073 Patricia Knoll Jak pies z kotem

background image

PATRICIA KNOLL



Jak pies z kotem




Cats In The Belfry

Tłumaczyła: Hanna Wójt

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY


– Może jeszcze trochę herbaty? – Laura Decker uniosła porcelanowy

dzbanek w małych rączkach i spojrzała pytająco na gości, siedzących przy
stoliku. Jej cioteczna babka, Bella, obrzuciła ją spojrzeniem pełnym aprobaty:
prawdziwa mała dama, doskonale wychowana, wytworna, elegancka. Trójkątne
pyszczki pozostałych gości, wystrojonych w koronkowe czepeczki, wyrażały
zgoła inne uczucia: trzy kotki, Millie, Rozamunda i Ginewra, najwyraźniej za
nic miały sobie uroki popołudniowej herbatki.

– Bardzo ci dziękuję, moja droga, to naprawdę miło z twojej strony –

odparła Bella. – Ale mam wrażenie, że pozostałe panie napiją się raczej mleka, i
to na spodeczkach.

Laura przechyliła porcelanowy dzbanek nad maleńką filiżanką ciotki.
– Ależ bardzo proszę – powiedziała głosem wzorowej pani domu,

energicznie potrząsając złotorudymi lokami.

Duży słomkowy kapelusz, ozdobiony różami, zsunął jej się z głowy.

Próbując go utrzymać, puściła dzbanek. Na szczęście ciotka Bella uratowała
sytuację. Schwyciwszy naczynie, postawiła je na stole, po czym serdecznie
uśmiechnęła się do dziewczynki.

– Wygląda pani prześlicznie w tym stroju, panno Decker.
– Doprawdy? – Laura wyprostowała się, przybierając wyraz twarzy,

typowy dla młodych dam, kiedy ktoś im prawi komplementy.

Bella roześmiała się i objęła ją, Laura przytuliła się do ciotki. Poczuła

znajomy zapach pudru „Kwiat Kaszmiru”, którego starsza pani zawsze używała.

Przez kilka minut trwały tak objęte i bardzo szczęśliwe. Mimo różnicy lat

– jedna miała siedem, druga sześćdziesiąt – były naprawdę pokrewnymi
duszami.

– Jesteś kochana i słodka – powiedziała Bella. – Pewnego dnia zjawi się

królewicz z bajki i zabierze cię ze sobą.

Laura spojrzała na nią z powątpiewaniem.
– Nie znam żadnego królewicza z bajki.
– Może na razie. Ale masz przecież miłych kolegów. Pewnego dnia

któryś z nich zmieni się w królewicza.

Dziewczynka skrzywiła się.
– Chyba nie myślisz o Joeyu Beamanie z mojej klasy, tym, co żuje gumę

z otwartymi ustami. Jest obrzydliwy!

Podniosła głowę i wyraźnie zaciekawiona spojrzała na ciotkę.
– Czy znałaś kiedyś królewicza z bajki? Uśmiech Belli przygasł.
– Tak, znałam.
– To gdzie on jest? Co się z nim stało?

background image

– Zrobiłam coś bardzo głupiego i poszedł sobie do innej księżniczki.
Laura spoważniała.
– Nie powinien był tego robić. Trzeba go było sprowadzić z powrotem.
– To było niemożliwe.
Bella zapatrzyła się przed siebie. Na kilka sekund odpłynęła gdzieś, gdzie

dla Laury nie było miejsca. Szybko jednak powróciła, przytuliła ją do siebie i
pocałowała.

– Może kiedy dorośniesz, pomogę ci znaleźć twojego królewicza. Tylko

nie zrób nic głupiego, zanim go spotkasz.

– A co będzie, jeśli on zrobi coś głupiego?
– Daj mu do zrozumienia, że nie powinien tego robić.
Wszystko to brzmiało niezwykle tajemniczo, Laura była więc

zadowolona, mimo że nie bardzo rozumiała, co starsza pani ma na myśli.

Millie, Rozamunda i Ginewra najwyraźniej miały dosyć przedłużającego

się przyjęcia. Bez słowa podziękowania wskoczyły na stół, przewracając
dzbanuszek z mlekiem...

Laura w ostatniej chwili zdołała pochwycić dzbanek z herbatą. Gorący

płyn chlusnął wprost na grzbiet przemykającej obok Ginewry. Kotka,
miauknąwszy przeraźliwie, przewróciła cukiernicę i rzuciła się do ucieczki w
przekrzywionym zawadiacko lalczynym czepeczku.

Millie i Rozamunda poszły w jej ślady. Tratując cukier i ciasteczka,

przeskakując kałuże mleka i herbaty, schroniły się pod łóżkiem.

Laura zaśmiewała się do łez. Ciotka wstała i otworzyła drzwi prowadzące

na schody, dając niefortunnym gościom szansę ostatecznego opuszczenia
przyjęcia.

– No, moja droga, coś mi się wydaje, że pora kończyć podwieczorek –

powiedziała, obrzucając wzrokiem stolik, który do niedawna starannie nakryty,
teraz zmienił się w pobojowisko.

Laura splotła z godnością dłonie.
– Było naprawdę miło, bardzo miło, dziękuję, że zechciała pani przyjść,

panno McCord. Ale następnym razem wolałabym, żeby pani nie zabierała ze
sobą swoich przyjaciółek – dodała.

Bella uniosła oczy i lekko wzruszyła ramionami.
– Tak, rozumiem, nie należą do osób najlepiej wychowanych...
Przytuliła Laurę do siebie i obie wybuchnęły głośnym śmiechem...

Laura Decker zamrugała powiekami, odganiając wspomnienia.
– Tak bardzo bym chciała cię jeszcze zobaczyć, ciociu... – szepnęła do

siebie.

Rozejrzała się. Na cmentarzu panował spokój późnego lata, niczym nie

zmącona cisza. Owady ciężko wisiały w powietrzu, zbyt zmęczone, żeby latać.

background image

Grób Belli porośnięty był różami. Ich zapach mieszał się z zapachem

nasturcji. Laura podniosła do oczu chusteczkę. Naprawdę nie mogłaś mi
powiedzieć? – rozmawiała w myślach z ciocią Bellą. Gdybym wiedziała, że
jesteś chora, przyjechałabym wcześniej, a tak, całe dwa lata...

Odpowiedziała jej tylko cisza.
Łzy znowu napłynęły jej do oczu.
Zawsze mi przypominałaś o chusteczce do nosa. Mówiłaś, co powinna

robić prawdziwa dama, czego powinna się wystrzegać... Przesyłać bilety
wizytowe, przebierać się do obiadu... Próbowałam niczego nie zapomnieć i
zawsze mam przy sobie świeżą chusteczkę do nosa.

Uśmiechnęła się przez łzy.
Och, ciociu, tak bardzo cię kocham i tak bardzo mi cię brak! Pamiętasz

Jasona, prawda? Postanowiliśmy się pobrać. Tylko że ciebie już nie ma.
Wybacz, że łamię jedną z twoich niewzruszonych zasad – nigdy nie płakać nad
czymś, czego nie można zmienić – ale inaczej nie mogę, postaraj się
zrozumieć... Nie mogę, naprawdę...

Spróbowała się opanować. Postanowiła o niczym nie myśleć. Ani o

Jasonie, ani o nowej pracy, ani o ślubie. Wytarła chusteczką zaczerwienione
oczy i nos i schowała ją do torebki.

Spojrzała na grabarzy: wsparci o łopaty, czekali, aż odejdzie, żeby zrobić

swoje. Wiedziała, czego życzyłaby sobie Bella – nie wolno przeszkadzać
ludziom w pracy... Odwróciła się i powoli ruszyła ku wyjściu.

Smukła i wytworna, w letnim jasnym kostiumie, szła pewnym,

stanowczym krokiem, tak jak to lubiła ciotka. Bella zostawiła dokładne
instrukcje dotyczące pogrzebu. Przede wszystkim żadnej żałoby. Laura zrobiła
wszystko, żeby się dostosować. Żałoba, którą nosiła, nie miała nic wspólnego z
kolorem kostiumu.

W zakładzie pogrzebowym zaproponowano jej wygodną limuzynę, ale

nie skorzystała z propozycji. Chciała być przez chwilę na cmentarzu sama. Sama
ze swoimi myślami, sama – z Bellą. Obejrzała się, jeszcze raz obrzuciła
spojrzeniem kopczyk świeżej ziemi. Wkrótce stanie na nim pomnik. Kamienne
koty, takie jak te, które towarzyszyły Belli za życia, będą jej teraz strzegły po
śmierci. Obok tablica: imię, nazwisko, daty i sentencja: „Życie jest po to, żeby
żyć... a zatem żyjmy”.

Laura wiedziała o tym wszystkim, bo kamienna tablica została już dawno

zamówiona i od lat stała w garażu ciotki. Kiedy ją zobaczyła po raz pierwszy,
wzdrygnęła się na myśl o śmierci Belli. Ciotka tylko uśmiechnęła się łagodnie.

– Odejdzie stąd tylko moje ciało, ja zostanę tutaj na zawsze – wyjaśniła.
To wspomnienie podziałało na Laurę kojąco. Uśmiechnęła się przez łzy.

Zrobiło się nieco chłodniej, zadrżała w lekkim kostiumie. Klimat był tu zupełnie
inny niż w Senegalu.

background image

Pomyślała o walizce pozostawionej na stacji autobusowej. Trzeba będzie

po nią wrócić, a potem wynająć jakiś pokój w motelu. Przyśpieszyła kroku.
Nagle zatrzymała się: przy cmentarnej bramie, pod magnoliowym drzewem,
jakby zagradzając jej drogę, stał jakiś mężczyzna.

– Trochę późno się pani zjawiła – powiedział lodowatym tonem.
Spojrzała na niego zdumiona.
– Słucham?
– Powinna pani przyjechać nieco wcześniej, znacznie wcześniej.
Zdziwiona i urażona, spojrzała na niego ostro. Potrafiła sobie radzić z

ludźmi. Nauczyło ją tego nie tylko doświadczenie wyniesione z dzieciństwa –
była w domu najstarszą spośród sześciorga rodzeństwa. Nie bez znaczenia był
również kilkuletni staż na etacie sekretarki w Departamencie Stanu.

Na obcym nie zrobiło to wrażenia. W dalszym ciągu patrzył na nią złym,

oskarżycielskim wzrokiem. Było w nim coś, co zwróciłoby jej uwagę, nawet
gdyby jej nie zatrzymał. Wysoki, szczupły, z wydatnym nosem, o wąskich,
zaciśniętych ustach, zachowywał się dość niezwykle, jak na czas i miejsce, w
którym się znajdowali. Miał ciemne włosy i wyraziste oczy pod gęstymi
brwiami. Do tego długie rzęsy, nieoczekiwanie łagodzące zacięty wyraz twarzy.

Nie miała pojęcia, kim jest i czego od niej chce.
– No co, nic pani nie powie? – spytał i zbliżył się nieco.
Sytuacja była niezbyt przyjemna, ale Laura nie należała do strachliwych.

Spojrzała na niego wyniośle i pytająco. Wiedziała, że opanowanie i zimna krew
to połowa zwycięstwa. Przewaga fizyczna przeciwnika miała drugorzędne
znaczenie.

– Czy pan mnie zna? – spytała wreszcie. – Bo ja jakoś nie bardzo mogę

sobie przypomnieć...

– Oczywiście, że panią znam. Jest pani siostrzenicą Belli. – Skrzyżował

ręce i przybrał jeszcze bardziej arogancki wyraz twarzy. – Miała u siebie
mnóstwo pani zdjęć.

Opuścił ręce, ale Laura kątem oka zauważyła, że kurczowo zacisnął palce.

Nie zmieniając tonu, zapytała:

– A pan jest...
– Sam Calhoun.
Była zaskoczona. Ten impertynent był sąsiadem Belli? Tym „uroczym,

młodym człowiekiem”, o którym wspominała w listach?

– Ach, to pan. – Mimo wszystko ucieszyła się. Był częścią życia Belli,

znał ją i ona go znała, akceptowała go, a to wiele zmieniało. Wyciągnęła rękę. –
Bardzo mi miło.

Najwyraźniej nie podzielał jej zdania.
– Jeszcze pani nie odpowiedziała na moje pytanie. Laura potrząsnęła

głową.

background image

– Porozmawiamy o tym później.
– Porozmawiamy teraz – wycedził. Jego szare oczy były nieprzeniknione.

– Bardzo jestem ciekaw, dlaczego nie znalazła pani czasu, żeby odwiedzić
ciotkę nieco wcześniej. Stale o pani mówiła. Myślała. Czekała na panią cały
czas.

Laura przełknęła ślinę. Zaczerwieniła się.
– Byłam w Senegalu. W Afryce, na drugim końcu świata.
– Nigdy nie miała pani wakacji?
– Oczywiście, że miałam. Wiele razy chciałam ją odwiedzić, ale zawsze...
Szare oczy patrzyły na nią z coraz większą niechęcią.
– Znalazło się coś lepszego, tak?
Laura zacisnęła kurczowo palce na pasku od torebki.
– Nie muszę się tłumaczyć. W ogóle pana nie znam.
– Ale ja znam panią. Nawet za dobrze.
– Co pan sobie wyobraża! – Tego było za dużo. Jednak wyprowadził ją z

równowagi. – Jak pan śmie! To bezczelność! Wracam z pogrzebu ciotki,
kochałam ją, a pan...

– Ja też ją kochałem. Bardzo się przyjaźniliśmy. W jego głosie było coś

nowego. Łagodny smutek, żal.

Spojrzała na niego, próbując odnaleźć w jego twarzy coś, co pasowałoby

do opinii Belli, wyrażanej w listach. „Kiedyś go skrzywdzono, kochanie. Ma za
sobą ciężkie przejścia. Potrzebuje dużo czułości i zrozumienia”.

Jednak, zdaniem Laury, w tej chwili potrzebował przede wszystkim

kagańca.

Nie mogła sobie wyobrazić, jak jej urocza ciotka, wytworna starsza pani z

zasadami, mogła się przyjaźnić z kimś takim. Musiała jednak przyznać, że
najwyraźniej śmierć Belli zrobiła na nim wrażenie.

– Wyobrażam sobie, jak bardzo pan przeżył...
– Może się pani nie wysilać. Wiem, dlaczego wpadła pani w ostatniej

chwili. Prawie udało się pani zdążyć na pogrzeb...

– Nie mogłam się wyrwać... – przerwała. – Zresztą nie muszę się

tłumaczyć. – Wysunęła zaczepnie brodę. – Dlaczego mnie pan zatrzymał, czego
pan właściwie chce?

W jej oczach była pogarda. Wyprostowała się i stanowczym krokiem

ruszyła przed siebie. Tym razem ustąpił jej z drogi.

Co za bezczelny facet! Szła szybko, nie odwracając się za siebie. Słyszała

odgłos jego kroków na żwirowanej ścieżce. Miała nadzieję, że wreszcie skręci i
pójdzie w drugą stronę.

Ciociu, byłaś zbyt dobra dla ludzi, pomyślała. Ciotka zawsze opiekowała

się tabunami nieudaczników, uważając, że łagodną wyrozumiałością można
prostować ludzkie życiorysy. Sam Calhoun pewnie należał do jej

background image

podopiecznych, tylko że akurat on musiał być wyjątkowo odporny na jej kojący
wpływ. Najwyraźniej nawet ktoś taki, jak ciocia Bella, bywa nieraz bezsilny.

Cmentarz znajdował się na południowym krańcu Webster. Miała teraz

przed sobą Main Street, prostą, główną ulicę, przy której znajdował się jedyny
motel w miasteczku. Dalej, mijając kościół, dochodziło się do autostrady,
wiodącej daleko w świat.

Webster nie zmieniło się od czasów jej dzieciństwa. Typowe

amerykańskie miasto w Południowej Karolinie. Spokój, cisza, pewien dostatek.
Tradycja. Koncerty w ciepłe letnie wieczory, tańce na miejskim placu. Kwiaty i
lampiony, w zależności od pory dnia i roku.

Laura uśmiechnęła się na wspomnienie pierwszego lata spędzonego w

domu ciotki. Chodziło o to, żeby jej matka i nowo poślubiony mąż, ojczym
Laury, mogli spędzić miodowy miesiąc bez wszędobylskiej siedmioletniej
dziewczynki. Potem odwiedziny u Belli stały się regułą. Laura miała tu
przyjaciół i czuła się z tym miastem mocno związana. Jej rodzice nigdzie nie
mogli zagrzać miejsca na dłużej – ojczym pracował w towarzystwie naftowym i
stale się przeprowadzali. Jedynym stałym punktem odniesienia było to miasto i
dom Belli.

Przeszła przez ulicę i skierowała się do dworca.
Uśmiechając się uprzejmie do przechodniów, nie przestawała myśleć o

przyczynie swojego przyjazdu. Wokół życie toczyło się normalnie, jakby nic się
nie stało, a jednak wszystko się zmieniło. Ludzie żyli, załatwiali swoje sprawy, a
przecież... Wargi Laury zadrżały. Trzeba żyć jakby nigdy nic. Dla mieszkańców
Webster był to zwykły, powszedni dzień. Życie w mieście nie zamiera, kiedy
jeden z jego mieszkańców, nawet najbardziej szanowany i lubiany, odchodzi...

Myśląc o tym wszystkim, nie mogła zapomnieć o Samie Calhounie,

dziwnym człowieku, w jakiś sposób związanym z Bellą. Przyjaźnili się. Może
ktoś w miasteczku będzie jej umiał coś o nim powiedzieć, znała jeszcze kilka
osób z dawnych lat. Pastor powinien coś wiedzieć.

To właśnie on zawiadomił matkę Laury o tym, co się stało. Ona sama

była niemal nieuchwytna. Telefon w jej nowym mieszkaniu w Waszyngtonie nie
był jeszcze podłączony i mogła przez jakiś czas cieszyć się niczym nie
zakłócaną ciszą pustego apartamentu. Po dwóch tygodniach spędzonych z
rodziną w ich domu na Alasce naprawdę potrzebowała spokoju. Kochała ich i
lubiła z nimi być, ale pięcioro dzieci w wieku od dziesięciu do osiemnastu lat
oraz nieustanny harmider na dłuższą metę wyprowadzały ją z równowagi.

Zamierzała trochę odpocząć, przeprowadzić się, w przyszłym tygodniu

odwiedzić ciotkę i zmienić pracę. Miała dostać posadę asystentki w biurze
podsekretarza stanu.

Matka zdołała się z nią wreszcie skontaktować za pośrednictwem nowego

szefa, który przekazał jej wiadomość o śmierci ciotki. Przeżyła prawdziwy szok.

background image

Wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć w to, co się stało...

Pogrążona w rozmyślaniach nie zwracała uwagi na to, co dzieje się

dokoła. Dopiero bliski warkot półciężarówki wyrwał ją z zamyślenia.
Mimochodem rzuciła okiem w stronę, skąd dobiegał hałas. Wzdłuż chodnika
posuwał się wolno stary, zielony pickup. Za kierownicą siedział Sam Calhoun.

Przyśpieszyła kroku.
– Lauro, musimy porozmawiać – zawołał Sam, przekrzykując warkot

motoru.

– Już rozmawialiśmy – odparła chłodno, ledwo odwracając ku niemu

twarz. Na Samie nie zrobiło to spodziewanego wrażenia. Spokojnie jechał dalej
wzdłuż chodnika, hamując ruch na głównej ulicy miasta.

Kiedy doszła do rogu i zamierzała przejść na drugą stronę, zahamował

nagle z piskiem hamulców i zapraszająco otworzył przed nią drzwiczki
samochodu.

– Proszę wsiąść, odwiozę panią do domu.
Nie znoszący sprzeciwu ton jego głosu sprawił, że stanęła jak wryta.
– Nie zamierzam nigdzie z panem jechać! Rozumiem, że przeżywa pan

śmierć Belli, ale to nie powód, żeby mnie obrażać! Zawołam szeryfa Blakely!

– Tylko proszę głośno krzyczeć. Szeryf jest na emeryturze, przeprowadził

się na Florydę. Mamy teraz nowego szeryfa. Nazywa się Hunkle.

Skrzywiła się.
– Farley Hunkle?
– Właśnie.
Pokręciła z niedowierzaniem głową. Farley był mniej więcej w jej wieku,

miał jakieś dwadzieścia sześć lat, i było bardziej niż prawdopodobne, że nie
zrozumie, o co jej chodzi.

Machnęła ręką.
– No, to niech mi pan da spokój.
Sam spojrzał jej prosto w oczy, w jego głosie brzmiała teraz prośba.
– Proszę posłuchać, musimy porozmawiać. Chciałbym pani pokazać coś

w domu Belli Coś, co pani by zobaczyła, gdyby przyjechała wcześniej.

Laura była zmieszana i poruszona tą nagłą zmianą tonu. Wiedziała, że ma

jej za złe, iż nie było jej tu wtedy, gdy była najbardziej potrzebna. Rozumiała
go. Ona również czuła się w pewien sposób winna. Odkąd dowiedziała się, że
stało się nieodwracalne, nie miała chwili spokoju. Czuła żal i wyrzuty sumienia,
ale to przecież jej sprawa. Sam nie ma z tym nic wspólnego!

Cofnęła się.
– Nie. Nie teraz. – Pokręciła głową. Wzruszył ramionami.
– W każdym razie gdzieś się pani musi zatrzymać. Podwiozę panią.
– Nie ma mowy. – Uniosła głowę i dodała: – Zamierzam zatrzymać się w

hotelu.

background image

– To niemożliwe.
Pewność brzmiąca w jego głosie wyprowadziła ją z równowagi. Rzuciła

na niego złe spojrzenie złotych oczu.

– Niemożliwe? Zaraz się przekonamy.
– Robią tam generalny remont. – Ruchem głowy wskazał niewielki motel

za rogiem. – Termity wszystko przeżarły. Nie zmrużyłaby pani tam oka, nawet
gdyby wynajęli pani pokój.

Laura spojrzała na niego w osłupieniu. Nie wiedziała, co ma robić.

Wiedziała tylko jedno: nie może zamieszkać w domu ciotki. Nie jest jeszcze na
to przygotowana, jeszcze nie teraz. Łzy znowu napłynęły jej do oczu. Odwróciła
głowę, próbując je ukryć.

Zbyt dużo wydarzyło się w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin.

Potrzebowała czasu, żeby to wszystko uporządkować. Przynajmniej
najważniejsze sprawy.

Sam wysiadł z samochodu i podszedł do niej. Lekko dotknął jej ramienia.

Delikatnym ruchem zwrócił jej twarz ku sobie. Intymność tego gestu sprawiła,
że poczuła się nieswojo. Patrzył teraz na nią łagodnie, ze zrozumieniem. Jakieś
nowe sztuczki? – pomyślała i zawstydziła się.

– Chodźmy, musisz trochę odpocząć. Masz jakiś bagaż, walizkę, coś

takiego? – Nieoczekiwanie przeszedł na „ty”. W jego głosie brzmiało
współczucie.

Zmiana, jaka zaszła w jego zachowaniu, zbiła ją nieco z tropu. Był teraz

inny, spokojny, łagodny, nie wiedziała, dlaczego tak się dzieje i to niepokoiło ją
bardziej niż jego obcesowość. Do tego to dotknięcie jego ręki... Czuła je jeszcze
na ramieniu i na policzku. Otrząsnęła się.

– Zostawiłam walizkę na dworcu – powiedziała siląc się na obojętność.

Ruchem dłoni wskazała niewielki budynek po drugiej stronie ulicy.

– Zaraz po nią pojadę i przywiozę ci rzeczy do domu. Zobaczysz,

wszystko będzie dobrze.

Laura, opanowawszy się ostatecznie, podziękowała mu uprzejmie. Czuła,

że w miarę jak wypowiada banalne słowa, mające wyrazić, normalną w
podobnej sytuacji, wdzięczność, znowu nabiera pewności siebie, tak jakby utarte
wyrażenia pomagały jej odzyskać samokontrolę.

– Dobrze, możemy jechać – powiedziała tonem, w którym nie było śladu

niedawnego niepokoju.

Sam pomógł jej wsiąść, zamknął drzwi i skierował samochód w stronę

dworca. Patrzyła, jak znika w niewielkim budynku i wyłania się znowu z wielką
walizą, którą kiedyś kupiła w Paryżu. Wrzuciwszy bagaż na tył samochodu,
zasiadł za kierownicą tak szybko, że ledwie zdążyła odwrócić twarz i wbić
wzrok w przednią szybę.

Przez chwilę jechali w milczeniu. Pewnie się namyśla, czym by mnie

background image

znowu zaskoczyć, przemknęło jej przez głowę. Po kimś, kto tak szybko zmieniał
nastrój, można się było spodziewać wszystkiego. Najlepszą obroną jest atak,
pomyślała i postanowiła przejąć inicjatywę.

– O co panu właściwie chodzi? Czy pan mi zarzuca coś konkretnego? –

zapytała obojętnym tonem.

Sam wpatrywał się w jezdnię, jakby znajdowali się na ruchliwej

autostradzie, a nie na sennej uliczce małego miasteczka. Obrzucił ją krótkim,
przelotnym spojrzeniem.

– Wiem, że trochę przesadziłem. Byłem zbyt obcesowy. Moje maniery

pozostawiają chyba wiele do życzenia.

Od biedy można było uznać te słowa za przeprosiny, choć oczywiście

wymagało to sporo dobrej woli...

– Chyba? Dziwne, że ma pan co do tego wątpliwości.
Wzruszył ramionami. Najwyraźniej nie zamierzał na ten temat

dyskutować.

– Po prostu uważam, że powinnaś była przyjechać do Belli o wiele

wcześniej – powiedział z naganą w głosie.

W jego oczach dostrzegła dawny chłód.
– Nie ma pan prawa mówić do mnie w ten sposób! Musi być bardziej

stanowcza. To nie jest człowiek, z którym można się dogadać cedząc słówka i
siląc się na uprzejmą ironię.

– Przyjaźniłem się z Bellą, to mi daje pewne prawa.
– Odpowiedź była krótka i szorstka.
– Już panu mówiłam, sprawy się nieco skomplikowały – wyjaśniała

suchym, uprzejmym tonem, zarezerwowanym dla natrętnych interesantów
ambasady, gdzie pracowała. – Ktoś zadzwonił do mojej matki, na Alaskę, a ona
miała trudności ze skontaktowaniem się ze mną.

– To ja do niej dzwoniłem. – Mocniej zacisnął dłonie na kierownicy.
– Ach, tak? Bardzo dziękuję – powiedziała, nie zmieniając tonu.
Przez chwilę patrzyła przez okno. Wąskie ulice, domy w ogrodach,

spokój. Oczy miała suche. Na razie. Wiedziała, że potrzebuje dużo czasu, zanim
nabierze pewności, że przestaną niespodziewanie napełniać się łzami.

Sam milczał.
– Bella była moją najlepszą przyjaciółką – powiedział w pewnej chwili. –

Mówiłem już.

Znowu zamilkł. Jechali teraz ulicą, prowadzącą wprost do starego domu.

Nie bardzo mogła zrozumieć, dlaczego powiedział to akurat teraz. Skoro tak
było, mógł jej wiele opowiedzieć o ostatnich chwilach ciotki. Wiedziała jedynie,
że starsza pani umarła spokojnie we śnie. Chciała dowiedzieć się czegoś więcej,
ale jakoś sobie nie wyobrażała, że może o to zapytać Sama Calhouna.

Zacisnęła dłonie na torebce.

background image

– Czy ciocia długo chorowała? – zapytała wreszcie.
– Dlaczego do mnie nie napisała, przecież wiedziała, że ja...
– Nie, wcale nie chorowała – przerwał jej. – Cały czas pracowała.

Zamierzała otworzyć w mieście bibliotekę, czytelnię... Była tym całkowicie
pochłonięta. – Roztargnionym wzrokiem spojrzał na bawiące się przed szkołą
dzieci. – Całe dnie spędzaliśmy razem...

Zaraz... Coś tu było nie w porządku. Laura zarumieniła się, w jej oczach

błysnęła nieufność.

– Skoro był pan jej przyjacielem, to czy nie mógł pan nic zrobić? Nie

mógł jej pan namówić, żeby zwolniła tempo? Powiedzieć, doradzić? Nie mógł
pan jej jakoś pomóc?

background image

ROZDZIAŁ DRUGI


Zwrócił ku niej głowę. W jego twarzy ze zdziwieniem spostrzegła odbicie

własnych myśli.

– Robiłem, co mogłem. Zrobiłem wszystko, co pozwoliła mi dla siebie

zrobić – powiedział ze smutkiem. – Nigdy naprawdę ciężko nie chorowała.

– Myślałam, że była chora, ale może nie chciała mi o tym pisać. – Głos

Laury był tak cichy, jakby zwracała się do samej siebie.

– A gdyby ci napisała, przyjechałabyś do niej? Tym razem przesadził!

Nikt nie ma prawa stawiać takich pytań i to tonem sugerującym odpowiedź!
Gdyby wzrok mógł zabijać, Sam zginąłby na miejscu, tu, za kierownicą swej
starej furgonetki.

– Niech pan posłucha, raz na zawsze...
– Jesteśmy na miejscu – przerwał jej, wjeżdżając w alejkę wiodącą wprost

pod stary, duży dom w stylu wiktoriańskim.

Laura spojrzała i nie ruszyła się z miejsca. Siedziała, jakby przygnieciona

jakimś niewidzialnym ciężarem.

– Nie, zmieniłam zdanie. Nie mogę tam wejść. Nie umiała opanować

drżenia głosu.

Sam zgasił motor. Stali u stóp schodów wiodących do domu.
– Chciałbym, żebyś coś zobaczyła.
– Może pan to przynieść tutaj? Był nieustępliwy.
– Niestety, to niemożliwe.
Przez chwilę wahała się, nie wiedząc, co zrobić. Przede wszystkim nie

wolno jej okazać słabości. Zwłaszcza przy nim. Nie bardzo zdawała sobie
sprawę, dlaczego tak jej na tym zależy, ale wiedziała, że musi być silna. Tak,
silna i opanowana.

– Dobrze, chodźmy – powiedziała zrezygnowanym tonem.
– Dzielna dziewczyna. – Sam wysiadł i zatrzasnął za sobą drzwiczki.
Nie wiedziała, czy ta pochwała była szczera. Starała się jednak nie

doszukiwać w jego głosie ironii. Wszystko i tak było wystarczająco
skomplikowane. Z niepokojem myślała o tym, jakie wrażenie wywiera na niej
jego głos, kiedy łagodnieje, jego spojrzenie, kiedy na chwilę traci swoją chłodną
obojętność... Szarpnęła drzwi, próbując się wydostać z samochodu.
Bezskutecznie. Szarpnęła ponownie. Znowu nic. Zacisnęła wargi. Wrażenie, że
jest w matni, przybrało niepokojąco konkretny wymiar.

– Przepraszam, nie uprzedziłem, że tak ciężko otwierają się od wewnątrz.

– Sam szarpnął i jednym ruchem uwolnił ją z pułapki.

Rozejrzała się. Po co on wozi ze sobą te wszystkie graty, pomyślała,

zerkając na tył ciężarówki.

background image

Zupełnie jakby czytał w jej myślach, uśmiechnął się łobuzersko.

Mimowolnie odpowiedziała na jego uśmiech.

Z sąsiedniej posesji rozległo się szczekanie psów. Laura skierowała się w

stronę domu. Ze zdumieniem poczuła, że dręczący ją niepokój znika. Ostatnim
razem kiedy tu była, trzy lata temu, tuż przed wyjazdem do Francji, spostrzegła
pierwsze ślady, świadczące o tym, że dom z wolna zaczyna niszczeć: wyblakła,
gdzieniegdzie łuszcząca się farba, odpryski tynku... Teraz wszystko wyglądało
inaczej: dom był świeżo otynkowany, dach załatany, frontowe drzwi
odmalowane na jasnoniebiesko, ulubiony kolor ciotki... Laura uśmiechnęła się
mile zaskoczona. Wbrew temu, czego się obawiała, czas nie skrzywdził domu
Belli.

Uniosła głowę i odszukała znajome okna. Ostatnie promienie

zachodzącego słońca odbijały się w nieskazitelnie czystych szybach jej dawnego
pokoju.

Uspokojona i przyjemnie podniecona ruszyła ku wejściu. Uśmiechnęła się

do siebie. W tym, że Bella nie wychodzi jej na spotkanie, nie było nic dziwnego.
Zawsze była bardzo zajęta. A to jakaś akcja dobroczynna, a to jakieś inne,
równie pracochłonne zajęcie. Nie należała do kobiet, które przesiadują w domu,
słuchając plotek przyniesionych przez służącą. Laura nieraz proponowała, że jej
pomoże, ale starsza pani wolała wszystko robić sama...

Zatrzymała się przed progiem czekając, aż Sam wyjmie klucz i otworzy

drzwi.

Przepuścił ją przodem. Przez chwilę miała wrażenie, że ją obserwuje, tak

jakby go ciekawiła jej reakcja.

Najpierw

poczuła

charakterystyczny

zapach.

Zapach

niosący

wspomnienia i obrazy. Zatrzymała się i rozejrzała. Tak, nic się nie zmieniło:
lśniący parkiet podłogi, suszone kwiaty, koszyki dla kotów...

Wszystko było jak dawniej. Stare meble, antyki i zupełnie zwykłe sprzęty,

lekko zakurzone, ale tak dobrze znane, domowe, kochane... Prawdę mówiąc
wnętrze nie robiło wrażenia opuszczonego. Wyglądało tak, jakby ktoś wyszedł
stąd na chwilę, zapomniawszy dokładnie posprzątać, z przekonaniem, że zawsze
zdąży to zrobić po powrocie.

