę.
W jednym z okien samolotu ukazała się płonąca głowa jakiegoś nieszczęśnika.
Po drodze dojazdowej do pasa startowego biegła biała kobieta, cała w płomieniach.
Wyglądała jak płonący krzyż.
Stewardessa stojąca w drzwiach samolotu trzymała się za głowę i rozpaczliwie wzywała
pomocy.
Cztery godziny później, gdy ogień został wreszcie ugaszony, okazało się, że zginęło sześć
osób, a ponad pięćdziesiąt zostało poparzonych. Nikt nie miał pojęcia, co spowodowało
katastrofę.
Już następnego dnia wydawało się, że rozwiązanie tej zagadki jest prostsze niż można
było przypuszczać.
25 kwietnia 1979, środa
Dwa trupy na plaży
ROZDZIAŁ 4
W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym siódmym roku, gdy zajmowaliśmy
się rozprowadzaniem pięćdziesięcio – i stumiligramowych porcji heroiny,
Damian zapowiedział, że ma zamiar zostać najwybitniejszym przestępcą na
świecie. Stwierdził, że świat dojrzał już do przybycia prawdziwego geniusza
zbrodni: błyskotliwego, nieco szalonego, jak William Henry Bonney,
obdarzonego urokiem Butcha Cassidy. Bardzo mi się spodobał ten pomysł.
Oczami wyobraźni widziałam już siebie jako Katharine Ross
Z pamiętnika Rose’ów
25 kwietnia 1979, Turtle Bay, San Dominica
Środa. Drugi dzień spod znaku maczety
Peter Macdonald, młody człowiek, który miał odegrać kluczową rolę w przyszłych
wydarzeniach, odbywał codzienną przejażdżkę rowerową po wysypanej tłuczniem drodze nad
brzegiem Turtle Bay. Kręcąc pedałami dziesięciobiegowego peugeota macdonalda,
wspominał swoją górną i chmurną przeszłość.
Jechał dość szybko. Miał teraz dwadzieścia dziewięć lat, wyglądał młodo i zdrowo. Był
przystojny, i to w sposób zwracający uwagę. Miał metr osiemdziesiąt wzrostu, a jego
wysportowane, proporcjonalnie umięśnione ciało osłaniały teraz tylko dziurawe spodenki
gimnastyczne, przyozdobione złotym napisem „Własność Akademii Wojskowej West Point”.
Na nogach miał podarte tenisówki, które kupił w sklepie z artykułami sportowymi Hermana
Speigela w Grand Rapids w stanie Michigan. Czerwono-popielate skarpetki obcierały
zrogowaciały naskórek stóp. Ten mało wytworny strój wieńczyła zakurzona, pamiątkowa
czapeczka baseballowa drużyny „Detroit Tigers” ze skrzywionym daszkiem, która wyglądała
tak, jakby nie zdejmował jej od chwili swoich narodzin, co zresztą nie było zbyt dalekie od
prawdy. Czapka ukrywała krótkie, brązowe włosy, wystrzyżone wysoko w niemodnym stylu
zwanym „West Point”.
W ogóle cały Peter Macdonald był jakiś niedzisiejszy: silny, wysportowany, wyznawał
surowe zasady moralne, miał tradycyjne poglądy i duży zapas uporu, typowego dla
mieszkańców rolniczych regionów Środkowego Zachodu. Jednak ostatnie cztery miesiące,
spędzone na San Dominice, nie pasowały do jego charakteru. Przez cały ten czas Peter
pracował jako usłużny barman, zwykły przybłęda zza morza, a w dodatku żył w grzesznym
związku z kobietą. Krótko mówiąc – zachowywał się jak śmieć.
Jazda w górzystym terenie zmęczyła go solidnie. Komary mogłyby pływać krytą żabką
po zlanym potem grzbiecie Petera. Jego dziewczyna, Jane Cook, nazywała go czasem
Piotrusiem Dziwakiem.
Swego czasu Peter obiegł naokoło stan Michigan... bez rozgłosu i desperacko, w środku
zimy, w pięciokilogramowych, gumowych butach nurka. Jeszcze dawniej bawił się w wojsko
jako najmłodszy z szóstki braci Macdonald, Niezwykłej Szóstki. Później został kadetem w
West Point, a jeszcze później służył w stopniu sierżanta Sił Specjalnych w Wietnamie i
Kambodży.
Stare, dobre czasy...
Wysokie chwasty łaskotały go w łydki, więc zjechał na przeciwny pas drogi, bliżej
brzegu morza. Był coraz bardziej zmęczony. Zabójczy rytm go wykańczał. Zaczynał się
łamać. Spojrzał na połyskujące w słońcu fale Turtle Bay i pomyślał, że dobrze byłoby
popływać po przejażdżce. Wziąć Jane i zanurzyć się w morzu... a potem namówić ją na
spędzenie całego wieczoru w łóżku. Na razie jednak ledwie zipał. Jeszcze chwila, a kolanami
rozbije sobie podbródek. Zdawało mu się, że stopy na pedałach ma już płaskie jak naleśniki.
Raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa...
Spływając potem Peter minął ostry zakręt i dwadzieścia pięć metrów przed sobą ujrzał
stojącego na drodze Damiana Rose’a. Wysoki blondyn trzymał karabin oparty w zgięciu ręki i
patrzył w stronę morza.
W pierwszej chwili Peter pomyślał, że facet wybrał się na polowanie. Najpewniej na
dzikie świnie. Zauważył zaparkowany nieco dalej samochód. Zielony sedan. Tablica
rejestracyjna z literami CY i kilkoma cyframi.
Miejscowy? Nigdy go tu nie widział... Pewnie wynajął jedną z willi. Wyglądał na
zamożnego gościa. Trochę też na snoba... Na kurtce mężczyzny mignęła naszywka Harrodsa i
Peter nabrał przekonania, że to Anglik. Wysoki, jasnowłosy Anglik. Niesamowite.
Kiedy go mijał, blondyn odwrócił się. Wyglądał jak pogrążony w transie. Krzyczał coś do
niego. Tylko jedno słowo:
– Rowerzysta!
Macdonald potraktował to jako pozdrowienie. Pomachał w odpowiedzi i pojechał dalej.
Nawet nieco przyspieszył. Ot tak, żeby się popisać: kiepska imitacja Davida Morelona. Jak
się później okazało, tylko dzięki temu zdołał ujść cało. Trwało to nie dłużej niż piętnaście
sekund. Piętnaście sekund, które mogły zadecydować o jego życiu.
Minął kolejny zakręt nadbrzeżnej drogi – rower żwawo potoczył się z góry, aż Peterowi
wiatr zaświstał w uszach. Usłyszał głośny trzask w krzakach rosnących przy samej plaży.
Pomyślał, że to stadko kóz albo dzikich świń. Jednak zamiast zwierząt zobaczył dwóch
półnagich, ciemnoskórych mężczyzn biegnących pod górę. Jeden z nich, Kubańczyk, był cały
we krwi. Jakby celowo się nią usmarował.
To, co Peter zobaczył, wywołało prawdziwą burzę w CIA, a także zaniepokoiło Cosa
Nostrę i rząd San Dominiki. Państwo Rose, pracujący za cenę miliona dwustu tysięcy
dolarów, raczej nie powinni pozostawiać przy życiu jakichkolwiek świadków.
Peter Macdonald znalazł się w poważnych tarapatach, ale na razie udało mu się uciec.
ROZDZIAŁ 5
W Paryżu, przez kilka miesięcy poprzedzających wyjazd na Karaiby,
Damian sypiał nie więcej niż trzy, cztery godziny na dobę. Zwykle kładł się
do łóżka dopiero o piątej nad ranem. Całe noce przesiadywał przed lampą,
której jasne światło kierował sobie prawie prosto w twarz. W ten właśnie
sposób obmyślał plan działania. Potem szedł spać, aby najpóźniej o
dziewiątej być znowu na nogach. I dalej rozmyślać o maczetach.
Z pamiętnika Rose’ów
Michael O’Mara z żoną spacerowali powolutku.
Oboje
uwielbiali
plażę,
człapali
więc
od
jednej
zatoczki
do
drugiej.
Sześćdziesięcioczteroletnia Faye nuciła bezwiednie dziecinną piosenkę „Może morze ci
pomoże...”. Z daleka widać było, jak para starszych ludzi skręca ostro i wchodzi na plażę
Turtle Bay.
– Nie masz pojęcia, jaki jestem obolały i zmęczony – powiedział Mike, co kilka kroków
podciągając kąpielówki w kolorze indygo. Człapał jak stary kaczor chory na reumatyzm. – Te
cholerne ceny w hotelu nie dają mi spokoju. Jak można brać za nocleg czterdzieści... zaraz...
pięćdziesiąt? Nie, czterdzieści dolarów. No, powiedzmy, niechby brali trzydzieści za spanie.
Przy tych cenach lepiej byłoby już wynająć pokój w Coastown. A gdyby to ode mnie
zależało, wolałbym, abyśmy wrócili do domu.
Faye roześmiała mu się prosto w twarz, a dokładniej – prosto w długi słupek popiołu na
końcu cygara.
– Jesteś taki zabawny, Miguel. – Zatrzymała się, aby podnieść czarną muszelkę. Jej
brzuch pod jednoczęściowym kostiumem kąpielowym podskakiwał jak piłka. – Ha, ha, ha.
Nie wytrzymam. Ale się uśmiałam.
– Śmiej się, śmiej. Pokój dwuosobowy w Coastown kosztuje trzydzieści dolarów. Ze
śniadaniem. Może tam mógłbym spać spokojniej. Gdyby tak jeszcze zacisnąć pasa i nie jeść
obiadów... Nie byłoby trudno zrezygnować z tych kotletów z koziego mięsa.
Tego już Faye nie słuchała. Mike był jak stara, znana na pamięć, zacinająca się płyta
gramofonowa. Siwowłosa kobieta patrzyła z rosnącym rozdrażnieniem na muszelkę, którą
właśnie znalazła.
– Nienawidzę tych tubylców. – Zważyła w dłoni delikatną skorupkę. – Przerabiają te cuda
natury na popielniczki. Co za marnotrawstwo. W dodatku strasznie kiczowate.
Mike O’Mara rzucił okiem na znalezisko żony. Nagle wydało mu się, że słyszy czyjeś
kroki, przeniósł więc wzrok na krzaki. Nie dostrzegł niczego, co mogłoby zwrócić jego
uwagę. Wrzucił muszlę do plecionej torby, którą ciągnął za sobą po piasku. Zaczynał się czuć
jak pracownik służby oczyszczania parku Fairmont. Cholerne muszelki.
– Kto dostanie to cudo? – spytał spokojnym, wyważonym tonem, którego używał tylko
służbowo, jako „dobry, stary Mike”, pełen kurtuazji portier w Ritterhouse Club w Filadelfii.
– Ta będzie dla Libby Gibbs – powiedziała Faye, zatrzymując się nad kolejną muszlą,
która, jak jej się wydawało, należała kiedyś do rozkolca. – Taak... Została jeszcze ciotka
Betsy, Bobo, Yacky. No i mama.
Mikę przystanął i ochlapał sobie ramiona chłodną wodą. Były różowe od słońca,
spuchnięte, zaczynały się na nich robić pęcherze. Niech to cholera. Jezu Chryste
wszechmogący! Czy za to płaci ciężkie pieniądze, by poddawać się takim torturom?
Wyprostował się i ujął żonę za miękką, pomarszczoną dłoń. Niech to szlag, był jej
przecież winien te wakacje. Należały się jej. Jakby to powiedzieć... drugi miesiąc miodowy?
Jak zwał, tak zwał.
– Faye – powiedział – ja po prostu nie rozumiem. Czy po to przylecieliśmy na tę wyspę,
by teraz martwić się o prezenty dla znajomych i ich rodzin? Gdyby to chociaż była Wyspa
Bożego Narodzenia...
Nagle Faye O’Mara poczuła ogromny smutek i zmęczenie. Pomyślała, że jej własne
dzieci nie dbają o nią. Mike’owi na pewno już na niej nie zależy. Nikogo na całym wielkim
świecie nie obchodzą jej myśli i uczucia.
– Czyżbyś nie bawił się świetnie, Mike? – spytała zupełnie poważnie stara Irlandka i
wyszczerzyła wielkie zęby w uśmiechu. Miedzy nią a mężem trwał ciągły spór, jednak mimo
to zawsze miała dla niego uśmiech i ciepłe uczucie.
Nie usłyszała odpowiedzi na swoje pytanie.
Po raz pierwszy od piętnastu lat Mike O’Mara biegł. Stękał przy tym i sapał, wydawało
się, że kolana zupełnie mu zesztywniały. Nie mógł wprost uwierzyć w to, co widział na
własne oczy. Machnął do Faye, żeby trzymała się z daleka.
– Nie podchodź tu, Faye, wracaj do hotelu – zawołał.
Portier z Filadelfii znalazł maczetę wbitą głęboko w piasek, a obok dwoje hipisów,
zamordowanych i okaleczonych przez Kubańczyka i Kingfisha Toone’a. Jednak przed nim
ciała znalazło stado głodnych, dzikich kóz.
ROZDZIAŁ 6
Zwykle zapominamy o tym, że większość policjantów to ludzie dość
naiwni. Damian twierdził, że są zupełnie nie przygotowani na zetknięcie z
twórczą osobowością przestępcy. Ta sytuacja będzie się z czasem
pogarszać. Dorasta generacja całkowicie pozbawiona zasad moralnych.
Czyżby w niedalekiej przyszłości groziło nam powstanie kolejnego państwa
policyjnego?
Z pamiętnika Rose’ów
Środa wieczór
Szybko zapadał zmierzch. Niebo nad Karaibami zrobiło się już granatowo-różowe, kiedy
szef policji San Dominiki przybył na miejsce zbrodni spod znaku maczety. Było już tam ze
dwudziestu mniej ważnych oficerów policji i wojska. Rozstawili się na plaży jak grupa
geodetów. Robili notatki. Dokonywali pomiarów. Rozkładali nosze i żółte płachty, które
wyglądały z daleka jak płaszcze przeciwdeszczowe. Białe, tropikalne hełmy policjantów
pływały w tłumie jak baloniki na zabawie karnawałowej.
Szef policji, doktor Meral Johnson, zanim zabrał się do pracy, policzył dokładnie cenne
hełmy na głowach swoich ludzi. Następnie bez słowa przecisnął się przez gwarny krąg
kostiumów kąpielowych, obciętych dżinsów, łysych głów, brązowych, piegowatych
dekoltów, trykotowych koszulek i przewiewnych strojów. Co najmniej cztery setki
przerażonych i ogłupiałych wczasowiczów zebrały się na plaży w małej zatoczce.
Żeby popatrzeć na ciała. Żeby zobaczyć coś, w co trudno uwierzyć i cieszyć się, że
spotkało to kogoś innego.
Doktor Johnson przedarł się przez tłum do środka kręgu i zatrzymał się, by złapać
oddech. Zapalił czarną faję z grubym cybuchem. Amerykanie są dziś porządnie
zaniepokojeni, pomyślał sobie, ale zaraz zrobiło mu się głupio. Bardzo głupio.
Meral Johnson, mierzący nieco mniej niż metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, ważący sto
dwadzieścia pięć kilogramów, wyglądał niezbyt bojowo zwłaszcza jak na gliniarza. Bardziej
przypominał surowego indiańskiego nauczyciela, którym zresztą był naprawdę, niż policjanta
z książek Josepha Wambaugha, przystępującego do rozwiązania zagadki makabrycznego
morderstwa. Można go było wziąć za wieśniaka z wyspy, który poleruje buty olejem
palmowym, a zęby sodą kuchenną.
No i co z tego, pomyślał sobie Meral Johnson. Co z tego. Tak czy owak potężnie
zbudowany policjant znalazł się w kręgu maczetowej grozy.
Prawie natychmiast huknął na niego zdenerwowany Niemiec, dyrektor pobliskiego hotelu
„Plantation Inn”:
– Dlaczego tak późno pan przyjechał?! Proszę natychmiast zgasić tę fajkę!
Doktor Johnson potraktował dyrektora hotelu jak natrętnego owada. Nie odzywając się
ani słowem do swoich podwładnych chodził od jednej do drugiej żółtej, gumowej płachty,
którymi przykryto resztki ciał dwojga nastolatków. Wreszcie stanął plecami do morza i
przyglądał się miejscu, w którym popełniono podwójną zbrodnię. Usiłował przywrócić
wzburzony umysł do stanu równowagi.
Dyrektor hotelu „Plantation Inn” polecił kelnerom otoczyć kordonem ciała
zamordowanych. Kelnerzy, przeważnie starsi, ciemnoskórzy mężczyźni, zarabiający niecałe
trzydzieści dolarów tygodniowo, stali na baczność w swoich wykrochmalonych białych
ubraniach. Każdy z nich miał na nogach czarne, idealnie wyglansowane buty. Każdy trzymał
płonącą pochodnię, zabraną z werandy hotelowej restauracji. Wszyscy wyglądali dostojnie i
poważnie i z godnością znosili tę okropną sytuację. Sceneria była niezwykła: ucywilizowany
kolonializm otaczający pierwotną dzikość. Johnson chciał to zapamiętać w całości, zanim
weźmie się do czekającej go tej nocy ciężkiej pracy. Widok był straszny – tragiczny, a
zarazem tajemniczy. Nie widział dotąd niczego równie przerażającego.
Doktor Johnson podszedł najpierw do niedoświadczonego, przerażonego posterunkowego
z rejonu, do którego należała Turtle Bay. Od przybycia na plażę dwudziestoośmioletni Bobbie
Valentine klęczał obok gumowych płacht. Wyglądał raczej na żałobnika niż na policjanta. W
dodatku cały czas walczył z wzbierającymi mdłościami. Meral Johnson ukląkł przy nim i
odezwał się do policjanta najczystszą angielszczyzną, bez lokalnych naleciałości:
– Co o tym myślisz, Bobbie?
Odczekał chwilę, a potem sam sobie odpowiedział.
– Myślę, że to robota pułkownika Dreda. W każdym razie skontaktował się z gazetami i
wziął na siebie odpowiedzialność.
Zanim posterunkowy zdążył przytaknąć lub zaprzeczyć, nad ich głowami odezwał się
niemiecki dyrektor hotelu.
– Nazywam się Maksymilian Westerhuis – oznajmił z naciskiem, jakby co najmniej
anonsował hrabiego. – Prowadzę hotel „Plantation Inn”. Tych dwoje zabitych...
Masywny ciemnoskóry policjant poderwał się na nogi z zaskakującą zwinnością. Jego
ciemne oczy rzucały gromy. Starał się wyglądać wyjątkowo odpychająco. Wypowiedział
pierwszą myśl, która przyszła mu do głowy:
– Czy chce pan złożyć zeznania?
Westerhuis cofnął się zmieszany.
– Ależ skąd! Zeznania? Pan raczy żartować...
– Więc proszę nie przeszkadzać mi w rozmowie z tym policjantem. – Głos Johnsona
znów brzmiał cicho i łagodnie, jak zawsze. – Proszę zaczekać, panie Westerhuis. Tam, koło
pańskich ludzi.
Jasnowłosy, wysoki dyrektor hotelu więcej się nie odezwał. Odszedł, gotując się ze
złości.
– Faszysta – mruknął Johnson, jednak posterunkowy Valentine nie zwrócił uwagi na to
celne stwierdzenie. – Muszę zrobić porządek z tym tłumem – dodał szef policji. – Trzeba
będzie wymyślić coś sprytnego.
Pykając ze swojej czarnej fajki znowu rozpoczął marsz od jednej do drugiej płachty.
Ostrożnie unosił je, a potem opuszczał z powrotem, uważając, by leżały dokładnie tak jak
przedtem. Wyglądał przy tym jak ojciec, otulający kołderką śpiące dzieci. Zdawało się, że na
całą wieczność zatrzymał się nad odciętą głową młodej kobiety.
Przyświecając sobie kieszonkową latarką oglądał dokładnie zakrwawione głowy i twarze.
Wśród tłumu gości hotelowych, obserwujących jego działania, zapadło milczenie.
Wszyscy patrzyli na niego, ale Johnson ani razu nie podniósł wzroku. Pierwszy raz od kilku
godzin można było usłyszeć głosy ptaków latających nad Turtle Bay i szum morskich fal.
Wreszcie z pochyloną głową, jakby naśladował ciemnoskórych kelnerów, podszedł do
posterunkowego. Poświęcił dziesięć minut na dostojną pantomimę nad zmasakrowanymi
zwłokami, aby dać wszystkim do zrozumienia, że niejednokrotnie miał do czynienia z
podobnymi sprawami i że mogą mieć do niego absolutne zaufanie. Teraz, miał nadzieję,
będzie mógł rozpocząć coś w rodzaju dochodzenia. Ujął przez chusteczkę rękojeść maczety,
wyciągnął ją z piasku i uniósł szerokie ostrze w górę, w światło księżyca.
– Hmm – mruknął głośno. – Dopilnuj, żeby nikt nie zabierał stąd żadnych pamiątek –
powiedział cicho do posterunkowego Valentine’a. – Amerykanie uwielbiają pamiątki z
miejsc, w których wydarzyło się jakieś nieszczęście. Mogliśmy to stwierdzić choćby po
niedawnym pożarze samolotu... I na koniec jeszcze jedno, Bobbie. Powtórz naszym ludziom,
że jeśli którykolwiek z nich przehandluje swój hełm, od jutra będzie pracował jako uliczny
sprzedawca koralików i muszelek. Naliczyłem już szesnastu bez nakrycia głowy!
Coastown, San Dominica
O siódmej czterdzieści pięć młody człowiek, podobny do Montgomery Clifta, siedział
samotnie przy zacienionym stoliku na tarasie hotelu „Princess” w Coastown. Popijał szkocką
z wodą sodową i wystukiwał mieszadełkiem falujący rytm calypso piosenki „Mariannę”.
Brooks Campbell zaczynał się denerwować. Obawiał się, że ludzie na patio zaczną zwracać
na niego uwagę, gdy długo posiedzi samotnie przy stoliku.
Ale to był drobny problem. Gorzej, że kelner z fryzurą afro najwyraźniej starał się go
nakłonić do odejścia, aby posadzić na jego miejscu jakieś większe towarzystwo. A w dodatku,
co już było fatalne, Damian Rose spóźniał się pół godziny na pierwsze, być może jedyne
bezpośrednie spotkanie.
Brooks Campbell nie znał jeszcze wszystkich szczegółów dotyczących Turtle Bay, ale i
bez tego sposób pracy państwa Rose zaczynał działać mu na nerwy. Przede wszystkim na San
Dominice miało być dziesięć, najwyżej dwanaście przypadków śmiertelnych, tak jak podczas
zamieszek na St. Croix w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim roku. Tymczasem
sytuacja stawała się coraz poważniejsza. Zdecydowanie zbyt poważna. Państwo Rose
realizowali plan na swój własny, przerażający sposób, dlatego Campbell poprosił o spotkanie.
Właściwie zażądał go.
Ósma piętnaście. Damian Rose nadal się nie pojawiał.
Campbell patrzył na potężny sztuczny wodospad, wlewający hektolitry wody do
ogromnego basenu na końcu patio. Przyglądał się urlopowiczom w kostiumach kąpielowych,
spacerującym ścieżkami w otoczeniu palm. Kilkuosobowy zespół grał teraz rewolucyjne
rytmy reggae – „Oni są już coraz bliżej”.
O ósmej czterdzieści pięć Brooks Campbell doszedł do wniosku, że nie spotka się dziś z
Damianem Rose. Miał niejasne podejrzenie, że nikt nigdy nie zobaczy tajemniczego
najemnika.
O dziewiątej przystojny młodzieniec uregulował rachunek w barze hotelu „Princess”.
Następnie, minąwszy dwanaście przecznic, dotarł do ambasady Stanów Zjednoczonych. Po
drodze słyszał warczenie wojennych bębnów na ulicach. W ambasadzie otrzymał najbardziej
niepokojącą informację w całej swojej dotychczasowej karierze: dzisiejszego popołudnia jakiś
człowiek widział wysokiego blondyna w Turtle Bay.
Ktoś w końcu zobaczył twarz Damiana Rose’a.
Turtle Bay, San Dominica
Maczeta znaleziona na plaży w Turtle Bay była czymś pośrednim między kosą a
rzeźnickim tasakiem.
Na pierwszy rzut oka dało się zauważyć, że była długo używana na plantacji trzciny
cukrowej lub w dżungli porastającej Wzgórza Zachodnie. Klinga mierzyła sześćdziesiąt sześć
centymetrów długości i dziesięć szerokości. Wykonano ją z hartowanej stali.
Dwunastocentymetrowa, drewniana rękojeść była wykrzywiona i popękana. Zamocowano ją
dużymi nitami, jak trzonek noża do krojenia mięsa. Broń przywodziła na myśl walki na
miecze.
Siedzący w hotelowej wypożyczalni książek w „Plantation Inn” doktor Meral Johnson
długo przyglądał się ostremu narzędziu. Uniósł maczetę do góry, prawie dotykając świecącej
jasno lampy. Zamachnął się i ze świstem przeciął powietrze. Straszliwa broń. Widział kiedyś,
jak jednym cięciem podobnego noża przecięto na pół kozę.
Zmęczony policjant siedział na stylowym fotelu i usiłował uporządkować w myślach
wszystkie, nawet z pozoru nic nie znaczące i sprzeczne szczegóły, które mogły mieć coś
wspólnego z masakrą w Turtle Bay. Samolot należący do American Airlines został
zniszczony bombą. W dziwnych okolicznościach zastrzelono Leona Racheta. Jedyne, co mógł
zrobić Johnson, to skoncentrować się na elementach, które zdawały się potwierdzać, że za
wspomnianymi wydarzeniami stoi lokalny przywódca rewolucyjny, „Monkey” Dred. Polecił
swoim podwładnym prowadzić śledztwo w tym właśnie kierunku. Był to błąd, wprawdzie
niezamierzony, ale niosący opłakane skutki. Na taki błąd liczyli właśnie państwo Rose.
„Policjanci to zwykle ludzie dość naiwni...”
Świadkowie
Zawodowy tenisista z Saddle River w New Jersey i jego żona zauważyli ciemnoskórego
włóczęgę na plaży w pobliżu miejsca zbrodni. Pewna wiekowa Angielka widziała grupę
„wzburzonych, młodych tubylców”, zgromadzonych wśród palm niedaleko hotelowej plaży.
Dwoje wczasowiczów z Georgii zapamiętało starego Murzyna, prowadzącego na sznurku
kilka wyliniałych kóz.
Do doktora Johnsona przyprowadzono ładną jedenastolatkę. Jej matka twierdziła, że
małej przytrafiła się dziwna historia. Dziewczynka wyjaśniła, że tego wieczoru około ósmej
zatrzasnęła się w pokoju swojej matki. Potem zaczęła przeraźliwie krzyczeć coś o krwawym
morderstwie, aż jeden z barmanów – Peter Macdonald – wyważył drzwi toporkiem
strażackim. Matka dziewczyny, aktorka, żądała, aby szef policji natychmiast umieścił je obie
na pokładzie samolotu do Nowego Jorku. Płacząc i pokrzykując na ciemnoskórego policjanta
skarżyła się, że jej córka jest o krok od załamania nerwowego.
W tym samym czasie kolejną grupę „świadków” przesłuchiwano w biurze administracji
hotelu.
– Pracuje pan tu jako barman – zaczął spokojnym głosem posterunkowy Bobbie
Valentine. Wiejski policjant siedział za maszyną do pisania firmy Royal i tylko chwilami
odrywał wzrok od swego notatnika. – Co pan ma nam do powiedzenia?
Starając się wyrażać zwięźle, Peter Macdonald usiłował opowiedzieć, co zobaczył na
nadbrzeżnej drodze podczas przejażdżki rowerowej tamtego popołudnia. Opisał Damiana
Rose’a jako „wysokiego, jasnowłosego Anglika”. Powiedział też posterunkowemu o dwóch
czarnoskórych mężczyznach, którzy ociekając krwią wracali z plaży. Wspomniał o drogim,
niemieckim karabinku snajperskim i o zielonej limuzynie. Opisał nawet płaszcz kupiony u
Harrodsa w Londynie. Gdy skończył, zauważył, że posterunkowy uśmiecha się z
politowaniem. Patrzył na Petera tak, jakby ten był kolejnym nawiedzonym Amerykaninem.
Beznadziejny przypadek.
– W porządku – powiedział w końcu Bobbie. – Następny proszę – krzyknął przez otwarte
drzwi pokoju.
Peter czuł ogarniającą go powoli wściekłość.
– Chwileczkę, nie tak prędko – zaprotestował. – Proszę się tak nie spieszyć, dobrze?
Oczywiście rozumiem, że musi pan dzisiaj rozmawiać z wieloma zdenerwowanymi ludźmi.
To wszystko jest zupełnie zwariowane... Ale co będzie z tym Anglikiem?
– Zapisałem sobie – posterunkowy uniósł do góry notatnik. – Poza tym, wiemy już, kto za
tym stoi. Pułkownik Dred. Sukinsyn. Słyszał pan o Dredzie? No jasne, nie ma pan o nim
pojęcia.
– Nie wiem o nim zbyt wiele, to prawda – Peter starał się, aby jego słowa dotarły
wreszcie do świadomości policjanta. – Ale widziałem jasnowłosego, białego mężczyznę w
pobliżu miejsca, gdzie zamordowano tych dwoje dzieciaków. Widziałem też dwóch
zakrwawionych czarnych facetów, wyglądających tak, jakby właśnie wymordowali gołymi
rękami całą klasę uczniów podstawówki. Przestraszyłem się nie na żarty, a mnie niełatwo
przestraszyć.
Policjant nadal patrzył na niego z wyższością. Na jego twarzy malowała się taka pewność
siebie i lekceważenie, że Peter miał ochotę mu przyłożyć.
– Wiem, wiem, człowieku. Wiem, co mówiłeś. Blondyn w typie Anglika. Wysoki.
Zielony samochód z rejestracją zaczynającą się od CY. Sprawdzimy to, człowieku.
Sprawdzimy... W porządku – kto tam następny ze swoją historyjką?
W czasie gdy jedynego naocznego świadka właśnie wyłączano ze śledztwa, gdy
zaczynała się toczyć lawina błędów i pomyłek, doktor Meral Johnson wędrował sobie w
mroku po terenie należącym do hotelu „Plantation Inn”.
ROZDZIAŁ 7
Z jakiegoś dziwnego powodu ludzie nie chcą umierać. Zwłaszcza
młodzi. Młodzi, niezaspokojeni, nie mający stałego partnera, przebywający
na wakacjach, na które nie było ich stać. Z początku planowaliśmy, że
morderstwo przy użyciu maczety będzie miało miejsce na terenie lokalnej
filii Klubu Śródziemnomorskiego. Dopiero później, po zastanowieniu,
wybraliśmy „Plantation Inn”.
Z pamiętnika Rose’ów
Turtle Bay, San Dominica
W gwarnym holu hotelu „Plantation Inn” młoda, opalona kobieta skarżyła się, że już
nigdy nie położy się na plaży z zamkniętymi oczami.
– Podwójne morderstwo. Całkiem jak w kinie – mówił krótko ostrzyżony chłopak z
zawieszoną na szyi łyżeczką do kokainy.
Przy barze Peter Macdonald rozmawiał ze swoją dziewczyną, Jane Cooke. Serwował
jednocześnie dziesiątki litrów grogów, ponczów, koktajli, drinków i szprycerów, a także
ogromne ilości tradycyjnej czystej whisky.
– Wiem, że to brzmi idiotycznie – przyznał – ale policja w ogóle nie chce mnie słuchać.
– Przecież posterunkowy zanotował twoje zeznania, prawda?
– Mam nadzieję. Ale wydaje mi się, że dla nich wszystko już jest jasne. Pułkownik Dred!
Pułkownik Dred! Reszta się nie liczy. Wysoki blondyn. Snajperski karabinek. Jezu, sam już
nie wiem. Mam nadzieję, że się nie mylą... Odniosłem wrażenie, że policja postępuje niezbyt
profesjonalnie. Bardziej mi to przypomina konkurs młodych talentów Teda Macka.
– O rany, Peter, odpuść sobie.
Starannie modulowany głos hotelowego śpiewaka calypso popłynął poprzez hol. Teraz
piosenkarz zaczął gwizdać, długim jak u kobiety paznokciem wybijając rytm na sitku
mikrofonu.
– Nie ma się co bać Leona – szepnął do swojej białej publiczności, na którą składały się
głównie typowe amerykańskie pary. Dla nich właśnie śpiewał:
Miłość kobiety z San Dominiki
jest jak poranna rosa,
tak samo osiada na płatkach róży
jak na końskim łajnie.
Śpiewak roześmiał się. Niezła imitacja Geoffreya Holdera.
Z pogrążonego w półmroku baru, oświetlonego czerwonymi lampionami, rozległy się
oklaski.
Peter Macdonald zadzwonił rowerowym dzwonkiem, ukrytym między butelkami.
– A teraz chciałbym wam, ludziska, zaśpiewać rzewną piosenkę o kobiecie –
kontynuował artysta. – O prawdziwym kwiatuszku. Oraz o tym... no, wiecie... paskudniku,
który skradł jej serduszko. Moim osobistym rywalu. Prawdziwym gnojku!
W tym czasie szef policji Meral Johnson zszedł po wilgotnych kamiennych schodach i
przemaszerował wzdłuż rzędu cel w mrocznych, średniowiecznych piwnicach więzienia w
Coastown. Tuż za nim podążało siedmiu policjantów i strażników, prawie wszyscy pracujący
na nocnej zmianie.
Ponura procesja skręciła w korytarz z kolejnym rzędem cel. Potem jeszcze jeden. Na
końcu trzeciego korytarza wysoki, mokry od potu posterunkowy czekał przy otwartych
stalowych drzwiach.
W celi szef policji zobaczył człowieka, który zeszłego poranka zastrzelił Leona Racheta.
Tajemniczy biały mężczyzna w średnim wieku leżał na pryczy z szeroko rozrzuconymi
rękami. Nagie, owłosione nogi zwisały bezwładnie z obu stron posłania. Kałuża moczu
zmieszanego z krwią płynęła z celi prosto do kratki w brudnej podłodze korytarza.
Kiedy doktor Johnson siedział w hotelu „Plantation Inn”, ten człowiek został
zamordowany. Zabity na pryczy. W więzieniu. Maczetą do ścinania trzciny cukrowej.
Szerokie ostrze sterczało z owłosionego brzucha denata. Na rękojeści ktoś starannie zawiesił
czerwoną, wełnianą czapeczkę.
– „Monkey” Dred – wyszeptał Johnson.
– Peeeter! Peeeter!
Słodki głos śpiewaka calypso popłynął przez hol.
– Powiedz mi, człowieku... wiesz, czym się różni irlandzkie wesele od irlandzkiej stypy?
Zakłopotany Peter naburmuszył się i milczał. Nie miał ochoty uczestniczyć w
przedstawieniu. Nie dziś. Nie teraz, gdy przed oczami wciąż miał zmasakrowane ciała
nastolatków.
– No, czym? – domagał się odpowiedzi jeden z gości, siedzących w barze.
Peter spojrzał na Jane i dostrzegł na jej twarzy jakby odbicie własnych uczuć. Niesmaku?
Odrazy?
– Tym, że podczas stypy jest jedna gęba mniej do chlania – powiedział wreszcie
zrezygnowany. Szarpnął idiotycznym dzwonkiem i poczuł dziwną, bezsensowną tęsknotę za
domem.
3 maja 1979, czwartek
Prasa donosi: Turyści uciekają z kurortów!
Podaruj sobie odrobinę luksusu!
Slogan prasowy,
reklamujący San Dominikę
Na wyspie, znanej jako ośrodek wakacyjny, w ciągu trzech dni popełniono dziewięć
morderstw. Dwie osoby ugodzono nożem, dwie zostały zastrzelone, jedną utopiono, a cztery
zginęły od ciosów maczetą.
Specjalne ekipy telewizyjne przybyły na San Dominikę wczesnym popołudniem.
Długowłosi kamerzyści, inżynierowie dźwięku wyglądający jak naukowcy z NASA, marzący
o Hollywood reżyserzy, asystenci reżyserów, reporterzy i komentatorzy. Swoich ludzi
wysłały największe stacje – ABC, CBS i NBC, a także lokalne telewizje z Nowego Jorku,
Miami i Chicago. Najwyraźniej mordowanie za pomocą maczety spotkało się z wyjątkowym
zainteresowaniem w Chicago i Nowym Jorku. Reporterzy i pozostali członkowie ekip
otrzymali specjalne wynagrodzenie, jakby jechali na obszary ogarnięte wojną, rozruchami
albo ryzykowali spotkanie z bandą szaleńców, zbiegłych z zakładu zamkniętego.
Przybyli także – nieco spokojniejsi i mniej widowiskowi – korespondenci prasowi, przede
wszystkim ze Stanów Zjednoczonych, ale także z Europy Zachodniej, Afryki i Azji oraz,
oczywiście, z Ameryki Południowej. Swoją całkiem sporą reprezentację mają także kraje
Trzeciego Świata.
Łowcy sensacji węszą rewolucję. Tymczasem eksperci policyjni i wojskowi przewidują,
że gwałtowny wybuch dzikiej przemocy albo zupełnie wygaśnie, albo ogarnie płomieniem
całe Karaiby. Na razie – nawet przy założeniu, że za tym wszystkim stoi pułkownik Dred –
nie wiadomo, w jakim kierunku rozwinie się sytuacja.
ROZDZIAŁ 8
Zanim przyjechaliśmy na Karaiby, zdawaliśmy sobie sprawę, że
cudowna sceneria tych wysp stanowi idealne tło dla wszelkich działań
terrorystycznych.
Z pamiętnika Rose’ów
3 maja 1979, Zatoka Titchfield, San Dominika
Czwartek rano. Trzeci dzień spod znaku maczety
Damian Rose, ubrany w luźne dżinsy i błękitną bawełnianą koszulkę, wspinał się w
wielkim pośpiechu na wielką czarną skałę, zwieszającą się nad nadbrzeżną drogą. Przez
niezliczone stulecia leniwe powiewy pasatu wyrzeźbiły w skałach coś, co wyglądało jak dwie
prymitywne głowy. Damian stwierdził podczas wspinaczki, że przez tak długi czas wiatry
słabo się spisały. Wyszukując palcami niewielkie szczeliny, Rose pokonywał coraz to nowe
występy skalne. Nad sobą widział błękit nieba. Czuł, jak pod butami kruszy mu się zwietrzała
skała i jak słony smak ma jego pot.
Po piętnastu minutach wyczerpującej wspinaczki dotarł na płaski wierzchołek skały, o
wymiarach mniej więcej metr na metr. Przyjrzał się podłożu i zauważył drobiny lśniącej miki
i małe kosteczki mew. Z tego ptasiego cmentarzyka Damian widział dokładnie to, co chciał.
Poranek po zabójstwie w Turtle Bay był piękny i bezchmurny. Nieskazitelny błękit nieba
królował nad całymi Karaibami. Dokładnie nad głową Damiana przeleciał jastrząb,
spoglądając na drogę i samotnego człowieka na skale. Falujące w dole morze było lekko
wzburzone, mimo idealnej pogody. U wejścia do Zatoki Tichfield widać było brązową rafę
koralową. Długi pas piaszczystej plaży kończył się u podnóża widocznego w oddali skalistego
pagórka.
Damian Rose skoncentrował uwagę na lekko łysiejącym, ciemnowłosym mężczyźnie,
który wraz z dwójką dzieci spacerował brzegiem morza. Biała piana załamujących się fal
opryskiwała im stopy. Brakowało tylko fotografa, który skorzystałby z okazji i wykonał
zdjęcie idealne na pocztówkę z wakacji.
Damian wyciągnął dwa kawałki czarnej, metalowej rurki i skręcił je ze sobą, aż powstała
lufa. Dokręcił do niej lekką kolbę. Karabin był gotowy. Na koniec wyjął z plecaka snajperską
lunetę i dołączył do kompletu.
Ciemnowłosy mężczyzna, który nazywał się Walter Marks, zanurkował i na jakiś czas
zniknął pod wodą. Chłopiec i dziewczynka patrzyli z uśmiechem na fale. Ładne dzieciaki,
zauważył mimochodem Rose. Jasnowłose, jak ich matka. Jednak ojciec okazał się cholernym
kretynem, zabierając je na plażę w dzień po pierwszych morderstwach spod znaku maczety.
Beznadziejnym, pozbawionym wyobraźni kretynem. Obiecał im wakacje. Zawsze
dotrzymywał słowa.
Damian uniósł karabin do oka. Popatrzył przez cienkie nitki optycznego celownika.
Zobaczył, jak ciemna głowa Marksa wynurza się z wody pośród pęcherzyków powietrza.
Mężczyzna wyprostował się, woda sięgała mu tylko do bioder. Miał bardzo owłosione piersi.
Mokre, ciemne włosy zbiły się w czarne kępki. W zeissowskich szkłach silnej lunety
wydawało się, że Marks stoi tuż obok, że wystarczy wyciągnąć rękę, aby go dotknąć.
Rose zauważył Kubańczyka, który machał do niego z wysokich zarośli, rosnących tuż
przy plaży. „Strzelanie do złotej rybki w szklanej kuli” – Damian przypomniał sobie te
dziwne słowa.
Strzelił tylko raz.
Walter Marks padł na plecy w płytką wodę. Wyglądało to tak, jakby chciał przeskoczyć
nadbiegającą falę, by rozbawić dzieciaki.
Kula trafiła w środek czoła i jak korkociąg przewierciła mózg.
Dzieci natychmiast podniosły krzyk. Przytuliły się do siebie i wydawało się, że tańczą w
nagle poczerwieniałej wodzie. Wtedy pojawili się Kingfish i Kubańczyk z maczetą. Ekipa od
brudnej roboty państwa Rose. Weszli do wody i brodząc dotarli do ciała.
Na szczęście, a może na nieszczęście dla dzieci Marksa, tym razem przewidziano
obecność świadków. Miały nimi być właśnie one. Szkoda, przemknęło Damianowi przez
głowę. Ale wszystko musi iść dokładnie jak zaplanowano. Bezlitosne zabójstwo. Publiczna
egzekucja prezesa Amerykańskiego Stowarzyszenia Biur Podróży, który zasłużył sobie na to,
bo był zadufanym, pewnym siebie dupkiem i zignorował wszelkie ostrzeżenia.
Turtle Bay, San Dominica
W kronikach Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych można przeczytać, że
„żołnierz piechoty morskiej, pełniący służbę w ambasadzie, jest ambasadorem w mundurze”.
Trzeciego maja dwudziestu czterech żołnierzy piechoty morskiej, służących w
ambasadzie na San Dominice, bez mundurów, w samych tylko szarych szortach,
przeszukiwało przeklęty sektor plaży Turtle Bay. Muskularni chłopcy zbierali wyrzucone na
brzeg kawałki drewna, koniki morskie, małże, przezroczyste, galaretowate meduzy, kawałki
gumy do żucia, zapałki, plastry opatrunkowe, wywołujące mdłości strzępy ludzkiego ciała,
kępki włosów, a także kawałek kobiecego palca. Zgarniali z plaży dosłownie wszystko,
oprócz piasku. To co znaleźli, wkładali do grubych plastikowych worków oznaczonych
literami XYXYXY. Na koniec kapitan rozkazał swoim podwładnym, aby zagrabili piasek, by
przywrócić mu normalny wygląd.
Peter Macdonald i Jane Cooke, trzymając się za ręce, spacerowali po nadbrzeżnej drodze
i przyglądali się budzącym wątpliwości pracom detektywistycznym prowadzonym na plaży.
Jane obok potężnego Petera wyglądała na jeszcze drobniejszą niż była w rzeczywistości. Przy
bliższym przyjrzeniu się widać było, że jest jednak raczej pulchna – typowa piękność ze
środkowego zachodu: piegowata, z uroczymi dołeczkami w policzkach i szopą
kędzierzawych, jasnych włosów.
