ANDRE NORTON
TAJNI AGENCI
CZASU
TOM I CYKLU ROSS MURDOCK
(Tłumacz: Robert Pryliński)
l
Komuś, kto by zajrzał przypadkiem do izby zatrzymań, siedzący tam młody człowiek
nie wydałby się zbyt groźny. Wzrostem wprawdzie przewyższał nieco przeciętnego
mężczyznę, ale nie na tyle, by zwracało to uwagę. Brązowe włosy były obcięte krótko, a
niemal chłopięca twarz nie wyróżniała się żadnymi szczególnymi cechami... no, chyba że ktoś
spojrzałby w jasnoszare oczy i uchwycił ten szczególny chłód bijący z ich głębi.
Jego ubiór również charakteryzował się prostotą. Ktoś tak ubrany mógł z łatwością
roztopić się w tłumie ludzi przemierzających labirynty ulic miasta końca dwudziestego
stulecia.
Ale pod mimikrą, niezbędną do przeżycia w środowisku, które zawsze uznawał za
wrogie, kryła się prawdziwa osobowość Murdocka - kipiąca energią i czasem ledwie
kontrolowaną agresją.
Więzień doskonale zdawał sobie sprawę, że jest uważnie obserwowany przez
strażnika, ale najmniejszym nawet gestem nie okazał, że zauważa jego obecność. Czy ten
podstarzały gliniarz oczekuje jakiejś reakcji? No więc, nic z tego.
Tym razem prawo mocno pochwyciło Rossa w swoje ciężkie łapy. Ciekawe, dlaczego
jeszcze się z nim cackają? Czemu miało służyć to pranie mózgu dzisiejszego ranka? Ross
Murdock został zepchnięty do defensywy, a bardzo tego nie lubił. Musiał mocno wysilać
swój bystry umysł, by ominąć rafy czające się między podstępnymi pytaniami śledczego, i
wciąż jeszcze na wspomnienie tamtej rozmowy odczuwał odległe wrażenie strachu, jaki był
wówczas jego udziałem.
Drzwi izby zatrzymań otworzyły się gwałtownie. Ross opanował odruchową chęć
zwrócenia głowy w tamtym kierunku. Usłyszał tylko kaszlnięcie strażnika -jakby ten chciał
rozruszać struny głosowe po ponad godzinie milczenia - a zaraz potem jego rozkazujący głos:
- Wstawaj Murdock! Sędzia chce cię widzieć!
Ross podniósł się niespiesznie, chociaż tylko siłą woli kontrolował odruchy
wszystkich mięśni. Jakiekolwiek próby oporu czy dyskusja z tym gliną nie miały teraz sensu.
Lepiej zachowywać się jak mały niegrzeczny, chłopiec, który właśnie zrozumiał swe błędy.
Taka uległość często okazywała się korzystna. Ross nieraz już miał okazję się o tym
przekonać.
Przeszedł do sąsiedniego pokoju i z niepewnym uśmiechem na twarzy stanął przed
mężczyzną, który siedział za sporym biurkiem. Czekał, aż ten przemówi doń pierwszy. Sędzia
Ord Rawie. Co za niefart, że akurat Krzywy Nos musiał dostać jego sprawę. Będzie musiał
wysłuchać długiego kazania, które wygłosi ten starzec. I tak niewiele zostanie mu w głowie...
- Masz nieźle zababraną kartotekę, młodzieńcze...
Ross wyraźnie posmutniał i nieco się przygarbił. Tylko jego zimne oczy spod wpół
przymkniętych powiek wciąż bystro błyszczały.
- Tak, proszę pana - rzekł cicho, starając się wypowiedzieć te słowa lekko drżącym
głosem.
Nagle jego zachwyt własną wysublimowaną grą aktorską prysnął jak bańka mydlana.
Sędzia Rawl nie był sam w pokoju. Ten cholerny śledczy wciąż tu siedział i przyglądał się
Rossowi takim samym przenikliwym wzrokiem jak dzisiejszego ranka.
- Taa, bardzo zababraną jak na zaledwie kilka lat działalności... - Krzywy Nos też
patrzył wprost na Rossa, ale na szczęście jego wzrok nie był nawet w połowie tak napawający
strachem. - Powinieneś zostać skierowany do Służby Resocjalizacyjnej...
Ross poczuł nagle jakiś ciężar w żołądku. Słyszał już o tym nowym projekcie systemu
penitencjarnego, a to, co słyszał, nie było miłe. Drugi raz, odkąd wszedł do tego pokoju, jego
pewność siebie została poważnie zachwiana. Ale potem pojawiła się iskierka nadziei.
- Upoważniono mnie jednak do przedstawienia ci innej propozycji, Murdock. Czego
zresztą, biorąc pod uwagę twoją kartotekę, nie aprobuję w najmniejszym stopniu.
Ross poczuł, że strach ustępuje. Jeśli propozycja nie podobała się sędziemu, musiała
być korzystna dla niego, a nie zwykł marnować okazji.
- Istnieje pewien projekt rządowy, który będzie realizowany przez ochotników. Zdaje
mi się, że zdałeś pomyślnie wstępne testy. Jeśli się zgłosisz, okres spędzony na realizacji tego
zadania zostanie ci zaliczony w poczet odbywanej kary. Masz więc szansę przydać się na coś
ojczyźnie, której do tej pory przynosiłeś wyłącznie wstyd...
- A jeśli odmówię, czeka mnie resocjalizacja, czy tak, sir?
- Ja osobiście uważam cię za zdatnego tylko do resocjalizacji. Twoje papiery... -
powiódł dłonią po aktach odnotowujących występki Rossa.
- Zgłaszam się do tego projektu, sir!
Sędzia parsknął z wyraźnym niezadowoleniem, a potem wepchnął rozłożone kartki do
segregatora. Odwrócił się w stronę czającego się w cieniu mężczyzny.
- Oto pański ochotnik, majorze.
Ross westchnął z ulgą. Pierwsza górka za nim. Dotąd zawsze dopisywało mu
szczęście; wywinie się i z tej sytuacji.
Człowiek, którego sędzia Rawie nazwał majorem, przesunął się w krąg światła. Jego
spojrzenie wciąż napawało Rossa niepokojem. Na użytek Krzywego Nosa mógł
przywdziewać różne maski, ale z tym człowiekiem, czuł to wyraźnie, byłaby to tylko strata
czasu.
- Dziękuję. Za pozwoleniem, wyruszamy natychmiast. Pogoda nie zapowiada się
najlepiej.
Nim Ross zdołał zorientować się w sytuacji, szedł już posłusznie korytarzem.
Początkowo planował urwać się majorowi, gdy tylko wyjdą budynku. Może go potem szukać
w mrocznych uliczkach. Ale nie poszli do windy. Zamiast tego wspięli się w górę po
drabinkach przeciwpożarowych. Upokorzony Ross zauważył, że po wspinaczce w tempie
narzuconym przez majora dyszy ciężko, podczas gdy jego starszy o co najmniej piętnaście lat
towarzysz nie zdradzał najmniejszych objawów zmęczenia.
Wyszli na zasypany śniegiem dach. Major błysnął latarką, naprowadzając ciemny
kształt, który opadł ku nim z góry. Helikopter! Ross nagle zaczął wątpić w słuszność swego
wyboru.
- Ruszaj, Murdock! - rozkaz majora przebił się przez hałas maszyny. Ton jego
donośnego głosu był tak pozbawiony wszelkich emocji, że Ross wzdrygnął się mimowolnie.
Chwilę potem siedział już w kabinie między milczącym majorem i równie gadatliwym
pilotem w wojskowym uniformie i wzlatywał ponad miasto, którego wąskie i ciemne uliczki
znał jak własną kieszeń. Światła miasta rozmywały się w oddali, aż wreszcie znikły w mroku
nocy i w śnieżycy. Przez moment widział jeszcze oświetlone wstęgi autostrad. Nie zadawał
jednak żadnych pytań. Ostatecznie bywał już w życiu traktowany gorzej niż tylko ignorowany
w milczeniu.
Maszyna przechyliła się na bok. Mimo to Ross nie mógł dojrzeć w dole ani jednego
znaku orientacyjnego. Nie miał nawet pojęcia, czy lecą na północ czy na południe. Ale
zaledwie kilka chwil później dostrzegł szereg czerwonych lamp, świecących tak intensywnie,
że ich blask przebijał się nawet przez grubą kurtynę śnieżnych płatków. Helikopter osiadł na
ziemi.
- Wyłaź!
I znów odruchowo wykonał rozkaz. Stał drżąc z zimna pośród śnieżnej zamieci. Jego
lekkie ubranie wystarczyłoby może od biedy na ulicach miasta, ale tu, na otwartej przestrzeni,
mroźny wiatr był bezlitosny.
Ktoś chwycił Murdocka za ramię i skierował ku niskiemu budynkowi. Trzask drzwi i
Ross oraz towarzyszący mu oficer wkroczyli w błogosławiony krąg ciepła i światła.
- Siadaj! Tam!
Usiadł posłusznie, wciąż zbyt oszołomiony, by nawet pomyśleć o jakichś próbach
protestu. W pomieszczeniu byli też inni mężczyźni. Jeden ubrany w dziwaczny kombinezon
ochronny, przeglądał dokumenty. Ciężki hełm zwisał przyczepiony do jego ramienia. Do
niego właśnie podszedł towarzysz Rossa. Przez chwilę tamci rozmawiali szeptem, a potem
major przywołał Murdocka ruchem dłoni. Ross przeszedł w ślad za nim do wewnętrznego
pomieszczenia oddzielonego ścianą szafek.
Z jednej z nich major wydobył ów cudaczny uniform i przymierzył go do rozmiaru
Rossa.
- Dobra - mruknął - Zakładaj to! Nie mamy zbyt wiele czasu. Ross ubrał się w
kombinezon. Gdy zapinał ostatni suwak, oficer włożył mu na głowę hełm. Drugi z mężczyzn
stał już przy drzwiach.
- Lepiej znikajmy, Kelgarries, bo śnieżyca przytrzyma nas tu na dobrze.
Wyszli ponownie na lądowisko. Już helikopter był dość zaskakującym środkiem
transportu, ale maszyna, do której podeszli teraz, wyglądała jak przeniesiona wprost z
następnego stulecia. Smukły pojazd stał pionowo na statecznikach, a ostry dziób miał skie-
rowany wprost w niebo. Z boku wznosiło się rusztowanie, po którym wspięli się za pilotem
do wejścia.
Ross niechętnie zajął wskazane mu miejsce. Leżał na plecach z uniesionymi i
podkurczonymi nogami, tak że kolanami niemal dotykał brody. Co gorsza, musiał dzielić
ciasną kabinę z majorem leżącym obok w podobnej pozycji. Opuszczono przezroczystą po-
krywę. Byli zamknięci.
W ciągu swego krótkiego życia Ross wiele razy musiał stawiać czoła strachowi.
Nauczył się zmuszać swe ciało i umysł do panowania nad tym uczuciem. Ale to, co czuł
teraz, nie było zwykłym strachem - to było przerażenie graniczące z paniką, tak silne, że z
trudem powstrzymał torsje. Był zamknięty w przezroczystej trumnie! Nie miał najmniejszego
wpływu na to, co się z nim za chwilę stanie, a miał właśnie stanąć twarzą w twarz z
nieznanym niebezpieczeństwem. To było trochę za dużo jak na jeden raz.
Jak długo już trwa ten koszmar? Kilka minut? Godzin? Stracił rachubę czasu.
Nagle poczuł, jakby pięść olbrzyma opadła na jego klatkę piersiową. Walczył
rozpaczliwie o oddech. Cały świat eksplodował mu pod czaszką...
Przytomność wracała powoli. Przez moment myślał, że utracił wzrok, potem jednak
otaczająca go ciemność zaczęła zmieniać się w szarość...
Po dłuższej dopiero chwili dotarło do niego, że już nie leży na plecach, tylko
spoczywa w pozycji siedzącej w fotelu. Cały otaczający go świat drżał w rytmie delikatnej
wibracji, która przeszywała też jego ciało.
Ross Murdock do tej pory tak długo cieszył się wolnością, gdyż posiadał umiejętność
szybkiej analizy sytuacji. W ciągu ostatnich pięciu lat rzadko zdarzało mu się stawać w
obliczu osoby lub wydarzenia, przy których by się pogubił. A teraz wciąż był spychany do
defensywy i na razie nie bardzo widział możliwość zmiany tego stanu. Patrzył w ciemność w
milczeniu, ale wewnątrz jego umysłu wszystkie tryby i kółeczka pracowały intensywnie, aż
do granicy zatarcia się. I zaczynał dochodzić do wniosku, że wszystko, co mu się przydarzyło
dzisiejszego dnia, miało tylko jeden cel - zachwiać jego pewnością siebie i uczynić go
uległym. Dlaczego?
Ross żywił jednak niezachwianą wiarę w swoje umiejętności. Był też bystrym
obserwatorem. Rozumiał więc sprawy tego świata jak mało kto w tak młodym wieku.
Wiedział też, że Murdock jest wprawdzie ważny dla Murdocka, ale nie jest zbyt ważny dla
całej reszty świata. A jego kartoteka wyglądała na tyle kiepsko, że sędzia Rawie mógł bez
trudu postawić na nim kreskę. Chociaż w jednym różnił się od innych przestępców - jak dotąd
większość zarzutów kierowanych przeciwko niemu opierała się wyłącznie na poszlakach.
Pewnie dlatego, że zawsze działał w pojedynkę i starannie planował każdą akcję.
Dlaczego jednak Ross Murdock stał się istotny także dla innych? Istotny do tego
stopnia, że urządzono całe to przedstawienie, by nim wstrząsnąć? Do czego właściwie się
zgłosił? Czy miał robić za świnkę morską przy testowaniu jakiejś nowoczesnej, skutecznej i
ekonomicznej w użyciu broni? Dość usilnie, musiał przyznać, starano się wytrącić go z
równowagi. To milczenie, ten pośpiech, ten lot... podtrzymywały nastrój. Dobrze więc, będzie
zagubionym przerażonym chłopcem, jeśli o to im chodzi. Tylko czy to wystarczy, żeby
wywieść w pole majora? Miał wrażenie, że nie wystarczy. I było to wielce przykre wrażenie.
Panowała już głęboka noc. Najwyraźniej zeszli z drogi śnieżnej burzy, a może lecieli
ponad nią. Przez przezroczysta pokrywę kokpitu widział jasno świecące gwiazdy. Brakowało
tylko księżyca.
Formalne wykształcenie Rossa nie było imponujące. A jednak swą wiedzą zaskakiwał
wielu ludzi, którym zdarzyło się mieć z nim do czynienia. Spędził bowiem wiele czasu w
miejskiej bibliotece, gdzie czytał książki dotyczące bardzo licznych dziedzin. Wiedza zawsze
się przydaje. Co najmniej trzy razy takie właśnie strzępki zapamiętanych wiadomości
pozwoliły mu cieszyć się wolnością, raz prawdopodobnie uratowały mu życie.
Teraz więc starał się ułożyć jakąś logiczną całość z rozsypanych fragmentów
informacji, jakimi dysponował. Siedział w kokpicie jakiejś supernowoczesnej maszyny o
napędzie atomowym. Tak zaawansowanej technicznie, że na pewno nie używano by jej do
nieistotnej misji. A to znaczyło, że Ross Murdock był komuś bardzo potrzebny. Dawało to
jakąś nadzieję na przyszłość, a on diabelnie potrzebował tej nadziei. Zaczeka więc cierpliwie,
będzie grał głupca i nie omieszka mieć przy tym szeroko otwartych oczu i uszu.
W tempie, w jakim lecieli, najdalej za kilka godzin powinni opuścić terytorium kraju.
Ale ostatecznie, czy rząd nie miał baz w co najmniej połowie państw świata, by utrzymywać
“zimny pokój"? Co prawda, jeśli wysadzą go gdzieś za granicą, ucieczka może okazać się
trudniejsza, ale szczegółami zajmie się dopiero, gdy nadejdzie na to czas.
Nagle Ross znów znalazł się w pozycji horyzontalnej, a pięść giganta ponownie
opadła na jego piersi. Tym razem nie dostrzegł żadnych świateł naprowadzających na
lądowisko. Nie miał nawet pewności, czy dotarli do celu, aż do momentu, gdy maszyna osia-
dła twardo na ziemi.
Major sprawnie wydostał się na zewnątrz i Ross mógł przybrać wygodniejszą pozycję.
Znów poczuł na ramieniu twardą dłoń ponaglającą go do wyjścia. Wyczołgał się z kabiny i
stanął niepewnie na platformie wyładunkowej.
Poniżej nie dostrzegł żadnych świateł, tylko niezmierzone śnieżne pole. Widział za to
kilku mężczyzn u podnóża struktury, na której stał. Był głodny i bardzo zmęczony. Miał
nadzieję, że jeśli major zamierza dalej prowadzić swoją grę, poczeka do następnego ranka.
W międzyczasie musiał się zorientować, gdzie właściwie się znalazł. Jeśli miał stąd
wiać, musiał wpierw dokładnie przyjrzeć się okolicy. Jednak dłoń na jego ramieniu ponaglała
go nieubłaganie do marszu ku uchylnym drzwiom, które o ile widział, wiodły do wnętrza
śnieżnego pagórka. Albo śnieżna zamieć, albo ludzie wykonali tu kawał dobrej maskującej
roboty. Odnosił wrażenie, że ten śnieżny kamuflaż nie był jednak dziełem przyrody.
Tak wyglądało przywitanie Rossa z bazą. Nie można powiedzieć, by dokładnie
przyjrzał się jej zewnętrznym instalacjom. Następny dzień był jednym ciągiem badań
lekarskich, tak dokładnych, jakich nigdy jeszcze dotąd nie doświadczył. Kiedy wreszcie
lekarze przestali go opukiwać i osłuchiwać, przeszedł całą serię dziwnych testów, których
celu też oczywiście nikt nie raczył mu wyjaśnić. Wreszcie zamknięto go w izolatce, bo chyba
tak tylko można nazwać ciasne pomieszczenie, w którym znajdowało się jedynie łóżko i
głośnik w jednym z rogów pod sufitem. Łóżko na szczęście było znacznie wygodniejsze niż
wyglądało. Wyciągnął się więc na nim wygodnie i wlepił oczy w głośnik. Jak dotąd nie
powiedziano mu nic. Sam również nie zadał ani jednego pytania, czekając spokojnie na
koniec tego, co uważał wyłącznie za pojedynek woli. Na razie nie oddał ani piędzi terenu w
tej walce.
- A teraz słuchaj... - głos dobywający się z głośnika brzmiał nieco metalicznie, ale
niewątpliwie należał do majora Kelgarriesa.
Ross przygryzł wargi. Uważnie obejrzał już każdy cal tego pomieszczenia i nie
dostrzegł nawet śladu drzwi, którymi został tu wprowadzony. Mając gołe ręce za jedyne
narzędzie, nie mógł marzyć o wydostaniu się stąd siłą, a nawet jeśli... ubrany tylko w koszulę,
luźne spodnie i lekkie skórzane mokasyny, niewiele mógłby zdziałać.
- ... dla identyfikacji - kontynuował głos.
Ross zdał sobie sprawę, że coś umknęło jego uwadze. Nie miało to znaczenia.
Zdecydował, że nie będzie dłużej uczestniczył w tej grze.
Rozległo się szczęknięcie, które było niezawodnym znakiem, że major się wyłącza.
Ale nie nadeszła oczekiwana cisza. Zamiast niej Ross usłyszał słodkie trele, które natychmiast
skojarzył ze śpiewem ptaków. Jego znajomość ptactwa ograniczała się co prawda do wróbli i
parkowych gołębi, i żaden z tych gatunków z pewnością nie potrafił tak śpiewać, niemniej to
z pewnością były odgłosy ptaków. Ross odwrócił głowę od głośnika i spojrzał w przeciwle-
głym kierunku. To, co ujrzał, spowodowało, że usiadł gwałtownie, gotów do
natychmiastowego odparcia niespodziewanego ataku.
Ściany tam nie było! Zamiast na nią, patrzył na strome zbocze wzgórza, na którego
szczycie znajdował się jodłowy las przykryty śnieżnym płaszczem. Zaspy śnieżne leżały też
na samym zboczu, a zapach jodeł docierał do Rossa równie wyraźnie jak chłodne podmuchy
wiejącego od wzgórza wiatru.
Nagle zadrżał cały, gdyż do jego uszu dobiegło odległe wycie, które od wieków
oznaczało tylko jedno - wołanie głodnego i polującego właśnie stada wilków. Ross nigdy
dotąd nie słyszał tego dźwięku, ale jego podświadomość, z całym jej dziedzictwem ge-
netycznym, rozpoznała go niezawodnie - zew nadciągającej śmierci. Wkrótce też dostrzegł
szare cienie wysuwające się spomiędzy drzew. Jego dłonie odruchowo zacisnęły się w pięści,
gdy tymczasem rozglądał się za jakąś skuteczniejszą bronią.
Trzy ściany pokoju wciąż zamykały go jak w klatce, a w zasięgu ręki miał tylko
łóżko, na którym dotąd leżał. Jeden z szarych, smukłych kształtów uniósł głowę i patrzył
wprost na niego. Oczy zwierzęcia lśniły czerwonym blaskiem. Ross porwał w dłonie koc
okrywający łóżko, zdecydowany zarzucić go na głowę zwierzęcia w momencie skoku.
Bestia zbliżyła się na sztywnych łapach, z głębi jej gardzieli dobiegł ponury pomruk.
Rossowi zdało się, że ten potwór co najmniej dwukrotnie przewyższa rozmiarami każdego
psa, jakiego kiedykolwiek widział. Trzymał jednak koc w rozpaczliwym odruchu obrony.
Nagle pojął, że zwierzę nie patrzy wcale na niego, że koncentruje wzrok na jakimś punkcie
znajdującym się poza jego polem widzenia.
Wilk zawarczał wściekle, obnażając potężne kły. Rozległ się świst powietrza. Zwierzę
wyskoczyło w górę gwałtownym susem, upadło z powrotem i potoczyło się po ziemi,
próbując desperacko wgryźć się kłami w drzewce dzidy sterczącej spomiędzy jego żeber.
Zaskowyczał jeszcze raz, a potem z pyska pociekła mu strużka krwi.
Teraz Ross po prostu zastygł w niemym zdumieniu. Zebrał się w sobie i postąpił na
trzęsących się nogach kilka kroków ku umierającemu wilkowi. Nie był zdziwiony, gdy jego
wyciągnięta ręka natrafiła na niewidzialną przeszkodę. Powoli przesunął dłonią w lewą i w
prawą stronę, pewien już teraz, że dotyka ściany swojej celi. A mimo to oczy wciąż mówiły
mu, że znajduje się na zboczu wzgórza; potwierdzały to także uszy i nozdrza.
Jeszcze przez moment był nieco zagubiony, ale prawie natychmiast znalazł
wyjaśnienie, które w pełni go zadowoliło. Spokojnie skinął głową i rozluźniony usiadł z
powrotem na łóżku. To musi być jakaś udoskonalona wersja telewizji, taka z symulacją zapa-
chów, podmuchów wiatrów i innych oddziaływań na zmysły, które czyniły obraz bardziej
realnym. Efekt końcowy był na tyle przekonujący, iż Ross musiał się napominać, że tylko
ogląda film.
Wilk był niewątpliwie martwy. Pozostałe sztuki ze stada czmychnęły w las, ale
ponieważ obraz wciąż trwał, Ross uznał, że pokaz jeszcze się nie skończył. Wciąż słyszał
otaczające go dźwięki, toteż cierpliwie czekał na dalszy rozwój akcji. Choć w dalszym ciągu
nie miał pojęcia, czemu ten pokaz miał służyć.
W polu widzenia pojawił się człowiek. Zatrzymał się nad martwym wilkiem, chwycił
go za ogon i uniósł w górę jego tylne łapy. Porównując rozmiar zabitej bestii do stojącego
przed nim człowieka, Ross uznał, że nie pomylił się w pierwszej ocenie - zwierzę było
nadnaturalnych rozmiarów. Człowiek krzyknął coś przez ramię. Jego słowa brzmiały dla
Rossa obco.
Dziwnie był też ubrany - zdecydowanie za lekko jak na ten klimat, jeśli oceniać go po
śnieżnych zaspach i lodowatych podmuchach wiatru. Miał na sobie kubrak z niewyprawionej
skóry, sięgający nieco powyżej kolan i ściągnięty pasem. Pas ten był zresztą nieco bardziej
skomplikowanym rękodziełem niż kubrak - składał się z połączonych ze sobą małych
metalowych płytek i podtrzymywał także wielki sztylet wiszący w poprzek piersi.
Muskularne ramiona mężczyzny okrywał niebieski płaszcz, spięty pod szyją wielką broszą.
Buty, również z niewyprawionej skóry, sięgały powyżej łydek, a całości ubioru dopełniała
futrzana czapa, spod której widać było kosmyki ciemnobrązowych włosów. Nie miał brody, a
jednak błękitnawy cień biegnący wzdłuż jego żuchwy pozwalał sądzić, że tego akurat dnia nie
golił się.
Czy był Indianinem? Nie. Chociaż skórę miał spaloną słońcem, z pewnością był biały.
Jego ubiór też w niczym nie przypominał stroju Indian. Mimo dość prymitywnych szat,
przybysza otaczała niezwykła aura dostojeństwa, władzy i niezachwianej pewności siebie.
Widać było, że jest kimś ważnym w swoim świecie.
Po chwili dołączył do niego kolejny człowiek, podobnie odziany, ale w
rudobrązowym płaszczu. Podszedł, ciągnąc za sobą dwa opierające się osiołki, które
trwożliwie wpatrywały się w martwego wilka. Oba zwierzaki były obciążone powiązanymi
liną tobołkami. Potem pojawił się jeszcze jeden mężczyzna z następną parą osłów. I wreszcie
czwarty, też odziany w skóry, z gęsta brodą na policzkach i szyi. Ten jako jedyny miał
odkrytą głowę, jego płowe, niemal białe włosy rozwiewał wiatr. Ukląkł nad martwym
wilkiem, dobył noża i sprawnie zdjął skórę ze zwierzęcia. Jeszcze nim skończył, w polu
widzenia pojawiły się trzy dalsze pary obładowanych paczkami osiołków. Wreszcie
okrwawiona skóra powędrowała do jednej z sakw, a oprawca pogardliwie kopnął padłe ciało i
podążył za oddalającymi się już powoli towarzyszami.
2
Ross był tak zaabsorbowany rozgrywającą się przed jego oczami sceną, że zaskoczyła
go nagła, kompletna ciemność, która zapadła nie tylko nad miejscem akcji, ale także
wewnątrz celi.
- Co... - jego głos zabrzmiał głucho w pustym pomieszczeniu, gdyż wraz ze światłem
umilkły wszelkie dźwięki. Brakowało nawet delikatnego szumu urządzeń wentylacyjnych,
którego Ross nawet nie rejestrował, dopóki ten nie zanikł.
Przez wszystkie jego nerwy przebiegł ten sam impuls nagłej paniki, którego
doświadczył w kokpicie pojazdu powietrznego. Tyle, że tym razem mógł się przynajmniej
swobodnie poruszać.
Ruszył więc wolnym krokiem poprzez mrok z wyciągniętymi przed siebie dłońmi,
aby namacać ścianę. Miał zamiar znaleźć ukryte drzwi, którymi go tu wprowadzono, i uciec z
ciemnej celi.
Tutaj! Jego dłoń dotknęła płaskiej i gładkiej powierzchni ściany. Przesunął po niej
ręką i nagle trafił na pustkę. Mógł posługiwać się wyłącznie zmysłem dotyku, ale to
wystarczyło, by być pewnym, że są tam drzwi, i to otwarte drzwi. Przez moment zawahał się,
tknięty nagle irracjonalną myślą, że jeśli przestąpi próg, znajdzie się na wzgórzu z wilkami.
- Co za głupota! - powiedział na głos sam do siebie. I właśnie dlatego, ze czuł
narastający niepokój, postąpił naprzód zdecydowanym krokiem. Pragnął zrobić coś,
cokolwiek, co nie będzie po prostu wykonywaniem rozkazów innych ludzi, ale działaniem z
własnej inicjatywy.
Jednak po pierwszym zdecydowanym kroku dalej podążał powoli, gdyż przestrzeń za
drzwiami tonęła w równie nieprzeniknionym mroku jak pomieszczenie, które pozostało za
jego plecami.
Zdecydował, że najlepiej przesuwać się wzdłuż ściany z wyciągniętą przed siebie
ręką. Kilka kroków dalej utracił nagle kontakt z twardą powierzchnią ściany. Niemal się
przewrócił, wpadając w mroczną pustkę. To były jednak tylko kolejne drzwi. Po chwili ściana
wróciła na swoje miejsce, a on przywarł do niej z ulgą. Potem następne drzwi... Ross
zatrzymał się na chwilę, próbując usłyszeć najcichszy bodaj dźwięk, coś, co upewniłoby go,
że nie jest sam w tym mrocznym labiryncie. Nie usłyszał jednak nic; nie czuł nawet
najmniejszego ruchu powietrza, a ciemność zdawała się przytłaczać go jak gęsta czarna maź.
I znów ściana się skończyła. Ross dotknął krawędzi lewą ręką, a prawą wyciągnął
przed siebie w mrok. Po chwili wyczuł twardą powierzchnię. Luka była szersza niż
jakiekolwiek drzwi. Może to skrzyżowanie korytarzy? Miał zamiar zbadać to dokładniej, gdy
nagle usłyszał dźwięki. Nie był tu sam.
Nagłym ruchem przywarł do ściany. Wstrzymał oddech, starając się uchwycić nawet
najlżejsze odgłosy. Odkrył przy tym, że kompletny brak widoczności utrudnia także
nasłuchiwanie. Nie potrafił zidentyfikować tych lekkich trzasków, tego delikatnego szumu...
czy to mógł być ruch powietrza spowodowany przez otwierane drzwi?
Po chwili jednak był pewien, że coś porusza się ku niemu na poziomie podłogi. Coś
pełznącego, a nie kroczącego...
Ross błyskawicznie wycofał się za róg. Nie miał zamiaru stawiać czoła temu, co tam
pełzło. Zbyt duże ryzyko w kompletnych ciemnościach, które w dodatku mogły być
ciemnościami tylko dla niego. Nie miał raczej do czynienia z człowiekiem.
Odgłosy z podłogi były nieregularne, dzieliły je długie przerwy. Ross dosłyszał
również ciężkie sapanie, zupełnie jakby pełznąca istota okupiała każdy ruch wielkim
wysiłkiem. Ross starał się wyprzeć ze swego umysłu wizję skradającego się w mroku
olbrzymiego wilka, węszącego chciwie zapach ofiary. Podświadomość nakazywała szybki
odwrót, ale zmusił się do pozostania w miejscu, a nawet wychylił się nieco zza rogu, starając
się przebić wzrokiem otaczającą go ciemność i dostrzec, co ku niemu pełznie.
Nagle rozbłysło światło. Ross odruchowo zasłonił rękami oślepione oczy. Z podłogi
dobiegł go głośny jęk przechodzący w uporczywe krztuszenie się. Światło, takie jak do tej
pory, znów oświetlało korytarze jednostajnym blaskiem i Ross dostrzegł, że faktycznie stoi na
skrzyżowaniu korytarzy. Przez ułamek sekundy odczuł absurdalne zadowolenie, że właściwie
ocenił to w ciemnościach...
A na podłodze... To jednak był człowiek, a przynajmniej dwunożna istota
przypominająca z kształtu człowieka. Leżał na ziemi o kilka kroków od Rossa. Ale jego ciało
i głowa były owinięte bandażami w stopniu uniemożliwiającym jakąkolwiek bliższą identy-
fikację.
Jedna z obandażowanych dłoni przesunęła się powoli do przodu i całe ciało uniosło
się na niej nieco, przemieszczając się o parę centymetrów do przodu. Zanim Ross zdołał się
poruszyć, na przeciwległym krańcu korytarza pojawił się biegnący mężczyzna. Murdock
rozpoznał w nim majora Kelgarriesa.
Zwilżył bezwiednie wargi, gdy major opadł na kolana przy leżącej na podłodze
istocie.
- Hardy! Hardy! - głos, który Ross znał dotąd tylko z twardych komend, brzmiał teraz
ludzko i ciepło. - Hardy, człowieku!
Major otoczył ramionami obandażowane ciało. Uniósł leżącego na nogi i podparł.
- Już dobrze, Hardy. Wróciłeś. Jesteś bezpieczny. To jest baza - mówił spokojnie
łagodnym głosem, jak ktoś uspokajający przerażone dziecko.
Obandażowane ręce, które przez moment biły nerwowo powietrze, opadły teraz luźno
wzdłuż ciała.
- Wróciłem... jestem bezpieczny... - głos zza białej maski brzmiał jak ochrypły skrzek.
- Wróciłeś i jesteś bezpieczny - potwierdził major.
- Ale ciemność... znowu... - doszło zza bandaża.
- To tylko awaria systemu energetycznego. Już w porządku. Wracaj do łóżka.
Obandażowana dłoń znów uniosła się nieco i dotknęła ramienia Kelgarriesa, jakby
chciała się na nim zacisnąć. Osunęła się.
- Bezpieczny?
- Jak najbardziej, stary - ton majora był spokojny i zdecydowany. Dopiero teraz
Kelgarries uniósł wzrok na Rossa, jakby dotąd nie zauważał jego obecności. - Murdock, idź
do tamtych drzwi i zawołaj doktora Farella!
- Tak jest, sir! - odpowiedź była równie automatyczna, jak wykonanie rozkazu. Ross
dotarł do właściwych drzwi, zanim jeszcze dobrze zrozumiał, co robi.
Oczywiście znowu nikt niczego mu nie wyjaśnił. Obandażowany Hardy został
zabrany przez doktora i dwóch jego asystentów, a major poszedł wraz z nimi, wciąż
podtrzymując chorego.
Ross zawahał się. Był pewien, że nie powinien iść za nimi, ale z drugiej strony, nie
mógł się zdecydować, czy ma dalej zwiedzać nieznane korytarze czy wrócić do swej celi.
Człowiek, którego przed chwilą zobaczył, radykalnie zmienił jego poglądy na temat projektu,
do którego tak pochopnie się zgłosił.
Nie miał nigdy wątpliwości, że to coś ważnego. Że może być niebezpieczne, też
podejrzewał. Ale co innego abstrakcyjne, bliżej nieokreślone niebezpieczeństwo, a co innego
tak konkretny i realny widok, jakim był czołgający się w ciemnościach Hardy. Już od
pierwszych chwil Ross planował ucieczkę, teraz jednak był pewien, że musi stąd wiać, i to jak
najszybciej, inaczej skończy w podobnym stanie jak Hardy.
- Murdock?
Wezwanie zza pleców było tak nieoczekiwane, że Ross odwrócił się błyskawicznie z
zaciśniętymi pięściami, gotów do walki jedyną bronią, jaką chwilowo posiadał.
Nie wzywał go major ani też żaden z ludzi, których widział tu do tej pory i którzy
zajmowali w bazie wyższe stanowiska. Stał przed nim nieznajomy, o brązowej skórze.
Podobną barwę, może nieco ciemniejszą, miały jego włosy, natomiast oczy były jasno-
błękitne i zupełnie nie pasowały do reszty.
Smagły nieznajomy stał w niedbałej pozie ze swobodnie opuszczonymi wzdłuż ciała
rękoma i przyglądał się Rossowi, jakby ten był jakąś łamigłówką, którą należało rozwiązać. A
kiedy znów przemówił, jego głos był całkowicie pozbawiony jakichkolwiek emocji:
- Jestem Ashe - przedstawił się krótko. Powiedział to takim tonem, jakby mówił: “To
jest stół, a to jest krzesło". Ross tym razem nie zdołał się opanować.
- Aha, jesteś Ashe. Czy powinienem czuć się zaszczycony? -pytał zaczepnie.
Ale obcy zachował spokój. Wzruszył obojętnie ramionami.
- Póki co, będziemy partnerami...
- Partnerami w czym? - zapytał Ross, opanowując nieco irytację.
- Tu się pracuje w parach. Dobiera je maszyna - odpowiedział niedbale zapytany i
zerknął na zegarek. - Zaraz zadzwonią na posiłek.
Odwrócił się na pięcie, zanim Ross zdołał coś powiedzieć. Rozzłościło go takie
lekceważenie. Ostatecznie mógł się powstrzymać od zadawania pytań majorowi i innym
oficerom, ale partner powinien chyba udzielić nieco bardziej wyczerpujących wyjaśnień.
- Co to właściwie jest? - zapytał, idąc za nim.
Ashe obejrzał się przez ramię.
- Operacja Retrograde - odparł
Ross powstrzymał wybuch.
- OK. Ale co się tutaj robi? Słuchaj, dopiero co widziałem czołgającego się po
korytarzu faceta, który wyglądał, jakby go przepuścili przez betoniarkę. Co się tutaj robi? Co
my mamy robić?
Ku zdumieniu Rossa, Ashe uśmiechnął się lekko albo tylko drgnęły mu wargi.
- Aha, zaniepokoił cię Hardy? Cóż, mamy pewien odsetek porażek. Straty w ludziach
są ograniczane do minimum i naprawdę starają się dać nam maksymalne wsparcie...
- Jakich porażek?
- W realizacji operacji.
Gdzieś przed nimi rozległo się przytłumione buczenie.
- To sygnał z mesy. Nie wiem jak ty, ale ja jestem głodny. -Ashe przyspieszył kroku,
jakby Ross Murdock nagle zupełnie przestał dla niego istnieć.
Ale Ross Murdock jednak istniał i było to dla niego dość istotne. Podążając za Ashem,
stwierdził, że ma zamiar zrobić wszystko, by istnieć dalej, i to w jednym kawałku. I dlatego
miał zamiar dokładnie wypytać kogoś, o co tu właściwie chodzi.
Ku swemu zdziwieniu dostrzegł, że Ashe jednak zaczekał na niego przed drzwiami,
zza których dobiegały wyraźne odgłosy rozmów, a także przytłumiony szczęk kuchennych
naczyń i stołowej zastawy.
- Dzisiaj nie będzie dużego tłoku - mruknął Ashe. - Mamy trochę zawalony tydzień.
Tłoku faktycznie nie było. Pięć najbliższych stołów było pustych. Wszyscy obecni -
Ross naliczył dziesięciu mężczyzn - zebrali się przy pozostałych dwóch stołach. Niektórzy
już jedli, a inni właśnie podchodzili do krzeseł, niosąc obficie wyładowane jedzeniem tace.
Wszyscy byli ubrani w koszule, luźne spodnie i mokasyny - widać strój ten stanowił coś w
rodzaju wypoczynkowego uniformu. Sześciu mężczyzn nie wyróżniało się niczym
szczególnym, ale pozostali czterej tak, i to na tyle, że Ross z trudem powstrzymał się, by nie
okazać zaskoczenia. Ponieważ zebrani zdawali się nie dostrzegać w ich wyglądzie nic
nienaturalnego, Ross także rzucał im tylko ukradkowe spojrzenia, stając za Ashem ze swoją
tacką w rękach. Dwóch mężczyzn najwyraźniej pochodziło ze Wschodu - smagli, skośnoocy,
z długimi czarnymi wąsami. Rozmawiali jednak w jego własnym języku, i to ze swobodą,
która sugerowała, że jest to także ich język ojczysty. Oprócz imponujących czarnych wąsów
wyróżniały ich niebieskiej barwy tatuaże umieszczone na czołach i na grzbietach ruchliwych
dłoni.
Druga para wyglądała jeszcze bardziej fantastycznie. Mieli wprawdzie jasne włosy,
ale za to zaplecione w długie warkocze, które swobodnie opadały na ich potężne plecy.
Trudno jednak było nazwać ich zniewieściałymi, zważywszy na ich potężne bary, słuszny
wzrost i zdecydowanie męskie twarze o niemal kwadratowych żuchwach.
- Gordon! -jeden z długowłosych olbrzymów na wpół uniósł się z miejsca, zapraszając
gestem podchodzącego z tacą Ashe'a. -Kiedy wróciłeś? I gdzie jest Sanford?
Jeden z Azjatów odłożył łyżeczkę, którą dotąd energicznie mieszał kawę, i zapytał z
nieukrywaną troską w głosie:
- Jeszcze jedna strata?
Ashe potrząsnął przecząco głową.
- Tylko przeniesienie. Sandy został w Faktorii Gog i nieźle sobie radzi. - Uśmiechnął
się szeroko i jego twarz nagle nabrała wyrazu, jakiego Ross nigdy by się po nim nie
spodziewał. - Ani się obejrzy, jak zarobi milion lub dwa. Radzi sobie z handlem, jakby
urodził się z wagą w ręce.
Azjata roześmiał się, a potem wskazał głową Rossa.
- Twój nowy partner, Ashe?
Uśmiech znikł z twarzy pytanego. Jej wyraz znów stał się beznamiętny.
- Chwilowe uzupełnienie. To jest Murdock.
Powiedział to tak lakonicznie, że Ross znów się rozzłościł.
- Hodaki, Feng - Ashe nawet nie spojrzał w jego stronę, tylko ruchem głowy wskazał
obu Azjatów, stawiając przy tym na stole swoją tackę. - Jansen, Van Wyke - dodał jeszcze,
wskazując blondynów.
- Ashe! - od sąsiedniego stołu podszedł do nich jeszcze jeden mężczyzna.
Był szczupły, o ciemnej karnacji i rozbieganych sprytnych oczach. Był też znacznie
młodszy od pozostałych i znacznie gorzej było u niego z samokontrolą, jak ocenił Ross. Ten
zapewne odpowiedziałby na kilka pytań, gdyby umiejętnie pociągnąć go za język -
przemknęło mu przez głowę.
- Co tam. Kurt? - Ashe zwrócił się do niego z wyraźnym lekceważeniem, ale
nadchodzący nie dał po sobie poznać obrazy, co spodobało się Rossowi.
- Słyszałeś, co się stało z Hardym?
Feng otworzył usta, by coś powiedzieć, i zastygł tak przez moment. Van Wyke
zmarszczył brwi. Ashe natomiast powoli i dokładnie przeżuł kęs pożywienia i dopiero, gdy go
przełknął, odpowiedział:
- Naturalnie. - Jego ton sugerował wyraźnie, iż dla niego jest to tylko zarejestrowanie
prostego faktu, a nie powód do robienia dramatu.
- Jest cały zmiażdżony.... kaput... - lekko drżący na początku głos Kurta nabrał teraz
mocy. - Torturowany!
Ashe spojrzał nań chłodno.
- Ty chyba nie robisz na odcinku Hardy'ego?
Jednak Kurt nie dał się zgasić.
- Oczywiście, że nie. Dobrze wiem, do czego jestem szkolony. Ale to nie znaczy, że
coś takiego nie może przydarzyć się u mnie albo u ciebie, albo u was! - wskazał palcem
Fenga, a potem obu blondynów.
- Możesz także spaść w nocy z łóżka i skręcić sobie kark -zauważył chłodno Jansen. -
Idź, wypłacz się na ramieniu Millairda, jeśli masz z tym problem. Przedstawiono ci
zagrożenia na wstępie. Wiesz, po co tu jesteś, wiesz, co się może stać...
Ross poczuł na sobie badawcze spojrzenie Ashe'a. Wciąż nie miał pojęcia, co tu robi,
ale postanowił o nic nie pytać tych ludzi. Sądził, że częścią ich treningu jest właśnie
zachowywanie w tajemnicy tego, co się tu dzieje. Powściągnie więc swoją ciekawość, aż do
spotkania sam na sam z Kurtem. Może wtedy uda mu się coś z niego wyciągnąć. Na razie
więc jadł spokojnie i zdawał się w ogóle nie interesować całą wymianą zdań.
- Więc macie zamiar powtarzać tylko: “Tak, sir", “Nie, sir", na każdy rozkaz...
Hodaki uderzył w blat stołu otwartą dłonią.
- Po cholerę błaznujesz, Kurt? Dobrze wiesz, jak i po co jesteśmy wysyłani. Hardy
miał pecha i nie była to wina projektu. To się już zdarzało i może się jeszcze zdarzać...
- Właśnie o tym mówię! Chcesz, żeby przydarzyło się tobie? Zdaje się, że ci dzikusi w
twoim świecie też umieją dobrze oprawiać więźniów?
- Oj, zamknij się! - Jansen wstał zirytowany. A ponieważ przewyższał Kurta o dobre
dwadzieścia centymetrów i prawdopodobnie mógłby go z łatwością złamać wpół na kolanie,
jego życzeniu stało się za dość. - Jeśli masz jakieś zażalenia, zgłoś się do Millairda. I
posłuchaj, człowieczku - dotknął swym wielkim paluchem piersi Kurta - najlepiej poczekaj z
tym, aż sam pójdziesz na pierwszą akcję. Dopiero potem głośno protestuj. Nikt nie jest tam
pozostawiony bez maksymalnego wsparcia, a Hardy miał wielkiego pecha. I tyle.
Wydostaliśmy go jednak stamtąd i to było jego szczęście. On sam będzie pierwszym, który ci
to powie - przeciągnął się. - Zagrałbym, Ashe? Hodaki?
- Zawsze nerwowy - mruknął Ashe, skinął jednak głową, podobnie jak drobny Azjata.
Feng uśmiechnął się do Rossa.
- Ci trzej zawsze próbują pokonać się nawzajem, ale jak dotąd pojedynki pozostają
nierozstrzygnięte. Mamy jednak nadzieję, że kiedyś wreszcie....
Tak więc Ross nie miał okazji zamienić ani słowa z Kurtem. Gdy skończyli posiłek,
wkroczył wraz z pozostałymi na coś w rodzaju małej areny z miejscem dla graczy z jednej
strony i półkolem siedzeń z drugiej. To, co nastąpiło potem, wciągnęło Rossa równie silnie,
jak oglądana wcześniej scena łowów na wilki. Tu też mógł oglądać walkę, choć nie było to
fizyczne starcie.
Ci trzej ludzie nie tylko różnili się proporcjami ciała, ale także, jak wkrótce zrozumiał,
w zupełnie inny sposób podchodzili do pojawiających się na ich drodze problemów.
Na razie usiedli ze skrzyżowanymi nogami, stając się wierzchołkami równobocznego
trójkąta. Ashe spojrzał najpierw na jasnowłosego olbrzyma, a potem na drobnego Azjatę.
- Teren? - spytał krótko.
- Wewnętrzne równiny! - odpowiedzieli równocześnie, a potem roześmiali się,
spoglądając po sobie nawzajem. Ashe także zachichotał.
- Staramy się być dzisiaj sprytni, chłopcy? Dobra, równiny. Dotknął otwartą dłonią
podłoża areny przed sobą i ku zdumieniu Rossa światła wokół graczy pociemniały, okrywając
ich cieniem, natomiast cała podłoga pomiędzy nimi zamieniła się w miniaturowy świat.
Dostrzegał nawet wysokie stepowe trawy kołyszące się pod delikatnymi podmuchami wiatru.
- Czerwone!
- Niebieskie!
- Żółte!
W ciemności zabrzmiały niemal jednocześnie trzy głosy graczy, a na te komendy na
planszy pojawiły się maleńkie światełka w żądanych kolorach.
- Czerwone - karawana! - Ross rozpoznał bas Jansena.
- Niebieskie -jeźdźcy! - zabrzmiał niemal równocześnie głos Hodakiego.
- Żółte - nieznany czynnik.
Rozległo się westchnienie, które - przysiągłby Ross - pochodziło od Jansena.
- Czy nieznany czynnik jest zjawiskiem naturalnym?
- Nie. Plemię podczas wędrówki.
- Aha - usłyszał Ross mruknięcie Hodakiego. Niemal wyobraził sobie jego wzruszenie
ramion.
Gra się rozpoczęła. Ross słyszał co nieco o szachach, o grach wojennych
rozgrywanych miniaturowymi armiami i okrętami i o innych grach, które wymagały od
grających szybkich reakcji i wyćwiczonej pamięci. Ale to, co oglądał, było połączeniem ich
wszystkich i jeszcze czymś o wiele więcej. Gdy tylko pozwolił swobodnie działać swojej
wyobraźni, natychmiast ruchome światełka zmieniły siew nomadów, kupiecką karawanę, w
wędrujący szczep. Mógł obserwować wyrafinowane formowanie szyków, bitwy, drobne
zwycięstwa w potyczkach, za którymi często następowały strategiczne porażki...
Ta gra mogła trwać całymi godzinami. Wokół siebie słyszał ożywione dyskusje, a
często i sprzeczki widzów, którzy jednak starali się wygłaszać swoje opinie na tyle
wyciszonymi głosami, by nie wpływać na decyzje graczy. Ross sam nie mógł powstrzymać
drżenia emocji, gdy karawana ledwie uniknęła zastawionej na nią chytrej pułapki; ledwie też
pohamował swój entuzjazm, gdy wędrujący szczep został zmuszony do ucieczki. Była to
niewątpliwie najbardziej fascynująca gra, jaką zdarzyło mu się kiedykolwiek oglądać. Szybko
też zdał sobie sprawę, że trzej grający mężczyźni są prawdziwymi mistrzami strategii. Ich
niewiarygodne zdolności prowadziły jednak do sytuacji patowej, w której daleko było do
osiągnięcia zdecydowanej przewagi przez którąś ze stron.
Wreszcie Jansen roześmiał się, gdy czerwona linia karawany uformowała ścisły szyk.
- Warowny obóz przy źródle - oznajmił - ale z licznymi posterunkami zewnętrznymi.
Natychmiast kilka czerwonych światełek rozjarzyło się wokół głównej pozycji.
- I będą tak stali po wsze czasy. Możemy utrzymać tę pozycję aż do dnia sądu
ostatecznego i nikt się nie przełamie.
- Nie - zaprotestował Hodaki - pewnego dnia warty popełnią błąd, a wtedy...
- Wtedy ci twoi poganiacze koni w nas wjadą? - zakpił Jansen. - Cóż to będzie za
dzień! Ale na razie rozejm.
- Zgoda!
Światła areny pogasły i zielone stepy znikły z pola widzenia.
- Gdy tylko zapragniecie rewanżu, jestem gotów - to był głos Ashe'a.
Jansen uśmiechnął się szeroko.
- Musimy to odłożyć na jakiś miesiąc. Jutro wyruszamy. I wy też uważajcie na siebie,
chłopaki. Nie mam ochoty szukać innych partnerów do gry, kiedy wrócę.
Ross z trudem wyzwalał się spod panowania iluzji, która ogarnęła jego zmysły na czas
rozgrywki. Mimo to poczuł delikatne dotknięcie na ramieniu i spojrzał w tamtym kierunku.
Stał za nim Kurt, pozornie interesujący się wyłącznie krótką sprzeczką Jansena i Hodakiego,
która wybuchła prawie natychmiast, gdy przyszło do podliczania punktów.
- Dziś w nocy - wyszeptał Kurt.
O tak. Chętnie pogada z Kurtem na osobności. Dziś w nocy albo przy jakiejkolwiek
nadarzającej się sposobności. Miał zamiar się dowiedzieć, co trzyma w sekrecie to dziwaczne
towarzystwo.
3
Ross przywarł do ściany tonącego w mroku pokoju i obserwował uchylające się
powoli drzwi. Obudził go lekki odgłos szurania na zewnątrz i był teraz gotowy do skoku jak
dziki kot. Nie rzucił się jednak od razu na osobę, która wśliznęła się do ciemnego pomiesz-
czenia. Zaczekał spokojnie, aż tajemniczy gość podejdzie do łóżka, i dopiero wtedy płynnym
ruchem przymknął drzwi, blokując dojście do nich.
- Kim jesteś? - zapytał ostrym szeptem. Usłyszał jeden, może dwa szybkie oddechy, a
potem cichy śmiech w ciemnościach.
- Gotowy?
Akcent przybysza nie pozostawiał wątpliwości, z kim ma do czynienia - Kurt składał
mu zapowiedzianą wizytę.
- A sądziłeś, że nie będę?
- Nie. - Nie czekając na zaproszenie, przysiadł na brzegu łóżka. - Inaczej nie traciłbym
czasu, Murdock. Ty jesteś... ty masz jaja. Widzisz, trochę o tobie słyszałem. Tak jak ja
zostałeś wrobiony w tę grę. Powiedz, czy to prawda, że widziałeś dziś w nocy Hardy'ego?
- Dużo słyszysz, prawda? - Ross nie zamierzał ułatwiać mu sprawy.
- Słyszę, widzę i sporo się uczę. Więcej niż te gaduły i major z jego rozkazami.
Możesz mi wierzyć! Widziałeś Hardy'ego. Chcesz wyglądać tak jak on?
- A jest takie niebezpieczeństwo?