Dom. To słowo przemknęło jej przez myśl, wywołując wszelkiego

rodzaju skojarzenia. Śmieszne. Kiedyś to był jej dom. Teraz już nie. Bella
dawno temu powiedziała jej, że zamierza zapisać całą posiadłość fundacji
opiekującej się bezdomnymi kotami. Dom zostanie sprzedany, a pieniądze
przeznaczone na pomoc zwierzętom.

No tak, słynne koty ciotki Belli! Laura rozejrzała się po pokoju. Dopiero

teraz zdała sobie sprawę, że kiedy wchodziła, nie poczuła miękkiej sierści
ocierających się o nogi zwierzątek. Przestraszona spojrzała na Sama, który
tymczasem cierpliwie czekał, aż upora się ze wspomnieniami.

background image

– Gdzie są...
– Koty? Właśnie to ci chciałem pokazać. Poprowadził ją w głąb domu.
– Kto się nimi zajmuje?
Ja. Przeszli przez jadalnię, gdzie królował wspaniały drewniany stół.

Należał jeszcze do jej praprababki, i był jedynym śladem świetności rodziny
McCord sprzed wojny secesyjnej. Przeszli przez kuchnię. Kątem oka zauważyła
nowe szafki i lśniące, wyczyszczone krany nad zlewem. Kilka razy miała ochotę
zatrzymać się i zapytać, kto był autorem tych wszystkich innowacji, ale coś ją
powstrzymywało. Zresztą byli już pod kolejnymi drzwiami. Zatrzymali się. Sam
ruchem ręki zachęcił ją do otwarcia drzwi. Komórka? Czyżby zamknął koty w
komórce? To zrozumiałe, przeszkadzały mu, ale Bella nigdy nie pozwoliłaby na
takie traktowanie swoich ulubieńców!

Zmarszczyła brwi i otworzyła drzwi. Zdumiona zatrzymała się na progu.

Ujrzała zalane słońcem obszerne pomieszczenie, oszkloną, pełną roślin werandę,
wychodzącą wprost na ogród. Wszędzie, rozciągnięte na parapetach, sofach i
fotelach, drzemały koty. Parapety, framugi i zasłony lśniły czystością.

Laura spojrzała na grubego, puszystego kocura, który mrucząc ocierał im

się o nogi. Uśmiechnęła się i pogłaskała błyszczącą sierść. Kot wygiął się,
unosząc ogon. Laura wybuchnęła histerycznym śmiechem.

– Tak się bałam – wykrztusiła – zanim otworzyłam drzwi, myślałam...
– ...że ktoś maltretuje biedne zwierzęta...
– Tak, tak właśnie myślałam.
Sam stał naprzeciwko niej. W jego oczach było coś bardzo odległego od

niechęci czy potępienia, ale Laura tego nie widziała. Dalej rozglądała się wokół
siebie. Ciocia kazała zbudować ten pokój specjalnie dla nich, pomyślała.
Przychodziła tu do nich, spędzała wieczory, czytała im, rozmawiała z nimi...

Spojrzała na Sama. Dostrzegła uśmiech w szarych oczach. Potem

uśmiechnęły się jego usta. Jakoś dziwnie. Oczywiście, przy tej nieregularności
rysów, uśmiech musiał być dziwny. Jedynie oczy w jego twarzy były czymś,
co...

W popłochu wyrwała się z zamyślenia i znowu zwróciła ku kotom.
– Perceval! – krzyknęła. – Ty stale tutaj! Wzięła go na ręce, rozejrzała się.
– O, a tu jest Ginewra! – Przysiadła na ziemi, pieszcząc perską kotkę,

która zawsze była jej ulubienicą. – Ale ty utyłaś! Nie wiesz, że panie w twoim
wieku powinny bardzo się pilnować? – przemawiała do niej, przy
akompaniamencie mruczenia prężącego grzbiet kota.

Oparła się wygodnie o leżące na ziemi poduszki i zaczęła liczyć.
– Siedem? – Spojrzała pytająco na Sama. – Skąd ciocia je wszystkie

wzięła?

– Z ulicy. – Sam wzruszył ramionami. – Zawsze się jakiś przyplątał,

wystarczyło, że wyszła z domu.

background image

– Rozejrzał się po pokoju. – To Millie, a to Belinda, Lancelot, Cyrano i

Rozamunda. – Uśmiechnął się.

– Bella zawsze nazywała w ten sposób swoje koty, nowe dostawały te

same imiona, tak jakby czas stanął w miejscu. Nic ci nie pisała o swoich nowych
nabytkach? – zapytał pozornie obojętnym tonem.

Laura odebrała to jak nowy atak.
– Nie. I mam wrażenie, że nie tylko o tym nic mi nie powiedziała. – W jej

głosie brzmiało zniecierpliwienie.

Miała wrażenie, że jej nie dowierza, ale postanowiła nie zwracać na to

uwagi.

Sam przykucnął obok niej na podłodze i wyjął z kieszeni kopertę.
– Przywiozłem cię tutaj po to, żeby ci to dać. To list od Belli. Wręczyła

mi go kilka miesięcy temu.

Laura ze zdumieniem spojrzała na kopertę. Starannie wykaligrafowane

litery, okrągłe, wytworne pismo ciotki.

– Co to jest?
– Przeczytaj.
Wzięła z jego rąk kopertę. Jeszcze raz spojrzała na adresata, poszukała

nazwiska nadawcy. Obracała kopertę w ręku, nie mogąc się zdecydować. Nagle
na jej twarzy odmalowało się przerażenie.

– To znaczy, że ona wiedziała...
– Nie. Wydaje mi się, że nie.
Sam podniósł się, wyprostował, włożył ręce do kieszeni spodni.
– Po prostu chciała wszystko uporządkować. Dziwne, że ty nigdy... – Nie

kończąc zdania, dodał:

– Nieważne. Przeczytaj ten list. Zdenerwowana, że znowu ma jej za złe

coś, o czym nie ma pojęcia, Laura przysiadła na parapecie i, odwróciwszy się do
Sama tyłem, delikatnie otworzyła kopertę. W środku była zwyczajna kartka,
wyrwana ze szkolnego zeszytu. Poczuła, że łzy znowu napływają jej do oczu.
Poznała znajome pismo Belli. Zamknęła na chwilę oczy, próbując odegnać łzy.
Litery tańczyły jej przed oczami, zamazane i niewyraźne.

„Kochana Lauro – zaczęła czytać – daję ten list Samowi Calhounowi, bo

jestem pewna, że ci go przekaże”. Owszem, przekazał, ale zrobił przy tym
wszystko, żeby jej to obrzydzić! Stłumiła niechęć i czytała dalej.

„Skoro czytasz ten list, to znaczy, że umarłam. Mam nadzieję, że nie

próbujesz zmienić tego, czego zmienić nie można, i nie płaczesz na próżno.
Owszem, możesz sobie popłakać, ale tylko tak troszeczkę. Musisz żyć dalej.
Mam też nadzieję, że zgodzisz się na to, co postanowiłam zrobić. Wkrótce
dowiesz się, co mam na myśli.”

Laura drgnęła.
– Co Bella postanowiła zrobić?

background image

Patrzył na nią obojętnym wzrokiem, z którego nic nie mogła wyczytać.

Wróciła do listu.

„Chyba potrafię sobie wyobrazić, jak się teraz czujesz, kochanie. Wiem,

bo nieraz opłakiwałam swoich bliskich, w tym jedynego syna mojej siostry,
któremu matkowałam. Gdyby nie to, że urodziłaś się, zanim twój ojciec pojechał
do Wietnamu, nie wiem, co bym zrobiła. Byłaś największą radością mojego
życia i zawsze uważałam cię za prawdziwą przyjaciółkę”.

Ręce Laury zaczęły drżeć, łzy z wolna płynęły jej po policzkach. Sięgnęła

po chusteczkę.

Ból spowodowany stratą Belli stawał się nieznośny. Nagle zdała sobie

sprawę, że straciła kogoś, kto kochał ją, jak nikt dotąd, bezinteresownie, całym
sercem, a ponadto – doskonale rozumiał. Belle mogła zapytać o wszystko,
mogła jej wszystko powiedzieć, przy Belli mogła być sobą. A teraz to się
skończyło.

Poczuła lekki dotyk na ramieniu. Przekonana, że to któryś z kotów,

odwróciła zalaną łzami twarz. To był Sam. Podsunął jej papierową chusteczkę.
Wytarła twarz i przez jakiś czas trwała jeszcze odwrócona, próbując się
opanować. W końcu energicznie przetarła oczy i dokończyła czytać list od Belli
– kilka pożegnalnych słów i kunsztowny podpis starej damy.

Starając się opanować drżenie rąk, Laura złożyła \ kartkę i z powrotem

wsunęła ją do koperty. Jak tylko wróci do Waszyngtonu, schowa list do swojego
sejfu w banku. Włożyła go do torebki i spojrzała na Sama. Stał oparty o
kuchenne drzwi i głaskał prężącego grzbiet Percevala.

Wyraz jego twarzy świadczył o tym, że jej zachowanie nieco go

zaskoczyło. Spojrzała mu prosto w oczy.

– Dziękuję. To dla mnie bardzo ważne, największa pamiątka, jaką... –

Złociste oczy wypełniły się łzami. – Tylko dlaczego nie dałeś mi go na
cmentarzu? Dlaczego dopiero tutaj?

Leciutko wzruszył ramionami.
– Chciałaś to przeczytać na oczach wszystkich? Spuściła wzrok.
– Nie, oczywiście, że nie.
Odsunął Percevala i podszedł do niej.
– Chciałem spokojnie z tobą porozmawiać o czymś jeszcze.
– Tak? Słucham.
– Czy wiesz coś o nowej bibliotece?
– Wiem, że Bella była przewodniczącą Komitetu Budowy Biblioteki

Miejskiej. Pisała mi o tym. – Nareszcie mogła powiedzieć, że o czymś wie.

– Budowa biblioteki została zakończona. Dzisiaj odbędzie się uroczyste

otwarcie. Mieszkańcy Webster są bardzo wdzięczni za wszystko, co Bella dla
nich zrobiła... – Zawahał się, spojrzał na nią raz i drugi, jakby się zastanawiał,
czy mówić dalej. Był o wiele sympatyczniejszy, kiedy tracił pewność siebie. –

background image

Przygotowali dla niej dyplom honorowy. Chyba powinnaś go odebrać w jej
imieniu.

– Dziś wieczór?
To nie był dobry pomysł. Ciotka dopiero co zmarła. To nie była

odpowiednia pora na przyjęcia. Nie, nie teraz. Nie miała najmniejszej ochoty na
tego typu imprezy.

Sam nie spuszczał z niej wzroku.
– O co chodzi? Przecież nie zamierzasz chyba wracać od razu do

Waszyngtonu.

Wstała.
– Nie, ale nie wydaje mi się właściwe chodzić na przyjęcia w dzień

pogrzebu najbliższej mi osoby – powiedziała pouczającym tonem.

– Data została wyznaczona kilka tygodni temu. Bella bardzo się cieszyła.

Co oni mają, twoim zdaniem, zrobić? Dostosować się do twoich planów?

Postanowiła zachować spokój. Nie zniesie ani jednej impertynencji

więcej. Ustąpi. Zrobi to dla Belli.

– W porządku. W takim razie pójdę.
W jego oczach spostrzegła niedowierzanie. Potem ulgę.
– Rozumiem, co czujesz. To rzeczywiście nie jest najlepszy moment. Ale

kto mógł wiedzieć, że Bella... Nic na to nie można poradzić... – dokończył,
bezradnie rozkładając ręce.

Doznała współczucia. Rozumiała go, przynajmniej w tej chwili. Chciała

coś powiedzieć, ale nic odpowiedniego nie przyszło jej do głowy.

Przez chwilę panowało milczenie. Potem Sam otrząsnął się z zamyślenia.
– Początek uroczystości o siódmej, w nowej bibliotece. Przyjadę po

ciebie.

Odwrócił się i skierował ku wyjściu.
– Dziękuję, dam sobie radę sama. Przystanął.
– Masz samochód?
– Nie wysilaj się. Wiesz, że nie mam. Po prostu chcę tam iść sama.
– Belli by się to nie podobało – powiedział obojętnym tonem, – Prosiła,

żebym się tobą opiekował.

Laura zacisnęła usta.
– Ciekawe po co? Wiedziała przecież, że jestem dorosła. Przejechałam

wzdłuż i wszerz cały świat. Naprawdę nie potrzebuję niczyjej opieki.

– Nie martw się. To, że się zgodzisz, żebym cię podwiózł do biblioteki,

do niczego cię nie zobowiązuje.

– O co ci właściwie chodzi? – Zaczerwieniła się i odwróciła głowę.
– Chcę po prostu powiedzieć, że przy obopólnej dobrej woli, wszystko

pójdzie gładko.

Po jego chłodnych szarych oczach trudno było poznać, czy kpi sobie, czy

background image

mówi poważnie. Właśnie to najbardziej ją w nim irytowało. Nigdy dotąd nie
spotkała kogoś takiego. Sam nie pasował do żadnej kategorii ludzi, z którymi
dotąd miała do czynienia. Potrafił wyprowadzić ją z równowagi samym tylko
ruchem swoich długich rzęs.

– Panie Calhoun, nic pan o mnie nie wie i nie ma pan prawa mówić do

mnie w ten sposób. Umarła osoba bardzo mi bliska. Jeśli nie potrafi pan
zrozumieć, co czuję, to pańska sprawa, ale ja nie... – próbowała opanować
drżenie głosu.

Twarz Sama nie wyrażała nic. Wiele by dała, żeby móc coś podobnego

powiedzieć o swojej.

– Masz rację, to moja sprawa – odparł. Odwrócił się. – Przyniosę twoją

walizkę.

Została sama. Przez chwilę stała z opuszczonymi rękami, potem poszła do

kuchni, starannie zamykając za sobą drzwi słonecznego pokoju-werandy. Jego
mieszkańcy gwałtownie zaprotestowali cichymi miauknięciami, po czym wrócili
na parapety i kanapy.

Sam zjawił się po kilku minutach. Postawił walizkę i spojrzał na Laurę.
– Przyjadę kilka minut przed siódmą – powiedział. – Postaraj się być do

tego czasu gotowa.

Wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Laura, nie zastanawiając się, dlaczego

to robi, podbiegła do drzwi i zasunęła zasuwkę.

Dobiegł ją dźwięk ruszającego samochodu. Nie odjechał daleko, po kilku

metrach skręcił w dróżkę tuż obok. Po chwili warkot motoru ucichł. Tak jak
poprzednio, rozległo się szczekanie psów. Zaciekawiona, poszła do salonu i zza
firanki wyjrzała na ulicę. Sam zatrzymał się przed sąsiednim domem, dużą
posiadłością, którą pamiętała z dzieciństwa. Zdjął marynarkę, powiesił ją na
otwartych drzwiach furgonetki i zaczął wyładowywać jej zawartość. Z
podziwem patrzyła, jak lekko chwyta ciężkie paki i z łatwością niesie je dalej do
ogrodu.

Kiedy wreszcie zniknął jej z oczu, odwróciła się od okna i rozejrzała po

domu. Wszędzie widać było ślady męskiej ręki. Sam najwyraźniej miał pewne
zalety, może nie był dżentelmenem, ale z pewnością był niezłym stolarzem.

Nie miała najmniejszej ochoty jechać z nim na otwarcie biblioteki. Może

w Webster znajdzie się choć jedna taksówka i kierowca skłonny zawieźć ją te
kilka ulic dalej. Chociaż przy takiej pogodzie jedyny taksówkarz w miasteczku,
Tully Cole, pewnie jest na rybach...

Trzeba było wynająć samochód w Waszyngtonie, ale wziąwszy pod

uwagę jej zdolności do orientowania się w terenie, prędzej wylądowałaby w
Georgii niż w Południowej Karolinie. O wiele łatwiej było wsiąść po prostu w
autobus i dać się przywieźć na miejsce, troskę o odpowiednie połączenia
pozostawiając urzędnikom biura podróży. Na szczęście zdążyła na czas.

background image

Po raz kolejny rozejrzała się wokół siebie. Jako jedyna krewna Belli na

pewno będzie miała prawo zabrać stąd, co zechce, może sprzedać... Znowu
poczuła przypływ ogromnego smutku. Była sama, nie miała nikogo, kto
dzieliłby z nią rozpacz po tym, co się stało.

Potrzebny był jej teraz ktoś taki jak Jason Creed.
Poznali się w ambasadzie w Paryżu. Oboje byli Amerykanami, oboje

pochodzili z małych miasteczek, oboje czuli się obco w wielkim mieście,
pełnym cudzoziemców. Razem zwiedzali muzea, galerie, chodzili na koncerty,
uczestniczyli w niezliczonych przyjęciach.

Jason interesował się jej pracą, pomógł jej zaczepić się w Departamencie

Stanu. Wspólne zainteresowania i wspólne cele bardzo ich zbliżyły. Spędzali
wiele czasu razem, w końcu zaczęli myśleć o małżeństwie. Myśleli o nim nadal,
mimo że ostatnie trzy lata spędzili z dala od siebie. Jason został w Dakarze, ona
– wróciła do Stanów.

Uśmiechnęła się do siebie ze smutkiem. Wróciła, żeby być bliżej Belli,

ale Bella odeszła na zawsze.

Przemierzyła kilkakrotnie pokój. Musi przestać o tym myśleć. Jutro się

nad wszystkim zastanowi.

Teraz powinna odpocząć. Najlepiej pójść do dawnej sypialni i rzucić się

na łóżko. Nie była jednak pewna, czy chce zobaczyć swój dawny pokój: zasłony
upięte ręką Belli i duże drewniane łoże po babce.

Uśmiechnęła się przez łzy. Na szczęście miała ten dom do dyspozycji,

mogła być sama. Zawsze to lepsze niż towarzystwo Sama Calhouna!

W nieco lepszym nastroju opuściła salon, wzięła walizkę i poszła w górę

po schodach. Doleciał ją znajomy zapach – „Kwiat Kaszmiru”. Wydawało jej
się, że ciotka Bella jest tuż obok, że zaraz wyjdzie, żeby ją uściskać. Lekki
znajomy zapach towarzyszył jej cały czas. Weszła do pokoju. Na toaletce ujrzała
otwarte pudełeczko pudru. Ogarnęła ją nowa fala wspomnień. Wzruszenie
zamiast pogłębić jej smutek, przybrało odcień łagodnej melancholii, w której
przeszłość mieszała się z dniem dzisiejszym.

A nad wszystkim unosił się niezapomniany zapach „Kwiatu Kaszmiru.”

background image

ROZDZIAŁ TRZECI


Sam zjawił się wieczorem zgodnie z obietnicą. Podjechał po nią

czerwonym, wspaniałym thunderbirdem. Laura obrzuciła wzrokiem smukłą
postać wysiadającego ze sportowego samochodu mężczyzny.

Praca w ambasadzie nauczyła ją zwracać uwagę na strój osób, z którymi

przestaje. Sam ubrany był bez zarzutu: sportowa, doskonale skrojona marynarka
natychmiast zyskała jej aprobatę. Prostota i elegancja stroju Sama zasugerowały
jej coś jeszcze: z pewnością były śladem jakiejś innej epoki w jego życiu, zanim
przyjechał do Webster. Przypuszczenie to potwierdzało jego zachowanie:
swobodne i pewne siebie zachowanie kogoś, kto sam dla siebie jest ostatecznym
autorytetem. Dziwny człowiek.

Do tego ten samochód! Mimowolnie porównała luksusowe wnętrze

wyścigowego – auta z odrapaną – furgonetką. Zupełnie jakby należały do dwóch
różnych osób. Pogrążona w rozmyślaniach nie odzywała się słowem. W
milczeniu jechali przez ulice miasta.

Laura ożywiła się dopiero na widok biblioteki. Była naprawdę wspaniała.

Niewysoki, obszerny budynek przeszklony wielkimi oknami stał w otoczeniu
ogrodu, fontanny, klombów i starych drzew.

Parking zastawiony był samochodami. Tłumy ludzi zdążały w stronę

biblioteki. Sam znalazł wolne miejsce, zaparkował i ruszyli ku wejściu.

Wnętrze spotęgowało jeszcze jej zachwyt: długie, wygodne stoły, półki

wypełnione książkami, osobne oszklone gabineciki dla bardziej wybrednych
czytelników... Był nawet oddzielny pokój z małymi stolikami i fotelikami dla
najmłodszych. Na niskich półkach, obok książek zobaczyła kolorowe zabawki.

Sam poprowadził ją ku podium. Wiedziała, co ją czeka. Część oficjalna

nie może obejść się bez przemówień, a jedno z nich powinna wygłosić ona.
Wzdrygnęła się. Trudno, trzeba być konsekwentnym. Zresztą po trzech latach
pracy w ambasadzie przygotowana była na wszelkiego rodzaju publiczne
wystąpienia.

Usiedli. Przewodniczący poprosił o ciszę. Po kilku słowach powitania

przedstawił kierowniczkę biblioteki, która podeszła z pokaźnych rozmiarów
medalem w ręku.

Laura wstała, odchrząknęła. Rozejrzawszy się po znajomych twarzach,

zaczęła mówić.

– Chciałabym wszystkim zebranym serdecznie podziękować w imieniu

mojej ciotki. Była bardzo związana z tym miastem. I byłaby z pewnością bardzo
szczęśliwa i wzruszona przyjmując to odznaczenie.

Ujęła medal w dłonie i powoli wróciła na miejsce. Usłyszała oklaski i

jednocześnie poczuła uścisk czyjejś dłoni. Spojrzała na Sama. W jego oczach

background image

dostrzegła aprobatę. Przepełniła ją radość i wdzięczność, przez chwilę nie
puszczała jego ręki.

Mimo że wiedziała, jak wiele ma jej do zarzucenia, była mu wdzięczna za

ten gest. Utwierdził ją w przekonaniu, że postępuje słusznie. Jej obecność na tej
uroczystości – do niedawna odczuwana jako absurdalna – zyskała nowy wymiar.
Laura poczuła się nagle na właściwym miejscu.

Po przemówieniach wszystkich poproszono do stołu.
Swobodna i rozluźniona, z kieliszkiem wina w ręku, przechodziła od

osoby do osoby, wsłuchując się w słowa uznania skierowane do niej, a
przeznaczone dla jej ciotki. Zebrani byli jednomyślni: stała się rzecz wielka, a
zawdzięczali ją jednej osobie – pannie Belli McCord. Laurę przepełniła miłość i
duma.

W miarę trwania przyjęcia była w coraz lepszym nastroju. Rozmowy z

ludźmi, którzy znali Bellę, wywoływały w niej coraz to nowe wspomnienia
szczęśliwych lat spędzonych z ciotką właśnie tutaj. Niemal słyszała głos Belli,
kiedy mówiła:

– Należy żyć chwilą obecną. Przeszłość minęła, a przyszłość dopiero

nadejdzie.

W rozmowach o Belli raz po raz pojawiały się wzmianki o Samie

Calhounie. Nie kończące się pochwalne pienia.

– Przeprowadził się tutaj dwa lata temu. Zamieszkał w najbliższym

sąsiedztwie. Miała wyjątkowe szczęście, że tak się stało... – mówiła jedna z
kobiet.

Pan Sweeting, najbliższy sąsiad ciotki, powiedział:
– Na początku nie byliśmy tym zachwyceni. Przyjechał z Nowego Jorku,

a tam, wiadomo... ale okazał się naprawdę nadzwyczajny. Wiele dobrego zrobił
dla Belli, w ogóle całe miasto dużo mu zawdzięcza.

Z Nowego Jorku? Tak, teraz sobie przypomniała. Bella coś o tym

wspominała. Laura przypomniała sobie też starą furgonetkę, a zaraz potem
wytworną, chociaż nienową, marynarkę Sama, najwyraźniej pamiętającą lepsze
dni. Do tego ten czerwony sportowy samochód... Wszystkie te elementy
składały się w całość, która nazywała się Sam Calhoun...

Kiedy pan Sweeting oddalił się, do Laury podszedł pastor Mintnor.
– Byliśmy tacy szczęśliwi, kiedy Sam zaopiekował się twoją ciotką. Był

jej bardzo oddanym przyjacielem.

– Wyobrażam sobie. – Laura zmusiła się do miłego uśmiechu. Znowu

poczuła się nieswojo. Czyżby to była aluzja do jej długiej nieobecności w
Webster? Sam musiał się zaopiekować Bellą, bo nie było nikogo, kto by to
zrobił. Nie było przede wszystkim jej, Laury. Wiedziała, że ten zarzut jest
irracjonalny, ale w chwilach największego przygnębienia przyznawała mu
słuszność.

background image

Kiedy pastor pożeglował w stronę zastawionego stołu, rozejrzała się po

sali. Pod oknem zobaczyła Sama, pogrążonego w rozmowie z jakimiś paniami.
Stały, wpatrzone w niego, głośnym śmiechem reagując na każde zdanie.

Sam w pewnej chwili roześmiał się również. Odrzucił głowę do tyłu,

prężąc długą szyję. Opuszczając głowę miał jeszcze uśmiech na ustach, który
jednak zamarł, kiedy napotkał wzrok Laury. Spoważniał, przeprosił swoje
towarzyszki i skierował się ku niej.

Raz po raz zatrzymywał go któryś z gości. Laura zwróciła uwagę na

sposób, w jaki słuchał swoich rozmówców. Robił to tak, jakby rozmowa
pochłaniała go bez reszty, a rozmówca był kimś niezmiernie ważnym. Nagle
zapragnęła, żeby to jej słuchał właśnie tak. Nigdy dotąd tego nie zrobił. Był do
niej uprzedzony, to pewne. Wyrobił sobie opinię o Laurze Decker, zanim
jeszcze zobaczył ją na oczy. A najwyraźniej należał do ludzi niełatwo
zmieniających zdanie. Wciąż pamiętała, w jaki sposób rozmawiał z nią po
południu.

Z drugiej jednak strony, wspaniale opiekował się domem, no i wykazał

sporo taktu i zrozumienia podczas przyjęcia.

Kiedy wreszcie do niej dotarł, przyjrzał się jej uważnie i powiedział:
– Odwiozę cię do domu. Musisz się tu nieźle nudzić. W porównaniu z

przyjęciami, na których zwykle bywasz, to musi być dla ciebie prawdziwą
męką.

Popatrzyła na niego pociemniałymi z gniewu oczyma.
– Nic o mnie nie wiesz. Za każdym razem, gdy tylko otwierasz usta,

przekonuję się o tym na nowo.

– Wiem wystarczająco dużo – usłyszała w odpowiedzi.
Odwróciła się i skierowała ku wyjściu. Podążył za nią. Pożegnali

obecnych, a Laura jeszcze raz podziękowała kierowniczce biblioteki za medal.

Kiedy podchodzili do samochodu, nagle ktoś ją zatrzymał. Niski,

grubawy mężczyzna o wyglądzie prowincjonalnego urzędnika.

– Pani pozwoli, panno Decker, nazywam się Harold Pine, jestem

adwokatem pani ciotki. Bardzo bym chciał zobaczyć się z panią. Czy będziemy
mogli spotkać się jutro? Chciałbym omówić z panią postanowienia testamentu.

Laura spojrzała na niego zdziwiona. Przeniosła wzrok na Sama.
– Postanowienia testamentu? Myślałam, że sprawa jest prosta. Czy są

jakieś komplikacje?

– Nie, skądże – powiedział pośpiesznie, jakby chciał ją uspokoić. Wyjął

kraciastą chustkę i przetarł czoło. – Musi się jednak pani zapoznać z pewnymi –
spojrzał na Sama pytająco – z pewnymi dodatkowymi ustaleniami...

Zmieszana przypomniała sobie fragment listu Belli.
Ciotka wspominała w nim o jakimś swoim postanowieniu.
– Rozumiem. Mam nadzieję, że te „dodatkowe ustalenia” nie zajmą dużo

background image

czasu. Muszę wracać do Waszyngtonu. Zaczynam nową pracę.

Sam przyglądał się jej obojętnie. Rozmowa najwyraźniej go nie

interesowała.

Laura obrzuciła go oskarżycielskim spojrzeniem. Boże! Wyjechać stąd

jak najprędzej! Znaleźć się z dala od wszelkich komplikacji i wyssanych z palca
zarzutów! Oczywiście, zaraz, nawet jutro pójdzie do adwokata. Byle prędzej!

Odwiozę cię do niego – zaproponował Sam, gdy w milczeniu jechali w

stronę domu.

– Nie, dziękuję – powiedziała zapatrzona w szybę. – Wezmę taksówkę.
– To niemożliwe.
– A to dlaczego?
– Tully jest zajęty. Jego brat kupił właśnie motel. Tully pomaga mu w

remoncie.

Zacisnęła wargi.
– W takim razie pójdę pieszo.
– Biuro pana Pine’a jest dość daleko. A jutro będzie straszny upał...
Zanim zdążyła wymyślić coś nowego, zaproponował:
– Skoro nie chcesz, żebym cię tam zawiózł, to weź moją furgonetkę.
– Dziwię się, że nie chcesz być obecny przy tej rozmowie. Mając taką

opinię na mój temat... – Próbowała nadać głosowi ironiczny ton.

Sam skinął głową.
– Chyba będzie lepiej, jeśli to zrobisz sama.
W jego głosie dosłyszała współczucie. Nie wiedziała, jak zareagować.
– Weź mój samochód – powtórzył. – Dałbym ci ten – uderzył lekko ręką

w kierownicę – ale jutro mam go oddać do przeglądu, już dawno się umówiłem.

Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– Musisz się umawiać z góry, kiedy chcesz oddać samochód do

przeglądu?

– Oczywiście. – Sam pogłaskał kierownicę. – Trzeba go oczyścić w

środku, dokładnie umyć, wymienić pewnie to i owo, a facet, który to robi, jest
bardzo zajęty. Bierze tylko dwa samochody dziennie. Trzeba się z góry
umawiać, bo to jedyny fachowiec w okolicy.

– Rozumiem. – Zapatrzyła się w jego smukłe, silne dłonie spoczywające

na kierownicy. Pasowały idealnie do drogiego, eleganckiego wozu. Spróbowała
przypomnieć je sobie na kierownicy starej furgonetki. Prawem kontrastu, do
tamtego wraka pasowały równie dobrze.

– Mają tu przyjechać moi bracia – powiedział jakby się tłumacząc. –

Chciałbym dobrze wypaść.

Uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
– Żeby sobie rodzinka nie pomyślała...
– Właśnie.

background image

Niepotrzebnie się uśmiechnęła. Po co to sztuczne porozumienie? Przecież

nic ich ze sobą nie łączy. Po prostu jako osoba mająca pięcioro młodszego
rodzeństwa doskonale wie, jak przebiegają tego typu rodzinne wizyty, ale to
wszystko...

Podjechali pod dom Belli. Sam nie wysiadł z samochodu, nie otworzył

przed nią drzwi. Siedział bez ruchu, wpatrzony w dom.

– Możesz przespać się u mnie, jeśli czujesz się tu nieswojo – powiedział

po chwili.

Laura skrzyżowała długie, smukłe nogi.
– Chyba żartujesz.
W półmroku dostrzegła jego ironiczny uśmiech.
– Możesz się nie obawiać. Nie czyham na twoją... cnotę.
Zwłaszcza ton, jakim wymówił ostatnie słowo, nie przypadł jej do gustu.
– Niech pan się nie wysila, panie Calhoun. Nie podoba mi się pański

sposób bycia, to wszystko. Dlatego nie sądzę, żebym się dobrze czuła pod
pańskim dachem. Jest pan do mnie uprzedzony i stale daje pan temu wyraz.
Rozumiem, przyjaźnił się pan z moją ciotką, ale doprawdy nie mogę zrozumieć,
co ona w panu widziała.

Szare oczy spojrzały na nią nieprzyjaźnie.
– Kogoś, na kogo mogła zawsze liczyć, kiedy była sama.
Laura zacisnęła dłoń na drzwiczkach samochodu.
– Kogoś, kto przede wszystkim potrzebuje lekcji dobrego wychowania! –

Wyskoczyła z samochodu i pochylając się ku kierowcy, dodała:

– Dobranoc panu. W imieniu całej rodziny, serdecznie dziękuję za opiekę

nad moją ciotką, o ile rzeczywiście coś pan dla niej zrobił. Mam nadzieję, że
nigdy więcej pana nie zobaczę!

Energicznym krokiem ruszyła w stronę drzwi wejściowych. Dopiero

kiedy dotknęła klamki, zrobiło jej się słabo. Cały występ na nic!
Samozadowolenie prysło jak bańka mydlana! Przecież właśnie zgodziła się
pożyczyć od niego furgonetkę. Nie zaprotestowała. Zobaczy go i to wkrótce!
Jutro rano!

Zatrzasnęła drzwi, oparła się o nie i zamknęła oczy. Wszystkie

wydarzenia tego dnia przeanalizowała jeszcze raz. Próbowała odegnać to, co
nieprzyjemne, pozostawiając jedynie chwile spędzone w bibliotece, wszystkie
miłe, dobre słowa, które tam usłyszała. Wszystko, byle nie myśleć o Samie...

Otrząsnęła się z zamyślenia i wyszła na werandę. Koty mrucząc ruszyły w

jej stronę. Musiały tęsknić za Bella, za jej głosem, dotykiem dłoni. Laura pobyła
z nimi jakiś czas, zmieniła wodę, napełniła miski i opróżniła kuwety. Przecież
Sam nie może zobaczyć, że o nie nie dba. Opinii o niej i tak nie zmieni, ale
chociaż nie będzie jej miał nic nowego do zarzucenia...

background image

Następnego dnia rano, kiedy zeszła na dół w zielonej, kwiecistej sukience,

zobaczyła leżący na kuchennym stole klucz od samochodu Sama. Na myśl, że
był tutaj, kiedy brała prysznic, wzdrygnęła się. Na pewno przyszedł zajrzeć do
kotów. Tym lepiej – zobaczył, że mają dobrą opiekę. Mógł się nie fatygować.