Zanim została szefową kadr w hotelu „Plantation Inn”, była nauczycielką angielskiego w
szkole średniej w Pierre, w Południowej Dakocie. Kiedy skończyła dwadzieścia jeden lat,
wyszła za faceta, który także uczył angielskiego. Poroniła córeczkę w centrum handlowym w
Pierre. Mając dwadzieścia trzy lata odeszła od męża. Potem zdecydowała, że warto byłoby
zobaczyć trochę świata poza okolicznym zadupiem. Pojechała do Ameryki Południowej. Stąd
dotarła na Karaiby – najpierw na Haiti, a następnie na San Dominikę. Tu spotkała Petera
Macdonalda, zwariowanego, zabawnego Petera, który przypominał jej bohatera piosenki
„Richard Cory” Simona i Garfunkela.
Peter, zanim zaczął pracować w „Plantation Inn”, był przede wszystkim ostatnim,
najmniejszym i – jego zdaniem – najmniej udanym z sześciu braci Macdonaldów. Trzej byli
gwiazdami uczelnianych drużyn baseballowych, dwaj – najlepszymi studentami na swoich
wydziałach, a na końcu był on, Peter. Mały Mac.
W rezultacie został kadetem Akademii Wojskowej Stanów Zjednoczonych w West Point,
tak jak jego ojciec – Wielki Mac. Po drugim roku opuścił Akademię i stał się prawdziwym
żołnierzem. Jako sierżant Sił Specjalnych został dwukrotnie odznaczony i zarobił kulkę w
plecy. Był bohaterem wojennym – cokolwiek to oznaczało w połowie lat siedemdziesiątych.
Dzięki oszczędnościom poczynionym ostatniej zimy oraz pewnej dozie szczęścia,
wylądował ostatecznie na Karaibach. Po słońce i wypoczynek... „Żeby poskładać się do
kupy” – jak określił to w długim liście jego ojciec. We wrześniu spotkał Jane, a pod koniec
tego miesiąca mieszkali już razem i razem pracowali w luksusowym „Plantation Inn”.
Całkiem nieźle.
Jane zadała tylko jedno pytanie na temat żołnierzy pracujących na plaży.
– Po jaką cholerę oni to robią?
– Że niby grabią piasek? – uśmiechnął się Peter. – Nie mam pojęcia. Oni zresztą też nie.
Ktoś tam kiedyś to pewnie wymyślił, no i teraz po prostu weszło w zwyczaj. Żołnierze grabią
piasek we wszystkich bazach wojskowych na całym świecie.
– To najgłupsza rzecz, jaką w życiu widziałam. No, jedna z najgłupszych. Głupsza nawet
od baseballu! – roześmiała się.
– Jeszcze bardziej głupio to wygląda, kiedy się samemu trzyma w ręku grabie. No dobra,
chodźmy już. A tak na marginesie, baseball wcale nie jest głupi.
Szli dalej między bananowcami i drzewami chlebowymi. Dżungla była śliczna jak
malowanie. Unosiły się nad nią papugi i inne barwne ptaki. Macdonald wyciągnął z tylnej
kieszeni swoją czapeczkę i włożył na głowę, aby osłonić się przed owadami.
– Peter, i co teraz zrobisz? – spytała w końcu Jane.
Macdonald westchnął.
– Nie wiem... Może policjanci mają rację, może rzeczywiście zrobił to Dred, żeby wymóc
na władzach uczciwe procesy jego ludzi. Koniec z nieuzasadnionymi wyrokami śmierci. Jakie
to proste.
– No a co z tym Anglikiem?
– Eee, cholerny typ. Pieprzony blondas, jak z Dnia Szakala. Że też musi komplikować
naszą beztroską egzystencję.
Peter podniósł kamień i rzucił go tak wysoko w górę, że zatoczył łuk nad koroną
bananowca.
– Wiesz co? Zaczyna mnie męczyć, że rozmieniam się na drobne... Dobry Boże,
wszystko, tylko nie to. Nie karz mnie poczuciem winy za to, że jest mi dobrze. Widzisz,
byłem na tej pieprzonej wojnie i...
Jane objęła go w pasie ramionami. Za plecami Petera, poprzez palmowe liście, widziała
błękitne morze. Nie mogła wprost uwierzyć, że może jej być tak cudownie.
– Powiedz mi, Peterze Macdonald, gdzie jest napisane, że jeśli nie zapracowujesz się na
śmierć, to znaczy, że marnujesz swój czas?
Macdonald uśmiechnął się do dziewczyny, dotknął jej miękkiej piersi i delikatnie
pocałował w usta.
– Nie wiem... Ale czuję, że to jest wyryte gdzieś w głębi mojego umysłu. Ta myśl nie
daje mi spokoju od dnia, gdy się tu znalazłem. Pojawia się za każdym razem, gdy daję nurka
w morskie fale.
Zasłonił sobie usta ręką, przez co jego głos nabrał obcej głębi.
– „Macdonald, ty nierobie, znajdź sobie jakieś przyzwoite zajęcie. Pete, ułóż sobie jakoś
życie, póki jeszcze nie jest za późno. Postaraj się, inaczej będziesz nikim...” Tak czy siak –
powiedział już normalnym głosem – chyba powinienem coś zrobić w sprawie tego Anglika,
nie uważasz, Flip?
Jane skrzywiła się lekko. W ich własnym, wymyślonym świecie – raju Południowych
Mórz – była Flipem, a Peter Flapem.
– Wolałabym, żebyś się tym nie zajmował – powiedziała. – Naprawdę. Mówię poważnie.
– Muszę spróbować jeszcze jednego sposobu – odparł Peter.
Był czwartek, wpół do dziewiątej rano. Weszli na małą polankę na zboczu pagórka i
położyli się na ziemi jak para smarkatych kochanków. Peter pociągnął lekko za węzeł, w jaki
Jane zawiązała pod biustem koszulkę. Dziewczyna uniosła w górę ramiona, pozwalając mu
ściągnąć ją przez głowę.
– Tak cię kocham – wyszeptała. – Pamiętaj o tym.
Ujął w dłonie jej miękkie, chłodne piersi, rozpiął suwak w jej szortach i zsunął je wraz z
majtkami z długich, opalonych nóg. Jane odpięła czerwone szelki od dżinsów Petera,
ściągnęła je i pomogła mu pozbyć się bielizny. Czapeczka spadła sama.
Peter całował dziewczynę po całym ciele, zatrzymując się dłużej przy brodawkach piersi.
Potem zsunął się niżej, w dół brzucha. Poczuł zapach mleczka kokosowego. Wchodził w nią
powoli, centymetr po centymetrze. Wreszcie zaczął poruszać się miarowymi, długimi
pchnięciami. Dwa razy powstrzymywali się wzajemnie, aby opóźnić koniec, dłużej
posmakować leniwej rozkoszy. Potem ich ciałami targnął gwałtowny spazm. Podczas długiej,
szalonej ekstazy szeptali oboje, co brzmiało jak modlitwa.
Gdy podnieśli się i usiedli, okazało się, że żołnierze już sobie poszli. Plaża w Turtle Bay
wyglądała czyściutko i niewinnie, zagrabiona równo jak rabatka w ogródku.
Ciach, ciach, ciach – taki dźwięk wydawała maczeta, tnąca trzcinę cukrową.
Ciach, ciach, ciach – usłyszał Peter.
Peter zastał Maksymiliana Westerhuisa w jego maleńkim, sześciometrowym biurze.
Westerhuis wystawiał właśnie hotelowe rachunki z żółtym, firmowym nadrukiem. Okulary w
metalowej oprawie sprawiały, że wyglądał jak uczony matematyk. Albo szyfrant. Czarna
maszyna do liczenia, której używał Niemiec, wyglądała tak, jakby pamiętała jeszcze czasy
Republiki Weimarskiej. Biurko dyrektora pokrywały porozrzucane koperty z czerwono-
niebieskimi brzegami: nowiny z Vaterlandu. Na stercie papierów stał wielki kufel pienistego,
ciemnego piwa.
Peter stanął w drzwiach. Nie miał ochoty opowiadać się młodemu, nadętemu Niemcowi.
Po chwili odgłosy pracy maszyny do liczenia ustały.
– Czego chcesz, Peter? Nie widzisz, że jestem zajęty? Ci cholerni goście prawie wszyscy
wyjeżdżają. – Maksymilian popatrzył nieprzytomnym wzrokiem ponad drucianymi
oprawkami okularów. – Macdonald, czego chcesz?! – zapytał ponownie, ostrzejszym tonem.
Chciałbym zniknąć w mgnieniu oka z twojego biura, pomyślał Peter. Flaki mi się
przewracają, jak na ciebie patrzę.
– Mam do ciebie prywatną prośbę – powiedział cicho i aż go skręciło od przymilnego
tonu, jakim wypowiedział te słowa. Poczuł się jak Heinrich Himmler, rozmawiający z
Maksem-Hitlerem. – Muszę pożyczyć twoje bmw.
Dyrektor hotelu zaśmiał się z sarkazmem.
– Chcesz pożyczyć mój motocykl? Zwariowałeś? Daj mi spokój. Idź stąd.
– Chwila, nie tak prędko... Widzisz, muszę z kimś pogadać o tym facecie, którego
widziałem wczoraj na nadbrzeżnej drodze. To mi nie daje spokoju, Maks. Muszę się
dowiedzieć, dlaczego, do cholery, oni...
– Rozmawiałeś o tym ze mną, Macdonald – przerwał mu Westerhuis. – Sam przekazałem
to tym głupim pismakom. Wczoraj powiedziałeś o tym policjantowi. Wszyscy wiedząc twoim
człowieku ze wzgórza, nicht wahr? A teraz mówię ci, spadaj stąd. A przy okazji... nie mów
do mnie Maks.
Peter nagle przestał się bawić w dyplomację.
– Chcę rozmawiać z amerykańskim ambasadorem w Coastown! Tu chodzi o ludzkie
życie, Westerhuis. Twój pieprzony motor potrzebny mi jest na dwie, trzy godziny. To
wszystko. Bądź człowiekiem, co? Chociaż udawaj, że jesteś.
Dyrektor zaczął rytmicznie walić pięścią w metalowy blat biurka.
– Nie ma o czym mówić! – wyskandował do taktu. – Poświęciłem pięć sekund na
zastanowienie się i moja odpowiedź brzmi: nie! A teraz zjeżdżaj stąd! Jeszcze jedno słowo, a
wywalę cię na zbity pysk, jak Johnny’ego!
Peter odwrócił się, żeby wyjść z przyprawiającego go o klaustrofobię pokoju.
– Mnie na zbity pysk? – mruknął. – Pieprz się, faszystowski wypierdku.
– Coś ty powiedział? – zawołał za nim Westerhuis, ale zaraz znów zakręcił korbką
przedpotopowej maszynki do liczenia, myśląc sobie: biedny, głupi Peter Macdonald. Biedny,
głupi barman. Byłoby dla niego lepiej, gdyby pozostał w wojsku jako zawodowy do końca
życia.
Przed hotelem stał błyszczący, czarny motocykl bmw. Młody człowiek przekręcił srebrny
kluczyk, uruchamiający zapłon maszyny. Peter Macdonald i Jane Cooke wielkimi krokami
podążali ku zgubie. Ruszali na spotkanie czegoś, co ich przerasta.
– Jasne, Maks powiedział, że nie ma o czym mówić... – rzekł Peter. – Trzymaj się,
jedziemy!
Był to chyba największy eufemizm, jaki kiedykolwiek wypowiedział.
ROZDZIAŁ 9
Uważam, że w Europie Damian zadowoliłby się dziesięcioma dolarami
dziennie na życie. Ja wolałabym mieć dziesięć tysięcy tygodniowo, jak
Jacqueline Onassis. Czasem czytuję „Cosmopolitan” i wyobrażam sobie
siebie jako Jackie. To dopiero byłoby życie! Wymyślam sposoby, jak
poślubić najbogatszego człowieka na świecie (albo nawet kilku). Damian
mógłby być bogaty, gdyby zależało mu na pieniądzach. Mógłby być
międzynarodową gwiazdą jak Bronson czy Clint Eastwood. Albo prezesem
General Motors. Damian mógłby być, Damian mógłby być... Siedzę sobie na
kamieniu na Krecie i tak sobie powtarzam. Robię to, odkąd skończyłam
trzydziestkę. Straszne myśli, jak na prostą dziewczynę z małego miasteczka
w 3ebrasce.
Z pamiętnika Rose’ów
Coastown, San Dominica
Na Skwerze Polityków, w samym centrum zgiełku, pośród dostawców warzyw,
straganów z owocami, turystów z najtańszych biur podróży, trąbiących piętrowych autobusów
Carrie Rose rozglądała się wokół, starając się znaleźć jakiegoś typka, który nadawałby się na
kolejną ofiarę.
Skupiła uwagę na kilkunastu długowłosych ćpunach, pętających się koło wejścia na
miejską plażę Wahoo. Oto dokąd trafiają białe śmiecie z całych Stanów... Obrzydliwi
włóczędzy w farbowanych we wzorki, bawełnianych, rastafariańskich koszulkach, popijający
puszkowe piwo, żujący gumę, zajadający świeże kokosy. Przyglądając się grupce tych
rozlazłych smarkaczy, Carrie nie mogła powstrzymać się od refleksji. Co za przygnębiający
widok! To zadanie raczej dla Damiana.
Wreszcie wybrała niskiego chudzielca. Gorszego popaprańca trudno było sobie
wyobrazić. Carrie nazwała go w myślach Samotnikiem. Wyglądał na dziewiętnaście,
dwadzieścia lat. Brudne dżinsy i kamizelka z koźlej skóry na nagiej, zapadniętej piersi.
Długie strąki jasnych włosów. Szeroko otwarte, nieobecne oczy. Właśnie popalał marihuanę z
miejscowej hodowli. Widać traktował to jak codzienną filiżankę porannej kawy.
Carrie Rose zatrzymała jakiegoś uczniaka, przechodzącego przez skwer. Ładnego,
brązowego chłopca w wieku ośmiu, dziewięciu lat. Niósł kilka książek, starannie
przewiązanych czerwonym, gumowym paskiem. Zapytała go, czy znajdzie chwilę czasu, by
zarobić pięćdziesiąt centów, zanim dotrze do szkoły. Chłopak zgodził się, a Carrie wyciągnęła
rękę w stronę tłumu. Podążył za nią wzrokiem i ujrzał długowłosego białego mężczyznę w
złocistej kamizelce.
Samotnik oparł się o odrapany hangar na łodzie. W rodzinnym mieście Carrie, Lincoln w
Nebrasce, zwykło się to określać „podtrzymywaniem ściany”.
– Chcę tylko, abyś zaniósł temu człowiekowi list i te pięć dolarów – wyjaśniła chłopcu
Carrie. – Powiedz mu, aby doręczył ten list na Bath Street numer pięćdziesiąt. Zapamiętaj:
Bath Street pięćdziesiąt. A teraz powtórz, co masz zrobić za swoje pół dolara.
Chłopaczek okazał się całkiem rezolutny. Dokładnie wyrecytował instrukcje i buzia mu
się rozjaśniła w uśmiechu.
– Chwila, psze pani, ja sam mogę doręczyć ten list.
Carrie sięgnęła do portfela po pieniądze.
– Nie, nie – potrząsnęła głową. – Niech ten chudzielec to zrobi. Powiedz mu jeszcze, że
tamten duży, czarny pan patrzy na niego. I jeszcze, że to jest list do dziewczyny czarnego
pana.
– Dobra, dobra. Niech mi pani da wszystko. Załatwię jak trzeba.
Chłopiec przeszedł przez ulicę i zniknął w ruchliwym, kolorowym tłumie. Carrie wpadła
w panikę. Ruszyła za nim.
Chłopak pojawił się koło grupy hipisów i z szerokim uśmiechem, powiewając żółtą
kopertą, podszedł do Samotnika. Kudłaty narkoman zaczął dyskutować z chłopcem przed
hangarem. Nad pogiętym, blaszanym dachem wzeszło słońce. Na ścianie baraku widniał
wymalowany czerwoną farbą napis: SAN DOMINICA – NAJPIĘKNIEJSZE MIEJSCE NA
ŚWIECIE. W końcu Samotnik wziął list z rąk chłopca.
Carrie usiadła na ławce i wyjęła poranną gazetę. PODWÓJNE ZABÓJSTWO NA
PLAŻY. Założyła nogę na nogę. W dużych okularach w rogowej oprawce nie wyróżniała się
niczym spośród dwudziestu czy trzydziestu wczasowiczów siedzących obok z gazetami w
rękach.
Samotnik rozglądał się za swoim dobroczyńcą. Pewnie uznał go za idiotę. Potem wykonał
dziwne, taneczne pas, przeznaczone chyba dla kogoś, kto mógł go obserwować. Całkiem
jakby chciał powiedzieć: patrzcie, oto ja, Petarda. Za kilka godzin jego ksywka będzie na
ustach wszystkich.
Po chwili narkoman powlókł się w kierunku dzielnicy Trenchtown, aby doręczyć na Bath
Street list, który niedługo stanie się słynny.
Peter Macdonald zauważył, że w amerykańskiej ambasadzie w Coastown panuje
cudowny spokój. Przypominało mu to Thaver Hali w West Point podczas przerwy
wakacyjnej. Albo Uniwersytet Stanu Michigan w Ann Arbor, gdzie spędził leniwe wakacje
po wyjściu z wojska.
Ochroniarze w zielonych mundurach przechadzali się długimi korytarzami, wyłożonymi
miękkim chodnikiem. Recepcjoniści rozmawiali szeptem z gońcami na temat ostatnich
morderstw spod znaku maczety. Za wykuszowymi oknami drzewa falowały łagodnie na
wietrze.
Peter mijał luksusowe meble z drewna i ciemnej skóry, ciężkie, mosiężne popielniczki i
spluwaczki, pamiętające czasy Teddy’ego Roosevelta. Wszędzie unosił się zapach środka do
polerowania mebli, zmieszany z wonią świeżo ściętego hibiskusa i oleandra. Peter stwierdził,
że wnętrze robi imponujące wrażenie, jest bardzo amerykańskie, ale zarazem zimne i
pogrzebowe.
I przerażające.
Macdonald miał na sobie starannie odprasowaną, sportową koszulę w palmy i żaglówki
na błękitnym tle. Na spotkanie prowadził go wyniosły Murzyn w granatowym garniturze jak
do pierwszej komunii. Wyglądał na lokaja. Wspięli się po schodach pokrytych grubym
chodnikiem. Potem szli korytarzem ozdobionym olejnymi portretami ostatnich prezydentów i
znów po schodach, kręconych, drewnianych i skrzypiących. Wreszcie weszli do niedużego
gabinetu na trzecim piętrze. Był to przytulny pokój, wymarzony dla nastolatka. W tym
pokoiku na poddaszu, za nowoczesnym, eleganckim biurkiem siedział przystojny, opalony na
brąz młody człowiek – doradca do spraw bezpieczeństwa publicznego. Peter stwierdził z
zaskoczeniem, że chyba zacznie wierzyć w reinkarnację. Wicekonsul wyglądał jak dokładna
kopia nieżyjącego amerykańskiego aktora, Montgomery Clifta.
– Panie Campbell – Murzyn wyprężył się jak struna i strzelił obcasami. – Pan Peter
Macdonald prosił o spotkanie z panem.
– Cześć – powiedział Peter. – Przepraszam, że zawracam panu głowę.
– Nic podobnego. Siadaj. To jest... proszę usiąść.
Peter przycupnął naprzeciwko Campbella na sofie w kolorze czerwonego wina. Z lekkim
środkowozachodnim akcentem, starając się omijać regionalizmy i potoczne wyrażenia, zaczął
opowiadać Brooksowi Campbellowi to, co widział.
A widział dwóch Murzynów przedzierających się przez zarośla przy plaży w Turtle Bay,
pokrytych od stóp do głów jaskrawoczerwoną krwią.
Widział mężczyznę z zadziwiająco jasnymi włosami, który na zawsze wbił mu się w
pamięć.
Widział drogi, niemiecki karabinek, zieloną limuzynę, kurtkę z londyńskiego domu
towarowego. A wszystko to tuż obok miejsca, w którym dwoje dziewiętnastolatków zostało w
straszliwy sposób zmasakrowanych.
Pod koniec swojej opowieści Peter doznał cudownego uczucia: oto po raz pierwszy jego
słowa zostały wysłuchane z uwagą.
Campbell siedział w obrotowym fotelu, odchylony głęboko do tyłu. Papieros spalił mu się
do samego filtra. W idealnie odprasowanej, błękitnej koszuli z podwiniętymi rękawami
wyglądał jak młody, wzburzony senator.
– Powiedział pan, że potem minął pan kolejny zakręt drogi – przemówił Campbell
głębokim, modulowanym głosem, w którym wyczuwało się pewność siebie, a jednocześnie
lekką tendencję do zacinania się. – Czy widział pan, że ci dwaj dołączyli do blondyna?
Dobre pytanie, przyznał Peter w myślach. Niezły początek. Faktycznie, nie widział ich
razem.
– Nie. Jechałem na rowerze. Nie miałem zamiaru się zatrzymywać, rozumie pan, to
wszystko trwało około trzydziestu sekund. – Peter uśmiechnął się nerwowo. Zawahał się na
moment; poczuł przypływ wątpliwości, chwilową słabość. Nagle złapał się na tym, że miętosi
w palcach brzeżek koszuli.
Campbell wyprostował się na fotelu. Zdusił papierosa w popielniczce.
– Peter, chciałbym, aby mnie pan uważnie posłuchał – powiedział i popatrzył
Macdonaldowi prosto w oczy.
– Spróbuję. Niech pan mówi.
– Morderstwo w Turtle Bay to wyjątkowy przypadek. Reakcja na surowy wyrok Sądu
Najwyższego w Coastown. Gdyby nie fakt, że ofiarami padli obywatele amerykańscy, można
by uznać, że to sprawa o lokalnym znaczeniu. Nie wiem, czy czytałeś o morderstwach na polu
golfowym Fountain valley na wyspie St. Croix...
– W porządku, to dobra teoria – przerwał mu Peter. – Ale co w takim razie robił tam ten
blondas? Pytam poważnie. Co tam robił biały facet ze snajperskim karabinkiem, podobnym
do tego, z którego zabito Kennedy’ego? Proszę mi to wytłumaczyć, a wrócę do domu i nie
będę więcej zawracał panu głowy.
Brooks Campbell wstał z fotela. Zasłona w oknie poruszyła się i przez wąską szczelinę
wpadła do pokoju smuga jasnego światła.
– Wie pan co, Peter? – powiedział z wystudiowanym półuśmiechem wytrawnego
polityka. – Nie mam, do cholery, zielonego pojęcia, co robił tam ten biały. Zdradzę panu
tajemnicę i powiem, że wysłuchałem ponad pięćdziesięciu ludzi, którzy mieli coś do
powiedzenia na temat morderstwa w Turtle Bay. Rozmawiałem z policją, z wojskiem. To, co
dotychczas usłyszałem, wskazuje jednoznacznie na pułkownika Dassie Dreda. Nie wiem, co
jeszcze mogę panu powiedzieć na ten temat.
Campbell przestał spacerować po pokoju. Cofnął się myślami do spotkania, jakie odbyło
się rok temu na pustyni w Nevadzie. Wspomniał swoje ówczesne wyobrażenia na temat
Damiana i Carrie Rose’ów. Jezu Chryste! Tym razem spieprzyli sprawę! Zostali zauważeni.
Wielki, tajemniczy Damian Rose, którego on sam ani razu nie widział na oczy.
Campbell popatrzył na Petera Macdonalda, na jego hawajską koszulę.
– Peter, proszę mi zaufać – uśmiech, który pojawił się na jego ustach był prawie
serdeczny, chociaż wciąż myślał o Rose’ach. – Proszę zostawić sekretarce swój numer
telefonu, skontaktujemy się z panem.
Peter milczał. To, co usłyszał, przyprawiło go o zawrót głowy. Miejmy ufność w Bogu. A
ktoś za to zapłaci najwyższą cenę... Nagle doznał mdlącego uczucia zupełnego osamotnienia.
– Jezu... – wyrwało mu się z ust.
Do gabinetu weszła wyniosła, czarna sekretarka i na tym posłuchanie się skończyło.
Opuszczając duży, biały budynek ambasady, Peter spocił się jak mysz. Dawno nie czuł
się tak źle i samotnie. Ostatni raz chyba podczas wymarszu do Kambodży.
Idąc przez ładnie utrzymany dziedziniec skinął głową nieskazitelnie umundurowanemu
wartownikowi z piechoty morskiej i uśmiechnął się do grupki amerykańskich turystów, ale
wciąż myślał o Brooksie Campbellu, urzędniku państwowym o wyglądzie aktora.
Tymczasem Campbell stał za szybą wielkiego okna na trzecim piętrze. Palił papierosa i
odprowadzał wzrokiem wychodzącego przez bramę Macdonalda.
Który był świadkiem.
Samotnik dowlókł się na Bath Street tuż przed południem.
Zarośnięty hipis, przezywany „Petardą”, trzymał list Carrie Rose tak, jakby to było
zaproszenie na przyjęcie urodzinowe, które wręczyła mu mama ostrzegając, by go nie
pogniótł i nie zabrudził. Kolorowe ptaki latały nad cichą boczną uliczką. Obszczekało go
kilka bezpańskich psów, ale Samotnik odszczeknął im się i poszedł dalej. Minął kilka kóz,
grzebiących w śmietnikach i zapuszczonych trawnikach na tyłach domów. Ten widok
przypomniał mu, że jest głodny. A także naćpany po same uszy. Nawalony. Nabuzowany.
Ogólnie czuł się całkiem nieźle w ten piękny poranek.
Okazało się, że na Bath Street pod numerem pięćdziesiątym jest redakcja „Evening Star”.
Samotnik nacisnął przycisk dzwonka, smętnie zwisającego na przewodach. Potem czekał.
Po paru chwilach w drzwiach pojawiła się ciemnoskóra dziewczyna z kwiatami we
włosach. Śmiała się, jakby ktoś właśnie opowiedział jej dowcip. Wzięła kopertę z rąk
posłańca i w tej samej chwili rozległ się huk wystrzałów, wyjątkowo głośny w tej cichej,
bocznej uliczce.
Coś pchnęło Samotnika na ścianę obok futryny. Chude, skłute igłami ramiona poderwały
się w górę, dłonie zwisły zupełnie bezwładnie. Rozrzucone długie włosy wyglądały jak
brudna ścierka. Kule przyszpiliły go do ściany, szatkując mu twarz i pierś. Był martwy, zanim
zdążył osunąć się na ziemię.
Kilka minut później zaszokowany czarnoskóry redaktor „Evening Star” próbował
przeczytać list przyniesiony przez nieszczęśnika. Okazało się, że nadawcą był pułkownik
Dassie Dred „Monkey” Dred. Groził w nim, że jeśli biali nie opuszczą San Dominiki, na
wyspie nastąpią ataki terrorystyczne o niespotykanym nasileniu i konsekwencjach. List
zawierał też zapowiedź kolejnej przesyłki, która zostanie w identyczny sposób dostarczona na
Bath Street pięćdziesiąt następnego dnia rano, jeżeli ten tekst nie zostanie podany do
wiadomości ogółu w popołudniowym wydaniu dziennika.
O dwunastej trzydzieści do ciasnego biura redakcji gazety przybył doktor Meral Johnson.
Ciemnoskóry szef policji zbadał uważnie wielką dziurę, wyrwaną w drzwiach wejściowych.
Obejrzał denata. Porozmawiał z dziewczyną, która odebrała list. Polecił swoim ludziom
przetrząsnąć okolicę w poszukiwaniu ewentualnych świadków strzelaniny.
Potem błysnął inwencją i nazwał feralną przesyłkę „śmiertelnym listem”
*
.
Doktor Johnson skonstatował ze smutkiem, że jak dotychczas, był to jedyny konkretny
wkład, który zdołał wnieść do śledztwa w tej niezwykłej sprawie.
*
Gra słów; dead letter (ang.) - przesyłka nie doręczona, zwrot do nadawcy, dosł. „martwy
list” (przyp. tłum.).
ROZDZIAŁ 10
Śmietanką funkcjonariuszy służb specjalnych stanowią pracowici jak
mrówki biurokraci. 3ajgorsi z nich są absolwenci Eton i uczelni należących
do Ivy League. W tym przypadku można powiedzieć, że śmietanka nie
zawsze zbiera się na samej górze.
Z pamiętnika Rose’ów
Fairfax Station, Wirginia
Tego popołudnia i wieczoru w Waszyngtonie aż huczało od ironicznych komentarzy na
temat fiaska negocjacji pomiędzy przedstawicielami Chin a Wietnamu na temat zawarcia
układu pokojowego. Ludzie odpowiedzialni za przygotowanie przemówienia Jimmy Cartera
pracowali już nad tekstem uroczystej deklaracji, że Ameryka wypełni swoje zobowiązania
wobec sojuszników i nie powróci do polityki izolacjonizmu.
Dwadzieścia kilometrów na południowy zachód od stolicy znajdowała się Stara Rodowa
Siedziba Harolda Hilla. Posiadłość, otoczona zielonymi wzgórzami i ogrodzona palisadą,
rozciągała się na sześciu akrach terenu w okolicy Fairfax Station. Wśród roślinności
przeważały kapryfolium, bukszpan i dereń, pomiędzy którymi żyła wielka obfitość
przedstawicieli fauny, charakterystycznych dla tej okolicy. Na jednej z bram ogrodzenia
widniał wymalowany ręcznie napis: NASZA STARA RODOWA SIEDZIBA.
Może i tak. Jednak Harold Hill, kiedy przebywał z dala od domu, częściej nazywał to
miejsce „Waniliowym Wafelkiem”.
Obojętnie jak ją nazywano, posiadłość Hilla sprawiała wrażenie miejsca wyjątkowo
spokojnego i urokliwego. Było tu tak swojsko i zwyczajnie, że za największą sensację mogła
zostać uznana obecność ekipy słynnej stacji telewizyjnej A. C. Nielsena.
Nawet w najśmielszych domysłach nikt nie mógł skojarzyć tego miejsca z morderstwami,
torturami czy pracą wywiadu.
I właśnie o to chodziło Harry’emu Łamignatowi.
Wiosną i u progu lata Harry spędzał większość wieczorów na grze ze swoim synem,
Markiem. Mark miał czternaście lat i był bardzo obiecującym graczem międzyszkolnej ligi
baseballowej. W te dni, kiedy nie było meczu, Mark musiał wykonać przynajmniej sto rzutów
do ojca, który pełnił rolę łapacza.
Hill kucał właśnie w niewygodnej pozycji, pocąc się obficie pod ochraniaczami.
Zaczynała mu się podobać ta zabawa. Odczuwał przyjemne swędzenie dłoni, ukrytej w
wielkiej rękawicy. Nagle jego żona, Carol, zawołała go do domu.
– Rozmowa zamiejscowa! – krzyczała z werandy. W jej głosie słychać było wyraźny
akcent z Alabamy, którego nie zdołała się pozbyć, mimo długiego pobytu w ośmiu obcych
krajach. – Dzwoni Brooksie Campbell.
Hill powiedział synowi, że muszą przerwać trening i potruchtał do dużego domu w stylu
kolonialnym. Poczuł lekkie ściskanie w żołądku.
Brooks Campbell nigdy nie dzwonił do niego do domu. W każdym razie nie po to, aby
pogadać o głupotach. Campbell był tak zwanym specjalistą od terroryzmu. Haroldowi Hillowi
od początku coś nie pasowało w tym całym gównianym interesie. Terroryzm był dobry dla
Arabów i Izraelczyków. Dla Irlandczyków. Dla SLA
*
.
To narzędzie dla słabeuszy, którzy nie mając innego wyjścia, muszą grać nieczysto.
Ameryka powinna trzymać się z dala od wykorzystywania terroryzmu.
W zaciszu gabinetu Hill wybrał ośmiocyfrowy numer na aparacie telefonicznym, który
trzymał w zamykanej na klucz szufladzie. Wciąż zastanawiał się nad jednym – jakie mogą
być konsekwencje przyjęcia przez światowe mocarstwo takich brudnych sztuczek jako
normalnej metody działania. Wszystkie chwyty dozwolone? Żadnych barier? A co się stanie,
jeżeli Ameryka wywoła gdzieś „prawdziwą” rewolucję? Niezłe gówno, oto co się stanie.
Powrót do mroków średniowiecza.
Nacisnął przycisk na aparacie. Rozmowa z Karaibów została przełączona na bezpieczną
linię, chronioną przed podsłuchem. Za oknem wciąż widział Marka, który rzucał piłkę
wysoko nad czubek starego świerka, a potem łapał ją całkiem jak Willie Mays. Chłopak miał
niesamowity rzut. Niesamowity.
Pomyślał, że przełączanie rozmowy trwa zbyt długo, i w tym momencie usłyszał
przytłumiony głos Brooksa Campbella.
– Cześć, Harry. – Staranna, sceniczna dykcja Campbella zabrzmiała dziwnie bełkotliwie.
– Dzwonię z powodu...
Harold Hill parsknął krótkim śmiechem. Zamierzał przyhamować nieco młodego kolegę.
– Wiesz co, mówisz takim tonem, że chyba lepiej usiądę.
– Masz rację. Wieści nie są najlepsze... Wychodzi na to, że jeden facet widział wczoraj
Rose’a w Turtle Bay. Co ty na to? Wynajmujemy kogoś, kogo nawet nie wolno nam obejrzeć,
jakiegoś pieprzonego geniusza, a ten natychmiast pcha się komuś w oczy. Cholera, Harry,
*
Symbionese Liberation Army - amerykańska organizacja terrorystyczna, wsławiona m. in.
porwaniem Patrycji Hearst (przyp. tłum.).
gdybym nie znał całej sprawy, pomyślałbym, że ktoś robi sobie z nas jaja. W każdym razie
nie mam ochoty ponosić całego ryzyka.
– Czy Rose zdaje sobie sprawę z tego, że ktoś go widział? Opowiedz mi wszystko po
kolei, Brooks.
– Owszem, zna swoją sytuację – odrzekł Campbell. – Dzwonił do nas dzisiaj. To znaczy,
dzwoniła jego żona. Powiedziała, że sami sobie z tym poradzą. To miło z ich strony, prawda?
– Fantastycznie.
– Dzięki Bogu ten świadek nie jest nikim ważnym. Jednak to Amerykanin... A przy
okazji: Rose zastrzelił dziś rano prezesa ASTA. Harry, oni wymykają się spod wszelkiej
kontroli. Nie pamiętam już planu, jaki nam przedstawili. Wczoraj wieczorem Damian nie
pojawił się na umówionym spotkaniu ze mną. Robią z nas idiotów.
Harold Hill przymknął oczy i wyobraził sobie Campbella. Brooks Corbett Campbell.
Absolwent Princeton. WASP z New London w Connecticut. W Agencji wróżą mu wielką
karierę. Skromnym zdaniem Hilla – młody neonazista. Facet, który zawsze wie lepiej, co
będzie dobre dla innych.
– No cóż... Chyba będziemy musieli nadal z nimi współpracować, przynajmniej jeszcze
przez jakiś czas. Lepiej chyba, żebyś to ty zajął się świadkiem. Może nam jeszcze być
potrzebny, żeby zidentyfikować Rose’a. Tak na wszelki wypadek... Kiedy już wszystko się
skończy, nie mam zamiaru pozwolić im na opuszczenie wyspy. To chyba oczywiste.
– Brzmi nieźle – usłyszał przez transatlantyckie zakłócenia lekko podniesiony głos
Campbella. – Całkowicie się z tobą zgadzam.
Hill nie odzywał się przez chwilę. Powinien podtrzymać Campbella na duchu, żeby się
nie załamał.
– Dobra, to mamy z głowy – rzucił wreszcie Harry Łamignat. – A teraz przekaż mi te złe
nowiny.
Młody Brooks Campbell zmusił się do śmiechu. Stare sposoby na rozluźnienie atmosfery.
– Już myślałem, że o to nie zapytasz.
Coastown, San Dominica
– Spróbujmy podejść logicznie do tego wszystkiego – zaproponowała Jane. Peter nie
odpowiedział. Był myślami zupełnie gdzie indziej: na poligonie artyleryjskim koło Camp
Grayling w stanie Michigan. Właśnie zestrzeliwał kolejne puszki po piwie z głowy Brooksa
Campbella. Za pomocą bazooki.
Była dziesiąta wieczór. Siedzieli w pogrążonym w mroku ogródku restauracji „Le Hut” i
starali się ogarnąć umysłem potworne morderstwa. Czasem któreś z nich skubnęło kęs z
talerza. Oboje byli mniej więcej tak samo głodni, jak stojące przed nimi krewetki w tłustym
sosie.
W końcu Peter podniósł na Jane wzrok zbitego psa i wzruszył ramionami.
– Komu to mogło przyjść do głowy? Pokroić dwójkę nastolatków jak Kuba Rozpruwacz?
Jane oparła podbródek na splecionych dłoniach. Wyglądała jak nieco starsza wersja
Caroline Kennedy. Ciemnoskórzy kelnerzy nie mogli oderwać od niej oczu.
– Prawdopodobnie to ten sam bydlak, który zamordował ojca na oczach dwójki jego
dzieci – odpowiedziała. – Czuję się okropnie, jakbym była chora. Zupełnie do kitu. W
dodatku zaczynam się bać.
Wspominając rozmowę w ambasadzie amerykańskiej Peter czuł się zupełnie
niepotrzebny, jak wrzód na tyłku. Mały Mac znów spieprzył sprawę... Może widzę to
wszystko w złym świetle, zastanawiał się. Na pewno rozmowa w ambasadzie nie przebiegała
tak, jak powinna. Przecież wysoki blondyn tak czy siak musiał mieć jakiś związek ze sprawą.
Nie mogło być inaczej.
Jane wyciągnęła rękę w stronę ulicy. Na jej twarzy pojawił się figlarny uśmiech, zupełnie
jak wtedy, gdy nad miastem nie wisiał jeszcze cień maczety.
– Nie wiedziałam, że na wyspie jest jeden z twoich braci – zakpiła.
Tuż przed restauracją niechlujnie ubrany uliczny clown zabawiał grupkę przechodniów.
Ręcznie napisany plakat głosił: BASIL, MINSTREL WSZYSTKICH DZIECI. Pod grubą
warstwą makijażu Basil był całkiem młodym mężczyzną. Obwódki namalowane wokół oczu
nadawały jego twarzy wyraz smutku i zatroskania. Jego strój – postrzępione, jaskrawożółte
pantalony i dziwaczna szlafmyca upodabniał go do karła.
– Miłość jest odpowiedzią – przekonywał miejscowych i kilku przechodzących obok
turystów. – Miłość jest odpowiedzią – wmawiał ludziom przy stolikach restauracji.
– Ach – szepnęła Jane do Petera, jednocześnie puszczając do niego oko. – A jak brzmi
pytanie?
Ale on wciąż był pogrążony we własnych myślach. Turtle Bay. Co go tak zdenerwowało
w ambasadzie Stanów Zjednoczonych?
– Znasz jakieś sztuczki? Sztuczki dziecięcego minstrela? – spytała Jane przez stół. –
Peter, dokąd odpłynąłeś? A może ty jesteś Sherlockiem Holmesem, rozwiązującym zagadkę
tajemniczych morderstw?
Peter uśmiechnął się i zarumienił.
– Przepraszam. Już wróciłem. Witaj!
Jego podróż powrotna do kafejki prowadziła przez odległe miejsca: Wietnam i dom
rodziców nad jeziorem Michigan, w którym Betsy Macdonald przez sześć lat, rok po roku,
rodziła kolejne ciemnowłose, ciemnookie niemowlę. Całą Niezwykłą Szóstkę.
– Dziecięce sztuczki? – uśmiechnął się Peter. Poczuł nagły przypływ uczucia do tej
ekscentrycznej, jasnowłosej dziewczyny z Dakoty.
Zastanowił się chwilę. Przypomniał sobie coś, czym jego brat, Tommy, zabawiał
dzieciaki. Wziął do ręki papierową serwetkę. Zwinął ją w rulonik i przytrzymał pod nosem.
Serwetka wyglądała jak zwisające wąsy.
– Musisz zapłacić czynsz – zahuczał głosem scenicznego łotra.
Przyłożył serwetkę do skroni. Miała przedstawiać dziewczęcą kokardę.
– Nie mam pieniędzy – zakwilił teatralnym falsetem zrozpaczonej kobiety.
– Musisz zapłacić czynsz! – powiedziały Wąsy.
– Nie mam pieniędzy! – pisnęła Wstążka.
Serwetka znalazła się pod brodą i stała się elegancką muszką. Peter odezwał się głosem
obrońcy uciśnionych:
– Ja za nią zapłacę!
– Mój wybawicielu! – ucieszyła się Wstążka.
– Do licha, znów się nie udało! – mruknęły Wąsy.
– Chciałabym, żeby wszystko było takie proste – westchnęła Jane.
Pocałowała jego papierowe wąsy. Komedia z Flipem i Flapem. Oboje byli jeszcze nie
całkiem dojrzali. Pod pewnymi względami. Ale bardzo chcieli wydorośleć.
Tej nocy spali ze sobą ostatni raz. Naprawdę ostatni.
Crafton’s Pond, San Dominica
Było coraz bliżej do pierwszego, nieufnego spotkania państwa Rose z pułkownikiem
„Monkey” Dredem.
Cztery samochody z wyłączonymi silnikami stały po dwóch stronach równego, wąskiego
pola w pobliżu zaszczurzonego stawu Nata Craftona w okręgu West Hills. Pole to było
regularnie wykorzystywane jako lądowisko dla samolotów, które szmuglowały marihuanę i
kokainę do Nowego Orleanu.
Tej nocy nad stawem unosiła się mgła. W wilgotnej trawie buszowało pełno szczurów
wodnych.
Zgodnie z wzajemnymi uzgodnieniami każda ze stron przybyła tylko dwoma
samochodami. W każdym z nich nie mogło być więcej niż dwóch pasażerów. Posiadanie
broni było dozwolone, ze względu na trudności z wyegzekwowaniem ewentualnego zakazu.
Tuż przed rozpoczęciem spotkania po stronie Dreda pojawił się trzeci samochód. Była
dokładnie pierwsza w nocy.
Umowa została złamana po raz pierwszy.
Jadący hałaśliwą, brytyjską furgonetką „Monkey” Dred, wyszkolony na Jamajce i Kubie
dwudziestosiedmioletni rewolucjonista, widział tylko spowite mrokiem tajne lądowisko. Nie
zauważył na nim żadnego ruchu. Było całkiem przyjemnie, zwłaszcza że nad dżunglą wisiał
biały rogalik księżyca.
Furgonetka zatrzymała się gwałtownie na końcu pola. Kierowca Dreda błysnął światłami
– raz, a potem drugi. Z ciemności lekko tylko rozproszonych przez księżyc błysnęły w
odpowiedzi światła innego samochodu. Państwa Rose.
Dred przyglądał się temu przez zmętniałą, zapaskudzoną owadami przednią szybę.
Pokiwał głową i uśmiechnął się. Jak widać, państwo Rose łatwo szli na kompromis –
zaakceptowali trzeci samochód.
– Widzisz, kolego, wszystko pójdzie gładko – powiedział do kierowcy.
Dwa z pięciu samochodów wyjechały na środek lądowiska. Zgodnie z umową. Dred
stwierdził, że państwo Rose trzymają się dokładnie ustalonej procedury. Jak Brytyjczycy
podczas rewolucji w Ameryce.
Jeszcze zanim furgonetka się zatrzymała, pułkownik wyskoczył i stanął na baczność w
wysokiej trawie. Widział, jak trzydzieści metrów od niego Rose wysiada z luksusowego
amerykańskiego auta.
Dred wyobrażał sobie, że biały będzie wyższy. Ubrany był w jasny garnitur, na głowie
miał duży kapelusz panama. Szykowny gość. Zupełnie nie w porę.
Na sygnał światła obu samochodów zgasły. Mężczyźni ruszyli przez mrok na spotkanie.
Po niecałych trzydziestu sekundach byli blisko siebie. Dred, który sam cuchnął jak kupa
gnoju, poczuł mocny zapach francuskich perfum.