- Niebezpieczeństwo! - parsknął Kurt. - Niebezpieczeństwo... człowieku, ty nie wiesz,
co znaczy to słowo. Jeszcze nie wiesz. Więc pytam cię jeszcze raz - chcesz skończyć tak jak
Hardy? Póki co nie pochwycili cię w swoje wnyki, dlatego tutaj jestem. I jeśli dobrze
zrozumiesz, co do ciebie mówię, zwiejesz stąd, zanim nagrają cię na taśmę.
- Nagrają na taśmę?
Kurt roześmiał się, ale przez ten śmiech przebijał gniew, nie wesołość.
- A tak. Znają tu sporo sztuczek. To są wszystko mózgowcy, jajogłowi i mają wiele
ciekawych gadżetów. Wpuszczają cię w taką maszynę i nagrywają. A potem, mój chłopcze,
nie możesz opuścić bazy, nie włączając przy tym systemu alarmowego. Proste, co? Więc jeśli
chcesz stąd wiać, musisz to zrobić, zanim cię zarejestrują.
Murdock nie ufał Kurtowi, ale mimo to słuchał go bardzo uważnie. Jego argumenty
brzmiały przekonująco, zwłaszcza dla kogoś, kto tak jak Ross był ignorantem, jeśli chodzi o
stan współczesnej techniki. Prawdę rzekłszy, wierzył, że wszystkie wynalazki techniczne są
możliwe, jeśli nie teraz, to w nieodległej przyszłości.
- Musieli więc nagrać i ciebie - zauważył.
Kurt znów się roześmiał, ale tym razem był rozbawiony.
- Tak sądzą. Tyle, że nie są aż tak sprytni, jak sądzą, ani oni, ani major, ani nawet
Millaird. Nic z tego. Mam realną szansę wydostania się stąd, tylko że nie mogę tego dokonać
sam. Dlatego czekałem, aż sprowadzą nowego faceta, z którym będę mógł pogadać, zanim
przyszpilą go tu na dobre. Jesteś przecież twardy, Murdock? Widziałem twoje papiery i nie
sądzę, żebyś zjawił się tutaj z intencją pozostania? Więc właśnie masz szansę nawiać stąd z
kimś, kto zna wyjście awaryjne. Nie będziesz miał drugi raz takiej szansy.
Im dłużej Kurt mówił, tym bardziej był wiarygodny. Ross pozbył się już części swych
podejrzeń. To prawda, że zamierzał stąd uciec przy pierwszej nadarzającej się sposobności i
jeśli Kurt miał jakiś poważny plan, tym lepiej. Oczywiście możliwe, że Kurt go tylko
podpuszcza, testuje, ale mimo to była to szansa, z której musiał skorzystać.
- Słuchaj Murdock, może ty myślisz, że łatwo stąd uciec? Czy wiesz, chłopie, gdzie
my jesteśmy? Jesteśmy tak blisko bieguna północnego, że właściwie moglibyśmy być i na
nim. Masz zamiar wracać do domu kilkaset mil przez śniegi i lody? Miła wycieczka, co? Bo
ja myślę, że nie dasz rady, a przynajmniej nie bez map i partnera, który zna nieco to miejsce.
- Jak więc uciekniemy? Ukradniemy jeden z tych pojazdów? Ja nie jestem pilotem. A
ty?
- Mają tu też inne pojazdy. To miejsce jest objęte ścisłą tajemnicą. Nawet samoloty
nie lądują tu za często z obawy przed namierzeniem przez radar. Gdzieś ty się uchował? Nie
wiesz, że Czerwoni zawsze węszą wokół takich rzeczy? Ci goście tutaj śledzą Czerwonych, a
Czerwoni ich. Obie strony grają swoje gierki. Nasze dostawy przyjeżdżają tutaj na kotach.
- Kotach?
- Pługach śnieżnych, takich traktorach - powiedział Kurt niecierpliwie. - Nasze zapasy
są składowane o parę mil na południe i raz w miesiącu kot jedzie, by część przywieźć.
Prowadzenie kota to żadna sztuka, a potrafi przebijać się przez śnieg.
- Jak daleko na południe? - spytał sceptycznie Ross. Nawet przy założeniu, że Kurt
mówił prawdę, podróż przez arktyczne pustkowia ukradzionym pługiem wydawała mu się,
delikatnie mówiąc, ryzykowna. Murdock miał, co prawda, dość mgliste pojęcie o regionach
polarnych, ale był pewien, że łatwo można tam stracić życie.
- Może ze sto mil. Ale ja mam plan opracowany w kilku wariantach i zamierzam
zaryzykować. Myślisz, że rzucam się w to na ślepo?
No tak, oczywiście. Ross już wcześniej ocenił swego gościa jako kogoś, kto przede
wszystkim dba o siebie. Na pewno nie był z tych, którzy ryzykowaliby, bez dokładnie
opracowanego planu.
- No to co powiesz, Murdock? Wchodzisz w to, czy nie?
- Przemyślę to. Daj mi trochę czasu.
- Kiedy właśnie nie mamy czasu, chłopie. Jutro zostaniesz nagrany. Potem dla ciebie
nie będzie stąd wyjścia.
- Powiedzmy, że zdradzisz mi, jak można oszukać taśmę -powiedział ostrożnie Ross.
- Tego, niestety, zrobić nie mogę, bo jest to ściśle związane z budową mojego mózgu.
Nie otworzę dla ciebie czaszki. Nic z tego. Wiejesz ze mną dzisiaj albo muszę zaczekać na
następnego faceta, który tu wyląduje.
Kurt wstał. Ostatnie słowa wypowiedział na tyle zdecydowanie, że Ross wiedział, iż
faktycznie nie ma innej możliwości. A mimo to, wahał się. Oczywiście pragnął wolności,
zwłaszcza że niezbyt podobało mu się to, co dotąd tu zobaczył. Ale nie ufał też Kurtowi,
nawet nie mógł się zmusić, by go polubić. Inna sprawa, że rozumiał go znacznie lepiej niż
Ashe'a i pozostałych. Z Kurtem byłby na znajomym terenie.
- Więc dzisiaj - powtórzył powoli.
- Tak, dzisiaj! - W głosie Kurta pojawiło się zniecierpliwienie, gdy dostrzegł, że jego
rozmówca wyraźnie się waha. - Przygotowuję się już od dłuższego czasu, ale musi być nas
dwóch. Musimy się zmieniać przy prowadzeniu kota. Nie będzie czasu na odpoczynek,
dopóki nie znajdziemy się daleko na południu. Mówię ci, to nie będzie trudne. Po drodze są
ukryte składy żywności na wypadek nagłej potrzeby. Mam mapę, na której zaznaczono te
punkty. Wchodzisz w to?
Kiedy Ross nie odpowiedział. Kurt podszedł do niego i rzekł:
- Pamiętasz, co się stało z Hardy'm? Nie był pierwszy i na pewno nie będzie ostatni.
Majątu dość duże zużycie ludzi. Dlatego zresztą tak szybko tu trafiłeś. Radzę ci, lepiej jedź ze
mną, zamiast ryzykować życie na wypadzie.
- A co to jest wypad?
- Aha, jeszcze cię nie wprowadzili? Wypad to krótka wycieczka w przeszłość. Nie w
taką miłą i przyjemną przeszłość, o jakiej czytałeś bajki jako dzieciak. Nie, wysyłają w jakieś
dzikie czasy, sprzed znanej historii...
- Ależ to niemożliwe!
- Tak? Widziałeś dzisiaj tych dwóch blond dryblasów? Jak myślisz, po co im te długie
warkocze? Ponieważ oni podróżują do czasów, w których wojownicy nosili takie
warkoczyki... i do tego wielkie topory, którymi potrafili rozłupać człowieka na pół! A Hodaki
i jego partner? Słyszałeś o Tatarach? Może i nie słyszałeś, ale ci goście kiedyś zdobyli połowę
Europy.
Ross przełknął ślinę. Już sobie przypomniał, że kiedyś widział ryciny przedstawiające
wojowników z długimi warkoczami - wikingów. A Tatarzy? Oglądał film o kimś, kto
nazywał się Chan... Dżyngis Chan. Ale przecież podróż w przeszłość jest niemożliwa!
Oczywiście, pamiętał te sceny z dzisiejszego ranka. Łowcę wilków i ludzi w nie
wyprawionych skórach. Żaden z nich z pewnością nie pochodził z jego świata. Czyżby Kurt
jednak mówił prawdę? Scena, którą dane mu było oglądać, przemawiała na korzyść tej tezy.
- Załóżmy, że zostaniesz posłany do miejsca, gdzie nie lubią obcych - ciągnął Kurt. -
Wtedy naprawdę wpadłeś. To właśnie przydarzyło się Hardy'emu i uwierz mi, nie było to
szczególnie miłe, o nie.
- Ale po co?
Kurt tylko prychnął.
- Tego ci nie powiedzą, dopóki nie nadejdzie czas twojego pierwszego wypadu. Ja
nawet nie chcę wiedzieć, po co. Ale wiem na pewno, że nie mam zamiaru trafić w jakąś
dzicz, gdzie jakiś jaskiniowiec może mnie nadziać na włócznię tylko dlatego, że major John
Kelgames czy nawet Millaird czegoś tam poszukują. Najpierw w każdym razie wypróbuję
swój plan.
Przekonanie brzmiące w głosie Kurta przełamało wahania Rossa. Niech będzie, on też
spróbuje z tym kotem. Czuł się dobrze w tym świecie i w tym czasie, i nie miał zamiaru
poznawać innych.
Kiedy tylko Ross podjął decyzję, Kurt natychmiast przystąpił do akcji. Jego
znajomość zabezpieczeń bazy okazała się faktycznie doskonała. Tylko dwa razy uwięziły ich
automatyczne drzwi, ale trwało to zaledwie chwilę. Kurt dysponował małym tajemniczym
przedmiotem, który wystarczyło włożyć w zatrzask drzwi, a one natychmiast ustępowały.
Korytarze były wystarczająco oświetlone, by zapewnić jaką taką widoczność, ale gdy
przechodzili przez pogrążone w kompletnym mroku sale. Kurt musiał czasami prowadzić
Rossa za rękę. Omijał wtedy niewidoczne meble i systemy ochronne z rutyną, która su-
gerowała, że wielokrotnie już przemierzył przyszłą trasę ucieczki. Murdock miał coraz
większe uznanie dla umiejętności kompana i zaczynał wierzyć, że miał niewiarygodne
szczęście, trafiwszy na takiego partnera.
W ostatniej sali Ross wdział na siebie futrzane ubranie, które podał mu Kurt. Nie było
może idealnie dopasowane, ale musiał przyznać, że Kurt postarał się dobrać właściwy
rozmiar. Wreszcie otworzyły się ostatnie wrota i wkroczyli w mroczną i ciemną noc polarną.
Kurt wciąż trzymał Rossa za ramię, nadając właściwy kierunek marszu. Razem pchnęli
ciężkie drzwi hangaru, gdzie krył się ich wehikuł.
Kot był dziwną maszyną, ale Ross nie miał czasu uważniej przestudiować jego
konstrukcji. Błyskawicznie zajęli miejsca w kabinie, zamykanej od góry czymś w rodzaju
szklanej bani, i po chwili silnik maszyny ożył pod wprawnymi dłońmi Kurta. Jak
przypuszczał Ross, jechali z maksymalną prędkością, a mimo to zdawało się, że oddalają się
od śnieżnego wzgórza maskującego bazę nie szybciej niż na piechotę.
Początkowo poruszali się w linii prostej, ale po chwili Ross usłyszał, że Kurt liczy coś
powoli, jakby próbował w ten sposób dokładnie określić punkt, w którym się znajdują. Gdy
doliczył do dwudziestu, maszyna pod jego ręką wykonała szeroki półkolisty skręt w prawo, a
po następnej dwudziestce w przeciwnym kierunku. Powtórzył ten manewr sześciokrotnie i
Ross nie potrafił już określić, czy wciąż podążają w powrotnym kierunku. Gdy Kurt przestał
na moment liczyć, zapytał:
- Po co ten taniec?
- A wolałbyś leżeć na tym śniegu w kilkunastu kawałkach? -sapnął Kurt. - Baza nie
potrzebuje murów, żeby powstrzymać intruzów. Mają inne sposoby. Powinieneś podziękować
losowi, że pierwsze pole minowe minęliśmy bez eksplozji...
Ross przełknął ślinę. Ale starał się nie dać po sobie poznać, jak bardzo przeraziły go
słowa towarzysza.
- Więc nie jest to aż takie łatwe, jak mówiłeś?
- Zamknij się! - Kurt znowu zaczął odliczać, a Ross przez moment żałował podjęcia
tak szybkiej i nieprzemyślanej decyzji, która przywiodła go wprost na pole minowe, podczas
gdy mógł spokojnie siedzieć sobie w bazie.
I znowu zaczęli rzeźbić dziwny wzór w śnieżnym polu, tyle że tym razem skręcali pod
kątem ostrym. Ross spojrzał na ślad, który zostawiali, a potem zerknął z podziwem na
człowieka siedzącego za kierownicą. Jak Kurt zdołał zapamiętać tak skomplikowaną trasę?
Naprawdę musiało mu zależeć na zwianiu z tej bazy! Pełzli w tę i z powrotem, a na każdym
skręcie w prawo i w lewo zarabiali ledwie po kilka metrów.
- Dobrze, że koty mają napęd atomowy - mruknął Kurt podczas jednej z dłuższych
przerw pomiędzy manewrami, - Inaczej już dawno skończyłoby się paliwo.
Ross zwalczył nagły impuls, by podkulić nogi i jak najdalej odsunąć stopy od silnika.
Przecież konstrukcja musi być bezpieczna dla kierowcy - skarcił się w myślach. Jednak
oczami wyobraźni widział promieniujący atomowy stos. Na szczęście Kurt przestał wreszcie
manewrować i znów ruszył prosto.
- Wydostaliśmy się! - zakomunikował z westchnieniem ulgi. Kot wytrwale czołgał się
naprzód.
Ross nie dostrzegał na tym pustkowiu ani śladu szlaku czy jakichkolwiek punktów
odniesienia, ale Kurt prowadził maszynę z niezachwianą pewnością, co do kierunku ucieczki.
Dopiero po dłuższym czasie zatrzymał się.
- Mieliśmy prowadzić na zmianę. Twoja kolej - powiedział krótko.
- No... potrafię prowadzić samochód... ale to... - Ross miał wątpliwości.
- To dziecinnie proste - uspokoił go Kurt. - Najgorsze były pola minowe, a te już za
nami. Zobacz - przysłonił dłonią błyszczące mdłym światłem kontrolki pulpitu - to będzie cię
utrzymywać na kursie. Jeśli umiesz prowadzić samochód, dasz sobie radę. Patrz tylko.
Ponownie ruszył i ponownie skręcił ostro w lewo. Lampka, którą wskazywał, zaczęła
mrugać, przy czym częstotliwość błysków wzrastała, gdy odchylali się od głównego kursu.
- Rozumiesz? Kontrolka musi się palić jednostajnym światłem. To znaczy, że jesteś na
kursie. Jeśli mruga, ustawiasz kurs tak, żeby przestała. Nawet dziecko by zrozumiało. Dobra,
przejmij ster, sam zobaczysz.
Nie było łatwo zamienić się miejscami w ciasnej kabinie, ale w końcu zdołali tego
dokonać i Ross zacisnął kurczowo dłonie na kole sterowym. Włączył silnik i ruszył przed
siebie, wpatrując się bardziej w kontrolkę na blacie niż w białą przestrzeń rozciągającą się
przed nim. Po kilku minutach zaczął wreszcie pojmować, o co w tym chodzi. Faktycznie,
było to proste. Kurt przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, a potem mruknął zadowolony i
zaczął układać się do drzemki. Kiedy opadło pierwsze podniecenie związane z prowadzeniem
nieznanej maszyny, cała operacja stała się niezwykle monotonna. Ross ziewał potężnie raz po
raz, ale trwał na posterunku z tępym uporem psa wartowniczego. Jak dotąd całą robotę
odwalił Kurt, więc miał teraz zamiar pokazać, że on też może być przydatny. Gdyby tylko na
śnieżnym polu pojawiły się jakieś punkty odniesienia, jakiś cel, do którego mógłby dążyć,
wtedy nie byłoby to tak nużące. W końcu Ross zaczął od czasu do czasu celowo zbaczać z
kursu, tylko po to, by ostrzegawcze migotanie lampki wytrącało go ze snu. Nawet nie zdawał
sobie sprawy, że podczas jednego z takich manewrów zbudził się Kurt. Zauważył to dopiero,
gdy jego towarzysz odezwał się z przekąsem:
- A cóż to, Murdock, prywatny budzik? W porządku, widzę, że myślisz w razie
potrzeby. Ale lepiej się teraz prześpij, bo w końcu zboczymy na dobre.
Ross był zbyt zmęczony, by zaprotestować. Ponownie zamienili się miejscami i
prawie natychmiast po tym skulił się w fotelu, próbując przyjąć w tej ciasnocie
najwygodniejszą pozycję do snu. Ale teraz, gdy mógłby się przespać, senność go opuściła.
Kurt jednak był przekonany, że jego towarzysz zapadł w sen. Podążał bowiem stałym kursem
jeszcze tylko dwie mile, a potem pochylił się ostrożnie, sięgając za koło sterowe. Ross dojrzał
delikatną poświatę niewielkiego obiektu, który Kurt zasłonił połą swego ubrania. Jedną ręką
wciąż prowadził pojazd, drugą zaś zaczął cicho wystukiwać na tajemniczym przedmiocie
nieregularny rytm.
Dla Rossa ta czynność nie miała najmniejszego sensu. Usłyszał jednak wyraźnie coś
na kształt westchnienia ulgi, jakie wydał Kurt, ponownie schowawszy dziwny instrument,
jakby udało mu się wykonać właśnie jakieś trudne zadanie. Zaledwie kilka chwil później kot
zatrzymał się, a Ross przeciągnął się, przecierając oczy.
- Co jest? Jakiś kłopot z silnikiem?
Kurt oparł się na kole sterowym.
- Nie. Po prostu musimy tu chwilę poczekać...
- Poczekać? Na co? Na Kelgarriesa i jego chłopców?
Kurt roześmiał się.
- A, major. Naprawdę chciałbym, żeby się tu teraz zjawił. Ależ miałby niespodziankę!
Nie dwie małe myszki, które mógłby z powrotem wsadzić do klatki, lecz prawdziwy tygrys z
kłami i pazurami...
Ross usiadł wyprostowany. Zaczynał czuć brzydki zapach dużej afery i podejrzewał,
że właśnie tkwi w samym jej środku. Przejrzał w myślach wszystkie możliwości i uznał, że
każda z nich grozi mu zmiażdżeniem przez tryby wielkiej polityki. Na kogo bowiem mógł
czekać Kurt?
Wprawdzie Ross przez większą część swego życia prowadził prywatną wojnę z
systemem prawnym, ale przez lata spędzone na tej wojnie podjazdowej zdołał sobie
wypracować własny kod postępowania, którego nigdy nie łamał. A ten kod wykluczał zarów-
no morderstwo, jak i zdradę kraju... i to na czyją korzyść? Dla kogoś, kto opierał się
wszelkiemu zniewoleniu człowieka, cele i metody, które stosowali mocodawcy Kurta, były
nie tylko absurdalne i nielogiczne, więcej - należało im się przeciwstawiać do ostatniego tchu.
- Twoi przyjaciele się spóźniają? - zapytał, starając się, by jego głos nie zdradzał śladu
emocji.
- Jeszcze nie. A jeśli zamierzasz zgrywać bohatera, Murdock, odradzam ci to - w
głosie Kurta pobrzmiewał teraz ten sam ton rozkazu, który tak drażnił Rossa w głosie majora.
- Ta operacja, kosztowała wiele wysiłku i wiele zależy od jej wyników. I nie pozwolę jej
nikomu zepsuć w ostatniej fazie...
- Czerwoni wsadzili cię do tego projektu, czy tak? - Ross starał się zmusić Kurta do
mówienia, aby samemu mieć czas pomyśleć. A musiał myśleć wnikliwie i szybko.
- Nie widzę powodów, by opowiadać ci w szczegółach smutną historię mojego życia,
Murdock. Zresztą wydałaby ci się nudna. Jeśli masz zamiar jeszcze trochę pożyć, to radzę ci
siedź teraz cicho i stosuj się do rozkazów.
Kurt musiał być uzbrojony, inaczej nie przemawiałby z taką pewnością siebie. Z
drugiej strony właśnie teraz była najodpowiedniejsza chwila, by grać bohatera - na razie miał
do czynienia tylko z Kurtem. I lepiej chyba być martwym bohaterem, niż trafić w ręce
przyjaciół Kurta z drugiej strony bieguna.
Bez ostrzeżenia Ross rzucił się w bok, całym ciężarem ciała przygniatając Kurta do
ściany kabiny. Jednocześnie sięgnął dłońmi pod jego futrzany kaptur, próbując zacisnąć je na
gardle ofiary. Prawdopodobnie zbytnia pewność siebie Kurta spowodowała, że dał się
zaskoczyć. Walczył wściekle, by uwolnić ręce, ale działał przeciw niemu ciężar zarówno
własnego ciała, jak i ciała Rossa. W jego ręku błysnął nóż, ale Murdock zdołał uchwycić
uzbrojony nadgarstek. I szamotali się, skrępowani częściowo grubymi futrzanymi ubraniami.
Przez głowę Rossa przebiegła szybka myśl, że Kurt zrobił błąd, nie pozbywając się go przy
bardziej nadającej się do tego okazji. Teraz miał przynajmniej szansę. Toteż walczył twardo,
oczekując okazji do nokautującego ciosu.
Wreszcie Kurt sam przyczynił się do własnej klęski. Kiedy uścisk Rossa nieco osłabł
zaatakował i został wyprowadzony w pole nagłym unikiem przeciwnika. Nie zdołał
powstrzymać bezwładności własnego ciała i huknął głową w koło sterowe kota.
Osunął się na ziemię.
W ciągu kilku najbliższych chwili Ross działał błyskawicznie. Związał swoim pasem
nadgarstki Kurta, bez zbytniej zresztą delikatności. Potem pchnął wciąż nieprzytomnego
mężczyznę na swoje miejsce i usiadł za sterami.
Nie miał pojęcia, w którą stronę jechać, ale jednego był pewien - musi stąd wiać jak
najszybciej. Włączył silnik i wykonał szerokie półkole, zawracając kota o sto osiemdziesiąt
stopni.
Światełko na pulpicie wciąż migało. Czy zawiedzie go z powrotem do bazy?
4
Z znów Ross musiał bezczynnie czekać, gdy tymczasem inni podejmowali decyzje
dotyczące jego przyszłości. Nie okazywał żadnych uczuć, jak podczas rozmowy z sędzią
Rawlem, ale niepokoił się znacznie bardziej.
Wtedy, w mrokach polarnej nocy, nawet gdyby chciał, nie miał żadnej szansy
ucieczki. Wracając z miejsca, które Kurt obrał na schadzkę ze swymi mocodawcami, wpadł
wprost na drużynę pościgową z bazy. I miał okazję obejrzeć w akcji maszynę, którą wcześniej
opisał mu Kurt - maszynę, która podążałaby ich tropem niestrudzenie, dopóki każda z jej
części nie pokryłaby się rdzą. Kurt nie potrafił jednak tak skutecznie wykiwać mechanizmów
obronnych bazy, jak się przechwalał, chociaż na początku faktycznie udało mu się je zmylić.
Ross nie miał nawet pojęcia, czy zostanie mu zapisane na plus, że złapano go podczas
drogi powrotnej, i to z Kurtem w charakterze jeńca. A ponieważ oczekiwanie dłużyło się już
w godziny, zaczynał sądzić, że w niewielkim stopniu zmieniło to jego sytuację.
Tym razem nie pokazywano mu niczego na ścianie celi. Mógł tylko siedzieć i
rozmyślać. Stanowczo za wiele miał na to czasu i co gorsza nie przychodziła mu do głowy
żadna przyjemna myśl. Jednak podczas próby ucieczki nauczył się przynajmniej jednego -
Kelgarries i pozostali w tej bazie byli najtrudniejszymi przeciwnikami, z jakimi do tej pory
miał do czynienia, a ponadto przewaga w ekwipunku i nawet zwykłe szczęście najwyraźniej
stały po ich stronie. Ross przekonał się, że z tej bazy nie ma ucieczki.
Był przecież pod wrażeniem przygotowań, jakie poczynił Kurt - przygotowań, które
znacznie przewyższały jego możliwości. W końcu Kurta zaopatrzono we wszystkie
diaboliczne urządzenia, jakich tylko mogli dostarczyć Czerwoni. Tych ostatnich nie czekało
zresztą miłe przyjęcie w miejscu spotkania z Kurtem. Kelgarries natychmiast po wysłuchaniu
raportu Murdocka posłał tam dobrze przygotowaną grupę. I zanim jeszcze Ross dotarł do
bazy, mógł oglądać odległy błysk eksplozji rozświetlający arktyczną noc. Wtedy nawet Kurt,
już przytomny, po raz pierwszy od chwili pochwycenia nie zapanował nad emocjami -
wiedział doskonale, co oznacza ten błysk.
Rozległ się szczęk otwieranych drzwi. Ross usiadł na łóżku, spoglądając odważnie w
kierunku zbliżającego się przeznaczenia. Tym razem nie miał zamiaru robić żadnego
przedstawienia. Nie czuł się w najmniejszym stopniu winny za swą próbę ucieczki. Gdyby
Kurt okazał się tym, kim miał być, wszystko poszłoby dobrze. To, że okazał się kimś innym,
było zwykłym pechem.
Do środka wkroczyli Kelgarries i Ashe. Na widok tego ostatniego napięcie Rossa
nieco zelżało. Gdyby major chciał mu oznajmić bardzo surowy wyrok, nie zabierałby Ashe'a
ze sobą.
- Zacząłeś paskudnie, Murdock - Kelgarries przysiadł na brzegu wnęki w ścianie,
która zwykle służyła za stół. - Dostaniesz jednak kolejną szansę, więc możesz uważać się za
szczęściarza. Wiemy, że nie jesteś kolejnym szpiegiem naszych wrogów i to cię ratuje.
Chcesz coś dodać do tej historii, którą nam przekazałeś?
- Nie, sir- nie powiedział słowa “sir", by poprawić swoją sytuację, ono pojawiało się
automatycznie, kiedy rozmawiał z Kelgarriesem.
- Ale z pewnością masz jakieś pytania?
- Całe mnóstwo - odparł Ross szczerze.
- Dlaczego więc ich nie zadasz?
Ross uśmiechnął się słabo. Tym razem nie był to udawany uśmiech nieśmiałego,
zawstydzonego chłopca.
- Mądry facet nie chwali się własną ignorancją. Wytęża oczy i uszy, a jadaczkę trzyma
zamkniętą na kłódkę...
- I w rezultacie robią go w wała - uzupełnił major. - Nie sądzę, by spodobało ci się
towarzystwo tych, którzy płacili Kurtowi.
- Wtedy go o to jeszcze nie podejrzewałem. Nie wtedy, gdy zaczynaliśmy ucieczkę.
- Tak. A gdy odkryłeś prawdę, podjąłeś kroki zapobiegawcze. Dlaczego?
Po raz pierwszy Ross usłyszał ślad emocji w głosie majora.
- Ponieważ nie lubię niewolnictwa, które panuje po jego stronie muru.
- Wiesz, Murdock, że to uratowało twoją głowę? Ale wykręć jeszcze jeden numer, a
nic cię nie uratuje. Na razie jednak nie musimy o tym myśleć. No, zadaj te swoje pytania.
- Jak wiele z tego, co powiedział mi Kurt, jest prawdą? - zaczął Ross. - Mam na myśli
te gadki o skokach w przeszłość.
- Wszystko - odparł major.
- Ale dlaczego? Jak?
- Widzisz, Murdock, jesteśmy w kropce. Z powodu twojej małej wyprawy musimy
powiedzieć ci więcej, niż mówimy komukolwiek przed ostatecznym przygotowaniem.
Słuchaj więc uważnie i lepiej natychmiast zapomnij wszystko, co nie dotyczy bezpośrednio
zadania, które właśnie wykonujesz. Czerwoni wystrzelili Sputnika, a potem Muttnika. Jak
dawno? Dwadzieścia pięć lat temu. My rozwiązaliśmy pewne problemy nieco później. Było
kilka spektakularnych katastrof na Księżycu, potem stacja orbitalna, która za nic nie chciała
trzymać się na kursie, a potem cisza. Przez ostatnie ćwierćwiecze nie porywaliśmy się na
żadne kosmiczne ekspedycje, przynajmniej nie w świetle reflektorów. Zbyt wiele wpadek,
zbyt wiele kosztownych niepowodzeń. Aż wreszcie zaczęliśmy podążać tropem czegoś
naprawdę wielkiego, znacznie większego niż jakakolwiek planeta, na którą moglibyśmy
polecieć. Widzisz, do każdego odkrycia w nauce dochodzi się etapami. Można dokładnie
odtworzyć drogę, jaka do niego prowadziła. Ale załóżmy, że nagle stajesz oko w oko z
odkryciami, które pojawiają się dosłownie znikąd. Jakie rozwiązanie tego problemu byś
zaproponował?
Ross spojrzał badawczo na majora. Wprawdzie wciąż nie widział związku między tą
gadką a skokami w czasie, ale wyczuł, że Kelgarries oczekuje poważnej odpowiedzi. Czuł
też, że to, co teraz powie, zaważy znacznie na ocenie majora.
- Albo oznacza to, że poprzednie odkrycia były trzymane w ścisłej tajemnicy -
odpowiedział powoli - albo że rezultat finalny nie należy do tego, kto ogłasza się jego
autorem.
Po raz pierwszy major spojrzał nań z uznaniem.
- Załóżmy dalej, że to odkrycie jest niezwykle ważne dla twojego istnienia. Co byś
zrobił?
- Starałbym się dotrzeć do jego źródła!
- No właśnie! W ciągu ostatnich pięciu lat nasi przyjaciele z drugiej strony kurtyny
doszli do trzech takich wielkich odkryć. Jedno z nich zdołaliśmy rozgryźć, skopiować, a
potem użyć do własnych celów, po kilku twórczych poprawkach. Pozostałe dwa są dla nas
technologiami niewiadomego pochodzenia, chociaż powiązanymi z pierwszym z tych odkryć.
Teraz właśnie staramy się rozwiązać ten problem, a czas, niestety, nas goni. Z nieznanych
nam powodów Czerwoni, mimo iż mają już pewne niezwykle groźne gadżety, nie są jeszcze
gotowi, by ich użyć. Czasami te rzeczy funkcjonują poprawnie, a czasami kompletnie
zawodzą. Krótko mówiąc, wszystko wskazuje na to, że Czerwoni prowadzą eksperymenty z
technologiami, które dla nich też są obce...
- Więc skąd je uzyskali? Z innego świata? - wyobraźnia Rossa pracowała pełną parą. -
Czyżby udało się zachować w sekrecie wyprawę międzyplanetarną? Czyżby nawiązano
kontakt z inną inteligentną rasą?
- W pewnym sensie jest to inny świat... ale raczej, jeśli chodzi o czas, nie o przestrzeń.
Siedem lat temu dotarł do nas człowiek z Berlina Wschodniego. Był bliski śmierci, ale zanim
umarł, zdołał nagrać na taśmę zadziwiające dane, które w pierwszej chwili uznano za brednie
w delirium. Ale ponieważ było to już po wystrzeleniu Sputnika, nie ośmieliliśmy się
zlekceważyć nawet tak dziwacznych informacji. Przekazaliśmy nagranie jednemu z naszych
naukowców, który udowodnił, że zawierają prawdę. Podróżami w czasie jak dotąd zajmowała
się wyłącznie fantastyka, wszystkie poważne gałęzie nauki uważały je za niemożliwe. I nagle
odkryliśmy, że Czerwoni to robią...
- Ma Pan na myśli, że skaczą w przyszłość i sprowadzają sobie maszyny?
Major potrząsnął przecząco głową.
- Nie w przyszłość, w przeszłość.
Czy to miał być jakiś skomplikowany dowcip? Ross sapnął z irytacją i odpowiedział
może nieco zbyt emocjonalnie.
- Słuchaj, ja wiem, że mojemu wykształceniu daleko do was, jajogłowych, ale wiem
też doskonale, że im bardziej cofasz się w przeszłość, tym prostsze są wszelkie maszyny. My
jeździmy samochodami, a jeszcze sto lat temu ludzie używali koni. My mamy pistolety, a
wystarczy cofnąć się nieco w czasie i zobaczysz facetów wywijających mieczami i
strzelających z łuków, ubranych zresztą w blachy, aby nie przebiły ich strzały wrogów...
- A i tak przebijały - wtrącił Ashe. - Przyjrzyj się bitwie pod Azincourt, a dowiesz się,
jak podziałały strzały na ciężkozbrojne rycerstwo francuskie.
Ross nie zwrócił uwagi na jego słowa.
- Tak czy siak - powrócił do swej głównej myśli - im bardziej cofasz się w przeszłość,
tym prostsze są wszelkie maszyny. Więc jak Czerwoni mogą znaleźć tam coś, czego nie
potrafilibyśmy przebić dzisiaj?
- I to jest właśnie problem, którym zajmujemy się od kilku lat - odparł major. - Tyle,
że niezupełnie tym, jak zamierzają to znaleźć, ale raczej gdzie. Ponieważ gdzieś w przeszłości
udało im się skontaktować z cywilizacją zdolną produkować broń i technologie tak
zaawansowane, że są one niedostępne dla naszych ekspertów. My musimy odnaleźć to źródło
wiedzy i albo wykorzystać je dla własnych celów, albo raz na zawsze zamknąć do niego
dostęp. Jak dotąd wciąż jeszcze szukamy.
Ross potrząsnął głową w zadumie.
- To musi być bardzo odległa przeszłość. A ci faceci, co grzebią w starych grobach i
odkrywają ruiny miast, czy oni nie mogliby wam coś podpowiedzieć? Czy tak zaawansowana
cywilizacja nie pozostawiłaby po sobie jakichś materialnych śladów, które moglibyśmy teraz
odkryć?
- To zależy - wtrącił ponownie Ashe - od rodzaju cywilizacji. Egipcjanie wznosili
wielkie kamienne budowle. Używali broni i narzędzi z miedzi i brązu oraz kamienia, no i byli
tak uprzejmi, że zamieszkiwali obszar o suchym klimacie, co bardzo pomogło w zachowaniu
ich dzieł. Miasta Azji Mniejszej też wznoszono z gliny i kamienia. Również używano tam
miedzi i brązu i klimat też sprzyjał... Grecy wznosili marmurowe i kamienne mury, zostawili
po sobie księgi opisujące ich wiedzę, podobnie Rzymianie. Po drugiej stronie oceanu
Inkowie, Majowie i inne nieznane cywilizacje przed nimi, a także Aztekowie w Meksyku
budowali z kamienia i metalu. A kamień i metal mogą trwać długo. Ale co, jeśli istniała
kiedyś cywilizacja, która potrafiła uzyskać plastyk i kruche stopy, która nie miała zamiaru
wznosić trwałych konstrukcji, a której dzieła celowo miały szybko się zużywać i być
zastępowane nowymi, co mogło wynikać choćby z przyczyn ekonomicznych? Co mogło po
nich zostać, zwłaszcza jeśli w międzyczasie był okres zlodowacenia, jeśli lodowiec zmiótł
wszystko, co zdołali wytworzyć? Są dowody na to, że położenie biegunów na naszej planecie
było niegdyś inne i że obecny północny region polarny miał klimat zbliżony do tropikalnego.
Katastrofa na tyle gwałtowna, by zmienić położenie biegunów planety, z pewnością mogła też
doszczętnie zniszczyć każdą cywilizację, nieważne jak potężną. Mamy wystarczająco wiele
dowodów, by twierdzić, że taki lud musiał istnieć, ale wciąż musimy ich szukać.
- Ashe jest jednym z naszych nawróconych sceptyków - rzekł major wstając. - Jest
archeologiem, jednym z facetów grzebiących w grobach, i wie, co mówi. Musimy prowadzić
poszukiwania w czasach, nim powstały pierwsze piramidy, nim pierwsi osadnicy pojawili się
nad Tygrysem. A w dodatku nasz wróg musi nas doprowadzić do tego miejsca. I po to tu
właśnie jesteś.
- Ale dlaczego ja?
- To jest pytanie, na które nasi psychologowie wciąż jeszcze próbują znaleźć
odpowiedź, mój młody przyjacielu. Zdaje się, że większość ludzi, z wielu zresztą krajów
zaangażowanych w realizację tego projektu, stała się zbyt cywilizowana. Ich reakcje są
przewidywalne, nie potrafią oni przełamać pewnych schematów. Jeżeli nawet bezpośrednie
zagrożenie zmusi ich do zmiany sposobu postępowania, będą tak zagubieni, że nie zdołają w
pełni wykorzystać swej wiedzy i umiejętności. Zresztą, jeśli nauczysz przeciętnego człowieka
zabijać, tak jak na przykład zdarzało się w czasie wojny, musisz się potem mocno
napracować, by ponownie dostosować jego osobowość do normalnych warunków. Są jednak
ludzie o innym typie osobowości. Urodzeni komandosi, tajni agenci, którzy potrzebują do
życia olbrzymiej dawki niebezpieczeństwa i emocji. Nie jest ich wielu, ale w czasie wojny
stanowią potężną broń. Gorzej w czasie pokoju - wtedy te właśnie cechy ich osobowości stają
się ciężarem dla każdego społeczeństwa. I w rezultacie stają się albo dziwakami, albo -
częściej - kryminalistami. Wszyscy, których wysyłamy w przeszłość, nie tylko otrzymali
najlepszy możliwy trening, ale też mają właśnie taki typ osobowości - amerykańskich
pionierów podbijających Dziki Zachód. Cenimy takich ludzi teraz, gdy są bezpiecznie
pogrzebani, ale w obecnych czasach, ktoś taki, stanowi duży problem dla społeczeństwa.
Można powiedzieć, że ich wrodzone umiejętności pojawiły się w niewłaściwym czasie. Nasi
ludzie muszą być ponadto na tyle młodzi, by móc wchłonąć sporą ilość wiedzy, przetrwać
ostry trening adaptacyjny, no i przejść przez nasze testy. Rozumiesz?
Ross skinął głową potakująco.
- Potrzebujecie przestępców właśnie dlatego, że są przestępcami.
- Nie dlatego, że są przestępcami. Dlatego, że mają typ osobowości nie pasujący do
naszych czasów. Nie myśl sobie, Murdock, że prowadzimy tu zakład karny. Nigdy byś się tu
nie zjawił tylko dlatego, że jesteś przestępcą. Musiałeś pomyślnie przejść nasze testy
psychologiczne. Nawiasem mówiąc, nawet ktoś, kogo w naszych czasach określono by
mordercą, w innej epoce mógł być bohaterem - to dość ekstremalny przykład, ale jednak
prawdziwy. Człowiek, którego przeszkolimy, nie tylko musi przetrwać w tamtych czasach, on
musi uchodzić za normalnego członka swej społeczności...
- A co się stało z Hardym?
Major uciekł wzrokiem w bok.
- Przy takiej operacji nie sposób uniknąć pomyłek. Nigdy nie twierdziliśmy, że nie
zdarzają się problemy albo że nie istnieje ryzyko. Mamy tam do czynienia nie tylko z ludźmi
z różnych epok, ale także, jeśli uda nam się natrafić na gorący trop, musimy sobie radzić z
Czerwonymi. Oni podejrzewają, że podążamy ich śladem. Zdołali wsadzić tu Kurta Vogela.
Teraz już wiesz wszystko, Murdock. Gdy przejdziesz ostateczne testy, będziesz miał jeszcze
możliwość powiedzenia tak lub nie przed swym pierwszym skokiem. Jeśli jednak powiesz
nie, pozostaniesz na zawsze w tej bazie. Nikt, kto przeszedł nasze szkolenie, nie może nigdy
wrócić do normalnego życia. Ryzyko, że przechwycą go nasi przeciwnicy, jest zbyt duże.
- Nigdy?
Major wzruszył ramionami.
- Ta operacja może potrwać bardzo długo. Nie potrafię określić, kiedy się zakończy.
Pozostaniesz tu, dopóki nie znajdziemy tego, czego szukamy, albo dopóki nie poniesiemy
całkowitej klęski. I to była ostatnia karta, którą musiałem wyłożyć na stół. - Przeciągnął się. -
Jutro zaczynasz trening. Przemyśl sobie to wszystko. Gdy nadejdzie czas, musisz dać nam
odpowiedź. Na razie pracujesz w zespole z Ashem, który pomoże ci przebrnąć przez
szkolenie.
Kęs, którym go uraczono, zdawał się zbyt trudny do przełknięcia, jednak po namyśle
Ross uznał, że zdoła go strawić. Trening, jakiemu go wkrótce poddano, odsłonił przed nim
całkiem nowy świat. Judo i zapasy spodobały mu się od razu i bardzo się cieszył swymi
szybkimi postępami. Gorzej szło mu z wymagającą niezwykłej wprost cierpliwości i precyzji
nauką strzelania z łuku i walki długim sztyletem z brązu. Potem zaś nadeszły długie godziny
nauki języka i nieznanych obyczajów społecznych, zapamiętywanie niezliczonych tabu i
wskazań moralnych. Ross nauczył się także prowadzenia obliczeń na supełkach długich lin,
którego to sposobu używano niegdyś w handlu. Nauczył się porównywać wartość ołowianych
sztabek ze sznurami korali z bursztynu czy wyprawionymi skórami zwierząt. Zrozumiał też,
dlaczego jako wprowadzenie do operacji Retrograde pokazano mu niegdyś karawanę
handlową.
Podczas tych dni jego odczucia względem Ashe'a zmieniły się diametralnie. Po prostu
nie można z kimś pracować tak długo i tak blisko, nie zmieniając swego doń nastawienia.
Albo bowiem musi dojść do gwałtownego konfliktu, albo też partnerzy muszą się do siebie
dostosować. Podziw Rossa dla olbrzymiej wiedzy Ashe'a, którą ten tak chętnie dzielił się z
ignorantem, musiał zamienić się w szacunek dla tego człowieka; szacunek, który mógłby się
nawet stać przyjaźnią, gdyby Ashe ze swej strony obniżył nieco tarczę beznamiętnego
nauczyciela. Ross nie starał się na siłę przełamywać dzielącej ich bariery, której przyczyną
był tego pewien - był szczególny sposób, w jaki zgłosił się “na ochotnika" do tego projektu.
Co zresztą dało mu nieco do myślenia, mimo iż odsuwał od siebie to uczucie. Jak dotąd był
zawsze dumny ze swych dokonań, teraz zaczynał żałować, że nie były to dokonania nieco
innego typu.
Tymczasem ludzie pojawiali się i odchodzili. Zniknął Hodaki ze swym partnerem.
Podobnie Jensen i jego towarzysz. Ross podczas pobytu w bazie dawno już zatracił poczucie
upływającego czasu. Stopniowo poznał cały ten wielki obszar pod pokrywą śniegu i lodu.
Były tam laboratoria, doskonale zaopatrzony szpital, arsenały zawierające uzbrojenie
widywane wyłącznie w muzeum, a także biblioteki pełne kaset wideo i taśm. Ross chłonął
wszystko tak intensywnie, że wiele razy, padając nocą wyczerpany na posłanie, czuł się jak
wielka gąbka, która właśnie osiągnęła niemożliwy do przekroczenia poziom absorbcji.
Nauczył się nosić jak naturalny ubiór tę niezgrabną ni to tunikę, ni kilt, jaką widział
niegdyś u łowcy wilków; nauczył się golić pewnymi ruchami za pomocą długiego noża z
brązu i jeść dziwaczne pokarmy. Aby jeszcze lepiej wykorzystać czas, podczas słuchania
niezliczonych taśm, leżał pod lampami kwarcowymi, aż jego skóra stała się ciemna i
pomarszczona jak skóra Ashe'a. Zawsze też mógł wysłuchać w wolnej chwili jakichś
ważnych nauk tego ostatniego, nauk, z których obawiał się uronić najmniejszego słowa.
- Brąz - Ashe zważył w dłoni długi sztylet. Jego rękojeść wykonano z rogu jakiegoś
zwierzęcia, ozdobionego wzorkiem ze złotych kamyczków, które w odróżnieniu od ostrza
błyszczały metalicznie. - Czy wiesz, Murdock, że brąz może być twardszy od stali? Gdyby
nie fakt, że żelazo występuje w tak obfitych złożach i jest znacznie łatwiejsze w obróbce,
prawdopodobnie nigdy nie wyszlibyśmy z epoki brązu. Żelazo jest powszechniejsze w przy-
rodzie i tańsze, kiedy więc pierwszy kowal nauczył sieje wykorzystywać, oznaczało to koniec
pewnego stylu życia i początek nowego. Tak, brąz jest dla nas niezwykle ważny, podobnie
jak ludzie, którzy w nim pracują. Kowali uważano kiedyś niemal za świętych. Tajemnice ich
fachu były sekretem ważniejszym niż więzi z klanem, szczepem czy rasą. Kowal mógł liczyć
na przyjęcie w każdej wiosce, był też bezpieczny na szlaku. Zresztą, w tamtych czasach
drogami opiekowali się bogowie, między podróżnikami panował pokój. Świat był wtedy
niezmierzony i pusty, a szczepy ludzkie małe i nieliczne. Wiele więc było miejsca do
polowań, upraw i handlu. Człowiek prowadził walkę raczej z siłami natury niż z innym czło-
wiekiem...
- Nie było wojen? - zapytał Ross. - Więc po co ta nauka władania sztyletem i łukiem?
- Były wojny lokalne, ot, kłótnie pomiędzy rodami, klanami czy szczepami. A łuk...
łuk przydawał się do innej walki, przeciw wielkim zwierzętom, wilkom, dzikom...
- Niedźwiedziom jaskiniowym?
Ashe westchnął z wystudiowaną cierpliwością.
- Zrozum wreszcie, Murdock, że historia jest nieco dłuższa, niźli ci się wydaje.
Niedźwiedzie jaskiniowe i epoka brązu nie zachodzą na siebie. Aby zapolować na
niedźwiedzia jaskiniowego, musiałbyś się pojawić kilka tysięcy lat wcześniej i wtedy miałbyś
w dłoni kamienną włócznię, o ile, oczywiście, byłbyś tak głupi, żeby się na to porywać.
- Wolałbym zabrać ze sobą strzelbę - mruknął Ross, chcąc wtrącić swoje trzy grosze
w ten przydługi wykład.
5
Ross szybko się przekonał, że zgłoszenie gotowości do drogi wcale nie oznacza, iż
natychmiast wyruszy ku starożytnej Brytanii. Na zapowiedziane przez Ashe'a, jutro" musiał
jeszcze poczekać kilka dni. Tam w przeszłości miał występować jako kupiec z ludu pucharu*
i tych kilka dni przeznaczono na dokładne przetestowanie jego fałszywej osobowości;
upewnienie się, czy zapamiętał każdy jej szczegół, tak aby żaden niebaczny gest czy słowo
nie mogły zdradzić jego prawdziwego pochodzenia.
Lud pucharu wydawał się doskonałym wyborem dla infiltracji przez agentów. Nie był
to ściśle zamknięty klan, podejrzliwy wobec obcych i czujny na każde odstępstwo od
przyjętych norm postępowania, którymi to cechami charakteryzowała się większość ludów
tamtego okresu. Zajmowali się głównie handlem, toteż byli bardzo ruchliwym plemieniem.
Zasięg ich “imperium", czy raczej zasięg oddziaływań ich dość wysokiej jak na owe czasy
kultury, znaczyły wyraźnie wizytówki, które przetrwały do czasów współczesnych -liczne
groby, zawierające pomiędzy zgromadzonymi tam przedmiotami, charakterystyczne dla tego
ludu puchary. Groby te rozsiane są od Renu do Hiszpanii i od Bałkanów po Brytanię.
Handlarze nie polegali w swych podróżach po dalekich stronach jedynie na sile tabu, jakim
była świętość i nietykalność podróżnych. Lud pucharu słynął też z doskonałych umiejętności
łuczniczych. Byli to śmiali ludzie. Pchani żądzą zysku, zakładali liczne osady i faktorie,
starając się prowadzić pokojową egzystencję pomiędzy ludami o odrębnych zwyczajach,
pomiędzy osiadłymi rolnikami i wędrującymi pasterzami, pomiędzy przybrzeżnymi rybakami
i leśnymi łowcami. Takim właśnie człowiekiem miał być Ross.
Ostatnią inspekcję przed podróżą Murdock przeszedł w towarzystwie Ashe'a.
Włosy nie urosły im jeszcze na tyle, by wymagały plecenia w warkocze, ale
wystarczająco, by związać je z tyłu głowy. Tuniki i kilty z szorstkiego materiału, który
przeniesiono z tamtych czasów, nieprzyjemnie ocierały skórę i nie były wcale idealnie dopa-
sowane. Ale wykonanie pasów z brązu, pokrowców na łuki i kołczanów, które nosili na
plecach, oraz samych łuków, było prawdziwym szczytem kunsztu rękodzielnika. Ashe nosił
ponadto wierzchni płaszcz o błękitnej barwie - co oznaczało mistrza kupieckiego - spięty
znamionującą bogactwo polerowaną broszą zdobną w wilcze zęby i bursztynowe paciorki.
Znacznie niższą pozycję Rossa znamionował nie tylko płaszcz w barwie czerwieni i brązu, ale
też fakt, że jego osobistą biżuterię stanowiły miedziana bransoleta i spinka ozdobiona
pojedynczym agatem.
Ross nie miał pojęcia, jak będzie wyglądała sama podróż w czasie i w jaki sposób
można się przenieść z polarnego obszaru zachodniej półkuli do Brytanii, która leżała na
półkuli wschodniej. A był to, jak się wkrótce przekonał, dość skomplikowany proces.
Sama podróż w czasie okazała się stosunkowo prosta, chociaż powodowała nieco
nieprzyjemności. Musiał tylko przejść krótkim korytarzem i stanąć przez moment bez ruchu
na okrągłej płycie, na którą padał intensywny snop światła. Stojąc tam, Ross nagle poczuł, że
z jego płuc dosłownie wysysane jest powietrze. Miał też silne mdłości i nieprzyjemne
wrażenie zapadania się w nicość. Po tej koszmarnej chwili paniki, nagle znów złapał oddech i
patrzył na przygasające światło. Kiedy zgasło, dostrzegł czekającego nań Ashe'a.
Podróż poprzez czas była łatwa i szybka. Nieco inaczej było z podróżą przez
przestrzeń do Brytanii. Mógł istnieć tylko jeden punkt transferowy, jeśli mieli zachować w
* Ang., heakermen (beaker traders). “ludy kultury pucharów dzwonowatych" zamieszkujących duże
obszary Europy we wczesnej epoce brązu, (przyp. tłum.).
tajemnicy cały ten projekt. Ale z drugiej strony, ludzie przybywający do danej epoki mu-
sieli szybko i w tajemnicy zostać przewiezieni w wyznaczone miejsca. Ross, który zdołał już
poznać ścisłe reguły dotyczące przenoszenia przedmiotów z jednej epoki w drugą,
zastanawiał się, w jaki sposób odbywa się taka podróż. Nie mogli przecież tracić całych
miesięcy i lat na podróże przez morza i lądy.
Rozwiązanie problemu było pomysłowe. Trzy dni później Ross i Ashe kołysali się na
fali, stojąc na grzbiecie wieloryba. A przynajmniej czegoś, co wyglądało jak wieloryb dla
każdego, kto nie zechciałby sprawdzić twardości jego skóry harpunem. Harpunnicy zaś byli
jeszcze kwestią odległej przyszłości. Ashe zrzucił canoe na wodę i Ross zsunął się do
chybotliwej łódeczki, przytrzymując się wciąż burty ich zamaskowanego okrętu podwodnego.
Dzień był mglisty i pochmurny, toteż brzeg, do którego zmierzali, ledwie majaczył na
horyzoncie. Ross trząsł się z zimna i emocji. Na polecenie Ashe'a chwycił wiosło i pomógł
towarzyszowi skierować ich prymitywną łódź ku odległemu lądowi. Świtało, jednak nie
dostrzegł ani śladu słońca, mgła bowiem nie ustępowała.
Ziemia, do której dobili, zdawała się dzika i niegościnna. Pobliski las był jeszcze
przykryty resztką śnieżnego płaszcza, choć równocześnie widzieli już pierwsze zwiastuny
wiosennej zieleni. Ross wiedział z wcześniejszych nauk, że Brytania była w tym okresie
bardzo rzadko zasiedlona przez ludzi. Pierwsza fala łowców i rybaków założyła już swe
wioski, teraz zaś dołączała do nich nowa fala najeźdźców, którzy słynęli z budowy
masywnych grobów i mieli nader skomplikowane wierzenia. Na szczytach niektórych wzgórz
powstawały pierwsze wioski-forty połączone drogami. Funkcjonowały w nich prawdziwe
“fabryki" produkujące kamienną broń i narzędzia. Przemysł ten jeszcze kwitł, gdyż metal
przywożony przez handlarzy z ludu pucharu dopiero zaczynał tu płynąć. Brąz był jednak
wciąż tak rzadki i tak cenny, że co najwyżej naczelnicy wiosek mogli poszczycić się
posiadaniem metalowego sztyletu. Nawet groty strzał w kołczanie Rossa zostały wykonane z
kamienia.
