Patterson James Cien Hawany

background image

JAMES PATTERSO

CIEŃ HAWAY

Przełożył: Jacek Złotnicki

Data wydania polskiego: 2000

background image

30 kwietnia 1979, Turtle Bay

Kingfish i Kubańczyk obserwowali parę, spacerującą po błyszczącym w słońcu, białym,

piaszczystym brzegu zatoczki. Z daleka widzieli tylko dwie maleńkie figurki. Idealne ofiary.

Po prostu idealne.

Zabójcy, ukryci pośród palm i niebieskich dzikich lilii, z uwagą przyglądali się dwojgu

spacerowiczom, którzy szli powoli, by zniknąć wreszcie za zakrętem brzegu. Kubańczyk

zawiązał sobie na głowie czerwono-żółtą chustę. Ubrany był w wypchane na kolanach

spodnie khaki. Jego stroju dopełniały mocno zdarte, jasnopomarańczowe saperki, kupione w

sklepie z militariami w Miami. Człowiek o przezwisku Kingfish miał na sobie tylko brudne

spodnie od polowego munduru armii Stanów Zjednoczonych. Twarde mięśnie obu mężczyzn

rysowały się ostro w palących promieniach karaibskiego słońca. Światło słoneczne tworzyło

lśniące refleksy na powierzchni morza i połyskiwało na klindze maczety do ścinania trzciny

cukrowej, wiszącej u pasa Kubańczyka. To wysłużone narzędzie mierzyło trzy czwarte metra

i było ostre jak brzytwa.

Na południe od kryjówki mężczyzn tkwił na rafie samotny i opuszczony wrak wielkiego

szkunera „Isabelle Anne”, odwiedzany tylko przez ptaki i ryby. Trzydzieści metrów dalej

plaża omijała strome, czarne skały, tworząc idealną ścieżkę dla spacerowiczów. Na ostrym

łuku leżały wyrzucone przez fale ryby, koralowce, wodorosty, skorupki ostryg i jeżowce.

Zabójcy spodziewali się za chwilę ujrzeć na wąskiej ścieżce parę wyłaniającą się zza

zakrętu. Ich ofiary. Może to jakaś szara eminencja, nieprzyzwoicie bogaty premier jednego z

krajów Ameryki Południowej? Albo polityk z USA ze swoją seksowną sekretarką, pełniącą

także obowiązki kochanki? W każdym razie był wart tych pieniędzy, jakie mieli otrzymać za

wykonanie zadania, a także kosztów ich podróży i pobytu w tym spokojnym, malowniczym

zakątku świata. Wart po pięćdziesiąt tysięcy dolarów na głowę za robotę, która nie trwała

nawet tygodnia.

Zza występu skalnego niespodziewanie wybiegło dwoje nastolatków, kierując się wprost

do zatoczki. Chudy, długowłosy chłopak z bogatej rodziny. Płowa blondynka w koszulce z

nadrukiem „Club Mediterrean”. Amerykanie. Biegnąc pozbywali się kolejnych części

garderoby. Całkiem nadzy, popędzali się, krzyczeli, że ostatni przegrywa. Wreszcie zanurzyli

się w lśniących falach. Nad ich głowami zaskrzeczała mewa. Zabrzmiało to jak beczenie

kozy.

Mężczyzna znany jako Kingfish wetknął w piasek drogie cygaro. Warknął niskim

głosem:

– Chyba nie po to przejechaliśmy taki kawał drogi, żeby zabić tę parę gówniarzy.

background image

– Czekaj i patrz. Patrz uważnie – napomniał go Kubańczyk.

Baraszkujący w wodzie chłopak pokrzykiwał, usiłując bez powodzenia naśladować

mewę.

– Nie wytrzymam! Jest cholernie, niewyobrażalnie cudownie! – wtórowała mu szczupła

blondynka.

Dała nurka w spienione fale, by wynurzyć się po chwili. Długie włosy przylgnęły jej

płasko do głowy. Drobne, dziewczęce piersi o sterczących sutkach stwardniały pod wpływem

chłodnej wody.

– Uwielbiam to miejsce! Nie ruszę się stąd! Gramercy Park jest do niczego! Wschodnia

Trzydziesta Trzecia ulica – pluję na nią. Juhuu! Hej!

Kubańczyk powoli uniósł dłoń nad błękitne lilie i kolczaste krzaczki. Pokiwał w stronę

zielonego samochodu, stojącego na zarośniętym wzgórzu, z którego roztaczał się widok na

plażę.

Pojedynczy dźwięk klaksonu. Ich sygnał.

Zapadła niesamowita cisza. Bicie serc, szum fal... nic więcej.

Chłopak i dziewczyna wyciągnęli się na miękkich ręcznikach kąpielowych, by wysuszyć

się w promieniach słońca. Zamknęli oczy. Kolory pod powiekami zaczęły mienić się jak w

kalejdoskopie. Dziewczyna zaśpiewała:

– Słonko świeci na wschodzie...

Chłopak wydał nieprzyjemny, chrapliwy dźwięk.

Dziewczyna otworzyła oczy i poczuła silne uderzenie w czubek głowy. Okropnie

zabolało; cały świat zawirował wokół niej. Otworzyła usta do krzyku, ale zadławiła się gęstą,

pienistą krwią.

Ciche echo wystrzałów rozległo się wśród okolicznych wzgórz. Kule opuszczały lufę

nowoczesnego, zachodnioniemieckiego karabinka snajperskiego z prędkością ponad

kilometra na sekundę.

Kingfish i Kubańczyk stanęli nad ciałami, leżącymi na splamionych krwią ręcznikach.

Kingfish dotknął policzka chłopaka. Zaskoczyło go, że dzieciak jęknął.

– Chyba nie polubię pana Damiana Rose’a – powiedział Kingfish z miękkim, francuskim

akcentem. – Żałuję, że wyjechałem z Paryża. On zostawił go przy życiu celowo... dla nas.

Umierający dziewiętnastolatek zakasłał. Błękitne oczy zaczęły zachodzić mgłą.

– Dlaczego? Przecież nie zrobiliśmy nic złego... – spytał.

Kubańczyk uniósł wysoko maczetę. Ciął mocno, jakby wyrąbywał sobie drogę w

najgęstszych chaszczach, jakby chciał ściąć drzewo za jednym zamachem. Świst, cięcie,

zamach.

Zabójca metodycznie szatkował ciała długim ostrzem. Czyste, mocne cięcia. Potwornie

skuteczne. Krew bryzgała na oprawcę. Ciało i kości rozstępowały się, nie stawiając żadnego

background image

oporu ostrej klindze. Kałuże krwi szybko wsiąkały w piasek, pozostawiając ciemnoczerwone

plamy.

Skończywszy rzeźnicką robotę Kubańczyk wbił maczetę głęboko w piasek. Na rękojeść

nasadził czerwoną wełnianą czapeczkę.

Obaj zabójcy popatrzyli w kierunku wzgórz. W oddali ujrzeli mężczyznę, stojącego obok

lśniącego, zielonego samochodu. Przystojny blondyn zachęcał ich do pośpiechu, machając

nad głową niemieckim karabinkiem. Z daleka nie mogli jednak dostrzec triumfalnego

uśmiechu na twarzy Damiana Rose’a.

background image

Wstęp

Pamiętnik Damiana i Carrie

Rose’ów

background image

Zwróćmy uwagę na siłę oddziaływania i ogromny potencjał

prawdziwego,

„potwornego

morderstwa”,

dokonanego

z

pełną

świadomością, w ściśle kontrolowany sposób.

Z pamiętnika Rose’ów

23 stycznia 1981, owy Jork

O wpół do siódmej rano dwudziestego trzeciego stycznia, w dniu urodzin swojej

jedynaczki, Mary Ellen, wysoki, ciemnowłosy, nieco krótkowzroczny mężczyzna – Bernard

Siegel – rozpoczynał w Wolf Delicatessen przy Zachodniej Pięćdziesiątej Siódmej ulicy w

Nowym Jorku codzienne śniadanie. Złożone było, jak zwykle, ze słabo ściętej jajecznicy,

rogalika z makiem i filiżanki czarnej kawy.

Po sutym posiłku Siegel złapał taksówkę i pojechał pokrytymi śnieżną breją ulicami na

Trzecią Aleję, pod numer osiemset. Posługując się kolekcją siedmiu srebrnych kluczy dostał

się do wnętrza nowoczesnego, pokrytego przyciemnionymi szybami budynku i udał się do

biur znanego wydawnictwa, dla którego pracował. Wszedł do największego z „małych”

gabinetów na tym piętrze. To był jego gabinet. Miał zamiar solidnie popracować, zanim

rozdzwonią się telefony, aby wyjść do domu nieco wcześniej, ze względu na urodziny

córeczki. Kończyła właśnie dwanaście lat.

Naprzeciw przyciemnianego okna stała młoda, opalona na brąz kobieta. Jej długie, jasne

włosy poprzetykane były gęsto białymi nitkami siwizny. Mogło się wydawać, że przypatruje

się budynkowi, stojącemu po przeciwnej stronie ulicy. A może po prostu przyglądała się

swojemu odbiciu.

– Po pierwsze, jak, do cholery, zdołała się tu pani dostać? Po drugie, kim, u diabła, pani

jest? Po trzecie, proszę stąd natychmiast wyjść – powiedział Bernard Siegel.

– Nazywam się Carrie Rose – odezwała się kobieta, zwracając twarz w jego kierunku.

Wyglądała na dwadzieścia osiem, może dwadzieścia dziewięć lat; była zupełnie spokojna i

opanowana.

– Przyszłam tu, aby uczynić cię jeszcze sławniejszym człowiekiem niż jesteś teraz. Ty

jesteś Siegel, prawda?

Wydawca nie mógł powstrzymać leciutkiego uśmiechu, ledwo dostrzegalnego

rozchylenia wąskich, zaciętych warg. Ta kobieta zwracała się do niego na „ty”. Niech szlag

trafi tych bezczelnych, nieokrzesanych młodych pisarzy, pomyślał. Ta tutaj chyba musiała

spać w jego gabinecie, żeby się z nim spotkać. Pewnie po to, by uszczęśliwić go rewelacjami

o swoim sukcesie w tegorocznej edycji konkursu talentów literackich.

background image

Siegel mrużąc oczy przyglądał się Carrie Rose, a raczej pani Carrie Rose, o czym miał się

niebawem przekonać. Żonie Damiana Rose’a. Kobiecie-najemnikowi. Musiał przyznać, że

jest wysoka, urzekająco piękna i modnie ubrana. Jak z „Vogue’a”.

Nosiła duże, szylkretowe okulary, które sprawiały, że wyglądała na bardziej bezradną niż

prawdopodobnie była w rzeczywistości. Kostium w niewinnym błękitnym kolorze miał uśpić

jego czujność, tego był pewien. Stary fortel.

– No dobrze, jestem Siegel – przyznał w końcu. – Ale wcale nie jestem sławny i pani

teksty są nie na miejscu. Proszę opuścić mój gabinet. Niech pani wraca do domu i napisze

jeszcze jeden szkic swojej wspaniałej książki. A potem proszę umówić się na spotkanie w

godzinach urzędowania przez moją...

– Ależ jesteś sławny, Bernardzie – przerwała mu kobieta z szerokim, sztucznym

uśmiechem. – Jesteś tak sławny, że nawet wyjątkowo zapracowani ludzie, jak ja, narażają się

na wielkie niewygody, aby tylko dać ci prawa do wydania książki wartej milion dolarów.

Książki, która na trwałe wejdzie do historii.

Siegel zaśmiał się drwiąco. Cóż, zasłużyła sobie na to.

– I wszystko to za jedyny milion dolarów?

Carrie Rose też się roześmiała.

– Mniej więcej.

Popatrzyła uważnie na Siegela i rozejrzała się po pokoju. Pod ścianami stały dwa nie

pasujące do siebie regały – dębowy i sosnowy. Na modnym biurku z wysuwanym blatem

stała maszyna do pisania Olivetti Lettera, a obok niej piętrzył się równy stos białego papieru

maszynowego. Nowiutkie, lśniące okładki książek wisiały przypięte do korkowej tablicy. W

różnokolorowych przegródkach leżały rękopisy. Biuro wydawcy.

Siegel postawił teczkę, zsunął mokasyny i zasiadł w fotelu. Popatrzył przeciągle na

nieproszonego gościa.

– No więc, gdzie pani ma to wiekopomne dzieło?

– Jeszcze go nie napisał żaden murzyn – powiedziała Carrie Rose. – Materiału

literackiego dostarczy ci pamiętnik, który prowadziłam razem z moim mężem Damianem

przez ostatni rok. Niezwykły, wyjątkowy pamiętnik, który będzie cię kosztował dwa miliony

dolarów. Opisujemy w nim serię brutalnych zbrodni, znanych jako morderstwa spod znaku

maczety. Jest tych morderstw ponad sto.

Piękna kobieta powiedziała to bardzo spokojnie... „seria potwornych zbrodni, morderstw

spod znaku maczety”.

background image

Część pierwsza

Czas maczety

background image

Marzec – lipiec 1979
Śmierć w Lathrop Wells

ROZDZIAŁ 1

Damian jest zwolennikiem poglądu, że nie dalej niż za pięćdziesiąt lat

ludzie przeniosą się nad morze i pod jego powierzchnię. San Dominica to

tylko początek. Ekspedycja badawcza. Po prostu dziecinada. Ludzie, którzy

ją stworzyli, nawet nie potrafili pojąć motywów kierujących ich

działaniami... Trzy piąte kuli ziemskiej pokrywa woda i należy uwzględnić

znaczenie tego faktu.

Z pamiętnika Rose’ów

24 lutego 1979, Lathrop Wells w stanie evada

Chevrolet impala idiotycznego różowego koloru sunął przez bezkresną pustynię. Isadore

Goldman nie bardzo wierzył, że dojechał już do tego stanu. Jednak co chwila mijał blaszane

tablice, które jakiś pensjonariusz więzienia rejonowego w Washoe ostemplował napisem:

„Własność stanu Nevada”.

W pewnej chwili Goldman dostrzegł nawet tubylców: kobietę z dziećmi w podartych

wysokich butach, wszyscy obwieszeni turkusową biżuterią. Twarze mieli koloru spieczonych

rogalików.

Gdzieś tutaj w Mercury, w stanie Nevada, przeprowadzano próby z bombą wodorową,

pomyślał starzec. Jego umysł powędrował daleko wstecz. Goldman przypomniał sobie, jak

trudno było mu zaakceptować inwazję w Zatoce Świń. Pomyślał też o swoich niejasnych

interesach z Rafaelem Trujillo w tym samym, tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym pierwszym

roku.

background image

Przeszłość Goldmana... To ona doprowadziła go do dwudziestego czwartego lutego,

tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego roku, najważniejszego dnia w życiu starego

człowieka. Może najważniejszego.

Vincent „Zio” Tuch poklepał Isadore’a po kolanie. Jego drżącą dłoń gęsto pokrywały

plamy wątrobowe.

– Izzy Bizzy, co o tym myślisz? – wychrypiał. – Może mamy zawrzeć jakiś wielki układ?

Tak mi się właśnie wydaje.

– Cóż, robię się za stary, żeby wciąż się zastanawiać nad tym wszystkim – doradca od

niechcenia zbył starego, ale potężnego ojca chrzestnego. Bo też pytanie było głupie, typowe

dla mafiosa.

Tuch poradził mu, żeby się wypchał – i to też było dla niego typowe. Podobnie jak

zapach taniego płynu do włosów, którym caporegime skrapiał swój zastarzały łupież.

Goldman uważał to spotkanie w Lathrop Wells za szczyt absurdu. Nawet on sam był

zaskoczony. Kojarzyło mu się to ze sceną z filmu Hitchcocka. Wystarczy powiedzieć, że obie

strony przybyły na farmę „nie rzucającymi się w oczy” samochodami. Goldman przez

zielonkawe szyby swojej impali policzył przyjezdnych.

Dziewięciu kierowców, dziewięć aut: mustangi, wildcaty, hornety, cougary – trafił się

nawet volkswagen garbus. Przybyło także siedmiu ochroniarzy, każdy wypisz-wymaluj jak

Tarzan w garniturze.

W obradach miało wziąć udział jedenastu ludzi, nie licząc jego samego oraz trzęsącego

się, zgrzybiałego Tucha.

Na poprzednim spotkaniu ustalono, że w Lathrop Wells nie powinna mieć miejsca

powtórka z Appallachii, gdzie na pustynną farmę zajechało nagle dwadzieścia cadillaców

fleetwood. Mogło to zwrócić uwagę lokalnych stróżów porządku lub policji stanowej.

Dlatego żaden z uczestników spotkania na pustyni w Nevadzie nie przyjechał swoim

używanym na co dzień, wielkim, czarnym samochodem.

Teraz było tu dwudziestu siedmiu mężczyzn w ciemnych garniturach, z wyjątkiem

jednego fircyka, ubranego w pedalskie wdzianko od Gucciego oraz Frankiego „Kota” Rao z

Brooklynu w Nowym Jorku, który miał na sobie sportową marynarkę w czarno-białą kratę,

rozchełstaną pod szyją błękitną koszulę i białe buty w stylu Binga Crosby’ego.

– Śmierdzący dupek – skomentował stary Tuch. – Dupek obwieszony błyskotkami.

– Można się było tego spodziewać – mruknął Isadore Goldman. Po raz pierwszy od ponad

ośmiu miesięcy zapalił papierosa i ruszył w kierunku drzwi wejściowych. W ciężkim,

rozgrzanym powietrzu unosił się zapach stajni.

Dzięki Bogu, wnętrze było klimatyzowane. W niskich pomieszczeniach wiejskiego domu

nawiew wzbijał tumany kurzu i czegoś, co przypominało płatki zbożowe. Goldman zauważył,

że szef tamtych szepcze coś do swojego młodego sekretarza, który przypominał dawnego

background image

gwiazdora hollywoodzkiego, Montgomery Clifta. Był to Brooks Campbell. Właśnie on miał

pojechać na Karaiby.

Drugiej stronie przewodniczył Harold Hill, znany w branży jako Harry Łamignat. Harold

Hill spędził prawie dziesięć lat w południowo-wschodniej Azji i było w nim coś

zagadkowego. Isadore Goldman podejrzewał, że Hill jest bardzo sprawnym zabójcą, chociaż

wygląda na ofiarę losu.

Po dziesięciu minutach trzynastu negocjatorów zasiadło przy długim stole w salonie.

Obie grupy zajęły miejsca naprzeciw siebie. Ciemnowłosi, szczupli Europejczycy po jednej

stronie. Faceci wyglądający jak zawodowi futboliści – po drugiej.

– Na wstępie pragnę przypomnieć – zaczął Goldman ucinając pogaduszki – że na

ostatnim spotkaniu, które odbyło się siedemnastego stycznia, wszyscy zgodnie ustalili, że

najlepiej będzie, jeśli wykonania zadania podejmą się Damian i Carrie Rose. – Goldman

zerknął na zebranych ponad szkłami okularów. Jak dotąd, żadnego sprzeciwu. – W związku z

tym – ciągnął – nawiązano kontakt z Rose’ami w paryskim hotelu „St. Louis”, starej melinie

handlarzy bronią. Wyznaczono im miesięczny termin na przygotowanie planu działania, który

byłby do zaakceptowania dla obu stron zebranych przy tym stole. Niestety, państwo Rose

odmówili wzięcia udziału w dzisiejszym spotkaniu.

Consigliore znów podniósł wzrok. Po chwili zaczął czytać dwudziestoparostronicowy

dokument, przesłany przez Rose’ów. Zawierał on projekty dwóch operacji. Pierwszy z nich

nosił tytuł „Systematyczne zabijanie członków rządu”, drugi nazwano po prostu „Maczeta”.

Do pisma dołączono zestawienie, w którym wypunktowano plusy i minusy obu planów.

Tym, co zrobiło największe wrażenie na obu stronach, zebranych przy stole – a także na

samym Goldmanie – była sumienność i rzetelność, z jaką dokonano opracowania obu

projektów. Chociaż przedstawiono je jako „schematyczne”, były kompletne, bez

pozostawienia najmniejszego miejsca na przypadek. Typowe dla Damiana Rose’a.

– Ostateczna kwota, jakiej żądają za wykonanie tej pracy, to milion dwieście tysięcy –

poinformował Goldman. – Moim zdaniem to uczciwa cena. Powiem nawet, że niezbyt

wysoka... Uważam, że Damian Rose jest geniuszem. Zresztą ta kobieta prawdopodobnie też.

Co panowie na to?

Zgodnie z oczekiwaniami, pierwsza uwaga na temat planów pochodziła od Frankiego

Rao.

– Czy to w pieprzonych frankach, czy w dolarach, Izzy? – zawołał nad stołem. – Te łajzy

gadają o pieprzonych dolarach, tak?

Goldman zauważył, że wypowiedź nowojorskiego mafiosa wyraźnie zaniepokoiła

Harolda Hilla. Jednak młodzieniec przypominający Montgomery Clifta uśmiechnął się

szeroko, jak w reklamie pasty do zębów. Brooks Campbell. Punkt dla ciebie, pomyślał

Isadore Goldman. Łebski chłopak. Trzeba było rozładować to cholerne napięcie. Po raz

background image

pierwszy od chwili rozpoczęcia spotkania jego uczestnicy roześmiali się. Obie strony pękały

ze śmiechu. Sam Frankie Rao aż się zanosił.

Gdy się uspokoili, Goldman najpierw skinął głową ciemnowłosemu mężczyźnie, który z

niezmąconym spokojem siedział przy przeciwnym końcu stołu, a następnie szefowi drugiej

strony, Haroldowi Hillowi.

– Czy wymieniona kwota pokrywa wszystkie wydatki? – zapytał Hill.

Młody Campbell pokiwał głową, jakby sam chciał zadać to pytanie.

– Tak, wszelkie koszty zostały wliczone – potwierdził Isadore Goldman. – Państwo Rose

przewidują rok na wykonanie zadania. Liczą się z koniecznością skorzystania z pomocy

dwudziestu, trzydziestu profesjonalistów, należących do elity najemników.

– Tanio jak barszcz – powiedział głębokim głosem spokojny, ciemnowłosy mężczyzna.

Był to Charles Forlenza, czterdziestotrzyletni ojciec chrzestny rodziny Forlenza. Szef

wszystkich szefów.

– Znalazł pan dla nas dobrych ludzi za dobrą cenę, Isadore. Dokładnie tak, jak

myślałem... Nie znam zdania pana Hilla, ale ja jestem zadowolony z efektów pańskiej pracy.

– Cena jest odpowiednia za tego rodzaju operację – zwrócił się Hill w stronę Forlenzy. –

Opinia, jaką cieszą się państwo Rose w przypadku tak złożonych, delikatnych zadań, jest

znakomita. To mnie satysfakcjonuje. Zgoda.

Tego dnia, dwudziestego czwartego lutego tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego

dziewiątego roku, Stany Zjednoczone, reprezentowane przez legalnie działającą firmę Great

Western Air Transport, zawarły jedną z najbardziej interesujących umów w ciągu całej swojej

dwustuletniej historii. Ich partnerem była rodzina Forlenza z Zachodniego Wybrzeża. Krótko

mówiąc – Cosa Nostra. Dla obu stron oznaczało to, że będą mogły natychmiast załatwić kilka

niezbędnych, choć niezbyt czystych interesów. Ani Stany Zjednoczone, ani rodzina Forlenza

nie miały zamiaru brudzić sobie rąk tym, co należało zrobić tego roku na Karaibach. Dlatego

tak starannie wybrano wykonawców: Damiana i Carrie Rose, parę, która w południowo-

wschodniej Azji zasłużyła sobie na miano les dements. Szaleńcy.

Dwie godziny po zakończeniu spotkania zmierzający do Las Vegas srebrnoszary buick

wildcat zatrzymał się na poboczu prostej jak strzelił, pustej szosy. Młody kierowca, Melo

Russo, wysiadł z limuzyny, podszedł do tylnych drzwi, otworzył je szeroko i grzecznie

poprosił swojego szefa o opuszczenie samochodu.

– Co ty sobie, do cholery, myślisz? – powiedział Frankie Rao do kierowcy, szczupłego

młodzieńca w lustrzanych okularach.

– Nie to nie, kit ci w ucho – odparł Melo.

Wypalił trzykrotnie z pistoletu w głąb samochodu. Krew bryznęła na tylne szyby buicka,

czerwona mgiełka powoli osiadała na srebrzystoszarej tapicerce. Russo wyciągnął ciało

Frankiego Rao na zewnątrz i wpakował je do bagażnika.

background image

Podczas spotkania w wiejskim domu ustalono w tajemnicy, że Fankie Rao stanowi zbyt

duże zagrożenie dla Harolda Hilla i sympatycznego młodego człowieka, podobnego do

Montgomery Clifta.

– Tak to już bywa – mruknął sam do siebie Isadore Goldman gdzieś na pustyni w

Nevadzie.

background image

ROZDZIAŁ 2

Pewnego razu – w czerwcu lub w lipcu – Damian wygłosił we Francji

tyradę na temat naszych sukcesów w Kambodży i Wietnamie. Gryzło go to

wyjątkowo, bo za tę robotę nie dostaliśmy ani grosza... Zabawne:

siedzieliśmy w kafejce we francuskiej wiosce Grasse. Damian mówił po

angielsku do poczciwego zamiatacza ulic, który nie rozumiał z tego ani

słowa. Opowiedział mu ze szczegółami o naszej przygodzie na Karaibach.

Genie! Demon! 3on? – powiedział na zakończenie po francusku.

3ieszczęsny zamiatacz uśmiechnął się, jakby Damian był małym,

postrzelonym chłopcem...

Z pamiętnika Rose’ów

11 czerwca 1979, Paryż

Trzy miesiące po spotkaniu w Nevadzie Damian bujał się na hamaku w wytwornej

dzielnicy Paryża, St.-Germain. Hamak był rozpięty na kamiennym tarasie, z którego roztaczał

się widok na Jardin des Tuileries, Sekwanę i Luwr. Tego ranka Paryż spowijała lekka

mgiełka, jak na obrazach Seurata.

Grzejąc się w promieniach późnowiosennego słońca Rose oddawał się jednemu ze swoich

niedorzecznych nałogów: czytaniu plotkarskich gazet i czasopism. Przekartkował „The Boys

of Brasil”, rzucił okiem na wstępniaki w „Enquirer”, w międzynarodowym wydaniu „Time’a”

i „Soldier of Fortune”. Wreszcie zgrabnie zeskoczył z hamaka i wszedł do mieszkania, w

którym mieszkał wraz z Carrie. Zdjął wełniany sweter i drogie, kremowe spodnie z

gabardyny. Zajął się kompletowaniem typowego stroju amerykańskiego studenta zagranicznej

uczelni.

Włożył wytarte dżinsy, granatową flanelową koszulę i buty na ściętych obcasach. Na szyi

zawiązał kowbojską, czerwoną chustkę. Lekko podmalował oczy, a na głowę wcisnął perukę

z ciemnymi, długimi włosami.

background image

Tego dnia Damian Rose miał zamiar udawać studenta Sorbony. Musiał kupić narkotyki w

Les Halles: amfetaminę, kokainę, opium. Potem miał się spotkać z najemnikiem, znanym jako

Kubańczyk.

Zapinając spodnie, Damian przeszedł przez salon, wypełniony rekwizytami teatralnymi z

Broadwayu i Haymarket. Wyszedł z mieszkania i zatrzasnął drzwi.

Bonjour – powiedział do portierki o imieniu Marie, starszej kobiety, która jak zwykle

czytała gazetę przy świetle wpadającym przez okno korytarza. Stukając podeszwami na

marmurowych schodach zszedł na okrągły, wewnętrzny dziedziniec budynku. Wsiadł do

małego, czarnego kabrioletu, który stał na podwórku. Dach zostawił otwarty, szyby boczne do

połowy uniesione. Opuścił tylko osłony przeciwsłoneczne i włożył ciemnoniebieskie okulary,

jakie noszą piloci myśliwców.

Sportowy wóz wytoczył się przez żelazną bramę. Damian zanucił swoją ulubioną

piosenkę – słodką „Lili Marlene”. Był jasny, ciepły, wiosenny dzień. Powietrze czyste jak łza.

Wąskie uliczki wypełniał zapach świeżo upieczonego francuskiego pieczywa.

Błyszczący czarny samochód skręcił na bulwar St.-Germain. Jadąca na rowerze młoda

dziewczyna w jasnokremowej czapeczce aż wyciągnęła szyję, aby zobaczyć twarz młodego

człowieka ukrytą za osłoną przeciwsłoneczną. Ale nie zdążyła. W czerwcu siedemdziesiątego

dziewiątego roku nikt nie powinien wiedzieć, jak wygląda twarz Damiana Rose’a.

background image

24 kwietnia 1979, wtorek
Wyrok na trójkę spod znaku maczety

ROZDZIAŁ 3

Księgowość... w przeciągu roku musieliśmy opłacić ponad stu różnych

ludzi. Poszło na to prawie sześćset tysięcy dolarów. Płaciliśmy fałszerzom

dokumentów z Brukseli, handlarzom broni ze Wschodnich 3iemiec i Stanów

Zjednoczonych,

donosicielom,

handlarzom

narkotyków,

kurwom,

kieszonkowcom,

agentom

amerykańskiego

wywiadu,

najlepszym

najemnikom, takim jak Kingfish Toone, Blinkie Thomas (Kubańczyk), Clive

Lawson. I żaden z tych ludzi nie miał pojęcia, co tak naprawdę

organizujemy na Karaibach...

Z pamiętnika Rose’ów

Powiedzenie „Tylko wściekłe psy i Anglicy” to delikatna aluzja do

faktu, że nasze słońce może usmażyć was na frytki. Strzeżcie się!

Napis na plaży w Turtle Bay

24 kwietnia 1979, Coastown, San Dominica

Wtorek. Pierwszy dzień spod znaku maczety

Nie bez kozery dwudziesty czwarty kwietnia zapadł wszystkim w pamięć jako ostatni

dzień najbardziej widowiskowego procesu sądowego, jaki kiedykolwiek miał miejsce na

mierzącej sto dwadzieścia pięć kilometrów długości i pięćdziesiąt pięć szerokości karaibskiej

wyspie San Dominica.

background image

Niektóre efekty pirotechniczne, towarzyszące posiedzeniu wysokiego sądu, były wręcz

trudne do opisania.

Niewielka, surowa sala sądowa była wypełniona po brzegi. Wrzało w niej jak w ulu.

Wentylatory, obracające się leniwie pod sufitem, podobne do tych w „Casablance”,

kontrastowały z atmosferą napięcia, panującą wśród zebranych. Spośród podejrzanych

największe, wręcz chorobliwe zainteresowanie wzbudzał piętnastoletni Leon Rachet.

Mierzący metr sześćdziesiąt pięć młodzieniec z czarną, poszarzałą, niewątpliwie

inteligentną twarzą, która wydawała się zarazem niewinna i okrutna. Krople potu zbierały mu

się na końcach długich, czarnych warkoczyków, wyglądających jak kawałki mokrych,

postrzępionych sznurków.

Siedząca na galerii babcia, która była jego opiekunką, regularnie co pięć minut

przerywała postępowanie głośnym, rozdzierającym zawodzeniem:

– Leon! Mój ty niedobry chłopaku! Och, mój ty syneczku!

– Jesteście bezwzględnymi mordercami – sędzia, siedemdziesięciojednoletni Andre

Dowdy, oznajmił chłopakowi i stojącym obok niego dwóm dorosłym. – Nie wzbudzacie

nawet cienia litości, także ty, chłopcze. Po prostu wściekłe psy...

Obok Racheta stał, przestępując z nogi na nogę, dwudziestotrzyletni Franklin Smith, a po

drugiej stronie Chicki Holt – mający czternaścioro dzieci z pięcioma kobietami, co

podkreślały wszystkie gazety w sprawozdaniach z procesu – gapił się na sufit i obracające się

powoli wentylatory. Najwyraźniej nudził się jak mops.

Osiem miesięcy wcześniej ci sami mężczyźni stali obok dychawicznego volkswagena

„garbusa”, przy drodze do oddalonego o półtora kilometra miasteczka New Burg. Właśnie

okradali Amerykanina, Francisa Cichoskiego, strażaka z Waltham w stanie Massachusets,

który przyjechał tu pograć w golfa podczas wakacji.

Na zakończenie przeprowadzonego w biały dzień napadu jeden z bandytów uderzył

białego turystę ostrzem maczety. Cios był śmiertelny. Następnie krótko ostrzyżoną głowę

Cichoskiego odcięto i pozostawiono na drodze, gdzie leżała bezradnie, przytulona policzkiem

do asfaltu.

Przez następnych osiem miesięcy pojawiały się różne hipotezy, dotyczące motywów

zbrodni. Pierwotnie miało to być morderstwo na tle rasowym, potem – z chęci zysku, a

następnie przyczyną miały być kolejno: seks, żądza krwi, obrzędy rytualne, muzyka soul lub

reggae, choroba psychiczna. Niektórzy uważali wręcz, że jest to zapowiedź gwałtownego

zrywu rewolucyjnego, który ogarnie całe Karaiby. Rzecz jasna, jeden powód wcale nie

wykluczał drugiego.

Wreszcie premier San Dominiki, Joe Walthey, zakończył dociekania nad socjologicznym

podłożem tej zbrodni.

background image

– Nie ma się co dłużej rozwodzić nad tą sprawą – powiedział czarny demokrata

dyktatorskim tonem z migających i trzeszczących odbiorników lokalnej telewizji. – Ci ludzie

muszą wisieć, bo inaczej spokój nie powróci nigdy na tę wyspę. Zapamiętajcie moje słowa.

– Francis Cichoski musi zostać pomszczony – powtórzył trzykrotnie Walthey, zanim

zniknął z ekranów telewizorów.

O dziesiątej trzydzieści rano sędzia Andre Dowdy odczytał wyrok drżącym z emocji

głosem:

– Wszystkich trzech podejrzanych, Franklina Smitha, Donalda „Chicki” Holta i Leona

Elmore Racheta uznaje się za winnych morderstwa, zarzucanego im w akcie oskarżenia.

Zostaną oni przewiezieni do więzienia w Russville i tam straceni, w terminie nie dłuższym niż

siedem dni, licząc od dnia dzisiejszego. Niech Bóg ma w opiece wasze dusze. Moją zresztą

też.

– A także twoje dupsko! – wydarł się nagle Leon Rachet poprzez ciszę, która zapanowała

na sali sądowej. – Także twoje dupsko, Dowdy!

Franklin Smith skrzywił się i powiedział do chłopaka:

– O rany, Leon, wyluzuj facet.

Za dwadzieścia jedenasta ciemnoszary dach wytwórni rumu Pottsa uniósł się w powietrze

jak kapelusz, zerwany przez wiatr z głowy pechowego bohatera slapstickowej komedii; potem

błysnęło i w przeczysty błękit nieba strzeliły czerwone i pomarańczowe płomienie.

Dosłownie w przeciągu kilku minut wytwórnia przestał istnieć. Z dymem poszedł cały

kwartał domów, stojących w pobliżu.

Dokładnie o jedenastej dwóch białych brygadzistów zostało pobitych do nieprzytomności

kijami baseballowymi w kopalni Cow Park Bauxite.

Na parkingu wybito szyby w setce samochodów należących do kadry kierowniczej.

Napadnięto na stołówkę dla kierownictwa i zabrano lub zniszczono szykowane na obiad

żeberka i pieczone kurczaki.

Tymczasem na sali sądowej Franklin Smith i Chicki Holt wykrzykiwali obelgi pod

adresem sędziego Dowdy. Wtórowali im w tym ich amerykańscy adwokaci, którzy już nawet

zdążyli ochrypnąć od wrzasków. Padały określenia takie jak „ciota”, „zasraniec”, „piździelec”

i „wrzód na dupie”.

Młody Leon Rachet stał spokojnie i tylko się przyglądał. Wyciągnął z tylnej kieszeni

czarny beret i włożył go na spoconą głowę. W wieku piętnastu lat jego idolami byli Huey P.

Newton, Hajle Sellasje i Che.

Dziki zgiełk wciąż panował na sali, gdy Rachet zwrócił się do Franklina Smitha, aby ten

zamknął „swoją czarną, murzyńską jadaczkę”.

O dziwo, starszy od Leona, trzydziestojednoletni Smith usłuchał chłopaka.

Na zewnątrz budynku sądu głośniki, zamontowane na pomalowanej we wszystkie kolory

tęczy furgonetce volkswagena, ryczały głosem Boba Marleya.

background image

Marley wraz z Wailersami produkował się również z licznych, potężnych tranzystorów,

rozstawionych wzdłuż zatłoczonych chodników, przy których rosły rzędy palm.

Wściekłe, czarne twarze wrzeszczały na budynek sądu tak, jakby był on żywą istotą.

Zbuntowani młodzieńcy z tłumu nieśli wizerunki przywódcy rewolucji, pułkownika

„Monkey” Dreda oraz Jego Cesarskiej Wysokości Hajle Sellasje. Małe dzieci o niewinnych

twarzyczkach powiewały ręcznie malowanymi transparentami; na których widniały hasła:

„Precz z admirałem Nelsonem!”, „Precz z Lawrencem Rockefellerem!”, „San Dominica to

czarna republika!”.

Na ulicy pojawił się szereg policjantów, kryjących się za plastikowymi tarczami. Ludzie

obrzucali ich dojrzałymi owocami mango, zielonymi orzechami kokosowymi i małymi

melonami.

Ciemnoskóry mężczyzna w wojskowym mundurze podbiegł do kamery i wykrzywił

twarz w dzikim grymasie.

– Ha! Miejcie się na baczności! – wrzasnął i stał się sławny na cały świat.

Kwadrans po jedenastej wyleciało w powietrze pięć stojących w szeregu samochodów z

wypożyczalni Hertza na lotnisku Roberta F. Kennedy’ego w pobliżu Coastown.

O wpół do dwunastej trzech czarnych morderców wyprowadzono na zalany słońcem

portyk przed budynkiem sądu.

Uśpione demony San Dominiki zaczynały się budzić z letargu.

Leon Rachet miał na sobie kwiecistą koszulę, twarz zasłaniały mu ciemne,

przeciwsłoneczne okulary. Czarny beret nasunął sobie na oko. Wyglądał naprawdę groźnie.

Najpierw uśmiechnął się szeroko i uniósł nad głowę skute kajdankami ręce, jak zwycięski

bokser po walce. Potem, gdy policjant popchnął go w dół białych, kamiennych schodów,

chłopak wydarł się wniebogłosy:

– Dred cię zabije, facet! „Monkey” zabije was wszystkich! Poderżnie wam gardła!

I tak w kółko, wciąż powtarzając imię lokalnego rewolucjonisty.

– „Monkey” Dred poderżnie gardło mojej ciotce! O jee! O jee!

Nagle schludnie ubrany Murzyn stojący w tłumie krzyknął głośno, przebijając się przez

harmider.

– Jezuu, facet! Och, Jezu Chryste!

Ktoś wyrzucił wysoko w górę popularną plażową zabawkę, błyszczący w słońcu,

srebrzysty krążek, który wirując poszybował nad tłumem otaczającym skutych morderców.

Gdy piętnastoletni Leon Rachet dotarł do stóp schodów, gdzie już czekał nań czarny,

policyjny rover z gościnnie otwartymi drzwiami, nagle ujrzał opadający krążek. W tym

samym momencie biały mężczyzna w garniturze i kapeluszu panama wysunął się z tłumu i

oddał trzy strzały prosto w twarz osłupiałego chłopaka.

background image

Carrie Rose, stojąca w dużej grupie turystów za plecami policjantów, patrzyła, jak

opętany nastolatek zatacza się i pada na chodnik. Miała nadzieję, że kolejne akty terroru

potoczą się równie gładko jak ten, który nastąpił przed chwilą.

Port lotniczy im. Roberta F. Kennedy’ego,
Coastown, San Dominica

Wtorek, wieczorem

Za kwadrans dziesiąta wieczorem Boeing 727 należący do American Airlines rozpoczął

łagodne podejście do lądowania na lotnisku Roberta F. Kennedy’ego na San Dominice.

Wielka, srebrzysta maszyna sunęła coraz niżej nad granatowym morzem.

Czerwone światła na końcach skrzydeł i na ogonie samolotu, błyskające regularnie w

sekundowych odstępach, odbijały się od ciemnego lustra wody.

Damian Rose, ukryty w mroku za stanowiskiem tankowania paliwa koło pasa startowego

numer dwa, przyglądał się z wielkim zainteresowaniem gładkiemu lądowaniu. Jeszcze raz

powtarzał sobie w myślach kolejne punkty swojego planu.

Tymczasem samolot dotknął kołami pasa startowego numer jeden. Pneumatyki lekko

odbiły się i załomotały na betonowych płytach. Od strony głównego terminalu dobiegły

dźwięki calypso, granego przez na wpółpijaną orkiestrę.

Zapiszczały hamulce i rozległ się huk silników, pracujących na wstecznym ciągu.

Gdy samolot znalazł się w połowie dobiegu, Damian Rose poczuł, że musi podjąć

decyzję. Uniósł do ramienia kosztowny, niemiecki karabinek i za pomocą celownika

optycznego ze wzmacniaczem obrazu wymierzył w niewielkie pudełko, leżące na pasie

startowym.

Wystrzelił trzykrotnie.

Prymitywna bomba eksplodowała pod wpływem uderzenia pocisków, rozpruwając

brzuch lądującego samolotu.

Zanim Boeing 727 zdołał się zatrzymać, płomienie buchały ze środka kadłuba poprzez

okna, znajdujące się na wysokości skrzydeł.

Drzwi się otworzyły i w tej samej chwili rozwinęły się pneumatyczne trapy ewakuacyjne.

Przerażeni pasażerowie zaczęli opuszczać samolot. Niektórzy z nich płonęli jak pochodnie.

Dwa wozy strażackie zbliżały się do ogarniętej pożarem maszyny. Z początku jechały

powoli, bo ich niedoświadczeni kierowcy nie mogli wprost uwierzyć, że to, co widzą, dzieje

się naprawdę.

W jednym z okien samolotu ukazała się płonąca głowa jakiegoś nieszczęśnika.

background image

Po drodze dojazdowej do pasa startowego biegła biała kobieta, cała w płomieniach.

Wyglądała jak płonący krzyż.

Stewardessa stojąca w drzwiach samolotu trzymała się za głowę i rozpaczliwie wzywała

pomocy.

Cztery godziny później, gdy ogień został wreszcie ugaszony, okazało się, że zginęło sześć

osób, a ponad pięćdziesiąt zostało poparzonych. Nikt nie miał pojęcia, co spowodowało

katastrofę.

Już następnego dnia wydawało się, że rozwiązanie tej zagadki jest prostsze niż można

było przypuszczać.

background image

25 kwietnia 1979, środa
Dwa trupy na plaży

ROZDZIAŁ 4

W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym siódmym roku, gdy zajmowaliśmy

się rozprowadzaniem pięćdziesięcio – i stumiligramowych porcji heroiny,

Damian zapowiedział, że ma zamiar zostać najwybitniejszym przestępcą na

świecie. Stwierdził, że świat dojrzał już do przybycia prawdziwego geniusza

zbrodni: błyskotliwego, nieco szalonego, jak William Henry Bonney,

obdarzonego urokiem Butcha Cassidy. Bardzo mi się spodobał ten pomysł.

Oczami wyobraźni widziałam już siebie jako Katharine Ross

Z pamiętnika Rose’ów

25 kwietnia 1979, Turtle Bay, San Dominica

Środa. Drugi dzień spod znaku maczety

Peter Macdonald, młody człowiek, który miał odegrać kluczową rolę w przyszłych

wydarzeniach, odbywał codzienną przejażdżkę rowerową po wysypanej tłuczniem drodze nad

brzegiem Turtle Bay. Kręcąc pedałami dziesięciobiegowego peugeota macdonalda,

wspominał swoją górną i chmurną przeszłość.

Jechał dość szybko. Miał teraz dwadzieścia dziewięć lat, wyglądał młodo i zdrowo. Był

przystojny, i to w sposób zwracający uwagę. Miał metr osiemdziesiąt wzrostu, a jego

wysportowane, proporcjonalnie umięśnione ciało osłaniały teraz tylko dziurawe spodenki

gimnastyczne, przyozdobione złotym napisem „Własność Akademii Wojskowej West Point”.

Na nogach miał podarte tenisówki, które kupił w sklepie z artykułami sportowymi Hermana

Speigela w Grand Rapids w stanie Michigan. Czerwono-popielate skarpetki obcierały

zrogowaciały naskórek stóp. Ten mało wytworny strój wieńczyła zakurzona, pamiątkowa

background image

czapeczka baseballowa drużyny „Detroit Tigers” ze skrzywionym daszkiem, która wyglądała

tak, jakby nie zdejmował jej od chwili swoich narodzin, co zresztą nie było zbyt dalekie od

prawdy. Czapka ukrywała krótkie, brązowe włosy, wystrzyżone wysoko w niemodnym stylu

zwanym „West Point”.

W ogóle cały Peter Macdonald był jakiś niedzisiejszy: silny, wysportowany, wyznawał

surowe zasady moralne, miał tradycyjne poglądy i duży zapas uporu, typowego dla

mieszkańców rolniczych regionów Środkowego Zachodu. Jednak ostatnie cztery miesiące,

spędzone na San Dominice, nie pasowały do jego charakteru. Przez cały ten czas Peter

pracował jako usłużny barman, zwykły przybłęda zza morza, a w dodatku żył w grzesznym

związku z kobietą. Krótko mówiąc – zachowywał się jak śmieć.

Jazda w górzystym terenie zmęczyła go solidnie. Komary mogłyby pływać krytą żabką

po zlanym potem grzbiecie Petera. Jego dziewczyna, Jane Cook, nazywała go czasem

Piotrusiem Dziwakiem.

Swego czasu Peter obiegł naokoło stan Michigan... bez rozgłosu i desperacko, w środku

zimy, w pięciokilogramowych, gumowych butach nurka. Jeszcze dawniej bawił się w wojsko

jako najmłodszy z szóstki braci Macdonald, Niezwykłej Szóstki. Później został kadetem w

West Point, a jeszcze później służył w stopniu sierżanta Sił Specjalnych w Wietnamie i

Kambodży.

Stare, dobre czasy...

Wysokie chwasty łaskotały go w łydki, więc zjechał na przeciwny pas drogi, bliżej

brzegu morza. Był coraz bardziej zmęczony. Zabójczy rytm go wykańczał. Zaczynał się

łamać. Spojrzał na połyskujące w słońcu fale Turtle Bay i pomyślał, że dobrze byłoby

popływać po przejażdżce. Wziąć Jane i zanurzyć się w morzu... a potem namówić ją na

spędzenie całego wieczoru w łóżku. Na razie jednak ledwie zipał. Jeszcze chwila, a kolanami

rozbije sobie podbródek. Zdawało mu się, że stopy na pedałach ma już płaskie jak naleśniki.

Raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa...

Spływając potem Peter minął ostry zakręt i dwadzieścia pięć metrów przed sobą ujrzał

stojącego na drodze Damiana Rose’a. Wysoki blondyn trzymał karabin oparty w zgięciu ręki i

patrzył w stronę morza.

W pierwszej chwili Peter pomyślał, że facet wybrał się na polowanie. Najpewniej na

dzikie świnie. Zauważył zaparkowany nieco dalej samochód. Zielony sedan. Tablica

rejestracyjna z literami CY i kilkoma cyframi.

Miejscowy? Nigdy go tu nie widział... Pewnie wynajął jedną z willi. Wyglądał na

zamożnego gościa. Trochę też na snoba... Na kurtce mężczyzny mignęła naszywka Harrodsa i

Peter nabrał przekonania, że to Anglik. Wysoki, jasnowłosy Anglik. Niesamowite.

Kiedy go mijał, blondyn odwrócił się. Wyglądał jak pogrążony w transie. Krzyczał coś do

niego. Tylko jedno słowo:

– Rowerzysta!

background image

Macdonald potraktował to jako pozdrowienie. Pomachał w odpowiedzi i pojechał dalej.

Nawet nieco przyspieszył. Ot tak, żeby się popisać: kiepska imitacja Davida Morelona. Jak

się później okazało, tylko dzięki temu zdołał ujść cało. Trwało to nie dłużej niż piętnaście

sekund. Piętnaście sekund, które mogły zadecydować o jego życiu.

Minął kolejny zakręt nadbrzeżnej drogi – rower żwawo potoczył się z góry, aż Peterowi

wiatr zaświstał w uszach. Usłyszał głośny trzask w krzakach rosnących przy samej plaży.

Pomyślał, że to stadko kóz albo dzikich świń. Jednak zamiast zwierząt zobaczył dwóch

półnagich, ciemnoskórych mężczyzn biegnących pod górę. Jeden z nich, Kubańczyk, był cały

we krwi. Jakby celowo się nią usmarował.

To, co Peter zobaczył, wywołało prawdziwą burzę w CIA, a także zaniepokoiło Cosa

Nostrę i rząd San Dominiki. Państwo Rose, pracujący za cenę miliona dwustu tysięcy

dolarów, raczej nie powinni pozostawiać przy życiu jakichkolwiek świadków.

Peter Macdonald znalazł się w poważnych tarapatach, ale na razie udało mu się uciec.

background image

ROZDZIAŁ 5

W Paryżu, przez kilka miesięcy poprzedzających wyjazd na Karaiby,

Damian sypiał nie więcej niż trzy, cztery godziny na dobę. Zwykle kładł się

do łóżka dopiero o piątej nad ranem. Całe noce przesiadywał przed lampą,

której jasne światło kierował sobie prawie prosto w twarz. W ten właśnie

sposób obmyślał plan działania. Potem szedł spać, aby najpóźniej o

dziewiątej być znowu na nogach. I dalej rozmyślać o maczetach.

