MacLean Alistair, Gandolfi Simon Złota dziewczyna

background image


ALISTAIR MACLEAN
SIMON GANDOLFI


Złota Dziewczyna
Tytuł oryginału Golden Girl
Przełożył: JULIUSZ Garztecki
1992


Podziękowania

Chociaż czytelnikom, którzy odwiedzili Belize, geografia kraju może wydać się znajoma,
Republika Belpan jest tworem czystej wyobraźni. Topograficzne podobieństwa między
wymyślonym i realnym są czysto przypadkowe lub wynikają z ubóstwa wyobraźni; także
wszystkie postacie tej książki są fikcyjne. Podkreślam to, ponieważ została ona napisana w
Belize.
Belize jest krajem godnym zazdrości z powodu jego wolności rasowej, społecznej i
politycznej, jak również z powodu piękna jego rafy barierowej i lasu deszczowego. Spośród
wielu Belizan, którzy okazali mi gościnność, chciałbym specjalnie podziękować Lucy i
Mickowi Flemingom, jak również ich personelowi w Chaa Creek, za zapewnienie mi
najznakomitszego studia. Gdzież indziej na świecie mógłbym oglądać i słuchać ponad stu
różnych gatunków ptaków z komfortowej werandy przed moim pokojem lub powoli
wiosłując w dół rzeki, o brzegach porośniętych deszczowym lasem?



Pete Hendrik leżał uśpiony na nadmuchiwanym materacu za kokpitem. Ocknął się na dźwięk
budzika. Oba silniki pracowały równym rytmem. Choć budzik nastawił osobiście, sprawdził
też godzinę na swym lotniczym zegarku. Oparłszy się na łokciu, spojrzał przez otwarte drzwi
kokpitu. Żadnych zmian na niebie; błyszczące gwiazdy, jasny księżyc, pogoda bezchmurna.
Prognoza okazała się prawidłowa.
Pete zaczął swą karierę zawodową jako drugi pilot transportowców Air Force w Korei. Teraz
woził kokainę z Kolumbii do Stanów. Nie lubił jej. Zawsze uważał się za amatora mocnych
trunków i zawsze nim był. Nigdy bez przerwy i nigdy w taki sposób, aby to wpływało na jego
zdolność pilotowania. Ale uwielbiał balangi. Gdyby nie one, mógłby latać w służbie którejś z
solidnych firm - Delta, TWA - i przychodzić do pracy w eleganckim niebieskim mundurze ze
złotymi galonami na czapce. Ale solidne firmy nie opłaciłyby kosztów jego żon. Pete był
sześć razy żonaty i miał jedenaścioro dzieci - od czterolatka w przedszkolu aż po
trzydziestosześcioletniego prawnika, zatrudnionego w Biurze Obrońców z Urzędu w
Nebraska City. Żony były tym, co wysysało pieniądze Pete'a i spowodowało, że latał dla
kolumbijskiego Kartelu Kokainowego - żony i pieriestrojka.
W okresie pomiędzy pracą dla lotnictwa wojskowego i dla Kartelu, latał głównie dla Air
America i innych linii, które były przykrywką dla działań CIA; ostatnio do Hondurasu i z
powrotem, dokonując zrzutów dla nikaraguańskich Contras. Z powodu pieriestrojki utracił tę
pracę, a groziło też, że połowa CIA stanie się zbędna. Wyszła z mody zarówno konfrontacja,
jak ludzie, którzy z niej żyli.
Miał sześćdziesiąt jeden lat; zbyt wiele, by sypiać skulonym na nadmuchiwanym materacu -
uznał Pete podnosząc się i próbując rozgimnastykować zesztywniałe ramiona. Napełnił dwa

background image

kubki kawą z termosu, czarną z podwójnym cukrem. Przecisnąwszy się przez drzwi do
kokpitu, najpierw sprawdził odczyt na przyrządach, a dopiero potem wcisnął się na fotel
pilota. Zużycie paliwa czternaście galonów, kurs 358, wysokość pięćset, ciśnienie oleju
czterdzieści pięć, obroty dwa tysiące czterysta, przypuszczalny czas lądowania - wszystko w
najlepszym porządku. Paliwa wystarczy jeszcze na godzinę i dziesięć minut lotu, ale tak
właśnie było planowane. Zadowolony z wyników, wręczył kubek kawy młodemu drugiemu
pilotowi.
Pete uważał szczupłego, ciemnoskórego i młodego drugiego pilota za lotnika amatora, a w
myśli nazywał go Dzieciakiem. Dzieciak potrafił utrzymać się na założonej wysokości i
kursie, ale Pete nie zaryzykowałby życia, powierzając mu lądowanie w ciemności na
nieznanym pasie, oznakowanym światłami, błyskającymi tylko na parę sekund. Dla Pete'a
takie lądowania były po prostu sposobem na życie.
Nie miał pojęcia, jak Dzieciak dostał się do tej roboty. Owszem, lubił prochy i być może był
winien pieniądze komuś z ulicy albo jeszcze wyżej w hierarchii. Może też zwyczajnie chciał
zgromadzić kapitał. Pete'a to nie obchodziło. Sam zgodził się na jeden kurs, dwadzieścia
tysięcy dolarów. To wystarczy jego szóstej żonie na zapłacenie hipoteki własnościowej
mieszkania na Florydzie. A potem będzie musiał już tylko zarabiać na utrzymanie ich chłopca
- dzięki Bogu, że mieli tylko jednego. I żadnych żon więcej. Dla numeru sześć był za stary -
w każdym razie to, a nie jego balangi, określiła jako powód wyrzucenia go za drzwi.
Pete nie lubił kokainy i nie lubił Kolumbijczyków. Jeśli coś spieprzyłeś, linie lotnicze, nawet
Air America, wyrzucały cię na pysk. Kolumbijczycy odstrzeliwali ci łeb albo wsadzali nóż w
plecy. Ale, sprawdzając mapę lotniczą, musiał przyznać w myśli, że działali sprawnie.
Załaduj pięćset galonów paliwa, na całej trasie przez Meksyk leć nisko, aby góry zasłaniały
cię przed radarem, wywal koks z ładowni nad pustynią w Teksasie, zawróć do Belpan na
tankowanie, a stamtąd prosto do Kolumbii. Trzydzieści sześć godzin i dwadzieścia patyków.
Szybkie pieniądze.
Pete nigdy nie był w Belpan. Tego rodzaju kraj można było odwiedzić tylko przez pomyłkę.
Stumilowy, wąski pasek nad oceanem, w większości bagnisty; łańcuch górski odcinający
pasek od zaplecza Ameryki Środkowej oraz łańcuch piaszczystych wysepek, osłoniętych rafą
koralową. Pete nie mógł sobie przypomnieć pod jaką nazwą, ale w każdym razie do początku
lat sześćdziesiątych, Belpan należało do Brytyjczyków. A potem się go pozbyli. Celem lotu
Pete'a był prywatny pas startowy na jednej z wysepek, planowany czas przylotu godzina
00.25. Jedno niebieskie światło w punkcie przyziemienia, trzy czerwone na końcu pasa. Na
podejściu do lądowania żadnych drzew, może więc lecieć tuż nad powierzchnią morza. Pełnia
księżyca. Bez wiatru. Bez kłopotów.
Dzieciak pokazał w dół na kępę palm stojących przy smudze piasku i z wielką pewnością
siebie tknął palcem w mapę lotniczą. Pete ani mu nie uwierzył, ani nie zaprzeczył. Daleko w
przodzie i na zachód widział rozrzucone światła czegoś, co musiało być Belpan City.
W Belpan nigdzie indziej nie było tyle świateł. Pod nimi widać było nieregularną linię piany
na skraju rafy. Za dziesięć minut znajdą się nad wysepką San Paul, a po dalszych pięciu
zapali się niebieskie światło. Jedno okrążenie, i ląduj - tak brzmiały instrukcje Pete'a. Jeśli nie
liczyć zdarzających się od czasu do czasu szałasów rybackich, San Paul było pierwszą
zamieszkaną wyspą na ich trasie przelotu: pół tuzina hotelików z elektrycznością z własnych
generatorów oraz jakieś pięćdziesiąt domów. Ponieważ hotele wyłączały generatory o
północy, przy odrobinie szczęścia okaże się, że wszyscy są już w łóżkach.
Pete po raz ostatni spróbował rozgimnastykować zesztywniałe ramiona, po czym zapiął pasy i
sięgnął po okulary. Nie zadał sobie trudu powiedzenia czegokolwiek Dzieciakowi,
wystarczyło, że kiwnął mu głową i przejął stery. W chwili gdy dokończył kawy i poczuł, jak
reaguje samolot, wysepka San Paul leżała przed nimi, odrobinę na lewo. Na plażę
wyciągnięto kilka skiffów z przyczepnymi silnikami, okrytymi przed nocną rosą. Były też

background image

tam światła i tłumek tańczących. Wyglądało to na lubiane przez Pete'a swobodne przyjęcie.
Gdyby on tam był i usłyszał samolot, nisko lecący w stronę wyspy Canaka, trudno byłoby mu
oprzeć się chęci porwania skiffa i pomknięcia za nim, by sprawdzić, co robi samolot o tak
późnej porze. Ale Pete wiedział, że jeśli którykolwiek z bawiących się popłynie na Canaka,
wedle wszelkich oznak zostanie tam zastrzelony.
Do niego samego strzelano więcej razy, niż chciało mu się liczyć, ze swej strony też się
nastrzelał, ale zawsze w warunkach wojennych. Zabić jakiegoś na pół pijanego dzieciaka z
powodu ładunku kokainy, to nie było coś, co Pete...

