ROZDZIAŁ 2
LUCAN THORNE mógłby wymyślić sto innych rzeczy, które wolałby robić parę
minut po pierwszej w nocy, niż marnować czas przy biurku w Głównej Siedzibie
Zakonu w Waszyngtonie D.C, przekładając papiery i przeglądając video pocztę.
Jedną, bynajmniej wcale nie najmniej pociągającą z nich, była chęć odszukania
jego Dawczyni Życia, Gabrielle i poczucia pod sobą w łóżku jej miękkich krzywizn i
zaokrągleń.
Taaa, to było pragnienie, którego nie był w stanie okiełznać od chwili,w której
zgodziła się z nim związać. Te krótkie dwadzieścia lat, jakie spędził ze swoją kobietą
sprawiło, że posiadła go jak nikt i nic innego w całym jego niemal dziewięćsetletnim
życiu.
Jego ciało odpowiedziało aprobatą na samą myśl o pięknej partnerce. Lucan jęknął
nisko z głębi gardła i poprawił się na krześle, żeby zmniejszyć nagły ucisk w
pachwinie. Przesuwał piórem po papierze podpisując coś, co wydawało się być
niekończącym się stosem tajnych dokumentów i umów Światowej Rady Narodów.
Większość z nich dotyczyła głównie pokojowego szczytu, który za mniej niż tydzień
miał odbyć się w mieście.
Wstępne spotkania pomiędzy przywódcami ŚRN zarówno ze strony Ludzkości, jak
i Rasy wcale nie przebiegały spokojnie. Ale przynajmniej szczęk szabli i huk dział
trzymano za zamkniętymi drzwiami. Trzeba przyznać, że członkowie Rady wydawali
się rozumieć, że nikomu nie wyjdzie na dobre pozwalanie, żeby wyciekały na
zewnątrz ich prywatne plany, polityczne ambicje, oraz osobisty brak zaufania. Szczyt
stał się sceną, na której należało ukazać światu, gładką i przyjazną stronę stosunków
pomiędzy Ludzkością i Rasą, co było bardzo ważne w negocjowaniu prawdziwego
porozumienia pomiędzy przywódcami, którzy ostatecznie będą odpowiedzialni za
wprowadzanie w życie planów spokojnej przyszłości, od której zależał los przyszłych
pokoleń.
Lucan mógł mieć tylko nadzieję, że to wszystko nie zawali się jeszcze przez
rozpoczęciem się obrad szczytu.
Nagryzmolił swój podpis pod wytycznymi w sprawach bezpieczeństwa ŚRN i
dodał je do stosu innych, już sprawdzonych dokumentów, które przeanalizował,
zaaprobował i przygotował do wdrożenia. Kiedy sięgnął po kolejny plik, rozdzwonił
się jego tablet, sygnalizując wiadomość przychodzącą o najwyższym priorytecie.
Lucan puknął w znajdujący się na ekranie przycisk „Odbierz”, po czym wprowadził
wymagane hasło i poczekał na otwarcie się video-maila. Pochodził on od jednego z
najwyższych urzędników ŚRN, wiekowego męża stanu, człowieka o nazwisku
Charles Benson. Mężczyzna ten był także jednym z polityków w Radzie o najbardziej
wyważonych poglądach, sprzymierzeńcem, którego Lucan czuł, że będzie bardzo
potrzebował, kiedy przyjdzie omawiać tworzenie stabilniejszych relacji między
Ludzkością a Rasa, gdy już ucichną fanfary, a blask przereklamowanego pokojowego
szczytu zszarzeje w kurzu przyziemność i codziennej rzeczywistości.
Lucan odłożył pióro i patrzył na tablet, domyślając się, że ta wiadomość musi być
ważna dla Bensona skoro skontaktował się z nim prywatnie, ponadto skorzystał z
kanału o najwyższym priorytecie bezpieczeństwa.
- Panie przewodniczący Thorne, przepraszam, że zawracam panu głowę w domu i
zabieram cenny czas, zwracając się do pana z prośbą.