Wyciągnęli canoe w głąb lądu i umieściwszy w naturalnym zagłębieniu w ziemi,
przysypali je gałęziami i kamieniami. Potem Ashe rozejrzał się uważnie po okolicy,
poszukując jakichś naturalnych drogowskazów.
- W głąb, tam... - Ashe użył języka ludu pucharu i Ross zrozumiał, że od tej pory musi
nie tylko postępować jak kupiec z tego ludu, ale także myśleć jak jeden z nich. Wszystkie
wspomnienia z poprzedniego życia musi ukryć głęboko w swej podświadomości. Jego
zainteresowanie ma budzić wyłącznie zysk i obecna wartość towarów.
Obaj mężczyźni ruszyli w kierunku faktorii Gog, gdzie pierwszy partner Ashe'a,
słynny Sanford, tak dobrze odgrywał swą rolę.
Deszcz wkrótce przemoczył ich buty, płaszcze zamienił w mokre szmaty i całkowicie
zlepił włosy pod wełnianymi czapami. Jednak Ashe wytrwale kroczył w głąb wyspy z
pewnością kogoś, kto doskonale zna swój szlak. Pewność ta została nagrodzona pół mili
dalej, gdy faktycznie wyszli na jedną z dróg.
Tutaj Ashe bez wahania skręcił na wschód i ruszył przed siebie równym spokojnym
krokiem. Pokój dla podróżnych obowiązywał tylko za dnia. W nocy bowiem na szlaku
odważali się przebywać jedynie najbardziej zdesperowani przestępcy i wygnańcy, a od nich
nie należało się spodziewać poszanowania praw.
Teraz cała wiedza, którą wtłaczano Rossowi do głowy podczas szkolenia, zaczynała
mieć jakiś sens. Podążał wprawdzie ślepo za swym przewodnikiem, ale węszył dziwne
zapachy dochodzące spośród krzewów, nasłuchiwał odgłosów spomiędzy drzew, wyczuwał
pod stopami rozmiękłą ziemię... doświadczał tego, co dotychczas było tylko zbiorem
teoretycznych nauk.
Szlak, którym podążali, prowadził na niewielkie wzgórze. W pewnej chwili powiew
wiatru przyniósł do ich nozdrzy swąd różniący się zdecydowanie od naturalnych zapachów
lasów i łąk. Ashe zatrzymał się tak gwałtownie, że Ross niemal na niego wpadł. Widząc
napięcie na twarzy towarzysza, rozejrzał się czujnie wokół. Tak, nie mylił się, to zapach
spalenizny! Wciągnął głęboko powietrze i omal nie zaczął kasłać. Drewno, spalone drewno.
Ross wcale się nie zdziwił, gdy Ashe nakazał gestem ukrycie się w krzakach.
Dalszą drogę ku szczytowi wzgórza odbyli czołgając się między wilgotnymi kępami
trawy i pozbawionymi jeszcze liści krzewami. Dopiero u samego wierzchołka zbocza
znajdowało się trochę wiecznie zielonej kosodrzewiny, która dawała nieco lepsze schronienie.
Ashe odgarnął iglaste gałęzie i wyjrzeli na odsłonięty szczyt.
Obszar pogorzeliska rozciągał się od wyraźnie widocznych ruin budynków do leżącej
po przeciwległej stronie wzgórza dolinie. Kilka nadpalonych bali stało pionowo, jak ostatnie
zęby w szczęce starca. Tyle tylko pozostało z tego, co kiedyś zapewne było zewnętrzną
palisadą. Natomiast z tego, co kiedyś otaczała palisada, nie zostało nic.
- Nasza faktoria? - spytał Ross szeptem.
Ashe w milczeniu skinął głową. Przyglądał się wszystkiemu ze skupieniem.
Ross wiedział, że jego bystrym oczom nie umknie najmniejszy nawet szczegół.
Ustalenie przyczyny, a może i sprawców katastrofy mogło być kwestią życia i śmierci.
Ashe badał pogorzelisko przez blisko godzinę, szukając przede wszystkim śladów
walki. Wreszcie usiadł ponownie w cieniu krzewów i wytarł zabrudzone popiołem i błotem
ręce o mokrą trawę. Wciąż milczał.
- Nikt ich nie zaatakował. Chyba że napastnicy zadali sobie potem trud zamaskowania
śladów... - odezwał się Ross.
Jego towarzysz pokręcił przecząco głową.
- Tubylcy nie zacieraliby śladów, gdyby zwyciężyli. Nie, to nie był zwykły atak. Nie
ma żadnych śladów napastników, ani nadchodzących, ani opuszczających to miejsce.
- Więc co? - zapytał Ross.
- Może piorun... to możliwe i naprawdę lepiej, żeby tak było. Albo... - błękitne oczy
Ashe'a były zimne i nieprzyjazne, tak jak zimny i nieprzyjazny był krajobraz wokół nich.
- Albo? - spytał Ross.
- Albo nawiązaliśmy właśnie kontakt z Czerwonymi!
Dłoń Rossa bezwiednie powędrowała do rękojeści sztyletu. Jakby sztylet mógł coś
pomóc w walce z tymi, którzy dokonali tego zniszczenia.
Byli tu tylko we dwóch, lecz stanowili część większej siatki agentów, którzy we
wszystkich epokach poszukiwali zatartych tropów czegoś, co nie pasowało do danego okresu,
starając się zlokalizować wroga. A Czerwoni robili dokładnie to samo. Czy zniszczenia, które
właśnie oglądali, były pozostałością ich sukcesu?
Dowody na to, że tak jest istotnie, pojawiły się, gdy wkroczyli w samo serce tego, co
kiedyś było posterunkiem Gog. Nawet Ross, choć niewiele wiedział o sprawach wojskowości,
był pewien, że to, co oglądają, jest pozostałością po eksplozji. Na szczycie wzgórza był
wyraźny krater. Ashe stanął właśnie na jego skraju, lustrując wzrokiem rozsypane wokół
resztki drewnianych bali i osmalonych kamieni.
- Czerwoni?
- Tak. Przyczyną zniszczeń była eksplozja.
Posterunek Gog nie mógł zameldować o ataku. Wybuch zniszczył ich jedyne
połączenie z bazą. Ukryty nadajnik wyleciał w powietrze wraz z całym budynkiem.
- Jedenaście - myślał na głos Ashe, licząc coś na palcach. - Mamy około dziesięciu
dni, by dokładniej się temu przyjrzeć. I zdaje się, że czeka nas coś poważniejszego niż
wycieczka szkoleniowa, która miała ci pokazać, jak było w Brytanii cztery tysiące lat temu.
Musimy się dowiedzieć, co się tu wydarzyło i z jakiej przyczyny!
Ross spojrzał na pogorzelisko.
- Będziemy to rozgrzebywać? - spytał.
- Tak.
Zabrali się do niewdzięcznej roboty. Pracowali aż do momentu, gdy czarni od sadzy i
z trudem panujący nad atakami mdłości po odnalezieniu martwych ciał, opadli wreszcie bez
sił na trawę.
- Musieli uderzyć w nocy - powiedział Ashe. - Mogli przypuszczać, że tylko wtedy
ludzie będą wewnątrz. Tutejsi obawiają się przebywać w nocy na zewnątrz ze strachu przed
duchami, a nasi ludzie jak zawsze dostosowują się do miejscowych zwyczajów. Tylko w nocy
można było zabić wszystkich jedną bombą.
A wszyscy oprócz dwóch agentów byli prawdziwymi ludźmi pucharu. Napastnicy
zmietli z powierzchni ziemi dwadzieścia osób, z tego osiemnaście było niewinnymi ofiarami,
wśród nich również kobiety i dzieci.
- Kiedy to się stało? - spytał Ross.
- Może dwa dni temu. Atak przyszedł bez najmniejszego ostrzeżenia, inaczej Sandy
by nas zawiadomił. Nie miał żadnych podejrzeń. Jego ostatnie raporty były rutynowe, a to
oznacza, że nie był świadom zagrożenia.
- Co teraz zrobimy? Ashe spojrzał na Rossa.
- Umyjemy się. Nie! - zreflektował się natychmiast. - Nie umyjemy się. Pójdziemy do
wioski Nodrena. Będziemy przerażeni i zrozpaczeni. Pamiętaj, że znaleźliśmy naszych
krewnych martwych. Wypytamy ludzi, którzy znają mnie jako mieszkańca tej faktorii.
Zeszli szlakiem ze wzgórza i skierowali się w stronę najbliższej wioski. Pierwszy
dostrzegł ich, a może raczej wyczuł, pies.
Była to duża kudłata bestia, która warczała wściekle, obnażając kły niczym wilk. Pies
był jednak nieco mniejszy od wilka, a między ostrzegawczymi warknięciami wyrywały mu
się zgoła nie wilcze krótkie szczeknięcia. Ashe na wszelki wypadek przygotował łuk,
wyciągnąwszy go z pokrowca pod płaszczem.
- Hej tam! - zawołał. - Przychodzę, by mówić z Nodrenem, z Nodrenem ze Wzgórz!
Odpowiedziało mu tylko warczenie psa. Przetarł dłonią twarz. Rozsmarował przy tym
popiół, co przydało jego zasmuconemu obliczu jeszcze głębszy wyraz żałoby.
- Kto przemawia do Nodrena? - słowa zostały wypowiedziane z dziwnym akcentem,
ale Ross zdołał je zrozumieć.
- Ten, który z nim polował i ucztował. Ten, który zawarł z nim przyjaźń z pomocą
ostrza sztyletu. Assha z handlarzy.
- Trzymaj się od nas z dala, człowieku przeklęty. Ścigają cię złe duchy - te ostatnie
słowa zostały wykrzyczane wysokim, spanikowanym tonem.
Ashe jednak pozostał niewzruszenie tam, gdzie stał, zwracając tylko oczy na krzaki,
spoza których dochodził głos jego rozmówcy.
- Kto przemawia za Nodrena, bo nie jest to głos Nodrena? -zapytał ostro. - To Assha
pyta. Piliśmy swą krew na znak przyjaźni i razem polowaliśmy na śnieżnego wilka i na dzika
w jego wściekłej szarży. Nodren nie pozwala innym przemawiać w swym imieniu, bo Nodren
jest mężczyzną i wodzem szczepu!
- A ty jesteś przeklęty! - W powietrzu świsnął kamień i opadł w kałużę tuż przed
Ashem, opryskując błotem jego buty. - Odejdź i zabierz ze sobą zło!
- Czy to ręką Nodrena lub rękami jego ludu została przelana krew moich krewnych?
Czy pomiędzy faktorią a miastem Nodrena pojawiły się strzały wojny? Czy to dlatego
chowasz się w krzakach? Czy boisz się pokazać Asshy swą twarz, twarz tego, który tak
odważnie przemawia z ukrycia i rzuca stamtąd kamieniami?
- Nie pojawiły się pomiędzy nami strzały wojny, handlarzu. My nie drażnimy duchów
ze wzgórz. To nie na nas spadł ogień z nieba i pożarł wśród grzmotów piorunów. To Lurgha
przemówił wśród grzmotów. Lurgha wypalił was ogniem. Ściga was gniew Lurghy,
handlarze! Trzymajcie się od nas z dala, aby i nas nie dosięgnął płomień jego gniewu.
Lurgha to tutejszy bóg błyskawic przypomniał sobie Ross. Dźwięk grzmotu i ogień z
nocnego nieba... bomba! Prawdopodobnie wobec takiego sposobu ataku Ashe niewiele dowie
się od tubylców. Ich przesądy już powodują, że uważają za przeklętych nie tylko tych, co
zginęli na wzgórzu, ale także tych, którzy ocaleli.
- Gdyby gniew Lurghy ścigał Asshę, czy mógłby on wciąż żywy wędrować po
szlaku? - Ashe wbił drzewce łuku w ziemię u swych stóp. - A jednak Assha jest żywy i
widzisz go. Assha mówi i słyszysz go. Nie odpowiadaj mu więc bredniami zdatnymi dla
małych dzieci.
- Duchy także chodzą i przemawiają do nieszczęśliwych ludzi - zabrzmiała
odpowiedź. - Może to ducha Asshy teraz oglądam i słyszę...
Ashe nagle skoczył w krzaki. Trwała tam krótka szamotanina, a po chwili znów
pojawił się na drodze, wlokąc ze sobą rzucającego się człowieka, którego bez zbytniej
ceremonii cisnął na ubity grunt drogi.
Mężczyzna był brodaty. Czarne gęste włosy miał związane w czub na szczycie głowy.
Ubrany był w skórzaną tunikę, którą przytrzymywał gruby wełniany pas.
- Aha, więc to Lal o Szybkim Języku, który tak głośno mówi o duchach i gniewie
Lurghy! - Ashe przyjrzał się uważnie swemu jeńcowi. - A teraz, Lal, ponieważ już
przemawiasz za Nodrena - co, jak sądzę, wielce go zdziwi - opowiedz mi więcej o tym
gniewie Lurghy i ogniu z nieba. I o tym, co się stało z Sanfrą, który był moim bratem, i z
pozostałymi z mojego ludu. Bo ja jestem Assha i wiesz doskonale, czym jest gniew Asshy.
Widziałeś, jak ten gniew pożarł Twista Wygnańca, który przybył ze złymi ludźmi. Gniew
Lurghy jest straszny, ale gniew Asshy nie mniej - Ashe przybrał na tyle groźny wyraz twarzy,
że Lal skulił się ze strachu i odwrócił wzrok.
Kiedy zdecydował się przemówić, z jego głosu znikła zupełnie poprzednia pewność
siebie.
- Assha wie, że jestem jego psem. I niech nie zwraca przeciw mnie swego wielkiego
noża ani szybkiej strzały. To gniew Lurghy spalił faktorię na wzgórzu. Najpierw pięść jego
piorunu uderzyła w ziemię, a potem spalił ją ogień jego oddechu...
- I widziałeś to na własne oczy. Lal?
Drobny mężczyzna zaprzeczył ruchem głowy.
- Assha wie, że Lal nie jest wojownikiem, który mógłby stać i patrzeć na cuda Lurghy
i nie utracić wzroku. Sam Nodren obserwował ten cud...
- Ale Lurgha przybył w nocy, gdy wszyscy ludzie są w domach, a światem
zewnętrznym władają duchy. Jak więc Nodren mógł to oglądać? Skąd wiedział, że przybywa
Lurgha?
Lal przypadł bardziej do ziemi, a jednocześnie jego oczy zmierzyły szybkim
spojrzeniem krzaki, jakby zastanawiał się nad szansą ucieczki. Potem ponownie zwrócił
wzrok na czubki butów Ashe'a.
- Nie jestem wodzem, Assha. Skąd mogę wiedzieć, w jaki sposób sam Nodren poznał
tajemnicę nadejścia Lurghy?
- Głupcze! - z krzaków po przeciwnej stronie drogi zabrzmiał drugi głos. Tym razem
należący do kobiety. - Mów do Asshy prostą mową. Jeśli jest duchem, wie doskonale, że nie
mówisz prawdy. A jeśli jest człowiekiem, który umknął przed gniewem Lurghy... - w jej
głosie brzmiał wyraźny podziw.
Po tym nakazie Lal wybełkotał cicho prawdziwą odpowiedź:
- Mówi się, że przyszła wiadomość, że na cudzoziemców spadnie gniew Lurghy, a
Nodren i ludzie Nodrena powinni być tego świadkami, aby wiedzieli, że handlarze są
przeklęci i że kiedy następny raz się pojawią, mają powitać ich włócznie.
- A ta wiadomość... jak została dostarczona? Czy głos Lurghy zabrzmiał wprost w
uszach Nodrena, czy też powtórzyły go usta jakiegoś człowieka?
- Aaa - Lal przypadł twarzą do ziemi i zakrył uszy rękoma.
- Lal jest głupcem, który boi się nawet własnego cienia i chowa się przed nim w
blasku południowego słońca!
Z krzaków wyszła na drogę młoda kobieta, która najwyraźniej była ważną osobą w
szczepie. Szła bowiem dumnym krokiem, patrząc Ashe'owi prosto w oczy. Na rzemieniu na
jej szyi wisiał błyszczący metalowy dysk, a drugi podobny stanowił zapięcie jej pasa. Włosy
miała związane na czubku głowy rzemieniem ozdobionym drobnymi agatami.
- Pozdrowiona niech będzie Cassca, ta, która Sieje - głos Ashe'a zabrzmiał bardzo
formalnie. - Ale dlaczego Cassca ukrywała się przed Assha?
- Twoje wzgórze odwiedziła śmierć - odparła kobieta - i ty też pachniesz śmiercią...
śmiercią z ręki Lurghy. Ci, którzy przychodzą ze wzgórza, może nie kroczą już w swych
ciałach - wyciągnęła rękę gwałtownym ruchem i dotknęła palcem policzka Ashe'a. Skinęła
głową. - Nie jesteś duchem Assha. Wszyscy wiedzą, że duchy wyglądają normalnie dla
wzroku, ale demaskuje je dotyk. A więc nie zostałeś spalony przez Lurghę.
- Chodzi mi o tę wiadomość od niego - przypomniał Ashe.
- Głos zabrzmiał wprost z niebios, a słyszał go nie tylko Nodren, ale też Hangor, Effar
i ja, Cassca. Staliśmy wówczas wszyscy koło Starego Miejsca. - Wykonała dłonią dziwny
gest i mówiła dalej: - Niedługo nadejdzie czas siewu i chociaż to Lurgha przynosi słońce i
deszcz ziemi. Wielka Matka przyjmuje siew. A tylko kobiety mogą wejść ku niej do
Wewnętrznego Kręgu. - Znów wykonała dziwny gest. - Wtedy jednak staliśmy na zewnątrz i
składaliśmy pierwszą ofiarę, a z niebios rozległa się muzyka, jakiej nigdy nie słyszeliśmy.
Głosy śpiewały w dziwnym języku. - Na jej twarzy pojawił się na moment wyraz przestrachu.
- A potem przemówił głos. I mówił, że Lurgha został rozgniewany przez obcych ze wzgórza,
i że tej jeszcze nocy spadnie na nich jego gniew. I że Nodren musi być świadkiem gniewu,
aby widział, jak Lurgha karze tych, którzy go rozgniewają. Nodren więc tak uczynił. I wtedy
w nocy rozległ się dźwięk...
- Jaki dźwięk? - wtrącił cicho Ashe.
- Nodren powiedział, że to było jak odległy pomruk, a na niebie, przesłaniając
gwiazdy, pojawił się ciemny cień ptaka Lurghy. I wtedy Lurgha uderzył we wzgórze
grzmotem, wichrem i błyskawicą. Nodren uciekł, bo gniew boga był przerażający. A teraz
my, wyznawcy Wielkiej Matki, składamy jej wiele ofiar, aby jej moc stanęła pomiędzy nami
a gniewem Lurghy.
- Assha dziękuje Cassce, która jest sługą Wielkiej Matki. Niech udany będzie siew i
obfite niech będą tegoroczne zbiory! - powiedział Ashe, ignorując leżącego u jego stóp Lala.
- Odchodzisz stąd, Assha? - zapytała kobieta. - Bo musisz wiedzieć, że choć mnie
chroni ręka Matki i nie obawiam się niczego, wielu z mojego ludu podniesie przeciw tobie
włócznię, bo tak nakazał Lurgha.
- Odchodzimy. I jeszcze raz dziękuję ci, Cassca.
Odwrócił się na pięcie w stronę, z której przyszli, a Ross bez słowa poszedł za nim.
Kobieta zaś długo patrzyła za odchodzącymi.
6
Ten ptak Lurghy - zapytał Ross, gdy tylko znikli z oczu Casski i Lala - czy to mógł
być samolot?
- Na to wygląda - sapnął jego towarzysz. - Jeśli Czerwoni dokładnie wykonali swoją
robotę, a nie ma powodu w to wątpić, to raczej nie ma już sensu nawiązywać kontaktu z
miastem Dorthy lub Mungi. Prawdopodobnie tam również objawił się głos Lurghy na ich
korzyść, a naszą, niestety, wielką stratę.
- Cassca nie wydawała się specjalnie zszokowana klątwą Lurghy, przynajmniej nie w
takim stopniu jak ten mężczyzna.
- Ona jest czymś w rodzaju kapłanki. I służy bogini znacznie starszej i znacznie
potężniejszej niż Lurgha - Matce Ziemi, Wielkiej Matce, bogini płodności i urodzaju. Lud
Nodren wierzy, że jeśli Cassca nie odprawi rytuałów i nie zasieje pierwszej partii pola
wiosną, nie będzie żadnych zbiorów. Czuje się więc chroniona przez boginię i nie obawia się
gniewu Lurghy. Ci ludzie są teraz w trakcie zmiany systemu wierzeń, ale część spośród
rytuałów, które odprawia Cassca, przetrwa do naszych czasów pod płaszczykiem magii, choć,
oczywiście, ulegną sporym przekształceniom.
Ashe przemawiał spokojnym głosem, ale w jego głowie na pewno kotłowały się
gwałtowne myśli. Nagle zamilkł i odwrócił się w stronę morza.
- Musimy się gdzieś przyczaić do czasu, aż przybędzie po nas okręt. Potrzebna nam
kryjówka.
- Będą na nas polować tubylcy?
- To niewykluczone. Niech ktoś tylko wpadnie na pomysł odczynienia uroku nad
tymi, nad którymi ciąży klątwa, a będziemy mieli poważne kłopoty. Wielu z tych ludzi to
doświadczeni tropiciele i myśliwi, a Czerwoni mogą mieć wśród nich agenta, który im
doniesie, że ktoś powrócił do naszego obozu. Wielu naszych ludzi jest teraz w trasie, bo
wiemy, że Czerwoni pojawili się właśnie w tym okresie. Oni też muszą mieć tu sporą bazę,
skoro użyli samolotu. Nie można zbudować transportera w czasie na tyle dużego, by przeniósł
taką ilość sprzętu. Wszystko, czego tu używamy, zostało zgromadzone już na miejscu, a
używanie maszyn jest ściśle zabronione, jeśli mógłby to dostrzec któryś z tubylców. Na
szczęście większość baz założyliśmy na terenach dzikich i niezaludnionych. Krótko mówiąc,
jeśli Czerwoni mają samolot, to został on skonstruowany tutaj, a to oznacza, że mają sporą
bazę. - Ashe myślał na głos, a jednocześnie nieświadomie przyspieszał kroku, zostawiając
Rossa coraz bardziej w tyle. - Ostatniej wiosny dość dobrze przyjrzeliśmy się tej okolicy wraz
z Sandym. Jakieś pół mili na zachód jest jaskinia. To będzie nasze schronienie na dzisiejszą
noc.
Plan Ashe'a byłby z pewnością dobry, gdyby jaskinia okazała się niezamieszkana.
Dotarli do niej bez większych przygód - ot, mała dziura w skale, z której wypływał niewielki
strumyczek, a jego brzegi pokrywała cieniutka warstwa lodowej kry. Ross pierwszy wszedł
do groty, niosąc zebrane na polecenia Ashe'a gałęzie. Nie był jeszcze wytrawnym traperem,
toteż po długiej wędrówce w lodowatych podmuchach wiatru marzył o jakimkolwiek schro-
nieniu, choćby tak surowym jak skalna nisza. Spiesząc się, zaniedbał podstawowych środków
ostrożności. Jeden duży krok i pośliznąwszy się na mule, wylądował na twarzy tuż przed
wejściem do jaskini. Następne, co dojrzał, to śnieżna futrzana kula mknąca w jego kierunku z
groźnym warczeniem. Płaszcz, który podczas upadku zawinął się wokół jego gardła i ramion,
prawdopodobnie uratował mu życie - tylko on został uchwycony w kły zwierzęcia.
Z okrzykiem zaskoczenia Ross przeturlał się na bok, próbując rozpaczliwie sięgnąć
do sztyletu. Jego prawe ramię rozdarł płomień bólu. Potem zaś walka przeniosła się gdzieś
nad jego ciało, a on stracił na chwilę oddech w wyniku silnego uderzenia w pierś. Przez mgłę
słyszał tylko warczenie i sapanie. Jeszcze kilka silnych szturchnięć i walczące ciała odsunęły
się. Wciąż oszołomiony, zdołał uklęknąć. Bój trwał. O kilka kroków dalej ujrzał Ashe'a przy-
walonego cielskiem olbrzymiego śnieżnego wilka. Ashe oplótł nogami grzbiet zwierza, jedną
ręką chwycił go pod gardło, utrzymując na dystans pysk bestii, a drugą dźgał sztyletem
podbrzusze.
Teraz Ross też już był gotów. Zerwał się na równe nogi i zatopił sztylet między
żebrami wilka. Któreś z. kolejnych uderzeń musiało sięgnąć serca. Wilk zadrżał konwulsyjnie
i zesztywniał nagle z prawie ludzkim jękiem. Ashe wydostał się spod bestii, ciężko dysząc, i
zaczął czyścić sztylet wilgotną ziemią. Po jego udzie płynęła wąska strużka krwi, a kilt w tym
miejscu był rozerwany aż do pasa. Pozostał jednak niewzruszony.
- Wiesz, o tej porze czasem polują w parach - odezwał się wreszcie. - Przygotuj lepiej
łuk.
Ross nałożył na drzewce łuku cięciwę, którą trzymał pod tuniką, chroniąc przed
zamoczeniem. Następnie dopasował strzałę, myśląc z ulgą, że dzięki treningom jest całkiem
niezłym strzelcem. Tylko zranione ramię zaprotestowało bólem, gdy napiął łuk.
Dostrzegł, że Ashe nie wstaje.
- Coś poważnego? - wskazał ruchem głowy na krew spływającą teraz obficiej ze
zranionej nogi towarzysza.
Ashe w odpowiedzi podciągnął rozerwany materiał i pokazał mu paskudnie
wyglądające głębokie zadrapanie po zewnętrznej stronie uda. Przycisnął dłoń do otwartej
rany, ruchem głowy wskazał jednak ponaglająco jaskinię.
- Zobacz, czy tam jest czysto! Nie możemy się tym zająć, dopóki nie mamy pewności.
Ross przeszedł przez strumień i pochylił się przy wejściu do pieczary. Od razu wyczuł
nieprzyjemny odór zwierzęcego legowiska. Uniósł kamień i cisnął go w ciemną czeluść,
czekając na reakcję ewentualnego lokatora. Kamień uderzył głucho o skalną ścianę, ale poza
tym nie rozległ się żaden inny dźwięk. Podobny rezultat przyniósł drugi rzut, pod nieco
innym kątem. Wyglądało na to, że jaskinia jest pusta. Kiedy się tam usadowią i rozpalą ogień
u wylotu, powinna być w miarę bezpiecznym schronieniem. Już uspokojony, wszedł nieco
głębiej, by po chwili wrócić w miejsce, gdzie pozostawił partnera.
- Nie ma samca? - spytał Ashe. - Bo to jest samica, i to ciężarna. - Trącił czubkiem
buta martwe cielsko. Założył już na udo opaskę uciskową, a jego twarz była wykrzywiona
lekkim grymasem bólu.
- W każdym razie nie w jaskini. Przyjrzyjmy się temu....
Ross odłożył łuk i pochylił się nad raną Ashe'a. Była głęboka i wyglądała dość
paskudnie.
- Druga płytka... przy pasie... - wystękał Ashe przez zaciśnięte zęby.
Ross otworzył skrytkę we wskazanym miejscu i wydobył stamtąd małą paczuszkę.
Jego partner, krzywiąc się niemiłosiernie, przełknął trzy pigułki, czwartą Ross rozgniótł na
przygotowanym opatrunku. Kiedy zakończył bandażowanie, Ashe wyraźnie się rozluźnił.
- Miejmy nadzieję, że podziała - mruknął. - Przysuń się teraz, żebym mógł cię
dosięgnąć. Przyjrzę się temu zadrapaniu. Ugryzienia zwierząt potrafią się paskudnie jątrzyć.
Dopiero gdy Ross także został zabandażowany i zmusił się do przełknięcia gorzkiego
lekarstwa antyseptycznego, pomógł Ashe'owi dokuśtykać do jaskini. Pozostawił go na
moment przed wejściem i oczyścił nieco wnętrze. Potem zaś pomógł rannemu towarzyszowi
ułożyć się w miarę wygodnie na legowisku z gałęzi.
Nareszcie mógł rozpalić ogień, za którym tak tęsknił. Mogli zdjąć przemoczone
rzeczy i porządnieje wysuszyć. Za kolację zaś miał posłużyć ustrzelony ptak, teraz obłożony
gliną i umieszczony pod gorącymi polanami.
Zaczęło się pechowo, to fakt - pomyślał Ross - ale teraz mają wreszcie schronienie,
ogień i żywność. Tylko ręka bolała piekielnie, aż po łokieć, przy każdym poruszeniu. Chociaż
Ashe nie zdradzał się z cierpieniem w najmniejszym stopniu, Ross przypuszczał, że jego
towarzysz ma się znacznie gorzej od niego, dlatego też starannie ukrywał swoje odczucia.
Zjedli ptaka bez soli, rozrywając mięso rękami. Murdock wysysał z rozkoszą każdą
najmniejszą kostkę, a potem do czysta wylizał z tłuszczu dłonie. Ashe legł z wysiłkiem na
zaimprowizowanym łożu. Na jego twarzy tańczyły blaski i cienie, których źródłem był ogień.
- Stąd jest jakieś pięć mil do morza. Nie mamy możliwości kontaktu z bazą po
zniszczeniu instalacji Sandy'ego. Ja muszę tu zostać, bo nie mogę ryzykować większej utraty
krwi, a ty nie jesteś jeszcze zbyt sprawny w lesie...
Ross przyjął tę uwagę w milczeniu. Doskonale wiedział, że gdyby nie Ashe, to nie
śnieżny wilk byłby teraz ścierwem leżącym przed jaskinią. Nie zdobył się jednak na słowa
podziękowania. Chyba blokowało je zawstydzenie.
Nie był doświadczony, ale miał sprawne ręce i nogi i mógł ofiarować swoją siłę, jeśli
tylko Ashe powie mu, co i jak zrobić.
- Będziemy musieli zapolować na....
- Sarnę - wtrącił Ashe. - Tyle że do tego trzeba się przejść w dół strumienia. Tam jest
lepszy teren łowiecki. Jeśli wilczyca zalegała tu przez dłuższy czas, wypłoszyła wszystkie
większe zwierzęta. Jednak to nie żywność mnie martwi, ale...
- ...uwięzienie w tej jaskini - Ross nie pozostał mu dłużny, także wpadając w pół
słowa. - Tyle że ja wciąż mogę wykonywać polecenia. To jest twój teren, a ja jestem zielony.
Ale jeśli powiesz mi, co trzeba robić, zrobię to najlepiej jak potrafię.
Ashe przyglądał mu się badawczo, ale jego twarz jak zwykle nie zdradzała żadnych
uczuć.
- Po pierwsze, musisz obedrzeć tego wilka ze skóry. A potem zakopać ścierwo.
Najlepiej opraw go tu, w środku, bo jeśli będziesz to robił na zewnątrz, może zjawić się jej
samiec i zaskoczyć cię przy robocie.
Ross nie miał pojęcia, do czego Ashe potrzebuje wilczej skóry, ale nie zadawał pytań.
Oprawianie zwierzęcia zajęło mu co najmniej cztery razy więcej czasu niż łowcy, którego
kiedyś pokazano mu na taśmie, i z pewnością nie wykonał tego lepiej. Zanim nakrył
kamieniami ścierwo wilka, musiał dokładnie wyszorować się w strumieniu. Kiedy wrócił do
jaskini, Ashe leżał już z zamkniętymi oczami. Ross z ulgą usiadł na swoim legowisku i starał
się myśleć o wszystkim, tylko nie o tym piekielnym pulsowaniu bólu w ramieniu...
Zasnął. Obudził się, gdy Ashe zaczął się czołgać ku kupce drewna, aby dołożyć
chrustu do gasnącego ogniska. Ross zerwał się natychmiast wściekły, na samego siebie.
- Wracaj! - powiedział. - To moja robota. Nie mam prawa spać.
Ku jego zaskoczeniu, Ashe zawrócił bez dyskusji, pozostawiając go czuwającego przy
ogniu. Jak wiele zawdzięczali czujności Ashe'a, zrozumiał kilka chwil później, gdy wiatr
przyniósł całkiem bliskie wycie wilka. Może nie był to nawet partner zabitej wilczycy, ale z
pewnością jakiś nieodległy krewniak.
Następnego poranka Ross, pozostawiwszy Ashe'owi odpowiedni zapas drewna,
postanowił spróbować szczęścia na bagnach w dole strumienia. Niskie skłębione chmury,
które pokrywały niebo zeszłego dnia, gdzieś odpłynęły, i mógł cieszyć oczy pogodnym po-
rankiem, chociaż podmuchy wiatru wciąż były lodowate. Mimo to był żywy i mógł znów
oglądać słońce, toteż humor znacznie mu się poprawił.
Próbował sobie przypomnieć wszystkie informacje o leśnym życiu, jakie
przekazywano mu podczas szkolenia w bazie. Inną jednak rzeczą była nauka teorii, a inną
wykorzystanie tego w praktyce. Był pewien, że Ashe miałby sporo ubawu z jego
skautowskich prób.
Teren wkrótce zamienił się w serię bagnistych sadzawek pomiędzy bezlistnymi
brzozami i kępami trzcin, gdzieniegdzie tylko pojawiały się pagórki solidniejszego gruntu
wyglądające jak małe wysepki. Wkrótce Ross dostrzegł unoszącą się zza jednego z takich pa-
górków niewielką smugę dymu. Następnym interesującym obiektem był ciemniejszy punkt,
w którym z bliższej odległości rozpoznał prymitywny szałas. Po co ktoś miałby się osiedlać
na takim bagnisku? Nie miał pojęcia. Mógł to być tymczasowy obóz jakiegoś łowcy.
Jednak ptaki pożywiające się pośród trzcin, pluskające siew sadzawkach i hałasujące
wniebogłosy nie zdawały się przez nikogo niepokojone.
Ross mógł być tego ranka naprawdę dumny ze swych umiejętności łuczniczych. Miał
w kołczanie tylko sześć strzał przeznaczonych do polowania na ptaki. Zamiast ciężkich
metalowych czy kamiennych grotów używanych na grubszego zwierza były wyposażone w
lekkie główki z zaostrzonych kości. Nie minęło kilka minut, gdy zamiast tych strzał miał
cztery martwe ptaki powiązane za nóżki. Pobliskie stadko zerwało się wprawdzie na chwilę,
ale zaraz powróciło do przerwanej uczty. Następną zdobyczą był zając - dorodna, tłusta
sztuka, która bezczelnie bez najmniejszego lęku wpatrywała się w Rossa spoza kępy trzcin.
Kiedy trafiony zając fiknął w pobliską kałużę, myśliwy odruchowo wyszedł z ukrycia by
zabrać łup. Natychmiast jednak zatrzymał się w pół kroku i położył dłoń na rękojeści sztyletu
- z pobliskich krzewów przypatrywał mu się nieznajomy człowiek.
Przez długą, pełną napięcia chwilę krzyżowały się spojrzenia ich oczu. Ross dostrzegł
podarte i poszarpane ubranie tamtego. Kilt i tunika obcego, przybrudzone błotem i jakby
spalone ogniem, przypominały jego własny strój. Włosy miał związane z tyłu, a nie
umocowane w czub, jak większość lokalnych szczepów.
Ross odezwał się pierwszy, choć jego dłoń wciąż spoczywała na rękojeści broni.
- Wyznaję ogień i obróbkę metalu, wschodzące słońce i płynącą wodę - zaczął
powitalną ceremonię ludu pucharu.
- Ogień daje nam ciepło z łaski Tuldena, metal jest obrabiany dzięki tajemniczemu
kunsztowi kowali, słońce wschodzi bez naszej pomocy, a któż mógłby powstrzymać nurt
wody? - odpowiedział obcy ochrypłym głosem.
Teraz, gdy Ross miał czas przyjrzeć mu się uważniej, dostrzegł paskudą oparzelinę
biegnącą od ramienia w poprzek piersi. Zaczął mieć co do obcego pewne podejrzenia, które
postanowił natychmiast sprawdzić.
- Jestem krewnym Asshy. Powróciliśmy na wzgórza...
- Ashe'a!
Powiedział “Ashe'a", nie “Asshy"! Mimo to Ross postanowił zachować ostrożność.
- Czy pochodzisz ze wzgórza, które omiotła gniewna błyskawica Lurghy?
Obcy wychylił się bardziej z krzaków, ukazując nogi. Oparzelina na jego klatce
piersiowej była niczym w porównaniu z paskudnie poparzonymi i pokrytymi bąblami udami.
Przyglądał się uważnie Rossowi, a potem jego dłoń wykonała gest, który dla niewta-
jemniczonego tubylca mógł być jednym z zaklęć odpędzających zło, ale dla Murdocka miał
całkiem inne znaczenie - kciuk uniesiony do góry nieodparcie kojarzył mu się ze znacznie
nowszymi czasami...
- Sanford?
Zapytany zaprzeczył ruchem głowy.
- McNeil - przedstawił się. - Gdzie jest Ashe? Mógł być tym, za kogo się podawał, ale
z drugiej strony, mógł też być szpiegiem Czerwonych. Ross nie zapomniał jeszcze lekcji, jaką
dał mu Kurt.
- Co tam się stało? - odpowiedział pytaniem na pytanie.
- Bomba. Czerwoni nas namierzyli. Nie mieliśmy żadnych szans. Nie oczekiwaliśmy
kłopotów. Właśnie uganiałem się za osłem, który zerwał się ze sznura, i byłem w połowie
stoku, kiedy nas stuknęli. Gdy potem doszedłem do siebie, byłem już na dole, a pół fortu
leżało na mnie. A reszta... no cóż, widziałeś chyba to miejsce?
Ross skinął głową.
- Co robisz tutaj?
McNeil machnął ręką z wyraźnym zmęczeniem.
- Próbowałem rozmawiać z Nodrenem, ale odegnali mnie kamieniami. Wiedziałem, że
Ashe ma się zjawić, i miałem zamiar czekać na niego na plaży, ale dotarłem tam za późno.
Potem pomyślałem, że będzie tędy przechodził, aby skontaktować się z okrętem podwodnym,
więc czekam właśnie w tym miejscu. Gdzie jest Ashe?
Brzmiało to logicznie. Ale teraz, gdy Ashe był ranny, Ross postanowił nie ryzykować
nawet w najmniejszym stopniu. Wepchnął sztylet do pochwy i zarzucił na plecy zająca.
- Zostań tutaj - zwrócił się do McNeila. - Wrócę...
- Czekaj! Gdzie jest Ashe, głupcze? Musimy iść razem! Ross odszedł bez słowa. Był
pewien, że nieznajomy nie zdoła go dogonić. Jeśli to szpieg, niech wie, że trafił na kogoś, kto
miał już do czynienia z Kurtem Vogelem.
Wędrówka przez moczary zajęła nieco czasu, toteż było już dobrze popołudniu, gdy
Ross wrócił do jaskini. Ashe siedział u jej wylotu przy ognisku. Najwyraźniej podczas
nieobecności swego towarzysza spędzał czas na struganiu kostura, który leżał obok. Zdobycz
łowiecka Rossa spotkała się z jego żywym entuzjazmem, ale stracił wszelkie zainteresowanie
jedzeniem, gdy tylko usłyszał o spotkaniu na bagnach.
- McNeil! Facet o brązowych włosach i oczach. Jego prawa brew unosi się do góry,
gdy się uśmiecha.
- Oczy i włosy w porządku. Uśmiechać się nie miał okazji.
- Nadłamany ząb z przodu. Górny, prawy.
Ross przymknął oczy, przywołując z pamięci obraz twarzy obcego. Tak, miał małą
szczerbę w przednich zębach. Skinął głową.
- To jest McNeil. Mimo to dobrze, że go tu od razu nie przyprowadziłeś. Stałeś się
ostrożny po przygodzie z Kurtem? Ross przytaknął ponownie.
- I po tym, co usłyszałem od ciebie, że Czerwoni mogą tu kogoś na nas zasadzić.
Ashe pogładził swój zarośnięty policzek.
- Nigdy nie należy ich lekceważyć. Ale człowiek, którego spotkałeś, to faktycznie
McNeil, i lepiej, żebyśmy byli razem. Dasz radę go tu przyprowadzić?
- Myślę, że tak. Mimo tych jego nóg. Zresztą wedle jego opowieści sam zaszedł w to
miejsce.
Ashe w zamyśleniu odkroił kawałek piekącego się zająca i zaklął cicho, oparzywszy
sobie język.
- Dziwne, że Cassca nic nam o nim nie powiedziała. A może nie chciała wspominać,
że go odpędzili. Pójdziesz teraz?
- Mogę, nie ma sprawy. Nie wyglądał najlepiej. Założę się, że jest głodny.
Znów odbył drogę na bagna.
Tym razem nie dostrzegł smugi dymu. Zawahał się. Trzcinowa wysepka, na której
stał, była z pewnością tą, na której spotkał McNeila. Była pusta. Czy McNeil sam udał się w
drogę? Czy też coś się stało?
O niebezpieczeństwie ostrzegł go jakiś szósty zmysł. Nie umiałby powiedzieć,
dlaczego nagle gwałtownym ruchem odwrócił się w stronę pobliskich krzewów. Ale
ponieważ to zrobił, wylatująca lina, która miała zacisnąć się na jego gardle, zsunęła się
bezsilnie po jego ramieniu. Gdy opadła na ziemię, przydepnął ją błyskawicznie. Potem
równie szybkie pochylenie się i szarpnięcie i trzymający drugi koniec zaskoczony napastnik
wyjechał na brzuchu na otwartą przestrzeń.
Ross znał już tę okrągłą twarz.
- Lal z miasta Nodren - słowa powitania nie przeszkodziły mu w międzyczasie walnąć
kolanem w twarz sięgającego po kamienny nóż przeciwnika. Ten upuścił broń, którą Ross
kopnął w krzaki. - Na co polujesz. Lal?
- Na handlarzy! - głos był słaby, ale brzmiała w nim nieskrywana pasja.
Nie próbował jednak na nowo podjąć walki, gdy Ross pewnym chwytem za gardło
pchnął go w kierunku krzewów. W znajdującym się za nimi zagłębieniu na szczęście nie było
wody, tylko nieco błota. Na szczęście dla McNeila, który leżał tam skrępowany za ręce i nogi,
bez specjalnej troski o jego poparzone ciało.
7
Ross związał Lala liną, która miała służyć jako arkan na jego własną szyję. Upewnił
się, że silnie zacisnął wszystkie węzły, zanim pochylił się, by rozciąć więzy McNeila. Lal
skulił się przy przeciwległej ściance rowu trzęsąc się na całym ciele. Jego przerażenie było
tak widoczne, że Ross nawet nie czuł satysfakcji z wygranej walki. Było mu raczej głupio.
- O co tu chodzi? - spytał McNeila, gdy oswobodził go z więzów i pomógł wstać.
McNeil rozmasował ramiona, zrobił dwa niepewne kroki i skrzywił się z bólu.
- Nasz przyjaciel chce być zbyt oddanym sługą Lurghy.
Ross uniósł łuk i zwrócił się do jeńca:
- Czy szczep nas ściga?
- Lurgha rozkazał. Głos jego brzmiał z niebios. Każdy handlarz, który uciekł przed
jego gniewem, ma być schwytany i złożony w ofierze dla użyźnienia pól.
- Aha, starożytna ofiara przed pierwszym wiosennym siewem - przypomniał sobie
Ross wyuczoną lekcję. Każdego obcego wędrowca albo członka wrogiego szczepu
schwytanego określonego dnia miał spotkać taki właśnie los. Jeśli rok był pechowy i nie
schwytano żadnego człowieka, można było od biedy złożyć w ofierze wilka lub jelenia. Ale
najlepsza była ofiara z człowieka. Więc Lurgha rozkazał - głos z nieba rozkazał - że handlarze
mają być tegoroczną ofiarą. Ashe! Przecież jakiś tropiciel może trafić też do niego.
- Musimy ruszać - zwrócił się do McNeila, ujmując jednocześnie w dłoń linę, na
której miał zamiar prowadzić Lala. - Ashe będzie chciał go wypytać o szczegóły tego nowego
rozkazu Lurghy.
Mimo zniecierpliwienia, Ross musiał dostosować tempo marszu do możliwości swego
poparzonego towarzysza, który gonił już resztkami sił. Wprawdzie zaczął dość ambitnie, ale
wkrótce już wlókł się noga za nogą. Ross ponaglił Lala do szybkiego marszu. Przywiązywał
go do drzewa co kilkadziesiąt metrów, a potem powracał, by pomóc McNeilowi. Tą metodą
dotarli do jaskini tuż przed zmrokiem. U jej wylotu wciąż jeszcze płonęło ognisko.
- Macna! - Ashe pozdrowił przyjaciela tutejszą wersją jego imienia - I Lal. Ale skąd ty
tu, Lalu z miasta Nodrena?
- Nieporozumienie - odpowiedział za niego Ross, pomagając McNeilowi usadowić się
na swym legowisku wewnątrz jaskini. - Łowił handlarzy na podarunki dla Lurghy.
- A więc - zwrócił się Ashe do tubylca - z czyjego to rozkazu łowisz moich krewnych?
Czy wydał go Nodren? Czy już zapomniał o więzach krwi pomiędzy nami? Bo przysięgą na
samego Lurghę były one potwierdzone!
- Aaaa - Lal skulił się pod ścianą jaskini, gdzie przywlókł go Ross.
Był związany, nie mógł więc schować głowy w ramionach. Przypadł twarzą do ziemi,
tak że mogli oglądać tylko jego trzęsący się czub ze splecionych włosów. Murdock
zorientował się z niejakim zdziwieniem, że drobny człowieczek łka jak dziecko. Całe jego
ciało drżało w niemym szlochu.
- Aaaa - zajęczał ponownie.
Ashe czekał cierpliwie przez chwilę, ale po kolejnym jęku chwycił za czub włosów i
uniósł głowę Lala znad ziemi. Oczy tubylca były zamknięte, ale po policzkach płynęły łzy, a
usta złożyły się do następnej żałosnej skargi.
- Przymknij się! - potrząsnął nim Ashe, chociaż starał się to zrobić w miarę delikatnie.
- Przecież nie poczułeś jeszcze ostrza mojego noża. Moja strzała nie przebiła twej skóry.
Wciąż żyjesz, choć mogłeś być martwy. Ciesz się więc życiem i spróbuj je zachować,
opowiadając nam wszystko, co wiesz.
Podczas spotkania na drodze Cassca wykazała się inteligencją rozluźniając napięcie,
które pojawiło się między nimi. Wszystko wskazywało na to, że Lal jest człowiekiem
całkowicie innego rodzaju. Jego umysł był bardzo prosty i niewiele myśli mogło się w nim
zagnieździć jednocześnie. Teraz zaś najwyraźniej panował tam kompletny chaos. Wyciągali z
niego opowieść niemal zdanie po zdaniu.
Lal był biedny. Tak biedny, że nie mógł nawet marzyć, iż kiedykolwiek będzie
posiadał na własność któryś z tych cennych przedmiotów, jakie handlarze ze wzgórz
sprzedawali bogaczom z miasta Nodrena. Lal był także czcicielem Wielkiej Matki, a nie
kimś, kto składa ofiary Lurghdze. Lurgha był bogiem wojowników i wielkich ludzi, nie
zwróciłby nawet uwagi na kogoś takiego jak Lal. Kiedy więc lud Nodrena przekonał się o
zagładzie osiedla handlarzy na wzgórzach, które rozpadło się w proch po uderzeniu gniewnej
pięści Lurghy, Lal nie przejął się tym bardzo. O tyle tylko, że wpadł na pomysł przeszukania
wzgórza. Gniew Lurghy mógł wszak zwrócić się przeciwko handlarzom, ale może nie
dotyczył tych wszystkich pięknych przedmiotów, które posiadali? Udał się więc w sekrecie w
to miejsce na poszukiwania. To, co tam ujrzał, przekonało go o potędze Lurghy i do tego
stopnia wstrząsnęło jego prostym umysłem, że uciekł w panice ze wzgórz, zapominając o
przedmiotach, po które przybył. Ale Lurgha dostrzegł go na wzgórzu i odczytał jego chciwe
myśli...
W tym momencie Ashe przerwał potok jego wymowy. Skąd wiadomo, że Lurgha
dostrzegł Lala?
Ponieważ - trząsł się ze strachu i ponownie płakał Lal - tego właśnie poranka, kiedy
wyprawił się na łowy na dzikie ptactwo, Lurgha przemówił doń na bagnach. Do niego, do
Lala, który jest tylko niczym mamy insekt pełzający po ziemi.
A jak przemówił doń Lurgha? Głos Ashe'a był łagodny i cichy.
Wprost z niebios. Jakby przemawiał do samego wodza Nodrena. Powiedział, że
widział Lala na wzgórzach, a więc Lal będzie jego pokarmem. Jednak Lurgha nie pożre go,
jeśli Lal będzie mu usługiwał na inny sposób. A on. Lal, leżał twarzą do ziemi, słuchając tego
bezcielesnego głosu i przysięgał, że będzie służył Lurghdze aż do kresu swych dni.
Wtedy Lurgha nakazał mu pochwycenie jednego ze złych handlarzy, który ukrywa się
na bagnach, i związanie go. Lal miał zawołać ludzi z wioski i razem mieli zanieść jeńca na
wzgórze, na którym Lurgha okazał swój gniew, i pozostawić go tam. Potem mogli powrócić i
wziąć to, co tam znajdą, wraz z błogosławieństwem ich pól w czas siewów, i
błogosławieństwem dla całego ludu Nodrena. I on. Lal, przysiągł, że stanie się wedle woli
Lurghy, a teraz nie może spełnić swej przysięgi. Lurgha zatem pożre go niechybnie. Nie ma
dlań żadnej nadziei...
- Czy jednak - powiedział Ashe łagodnym głosem - nie służyłeś Wielkiej Matce przez
wszystkie te lata? Czy nie oddawałeś jej zawsze pierwszego owocu, nawet jeśli zbiory z
twego małego pola były skromne?
Lal spojrzał na Ashe'a, a jego twarz wciąż była zapłakana i przerażona. Dłuższą
chwilę potrwało nim pytanie przebiło się do jego umysłu. Potem przytaknął skwapliwie.
- A czy ona w zamian nie darzyła cię swą łaską. Lal? To prawda, że jesteś biednym
człowiekiem, ale nie przymierasz głodem. A przecież teraz jest najgorsza pora roku, gdy
ludzie często umierają z głodu, nim nadejdą nowe zbiory. Wielka Matka dba o swoje dzieci i
to właśnie ona oddała cię w nasze ręce. Tak właśnie mówię do ciebie. Lal, ja, Assha spośród
handlarzy, i mówię do ciebie prostą mową - Lurgha, który zniszczył nasze osiedle, Lurgha,
który przemawia z niebios, nie przyniesie ci niczego dobrego...
- Aaa - załkał Lal. - Wiem to, wiem, Assha. On jest z ciemności, spomiędzy
mrocznych duchów!
- Tak. Nie jest on zatem krewnym Wielkiej Matki. Ona jest bowiem tworem światła i
dobra, ona daje zbiory i młode jagnięta w twoim stadzie, ona daje płodność młodym
kobietom, aby urodziły synów, którzy noszą włócznię za swym ojcem, i córki, które będą
przędły i obsiewały pola złotym ziarnem. Gniew Lurghy skierowany jest ku nam. Lal. Nie ku
ludowi Nodrena, nie ku tobie. I my weźmiemy na siebie jego gniew.
Pokuśtykał ku wyjściu z jaskini. Na zewnątrz panował już mrok.
- Usłysz, Lurgho, moje słowa! - zakrzyknął w ciemność. - Jam jest Assha z handlarzy
i biorę na siebie twój gniew. Niech nie ściga on Lala ani też Nodrena, ani nikogo z jego ludu.
Niech dosięgnie tylko mnie. Tak rzekłem!
Ross dostrzegł nieznaczny ruch dłoni Ashe'a. Najwyraźniej przygotował on jakiś
drobny pokaz, który miał przekonać dzikusa. Jakoż faktycznie u wylotu jaskini zapłonął
gwałtownym błyskiem wielce widowiskowy zielony ogień. Lal jęknął przerażony, ale po-
nieważ błysk trwał tylko przez moment, odważył się spojrzeć tam ponownie.