Z drewnianego budynku hotelowego na San Paul rozbrzmiewała ku czci pełni Księżyca
muzyka reggae. San Paul było największą z tamtejszych wysp. Wiatr ucichł i pojawiła się
plaga Karaibów: chmura maleńkich moskitów. W gwarze Belpan nazywano je "niewidymki"
i nie była dla nich żadną przeszkodą siatka przeciw moskitom.
Ponieważ zapowiadała się bezsenna noc, hotelarz rozpalił ognisko ze skorup orzechów
kokosowych i przypiekał nad żarem langusty. Większość jego gości stanowili studenci
amerykańskich college'ów lub świeżo upieczeni absolwenci. Główną atrakcją Belpan jest
rafa; natomiast prymitywne wyposażenie hoteli odstrasza rodziców młodych turystów. Rum
kosztuje dolara butelka, a biały rum zmieszany pół na pół ze świeżo wyciśniętym sokiem
pomarańczowym jest napojem narodowym. Gonjos z Prowincji Południowej na stałym lądzie
uprawiają marihuanę. Są potomkami zbiegłych niewolników; ścigają się na żaglowych
dłubankach, tańczą przez większość nocy i z radością pozostawiają zajmowanie się polityką
Latynosom i Kreolom.

Złota Dziewczyna, pięćdziesięciostopowy katamaran z ożaglowaniem, stała na kotwicy po
zawietrznej stronie rafy, o pół mili stamtąd. Jej smukłe, lakierowane kadłuby ledwie były
widoczne z plaży. Czternastostopowy, nadmuchiwany szary ponton Zodiak umocowany był
linką do rufy katamaranu, a z tylnych żurawików zwisał purpurowy motocykl BMW R100
GS Enduro.
Złota Dziewczyna została zaprojektowana i zbudowana przez stocznię jachtową Rod
MacAlpine-Downey z prasowanej na zimno sklejki okrętowej, jako wyścigowy statek I
pełnomorski. Szybkość katamaranów jest wynikiem ich lekkości; zwłaszcza dziobom, by
uniknąć nurkowania, dobry konstruktor stara się zapewnić szczególną lekkość. Na Złotej
Dziewczynie pokład średniówki, łączącej oba kadłuby, kończył się o trzy stopy przed
centralną nadbudówką. Od tego miejsca aż do dziobów kadłuby połączone były siecią z
calowych taśm nylonowych.
Leżał na niej, wygodnie rozwalony, mężczyzna, przyglądając się zabawie na plaży przez
lornetkę Zeissa. Urodził się jako Patrick Mahoney. Miał też inne nazwiska, ale prawdziwego
nie mógł nigdy już użyć, ponieważ naraziłoby to życie innych ludzi. Patrick Mahoney został
zastrzelony w zasadzce w South Armagh - tak w każdym razie doniosły gazety, wraz ze
zdjęciami z jego pogrzebu na cmentarzu Shannon. Padał wówczas taki deszcz, że twarze
żałobników były ledwie widoczne w szarym, zimowym świetle, a do tego na wpół ukryte w
podniesionych kołnierzach płaszczy i nisko opuszczonych dla ochrony przed złą pogodą,
ociekających wodą rondach kapeluszy.
W Belpan znany był jako Trent, to nazwisko uznał za wygodne. Liczył sobie lat trzydzieści
pięć; ubrany był w ciemnoniebieskie bawełniane spodnie od piżamy i tego samego koloru
podkoszulek. Miał czarne włosy, długie i lekko sfalowane, oraz krótką gęstą brodę - nawet
wyszkolony obserwator miałby trudności z opisaniem rysów jego twarzy. Oczy miał ciemne,
prawie czarne; ciało elastyczne, z silną muskulaturą. Może w niezbyt stosowny sposób
przyozdobił szyję obrożą z prawdziwych, czerwonych korali. Katamaran zakotwiczył tak
daleko od brzegu, by uchronić się przed "niewidymkami".

background image

Nad rafą przelała się nieduża fala, łagodnie kołysząc wielkim katamaranem. Cofając się,
woda wysysała koral, a jej siorbanie i chłeptanie przypomniało Trentowi, jak jego irlandzki
dziadek ssał swój półkwaterek guinnessa, ukrywszy bezpiecznie sztuczną szczękę w kieszeni
kamizelki, obok ciężkiego, złotego zegarka i srebrnego scyzoryka. Szczęka była źle
dopasowana.
Warkot samolotu odwrócił uwagę Trenta od plaży. Samolot zbliżał się z południa, nisko,
kursem równoległym do wybrzeża. Trent wiedział, że nie ma linii z nocnymi lotami do
Belpan City. Zaintrygowany wspiął się na maszt.
Z wysokości siedemdziesięciu stóp powinien ujrzeć światła pozycyjne maszyny. Z
samolotami był dobrze obeznany. W przeszłości wyczekiwał na trawiastych pasach w
ciemności, starając się usłyszeć pomimo ryku silników, czy nie nadciąga groźba w postaci
mężczyzn i nagłego światła reflektora, który miał go uczynić widocznym w celowniku
kałasznikowa.
Zbliżający się samolot był dwusilnikowy, leciał powoli. Trent wyobraził sobie mapę. Jedyny
pas na wybrzeżu, poza lotniskiem Belpan City, został zbudowany na wyspie Canaka o pięć
mil od San Paul przez amerykańskiego miliardera, właściciela firmy kosmetycznej. Mieszkał
tutaj co roku przez dwa tygodnie, w wielkim białym bungalowie, postawionym od strony
rafy. Prezydent miał mały drewniany domek rekreacyjny przy plaży. W Anglii nazwano by go
domkiem z łaski królewskiej, gdyby miliarder występował w roli królowej brytyjskiej.
Zsunąwszy się z masztu, Trent przedostał się do schowka na żagle, umieszczonego w
przedniej części lewego kadłuba. Wszystkie foki miał tam zwinięte i umocowane w
przewiązkach. Wybrał lekki latacz i wciągnął go aż na sam top masztu, gdzie zawisł w swym
oplocie jak długa, biała kiełbasa na tle nocnego nieba.
Aby jeszcze bardziej zmniejszyć obciążenie dziobów, Trent używał do kotwiczenia
nylonowej cumki, z ledwie paroma metrami łańcucha przy samej kotwicy dla zabezpieczenia
przed przetarciem oraz przyciśnięcia łapy kotwicy płasko do dna morskiego, by pazury
łatwiej się w nim zagłębiły. Dla uniknięcia brzęku łańcucha, Trent wciągał cumę tak długo, aż
pokazały się pierwsze ogniwa. Przymocował koniec łańcucha do cumy pontonu, odszaklował
łańcuch od linki nylonowej i pozwolił zodiakowi oddryfować.
Ostre szarpnięcie za linę, biegnącą od dolnego liku żagla aż do kokpitu, uwolniło latacz z
przewiązu. Latacz jest drugi po spinakerze co do wielkości i lekkości w całym ożaglowaniu
jachtu. Poza rafą i po wyjściu spod osłony wyspy, Trent znalazł akurat tyle wiatru, ile
potrzeba było, aby wypełnić żagiel. Katamaran nabierał szybkości, a Trent słuchał cichego
plusku, dochodzącego od dziobów unoszących się nad powierzchnią wody. Z uniesionymi
mieczami Złota Dziewczyna miała zanurzenie dwóch stóp. Pomiędzy dotychczasowym
kotwicowiskiem i Canaka nie było raf tak bliskich powierzchni, nie musiał więc zaglądać do
mapy. Podwójny rumpel umocował taśmami z gumy gąbczastej, pozwalając Złotej
Dziewczynie żeglować swobodnie, sam zaś znów wspiął się na maszt.
Samolot zrobił pełne okrążenie i znowu znalazł się na poprzednim kursie. Trent usłyszał, że
pilot przymyka przepustnicę silnika dokładnie w chwili, gdy maszyna znalazła się nad wyspą.
W tym momencie ujrzał także, a przynajmniej tak mu się wydało, błysk trzech czerwonych
świateł na Canaka. A potem błysnęło białe światło tak jaskrawe, że nawet z odległości
czterech mil prawie oślepiło Trenta. Silniki samolotu zgasły. Rozległa się seria uderzeń i
trzasków, jakby ciężki mężczyzna, potknąwszy się na nasypie kolejowym, spadł na warstwę
suchych gałęzi i starych puszek.
Aby zminimalizować opór powietrza, fały do podnoszenia żagli biegły na Złotej
Dziewczynie wewnątrz aluminiowego masztu, a koło topu znajdowały się małe drzwiczki
kontrolne. Trent otworzył je, zahaczył palcem o nawoskowaną linkę i wyciągnął walthera
PPK z dwoma zapasowymi magazynkami, zapakowanego do polietylenowej torebki.