Lucan mógł dostrzec w nagranej na video wiadomości, jak na pomarszczonej
twarzy starszego mężczyzny pojawia się niepokój, wąskie usta zacisnęły się nieco, po
czym starzec odchrząknął. - Ośmielam się, jeśli to możliwe, prosić pana, to jest
Zakon o przysługę. Widzi pan, to sprawa natury osobistej.
Lucan zmarszczył brwi patrząc na ekran, podczas gdy mężczyzna ciągnął dalej.
- Chodzi o mojego siostrzeńca. Być może jest pan świadomy, że Jeremy ma otrzymać
bardzo ważną nagrodę od fundacji Reginalda Crowe'a w przeddzień spotkania na
szczycie.
Grymas niezadowolenia na twarzy Lucana pogłębił się o podejrzliwość. Wiedział,
jakim geniuszem był bratanek Bensona. Wiedział również, że osiągnięcia Jeremy'ego
Ackmeyera były szanowane na całym świecie, oraz że ten człowiek został uznany za
jeden z najbardziej utalentowanych umysłów wszech czasów... uznanie, jakie
niedawno zdobył młody naukowiec przełożyło się na sporą nagrodę pieniężną, która
miała zostać przekazana mu osobiście przez jednego z najbogatszych ludzi na
świecie.
- Obawiam się, że Jeremy jest nieco... ekscentryczny - kontynuował Benson. - To
oczko w głowie mojej siostry. Od dnia urodzin tego dziecka ostrzegałem ją, żeby go
nie rozpieszczała.
W tym momencie polityk wykonał lekceważący gest swoją kościstą dłonią, zanim
w końcu przeszedł do sedna sprawy. - Wstydzę się, że Jeremy odmówił stawienia się
na gali szczytu. On po prostu się boi. Chłopak irracjonalnie zamknął się w sobie, jeśli
mam być zupełnie szczery. Odmawia podróżowania, obawiając się śmierci z takiej
lub innej przyczyny. Sądziłem, miałem nadzieję, że zdołam przekonać pana, aby
Zakon zorganizował mu jakąś eskortę do Waszyngtonu.
- Chyba, kurwa, jaja sobie ze mnie robisz. - Lucan przerwał wiadomość,
przeklinając pod nosem i dźgając palcem w przycisk „Zakończ”. Od kiedy to Zakon
był osobistym szoferem i niańką dla jajogłowych odludków?
Czy to było politycznie rozważne, czy nie, już spoglądał na tablet gotowy
odpowiedzieć Radnemu Bensonowi, że jego paranoiczny bratanek musi poradzić
sobie inaczej. Ale właśnie wtedy, gdy unosił palec nad przyciskiem nagrywania, jego
uwagę przyciągnęły narastające okrzyki dobiegające zza wysokich, zasłoniętych
okien gabinetu.
Krzyki protestujących.
Lucan podszedł do okna i rozsunął długie zasłony. Najwyraźniej Nocna Zmiana
rozpoczęła swoją szychtę. Naliczył piętnaścioro ludzi, kobiet i mężczyzn... Chryste,
po drugiej stronie wysokiej żelaznej bramy prowadzącej na ulicę zauważył nawet
małą dziewczynkę dźwigającą transparent i wykrzykującą słowa protestu.
Transparenty nosiły te same ograne hasła, jakimi Rasa była katowana od ponad
dwóch dekad:
WRACAJCIE SKĄD PRZYBYLIŚCIE!
ZIEMIA JEST DLA LUDZI NIE DLA POTWORÓW!
NIE BĘDZIE UKŁADÓW Z ZABÓJCAMI!
Od chwili ogłoszenia szczytu pikietujący i wykrzykujący protesty, reprezentujący
zarówno ludzi jak i Rasę rzadko opuszczali tereny wokół budynku Rady
usytuowanego w sąsiedztwie Kapitolu, oraz pobliże doskonale zabezpieczonej
Głównej Siedziby Zakonu.
Dzisiejszej nocy, kiedy to do bólu głowy spowodowanego godzinami ślęczenia nad
orzeczeniami Rady, dołączył pulsujący ból trzonowców, zaciskanych z powodu
oburzenia na niedorzeczną prośbę od kogoś, o kim sądził, że może poprzeć go w jego
politycznych dążeniach, nasączone nienawiścią myśli tłumu podżegaczy
denerwowały Lucana bardziej niż zwykle.