Zrobiła sobie śniadanie. Zaparzyła kawę, przyrumieniła tosty. Na myśl o

tym, że to jeszcze ciotka je kupiła, łzy znowu napłynęły jej do oczu. Czuła się
jednak lepiej, niż poprzedniego dnia. Noc, którą przespała w swoim dawnym
pokoju, ukoiła ją i wprowadziła w jej myśli pewien ład.

Około jedenastej wyszła przed dom. Furgon stał już zaparkowany na

ścieżce i gotowy do drogi. Sprawdziła biegi i hamulce. Od dawna, nie
prowadziła czegoś takiego. Była przyzwyczajona raczej do automatycznej
skrzyni biegów. Trudno, trasa nie była przecież długa.

Furgonetka, niespodzianie, okazała się wozem w dobrym stanie.

Prowadziło się ją łatwo i zdumiewająco lekko. Trzeba było tylko uważać przy
hamowaniu; hamowała ostro, wystarczyło lekko dotknąć pedału.

Kilka minut po jedenastej dotarła do biura pana Pine’a. Gabinet adwokata

wypełniały stare masywne meble, wśród których królowało zawalone papierami
biurko. Mecenas był osobą ceniącą sobie tradycję i dawne dobre obyczaje.

Z uśmiechem podsunął jej fotel. Sam usiadł za biurkiem i z

namaszczeniem włożył okulary. Z teczki wyjął niewielką kopertę i podał ją
Laurze.

– To dla pani.
Z przyjemnością ujrzała znajome pismo. Jeszcze jeden list od ciotki.

Zaczęła otwierać kopertę i zawahała się, przypomniawszy sobie, jak
zareagowała na słowa ciotki poprzedniego dnia. Spojrzała przepraszająco na
pana Pine’a i schowała list do torebki.

– Dziękuję. Przeczytam później. Proszę sobie nie przeszkadzać.
Adwokat zaczął odczytywać testament. Wstęp, kilka drobnych darowizn,

Laura nie była niczym zaskoczona...

– Teraz przejdziemy do części dotyczącej pani, panno Decker. Jak pani

zapewne wiadomo, pani ciotka pozostawiła spory majątek. To, co odziedziczyła
po swoim ojcu, znacznie powiększyła. Właściwie lokowała pieniądze i niezbyt
dużo wydawała na własne potrzeby. Mamy tu zatem do czynienia z pokaźną
sumą oraz cennymi nieruchomościami.

Kiedy szczegółowo wymienił wszystko, co składało się na fortunę ciotki,

Laura, nie kryjąc zdziwienia, zapytała:

– Czy to znaczy, że ja dziedziczę to wszystko? Przecież chciała zapisać

dom jakiejś fundacji, chodziło jej o koty...

– Owszem, wspomina o tym. To zresztą jedyne zastrzeżenie, jedyny

warunek, ograniczający pani prawa.

– Jaki warunek? O czym pan mówi?

background image

– Tak, pani McCord zastrzegła sobie w testamencie, że odziedziczy pani

wszystko, pod warunkiem, że przemieszka pani w jej domu, wraz z kotami,
jeden rok. Potem będzie pani mogła opuścić go. Oczywiście zabierze pani ze
sobą koty i będzie opiekować się nimi oraz ich potomstwem aż do chwili, kiedy
w sposób naturalny zejdą z tego świata. Laura nie kryła zdumienia.

– Nic nie rozumiem. Wszystko miało być inaczej. Kilka lat temu

powiedziała mi, że...

Pan Pine spojrzał na nią zza okularów.
– Zmieniła testament niedawno. Pan Calhoun... Laura podskoczyła w

fotelu.

– Co on ma z tym wspólnego?
– Jest wykonawcą testamentu.
Adwokat uśmiechnął się dobrodusznie. No tak! O wszystkim pomyśleli,

ale jej samej nikt nie zapytał o zdanie!

– Jest wykonawcą woli pani ciotki – mówił dalej pan Pine – i sprawuje

pieczę nad pozostawionym przez nią majątkiem, co w niczym nie ogranicza pani
praw. W każdej chwili może pani zwrócić się do pana Calhouna w sprawie
pieniędzy. Wystarczy poprosić, a przekaże pani żądaną sumę na utrzymanie
domu, kotów czy pani prywatne wydatki.

Nie wierzyła własnym uszom.
– Jak to? Dlaczego mam do niego chodzić i prosić o pieniądze?
– Taka była wola pani ciotki. Testament ma moc prawną. Majątkiem

zarządza wykonawca ostatniej woli zmarłego, w tym przypadku pani ciotki.

– Sam Calhoun – powtórzyła cicho.
– Tak zostało postanowione kilka miesięcy temu – mówił dalej adwokat.

– W tym celu sporządzono specjalny dokument powierniczy. Dom należy do
pani. Ciotce bardzo zależało, żeby pozostał w rodzinie.

– Na jeden rok – powiedziała sucho Laura. Spojrzał na nią, lekko urażony

jej tonem.

– Od strony prawnej wszystko jest w idealnym porządku, każdemu z

moich klientów mógłbym życzyć tak załatwionych spraw spadkowych.

– Czy życzyłby im pan również, żeby Sam Calhoun zarządzał ich

majątkiem?

Starszy pan był oburzony.
– Nikomu niczego nie doradzałem! Ciotka pani sama wybrała tego pana!
Laura opanowała się. Okazywanie irytacji i prawienie złośliwości nie ma

sensu. W ten sposób niczego nie osiągnie. Musi zachować spokój.

– Ta klauzula o zarządzaniu majątkiem... obowiązuje tylko przez rok,

prawda?

– Tak, tylko jeden rok.
Laura wstała i podeszła do biurka.

background image

– Proszę mi powiedzieć, jak pan to sobie właściwie wyobraża? Cały rok

mam chodzić do Sama Calhouna i prosić go o pieniądze za każdym razem,
kiedy będę potrzebowała kupić jedzenie dla kotów? Przecież to obcy człowiek!

Pan Pine włączył stojący na biurku wentylator.
– Proszę się uspokoić, panno Decker. Pani ciotka wniosła te poprawki

jakiś czas temu i sądziłem, że panią o tym uprzedziła. Myślałem, że dostała pani
kopię tego dokumentu.

Popatrzył z nadzieją w stronę drzwi, jakby oczekiwał, że ktoś wejdzie i

wybawi go z kłopotliwej sytuacji.

– Zresztą to się zdarza – powiedział po chwili. – Wykonawcy testamentu

często nie są członkami rodziny.

Laura oparła się mocniej o tył fotela. Tak, trzeba się opanować.
– Niestety nie dostałam kopii żadnego dokumentu – powiedziała

spokojnie, po czym odchrząknęła i zapytała: – Od jak dawna prowadzi pan
sprawy mojej ciotki?

– Od trzydziestu lat. – W głosie pana Pine’a zabrzmiała urażona duma.
– I nic pana nie zdziwiło, że ciotka nagle postanowiła powierzyć

wszystko, co posiada, obcemu człowiekowi?

– Trudno pana Calhouna nazwać obcym. Zresztą ciotka pani była w pełni

władz umysłowych...

– Wymusił to na niej! – Prawie wierzyła w to, co mówi. Tak, Sam

Calhoun zmusił Bellę do dodania tej absurdalnej klauzuli! On, niby najlepszy
przyjaciel ciotki...

– Panna McCord przybyła do mnie w tej sprawie w towarzystwie tego

pana...

– I co, trzymał ją za rękę? Adwokat zbladł.
– Sama dokonała wszystkich poprawek. Podyktowała mi to osobiście. Tu,

w tym gabinecie. Sam próbował oponować, ale go nie słuchała.

– No tak, w to akurat mogę uwierzyć... Biedna, samotna, stara dama,

zwiedziona urokiem usłużnego sąsiada. On tyle dla niej zrobił, a teraz ona
postanowiła coś zrobić dla niego. Wszystko jasne. Nic dodać, nic ująć.

Stanowczym krokiem ruszyła ku drzwiom.
– Proszę zaczekać – adwokat uniósł się zza biurka – dokąd chce pani

pójść?

– Do Sama Calhouna, to chyba jasne! – rzuciła przez ramię.
– Wszystko jest jak najbardziej legalne. Musi pani pozostać w tym domu

przez rok.

Już w progu odwróciła się.
– Dlaczego?
– W przeciwnym razie koty zostaną uśpione, a pieniądze przekazane na

cele dobroczynne.

background image

Zachwiała się. Oparła o framugę.
– Teraz wszystko rozumiem. Oczywiście, to podstęp. Ciotka nigdy nie

wpadłaby na taki pomysł. Uśpić koty!?

– Tak, przyznaję, to nieco dziwne, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę, jak

bardzo była do nich przywiązana.

Pan Pine zaczął składać papiery.
– Dziwne? – Laura chciała jeszcze coś dodać, coś o ludzkiej uczciwości, o

sytuacji, o stanie psychicznym, w którym była ciotka, kiedy zdecydowała się
zmienić testament... Dała jednak spokój.

Pobiegła do samochodu, wskoczyła na siedzenie i zapaliła silnik. Co ona

właściwie wie o Samie Calhounie? Nic, absolutnie nic!

Jadąc wolno przez miasto, próbowała sobie przypomnieć, co pisała o nim

ciotka. Przyjechał do Webster przed dwoma laty. Udzielał się, pracował, nie
bardzo wiadomo gdzie i nad czym, ale ogólnie był osobą aktywną. W listach
Belli jego imię powtarzało się często, zawsze w bardzo pochlebnym kontekście.
Nie pamiętała, o co dokładnie chodziło. Prowadził jakiś interes. Prócz tego
pomagał Belli remontować dom, sadzili razem petunie, jeździł z nią co tydzień
po zakupy, woził do weterynarza, kiedy były kłopoty z którymś z kotów.

Typowe sąsiedzkie usługi. Nie byłoby w nich nic niezwykłego, gdyby nie

niespodziewane zakończenie całej historii. W jego świetle wszystko wydawało
się podejrzane. Zwłaszcza intencje Sama Calhouna.

Zaraz, jest coś jeszcze: Bella napomknęła w którymś z listów, że Sam i

Laura bardzo by do siebie pasowali. Potem, kiedy spotkała Jasona, ciotka
przestała wspominać w listach o Samie.

Szkoda, bo teraz Laura wiedziała o nim stanowczo za mało.
Adwokat powiedział, że z funkcją wykonawcy testamentu nie wiążą się

żadne korzyści finansowe. Może to i prawda, ale to znaczy, że musi być coś
jeszcze. Dlaczego od pierwszej chwili Sam był wobec niej tak wrogo
nastawiony? Na pewno ma nieczyste sumienie. Boi się, że go przejrzy, że
prędzej czy później dowie się, jak manipulował jej ciotką.

Dodała gazu i skręciła w niewielką uliczkę wiodącą do domu. Ciekawe,

czy na nią czeka, czy woli na razie zejść jej z oczu... Kurczowo zacisnęła ręce na
kierownicy. To doprawdy nie do wiary, żeby tak doświadczony prawnik, jak pan
Pine, mógł pozwolić na coś podobnego!

Mijając szkołę, lekko zwolniła. Z daleka spostrzegła czerwony sportowy

samochód Sama, stojący przed domem. Lśnił w słońcu, wypucowany po wizycie
w warsztacie. Po przeglądzie, za który jego właściciel zapłacił z pewnością
pieniędzmi Belli!

Czuła, jak narasta w niej wściekłość. Gwałtownie przyhamowała,

samochód zarzucił, na ułamek sekundy straciła panowanie nad kierownicą.
Chwyciła ją rozpaczliwie, próbując wyprowadzić furgonetkę na prostą. Noga w

background image

skórzanym sandałku ześlizgnęła się na pedał gazu i furgonetka z wyciem silnika
runęła wprost na lśniący sportowy samochód.

Rozległ się trzask miażdżonej karoserii, prysnęło szkło, oba samochody

wylądowały na pobliskiej jabłoni. Na maskę spadł grad zielonych jabłek.

Nieprzytomna z przerażenia wobec wyrządzonych szkód, Laura spojrzała

na to, co pozostało ze sportowego thunderbirda. Czerwony kawał blachy
spiętrzony pod jabłonią wyglądał żałośnie. Rozwaliła mu samochód i
półciężarówkę za jednym zamachem. Może sobie pogratulować!

Przez pewien czas panowała cisza. Złowroga, nie wróżąca nic dobrego

cisza. Po chwili rozległo się szczekanie psów i skrzypnięcie otwieranych drzwi.
Uniosła oczy: w drzwiach domu stał Sam Calhoun ze słoikiem majonezu w
jednej i nożem w drugiej ręce.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY


Kiedy zobaczył, co się stało, nóż i słoik wypadły mu z rąk. Podbiegł do

Laury.

– Nic ci nie jest?
Laura otrząsnęła się. Zszokowana zamrugała oczyma.
– Nic, wszystko w porządku... ale dlaczego zaparkowałeś samochód

właśnie tutaj?

Sam stanął jak wryty.
– Przecież to mój podjazd.
Zaczęła gramolić się z furgonetki. Widząc jej opłakany stan, zbliżył się,

żeby jej pomóc. Odepchnęła jego wyciągniętą rękę, ale kiedy wreszcie poczuła
pod stopami żwir alejki, nogi ugięły się pod nią. Oparła się o drzwi.

– Trzeba mi było zostawić więcej miejsca. Zdumienie Sama nie

ustępowało. Osłupiały powiódł wzrokiem po rumowisku.

– Jezus Maria! Coś ty zrobiła! Rozwaliłaś... rozwaliłaś mój samochód...

dwa samochody! A teraz na dodatek mówisz, że zostawiłem ci za mało miejsca!

Podszedł i dokładniej przyjrzał się temu, co kiedyś było eleganckim

sportowym wozem. Zbladł. Uniósł ręce, poczym rozłożył je w bezradnym
geście. Widać było, że jest zdumiony rozmiarem strat.

– Rozwaliłaś mi samochód – powtórzył. – Rozwaliłaś oba!
Laura podeszła do wraka. Widok był przerażający.
Zakręciło jej się w głowie. Oparła się o złamany pień jabłoni.
– Nie, ja chyba śnię, to jakiś koszmar! – Sam znowu bezradnie uniósł

ręce. Wyglądał jak ptak, któremu połamano skrzydła. Spojrzał na nią jak na
zjawę z piekła rodem.

– Jak ci się udało załatwić oba naraz?!
Laura zagryzła wargi. Serce waliło jej jak młotem.
– Jak się ma furgonetkę w takim stanie, można się wszystkiego

spodziewać...

Czuła, że powinna go przeprosić, ale nie była w stanie tego zrobić. Cały

ten wypadek był wyłącznie jej winą. Wiedziała o tym, ale to niczego nie
zmieniało. Myślała jedno, mówiła drugie. Wydarzenia ostatnich dwóch dni
zmniejszyły nieco jej odporność. Podobne reakcje nie pasowały może do kogoś,
kto pracował w dyplomacji, ale protokół dyplomatyczny nie przewidywał
przecież podobnych sytuacji!

Sam poczerwieniał z gniewu.
– Po prostu nie masz pojęcia o prowadzeniu samochodu.
– Trudno prowadzić coś takiego – pogardliwym ruchem ręki wskazała na

rozbitą półciężarówkę.

background image

Sam chciał coś powiedzieć, ale spojrzał na nią tylko, jakby zwariowała.
Laura poczuła nagle, że coś się w niej załamuje. Tak jakby agresja

wyzwolona pod wpływem szoku, zamierzała rozpłynąć się w nagłym wybuchu
płaczu. Ukryła twarz w dłoniach.

Zewsząd zaczęli napływać zwabieni hałasem sąsiedzi. Wielu z nich znała.

Kilku poznała na pogrzebie Belli, innych – na przyjęciu w bibliotece. Sam rzucił
jej wściekłe spojrzenie i poszedł do domu zawiadomić policję i zakład
ubezpieczeń.

Laurą zaopiekował się poczciwy pan Sweeting. Zaniepokojony jej

wyglądem, ujął ją pod rękę i zaprowadził do domu.

– Nie stój tu tak, kochanie. Jak ktoś będzie chciał z tobą porozmawiać,

sam do ciebie przyjdzie. Swoją drogą, jak to się mogło stać?

Dała się zaprowadzić do domu i posadzić w kuchni. Próbowała w miarę

składnie odpowiadać na jego pytania. Oczywiście, to wyłącznie jej wina. Nie
była zbyt ostrożna, myślała zupełnie o czym innym. Na dodatek była wściekła.
Jadąc do adwokata, pamiętała o ostrych hamulcach i starała się uważać. W
powrotnej drodze miała w głowie tylko jedno: rzucić Samowi w twarz
oskarżenie. I to jak najszybciej!

Pan Sweeting zrobił jej mrożonej herbaty. Uśmiechnęła się słabo.

Mrożona herbata – napój dobry na wszystko. W domach Południowej Karoliny
podawano ją zawsze: na pocieszenie i jako lekarstwo. Magiczny napój,
rozwiązujący wszelkie problemy albo przynajmniej pozwalający odwlec ich
rozwiązanie o kilka minut...

Powiedziała, że zaraz wypije i w kilku słowach przekonała pana

Sweetinga, że czuje się wystarczająco dobrze, żeby zostać sama. Odszedł
niechętnie, mrucząc coś o wypadkach, które chodzą po ludziach i spoglądając na
nią z niepokojem.

Przez chwilę patrzyła w ślad za nim. Rzeczywiście, ostatnio niejedno się

jej przytrafiło: najpierw śmierć Belli, potem ten koszmarny Calhoun, teraz
samochód, a raczej dwa. I na dodatek jabłoń...

Musiała jeszcze wytrzymać wizytę policjanta, który przyszedł spisać

protokół i urzędnika z zakładu ubezpieczeń, który też chciał poznać przebieg
zajścia i sporządzić stosowny dokument.

Zjawili się w towarzystwie Sama. Kiedy odprowadziwszy ich do drzwi,

wróciła do domu, zastała go w kuchni.

– Jak się czujesz? Wszystko w porządku? – Podszedł i ujął ją za ramiona.
Próbowała się uwolnić, ale trzymał ją mocno. Na opalonej skórze czuła

dotyk jego silnych rąk.

– Nie boli cię głowa?
– Nie.
Przyjrzał się jej z bliska uważnym spojrzeniem ciemnych, szarych oczu.

background image

– Nie widzisz podwójnie? Nie masz mdłości?
– Nie! – Wreszcie udało się jej wyrwać. – Czuję się świetnie.
Stała przez chwilę przy stole. Trzeba go jakoś przeprosić. Nie ma rady.

Wzięła głęboki oddech.

– Bardzo mi przykro – wydusiła z siebie.
Sam usiadł, oparł głowę na skrzyżowanych dłoniach.
– Powiedz, zrobiłaś to specjalnie?
– Oczywiście, że nie. Spojrzał w stronę okna.
– Byłaś wczoraj bardzo na mnie zła...
– Mimo to nie rozwaliłabym ci samochodu! – Nawiasem mówiąc, miała

powody, żeby go nienawidzić. To, co zrobił z Bellą... – Swoją drogą, niezły z
ciebie hipokryta!

– Słucham? O czym ty mówisz?
– Pan Pine wszystko mi powiedział. Przeczytał mi testament razem z tą

absurdalną klauzulą. Bella nigdy by nie wpadła na coś podobnego. To był twój
pomysł. Omotałeś ją, namówiłeś, żeby zrobiła z ciebie wykonawcę testamentu!
Była stara, więc wszystko mogłeś jej wmówić!

Łzy gniewu spłynęły jej po policzkach. Przygryzła wargi.
Sam zbliżył się. Miała teraz jego wyrazistą, zaciętą twarz tuż obok siebie.
– Nie wiem, co sobie wymyśliłaś, ale mogę cię zapewnić, że łączyła mnie

z Bellą tylko przyjaźń, prawdziwa przyjaźń. Postanowiła po prostu załatwić
sprawy w ten sposób, żeby mieć pewność, że nie zostawia kotów na łasce losu.
Bo na ciebie i twoją domyślność nie bardzo mogła liczyć...

Laura zacisnęła dłonie.
– Proszę mnie nie pouczać, sama wiem, co mam robić! Wiem też, co

zrobić, żeby wypełnić wolę ciotki.

– Nawet gdyby to oznaczało, że masz tu spędzić cały rok?
Trafił w dziesiątkę, ale nie miała zamiaru przyznać mu racji.
– Nawet wtedy. Chociaż mam załatwioną pracę w Waszyngtonie, mam

tam mieszkanie, przyjaciół...

Popatrzył na nią sceptycznie.
– No właśnie, chyba raczej zrezygnujesz z kotów, niż z tego wszystkiego.
– Mogę je zabrać ze sobą.
– Siedem kotów? – Prawie się uśmiechnął. – Daj spokój. Jedyny sposób

spełnienia woli ciotki, to dokładne wykonanie postanowień testamentu.

– I żebranie o pieniądze za każdym razem, kiedy będę czegoś

potrzebowała, tak? Nigdy! – Uniosła głowę i spojrzała mu wyzywająco prosto w
oczy. Był znacznie wyższy, niż przypuszczała.

– Ach, to o to chodzi? – powiedział z namysłem. – Chodzi ci tylko o

pieniądze...

Pozornie banalne stwierdzenie miało w sobie tyle pogardy, że Laura

background image

zatrzęsła się z oburzenia.

– Nie! Nie o pieniądze! Chodzi mi o to, że niejaki Sam Calhoun omotał

dla własnej korzyści starą, bezbronną kobietę!

Widząc wyraz jego twarzy, zrozumiała, że tym razem przesadziła. Szare

oczy wyglądały teraz jak szparki.

– I ty śmiesz mi coś zarzucać!? A gdzie byłaś ty, kiedy ta stara, bezbronna

kobieta potrzebowała opieki? Zjawiasz się teraz, po wszystkim, i spokojnie
wyciągasz ręce po majątek, który ci się właściwie nie należy!

Odwrócił się, chcąc odejść. Po chwili zatrzymał się jednak.
– A tamto jest po prostu ohydnym oszczerstwem!
– Naprawdę? Bella nie raz mi pisała, że masz kłopoty finansowe, że nie

możesz zwrócić się do banku, bo twoje czeki nie mają pokrycia, o ile w ogóle
potrafisz je wypełnić! Nigdy sama nie wpadłaby na pomysł, że trzeba
kontrolować moje wydatki. Wiedziała, że ktoś, kto umie zorganizować przyjęcie
dla stu osób, potrafi zadbać o swoje pieniądze!

Czuła gniew i to nie tylko w stosunku do Sama. Była zła na Bellę i samą

siebie. W sumie, ciotka miała rację. Laura była rozrzutna i nigdy nie miała
pojęcia, gdzie właściwie podziewają się jej pieniądze. Powinna nad tym
zapanować. Zapisywać wydatki czy coś takiego... No tak, ale to jeszcze nie
powód, żeby opowiadać o tym wszystkim zupełnie obcemu człowiekowi.

– Nie powinno cię obchodzić, co robię z moimi pieniędzmi.
– Obchodzi mnie wszystko, co ma związek z Bellą. Bardzo jej zależało,

żeby koty miały opiekę. Wiedziała, że je kochasz i od czasu do czasu
pogłaszczesz, ale nie była pewna, czy będziesz pamiętała, żeby zapłacić
rachunek za światło.

Wydała z siebie ni to westchnienie, ni to jęk. Nie miała nic do

powiedzenia. Cokolwiek powie, zostanie wykorzystane przeciwko niej.

– Poszukam innego prawnika. Musi być jakieś wyjście. Nie możesz

dysponować jej majątkiem. Nadużyłeś jej zaufania.

Domyśliła się, że Sam mógłby jeszcze wiele powiedzieć na jej temat.

Wiele różnych rzeczy, obraźliwych i sprawiających ból. Wolała uniknąć dalszej
rozmowy.

– Rób, co chcesz. To i tak nic nie da – rzucił Sam. Już w drzwiach,

odwrócił się raz jeszcze. – Gdybyś potrzebowała pieniędzy dla siebie albo dla
kotów, daj mi znać. Wystarczy, że poprosisz.

Laura ruszyła w jego stronę.
– Raczej umrę z głodu!
Z całej siły zatrzasnęła za nim drzwi.

Po południu postanowiła upewnić się ostatecznie. Zadzwoniła do

Greenville i umówiła się z adwokatem. Jakimś cudem udało jej się złapać jedyną

background image

w miasteczku taksówkę. Tully chętnie podwiózł ją na dworzec. Po drodze
starała się uporządkować myśli. Nie było to łatwe po tym, co zaszło rano.

W kilka godzin później, wracając do Webster, nie myślała o niczym.

Siedziała zrezygnowana, z głową wspartą o szybę.

Adwokat nie powiedział jej nic nowego. Z punktu widzenia prawa

testament ciotki był zredagowany bez zarzutu. Pozostawało jedynie skrupulatnie
wypełnić jej wolę. Można było oczywiście podważyć wiarygodność dokumentu,
ale to wymagało udowodnienia, że Sam Calhoun rzeczywiście zmusił starszą
panią do zmiany treści testamentu. A to pociągnęłoby za sobą żmudne
dochodzenie i kosztowny proces.

Prawnik z Greenville był nieco zdziwiony uporem Laury. Przecież Sam,

jako wykonawca, nie osiąga żadnych materialnych korzyści i w najmniejszym
nawet stopniu nie zagraża jej spadkowym prawom. Skąd zatem ta zaciekłość, po
co tyle zachodu...

W głębi duszy podzielała jego opinię. Rzeczywiście, nie warto chyba się

tak szarpać. Tylko że tak naprawdę chodzi jej o jedno: za nic w świecie nie
pogodzi się z tym, że musi go prosić o pieniądze. Ponadto – musiałaby zmienić
swoje życiowe plany. A tego przecież nie znosi. Jest uparta i kiedy coś
postanowi, nigdy z tego nie rezygnuje. No, może tylko czasem, w zupełnie
wyjątkowych okolicznościach...

Oparła głowę o poręcz, zamknęła oczy. Są tylko dwa wyjścia: spełnić

wolę ciotki albo nie.

Przypuśćmy, że zostanie. Zaopiekuje się kotami. Przecież je lubi. Zawsze

lubiła zwierzęta, a nie miała ich od czasu, kiedy przestała chodzić do szkoły. Nie
mogła wozić ze sobą kota czy psa do Paryża, a potem – do Dakaru.

Z drugiej jednak strony – musiałaby porzucić pracę, zrezygnować z

upragnionej posady w Departamencie Stanu. Taka okazja może się nie
powtórzyć. Nikt nie będzie trzymał dla niej posady przez rok. Ale przecież
pieniądze Belli są jej potrzebne. Nawet nie dla niej samej, ona da sobie radę.
Potrzebne są dla „dzieci”. Jej rodzeństwo, jeden z braci i siostra, postanowili
studiować medycynę. Matkę nie bardzo na to stać, więc Laura mogłaby im
pomóc. Młodsi też niedługo pójdą na studia, dla nich też będą potrzebne
pieniądze...

Zapatrzyła się w ciemność za oknem. Spadek po ciotce bardzo by im

wszystkim pomógł. Rozwiązałby sprawy całej rodziny, zapewniłby
wykształcenie rodzeństwu, matka wreszcie by odetchnęła... Tak, musi jakoś
przetrzymać ten rok!

Wszystko pięknie, ale jest jeszcze Sam Calhoun. Będzie się przecież do

niego zwracać po pieniądze na utrzymanie kotów. Za każdym razem będzie
musiała iść i prosić...

Zawsze jest jednak jeszcze drugie wyjście.

background image

Trudno, wyjedzie stąd, a koty się uśpi. Na samą myśl o tym wzdrygnęła

się ze zgrozy. Nie, tylko nie to! Jak Belli mogło coś takiego przyjść do głowy!
Jak w ogóle mogła o tym pomyśleć!

Jak? Ktoś po prostu podsunął jej ten pomysł. Ale po co? Znowu

przypomniała sobie słowa adwokata: „wykonawca nie ma żadnych korzyści
materialnych. Jego rola jest czysto tytularna”. Dlaczego w takim razie się
zgodził, dlaczego dopuścił myśl o zabiciu kotów?

Lekka wzorzysta sukienka była mokra od potu. Klimatyzacja w autobusie

na próżno zmagała się z wilgotnym upałem Południowej Karoliny. Laura czuła
się krańcowo wyczerpana. Gdyby tak mogła porozmawiać z Jasonem! Na
pewno pomógłby jej w podjęciu decyzji. Doskonale się rozumieli, mieli
podobne poglądy na życie. Podobnie jak ona, Jason w dzieciństwie przenosił się
z miejsca na miejsce – jego matka była kelnerką. Podobnie jak ona pragnął
wreszcie ustabilizować się, mieć dom, dobrą pracę, zabezpieczenie finansowe.
Mogłaby do niego zadzwonić, ale teraz w Dakarze jest środek nocy, a Jason nie
lubi być budzony.

Musi zadecydować sama.
Wyprostowała się. Mimo że nie aprobuje postanowień testamentu, musi

się im podporządkować. Teraz najważniejsze to ułożyć stosunki z Samem
Calhounem. Musi znać swoje miejsce. Zaraz jutro rano pójdzie i poinformuje go
o wszystkim.


Następnego dnia o świcie obudził ją dźwięk mechanicznej piły. Zerwała

się z ogromnego staroświeckiego łoża i podeszła do okna. Uchyliła firankę: na
podjeździe przed sąsiednim domem Sam Calhoun ciął na kawałki połamaną
jabłoń.

Przysiadła na parapecie i zapatrzyła się przed siebie. To drzewo było tu

zawsze, jeszcze przed jej urodzeniem, a wystarczył jeden nieostrożny ruch, żeby
przestało istnieć. I nic już na to nie można poradzić. Stało się i się nie odstanie.
Nie było w tym nic pocieszającego. Przeciwnie, najwyraźniej nowy dzień miał
przypominać poprzednie.

Przez jakiś czas przyglądała się Samowi, zręcznie manipulującemu piłą.

Praca sprawiała mu chyba przyjemność. Jeśli nawet był zmęczony, wysiłku nie
było po nim widać.

Skrzyżowała ręce na krótkiej, kwiecistej nocnej koszuli. Dziwny

człowiek. Wrogo do niej nastawiony, to pewne, ale co ponadto? Właściwie nic o
nim nie wie. Wszyscy w mieście go wychwalają, ale czym się naprawdę
zajmuje? Nie wiadomo. Bella musiała go cenić, w przeciwnym wypadku nie
zamieściłaby w testamencie tej absurdalnej klauzuli.

Co on właściwie robi? Z czego żyje? Ostatnie dwa dni spędził w domu.

Kiedy tak niefortunnie wróciła od pana Pine’a, był w kuchni, przygotowywał

background image

sobie lunch. Pewnie pracuje w domu, albo – wcale.

A może jest adwokatem? Zupełnie zapomniała! Tak była zaabsorbowana

treścią testamentu, a potem wypadkiem, że nie przeczytała listu od Belli!
Błyskawicznie zeskoczyła z parapetu, sięgnęła do torebki i wyjęła list.

Przy nie milknącym akompaniamencie mechanicznej piły rozerwała

kopertę i pogrążyła się w lekturze. Poczuła delikatny zapach pudru ciotki.

„Kochana Lauro, mam nadzieję, że mi wybaczysz, że zmieniłam

testament. Wiem, jak bardzo ci zależy na pracy zawodowej. Pamiętasz, jak wiele
o tym mówiłyśmy, kiedy byłaś mała? Tym bardziej jest mi przykro, że zmuszam
cię do opieki nad moimi kotami, ale jeśli zostaniesz, odziedziczysz cały mój
majątek. Wtedy będziesz mogła zrealizować wszystkie swoje marzenia. Jeśli
stąd wyjedziesz, koty zostaną uśpione. Bardzo mi ciężko o tym myśleć, ale nie
mam wyjścia. Jeśli nie ty, to kto się nimi zajmie? Gdybyś miała jakieś kłopoty,
zawsze możesz się zwrócić do Sama Calhouna. To dobry i uczynny człowiek.
Powierzyłabym jemu moje koty, ale to niemożliwe. Mam nadzieję, że to
rozumiesz. Ucałowania”.

Jeszcze raz przeczytała zdanie dotyczące Sama. „Dobry i uczynny”.

Rzeczywiście, mruknęła chowając list. Poczuła, że ciotka próbuje kierować jej
krokami zza grobu. Ale dlaczego nie powierzyła kotów Samowi? Przecież
zajmował się nimi przez ostatnich kilka dni, no i miała do niego pełne zaufanie.

Ciociu, ciociu – pomyślała – naprawdę nie rozumiem, co mi chcesz przez

to wszystko powiedzieć...

Spojrzała w stronę okna. List rozwiał ostatnie wątpliwości: ciotka działała

z własnej, nieprzymuszonej woli, Sam do niczego jej nie skłaniał. Z
niewiadomych względów postanowiła postąpić właśnie tak. Wszystko wskazuje
zatem na to, że Laura nie wyjedzie z Webster, przynajmniej przez najbliższy
rok.

Popatrzyła na dom Sama. Znała go doskonale. Pamiętała z dzieciństwa

niewielką, zaniedbaną posiadłość, w której nikt nie mieszkał. Często bawiła się
w opuszczonym ogrodzie. Teraz dom był świeżo odmalowany na jasnobłękitny
kolor. Schody, drzwi i framugi były dokładnie odnowione, w ogrodzie rosły
starannie przycięte drzewa. Przez dźwięk piły przebijało się szczekanie psów.

Postanowiła nie zwlekając poinformować go o swojej decyzji. Wzięła

prysznic, włożyła szorty, zjadła śniadanie i poszła nakarmić koty. Najwyraźniej
nudziły się w zamkniętym pomieszczeniu. Przydałby im się spacer. Odkąd tu
przyjechała, biedne zwierzaki nie powąchały świeżego powietrza. Otworzyła
oszklone drzwi i siedem kotów dostojnie wymaszerowało do ogrodu.