background image

Przebywszy połowę drogi od kotwicowiska do Canaka, usłyszał, jak w stronę stałego lądu
ucieka z wyspy pełnym gazem motorówka.
Dotarcie do wysepki zajęło mu godzinę. Zrzucił żagiel, za burtę na rufie opuścił małą
kotwicę zawoźną, bardzo ostrożnie, by nie plusnęła zanurzając się w wodzie; poluzował cumę
rufową i trzymając na kotwiczce skierował Złotą Dziewczynę na plażę, tak aby dzioby ledwie
dotknęły piasku. Wyskoczył za burtę, przeciągnął cumę za pień palmy na brzegu, wrócił na
pokład i odbił katamaranem na dziesięć stóp od plaży.
Obawiał się, że poczuje smród benzyny. Rzeczywiście był, ale bardzo słaby. Samolot musiał
lecieć na resztkach paliwa. Na otwartej przestrzeni, zwłaszcza w nocy, Trent był bardzo
ostrożny. Pobiegł cichym truchtem pod osłoną palm wzdłuż pasa startowego, z waltherem w
dłoni, gotową do zapalenia silną latarką i miniaturowym aparatem fotograficznym w kieszeni.
Samolot leżał na drugim końcu pasa, z dziobem wbitym między dwa drzewa. Skrzydła leżały
z tyłu, oderwane uderzeniem o pnie, co wyhamowało szybkość maszyny i utrzymało kadłub
w pozycji poziomej - pilot albo miał wielkie szczęście, albo był niezwykle sprawny. A może
jedno i drugie, pomyślał Trent.
Odczekał jeszcze pięć minut w cieniu, nasłuchując, z pistoletem opuszczonym wzdłuż boku.
Potem obszedł samolot od przodu i ujrzał pilota - ciemny kształt za roztrzaskanym
wiatrochronem. Drzwi w prawej burcie, prowadzące do kabiny towarowej, były otwarte.
Wspiął się do środka.
Większość przestrzeni od drzwi do ogona zajmował zbiornik paliwa. Od niego w stronę
dzioba biegł pręt z żebrówki, do którego przymocowano szereg stalowych pojemników,
dwukrotnie większych od butli sprężonego powietrza, używanych przy nurkowaniu z
akwalungiem. Przez zaścielające pokład szczątki Trent pobrnął do kokpitu. W jego drzwiach
leżał w kałuży krwi młody, ciemnowłosy mężczyzna, zapewne drugi pilot. W świetle latarki
Trent dostrzegł odłamek szkła, wbity głęboko w szyję młodzieńca. Szkło przecięło tętnicę.
Siła bezwładności cisnęła pilota do przodu, na drążek sterowy; ciemię miał roztrzaskane od
zderzenia z wiatrochronem. Ułożywszy ciało na fotelu, Trent znowu zapalił latarkę i w jej
świetle ujrzał szeroką, mięsistą twarz z nieco obwisłymi policzkami, zmiażdżonym nosem i
oczami wyblakłymi od słońca i używania alkoholu. Krótko przycięte włosy zalane były
krzepnącą krwią. Awanturnik z barów - pomyślał Trent, zobaczywszy pokryte bliznami
knykcie dłoni - po sześćdziesiątce, zbyt stary do takiej roli. Znał tego człowieka - nie
osobiście, ale jako typ: jeden z Byczych Starych Chłopów. Piloci w służbie towarzystw
naftowych, w aerofoto, pracujący dla Air America lub zatrudniani w maleńkich,
półoficjalnych operacjach, jakie umiały sobie wydumać najpaskudniejsze z wydziałów CIA.
Życie Trenta bardzo często zależało od współpracy z nimi, a z tych doświadczeń wyniósł
przekonanie, że Bycze Stare Chłopy nie stają się Byczymi Starymi Chłopami praktykując
nocne lądowania z odpiętymi pasami bezpieczeństwa.
Pochyliwszy się nad nieboszczykiem oświetlił latarką rozbity wiatrochron. W miejscu w
które pilot uderzył głową, obluzował się mały kawałek szkła. Trent otworzył swój nóż
bosmański i wyważył odłamki z oprawy, uważając, by nie zabrudzić ich krwią. Do jednego z
nich przylepił się płatek czegoś srebrnoszarego. Trent wytarł nóż do czysta, zeskrobał płatek,
znalazł tablicę nawigacyjną pilota i potarł płatek o czyste miejsce na mapie. Zostawił szarą
kreskę. Kieszenie pilota były puste, a w kokpicie nie było innych dokumentów, niż mapy
lotnicze południowych Stanów Zjednoczonych, Meksyku i Ameryki Środkowej.
Drugi pilot również miał puste kieszenie. Trent przyjrzał się uważniej ranie jego gardła.
Sfotografował obu nieboszczyków, a potem przecisnął się na powrót do ładowni i zbadał
stalowe pojemniki. Było ich piętnaście, wszystkie z przykręcanymi pokrywami i ważące po
jakieś dwadzieścia kilo. Trent otworzył jeden, zanurzył zwilżony palec w białym
krystalicznym proszku wewnątrz i potarł nim dziąsło. Natychmiastowa utrata czucia w tym
miejscu oraz smak wystarczyły mu w zupełności. Pięć kilogramów stali, reszta kokaina.

background image

Piętnaście razy piętnaście, dwieście dwadzieścia pięć kilo. Trzy i pół miliona dolarów w
hurcie, trzynaście po podzieleniu na gramy i w sprzedaży ulicznej. Trent zamknął pojemnik i
podkoszulkiem wytarł swe odciski palców.
Zeskoczywszy na ziemię obejrzał piasek w poszukiwaniu śladów stóp. Były jego własne,
wyraźne, i to wszystko. Z pistoletem gotowym do strzału zanurzył się na sto jardów między
drzewa, robiąc koło. Wreszcie natrafił na ślady, których oczekiwał. Jeden człowiek, mocno
obciążony, dwukrotnie przeszedł z plaży i z powrotem. Ślady rozdzielały się o jakieś
pięćdziesiąt jardów od samolotu. Trent poszedł wzdłuż lewego. Kończył się w głębi lądu o sto
jardów od końca pasa startowego. Cofnąwszy się, podążył prawym odgałęzieniem. To samo,
z jedyną różnicą, że kończyły się wśród drzew w odległości sześćdziesięciu
Trenta ogarnęła zimna, przejmująca wściekłość. Poszedł środkiem pasa, szukając śladów
poślizgu w miejscu, gdzie samolot zetknął się z ziemią. Zmierzył krokami odległość od
śladów do plaży. Sto piętnaście jardów, lądowanie bliskie doskonałości, jak przystało na
łabędzi śpiew Byczego Starego Chłopa.
W osiemnaście minut później Trent podniósł kotwicę, zrzucił i zwinął żagiel, i włożył
walthera z powrotem do skrytki.
Z kokpitu prowadziła zejściówka do wielkiej, jasnej i przewiewnej nadbudówki na pokładzie
średniówki. Na prawo od schodków stał stół z mapami morskimi. Przednią część salonu
wypełniała ogromna, półksiężycowata kanapa z szaroniebieskim obiciem, otaczająca stół
jadalny z politurowanego mahoniu, przymocowany do gniazda masztu. Z salonu prowadziły
schody do wnętrza każdego z kadłubów, gdzie mieściły się dziobowe i rufowe kabiny, każda
z dwiema kojami, umywalką i osobną toaletą. Kabiny prawego kadłuba rozdzielał dobrze
zaopatrzony kambuz. Symetrycznie, w lewym kadłubie, znajdował się prysznic, wielki
zlewozmywak, warsztat i magazyn sprzętu fotograficznego. Trent wywołał i porobił odbitki z
filmu zrobionego wewnątrz samolotu. Potem wyciągnął śpiwór na pokład.

Obudził go ryk zbliżającego się pięćdziesięciokonnego silnika przyczepnego Johnstona. Do
Belpan importowano silniki Johnston, Mercury i Yamaha, a Trent szybko nauczył się je
odróżniać po odgłosie rur wydechowych.
Otworzył jedno oko i zaraz je przymrużył, spojrzawszy na słońce, wznoszące się nad cienką
warstwą porannej mgiełki, stojącą nad stalowobłękitnym Morzem Karaibskim. Od strony
słońca pojawił się dwudziestostopowy, biały, bezpokładowy skiff do połowu langust. Sternik
zakręcił kołem sterowym i skiff zakończył ślizg, przysuwając się burtą do Złotej Dziewczyny.
Jego fala rufowa, trafiwszy między kadłuby katamaranu, wyprysnęła w górę, zalewając
Trenta i jego śpiwór.
Sternik chwycił za reling Złotej Dziewczyny, utrzymując skiff z dala od niepokalanego
lakieru katamaranu. Był to mniej więcej dwudziestopięcioletni Latynos, niski, muskularny, ze
sklepioną klatką piersiową nurka. Codzienne przebywanie na słońcu spaliło jego skórę prawie
do czerni, a sól morska wybieliła końce jego ciemnych włosów na blond. Błyszczące czarne
oczy i szeroki uśmiech wskazywały, że był zadowolony z siebie, zachwycony całym światem
i tym wszystkim, co mu może przynieść przewidywalna przyszłość.
Trent zazdrościł młodemu marynarzowi jego pewności siebie. Otarłszy sól z oczu, odezwał
się po hiszpańsku:
- Carlos, pewnego dnia wpadniesz na mnie od strony słońca, a ja ci odstrzelę łeb.
Trent mówił z kastylijskim akcentem i nieco zbyt precyzyjnie, biorąc pod uwagę, że jego
głos dochodził ze śpiwora o piątej rano, w pewnym oddaleniu od wybrzeża Ameryki
Środkowej.
Marynarz nazwał go maricon i oświadczył:
- Vega, zarobimy sobie na śniadanie...