- Widziałeś, że Lurgha odpowiedział na moje wyzwanie. Lal. Na mnie tylko będzie
zwrócony jego gniew. A teraz - Ashe dokuśtykał z powrotem i wyciągnąwszy skórę białego
wilka, rozłożył ją przed Lalem - zaniesiesz to Cassce, a ona uczyni z tego kurtynę w drzwiach
Domu Matki. Jest biała, jak sam widzisz, przeto jest bardzo rzadka. Matka będzie rada z tak
cennego podarunku. A ty powiesz Wielkiej Matce, co ci się przydarzyło, i powiesz, iż wie-
rzysz, że jej moc większa jest niż moc Lurghy. A Matka będzie z ciebie wielce zadowolona.
Ale nie powiesz ni słowa ludziom z wioski. Bo to jest sprawa między Lurghą a Asshą i nie
chcę, by ktokolwiek stanął pomiędzy nami.
To mówiąc, rozwiązał linę krępująca ręce Lala. Ten zaś dotknął skóry śnieżnego wilka
a jego oczy lśniły z podziwu.
- Zaprawdę, wielki dar dałeś mi, Assha. Matka będzie zadowolona, bo od wielu już lat
nie miała tak bogatej kurtyny u wrót swego domu. Jestem naprawdę małym człowiekiem, nie
mnie przeto mieszać się w spory między wielkimi. Lurgha przyjął twoje słowa, nie moja to
więc sprawa. Nie wrócę jednak do wioski przez czas jakiś, jeśli zechcesz mi zezwolić, Assha.
Jestem bowiem człowiekiem o lekkim i długim języku i często mówię to, czego powiedzieć
nie chcę. Jeśli więc zadadzą mi pytanie, odpowiadam. Jeśli zaś tam nie wrócę, nie zadadzą mi
pytania, nie odpowiem więc.
McNeil roześmiał się.
Ashe uśmiechnął się tylko dobrotliwie.
- Tak więc będzie. Lal. Jesteś mądrzejszym człowiekiem niż sądzisz. Nie powinieneś
jednak także zostawać tutaj.
Lal ponownie zgiął się w ukłonie.
- Tak i ja sądzę, Assha. Nad wami ciąży teraz gniew Lurghy, a ja nie chcę znaleźć się
w jego zasięgu. Dlatego też odejdę na bagna. Są tam ptaki i zające, będę więc miał czas
obrobić tę skórę, aby, gdy zaniosę ją do Matki, naprawdę była warta jej błogosławieństwa.
Chciałbym za twym pozwoleniem, Assha odejść jeszcze tej nocy.
- Niech szczęście ci sprzyja. Lal.
Ashe wskazał mu gestem wyjście. Lal nieśmiało pokłonił się jeszcze pozostałym i
znikł w ciemnościach doliny.
- Co, jeśli go pochwycą? - spytał McNeil zmęczonym głosem.
- Nie sądzę, by go łatwo znaleźli - odparł Ashe. - A poza tym, co miałem z nim
zrobić? Zatrzymać tutaj? Cały czas knułby ucieczkę. A na wolności znów by na nas polował.
Teraz zaś mam nadzieję, że przez jakiś czas będzie trzymał się z dala od Nodrena i w ogóle
zniknie wszystkim z oczu. Lal może nie jest bardzo bystry, ale jest niezłym myśliwym. A
teraz ma powody się ukrywać, więc trzeba będzie dobrego tropiciela, by go znalazł. Jednego
za to się dowiedzieliśmy. - Czerwoni wiedzą, że nie do końca wyczyścili to miejsce. Co się
właściwie stało, McNeil?
Opowiedział im wszystko ze szczegółami. Potem Ashe usiadł na posłaniu, a Ross
zajął się przygotowaniem kolacji.
- W jaki sposób namierzyli posterunek? - zastanawiał się Ashe, wpatrując się w
pełgające płomienie ogniska.
- Musieli namierzyć sygnał komunikacyjny i znaleźć jego źródło. Tylko to przychodzi
mi do głowy. A to oznacza, że musieli nas szukać już od dłuższego czasu.
- Nie było ostatnio w okolicy jakichś obcych? McNeil potrząsnął przecząco głową.
- W ten sposób nie mogli nas znaleźć. Sanford był świetny w tym, co robił. Gdybym
go nie znał, sam bym przysiągł, że jest jednym z ludu pucharu. Miał przy tym wspaniałą sieć
informatorów w całej Brytanii. To zadziwiające, jak potrafił to zorganizować. Myślę, że fakt
jego przynależności do gildii kowali był wielce pomocny. Mógł zdobyć mnóstwo ciekawych
wieści w każdej wiosce, w której tylko było coś do roboty. I mówię ci - McNeil uniósł się
nieco na łokciu dla podkreślenia swoich słów - nie działo się nic podejrzanego ani po obu
stronach Kanału, ani daleko na pomocy. O tym, że czyste jest południe, upewniliśmy się,
zanim jeszcze zdecydowaliśmy się na przykrywkę ludu pucharu. Zwłaszcza, że ich klany są
niezwykle liczne w Hiszpanii.
Ashe przeżuwał w zamyśleniu pieczone skrzydełko.
- Ich stała baza z transporterem musi być gdzieś w granicach terytorium, którym
władają także w naszych czasach.
- Mogą równie dobrze siedzieć na Syberii i śmiać się w głos! -wybuchnął McNeil -
Tam nie mamy szansy się dostać.
- Nie - odparł Ashe wrzucając w ogień ogryzioną kość i oblizując palce z tłuszczu. -
Wtedy też natrafiliby na stare problemy odległości. Gdyby to, czego szukają, znajdowało się
w ich obecnych granicach, nigdy byśmy nie wpadli na ich trop. To leży gdzieś poza ich
dwudziestowiecznym terytorium, i to jest korzystne dla nas. Oni zaś muszą umieścić swój
punkt transportowy tak blisko tego miejsca, jak to tylko możliwe. Nasze problemy
logistyczne i tak są znacznie poważniejsze niż ich.
- Przecież wiesz, dlaczego wybraliśmy Arktykę na miejsce głównej bazy. Tam w
żadnym okresie historii nie było zbyt gęsto od ludzi. Ale jeśli chodzi o nich, założę się o
wszystko, co tylko chcesz, że ich baza jest gdzieś w Europie, a do tego musieli wytłuc trochę
ludzi. Jeśli używają samolotu, nie mogą robić tego otwarcie...
- Dlaczego nie? - wtrącił Ross. - Dla miejscowych to przecież tylko magia, ptak
Lurghy.
- Oni także muszą uważać, by nie zakłócić biegu historii, podobnie jak my - potrząsnął
głową Ashe. - Wszystko, co pochodzi z naszych czasów, musi być tak ukryte lub
zamaskowane, aby nie kojarzyło się tubylcom z dziełem ludzkich rąk. Nasz okręt podwodny
wygląda jak wieloryb. Ich samolot z pewnością przypomina ptaka, ale nie mogą ryzykować,
że ktoś przyjrzy mu się bliżej. Nie mamy pojęcia, co mógłby spowodować taki wyciek
technologii w tych czy też innych prymitywnych czasach, jak mogłoby to zmienić bieg
historii.
- Ale - Ross był zdecydowany przedstawić swoje przemyślenia na ten temat -
załóżmy, że dałbym Lalowi pistolet i nawet nauczył go, jak go używać. I tak nie uda mu się
stworzyć własnego. Ta technologia leży poza jego możliwościami. Ci ludzie nie potrafiliby
wytworzyć takiego przedmiotu.
- Jest w tym trochę racji. Z drugiej strony, nie lekceważ umiejętności tutejszych
rzemieślników ani też wrodzonej inteligencji ludzi tej ery. Tubylcy prawdopodobnie nie
potrafiliby stworzyć pistoletu, ale to mogłoby pchnąć ich myśli w nowym kierunku. I kto wie,
czy nie unicestwilibyśmy tym samym naszego świata. Dlatego nie śmiemy zmieniać
przeszłości. To jest tak jak z wynalezieniem broni atomowej. Każdy chciał ją wyprodukować,
a teraz siedzimy wszyscy i trzęsiemy się ze strachu, że ktoś jednak może być na tyle szalony,
by jej użyć.
- Więc kiedy Czerwoni ściągają stąd jakieś wynalazki, staramy się nie pozostać w
tyle, ale tutaj w przeszłości musimy uważać na każdy ruch, żeby przypadkiem nie zniszczyć
świata, w którym żyjemy?
- Co właściwie będziemy teraz robić? - McNeil najwyraźniej znudził się tą jałową
dyskusją.
- Murdock jest na próbnym skoku. To jego test. Okręt ma nas stąd zabrać za dziewięć
dni.
- Jeśli zatem tu wysiedzimy, jeśli zdołamy tu wysiedzieć - McNeil spojrzał na swoje
nogi - wkrótce nas zabiorą. No dobrze, dziewięć dni.
Trzy z nich spędzili w jaskini. McNeil szybko wracał do zdrowia i wkrótce już
niecierpliwił się bezczynnością, ale Ashe wciąż jeszcze kuśtykał zbyt poważnie, by mogli
ryzykować marsz.
Ross na przemian z McNeilem polowali w okolicy i patrolowali najbliższy teren. Nie
natrafili jednak na żadne ślady tubylców. Najwyraźniej Lal dotrzymał słowa i zaszył się
gdzieś na bagnach z dala od swego ludu.
Kiedy czwartego dnia bladym świtem Ashe obudził Rossa, ten bez zbędnych słów
zrozumiał, że nadeszła pora wymarszu. Palenisko było przysypane ziemią. Pożywili się
naprędce upieczoną poprzedniej nocy dziczyzną i w milczeniu opuścili jaskinię, zanurzając
się w oparach chłodnej mgły. Nieco dalej w dolinie dołączył do nich schodzący z czat
McNeil. Dostosowawszy tempo marszu do Ashe'a, podążali powoli, ale wytrwale w kierunku
biegnącego pomiędzy wioskami szlaku.
Szli wprost na północ. Teren zaczynał się wznosić. Dochodzili do zamieszkanych
terenów. Ross omal nie przewrócił się w płytkim rowie, który, jak się potem okazało, był
granicą uprawnego poletka. Mgła wciąż była gęsta, ale z oddali dochodziło beczenie owiec i
ujadanie psa. Ashe zatrzymał się na moment, węsząc w powietrzu jak pies gończy. Ruszyli
dalej we wskazanym przez niego kierunku, przecinając całą serię małych poletek.
Tymczasem mgła gęstniała. Ashe wyraźnie przyspieszył kroku opierając się ciężko na
wystruganym przez siebie kosturze. Odetchnął głośno z wyraźną ulgą, gdy nagle z mgły
wyłoniły się dwa kamienne monolity sterczące jak dziwaczne filary. Trzecia kamienna płyta
leżała na nich poziomo. Konstrukcja ta przypominała prymitywny łuk, pod którym należało
przejść, aby zejść ze wzgórza do wąskiej doliny.
Ross nie widział jej wyraźnie poprzez mgłę, miał jednak wrażenie, że coś się czai za
tą kamienną bramą. Nigdy nie był przesądny. Kiedy studiował wierzenia tych prymitywnych
ludów, nie traktował ich poważnie ani przez chwilę. A jednak, gdyby był tu teraz sam,
odwróciłby się na pięcie i zawrócił. To, co czekało za bramą, nie było dla niego.
Toteż odetchnął, gdy Ashe zatrzymał się przed kamiennym portalem i gestem nakazał
obu towarzyszom, by się ukryli. Ross z ochotą wykonał to polecenie. Mimo iż czuł niemiłe,
wilgotne dotknięcia mgły na karku i twarzy, przypadł do ziemi za karłowatymi roślinkami
rosnącymi w pobliżu.
Te krzewy wyglądają jakby ktoś celowo je tu zasadził - przemknęło mu przez myśl.
Kiedy McNeil przysiadł obok niego, Ashe wydobył z gardła miękki, przenikliwy odgłos
przypominający ptasi zew. Powtórzył go trzy razy, nim z mgły wynurzyła się jakaś postać.
Postać w długim, sięgającym ziemi szaro-białym płaszczu. Szła od strony zielonej doliny, a
kaptur płaszcza całkowicie krył oblicze. Zatrzymała się tuż przed kamiennym łukiem, a Ashe,
nakazując gestem towarzyszom, aby nie ruszali się z miejsca, postąpił ku niej kilka kroków.
- Niech błogosławione będą stopy i dłonie Matki, tej, która sieje to, co daje owoce.
- Obcy przybyszu, którego ściga gniew Lurghy - zabrzmiał stłumiony przez kaptur
głos Casski - czego tu szukasz? Jak śmiesz pojawiać się w miejscu, do którego żaden
mężczyzna nie ma wstępu?
- Ciebie szukam. Bo tej nocy, gdy przybył Lurgha, ty byłaś świadkiem jego przybycia.
Ross usłyszał syk gwałtownie wciągniętego powietrza.
- Skąd to wiesz, przybyszu?
Bo służysz Matce i jesteś zazdrosna o swoją i jej potęgę. Chciałaś na własne oczy
ujrzeć potęgę Lurghy.
Kiedy po chwili milczenia odpowiedziała, Ross słyszał gniew i frustrację w jej głosie.
- Pojmujesz zatem mój wstyd, Assha. Gdyż Lurgha przybył. Przybył, dosiadając
ptaka. I okazał swą moc. Teraz więc wioska będzie składać ofiary Lurghdze i zabiegać o jego
łaski. Nikt zaś nie będzie już słuchać stów Matki, nikt nie ofiaruje jej pierwszego owocu ze
swych...
- Ale skąd przybył ptak, którego dosiadał Lurgha? Czy możesz mi to wyjawić, ty,
która czekasz nadejścia Matki?
- Jakąż różnicę czyni to, skąd przybył Lurgha? Czy to coś ujmuje lub przysparza jego
mocy? - Cassca przeszła pod sklepieniem łuku. - A może tak, w jakiś dziwny sposób?
Powiedz mi, Assha.
- Może tak. Odpowiedz, proszę.
Obróciła się powoli i wskazała za swe prawe ramię.
- Stamtąd przybył. Przyglądałam mu się uważnie, wiedząc, że chroni mnie moc Matki,
i że nawet pioruny Lurghy nie mogą mnie pożreć. Czy ta wiedza czyni Lurghę mniejszym w
twoich oczach, Assha? Przecież on pożarł wszystko, co do ciebie należało, wraz z twoimi
krewnymi.
- Może tak - powtórzył Ashe. - Nie sądzę, by Lurgha przybył ponownie.
Wzruszyła ramionami, a ciężki płaszcz załopotał na wietrze.
- Stanie się, co ma się stać, Assha. A teraz odejdź. Nie jest właściwe, by przebywał tu
jakikolwiek mężczyzna.
I Cassca wycofała się w głąb zielonej doliny, a Ross i McNeil wyszli ze swego
ukrycia.
McNeil spoglądał w stronę, którą wskazała kapłanka.
- Północny wschód - mruknął w zamyśleniu. - Tam właśnie znajduje się Bałtyk.
8
Dziesięć dni później Ashe leżał wygodnie wyciągnięty na szpitalnym łóżku w
arktycznej bazie, ze starannie zabandażowaną nogą i kubkiem gorącej kawy w ręce. Z
ponurym uśmiechem spoglądał na Nelsona Millairda.
Millaird, Kelgames, doktor Webb - szefowie projektu - nie tylko przeszli przez wrota
transportera, aby spotkać się z trójką przybyszy z Brytanii, ale teraz tłoczyli się w ciasnym
pokoju, niemal przygniatając do ściany Rossa i McNeila. Bo to właśnie było to! To, na co
polowali od wielu miesięcy, mieli niemal w zasięgu ręki!
Tylko Millaird, dyrektor naczelny, nie był o tym do końca przekonany. Ten potężny
mężczyzna o nalanej twarzy i bujnej, rozwichrzonej czuprynie siwiejących włosów nie
wyglądał na intelektualistę. Jednak Ross siedział w tym projekcie wystarczająco długo, by
wiedzieć, że właśnie grube, owłosione ręce Millairda pozbierały wszystkie luźne sznurki
poruszające operacją Retrograde i splotły je w sprawnie funkcjonującą całość. Teraz zaś
dyrektor siedział rozparty niedbale na krześle, znacznie zresztą za małym na jego potężne
cielsko, i gryzł w zamyśleniu drewnianą wykałaczkę.
- No to mamy pierwszy trop - skomentował bez nadmiernej ekscytacji.
- Raczej porządną brukowaną drogę! - wszedł mu w słowo Kelgarries. Major był zbyt
podniecony, by stać spokojnie. Przestępował z nogi na nogę, jakby był gotów już w tej chwili
obrócić się na pięcie i gnać na wroga. - Czerwoni nie niszczyliby Gog, gdyby nie uważali
tego posterunku za zagrożenie. W tym sektorze czasowym musi się znajdować ich główna
baza!
- Powiedzmy raczej, jakaś większa baza - studził jego zapał Millaird. - Nie ta, której
szukamy. W dodatku teraz właśnie mogą zmieniać sektor czasowy. Myślisz, że spokojnie tu
na nas zaczekają, aż pojawimy się z większymi siłami?
A jednak spokojny ton głosu Millairda nie zgasił entuzjazmu majora.
- Jak długo trwa rozmontowanie dużej bazy? - zapytał. - Co najmniej miesiąc. Jeśli
poślemy tam ekipę, jeśli się pospieszą...
Millaird uderzył swymi ciężkimi łapskami o tłuste uda i roześmiał się, choć był to
raczej wisielczy humor.
- A gdzie konkretnie poślemy tę ekipę, Kelgarries? Na północny wschód od Brytanii?
To raczej nieprecyzyjny namiar, delikatnie mówiąc. Oczywiście - zwracał się teraz do Ashe'a
- dowiedziałeś się wszystkiego, czego było można. A ty, McNeil, nie masz nic do dodania?
- Nie, sir. Zmietli nas w momencie, gdy Sandy był przekonany, że jesteśmy
bezpieczni jak u mamusi. Nie mam pojęcia, jak nas znaleźli, chyba że namierzyli sygnał
komunikacyjny. A jeśli tak, to musieli nas poszukiwać od dłuższego czasu, bo używamy
bardzo nieregularnych częstotliwości nadawania.
- Czerwoni są cierpliwi i niegłupi. Mogą też mieć urządzenia, o jakich nie mamy
pojęcia. My też jesteśmy cierpliwi i niegłupi, ale nie mamy ich gadżetów. I czas działa na
naszą niekorzyść. Jakieś wnioski, Webb? - Millaird zwrócił się do trzeciego, dotąd
milczącego mężczyzny.
Doktor poprawił okulary, które zsunęły mu się na czubek nosa.
- Tylko jeden punkt, którym chciałbym uzupełnić nasze przypuszczenia - odparł. -
Sądzę, że mają bazę w rejonie Bałtyku. Nawet obecnie te tereny są dla nas niedostępne, a
wtedy znajdowały się tam liczne szlaki handlowe. Nie wiemy wiele o tej części Europy. Ich
baza może być w okolicach granicy z Finlandią. Tam mogliby ukryć instalacje na sto różnych
sposobów.
Millaird wydobył notes i sięgnął do kieszeni po długopis.
- Nie zaszkodzi wysłać tam kilku agentów w naszych czasach. Uruchomimy wywiad
wojskowy, a może i cywilny. Może znajdą coś ciekawego. Ale to spory rejon.
Webb przytaknął.
- Mamy jedną wskazówkę - szlaki handlowe. W czasach kultury pucharów
dzwonowatych były bardzo dobrze oznaczone. Najważniejszy w tym rejonie był szlak
bursztynowy. Większość mieszkańców stanowili wtedy łowcy, było też trochę rybaków
wzdłuż wybrzeża. W interesujących nas czasach mieli już kontakty z handlarzami. - Zdjął
okulary nerwowym ruchem. - Poza tym Czerwoni sami mogą mieć tam kłopoty...
- To znaczy? - zainteresował się Kelgarries.
- Inwazja plemion należących do kultury czekanów bojowych. Jeśli jeszcze się nie
pojawili, przybędą niedługo. To była jedna z większych fal migracyjnych w tym kraju.
Prawdopodobnie byli przodkami późniejszych Celtów i plemion nordyckich. Nie wiemy
nawet, czy wytępili pierwotnych mieszkańców czy też zasymilowali się z nimi.
- Szkoda, że nie wiemy - skomentował McNeil - bo dla nas ta różnica może się
sprowadzać do topora w czaszce lub też nie.
- Nie sądzę, żeby atakowali handlarzy. Dzisiejsze znaleziska świadczą, że lud pucharu
kontynuował swój handel, mimo zmiany klientów - uspokoił go Webb.
- O ile oczywiście ktoś nie będzie ich podżegał - Ashe podał pusty kubek Rossowi.
-Nie zapominajcie o gniewie Lurghy. Począwszy od tego momentu nasi wrogowie mogą
podejrzewać każdą faktorię handlarzy, która pojawi się w pobliżu ich terytorium.
Webb pokręcił w zamyśleniu głową.
- Taki totalny atak przeciwko handlarzom oznaczałby wpływanie na bieg historii. Na
to Czerwoni by się nie odważyli, zwłaszcza że mają tylko ogólne podejrzenia. Pamiętaj, że
oni wcale nie mniej obawiają się majstrować w przeszłości niż my. Nie, raczej skupią się na
uważnych obserwacjach. Musimy zrezygnować z komunikowania się radiem...
- Wykluczone! - przerwał mu gwałtownie Millaird. - Możemy zmniejszyć liczbę
połączeń, ale nie poślę tam chłopców pozbawionych możliwości szybkiego kontaktu. Niech
chłopcy w laboratorium spróbują pomajstrować trochę przy radiu, tak aby nie można było go
wykryć. Czas! - zabębnił palcami na swym grubym kolanie. - Wszystko sprowadza się do
kwestii czasu.
- Którego nie mamy - wtrącił Ashe cichym jak zazwyczaj głosem. - Jeśli Czerwoni
obawiają się, że zostali wykryci, muszą zdemontować swoją bazę w tamtym czasie. I już nad
tym intensywnie pracują. Możemy nie dostać drugiej takiej szansy, aby ich namierzyć. Trzeba
ruszać jak najszybciej.
Millaird miał przymknięte powieki. Drzemał? Kelgarries wpatrywał się W drzwi. Na
okrągłej twarzy Webba malowało się zniechęcenie.
- Doktorze - Millaird nagle otworzył oczy i zwrócił się do Webba. - Jaka jest twoja
diagnoza?
- Ashe musi pozostać pod opieką lekarską jeszcze co najmniej pięć dni. Oparzenia
McNeila nie są groźne, a ta rana Rossa właściwie już się zagoiła.
- Pięć dni - Millaird znów przymknął oczy. Po chwili spojrzał bystro na majora. -
Personel. Nie mamy tu pod ręką nikogo właściwego. Kogo spośród znajdujących się w akcji
można ściągnąć bez ryzyka zakłóceń w projekcie?
- Nikogo. Chociaż nie, mógłbym odwołać Jansena i Van Wyke’a. Ci od czekanów
mogliby do nich pasować... - Nagły błysk w oczach majora zgasł równie szybko, jak się
pojawił. - Nie, nie mają odpowiedniego przygotowania językowego i kulturowego. I nie
wiemy, czy te szczepy już się tam pojawiły. Nie poślę nieprzygotowanych ludzi. Jedna
wpadka może nie tylko zagrozić ich życiu, ale też pogrążyć cały projekt.
- A więc zostaje ta trójka - podsumował Millaird. - Odwołamy, kogo tylko można, i
przygotujemy ich w bazie jak najszybciej, ale wiecie, że to musi potrwać. W międzyczasie
zaś...
- Czy możesz określić region z większym przybliżeniem niż tylko okolice Bałtyku? -
Ashe zwrócił się do Webba. Ten wyraźnie się zawahał.
- Niewiele możemy zrobić. Co najwyżej posłać tam okręt podwodny na te pięć dni.
Jeśliby nadawali coś przez radio, cokolwiek, powinniśmy ich namierzyć. Wszystko zależy od
tego, czy Czerwoni mają kogoś poza bazą, kto działa obecnie w terenie. To mało
prawdopodobne...
- Ale zawsze coś! - przerwał mu Kelgarries ze zniecierpliwieniem człowieka czynu.
- Oni czekają na takie właśnie posunięcie - zauważył Webb.
- No to co? Więc będą czujni! - major zaczynał tracić cierpliwość. - To jedyne
wsparcie, jakie możemy dać naszym chłopcom.
Nie kontynuując już dyskusji, wybiegł z pokoju. Webb wstał powoli.
- Popracuję trochę nad mapami - zwrócił się do Ashe'a. - Nie posyłaliśmy
zwiadowców nad Bałtyk. Nie odważymy się również wysłać tam samolotu szpiegowskiego.
To będzie skok w ciemność.
- Jeśli masz tylko jedną drogę, podążasz nią, prawda? Chętnie dowiem się
wszystkiego, co jeszcze będziesz mi mógł przekazać, Miles.
Ross do tej pory sądził, że przygotowania do jego pierwszej wyprawy były
wyczerpujące. Wkrótce śmiał się z tych myśli. Cały ciężar kolejnej podróży miał spoczywać
na barkach tylko ich trzech, toteż prawie natychmiast zostali poddani intensywnemu
szkoleniu i już trzeciej nocy Ross miał taki chaos w głowie, iż mimo potwornego zmęczenia,
nie mógł zasnąć. Uważał, że więcej mu namieszano w umyśle, niż go nauczono. Zwierzył się
McNeilowi z tych niewesołych myśli.
- Baza odwołała trzy inne grupy - wyjaśnił mu McNeil. - Ale oni muszą przejść
znacznie poważniejsze szkolenia i nie będą gotowi szybciej niż za jakieś trzy, cztery
tygodnie. Zmiana epoki wymaga nie tylko zdobycia nowej wiedzy, ale też wymazania starej.
- A nowi ludzie?
- Gwarantuję ci, że Kelgarries przetrząsa teraz wszystkie kąty, poszukując takich. Ale
oni muszą pasować fizycznie do cywilizacji, w której mają się znaleźć. Jeśli umieścisz na
przykład niskiego, ciemnowłosego faceta między nordyckimi żeglarzami, łatwo go będzie
zauważyć i zapamiętać... zbyt łatwo. Nie możemy ryzykować. Więc Kelgarries musi szukać
ludzi, którzy nie tylko psychicznie, ale także fizycznie pasują do konkretnego zadania. Facet,
który nie jest człowiekiem morza, nie będzie się zachowywać jak człowiek morza,
rozumiesz? A jeśli chcesz kogoś wsadzić do plemienia wędrującego ze stadami bydła, to
musisz znaleźć pastucha. Jedyną ochroną agenta - jak i całego projektu - jest dopasowanie go
do właściwego czasu i miejsca.
Ross nigdy dotąd nie zastanawiał się nad tym. Teraz nagle zdał sobie sprawę, jak
bardzo ich trójka jest podobna do siebie. Wszyscy byli podobnego wzrostu, wszyscy mieli
brązowe włosy i jasne oczy - Ashe niebieskie, on sam szare, McNeil orzechowe - i podobną
budowę - smukli, drobnokościści, ruchliwi. Nigdy jeszcze nie spotkał prawdziwego handlarza
z ludu pucharu, ale przypomniał sobie film, który widział pierwszego dnia. Wszyscy trzej
przypominali fizycznie ludzi, pod których się podszywali.
Piątego dnia studiowali wraz z Webbem mapę rejonu Bałtyku, kiedy do pokoju wpadł
Kelgames. Za nim zobaczyli ociężałą postać Millairda.
- Mamy ich! - krzyknął major od progu. - Tym razem to nam sprzyjało szczęście! A
Czerwoni strzelili gafę! I to jaką gafę!
Webb przyglądał się rozentuzjazmowanemu majorowi z lekkim uśmiechem.
- No cóż, cuda się czasem zdarzają - zauważył. - Przypuszczam, że okręt ma dla nas
namiary?
Kelgarries położył na stole kartkę papieru, którą dotąd wymachiwał tryumfalnie jak
sztandarem. Webb spojrzał na zapisane tam cyfry, a potem pochylił się nad mapą i naniósł na
nią naostrzonym ołówkiem dwie kropki.
- No, to nieco zawęża pole działania - mruknął. Ashe roześmiał się głośno.
- Czasem mam ochotę zapytać, jak definiujesz słowo “wąski", Miles. Pamiętaj, że
mamy odbyć tę drogę piechotą, więc różnica dwudziestu mil to niemało.
- Ten punkt jest spory kawał od wybrzeża - zaprotestował także McNeil, spojrzawszy
na mapę. - W ogóle nie znamy tego regionu...
Webb, zapewne po raz setny tego dnia, zdjął okulary.
- Myślę, że możemy przyznać tej akcji status czerwony - powiedział pełnym
wątpliwości tonem, jakby czekał, że ktoś się z nim nie zgodzi.
Ale nie było protestów. Millaird pochylił się nad mapą.
- Tak zrobimy, Miles - spojrzał na Ashe'a. - Zostaniecie zrzuceni na spadochronach.
Dostaniecie specjalny sprzęt. Jeśli już go użyjecie, posypiecie go specjalnym proszkiem,
który da wam Miles. Po dziesięciu minutach po sprzęcie nie zostanie ani śladu. Nie mamy
tego za wiele i nie możemy nadużywać, ale sytuacja jest szczególna. Znajdziecie bazę i
podacie współrzędne. W tym czasie, w którym będziecie, nie powinno to być trudne.
Pamiętajcie jednak, że nas interesuje to, co jest na drugim końcu tamtejszego transportera
czasowego. Dopóki nie zlokalizujecie także tamtej bazy, nie kontaktujcie się z nami.
- Istnieje możliwość - zauważył Ashe - że Czerwoni mają więcej niż jedno stanowisko
pośrednie. Mogli się wycwanić i zbudować cały ich szereg, by zatrzeć ślady. Każdy
transporter wiódłby więc dalej w przeszłość...
- Dobrze. Jeśli tak będzie, dostarczcie nam tylko położenie następnego w kolejce -
odparł Millaird. - Stamtąd podejmiemy trop, choćbyśmy musieli posłać chłopaków w skórach
dinozaurów. Musimy znaleźć bazę podstawową, a jeśli nie prowadzi do niej prosta droga,
trudno - pójdziemy krzywą.
- Skąd macie ten namiar? - spytał McNeil.
- Jedna z ich ekip terenowych wpadła w tarapaty i wezwała pomoc.
- I dostała ją?
Major uśmiechnął się ponuro.
- A jak myślisz? Znasz reguły tej gry, a Czerwoni mają znacznie ostrzejsze zasady
wobec swoich.
- Jakie mieli kłopoty? - zainteresował się Ashe.
- Jakaś lokalna dysputa na tematy religijne. Zrobiliśmy, co było można, ale nie
jesteśmy na sto procent pewni, czy właściwie odczytaliśmy ich kod. Zdaje nam się, że
odgrywali lokalnego boga i coś tam nie poszło dobrze.
- Znów Lurgha? - uśmiechnął się Ashe.
- Głupie to - zdenerwował się Webb. - Naprawdę głupie. Ty sam, Gordon, omal nie
przekroczyłeś niebezpiecznej granicy. Włączanie w nasze sprawy Wielkiej Matki to była
bardzo śliska sprawa. Miałeś szczęście, że poszło gładko.
- Raz się udało - zgodził się Ashe. - I być może nawet dzięki temu przeżyliśmy. Ale
zapewniam cię, że nie zamierzam zaczynać żadnej świętej wojny ani ogłaszać się prorokiem.
Rossa szkolono w zakresie posługiwania się mapą, ale nadal nie potrafił wyobrazić
sobie w rzeczywistości tych kolorowych plamek, które widniały na papierze. Miał więc
nadzieję, że tam na dole znajdzie jakieś naturalne punkty orientacyjne, najlepiej dużych
rozmiarów. Tylko coś takiego mógłby zapamiętać.
Samo lądowanie, które odbyło się zgodnie z instrukcjami Millairda, nie było rodzajem
przygody, na którą pisałby się dobrowolnie. Już sam wyskok wymagał dobrego wyczucia
czasu, a lot na spadochronie w nocy i podczas deszczu nie należał do przyjemnych. Ten skok
na ślepo, w kompletną ciemność i nicość, był dla Rossa jednym z najtrudniejszych testów,
jakie przechodził w życiu. A jednak udało się, podobnie jak udało mu się wylądować bez
specjalnej kontuzji na niewielkiej polance, którą obrali za cel.
Ross, wyplątawszy się z licznych pasków i uprzęży, pociągnął czaszę spadochronu na
środek polany. Podczas tej roboty usłyszał donośne ryczenie dochodzące z powietrza i tylko
dzięki temu zdążył zejść z drogi lądującemu na spadochronie osłowi, który już po chwili
zaczął się rzucać pod splątanym płótnem. Zajęty swoim spadochronem zupełnie zapomniał o
dwóch zwierzakach, które wysłano wraz z nimi. Na szczęście specjalnie dobrano
spokojniejsze ze spokojnych, więc kiedy zwierzę poczuło na karku ręce Rossa i usłyszało
jego uspokajający głos, stanęło i pozwoliło rozplatać się ze sznurów.
- Rossa - usłyszał swe imię w języku ludu pucharu.
- Tutaj. Mam jednego osła.
- Ja mam drugiego! - to był głos McNeila.
Oczy szybko przyzwyczajały się do ciemności, która na polanie nie była tak gęsta, jak
między drzewami. Praca szła sprawnie. Spadochrony zostały zebrane w jeden tobół. Zgodnie
ze słowami Webba, padający deszcz powinien tylko przyspieszyć proces zniszczenia, który
mieli wywołać za pomocą środka chemicznego. Ashe wysypał go na tkaniny. Świecił
delikatnym zielonkawym blaskiem.
Potem odeszli głębiej w las i rozbili prowizoryczny obóz, by dotrwać do świtu.
Wszystko w ich dotychczasowej podróży zależało od szczęścia i to na razie dopisywało.
Jeżeli jakiś agent nie przyczaił się gdzieś w lesie i nie obserwował lądowania, ich przybycie
pozostało niezauważone. Dalszy plan działania był bardzo elastyczny. Udając handlarzy
zamierzających zbudować nową faktorię mieli rozbić obóz nad rzeką wypływającą z
pobliskiego jeziora, która potem skręcała na południe i uchodziła do morza. Wiedzieli, że ten
rejon jest bardzo słabo zasiedlony, a szczepy były niewiele liczniejsze od rodziny. Większość
mieszkańców stanowili myśliwi, którzy przemierzali te tereny na pomoc i południe w za-
leżności od pory roku. Wzdłuż wybrzeża znajdowało się kilka stałych osad rybackich, które z
czasem miały zamienić się w miasta. Wprawdzie na południu było kilka pionierskich osad
rolniczych, ale jeśli zjawiali się tu jacyś handlarze, to nie po ryby czy płody rolne, ale po futra
i bursztyn. A lud pucharu handlował oboma tymi towarami.
Kiedy znaleźli w miarę bezpieczne schronienie w wykrocie przy powalonej sośnie,
Ashe rozpakował jedną z paczek i wydobył z niej puchar - przedmiot będący znakiem
rozpoznawczym ludu, który ich “adoptował". Przygotował porcję gorzkiego pobudzającego
napoju, który handlarze zwykli popijać w drodze. Puchar krążył z rąk do rąk. Napój
smakował paskudnie, ale dawał przyjemne uczucie ciepła we wnętrznościach. Potem
przespali się nieco do świtu, na zmianę trzymając warty. Wreszcie pojawiły się pierwsze pro-
mienie słońca.
Po śniadaniu założyli osiołkom pakunki, używając węzłów i uprzęży
charakterystycznych dla ludu pucharu. Jeszcze tylko zabezpieczyli łuki przed przemoczeniem
i mogli wreszcie wyruszyć na południe w poszukiwaniu rzeki.
Ashe prowadził, Ross ciągnął osły, McNeil był strażą tylną. Nie znaleźli żadnej
ścieżki, toteż minęło sporo czasu, nim wreszcie dotarli do skraju jeziora.
- Czuję palące się drewno - powiedział nagle Ashe, zatrzymując się.
Ross wciągnął powietrze i również poczuł ten zapach.
McNeil bez słowa kiwnął głową i znikł między drzewami. Kiedy czekali w milczeniu
na jego powrót, Ross dopiero zdał sobie sprawę, jak tętni życiem otaczający ich las. Po pniu
drzewa przebiegła wiewiórka. Zatrzymała się, wlepiła w obu ludzi czarne paciorki oczu,
przekrzywiła głowę, by widzieć wyraźniej. Gdy poruszył się jeden z ostów, wiewiórka
umknęła w mgnieniu oka, machając tylko na pożegnanie rudą kitą.
Chociaż zdawało się, że wokół panuje cisza, Ross słyszał cichy szum, szum
składający się z tysięcy drobnych dźwięków. Może dlatego, że tak bardzo się wsłuchiwał,
usłyszał odgłos innego rodzaju...
Położył dłoń na ramieniu Ashe'a i ruchem głowy wskazał pobliskie krzaki. Nie minęła
chwila, a niemal bezszelestnie wynurzył się spomiędzy nich McNeil.
- Mamy towarzystwo - powiedział cicho.
- Jakie?
- Tubylcy. Ale znacznie dziksi, niż kiedykolwiek widziałem na taśmach. Zdaje się, że
jesteśmy poza zasięgiem głównego nurtu cywilizacji.
Ci ludzie wyglądają, jakby dopiero wyszli z jaskiń. Nie sądzę, by kiedykolwiek
słyszeli o handlarzach.
- Ilu?
- Trzy, może cztery rodziny. Większość mężczyzn musi być na polowaniu, bo
przeważają kobiety i dzieci. I sądzę, patrząc na nich, że ostatnio niezbyt im się szczęściło.
- Może ich szczęście i nasze podąża tą samą ścieżką- powiedział Ashe. - Na razie ich
ominiemy i pójdziemy do rzeki. Pohandlujemy później. Tak czy owak, na pewno nawiążemy
z nimi kontakt.
9
Nie chcę rozbudzać przesadnych nadziei - McNeil starł pot z czoła - ale jak dotąd
idzie nam całkiem nieźle.
Odsunął nogą ze ścieżki kilka gałęzi, które wcześniej Ross odciął z powalonych
drzew, i skoczył pomóc swemu towarzyszowi w przetaczaniu następnego drewnianego pnia.
Ich tymczasowe schronienie nabierało cech trwałości. Gdyby teraz śledził ich jakiś leśny
myśliwy, dostrzegłby tylko zwyczajnych handlarzy wznoszących swój fort.
Wszyscy byli zresztą pewni, że są obserwowani przez łowców. Musieli zawsze dla
własnego bezpieczeństwa zakładać, że są śledzeni. Nocą mogli zachowywać się nietypowo,
ale w dzień każdy musiał grać swoją rolę i nieważne, czy była przy tym jakaś publiczność czy
też nie.
Wymiana towarowa, jaką przeprowadzili z szefem klanu, zwabiła wielu
onieśmielonych ludzi do obozu dziwnych przybyszy, którzy ofiarowywali różne cuda w
zamian za wyprawione skóry jeleni lub futra. Wieść o przybyciu handlarzy bardzo szybko się
rozeszła i już wkrótce dwa następne klany przysłały pierwszych wysłanników. Agenci
zadawali tubylcom wiele pytań, gdy tylko nadarzała się okazja do dłuższej pogawędki.
Chociaż tutejsi mieszkańcy lasu mówili innym językiem, do porozumienia się wystarczały
gesty i kilka szybko wyuczonych podstawowych słów. Ponadto Ashe zdołał się zaprzyjaźnić
z najbliżej mieszkającym klanem, pierwszym, z którym się zetknęli, i często wyprawiał się z
nimi na łowy, co było doskonałym pretekstem do badania okolicy. Wszak na tym nieznanym
terenie chcieli znaleźć bazę Czerwonych.
Ross zanurzył dłonie w rzece i opłukał twarz.
- Jeśli Czerwoni nie są handlarzami myślał na głos - to jakiej przykrywki mogą
używać?
McNeil wzruszył ramionami.
- Łowców, rybaków...
- Skąd wzięliby kobiety i dzieci?
- Albo tak jak i mężczyzn - z naszych czasów, albo poradziliby sobie z tym na sposób
wielu współczesnych plemion.
- Masz na myśli zabicie mężczyzn i przejęcie ich rodzin!? -spytał Ross.
Poczuł dreszcz na samą myśl o tym. Zawsze uważał się za twardziela, ale podczas
realizacji tego projektu już kilka razy zdarzyło mu się stanąć oko w oko z czymś, co
naprawdę nim wstrząsnęło.
- Tak to się robiło - odparł beznamiętnie McNeil. - Zdarzało się to setki razy przy
różnych najazdach. A tutaj przy tak małych rodzinnych klanach, mocno zresztą
rozproszonych, byłoby to niezwykle łatwe.
- Na pewno udają rolników, nie łowców - rzekł Ross. - Nie mogliby prowadzić
koczowniczego trybu życia. Musieliby przenosić bazę na plecach.
- No dobrze, więc założyliby wioskę rolniczą. Aha, już wiem, co masz na myśli - w
pobliżu nie ma żadnej wioski. A jednak muszą tu być, może pod ziemią.
Jak trafne były ich przypuszczenia, przekonali się jeszcze tej nocy, gdy Ashe wrócił z
polowania z samą przewieszoną przez ramię. Ross znał swego partnera wystarczająco dobrze,
by wyczuć jego podekscytowanie.
- Dowiedziałeś się czegoś? - zapytał.
- Tak, o nowym rodzaju duchów - odpowiedział Ashe uśmiechając się tajemniczo
- Duchy! - zawołał McNeil. - Zdaje się, że Czerwoni lubią się bawić w siły
nadprzyrodzone. Najpierw głos Lurghy, a teraz duchy. I co robią te duchy?
- Zamieszkują górzysty teren na południowy wschód stąd. Teren, który jest ścisłym
tabu dla łowców. Ścigaliśmy bizona i zwierzak wlazł do tego kraju duchów. A wtedy Ulffa
odwołał wszystkich w wielkim pośpiechu. Zdaje się, że każdy łowca, który się tam zapuścił,
znikał bez śladu, a jeśli nawet zdołał się stamtąd wyczołgać, był potwornie poparzony. To
jedna sprawa. - Usiadł przy ogniu i przeciągnął się ze znużeniem. - Druga jest dla nas nieco
bardziej kłopotliwa. Obóz “naszego ludu", znajdujący się jakieś dwadzieścia mil stąd na
południe, o ile dobrze oceniam odległość na podstawie opowieści, został tydzień temu starty z
powierzchni ziemi. Powiedziano mi to jako krewnemu ofiar... McNeil wyprostował się
gwałtownie.
- Polują na nas?
- Niewykluczone. Z drugiej strony, może chodzić o standardowe środki ostrożności.
- Czy zrobiły to duchy? - zaciekawił się Ross.
- Pytałem o to. Nie. Zdaje się, że jacyś obcy dzicy najechali obóz w nocy.
- W nocy? - gwizdnął McNeil.
- Tak jest - głos Ashe'a był szorstki. - Tubylcy nie walczą w ten sposób. Albo ktoś
niedokładnie zna tutejsze zwyczaje, albo Czerwoni są tak pewni siebie, że nie dbają o zasady.
Ale to była robota dzikich albo kogoś, kto ich udawał. Chociaż krążą także paskudne
pogłoski, że duchy wyjątkowo nie lubią handlarzy i mogą ukarać za ich przyjmowanie swym
gniewem...
- Aha. Gniewem Lurghy - uzupełnił Ross.
- Zgodzicie się zatem, że brzmi to wielce podejrzanie, nawet dla tak mało
podejrzliwych ludzi jak my.
- Proponuję zaprzestać na razie wypraw z łowcami - powiedział McNeil. - Może się
zdarzyć, że ktoś podczas łowów pomyli przyjaciela z wilkiem lub jeleniem.
- Masz rację - zgodził się Ashe. - Ci ludzie wydają się bardzo prości, ale ich umysły
pracują według zupełnie innych wzorców niż nasze. Zdaje nam się, że wyprowadzamy ich w
pole, wystarczy jednak drobna pomyłka i rezultat może być tragiczny. W międzyczasie
proponuję umocnić nieco naszą siedzibę. Proponuję też wystawić straże, choć możliwie nie
rzucające się w oczy.
- A może lepiej upozorować zniszczenie naszego obozu i nasze przeniesienie się na
łono Abrahama? - zasugerował McNeil. -Moglibyśmy wyruszyć ku górom duchów,
podróżując nocami, a ludzie Ulffa niech sobie myślą, że nie żyjemy.
- To też niezły pomysł. Słabym punktem jest brak ciał. Zdaje się bowiem, że ci, którzy
najechali poprzedni obóz, zostawili wyraźne ślady swych morderstw. A tego raczej nie
zdołamy przygotować.
McNeil był nie przekonany.
- Może udałoby się upozorować coś w tym guście...
- A jeśli nie będziemy mieli czasu niczego przygotować? -powiedział cicho Ross. Stał
przy palisadzie, którą otoczyli swą chatę, i właśnie wyglądał na zewnątrz. Ashe w mgnieniu
oka stanął u jego boku.
- Co jest?
Teraz Ross przekonał się, że długie godziny wsłuchiwania się w odgłosy lasu nie
poszły na mamę.
- Tego ptaka nigdy nie słyszeliśmy z głębi lasu. To ten niebieski, który łowi żaby nad
rzeką.
Ashe nawet nie spojrzał z stronę lasu. Chwycił naczynie z wodą.
- Zabierzcie suche racje żywnościowe! - rozkazał. Zawsze mieli pod ręką po skórzanej
sakwie z żelaznym zapasem. McNeil pośpiesznie chwycił sakwy. I znów rozległ się krzyk
ptaka, donośny, przenikliwy, słyszalny z daleka. Ross wiedział, że z tego właśnie powodu
został wybrany na sygnał, choć wybrany głupio. Szybkim krokiem podszedł do
przywiązanych osłów i jednym ruchem przeciął linki. Zapewne powolne, łagodne stworzenia
padną łupem jakichś leśnych drapieżców, ale przynajmniej dał im szansę ucieczki.
McNeil, zarzuciwszy na siebie obszerny płaszcz, by ukryć podróżne sakwy, chwycił
drewniane wiadro, jakby zamierzał zejść do rzeki po wodę, i dołączył spokojnym krokiem do
maszerującego w tamtym kierunku Rossa.
Mieli nadzieję, że ewentualnym obserwatorom ich ruchy nie wydadzą się podejrzane.
Jednak albo nie byli przekonujący, albo któryś z napastników był w gorącej wodzie kąpany,
bo nagle usłyszeli świst strzały. Leciała w kierunku ogniska. Ashe uniknął śmierci tylko
dlatego, że akurat pochylił się, by dołożyć drew do ognia. Teraz błyskawicznym ruchem
chwycił naczynie z wodą i chlusnął w płomienie, a sam ruszył w przeciwnym kierunku. Ross
i McNeil skoczyli w krzaki. Padli płasko na ziemię i zaczęli przedzierać się ku brzegowi
rzeki.
- Ashe? - zapytał Murdock szeptem.
Poczuł na policzku gorący oddech McNeila.
- Da sobie radę. Jeśli o to chodzi, jest najlepszy z nas. Czołgali się przez krzaki,
dwukrotnie zastygając w kompletnym bezruchu, ze sztyletami w dłoniach, i nasłuchując
szelestu gałęzi zdradzającego zbliżanie się jednego z napastników. Za każdym razem Ross
miał ochotę zerwać się i dźgnąć obcego, ale zdołał zwalczyć ten impuls.
Wstążka rzeki błyszczała blado w ciemnościach pomiędzy czarnymi krzewami. Wciąż
jeszcze widać było ślady zimy w postaci sporych zasp i, szarego w nocy, śniegu w
ocienionych miejscach. O zimie nie pozwalały też zapomnieć dokuczliwe ukąszenia
przenikliwego wiatru.
W mroku, gdzieś w górze rzeki, rozległ się przeraźliwy krzyk. Ross w bezwiednym
odruchu paniki uniósł się już na kolana i byłby może stanął na nogi i pognał w kierunku, z
którego przybyli, gdyby ciężka ręka McNeila nie opadła mu na ramię.
- To był osioł! - usłyszał ostry szept. - Spokój! Idziemy w dół rzeki do tego brodu.
Skręcili na południe i wstali z kolan. Przychyleni ku ziemi, pognali przed siebie
wzdłuż rzeki. Rzeka przybrała już po wiosennych deszczach i chociaż wciąż daleko było jej
do stanu powodziowego, zaczynała rozlewać się szerzej. Dopiero dwa dni wcześniej odkryli
miejsce, w którym mogli dostrzec piaszczyste dno. Gdyby teraz udało im się przekroczyć
rzekę, mogliby odgrodzić się od nieznanego wroga wodną zaporą. To dałoby chwilę oddechu,
chociaż Ross aż się kulił na samą myśl o przeprawie przez lodowatą wodę. Nie dalej jak
wczoraj widział duże drzewa niesione rzecznym nurtem. A przeprawa w nocy...
Nagle z gardła McNeila wydobył się dźwięk, który Ross ostatni raz słyszał w Brytanii
- wycie polującego wilka. Po kilku sekundach w dole rzeki rozległ się podobny odgłos.
- Ashe!
Wciąż zachowując wszelkie środki ostrożności, przesuwali się powoli wzdłuż brzegu,
aż wreszcie spotkali się z Ashem. Już w komplecie przeprawili się przez rzekę i kontynuowali
marsz na południe, zmierzając w kierunku gór. I wtedy wydarzyła się katastrofa.
Tym razem Ross nie został ostrzeżony przez ptasi zew. Choć to on był w ariergardzie,
nie usłyszał ani nie wyczuł zbliżającego się z tyłu niebezpieczeństwa. W jednej chwili widział
sylwetki podążających przed nim McNeila i Ashe'a, a w następnej wszystko stało się
ciemnością.
Pierwszą rzeczą jaka dotarła do jego zmysłów, był pulsujący ból w tyle głowy. Zmusił
się do otwarcia oczu. Promienie światła wtargnęły do wnętrza jego czaszki z siłą rzuconej
włóczni, a ból nagle stał się niemożliwy do wytrzymania. Uniósł dłoń i wymacał na głowie
potężnego guza.
- Assha.... - to miał być głośny krzyk, ale niestety nawet on nie usłyszał własnego
głosu. Byli w dolinie, z krzaków zaatakował go wilk. Wilk? Nie, wilk już nie żył, ale przecież
coś wyło na drugim brzegu rzeki.
Ross po raz drugi zaryzykował otworzenie oczu. Teraz rozpoznał ten przenikliwy
snop światła - słońce. Odwrócił głowę, by nie patrzyć wprost na nie. Wciąż był oszołomiony,
ale spróbował zebrać myśli. Zdaje się, że istniała jakaś przyczyna, dla której powinien
uciekać? Ale skąd uciekał, dokąd i dlaczego? Kiedy usiłował się skupić, widział tylko mgliste
obrazy z przeszłości, które nie tworzyły żadnej sensownej całości. Nagle w jego polu
widzenia pojawił się jakiś ruchomy obiekt. Widział go na tle innego obiektu, który już
wcześniej uznał za pień drzewa. Czworonożna istota z czerwonym językiem zwisającym z
pyska. Podeszła na sztywnych nogach. W jej gardle narastał niski warkot. Zwierzę obwąchało
jego ciało, a potem wydało z siebie serię krótkich i donośnych szczęknięć. Ta fala dźwięku
ugodziła głowę Rossa z taką siłą, że aż zamknął oczy. Chwilę potem poczuł na twarzy jakąś
lodowatą ciecz. Jęknął i gwałtownie otworzył oczy. Ujrzał nad sobą brodatą twarz, którą, jak
mu się zdawało, widział już w przeszłości.
Jakieś ręce dźwignęły go tak gwałtownym ruchem, że ponownie zapadł w całkowitą
ciemność.
Kiedy się obudził, była już noc, a ból w jego głowie znacznie osłabł. Pomacał rękoma
dookoła siebie. Leżał na stosie futer, a jedno z nich służyło mu za przykrycie.
- Assha... - jeszcze raz wyszeptał to imię. A jednak to nie Assha pojawił się w
odpowiedzi na wezwanie. Kobieta, która przy nim uklękła z kubkiem w dłoni miała związane
z tyłu włosy. Siwe pasemka wyglądały w świetle ognia jak żyły srebra. Ross był pewien, że
już ją kiedyś widział, ale nie mógł sobie przypomnieć, kiedy i gdzie. Kobieta uniosła mu
nieco głowę, przytknęła kubek do ust i wlała do gardła jakąś gorzką, palącą ciecz. Poczuł
ciepło rozlewające się po całym ciele. Napoiwszy go, kobieta wyszła. Ross został sam. Mimo
bólu i oszołomienia zdołał zasnąć.
Nie wiedział, ile dni spędził w obozie Ulffy pielęgnowany przez jego żonę. Stracił
poczucie upływającego czasu. Zorientował się jednak, że właśnie Frigga poleciła przynieść
go tu, mimo iż inni nie wierzyli, by zdołał wyrwać się śmierci. Pielęgnowała go wytrwale i w
końcu przywróciła życiu.