Z pamiętnika Rose’ów

Michael O’Mara z żoną spacerowali powolutku.

Oboje

uwielbiali

plażę,

człapali

więc

od

jednej

zatoczki

do

drugiej.

Sześćdziesięcioczteroletnia Faye nuciła bezwiednie dziecinną piosenkę „Może morze ci

pomoże...”. Z daleka widać było, jak para starszych ludzi skręca ostro i wchodzi na plażę

Turtle Bay.

– Nie masz pojęcia, jaki jestem obolały i zmęczony – powiedział Mike, co kilka kroków

podciągając kąpielówki w kolorze indygo. Człapał jak stary kaczor chory na reumatyzm. – Te

cholerne ceny w hotelu nie dają mi spokoju. Jak można brać za nocleg czterdzieści... zaraz...

pięćdziesiąt? Nie, czterdzieści dolarów. No, powiedzmy, niechby brali trzydzieści za spanie.

Przy tych cenach lepiej byłoby już wynająć pokój w Coastown. A gdyby to ode mnie

zależało, wolałbym, abyśmy wrócili do domu.

Faye roześmiała mu się prosto w twarz, a dokładniej – prosto w długi słupek popiołu na

końcu cygara.

– Jesteś taki zabawny, Miguel. – Zatrzymała się, aby podnieść czarną muszelkę. Jej

brzuch pod jednoczęściowym kostiumem kąpielowym podskakiwał jak piłka. – Ha, ha, ha.

Nie wytrzymam. Ale się uśmiałam.

– Śmiej się, śmiej. Pokój dwuosobowy w Coastown kosztuje trzydzieści dolarów. Ze

śniadaniem. Może tam mógłbym spać spokojniej. Gdyby tak jeszcze zacisnąć pasa i nie jeść

obiadów... Nie byłoby trudno zrezygnować z tych kotletów z koziego mięsa.

Tego już Faye nie słuchała. Mike był jak stara, znana na pamięć, zacinająca się płyta

gramofonowa. Siwowłosa kobieta patrzyła z rosnącym rozdrażnieniem na muszelkę, którą

właśnie znalazła.

background image

– Nienawidzę tych tubylców. – Zważyła w dłoni delikatną skorupkę. – Przerabiają te cuda

natury na popielniczki. Co za marnotrawstwo. W dodatku strasznie kiczowate.

Mike O’Mara rzucił okiem na znalezisko żony. Nagle wydało mu się, że słyszy czyjeś

kroki, przeniósł więc wzrok na krzaki. Nie dostrzegł niczego, co mogłoby zwrócić jego

uwagę. Wrzucił muszlę do plecionej torby, którą ciągnął za sobą po piasku. Zaczynał się czuć

jak pracownik służby oczyszczania parku Fairmont. Cholerne muszelki.

– Kto dostanie to cudo? – spytał spokojnym, wyważonym tonem, którego używał tylko

służbowo, jako „dobry, stary Mike”, pełen kurtuazji portier w Ritterhouse Club w Filadelfii.

– Ta będzie dla Libby Gibbs – powiedziała Faye, zatrzymując się nad kolejną muszlą,

która, jak jej się wydawało, należała kiedyś do rozkolca. – Taak... Została jeszcze ciotka

Betsy, Bobo, Yacky. No i mama.

Mikę przystanął i ochlapał sobie ramiona chłodną wodą. Były różowe od słońca,

spuchnięte, zaczynały się na nich robić pęcherze. Niech to cholera. Jezu Chryste

wszechmogący! Czy za to płaci ciężkie pieniądze, by poddawać się takim torturom?

Wyprostował się i ujął żonę za miękką, pomarszczoną dłoń. Niech to szlag, był jej

przecież winien te wakacje. Należały się jej. Jakby to powiedzieć... drugi miesiąc miodowy?

Jak zwał, tak zwał.

– Faye – powiedział – ja po prostu nie rozumiem. Czy po to przylecieliśmy na tę wyspę,

by teraz martwić się o prezenty dla znajomych i ich rodzin? Gdyby to chociaż była Wyspa

Bożego Narodzenia...

Nagle Faye O’Mara poczuła ogromny smutek i zmęczenie. Pomyślała, że jej własne

dzieci nie dbają o nią. Mike’owi na pewno już na niej nie zależy. Nikogo na całym wielkim

świecie nie obchodzą jej myśli i uczucia.

– Czyżbyś nie bawił się świetnie, Mike? – spytała zupełnie poważnie stara Irlandka i

wyszczerzyła wielkie zęby w uśmiechu. Miedzy nią a mężem trwał ciągły spór, jednak mimo

to zawsze miała dla niego uśmiech i ciepłe uczucie.

Nie usłyszała odpowiedzi na swoje pytanie.

Po raz pierwszy od piętnastu lat Mike O’Mara biegł. Stękał przy tym i sapał, wydawało

się, że kolana zupełnie mu zesztywniały. Nie mógł wprost uwierzyć w to, co widział na

własne oczy. Machnął do Faye, żeby trzymała się z daleka.

– Nie podchodź tu, Faye, wracaj do hotelu – zawołał.

Portier z Filadelfii znalazł maczetę wbitą głęboko w piasek, a obok dwoje hipisów,

zamordowanych i okaleczonych przez Kubańczyka i Kingfisha Toone’a. Jednak przed nim

ciała znalazło stado głodnych, dzikich kóz.

background image

ROZDZIAŁ 6

Zwykle zapominamy o tym, że większość policjantów to ludzie dość

naiwni. Damian twierdził, że są zupełnie nie przygotowani na zetknięcie z

twórczą osobowością przestępcy. Ta sytuacja będzie się z czasem

pogarszać. Dorasta generacja całkowicie pozbawiona zasad moralnych.

Czyżby w niedalekiej przyszłości groziło nam powstanie kolejnego państwa

policyjnego?

Z pamiętnika Rose’ów

Środa wieczór

Szybko zapadał zmierzch. Niebo nad Karaibami zrobiło się już granatowo-różowe, kiedy

szef policji San Dominiki przybył na miejsce zbrodni spod znaku maczety. Było już tam ze

dwudziestu mniej ważnych oficerów policji i wojska. Rozstawili się na plaży jak grupa

geodetów. Robili notatki. Dokonywali pomiarów. Rozkładali nosze i żółte płachty, które

wyglądały z daleka jak płaszcze przeciwdeszczowe. Białe, tropikalne hełmy policjantów

pływały w tłumie jak baloniki na zabawie karnawałowej.

Szef policji, doktor Meral Johnson, zanim zabrał się do pracy, policzył dokładnie cenne

hełmy na głowach swoich ludzi. Następnie bez słowa przecisnął się przez gwarny krąg

kostiumów kąpielowych, obciętych dżinsów, łysych głów, brązowych, piegowatych

dekoltów, trykotowych koszulek i przewiewnych strojów. Co najmniej cztery setki

przerażonych i ogłupiałych wczasowiczów zebrały się na plaży w małej zatoczce.

Żeby popatrzeć na ciała. Żeby zobaczyć coś, w co trudno uwierzyć i cieszyć się, że

spotkało to kogoś innego.

Doktor Johnson przedarł się przez tłum do środka kręgu i zatrzymał się, by złapać

oddech. Zapalił czarną faję z grubym cybuchem. Amerykanie są dziś porządnie

zaniepokojeni, pomyślał sobie, ale zaraz zrobiło mu się głupio. Bardzo głupio.

Meral Johnson, mierzący nieco mniej niż metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, ważący sto

dwadzieścia pięć kilogramów, wyglądał niezbyt bojowo zwłaszcza jak na gliniarza. Bardziej

przypominał surowego indiańskiego nauczyciela, którym zresztą był naprawdę, niż policjanta

z książek Josepha Wambaugha, przystępującego do rozwiązania zagadki makabrycznego

background image

morderstwa. Można go było wziąć za wieśniaka z wyspy, który poleruje buty olejem

palmowym, a zęby sodą kuchenną.

No i co z tego, pomyślał sobie Meral Johnson. Co z tego. Tak czy owak potężnie

zbudowany policjant znalazł się w kręgu maczetowej grozy.

Prawie natychmiast huknął na niego zdenerwowany Niemiec, dyrektor pobliskiego hotelu

„Plantation Inn”:

– Dlaczego tak późno pan przyjechał?! Proszę natychmiast zgasić tę fajkę!

Doktor Johnson potraktował dyrektora hotelu jak natrętnego owada. Nie odzywając się

ani słowem do swoich podwładnych chodził od jednej do drugiej żółtej, gumowej płachty,

którymi przykryto resztki ciał dwojga nastolatków. Wreszcie stanął plecami do morza i

przyglądał się miejscu, w którym popełniono podwójną zbrodnię. Usiłował przywrócić

wzburzony umysł do stanu równowagi.

Dyrektor hotelu „Plantation Inn” polecił kelnerom otoczyć kordonem ciała

zamordowanych. Kelnerzy, przeważnie starsi, ciemnoskórzy mężczyźni, zarabiający niecałe

trzydzieści dolarów tygodniowo, stali na baczność w swoich wykrochmalonych białych

ubraniach. Każdy z nich miał na nogach czarne, idealnie wyglansowane buty. Każdy trzymał

płonącą pochodnię, zabraną z werandy hotelowej restauracji. Wszyscy wyglądali dostojnie i

poważnie i z godnością znosili tę okropną sytuację. Sceneria była niezwykła: ucywilizowany

kolonializm otaczający pierwotną dzikość. Johnson chciał to zapamiętać w całości, zanim

weźmie się do czekającej go tej nocy ciężkiej pracy. Widok był straszny – tragiczny, a

zarazem tajemniczy. Nie widział dotąd niczego równie przerażającego.

Doktor Johnson podszedł najpierw do niedoświadczonego, przerażonego posterunkowego

z rejonu, do którego należała Turtle Bay. Od przybycia na plażę dwudziestoośmioletni Bobbie

Valentine klęczał obok gumowych płacht. Wyglądał raczej na żałobnika niż na policjanta. W

dodatku cały czas walczył z wzbierającymi mdłościami. Meral Johnson ukląkł przy nim i

odezwał się do policjanta najczystszą angielszczyzną, bez lokalnych naleciałości:

– Co o tym myślisz, Bobbie?

Odczekał chwilę, a potem sam sobie odpowiedział.

– Myślę, że to robota pułkownika Dreda. W każdym razie skontaktował się z gazetami i

wziął na siebie odpowiedzialność.

Zanim posterunkowy zdążył przytaknąć lub zaprzeczyć, nad ich głowami odezwał się

niemiecki dyrektor hotelu.

– Nazywam się Maksymilian Westerhuis – oznajmił z naciskiem, jakby co najmniej

anonsował hrabiego. – Prowadzę hotel „Plantation Inn”. Tych dwoje zabitych...

Masywny ciemnoskóry policjant poderwał się na nogi z zaskakującą zwinnością. Jego

ciemne oczy rzucały gromy. Starał się wyglądać wyjątkowo odpychająco. Wypowiedział

pierwszą myśl, która przyszła mu do głowy:

– Czy chce pan złożyć zeznania?

background image

Westerhuis cofnął się zmieszany.

– Ależ skąd! Zeznania? Pan raczy żartować...

– Więc proszę nie przeszkadzać mi w rozmowie z tym policjantem. – Głos Johnsona

znów brzmiał cicho i łagodnie, jak zawsze. – Proszę zaczekać, panie Westerhuis. Tam, koło

pańskich ludzi.

Jasnowłosy, wysoki dyrektor hotelu więcej się nie odezwał. Odszedł, gotując się ze

złości.

– Faszysta – mruknął Johnson, jednak posterunkowy Valentine nie zwrócił uwagi na to

celne stwierdzenie. – Muszę zrobić porządek z tym tłumem – dodał szef policji. – Trzeba

będzie wymyślić coś sprytnego.

Pykając ze swojej czarnej fajki znowu rozpoczął marsz od jednej do drugiej płachty.

Ostrożnie unosił je, a potem opuszczał z powrotem, uważając, by leżały dokładnie tak jak

przedtem. Wyglądał przy tym jak ojciec, otulający kołderką śpiące dzieci. Zdawało się, że na

całą wieczność zatrzymał się nad odciętą głową młodej kobiety.

Przyświecając sobie kieszonkową latarką oglądał dokładnie zakrwawione głowy i twarze.

Wśród tłumu gości hotelowych, obserwujących jego działania, zapadło milczenie.

Wszyscy patrzyli na niego, ale Johnson ani razu nie podniósł wzroku. Pierwszy raz od kilku

godzin można było usłyszeć głosy ptaków latających nad Turtle Bay i szum morskich fal.

Wreszcie z pochyloną głową, jakby naśladował ciemnoskórych kelnerów, podszedł do

posterunkowego. Poświęcił dziesięć minut na dostojną pantomimę nad zmasakrowanymi

zwłokami, aby dać wszystkim do zrozumienia, że niejednokrotnie miał do czynienia z

podobnymi sprawami i że mogą mieć do niego absolutne zaufanie. Teraz, miał nadzieję,

będzie mógł rozpocząć coś w rodzaju dochodzenia. Ujął przez chusteczkę rękojeść maczety,

wyciągnął ją z piasku i uniósł szerokie ostrze w górę, w światło księżyca.

– Hmm – mruknął głośno. – Dopilnuj, żeby nikt nie zabierał stąd żadnych pamiątek –

powiedział cicho do posterunkowego Valentine’a. – Amerykanie uwielbiają pamiątki z

miejsc, w których wydarzyło się jakieś nieszczęście. Mogliśmy to stwierdzić choćby po

niedawnym pożarze samolotu... I na koniec jeszcze jedno, Bobbie. Powtórz naszym ludziom,

że jeśli którykolwiek z nich przehandluje swój hełm, od jutra będzie pracował jako uliczny

sprzedawca koralików i muszelek. Naliczyłem już szesnastu bez nakrycia głowy!

Coastown, San Dominica

O siódmej czterdzieści pięć młody człowiek, podobny do Montgomery Clifta, siedział

samotnie przy zacienionym stoliku na tarasie hotelu „Princess” w Coastown. Popijał szkocką

z wodą sodową i wystukiwał mieszadełkiem falujący rytm calypso piosenki „Mariannę”.

background image

Brooks Campbell zaczynał się denerwować. Obawiał się, że ludzie na patio zaczną zwracać

na niego uwagę, gdy długo posiedzi samotnie przy stoliku.

Ale to był drobny problem. Gorzej, że kelner z fryzurą afro najwyraźniej starał się go

nakłonić do odejścia, aby posadzić na jego miejscu jakieś większe towarzystwo. A w dodatku,

co już było fatalne, Damian Rose spóźniał się pół godziny na pierwsze, być może jedyne

bezpośrednie spotkanie.

Brooks Campbell nie znał jeszcze wszystkich szczegółów dotyczących Turtle Bay, ale i

bez tego sposób pracy państwa Rose zaczynał działać mu na nerwy. Przede wszystkim na San

Dominice miało być dziesięć, najwyżej dwanaście przypadków śmiertelnych, tak jak podczas

zamieszek na St. Croix w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim roku. Tymczasem

sytuacja stawała się coraz poważniejsza. Zdecydowanie zbyt poważna. Państwo Rose

realizowali plan na swój własny, przerażający sposób, dlatego Campbell poprosił o spotkanie.

Właściwie zażądał go.

Ósma piętnaście. Damian Rose nadal się nie pojawiał.

Campbell patrzył na potężny sztuczny wodospad, wlewający hektolitry wody do

ogromnego basenu na końcu patio. Przyglądał się urlopowiczom w kostiumach kąpielowych,

spacerującym ścieżkami w otoczeniu palm. Kilkuosobowy zespół grał teraz rewolucyjne

rytmy reggae – „Oni są już coraz bliżej”.

O ósmej czterdzieści pięć Brooks Campbell doszedł do wniosku, że nie spotka się dziś z

Damianem Rose. Miał niejasne podejrzenie, że nikt nigdy nie zobaczy tajemniczego

najemnika.

O dziewiątej przystojny młodzieniec uregulował rachunek w barze hotelu „Princess”.

Następnie, minąwszy dwanaście przecznic, dotarł do ambasady Stanów Zjednoczonych. Po

drodze słyszał warczenie wojennych bębnów na ulicach. W ambasadzie otrzymał najbardziej

niepokojącą informację w całej swojej dotychczasowej karierze: dzisiejszego popołudnia jakiś

człowiek widział wysokiego blondyna w Turtle Bay.

Ktoś w końcu zobaczył twarz Damiana Rose’a.

Turtle Bay, San Dominica

Maczeta znaleziona na plaży w Turtle Bay była czymś pośrednim między kosą a

rzeźnickim tasakiem.

Na pierwszy rzut oka dało się zauważyć, że była długo używana na plantacji trzciny

cukrowej lub w dżungli porastającej Wzgórza Zachodnie. Klinga mierzyła sześćdziesiąt sześć

centymetrów długości i dziesięć szerokości. Wykonano ją z hartowanej stali.

Dwunastocentymetrowa, drewniana rękojeść była wykrzywiona i popękana. Zamocowano ją

background image

dużymi nitami, jak trzonek noża do krojenia mięsa. Broń przywodziła na myśl walki na

miecze.

Siedzący w hotelowej wypożyczalni książek w „Plantation Inn” doktor Meral Johnson

długo przyglądał się ostremu narzędziu. Uniósł maczetę do góry, prawie dotykając świecącej

jasno lampy. Zamachnął się i ze świstem przeciął powietrze. Straszliwa broń. Widział kiedyś,

jak jednym cięciem podobnego noża przecięto na pół kozę.

Zmęczony policjant siedział na stylowym fotelu i usiłował uporządkować w myślach

wszystkie, nawet z pozoru nic nie znaczące i sprzeczne szczegóły, które mogły mieć coś

wspólnego z masakrą w Turtle Bay. Samolot należący do American Airlines został

zniszczony bombą. W dziwnych okolicznościach zastrzelono Leona Racheta. Jedyne, co mógł

zrobić Johnson, to skoncentrować się na elementach, które zdawały się potwierdzać, że za

wspomnianymi wydarzeniami stoi lokalny przywódca rewolucyjny, „Monkey” Dred. Polecił

swoim podwładnym prowadzić śledztwo w tym właśnie kierunku. Był to błąd, wprawdzie

niezamierzony, ale niosący opłakane skutki. Na taki błąd liczyli właśnie państwo Rose.

„Policjanci to zwykle ludzie dość naiwni...”

Świadkowie

Zawodowy tenisista z Saddle River w New Jersey i jego żona zauważyli ciemnoskórego

włóczęgę na plaży w pobliżu miejsca zbrodni. Pewna wiekowa Angielka widziała grupę

„wzburzonych, młodych tubylców”, zgromadzonych wśród palm niedaleko hotelowej plaży.

Dwoje wczasowiczów z Georgii zapamiętało starego Murzyna, prowadzącego na sznurku

kilka wyliniałych kóz.

Do doktora Johnsona przyprowadzono ładną jedenastolatkę. Jej matka twierdziła, że

małej przytrafiła się dziwna historia. Dziewczynka wyjaśniła, że tego wieczoru około ósmej

zatrzasnęła się w pokoju swojej matki. Potem zaczęła przeraźliwie krzyczeć coś o krwawym

morderstwie, aż jeden z barmanów – Peter Macdonald – wyważył drzwi toporkiem

strażackim. Matka dziewczyny, aktorka, żądała, aby szef policji natychmiast umieścił je obie

na pokładzie samolotu do Nowego Jorku. Płacząc i pokrzykując na ciemnoskórego policjanta

skarżyła się, że jej córka jest o krok od załamania nerwowego.

W tym samym czasie kolejną grupę „świadków” przesłuchiwano w biurze administracji

hotelu.

– Pracuje pan tu jako barman – zaczął spokojnym głosem posterunkowy Bobbie

Valentine. Wiejski policjant siedział za maszyną do pisania firmy Royal i tylko chwilami

odrywał wzrok od swego notatnika. – Co pan ma nam do powiedzenia?

background image

Starając się wyrażać zwięźle, Peter Macdonald usiłował opowiedzieć, co zobaczył na

nadbrzeżnej drodze podczas przejażdżki rowerowej tamtego popołudnia. Opisał Damiana

Rose’a jako „wysokiego, jasnowłosego Anglika”. Powiedział też posterunkowemu o dwóch

czarnoskórych mężczyznach, którzy ociekając krwią wracali z plaży. Wspomniał o drogim,

niemieckim karabinku snajperskim i o zielonej limuzynie. Opisał nawet płaszcz kupiony u

Harrodsa w Londynie. Gdy skończył, zauważył, że posterunkowy uśmiecha się z

politowaniem. Patrzył na Petera tak, jakby ten był kolejnym nawiedzonym Amerykaninem.

Beznadziejny przypadek.

– W porządku – powiedział w końcu Bobbie. – Następny proszę – krzyknął przez otwarte

drzwi pokoju.

Peter czuł ogarniającą go powoli wściekłość.

– Chwileczkę, nie tak prędko – zaprotestował. – Proszę się tak nie spieszyć, dobrze?

Oczywiście rozumiem, że musi pan dzisiaj rozmawiać z wieloma zdenerwowanymi ludźmi.

To wszystko jest zupełnie zwariowane... Ale co będzie z tym Anglikiem?

– Zapisałem sobie – posterunkowy uniósł do góry notatnik. – Poza tym, wiemy już, kto za

tym stoi. Pułkownik Dred. Sukinsyn. Słyszał pan o Dredzie? No jasne, nie ma pan o nim

pojęcia.

– Nie wiem o nim zbyt wiele, to prawda – Peter starał się, aby jego słowa dotarły

wreszcie do świadomości policjanta. – Ale widziałem jasnowłosego, białego mężczyznę w

pobliżu miejsca, gdzie zamordowano tych dwoje dzieciaków. Widziałem też dwóch

zakrwawionych czarnych facetów, wyglądających tak, jakby właśnie wymordowali gołymi

rękami całą klasę uczniów podstawówki. Przestraszyłem się nie na żarty, a mnie niełatwo

przestraszyć.

Policjant nadal patrzył na niego z wyższością. Na jego twarzy malowała się taka pewność

siebie i lekceważenie, że Peter miał ochotę mu przyłożyć.

– Wiem, wiem, człowieku. Wiem, co mówiłeś. Blondyn w typie Anglika. Wysoki.

Zielony samochód z rejestracją zaczynającą się od CY. Sprawdzimy to, człowieku.

Sprawdzimy... W porządku – kto tam następny ze swoją historyjką?

W czasie gdy jedynego naocznego świadka właśnie wyłączano ze śledztwa, gdy

zaczynała się toczyć lawina błędów i pomyłek, doktor Meral Johnson wędrował sobie w

mroku po terenie należącym do hotelu „Plantation Inn”.

background image

ROZDZIAŁ 7

Z jakiegoś dziwnego powodu ludzie nie chcą umierać. Zwłaszcza

młodzi. Młodzi, niezaspokojeni, nie mający stałego partnera, przebywający

na wakacjach, na które nie było ich stać. Z początku planowaliśmy, że

morderstwo przy użyciu maczety będzie miało miejsce na terenie lokalnej

filii Klubu Śródziemnomorskiego. Dopiero później, po zastanowieniu,

wybraliśmy „Plantation Inn”.

Z pamiętnika Rose’ów

Turtle Bay, San Dominica

W gwarnym holu hotelu „Plantation Inn” młoda, opalona kobieta skarżyła się, że już

nigdy nie położy się na plaży z zamkniętymi oczami.

– Podwójne morderstwo. Całkiem jak w kinie – mówił krótko ostrzyżony chłopak z

zawieszoną na szyi łyżeczką do kokainy.

Przy barze Peter Macdonald rozmawiał ze swoją dziewczyną, Jane Cooke. Serwował

jednocześnie dziesiątki litrów grogów, ponczów, koktajli, drinków i szprycerów, a także

ogromne ilości tradycyjnej czystej whisky.

– Wiem, że to brzmi idiotycznie – przyznał – ale policja w ogóle nie chce mnie słuchać.

– Przecież posterunkowy zanotował twoje zeznania, prawda?

– Mam nadzieję. Ale wydaje mi się, że dla nich wszystko już jest jasne. Pułkownik Dred!

Pułkownik Dred! Reszta się nie liczy. Wysoki blondyn. Snajperski karabinek. Jezu, sam już

nie wiem. Mam nadzieję, że się nie mylą... Odniosłem wrażenie, że policja postępuje niezbyt

profesjonalnie. Bardziej mi to przypomina konkurs młodych talentów Teda Macka.

– O rany, Peter, odpuść sobie.

Starannie modulowany głos hotelowego śpiewaka calypso popłynął poprzez hol. Teraz

piosenkarz zaczął gwizdać, długim jak u kobiety paznokciem wybijając rytm na sitku

mikrofonu.

– Nie ma się co bać Leona – szepnął do swojej białej publiczności, na którą składały się

głównie typowe amerykańskie pary. Dla nich właśnie śpiewał:

background image

Miłość kobiety z San Dominiki

jest jak poranna rosa,

tak samo osiada na płatkach róży

jak na końskim łajnie.

Śpiewak roześmiał się. Niezła imitacja Geoffreya Holdera.

Z pogrążonego w półmroku baru, oświetlonego czerwonymi lampionami, rozległy się

oklaski.

Peter Macdonald zadzwonił rowerowym dzwonkiem, ukrytym między butelkami.

– A teraz chciałbym wam, ludziska, zaśpiewać rzewną piosenkę o kobiecie –

kontynuował artysta. – O prawdziwym kwiatuszku. Oraz o tym... no, wiecie... paskudniku,

który skradł jej serduszko. Moim osobistym rywalu. Prawdziwym gnojku!

W tym czasie szef policji Meral Johnson zszedł po wilgotnych kamiennych schodach i

przemaszerował wzdłuż rzędu cel w mrocznych, średniowiecznych piwnicach więzienia w

Coastown. Tuż za nim podążało siedmiu policjantów i strażników, prawie wszyscy pracujący

na nocnej zmianie.

Ponura procesja skręciła w korytarz z kolejnym rzędem cel. Potem jeszcze jeden. Na

końcu trzeciego korytarza wysoki, mokry od potu posterunkowy czekał przy otwartych

stalowych drzwiach.

W celi szef policji zobaczył człowieka, który zeszłego poranka zastrzelił Leona Racheta.

Tajemniczy biały mężczyzna w średnim wieku leżał na pryczy z szeroko rozrzuconymi

rękami. Nagie, owłosione nogi zwisały bezwładnie z obu stron posłania. Kałuża moczu

zmieszanego z krwią płynęła z celi prosto do kratki w brudnej podłodze korytarza.

Kiedy doktor Johnson siedział w hotelu „Plantation Inn”, ten człowiek został

zamordowany. Zabity na pryczy. W więzieniu. Maczetą do ścinania trzciny cukrowej.

Szerokie ostrze sterczało z owłosionego brzucha denata. Na rękojeści ktoś starannie zawiesił

czerwoną, wełnianą czapeczkę.

– „Monkey” Dred – wyszeptał Johnson.

– Peeeter! Peeeter!

Słodki głos śpiewaka calypso popłynął przez hol.

– Powiedz mi, człowieku... wiesz, czym się różni irlandzkie wesele od irlandzkiej stypy?

Zakłopotany Peter naburmuszył się i milczał. Nie miał ochoty uczestniczyć w

przedstawieniu. Nie dziś. Nie teraz, gdy przed oczami wciąż miał zmasakrowane ciała

nastolatków.

– No, czym? – domagał się odpowiedzi jeden z gości, siedzących w barze.

background image

Peter spojrzał na Jane i dostrzegł na jej twarzy jakby odbicie własnych uczuć. Niesmaku?

Odrazy?

– Tym, że podczas stypy jest jedna gęba mniej do chlania – powiedział wreszcie

zrezygnowany. Szarpnął idiotycznym dzwonkiem i poczuł dziwną, bezsensowną tęsknotę za

domem.

3 maja 1979, czwartek
Prasa donosi: Turyści uciekają z kurortów!

Podaruj sobie odrobinę luksusu!

Slogan prasowy,

reklamujący San Dominikę

Na wyspie, znanej jako ośrodek wakacyjny, w ciągu trzech dni popełniono dziewięć

morderstw. Dwie osoby ugodzono nożem, dwie zostały zastrzelone, jedną utopiono, a cztery

zginęły od ciosów maczetą.

Specjalne ekipy telewizyjne przybyły na San Dominikę wczesnym popołudniem.

Długowłosi kamerzyści, inżynierowie dźwięku wyglądający jak naukowcy z NASA, marzący

o Hollywood reżyserzy, asystenci reżyserów, reporterzy i komentatorzy. Swoich ludzi

wysłały największe stacje – ABC, CBS i NBC, a także lokalne telewizje z Nowego Jorku,

Miami i Chicago. Najwyraźniej mordowanie za pomocą maczety spotkało się z wyjątkowym

zainteresowaniem w Chicago i Nowym Jorku. Reporterzy i pozostali członkowie ekip

otrzymali specjalne wynagrodzenie, jakby jechali na obszary ogarnięte wojną, rozruchami

albo ryzykowali spotkanie z bandą szaleńców, zbiegłych z zakładu zamkniętego.

Przybyli także – nieco spokojniejsi i mniej widowiskowi – korespondenci prasowi, przede

wszystkim ze Stanów Zjednoczonych, ale także z Europy Zachodniej, Afryki i Azji oraz,

oczywiście, z Ameryki Południowej. Swoją całkiem sporą reprezentację mają także kraje

Trzeciego Świata.

Łowcy sensacji węszą rewolucję. Tymczasem eksperci policyjni i wojskowi przewidują,

że gwałtowny wybuch dzikiej przemocy albo zupełnie wygaśnie, albo ogarnie płomieniem

całe Karaiby. Na razie – nawet przy założeniu, że za tym wszystkim stoi pułkownik Dred –

nie wiadomo, w jakim kierunku rozwinie się sytuacja.

background image

ROZDZIAŁ 8

Zanim przyjechaliśmy na Karaiby, zdawaliśmy sobie sprawę, że

cudowna sceneria tych wysp stanowi idealne tło dla wszelkich działań

terrorystycznych.

Z pamiętnika Rose’ów

3 maja 1979, Zatoka Titchfield, San Dominika

Czwartek rano. Trzeci dzień spod znaku maczety

Damian Rose, ubrany w luźne dżinsy i błękitną bawełnianą koszulkę, wspinał się w

wielkim pośpiechu na wielką czarną skałę, zwieszającą się nad nadbrzeżną drogą. Przez

niezliczone stulecia leniwe powiewy pasatu wyrzeźbiły w skałach coś, co wyglądało jak dwie

prymitywne głowy. Damian stwierdził podczas wspinaczki, że przez tak długi czas wiatry

słabo się spisały. Wyszukując palcami niewielkie szczeliny, Rose pokonywał coraz to nowe

występy skalne. Nad sobą widział błękit nieba. Czuł, jak pod butami kruszy mu się zwietrzała

skała i jak słony smak ma jego pot.

Po piętnastu minutach wyczerpującej wspinaczki dotarł na płaski wierzchołek skały, o

wymiarach mniej więcej metr na metr. Przyjrzał się podłożu i zauważył drobiny lśniącej miki

i małe kosteczki mew. Z tego ptasiego cmentarzyka Damian widział dokładnie to, co chciał.

Poranek po zabójstwie w Turtle Bay był piękny i bezchmurny. Nieskazitelny błękit nieba

królował nad całymi Karaibami. Dokładnie nad głową Damiana przeleciał jastrząb,

spoglądając na drogę i samotnego człowieka na skale. Falujące w dole morze było lekko

wzburzone, mimo idealnej pogody. U wejścia do Zatoki Tichfield widać było brązową rafę

koralową. Długi pas piaszczystej plaży kończył się u podnóża widocznego w oddali skalistego

pagórka.

Damian Rose skoncentrował uwagę na lekko łysiejącym, ciemnowłosym mężczyźnie,

który wraz z dwójką dzieci spacerował brzegiem morza. Biała piana załamujących się fal

opryskiwała im stopy. Brakowało tylko fotografa, który skorzystałby z okazji i wykonał

zdjęcie idealne na pocztówkę z wakacji.

background image

Damian wyciągnął dwa kawałki czarnej, metalowej rurki i skręcił je ze sobą, aż powstała

lufa. Dokręcił do niej lekką kolbę. Karabin był gotowy. Na koniec wyjął z plecaka snajperską

lunetę i dołączył do kompletu.

Ciemnowłosy mężczyzna, który nazywał się Walter Marks, zanurkował i na jakiś czas

zniknął pod wodą. Chłopiec i dziewczynka patrzyli z uśmiechem na fale. Ładne dzieciaki,

zauważył mimochodem Rose. Jasnowłose, jak ich matka. Jednak ojciec okazał się cholernym

kretynem, zabierając je na plażę w dzień po pierwszych morderstwach spod znaku maczety.

Beznadziejnym, pozbawionym wyobraźni kretynem. Obiecał im wakacje. Zawsze

dotrzymywał słowa.

Damian uniósł karabin do oka. Popatrzył przez cienkie nitki optycznego celownika.

Zobaczył, jak ciemna głowa Marksa wynurza się z wody pośród pęcherzyków powietrza.

Mężczyzna wyprostował się, woda sięgała mu tylko do bioder. Miał bardzo owłosione piersi.

Mokre, ciemne włosy zbiły się w czarne kępki. W zeissowskich szkłach silnej lunety

wydawało się, że Marks stoi tuż obok, że wystarczy wyciągnąć rękę, aby go dotknąć.

Rose zauważył Kubańczyka, który machał do niego z wysokich zarośli, rosnących tuż

przy plaży. „Strzelanie do złotej rybki w szklanej kuli” – Damian przypomniał sobie te

dziwne słowa.

Strzelił tylko raz.

Walter Marks padł na plecy w płytką wodę. Wyglądało to tak, jakby chciał przeskoczyć

nadbiegającą falę, by rozbawić dzieciaki.

Kula trafiła w środek czoła i jak korkociąg przewierciła mózg.

Dzieci natychmiast podniosły krzyk. Przytuliły się do siebie i wydawało się, że tańczą w

nagle poczerwieniałej wodzie. Wtedy pojawili się Kingfish i Kubańczyk z maczetą. Ekipa od

brudnej roboty państwa Rose. Weszli do wody i brodząc dotarli do ciała.

Na szczęście, a może na nieszczęście dla dzieci Marksa, tym razem przewidziano

obecność świadków. Miały nimi być właśnie one. Szkoda, przemknęło Damianowi przez

głowę. Ale wszystko musi iść dokładnie jak zaplanowano. Bezlitosne zabójstwo. Publiczna

egzekucja prezesa Amerykańskiego Stowarzyszenia Biur Podróży, który zasłużył sobie na to,

bo był zadufanym, pewnym siebie dupkiem i zignorował wszelkie ostrzeżenia.

Turtle Bay, San Dominica

W kronikach Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych można przeczytać, że

„żołnierz piechoty morskiej, pełniący służbę w ambasadzie, jest ambasadorem w mundurze”.

Trzeciego maja dwudziestu czterech żołnierzy piechoty morskiej, służących w

ambasadzie na San Dominice, bez mundurów, w samych tylko szarych szortach,

background image

przeszukiwało przeklęty sektor plaży Turtle Bay. Muskularni chłopcy zbierali wyrzucone na

brzeg kawałki drewna, koniki morskie, małże, przezroczyste, galaretowate meduzy, kawałki

gumy do żucia, zapałki, plastry opatrunkowe, wywołujące mdłości strzępy ludzkiego ciała,

kępki włosów, a także kawałek kobiecego palca. Zgarniali z plaży dosłownie wszystko,

oprócz piasku. To co znaleźli, wkładali do grubych plastikowych worków oznaczonych

literami XYXYXY. Na koniec kapitan rozkazał swoim podwładnym, aby zagrabili piasek, by

przywrócić mu normalny wygląd.

Peter Macdonald i Jane Cooke, trzymając się za ręce, spacerowali po nadbrzeżnej drodze

i przyglądali się budzącym wątpliwości pracom detektywistycznym prowadzonym na plaży.

Jane obok potężnego Petera wyglądała na jeszcze drobniejszą niż była w rzeczywistości. Przy

bliższym przyjrzeniu się widać było, że jest jednak raczej pulchna – typowa piękność ze

środkowego zachodu: piegowata, z uroczymi dołeczkami w policzkach i szopą

kędzierzawych, jasnych włosów.

Zanim została szefową kadr w hotelu „Plantation Inn”, była nauczycielką angielskiego w

szkole średniej w Pierre, w Południowej Dakocie. Kiedy skończyła dwadzieścia jeden lat,

wyszła za faceta, który także uczył angielskiego. Poroniła córeczkę w centrum handlowym w

Pierre. Mając dwadzieścia trzy lata odeszła od męża. Potem zdecydowała, że warto byłoby

zobaczyć trochę świata poza okolicznym zadupiem. Pojechała do Ameryki Południowej. Stąd

dotarła na Karaiby – najpierw na Haiti, a następnie na San Dominikę. Tu spotkała Petera

Macdonalda, zwariowanego, zabawnego Petera, który przypominał jej bohatera piosenki

„Richard Cory” Simona i Garfunkela.

Peter, zanim zaczął pracować w „Plantation Inn”, był przede wszystkim ostatnim,

najmniejszym i – jego zdaniem – najmniej udanym z sześciu braci Macdonaldów. Trzej byli

gwiazdami uczelnianych drużyn baseballowych, dwaj – najlepszymi studentami na swoich

wydziałach, a na końcu był on, Peter. Mały Mac.

W rezultacie został kadetem Akademii Wojskowej Stanów Zjednoczonych w West Point,

tak jak jego ojciec – Wielki Mac. Po drugim roku opuścił Akademię i stał się prawdziwym

żołnierzem. Jako sierżant Sił Specjalnych został dwukrotnie odznaczony i zarobił kulkę w

plecy. Był bohaterem wojennym – cokolwiek to oznaczało w połowie lat siedemdziesiątych.

Dzięki oszczędnościom poczynionym ostatniej zimy oraz pewnej dozie szczęścia,

wylądował ostatecznie na Karaibach. Po słońce i wypoczynek... „Żeby poskładać się do

kupy” – jak określił to w długim liście jego ojciec. We wrześniu spotkał Jane, a pod koniec

tego miesiąca mieszkali już razem i razem pracowali w luksusowym „Plantation Inn”.

Całkiem nieźle.

Jane zadała tylko jedno pytanie na temat żołnierzy pracujących na plaży.

– Po jaką cholerę oni to robią?

background image

– Że niby grabią piasek? – uśmiechnął się Peter. – Nie mam pojęcia. Oni zresztą też nie.

Ktoś tam kiedyś to pewnie wymyślił, no i teraz po prostu weszło w zwyczaj. Żołnierze grabią

piasek we wszystkich bazach wojskowych na całym świecie.

– To najgłupsza rzecz, jaką w życiu widziałam. No, jedna z najgłupszych. Głupsza nawet

od baseballu! – roześmiała się.

– Jeszcze bardziej głupio to wygląda, kiedy się samemu trzyma w ręku grabie. No dobra,

chodźmy już. A tak na marginesie, baseball wcale nie jest głupi.

Szli dalej między bananowcami i drzewami chlebowymi. Dżungla była śliczna jak

malowanie. Unosiły się nad nią papugi i inne barwne ptaki. Macdonald wyciągnął z tylnej

kieszeni swoją czapeczkę i włożył na głowę, aby osłonić się przed owadami.

– Peter, i co teraz zrobisz? – spytała w końcu Jane.

Macdonald westchnął.

– Nie wiem... Może policjanci mają rację, może rzeczywiście zrobił to Dred, żeby wymóc

na władzach uczciwe procesy jego ludzi. Koniec z nieuzasadnionymi wyrokami śmierci. Jakie

to proste.

– No a co z tym Anglikiem?

– Eee, cholerny typ. Pieprzony blondas, jak z Dnia Szakala. Że też musi komplikować

naszą beztroską egzystencję.

Peter podniósł kamień i rzucił go tak wysoko w górę, że zatoczył łuk nad koroną

bananowca.

– Wiesz co? Zaczyna mnie męczyć, że rozmieniam się na drobne... Dobry Boże,

wszystko, tylko nie to. Nie karz mnie poczuciem winy za to, że jest mi dobrze. Widzisz,

byłem na tej pieprzonej wojnie i...

Jane objęła go w pasie ramionami. Za plecami Petera, poprzez palmowe liście, widziała

błękitne morze. Nie mogła wprost uwierzyć, że może jej być tak cudownie.

– Powiedz mi, Peterze Macdonald, gdzie jest napisane, że jeśli nie zapracowujesz się na

śmierć, to znaczy, że marnujesz swój czas?

Macdonald uśmiechnął się do dziewczyny, dotknął jej miękkiej piersi i delikatnie

pocałował w usta.

– Nie wiem... Ale czuję, że to jest wyryte gdzieś w głębi mojego umysłu. Ta myśl nie

daje mi spokoju od dnia, gdy się tu znalazłem. Pojawia się za każdym razem, gdy daję nurka

w morskie fale.

Zasłonił sobie usta ręką, przez co jego głos nabrał obcej głębi.

– „Macdonald, ty nierobie, znajdź sobie jakieś przyzwoite zajęcie. Pete, ułóż sobie jakoś

życie, póki jeszcze nie jest za późno. Postaraj się, inaczej będziesz nikim...” Tak czy siak –

powiedział już normalnym głosem – chyba powinienem coś zrobić w sprawie tego Anglika,

nie uważasz, Flip?

background image

Jane skrzywiła się lekko. W ich własnym, wymyślonym świecie – raju Południowych

Mórz – była Flipem, a Peter Flapem.

– Wolałabym, żebyś się tym nie zajmował – powiedziała. – Naprawdę. Mówię poważnie.

– Muszę spróbować jeszcze jednego sposobu – odparł Peter.

Był czwartek, wpół do dziewiątej rano. Weszli na małą polankę na zboczu pagórka i

położyli się na ziemi jak para smarkatych kochanków. Peter pociągnął lekko za węzeł, w jaki

Jane zawiązała pod biustem koszulkę. Dziewczyna uniosła w górę ramiona, pozwalając mu

ściągnąć ją przez głowę.

– Tak cię kocham – wyszeptała. – Pamiętaj o tym.

Ujął w dłonie jej miękkie, chłodne piersi, rozpiął suwak w jej szortach i zsunął je wraz z

majtkami z długich, opalonych nóg. Jane odpięła czerwone szelki od dżinsów Petera,

ściągnęła je i pomogła mu pozbyć się bielizny. Czapeczka spadła sama.

Peter całował dziewczynę po całym ciele, zatrzymując się dłużej przy brodawkach piersi.

Potem zsunął się niżej, w dół brzucha. Poczuł zapach mleczka kokosowego. Wchodził w nią

powoli, centymetr po centymetrze. Wreszcie zaczął poruszać się miarowymi, długimi

pchnięciami. Dwa razy powstrzymywali się wzajemnie, aby opóźnić koniec, dłużej

posmakować leniwej rozkoszy. Potem ich ciałami targnął gwałtowny spazm. Podczas długiej,

szalonej ekstazy szeptali oboje, co brzmiało jak modlitwa.

Gdy podnieśli się i usiedli, okazało się, że żołnierze już sobie poszli. Plaża w Turtle Bay

wyglądała czyściutko i niewinnie, zagrabiona równo jak rabatka w ogródku.

Ciach, ciach, ciach – taki dźwięk wydawała maczeta, tnąca trzcinę cukrową.

Ciach, ciach, ciach – usłyszał Peter.

Peter zastał Maksymiliana Westerhuisa w jego maleńkim, sześciometrowym biurze.

Westerhuis wystawiał właśnie hotelowe rachunki z żółtym, firmowym nadrukiem. Okulary w

metalowej oprawie sprawiały, że wyglądał jak uczony matematyk. Albo szyfrant. Czarna

maszyna do liczenia, której używał Niemiec, wyglądała tak, jakby pamiętała jeszcze czasy

Republiki Weimarskiej. Biurko dyrektora pokrywały porozrzucane koperty z czerwono-

niebieskimi brzegami: nowiny z Vaterlandu. Na stercie papierów stał wielki kufel pienistego,

ciemnego piwa.

Peter stanął w drzwiach. Nie miał ochoty opowiadać się młodemu, nadętemu Niemcowi.

Po chwili odgłosy pracy maszyny do liczenia ustały.

– Czego chcesz, Peter? Nie widzisz, że jestem zajęty? Ci cholerni goście prawie wszyscy

wyjeżdżają. – Maksymilian popatrzył nieprzytomnym wzrokiem ponad drucianymi

oprawkami okularów. – Macdonald, czego chcesz?! – zapytał ponownie, ostrzejszym tonem.

Chciałbym zniknąć w mgnieniu oka z twojego biura, pomyślał Peter. Flaki mi się

przewracają, jak na ciebie patrzę.

background image

– Mam do ciebie prywatną prośbę – powiedział cicho i aż go skręciło od przymilnego

tonu, jakim wypowiedział te słowa. Poczuł się jak Heinrich Himmler, rozmawiający z

Maksem-Hitlerem. – Muszę pożyczyć twoje bmw.

Dyrektor hotelu zaśmiał się z sarkazmem.

– Chcesz pożyczyć mój motocykl? Zwariowałeś? Daj mi spokój. Idź stąd.

– Chwila, nie tak prędko... Widzisz, muszę z kimś pogadać o tym facecie, którego

widziałem wczoraj na nadbrzeżnej drodze. To mi nie daje spokoju, Maks. Muszę się

dowiedzieć, dlaczego, do cholery, oni...

– Rozmawiałeś o tym ze mną, Macdonald – przerwał mu Westerhuis. – Sam przekazałem

to tym głupim pismakom. Wczoraj powiedziałeś o tym policjantowi. Wszyscy wiedząc twoim

człowieku ze wzgórza, nicht wahr? A teraz mówię ci, spadaj stąd. A przy okazji... nie mów

do mnie Maks.

Peter nagle przestał się bawić w dyplomację.

– Chcę rozmawiać z amerykańskim ambasadorem w Coastown! Tu chodzi o ludzkie

życie, Westerhuis. Twój pieprzony motor potrzebny mi jest na dwie, trzy godziny. To

wszystko. Bądź człowiekiem, co? Chociaż udawaj, że jesteś.

Dyrektor zaczął rytmicznie walić pięścią w metalowy blat biurka.

– Nie ma o czym mówić! – wyskandował do taktu. – Poświęciłem pięć sekund na

zastanowienie się i moja odpowiedź brzmi: nie! A teraz zjeżdżaj stąd! Jeszcze jedno słowo, a

wywalę cię na zbity pysk, jak Johnny’ego!

Peter odwrócił się, żeby wyjść z przyprawiającego go o klaustrofobię pokoju.

– Mnie na zbity pysk? – mruknął. – Pieprz się, faszystowski wypierdku.

– Coś ty powiedział? – zawołał za nim Westerhuis, ale zaraz znów zakręcił korbką

przedpotopowej maszynki do liczenia, myśląc sobie: biedny, głupi Peter Macdonald. Biedny,

głupi barman. Byłoby dla niego lepiej, gdyby pozostał w wojsku jako zawodowy do końca

życia.

Przed hotelem stał błyszczący, czarny motocykl bmw. Młody człowiek przekręcił srebrny

kluczyk, uruchamiający zapłon maszyny. Peter Macdonald i Jane Cooke wielkimi krokami

podążali ku zgubie. Ruszali na spotkanie czegoś, co ich przerasta.

– Jasne, Maks powiedział, że nie ma o czym mówić... – rzekł Peter. – Trzymaj się,

jedziemy!

Był to chyba największy eufemizm, jaki kiedykolwiek wypowiedział.

background image

ROZDZIAŁ 9

Uważam, że w Europie Damian zadowoliłby się dziesięcioma dolarami

dziennie na życie. Ja wolałabym mieć dziesięć tysięcy tygodniowo, jak

Jacqueline Onassis. Czasem czytuję „Cosmopolitan” i wyobrażam sobie

siebie jako Jackie. To dopiero byłoby życie! Wymyślam sposoby, jak

poślubić najbogatszego człowieka na świecie (albo nawet kilku). Damian

mógłby być bogaty, gdyby zależało mu na pieniądzach. Mógłby być

międzynarodową gwiazdą jak Bronson czy Clint Eastwood. Albo prezesem

General Motors. Damian mógłby być, Damian mógłby być... Siedzę sobie na

kamieniu na Krecie i tak sobie powtarzam. Robię to, odkąd skończyłam

trzydziestkę. Straszne myśli, jak na prostą dziewczynę z małego miasteczka

w 3ebrasce.

Z pamiętnika Rose’ów

Coastown, San Dominica

Na Skwerze Polityków, w samym centrum zgiełku, pośród dostawców warzyw,

straganów z owocami, turystów z najtańszych biur podróży, trąbiących piętrowych autobusów

Carrie Rose rozglądała się wokół, starając się znaleźć jakiegoś typka, który nadawałby się na

kolejną ofiarę.

Skupiła uwagę na kilkunastu długowłosych ćpunach, pętających się koło wejścia na

miejską plażę Wahoo. Oto dokąd trafiają białe śmiecie z całych Stanów... Obrzydliwi

włóczędzy w farbowanych we wzorki, bawełnianych, rastafariańskich koszulkach, popijający

puszkowe piwo, żujący gumę, zajadający świeże kokosy. Przyglądając się grupce tych

rozlazłych smarkaczy, Carrie nie mogła powstrzymać się od refleksji. Co za przygnębiający

widok! To zadanie raczej dla Damiana.