Przynajmniej to tylko transparenty i krzyki, a nie powszechna walka uliczna i akty
terroru, jakie miały miejsce po obu stronach w latach, które nastąpiły po odkryciu
Rasy przez Ludzkość. Wtedy wojna była nieunikniona, chociaż Lucan miał nadzieję,
że uda się jej zapobiec. Jednak rozlano zbyt wiele krwi, było zbyt dużo strachu i
podejrzeń. I pomimo, że Rasa egzystowała obok Ludzkości w tajemnicy od tysięcy
lat, to wszystko, co przez wieki było otaczane dyskrecją i chronione, dwie dekady
temu obrócił wniwecz trudny do pojęcia czyn jednego mężczyzny Rasy, który
popychany nikczemną żądzą władzy uwolnił ponad setkę uwięzionych,
uzależnionych od krwi wampirów, wypuszczając je na niczego nie podejrzewających
ludzi.
To na Zakon spadł obowiązek, by pomóc uprzątnąć skutki masakry i powstrzymać
Szkarłatnych, którzy na całej kuli ziemskiej zbierali tragiczne, krwawe żniwo. Ale
Lucan i jego wojownicy nie byli w stanie działać dość szybko, żeby ograniczyć
przemoc, która rozpętała się w ślad za atakami. Całe miasta zostały zrównane z
ziemią, budynki zamieniły się w gruzy, a rządy rozpadały się z powodu anarchii i
powstań rebeliantów. Cywilne społeczności Rasy cierpiały z powodu dziennych
ataków ludzi, którzy pustoszyli Mroczne Przystanie zamieniając je w gruzy,
mordując i wywlekając na światło słoneczne całe rodziny.
Potem, kiedy wydawało się, że walka pomiędzy Ludzkością i Rasą nie może już
osiągnąć gorszego punktu, użyto rozmieszczonej w głębi Rosji chemicznej broni
masowej zagłady, zamieniając setki tysięcy hektarów tundry w nienadające się do
zamieszkania pustkowie. To było katastrofalne posunięcie, do którego po dziś dzień
nie przyznali się ani ludzie, ani wampiry.
Mogło być jeszcze gorzej. Wystarczy wyobrazić sobie, co by było, gdyby broni o
tej sile rażenia użyto na gęsto zaludnionym terenie. Mimo to, jej niszczące skutki
były odczuwalne na całym świecie. I to skłoniło Lucana do wysłania Zakonu, by
szybko i skutecznie zniszczył lub zdezaktywował wszystkie wyrzutnie broni
chemicznej i silosy głowic jądrowych, w każdym zakątku świata.
Chociaż to było jedynym słusznym i rozsądnym posunięciem, w obu rasach
znalazły się osoby, który miały Lucana w pogardzie z powodu taktyki ciężkiej ręki.
Kilka z nich obawiało się, że gdy walka pomiędzy rasami ponownie osiągnie moment
krytyczny, nie zawaha się on po raz kolejny wyznaczyć siebie jedynym sędzią i ławą
przysięgłych.
I mieli cholerną rację.
Lucan miał tylko nadzieję, że nigdy nie będzie zmuszony do podjęcia takiej
decyzji.
Usłyszał pukanie do drzwi, mile widziana przeszkoda na ponurej ścieżce, jaką
zaczęły podążać jego myśli.
- Wejść - zawołał, co zabrzmiało bardziej jak warknięcie niż zaproszenie.
Pozwalając zasłonie opaść na swoje miejsce, odwrócił się od okna. Oczekiwał
Gideona, wojownika Rasy, który od dawna był geniuszem sprawującym pieczę nad
obsługą techniczną skomplikowanego centrum operacyjnego Zakonu. Obecnie
zadaniem Gideona było dostarczenie Lucanowi aktualizacji zabezpieczeń obiektu, w
którym miały odbywać się obrady, ponieważ to właśnie Zakon miał zaszczyt być
odpowiedzialny za bezpieczeństwo tego kilkudniowego wydarzenia.
Ale osobą otwierającą drzwi nie był Gideon.