Wróciła do kuchni. Na stole spostrzegła szklankę mrożonej herbaty

przygotowanej wczoraj przez pana Sweetinga. Machinalnie wzięła ją ze sobą i w
ślad za kotami poszła do ogrodu. Sam nie słyszał, kiedy nadeszła. Spostrzegła,
że jest zgrabny, silny, świetnie zbudowany i umięśniony... No tak, ale ona w

background image

każdym razie nie zamierza sprawdzać jego mięśni!

Czekała spokojnie, aż skończy pracę i wyłączy piłę. Przez chwilę

panowała cisza. Sam nie krył zdziwienia. Wreszcie odezwał się.

– Dzień dobry.
Odpowiedziała na jego powitanie i podała mu szklankę.
– Pewnie chce ci się pić.
Ujął szklankę i zaczął pić nie spuszczając jej z oka. Wyraźnie

rozkoszował się chłodnym napojem. Laura z przyjemnością mu się przyglądała.
Zajęty piciem, nie zwracał na to uwagi. Długa zgrabna szyja, szerokie ramiona,
ciemno owłosione piersi, widoczne w rozcięciu koszuli, opalone na brąz ciało,
opięte, sprane dżinsy... Jej wzrok powędrował niżej i... zmieszana szybko
podniosła oczy. Sam przyglądał się jej lekko rozbawiony. Zmieszała się jeszcze
bardziej.

– Dziękuję – powiedział, oddając jej pustą szklankę. Sięgnął po piłę.
Laura uniosła rękę.
– Poczekaj, chcę ci coś powiedzieć. Odwrócił głowę.
– Co takiego?
Dotknęła dłonią kawałka drewna.
– Po pierwsze, chciałabym zasadzić w tym miejscu nowe drzewo.
W jego ciemnych włosach zalśniło słońce.
– Bardzo dobry pomysł, przecież to ty je zniszczyłaś. Aha, więc dzisiaj

też zamierzał jej dogryzać.

– Chciałam cię również zapytać, jak to się stało, że ciotka wyznaczyła na

wykonawcę testamentu właśnie ciebie.

– Znowu to samo... – westchnął.
– Trzeba to kiedyś wreszcie... – zaczęła i przerwała. Z ogrodu dobiegło ją

przeraźliwe miauczenie i głośne ujadanie psa.

– Co tam się dzieje?
Sam rzucił piłę i biegiem ruszył w stronę, skąd dochodził jazgot.

Popędziła za nim.

Kiedy wbiegli do ogrodu Belli, ujrzeli niezwykły widok. Stado kotów

miotało się po ogrodzie, próbując umknąć przed olbrzymim, rozjuszonym psem.
Jego szerokie, grube łapy i niezbyt zgrabne ruchy świadczyły o tym, że jest to
potężnych rozmiarów szczenię. Koty jednak nie miały o tym pojęcia. Zresztą
wiek prześladowcy w niczym nie zmniejszał zagrożenia...

– Zrób coś! Zatrzymaj tego bydlaka! – Laura z krzykiem rzuciła się w

pościg. Sam próbował ją powstrzymać, ale nie zwracała na niego uwagi.

Nieszczęsne koty, pod wodzą Percevala, walczyły o życie. Nastroszone, z

wygiętymi grzbietami, wycofywały się, prychając. Potem jednym susem
znalazły się na wielkim ogrodowym stole, a stamtąd śmignęły na drzewo.
Olbrzymi pies, nie przestając ujadać, dopadł pnia i, wsparłszy się o niego

background image

łapami, nie zamierzał ustąpić z pola bitwy.

Laura dopadła go i złapała za obrożę.
– Ty cholerny bydlaku, wynoś się stąd, ale już! Gdyby była mniej

wzburzona, nie zrobiłaby tego.

Rzucać się na obcego, rozwścieczonego psa i łapać go za obrożę!
Pies zresztą wcale tego nie zauważył. Był zbyt zajęty. Podskoczył do

góry, pociągając Laurę za sobą. Poślizgnęła się, zachwiała...

– Poczekaj! – Sam był tuż obok.
Gdyby wzrok mógł zabijać, padłby trupem na trawę. Laura rzuciła mu

spojrzenie pełne nienawiści. Czekać! Właśnie teraz, kiedy biedna Ginewra
potrzebuje pomocy. Stara, niedołężna kotka, z trudem próbowała wdrapać się na
pień drzewa. Zęby prześladowcy były tuż, tuż...

– O nie, nie zrobisz tego! – Laura znowu wczepiła ręce w obrożę psa,

odciągając go od kota. Złapała Ginewrę, osłoniła ramionami. Pies rzucił się ku
niej...

Sam jednym ruchem złapał go i osadził na miejscu. Dwukrotnie

powtórzył rozkaz: siad! Zasłonił psa sobą.

– Nie bij go!
Spojrzała na niego oburzona.
– Co ty sobie właściwie wyobrażasz?! Nigdy w życiu nie uderzyłam

żadnego zwierzęcia!

Sam jedną ręką silnie trzymał obrożę, drugą gładził psa po łbie.
Laura mocniej przytuliła Ginewrę.
– Wszystko w porządku? Nic ci się nie stało? – szepnęła i podrapała kotkę

między uszami.

– Jest cała i zdrowa? – zapytał Sam.
– Tak.
Sam przyglądał się gromadzie kotów, które obsiadły owocowe drzewo.

Komizm tego widoku wyraźnie do niego nie przemawiał.

– Ciekawe, jak się wydostały z werandy...
– Sama je wypuściłam. Spojrzał na nią z naganą.
– Co za idiotyczny pomysł! Nie wierzyła własnym uszom.
– To mój ogród. Mają prawo spacerować, kiedy im się podoba.
– Bella nigdy ich nie wypuszczała.
– Nie jestem Bellą.
– Wielka szkoda!
Zaczerwieniona ze złości ruszyła do ataku.
– Koty mają prawo tu przebywać i żaden psi przybłęda nie będzie im w

tym przeszkadzał!

– To nie jest przybłęda, to mój pies.
– Twój?! I pozwalasz temu wściekłemu bydlakowi tak sobie biegać?

background image

Sam zmarszczył brwi.
– To nie jest żaden wściekły bydlak, to po prostu szczenię. Nie zastanawia

się nad tym, co robi. Próbuję go tego nauczyć, ale to jeszcze potrwa.

– Jaki pan, taki kram. – Powiodła wzrokiem od Sama do psa.
– To po prostu zwierzę i nie można wymagać zbyt wiele. Za to ty

mogłabyś wykazać więcej rozsądku i nie wypuszczać kotów do ogrodu. Bella
zawsze trzymała je w domu, dlatego kazała zbudować werandę.

– Ogród należy do mnie, a koty potrzebują ruchu. Strasznie się roztyły.

Chciałam, żeby trochę pobiegały. Nie przewidziałam, że ten potwór może je
zaatakować.

Gwałtownie gestykulując, wycelowała w niego palec, trafiając wprost w

gołe ciało widoczne w rozpięciu koszuli. Podskoczyła. Na ciele Sama ukazała
się czerwona krecha.

– O Boże! Bardzo cię przepraszam! Zaraz jakoś to opatrzę... – wyjąkała.
– Nic nie będziesz robić! – Sam był wściekły. – Po prostu zabierz te koty

do domu!

Laura, urażona, jeszcze mocniej przycisnęła do siebie Ginewrę.
– Chciałabym, żeby wszystko było jasne. Ten pies nie ma prawa

wchodzić do mojego ogrodu.

Sam lekko dotknął zranionego miejsca.
– Ma prawo leżeć sobie pod żywopłotem, który oddziela ten ogród od

mojego.

Wyzywająco uniosła głowę.
– Niech sobie leży, ale jeśli jeszcze raz zaatakuje moje koty, zwrócę się

do biura opieki nad zwierzętami.

Nie wydawał się tą wizją przestraszony.
– Będziesz zawiedziona. Nic mi nie zrobią.
– A to dlaczego?
– W tym mieście ja jestem biurem opieki nad zwierzętami. Miasto płaci

mi za to, że zajmuję się bezpańskimi psami i szukam dla nich nowych
właścicieli.

Nie spodziewała się takiej odpowiedzi.
– Jak to?
– Zwyczajnie. Prowadzę schronisko dla psów. Tam z tyłu, na podwórzu,

stoją budy.

– Coś takiego! – Podeszła do ogrodzenia i zajrzała we wskazanym

kierunku. Na podwórzu, za domem, szeregiem stały budy. Po obszernym
wybiegu biegał duży, kudłaty pies. Na jej widok inne psy zaczęły ujadać.

Przypomniała sobie, że już słyszała ich szczekanie. Nie wiedziała tylko,

skąd pochodzi. Powinna się była domyślić, ale miała na głowie inne sprawy.
Swoją drogą, ciekawe, dlaczego Bella nigdy w listach nie wspomniała o psiarni

background image

Sama Calhouna.

Zawróciła. Sam stał tam, gdzie go zostawiła.
– Psiarnia Calhouna – powiedziała. Skinął głową.
– Kupno, sprzedaż, tresura. Przysposabiamy psy do polowania, strzeżenia

domu i do obrony – wyrecytował, jakby czytał ogłoszenie.

Kosmyk włosów opadł jej na czoło. Energicznie potrząsnęła głową.
– Dlaczego w takim razie wszystkie siedzą na podwórzu, a ten tutaj biegał

sobie luzem?

– Mam go od niedawna. Dopiero zacząłem go tresować.
Spojrzał na psa serdecznie. Szczeniak polizał go po ręce.
– Brandy to świetny pies myśliwski, doskonale aportuje zwierzynę,

będzie z niego wielki pożytek. Może jest trochę niezdyscyplinowany i zanadto
spontaniczny, ale...

– Nie żartuj...
– ...ale warto nad nim popracować, bo oprócz tego doskonale nadaje się

do opieki nad dziećmi.

– Tylko nie znosi kotów – przerwała mu Laura. Spojrzał na nią

zniecierpliwiony.

– Nie mów głupstw, on po prostu chciał się pobawić.
Pogłaskała Ginewrę.
– Dla niej to nie była zabawa.
Kątem oka dostrzegła, że koty ostrożnie zaczynają zsuwać się z drzewa.

Otworzyła drzwi wiodące na werandę. Kiedy ostatni pupil zniknął w domu,
posadziła Ginewrę na progu i zamknęła drzwi.

– Jeśli chcesz je wypuszczać, trzeba będzie zrobić ogrodzenie.

Potrzebujesz pieniędzy?

Laura zagryzła wargi.
– Nie rozumiem, dlaczego mam robić ogrodzenie w moim ogrodzie. To ty

powinieneś lepiej pilnować swoich psów.

Sam nie zmienił wyrazu twarzy.
– Myślałem, że zależy ci na spadku. Jest wyraźnie powiedziane, że masz

zapewnić kotom należytą opiekę.

Zmrużyła ze złością bursztynowe oczy.
– Rozczarujesz się chyba, ale ja naprawdę zamierzam się nimi zająć.
Na twarzy Sama odmalowała się nieufność.
– To znaczy, że zostajesz?
Podeszła do niego. Gdyby chciała, mogłaby go dotknąć. Poczuła zapach

dobrego mydła i wody po goleniu.

– Nie wykurzysz mnie stąd nawet dynamitem – wycedziła przez zęby.
– To chyba nie będzie potrzebne. Sama tu nie wytrzymasz. Życie tutaj nie

ma nic wspólnego z tym, do którego jesteś przyzwyczajona. Tobie jest

background image

potrzebne wielkie miasto, wytworny apartament, biuro. Szybko wrócisz do
Waszyngtonu...

– Już ci powiedziałam, nic o mnie nie wiesz, nic a nic. Nie wiesz, na co

mnie stać! – Przerwała, żeby się opanować. – Przyszłam, bo chciałam się z tobą
pogodzić. Sądziłam, że skoro mamy być sąsiadami, a taka była wola mojej
ciotki, musimy jakoś ułożyć nasze stosunki. Myliłam się, bo, jak widzę, wcale
nie zamierzasz się ze mną godzić. Pragniesz tylko jednego: oceniać moje
postępowanie i to nie mając pojęcia o niczym, co mnie dotyczy.

– Jeśli masz zamiar jakoś żyć i coś jeść, to oczywiście musimy się

porozumieć. – Spojrzał na nią niewinnie. – Chyba że wolisz umrzeć z głodu, jak
to byłaś łaskawa wczoraj powiedzieć.

No tak, znowu ją sprowokował, a ona znowu nie wytrzymała.
– Wszystko dlatego, że jesteś ograniczonym, bezczelnym prostakiem! To

dlatego jakiekolwiek porozumienie jest niemożliwe!

– No, no... – Sam, niewzruszony, wolno pokręcił głową. – Gdybym cię

nie znał, naprawdę mógłbym pomyśleć, że się uniosłaś.

– Mógłbyś tak pomyśleć – mówiła teraz o ton ciszej – gdybyś w ogóle był

w stanie myśleć o czymkolwiek. Na szczęście na razie nie muszę cię o nic
prosić. Pojadę do Waszyngtonu, zwolnię mieszkanie, przywiozę moje rzeczy
tutaj i, owszem, dopiero wtedy będą mi potrzebne pieniądze. Dlatego przelejesz
odpowiednią sumę na moje konto i nie zobaczymy się nigdy więcej.

Odwróciła się na pięcie i tanecznym krokiem poszła w stronę domu.
– Pamiętaj tylko – rzuciła na odchodnym – staraj się schodzić mi z drogi i

trzymaj swoje zwierzaki z dala od mojego domu!

Sam zostawił psa i ruszył za nią. Dogonił ją przy schodach.
– Zatem wojna, tak? No, to ci powiem: przez następny rok te koty mają

mieć najlepszą opiekę, na jaką cię stać. A stać cię na wiele. W przeciwnym razie
możesz się pożegnać ze spadkiem!

Ponieważ nie znalazła słów, mogących wyrazić jej wściekłość, z dumnie

podniesioną głową weszła do domu. Zamierzała trzasnąć drzwiami, ale
opanowała się ostatnim wysiłkiem woli i delikatnie zamknęła je za sobą. Ten
facet nie ma prawa zobaczyć, do jakiego stanu ją doprowadził.

Rozbita, przysiadła na schodach wiodących na górę. To dlatego Bella nie

mogła mu powierzyć swoich podopiecznych! No tak, jeśli wszystkie jego psy są
równie łagodne jak Brandy, to biedne koty rzeczywiście nie miałyby wielkich
szans!

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY


W kilka minut później Laura zajęta była właśnie słaniem łóżka, kiedy

nagle dobiegł ją nowy hałas. Tym razem nie było to ani wycie piły, ani jazgot
psa, tylko lament nieszczęśliwie zakochanego kierowcy ciężarówki, zagubionej
na bezkresnych rozdrożach szos. Źródło dźwięku znajdowało się niebezpiecznie
blisko jej okna. Dyskretnie wyjrzała. Sam, pogwizdując, rąbał drewno przy
akompaniamencie tranzystora.

Z furią zasunęła firankę. Nie tylko musi znosić jego obecność i ujadanie

jego sfory, ale na dodatek wysłuchiwać wycia jego radia! Trochę za dużo.
Rozejrzała się. Wpadła na pewien pomysł. Muzykę zawsze można zagłuszyć...

Zbiegła na dół, wtargnęła do schowka. Odnalazła stary, przedpotopowy

gramofon, do tego komplet płyt: opery Verdiego. Wróciła na górę, otworzyła na
całą szerokość okno i sięgnęła po płytę na chybił trafił: „Rigoletto”, świetnie!
Nastawiła ją i rozkręciła głos na cały regulator... Giuseppe kontra kierowca
ciężarówki! Verdi kontra „country music”! Klin klinem.

Zadowolona z siebie, skończyła słać łóżko i poszła zrobić porządek w

kocim pokoju.

Resztę dnia spędziła na snuciu planów. Najbliższy rok należy spisać na

straty, dla dobra sprawy... Potem sprzeda dom. Teraz, kiedy Bella nie żyje, nic
już ją nie łączy z tym miastem. Będzie musiała znaleźć sobie jakąś pracę.
Posada w Departamencie przepadła raz na zawsze. Trudno, na tym świat się nie
kończy, znajdzie sobie coś innego.

Ale nie to było najważniejsze. W głębi duszy czuła się nieswojo. Może

rzeczywiście ostatnio zaniedbała Bellę... Miłość na odległość... Na dłuższą metę
jest to niemożliwe. W tym, co mówił Sam, coś jest. Teraz na wszystko za późno.

Otrząsnęła się ze złych myśli. Trzeba wziąć się do roboty. Przede

wszystkim posprzątać. Rozejrzała się. Ciekawe, kto naprawił drzwi, odmalował
szafki i wymienił framugi?

Niektóre meble sprzeda razem z domem, resztę może weźmie matka.

Przecież lubi antyki. Ciotka, obok mebli należących jeszcze do dziadków, miała
inne – te, które kupiła, kiedy ojciec Laury jako mały chłopiec zamieszkał z
Bellą, po tym jak jego rodzice zginęli w katastrofie kolejowej.

Zajmie się domem, posegreguje rzeczy, uporządkuje wszystko i rok jakoś

zleci. Grunt, to nigdy więcej nie spotkać się z Samem Calhounem.

Niepotrzebnie znowu o nim pomyślała. Niech jej się wydaje, że ten facet

w ogóle nie istnieje. Musi zająć się kotami. Najrozsądniej będzie zawieźć je do
weterynarza. Niech je zbada i wykastruje, tak będzie najlepiej. Bella napisała, że
ma się nimi opiekować, aż do śmierci. W porządku, ale nie ma zamiaru
opiekować się ich dziećmi i dziećmi ich dzieci...

background image

Plany planami, a czas ucieka. Najlepiej zacząć natychmiast. Na przykład

od strychu. Pierwszą rzeczą, którą znalazła w wiklinowym koszu, był niebieski
porcelanowy dzbanek, pamiętający jeszcze przyjęcia w jej dziecinnym pokoju.
Przez chwilę trzymała w ręku maleńką chińską filiżankę. Powróciły
wspomnienia: koty w lalczynych czepeczkach, siedzące na krzesełkach wokół
stołu, uśmiechnięta twarz ciotki, dyskretny zapach „Kwiatu Kaszmiru”... Oczy
Laury zaszły mgłą. Odstawiła porcelanowy serwis z powrotem do kosza.
Jeszcze nie teraz. Jeszcze za wcześnie na porządki. Wspomnienia są zbyt
świeże, a ona sama najwyraźniej za mało odporna. Uporządkuje wszystko po
powrocie z Waszyngtonu. Opuściła poddasze i poszła na werandę pobawić się z
kotami.


W nocy nad Webster przeszła burza. Laura przez sen słyszała grzmoty,

szum wiatru, szmer deszczowych kropli. Obudziła się z silnym bólem głowy.
Dzienne światło sprawiło, że z powrotem zamknęła oczy. Do tego ten hałas.
Zbyt monotonny, jak na odgłos piorunów. Przemogła się, wstała, zarzuciła coś
na siebie i zeszła na dół.

W połowie schodów przystanęła. Poznała znajome pogwizdywanie. Sam

Calhoun! Co gorsza, znowu ze swoim tranzystorem i... heblem! Rzuciła okiem
na ogołocone z obrazów ściany. Sam klęczał na podłodze, majstrując coś przy
boazerii.

– Trochę ryzykujesz... – powiedziała złowrogim tonem. Nie usłyszał...

Powtórzyła, starając się przekrzyczeć hałas. Znowu poczuła ból w skroniach.

Sam powoli odwrócił się ku niej.
– Nie lubimy rannego wstawania, co? Laurze dosłownie opadły ręce.
– Czy ty nigdy nie śpisz? Stale się kręcisz, coś tam dłubiesz, a do tego

robisz przy tym piekielny hałas. Jak rozumiem, nie pracujesz, ale przecież są
jakieś sposoby sensownego spędzania czasu. Ale a propos, co ty właściwie
robisz w moim domu?

– Ktoś tu nie zauważył, że zbliża się południe – rzucił przez ramię nie

przerywając pracy. Podkoszulek z napisem „Harvard” unosił się rytmicznie na
jego piersi. – Dokładnie, jest kilka minut po dziewiątej.

Chciała zaprotestować, ale nie dopuścił jej do głosu.
– Przyszedłem, bo obiecałem Belli, że naprawię to i owo.
– Ach, to wszystko w kuchni to twoja robota? To naprawdę miło, że...
– Jest jeszcze niejedno do zrobienia. Mogłabyś na przykład zająć się

salonem... To ja zbudowałem werandę dla kotów i odmalowałem dom –
wyjaśnił, gdy spojrzała na niego pytającym wzrokiem.

Nie kryła zdziwienia.
– Dlaczego?
– Umiem to robić.

background image

– Rzeczywiście, jesteś zdolny. – Trochę zbyt długo wpatrywała się w jego

szorty. – Mimo to nie chcę, żebyś się tu kręcił. Mogę to zrobić sama albo kogoś
wynająć.

– Ciekawe, czym mu zapłacisz? Bo ja nie zamierzam wydawać pieniędzy

Belli na coś, co mogę zrobić sam. Zresztą przyrzekłem jej.

W jego głosie stanowczość mieszała się z drwiną. Laura oparła się o

poręcz schodów.

– Raz na zawsze musimy sobie coś wyjaśnić...
– zaczęła i nie dokończyła. Rozległ się dzwonek telefonu.
Podeszła do stolika, a Sam spokojnie wrócił do przerwanej pracy.
– Halo? – W słuchawce usłyszała szum, jakby ten, kto dzwonił, oddalony

był o tysiące kilometrów.

– Laura, to ty? – Głos Jasona był cichy, choć wyraźny.
Mocniej przycisnęła słuchawkę do ucha.
– Jason! Boże, jak dobrze! Co słychać?
– Co ty robisz w Południowej Karolinie? Telefon do ciebie kosztuje

majątek!

W krótkich słowach, chciała być konkretna, opowiedziała mu o śmierci

Belli. Przerwał jej.

– Wiem, twoja matka mi mówiła. Chyba pogrzeb już się odbył, prawda?

To co tam jeszcze robisz? Czekają na ciebie w Waszyngtonie.

Była lekko urażona tym, że nie powiedział ani słowa na temat śmierci

ciotki. Postanowiła jednak zrzucić to na karb zdenerwowania. Nie mógł się do
niej dodzwonić, a Jason zawsze się przecież denerwował, kiedy jego działanie
natychmiast nie przynosiło rezultatów.

– Nie mogę teraz przyjechać. Muszę uporządkować pewne sprawy.
Z drugiej strony salonu Sam rzucił jej ironiczne spojrzenie. Przez chwilę

nie mogła odwrócić wzroku od jego smukłej sylwetki w opiętych, spłowiałych
szortach. Opanowała się i próbowała skupić na tym, co mówił Jason.

– Jak długo to potrwa? Nie można trzymać tego stanowiska w

nieskończoność. Pomogłem ci, ale przecież nie mogę dłużej kręcić.

Pomógł jej? Lekko odsunęła słuchawkę. Nie do wiary! Po prostu

wspomniał kiedyś, że istnieje możliwość pracy w Departamencie Stanu. Resztę
załatwiła sama.

Skrzywiła się na myśl, że Jason jest być może za bardzo pewny siebie.

Ma swoje dobre strony, ale nieraz zachowuje się zbyt obcesowo. Nie chciała
teraz o tym mówić, w każdym razie, nie w obecności Sama Calhouna. Spojrzała
na niego zażenowana. Wydawał się pogrążony w pracy. Nie miała jednak
wątpliwości: słyszał każde słowo i już dorabiał do niego własną interpretację.
Odwróciła się do niego tyłem. Teraz musi bardzo uważać.

– Chyba będę musiała zrezygnować z tej pracy.

background image

– Co takiego? – W słuchawce rozległ się ryk. – Ty chyba żartujesz!
Nie było rady. Laura wzięła oddech i ściszonym głosem poinformowała

go o treści testamentu Belli.

– W takim razie – powiedział po chwili namysłu – rzeczywiście musisz

wytrzymać ten rok. To duże pieniądze. Będziesz mogła je w coś zainwestować.

Jej wzrok znowu powędrował w stronę Sama. Przestał udawać, że jest

zajęty czymś innym i patrzył teraz na nią, ostentacyjnie słuchając tego, co mówi.

Ciekawe, co sobie myśli. Pewnie, jak zwykle, potępia każde jej słowo.
– Tak, na pewno, ale, widzisz, nie chodzi tu tylko o pieniądze...
– Rozumiem – przerwał jej Jason. – Ale ten rok szybko minie, a potem

rozejrzymy się, co robić dalej.

Słuchała z coraz większym niesmakiem. Jason był spokojny,

wyrozumiały, przemawiał przez niego rozsądek. Jak zwykle. Niby ją rozumiał,
ale czuła, że ich drogi rozchodzą się coraz bardziej. Tak jakby mówili innymi
językami. Nie mogła mu powiedzieć, że zamierza pieniądze przeznaczyć na
opłacenie studiów Barbary i Toma. Nie teraz, nie w obecności tego tam.

– Jeszcze o tym pomówimy.
Rozmawiali jeszcze przez chwilę i pomału przypominała sobie, co

właściwie ceniła w Jasonie. Mieli wspólne zainteresowania. Oboje interesowali
się nie tylko pracą, ale też muzyką, sztuką, literaturą... Może trochę zbyt często
mówił o pieniądzach, ale to kwestia wychowania: jego matka ciężko pracowała i
w dzieciństwie stale słyszał, że aby żyć, trzeba mieć pieniądze.

Należał do osób, które „same do wszystkiego doszły”. Laura

przypomniała sobie, że kiedy poznała go z Bellą w Paryżu, ciotka powiedziała,
że to bardzo „ambitny” młody człowiek. W jej ustach niekoniecznie było to
komplementem, ale Laura miała nadzieję, że ciotka zmieni zdanie, kiedy pozna
go bliżej.

– Chyba musimy kończyć – powiedział wreszcie. – Połączenia

międzykontynentalne są strasznie drogie. Zostań tam, skoro musisz. Zajmij się
tymi kotami i pilnuj spadku. Niczego nie przegap!

– Postaram się – powiedziała machinalnie. Myślami była już przy tym, co

ją czeka. Sam na pewno nie zrezygnuje z kilku uszczypliwych uwag. W każdym
razie, nie zamierza mu się spowiadać! Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach.
Odrzuciła kosmyk opadający jej na oczy.

– Coś się stało?
– Po prostu dzwonił Jason... mój przyjaciel – odpowiedziała, nie patrząc

mu w oczy.

– Chyba więcej niż przyjaciel. Zamierzacie się pobrać? Coś za bardzo

interesował się pieniędzmi Belli...

O mało nie zemdlała.
– Posłuchaj, nie masz prawa nikogo osądzać, a zwłaszcza mnie.

background image

Odwróciła się i poszła na górę. Czuła, jak nogi uginają się pod nią.

Chyba spała. W każdym razie kiedy się ocknęła, poczuła silny zapach

amoniaku. Uniosła powieki. Sam, z zaniepokojonym wyrazem twarzy, stał nad
nią z flaszeczką w ręku. Nie mogła sobie przypomnieć, jak właściwie znalazła
się w swoim pokoju. Czyżby ją wniósł na górę?

Przestraszyła się. Jeszcze raz spojrzała na pochyloną nad sobą twarz.

Chyba nie chce jej zrobić nic złego?

– Zostaw mnie! – krzyknęła, próbując się unieść. Łzy, wywołane ostrym

zapachem amoniaku, spłynęły jej po twarzy.

– Zostaw to! Już się obudziłam! Odsunął się trochę. Był zły.
– Jak te kobiety mogły wąchać coś podobnego? Te sole trzeźwiące i tym

podobne świństwa... A w ogóle to też masz pomysły! Bardzo się przestraszyłem.

Poruszył butelką. Laura zaniosła się kaszlem.
– Weź to stąd, zanim się uduszę – wyjąkała.
– To by niejedno rozwiązało – próbował trzymać fason.
– Bardzo dowcipne. – Laura uśmiechnęła się słabo. Sam patrzył na nią ze

ściągniętymi brwiami.

– Co tobie właściwie jest? Masz wysoką gorączkę. Laura przymknęła

oczy i szczelniej otuliła się kocem.

Krótka nocna koszula zdecydowanie zbyt mało zakrywała. Było jej słabo,

ciałem wstrząsały dreszcze. Sam przysiadł na łóżku obok niej. Czuła dotyk jego
ciała.

– Otwórz oczy – powiedział. – Chcę zobaczyć twoje źrenice.
– Nie mam wstrząsu mózgu. To po prostu gorączka.
– Otwórz oczy – powtórzył stanowczo.
Chcąc nie chcąc posłuchała. Jeszcze gotów otworzyć je siłą... Lekko

dotknął jej rozpalonej twarzy.

– Od jak dawna źle się czujesz?
– Od wczoraj wieczór – Myślisz, że to grypa?
– Nie, chyba malaria. Sam osłupiał.
– Malaria! Chyba żartujesz?
– Wcale nie, prawie wszyscy w Senegalu chorują na malarię.
– Pracownicy sterylnej ambasady amerykańskiej też? – spytał złośliwie.
Była zbyt wyczerpana, żeby dyskutować w tym tonie. Zwróciła na niego

zmęczone oczy.

– Nie mieszkałam w ambasadzie. Byłam sekretarką. Miałam pokój w

mieście. Zresztą, malarię przenoszą moskity, można się zarazić wszędzie.
Całymi tygodniami byłam w terenie...

– Co tam robiłaś? – Sam podtrzymał jej głowę. Oparła głowę na jego

ramieniu, zbyt słaba, żeby się bronić. Ramię Sama było silne i opiekuńcze.

background image

Poczuła się bezpieczna. Żeby tylko nie musiała nic mówić. Mimo to zdobyła się
na wysiłek.

– Pomagałam w pracach Czerwonego Krzyża. W Senegalu panuje głód.

Woziliśmy żywność... Ludzie bardzo chorują, szczepiliśmy dzieci... – zamilkła
wyczerpana.

Delikatnie położył jej głowę na poduszce.
– Zawiozę cię do doktora.
– Nie potrzeba. Kup mi tylko chininę.
– Pojedziemy do doktora. Ubierzesz się sama, czy mam ci pomóc?
– Nie ma mowy!
Sam uśmiechnął się blado.
– W takim razie zrób to sama. Ja tymczasem zadzwonię do doktora i

zamówię wizytę, Szybkim krokiem poszedł ku drzwiom. Laura wstała i,
chwiejąc się na nogach, powoli włożyła szorty, które nosiła poprzedniego dnia.
Wsunęła nogi w sandały, przemyła twarz. Kiedy wrócił, siedziała na brzegu
łóżka, trzęsąc się od dreszczy i gorączki.

– Doktor Clay już na ciebie czeka.
Obrzuciła go niechętnym spojrzeniem. Był za bardzo energiczny. Nie

wiedziała dlaczego, ale ją to irytowało.

– Trzeba go było tylko poprosić o receptę na chininę. Na pewno by ci

przepisał, chyba coś tu słyszeliście o malarii...

– Ja nigdy! Jak Boga kocham! – próbował dowcipkować. – Nie chciałbym

zresztą, żebyś potem mówiła, że cię zostawiłem w chorobie na łasce losu.

– Nie chcę, żebyś się mną opiekował, nawet kiedy jestem chora!
Zupełnie jakby nie słyszał. Podszedł i ujął ją pod brodę.
– Bella by mi tego nie przebaczyła – powiedział łagodnie.
Zrezygnowana, oparła głowę na jego piersi. Na szczęście podkoszulek

oddzielał jej twarz od jego ciała. W przeciwnym razie doktor Clay byłby
naprawdę zdziwiony stanem pacjentki...

W chwilę potem, sforsowawszy schody, zasiedli w świeżo wyklepanej

furgonetce. Sam objął ją ramieniem i zapalił motor.

– Oprzyj się o mnie – powiedział. Wszystko tylko nie to.
– Dziękuję, nie ma potrzeby. – Odsunęła się na bezpieczną odległość.
Sam przysunął ją do siebie i ułożył jej głowę na swoim ramieniu. Nie było

sensu protestować. Zresztą była na to zbyt słaba.

– Wybacz, że wiozę cię tym gratem, ale tamten będzie gotowy dopiero w

przyszłym tygodniu. – W jego głosie nie było wyrzutu, raczej chęć przerwania
milczenia.

– Nic nie szkodzi. – Zamknęła oczy i ułożyła się wygodniej na jego

ramieniu.

Prowadził ostrożnie, jakby miał w samochodzie jakiś cenny przedmiot. Ta

background image

świadomość pogłębiała poczucie bezpieczeństwa, jakie ją nagle ogarnęło.

Wprowadził ją do domu doktora, i towarzyszył jej do gabinetu. Zupełnie

jakbym była małą dziewczynką z zapaleniem ucha, pomyślała zirytowana, ale
zaraz uspokoiła się. To nie było niemiłe: mieć go przy sobie, widzieć jego
zatroskaną twarz w czasie badania, opierać się na jego ramieniu, czuć jego rękę
pod głową.

Doktor, niski, zamaszysty człowieczek, potwierdził auto-diagnozę Laury.

Atak malarii został zapewne spowodowany nagłą zmianą klimatu: Afryka,
Alaska, Waszyngton, Webster, to trochę zbyt dużo, jak na wytrzymałość
obciążonego stresami organizmu. Lekarz szybko przepisał chininę, dał receptę i
wyszli. Po drodze wstąpili jeszcze do apteki i po chwili byli już w domu.
Tempo, w jakim odbyła się cała akcja, wprawiło Laurę w osłupienie.
Mieszkańcy Webster naprawdę byli bardzo skuteczni w działaniu...