Wreszcie wybrała niskiego chudzielca. Gorszego popaprańca trudno było sobie

wyobrazić. Carrie nazwała go w myślach Samotnikiem. Wyglądał na dziewiętnaście,

dwadzieścia lat. Brudne dżinsy i kamizelka z koźlej skóry na nagiej, zapadniętej piersi.

background image

Długie strąki jasnych włosów. Szeroko otwarte, nieobecne oczy. Właśnie popalał marihuanę z

miejscowej hodowli. Widać traktował to jak codzienną filiżankę porannej kawy.

Carrie Rose zatrzymała jakiegoś uczniaka, przechodzącego przez skwer. Ładnego,

brązowego chłopca w wieku ośmiu, dziewięciu lat. Niósł kilka książek, starannie

przewiązanych czerwonym, gumowym paskiem. Zapytała go, czy znajdzie chwilę czasu, by

zarobić pięćdziesiąt centów, zanim dotrze do szkoły. Chłopak zgodził się, a Carrie wyciągnęła

rękę w stronę tłumu. Podążył za nią wzrokiem i ujrzał długowłosego białego mężczyznę w

złocistej kamizelce.

Samotnik oparł się o odrapany hangar na łodzie. W rodzinnym mieście Carrie, Lincoln w

Nebrasce, zwykło się to określać „podtrzymywaniem ściany”.

– Chcę tylko, abyś zaniósł temu człowiekowi list i te pięć dolarów – wyjaśniła chłopcu

Carrie. – Powiedz mu, aby doręczył ten list na Bath Street numer pięćdziesiąt. Zapamiętaj:

Bath Street pięćdziesiąt. A teraz powtórz, co masz zrobić za swoje pół dolara.

Chłopaczek okazał się całkiem rezolutny. Dokładnie wyrecytował instrukcje i buzia mu

się rozjaśniła w uśmiechu.

– Chwila, psze pani, ja sam mogę doręczyć ten list.

Carrie sięgnęła do portfela po pieniądze.

– Nie, nie – potrząsnęła głową. – Niech ten chudzielec to zrobi. Powiedz mu jeszcze, że

tamten duży, czarny pan patrzy na niego. I jeszcze, że to jest list do dziewczyny czarnego

pana.

– Dobra, dobra. Niech mi pani da wszystko. Załatwię jak trzeba.

Chłopiec przeszedł przez ulicę i zniknął w ruchliwym, kolorowym tłumie. Carrie wpadła

w panikę. Ruszyła za nim.

Chłopak pojawił się koło grupy hipisów i z szerokim uśmiechem, powiewając żółtą

kopertą, podszedł do Samotnika. Kudłaty narkoman zaczął dyskutować z chłopcem przed

hangarem. Nad pogiętym, blaszanym dachem wzeszło słońce. Na ścianie baraku widniał

wymalowany czerwoną farbą napis: SAN DOMINICA – NAJPIĘKNIEJSZE MIEJSCE NA

ŚWIECIE. W końcu Samotnik wziął list z rąk chłopca.

Carrie usiadła na ławce i wyjęła poranną gazetę. PODWÓJNE ZABÓJSTWO NA

PLAŻY. Założyła nogę na nogę. W dużych okularach w rogowej oprawce nie wyróżniała się

niczym spośród dwudziestu czy trzydziestu wczasowiczów siedzących obok z gazetami w

rękach.

Samotnik rozglądał się za swoim dobroczyńcą. Pewnie uznał go za idiotę. Potem wykonał

dziwne, taneczne pas, przeznaczone chyba dla kogoś, kto mógł go obserwować. Całkiem

jakby chciał powiedzieć: patrzcie, oto ja, Petarda. Za kilka godzin jego ksywka będzie na

ustach wszystkich.

Po chwili narkoman powlókł się w kierunku dzielnicy Trenchtown, aby doręczyć na Bath

Street list, który niedługo stanie się słynny.

background image

Peter Macdonald zauważył, że w amerykańskiej ambasadzie w Coastown panuje

cudowny spokój. Przypominało mu to Thaver Hali w West Point podczas przerwy

wakacyjnej. Albo Uniwersytet Stanu Michigan w Ann Arbor, gdzie spędził leniwe wakacje

po wyjściu z wojska.

Ochroniarze w zielonych mundurach przechadzali się długimi korytarzami, wyłożonymi

miękkim chodnikiem. Recepcjoniści rozmawiali szeptem z gońcami na temat ostatnich

morderstw spod znaku maczety. Za wykuszowymi oknami drzewa falowały łagodnie na

wietrze.

Peter mijał luksusowe meble z drewna i ciemnej skóry, ciężkie, mosiężne popielniczki i

spluwaczki, pamiętające czasy Teddy’ego Roosevelta. Wszędzie unosił się zapach środka do

polerowania mebli, zmieszany z wonią świeżo ściętego hibiskusa i oleandra. Peter stwierdził,

że wnętrze robi imponujące wrażenie, jest bardzo amerykańskie, ale zarazem zimne i

pogrzebowe.

I przerażające.

Macdonald miał na sobie starannie odprasowaną, sportową koszulę w palmy i żaglówki

na błękitnym tle. Na spotkanie prowadził go wyniosły Murzyn w granatowym garniturze jak

do pierwszej komunii. Wyglądał na lokaja. Wspięli się po schodach pokrytych grubym

chodnikiem. Potem szli korytarzem ozdobionym olejnymi portretami ostatnich prezydentów i

znów po schodach, kręconych, drewnianych i skrzypiących. Wreszcie weszli do niedużego

gabinetu na trzecim piętrze. Był to przytulny pokój, wymarzony dla nastolatka. W tym

pokoiku na poddaszu, za nowoczesnym, eleganckim biurkiem siedział przystojny, opalony na

brąz młody człowiek – doradca do spraw bezpieczeństwa publicznego. Peter stwierdził z

zaskoczeniem, że chyba zacznie wierzyć w reinkarnację. Wicekonsul wyglądał jak dokładna

kopia nieżyjącego amerykańskiego aktora, Montgomery Clifta.

– Panie Campbell – Murzyn wyprężył się jak struna i strzelił obcasami. – Pan Peter

Macdonald prosił o spotkanie z panem.

– Cześć – powiedział Peter. – Przepraszam, że zawracam panu głowę.

– Nic podobnego. Siadaj. To jest... proszę usiąść.

Peter przycupnął naprzeciwko Campbella na sofie w kolorze czerwonego wina. Z lekkim

środkowozachodnim akcentem, starając się omijać regionalizmy i potoczne wyrażenia, zaczął

opowiadać Brooksowi Campbellowi to, co widział.

A widział dwóch Murzynów przedzierających się przez zarośla przy plaży w Turtle Bay,

pokrytych od stóp do głów jaskrawoczerwoną krwią.

Widział mężczyznę z zadziwiająco jasnymi włosami, który na zawsze wbił mu się w

pamięć.

background image

Widział drogi, niemiecki karabinek, zieloną limuzynę, kurtkę z londyńskiego domu

towarowego. A wszystko to tuż obok miejsca, w którym dwoje dziewiętnastolatków zostało w

straszliwy sposób zmasakrowanych.

Pod koniec swojej opowieści Peter doznał cudownego uczucia: oto po raz pierwszy jego

słowa zostały wysłuchane z uwagą.

Campbell siedział w obrotowym fotelu, odchylony głęboko do tyłu. Papieros spalił mu się

do samego filtra. W idealnie odprasowanej, błękitnej koszuli z podwiniętymi rękawami

wyglądał jak młody, wzburzony senator.

– Powiedział pan, że potem minął pan kolejny zakręt drogi – przemówił Campbell

głębokim, modulowanym głosem, w którym wyczuwało się pewność siebie, a jednocześnie

lekką tendencję do zacinania się. – Czy widział pan, że ci dwaj dołączyli do blondyna?

Dobre pytanie, przyznał Peter w myślach. Niezły początek. Faktycznie, nie widział ich

razem.

– Nie. Jechałem na rowerze. Nie miałem zamiaru się zatrzymywać, rozumie pan, to

wszystko trwało około trzydziestu sekund. – Peter uśmiechnął się nerwowo. Zawahał się na

moment; poczuł przypływ wątpliwości, chwilową słabość. Nagle złapał się na tym, że miętosi

w palcach brzeżek koszuli.

Campbell wyprostował się na fotelu. Zdusił papierosa w popielniczce.

– Peter, chciałbym, aby mnie pan uważnie posłuchał – powiedział i popatrzył

Macdonaldowi prosto w oczy.

– Spróbuję. Niech pan mówi.

– Morderstwo w Turtle Bay to wyjątkowy przypadek. Reakcja na surowy wyrok Sądu

Najwyższego w Coastown. Gdyby nie fakt, że ofiarami padli obywatele amerykańscy, można

by uznać, że to sprawa o lokalnym znaczeniu. Nie wiem, czy czytałeś o morderstwach na polu

golfowym Fountain valley na wyspie St. Croix...

– W porządku, to dobra teoria – przerwał mu Peter. – Ale co w takim razie robił tam ten

blondas? Pytam poważnie. Co tam robił biały facet ze snajperskim karabinkiem, podobnym

do tego, z którego zabito Kennedy’ego? Proszę mi to wytłumaczyć, a wrócę do domu i nie

będę więcej zawracał panu głowy.

Brooks Campbell wstał z fotela. Zasłona w oknie poruszyła się i przez wąską szczelinę

wpadła do pokoju smuga jasnego światła.

– Wie pan co, Peter? – powiedział z wystudiowanym półuśmiechem wytrawnego

polityka. – Nie mam, do cholery, zielonego pojęcia, co robił tam ten biały. Zdradzę panu

tajemnicę i powiem, że wysłuchałem ponad pięćdziesięciu ludzi, którzy mieli coś do

powiedzenia na temat morderstwa w Turtle Bay. Rozmawiałem z policją, z wojskiem. To, co

dotychczas usłyszałem, wskazuje jednoznacznie na pułkownika Dassie Dreda. Nie wiem, co

jeszcze mogę panu powiedzieć na ten temat.

background image

Campbell przestał spacerować po pokoju. Cofnął się myślami do spotkania, jakie odbyło

się rok temu na pustyni w Nevadzie. Wspomniał swoje ówczesne wyobrażenia na temat

Damiana i Carrie Rose’ów. Jezu Chryste! Tym razem spieprzyli sprawę! Zostali zauważeni.

Wielki, tajemniczy Damian Rose, którego on sam ani razu nie widział na oczy.

Campbell popatrzył na Petera Macdonalda, na jego hawajską koszulę.

– Peter, proszę mi zaufać – uśmiech, który pojawił się na jego ustach był prawie

serdeczny, chociaż wciąż myślał o Rose’ach. – Proszę zostawić sekretarce swój numer

telefonu, skontaktujemy się z panem.

Peter milczał. To, co usłyszał, przyprawiło go o zawrót głowy. Miejmy ufność w Bogu. A

ktoś za to zapłaci najwyższą cenę... Nagle doznał mdlącego uczucia zupełnego osamotnienia.

– Jezu... – wyrwało mu się z ust.

Do gabinetu weszła wyniosła, czarna sekretarka i na tym posłuchanie się skończyło.

Opuszczając duży, biały budynek ambasady, Peter spocił się jak mysz. Dawno nie czuł

się tak źle i samotnie. Ostatni raz chyba podczas wymarszu do Kambodży.

Idąc przez ładnie utrzymany dziedziniec skinął głową nieskazitelnie umundurowanemu

wartownikowi z piechoty morskiej i uśmiechnął się do grupki amerykańskich turystów, ale

wciąż myślał o Brooksie Campbellu, urzędniku państwowym o wyglądzie aktora.

Tymczasem Campbell stał za szybą wielkiego okna na trzecim piętrze. Palił papierosa i

odprowadzał wzrokiem wychodzącego przez bramę Macdonalda.

Który był świadkiem.

Samotnik dowlókł się na Bath Street tuż przed południem.

Zarośnięty hipis, przezywany „Petardą”, trzymał list Carrie Rose tak, jakby to było

zaproszenie na przyjęcie urodzinowe, które wręczyła mu mama ostrzegając, by go nie

pogniótł i nie zabrudził. Kolorowe ptaki latały nad cichą boczną uliczką. Obszczekało go

kilka bezpańskich psów, ale Samotnik odszczeknął im się i poszedł dalej. Minął kilka kóz,

grzebiących w śmietnikach i zapuszczonych trawnikach na tyłach domów. Ten widok

przypomniał mu, że jest głodny. A także naćpany po same uszy. Nawalony. Nabuzowany.

Ogólnie czuł się całkiem nieźle w ten piękny poranek.

Okazało się, że na Bath Street pod numerem pięćdziesiątym jest redakcja „Evening Star”.

Samotnik nacisnął przycisk dzwonka, smętnie zwisającego na przewodach. Potem czekał.

Po paru chwilach w drzwiach pojawiła się ciemnoskóra dziewczyna z kwiatami we

włosach. Śmiała się, jakby ktoś właśnie opowiedział jej dowcip. Wzięła kopertę z rąk

posłańca i w tej samej chwili rozległ się huk wystrzałów, wyjątkowo głośny w tej cichej,

bocznej uliczce.

Coś pchnęło Samotnika na ścianę obok futryny. Chude, skłute igłami ramiona poderwały

się w górę, dłonie zwisły zupełnie bezwładnie. Rozrzucone długie włosy wyglądały jak

background image

brudna ścierka. Kule przyszpiliły go do ściany, szatkując mu twarz i pierś. Był martwy, zanim

zdążył osunąć się na ziemię.

Kilka minut później zaszokowany czarnoskóry redaktor „Evening Star” próbował

przeczytać list przyniesiony przez nieszczęśnika. Okazało się, że nadawcą był pułkownik

Dassie Dred „Monkey” Dred. Groził w nim, że jeśli biali nie opuszczą San Dominiki, na

wyspie nastąpią ataki terrorystyczne o niespotykanym nasileniu i konsekwencjach. List

zawierał też zapowiedź kolejnej przesyłki, która zostanie w identyczny sposób dostarczona na

Bath Street pięćdziesiąt następnego dnia rano, jeżeli ten tekst nie zostanie podany do

wiadomości ogółu w popołudniowym wydaniu dziennika.

O dwunastej trzydzieści do ciasnego biura redakcji gazety przybył doktor Meral Johnson.

Ciemnoskóry szef policji zbadał uważnie wielką dziurę, wyrwaną w drzwiach wejściowych.

Obejrzał denata. Porozmawiał z dziewczyną, która odebrała list. Polecił swoim ludziom

przetrząsnąć okolicę w poszukiwaniu ewentualnych świadków strzelaniny.

Potem błysnął inwencją i nazwał feralną przesyłkę „śmiertelnym listem”

*

.

Doktor Johnson skonstatował ze smutkiem, że jak dotychczas, był to jedyny konkretny

wkład, który zdołał wnieść do śledztwa w tej niezwykłej sprawie.

*

Gra słów; dead letter (ang.) - przesyłka nie doręczona, zwrot do nadawcy, dosł. „martwy

list” (przyp. tłum.).

background image

ROZDZIAŁ 10

Śmietanką funkcjonariuszy służb specjalnych stanowią pracowici jak

mrówki biurokraci. 3ajgorsi z nich są absolwenci Eton i uczelni należących

do Ivy League. W tym przypadku można powiedzieć, że śmietanka nie

zawsze zbiera się na samej górze.

Z pamiętnika Rose’ów

Fairfax Station, Wirginia

Tego popołudnia i wieczoru w Waszyngtonie aż huczało od ironicznych komentarzy na

temat fiaska negocjacji pomiędzy przedstawicielami Chin a Wietnamu na temat zawarcia

układu pokojowego. Ludzie odpowiedzialni za przygotowanie przemówienia Jimmy Cartera

pracowali już nad tekstem uroczystej deklaracji, że Ameryka wypełni swoje zobowiązania

wobec sojuszników i nie powróci do polityki izolacjonizmu.

Dwadzieścia kilometrów na południowy zachód od stolicy znajdowała się Stara Rodowa

Siedziba Harolda Hilla. Posiadłość, otoczona zielonymi wzgórzami i ogrodzona palisadą,

rozciągała się na sześciu akrach terenu w okolicy Fairfax Station. Wśród roślinności

przeważały kapryfolium, bukszpan i dereń, pomiędzy którymi żyła wielka obfitość

przedstawicieli fauny, charakterystycznych dla tej okolicy. Na jednej z bram ogrodzenia

widniał wymalowany ręcznie napis: NASZA STARA RODOWA SIEDZIBA.

Może i tak. Jednak Harold Hill, kiedy przebywał z dala od domu, częściej nazywał to

miejsce „Waniliowym Wafelkiem”.

Obojętnie jak ją nazywano, posiadłość Hilla sprawiała wrażenie miejsca wyjątkowo

spokojnego i urokliwego. Było tu tak swojsko i zwyczajnie, że za największą sensację mogła

zostać uznana obecność ekipy słynnej stacji telewizyjnej A. C. Nielsena.

Nawet w najśmielszych domysłach nikt nie mógł skojarzyć tego miejsca z morderstwami,

torturami czy pracą wywiadu.

I właśnie o to chodziło Harry’emu Łamignatowi.

Wiosną i u progu lata Harry spędzał większość wieczorów na grze ze swoim synem,

Markiem. Mark miał czternaście lat i był bardzo obiecującym graczem międzyszkolnej ligi

background image

baseballowej. W te dni, kiedy nie było meczu, Mark musiał wykonać przynajmniej sto rzutów

do ojca, który pełnił rolę łapacza.

Hill kucał właśnie w niewygodnej pozycji, pocąc się obficie pod ochraniaczami.

Zaczynała mu się podobać ta zabawa. Odczuwał przyjemne swędzenie dłoni, ukrytej w

wielkiej rękawicy. Nagle jego żona, Carol, zawołała go do domu.

– Rozmowa zamiejscowa! – krzyczała z werandy. W jej głosie słychać było wyraźny

akcent z Alabamy, którego nie zdołała się pozbyć, mimo długiego pobytu w ośmiu obcych

krajach. – Dzwoni Brooksie Campbell.

Hill powiedział synowi, że muszą przerwać trening i potruchtał do dużego domu w stylu

kolonialnym. Poczuł lekkie ściskanie w żołądku.

Brooks Campbell nigdy nie dzwonił do niego do domu. W każdym razie nie po to, aby

pogadać o głupotach. Campbell był tak zwanym specjalistą od terroryzmu. Haroldowi Hillowi

od początku coś nie pasowało w tym całym gównianym interesie. Terroryzm był dobry dla

Arabów i Izraelczyków. Dla Irlandczyków. Dla SLA

*

.

To narzędzie dla słabeuszy, którzy nie mając innego wyjścia, muszą grać nieczysto.

Ameryka powinna trzymać się z dala od wykorzystywania terroryzmu.

W zaciszu gabinetu Hill wybrał ośmiocyfrowy numer na aparacie telefonicznym, który

trzymał w zamykanej na klucz szufladzie. Wciąż zastanawiał się nad jednym – jakie mogą

być konsekwencje przyjęcia przez światowe mocarstwo takich brudnych sztuczek jako

normalnej metody działania. Wszystkie chwyty dozwolone? Żadnych barier? A co się stanie,

jeżeli Ameryka wywoła gdzieś „prawdziwą” rewolucję? Niezłe gówno, oto co się stanie.

Powrót do mroków średniowiecza.

Nacisnął przycisk na aparacie. Rozmowa z Karaibów została przełączona na bezpieczną

linię, chronioną przed podsłuchem. Za oknem wciąż widział Marka, który rzucał piłkę

wysoko nad czubek starego świerka, a potem łapał ją całkiem jak Willie Mays. Chłopak miał

niesamowity rzut. Niesamowity.

Pomyślał, że przełączanie rozmowy trwa zbyt długo, i w tym momencie usłyszał

przytłumiony głos Brooksa Campbella.

– Cześć, Harry. – Staranna, sceniczna dykcja Campbella zabrzmiała dziwnie bełkotliwie.

– Dzwonię z powodu...

Harold Hill parsknął krótkim śmiechem. Zamierzał przyhamować nieco młodego kolegę.

– Wiesz co, mówisz takim tonem, że chyba lepiej usiądę.

– Masz rację. Wieści nie są najlepsze... Wychodzi na to, że jeden facet widział wczoraj

Rose’a w Turtle Bay. Co ty na to? Wynajmujemy kogoś, kogo nawet nie wolno nam obejrzeć,

jakiegoś pieprzonego geniusza, a ten natychmiast pcha się komuś w oczy. Cholera, Harry,

*

Symbionese Liberation Army - amerykańska organizacja terrorystyczna, wsławiona m. in.

porwaniem Patrycji Hearst (przyp. tłum.).

background image

gdybym nie znał całej sprawy, pomyślałbym, że ktoś robi sobie z nas jaja. W każdym razie

nie mam ochoty ponosić całego ryzyka.

– Czy Rose zdaje sobie sprawę z tego, że ktoś go widział? Opowiedz mi wszystko po

kolei, Brooks.

– Owszem, zna swoją sytuację – odrzekł Campbell. – Dzwonił do nas dzisiaj. To znaczy,

dzwoniła jego żona. Powiedziała, że sami sobie z tym poradzą. To miło z ich strony, prawda?

– Fantastycznie.

– Dzięki Bogu ten świadek nie jest nikim ważnym. Jednak to Amerykanin... A przy

okazji: Rose zastrzelił dziś rano prezesa ASTA. Harry, oni wymykają się spod wszelkiej

kontroli. Nie pamiętam już planu, jaki nam przedstawili. Wczoraj wieczorem Damian nie

pojawił się na umówionym spotkaniu ze mną. Robią z nas idiotów.

Harold Hill przymknął oczy i wyobraził sobie Campbella. Brooks Corbett Campbell.

Absolwent Princeton. WASP z New London w Connecticut. W Agencji wróżą mu wielką

karierę. Skromnym zdaniem Hilla – młody neonazista. Facet, który zawsze wie lepiej, co

będzie dobre dla innych.

– No cóż... Chyba będziemy musieli nadal z nimi współpracować, przynajmniej jeszcze

przez jakiś czas. Lepiej chyba, żebyś to ty zajął się świadkiem. Może nam jeszcze być

potrzebny, żeby zidentyfikować Rose’a. Tak na wszelki wypadek... Kiedy już wszystko się

skończy, nie mam zamiaru pozwolić im na opuszczenie wyspy. To chyba oczywiste.

– Brzmi nieźle – usłyszał przez transatlantyckie zakłócenia lekko podniesiony głos

Campbella. – Całkowicie się z tobą zgadzam.

Hill nie odzywał się przez chwilę. Powinien podtrzymać Campbella na duchu, żeby się

nie załamał.

– Dobra, to mamy z głowy – rzucił wreszcie Harry Łamignat. – A teraz przekaż mi te złe

nowiny.

Młody Brooks Campbell zmusił się do śmiechu. Stare sposoby na rozluźnienie atmosfery.

– Już myślałem, że o to nie zapytasz.

Coastown, San Dominica

Spróbujmy podejść logicznie do tego wszystkiego – zaproponowała Jane. Peter nie

odpowiedział. Był myślami zupełnie gdzie indziej: na poligonie artyleryjskim koło Camp

Grayling w stanie Michigan. Właśnie zestrzeliwał kolejne puszki po piwie z głowy Brooksa

Campbella. Za pomocą bazooki.

Była dziesiąta wieczór. Siedzieli w pogrążonym w mroku ogródku restauracji „Le Hut” i

starali się ogarnąć umysłem potworne morderstwa. Czasem któreś z nich skubnęło kęs z

background image

talerza. Oboje byli mniej więcej tak samo głodni, jak stojące przed nimi krewetki w tłustym

sosie.

W końcu Peter podniósł na Jane wzrok zbitego psa i wzruszył ramionami.

– Komu to mogło przyjść do głowy? Pokroić dwójkę nastolatków jak Kuba Rozpruwacz?

Jane oparła podbródek na splecionych dłoniach. Wyglądała jak nieco starsza wersja

Caroline Kennedy. Ciemnoskórzy kelnerzy nie mogli oderwać od niej oczu.

– Prawdopodobnie to ten sam bydlak, który zamordował ojca na oczach dwójki jego

dzieci – odpowiedziała. – Czuję się okropnie, jakbym była chora. Zupełnie do kitu. W

dodatku zaczynam się bać.

Wspominając rozmowę w ambasadzie amerykańskiej Peter czuł się zupełnie

niepotrzebny, jak wrzód na tyłku. Mały Mac znów spieprzył sprawę... Może widzę to

wszystko w złym świetle, zastanawiał się. Na pewno rozmowa w ambasadzie nie przebiegała

tak, jak powinna. Przecież wysoki blondyn tak czy siak musiał mieć jakiś związek ze sprawą.

Nie mogło być inaczej.

Jane wyciągnęła rękę w stronę ulicy. Na jej twarzy pojawił się figlarny uśmiech, zupełnie

jak wtedy, gdy nad miastem nie wisiał jeszcze cień maczety.

– Nie wiedziałam, że na wyspie jest jeden z twoich braci – zakpiła.

Tuż przed restauracją niechlujnie ubrany uliczny clown zabawiał grupkę przechodniów.

Ręcznie napisany plakat głosił: BASIL, MINSTREL WSZYSTKICH DZIECI. Pod grubą

warstwą makijażu Basil był całkiem młodym mężczyzną. Obwódki namalowane wokół oczu

nadawały jego twarzy wyraz smutku i zatroskania. Jego strój – postrzępione, jaskrawożółte

pantalony i dziwaczna szlafmyca upodabniał go do karła.

– Miłość jest odpowiedzią – przekonywał miejscowych i kilku przechodzących obok

turystów. – Miłość jest odpowiedzią – wmawiał ludziom przy stolikach restauracji.

– Ach – szepnęła Jane do Petera, jednocześnie puszczając do niego oko. – A jak brzmi

pytanie?

Ale on wciąż był pogrążony we własnych myślach. Turtle Bay. Co go tak zdenerwowało

w ambasadzie Stanów Zjednoczonych?

– Znasz jakieś sztuczki? Sztuczki dziecięcego minstrela? – spytała Jane przez stół. –

Peter, dokąd odpłynąłeś? A może ty jesteś Sherlockiem Holmesem, rozwiązującym zagadkę

tajemniczych morderstw?

Peter uśmiechnął się i zarumienił.

– Przepraszam. Już wróciłem. Witaj!

Jego podróż powrotna do kafejki prowadziła przez odległe miejsca: Wietnam i dom

rodziców nad jeziorem Michigan, w którym Betsy Macdonald przez sześć lat, rok po roku,

rodziła kolejne ciemnowłose, ciemnookie niemowlę. Całą Niezwykłą Szóstkę.

– Dziecięce sztuczki? – uśmiechnął się Peter. Poczuł nagły przypływ uczucia do tej

ekscentrycznej, jasnowłosej dziewczyny z Dakoty.

background image

Zastanowił się chwilę. Przypomniał sobie coś, czym jego brat, Tommy, zabawiał

dzieciaki. Wziął do ręki papierową serwetkę. Zwinął ją w rulonik i przytrzymał pod nosem.

Serwetka wyglądała jak zwisające wąsy.

– Musisz zapłacić czynsz – zahuczał głosem scenicznego łotra.

Przyłożył serwetkę do skroni. Miała przedstawiać dziewczęcą kokardę.

– Nie mam pieniędzy – zakwilił teatralnym falsetem zrozpaczonej kobiety.

– Musisz zapłacić czynsz! – powiedziały Wąsy.

– Nie mam pieniędzy! – pisnęła Wstążka.

Serwetka znalazła się pod brodą i stała się elegancką muszką. Peter odezwał się głosem

obrońcy uciśnionych:

– Ja za nią zapłacę!

– Mój wybawicielu! – ucieszyła się Wstążka.

– Do licha, znów się nie udało! – mruknęły Wąsy.

– Chciałabym, żeby wszystko było takie proste – westchnęła Jane.

Pocałowała jego papierowe wąsy. Komedia z Flipem i Flapem. Oboje byli jeszcze nie

całkiem dojrzali. Pod pewnymi względami. Ale bardzo chcieli wydorośleć.

Tej nocy spali ze sobą ostatni raz. Naprawdę ostatni.

Crafton’s Pond, San Dominica

Było coraz bliżej do pierwszego, nieufnego spotkania państwa Rose z pułkownikiem

„Monkey” Dredem.

Cztery samochody z wyłączonymi silnikami stały po dwóch stronach równego, wąskiego

pola w pobliżu zaszczurzonego stawu Nata Craftona w okręgu West Hills. Pole to było

regularnie wykorzystywane jako lądowisko dla samolotów, które szmuglowały marihuanę i

kokainę do Nowego Orleanu.

Tej nocy nad stawem unosiła się mgła. W wilgotnej trawie buszowało pełno szczurów

wodnych.

Zgodnie z wzajemnymi uzgodnieniami każda ze stron przybyła tylko dwoma

samochodami. W każdym z nich nie mogło być więcej niż dwóch pasażerów. Posiadanie

broni było dozwolone, ze względu na trudności z wyegzekwowaniem ewentualnego zakazu.

Tuż przed rozpoczęciem spotkania po stronie Dreda pojawił się trzeci samochód. Była

dokładnie pierwsza w nocy.

Umowa została złamana po raz pierwszy.

Jadący hałaśliwą, brytyjską furgonetką „Monkey” Dred, wyszkolony na Jamajce i Kubie

dwudziestosiedmioletni rewolucjonista, widział tylko spowite mrokiem tajne lądowisko. Nie

background image

zauważył na nim żadnego ruchu. Było całkiem przyjemnie, zwłaszcza że nad dżunglą wisiał

biały rogalik księżyca.

Furgonetka zatrzymała się gwałtownie na końcu pola. Kierowca Dreda błysnął światłami

– raz, a potem drugi. Z ciemności lekko tylko rozproszonych przez księżyc błysnęły w

odpowiedzi światła innego samochodu. Państwa Rose.

Dred przyglądał się temu przez zmętniałą, zapaskudzoną owadami przednią szybę.

Pokiwał głową i uśmiechnął się. Jak widać, państwo Rose łatwo szli na kompromis –

zaakceptowali trzeci samochód.

– Widzisz, kolego, wszystko pójdzie gładko – powiedział do kierowcy.

Dwa z pięciu samochodów wyjechały na środek lądowiska. Zgodnie z umową. Dred

stwierdził, że państwo Rose trzymają się dokładnie ustalonej procedury. Jak Brytyjczycy

podczas rewolucji w Ameryce.

Jeszcze zanim furgonetka się zatrzymała, pułkownik wyskoczył i stanął na baczność w

wysokiej trawie. Widział, jak trzydzieści metrów od niego Rose wysiada z luksusowego

amerykańskiego auta.

Dred wyobrażał sobie, że biały będzie wyższy. Ubrany był w jasny garnitur, na głowie

miał duży kapelusz panama. Szykowny gość. Zupełnie nie w porę.

Na sygnał światła obu samochodów zgasły. Mężczyźni ruszyli przez mrok na spotkanie.

Po niecałych trzydziestu sekundach byli blisko siebie. Dred, który sam cuchnął jak kupa

gnoju, poczuł mocny zapach francuskich perfum.

– Macie dla nas te karabiny? – rewolucjonista posługiwał się angielszczyzną

mieszkańców wyspy.

Carrie Rose zdjęła z głowy kapelusz, który dotąd zasłaniał jej twarz. Uśmiechnęła się do

pułkownika Dreda.

– Właściwie to już pan nie żyje – powiedziała. – Mąż ma pana na muszce karabinka

snajperskiego M-21. Karabinek jest wyposażony w noktowizor, więc strzelec widzi nas w

zielonej poświacie. Chce mu pan pomachać?

– Nie wierzę w ani jedno słowo. – Murzyn był zupełnie spokojny.

Carrie włożyła kapelusz i w tej samej chwili huknął strzał. Kula uderzyła w ziemię

niecały metr od partyzanta.

Na obu krańcach pola znów rozbłysły reflektory samochodowe. Murzyn znieruchomiał.

Podniósł rękę, aby powstrzymać swoich ludzi.

– Mamy uczciwe intencje – powiedziała Carrie, jakby nic się nie stało. – Ale musi pan

wiedzieć, że nie wolno łamać raz ustalonych zasad. Umówiliśmy się na dwa samochody. Nie

trzy, tylko dwa. Jeżeli nadal jest pan zainteresowany karabinami – ciągnęła – proszę

przyjechać jutro wieczorem o jedenastej do posiadłości Charlesa Codda. Zasady pozostają bez

zmian. Dwa samochody.

background image

– Czemu to robicie? – spytał Dred, gdy skończyła. Poczuł się pewniej, założył ręce na

piersi.

– Chcemy wam pomóc w przejęciu władzy nad wyspą – wyjaśniła Carrie. – Ktoś nam za

to zapłacił. Proszę być jutro na farmie Codda. Dowie się pan wszystkiego, co może pana

interesować. A nawet pozna pan Damiana.

Carrie Rose odwróciła się i odeszła, zostawiając partyzanta w stanie lekkiego osłupienia.

Zastanawiała się, jak to było z bojownikami Castro w górach Sierra Maestra. Kto wtedy

dostarczył im broń?

– To zwykły gnojek – powiedziała Carrie do Kubańczyka wsiadając do samochodu. –

Dziwne, że właśnie nim się zainteresowali.

Solamente tres dias mas – odrzekł Kubańczyk. – Jeszcze tylko trzy dni.

background image

4 maja 1979, piątek
Przybycie funkcjonariuszy federalnych ze Stanów Zjednoczonych

ROZDZIAŁ 11

Bardzo dokładnie zaplanowaliśmy wywołanie ogólnego chaosu. 3a

wszystkich frontach. Miało być tak, jakby w środku lata, w miejscu, gdzie

nikt nigdy nie widział płatka śniegu, pojawiła się nagle gwałtowna zamieć

śnieżna.

Czwartego maja już sam widok chłopów, pracujących w polu z

maczetami w dłoniach, wywoływał ataki serca wśród turystów. Widok

Murzyna brodzącego przy brzegu – nawet jeśli był to tylko ratownik z

sąsiedniej plaży – sprawiał, że białasy w panice zmykały do swoich krytych

słomą domków letniskowych. Załoga łodzi rybackiej, która przez nieuwagę

podpłynęła zbyt blisko brzegu, została przegoniona przez uzbrojonych w

karabiny, wynajętych ochroniarzy. 3a plaży wszyscy opalali się z szeroko

otwartymi oczami... Całe rzesze turystów, zamiast wypoczywać nad morzem,

koczowały w biurach linii lotniczych i w budynkach rządowych. Linie

lotnicze Pan Am, Eastern, Prin-Air, BOAC uruchomiły dodatkowe rejsy, ale

i tak wciąż było za mało miejsc dla uciekinierów... Jak dotąd wszystko więc

przebiegało zgodnie z planem.

Z pamiętnika Rose’ów

Czwarty dzień był nieco spokojniejszy – odnotowano cztery zabójstwa. Niestety, były to

znów okrutne zbrodnie spod znaku maczety.

Z samego rana przybyło na wyspę czterdziestu pięciu funkcjonariuszy federalnych ze

Stanów Zjednoczonych, aby pomóc w utrzymaniu porządku w większych miastach San

Dominiki. Niektórzy z tych pracowników Departamentu Stanu brali wcześniej udział w

tłumieniu rozruchów Indian w rezerwacie Wounded Knee.

Z bazy w Pensacola na Florydzie przyleciało osiem śmigłowców, podobnych do tych

używanych w Wietnamie, aby wesprzeć policję w poszukiwaniu i tropieniu przestępców.

background image

Pomalowane w brązowo-zielone plamy bojowego kamuflażu śmigłowce stanowiły

przerażający widok dla pozostałych jeszcze na wyspie turystów, którzy niespodziewanie

znaleźli się w strefie objętej nieformalnymi działaniami wojennymi. Śmigłowce wojskowe

bez przerwy latały nad zielonymi wzgórzami, zupełnie jak w czołówce znanego serialu

M.A.S.H.

Rosła liczba świadków morderstw spod znaku maczety. Jak to określiła jedna z

francuskich gazet, rozpoczął się „istny zalew fascynujących, brutalnych opowieści”.

Przesłuchano pięćset jedenaście osób, ale tylko Peter Macdonald widział tajemniczego

białego człowieka wśród ciemnoskórych napastników. Siłą rzeczy, zeznania Macdonalda

stawały się coraz mniej wiarygodne.

Znajdowało się coraz więcej ważniaków, kręcących się jak sępy wokół miejsc zbrodni,

pewnych siebie ekspertów, którym wydaje się, że wiedzą, o co w tym wszystkim chodzi.

background image

ROZDZIAŁ 12

To, czego dokonaliśmy na San Dominice, można porównać do

wypuszczenia na wolność takich ludzi, jak Charles Starkweather, Cargill

Fugate, Speck, Bremer, Manson i Squeaky Fromme. Jednocześnie i w tym

samym miejscu.

Z pamiętnika Rose’ów

4 maja 1979, Coconut Bay, San Dominica

Piątek rano. Czwarty dzień spod znaku maczety

Kapitan B. J. Singer, absolwent Annapolis z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego szóstego

roku, siedział na składanym plażowym foteliku i czytał książkę zatytułowaną Superokręt.

Jego żona, Ronnie, leżała obok, a przed nią, na górce z piasku, oparta była powieść Po tamtej

stronie nocy.

Państwo Singer nie byli jednak zbyt zapalonymi czytelnikami. Nagle Superokręt wysunął

się z rąk kapitana. Książka w lśniącej, twardej okładce uderzyła w podpórkę fotelika i spadła

na piasek. Głowa Singera stuknęła w oparcie.

– Co jest? – spytała Ronnie.

– Nie zniosę tego dłużej – odparł z zamkniętymi oczami B.J., lśniący od masła

kokosowego, rozsmarowanego na całym ciele. – Mam dość tego siedzenia. Czuję się jak

dzieciak, który za każdym razem musi pytać matkę, czy wolno mu się wykąpać w morzu,

połazić po brzegu albo zrobić cokolwiek innego.

Ronnie Singer uniosła wzrok znad lektury. Poranne słońce zmusiło ją do zmrużenia oczu.

– No to dalej, na co czekasz? – odezwała się kpiąco z lekkim teksańskim akcentem. – Idź

i się utop. Albo daj sobie obciąć głowę jakimś Zulusom. Sam sprawdź, czy mamusia ma rację.

Mamusia na pewno nie przesadza.

Wielki, rudy B.J. założył nogę na nogę i warknął przekleństwo w stronę żony.

– Ależ mamusia pragnie tylko twojego dobra... – zagruchała Ronnie ze swojego koca.

background image

– Chciałbym zdjąć te niewygodne kąpielówki na jakimś kawałku prywatnej plaży.

Dopuścić trochę słońca do tych części ciała do których zwykle nie ma dostępu. A potem

zanurzyć je w prywatnym kawałku błękitnego morza. Dokładnie tak, jak mówili w telewizji.

Pamiętasz, jak było w tej reklamie?

Ronnie Singer z trzaskiem zamknęła swoje czytadło i przeciągle westchnęła. Była drobną

blondynką, ale miała obfite piersi, które poruszyły się zachęcająco pod cienką, kolorową

tkaniną kostiumu kąpielowego. Nie bez przyczyny mówiła o sobie „mamuśka”.

– W porządku, marynarzu. Chodźmy się przejść.

– Z miłą chęcią. – B.J. rozjaśnił się w uśmiechu.

– Chociaż nie wiem, czy zdobędę się na odwagę, aby się rozebrać.

– Cykor, cykor, cykor – zadrwił B.J.

– Bardzo śmieszne. Daj sobie spokój.

Ruszyli na północ w kierunku dwóch ślicznych zatoczek, na mniejszą, osłoniętą przed

wzrokiem postronnych plażę, przy której, kilkaset metrów od brzegu, tkwił zardzewiały wrak

starego szkunera. Kiedy tam dotarli, weszli do błękitnozielonej, przejrzystej wody, w której

pływało mnóstwo kolorowych rybek. Ronnie pozbyła się górnej części bikini i pozwoliła

olśniewająco białym piersiom swobodnie unosić się na powierzchni wody. Zaczęła się śmiać,

choć jednocześnie lekko się zarumieniła.

Gdy chłodna woda sięgnęła mu do piersi, marynarz odwrócił się i popatrzył na zielone

wzgórza West Hills.

– Ta cholerna dżungla jest taka piękna... – zaczął.

I zamilkł, bo ujrzał dwóch półnagich czarnuchów, leżących za rządkiem niewysokich

palm. Był to widok mrożący krew w żyłach. Trudno uwierzyć, że coś takiego może się

człowiekowi przytrafić.

– Jezu Chryste – szepnął do Ronnie. – Oni są na tej plaży.

Młodzi małżonkowie popłynęli w kierunku wraku. Z początku powoli, potem coraz

szybciej.

– Schowamy się za wrakiem – przejął komendę B.J. – Dasz sobie radę, Ronnie?

Pierwszy pocisk z karabinka Damiana Rose’a plusnął w wodę siedem metrów przed nimi.

Singerowie zwolnili, ale zaraz znów popłynęli w kierunku zbawczej osłony. Poruszali się

coraz bardziej nerwowo, rozbryzgując wodę mocnymi uderzeniami rąk i nóg.

Drugi pocisk wpadł do wody niecałe trzydzieści centymetrów od B.J. W oddali rozległ się

kolejny strzał, ale nie widać było, gdzie uderzyła kula. B.J. nawet się nie zorientował, że

trzeci pocisk utkwił mu w plecach.

Wreszcie skryli się w cieniu szkunera. Kadłub wznosił się jakieś dziesięć, dwanaście

metrów nad ich głowami. Burtę pokrywały skorupiaki i gnijące wodorosty.

Gdy skręcali za dziób szkunera, Ronnie poczuła w wodzie obok siebie jakiś ruch, jakby

chłodny strumyk. Odwróciła głowę i zobaczyła pod powierzchnią półtorametrowy, srebrzysty

background image

błysk. Zamarła w bezruchu. W nagłym przypływie paniki pomyślała o swoich dwóch

synkach, którzy zostali w Newport, o matce, o tym, że może utonąć.

Drugi srebrzysty błysk przemknął bez pośpiechu obok B.J. Była to co najmniej

trzydziestokilogramowa barrakuda. A właściwie dwie.

– Płyń powoli – wykrztusił B.J. – Nie wypływaj zza wraku. Bez względu na wszystko.

Powoli, kochanie.

Podobne do torped ryby krążyły wokół dziwnych, wielkich istot, badawczo muskały ich

ciała, pokazywały ostre, szpiczaste zęby.

B.J. poczuł ból w plecach. Podpłynął pod nawis dziobu szkunera. Miał stąd dobry widok

na plażę.

Zauważył dwóch czarnych, biegnących w stronę wzgórz. Nigdzie jednak nie mógł

dostrzec strzelca... Patrzył za uciekającymi czarnuchami, dopóki nie znikli w gąszczu dżungli.

Ból pleców stawał się coraz bardziej nieznośny. Opłynęli wrak – mężczyzna, kobieta i dwie

wielkie, drapieżne ryby.

Singerowie starali się płynąć jak najspokojniej, nie wykonując żadnych gwałtownych

ruchów. Jak najmniej chlapania. Jak najpłytsze oddechy.

Wreszcie dopłynęli do miejsca, w którym mogli już sięgnąć stopami gruntu. Wielkie

barrakudy zawróciły. Machnęły ogonami i popłynęły w kierunku wraku. B.J. i Ronnie

pokonali biegiem ostatnie czterdzieści metrów dzielące ich od zbawczej plaży.

Gdy leżeli na mokrym piasku, jak para cudownie ocalonych rozbitków, Damian Rose

dwukrotnie nacisnął spust i zastrzelił oboje.

background image

ROZDZIAŁ 13

Mówiąc najprościej, nie miałam ochoty żyć i umrzeć na jakimś

bezludnym wygwizdowie, jak Madame Bovary.

Z pamiętnika Rose’ów

Coastown, San Dominica

O jedenastej przed południem Carrie Rose oddawała się słodkiemu nieróbstwu obok

wypełnionego słoną wodą, ogromnego basenu pływackiego hotelu „Princess” w Coastown.

Na sąsiednim stołku w basenowym barze siedział trzydziestotrzyletni makler giełdowy z

Nowego Jorku, Philip Becker, i ubolewał nad tym, jakie to życie potrafi być zdradliwe. Przy

okazji usiłował zrobić wrażenie na Carrie.

– Co za fatalna, gówniana sprawa – określił to, co działo się na San Dominice. – W końcu

udaje ci się wyrwać te parę dni urlopu. Płacisz dwa tysiące za, powiedzmy, dziesięć dni z dala

od Manhattanu, od gumożujców, sprzedawców rondli, całej tej zgrai śmierdzieli grzebiących

się w ściekach... Aż tu nagle szlag trafia twój wymarzony odpoczynek. I to wcale nie z

powodu deszczowej pogody czy poparzenia słonecznego. Przytrafia ci się jakaś cholerna

rewolucja!

Carrie ruchem głowy odrzucił długie, jasne włosy, odsłaniając maleńkie kolczyki z masy

perłowej. Zaczynały ją bawić narzekania Beckera.

– Podoba mi się to, co powiedziałeś – dotknęła palcami grzbietu jego dłoni. – Przytrafia

ci się rewolucja! – powtórzyła jego słowa.

– Dokładnie – przytaknął makler. – Za każdą palmą błyszczy ostrze maczety.

Teraz już zupełnie otwarcie gapił się na jej piersi, na długie, zgrabne nogi, brązowy,

płaski brzuch i krocze.

– Ten Dred... przepraszam, pułkownik Dred, ma chyba zamiar urządzić tu niezłą jatkę. A

to oznacza, że trzeba zmykać z powrotem do Nowego Jorku.

– Sto pięćdziesiąt tysięcy wczasowiczów i białych plantatorów chce jednocześnie uciec z

tej wyspy – powiedziała Carrie.

Philip Becker uśmiechnął się. Podniósł szklaneczkę w szyderczym toaście.

background image

– Za... hmm... pułkownika „Monkey” Dreda, który... eee... zrujnował nam wspaniałe

wakacje. Kij ci w oko, Monkey.

W tym momencie Carrie stwierdziła, że Philip Lloyd Becker naprawdę jej się podoba.

Cudownie pewny siebie, no i prawie tak piękny jak Damian Simpson Rose.

Piękny Philip wciąż uśmiechał się do niej. Był szarmancki i przystojny. I ładnie

zbudowany – chodząca reklama nowojorskiego klubu kulturystów. I głupi jak przysłowiowa

blondynka.

Kiedy w końcu zaprosił ją do swojego pokoju, Carrie zgodziła się bez wahania. Miała to

być mała, kobieca intryga. A także eksperyment.

Piątek po południu

Peter i Jane czuli się w Coastown zupełnie wyobcowani, jak bohaterowie sztuk Neila

Simona. Najpierw spróbowali poruszyć parę tyłków w biurze gubernatora San Dominiki.

Potem w redakcjach „Gleanera” i „Evening Star”.

– Jeżeli rzeczywiście jest w to zamieszany jakiś biały – tłumaczył mówiący z brytyjskim

akcentem wuj Tom z biura gubernatora – na pewno wyjdzie to na jaw, kiedy złapiemy

pułkownika Dreda. A w tej chwili dokładamy wszelkich starań, aby to zrobić.

– Jezu Chryste, człowieku. To będzie prawdziwa rzeźnia – wyrzucił z siebie Peter, zanim

Jane odciągnęła go na bok.

W południe znaleźli się na zatłoczonym targu przy Front Street. Dzieciaki sprzedawały tu

zielone kokosy, słodkie ziemniaki, świeże ryby. Głośniki zawieszone na straganach z płytami

ryczały przeboje w stylu „Kung Fu Fighting”. Miejscowi macho obdarzali Jane leniwymi,

lubieżnymi uśmiechami.

– Przewieźć cię, panienko?

– Może spróbujesz mojego orzeszka?

Przeszli jedną przecznicę za Front Street i trafili na słynną, przepiękną plażę Horseshoe.

– To mógłby być najpiękniejszy dzień w naszym życiu – powiedziała Jane, gdy ich stopy

zagłębiły się w ciepłym piasku. – Boże!

Powierzchnia morza błyszczała w słońcu, jakby odbijało się w niej tysiące gwiazd.

Długie, jasne włosy Jane lśniły złocistą poświatą... Należała do blond piękności, za którymi

wszyscy się oglądają na plaży, ale nikomu nie udaje się ich zdobyć.

Spacerując po plaży poczuli się uspokojeni i zadowoleni, choć bronili się przed tym z

całych sił. Zupełnie jakby straciło znaczenie wszystko inne poza gorącym słońcem i

powiewami wiatru, niosącymi kropelki morskiej wody.

– Peter, jest wspaniale. Kowabunga, jak mawiali Indianie w „The Howdy Doody Show”,

aby wyrazić zachwyt.

background image

– Zaczynam się zastanawiać, jak ludzie mogli osiedlać się w środkowym Michigan czy

gdziekolwiek w chłodnym klimacie. Och, Jane, to chyba najpiękniejsze miejsce w całej

dżungli. Zbudujmy tu sobie dom!

– Cicho, mój malutki.