- Darionie.
- Czy nie przeszkadzam, tato?
- Wcale nie - powiedział, gestem zapraszając młodzieńca do środka.
Sam widok... syna, wysokiego, muskularnego dziewiętnastolatka o ciemno-
kasztanowych włosach i melancholijnych brązowych oczach jego matki... sprawił, że
ciężar przygniatający ramiona Lucana stał się nieco lżejszy. Kolejnymi cechami była
mocno zarysowana szczęka i wyrazista struktura kostna Lucana, oraz upór
odziedziczony po obojgu rodzicach, który był powodem częstych spięć pomiędzy
ojcem i synem. Wyłączywszy koloryt Gabrielle i jej parapsychiczny dar, również
przekazany synowi, przebywając w towarzystwie Dare'a, Lucan miał czasami
wrażenie, jakby patrzył w lustro.
Darion był do niego podobny, zbyt podobny pod wieloma względami, do których
Lucan jako ojciec nie chciałby się przyznać. Jednak tam, gdzie Lucan próbował
ograniczać swoje naturalne przywódcze zapędy, Dare nie miał takich skrupułów. W
większości przypadków był zbyt śmiały. Nieustraszony we wszystkich swoich
poczynaniach. Były to cechy, które sprawiały, że krew zastygała Lucanowi w żyłach
ze strachu na myśl o ujrzeniu swojego syna w pełnym bojowym rynsztunku
gotowego do walki wojownika Zakonu.
Jeśli zależałoby to od Lucana, ten przerażający moment nigdy by nie nadszedł.
Darion wkroczył do gabinetu, ubrany w ciemne dżinsy, oraz czarną koszulę z
podwiniętymi rękawami i rozpiętym kołnierzykiem.
- Jeszcze więcej protestujących tej nocy - zauważył, wskazując swoim
kwadratowym podbródkiem w kierunku okna, spoza którego dało się słyszeć
narastający zgiełk podniesionych głosów. - Ich liczba wydaje się rosnąć z każdym
upływającym dniem, który zbliża nas do szczytu.
Lucan chrząknął i przytaknął krótkim skinieniem głowy. - Niestety to ich beczenie
to tylko tło dla większych problemów.
- Wnioskuję, że dzisiejsze spotkania nie przebiegły zbyt dobrze?
- Nie lepiej, ani gorzej od innych w ciągu tych ostatnich kilku tygodni.- Lucan
wskazał krzesło po drugiej stronie biurka, a potem podszedł, by zająć miejsce
naprzeciwko Dariana. - Ten szczyt jest coraz większą szopką. Jak możemy
oczekiwać, że zakopiemy przepaść dzielącą rasy, podczas gdy sami członkowie Rady
zasiadający u jej sterów nie mogą porozumieć się, co do najbardziej podstawowych
kwestii?
- Jest aż tak źle? - zapytał Darion. Jego głęboki głos, był tak ponury, jak myśli
Lucana.
- Niestety tak - odpowiedział Lucan. - A nawet gorzej. Politycy wykorzystują szczyt
do organizowania własnych wieców wyborczych. Korporacje węsząc zyski, przez
swój sponsoring zamieniają całe to wydarzenie w medialny i reklamowy cyrk. I nie
zapominajmy też o bogatych błaznach, takich jak Reginald Crowe, którzy na każdym
kroku sypią kasą, w zamian za przywilej ujrzenia swojego nazwiska na świecznikach
całego świata.
Lucan wymamrotał soczyste przekleństwo. - Ten szczyt powinien być świętością,
wolną od wszelkich prób wykorzystania go dla własnych celów. Zamiast tego stał się
pieprzoną kpiną. Zbyt wiele spraw „ręka rękę myje” i prywatnych układów po obu
stronach. Zbyt wiele osób... zarówno pośród ludzi jak i wampirów, które szukają
okazji, by użyć szczytu jako platformy, na której wybudują swoje własne imperia.
- Więc go odwołaj - zaproponował Dare, marszcząc ciemne brwi nad pełnymi
powagi oczyma. Pochylił się do przodu, opierając silne przedramiona na rozsuniętych
udach. - Odetnij się od tego cholernego bałaganu. Następnie obierz nowy kurs,
lepszy, który będziesz mógł kontrolować. Niech inni członkowie Rady Narodów
staną za tobą, lub zejdą ci z drogi.