Dlaczego zadała sobie ten trud, Ross zrozumiał, gdy jego stan poprawił się na tyle, że
mógł usiąść i uporządkować myśli. Frigga łaknęła wiedzy. Dlatego zaczęła interesować się
ziołami i została znachorką. Ross stanowił wyzwanie dla jej medycznych umiejętności, a
teraz gdy zdołała go uleczyć, pragnęła dowiedzieć się od niego tak wiele, jak tylko można.
Ulffa czy inni mężczyźni ze szczepu na pewno bardziej pożądaliby metalowej broni
handlarzy, ale Frigga wolała poznać sekret wykonywania takiej odzieży, jaką miał na sobie
obcy, chciała słuchać opowieści o jego zwyczajach i o ziemiach, które przemierzył. Toteż
zasypywała Rossa nie kończącymi się pytaniami. Odpowiadał w miarę swych możliwości,
albowiem wciąż jeszcze znajdował się w pół śnie pół jawie i nie był nawet pewien realności
obecnych zdarzeń, a co dopiero przeszłych. Przeszłość była zamglona i odległa, choć co
pewien czas wracała doń natrętna myśl, że miał do spełnienia jakieś zadanie.
Wódz i jego wojownicy wyprawili się do zniszczonej faktorii po wycofaniu się
napastników i przynieśli stamtąd mnóstwo łupów: brzytwy z brązu, dwa noże do oprawiania
zwierząt, kilka haczyków na ryby oraz tkaniny, którymi zajęła się Frigga. Ross przyglądał się
obojętnie temu rabunkowi, nie protestując. W ogóle większość jego myśli koncentrowała się
na potwornych bólach głowy, których powracające ataki często pozbawiały go przytomności
na całe godziny lub nawet dni.
Mimo to zdołał zrozumieć, że klan Ullfy też obawia się napaści ze strony tych samych
ludzi, którzy zniszczyli ich placówkę. Na razie jednak rozesłani we wszystkich kierunkach
zwiadowcy meldowali o wycofaniu się napastników na południe.
Zaszła jeszcze jedna zmiana, której Ross wprawdzie nie był świadomy, ale która
mocno zaskoczyłaby zarówno Ashe'a jak i McNeila. Otóż Ross Murdock naprawdę umarł w
momencie, gdy na brzegu rzeki powalił go cios w głowę. Młody mężczyzna, którego za po-
mocą swego kunsztu przywróciła do przytomności Frigga, był Rossa z ludu pucharu. Tenże
Rossa nosił w sercu gorącą chęć zemsty na tych, którzy go napadli, porwali jego krewnych. A
ludzie, którzy się nim opiekowali, w pełni rozumieli to uczucie.
Żądza pomsty, jak również powracające natrętnie myśli o zapomnianym zadaniu,
pchały go do czynu, mimo że miał jeszcze kłopoty z ustaniem na nogach. Stracił wprawdzie
łuk, ale potrzebował zaledwie kilku godzin, by sporządzić nowy. Za swą miedzianą
bransoletę kupił od Ullfy tuzin najlepszych strzał. Natomiast zapinkę z agatu, która
przytrzymywała płaszcz, podarował Frigdze jako wyraz swej wdzięczności.
Stopniowo wracał do sił i nie mógł spokojnie usiedzieć w obozie. Był gotów, chociaż
tył głowy wciąż pobolewał przy dotknięciu. Gdy Ulffa zarządził wyprawę łowiecką na
południe, Ross wyruszył wraz z jego ludźmi.
Rozstał się z nimi dopiero, gdy dotarli do granicy ziemi, która była tabu. Ross przeżył
chwilę wahania - teraz, gdy to drugie, wyuczone ,ja" zapanowało nad jego osobowością, bał
się. Wiedział, że góry są tabu i nie powinien tam iść. Zarazem czuł, że właśnie w górach jest
to, czego szukał
Jak długo się wahał, nim wreszcie wkroczył na zakazany szlak, nie potrafił określić.
Ale w dzień po odejściu łowców z klanu, promień słońca padający pomiędzy drzewa ukazał
jego oczom nacięcie na jednym z pni. Na mgnienie oka obie osobowości Rossa znów stały się
całością i natychmiast podszedł do tego znaku. A kiedy znalazł kolejne nacięcia na pniach był
pewien, że to oznaczenie szlaku, który poprowadzi go przez nieznane terytorium. I wtedy
pragnienie odnalezienia krewnych przemogło obawy przed gniewem bogów.
Wkrótce się upewnił, że była to uczęszczana droga. Dostrzegł źródło oczyszczone z
liści i obudowane kamieniami, widział kilka stopni wyżłobionych na torfowym zboczu. Ross
szedł, rozglądając się czujnie wokół, nasłuchując każdego najmniejszego dźwięku. Nie
urodził się w lesie, ale uczył się szybko, a teraz, gdy jego prawdziwa osobowość została
przytłumiona, być może jeszcze szybciej.
Tej nocy nie rozpalił ognia. Spał we wnętrzu przegniłego pnia drzewa. Budził się
dwukrotnie; raz, gdy zabrzmiał odległy zew wilka, drugi - gdy usłyszał łoskot padającego
spróchniałego drzewa powalonego przez wiatr.
Kiedy rankiem miał właśnie zamiar powrócić na szlak, od którego oddalił się nieco na
noc dla bezpieczeństwa, nagle dojrzał pięciu brodatych mężczyzn odzianych w futra.
Przypominali łowców Ulffy. Zapadł bezszelestnie w krzaki i obserwował, jak oddalają się w
kierunku, w którym zmierzał. Dopiero gdy znikli z pola widzenia, ruszył w dalszą drogę.
Szedł ich tropem cały następny dzień utrzymując bezpieczną odległość. Dostrzegł ich
ponownie w oddali tylko raz, kiedy zatrzymali się na posiłek na szczycie jednego ze wzgórz.
Późnym popołudniem dotarł do krawędzi skalnej skarpy, skąd mógł spojrzeć na leżącą
poniżej dolinę.
I dostrzegł osadę. Solidne drewniane budowle otoczone palisadą. Widywał już
przedtem osiedla o podobnych rozmiarach, to jednak zbudowane było z taką precyzją, że
zdawało się nierealne.
Spoglądał w dół na mieszkańców niezwykłego grodu. Niektórzy wyglądali jak odziani
w skóry łowcy, których śledził, ale bynajmniej nie wszyscy. Po chwili nie zdołał
powstrzymać cichego okrzyku zaskoczenia, gdy z jednego z domów wyszedł człowiek z jego
ludu!
To miejsce było dziwne, na tyle dziwne, że czuł się nieswojo, mimo iż nie wyczuwał
żadnego bezpośredniego niebezpieczeństwa. Uniósł się na kolana, by dojrzeć dalsze
szczegóły, gdy nagle w powietrzu świsnął rzucony arkan. Lina opasała go na wysokości piersi
i pociągnęła potężnym szarpnięciem, które nie tylko pozbawiło jego płuca powietrza, ale też
unieruchomiło ręce.
10
Murdock poddał się szybciej, niż się spodziewał. Jeszcze trzy tygodnie temu, gdy
został pojmany, nie spodziewał się, że tak łatwo można ukorzyć jego buntowniczą naturę.
Teraz zaś stał pokornie, przyglądając się przesłuchującemu go mężczyźnie. Ten, choć ubrany
jak handlarz z jego ludu, używał języka, którego Ross nie znał.
- Nie będziemy się tu bawić - wreszcie zabrzmiały słowa, które Murdock zrozumiał. -
Odpowiesz na moje pytania albo zada ci je ktoś inny w znacznie mniej uprzejmy sposób.
Więc się staraj. Po pierwsze, kim jesteś i skąd przybywasz?
Przez moment Ross patrzył mu hardo w oczy. Czuł wyraźnie, jak narasta w nim
wrodzony sprzeciw wobec wszelkiego przymusu i władzy, zwyciężył jednak zdrowy
rozsądek. Już wstępne przyjęcie, jakie zgotowano mu w tej wiosce, pozostawiło wiele śladów
na jego ciele. Nie ma sensu dać się katować bez potrzeby, bo jeśli zbytnio go zmasakrują, nie
będzie w stanie uciec, gdy nadarzy się sposobność.
- Jestem Rossa z handlarzy - odpowiedział, mierząc uważnym spojrzeniem swego
rozmówcę. - Przybyłem tu w poszukiwaniu moich krewnych, którzy zostali w nocy
zaatakowani przez wrogów.
Człowiek siedzący za stołem uśmiechnął się i rzekł coś do pozostałych w dziwnym
języku. Mówił tak gniewnym tonem, że Ross, mimo iż nie rozumiał ani słowa, odruchowo
cofnął się o krok.
Jeden z siedzących obok mężczyzn przerwał ten potok stów i zwrócił się do Murdocka
w języku ludu pucharu:
- Skąd przybyłeś?
Wyglądał na spokojniejszego i znacznie inteligentniejszego, był też drobniejszej
budowy niż człowiek, który schwytał Murdocka na arkan i w ciągu następnych paru dni
pracował nad jego uległością.
- Przybyłem z południa - odpowiedział Ross. Ta ziemia obfituje w futra i inne
bogactwa, które można zebrać i kupić. Handlarze podróżują w pokoju i nie chcą z nikim
walczyć. A jednak w nocy przyszli ludzie, którzy zabijali nie z chęci zysku. Powód ich ataku
jest mi nieznany.
Padły dalsze pytania. Ross opowiadał historię Rossy, kupca z ludu pucharu. Tak,
pochodzi z południa. Jego ojcem był Gurdi, który miał faktorię handlową w ciepłych krajach
nad brzegiem wielkiej rzeki. To była pierwsza podróż Rossy na nowe tereny. Przybył tu z
bratem krwi swego ojca, Asshą, który jest znanym podróżnikiem. Z Asshą podróżował też
Makna, także sławny, choć nie tak bardzo.
Oczywiście, że Asshą jest z naszego ludu! - Ross zdumiał się słysząc to stwierdzenie.
Wystarczyło przecież na niego spojrzeć, by być pewnym, że płynie w nim krew handlarzy, a
nie dzikich leśnych ludzi. Jak długo zna Asshę? Ross wzruszył ramionami. Asshą przyszedł
do faktorii ojca zeszłej zimy i pozostał tam przez porę mrozów. Gurdi i Asshą zmieszali swą
krew, gdy Asshą uratował Gurdiego z wiosennej powodzi. Podczas akcji ratunkowej Asshą
utracił swą łódź i towary, toteż Gurdi wynagrodził mu te straty.
Ross opowiedział ze szczegółami także historię ich ostatniej ucieczki. Jednocześnie
nie mógł się pozbyć uczucia, że mówi o sprawach, które wydarzyły się w dalekiej przeszłości
i to komuś innemu. Może ten ból głowy, pamiątka po uderzeniu, powodował, że przeszłość
zdawała mu się obojętna i odległa.
- Sądzę - cichy mężczyzna zwrócił się do tego, który siedział za stołem - że to
naprawdę Rossa, handlarz z ludu pucharu.
Jednak mężczyzna za stołem wciąż był rozdrażniony. Na gest jego dłoni ktoś obrócił
brutalnie Rossa o sto osiemdziesiąt stopni i pchnął silnie w stronę drzwi wyjściowych.
Murdock usłyszał słowa wypowiedziane w nieznanym mu gardłowym języku i silne
uderzenie pięści o blat stołu. Czy to miało być ostrzeżenie? Groźba?
Ross wylądował w małej celi o twardej podłodze, na której nie leżała ani jedna skóra,
mogąca posłużyć za posłanie. Ponieważ mężczyzna, który wypytywał go spokojnym tonem,
nakazał zdjęcie więzów, Ross mógł rozmasować zdrętwiałe ramiona, przywracając im
normalne krążenie krwi i czucie. Wciąż też starał się zrozumieć, gdzie właściwie trafił.
Przyjrzał się wcześniej osadzie ze wzgórza i był pewien, że nie jest to zwyczajna faktoria
handlowa. Gdzie więc był? Czy w tej wiosce mogą przebywać Assha i Makna?
Do końca dnia tylko raz otworzono drzwi jego celi, by wstawić do środka miskę i
mały dzban. Poczuł głód dopiero o zmierzchu. Zanurzył palce w letniej już papce. Zjadł
wszystko, a potem wypił wodę ze dzbana. Piekielny ból głowy osłabł nieco i Ross miał
nadzieję, że gdy się wyśpi, znowu będzie mieć jasny umysł. Przezornie ułożył się do snu pod
samymi drzwiami. Teraz nikt nie mógł wejść do celi, nie budząc go od razu.
Kiedy się obudził, wciąż panowały ciemności. Nie pamiętał, co mu się śniło, ale już w
momencie przebudzenia czuł wewnętrzną pewność, że dzieje się coś niezwykłego.
Natychmiast usiadł, rozciągając ramiona i nogi zesztywniałe po śnie na twardej podłodze.
Wciąż nie mógł się pozbyć dziwnego uczucia, że coś powinien zrobić, że czas pracuje na jego
niekorzyść.
Assha! Uchwycił się kurczowo tej myśli. Musi znaleźć Asshę i Maknę. W trojkę na
pewno znajdą sposób, by się wydostać z tej wioski. To właśnie była ta ważna rzecz, o której
miał pamiętać!
Nie obchodzono się z nim łagodnie, wtrącono do więzienia. Jednak Ross był pewien,
że to wcale nie najgorsza rzecz, jaka mogła go tu spotkać. Wiedział też, że musi się stąd
wydostać, zanim nadejdzie ta najgorsza. Ale w jaki sposób zdoła uciec? Stracił sztylet i łuk,
nie ma nawet tej długiej szpili do płaszcza, ponieważ podarował ją Frigdze. Przebiegł rękami
po ubraniu, sprawdzając, co pozostało mu z przedmiotów, które posiadał. Rozpiął łańcuch z
brązu, przytrzymujący kilt. Zważył go w dłoni i ocenił długość. To był prawdziwy cud
rękodzielnictwa. Pokryte wzorami koła z brązu, połączone po pięć, i przednia zapinka w
kształcie lwiej głowy, której wysunięty język służył za uchwyt do przytrzymywania pochwy
ze sztyletem. Był ciężki. Mógł posłużyć za broń, jeśli zostanie użyty w dobrym momencie.
A jednak musieli się spodziewać jakiegoś oporu z jego strony. Było powszechnie
wiadomo, że tylko najlepsi i najbystrzejsi wojownicy wyruszają na dalekie handlowe szlaki.
To zaszczyt być handlarzem pośród tej głuszy - przemknęło mu przez głowę, gdy stał tak
czekając w ciemnościach na dobry los zesłany przez Ba-bala o Srebrzystym Rogu. Jeśli
kiedykolwiek powróci do faktorii Gurdiego, Ba-bal, którego łódź przemierza niebiosa od
świtu do zmierzchu, znajdzie na swym ołtarzu pięć zarżniętych wołów, beczkę najlepszego
piwa i przepiękny bursztyn.
Ross czekał z cierpliwością, której nauczył się w obu swych przeszłościach - tej
prawdziwej i tej fałszywej. Jakże często musiał czekać w ciemnościach, w kompletnej ciszy
na właściwy moment, by uderzyć. I teraz właśnie ten moment nadchodził, nadchodził
szybkim, zdecydowanym krokiem i zatrzymał się tuż przed drzwiami jego celi....
Błyskawicznym kocim susem Ross przypadł do ściany tuż obok drzwi, gdzie miał
szansę pozostać niezauważony przez potrzebną mu sekundę lub dwie. Jeśli atak ma się
zakończyć sukcesem, musi nastąpić wewnątrz. Słyszał wyraźny odgłos sztaby wyjmowanej z
okuć i szykował się do ciosu z prawą ręką kurczowo zaciśniętą na łańcuchu.
Drzwi otworzyły się i na tle padającego z korytarza światła dojrzał wyraźną sylwetkę
wchodzącego. Mężczyzna mruknął coś pod nosem, patrząc na rzucone w kąt ubranie Rossa,
które w tych ciemnościach mogło uchodzić za skulonego śpiącego człowieka. Przybysz
połknął przynętę i postąpił dwa kroki naprzód, wystarczająco daleko, by Murdock zatrzasnął
drzwi gwałtownym ruchem. Równocześnie uderzył z rozmachem, mierząc swą zaimprowizo-
waną bronią w głowę obcego.
Rozległ się pełen zaskoczenia okrzyk, który urwał się natychmiast, gdy ciężki pas
uderzył w czaszkę mężczyzny z miażdżącą siłą. Dopisało mu szczęście! Ross podtrzymał
opadający kilt i ponownie go przepasał. A potem gorączkowo przeszukał leżącego u jego stóp
człowieka. Nie był pewien, czy mężczyzna żyje. Tak czy owak, bez wątpienia szybko nie
odzyska przytomności. Ściągnął z leżącego płaszcz, odnalazł sztylet przy jego boku i przypiął
do własnego pasa. Potem powolutku uchylił drzwi i wyjrzał przez powstałą szparę. Nie
dostrzegł nikogo, toteż szybkim susem wypadł z celi, trzymając w dłoni gotowy do użycia
sztylet. Nadal nikogo...
Zatrzasnął drzwi i wsunął belkę w zawiasy. Jeśli nawet zamknięty tam człowiek
odzyska przytomność i zacznie dobijać się do drzwi, jego kompani pomyślą, że to Ross, co
może nieco opóźnić pościg.
Problem w tym, że ucieczka z celi była najłatwiejszą częścią planu Murdocka. Dużo
trudniejsze będzie odnalezienie Asshy i Makny w tym zamieszkanym przez wrogów
labiryncie pomieszczeń. Nie miał wprawdzie pojęcia, w którym z wioskowych budynków są
trzymani, lecz ten, w którym znajdował się teraz, był największy i wyglądał na kwaterę
najważniejszych członków tutejszej wspólnoty. To zaś mogło oznaczać, że pełni też funkcję
więzienia.
Korytarz, w którym się znalazł, oświetlała tylko pochodnia umocowana w ścianie
kilka kroków dalej. Dawała wystarczająco dużo światła, choć także mocno dymiła,
powodując, iż w całym wnętrzu budynku panował charakterystyczny duszący swąd. Ross
przywarł do ściany i ruszył przed siebie, gotów znieruchomieć przy najlżejszym nawet
dźwięku. Najwyraźniej jednak ta część budynku była o tej porze pusta, gdyż ani nie dojrzał,
ani nie usłyszał żadnego człowieka. Minął za to dwoje drzwi. Spróbował je otworzyć, ale
były zablokowane z drugiej strony. Wreszcie dotarł do zakrętu korytarza, gdzie zamarł,
słysząc dochodzącą zza rogu cichą rozmowę.
Gdybyż był tak czujny i potrafił tak wytężać słuch, zanim go pochwycono. Ale teraz
nikt go nie zaskoczy! Powoli dotarł do miejsca, z którego mógł dyskretnie zajrzeć za róg, i o
mało nie zdradził swej obecności nagłym okrzykiem.
Assha! Assha cały i zdrowy, i najwyraźniej wolny, właśnie odwracał się tyłem do tego
samego spokojnego mężczyzny, który brał udział w niedawnym przesłuchaniu Rossa.
Brązowe włosy o charakterystycznym odcieniu, głowa pochylona lekko w znajomy sposób -
wiedział, kogo ma przed sobą, mimo iż nie mógł dojrzeć twarzy mężczyzny. Mężczyzna,
który rozmawiał z Assha odwrócił się i odszedł w dół korytarza, pozostawiając go przed
zamkniętymi drzwiami. Widząc, że jego przyjaciel wchodzi do sąsiedniego pomieszczenia i
zaraz zniknie mu z oczu, Ross odważył się postąpić kilka kroków naprzód.
Assha wszedł do pustego pokoju i stanął na błyszczącej płycie znajdującej się na
podłodze. Murdock, gnany jakąś dziwną obawą, której nie potrafił wytłumaczyć, podskoczył
ku niemu jednym gwałtownym susem i również stanął w objętym luminescencją kręgu. Dalej
wypadki potoczyły się błyskawicznie.
Ross potrzebował zaledwie ułamka sekundy, by się zorientować, że twarz, w którą
patrzy, jest mu nieznajoma. Oczywiście malowało się na niej kompletne zaskoczenie.
Zareagował błyskawicznie. Jego potężny cios trafił obcego w tchawicę i w tym momencie
cały świat zawirował wokół nich w szaleńczym tańcu. Rossowi zakręciło się w głowie, a
żołądek podszedł aż do gardła. Zgiął się niemal wpół nad powalonym ciałem swego
przeciwnika. Oburącz chwycił się za głowę, czując, że jakaś przemożna siła stara się wyrwać
mu ją spomiędzy ramion.
Całe to wirowanie trwało zaledwie moment. Jakiś głęboko ukryty fragment
podświadomości podpowiadał Rossowi, że przeżył już kiedyś coś podobnego. Odetchnął
głęboko kilka razy. Uspokoił się nieco i ponownie zajął się człowiekiem leżącym u jego stóp.
Nieznajomy wciąż oddychał. Ross pochylił się nad nim i z niejakim wysiłkiem
ściągnął z płyty, na której stali. Potem związał go i zakneblował. Dopiero gdy się upewnił, że
jeniec mu nie zagraża, rozejrzał się uważnie wokół.
Pomieszczenie było zupełnie puste, a płyta na podłodze przygasła. Rossa z ludu
pucharu wytarł spocone dłonie o kilt i pomyślał przelotnie o leśnych duchach i innych
tajemniczych sprawach. Nie znaczyło to, że handlarze wierzyli w duchy, które były
postrachem prymitywnych plemion, jeśli jednak coś nagle znikało i pojawiało się znikąd,
sprawa wymagała przemyślenia. Murdock odciągnął wracającego powoli do przytomności
jeńca pod ścianę pokoju, a sam ponownie stanął na płycie, zdecydowawszy, że duchy
duchami, a wszystko musi mieć racjonalne wytłumaczenie. Ale mimo iż potarł dłońmi o
gładką powierzchnię płyty, ta nie rozjarzyła się ponownie światłem.
Ponieważ jeniec zaczynał się niepokojąco wiercić, Ross rozważał przez moment
możliwość uciszenia go poprzez walnięcie w potylicę rękojeścią sztyletu. Odrzucił tę myśl,
uznał bowiem, że przyda mu się przewodnik. Przeciął więzy na kostkach jeńca i dźwignął go
zdecydowanym ruchem do pozycji stojącej, w niedwuznaczny sposób przykładając mu sztylet
do pleców. Jeżeli są tu jakieś inne niespodzianki, sobowtór Asshy przetestuje je pierwszy.
Drzwi z tego pomieszczenia nie wychodziły na ten sam korytarz, ani nawet na
podobny do tego, z którego przed chwilą tu wszedł. Ten był niezwykle krótki i kończył się
kolejnymi drzwiami, a jego ściany zbudowano z jakiejś gładkiej substancji, błyszczącej jak
wypolerowany metal, śliskiej i zimnej w dotyku. Właściwie całe to miejsce było przeraźliwie
zimne, niczym górski strumień wczesną wiosną.
Wciąż prowadząc przed sobą jeńca, Ross doszedł do kończących korytarz drzwi. Za
nimi zobaczył niezwykłą plątaninę metalowych prętów i sześcianów. Rossa z handlarzy
zmarszczył brwi i przyglądał im się ze zdumieniem. Jednak po namyśle zdecydował, że nie
jest to aż takie dziwne. Na przeciwległej ścianie wisiała tablica, na której w nieregularnych
odstępach czasu zapalały się i gasły małe światełka. Jakiś tajemniczy obiekt z metalowego
drutu wisiał na oparciu stojącego opodal krzesła.
Spętany jeniec rzucił się nagle w stronę tego krzesła, ale upadł. Ross dopadł go i
pociągnął za ubranie, aż obaj znaleźli się przed jednym z metalowych sześcianów. Murdock
wstał i rozejrzał się uważnie po całym pomieszczeniu, nie dotykając jednak niczego. Nie miał
pojęcia, do czego służą wszystkie otaczające go przedmioty. Zauważył, że z kilku otworów w
podłodze dmucha ciepłe powietrze. Mimo to w pokoju było równie chłodno jak na korytarzu.
Tymczasem światełka na tablicy zaczęły zapalać się i gasnąć ze znacznie większą
częstotliwością. Ross usłyszał buczenie, jakby nad jego głową pojawił się rój rozgniewanych i
gotowych do ataku owadów. Spoglądał z niepokojem na migające światełka, próbując odkryć
źródło niezwykłego dźwięku. Buczenie przeszło w wyższe i głośniejsze tony.
Na korytarzu rozległ się odgłos kroków i po chwili do pomieszczenia wszedł jakiś
mężczyzna. Skierował się ku krzesłu, usiadł na nim i założył sobie na głowę tajemniczy
metalowy przyrząd. Jego ręce zaczęły poruszać się po tablicy ze światełkami. Obserwujący
go Ross nie rozumiał jednak natury wykonywanej czynności.
Jeniec próbował dać jakiś sygnał, ale Murdock był czujny i niedwuznacznie przytknął
sztylet do jego szyi. Sygnał, który przyzwał mężczyznę, ucichł. Zgasły też kolorowe
światełka; w pokoju natomiast rozległa się seria nieregularnych krótkich i długich dźwięków.
Ręce nieznajomego mężczyzny jeszcze szybciej zaczęły poruszać się po tablicy. Ross
tymczasem uważnie mu się przyglądał. Nie był ani dzikim łowcą, ani jednym z handlarzy.
Nosił ciemnozielony strój, najwyraźniej jednoczęściowy, który zakrywał nie tylko tułów, ale
także nogi i ręce. Włosy miał tak krótkie, że jego czaszka zdawała się niemal łysa.
Ross potarł czoło w zamyśleniu, ponieważ jego umysł znów był atakowany przez
mgliste wspomnienia. Mimo iż ten człowiek wyglądał dziwacznie, widział już kiedyś takich
jak on, ale przecież nie w faktorii Gurdiego nad południową rzeką. Gdzie i kiedy on, Rossa,
spotkał się z tak dziwacznymi ludźmi? I dlaczego nie pamięta tego dokładnie?
Jeszcze raz zabrzmiał odgłos ciężkich kroków i pojawił się kolejny mężczyzna. Jest
odziany w futro, ale nie należy do leśnych łowców - zadecydował Ross, obrzuciwszy go
uważnym spojrzeniem. Luźna futrzana bluza z odrzuconym do tyłu kapturem, wysokie buty i
cała reszta jego stroju... z pewnością nie był to wyrób prymitywnych szczepów. I ten
człowiek miał dwie pary oczu! Jedna z nich znajdowała się w zwykłym miejscu, po obu
stronach nosa, a druga, o mrocznej i nieprzeniknionej barwie -wyżej, na czole.
Czterooki oparł dłoń na ramieniu pierwszego przybysza. Tamten zaś uwolnił
częściowo głowę z drutów i zaczęli rozmawiać w dziwnym języku. Światełka dalej migotały,
za to buczący dźwięk ucichł zupełnie. Nagle w jeńca Rossa znów wstąpiła energia.
Korzystając z chwili nieuwagi tego ostatniego, zdołał kopnąć nogą jeden z metalowych
prętów. Głośne brzęknięcie wywołało błyskawiczną reakcję na obu rozmawiających. Ten z
krótkimi włosami zdjął z głowy dziwny przyrząd, zerwał się na równe nogi, a jego towarzysz
równie szybkim ruchem wydobył pistolet.
Pistolet? Jakaś uśpiona część umysłu Rossa bezbłędnie rozpoznała w czarnym
metalowym przedmiocie niebezpieczną broń. Mimo to był gotów do walki. Pchnął swego
jeńca w stronę nadbiegającego mężczyzny w futrzanym okryciu, a sam skoczył w
przeciwnym kierunku. Za plecami usłyszał huk, który spowodował nagłe ukłucie bólu pod
czaszką. Gnał jednak w stronę drzwi i nawet się nie obejrzał, by sprawdzić źródło tego huku.
Pochylił się natomiast nisko ku ziemi, stanowił więc kiepski cel dla strzelca. W pełnym biegu
wpadł na trzeciego człowieka, który właśnie wchodził do środka. Razem zwalili się na ziemię
splątani w jedną ruchomą masę.
Ross walczył zaciekle. Jego ręce i nogi podświadomie wymierzały ciosy, których
kiedyś ktoś go nauczył. Przeciwnik nie należał jednak do łatwych, i mimo desperackich
wysiłków, Murdock został w końcu pokonany. Przewrócono go na brzuch i wykręcono do
tyłu ręce. Poczuł, jak zimne metalowe obręcze zaciskają się na jego nadgarstkach. Potem
ponownie obrócono go na plecy, mógł więc przyjrzeć się swym wrogom.
Wszyscy trzej stali nad nim, wykrzykując coś w nieznanym mu języku. Wreszcie
jeden z nich odszedł na moment i powrócił z byłym jeńcem Rossa. Sobowtór Asshy był
wyraźnie rozwścieczony, jego oczy rzucały gniewne błyski. Na jego skórze w miejscach,
gdzie znajdowały się więzy, widniały czerwone ślady
- Czy ty jesteś tym więźniem handlarzem? - spytał pochylając się nad Rossem.
- Ja jestem Rossa, syn Gurdiego z handlarzy - odparł Murdock dumnym i pewnym
głosem, mimo żądzy mordu, którą czytał wyraźnie w oczach swego rozmówcy. - Byłem
więźniem. Ale nie zdołaliście długo utrzymać mnie w niewoli. I nadal nie zdołacie.
Mężczyzna uśmiechnął się z wyraźną drwiną.
- Nie poprawiłeś swej sytuacji, mój młody przyjacielu. Tutaj mamy dla ciebie
znacznie lepsze więzienie. Takie, z którego nigdy nie zdołasz uciec.
Powiedział coś do pozostałych i chociaż słowa były dla Rossa niezrozumiałe, w pełni
rozumiał ton rozkazu w jego głosie. Postawiono go na nogi i pchnięto do marszu.
Podczas wędrówki przez kolejne pomieszczenia Murdock rozglądał się wokół,
rejestrując wszystkie te dziwaczne przedmioty, których zastosowania nie pojmował. Wreszcie
zatrzymali się i dwaj mężczyźni odziali się w takie same futrzane stroje jak ten, który od
początku miał na sobie jeden z nich.
Ross natomiast nie otrzymał futrzanej bluzy, mimo iż w walce stracił płaszcz. Drżał z
zimna coraz bardziej, kąsany cały czas podmuchami lodowatego wiatru hulającego po
opustoszałych korytarzach i salach. Wciąż nie rozumiał, gdzie się znajduje, ale jednego był
pewien - nie był to żaden z drewnianych budynków wioski. Więc gdzie? I jak się tu dostał?
W końcu doszli do niewielkiego pomieszczenia wypełnionego mnóstwem metalowych
przedmiotów o barwie jaskrawego szkarłatu i fioletu, wyposażonych w pręty, które jarzyły się
wszystkimi kolorami tęczy. Dalej były już tylko okrągłe drzwi. Kiedy jeden ze strażników
naparł na nie, otworzyły się, wpuszczając lodowate powietrze.
11
Chwilę tylko trwało, nim Ross zorientował się, że ściany tunelu w kolorze
przybrudzonej bieli, przez które w wielu miejscach prześwitywały jakieś ciemne obiekty, to
zwykły lód. Wzdłuż sufitu lodowego korytarza biegł czarny kabel z podłączonymi doń w
regularnych odstępach lampami. Ich blask ani o jotę nie zmniejszał panującego tu chłodu.
Ross zadrżał. Każdy oddech mroził mu płuca, a ręce i nogi miał zesztywniałe z zimna.
Poruszał się jak manekin, popychany raz po raz przez jednego ze strażników. Był przy tym
pewien, że gdyby teraz upadł, gdyby poddał się temu zimnu, nigdy już nie wstałby ponownie.
Nie miał pojęcia, jak długo wędrowali pomiędzy lodowymi ścianami, w końcu jednak dotarli
do otworu prowadzącego na zewnątrz - wielce nieregularnego otworu, który wyglądał jak
wyrąbany toporem. Kiedy zaś się wynurzyli, Ross ujrzał najbardziej dziką scenerię w swoim
życiu.
Oczywiście śniegi i lody nie były dla niego niczym nowym, ale tutaj cały świat
zdawał się jęczeć pod przeraźliwym jarzmem zimy. Był biały, pusty i całkowicie zastygły w
bezruchu, jeśli nie liczyć mroźnych podmuchów wiatru rozwiewających śnieżne zaspy.
Strażnicy prowadzący Rossa opuścili na oczy ciemne okulary, które dotąd nosili
uniesione na czoło, gdyż blask słońca odbijający się od grudek lodu boleśnie drażnił spojówki
oczu. Murdock mógł się o tym przekonać, i to mimo iż cały czas starał się wpatrywać we
własne stopy. Nie dano mu zresztą dużo czasu na rozglądanie się wokół. Jeden ze strażników
szarpnął za arkan u jego szyi i pociągnął jak psa w dalszą drogę.
Szli wyraźnym szlakiem wyrytym pomiędzy zaspami. Nie była to ścieżka wydeptana
przez przechodzących przed nimi ludzi, ale głęboka koleina. Najwyraźniej ciągnięto tędy
jakieś ciężkie obiekty. Ross pośliznął się na zesztywniałych nogach, ale zdołał utrzymać
równowagę, przestraszony, że w razie upadku będą go ciągnąć na powrozie przez śnieg.
Odrętwienie całego ciała zaczynało także dochodzić do jego umysłu. W głowie mu wirowało.
Cały świat coraz częściej zasnuwał biały opar mgły unoszącej się z lodowego podłoża.
Znów trafił nogą w koleinę i opadł na kolano. Tym razem nie zdołał zmusić swego
zmarzniętego ciała do wysiłku. Śnieg był tak twardy, że Rossowi zdało się, iż upadł na ostrze
noża. Nie czuł jednak bólu. Bez najmniejszych emocji obserwował kilka kropli krwi, które
powoli spłynęły po jego posiniałym od mrozu kolanie. Lina szarpnęła i Ross przejechał
kawałek na brzuchu. Potem jeden ze strażników chwycił go za pas i postawił z powrotem na
nogi.
Murdock nie miał pojęcia, co nań czekało u kresu tej podróży przez śnieg. Tak
naprawdę nie bardzo już go to obchodziło. Tylko buntownicza natura, ukryta gdzieś w
głębokich pokładach świadomości, nie pozwalała mu się poddać i zrezygnować z dalszego
wysiłku, dopóki był jeszcze w stanie ruszać nogami i zachował jakieś przebłyski zrozumienia.
Ale szedł z coraz większym wysiłkiem. Pośliznął się i upadł jeszcze dwukrotnie. Za drugim
razem stało się to podczas schodzenia z oblodzonego pagórka. Kiedy z niego zjechał, podciął
też mężczyznę, który wiódł go na linie. Zatrzymali się w połowie stoku. Ross leżał bez ruchu,
niezdolny stanąć na nogach. Uchodziło zeń wszelkie czucie i miał wrażenie, jakby patrzył z
zewnątrz, jak szarpią go, policzkują, jak próbują pobudzić go do życia. Jednak jego ciało nie
reagowało.
Ktoś otworzył obręcze na jego nadgarstkach i zdjął z szyi arkan. Gdzieś z przodu
usłyszał donośny krzyk, dudniący echem na lodowym pustkowiu. Jeszcze kilka razy
potrząśnięto jego ciałem. Aż wreszcie pchnięto go w dół i poturlał się bezwładnie po śniegu.
Gdy dalej nie zareagował najmniejszym nawet ruchem, strażnicy stracili dla niego
zainteresowanie.
Część odchodzącej już w niebyt świadomości Rossa - ta należąca do handlarza - była
zadowolona z ciszy i bezruchu, który go otaczał, chciała się poddać temu letargowi, poddać
się temu mroźnemu światu. Ale podświadomość Rossa Murdocka przypomniała mu o
obowiązkach wobec projektu i pchnęła do jeszcze jednego wysiłku. Jedną z podstawowych
cech Rossa była zawsze osobliwa zimna nienawiść, która często motywowała go do działania.
Kiedyś nienawidził warunków, w jakich przyszło mu egzystować, i wszelkiej władzy. Teraz
zaś zaczęła się w nim rodzić nienawiść do tych, którzy pozostawili go na tym pustkowiu, by
zamarzł na śmierć.
Ross podciągnął ręce pod siebie. Nie miał w nich wprawdzie czucia, ale chyba
posłuchały rozkazu umysłu. Uniósł się nieco i rozejrzał wokół. Leżał w wąskiej lodowej
rozpadlinie, której zamarznięte ściany były twardsze od stali. Gdyby tu pozostał, jego wro-
gom udałoby się spełnić swój zamiar...
Z wielkim wysiłkiem, podpierając się o lodową ścianę, dźwignął się na nogi.
Szczelina, która miała być jego grobem, na szczęście nie była aż tak głęboka, jak to -
zapewne w pośpiechu - ocenili zabójcy. Sądził, że zdoła się stąd wydostać, jeśli zmusi swe
ciało do wykonywania poleceń umysłu.
I dokonał tego. Znowu stał na szlaku, z którego go zepchnięto. Ale co powinien robić
dalej? Nie było sensu wracać tam, skąd przyszedł. Nawet przy założeniu, że zdołałby pokonać
taką odległość, u celu drogi znajdował się ten sam budynek, w którym go uwięziono. Jeśli ci
ludzie zostawili go tutaj na pewną śmierć, nie zapewnią mu bezpiecznego schronienia.
A jednak tak dobrze oznakowana droga musiała dokądś prowadzić. Może u celu
znajdzie jakieś bezpieczniejsze miejsce? Nie mając innego wyjścia, jak tylko uchwycić się tej
nadziei, Ross skręcił w tamtym kierunku. Szlak biegł dalej w dół zbocza. Wielkie zaspy
śniegu i lodowe wieże były poprzedzielane skalnymi formacjami, które wyglądały jak
olbrzymie kły przegryzające się od dołu przez tę zimową szatę wierzchnią. Okrążając jedną z
takich wielkich skał Ross spojrzał w dół do stóp górskiego zbocza. Biała płaska przestrzeń.
Szlak schodził tam, biegł przez śnieżne pole i wiódł wprost do półokrągłej kopuły,
prawdopodobnie górnej części struktury osadzonej głębiej pod ziemią. Kopułę wykonano z
ciemnego materiału.
Ross porzucił ostrożność. Musiał znaleźć ciepło i schronienie przed wiatrem. Drżąc z
zimna i zataczając się na zesztywniałych nogach, dotarł do zewnętrznych drzwi budynku -
zamkniętych, okrągłych drzwi. Naparł na nie resztką sił i z westchnieniem ulgi wtoczył się do
środka, gdy posłusznie ustąpiły. Dostrzegł, że otacza go błękitne pulsujące światło.
To pobudziło go ponownie do wysiłku - światło było odległą obietnicą ciepła, którego
tak potrzebował. Doczołgał się do kolejnych drzwi w przeciwległej ścianie krótkiego,
prowadzącego w dół korytarza. Tutaj się zatrzymał i odruchowo przycisnął pozbawione
zupełnie czucia dłonie do piersi. Nagle zdał sobie sprawę, że czuje ciepło! Jego oddech nie
pozostawiał obłoków pary, mimo iż oddychał głęboko i szybko. Gdy zrozumiał w nagłym
przebłysku świadomości, co to oznacza, znów odezwał się w nim zwierzęcy instynkt życia.
Jeśli pozostanie w tym przejściu, umrze. Musi znaleźć cieplejsze miejsce, nim straci
świadomość, a czuł, że jest już bardzo, bardzo blisko momentu, gdy jego organizm się podda.
Ta myśl dodała mu sił. Poruszył się gwałtownie, starając się wykorzystać, być może, ostatni
już przypływ energii.
Dotarł do szerokiej platformy, z której kręcone schody prowadziły w mrok na dole i
ku ruchomym cieniom u góry. Zrozumiał, że budynek, w którym się znajduje, jest naprawdę
wielkich rozmiarów. W dół nie odważył się pójść, bo gdy tam spoglądał, czuł zawroty głowy.
Zaczął mozolną wspinaczkę w górę. Mijał kolejne platformy, z których na wzór
pajęczej sieci rozchodziły się promieniście liczne korytarze. Zbliżał się do następnej, gdy
nagle usłyszał, zwielokrotniony przez echo, odgłos dochodzący z dołu. Coś tam się ruszało!
Wciągnął z wysiłkiem swe ciało na platformę, wyjątkowo słabo oświetloną, mając nadzieję,
że wczołga się na tyle głęboko do jednego z korytarzy, że nie będzie widoczny z szybu
głównego. Przebył zaledwie kilka kroków wybranym tunelem i opadł bez sił, dysząc ciężko.
Przeturlał się ku ścianie korytarza i usiłował wstać, opierając się rękami o jej gładką
powierzchnię. I przeleciał przez ścianę!
Przez sekundę czy dwie czuł tylko oszołomienie. Potem zorientował się, że leży na
czymś miękkim i że otacza go ciepłe powietrze. Poczuł silne ukłucie na wysokości ud, a
potem ramion, i nagle wszystko wokół zaczęło wirować w obłędnym tańcu barw. Jego
zmęczony umysł zapadł w świat sennych marzeń.
Kiedy nadeszła pora przebudzenia, Ross, znajdujący się jeszcze na granicy snu i jawy,
przypomniał sobie z detalami wszystko, o czym śnił. Leżał z zamkniętymi oczami i układał te
sny w jedną całość. Sny? Nie, był pewien, że nie były to sny, lecz wspomnienia prawdziwych
zdarzeń. Rossa z ludu pucharu i Ross Murdock, agent w tajnym projekcie rządowym, znów
byli jedną osobą. Jak to się stało, nie miał pojęcia. Ale stało się.
Gdy otworzył oczy, zobaczył nad sobą sklepienie o barwie łagodnego błękitu
przechodzącej na obrzeżach w szarość. Te spokojne kolory podziałały na jego wciąż
roztrzęsiony umysł jak uspokajające słowa. Po raz pierwszy, odkąd został zaatakowany nad
rzeką, znikły uporczywe bóle głowy. Uniósł rękę, by dotknąć miejsca zranienia, które jeszcze
wczoraj było tak bolesne, że reagowało na najmniejszy ucisk. Teraz nie poczuł bólu. Po
potężnym ciosie w głowę pozostała mu na pamiątkę tylko wyczuwalna szrama.
Ross uniósł się i rozejrzał z ciekawością. Jego ciało spoczywało w metalowej
konstrukcji przypominającej kształtem kołyskę, zanurzonej w czerwonawej galaretowatej
substancji o aromatycznym zapachu. Nie odczuwał już zupełnie zimna ani też głodu. Czuł się
zrelaksowany jak chyba nigdy w życiu. Usiadł w swej kołysce, ścierając dziwną galaretę z
ramion i piersi. Zeszła bez problemów, nie pozostawiając na jego skórze ani wilgoci, ani
żadnej plamy.
W małym cylindrycznym pomieszczeniu, w którym się znajdował, było oprócz
dziwnego łoża, także kilka innych przedmiotów. W przedniej, wąskiej części dostrzegł dwa
siedzenia przypominające kształtem odwrócone wiadra, a przed nimi blat z jakimiś
urządzeniami kontrolnymi, których zastosowania nie znał.
Ross zsunął się z kołyski. Gdy dotknął stopami podłoża, za jego plecami rozległ się
cichy trzask. Odwrócił się natychmiast, przygotowany na kłopoty. Ale to tylko otworzyły się
niewielkie drzwiczki od skrytki w ścianie. Wewnątrz znajdował się spory pakunek.
Najwyraźniej było to zaproszenie, by go wziąć.
Zawierał złożoną tkaninę, ściśniętą i zapieczętowaną w przezroczystym opakowaniu,
które Ross zdołał otworzyć dopiero za trzecią próbą. Wydobył ubranie wykonane z materiału,
jakiego nigdy dotąd nie oglądał. Gładka, błyszcząca powierzchnia sugerowała metal, ale w
dotyku materiał był miększy od najdelikatniejszego jedwabiu. Barwa tkaniny zmieniała się
płynnie przy każdym poruszeniu. Była ciemnogranatowa, jasnofioletowa, to znów
intensywnie zielona.
Zaczął eksperymentować z rzędem małych jasnozielonych guzików biegnących w
równej linii od prawego ramienia ku lewemu biodru. W tym miejscu właśnie szata rozsunęła
się. Kiedy wsunął się do środka, ubiór przylgnął do jego ciała. Przez ramię biegł zielony pas
tkaniny, który zapewne należało nałożyć na rząd guzików. U dom zaś, kostium obejmujący
jego nogi jak długie skarpety, uformował podeszwy pod stopami.
Ross przycisnął luźny pas do guzików i zapiął szatę. Przez chwilę stał, przesuwając w
zamyśleniu dłońmi po gładkiej powierzchni tej cudownej tkaniny, która była dlań takim
samym dziwem jak całe otoczenie. Jego umysł pracował jasno. Doskonale pamiętał wszystkie
przeszłe wydarzenia aż do momentu, kiedy przeleciał przez ścianę. Był pewien, że przebywał
nawet nie w jednym, ale w dwóch czasowych transporterach Czerwonych. Czy to jest trzeci?
Jeśli tak, to czy nadal jest więźniem? Dlaczego więc najpierw pozostawili go umierającego na
mrozie, a teraz traktowali w taki sposób? Nie widział też podobieństwa między pierwszą
lodową stacją, gdzie pojmali go Czerwoni, a miejscem, w którym się teraz znajdował.
Rozległ się następny cichy trzask i Ross zerknął przez ramię, akurat w porę, by
zobaczyć, jak jego łoże składa się w sześcian i przesuwa ku ścianie pokoju. Podszedł do
krzeseł. Jego obute w miękką tkaninę stopy poruszały się bezszelestnie. Usiadł na jednym z
siedzeń i przyjrzał się nieznanym urządzeniom. Przypominały system sterowniczy tego
helikoptera, którym odbył pierwszy etap swojej fantastycznej podróży przez czas i przestrzeń.
Siedzenie jednak nie było zbyt wygodne. Zdał sobie sprawę, że nie zostało skonstruowane z
myślą o takim kształcie jakie miało jego ciało.
Kształt, jaki miało jego ciało... Ta wanna, czy też może łoże, wypełnione galaretą... To
ubranie, które z taką precyzją i łatwością dostosowało się do jego rozmiarów...
Ross pochylił się gwałtownie i ponownie przyjrzał się urządzeniom na blacie. Tak,
słusznie podejrzewał. Dotarł tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden z agentów! Znajduje się w
pomieszczeniu obcej rasy, na której istnieniu oparli swój projekt Millaird i Kelgarries! To jest
właśnie źródło, albo jedno ze źródeł, z którego Czerwoni czerpali niezwykłe technologie,
przewyższające dokonania współczesnej nauki!
Świat w okowach mrozu i budynek z niezwykłymi urządzeniami. Cylinder z
siedzeniem dla pilota i urządzeniami sterowniczymi. Czy należy do obcych? A wanna i cała
reszta.... Czy sama jego obecność aktywowała te urządzenia? Czy to maszyny dostarczyły mu
ubranie? A co się stało z tuniką, w której się tu zjawił?
Rozejrzał się uważnie po pomieszczeniu. Nie dostrzegł ani swej tuniki, ani pasa, ani
skórzanych butów. Nie mógł też zrozumieć obecnego stanu swego ciała - braku zmęczenia,
głodu i pragnienia.
Były możliwe dwa wyjaśnienia. Albo obcy wciąż tu mieszkają i udzielili mu pomocy
z jakichś nieznanych powodów, albo też całą pracę wykonywały automaty, których twórcy
dawno już przestali istnieć. Nie potrafił dokładnie sobie przypomnieć drogi, jaką przebył od
momentu wejścia do tej kopuły pośród lodów, ale pamiętał, że gdzieś się wspinał, że czołgał
się przez puste korytarze, że nie widział ani nie słyszał żadnych żywych istot. Teraz zaś
rozglądał się po raz kolejny wokół w poszukiwaniu drzwi, którymi musiał się tu dostać, i nie
widział najmniejszej rysy w żadnej ze ścian.
Chcę wyjść! - zażądał głośno, stając na środku ciasnego pomieszczenia. Jego wzrok
ponownie omiatał wszystkie kąty w poszukiwaniu ukrytych drzwi. Kiedy nic sienie stało,
opukał i obmacał każdy cal pomieszczenia - wciąż bez rezultatu. Gdyby tylko pamiętał, jak
się tu dostał! Ale jedyne wspomnienie, jakie pojawiało się w jego umyśle, to moment, gdy
oparł się o jakąś ścianę, a ona ustąpiła. Potem zaś spadał w dół. A gdzie upadł? Czy nie do tej
wanny z galaretą?
Tknięty nagłą myślą, Ross spojrzał na sufit. Pomieszczenie nie było wysokie. Gdy
wspiął się na palce, mógł dotknąć palcami jego powierzchni. Stanął w miejscu, w którym
przedtem, przed złożeniem, stała pokryta galaretą kołyska.
Pchnięcie sufitu w tym właśnie punkcie dało wreszcie pozytywny rezultat. Błękitna
substancja ustąpiła pod naciskiem. Stojąc na palcach, pchnął jeszcze raz na tyle silnie, na ile
mógł w tak niewygodnej pozycji. Najwyraźniej zwolnił jakąś blokadę, bo fragment sufitu
odskoczył tym razem tak gwałtownie, że Ross upadłby, gdyby nie złapał dla utrzymania
równowagi jednego z cylindrycznych krzeseł.
Skoczył teraz do góry i chwyciwszy dłońmi za brzeg znajdującego się nad jego głową
okrągłego otworu, zdołał wciągnąć się na zewnątrz. Krótki pochyły szyb z nikłym
światełkiem przenikającym przez przeciwległą ściankę. Ross pchnął w tym miejscu i
otworzywszy bez najmniejszego wysiłku kolejne przejście, wszedł do znajomego korytarza.
Przytrzymał drzwi otwarte i zerknął jeszcze raz na miejsce, z którego przybył, a jego
oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Teraz bowiem widział wyraźnie, że wyszedł z małego,
zakończonego ostrym dziobem pojazdu w kształcie pocisku. Pojazd spoczywał w czymś w
rodzaju kieszeni przymocowanej u boku większej struktury, jak statek w śluzie, i
najprawdopodobniej mógł być stąd wystrzelony jak pocisk z lufy strzelby. Ale jakie było jego
zastosowanie?
Ross zaczął się zastanawiać. Podobny do torpedy pojazd to zapewne rakieta o
napędzie atomowym. Kiedy do niego wpadł, był w na tyle złym stanie, że został
automatycznie umieszczony w jakimś urządzeniu regenerującym. Jakie małe pojazdy
mogłyby być wyposażone w systemy regenerujące? Tylko takie, które mają działać w
niebezpiecznych sytuacjach. Przeznaczone do transportu rannych, którzy opuścili główną
strukturę w pośpiechu. , Krótko mówiąc, szalupa ratunkowa!
Tylko po co w budynku szalupa ratunkowa? Takie urządzenie byłoby przydatne na
statku. Ross postąpił kilka kroków korytarzem i rozejrzał się wokół z narastającym
zaciekawieniem. Czy możliwe, że cała ta budowla jest statkiem, który tu wylądował, został
opuszczony i zapomniany, a Czerwoni teraz po prostu go plądrują? To by pasowało! Fakty
składały się w tak spójną całość, że Ross był prawie przekonany, iż jego wnioski są słuszne.
Musiał jednak udowodnić tę hipotezę.
Przymknął drzwi wiodące do łodzi ratunkowej, tak aby w razie potrzeby móc je łatwo
odnaleźć. To było doskonałe miejsce, gdyby musiał się ukryć.
Bezszelestnie podszedł do schodów w głównym szybie i zatrzymał się tam
nasłuchując. W dole słyszał dźwięki. Brzęknięcia metalu uderzającego w metal i chyba
przytłumione ludzkie głosy. Na górze zaś panowała cisza. Najpierw więc zbada ten rejon, zo-
stawiając bardziej niebezpieczne miejsce na później.
Wspiął się po schodach jeszcze dwa poziomy wyżej, aż stanął w szerokim
pomieszczeniu z półokrągłym sklepieniem, które zapewne było czubkiem całej kopuły.
Znajdowało się tu tak wiele nieznanych mu urządzeń, dźwigni, przycisków, że aż stanął zdu-
miony, sycąc oczy samym widokiem. Naliczył pięć tablic kontrolnych podobnych do tej, jaka
znajdowała się w szalupie ratunkowej, a przy każdej z nich stały dwa albo trzy cylindryczne
siedzenia. Te jednak unosiły się lekko nad ziemią, oplecione pajęczyną lin. Położył dłoń na
jednym z nich - ugięło się elastycznie.