Boso, z butami w rękach, przeszli pod niskim, drewnianym molo, którego pale pokrywały

wodorosty i skorupiaki. Z góry dobiegał hałas baru z owocami morza. Gdy wyszli z cienia

pod przegniłymi od spodu deskami, Peter mimowolnie rzucił okiem na deptak. To, co ujrzał,

sprawiło, że jego świetny nastrój wyparował w mgnieniu oka.

Pośród turystów przechadzali się czarni zabójcy z Turtle Bay. Kubańczyk i Kingfish

Toone. Niższy z nich wskazywał właśnie w dół, na plażę. Dokładniej – na Petera i Jane.

– Jane, nie ma czasu, aby się zastanawiać nad sytuacją – powiedział cicho Peter. –

Przygotuj się do biegu i pamiętaj, masz biec tak szybko, jak tylko możesz. Są tu mordercy z

Turtle Bay.

Obaj Murzyni na molo rzucili się w kierunku kręconych, drewnianych schodów,

prowadzących na plażę. Ubrani w lekkie garnitury i filcowe kapelusze, wyglądali jak

miejscowi biznesmeni.

Peter obejrzał się. Biegli prosto w ich kierunku. Wyglądali na twardzieli. Roztrącali i

tratowali opalających się wczasowiczów. Co oni sobie, do cholery, wyobrażają? Mają zamiar

dokonać publicznej egzekucji?

– Ruszamy, biegiem!

Piasek tryskający im spod stóp obsypywał ludzi na kocach. Dzięki Bogu, Jane umiała

szybko biegać. Starając się utrzymać tempo, Peter wpadł na pewien pomysł. Znowu obejrzał

się przez ramię, przez co o mało nie stratował rodziny, wylegującej się na hotelowych

ręcznikach. Typowi amerykańscy plażowicze, nawet nie zwrócili uwagi na gonitwę.

Jane lawirowała między ciałami, którymi zapchana była plaża. Poczuła, że zaczyna jej

brakować tchu. Łapała ją kolka. Niecałe sto metrów przed sobą ujrzała niskie, murowane

domki: Prysznice. Przebieralnie. Z dachów domków wychodziły białe schody prowadzące na

chodnik nad plażą.

– Peter, tamtędy! – wydyszała.

Parę kroków za nią Peter złapał za klapy marynarki wysokiego, zarośniętego mężczyznę.

– Niech pan nam pomoże – sapnął. – Proszę zadzwonić na policję!

Zarośnięty odepchnął go i cofnął się o krok.

– Łapy przy sobie. Odwal się ode mnie, ty...

Nikt ich nie chciał słuchać. Nic dziwnego, że policja i ludzie z amerykańskiej ambasady

zachowywali się tak dziwnie. Najwyraźniej nie mogli sobie wyobrazić, że ktoś ofiaruje im

bezinteresowną pomoc.

Peter i Jane pobiegli więc dalej, przerażeni jeszcze bardziej niż przedtem.

background image

Przebili się przez grupę młodych tłuściochów z plastykowymi piłkami, którzy zmierzali

do przebieralni. Nie czuli, że zderzają się z pachnącymi olejkiem do opalania ciałami

roztrącanych ludzi. Byli sparaliżowani strachem, nic już się nie liczyło. Wreszcie znaleźli się

w dużym, chłodnym pomieszczeniu z betonowymi ścianami. Trudno było dociec jego

przeznaczenia. Kłębiło się w nim ze dwadzieścia, trzydzieści osób. Niegrzeczne dzieciaki

palące fajki. Czworo drzwi prowadziło stąd do dalszej części budynku.

– Schody?! – wrzasnął Peter prosto w różową twarz, ukrytą pod wielkim słomkowym

kapeluszem. Księżniczka.

– Schody! – krzyczała Jane razem z nim. – Gdzie są schody?!

Panienka wskazała w lewo. W tej chwili Peter i Jane usłyszeli za plecami odgłosy

szarpaniny. Z jednego z korytarzy wybiegł ciemnoskóry ratownik. Wyglądał jak O. J.

Simpson z koralikami we włosach. Ryknął tubalnie na dwóch mężczyzn, którzy właśnie

wchodzili do środka. Rozległ się huk.

Pojedynczy strzał zabrzmiał niewiarygodnie głośno w holu przebieralni. Trysnęła

jasnoczerwona krew. Trafionego ratownika rzuciło plecami na ścianę; odbił się od niej i upadł

na twarz. Koraliki stuknęły o betonową podłogę.

W dziwnym pomieszczeniu o gołych ścianach rozległ się wielki krzyk:

– Mordercy!

Ludzie padali w popłochu na podłogę. W plecach ratownika ziała dziura wielkości piłki

baseballowej.

Petera i Jane już tam nie było. Znowu biegli, myśląc z żalem o młodym ratowniku.

Pognali w lewo, ale nie znaleźli schodów.

– Masz jakiś pomysł?

– Nie.

– Niech to szlag!

Jeszcze raz skręcili w lewo i dotarli do drzwi. Wielu drzwi. Łazienka, Prysznic męski,

Toaleta, Prysznic damski, Obsługa. To był już koniec budynku. A także ich pomysłów, jak

wyjść z tego cało.

Jednak Jane coś wymyśliła.

– Tutaj!

Za drzwiami z napisem „Prysznic damski” zanurzyli się w kłębach pary, poprzez którą

dostrzegli biały, kobiecy zadek. Dwa zadki. Oraz rząd popielatych szafek i ławek.

– Musimy się tu gdzieś schować.

Goła kobieta poszła w lewo, Peter i Jane w prawo. Kiedy skręcili za rząd szafek,

usłyszeli, że wielkie metalowe drzwi prowadzące na korytarz otworzyły się i znów zamknęły.

– No to pięknie – stwierdził Peter.

background image

Otworzył drewniane drzwi i weszli do wąskiego, wyłożonego kafelkami pomieszczenia z

pięcioma czy sześcioma prysznicami, z których lała się woda. Poprzez jej strugi dostrzegli

nagą ciemnoskórą kobietę i małą, może trzyletnią dziewczynkę.

Dziewczynka miała na głowie kłęby białej piany. Spojrzała zdziwiona na dwójkę białych

intruzów, wyglądających zupełnie jak Flip i Flap. Za to jej matka przeraziła się. Przycisnęła

ręce do piersi i zaczęła wrzeszczeć jak opętana.

– Proszę – szeptała Jane, idąc przez strumienie wody w jej kierunku i ciągnąc za sobą

Petera. – Proszę nie krzyczeć. Wiem, jak to musi wyglądać, ale ktoś nas goni.

Za rzędem pryszniców wśliznęli się do ciasnej niszy.

– Przynajmniej nie widać nas od drzwi – powiedziała szeptem Jane.

– Czego tu szukacie? – zapytała wreszcie kobieta już normalnym głosem.

– Proszę nam pomóc – szepnęła błagalnie Jane.

Kiedy tak stała, z całej siły przyciskając się do wilgotnych kafelków, a jej chłodny

oddech mieszał się z cieplejszym powietrzem, wypełniającym pomieszczenie, wyobraziła

sobie scenę, która przyprawiła ją o dreszcz. Widziała wyraźnie, jak ścigający ich mężczyźni

wchodzą przez drzwi, zabijają ją i Petera, a potem kobietę i dziewczynkę. „Potworna masakra

pod prysznicem!”

Słyszeli ich, jak panoszą się w przebieralni. Ich głośne krzyki. Przekleństwa. Wrzaski

kobiet. Trzask otwieranych i zamykanych szafek.

– Chyba leci mi krew z nosa – powiedziała Jane.

Zresztą nic już nie miało znaczenia. Mordercy weszli do pomieszczenia z prysznicami.

Zastanawiając się, jakie ma szansę z gołymi pięściami przeciwko pistoletom, Peter

przysłuchiwał się wymianie zdań kobiety z mężczyznami.

– Czego chcecie? – spytała podobnym tonem, jakim przedtem rozmawiała z nim i Jane.

Ale zabójcy z Turtle Bay nie odpowiedzieli. Ich buty ostro stukały na płytkach podłogi. A

to drań, pomyślał Peter. Idzie sprawdzić. A on nawet nie może zobaczyć skurwiela! Czy ma

w ręku pistolet?

Peter i Jane mimowolnie napięli wszystkie mięśnie. Obok, pod ścianą, leżała mokra

szmata. Broń? Broń...

Nagle Peter poczuł, że jest bezpieczny. I wściekły. Miał szczery zamiar trzasnąć czarnego

rzeźnika mokrą ścierką. Wyrwać mu pistolet. Oddać jeden strzał do mężczyzny stojącego

przy drzwiach. Zupełnie idiotyczne mrzonki.

Wtedy ten drugi coś zawołał. Po hiszpańsku.

Vamonos!

Faceci przeszli z powrotem do przebieralni. Natychmiast rozległy się tam krzyki. Znowu

zaczęły trzaskać drzwi.

Jane rozpłaszczyła się na ścianie. Z jej jasnych włosów ściekała woda. Z nosa kapała

krew.

background image

Peter zsunął się w dół, ukucnął i zastygł. Nie mógł się ruszyć ze strachu. Zauważył, że

kobieta stojąca pod prysznicem była całkiem młoda. Mogła mieć dwadzieścia, dwadzieścia

jeden lat. Dziewczynka zaś była prześliczna. Płakała teraz, bo płakała jej matka.

– Jezu, przepraszamy... – wyjąkał Peter.

Odczekali z Jane jeszcze kilka minut, a potem poprosili kobietę, aby zawiadomiła policję

i wyszli do przebieralni.

W korytarzu nie zobaczyli już ciemnoskórych morderców. Wszędzie było pełno ludzi.

Zewsząd dobiegały głośne krzyki. Wreszcie znaleźli schody. Przepychali się przez tłum ludzi,

próbujących ustalić, co się stało. Czy to kolejne morderstwo spod znaku maczety?

Gdy dotarli do końca schodów, Jane objęła Petera ramionami.

– Przytul mnie – poprosiła. – Przytul mnie choć na chwilę.

Potem złożyli zeznania na policji, podając rysopisy Kubańczyka i Kingfisha Tone’a.

– Nie było z nimi jasnowłosego Anglika? – spytał posterunkowy.

– Na pewno był – odparł Peter. – Po prostu tym razem go nie widzieliśmy.

– My nie widzieliśmy go także poprzednio – uśmiechnął się czarnoskóry policjant.

Las Vegas, evada

Piątek wieczorem

Tego wieczoru w Las Vegas dały się zauważyć pierwsze skutki gwałtownych wydarzeń

na San Dominice: firma Great Western Air Transport nawiązała kontakt z rodziną Forlenza,

po raz pierwszy od spotkania w Lathrop Wells.

Była dziesiąta. Długowłosy, gruby jegomość – idealne wyobrażenie zawodowego

hazardzisty – śledził limuzynę Isadore’a Goldmana, która przed chwilą ruszyła spod hotelu

Flamingo. Jechali do centrum.

Gruby wywiadowca nazywał się Tommie Hicks. W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym

ósmym roku ukończył prawo na uniwersytecie Stanford. Był jednym z przedstawicieli CIA

podczas spotkania na farmie w Lathrop Wells.

Hicks trzymał się o dwa samochody za Goldmanem. Jechali przez Sahara Boulevard.

Minęli zegar, który pokazywał godzinę dwudziestą drugą pięćdziesiąt osiem i temperaturę

dwadzieścia osiem stopni. Przejechali obok „Sandsa” i wielu innych luksusowych hoteli. W

drodze do „Caesar’s Palace”.

W tej świątyni hazardu Izzie Goldman zaczął grać w oczko o wysokie stawki. Krupierzy

uważali go za faceta z wielką klasą.

background image

Po godzinie Goldman wygrał sumę, stanowiącą równowartość przyzwoitej rocznej pensji

– nieco ponad trzydzieści cztery tysiące. A potem przegrał ponad czterdzieści tysięcy przy

stole do bakarata.

Tommie Hicks wyciągał rocznie dwadzieścia osiem tysięcy, więc zrobiło to na nim

oszałamiające wrażenie. W ciągu całego wieczoru raz po raz wyobrażał sobie, że zanosi do

sejfu żetony starego gangstera.

Tuż po pierwszej nad ranem Goldman wstał od stołu i poszedł do toalety.

Na wahadłowych drzwiach widniał napis „Dla gości hotelowych”.

Tommie Hicks podążył za Goldmanem. Zdawał sobie sprawę, że jest tylko pionkiem w

tej grze. Stanął przy pisuarze po lewej stronie starego.

Zabawne – Hicks stwierdził, że wcale nie chce mu się sikać. Ani kropelki. Naprawdę

zabawne. Dużo zabawniejsze niż śledzenie mierzącego metr pięćdziesiąt pięć,

siedemdziesięcioczteroletniego faceta.

– Czy aby nie spotkaliśmy się kiedyś na przyjęciu u Harry’ego Hilla? – zapytał, gdy stary

zaczął sikać.

Wyglądający na alfonsa czarnuch, sikający trzy pisuary dalej, uśmiechnął się, pokazując

garnitur białych i złotych zębów.

Izzie Goldman popatrzył na Hicksa. Wzruszył ramionami.

– Na pewno nie.

Stary gangster skończył i zapiął rozporek. Podszedł do umywalki. Przesunął złoty zegarek

z przegubu w górę chudego ramienia i zaczął myć ręce.

Alfons strząsnął ostatnie krople na podłogę i wyszedł, nie myjąc rąk.

– Śmierdziele lubią ten zapach. – Goldman popatrzył za nim, kiwając głową. Przeciągnął

rękami po głowie, jakby chciał wyrównać przedziałek w siwych włosach. – Rozumiem, że

pan Hill ma jakiś problem – powiedział, żując rozmiękłe cygaro, którego nie wyjmował z ust.

– Niezupełnie pan Hill. Mamy problem z dwójką naszych przyjaciół.

Isadore Goldman zakręcił kran. Jak przez mgłę pamiętał tego grubasa ze spotkania na

pustyni.

– Mam nadzieję, że niezbyt poważny.

– Jak dotąd, całkiem drobny... ale chcielibyśmy uzyskać pańską zgodę na pozbycie się

ich, jeżeli problem nie zostanie rozwiązany.

Goldman popatrzył na odbicie swojej pomarszczonej twarzy w zachlapanym lustrze nad

umywalką. Wzruszył ramionami.

– Sami wiecie lepiej, co robić. Ale powiem ci coś, żeby nie okazało się, że przyjechałeś tu

niepotrzebnie. Bardzo by mnie to zdziwiło, gdyby tacy sprytni ludzie jak państwo Rose nie

dali sobie rady z drobnym problemem.

Tommie Hicks uśmiechnął się do lustra ponad głową starego i rzekł:

– Jesteśmy bardzo zdziwieni, że jakiś problem w ogóle się pojawił.

background image

Turtle Bay, San Dominica

O ósmej wieczorem Macdonald wysiadł z rzężącego i prychającego piętrowego autobusu,

jadącego z Coastown na północ. Mokrą od potu koszulkę przerzucił przez ramię i ruszył

starannie zagrabionym podjazdem w kierunku hotelu „Plantation Inn”.

Udało mu się nakłonić Jane do pozostania w Coastown. Miała przenocować u przyjaciół.

Był teraz zupełnie sam, samotny wobec swojego problemu. Wciąż był jedynym, nikomu

niepotrzebnym świadkiem. Miejscowa policja nie miała zamiaru mu pomóc. W

amerykańskiej ambasadzie też nie znalazł zrozumienia. Podobnie było w redakcjach gazet.

Dlaczego tak się działo? Pytanie za sześćdziesiąt cztery tysiące. Dlaczego, do cholery,

nikt nie chce go wysłuchać?

Idąc przez pogrążony w ciemności, opustoszały dziedziniec hotelu „Plantation Inn” Peter

zastanawiał się, czy każde śledztwo jest tak samo frustrujące jak to. Ciągłe błądzenie po

omacku. Piętrzące się trudności. Brak jakiegokolwiek tropu. Po prostu nic.

Dochodząc do plażowego domku, który zajmowali z Jane, znów pomyślał o mordercach

widzianych w Coastown. Jeżeli ci dwaj byli miejscowymi rewolucjonistami, ludźmi Dreda, to

on jest synem Cary Granta.

Nagłe, niezrozumiałe przeczucie kazało mu się zatrzymać. Serce biło mu mocno, po raz

pierwszy od dnia, gdy opuszczał samotne górskie miasteczko w Południowym Wietnamie.

Ukryty za szerokimi liśćmi bananowca rozejrzał się badawczo dokoła, jakby znów był

sierżantem Sił Specjalnych...

Mały śliczny bungalow, w sam raz na miesiąc poślubny. Żaluzje w oknach. Drewniane

drzwi, trochę krzywo założone z powodu osuwającego się piasku. Ciemne, przerażające

morze. Doskonałe miejsce na zasadzkę.

Po całych dziesięciu minutach wypatrywania nie zauważył niczego podejrzanego. Nic się

nie poruszało, z wyjątkiem koron palm i strzępiastych chmur na niebie. Ruszył w kierunku

domu. W połowie drogi, na białym stole na werandzie dostrzegł ciemny kształt. Kiedy zrobił

jeszcze krok do przodu, rozpoznał afgańskiego charta, należącego do Maksa Westerhuisa, i

jęknął głucho. Piękny, długowłosy pies był przecięty na pół.

Maczetą.

– Jezu Chryste – powiedział głośno. Cały się trząsł. Zrobiło mu się słabo. Po raz pierwszy

ujrzał na własne oczy skutki działania ostrej jak brzytwa klingi. Pies miał rozpłataną klatkę

piersiową. Mrówki i czarne muchy pożerały krwawe ścierwo, jakby ucztowały przy

potwornym stole biesiadnym.

background image

Peter pospiesznie minął nieszczęsne zwierzę i wszedł do środka. Wziął ubrania, pieniądze

i colta kaliber czterdzieści cztery, schowanego między czystymi koszulkami. Jego własne

memento mori. Starał się oddychać spokojnie. Zastanawiał się, gdzie się ukryć. Musiał

zdecydować, z kim może bezpiecznie rozmawiać, komu może zaufać. Musiał znaleźć sposób

na wydostanie się z San Dominiki.

A najbardziej zależało mu na odciągnięciu morderców od Jane. Należało ich przekonać,

że to właśnie on stanowi dla nich jedyne zagrożenie. Był przecież świadkiem.

Biegnąc w kierunku jasno oświetlonego hotelu Peter rozmyślał o różnych sprawach. Po

co zabijali psa? Czy przypadkiem teraz go nie obserwują? Kim, u diabła, jest ten wysoki

blondyn? Minął portyk i ruszył w stronę ciemnego parkingu na tyłach budynku. Zadzwonił do

Jane w Coastown. Nikt nie odebrał telefonu.

A potem, czwartego maja o dwudziestej czterdzieści pięć, nie mając zielonego pojęcia, co

dalej robić, Peter po raz drugi w tym tygodniu ukradł motocykl bmw, należący do dyrektora

hotelu.

Gdy jak najciszej, powoli wyjechał z parkingu, z cienia na drogę, zasnutą teraz tumanem

pyłu, wyszedł wysoki mężczyzna.

Damian Rose obserwował ucieczkę Macdonalda – i pozwolił mu zbiec.

To także było ujęte w planie.

Zresztą jak wszystko.

Maczety były dokładnie tak skuteczne, jak się tego spodziewał od pierwszego dnia w

Turtle Bay.

Jeżeli ktoś miał wątpliwości, czy on i Carrie są warci okrągły milion dolarów, powinny

one zniknąć po zakończeniu operacji. Będą sławni jak Charles Manson i spółka – a na

dodatek do wynajęcia za pieniądze.

5 maja 1979, sobota
Wypowiedzenie wojny „Monkey” Dredowi

Piątego dnia premier San Dominiki, Joseph Walthey, zwołał konferencję prasową, aby

ogłosić, że potworne zbrodnie spod znaku maczety można już bez żadnych wątpliwości

przypisać pułkownikowi Dredowi i jego nielicznej grupie dysydentów.

Stojąc przed mikrofonami ze swoją żoną, z ambasadorem Stanów Zjednoczonych i jego

małżonką, Joseph Walthey ujawnił, że o siódmej rano siły San Dominiki wraz z oddziałami

wojsk amerykańskich wkroczyły do dżungli okalającej West Hills.

Starcie z rebeliantami pułkownika Dreda ma nastąpić jeszcze przed końcem dnia.

background image

Tymczasem w porcie lotniczym Roberta F. Kennedy’ego w Coastown i na lotnisku Kiley

w Port Gerry jak w wielkich ulach roiły się coraz liczniejsze tłumy niedoszłych pasażerów.

Rzecznik prasowy linii lotniczych oświadczył, że pomimo przyspieszenia procedury

startowej potrzeba będzie co najmniej czterech dni, aby odprawić wszystkich chętnych do

opuszczenia San Dominiki, Wysp Dziewiczych, Jamajki i Haiti.

Mała ciekawostka. Podczas gdy tysiące ludzi uciekały z wysp, przybyło na nie kilkaset

hien cmentarnych, które pragnęły być świadkami tych tragicznych wydarzeń.

W ciągu ostatnich czterech dni ponad dwieście pięćdziesiąt osób wylądowało na San

Dominice, aby oglądać krwawe wydarzenia. Albo po prostu być w pobliżu. A najlepiej

zobaczyć śmierć na żywo. Może nawet zrobić zdjęcia i nagrać odgłosy zbrodni.

background image

ROZDZIAŁ 14

3ie miewam żadnych odruchów sumienia – mawiał Damian. – Czasem

jednak odczuwam coś w rodzaju lodowatego, wielkopańskiego współczucia.

Z pamiętnika Rose’ów

5 maja 1979, West Hills, San Dominika

Sobota rano. Piąty dzień pod znakiem maczety

Peter miał już własne zdanie na temat podstępnych lokalnych wojen, na które zapanowała

moda w latach sześćdziesiątych.

Wystarczyło mu kilka przerażających minut, aby pojąć, jakim potworem potrafi być

człowiek wobec innego człowieka. Jak szokująco podstępne środki stosuje dla zdobycia

przewagi. Jak strasznie jest być samotnym i niepewnym swego losu w samym środku ataków

terrorystycznych i walk partyzanckich. Jak trudno znaleźć się w roli nic nie znaczącego pyłku

wobec ogromu wydarzeń. Być kompletnym zerem na międzynarodowej skali Richtera. Po

prostu nikim.

Gęsta, ciemna ciecz kapała mu prosto na pierś. Olej silnikowy – stwierdził po kilku

sekundach, jakby w tej chwili ocknął się ze snu.

Nadjeżdża pociąg! Pociąg zbliża się do jego kryjówki w dżungli okalającej West Hills.

Pościg za pułkownikiem Dredem.

Pociąg? Peter zastanowił się. Kryjówka? Chyba zaczynał bredzić.

Pokręcił głową i spojrzał przed siebie przez łodygi wysokich traw. Usiłował przełknąć

gęstą mieszaninę kurzu i pyłków kwiatowych, wypełniającą obolałe gardło. Dwie jaszczurki

maszerowały tuż przed jego nosem, jedna za drugą. Chyba dobrze się znały. Może były

przyjaciółmi albo kochankami... Jaszczurki zatrzymały się i zaczęły hasać w trawie jak dwa

maleńkie dinozaury. Towarzyskie, małe potworki. Pod zielononiebieskimi gardzielami

pulsowały im czerwone pęcherze.

Macdonald powoli odczołgał się od motocykla. Usiadł i otrzepał ręce z trawy i kamyków.

Przez porośnięte mchem pnie drzew popatrzył na słońce. Niebo jaśniało nad zwartą pokrywą

liści. Dzień był bardzo gorący.

background image

Ukrywam się, stwierdził ponownie, starając się przyzwyczaić do tej myśli, jakby to była

nowa część garderoby. Ścigają mnie.

Po kilku minutach jałowych rozważań Peter wstał i zaczął rozpalać ognisko. Nazbierał

trochę liści, patyków, gałązek i kilka garści trawy, wszystkiego, co tylko było suche. Podszedł

do motocykla i wyciągnął zestaw turystyczny niemieckiego gogusia. Po kilku minutach

gorącą neską popijał jajecznicę z proszku i soloną, suszoną wołowinę. Siedząc przy małym

ognisku pochłonął równowartość czterech jaj, niewyobrażalnie wstrętną kawę, tajemnicze

mięso i tabliczkę zachodnioniemieckiej czekolady, „szpecjalnie przigotowanej na taka

okazja”, jak głosił fatalnie przetłumaczony napis.

Kończąc jedzenie Peter pomyślał o Jane. Miał ochotę pojechać do niej do Coastown, ale

po chwili zrezygnował z tego pomysłu. Dla jej dobra lepiej, żeby była jak najdalej od niego.

A także od miejscowej policji. Tam gdzie jest teraz, przynajmniej przez jakiś czas będzie

bezpieczna. Nie mógł powiedzieć tego samego o sobie.

Po śniadaniu znów poszedł do bmw. Ze skórzanych toreb wyciągnął swoją koszulkę z

West Point i colta. Musiał dziwnie wyglądać, gdy tak stał, trzymając w dłoni stary rewolwer.

Obrócił bębenek i przekonał się, że jest pełny; znajdowało się w nim osiem naboi. Sprawdził

dokładnie broń, przypominając sobie zajęcia na strzelnicy podczas szkolenia w West Point,

które się odbywały w masywnych, betonowych budynkach na wzgórzu przy boisku

futbolowym Michie Stadium. Wspomniał także zapuszczoną strzelnicę z blaszanym dachem

w sajgońskiej dzielnicy Cholon.

Powoli uniósł rewolwer do oka. Wycelował w cętkowany liść bananowca. Potem w

żółtego skrzeczącego ptaszka. W mały zielony orzech kokosowy. A na koniec w niewielkiego

czarnego węża, sunącego w górę po pniu drzewa. Drzewo było oddalone od niego o dobre

trzydzieści pięć kroków, czyli ponad trzydzieści metrów. Fachowcy od broni krótkiej mówią

w takich przypadkach o pokazówce.

Peter wyglądał jak uczestnik pojedynku sprzed stu lat. Wycelował dokładnie i leciutko

pociągnął za spust.

Głowa węża eksplodowała, jakby coś rozsadziło ją od środka. Reszta długiego, czarnego

ciała opadła na ziemię jak złamana gałąź.

Czyste trafienie ucieszyło i jednocześnie zaskoczyło Petera. Nie spodziewał się po tym

muzealnym eksponacie takiej celności. A co do strzelca – cóż, wiedział doskonale, że czeka

go spotkanie z prawdziwym snajperem.

– No, no – oznajmił głośno całemu West Hills. – I co ty na to, strzelcu wyborowy?

background image

ROZDZIAŁ 15

Rodzina Damiana Rose. Dziwni ludzie, w których żyłach płynie błękitna

krew. Czternastoletni brat Damiana został przyłapany na ściąganiu podczas

trudnego egzaminu w Horace Mann School, więc wypił pół zlewki kwasu

siarkowego. 3ie umarł, bo dawka była tak wielka, że natychmiast zaczął

wymiotować. Ale sparaliżowało go od szyi w dół. Od tego czasu przebywa w

zakładzie leczniczym. Matka Damiana jest tam wciąż razem z nim. Ojciec

jeździ po ulicach Londynu i Manhattanu wielką, czarną limuzyną,

przydzieloną mu przez międzynarodową korporację bankową. Damian ma

zamiar pewnego dnia zabić go w tej limuzynie...

Z pamiętnika Rose’ów

Posiadłość Mercury Landing, San Dominica

Sobota po południu

Brzeg morski w okolicach Mercury Landing był piękny i odludny.

Z lśniącego białego piasku wyrastały czarne, pionowe skały. Za nimi, w palmowej

dolinie, było pełno kolorowych ptaków; całe stada papug, jak w sklepie przyrodniczym na

wolnym powietrzu. Nad morzem wisiało czerwone słońce, jak gniewne oko Boga.

Nad samym brzegiem morza stał duży biały dom. Pod jedną z jego ścian, ukryta w cieniu

drzew, parkowała zielona limuzyna.

Co do jednej rzeczy nie można było mieć żadnych wątpliwości: San Dominica to

prawdziwy raj na ziemi.

Po plaży Mercury Landing spacerowało dwoje nagich ludzi, kobieta i mężczyzna. Gdy

Carrie Rose była bez ubrania, dawało się zauważyć, że ma odrobinę krzywe nogi, a stopy

duże i zbyt płaskie. Ale nie ma się co czepiać szczegółów. W ubraniu czy bez ta szczupła,

młoda kobieta była po prostu piękna.

Idący obok niej Damian także wyglądał doskonale. Niósł przewieszony przez ramię

kosztowny dres. Szerokie ramiona, mocne, umięśnione nogi, twardy, płaski brzuch, piękne

background image

jasne włosy. Długi, opalony członek zwisał z pokrytego kręconymi jasnymi włosami

podbrzusza.

– Czas skończyć z zabijaniem – odezwała się do niego Carrie swoim lekko nosowym

akcentem ze środkowego zachodu. – To już za długo trwa. Tydzień to zbyt dużo, Damian.

Damian uśmiechnął się do niej. Popatrzył na łódź przepływającą w oddali przez rafę.

Szara smuga przecinająca czarną, krętą linię.

– Po prostu masz już dosyć tego napięcia – odparł powoli. – To wcale nie trwa za długo,

Carrie. Wszystko przebiega zgodnie z planem. Na wyspie zapanowało kompletne szaleństwo,

jak w domu dla obłąkanych... Poza tym wyjedziesz stąd już za jakieś dwa dni. Możesz wtedy

zacząć wydawać zarobione pieniądze. Kup sobie parę samochodów, czy co tam chcesz.

Carrie Rose objęła męża w pasie.

– Chciałabym, żebyś wyjechał razem ze mną. Tak chyba byłoby lepiej. Zrobisz to,

Damian? Wyjedziesz ze mną?

– Jeżeli wyjadę – Damian podniósł głos – Campbell i Harold Hill zaczną nas szukać. I

prędzej czy później znajdą. Nagle pod nasz dom zajedzie wielki czarny samochód i wyskoczą

z niego krótko ostrzyżeni faceci. Dopadną nas jak jakichś faszystowskich zbrodniarzy i

zabiją. Staną się bohaterami. Będą pisać o tym książki i kręcić filmy. Popatrz, jak mi stoi –

Damian nieoczekiwanie zmienił ton i uśmiechnął się. – A to mała bestia. A właściwie wielka

bestia.

Jego penis rzeczywiście wydłużył się, uniósł i wygiął w lewo. Jego czubek dotknął

nagiego uda żony.

Carrie odsunęła nogę.

– Widzę, że muszę powiedzieć ci wszystko dosłownie. Ja się po prostu boję. Tym razem

grasz za ostro. Nie chcę, żebyśmy skończyli jak ci... jak mówiłeś, faszystowscy zbrodniarze.

Zresztą i tak będą nas ścigać jak faszystów.

Damian wyrzucił ręce na boki w zapraszającym geście.

– Niech sobie szukają. Niech sobie szukają. Eichmanna szukali przez dwadzieścia lat. Oni

są głupi, Carrie. Zapamiętaj to. To wszystko durnie, beznadziejni idioci.

Kobieta spuściła głowę. Długie włosy dotknęły jej piersi. Przez kolejnych kilka minut szli

w milczeniu.

– Mogłabym położyć się tu w płytkiej wodzie – odezwała się wreszcie Carrie.

Podeszli do miejsca, gdzie biały piasek był wilgotny od morskich fal. Damian rozpostarł

swój dres, na którym położyła się Carrie. Ukląkł i pochylił się nad nią. Przez chwilę

wydawało się jej, że jasne, niebieskie oczy męża nabierają łagodniejszego wyrazu.

– Powiedz mi, kochanie – odezwał się – dobrze ci było z tym przystojnym maklerem

giełdowym?

background image

Sobota wieczorem

Główne przedstawienie miało się odbyć tej nocy, w sobotę piątego maja.

O jedenastej na wysokiej, pomalowanej na srebrno bramie Mercury Landing pojawiły się

refleksy świateł samochodowych. Z cienia przy bramie wyszedł Kubańczyk i wpuścił

pierwszy samochód.

Na drugim końcu podjazdu stał Damian Rose. Słyszał, jak żwir chrzęści pod naciskiem

ciężkich kół pojazdu.

Spóźnieni o godzinę, w końcu przyjechali.

Sprawdził, czy na właściwym miejscu pod marynarką jest jego smith & wesson, mała

trzydziestkaósemka z lekko zadartą lufą. Najodpowiedniejsza broń na zbliżające się

przedstawienie, pomyślał. Dziś zagra coś z Hammeta, specjalnie dla miejscowych.

Na drodze pojawiły się światła kolejnych dwóch aut. W jednym z nich reflektory

niemiłosiernie zezowały, oświetlając trawę po boku drogi i korony mijanych palm.

Samochody na chwilę znikły z oczu Damiana za kępą drzew i krzewów, w których

ukrywało się sześciu uzbrojonych tubylców. Rozkazano im czekać. Po prostu czekać.

A potem światła padły na pokryte winoroślą ściany i okna domu. Samochody

zaparkowały przed frontem.

Gotów czy nie, trzeba zaczynać, pomyślał Damian. Kurtyna w górę. Jeszcze jeden, ostami

już raz przepowiedział sobie wszystkie kwestie, zanim przedstawienie się zaczęło.

Na dużym, wyłożonym płytkami tarasie na tyłach willi Kingfish Toone przemawiał

łamanym angielskim z francusko-kongijskim akcentem.

– My wam zaoferować wyłącznie gotówka – wyjaśniał czterem przybyłym przed chwilą

przywódcom partyzanckim barczysty najemnik. – Sto dwadzieścia pięć tysiące. Wy za to

kupić wszystko, czego wam potrzeba. Broń. Co sobie chcieć. To moja ostateczna propozycja,

pan pułkownik.

Dassie „Monkey” Dred schylił się tak nisko, że jego przystojna, czekoladowa twarz

znikła między nogami. Długie, misternie zaplecione włosy opadły do ziemi. Wybuchnął

dzikim, głośnym śmiechem.

– Hej, zabierzcie ode mnie tego małpoluda – zaskrzeczał nie zwracając się do nikogo

konkretnego. – Ten Afrykaniec śmierdzi jak amerykański fryzjer.

Kingfish Toone uśmiechnął się do towarzyszy Dreda. Zdarzało mu się już wcześniej

spotykać i robić interesy z takimi świrami.

Po drugiej stronie tarasu, na małym bujanym fotelu siedział Kubańczyk i nie odzywał się

ani słowem.

– Ten zapach to mydło. Pewnie nie wiecie, jak ono pachnie? – odezwał się wysoki biały

mężczyzna. Stał w drzwiach prowadzących do wnętrza domu. Jego długie, jasne, mokre

background image

włosy były zaczesane do tyłu gładko przy skórze, jak na fotografiach męskich modeli w

„Esquire” albo „Gentlemen’s Quarterly”. Miał na sobie doskonale skrojony, kremowy

gabardynowy garnitur. Do tego idealnie pasujące dodatki: wykładany kością słoniową

zegarek, takiż sygnet, czarny pasek i mokasyny od Gucciego.

Damian Rose przeciągnął dłonią po wilgotnych włosach i ruszył w stronę brodatego

rewolucjonisty. Gdy szedł, poła marynarki się odchyliła, ukazując kaburę, w której tkwił

smith & wesson.

– Pułkowniku Dred – Damian obdarzył rozmówcę uśmiechem Clinta Eastwooda. –

Pańskie wyczyny są podziwiane daleko poza tą wyspą. Mam na myśli Europę. I czarną

Afrykę.

Twarz partyzanta rozjaśniła się na mgnienie oka, co nie uszło uwagi Damiana. Dred

potraktował komplement machnięciem ręki. Splunął na taras.

– Twoja gadająca małpa – wskazał na Kingfisha Toone’a – proponuje mi gotówkę. Mam

to gdzieś. Mogę mieć forsy ile zechcę ze sprzedaży ganji.

Rose cały czas patrzył mu w oczy.

– Po pierwsze, moja gadająca małpa może pozbawić pana pańskich klejnotów w niecałe

pięć sekund, panie pułkowniku. Po drugie, spróbujmy znaleźć rozwiązanie pańskich

problemów.

– Zależy mu na karabinach – Kubańczyk odezwał się ze swego miejsca po hiszpańsku. –

Ma problemy z ich kupnem.

– Z przyczyn oczywistych – Damian zwrócił się do Dreda – nie chcę pana uzbroić po

zęby, panie pułkowniku. Ale może pan dostać karabiny. Damy panu dwieście pięćdziesiąt M-

16. Oraz pistolety.

– Pięćdziesiąt tysięcy sztuk amunicji! I co najmniej pięćdziesiąt działek! – wrzasnął Dred.

Jego trzej oficerowie śmiali się i klaskali w dłonie jak szympansy w cyrku Barnuma.

Damian uśmiechnął się szeroko. Znów przesunął dłońmi po włosach i wyjął paczkę

angielskich papierosów.

– Nie mogę dać panu działek – powiedział stanowczo.

„Monkey” Dred zerwał się na równe nogi i wrzasnął ile sił w płucach. Warkoczyki

falowały dookoła jego głowy jak tańczące czarne węże. Pochodzący z zapasów armii Stanów

Zjednoczonych pas z amunicją pobrzękiwał na biodrach.

– Ma być czterdzieści działek! Dostarczonych najpóźniej na dzień przed masakrą!

Damian Rose przypalił sobie papierosa od lampki oliwnej, która stała na stole. Smakował

to ostatnie słowo. Masakra.

– Jedno działko kaliber pięćdziesiąt milimetrów. Specjalnie dla pana! – powiedział nie

wyjmując z ust papierosa. – Za to reszta broni zostanie przekazana natychmiast. Plus premia

w postaci dodatkowych dwudziestu pięciu tysięcy sztuk amunicji. Dałbym panu więcej,

background image

gdybym mógł. Ale to nie moje pieniądze, pułkowniku. Widać nasi kubańscy przyjaciele

wiedzą lepiej, czego pan potrzebuje, a czego nie.

Z głębi piersi Dreda wyrwał się głośny śmiech.

– Niech będzie! – ryknął.

Damian Rose uśmiechnął się. Kubańscy przyjaciele, a niech to... Wiedział już, że wygrał.

Masakra!

Cisnął czerwoną lampkę oliwną w stronę morza. Uderzyła o niewidoczną z tarasu skałę.

Chwilę potem nad wodą zapaliły się światła. Do brzegu podpłynęła motorówka.

To była Carrie.

– Pańskie karabiny, panie pułkowniku – oznajmił Damian Rose. – Broni i amunicji

powinno panu wystarczyć do zdobycia całej wyspy, jeśli tylko zastosuje się pan do pewnej

mojej rady.

Szóstego dnia już o szóstej rano popełniono zuchwałe, wstrząsające morderstwa spod

znaku maczety w dwóch najbardziej luksusowych hotelach w największych miastach San

Dominiki.

W Coastown w basenie hotelu „Princess” znaleziono pływające zwłoki młodego

fotografa mody z Greenwich w stanie Connecticut. Z jego pleców, jak wykrzyknik po opisie

przerażającej zbrodni, sterczała maczeta z czarną rękojeścią.

W Port Geny żonę angielskiego adwokata pokrojono na kawałki, gdy zrywała kwiaty w

ogrodzie ekskluzywnego hotelu „Spice Point Inn”. Potem półnadzy czarnoskórzy mordercy

zawinęli części jej ciała w ręczniki i wrzucili je na taras hotelowej restauracji.

Wczesnym rankiem redakcje „Gleanera” i „Evening Standard” otrzymały Śmiertelne

Listy. Pułkownik Dred przypisał w nich sobie odpowiedzialność za oba morderstwa w

hotelach. Dred ostrzegł ponadto, że liczba zbrodni na tle rasowym na San Dominice będzie

codziennie rosła dziesięciokrotnie, dopóki zarządzanie hotelami, restauracjami i innymi

przedsiębiorstwami na wyspie nie zostanie przekazane w ręce jego ludu.

Jeden z redaktorów „Gleanera” obliczył, że skoro piątego maja zabito cztery osoby, to

szóstego musi zginąć co najmniej czterdzieści. Następnie czterysta... potem cztery tysiące...

background image

6 maja 1979, niedziela
Atak na hotele „Princess” i „Spice Point”

ROZDZIAŁ 16

Zawsze staraliśmy się nadać wydarzeniom określony porządek, ustalić

pewien swoisty rytm. To, do czego doprowadziliśmy na San Dominice,

wymknęło się zupełnie spod naszej kontroli.

Z pamiętnika Rose’ów

6 maja 1979, Coastown, San Dominica

iedziela rano. Szósty dzień pod znakiem maczety

Szóstego dnia o siódmej piętnaście Peter Macdonald wpadł kuchennymi drzwiami do

luksusowej willi Brooksa Campbella w Coastown. Krzycząc:

– Zatłukę cię jak psa! – trzasnął przystojniaka z CIA prawym sierpowym prosto w jego

grecko-rzymski nos. – Radzę ci zostać na podłodze – powiedział, widząc, że Campbell

próbuje się podnieść. Wyciągnął colta kaliber czterdzieści cztery i wycelował lufę w punkt

znajdujący się dokładnie między orzechowymi oczami Campbella.

– Czego ty chcesz, co cholery?

– Tylko prawdy – odparł cicho Peter. – Nie mam zamiaru opowiadać ci, co się ze mną

działo od chwili, kiedy olałeś mnie podczas naszej poprzedniej rozmowy, aż do ostatniej

nocy, którą spędziłem w twoim garażu. Chcę tylko usłyszeć wszystko, co wiesz na temat

morderstw spod znaku maczety. Chcę poznać wasze tak zwane „tajemnice państwowe”.

Bardzo powoli i ostrożnie Campbell wstał z podłogi.

– Jest tylko jeden problem – powiedział do Petera. – Nie wierzę, że mnie zastrzelisz. Nie

zrobisz tego.

background image

Następną rzeczą, którą zobaczył Brooks Campbell, była czarna, oksydowana kolba colta

kaliber czterdzieści cztery. Trzasnęła go w okolicę kości jarzmowej i znowu znalazł się na

wykładanej żółtymi płytkami podłodze.

– Zaraz mi uwierzysz – usłyszał jak przez mgłę.

Brązowy but na grubej podeszwie uderzył go mocno w pierś. Potem jakaś wielka siła po

prostu uniosła go za włosy. Poczuł gorący powiew na prawym policzku.

– A teraz lepiej gadaj. Wiem, jak to się robi. Znam się na torturach. Naprawdę, możesz mi

wierzyć.

Gdy Campbell zdołał wreszcie skupić wzrok, ujrzał tuż obok palnik swojej własnej

kuchenki elektrycznej. Spirala była rozpalona do czerwoności. Jego włosy zaczynały już

dymić. Bekon, smażący się na sąsiedniej fajerce, pryskał gorącym tłuszczem na drugi

policzek.

– Przysięgam na Boga, że usmażę ci ucho! – wrzasnął Macdonald, dokładnie tak, jak

uczyli go w wojsku.

– Wiemy, że jest w to zaplątana mafia! – krzyknął wreszcie Campbell. – Puść mnie,

Macdonald, ja się palę!

Peter rozluźnił nieco uścisk, ale nie na tyle, żeby Campbell mógł się całkiem

wyprostować.

– Nie rozumiem, co chciałeś przez to powiedzieć. Mafia? Jaka znowu mafia?

– Próbowali wpłynąć na lokalne władze, aby zalegalizowały hazard na wyspie na wiele

lat... Teraz mają zamiar przeprowadzić to na swój sposób, a jeżeli się nie uda, zniszczą tu

wszystko. W San Dominice nie pozostanie kamień na kamieniu, a oni odpiszą to sobie od

podatków jako stratę. Nic więcej nie wiem. Przysięgam. Macdonald, ja się palę!

Peter puścił wreszcie Campbella. To, co usłyszał, nie było pozbawione sensu. Stawiało w

jaśniejszym świetle niektóre wydarzenia.

– A co pułkownik Dred ma wspólnego z mafią i z właścicielami kasyn gry?

Agent CIA trzymał się za ucho, jakby coś go ukąsiło. Miał na sobie czerwono-złote

kimono z wyhaftowanym smokiem. Po raz pierwszy w swoim życiu Brooks Campbell

wyglądał komicznie.

– Nie wiemy, jak i czy w ogóle dotarli do Dreda. – Starał się, aby półprawdy, które

wypowiadał, brzmiały przekonująco. – Zdaje się, że niedługo coś się stanie. Listy

opublikowane w gazetach były ostrzeżeniem dla władz. Zbliża się coś przerażającego. A ty

nie chcesz zrozumieć, że właśnie staramy się temu zapobiec.

– Czuję, że znowu kłamiesz – powiedział Peter. Zajrzał do lodówki. Rzucił Campbellowi

trochę lodu, aby przyłożył sobie do sińca na twarzy, a sam pociągnął długi łyk soku

pomarańczowego z otwartego pojemnika.

– W porządku – pogroził kowbojskim rewolwerem Campbellowi. – Sądzę, że w stosunku

do naszej pierwszej rozmowy osiągnęliśmy pewien postęp. Wrócę, gdy będę chciał się

background image

dowiedzieć od ciebie czegoś więcej. Tylko nie popełnij błędu myśląc, że nie potrafię cię

zastrzelić. Zrobię to bez wahania, zwłaszcza że cię nie lubię.

Wycofał się przez kuchenne drzwi i pobiegł do motocykla.

Jakie to straszne wydarzenia mają nastąpić? – zastanawiał się, jadąc przez ulice

wysadzane palmami w kierunku tropikalnego lasu. Czy mafia rzeczywiście jest w to

zamieszana? A co w tym wszystkim robi ten blondyn? Czyżby najemnik? Po co go wynajęli?

Cóż, w każdym razie było to ciekawsze niż praca barmana w hotelu szurniętego

niemieckiego esesmana. Może powinien zostać gliniarzem albo detektywem w stylu Philipa

Marlowe’a... Może kiedyś, w przyszłości...

Peter ożywił się po udanym spotkaniu z Campbellem. To był dobry początek.

Coastown, San Dominica

Nad Parmenter Street leciała mewa. Zniżyła lot, aby przyjrzeć się, co robią handlarze na

targu owocowym. Potem skręciła w prawo i jak drewniany model szybowca przeleciała nad

czerwonym dachem hotelu „Princess”.

Carrie Rose siedziała na balkonie swojego apartamentu. Miała przed sobą spory dzbanek

kawy, wędzonego śledzia, jajka, świeże bułeczki i masło. Właśnie zastanawiała się nad tym,

jak w efektowny sposób wprowadzić swoją osobę na karty wartego milion dolarów

pamiętnika. Wreszcie opisała pewne letnie, późne popołudnie w Paryżu. Popołudnie, od

którego wszystko się zaczęło.

10 sierpnia 1978, Paryż

„Atlantic City” było niedawno otwartym, modnym bistro w alei Marceau. Stało się

prawdziwym rajem dla przebywających w Paryżu Amerykanów.

Restauracja słynęła z dwunastu odmian potrawy zwanej le hamburger. I, w nieco

mniejszym stopniu, z dużych drewnianych płaskorzeźb, które przedstawiały obrazki z życia

zaniedbanej miejscowości wypoczynkowej na południowym wschodzie New Jersey.

CZY WIESZ, ŻE...

PIERWSZA AMERYKAŃSKA PARADA WIELKANOCNA ODBYŁA SIĘ

W ATLANTIC CITY?

PIERWSZE DIABELSKIE KOŁO URUCHOMIONO W ATLANTIC CITY?

background image

PIERWSZY FILM ZOSTAŁ NAKRĘCONY W ATLANTIC CITY?

PIERWSZE WIDOKÓWKI POCHODZIŁY Z ATLANTIC CITY?

Carrie szła przez ciemnawą salę restauracji. Kapelusz z miękkim, opadającym rondem

zasłaniał jej pół twarzy. Z szafy grającej dobiegały dźwięki „Lady Marmalade”.

Voulez-vous coucher avec moi?...

Jej białe pończochy z cichym szmerem ocierały się o siebie. Wreszcie dostrzegła wózek

inwalidzki. Nagle Carrie zdała sobie sprawę, że po raz pierwszy od bardzo dawna odczuwa

lęk.

– Oto bezkonkurencyjna, okryta złą sławą pani Rose – usłyszała głos Nickiego Handy z

oświetlonej świeczką wnęki. – Czemu zawdzięczam taką przyjemność w to piękne, gówniane

popołudnie?

Wślizgując się do wnęki Carrie pocałowała Nickiego w czubek głowy. Kiedyś byli

partnerami. Zajęła miejsce naprzeciw niego. Nie mogła oderwać wzroku od twarzy kaleki.

Nickie Handy nie miał jeszcze trzydziestu lat. Nie miał też lewego policzka. Właściwie to

brakowało mu całej lewej strony twarzy. Luźna tkanka ledwo okrywała kości.

– Nie mogłam się powstrzymać, żeby się z tobą nie zobaczyć – powiedziała miękko. –

Damian i ja jesteśmy jak para szczurów, Nickie. Jesteśmy naprawdę źli.

Podeszła kelnerka i Carrie poprosiła o butelkę pouilly-fuisse. Nick zapatrzył się na biust

młodej Francuzki:

– Ale cyce – powiedział z lubieżnym uśmiechem. – Chciałoby się, chciało – zwrócił się

znów do Carrie. – Tylko nie próbuj karmić mnie tymi swoimi pierdołami.

– Dobrze. Przyszłam porozmawiać o strzelaninie w Sajgonie.

Wyraz zaskoczenia pojawił się na smutnej twarzy Quasimodo.

– Nie chcę o tym gadać – odparł.