background image

Mając rozłożone na dnie oceanu dwieście pułapek na langusty, Carlos zarabiał o wiele więcej
niż koszt śniadania. Wydatki miał minimalne: samochodu nie posiadał, bo na San Paul nie
było szosy, a gdyby nawet była, to nie miałby dokąd nią pojechać. Nowe dżinsy, jedne szorty,
kilka podkoszulków - i to wszystko na całe sześć miesięcy sezonu połowów. Był
właścicielem dwóch mieszkań własnościowych w Miami i w połowie zapłacił już za trzecie.
Trent, nurkując swobodnie, pomógł mu opróżniać pułapki - podnoszenie ich zabrałoby dwa
razy tyle czasu. O dziesiątej skończyli robotę. Trent chciał ponownie rzucić okiem na Canaka
przy świetle dziennym, ale nie chciał też zwracać na siebie uwagi, podpływając tam Złotą
Dziewczyną. Wobec tego poprosił o wypożyczenie skiffa, obiecując go odstawić do nabrzeża
Spółdzielni Rybackiej.
Gdy Carlos wyładowywał tam langusty, Trent przespacerował się do baru Jimmy'ego, gdzie
spotykali się wszyscy na San Paul. Po drodze musiał obejść czterech młodych Amerykanów,
siedzących pośrodku ścieżki i, jak się zdawało, dyskutujących, co zrobić z resztą dnia.
Jimmy, Kreol po pięćdziesiątce, zaczynał tyć z braku wysiłku fizycznego. Połowy langust
dostarczyły mu środków na wybudowanie baru i restauracji, a nad hangarem na łodzie
nadbudował dziesięć pokoi z łazienkami, które nawet od czasu do czasu działały. Zarówno
bar, jak restauracja prosperowały, a Jimmy sprowadził ze Stanów odtwarzacz video, na
którym pokazywał filmy fabularne - pirackie kopie, przegrywane przez teściową kuzyna,
która wyszła za mąż za lekarza i mieszkała w południowej Kalifornii. Z honorariów za tę
czynność teściowa opłacała swe brydżowe przegrane.
Doszedłszy do średniego wieku, Jimmy zmienił zainteresowania z wyspiarskiego
przedsiębiorcy na plażowego filozofa. Trent znalazł go siedzącego na leżaku pod palmą,
przed frontem baru. Nieco wcześniej Jimmy zaczął zwijać papierosa z zawartości leżącego
mu na kolanach kapciucha, w którym jednak nie było tytoniu. Przylizawszy cztery bibułki z
podgumowanym brzegiem połączył je w całość, ale następnie albo wyczerpał całą energię,
albo przeszkodziła mu w dalszych czynnościach nowa myśl. Myślenie było głównym
zajęciem Jimmy'ego. Całą resztą zajmowała się jego żona i czworo dzieci.
Trent przysiadł, oparłszy się plecami o ścianę, i zaczął czekać, aż Jimmy powróci stamtąd,
gdzie w tej chwili przebywał. Wreszcie Jimmy odezwał się.
- Słyszałeś, że tej nocy na Canaka rozbił się samolot? Powiedzieli o tym w radiu o dziewiątej.
Trent odparł, że łowił na oceanie.
- A co złowiłeś? - spytał Jimmy.
- Wyciągaliśmy langusty z młodym Carlosem - odparł Trent.
Jimmy stracił zainteresowanie tą sprawą. Na wyspie San Paul langusty były tańsze od
kurzych jaj i znacznie łatwiej było na nie trafić.
- Trent, mój chłopcze, jeśli trafią się okonie morskie, to je przynieś.
Trent obiecał, że tak zrobi. Ryby łowione kuszą dla restauracji Jimmy odliczał z jego
rachunku barowego.
Jimmy pokazał palcem na drewniane molo.
- Prezydent łowi tam ryby. Cholerny matros zapomniał, co miał go zabrać.
Trent spytał, czy prezydent ma odpłynąć na wyspę Canaka i Kreol potwierdził skinieniem
głowy.
- Mógłbym go zawieźć skiffem młodego Carlosa - powiedział Trent.
Jimmy z roztargnieniem pomacał trawkę w swym kapciuchu. A potem potrząsnął głową,
jakby oganiał się przed muchami.
- Trent, mój chłopcze, no nie wim, ale ten tam człowiek powiada, że prezydent wącha się z
Colombianos. - Podniósł leżącą na piasku gazetę i cisnął Trentowi na kolana. Był to Belpan
Independent, cztery strony zamazanego druku, ale i tak najlepsza gazeta w Belpan. Ona i
Belpan Times. Trent słyszał, że w ostatnich dwóch miesiącach obie zmieniły właścicieli.
Przeczytał artykuł, który należał do klasyki rodzaju: najpierw obelżywe przypuszczenia,

background image

rozbudowane następnie w oskarże nie, że prezydent jest na liście płac kolumbijskich
handlarzy kokainą, pozwalając im na tankowanie paliwa na pasach startowych w dżungli
Belpan i na głównej szosie.
W zeszłym tygodniu dwusilnikowy de havilland otter, wyładowany kokainą, zwalił się do
przepustu podczas nocnego lądowania na nie ukończonym odcinku nowej szosy, biegnącej
przez nie zaludnioną, północną część kraju. A obecna, kolejna katastrofa na wyspie Canaka
doleje oliwy do ognia w chwili, gdy Belpan zbliża się do wyborów parlamentarnych i
prezydenckich.
Trent zwrócił gazetę Jimmy'emu i powędrował w stronę przystani. Czterech młodych
Amerykanów siedzących na ścieżce zmieniło się w pięciu, przesunęli się też o parę jardów,
by pozostać w cieniu.
Jeden z nich powiedział "cześć", co Trent uznał za mniej więcej stosowne.
Prezydent Republiki Belpan zbliżał się do siedemdziesiątki. Kreol, ze znacznie większą
domieszką krwi czarnej niż białej, był wysokiego wzrostu i szczupły, choć z maleńkim
brzuszkiem, siwowłosy i łysiejący na czubku głowy. Nosił długie spodnie khaki, taką samą
koszulę, okrągłe okulary w stalowej oprawce i niebieskie płócienne pantofle bez sznurowadeł.
Łowił ryby na wędkę z włókna węglowego, zarzucając muszkę lekko jak piórko na
nieruchomą wodę, z której wystawały czarnymi trójkątami płetwy ogonowe ryb, płynących
przez płyciznę. Trent pomyślał, że starszy pan wygląda na zmartwionego; ale mogło go
martwić to, że ryby nie dawały się złowić lub że jego marynarz zapomniał go zabrać.
Trent uznał, że Belpan jest jedynym krajem na świecie, gdzie osobisty marynarz prezydenta
może o nim zapomnieć. Był to też jedyny znany mu kraj, którego prezydent mógł łowić ryby
z końca publicznego molo lub chodzić po trotuarach stolicy w poszukiwaniu taksówki, bez
goryla z ochrony osobistej.
Młoda kobieta - starsza nastolatka lub młoda dwudziestolatka - siedziała na molo
przyglądając się. Z jaśniejszą cerą niż prezydent, miała taką samą jak on szczupłą budowę,
choć bez jego brzuszka. Wargi miała pełne i pięknie wykrojone, oczy ogromne. Bujne włosy,
zaczesane w kopiastą fryzurę afro i podwiązane złożoną czerwoną apaszką; a do tego dżinsy z
obciętymi nogawkami i opalacz w kolorze apaszki. Patrzyła na prezydenta takim wzrokiem,
jakby był on najwspanialszym człowiekiem na świecie, a jego obrona należała do jej
obowiązków.
Trent przeszedł spacerkiem wzdłuż molo i ukłonił się.
- Dzień dobry, panie prezydencie.
Starszy pan obejrzał się zdziwiony, prawdopodobnie tym, że rozpoznał go cudzoziemiec
- Trent, sir. Jimmy z baru powiedział mi, że może pan potrzebować podwiezienia na wyspę
Canaka.
- Jest pan Anglikiem...
- Brytyjczykiem, sir - sprostował Trent.
Starszy pan odpowiedział uśmiechem ciepłym, miłym i pełnym zrozumienia, przypominając
Trentowi jego własnego ojca. Napięcie, które najpierw wyczuł u prezydenta, rozproszyło się.
- Celt?
- Tak, sir.
- My także stanowimy wielką mieszankę rasową, mister Trent. - Starszy pan skierował wzrok
w stronę dziew czyny. - Moja wnuczka studiuje politologię i ekonomikę w Londyńskiej
Szkole Ekonomicznej. Ach - przerwał ujrzawszy trzydziestostopową, błękitną motorówkę,
opływającą przylądek. - Z opóźnieniem, lecz nie zapomniany. Serdeczne dzięki za ofiarowaną
mi pomoc...
Trent podejrzewał, że starszemu panu potrzeba o wiele większej pomocy, niż oferta ze strony
biura pośrednictwa pracy co do nowego marynarza osobistego...

background image

Dwudziestomilowy pas szykownych hoteli, nocnych klubów, restauracji, domów z
własnościowymi mieszkaniami oraz prywatnych rezydencji - jednym słowem Cancun w
prowincji Quintana Roo, Meksyk, z punktu widzenia turystyki był najbardziej odległym
miejscem od wysepek Belpan. Płynący stamtąd Złotą Dziewczyną Trent napotkał niemal
idealny wiatr i takież morze. Przy średniej szybkości trzynastu węzłów podróż zabrała mu
dwadzieścia cztery godziny. Przycumowawszy pewnie katamaran w przystani, Trent
wyładował swoje BMW na nabrzeże, a potem kupił niedzielny numer New York Timesa i
znalazł uliczną kafejkę, gdzie podawano świeżo mieloną kawę.
Zerkając znad gazety zauważył idącego w jego kierunku przez promenadę wysokiego,
szczupłego mężczyznę z szerokimi barami, ubranego w płowy płócienny garnitur. Na szyi
miał zawiązany krawat Klubu Krykietowego Marylebone MCC - Marylebone Cricket Club,
ekskluzywny klub, uznawany za najwyższy autorytet w tym sporcie. Na głowie nosił panamę,
obuty zaś był w wypucowane do połysku brązowe pantofle, wyglądające jak szyte na miarę.
Przez chwilę mierzył Trenta spojrzeniem chłodnych, szarych oczu - w rzeczywistości aż
wyblakłych. Twarz pasowała do oczu: gęste szpakowate brwi, nad krótko przyciętym wąsem
blade, zaciśnięte nozdrza, twarde usta i kwadratowy podbródek. Wszystko to w nieodparty
sposób ujawniało, że właściciel twarzy reprezentuje mieszaninę absolutnej pewności swej
pozycji społecznej z niezachwianym poczuciem władzy, właściwym brytyjskim oficerom
gwardii lub kawalerii, z urodzenia i zawodu przyzwyczajonym do natychmiastowego i
ślepego posłuszeństwa. Jako syn swego ojca, Trent przez całe dzieciństwo odczuwał łagodną
pogardę, którą darzyli go tacy ludzie. Złożywszy gazetę Trent przeszedł na drugą stronę
promenady i skręcił w pierwszą ulicę na prawo. Wychodziła na dwujezdniową arterię,
prowadzącą z Cancun przez most na stały ląd meksykański. Słońce prażyło czarną asfaltową
powierzchnię, a jego żar łamał światło w migoczące fale. Dla pieszych było zbyt gorąco,
nawet samochodów było niewiele. Zarząd Autostrad posadził akacje wzdłuż centralnego
trawnika i po obu stronach arterii. Niektóre z drzew uschły, jeszcze więcej objadły kozy.
Pozostałe przy życiu skarłowaciały i nie dawały dość cienia, nawet jak na potrzeby twardych
chłopów Majów, poszukujących miejsca na sjestę. Skręciwszy teraz w lewo, Trent zobaczył,
że człowiek w płóciennym garniturze zbliża się po drugiej stronie podwójnej jezdni. Fale
gorąca przecięły Anglika w pasie na pół, tak że wyglądało, jak gdyby jego nogi kroczyły
dumnie i niezależnie od górnej połowy ciała. Trent nie spuszczał go z oczu. Człowiek
zawrócił i przeszedł na jego stronę, aż skręcił w boczną ulicę w kierunku promenady. Trent
przyśpieszył kroku, skierowawszy się w tę samą ulicę. Anglik obejrzał się przez ramię, Trent
upuścił gazetę. Schyliwszy się, by ją podnieść, zauważył, jak Anglik wchodzi przez boczne
wejście do hotelu Rena Victoria - dwunastopiętrowej, betonowej wieży w kolorze
pastelowego różu, tanio wybudowanej, z myślą o zbiorowych wycieczkach, które tu miały
kończyć swe trasy. Farbę do fasady też kupiono tanio.
Wróciwszy na promenadę, Trent wszedł do hotelu głównym wejściem. Z trzech wind
działała tylko jedna. Pojechał nią do baru na szczycie budynku i u sennego barmana zamówił
piwo Corona.
W dziesięć minut później zjechał na trzecie piętro, następnie schodami dla służby zszedł na
pierwsze. Szczupły Meksykanin w czerwonym podkoszulku pracowicie pokrywał białą farbą
ścianę podestu. W głębi korytarza silniej zbudowany Meksykanin, tym razem w podkoszulku
zielonym, klęczał koło skrzynki narzędziowej, ze śrubokrętem w ręku, udając, że coś
majstruje przy gniazdku elektrycznym. Gdyby chciał rzucić śrubokręt i sięgnąć po pistolet w
skrzynce, Trent zdążyłby wsadzić mu trzy pociski w czaszkę. Trent zastanawiał się, gdzie
Anglik ich wynalazł. Jak większość urzędników wywiadu, których znał, człowiek ten musiał
być nałogowym czytelnikiem powieści Johna le Carre i lubować się w teatralnych efektach
pracy tajnego agenta. Trent nie potrafił oprzeć się pokusie strzelenia do Meksykanina z
dwóch palców, ten zaś obdarzył go szerokim uśmiechem i wzruszeniem ramion. Agent