– Macie dla nas te karabiny? – rewolucjonista posługiwał się angielszczyzną
mieszkańców wyspy.
Carrie Rose zdjęła z głowy kapelusz, który dotąd zasłaniał jej twarz. Uśmiechnęła się do
pułkownika Dreda.
– Właściwie to już pan nie żyje – powiedziała. – Mąż ma pana na muszce karabinka
snajperskiego M-21. Karabinek jest wyposażony w noktowizor, więc strzelec widzi nas w
zielonej poświacie. Chce mu pan pomachać?
– Nie wierzę w ani jedno słowo. – Murzyn był zupełnie spokojny.
Carrie włożyła kapelusz i w tej samej chwili huknął strzał. Kula uderzyła w ziemię
niecały metr od partyzanta.
Na obu krańcach pola znów rozbłysły reflektory samochodowe. Murzyn znieruchomiał.
Podniósł rękę, aby powstrzymać swoich ludzi.
– Mamy uczciwe intencje – powiedziała Carrie, jakby nic się nie stało. – Ale musi pan
wiedzieć, że nie wolno łamać raz ustalonych zasad. Umówiliśmy się na dwa samochody. Nie
trzy, tylko dwa. Jeżeli nadal jest pan zainteresowany karabinami – ciągnęła – proszę
przyjechać jutro wieczorem o jedenastej do posiadłości Charlesa Codda. Zasady pozostają bez
zmian. Dwa samochody.
– Czemu to robicie? – spytał Dred, gdy skończyła. Poczuł się pewniej, założył ręce na
piersi.
– Chcemy wam pomóc w przejęciu władzy nad wyspą – wyjaśniła Carrie. – Ktoś nam za
to zapłacił. Proszę być jutro na farmie Codda. Dowie się pan wszystkiego, co może pana
interesować. A nawet pozna pan Damiana.
Carrie Rose odwróciła się i odeszła, zostawiając partyzanta w stanie lekkiego osłupienia.
Zastanawiała się, jak to było z bojownikami Castro w górach Sierra Maestra. Kto wtedy
dostarczył im broń?
– To zwykły gnojek – powiedziała Carrie do Kubańczyka wsiadając do samochodu. –
Dziwne, że właśnie nim się zainteresowali.
– Solamente tres dias mas – odrzekł Kubańczyk. – Jeszcze tylko trzy dni.
4 maja 1979, piątek
Przybycie funkcjonariuszy federalnych ze Stanów Zjednoczonych
ROZDZIAŁ 11
Bardzo dokładnie zaplanowaliśmy wywołanie ogólnego chaosu. 3a
wszystkich frontach. Miało być tak, jakby w środku lata, w miejscu, gdzie
nikt nigdy nie widział płatka śniegu, pojawiła się nagle gwałtowna zamieć
śnieżna.
Czwartego maja już sam widok chłopów, pracujących w polu z
maczetami w dłoniach, wywoływał ataki serca wśród turystów. Widok
Murzyna brodzącego przy brzegu – nawet jeśli był to tylko ratownik z
sąsiedniej plaży – sprawiał, że białasy w panice zmykały do swoich krytych
słomą domków letniskowych. Załoga łodzi rybackiej, która przez nieuwagę
podpłynęła zbyt blisko brzegu, została przegoniona przez uzbrojonych w
karabiny, wynajętych ochroniarzy. 3a plaży wszyscy opalali się z szeroko
otwartymi oczami... Całe rzesze turystów, zamiast wypoczywać nad morzem,
koczowały w biurach linii lotniczych i w budynkach rządowych. Linie
lotnicze Pan Am, Eastern, Prin-Air, BOAC uruchomiły dodatkowe rejsy, ale
i tak wciąż było za mało miejsc dla uciekinierów... Jak dotąd wszystko więc
przebiegało zgodnie z planem.
Z pamiętnika Rose’ów
Czwarty dzień był nieco spokojniejszy – odnotowano cztery zabójstwa. Niestety, były to
znów okrutne zbrodnie spod znaku maczety.
Z samego rana przybyło na wyspę czterdziestu pięciu funkcjonariuszy federalnych ze
Stanów Zjednoczonych, aby pomóc w utrzymaniu porządku w większych miastach San
Dominiki. Niektórzy z tych pracowników Departamentu Stanu brali wcześniej udział w
tłumieniu rozruchów Indian w rezerwacie Wounded Knee.
Z bazy w Pensacola na Florydzie przyleciało osiem śmigłowców, podobnych do tych
używanych w Wietnamie, aby wesprzeć policję w poszukiwaniu i tropieniu przestępców.
Pomalowane w brązowo-zielone plamy bojowego kamuflażu śmigłowce stanowiły
przerażający widok dla pozostałych jeszcze na wyspie turystów, którzy niespodziewanie
znaleźli się w strefie objętej nieformalnymi działaniami wojennymi. Śmigłowce wojskowe
bez przerwy latały nad zielonymi wzgórzami, zupełnie jak w czołówce znanego serialu
M.A.S.H.
Rosła liczba świadków morderstw spod znaku maczety. Jak to określiła jedna z
francuskich gazet, rozpoczął się „istny zalew fascynujących, brutalnych opowieści”.
Przesłuchano pięćset jedenaście osób, ale tylko Peter Macdonald widział tajemniczego
białego człowieka wśród ciemnoskórych napastników. Siłą rzeczy, zeznania Macdonalda
stawały się coraz mniej wiarygodne.
Znajdowało się coraz więcej ważniaków, kręcących się jak sępy wokół miejsc zbrodni,
pewnych siebie ekspertów, którym wydaje się, że wiedzą, o co w tym wszystkim chodzi.
ROZDZIAŁ 12
To, czego dokonaliśmy na San Dominice, można porównać do
wypuszczenia na wolność takich ludzi, jak Charles Starkweather, Cargill
Fugate, Speck, Bremer, Manson i Squeaky Fromme. Jednocześnie i w tym
samym miejscu.
Z pamiętnika Rose’ów
4 maja 1979, Coconut Bay, San Dominica
Piątek rano. Czwarty dzień spod znaku maczety
Kapitan B. J. Singer, absolwent Annapolis z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego szóstego
roku, siedział na składanym plażowym foteliku i czytał książkę zatytułowaną Superokręt.
Jego żona, Ronnie, leżała obok, a przed nią, na górce z piasku, oparta była powieść Po tamtej
stronie nocy.
Państwo Singer nie byli jednak zbyt zapalonymi czytelnikami. Nagle Superokręt wysunął
się z rąk kapitana. Książka w lśniącej, twardej okładce uderzyła w podpórkę fotelika i spadła
na piasek. Głowa Singera stuknęła w oparcie.
– Co jest? – spytała Ronnie.
– Nie zniosę tego dłużej – odparł z zamkniętymi oczami B.J., lśniący od masła
kokosowego, rozsmarowanego na całym ciele. – Mam dość tego siedzenia. Czuję się jak
dzieciak, który za każdym razem musi pytać matkę, czy wolno mu się wykąpać w morzu,
połazić po brzegu albo zrobić cokolwiek innego.
Ronnie Singer uniosła wzrok znad lektury. Poranne słońce zmusiło ją do zmrużenia oczu.
– No to dalej, na co czekasz? – odezwała się kpiąco z lekkim teksańskim akcentem. – Idź
i się utop. Albo daj sobie obciąć głowę jakimś Zulusom. Sam sprawdź, czy mamusia ma rację.
Mamusia na pewno nie przesadza.
Wielki, rudy B.J. założył nogę na nogę i warknął przekleństwo w stronę żony.
– Ależ mamusia pragnie tylko twojego dobra... – zagruchała Ronnie ze swojego koca.
– Chciałbym zdjąć te niewygodne kąpielówki na jakimś kawałku prywatnej plaży.
Dopuścić trochę słońca do tych części ciała do których zwykle nie ma dostępu. A potem
zanurzyć je w prywatnym kawałku błękitnego morza. Dokładnie tak, jak mówili w telewizji.
Pamiętasz, jak było w tej reklamie?
Ronnie Singer z trzaskiem zamknęła swoje czytadło i przeciągle westchnęła. Była drobną
blondynką, ale miała obfite piersi, które poruszyły się zachęcająco pod cienką, kolorową
tkaniną kostiumu kąpielowego. Nie bez przyczyny mówiła o sobie „mamuśka”.
– W porządku, marynarzu. Chodźmy się przejść.
– Z miłą chęcią. – B.J. rozjaśnił się w uśmiechu.
– Chociaż nie wiem, czy zdobędę się na odwagę, aby się rozebrać.
– Cykor, cykor, cykor – zadrwił B.J.
– Bardzo śmieszne. Daj sobie spokój.
Ruszyli na północ w kierunku dwóch ślicznych zatoczek, na mniejszą, osłoniętą przed
wzrokiem postronnych plażę, przy której, kilkaset metrów od brzegu, tkwił zardzewiały wrak
starego szkunera. Kiedy tam dotarli, weszli do błękitnozielonej, przejrzystej wody, w której
pływało mnóstwo kolorowych rybek. Ronnie pozbyła się górnej części bikini i pozwoliła
olśniewająco białym piersiom swobodnie unosić się na powierzchni wody. Zaczęła się śmiać,
choć jednocześnie lekko się zarumieniła.
Gdy chłodna woda sięgnęła mu do piersi, marynarz odwrócił się i popatrzył na zielone
wzgórza West Hills.
– Ta cholerna dżungla jest taka piękna... – zaczął.
I zamilkł, bo ujrzał dwóch półnagich czarnuchów, leżących za rządkiem niewysokich
palm. Był to widok mrożący krew w żyłach. Trudno uwierzyć, że coś takiego może się
człowiekowi przytrafić.
– Jezu Chryste – szepnął do Ronnie. – Oni są na tej plaży.
Młodzi małżonkowie popłynęli w kierunku wraku. Z początku powoli, potem coraz
szybciej.
– Schowamy się za wrakiem – przejął komendę B.J. – Dasz sobie radę, Ronnie?
Pierwszy pocisk z karabinka Damiana Rose’a plusnął w wodę siedem metrów przed nimi.
Singerowie zwolnili, ale zaraz znów popłynęli w kierunku zbawczej osłony. Poruszali się
coraz bardziej nerwowo, rozbryzgując wodę mocnymi uderzeniami rąk i nóg.
Drugi pocisk wpadł do wody niecałe trzydzieści centymetrów od B.J. W oddali rozległ się
kolejny strzał, ale nie widać było, gdzie uderzyła kula. B.J. nawet się nie zorientował, że
trzeci pocisk utkwił mu w plecach.
Wreszcie skryli się w cieniu szkunera. Kadłub wznosił się jakieś dziesięć, dwanaście
metrów nad ich głowami. Burtę pokrywały skorupiaki i gnijące wodorosty.
Gdy skręcali za dziób szkunera, Ronnie poczuła w wodzie obok siebie jakiś ruch, jakby
chłodny strumyk. Odwróciła głowę i zobaczyła pod powierzchnią półtorametrowy, srebrzysty
błysk. Zamarła w bezruchu. W nagłym przypływie paniki pomyślała o swoich dwóch
synkach, którzy zostali w Newport, o matce, o tym, że może utonąć.
Drugi srebrzysty błysk przemknął bez pośpiechu obok B.J. Była to co najmniej
trzydziestokilogramowa barrakuda. A właściwie dwie.
– Płyń powoli – wykrztusił B.J. – Nie wypływaj zza wraku. Bez względu na wszystko.
Powoli, kochanie.
Podobne do torped ryby krążyły wokół dziwnych, wielkich istot, badawczo muskały ich
ciała, pokazywały ostre, szpiczaste zęby.
B.J. poczuł ból w plecach. Podpłynął pod nawis dziobu szkunera. Miał stąd dobry widok
na plażę.
Zauważył dwóch czarnych, biegnących w stronę wzgórz. Nigdzie jednak nie mógł
dostrzec strzelca... Patrzył za uciekającymi czarnuchami, dopóki nie znikli w gąszczu dżungli.
Ból pleców stawał się coraz bardziej nieznośny. Opłynęli wrak – mężczyzna, kobieta i dwie
wielkie, drapieżne ryby.
Singerowie starali się płynąć jak najspokojniej, nie wykonując żadnych gwałtownych
ruchów. Jak najmniej chlapania. Jak najpłytsze oddechy.
Wreszcie dopłynęli do miejsca, w którym mogli już sięgnąć stopami gruntu. Wielkie
barrakudy zawróciły. Machnęły ogonami i popłynęły w kierunku wraku. B.J. i Ronnie
pokonali biegiem ostatnie czterdzieści metrów dzielące ich od zbawczej plaży.
Gdy leżeli na mokrym piasku, jak para cudownie ocalonych rozbitków, Damian Rose
dwukrotnie nacisnął spust i zastrzelił oboje.
ROZDZIAŁ 13
Mówiąc najprościej, nie miałam ochoty żyć i umrzeć na jakimś
bezludnym wygwizdowie, jak Madame Bovary.
Z pamiętnika Rose’ów
Coastown, San Dominica
O jedenastej przed południem Carrie Rose oddawała się słodkiemu nieróbstwu obok
wypełnionego słoną wodą, ogromnego basenu pływackiego hotelu „Princess” w Coastown.
Na sąsiednim stołku w basenowym barze siedział trzydziestotrzyletni makler giełdowy z
Nowego Jorku, Philip Becker, i ubolewał nad tym, jakie to życie potrafi być zdradliwe. Przy
okazji usiłował zrobić wrażenie na Carrie.
– Co za fatalna, gówniana sprawa – określił to, co działo się na San Dominice. – W końcu
udaje ci się wyrwać te parę dni urlopu. Płacisz dwa tysiące za, powiedzmy, dziesięć dni z dala
od Manhattanu, od gumożujców, sprzedawców rondli, całej tej zgrai śmierdzieli grzebiących
się w ściekach... Aż tu nagle szlag trafia twój wymarzony odpoczynek. I to wcale nie z
powodu deszczowej pogody czy poparzenia słonecznego. Przytrafia ci się jakaś cholerna
rewolucja!
Carrie ruchem głowy odrzucił długie, jasne włosy, odsłaniając maleńkie kolczyki z masy
perłowej. Zaczynały ją bawić narzekania Beckera.
– Podoba mi się to, co powiedziałeś – dotknęła palcami grzbietu jego dłoni. – Przytrafia
ci się rewolucja! – powtórzyła jego słowa.
– Dokładnie – przytaknął makler. – Za każdą palmą błyszczy ostrze maczety.
Teraz już zupełnie otwarcie gapił się na jej piersi, na długie, zgrabne nogi, brązowy,
płaski brzuch i krocze.
– Ten Dred... przepraszam, pułkownik Dred, ma chyba zamiar urządzić tu niezłą jatkę. A
to oznacza, że trzeba zmykać z powrotem do Nowego Jorku.
– Sto pięćdziesiąt tysięcy wczasowiczów i białych plantatorów chce jednocześnie uciec z
tej wyspy – powiedziała Carrie.
Philip Becker uśmiechnął się. Podniósł szklaneczkę w szyderczym toaście.
– Za... hmm... pułkownika „Monkey” Dreda, który... eee... zrujnował nam wspaniałe
wakacje. Kij ci w oko, Monkey.
W tym momencie Carrie stwierdziła, że Philip Lloyd Becker naprawdę jej się podoba.
Cudownie pewny siebie, no i prawie tak piękny jak Damian Simpson Rose.
Piękny Philip wciąż uśmiechał się do niej. Był szarmancki i przystojny. I ładnie
zbudowany – chodząca reklama nowojorskiego klubu kulturystów. I głupi jak przysłowiowa
blondynka.
Kiedy w końcu zaprosił ją do swojego pokoju, Carrie zgodziła się bez wahania. Miała to
być mała, kobieca intryga. A także eksperyment.
Piątek po południu
Peter i Jane czuli się w Coastown zupełnie wyobcowani, jak bohaterowie sztuk Neila
Simona. Najpierw spróbowali poruszyć parę tyłków w biurze gubernatora San Dominiki.
Potem w redakcjach „Gleanera” i „Evening Star”.
– Jeżeli rzeczywiście jest w to zamieszany jakiś biały – tłumaczył mówiący z brytyjskim
akcentem wuj Tom z biura gubernatora – na pewno wyjdzie to na jaw, kiedy złapiemy
pułkownika Dreda. A w tej chwili dokładamy wszelkich starań, aby to zrobić.
– Jezu Chryste, człowieku. To będzie prawdziwa rzeźnia – wyrzucił z siebie Peter, zanim
Jane odciągnęła go na bok.
W południe znaleźli się na zatłoczonym targu przy Front Street. Dzieciaki sprzedawały tu
zielone kokosy, słodkie ziemniaki, świeże ryby. Głośniki zawieszone na straganach z płytami
ryczały przeboje w stylu „Kung Fu Fighting”. Miejscowi macho obdarzali Jane leniwymi,
lubieżnymi uśmiechami.
– Przewieźć cię, panienko?
– Może spróbujesz mojego orzeszka?
Przeszli jedną przecznicę za Front Street i trafili na słynną, przepiękną plażę Horseshoe.
– To mógłby być najpiękniejszy dzień w naszym życiu – powiedziała Jane, gdy ich stopy
zagłębiły się w ciepłym piasku. – Boże!
Powierzchnia morza błyszczała w słońcu, jakby odbijało się w niej tysiące gwiazd.
Długie, jasne włosy Jane lśniły złocistą poświatą... Należała do blond piękności, za którymi
wszyscy się oglądają na plaży, ale nikomu nie udaje się ich zdobyć.
Spacerując po plaży poczuli się uspokojeni i zadowoleni, choć bronili się przed tym z
całych sił. Zupełnie jakby straciło znaczenie wszystko inne poza gorącym słońcem i
powiewami wiatru, niosącymi kropelki morskiej wody.
– Peter, jest wspaniale. Kowabunga, jak mawiali Indianie w „The Howdy Doody Show”,
aby wyrazić zachwyt.
– Zaczynam się zastanawiać, jak ludzie mogli osiedlać się w środkowym Michigan czy
gdziekolwiek w chłodnym klimacie. Och, Jane, to chyba najpiękniejsze miejsce w całej
dżungli. Zbudujmy tu sobie dom!
– Cicho, mój malutki.
Boso, z butami w rękach, przeszli pod niskim, drewnianym molo, którego pale pokrywały
wodorosty i skorupiaki. Z góry dobiegał hałas baru z owocami morza. Gdy wyszli z cienia
pod przegniłymi od spodu deskami, Peter mimowolnie rzucił okiem na deptak. To, co ujrzał,
sprawiło, że jego świetny nastrój wyparował w mgnieniu oka.
Pośród turystów przechadzali się czarni zabójcy z Turtle Bay. Kubańczyk i Kingfish
Toone. Niższy z nich wskazywał właśnie w dół, na plażę. Dokładniej – na Petera i Jane.
– Jane, nie ma czasu, aby się zastanawiać nad sytuacją – powiedział cicho Peter. –
Przygotuj się do biegu i pamiętaj, masz biec tak szybko, jak tylko możesz. Są tu mordercy z
Turtle Bay.
Obaj Murzyni na molo rzucili się w kierunku kręconych, drewnianych schodów,
prowadzących na plażę. Ubrani w lekkie garnitury i filcowe kapelusze, wyglądali jak
miejscowi biznesmeni.
Peter obejrzał się. Biegli prosto w ich kierunku. Wyglądali na twardzieli. Roztrącali i
tratowali opalających się wczasowiczów. Co oni sobie, do cholery, wyobrażają? Mają zamiar
dokonać publicznej egzekucji?
– Ruszamy, biegiem!
Piasek tryskający im spod stóp obsypywał ludzi na kocach. Dzięki Bogu, Jane umiała
szybko biegać. Starając się utrzymać tempo, Peter wpadł na pewien pomysł. Znowu obejrzał
się przez ramię, przez co o mało nie stratował rodziny, wylegującej się na hotelowych
ręcznikach. Typowi amerykańscy plażowicze, nawet nie zwrócili uwagi na gonitwę.
Jane lawirowała między ciałami, którymi zapchana była plaża. Poczuła, że zaczyna jej
brakować tchu. Łapała ją kolka. Niecałe sto metrów przed sobą ujrzała niskie, murowane
domki: Prysznice. Przebieralnie. Z dachów domków wychodziły białe schody prowadzące na
chodnik nad plażą.
– Peter, tamtędy! – wydyszała.
Parę kroków za nią Peter złapał za klapy marynarki wysokiego, zarośniętego mężczyznę.
– Niech pan nam pomoże – sapnął. – Proszę zadzwonić na policję!
Zarośnięty odepchnął go i cofnął się o krok.
– Łapy przy sobie. Odwal się ode mnie, ty...
Nikt ich nie chciał słuchać. Nic dziwnego, że policja i ludzie z amerykańskiej ambasady
zachowywali się tak dziwnie. Najwyraźniej nie mogli sobie wyobrazić, że ktoś ofiaruje im
bezinteresowną pomoc.
Peter i Jane pobiegli więc dalej, przerażeni jeszcze bardziej niż przedtem.
Przebili się przez grupę młodych tłuściochów z plastykowymi piłkami, którzy zmierzali
do przebieralni. Nie czuli, że zderzają się z pachnącymi olejkiem do opalania ciałami
roztrącanych ludzi. Byli sparaliżowani strachem, nic już się nie liczyło. Wreszcie znaleźli się
w dużym, chłodnym pomieszczeniu z betonowymi ścianami. Trudno było dociec jego
przeznaczenia. Kłębiło się w nim ze dwadzieścia, trzydzieści osób. Niegrzeczne dzieciaki
palące fajki. Czworo drzwi prowadziło stąd do dalszej części budynku.
– Schody?! – wrzasnął Peter prosto w różową twarz, ukrytą pod wielkim słomkowym
kapeluszem. Księżniczka.
– Schody! – krzyczała Jane razem z nim. – Gdzie są schody?!
Panienka wskazała w lewo. W tej chwili Peter i Jane usłyszeli za plecami odgłosy
szarpaniny. Z jednego z korytarzy wybiegł ciemnoskóry ratownik. Wyglądał jak O. J.
Simpson z koralikami we włosach. Ryknął tubalnie na dwóch mężczyzn, którzy właśnie
wchodzili do środka. Rozległ się huk.
Pojedynczy strzał zabrzmiał niewiarygodnie głośno w holu przebieralni. Trysnęła
jasnoczerwona krew. Trafionego ratownika rzuciło plecami na ścianę; odbił się od niej i upadł
na twarz. Koraliki stuknęły o betonową podłogę.
W dziwnym pomieszczeniu o gołych ścianach rozległ się wielki krzyk:
– Mordercy!
Ludzie padali w popłochu na podłogę. W plecach ratownika ziała dziura wielkości piłki
baseballowej.
Petera i Jane już tam nie było. Znowu biegli, myśląc z żalem o młodym ratowniku.
Pognali w lewo, ale nie znaleźli schodów.
– Masz jakiś pomysł?
– Nie.
– Niech to szlag!
Jeszcze raz skręcili w lewo i dotarli do drzwi. Wielu drzwi. Łazienka, Prysznic męski,
Toaleta, Prysznic damski, Obsługa. To był już koniec budynku. A także ich pomysłów, jak
wyjść z tego cało.
Jednak Jane coś wymyśliła.
– Tutaj!
Za drzwiami z napisem „Prysznic damski” zanurzyli się w kłębach pary, poprzez którą
dostrzegli biały, kobiecy zadek. Dwa zadki. Oraz rząd popielatych szafek i ławek.
– Musimy się tu gdzieś schować.
Goła kobieta poszła w lewo, Peter i Jane w prawo. Kiedy skręcili za rząd szafek,
usłyszeli, że wielkie metalowe drzwi prowadzące na korytarz otworzyły się i znów zamknęły.
– No to pięknie – stwierdził Peter.
Otworzył drewniane drzwi i weszli do wąskiego, wyłożonego kafelkami pomieszczenia z
pięcioma czy sześcioma prysznicami, z których lała się woda. Poprzez jej strugi dostrzegli
nagą ciemnoskórą kobietę i małą, może trzyletnią dziewczynkę.
Dziewczynka miała na głowie kłęby białej piany. Spojrzała zdziwiona na dwójkę białych
intruzów, wyglądających zupełnie jak Flip i Flap. Za to jej matka przeraziła się. Przycisnęła
ręce do piersi i zaczęła wrzeszczeć jak opętana.
– Proszę – szeptała Jane, idąc przez strumienie wody w jej kierunku i ciągnąc za sobą
Petera. – Proszę nie krzyczeć. Wiem, jak to musi wyglądać, ale ktoś nas goni.
Za rzędem pryszniców wśliznęli się do ciasnej niszy.
– Przynajmniej nie widać nas od drzwi – powiedziała szeptem Jane.
– Czego tu szukacie? – zapytała wreszcie kobieta już normalnym głosem.
– Proszę nam pomóc – szepnęła błagalnie Jane.
Kiedy tak stała, z całej siły przyciskając się do wilgotnych kafelków, a jej chłodny
oddech mieszał się z cieplejszym powietrzem, wypełniającym pomieszczenie, wyobraziła
sobie scenę, która przyprawiła ją o dreszcz. Widziała wyraźnie, jak ścigający ich mężczyźni
wchodzą przez drzwi, zabijają ją i Petera, a potem kobietę i dziewczynkę. „Potworna masakra
pod prysznicem!”
Słyszeli ich, jak panoszą się w przebieralni. Ich głośne krzyki. Przekleństwa. Wrzaski
kobiet. Trzask otwieranych i zamykanych szafek.
– Chyba leci mi krew z nosa – powiedziała Jane.
Zresztą nic już nie miało znaczenia. Mordercy weszli do pomieszczenia z prysznicami.
Zastanawiając się, jakie ma szansę z gołymi pięściami przeciwko pistoletom, Peter
przysłuchiwał się wymianie zdań kobiety z mężczyznami.
– Czego chcecie? – spytała podobnym tonem, jakim przedtem rozmawiała z nim i Jane.
Ale zabójcy z Turtle Bay nie odpowiedzieli. Ich buty ostro stukały na płytkach podłogi. A
to drań, pomyślał Peter. Idzie sprawdzić. A on nawet nie może zobaczyć skurwiela! Czy ma
w ręku pistolet?
Peter i Jane mimowolnie napięli wszystkie mięśnie. Obok, pod ścianą, leżała mokra
szmata. Broń? Broń...
Nagle Peter poczuł, że jest bezpieczny. I wściekły. Miał szczery zamiar trzasnąć czarnego
rzeźnika mokrą ścierką. Wyrwać mu pistolet. Oddać jeden strzał do mężczyzny stojącego
przy drzwiach. Zupełnie idiotyczne mrzonki.
Wtedy ten drugi coś zawołał. Po hiszpańsku.
– Vamonos!
Faceci przeszli z powrotem do przebieralni. Natychmiast rozległy się tam krzyki. Znowu
zaczęły trzaskać drzwi.
Jane rozpłaszczyła się na ścianie. Z jej jasnych włosów ściekała woda. Z nosa kapała
krew.
Peter zsunął się w dół, ukucnął i zastygł. Nie mógł się ruszyć ze strachu. Zauważył, że
kobieta stojąca pod prysznicem była całkiem młoda. Mogła mieć dwadzieścia, dwadzieścia
jeden lat. Dziewczynka zaś była prześliczna. Płakała teraz, bo płakała jej matka.
– Jezu, przepraszamy... – wyjąkał Peter.
Odczekali z Jane jeszcze kilka minut, a potem poprosili kobietę, aby zawiadomiła policję
i wyszli do przebieralni.
W korytarzu nie zobaczyli już ciemnoskórych morderców. Wszędzie było pełno ludzi.
Zewsząd dobiegały głośne krzyki. Wreszcie znaleźli schody. Przepychali się przez tłum ludzi,
próbujących ustalić, co się stało. Czy to kolejne morderstwo spod znaku maczety?
Gdy dotarli do końca schodów, Jane objęła Petera ramionami.
– Przytul mnie – poprosiła. – Przytul mnie choć na chwilę.
Potem złożyli zeznania na policji, podając rysopisy Kubańczyka i Kingfisha Tone’a.
– Nie było z nimi jasnowłosego Anglika? – spytał posterunkowy.
– Na pewno był – odparł Peter. – Po prostu tym razem go nie widzieliśmy.
– My nie widzieliśmy go także poprzednio – uśmiechnął się czarnoskóry policjant.
Las Vegas, evada
Piątek wieczorem
Tego wieczoru w Las Vegas dały się zauważyć pierwsze skutki gwałtownych wydarzeń
na San Dominice: firma Great Western Air Transport nawiązała kontakt z rodziną Forlenza,
po raz pierwszy od spotkania w Lathrop Wells.
Była dziesiąta. Długowłosy, gruby jegomość – idealne wyobrażenie zawodowego
hazardzisty – śledził limuzynę Isadore’a Goldmana, która przed chwilą ruszyła spod hotelu
Flamingo. Jechali do centrum.
Gruby wywiadowca nazywał się Tommie Hicks. W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym
ósmym roku ukończył prawo na uniwersytecie Stanford. Był jednym z przedstawicieli CIA
podczas spotkania na farmie w Lathrop Wells.
Hicks trzymał się o dwa samochody za Goldmanem. Jechali przez Sahara Boulevard.
Minęli zegar, który pokazywał godzinę dwudziestą drugą pięćdziesiąt osiem i temperaturę
dwadzieścia osiem stopni. Przejechali obok „Sandsa” i wielu innych luksusowych hoteli. W
drodze do „Caesar’s Palace”.
W tej świątyni hazardu Izzie Goldman zaczął grać w oczko o wysokie stawki. Krupierzy
uważali go za faceta z wielką klasą.
Po godzinie Goldman wygrał sumę, stanowiącą równowartość przyzwoitej rocznej pensji
– nieco ponad trzydzieści cztery tysiące. A potem przegrał ponad czterdzieści tysięcy przy
stole do bakarata.
Tommie Hicks wyciągał rocznie dwadzieścia osiem tysięcy, więc zrobiło to na nim
oszałamiające wrażenie. W ciągu całego wieczoru raz po raz wyobrażał sobie, że zanosi do
sejfu żetony starego gangstera.
Tuż po pierwszej nad ranem Goldman wstał od stołu i poszedł do toalety.
Na wahadłowych drzwiach widniał napis „Dla gości hotelowych”.
Tommie Hicks podążył za Goldmanem. Zdawał sobie sprawę, że jest tylko pionkiem w
tej grze. Stanął przy pisuarze po lewej stronie starego.
Zabawne – Hicks stwierdził, że wcale nie chce mu się sikać. Ani kropelki. Naprawdę
zabawne. Dużo zabawniejsze niż śledzenie mierzącego metr pięćdziesiąt pięć,
siedemdziesięcioczteroletniego faceta.
– Czy aby nie spotkaliśmy się kiedyś na przyjęciu u Harry’ego Hilla? – zapytał, gdy stary
zaczął sikać.
Wyglądający na alfonsa czarnuch, sikający trzy pisuary dalej, uśmiechnął się, pokazując
garnitur białych i złotych zębów.
Izzie Goldman popatrzył na Hicksa. Wzruszył ramionami.
– Na pewno nie.
Stary gangster skończył i zapiął rozporek. Podszedł do umywalki. Przesunął złoty zegarek
z przegubu w górę chudego ramienia i zaczął myć ręce.
Alfons strząsnął ostatnie krople na podłogę i wyszedł, nie myjąc rąk.
– Śmierdziele lubią ten zapach. – Goldman popatrzył za nim, kiwając głową. Przeciągnął
rękami po głowie, jakby chciał wyrównać przedziałek w siwych włosach. – Rozumiem, że
pan Hill ma jakiś problem – powiedział, żując rozmiękłe cygaro, którego nie wyjmował z ust.
– Niezupełnie pan Hill. Mamy problem z dwójką naszych przyjaciół.
Isadore Goldman zakręcił kran. Jak przez mgłę pamiętał tego grubasa ze spotkania na
pustyni.
– Mam nadzieję, że niezbyt poważny.
– Jak dotąd, całkiem drobny... ale chcielibyśmy uzyskać pańską zgodę na pozbycie się
ich, jeżeli problem nie zostanie rozwiązany.
Goldman popatrzył na odbicie swojej pomarszczonej twarzy w zachlapanym lustrze nad
umywalką. Wzruszył ramionami.
– Sami wiecie lepiej, co robić. Ale powiem ci coś, żeby nie okazało się, że przyjechałeś tu
niepotrzebnie. Bardzo by mnie to zdziwiło, gdyby tacy sprytni ludzie jak państwo Rose nie
dali sobie rady z drobnym problemem.
Tommie Hicks uśmiechnął się do lustra ponad głową starego i rzekł:
– Jesteśmy bardzo zdziwieni, że jakiś problem w ogóle się pojawił.
Turtle Bay, San Dominica
O ósmej wieczorem Macdonald wysiadł z rzężącego i prychającego piętrowego autobusu,
jadącego z Coastown na północ. Mokrą od potu koszulkę przerzucił przez ramię i ruszył
starannie zagrabionym podjazdem w kierunku hotelu „Plantation Inn”.
Udało mu się nakłonić Jane do pozostania w Coastown. Miała przenocować u przyjaciół.
Był teraz zupełnie sam, samotny wobec swojego problemu. Wciąż był jedynym, nikomu
niepotrzebnym świadkiem. Miejscowa policja nie miała zamiaru mu pomóc. W
amerykańskiej ambasadzie też nie znalazł zrozumienia. Podobnie było w redakcjach gazet.
Dlaczego tak się działo? Pytanie za sześćdziesiąt cztery tysiące. Dlaczego, do cholery,
nikt nie chce go wysłuchać?
Idąc przez pogrążony w ciemności, opustoszały dziedziniec hotelu „Plantation Inn” Peter
zastanawiał się, czy każde śledztwo jest tak samo frustrujące jak to. Ciągłe błądzenie po
omacku. Piętrzące się trudności. Brak jakiegokolwiek tropu. Po prostu nic.
Dochodząc do plażowego domku, który zajmowali z Jane, znów pomyślał o mordercach
widzianych w Coastown. Jeżeli ci dwaj byli miejscowymi rewolucjonistami, ludźmi Dreda, to
on jest synem Cary Granta.
Nagłe, niezrozumiałe przeczucie kazało mu się zatrzymać. Serce biło mu mocno, po raz
pierwszy od dnia, gdy opuszczał samotne górskie miasteczko w Południowym Wietnamie.
Ukryty za szerokimi liśćmi bananowca rozejrzał się badawczo dokoła, jakby znów był
sierżantem Sił Specjalnych...
Mały śliczny bungalow, w sam raz na miesiąc poślubny. Żaluzje w oknach. Drewniane
drzwi, trochę krzywo założone z powodu osuwającego się piasku. Ciemne, przerażające
morze. Doskonałe miejsce na zasadzkę.
Po całych dziesięciu minutach wypatrywania nie zauważył niczego podejrzanego. Nic się
nie poruszało, z wyjątkiem koron palm i strzępiastych chmur na niebie. Ruszył w kierunku
domu. W połowie drogi, na białym stole na werandzie dostrzegł ciemny kształt. Kiedy zrobił
jeszcze krok do przodu, rozpoznał afgańskiego charta, należącego do Maksa Westerhuisa, i
jęknął głucho. Piękny, długowłosy pies był przecięty na pół.
Maczetą.
– Jezu Chryste – powiedział głośno. Cały się trząsł. Zrobiło mu się słabo. Po raz pierwszy
ujrzał na własne oczy skutki działania ostrej jak brzytwa klingi. Pies miał rozpłataną klatkę
piersiową. Mrówki i czarne muchy pożerały krwawe ścierwo, jakby ucztowały przy
potwornym stole biesiadnym.
Peter pospiesznie minął nieszczęsne zwierzę i wszedł do środka. Wziął ubrania, pieniądze
i colta kaliber czterdzieści cztery, schowanego między czystymi koszulkami. Jego własne
memento mori. Starał się oddychać spokojnie. Zastanawiał się, gdzie się ukryć. Musiał
zdecydować, z kim może bezpiecznie rozmawiać, komu może zaufać. Musiał znaleźć sposób
na wydostanie się z San Dominiki.
A najbardziej zależało mu na odciągnięciu morderców od Jane. Należało ich przekonać,
że to właśnie on stanowi dla nich jedyne zagrożenie. Był przecież świadkiem.
Biegnąc w kierunku jasno oświetlonego hotelu Peter rozmyślał o różnych sprawach. Po
co zabijali psa? Czy przypadkiem teraz go nie obserwują? Kim, u diabła, jest ten wysoki
blondyn? Minął portyk i ruszył w stronę ciemnego parkingu na tyłach budynku. Zadzwonił do
Jane w Coastown. Nikt nie odebrał telefonu.
A potem, czwartego maja o dwudziestej czterdzieści pięć, nie mając zielonego pojęcia, co
dalej robić, Peter po raz drugi w tym tygodniu ukradł motocykl bmw, należący do dyrektora
hotelu.
Gdy jak najciszej, powoli wyjechał z parkingu, z cienia na drogę, zasnutą teraz tumanem
pyłu, wyszedł wysoki mężczyzna.
Damian Rose obserwował ucieczkę Macdonalda – i pozwolił mu zbiec.
To także było ujęte w planie.
Zresztą jak wszystko.
Maczety były dokładnie tak skuteczne, jak się tego spodziewał od pierwszego dnia w
Turtle Bay.
Jeżeli ktoś miał wątpliwości, czy on i Carrie są warci okrągły milion dolarów, powinny
one zniknąć po zakończeniu operacji. Będą sławni jak Charles Manson i spółka – a na
dodatek do wynajęcia za pieniądze.
5 maja 1979, sobota
Wypowiedzenie wojny „Monkey” Dredowi
Piątego dnia premier San Dominiki, Joseph Walthey, zwołał konferencję prasową, aby
ogłosić, że potworne zbrodnie spod znaku maczety można już bez żadnych wątpliwości
przypisać pułkownikowi Dredowi i jego nielicznej grupie dysydentów.
Stojąc przed mikrofonami ze swoją żoną, z ambasadorem Stanów Zjednoczonych i jego
małżonką, Joseph Walthey ujawnił, że o siódmej rano siły San Dominiki wraz z oddziałami
wojsk amerykańskich wkroczyły do dżungli okalającej West Hills.
Starcie z rebeliantami pułkownika Dreda ma nastąpić jeszcze przed końcem dnia.
Tymczasem w porcie lotniczym Roberta F. Kennedy’ego w Coastown i na lotnisku Kiley
w Port Gerry jak w wielkich ulach roiły się coraz liczniejsze tłumy niedoszłych pasażerów.
Rzecznik prasowy linii lotniczych oświadczył, że pomimo przyspieszenia procedury
startowej potrzeba będzie co najmniej czterech dni, aby odprawić wszystkich chętnych do
opuszczenia San Dominiki, Wysp Dziewiczych, Jamajki i Haiti.
Mała ciekawostka. Podczas gdy tysiące ludzi uciekały z wysp, przybyło na nie kilkaset
hien cmentarnych, które pragnęły być świadkami tych tragicznych wydarzeń.
W ciągu ostatnich czterech dni ponad dwieście pięćdziesiąt osób wylądowało na San
Dominice, aby oglądać krwawe wydarzenia. Albo po prostu być w pobliżu. A najlepiej
zobaczyć śmierć na żywo. Może nawet zrobić zdjęcia i nagrać odgłosy zbrodni.
ROZDZIAŁ 14
3ie miewam żadnych odruchów sumienia – mawiał Damian. – Czasem
jednak odczuwam coś w rodzaju lodowatego, wielkopańskiego współczucia.
Z pamiętnika Rose’ów
5 maja 1979, West Hills, San Dominika
Sobota rano. Piąty dzień pod znakiem maczety
Peter miał już własne zdanie na temat podstępnych lokalnych wojen, na które zapanowała
moda w latach sześćdziesiątych.
Wystarczyło mu kilka przerażających minut, aby pojąć, jakim potworem potrafi być
człowiek wobec innego człowieka. Jak szokująco podstępne środki stosuje dla zdobycia
przewagi. Jak strasznie jest być samotnym i niepewnym swego losu w samym środku ataków
terrorystycznych i walk partyzanckich. Jak trudno znaleźć się w roli nic nie znaczącego pyłku
wobec ogromu wydarzeń. Być kompletnym zerem na międzynarodowej skali Richtera. Po
prostu nikim.
Gęsta, ciemna ciecz kapała mu prosto na pierś. Olej silnikowy – stwierdził po kilku
sekundach, jakby w tej chwili ocknął się ze snu.
Nadjeżdża pociąg! Pociąg zbliża się do jego kryjówki w dżungli okalającej West Hills.
Pościg za pułkownikiem Dredem.
Pociąg? Peter zastanowił się. Kryjówka? Chyba zaczynał bredzić.
Pokręcił głową i spojrzał przed siebie przez łodygi wysokich traw. Usiłował przełknąć
gęstą mieszaninę kurzu i pyłków kwiatowych, wypełniającą obolałe gardło. Dwie jaszczurki
maszerowały tuż przed jego nosem, jedna za drugą. Chyba dobrze się znały. Może były
przyjaciółmi albo kochankami... Jaszczurki zatrzymały się i zaczęły hasać w trawie jak dwa
maleńkie dinozaury. Towarzyskie, małe potworki. Pod zielononiebieskimi gardzielami
pulsowały im czerwone pęcherze.
Macdonald powoli odczołgał się od motocykla. Usiadł i otrzepał ręce z trawy i kamyków.
Przez porośnięte mchem pnie drzew popatrzył na słońce. Niebo jaśniało nad zwartą pokrywą
liści. Dzień był bardzo gorący.
Ukrywam się, stwierdził ponownie, starając się przyzwyczaić do tej myśli, jakby to była
nowa część garderoby. Ścigają mnie.
Po kilku minutach jałowych rozważań Peter wstał i zaczął rozpalać ognisko. Nazbierał
trochę liści, patyków, gałązek i kilka garści trawy, wszystkiego, co tylko było suche. Podszedł
do motocykla i wyciągnął zestaw turystyczny niemieckiego gogusia. Po kilku minutach
gorącą neską popijał jajecznicę z proszku i soloną, suszoną wołowinę. Siedząc przy małym
ognisku pochłonął równowartość czterech jaj, niewyobrażalnie wstrętną kawę, tajemnicze
mięso i tabliczkę zachodnioniemieckiej czekolady, „szpecjalnie przigotowanej na taka
okazja”, jak głosił fatalnie przetłumaczony napis.
Kończąc jedzenie Peter pomyślał o Jane. Miał ochotę pojechać do niej do Coastown, ale
po chwili zrezygnował z tego pomysłu. Dla jej dobra lepiej, żeby była jak najdalej od niego.
A także od miejscowej policji. Tam gdzie jest teraz, przynajmniej przez jakiś czas będzie
bezpieczna. Nie mógł powiedzieć tego samego o sobie.
Po śniadaniu znów poszedł do bmw. Ze skórzanych toreb wyciągnął swoją koszulkę z
West Point i colta. Musiał dziwnie wyglądać, gdy tak stał, trzymając w dłoni stary rewolwer.
Obrócił bębenek i przekonał się, że jest pełny; znajdowało się w nim osiem naboi. Sprawdził
dokładnie broń, przypominając sobie zajęcia na strzelnicy podczas szkolenia w West Point,
które się odbywały w masywnych, betonowych budynkach na wzgórzu przy boisku
futbolowym Michie Stadium. Wspomniał także zapuszczoną strzelnicę z blaszanym dachem
w sajgońskiej dzielnicy Cholon.
Powoli uniósł rewolwer do oka. Wycelował w cętkowany liść bananowca. Potem w
żółtego skrzeczącego ptaszka. W mały zielony orzech kokosowy. A na koniec w niewielkiego
czarnego węża, sunącego w górę po pniu drzewa. Drzewo było oddalone od niego o dobre
trzydzieści pięć kroków, czyli ponad trzydzieści metrów. Fachowcy od broni krótkiej mówią
w takich przypadkach o pokazówce.
Peter wyglądał jak uczestnik pojedynku sprzed stu lat. Wycelował dokładnie i leciutko
pociągnął za spust.