Zasnęła natychmiast, jak tylko znalazła się z powrotem w łóżku. Czuła,

jak zapada się w ciepłą ciemność. Dokoła panowała cisza i spokój. Była
bezpieczna, była w domu.

Przespała popołudnie i cały następny dzień. Sam nie opuszczał jej ani na

chwilę. Podawał leki, poił sokami.

– Wypij, to cię wzmocni. – Na ustach poczuła dotyk filiżanki. Smak

napoju w niczym nie przypominał jabłkowego soku.

– Wyleję ci wtedy ten bulionik na głowę – powiedziała zupełnie

wyraźnie, wstrząsając się z obrzydzenia.

– Wdzięczność to ty potrafisz okazać, jak nikt. – W głosie Sama brzmiała

czułość. Tak, czułość, a nie, jak się spodziewała, złośliwa ironia.

Zamierzała się odciąć, ale znowu zapadła w sen.
Następnego dnia pod wieczór obudziła się. Gorączka chyba ustąpiła.

Laura przeciągnęła się jak kot i spojrzała w mrok gęstniejący za oknem. Jeśli
ataki malarii będą się powtarzały za każdym razem, kiedy pogoda się zmieni, to
czeka ją doprawdy wspaniały rok.

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY


– Obudziłaś się! – wykrzyknął tryumfalnie Sam, wchodząc następnego dnia rano
do pokoju Laury. W ręku miał szklankę jakiejś nowej mikstury. Odsunęła się,
robiąc mu miejsce. Jego zwyczaj przysiadania na łóżku wydawał się jej nieco
zbyt poufały. Kolanem prawie dotykał jej uda.

Niechętnie spojrzała na szklankę. Jakieś nowe świństwo.
– Co mi dasz tym razem? – zapytała i usiadła. Starannie podciągnęła

kołdrę pod brodę. Sam uśmiechnął się pod nosem.

– Witaj wśród żywych – powiedział żartobliwie. Zachęcająco wyciągnął

ku niej trzymaną w dłoni szklankę. – Jogurt z bananami, gruszką i innymi
bardzo wzmacniającymi owocami, pełen zestaw witamin.

Spojrzała z niedowierzaniem i sięgnęła po szklankę. Spróbowała i

oblizała się.

– Pyszne! Naprawdę pyszne!
– Przygotowane według starego domowego przepisu. – Sam wyprostował

się dumnie. – Zawsze to robiłem dla mamy, kiedy się spodziewała nowego
dziecka. Idealne dla karmiących matek.

O mało się nie zakrztusiła.
– Nie jestem karmiącą matką! Obrzucił spojrzeniem jej postać.
– Wiem, ale musisz się wzmocnić. Na jedno wychodzi.
Poczuła się dziwnie. Żeby zmienić temat, nawiązała do poprzedniego

zdania.

– Robiłeś to dla matki, kiedy się spodziewała nowego dziecka?
Pokiwał głową.
– Mam czworo młodszego rodzeństwa. Dwóch braci i dwie siostry.
Spojrzała na niego ze zrozumieniem. Zawsze dotąd uważała, że ona ze

swoją gromadką rodzeństwa jest w obecnej dobie, kiedy to dwójka dzieci
wyczerpuje możliwości rodziny – rzadko spotykanym wyjątkiem.

– Nas było w domu sześcioro. Jestem najstarsza.
– Wiem. Bella pokazywała mi zdjęcia. Uśmiechnęła się do niego swymi

złotymi oczyma.

Oblizała kąciki warg.
– Nie wiedziałam, że masz rodzeństwo, chociaż ciotka tyle mi o tobie

pisała.

Ciotka nie powiedziała jej też wielu innych rzeczy. Pisała, że jest dobry i

uczynny, ale ani słowem nie wspomniała, jak bardzo jest przystojny. Nic nie
pisała o jego ciemnobrązowych włosach, o jego szarych oczach, niezwykłym
uśmiechu i nieprawdopodobnie długich rzęsach. Słowem nie napomknęła o jego
smukłej sylwetce i sile, która pozwoliła mu bez trudu wnieść na schody dorosłą

background image

kobietę...

Jeszcze raz przebiegając w pamięci wydarzenia ostatnich dwóch dni,

poczuła się nagle lekka i radosna, tak jakby wszystko, co ją spotkało,
sprowadzało się do tych kilku chwil, kiedy mogła się rozkoszować faktem, że
ktoś się nią opiekuje, dba o nią i niepokoi się jej stanem. Wszystko inne
przestało się liczyć.

Znowu wypiła łyk i oblizała wargi. Wzrok Sama ześlizgnął się po jej

ustach...

– Co ci Bella o mnie napisała?
Patrzył na nią uważnie, jakby nie chciał uronić ani jednego słowa.

Wyglądał niezwykle pociągająco. W każdym razie żaden mężczyzna dotąd nie
pociągał jej do tego stopnia.

Zacisnęła ręce na chłodnej powierzchni szklanki. Wydawało jej się, że

gorączka powraca. Ciepła fala zalała jej ciało.

– Pisała, że miałeś jakieś kłopoty, że mieszkasz obok niej... że wiele ze

sobą rozmawiacie. Bardzo cię lubiła i... ceniła – dodała po chwili szczerze.

Wyjął szklankę z jej ręki i postawił na nocnym stoliku.
– A ty, co o mnie myślisz? Teraz, kiedy trochę lepiej mnie poznałaś? Czy

dalej uważasz, że nadużyłem jej zaufania i że zmusiłem ją, żeby mnie uczyniła
wykonawcą testamentu?

Otworzyła usta. Nie pozwolił jej dojść do słowa.
– Nie zrobiłem tego. Nie zrobiłem – powtórzył. – Przedtem miałem w

Nowym Jorku biuro maklerskie. Potem zaczęły się problemy zawodowe i
prywatne. Sporo straciłem. Przeniosłem się tutaj i poznałem twoją ciotkę. To
ona mnie nauczyła, że pieniądze nie mają wartości. – Uśmiechnął się smutno. –
Pozwalała, żebym jej udzielał porad w sprawach majątkowych. Nabrała do mnie
zaufania. – W dalszym ciągu nie spuszczał wzroku z jej twarzy. – Czy myślisz,
że źle zrobiła?

Widać było, że bardzo mu zależy na jej odpowiedzi. Pochylił się nad nią.

Laura zaczerpnęła oddech, próbując się opanować i skupić na pytaniu Sama.

– Bella po prostu zrobiła to, co uznała za stosowne. Zawsze postępowała

właśnie tak.

Ujął jej dłoń w swoje ręce.
– Niedobrze się stało. Oboje straciliśmy kogoś, kogo bardzo kochaliśmy.

Musimy się teraz nawzajem wspierać.

Wspierać? To słowo jakoś dziwnie zabrzmiało w jej uszach. Ogarnęło ją

coś w rodzaju błogostanu, coś, czego nigdy dotąd nie doświadczyła. To pewnie
jakiś uboczny skutek niedawno przebytej choroby. Psychiczna nadwrażliwość,
dziwne, nie znane dotąd podniecenie... Nagle zapragnęła znaleźć się w jego
ramionach, oprzeć głowę na jego piersi, objąć go...

Patrzyła jak zahipnotyzowana na jego zbliżającą się twarz, widziała jego

background image

źrenice, lekko uchylone usta. Wodził wzrokiem po jej twarzy, przenosząc wzrok
z drżących warg ku szeroko rozwartym oczom, i znowu zatrzymując go na
ustach.

Delikatnie ujął jej twarz w dłonie. Serce Laury zabiło mocniej. Ogarnęło

ją nie znane dotąd uczucie dziwnej przyjemności. Z zauroczenia wyrwał ją nagle
znajomy zapach...

– Kwiat Kaszmiru – wyjąkała.
– Co takiego? – Sam cofnął się gwałtownie. Zapominając o kołdrze,

przykrywającej jej ramiona, gwałtownie usiadła i rozejrzała się dokoła.
Wyciągnęła ręce, jakby chciała pochwycić to, co tak intensywnie czuła.

– Puder... „Kwiat Kaszmiru”, nie czujesz?
Czar prysł. Sam odsunął się mrugając oczami, jakby wydostał się z

ciemnego pomieszczenia na światło dzienne. Pociągnął nosem.

– Nic nie czuję.
Uklękła na łóżku, próbując dociec, skąd pochodzi znajomy zapach. Pokój

wyglądał normalnie. Pozornie nic się nie zmieniło. Błękitne firanki unosiły się
łagodnie, poruszane lekkim powiewem wiatru. Z leżącej na krześle walizki
wystawał rąbek jasnej letniej sukienki.

– Musisz coś czuć. To...
Przerwała, uświadamiając sobie, że nie może po prostu powiedzieć: „to

puder Belli, zawsze go używa”. Ośmieszy się tylko. Położyła się z powrotem,
podciągając kołdrę pod samą brodę. Co się z nią dzieje? Dlaczego zachowuje się
tak dziwnie? Przez chwilę miała wrażenie, że znajduje się we władaniu jakichś
tajemnych mocy. Rzuciła okiem na zdumioną twarz Sama.

Podsunął jej szklankę z koktajlem.
– Masz, skończ to.
Kiedy przybliżył dłonie do jej twarzy, zagadka się wyjaśniła. Mył je

niedawno w kuchni mydłem Belli, pochodzącym z tej samej serii, co puder.

Zmieszana swoją reakcją, posłusznie opróżniła podaną jej szklankę i

odetchnęła z ulgą. Na szczęście nic się nie stało. Była pewna, że gdyby scena
potrwała nieco dłużej, pocałowałaby go. Szczęśliwie, do niczego nie doszło.

Nie wolno jej robić głupstw. Nie wolno jej zakochać się w Samie

Calhounie. I tak ma dosyć problemów. Straciła pracę, o której marzyła, ciotka
Bella umarła. Tylko tego brakowało, żeby się jeszcze zakochała.

Zadowolona z właściwej oceny faktów, podała Samowi szklankę i

uśmiechnęła się uroczo.

– To było pyszne, bardzo dziękuję.
Wziął szklankę i wstał. Próbowała przyjąć to z ulgą, chociaż uczucie,

jakie ją ogarnęło, bliższe było rozczarowaniu. Sam skierował się ku drzwiom.

– Może się ubierzesz i zejdziesz na dół? Mogłabyś wyjść na dwór.
– Na dwór? – powtórzyła z zachwytem. Doskonały pomysł, od wieków

background image

nie była na świeżym powietrzu.

– Będę się zajmował szczeniakami. Może popatrzysz?
– Co będziesz z nimi robił?
– Wstawaj z łóżka, coś na siebie włóż, to sama zobaczysz. – Obejrzał się

jeszcze raz. – A może jednak pomóc ci przy ubieraniu?

– Do widzenia, panie Calhoun – powiedziała żartobliwie stanowczym

tonem i wskazała palcem drzwi.

– Będę czekał na podwórku. – Starannie zamknął za sobą drzwi.
Zaraz po jego wyjściu zsunęła się z łóżka i wstała. Radziła sobie całkiem

nieźle. W głowie się nie kręciło, nogi nie drżały... Przede wszystkim należy
wziąć prysznic. Z niesmakiem spojrzała na leżące na krześle ubrania. Właściwie
nie ma w co się przebrać. Zajrzała do szafy. Szkolna, błękitna, spłowiała
sukienka. Zawahała się. Bardzo dobrze! Nie zamierza się stroić dla Sama
Calhouna!

Umyta i ubrana zeszła na dół. W salonie zatrzymała się na chwilę.

Zaskoczył ją panujący tu nieporządek – porzucone narzędzia, pędzle. Słomiany
ogień, przeszło jej przez głowę, zacząć pracę, owszem, ale dokończyć – nie
bardzo. Potem pomyślała o pocałunku, do którego o mało co nie doszło.
Rozmarzona, postanowiła zajrzeć do kotów.

Koty tłumnie ruszyły na jej spotkanie. Mruczały i ocierały się o nogi.

Kuwety były czyste, miseczki napełnione wodą. Spędziła z nimi kilka minut,
głaszcząc ich łebki i wyprężone grzbiety.

Potem wyszła z domu i, podziwiając różane krzewy rosnące wzdłuż

ścieżki oddzielającej ogrody, poszła w stronę gościnnie otwartej furtki, wiodącej
na podwórze Sama.

Już przy furtce rozejrzała się ciekawie. Ogród, który pamiętała jako

tajemniczą gęstwinę dzikich drzew i krzewów, zamienił się w czysto sprzątnięte
podwórze. Krótko strzyżona trawa, kilka drzew, budy... Naliczyła sześć psów,
wśród nich niesfornego, „świetnie zapowiadającego się” Brandy’ego. Rozległo
się powitalne poszczekiwanie.

Sam siedział na środku podwórza. Odwrócił się, słysząc, że nadchodzi.
– Zamknij furtkę, bo małe powyłażą.
Zrobiła to, o co prosił, i rozejrzała się w poszukiwaniu „małych”. Sześć

rozkosznych szczeniaków tuliło się jej do nóg. Jeden z nich, najśmielszy,
próbował polizać ją w stopę. Kiedy ruszyła w stronę Sama, „małe” podążyły za
nią na swych grubych łapkach.

– Byłaś u kotów, zanim tu przyszłaś? – zapytał Sam.
– Tak, byłam.
– Poczuły zapach. – W głosie Sama brzmiała ojcowska duma. – Chodź

tutaj, zaraz za tobą przyjdą.

Zwłaszcza ten najśmielszy nie opuszczał jej na krok.

background image

– Co za różnica, zapach kota czy psa? Obrzucił spojrzeniem jej długie,

zgrabne nogi.

– Możesz mi wierzyć, różnica jest zasadnicza. Usiądź tu i patrz.
Podsunął jej niski stołek. Laura usiadła. Kolana miała pod brodą, ale było

jej wygodnie. Opuściła ręce. Szczeniaki dopadły ich, popiskując i poszczekując.
Najodważniejszy odpychał nosem rywali, najwyraźniej uważając, że gość jest
jego własnością.

Uniosła go delikatnie i pogłaskała brązowy łebek.
– Jaka to rasa?
– Wyżeł. Będzie z niego kiedyś wspaniały pies myśliwski.
Zdziwiła ją pewność brzmiąca w jego głosie.
– Skąd wiesz?
– Znam jego rodziców. Jest synem Roundera i Misty. – Wskazał dwa

leżące pod żywopłotem wyżły.

Laura uśmiechnęła się do siebie. We wzroku psów spoglądających w ich

stronę ujrzała wyraźnie dumę z posiadania tak udanego potomka. Widywała już
rodziców patrzących w ten sposób...

– Nieskazitelny rodowód. Najczystsza krew. Drugiego takiego nie ma.

Spójrz na jego rodziców, zobacz, jak są zbudowani. Najszlachetniejszy rodzaj
myśliwskiego psa.

– Widzę, widzę... – uśmiechnęła się. Jego entuzjazm miał w sobie coś

dziecinnego.

– Trzeba tylko nad nim popracować. – Sam nie dostrzegał jej

rozbawienia. – Popatrz uważnie.

Wziął szczeniaka z jej kolan i postawił na trawie. Zza swoich pleców

wyjął wędkę z uwiązanym na końcu kawałkiem białego materiału. Pomachał
nim przed nosem zdziwionego psa i uniósł w górę. Pies, zamiast spojrzeć w ślad
za wędką, opuścił nos i zaczął węszyć, wyraźnie szukając tropu w trawie.

– Robiliście już to kiedyś? – spytała Laura, zaciekawiona.
– Nigdy, ma to we krwi. Pozostałe zresztą też.
– Wskazał szczeniaki szorujące nosami po trawie.
– Wszystkie są dobre, ale on po prostu najlepszy. Oczy Sama błyszczały,

w głosie drżało podniecenie.

– Kiedy się go wytresuje, będzie po prostu nadzwyczajny. Nie mogę się

doczekać zawodów.

– Jakich?
Sam zaczął obszernie wyjaśniać, jak się tresuje psy myśliwskie i dlaczego

urządza się pokazy urozmaicone specjalnymi sprawdzianami. Patrząc na niego
Laura stopniowo nabierała przekonania, że hodowla psów to zajęcie naprawdę
pasjonujące. Była tak zafascynowana mówcą, że bezkrytycznie chłonęła każde
jego słowo.

background image

– Zajmujesz się zawodowo tresurą psów? – zapytała, kiedy wreszcie na

chwilę przerwał, żeby zaczerpnąć oddechu.

– Tak, to moje jedyne zajęcie.
– Czy to się opłaca? – Nie chciała, żeby w jej głosie brzmiało

powątpiewanie, ale naprawdę z trudem mogła sobie wyobrazić, że ktoś zarabia
na życie siedząc na podwórku w otoczeniu psów.

Sam uśmiechnął się rozbawiony.
– Kiedy sprzedam tego tutaj, będę bardzo bogatym człowiekiem.
– Zapłacą ci tak dużo za tego psa?
– Nie tylko za psa. Za najlepszą szkołę, jaką przeszedł.
– Nie grzeszysz skromnością.
– Nie mam powodów. Jestem uczniem najlepszego z najlepszych, mojego

ojca.

– Twój ojciec też się tym zajmuje? Zapadło milczenie. Oczy Sama

pociemniały.

– Zginął, kiedy miałem piętnaście lat. Wypadek podczas polowania.
– Przepraszam, nie chciałam... – Popatrzyła na szczenięta śpiące przy jej

nogach. – Nie wiedziałam... Ale jak ty możesz...?

– Zajmować się myśliwskimi psami? Dlaczego nie? Przecież to nie była

ich wina.

Spojrzała na niego. Czuła, że wspomnienie śmierci ojca sprawiło mu ból.
– Nie chciałam...
– Nic się nie stało. Mam już to za sobą. – Cisza, jaka znowu zapanowała,

przeczyła jego słowom. W roztargnieniu głaskał leżącego najbliżej szczeniaka.

– W naszych stronach polowali właściwie wszyscy, a psy mojego ojca

uważane były za najlepsze. Nauczył mnie wiele na temat ich hodowli, ale kiedy
zginął, rzuciłem to, nie chciałem mieć nic wspólnego z psami. Nigdy nie miałem
własnego, zanim tu zamieszkałem. Ruchem głowy wskazał dom.

– Kiedy tu przyjechałem, Bella przekonała mnie, żebym spróbował zająć

się tresurą. No i spróbowałem.

Uśmiechnął się.
– Zawsze przynosiła mi mrożoną herbatę, tak jak ty kilka dni temu.
– Dobrze, że potrafiła ci pomóc.
– Bardzo dobrze. Myślę, że gdyby ojciec mógł mnie zobaczyć, byłby ze

mnie dumny. – Odchrząknął. – Zresztą, sam jestem z siebie dumny.

Objęła ramionami kolana i zamyśliła się.
– Myślę, że, w jakiś sposób wszystkim nam zależy, żeby rodzice byli z

nas dumni. Nawet wtedy, gdy jesteśmy już całkiem dorośli. Mój ojciec zginął w
Wietnamie, ale często się zastanawiam, czy byłby zadowolony z tego, co robię.

– Twoja ciotka była. Laura zmarszczyła czoło.
– Ale ty nie.

background image

– Może rzeczywiście trochę przesadziłem na początku.
– Zachowałeś się okropnie.
– Chyba masz rację...
Przyjemnie było tak siedzieć na trawie wśród śpiących psów i gawędzić z

Samem. Zwłaszcza jeśli się miało w pamięci troskliwość, jaką ją otaczał w
czasie choroby. Zresztą łączyła ich przecież miłość do Belli. Trudno było
budować na niej wzajemne stosunki, ale wszystko stawało się po prostu
łatwiejsze. Przynajmniej na razie.

Zarumieniła się.
– Przepraszam, że rozwaliłam ci samochód, furgonetkę, no i tę

nieszczęsną jabłoń.

Ujął jej rękę.
– Tego też nauczyła mnie Bella. Nie przejmować się takimi sprawami.

Rzeczy materialne nie mają znaczenia. Są inne, znacznie ważniejsze sprawy:
rodzina, praca...

Przysunęła się do niego. Jej twarz wyrażała teraz zaciekawienie.
– Dlaczego tak mówisz? Miałeś kiedyś poważne problemy?
– Tak – odparł niechętnie.
Ogarnęła ją fala czułości. Odsunęła się od niego, żeby zmniejszyć

wrażenie, jakie wywierała na niej jego bliskość. Nie trzeba sobie komplikować
życia. A że z jej znajomości z Samem mogą wyniknąć jakieś komplikacje, tego
zaczynała być pewna.

– To dobrze, że znalazłeś pracę, która daje zadowolenie – wyrecytowała

pośpiesznie i wstając dodała: – Bardzo dziękuję za to, że mi pokazałeś te
szczeniaki, są śliczne.

Odwróciła się i szybkim krokiem poszła w stronę furtki. Prawie biegnąc

dotarła do domu, wpadła do środka i zatrzasnęła za sobą drzwi. Przycisnęła ręce
do policzków. Rzeczywiście, zachowywała się dziwnie. Jej uczucia w stosunku
do Sama zmieniały się z dnia na dzień. Najpierw niechęć bliska nienawiści,
teraz wdzięczność i podziw. Zaczynała go lubić. Doskonale rozumiała, dlaczego
Bella tak mu ufała. Była w nim duma i pewność siebie, emanowała z niego siła
kogoś, kto...

Chyba za bardzo się rozpędziła. Owszem, miał sporo dobrych cech, ale

był po prostu sąsiadem, nikim więcej. To znaczy, owszem, zapomniała o tym,
także – osobą, do której miała się zwracać o pieniądze.

No tak, ale to nie wyklucza przecież przyjacielskich stosunków. To nawet

normalne, są sąsiadami. W takim małym miasteczku jak Webster jest to nawet
rzeczą wskazaną. Wzruszyła ramionami. Trzeba przygotować jakieś jedzenie dla
kotów, no i coś na obiad.

Może na chwilę straciła panowanie nad sobą, ale to się nie powtórzy.

Nigdy więcej. Jest tego pewna. Absolutnie pewna.

background image


Następnego dnia rano, kiedy przyszedł, była miła i uśmiechnięta. Zapytał,

jak się miewa i nie czekając na odpowiedź, poszedł prosto do salonu.

Przez chwilę stał w progu, przyglądając się ścianom.
– Dzisiaj będę malował. Laura stanęła obok.
– Myślałam, że zrezygnowałeś.
Rzucił na nią okiem. W jej głosie odczytał dezaprobatę.
– Myślałaś, że jeżeli zajmuję się tresurą, to już nic innego nie potrafię

zrobić?

Laura zmieszała się.
– Wcale tak nie myślę. Przecież powiedziałam ci wczoraj, że to bardzo

dobrze, że robisz to, co lubisz.

Jego wyjaśnienie wprawiło ją w osłupienie.
– Nie skończyłem, bo chorowałaś i myślałem, że zapach farby będzie ci

przeszkadzał.

Sięgnął po puszkę z farbą, z kieszeni wyjął otwieracz, otworzył ją

zgrabnym ruchem i zabrał się do malowania. Na chwilę przerwał.

– Jesteś przecież bardzo wrażliwa na zapachy. Aluzja do wydarzeń

poprzedniego dnia sprawiła, że Laura zaczerwieniła się gwałtownie.

– Skończysz to dzisiaj? – zapytała. – Chcę pojechać do Waszyngtonu po

swoje rzeczy i...

– ...i nie chcesz, żebym tu był w czasie twojej nieobecności.
Nie wiedziała, jak zareagować. Powiedziała to, ot, tak, żeby coś

powiedzieć, nie zastanawiając się nad znaczeniem słów. Ale jednak coś w tym
było: nie uzależniać się od niego, nie wpuszczać do swojego życia. Oczywiście,
mógłby tu zostać i malować. Miło byłoby pomyśleć, że jest w domu, podczas
gdy ona załatwia swoje sprawy, że czeka... Zupełnie jakby to był ich dom. Ich
wspólny dom.

– Wcale tak nie myślałam. Przecież i tak będziesz tu przychodził, żeby

nakarmić koty.

– Nareszcie znalazłaś dla mnie odpowiednie zajęcie. – Nie wiedziała, czy

kpi, czy mówi serio. – Ale skoro chcesz, żebym skończył dzisiaj, musisz mi
pomóc.

To brzmiało sensownie. Jej uczucia w stosunku do niego były tak

skomplikowane, że najlepiej niczego nie analizować, tylko wziąć się do roboty.
Pobiegła do swojego pokoju.

Przebrała się w stare spodnie i koszulkę, znalezione w szafie. Spojrzała w

lustro. Miłe wrażenie wywołane odbiciem zgrabnej, smukłej sylwetki, wzrosło
jeszcze, kiedy pomyślała, że Bella starannie przechowywała wszystkie jej
rzeczy, tak jakby lada chwila miała wrócić. Przecież do domu zawsze się
wraca...

background image

To było równie zagmatwane i też miało jakiś związek z Samem. Lepiej

zejść i zrobić coś konkretnego. Przewiązała włosy zieloną chustką.

Na dole Sam wręczył jej puszkę i mały pędzel. Z kuchni wzięła starą

drewnianą drabinę Belli.

Przenieśli meble na środek pokoju i starannie okryli je folią. Przez okno

wpadał powiew wiatru. Było wilgotno i gorąco. W milczeniu wzięli się do
pracy.

Sam równymi, starannymi pociągnięciami pędzla pokrywał farbą

powierzchnię ściany. Przez chwilę patrzyła na niego z podziwem. Potem,
uznawszy, że trochę zbyt długo wpatruje się w jego plecy i umięśnione ramiona,
westchnęła i zaczęła wchodzić na drabinę. Pierwsze dwa stopnie przebyła
ostrożnie, badając wytrzymałość starego sprzętu. W ręku trzymała pędzel i
puszkę.

Po chwili znowu spojrzała na Sama. Tym razem uwagę jej przyciągnął

kolor, na który malował salon.

– Szary?
– Nie podoba ci się? – Sam uśmiechnął się. Skrzywiła się.
– Kto taki wybrał?
– Twoja ciotka. Nie do wiary...
– Bella zawsze lubiła żywe kolory.
– Może postanowiła tym razem wybrać coś spokojniejszego.
– To nie jest spokojne, to jest ponure. Poruszyła się, drabina skrzypnęła

ostrzegawczo.

– Gdybym miała tu zamieszkać, wybrałabym coś zupełnie innego.
– Przecież nie będziesz tu mieszkała. – W jego oczach dostrzegła ironię,

w głosie było coś z dawnego tonu. – Jesteś tu czasowo. Dom zostanie
sprzedany, a skąd wiesz, że nowym właścicielom nie spodoba się ten kolor?

Miał rację. Nie powie mu tego, ale przyznać musi. Co ją zresztą obchodzi

ten kolor! Zwróciła mu uwagę, bo wydało jej się to naturalne. Między sąsiadami
takie rzeczy są dopuszczalne. Mocniej ścisnęła puszkę.

– A na jaki kolor pomalujesz inne pokoje?
– Tak samo. – Zabrzmiało to jak wyzwanie.
– Chyba żartujesz! Cały dom na ten sam kolor? Na chwilę przestał

machać pędzlem.

– To taniej wychodzi, kiedy kupuje się od razu cały galon.
Włożyła pędzel do puszki tak gwałtownie, że farba prysnęła na wszystkie

strony.

– Nie chcę takiego koloru! Stanął tuż pod drabiną.
– Nie masz wyboru. Zresztą, co cię to obchodzi?
– Przecież będę tu mieszkać! – wrzasnęła. Drabina zachwiała się.
– Tylko przez rok – dobiegło ją z dołu. – Nie wytrzymasz dłużej.

background image

– Ciebie nie wytrzymam ani chwili dłużej! – Wycelowała w niego

ociekający farbą pędzel i w tym samym momencie drabina zaczęła usuwać się
jej spod nóg. Rozpaczliwie próbowała złapać się ręką, ale paznokcie ześlizgnęły
się po gładkim drewnie. Puściła puszkę z farbą. Drabina, rozhuśtana jej ruchami,
runęła ostatecznie wraz z Laurą. Wprost w ramiona stojącego na dole Sama...

Poczuła jego ręce na swoim ciele, spojrzała w szare oczy. Sam był w

świetnym humorze.

– Co ty wyprawiasz? Tak skakać bez uprzedzenia. Powinnaś uważać.
– Przecież... uwa... żam – wyjąkała. Jej ręce spoczywały teraz na jego

ramionach. Mięśnie, które tyle razy podziwiała, były twarde jak kamień.

– Wcale nie. Bardzo łatwo tracisz panowanie nad sobą i nie wiesz, co

robisz. Bella nigdy mi nie mówiła, że jesteś taka... popędliwa...

– Nie jestem... – Próbowała coś powiedzieć, chociaż wiedziała, że nie jest

zdolna tego uczynić. Słowa, które przychodziły jej na myśl, nie łączyły się w
logiczną całość. Zamiast się skupić, wpatrywała się w jego usta, bardzo, bardzo
pociągające, zwłaszcza kiedy się uśmiechał. Był taki wysoki, taki silny. Bardzo
dobrze było być w jego ramionach i czuć powiew wiatru wpadającego przez
otwarte okno salonu. Stać tak i czekać na to, co się stanie... Spojrzała mu w
oczy.

Czuła jego dłonie na swoich biodrach, potem wyżej, na gołej skórze pod

koszulą.

– Zastanawiam się, czy mam cię pocałować – powiedział patrząc na jej

usta.

– Naprawdę?
– Tak, ale chyba tego nie zrobię.
– Tak?
– Nie wiem, jak się całuje takie wysokie kobiety.
– Nie?
Sposób, w jaki na nią patrzył, pozwalał wątpić w jego słowa.
– Całując niskie kobiety, człowiek musi się pochylić. To bardzo

podniecające...

– Ja też nie zamierzam cię całować.
Uniosła głowę, trafiając ustami wprost na jego usta.
– Jesteś...
– Właśnie. I po chwili:
– To było bardzo przyjemne...
– T... tak.
Sam nie powiedział nic więcej. Zamknęła oczy. Ich usta spotkały się

znowu. Tym razem na dłużej.

Wargi Sama były miękkie i czułe. Ich dotyk przekazywał jej coś, czego na

początku nie mogła zrozumieć. Czuła jego rękę na swojej szyi. Czuła, jak

background image

ogarnia ją podniecenie. Nigdy dotąd nie doznała tylu wrażeń w trakcie
pocałunku. Raz po raz gorące fale zalewały jej ciało.

Trzeba być kompletną wariatką, żeby pozwalać mu całować się w ten

sposób. Rozchylać przyzwalająco wargi, pieścić jego kark i głowę. Trzeba być
kompletną wariatką, żeby robić takie rzeczy... – powtarzała bezradnie w
myślach.

Sam coraz mocniej przyciskał ją do siebie. Czuła jego umięśnione, twarde

ciało. Tylko jego usta na jej wargach były delikatne i miękkie.

Tak intensywna pieszczota zwykle musi mieć dalszy ciąg. Na to nie byli

przygotowani. Sam zrozumiał to pierwszy. Wycofywał się stopniowo, łagodnie.

Spojrzała na niego nieprzytomnym wzrokiem. Nie wiedziała, co się z nią

dzieje. Bezradnie opuściła ręce. Co ją opętało? Zapomnieć się do tego stopnia!
Przy Jasonie nigdy się tak nie zachowywała!

Sam, chociaż równie zmieszany, opanował się szybciej. Chrząknął.
– Czy umiesz grać w baseball? – zapytał ni z tego, ni z owego.

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY


Stała lekko pochylona, z rękami wspartymi o uda i wzrokiem wbitym w

stojącego naprzeciwko gracza. Słońce bezlitośnie paliło jej głowę, przykrytą
czapką z daszkiem.

Nie bardzo wiedziała, jak do tego doszło, że zgodziła się zagrać w

zastępstwie jednego z członków zespołu, ale znajdowała się teraz na środkowym
polu, próbując sobie przypomnieć zasady gry, w którą nie grała od szkolnych
czasów. Ubrana była w coś, co miało być kostiumem do baseballu: klub
„wypożyczył” jej spodnie i bluzę – jedno i drugie zbyt obszerne i niezbyt
wygodne.

Kiedy Sam zaproponował jej uczestnictwo w meczu, od razu się

domyśliła, że chodzi o żeńską drużynę. Wszystkie panie były dobrze zbudowane
i bardzo energiczne. Widać było, że lubią sport i znają się na rzeczy. Prócz tego
najwyraźniej bardzo lubiły kapitana drużyny – Sama Calhouna. Nawet Margie
Blaines, którą Laura znała jeszcze z dzieciństwa, mężatka, matka kilkorga
dzieci, wdzięczyła się do niego, kiedy coś do niej mówił.

Laura zgodziła się zagrać tylko ten jeden raz, w zastępstwie. Kiedy

brakująca członkini drużyny wróci, co nastąpi za kilka dni, natychmiast pojedzie
do Waszyngtonu załatwiać swoje sprawy. Zresztą, chętnie przyjęła propozycję
Sama, mimo że malowanie nie zostało dokończone, a ona nie przyszła jeszcze
całkiem do siebie po chorobie. Tonący brzytwy się chwyta... Rozpaczliwie
pragnęła skupić się na czymś konkretnym, co pozwoliłoby jej oderwać się od
tego, co zbyt skomplikowane. Grać w baseball? Bardzo proszę...

Wszystko, żeby tylko nie myśleć o jego pocałunkach.
Na samo wspomnienie ogarnęło ją poczucie winy. Zawstydzona wbiła

wzrok w trawę. Co za diabeł ją opętał? Nic innego, tylko uboczny objaw
działania chininy...

Coś takiego już się nigdy nie powtórzy. Jest tego pewna. Zwłaszcza teraz,

kiedy już wie, jakie to groźne. Gdy tylko serce zacznie bić jak szalone, oczy
zajdą mgłą, a nogi zaczną się uginać – trzeba zmykać! Bo kiedy poczuje jego
ręce na swoim ciele, będzie już za późno... Otrząsnęła się, chyba jednak się
zagalopowała... Jakie ręce? Na co za późno? Nad wyobraźnią też trzeba
panować!