background image

zdmuchnął rzekomy dym z końców palców i poszedł korytarzem do pokoju 111. Drzwi nie
były zamknięte.
Pułkownik Smith, dyrektor nowej jednostki antyterrorystycznej, powołanej przez Wspólnotę
Europejską, stał o stopę od okna, wyglądając przez siatkowe firanki, które dzięki całym latom
zaniedbań i skąpstwa dym tytoniowy zabarwił na żółtawy brąz. Rzuciwszy Trentowi
spojrzenie przez ramię, wskazał gestem jeden z dwóch foteli, krytych kremowożółtym
plastykiem, ustawionych po dwóch stronach stolika do kawy.
Takim samym popękanym i odłażącym plastykiem pokryto biurko oraz coś, co w planie
dekoratora było zapewne zaznaczone jako damska toaletka. Zapadnięte, podwójne łóżko
przykryto brudną białą kapą, dywan był z przeplecionego metalową nitką draylonu w szkocką
kratę, w trzech odcieniach brązu. W powietrzu unosił się zastarzały zapach tanich
kosmetyków i dymu tytoniowego.
W swym garniturze z Savile Row [Savile Row - ulica w Londynie, przy której znajdują się
najwytworniejsze zakłady krawieckie; tradycyjny synonim kosztownej elegancji] i krawacie
MCC pułkownik wyglądał tak nie na miejscu, jak członek Ku Klux Klanu w białym chałacie i
kapturze, przywołujący gestem taksówkę na rogu ulicy w Harlemie. Trent wiedział, że
wszystko to jest zamierzone i obliczone, by irytować. W pierwszych latach swej służby długo
zastanawiał się nad przyczynami, by wreszcie dojść do wniosku, że takie właśnie wrażenie
pułkownik chciał wywierać. Był bowiem mistrzem manipulowania emocjami innych ludzi.
Trent znał go przez całe życie, a w jego londyńskim domu mieszkał od czasu, gdy miał
dwanaście lat. Ojciec Trenta i pułkownik Smith służyli w tym samym pułku kawalerii -
pułkownik z wyróżnieniem, natomiast Trent senior zmuszony został do złożenia prośby o
dymisję, gdy odkryto poważne, choć nieudolnie dokonane, manko w kasie jego szwadronu -
pułki kawaleryjskie nie lubią skandali.
- Uważasz więc, że odkryłeś coś złego - powiedział pułkownik tonem spokojnym i
pozbawionym jakichkolwiek emocji, prócz prawie niedostrzegalnego znudzenia - cechy
znamionującej ludzi nieustannie dźwigających odpowiedzialność za bezpieczeństwo
współobywateli. Wszystkie problemy, trafiające na biurko pułkownika Smitha, były złe,
różniły się tylko stopniem zagrożenia.
- Być może to nie nasza sprawa - zaczął ostrożnie Trent. - Belpan znajduje się w
amerykańskiej strefie interesów, a rzecz dotyczy narkotyków... albo też ma wyglądać, jakby
dotyczyła narkotyków.
Czekał na odpowiedź pułkownika, ale ten po prostu kontynuował przyglądanie się ulicy. Jego
milczenie było grą, jaką prowadził z podwładnymi - o tym Trent wiedział od dawna.
- Najpierw samolot ląduje na szosie północ-południe. Żaden z przepustów nie został jeszcze
zasypany. Obaj piloci martwi, i sto kilo kokainy na pokładzie. - Przemytnicy marihuany
mogli pogrążyć się zbyt głęboko we własnym świecie narkotycznych snów, aby sprawdzić
stan szosy, ale handel kokainą był w rękach zawodowców. - Obejrzałem to miejsce -
kontynuował Trent. - Przepust ma piętnaście stóp głębokości. Pionowe ściany. Nie mieli
żadnych szans.
Choć oceniał sam siebie, jako człowieka o nader żywej wyobraźni, Trentowi nie udało się
wymyślić pretekstu dla odwiedzenia kostnicy, gdzie leżały ciała.
- A potem samolot wiozący kokainę ląduje na jednej z wysepek, gdzie prezydent ma domek
plażowy. Pas startowy ma dostateczną długość, ale światła lądowania były umieszczone o sto
jardów od jego początku, a końcowe o sześćdziesiąt jardów za daleko, wśród drzew. Pilot
rozpoczyna przyziemienie i ktoś oślepia go potężnym reflektorem. On był prawdziwym
zawodowcem. - Trent położył na stoliku zdjęcie, które zrobił pilotowi. - Ame rykanie będą go
mieli w kartotekach. Jakimś sposobem trafił samolotem między dwa drzewa. Skrzydła go
wyhamowały, więc przeżył. Podobnie drugi pilot.

background image

- Wstrząsające. - Pułkownik wyglądał na tak wstrząśniętego, jak rzeźnik, któremu
zaproponowano pudełko stęchłych dorszy.
Znowu gra, pomyślał Trent. Na początku ich współpracy zachowanie pułkownika robiło na
nim wrażenie. Teraz miał to w nosie.
- Jeśli to było zamierzone, wykonano błyskotliwie. Wątpię, czy był nawet ogłuszony.
Trent opisał przebieg wydarzeń. Pilot zdał sobie sprawę, że został wystawiony, i tak długo,
jak siedzi w samolocie, jest łatwym celem. Oślepiony światłem reflektora, nie miał wiele
szans, by rzucić się do ucieczki. A ucieczka była jego jedyną szansą. Gdy zeskoczył na
ziemię, ktoś zmiażdżył mu czaszkę ołowianą rurką.
- Był bardzo doświadczonym człowiekiem. Jednym z Byczych Starych Chłopów -
powiedział Trent, przez chwilę nie potrafiąc opanować złości. Szybko potrząsnął głową, by
zapomnieć natrętny widok. Pułkownik pochodził z twardej szkoły, gdzie emocje należały do
bezużytecznych i niebezpiecznych luksusów, szkodliwych z punktu widzenia skuteczności
działań, i z tego powodu były absolutnie zakazane.
Morderca użył tej samej rurki, by rozbić wiatrochron.
- Znalazłem płatek ołowiu na szkle. Kimkolwiek był, poderżnął także gardło drugiemu
pilotowi i wepchnął w ranę odłamek szkła. Zawodowiec. Wszystko bardzo proste, ale
wystarczające dla zmylenia lokalnej policji.
- Czy ich poinformowałeś? - Pułkownik zachowywał się odrobinę zbyt niedbale, jak gdyby
raczej zainteresowany niż zaniepokojony, pomyślał Trent.
Teraz Trent ze swej strony odegrał scenkę milczenia. Pułkownik podszedł do stołu i wziął
fotografię. Trent uznał, że wygrał jeden punkt.
- Oczywiście tego nie zrobiłeś. - Pułkownik wsunął fotografię do skórzanego portfela i
powrócił do obserwowania ulicy. - Co masz jeszcze?
Trent wzruszył ramionami.
- Takie dziury jak Belpan są wszystkie jednakowe. Każdy wracający do domu dzieciak z
dyplomem z literatury zakłada gazetę. Ale są dwie mniej więcej poważne. Ostatnio zmieniły
właścicieli i oskarżają rząd, że jest wmieszany w handel narkotykami.
Trent przerwał. Pułkownik nie pochwalał mieszania się do cudzych spraw, ale tym razem nie
było innego wyboru.
- Tam na wyspach trudno mieć kontakty - podjął Trent. - Wobec tego popłynąłem do Belpan
City i po prosiłem przyjaciela, żeby coś sprawdził. Temat został podjęty przez Washington
Post. New York Times uczynił
podobnie, stawiano też pytania w Izbie Reprezentantów. - Dla Trenta wszystko było jasne. -
Ktoś przygotowuje scenariusz.
Pułkownik Smith odwrócił się twarzą do niego. W kącikach jego ust pojawił się krzywy
uśmieszek, któremu jednak przeczył nagły wyraz zmęczenia w oczach. To zmęczenie wydało
się Trentowi podejrzane. Ulicą z hałasem przemknęła ciężarówka. Czekając, aż jej dźwięk
ucichnie, pułkownik z wewnętrznej kieszeni wyjął płaską, złotą papierośnicę, z niej zaś
owalnego papierosa "Abdullah". Zapalił go pasującą do papierośnicy zapalniczką.
Papierośnica była prezentem od ojca Trenta. Jej wydobycie było dla niego przypomnieniem -
nawet jeśli założyć, że nieświadomym - iż pułkownikowi zawdzięczał ocalenie ojca przed
sądem wojennym, przez swój udział w dochodzeniu i wpłacenie brakujących funduszów.
"Cholerny głupiec poszedłby do więzienia - powiedział pułkownik Trentowi w roku, w
którym ten zdał maturę. - Wstrząs zabiłby twoją matkę". Zamiast tego zginęła w trzy tygodnie
po śmierci męża w katastrofie samochodowej. Pułkownik Smith zatrzasnął papierośnicę.
- Czemu nie ująłeś tego na piśmie?
Trent przypomniał sobie pilota - Byczego Starego Chłopa, któremu wnętrzności skręciły się
ze strachu, gdy oślepił go reflektor, a umysłem wstrząsnęło zaskoczenie, kiedy włączywszy
światła lądowania wbił samolot pomiędzy drzewa. Bezsilna wściekłość na myśl, że został