Głowa węża eksplodowała, jakby coś rozsadziło ją od środka. Reszta długiego, czarnego
ciała opadła na ziemię jak złamana gałąź.
Czyste trafienie ucieszyło i jednocześnie zaskoczyło Petera. Nie spodziewał się po tym
muzealnym eksponacie takiej celności. A co do strzelca – cóż, wiedział doskonale, że czeka
go spotkanie z prawdziwym snajperem.
– No, no – oznajmił głośno całemu West Hills. – I co ty na to, strzelcu wyborowy?
ROZDZIAŁ 15
Rodzina Damiana Rose. Dziwni ludzie, w których żyłach płynie błękitna
krew. Czternastoletni brat Damiana został przyłapany na ściąganiu podczas
trudnego egzaminu w Horace Mann School, więc wypił pół zlewki kwasu
siarkowego. 3ie umarł, bo dawka była tak wielka, że natychmiast zaczął
wymiotować. Ale sparaliżowało go od szyi w dół. Od tego czasu przebywa w
zakładzie leczniczym. Matka Damiana jest tam wciąż razem z nim. Ojciec
jeździ po ulicach Londynu i Manhattanu wielką, czarną limuzyną,
przydzieloną mu przez międzynarodową korporację bankową. Damian ma
zamiar pewnego dnia zabić go w tej limuzynie...
Z pamiętnika Rose’ów
Posiadłość Mercury Landing, San Dominica
Sobota po południu
Brzeg morski w okolicach Mercury Landing był piękny i odludny.
Z lśniącego białego piasku wyrastały czarne, pionowe skały. Za nimi, w palmowej
dolinie, było pełno kolorowych ptaków; całe stada papug, jak w sklepie przyrodniczym na
wolnym powietrzu. Nad morzem wisiało czerwone słońce, jak gniewne oko Boga.
Nad samym brzegiem morza stał duży biały dom. Pod jedną z jego ścian, ukryta w cieniu
drzew, parkowała zielona limuzyna.
Co do jednej rzeczy nie można było mieć żadnych wątpliwości: San Dominica to
prawdziwy raj na ziemi.
Po plaży Mercury Landing spacerowało dwoje nagich ludzi, kobieta i mężczyzna. Gdy
Carrie Rose była bez ubrania, dawało się zauważyć, że ma odrobinę krzywe nogi, a stopy
duże i zbyt płaskie. Ale nie ma się co czepiać szczegółów. W ubraniu czy bez ta szczupła,
młoda kobieta była po prostu piękna.
Idący obok niej Damian także wyglądał doskonale. Niósł przewieszony przez ramię
kosztowny dres. Szerokie ramiona, mocne, umięśnione nogi, twardy, płaski brzuch, piękne
jasne włosy. Długi, opalony członek zwisał z pokrytego kręconymi jasnymi włosami
podbrzusza.
– Czas skończyć z zabijaniem – odezwała się do niego Carrie swoim lekko nosowym
akcentem ze środkowego zachodu. – To już za długo trwa. Tydzień to zbyt dużo, Damian.
Damian uśmiechnął się do niej. Popatrzył na łódź przepływającą w oddali przez rafę.
Szara smuga przecinająca czarną, krętą linię.
– Po prostu masz już dosyć tego napięcia – odparł powoli. – To wcale nie trwa za długo,
Carrie. Wszystko przebiega zgodnie z planem. Na wyspie zapanowało kompletne szaleństwo,
jak w domu dla obłąkanych... Poza tym wyjedziesz stąd już za jakieś dwa dni. Możesz wtedy
zacząć wydawać zarobione pieniądze. Kup sobie parę samochodów, czy co tam chcesz.
Carrie Rose objęła męża w pasie.
– Chciałabym, żebyś wyjechał razem ze mną. Tak chyba byłoby lepiej. Zrobisz to,
Damian? Wyjedziesz ze mną?
– Jeżeli wyjadę – Damian podniósł głos – Campbell i Harold Hill zaczną nas szukać. I
prędzej czy później znajdą. Nagle pod nasz dom zajedzie wielki czarny samochód i wyskoczą
z niego krótko ostrzyżeni faceci. Dopadną nas jak jakichś faszystowskich zbrodniarzy i
zabiją. Staną się bohaterami. Będą pisać o tym książki i kręcić filmy. Popatrz, jak mi stoi –
Damian nieoczekiwanie zmienił ton i uśmiechnął się. – A to mała bestia. A właściwie wielka
bestia.
Jego penis rzeczywiście wydłużył się, uniósł i wygiął w lewo. Jego czubek dotknął
nagiego uda żony.
Carrie odsunęła nogę.
– Widzę, że muszę powiedzieć ci wszystko dosłownie. Ja się po prostu boję. Tym razem
grasz za ostro. Nie chcę, żebyśmy skończyli jak ci... jak mówiłeś, faszystowscy zbrodniarze.
Zresztą i tak będą nas ścigać jak faszystów.
Damian wyrzucił ręce na boki w zapraszającym geście.
– Niech sobie szukają. Niech sobie szukają. Eichmanna szukali przez dwadzieścia lat. Oni
są głupi, Carrie. Zapamiętaj to. To wszystko durnie, beznadziejni idioci.
Kobieta spuściła głowę. Długie włosy dotknęły jej piersi. Przez kolejnych kilka minut szli
w milczeniu.
– Mogłabym położyć się tu w płytkiej wodzie – odezwała się wreszcie Carrie.
Podeszli do miejsca, gdzie biały piasek był wilgotny od morskich fal. Damian rozpostarł
swój dres, na którym położyła się Carrie. Ukląkł i pochylił się nad nią. Przez chwilę
wydawało się jej, że jasne, niebieskie oczy męża nabierają łagodniejszego wyrazu.
– Powiedz mi, kochanie – odezwał się – dobrze ci było z tym przystojnym maklerem
giełdowym?
Sobota wieczorem
Główne przedstawienie miało się odbyć tej nocy, w sobotę piątego maja.
O jedenastej na wysokiej, pomalowanej na srebrno bramie Mercury Landing pojawiły się
refleksy świateł samochodowych. Z cienia przy bramie wyszedł Kubańczyk i wpuścił
pierwszy samochód.
Na drugim końcu podjazdu stał Damian Rose. Słyszał, jak żwir chrzęści pod naciskiem
ciężkich kół pojazdu.
Spóźnieni o godzinę, w końcu przyjechali.
Sprawdził, czy na właściwym miejscu pod marynarką jest jego smith & wesson, mała
trzydziestkaósemka z lekko zadartą lufą. Najodpowiedniejsza broń na zbliżające się
przedstawienie, pomyślał. Dziś zagra coś z Hammeta, specjalnie dla miejscowych.
Na drodze pojawiły się światła kolejnych dwóch aut. W jednym z nich reflektory
niemiłosiernie zezowały, oświetlając trawę po boku drogi i korony mijanych palm.
Samochody na chwilę znikły z oczu Damiana za kępą drzew i krzewów, w których
ukrywało się sześciu uzbrojonych tubylców. Rozkazano im czekać. Po prostu czekać.
A potem światła padły na pokryte winoroślą ściany i okna domu. Samochody
zaparkowały przed frontem.
Gotów czy nie, trzeba zaczynać, pomyślał Damian. Kurtyna w górę. Jeszcze jeden, ostami
już raz przepowiedział sobie wszystkie kwestie, zanim przedstawienie się zaczęło.
Na dużym, wyłożonym płytkami tarasie na tyłach willi Kingfish Toone przemawiał
łamanym angielskim z francusko-kongijskim akcentem.
– My wam zaoferować wyłącznie gotówka – wyjaśniał czterem przybyłym przed chwilą
przywódcom partyzanckim barczysty najemnik. – Sto dwadzieścia pięć tysiące. Wy za to
kupić wszystko, czego wam potrzeba. Broń. Co sobie chcieć. To moja ostateczna propozycja,
pan pułkownik.
Dassie „Monkey” Dred schylił się tak nisko, że jego przystojna, czekoladowa twarz
znikła między nogami. Długie, misternie zaplecione włosy opadły do ziemi. Wybuchnął
dzikim, głośnym śmiechem.
– Hej, zabierzcie ode mnie tego małpoluda – zaskrzeczał nie zwracając się do nikogo
konkretnego. – Ten Afrykaniec śmierdzi jak amerykański fryzjer.
Kingfish Toone uśmiechnął się do towarzyszy Dreda. Zdarzało mu się już wcześniej
spotykać i robić interesy z takimi świrami.
Po drugiej stronie tarasu, na małym bujanym fotelu siedział Kubańczyk i nie odzywał się
ani słowem.
– Ten zapach to mydło. Pewnie nie wiecie, jak ono pachnie? – odezwał się wysoki biały
mężczyzna. Stał w drzwiach prowadzących do wnętrza domu. Jego długie, jasne, mokre
włosy były zaczesane do tyłu gładko przy skórze, jak na fotografiach męskich modeli w
„Esquire” albo „Gentlemen’s Quarterly”. Miał na sobie doskonale skrojony, kremowy
gabardynowy garnitur. Do tego idealnie pasujące dodatki: wykładany kością słoniową
zegarek, takiż sygnet, czarny pasek i mokasyny od Gucciego.
Damian Rose przeciągnął dłonią po wilgotnych włosach i ruszył w stronę brodatego
rewolucjonisty. Gdy szedł, poła marynarki się odchyliła, ukazując kaburę, w której tkwił
smith & wesson.
– Pułkowniku Dred – Damian obdarzył rozmówcę uśmiechem Clinta Eastwooda. –
Pańskie wyczyny są podziwiane daleko poza tą wyspą. Mam na myśli Europę. I czarną
Afrykę.
Twarz partyzanta rozjaśniła się na mgnienie oka, co nie uszło uwagi Damiana. Dred
potraktował komplement machnięciem ręki. Splunął na taras.
– Twoja gadająca małpa – wskazał na Kingfisha Toone’a – proponuje mi gotówkę. Mam
to gdzieś. Mogę mieć forsy ile zechcę ze sprzedaży ganji.
Rose cały czas patrzył mu w oczy.
– Po pierwsze, moja gadająca małpa może pozbawić pana pańskich klejnotów w niecałe
pięć sekund, panie pułkowniku. Po drugie, spróbujmy znaleźć rozwiązanie pańskich
problemów.
– Zależy mu na karabinach – Kubańczyk odezwał się ze swego miejsca po hiszpańsku. –
Ma problemy z ich kupnem.
– Z przyczyn oczywistych – Damian zwrócił się do Dreda – nie chcę pana uzbroić po
zęby, panie pułkowniku. Ale może pan dostać karabiny. Damy panu dwieście pięćdziesiąt M-
16. Oraz pistolety.
– Pięćdziesiąt tysięcy sztuk amunicji! I co najmniej pięćdziesiąt działek! – wrzasnął Dred.
Jego trzej oficerowie śmiali się i klaskali w dłonie jak szympansy w cyrku Barnuma.
Damian uśmiechnął się szeroko. Znów przesunął dłońmi po włosach i wyjął paczkę
angielskich papierosów.
– Nie mogę dać panu działek – powiedział stanowczo.
„Monkey” Dred zerwał się na równe nogi i wrzasnął ile sił w płucach. Warkoczyki
falowały dookoła jego głowy jak tańczące czarne węże. Pochodzący z zapasów armii Stanów
Zjednoczonych pas z amunicją pobrzękiwał na biodrach.
– Ma być czterdzieści działek! Dostarczonych najpóźniej na dzień przed masakrą!
Damian Rose przypalił sobie papierosa od lampki oliwnej, która stała na stole. Smakował
to ostatnie słowo. Masakra.
– Jedno działko kaliber pięćdziesiąt milimetrów. Specjalnie dla pana! – powiedział nie
wyjmując z ust papierosa. – Za to reszta broni zostanie przekazana natychmiast. Plus premia
w postaci dodatkowych dwudziestu pięciu tysięcy sztuk amunicji. Dałbym panu więcej,
gdybym mógł. Ale to nie moje pieniądze, pułkowniku. Widać nasi kubańscy przyjaciele
wiedzą lepiej, czego pan potrzebuje, a czego nie.
Z głębi piersi Dreda wyrwał się głośny śmiech.
– Niech będzie! – ryknął.
Damian Rose uśmiechnął się. Kubańscy przyjaciele, a niech to... Wiedział już, że wygrał.
Masakra!
Cisnął czerwoną lampkę oliwną w stronę morza. Uderzyła o niewidoczną z tarasu skałę.
Chwilę potem nad wodą zapaliły się światła. Do brzegu podpłynęła motorówka.
To była Carrie.
– Pańskie karabiny, panie pułkowniku – oznajmił Damian Rose. – Broni i amunicji
powinno panu wystarczyć do zdobycia całej wyspy, jeśli tylko zastosuje się pan do pewnej
mojej rady.
Szóstego dnia już o szóstej rano popełniono zuchwałe, wstrząsające morderstwa spod
znaku maczety w dwóch najbardziej luksusowych hotelach w największych miastach San
Dominiki.
W Coastown w basenie hotelu „Princess” znaleziono pływające zwłoki młodego
fotografa mody z Greenwich w stanie Connecticut. Z jego pleców, jak wykrzyknik po opisie
przerażającej zbrodni, sterczała maczeta z czarną rękojeścią.
W Port Geny żonę angielskiego adwokata pokrojono na kawałki, gdy zrywała kwiaty w
ogrodzie ekskluzywnego hotelu „Spice Point Inn”. Potem półnadzy czarnoskórzy mordercy
zawinęli części jej ciała w ręczniki i wrzucili je na taras hotelowej restauracji.
Wczesnym rankiem redakcje „Gleanera” i „Evening Standard” otrzymały Śmiertelne
Listy. Pułkownik Dred przypisał w nich sobie odpowiedzialność za oba morderstwa w
hotelach. Dred ostrzegł ponadto, że liczba zbrodni na tle rasowym na San Dominice będzie
codziennie rosła dziesięciokrotnie, dopóki zarządzanie hotelami, restauracjami i innymi
przedsiębiorstwami na wyspie nie zostanie przekazane w ręce jego ludu.
Jeden z redaktorów „Gleanera” obliczył, że skoro piątego maja zabito cztery osoby, to
szóstego musi zginąć co najmniej czterdzieści. Następnie czterysta... potem cztery tysiące...
6 maja 1979, niedziela
Atak na hotele „Princess” i „Spice Point”
ROZDZIAŁ 16
Zawsze staraliśmy się nadać wydarzeniom określony porządek, ustalić
pewien swoisty rytm. To, do czego doprowadziliśmy na San Dominice,
wymknęło się zupełnie spod naszej kontroli.
Z pamiętnika Rose’ów
6 maja 1979, Coastown, San Dominica
iedziela rano. Szósty dzień pod znakiem maczety
Szóstego dnia o siódmej piętnaście Peter Macdonald wpadł kuchennymi drzwiami do
luksusowej willi Brooksa Campbella w Coastown. Krzycząc:
– Zatłukę cię jak psa! – trzasnął przystojniaka z CIA prawym sierpowym prosto w jego
grecko-rzymski nos. – Radzę ci zostać na podłodze – powiedział, widząc, że Campbell
próbuje się podnieść. Wyciągnął colta kaliber czterdzieści cztery i wycelował lufę w punkt
znajdujący się dokładnie między orzechowymi oczami Campbella.
– Czego ty chcesz, co cholery?
– Tylko prawdy – odparł cicho Peter. – Nie mam zamiaru opowiadać ci, co się ze mną
działo od chwili, kiedy olałeś mnie podczas naszej poprzedniej rozmowy, aż do ostatniej
nocy, którą spędziłem w twoim garażu. Chcę tylko usłyszeć wszystko, co wiesz na temat
morderstw spod znaku maczety. Chcę poznać wasze tak zwane „tajemnice państwowe”.
Bardzo powoli i ostrożnie Campbell wstał z podłogi.
– Jest tylko jeden problem – powiedział do Petera. – Nie wierzę, że mnie zastrzelisz. Nie
zrobisz tego.
Następną rzeczą, którą zobaczył Brooks Campbell, była czarna, oksydowana kolba colta
kaliber czterdzieści cztery. Trzasnęła go w okolicę kości jarzmowej i znowu znalazł się na
wykładanej żółtymi płytkami podłodze.
– Zaraz mi uwierzysz – usłyszał jak przez mgłę.
Brązowy but na grubej podeszwie uderzył go mocno w pierś. Potem jakaś wielka siła po
prostu uniosła go za włosy. Poczuł gorący powiew na prawym policzku.
– A teraz lepiej gadaj. Wiem, jak to się robi. Znam się na torturach. Naprawdę, możesz mi
wierzyć.
Gdy Campbell zdołał wreszcie skupić wzrok, ujrzał tuż obok palnik swojej własnej
kuchenki elektrycznej. Spirala była rozpalona do czerwoności. Jego włosy zaczynały już
dymić. Bekon, smażący się na sąsiedniej fajerce, pryskał gorącym tłuszczem na drugi
policzek.
– Przysięgam na Boga, że usmażę ci ucho! – wrzasnął Macdonald, dokładnie tak, jak
uczyli go w wojsku.
– Wiemy, że jest w to zaplątana mafia! – krzyknął wreszcie Campbell. – Puść mnie,
Macdonald, ja się palę!
Peter rozluźnił nieco uścisk, ale nie na tyle, żeby Campbell mógł się całkiem
wyprostować.
– Nie rozumiem, co chciałeś przez to powiedzieć. Mafia? Jaka znowu mafia?
– Próbowali wpłynąć na lokalne władze, aby zalegalizowały hazard na wyspie na wiele
lat... Teraz mają zamiar przeprowadzić to na swój sposób, a jeżeli się nie uda, zniszczą tu
wszystko. W San Dominice nie pozostanie kamień na kamieniu, a oni odpiszą to sobie od
podatków jako stratę. Nic więcej nie wiem. Przysięgam. Macdonald, ja się palę!
Peter puścił wreszcie Campbella. To, co usłyszał, nie było pozbawione sensu. Stawiało w
jaśniejszym świetle niektóre wydarzenia.
– A co pułkownik Dred ma wspólnego z mafią i z właścicielami kasyn gry?
Agent CIA trzymał się za ucho, jakby coś go ukąsiło. Miał na sobie czerwono-złote
kimono z wyhaftowanym smokiem. Po raz pierwszy w swoim życiu Brooks Campbell
wyglądał komicznie.
– Nie wiemy, jak i czy w ogóle dotarli do Dreda. – Starał się, aby półprawdy, które
wypowiadał, brzmiały przekonująco. – Zdaje się, że niedługo coś się stanie. Listy
opublikowane w gazetach były ostrzeżeniem dla władz. Zbliża się coś przerażającego. A ty
nie chcesz zrozumieć, że właśnie staramy się temu zapobiec.
– Czuję, że znowu kłamiesz – powiedział Peter. Zajrzał do lodówki. Rzucił Campbellowi
trochę lodu, aby przyłożył sobie do sińca na twarzy, a sam pociągnął długi łyk soku
pomarańczowego z otwartego pojemnika.
– W porządku – pogroził kowbojskim rewolwerem Campbellowi. – Sądzę, że w stosunku
do naszej pierwszej rozmowy osiągnęliśmy pewien postęp. Wrócę, gdy będę chciał się
dowiedzieć od ciebie czegoś więcej. Tylko nie popełnij błędu myśląc, że nie potrafię cię
zastrzelić. Zrobię to bez wahania, zwłaszcza że cię nie lubię.
Wycofał się przez kuchenne drzwi i pobiegł do motocykla.
Jakie to straszne wydarzenia mają nastąpić? – zastanawiał się, jadąc przez ulice
wysadzane palmami w kierunku tropikalnego lasu. Czy mafia rzeczywiście jest w to
zamieszana? A co w tym wszystkim robi ten blondyn? Czyżby najemnik? Po co go wynajęli?
Cóż, w każdym razie było to ciekawsze niż praca barmana w hotelu szurniętego
niemieckiego esesmana. Może powinien zostać gliniarzem albo detektywem w stylu Philipa
Marlowe’a... Może kiedyś, w przyszłości...
Peter ożywił się po udanym spotkaniu z Campbellem. To był dobry początek.
Coastown, San Dominica
Nad Parmenter Street leciała mewa. Zniżyła lot, aby przyjrzeć się, co robią handlarze na
targu owocowym. Potem skręciła w prawo i jak drewniany model szybowca przeleciała nad
czerwonym dachem hotelu „Princess”.
Carrie Rose siedziała na balkonie swojego apartamentu. Miała przed sobą spory dzbanek
kawy, wędzonego śledzia, jajka, świeże bułeczki i masło. Właśnie zastanawiała się nad tym,
jak w efektowny sposób wprowadzić swoją osobę na karty wartego milion dolarów
pamiętnika. Wreszcie opisała pewne letnie, późne popołudnie w Paryżu. Popołudnie, od
którego wszystko się zaczęło.
10 sierpnia 1978, Paryż
„Atlantic City” było niedawno otwartym, modnym bistro w alei Marceau. Stało się
prawdziwym rajem dla przebywających w Paryżu Amerykanów.
Restauracja słynęła z dwunastu odmian potrawy zwanej le hamburger. I, w nieco
mniejszym stopniu, z dużych drewnianych płaskorzeźb, które przedstawiały obrazki z życia
zaniedbanej miejscowości wypoczynkowej na południowym wschodzie New Jersey.
CZY WIESZ, ŻE...
PIERWSZA AMERYKAŃSKA PARADA WIELKANOCNA ODBYŁA SIĘ
W ATLANTIC CITY?
PIERWSZE DIABELSKIE KOŁO URUCHOMIONO W ATLANTIC CITY?
PIERWSZY FILM ZOSTAŁ NAKRĘCONY W ATLANTIC CITY?
PIERWSZE WIDOKÓWKI POCHODZIŁY Z ATLANTIC CITY?
Carrie szła przez ciemnawą salę restauracji. Kapelusz z miękkim, opadającym rondem
zasłaniał jej pół twarzy. Z szafy grającej dobiegały dźwięki „Lady Marmalade”.
Voulez-vous coucher avec moi?...
Jej białe pończochy z cichym szmerem ocierały się o siebie. Wreszcie dostrzegła wózek
inwalidzki. Nagle Carrie zdała sobie sprawę, że po raz pierwszy od bardzo dawna odczuwa
lęk.
– Oto bezkonkurencyjna, okryta złą sławą pani Rose – usłyszała głos Nickiego Handy z
oświetlonej świeczką wnęki. – Czemu zawdzięczam taką przyjemność w to piękne, gówniane
popołudnie?
Wślizgując się do wnęki Carrie pocałowała Nickiego w czubek głowy. Kiedyś byli
partnerami. Zajęła miejsce naprzeciw niego. Nie mogła oderwać wzroku od twarzy kaleki.
Nickie Handy nie miał jeszcze trzydziestu lat. Nie miał też lewego policzka. Właściwie to
brakowało mu całej lewej strony twarzy. Luźna tkanka ledwo okrywała kości.
– Nie mogłam się powstrzymać, żeby się z tobą nie zobaczyć – powiedziała miękko. –
Damian i ja jesteśmy jak para szczurów, Nickie. Jesteśmy naprawdę źli.
Podeszła kelnerka i Carrie poprosiła o butelkę pouilly-fuisse. Nick zapatrzył się na biust
młodej Francuzki:
– Ale cyce – powiedział z lubieżnym uśmiechem. – Chciałoby się, chciało – zwrócił się
znów do Carrie. – Tylko nie próbuj karmić mnie tymi swoimi pierdołami.
– Dobrze. Przyszłam porozmawiać o strzelaninie w Sajgonie.
Wyraz zaskoczenia pojawił się na smutnej twarzy Quasimodo.
– Nie chcę o tym gadać – odparł.
Nagle jego twarz jakby zapadła się do środka. Nickie podniósł głos.
– Patrzysz na mnie jak na jakiegoś pieprzonego kota! Takim pogardliwym wzrokiem
patrzy się na syjamskie kocury. Cudownie! Uwielbiam to, głupia cipo!
– Jesteś kompletnym świrem – mówiła Carrie miękko, prawie jak do kochanka. – Mamy
z Damianem do wykonania robotę dla Harolda Hilla. Dla Harry’ego Łamignata i twojego
dobrego przyjaciela, Brooksa Campbella. Jak sądzisz, z kim powinniśmy porozmawiać?
Kaleka wziął kufel pełen piwa i powoli wylał jego zawartość na podłogę.
– Uwielbiam to!
– Hej, hej, hej! – zawołał brodaty barman. – Weź na wstrzymanie, Nickie.
Grymas znowu wykrzywił twarz Handy’ego. Musiał to być jakiś paskudny tik.
– Wtedy w sajgońskiej uliczce Brooks Campbell miał mi wypłacić dolę. Zamiast tego
prawie odstrzelił mi łeb. Cześć, Nick! A potem – bach! bach! bach! I zostawił mnie, żebym
zdechł w rynsztoku. Tak to było, Carrie. Przed samym nosem widziałem zdechłą mysz.
Myślałem, że znalazłem się w piekle. Leżałem bezsilnie w ściekach z oderwaną połową
twarzy. Więc mówisz, że macie nowych wspólników?
– Nickie, a może to była jakaś prowokacja? Może działali na własną rękę? Myślisz, że od
początku mieli zamiar cię wykiwać?
– Dokładnie tak! To był podstęp! Chcieli się pozbyć mnie i tego biednego żółtka. Brooks
Campbell pewnie zagarnął dla siebie moją forsę. Pieprzony gwiazdor filmowy!
– To faktycznie straszne skurwiele.
– Wasi wspólnicy – powtórzył Nickie. – Pięknie! Pięknie!
Carrie i kaleki mężczyzna siedzieli i popijali, aż minęła piąta. Wnętrze bistro zaroiło się
od ludzi, którzy właśnie skończyli prace, w biurach. Pojawili się też turyści i hipisi z
plecakami z pobliskiego L’Etoile. O wpół do szóstej zrobiło się tak gwarno, że prawie nie
dało się rozmawiać.
Carrie wspomniała coś o papierosach i sięgnęła do torebki. Potem nachyliła się głębiej do
środka ciemnej wnęki i zastrzeliła Nickego Handy. W hałaśliwym bistro nikt nie zwrócił
uwagi na dwa głuche stuknięcia. Mierzyła w serce. Nie chciała, żeby się męczył.
Nickie leżał na stole jak nieprzytomny pijaczyna.
Myśli galopowały w głowie Carrie, gdy łokciami torowała sobie drogę do wyjścia. Miała
dwa poważne powody, aby go zabić.
Przede wszystkim nieszczęsny Nickie był jednym z niewielu pozostałych przy życiu
ludzi, którzy mogli zidentyfikować ją i Damiana. Po drugie, naprawdę bardzo go lubiła i nie
mogła patrzeć, jak się stacza na dno. Lepiej było wyprawić go tam, dokąd i tak nieuchronnie
zmierzał.
Lekko oszołomiona tym, co zrobiła w barze, wydostała się na zapchaną samochodami
aleję Marceau. Skręciła w boczną uliczkę. Słyszała stukot swoich obcasów i szelest
ocierających się o siebie białych pończoch.
Zdjęła z głowy biały kapelusz i wrzuciła go przez płot do czyjegoś ogródka. Zrzuciła
niewygodne szpilki i założyła czarne buty na płaskim obcasie, które miała w torebce. W alei
Montaigne spotkała się z Damianem. Obejmowali się mocno przez dłuższą chwilę. Potem
ruszyli ramię w ramię w kierunku mętnej, leniwej Sekwany.
Natychmiast zaczęli się zastanawiać, w jaki sposób zabezpieczyć się przed wykiwaniem
przez wspólników.
ROZDZIAŁ 17
3a San Dominice chcieliśmy uzyskać efekt totalnego zamieszania. Coś
w rodzaju kontrolowanego przez nas gaszenia i zapalania światła. To, co
jeszcze przez chwilą było zupełnie niewinne, za moment miało wydawać się
największym zagrożeniem. A co najważniejsze, sytuacja powinna rozwijać
się żywiołowo, aby nikt nie dopatrzył się żadnych prawidłowości. Żadnych
utartych schematów.
Z pamiętnika Rose’ów
Wylde’s Fall, San Dominica
W niedzielę, od siódmej rano do późnego popołudnia, na San Dominice nie wydarzyło się
nic wyjątkowego. Ponad sto pięćdziesiąt malowniczych plaż wciąż lśniło złocistym piaskiem,
błękitne niebo było tysiąc razy piękniejsze niż to, które widać nad wielkimi metropoliami,
słońce świeciło nieprzerwanie.
Ponieważ nic przerażającego się nie działo, Amerykanie i Europejczycy wciąż
pozostający na wyspie mieli czas, by zastanowić się nad dotychczasowymi wypadkami.
Także sześćdziesięciu jeden uczestników zgromadzenia lokalnych władz mogło pomyśleć o
przyszłości, która nie wyglądała zbyt różowo.
O czwartej po południu wybiła godzina sławy pułkownika Dreda.
Spoglądając w dół z drugiego co do wielkości wodospadu na Karaibach – Wylde’s Falls –
widział bosego czarnego chłopca, który prowadził dwójkę białych turystów na uroczą pieszą
wycieczkę, prowadzącą przez kolejne stopnie wodne.
Wszyscy troje taplali się w malowniczych jeziorkach, tworzących się obok głównego
nurtu. Ochlapywali się pod kilkumetrowymi kaskadami i wołali do siebie nawzajem, starając
się przekrzyczeć huk opadającej wody. Raz zatrzymali się na chwilę, by zrobić sobie zdjęcie
w mgiełce unoszącej się nad wodospadem.
Gdy młody przewodnik wspinał się na kolejny występ skalny, nad którym znajdowała się
kryjówka pułkownika, Dred wysunął rękę z krzaków i wciągnął chłopaka na górę. Biali
zostali na dole. Podnieśli głowy i zobaczyli obleśny uśmiech na twarzy partyzanta.
– Zmiataj do domu – polecił chłopcu Dred. – Tylko nie oglądaj się za siebie.
Gdy skończył mówić, dwaj mężczyźni wskoczyli spomiędzy liści bananowca prosto do
znajdującego się poniżej wodnego oczka. Jeden z nich wymachiwał maczetą jak kijem do
baseballa. Długie ostrze cięło wrzeszczącą histerycznie, trzydziestoletnią kobietę w poprzek
letniej bluzki. Silny prąd wody wyprostował ciało, które spadło niezdarnie z trzech kolejnych
stopni wodospadu.
Drugi żołnierz, wyglądający na silniejszego, ciął maczetą z całej siły z góry na dół.
Jasnowłosy mąż zabitej, wyglądający na bankiera, przez chwilę stał nieruchomo, potem
rozpadł się w pionie na dwie części i przewrócił w spieniony nurt Wylde’s Falls.
Tymczasem przy bramie wejściowej do parku garstka turystów wraz z przewodnikami
obserwowała ostatnie już dziś dwie pary, wspinające się przez zdradliwe progi wodospadu.
Nagle coś pojawiło się za zakrętem rzeki. Wyglądało to jak kobieta, płynąca w bystrej
wodzie. Na chwilę znikła im z oczu, potem przemknęła obok czarnego, gładkiego głazu i
wpadła bokiem na duży, sterczący z dna odłamek skalny, wyrzucając wysoko w górę białe
bryzgi wody.
Potem spłynęło z góry ciało mężczyzny, przypominające nożyczki, które się rozpadły.
Ominęło wystającą skałę, odbiło się na kilku mniejszych progach, przedefilowało na wprost
zszokowanych turystów przy bramie i znikło bezgłośnie w morzu. Pułkownik Dred dokonał
właśnie swojej pierwszej zbrodni spod znaku maczety. Dzięki jego wybitnym umiejętnościom
wypadło ono wyjątkowo efektownie.
Dred był gotowy.
Trelawney, San Dominica
iedziela wieczorem
Stał przed nim talerz kleistego, brązowego ryżu, w którym tkwiły kawałki koziego mięsa
i jakiegoś skorupiaka. Nie był to homar, krab czy krewetka. Na pewno coś niejadalnego.
Peterowi wydawało się, że widzi poruszające się w talerzu małe, czarne szczypce. Pożarł
więc wszystko tak szybko, jak potrafił. Posiłek razem z zieloną herbatą kosztował
sześćdziesiąt centów – prawdziwa okazja.
Po kolacji Macdonald usiadł w ciemnym kącie wiejskiej gospody. Wypalił powoli, jeden
po drugim, dwa papierosy. W ciągu niecałych pięciu minut dwadzieścia czy trzydzieści razy
przeciągnął nerwowo dłońmi po włosach.
Przypomniał sobie scenę z jakiegoś głupiego filmu. Przystojny, jasnowłosy bohater po
prostu poszedł ze swoimi problemami do redakcji „New York Timesa”. Jakby to była policja.
Oczywiście wszystko potoczyło się jak trzeba. Gość wyszedł z matni cały i zdrowy. Napisy
końcowe przesuwały się po znieruchomiałej w szerokim uśmiechu twarzy bohatera. W tle
słychać było utwór „Ameryka jest piękna”. Widzowie wyszli z kina w pełni
usatysfakcjonowani.
Jałowe rozmyślania faceta, któremu pętla powoli zaciska się na szyi.
No bo co niby miał do powiedzenia redaktorom „New York Timesa”? Co w ogóle miał
do powiedzenia komukolwiek? Że widział wysokiego jasnowłosego człowieka, być może
Anglika, w pobliżu miejsca popełnienia jednego z morderstw spod znaku maczety? Że kiedy
przypiekł nad kuchenką pewnego urzędnika Departamentu Stanu, ten zaczął bredzić coś o
mafii?
Nagle stanęła przed nim kucharka i kelnerka w jednej osobie – niska, czarna dziewczyna
z twarzą jak księżyc w pełni. Praktycznie bez przerwy kursowała po całym pomieszczeniu,
jak ćma schwytana w pułapkę zamkniętego pokoju. Stół... stół... okno... kuchnia... stół...
okno... Nikt nie wypuścił na zewnątrz dziewczyny-ćmy, więc przyfrunęła w końcu do niego.
– Smakował panu homar, prawda?
W wolnym tłumaczeniu miało to oznaczać: „Trzeba być idiotą, żeby jeść tu cokolwiek.
Proszę, wypuść mnie stąd. Jestem ćmą”.
Peter uśmiechnął się do ćmy i do czegoś, co dostrzegł w oczach dziewczyny.
– Dobre jedzenie – powiedział łagodnie. – Lepsze niż w wielkich hotelach.
Później dziewczyna powtórzyła te słowa policji. Dodała też, że młody Amerykanin
wyszedł z gospody około dziewiątej. I że odjechał na motocyklu.
Policjanci wyjaśnili jej, że Amerykanin dostał lekkiego pomieszania zmysłów z powodu
tych wszystkich morderstw, a oni chcieli go tylko przesłuchać. Doprawdy, nic poważnego.
Coastown, San Dominica
Prawie jednocześnie z pojawieniem się policji w gospodzie w Trelawney, czterej
mężczyźni w drogich garniturach – wyglądający jak bankierzy z Park Avenue – zasiedli do
kolacji na osłoniętej werandzie wielkiej rezydencji w samym centrum Coastown.
Byli to: premier rządu San Dominiki, Joe Walthey; Brooks Campbell z Great Western Air
Transport; przedstawiciel rodziny Forlenza Isadore Goldman oraz człowiek Goldmana
rezydujący na San Dominice, niejaki Duane Nicholson o wyglądzie dandysa.
Posiłek, który im podano, rozpoczął się od chincoteagues, do tego wino Montrachet.
Potem przyszła kolej na faszerowane jagnię en ballon z selerem w maśle i kukurydzą. Z
werandy rozciągał się piękny widok na całą wyspę.
Krótko mówiąc, wykwintna, choć dyskretna uczta.
Od czasu do czasu panowie zerkali na długonogą kochankę premiera Weatheya,
pływającą w basenie na wprost werandy.
Od czasu do czasu Izzie Goldman próbował wyjaśnić pewne nadzwyczaj istotne kwestie
swoim trzem rozmówcom, pomagając sobie przy tym gestami chudej, pokrytej ciemnymi
plamami dłoni.
– Mam siedemdziesiąt cztery lata – powiedział cicho, aby zmusić pozostałych do
skoncentrowania się na jego słowach. – Doprawdy nie jestem w stanie pojąć, dlaczego
zadajecie mi te dziecinne pytania na temat państwa Rose – westchnął. – Dlaczego nie
pozwolicie im robić tego, co do nich należy? Płacicie i możecie zapomnieć o całej sprawie.
– Stali się kłopotliwi – odezwał się Brooks Campbell. – Dostałem w tej sprawie rozkazy z
bardzo wysokiego szczebla.
Stary gangster włożył do ust kęs jagnięcia.
– Oni nie dadzą się na to nabrać – mówił nie przestając żuć. – Nie rozumiem, dlaczego
wszyscy usiłują doprowadzić tu do takiej samej katastrofy jak w Zatoce Świń.
– To nie jest Kuba – Campbell skierował palec w stronę Goldmana. – Poza tym wydaje
mi się, że Rose oszalał. Tego nie było w planie. Kilka trupów, owszem. Ale nie masakra.
Premier San Dominiki przegonił muchę znad kieliszka z winem. Joseph Wealthey, zwany
Jose, był niskim, krępym Murzynem. Liczył sobie czterdzieści jeden lat. Demagog i
potencjalny dyktator. Miał cienkie wąsiki, ogromny nos i niezdrową, krostowatą cerę.
– Panowie, nie psujcie miłej atmosfery kolacji – odezwał się dyplomatycznie, starannie
akcentując słowa. – Panie Goldman, dlaczego nie chce pan odpowiedzieć na nasze pytania?
Na przykład, czy stałoby się coś strasznego, gdybyśmy uwolnili świat od tej pary
zbrodniarzy?
Stary gangster poprawił się na krześle. Marynarka wybrzuszyła mu się po obu stronach
jedwabnego krawata, upstrzonego różowymi flamingami. Przyjaciółka premiera znowu
zanurkowała w basenie, a Izzie Goldman usłyszał w głowie starą, bezsensowną piosenkę:
Ene due ecie pecie,
Jesteś najpiękniejszy w świecie,
Twarz przystojna, tors mocarny.
I co z tego, skoroś czarny.
Co za idiotyczne przedstawienie! Zagrajcie to jeszcze raz, panowie!
– Przede wszystkim, bez względu na to, co ustalicie – Goldman popatrzył przez stół na
Campbella – nie sądzę, aby udało się wam ich złapać. Pozwólcie im wrócić do Francji, panie
Campbell... panie premierze. Pojutrze będzie po wszystkim. Możecie mi wierzyć.
Siedzący po jego lewej strome Duane Nicholson strzepnął do talerza popiół z cygara.
– Nie. Chcemy ich zabić – powiedział stanowczo Campbell. – Takie jest nasze
stanowisko.
Isadore Goldman popatrzył przeciągle na Nicholsona.
– Ludzie, którzy strzepują popiół z cygara do talerza – powiedział wreszcie – powinni
jadać z popielniczki.
Tą ostatnią wypowiedzią Isadore Goldman przypieczętował fiasko całego spotkania.
Trelawney, San Dominica
Parę minut po dziewiątej Peter Macdonal ukrył motocykl w rzadkich zaroślach i wszedł
do budynku dworca autobusowego w Trelawney.
Poczekalnia była małym, ciemnym pomieszczeniem, w którym śmierdziało jak w
wojskowej latrynie.
Peter sprawdził godziny odjazdu autobusów do Port Geny. Sądził, że tam łatwiej trafi mu
się okazja ucieczki z San Dominiki. Liczył, że ktoś mu pomoże. Przynajmniej miał taką
nadzieję. Zastanawiał się tylko, czy lepiej jechać jako anonimowy pasażer autobusu, czy też
wybrać szybszą podróż motocyklem.
Nikt z obecnych nie zwracał na niego uwagi. Dobre i to, pomyślał.
Usiadł na długiej szarej ławce. Jego wzrok padł na nagłówek zmiętej gazety, leżącej obok
niego. „Podwójne morderstwo. Dred atakuje”.
Już prawie piętnaście po dziewiątej... Zatęsknił za Jane. Przypomniał sobie, co to znaczy
być samotnym.
Zaczął czytać tekst na wielkiej czarnej tablicy, wypisany niewprawną, jakby dziecięcą
ręką:
Ze względu na to, że na większości wysp morza karaibskiego do głosu doszli
socjaliści, a Joe jest poważnie chory, należałoby się zastanowić nad przyszłymi
wyborami.
Joe ze swoim beztroskim sposobem bycia jest niegodny pełnienia najwyższej
funkcji państwowej. Profesor sam skończył tylko cztery klasy (wystarczy
sprawdzić archiwum szkoły Bainty w Coastown), tymczasem ja, jak wiecie, jestem
absolwentem uniwersytetu zachodnioindyjskiego.
Oddając głos na Joego, wybierasz: zwiększenie wpływów cudzoziemców i
CIA, podwyżki cen, niskie zarobki, zwiększenie wpływów cudzoziemców, rozruchy
wywołane przez pułkownika Dreda, brak regulacji cen, brak higieny –
sprzedawanie żywności bezpośrednio z ziemi, po której się chodzi, pluje itp.
Zwiększenie wpływów cudzoziemców. 3awet sam Dred byłby lepszym kandydatem
niż stary Joe.
Tommy (Thomas Wyass)
Masz jakieś pytania? Wątpliwości? Zwiększenie wpływów cudzoziemców. Premier Joe
Walthey. Dred atakuje. – Peter czytał dalej:
3a dworcu zabrania się: palenia, krzyków, używania brzydkich wyrazów,
łuskania orzechów, żucia gumy. Dziękuję za uwagę.
Tommy.
Peter poczuł nieodpartą ochotę, aby żuć gumę, palić i wykrzykiwać głośno brzydkie
wyrazy. Wszedł do drewnianej budki telefonicznej, gdzie mógł sobie do woli wyobrażać, że
robi to wszystko i jeszcze więcej. Zastanawiał się, gdzie spędzić noc. W Port Geny? Znowu w
lesie? W Ameryce nikt go nie nauczył, jak człowiek ma sobie radzić w takiej sytuacji. Nawet
w wojsku. Tam uczyli go tylko, jak ma sobie radzić jako żołnierz.
Ostatecznie postanowił zadzwonić do Jane, wbrew wcześniejszemu postanowieniu, aby
trzymać ją z dala od tego wszystkiego. Najpierw telefonował do jej znajomych w Coastown.
Powiedzieli mu, że się wyprowadziła. Wróciła do hotelu. A niech to jasny szlag. Zadzwonił
do Turtle Bay. Numer dziewięćdziesiąt. „Plantation Inn”. Telefonista.
– Proszę domek numer czternaście... Jane, to ja, Peter. Cały dzień wydzwaniam do ciebie
w Coastown.
– Och, Peter! Gdzie jesteś?
Zamilkł na krótką chwilę.
– Chcę, żebyś wyjechała do Stanów – powiedział wreszcie. – Zorientuj się, czy
Westerhuis może cię wcisnąć na jakiś jutrzejszy lot... Jane?
– Do diabła, Macdonald! Powiedz mi, gdzie jesteś. I uspokój się.
Peter uśmiechnął się. To była cała Jane. Przestał histeryzować i opowiedział jej, gdzie
spędził dzień. Powiedział także, co według niego powinni teraz zrobić, a czego nie. Kiedy
tylko skończył, Jane natychmiast przypomniała sobie o jasnowłosym Angliku.
– Peter, on tu był.
Krótkie, proste zdanie. „On tu był”.
– Widziałam go dziś po południu. Wydaje mi się... że to był on. Blondyn, mniej więcej
metr osiemdziesiąt pięć...
Peter przerwał jej. Nagle znów przejął komendę, jakby znalazł się na polu walki. Wydał
niezbędne rozkazy:
– Natychmiast zamknij i zarygluj wszystkie drzwi i okna.
– Wszystko już pozamykane. Przyjedź tu i spróbuj się do mnie dostać.
Peter ujrzał w myślach ich pokój i cały domek. Usiłował wyobrazić sobie, w jaki sposób
starałby się go zaatakować. I obronić.
– To świetnie, doskonałe. Pogaś wszystkie światła. Natychmiast, dobrze?
– Dobrze, dobrze.