Zna Sama dopiero od kilku dni. To, że umie całować, to jeszcze nie

wszystko. Nie wie, jakie ma zamiary. A co o nim wie? Poprosił ją o zastępstwo
w tym meczu, malowali razem salon, opowiadał jej o hodowli psów...
Początkowo była do niego uprzedzona. On zresztą też. Oboje zachowywali się
jak dzieci. Potem ta scena przy drabinie. Na szczęście miał dość zdrowego
rozsądku, żeby się wycofać...

background image

Niezborne myśli wirowały jej w głowie. Musi się wziąć w garść! Skupić

na tym, co dzieje się na boisku. Drużyna nie może przegrać tylko dlatego, że
jeden z graczy się zamyślił.

Zobaczyła lecącą piłkę. Przez krótką chwilę łudziła się, że nie leci w jej

stronę. Niestety, szybowała wprost ku niej. Laura wychyliła się do przodu, w
napięciu śledząc, jak piłka zatacza łuk i zaczyna opadać.

Tyle rozmyślała o Samie, a teraz słyszała jego naglący głos, wzywający

ją, żeby zrobiła użytek z rękawicy.

Próbowała to zrobić. Nie udało jej się jednak złapać piłki. Podbiegła i

odbiciem podała do drugiej bazy. Tam gracz z jej drużyny przejął ją zręcznie i
zatrzymał biegacza z zespołu przeciwników. Usłyszała głośną pochwałę Sama i
wróciła na swoje miejsce, próbując bardziej niż dotąd skupić się na grze.

W rezultacie poszło całkiem nieźle. Zwłaszcza kiedy jej drużyna znalazła

się w ataku. Dwukrotnie odbiła piłkę kijem. Biorąc pod uwagę, że nie grała
przez ostatnie siedem lat, mogła być z siebie zadowolona. Drużyna Sama
wygrała. Teraz należało się tylko przygotować na jutrzejszy ból mięśni.

Kiedy znużone wracały z boiska, Sam podszedł do Laury.
– Mówiłaś, że nie umiesz grać w baseball. – Podał jej puszkę zimnego

napoju.

Wzięła ją i przyłożyła sobie do rozpalonego policzka.
– Nie wiedziałam, że jeszcze umiem.
Sam z niepokojem spojrzał na jej rozgorączkowaną twarz.
– Dobrze się czujesz? Odsunęła się.
– Nie mam gorączki, po prostu jestem spocona. Chciał jeszcze coś

powiedzieć, ale ona uśmiechnęła się do niego promiennie i odeszła,
wprowadzając w czyn postanowienie, iż odtąd będą jedynie przyjaciółmi.
Wczoraj na chwilę o tym zapomniała, ale to się nigdy więcej nie powtórzy.

Zresztą członkinie „drużyny Calhouna” otoczyły ją hałaśliwą gromadą,

dziękując za pomoc w meczu i zapraszając do jedynej pizzerii w mieście na
uroczysty obiad.

Gorliwie zajęła miejsce w samochodzie Margie Blaines, starannie

unikając starej furgonetki. Pamiętała Margie z dzieciństwa, mieszkała niedaleko
domu ciotki, na tej samej ulicy.

Kiedy zasiedli w restauracji nad piwem i colą, Margie z uśmiechem

zwróciła się do niej.

– Słyszałam, że Sam pytał, jak się czujesz? Czy chodziło mu o to, że nie

powinnaś grać w kilka dni po pogrzebie ciotki? Każdy, kto choć trochę znał
Bellę, wie, że nie miałaby nic przeciwko temu.

– Nie, on sam mi to zaproponował. – Spojrzała w jego stronę. Siedział

obok w towarzystwie rozszczebiotanych pań z drużyny baseballowej.

– Niedawno byłam chora – dodała, widząc zaciekawiony wzrok Margie.

background image

A on się mną opiekował, dorzuciła w myślach.

Margie spojrzała na nią z uśmiechem. Chyba odczytała czułość w jej

oczach.

– Co ci było? Cierpliwie wyjaśniła.
– Gdzieś ty złapała takie świństwo? – nie przestawała pytać Margie.
Laura zaczęła opisywać swój pobyt w afrykańskiej wiosce, gdzie

pomagała rozdzielać żywność i leki pochodzące z rządowych darów.

– Bardzo chorują, zwłaszcza dzieci. – Rozłożyła ręce w bezradnym

geście. – Niewiele można im pomóc. Tak naprawdę, nigdy nie myślałam, że ja
też mogę zachorować. Leżałam dwa tygodnie, straciłam wakacje, nie mogłam...
– Nagle zorientowała się, że przy stoliku panuje kompletna cisza. Spotkała
wzrok Sama.

Patrzył na nią w napięciu, jakby nie mógł się doczekać, aż skończy

zdanie.

– ...nie mogłam wyjechać na wakacje – dokończyła wreszcie. – Ale

wszystko dobrze się skończyło. W Dakarze, jak się okazuje, można znaleźć
pomoc medyczną.

Jedna z kobiet zaczęła się rozwodzić nad niebezpieczeństwem chorób

tropikalnych i dyskusja na tym się skończyła. Laura czuła na sobie spojrzenie
Sama. Uniosła oczy. W jego wzroku wyczytała aprobatę. Nie była na to
przygotowana. Nigdy dotąd nie patrzył na nią w ten sposób. Zwykle w jego
oczach widziała potępienie, w najlepszym razie – powątpiewanie...

Zmiany zachodziły zdecydowanie zbyt szybko. Może było lepiej, kiedy

okazywał jej niechęć. Sytuacja była przynajmniej jasna.

Głos Margie wyrwał ją z zamyślenia.
– Bella była z ciebie bardzo dumna. Wiele mi o tobie opowiadała. O tym,

co robisz, gdzie jeździsz... To musi być wspaniałe, tak mieszkać sobie w
Paryżu...

– Owszem.
Oczy Margie rozbłysły.
– Miałaś jakieś przygody? Wiesz, co mam na myśli. Spotkałaś tam

jakiegoś namiętnego Francuza?

Laura wybuchnęła śmiechem i przecząco pokręciła głową.
– Nie, nie miałam żadnych przygód. Spotykałam ( się głównie z

pracownikami ambasady. Z jednym się nawet... zaręczyłam.

Ledwo to powiedziała, pożałowała swoich słów. To nie była prawda.

Napomknęli kiedyś o małżeństwie, ale tylko tak, niezobowiązująco. Nieważne,
tak czy inaczej, taka informacja może jej pomóc trzymać Sama na bezpieczną
odległość.

– Nazywa się Jason Creed – dodała.
Sam musiał wszystko słyszeć, bo gwałtownie odwrócił głowę.

background image

Laura, nieco rozczarowana, pogrążyła się w rozmowie na temat baseballu

z siedzącą najbliżej kobietą.

Po skończonym obiedzie Sam odwiózł ją do domu. Minęło sporo czasu,

zanim zdołali przebić się przez miasto, ale wreszcie jakoś dobrnęli. W milczeniu
podała mu klubową czapkę i rękawicę.

– Chciałbym cię o coś zapytać – rozległ się w półmroku jego głos.
Dostrzegła jego uważne spojrzenie.
– Słucham?
– Wtedy, kiedy nigdzie nie pojechałaś na wakacje, bo byłaś chora... Gdzie

chciałaś jechać?

Laura położyła rękę na klamce. Zapomniała, jak trudno jest otworzyć

furgonetkę od środka.

– To było rok temu. Jakie to teraz ma znaczenie?
– Dla mnie ma. – Położył rękę na jej dłoni. Nie cofnęła jej, mimo że

czuła, że powinna.

– Dokąd chciałaś jechać? – spytał ponownie. Serce zaczęło bić jej

szybciej. Musi odpowiedzieć, to chyba rzeczywiście ważne.

– Chciałam przyjechać tutaj, do Belli. Myślałam, że zrobię jej

niespodziankę, że spędzimy razem dwa tygodnie. Pisała, że nie czuje się
najlepiej, więc byłam pewna, że zastanę ją w domu. Nie widziałam jej od czasu
jej wizyty w Paryżu. Kiedy się kocha kogoś, kto nie jest już młody, trzeba
wykorzystać każdą wolną chwilę... – Widziała tylko zarys jego twarzy. – ...żeby
mieć potem co wspominać – dokończyła.

– Rozumiem. Znowu zapadła cisza.
Nie wiedziała, czy ma powiedzieć, jak Bella go wychwalała i jak bardzo

ją to drażniło. A może uprzedziła się do niego, bo czuła się winna? Może
podświadomie zdawała sobie sprawę, że zaniedbuje ciotkę i nie chciała widzieć
człowieka, który robi dla Belli to, co powinna robić ona?

Ze smutkiem spojrzała na ich dłonie widoczne w słabym świetle ulicznej

latarni. Duża, mocna, opalona dłoń mężczyzny przykrywająca drobne, białe
palce...

– Bardzo się myliłem, Lauro. Przepraszam. Byłem niesprawiedliwy. Nie

powinienem myśleć o tobie w ten sposób.

Jego oczy były jasne. Patrzył na nią przepraszająco, z poczuciem winy.

Otworzyła usta, jej wargi drżały.

– Ja też cię przepraszam... Oboje chyba zachowaliśmy się bardzo głupio...
– Bardzo głupio... A przecież oboje tak mocno kochaliśmy Bellę...
Niezdolna przemówić, patrzyła na niego w milczeniu. W jej oczach było

więcej, niż mogłaby wyrazić słowami.

– Tyle się od niej nauczyłem – mówił dalej Sam. – Kiedy przyjechałem tu

z Nowego Jorku, byłem jak zbity pies. Chciałem po prostu wegetować, ale nie

background image

pozwoliła mi.

Laura uśmiechnęła się.
– Życie jest po to, aby żyć...
– ...a zatem żyjmy – dokończył.
W samochodzie było cicho, ciemno i przytulnie.
Poczuła jego rękę na karku. Nie, nie, nie może do tego znowu dopuścić!

Zbyt wiele się wydarzyło ostatnimi czasy. Nie jest na to przygotowana. Zmiany
zachodzą zbyt szybko. Musi się opanować. Przecież sobie przyrzekła...

Gwałtownie spróbowała otworzyć drzwi i wydostać się na zewnątrz.

Drzwi nie ustąpiły.

– Muszę iść... proszę... pomóż mi – wykrztusiła z siebie nerwowo.
Sam wysiadł, obszedł samochód i otworzył drzwi z jej strony.

Wyskoczyła na ścieżkę. Zagrodził jej drogę.

– Lauro, dlaczego...?
– Jestem potwornie zmęczona. To był zbyt wielki wysiłek. Po tym

wszystkim, po... chorobie.

Czuła, że musi zostać sama. Napięcie stawało się nie do zniesienia.
– Dobranoc – szepnęła i wbiegła na schody. Życie było o wiele łatwiejsze,

kiedy nie znosiła Sama Calhouna.


Następnego dnia rano nie bardzo wiedziała, jak ma się zachowywać, ale

Sam ułatwił jej sprawę. Zadzwonił z wiadomością, że Brandy skręcił sobie łapę
i musi z nim pojechać do weterynarza. Powiedział, że wpadnie później, może
spokojnie sama zacząć malować salon.

Z ulgą zabrała się do pracy. Miała nadzieję, że uda jej się do wieczora

skończyć. Chciała pokazać Samowi, że potrafi dać sobie radę sama, ale też
zamierzała wreszcie wyjechać do Waszyngtonu: Autobus odjeżdżał z Webster
tego dnia po południu, a następny – nazajutrz rano. Oba dowoziły ją do
Greenville, gdzie mogła przesiąść się na samolot do stolicy.

Postanowiła jechać nazajutrz o świcie.
Pracowała w skupieniu, kiedy nagle usłyszała odgłos wsuwanego do

skrzynki na drzwiach listu. Kątem oka zobaczyła odjeżdżający samochód
pocztowy. Postanowiła zrobić sobie przerwę. Odłożyła pędzel i masując obolałe
po wczorajszym meczu ramiona podeszła do drzwi.

W skrzynce obok widocznego z daleka rachunku za telefon, widniała

biała, pokryta licznymi stemplami koperta.

Zaciekawiona wyjęła ją ze skrzynki.
List zaadresowany był do niej, a w miejscu przeznaczonym dla nadawcy

widniało nazwisko Sama.

Uniosła brwi ze zdziwienia. Dlaczego pisał do niej do Senegalu? Adres

ambasady w Dakarze był przekreślony, a w jego miejsce wpisano adres jej matki

background image

na Alasce. Ten z kolei przestemplowano na adres ciotki w Webster.

Otworzyła kopertę. Próbowała domyślić się, dlaczego napisał ten list.

Przeczucie mówiło jej, że nie czeka jej nic przyjemnego.

Nie myliła się. List zaczynał się od słów: „Panno Decker”, a dalszy jego

ciąg był utrzymany w równie oficjalnym tonie, jeśli nie liczyć bardziej
osobistych fragmentów, w których Sam wypominał jej egoizm, lekceważący
stosunek do ciotki i wielce naganny tryb życia.

Litery skakały jej przed oczyma. Nie spodziewała się tego, choć wiedziała

przecież, co wtedy Sam o niej myślał. Pisał, że nie może pojąć, dlaczego nie
odwiedza ciotki, proponował pieniądze na opłacenie podróży... Wyobraziła go
sobie siedzącego przy kuchennym stole i piszącego te jadowite słowa: zmrużone
szare oczy, drwiący uśmiech na twarzy.

Drżącymi dłońmi przewróciła kartkę i dobrnęła do zamaszystego podpisu:

Sam Calhoun. Włożyła list z powrotem do koperty, która wysunęła jej się z rąk i
upadła na ziemię. Nie schyliła się po nią.

Łapała powietrze z trudem, tak jak poprzedniego dnia w czasie meczu.

Oparła się o ścianę. Nigdy by nie przypuszczała, że jest w stanie tak głęboko ją
zranić. Przecież wiedziała, co sądzi o jej stosunku do ciotki. Nieraz dawał jej to
do zrozumienia, ale to nie było to samo, ca ujrzeć oskarżenie zapisane czarno na
białym.

Przecież wczoraj przeprosił ją za wszystko. Przyznał się, że ocenił ją zbyt

surowo, a jednak...

Usiadła na pokrytej plastikowym pokrowcem kanapie, podciągnęła kolana

pod brodę i objęła je ramionami.

Czy w dalszym ciągu wierzy w to, co napisał? Czy jego przeprosiny były

szczere? Nie była tego pewna. Zresztą, to bez znaczenia. Jedno, co może zrobić,
to wyjechać do Waszyngtonu zaraz, popołudniowym autobusem, nie czekając
do rana.

Zerwała się. W przypływie histerycznej aktywności umyła pędzel, złożyła

farby i pobiegła na górę wziąć prysznic. W ciągu godziny była gotowa: w
kremowym kostiumie, pantoflach na wysokich obcasach, z walizką w ręku.
Uczesana i umalowana.

Zadzwoniła po taksówkę, zaniosła panu Sweetingowi klucze od domu i

wróciła, żeby zostawić Samowi wiadomość. Wchodziła właśnie do salonu,
kiedy ktoś zapukał do drzwi. Myśląc, że to Tully, taksówkarz, wzięła walizkę i
ruszyła ku wyjściu.

Na progu stał Sam. W ramionach trzymał Brandy’ego.
– Mogę go tu położyć? Jeszcze niezupełnie doszedł do siebie po

znieczuleniu... Ale... dokąd ty się wybierasz?

Ze zdziwieniem spojrzał na jej umalowaną twarz i walizkę w dłoni.
– Jadę do Waszyngtonu. Zaraz ma przyjechać taksówka. – Jej głos drżał

background image

niebezpiecznie.

– Kryzys rządowy? – zapytał z lekką drwiną.
– Nie. – Laura wyjrzała na ulicę, modląc się w duchu, żeby Tully

nadjechał czym prędzej. – Mówiłam ci, że zamierzam pojechać do Waszyngtonu
po rzeczy.

– Ale skąd ten pośpiech? – Sam nagle spoważniał.
– Rozmawialiśmy już o tym, nie mam nic więcej do powiedzenia.
– W porządku – mówił spokojnie, chociaż zaczynał być rozdrażniony. –

Mimo to chciałbym wiedzieć.

– Straciłam tu zbyt dużo czasu. – Nie patrzyła mu w oczy.
– Straciłaś?
Odrzuciła kosmyk włosów opadający jej na czoło.
– Tak. Muszę coś zrobić z własnym życiem, a tymczasem...
– ...strzępię język po próżnicy – dokończył i dodał: – O co właściwie

chodzi? Przecież wszystko sobie wyjaśniliśmy. – Rozejrzał się po salonie, jakby
szukał zmian, jakie zaszły w czasie jego nieobecności. Jego wzrok padł na list.

Przez chwilę patrzył na pokreśloną kopertę. Potem przeniósł wzrok na

Laurę. Podszedł bliżej.

– Widzę, że wreszcie to otrzymałaś. Byłem ciekaw, co się z nim stało.
– Mogłeś mnie uprzedzić, że napisałeś do mnie coś takiego. – Odwróciła

głowę. Tully wciąż nie nadjeżdżał.

– Przecież to już nieaktualne. Przeprosiłem cię wczoraj. – Odłożył list na

stolik. – Myliłem się, bardzo się myliłem w stosunku do ciebie.

– Ale coś z tych oskarżeń w tobie pozostało. Ujął ją za ramiona. Zmusił,

żeby spojrzała mu w oczy.

– Nie chodzi ci o to, co pozostało we mnie – pokręcił głową. – Boisz się

samej siebie.

Spojrzała na niego wymownie, nic nie mówiąc...
Wzięła walizkę i skierowała się do drzwi. Z ulgą dostrzegła nadjeżdżającą

taksówkę Tully’ego.

– Zostawiłam panu Sweetingowi klucz od domu. Zajmie się kotami, nie

będziesz miał z nimi kłopotu.

– To żaden kłopot – w głosie Sama zabrzmiał żal – przecież i tak przyjdę,

żeby skończyć malowanie.

– Tylko nie maluj nic na szaro – rzuciła już w progu.
– Przecież to bez znaczenia. I tak stąd wyjedziesz. Taksówka zatrzymała

się przed domem. Laura zbiegła ze schodów. Zawahała się.

– No, to maluj sobie, jak chcesz!
Stał w progu patrząc, jak wrzuca walizkę i znika we wnętrzu taksówki.
– Szerokiej drogi. Będę na ciebie czekał w tym samym miejscu.
Tego bała się najbardziej. Z mieszaniną żalu i zniecierpliwienia

background image

powiedziała Tully’emu, że ma ją zawieźć na dworzec. Kiedy zakręcali, obejrzała
się za siebie.

Sam stał przed domem, patrząc w ślad za nią. Szare oczy miał lekko

zmrużone, na ustach – ironiczny uśmiech. Wiedziała, że w myślach zarzuca jej
tchórzostwo, i że... ma rację.


W Waszyngtonie było jeszcze duszniej niż w Webster. Nowe mieszkanie

wydało się Laurze zbyt nowoczesne i nieprzytulne. Tęsknie wspominała stare,
wygodne meble Belli. Mimo to starała się wykorzystać do maksimum
tygodniowy pobyt w stolicy. Odwiedzała znajomych, zwiedzała muzea, kilka
razy była w kinie. A jednak nie przestawała myśleć o Samie...

Wyjeżdżając łudziła się, że kilka dni z dala od niego pozwoli jej zobaczyć

całą sprawę we właściwym świetle. I rzeczywiście, była w stanie uznać, że
zareagowała zbyt impulsywnie, zupełnie się nie kontrolując. Powodem było
prawdopodobnie poczucie winy. Jego oskarżenia brzmiały logicznie i nie były
wyssane z palca. Pytanie, jak wiele z tego, co napisał, wciąż tkwiło w jego
świadomości.

Jako że nie mogła liczyć na odpowiedź, pozostawało załatwić prostsze,

bardziej konkretne sprawy. Spotkała się zatem z człowiekiem, który miał być jej
szefem i wyjaśniła mu, że na razie nie może podjąć pracy. Mogła napisać
oficjalne pismo, ale nie chciała palić za sobą wszystkich mostów. Spotkanie to
zawsze spotkanie. Nie uściśliła przy tym, kiedy ewentualnie będzie wolna.

Zbliżała się pora powrotu do Webster i trzeba się było poważnie zająć

przeprowadzką. O wynajęciu furgonetki nie mogło być mowy. Niepracująca
kobieta nie jest na tyle wiarygodnym klientem, żeby firma transportowa podjęła
ryzyko zawarcia z nią umowy. Musiała kupić samochód, co znacznie
nadwerężyło jej środki finansowe. Uświadomiła sobie, że będzie się musiała
zwrócić do Sama o pieniądze wcześniej, niż myślała.

Z samochodem załadowanym po sam dach wyruszyła wreszcie w stronę

Południowej Karoliny. Sam wyjazd z miasta i rezygnacja z wymarzonej posady
nie obeszły jej tak bardzo, jak myślała. Bella uśmiechnęłaby się tylko i
powiedziała, że kariera to nie wszystko, a prawdziwe życie jest wszędzie.
Należy się cieszyć każdą chwilą bez względu na to, gdzie ją przyjdzie spędzić.
Sam Calhoun był na pewno tego samego zdania.

Jechała powoli, rozkoszując się krajobrazem i lekko, chociaż w sposób

wcześniej nie planowany, zbaczając z drogi. W sumie, spędziła w Północnej
Karolinie nieco więcej czasu, niż zamierzała. Głównie dlatego, iż niezbyt
wiernie trzymała się mapy. Sam nigdy nie zrobiłby czegoś podobnego, o ile w
ogóle potrzebowałby sprawdzać trasę na mapie.

Długi objazd pozwolił jej jeszcze raz wrócić myślami do tego, co zdarzyło

się w Webster. W żaden sposób nie mogła sobie wytłumaczyć swojej fascynacji

background image

Samem. Był przecież całkowitym zaprzeczeniem tego, co uważała za ideał. Ot,
taki sobie, żyjący na luzie facet, bez żadnego konkretnego celu w życiu.

Jason Creed był jego przeciwieństwem. Pewny siebie, konsekwentny i

stanowczy, dobrze wiedział, w jakim punkcie znajdzie się za kilka, kilkanaście,
nawet kilkadziesiąt lat. W końcu niechybnie zostanie ambasadorem w jednym z
dużych europejskich państw. I to będzie ukoronowanie jego kariery. Wie o tym
już teraz i świadomie do tego dąży.

Przechyliła głowę, w lusterku zobaczyła swoje zamyślone oczy. Dała

Samowi do zrozumienia, że zamierza związać się z Jasonem. Kiedyś to było
nawet prawdą. Jeszcze nie tak dawno, w czasach, kiedy i ona szła naprzód jasno
wytyczoną drogą. Wtedy wyszłaby za niego bez wahania. Teraz, po pobycie w
Webster, wszystko uległo zmianie. Jej życie jakby zmieniło punkt odniesienia.
Zmiana ta w bliżej nieokreślony sposób łączyła się właśnie z osobą Sama
Calhouna.

Trzeba mu będzie powiedzieć prawdę. Gdyby nie szok po śmierci Belli i

zdenerwowanie wywołane testamentem, nigdy by nie mówiła, że zamierza
wyjść za Jasona. Chciała mu zrobić na złość, dlatego powiedziała nieprawdę. I
to przy wszystkich...

Do Webster przyjechała następnego dnia rano. Mimochodem spojrzała na

dom Sama. Na ścieżce stał thunderbird, za nim – stara furgonetka. Obok był
zaparkowany srebrny sportowy samochód. Zapewne Sam miał gości. Może
odwiedził go ktoś z klubu sportowego...

Niezadowolona z tego, że nie jest sam i nie chcąc się do tego przyznać,

zahamowała gwałtownie na swoim podjeździe.

Wtedy go zobaczyła. Stał w progu, oparty o ścianę, tak jak to obiecał

przed tygodniem. Ubrany był, jak zwykle, w znoszone dżinsy i wypłowiałą
koszulkę.

Wyglądał tak, jakby stał w tym samym miejscu przez ostatnie kilka dni.

Ogarnęła ją wielka radość i zaraz potem szalona myśl, żeby wybiec i rzucić się
w jego ramiona. Opanowała się jednak i znowu poczuła się winna.

Starannie zaparkowała samochód, wzięła podręczny bagaż i otworzyła

drzwiczki. Sam wybiegł jej naprzeciw.

– Witaj w domu! Nareszcie zdecydowałaś się wrócić.
– Zawsze miałam taki zamiar.
– Nie byłem tego pewien.
– To znaczy, że myślałeś o mnie? To bardzo miło.
– Nie tyle ja, co twój narzeczony. Przez chwilę nie wiedziała, o kim

mówi.

– Jason?
– Dzwonił trzy razy. Za każdym razem coraz bardziej zdziwiony, że to ja

podnoszę słuchawkę.

background image

Zagryzła wargi.
– Co mu powiedziałeś?
– Powiedziałem, że jesteś bardzo zajęta. A kiedy ślub? – zapytał

nonszalancko. – Muszę wytrzepać garnitur.

Zlekceważyła ten marny dowcip.
– Czy to znaczy, że nie powiedziałeś mu, że wyjechałam do

Waszyngtonu?

– Po co miałem mu mówić, skoro nie masz tam telefonu?
Opadły jej ręce. Dobry nastrój prysł. Ogarnęła ją złość.
– To bez znaczenia. Trzeba mu było powiedzieć, że... Przerwała. Zdała

sobie sprawę, że wcale nie chce o tym z nim rozmawiać.

– Skończyłeś malowanie? – zapytała w miarę spokojnie.
Szare oczy spojrzały na nią, nieco zdziwione nagłą zmianą tematu.
– Nie. Pomyślałem, że masz rację. To ty powinnaś wybrać kolor. Jutro

pójdziemy do sklepu. Ty wybierzesz, ja zapłacę.

Spojrzała na niego podejrzliwie. Co on znowu knuje?
– Dobrze – zgodziła się po chwili. – A skoro już mówimy o pieniądzach,

to potrzebna mi jest pewna suma...

Sam zamierzał otworzyć usta, gdy nagle zza jego ramienia rozległ się

męski głos.

– Kobieta prosi cię o pieniądze? O Boże, Sam, a już myślałem, że się

zmieniłeś...

– Trzeba natychmiast zadzwonić do mamy – dodał inny głos. – Zanim

będzie za późno. Gotowi jeszcze zwlekać ze ślubem, a tu dziecko w drodze...

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY


Sam obejrzał się za siebie. Całe szczęście, że odwrócił głowę i nie

widział, jak bardzo jest zmieszana.

Ze zdumieniem spostrzegła dwóch młodych ludzi wyłaniających się z jej

domu. Podeszli do Sama. Byli tak samo wysocy jak on. Różnił ich tylko kolor
włosów: jeden był blondynem, drugi – szatynem, nieco jaśniejszym niż Sam.
Spojrzała w ich roześmiane oczy – musieli być jego braćmi.

– Will, naprawdę nikogo tu nie bawią twoje głupawe dowcipy – zwrócił

się Sam do szatyna.

– Owszem, mnie bawią. – Blondyn ujął rękę Laury i kordialnie nią

potrząsnął. – Cześć, jestem Bret Calhoun, a to mój brat, Will. Przyjechaliśmy
trochę podokuczać Samowi...

– I świetnie sobie dajecie radę. – Sam odepchnął brata, oddzielając go

sobą od Laury.

– ...i zobaczyć kobietę, która sprawiła, że całe dnie wygląda na drogę...
– Bret!
– Daj mu spokój, braciszku. Gotów jeszcze wygłosić jedno z tych swoich

kazań. – Teraz Will wysforował się naprzód, żeby przywitać się z Laurą. – Leć
po kawałek papieru i coś do pisania. Jak zrobimy notatki, to może nam daruje
następnym razem.

Bret dokładnie określił, co Will może sobie zrobić z podobnym

pomysłem, a Will wybuchnął śmiechem.

Laura na próżno próbowała coś powiedzieć. To, co ledwie było możliwe

w obecności jednego Calhouna, stawało się niewykonalne w obecności trzech.

– Widzicie, coście narobili? – Sam spojrzał na braci z niechęcią. – Jest tak

zdumiona, że nie znajduje słów, żeby wyrazić mi swoje współczucie.

Chcieli coś powiedzieć, ale Sam przerwał im. Ujął Laurę pod ramię.
– Pozwól, to są moi bracia. To Will, który uważa się za artystę, studiuje

na Vanderbilt University, a tamten to Bret – reporter jednej z gazet w Memphis.
Przyjechali dziś po południu, żeby mi pomóc przy malowaniu. To pewnie trochę
potrwa, ale niewykluczone, że w końcu coś uda im się zrobić.

Laura, odzyskawszy głos, uśmiechnęła się do nich.
– Bardzo mi miło, nazywam się Laura Decker.
– Nie musisz być dla nich miła, to ich tylko rozbestwi.
Bret rzucił jej niewinne spojrzenie.
– Damy sobie radę bez tego. – Jego oczy rozbłysły. – Wiem, że znamy się

może krótko – zwrócił się do Laury – ale... powiedz, wyjdziesz za mnie?

Wybuchnęła śmiechem.
– Bret, do cholery! – Sam wyjął kluczyki z ręki Laury i rzucił je w stronę

background image

braci. – No, ruszcie się! Wyładujcie rzeczy z samochodu, my tymczasem
porozmawiamy.

Will domyślnie zmrużył jedno oko.
– Teraz to się nazywa „rozmowa”?
– Bierzcie się do roboty, powiedziałem! – Sam wskazał im samochód

Laury. Znowu ujął ją pod rękę. – Musisz im wybaczyć, w dzieciństwie upadli na
głowę.

Will wycofał się w stronę samochodu. Razem z Bretem zaczęli wynosić z

niego paczki i paczuszki.

– Przepraszam cię – powtórzył Sam, kiedy weszli do domu.
Laura głęboko westchnęła. Calhounowie byli naprawdę nieznośni!

Spontaniczni, przekorni, uparci... Ale to było nawet miłe.

– Nic nie szkodzi. – Uśmiechnęła się. – Bóg zsyła młodsze rodzeństwo,

aby nauczyć nas cierpliwości.

– A w tym przypadku nawet po to, żeby starszy brat mógł zostać świętym.

– Sam przyglądał się jej twarzy, oczom, ustom... – Byłaś w Waszyngtonie
dłużej, niż przypuszczałem – odezwał się po chwili milczenia.

Jej usta zadrżały, serce zabiło gwałtownie.
– Miałam kilka spraw do załatwienia.
– Na przykład kupno samochodu?
Wyrzut brzmiący w jego głosie sprowadził ją na ziemię. A już gotowa

była uwierzyć, że za nią tęsknił, że mu jej brakowało. Bzdura!

– Tak – odparła krótko.
Rozejrzała się po jadalni. Ściany były idealnie białe.
– Bardzo tu ładnie.
Jakby nie słyszał. Nie przyjął do wiadomości, że dla świętego spokoju

pragnie zmienić temat.

– I pewnie nie masz już grosza przy duszy. Trafił w sedno.
– Owszem – powiedziała niefrasobliwym tonem.
– Co zrobiłaś? Zapłaciłaś im gotówką? Spojrzała na niego jak na dziecko.
– Oczywiście. Nie mogłam zrobić nic innego, przecież nie mam pracy!
– Każdy dealer sprzedałby ci na raty, gdybyś mu powiedziała, że właśnie

odziedziczyłaś fortunę. Trzeba było zadzwonić do mnie, przelałbym pieniądze
na twoje konto.

– Nie chciałam się do ciebie zwracać. Samochód jest mój.
Jego twarz drgnęła.
– Tak czy inaczej, musisz się do mnie zwrócić. Bella nie miała

samochodu, bo niezbyt dobrze widziała, ale jest przecież dość pieniędzy, żeby
go w końcu kupić.

– Nie chcę być od ciebie zależna! – W jego oczach dostrzegła

rozbawienie. – Pod żadnym względem!

background image

Rozbawienie znikło.
– Okazujesz to wystarczająco jasno.
Na schodach rozległy się kroki i śmiechy. Nadciągali bracia.
Siląc się na uprzejmość, poprosiła, żeby złożyli rzeczy w jadalni. Zrzucili

wszystko na dużą stertę i poszli po resztę. W ciągu kilku minut samochód był
pusty.

– To lubię! Jesteś jak najbardziej w moim typie. – Will manifestacyjnie

podniósł w górę pustą torebkę po jedzeniu. – Nie ma to jak przydrożne bary!

– Wyrzuć to, Will. – Sam wyraźnie nie podzielał jego szampańskiego

humoru. – Zbierajcie się. Muszę jeszcze zajrzeć do psów, zanim się ściemni.

Rozumiała, dlaczego tak się śpieszy: Nie chce z nią zostać. Próbowała

wmówić sobie, że się z tego cieszy. Po tych wszystkich postanowieniach, że
będzie się od niego trzymać z daleka, powinna być w zasadzie zadowolona, że
Sam jej to ułatwia. Udając zatem, że jest w dobrym humorze, pożegnała się ze
wszystkimi, życząc im dobrej nocy.

Młodsi Calhounowie odchodzili z wyraźnym ociąganiem.
Sam poszedł za nimi. W progu odwrócił się.
– Miałaś rację, szary kolor jest nieodpowiedni. Jutro rano pojedziemy do

sklepu i kupimy nowe farby.

Zanim zdołała mu przypomnieć, że już raz to mówił, zniknął wraz z

braćmi. Nie bardzo mogła zrozumieć, co go skłoniło do nagłej zmiany tonu.
Zamknęła drzwi i poszła do kotów. Te przynajmniej nie robiły niespodzianek.
Powitały ją znajomym mruczeniem, jak zwykle zadowolone, że ktoś je
odwiedza.