Nagle jego twarz jakby zapadła się do środka. Nickie podniósł głos.

– Patrzysz na mnie jak na jakiegoś pieprzonego kota! Takim pogardliwym wzrokiem

patrzy się na syjamskie kocury. Cudownie! Uwielbiam to, głupia cipo!

– Jesteś kompletnym świrem – mówiła Carrie miękko, prawie jak do kochanka. – Mamy

z Damianem do wykonania robotę dla Harolda Hilla. Dla Harry’ego Łamignata i twojego

dobrego przyjaciela, Brooksa Campbella. Jak sądzisz, z kim powinniśmy porozmawiać?

Kaleka wziął kufel pełen piwa i powoli wylał jego zawartość na podłogę.

– Uwielbiam to!

– Hej, hej, hej! – zawołał brodaty barman. – Weź na wstrzymanie, Nickie.

Grymas znowu wykrzywił twarz Handy’ego. Musiał to być jakiś paskudny tik.

– Wtedy w sajgońskiej uliczce Brooks Campbell miał mi wypłacić dolę. Zamiast tego

prawie odstrzelił mi łeb. Cześć, Nick! A potem – bach! bach! bach! I zostawił mnie, żebym

zdechł w rynsztoku. Tak to było, Carrie. Przed samym nosem widziałem zdechłą mysz.

background image

Myślałem, że znalazłem się w piekle. Leżałem bezsilnie w ściekach z oderwaną połową

twarzy. Więc mówisz, że macie nowych wspólników?

– Nickie, a może to była jakaś prowokacja? Może działali na własną rękę? Myślisz, że od

początku mieli zamiar cię wykiwać?

– Dokładnie tak! To był podstęp! Chcieli się pozbyć mnie i tego biednego żółtka. Brooks

Campbell pewnie zagarnął dla siebie moją forsę. Pieprzony gwiazdor filmowy!

– To faktycznie straszne skurwiele.

– Wasi wspólnicy – powtórzył Nickie. – Pięknie! Pięknie!

Carrie i kaleki mężczyzna siedzieli i popijali, aż minęła piąta. Wnętrze bistro zaroiło się

od ludzi, którzy właśnie skończyli prace, w biurach. Pojawili się też turyści i hipisi z

plecakami z pobliskiego L’Etoile. O wpół do szóstej zrobiło się tak gwarno, że prawie nie

dało się rozmawiać.

Carrie wspomniała coś o papierosach i sięgnęła do torebki. Potem nachyliła się głębiej do

środka ciemnej wnęki i zastrzeliła Nickego Handy. W hałaśliwym bistro nikt nie zwrócił

uwagi na dwa głuche stuknięcia. Mierzyła w serce. Nie chciała, żeby się męczył.

Nickie leżał na stole jak nieprzytomny pijaczyna.

Myśli galopowały w głowie Carrie, gdy łokciami torowała sobie drogę do wyjścia. Miała

dwa poważne powody, aby go zabić.

Przede wszystkim nieszczęsny Nickie był jednym z niewielu pozostałych przy życiu

ludzi, którzy mogli zidentyfikować ją i Damiana. Po drugie, naprawdę bardzo go lubiła i nie

mogła patrzeć, jak się stacza na dno. Lepiej było wyprawić go tam, dokąd i tak nieuchronnie

zmierzał.

Lekko oszołomiona tym, co zrobiła w barze, wydostała się na zapchaną samochodami

aleję Marceau. Skręciła w boczną uliczkę. Słyszała stukot swoich obcasów i szelest

ocierających się o siebie białych pończoch.

Zdjęła z głowy biały kapelusz i wrzuciła go przez płot do czyjegoś ogródka. Zrzuciła

niewygodne szpilki i założyła czarne buty na płaskim obcasie, które miała w torebce. W alei

Montaigne spotkała się z Damianem. Obejmowali się mocno przez dłuższą chwilę. Potem

ruszyli ramię w ramię w kierunku mętnej, leniwej Sekwany.

Natychmiast zaczęli się zastanawiać, w jaki sposób zabezpieczyć się przed wykiwaniem

przez wspólników.

background image

ROZDZIAŁ 17

3a San Dominice chcieliśmy uzyskać efekt totalnego zamieszania. Coś

w rodzaju kontrolowanego przez nas gaszenia i zapalania światła. To, co

jeszcze przez chwilą było zupełnie niewinne, za moment miało wydawać się

największym zagrożeniem. A co najważniejsze, sytuacja powinna rozwijać

się żywiołowo, aby nikt nie dopatrzył się żadnych prawidłowości. Żadnych

utartych schematów.

Z pamiętnika Rose’ów

Wylde’s Fall, San Dominica

W niedzielę, od siódmej rano do późnego popołudnia, na San Dominice nie wydarzyło się

nic wyjątkowego. Ponad sto pięćdziesiąt malowniczych plaż wciąż lśniło złocistym piaskiem,

błękitne niebo było tysiąc razy piękniejsze niż to, które widać nad wielkimi metropoliami,

słońce świeciło nieprzerwanie.

Ponieważ nic przerażającego się nie działo, Amerykanie i Europejczycy wciąż

pozostający na wyspie mieli czas, by zastanowić się nad dotychczasowymi wypadkami.

Także sześćdziesięciu jeden uczestników zgromadzenia lokalnych władz mogło pomyśleć o

przyszłości, która nie wyglądała zbyt różowo.

O czwartej po południu wybiła godzina sławy pułkownika Dreda.

Spoglądając w dół z drugiego co do wielkości wodospadu na Karaibach – Wylde’s Falls –

widział bosego czarnego chłopca, który prowadził dwójkę białych turystów na uroczą pieszą

wycieczkę, prowadzącą przez kolejne stopnie wodne.

Wszyscy troje taplali się w malowniczych jeziorkach, tworzących się obok głównego

nurtu. Ochlapywali się pod kilkumetrowymi kaskadami i wołali do siebie nawzajem, starając

się przekrzyczeć huk opadającej wody. Raz zatrzymali się na chwilę, by zrobić sobie zdjęcie

w mgiełce unoszącej się nad wodospadem.

Gdy młody przewodnik wspinał się na kolejny występ skalny, nad którym znajdowała się

kryjówka pułkownika, Dred wysunął rękę z krzaków i wciągnął chłopaka na górę. Biali

zostali na dole. Podnieśli głowy i zobaczyli obleśny uśmiech na twarzy partyzanta.

background image

– Zmiataj do domu – polecił chłopcu Dred. – Tylko nie oglądaj się za siebie.

Gdy skończył mówić, dwaj mężczyźni wskoczyli spomiędzy liści bananowca prosto do

znajdującego się poniżej wodnego oczka. Jeden z nich wymachiwał maczetą jak kijem do

baseballa. Długie ostrze cięło wrzeszczącą histerycznie, trzydziestoletnią kobietę w poprzek

letniej bluzki. Silny prąd wody wyprostował ciało, które spadło niezdarnie z trzech kolejnych

stopni wodospadu.

Drugi żołnierz, wyglądający na silniejszego, ciął maczetą z całej siły z góry na dół.

Jasnowłosy mąż zabitej, wyglądający na bankiera, przez chwilę stał nieruchomo, potem

rozpadł się w pionie na dwie części i przewrócił w spieniony nurt Wylde’s Falls.

Tymczasem przy bramie wejściowej do parku garstka turystów wraz z przewodnikami

obserwowała ostatnie już dziś dwie pary, wspinające się przez zdradliwe progi wodospadu.

Nagle coś pojawiło się za zakrętem rzeki. Wyglądało to jak kobieta, płynąca w bystrej

wodzie. Na chwilę znikła im z oczu, potem przemknęła obok czarnego, gładkiego głazu i

wpadła bokiem na duży, sterczący z dna odłamek skalny, wyrzucając wysoko w górę białe

bryzgi wody.

Potem spłynęło z góry ciało mężczyzny, przypominające nożyczki, które się rozpadły.

Ominęło wystającą skałę, odbiło się na kilku mniejszych progach, przedefilowało na wprost

zszokowanych turystów przy bramie i znikło bezgłośnie w morzu. Pułkownik Dred dokonał

właśnie swojej pierwszej zbrodni spod znaku maczety. Dzięki jego wybitnym umiejętnościom

wypadło ono wyjątkowo efektownie.

Dred był gotowy.

Trelawney, San Dominica

iedziela wieczorem

Stał przed nim talerz kleistego, brązowego ryżu, w którym tkwiły kawałki koziego mięsa

i jakiegoś skorupiaka. Nie był to homar, krab czy krewetka. Na pewno coś niejadalnego.

Peterowi wydawało się, że widzi poruszające się w talerzu małe, czarne szczypce. Pożarł

więc wszystko tak szybko, jak potrafił. Posiłek razem z zieloną herbatą kosztował

sześćdziesiąt centów – prawdziwa okazja.

Po kolacji Macdonald usiadł w ciemnym kącie wiejskiej gospody. Wypalił powoli, jeden

po drugim, dwa papierosy. W ciągu niecałych pięciu minut dwadzieścia czy trzydzieści razy

przeciągnął nerwowo dłońmi po włosach.

Przypomniał sobie scenę z jakiegoś głupiego filmu. Przystojny, jasnowłosy bohater po

prostu poszedł ze swoimi problemami do redakcji „New York Timesa”. Jakby to była policja.

background image

Oczywiście wszystko potoczyło się jak trzeba. Gość wyszedł z matni cały i zdrowy. Napisy

końcowe przesuwały się po znieruchomiałej w szerokim uśmiechu twarzy bohatera. W tle

słychać było utwór „Ameryka jest piękna”. Widzowie wyszli z kina w pełni

usatysfakcjonowani.

Jałowe rozmyślania faceta, któremu pętla powoli zaciska się na szyi.

No bo co niby miał do powiedzenia redaktorom „New York Timesa”? Co w ogóle miał

do powiedzenia komukolwiek? Że widział wysokiego jasnowłosego człowieka, być może

Anglika, w pobliżu miejsca popełnienia jednego z morderstw spod znaku maczety? Że kiedy

przypiekł nad kuchenką pewnego urzędnika Departamentu Stanu, ten zaczął bredzić coś o

mafii?

Nagle stanęła przed nim kucharka i kelnerka w jednej osobie – niska, czarna dziewczyna

z twarzą jak księżyc w pełni. Praktycznie bez przerwy kursowała po całym pomieszczeniu,

jak ćma schwytana w pułapkę zamkniętego pokoju. Stół... stół... okno... kuchnia... stół...

okno... Nikt nie wypuścił na zewnątrz dziewczyny-ćmy, więc przyfrunęła w końcu do niego.

– Smakował panu homar, prawda?

W wolnym tłumaczeniu miało to oznaczać: „Trzeba być idiotą, żeby jeść tu cokolwiek.

Proszę, wypuść mnie stąd. Jestem ćmą”.

Peter uśmiechnął się do ćmy i do czegoś, co dostrzegł w oczach dziewczyny.

– Dobre jedzenie – powiedział łagodnie. – Lepsze niż w wielkich hotelach.

Później dziewczyna powtórzyła te słowa policji. Dodała też, że młody Amerykanin

wyszedł z gospody około dziewiątej. I że odjechał na motocyklu.

Policjanci wyjaśnili jej, że Amerykanin dostał lekkiego pomieszania zmysłów z powodu

tych wszystkich morderstw, a oni chcieli go tylko przesłuchać. Doprawdy, nic poważnego.

Coastown, San Dominica

Prawie jednocześnie z pojawieniem się policji w gospodzie w Trelawney, czterej

mężczyźni w drogich garniturach – wyglądający jak bankierzy z Park Avenue – zasiedli do

kolacji na osłoniętej werandzie wielkiej rezydencji w samym centrum Coastown.

Byli to: premier rządu San Dominiki, Joe Walthey; Brooks Campbell z Great Western Air

Transport; przedstawiciel rodziny Forlenza Isadore Goldman oraz człowiek Goldmana

rezydujący na San Dominice, niejaki Duane Nicholson o wyglądzie dandysa.

Posiłek, który im podano, rozpoczął się od chincoteagues, do tego wino Montrachet.

Potem przyszła kolej na faszerowane jagnię en ballon z selerem w maśle i kukurydzą. Z

werandy rozciągał się piękny widok na całą wyspę.

Krótko mówiąc, wykwintna, choć dyskretna uczta.

background image

Od czasu do czasu panowie zerkali na długonogą kochankę premiera Weatheya,

pływającą w basenie na wprost werandy.

Od czasu do czasu Izzie Goldman próbował wyjaśnić pewne nadzwyczaj istotne kwestie

swoim trzem rozmówcom, pomagając sobie przy tym gestami chudej, pokrytej ciemnymi

plamami dłoni.

– Mam siedemdziesiąt cztery lata – powiedział cicho, aby zmusić pozostałych do

skoncentrowania się na jego słowach. – Doprawdy nie jestem w stanie pojąć, dlaczego

zadajecie mi te dziecinne pytania na temat państwa Rose – westchnął. – Dlaczego nie

pozwolicie im robić tego, co do nich należy? Płacicie i możecie zapomnieć o całej sprawie.

– Stali się kłopotliwi – odezwał się Brooks Campbell. – Dostałem w tej sprawie rozkazy z

bardzo wysokiego szczebla.

Stary gangster włożył do ust kęs jagnięcia.

– Oni nie dadzą się na to nabrać – mówił nie przestając żuć. – Nie rozumiem, dlaczego

wszyscy usiłują doprowadzić tu do takiej samej katastrofy jak w Zatoce Świń.

– To nie jest Kuba – Campbell skierował palec w stronę Goldmana. – Poza tym wydaje

mi się, że Rose oszalał. Tego nie było w planie. Kilka trupów, owszem. Ale nie masakra.

Premier San Dominiki przegonił muchę znad kieliszka z winem. Joseph Wealthey, zwany

Jose, był niskim, krępym Murzynem. Liczył sobie czterdzieści jeden lat. Demagog i

potencjalny dyktator. Miał cienkie wąsiki, ogromny nos i niezdrową, krostowatą cerę.

– Panowie, nie psujcie miłej atmosfery kolacji – odezwał się dyplomatycznie, starannie

akcentując słowa. – Panie Goldman, dlaczego nie chce pan odpowiedzieć na nasze pytania?

Na przykład, czy stałoby się coś strasznego, gdybyśmy uwolnili świat od tej pary

zbrodniarzy?

Stary gangster poprawił się na krześle. Marynarka wybrzuszyła mu się po obu stronach

jedwabnego krawata, upstrzonego różowymi flamingami. Przyjaciółka premiera znowu

zanurkowała w basenie, a Izzie Goldman usłyszał w głowie starą, bezsensowną piosenkę:

Ene due ecie pecie,

Jesteś najpiękniejszy w świecie,

Twarz przystojna, tors mocarny.

I co z tego, skoroś czarny.

Co za idiotyczne przedstawienie! Zagrajcie to jeszcze raz, panowie!

– Przede wszystkim, bez względu na to, co ustalicie – Goldman popatrzył przez stół na

Campbella – nie sądzę, aby udało się wam ich złapać. Pozwólcie im wrócić do Francji, panie

Campbell... panie premierze. Pojutrze będzie po wszystkim. Możecie mi wierzyć.

Siedzący po jego lewej strome Duane Nicholson strzepnął do talerza popiół z cygara.

background image

– Nie. Chcemy ich zabić – powiedział stanowczo Campbell. – Takie jest nasze

stanowisko.

Isadore Goldman popatrzył przeciągle na Nicholsona.

– Ludzie, którzy strzepują popiół z cygara do talerza – powiedział wreszcie – powinni

jadać z popielniczki.

Tą ostatnią wypowiedzią Isadore Goldman przypieczętował fiasko całego spotkania.

Trelawney, San Dominica

Parę minut po dziewiątej Peter Macdonal ukrył motocykl w rzadkich zaroślach i wszedł

do budynku dworca autobusowego w Trelawney.

Poczekalnia była małym, ciemnym pomieszczeniem, w którym śmierdziało jak w

wojskowej latrynie.

Peter sprawdził godziny odjazdu autobusów do Port Geny. Sądził, że tam łatwiej trafi mu

się okazja ucieczki z San Dominiki. Liczył, że ktoś mu pomoże. Przynajmniej miał taką

nadzieję. Zastanawiał się tylko, czy lepiej jechać jako anonimowy pasażer autobusu, czy też

wybrać szybszą podróż motocyklem.

Nikt z obecnych nie zwracał na niego uwagi. Dobre i to, pomyślał.

Usiadł na długiej szarej ławce. Jego wzrok padł na nagłówek zmiętej gazety, leżącej obok

niego. „Podwójne morderstwo. Dred atakuje”.

Już prawie piętnaście po dziewiątej... Zatęsknił za Jane. Przypomniał sobie, co to znaczy

być samotnym.

Zaczął czytać tekst na wielkiej czarnej tablicy, wypisany niewprawną, jakby dziecięcą

ręką:

Ze względu na to, że na większości wysp morza karaibskiego do głosu doszli

socjaliści, a Joe jest poważnie chory, należałoby się zastanowić nad przyszłymi

wyborami.

Joe ze swoim beztroskim sposobem bycia jest niegodny pełnienia najwyższej

funkcji państwowej. Profesor sam skończył tylko cztery klasy (wystarczy

sprawdzić archiwum szkoły Bainty w Coastown), tymczasem ja, jak wiecie, jestem

absolwentem uniwersytetu zachodnioindyjskiego.

Oddając głos na Joego, wybierasz: zwiększenie wpływów cudzoziemców i

CIA, podwyżki cen, niskie zarobki, zwiększenie wpływów cudzoziemców, rozruchy

wywołane przez pułkownika Dreda, brak regulacji cen, brak higieny –

sprzedawanie żywności bezpośrednio z ziemi, po której się chodzi, pluje itp.

background image

Zwiększenie wpływów cudzoziemców. 3awet sam Dred byłby lepszym kandydatem

niż stary Joe.

Tommy (Thomas Wyass)

Masz jakieś pytania? Wątpliwości? Zwiększenie wpływów cudzoziemców. Premier Joe

Walthey. Dred atakuje. – Peter czytał dalej:

3a dworcu zabrania się: palenia, krzyków, używania brzydkich wyrazów,

łuskania orzechów, żucia gumy. Dziękuję za uwagę.

Tommy.

Peter poczuł nieodpartą ochotę, aby żuć gumę, palić i wykrzykiwać głośno brzydkie

wyrazy. Wszedł do drewnianej budki telefonicznej, gdzie mógł sobie do woli wyobrażać, że

robi to wszystko i jeszcze więcej. Zastanawiał się, gdzie spędzić noc. W Port Geny? Znowu w

lesie? W Ameryce nikt go nie nauczył, jak człowiek ma sobie radzić w takiej sytuacji. Nawet

w wojsku. Tam uczyli go tylko, jak ma sobie radzić jako żołnierz.

Ostatecznie postanowił zadzwonić do Jane, wbrew wcześniejszemu postanowieniu, aby

trzymać ją z dala od tego wszystkiego. Najpierw telefonował do jej znajomych w Coastown.

Powiedzieli mu, że się wyprowadziła. Wróciła do hotelu. A niech to jasny szlag. Zadzwonił

do Turtle Bay. Numer dziewięćdziesiąt. „Plantation Inn”. Telefonista.

– Proszę domek numer czternaście... Jane, to ja, Peter. Cały dzień wydzwaniam do ciebie

w Coastown.

– Och, Peter! Gdzie jesteś?

Zamilkł na krótką chwilę.

– Chcę, żebyś wyjechała do Stanów – powiedział wreszcie. – Zorientuj się, czy

Westerhuis może cię wcisnąć na jakiś jutrzejszy lot... Jane?

– Do diabła, Macdonald! Powiedz mi, gdzie jesteś. I uspokój się.

Peter uśmiechnął się. To była cała Jane. Przestał histeryzować i opowiedział jej, gdzie

spędził dzień. Powiedział także, co według niego powinni teraz zrobić, a czego nie. Kiedy

tylko skończył, Jane natychmiast przypomniała sobie o jasnowłosym Angliku.

– Peter, on tu był.

Krótkie, proste zdanie. „On tu był”.

– Widziałam go dziś po południu. Wydaje mi się... że to był on. Blondyn, mniej więcej

metr osiemdziesiąt pięć...

Peter przerwał jej. Nagle znów przejął komendę, jakby znalazł się na polu walki. Wydał

niezbędne rozkazy:

– Natychmiast zamknij i zarygluj wszystkie drzwi i okna.

– Wszystko już pozamykane. Przyjedź tu i spróbuj się do mnie dostać.

background image

Peter ujrzał w myślach ich pokój i cały domek. Usiłował wyobrazić sobie, w jaki sposób

starałby się go zaatakować. I obronić.

– To świetnie, doskonałe. Pogaś wszystkie światła. Natychmiast, dobrze?

– Dobrze, dobrze.

Usłyszał, że odłożyła słuchawkę na bok. On znów tam jest, pomyślał. Zupełnie jakby

miał coś w rodzaju immunitetu dyplomatycznego. Albo przynamniej żelazne jaja.

Nagle przez mgnienie oka ponownie zobaczył wysokiego blondyna nad Turtle Bay, tak

jak wtedy, cztery dni wcześniej. Wyglądał tak, jakby to miejsce było jego własnością. Jakby

należał do niego cały ten cholerny świat.

Jane znów podeszła do telefonu. Nagle zaczęła mówić szeptem.

– Ciemno tu jak w mysiej dziurze. Widzę jakąś parę, spacerującą po plaży. Och, Peter, to

wszystko jest takie straszne. Wprost nie mogę uwierzyć, że dzieje się naprawdę.

– Trzymaj się – powiedział Peter. – Już do ciebie jadę.

Turtle Bay, San Dominica

Jane usłyszała dziwny dźwięk, dochodzący sprzed domku.

Łup, łup... łup, łup, łup.

Nagle zapadła cisza. Jane stała nieruchomo w ciemnej sypialni. Wstrzymała oddech i

starała się zidentyfikować hałasy.

Rajskie jabłka – domyśliła się. Rajskie jabłka spadały z drzewa na dach bungalowu.

Zrozumiała, że jest zupełnie roztrzęsiona. Opanuj się, pomyślała. Weź się w garść.

Dotknęła dłonią ściany. Przyłożyła do niej policzek. Zaczęła przesuwać się wzdłuż niej,

dotykając palcami niedbale położonej tapety. Zmarszczki. Pęcherzyki powietrza. A potem

koniec ściany, futryna, chropowaty kafelek łazienki.

Opłukała twarz pod kranem. Zachlapała się. Napiła się zalatującej rdzą wody. Potem

opuściła deskę i usiadła na sedesie. Wyjęła z kieszonki papierosa. Spojrzała pod nogi i

dostrzegła ciemny kształt książki, leżącej na podłodze. Wszyscy ludzie prezydenta. Jej

łazienkowa lektura.

Myśląc o Peterze i o całej sytuacji wypaliła trzy papierosy. Znowu usłyszała cichy

dźwięk...

Teraz jakieś owady obijały się o szybę. Uff! Jakby dostała cios w żołądek. Stwierdziła, że

lepiej przejść do pokoju, stamtąd przynajmniej będzie mogła wyglądać przez okno.

Za dużym oknem od frontu świat wyglądał jak na czarno-białym filmie. Na opustoszałej

plaży nie było już pary spacerowiczów. Przezroczyste, postrzępione chmurki przesuwały się

background image

na tle okrągłego księżyca. Biała linia piany morskiej tuż przy brzegu wyglądała jak z bitej

śmietany.

Wszystko było w porządku, dopóki nie zadzwonił Peter...

Wielu facetów gapiło się na nią w hotelu. Także wysocy blondyni. Niektórzy z nich

mogli uchodzić za Anglików...

Ładna dziewczyna z Południowej Dakoty, pomyślała. Jej chłopak przypadkowo staje się

świadkiem morderstwa. Jedno spojrzenie! Krótsze niż dziesięć sekund! To przypomina film

Hitchcocka, okrutny i makabryczny, ale ze szczęśliwym zakończeniem. Ingrid Bergman i

Cary Grant stukają się kieliszkami pełnymi szampana, potem długi pocałunek.

Znów pomyślała o wysokim, jasnowłosym Angliku. Nie potrafiła powstrzymać drżenia

rąk. Idiotyczne. Siedział samotnie na tarasie i coś popijał. Był przystojny i poważny. Ładnie

opalony. Miał ciemne, wąskie okulary, co skojarzyło się jej z Klubem Śródziemnomorskim.

Wydało się jej, że patrzy na nią, gdy tłumaczyła małej dziewczynce, jak pozbyć się wody

z ucha.

– Najpierw musisz poskakać na jednej nodze, zobacz, o, właśnie tak, a teraz puknij się w

bok głowy. Ale porządnie...

Była pewna, że blondyn ją śledził. To znaczy obserwował. Przynajmniej takie sprawiał

wrażenie...

Jane spojrzała na zegarek. Czerwone cyferki świeciły w ciemnej sypialni. Dziesiąta

czterdzieści trzy. Peter dzwonił godzinę i dziesięć minut temu. Zwykle jazda z Coastown nie

trwa więcej niż godzinę. Z Trelawney może pięć minut dłużej.

Stojąc przy oknie sypialni znów usłyszała spadające na dach rajskie jabłka.

A potem kroki.

Zza drzwi dobiegł głos młodej kobiety, wołającej ją po imieniu... Jedno z żaluzjowych,

drewnianych okien rozwalono jakimś potężnym, ostrym narzędziem, podobnym do siekiery.

background image

7 maja 1979, poniedziałek
Masakra w Elizabeth’s Fancy

ROZDZIAŁ 18

Planowanie jest zwykle bardzo emocjonujące. Podobnie jak zbliżanie

się do finału. Ale kulminacja, ostateczna wielka zbrodnia, często bywa

rozczarowaniem. Rzecz jasna, nie dla ofiar.

Z pamiętnika Rose’ów

7 maja 1979, Mandeville, San Dominica

Poniedziałek rano. Siódmy dzień spod znaku maczety

Siódmego dnia o czwartej nad ranem Jane otworzyła oczy.

Z początku nic nie widziała. Potem dostrzegła cień człowieka, siedzącego obok jej łóżka.

A jeszcze później pojawiły się jakieś dziwne obrazy. Biegnący z maczetami ludzie. Wysoka

kobieta, przemawiająca do Jane tak słodko, jakby była jej najlepszą przyjaciółką.

Gdy Jane zaczęła krzyczeć, ktoś włączył nocną lampkę. Metalową lampkę, zawieszoną na

ścianie. Człowiekiem, który pod nią siedział, był szef policji. W ustach trzymał małą czarną

fajeczkę. Na koszuli z krótkimi rękawami nosił pas podtrzymujący kaburę z pistoletem.

– Ciii... Jest pani w szpitalu w Mandeville – szepnął. – Nic się pani nie stało. Teraz już

wszystko będzie dobrze. – Czarnoskóry policjant uśmiechnął się i puścił do niej oko, a potem

zgasił światło.

Leżącą w ciemnościach Jane wstrząsnęły dreszcze. Zaczęła szczękać zębami i rozpłakała

się. Myślała o Peterze. Zapragnęła się do niego przytulić. Bardzo mocno przytulić.

– Co się dzieje?

Nie była pewna, czy powiedziała to na głos, czy tylko pomyślała. Znowu zaczęła drżeć.

Płakała i obejmowała się ramionami. To wszystko było takie straszne.

Potem zapadła w sen.

background image

We śnie przyszli do niej do szpitala. Dwóch Murzynów. Wysoki blondyn w ciemnych

okularach. Młoda kobieta. Wrzeszczeli na nią, żeby im powiedziała, gdzie jest Peter. „Nie

wiem! Nie wiem! Nie róbcie mi krzywdy!”

Tęgawy szef policji uśmiechnął się do niej. Położył wskazujący palec na ustach. Cybuch

jego fajki rozżarzył się czerwono.

– Ciii. Ciii. Teraz już nikt nie zrobi pani krzywdy – powiedział doktor Johnson.

A przecież właśnie rozpoczynał się najstraszliwszy dzień pod znakiem maczety.

Cape John, San Dominica

Poniedziałek po południu

Mewa krążyła mu nad głową jak biały latawiec na wietrze.

Leżąc w upalnych promieniach słońca, Damian czuł, jak spływa na niego cudowny

spokój. Dla Carrie i dla niego nadeszła właśnie godzina próby Ostateczne uderzenie.

Ech, nie ma to jak leżeć sobie na słoneczku i myśleć o świetlanej przyszłości. Czuł, jak

słona woda wysycha mu na twarzy i nogach. Pałace słońce przypiekło go na czerwono.

Wyglądał z tym dość zabawnie.

Chyba już po raz pięćsetny powtarzał sobie szczegóły scenariusza finałowego

przedstawienia.

Masakra.

Ucieczka Carrie, a potem jego.

Tym razem nie przejdzie taki numer jak z Nickiem Handy. Żadnych spotkań z Brooksem

Campbellem czy z Haroldem Hillem w ciemnych, pustych zaułkach. Jedyne, co mu zostało

do zrobienia, to podsunąć ostatni tłusty kąsek Great Western Air Transport. Coś, na co

połaszczy się Król Szczurów Brooks Campbell.

Potem już ostatni szczegół finałowej rozgrywki – pojawienie się na scenie przebiegłego

płatnego zabójcy, Clive’a Lawsona.

A potem z powrotem do domu, do domu, tra-la-la...

background image

Mandeville, San Dominica

O pierwszej po południu człowiek w sportowej marynarce i białym kapeluszu zaczerpnął

głęboko powietrza i podszedł do starszej kobiety w czepku z czerwonym krzyżem, siedzącej

za ladą recepcji na parterze szpitala w Mandeville.

– Nazywam się Maks Westerhuis – oznajmił oficjalnym, ale zniecierpliwionym tonem. –

Powiedziano mi, że mam się tu zgłosić, aby uzyskać pozwolenie na odwiedziny u panny

Cooke.

Niemłoda pielęgniarka sięgnęła do szuflady. Wyjęła z niej czystą plakietkę. Sprawdziła

listę osób, którym wolno było odwiedzać pacjentów, wypisaną na kilku kartkach papieru,

przypiętych pod ladą. Do pani Cooke, leżącej w pokoju dwieście sześć, wstęp miał tylko

jeden człowiek.

Pielęgniarka wypisała plakietkę na nazwisko Maksymiliana Westerhuisa, dyrektora

hotelu „Plantation Inn”.

Gdy policjant pilnujący pokoju dwieście sześć otworzył przed nim drzwi, mężczyzna

położył palec na ustach.

– Panno Cooke – odezwał się takim samym tonem jak do recepcjonistki.

– Peter – wyszeptała Jane, gdy tylko zamknęły się za nim drzwi.

Była blada i solidnie poturbowana. Bandaże spowijały jej szyję i ramiona, nad łóżkiem

wisiała kroplówka. Peter podszedł do niej i objęli się czule, mówiąc słowa, które bali się

powiedzieć dużo, dużo wcześniej.

Gdy wreszcie Peter odsunął się trochę, Jane opowiedziała mu o ludziach, którzy przyszli

do ich domku na terenie hotelu. O tym, jak usiłowali zmusić ją do wyjawienia miejsca jego

pobytu. Peter z kolei opowiedział jej o swojej niespodziewanej wizycie u Brooksa Campbella,

o mafijnym tropie i spodziewanym wielkim wybuchu, który miał niedługo nastąpić.

– No i co teraz zrobimy? – chciała wiedzieć Jane.

– Przede wszystkim muszę cię zabrać z tego szpitala. Mamy tu do czynienia z czarną

wersją niezdarnych policjantów ze slapstickowej komedii. Zwróć uwagę, z jaką łatwością się

do ciebie dostałem.

– Peter, gdyby oni zamierzali mnie zabić, to przecież mogli to zrobić wczoraj, kiedy mieli

mnie w rękach. Im chodziło tylko o ciebie.

– To się nie trzyma kupy. Widziałaś wczoraj ich twarze, więc na pewno będą chcieli cię

zabić. Cholera, nie mam pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi.

Usiadł na brzegu szpitalnego łóżka i opuścił bezradnie ramiona. Czuł, że sztywnieją mu

mięśnie karku.

– Peter, czy widziałeś tamtego dnia coś więcej poza tym blondynem?

– Nie wiem. Chyba nie... Wpadłem na pewien pomysł – powiedział w końcu Peter. –

Musimy oboje wydostać się z San Dominiki. Chciałbym spróbować coś zrobić w

background image

Waszyngtonie. – Popatrzył na Jane. – Spotkamy się tam? Za dzień, może za dwa. Jest tam

taki hotel, nazywa się „Hay-Adams”. Zaraz naprzeciwko Białego Domu.

Jane uśmiechnęła się po raz pierwszy tego popołudnia.

– Dobrze. Pójdziemy z tym na samą górę. Nie może nas spotkać nic gorszego niż ciebie

w ambasadzie, prawda? – Pocałowała go i oparła głowę na jego ramieniu. – Mój najdroższy

Maks.

– Ktoś może nas podsłuchać. Niewykluczone, że trafi się jakiś normalny człowiek w tym

bałaganie.

Jane znowu się uśmiechnęła.

– Maksymilian Westerhuis! O rany, Peter!

Zaczęli chichotać, uciszając się nawzajem, żeby przypadkiem nie sprowokować wejścia

strażnika. Potem znów objęli się mocno, pieczętując umowę dotyczącą spotkania w

Waszyngtonie najdalej w środę. Peter wyszedł ze szpitala tą samą drogą, którą wszedł.

To było proste, zdecydowanie zbyt proste.

Coastown, San Dominica

W tym samym czasie Carrie siedziała w swoim apartamencie w hotelu „Princess” przy

szeroko otwartych drzwiach balkonowych. Do środka wpadał słoneczny blask i lekki,

przyjemny wiaterek znad morza. Zapach kwiatów docierał do pokoju z położonego dwa piętra

niżej ogródka.

Carrie wpatrywała się w bladą twarz spoglądającą na nią z lustra toaletki. Z

zadowoleniem stwierdziła, że wygląda odpowiednio do czekającego ją zadania. Lekki wyraz

rozbawienia. Niesforne, naturalnie się układające włosy. Doskonale dopracowane szczegóły,

od góry aż do srebrzystych pantofelków.

Zerknęła na zegarek. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, za sześć godzin będzie w

Waszyngtonie. Jedyne, co musiała zrobić, to przemknąć się niepostrzeżenie przed samym

nosem policji, CIA oraz połową armii San Dominiki.

Punktualnie o trzynastej trzydzieści, po trzykrotnym odpukaniu w niemalowane drewno,

Carrie Rose wyruszyła do portu lotniczego imienia Roberta Kennedy’ego. Wchodząc do

terminalu stwierdziła, że czas poświęcony pracy nad wyglądem nie poszedł na marne. Nie

było się czym przejmować. Wyglądała dokładnie tak, jak inne kobiety na lotnisku.

Godzinę później Carrie Rose opuściła Karaiby na pokładzie samolotu linii Pan Am.

O piętnastej, wysłuchawszy w skrzeczącym tranzystorze wiadomości z Puerto Rico,

Damian zaczął się ubierać. Włożył białą bawełnianą koszulę, biały kapelusz i ciemne okulary.

background image

O piętnastej dziesięć wszedł do zapyziałej knajpki na wolnym powietrzu, położonej na

podpartym cienkimi palami podeście, ciągnącym się wzdłuż plaży w Cape John.

Zadzwonił stamtąd do ambasady amerykańskiej.

Centrala.

Sekretarz.

Proszę czekać.

Trzecia siedemnaście.

Trzecia dwadzieścia jeden. Zaczynał się dobrze bawić.

W końcu usłyszał:

– Dzień dobry, mówi Campbell.

– Słuchaj uważnie i nie waż się odezwać, dopóki nie skończę. Za pięćdziesiąt pięć minut,

dokładnie o szesnastej piętnaście, pułkownik Dred dokona swojego pierwszego aktu

przemocy na wielką skałę. To będzie ostatnia odsłona, zaplanowana specjalnie dla ciebie...

– Rose...!

– Zamknij mordę! Spodziewamy się, że po tym wszystkim będziesz próbował zatrzymać

nas na San Dominice. Jeśli tak się stanie, zabiję cię. Masz to jak w banku. To za Nickiego

Handy, palancie.

– Rose...

Trzask odkładanej słuchawki.

– Niech cię cholera, przestań się wygłupiać! – wrzasnął Brooks Campbell do

przerywanego sygnału w słuchawce.

Krótko po rozmowie z Damianem skontaktował się z Haroldem Hillem w Waszyngtonie.

– Za chwilę rozpęta się tu prawdziwe piekło. Potrzebuję wsparcia. Ale i tak postaram się

ich dorwać.

– Lepiej, żeby ci się udało. Mówię poważnie – odparł Harry Łamignat.

Trzask odkładanej słuchawki.

O siedemnastej trzydzieści zdesperowany Peter Macdonald zadzwonił do Campbella do

ambasady. Ktoś z amerykańskiego personelu poinformował go bardzo oficjalnym tonem, że

pan Campbell wyszedł i dziś już go nie będzie. Ponadto usłyszał zalecenie dla wszystkich

Amerykanów na wyspie, aby nie wychodzili z domów.

Zbliżała się masakra.

Trzask odkładanej słuchawki.

background image

Elizabeth’s Fancy, San Dominika

Droga prowadziła do zrekonstruowanej dziewiętnastowiecznej plantacji trzciny cukrowej

Elizabeth’s Fancy. Gdy o szesnastej skansen zamykano, droga prowadziła donikąd.

Ostatni autobus zabrał właśnie ostatnich turystów z powrotem do ich hoteli. Wraz z nimi

jechali: kasjerka sprzedająca bilety wstępu, czterdziestodwuletni barman z Liverpoolu – szef

interesu i trzej ochroniarze z agencji Tanner Men.

Autobus był starym czerwono-czarnym piętrusem, wyprodukowanym w zakładach Rolls-

Royce’a w pięćdziesiątym trzecim roku. Ten typ pojazdu przezywano Grasshopper – konik

polny.

Rozwijał maksymalną prędkość siedemdziesięciu kilometrów na godzinę i miał

niezależne zawieszenie. Wydawało się, że cały podskakuje na wyboistej drodze. Górny

pomost był wyższy od tropikalnych zarośli, więc można go było zauważyć z odległości co

najmniej ośmiu kilometrów.

Ale teraz autobus obserwowano z odległości nie większej niż cztery kilometry.

Trzej czarnoskórzy mężczyźni czekali na poboczu drogi. Wszyscy byli wyposażeni w

mordercze karabiny szturmowe M-16 wyprodukowane w Detroit, w stanie Michigan. Za ich

plecami stała grupa kilkunastoletnich chłopaków. Każdy z nich trzymał w dłoni ostrą

maczetę.

– Jaka jest różnica między M-16 a starymi M-14? – spytał pułkownik Dred Afrykanina.

Kingfish Toone nie spuszczał wzroku z drogi. Stojący obok niego Kubańczyk grzebał

piętą w ziemi jak narowisty koń. Nie mógł się już doczekać chwili, kiedy będzie mógł

wreszcie zastrzelić Dreda.

– Niebo a ziemia – odpowiedział wreszcie Afrykańczyk. – Siła rażenia M-16 trzykrotnie

przewyższa każdy konwencjonalny karabin. Jedną kulą można przestrzelić pięciu ludzi

ustawionych jeden za drugim.

Najemnik wyciągnął z kieszonki na piersi srebrzysty nabój i ujął go w dwa grube, czarne

jak smoła palce.

– Jeszcze jedna zabawka. Pewnie wymyślili ją Amerykanie. Nabój jest cały pokryty

plastikiem. Nie można go wykryć promieniami Roentgena. Prawdziwie diabelski wynalazek.

Prawda, panie pułkowniku?

– Ile kosztuje? – spytał znów partyzant. – Karabin, nie kula. Rzeczywiście diabelski

wynalazek.

– Nie orientuję się w cenach – wzruszył ramionami Toone. – Pewnie z pięćset za sztukę.

– Fiu, fiu – Dred uśmiechnął się z podziwem. Poszedł po raz ostatni rzucić okiem na

swoich żołnierzy.

background image

W głębi jego duszy rosło przekonanie, że za kilka godzin będzie kimś ważniejszym od

Che, a może nawet od samego Fidela Castro. Kimś w rodzaju czarnego Arafata, który zamiast

na ropę naftową, nałoży blokadę na słońce...

Kierowca autobusu, czterdziestodziewięcioletni Franklin James, czuł się dziś fatalnie. Był

mokry od potu i cały obolały; dzikie podrygi zabytkowego pojazdu na wyboistej drodze

przenosiły się na jego nadgarstki poprzez kierownicę i dźwignię zmiany biegów.

– No i co z tego? – mówił sobie James. – W końcu prowadzenie tego pokracznego

autobusu to nie najgorszy sposób zarabiania pieniędzy. Nie muszę się przemęczać jak byle

czarnuch. To prawda, nie muszę się przemęczać.

Pomyślał, że mógłby uatrakcyjnić nudny dzień pracy i zrobić coś naprawdę niezwykłego:

na rozwidleniu dróg skręcić nie jak zawsze w prawo, tylko w lewo. Zamiast, jak co dzień,

jechać drogą, wybrać bardziej malowniczą trasę, przez stare pola trzciny cukrowej.

Popatrzył w lusterko. Widział za sobą słomiane plażowe kapelusze i zaczerwienione od

słońca twarze. Jakaś niebrzydka dziewczyna bawiła się ramiączkami stanika kostiumu. Kilka

miejsc było wolnych.

Na skrzyżowaniu skręcił w lewo. Gdy tylko pokonał zakręt, zobaczył za sobą czerwoną

twarz szefa Elizabeth’s Fancy, który aż podskoczył na swoim siedzeniu.

– Którędy jedziesz, bałwanie! Natychmiast wracaj na drogę, czarnuchu!

Franklin James spełnił polecenie ze służalczym uśmiechem. Pewnie, to nie najgorsza

robota, nie warto jej tracić.

Większość ludzi Dreda leżała na ziemi, dwadzieścia do czterdziestu metrów od drogi.

Kilku silniejszych młodzieńców wspięło się na palmy kokosowe. Pułkownik Dred nie zwracał

na nich uwagi. Przypatrywał się pilnie potężnemu Afrykaninowi i Kubańczykowi.

Jeden z ludzi siedzących na drzewie krzyknął, rzucając z góry niedopałek papierosa:

– Będą tu za jakąś minutę!

„Monkey” Dred odwrócił się i dał ręką znak reszcie swoich ludzi. Po obu stronach drogi

rozległy się odgłosy repetowania karabinów.

Dred przyłożył kolbę M-16 do policzka. Wycelował bardzo dokładnie i dwukrotnie

nacisnął spust.

Górna połowa głowy Kubańczyka rozprysła się jak granat. W promieniu piętnastu

metrów trawa była zbryzgana krwią. Kingfish Toone z rozkrzyżowanymi ramionami upadł na

twarz. W jego koszuli ziała na plecach czarna dziura.

– To wredne czarnuchy! – krzyknął Dred do żołnierza na drzewie. – No wiesz, rozbijają

się cadillacami, używają perfum i w ogóle...

Nie wspomniał, że egzekucja została sowicie opłacona przez Damiana Rose’a. Dred

otrzymał za nią dwa dodatkowe, bezcenne działka.

background image

Czerwień błysnęła pomiędzy zielonymi zaroślami dżungli. Pułkownik Dred zobaczył

górną część autobusu. Słońce odbijało się od czerwonego dachu. Kilka ptaków zerwało się do

lotu spomiędzy drzew. Wszystkie okna autobusu były szeroko otwarte. Amerykanie, Niemcy,

Anglicy i turyści z RPA leniwie oglądali widoki, przesuwające się obok nich.

To dżungla, prawdziwa dżungla.

– Hej, ślicznotki! – krzyknął Dred do ptaków siedzących w koronach drzew. Nagle

uwolniona adrenalina sprawiła, że poczuł się jak rastafariański superman. A raczej jego żywe,

rozgadane zaprzeczenie.

Rozklekotany piętrus wychynął zza zakrętu niecałe sto metrów od zasadzki. Jechał prosto

na nich w tunelu kokosowych palm.

Partyzanci zaczęli gadać jeden przez drugiego. Wznosili entuzjastyczne okrzyki. Paplali

jak dzieci. Czerwony autobus majaczył jak zjawa przez rozedrgane fale gorącego powietrza.

Wysokie trawy kładły się od podmuchu jak łan zboża na wietrze. Gałęzie drzew drapały dach

i boki pojazdu. Dred patrzył tak intensywnie, jakby chciał wzrokiem zmusić autobus do

zatrzymania się.

– Robert! – zawołał. – Robert!

Podbiegł do niego drobny partyzant z chorobliwie żółtymi oczami, w żółtym berecie w

stylu Che Guevary. Wyglądał jak dzieciak, który dźwiga zdecydowanie za duży karabin.

– Podejdź tu bliżej, Robert – powiedział Dred. – A teraz uważaj. Chcę, żebyś go

zastrzelił. Ot tak, po prostu. Jakby czerwony autobus był nacierającym słoniem.

Franklin James dostrzegł przed sobą młodą kobietę z chłopcem. Oboje byli bosi, ubrani w

wypłowiałe łachmany. Stali na środku drogi i machali zawzięcie. James zaklął pod nosem, ale

nacisnął hamulec. Zredukował bieg i zanim autobus całkiem stanął, otworzył przednie drzwi.

– O co chodzi, kobieto? – zapytał nie kryjąc złości.

– Podrzuci nas pan do głównej drogi? – spytała kobieta. – Syn jest ciężko chory, proszę

pana.

Twarz kierowcy wykrzywiła się w bolesnym grymasie boleści.

– Kobieto, nie mogę zabierać byle kogo! Wiozę turystów z plantacji.

– Mój synek jest chory! – krzyknęła znowu kobieta.

I wtedy padł strzał. Połowa przedniej szyby wpadła do środka autobusu.

Franklin James opuścił nogę na pedał gazu. Grasshopper szarpnął i wyrwał do przodu.

Po obu stronach drogi odezwały się M-16.

Niecałe trzydzieści metrów od kryjówki partyzantów niezgrabny, wysoki autobus

podskoczył na większym wyboju. Zarzuciło go na środek drogi. Przez chwilę zdawało się, że

koła po lewej stronie nie dotykają podłoża, a potem pojazd skręcił ostro w prawo.

Franklin James był martwy. Kiwał się w przód i w tył nad kierownicą. Pasażerowie

pospadali z miejsc. Jak ogromna kosiarka autobus przetoczył się przez wysokie na półtora

background image

metra paprocie, gęste krzewy i mniejsze drzewa. Wreszcie samym środkiem maski uderzył w

wielką palmę. Pień drzewa rozorał silnik, kabinę kierowcy i miażdżąc pasażerów z przednich

siedzeń, zatrzymał się dopiero na osi. Grasshopper znieruchomiał.

W burcie autobusu po strome, gdzie ukryła się grupa uderzeniowa, zaczęło się pojawiać

coraz więcej przestrzelin. Na górnym podeście ochroniarze próbowali odpowiedzieć ogniem.

Kilka razy udało im się strzelić między drzewa, skąd ludzie Dreda systematycznie

rozstrzeliwali autobus.

W oknach widać było głowy martwych pasażerów. Z rozbitego silnika wydobywały się

kłęby czarnego, gęstego dymu. Kilkoro ludzi wyskoczyło przez okna po drugiej stronie.

Próbowali uciekać, ale dosięgły ich kule. Mały jasnowłosy chłopiec w czerwonych szortach

leżał nieruchomo w trawie. Starszy mężczyzna padł obok przedniego koła. Śliczna,

dwunastoletnia dziewczynka z Surrey biegła tak szybko jak wyścigowe konie na farmie jej

ojca. Tylko ona przeżyła.

Prawie dziesięć minut słychać było ze środka autobusu przeraźliwe wrzaski czterdziestu

schwytanych w pułapkę ludzi. Potem zapadła cisza, przerywana tylko coraz rzadszymi

strzałami z M-16.

Pułkownik Dred z Robertem, strzelcem wyborowym, podeszli do autobusu. Zapanowała

martwa cisza. Po chwili znów odezwały się papugi w koronach drzew. W dłoni małego

snajpera pojawił się pistolet.

Znikli we wnętrzu autobusu, skąd po chwili dobiegł huk kolejnych wystrzałów. Ktoś

krzyknął rozdzierająco. Jeszcze jeden stłumiony strzał.

Oprawcy wyszli z autobusu. Dred skinął na czterech chłopców, stojących przy drodze.

Wyglądali przerażająco. Wszyscy mieli w dłoniach błyszczące maczety z czerwonymi

chustkami, owiniętymi wokół rękojeści.

Pozostali bojownicy powoli podnosili się z trawy. Niektórzy z nich palili marihuanę, inni

zwykłe papierosy lub tanie cygara. Kilku podeszło do autobusu, aby nacieszyć się widokiem.

Tylko Dred zauważył szarozielony cień, przemykający się w zaroślach po drugiej stronie

autobusu. Rozpoznał twarz Damiana Rose’a, która na mgnienie oka pojawiła się wśród

zieleni. Zdążył dostrzec, że twarz jaśniała uśmiechem.

– Jezu, Rose! – wykrzyknął partyzant, bo nagle zdał sobie sprawę z tego, co stanie się za

chwilę. Rzucił się do ucieczki.

Kula przebiła mu tył głowy i wyszła z drugiej strony w miejscu, gdzie znajdowały się

usta i nos. Przez ułamek sekundy Dred czuł się tak, jakby jego wargi i oczy zajęły się żywym

ogniem. Potem ziemia wybiegła mu na spotkanie i wszystko nagle skryło się w ciemnościach.