Usłyszał, że odłożyła słuchawkę na bok. On znów tam jest, pomyślał. Zupełnie jakby
miał coś w rodzaju immunitetu dyplomatycznego. Albo przynamniej żelazne jaja.
Nagle przez mgnienie oka ponownie zobaczył wysokiego blondyna nad Turtle Bay, tak
jak wtedy, cztery dni wcześniej. Wyglądał tak, jakby to miejsce było jego własnością. Jakby
należał do niego cały ten cholerny świat.
Jane znów podeszła do telefonu. Nagle zaczęła mówić szeptem.
– Ciemno tu jak w mysiej dziurze. Widzę jakąś parę, spacerującą po plaży. Och, Peter, to
wszystko jest takie straszne. Wprost nie mogę uwierzyć, że dzieje się naprawdę.
– Trzymaj się – powiedział Peter. – Już do ciebie jadę.
Turtle Bay, San Dominica
Jane usłyszała dziwny dźwięk, dochodzący sprzed domku.
Łup, łup... łup, łup, łup.
Nagle zapadła cisza. Jane stała nieruchomo w ciemnej sypialni. Wstrzymała oddech i
starała się zidentyfikować hałasy.
Rajskie jabłka – domyśliła się. Rajskie jabłka spadały z drzewa na dach bungalowu.
Zrozumiała, że jest zupełnie roztrzęsiona. Opanuj się, pomyślała. Weź się w garść.
Dotknęła dłonią ściany. Przyłożyła do niej policzek. Zaczęła przesuwać się wzdłuż niej,
dotykając palcami niedbale położonej tapety. Zmarszczki. Pęcherzyki powietrza. A potem
koniec ściany, futryna, chropowaty kafelek łazienki.
Opłukała twarz pod kranem. Zachlapała się. Napiła się zalatującej rdzą wody. Potem
opuściła deskę i usiadła na sedesie. Wyjęła z kieszonki papierosa. Spojrzała pod nogi i
dostrzegła ciemny kształt książki, leżącej na podłodze. Wszyscy ludzie prezydenta. Jej
łazienkowa lektura.
Myśląc o Peterze i o całej sytuacji wypaliła trzy papierosy. Znowu usłyszała cichy
dźwięk...
Teraz jakieś owady obijały się o szybę. Uff! Jakby dostała cios w żołądek. Stwierdziła, że
lepiej przejść do pokoju, stamtąd przynajmniej będzie mogła wyglądać przez okno.
Za dużym oknem od frontu świat wyglądał jak na czarno-białym filmie. Na opustoszałej
plaży nie było już pary spacerowiczów. Przezroczyste, postrzępione chmurki przesuwały się
na tle okrągłego księżyca. Biała linia piany morskiej tuż przy brzegu wyglądała jak z bitej
śmietany.
Wszystko było w porządku, dopóki nie zadzwonił Peter...
Wielu facetów gapiło się na nią w hotelu. Także wysocy blondyni. Niektórzy z nich
mogli uchodzić za Anglików...
Ładna dziewczyna z Południowej Dakoty, pomyślała. Jej chłopak przypadkowo staje się
świadkiem morderstwa. Jedno spojrzenie! Krótsze niż dziesięć sekund! To przypomina film
Hitchcocka, okrutny i makabryczny, ale ze szczęśliwym zakończeniem. Ingrid Bergman i
Cary Grant stukają się kieliszkami pełnymi szampana, potem długi pocałunek.
Znów pomyślała o wysokim, jasnowłosym Angliku. Nie potrafiła powstrzymać drżenia
rąk. Idiotyczne. Siedział samotnie na tarasie i coś popijał. Był przystojny i poważny. Ładnie
opalony. Miał ciemne, wąskie okulary, co skojarzyło się jej z Klubem Śródziemnomorskim.
Wydało się jej, że patrzy na nią, gdy tłumaczyła małej dziewczynce, jak pozbyć się wody
z ucha.
– Najpierw musisz poskakać na jednej nodze, zobacz, o, właśnie tak, a teraz puknij się w
bok głowy. Ale porządnie...
Była pewna, że blondyn ją śledził. To znaczy obserwował. Przynajmniej takie sprawiał
wrażenie...
Jane spojrzała na zegarek. Czerwone cyferki świeciły w ciemnej sypialni. Dziesiąta
czterdzieści trzy. Peter dzwonił godzinę i dziesięć minut temu. Zwykle jazda z Coastown nie
trwa więcej niż godzinę. Z Trelawney może pięć minut dłużej.
Stojąc przy oknie sypialni znów usłyszała spadające na dach rajskie jabłka.
A potem kroki.
Zza drzwi dobiegł głos młodej kobiety, wołającej ją po imieniu... Jedno z żaluzjowych,
drewnianych okien rozwalono jakimś potężnym, ostrym narzędziem, podobnym do siekiery.
7 maja 1979, poniedziałek
Masakra w Elizabeth’s Fancy
ROZDZIAŁ 18
Planowanie jest zwykle bardzo emocjonujące. Podobnie jak zbliżanie
się do finału. Ale kulminacja, ostateczna wielka zbrodnia, często bywa
rozczarowaniem. Rzecz jasna, nie dla ofiar.
Z pamiętnika Rose’ów
7 maja 1979, Mandeville, San Dominica
Poniedziałek rano. Siódmy dzień spod znaku maczety
Siódmego dnia o czwartej nad ranem Jane otworzyła oczy.
Z początku nic nie widziała. Potem dostrzegła cień człowieka, siedzącego obok jej łóżka.
A jeszcze później pojawiły się jakieś dziwne obrazy. Biegnący z maczetami ludzie. Wysoka
kobieta, przemawiająca do Jane tak słodko, jakby była jej najlepszą przyjaciółką.
Gdy Jane zaczęła krzyczeć, ktoś włączył nocną lampkę. Metalową lampkę, zawieszoną na
ścianie. Człowiekiem, który pod nią siedział, był szef policji. W ustach trzymał małą czarną
fajeczkę. Na koszuli z krótkimi rękawami nosił pas podtrzymujący kaburę z pistoletem.
– Ciii... Jest pani w szpitalu w Mandeville – szepnął. – Nic się pani nie stało. Teraz już
wszystko będzie dobrze. – Czarnoskóry policjant uśmiechnął się i puścił do niej oko, a potem
zgasił światło.
Leżącą w ciemnościach Jane wstrząsnęły dreszcze. Zaczęła szczękać zębami i rozpłakała
się. Myślała o Peterze. Zapragnęła się do niego przytulić. Bardzo mocno przytulić.
– Co się dzieje?
Nie była pewna, czy powiedziała to na głos, czy tylko pomyślała. Znowu zaczęła drżeć.
Płakała i obejmowała się ramionami. To wszystko było takie straszne.
Potem zapadła w sen.
We śnie przyszli do niej do szpitala. Dwóch Murzynów. Wysoki blondyn w ciemnych
okularach. Młoda kobieta. Wrzeszczeli na nią, żeby im powiedziała, gdzie jest Peter. „Nie
wiem! Nie wiem! Nie róbcie mi krzywdy!”
Tęgawy szef policji uśmiechnął się do niej. Położył wskazujący palec na ustach. Cybuch
jego fajki rozżarzył się czerwono.
– Ciii. Ciii. Teraz już nikt nie zrobi pani krzywdy – powiedział doktor Johnson.
A przecież właśnie rozpoczynał się najstraszliwszy dzień pod znakiem maczety.
Cape John, San Dominica
Poniedziałek po południu
Mewa krążyła mu nad głową jak biały latawiec na wietrze.
Leżąc w upalnych promieniach słońca, Damian czuł, jak spływa na niego cudowny
spokój. Dla Carrie i dla niego nadeszła właśnie godzina próby Ostateczne uderzenie.
Ech, nie ma to jak leżeć sobie na słoneczku i myśleć o świetlanej przyszłości. Czuł, jak
słona woda wysycha mu na twarzy i nogach. Pałace słońce przypiekło go na czerwono.
Wyglądał z tym dość zabawnie.
Chyba już po raz pięćsetny powtarzał sobie szczegóły scenariusza finałowego
przedstawienia.
Masakra.
Ucieczka Carrie, a potem jego.
Tym razem nie przejdzie taki numer jak z Nickiem Handy. Żadnych spotkań z Brooksem
Campbellem czy z Haroldem Hillem w ciemnych, pustych zaułkach. Jedyne, co mu zostało
do zrobienia, to podsunąć ostatni tłusty kąsek Great Western Air Transport. Coś, na co
połaszczy się Król Szczurów Brooks Campbell.
Potem już ostatni szczegół finałowej rozgrywki – pojawienie się na scenie przebiegłego
płatnego zabójcy, Clive’a Lawsona.
A potem z powrotem do domu, do domu, tra-la-la...
Mandeville, San Dominica
O pierwszej po południu człowiek w sportowej marynarce i białym kapeluszu zaczerpnął
głęboko powietrza i podszedł do starszej kobiety w czepku z czerwonym krzyżem, siedzącej
za ladą recepcji na parterze szpitala w Mandeville.
– Nazywam się Maks Westerhuis – oznajmił oficjalnym, ale zniecierpliwionym tonem. –
Powiedziano mi, że mam się tu zgłosić, aby uzyskać pozwolenie na odwiedziny u panny
Cooke.
Niemłoda pielęgniarka sięgnęła do szuflady. Wyjęła z niej czystą plakietkę. Sprawdziła
listę osób, którym wolno było odwiedzać pacjentów, wypisaną na kilku kartkach papieru,
przypiętych pod ladą. Do pani Cooke, leżącej w pokoju dwieście sześć, wstęp miał tylko
jeden człowiek.
Pielęgniarka wypisała plakietkę na nazwisko Maksymiliana Westerhuisa, dyrektora
hotelu „Plantation Inn”.
Gdy policjant pilnujący pokoju dwieście sześć otworzył przed nim drzwi, mężczyzna
położył palec na ustach.
– Panno Cooke – odezwał się takim samym tonem jak do recepcjonistki.
– Peter – wyszeptała Jane, gdy tylko zamknęły się za nim drzwi.
Była blada i solidnie poturbowana. Bandaże spowijały jej szyję i ramiona, nad łóżkiem
wisiała kroplówka. Peter podszedł do niej i objęli się czule, mówiąc słowa, które bali się
powiedzieć dużo, dużo wcześniej.
Gdy wreszcie Peter odsunął się trochę, Jane opowiedziała mu o ludziach, którzy przyszli
do ich domku na terenie hotelu. O tym, jak usiłowali zmusić ją do wyjawienia miejsca jego
pobytu. Peter z kolei opowiedział jej o swojej niespodziewanej wizycie u Brooksa Campbella,
o mafijnym tropie i spodziewanym wielkim wybuchu, który miał niedługo nastąpić.
– No i co teraz zrobimy? – chciała wiedzieć Jane.
– Przede wszystkim muszę cię zabrać z tego szpitala. Mamy tu do czynienia z czarną
wersją niezdarnych policjantów ze slapstickowej komedii. Zwróć uwagę, z jaką łatwością się
do ciebie dostałem.
– Peter, gdyby oni zamierzali mnie zabić, to przecież mogli to zrobić wczoraj, kiedy mieli
mnie w rękach. Im chodziło tylko o ciebie.
– To się nie trzyma kupy. Widziałaś wczoraj ich twarze, więc na pewno będą chcieli cię
zabić. Cholera, nie mam pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi.
Usiadł na brzegu szpitalnego łóżka i opuścił bezradnie ramiona. Czuł, że sztywnieją mu
mięśnie karku.
– Peter, czy widziałeś tamtego dnia coś więcej poza tym blondynem?
– Nie wiem. Chyba nie... Wpadłem na pewien pomysł – powiedział w końcu Peter. –
Musimy oboje wydostać się z San Dominiki. Chciałbym spróbować coś zrobić w
Waszyngtonie. – Popatrzył na Jane. – Spotkamy się tam? Za dzień, może za dwa. Jest tam
taki hotel, nazywa się „Hay-Adams”. Zaraz naprzeciwko Białego Domu.
Jane uśmiechnęła się po raz pierwszy tego popołudnia.
– Dobrze. Pójdziemy z tym na samą górę. Nie może nas spotkać nic gorszego niż ciebie
w ambasadzie, prawda? – Pocałowała go i oparła głowę na jego ramieniu. – Mój najdroższy
Maks.
– Ktoś może nas podsłuchać. Niewykluczone, że trafi się jakiś normalny człowiek w tym
bałaganie.
Jane znowu się uśmiechnęła.
– Maksymilian Westerhuis! O rany, Peter!
Zaczęli chichotać, uciszając się nawzajem, żeby przypadkiem nie sprowokować wejścia
strażnika. Potem znów objęli się mocno, pieczętując umowę dotyczącą spotkania w
Waszyngtonie najdalej w środę. Peter wyszedł ze szpitala tą samą drogą, którą wszedł.
To było proste, zdecydowanie zbyt proste.
Coastown, San Dominica
W tym samym czasie Carrie siedziała w swoim apartamencie w hotelu „Princess” przy
szeroko otwartych drzwiach balkonowych. Do środka wpadał słoneczny blask i lekki,
przyjemny wiaterek znad morza. Zapach kwiatów docierał do pokoju z położonego dwa piętra
niżej ogródka.
Carrie wpatrywała się w bladą twarz spoglądającą na nią z lustra toaletki. Z
zadowoleniem stwierdziła, że wygląda odpowiednio do czekającego ją zadania. Lekki wyraz
rozbawienia. Niesforne, naturalnie się układające włosy. Doskonale dopracowane szczegóły,
od góry aż do srebrzystych pantofelków.
Zerknęła na zegarek. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, za sześć godzin będzie w
Waszyngtonie. Jedyne, co musiała zrobić, to przemknąć się niepostrzeżenie przed samym
nosem policji, CIA oraz połową armii San Dominiki.
Punktualnie o trzynastej trzydzieści, po trzykrotnym odpukaniu w niemalowane drewno,
Carrie Rose wyruszyła do portu lotniczego imienia Roberta Kennedy’ego. Wchodząc do
terminalu stwierdziła, że czas poświęcony pracy nad wyglądem nie poszedł na marne. Nie
było się czym przejmować. Wyglądała dokładnie tak, jak inne kobiety na lotnisku.
Godzinę później Carrie Rose opuściła Karaiby na pokładzie samolotu linii Pan Am.
O piętnastej, wysłuchawszy w skrzeczącym tranzystorze wiadomości z Puerto Rico,
Damian zaczął się ubierać. Włożył białą bawełnianą koszulę, biały kapelusz i ciemne okulary.
O piętnastej dziesięć wszedł do zapyziałej knajpki na wolnym powietrzu, położonej na
podpartym cienkimi palami podeście, ciągnącym się wzdłuż plaży w Cape John.
Zadzwonił stamtąd do ambasady amerykańskiej.
Centrala.
Sekretarz.
Proszę czekać.
Trzecia siedemnaście.
Trzecia dwadzieścia jeden. Zaczynał się dobrze bawić.
W końcu usłyszał:
– Dzień dobry, mówi Campbell.
– Słuchaj uważnie i nie waż się odezwać, dopóki nie skończę. Za pięćdziesiąt pięć minut,
dokładnie o szesnastej piętnaście, pułkownik Dred dokona swojego pierwszego aktu
przemocy na wielką skałę. To będzie ostatnia odsłona, zaplanowana specjalnie dla ciebie...
– Rose...!
– Zamknij mordę! Spodziewamy się, że po tym wszystkim będziesz próbował zatrzymać
nas na San Dominice. Jeśli tak się stanie, zabiję cię. Masz to jak w banku. To za Nickiego
Handy, palancie.
– Rose...
Trzask odkładanej słuchawki.
– Niech cię cholera, przestań się wygłupiać! – wrzasnął Brooks Campbell do
przerywanego sygnału w słuchawce.
Krótko po rozmowie z Damianem skontaktował się z Haroldem Hillem w Waszyngtonie.
– Za chwilę rozpęta się tu prawdziwe piekło. Potrzebuję wsparcia. Ale i tak postaram się
ich dorwać.
– Lepiej, żeby ci się udało. Mówię poważnie – odparł Harry Łamignat.
Trzask odkładanej słuchawki.
O siedemnastej trzydzieści zdesperowany Peter Macdonald zadzwonił do Campbella do
ambasady. Ktoś z amerykańskiego personelu poinformował go bardzo oficjalnym tonem, że
pan Campbell wyszedł i dziś już go nie będzie. Ponadto usłyszał zalecenie dla wszystkich
Amerykanów na wyspie, aby nie wychodzili z domów.
Zbliżała się masakra.
Trzask odkładanej słuchawki.
Elizabeth’s Fancy, San Dominika
Droga prowadziła do zrekonstruowanej dziewiętnastowiecznej plantacji trzciny cukrowej
Elizabeth’s Fancy. Gdy o szesnastej skansen zamykano, droga prowadziła donikąd.
Ostatni autobus zabrał właśnie ostatnich turystów z powrotem do ich hoteli. Wraz z nimi
jechali: kasjerka sprzedająca bilety wstępu, czterdziestodwuletni barman z Liverpoolu – szef
interesu i trzej ochroniarze z agencji Tanner Men.
Autobus był starym czerwono-czarnym piętrusem, wyprodukowanym w zakładach Rolls-
Royce’a w pięćdziesiątym trzecim roku. Ten typ pojazdu przezywano Grasshopper – konik
polny.
Rozwijał maksymalną prędkość siedemdziesięciu kilometrów na godzinę i miał
niezależne zawieszenie. Wydawało się, że cały podskakuje na wyboistej drodze. Górny
pomost był wyższy od tropikalnych zarośli, więc można go było zauważyć z odległości co
najmniej ośmiu kilometrów.
Ale teraz autobus obserwowano z odległości nie większej niż cztery kilometry.
Trzej czarnoskórzy mężczyźni czekali na poboczu drogi. Wszyscy byli wyposażeni w
mordercze karabiny szturmowe M-16 wyprodukowane w Detroit, w stanie Michigan. Za ich
plecami stała grupa kilkunastoletnich chłopaków. Każdy z nich trzymał w dłoni ostrą
maczetę.
– Jaka jest różnica między M-16 a starymi M-14? – spytał pułkownik Dred Afrykanina.
Kingfish Toone nie spuszczał wzroku z drogi. Stojący obok niego Kubańczyk grzebał
piętą w ziemi jak narowisty koń. Nie mógł się już doczekać chwili, kiedy będzie mógł
wreszcie zastrzelić Dreda.
– Niebo a ziemia – odpowiedział wreszcie Afrykańczyk. – Siła rażenia M-16 trzykrotnie
przewyższa każdy konwencjonalny karabin. Jedną kulą można przestrzelić pięciu ludzi
ustawionych jeden za drugim.
Najemnik wyciągnął z kieszonki na piersi srebrzysty nabój i ujął go w dwa grube, czarne
jak smoła palce.
– Jeszcze jedna zabawka. Pewnie wymyślili ją Amerykanie. Nabój jest cały pokryty
plastikiem. Nie można go wykryć promieniami Roentgena. Prawdziwie diabelski wynalazek.
Prawda, panie pułkowniku?
– Ile kosztuje? – spytał znów partyzant. – Karabin, nie kula. Rzeczywiście diabelski
wynalazek.
– Nie orientuję się w cenach – wzruszył ramionami Toone. – Pewnie z pięćset za sztukę.
– Fiu, fiu – Dred uśmiechnął się z podziwem. Poszedł po raz ostatni rzucić okiem na
swoich żołnierzy.
W głębi jego duszy rosło przekonanie, że za kilka godzin będzie kimś ważniejszym od
Che, a może nawet od samego Fidela Castro. Kimś w rodzaju czarnego Arafata, który zamiast
na ropę naftową, nałoży blokadę na słońce...
Kierowca autobusu, czterdziestodziewięcioletni Franklin James, czuł się dziś fatalnie. Był
mokry od potu i cały obolały; dzikie podrygi zabytkowego pojazdu na wyboistej drodze
przenosiły się na jego nadgarstki poprzez kierownicę i dźwignię zmiany biegów.
– No i co z tego? – mówił sobie James. – W końcu prowadzenie tego pokracznego
autobusu to nie najgorszy sposób zarabiania pieniędzy. Nie muszę się przemęczać jak byle
czarnuch. To prawda, nie muszę się przemęczać.
Pomyślał, że mógłby uatrakcyjnić nudny dzień pracy i zrobić coś naprawdę niezwykłego:
na rozwidleniu dróg skręcić nie jak zawsze w prawo, tylko w lewo. Zamiast, jak co dzień,
jechać drogą, wybrać bardziej malowniczą trasę, przez stare pola trzciny cukrowej.
Popatrzył w lusterko. Widział za sobą słomiane plażowe kapelusze i zaczerwienione od
słońca twarze. Jakaś niebrzydka dziewczyna bawiła się ramiączkami stanika kostiumu. Kilka
miejsc było wolnych.
Na skrzyżowaniu skręcił w lewo. Gdy tylko pokonał zakręt, zobaczył za sobą czerwoną
twarz szefa Elizabeth’s Fancy, który aż podskoczył na swoim siedzeniu.
– Którędy jedziesz, bałwanie! Natychmiast wracaj na drogę, czarnuchu!
Franklin James spełnił polecenie ze służalczym uśmiechem. Pewnie, to nie najgorsza
robota, nie warto jej tracić.
Większość ludzi Dreda leżała na ziemi, dwadzieścia do czterdziestu metrów od drogi.
Kilku silniejszych młodzieńców wspięło się na palmy kokosowe. Pułkownik Dred nie zwracał
na nich uwagi. Przypatrywał się pilnie potężnemu Afrykaninowi i Kubańczykowi.
Jeden z ludzi siedzących na drzewie krzyknął, rzucając z góry niedopałek papierosa:
– Będą tu za jakąś minutę!
„Monkey” Dred odwrócił się i dał ręką znak reszcie swoich ludzi. Po obu stronach drogi
rozległy się odgłosy repetowania karabinów.
Dred przyłożył kolbę M-16 do policzka. Wycelował bardzo dokładnie i dwukrotnie
nacisnął spust.
Górna połowa głowy Kubańczyka rozprysła się jak granat. W promieniu piętnastu
metrów trawa była zbryzgana krwią. Kingfish Toone z rozkrzyżowanymi ramionami upadł na
twarz. W jego koszuli ziała na plecach czarna dziura.
– To wredne czarnuchy! – krzyknął Dred do żołnierza na drzewie. – No wiesz, rozbijają
się cadillacami, używają perfum i w ogóle...
Nie wspomniał, że egzekucja została sowicie opłacona przez Damiana Rose’a. Dred
otrzymał za nią dwa dodatkowe, bezcenne działka.
Czerwień błysnęła pomiędzy zielonymi zaroślami dżungli. Pułkownik Dred zobaczył
górną część autobusu. Słońce odbijało się od czerwonego dachu. Kilka ptaków zerwało się do
lotu spomiędzy drzew. Wszystkie okna autobusu były szeroko otwarte. Amerykanie, Niemcy,
Anglicy i turyści z RPA leniwie oglądali widoki, przesuwające się obok nich.
To dżungla, prawdziwa dżungla.
– Hej, ślicznotki! – krzyknął Dred do ptaków siedzących w koronach drzew. Nagle
uwolniona adrenalina sprawiła, że poczuł się jak rastafariański superman. A raczej jego żywe,
rozgadane zaprzeczenie.
Rozklekotany piętrus wychynął zza zakrętu niecałe sto metrów od zasadzki. Jechał prosto
na nich w tunelu kokosowych palm.
Partyzanci zaczęli gadać jeden przez drugiego. Wznosili entuzjastyczne okrzyki. Paplali
jak dzieci. Czerwony autobus majaczył jak zjawa przez rozedrgane fale gorącego powietrza.
Wysokie trawy kładły się od podmuchu jak łan zboża na wietrze. Gałęzie drzew drapały dach
i boki pojazdu. Dred patrzył tak intensywnie, jakby chciał wzrokiem zmusić autobus do
zatrzymania się.
– Robert! – zawołał. – Robert!
Podbiegł do niego drobny partyzant z chorobliwie żółtymi oczami, w żółtym berecie w
stylu Che Guevary. Wyglądał jak dzieciak, który dźwiga zdecydowanie za duży karabin.
– Podejdź tu bliżej, Robert – powiedział Dred. – A teraz uważaj. Chcę, żebyś go
zastrzelił. Ot tak, po prostu. Jakby czerwony autobus był nacierającym słoniem.
Franklin James dostrzegł przed sobą młodą kobietę z chłopcem. Oboje byli bosi, ubrani w
wypłowiałe łachmany. Stali na środku drogi i machali zawzięcie. James zaklął pod nosem, ale
nacisnął hamulec. Zredukował bieg i zanim autobus całkiem stanął, otworzył przednie drzwi.
– O co chodzi, kobieto? – zapytał nie kryjąc złości.
– Podrzuci nas pan do głównej drogi? – spytała kobieta. – Syn jest ciężko chory, proszę
pana.
Twarz kierowcy wykrzywiła się w bolesnym grymasie boleści.
– Kobieto, nie mogę zabierać byle kogo! Wiozę turystów z plantacji.
– Mój synek jest chory! – krzyknęła znowu kobieta.
I wtedy padł strzał. Połowa przedniej szyby wpadła do środka autobusu.
Franklin James opuścił nogę na pedał gazu. Grasshopper szarpnął i wyrwał do przodu.
Po obu stronach drogi odezwały się M-16.
Niecałe trzydzieści metrów od kryjówki partyzantów niezgrabny, wysoki autobus
podskoczył na większym wyboju. Zarzuciło go na środek drogi. Przez chwilę zdawało się, że
koła po lewej stronie nie dotykają podłoża, a potem pojazd skręcił ostro w prawo.
Franklin James był martwy. Kiwał się w przód i w tył nad kierownicą. Pasażerowie
pospadali z miejsc. Jak ogromna kosiarka autobus przetoczył się przez wysokie na półtora
metra paprocie, gęste krzewy i mniejsze drzewa. Wreszcie samym środkiem maski uderzył w
wielką palmę. Pień drzewa rozorał silnik, kabinę kierowcy i miażdżąc pasażerów z przednich
siedzeń, zatrzymał się dopiero na osi. Grasshopper znieruchomiał.
W burcie autobusu po strome, gdzie ukryła się grupa uderzeniowa, zaczęło się pojawiać
coraz więcej przestrzelin. Na górnym podeście ochroniarze próbowali odpowiedzieć ogniem.
Kilka razy udało im się strzelić między drzewa, skąd ludzie Dreda systematycznie
rozstrzeliwali autobus.
W oknach widać było głowy martwych pasażerów. Z rozbitego silnika wydobywały się
kłęby czarnego, gęstego dymu. Kilkoro ludzi wyskoczyło przez okna po drugiej stronie.
Próbowali uciekać, ale dosięgły ich kule. Mały jasnowłosy chłopiec w czerwonych szortach
leżał nieruchomo w trawie. Starszy mężczyzna padł obok przedniego koła. Śliczna,
dwunastoletnia dziewczynka z Surrey biegła tak szybko jak wyścigowe konie na farmie jej
ojca. Tylko ona przeżyła.
Prawie dziesięć minut słychać było ze środka autobusu przeraźliwe wrzaski czterdziestu
schwytanych w pułapkę ludzi. Potem zapadła cisza, przerywana tylko coraz rzadszymi
strzałami z M-16.
Pułkownik Dred z Robertem, strzelcem wyborowym, podeszli do autobusu. Zapanowała
martwa cisza. Po chwili znów odezwały się papugi w koronach drzew. W dłoni małego
snajpera pojawił się pistolet.
Znikli we wnętrzu autobusu, skąd po chwili dobiegł huk kolejnych wystrzałów. Ktoś
krzyknął rozdzierająco. Jeszcze jeden stłumiony strzał.
Oprawcy wyszli z autobusu. Dred skinął na czterech chłopców, stojących przy drodze.
Wyglądali przerażająco. Wszyscy mieli w dłoniach błyszczące maczety z czerwonymi
chustkami, owiniętymi wokół rękojeści.
Pozostali bojownicy powoli podnosili się z trawy. Niektórzy z nich palili marihuanę, inni
zwykłe papierosy lub tanie cygara. Kilku podeszło do autobusu, aby nacieszyć się widokiem.
Tylko Dred zauważył szarozielony cień, przemykający się w zaroślach po drugiej stronie
autobusu. Rozpoznał twarz Damiana Rose’a, która na mgnienie oka pojawiła się wśród
zieleni. Zdążył dostrzec, że twarz jaśniała uśmiechem.
– Jezu, Rose! – wykrzyknął partyzant, bo nagle zdał sobie sprawę z tego, co stanie się za
chwilę. Rzucił się do ucieczki.
Kula przebiła mu tył głowy i wyszła z drugiej strony w miejscu, gdzie znajdowały się
usta i nos. Przez ułamek sekundy Dred czuł się tak, jakby jego wargi i oczy zajęły się żywym
ogniem. Potem ziemia wybiegła mu na spotkanie i wszystko nagle skryło się w ciemnościach.
Spadał w czarną otchłań bez dna, słysząc gasnące echo swego własnego krzyku:
– Rooooose...
O szóstej wieczorem o tych wydarzeniach został poinformowany prezydent Stanów
Zjednoczonych.
W Gabinecie Owalnym Białego Domu zasiadło wraz z nim pięciu członków rządowej
komisji do walki z terroryzmem: szef personelu, doradca do spraw bezpieczeństwa
narodowego, rzecznik prasowy, sekretarz obrony i dyrektor CIA.
Dyrektor CIA zapoznał przywódcę z najważniejszymi faktami, dotyczącymi Lathrop
Wells, rodziny Forlenza, Isadore’a Goldmana, Damiana i Carrie Rose’ów oraz San Dominiki.
Uznał, że należy niezwłocznie wyeliminować wykonawców kontraktu, Damiana i Carrie
Rose’ów. Odszukać i zlikwidować.
– Robisz sobie ze mnie jaja – powiedział prezydent po wysłuchaniu całej historii.
Rozejrzał się dokoła. Popatrzył na szefa personelu, na rzecznika prasowego, na doradcę do
spraw bezpieczeństwa narodowego.
– Niech ktoś wreszcie powie, że on się wygłupia. To rozkaz.
O osiemnastej trzydzieści światowe stacje telewizyjne i rozgłośnie radiowe przerwały
swoje programy, by podać informację, że lewacki bojownik z San Dominiki, pułkownik
Dassie Dred, został zabity podczas ataku na autobus wiozący turystów, około trzydziestu
pięciu kilometrów na wschód od stołecznego miasta Coastown.
O dwudziestej Carrie dotarła do Waszyngtonu.
Teraz miała się zacząć prawdziwa zabawa.
Część druga
Perfekcyjna ucieczka
8 maja 1979, czwartek
Zatoka Świń II
ROZDZIAŁ 19
Spierałam się gwałtownie z Damianem w sprawie ucieczki. Z mojego
punktu widzenia powinniśmy natychmiast opuścić Karaiby. Według
Damiana operację trzeba było zakończyć zgodnie z planem. 3ależało
odpowiednio zająć się Campbellem i Hillem, skutecznie powstrzymać ich od
próby pościgu. Kluczową rolę miał w tym odegrać Macdonald. Prócz tego
Damian wpadł na pomysł, co należało zrobić w Waszyngtonie.
Z pamiętnika Rose’ów
8 maja 1979, Fairfax Station, Wirginia
Wtorek rano. Ósmy dzień spod znaku maczety
Nazajutrz rano po masakrze w Elizabeth’s Fancy, czternastoletni Mark Hill wziął
prysznic, uczesał bujne jasne włosy, włożył świeżo uprany dres z emblematem drużyny
Washington Redskins i dżinsy z rozszerzanymi nogawkami. Popatrzył w lustro, gestem
pokazał sam sobie, że wygląda „odpowiednio” i zabawnie wytrzeszczył oczy. Słyszał, jak na
dole matka przygotowuje śniadanie. Zapach smażonego bekonu dotarł aż do jego pokoju.
Mark serdecznie nie znosił bekonu, a także świeżo parzonej kawy.
Szybko wyszorował zęby, wypłukał usta miętowym płynem i zbiegł na dół przeskakując
po trzy stopnie naraz. Swobodnym krokiem wmaszerował do kuchni, naśladując bezwiednie
znanego zawodowego futbolistę, Billa Kilmera.
Słoneczny blask wpadał przez otwarte kuchenne drzwi i okna z żółtymi firankami. Koło
zlewu, po obu stronach matki, stało dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta w białych maskach
terrorystów. Każde z nich trzymało w dłoni rewolwer z długą lufą.
– Rób dokładnie to, co ci każą – powiedziała matka spokojnym głosem.
Chłopak zdziwił się, że wykazywała tyle opanowania i odwagi.
Carrie Rose popatrzyła na niego przez wąską szczelinę w masce.
– Właśnie, Mark. Nie chcemy nikogo skrzywdzić. Usiądź przy stole. Mama zrobi ci
śniadanie.
Chłopiec usiadł, nie spuszczając wzroku z terrorystów.
Carole Hill ostrożnie i bardzo powoli podeszła do kuchenki. Ręce jej drżały, kiedy
widelcem przewracała smażący się bekon na drugą stronę. Tłuszcz prysnął na fartuszek i na
twarz.
– Zaraz powinien wrócić mój mąż – powiedziała rzeczowo. – On właśnie...
Carrie uśmiechnęła się pod maską.
– Carole Ann, pani mąż wyjechał z kraju. Proszę się uspokoić. Niech pani zajmie się
śniadaniem. Wygląda na to, że spędzimy razem cały dzień.
Towarzyszący jej mężczyzna, nowojorski płatny morderca o nazwisku Kruger, usiadł
przy stole naprzeciwko chłopca.
– Nie zwracaj na nas uwagi, Mark – powiedział. – To ciebie nie dotyczy.
– Skąd znacie moje imię? – zapytał chłopak.
– Jesteśmy przyjaciółmi twojego ojca – uśmiechnęła się Carrie.
ROZDZIAŁ 20
Oto uczciwa ocena zainteresowania CIA Karaibami, dokonana przez
pewną dziewczynę w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym piątym roku.
Kompletny brak rozeznania w temacie. 3ieuzasadniony, paranoiczny lęk
przed Fidelem Castro i/lub Moskwą. Paranoiczny lęk przed potencjalnym
kryzysem w Puerto Rico. Paranoiczny lęk przed oddziałami kubańskimi w
Afryce. Przesadne traktowanie zagrożenia ze strony Dassie Dreda.
Prawidłowa ocena Josepha Waltheya, jako wpływowego polityka i
potencjalnego sprzymierzeńca. Przeważnie błędne informacje, dotyczące
większości problemów. Zła praca wywiadu.
Z pamiętnika Rose’ów
Coastown, San Dominica
Tego samego ranka w Coastown czterdziestoczteroletni Harold Hill ziewnął tak, że aż
trzasnęło mu w szczęce. Mlasnął kilkakrotnie, zdjął okulary w rogowej oprawie i potarł
grzbiet nosa dwoma palcami. Poprawił się na miękkim fotelu, stojącym przy biurku w jednym
z gabinetów amerykańskiej ambasady.
Rzucił okiem na dane Petera Macdonalda z archiwum wojskowego. „Peter Stillwell
Macdonald. Urodzony w Grand Rapid, stan Michigan, w 1950 roku. Ojciec – pułkownik
Armii Stanów Zjednoczonych, matka – nauczycielka matematyki w liceum. Najmłodszy
spośród sześciu braci. W latach 1969-1971 studiował w Akademii Wojskowej Armii Stanów
Zjednoczonych. Nie ukończył studiów ze względu na powołanie na front. Ponadprzeciętna
inteligencja. Kompleks niższości, częściowo spowodowany sukcesami odnoszonymi przez
braci. Prawidłowo adaptuje się w zespole, ale stanowi raczej typ samotnika. Brak bliskich
przyjaciół. Poddany próbie na homoseksualizm (w 1973 roku – pełne badanie), wynik:
negatywny. Wybitne umiejętności taktyczne, ale do aktualnie prowadzonej wojny nastawiony
ambiwalentnie. Idealny materiał na sierżanta”.
Odłożywszy dokument na bok Hill wrócił do żółtego notatnika, w którym zapisywał
swoje przemyślenia na temat państwa Rose. Zajrzał do czarnej teczki z napisem „Tajne –
Specjalnego znaczenia”. Potem znów do notatnika. Była piąta rano. Hill nie spał już od
dwudziestu trzech godzin.
Na środku kartki widniał napis „Carrie i Damian Rose” podkreślony na czerwono. Reszta
była zapełniona odręcznymi notatkami, wykonanymi starannym charakterem pisma. Pomysły,
zdania, nazwiska, przypomnienia. Razem czternaście punktów.
1. Wysoki, jasnowłosy, wyglądający na Anglika. Robił zakupy u Harrodsa.
2. Hotel „St. Louis” w Paryżu. Nickie Handy zastrzelony w pobliskim bistro
przez kobietę. Campbell korzystał z usług Handy’ego (w siedemdziesiątym
drugim roku). Przypadek?
3. Carrie: blondynka, prawdopodobnie urzekająca, wysoka... uważaj! Nie
bądź męskim szowinistą, palancie! Carrie jest równie niebezpieczna jak Damian.
4. Mąż i żona pewnie się kłócą... na pewno się kłócą... I co z tego?
5. Doktor Meral Johnson. Drobny cwaniak. Czy można go wykorzystać? Czy
jest dobry?
6. Odszukać już dziś Petera Macdonalda. Nakłonić do współpracy! Bardzo
użyteczny!!!
7. Piechota morska z Ameryki. Pułkownik Fescoe. Przeszkoda!
8. Samoloty szmuglujące marihuanę do Nowego Orleanu. Zestrzeliwać?
Zestrzeliwać.
9. Straż przybrzeżna może zastosować ścisłą blokadę wyspy. Dokładnie
rewidować zwłaszcza prywatne jednostki. Czy Goldman pomoże Rose’om w
ucieczce? Raczej tak...
10. Nie wolno pozwolić Josephowi Waltheyowi na rozstrzelanie bez sądu
ludzi Dreda. To bardzo ważne.
11. Dlaczego Damian Rose zadzwonił do Campbella? Ważne!
12. Znaleźć jakiś porządek w tym rzekomym chaosie. Ważne! Stu Ledman
przyjedzie z Los Angeles. Czesi: zespół specjalistów od mokrej roboty, nie
gorszych od samych państwa Rose, wypożyczony z Interpolu. Przeszkoda!
13. Szczęśliwa trzynastka! Damian to prawdopodobnie psychopata.
14. Postępując modelowo, należy zwiększyć stawkę gry. Wbrew modelowi
należałoby ją zakończyć. Słowem znaczącym jest „gra”. Albo dowiem się, jak
grać, albo przegram tę potyczkę w wielkim stylu.
Harold Hill wstał i zaczął chodzić po gabinecie. Był to prawdziwy gabinet ważniaka – jak
apartament prezydencki w luksusowym hotelu. Prywatna łazienka, kącik kuchenny. A to
świry!
Doszedł do wniosku, że państwo Rose nie są w stanie wydostać się z wyspy.
Chociaż zaraz, jest pewna możliwość, a nawet wiele możliwości... Hill usiłował
przekonać samego siebie, że Damian Rose musi popełnić jakiś błąd, zanim zabierze się do
niego lub Campbella. Telefony do Campbella! To jest klucz do jego tajemnicy. Cholerne
telefony!
Harold Hill nie dysponował zbyt dobrymi informacjami, ale jedno wiedział na pewno:
Damian Rose był jasnowłosym, wysokim, wyglądającym na Anglika facetem, któremu
przewróciło się w głowie. Przy pewnej dozie szczęścia da się go złapać.
Hill włożył kremową marynarką i opuścił teren ambasady. Miał nadzieję, że udało mu się
zrobić przynajmniej pierwszy krok. Kosztowało go to całą noc ciężkiej pracy.
Wielkie, czerwone słońce właśnie wschodziło nad zielonymi wzgórzami, nad morzem i
nad całym niewielkim miastem. To słońce miało przyprawić Hilla o ból głowy jeszcze tego
samego dnia.
Dwaj wartownicy, stojący koło bramy wjazdowej, którzy nie mieli pojęcia, co to znaczy
musztra, śmieli się i poszturchiwali. To przypomniało Hillowi, że w krajach takich jak ten
tylko niewielu ludzi odczuwa całą grozę zaistniałej sytuacji.
Przechodząc obok żołnierzy Hill włożył na głowę swoją panamę i uśmiechnął się.
Przypomniał sobie słynny plakat, wykpiwający Richarda Nixona. Napis na plakacie głosił:
„Dlaczego ten człowiek się uśmiecha?” Właśnie: dlaczego?
ROZDZIAŁ 21
Jeżeli wszystko odbędzie się zgodnie z oczekiwaniami Damiana, mamy
się spotkać dwunastego maja w hotelu Hilton w Maroku. A jeśli coś nie
wyjdzie, to nie.
Z pamiętnika Rose’ów
Cap Foile, San Dominica
Ósmego maja, kwadrans po piątej rano, w głowie Petera uporczywie kołatała melodia
starej piosenki Jamesa Taylora „Sweet Baby James”. Jak zahipnotyzowany przypatrywał się
dwudziestu czarnoskórym żołnierzom, pilnującym wraku autobusu z Elizabeth’s Fancy.
Przez dziesięć, może piętnaście minut młody Amerykanin nie mógł oderwać oczu od
niemej, koszmarnej sceny wczorajszej tragedii. Zapisał ją dokładnie w pamięci razem z
innymi okrucieństwami wojny, jakich zdążył wcześniej doświadczyć. Potem stwierdził, że
najwyższy czas rozejrzeć się za jakimś śniadaniem.
Nie wiedzieć czemu, wciąż myślał o Niezwykłej Szóstce. Neddy, Huey, Deli Bob,
Bernie, Tommy Korkociąg i mały Pete, mały Mac. Zostawiwszy za sobą widok
rozstrzelanego z zasadzki autobusu nie mógł się pozbyć wrażenia, że bardzo oddalił się od
swoich braci. Nawet szkolenie w Siłach Specjalnych nie przygotowuje ludzi na takie
potworności.
Mniej więcej w tym samym czasie Damian Rose strzepywał niebieską nitkę, która
przylgnęła do rękawa jego jasnej koszuli.
O piątej trzydzieści rano, wyspany i pełen energii, stał w budce telefonicznej w samym
środku zabitej dechami wioski Cap Foile. Poprosił wewnętrzny dwadzieścia sześć i czekał na
połączenie.
Dwoje sennych mieszkańców Cap Foile, starzec i dziewczyna, prowadziło zakurzoną
drogą zdezelowane rowery. Dwie przecznice dalej rozciągało się wzburzone Morze
Karaibskie.
– Halo... mówię, halo...
Damian gwałtownie przerwał zaspane pomruki Campbella.
– Zostało ci tylko osiem godzin, palancie! Osiem godzin na podjęcie decyzji o
zaprzestaniu pościgu za nami! Dla ciebie ta decyzja będzie oznaczała życie lub śmierć. Jeżeli
nie przestaniecie nas szukać razem z Hillem, zapewniam cię, że już dzisiejszej nocy gorzko
tego pożałujecie! Chociaż raz w życiu wykaż się inteligencją, ty żałosny, parszywy
śmierdzielu!
Damian odwiesił słuchawkę. Nucąc „Lili Marlene”, swoją ulubiona melodię, wsiadł do
samochodu. Plan ucieczki coraz bardziej mu się podobał.
Na San Dominikę zdążało w tej chwili różnymi drogami dwunastu olśniewająco
przystojnych mężczyzn. Przybywali z Miami i Nowego Jorku, z Acapulco, Caracas, San Juan.
Wszyscy byli profesjonalnymi męskimi modelami. Z Agencji Forda, z Wilhelmina Men, od
Stuarta i Zoliego. Tydzień temu zostali wynajęci przez Carrie. Mieli pozować do folderu,
reklamującego nowy hotel „Le Pirat” oraz bungalowy „Dragon Reef”. Zostali specjalnie
wybrani, więc w ich przypadku nie obowiązywały standardowe ceny. Każdy z nich kosztował
pięćset dolarów dziennie plus wydatki.