background image

wystawiony, nie rozumiejąc czemu, i brak czasu na zrobienie czegokolwiek innego niż
wyskoczenie z maszyny. Przy świadomości, że wydostanie się z niej i tak mu nie pomoże.
Nic nie widząc w nocnych ciemnościach, wiedząc, że ktoś tam na niego czeka i nie chcąc
tego wiedzieć. Jeszcze nie utraciwszy nadziei, choć zrozumiał, że żadnej nadziei już nie ma.
Trent zastanawiał się, co by pomyślał pułkownik o czołowym swym agencie, który stanął po
stronie przemytnika kokainy. Jeśli w ogóle jeszcze jest czołowym agentem? A może został
wysłany na zieloną trawkę? Czy pułkownik uważał, że Trent wypalił się przez trzy lata życia
w podziemiu w Irlandii - wypalany w środku codziennym strachem, gdy krok po kroku
pozyskiwał zaufanie komórki terrorystów, aż wreszcie jego odwaga załamała się w zasadzce?
- Siedem miesięcy na Karaibach i tytuł własności pięćdziesięciostopowego katamaranu to
kupa pieniędzy, jak na stworzenie nowej tożsamości - powiedział Trent.
- Czy to jest zażalenie?
- Nazwijmy to podejrzeniem.
- Zawsze byłeś podejrzliwy, nawet jako mały chłopiec - odparł chłodno pułkownik. A po
chwili, jakby przyszło mu coś nowego do głowy, dodał: - Czemu, do diabła, musisz nosić te
cholerne koraliki wokół szyi?
Trent przeżył dzięki swej podejrzliwości. Przeżył też dzięki nożowi do rzucania,
przymocowanemu za pomocą koralików między łopatkami. Nie mógł pozbyć się wyobrażenia
oślepionego i spanikowanego pilota, jego skoku z samolotu. Nie mógł też pozbyć się myśli o
podobieństwie między śmiercią pilota i tym, jak sam został zdradzony w Irlandii.
- Czterech ludzi zostało zabitych przez zawodowca. Mnie płaci się za ryzyko. Utrzymywanie
mnie w pełnej nieświadomości jest oczywistą głupotą.
Pułkownik krótko parsknął w udawanym rozbawieniu.
- Tu i ówdzie zacieraliśmy twój trop - przyznał.
Więc o to chodziło! Trent już myślał, że jest wolny od strachu, który był jego nieodłącznym
towarzyszem ostatniego roku pobytu w Irlandii. Strachu, że nie ma nikogo, komu mógłby
ufać lub oprzeć się na nim; strachu, że został złożony w ofierze wyższemu dobru, w które już
przestał wierzyć. Wiedział, że ów strach i utrata wiary zrobiły z niego człowieka zbędnego. I
tak strach karmił się sam sobą - strach, że został wystawiony, ponieważ stał się zbędny.
- Przynęta. - Jego uśmiech był niedbały i sztuczny, wyraz rozbawienia w oczach był drwiną
zarówno z pułkownika, jak z samego siebie. Wiedział, że dobrze to zagrał i otrzymał nagrodę
w postaci ledwie wyczuwalnego odcienia irytacji w głosie pułkownika.
- Jeśli sprawia ci przyjemność myślenie o sobie, jako o robaku.
Pułkownik Smith zdusił papierosa w stojącej na toaletce popielniczce reklamowej piwa
Corona. Następnie, podjąwszy decyzję, zwrócił się do Trenta, po raz pierwszy tego dnia
patrząc mu prosto w oczy.
- Mieliśmy trochę nadziei, że ktoś zaproponuje ci mały przemyt broni. Że przyjmiesz ich
propozycję. Upewnij się, że dobrze ci zapłacą. I pamiętaj - ostrzegł - że będziesz musiał
wyliczyć się z pieniędzy.
Czego nie był w stanie zrobić ojciec Trenta. Punkt dla pułkownika, pomyślał Trent, gdy ten
spojrzał na zegarek.
- Oczekuję przybycia Amerykanina. Będziesz z nim pracował. Amerykanie są dobrzy...
bardzo dobrzy - powtórzył z naciskiem pułkownik, odpierając z góry zarzut, że naturalne
uprzedzenie wobec nouveau riche głównego udziałowca Paktu Atlantyckiego mogło w
jakikolwiek sposób wpłynąć na jego ocenę. Należał bowiem do tej generacji pracowników
brytyjskich służb wywiadowczych, która nigdy nie wybaczyła Amerykanom wyrugowania
ich z konkurencji po aferze Philby'ego. Ale pułkownika nigdy nie odepchnięto. Wręcz
przeciwnie, jego bliskie powiązania z Langley [Langley - siedziba CIA.] stały się dla niego
podstawą własnej potęgi. Trent zaś, do chwili otrzymania przydziału w Irlandii, był czynnym

background image

narzędziem tych stosunków. Ale nabrał poważnych wątpliwości co do tej sprawy, jeszcze
przed swym zadaniem w Irlandii.
- Chciałbym mieć nieco więcej informacji.
- Do diabła, ja sam nie mam żadnych - warknął pułkownik, nagle dając upust złości. - To nie
nasza operacja. Cholerni Komisarze Wspólnoty Europejskiej. Robimy komuś przysługę. -
Wbił dłonie do kieszeni, jakby chciał się powstrzymać przed uduszeniem kogoś. Był zbyt
stary, by służyć nowym panom; popatrzył więc groźnie na Trenta, jak gdyby ten był winien,
że zmuszono go do hołdu lennego nowym panom: Wspólnocie Europejskiej, pokoleniu
Trenta, Paneuropejczykom. - Przemyt broni może mieć, a może nie mieć związku...
informacje są z innego źródła - dodał, na chwilę ujawniając Trentowi komplikacje,
wynikające z pracy pod nową, może nawet sprzeczną co do interesów flagą. - Zachowaj to dla
siebie. Meldunki składasz bezpośrednio Amerykaninowi i nikomu innemu. Facet nazywa się
Caspar... ohydne imię. Był kiedyś w Agencji. Obecnie jest w DEA [Agencja - CIA. DEA -
Drug Enforcement Agency - służba do walki z narkotykami, USA.]
Trent miał nadzieję, że jego przeniesienie do jednostki WE będzie końcem bezpośredniego
powiązania z Amerykanami. Zaczęły napływać do niego wspomnienia zadań, jakie dla nich
wykonywał z rozkazu pułkownika. Mokre roboty - tak Amerykanie je nazywali. Mokre od
krwi.
Ale gdy raz się w to wlazło, nie było drogi odwrotu - a przynajmniej takiej drogi nie znalazł.
Przyjaciół miało się tylko w świecie podziemnym, ponieważ tylko oni wiedzieli i rozumieli,
co robisz. Tylko z nimi mogłeś podzielić się swymi odczuciami i doświadczeniami, a bez nich
byłeś skazany na izolację.
A ponad wszystko był dłużnikiem pułkownika. Pułkownik ocalił jego ojca od więzienia, a
matkę od towarzyskiego piekła, do którego wtrąciłoby ją małżeństwo ze zwykłym
kryminalistą.
Przed ich spotkaniem pułkownik sporządził sobie wykres jego myśli i reakcji tak dokładnie,
jak Trent wykreślał na mapie kurs przez rafy koralowe, nim podniósł kotwicę.
Trent zdawał sobie z tego sprawę, ale teraz istniał też głębszy poziom jego myślenia, ukryty
przed przełożonym; myśli, które musiały pozostawać ukryte. Uśmiechnął się tak leniwie, jak
którykolwiek z wczasowiczów w Cancun, umawiający się na randkę.
- Z Casparem mam się spotkać tutaj?
- Dalej na południe - odparł pułkownik. - W Bacalar. Restauracja zwana Cenote Azul. Zjesz
tam jutro lunch, a potem udasz się do fortu. Zwiedzać. Caspar będzie tam o trzeciej.
To jest plus, pomyślał Trent. Spotkanie z kimkolwiek w Cancun, w towarzystwie pułkownika
i z dwoma błaznami za drzwiami jako ochroną, byłoby równie tajne, jak nadanie o tym
wiadomości w dzienniku Radia Moskwa dla zagranicy.