Tablice kontrolne też były znacznie bardziej skomplikowane. Ta w małym stateczku
przypominała przy nich dziecinną zabawkę. Ross pociągnął nosem. Powietrze w szalupie
ratunkowej miało świeży i przyjemny zapach; tutaj wyczuwał lekki odór stęchlizny.
Przeszedł pomiędzy urządzeniami sterowniczymi, przyglądając im się z uwagą. Tego,
że znajduje się w głównej kabinie pilotów, był całkowicie pewien. Właśnie z tego miejsca
można było wprawić w ruch całą tę olbrzymią masę, którą miał pod stopami, i skierować w
dowolnym kierunku. Czy to pojazd morski, czy powietrzny? Półkolisty kształt przemawiał
raczej za tym drugim. Ale cywilizacja tak zaawansowana jak ta, musiała pozostawić po sobie
jakieś ślady. Ross był gotów uwierzyć, że znajduje się teraz w znacznie odleglejszej
przeszłości niż 2000 rok p.n.e., ale mimo wszystko nie wątpił, że jakieś ślady po tych, którzy
potrafili budować takie urządzenia, przetrwałyby do czasów współczesnych. Może właśnie
Czerwoni je znaleźli. Może odkryli je na swych terenach, powiedzmy na Syberii. Albo w ja-
kichś dzikich zakątkach Azji.
Ross niewiele wiedział o zamierzchłych czasach. Mógł polegać tylko na informacjach
zdobytych podczas kursu w bazie i własnych bardzo nieuporządkowanych wiadomościach,
które gromadził, czytając różne książki. Jednak świadomość istnienia tak zaawansowanej
rasy, zdolnej stworzyć taki statek, poruszyła go do głębi. Gdyby można ich odnaleźć, gdyby
można nawiązać kontakt z istotami, które miały taką wiedzę... Ale przecież o to właśnie
chodziło w projekcie! A on był jedynym jego członkiem, który trafił na ten ślad! Musi jakoś
wydostać się z tego śnieżnego świata, z tego zagrzebanego w lodzie statku i odnaleźć swoich
towarzyszy. Może jest to niemożliwe, ale przecież trzeba spróbować. Już ci, którzy porzucili
go na śnieżnym pustkowiu, uważali, że nie zdoła przeżyć. A jednak żyje. I dzięki tej
nieznanej rasie i jej wynalazkom jest nawet w zupełnie dobrej formie.
Ross usiadł na jednym z cylindrycznych krzeseł. Tym samym uniknął
natychmiastowej katastrofy, jako że chwilowo nie był widoczny od strony schodów, które
właśnie zadudniły odgłosem ciężkich kroków. Ktoś wspinał się na górę, a z kabiny
sterowniczej było tylko jedno wyjście.
12
Ross w mgnieniu oka zeskoczył z napowietrznego siedzenia i padł na podłogę.
Próbował wsunąć się pod blat w przedniej części kabiny, ale okazał się on zdecydowanie za
mały. Poczuł natomiast, że od strony najmniejszej z tablic rozdzielczych, przy której
znajdowały się tylko dwa siedzenia, dochodzi bardzo intensywny i nieprzyjemny swąd. Nie
miał czasu badać tego zjawiska. Ponieważ w całym pomieszczeniu nie znalazł niczego co
mogłoby od biedy posłużyć za broń, w ostatnim desperackim odruchu skoczył w kierunku
schodów. Pozostała tylko walka.
Podczas treningu w bazie nauczono go pewnego ciosu, który wymagał wprawdzie
dużej precyzji, ale był bardzo skuteczny w działaniu, często nawet miał skutki śmiertelne.
Teraz Ross zamierzał go użyć. Człowiek, który wchodził na górę, był już tuż.
Na poziomie podłogi pokazała się ludzka głowa. Ross uderzył, wiedząc już w
momencie, gdy jego ręka trafiła na fałdy spoczywającego na karku futrzanego kaptura, że
zamiar się nie powiódł. Ale na szczęście wystarczył sam impet nieoczekiwanego ciosu. Ze
zduszonym okrzykiem mężczyzna znikł w otworze podłogi, spadając wprost na swego
towarzysza znajdującego się kilka stopni niżej. Ross usłyszał wyraźnie wrzask ich obu, a
potem dalsze krzyki z niższego poziomu i wreszcie huk strzału, który rozdarł ciszę szybu.
Cofnął się gwałtownie ze schodów z powrotem do kabiny sterowniczej. Wprawdzie opóźnił
nieco moment ostatecznej konfrontacji, ale mieli go tu w pułapce. Wystarczyło, by poczekali
cierpliwie na dalszy rozwój wypadków. Wprawdzie podczas pobytu w szalupie ratunkowej
odzyskał siły, ale mimo wszystko, jak długo wytrzyma tu bez wody i jedzenia?
Skoro jednak zyskał nieco na czasie, musi to wykorzystać. Przyjrzawszy się ponownie
siedzeniom, Ross dostrzegł, że można je odczepić z sieci. Dokonawszy tego, przyciągnął
wszystkie do wylotu klatki schodowej i zbudował prowizoryczną barykadę. Nie wytrzyma
długo, jeśli ktoś zdecydowanie naprze od dołu, ale miał przynajmniej nadzieję, że przyjmie na
siebie kule, jeżeli ktoś będzie próbował trafić go z dołu rykoszetem. Jakoż od czasu do czasu
słyszał huk wystrzału i krzyki skierowane wyraźnie do niego, decydował jednak, że to za
mało, by zmusić go do opuszczenia kryjówki.
Ponownie przeszedł się po kabinie w poszukiwaniu broni. Symbole na przyciskach i
dźwigniach przyrządów nic mu nie mówiły. Zmartwiło go to, miał bowiem nadzieję, że
pośród niezliczonych mechanizmów znajdzie takie, które zdoła zidentyfikować i
wykorzystać. Jeszcze raz stanął przy urządzeniach kontrolnych i zamyślił się głęboko. Z tego
miejsca kierowano statkiem. A więc te przyrządy muszą umożliwiać pilotowi nie tylko
sterowanie pojazdem, ale kontrolowanie oświetlenia, ogrzewania, wentylacji, oraz systemów
obronnych! Oczywiście mechanizmy mogą już nie działać, ale przecież w łodzi ratowniczej
wszystko funkcjonowało bez zarzutu. Pozostawało mu tylko spróbować szczęścia.
Podjąwszy decyzję, Ross po prostu zamknął oczy i tak jak to robił w dzieciństwie,
obrócił się trzykrotnie dookoła własnej osi, wskazując przed siebie palcem. Potem zaś
otworzył oczy, by zobaczyć, co ma do powiedzenia przeznaczenie.
Jego palec wskazywał tablicę kontrolną, przy której znajdowały się trzy siedzenia.
Podszedł do niej powoli, będąc w pełni świadom, że dotknięcie tych urządzeń może
rozpocząć łańcuch zdarzeń, których nie zdoła kontrolować. Z dołu rozległ się następny strzał,
co przypomniało mu, że nie ma innego wyjścia.
Ponieważ symbole nie oznaczały dlań kompletnie nic, Ross kierował się kształtem
poszczególnych urządzeń. Wybrał drążek przypominający mały przełącznik. Był ustawiony w
pozycji górnej, więc pociągnął go w dół i policzył powoli do dwudziestu, oczekując na efekt.
Nic. Poniżej był okrągły przycisk oznaczony dwoma wężykami i dwiema czerwonymi
kropkami. Murdock wcisnął go do poziomu blatu, a kiedy cofnął dłoń, przycisk nie powrócił
do swej poprzedniej pozycji. Brak widocznych efektów zachęcił Rossa do dalszego działania.
Po obu stronach przycisku znajdowały się dwie dźwignie. Spróbował je poruszyć w
poziomie, wcisnąć. Bez efektu. Aha, pociągnął je do siebie.
Tym razem efekt był, a jakże! Rozległ się donośny, dudniący sygnał, który narastał do
głośności powodującej drgania całej kabiny. Ross, kompletnie ogłuszony, wcisnął z
powrotem jedną dźwignię, a potem drugą. Sygnał wciąż ryczał, chociaż teraz znacznie ciszej i
z nieco niższą częstotliwością. Ross potrzebował jednak czegoś więcej niż hałasu. Przesunął
się z pierwszego siedzenia na drugie. Tutaj rzuciło mu się w oczy pięć okrągłych przycisków
oznaczonych symbolami w barwie tej samej żywej zieleni, jaką miały guziki na jego szacie.
Dwa wężyki, kropka, podwójna linia, dwa zachodzące na siebie okręgi i skrzyżowane linie...
Który przycisk wybrać? Oparłszy się zdecydowanie o pulpit, Ross wcisnął wszystkie
szybkimi ruchami. Tym razem efekt był wręcz spektakularny. Przeciwległy kraniec blatu
uniósł się nagle w górę i przybrał kształt sporego trójkątnego ekranu, na którym zatańczyły i
zamigotały kolorowe fale. Sygnał dźwiękowy przeszedł w gniewne skrzeczenie, jakby statek
protestował przeciwko temu, co robił Ross.
No dobrze, coś się działo. Szkoda tylko, że nie miał pojęcia co. Ale przynajmniej
wiedział, że statek wciąż jest sprawny. Zamierzał wydobyć z niego nieco więcej niż oburzone
skrzeczenie, bo to właśnie przypominały mu dźwięki, które teraz słyszał. Zupełnie jakby -
zastanowił się - ktoś pouczał go w nieznanym języku. A jednak potrzebował czegoś więcej
niż efektów dźwiękowych i świetlnych.
Przy trzecim siedzeniu, ostatnim przy tym stanowisku, wybór był mniejszy - tylko
dwa przełączniki. Kiedy Ross pchnął w górę pierwszy z nich, kolorowe fale tańczące na
ekranie nagle zamieniły się w jednolite brązowe tło, na którym przez moment zamigotał jakiś
obraz. Może nie trzeba przesuwać tej dźwigni maksymalnie w górę? Ross przyjrzał się
szczelinie, w której poruszał się drążek, i dojrzał kilkanaście małych punkcików wzdłuż niej.
Wybór częstotliwości? Nie zaszkodzi sprawdzić. Najpierw jednak podskoczył szybko do swej
zaimprowizowanej barykady u wejścia na schody. Nie dostrzegł śladów świadczących, by
ktoś próbował ją forsować z dołu. Skrzeknięcia za to wciąż się odzywały, ale pojedynczo i w
regularnych odstępach czasu.
Ross powrócił do dźwigni i przesunął ją o dwa punkty w dół. Z otwartymi ze
zdumienia ustami przyglądał się rezultatowi tej akcji. Biało-brązowe linie zaczęły tworzyć
wyraźny obraz. Dalsze przesuwanie dźwigni powodowało przybliżanie lub oddalanie tego
obrazu. Kojarzyło mu się to z przekazem telewizyjnym. Ross chwycił drugi przełącznik i
ustawił go w takiej samej pozycji jak pierwszy. Rozmazany obraz i tańczące wokół cienie
nagle nałożyły się na siebie z właściwą ostrością. Tylko kolory wciąż były brązowe, choć
spodziewał się czerni i bieli.
Patrzył wprost w czyjąś twarz! Przełknął gwałtownie ślinę, a jego dłoń chwyciła
kurczowo za brzeg sąsiedniego krzesła. Twarz nie należała do człowieka, ale nieco
przypominała ludzką. Była trójkątna, o ostro wystających kościach policzkowych. Poniżej
nich, zwężała się przechodząc następnie w szeroką żuchwę, łączącą się po bokach z górną
częścią. Ciemna skóra była obficie porośnięta włosem, a na szczycie głowy, włosy tworzyły
spory czub. Istota miała wydamy, zakrzywiony, błyszczący nos i dwoje dużych, okrągłych
oczu. W tych oczach niewątpliwie błyszczała inteligencja, jak również niebotyczne zdumienie
na widok Rossa. Murdock miał wrażenie, że patrzą na siebie przez okno.
Skrzek, chrząknięcie, skrzek... Istota za szybą, czy raczej na ekranie, poruszała swymi
nienaturalnie małymi wargami. Ross ponownie przełknął ślinę.
- Halo - powiedział automatycznie. Głos, który wydobył z gardła, był tylko cichym
westchnieniem i być może nawet nie dotarł do istoty na ekranie, bo ta wciąż zadawała
pytania, o ile to byty pytania. Ross, opanowawszy pierwsze zaskoczenie, próbował dojrzeć,
co jest za plecami jego rozmówcy. Mimo iż obraz był nieostry, zdawało mu się, że obca istota
znajduje się w pomieszczeniu podobnym do tego, w którym sam przebywał. A więc
skontaktował się ze statkiem tego samego typu, tyle że tamten nie był opuszczony!
Istota o zarośniętej twarzy obróciła się przez ramię i wydała pełen irytacji skrzek
skierowany do kogoś z tyłu. Potem odsunęła się od ekranu, by zrobić miejsce dla tego, kogo
wezwała.
Pojawienie się Futrzaka było dla Rossa niespodzianką, a teraz czekała go następna.
Istota, która wpatrywała się w niego z ekranu, wyglądała zupełnie inaczej. Miała bladą skórę i
twarz znacznie bardziej podobną do ludzkiej. Jajowata głowa była całkiem łysa. Ponadto obcy
miał na sobie identyczne ubranie jak to, które Ross zabrał z szalupy ratunkowej. Łysoń nic
nie mówił, wpatrywał się tylko w Murdocka przenikliwym wzrokiem, a wyraz jego oczu z
każdą chwilą stawał się bardziej wrogi. Ross pamiętał dreszcz, jakim przejmowało go
spojrzenie Kelgarriesa, ale to było nic w porównaniu z siłą gniewu, jaka biła ze wzroku
obcego. Gniewu i przestrogi. Futrzak go zaskoczył, ale ta niema groźba obudziła w nim
przekorę i zawziętość. Oddychał ciężko, patrzył jednak obcemu prosto w oczy i miał nadzieję,
że to spojrzenie wyraźnie mówi Łysoniowi, iż będzie miał poważne kłopoty, jeśli spróbuje
stanąć Rossowi na drodze.
Ten pojedynek woli z obcym z ekranu wydał go w ręce wrogów na statku. Za późno
usłyszał, jak forsują barykadę, a kiedy odwrócił się w tamtym kierunku, dostrzegł rozrzucone
krzesła i pistolet skierowany w swą pierś. Po krótkiej chwili wahania podniósł ręce do góry,
bo niebezpieczeństwo, w którym się teraz znalazł, rozumiał doskonale. Do kabiny wkroczyli
dwaj Czerwoni odziani w filtra.
W tym z przodu Murdock rozpoznał mężczyznę, którego wcześniej pomyłkowo wziął
za Ashe'a. On także zdumiał się, widząc twarz Rossa, ale natychmiast wydał zdecydowany
rozkaz swemu towarzyszowi. Ten stanął za Murdockiem i związał mu ręce na plecach. Ross
jeszcze raz spojrzał na ekran i dostrzegł Łysonia wpatrującego się w odbywające się tu
widowisko. Twarz obcego nie była już zimna i obojętna, malowało się na niej kompletne
zaskoczenie
Teraz także przeciwnicy Rossa dostrzegli twarz na ekranie. Jeden z nich skoczył do
urządzeń kontrolnych i poruszył kilkakrotnie drążkami, aż zarówno w pokoju, jak i na ekranie
zapanowała cisza.
- Kim jesteś? - mężczyzna podobny do Ashe'a przemówił powoli w języku ludu
pucharu, świdrując Rossa przenikliwym spojrzeniem.
- A jak myślisz? - odpowiedział Murdock pytaniem na pytanie. Miał na sobie taki sam
uniform jak Łysoń i najwyraźniej nawiązał kontakt z byłymi właścicielami tego statku. Niech
to da Czerwonym do myślenia.
Ci jednak nie odezwali się. Bez słowa pchnęli Rossa w stronę schodów.
Ponieważ pokonanie stromych stopni ze związanymi rękoma okazało się niemożliwe,
zatrzymali się na pierwszej platformie i uwolnili mu dłonie. Oczywiście pistolet wciąż był
wymierzony w jego plecy. Spieszyli się wyraźnie, toteż Ross starał się opóźniać tempo
marszu, jak tylko mógł. Zdał sobie bowiem sprawę, że poprzez sam fakt rozpoznania pistoletu
jako broni, poprzez poddanie się tej groźbie, zdradził swoje prawdziwe pochodzenie. Musi
więc teraz zrobić wszystko, aby nie doprowadzić ich do projektu. Tym razem był pewien, że
nie pozostawią go w pierwszej lepszej lodowej szczelinie.
Przekonał się, że ma rację, gdy przy wyjściu ze statku podali mu futrzane okrycie,
ponownie związali ręce i zarzucili na szyję pętlę. A więc zabierali go z powrotem do swojej
bazy w tym czasie. Dobrze. Tam jest transporter, którym będzie mógł powrócić do swoich.
Na pewno znajdzie jakiś sposób, by się do niego dostać. Dlatego też nie sprawiał więcej
kłopotu eskorcie i bez protestu podążał znajomą już drogą w górę ku ośnieżonym skałom.
Miał nadzieję, że uznali to za objaw całkowitej rezygnacji, taki przynajmniej wyraz starał się
nadać swej twarzy. Gdy dotarli na wzgórze, obejrzał się jeszcze raz na kopułę statku.
Ocenił, że co najmniej połowa leży poniżej powierzchni gruntu. Albo więc pojazd
spoczywa tu przez bardzo długi czas, albo, o ile jest to statek powietrzny, musiał z wielką siłą
uderzyć o ziemię w poważnej katastrofie. On zaś nawiązał kontakt z innym, podobnym
statkiem! I żadna z istot, które tam widział, nie była człowiekiem.
Ross rozmyślał o tym w trakcie wędrówki. Uważał, że ludzie, którzy go pojmali, po
prostu plądrują statek. A sądząc po rozmiarach pojazdu, ładunek musi być duży. Ale skąd
pochodzi? Czyje ręce wykonały te przedmioty? A raczej jaki rodzaj rąk? Dokąd statek
zmierzał? I w jaki sposób Czerwoni go zlokalizowali? Pytań było wiele, a odpowiedzi żadnej.
Ross miał nadzieję, że poprzez nawiązanie kontaktu z prawowitymi właścicielami statku
zaszkodził Czerwonym. Może obcy podejmą jakieś kroki, by odzyskać swoją własność?
Łysoń zrobił na nim spore wrażenie podczas ich krótkiego pojedynku na spojrzenia. Wolałby
nie poznawać go osobiście, zwłaszcza jeśli zjawi się z jakimiś pretensjami. Teraz jednak
musiał skoncentrować się na czym innym. Musiał utrzymywać Czerwonych w niepewności,
co do jego tożsamości, tak długo, jak to możliwe, i liczyć na uśmiech losu, który pozwoliłby
mu użyć transportera czasowego. Nie wiedział do końca, na jakiej zasadzie działa ta
platforma. Był natomiast pewien, że właśnie z jej pomocą został tu przeniesiony z czasów
handlarzy. Gdyby więc udało mu się wrócić, być może zdołałby uciec. Musiał tylko dotrzeć
do rzeki i pójść wzdłuż jej nurtu aż do ujścia. Tam w regularnych odstępach czasu miał
pojawiać się ich okręt. Ross zdawał sobie sprawę, że prawdopodobieństwo realizacji tego
planu jest znikome, ale nie widział najmniejszego powodu, żeby się poddawać i ustępować
Czerwonym.
Kiedy doszli do ich bazy, zauważył, że w jej zbudowanie włożono naprawdę wiele
umiejętności i wysiłku. Nawet z bliska wyglądała tylko jak krawędź jęzora lodowca i gdyby
nie prowadzące do niej ślady, nikt by nie podejrzewał, że pod zewnętrzną warstwą lodu kryje
się coś więcej.
Weszli przez lodowy tunel do wnętrza. Szybkim krokiem minęli szereg małych
pomieszczeń, którym Ross nie miał nawet czasu się przyjrzeć. Wreszcie pchnięto go do
jakiegoś pokoju, a drzwi zamknęły się za nim z trzaskiem. Ręce wciąż miał związane.
Pomieszczenie było ciemne i znacznie chłodniejsze niż korytarze, którymi szli. Ross
stał bez ruchu, czekając, aż jego oczy przyzwyczają się do mroku. Po kilku chwilach usłyszał
dochodzące gdzieś z ciemności stłumione puknięcie.
- Kto tam jest?- zapytał w języku ludu pucharu, zdecydowany utrzymywać swą
fałszywą tożsamość, choć prawdopodobnie było to już bez znaczenia. Nie usłyszał
odpowiedzi, ale po chwili głuchy odgłos stuknięcia zabrzmiał znowu. Ross powoli postąpił
krok naprzód, i zaczął obmacywać otaczające go ściany. Zorientował się, że znajduje się w
małej pustej celi. Odgłos uderzeń dochodził zza jednej ze ścian. Przyłożył do niej głowę,
nasłuchując. Nie był to regularny dźwięk pracującej maszyny - niektóre przerwy trwały dość
długo, to znów kilka uderzeń następowało po sobie bardzo szybko. Jak gdyby ktoś coś kopał!
Czyżby Czerwoni poszerzali swoją podziemną kryjówkę? Wątpliwe - stwierdził Ross,
nasłuchując przez dłuższą chwilę - odgłosy były zbyt nieregularne. Wyglądało na to, że te
dłuższe przerwy są chwilami oczekiwania na rezultat pracy. A może ktoś wstrzymywał
oddech, nasłuchując z niepokojem, czy jego działalność wyjdzie na jaw?
Ross położył się na ziemi z głową przytkniętą do ściany, aby wyraźnie słyszeć dziwne
odgłosy, i spróbował uwolnić ręce. Niestety, jedynym rezultatem tych prób była zdarta skóra
na nadgarstkach. Wciąż miał na sobie futrzane okrycie i było mu zdecydowanie za gorąco,
mimo panującego w celi chłodu, który odczuwał wyraźnie na gołych dłoniach. Tylko w
części ciała odzianej wyłącznie w szatę obcych nie czuł ani zimna, ani ciepła. Wszystko
wskazywało na to, że była wyposażona w jakiś regulator temperatury.
Podjął jeszcze jedną próbę uwolnienia rąk, pocierając nimi energicznie o ścianę za
swymi plecami. Bez rezultatu. Odległe stukanie ucichło. Tym razem przerwa trwała tak
długo, że Ross zupełnie nie wiedząc kiedy zapadł w sen. Opierał się o ścianę, a głowa opadła
mu na piersi.
Kiedy się obudził, był wściekle głodny, a wraz z uczuciem głodu wzrósł też jego
wewnętrzny bunt. Zerwał się na nogi i namacał drzwi, przez które został wtrącony do tej celi.
Zaczął kopać w nie ze złością. Miękkie podeszwy jego dziwnego ubioru tłumiły te uderzenia,
ale mimo to coś musiało być słychać, bo drzwi otworzyły się nagle i Ross stanął twarzą w
twarz z jednym ze strażników.
- Jeść! Chcę jeść! - krzyknął w języku ludu pucharu. Strażnik zignorował jego
żądanie. Pociągnął Rossa na zewnątrz tak gwałtownie, że ten stracił równowagę. Murdock
został zawleczony do innego pomieszczenia, gdzie stanął przed czymś, co w myślach nazwał
trybunałem.
Dwóch z siedzących tam mężczyzn znał - sobowtór Ashe'a i ten spokojny człowiek,
który przesłuchiwał go w poprzedniej bazie. Trzeci mężczyzna, najwyraźniej o największej
władzy, przyglądał mu się uważnie, chociaż zachowywał przy tym obojętny wyraz twarzy.
- Kim jesteś? - zapytał ten spokojny.
- Rossa, syn Gurdiego. Ale zanim będę z tobą rozmawiał, muszę coś zjeść. Nie
zrobiłem wam nic złego, a traktujecie mnie jak barbarzyńcę, który ukradł sól z faktorii...
- Jesteś agentem - przerwał mu beznamiętnym głosem ten, którego Ross oceniał jako
najwyższego rangą. - A czyim, powiesz nam we właściwym czasie. Najpierw opowiesz nam o
statku, o tym, co tam znalazłeś, i o tym, co robiłeś z jego urządzeniami... I lepiej zastanów się
chwilę, nim odmówisz, mój młody przyjacielu. - Sięgnął do boku i Ross po raz kolejny
patrzył na wycelowany w siebie pistolet. - O, widzę, że wiesz, do czego to służy. Dziwna
wiedza jak na handlarza z niewinnej epoki brązu. I nie miej wątpliwości, że użyję tego
przedmiotu. Oczywiście nie zabiję cię - mówił dalej spokojnym tonem - ale niektóre rany,
sprawiają potworny ból, mimo iż nie są groźne dla życia. Kirszow, zdejmij z niego to futro!
Ręce Rossa zostały uwolnione, a futrzana bluza znalazła się na ziemi. Przesłuchujący
uważnie przyjrzał się ubiorowi, który znajdował się pod spodem.
A teraz powiesz nam wszystko, co chcemy usłyszeć. Ton, jakim wyrzekł te słowa,
przejął Rossa chłodem. Podobnie czuł siew obecności majora Kelgarriesa. Może także Ashe
miał w sobie coś takiego. No i ten Łysoń, którego oglądał na ekranie. Nie miał wątpliwości,
że jego rozmówca dokładnie wie, czego chce. Na pewno znał wiele metod, za pomocą
których mógł wydobyć z jeńca wszystko, co chciałby usłyszeć, i na pewno metody te nie były
przyjemne dla ofiary. Ross postanowił bronić się w jedyny możliwy sposób - selekcjonować
informacje i rzucać im stopniowo te ochłapy, odwlekając maksymalnie to, co nieuniknione.
Niełatwo tracił nadzieję. No i miał sporą praktykę w słownych potyczkach z władzą. Niech
więc wyciągają z niego to, co wie, ale słowo po słowie. Może czas będzie pracował na jego
korzyść...
- Jesteś agentem...
Ross przyjął to oświadczenie bez potwierdzenia i bez zaprzeczenia.
- Przyszedłeś tu na przeszpiegi pod maską barbarzyńskiego handlarza - płynnie, bez
żadnej zmiany w tonie głosu, przesłuchujący przeszedł z mowy ludu pucharu na język
angielski.
Jednak Ross dobrze władał bronią, za jaką uważał swoją umiejętność nie zdradzania
się z emocjami w nieoczekiwanych sytuacjach. Spojrzał na przesłuchującego go mężczyznę
wzrokiem zagubionego chłopca, który nie bardzo rozumie, co do niego mówią. W przeszłości
nieraz używał tego spojrzenia, by wprowadzić w błąd swych przeciwników. Czy teraz mu się
powiedzie? Bardzo w to wątpił. Prawdopodobnie tylko dzięki temu, co nastąpiło po chwili,
Ross Murdock zachował szacunek do samego siebie.
Usłyszeli odległy wybuch, który zadudnił jak potężny grzmot. Podłoga pod ich
stopami, ściany wokół nich oraz sufit nad ich głowami nagle poruszyły się gwałtownie, jakby
dłoń rozzłoszczonego giganta wyrwała całą bazę z lodowego gniazda i pchnęła poprzez
śnieżne pustkowie.
13
Ross wpadł na strażnika, został odepchnięty i wleciał na ścianę. Mężczyzna krzyczał
coś w języku, którego Murdock nie rozumiał. Zdecydowany rozkaz dowódcy opanował nagłą
panikę, ale jasne było, że dla niego te wydarzenia też są zaskoczeniem. Dwóch mężczyzn
natychmiast porwało Rossa i brutalnie pociągnęło do celi. Jeszcze nie zatrzasnęli za nim
drzwi, gdy dał się odczuć drugi silny wstrząs. Pchnęli go więc do środka bez zbytnich
ceremonii.
Przywarł w ciemnościach do dającej wątpliwe poczucie bezpieczeństwa ściany. Całe
pomieszczenie zadrżało jeszcze dwukrotnie i za każdym razem Ross słyszał towarzyszące
wstrząsom odległe wybuchy. Bombardowanie! Ostatni wstrząs był wyjątkowo potężny. Ross
padł na ziemię. Wyraźnie odczuwał drżenie podłogi. Jego żołądek kurczył się w konwulsjach
strachu, jakiego dotąd nigdy nie zaznał.
Ale po ostatniej eksplozji, jeśli to była eksplozja, wszystko ucichło.
Ross, odczekał dłuższą chwilę i ostrożnie usiadł. Podłoga i ściany przestały drżeć.
Tam, gdzie znajdowały się drzwi, dostrzegł ich wyraźny świetlny obrys. To znaczyło, że w
ścianach pojawiły się pęknięcia i rysy. Podszedł do drzwi na czworakach. Nagle za plecami
usłyszał ostry dźwięk, który osadził go w miejscu. Chociaż nie widział nic w ciemnościach,
mógłby przysiąc, że było to pocieranie metalu o metal. Dźwięk dochodził zza ściany.
Podczołgał się tam i przyłożył ucho do jej powierzchni. Teraz słyszał nie tylko skrobanie, ale
też wyraźne stukanie i szelesty...
Powierzchnia ściany, którą gorączkowo zbadał dłońmi, pozostawała gładka i
nienaruszona. Nagle tuż nad głową, usłyszał kolejne skrobnięcie metalu. Tym razem dźwięk
był bardzo wyraźny, a w ścianie pojawił się otwór. Ktoś się przez nią przebijał! Ross
dostrzegł słabe migotanie światła, potem zaś coraz wyraźniej widział poruszający się w
otworze czubek narzędzia. Kawał ściany odpadł z hałasem, a w powstałej dziurze pojawiła się
ręka trzymająca światło. Przez moment Ross miał ochotę ją pochwycić, ale liznąwszy, że
może mieć do czynienia z potencjalnym sojusznikiem, postanowił spokojnie poczekać na
dalszy rozwój wypadków. Ręka cofnęła się z powrotem za ścianę. Rozległo się następne ude-
rzenie i duży fragment muru upadł na podłogę. Kiedy opadł pył, Ross dostrzegł wyczołgującą
się postać, a za nią kolejną. Oświetlenie było wprawdzie słabe, ale pierwszego z wchodzących
widział aż nadto wyraźnie.
- Assha! - zawołał.
Nie przebrzmiało nawet echo jego krzyku, gdy szczupły mężczyzna skoczył jak
pantera, zwalając Murdocka z nóg. Przygwoździł go do ziemi, zacisnął ręce na szyi i
zaświecił latarką prosto w oczy. Dopiero po chwili uścisk na szyi zelżał i Ross zaczął z tru-
dem łowić powietrze. Czuł się, co tu dużo mówić, nieco oszołomiony.
- Murdock! A co ty tu.... - resztę pytania Ashe'a zagłuszyła kolejna gwałtowna
eksplozja. Tym razem wstrząs nie tylko zwalił ich z nóg. Potężne drżenie przebiegło także
wzdłuż wszystkich ścian i sufitu. Ross odruchowo nakrył głowę ramieniem. Nie mógł się
pozbyć paskudnego wrażenia, że cały budynek zaczyna się powoli osuwać. Po chwili jednak
znów zapanowała cisza. Podniósł powoli głowę.
- Co tu się dzieje? - to był głos McNeila.
- Jakiś atak - odpowiedział Ashe - ale nie pytaj mnie, kto i dlaczego atakuje. Ty,
Murdock, jesteś tu mam nadzieję, więźniem?
- Tak, sir - odparł Ross, zadowolony, że w jego głosie nie słychać drżenia.
- Następny kret - odezwał się McNeil.
- Zaraz, nie rozumiem - Ross zwrócił się ku temu obszarowi ciemności, gdzie
prawdopodobnie siedział Ashe. - Czy byliście tu przez cały czas? Próbujecie wydostać się z
więzienia, kopiąc? Jak macie zamiar przekopać się przez ten lodowiec, pod którym siedzimy?
- Lodowiec! - wykrzyknął Ashe zapominając o ostrożności. -Jesteśmy wewnątrz
lodowca! To wiele wyjaśnia. A więc jesteśmy...
- Na lodzie - dokończył McNeil i roześmiał ponuro. - Lodowiec, lód, no tak.
- Potulnie współpracujemy - wyjaśnił Ashe. - Dostarczamy naszym przyjaciołom
mnóstwa informacji, które już od dawna mają, oraz wielu fantastycznych opowieści, o jakich
nawet im się nie śniło. Nie wiedzą tylko, że mamy przy sobie mały pakiet ratowniczy i cały
czas próbujemy uciec. Zadziwiające, co można zapakować do środka pasa albo pod podeszwy
butów. Tak więc prowadzimy własne poszukiwania...
- Ale ja nie dostałem żadnego specjalnego sprzętu - Ross był oburzony tą jawną
niesprawiedliwością.
- Nie - przyznał Ashe, a jego ton pozostał chłodny. - Nigdy nie dostają go
początkujący. Mogliby go użyć w niewłaściwym momencie. Mimo to radziłeś sobie całkiem
nieźle...
Narastająca złość Rossa zapewne znalazłaby teraz ujście, ale przeszkodził temu
wyraźny trzask pękającego sufitu, który przejął przerażeniem ich wszystkich. Murdock zaczął
już sobie wyobrażać grobowiec pod lodem. Cisza, która teraz zapadła, była nie mniej
przerażająca niż ten trzask. A potem usłyszeli krzyk, nie, raczej przeraźliwy wrzask.
Szczelina wokół drzwi zaczęła się nagle poszerzać, a potem one same wysunęły się z
zawiasów. Ogarnął ich paniczny strach przed pułapką.
- Chodu!!!
Ross zerwał się w mgnieniu oka, ale już w drzwiach zatrzymała ich kolejna seria
dźwięków, które kojarzyły im się tylko z jednym - z seriami z karabinów. Gdzieś dalej
toczyła się walka. Ross przypomniał sobie twarz łysego oficera ze statku i przemknęło mu
przez głowę, że może właśnie on toczy ten bój. Obcy przeciwko Czerwonym plądrującym ich
statek. A jeśli tak, to czy obcy odróżnią Czerwonych od ich jeńców? Obawiał się, że nie.
Korytarz był pusty. Niedługo jednak. Kiedy stali tam w bezruchu, przypłaszczeni do
ściany, pojawiło się dwóch biegnących mężczyzn. Stanęli, zaskoczeni widokiem zbiegłych
jeńców.
Zza ich pleców rozległ się krzyk, jakby nakazujący im powrót na opuszczone
stanowisko. Jeden z mężczyzn zawahał się i chciał zawrócić, drugi jednak szarpnął go za
ramię i pociągnął za sobą. Rozległa się seria z automatu. Pierwszy z biegnących jęknął cicho,
padł na kolana i osunął się twarzą na ziemię. Drugi spojrzał na swego towarzysza, a potem
skoczył w boczny korytarz o włos unikając śmierci, gdy kolejna seria z karabinu odłupała
fragment ściany na skrzyżowaniu tuneli.
Nie pojawił się jednak pościg. Zamiast tego w ciemnościach rozległa się kakofonia
wrzasków, strzałów i jęków bólu, którym towarzyszyło dziwne syczenie. Ashe skoczył do
leżącego na korytarzu i pochwycił jego karabin. Następnie zdecydowanym gestem nakazał
pozostałej dwójce ucieczkę w stronę przeciwną do odgłosów bitwy.
- Nic z tego nie rozumiem - wydyszał McNeil, gdy biegiem dotarli do następnego
oświetlonego skrzyżowania korytarzy. - Co to jest? Bunt? Nasi chłopcy ich znaleźli?
- To ludzie ze statku - odpowiedział mu Ross.
- Jakiego statku? - Ashe chwycił go za ramię.
- Tego wielkiego, który plądrują Czerwoni...
- Statku? - zawtórował McNeil. - A to skąd? - Teraz w jasnym świetle wyraźnie było
widać obce pochodzenie ubrania Rossa. McNeil przejechał dłonią po jego powierzchni
tkaniny.
- Ze statku - odparł Ross niecierpliwie. - Ale jeśli atakują ci ze statku, nie odróżnią nas
od Czerwonych...
Przerwała mu następna potężna eksplozja i po raz trzeci już Ross wylądował na ziemi.
Światła na korytarzu zamigotały, zszarzały, a wreszcie zgasły.
- Świetnie - usłyszeli zgryźliwy komentarz McNeila. - Teraz możemy sobie urządzić
wyścig ślepców.
- Platforma transportera. - Ross powrócił do swego pierwotnego planu ucieczki. - Jeśli
zdołamy się do niej dostać...
Zapaliła się latarka, której Ashe i McNeil używali podczas drążenia tunelu. Ponieważ
zdawało się, że wstrząsy na razie ustały, ruszyli dalej. Ashe szedł przodem, McNeil zamykał
pochód. Ross miał nadzieję, że Ashe wie dokąd ich prowadzi. Odgłosy walki ostatecznie
ucichły, zatem któraś z walczących stron musiała odnieść zwycięstwo. A to oznaczało, że za
chwilę ktoś może odkryć ich obecność.
Ross zawsze uważał, że ma dobre wyczucie kierunku, teraz jednak dostrzegł, iż
daleko mu w tym względzie do Ashe'a. Tyle tylko, że Ashe, wcale nie prowadził ich do
transportera. Weszli do małego archiwum.
Na stole, leżały trzy szpule z taśmą, które Ashe natychmiast pochwycił. Dwie wsunął
pod tunikę, trzecią podał McNeilowi.
Potem szybko posprawdzał wszystkie szafki i szuflady - niestety, wszystkie były
zamknięte. Dopiero teraz zdecydował się opuścić pokój. Ross czekał już przy drzwiach.
- Do platformy! - ponaglił.
Ashe jeszcze raz z żalem obejrzał się na zamknięte szuflady.
- Gdybyśmy mogli tu spędzić choć dziesięć minut... - mruknął. Teraz zdenerwował się
nawet McNeil.
- Jeśli chcesz być wkładką do lodowego hamburgera, proszę bardzo. Ja nie
zamierzam. Jeszcze jeden wstrząs i będziemy pochowani tak głęboko pod lodem, że nawet
nas nie namierzą. Wynośmy się stąd! Dzieciak ma rację. Wiejmy!
I jeszcze raz Ashe powiódł ich bezbłędnie przez opustoszałe korytarze bazy do punktu
transferowego. Ku wielkiej uldze Rossa płyta świeciła się. Miał już pewne obawy, że skoro
siadła elektryczność, także płyta mogła przestać działać. Wskoczył błyskawicznie na
platformę. Ashe i McNeil dołączyli do niego skwapliwie.
Gdy już otaczał ich snop zielonkawego światła, usłyszeli dochodzący z dali krzyk, a
potem huk wystrzału. Ross poczuł, że Ashe osuwa się na niego, i podtrzymał go ręką.
Zdawało mu się, że za świetlistą zasłoną dostrzegł postać przywódcy Czerwonych, a za jego
plecami pozbawioną włosów głowę obcego - samą głowę, zanurzoną w zielonej poświacie.
Czy ci dwaj byli teraz sojusznikami? Zanim jednak mógł się upewnić, czy widział ich
naprawdę czy też było to tylko złudzenie, dopadły go znajome zawroty głowy związane z
podróżą w czasie. Wszystko znikło z pola widzenia.
- ... wolni. Zjeżdżajmy stąd!
Ross dostrzegł pochylone barki Ashe'a i podekscytowaną twarz McNeila. McNeil
właśnie ściągał Ashe'a z płyty. Ashe został trafiony. Strumień krwi płynął z dziury w jego
barku, cała górna część tuniki była przesiąknięta krwią. Wzięli go pod ręce. Zachował na tyle
świadomości, że poruszał nogami, w miarę jak go wlekli.
Tak, zdołali uciec. I nie czekał na nich żaden komitet powitalny. Ross w myślach
podziękował za to wszystkim bogom, jakich znał. Bo nawet jeśli trafili znów do epoki brązu,
wciąż byli na terytorium wroga. A z rannym Ashem ich szansę na ucieczkę spadły niemal do
zera. Zrobili mu prowizoryczny opatrunek, drąc na paski kilt McNeila. Ashe, chociaż
osłabiony, nie poddawał się - gnał go ten sam strach, który był motorem działań całej trójki.
Czas był teraz ich najgorszym wrogiem! Ross chwycił karabin rannego i wpatrywał się w
płytę transportera, gotów przywitać ołowiem każdego, kto by się na niej pojawił.
- To musi wystarczyć - rzekł Ashe słabym głosem. - Musimy ruszać.
Zawahał się przez moment, a potem wyjął taśmy spod skrwawionej tuniki.
- Lepiej ty je nieś - wręczył szpule McNeilowi.
- Dobra - odpowiedział ten beznamiętnie.
- Naprzód! - zakomenderował Ashe. - Platforma... - powiedział jeszcze.
Ale platforma wciąż pozostawała pusta. Ross zauważył, że pojawili się we właściwym
czasie, bo otaczały ich ściany z drewnianych bali i kamieni, które pamiętał z wioski.
- Czy ktoś tu nadejdzie? - spytał.
- Powinien...wkrótce.
Pognali więc przed siebie, nie czekając.
Skórzane buty Ashe'a i McNeila czyniły niewiele hałasu, Ross zaś poruszał się
bezszelestnie. Sam jednak nieprędko znalazłby drzwi prowadzące na zewnątrz. I Ashe znowu
przejął rolę przewodnika. Tylko raz musieli się chować. Poza tym, bez przeszkód dotarli do
właściwych drzwi. Ashe ciężko dysząc oparł się o ścianę. McNeil przytrzymywał go, by nie
upadł. W tym czasie Ross zdjął z uchwytów belkę. Weszli do pogrążonej w nocnych
ciemnościach wioski.
- Którędy? - zapytał McNeil.
Ku zdumieniu Rossa, Ashe nie skierował się w stronę bramy w palisadzie, lecz
wskazał górskie zbocze.
- Spodziewają się, że pójdziemy doliną. Lepiej więc właźmy na górę.
- To wygląda na ciężką wspinaczkę - powątpiewał McNeil.
Ashe spojrzał na niego.
- Jeśli będzie dla mnie za ciężka, powiem ci - rzekł. - A teraz naprzód.
Zaczął szybkim tempem, okazując, że marsz nie sprawia mu trudności, ale jego
towarzysze szli po obu stronach gotowi do natychmiastowej pomocy.
Wiele razy później Ross zastanawiał się, czy tamtej nocy zdołaliby uciec z wioski
tylko o własnych siłach. Był pewien, że zrobili wszystko, co w ich mocy, ale powodzenie
ucieczki wymagało w tamtych warunkach niesamowitego szczęścia.
Miało być jednak inaczej, niż sobie wyobrażali. Ledwie dotarli do małej chatki,
odległej zaledwie o dwa budynki od tego, z którego wybiegli, zaczęły się fajerwerki. Jakby
wiedzeni jedną myślą, wszyscy trzej padli płasko na ziemię. Z dachu budynku stojącego w
centrum wioski uniósł się nagle snop jaskrawozielonego światła. Wokół tego promienia dach
zajął się ogniem o bardziej już naturalnym czerwono żółtym kolorze. Z innych domów
wybiegli krzyczący ludzie. Tymczasem ogień ogarnął całą budowlę.
- Teraz! - głos Ashe'a przebił się do nich mimo narastającego hałasu.
Pognali w stronę palisady, mieszając się z tłumem zdezorientowanych i wyrwanych ze
snu ludzi biegających wokół. Fala ognia rozprzestrzeniała się, oświetlając dokładnie teren.
Zbyt dokładnie. Ashe i McNeil mogli roztopić się w tłumie, ale niezwykła odzież Rossa
zbytnio rzucała się w oczy.
Dotarli jednak do palisady. Najpierw podsadzili Ashe'a, a gdy on znalazł się po
drugiej strome, McNeil podążył jego śladem. Ross, wspinający się jako trzeci, siedział już
niemal na czubku, kiedy nagle objął go snop światła. Rozległ się wysoki, rozdzierający
powietrze wrzask, jakiego nigdy w życiu nie słyszał. Murdock błyskawicznie podciągnął się
w górę, wiedząc, jak doskonały stanowi cel, wisząc na palisadzie. Spojrzał w dół, w
ciemność. Nie miał pojęcia, czy Ashe i McNeil czekają tam na niego, czy już uciekli dalej.
Wrzask rozległ się znowu, więc Ross nie namyślając się ani chwili, skoczył na ślepo w mrok.
Wylądował paskudnie na kolanie. Na szczęście dzięki przygotowaniu do skoków
spadochronowych nie złamał nogi. Zerwał się więc i pobiegł co sił w stronę gór. Za plecami
słyszał innych ludzi wspinających się na palisadę i skaczących w dół, toteż nie odważył się
krzyczeć, by nie ściągnąć sobie na kark wrogów.
Wioska położona była w najszerszej części doliny. Za palisadą otwarty teren zwężał
się gwałtownie i przybierał kształt wąwozu. Ross najbardziej obawiał się, że zgubi swych
towarzyszy i nie zdoła odnaleźć ponownie ich śladów. Dzięki swemu ubraniu, które w nocy
przybierało ciemną barwę ochronną, dwukrotnie zdołał, przypadłszy do ziemi, umknąć
uwadze uciekinierów, którzy przebiegli koło niego. Słysząc jednak ich przerażony bełkot w
języku, którego używał klan Ullfy, przekonał się, że większość mieszkańców wioski to
niewinni ludzie, nieświadomi jej prawdziwej funkcji. Byli pewni, że zaatakowały ich nocne
demony. A więc wśród uciekających mogło być zaledwie kilku Czerwonych.
Ross zmusił się do ostrej wspinaczki i dopiero na sporej wysokości zatrzymał się, by
odpocząć. Spojrzał za siebie. Nie był zaskoczony ujrzawszy w wiosce obcych, zaglądających
do domów. Zapewne szukali ukrywających się mieszkańców. Wszyscy byli ubrani w takie
same uniformy jak on, a ich pozbawione włosów czaszki błyszczały w świetle ognia.
Zdumiało go, że przechodzili przez płonące ściany, najwyraźniej nic sobie nie robiąc z żaru i
ognia.
Ludzie, którzy nie zdołali uciec z wioski bądź biegali głośno krzycząc, bądź też padali
na ziemię i zakrywszy rękoma głowę, czekali na swój los. Każdego z pochwyconych
prowadzono do grupy obcych, którzy stali przy głównym budynku. Większość ludzi
odpychano z powrotem w ciemność, kilku jednak pozostało tam w niewoli. Najwyraźniej
trwało jakieś sortowanie. Nie było wątpliwości, że obcy załatwiają swe porachunki z
Czerwonymi. Ross wcale nie pragnął poznać szczegółów. Zaczął więc znów mozolną
wspinaczkę, aż wreszcie dotarł do przełęczy.
Czekała go droga w dół, toteż nie czekając długo, ruszył wprost w mrok.
Zdecydował się zatrzymać, gdy był już zbyt zmęczony i zbyt głodny, by utrzymać się
na nogach. Odkrył małą niszę skalną i wczołgał się do niej skwapliwie. Serce tłukło mu się
nieznośnie w piersi, a każdy oddech powodował kłucie w płucach.
Obudził się o świcie, gotów do walki z nieznanym czającym się obok przeciwnikiem.
Czyjaś ciepła dłoń wylądowała na jego ustach, a nad sobą zobaczył twarz McNeila. Widząc
ulgę w oczach Rossa, McNeil cofnął dłoń.
Murdock wyczołgał się ze skalnej dziury, zmuszając do wysiłku zesztywniałe i
poobijane ciało. Rozejrzał się. McNeil był sam...
- A Ashe? - zapytał.
Pokryta kilkudniowym rudym zarostem twarz McNeila miała zatroskany wyraz.
Ruchem głowy wskazał w dół i sięgnął pod swój kilt. Po chwili wyciągnął w kierunku Rossa
zaciśniętą pięść, w której najwyraźniej coś trzymał. Murdock nastawił dłoń i McNeil wsypał
w nią garść ziarna. Ross popatrzył na suche ziarno i natychmiast poczuł głód. Zaczął
przeżuwać suchy pokarm. Gdy skończył, podążył za swym towarzyszem, który, wciąż nie
raczywszy się odezwać, schodził ku położonemu niżej lasowi.
- Nie jest dobrze - wychrypiał wreszcie McNeil w języku ludu pucharu. - Ashe
czasami traci przytomność. Rana na jego ramieniu jest znacznie poważniejsza niż początkowo
sądziłem. Grozi mu zakażenie. W lesie aż roi się od ludzi, którzy zwiali z tej przeklętej
wioski. Wszyscy są głęboko przekonani, że demony podążają ich tropem. Jeśli zobaczą cię w
tym ubraniu...
- Wiem. Zdjąłbym je, gdybym mógł - zgodził się Ross. - Ale najpierw muszę zdobyć
jakieś inne ciuchy. Nie mogę biegać nago po tym mrozie.
- A może powinieneś. To byłoby bezpieczniejsze - mruknął McNeil. - Nie wiem, co
tam się stało, ale działo się niemało.
Ross pochylił się i nabrał garść śniegu leżącego w zagłębieniu skalnym. Nie było to
wprawdzie to samo, co napić się wody, ale pozwoliło ugasić palące pragnienie.
- Mówiłeś, że Ashe traci przytomność. Co możemy zrobić, żeby mu pomóc, i jaki jest
dalszy plan?
- Musimy jakoś dotrzeć do rzeki. Wpada do morza, a u jej ujścia mamy spotkać się ze
statkiem.
Wyglądało to na niemożliwe do wykonania, ale przecież tak wiele niemożliwych
rzeczy wydarzyło się ostatnio. Trzeba spróbować. Ross nabrał kolejną garść śniegu i
wepchnął go do ust, a potem podążył za znikającym między drzewami McNeilem.
14
I tyle mojej opowieści. Resztę już wiesz.
Ross trzymał ręce tuż nad płomieniem skromnego ogniska, jakie rozpalili w
niewielkiej dziurze w ziemi, którą wykopali specjalnie w tym celu. Czuł przyjemne ciepło
rozchodzące się po zmarzniętych dłoniach.
Patrzył w błyszczące oczy Ashe'a. Czy to płomień odbijał się w jego źrenicach, czy
rozpalało je podniecenie po tym, co usłyszał, czy była to tylko gorączka? Znaleźli
tymczasowe schronienie w miejscu, gdzie zwały skał, które osunęły się wraz z lawiną,
utworzyły prowizoryczną grotę. Od czasu ich ucieczki z wioski minęło czterdzieści osiem
godzin. Teraz, o zmierzchu, McNeil robił obchód najbliższej okolicy.
- Więc mieli rację, mimo wszystko. Pomylili się tylko co do czasu - Ashe przesunął
się na posłanie z gałęzi i liści, które dla niego przygotowali.
- Nie rozumiem.
- Latające talerze - odparł Ashe. - Była i taka hipoteza. Brano ją pod uwagę. Teraz
Kelgarries będzie się rumienił...
- Latające talerze? - Ross przypuszczał, że Ashe znów bredzi w gorączce. Zastanawiał
się nawet, co powinien zrobić, jeśli Ashe wstanie i będzie chciał odejść. Nie może przecież go
związać. No i nie był pewien, czy zdołałby obezwładnić Ashe'a w prawdziwej walce.
- Ten okrągły statek nie został zbudowany w naszym świecie. Pomyśl trochę,
Murdock. Pomyśl o tej istocie z filtrem na twarzy albo o tym łysym. Czy któryś z nich
wyglądał na Ziemianina?
- Ale.... statek kosmiczny!
Więc jednak. Chociaż dotychczas wszyscy tylko kpili na ten temat. Odkąd człowiek
zaniechał eksperymentów z lotami kosmicznymi po pierwszych nieudanych próbach z
satelitami, podróże międzyplanetarne były co najwyżej przedmiotem kpin. Ale przecież
widział statek na własne oczy. Nawet urządzenia, które znalazł w kapsule ratunkowej,
przewyższały wszystko, co kiedykolwiek wymyślili ludzie.
- Taką hipotezę już wysunięto - Ashe leżał na wznak i wpatrywał się w zwał kamieni,
pni i ziemi, który stanowił ich sufit. -Wysunął ją facet o nazwisku Charles Fort, autor paru
innych śmiałych pomysłów, który zresztą znajdował dużą przyjemność w drażnieniu,
zadufanego w sobie i napęczniałego jak balon świata nauki. Zebrał kilka półek dokumentów
zawierających informacje o niewyjaśnionych wydarzeniach i zwrócił się do naukowców, aby
spróbowali znaleźć wytłumaczenie. Jedna z jego hipotez zakładała, że system olbrzymich
sztucznych robót ziemnych znalezionych w Ohio i Indianie to w rzeczywistości sygnał SOS
wyryty przez jakichś kosmicznych rozbitków. Intrygująca hipoteza i kto wie, czy właśnie nie
udowodniliśmy jego słuszności.
- Ale jeśli na Ziemi rozbiły się jakieś statki kosmiczne, dlaczego nie znaleźliśmy
żadnego ich śladu w naszych czasach?