Tak się dziwnie składało, że każdy z nich miał mniej więcej metr osiemdziesiąt pięć
wzrostu.
Wszyscy byli jasnymi blondynami. I każdy mógł uchodzić za Anglika. Zaczynała się
druga część niesamowitej przygody. Perfekcyjna ucieczka.
ROZDZIAŁ 22
Teraz przy wszystkich wielkich motelach powstają kasyna. 3ajbliższy
sezon będzie zapewne kiepski dla San Dominiki. Może nawet dwa albo trzy
sezony. Ale później rozpocznie się boom, jakiego jeszcze nie było. Wyspa ma
powierzchnię czterokrotnie większą od 3assau i 3ew Providence i jest dwa
razy piękniejsza od Jamajki. Powinna się stać prawdziwym zachodnim
Monte Carlo.
Z pamiętnika Rose’ów
W dzisiejszych czasach panuje moda na przeciwników Ameryki. Mam
nadzieję znaleźć się na czele zwolenników odwrotnego poglądu, który, jak
sądzę, pewnego dnia również stanie się modny. Zwolenników ściślej
współpracy z Amerykanami.
Joseph Walthey
Coastown, San Dominica
Wtorek po południu
Brooks Campbell siedział nad parującą filiżanką mocnej, aromatycznej kawy Blue
Mountain z Jamajki. Ósmego maja, od samego rana do wczesnego popołudnia, młody
pracownik CIA odbył wiele bezpośrednich, poufnych rozmów telefonicznych z najlepszymi
na świecie specjalistami od zabójstw.
W sąsiednim gabinecie dokładnie to samo, lecz na większą skalę, robił Harold Hill.
Zadzwonił do komisarza od spraw kryminalnych Scotland Yardu, Alexandra Somerseta, do
Edwarda Mahoneya z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Waszyngtonie, do Wydziału
Zabójstw w Paryżu. A także do najwybitniejszych oficerów śledczych z Niemiec, Włoch,
Hiszpanii i Kanady.
Temat rozmów, które odbywały się z klauzulą największej ważności i najściślejszej
tajemnicy, można było streścić następująco:
Na wyspach Morza Karaibskiego i w Ameryce Południowej odbywa się zakrojony na
szeroką skalę, choć utrzymywany w tajemnicy pościg za dwojgiem najemników, którzy
wyrwali się spod kontroli. Wyszkolili bandę miejscowych obszarpańców i nauczyli ich
taktyki i strategii tak, że stali się lepsi od kenijskich MauMau, OWP i armii japońskiej.
Między innymi zmasakrowali czterdziestu dziewięciu pasażerów turystycznego autobusu.
Najemnikami tymi są Damian i Carrie Rose.
Okazało się, że Amerykanie traktują poszukiwania jako ściśle tajną operację dotyczącą
bezpieczeństwa narodowego. Mógł stąd płynąć tylko jeden wniosek: znowu ktoś coś
spieprzył na Karaibach. Jednak informacja, jaki konkretnie błąd popełniono, była również
tajna. Ściśle tajna.
Już na początku jakiś mądrala z Interpolu nazwał całą sprawę „Zatoka Świń II”. W
niedzielę ten slogan pojawił się w nagłówku londyńskiego „Observera”.
Nieoficjalnie ósmego maja o godzinie osiemnastej, a oficjalnie dziewiątego maja o
godzinie dziewiątej, podjęto próbę wywrócenia całej wyspy do góry nogami i potrząśnięcia
nią tak, jak się potrząsa glinianą świnką w celu wyłuskania monet.
Istniała nadzieja, że zarówno państwo Rose, jak i Peter Macdonald wpadną w gościnnie
otwarte ramiona Brooksa Campbella i Harolda Hilla.
O dziewiątej na ulice większych miast i okolicznych osiedli wyjechały samochody z
megafonami. Uprzejmym, starannie modulowanym głosem nadawano przez nie rysopis
wysokiego, jasnowłosego mężczyzny, wyglądającego na Anglika, oraz młodego
Amerykanina, Petera Macdonalda.
Siły porządkowe i oddziały piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych z Georgii i Florydy
przeszukiwały plaże, łąki, a nawet ogromny tropikalny las w rejonie West Hills. W Coastown,
Port Geny i Cape John dokładnie penetrowano wszystkie domy i hotele.
Pomoc zaofiarował każdy kraj, którego obywatele zostali zabici w pechowym autobusie z
Elizabeth’s Fancy. Niemcy, Stany Zjednoczone, Anglia, Kanada, Francja, Izrael, Trynidad,
Jamajka i Argentyna. Z Nowego Jorku i Waszyngtonu przybyli specjaliści od balistyki, od
tłumienia rozruchów i eksperci od przesłuchań. W celu zaprowadzenia porządku w miastach
przysłano jeszcze więcej funkcjonariuszy federalnych. Z dalekiej Europy przybywali łowcy
głów, między innymi grupa do zadań specjalnych znana pod kryptonimem „Czesi”.
Wyznaczono nagrody, których łączna wartość przekroczyła sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
Po rozpowszechnieniu informacji, że trwają poszukiwania „człowieka wyglądającego na
Anglika”, w biurze Interpolu w St. Cloud we Francji utworzono kilkuosobowy oddział. Z
archiwum Interpolu przesłano informacje dotyczące wszystkich zarejestrowanych tam
handlarzy bronią i najemników. Przeprowadzono dokładną sekcję zwłok Kingfisha Toone’a i
Blinkiego Tomasa vel Kubańczyka.
Mimo zaangażowania tak wielu sił i środków nikt nawet nie podejrzewał, że to Campbell
i Harold Hill zlecili państwu Rose tę robotę. Najbardziej cynicznym i doświadczonym
policjantom nie przyszłoby do głowy, jaka brudna gra toczy się właśnie na Karaibach.
Pierwszego dnia poszukiwań do wczesnych godzin wieczornych złapano ośmiu
wysokich, jasnowłosych mężczyzn. Dwie trzecie ze wspomnianej dwunastki.
Patrząc na całą ósemkę jasnowłosych, piekielnie przystojnych facetów prawie
jednakowego wzrostu, szeryf federalny Stuart Ledman z Los Angeles odniósł wrażenie, że
ktoś zataił część prawdy o tej makabrycznej sprawie. Ewidentnie coś tu śmierdzi, jak pod
koniec dnia na targu rybnym, pomyślał Stu Ledman.
– Z czego się pan utrzymuje? – spytał Antoine’a Coffeya, efebowatego blondyna, który w
rubryce „adres” wpisał „Kraina Duchowego Wyzwolenia”.
Pytanie wprowadziło jasnowłosego modela w stan lekkiego zakłopotania.
– Utrzymuję się?
– Tak – potwierdził Stu Ledman. – Pytam o to, w jaki sposób zarabia pan pieniądze,
Antoine. Z czego pan płaci podatki? Skąd ma pan forsę na, powiedzmy, bilet do kina?
– Ach, o to chodzi! – Coffey uśmiechnął się i wyszeptał: – No, wie pan... daję dupy...
Szeryf Stuart Ledman zerwał się z krzesła i wrzasnął przez otwarte drzwi:
– Kto tu sprowadził tę bandę pedałów?!
Jego wściekły głos popłynął przez ciche i dostojne korytarze ambasady:
– Co tu się, do kurwy nędzy, dzieje w tym zasranym burdelu?
Wszystko było kompletnie zwariowane i pogmatwane, całkiem jak same morderstwa
spod znaku maczety. Co więcej, sprawy nakładały się jedna na drugą, co dodatkowo
potęgowało chaos. Dokładnie tak, jak zaplanował Damian.
Port Gerry, San Dominica
Czwartek wieczorem
Przyciskając nos do szyby autobusu numer dziewięć, Peter przypatrywał się barwnemu
korowodowi ludzi na Station Street. Jestem jak obcy w raju, pomyślał.
Widział różowo-purpurowe koszule, jakie lubią nosić Hiszpanie mieszkający w wielkich
miastach. Skórzane czapki i malutkie kapelusiki. Ciemne, wąskie okulary. Młodzi
mieszkańcy San Dominiki najwyraźniej pragnęli się upodobnić do Tonton Macoutes, siepaczy
dyktatora Haiti – Duvaliera.
Peter zauważył, że jak wyspa długa i szeroka, zawsze pełno ludzi stało na przystankach,
czekając na autobus. Tym większe wrażenie musiała zrobić na wszystkich masakra pasażerów
autobusu z Elizabeth’s Fancy. To było jak zaatakowanie autostrady międzystanowej w
Ameryce. Przerwanie głównej arterii, dzięki której mogło toczyć się normalne życie.
Młode Murzynki w ręcznie szytych sukienkach i sandałach przesunęły się bliżej
przystanku. Wianuszek panien na wydaniu, nazywanych tutaj, „Królowymi pszczół”. Gdy
autobus zaczął hamować, Macdonald położył dłoń na kolbie swojego colta, którego nosił pod
koszulą. Mocniej zabiło mu serce. Wyobraźnia zaczęła podsuwać obrazy wysokiego,
jasnowłosego mężczyzny, czającego się za każdym rogiem, za każdym pniem drzewa. Ten
człowiek uosabiał wszystkie lęki Petera. Zapewne czekał tu gdzieś na niego...
Szumnym mianem dworca autobusowego określano zwykłą drewnianą chałupę, na której
zamontowano reklamówki piwa i coca coli, warte zapewne więcej od niej samej. Zatrzymując
się przed nią, autobus numer dziewięć szarpnął i zakołysał się jak artystka wykonująca taniec
brzucha. Pasażerowie wraz z wiezionym przez nich żywym inwentarzem jakby ocknęli się z
uśpienia. Rozległo się gdakanie i trzepotanie skrzydeł kurczaków, koza zaczęła energicznie
kopać w siedzenia, a stary Murzyn kopnął kozę.
– Ta w niebieskiej sukience to mama! – wrzeszczał chłopak za oknem.
Rozległ się syk sprężonego powietrza i kierowca powiedział coś, czego Peter nie
zrozumiał. Ludzie zaczęli wysiadać, więc zorientował się, że dojechał na miejsce. Ta dziura
to zapewne letnia stolica wyspy, Port Gerry.
Peter szedł pozbawioną chodników ulicą, zajadając placek z mięsem, kupiony za
trzydzieści centów w dworcowym bufecie. Mijał jedno – i dwupiętrowe domy. Placek
śmierdział jak nieświeży oddech, a ulica cuchnęła duszącym, ludzkim potem. Peterowi
wydawało się, że za chwilę zemdleje. Tak fatalnie nie czuł się od chwili, gdy w Tajlandii
zachorował na dyzenterię. Doskwierała mu też samotność. Wciąż myślał o Jane.
Gdy po raz pierwszy ujrzał ją w „Plantation Inn”, od razu wiedział, że będą z nią same
kłopoty. To łagodne spojrzenie, z lekką domieszką nowojorskiej pewności siebie... Osadzała
nim w miejscu każdego faceta, który odważył się do niej uśmiechnąć. Peterowi wydawała się
jasnowłosą kopią Ali McGraw. Ot i kłopot... Jednak któregoś dnia zaproponował jej wspólną
wycieczkę podczas weekendu, aby zobaczyć dżunglę w okolicach West Hills i plaże po
drugiej stronie wyspy. O dziwo, zgodziła się bez wahania... Dwadzieścia cztery godziny
później jeszcze nie przestali ze sobą rozmawiać. Spędzili cały cudowny dzień na opowiadaniu
o sobie. Było to dość niezwykłe, jak na praktycznie obce sobie osoby. Pod koniec dnia umieli
już razem płakać. Siedzieli wtuleni w siebie na ciemnej, opustoszałej plaży, nazywanej Plażą
Uciekinierów. Stało się tak dlatego, że oboje byli cholernie samotni i tak bardzo chcieli z
kimś wreszcie porozmawiać...
W połowie pagórka Peter ujrzał napis „Do wynajęcia”. Słowo „Pokoje” było zasłonięte
wizerunkiem czarnego aniołka, śpiącego z głową opartą na złożonych dłoniach.
Na szczycie wzniesienia stał dom z napisem „Witamy”. Peter stwierdził, że chyba znalazł
to, czego szukał.
W holu, przy bujającym się stoliku, młody chłopak grał w domino z wysokim mężczyzną
z kozią bródką.
– O co chodzi? – spytał starszy z graczy. Spokojny, poważny głos, jak u biznesmena –
czegoś takiego Peter raczej nie spodziewał się usłyszeć w tej norze.
– Chciałbym wynająć pokój. Jestem bardzo zmęczony.
Murzyn popatrzył ze zdziwieniem na Petera. Wzruszył ramionami, podszedł do
niewielkiej szkolnej ławki i nagryzmolił coś w leżącej tam książce meldunkowej.
Zainkasował z góry sześć dolarów.
– Chłopak zaprowadzi pana na górę. Rano dostanie pan śniadanie.
Młody człowiek wskazał mu schody i ruszył przodem, trzymając talerzyk ze świeczką,
która rzucała wokół nikły blask; wnętrze hotelu sprawiało wrażenie tajemniczego miejsca,
żywcem wyjętego z powieści kryminalnej.
Idąc po schodach chłopak szepnął do Petera:
– Jutro rano niech pan popłynie na ryby łodzią mojego ojca. Złapie pan wielką rybę. Dużo
wielkich ryb.
Peter zaczął się śmiać. Gdy weszli na piętro, odezwał się:
– Przepraszam. Nie śmieję się z ciebie, ale nie mogę iść jutro na ryby.
– To niedobrze. Dużo pan traci.
Korytarz na piętrze miał krzywe ściany. Po obu stronach postrzępionego chodnika
widniały rzędy nie pomalowanych drzwi. Na końcu korytarza ćmiło się światełko małej
lampki, pod którą wprost na podłodze stał aparat telefoniczny. Peter wreszcie zrozumiał, że to
hotel dla czarnych. Serdecznie witamy.
Kiedy wszedł do pokoju, ukrył portfel za zardzewiałymi rurami pod umywalką. Wstając
huknął się głową o pręt, na którym była umocowana. O dziwo, wprawiło go to w idiotycznie
radosny nastrój. Na chwilę zapomniał o wysokim blondynie. O rzeźniku.
Potem siedział na łóżku z opuszczoną głową i wpatrywał się w podłogę. Na kolanach
trzymał swojego colta. Z ulicy dobiegały przez okno wibrujące rytmy reggae, mieszając się z
chrząkaniem świń, ryjących ziemię za hotelem.
Zanim położył się spać, poczuł nieodpartą potrzebę wyjścia na zatęchły korytarz.
Podniósł słuchawkę czarnego telefonu i poprosił o połączenie z numerem sto siedem.
Usłyszał słowiczy głos nocnej telefonistki, potem dobiegający z oddali głos innej kobiety,
wreszcie połączono go z Jane.
– Cześć, Flip – twarz Petera rozjaśniła się w uśmiechu. – Mówi Flap. Kochanie, chyba
oszaleję tu bez ciebie...
ROZDZIAŁ 23
3asz sposób na Brooksa Campbella był prosty: podsunąć mu tyle
możliwości, żeby nie potrafił dokonać właściwego wyboru. Z Haroldem
Hillem było zupełnie inaczej. Jego trzeba było po prostu mocno złapać za
jaja.
Z pamiętnika Rose’ów
Fairfax Station, Wirginia
O drugiej trzydzieści nad ranem dwaj funkcjonariusze policji stanowej, James Walsh i
Dominick Niccolo, przemierzali pokryte rosą rozległe łąki, otaczające widoczny w oddali,
duży biały dom. Właściciel sąsiedniej posiadłości zgłosił, że dzieje się tam coś dziwnego.
Słyszał jakieś krzyki, jakby wołanie o pomoc.
Po dojściu na tyły domu policjanci stwierdzili, że kuchenne drzwi nie są zamknięte na
klucz. Nie było to niczym niezwykłym w tej wiejskiej okolicy, ale raczej nie zdarzało się zbyt
często. W kuchni słychać było głośne tykanie elektrycznego zegara i szum pracującej
lodówki. Zwyczajne nocne odgłosy pustego lub pogrążonego we śnie domu.
Nad zlewem jarzyło się małe, pomarańczowe nocne światełko. Na stole stało kilka
filiżanek po kawie, wypełnione do połowy pudełko herbatników i talerz z resztkami kanapek.
Dom Niccolo zapalił światło w hallu i krzyknął głośno:
– Halo! Jest tu kto?! Tu policja stanu Wirginia!
Brak odpowiedzi.
Policjanci poszli dalej, zapalając po drodze światła i pokrzykując wciąż:
– Jest tu kto?
Lampa w salonie już była zapalona. Weszli do luksusowo urządzonego pokoju, gdy
dobiegł ich jakiś hałas. Była to jednak tylko zamrażarka, wytwarzająca kolejną porcję lodu.
– A to draństwo – zgrzytnął zębami James Walsh.
Po chwili usłyszeli, że ktoś biegnie po schodach. Okazało się, że to młody, czarny
retriever. Machał ogonem i podskakiwał radośnie, usiłując polizać obu mężczyzn po
twarzach.
– Cholera, o mało się nie zesrałem ze strachu przez tego psiaka – Walsh wyszczerzył się
w uśmiechu.
– Jezu Chryste, Jimmy – Dom Niccolo przykląkł obok psa. – Popatrz, on jest cały
umazany krwią.
Obaj policjanci rozpięli kabury.
– Policja stanu Wirginia! – krzyknął Niccolo, stojąc u stóp schodów.
– Może lepiej wezwijmy pomoc – szepnął Walsh.
Niccolo pokazał mu gestem, żeby się zamknął.
– Idziemy.
Dominick Niccolo, a za nim James Walsh ruszyli w górę po okrytych chodnikiem
schodach. Wymierzyli pistolety w ciemną czeluść korytarza na piętrze.
U szczytu schodów natknęli się na kobietę.
Carole Hill była bosa. Miała na sobie kwiecistą bluzkę i białe szorty. Krew zastygła na jej
twarzy i piersiach. Wielka czerwona kałuża rozlała się na dywanie obok ciała.
W jednej z sypialni Walsh znalazł kilkunastoletniego chłopaka. Mark Hill był zamknięty
w szafie, zakneblowany i związany kablem od telefonu. Ale żył.
Z sypialni Dominick Niccolo zadzwonił do koszar policyjnych w Aleksandrii.
– Dom przy Shad Stream Road – powiedział do fikuśnej różowej słuchawki. – Należy do
Harolda Hilla. Zdaje się, że gospodarz jest nieobecny... Trudno w to uwierzyć, Johnny, ale w
serce tej nieszczęsnej kobiety wbito prawie metrową maczetę... Jimmy Walsh właśnie rzyga
obok w korytarzu. Pospieszcie się, dobrze?
Morderstwa spod znaku maczety dotarły do Ameryki. Prawie do samego Langley.
Zaledwie dwadzieścia pięć kilometrów od Białego Domu.
Trudno sobie wyobrazić bardziej dosłowne ostrzeżenie.
9 maja 1979, środa
Wysoki blondyn bawi się w podchody
ROZDZIAŁ 24
Z pamiętnika Rose’ów
W grudniu siedemdziesiątego ósmego roku wysłałam depeszę, a
następnie
zatelefonowałam
do
naszego
ostatniego
ważnego
współpracownika – płatnego zabójcy z Anglii, Clive’a Lawsona. W tym
czasie Lawson zajmował się handlem narkotykami i twardą pornografią w
3orth Miami Beach na Florydzie.
Podczas naszej ostatniej rozmowy telefonicznej powiedziałam
Lawsonowi, że moimi zleceniodawcami są Senor Miguel Alvarez z Caracas
(Pietra Forte) i Anthony Patriarca z Miami (Cosa 3ostra) i że interesuje
mnie zakup większej liczby filmów na taśmie szesnastomilimetrowej, a
słyszałam, że on czymś takim dysponuje lub może dysponować.
– Czy ma pan coś, co pozwoli się podniecić starszym panom? –
spytałam go wprost. – Bliskie, intymne ujęcia dla leciwych gentlemanów.
Lawson powiedział, że spróbuje coś załatwić. Ale nie jest pewien, czy
mu się uda. Zwłaszcza, że nie zwykł załatwiać interesów przez telefon.
Piętnastego grudnia spotkaliśmy się w bardzo oryginalnym barze w
hotelu „Fontainebleau”.
Angielski specjalista od zabijania stawił się na spotkanie w białej,
wymiętej koszuli i sportowej marynarce w kratę. Okulary z grubymi szkłami
zupełnie do niego nie pasowały. Wprost nie mogłam uwierzyć, że są
prawdziwe... Clive Lawson był wyjątkowo przystojnym mężczyzną. Z daleka
wyglądał trochę jak Michael Caine. Ale najbardziej przypominał Damiana.
Zamówił tanqueray, a ja wzięłam coś szykownego, chyba campari.
Przez chwilę graliśmy swoje role, a potem po prostu powiedziałam mu, że
jestem Carrie Rose.
Po moim wyznaniu rozmawialiśmy o Kongu i Dalekim Wschodzie, gdzie
oboje kiedyś pracowaliśmy, słysząc co nieco o sobie nawzajem. Opowiedział
mi, w jaki sposób trafił do pornobiznesu przez Pietra Forte. Rozmawialiśmy
też o mnie i o Damianie.
Potem, dość ogólnikowo, zapoznałam go z naszymi planami
dotyczącymi San Dominiki.
– Podkreślam – powiedziałam zarzucając przynętę – że pewne szczegóły
całej operacji muszą pozostać tajemnicą. 3a przykład tożsamość naszych
zleceniodawców. To podstawowa zasada. Z drugiej strony, oferujemy tak
atrakcyjne wynagrodzenie za stosunkowo proste zadanie, że nie powinno to
nikomu przeszkadzać.
Zielone oczy Lawsona za grubymi szkłami okularów błyszczały jak
szmaragdy. Był zupełnie spokojny i pewny siebie, co zaczynało mi się coraz
bardziej podobać.
– Bardzo lubię tego rodzaju pracę – powiedział. – Wchodzę w to.
– W maju – ciągnęłam – będzie pan przez tydzień wodził za nos policję
San Dominiki. Mają pana ścigać po całej wyspie. Doskonale przyda się tu
pańskie doświadczenie z Kongo. To dlatego właśnie panu proponujemy
możliwość zarobienia tych pieniędzy.
– Mam strzelać do ludzi? – brwi Lawsona uniosły się lekko. – I czy oni
będą do mnie strzelać?
– Jeśli nie zachowa pan ostrożności, na pewno będą strzelać. To
normalne reguły tej gry, Clive. Wyznaczymy panu co najmniej dwa cele.
Prawdopodobnie będą to wojskowi. 3ikt ważny, raczej jakieś ciury.
Przystojny blondyn uśmiechnął się. Rozumiał wszystko doskonale, a
przynajmniej tak mu się wydawało: miał stanowić zasłonę dymną dla naszej
ucieczki.
– Ile? – spytał.
– Pięćdziesiąt tysięcy dolarów.
Lawson wybuchnął śmiechem.
– Bez żadnych targów? 3ie da mi pani szansy wynegocjować nieco
lepszej ceny? A co pani powie na sześćdziesiąt? Muszę założyć, że będę miał
pewne wydatki w związku...
– W porządku. 3iech będzie sześćdziesiąt.
– Rzecz jasna, płatne z góry.
– Oczywiście.
Położyłam przed nim brązową kopertę.
W tym momencie kupiliśmy z Damianem jednego z najdroższych zajęcy
na świecie. Odegra kluczową rolę w zapewnieniu powodzenia naszego
planu.
We wtorek rano, ósmego maja tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego
dziewiątego roku, wypuściliśmy naszego zająca. Clive Lawson miał popełnić
wielką zbrodnię, która pójdzie na konto Damiana.
ROZDZIAŁ 25
Gdy kobieta odnosi sukces, zawsze stoi za tym jakiś idiota.
Z pamiętnika Rose’ów
9 maja 1979, Coastown, San Dominica
Środa rano. Dziewiąty dzień pod znakiem maczety
Harold Hill źle spał tej nocy.
O wpół do szóstej rano zadzwonił do domu Brooksa Campbella w Coastown. Jeszcze
jeden wściekły telefon do biednego Campbella.
– Musimy dopaść tego Macdonalda – wyrzucił z siebie Hill bez żadnych wstępów, jakby
rozmawiali ze sobą przez całą noc. – Moglibyśmy już dawno mieć w garści Damiana, ale
sami nie potrafimy go zidentyfikować.
Brooks Campbell usiłował się obudzić. Hill mówi chyba coś bardzo ważnego. Hill mówi
coś...
– My, eee... musimy znaleźć kogoś, kto wie, jak wygląda Rose – wystękał wreszcie
Campbell.
– Właśnie – zgodził się Hill. – Dlatego trzeba zrobić wszystko, żeby jeszcze dziś
odnaleźć Macdonalda.
Sytuacja uległa pewnej zmianie, gdy o ósmej Hill otrzymał z Langley wieści o swojej
żonie.
W Langley niczego nie rozumieli. Zabicie Carole Hill było dla nich zupełnie bez sensu.
Ale Harry Łamignat zrozumiał doskonale. Albo dopadnie Damiana Rose’a, albo on dopadnie
jego.
Port Gerry, San Dominica
Gdy Peter obudził się tego ranka, pokój wypełniał blask karaibskiego słońca. Wpadał
przez okna i odbijał się w lustrze nad umywalką.
Na parapecie siedział dzięcioł i pracowicie stukał dziobem w zmurszałe drewno.
Popatrzył krzywo na zaspanego mężczyznę, otrząsnął się i powrócił do swojego hałaśliwego
zajęcia.
– Ejże, bądź bardziej towarzyski albo spływaj – powiedział Peter do ptaka.
Czuł się dziś nieco lepiej. Ten pokój, jasne słońce i bliskość wielkiej wody, wszystko to
przypominało mu jego rodzinny dom nad jeziorem Michigan.
W świetle dziennym hotel wyglądał nieco lepiej, a na pewno zabawniej. Na każdej
ścianie była inna tapeta, ale za to bez wstawania z łóżka mógł dostrzec granatowe morze.
– Boże, podrzuć mi jakiś pomysł – szepnął Peter przez otwarte okno.
Widać zostało w nim coś ze szkolenia w West Point, bo usiadł po turecku w zmiętej
pościeli i rozpisał sobie plan bitewny na pocztówce, którą udało mu się znaleźć w pokoju.
Kąpielisko Rockefellera (Caneel Bay).
Przelot na Martynikę? Do St. Thomas?
Nowy Jork... podróż do Waszyngtonu.
Senator Pflanzer. Departament Stanu?
Redakcja „Washington Post”?
Przylot Jane.
Fish’n Fool.
Plan Wielkiej Ucieczki... w sumie zupełnie niezły.
Rozległo się gwałtowne walenie w drzwi. Żołądek Petera zamienił się w windę i
podjechał mu do gardła. Wyciągnął szybko spod poduszki swojego colta.
Ładna czekoladowa dziewczyna z zastawioną tacą zajrzała przez uchylone drzwi.
– Śniadanie, proszę pana.
– O rany – jęknął Peter. – Przecież obudziłem się zaledwie trzydzieści sekund temu. –
Spróbował się uśmiechnąć. – Już dobrze. Wejdź do środka.
Na tacy były grzanki z białego pieczywa bez skórki i różne gatunki dżemów w ilości
wystarczającej na zrobienie kanapek z kilku bochenków chleba. Z dziecięcego termosu, na
którym wymalowano świnki i szczerzącego zęby wilka, parowała gorąca kawa.
Gdy dziewczyna pochyliła się, stawiając tacę, Peter dostrzegł brodawki ładnych,
kołyszących się piersi. Miała też niezłe nogi i zgrabny, dziewczęcy tyłeczek.
Brązowe ręce sprawnie poruszały się podczas przygotowywania posiłku.
Przyglądając się jej, Peter zdał sobie sprawę, że od półtora dnia z nikim tak naprawdę nie
rozmawiał. Wyobraził sobie, że mówi do dziewczyny: „Cześć. Wiesz, czuję się dziś trochę
nieswojo. Siadaj, napij się ze mną tej doskonałej kawy...”
Ale nie odezwał się ani słowem. Popatrzył za idącą przez pokój dziewczyną. Ekstra
dupeńka. Uśmiech zwalający z nóg. Idealnie nadawałaby się na plakat reklamujący wczasy na
wyspie.
– Kawa panu wystygnie – uśmiechnęła się od drzwi. A potem wyszła.
Peter zajadał grzanki i patrzył na swojego ptaka, który nieoczekiwanie ożył i stwardniał.
Zaczął się trochę bać.
Tuż po jedenastej przebrał się w używaną roboczą koszulę, brązowe portki i niebieską
czapkę. Miał nadzieję, że to przebranie zwiększy jego szansę.
Kwadrans później wyszedł z malutkiego, gościnnego hotelu. Musiał znaleźć łódź, która
nazywała się „Fish’n Fool”.
Wiedział, że łódź kursuje regularnie, wożąc gości do luksusowego kąpieliska
Rockefellera w Caneel Bay. Stamtąd mógłby wynająć samolot, aby dostać się na inną wyspę,
z której miałby bezpieczne połączenie lotnicze z Nowym Jorkiem lub Waszyngtonem. Gdyby
był w Waszyngtonie... no cóż, przynajmniej nie byłoby go już na San Dominice. W
Waszyngtonie jest ktoś, kto wysłucha jego i Jane. Ojciec ma tam starego przyjaciela, senatora
Pflanzera. A Peter zna osobiście pewnego generała z Pentagonu.
Będzie niezłe zamieszanie, gdy prawda wyjdzie na jaw w Ameryce, pomyślał Peter. To
może wywołać prawdziwą burzę.
Ktokolwiek był zleceniodawcą jasnowłosego najemnika z Turtle Bay, będzie miał
diabelnie przykrą niespodziankę.
Około dwunastej piętnaście adrenalina zaczęła żwawiej krążyć w żyłach Petera. Podobne
odczucia miewał zawsze podczas patroli w Wietnamie. Na ziemi niczyjej. Nauczył się wtedy
mocno ściskać tyłek, żeby nie popuścić w spodnie. Teraz należało iść z prądem. Ukryć się w
tłumie.
Z lekkim niesmakiem obserwował przystojnego Murzyna, sprzątającego niedopałki z rury
„Fish’n Fool”. Murzyn był ubrany w jaskraworóżową koszulkę i krótkie spodenki, miał
naszyjnik i bransoletki z koralików. Raczej nie powinno być z nim problemów, ale mięśnie
Petera napięły się odruchowo.
– Parlez-vous francais?
Murzyn uśmiechnął się, pokazując pełen garnitur białych zębów, wyglądających jak
klawisze dziecięcego pianina.
– Nie. Pan jest Amerykaninem, prawda?
– Z Nowego Jorku. Mieszkam na Wschodniej Sześćdziesiątej Trzeciej ulicy – skłamał
gładko Peter. Poszło mu to tak dobrze, że aż się przestraszył. – Odpływamy około dwunastej
trzydzieści?
– Według rozkładu o dwunastej trzydzieści. – Uśmiech nie schodził z czarnej twarzy. –
Ale trzeba dodać mniej więcej pół godziny dla paru spóźnialskich. John Sampson, Norfolk w
stanie Wirginia – wyciągnął rękę i wyszczerzył się jeszcze bardziej. – Do usług,
nowojorczyku.
Peter też się uśmiechnął. Facet pozuje na pedała! Jezu... Naciągnął mocniej czapkę i
wszedł na pokład.
Na rufowym pokładzie „Fish’n Fool”, wśród mosiądzu i mahoniu, roiło się od brązowych
bożków i bogiń. W sportowych koszulkach z metkami znanych projektantów i dżinsach o
paryskim kroju. W okularach słonecznych po czterdzieści dolarów. Nad wszystkimi unosił się
zapach benzokainy, kamfory i rozgrzanych ciał.
– Cześć. – Długie, ciemne włosy, burżujska opalenizna, czerwone paski bikini.
– Sie masz – uśmiechnął się Peter. Poczuł się jak okrętowy kapelan.
– Hej! – Krótkie, kręcone blond włosy, lustrzane okulary. Mężczyzna.
– Hej!
Peter przysiadł nieśmiało na miękkiej ławce, osłoniętej nieco od słońca. Zdawał sobie
sprawę, że ma brudne, zmierzwione włosy, a przede wszystkim cuchnie okropnie po paru
dniach spędzonych w drodze. Oparł stopy na mosiężnej poręczy, nasunął na czoło czapkę i
słuchał przyspieszonego bicia swojego serca. To, co zaplanował sobie na jutro, wydawało się
zupełnie nierealne. Waszyngton. Nie miał pojęcia, od czego zacząć.
A potem Peter powolutku odpłynął daleko, daleko od tego wszystkiego. Do ślicznego,
bajkowego zakątka, gdzie nie było karabinów, maczet ani jasnowłosych płatnych morderców.
Tylko Jane, spokój i odpoczynek.
Tymczasem ciemnoskóry John Sampson z Norfolk w stanie Wirginia zszedł na brzeg, aby
porozmawiać z kimś przez telefon.
O trzynastej piętnaście całe niebo stało w ogniu. Miotacze płomieni podsycały huczący
pożar. Paliło się całe wietnamskie miasteczko. Czapka wciąż zasłaniała Peterowi twarz, ale
oczy miał pod nią szeroko otwarte. Usiłował patrzeć przez luźne sploty tkaniny. Przez dłuższą
chwilę wydawało mu się, że znalazł się w samym środku wielkiego, wypełnionego po brzegi
stadionu baseballowego. Słyszał dobiegający zewsząd pomruk tłumu. Zupełnie jakby siedział
na trybunach podczas krótkiej przerwy w dramatycznym meczu z cyklu rozgrywek World
Series. Stadion Tygrysów. Mike Lolich w szczytowej formie. Tylko gdzie się podziali
sprzedawcy hot-dogów...?
– Panie Macdonald...
Pomruk tłumu.
– Dzień dobry, Peter.
Pomruk tłumu.
Peter czuł w ustach suchość i nieprzyjemny, kwaśny smak. Zsunął z oczu czapkę. W
oślepiającym słońcu ujrzał obraz, w który doprawdy trudno mu było uwierzyć.
Tłum ludzi, głównie czarnych, stał na nabrzeżu, powstrzymywany przez kordon żołnierzy
z batalionów interwencyjnych. Może ze sto osób przepychało się, aby zobaczyć, co dzieje się
na „Fish’n Fool”. Policjanci ze staroświeckimi karabinami wbiegali gęsiego na pokład jachtu.
Macdonald starał się skupić wzrok na Johnie Sampsonie z Norfolk w stanie Wirginia i na
stojącym obok niego szefie policji San Dominiki.
Był tam jeszcze jakiś Amerykanin, którego nie mógł rozpoznać. Wreszcie mu się udało.
Brooks Campbell. W jasnym, lnianym garniturze i za dużych okularach w rogowej oprawie.
Jak zawsze bardzo przystojny.
Nagle Peter poczuł ogromne, niewiarygodne znużenie. Głowa zaczęła mu się chwiać na
boki, a serce biło jak oszalałe.
– Dzień dobry – powtórzył Campbell.
– Będzie pan musiał pójść z nami – powiedział szef policji. – Proszę się niczego nie
obawiać.
Zabrzmiało to jak jeden z dowcipów Boba Hope’a. Peter pomyślał, że właściwie
powinien się roześmiać. Zamiast tego tylko zamrugał oczami. Kręciło mu się w głowie, jakby
wpatrywał się w obrazki migające w okienkach „jednorękiego bandyty”. Jasnowłosy Anglik,
pułkownik Dred, Cosa Nostra... Nie pojedzie już do Waszyngtonu, do senatora Pflanzera.
– Pomogę panu, Macdonald.
Ale zarośnięty obszarpaniec wstał o własnych siłach.
Stojący na pokładzie burżuje przypatrywali się uważnie. Szeptali do siebie, że przecież od
razu zwrócili uwagę na tego dziwaka, jak tylko wszedł na łódź.
Niektórzy wyciągnęli kamery i wycelowali je w twarz Petera. Głupie, uśmiechnięte
bęcwały. Żołnierze też zaczęli szczerzyć zęby, trzymając w rękach karabiny, które wyglądały
tak, jakby je sobie powycinali z tektury.
Campbell i drugi Amerykanin szli po obu stronach Petera. Wyglądało to bardzo dostojnie.
Prowadzili go przez szpaler łowców sensacji. Ten drugi usiłował się przedstawić, mówił, że
nazywa się Hill, i próbował uścisnąć Peterowi dłoń.
W samym środku tłumu szef policji wyprzedził Petera i stanął naprzeciw niego. Spocony,
tęgi Murzyn spojrzał prosto w zmęczoną twarz Amerykanina, na której malował się wyraz
lekkiego oszołomienia.
– Na naszej wyspie wciąż się dzieją dziwne, niewytłumaczalne rzeczy – powiedział Meral
Johnson do Petera. Zamilkł na chwilę, jakby z zakłopotaniem, i nagle łzy popłynęły mu po
policzkach. – Dziś rano została zamordowana Jane Cooke – szepnął. – Jest mi bardzo
przykro, proszę pana.
Mandeville, San Dominica
Tego ranka za piętnaście dziesiąta dwaj krótko ostrzyżeni mężczyźni w tradycyjnych,
szarych garniturach wywieźli Jane na wózku inwalidzkim do ogrodu na tyłach szpitala w
Mandeville. Wózek toczył się ścieżką między palmami i klombami pełnymi kwiatów.
Dziewczyna zaczęła się uśmiechać. Czuła się tak, jakby robiła to po raz pierwszy od bardzo
długiego czasu.
– To mi trochę przypomina Bermudy – powiedział jeden z mężczyzn.
– Raczej serial Ironside
*
– zażartowała Jane.
Mężczyzna pchający jej wózek zaśmiał się nosowo. Był to James McGuire, brzuchaty,
dobroduszny pięćdziesięciodziewięciolatek, który przypominał Jane pozbawionego brody
Świętego Mikołaja.
Młodszy z nich miał tylko trzydzieści jeden lat. James Dowd był mniej rozmowny od
McGuire’a, ale też bardzo miły. Typowy Irlandczyk.
Gdy wjechali głębiej w zarośla, skąd nie było widać budynku szpitala, James McGuire
zatrzymał wózek.
– W porządku, Jane. – Na czerwonej twarzy McGuire’a pojawił się uśmiech. – Na pewno
chcesz sobie pochodzić. Chyba masz już dosyć wózka. Bo mnie się nie chce dalej pchać.
Jane wstała i o własnych siłach spacerowała po ogrodzie. Widzieli mnóstwo kolorowych
ptaków, jaszczurek, żab i krabów pustelników. W trawie spostrzegli małą mangustę, czatującą
na węża.
Kręta ścieżka nagle wyszła na puste pole, po którym hulał wiatr. Jane i agenci FBI
westchnęli, oczarowani widokiem. Tuż za polem rozciągało się granatowe morze.
– Trudno nie być szczęśliwym w takim miejscu jak to – odezwał się po raz pierwszy
James Dowd. – Zdaję sobie sprawę, że to nie ma nic wspólnego z logiką.
– To właśnie w ten sposób łapie się bakcyla i potem trudno już opuścić tę wyspę. – Jane
uśmiechnęła się do tego miłego, nieśmiałego człowieka. – Zwolnij się z pracy i... James!
Z zarośli za ich plecami wyskoczyło trzech ludzi, ubranych w zielone wiatrówki i
sportowe koszule zapięte pod samą szyję.
– Nie ruszać się! – krzyknął jeden z nich.
Jeden z jego towarzyszy, wysoki blondyn, zaczął strzelać z niewielkiego pistoletu
maszynowego.
*
Bohater serialu, komisarz policji, poruszał się na wózku inwalidzkim (przyp. tłum.).
Dowd i McGuire, trafieni, upadli do tyłu w wysoką trawę. Dwaj napastnicy dopadli Jane i
przewrócili ją na ziemię. Jeden złapał za ręce, a drugi przycisnął jej do nosa i ust wilgotną
chustkę.
Jane zdała sobie sprawę z tego, że koszmar powraca. O mało nie oszalała. Zaczęła
przeraźliwie krzyczeć. Usiłowała chwycić zębami rękę, która wciąż trzymała na jej twarzy
ociekający kawałek materiału. Oprawcy przycisnęli jej głowę do ziemi. Kość ramienia pękła
pod naciskiem kolana jednego z nich.
Nagle Jane zaczęła się dławić. Biała chustka miała ostry, duszący zapach. Poczuła się tak,
jakby na głowie miała torebkę pełną kleju. Przestała się szarpać. Widziała błękitne niebo i
oślepiające słońce. Złe i wystraszone twarze zaczęły wirować jej przed oczami. Jasnowłosy
Anglik... Był tutaj... Pomyślała o Peterze i rozpłakała się. Poczuła się bezradna jak dziecko.
A potem z całej siły wbiła zęby w czyjś wielki kciuk.
– Chryste, przestań się bronić! – wrzasnął jeden z napastników.
– Jezu! Ugryzła mnie w rękę! – zawył drugi.
Na drugim końcu pola pojawili się ubrani na biało lekarze i pielęgniarki. Właśnie wtedy
Clive Lawson schylił się i strzelił dziewczynie prosto w prawą skroń. Jane widziała jeszcze,
jak jasnowłosy mężczyzna pochyla się nad nią. Nie był tak przystojny, jak sobie wyobrażała...
Zapragnęła jeszcze raz przytulić się do Petera. Wszystko wydało jej się takie okropne i
głupie... A potem nie było już nic.
10 maja 1979, czwartek
Sieć się zaciska Tysiące zatrzymanych
ROZDZIAŁ 26
To, co miałam do zrobienia w Waszyngtonie i w Europie od szóstego do
dziesiątego maja, nie było częścią zadania. Siedziałam w hotelu „Gralyn”.
Patrzyłam na studenta zajadającego kanapkę. Myślałam o tym, że Port-
Smithe prawie idealnie nadaje się do swojej roli. Wspominałam Samotnika z
Coastown. A także 3ickiego Handy. I Damiana. Dziwaczne to były myśli...
3a przykład, czy będę żyła za rok od tej chwili? Czy w ogóle jeszcze żyję?
Z pamiętnika Rose’ów
10 maja 1979, Waszyngton, D. C.
Czwartek rano. Dziesiąty dzień pod znakiem maczety
O dziesiątej rano czasu San Dominiki, a o dziewiątej czasu lokalnego, pani Susan Chaplin
siedziała w ogródku restauracji hotelu „Gralyn” przy ulicy N w Waszyngtonie. Miała na sobie
kremową bluzkę i granatową spódnicę, na ramiona narzuciła dobraną kolorystycznie chustkę.
Duże, niebiesko-białe okulary słoneczne przesunęła do góry na włosy.
Dziobała widelczykiem ciastko, leżące przed nią na talerzyku i rozmawiała z londyńską
prostytutką o pseudonimie Betsy Port-Smithe.
Pod pseudonimem Susan Chaplin występowała Carrie Rose.
– To, o czym myślę – tłumaczyła Carrie, przyglądając się waszyngtońskiemu hipisowi,
pochłaniającemu gigantycznego sandwicza po drugiej stronie pięknie utrzymanego żywopłotu
– jest trochę, hmm... niezwykłe.
– Niezwykłe? – wzruszyła ramionami Port-Smithe. – Proszę posłuchać, pani Chaplin.
Jestem młoda, zdolna i zrobię wszystko dla pieniędzy. Co to ma być, ta niezwykła rzecz? –
Wysoka blondynka parsknęła śmiechem. – Chce pani może, żebym wyskoczyła z tortu na
jakimś przyjęciu?
Carrie Rose roześmiała się razem z nią.
Port-Smithe chichotała tak głośno, że ten i ów z gości hotelowych zaczął zerkać w ich
stronę. Młode kobiety siedziały na tle zielonych parasolek. Za nimi zaczynało się
Georgetown. Wyglądały na uczestniczki niedawno zakończonego, wystawnego przyjęcia
zorganizowanego w hotelu „Gralyn” przez jakąś ambasadę. Na pierwszy rzut oka mogły
uchodzić za siostry. Podobieństwo było uderzające.