Pan Sweeting okazał się niezrównanym opiekunem. Ginewra była jeszcze

grubsza niż przed wyjazdem. Laura wzięła kotkę na ręce i uważnie się jej
przyjrzała: oczy miała czyste, może tylko nieco senne, jednym słowem – okaz
zdrowia.

Pogłaskawszy koty, wróciła do jadalni, rozpakowała jedną z walizek, po

czym poszła na górę.

Jej rok w Webster zaczął się naprawdę. Kiedy wszystko się skończy,

wróci do Waszyngtonu, znajdzie sobie nową pracę, pozna nowych ludzi i będzie
żyła tak jak dawniej. Nie była tylko pewna, czy naprawdę jej na tym zależy...


Calhounowie przyszli po nią rano, żeby ją zabrać do sklepu z farbami.

Dwaj młodsi, jak zwykle rozbawieni, wśród żartów i poszturchiwań prawili jej
komplementy. Najstarszy był raczej małomówny.

– Przypomnij mi, żebym nigdy więcej nie zapraszał braci – szepnął

wreszcie.

Ze zdumieniem pomyślała, że może mimo wszystko woli być z nią sam

na sam, ale natychmiast odrzuciła podobną interpretację jego zachowania.

background image

Zawiozła ich do sklepu nowym samochodem. Warto było tu przyjechać:

miejscowy sklep z farbami był wzorowo zaopatrzony. Odkryła kilka bajecznie
pastelowych kolorów, które idealnie pasowały do antyków Belli. Wybierając
farby unikała sceptycznego, jak sądziła, wzroku Sama. Jak na kogoś, kto
zamierza sprzedać dom, rzeczywiście zbytnio się do tego przykładała.

Kiedy wrócili, Will i Bret natychmiast zabrali się do malowania salonu na

blado-brzoskwiniowy kolor. Sam dyskretnie schował puszki z szarą farbą,
przeznaczając je zapewne na inny cel. Próbowała zmniejszyć zapał braci,
wspominając o tym, że może wynająć kogoś do roboty, ale Sam uspokoił ją.

– Skoro mają tu siedzieć cały tydzień, niech przynajmniej coś zrobią.

Zresztą, Will musi się wyżyć, jak by to powiedzieć... artystycznie.

Will starannie wykańczał zaczęty fragment ściany.
– Nie przejmuj się, Lauro – odezwał się. – Każdy artysta musi swoje

wycierpieć. Bez tego nie ma prawdziwej sztuki. Chodź, przeniesiemy się do
jadalni.

Widziała, jak Sam odprowadził ich wzrokiem, kiedy wychodzili do

pokoju obok. Przysiadła na podłodze i zaczęła otwierać puszki z jasnobłękitną
farbą, specjalnie dobraną do kolekcji chińskiej porcelany Belli. A może Sam
miał rację? Może trzeba było wymalować cały dom na szaro i dać sobie spokój.
Właściwie po co ona to wszystko robi? Dla kogo?

Will spojrzał na nią domyślnie.
– Nie daj mu sobie wejść na głowę. Zamrugała oczami.
– Komu?
– Samowi. Potrafi być niemożliwy. Możesz mi wierzyć, że dawniej był

jeszcze gorszy. Po tym, jak go rzuciła żona...

Żona? Odwróciła się tak gwałtownie, że o mało nie rozgniotła kolanem

puszki z farbą. A więc rzuciła go żona? Sam napomknął kiedyś, że miał kłopoty,
ale ani słowem nie wspomniał o żonie!

Will zajęty był malowaniem, nie zwrócił więc uwagi na jej zdumienie.
– Interesy – to było całe jego życie. Robił forsę dwadzieścia cztery

godziny na dobę...

Nie wierzyła własnym uszom. Will najwyraźniej nie zdawał sobie

sprawy, jak rewelacyjne wiadomości jej przekazuje...

– Tak to bywa – powiedziała, siląc się na spokój, żeby go nie spłoszyć.
Ale Will najwyraźniej lubił sobie pogadać.
– Chryste, ile on miał forsy! Trzeba jednak przyznać, że Myra oskubała

go skutecznie ze wszystkiego.

Myra? A więc tak miała na imię.
– Pewnie lubiła pieniądze. – Głos Laury brzmiał zupełnie niefrasobliwie.
– A do tego miała świetne nogi. – Will rzucił jej zabójcze spojrzenie. –

Braciszek zawsze miał oko na te sprawy.

background image

Laura uśmiechnęła się i zabrała do mieszania farby.
– Musiał bardzo to przeżyć.
– Jasne, że tak... Zresztą rozwód to zawsze ciężka sprawa. Zwłaszcza gdy

żona jest współwłaścicielką firmy.

A więc był kiedyś żonaty. Poczuła ukłucie zazdrości. To śmieszne, nie ma

najmniejszego powodu... A jednak.

– Walczyła jak lwica. – Will odsunął się od ściany, żeby sprawdzić efekt

swojej pracy. – Sprzedał więc jej swoje udziały i wycofał się ze wszystkiego.
Przyjechał tutaj. Bardzo się o niego baliśmy, bo był w strasznym stanie. W
ogóle nie wychodził z domu.

Bella pisała, że odsunął się od świata. Teraz wiedziała dlaczego.
– Byliśmy bardzo wdzięczni twojej ciotce za to, co dla niego zrobiła.

Wciągnęła go w tutejsze sprawy. Rozruszała. Zaczął na nowo żyć.

„Życie jest po to, aby żyć, a zatem żyjmy”... Słynna maksyma Belli,

wypisana na jej grobowcu... To dlatego był do niej tak bardzo przywiązany. I
dlatego tak źle potraktował jej niewdzięczną siostrzenicę, która zjawiła się
dokładnie w porę, aby przejąć spadek. Myślał pewnie, że jest taka sama, jak jego
była żona: chciwa i małostkowa. Bella, dając mu pełnomocnictwa, potwierdziła
tylko jego przypuszczenia, że ma do czynienia z osobą, do której nie można
mieć całkowitego zaufania. No tak, teraz wszystko jest jasne. Jego postawa była
całkiem zrozumiała.

Nagle zdała sobie sprawę, że już dawno mu wybaczyła. Nie ma mu nic do

zarzucenia, a nawet...

Zamyślona, mieszała zawzięcie farbę w puszce.
– Podłogę też malujemy na niebiesko? – Will stał nad nią, uważnie

przypatrując się rozchlapanej na podłodze farbie.

Laura rozejrzała się, jak obudzona ze snu. Błękitna kałuża wokół

uświadomiła jej, że przez chwilę myślami była daleko, daleko stąd.

– Nie, oczywiście, że nie.
Złapała pędzel i z przesadną gorliwością zabrała się do malowania ściany.
Pracowali dalej w milczeniu i uporali się z jadalnią prawie w tym samym

czasie, co Sam i Bret skończyli salon. Zrobili przerwę, zjedli coś i pomalowali
dwa następne pokoje. Laura była bardzo podniecona. Nie mogła się doczekać,
jak też będzie wyglądał cały dom po skończeniu pracy. Pod wieczór, widząc jej
znużenie, zwolnili ją, żeby sobie odpoczęła. Poszła do kotów, żeby odsapnąć
chwilę, zanim zabierze się do robienia kolacji.


Wyciągnęła się z lubością na kanapie, z Ginewrą w ramionach i

Percevalem na brzuchu. Było jej trochę gorąco, ale przyjemnie. Pozostałe koty
spały wyciągnięte na słońcu. Powoli zapadła w drzemkę.

Pogrążona w półśnie czuła, jak coś dotyka jej twarzy. Wyciągnęła rękę,

background image

objęła to coś smukłymi palcami i delikatnie przytrzymała. Nie otwierając oczu
próbowała zidentyfikować ów „przedmiot”. Poczuła zapach farby i... znajomego
pudru. Nagle drgnęła: to była ręka. Silna, ciepła męska dłoń.

Raptownie otworzyła oczy. Nad nią stał Sam. Pochylony, z tym swoim

uśmiechem na twarzy, wpatrywał się w nią z lekko rozchylonymi ustami.

Instynkt samozachowawczy podpowiedział jej, że powinna się bronić.

Podskoczyła uderzając go głową w policzek.

Koty, przestraszone, czmychnęły na ziemię i schroniły się pod krzesło.
Sam przysiadł na podłodze ręką masując sobie twarz.
– Mogłabyś uważać!
Spojrzała na niego oskarżycielskim wzrokiem.
– Sam uważaj! Co ty tu właściwie robisz? Głupie pytanie. Co robi?

Sprawdza, czy działa na nią tak silnie, jak przedtem.

– Chciałem po prostu cię obudzić. Jest naukowo dowiedzione, że

budzenie łagodne, przez dotykanie lewego ucha, nie powoduje stresów, które z
kolei powstają przy budzeniem gwałtownym.

– Nie bądź taki mądry! – Spuściła nogi na podłogę szukając pantofli.
Stał nad nią, wyprostowany i bardzo wysoki.
– Skąd mogłem wiedzieć, że zaczniesz pieścić moją rękę?
Zaczerwieniła się gwałtownie.
– Ja nie...
– Brawo! – W drzwiach ukazały się głowy Willa i Breta. Bracia, zwabieni

podniesionymi głosami dobiegającymi z werandy, nie mogli sobie odmówić
przyjemności, żeby wtrącić swoje trzy grosze.

– Teraz starszy braciszek sięgnie po argument nie do odrzucenia...
– Zamknij się – warknął Sam, rzucając mu wrogie spojrzenie.
– O co chodzi? – Laura próbowała ratować resztki godności.
– Każe sobie dać buzi na zgodę. Zawsze tak robił, już we wczesnej

młodości. A ponieważ nie bardzo lubiliśmy się z nim całować, zawsze z góry
mu ustępowaliśmy, żeby się nie narażać...

Bret obrzucił pobłażliwym spojrzeniem starszego brata.
– Ci dwoje tutaj nie wyglądają chyba na takich, co to się brzydzą

pocałunkami, co? – zwrócił się do Willa.

– Mylisz się – zaoponowała stanowczo Laura. – Ja, owszem...
– Kłamczucha – szepnął Sam tak cicho, że tylko ona mogła go usłyszeć.
Nic nie odpowiedziała. Wiedziała, że ma rację i nienawidziła go za to.
– Muszę teraz iść kupić coś na kolację. Możecie tu wpaść za godzinę, jeśli

jesteście głodni.

– Jeśli jesteście głodni...! – krzyknęli Will i Bret zgodnym chórem. –

Przecież odmalowaliśmy cały dom!

– Spokojnie, chłopaki, bo jeszcze nas zwolni. – Sam skierował się do

background image

drzwi. – Musimy jeszcze zajrzeć do psów. Trzeba je wyprowadzić i przegonić
trochę po podwórzu.

– No, dobrze. – W głosie Willa brzmiała rezygnacja. – Ale czy w tym

domu nikt nigdy nie odpoczywa?

– Wyśpisz się w przyszłym semestrze na tym swoim uniwersytecie –

pocieszył go Bret. – Pamiętasz, jak się świetnie spało w zeszłym roku?

Poczekała, aż wyjdą i poszła na górę po torebkę. Po drodze rzuciła okiem

na ściany: pokoje wymalowane były pięknie na delikatne, pastelowe kolory.
Jeszcze tylko ustawić meble, zawiesić obrazy i... No właśnie, i co dalej? Tego
właściwie nie wiedziała. Wiedziała natomiast, że Sam zajmuje coraz więcej
miejsca w jej myślach i w jej snach.


Calhounowie, tak jak obiecali, zjawili się w godzinę później, przebrani i

głodni jak wilki. Na szczęście Laura kupiła aż trzy kurczaki. Piekły się teraz na
grillu. Kartofle były już prawie gotowe, jeszcze tylko dodać masła, mleka i
można siadać do stołu. Było może nieco zbyt gorąco na tak ciężkie potrawy, ale
wiedziała, że głodni mężczyźni nie zwracają uwagi na pogodę.

W kuchni panował upał nie do wytrzymania. Gdy przewracała kawałki

kurczaka, pot spływał jej po twarzy, a włosy lepiły się w strąki.

– Mmm... Co za cudowny zapach! – Will wszedł pierwszy, za nim

postępowali Bret i na końcu Sam.

Odwróciła się do nich z uśmiechem. Jej wzrok padł na Sama. W nowych

dżinsach i błękitnej koszulce, podkreślającej niezwykły kolor jego oczu, podobał
jej się jeszcze bardziej. Z wrażenia zastygła na chwilę w bezruchu.

Chcąc ukryć rumieniec, odwróciła się i zabrała do odcedzania kartofli.
– Pozwól, pomogę ci. – Sam przykrył jej dłoń swoją. Poczuła bijące od

niego ciepło i zwróciła się ku niemu. Spojrzała na jego usta. Uśmiechnął się do
niej.

– Dobrze, bardzo proszę... – Z trudnością wymawiała słowa.
Sam odcedził kartofle i przepłukał zlew zimną wodą. Bret w tym czasie

przyprawił sałatę, a Will nakrył do stołu.

Po chwili siedzieli wszyscy razem, zajadając i gawędząc jak starzy

przyjaciele. Nawet napięcie między Laurą i Samem jakby zelżało.

Will i Bret wychwalali jedzenie i jej zdolności kulinarne. Zgodnie

obwołali ją honorowym członkiem rodziny, a Will, wymachując nogą od
kurczaka, ponowił propozycję, aby została jego żoną.

Wtedy zadzwonił telefon.
Sam, który siedział najbliżej, podniósł słuchawkę.
– Calhoun przy telefonie – powiedział nie spuszczając wzroku z Laury. –

A, cześć, Jason, jak się masz, stary!

– Natychmiast oddaj mi słuchawkę! – Laura gwałtownie wyciągnęła rękę.

background image

– Oczywiście, mówiłem jej, że dzwoniłeś. Musiała widocznie mieć jakieś

powody, że się do ciebie nie odezwała, ale to już jej sprawa.

– Sam! – Laura zerwała się, okrążyła stół i wyrwała mu słuchawkę. Zrobił

minę uciśnionego niewiniątka.

– ...i w ogóle, nie masz prawa przebywać w jej domu... – dobiegł ją strzęp

zdania ze słuchawki, najwyraźniej przeznaczonego dla poprzedniego rozmówcy.

– Jason, to ja, Laura. Wróciłam dopiero wczoraj, nie zdążyłam

zadzwonić...

– Mogłaś się chyba postarać – powiedział z wyrzutem. – Dzwonię

czwarty raz, nie chodzi o koszty, ale...

Rzuciła wściekłe spojrzenie Samowi. On jednak tylko się uśmiechnął.
– Oczywiście, masz rację, ja...
– I co właściwie ten facet robi w twoim domu? – nie pozwolił jej zacząć

Jason. – Chyba z nim nie mieszkasz?

– Jason! – krzyknęła oburzona. – Jak możesz mówić coś takiego!
Calhounowie przestali jeść. Wszyscy wpatrywali się w stojącą przy

telefonie Laurę.

– O rany! – Will przewrócił oczami. – To ci dopiero! Ostatni taki kawałek

pamiętam z czasów, kiedy Bret zrywał ze swoją panienką!

Laura przeciągnęła sznur i schroniła się na kociej werandzie. Zatrzasnęła

za sobą drzwi. Odeszła od nich najdalej jak mogła i drżącym z wściekłości
głosem przemówiła:

– Masz mnie natychmiast przeprosić, Jason! Wyobraziła go sobie, jak

siedzi w fotelu i nerwowo przeczesuje palcami włosy.

– Przepraszam cię, ale po prostu bardzo się o ciebie martwiłem.
Nieco udobruchana, opowiedziała mu, co robiła w Waszyngtonie.

Wspomniała też o pracach prowadzonych w domu ciotki.

– Doskonale. Dostaniesz za dom więcej pieniędzy, kiedy będzie

odnowiony. To bardzo dobrze działa na klientów.

Wiedziała o tym, ale jego słowa w jakiś sposób ją zraniły. Zdumiona tym,

nie wiedziała, co odpowiedzieć.

– Chciałbym się jeszcze dowiedzieć, co tam stale robi ten facet, który

odebrał telefon.

Trudno powiedzieć, pomyślała. To znaczy, łatwo, ale...
– Bardzo się przyjaźnił z Bellą, opiekował się nią i...
– ...i czeka na podziękowanie? – Jason nie pozwolił jej skończyć. – Spław

go jak najszybciej, to na pewno jakiś naciągacz.

– Nic podobnego! Zrobił bardzo wiele pożytecznych rzeczy. I opiekował

się mną, kiedy byłam chora...

Wzmianka o chorobie sprowadziła rozmowę na temat malarii i stanu

zdrowia Laury. Jason złagodniał.

background image

– Posłuchaj, któregoś dnia ten facet zrobił pewną aluzję. Muszę

powiedzieć, że byłem nawet zaskoczony...

Laurze serce podeszło do gardła.
– Tak? Co takiego powiedział?
– Wyglądało to tak, jakby myślał, że zamierzamy się pobrać.

Wspominaliśmy o tym, owszem, ale myślałem, że ostatecznie zadecydujemy po
moim powrocie do Stanów.

Zachwiała się. Trzeba mu to jakoś wytłumaczyć.
– Posłuchaj, Jason...
– Nie musisz nic mówić – przerwał jej raz jeszcze.
– Byłem trochę zaskoczony, ale właściwie możemy nawet i dzisiaj

postawić kropkę nad „i”. Czemu nie?

Rozejrzała się rozpaczliwie po werandzie, jakby spodziewała się skądś

ratunku.

– Jason, poczekaj...
– Mamy cały rok na przygotowanie wszystkiego – mówił dalej swoje. –

Trzeba to dokładnie obmyślić. Urządzimy huczne wesele, zaprosimy ludzi,
którzy potem mogą nam się przydać.

Nie, nie mogła tego dłużej słuchać! Jeszcze chwila, a oszaleje.
– Jason, posłuchaj! – krzyknęła.
– Teraz muszę już kończyć. Bądź dobrej myśli. Niedługo znów

zadzwonię, to pogadamy dłużej.

Odłożył słuchawkę. Stała chwilę bez ruchu. Doczekała się. Chciała zrobić

Samowi na złość, palnęła głupstwo, a teraz głupstwo zaczęło żyć własnym
życiem i ona ponosi tego konsekwencje. Trzeba jakoś to odkręcić. Trzeba im
wytłumaczyć. Jednemu i drugiemu. Ale jak? Sam pomyśli, że zwariowała.

Usłyszała odgłosy. Bracia sprzątali ze stołu.
Odłożyła słuchawkę. Opuściła werandę i wolnym krokiem skierowała się

do jadalni. Sam stał u wejścia, patrząc na nią pytającym wzrokiem.

Próbowała go wyminąć, ale zastąpił jej drogę.
– No co, pogadaliście sobie o forsie, którą zgarniecie za rok?
Nieprawda! – Chciała krzyknąć, ale w jego oczach było tyle pogardy i

potępienia, że dławiąc się z wściekłości, żeby zrobić mu na złość, potwierdziła
jego podejrzenia.

– Nie twój interes, ale tak, owszem, pogadaliśmy sobie o tym!
Po czym wbiegła na górę i zatrzasnęła za sobą drzwi sypialni.

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


Will i Bret po tygodniu wyjechali. Dom był teraz pusty i cichy. Laura

zdała sobie nagle sprawę, że brakuje jej ich żartów, nigdy nie milknącego
śmiechu i przekomarzań. Zatęskniła nagle za rodzinnym domem na Alasce.

Sam znosił obecność braci ze stoickim spokojem. Zawsze uważała go za

osobę niekonwencjonalną, jednak w porównaniu z braćmi zaczął jej się jawić
jako szczyt stabilności i stateczności. Dopiero młodsi Calhounowie uświadomili
jej w całej pełni, co to znaczy żyć na luzie.

Mimo całej niefrasobliwości i młodego wieku, „braciszkowie” zdołali

jednak osiągnąć w życiu pewne sukcesy: Will miał za sobą kilka wystaw w
znanych galeriach, a Bret był całkiem zdolnym reporterem.

Żegnała ich ze szczerym żalem. Ich pobyt wnosił w jej życie jakąś

swobodę, beztroskę i radość, no i ułatwiał napięte stosunki z Samem. Dopóki tu
byli, nie musiała myśleć o zasadniczych rozmowach, które, prędzej czy później,
powinna przeprowadzić z Samem i z Jasonem.

Do tego ostatniego dzwoniła kilka razy, ale bez przekonania, za każdym

razem z ulgą przyjmując brak połączenia z Afryką.

Miała teraz dużo wolnego czasu. Zajęła się troskliwie kotami ciotki Belli.

Nieraz wyprowadzała je do ogrodu, uważając, by nie powtórzył się epizod z
Brandym. Któregoś dnia zawiozła je do weterynarza i kazała poddać sterylizacji.
Wszystkie, oprócz Ginewry, którą doktor uznał za zbyt starą na macierzyństwo.

Znalazła też sobie inne zajęcia. Zgłosił się do niej pan Sweeting z

pytaniem, czy nie zechciałaby poświęcić nieco czasu na czytanie książek
starszym ludziom. Propozycję przyjęła z radością i od razu przystąpiła do pracy.

Zgodziła się też na wizyty w miejscowym domu opieki. Po prostu przejęła

podopiecznych Belli. Kilka razy w tygodniu chodziła do pewnej starszej pani,
unieruchomionej w łóżku z powodu złamanej nogi. Znalazła swoje miejsce w
Webster.

Trudno jej było jedynie „pogodzić” się z najbliższym sąsiedztwem. Sam

mieszkał tak blisko, że, chcąc nie chcąc, na swój sposób uczestniczyła w jego
życiu. Słyszała, jak woła psy, jak tresuje szczenięta, dobiegał ją odgłos muzyki
country i ciągłe pogwizdywanie. Kilka razy w tygodniu widziała, jak, ubrany w
sportowy kostium, wyjeżdża starą, odrapaną furgonetką, na mecz baseballu.
Zapraszał ją nawet, ale odmówiła. Nie chciała dać się wciągnąć w jego sprawy,
w jego życie... Pragnęła pozostać niezależna.

Teraz, kiedy pokoje były już odmalowane, trzeba było uporządkować

wszystkie rzeczy, które ciotka zbierała latami. Ponieważ uznała, że na otwarcie
kufrów z jej własnym dzieciństwem jest jeszcze za wcześnie, postanowiła
rozpocząć porządki od pokoju Belli. Tak zwany „gabinet” mieścił się na tyłach

background image

domu. Był niewielki i cały zarzucony papierami. Próba porządkowania
zamieniła się wkrótce w fascynującą podróż w czasie. „Nieznanym lądem”,
który odkryła, było dzieciństwo jej ojca, małego rudzielca, który najwyraźniej
więcej czasu spędzał poza szkołą, niż w jej murach, a jeśli już – to najczęściej na
dywaniku w gabinecie dyrektora. Ciotka nie miała z nim łatwego życia. Laura
uśmiechnęła się do siebie...

– Co cię tak śmieszy?
Zaskoczona podniosła wzrok. Sam stał na progu z kotem na ręku. Drugi

ocierał się o jego nogi.

Mimo że była zaskoczona jego nagłym pojawieniem się, nie mogła nie

dostrzec, jak bardzo jest przystojny. Jak zwykle jego widok wywołał w niej
niezwykłe reakcje.

– Źle się czujesz? – Sam opacznie zrozumiał jej milczenie i nagłą bladość.
– Czuję się doskonale, ale czy ty nigdy nie pukasz, kiedy masz zamiar do

kogoś wejść?

Uśmiechnął się szelmowsko.
– Pukałem, ale byłaś tak zajęta tymi papierzyskami, że nie usłyszałaś.
Już miała powiedzieć, że w takim przypadku ludzie na ogół rezygnują z

wejścia, ale w porę przypomniała sobie, że Sam nie zwykł reagować tak jak
wszyscy ludzie.

– Przeglądam świadectwa szkolne mojego ojca i zastanawiam się, co z

tego zachować. Po co przyszedłeś?

Pogładził trzymanego w ramionach kota.
– Chciałem cię zaprosić na przyjęcie, do mnie, do domu. Skończyliśmy

sezon baseballowy, a że był niezły, postanowiliśmy to uczcić. Dziewczętom
bardzo zależy na twojej obecności.

– Naprawdę? – Ucieszyła się. Były miłe i dobrze się z nimi rozmawiało. –

Przyjdę z przyjemnością. Czy mam coś przynieść?

– Nie, zamówiłem wszystko w restauracji. Przywiozą na miejsce. Sezon

był naprawdę bardzo udany. Nigdy nie wygraliśmy tylu meczów.

– Jesteś dobrym trenerem – skonkludowała. Siedziała z dłońmi złożonymi

na kolanach. W pokoju panowała cisza, było przytulnie. Może mu teraz
wyjaśnić sprawę Jasona? Przecież obiecywała sobie, że to zrobi. Ale nie, może
teraz lepiej nie zaczynać takich rozmów.

– To tutaj są takie restauracje? – wróciła do przerwanej rozmowy.
Podniósł brwi, jakby zdziwiło go to pytanie. I on myślami był zupełnie

gdzie indziej...

– Nie możemy się co prawda równać z Waszyngtonem, ale zawsze to coś.

Dla ciebie to pewnie zupełna egzotyka: restauracja w takiej dziurze jak Webster
– powiedział ironicznie. – Przyjdź, zobaczymy, czy ci się spodoba.

– Dlaczego musisz od razu tak reagować? Po co te złośliwości?

background image

– Po prostu umiejętnie mnie prowokujesz. Wróciła do przerwanej pracy.
– Zajmij się lepiej swoimi psami, Sam.
Kiedy znowu uniosła oczy, już go nie było. Wróciła do porządków, ale

wciąż była zdenerwowana i nie mogła się uspokoić. Dlaczego? Czy dlatego, że
nie zapukał i nie dał jej szansy przygotować się na swój widok...?


Na przyjęcie ubrała się wyjątkowo starannie: krótka bladoróżowa

sukienka, nowa fryzura, delikatny makijaż. Z bijącym sercem zapukała do drzwi
Sama.

Otworzył jej i przez chwilę nie spuszczali z siebie wzroku, zafascynowani

sobą tak bardzo, jakby widzieli się po raz pierwszy. Obrzucił spojrzeniem
najpierw jej twarz, a potem całą smukłą, zgrabną sylwetkę.

Laura oddychała ciężko, jej serce biło jak szalone...
– Cześć – powiedziała w końcu.
– Cześć. – Uśmiech Sama nie miał w sobie nic ze zdawkowej

uprzejmości.

Zaprowadził ją do salonu, urządzonego skromnie, lecz ze smakiem. W

salonie królowały członkinie baseballowej drużyny w towarzystwie swych
mężów i chłopaków. Ich zwykłe, codzienne stroje uzmysłowiły Laurze, że
ubrała się chyba zbyt wytwornie.

Na szczęście nie miała czasu zastanawiać się nad stosownością lub

niestosownością swego stroju. Sam zadbał o to, żeby czuła się swobodnie nawet
w swojej wieczorowej sukni. Wkrótce gawędziła już beztrosko z jakąś nie znaną
sobie panią, która narzekała na trudności z dotarciem z Webster do
Waszyngtonu.

Laura dawno nie bawiła się tak dobrze. Swobodny nastrój panujący w

domu Sama sprawił, że czuła się doskonale. Jakże różniło się to przyjacielskie
spotkanie od oficjalnych przyjęć w amerykańskiej ambasadzie! Tutaj nie
musiała czuwać nad sprawnym przebiegiem wieczoru, nie musiała się martwić,
co będzie, gdy na przykład jakaś podochocona żona dyplomaty zechce nagle
wykąpać się w wazie z ponczem...

Sam od czasu do czasu patrzył na nią pytająco lub też podchodził i lekko

dotykał jej ramienia, jakby chciał sprawdzić, czy wszystko w porządku.
Odpowiadała mu radosnym, uspokajającym uśmiechem.

Kiedy zrobiło się późno i goście zaczęli się zbierać, napomykając to o

pozostawionych pod opieką babci i znajomych dzieciach, to o porannej pracy,
wstała, aby również się pożegnać.

W oczach Sama zobaczyła błysk niepokoju.
– Chyba nie wychodzisz?
– Myślałam, że...
– Poczekaj chwilę – przerwał jej. – Zaraz cię odprowadzę.

background image

W jego oczach było coś takiego, że nie kazała się dłużej prosić.
Kiedy ostatni gość zniknął wreszcie za drzwiami, po raz któryś gratulując

Samowi świetnego sezonu, gospodarz odetchnął z ulgą.

– No i kolejny sezon mamy za sobą.
– Możesz być z niego dumny. – Laura rozejrzała się po salonie. – Chcesz,

żebym ci pomogła uprzątnąć to wszystko?

– Nie, dziękuję. Wszystko jest załatwione. Zajmuje się tym personel

restauracji. Jeśli chcesz, odprowadzę cię do domu.

Na schodach objął ją ramieniem, jakby wybierali się na długi spacer, a nie

kilka kroków dalej.

Wstrząsnął nią dziwny dreszcz. Dotyk jego ręki podziałał na Laurę jak

prąd elektryczny. Przymknęła oczy.

– Zimno ci? – zapytał. – Przecież wieczór jest bardzo ciepły, a może ty

znowu masz gorączkę?

Sam z niepokojem dotknął ręką jej czoła.
– Nie... nic mi nie jest...
Może to i gorączka, ale z zupełnie innego powodu niż malaria, pomyślała.
– Zapomniałam zapalić światło przed domem – powiedziała, żeby coś

powiedzieć.

– Tak jest lepiej.
Zwrócił jej głowę ku sobie i chwilę potem poczuła delikatne muśnięcie

warg, jakby zapowiedź pocałunku... Pocałunku, którego tak bardzo się bała i...
którego pragnęła nade wszystko w świecie.

Całował ją czule rozchylonymi ustami, jakby chciał jej jednocześnie coś

powiedzieć. Broniła się, myśląc równocześnie, że dzieje się teraz to, o czym
marzyła przez wszystkie samotnie spędzone tygodnie.

Sam podtrzymywał ręką jej głowę, jakby była pucharem, z którego

pragnie się napić. Nikt dotąd nie całował jej w ten sposób, tak delikatnie i
rozpaczliwie zachłannie zarazem... Nikt, w każdym razie nie Jason...

Musiał odsunąć na chwilę usta, bo jak przez mgłę usłyszała jego głos.
– Chyba nie wyjdziesz za tego faceta, za tego Jasona, prawda? Zastanów

się dobrze!

Zupełnie jakby mogła się nad tym zastanawiać! Zwłaszcza w tej chwili!
– Nie, nie wyjdę. Znamy się od dawna, kiedyś... kiedyś wspominaliśmy

nawet o małżeństwie, ale teraz próbowałam mu powiedzieć, że...

Poczuła jego silne ręce na ramionach.
– Nie ma o czym mówić. Przecież to jasne. Jemu chodzi wyłącznie o

twoje pieniądze.

Nie chciała z nim rozmawiać ani nic mu tłumaczyć, chciała, żeby ją

całował. Sam jednak najwyraźniej pragnął przedtem coś wyjaśnić.

– Myślałaś, że zależy mi na pieniądzach Belli. To dlatego tak mnie

background image

nienawidziłaś.

– Nigdy...
Jego palce wbiły się w jej ramiona.
– Nie kłam! Myślałaś, że chodzi mi o pieniądze, chociaż to nie była

prawda. A teraz zamierzasz wyjść za faceta, który naprawdę nie myśli o niczym
innym. Powiedz, czy proponował ci małżeństwo, zanim dowiedział się o
spadku?

Próbowała się wyrwać.
– Nie masz prawa mówić do mnie w ten sposób!
– Dlaczego? Skoro ty wymigujesz się od odpowiedzi!
– A co mam robić? – Laura otrząsnęła się już z błogiego stanu, w jakim

znalazła się pod wpływem jego pocałunków. Teraz czuła przede wszystkim
gniew. – Co mam robić? – powtórzyła. – Przecież nie proponujesz mi nic w
zamian!

– Co mogę ci proponować!? Zastanów się! Przecież jeśli ci się oświadczę,

zaraz powiesz, że chodzi mi tylko o pieniądze Belli! Ale w przypadku Jasona
jesteś znacznie mniej podejrzliwa...

Cofnęła się oszołomiona. Powiedział: „jeśli ci się oświadczę...” Ona żoną

Sama? Dom, rodzina, cudowne ciemnowłose dzieci o szarych oczach i
zniewalającym uśmiechu, niewyobrażalne szczęście, o którym nawet nie można
marzyć... Czyżby to było realne? Ale przecież Sam nie zaproponował jej nic
konkretnego. Ot, tak, wyrwało mu się...

– Zaraz ci wytłumaczę, dlaczego tak jest. – Napierał na nią całym ciałem.

– Chodzi o coś innego. To nie tylko kwestia małżeństwa, to również cały tak
zwany kontekst: światowe życie, sukces, kariera... Jeśli poślubisz kogoś takiego
jak tamten facet, masz to zapewnione...

To bez znaczenia! Naprawdę!
– Mylisz się! Te sprawy mają dla ciebie ogromne znaczenie. Bella

pokazywała mi twoje listy. Uwielbiasz ten styl życia, szukasz mężczyzny
takiego jak ty, ambitnego, konsekwentnie dążącego do celu, bezwzględnego. Ja
taki nie jestem. Kiedyś może i byłem, ale to było szmatławe życie i ja sam
byłem szmatą. Teraz mam moje psy, mieszkam w małym miasteczku, mam
swoje miejsce na ziemi, miejsce, które komuś takiemu jak ty nigdy nie
wystarczy.