- Ponieważ wrak, który odwiedziłeś znajdował się w erze lodowcowej. Czy zdajesz
sobie sprawę, jak dawno to było? Były trzy okresy lodowcowe i nie wiemy, w którym
Czerwoni mają swą bazę. Zaczęło się to około miliona lat temu, a ostatni lodowiec cofnął się
z okolic stanu Nowy Jork jakieś trzydzieści osiem tysięcy lat temu. To był początek epoki
kamienia gładzonego, jeśli chodzi o rozwój człowieka, i pierwsi ludzie dopiero zaczynali się
pojawiać na cieplejszych obrzeżach tego obszaru. Zmieniał się klimat, zmieniały się
kontynenty. W Kansas było kiedyś morze, Anglia była częścią Europy. Gdyby więc nawet
rozbiło się i pięćdziesiąt statków, mogły zostać starte na proch przez sunące masy lodu,
pogrzebane przez trzęsienia ziemi lub po prostu zardzewiałyby, nim pojawiłby się jakiś
człowiek, który by je podziwiał. Ale tak wielu wraków z pewnością nie było. Czy ty myślisz,
że Ziemia działała na nich jak lampa na owady?
- Ale jeśli statki mogły rozbić się wtedy, dlaczego nie mogły później, kiedy ludzie
byliby w stanie nawiązać kontakt? - Ross wciąż miał wątpliwości.
- Wiele może być przyczyn, a wszystkie można dopasować do naszej obecnej wiedzy.
Cywilizacje rozwijają się, istnieją! upadają, i często zabierają ze sobą w nicość wynalazki i
odkrycia, które uczyniły je wielkimi. Bo w jaki sposób Indianie zdołali utwardzić złoto do
tego stopnia, że nadawało się jako materiał na broń? Jakimi sekretami dysponowali
wznoszący piramidy Egipcjanie? Setki uczonych do dziś spierają się o to i o wiele innych
rzeczy. Egipcjanie korzystali ze szlaku handlowego do Indii. Handlarze z epoki brązu
podróżowali w głąb Afryki. Rzymianie wiedzieli o istnieniu Chin. Potem nastąpił upadek
tych imperiów, a o szlakach zapomniano. Dla naszych europejskich przodków w średniowie-
czu Chiny były niemal legendą, a o tym, że Egipcjanie żeglowali niegdyś wokół Przylądka
Dobrej Nadziei, nawet nie wiedziano. Załóżmy, że nasi obcy reprezentowali jakąś
międzygwiezdną federację albo imperium, które doszło do najwyższego punktu swego
rozwoju, a potem znów stoczyło się do poziomu pojedynczych, odciętych od siebie
barbarzyńskich planet, i że stało się to, nim ludzie zaczęli malować pierwsze obrazki na
ścianach jaskiń. Albo załóżmy, że nasza planeta była pechowa i rozbiło się tu zbyt wiele
statków, więc zrezygnowano z całego tego sektora i kapitanowie statków kosmicznych na
wszelki wypadek omijali go. A może mieli prawo, że jeśli na jakiejś planecie powstaną istoty
rozumne, muszą być pozostawione w spokoju, dopóki nie dorosną do kosmicznych lotów.
- Tak. - Każda z hipotez Ashe'a wydawała się sensowna i Ross gotów był w nie
uwierzyć. Łatwiej było przyjąć, że zarówno Futrzak, jak i Łysoń pochodzą z innego świata,
niż że należą do przodków jego własnej rasy. - Ale w jaki sposób Czerwoni zlokalizowali
statek?
- O ile ta informacja nie znajduje się na taśmach, które zabraliśmy, prawdopodobnie
nigdy się nie dowiemy - powiedział w zamyśleniu Ashe. - Chociaż jedną hipotezę mam.
Czerwoni przez ostatnie sto lat badali Syberię. Na olbrzymich obszarach tej krainy w
przeszłości zachodziły bardzo gwałtowne zmiany klimatyczne. Czasem nawet w ciągu jednej
doby. Mamuty, które znajdowano w wiecznej zmarzlinie, miały w żołądkach na wpół
strawione tropikalne rośliny. Zupełnie, jakby zamarzły niemal natychmiast. Jeżeli podczas
badań terenu Czerwoni trafili na pozostałości statku, pozostałości na tyle dobrze zachowane,
że mogli pojąć, co znaleźli, zaczęli przesuwać się dalej w przeszłość, aby zbadać je lepiej we
wcześniejszym czasie. Ta teoria pasuje do tego, co wiemy do tej pory.
- Ale dlaczego obcy zaatakowali Czerwonych właśnie teraz?
- Oficerowie statków w żadnej epoce czy kulturze nie lubią piratów - Ashe zaniknął
oczy.
Wciąż była cała masa pytań, które Ross chciał mu zadać. Pogładził obcą tkaninę.
Choć przylegała do skóry tak ściśle, że niemal jej nie czuł, dawała tyle ciepła, iż nie
potrzebował żadnego innego ubioru. Jeśli Ashe miał rację co do innego świata, to gdzie był
ten świat, na którym potrafiono utkać taką szatę? Jak daleką drogę odbyła ta szata, zanim
trafiła w jego ręce?
Zupełnie nieoczekiwanie do ich kryjówki wsunął się McNeil z dwoma zającami w
dłoniach.
- Jak leci? - zapytał.
Ross wstał, by zabrać się do oporządzania zdobyczy.
- Nie najgorzej - oczy Ashe'a były wciąż zamknięte, ale odpowiedział na pytanie
McNeila szybciej, niż Ross zdołał otworzyć usta. - Jak daleko jesteśmy od rzeki? I czy mamy
towarzystwo?
- Około pięciu mil - odpowiedział McNeil sucho. - A towarzystwo mamy, i to nader
liczne.
To rozbudziło Ashe'a. Uniósł się nieco na zdrowym łokciu.
- Jakie?
- Nie z wioski - McNeil pochylił się nad ogniem i dołożył kilka patyków. - Coś się
dzieje w górach. Wygląda to jak duża fala migracyjna. Naliczyłem pięć rodzinnych klanów
dążących na zachód - a to tylko jeden poranek.
- Opowieści wieśniaków o demonach mogły ich przepłoszyć -zastanowił się Ashe.
- Może - McNeil nie wyglądał na przekonanego. - Im szybciej dojdziemy do rzeki,
tym lepiej. Mam nadzieję, że chłopcy na okręcie będą czekać, tak jak obiecali. Jedna rzecz
działa na naszą korzyść - wzbiera fala powodziowa.
- A woda powinna nieść sporo materiału do budowy tratwy - Ashe znów położył się
na plecach. - Jutro dojdziemy do rzeki.
McNeil spojrzał niepewnie na Rossa, który oporządził właśnie zające i wieszał je nad
ogniskiem.
- Pięć mil w tym terenie - powiedział powoli - to dobry dzień marszu... - powstrzymał
się przed dokończeniem “dla zdrowego człowieka".
- Dam radę - zapewnił ich Ashe.
Obaj jego towarzysze byli pewni, że dopóki jego ciało będzie wykonywać rozkazy
umysłu, dotrzyma słowa. Wiedzieli też, że nie ma sensu dyskutować.
Dotarli do rzeki następnego dnia. Wiele drzew spływało z wezbraną falą wiosennej
powodzi. Migracja wciąż trwała. Dwa razy musieli zaszyć siew krzakach, skąd obserwowali
wędrujące klany. Za drugim razem była to naprawdę spora grupa, niosąca wielu rannych i
poszukująca dogodnego miejsca do przeprawy.
- Nieźle oberwali - skomentował McNeil. Kiedy zwiadowcy plemienia powrócili z
wieścią, że nigdzie w pobliżu nie ma dogodnego brodu, mężczyźni rozpoczęli budowę tratw.
- Śpieszą się, uciekają- powiedział Ashe. - To nie są ludzie z wioski. Spójrzcie na ich
stroje i pomalowane na czerwono twarze. Nie są także krewniakami Ulffy. Chyba przybyli z
dalszych okolic.
- To mi przypomina zwierzęta uciekające przed pożarem lasu. Niemożliwe, żeby
wszystkie te plemiona nagle postanowiły szukać nowych terenów - zauważył McNeil.
- Wykurzyli ich Czerwoni - zasugerował Ross - albo obcy ze statku.
Ashe pokręcił przecząco głową i zamyślił się.
- Kim mogą być? - zmarszczka między jego brwiami pogłębiła się. - Wiem, to ci od
czekanów bojowych - powiedział po chwili tryumfalnym szeptem, dumny, że udało mu się
dopasować brakujący fragment układanki.
- Od czekanów?
- Inwazja ze wschodu. Oni pojawili się w tym rejonie mniej więcej w tym okresie
historii. Pamiętasz, wspominał o tym Webb. Topory były ich podstawową bronią, mieli też
konie.
- Tatarzy? - zdziwił się McNeil - Tak daleko na zachodzie?
- Nie Tatarzy. Nie. Ci przybędą z Azji dopiero za parę tysięcy lat. Nie wiemy zbyt
wiele o topornikach poza tym, że wędrowali na zachód ze wschodnich stepów. Dotarli
ostatecznie do Brytanii. Prawdopodobnie byli przodkami Celtów, którzy także kochali konie.
Ale w tych czasach to dopiero pierwsza fala przypływu.
- Im szybciej wyniesiemy się w dół rzeki, tym lepiej - zawyrokował McNeil, ale
zdawali sobie sprawę, że muszą pozostać w ukryciu, dopóki ten klan nie pójdzie swoją drogą.
Leżeli więc bezczynnie do końca następnej nocy, a o poranku byli świadkami
przybycia dodatkowej niewielkiej grupy mężczyzn z pomalowanymi na czerwono twarzami;
ci także mieli wielu rannych. Wraz z ich nadejściem gorączkowy ruch nad rzeką nabrał
rozmiarów paniki.
Trzej czający się w krzakach agenci również byli poważnie zaniepokojeni. Nie mogli
po prostu przekroczyć rzeki - musieli zbudować tratwę na tyle porządną, by poniosła ich aż
do ujścia, do morza. Na zbudowanie takiej tratwy potrzebowali czasu. A tego właśnie nie
mieli.
Gdy tylko ostatnia tratwa z uchodźcami znalazła się na rzece i odpłynęła na odległość
strzału z łuku, McNeil pognał nad rzekę. Ross za nim. Nie mieli nawet kamiennych narzędzi,
jakimi dysponowali tubylcy, ale mimo to pod kierunkiem Ashe'a zaczęli budować swoją
tratwę. Pracowali do wieczora. W nocy było zbyt ciemno, a poza tym zmęczenie dawało im
się we znaki.
W pewnej chwili Ashe wskazał w stronę, z której przybyli. Dostrzegli tam wyraźne
światło ognia. Ognisko musiało być spore, skoro widzieli je z takiej odległości.
- Obóz? - zastanowił się McNeil.
- Tak - zgodził się Ashe. - Ci, którzy rozpalili ten ogień, są najwyraźniej tak liczni, że
nie muszą zachowywać środków ostrożności.
- Będą tu już jutro?
- Mogą tu dotrzeć ich zwiadowcy. Ale jest wczesna wiosna i nie ma zbyt wiele trawy
dla koni. Gdybym to ja był wodzem, skręciłbym w stronę tych łąk, które ominęliśmy wczoraj
i zarządził co najmniej tygodniowy popas. Jeżeli jednak potrzebują wody...
- Przyjdą po nią wprost tutaj - dokończył ponuro McNeil. - Nie możemy zostać w tym
miejscu.
Ross przeciągnął się, krzywiąc się niemiłosiernie z powodu bólu w plecach. Ręce go
paliły, a to przecież był dopiero początek pracy. Gdyby Ashe był sprawny, mogliby
przywiązać się do pojedynczych bali i spłynąć w dół z prądem, by znaleźć jakieś bezpiecz-
niejsze miejsce na stocznię. Ale wiedział, że Ashe nie da rady podjąć takiego wysiłku.
Ross przespał tę noc głębokim snem, ponieważ jego ciało było zbyt zmęczone, by
przejmować się zmartwieniami umysłu. Wczesnym świtaniem obudził go McNeil i razem
podjęli na nowo walkę z opornymi pniami, mając za jedyne narzędzie noże. Za łącznik mogły
służyć tylko pasy tkaniny z ich kiltów i kawałki skóry zająców, które upolowali kilka dni
temu. Pracowali głodni, nie mając ani chwili czasu, by udać się na polowanie. Ale kiedy
słońce chyliło się ku zachodowi, tratwa była gotowa. Inna sprawa, że nikt nie gwarantował, iż
będzie ona posłuszna tyczce lub wiosłu sternika.
Ashe wgramolił się na platformę i położył się bezsilnie na kilku gałęziach, które dla
niego przynieśli. Miał wypieki, oczy błyszczały gorączką. Chciwie wypił wodę, którą podali
mu w dłoniach, i odetchnął z wyraźną ulgą, gdy Ross przetarł jego twarz mokrą trawą.
Mamrotał coś niewyraźnie o Kelgarriesie, ale nie mogli zrozumieć słów.
McNeil zepchnął tratwę na wodę. Zatańczyła w bystrym nurcie, który natychmiast
porwał ich ze sobą. Start mieli niezły, ale gdy tylko stracili z oczu miejsce, w którym
obozowali, szczęście opuściło ich. McNeil wściekle odpychał się tyczką, by utrzymać tratwę
w głównym nurcie, przeszkadzały mu jednak liczne skały i kawały drewna. Zbliżało się do
nich także całe wyrwane z korzeniami olbrzymie drzewo. Rozłożyste gałęzie zahaczyły o
jakieś skały i przez chwilę pozostawało ono z tyłu, ale ledwie Ross odetchnął z ulgą, znowu
dojrzał zbliżający się groźny taran
- Bliżej do brzegu! - wrzasnął ostrzegawczo.
Wielkie korzenie zdawały się mierzyć prosto w tratwę i był pewien, że jeżeli w nią
uderzą, nie będą mieli żadnych szans. Próbował odepchnąć tratwę tyką, ale jego silne
pchnięcie nie napotkało oporu - musiał trafić w jakieś zagłębienie w rzecznym dnie.
Usłyszał jeszcze krzyk McNeila i wylądował w wodzie, która zalała mu usta. Na wpół
przytomny zdołał utrzymać głowę na powierzchni. Trening w bazie obejmował też pływanie,
ale zajęcia w basenie i pod kontrolą znacznie różniły się od walki o życie w lodowato zimnej
rzece.
Kątem oka dojrzał jakiś ciemny przedmiot. Czy to brzeg tratwy? Chwycił go
desperacko i otarł sobie skórę na dłoniach o szorstką powierzchnię. Drzewo! Zamrugał
oczami, aby odzyskać zdolność widzenia. Nie mógł jednak dźwignąć się na tyle wysoko, by
spojrzeć ponad splątanymi korzeniami. Mógł tylko przylgnąć do drzewa i liczyć, że rzeka
poniesie go w końcu do miejsca, gdzie znów spotka się z tratwą.
Po dłuższej chwili zaczepił się nieco wygodniej pomiędzy dwoma korzeniami,
utrzymując głowę nad powierzchnią wody. Lodowata woda zmroziła zupełnie jego dłonie, na
szczęście resztę ciała pokrywała szata obcych i jej ochrona wciąż działała. Był jednak zbyt
zmęczony, by puścić drzewo i próbować dotrzeć do brzegu, zwłaszcza że zapadał już
zmierzch.
Nagle gwałtowny wstrząs przeszył całe jego ciało, a jedna z rąk, która uwięzia między
korzeniami zaprotestowała tak gwałtownym bólem, że nie mógł powstrzymać się przed
głośnym wrzaskiem. Prąd rzeczny zawirował wokół niego i woda na moment zakryła mu
głowę - drzewo zahaczyło konarami o kamienne dno.
Ross wyplątał się spomiędzy korzeni i przedarł przez gęste trzciny i śmierdzący
zgnilizną muł. Niczym ranne zwierzę wydźwignął się z błota na wyżej położony ląd i opadł
na skąpaną w łagodnym blasku księżyca łąkę.
Przez chwilę leżał bez ruchu, tuląc do ciała skostniałe dłonie. Był zbyt zmęczony, by
się poruszyć. Z drętwoty wyrwał go głos ujadającego psa. Krótkie, przyzywające
szczęknięcia, które na pewno nie wydobywały się z gardzieli wilka czy polującego lisa. Słu-
chał ich, wciąż otępiały, a potem doszedł go jeszcze jeden odgłos - kopyt pędzących w
galopie.
Kopyta? Konie! Konie z gór. Konie, które mogły być zwiastunem niebezpieczeństwa.
Jego umysł był równie zdrętwiały jak dłonie, więc dłuższą chwilę trwało, nim w pełni zdał
sobie sprawę, co to może oznaczać.
Zrywając się na nogi, Ross dostrzegł skrzydlaty cień na tle jasnej tarczy księżyca
lecący ku ziemi jak bezszelestna strzała. Z trawy dobiegł go pojedynczy zduszony skrzek i
skrzydlaty cień uniósł się ponownie z ofiarą w szponach. I znów zabrzmiało ujadanie - tym
razem bliżej.
Spojrzał w tamtą stronę i dojrzał poruszające się światła na linii lasu. Czy to strażnicy
pilnujący koni? Ross wiedział, że powinien wrócić do rzeki, jednak nie potrafił się do tego
zmusić. Jej nurt przejmował go zgrozą. Ale co się stanie, jeśli psy go wytropią? Czytał
kiedyś, że psy gubią trop w wodzie, i to pobudziło go do działania.
Dotarłszy do wysokiego brzegu, na który dopiero co z takim trudem się wspiął, Ross
stąpnął w niewłaściwym miejscu i zjechał w dół po błocie. Zatrzymał się dopiero w trzcinach.
Mechanicznie odgarnął śmierdzący muł z twarzy. Drzewo, na którym tu dotarł, wciąż było
przy brzegu. Jakiś boczny przybrzeżny prąd wypchnął jego ukorzenioną część na piaszczystą
mieliznę.
Powyżej na łące szczekanie rozległo się znów, tym razem bardzo blisko, i zaraz też
odpowiedział na nie zew drugiego psa. Ross ponownie odbył drogę przez trzciny, a potem
przepłynął wąską przestrzeń wody pomiędzy nimi a zaczepionym drzewem.
Wkrótce dojrzał na wysokim brzegu sylwetkę psa, do którego wkrótce dołączył drugi,
jeszcze większy i głośniej ujadający kompan. Ross zastanawiał się przez chwilę, czy
zwierzęta są w stanie go dojrzeć pomiędzy cieniami w dole, czy też po prostu tylko węszą
jego obecność. Gdyby miał więcej sił, wspiąłby się na pień i odpłynął dalej ku środkowi
rzeki, ale na razie mógł tylko leżeć jak leżał - między korzeniami, które wprawdzie zasłaniały
go nieco od strony lądu, jednak mamą byłyby zasłoną, gdyby pojawili się tam ludzie z
pochodniami.
Jednak Ross mylił się. Nie zdawał sobie sprawy, że gdy czołgał się poprzez trzciny,
całe jego ciało pokryło się warstwą ciemnego błota, które stanowiło znakomity kamuflaż.
Dlatego też mężczyźni, którzy w ślad za psami pojawili się na skarpie, nie dostrzegli nic poza
pniem drzewa spoczywającym na błotnistej mieliźnie, mimo że cisnęli w dół pochodnię, by
oświetlić trzcinowe pole.
Słyszał ich głosy pośród jazgotu psów. Potem jeden z mężczyzn uniósł pochodnię i w
jej świetle Ross dostrzegł wyraźnie, że inny gestami odwołuje psy, które niechętnie, nadal
ujadając, wycofały się wreszcie.
Ross z cichym szlochem opadł pomiędzy mokre i niewygodne korzenie. Wciąż był
wolny.
15
W pierwszych promieniach wschodzącego słońca Ross dostrzegł strzęp tkaniny
zaczepiony o jeden z niesionych przez wodę konarów. Przeszedł kilka kroków ku
przybrzeżnej mieliźnie, na której utknął ten kawałek drewna. Rozpoznając strzęp materiału,
zanim jeszcze go dotknął - rzemień, którym związane były włosy McNeila -Murdock usiadł
ciężko na piasku, bezwiednie obracając go w dłoniach i patrząc z rozpaczą na pustą rzekę.
Utracił wszelką nadzieję. Tratwa musiała się rozpaść. Ani Ashe, ani McNeil nie przeżyli
katastrofy.
Ross Murdock był zatem sam, zagubiony w innej epoce. Niewielką miał szansę
ucieczki. Przez jego głowę przemknęła myśl, czy aby warto znowu wstawać, znów szukać
żywności, znów szukać ciepłego schronienia...
Zawsze sądził, że potrafi iść przez życie zupełnie sam, że czuje się najpewniej, gdy
polega tylko na sobie. Teraz to przekonanie zostało porwane przez rzeczny nurt razem z całą
siłą woli, która utrzymywała go przy życiu podczas ostatnich dni. Dotychczas zawsze widział
przed sobą jakiś cel, nieważne jak odległy. Teraz nie miał nic. Gdyby nawet zdołał dotrzeć do
ujścia rzeki, nie wiedział, gdzie i w jaki sposób skontaktować się z okrętem podwodnym.
Poza tym w bazie mogli ich już uznać za zaginionych, bo jak dotąd nie nawiązali żadnego
kontaktu.
Ross zawiązał bezwiednie na nadgarstku przepaskę McNeila, ostatnią pamiątkę po
swych towarzyszach. Mimo zmęczenia i rozpaczy starał się nie poddawać zwątpieniu. Nie
miał szans, by ponownie skontaktować się z klanem Ulffy. Podobnie jak wszystkie plemiona
leśnych łowców, z pewnością uciekli przed najazdem konnych nomadów. Nie było więc
sensu wracać. A czy był sens iść naprzód?
Słońce grzało mocno. To był jeden z tych wiosennych dni, które zapowiadają letnie
upały. W nabrzeżnych krzewach, które już zaczynały się zielenić, brzęczały roje owadów.
Ptaki zerwały siew górę, kołując nad jego głową i krzycząc podekscytowane - przekazywały
swym pobratymcom ostrzeżenie przed zbliżającym się człowiekiem.
Ross wciąż był pokryty mułem i wodnymi wodorostami. Ściągnął wszystkie te
ozdoby, odkrywając szatę obcych, która najwyraźniej nie ucierpiała podczas rzecznej
podróży. Przynajmniej mógł się wreszcie umyć.
Zanurzył ręce w strumieniu i spłukał całe ciało, oczyszczając je z błota. W świetle
słońca jego dziwna szata błyszczała tak intensywnie, jakby nie tylko pochłaniała słoneczne
promienie, ale także je odbijała. Ross wszedł głębiej w rzekę i zaczął płynąć. Nie dlatego, że
miał przed sobą jakiś konkretny cel, ale dlatego, że wydało mu się to prostsze niż ponowne
wspinanie się na brzeg.
Popychany prądem, płynął leniwie, przyglądając się obu brzegom. Właściwie nie miał
nadziei, że ujrzy tratwę, nie łudził się też, że któryś z jej pasażerów mógł dotrzeć na ląd.
Chociaż z drugiej strony, jakaś część jego przekornego umysłu jeszcze się nie poddała
zupełnemu zwątpieniu.
Wysiłek związany z pływaniem przynajmniej przełamał to uczucie kompletnej
obojętności, które opanowało go dzisiejszego ranka. Toteż kiedy ponownie wyszedł na ląd,
miał nieco więcej chęci do życia. Miejsce wydawało się bezpieczne - dość głęboka zatoka
wrzynająca się w ląd oraz wysoka skarpa. U jej podnóża Ross rozebrał się i rozwiesił ubranie,
wystawiając je na słoneczny żar.
Surowa ryba, którą ku swej radości odkrył odciętą w jednej z kałuż wodnych, była
jednym z najcudowniejszych posiłków, jakie jadł w życiu. Zaspokoiwszy głód, przeciągnął
się leniwie i podszedł do konaru wierzby, na którym powiesił ubranie. I wtedy przekonał się,
że fortuna patrzyła na niego łaskawiej tylko przez krótką chwilę.
Zmiana losu nadeszła cicho i bezszelestnie - tak bezszelestnie, jak bezszelestny był
drobny ruch wierzbowych witek, które zadrżały, gdy w pień drzewa uderzyła włócznia. Ross
pospiesznie złapał swoje ubranie i w tym pośpiechu potknął się, padając jak długi na piasek.
Już tylko z dołu mógł się przyjrzeć dwóm stojącym tuż nad nim mężczyznom, na których
łasce się znalazł.
W odróżnieniu od ludzi Ulffy czy handlarzy, byli niezwykle wysocy. Ich jasne włosy
splecione były w długie warkocze. Skórzane tuniki sięgały do polowy ud, na nogach mieli
również skórzane spodnie przepasane ciasno kilkoma kolorowymi paskami. Stroje
uzupełniały ołowiane bransolety na przedramionach oraz naszyjniki z paciorków i
zwierzęcych kłów. Ross nie przypominał sobie, by widział podobnych ludzi na którejś z taśm
szkoleniowych w bazie.
Pierwsza włócznia stanowiła zapewne ostrzeżenie, ale druga była już gotowa do
groźniejszego rzutu, toteż Ross uczynił znany we wszystkich chyba epokach gest poddania
się - powoli puścił ubranie i uniósł obie otwarte dłonie na wysokość ramion.
- Przyjaciel - powiedział w języku ludu pucharu. Handlarze docierali daleko, była
szansa, że kontaktowali się kiedyś i z tym plemieniem.
Włócznia drgnęła nieznacznie. Młodszy z przybyszy szybkim susem podskoczył ku
Rossowi i porwał porzuconą przez niego szatę. Uniósł ją i powiedział coś do swego
towarzysza. Zdawał się zafascynowany tkaniną. Ross zastanawiał się, czy istnieje szansa
przehandlowania ubrania za własną wolność.
Obaj mężczyźni byli uzbrojeni, nie tylko zresztą w długie sztylety, których z chęcią
używali także handlarze, ale również w topory. Kiedy tylko Ross opuścił nieco dłonie,
człowiek stojący przed nim natychmiast sięgnął do pasa po topór, wydając przy tym groźne
warknięcie. Murdock natychmiast znieruchomiał. Zdał sobie sprawę, że mogą mu dać
toporem po głowie i wziąć szatę bez zbędnych targów.
Ostatecznie jednak zdecydowali potraktować także jego jako część łupu. Zarzuciwszy
szatę Rossa na ramię, obcy chwycił go i pchnął przed siebie niedwuznacznym gestem.
Nie była to przyjemna droga. Chłodne podmuchy wiatru smagały plecy, a ostre
kamienie raniły bose stopy.
Gdy dotarli na szczyt skarpy, przez moment kusiło go, by skoczyć w dół i uciekać
rzeką, ale obcy byli przewidujący. Jeden z nich szedł tuż za Rossem i kiedy tylko zakończyli
wspinaczkę, uchwycił jego nadgarstek i wykręcił mu rękę za plecy. W takiej pozycji Murdock
odbył resztę drogi prowadzącej przez podmokłą łąkę. U celu pasły się trzy kudłate koniki,
które trzymał na długich linach trzeci obcy. W pewnej chwili Ross stąpnął na ostry kamień
ukryty w trawie. Nieoczekiwany ból wyzwolił w nim wybuch tłumionej dotąd złości.
Murdock obrócił się gwałtownie, podcinając zaskoczonego przeciwnika. Obaj zwalili się na
ziemię, ale Ross znalazł się na górze. Zaatakowany zdążył tylko wydać okrzyk zaskoczenia, a
Ross już trzymał w jednej dłoni jego sztylet, drugą zaś, wreszcie uwolnioną z upokarzającego
chwytu, chwycił go za gardło.
Ze sztyletem gotowym do uderzenia podniósł wzrok na pozostałych mężczyzn. Ci
patrzyli na to, co się działo, z otwartymi ustami. Dopiero po chwili oprzytomnieli i chwycili
za włócznie. Ross oparł ostrze sztyletu na gardle powalonego przeciwnika i przemówił w
języku, którego nauczył się od ludzi Ulffy:
- Wy uderzyć... on umrzeć.
Musieli wyczytać determinację w jego spojrzeniu, bo powoli opuścili broń.
Osiągnąwszy pierwsze zwycięstwo, Ross poważył się na więcej.
- Brać - wskazał na czekające konie - wy brać i odjechać. Przez moment myślał, że nie
usłuchają, przycisnął więc ostrze do gardła swego jeńca. Ten jęknął cicho. Mężczyzna
niosący szatę Rossa zrzucił ją z ramienia i położył na trawie, a sam wycofał się. Przytrzymał
konia, dosiadł go i nakazał gestem to samo swemu kompanowi. Obaj oddalili się stępa.
Ross puścił jeńca i pochwycił swą szatę. Zdążył w nią wskoczyć, gdy zobaczył, że
leżący na ziemi mężczyzna otwiera oczy i błyskawicznie sięga do pasa w poszukiwaniu broni.
Ross nie spuszczał z niego wzroku, kończąc dopinać swój strój.
- Co ty robić? - to była mowa leśnego ludu, choć zniekształcona przez dziwny akcent.
- Ty iść. - Ross wskazał na trzeciego konia, który pozostał na łące. - Ja iść - wskazał w
stronę rzeki. - Ja wziąć to - poklepał sztylet i topór.
Obcy aż zawył z oburzenia.
- Nie być dobrze...
Ross roześmiał się.
- Nie być dobrze twoja - zgodził się. - Dobrze moja.
Ku jego zdumieniu, obcy rozpogodził się i ryknął gromkim śmiechem. Usiadł,
rozcierając gardło. Wciąż szczerzył zęby, ubawiony.
- Ty łowca? - wskazał na północny wschód ku lasom otaczającym podnóże gór.
Ross potrząsnął przecząco głową
- Ja handlarz - odparł.
- Handlarz - powtórzył tamten. Potem dotknął jednej z metalowych bransolet na swym
przedramieniu - Handlować to?
- To. I więcej rzeczy.
- Gdzie?
Ross wskazał na ujście rzeki.
- Słona woda. Handel tam. Mężczyzna wyglądał na zagubionego.
- Dlaczego ty tu?
- Ja jechać woda, jak ty jechać - Ross wskazał na konia. - Ja jechać na drzewach -
wiele drzew razem. Drzewa rozdzielić się. Ja być tu.
Najwyraźniej idea podróży tratwą nie była mu obca, bo mężczyzna skinął ze
zrozumieniem głową.
Wstał i podszedł do swego konia.
- Ty pójść obóz Foscar. Foscar wódz. On lubić, gdy ty pokazać, jak zrobić Tulka spać.
Zabrać Tulka sztylet i topór.
Ross zawahał się. Tulka wydawał się teraz przyjaźnie usposobiony, ale jak długo to
potrwa? Potrząsnął głową.
- Ja iść słona woda. Mój wódz tam. Tulka zaprzeczył energicznie.
- Ty mówić nieprawda. Twój wódz tam! - wskazał na wschód teatralnym gestem. -
Twój wódz mówić Foscar. Powiedzieć: dać dużo to - dotknął swej bransolety - też noże,
topory, jeśli on przyprowadzić ty.
Ross przyglądał mu się, nie rozumiejąc. Ashe? Ashe był w obozie Foscara i obiecywał
nagrodę za znalezienie go? Ale jak to możliwe?
- Skąd ty znać mój wódz?
Tulka roześmiał się tym razem, jakby ubawiony niedomyślnością Rossa.
- Ty nosić świecąca skóra i twój wódz nosić świecąca skóra. Powiedzieć: wy znaleźć
druga świecąca skóra, ja dać mnóstwo dobrych rzeczy dla tego, kto przywieść ty.
Świecąca skóra! Szata ze statku obcych! Czy to byli ludzie ze statku? Ross pamiętał
snop światła, który namierzył go, gdy opuszczał wioskę Czerwonych. Ale dlaczego go
szukają, i to tak intensywnie, że włączają w to tubylców? Czemu Ross Murdock jest dla nich
tak ważny? Wiedział jednak na pewno, że nie zamierza ułatwiać im tego zadania, dlatego też
nie miał najmniejszego zamiaru spotykać się z wodzem, który obiecał nagrodę za jego
pochwycenie.
Ty pójść! - Tulka zaatakował bez ostrzeżenia. Jego wierzchowiec pomknął wprost na
Rossa, który w ostatniej chwili uskoczył przed stratowaniem. Jednocześnie uderzył toporem,
ale ta broń była dlań za ciężka i nie potrafił się nią posługiwać.
Toteż cios przeciął tylko powietrze, a że bark konia zahaczył go w biegu, Ross
przewrócił się, o włos tylko unikając kopnięcia w głowę przez końskie kopyto. W następnej
chwili jeździec już leżał na nim, przyciskając go do ziemi. Na szczęce Rossa wylądowała
potężna pięść i zapadł w ciemności.
Kiedy powróciła mu świadomość, zorientował się, że leży na brzuchu w poprzek
czegoś, co podskakuje miarowo, a jego głowa i nogi zwisają w dół, nie mieszcząc się na tej
podpórce. Regularne podskoki powodowały nieprzyjemne łupanie w głowie. Ross próbował
zmienić niewygodną pozycję i wtedy zdał sobie sprawę, że ręce ma związane na plecach.
Czuł ich ciężar uciskający wygięty kręgosłup. Zrozumiał, że leży przerzucony przez grzbiet
jadącego konia. Nie mógł nic zrobić, by zmienić swe położenie, pozostawała tylko nadzieja,
że koń nie przejdzie w cwał. Do jego uszu dochodziły strzępy rozmowy, a kiedy uniósł nieco
głowę, dostrzegł drugiego konia idącego bok w bok z tym, na którym jechał.
Wkrótce znalazł się w jakimś hałaśliwym miejscu. Zewsząd dochodziły doń krzyki
ludzi. Koń zatrzymał się, a Ross został ściągnięty z jego grzbietu i bezceremonialnie rzucony
na ziemię. Mimo pyłu w oczach i ustach, starał się przyjrzeć otaczającej go scenerii.
Dostrzegł skórzane namioty, służące za schronienie długowłosym gigantom i ich
równie wysokim kobietom. Całe to towarzystwo właśnie się schodziło, by przyjrzeć się
jeńcowi. Nagle krąg wokół niego przerzedził się i otaczający go ludzie odwrócili się ku
nadchodzącemu mężczyźnie. Już ci, którzy pochwycili Rossa, byli imponującej postury, ale
ten był prawdziwym olbrzymem. Leżąc na ziemi u jego stóp, Ross czuł się jak małe, bezradne
dziecko.
Foscar, o ile to był Foscar, nie osiągnął jeszcze wieku średniego. Potężnie
umięśniony, musiał mieć siłę niedźwiedzia. Ross jednak śmiało spojrzał na przybysza.
Kipiała w nim taka sama złość, jak wtedy, gdy atakował Tulkę.
- Ty wyglądać dobrze, Foscar. Uwolnić mnie, a zobaczyć, czy ja więcej wart niż
wyglądać - powiedział, używając łamanej mowy łowców.
Błękitne oczy Foscara rozszerzyły się ze zdumienia. Opuścił dłoń, która z
powodzeniem mogła pomieścić obie dłonie Rossa. Chwycił Murdocka za szatę i podniósł na
nogi, nie zdradzając przy tym najmniejszego wysiłku. Nawet stojąc, Ross był o dobre dwa-
dzieścia centymetrów niższy od wodza, jednak uniósł głowę i spojrzał mu hardo w oczy.
- Moje ręce wciąż związane - powiedział to najbardziej prowokującym tonem, na jaki
mógł się zdobyć. Przygoda z Tulką dała mu pewne zrozumienie charakteru tych ludzi. Cenili
tylko tych, którzy potrafili pokazać, że są im równi.
- Dziecko - Foscar puścił szatę Rossa i przesunął ręką po jego barkach i klatce
piersiowej. Murdock zachwiał się.
- Dziecko? - mimo wszystko zdołał wydobyć z siebie śmiech. - Zapytaj Tulkę. Ja nie
dziecko. Nóż Tulki, topór Tulki w moich rękach. Konia Tulka użyć... pokonać ja.
Foscar spojrzał na niego uważnie. Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Ostry język - skomentował. - Tulka utracić nóż i topór? Ennar! - zawołał, obracając
się przez ramię, a jeden z mężczyzn postąpił ku niemu.
Był niższy i dużo młodszy od wodza, jego twarz miała chłopięcy wygląd. Patrzył na
Foscara z podekscytowaniem. Był uzbrojony w topór i sztylet, a ponieważ miał też dwa
naszyjniki oraz, podobnie jak wódz, bransolety na przedramionach, Ross domyślił się, że
musi to być krewny Foscara.
- Dziecko! - Foscar klepnął ręką ramię Rossa. - Dziecko! -powtórzył, wskazując na
Ennara, który zaczerwienił się wyraźnie. -Ty wziąć topór i nóż Ennara - rozkazał. - Tak jak
wziąć Tulki. Na jego sygnał ktoś rozciął więzy krępujące nadgarstki Murdocka. Ross
rozprostował zdrętwiałe dłonie, a potem pomacał swą szczękę. Foscar zapewne upokorzył
tego młodzieńca, nazywając go dzieckiem. A więc chłopak będzie chciał pokazać, co jest
wart. To nie będzie tak łatwe, jak atak z zaskoczenia na Tulkę. Ale jeśli odmówi, Foscar może
na przykład kazać go zarżnąć od razu. Musi więc zrobić, co w jego mocy.
- Wziąć topór i nóż - Foscar cofnął się o kilka kroków, nakazując gestem swym
ludziom, by utworzyli szerokie koło wokół obu walczących.
Ross poczuł się nieswojo, widząc dłoń Ennara opartą na rękojeści topora. Nikt
przecież nie powiedział, że chłopak nie może używać broni w walce. Jednak przekonał się, że
te dzikusy mają wyczucie sportowego ducha. Dostrzegł, że Tulka szepce coś wodzowi do
ucha. W chwilę potem Foscar zaryczał donośnym głosem.
Ennar zsunął dłoń z rękojeści topora, jakby ten nagle go oparzył. Ross widział jego
gniewne spojrzenie. Młodzieniec musiał wygrać tę walkę, by ocalić honor, on zaś musiał ją
wygrać, by ocalić życie. Krążyli czujnie wokół siebie. Ross patrzył raczej w oczy swego
przeciwnika niż na jego zaciśnięte pięści.
W bazie miał okazję trenować walkę wręcz z Ashem, a przedtem jeszcze z
muskularnymi i bezlitosnymi instruktorami. Wiele razy spuścili mu niezłe manto, tylko po to,
aby go nauczyć kilku chwytów i ciosów, które mogły ocalić życie w sytuacji takiej jak ta. Ale
wtedy był przygotowany i wypoczęty. Teraz zaś miał się przekonać, czy jest takim
twardzielem, jak zawsze o sobie myślał. Wygra albo zginie.
Komentarze widzów pobudziły Ennara do żwawszej akcji. Ruszył na przeciwnika
pochylony nisko jak zapaśnik, ale Ross zszedł jeszcze niżej. Nabrał w garść piasku i sypnął w
twarz atakującemu. Ich ciała zderzyły się i Ennar przeleciał nad jego ramieniem, lądując jak
długi na ziemi. Gdyby Ross był wypoczęty, walka byłaby już zakończona. Ale poruszał się
zbyt wolno. Ennar nie czekał bezczynnie i po chwili Murdock znalazł się w trudnej sytuacji.
Ręka leżącego wystrzeliła ku niemu błyskawicznie i chwyciła go za nogę nieco powyżej
kostki. Ross, pomny nauk, upadł bez oporu, starając się przynajmniej częściowo przygnieść
przeciwnika. Ennar, nieco zaskoczony tak łatwym sukcesem zawahał się na moment.
Murdock wykorzystał to. Uwolnił nogę i obrócił się, starając się rąbnąć łokciem w nerki
przeciwnika. Nie trafił czysto, ale przynajmniej umknął przed niedźwiedzim uściskiem, w
jakim tamten starał się go zamknąć. Dzięki treningom w bazie wciąż mógł walczyć, ale
zarazem uzmysłowił sobie, że nie zdoła wygrać. Jedyne, co osiągnie, to opóźnienie własnej
klęski.
Palce przeciwnika sięgnęły ku jego oczom. Ross odruchowo zacisnął na nich zęby i
jednocześnie kopnął kolanem Ennara w brzuch. Poczuł na twarzy gorący oddech i ostatnim
wysiłkiem wyszarpnął się spod przywalającego go ciała. Zdołał klęknąć na jedno kolano.
Ennar także się dźwignął - stał na czworaka, jak gotowe do skoku zwierzę. Ross zaryzykował
całą stawkę w ostatnim ataku. Splótł dłonie, uniósł najwyżej jak mógł i opuścił błyskawicz-
nym ruchem na kark przeciwnika. Ennar opadł płasko na ziemię, a sekundę później Ross
osunął się bez czucia na jego ciało.
16
Murdock leżał na plecach i wpatrywał się w rozciągniętą skórę, która stanowiła dach
namiotu. Całe jego ciało było jedną bolącą raną. Chwilowo całkowicie stracił zainteresowanie
swym dalszym losem. Na razie liczyła się teraźniejszość, a ta rysowała się w czarnych
barwach. Powiedzmy, że nie uległ Ennarowi - czy raczej osiągnął remis - ale też nie błysnął
niczym nadzwyczajnym, więc właściwie poniósł klęskę. Trochę go wprawdzie zaskoczyło, że
wciąż żyje, ale zaraz doszedł do wniosku, że to ze względu na jego wartość handlową. W
końcu obcy obiecali hojną zapłatę. Nie najlepsza perspektywa.
Jego ręce były związane nad głową i przymocowane do wbitego w ziemię pala. W
podobny sposób unieruchomiono mu nogi. Mógł jedynie przekręcać głowę z boku na bok.
Niewolnik, jeden z łowców wziętych do niewoli przez migrujących jeźdźców, karmił go
kawałkami wędzonego mięsa.
- Ho, złodzieju toporów! - Ross poczuł, jak czubek ciężkiego buta ląduje między jego
żebrami. Jęknął z bólu, co miało być też protestem przeciw takiemu traktowaniu. W mdłym
świetle dojrzał twarz Ennara i nie mógł się powstrzymać przed grymasem uśmiechu, widząc
jego podbite oko i siniaki na szczęce.
- Ho, wielki wojowniku! - odpowiedział, starając się, by brzmiało to maksymalnie
pogardliwie.
Dostrzegł rękę Ennara uzbrojoną w długi nóż.
- Uciąć za długi język dobra rzecz! - Ennar wykrzywił twarz w uśmiechu, klękając
przy więźniu.
Ross poczuł dreszcz przerażenia, stokroć bardziej nieprzyjemny od bólu. Ennar
naprawdę mógł to zrobić! Ale po chwili Murdock zobaczył, że młodzieniec rozcina więzy na
jego rękach. A więc Ennar nie przyszedł tu, by się nad nim znęcać. Ręce miał wolne, ale
całkowicie odrętwiałe. Dlatego leżał bez ruchu, podczas gdy Ennar uwolnił też jego nogi. W
górę!
Gdyby nie pomocna dłoń Ennara, Ross nie zdołałby stanąć na nogach. Długo na nich
nie ustał, padł jak długi na twarz, gdy tylko młodzieniec go puścił.
Ostatecznie Ennar wezwał dwóch niewolników, którzy wyciągnęli Rossa z namiotu i
doholowali do ogniska, przy którym toczyła się jakaś narada.
Była tak gorąca, że dyskutanci nader często chwytali za rękojeść topora lub noża
podczas wykrzykiwania swych argumentów. Ross nie rozumiał wprawdzie ich języka, ale
szybko się zorientował, że to on jest przedmiotem sporu i że decydujący głos będzie należał
do Foscara, który jeszcze nie poparł żadnej ze stron.
Usiadł tam, gdzie pozostawili go niewolnicy, i zaczął rozcierać zdrętwiałe ramiona.
Był tak obolały i tak zmęczony, że nie dbał o rezultat debaty. Cieszył się, że uwolniono go ze
sprawiających ból więzów.
Nie miał nawet pojęcia, jak długo trwała narada. W końcu Ennar podszedł do niego i
powiedział.
- Twój wódz - on dać wiele dobrych rzeczy za ciebie. Foscar wziąć ciebie do twój
wódz.
- Mój wódz nie tu - odpowiedział Ross zmęczonym głosem, mimo iż wiedział, że
protestowanie nic nie da. - Mój wódz czekać nad słona woda. On być zły, gdy ja nie przyjść.
Foscar spotka jego gniew...
Ennar roześmiał się.
- Ty uciec od twój wódz. On zadowolony, gdy ty znów jego. Ty nie zadowolony - tak
myśleć ja.
- Tak myśleć i ja - zgodził się z rezygnacją Ross. Resztę nocy spędził, leżąc pomiędzy
Ennarem a drugim czujnym strażnikiem. Okazali się oni na tyle łaskawi, że nie związali go
ponownie. Rano mógł więc już zjeść bez niczyjej pomocy. Odrywał kawały pieczystego
brudnymi rękoma. Wspaniały był to posiłek.
Podróż jednak nie zapowiadała się zbyt przyjemnie. Posadzono go na jednym z
kudłatych koników, z nogami związanymi liną biegnącą pod brzuchem zwierzęcia. Również
ręce miał związane, na szczęście w taki sposób, że mógł uchwycić się grzywy wierzchowca.
Dzięki temu miał nadzieję, że się na nim utrzyma. Jego konia ciągnął na linie jadący z przodu
Tulka. Obok jechał Ennar, który równie często patrzył na więźnia, co na drogę przed nimi.
Skierowali się na północny wschód w stronę gór. Chociaż Ross me miał najlepszego
wyczucia kierunku w terenie, był gotów się założyć, że zmierzają wprost do wioski, którą
swego czasu zniszczyli obcy. Postanowił się dowiedzieć, jak przebiegało spotkanie ludzi ze
statku z jeźdźcami.
- Jak wy spotkać drugi wódz? - spytał Ennara. Młodzieniec odrzucił jeden ze swych
warkoczy na plecy i utkwił oczy w twarzy Rossa.
- Twój wódz przyjść do nasz obóz. Mówić Foscar - dwa, cztery spania temu.
- Jak mówić Foscar? Mowa łowców? Po raz pierwszy Ennar zawahał się. Mruknął coś
pod nosem i wreszcie wysapał:
- Mówić Foscar, mówić my. My słyszeć dobre słowa, nie słowa ludzi lasu. Mówić do
nas dobrze.
Ross był zaintrygowany. W jaki sposób obcy pochodzący z innego czasu mógł mówić
językiem prymitywnego barbarzyńskiego plemienia, które żyło w czasach odległych o
tysiąclecia? Czy obcy ze statku także potrafili podróżować w czasie? Czy mieli własne stacje
transferowe?
- Ten wódz - czy on jak ja?
Ennar znów się zawahał.
- Jego szata jak twoja.
- Ale czy on jak ja? - nalegał Ross. Sam nie wiedział, do czego zmierza. Może po
prostu chciał przekonać tych tubylców, że jest kimś innym niż człowiek, który płaci za jego
głowę i któremu go sprzedają?
- Nie jak ty - odrzekł Tulka. - Ty jak ludzie lasu - włosy, oczy. Dziwny wódz nie mieć
włosów na głowie, oczy inne.
- Ty też widzieć? - zapytał Ross.
- Tak. Ja przyjechać do obóz. Oni przyjść. Stanąć na skałach i wołać Foscar. Zrobić
magię z ogniem, polecieć do góry! - wskazał ręką jeden z krzaków rosnących opodal. - Oni
wskazać mała, mała włócznia... ogień z ziemi i spalić. My powiedzieć, cały obóz, że my nie
dać człowiek. Oni powiedzieć dużo dobrych rzeczy, jeśli my znaleźć i dać człowiek.
- Oni nie mój lud - wtrącił się Ross. Włosy, oczy, inne. Oni źli...
- Ty jeniec. Niewolnik wodza. Ennar znalazł wytłumaczenie, które w pełni pasowało
do zwyczajów jego ludu. - Oni chcieć swój niewolnik - tak jest.
- Mój lud bardzo potężny, dużo magii - nalegał Ross. - Wy wziąć mnie do słona woda,
oni zapłacić dużo, więcej niż dziwny wódz.
Obaj jeźdźcy wyglądali na rozbawionych.
- Słona woda gdzie? - spytał Tulka. Ross wskazał na zachód.
- Kilka spań tam...
- Kilka spań! - powtórzył gwałtownie Ennar. - My jechać wiele spań, gdzie nie znać
szlak... może nic ludzi tam, może nic słonej wody. Mówisz wszystkie rzeczy podwójnym
językiem, żeby my nie wieźć ty do wódz. My nie iść ten szlak nawet jedno słońce... znaleźć
wódz, dostać dobre rzeczy. Dlaczego my robić trudne rzeczy? My móc robić łatwe.
Jakiż jeszcze argument mógł przeciwstawić Ross tej prostej logice? Zaklął cicho w
poczuciu bezsilności. Ale już dawno temu przekonał się, że uleganie ślepej furii nie rozwiąże
problemu, chyba że taki wybuch miał na kimś zrobić wrażenie. A do tego trzeba mieć
przewagę, on zaś nie miał nawet wolnych rąk.
Podróżowali przez otwartą przestrzeń. Podczas ucieczki Ross i jego dwaj towarzysze
musieli kryć się po lasach, nadrabiając drogi. Teraz zbliżali się do gór nieco z innego
kierunku i Murdock, chociaż bardzo się starał, nie widział żadnych znajomych znaków
rozpoznawczych w terenie. Gdyby jakimś cudem zdołał się uwolnić, musiałby po prostu
podążać na zachód w linii prostej i liczyć, że trafi na rzekę.
W południe stanęli na popas przy kilku drzewach rosnących nad niewielkim
strumieniem. Słońce grzało niezwykle mocno jak na tę porę roku. Wygłodzone zimą owady
dawały się mocno we znaki, szczególnie koniom i Rossowi, który nie mógł ich odganiać
związanymi rękoma. Wkrótce chodziły po całym jego ciele.
Jeźdźcy zdjęli Rossa z konia i przywiązali do drzewa, przy czym drugi koniec liny
zarzucili mu na szyję. Rozniecili ognisko i zaczęli na nim przypiekać kawałki sarniny.
Foscar chyba niespecjalnie się spieszył z wykonaniem zadania, gdyż po posiłku
większość jego ludzi zaczęła leniwą sjestę, niektórzy nawet zapadli w sen. Kiedy Ross
rozejrzał się po otaczających go twarzach dostrzegł, że Tulka i Ennar znikli. Być może udali
się naprzód, by powiadomić obcych o przybyciu plemienia.
Wrócili dopiero późnym popołudniem, równie niezauważalnie, jak odeszli. Stanęli
przed Foscarem i zdali mu raport. Wkrótce Foscar podszedł do Rossa i rzekł:
- Idziemy. Twój wódz czeka...
Ross uniósł głowę i ponownie zaprotestował.
- Nie mój wódz!
Foscar wzruszył ramionami.
- On tak mówić. On dać dobre rzeczy, gdy ty wrócić pod jego rękę. Więc on twój
wódz!
I znów Ross został wsadzony na konia i przywiązany do jego grzbietu. Ale tym razem
plemię rozdzieliło się na dwie grupy. On sam pojechał z Ennarem i Foscarem oraz dwoma
innymi ludźmi, którzy stanowili ariergardę. Pozostali mężczyźni nie dosiedli koni tylko
poprowadzili je w kierunku lasu. Ross w zamyśleniu obserwował ich cichy odwrót. Zdaje się,
że Foscar nie ufał tym, z którymi robił interesy, i zabezpieczał się na wszelki wypadek.
Jednak Murdock nie miał pojęcia, czy ten brak zaufania - który zresztą mógł być tylko
zwyczajną ostrożnością Foscara - okaże się korzystny dla niego.
Mała grupka jadąc stępa zbliżyła się do łączki pod lasem. Po raz pierwszy Ross
wiedział dokładnie, gdzie jest. Byli u wrót ukrytej doliny, mniej więcej milę od wąskiego
przesmyku, powyżej którego leżał między skałami, szpiegując wioskę, i gdzie został
pojmany. Wtedy dotarł tu od północy, idąc górą parowu.
Koń Rossa ruszył nieco gwałtowniej, gdy Foscar ponaglił swego wierzchowca u
wejścia do przesmyku. Galopował ku miejscu, gdzie czekali obcy.
Murdock czuł, że zdoła opanować strach przed Czerwonymi, nie bał się też jeźdźców
Foscara, ale na myśl o zetknięciu z obcymi ogarniał go lęk, przeraźliwy lęk. Wiedział
bowiem, co może go spotkać z rąk ludzi, choćby najgorszych, ale nie miał pojęcia, co zrobią z
nim te istoty?
Foscar zatrzymał się, zsiadł z wierzchowca i usiadł naprzeciw obcych. Ross naliczył
ich czterech. Chyba rozmawiali. Nie był pewien, bo wciąż spora odległość dzieliła konnych
od postaci w niebieskich uniformach.