Spadał w czarną otchłań bez dna, słysząc gasnące echo swego własnego krzyku:

– Rooooose...

background image

O szóstej wieczorem o tych wydarzeniach został poinformowany prezydent Stanów

Zjednoczonych.

W Gabinecie Owalnym Białego Domu zasiadło wraz z nim pięciu członków rządowej

komisji do walki z terroryzmem: szef personelu, doradca do spraw bezpieczeństwa

narodowego, rzecznik prasowy, sekretarz obrony i dyrektor CIA.

Dyrektor CIA zapoznał przywódcę z najważniejszymi faktami, dotyczącymi Lathrop

Wells, rodziny Forlenza, Isadore’a Goldmana, Damiana i Carrie Rose’ów oraz San Dominiki.

Uznał, że należy niezwłocznie wyeliminować wykonawców kontraktu, Damiana i Carrie

Rose’ów. Odszukać i zlikwidować.

– Robisz sobie ze mnie jaja – powiedział prezydent po wysłuchaniu całej historii.

Rozejrzał się dokoła. Popatrzył na szefa personelu, na rzecznika prasowego, na doradcę do

spraw bezpieczeństwa narodowego.

– Niech ktoś wreszcie powie, że on się wygłupia. To rozkaz.

O osiemnastej trzydzieści światowe stacje telewizyjne i rozgłośnie radiowe przerwały

swoje programy, by podać informację, że lewacki bojownik z San Dominiki, pułkownik

Dassie Dred, został zabity podczas ataku na autobus wiozący turystów, około trzydziestu

pięciu kilometrów na wschód od stołecznego miasta Coastown.

O dwudziestej Carrie dotarła do Waszyngtonu.

Teraz miała się zacząć prawdziwa zabawa.

background image

Część druga

Perfekcyjna ucieczka

background image

8 maja 1979, czwartek
Zatoka Świń II

ROZDZIAŁ 19

Spierałam się gwałtownie z Damianem w sprawie ucieczki. Z mojego

punktu widzenia powinniśmy natychmiast opuścić Karaiby. Według

Damiana operację trzeba było zakończyć zgodnie z planem. 3ależało

odpowiednio zająć się Campbellem i Hillem, skutecznie powstrzymać ich od

próby pościgu. Kluczową rolę miał w tym odegrać Macdonald. Prócz tego

Damian wpadł na pomysł, co należało zrobić w Waszyngtonie.

Z pamiętnika Rose’ów

8 maja 1979, Fairfax Station, Wirginia

Wtorek rano. Ósmy dzień spod znaku maczety

Nazajutrz rano po masakrze w Elizabeth’s Fancy, czternastoletni Mark Hill wziął

prysznic, uczesał bujne jasne włosy, włożył świeżo uprany dres z emblematem drużyny

Washington Redskins i dżinsy z rozszerzanymi nogawkami. Popatrzył w lustro, gestem

pokazał sam sobie, że wygląda „odpowiednio” i zabawnie wytrzeszczył oczy. Słyszał, jak na

dole matka przygotowuje śniadanie. Zapach smażonego bekonu dotarł aż do jego pokoju.

Mark serdecznie nie znosił bekonu, a także świeżo parzonej kawy.

Szybko wyszorował zęby, wypłukał usta miętowym płynem i zbiegł na dół przeskakując

po trzy stopnie naraz. Swobodnym krokiem wmaszerował do kuchni, naśladując bezwiednie

znanego zawodowego futbolistę, Billa Kilmera.

Słoneczny blask wpadał przez otwarte kuchenne drzwi i okna z żółtymi firankami. Koło

zlewu, po obu stronach matki, stało dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta w białych maskach

terrorystów. Każde z nich trzymało w dłoni rewolwer z długą lufą.

background image

– Rób dokładnie to, co ci każą – powiedziała matka spokojnym głosem.

Chłopak zdziwił się, że wykazywała tyle opanowania i odwagi.

Carrie Rose popatrzyła na niego przez wąską szczelinę w masce.

– Właśnie, Mark. Nie chcemy nikogo skrzywdzić. Usiądź przy stole. Mama zrobi ci

śniadanie.

Chłopiec usiadł, nie spuszczając wzroku z terrorystów.

Carole Hill ostrożnie i bardzo powoli podeszła do kuchenki. Ręce jej drżały, kiedy

widelcem przewracała smażący się bekon na drugą stronę. Tłuszcz prysnął na fartuszek i na

twarz.

– Zaraz powinien wrócić mój mąż – powiedziała rzeczowo. – On właśnie...

Carrie uśmiechnęła się pod maską.

– Carole Ann, pani mąż wyjechał z kraju. Proszę się uspokoić. Niech pani zajmie się

śniadaniem. Wygląda na to, że spędzimy razem cały dzień.

Towarzyszący jej mężczyzna, nowojorski płatny morderca o nazwisku Kruger, usiadł

przy stole naprzeciwko chłopca.

– Nie zwracaj na nas uwagi, Mark – powiedział. – To ciebie nie dotyczy.

– Skąd znacie moje imię? – zapytał chłopak.

– Jesteśmy przyjaciółmi twojego ojca – uśmiechnęła się Carrie.

background image

ROZDZIAŁ 20

Oto uczciwa ocena zainteresowania CIA Karaibami, dokonana przez

pewną dziewczynę w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym piątym roku.

Kompletny brak rozeznania w temacie. 3ieuzasadniony, paranoiczny lęk

przed Fidelem Castro i/lub Moskwą. Paranoiczny lęk przed potencjalnym

kryzysem w Puerto Rico. Paranoiczny lęk przed oddziałami kubańskimi w

Afryce. Przesadne traktowanie zagrożenia ze strony Dassie Dreda.

Prawidłowa ocena Josepha Waltheya, jako wpływowego polityka i

potencjalnego sprzymierzeńca. Przeważnie błędne informacje, dotyczące

większości problemów. Zła praca wywiadu.

Z pamiętnika Rose’ów

Coastown, San Dominica

Tego samego ranka w Coastown czterdziestoczteroletni Harold Hill ziewnął tak, że aż

trzasnęło mu w szczęce. Mlasnął kilkakrotnie, zdjął okulary w rogowej oprawie i potarł

grzbiet nosa dwoma palcami. Poprawił się na miękkim fotelu, stojącym przy biurku w jednym

z gabinetów amerykańskiej ambasady.

Rzucił okiem na dane Petera Macdonalda z archiwum wojskowego. „Peter Stillwell

Macdonald. Urodzony w Grand Rapid, stan Michigan, w 1950 roku. Ojciec – pułkownik

Armii Stanów Zjednoczonych, matka – nauczycielka matematyki w liceum. Najmłodszy

spośród sześciu braci. W latach 1969-1971 studiował w Akademii Wojskowej Armii Stanów

Zjednoczonych. Nie ukończył studiów ze względu na powołanie na front. Ponadprzeciętna

inteligencja. Kompleks niższości, częściowo spowodowany sukcesami odnoszonymi przez

braci. Prawidłowo adaptuje się w zespole, ale stanowi raczej typ samotnika. Brak bliskich

przyjaciół. Poddany próbie na homoseksualizm (w 1973 roku – pełne badanie), wynik:

negatywny. Wybitne umiejętności taktyczne, ale do aktualnie prowadzonej wojny nastawiony

ambiwalentnie. Idealny materiał na sierżanta”.

Odłożywszy dokument na bok Hill wrócił do żółtego notatnika, w którym zapisywał

swoje przemyślenia na temat państwa Rose. Zajrzał do czarnej teczki z napisem „Tajne –

background image

Specjalnego znaczenia”. Potem znów do notatnika. Była piąta rano. Hill nie spał już od

dwudziestu trzech godzin.

Na środku kartki widniał napis „Carrie i Damian Rose” podkreślony na czerwono. Reszta

była zapełniona odręcznymi notatkami, wykonanymi starannym charakterem pisma. Pomysły,

zdania, nazwiska, przypomnienia. Razem czternaście punktów.

1. Wysoki, jasnowłosy, wyglądający na Anglika. Robił zakupy u Harrodsa.

2. Hotel „St. Louis” w Paryżu. Nickie Handy zastrzelony w pobliskim bistro

przez kobietę. Campbell korzystał z usług Handy’ego (w siedemdziesiątym

drugim roku). Przypadek?

3. Carrie: blondynka, prawdopodobnie urzekająca, wysoka... uważaj! Nie

bądź męskim szowinistą, palancie! Carrie jest równie niebezpieczna jak Damian.

4. Mąż i żona pewnie się kłócą... na pewno się kłócą... I co z tego?

5. Doktor Meral Johnson. Drobny cwaniak. Czy można go wykorzystać? Czy

jest dobry?

6. Odszukać już dziś Petera Macdonalda. Nakłonić do współpracy! Bardzo

użyteczny!!!

7. Piechota morska z Ameryki. Pułkownik Fescoe. Przeszkoda!

8. Samoloty szmuglujące marihuanę do Nowego Orleanu. Zestrzeliwać?

Zestrzeliwać.

9. Straż przybrzeżna może zastosować ścisłą blokadę wyspy. Dokładnie

rewidować zwłaszcza prywatne jednostki. Czy Goldman pomoże Rose’om w

ucieczce? Raczej tak...

10. Nie wolno pozwolić Josephowi Waltheyowi na rozstrzelanie bez sądu

ludzi Dreda. To bardzo ważne.

11. Dlaczego Damian Rose zadzwonił do Campbella? Ważne!

12. Znaleźć jakiś porządek w tym rzekomym chaosie. Ważne! Stu Ledman

przyjedzie z Los Angeles. Czesi: zespół specjalistów od mokrej roboty, nie

gorszych od samych państwa Rose, wypożyczony z Interpolu. Przeszkoda!

13. Szczęśliwa trzynastka! Damian to prawdopodobnie psychopata.

14. Postępując modelowo, należy zwiększyć stawkę gry. Wbrew modelowi

należałoby ją zakończyć. Słowem znaczącym jest „gra”. Albo dowiem się, jak

grać, albo przegram tę potyczkę w wielkim stylu.

Harold Hill wstał i zaczął chodzić po gabinecie. Był to prawdziwy gabinet ważniaka – jak

apartament prezydencki w luksusowym hotelu. Prywatna łazienka, kącik kuchenny. A to

świry!

Doszedł do wniosku, że państwo Rose nie są w stanie wydostać się z wyspy.

Chociaż zaraz, jest pewna możliwość, a nawet wiele możliwości... Hill usiłował

przekonać samego siebie, że Damian Rose musi popełnić jakiś błąd, zanim zabierze się do

background image

niego lub Campbella. Telefony do Campbella! To jest klucz do jego tajemnicy. Cholerne

telefony!

Harold Hill nie dysponował zbyt dobrymi informacjami, ale jedno wiedział na pewno:

Damian Rose był jasnowłosym, wysokim, wyglądającym na Anglika facetem, któremu

przewróciło się w głowie. Przy pewnej dozie szczęścia da się go złapać.

Hill włożył kremową marynarką i opuścił teren ambasady. Miał nadzieję, że udało mu się

zrobić przynajmniej pierwszy krok. Kosztowało go to całą noc ciężkiej pracy.

Wielkie, czerwone słońce właśnie wschodziło nad zielonymi wzgórzami, nad morzem i

nad całym niewielkim miastem. To słońce miało przyprawić Hilla o ból głowy jeszcze tego

samego dnia.

Dwaj wartownicy, stojący koło bramy wjazdowej, którzy nie mieli pojęcia, co to znaczy

musztra, śmieli się i poszturchiwali. To przypomniało Hillowi, że w krajach takich jak ten

tylko niewielu ludzi odczuwa całą grozę zaistniałej sytuacji.

Przechodząc obok żołnierzy Hill włożył na głowę swoją panamę i uśmiechnął się.

Przypomniał sobie słynny plakat, wykpiwający Richarda Nixona. Napis na plakacie głosił:

„Dlaczego ten człowiek się uśmiecha?” Właśnie: dlaczego?

background image

ROZDZIAŁ 21

Jeżeli wszystko odbędzie się zgodnie z oczekiwaniami Damiana, mamy

się spotkać dwunastego maja w hotelu Hilton w Maroku. A jeśli coś nie

wyjdzie, to nie.

Z pamiętnika Rose’ów

Cap Foile, San Dominica

Ósmego maja, kwadrans po piątej rano, w głowie Petera uporczywie kołatała melodia

starej piosenki Jamesa Taylora „Sweet Baby James”. Jak zahipnotyzowany przypatrywał się

dwudziestu czarnoskórym żołnierzom, pilnującym wraku autobusu z Elizabeth’s Fancy.

Przez dziesięć, może piętnaście minut młody Amerykanin nie mógł oderwać oczu od

niemej, koszmarnej sceny wczorajszej tragedii. Zapisał ją dokładnie w pamięci razem z

innymi okrucieństwami wojny, jakich zdążył wcześniej doświadczyć. Potem stwierdził, że

najwyższy czas rozejrzeć się za jakimś śniadaniem.

Nie wiedzieć czemu, wciąż myślał o Niezwykłej Szóstce. Neddy, Huey, Deli Bob,

Bernie, Tommy Korkociąg i mały Pete, mały Mac. Zostawiwszy za sobą widok

rozstrzelanego z zasadzki autobusu nie mógł się pozbyć wrażenia, że bardzo oddalił się od

swoich braci. Nawet szkolenie w Siłach Specjalnych nie przygotowuje ludzi na takie

potworności.

Mniej więcej w tym samym czasie Damian Rose strzepywał niebieską nitkę, która

przylgnęła do rękawa jego jasnej koszuli.

O piątej trzydzieści rano, wyspany i pełen energii, stał w budce telefonicznej w samym

środku zabitej dechami wioski Cap Foile. Poprosił wewnętrzny dwadzieścia sześć i czekał na

połączenie.

Dwoje sennych mieszkańców Cap Foile, starzec i dziewczyna, prowadziło zakurzoną

drogą zdezelowane rowery. Dwie przecznice dalej rozciągało się wzburzone Morze

Karaibskie.

– Halo... mówię, halo...

background image

Damian gwałtownie przerwał zaspane pomruki Campbella.

– Zostało ci tylko osiem godzin, palancie! Osiem godzin na podjęcie decyzji o

zaprzestaniu pościgu za nami! Dla ciebie ta decyzja będzie oznaczała życie lub śmierć. Jeżeli

nie przestaniecie nas szukać razem z Hillem, zapewniam cię, że już dzisiejszej nocy gorzko

tego pożałujecie! Chociaż raz w życiu wykaż się inteligencją, ty żałosny, parszywy

śmierdzielu!

Damian odwiesił słuchawkę. Nucąc „Lili Marlene”, swoją ulubiona melodię, wsiadł do

samochodu. Plan ucieczki coraz bardziej mu się podobał.

Na San Dominikę zdążało w tej chwili różnymi drogami dwunastu olśniewająco

przystojnych mężczyzn. Przybywali z Miami i Nowego Jorku, z Acapulco, Caracas, San Juan.

Wszyscy byli profesjonalnymi męskimi modelami. Z Agencji Forda, z Wilhelmina Men, od

Stuarta i Zoliego. Tydzień temu zostali wynajęci przez Carrie. Mieli pozować do folderu,

reklamującego nowy hotel „Le Pirat” oraz bungalowy „Dragon Reef”. Zostali specjalnie

wybrani, więc w ich przypadku nie obowiązywały standardowe ceny. Każdy z nich kosztował

pięćset dolarów dziennie plus wydatki.

Tak się dziwnie składało, że każdy z nich miał mniej więcej metr osiemdziesiąt pięć

wzrostu.

Wszyscy byli jasnymi blondynami. I każdy mógł uchodzić za Anglika. Zaczynała się

druga część niesamowitej przygody. Perfekcyjna ucieczka.

background image

ROZDZIAŁ 22

Teraz przy wszystkich wielkich motelach powstają kasyna. 3ajbliższy

sezon będzie zapewne kiepski dla San Dominiki. Może nawet dwa albo trzy

sezony. Ale później rozpocznie się boom, jakiego jeszcze nie było. Wyspa ma

powierzchnię czterokrotnie większą od 3assau i 3ew Providence i jest dwa

razy piękniejsza od Jamajki. Powinna się stać prawdziwym zachodnim

Monte Carlo.

Z pamiętnika Rose’ów

W dzisiejszych czasach panuje moda na przeciwników Ameryki. Mam

nadzieję znaleźć się na czele zwolenników odwrotnego poglądu, który, jak

sądzę, pewnego dnia również stanie się modny. Zwolenników ściślej

współpracy z Amerykanami.

Joseph Walthey

Coastown, San Dominica

Wtorek po południu

Brooks Campbell siedział nad parującą filiżanką mocnej, aromatycznej kawy Blue

Mountain z Jamajki. Ósmego maja, od samego rana do wczesnego popołudnia, młody

pracownik CIA odbył wiele bezpośrednich, poufnych rozmów telefonicznych z najlepszymi

na świecie specjalistami od zabójstw.

W sąsiednim gabinecie dokładnie to samo, lecz na większą skalę, robił Harold Hill.

Zadzwonił do komisarza od spraw kryminalnych Scotland Yardu, Alexandra Somerseta, do

Edwarda Mahoneya z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Waszyngtonie, do Wydziału

Zabójstw w Paryżu. A także do najwybitniejszych oficerów śledczych z Niemiec, Włoch,

Hiszpanii i Kanady.

Temat rozmów, które odbywały się z klauzulą największej ważności i najściślejszej

tajemnicy, można było streścić następująco:

background image

Na wyspach Morza Karaibskiego i w Ameryce Południowej odbywa się zakrojony na

szeroką skalę, choć utrzymywany w tajemnicy pościg za dwojgiem najemników, którzy

wyrwali się spod kontroli. Wyszkolili bandę miejscowych obszarpańców i nauczyli ich

taktyki i strategii tak, że stali się lepsi od kenijskich MauMau, OWP i armii japońskiej.

Między innymi zmasakrowali czterdziestu dziewięciu pasażerów turystycznego autobusu.

Najemnikami tymi są Damian i Carrie Rose.

Okazało się, że Amerykanie traktują poszukiwania jako ściśle tajną operację dotyczącą

bezpieczeństwa narodowego. Mógł stąd płynąć tylko jeden wniosek: znowu ktoś coś

spieprzył na Karaibach. Jednak informacja, jaki konkretnie błąd popełniono, była również

tajna. Ściśle tajna.

Już na początku jakiś mądrala z Interpolu nazwał całą sprawę „Zatoka Świń II”. W

niedzielę ten slogan pojawił się w nagłówku londyńskiego „Observera”.

Nieoficjalnie ósmego maja o godzinie osiemnastej, a oficjalnie dziewiątego maja o

godzinie dziewiątej, podjęto próbę wywrócenia całej wyspy do góry nogami i potrząśnięcia

nią tak, jak się potrząsa glinianą świnką w celu wyłuskania monet.

Istniała nadzieja, że zarówno państwo Rose, jak i Peter Macdonald wpadną w gościnnie

otwarte ramiona Brooksa Campbella i Harolda Hilla.

O dziewiątej na ulice większych miast i okolicznych osiedli wyjechały samochody z

megafonami. Uprzejmym, starannie modulowanym głosem nadawano przez nie rysopis

wysokiego, jasnowłosego mężczyzny, wyglądającego na Anglika, oraz młodego

Amerykanina, Petera Macdonalda.

Siły porządkowe i oddziały piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych z Georgii i Florydy

przeszukiwały plaże, łąki, a nawet ogromny tropikalny las w rejonie West Hills. W Coastown,

Port Geny i Cape John dokładnie penetrowano wszystkie domy i hotele.

Pomoc zaofiarował każdy kraj, którego obywatele zostali zabici w pechowym autobusie z

Elizabeth’s Fancy. Niemcy, Stany Zjednoczone, Anglia, Kanada, Francja, Izrael, Trynidad,

Jamajka i Argentyna. Z Nowego Jorku i Waszyngtonu przybyli specjaliści od balistyki, od

tłumienia rozruchów i eksperci od przesłuchań. W celu zaprowadzenia porządku w miastach

przysłano jeszcze więcej funkcjonariuszy federalnych. Z dalekiej Europy przybywali łowcy

głów, między innymi grupa do zadań specjalnych znana pod kryptonimem „Czesi”.

Wyznaczono nagrody, których łączna wartość przekroczyła sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

Po rozpowszechnieniu informacji, że trwają poszukiwania „człowieka wyglądającego na

Anglika”, w biurze Interpolu w St. Cloud we Francji utworzono kilkuosobowy oddział. Z

archiwum Interpolu przesłano informacje dotyczące wszystkich zarejestrowanych tam

handlarzy bronią i najemników. Przeprowadzono dokładną sekcję zwłok Kingfisha Toone’a i

Blinkiego Tomasa vel Kubańczyka.

background image

Mimo zaangażowania tak wielu sił i środków nikt nawet nie podejrzewał, że to Campbell

i Harold Hill zlecili państwu Rose tę robotę. Najbardziej cynicznym i doświadczonym

policjantom nie przyszłoby do głowy, jaka brudna gra toczy się właśnie na Karaibach.

Pierwszego dnia poszukiwań do wczesnych godzin wieczornych złapano ośmiu

wysokich, jasnowłosych mężczyzn. Dwie trzecie ze wspomnianej dwunastki.

Patrząc na całą ósemkę jasnowłosych, piekielnie przystojnych facetów prawie

jednakowego wzrostu, szeryf federalny Stuart Ledman z Los Angeles odniósł wrażenie, że

ktoś zataił część prawdy o tej makabrycznej sprawie. Ewidentnie coś tu śmierdzi, jak pod

koniec dnia na targu rybnym, pomyślał Stu Ledman.

– Z czego się pan utrzymuje? – spytał Antoine’a Coffeya, efebowatego blondyna, który w

rubryce „adres” wpisał „Kraina Duchowego Wyzwolenia”.

Pytanie wprowadziło jasnowłosego modela w stan lekkiego zakłopotania.

– Utrzymuję się?

– Tak – potwierdził Stu Ledman. – Pytam o to, w jaki sposób zarabia pan pieniądze,

Antoine. Z czego pan płaci podatki? Skąd ma pan forsę na, powiedzmy, bilet do kina?

– Ach, o to chodzi! – Coffey uśmiechnął się i wyszeptał: – No, wie pan... daję dupy...

Szeryf Stuart Ledman zerwał się z krzesła i wrzasnął przez otwarte drzwi:

– Kto tu sprowadził tę bandę pedałów?!

Jego wściekły głos popłynął przez ciche i dostojne korytarze ambasady:

– Co tu się, do kurwy nędzy, dzieje w tym zasranym burdelu?

Wszystko było kompletnie zwariowane i pogmatwane, całkiem jak same morderstwa

spod znaku maczety. Co więcej, sprawy nakładały się jedna na drugą, co dodatkowo

potęgowało chaos. Dokładnie tak, jak zaplanował Damian.

Port Gerry, San Dominica

Czwartek wieczorem

Przyciskając nos do szyby autobusu numer dziewięć, Peter przypatrywał się barwnemu

korowodowi ludzi na Station Street. Jestem jak obcy w raju, pomyślał.

Widział różowo-purpurowe koszule, jakie lubią nosić Hiszpanie mieszkający w wielkich

miastach. Skórzane czapki i malutkie kapelusiki. Ciemne, wąskie okulary. Młodzi

mieszkańcy San Dominiki najwyraźniej pragnęli się upodobnić do Tonton Macoutes, siepaczy

dyktatora Haiti – Duvaliera.

Peter zauważył, że jak wyspa długa i szeroka, zawsze pełno ludzi stało na przystankach,

czekając na autobus. Tym większe wrażenie musiała zrobić na wszystkich masakra pasażerów

background image

autobusu z Elizabeth’s Fancy. To było jak zaatakowanie autostrady międzystanowej w

Ameryce. Przerwanie głównej arterii, dzięki której mogło toczyć się normalne życie.

Młode Murzynki w ręcznie szytych sukienkach i sandałach przesunęły się bliżej

przystanku. Wianuszek panien na wydaniu, nazywanych tutaj, „Królowymi pszczół”. Gdy

autobus zaczął hamować, Macdonald położył dłoń na kolbie swojego colta, którego nosił pod

koszulą. Mocniej zabiło mu serce. Wyobraźnia zaczęła podsuwać obrazy wysokiego,

jasnowłosego mężczyzny, czającego się za każdym rogiem, za każdym pniem drzewa. Ten

człowiek uosabiał wszystkie lęki Petera. Zapewne czekał tu gdzieś na niego...

Szumnym mianem dworca autobusowego określano zwykłą drewnianą chałupę, na której

zamontowano reklamówki piwa i coca coli, warte zapewne więcej od niej samej. Zatrzymując

się przed nią, autobus numer dziewięć szarpnął i zakołysał się jak artystka wykonująca taniec

brzucha. Pasażerowie wraz z wiezionym przez nich żywym inwentarzem jakby ocknęli się z

uśpienia. Rozległo się gdakanie i trzepotanie skrzydeł kurczaków, koza zaczęła energicznie

kopać w siedzenia, a stary Murzyn kopnął kozę.

– Ta w niebieskiej sukience to mama! – wrzeszczał chłopak za oknem.

Rozległ się syk sprężonego powietrza i kierowca powiedział coś, czego Peter nie

zrozumiał. Ludzie zaczęli wysiadać, więc zorientował się, że dojechał na miejsce. Ta dziura

to zapewne letnia stolica wyspy, Port Gerry.

Peter szedł pozbawioną chodników ulicą, zajadając placek z mięsem, kupiony za

trzydzieści centów w dworcowym bufecie. Mijał jedno – i dwupiętrowe domy. Placek

śmierdział jak nieświeży oddech, a ulica cuchnęła duszącym, ludzkim potem. Peterowi

wydawało się, że za chwilę zemdleje. Tak fatalnie nie czuł się od chwili, gdy w Tajlandii

zachorował na dyzenterię. Doskwierała mu też samotność. Wciąż myślał o Jane.

Gdy po raz pierwszy ujrzał ją w „Plantation Inn”, od razu wiedział, że będą z nią same

kłopoty. To łagodne spojrzenie, z lekką domieszką nowojorskiej pewności siebie... Osadzała

nim w miejscu każdego faceta, który odważył się do niej uśmiechnąć. Peterowi wydawała się

jasnowłosą kopią Ali McGraw. Ot i kłopot... Jednak któregoś dnia zaproponował jej wspólną

wycieczkę podczas weekendu, aby zobaczyć dżunglę w okolicach West Hills i plaże po

drugiej stronie wyspy. O dziwo, zgodziła się bez wahania... Dwadzieścia cztery godziny

później jeszcze nie przestali ze sobą rozmawiać. Spędzili cały cudowny dzień na opowiadaniu

o sobie. Było to dość niezwykłe, jak na praktycznie obce sobie osoby. Pod koniec dnia umieli

już razem płakać. Siedzieli wtuleni w siebie na ciemnej, opustoszałej plaży, nazywanej Plażą

Uciekinierów. Stało się tak dlatego, że oboje byli cholernie samotni i tak bardzo chcieli z

kimś wreszcie porozmawiać...

W połowie pagórka Peter ujrzał napis „Do wynajęcia”. Słowo „Pokoje” było zasłonięte

wizerunkiem czarnego aniołka, śpiącego z głową opartą na złożonych dłoniach.

Na szczycie wzniesienia stał dom z napisem „Witamy”. Peter stwierdził, że chyba znalazł

to, czego szukał.

background image

W holu, przy bujającym się stoliku, młody chłopak grał w domino z wysokim mężczyzną

z kozią bródką.

– O co chodzi? – spytał starszy z graczy. Spokojny, poważny głos, jak u biznesmena –

czegoś takiego Peter raczej nie spodziewał się usłyszeć w tej norze.

– Chciałbym wynająć pokój. Jestem bardzo zmęczony.

Murzyn popatrzył ze zdziwieniem na Petera. Wzruszył ramionami, podszedł do

niewielkiej szkolnej ławki i nagryzmolił coś w leżącej tam książce meldunkowej.

Zainkasował z góry sześć dolarów.

– Chłopak zaprowadzi pana na górę. Rano dostanie pan śniadanie.

Młody człowiek wskazał mu schody i ruszył przodem, trzymając talerzyk ze świeczką,

która rzucała wokół nikły blask; wnętrze hotelu sprawiało wrażenie tajemniczego miejsca,

żywcem wyjętego z powieści kryminalnej.

Idąc po schodach chłopak szepnął do Petera:

– Jutro rano niech pan popłynie na ryby łodzią mojego ojca. Złapie pan wielką rybę. Dużo

wielkich ryb.

Peter zaczął się śmiać. Gdy weszli na piętro, odezwał się:

– Przepraszam. Nie śmieję się z ciebie, ale nie mogę iść jutro na ryby.

– To niedobrze. Dużo pan traci.

Korytarz na piętrze miał krzywe ściany. Po obu stronach postrzępionego chodnika

widniały rzędy nie pomalowanych drzwi. Na końcu korytarza ćmiło się światełko małej

lampki, pod którą wprost na podłodze stał aparat telefoniczny. Peter wreszcie zrozumiał, że to

hotel dla czarnych. Serdecznie witamy.

Kiedy wszedł do pokoju, ukrył portfel za zardzewiałymi rurami pod umywalką. Wstając

huknął się głową o pręt, na którym była umocowana. O dziwo, wprawiło go to w idiotycznie

radosny nastrój. Na chwilę zapomniał o wysokim blondynie. O rzeźniku.

Potem siedział na łóżku z opuszczoną głową i wpatrywał się w podłogę. Na kolanach

trzymał swojego colta. Z ulicy dobiegały przez okno wibrujące rytmy reggae, mieszając się z

chrząkaniem świń, ryjących ziemię za hotelem.

Zanim położył się spać, poczuł nieodpartą potrzebę wyjścia na zatęchły korytarz.

Podniósł słuchawkę czarnego telefonu i poprosił o połączenie z numerem sto siedem.

Usłyszał słowiczy głos nocnej telefonistki, potem dobiegający z oddali głos innej kobiety,

wreszcie połączono go z Jane.

– Cześć, Flip – twarz Petera rozjaśniła się w uśmiechu. – Mówi Flap. Kochanie, chyba

oszaleję tu bez ciebie...

background image

ROZDZIAŁ 23

3asz sposób na Brooksa Campbella był prosty: podsunąć mu tyle

możliwości, żeby nie potrafił dokonać właściwego wyboru. Z Haroldem

Hillem było zupełnie inaczej. Jego trzeba było po prostu mocno złapać za

jaja.

Z pamiętnika Rose’ów

Fairfax Station, Wirginia

O drugiej trzydzieści nad ranem dwaj funkcjonariusze policji stanowej, James Walsh i

Dominick Niccolo, przemierzali pokryte rosą rozległe łąki, otaczające widoczny w oddali,

duży biały dom. Właściciel sąsiedniej posiadłości zgłosił, że dzieje się tam coś dziwnego.

Słyszał jakieś krzyki, jakby wołanie o pomoc.

Po dojściu na tyły domu policjanci stwierdzili, że kuchenne drzwi nie są zamknięte na

klucz. Nie było to niczym niezwykłym w tej wiejskiej okolicy, ale raczej nie zdarzało się zbyt

często. W kuchni słychać było głośne tykanie elektrycznego zegara i szum pracującej

lodówki. Zwyczajne nocne odgłosy pustego lub pogrążonego we śnie domu.

Nad zlewem jarzyło się małe, pomarańczowe nocne światełko. Na stole stało kilka

filiżanek po kawie, wypełnione do połowy pudełko herbatników i talerz z resztkami kanapek.

Dom Niccolo zapalił światło w hallu i krzyknął głośno:

– Halo! Jest tu kto?! Tu policja stanu Wirginia!

Brak odpowiedzi.

Policjanci poszli dalej, zapalając po drodze światła i pokrzykując wciąż:

– Jest tu kto?

Lampa w salonie już była zapalona. Weszli do luksusowo urządzonego pokoju, gdy

dobiegł ich jakiś hałas. Była to jednak tylko zamrażarka, wytwarzająca kolejną porcję lodu.

– A to draństwo – zgrzytnął zębami James Walsh.

Po chwili usłyszeli, że ktoś biegnie po schodach. Okazało się, że to młody, czarny

retriever. Machał ogonem i podskakiwał radośnie, usiłując polizać obu mężczyzn po

twarzach.

background image

– Cholera, o mało się nie zesrałem ze strachu przez tego psiaka – Walsh wyszczerzył się

w uśmiechu.

– Jezu Chryste, Jimmy – Dom Niccolo przykląkł obok psa. – Popatrz, on jest cały

umazany krwią.

Obaj policjanci rozpięli kabury.

– Policja stanu Wirginia! – krzyknął Niccolo, stojąc u stóp schodów.

– Może lepiej wezwijmy pomoc – szepnął Walsh.

Niccolo pokazał mu gestem, żeby się zamknął.

– Idziemy.

Dominick Niccolo, a za nim James Walsh ruszyli w górę po okrytych chodnikiem

schodach. Wymierzyli pistolety w ciemną czeluść korytarza na piętrze.

U szczytu schodów natknęli się na kobietę.

Carole Hill była bosa. Miała na sobie kwiecistą bluzkę i białe szorty. Krew zastygła na jej

twarzy i piersiach. Wielka czerwona kałuża rozlała się na dywanie obok ciała.

W jednej z sypialni Walsh znalazł kilkunastoletniego chłopaka. Mark Hill był zamknięty

w szafie, zakneblowany i związany kablem od telefonu. Ale żył.

Z sypialni Dominick Niccolo zadzwonił do koszar policyjnych w Aleksandrii.

– Dom przy Shad Stream Road – powiedział do fikuśnej różowej słuchawki. – Należy do

Harolda Hilla. Zdaje się, że gospodarz jest nieobecny... Trudno w to uwierzyć, Johnny, ale w

serce tej nieszczęsnej kobiety wbito prawie metrową maczetę... Jimmy Walsh właśnie rzyga

obok w korytarzu. Pospieszcie się, dobrze?

Morderstwa spod znaku maczety dotarły do Ameryki. Prawie do samego Langley.

Zaledwie dwadzieścia pięć kilometrów od Białego Domu.

Trudno sobie wyobrazić bardziej dosłowne ostrzeżenie.

background image

9 maja 1979, środa
Wysoki blondyn bawi się w podchody

ROZDZIAŁ 24

Z pamiętnika Rose’ów

W grudniu siedemdziesiątego ósmego roku wysłałam depeszę, a

następnie

zatelefonowałam

do

naszego

ostatniego

ważnego

współpracownika – płatnego zabójcy z Anglii, Clive’a Lawsona. W tym

czasie Lawson zajmował się handlem narkotykami i twardą pornografią w

3orth Miami Beach na Florydzie.

Podczas naszej ostatniej rozmowy telefonicznej powiedziałam

Lawsonowi, że moimi zleceniodawcami są Senor Miguel Alvarez z Caracas

(Pietra Forte) i Anthony Patriarca z Miami (Cosa 3ostra) i że interesuje

mnie zakup większej liczby filmów na taśmie szesnastomilimetrowej, a

słyszałam, że on czymś takim dysponuje lub może dysponować.

Czy ma pan coś, co pozwoli się podniecić starszym panom? –

spytałam go wprost. – Bliskie, intymne ujęcia dla leciwych gentlemanów.

Lawson powiedział, że spróbuje coś załatwić. Ale nie jest pewien, czy

mu się uda. Zwłaszcza, że nie zwykł załatwiać interesów przez telefon.

Piętnastego grudnia spotkaliśmy się w bardzo oryginalnym barze w

hotelu „Fontainebleau”.

Angielski specjalista od zabijania stawił się na spotkanie w białej,

wymiętej koszuli i sportowej marynarce w kratę. Okulary z grubymi szkłami

zupełnie do niego nie pasowały. Wprost nie mogłam uwierzyć, że są

prawdziwe... Clive Lawson był wyjątkowo przystojnym mężczyzną. Z daleka

wyglądał trochę jak Michael Caine. Ale najbardziej przypominał Damiana.

Zamówił tanqueray, a ja wzięłam coś szykownego, chyba campari.

Przez chwilę graliśmy swoje role, a potem po prostu powiedziałam mu, że

jestem Carrie Rose.

background image

Po moim wyznaniu rozmawialiśmy o Kongu i Dalekim Wschodzie, gdzie

oboje kiedyś pracowaliśmy, słysząc co nieco o sobie nawzajem. Opowiedział

mi, w jaki sposób trafił do pornobiznesu przez Pietra Forte. Rozmawialiśmy

też o mnie i o Damianie.

Potem, dość ogólnikowo, zapoznałam go z naszymi planami

dotyczącymi San Dominiki.

Podkreślam – powiedziałam zarzucając przynętę – że pewne szczegóły

całej operacji muszą pozostać tajemnicą. 3a przykład tożsamość naszych

zleceniodawców. To podstawowa zasada. Z drugiej strony, oferujemy tak

atrakcyjne wynagrodzenie za stosunkowo proste zadanie, że nie powinno to

nikomu przeszkadzać.

Zielone oczy Lawsona za grubymi szkłami okularów błyszczały jak

szmaragdy. Był zupełnie spokojny i pewny siebie, co zaczynało mi się coraz

bardziej podobać.

Bardzo lubię tego rodzaju pracę – powiedział. – Wchodzę w to.

W maju – ciągnęłam – będzie pan przez tydzień wodził za nos policję

San Dominiki. Mają pana ścigać po całej wyspie. Doskonale przyda się tu

pańskie doświadczenie z Kongo. To dlatego właśnie panu proponujemy

możliwość zarobienia tych pieniędzy.

Mam strzelać do ludzi? – brwi Lawsona uniosły się lekko. – I czy oni

będą do mnie strzelać?

Jeśli nie zachowa pan ostrożności, na pewno będą strzelać. To

normalne reguły tej gry, Clive. Wyznaczymy panu co najmniej dwa cele.

Prawdopodobnie będą to wojskowi. 3ikt ważny, raczej jakieś ciury.

Przystojny blondyn uśmiechnął się. Rozumiał wszystko doskonale, a

przynajmniej tak mu się wydawało: miał stanowić zasłonę dymną dla naszej

ucieczki.

Ile? – spytał.

Pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

Lawson wybuchnął śmiechem.

Bez żadnych targów? 3ie da mi pani szansy wynegocjować nieco

lepszej ceny? A co pani powie na sześćdziesiąt? Muszę założyć, że będę miał

pewne wydatki w związku...

W porządku. 3iech będzie sześćdziesiąt.

Rzecz jasna, płatne z góry.

Oczywiście.

Położyłam przed nim brązową kopertę.

background image

W tym momencie kupiliśmy z Damianem jednego z najdroższych zajęcy

na świecie. Odegra kluczową rolę w zapewnieniu powodzenia naszego

planu.

We wtorek rano, ósmego maja tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego

dziewiątego roku, wypuściliśmy naszego zająca. Clive Lawson miał popełnić

wielką zbrodnię, która pójdzie na konto Damiana.

background image

ROZDZIAŁ 25

Gdy kobieta odnosi sukces, zawsze stoi za tym jakiś idiota.

Z pamiętnika Rose’ów

9 maja 1979, Coastown, San Dominica

Środa rano. Dziewiąty dzień pod znakiem maczety

Harold Hill źle spał tej nocy.

O wpół do szóstej rano zadzwonił do domu Brooksa Campbella w Coastown. Jeszcze

jeden wściekły telefon do biednego Campbella.

– Musimy dopaść tego Macdonalda – wyrzucił z siebie Hill bez żadnych wstępów, jakby

rozmawiali ze sobą przez całą noc. – Moglibyśmy już dawno mieć w garści Damiana, ale

sami nie potrafimy go zidentyfikować.

Brooks Campbell usiłował się obudzić. Hill mówi chyba coś bardzo ważnego. Hill mówi

coś...

– My, eee... musimy znaleźć kogoś, kto wie, jak wygląda Rose – wystękał wreszcie

Campbell.

– Właśnie – zgodził się Hill. – Dlatego trzeba zrobić wszystko, żeby jeszcze dziś

odnaleźć Macdonalda.

Sytuacja uległa pewnej zmianie, gdy o ósmej Hill otrzymał z Langley wieści o swojej

żonie.

W Langley niczego nie rozumieli. Zabicie Carole Hill było dla nich zupełnie bez sensu.

Ale Harry Łamignat zrozumiał doskonale. Albo dopadnie Damiana Rose’a, albo on dopadnie

jego.

background image

Port Gerry, San Dominica

Gdy Peter obudził się tego ranka, pokój wypełniał blask karaibskiego słońca. Wpadał

przez okna i odbijał się w lustrze nad umywalką.

Na parapecie siedział dzięcioł i pracowicie stukał dziobem w zmurszałe drewno.

Popatrzył krzywo na zaspanego mężczyznę, otrząsnął się i powrócił do swojego hałaśliwego

zajęcia.

– Ejże, bądź bardziej towarzyski albo spływaj – powiedział Peter do ptaka.

Czuł się dziś nieco lepiej. Ten pokój, jasne słońce i bliskość wielkiej wody, wszystko to

przypominało mu jego rodzinny dom nad jeziorem Michigan.

W świetle dziennym hotel wyglądał nieco lepiej, a na pewno zabawniej. Na każdej

ścianie była inna tapeta, ale za to bez wstawania z łóżka mógł dostrzec granatowe morze.

– Boże, podrzuć mi jakiś pomysł – szepnął Peter przez otwarte okno.

Widać zostało w nim coś ze szkolenia w West Point, bo usiadł po turecku w zmiętej

pościeli i rozpisał sobie plan bitewny na pocztówce, którą udało mu się znaleźć w pokoju.

Kąpielisko Rockefellera (Caneel Bay).

Przelot na Martynikę? Do St. Thomas?

Nowy Jork... podróż do Waszyngtonu.

Senator Pflanzer. Departament Stanu?

Redakcja „Washington Post”?

Przylot Jane.

Fish’n Fool.

Plan Wielkiej Ucieczki... w sumie zupełnie niezły.

Rozległo się gwałtowne walenie w drzwi. Żołądek Petera zamienił się w windę i

podjechał mu do gardła. Wyciągnął szybko spod poduszki swojego colta.

Ładna czekoladowa dziewczyna z zastawioną tacą zajrzała przez uchylone drzwi.

– Śniadanie, proszę pana.

– O rany – jęknął Peter. – Przecież obudziłem się zaledwie trzydzieści sekund temu. –

Spróbował się uśmiechnąć. – Już dobrze. Wejdź do środka.

Na tacy były grzanki z białego pieczywa bez skórki i różne gatunki dżemów w ilości

wystarczającej na zrobienie kanapek z kilku bochenków chleba. Z dziecięcego termosu, na

którym wymalowano świnki i szczerzącego zęby wilka, parowała gorąca kawa.

Gdy dziewczyna pochyliła się, stawiając tacę, Peter dostrzegł brodawki ładnych,

kołyszących się piersi. Miała też niezłe nogi i zgrabny, dziewczęcy tyłeczek.

Brązowe ręce sprawnie poruszały się podczas przygotowywania posiłku.

background image

Przyglądając się jej, Peter zdał sobie sprawę, że od półtora dnia z nikim tak naprawdę nie

rozmawiał. Wyobraził sobie, że mówi do dziewczyny: „Cześć. Wiesz, czuję się dziś trochę

nieswojo. Siadaj, napij się ze mną tej doskonałej kawy...”

Ale nie odezwał się ani słowem. Popatrzył za idącą przez pokój dziewczyną. Ekstra

dupeńka. Uśmiech zwalający z nóg. Idealnie nadawałaby się na plakat reklamujący wczasy na

wyspie.

– Kawa panu wystygnie – uśmiechnęła się od drzwi. A potem wyszła.

Peter zajadał grzanki i patrzył na swojego ptaka, który nieoczekiwanie ożył i stwardniał.

Zaczął się trochę bać.

Tuż po jedenastej przebrał się w używaną roboczą koszulę, brązowe portki i niebieską

czapkę. Miał nadzieję, że to przebranie zwiększy jego szansę.

Kwadrans później wyszedł z malutkiego, gościnnego hotelu. Musiał znaleźć łódź, która

nazywała się „Fish’n Fool”.

Wiedział, że łódź kursuje regularnie, wożąc gości do luksusowego kąpieliska

Rockefellera w Caneel Bay. Stamtąd mógłby wynająć samolot, aby dostać się na inną wyspę,

z której miałby bezpieczne połączenie lotnicze z Nowym Jorkiem lub Waszyngtonem. Gdyby

był w Waszyngtonie... no cóż, przynajmniej nie byłoby go już na San Dominice. W

Waszyngtonie jest ktoś, kto wysłucha jego i Jane. Ojciec ma tam starego przyjaciela, senatora

Pflanzera. A Peter zna osobiście pewnego generała z Pentagonu.

Będzie niezłe zamieszanie, gdy prawda wyjdzie na jaw w Ameryce, pomyślał Peter. To

może wywołać prawdziwą burzę.

Ktokolwiek był zleceniodawcą jasnowłosego najemnika z Turtle Bay, będzie miał

diabelnie przykrą niespodziankę.

Około dwunastej piętnaście adrenalina zaczęła żwawiej krążyć w żyłach Petera. Podobne

odczucia miewał zawsze podczas patroli w Wietnamie. Na ziemi niczyjej. Nauczył się wtedy

mocno ściskać tyłek, żeby nie popuścić w spodnie. Teraz należało iść z prądem. Ukryć się w

tłumie.

Z lekkim niesmakiem obserwował przystojnego Murzyna, sprzątającego niedopałki z rury

„Fish’n Fool”. Murzyn był ubrany w jaskraworóżową koszulkę i krótkie spodenki, miał

naszyjnik i bransoletki z koralików. Raczej nie powinno być z nim problemów, ale mięśnie

Petera napięły się odruchowo.

Parlez-vous francais?

Murzyn uśmiechnął się, pokazując pełen garnitur białych zębów, wyglądających jak

klawisze dziecięcego pianina.

– Nie. Pan jest Amerykaninem, prawda?

background image

– Z Nowego Jorku. Mieszkam na Wschodniej Sześćdziesiątej Trzeciej ulicy – skłamał

gładko Peter. Poszło mu to tak dobrze, że aż się przestraszył. – Odpływamy około dwunastej

trzydzieści?

– Według rozkładu o dwunastej trzydzieści. – Uśmiech nie schodził z czarnej twarzy. –

Ale trzeba dodać mniej więcej pół godziny dla paru spóźnialskich. John Sampson, Norfolk w

stanie Wirginia – wyciągnął rękę i wyszczerzył się jeszcze bardziej. – Do usług,

nowojorczyku.

Peter też się uśmiechnął. Facet pozuje na pedała! Jezu... Naciągnął mocniej czapkę i

wszedł na pokład.

Na rufowym pokładzie „Fish’n Fool”, wśród mosiądzu i mahoniu, roiło się od brązowych

bożków i bogiń. W sportowych koszulkach z metkami znanych projektantów i dżinsach o

paryskim kroju. W okularach słonecznych po czterdzieści dolarów. Nad wszystkimi unosił się

zapach benzokainy, kamfory i rozgrzanych ciał.

– Cześć. – Długie, ciemne włosy, burżujska opalenizna, czerwone paski bikini.

– Sie masz – uśmiechnął się Peter. Poczuł się jak okrętowy kapelan.

– Hej! – Krótkie, kręcone blond włosy, lustrzane okulary. Mężczyzna.

– Hej!

Peter przysiadł nieśmiało na miękkiej ławce, osłoniętej nieco od słońca. Zdawał sobie

sprawę, że ma brudne, zmierzwione włosy, a przede wszystkim cuchnie okropnie po paru

dniach spędzonych w drodze. Oparł stopy na mosiężnej poręczy, nasunął na czoło czapkę i

słuchał przyspieszonego bicia swojego serca. To, co zaplanował sobie na jutro, wydawało się

zupełnie nierealne. Waszyngton. Nie miał pojęcia, od czego zacząć.

A potem Peter powolutku odpłynął daleko, daleko od tego wszystkiego. Do ślicznego,

bajkowego zakątka, gdzie nie było karabinów, maczet ani jasnowłosych płatnych morderców.

Tylko Jane, spokój i odpoczynek.

Tymczasem ciemnoskóry John Sampson z Norfolk w stanie Wirginia zszedł na brzeg, aby

porozmawiać z kimś przez telefon.

O trzynastej piętnaście całe niebo stało w ogniu. Miotacze płomieni podsycały huczący

pożar. Paliło się całe wietnamskie miasteczko. Czapka wciąż zasłaniała Peterowi twarz, ale

oczy miał pod nią szeroko otwarte. Usiłował patrzeć przez luźne sploty tkaniny. Przez dłuższą

chwilę wydawało mu się, że znalazł się w samym środku wielkiego, wypełnionego po brzegi

stadionu baseballowego. Słyszał dobiegający zewsząd pomruk tłumu. Zupełnie jakby siedział

na trybunach podczas krótkiej przerwy w dramatycznym meczu z cyklu rozgrywek World

Series. Stadion Tygrysów. Mike Lolich w szczytowej formie. Tylko gdzie się podziali

sprzedawcy hot-dogów...?

– Panie Macdonald...

Pomruk tłumu.

background image

– Dzień dobry, Peter.

Pomruk tłumu.

Peter czuł w ustach suchość i nieprzyjemny, kwaśny smak. Zsunął z oczu czapkę. W

oślepiającym słońcu ujrzał obraz, w który doprawdy trudno mu było uwierzyć.