W przeszłości pułkownik często używał Trenta jako przynęty. Tej roli Trent nie lubił, bo
wydarzenia toczyły się wówczas poza jego wpływem. Ale w poprzednich wypadkach
wiedział, kogo lub co ma złapać. Jadąc swym BMW z Cancun na południe do Bacalar był
nieszczęśliwy.
Bacalar położone jest o trzysta sześćdziesiąt kilometrów od Cancun, droga prosta jak strzała,
z krzakami po obu stronach. Prócz odgałęzień do Chichen-Itza i Merida, jedyne odchodzące
od niej przecznice kończyły się ślepo przy takim czy innym kąpielisku morskim,
sfinansowanym przez optymistycznych inwestorów - optymistycznych, biorąc pod uwagę
talent Meksykan do wywłaszczania. Śledzenie Trenta przez kogoś jadącego z przodu czy z
tyłu byłoby tak łatwe, jak podążanie za słoniem, wożącym na grzbiecie dzieci wokół małego,
miejskiego zoo.
Jednym z fenomenów pasa nadbrzeżnego prowincji Quintana Roo są jaskinie, wydrążone w
miękkim wapieniu sączącą się przez tysiąclecia wodą. Sklepienia niektórych z nich

background image

pozapadały się, tworząc jeziora i stawy niezwykłej przezroczystości, których głębiny
zabarwiało na żywy błękit siarczanu miedzi odbijające się w wapiennej wodzie niebo.
Zgodnie ze swą nazwą restauracja Cenote Azul stała w Bacalar nad brzegiem jednego z
takich stawów. Stoły z surowego drewna ocieniało kilka drzew, rosnących poprzez luźną
strzechę. Krzesła były równie szorstkie, jak stoły, natomiast menu stanowiła mieszanina
wszystkiego, co poławia się w morzu, z różnorodną dziczyzną, która wywołałaby ataki
nienawiści i zgrozy u każdego skłonnego do fanatyzmu i braku rozsądku działacza ochrony
przyrody z Pierwszego Świata.
Tego rodzaju działaczy Trent spotykał w Belpan, gdzie zamieszkiwali na stałe. Wielu z nich
korzystało ze stypendiów, pozwalających im na prowadzenie życia na poziomie dostępnym
jedynie bardzo nielicznym Belpańczykom. Ich widocznym celem było zamknięcie
miejscowej ludności w zoo, gdzie mężczyzn by wykastrowano, a kobiety wy-sterylizowano,
przekształcając w ten sposób Belpan w raj dla ekoturystów z Pierwszego Świata. Program
sterylizacji doprowadziłby wreszcie do niedostatku kelnerów i pokojówek. Ale to
oznaczałoby wybieganie myślą w przyszłość, w której działacze ochrony przyrody
wycofaliby się już stamtąd, by prowadzić życie na jednym z uniwersytetów Środkowego
Wschodu, z pełnym komfortem klimatyzacji oraz trzech samochodów na rodzinę. Trent
przypuszczał, że ochroniarze denerwują go, ponieważ ryzykował życie broniąc systemu, który
oni uważali za z gruntu zły. On zaś uznawał, że społeczeństwo jest niedoskonałe, ale i tak
najlepsze z oferowanych.
Tymczasem jednak, pomimo istnienia ochroniarzy, klienci Cenote Azul świetnie się bawili.
Trent był tam jedynym cudzoziemcem - Bacalar było zbyt odległe, by interesować motłoch z
Cancun.
Im starsze było pokolenie, które reprezentowali, tym mniej ciała pokazywali Meksykanie.
Dziadkowie nosili długie spodnie od garniturów i koszule z długimi rękawami; babcie bluzki
z długimi rękawami, spódnice, pończochy i pantofle na wysokich obcasach. Rękawy ludzi w
średnim wieku były krótkie, niektórzy ubrani byli w szorty. Młodzi, w kostiumach bikini lub
majteczkach kąpielowych, pomiędzy popijanymi margaritas, wskakiwali i wyskakiwali ze
stawu.
Było samo południe, zbyt wcześnie na prawdziwy lunch, który musiałby się przeciągnąć do
późnego popołudnia, ale na każdym stole znajdowały się antojitos: półmiski z maleńkimi
krewetkami, małże, ceviche, młode kałamarnice. Trent zamówił potrawę z dzika, ponieważ
jej cena zirytuje pułkownika - na wyspach nigdy nie bywało mięsa. Oczekując na podanie
posiłku popijał świeży sok z limony.
Dzik okazał się kruchy i smakowity.
Nagle zapanowała cisza. Podniósł wzrok znad talerza. Przy barze stało sześcioosobowe
towarzystwo. Jak na Cenote Azul, mężczyźni byli nieco zbyt ordynarni i hałaśliwi, kobiety
nazbyt bezczelne. Mężczyźni zestawili dwa stoły obok miejsca, gdzie siedział Trent, i
wrzasnęli, by podano im tequilę. Jeden z nich zapytał Trenta, czy jest Amerykaninem, ten
odparł, że Brytyjczykiem.
- Brytyjczyk dobry - powiedział człowiek i nalał do jego szklanki trzy cale tequili.
- Gracias, Seńor, salud - powiedział Trent, pijąc tequilę. Odmowa mogłaby wywołać bójkę.
Trzy kobiety zrzuciły wierzchnią odzież. Wszystkie miały obfite biusty, szerokie biodra i
niewielką fałdę ciała nad górną krawędzią majteczek bikini. Chichotały głośno, podążając
chwiejnym krokiem na zbyt wysokich obcasach w stronę stawu.
Człowiek, który nalał tequilę, rzucił Trentowi złośliwe spojrzenie.
- Ty lubisz meksykańskie kobiety, tak? - Mówił głośno, a inni obecni słuchali.
Gdyby Trent przyznał, że lubi meksykańskie kobiety, obraziłby ich czystość. Ale gdyby
powiedział, że nie lubi, odmawiałby im tym samym czaru i piękności.
Wstał z miejsca i odparł tak głośno, by usłyszano go w całej restauracji:

background image

- Donos y Donnas, czy skromny irlandzki turysta może powiedzieć, że Meksyk jest
najbardziej urozmaiconym i najpiękniejszym krajem, a jego naród najgościnniejszym i
najuprzejmiejszym. Byłoby dla mnie wielkim zaszczytem, gdy byście przyjęli moje
podziękowanie za najwspanialsze wakacje, pozwalając mi na postawienie wam wszystkim
kolejki.
Powiedział "irlandzki", gdyż Irlandczycy byli katolikami i cierpieli ucisk mocarstwa
kolonialnego - fakt, który w powszechnej opinii oznaczał ich podobieństwo do Latynosów,
wierzących, iż większość ich nieszczęść jest skutkiem działań protestanckiej elity Stanów
Zjednoczonych.
- Brawo! - zawołał jakiś mężczyzna z głębi restauracji, inicjując w ten sposób ogólny aplauz.
Trent podszedł do baru, by zamówić drinki, i równocześnie nie zwracając niczyjej uwagi
zapłacić swój rachunek. Wyślizgnąwszy się tylnymi drzwiami, kopnięciem zapalił silnik,
minimalnie otwierając przepustnicę, i po cichu odjechał. Na spotkanie z Casparem w forcie
przyjdzie zbyt wcześnie, ale tak właśnie zamierzał.

Cytadela Bacalar miała kształt pięcioramiennej gwiazdy z kamiennych murów obronnych,
otoczonej fosą, a za nią palmami i mangowcami. Z blanków armaty wystawiły czarne ryje w
stronę niewiarygodnie wręcz błękitnej laguny pod niskim pagórkiem, na którym stała forteca.
Kamienny most, przerzucony nad fosą, prowadził do dwóch wąskich wejść na dziedziniec
wewnętrzny. Dostęp do niego zamykały żelazne wrota.
O ledwie dwanaście jardów od mostu, koło wielkiego mangowca, kępa oleandrów rosła tuż
przy parkingu. Trent zaparkował BMW w cieniu drzewa, stawiając motor pod takim kątem,
by natychmiast został zauważony przez każdego, kto przybędzie tu szosą. Nim wszedł na
most, owinął łańcuch wokół pnia drzewa, przez oba koła i ramę motocykla. Między
wejściami do fortecy spał stary dozorca, dzieląc się cieniem z prawie pustą butelką tequili.
Czas na sjestę, a turystów nie było.
Jedno z wejść było otwarte; na klamce wisiała mosiężna kłódka. Trent wsunął ją do kieszeni.
Wszedłszy na wyłożony kamiennymi płytami dziedziniec nie budząc dozorcy, wspiął się
wyżej, skąd miał widok na całe wnętrze fortu. Nie spodobało mu się to, co ujrzał. Obszedł
całą budowlę po parapecie fortecznym, poszukując drzewa, rosnącego blisko muru. Nie było
żadnego. A ze szczytu fortecy istniała tylko jedna droga: długi, ciężki upadek do fosy, z której
nie można było wydostać się inaczej jak za pomocą drabiny.

Powróciwszy do motocykla po własną kłódkę, skrył się w oleandrach i zaczął czekać.
Wyobraził sobie pułkownika, przeglądającego broszurę dla turystów z opisem Jukatanu.
Chichen-Itza? Zbyt wielu odwiedzających, by mieć pewność co do identyfikacji oraz
bezpieczeństwa. Tulum? To samo. A więc na południe. Ale pułkownik nie zauważył niczego,
co by mu się spodobało, póki nie natrafił na Bacalar z jego fortem, zbudowanym w 1633 roku
przez Hiszpanów - a nic nie jest milsze staremu żołnierzowi, niż forteca. Dodaj do tego parę
linijek wychwalających Cenote Azul i już słyszysz, jak pułkownik z zadowoleniem
pomrukuje do siebie, szukając dostatecznie sarkastycznego komentarza do spodziewanego
rachunku wydatków Trenta. On zaś będzie miał w pogotowiu własny sarkazm. Do fortecy
było tylko jedno wejście przez most. Postaw przy nim strażnika i masz miejsce do
perfekcyjnego morderstwa.
Przybyli, jak tego oczekiwał, trzej mężczyźni z restauracji. Kierowca zaparkował ich VW
jettę koło BMW Trenta. Na ich miejscu uszkodziłby motocykl, lecz oni byli zbyt pewni
siebie. Z kształtu dłoni, które trzymali zanurzone w kieszeniach, wiedział, że mają przy sobie
noże. Co znów wskazywało na nadmierną pewność siebie. Noże są dobre w walce wręcz przy
elemencie zaskoczenia, ale bezużyteczne na dystans i przeciw broni palnej. Trent wiedział.
Przez nieomal piętnaście lat co dzień trenował użycie niedużego, matowo-czarnego noża do