Minęły długie minuty, nim wreszcie Foscar uniósł rękę i gestem przyzwał swych
ludzi, by zbliżyli się wraz z Rossem. Ennar ponaglił konia uderzeniem pięt i wyrwał do
przodu, wyprzedzając i nieco wierzchowca Rossa. Pozostali dwaj jeźdźcy zbliżyli się w
wolniejszym tempie. Murdock dostrzegł, że obaj są uzbrojeni we włócznie, które teraz
przesunęli do przodu.
Przebyli już trzy czwarte odległości dzielącej ich od Foscara. Ross widział wyraźnie
pozbawione włosów głowy obcych, którzy patrzyli w jego kierunku. I wtedy nastąpił
niespodziewany atak.
Jeden z przybyszy uniósł broń, przypominającą nieco karabin maszynowy, tyle że o
nieco dłuższej rękojeści.
Ross wrzasnął ostrzegawczo, ale Foscar był uzbrojony tylko w topór i nóż. W dodatku
do końca nie rozumiał, co mu zagraża. Nagle osunął się na ziemię, i nie poruszył się więcej.
Tylko jego koń drgnął niespokojnie, jakby targnięty nagłym uczuciem strachu.
Powstałą ciszę przeciął drugi krzyk - krzyk Ennara. Młodzieniec ściągnął wodze
swego galopującego konia tak gwałtownie, że ten niemal przysiadł na tylnych nogach.
Zakręcił błyskawicznie i pomknął w kierunku lasu. Tuż obok Rossa przeleciała włócznia!
Otarła się o jego ramię. Nie mógł jednak kontrolować konia, toteż ten skręcił i pognał w las
za swym poprzednikiem, co zmyliło drugiego z rzucających. Obaj strażnicy również
skierowali konie w ślad za uciekającym Ennarem.
Ross przywarł do grzywy swego wierzchowca. Największym przerażeniem
przejmowała go myśl, że może zsunąć się z grzbietu zwierzęcia. Ponieważ nogi miał
przywiązane, byłby wleczony po ziemi i narażony na śmiertelne niebezpieczeństwo. Trzymał
więc grzywę kurczowo i pochylił głowę. Gdyby zdołał pochwycić linę przywiązaną do pyska
swego konia, miałby jakąś szansę, by kontrolować jego bieg. Ale w obecnej sytuacji mógł
tylko trzymać się z całych sił i mieć nadzieję, że nie spadnie.
Nagle kilka jardów z przodu z ziemi trysnął w górę jaskrawy płomień podobny do
tego, który pochłonął wioskę Czerwonych. Koń Rossa oszalał. Pojawiły się następne wykwity
ognia. Przerażony wierzchowiec reagował za każdym razem zmianą kierunku ucieczki. Ross
zorientował się, że obcy chcą go w ten sposób odciąć od bezpiecznego lasu. Nie miał tylko
pojęcia, dlaczego go po prostu nie zastrzelą, tak jak Foscara.
W powietrzu zrobiło się gęsto od dymu, który odgradzał Rossa od lasu. Ale wiatr
przesuwał ciemne kłęby w kierunku obcych.
Gdyby tak podobna ściana dymu pojawiła się z drugiej strony! Na razie jednak koń
zawracał ku obcym. Ross słyszał ich krzyki pośród białych kłębów.
I wtedy jego wierzchowiec popełnił błąd. Przebiegł zbyt blisko ognistego języka,
który osmalił mu nogę i lewy bok. Zwierzę zarżało z bólu i rzuciło się gwałtownym susem
pomiędzy dwa płomienie, oddalając się od ludzi ze statku.
Ross zakasłał, niemal dusząc się w gęstym dymie. Oczy mu łzawiły, czuł zapach
palących się włosów. Ale po chwili spłoszony koń wyniósł go z kręgu ognia i znowu był na
otwartej przestrzeni. Wierzchowiec gnał dalej z tą samą prędkością. Z lewej strony pojawił
się inny koń. Pod wprawną ręką jednego z niedawnych gospodarzy Rossa z łatwością
dopasował swój pęd do pędu jego konia, a potem, biegnąc równolegle, zaczął stopniowo
zwalniać.
Cwał przeszedł stopniowo w galop, a wtedy jeździec dokonał zadziwiającej dla Rossa
sztuki, pochylając się w siodle i w biegu chwytając z ziemi linę jego wierzchowca. Wkrótce
też zaczął hamować zbiega.
Ross był roztrzęsiony i wciąż zanosił się kaszlem. Ledwie utrzymywał się na końskim
grzbiecie, ale kurczowo trzymał się grzywy.
Galop zwolnił do stępa, aż wreszcie oba pokryte białą pianą konie zatrzymały się.
Wydawało się, że jeździec zupełnie zapomniał o obecności Rossa. Patrzył do tyłu ku
gęstej ścianie dymu i zmarszczył brwi, obserwując szybkie rozprzestrzenianie się ognia.
Zamruczał coś pod nosem i pociągnął konia Murdocka w kierunku, z którego Ennar
przyprowadził go wcześniej.
Ross starał się zebrać myśli. Niespodziewana śmierć wodza mogła kosztować go
życie, jeśli szczep będzie chciał się mścić. Z drugiej strony, mógł próbować ich przekonać, że
naprawdę należy do innego plemienia i że sojusz z jego ludem to najlepsze, co mogą zrobić,
by wystąpić przeciwko wspólnemu wrogowi.
Trudno było coś zaplanować, a przecież wiedział, że jeśli cokolwiek może go
uratować, to tylko spryt. Spotkanie, które zakończyło się śmiercią Foscara, podarowało mu
tylko kilka chwil. Wciąż był więźniem, chociaż przynajmniej należał do jeźdźców, a nie do
obcych. Być może dla obcych ci dzicy nie byli więcej warci niż zwierzęta.
Ross nawet nie próbował rozmawiać ze swym obecnym strażnikiem, który wiódł go
wprost na zachód. Zatrzymali się przy tym samym strumyku, przy którym obozowali w
południe. Jeździec przywiązał konie, a potem poluzował linę, którą przywiązany był Murdock
do końskiego grzbietu i bezceremonialnie pchnął go na ziemię. Ross uniósł się nieco na
łokciu i zobaczył szeroką oparzelinę biegnącą wzdłuż lewego boku zwierzęcia.
Mężczyzna przyłożył do skóry konia kilka garści chłodnego, wilgotnego błota i
rozsmarował je dokładnie w poparzonych miejscach. Zerknął jeszcze tylko, czy oba
wierzchowce mają wokół wystarczająco trawy, a potem pochylił się nad Rossem. Bez słowa
pchnął go na ziemię i przyjrzał się uważnie jego lewej nodze.
Ross rozumiał, o co chodzi strażnikowi. Jego udo, wedle wszelkich praw natury,
powinno być także spalone przez ogień, a jednak nie czuł bólu. Teraz, gdy jeździec oglądał
jego nogę, sam mógł stwierdzić, że na dziwnej tkaninie nie ma najmniejszego śladu ognia.
Przypomniał sobie, jak obcy przeszedł przez ogień w wiosce. Skoro tajemnicza tkanina
chroniła przed zamrożeniem pośród lodów, dlaczego nie miała chronić także przed żarem.
Jednak brak oparzeń na ciele Rossa najwyraźniej zaskoczył strażnika. Odszedł od
Murdocka szybkim krokiem i usiadł w sporej od niego odległości, jakby się czegoś obawiał.
Nie czekali długo. Jeźdźcy, którzy tworzyli grupę Foscara, jeden po drugim
przybywali nad strumień. Jako ostatni nadjechali Ennar i Tulka z ciałem wodza. Ich twarze
były wysmarowane pyłem. Gdy pozostali ujrzeli ciało, także pokryli twarze pyłem, recytując
przy tym jakieś formułki. Potem podchodzili kolejno i dotykali prawej ręki martwego.
Ennar zsiadł z konia i przez długą chwilę stał bez ruchu z opuszczoną głową. Potem
spojrzał wprost na Rossa i podszedł do niego szybkim krokiem. Jego oczy miały bezlitosny
wyraz, gdy pochylił się nad jeńcem i przemówił, wymawiając powoli i wyraźnie każde słowo,
aby Murdock mógł dokładnie zrozumieć jego przerażającą obietnicę:
- Foscar na pogrzebowy stos. I wziąć niewolnik, aby mu służyć poza niebem, aby
przybiegać na jego wezwanie i drżeć na jego gniew. Psie, ty za Foscarem poza niebo. A on
będzie deptać twój kark na wieki. Ja, Ennar, tak przysięgać! Foscar do nieba jak wódz. A ty,
pies, leżeć u jego stóp!
Nie tknął go, ale Ross był pewien, że zamierza spełnić swoją obietnicę.
17
Przygotowania do pogrzebu Foscara trwały do rana. Przez całą noc rósł stos,
budowany z wiązek drewna znoszonych ze wszystkich zakątków lasu. Wreszcie górował nad
całym obozem. Ciągłe zawodzenie siedzących w namiotach kobiet było tak przejmujące, że
mogło doprowadzić do szaleństwa.
Ross, choć był trzymany pod strażą, mógł obserwować przygotowania. Zorientował
się, że Ennar, jako najbliższy krewny zmarłego, poprowadzi ceremonię pogrzebową.
Najlepszy ogier w stadzie, piękny deresz, miał być złożony - obok Foscara - jako
ofiara. Właśnie go przyprowadzono i przywiązano u stóp stosu. Podobny los miał spotkać
dwa ogary Foscara.
Sam Foscar, odziany w czerwony płaszcz i z bronią u boku, był już przygotowany do
ceremonii. Obok zmarłego podskakiwał w natchnionym tańcu szczepowy czarownik,
potrząsając grzechotkami i zawodząc głosem przypominającym skrzeczenie kruka. Rossowi
trudno było uwierzyć, że to dzieje się naprawdę i że właśnie on ma być jednym z głównych
aktorów w tym przedstawieniu.
Wreszcie jednak, mimo iż wiedział, że ta koszmarna noc jest jego ostatnią, zapadł w
sen. Obudził się oszołomiony, czując, jak czyjaś silna dłoń trzyma go za włosy i unosi w górę
jego głowę.
- Ty spać? Ty nie bać się, psie Foscara?
Ross zamrugał jeszcze nie do końca rozbudzony. Bać się? Jasne, że się bał. Bał się,
jak nigdy wcześniej. Ale w chwilach zagrożenia zawsze spychał strach do podświadomości,
nigdy mu się nie poddawał. Nie podda się i teraz... przynajmniej miał taką nadzieję.
- Nie boję się! - rzucił Ennarowi prosto w twarz. Nie będzie się bał.
- Zobaczymy, co mówić, gdy ukąsi ogień - odparł tamten, ale widać było, że odwaga
Rossa zrobiła na nim wrażenie.
Gdy ukąsi ogień - brzmiało w uszach Murdocka. Coś chodziło mu po głowie z
związku z tym ogniem. Wciąż drzemała w nim resztka nadziei. To przecież niemożliwe -
znów jasna myśl - żeby człowiek porzucił wszelką nadzieję, dopóki jeszcze oddycha. Zawsze
trzeba wierzyć do ostatniej sekundy, że zdarzy się coś, co odwróci los.
Mężczyźni przywiedli ofiarnego ogiera do stosu, którego zwieńczeniem były teraz
zwłoki Foscara. Koń stał spokojnie, dopóki na jego kark nie spadł ciężki topór, a wówczas
upadł niemal bez dźwięku. Także psy zostały zabite i złożone u stóp swego pana.
Ale Ross nie miał zakończyć życia w tak prosty sposób. Wokół niego już zaczynał
swój taniec czarownik - obrzydliwa figura w masce potwora, z pasem oplecionym zaschłymi
wężowymi skórami. Potrząsając grzechotką, zawodził jak głodny kot, a tymczasem inni
popychali Murdocka ku ofiarnemu stosowi.
Ogień, było coś z tym ogniem... Gdyby tylko mógł sobie przypomnieć!
Ross niemal upadł, potknąwszy się o jedną z nóg martwego konia, którego właśnie
wleczono na stos. I nagle przypomniał sobie ten ogień na łące, który poparzył wierzchowca,
ale nie tknął jeźdźca. Wprawdzie dłonie i głowę ma odkrytą, ale resztę ciała chroni
ognioodporna tkanina obcych! Czy zdoła to przeżyć? Szansa była niewielka.
Już wprowadzono go na stos, i to z wciąż związanymi rękoma.
Ennar pochylił się i spętawszy Rossowi nogi, przymocował je do jednego z większych
bali.
Tak związanego zostawili go.
Plemię zebrało się w kręgu wokół ofiarnego stosu, zachowując bezpieczną odległość.
Ennar i pięciu innych mężczyzn zbliżyło się z różnych stron z pochodniami w dłoniach. Ross
obserwował w milczeniu, jak podpalają stos. Suche gałęzie zajęły się błyskawicznie
Po chwili język ognia lizał już jego stopy. Ross wstrzymał oddech, przygotowując się
na ból. Nad jego nogami zaczął unosić się dym. Szata nie izolowała całkowicie od żaru, ale
już wiedział, że zdoła stać spokojnie wystarczająco długo.
Ogień strawił więzy na jego stopach, a on nie czuł na nogach większego gorąca, niż
gdyby były wystawione na promienie letniego słońca. Zwilżył usta językiem. Sprawa z
rękoma i twarzą przedstawiała się znacznie gorzej. Pochylił się i zbliżył dłonie do ognia. Ze
stoickim spokojem znosił ból, czekając, aż płomień przyniesie mu wolność.
Chwilę później, gdy płomienie skoczyły w górę, tak że zdawał się otoczony
czerwonymi jęzorami jak powiewającymi na wietrze sztandarami, przeskoczył przez nie,
starając się osłonić głowę i dłonie.
Stanął na obrzeżu stosu i spojrzał na stojących wokół ludzi. Usłyszał przeraźliwe
krzyki - prawdopodobnie przerażenia - lecz ktoś odważył się rzucić płonącą pochodnię, która
ugodziła go w udo. Poczuł co prawda impet uderzenia, ale płomień nie pozostawił
najmniejszego śladu na gładkiej tkaninie.
- Aaaa!
Czarownik doskoczył do niego, potrząsając wściekle grzechotkami. Ross odepchnął
go energicznie zwalając z nóg, a potem pochylił się i podniósł pochodnię, którą w niego
rzucano. Zamachał nią nad głowa chociaż każdy ruch był torturą dla jego poparzonych rąk, aż
zapłonęła ogniem raz jeszcze. Trzymając głownię przed sobą niczym broń, zszedł ze stosu,
kierując się wprost na najbliższego mężczyznę i stojącą u jego boku kobietę.
Pochodnia była słabą bronią w porównaniu z włóczniami i toporami, ale Rossowi było
wszystko jedno. Musiał zaryzykować. I nawet nie zdawał sobie sprawy, jakie przerażenie
wzbudzał teraz w dzikich. Człowiek, który przeszedł przez ogień, któremu płomienie nie
uczyniły najmniejszej krzywdy i który teraz sięgał po ten sam ogień i zmieniał go w swą
broń, to nie był człowiek, lecz demon!
Szpaler ludzki zakołysał się i pękł. Kobiety podniosły histeryczny wrzask i uciekły w
popłochu. Mężczyźni też krzyczeli gromkimi głosami, cofając się. Ale żaden z nich nie
odważył się rzucić włóczni ani unieść topora. Ross przeszedł pomiędzy nimi nie oglądając się
ani w prawo, ani w lewo.
Ruszył w stronę płonącego równolegle z pogrzebowym stosem namiotu Foscara i
przeszedł przez sam środek także tego ognia. Ryzykował tym samym dalsze obrażenia, ale
również zapewnił sobie całkowite bezpieczeństwo.
Wszyscy uciekli w popłochu, gdy mijał ostatnią linię namiotów, za którymi zaczynał
się otwarty step. Konie - przeprowadzone na tę stronę-obozu, aby nie wpadły w panikę na
widok płonącego ofiarnego stosu - teraz, gdy zbliżał się z pochodnią, zaczęły ruszać się
nerwowo.
Ross jeszcze raz zakręcił pochodnią nad głową, aby spłoszyć konie; a potem cisnął ją
na suchą trawę pomiędzy namioty a stado. ()gień natychmiast wybuchł gwałtowną pożogą.
Teraz nawet gdyby chcieli go ścigać, nie będzie im łatwo.
Murdock szedł równym krokiem, nie oglądając się za siebie. Dłonie miał poparzone,
włosy i brwi osmalone, a w poprzek szczęki biegła paskudna oparzelina. Ale był wolny i nie
sądził, by którykolwiek z ludzi Foscara odważył się go ścigać. Gdzieś przed nim była rzeka i
ta rzeka płynęła do morza. Ross szedł więc ku niej, a za nim pozostały kłęby czarnego dymu,
które przysłaniały niebo.
Kilka następnych dni uciekło z jego pamięci - pamiętał tylko ból poparzonych rąk i to,
że szedł i szedł wciąż naprzód gnany jakąś wewnętrzną siłą. Pamiętał też, że opadł na kolana
przed strumieniem i zanurzył w nim dłonie, co przyniosło ogromną ulgę i że jego spieczone
gorączką wargi chwytały chłodną wodę.
Zdawało mu się, że kroczy przez świat ze snu, świat, w którym nie było formy ani
czasu, tylko nierealne widziadła i otaczająca wszystko mgła. Mgła ta rozpraszała się na
krótkie okresy i wówczas rozpoznawał otoczenie, a czasem nawet przypominał sobie, co
pozostało za nim. Dzięki tym krótkim przebłyskom świadomości mógł utrzymywać właściwy
kierunek. Ale to, co działo się pomiędzy owymi przebłyskami na zawsze miało pozostać dla
niego tajemnicą.
Dotarł nad rzekę i niemal od razu, gdy znalazł się nad jej brzegiem, prawie wszedł na
łowiącego ryby niedźwiedzia. Potężna bestia stanęła na dwóch nogach i zaryczała donośnie, a
Ross przeszedł obok, nie zwracając na nią najmniejszej uwagi. Nie został nawet zaatakowany
przez oszołomione zwierzę.
Czasem spał, kiedy robiło się ciemno, a czasem maszerował nocą w świetle księżyca.
Czasami jego stopa źle stąpnęła i wtedy nagły ból, który wskutek tego wstrząsu przeszywał
poparzone dłonie, budził go na chwilę z letargu. Kiedyś usłyszał śpiew... i zorientował się, że
to on śpiewa donośnym głosem melodię, która będzie popularna za kilka tysięcy lat w
miejscu, przez które teraz wędrował. Ale zawsze wiedział, że musi iść i że nurt rzeki jest jego
przewodnikiem ku celowi, jakim było morze.
Po kilku dniach okresy świadomości stawały się coraz dłuższe i następowały coraz
częściej jeden po drugim. Pod przybrzeżnymi kamieniami znajdował jakieś zwierzaki w
skorupach, które zjadał chciwie. Raz miał prawdziwa ucztę, gdy udało mu się zabić drągiem
zająca. Wysysał ptasie jajka z ukrytych pomiędzy trzcinami gniazd. To wystarczało, by móc
iść dalej, chociaż gdyby ktoś spojrzał teraz w jego twarz, tylko po blasku szarych oczu
mógłby poznać, że ma do czynienia z żywym człowiekiem.
Ross nawet nie wiedział, kiedy się zorientował, że znów jest ścigany. Po prostu w
pewnym momencie, do jego umysłu zaczęły docierać dziwne impulsy, które różniły się
znacznie od tworzonych w gorączce poprzednich halucynacji.
Coś wewnątrz jego jaźni próbowało go zatrzymać, skierować w inna stronę. Coś
mówiło mu coraz wyraźniej, że musi wrócić, że w górach musi kogoś spotkać, że ktoś lub coś
czeka na niego w miejscu, od którego ucieka.
Ale Ross kontynuował marsz. Obawiał się jedynie spać. Kiedyś bowiem, gdy zapadł
w sen, obudził się w marszu, idąc w przeciwnym kierunku, tak jakby nieznana siła atakująca
jego umysł potrafiła przejąć kontrolę nad ciałem, kiedy zmęczona wola zejdzie ze straży.
Odpoczywał więc w marszu. Jednak dziwne pragnienie wciąż atakowało jego wolę,
starając się odebrać jej kontrolę nad ciałem. Ross był pewien, że to obcy chcą przejąć nad nim
kontrolę. Nie próbował jednak zgadywać, dlaczego to robią.
Ponieważ twarde dotąd brzegi rzeki zaczęły ustępować bagiennym rozlewiskom, szedł
teraz przez moczary. Raz po raz przedzierał się przez nadrzeczne trzciny, co zawsze
wywoływało głośne protesty krążących nad jego głową ptaków, a drobne rzeczne zwierzątka
z zaciekawieniem wychylały łebki, aby przyjrzeć się dziwnej dwunożnej istocie.
Pragnienie powrotu wciąż w nim było. Dlaczego obcy chcą, by wrócił? Dlaczego nie
podążają za nim? Może obawiają się oddalać zbytnio od punktu transferowego? Ich
niewidzialna siła oddziaływania wcale nie słabła, w miarę jak oddalał się od doliny. Ross nie
rozumiał ani ich motywów, ani metod, jakie stosowali, ale był zdecydowany, że im nie
ulegnie.
Bagna wydawały się bezkresne. Znalazł jakąś wyspę i przywiązał się pasem do
pojedynczej rosnącej tam wierzby. Wiedział, że musi się wyspać, bo inaczej nie uda mu się
przetrwać kilku następnych dni. I zasnął, a obudził go chłód i wilgoć, i przerażenie. Woda
sięgała mu już do ramienia. Zdał sobie sprawę, że odwiązał się przez sen i tylko dzięki temu,
że był na wyspie i musiał wejść do wody, w porę odzyskał świadomość.
Powrócił do drzewa i przywiązał się do gałęzi na tyle solidnie, iż był pewien, że nie
zdoła rozplatać węzłów w ciemności. Jakoż z głębokiego snu obudziły go dopiero krzyki
ptactwa o poranku. Wciąż był przywiązany. Rozwiązując się, Ross przyjrzał się swej szacie.
Czy to ona może być łącznikiem, dzięki któremu obcy mają dostęp do jego umysłu? Czy jeśli
się rozbierze i zostawi szatę, będzie bezpieczniejszy?
Próbował rozpiąć ją na pasku biegnącym na ukos przez pierś, ule mechanizm nie
chciał się poddać lekkim pociągnięciom, na jakie mogły się zdobyć jego poranione ręce. Nie
zdołał też rozedrzeć tkaniny. Zrezygnował więc i kontynuował marsz, wciąż odziany w szatę
nie z tego świata.
Krajobraz wokół niego znów zaczął się zmieniać. Rzeka rozdzielała się tu na tuziny
małych strumyczków. Ross stanął na niewielkim wzgórzu i rozejrzał się uważnie. Poczuł
radość i ulgę. Takie miejsce było na mapie, którą wielokrotnie studiowali z Ashe'em. A więc
znalazł się blisko morza.
Poczuł na twarzy podmuch słonego morskiego wiatru. Ciężkie ołowiane chmury
przysłoniły słońce i nad wiosennym jeszcze przed chwilą krajobrazem znów pojawił się cień
odchodzącej zimy. Usłyszawszy odległe krzyki ptaków, Ross ruszył ciężko w tamtym
kierunku. Mijał niewielkie bajora i splątane trzcinowe zarośla. W jakimś gnieździe znalazł
kilka jajek. Zaczął je chciwie wysysać, nie zwracając uwagi na nieprzyjemny odór ryb. Popił
jajka stęchłą wodą z pobliskiego bajorka.
Nagle znieruchomiał, usłyszawszy dźwięk, który w pierwszej chwili wydał mu się
grzmotem. Ale choć niebo zasnuły ciężkie chmury, nie widział na nim ani śladu błyskawicy.
Wsłuchując się w powtarzające się dźwięki, nagle zdał sobie sprawę, że to, co słyszy, to
odgłos fal rozbijających się o brzeg! Był naprawdę blisko morza!
Zmusił ciało do biegu i podążył w tamtym kierunku, choć wciąż musiał wkładać wiele
wysiłku, by trzymać na wodzy siłę, która ciągnęła go wstecz. Wydostał się z moczarów.
Zaczynało się piaszczyste podłoże. Przed sobą zaś widział czarne skały, które otaczała biała
piana przyboju!
Ross pobiegł wprost ku nim i zatrzymał się dopiero, gdy stanął po kolana w kłębiącej
się i falującej morskiej wodzie. Ukląkł, pozwalając, by słona woda znów rozbudziła ból w
każdej z ran na jego ciele, a potem pochylił się i zaczął ją pić. Woda była zimna i słona.
Morska woda. Dotarł nad morze! Dokonał tego!
Ross cofnął się i usiadł na piasku. Rozejrzał się wokół. Dostrzegł, że miejsce, w
którym się znajduje, jest trójkątem ziemi. Jego wierzchołki stanowiły dwie niewielkie odnogi
rzeki - teraz o nieco wyższym poziomie wody po wiosennej powodzi. Zresztą woda, którą
niosły, była właśnie wpychana z powrotem na ląd przez przypływ.
Było tu mnóstwo chrustu na ognisko, ale nie miał jak go rozpalić, utracił bowiem
hubkę i krzesiwo. Trudno. Ważne, że dotarł nad morze, i to wbrew wszelkiemu
prawdopodobieństwu. Położył się wygodnie na plecach. Jego pewność siebie wzrosła na tyle,
że odważył się pomyśleć o przyszłości. Wzrokiem leniwie śledził mewy zataczające
niezliczone kręgi w swym powietrznym tańcu. Przez moment zapragnął tylko jednego - nie
ruszać się z tego miejsca i odpocząć...
Ale nie poddał się pierwszemu odruchowi zmęczonego ciała. Był głodny i zmarznięty,
zanosiło się na burzę - wiedział, że musi rozpalić ogień! Zwłaszcza że ogień mógł być także
sygnałem dla okrętu podwodnego. Nie wiedząc, co go do tego gnało, bo ten fragment
wybrzeża był równie dobry jak każdy inny, Ross wstał i zaczął myszkować między czarnymi
przybrzeżnymi skałami.
Wkrótce już wiedział, czego szukał. W chroniącym przed wiatrem załomie skalnym
natrafił na krąg osmolonych kamieni, pomiędzy którymi znajdowały się resztki zwęglonego
drewna. Wokół walało się sporo pustych muszli. Z pewnością była to pozostałość
obozowiska! Ross pochylił się nad pogorzeliskiem i włożył dłoń w czarny krąg. Ku swemu
zdumieniu poczuł ciepło!
Rozgrzebał kawałki spalonego drewna i dmuchnął w to, co zdawało się tylko
bezużytecznym popiołem. I ujrzał kilka iskierek! To było niewiarygodne szczęście. Zebrał
błyskawicznie parę gałązek z pozostałych tu zapasów i ułożył je na żarzących się węgielkach.
Kilka dmuchnięć, w które włożył całe serce, i udało się. Płomień objął pierwszą gałązkę.
Teraz trzeba być bardzo ostrożnym, a on miał poranione i sztywne palce. Ale uczył się
cierpliwości w naprawdę dobrej szkole, toteż powoli, patyczek po patyczku, zdołał wreszcie
rozniecić prawdziwy ogień. Dopiero wtedy oparł się z wysiłkiem o skałę i przyglądał mu się z
ulgą.
Teraz dostrzegł, jak dobrze ktoś wybrał to miejsce - skały osłaniały płomień przed
podmuchami wiatru. Co ciekawe, od strony lądu tworzyły coś w rodzaju okapu. A więc
przygotowujący to obozowisko wiedział, że ogień nie będzie widoczny od tamtej strony,
natomiast od strony morza, zwłaszcza w nocy, powinno być go widać całkiem dobrze.
Miejsce wyglądało na wymarzone, jeśli ktoś chciał dawać sygnały - ale kto i komu?
Ręce Rossa zadrżały lekko. Przychodził mu na myśl tylko jeden odbiorca i jeden
nadawca. A więc McNeil, a może i Ashe, mimo wszystko przeżyli katastrofę. Dotarli w to
miejsce i opuścili je nie dalej niż dzisiejszego ranka, sądząc po żarze, jaki znalazł. Nadali
sygnał. Zostali zabrani na pokład i teraz zapewne zmierzają ku Ameryce Północnej. Czyli nie
przypłyną po niego. Podobnie jak on był przekonany o ich śmierci, gdy znalazł w wodzie
rzemień McNeila, tak i oni musieli myśleć, że zakończył żywot w rzece. Spóźnił się zaledwie
o kilka godzin!!!
Ross z rezygnacją otoczył kolana rękoma i oparł o nie głowę. Nie było absolutnie
żadnej możliwości, by sam dotarł do bazy... nie tym razem. Dzielą go od niej tysiące mil.
Tak dalece pogrążył się w rozpaczy, iż nie od razu dostrzegł, że stała presja
wywierana na jego umysł gdzieś znikła. Dotarło to do niego, gdy dokładał drew do ognia.
Czyżby ci, którzy na niego polowali, wreszcie się poddali? I tak przegrał wyścig z czasem,
więc było mu to obojętne. Jakie to ma teraz znaczenie?
Drewna na opał nie miał za dużo. Uznał, że to też nie ma znaczenia. Jednak wstał, by
zebrać go więcej, nim nadejdzie burza. Niby dlaczego ma siedzieć przy tej bezużytecznej
latarni morskiej? A jednak wiedział, że nie może jej porzucić. Ściągnął do swej kryjówki tyle
drewna, że aż sam się roześmiał na widok barykady, którą wzniósł.
- Mogą oblegać! - Po raz pierwszy od wielu, wielu dni przemówił na głos. - Mogą
mnie tu nawet oblegać...
Dorzucił ostatnią kłodę, a potem znów pochylił się nad ogniem.
Na wybrzeżu są przecież rybackie wioski. Odpocznie tu, a jutro pójdzie na południe i
znajdzie jedną z nich. Na te ziemie zaczną przybywać handlarze, zwłaszcza teraz, gdy znikną
napastnicy prowokowani przez Czerwonych. Zdoła się z nimi skontaktować...
Jednak ten delikatny płomyczek nadziei zgasł tak szybko, jak się pojawił. Być
handlarzem z ludu pucharu jako agent w projekcie to jedno, ale przeżyć w tej roli całe życie?
Ross stanął przy ogniu i patrzył na morze, jakby oczekiwał znaku, którego już nigdy
nie miał zobaczyć. I nagle został zaatakowany tak gwałtownie, jakby w plecy wbiła mu się
rzucona z impetem włócznia.
Nie był to jednak cios fizyczny, lecz rozdzierający umysł ból wewnątrz czaszki, który
całkowicie sparaliżował ciało. Ross czuł, że za jego plecami czai się śmiertelne
niebezpieczeństwo.
18
Ross walczył z całych sił, by przełamać ten paraliż, by chociaż odwrócić głowę i
spojrzeć na to, co do niego pełzło. Nigdy dotąd nie czuł czegoś podobnego, to mogło
pochodzić tylko z obcego źródła. Walka toczyła się wewnątrz jego umysłu, walka woli
przeciwko woli. I ten sam bunt przeciwko wszelkiej władzy, który był głównym motorem
jego postępków i który ostatecznie wciągnął go w orbitę projektu, teraz będzie główną bronią
Rossa w owej walce.
Zamierzał odwrócić głowę i zobaczyć, kto tam stoi. I zrobi to! Centymetr po
centymetrze głowa Rossa zaczęła się obracać, chociaż po całym jego ciele spływał pot, a
każdy oddech wiązał się z wielkim wysiłkiem. Złowił kątem oka plażę poza skałami i widział
tam tylko piasek. Mewy też znikły, jakby były tylko złudzeniem. Albo jakby zostały usunięte
przez napastnika, który nie chciał, by cokolwiek go rozpraszało...
Obróciwszy głowę, Ross postanowił obrócić całe ciało. Najpierw lewa ręka, powoli,
jakby dźwigała jakiś potworny ciężar. Zacisnął ją na skale i poczuł okropny ból poparzonej
skóry. A jednak cieszył go ten ból, bo był silniejszy niż nacisk, który wywierano na jego
umysł. Toteż celowo przesunął dłonią po ostrym kamieniu, koncentrując wolę na cierpieniu
fizycznym, i chociaż niemal omdlewał z bólu, poczuł, że moc atakująca jego umysł słabnie.
Wreszcie Ross obrócił się niezgrabnym ruchem. Plaża była pusta, jeśli nie liczyć kilku
przyniesionych przez rzekę kawałków drewna, głazów i innych rzeczy, które widział już
wcześniej. A mimo to wiedział, że coś tam przyczaiło się do ataku. Odkrywszy, że ma
przynajmniej defensywną broń w postaci bólu, zdecydował, że nie wezmą go bez walki.
Nagle poczuł, że napierająca nań siła słabnie wyraźnie, jakby przeciwnik został
zaskoczony albo tą prostą czynnością jakiej Ross dokonał przed chwilą, albo też jego
determinacją.
Ross przesunął się naprzód zdecydowanym krokiem, wciąż trąc zranioną ręką o skałę
dla podtrzymania impulsu. Złapał drewnianą kłodę i włożył jej koniec do ogniska.
Raz już użył ognia, aby ocalić życie i był zdecydowany zrobić to ponownie, chociaż
jakaś jego część aż się skuliła na samą myśl o tym.
Trzymając płonące polano na wysokości piersi, Ross rozglądał się wokół, poszukując
najmniejszego śladu przeciwnika. Nie widział wiele, gdyż zapadał już zmierzch. A huk
przyboju mógł zagłuszyć odgłosy nawet całej maszerującej armii.
- Chodź i weź mnie!
Zamachał płonącą gałęzią nad głową i cisnął ją na piaszczyste wydmy. Zanim
uderzyła o ziemię pomiędzy korzeniami jakiegoś przewróconego drzewa, trzymał w dłoni
kolejną pochodnię.
Czekał w napięciu. Groźne ostrze czyjejś woli, które przed chwilą ugodziło go tak
mocno, teraz znikało powoli, cofając się jak morze podczas odpływu. Ale jakoś nie mógł
uwierzyć, że ten skromny pokaz odwagi na tyle oszołomił jego niewidzialnego przeciwnika,
iż zrezygnował z walki. Raczej wyglądało to, że wróg przyczaił się niczym zapaśnik
szykujący się do śmiercionośnego chwytu.
Przeto wciąż trzymał w ręku płonąca pochodnię. Miała to być druga linia jego obrony
i chociaż wołałby nie być do tego zmuszony, zamierzał zrealizować swój plan, jeśli pierwsza
broń zawiedzie. A tą była jego poraniona ręka, którą wciąż przyciskał do skały.
Tam, gdzie upadła pierwsza pochodnia, stary zeschnięty pień zajął się żywym ogniem,
oświetlając najbliższą okolicę. Ross był z tego niezwykle zadowolony, bo niebo zakryły
ciemne burzowe chmury. Miał tylko nadzieję, że atak nastąpi, zanim zacznie padać deszcz...
Jeśli będzie padać, straci tę niewielką przewagę, którą może dać płomień, ale wtedy
postara się znaleźć coś innego. Nie podda się, choćby musiał skoczyć w morze i płynąć na
grzbietach północnych zimnych fal, aż do momentu, gdy nie będzie już mógł ruszyć ręką ani
nogą.
Jeszcze raz potężne ostrze cięło umysł Rossa, badając jego upór i siłę woli. Pochylił
pochodnię i przytknął jej płomień do poparzonej dłoni. Nie zdołał powstrzymać ryku bólu...
nie miał pewności, czy zdoła to powtórzyć...
Ale znów wygrał! Presja na jego umysł znikła w mgnieniu oka, jakby swym czynem
przekręcił jakiś niewidzialny wyłącznik. Poprzez purpurową mgłę cierpienia Ross odebrał
nagle wyraźnie pochodzące z zewnątrz uczucie zaskoczenia i niedowierzania. Nawet nie
wiedział, że w tym pojedynku wykazał się tak ogromną siłą woli i tak głęboką percepcją, iż
wstrząsnął przeciwnikiem bardziej, niżby wstrząsnął nim fizyczny cios.
- Chodź i weź mnie! - krzyknął jeszcze raz ku opustoszałej plaży, na której tylko
łakomy ogień pożerał pień drzewa. Lecz choć nic było widać nic innego, to coś tam było -
niewątpliwie żywe i doskonale ukryte. Tym razem w głosie Rossa zabrzmiało coś więcej niż
tylko wyzwanie - to był ton tryumfu.
Uderzyła weń gwałtowna fala przyboju i pochodnia, którą trzymał w dłoni, zgasła.
Nieważne, niech morze pochłonie i ogień, i ten bezużyteczny teraz patyk. Znajdzie sobie inną
broń. Był tego pewien i czuł, że jego niewidzialny przeciwnik też to wie i jest zaniepokojony.
Wiatr rozdmuchał ogień, teraz zajęło się całe powalone drzewo. Między Rossem a
nieznanym wrogiem powstała olbrzymia ściana ognia, która jednak z pewnością nie była
barierą nie do przebycia dla tego, kto się za nią znajdował.
Ross wychylił się spomiędzy skał i ponownie dokładnie przyjrzał się plaży. Może
pomylił się, sądząc, że przeciwnik znajduje się w zasięgu wzroku? Siła, która go atakowała
ma z pewnością większy zasięg.
Wrzasnął jeszcze raz z całych sił, wyzywająco i pogardliwie. Ogarnęło go prawdziwe
szaleństwo, które wzmagał huczący wiatr, ryk morza i wściekły ból zranionej dłoni. Był
gotów przyjąć wszystko, co tylko mogli mu przesłać, a potem odepchnąć to i uderzyć ich
umysły z taką siłą, z jaką oni atakowali jego umysł. Nie było odpowiedzi na jego wyzwanie,
nie było próby kontrataku...
Ross zaczął iść w kierunku płonącego drzewa.
- Tutaj jestem! - krzyknął. - Pokaż się, stań do walki! I wtedy dojrzał swych
przeciwników - dwie wysokie postacie w ciemnych szatach, stały w kompletnym milczeniu,
obserwując go. Ich czarne oczy wyglądały jak puste oczodoły na tle trupio bladych owali
twarzy.
Ross zatrzymał się. Mimo iż oddzielał ich piasek, skały i ściana ognia, wyraźnie czuł
moc obcych. Zmieniła się jednak jej natura. Poprzednio używali jej do punktowego ataku, jak
ostrza włóczni, teraz zaś uformowali tarczę, która miała ich chronić.
Ross nie potrafił przełamać tej tarczy, a oni nie śmieli jej zrzucić nawet na chwilę.
Przeto w dziwnej walce, zapanowała sytuacja patowa. Murdock patrzył w ich blade,
pozbawione jakichkolwiek emocji twarze i zastanawiał się, jak przełamać tę barierę. W jego
umyśle błysnęła nagła myśl, że ta walka będzie trwała tak długo, dopóki on będzie żył lub
dopóki oni będą żyć. Z jakiegoś tajemniczego powodu chcieli dostać go pod swoją kontrolę.
Ale do tego nigdy nie dojdzie, choćby mieli stać na tym kawałku piachu tak długo, aż
wszyscy umrą z głodu. Ross starał się przesłać im tę myśl.
- Murrrdock!!!
Ten ochrypły krzyk niesiony przez wiatr od strony morza równie dobrze mógł być
odległym krzykiem mewy.
- Murrrdock!!!
Ross odwrócił się. Widoczność była bardzo słaba, ale zdawało mu się, że widzi jakiś
okrągły ciemny przedmiot kołyszący się na falach. Kiosk okrętu? Ponton?
Wyczuwszy jakiś ruch za plecami, Ross ponownie się odwrócił. W samą porę, by
dostrzec, że jeden z obcych przeskoczył przez płonące drzewo, nie zważając zupełnie na
ogień, i biegł wprost ku niemu, niewątpliwie zamierzając go pochwycić. Trzymał w ręku
identyczną broń jak ta, która powaliła Foscara.
Murdock bez wahania skoczył ku nadbiegającemu wrogowi i powalił go na ziemię siłą
zderzenia. W pierwszej chwili przeciwnik wydał mu się bardzo słaby, ale poruszał się tak
błyskawicznie, że Ross nie mógł uchwycić i unieruchomić jego ręki trzymającej broń ani też
przydusić go do piasku.
Tak był przy tym pochłonięty walką, nie usłyszał odgłosu strzału i cichego jęku
dochodzącego od strony płonącego drzewa. Zdołał natomiast uderzyć uzbrojoną ręką swego
przeciwnika o kamień. Twarz obcego wykrzywił niemy grymas bólu. Jednak w dalszym ciągu
wił się z zadziwiająca szybkością i Ross, nagle przetoczył się na piasek przez jego ramię.
Upadł na swą lewą rękę i od tego uderzenia aż łzy stanęły mu w oczach. Na moment
znieruchomiał. Trwało to ledwie ułamki sekundy, ale obcy zdążył zerwać się na nogi. Nie
kontynuował jednak walki. Pognał ku swemu kompanowi leżącemu bez ruchu przy ścianie
ognia. Błyskawicznie przerzucił nieprzytomnego towarzysza przez tę barierę, a następnie sam
wskoczył w płomienie.
W tej samej chwili Ross poczuł, że niewidzialna więź łącząca go z obcymi znikła.
- Murdock!
Na falach kołysał się gumowy ponton. Siedzieli w nim dwaj ludzie. Ross wstał,
ponownie próbując poparzoną ręką rozpiąć swą szatę. Teraz dopiero zrozumiał - okręt jednak
nie odpłynął. Dwaj mężczyźni biegnący do niego od strony morza należeli do jego gatunku.
- Murdock!
Nie wydało mu się nawet dziwne, gdy w jednym z biegnących rozpoznał Kelgarriesa.
Ross wskazał gestem nic nie rozumiejącemu majorowi, aby pomógł mu z zatrzaskami. Jeśli
obcy ze statku śledzili go dzięki tej szacie, nie miał zamiaru doprowadzić ich do bazy, by
zniszczyli ją jak bazę Czerwonych.
- Musimy...się...tego...pozbyć..- powiedział z wysiłkiem, szarpiąc stawiające opór
zatrzaski. - Można to namierzyć...
Major nie potrzebował więcej wyjaśnień. Szarpnął za pasek z zatrzaskami, rozrywając
go, a potem ściągnął tkaninę z Rossa, który ryknął z bólu przy zdejmowaniu lewego rękawa...
Kiedy płynęli na pontonie, przechodził dodatkowe tortury, bo lodowaty wiatr i fale
smagały jego nagie ciało. Momentu przybicia do okrętu już nie pamiętał... Gdy ponownie
otworzył oczy, poczuł dobrze znane wibracje płynącego okrętu podwodnego. Leżał bez-
pieczny w jego wnętrzu, a nad sobą widział twarz Kelgarriesa. Obandażowany Ashe leżał na
sąsiedniej koi, a McNeil stał obok, przyglądając się lekarzowi, który rozkładał na stoliku
różne medykamenty.
- Trzeba mu zrobić zastrzyk - lekarz wskazał Rossa, widząc, że ten otworzył oczy.
- Zostawiliście tam szatę? - zapytał Murdock z niepokojem.
- Zostawiliśmy. Co to znaczy, że można ją namierzyć? Kto może ją namierzyć?
- Obcy ze statku kosmicznego. Tylko w ten sposób mogli mnie śledzić podczas drogi
wzdłuż rzeki.
Mówił z trudnością, ale mimo protestów lekarza opowiedział całą historię - o śmierci
Foscara, o swej ucieczce ze stosu ofiarnego, i o pojedynku woli, który stoczył na plaży. Teraz,
opowiadając, nagle zdał sobie sprawę, jak niewiarygodnie to brzmi, jednak Kelgarries
akceptował każde słowo. Także na twarzy Ashe'a ani przez moment nie dostrzegł
niedowierzania.
- Stąd więc te oparzenia - powiedział powoli major, gdy Ross skończył opowieść. -
Włożyłeś rękę w ogień, aby wyrwać się spod ich kontroli...
Uderzył pięścią w ścianę kabiny, a kiedy Murdock drgnął, pospiesznie już otwartą
dłoń oparł na jego ramieniu. I uścisnął wyjątkowo ciepło i delikatnie.
- Niech śpi - powiedział do lekarza. - Należy mu się co najmniej miesiąc odpoczynku.
Osiągnął znacznie więcej niż mogliśmy przypuszczać.
Ross poczuł ukłucie igły i po chwili zapadł w sen. Nie obudził się, gdy opuszczali
okręt i odbywali powrotną podróż do właściwego czasu. Był pogrążony w półśnie i nie
docierały do niego żadne bodźce zewnętrzne.
Ale wreszcie nadszedł dzień, gdy odzyskał ochotę do życia. Usiadł na łóżku i zażądał
obfitego posiłku. Powróciła też dawna pewność siebie.
Doktor, przebadawszy Rossa dokładnie, pozwolił mu wstać na chwilę z łóżka i
sprawdzić siłę nóg. Murdock był naprawdę z siebie dumny, gdy udało mu się przejść od koi
do stojącego obok krzesła.
- Przyjmujesz odwiedziny? - usłyszał znajomy głos. Uniósł głowę i uśmiechnął się do
Ashe'a. Jego partner wciąż nosił rękę na temblaku, ale poza tym wyglądał zupełnie dobrze.
- Powiedz, co się działo? Czy jesteśmy znów w głównej bazie? Co z Czerwonymi? Ci
ze statku nie podążali naszym tropem?
Ashe roześmiał się.
- Dopiero pozwolono ci wstać, a już chcesz wszystko wiedzieć. Tak, jesteśmy znów w
domu. A co do reszty... no, to dość długa historia. Wciąż składamy całość z fragmentów,
którymi dysponujemy.
Ross wskazał swoją koję zapraszającym gestem.
- Możesz mi powiedzieć, co już wiadomo?
Wciąż czuł się trochę nieswojo w towarzystwie Ashe'a. Tyle razy ten człowiek
temperował jego zbytnią zapalczywość i teraz też obawiał się jednego z jego
zniecierpliwionych westchnień, które zazwyczaj kończyły dyskusję. Ale Ashe usiadł na koi. Z
jego zachowania znikła formalna bariera, która zwykle ich oddzielała.
- Zaskoczyłeś nas trochę, Murdock - powiedział to wprawdzie w starym stylu, ale nie
tak beznamiętnym tonem. - Byłeś nieco zajęty od czasu, gdy wpadłeś do rzeki, prawda?
Ross wykrzywił twarz w ponurym uśmiechu.
- To o już słyszałeś. - Nie miał ochoty teraz wracać do swoich przygód zresztą
wydawały mu się tak odległe i nieistotne. - Co się działo z wami i z projektem, i...
-Jedna rzecz naraz, i uważaj na swoje bandaże - Ashe przyglądał mu się z dziwną
intensywnością, której Ross nie mógł zrozumieć. Mówił jednak dalej swym belferskim
tonem. - Dotarliśmy do ujścia -jak, nie pytaj. To była prawdziwa szkoła przeżycia - roześmiał
się. - Tratwa rozpadała się kawałek po kawałku i zdaje się, że ostatnich kilka mil brodziliśmy
w wodzie. Nie pamiętam zbyt dokładnie szczegółów, musisz o to wypytać McNeila, bo on
był wtedy przytomny. No, ale nic z tego, co przeżyliśmy, nie dorównuje twoim przygodom.
Potem rozpaliliśmy ognisko i spędziliśmy przy nim kilka dni, aż zjawił się okręt i nas zabrał...
- I odpłynęliście - Ross przypomniał sobie pustkę, którą poczuł, gdy badając wciąż
ciepłe pozostałości ogniska, przekonał się, że przybył zbyt późno.
- Tak, odpłynęliśmy. Ale Kelgarries zgodził się pozostać w pobliżu wybrzeża przez
następne dwadzieścia cztery godziny, na wypadek, gdyby jednak udało ci się przeżyć. Potem
zobaczyliśmy twoje widowiskowe fajerwerki na plaży. Reszta była już prosta.
- Ci ze statku nie podążali dalej naszym tropem?
- Przynajmniej nic o tym nie wiemy. Inna sprawa, że zlikwidowaliśmy bazę na
tamtym poziomie czasowym. Może cię za to zainteresować doniesienie naszych
współczesnych agentów zza żelaznej kurtyny. Zanotowano ostatnio sporą eksplozję w
tamtym rejonie Bałtyku. Wyleciała w powietrze jakaś duża instalacja. Czerwoni trzymają w
tajemnicy szczegóły dotyczące tego wypadku.
- Obcy poszli za nimi aż do naszych czasów! - Ross uniósł się z krzesła. - Ale
dlaczego? I dlaczego ścigali mnie?
- Tu możemy tylko zgadywać. Ale nie sądzę, żeby kierowali się jakimiś prywatnymi
urazami. Myślę, że istnieje znacznie ważniejsza przyczyna, dla której nie chcą, abyśmy
używali czegokolwiek z ich przedmiotów.
- Ależ oni istnieli tysiące lat temu. Ich światy mogą już nie istnieć. Dlaczego więc
przejmują się tym, co robimy dzisiaj?
- Jak widać, przejmują się. I to poważnie. A my musimy dopiero poznać przyczynę.
- Jak? - Ross odruchowo spojrzał na swą lewą rękę owiniętą szczelnie bandażami, pod
którymi próbował poruszyć swędzącym go palcem. Może powinien mieć ochotę na ponowne
spotkanie z ludźmi ze statku, ale szczerze mówiąc, wolał ich nie spotykać. Uniósł wzrok,
pewien, że Ashe odczytał jego wahanie. Ten jednak nie dał nic po sobie poznać.
- Prowadząc dalej ten rabunek na własną rękę - odpowiedział spokojnie. - Te taśmy,
które przywieźliśmy, są bardzo cenne. Znaleziono więcej, niż jeden statek. Słuszne były nasze
przypuszczenia, że Czerwoni najpierw natknęli się na wrak na Syberii. Był jednak zbyt
zniszczony i nie nadawał się do eksploracji. Mieli już wtedy jakieś pojęcie o podróżach w
czasie, więc zaczęli poszukiwać innych statków, rozsyłając ludzi w różne epoki, tak jak my to
czyniliśmy, poszukując ich. Znaleźli ten statek, który znasz, i kilka innych. Co najmniej trzy z
nich są po naszej stronie Atlantyku, więc możemy swobodnie się do nich dostać. I tymi
właśnie się zajmiemy.
- A czy obcy tego właśnie nie będą oczekiwać?
- Wszystko wskazuje na to, że oni nie wiedzą, gdzie rozbiły się te statki. Albo nikt nie
przeżył katastrofy, albo załoga opuściła statek w kapsułach ratunkowych jeszcze w
przestrzeni. Pewnie nigdy nie dowiedzieliby się o działalności Czerwonych, gdybyś nie
uruchomił komunikatora na statku.
Ross skulił się jak mały chłopiec, który nabroił i teraz szuka jakiegoś
usprawiedliwienia.
- Nie chciałem. - To była na tyle słaba linia obrony, że wcale się nie zdziwił, gdy w
odpowiedzi usłyszał śmiech.
- Zważywszy na to, jak bardzo pokrzyżowałeś w ten sposób plany naszym rywalom,
zostaje ci to wybaczone. Inna sprawa, że musisz jeszcze dokładnie wyjaśnić, czego możemy
się spodziewać po obcych, abyśmy byli przygotowani następnym razem.
- To jednak będzie następny raz?
- Ściągamy wszystkich agentów i koncentrujemy siły na właściwym okresie czasu.
Tak, będzie następny raz. Musimy się dowiedzieć, co tak starannie chcą ukryć.
- Jak myślisz, co to jest?
- Podróże kosmiczne! - Ashe powiedział te słowa miękko, jakby rozkoszując się
obietnicą, którą ze sobą niosły.
- Podróże kosmiczne?
- Ten statek był wrakiem. Ale przecież kiedyś latał, i to pomiędzy układami
planetarnymi. Rozumiesz? Te rozbite statki kryją sekret, który poprowadzi nas ku gwiazdom.
Poznamy ten sekret.
- Damy radę?
- My? - chociaż tym razem twarz Ashe pozostała poważna, jego oczy śmiały się do
Rossa. - A więc wciąż chcesz grać w tę grę?
Ross ponownie spojrzał na swą obandażowaną rękę i na chwili; pogrążył się we
wspomnieniach: wybrzeże Brytanii w mglisty poranek, podniecenie, gdy odkrył statek
obcych, walka z Ennarem, nawet ta koszmarna podróż ku morzu. I na koniec radość, jakiej
zaznał, gdy przełamał wolę obcych w śmiertelnym pojedynku umysłów. Wiedział, że nie
może i nie chce zrezygnować.
Tak - odparł krótko, ale kiedy jego wzrok spotkał spojrzenie Ashe'a, zrozumiał, że
zabrzmiało to lepiej niż jakakolwiek uroczysta przysięga.