Lucan uśmiechnął się z ironicznym rozbawieniem, słysząc młodszą wersję siebie w
zdecydowanym, czarno-białym podejściu do sprawy, jakie cechowało Dare'a. - Będę
z tobą szczery w tej sprawie, Dare. To jest bardzo kuszące. Ale minęło już prawie
dwadzieścia lat odkąd po raz ostatni zastosowałem metodę twardej ręki w stosunkach
Ludzkość-Rasa. Miałbym to zrobić znowu, teraz, w połowie tak bardzo
nagłośnionych obchodów naszego tak zwanego pokoju i optymistycznych planów na
przyszłość?
Pokręcił głową, nie po raz pierwszy rozważając ten pomysł. Był wojownikiem, był
nim przez większość swojego długiego życia. Przyzwyczaił się do czucia ciężaru
broni w swoim ręku, do widoku krwi wrogów rozlewającej się u jego stóp. Był
twardym mężczyzną, nie nadawał się na dyplomatę, czego wymagała od niego jego
nowa rola. Nie był obdarzony nawet jotą tolerancji dla lekkomyślnych głupców lub
wazeliniarskich oportunistów. - Zakłócanie obrad szczytu obróciłoby wniwecz
wszystkie postępy, jakie udało się nam poczynić do tej pory, chociaż nie było ich zbyt
wiele. Co gorsza po obu stronach są tacy, którzy byliby aż nazbyt chętni, by nazwać
to aktem zdrady przywódcy Zakonu. A nawet próbą wywołania wojny.
Lucan poczuł się nagle zbyt ograniczony i wstał zza biurka. - Mówię ci, Darion.
Coraz bardziej obawiam się, że prawdziwy pokój pomiędzy ludźmi, a Rasą siedzi na
beczce prochu. Wystarczy tylko jedna iskra, aby wysadzić w powietrze całą nadzieję
na naszą wspólną przyszłą koegzystencję.
Darion słuchał w spokoju i zamyśleniu, podczas gdy Lucan spacerował
naprzeciwko niego po gabinecie. Gdy przemówił jego głos był pełen powagi. - A co,
jeśli ktoś roznieci tą iskrę, czy to rebelianci, czy jacyś inni malkontenci? Czy istnieje
lepsze miejsce na podsycenie wrogości niż szczyt pokojowy? Musimy być na to
przygotowani, gotowi do reakcji na nawet najmniejsze zagrożenie.
W odpowiedzi Lucan wysyczał przekleństwo przez pojawiające się czubki kłów.
Oczywiście myślał tak samo. Razem z Gideonem podjęli wszelkie środki ostrożności
w celu zapewnienia szczytowi bezpieczeństwa na każdym możliwym poziomie.
Nawet, gdyby miał w tym celu osobiście przeszukać każdego dygnitarza, który
będzie uczestniczył w tym wydarzeniu, to na Boga to zrobi.
Spojrzał na Dariona, zastanawiając się, jak łatwo przyszło mu zwierzać się
własnemu synowi jak równemu sobie. Szanował Dare'a jako człowieka. Podziwiał
jego żywy intelekt i siłę przekonań. Darion, krzyczące, bezradne niemowlę, które w
jakiś sposób stało się mężczyzną. Komuś takiemu jak Lucan, którego życie trwało
prawie tysiąc lat, wydawało się jakby ta przemiana odbyła się w ciągu jednej nocy.
Lucan miał nadzieję, że pewnego dnia Dare zasiądzie obok niego w Światowej
Radzie Narodów, mimo niesamowitego talentu i biegłości, jakimi ten młodzieniec
wykazał się podczas szkolenia w zakresie broni i walki. Lecz ta nadzieja umarła
dokładnie w chwili, gdy napotkał intensywne spojrzenie swojego syna. Spojrzenie
wojownika, choć jego ojciec był niechętny, by to przyznać. Jako rodzic pragnął mieć
syna w pobliżu, by móc zapewnić mu bezpieczeństwo.