Tłum ludzi, głównie czarnych, stał na nabrzeżu, powstrzymywany przez kordon żołnierzy

z batalionów interwencyjnych. Może ze sto osób przepychało się, aby zobaczyć, co dzieje się

na „Fish’n Fool”. Policjanci ze staroświeckimi karabinami wbiegali gęsiego na pokład jachtu.

Macdonald starał się skupić wzrok na Johnie Sampsonie z Norfolk w stanie Wirginia i na

stojącym obok niego szefie policji San Dominiki.

Był tam jeszcze jakiś Amerykanin, którego nie mógł rozpoznać. Wreszcie mu się udało.

Brooks Campbell. W jasnym, lnianym garniturze i za dużych okularach w rogowej oprawie.

Jak zawsze bardzo przystojny.

Nagle Peter poczuł ogromne, niewiarygodne znużenie. Głowa zaczęła mu się chwiać na

boki, a serce biło jak oszalałe.

– Dzień dobry – powtórzył Campbell.

– Będzie pan musiał pójść z nami – powiedział szef policji. – Proszę się niczego nie

obawiać.

Zabrzmiało to jak jeden z dowcipów Boba Hope’a. Peter pomyślał, że właściwie

powinien się roześmiać. Zamiast tego tylko zamrugał oczami. Kręciło mu się w głowie, jakby

wpatrywał się w obrazki migające w okienkach „jednorękiego bandyty”. Jasnowłosy Anglik,

pułkownik Dred, Cosa Nostra... Nie pojedzie już do Waszyngtonu, do senatora Pflanzera.

– Pomogę panu, Macdonald.

Ale zarośnięty obszarpaniec wstał o własnych siłach.

Stojący na pokładzie burżuje przypatrywali się uważnie. Szeptali do siebie, że przecież od

razu zwrócili uwagę na tego dziwaka, jak tylko wszedł na łódź.

Niektórzy wyciągnęli kamery i wycelowali je w twarz Petera. Głupie, uśmiechnięte

bęcwały. Żołnierze też zaczęli szczerzyć zęby, trzymając w rękach karabiny, które wyglądały

tak, jakby je sobie powycinali z tektury.

Campbell i drugi Amerykanin szli po obu stronach Petera. Wyglądało to bardzo dostojnie.

Prowadzili go przez szpaler łowców sensacji. Ten drugi usiłował się przedstawić, mówił, że

nazywa się Hill, i próbował uścisnąć Peterowi dłoń.

W samym środku tłumu szef policji wyprzedził Petera i stanął naprzeciw niego. Spocony,

tęgi Murzyn spojrzał prosto w zmęczoną twarz Amerykanina, na której malował się wyraz

lekkiego oszołomienia.

– Na naszej wyspie wciąż się dzieją dziwne, niewytłumaczalne rzeczy – powiedział Meral

Johnson do Petera. Zamilkł na chwilę, jakby z zakłopotaniem, i nagle łzy popłynęły mu po

policzkach. – Dziś rano została zamordowana Jane Cooke – szepnął. – Jest mi bardzo

przykro, proszę pana.

background image

Mandeville, San Dominica

Tego ranka za piętnaście dziesiąta dwaj krótko ostrzyżeni mężczyźni w tradycyjnych,

szarych garniturach wywieźli Jane na wózku inwalidzkim do ogrodu na tyłach szpitala w

Mandeville. Wózek toczył się ścieżką między palmami i klombami pełnymi kwiatów.

Dziewczyna zaczęła się uśmiechać. Czuła się tak, jakby robiła to po raz pierwszy od bardzo

długiego czasu.

– To mi trochę przypomina Bermudy – powiedział jeden z mężczyzn.

– Raczej serial Ironside

*

– zażartowała Jane.

Mężczyzna pchający jej wózek zaśmiał się nosowo. Był to James McGuire, brzuchaty,

dobroduszny pięćdziesięciodziewięciolatek, który przypominał Jane pozbawionego brody

Świętego Mikołaja.

Młodszy z nich miał tylko trzydzieści jeden lat. James Dowd był mniej rozmowny od

McGuire’a, ale też bardzo miły. Typowy Irlandczyk.

Gdy wjechali głębiej w zarośla, skąd nie było widać budynku szpitala, James McGuire

zatrzymał wózek.

– W porządku, Jane. – Na czerwonej twarzy McGuire’a pojawił się uśmiech. – Na pewno

chcesz sobie pochodzić. Chyba masz już dosyć wózka. Bo mnie się nie chce dalej pchać.

Jane wstała i o własnych siłach spacerowała po ogrodzie. Widzieli mnóstwo kolorowych

ptaków, jaszczurek, żab i krabów pustelników. W trawie spostrzegli małą mangustę, czatującą

na węża.

Kręta ścieżka nagle wyszła na puste pole, po którym hulał wiatr. Jane i agenci FBI

westchnęli, oczarowani widokiem. Tuż za polem rozciągało się granatowe morze.

– Trudno nie być szczęśliwym w takim miejscu jak to – odezwał się po raz pierwszy

James Dowd. – Zdaję sobie sprawę, że to nie ma nic wspólnego z logiką.

– To właśnie w ten sposób łapie się bakcyla i potem trudno już opuścić tę wyspę. – Jane

uśmiechnęła się do tego miłego, nieśmiałego człowieka. – Zwolnij się z pracy i... James!

Z zarośli za ich plecami wyskoczyło trzech ludzi, ubranych w zielone wiatrówki i

sportowe koszule zapięte pod samą szyję.

– Nie ruszać się! – krzyknął jeden z nich.

Jeden z jego towarzyszy, wysoki blondyn, zaczął strzelać z niewielkiego pistoletu

maszynowego.

*

Bohater serialu, komisarz policji, poruszał się na wózku inwalidzkim (przyp. tłum.).

background image

Dowd i McGuire, trafieni, upadli do tyłu w wysoką trawę. Dwaj napastnicy dopadli Jane i

przewrócili ją na ziemię. Jeden złapał za ręce, a drugi przycisnął jej do nosa i ust wilgotną

chustkę.

Jane zdała sobie sprawę z tego, że koszmar powraca. O mało nie oszalała. Zaczęła

przeraźliwie krzyczeć. Usiłowała chwycić zębami rękę, która wciąż trzymała na jej twarzy

ociekający kawałek materiału. Oprawcy przycisnęli jej głowę do ziemi. Kość ramienia pękła

pod naciskiem kolana jednego z nich.

Nagle Jane zaczęła się dławić. Biała chustka miała ostry, duszący zapach. Poczuła się tak,

jakby na głowie miała torebkę pełną kleju. Przestała się szarpać. Widziała błękitne niebo i

oślepiające słońce. Złe i wystraszone twarze zaczęły wirować jej przed oczami. Jasnowłosy

Anglik... Był tutaj... Pomyślała o Peterze i rozpłakała się. Poczuła się bezradna jak dziecko.

A potem z całej siły wbiła zęby w czyjś wielki kciuk.

– Chryste, przestań się bronić! – wrzasnął jeden z napastników.

– Jezu! Ugryzła mnie w rękę! – zawył drugi.

Na drugim końcu pola pojawili się ubrani na biało lekarze i pielęgniarki. Właśnie wtedy

Clive Lawson schylił się i strzelił dziewczynie prosto w prawą skroń. Jane widziała jeszcze,

jak jasnowłosy mężczyzna pochyla się nad nią. Nie był tak przystojny, jak sobie wyobrażała...

Zapragnęła jeszcze raz przytulić się do Petera. Wszystko wydało jej się takie okropne i

głupie... A potem nie było już nic.

background image

10 maja 1979, czwartek
Sieć się zaciska Tysiące zatrzymanych

ROZDZIAŁ 26

To, co miałam do zrobienia w Waszyngtonie i w Europie od szóstego do

dziesiątego maja, nie było częścią zadania. Siedziałam w hotelu „Gralyn”.

Patrzyłam na studenta zajadającego kanapkę. Myślałam o tym, że Port-

Smithe prawie idealnie nadaje się do swojej roli. Wspominałam Samotnika z

Coastown. A także 3ickiego Handy. I Damiana. Dziwaczne to były myśli...

3a przykład, czy będę żyła za rok od tej chwili? Czy w ogóle jeszcze żyję?

Z pamiętnika Rose’ów

10 maja 1979, Waszyngton, D. C.

Czwartek rano. Dziesiąty dzień pod znakiem maczety

O dziesiątej rano czasu San Dominiki, a o dziewiątej czasu lokalnego, pani Susan Chaplin

siedziała w ogródku restauracji hotelu „Gralyn” przy ulicy N w Waszyngtonie. Miała na sobie

kremową bluzkę i granatową spódnicę, na ramiona narzuciła dobraną kolorystycznie chustkę.

Duże, niebiesko-białe okulary słoneczne przesunęła do góry na włosy.

Dziobała widelczykiem ciastko, leżące przed nią na talerzyku i rozmawiała z londyńską

prostytutką o pseudonimie Betsy Port-Smithe.

Pod pseudonimem Susan Chaplin występowała Carrie Rose.

– To, o czym myślę – tłumaczyła Carrie, przyglądając się waszyngtońskiemu hipisowi,

pochłaniającemu gigantycznego sandwicza po drugiej stronie pięknie utrzymanego żywopłotu

– jest trochę, hmm... niezwykłe.

– Niezwykłe? – wzruszyła ramionami Port-Smithe. – Proszę posłuchać, pani Chaplin.

Jestem młoda, zdolna i zrobię wszystko dla pieniędzy. Co to ma być, ta niezwykła rzecz? –

background image

Wysoka blondynka parsknęła śmiechem. – Chce pani może, żebym wyskoczyła z tortu na

jakimś przyjęciu?

Carrie Rose roześmiała się razem z nią.

Port-Smithe chichotała tak głośno, że ten i ów z gości hotelowych zaczął zerkać w ich

stronę. Młode kobiety siedziały na tle zielonych parasolek. Za nimi zaczynało się

Georgetown. Wyglądały na uczestniczki niedawno zakończonego, wystawnego przyjęcia

zorganizowanego w hotelu „Gralyn” przez jakąś ambasadę. Na pierwszy rzut oka mogły

uchodzić za siostry. Podobieństwo było uderzające.

Uważny kelner uprzątnął z ich stolika nakrycia pozostałe po śniadaniu (ryba, płatki

zbożowe, owsianka). Postawił na środku dojrzałe winogrona i gruszki o lśniącej skórce.

– W przyszłym tygodniu – ciągnęła Carrie, gdy przestały się śmiać – ma przyjechać do

Waszyngtonu mój mąż, Damian. Wraca po serii męczących konferencji, które odbywały się

na Karaibach. Damian sprzedaje odzież. Bardzo drogą damską odzież. Z pewnych względów

nie będę mogła się z nim tu spotkać. Po prostu nie chce mi się czekać na niego cały tydzień.

Port-Smithe zatrzymała w pół drogi do ust rękę z winogronem.

– No i?

– Chciałabym, żebyś zamiast mnie poczekała na Damiana. Spotkasz go w hotelu „St.

James” i spędzisz z nim całą noc, jeśli mnie tam nie będzie. To wszystko.

– Czy pani wie, ile ja sobie za to zażyczę? – spytała Betsy Port-Smithe. – Za cały tydzień

oczekiwania?

– Nie wiem. Mogę ci zapłacić dwie setki za każdy dzień. Plus oczywiście pokój w „St.

James”. Wraz z wyżywieniem. Do czasu przyjazdu Damiana będziesz wolna jak ptak. Jeśli

chcesz, możesz nawet pracować. Rozumiem, że jesteś naprawdę dobra w tym, co robisz,

Betsy. O to mi właśnie chodzi.

Londyńska call girl uśmiechnęła się. Wydawało się jej, że zaczyna rozumieć, o co tu

chodzi. Ta nawiedzona Amerykanka ma po prostu ochotę na zabawę we troje, tylko nie ma

odwagi poprosić o to wprost. Cóż, nie ma sprawy.

– Za Damiana – Port-Smithe uniosła filiżankę kawy z eau-de-vie.

– Za Damiana – uśmiechnęła się skromnie Carrie. Wszystko wskazywało na to, że z jej

punktu widzenia sprawy zaczęły się toczyć we właściwym kierunku.

Dzisiejszego popołudnia musi polecieć do Zurychu. Po pieniądze, władzę i wszystkie te

drobiazgi, które sprawiają, że świat kręci się tak szybko i wesoło.

Carrie dobrze wiedziała, że został jej już tylko jeden dzień. Potrzeba jeszcze około

trzydziestu godzin, aby wystrychnąć na dudka kilku samozwańczych geniuszy, zresztą

wyłącznie rodzaju męskiego.

background image

Coastown, San Dominica

Petera Macdonalda ukryto starannie w luksusowym apartamencie elitarnego klubu

golfowego i tenisowego w Coastown. Przebywało z nim stale co najmniej pięciu agentów

CIA, najlepszych specjalistów od rejonu Karaibów. Pierwszego dnia było ich aż ośmiu, a co

najmniej trzy razy tylu jeździło całą noc wózkami golfowymi po wypielęgnowanych polach.

Potrzeba by chyba całej armii, aby wydostać stamtąd Macdonalda żywego.

Peter siedział w marmurowej wannie w jednej z trzech łazienek, jakie miał do dyspozycji,

zanurzony po pierś w parującej wodzie. Czuł się trochę dziwnie. Jakby coś pękło w jego

głowie w tamto środowe popołudnie, kiedy stał przy burcie jachtu, a czarny policjant trzymał

go za ramiona i mówił głośnym szeptem:

– Jane została zamordowana dziś rano. Jest mi bardzo przykro, proszę pana.

Trzask. Jak chrupnięcie łamanej kości, chrzęst zrywanego ścięgna. Nie miał pojęcia, że

ma tak delikatną głowę.

Nie znaczyło to, że nie będzie mógł dalej żyć bez Jane. Będzie mógł. Jakoś przecież

przeżył dwadzieścia parę lat, zanim ją spotkał. Było to raczej poczucie, że bez niej już nigdy

nie odzyska równowagi psychicznej.

Nigdy wcześniej nie zastanawiał się nad tym pojęciem. Równowaga psychiczna. Czy to

miało oznaczać umiejętność radzenia sobie w życiu, zadowolenie, brak uczucia samotności,

brak potrzeby zapisywania się do West Point, aby zaskarbić sobie miłość ojca?

Jego stary timex wskazywał szóstą piętnaście rano. Minęło dziesięć dni od początku tego

koszmaru.

Czerwonawy blask wschodzącego słońca wpadał do środka przez żaluzje. Na zewnątrz

ktoś już grał w tenisa. Słychać było regularne odgłosy odbijanej piłeczki. Pewnie kolejni

agenci...

Wszyscy starali się być bardzo mili. Lokalna policja. CIA. Zostawili go w spokoju na całą

noc. Nie chcieli go drażnić pytaniami, których przecież mieli bardzo wiele.

Prawie całą noc przesiedział w ciemnej łazience. Wielki stek pozostał nietknięty na

talerzu. Tak samo jak główki szparagów i lody z truskawkową polewą. Czuł się jak mały

chłopczyk, zamknięty samotnie w wielkim domu. Z fotograficzną dokładnością przypominał

sobie moment, w którym po raz pierwszy kochał się z Jane. Trzydniową wycieczkę po

wyspie, na którą wybrali się jako zupełnie obcy sobie ludzie. Wielki, romantyczny, szalony

poryw uczucia, który mógł przytrafić się tylko w tej cudownej, wakacyjnej scenerii.

Wspomnienia doprowadziły go do płaczu. Straszliwie tęsknił za Jane.

Obrócił się w wannie. Gorąca kąpiel w klimatyzowanym pomieszczeniu to trochę dziwny

pomysł. Tak jakby zimą spać pod pięcioma kołdrami, ale przy otwartym oknie. Wszystko

było jakieś dziwne, nierealne i obce.

W głowie znowu coś mu chrupnęło. Ale Peter miał to gdzieś. A jednocześnie nie miał.

background image

Teraz pragnął tylko jednego i myślał o tym przez całą noc – jak się zemścić. To nie

powinno sprawić większych trudności. Wystarczy jeden dobry pomysł, jak dopaść

jasnowłosego najemnika. A potem rozwalić mu łeb. Zrobić dokładnie to, co on zrobił Jane.

Tylko powoli.

Siedząc w wannie Peter doszedł do wniosku, że wcale nie musi kłopotać się

poszukiwaniem Anglika. Pewnego dnia rozejrzy się i po prostu go zobaczy. Dokładnie tak,

jak wtedy w Turtle Bay.

O dziewiątej Damian siedział w kościele w Coastown i dokładnie badał jego wnętrze.

Podszedł do niego mały, czarny chłopczyk, a Damian wykrzywił się najstraszliwiej jak umiał.

Chłopiec wybuchnął śmiechem. Kilkoro obecnych odwróciło się w ich stronę, aby go skarcić,

ale po chwili też się uśmiechnęli.

Tymczasem angielski płatny zabójca zaczynał zabawę w kotka i myszkę z policją San

Dominiki. Jego dodatkowym zadaniem było uczynienie z Damiana naprawdę krwiożerczej

bestii. Clive Lawson miał sprawić, że Rose stanie się najsłynniejszym psychopatycznym

mordercą na świecie.

Siedząc na balkonie rozsypującego się hotelu „Royal Caribbean”, Lawson patrzył na małą

kurewkę posapującą z rozkoszy. O pół metra od niego, na przegniłym ze starości krześle,

kwiczała naga siedemnastolatka, odgrywająca psychodeliczny orgazm. Miała całkiem dorosłe

cycki, siwe pasemka w czarnych, długich włosach i szczupłą, nieobecną twarz.

– Widzę... obrazy malowane szafranem i ochrą... tańczą mi pod powiekami... – wyjęczała.

Pewnie uważała, że to brzmi bardzo seksownie. Włożyła sobie do środka dwa palce.

Clive Lawson patrzył na te palce, znikające i pojawiające się jak nogi wędrowca,

zapadające się co chwila w głębokim piachu. Onanizował się przy tym powoli, leniwie,

obiema rękami.

Dziewczyna nazywała się Stormy Lasher. Połowę mózgu miała zżartą przez kwas i

psylocybinę, a drugiej pozbyła się pracując w salonie masażu w podłym nowojorskim hotelu

„Commodore”.

Zauważyła, że jasnowłosy Anglik – zresztą wstrętny męski szowinista i rozpustny

staruch, miał przecież aż trzydzieści trzy lata – ma bardzo interesującego ptaszka. Gruby,

prężny i żylasty, sterczał jak róg koziorożca. Porównanie jego wyposażenia z cienkimi

fiutkami studentów z pobliskiej plaży Sunshower Beach wypadało zdecydowanie na jego

korzyść.

– Zaraz się spuszczę! – krzyknęła, unosząc w górę nogi z pomalowanymi na srebrno

paznokciami. – Jezu Chryste!

Wiła się i jęczała, podsuwając sobie pod perkaty nos ampułkę azotynu amylowego. W

tym momencie usłyszała głos swojego klienta:

– Jestem tym, którego szukają. Anglikiem. To do twojej wiadomości.

background image

Kiwnęła głową i zaraz utonęła w feerii narkotycznych kolorów.

O dziesiątej Anglik był w drodze do centrum Coastown, zmierzając po kolejną ofiarę.

Denise „Stormy” Lasher siedziała w tym czasie na balkonie pokoju trzysta trzydzieści

cztery i darła się jak wariatka, którą zresztą kiedyś niewątpliwie się stanie.

Krótko po jedenastej policja, wojsko i agenci CIA otoczyli hotel „Royal Caribbean” jak

mrówki domek z piernika. Harold Hill i Brooks Campbell razem maszerowali przez hali

recepcji. Campbell dźwigał nieporęczny karabin M-16. Policjanci zatrzymali windę i

przystąpili do przeszukania zabytkowego, walącego się hotelu od piwnic aż po dach.

Hill, Campbell i doktor Johnson poszli prosto do pokoju trzysta trzydzieści cztery, w

którym mieszkała Denise Lasher. Rozhisteryzowana nastolatka powiedziała im, że mężczyzna

prawdopodobnie wyszedł, zanim wpadła tu policja. Ale nie była tego całkiem pewna. Tak, był

wysoki. Jasne włosy. Podobny do Michaela Caine’a. Nie, nie pamięta, żeby mówił coś

szczególnego. Poza jednym: że to on jest tym mordercą, którego wszyscy szukają.

Harold Hill przegrzebywał kosze w sypialni i w łazience. Siwowłosy dyrektor CIA

znalazł tylko kilka pustych, zmiętych paczek po dunhillach, niedopałki papierosów z

marihuaną, pudełko po nabojach do remingtona i paczkę francuskich prezerwatyw. Same

śmieci.

Tymczasem Meral Johnson nakazał poszukiwanie samochodu, w którym widziano

wysokiego, jasnowłosego mężczyznę, gdy odjeżdżał spod hotelu. Błękitny mustang, numer

rejestracyjny 3984-A. Potem rozesłał swoich ludzi i Amerykanów po całym hotelu, aby

przepytali jak najwięcej gości. Rozkazał też postawić blokady na drogach wokół Carolinsted i

w okolicznych miejscowościach.

Doktor Johnson miał przeczucie, że zaczynają deptać mu po piętach. Nie spał już od

dwóch dni. Miał prawdziwą obsesję na punkcie schwytania jasnowłosego najemnika.

Zależało mu na tym bardziej niż komukolwiek innemu, bo tylko on uważał, że to właśnie ten

człowiek zniszczył San Dominikę.

Campbell i Hill oparli się o drewnianą poręcz przed wejściem do hotelu i palili jednego

papierosa za drugim.

– Nie wiem, co ci powiedzieć po stracie Carole. – Campbell rzucił niedopałek na piasek.

– Przykro mi, Harry. Mam nadzieję, że wiesz, co czuję.

– Czujesz, że powinieneś coś powiedzieć – powiedział Hill i uśmiechnął się okrutnie. – I

nic ponad to, Brooks.

Campbell przeniósł spojrzenie na błękitne morze.

– A co z Macdonaldem?

– Kiedy schwytamy Rose’a, Macdonald go zidentyfikuje. Nie znoszę sporządzać

cholernych portretów pamięciowych. Poza tym możemy go wykorzystać jako przynętę, jeżeli

uda się nam zrobić to wystarczająco dyskretnie.

background image

– Sądzę, że Rose i tak będzie chciał się pozbyć Macdonalda. Co innego mogło go tu

zatrzymać?

Harold Hill przeciągnął się. Nie miał pojęcia, co.

Ruszyli przez trawnik na tyły hotelu. Podeszli do stojącego tam helikoptera. Obsługa

zaczęła przygotowywać maszynę do startu.

– Niedługo go dopadniemy – zapewnił Harold Hill. – Albo on dopadnie nas.

O jedenastej Peter nagrał pierwsze ze swoich czterech zeznań, które trafiły do

zawierającego osiem i pół miliarda pozycji komputerowego archiwum CIA.

Przez półtorej godziny bez przerwy gadał do szpulowego magnetofonu Sony w obecności

dwóch wyglądających na naukowców agentów z Waszyngtonu. Opowiedział o swojej odysei

w dżungli West Hills, o wszystkim, co widział w Turtle Bay oraz o tym, co czuje do rządu

Stanów Zjednoczonych po aferze Watergate, po Kambodży i po śmierci Jane.

Agenci mieli za zadanie stwierdzić, czy Peter może sprawiać im w przyszłości jakieś

problemy.

O dwunastej trzydzieści policyjny rysownik przystąpił do sporządzania portretu

pamięciowego Damiana Rose’a na podstawie tego, co Peter pamiętał z piętnastosekundowego

spotkania na drodze nad plażą Turtle Bay.

O pierwszej agenci zaczęli kopiować kolorową podobiznę wysokiego blondyna.

Wtedy Peter poprosił o pistolet w celu samoobrony, ale odmówiono mu.

O drugiej grupa agentów zabrała go z klubu golfowego.

Nagle wydarzenia zaczęły toczyć się z zadziwiającą szybkością. Wszystko wydawało mu

się potem mgliste i niejasne.

Zjechali windą dwa piętra do holu. Szybko przeszli przez ogród w kierunku szarego forda

z małymi, amerykańskimi flagami na masce. Zmienili dwukrotnie samochody, aby wreszcie

wsiąść do błękitnego mercury cougar z lśniącą kratą chłodnicy. Drzwi zablokowały się

automatycznie i mercury wystrzelił jak rakieta. Za oknami migały wysokie palmy. Z piskiem

opon wjechali na Orange Boulevard, gdzie Murzyni z niezmąconym spokojem sprzedawali na

chodnikach banany i papaje.

Jechali do kościoła, w którym złożono ciała ofiar. Między nimi była też Jane.

Peter siedział z tyłu z założonymi rękami, zastanawiając się, dlaczego jadą do kościoła w

biały dzień. Ale zaraz przestał o tym myśleć. Ujrzał Jane, migoczącą jak w świetle neonówki.

Ujrzał blondyna nad Turtle Bay. I wreszcie siebie jadącego na rowerze.

– Dobrze się czujesz, Pete?

– Jasne. Doskonale. Zamyśliłem się tylko.

W niedużym katolickim kościele Harold Hill i Brooks Campbell czekali w zakrystii. Obaj

agenci mieli na sobie lekkie garnitury. Przyjęli postawę pełną uszanowania. Rozmawiali na

temat organizacji uroczystości z ojcem Kevinem Brennanem. Chcieli wiedzieć, gdzie

background image

znajdują się boczne i tylne wejścia. Gdzie można będzie umieścić fotoreporterów, aby nie

przeszkadzali. W którym miejscu w kościele mógłby się ukryć ewentualny zamachowiec.

Tymczasem tłum czekający na ulicy ruszył przez główne wejście do kościoła. Byli w nim

zarówno Clive Lawson, jak i Damian Rose.

Gdy rządowy samochód zajechał na podjazd, Peter pomyślał, że ta miniaturowa katedra

mogłaby być niezłym miejscem dla snajpera. Dziki tłum, zatłoczone ulice, zamieszanie jak

podczas karnawału.

Wysiadając z oficjalnie wyglądającej limuzyny usłyszał skandowanie tłumu:

– Stany Zjednoczone to mordercy!

– Stany Zjednoczone to mordercy!

– Haile Sellassje!

– Haile Sellassje!

Widział morze czarnych twarzy, nabrzmiałe żyły na czołach ludzi, którzy usiłowali się

dowiedzieć, co dzieje się na ich ojczystej wyspie. Wyglądało to cholernie dziwacznie. Jak

Sajgon w siedemdziesiątym trzecim roku. Peter wyobraził sobie, że bierze do ręki mikrofon i

wyjaśnia tym tłumom, że większość ludzi w Stanach Zjednoczonych wcale im źle nie życzy.

Że nie zależy im na ich boksytach i że w ogóle nie mieli zamiaru nikogo skrzywdzić. Kropka.

Pięciu ludzi w ciemnych garniturach i białych koszulach czekało na niego przy schodach

do kościoła. Byli między nimi Brooks Campbell, doktor Johnson i Harold Hill. A także

ambasador Stanów Zjednoczonych we własnej osobie.

Młody ksiądz ujął Petera pod ramię i złożył mu krótkie wyrazy ubolewania. Potem z

resztą świty weszli do środka. Tuż za nimi podążał kamerzysta wiadomości telewizyjnych,

jak dumny wujaszek podczas uroczystości ślubnej.

Za kamerzystą szli dwaj żołnierze piechoty morskiej z pistoletami maszynowymi MAT.

Peter włożył na głowę swoją starą baseballówkę. Zielone Berety nie odkrywają głów

podczas pogrzebu towarzysza. Pieprzyć idiotyczne zasady i konwenanse! Pieprzyć to

wszystko!

– Ależ Peter, nie w tym miejscu – szepnął ksiądz. – Zdejmij czapkę, proszę.

Ale Peter nie słyszał niczego, poza stukaniem trumien, ustawianych właśnie w dwóch

rzędach przed głównym ołtarzem. Były w nich ciała nie rozpoznanych dotąd ofiar masakry z

Elizabeth’s Fancy, także zwłoki agentów zabitych w szpitalu w Mandeville. A w jednej z

prowizorycznych trumien Czerwonego Krzyża leżała Jane.

– Wiem, co czujesz, Peter. Ale w ten sposób obrażasz naszego Pana.

– A mnie się zdaje, że nasz Pan ma to wszystko gdzieś. A nawet jeśli nie, i tak mi to wisi.

Ojciec Brennan wskazał jedną z trumien po prawej stronie czerwono-złotego ołtarza.

Peter podszedł do niej i ujrzał tabliczkę z napisem: JANE FRANCES COOKE. Spojrzał na

przedstawicieli ambasady i policji. Modlą się? A może recytują słowa przysięgi? Widok

przypomniał mu telewizyjną migawkę pokazującą następstwa jakiejś wielkiej tragedii. Setki

background image

ciał leżały w sali stołówki szkoły podstawowej. Ludzie szukali wśród nich krewnych i

przyjaciół. Nastrój żałoby i smutku naruszały kamery telewizyjne.

– Otworzycie trumnę? – zwrócił się do księdza. – Chciałbym ją jeszcze raz zobaczyć.

– Nie zrobimy tego – szepnął kapłan. – To nie jest najlepsze miejsce.

– Chcę ją zobaczyć.

– A zdejmiesz czapkę? – spytał ksiądz.

Peter zdjął baseballówkę, a duchowny zgodził się na zdjęcie wieka na krótką chwilę. Nie

był to dobry pomysł, ale szef policji powiedział „tak”, ambasador Stanów Zjednoczonych

powiedział „tak”, a młody Amerykanin był bardzo zdecydowany...

Wieko odsunięto z głośnym łoskotem.

Peter zajrzał do środka. Zobaczył młodą kobietę, w której z trudem rozpoznał Jane.

Wydawała się taka mała... Jej twarz pokryto grubą warstwą pudru i różu. Jasne włosy były

jakieś sztywne, jakby należały do plastykowej lalki. Nawet nie ubrali jej we własną

sukienkę...

O, Boże, nie, nie, powtarzał Peter w myślach. Jezu, nie. Niech to szlag. Niech to szlag.

Gdyby ci skurwiele nie gapili się wciąż na niego, rozpłakałby się jak dziecko.

W tym samym czasie Damian przypatrywał się Lawsonowi, stojącemu na galerii dla

chóru. Sam znajdował się zaledwie cztery metry za nim.

Płatny zabójca miał w pewnej chwili okazję do strzału, ale zrezygnował. Doszedł do

wniosku, że to słuszna decyzja. Rose zastanawiał się i kalkulował. Ten kościół był naprawdę

niezłym miejscem dla zamachowca. Zaskakującym i widowiskowym. Można tu było dokonać

prawdziwie wstrząsającej zbrodni. Jednak nie było to miejsce idealne. Ale ja bym to zrobił

tutaj, pomyślał Damian. Może gdy ofiara będzie wychodzić z kościoła...

Przyglądał się Peterowi, stojącemu przed trumną swojej dziewczyny. Patrzył na

Campbella i Hilla – można by wystrzelać ich jak kaczki.

Po chwili Clive Lawson cicho zszedł z galerii i opuścił kościół. Miał na głowie ciemną

perukę z modną fryzurą, co upodabniało go do reporterów telewizyjnych, albo agentów tajnej

służby. Niezły kamuflaż, ułatwiający przemieszczanie się z miejsca na miejsce.

Wszystko wskazywało na to, że na wielki finał, na ostateczny, rozstrzygający cios trzeba

będzie jeszcze trochę zaczekać.

Damian opuścił kościół w głównej grupie wychodzących. Wyglądał dziwacznie w

workowatych, żółtych portkach, z parasolem i błazeńską czapką, którą z szacunkiem trzymał

w ręku. Na ulicy prawie natychmiast otoczyła go zgraja dzieciaków, chcących pobawić się z

Basilem, minstrelem wszystkich dzieci.

background image

Czwartek wieczorem

Przez cały czwartek trwały na wyspie gorączkowe poszukiwania. San Dominika została

przewrócona do góry nogami i przetrząśnięta tak szczegółowo, jakby masakra w Elizabeth’s

Fancy wydarzyła się zaledwie wczoraj.

Właścicielom sklepów, kawiarni, restauracji i domów prywatnych naprzykrzali się agenci

z portretem pamięciowym zrobionym według opisu Petera.

Wszystkie hotele, motele, zajazdy, hacjendy, wille, chaty turystyczne i kempingi, czy to

dla białej, czy też czarnej klienteli, były nawiedzane przez szwendające się grupy

miejscowych policjantów i szeryfów federalnych. Wynajmowano gangi chuliganów, aby

spenetrowali przestępcze podziemie, środowisko sprzedawców kokainy i marihuany. W

portach lotniczych i morskich i na blokadach, postawionych na ważniejszych drogach całej

wyspy, zatrzymywano tysiące ludzi.

Ale ani Damian Rose, ani Clive Lawson nie pojawili się w żadnym z tych miejsc. Niczym

Martin Bormann i doktor Mengele, byli zbyt sprytni, aby wpaść w szeroko rozstawione

policyjne sieci.

„Zatoka Świń II” powoli przeradzała się w „Zatokę Paniki”.

O siódmej wieczorem Harvey Epstein, specjalista od systemów łączności, pierwszy

wpadł na trop w tym zakrojonym na szeroką skalę polowaniu.

W chwili dokonania swojego odkrycia Epstein układał pasjansa na podłodze furgonetki.

Volkswagen był zaparkowany w odległości około trzystu metrów od wielkiej willi,

zbudowanej przez rodzinę Charlesa Forlenzy (właściciela sieci Sunasta Hotels) na San

Dominice. Ze swojej furgonetki Epstein nielegalnie podsłuchiwał prowadzone przez

mieszkańców willi rozmowy telefoniczne.

Przez całe dwa dni słyszał jedynie, jak kucharz Forlenzy wydzwania do dostawców

świeżych jarzyn na Gourmet Market w Coastown. Gdy o siódmej telefon znów zadzwonił,

Harvey był już potwornie głodny.

Przesunął słuchawki na jedno ucho i nasłuchując, odkrył asa pik.

– Halo – odezwał się jakiś mężczyzna.

Pierwszy nagrany głos należał do bandziora nazwiskiem Duane Nicholson. To właśnie

jego zabrał Isadore Goldman na spotkanie, które odbyło się szóstego maja w rezydencji

premiera.

Epstein domyślił się, że drugi głos należał do Damiana Rose’a.

– Muszę was poprosić o przysługę – usłyszał. – Wykonajcie swoją część zaplanowanej

operacji.

– Jutro, tak? – spytał Nicholson.

Trzask i ciągły sygnał w słuchawce.

background image

– Mam cię, skurwysynu – szepnął Harvey. – Mam cię!

Niecałą godzinę później Campbell i Hill słuchali nagrania w Coastown.

– Ciekawe – Campbell natychmiast rozpoznał przyjemny głos. – To był Rose.

Peter, wciąż pilnie strzeżony w klubie golfowym, oglądał w telewizji lokalne

wiadomości. Po raz pierwszy od dwóch dni miał na tyle jasny umysł, by zastanowić się nad

skutkami trafienia pociskiem wystrzelonym przez snajpera.

Koszmarny sen wszystkich prezydentów... pacnięcie owada w przednią szybę...

czternaście gramów stali wbija się w czoło z prędkością dziewięciuset metrów na sekundę.

Poczuł, że robi mu się niedobrze.

Około wpół do dziewiątej zadzwonił do rodziców w Grand Rapids.

Mama nie mogła zrozumieć, dlaczego prezydencki samolot jeszcze nie odwiózł go do

domu.

– Powiedz im, żeby cię natychmiast wysłali do Stanów – powiedziała Betsy Macdonald. –

Mój Boże, dość już się nacierpiałeś. Zawsze mogą przyjechać tutaj, żeby zapytać cię o

dodatkowe szczegóły. Powiedz im to, Peter...

Ojciec Petera chciał poznać prawdę o całej historii. Rozmawiał już z senatorem

Pflanzerem i ten także był bardzo zainteresowany.

– Peter, nie ryzykuj życiem dla tych smętnych skurwysynów – powiedział pułkownik

Macdonald, zwany Big Mac. – Cały ten cholerny rząd nie zrobił dla nikogo nic dobrego, więc

dlaczego mamy nadstawiać za nich tyłka? Mówię ci, synu.

Peter słuchał, czasem wtrącając kilka słów i usiłował wyobrazić sobie Wielkiego Maca i

Małą Betsy. Gdy ich ostatnio widział, byli o jakieś dziesięć lat młodsi niż teraz. Przypomniał

sobie też całą Niezwykłą Szóstkę, ustawioną jak pozująca do zdjęcia drużyna hokejowa.

– Postaram się wrócić jak najszybciej – powiedział ojcu. – Powtórz to mamie i braciom.

Strasznie za wami tęsknię, naprawdę.

Odłożył słuchawkę i oddał się rozmyślaniom w pogrążonej w mroku sypialni. Wyobrażał

sobie, że widzi w zwolnionym tempie kulę trafiającą w ludzkie czoło. Jak na tej słynnej

fotografii z egzekucji w Wietnamie. Głowa tamtego człowieka po prostu rozleciała się na

kawałki.

O wpół do drugiej nad ranem do sypialni wszedł jeden z agentów CIA, niski Włoch,

często udający Petera Falka.

– Przenosimy cię, Pete. Przygotuj się, dobrze?

Ubierając się Peter starał się przygotować psychicznie. Przecież nie ma się czego

obawiać. A jeśli nawet jest, do diabła z tym.

Trzej agenci z automatami odprowadzili go do dużego kombi, które czekało z pracującym

silnikiem.

background image

Głęboki łyk świeżego powietrza. Zapach morza. Żadnego dźwięku, przypominającego

repetowanie karabinu w pobliskim gąszczu palm.

W zupełnym milczeniu dojechali do hotelu „Dorcas” w Coastown. Żadnych pytań,

żadnych komentarzy. Żadnych pogaduszek, zarówno z ich, jak i z jego strony.

Harold Hill czekał na niego w apartamencie hotelowym. Całkiem sympatyczne miejsce,

zupełnie jak „Holiday Inn”.

– Moja rodzina złożyła oficjalną skargę w Departamencie Stanu – oznajmił Peter bez

ogródek. – O wszystkim został poinformowany senator Pflanzer – zawiadomił Hilla i

Campbella, który także siedział w salonie. – Jeśli nie pozwolicie mi wziąć udziału w

polowaniu na tego sukinsyna, zmuszę was do odesłania mnie do domu. Już widzę te tytuły:

„Bohater wojenny oskarża kombinatorów z CIA”.

– Dobra, dobra – pokiwał głową siwowłosy Hill.

Wygląda całkiem jak poważny naukowiec, pomyślał Peter.

– Siadaj, Peter, pogadamy.

O drugiej nad ranem Peter Macdonald został oficjalnie włączony do poszukiwań Damiana

Rose’a.

Niedługo potem gruby szef lokalnej policji przybył do hotelu „Dorcas”. Dziwny

człowiek. Po prostu usiadł i zaczął rozmawiać z Peterem. O błędzie posterunkowego z Turtle

Bay, o swoich własnych pomyłkach oraz o nocy, którą spędził w szpitalu przy łóżku Jane.

– Nie mogłem zasnąć – przyznał w końcu sympatyczny Murzyn. – Myślę, że pan to

rozumie.

– Rozumiem – uśmiechnął się Peter. – To chyba będzie bardzo długa noc. Dobrze, że pan

tu jest, doktorze Johnson.

background image

ROZDZIAŁ 27

Podczas ostatnich miesięcy przygotowań do operacji na San Dominice

Damian zrobił się niemiły; jakby nieobecny i roztargniony. Chyba nawet

przestał się czesać. Całymi dniami pętał się po domu w piżamie. Dostał

kompletnego świra na punkcie wielkich zbrodniarzy. Pewnego wieczoru,

gdy wróciłam do domu, zauważyłam, że studiuje Traktat o agresji.

Opowiadał coś o jakichś szczurach i orłach. Innym razem zobaczyłam, że

czyta Powstanie i upadek Trzeciej Rzeszy. A potem jeszcze więcej książek o

nazistach. 3azywał ich „rasą wielkich zbrodniarzy”.

Z pamiętnika Rose’ów

Trelawney, San Dominica

W małej, ciemnej klitce, oświetlonej migającym ekranem czarno-białego telewizora,

Damian Rose czyścił snajperski karabin M-21.

Rozłożył broń na części. Zerkał co chwila na Osławioną Alfreda Hitchcocka, który to

film właśnie nadawała lokalna stacja telewizyjna. Stwierdził, że byłby lepszym aktorem od

powierzchownego, jednowymiarowego Cary Granta, choć może nie tak dobrym, jak Claude

Rains czy Ingrid Bergman. Ta para była naprawdę doskonała. Mogliby nawet próbować

zagrać Basila, minstrela wszystkich dzieci.

Po oczyszczeniu i złożeniu karabinu Damian poszedł do łazienki i spędził w niej jakąś

godzinę. W tym czasie przefarbował sobie włosy na czarno, z lekkim srebrzystym połyskiem.

Był to naturalny kolor włosów Damiana.

Teraz na wyspie będzie tylko jeden wysoki, jasnowłosy Anglik – Clive Lawson.

Zresztą nie dłużej niż przez jeden dzień.

Zanim zgasił światło, rozpakował nowiutką, lśniącą maczetę ze spowijających ją szmat i

położył ostrożnie obok karabinu.

Potem wysoki, ciemnowłosy Amerykanin poszedł wreszcie spać.

background image

Część trzecia

Perfekcyjne zakończenie

background image

11 maja 1979, piątek
Czterej uczestnicy wypadają z gry

11 maja 1979, Coastown, San Dominica

Piątek rano. Ostatni dzień pod znakiem maczety

Doktor Johnson przełamał rogalik i posmarował jedną połówkę dżemem. Zerknął kątem

oka na Petera.

– A mogło być tak cudownie – pokręcił głową Peter, zwracając się do czarnego

policjanta.

Młody Amerykanin wyglądał tego ranka bardzo po amerykańsku. Miał na sobie zieloną

koszulkę z napisem ZOBACZ GÓRSKIEGO NIEDŹWIEDZIA, spodenki gimnastyczne i

swoją starą, wytartą czapeczkę baseballową. Był bosy, nie włożył nawet skarpet. Pocierał

jedną nogę o drugą, jak drewienka do rozpalania ognia.

– Pływanie – ciągnął swoje żale. – Żeglarstwo. Koszykówka, jeśli jesteś recydywistą jak

ja. Bieganie w czapeczce baseballowej, jak wtedy, gdy się miało dziesięć lat i zero

problemów... Całe to cudowne marnowanie czasu... rozumie pan, rekreacja i wypoczynek.

Niemłody policjant odczuwał coraz większe zmęczenie i przygnębienie. Nie mógł

zapomnieć nocy, spędzonej w szpitalu z tą biedną dziewczyną. Traktował Petera po

ojcowsku. Bardzo go polubił. Czasem wydawało mu się, że oni dwaj muszą występować

przeciw wszystkim.

– Ta wyspa kiedyś właśnie taka była. Dawno temu, jak byłem jeszcze chłopcem. Nie

wiem, czy możliwy jest jeszcze powrót do tych beztroskich lat.

Peter pokiwał głową w milczeniu.

Siedzieli pod żółtymi parasolami na tarasie na szesnastym piętrze hotelu „Dorcas”. Po

drugiej stronie tarasu, oparci o poręcz, stali dwaj agenci CIA. Byli bez marynarek, na

koszulach nosili szelki podtrzymujące kabury. W dole rozciągało się Coastown, kolorowe jak

podczas karnawałowej zabawy. Ponad nimi był już tylko złocisty dach hotelu „Dorcas”.

Zgodnie z opinią specjalistów, był zbyt stromy, aby ktokolwiek mógł się na niego wdrapać.

Peter odrzucił do tyłu głowę i wpatrzył się w błękitne niebo. Rozmyślał o bohaterach,

przywódcach, ideach... Kiedyś, gdy był jeszcze młodszym kadetem, trafił na sympozjum

humanistów. Padło pytanie:

– Czy bohaterowie zachodniej cywilizacji są już martwi?

background image

Czterej profesorowie historii i filologii klasycznej zakrzyknęli chórem.

– Tak! Tak! Martwi i pogrzebani!

A jednak, do cholery, ludzie potrzebują bohaterów. Przynajmniej on sam ich potrzebował.

Ulissesa, Churchilla, Lincolna... kogokolwiek! Weźmy tego beznadziejnego dupka Nixona.

Albo Gerry’ego Forda. Czy oni wiedzą cokolwiek o przywództwie?! Bohaterowie... Gdyby z

Kissingera udało się zrobić mężczyznę atrakcyjnego seksualnie, to może Nixon miałby szansę

osiągnąć choć pierwszy stopień człowieczeństwa.

– O rany, o rany – powtarzał, zataczając kręgi głową i szyją. – To zupełnie

niewiarygodne, prawda? Gorsze niż Wietnam, naprawdę śmierdząca sprawa. Kiepsko, Meral,

kiepsko... Ciągle mi się wydaje, że Jane jednak nie umarła.

Trelawney, San Dominica

Damian Rose spędził rano trzy godziny, próbując doprowadzić do porządku kompletnie

zajeżdżoną, ośmiometrową łódź Bertram Sportsman.

Ubrany tylko w krótkie spodenki, naprawił najpierw stabilizatory, potem wymienił

wszystkie świece, a następnie usiłował ustawić zapłon.

Morze było niebieskie w porannych promieniach słońca. Zatoczka, w której cumowała

łódź, wyglądała jak na ujęciu filmowym robionym przez pończochę. Była też dobrze

osłonięta przed widokiem od strony otwartego morza, po którym uwijało się pełno łodzi.

Wysoko między wzgórzami wznoszącymi się nad zatoczką stał dom słynnego miejscowego

malarza pejzażysty i wielkiego samotnika, Erica Downesa. W tej chwili Downes leżał w

skrzyni pod zwojami płótna żaglowego. Był martwy.

Gdy Damian regulował silnik łodzi, jego myśli krążyły pomiędzy Karaibami i Francją.

Rozmyślał o początkach realizowanego kontraktu i o jego zbliżającym się zakończeniu.

Wspominał spacery z Carrie po Ogrodach Luksemburskich, całe popołudnia spędzone w

Tuileries i w małej kafejce w pobliżu St.-Germain-des-Pres.

Po zakończeniu pracy nad silnikiem zniósł do kabiny dodatkowy kanister paliwa i dwa

karabiny M-21. Nowiutka maczeta została w kokpicie.

Spojrzał na zegarek i z zaskoczeniem stwierdził, że jest prawie dziewiąta. Oznaczało to,

że Carrie powinna już być w drodze do Maroka.

Sadowiąc się wygodnie Damian zaczął gwizdać „Lili Marlene”. Melodia ta niezawodnie

przypominała mu Carrie.

background image

Zurych, Szwajcaria

Ubrana w popielaty kostium i taki sam turban kobieta siedziała w banku Schweizer

Kreditverein w Zurychu naprzeciwko tłustego kurdupla z rudymi wąsami, S. O. Rogina.

Na marmurowym blacie stojącego między nimi biurka leżała miękka skórzana

walizeczka. Kryształowy kandelabr nad ich głowami dawał dość światła, choć nieco

przefiltrowanego przez drobinki kurzu. Rogin mówił po angielsku z twardym, niemieckim

akcentem, unosząc przy tym jedną brew, jakby był wciąż lekko zdziwiony.

– A więc życzy sobie pani wziąć całą kwotę sześciuset dwudziestu dziewięciu tysięcy?

– Tak. Co do centa – odparła kobieta zdecydowanie, jak typowa businesswoman.

– Bardzo dobrze. W jakiej formie życzy sobie pani otrzymać swoje pieniądze?

Amerykanka wyjęła niebieską paczkę gauloise’ów. Bankier wyciągnął w jej kierunku

dłoń z wielką, srebrną zapalniczką. Gdy przypalał jej papierosa, rozszedł się wokół silny

zapach benzyny. Potem zapalniczka zamknęła się z głośnym trzaskiem.

– Co pan mi radzi? – spytała Carrie.

Gruby karzeł wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Co pani radzę? Początkującym zwykle doradzam bezpośredni przelew na nowe konto.

Tout de suite, pani Chaplin. Najprostsza sprawa. Żadnych walizek.

– Nie. Obawiam się, że muszę dostać gotówkę do ręki, Herr Rogin.

– Hmm. Oczywiście – rudzielec pokiwał głową. – Czy będzie pani potrzebowała kogoś

do ochrony? Objaśnię pani prostą procedurę...

– Nie trzeba – przerwała mu Carrie. – Jeżeli przeczyta pan jutro w „New Zurchen” o

niezidentyfikowanych zwłokach, znalezionych w centrum miasta, będzie pan wiedział, że

ktoś usiłował odebrać mi moje pieniądze.

Karzeł, uwielbiający amerykańskie i brytyjskie kryminały, roześmiał się serdecznie w

przypływie dobrego humoru.

– W Zurychu nikt nikogo nie morduje, madame. Tu nie postępuje się w taki sposób.

Bankier zaśmiał się znowu i wyszedł, by przygotować wypłatę sześciuset dwudziestu

dziewięciu tysięcy dolarów, czyli miliona pięciuset tysięcy franków szwajcarskich. Idąc

korytarzem S. O. Rogin zastanawiał się, czy ta piękna kobieta nie ucieka aby od męża.

Postrzegał panią Chaplin jako kogoś w rodzaju... Faye Dunaway. Przypomniał sobie scenę z

Wiatraków... nie, nie, to było w Sprawie Thomasa Crowna. Wspaniały film. W całości

poświęcony rabowaniu banków w Bostonie.