Uważny kelner uprzątnął z ich stolika nakrycia pozostałe po śniadaniu (ryba, płatki
zbożowe, owsianka). Postawił na środku dojrzałe winogrona i gruszki o lśniącej skórce.
– W przyszłym tygodniu – ciągnęła Carrie, gdy przestały się śmiać – ma przyjechać do
Waszyngtonu mój mąż, Damian. Wraca po serii męczących konferencji, które odbywały się
na Karaibach. Damian sprzedaje odzież. Bardzo drogą damską odzież. Z pewnych względów
nie będę mogła się z nim tu spotkać. Po prostu nie chce mi się czekać na niego cały tydzień.
Port-Smithe zatrzymała w pół drogi do ust rękę z winogronem.
– No i?
– Chciałabym, żebyś zamiast mnie poczekała na Damiana. Spotkasz go w hotelu „St.
James” i spędzisz z nim całą noc, jeśli mnie tam nie będzie. To wszystko.
– Czy pani wie, ile ja sobie za to zażyczę? – spytała Betsy Port-Smithe. – Za cały tydzień
oczekiwania?
– Nie wiem. Mogę ci zapłacić dwie setki za każdy dzień. Plus oczywiście pokój w „St.
James”. Wraz z wyżywieniem. Do czasu przyjazdu Damiana będziesz wolna jak ptak. Jeśli
chcesz, możesz nawet pracować. Rozumiem, że jesteś naprawdę dobra w tym, co robisz,
Betsy. O to mi właśnie chodzi.
Londyńska call girl uśmiechnęła się. Wydawało się jej, że zaczyna rozumieć, o co tu
chodzi. Ta nawiedzona Amerykanka ma po prostu ochotę na zabawę we troje, tylko nie ma
odwagi poprosić o to wprost. Cóż, nie ma sprawy.
– Za Damiana – Port-Smithe uniosła filiżankę kawy z eau-de-vie.
– Za Damiana – uśmiechnęła się skromnie Carrie. Wszystko wskazywało na to, że z jej
punktu widzenia sprawy zaczęły się toczyć we właściwym kierunku.
Dzisiejszego popołudnia musi polecieć do Zurychu. Po pieniądze, władzę i wszystkie te
drobiazgi, które sprawiają, że świat kręci się tak szybko i wesoło.
Carrie dobrze wiedziała, że został jej już tylko jeden dzień. Potrzeba jeszcze około
trzydziestu godzin, aby wystrychnąć na dudka kilku samozwańczych geniuszy, zresztą
wyłącznie rodzaju męskiego.
Coastown, San Dominica
Petera Macdonalda ukryto starannie w luksusowym apartamencie elitarnego klubu
golfowego i tenisowego w Coastown. Przebywało z nim stale co najmniej pięciu agentów
CIA, najlepszych specjalistów od rejonu Karaibów. Pierwszego dnia było ich aż ośmiu, a co
najmniej trzy razy tylu jeździło całą noc wózkami golfowymi po wypielęgnowanych polach.
Potrzeba by chyba całej armii, aby wydostać stamtąd Macdonalda żywego.
Peter siedział w marmurowej wannie w jednej z trzech łazienek, jakie miał do dyspozycji,
zanurzony po pierś w parującej wodzie. Czuł się trochę dziwnie. Jakby coś pękło w jego
głowie w tamto środowe popołudnie, kiedy stał przy burcie jachtu, a czarny policjant trzymał
go za ramiona i mówił głośnym szeptem:
– Jane została zamordowana dziś rano. Jest mi bardzo przykro, proszę pana.
Trzask. Jak chrupnięcie łamanej kości, chrzęst zrywanego ścięgna. Nie miał pojęcia, że
ma tak delikatną głowę.
Nie znaczyło to, że nie będzie mógł dalej żyć bez Jane. Będzie mógł. Jakoś przecież
przeżył dwadzieścia parę lat, zanim ją spotkał. Było to raczej poczucie, że bez niej już nigdy
nie odzyska równowagi psychicznej.
Nigdy wcześniej nie zastanawiał się nad tym pojęciem. Równowaga psychiczna. Czy to
miało oznaczać umiejętność radzenia sobie w życiu, zadowolenie, brak uczucia samotności,
brak potrzeby zapisywania się do West Point, aby zaskarbić sobie miłość ojca?
Jego stary timex wskazywał szóstą piętnaście rano. Minęło dziesięć dni od początku tego
koszmaru.
Czerwonawy blask wschodzącego słońca wpadał do środka przez żaluzje. Na zewnątrz
ktoś już grał w tenisa. Słychać było regularne odgłosy odbijanej piłeczki. Pewnie kolejni
agenci...
Wszyscy starali się być bardzo mili. Lokalna policja. CIA. Zostawili go w spokoju na całą
noc. Nie chcieli go drażnić pytaniami, których przecież mieli bardzo wiele.
Prawie całą noc przesiedział w ciemnej łazience. Wielki stek pozostał nietknięty na
talerzu. Tak samo jak główki szparagów i lody z truskawkową polewą. Czuł się jak mały
chłopczyk, zamknięty samotnie w wielkim domu. Z fotograficzną dokładnością przypominał
sobie moment, w którym po raz pierwszy kochał się z Jane. Trzydniową wycieczkę po
wyspie, na którą wybrali się jako zupełnie obcy sobie ludzie. Wielki, romantyczny, szalony
poryw uczucia, który mógł przytrafić się tylko w tej cudownej, wakacyjnej scenerii.
Wspomnienia doprowadziły go do płaczu. Straszliwie tęsknił za Jane.
Obrócił się w wannie. Gorąca kąpiel w klimatyzowanym pomieszczeniu to trochę dziwny
pomysł. Tak jakby zimą spać pod pięcioma kołdrami, ale przy otwartym oknie. Wszystko
było jakieś dziwne, nierealne i obce.
W głowie znowu coś mu chrupnęło. Ale Peter miał to gdzieś. A jednocześnie nie miał.
Teraz pragnął tylko jednego i myślał o tym przez całą noc – jak się zemścić. To nie
powinno sprawić większych trudności. Wystarczy jeden dobry pomysł, jak dopaść
jasnowłosego najemnika. A potem rozwalić mu łeb. Zrobić dokładnie to, co on zrobił Jane.
Tylko powoli.
Siedząc w wannie Peter doszedł do wniosku, że wcale nie musi kłopotać się
poszukiwaniem Anglika. Pewnego dnia rozejrzy się i po prostu go zobaczy. Dokładnie tak,
jak wtedy w Turtle Bay.
O dziewiątej Damian siedział w kościele w Coastown i dokładnie badał jego wnętrze.
Podszedł do niego mały, czarny chłopczyk, a Damian wykrzywił się najstraszliwiej jak umiał.
Chłopiec wybuchnął śmiechem. Kilkoro obecnych odwróciło się w ich stronę, aby go skarcić,
ale po chwili też się uśmiechnęli.
Tymczasem angielski płatny zabójca zaczynał zabawę w kotka i myszkę z policją San
Dominiki. Jego dodatkowym zadaniem było uczynienie z Damiana naprawdę krwiożerczej
bestii. Clive Lawson miał sprawić, że Rose stanie się najsłynniejszym psychopatycznym
mordercą na świecie.
Siedząc na balkonie rozsypującego się hotelu „Royal Caribbean”, Lawson patrzył na małą
kurewkę posapującą z rozkoszy. O pół metra od niego, na przegniłym ze starości krześle,
kwiczała naga siedemnastolatka, odgrywająca psychodeliczny orgazm. Miała całkiem dorosłe
cycki, siwe pasemka w czarnych, długich włosach i szczupłą, nieobecną twarz.
– Widzę... obrazy malowane szafranem i ochrą... tańczą mi pod powiekami... – wyjęczała.
Pewnie uważała, że to brzmi bardzo seksownie. Włożyła sobie do środka dwa palce.
Clive Lawson patrzył na te palce, znikające i pojawiające się jak nogi wędrowca,
zapadające się co chwila w głębokim piachu. Onanizował się przy tym powoli, leniwie,
obiema rękami.
Dziewczyna nazywała się Stormy Lasher. Połowę mózgu miała zżartą przez kwas i
psylocybinę, a drugiej pozbyła się pracując w salonie masażu w podłym nowojorskim hotelu
„Commodore”.
Zauważyła, że jasnowłosy Anglik – zresztą wstrętny męski szowinista i rozpustny
staruch, miał przecież aż trzydzieści trzy lata – ma bardzo interesującego ptaszka. Gruby,
prężny i żylasty, sterczał jak róg koziorożca. Porównanie jego wyposażenia z cienkimi
fiutkami studentów z pobliskiej plaży Sunshower Beach wypadało zdecydowanie na jego
korzyść.
– Zaraz się spuszczę! – krzyknęła, unosząc w górę nogi z pomalowanymi na srebrno
paznokciami. – Jezu Chryste!
Wiła się i jęczała, podsuwając sobie pod perkaty nos ampułkę azotynu amylowego. W
tym momencie usłyszała głos swojego klienta:
– Jestem tym, którego szukają. Anglikiem. To do twojej wiadomości.
Kiwnęła głową i zaraz utonęła w feerii narkotycznych kolorów.
O dziesiątej Anglik był w drodze do centrum Coastown, zmierzając po kolejną ofiarę.
Denise „Stormy” Lasher siedziała w tym czasie na balkonie pokoju trzysta trzydzieści
cztery i darła się jak wariatka, którą zresztą kiedyś niewątpliwie się stanie.
Krótko po jedenastej policja, wojsko i agenci CIA otoczyli hotel „Royal Caribbean” jak
mrówki domek z piernika. Harold Hill i Brooks Campbell razem maszerowali przez hali
recepcji. Campbell dźwigał nieporęczny karabin M-16. Policjanci zatrzymali windę i
przystąpili do przeszukania zabytkowego, walącego się hotelu od piwnic aż po dach.
Hill, Campbell i doktor Johnson poszli prosto do pokoju trzysta trzydzieści cztery, w
którym mieszkała Denise Lasher. Rozhisteryzowana nastolatka powiedziała im, że mężczyzna
prawdopodobnie wyszedł, zanim wpadła tu policja. Ale nie była tego całkiem pewna. Tak, był
wysoki. Jasne włosy. Podobny do Michaela Caine’a. Nie, nie pamięta, żeby mówił coś
szczególnego. Poza jednym: że to on jest tym mordercą, którego wszyscy szukają.
Harold Hill przegrzebywał kosze w sypialni i w łazience. Siwowłosy dyrektor CIA
znalazł tylko kilka pustych, zmiętych paczek po dunhillach, niedopałki papierosów z
marihuaną, pudełko po nabojach do remingtona i paczkę francuskich prezerwatyw. Same
śmieci.
Tymczasem Meral Johnson nakazał poszukiwanie samochodu, w którym widziano
wysokiego, jasnowłosego mężczyznę, gdy odjeżdżał spod hotelu. Błękitny mustang, numer
rejestracyjny 3984-A. Potem rozesłał swoich ludzi i Amerykanów po całym hotelu, aby
przepytali jak najwięcej gości. Rozkazał też postawić blokady na drogach wokół Carolinsted i
w okolicznych miejscowościach.
Doktor Johnson miał przeczucie, że zaczynają deptać mu po piętach. Nie spał już od
dwóch dni. Miał prawdziwą obsesję na punkcie schwytania jasnowłosego najemnika.
Zależało mu na tym bardziej niż komukolwiek innemu, bo tylko on uważał, że to właśnie ten
człowiek zniszczył San Dominikę.
Campbell i Hill oparli się o drewnianą poręcz przed wejściem do hotelu i palili jednego
papierosa za drugim.
– Nie wiem, co ci powiedzieć po stracie Carole. – Campbell rzucił niedopałek na piasek.
– Przykro mi, Harry. Mam nadzieję, że wiesz, co czuję.
– Czujesz, że powinieneś coś powiedzieć – powiedział Hill i uśmiechnął się okrutnie. – I
nic ponad to, Brooks.
Campbell przeniósł spojrzenie na błękitne morze.
– A co z Macdonaldem?
– Kiedy schwytamy Rose’a, Macdonald go zidentyfikuje. Nie znoszę sporządzać
cholernych portretów pamięciowych. Poza tym możemy go wykorzystać jako przynętę, jeżeli
uda się nam zrobić to wystarczająco dyskretnie.
– Sądzę, że Rose i tak będzie chciał się pozbyć Macdonalda. Co innego mogło go tu
zatrzymać?
Harold Hill przeciągnął się. Nie miał pojęcia, co.
Ruszyli przez trawnik na tyły hotelu. Podeszli do stojącego tam helikoptera. Obsługa
zaczęła przygotowywać maszynę do startu.
– Niedługo go dopadniemy – zapewnił Harold Hill. – Albo on dopadnie nas.
O jedenastej Peter nagrał pierwsze ze swoich czterech zeznań, które trafiły do
zawierającego osiem i pół miliarda pozycji komputerowego archiwum CIA.
Przez półtorej godziny bez przerwy gadał do szpulowego magnetofonu Sony w obecności
dwóch wyglądających na naukowców agentów z Waszyngtonu. Opowiedział o swojej odysei
w dżungli West Hills, o wszystkim, co widział w Turtle Bay oraz o tym, co czuje do rządu
Stanów Zjednoczonych po aferze Watergate, po Kambodży i po śmierci Jane.
Agenci mieli za zadanie stwierdzić, czy Peter może sprawiać im w przyszłości jakieś
problemy.
O dwunastej trzydzieści policyjny rysownik przystąpił do sporządzania portretu
pamięciowego Damiana Rose’a na podstawie tego, co Peter pamiętał z piętnastosekundowego
spotkania na drodze nad plażą Turtle Bay.
O pierwszej agenci zaczęli kopiować kolorową podobiznę wysokiego blondyna.
Wtedy Peter poprosił o pistolet w celu samoobrony, ale odmówiono mu.
O drugiej grupa agentów zabrała go z klubu golfowego.
Nagle wydarzenia zaczęły toczyć się z zadziwiającą szybkością. Wszystko wydawało mu
się potem mgliste i niejasne.
Zjechali windą dwa piętra do holu. Szybko przeszli przez ogród w kierunku szarego forda
z małymi, amerykańskimi flagami na masce. Zmienili dwukrotnie samochody, aby wreszcie
wsiąść do błękitnego mercury cougar z lśniącą kratą chłodnicy. Drzwi zablokowały się
automatycznie i mercury wystrzelił jak rakieta. Za oknami migały wysokie palmy. Z piskiem
opon wjechali na Orange Boulevard, gdzie Murzyni z niezmąconym spokojem sprzedawali na
chodnikach banany i papaje.
Jechali do kościoła, w którym złożono ciała ofiar. Między nimi była też Jane.
Peter siedział z tyłu z założonymi rękami, zastanawiając się, dlaczego jadą do kościoła w
biały dzień. Ale zaraz przestał o tym myśleć. Ujrzał Jane, migoczącą jak w świetle neonówki.
Ujrzał blondyna nad Turtle Bay. I wreszcie siebie jadącego na rowerze.
– Dobrze się czujesz, Pete?
– Jasne. Doskonale. Zamyśliłem się tylko.
W niedużym katolickim kościele Harold Hill i Brooks Campbell czekali w zakrystii. Obaj
agenci mieli na sobie lekkie garnitury. Przyjęli postawę pełną uszanowania. Rozmawiali na
temat organizacji uroczystości z ojcem Kevinem Brennanem. Chcieli wiedzieć, gdzie
znajdują się boczne i tylne wejścia. Gdzie można będzie umieścić fotoreporterów, aby nie
przeszkadzali. W którym miejscu w kościele mógłby się ukryć ewentualny zamachowiec.
Tymczasem tłum czekający na ulicy ruszył przez główne wejście do kościoła. Byli w nim
zarówno Clive Lawson, jak i Damian Rose.
Gdy rządowy samochód zajechał na podjazd, Peter pomyślał, że ta miniaturowa katedra
mogłaby być niezłym miejscem dla snajpera. Dziki tłum, zatłoczone ulice, zamieszanie jak
podczas karnawału.
Wysiadając z oficjalnie wyglądającej limuzyny usłyszał skandowanie tłumu:
– Stany Zjednoczone to mordercy!
– Stany Zjednoczone to mordercy!
– Haile Sellassje!
– Haile Sellassje!
Widział morze czarnych twarzy, nabrzmiałe żyły na czołach ludzi, którzy usiłowali się
dowiedzieć, co dzieje się na ich ojczystej wyspie. Wyglądało to cholernie dziwacznie. Jak
Sajgon w siedemdziesiątym trzecim roku. Peter wyobraził sobie, że bierze do ręki mikrofon i
wyjaśnia tym tłumom, że większość ludzi w Stanach Zjednoczonych wcale im źle nie życzy.
Że nie zależy im na ich boksytach i że w ogóle nie mieli zamiaru nikogo skrzywdzić. Kropka.
Pięciu ludzi w ciemnych garniturach i białych koszulach czekało na niego przy schodach
do kościoła. Byli między nimi Brooks Campbell, doktor Johnson i Harold Hill. A także
ambasador Stanów Zjednoczonych we własnej osobie.
Młody ksiądz ujął Petera pod ramię i złożył mu krótkie wyrazy ubolewania. Potem z
resztą świty weszli do środka. Tuż za nimi podążał kamerzysta wiadomości telewizyjnych,
jak dumny wujaszek podczas uroczystości ślubnej.
Za kamerzystą szli dwaj żołnierze piechoty morskiej z pistoletami maszynowymi MAT.
Peter włożył na głowę swoją starą baseballówkę. Zielone Berety nie odkrywają głów
podczas pogrzebu towarzysza. Pieprzyć idiotyczne zasady i konwenanse! Pieprzyć to
wszystko!
– Ależ Peter, nie w tym miejscu – szepnął ksiądz. – Zdejmij czapkę, proszę.
Ale Peter nie słyszał niczego, poza stukaniem trumien, ustawianych właśnie w dwóch
rzędach przed głównym ołtarzem. Były w nich ciała nie rozpoznanych dotąd ofiar masakry z
Elizabeth’s Fancy, także zwłoki agentów zabitych w szpitalu w Mandeville. A w jednej z
prowizorycznych trumien Czerwonego Krzyża leżała Jane.
– Wiem, co czujesz, Peter. Ale w ten sposób obrażasz naszego Pana.
– A mnie się zdaje, że nasz Pan ma to wszystko gdzieś. A nawet jeśli nie, i tak mi to wisi.
Ojciec Brennan wskazał jedną z trumien po prawej stronie czerwono-złotego ołtarza.
Peter podszedł do niej i ujrzał tabliczkę z napisem: JANE FRANCES COOKE. Spojrzał na
przedstawicieli ambasady i policji. Modlą się? A może recytują słowa przysięgi? Widok
przypomniał mu telewizyjną migawkę pokazującą następstwa jakiejś wielkiej tragedii. Setki
ciał leżały w sali stołówki szkoły podstawowej. Ludzie szukali wśród nich krewnych i
przyjaciół. Nastrój żałoby i smutku naruszały kamery telewizyjne.
– Otworzycie trumnę? – zwrócił się do księdza. – Chciałbym ją jeszcze raz zobaczyć.
– Nie zrobimy tego – szepnął kapłan. – To nie jest najlepsze miejsce.
– Chcę ją zobaczyć.
– A zdejmiesz czapkę? – spytał ksiądz.
Peter zdjął baseballówkę, a duchowny zgodził się na zdjęcie wieka na krótką chwilę. Nie
był to dobry pomysł, ale szef policji powiedział „tak”, ambasador Stanów Zjednoczonych
powiedział „tak”, a młody Amerykanin był bardzo zdecydowany...
Wieko odsunięto z głośnym łoskotem.
Peter zajrzał do środka. Zobaczył młodą kobietę, w której z trudem rozpoznał Jane.
Wydawała się taka mała... Jej twarz pokryto grubą warstwą pudru i różu. Jasne włosy były
jakieś sztywne, jakby należały do plastykowej lalki. Nawet nie ubrali jej we własną
sukienkę...
O, Boże, nie, nie, powtarzał Peter w myślach. Jezu, nie. Niech to szlag. Niech to szlag.
Gdyby ci skurwiele nie gapili się wciąż na niego, rozpłakałby się jak dziecko.
W tym samym czasie Damian przypatrywał się Lawsonowi, stojącemu na galerii dla
chóru. Sam znajdował się zaledwie cztery metry za nim.
Płatny zabójca miał w pewnej chwili okazję do strzału, ale zrezygnował. Doszedł do
wniosku, że to słuszna decyzja. Rose zastanawiał się i kalkulował. Ten kościół był naprawdę
niezłym miejscem dla zamachowca. Zaskakującym i widowiskowym. Można tu było dokonać
prawdziwie wstrząsającej zbrodni. Jednak nie było to miejsce idealne. Ale ja bym to zrobił
tutaj, pomyślał Damian. Może gdy ofiara będzie wychodzić z kościoła...
Przyglądał się Peterowi, stojącemu przed trumną swojej dziewczyny. Patrzył na
Campbella i Hilla – można by wystrzelać ich jak kaczki.
Po chwili Clive Lawson cicho zszedł z galerii i opuścił kościół. Miał na głowie ciemną
perukę z modną fryzurą, co upodabniało go do reporterów telewizyjnych, albo agentów tajnej
służby. Niezły kamuflaż, ułatwiający przemieszczanie się z miejsca na miejsce.
Wszystko wskazywało na to, że na wielki finał, na ostateczny, rozstrzygający cios trzeba
będzie jeszcze trochę zaczekać.
Damian opuścił kościół w głównej grupie wychodzących. Wyglądał dziwacznie w
workowatych, żółtych portkach, z parasolem i błazeńską czapką, którą z szacunkiem trzymał
w ręku. Na ulicy prawie natychmiast otoczyła go zgraja dzieciaków, chcących pobawić się z
Basilem, minstrelem wszystkich dzieci.
Czwartek wieczorem
Przez cały czwartek trwały na wyspie gorączkowe poszukiwania. San Dominika została
przewrócona do góry nogami i przetrząśnięta tak szczegółowo, jakby masakra w Elizabeth’s
Fancy wydarzyła się zaledwie wczoraj.
Właścicielom sklepów, kawiarni, restauracji i domów prywatnych naprzykrzali się agenci
z portretem pamięciowym zrobionym według opisu Petera.
Wszystkie hotele, motele, zajazdy, hacjendy, wille, chaty turystyczne i kempingi, czy to
dla białej, czy też czarnej klienteli, były nawiedzane przez szwendające się grupy
miejscowych policjantów i szeryfów federalnych. Wynajmowano gangi chuliganów, aby
spenetrowali przestępcze podziemie, środowisko sprzedawców kokainy i marihuany. W
portach lotniczych i morskich i na blokadach, postawionych na ważniejszych drogach całej
wyspy, zatrzymywano tysiące ludzi.
Ale ani Damian Rose, ani Clive Lawson nie pojawili się w żadnym z tych miejsc. Niczym
Martin Bormann i doktor Mengele, byli zbyt sprytni, aby wpaść w szeroko rozstawione
policyjne sieci.
„Zatoka Świń II” powoli przeradzała się w „Zatokę Paniki”.
O siódmej wieczorem Harvey Epstein, specjalista od systemów łączności, pierwszy
wpadł na trop w tym zakrojonym na szeroką skalę polowaniu.
W chwili dokonania swojego odkrycia Epstein układał pasjansa na podłodze furgonetki.
Volkswagen był zaparkowany w odległości około trzystu metrów od wielkiej willi,
zbudowanej przez rodzinę Charlesa Forlenzy (właściciela sieci Sunasta Hotels) na San
Dominice. Ze swojej furgonetki Epstein nielegalnie podsłuchiwał prowadzone przez
mieszkańców willi rozmowy telefoniczne.
Przez całe dwa dni słyszał jedynie, jak kucharz Forlenzy wydzwania do dostawców
świeżych jarzyn na Gourmet Market w Coastown. Gdy o siódmej telefon znów zadzwonił,
Harvey był już potwornie głodny.
Przesunął słuchawki na jedno ucho i nasłuchując, odkrył asa pik.
– Halo – odezwał się jakiś mężczyzna.
Pierwszy nagrany głos należał do bandziora nazwiskiem Duane Nicholson. To właśnie
jego zabrał Isadore Goldman na spotkanie, które odbyło się szóstego maja w rezydencji
premiera.
Epstein domyślił się, że drugi głos należał do Damiana Rose’a.
– Muszę was poprosić o przysługę – usłyszał. – Wykonajcie swoją część zaplanowanej
operacji.
– Jutro, tak? – spytał Nicholson.
Trzask i ciągły sygnał w słuchawce.
– Mam cię, skurwysynu – szepnął Harvey. – Mam cię!
Niecałą godzinę później Campbell i Hill słuchali nagrania w Coastown.
– Ciekawe – Campbell natychmiast rozpoznał przyjemny głos. – To był Rose.
Peter, wciąż pilnie strzeżony w klubie golfowym, oglądał w telewizji lokalne
wiadomości. Po raz pierwszy od dwóch dni miał na tyle jasny umysł, by zastanowić się nad
skutkami trafienia pociskiem wystrzelonym przez snajpera.
Koszmarny sen wszystkich prezydentów... pacnięcie owada w przednią szybę...
czternaście gramów stali wbija się w czoło z prędkością dziewięciuset metrów na sekundę.
Poczuł, że robi mu się niedobrze.
Około wpół do dziewiątej zadzwonił do rodziców w Grand Rapids.
Mama nie mogła zrozumieć, dlaczego prezydencki samolot jeszcze nie odwiózł go do
domu.
– Powiedz im, żeby cię natychmiast wysłali do Stanów – powiedziała Betsy Macdonald. –
Mój Boże, dość już się nacierpiałeś. Zawsze mogą przyjechać tutaj, żeby zapytać cię o
dodatkowe szczegóły. Powiedz im to, Peter...
Ojciec Petera chciał poznać prawdę o całej historii. Rozmawiał już z senatorem
Pflanzerem i ten także był bardzo zainteresowany.
– Peter, nie ryzykuj życiem dla tych smętnych skurwysynów – powiedział pułkownik
Macdonald, zwany Big Mac. – Cały ten cholerny rząd nie zrobił dla nikogo nic dobrego, więc
dlaczego mamy nadstawiać za nich tyłka? Mówię ci, synu.
Peter słuchał, czasem wtrącając kilka słów i usiłował wyobrazić sobie Wielkiego Maca i
Małą Betsy. Gdy ich ostatnio widział, byli o jakieś dziesięć lat młodsi niż teraz. Przypomniał
sobie też całą Niezwykłą Szóstkę, ustawioną jak pozująca do zdjęcia drużyna hokejowa.
– Postaram się wrócić jak najszybciej – powiedział ojcu. – Powtórz to mamie i braciom.
Strasznie za wami tęsknię, naprawdę.
Odłożył słuchawkę i oddał się rozmyślaniom w pogrążonej w mroku sypialni. Wyobrażał
sobie, że widzi w zwolnionym tempie kulę trafiającą w ludzkie czoło. Jak na tej słynnej
fotografii z egzekucji w Wietnamie. Głowa tamtego człowieka po prostu rozleciała się na
kawałki.
O wpół do drugiej nad ranem do sypialni wszedł jeden z agentów CIA, niski Włoch,
często udający Petera Falka.
– Przenosimy cię, Pete. Przygotuj się, dobrze?
Ubierając się Peter starał się przygotować psychicznie. Przecież nie ma się czego
obawiać. A jeśli nawet jest, do diabła z tym.
Trzej agenci z automatami odprowadzili go do dużego kombi, które czekało z pracującym
silnikiem.
Głęboki łyk świeżego powietrza. Zapach morza. Żadnego dźwięku, przypominającego
repetowanie karabinu w pobliskim gąszczu palm.
W zupełnym milczeniu dojechali do hotelu „Dorcas” w Coastown. Żadnych pytań,
żadnych komentarzy. Żadnych pogaduszek, zarówno z ich, jak i z jego strony.
Harold Hill czekał na niego w apartamencie hotelowym. Całkiem sympatyczne miejsce,
zupełnie jak „Holiday Inn”.
– Moja rodzina złożyła oficjalną skargę w Departamencie Stanu – oznajmił Peter bez
ogródek. – O wszystkim został poinformowany senator Pflanzer – zawiadomił Hilla i
Campbella, który także siedział w salonie. – Jeśli nie pozwolicie mi wziąć udziału w
polowaniu na tego sukinsyna, zmuszę was do odesłania mnie do domu. Już widzę te tytuły:
„Bohater wojenny oskarża kombinatorów z CIA”.
– Dobra, dobra – pokiwał głową siwowłosy Hill.
Wygląda całkiem jak poważny naukowiec, pomyślał Peter.
– Siadaj, Peter, pogadamy.
O drugiej nad ranem Peter Macdonald został oficjalnie włączony do poszukiwań Damiana
Rose’a.
Niedługo potem gruby szef lokalnej policji przybył do hotelu „Dorcas”. Dziwny
człowiek. Po prostu usiadł i zaczął rozmawiać z Peterem. O błędzie posterunkowego z Turtle
Bay, o swoich własnych pomyłkach oraz o nocy, którą spędził w szpitalu przy łóżku Jane.
– Nie mogłem zasnąć – przyznał w końcu sympatyczny Murzyn. – Myślę, że pan to
rozumie.
– Rozumiem – uśmiechnął się Peter. – To chyba będzie bardzo długa noc. Dobrze, że pan
tu jest, doktorze Johnson.
ROZDZIAŁ 27
Podczas ostatnich miesięcy przygotowań do operacji na San Dominice
Damian zrobił się niemiły; jakby nieobecny i roztargniony. Chyba nawet
przestał się czesać. Całymi dniami pętał się po domu w piżamie. Dostał
kompletnego świra na punkcie wielkich zbrodniarzy. Pewnego wieczoru,
gdy wróciłam do domu, zauważyłam, że studiuje Traktat o agresji.
Opowiadał coś o jakichś szczurach i orłach. Innym razem zobaczyłam, że
czyta Powstanie i upadek Trzeciej Rzeszy. A potem jeszcze więcej książek o
nazistach. 3azywał ich „rasą wielkich zbrodniarzy”.
Z pamiętnika Rose’ów
Trelawney, San Dominica
W małej, ciemnej klitce, oświetlonej migającym ekranem czarno-białego telewizora,
Damian Rose czyścił snajperski karabin M-21.
Rozłożył broń na części. Zerkał co chwila na Osławioną Alfreda Hitchcocka, który to
film właśnie nadawała lokalna stacja telewizyjna. Stwierdził, że byłby lepszym aktorem od
powierzchownego, jednowymiarowego Cary Granta, choć może nie tak dobrym, jak Claude
Rains czy Ingrid Bergman. Ta para była naprawdę doskonała. Mogliby nawet próbować
zagrać Basila, minstrela wszystkich dzieci.
Po oczyszczeniu i złożeniu karabinu Damian poszedł do łazienki i spędził w niej jakąś
godzinę. W tym czasie przefarbował sobie włosy na czarno, z lekkim srebrzystym połyskiem.
Był to naturalny kolor włosów Damiana.
Teraz na wyspie będzie tylko jeden wysoki, jasnowłosy Anglik – Clive Lawson.
Zresztą nie dłużej niż przez jeden dzień.
Zanim zgasił światło, rozpakował nowiutką, lśniącą maczetę ze spowijających ją szmat i
położył ostrożnie obok karabinu.
Potem wysoki, ciemnowłosy Amerykanin poszedł wreszcie spać.
Część trzecia
Perfekcyjne zakończenie
11 maja 1979, piątek
Czterej uczestnicy wypadają z gry
11 maja 1979, Coastown, San Dominica
Piątek rano. Ostatni dzień pod znakiem maczety
Doktor Johnson przełamał rogalik i posmarował jedną połówkę dżemem. Zerknął kątem
oka na Petera.
– A mogło być tak cudownie – pokręcił głową Peter, zwracając się do czarnego
policjanta.
Młody Amerykanin wyglądał tego ranka bardzo po amerykańsku. Miał na sobie zieloną
koszulkę z napisem ZOBACZ GÓRSKIEGO NIEDŹWIEDZIA, spodenki gimnastyczne i
swoją starą, wytartą czapeczkę baseballową. Był bosy, nie włożył nawet skarpet. Pocierał
jedną nogę o drugą, jak drewienka do rozpalania ognia.
– Pływanie – ciągnął swoje żale. – Żeglarstwo. Koszykówka, jeśli jesteś recydywistą jak
ja. Bieganie w czapeczce baseballowej, jak wtedy, gdy się miało dziesięć lat i zero
problemów... Całe to cudowne marnowanie czasu... rozumie pan, rekreacja i wypoczynek.
Niemłody policjant odczuwał coraz większe zmęczenie i przygnębienie. Nie mógł
zapomnieć nocy, spędzonej w szpitalu z tą biedną dziewczyną. Traktował Petera po
ojcowsku. Bardzo go polubił. Czasem wydawało mu się, że oni dwaj muszą występować
przeciw wszystkim.
– Ta wyspa kiedyś właśnie taka była. Dawno temu, jak byłem jeszcze chłopcem. Nie
wiem, czy możliwy jest jeszcze powrót do tych beztroskich lat.
Peter pokiwał głową w milczeniu.
Siedzieli pod żółtymi parasolami na tarasie na szesnastym piętrze hotelu „Dorcas”. Po
drugiej stronie tarasu, oparci o poręcz, stali dwaj agenci CIA. Byli bez marynarek, na
koszulach nosili szelki podtrzymujące kabury. W dole rozciągało się Coastown, kolorowe jak
podczas karnawałowej zabawy. Ponad nimi był już tylko złocisty dach hotelu „Dorcas”.
Zgodnie z opinią specjalistów, był zbyt stromy, aby ktokolwiek mógł się na niego wdrapać.
Peter odrzucił do tyłu głowę i wpatrzył się w błękitne niebo. Rozmyślał o bohaterach,
przywódcach, ideach... Kiedyś, gdy był jeszcze młodszym kadetem, trafił na sympozjum
humanistów. Padło pytanie:
– Czy bohaterowie zachodniej cywilizacji są już martwi?
Czterej profesorowie historii i filologii klasycznej zakrzyknęli chórem.
– Tak! Tak! Martwi i pogrzebani!
A jednak, do cholery, ludzie potrzebują bohaterów. Przynajmniej on sam ich potrzebował.
Ulissesa, Churchilla, Lincolna... kogokolwiek! Weźmy tego beznadziejnego dupka Nixona.
Albo Gerry’ego Forda. Czy oni wiedzą cokolwiek o przywództwie?! Bohaterowie... Gdyby z
Kissingera udało się zrobić mężczyznę atrakcyjnego seksualnie, to może Nixon miałby szansę
osiągnąć choć pierwszy stopień człowieczeństwa.
– O rany, o rany – powtarzał, zataczając kręgi głową i szyją. – To zupełnie
niewiarygodne, prawda? Gorsze niż Wietnam, naprawdę śmierdząca sprawa. Kiepsko, Meral,
kiepsko... Ciągle mi się wydaje, że Jane jednak nie umarła.
Trelawney, San Dominica
Damian Rose spędził rano trzy godziny, próbując doprowadzić do porządku kompletnie
zajeżdżoną, ośmiometrową łódź Bertram Sportsman.
Ubrany tylko w krótkie spodenki, naprawił najpierw stabilizatory, potem wymienił
wszystkie świece, a następnie usiłował ustawić zapłon.
Morze było niebieskie w porannych promieniach słońca. Zatoczka, w której cumowała
łódź, wyglądała jak na ujęciu filmowym robionym przez pończochę. Była też dobrze
osłonięta przed widokiem od strony otwartego morza, po którym uwijało się pełno łodzi.
Wysoko między wzgórzami wznoszącymi się nad zatoczką stał dom słynnego miejscowego
malarza pejzażysty i wielkiego samotnika, Erica Downesa. W tej chwili Downes leżał w
skrzyni pod zwojami płótna żaglowego. Był martwy.
Gdy Damian regulował silnik łodzi, jego myśli krążyły pomiędzy Karaibami i Francją.
Rozmyślał o początkach realizowanego kontraktu i o jego zbliżającym się zakończeniu.
Wspominał spacery z Carrie po Ogrodach Luksemburskich, całe popołudnia spędzone w
Tuileries i w małej kafejce w pobliżu St.-Germain-des-Pres.
Po zakończeniu pracy nad silnikiem zniósł do kabiny dodatkowy kanister paliwa i dwa
karabiny M-21. Nowiutka maczeta została w kokpicie.
Spojrzał na zegarek i z zaskoczeniem stwierdził, że jest prawie dziewiąta. Oznaczało to,
że Carrie powinna już być w drodze do Maroka.
Sadowiąc się wygodnie Damian zaczął gwizdać „Lili Marlene”. Melodia ta niezawodnie
przypominała mu Carrie.
Zurych, Szwajcaria
Ubrana w popielaty kostium i taki sam turban kobieta siedziała w banku Schweizer
Kreditverein w Zurychu naprzeciwko tłustego kurdupla z rudymi wąsami, S. O. Rogina.
Na marmurowym blacie stojącego między nimi biurka leżała miękka skórzana
walizeczka. Kryształowy kandelabr nad ich głowami dawał dość światła, choć nieco
przefiltrowanego przez drobinki kurzu. Rogin mówił po angielsku z twardym, niemieckim
akcentem, unosząc przy tym jedną brew, jakby był wciąż lekko zdziwiony.
– A więc życzy sobie pani wziąć całą kwotę sześciuset dwudziestu dziewięciu tysięcy?
– Tak. Co do centa – odparła kobieta zdecydowanie, jak typowa businesswoman.
– Bardzo dobrze. W jakiej formie życzy sobie pani otrzymać swoje pieniądze?
Amerykanka wyjęła niebieską paczkę gauloise’ów. Bankier wyciągnął w jej kierunku
dłoń z wielką, srebrną zapalniczką. Gdy przypalał jej papierosa, rozszedł się wokół silny
zapach benzyny. Potem zapalniczka zamknęła się z głośnym trzaskiem.
– Co pan mi radzi? – spytała Carrie.
Gruby karzeł wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Co pani radzę? Początkującym zwykle doradzam bezpośredni przelew na nowe konto.
Tout de suite, pani Chaplin. Najprostsza sprawa. Żadnych walizek.
– Nie. Obawiam się, że muszę dostać gotówkę do ręki, Herr Rogin.
– Hmm. Oczywiście – rudzielec pokiwał głową. – Czy będzie pani potrzebowała kogoś
do ochrony? Objaśnię pani prostą procedurę...
– Nie trzeba – przerwała mu Carrie. – Jeżeli przeczyta pan jutro w „New Zurchen” o
niezidentyfikowanych zwłokach, znalezionych w centrum miasta, będzie pan wiedział, że
ktoś usiłował odebrać mi moje pieniądze.
Karzeł, uwielbiający amerykańskie i brytyjskie kryminały, roześmiał się serdecznie w
przypływie dobrego humoru.
– W Zurychu nikt nikogo nie morduje, madame. Tu nie postępuje się w taki sposób.
Bankier zaśmiał się znowu i wyszedł, by przygotować wypłatę sześciuset dwudziestu
dziewięciu tysięcy dolarów, czyli miliona pięciuset tysięcy franków szwajcarskich. Idąc
korytarzem S. O. Rogin zastanawiał się, czy ta piękna kobieta nie ucieka aby od męża.
Postrzegał panią Chaplin jako kogoś w rodzaju... Faye Dunaway. Przypomniał sobie scenę z
Wiatraków... nie, nie, to było w Sprawie Thomasa Crowna. Wspaniały film. W całości
poświęcony rabowaniu banków w Bostonie.
Czterdzieści minut później Carrie Rose wyszła z banku Kreditverein z walizeczką pełną
franków szwajcarskich. Dopiero teraz głęboko odetchnęła. Ale ręce miała nadal pokryte gęsią
skórką. Panicznie bała się każdej obcej twarzy na ulicy.
Jedną przecznicę dalej weszła do wspaniałego Union Bank of Switzerland i wpłaciła
pieniądze.
Wszystko zgodnie z planem.
ROZDZIAŁ 28
Spodziewaliśmy się, że prędzej czy później podsuną nam Macdonalda.
Sprawę prowadził Harold Hill, który potrafił, jak nikt inny, doprowadzić
skazańca na miejsce kaźni. Prawdopodobnie dlatego, że przeciwnicy
postępowali zgodnie z zasadami logiki, Damian nie próbował nawet
rozpracowywać labiryntu. Po prostu czekał, aż wyjdą z niego myszy.
Z pamiętnika Rose’ów
Wahoo Cay, San Dominica
Piątek po południu
W piekielnym upale, o drugiej po południu, Damian przepłynął nad barierą rafy
koralowej.
Opalając się na łodzi, przez przezroczystą, zielonkawą wodę obserwował z
zainteresowaniem barwnych mieszkańców dna morskiego. Myślał też o chwili, kiedy znów
zobaczy Carrie. Duszne, nieporządne Maroko. Co za idealne zakończenie zbrodniczej
wyprawy. I ich dwoje, którym udało się zbiec.
Damian uważał, że akcja na San Dominice to największy majstersztyk od czasu zamachu
na Johna Kennedy’ego w Dallas. Był o tym przekonany.
Właściwie koniec miał być niezbyt widowiskowy w porównaniu z tym, co działo się
wcześniej.
O trzeciej piętnaście po południu doktor Meral Johnson i Brooks Campbell wyprowadzili
Petera z hotelu „Dorcas”.
Macdonald ubrany był w szare bawełniane spodnie i luźną marynarkę. Pod marynarką
miał schowany pistolet automatyczny Walther, elegancką, potężną broń. Z pozdrowieniami
od Great Western Air Transport, a w szczególności od Harolda Hilla.
Wszyscy trzej wsiedli do szerokiego dodge’a chargera, stojącego na hotelowym parkingu.
Campbell rozglądał się po dachach w poszukiwaniu strzelców wyborowych, co rozbawiło
Petera.
– No tak, to w końcu nasza twierdza – przyznał wreszcie agent.
Pojechali do zacisznej willi Rodziny Forlenza. Był to wielki, wystawny dom w
hollywoodzkim stylu. Campbell i Hill mieli nadzieję, że Duane Nicholson skontaktuje się z
Damianem albo ten sam do niego zadzwoni. Przygotowali sieć złożoną z pięciu samochodów
pełnych agentów, rozstawionych wokół domu.
Oficjalnie Peter był potrzebny do dokonania identyfikacji. Oficjalnie nie miał broni.
Nieoficjalnie Harold Hill zarzucał w ten sposób przynętę na Damiana Rose’a.
On też przypomniał sobie listopad sześćdziesiątego trzeciego roku. To prawdziwy cud, że
ostatecznie udało się jakoś załagodzić sytuację, chodziło przecież o bezpieczeństwo całego
kraju.
W Waszyngtonie o szóstej po południu pani C. Rose zameldowała się w hotelu „St.
James”. Czekała na nią poczta – kilka listów od Damiana Rose’a. Ależ to dziecinne i ckliwe,
pomyślała Port-Smithe.
W Zurychu Carrie czekała w apartamencie hotelowym. Była siódma wieczór. Popatrzyła
na łabędzie unoszące się nad jeziorem i zanotowała coś w pamiętniku. Rozważała ostatnie
szczegóły planu, tak jak zwykł robić to Damian.
Za piętnaście ósma pomarańczowa kula słoneczna skryła się za willą Forlenzów.
Peter poczuł, że serce mocniej mu zabiło, gdy ujrzał lokaja Isadore’a Goldmana
wychodzącego z wielkiego domu. Pomyślał o tym, że Goldman to tylko nic nie znaczące
nazwisko jakiegoś faceta. I o tym, że wcale nie chce umierać. Pragnie tylko zastrzelić
wysokiego jasnowłosego najemnika i powrócić do domu w Michigan. Całkiem jak w
zakończeniu powieści sensacyjnej.
– Niebieski, tu Biała Flaga – powiedział Brokks Campbell do samochodowej
krótkofalówki. – Nie śpicie, panowie?
– Peter? – doktor Meral Johnson zerknął we wsteczne lusterko. – Nie śpisz?