- Mogę wam pomóc - powiedział Darion. - Chcę to zrobić. Wiesz, że jestem
gotowy.
Lucan klapnął z powrotem na krzesło i sięgnął po stos dokumentów, które nadal
oczekiwały na zatwierdzenie. - Nie chcemy wojny, chłopcze. Jesteś zbyt młody, by
pamiętać, jakim ona jest piekłem.
- Miałem sześć lat, kiedy wojna weszła w swoją najgorszą fazę. Słyszałem o niej
wystarczająco wiele. Dużo się o niej uczyłem podczas szkolenia w Zakonie i studiów
na uniwersytecie. Przez większą część życia słuchałem twoich relacji z walk i bitew.
Wiem, co to wojna i rozumiem, co znaczy być wojownikiem.
Puls Lucana przyśpieszył, bardziej z obawy niż z gniewu. Gwałtownie nakreślił
swoje nazwisko na jednej z umów ŚRN, po czym chwycił kolejny plik dokumentów.
- Czytanie i rozmowy o wojnie nie uczynią z ciebie wojownika. Nie przygotują cię
do bycia świadkiem lub uczestnikiem tego, co ludzie potrafią robić pod sztandarami
wojny. Jako twój ojciec, mam nadzieję, że nigdy nie doświadczysz tych rzeczy.
Determinacja Dariona był prawie namacalna, jej siła wprost promieniowała
docierając do Lucana przez biurko. - Wciąż postrzegasz mnie jako dziecko,
potrzebujące twojej ochrony.
Lucan odłożył pióro. - To nieprawda - odpowiedział spokojnie, żałując, że ostatnio
jego rozmowy z Darionem zawsze wydawały się kończyć w tym samym punkcie.
Tym samym chłodnym impasem.
Szczęki jego syna były mocno zaciśnięte, a na policzku drgało mu ścięgno.
Wpijając swój wzrok w Lucana, zakpił. - Od dwunastego roku życia trenowałem pod
kierunkiem Tegana, ponieważ... według twoich własnych słów... jest on jednym z
najlepszych wojowników, jakich kiedykolwiek znałeś. Dlaczego chciałeś żebym
uczył się od najlepszych, skoro nie zamierzałeś dać mi miejsca w Zakonie?
Lucan nie mógł mu powiedzieć, że wysłał go do Tegana z tego powodu, że ze
wszystkich wojowników kiedykolwiek służących Zakonowi, to właśnie pod
wpływem jego morderczego treningu Dare miał największą szansę, by się załamać.
Jednak Darion się nie złamał. Nie, wręcz przeciwnie. On przeszedł samego siebie.
Przekroczył wszelkie oczekiwania.
- Masz tu swoje miejsce.
Dare prychnął. - Doradztwo w zakresie taktyki i rozpoznania misji, w których
nigdy nie wezmę udziału.- Rozparł się lekceważąco, wyciągając przed siebie swoje
długie nogi, a jedno umięśnione, pokryte dermaglifami ramię uniósł do góry i ułożył
na oparciu krzesła. Jego frustracja była widoczna w pulsujących kolorach, które
zaczęły wypełniać łuki i spirale oznaczeń skóry właściwych jego rasie. - Chociaż raz,
chciałbym poddać moje wyszkolenie testowi w prawdziwej akcji, a nie na
śmiesznych symulatorach albo na tablicach wiszących na ścianach w zbrojowni.
Mógłbym robić coś więcej, gdybyś tylko dał mi szansę.
- Twoja rola w Zakonie jest nie mniej ważna niż inne. - Lucan ponownie podniósł
pióro i spokojnie zaczął podpisywać się pod resztą dokumentów zaśmiecających jego
biurko. - Nie przypuszczam, żebyś przyszedł tutaj o tej porze, aby kontynuować
nasze stare dyskusje. Jeśli tak, to będą one musiały poczekać.
- Nie. To nie dlatego tu jestem. - Darion wyjął komunikator i dotknął ekranu
cieniutkiego urządzenia. - Chciałem zapytać cię o coś, na co natknąłem się dzisiaj w
prywatnym archiwum.