Uniosła ręce w górę, chciała przerwać tę jego tyradę.
– Pozwól mi coś powiedzieć...
– Daruj sobie! – Odwrócił się nagle i zniknął w ciemności.
Próbowała go powstrzymać, zawołać w ślad za nim i wszystko mu

wytłumaczyć, ale tylko bezradnie oparła się o drzwi. Otworzyła je po dłuższej
chwili, weszła do środka i wyczerpana przysiadła na schodach wiodących na
górę.

background image

Czuła się podle. Ogarnęło ją uczucie beznadziei. Może Sam ma rację?

Może potrafi dostrzec w jej postępowaniu to, z czego ona sama nie zdaje sobie
sprawy? Przecież, rzeczywiście, w Jasonie ceniła głównie jego przebojowość.
To, że konsekwentnie pnie się po kolejnych szczeblach kariery zawodowej. A
Sam? W Samie najbardziej ceniła niezależność.

Co właściwie znaczyły jego słowa? Nic jej nie proponował. Nie

powiedział, że ją kocha, nie wspomniał o małżeństwie. Krytykował jedynie jej
ewentualny związek z Jasonem.

Jedno jest pewne: jego zdanie znaczy dla niej bardzo wiele. Na nic

przyrzeczenia, że nie pozwoli mu wpływać na swoje życie. Na nic marzenia o
niezależności. Cokolwiek zrobi, zawsze będzie myśleć, jak jej czyn oceni Sam.

Po prostu zakochała się w nim.

Od tamtego wieczora minęło kilka dni. Sam jakby gdzieś wyparował. Nie

pojawiał się niespodzianie na progu jej domu, jak kiedyś. Dostała
zawiadomienie z banku, że na jej konto została przelana spora suma, więc
najwyraźniej nie zamierzał się z nią widywać przez dłuższy czas. Sama nie
wiedziała, czy ma się cieszyć, czy martwić z tego powodu.

Długie, samotne dni postanowiła wypełnić pracą. Opiekowała się kotami,

porządkowała biurko ciotki.

Spróbowała nawet rozpakować kosz z drobiazgami przypominającymi jej

dzieciństwo. Długą chwilę trzymała w ręku porcelanowy dzbanek do herbaty.
Może kiedyś jakaś mała dziewczynka zechce urządzić przyjęcie dla lalek i
kotów... Szybko odstawiła dzbanek z powrotem.

Ostatnia rozmowa z Samem, choć niezbyt przyjemna, okazała się dla niej

niezwykle ważna. Laura była teraz stuprocentowo pewna, że nigdy nie poślubi
Jasona. Nie wolno mylić wspólnoty interesów z miłością. To nie to samo. Jest
pewna różnica między wspólnym robieniem kariery a wspólnym życiem.

W biurku Belli odnalazła coś więcej niż stare rachunki. Były tam wstążki,

bilety teatralne, liściki, listy... Zwłaszcza pewna paczka, starannie owinięta w
bibułkę i przewiązana wyblakłą błękitną wstążką, zwróciła uwagę Laury.
Uśmiechnęła się do siebie. Bella była nie tylko dobroduszną starszą damą, którą
tak dobrze znała... Kiedyś była femme fatale, młodą, tajemniczą kobietą
otoczoną gronem wielbicieli...

Rozwiązała wstążkę. W środku znajdowały się listy. Dokładnie: sześć

listów. Staranne, wyraźne pismo, zamaszysty podpis... Czyżby jeden z
adoratorów? A może to ten książę z bajki, o którym ciotka wspominała, kiedy
Laura była jeszcze małą dziewczynką?

Nie wiedziała, czy wolno jej czytać listy adresowane nie do niej. Przez

chwilę siedziała nieruchomo z rękami na kopercie. Potem powoli wyjęła
pierwszy list. Już po kilku słowach nie miała żadnych wątpliwości: to był list

background image

miłosny.

Tajemniczy R. P. opisywał ukochanej swoje życie na uniwersytecie,

wspominał o wykładach, kolegach, zwierzał się, że marzy, aby zobaczyć ją jak
najszybciej. Uśmiechnęła się do siebie, czytając dziwne, staroświeckie, nieco
napuszone zwroty... No tak, przez tyle wieków forma się zmienia, ale treść
miłosnych wyznań pozostaje ta sama...

Pozostałe listy utrzymane były w podobnym stylu. Ostatni kończył się

zapowiedzią rychłego, „jakże upragnionego” przyjazdu. Na tym korespondencja
się urywała.

Ostrożnie schowała listy z powrotem do kopert. Czuła pewien niedosyt.

Chciał przyjechać, „marzył o tym”. Dlaczego więc tego nie zrobił? A jeśli tak,
co stało się potem? Dlaczego nigdy więcej nie napisał? Bella wspominała coś o
„głupstwie”, które popełniła za młodu i które sprawiło, że książę z bajki odszedł
na zawsze. Nikt już nigdy nie dowie się, co właściwie zaszło i kim był ten
człowiek. Może jeszcze żyje sobie gdzieś z rodziną, która nie ma pojęcia, że
kiedyś był księciem z bajki.

Starannie złożyła listy. Nikt się nigdy nie dowie. To historia.
Sięgnęła po stary album. Wyblakłe, brązowe fotografie, Bella i jej siostra

Lily, babka Laury... Ich rodzice... Obok Lily jej młody mąż, Robert, wysoki,
uśmiechnięty, jasnowłosy... To po nim, po swoim dziadku odziedziczyła te złote
loki. Na ostatnich stronach tłuste niemowlę w ramionach dumnych rodziców –
jej ojciec...

Uważnie wpatrywała się w zdjęcia. Ciotka przechowywała wszystko, co

miało jakikolwiek związek z rodziną. Na dnie szuflady leżała jeszcze jedna
koperta. W środku było tylko zdjęcie: młoda dziewczyna i jasnowłosy,
uśmiechnięty chłopak. Na twarzy dziewczyny malowało się bezgraniczne
szczęście. To była Bella, młoda, zakochana Bella.

Laura zdała sobie nagle sprawę, że ma przed sobą księcia z bajki...

Niemal równocześnie zrozumiała jeszcze coś innego: na fotografii obok Belli
stał Robert Decker, jej dziadek.

Oszołomiona wpatrywała się w zdjęcie. Jeszcze raz sięgnęła po listy.

Inicjały, którymi były podpisane, to nie R. P. tylko – R. D.! Rober Decker! Jak
to się stało, że poślubił siostrę Belli?

Ciotka powiedziała kiedyś, że zrobiła coś głupiego, i on odszedł do innej

księżniczki. Może po prostu przedstawiła go siostrze, a może zraniła go i
poszukał sobie kogoś, kto umiał go pocieszyć...

Nigdy się tego nie dowie. Jakaś część życia Belli, dziadka, jej własnego

życia, na zawsze pozostanie tajemnicą. Tak jak tajemnicą pozostanie cierpienie
zwykle spokojnej, uśmiechniętej ciotki. Łzy napłynęły jej do oczu i spadły na
leżący na kolanach album.

Wstała. Nie wiedziała, co robić. Tajemnica była zbyt wielka, musiała się z

background image

kimś nią podzielić. Nie może tak zostać sama, musi o tym z kimś porozmawiać.
Zbiegła ze schodów. Może zadzwonić do matki? Spojrzała na zegarek. Nie,
jeszcze jest w pracy. Pozostawał jedynie Sam.

Z twarzą zalaną łzami, nie myśląc o tym, co robi, przebiegła kilka metrów

dzielących dwa domy i zapukała do jego drzwi.

Zdumienie malujące się na jego twarzy uświadomiło jej, że zrobiła coś,

czego się nie spodziewał. Czego ona sama się nie spodziewała!

– Co się stało? Co ci jest? – Sam był wyraźnie zaniepokojony. Wciągnął

ją do środka. – Boli cię coś?

Bez słowa podała mu album. Tak, cierpienie ciotki sprawiało jej ból.
– Tak, boli, to znaczy, nie...
– Co to jest?
– To... album rodzinny. Znalazłam w jej pokoju...
Nie rozumiał, o co chodzi, ale widać było, że ze wszystkich sił chce

pomóc.

– Uspokój się, maleńka, daj mi to. Zaraz się tym zajmę.
Patrzyła, jak przewraca strony. Wyciągnęła drżącą rękę.
– Ta tutaj to Lily, stoją obok siebie, Bella i moja babka. A tutaj... widzisz?

– wskazała fotografię, przedstawiającą parę zakochanych. – To Robert, bardzo
go kochała...

Sam powoli zaczynał rozumieć.
– To znaczy, że była zakochana w mężu swojej siostry?
Laura skinęła głową.
– To było jeszcze przed ich ślubem, zanim Lily za niego wyszła. Musiała

patrzeć na ich szczęście, widziała ich dziecko...

W urywanych słowach opowiedziała mu historię o księciu z bajki.
Objął ją ramieniem i przytulił do siebie. Drugą ręką przewracał kartki

albumu. Potem odłożył go na stół i spojrzał jej czule w oczy.

– Dlaczego tak się tym przejęłaś? – Przytulił policzek do jej włosów.
– Bo była taka wspaniała. – Laura czuła bicie jego serca i to ją uspokajało.

– Tyle mogła dać innym. Gdyby miała dzieci, byłaby wspaniałą matką.

– Widzisz, kochanie, ona była matką. Była matką dla twojego ojca, kiedy

jego rodzice zginęli. Przecież gdyby wszystko ułożyło się inaczej, gdyby została
z Robertem, nie byłoby ciebie.

Uniosła głowę i spojrzała na niego.
– Nie pomyślałam o tym.
– A widzisz... zresztą Bella zawsze mówiła, że twój ojciec i ty to jej dwa

największe skarby.

Zamrugała oczami, próbowała powstrzymać łzy cisnące się do jej oczu.
– Naprawdę?
Łza potoczyła się po jej policzku. Delikatnie starł ją palcem.

background image

– Naprawdę. – Ujął ją pod brodę i zwrócił ku sobie. Spojrzał na jej usta. –

A gdyby ciebie nie było na tym świecie, nie wiem, co bym zrobił...

Pomyślała nagle o tym, ile wycierpiał w swoim życiu, jak głęboko został

zraniony i ile musiał przejść, zanim ostatecznie znalazł schronienie tutaj, w
Webster. Jej doświadczenia były niczym w porównaniu z tym wszystkim. Cóż z
tego, że straciła pracę, skoro znalazła mężczyznę, którego mogła pokochać!

– O czym myślisz? – zapytał.
– Myślę, że jesteś nadzwyczajny – odparła szczerze. Szare oczy spojrzały

na nią uważnie. Wytrzymała jego spojrzenie.

– Tylko to? Westchnęła.
– Myślę, że Bella miała szczęście, że mieszkałeś tuż obok. Bardzo wiele

dla niej zrobiłeś.

Jego twarz była bardzo blisko. Ustami niemal dotykał jej ust.
– Nic więcej?
Zamknęła oczy, chcąc ukryć przed nim prawdę. Trwali tak bez ruchu

długą chwilę.

– Myślę, że cię kocham – powiedziała wreszcie, ustami dotykając jego

ust.

Jego pocałunki przynosiły ulgę i ukojenie. Czuła się jak ktoś bardzo

zmęczony, kto po długim dniu wraca do domu.

Objęła go za szyję. Przylgnęła do niego całym ciałem.
– Naprawdę? Naprawdę mnie kochasz? – pytał niecierpliwie. – W jego

głosie brzmiało niedowierzanie.

Wiedziała, że od tego, co teraz powie, zależy bardzo, bardzo dużo.

Dlatego musi powiedzieć mu wszystko.

– Tak – szepnęła i głośno, wyraźnie powtórzyła:
– Tak, kocham cię i chcę ci powiedzieć coś ważnego.
Teraz powie mu, jak naprawdę było z Jasonem.
– Lauro, ja... – zaczął Sam, lecz nie zdążył dokończyć, gdyż w tym

samym momencie rozległ się dzwonek telefonu. Towarzyszył mu jakiś inny,
równie donośny dźwięk, który już kiedyś słyszała, a którego nie potrafiła
zlokalizować.

Sam lekko zdjął jej ręce ze swojej szyi i wstał.
– Przepraszam, kochanie, ale muszę iść. Telefon zadzwonił jeszcze raz.
– Do telefonu?
– Nie. – Rozejrzał się, szukając kluczyków do samochodu. – To alarm. Co

ja mogłem z nimi zrobić?

– Przerzucił leżące na stole papiery. – Gdzieś się pali. Należę do

ochotniczej straży pożarnej. Teraz telefon dzwoni w domu każdego strażaka.

Włożył rękę do kieszeni i triumfalnie wyjął z niej kluczyki. Spojrzał na

Laurę. Na jej twarzy widać było oczekiwanie. Czekała na dalsze pocałunki. Sam

background image

pocałował ją lekko w policzek.

– Nie zapomnij, na czym skończyliśmy, dobrze?
– Nie zapomnę. – Jej usta zadrżały, w oczach rozbłysło światło. – Ale

wracaj szybko!

Spojrzał na nią jeszcze raz i ruszył ku drzwiom.
– To nie potrwa długo.
Wyszedł. Po chwili dobiegł ją odgłos odjeżdżającej furgonetki.

Odetchnęła. Stało się. Kocha go i powiedziała mu o tym. Teraz wszystko będzie
dobrze. Przecież on czuje do niej to samo.

Wzięła album i poszła do domu. Przebrała się, przyczesała włosy i lekko

pomalowała usta. Przecież Sam powiedział, że zaraz wróci. Właśnie zabierała
się do robienia kolacji, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi. Podbiegła otworzyć.
W progu stał... Jason Creed.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY


– Jak się masz, kochanie. Mogę wejść? – Jason uśmiechnął się na widok

jej zdumionej twarzy.

Patrzyła na niego, nie wierząc własnym oczom. W głowie miała pustkę.

Musiała się oprzeć o framugę, żeby nie upaść.

– To ty?
Wszedł, lekko odsuwając ją na bok. Objął ją i pocałował w policzek.
– Co ci jest? – zapytał i zamknął za sobą drzwi.
Stała z bezwładnie opuszczonymi rękami, rozpaczliwie próbując znaleźć

wyjście z sytuacji. Ale wyjścia nie było. Nawet nie próbowała się uśmiechnąć.

– Strasznie mnie zaskoczyłeś. Dlaczego nie zadzwoniłeś przed

przyjazdem?

Zanim odpowiedział, uważnym spojrzeniem obrzucił salon, świeżo

pomalowane ściany i stojące na środku meble.

– Nie wiedziałem, czy będę mógł przyjechać. Wpadłem do Waszyngtonu

na zebranie i wyrwałem się na kilka dni, żeby cię zobaczyć. Przyleciałem do
Greenville i tam wynająłem samochód.

Wreszcie zdobyła się na cień uśmiechu. Jego twarz była spokojna i

opanowana. Jasne, Jason lubił porządek. Nie mógł opuścić żadnego zebrania,
zwłaszcza jeśli go zaproszono.

– Dlaczego nie zadzwoniłeś, że przyjeżdżasz? Zmrużył oczy.
– Chciałem ci zrobić niespodziankę. Nie cieszysz się? Fałsz. Jason nie

lubił żadnych niespodzianek i nigdy ich nie robił.

Nie odpowiedziała.
– Dom jest wspaniały. – Wzrokiem znawcy rozejrzał się dokoła, wyjrzał

przez okno. – Jak duży jest ten teren? Wiesz już, ile można za niego dostać?

– Nie wiem. – Myślami przebywała daleko stąd. Sam może wrócić w

każdej chwili. Musi się jakoś pozbyć Jasona! Przecież nie zapraszała go, nie
chce go tu widzieć. Ale jak to zrobić? Powiedzieć mu wszystko?

– Na razie wcale o tym nie myślałam. Mam tu mieszkać przez rok.

Słuchaj, muszę ci coś powiedzieć.

Podszedł, objął ją.
– Oczywiście, zaraz porozmawiamy. Mogę usiąść? Wskazała mu kanapę.

Sama usiadła na krześle naprzeciw niego.

– Lauro, co się właściwie dzieje? Nerwowo spuściła oczy.
– Najpierw powiedz, po co przyjechałeś.
Przez chwilę milczał. Potem nagle się zdecydował.
– Przyjechałem, żeby cię zapytać, czy masz coś przeciwko temu, żebyśmy

się od razu pobrali.

background image

– Teraz?
– Pomyślałem, że nie ma sensu czekać. – Uśmiechał się jakoś sztucznie.

Dopiero teraz spostrzegła, że w jego uśmiechu jest coś fałszywego. – Skoro
zaprzyjaźniłaś się z tym facetem, który jest wykonawcą testamentu, może uda
nam się go przekonać, żeby jakoś przyśpieszyć sprawy. Zaraz potem
moglibyśmy wrócić do Senegalu. Kupić dom, żyć na pewnym poziomie...

Zaprzyjaźniła się! Niezbyt trafne określenie. A więc wszystko wskazuje

na to, że Sam ma rację. Jasonowi chodzi wyłącznie o pieniądze i tylko po to tu
przyjechał. A ona jest głupia, jest po prostu skończoną idiotką, która tak łatwo
mu uwierzyła!

– Przykro mi, ale muszę ci powiedzieć, że niepotrzebnie przyjechałeś... –

zaczęła, ale przerwał jej dzwonek u drzwi.

Przerażona spojrzała w ich stronę. Sam! Ciekawe tylko, dlaczego dziś

właśnie zadzwonił, zamiast, swoim zwyczajem, po prostu wtargnąć do środka.
Miała teraz jedyną okazję, żeby wytłumaczyć wszystko Jasonowi, zanim
spotkają się z Samem twarzą w twarz, – Dlaczego nie otwierasz? – Do Jasona
dotarło, że dzieje się coś dziwnego.

– Już... już idę. – Spojrzała na niego nieprzytomnie i poszła w kierunku

drzwi.

Tak jak się spodziewała, w progu stał Sam Calhoun. Uśmiechnięty, na

luzie, z ogromnym bukietem kwiatów i butelką wina w ręku.

Przyciągnął ją do siebie, musnął ustami.
– Cześć, kochanie. Cudownie wyglądasz. Pocałował ją w usta, zerknął w

stronę kuchni.

– Jaki wspaniały zapach. To wszystko dla mnie? Nie mogła zrobić kroku.
– T... tak. Ja...
Nogą zatrzasnął za sobą drzwi.
– Alarm był właściwie fałszywy. Stary pan Burton przewrócił świecę i

wpadł w panikę, ale na tym na szczęście się skończyło. – Położył kwiaty i
butelkę na stoliku. – Czyj to samochód stoi przed domem?

– Lauro! – dobiegł ich głos Jasona. Po chwili on sam ukazał się w

drzwiach.

Nie odwróciła się. Stała nieruchomo, nie spuszczając oczu z twarzy Sama.
– To jest Jason Creed. Przyjechał bez uprzedzenia. Właśnie był w

Waszyngtonie. – Jej głos brzmiał tak, jakby wydobywał się z automatu.

Błagała go wzrokiem, żeby zrozumiał, że nie ma w tym jej winy. Jason

wyciągnął rękę.

– Witam, nareszcie się spotykamy. Najwyższy czas! Rzeczywiście!

Spojrzała niechętnie na Jasona i znowu przeniosła wzrok na Sama. Jego twarz
była zacięta i wroga.

– Tak – powiedział. – W samą porę.

background image

– Chcieliśmy się z Laurą dowiedzieć, czy istnieje jakaś możliwość

przyśpieszenia tych wszystkich formalności związanych ze spadkiem. – Objął ją
ramieniem. – Zamierzamy się wkrótce pobrać.

– Doprawdy?
Ktoś bardziej spostrzegawczy wyczytałby w głosie Sama pogróżkę, ale,

ku zdumieniu Laury, Jason okazał się na to zbyt tępy.

– Tak. Po prostu nie chcemy już dłużej zwlekać.
– Czy to prawda? – Sam zwrócił się teraz do Laury. Oblizała wargi.
– Nie, właściwie nie, posłuchaj, Sam... – Głos się jej załamał. – Muszę ci

coś wytłumaczyć...

– Nie fatyguj się. – Mówił dalej z kamienną twarzą. – Zresztą, nie ma o

czym mówić. Testament dotyczy panny Decker, nie ma w nim żadnej
wskazówki, która mówiłaby, co robić w wypadku zmiany stanu cywilnego
zainteresowanej. Trudno, takie jest prawo obowiązujące w tym stanie. Będziecie
musieli poczekać.

Rzucił jej lodowate spojrzenie, odwrócił się i skierował ku drzwiom.
Odepchnęła Jasona i pobiegła za nim. Dogoniła go na ścieżce.
– Sam! Poczekaj! Mylisz się, ja wcale... Odwrócił się z wściekłością.
– Mylę się? Może nie próbowałaś mną manipulować? Nie próbowałaś

mnie sobie zjednać, żeby wydusić wreszcie te parszywe pieniądze?

– Nie miałam pojęcia o jego przyjeździe, zrozum. Nigdy tobą nie

manipulowałam. Nie chodziło o pieniądze, ale ty... to ty zawsze tak myślałeś.
Jeszcze zanim mnie zobaczyłeś. Myślałam, że zmieniłeś zdanie...

Odwróciła się nagle i szybkim krokiem odeszła w stronę domu. Chciała

go zatrzymać, ale skoro jej wysiłki są daremne, trzeba wrócić i ostatecznie
załatwić sprawę z Jasonem.

Weszła do salonu. Jason spojrzał na nią, zdumiony determinacją, jaką

dostrzegł w jej oczach.

– Powiedz, dlaczego tak bardzo ci zależy na pieniądzach mojej ciotki? –

spytała bez wstępów.

– Pozwól, że powiem ci coś, co może ostudzi twoje zapędy – mówiła

dalej, nie dopuszczając go do słowa.

– Nie zamierzam tknąć tych pieniędzy. Całą sumę mam zamiar przekazać

rodzinie.

– Ale... jakiej rodzinie? – zapytał zbity z tropu.
– Chcę wszystko posłać do mamy, na Alaskę. Przeznaczam je na edukację

mojego rodzeństwa. Amy i Tom idą na medycynę. Pieniądze bardzo im się
przydadzą. Jak widzisz, mnie one nie interesują. A teraz powiedz, dlaczego tobie
tak bardzo na nich zależy?

Wstał, lecz po chwili znowu usiadł.
– Trzeba mnie było uprzedzić. Trzeba było napisać albo zadzwonić.

background image

Oszukałaś mnie...

– Może... ale nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
– Przecież to takie proste. – Wzruszył ramionami.
– Pytasz jak dziecko. Pieniądze są po to, żeby nam ułatwiać życie. Chcę

żyć jak człowiek, chcę być bogaty.

Usta Laury zadrżały.
– Chcesz mieć pieniądze, robić karierę. Jego głos złagodniał.
– Co w tym dziwnego. A ty nie chcesz?
– Chciałam. Ale teraz widzę, że są na świecie ważniejsze rzeczy. Na

chwilę o tym zapomniałam, ale na szczęście tylko na chwilę.

Wstał, widać było, że zamierza wyjść jak najprędzej.
– Na mnie pora.
– Nasze małżeństwo nie miałoby sensu – powiedziała ze smutkiem. –

Bylibyśmy nieszczęśliwi. Nigdy przecież się nie kochaliśmy. A bez miłości
wszystko traci sens...

Patrzył na nią przez dłuższą chwilę, potem otworzył drzwi.
– Nie muszę pytać, kogo kochasz, prawda? – Próbował się uśmiechnąć.
– Nie, nie musisz.
I tak wszystko stracone. Sam już nigdy do niej nie wróci.
Jason bez słowa odszedł, z jej domu i z jej życia. Patrzyła, jak ginie w

ciemnościach i było jej smutno. Straciła przyjaciela. Teraz został jej tylko Sam.
Ale przecież i z nim przed chwilą się rozstała!

Spojrzała w jego okna. W salonie paliło się światło. Odwróciła się i

starannie zamknęła za sobą drzwi.

Poszła do kuchni i zgasiła piecyk. Nie było dla kogo robić kolacji.

Schowała porozstawiane naczynia.

Dlaczego tak ją potraktował? Dlaczego od razu uwierzył w najgorsze i nie

dopuścił do słowa? Czy dlatego, że już kiedyś go oszukano? Może myśli, że ona
jest taka sama, jak tamta, Myra?

Musiał ją bardzo kochać.
Jak zwykle, kiedy była zdenerwowana, postanowiła pójść do kotów. Na

werandzie, zamiast ich uspokajającego mruczenia, powitał ją cichy jęk. Ginewra
leżała na parapecie, wijąc się z bólu.

Laura próbowała jej pomóc, lecz widząc, że nie potrafi, postanowiła

zadzwonić do weterynarza. Doktor wyjechał na urlop, a jego kolega z
sąsiedniego miasteczka nie odpowiadał.

Nie namyślając się długo, poszła do Sama. Duma dumą, ale jak dotąd

unoszenie się honorem nie dawało, w jej przypadku, najlepszych rezultatów.

Zastukała i nie czekając na odpowiedź, otworzyła drzwi. Sam siedział w

salonie na kanapie, ze szklanką w dłoni. Spojrzał na nią pytająco.

– Widziałem, że narzeczony odjechał. Właśnie się zastanawiałem, co...

background image

– Sam, jesteś mi potrzebny – przerwała mu. – Coś niedobrego dzieje się z

Ginewrą! – Wzięła go za rękę, pociągnęła za sobą i wybiegli. Sam zdążył
jeszcze po drodze odstawić szklankę i kopniakiem zamknąć drzwi.

Kiedy tylko znaleźli się na werandzie, zajął się kotką. Od czasu do czasu

popatrywał na zmartwioną twarz Laury. Wreszcie uśmiechnął się.

– Dlaczego się śmiejesz? Nie widzisz, że cierpi? Zrób coś! – powiedziała

z wyrzutem.

Wzruszył ramionami.
– Wszystko będzie dobrze. Matka natura sama się o to postara. Ona po

prostu rodzi.

Laura przysiadła ze zdumienia.
– Rodzi? Przecież jest już za stara. Weterynarz powiedział, że jest za

stara, żeby mieć młode.

– Weterynarz się pomylił. Matka natura ma swoje sposoby... A dla ciebie

niech to będzie nauczka. Kiedy wypuszczasz swoje kotki, musisz na nie uważać,
nie wszystkie kocury w okolicy są wykastrowane.

Laura milczała chwilę.
– Ej, poczekaj – powiedziała wreszcie. – O ile potrafię liczyć, to wszystko

się stało jeszcze przed moim przyjazdem. Po prostu ciotka je wypuściła, a ty
wcale tego nie zauważyłeś.

– Może... – Nowina ta nie zrobiła na nim specjalnego wrażenia. – W

każdym razie trzeba ją wygodnie ułożyć i zostawić w spokoju. Sama da sobie
radę.

Laura przyniosła pudło z pokoju ciotki, wymościła je i ułożyła w nim

kotkę.

– Nie przyszło ci do głowy, że może być w ciąży?
– zapytał Sam, kiedy wreszcie usiedli.
– Nigdy nie miałam kotów, tylko tu, u ciotki. W domu mieliśmy psy...

Myślałam, że po prostu utyła.

– Niedługo schudnie – powiedział, jakby myślał o czym innym. –

Chodźmy stąd. Tylko jej przeszkadzamy.

Laura sądziła, że Sam zechce wyjść. A jednak skierował się do salonu.

Stanął w drzwiach i rozejrzał się.

– Narzeczony pojechał do hotelu? – Spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Wyjechał i nigdy nie wróci. Powiedziałam mu, że nie zamierzam... że

nigdy nie zamierzałam sama przejąć spadku. Chcę go przekazać mojemu
rodzeństwu. Amy i Tom wybierają się na medycynę.

Sam wyglądał tak, jakby pochwalał ten pomysł.
– I co? Narzeczony nie był z tego zadowolony?
– Nie był. – Patrzyła teraz prosto w jego szare oczy.
– Sam, to całe nieporozumienie to moja wina. Kiedyś myślałam, żeby

background image

wyjść za Jasona, ale nigdy nie mieliśmy konkretnych planów. Powiedziałam ci
tak, bo byłeś do mnie wrogo nastawiony, chciałam zrobić ci na złość.

– Jej głos zadrżał. – Zawsze tak wszystko pokręcę. Pomyliłam się. Nie

wiem, jak kiedykolwiek mogłam myśleć o małżeństwie z Jasonem. Nie kocham
go.

– Naprawdę?
– Tak.
Przytuliła się do niego.
– Czy to znaczy, że kochasz kogoś innego? Objął ją mocno.
– Tak.
– Można wiedzieć kogo? Policzkiem dotykał jej twarzy.
– Już ci mówiłam.
– To powtórz.
– Ty pierwszy.
– Nie żartuj, to poważna sprawa. Poczuła dotknięcie jego ust.
– Wiem. Nawet bardzo poważna.
Objął ją mocno, jego usta zbliżyły się do jej warg.
– Kocham cię, Lauro. Zakochałem się w tobie już dawno. Kiedy Bella

czytała mi twoje listy. Podobało mi się twoje poczucie humoru, stanowczość,
odwaga. Ale potem pomyślałem, że chyba się znowu mylę. Nie przyjeżdżałaś,
jakbyś nie liczyła się z uczuciami Belli, to mnie do ciebie zraziło. Kiedy
przyjechałaś, zrobiłaś na mnie ogromne wrażenie. Byłem zdumiony, że
zamierzasz wyjść za kogoś takiego jak Jason. I wściekły, bo się w tobie
zakochałem. Pomyślałem, że przez ten rok uda mi się jakoś cię przekonać do
zmiany decyzji. Kiedy zainteresowałaś się malowaniem domu, ucieszyłem się.
Pomyślałem, że to krok w dobrym kierunku. Ale potem, kiedy zobaczyłem
Creeda tutaj, byłem pewien, że mnie oszukałaś, że to był podstęp. No i
poprzysiągłem sobie, że już nigdy żadna kobieta mnie nie oszuka. To moja
wina. Myliłem się. Byłem zazdrosny. Ale to wszystko dlatego, że cię kocham.

Oczy Laury napełniły się łzami.
– I ja cię kocham. Bardzo mi przykro, że doszło do tej sceny. Miałeś

rację. Chodziło mu tylko o pieniądze. Kiedy się dowiedział, że zamierzam
przekazać spadek mojej rodzinie, uciekł jak przestraszony kot. Nagle
wyprostowała się gwałtownie.

– Kot! – krzyknęła.
– Co się stało?
– W testamencie jest napisane, że mam się opiekować kotami do śmierci

ich i ich potomstwa! – Wybuchnęła histerycznym śmiechem i wtuliła się w jego
ramiona. – Ginewra urodzi dzieci, a ja będę musiała się nimi opiekować do
końca życia!

Przytulił ją i zaczął całować jej włosy, zaczerwienioną twarz, usta...

background image

– W takim razie musisz wyjść za mnie. Trzeba będzie rozbudować dom,

żeby to wszystko pomieścić. Koty, psy, no i dzieci, które będziemy mieli...

Spoważniała. Spojrzała na niego z miłością.
– Tak. Wyjdę za ciebie.
Objęła go za szyję i poddała się jego, początkowo nieśmiałym,

delikatnym i czułym, a potem coraz bardziej namiętnym, pocałunkom.
Nareszcie była w domu swoich marzeń.


Ich ślub odbył się w dwa miesiące później. Wszyscy stawili się w

komplecie – rodzina Sama i rodzina Laury. W kościele zjawiło się niemal całe
miasto. Kiedy po skończonej ceremonii Laura rozejrzała się wokół siebie, nie
miała wątpliwości: wszystkie domy w Webster były puste.

Matka i siostry Sama okazały się bardzo miłe. Jej rodzeństwo szybko

zaprzyjaźniło się z jego braćmi. Jej matka i ojczym bawili się świetnie na
hucznym, ale wcale nie wystawnym weselu. Po prostu – idylla.

– O czym myślisz? – zapytał ją Sam podczas tańca. Przytulona do niego

kołysała się lekko w rytm muzyki.

– O Belli. Byłaby taka szczęśliwa, gdyby nas widziała...
– Nieraz myślę, że jakoś w tym uczestniczy – odparł zamyślony.
– Pani Calhoun! – usłyszała nagle tuż obok jakiś głos.
Laura uśmiechnęła się na dźwięk swego nowego nazwiska.
– Tak? Słucham.
– Chciałbym serdecznie pogratulować. – Obok nich stał pan Pine,

adwokat.

Spojrzała na Sama.
– Bardzo dziękujemy.
Pan Pine nie odchodził. Z kieszeni wyjął niedużą kopertę.
– A to miałem pani wręczyć z okazji ślubu.
– Co to jest? – Zdziwiona wzięła kopertę z jego rąk.
– Proszę przeczytać.
Adwokat wmieszał się w tłum gości i zniknął im z oczu.
Poznała pismo Belli, poczuła napływające łzy.
Koperta była zaadresowana do pani i pana Calhoun!
Przeczytali zawarty w niej liścik i jeszcze mocniej objęli się ramionami.
– Już teraz wiesz, co miałem na myśli...
Laura jeszcze raz przebiegła oczami znajome pismo.
„Kochana Lauro, jak widzisz, dotrzymałam słowa. Masz swojego księcia

z bajki. Bardzo was oboje kocham. Żyjcie długo i szczęśliwie, bo życie jest po
to... Sama zresztą wiesz! Bella”.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
073 Knoll Patricia Jak pies z kotem
73 Knoll Patricia Jak pies z kotem
Knoll Patricia Jak pies z kotem
0073 Knoll Patricia Jak pies z kotem
JAK PIES Z KOTEM
jak pies z kotem
Brooks Patsy Jak pies z kotem
jak pies z kotem 2
Brooks Patsy Jak pies z kotem
JAK PIES Z KOTEM
Jak pies odbiera świat
Student jak pies
Jak pies wyraża swoje uczucia
Kelly James Patrick Myśleć jak Dinozaury(1)
Chłopiec chowany jak pies

więcej podobnych podstron