– Facet właśnie wychodzi, żeby coś przegryźć na mieście – odparł spokojnie Peter, choć
poczuł rosnące podniecenie. – Jestem całkowicie przytomny, Meral.
Uśmiechnął się do czarnego policjanta. Żaden z nich nie odezwał się do Campbella.
Duane Nicholson, nie przejmując się niczym, zupełnie na luzie, jak zauważył Peter,
przemierzał trawnik przed frontem willi. Ubrany był w zwyczajne spodnie i błękitną koszulę.
Na nogach miał indiańskie mokasyny. Co za palant, pomyślał Peter. Z rodzaju tych, co
zawsze pierwsi obrywają podczas filmowej strzelaniny. Mężczyzna przeszedł wzdłuż domu i
zniknął w garażu.
Po kilku minutach wytoczyła się na podjazd biała corvetta. Gangster z Las Vegas,
rozwalony na siedzeniu za kierownicą, wyprowadził potężne auto na piaszczystą drogę. Silnik
ryknął jak dziki zwierz i corvetta gwałtownie przyspieszyła.
Człowiek Goldmana zmierzał prosto do Coastown.
Peter poprawił się na tylnym siedzeniu jednego z pięciu samochodów obstawiających
dom. Wprowadził się w stan gotowości bojowej. Tak na wszelki wypadek. Przecież uważał,
że bandzior pojechał do miasta na kolację. Wszyscy pozostali uczestnicy zasadzki sądzili tak
samo.
Tryall, San Dominica
Ciemna postać pojawiła się na nabrzeżu na tle migotliwych świateł zachodniej części
Coastown.
Na linii horyzontu widać było łodzie rybaków łowiących tuńczyki. Za nimi rozciągało się
otwarte morze, przechodzące w ocean, który ciągnął się aż do zachodnich brzegów Europy.
Ostatniej nocy, którą miał spędzić na San Dominice, Damian Rose miał na sobie beżowy
kombinezon sił porządkowych. Twarz i ręce pokrył czarnym jak smoła barwnikiem, dzięki
czemu z pewnej odległości mógł uchodzić za krajowca. Na lewym ramieniu zawiesił karabin
M-21 ze skomplikowanym celownikiem, a ciężką maczetę przypasał na biodrach.
Rozglądając się na boki i do tyłu, ruszył przez odkryte pole w kierunku widocznej w
oddali, wąskiej drogi.
Peter spojrzał na zegarek. Była dwudziesta trzydzieści pięć.
Corvetta i trzy śledzące ją samochody sunęły powoli wzdłuż Charles Henry Street na
północnych przedmieściach Coastown. Po obu stronach alei stały rozpadające się wraki
amerykańskich samochodów. Bawiły się w nich czarne dzieciaki w kolorowych łachmanach.
Chodnikami spacerowały grupki wyrostków.
Zakurzona corvetta toczyła się szeroką zatłoczoną ulicą, która zataczała łuk, a potem
biegła wzdłuż Queen’s Anne Park. Tu też było rojno i gwarno. Słychać było śmiechy
przyszłych uczestników Święta Pracy, przygotowujących się już do wrześniowej parady,
która oficjalnie kończyła na wyspie sezon turystyczny.
– Zorientował się, że jest śledzony – szepnął Brooks Campbell, jadący białym chargerem.
– Co ten skurwiel, do cholery, wyprawia?
Na podmokłym zboczu porośniętego trawą pagórka Damian Rose czeka w pogotowiu ze
swoim M-21 i z maczetą. Pięćdziesiąt metrów dalej, zupełnie nie zdając sobie sprawy z jego
obecności, czatuje Clive Lawson, uzbrojony w pistolet maszynowy Uzi.
Peter wyglądał przez okno z tylnego siedzenia chargera. Co za psychodeliczne obrazy,
pomyślał. Mężczyźni i młodzi chłopcy w białych, powiewających koszulach. Migoczące
ogniska. Purpurowe chmury, przemykające szybko po niebie... Poczuł się tak, jakby był na
patrolu, nikomu niepotrzebnym, nocnym patrolu, prowadzonym przez kompletnych debili,
gotowych zastrzelić każdego, kto nie odpowie na hasło.
– Prowadzi nas do wysokiego blondyna – odpowiedział Peter na pytanie Campbella. –
Robi dokładnie to, czego chcemy. Pytanie tylko, dlaczego?
Właśnie w tej chwili corvetta ominęła wielką ciężarówkę i nagle skręciła pod
niewyobrażalnie ostrym kątem w lewo. Nisko zawieszony samochód zaczął gwałtownie
przyspieszać pod stromą górkę, jakby to był zupełnie płaski teren.
– Panowie, zapnijcie pasy! – wrzasnął Meral Johnson.
Minęli górkę i wpadli na łeb, na szyję między ciche wąskie uliczki.
Zdawało się, że właśnie zaczął się nieoficjalny wyścig z serii Grand Prix. Ludzie na
chodnikach krzyczeli na widok ryczących podrasowanymi silnikami, śmigających aut.
Ósma trzydzieści dziewięć. Damian odbezpiecza M-21. Sprawdza amunicję.
Clive Lawson wciąż nie odbezpiecza broni.
Żołądek podjechał Peterowi do gardła, serce biło mu jak młotem. Człowiek Goldmana
skręcił w wąski, niewidoczny zaułek.
Campbell – „biała flaga” prawie go zgubił.
Zielona mazda wpadła w poślizg i zaraz potem w krzaki. Niebieski cougar Hilla
zawirował jak bąk na środku ulicy.
Kolejny, niespodziewany zakręt w prawo, a potem od razu w lewo. Nagle otworzyła się
przed nimi przeraźliwie szybka prosta.
Widzieli tylko jeden problem: ulica była pełna ludzi.
Podskakujący z tyłu Peter widział, jak rozbiegają się w panice. Przed chwilą spacerowali
sobie leniwie, teraz uciekali na chodniki. Kilku szaleńców bawiło się w toreadorów,
wymachując koszulami przed maskami pędzących samochodów. Nagle huk – potrącili
kobietę.
Ósma czterdzieści trzy.
Brooks Campbell wyciągnął rewolwer z kabury. Doktor Johnson bez przerwy naciskał
klakson, produkując przeciągłe wycie.
Kierowca corvetty wrzucił trójkę, a zaraz potem czwórkę.
Peter wyciągnął z kabury automatycznego walthera. Potężna broń.
Niski sportowy wóz wyprzedzał ich o dwie przecznice. Oddalał się, stawał się coraz
mniejszy. Biały bagażnik i błyskające tylne światła wyglądały jak rakieta wylatująca z miasta.
Brooks Campbell krzyknął, wskazując corvettę, która skręciła w prawo, na nieoświetloną
wiejską drogę. Wyprzedzała ich o dobrych trzysta metrów.
Clive Lawson odbezpiecza uzi. Wbija stopy w miękką glebę pagórka. Prostuje ręce,
najpierw prawą, potem lewą.
– Do diabła! Ucieknie nam!
Gruby, spocony policjant obrócił kierownicę. Biały cougar z piskiem opon zawinął
prawie w miejscu. Zawracali. Przegapili zakręt. Peterem rzuciło jak workiem kartofli.
Wyrżnął głową w boczną szybę.
Wypadli wreszcie na wiejską drogę. Nie było już widać świateł corvetty. Brooks
Campbell wzywał przez radio posiłki, całą armię. Pytał, dokąd prowadzi ta droga.
Ósma czterdzieści cztery. Damian opiera M-21 o pień palmy. Patrzy przez celownik ze
wzmacniaczem obrazu.
Nagle wszystkie samochody uczestniczące w pościgu hamują przed potężnym,
rozłożystym drzewem, rosnącym na środku rozwidlenia dróg.
– W lewo! Hill pojedzie w...
Ostatnie słowa Campbella zagłuszył krzyk Petera, który kazał Johnsonowi dodać gazu.
W jednej chwili przednia szyba chargera rozsypała się w drobny mak.
Z lasu dobiegał huk potężnej broni. Pociski metodycznie szatkowały samochód. Znać
było rękę zawodowca.
Kule rozdarły dach auta, rozpadła się kolejna szyba. Potworny cios, który mógłby zabić
słonia, rozwalił bagażnik.
Meral Johnson krzyczał do Macdonalda, aby nie podnosił się z podłogi.
Czyjaś głowa przebiła boczną szybę.
– Na podłogę! Na podłogę!
Znowu trafienie w dach. Kolejny cios w okolicę ziejącej dziury po szybie. Samochód
drżał jak pod uderzeniami ciężkich młotów.
W ciągu trzydziestu sekund padło co najmniej dwadzieścia strzałów.
A potem zapadła cisza. Magiczny spokój. Słychać było setki świerszczy. Odzywały się
tropikalne ptaki. Przejście od potwornego zgiełku do sielanki było wprost niewyobrażalne.
Rozbity charger wciąż jeszcze się toczył, żałośnie piszcząc kołami.
Meral Johnson schylił się pod kierownicę i nacisnął dłonią pedał hamulca. Wrak wreszcie
znieruchomiał.
Ludzie z „zielonej flagi” biegli na pomoc. Na brukowaną nawierzchnię upadły słoneczne
okulary.
Z daleka nadbiegał Harold Hill. Krzyczał coś. Wyglądał jak ojciec, spieszący na ratunek
tonącemu dziecku.
– Macdonald! – wrzasnął nagle czarny policjant. – Macdonald!
Głuchy jęk dobiegł z tylnego siedzenia. Peter usiadł i otrząsnął się z okruchów szkła.
Stwierdził, że ma rozciętą skórę na głowie. Cholera, ile krwi...
Spojrzał na Campbella, który siedział z przodu i szeroko otwartymi oczami patrzył przez
rozbitą szybę, jakby wreszcie dostrzegł rozwiązanie całej tej cholernej szarady. W
rzeczywistości niczego już nie mógł widzieć, bo był martwy. Specjalny, wyprodukowany w
Ameryce pocisk przebił jego przystojną twarz, a potem przekoziołkował raz i jeszcze raz,
rozgniatając mózg na ścianach i sklepieniu czaszki. Całkiem jak spychacz, który wjechał do
ciasnego pokoju.
Jednak Peter już nie patrzył na Campbella. Był w pełnym biegu. Po raz pierwszy od
tamtego dnia w Turtle Bay pędził jak szaleniec, ściskając w dłoni kolbę walthera na
podobieństwo pałeczki przekazywanej z rąk do rąk podczas sztafety.
Dostrzegł w lesie wysokiego blondyna.
Damian popatrzył na Harolda Hilla i czarnego szefa policji, stojących w światłach
samochodów, i wycofał się w gęste zarośla. Bliżej łodzi. Ucieczki. I Carrie.
Pozostał już tylko ostatni element scenariusza.
Biegnąc między mrocznymi cieniami drzew Peter słyszał wokół odgłosy ptaków i
owadów. Goniło go światło księżyca, przeświecające przez liściasty dach nad jego głową.
Po pokonaniu około sześćdziesięciu metrów wypadł z zarośli na otwartą przestrzeń pola
golfowego, należącego do klubu w Tryall. Mógł stąd dostrzec pokrytą falami powierzchnię
Morza Karaibskiego. W przeciwnym kierunku zobaczył niski, podłużny budynek klubu z
rzędem okien wychodzących na pole golfowe. W sezonie letnim klub był zamknięty.
Peter metodycznie przeszukiwał przestrzeń przed sobą. Wpadł w bitewny trans, działał
jak automat: odszukać i zlikwidować najemnika lub samemu zostać zabitym.
Obrzucił wzrokiem budynek klubu, kamienny dziedziniec i podjazd, żywopłoty i klomby,
drugą werandę ze stojącymi na niej bujanymi fotelami. Nigdzie nie mógł dostrzec wysokiego,
uciekającego człowieka. Zdał sobie sprawę, że jego umiejętność tropienia ludzi ulotniła się
bezpowrotnie. Dobrze wyszkolony żołnierz Wietkongu zabiłby go teraz bez trudności.
Biały zygzak błyskawicy rozświetlił mroczne niebo.
Peter usłyszał krzyk Merala Johnsona.
Niezdarnie rzucił się w trawę.
Kiedyś bywało lepiej, pomyślał z dezaprobatą, padając jak kłoda na twardą glebę. Ale
przynajmniej żył. Gryząc ziemię, jak sam kiedyś mawiał, instruując młodych żołnierzy
podczas szkolenia.
A Johnson wciąż wydzierał się jak szalony:
– Nie podnoś się, Macdonald! Zostań tam gdzie jesteś! Nie ruszaj się, Peter!
W pobliżu budynku Peter dostrzegł cień człowieka z karabinem. Czy to był jego
blondyn? A może któryś z ludzi Hilla? Zbyt ciemno, aby to stwierdzić.
Serce biło mu jak szalone, nie mógł złapać tchu. Ogarnęła go wściekłość. Tak bardzo
chciał dopaść skurwysyna! Było to beznadziejnie żałosne, nie pasowało zupełnie do
człowieka, jakim starał się być, odkąd wyjechał z Wietnamu. Ale nic nie mógł na to poradzić.
Pragnął zemsty aż do bólu. Czy ten ból nigdy się nie skończy? Dlaczego ten skurwiel jeszcze
go nie zabił?!
Nagle z prawej strony, spomiędzy palm odezwał się karabin. Co chwila błyskał
pomarańczowy ognik wystrzału. Pociski bezlitośnie dziurawiły budynek klubu golfowego. Z
wielkich okien wylatywały szyby. Wszystkie światła były rozbite. Rynna odpadła od ściany i
złamała się, jakby była z papieru.
Peter wycelował w mroczną sylwetkę obok domu. Wypalił tylko raz. Choć był to bardzo
daleki strzał, okazał się zadziwiająco dokładny. Człowiek z karabinem zniknął z pola
widzenia. Strzelanina ucichła i zaczął padać deszcz.
– Pieprz się! – wrzeszczał Peter, stojąc w strugach deszczu. – Pierz się! Pieprz się, ty
zasrany skurwysynu!
Zimne, ulewne fale deszczu kompletnie go oślepiały. Zupełnie jakby znalazł się pod
wodospadem. Kompletna klapa. Clive Lawson, były brytyjski komandos, weteran wielu
wojen w krajach Trzeciego Świata, zdał sobie sprawę, że tym razem znalazł się w paskudnej
pułapce. Nie miał żadnych wątpliwości, że dał się wykiwać jak dziecko Damianowi i Carrie
Rose. Przeciwnie, był tego najzupełniej pewien. Chryste! Dlaczego nie został w Miami?
Dlaczego przyjął tę robotę?
Najemnik leżał na boku w poprzek kamiennej rynny, jak wyrzucona na brzeg ryba.
Pomacał się w poszukiwaniu rany i stwierdził, że ma zdrętwiały lewy bok. Rana zaczęła piec,
jakby ktoś przypalał go żywym ogniem.
Przekręcił lewą rękę i spojrzał na zegarek. Była dziewiąta dwanaście. Fatalnie. Umawiali
się na dziewiątą, zaraz potem, jak zabije Campbella. Zgodnie z planem Damian i Carrie mieli
go stąd zabrać. Zgodnie z planem...
Poczołgał się wzdłuż zaśmieconego odpływu. Gdy dotarł do końca, wstał i zaczął biec.
Damian był jak Bóg. Powoli odliczał ostatnie sekundy dramatu. Patrzył na zalaną wodą
scenę przez wzmacniacz obrazu, zamontowany na snajperskim karabinie. Dzięki temu
urządzeniu mógł widzieć w ciemności. Wszystko, na co skierował broń, pojawiało się w
szkłach celownika w niesamowitej, zielonkawej poświacie.
Wpatrując się w zielonkawą twarz mężczyzny, położył wskazujący palec na spuście i
zaczął go powoli ściągać.
Woda zalewała twarz Petera. Nie mógł powstrzymać się od ciągłego mrugania.
Strumienie spływały mu z czoła i ściekały w dół, wzdłuż nosa. Czuł się tak, jakby za chwilę
miał się utopić. Bał się tym bardziej, że praktycznie nic nie widział. Nie słyszał także nic,
poza szumem ulewy i własnym ciężkim oddechem. Myśli przelatywały przez głowę w
szalonej gonitwie. Przed oczami pojawiały się sceny jak wycięte z taśmy filmowej – pola
bitew, błyski strzałów, oderwane obrazy i słowa.
Nad sobą widział jak przez mgłę owinięte płachtami meble, stojące na werandzie.
Metalowe stoliki i krzesełka. Potłuczone doniczki po kwiatach.
Zrobił jeszcze krok do przodu i wtedy spostrzegł ludzką sylwetkę po przeciwnej stronie
werandy. Mężczyzna przykucnął przed rządkiem małych palm. Najwyraźniej nie zdawał
sobie sprawy z tego, że nie jest sam na tarasie.
Peter postanowił podejść bliżej, wykorzystując szum deszczu, który zagłuszał jego kroki.
Zbliżał się do niego, centymetr po centymetrze. Trzy metry, pięć... Wreszcie uznał, że znalazł
się w zasięgu pewnego strzału.
Wbił sobie do głowy, że nie wolno mu chybić mimo wciąż lejącego deszczu. Wiedział, że
musi oddać co najmniej dwa strzały. A potem, jeśli będzie w stanie, tyle ile się da. Miał
nadzieję, że mężczyzna nie zdąży użyć swojego uzi.
Ścigany sam zbliżył się do Petera. Wciąż był odwrócony tyłem do swego prześladowcy.
Cały czas przygięty do ziemi, poruszał się z wprawą zawodowego komandosa. Peter przetarł
wierzchem dłoni oczy, które, zalewane wodą, zaczęły go szczypać. Teraz już widział, że
mężczyzna ma bardzo jasne włosy.
Nie wolno mi chybić, pomyślał. Powtarzał sobie dobre rady strzelca wyborowego: to nic
wielkiego. Tak jakbyś mierzył do oddalonego o dwadzieścia kroków stołu, odwróconego do
góry nogami. Nie spiesz się. Nie myśl o tym, czy trafisz w blat, tylko postaraj się wpakować
pocisk jak najbliżej wyciętego w środku kółka, w które wstawia się parasol.
Jak najbliżej kręgosłupa cholernego blondyna.
Przyklęknął na jedno kolano, podniósł oburącz walthera i wycelował dokładnie.
Przypomniał sobie dwoje nastolatków, porąbanych maczetą na kawałki w Turtle Bay. A
potem Jane. Jane na plaży w Horseshoe Bay i jej skurczone ciało w trumnie.
Patrzył wzdłuż lufy na plecy najemnika. Pod wpływem impulsu odezwał się do niego:
– Hej, pamiętasz mnie? Pamiętasz mnie, dupku?
Wewnątrz budynku klubu policjant nerwowo zapalał kolejną zapałkę. W świetle
nietrwałego płomyka usiłował połapać się w przeznaczeniu przełączników na metalowej
tablicy rozdzielczej. Gdy dopalała się ostatnia zapałka, zdecydował się na przełącznik numer
jeden. Zapaliło się światło w pomieszczeniu, w którym się znajdował. Teraz wyraźnie widział
dwa rzędy przełączników, od numeru jeden do sześć i od siedem do dwanaście. Drżącą dłonią
włączył jednocześnie cały pierwszy rząd.
W chwili gdy mężczyzna na werandzie odwracał się w stronę Petera, teren klubu zalało
jasne światło. W dole rozjarzyły się latarnie, oświetlające główną bieżnię. Ożyło nagłośnienie
werandy, zewsząd popłynęła łagodna muzyka. Nagle rozległ się huk, jakby uderzył piorun.
Trawniki wokół budynku zakwitły błyskami strzałów.
Damian Rose strzelał ze swojego M-21. Harold Hill posługiwał się luksusowym
karabinem włoskiej produkcji. Wszyscy ludzie, otaczający budynek klubu, otworzyli ogień do
jasno oświetlonego celu.
Pierwszy strzał Petera był celny. W czole jasnowłosego mężczyzny pojawiła się czarna
dziura. Zaraz potem Peter poczuł niewiarygodnie mocny cios, jakby uderzyła go w plecy
półtoratonowa furgonetka. A to pech, cholerny pech...
Z okien sypało się szkło. Kule rykoszetowały od metalowych krzeseł i stołów. Głośnym
stukiem odzywały się trafione drewniane elementy wyposażenia. W pewnej chwili rozległ się
pojedynczy, głośny trzask i od głowy martwego Anglika oderwał się kawałek kości. Po chwili
znów trafiono trupa w policzek.
Kolejny pocisk uderzył w tył głowy leżącego na werandzie ciała.
Padający wciąż deszcz lśnił niebieskawo w jasnym świetle latarni. Po chwili zapanował
spokój, słychać było jedynie szum ulewy.
Z okolicznych trawników podnosili się ubłoceni ludzie. Ich popielate garnitury
pociemniały od wody. Z opuszczoną bronią podchodzili do budynku klubu.
Krople wody lśniły jak klejnoty w koronach drzew. Zapadła niesamowita cisza.
Harold Hill szedł prosto przed siebie. Wyglądał zabawnie, jakby zgubił drogę w strugach
deszczu. Zbliżył się do Petera, a potem odwrócił się i odszedł.
Peter czuł, że robi mu się słabo. Ze wszystkich sił walczył z ogarniającymi go falami
mdłości.
Pojawiły się wokół niego zaciekawione twarze. Wyglądało to tak, jak zespół chirurgów
wokół stołu operacyjnego. Albo wianuszek ciekawskich nad ofiarą ataku serca na
nowojorskiej ulicy. Miejscowi żołnierze, agenci FBI i CIA. Uśmiechali się do niego, jakby
był ich najlepszym przyjacielem. Gratulowali mu, jakby zdobył decydujący punkt w
najważniejszym meczu sezonu.
Szef policji pochylił się nad nim, usiłując znaleźć miejsce, w które został trafiony.
Brzuch? Klatka piersiowa? Porządny facet, pomyślał Peter.
– Nic mi się nie stało – uśmiechnął się do grubego Murzyna.
A w samym środku wielkiego zamieszania, oślepiających świateł, deszczu, wycia syren
samochodów policyjnych, migających kogutów karetek pogotowia, jakiś brodacz w
garniturze zaczął ciągnąć trupa za włosy po werandzie. Brodacz był oczywiście zasranym
agentem CIA.
Krępy czarny policjant robił zdjęcia przy świetle lampy błyskowej. Najpierw
sfotografował ciało, potem Petera, którego tulił w ramionach Meral Johnson.
Jakiś Amerykanin używał kamery dostosowanej do kręcenia w nocy.
Przyciągnięto trupa bliżej Petera. Wszyscy zaczęli mówić do niego jednocześnie. Peter
usiadł i uciszył ich ruchem ręki. Popatrzył na wytrzeszczone oczy martwego mężczyzny,
prawie wychodzące z orbit. Zastygł w nich ból i kompletne zaskoczenie. Nic dziwnego,
pomyślał Peter. Prawa strona czaszki była wgnieciona do środka. Nos praktycznie zniknął, a
resztki warg zastygły w śmiertelnym grymasie.
Nagle powróciła tamta chwila w Turtle Bay. Wysoki, wyniosły Anglik. Piętnaście
sekund.
Skoncentrował się na zmasakrowanej twarzy. Mokre, jasne włosy przylgnęły płasko do
czaszki. Silne, atletyczne ciało... Peter poczuł, że ogarnia go obezwładniające zmęczenie.
Miał już dosyć wszystkiego. Doktor Johnson coś do niego mówił, a jemu coraz bardziej
chciało się krzyczeć.
– To on – szepnął wreszcie do policjanta. – To on, niech go piekło pochłonie.
Dopiero teraz Peter usłyszał, co usiłował mu powiedzieć Meral Johnson.
Damian biegł miarowym, wojskowym truchtem po nabrzeżu przystani jachtowej,
należącej do klubu golfowego. Zszedł po ruchomej drabince na pływający pomost i wskoczył
do kołyszącej się łodzi. Mimo woli zaczął się uśmiechać. W końcu wybuchnął nienaturalnym,
zimnym chichotem.
Z oddali dochodziły odgłosy zamieszania wokół budynku klubu. Mógł dostrzec światła
silnych reflektorów, przesuwających się po koronach palm rosnących wzdłuż głównej bieżni.
Potem rozbłysły czerwone światła dwóch karetek, wyjeżdżających zza rogu domu.
Poprzez deszcz i wiatr rozległ się dźwięk syreny.
Nareszcie, po przeszło roku, zakończyła się najcięższa próba w życiu Damiana.
Na werandzie klubu golfowego „Tryall” angielski płatny zabójca Clive Lawson został
zidentyfikowany przez najbardziej wiarygodnego świadka, Amerykanina, byłego komandosa,
jako tajemniczy blondyn z Turtle Bay. Jego włosy, uczesanie, wzrost i twarz były takie same
jak u człowieka, którego Macdonald widział dwudziestego piątego kwietnia. Na pierwszy rzut
oka Rose i Lawson byli do siebie podobni, a Peter nie miał wtedy możliwości, by przyjrzeć
się dokładnie. Zaledwie piętnaście sekund, i to z pędzącego roweru. Sprawę dodatkowo
uprościł fakt, że twarz Lawsona została zmasakrowana.
Wielki Damian Rose oficjalnie był już martwy. Zabity podczas wykonywania
najśmielszego ze swych dotychczasowych zadań. Klasyczne zakończenie. Zabiła go własna
pycha. Dokładnie taki koniec był mu pisany.
Teraz, jeśli Carrie powiodło się to, co miała do zrobienia w Waszyngtonie, mogą wracać
do domu. Nikt nie będzie ich ścigał, przynajmniej przez pewien czas. A może nawet już
nigdy.
Wąskie wargi Damiana znów wykrzywił uśmiech. Miał pełną satysfakcję ze zwycięstwa
w emocjonującej rozgrywce. Uwielbiał to uczucie. To było jak zbudowanie własnej strzelistej
katedry w tych bezbarwnych, zuniformizowanych czasach.
Poruszając się szybko, lecz cicho, Rose uruchomił turbiny i zaczął odwijać dakronową
cumę, ostatnie ogniwo, łączące łódź z San Dominika. Niespełna siedmiometrowa łódź
zakołysała się na niespokojnym morzu. Wciąż lało jak z cebra.
Gdy pozostał mu już tylko ostatni zwój cumy do rzucenia, we włazie do kabiny pojawił
się wysoki, szczupły człowiek w ciemnej kurtce z kapturem. Gdy odrzucił kaptur do tyłu,
Damian zobaczył siwe włosy, idealnie dopełniające obrazu doświadczonego żeglarza.
– Witam – odezwał się przybysz. – Jestem Harold Hill. Sądzę, że powinniśmy
porozmawiać.
Dyrektor Great Western Air Transport. Harry Łamignat. Niezawodny Harry.
– Właściwie to zrobiłeś kawał dobrej roboty, Rose – ciągnął. – Tylko teraz bez żadnych
sztuczek. Na razie nie chcę cię mieć na sumieniu. Nie ruszaj się, do cholery. Nie próbuj nawet
drgnąć.
Kierując lufę walthera prosto w serce Damiana, Hill oparł się plecami o obrotowy fotel
sternika.
– Wybrałeś dobry kolor włosów – pokazał zęby w uśmiechu, co miało być wyrazem
uznania. – Przycięte jak u litewskiego wieśniaka. Pięknie. Jak miałeś zamiar się stąd
wydostać?
Damian starał się zachować spokój. Tylko bez paniki. Nie dopuścić do paniki. Kiedy się
odezwał, wyobraźnia zaczęła podsuwać mu różne sposoby wybrnięcia z tej sytuacji.
– Miałem zamiar odlecieć z wyspy rejsowym samolotem – powiedział cicho.
Jednocześnie coś nie dawało mu spokoju w związku z Hillem, ale nie mógł sobie
przypomnieć, co to było. – Jak pan wie, oficjalnie jestem martwy.
– Ale Macdonald żyje – powiedział Hill. – Ciekaw jestem, dlaczego go nie zabiłeś?
Świetnie nadawałby się na finałową ofiarę.
– Pomyślałem, że na dłuższą metę bardziej przekonujący może być żywy świadek. Co
pan o tym sądzi? Udział Macdonalda był zaplanowany od samego początku.
Hill stropił się lekko.
– To Macdonald pracował dla ciebie?
Tylko się z niego nie śmiej, pomyślał Damian. Nie roześmiej mu się w twarz.
– Ależ nie. Potrzebowaliśmy świadka, który zidentyfikowałby Lawsona i zapewnił nam w
ten sposób bezpieczną ucieczkę. Wiedzieliśmy, że Peter Macdonald codziennie jeździ na
rowerze w okolicach Turtle Bay, więc zaplanowaliśmy tam morderstwo. C’est ca. Macdonald
zobaczył mnie, bo tak właśnie miało się stać. Poczyniliśmy pewne kroki, żeby maksymalnie
ugruntować jego wiarygodność... Proszę mi powiedzieć jedno, czy Carrie to zrobiła?
Harold Holl pokręcił powoli głową.
– Tutaj ja zadaję pytania. – Gestem kazał Damianowi wstać. Bardzo powoli. Kiedy Rose
się wyprostował, Hill wyrżnął go z całej siły w twarz kolbą walthera. Było to potworne
uderzenie.
– Tylko tyle mogę zrobić dla biednej Carole... mojej żony. Wstawaj, już nie będę cię bił.
Zanim cię zabiję, chcę ci jeszcze zadać wiele pytań. Mam w związku z tym pewien pomysł.
Damian podniósł się. Twarz miał całą we krwi. Uniósł wysoko ręce, jak iluzjonista, który
pokazuje publiczności przed występem, że nic nie chowa w dłoniach. Na rozkaz Hilla
podszedł do drabinki, prowadzącej na nabrzeże.
– Ruszaj. Prosto przez pole golfowe – powiedział Hill spokojnym głosem. – Chcę, abyś
uważnie wysłuchał mojej propozycji. Możemy na nowo podjąć naszą współpracę.
Gdy Damian położył dłonie na metalowej drabince, prawa strona jego twarzy
eksplodowała. Siła uderzenia rzuciła go na metalowe pręty. Zsunął się w dół, uderzając
podbródkiem o szczeble, i upadł na dno łodzi.
Harold Hill podniósł wzrok i na drewnianym pomoście zobaczył szefa policji. Obok
niego stał lekko pochylony Macdonald, mierząc z walthera w kierunku łodzi.
– Poszliśmy za panem – wyjaśnił Meral Johnson.
Peter Macdonald nie odezwał się.
Gdy Hill przechodził obok zabitego, a może konającego Damiana, ujrzał maczetę, leżącą
na obitej skórą ławce. Potworne narzędzie zbrodni, podobne do tego, którym zabito Carole.
Złapał za rękojeść maczety i błyskawicznie, z wielką siłą opuścił ostrze na twarz Rose’a.
Rozległ się dźwięk przypominający odgłos rzeźnickiego tasaka. Damian zachrapał jak ranny
koń. Maczeta jeszcze raz opadła w dół, zmieniając się w prymitywną gilotynę.
Hill kopnął odciętą głowę. Potoczyła się po nadburcie, rozchlapując deszczówkę, która
zebrała się w kokpicie. Potem wspiął się na pomost. Nie odezwał się ani słowem do Johnsona
i Petera.
– Na czym polegała wasza współpraca? – spytał Peter. I nagle przestało mu zależeć na
odpowiedzi. Jego pytanie jakby rozpłynęło się w mroku nocy. Nic już nie miało znaczenia. To
jasne, że CIA siedziała w tym po same uszy.
Przez dłuższą chwilę stali na mokrych deskach pomostu. Wreszcie Hill odwinął ostatnią
linę. To jeszcze nie koniec, pomyślał. Teraz trzeba się będzie zająć tymi dwoma.
Łódź dryfowała, powoli odpływając od brzegu. Meral Johnson wypalił kilka razy w jej
dno i burty.
– Niech go ryby zeżrą – powiedział.
Na początku Hillowi drżały dłonie, ale po chwili poczuł się lepiej. Dzięki zabiciu Rose’a
mógł wyrosnąć na bohatera, człowieka, który uratował CIA.
A może to Carrie bardziej zasługiwała na to miano? W końcu to właśnie ona zadzwoniła
do ambasady i powiedziała mu, jak dopaść Damiana. Zdradziła ostatnie elementy tej upiornej
intrygi. Powinienem mu to powiedzieć, pomyślał Hill. Teraz już za późno. Damian powinien
się dowiedzieć, że to właśnie Carrie go wydała. Ależ to żałosne. Kobieta, którą
prawdopodobnie kochał, z którą sypiał od dziewięciu lat. A także jego pilna uczennica. To
ona była górą. Do niej należało efektowne zakończenie.
Długo patrzyli na łódź kołyszącą się na falach. Słyszeli, jak woda coraz szybciej wdziera
się do środka.
– Peter przed chwilą zadał panu pytanie – odezwał się Meral Johnson. – Co pana łączyło
z tym zwyrodnialcem?
Nagle Peter uniósł dłoń z waltherem i jakby od niechcenia nacisnął spust. Trafiony z
bliska Hill spadł z pomostu i zniknął pod powierzchnią wody.
– Niech ryby zeżrą ich obu – mruknął Peter i razem z małym, grubym policjantem ruszył
z powrotem w stronę budynku klubu.
12 maja 1979, sobota
apad w hotelu „St. James”
12 maja 1979, Waszyngton D.C.
Sobota rano
Dwunastego maja, o szóstej piętnaście rano, dwóch osiłków z Langley –
dwudziestosiedmioletni Alex Fletcher i wicedyrektor John Devereaux – wysiadło z pontiaca
le mans na tyłach luksusowego hotelu „St. James”. Obaj ruszyli przez trawnik w stronę
budynku.
W hotelu kilka bogatych i znanych osobistości przewracało się właśnie na drugi bok. Był
piękny, wiosenny ranek. Nad wypielęgnowanymi trawnikami wokół hotelu rozległy się
poranne trele ptaków.
Alex Fletcher miał na sobie grubą bawełnianą marynarkę i sztruksowe spodnie. Na
szelkach pod marynarką wisiała kabura z rewolwerem Smith & Wesson kaliber trzydzieści
osiem. Pięćdziesięciosześcioletni Devereaux ubrany był w ciemny garnitur i białą koszulę
rozpiętą pod szyją. U dolnej wargi wisiał mu papieros, jakby przyklejony na stałe.
Mężczyźni dostali się do środka przez metalowe drzwi dla personelu. Za nimi natknęli się
na agenta ochrony. Rozwalony na turystycznym leżaku, chrapał sobie w najlepsze. Na
brzuchu usadowił mu się syjamski kot.
– Dzień dobry, kocie – uśmiechnął się Devereaux.
– A to kutas – szepnął Fletcher. – Jak mogli zatrudnić takiego palanta?
Wspięli się po stalowoszarych, ponurych schodach. Na półpiętrze stała śmierdząca
kuweta na kocie odchody. Wyszli z klatki schodowej do eleganckiego holu.
– No, tu już wygląda nieco lepiej – syknął Fletcher. Pstryknął palcem w jeden z
kryształowych kandelabrów. – Klasa, Devereaux, klasa.
– Kupię ci taki w prezencie, jak tylko skończymy z tym gównem – burknął John
Devereaux. – Do roboty!
Zatrzymali się przed pokojem pięćset dwa. Złote cyfry na granatowym tle. Ładne
połączenie.
Alex Fletcher odetchnął głęboko, zaklął pod nosem i powoli wsunął klucz do zamka.
Jego partner wyciągnął spod marynarki magnum kaliber czterdzieści cztery, ogromną,
czarną armatę, która napawała Fletchera odrazą. Nazywał ten długolufy rewolwer „bronią
jądrową”. Uśmiechnął się blado do Devereaux.
– Nie wysadzisz nas w powietrze? Tak sobie tylko pomyślałem. Gotów?
– Za Carole i Harolda Hilla.
– Uhm.
Drzwi się otworzyły i agenci zobaczyli jasnowłosą kobietę siedzącą na podwójnym,
małżeńskim łożu w zmiętej pościeli. Pokój zalewał poranny blask słońca.
– Kim jesteście? – spytała kobieta, wyciągając rękę w kierunku nocnej szafki.
– Nie! – wrzasnął przeraźliwie Fletcher.
Za jego plecami zagrzmiała czterdziestka czwórka Devereaux.
Kobietę poderwało w powietrze i rzuciło na ścianę i mosiężne wezgłowie łoża. Wydała
cichy jęk, oczy uciekły jej w głąb czaszki. A potem Betsy Port-Smithe powoli osunęła się na
podłogę.
Fletcher wzdrygnął się i pokręcił głową.
– Nic już nam nie powie! – ambitny agent ze złością kopnął w nogę od stołu. – Do dupy,
Devereaux, całkiem do dupy.
Devereaux wzruszył ramionami. Pociągnął nosem. W powietrzu unosił się dziwny
zapach: perfumy, pomieszane ze swądem spalonego prochu.
Starszy agent otworzył szeroko okno wychodzące na Rock Creek Park. Stojąc przy nim
przeszukiwał torebkę zabitej. Znalazł w niej listy od mężczyzny o imieniu Damian oraz karty
kredytowe i dokumenty wystawione na nazwisko Carrie Rose. W szufladzie nocnej szafki
leżał mały rewolwer kaliber trzydzieści osiem.
– Zadzwoń do nich – uśmiechnął się Devereaux. – Powiedz, że mogą się już przestać
martwić zasraną panią Rose. Nie będzie żadnego skandalu w Białym Domu.
Devereaux, podobnie jak poprzednio Hill, uważał się za bohatera. Idealnie wykonał swoje
zadanie. Polecenie było wyraźne – kobieta nie miała prawa przeżyć.
W ten oto sposób zakończył się ostatecznie sezon pod znakiem maczety.
Epilog
Sezon wakacyjny
ROZDZIAŁ 29
Jestem superkobietą, superszczurem, supergwiazdą... Damian wyszkolił
mnie tak, że chyba nie było zadania, którego nie umiałabym wykonać. A
potem nie pozwolił mi nic robić. Kompletny zastój. 3igdy nie pozwoliłby mi
sprzedać mojego pamiętnika. Kiedy jego obsesje stały się zupełnie
nieznośne i zaczęły stwarzać zagrożenie dla nas obojga, zdecydowałam się
go zabić. 3ie miałam wyboru. Musiałam to zrobić. Teraz jestem sama,
niezależna i swobodna. Wróg publiczny numer jeden na wolności... Teraz ja
dyktuję ceny. Zaczynają się od miliona dolarów. Jestem tego warta. Jestem
jak autentyczny klejnot, jedyny w swoim rodzaju. Wynająć mnie, to tak jakby
wynajmować Mansona, Specka, Himmlera, Bormanna... Potrafię zrobić
wszystko, co tylko sobie zamarzysz. Stać mnie na rzeczy, o których bałbyś
się nawet pomyśleć. Sezon pod znakiem maczety to tylko wstęp, zresztą
prymitywny, tak samo jak jego nazwa. To dopiero początek. Koniec z
chałupnictwem. Teraz przyszedł czas na zniszczenie i zagładę na skalę
przemysłową.
Z pamiętnika Rose’ów
13 czerwca 1979, Coastown, San Dominica
Premier Joseph Walthey czuł się jak prawdziwy bohater, paradując wśród
rozentuzjazmowanego tłumu w dzielnicy Horseshoe Beach. Otaczał go wianuszek
opłaconych klakierów. Klepali go po ramionach, dotykali jego kręconych, tłustych włosów i
okrągłej twarzy, przypominającej Świętego Mikołaja.
Na profesjonalnej taśmie nakręcono materiał filmowy, który miał być pokazywany na
specjalnych projekcjach w trzynastu kinach na San Dominice. Setki fotosów rozdano
redakcjom największych światowych dzienników.
Z wysokiego kolorowego podium, wzniesionego na molo wcinającym się głęboko w
morze, Walthey zapowiedział początek ery szczęścia i dostatku dla San Dominiki.
Rozpromieniony, uśmiechnięty premier nie wyjaśnił jednak, na czym miałaby polegać ta
rewelacyjna koniunktura.
14 lipca 1979, Coastown, San Dominica
Na specjalnym posiedzeniu Zgromadzenia Narodowego San Dominiki premier Joseph
Walthey został wybrany dożywotnio prezydentem państwa. Wygłosił długie przemówienie o
wartościach narodowych, ekonomii i przemyśle turystycznym San Dominiki. Kłamał przy
tym jak z nut.
1 października 1979, Turtle Bay, San Dominica
Pierwsze kasyno na San Dominice otwarto w klubie „Playboya” – kilka kilometrów od
hotelu „Plantation Inn”. Uroczystej inauguracji towarzyszyły niezbyt liczne protesty
studenckie. Czarni chłopcy i dziewczęta, niosący psychodeliczne plakaty z Dassie Dredem,
demonstrowali na Uniwersytecie Zachodnioindyjskim i w kilku innych szkołach wyższych na
obszarze Ameryki Południowej i Środkowej. Przy głośnych rytmach reggae i soul na ścianach
klubu „Playboya”, a także na kilku samochodach pojawiło się wypisane sprayem hasło:
DRED! Studenci powiewali transparentem, na którym widniały słowa: JOE TO
MURZYŃSKI HITLER.
3 marca 1980, Zurich, Szwajcaria
Pewnego popołudnia, prawie dziewięć miesięcy po śmierci Damiana, na konto pani
Suzan Chaplin w banku Schweizer Kreditverein wpłynęło cztery i pół miliona franków
szwajcarskich. Według aktualnego kursu była to równowartość dwóch milionów dolarów.
Należność za sprzedaż pamiętnika.
Co ciekawe, trzy dni po pobraniu sześciuset tysięcy dolarów w maju, pani Chaplin z
powrotem przelała wszystkie pieniądze na nowe konto w banku Kreditverein. Bankowcy nie
mieli pojęcia, że było to zwykłe zabezpieczenie, dokładnie w stylu Damiana, na wypadek,
gdyby jednak jakimś sposobem udało mu się przechytrzyć Hilla w Tryall Club.
Wypełniając obowiązujące w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym roku formularze
podatkowe, S. O. Rogin znów rozmyślał o pani Chaplin, porównując ją do aktorki Faye
Dunaway. Amerykanie mają tak wielu aktorów i tak wiele aktorek. Traktują ten świat jak
swoją własną, ogromną scenę teatralną.
9 maja 1981, Paryż
Peter Macdonald codziennie wkładał tę samą tweedową marynarkę i ten sam pulower z
okrągłym wycięciem przy szyi. Jego ciemne włosy opadały teraz aż na kołnierzyk koszuli;
prócz tego zapuścił gęste, sumiaste wąsy.
Każdego ranka od dziesiątej do jedenastej siadywał w jednej z kafejek na St.-Germain-
des-Pres – „Flore”, „Deux Magots”, czasami w „Brasserie Lipp”. Zawsze zamawiał kawę z
mlekiem, czytał „International Herald Tribune” i przyglądał się ładnym dziewczynom, jak
każdy Amerykanin w Paryżu. Sporadycznie czytywał też ten obsceniczny pamiętnik, pełen
buty i samozadowolenia.
Do jego stolika dosiadał się Meral Johnson. Zjadał jak zwykle pół tuzina herbatników i
wypijał filiżankę herbaty. Jako przeciwnik reżimu Josepha Waltheya i Centalnej Agencji
Wywiadowczej, został bezterminowo urlopowany z pracy w policji San Dominiki. Stanowił
psychiczne wsparcie dla Petera podczas jego pobytu we Francji. Towarzyszył mu w
podróżach, a czasami musiał odgrywać rolę surowego opiekuna.
Zgodnie z założeniami swojego planu, mieli spędzić w Europie kolejnych sześć miesięcy.
W Paryżu i poza nim, na Rivierze i w Nicei, w Zurychu w okolicach Stampfenbachstrasse.
Paryż w maju jest naprawdę piękny, myślał Peter, popijając kawę tego ranka. Nie mógł
się co prawda równać ze słonecznymi Karaibami, w dodatku nie było tu Jane, ale w sumie nie
ma co narzekać.
O dziesiątej trzydzieści pojawił się niski Francuz z wielką skórzaną walizą. Sadowiąc się
przy ich stoliku spytał:
– Czy to panowie szukacie Carrie Rose?