Lucan uniósł głowę na wzmiankę o pomieszczeniu w centrali Zakonu DC, w
którym mieściła się obszerna i stale rosnąca historii Rasy i jej pozaziemskiego
pochodzenia. Historia, którą Zakon zgromadził w ciągu ostatnich dwóch dekad,
dzięki poświęceniu pewnej niezwykłej kobiety. - Czytałeś dzienniki Jenny?
Śmiech Dare'a zabrzmiał nieco sucho. - Mam dużo wolnego czasu. Nie mogę całego
dnia spędzać na Facebooku.
Lucan zachichotał, zadowolony, że mimo wszystko ich rozmowa nie skończy się
znowu zapiekłym impasem.
Ledwie to powiedział, w otwartych drzwiach gabinetu pojawił się Gideon.
Sterczące na wszystkie strony włosy pochodzącego z Rasy mężczyzny, były bardziej
rozczochrane niż zwykle, wyglądały na wiele razy przeczesywane palcami, co
Gideon czynił zawsze w obliczu problemu, którego nie potrafił rozwiązać trzema
kliknięciami myszy. Albo, gdy miał zamiar przekazać jakieś niepokojące wieści.
Spojrzenie jego niebieskich oczu z ponad srebrzystych przeciwsłonecznych okularów
powiedziało Lucanowi, że teraz nie przychodził z niczym dobrym.
- Kłopoty z systemami bezpieczeństwa? - domyślił się, spoglądając na twarz
wojownika, gdy Gideon wszedł do pokoju.
- Kłopoty w Bostonie, o których dowiedziałem się kilka minut temu. Gideon lekko
skinął głową pozdrawiając Dariona, po czym spojrzał na Lucana milcząco pytając o
pozwolenie na rozmowę na temat spraw Zakonu w towarzystwie młodego
mężczyzny.
Lucan wykonał przyzwalający gest gniewnie marszcząc czoło. - Powiedz mi, co się
stało.
Lider wysłuchał sprawozdania Gideona opisującego zajście w klubie, które
władowało dwa niedawno odznaczone zespoły wojowników Zakonu do aresztu
MPSB.
- Użyła groźnej broni atakując nieuzbrojonego cywila. Niesprowokowana. W
publicznym miejscu.
- Nie, żeby Mira potrzebowała abym ją usprawiedliwiał - wtrącił Gideon, ale
najwyraźniej człowiek, którego goniła w tamtym miejscu miał powiązania z
lokalnymi grupami rebeliantów.
- Nie, nie potrzebuje, żeby ktokolwiek ją tłumaczył - odpowiedział Lucan, jego
krew była bliska wrzenia. - Wiesz tak samo dobrze jak ja, że ona ma ciężką fobię,
jeśli chodzi o wszystko, co chociażby zalatuje powiązaniem z rebeliantami. Jednak to
nie daje jej prawa, by przeciwstawiać się moim rozkazom i wdawać się w bójkę z pół
tuzinem policjantów.
Ani Gideon ani Dare nie odezwali się w ciszy, która zapadła w gabinecie, podczas
gdy Lucan decydował o losie pani kapitan. - Gdzie ona teraz jest?
- Nie wniesiono żadnych roszczeń finansowych, ani oskarżenia, więc oba zespoły
zostały zwolnione wkrótce po tym, jak policjanci z MPSB oczyścili La Notte. Teraz
czekają pod okiem Chase'a w Bostońskim Centrum Operacyjnym.
Lucan chrząknął. - Ona ma szczęście, że ten smród nie rozszedł się zbyt daleko.
Prawdopodobnie właściciel La Notte odpala gliniarzom z MPSB niezłe łapówki, więc
przypuszczalnie przymkną oczy na całą tą sprawę. A co do człowieka, z którego Mira
próbowała zrobić szaszłyk, kto wie, dlaczego pozwolił się jej wywinąć od
odpowiedzialności? Teraz to już bez znaczenia.
Gideon przytaknął. - Co chcesz żebym zrobił?
- Powiedz Sterlingowi, że ma natychmiast odesłać oba oddziały do Montrealu. Ona
zostaje. Chcę z nią rozmawiać przez video łącze. W tej. Kurwa. Chwili.