Czterdzieści minut później Carrie Rose wyszła z banku Kreditverein z walizeczką pełną

franków szwajcarskich. Dopiero teraz głęboko odetchnęła. Ale ręce miała nadal pokryte gęsią
skórką. Panicznie bała się każdej obcej twarzy na ulicy.

Jedną przecznicę dalej weszła do wspaniałego Union Bank of Switzerland i wpłaciła

pieniądze.

Wszystko zgodnie z planem.

background image

ROZDZIAŁ 28

Spodziewaliśmy się, że prędzej czy później podsuną nam Macdonalda.

Sprawę prowadził Harold Hill, który potrafił, jak nikt inny, doprowadzić

skazańca na miejsce kaźni. Prawdopodobnie dlatego, że przeciwnicy

postępowali zgodnie z zasadami logiki, Damian nie próbował nawet

rozpracowywać labiryntu. Po prostu czekał, aż wyjdą z niego myszy.

Z pamiętnika Rose’ów

Wahoo Cay, San Dominica

Piątek po południu

W piekielnym upale, o drugiej po południu, Damian przepłynął nad barierą rafy

koralowej.

Opalając się na łodzi, przez przezroczystą, zielonkawą wodę obserwował z

zainteresowaniem barwnych mieszkańców dna morskiego. Myślał też o chwili, kiedy znów

zobaczy Carrie. Duszne, nieporządne Maroko. Co za idealne zakończenie zbrodniczej

wyprawy. I ich dwoje, którym udało się zbiec.

Damian uważał, że akcja na San Dominice to największy majstersztyk od czasu zamachu

na Johna Kennedy’ego w Dallas. Był o tym przekonany.

Właściwie koniec miał być niezbyt widowiskowy w porównaniu z tym, co działo się

wcześniej.

O trzeciej piętnaście po południu doktor Meral Johnson i Brooks Campbell wyprowadzili

Petera z hotelu „Dorcas”.

Macdonald ubrany był w szare bawełniane spodnie i luźną marynarkę. Pod marynarką

miał schowany pistolet automatyczny Walther, elegancką, potężną broń. Z pozdrowieniami

od Great Western Air Transport, a w szczególności od Harolda Hilla.

background image

Wszyscy trzej wsiedli do szerokiego dodge’a chargera, stojącego na hotelowym parkingu.

Campbell rozglądał się po dachach w poszukiwaniu strzelców wyborowych, co rozbawiło

Petera.

– No tak, to w końcu nasza twierdza – przyznał wreszcie agent.

Pojechali do zacisznej willi Rodziny Forlenza. Był to wielki, wystawny dom w

hollywoodzkim stylu. Campbell i Hill mieli nadzieję, że Duane Nicholson skontaktuje się z

Damianem albo ten sam do niego zadzwoni. Przygotowali sieć złożoną z pięciu samochodów

pełnych agentów, rozstawionych wokół domu.

Oficjalnie Peter był potrzebny do dokonania identyfikacji. Oficjalnie nie miał broni.

Nieoficjalnie Harold Hill zarzucał w ten sposób przynętę na Damiana Rose’a.

On też przypomniał sobie listopad sześćdziesiątego trzeciego roku. To prawdziwy cud, że

ostatecznie udało się jakoś załagodzić sytuację, chodziło przecież o bezpieczeństwo całego

kraju.

W Waszyngtonie o szóstej po południu pani C. Rose zameldowała się w hotelu „St.

James”. Czekała na nią poczta – kilka listów od Damiana Rose’a. Ależ to dziecinne i ckliwe,

pomyślała Port-Smithe.

W Zurychu Carrie czekała w apartamencie hotelowym. Była siódma wieczór. Popatrzyła

na łabędzie unoszące się nad jeziorem i zanotowała coś w pamiętniku. Rozważała ostatnie

szczegóły planu, tak jak zwykł robić to Damian.

Za piętnaście ósma pomarańczowa kula słoneczna skryła się za willą Forlenzów.

Peter poczuł, że serce mocniej mu zabiło, gdy ujrzał lokaja Isadore’a Goldmana

wychodzącego z wielkiego domu. Pomyślał o tym, że Goldman to tylko nic nie znaczące

nazwisko jakiegoś faceta. I o tym, że wcale nie chce umierać. Pragnie tylko zastrzelić

wysokiego jasnowłosego najemnika i powrócić do domu w Michigan. Całkiem jak w

zakończeniu powieści sensacyjnej.

– Niebieski, tu Biała Flaga – powiedział Brokks Campbell do samochodowej

krótkofalówki. – Nie śpicie, panowie?

– Peter? – doktor Meral Johnson zerknął we wsteczne lusterko. – Nie śpisz?

– Facet właśnie wychodzi, żeby coś przegryźć na mieście – odparł spokojnie Peter, choć

poczuł rosnące podniecenie. – Jestem całkowicie przytomny, Meral.

Uśmiechnął się do czarnego policjanta. Żaden z nich nie odezwał się do Campbella.

Duane Nicholson, nie przejmując się niczym, zupełnie na luzie, jak zauważył Peter,

przemierzał trawnik przed frontem willi. Ubrany był w zwyczajne spodnie i błękitną koszulę.

Na nogach miał indiańskie mokasyny. Co za palant, pomyślał Peter. Z rodzaju tych, co

background image

zawsze pierwsi obrywają podczas filmowej strzelaniny. Mężczyzna przeszedł wzdłuż domu i

zniknął w garażu.

Po kilku minutach wytoczyła się na podjazd biała corvetta. Gangster z Las Vegas,

rozwalony na siedzeniu za kierownicą, wyprowadził potężne auto na piaszczystą drogę. Silnik

ryknął jak dziki zwierz i corvetta gwałtownie przyspieszyła.

Człowiek Goldmana zmierzał prosto do Coastown.

Peter poprawił się na tylnym siedzeniu jednego z pięciu samochodów obstawiających

dom. Wprowadził się w stan gotowości bojowej. Tak na wszelki wypadek. Przecież uważał,

że bandzior pojechał do miasta na kolację. Wszyscy pozostali uczestnicy zasadzki sądzili tak

samo.

Tryall, San Dominica

Ciemna postać pojawiła się na nabrzeżu na tle migotliwych świateł zachodniej części

Coastown.

Na linii horyzontu widać było łodzie rybaków łowiących tuńczyki. Za nimi rozciągało się

otwarte morze, przechodzące w ocean, który ciągnął się aż do zachodnich brzegów Europy.

Ostatniej nocy, którą miał spędzić na San Dominice, Damian Rose miał na sobie beżowy

kombinezon sił porządkowych. Twarz i ręce pokrył czarnym jak smoła barwnikiem, dzięki

czemu z pewnej odległości mógł uchodzić za krajowca. Na lewym ramieniu zawiesił karabin

M-21 ze skomplikowanym celownikiem, a ciężką maczetę przypasał na biodrach.

Rozglądając się na boki i do tyłu, ruszył przez odkryte pole w kierunku widocznej w

oddali, wąskiej drogi.

Peter spojrzał na zegarek. Była dwudziesta trzydzieści pięć.

Corvetta i trzy śledzące ją samochody sunęły powoli wzdłuż Charles Henry Street na

północnych przedmieściach Coastown. Po obu stronach alei stały rozpadające się wraki

amerykańskich samochodów. Bawiły się w nich czarne dzieciaki w kolorowych łachmanach.

Chodnikami spacerowały grupki wyrostków.

Zakurzona corvetta toczyła się szeroką zatłoczoną ulicą, która zataczała łuk, a potem

biegła wzdłuż Queen’s Anne Park. Tu też było rojno i gwarno. Słychać było śmiechy

przyszłych uczestników Święta Pracy, przygotowujących się już do wrześniowej parady,

która oficjalnie kończyła na wyspie sezon turystyczny.

– Zorientował się, że jest śledzony – szepnął Brooks Campbell, jadący białym chargerem.

– Co ten skurwiel, do cholery, wyprawia?

background image

Na podmokłym zboczu porośniętego trawą pagórka Damian Rose czeka w pogotowiu ze

swoim M-21 i z maczetą. Pięćdziesiąt metrów dalej, zupełnie nie zdając sobie sprawy z jego

obecności, czatuje Clive Lawson, uzbrojony w pistolet maszynowy Uzi.

Peter wyglądał przez okno z tylnego siedzenia chargera. Co za psychodeliczne obrazy,

pomyślał. Mężczyźni i młodzi chłopcy w białych, powiewających koszulach. Migoczące

ogniska. Purpurowe chmury, przemykające szybko po niebie... Poczuł się tak, jakby był na

patrolu, nikomu niepotrzebnym, nocnym patrolu, prowadzonym przez kompletnych debili,

gotowych zastrzelić każdego, kto nie odpowie na hasło.

– Prowadzi nas do wysokiego blondyna – odpowiedział Peter na pytanie Campbella. –

Robi dokładnie to, czego chcemy. Pytanie tylko, dlaczego?

Właśnie w tej chwili corvetta ominęła wielką ciężarówkę i nagle skręciła pod

niewyobrażalnie ostrym kątem w lewo. Nisko zawieszony samochód zaczął gwałtownie

przyspieszać pod stromą górkę, jakby to był zupełnie płaski teren.

– Panowie, zapnijcie pasy! – wrzasnął Meral Johnson.

Minęli górkę i wpadli na łeb, na szyję między ciche wąskie uliczki.

Zdawało się, że właśnie zaczął się nieoficjalny wyścig z serii Grand Prix. Ludzie na

chodnikach krzyczeli na widok ryczących podrasowanymi silnikami, śmigających aut.

Ósma trzydzieści dziewięć. Damian odbezpiecza M-21. Sprawdza amunicję.

Clive Lawson wciąż nie odbezpiecza broni.

Żołądek podjechał Peterowi do gardła, serce biło mu jak młotem. Człowiek Goldmana

skręcił w wąski, niewidoczny zaułek.

Campbell – „biała flaga” prawie go zgubił.

Zielona mazda wpadła w poślizg i zaraz potem w krzaki. Niebieski cougar Hilla

zawirował jak bąk na środku ulicy.

Kolejny, niespodziewany zakręt w prawo, a potem od razu w lewo. Nagle otworzyła się

przed nimi przeraźliwie szybka prosta.

Widzieli tylko jeden problem: ulica była pełna ludzi.

Podskakujący z tyłu Peter widział, jak rozbiegają się w panice. Przed chwilą spacerowali

sobie leniwie, teraz uciekali na chodniki. Kilku szaleńców bawiło się w toreadorów,

wymachując koszulami przed maskami pędzących samochodów. Nagle huk – potrącili

kobietę.

Ósma czterdzieści trzy.

Brooks Campbell wyciągnął rewolwer z kabury. Doktor Johnson bez przerwy naciskał

klakson, produkując przeciągłe wycie.

background image

Kierowca corvetty wrzucił trójkę, a zaraz potem czwórkę.

Peter wyciągnął z kabury automatycznego walthera. Potężna broń.

Niski sportowy wóz wyprzedzał ich o dwie przecznice. Oddalał się, stawał się coraz

mniejszy. Biały bagażnik i błyskające tylne światła wyglądały jak rakieta wylatująca z miasta.

Brooks Campbell krzyknął, wskazując corvettę, która skręciła w prawo, na nieoświetloną

wiejską drogę. Wyprzedzała ich o dobrych trzysta metrów.

Clive Lawson odbezpiecza uzi. Wbija stopy w miękką glebę pagórka. Prostuje ręce,

najpierw prawą, potem lewą.

– Do diabła! Ucieknie nam!

Gruby, spocony policjant obrócił kierownicę. Biały cougar z piskiem opon zawinął

prawie w miejscu. Zawracali. Przegapili zakręt. Peterem rzuciło jak workiem kartofli.

Wyrżnął głową w boczną szybę.

Wypadli wreszcie na wiejską drogę. Nie było już widać świateł corvetty. Brooks

Campbell wzywał przez radio posiłki, całą armię. Pytał, dokąd prowadzi ta droga.

Ósma czterdzieści cztery. Damian opiera M-21 o pień palmy. Patrzy przez celownik ze

wzmacniaczem obrazu.

Nagle wszystkie samochody uczestniczące w pościgu hamują przed potężnym,

rozłożystym drzewem, rosnącym na środku rozwidlenia dróg.

– W lewo! Hill pojedzie w...

Ostatnie słowa Campbella zagłuszył krzyk Petera, który kazał Johnsonowi dodać gazu.

W jednej chwili przednia szyba chargera rozsypała się w drobny mak.

Z lasu dobiegał huk potężnej broni. Pociski metodycznie szatkowały samochód. Znać

było rękę zawodowca.

Kule rozdarły dach auta, rozpadła się kolejna szyba. Potworny cios, który mógłby zabić

słonia, rozwalił bagażnik.

Meral Johnson krzyczał do Macdonalda, aby nie podnosił się z podłogi.

Czyjaś głowa przebiła boczną szybę.

– Na podłogę! Na podłogę!

Znowu trafienie w dach. Kolejny cios w okolicę ziejącej dziury po szybie. Samochód

drżał jak pod uderzeniami ciężkich młotów.

W ciągu trzydziestu sekund padło co najmniej dwadzieścia strzałów.

A potem zapadła cisza. Magiczny spokój. Słychać było setki świerszczy. Odzywały się

tropikalne ptaki. Przejście od potwornego zgiełku do sielanki było wprost niewyobrażalne.

Rozbity charger wciąż jeszcze się toczył, żałośnie piszcząc kołami.

background image

Meral Johnson schylił się pod kierownicę i nacisnął dłonią pedał hamulca. Wrak wreszcie

znieruchomiał.

Ludzie z „zielonej flagi” biegli na pomoc. Na brukowaną nawierzchnię upadły słoneczne

okulary.

Z daleka nadbiegał Harold Hill. Krzyczał coś. Wyglądał jak ojciec, spieszący na ratunek

tonącemu dziecku.

– Macdonald! – wrzasnął nagle czarny policjant. – Macdonald!

Głuchy jęk dobiegł z tylnego siedzenia. Peter usiadł i otrząsnął się z okruchów szkła.

Stwierdził, że ma rozciętą skórę na głowie. Cholera, ile krwi...

Spojrzał na Campbella, który siedział z przodu i szeroko otwartymi oczami patrzył przez

rozbitą szybę, jakby wreszcie dostrzegł rozwiązanie całej tej cholernej szarady. W

rzeczywistości niczego już nie mógł widzieć, bo był martwy. Specjalny, wyprodukowany w

Ameryce pocisk przebił jego przystojną twarz, a potem przekoziołkował raz i jeszcze raz,

rozgniatając mózg na ścianach i sklepieniu czaszki. Całkiem jak spychacz, który wjechał do

ciasnego pokoju.

Jednak Peter już nie patrzył na Campbella. Był w pełnym biegu. Po raz pierwszy od

tamtego dnia w Turtle Bay pędził jak szaleniec, ściskając w dłoni kolbę walthera na

podobieństwo pałeczki przekazywanej z rąk do rąk podczas sztafety.

Dostrzegł w lesie wysokiego blondyna.

Damian popatrzył na Harolda Hilla i czarnego szefa policji, stojących w światłach

samochodów, i wycofał się w gęste zarośla. Bliżej łodzi. Ucieczki. I Carrie.

Pozostał już tylko ostatni element scenariusza.

Biegnąc między mrocznymi cieniami drzew Peter słyszał wokół odgłosy ptaków i

owadów. Goniło go światło księżyca, przeświecające przez liściasty dach nad jego głową.

Po pokonaniu około sześćdziesięciu metrów wypadł z zarośli na otwartą przestrzeń pola

golfowego, należącego do klubu w Tryall. Mógł stąd dostrzec pokrytą falami powierzchnię

Morza Karaibskiego. W przeciwnym kierunku zobaczył niski, podłużny budynek klubu z

rzędem okien wychodzących na pole golfowe. W sezonie letnim klub był zamknięty.

Peter metodycznie przeszukiwał przestrzeń przed sobą. Wpadł w bitewny trans, działał

jak automat: odszukać i zlikwidować najemnika lub samemu zostać zabitym.

Obrzucił wzrokiem budynek klubu, kamienny dziedziniec i podjazd, żywopłoty i klomby,

drugą werandę ze stojącymi na niej bujanymi fotelami. Nigdzie nie mógł dostrzec wysokiego,

uciekającego człowieka. Zdał sobie sprawę, że jego umiejętność tropienia ludzi ulotniła się

bezpowrotnie. Dobrze wyszkolony żołnierz Wietkongu zabiłby go teraz bez trudności.

Biały zygzak błyskawicy rozświetlił mroczne niebo.

Peter usłyszał krzyk Merala Johnsona.

background image

Niezdarnie rzucił się w trawę.

Kiedyś bywało lepiej, pomyślał z dezaprobatą, padając jak kłoda na twardą glebę. Ale

przynajmniej żył. Gryząc ziemię, jak sam kiedyś mawiał, instruując młodych żołnierzy

podczas szkolenia.

A Johnson wciąż wydzierał się jak szalony:

– Nie podnoś się, Macdonald! Zostań tam gdzie jesteś! Nie ruszaj się, Peter!

W pobliżu budynku Peter dostrzegł cień człowieka z karabinem. Czy to był jego

blondyn? A może któryś z ludzi Hilla? Zbyt ciemno, aby to stwierdzić.

Serce biło mu jak szalone, nie mógł złapać tchu. Ogarnęła go wściekłość. Tak bardzo

chciał dopaść skurwysyna! Było to beznadziejnie żałosne, nie pasowało zupełnie do

człowieka, jakim starał się być, odkąd wyjechał z Wietnamu. Ale nic nie mógł na to poradzić.

Pragnął zemsty aż do bólu. Czy ten ból nigdy się nie skończy? Dlaczego ten skurwiel jeszcze

go nie zabił?!

Nagle z prawej strony, spomiędzy palm odezwał się karabin. Co chwila błyskał

pomarańczowy ognik wystrzału. Pociski bezlitośnie dziurawiły budynek klubu golfowego. Z

wielkich okien wylatywały szyby. Wszystkie światła były rozbite. Rynna odpadła od ściany i

złamała się, jakby była z papieru.

Peter wycelował w mroczną sylwetkę obok domu. Wypalił tylko raz. Choć był to bardzo

daleki strzał, okazał się zadziwiająco dokładny. Człowiek z karabinem zniknął z pola

widzenia. Strzelanina ucichła i zaczął padać deszcz.

– Pieprz się! – wrzeszczał Peter, stojąc w strugach deszczu. – Pierz się! Pieprz się, ty

zasrany skurwysynu!

Zimne, ulewne fale deszczu kompletnie go oślepiały. Zupełnie jakby znalazł się pod

wodospadem. Kompletna klapa. Clive Lawson, były brytyjski komandos, weteran wielu

wojen w krajach Trzeciego Świata, zdał sobie sprawę, że tym razem znalazł się w paskudnej

pułapce. Nie miał żadnych wątpliwości, że dał się wykiwać jak dziecko Damianowi i Carrie

Rose. Przeciwnie, był tego najzupełniej pewien. Chryste! Dlaczego nie został w Miami?

Dlaczego przyjął tę robotę?

Najemnik leżał na boku w poprzek kamiennej rynny, jak wyrzucona na brzeg ryba.

Pomacał się w poszukiwaniu rany i stwierdził, że ma zdrętwiały lewy bok. Rana zaczęła piec,

jakby ktoś przypalał go żywym ogniem.

Przekręcił lewą rękę i spojrzał na zegarek. Była dziewiąta dwanaście. Fatalnie. Umawiali

się na dziewiątą, zaraz potem, jak zabije Campbella. Zgodnie z planem Damian i Carrie mieli

go stąd zabrać. Zgodnie z planem...

Poczołgał się wzdłuż zaśmieconego odpływu. Gdy dotarł do końca, wstał i zaczął biec.

background image

Damian był jak Bóg. Powoli odliczał ostatnie sekundy dramatu. Patrzył na zalaną wodą

scenę przez wzmacniacz obrazu, zamontowany na snajperskim karabinie. Dzięki temu

urządzeniu mógł widzieć w ciemności. Wszystko, na co skierował broń, pojawiało się w

szkłach celownika w niesamowitej, zielonkawej poświacie.

Wpatrując się w zielonkawą twarz mężczyzny, położył wskazujący palec na spuście i

zaczął go powoli ściągać.

Woda zalewała twarz Petera. Nie mógł powstrzymać się od ciągłego mrugania.

Strumienie spływały mu z czoła i ściekały w dół, wzdłuż nosa. Czuł się tak, jakby za chwilę

miał się utopić. Bał się tym bardziej, że praktycznie nic nie widział. Nie słyszał także nic,

poza szumem ulewy i własnym ciężkim oddechem. Myśli przelatywały przez głowę w

szalonej gonitwie. Przed oczami pojawiały się sceny jak wycięte z taśmy filmowej – pola

bitew, błyski strzałów, oderwane obrazy i słowa.

Nad sobą widział jak przez mgłę owinięte płachtami meble, stojące na werandzie.

Metalowe stoliki i krzesełka. Potłuczone doniczki po kwiatach.

Zrobił jeszcze krok do przodu i wtedy spostrzegł ludzką sylwetkę po przeciwnej stronie

werandy. Mężczyzna przykucnął przed rządkiem małych palm. Najwyraźniej nie zdawał

sobie sprawy z tego, że nie jest sam na tarasie.

Peter postanowił podejść bliżej, wykorzystując szum deszczu, który zagłuszał jego kroki.

Zbliżał się do niego, centymetr po centymetrze. Trzy metry, pięć... Wreszcie uznał, że znalazł

się w zasięgu pewnego strzału.

Wbił sobie do głowy, że nie wolno mu chybić mimo wciąż lejącego deszczu. Wiedział, że

musi oddać co najmniej dwa strzały. A potem, jeśli będzie w stanie, tyle ile się da. Miał

nadzieję, że mężczyzna nie zdąży użyć swojego uzi.

Ścigany sam zbliżył się do Petera. Wciąż był odwrócony tyłem do swego prześladowcy.

Cały czas przygięty do ziemi, poruszał się z wprawą zawodowego komandosa. Peter przetarł

wierzchem dłoni oczy, które, zalewane wodą, zaczęły go szczypać. Teraz już widział, że

mężczyzna ma bardzo jasne włosy.

Nie wolno mi chybić, pomyślał. Powtarzał sobie dobre rady strzelca wyborowego: to nic

wielkiego. Tak jakbyś mierzył do oddalonego o dwadzieścia kroków stołu, odwróconego do

góry nogami. Nie spiesz się. Nie myśl o tym, czy trafisz w blat, tylko postaraj się wpakować

pocisk jak najbliżej wyciętego w środku kółka, w które wstawia się parasol.

Jak najbliżej kręgosłupa cholernego blondyna.

Przyklęknął na jedno kolano, podniósł oburącz walthera i wycelował dokładnie.

Przypomniał sobie dwoje nastolatków, porąbanych maczetą na kawałki w Turtle Bay. A

potem Jane. Jane na plaży w Horseshoe Bay i jej skurczone ciało w trumnie.

Patrzył wzdłuż lufy na plecy najemnika. Pod wpływem impulsu odezwał się do niego:

– Hej, pamiętasz mnie? Pamiętasz mnie, dupku?

background image

Wewnątrz budynku klubu policjant nerwowo zapalał kolejną zapałkę. W świetle

nietrwałego płomyka usiłował połapać się w przeznaczeniu przełączników na metalowej

tablicy rozdzielczej. Gdy dopalała się ostatnia zapałka, zdecydował się na przełącznik numer

jeden. Zapaliło się światło w pomieszczeniu, w którym się znajdował. Teraz wyraźnie widział

dwa rzędy przełączników, od numeru jeden do sześć i od siedem do dwanaście. Drżącą dłonią

włączył jednocześnie cały pierwszy rząd.

W chwili gdy mężczyzna na werandzie odwracał się w stronę Petera, teren klubu zalało

jasne światło. W dole rozjarzyły się latarnie, oświetlające główną bieżnię. Ożyło nagłośnienie

werandy, zewsząd popłynęła łagodna muzyka. Nagle rozległ się huk, jakby uderzył piorun.

Trawniki wokół budynku zakwitły błyskami strzałów.

Damian Rose strzelał ze swojego M-21. Harold Hill posługiwał się luksusowym

karabinem włoskiej produkcji. Wszyscy ludzie, otaczający budynek klubu, otworzyli ogień do

jasno oświetlonego celu.

Pierwszy strzał Petera był celny. W czole jasnowłosego mężczyzny pojawiła się czarna

dziura. Zaraz potem Peter poczuł niewiarygodnie mocny cios, jakby uderzyła go w plecy

półtoratonowa furgonetka. A to pech, cholerny pech...

Z okien sypało się szkło. Kule rykoszetowały od metalowych krzeseł i stołów. Głośnym

stukiem odzywały się trafione drewniane elementy wyposażenia. W pewnej chwili rozległ się

pojedynczy, głośny trzask i od głowy martwego Anglika oderwał się kawałek kości. Po chwili

znów trafiono trupa w policzek.

Kolejny pocisk uderzył w tył głowy leżącego na werandzie ciała.

Padający wciąż deszcz lśnił niebieskawo w jasnym świetle latarni. Po chwili zapanował

spokój, słychać było jedynie szum ulewy.

Z okolicznych trawników podnosili się ubłoceni ludzie. Ich popielate garnitury

pociemniały od wody. Z opuszczoną bronią podchodzili do budynku klubu.

Krople wody lśniły jak klejnoty w koronach drzew. Zapadła niesamowita cisza.

Harold Hill szedł prosto przed siebie. Wyglądał zabawnie, jakby zgubił drogę w strugach

deszczu. Zbliżył się do Petera, a potem odwrócił się i odszedł.

Peter czuł, że robi mu się słabo. Ze wszystkich sił walczył z ogarniającymi go falami

mdłości.

Pojawiły się wokół niego zaciekawione twarze. Wyglądało to tak, jak zespół chirurgów

wokół stołu operacyjnego. Albo wianuszek ciekawskich nad ofiarą ataku serca na

nowojorskiej ulicy. Miejscowi żołnierze, agenci FBI i CIA. Uśmiechali się do niego, jakby

był ich najlepszym przyjacielem. Gratulowali mu, jakby zdobył decydujący punkt w

najważniejszym meczu sezonu.

background image

Szef policji pochylił się nad nim, usiłując znaleźć miejsce, w które został trafiony.

Brzuch? Klatka piersiowa? Porządny facet, pomyślał Peter.

– Nic mi się nie stało – uśmiechnął się do grubego Murzyna.

A w samym środku wielkiego zamieszania, oślepiających świateł, deszczu, wycia syren

samochodów policyjnych, migających kogutów karetek pogotowia, jakiś brodacz w

garniturze zaczął ciągnąć trupa za włosy po werandzie. Brodacz był oczywiście zasranym

agentem CIA.

Krępy czarny policjant robił zdjęcia przy świetle lampy błyskowej. Najpierw

sfotografował ciało, potem Petera, którego tulił w ramionach Meral Johnson.

Jakiś Amerykanin używał kamery dostosowanej do kręcenia w nocy.

Przyciągnięto trupa bliżej Petera. Wszyscy zaczęli mówić do niego jednocześnie. Peter

usiadł i uciszył ich ruchem ręki. Popatrzył na wytrzeszczone oczy martwego mężczyzny,

prawie wychodzące z orbit. Zastygł w nich ból i kompletne zaskoczenie. Nic dziwnego,

pomyślał Peter. Prawa strona czaszki była wgnieciona do środka. Nos praktycznie zniknął, a

resztki warg zastygły w śmiertelnym grymasie.

Nagle powróciła tamta chwila w Turtle Bay. Wysoki, wyniosły Anglik. Piętnaście

sekund.

Skoncentrował się na zmasakrowanej twarzy. Mokre, jasne włosy przylgnęły płasko do

czaszki. Silne, atletyczne ciało... Peter poczuł, że ogarnia go obezwładniające zmęczenie.

Miał już dosyć wszystkiego. Doktor Johnson coś do niego mówił, a jemu coraz bardziej

chciało się krzyczeć.

– To on – szepnął wreszcie do policjanta. – To on, niech go piekło pochłonie.

Dopiero teraz Peter usłyszał, co usiłował mu powiedzieć Meral Johnson.

Damian biegł miarowym, wojskowym truchtem po nabrzeżu przystani jachtowej,

należącej do klubu golfowego. Zszedł po ruchomej drabince na pływający pomost i wskoczył

do kołyszącej się łodzi. Mimo woli zaczął się uśmiechać. W końcu wybuchnął nienaturalnym,

zimnym chichotem.

Z oddali dochodziły odgłosy zamieszania wokół budynku klubu. Mógł dostrzec światła

silnych reflektorów, przesuwających się po koronach palm rosnących wzdłuż głównej bieżni.

Potem rozbłysły czerwone światła dwóch karetek, wyjeżdżających zza rogu domu.

Poprzez deszcz i wiatr rozległ się dźwięk syreny.

Nareszcie, po przeszło roku, zakończyła się najcięższa próba w życiu Damiana.

Na werandzie klubu golfowego „Tryall” angielski płatny zabójca Clive Lawson został

zidentyfikowany przez najbardziej wiarygodnego świadka, Amerykanina, byłego komandosa,

jako tajemniczy blondyn z Turtle Bay. Jego włosy, uczesanie, wzrost i twarz były takie same

jak u człowieka, którego Macdonald widział dwudziestego piątego kwietnia. Na pierwszy rzut

oka Rose i Lawson byli do siebie podobni, a Peter nie miał wtedy możliwości, by przyjrzeć

background image

się dokładnie. Zaledwie piętnaście sekund, i to z pędzącego roweru. Sprawę dodatkowo

uprościł fakt, że twarz Lawsona została zmasakrowana.

Wielki Damian Rose oficjalnie był już martwy. Zabity podczas wykonywania

najśmielszego ze swych dotychczasowych zadań. Klasyczne zakończenie. Zabiła go własna

pycha. Dokładnie taki koniec był mu pisany.

Teraz, jeśli Carrie powiodło się to, co miała do zrobienia w Waszyngtonie, mogą wracać

do domu. Nikt nie będzie ich ścigał, przynajmniej przez pewien czas. A może nawet już

nigdy.

Wąskie wargi Damiana znów wykrzywił uśmiech. Miał pełną satysfakcję ze zwycięstwa

w emocjonującej rozgrywce. Uwielbiał to uczucie. To było jak zbudowanie własnej strzelistej

katedry w tych bezbarwnych, zuniformizowanych czasach.

Poruszając się szybko, lecz cicho, Rose uruchomił turbiny i zaczął odwijać dakronową

cumę, ostatnie ogniwo, łączące łódź z San Dominika. Niespełna siedmiometrowa łódź

zakołysała się na niespokojnym morzu. Wciąż lało jak z cebra.

Gdy pozostał mu już tylko ostatni zwój cumy do rzucenia, we włazie do kabiny pojawił

się wysoki, szczupły człowiek w ciemnej kurtce z kapturem. Gdy odrzucił kaptur do tyłu,

Damian zobaczył siwe włosy, idealnie dopełniające obrazu doświadczonego żeglarza.

– Witam – odezwał się przybysz. – Jestem Harold Hill. Sądzę, że powinniśmy

porozmawiać.

Dyrektor Great Western Air Transport. Harry Łamignat. Niezawodny Harry.

– Właściwie to zrobiłeś kawał dobrej roboty, Rose – ciągnął. – Tylko teraz bez żadnych

sztuczek. Na razie nie chcę cię mieć na sumieniu. Nie ruszaj się, do cholery. Nie próbuj nawet

drgnąć.

Kierując lufę walthera prosto w serce Damiana, Hill oparł się plecami o obrotowy fotel

sternika.

– Wybrałeś dobry kolor włosów – pokazał zęby w uśmiechu, co miało być wyrazem

uznania. – Przycięte jak u litewskiego wieśniaka. Pięknie. Jak miałeś zamiar się stąd

wydostać?

Damian starał się zachować spokój. Tylko bez paniki. Nie dopuścić do paniki. Kiedy się

odezwał, wyobraźnia zaczęła podsuwać mu różne sposoby wybrnięcia z tej sytuacji.

– Miałem zamiar odlecieć z wyspy rejsowym samolotem – powiedział cicho.

Jednocześnie coś nie dawało mu spokoju w związku z Hillem, ale nie mógł sobie

przypomnieć, co to było. – Jak pan wie, oficjalnie jestem martwy.

– Ale Macdonald żyje – powiedział Hill. – Ciekaw jestem, dlaczego go nie zabiłeś?

Świetnie nadawałby się na finałową ofiarę.

– Pomyślałem, że na dłuższą metę bardziej przekonujący może być żywy świadek. Co

pan o tym sądzi? Udział Macdonalda był zaplanowany od samego początku.

Hill stropił się lekko.

background image

– To Macdonald pracował dla ciebie?

Tylko się z niego nie śmiej, pomyślał Damian. Nie roześmiej mu się w twarz.

– Ależ nie. Potrzebowaliśmy świadka, który zidentyfikowałby Lawsona i zapewnił nam w

ten sposób bezpieczną ucieczkę. Wiedzieliśmy, że Peter Macdonald codziennie jeździ na

rowerze w okolicach Turtle Bay, więc zaplanowaliśmy tam morderstwo. C’est ca. Macdonald

zobaczył mnie, bo tak właśnie miało się stać. Poczyniliśmy pewne kroki, żeby maksymalnie

ugruntować jego wiarygodność... Proszę mi powiedzieć jedno, czy Carrie to zrobiła?

Harold Holl pokręcił powoli głową.

– Tutaj ja zadaję pytania. – Gestem kazał Damianowi wstać. Bardzo powoli. Kiedy Rose

się wyprostował, Hill wyrżnął go z całej siły w twarz kolbą walthera. Było to potworne

uderzenie.

– Tylko tyle mogę zrobić dla biednej Carole... mojej żony. Wstawaj, już nie będę cię bił.

Zanim cię zabiję, chcę ci jeszcze zadać wiele pytań. Mam w związku z tym pewien pomysł.

Damian podniósł się. Twarz miał całą we krwi. Uniósł wysoko ręce, jak iluzjonista, który

pokazuje publiczności przed występem, że nic nie chowa w dłoniach. Na rozkaz Hilla

podszedł do drabinki, prowadzącej na nabrzeże.

– Ruszaj. Prosto przez pole golfowe – powiedział Hill spokojnym głosem. – Chcę, abyś

uważnie wysłuchał mojej propozycji. Możemy na nowo podjąć naszą współpracę.

Gdy Damian położył dłonie na metalowej drabince, prawa strona jego twarzy

eksplodowała. Siła uderzenia rzuciła go na metalowe pręty. Zsunął się w dół, uderzając

podbródkiem o szczeble, i upadł na dno łodzi.

Harold Hill podniósł wzrok i na drewnianym pomoście zobaczył szefa policji. Obok

niego stał lekko pochylony Macdonald, mierząc z walthera w kierunku łodzi.

– Poszliśmy za panem – wyjaśnił Meral Johnson.

Peter Macdonald nie odezwał się.

Gdy Hill przechodził obok zabitego, a może konającego Damiana, ujrzał maczetę, leżącą

na obitej skórą ławce. Potworne narzędzie zbrodni, podobne do tego, którym zabito Carole.

Złapał za rękojeść maczety i błyskawicznie, z wielką siłą opuścił ostrze na twarz Rose’a.

Rozległ się dźwięk przypominający odgłos rzeźnickiego tasaka. Damian zachrapał jak ranny

koń. Maczeta jeszcze raz opadła w dół, zmieniając się w prymitywną gilotynę.

Hill kopnął odciętą głowę. Potoczyła się po nadburcie, rozchlapując deszczówkę, która

zebrała się w kokpicie. Potem wspiął się na pomost. Nie odezwał się ani słowem do Johnsona

i Petera.

– Na czym polegała wasza współpraca? – spytał Peter. I nagle przestało mu zależeć na

odpowiedzi. Jego pytanie jakby rozpłynęło się w mroku nocy. Nic już nie miało znaczenia. To

jasne, że CIA siedziała w tym po same uszy.

Przez dłuższą chwilę stali na mokrych deskach pomostu. Wreszcie Hill odwinął ostatnią

linę. To jeszcze nie koniec, pomyślał. Teraz trzeba się będzie zająć tymi dwoma.

background image

Łódź dryfowała, powoli odpływając od brzegu. Meral Johnson wypalił kilka razy w jej

dno i burty.

– Niech go ryby zeżrą – powiedział.

Na początku Hillowi drżały dłonie, ale po chwili poczuł się lepiej. Dzięki zabiciu Rose’a

mógł wyrosnąć na bohatera, człowieka, który uratował CIA.

A może to Carrie bardziej zasługiwała na to miano? W końcu to właśnie ona zadzwoniła

do ambasady i powiedziała mu, jak dopaść Damiana. Zdradziła ostatnie elementy tej upiornej

intrygi. Powinienem mu to powiedzieć, pomyślał Hill. Teraz już za późno. Damian powinien

się dowiedzieć, że to właśnie Carrie go wydała. Ależ to żałosne. Kobieta, którą

prawdopodobnie kochał, z którą sypiał od dziewięciu lat. A także jego pilna uczennica. To

ona była górą. Do niej należało efektowne zakończenie.

Długo patrzyli na łódź kołyszącą się na falach. Słyszeli, jak woda coraz szybciej wdziera

się do środka.

– Peter przed chwilą zadał panu pytanie – odezwał się Meral Johnson. – Co pana łączyło

z tym zwyrodnialcem?

Nagle Peter uniósł dłoń z waltherem i jakby od niechcenia nacisnął spust. Trafiony z

bliska Hill spadł z pomostu i zniknął pod powierzchnią wody.

– Niech ryby zeżrą ich obu – mruknął Peter i razem z małym, grubym policjantem ruszył

z powrotem w stronę budynku klubu.

12 maja 1979, sobota
apad w hotelu „St. James”

12 maja 1979, Waszyngton D.C.

Sobota rano

Dwunastego maja, o szóstej piętnaście rano, dwóch osiłków z Langley –

dwudziestosiedmioletni Alex Fletcher i wicedyrektor John Devereaux – wysiadło z pontiaca

le mans na tyłach luksusowego hotelu „St. James”. Obaj ruszyli przez trawnik w stronę

budynku.

W hotelu kilka bogatych i znanych osobistości przewracało się właśnie na drugi bok. Był

piękny, wiosenny ranek. Nad wypielęgnowanymi trawnikami wokół hotelu rozległy się

poranne trele ptaków.

background image

Alex Fletcher miał na sobie grubą bawełnianą marynarkę i sztruksowe spodnie. Na

szelkach pod marynarką wisiała kabura z rewolwerem Smith & Wesson kaliber trzydzieści

osiem. Pięćdziesięciosześcioletni Devereaux ubrany był w ciemny garnitur i białą koszulę

rozpiętą pod szyją. U dolnej wargi wisiał mu papieros, jakby przyklejony na stałe.

Mężczyźni dostali się do środka przez metalowe drzwi dla personelu. Za nimi natknęli się

na agenta ochrony. Rozwalony na turystycznym leżaku, chrapał sobie w najlepsze. Na

brzuchu usadowił mu się syjamski kot.

– Dzień dobry, kocie – uśmiechnął się Devereaux.

– A to kutas – szepnął Fletcher. – Jak mogli zatrudnić takiego palanta?

Wspięli się po stalowoszarych, ponurych schodach. Na półpiętrze stała śmierdząca

kuweta na kocie odchody. Wyszli z klatki schodowej do eleganckiego holu.

– No, tu już wygląda nieco lepiej – syknął Fletcher. Pstryknął palcem w jeden z

kryształowych kandelabrów. – Klasa, Devereaux, klasa.

– Kupię ci taki w prezencie, jak tylko skończymy z tym gównem – burknął John

Devereaux. – Do roboty!

Zatrzymali się przed pokojem pięćset dwa. Złote cyfry na granatowym tle. Ładne

połączenie.

Alex Fletcher odetchnął głęboko, zaklął pod nosem i powoli wsunął klucz do zamka.

Jego partner wyciągnął spod marynarki magnum kaliber czterdzieści cztery, ogromną,

czarną armatę, która napawała Fletchera odrazą. Nazywał ten długolufy rewolwer „bronią

jądrową”. Uśmiechnął się blado do Devereaux.

– Nie wysadzisz nas w powietrze? Tak sobie tylko pomyślałem. Gotów?

– Za Carole i Harolda Hilla.

– Uhm.

Drzwi się otworzyły i agenci zobaczyli jasnowłosą kobietę siedzącą na podwójnym,

małżeńskim łożu w zmiętej pościeli. Pokój zalewał poranny blask słońca.

– Kim jesteście? – spytała kobieta, wyciągając rękę w kierunku nocnej szafki.

– Nie! – wrzasnął przeraźliwie Fletcher.

Za jego plecami zagrzmiała czterdziestka czwórka Devereaux.

Kobietę poderwało w powietrze i rzuciło na ścianę i mosiężne wezgłowie łoża. Wydała

cichy jęk, oczy uciekły jej w głąb czaszki. A potem Betsy Port-Smithe powoli osunęła się na

podłogę.

Fletcher wzdrygnął się i pokręcił głową.

– Nic już nam nie powie! – ambitny agent ze złością kopnął w nogę od stołu. – Do dupy,

Devereaux, całkiem do dupy.

Devereaux wzruszył ramionami. Pociągnął nosem. W powietrzu unosił się dziwny

zapach: perfumy, pomieszane ze swądem spalonego prochu.

background image

Starszy agent otworzył szeroko okno wychodzące na Rock Creek Park. Stojąc przy nim

przeszukiwał torebkę zabitej. Znalazł w niej listy od mężczyzny o imieniu Damian oraz karty

kredytowe i dokumenty wystawione na nazwisko Carrie Rose. W szufladzie nocnej szafki

leżał mały rewolwer kaliber trzydzieści osiem.

– Zadzwoń do nich – uśmiechnął się Devereaux. – Powiedz, że mogą się już przestać

martwić zasraną panią Rose. Nie będzie żadnego skandalu w Białym Domu.

Devereaux, podobnie jak poprzednio Hill, uważał się za bohatera. Idealnie wykonał swoje

zadanie. Polecenie było wyraźne – kobieta nie miała prawa przeżyć.

W ten oto sposób zakończył się ostatecznie sezon pod znakiem maczety.

background image

Epilog

Sezon wakacyjny

background image

ROZDZIAŁ 29

Jestem superkobietą, superszczurem, supergwiazdą... Damian wyszkolił

mnie tak, że chyba nie było zadania, którego nie umiałabym wykonać. A

potem nie pozwolił mi nic robić. Kompletny zastój. 3igdy nie pozwoliłby mi

sprzedać mojego pamiętnika. Kiedy jego obsesje stały się zupełnie

nieznośne i zaczęły stwarzać zagrożenie dla nas obojga, zdecydowałam się

go zabić. 3ie miałam wyboru. Musiałam to zrobić. Teraz jestem sama,

niezależna i swobodna. Wróg publiczny numer jeden na wolności... Teraz ja

dyktuję ceny. Zaczynają się od miliona dolarów. Jestem tego warta. Jestem

jak autentyczny klejnot, jedyny w swoim rodzaju. Wynająć mnie, to tak jakby

wynajmować Mansona, Specka, Himmlera, Bormanna... Potrafię zrobić

wszystko, co tylko sobie zamarzysz. Stać mnie na rzeczy, o których bałbyś

się nawet pomyśleć. Sezon pod znakiem maczety to tylko wstęp, zresztą

prymitywny, tak samo jak jego nazwa. To dopiero początek. Koniec z

chałupnictwem. Teraz przyszedł czas na zniszczenie i zagładę na skalę

przemysłową.

Z pamiętnika Rose’ów

13 czerwca 1979, Coastown, San Dominica

Premier Joseph Walthey czuł się jak prawdziwy bohater, paradując wśród

rozentuzjazmowanego tłumu w dzielnicy Horseshoe Beach. Otaczał go wianuszek

opłaconych klakierów. Klepali go po ramionach, dotykali jego kręconych, tłustych włosów i

okrągłej twarzy, przypominającej Świętego Mikołaja.

Na profesjonalnej taśmie nakręcono materiał filmowy, który miał być pokazywany na

specjalnych projekcjach w trzynastu kinach na San Dominice. Setki fotosów rozdano

redakcjom największych światowych dzienników.

Z wysokiego kolorowego podium, wzniesionego na molo wcinającym się głęboko w

morze, Walthey zapowiedział początek ery szczęścia i dostatku dla San Dominiki.

background image

Rozpromieniony, uśmiechnięty premier nie wyjaśnił jednak, na czym miałaby polegać ta

rewelacyjna koniunktura.

14 lipca 1979, Coastown, San Dominica

Na specjalnym posiedzeniu Zgromadzenia Narodowego San Dominiki premier Joseph

Walthey został wybrany dożywotnio prezydentem państwa. Wygłosił długie przemówienie o

wartościach narodowych, ekonomii i przemyśle turystycznym San Dominiki. Kłamał przy

tym jak z nut.

1 października 1979, Turtle Bay, San Dominica

Pierwsze kasyno na San Dominice otwarto w klubie „Playboya” – kilka kilometrów od

hotelu „Plantation Inn”. Uroczystej inauguracji towarzyszyły niezbyt liczne protesty

studenckie. Czarni chłopcy i dziewczęta, niosący psychodeliczne plakaty z Dassie Dredem,

demonstrowali na Uniwersytecie Zachodnioindyjskim i w kilku innych szkołach wyższych na

obszarze Ameryki Południowej i Środkowej. Przy głośnych rytmach reggae i soul na ścianach

klubu „Playboya”, a także na kilku samochodach pojawiło się wypisane sprayem hasło:

DRED! Studenci powiewali transparentem, na którym widniały słowa: JOE TO

MURZYŃSKI HITLER.

3 marca 1980, Zurich, Szwajcaria

Pewnego popołudnia, prawie dziewięć miesięcy po śmierci Damiana, na konto pani

Suzan Chaplin w banku Schweizer Kreditverein wpłynęło cztery i pół miliona franków

szwajcarskich. Według aktualnego kursu była to równowartość dwóch milionów dolarów.

Należność za sprzedaż pamiętnika.

Co ciekawe, trzy dni po pobraniu sześciuset tysięcy dolarów w maju, pani Chaplin z

powrotem przelała wszystkie pieniądze na nowe konto w banku Kreditverein. Bankowcy nie

mieli pojęcia, że było to zwykłe zabezpieczenie, dokładnie w stylu Damiana, na wypadek,

gdyby jednak jakimś sposobem udało mu się przechytrzyć Hilla w Tryall Club.

background image

Wypełniając obowiązujące w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym roku formularze

podatkowe, S. O. Rogin znów rozmyślał o pani Chaplin, porównując ją do aktorki Faye

Dunaway. Amerykanie mają tak wielu aktorów i tak wiele aktorek. Traktują ten świat jak

swoją własną, ogromną scenę teatralną.

9 maja 1981, Paryż

Peter Macdonald codziennie wkładał tę samą tweedową marynarkę i ten sam pulower z

okrągłym wycięciem przy szyi. Jego ciemne włosy opadały teraz aż na kołnierzyk koszuli;

prócz tego zapuścił gęste, sumiaste wąsy.

Każdego ranka od dziesiątej do jedenastej siadywał w jednej z kafejek na St.-Germain-

des-Pres – „Flore”, „Deux Magots”, czasami w „Brasserie Lipp”. Zawsze zamawiał kawę z

mlekiem, czytał „International Herald Tribune” i przyglądał się ładnym dziewczynom, jak

każdy Amerykanin w Paryżu. Sporadycznie czytywał też ten obsceniczny pamiętnik, pełen

buty i samozadowolenia.

Do jego stolika dosiadał się Meral Johnson. Zjadał jak zwykle pół tuzina herbatników i

wypijał filiżankę herbaty. Jako przeciwnik reżimu Josepha Waltheya i Centalnej Agencji

Wywiadowczej, został bezterminowo urlopowany z pracy w policji San Dominiki. Stanowił

psychiczne wsparcie dla Petera podczas jego pobytu we Francji. Towarzyszył mu w

podróżach, a czasami musiał odgrywać rolę surowego opiekuna.

Zgodnie z założeniami swojego planu, mieli spędzić w Europie kolejnych sześć miesięcy.

W Paryżu i poza nim, na Rivierze i w Nicei, w Zurychu w okolicach Stampfenbachstrasse.

Paryż w maju jest naprawdę piękny, myślał Peter, popijając kawę tego ranka. Nie mógł

się co prawda równać ze słonecznymi Karaibami, w dodatku nie było tu Jane, ale w sumie nie

ma co narzekać.

O dziesiątej trzydzieści pojawił się niski Francuz z wielką skórzaną walizą. Sadowiąc się

przy ich stoliku spytał:

– Czy to panowie szukacie Carrie Rose?


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
PATTERSON JAMES Cień Hawany
Patterson James Cień Hawany
Patterson James Cien Hawany
Patterson James Cien Hawany
James Patterson CIEŃ HAWANY
James Patterson Cien Hawany
Cien Hawany
Patterson James & Ledwidge Michael Michael Bennett 01 Negocjator
Patterson James Alex Cross 07 Fiolki sa niebieskie
Patterson, James Run For Your Life
Patterson James & De Jonge Peter Droga przy plaży
Patterson James & Ledwidge Michael Szybki numer
Patterson James Listy pisane miłością
Patterson James Numer Thomasa Berrymana
Patterson James Kobiecy Klub Zbrodni 04 Czwarty lipca 2
Patterson James Alex Cross 07 Fiołki są niebieskie
Grady James Cien Kondora

więcej podobnych podstron