background image

rzucania, spoczywającego w zamszowej pochewce, zawieszonej na karku za pomocą jego
obroży z czerwonych korali.
Dwójka mężczyzn weszła do fortu, trzeci pozostał przy wejściu. Trent odczekał trzy minuty.
A potem cicho jak kot przekradł się przez dziesięć jardów wyasfaltowanego parkingu i most.
Schwycił człowieka od tyłu, dłonią na ustach stłumiwszy wrzask i nacisnąwszy karotydę na
jego szyi. Żadnych zbędnych uszkodzeń. Dzięki scenie w restauracji jego osobę powiązano
by z tymi trzema, a w Meksyku cudzoziemcowi o wiele łatwiej było dostać się do więzienia,
niż znaleźć przyzwoity befsztyk. Mając Złotą Dziewczynę przycumowaną na przystani w
Cancun, nie mógł też prześlizgnąć się przez granicę do Belize.
Położył mężczyznę na ziemi i zamknął żelazne drzwi za pomocą kłódki od własnego
motocykla. Podniósłszy maskę jetty wyciągnął palec przerywacza. Odjeżdżając usłyszał, jak
dwóch mężczyzn zamkniętych w forcie wrzeszczy i wali pięściami w drzwi. Tuż przed
wjazdem na główną szosę zjechał z drogi do cytadeli. Konfrontacja okazała się stanowczo
zbyt łatwa, by go uspokoić.
Pułkownik powiedział: o trzeciej. Pięć minut przed tą godziną w stronę fortecy skręcił biały
bronco. Był w nim tylko kierowca, z pewnością Amerykanin: rumiana twarz, obwisłe policzki
porośnięte, do-diabła-z-goleniem, jednodniową szczeciną, zaciśnięte w zębach cygaro,
okulary przeciwsłoneczne Raybans, podkoszulek z reklamą piwa Budweiser i baseballowa
czapeczka z nylonowej siatki, z nazwą toru golfowego na Florydzie.
Trent wyszedł z zarośli i dał mu znak do zatrzymania.
- Caspar?
Agent DEA odrzekł:
- Miałeś być w forcie.
- Nie spodobał mi się - odparł Trent. - Zawróć do szosy na Cancun. Na czterdziestym piątym
kilometrze znajduje się pleciony szałas, gdzie sprzedają zimne piwo i tacos. Zaparkuj za
szałasem. Pojadę tuż za tobą.
- Piwo ma być zimne i chcę, aby było naprawdę zimne.

Usiedli przy stole, zbitym z desek porzuconych na jakiejś budowie. Niezdarnie spleciona
palapa chroniła od słońca, ale nie od upału; tylko klimatyzacja byłaby do tego zdolna. Ale
piwo było zimne.
Caspar pił, pocił się i czekał, Trent zaś popijał wodę sodową. Obaj chcieli się dowiedzieć, co
ten drugi wie i co się dzieje, ale struktura dowodzenia była skomplikowana.
Pułkownik polecił Trentowi zameldować się u agenta DEA i pracować z nim - co nie
oznaczało pracować dla niego. Przez całe lata Trent nie pracował dla nikogo, prócz
pułkownika. Ale i wówczas, wedle nieustannie powtarzanych skarg pułkownika, przez
połowę czasu Trent pracował tylko dla siebie. Wtedy Trent odpowiadał, że dzięki temu
jeszcze żyje.
Caspar był potężnie zbudowany i pomimo brzucha wylewającego się nad pasem z
wytłaczanej skóry, pozostał też silny. Pozornie włączył się w sprawę z powodu pilota,
zamordowanego na wyspie Canaka - jednego z Byczych Starych Chłopów. Ale to był tylko
pozór. Wystarczyłoby zdjąć okulary Raybans, by ujrzeć parę stalowobłękitnych oczu,
zimnych jak lód. Caspar był przyzwyczajony do wydawania rozkazów, nie do ich słuchania.
Nim otrzymał zadanie w Irlandii, Trent dostatecznie często pracował z podobnymi do
Caspara, by wątpić w jego inteligencję, energię i zdolności organizacyjnew pracy terenowej.
Caspar należał do ludzi zdolnych poprowadzić na górskiej ścieżce szarżę przeciw
przeważającym siłom, równie bezwzględnie i skutecznie, jak wyszkolić i dowodzić grupą
najemników w walce w dżungli. Dzięki niemu i jemu podobnym, Trent miewał
zabezpieczone tyły. Wciągali go w trudne sytuacje i wyciągali z nich. I nigdy go nie zawiedli.
Nigdy się nie wahali, nigdy nie spóźniali, gdy trzeba było porozumieć się z Langley, by

background image

uzyskać dyrektywę z takiego czy innego komitetu - jak to bywało z brytyjskimi
odpowiednikami Caspara. Wreszcie odezwał się Trent.
- Pułkownik powinien ci był podać, co ja wiem.
Obaj zdawali sobie sprawę, że to oznacza, iż pułkownik miał powiedzieć Casparowi tyle, ile
sam zechciał na temat wstępnego raportu Trenta. Caspar wypluł na ziemię kawałek cygara i
powiedział:
- Wyciągnąłem twoje akta. Powiedziano tam, że od początku okazałeś się we współpracy
sukinsynem, ale że wykonujesz swe zadania.
- Dziękuję.
Caspar roześmiał się.
- Każ się wypchać. Przechodzi moje pojęcie, dlaczego taka jednoosobowa maszyna do
niszczenia przeciwników, jak ty, może pracować dla tego nadętego skurwysyna.
- On ma swoje dobre strony - odparł Trent.
- Ano, cóż, to twój szef. - Pstryknął palcami, by podano mu kolejne piwo. - Chcesz drinka,
czy trzymasz się wody?
- Jestem na dwóch kółkach - odrzekł Trent, a agent DEA wzruszył ramionami.
- Rób, jak chcesz.
- Pułkownik powiedział mi, że mam ci składać meldunki.
- Co oznacza, że będziesz mi mówił, co sam zechcesz.
Trent uznał, że kłamstwo nie miałoby sensu, więc nic nie odpowiedział.
- Ale chcesz, bym chronił ci tyły.
- To by na pewno pomogło - odrzekł Trent. A ponie waż była to prawda, dodał: - Mam
przeczucie, że jesteś w tym dobry.
Caspar wyszczerzył zęby.
- Nigdy nie było na mnie skarg, chyba że Waszyngton coś spieprzył, ale i wówczas umiałem
wyciągnąć moich ludzi z kłopotów.
- Wierzę ci.
- Dobrze. Wobec tego podam ci numer i częstotliwość radiową. Na jednym i drugim będzie
stały nasłuch. Jeśli zażądasz spotkania, będzie to o dziesiątej rano lub o dziesiątej wieczorem.
Trent to nazwa jakiejś brytyjskiej rzeki, tak?
Trent skinął głową.
- Wobec tego "rzeka" oznacza rano, a "strumień" wieczorem. Pojutrze to dzisiaj. Za trzy dni
oznacza jutro, i tak dalej. Proste, ale skuteczne. Jeszcze coś?
- Nie.
- Tylko nie zbliżaj się do cholernej ambasady - ostrzegł go agent DEA. - Jestem tam
wyłącznie jako doradca. Jakakolwiek akcja wykluczona. Wystarczy, że cię zobaczą, a ja
wracam do kraju jako zamiatacz ulic.
- Tego bym sobie nie życzył - rzekł Trent. Nie chciał także zostać osamotniony jak ptak na
gałęzi, szczególnie, że nie miał pojęcia z jakiego drzewa wyrasta ów konar.
Jeśli Caspar chciał występować jedynie w roli doradcy, Trent zdawał sobie sprawę, że po
pomoc będzie musiał udać się poza własny aparat. Jego nawyk takiego postępowania
doprowadzał pułkownika do wściekłości, ale to go nigdy nie powstrzymało. Dzięki
kontaktom, a także wiedzy jak i kiedy posługiwać się nimi, Trent jeszcze żył. Ale teraz
współpracował z nową organizacją, być może mniej skłonną do odpłacania za usługi, a wiele
z jego dawnych kontaktów było albo przestarzałych, albo skompromitowanych przez nowe
stosunki między USA i ZSRR. Bojownicy Zimnej Wojny wyszli z mody.

W sklepie z zabawkami w śródmieściu Cancun, Trent przejrzawszy półki z tańszym
towarem, kupił za pięć tysięcy pesos tajwański czołg. Napędzany baterią czołg strzelał
iskrami. Pięciolatek zepsułby go w dziesięć minut. Przy stoisku gotówkowym kupił paczkę

background image

landrynek i poszedł ulicą do stojącej na skrzyżowaniu budki telefonicznej. Drzwi zostawił
otwarte, by dochodził tam hałas uliczny, włożył do ust dwie landrynki i uruchomił czołg,
zanim nakręcił numer. Odezwała się automatyczna sekretarka.
Trzymając czołg blisko mikrofonu powiedział:
- Cześć, jestem w Cancun. Cztery szwedzkie dziwki chcą się zabawić... potrzebuję pomocy.
Mógłbyś przylecieć? Spotkałbym cię jutro na lotnisku.
Odłożył słuchawkę mając pewność, że hałas uliczny, dziecięcy czołg oraz landrynki
spowodują, że identyfikacja wzoru akustycznego jego głosu zabierze przynajmniej
dwadzieścia cztery godziny. Wyszedłszy na chodnik podarował czołg sześcioletniemu
chłopcu Maja, zbyt tym zaskoczonemu, by powiedzieć gracias.
Amerykanin przybył porannym lotem American Airlines z Dallas. Był szczupły, ale szeroki
w barach, do sześciu stóp brakowało mu ledwie ćwierć cala, blond włosy nosił przycięte na
półdługo, oczy skrywał za okrągłymi okularami przeciwsłonecznymi Amari. Ruchy miał
swobodniejsze niż północni Europejczycy, postawę znamionującą pewność siebie, choć nie
arogancję.
Ubrany był w sięgające do pół kolan prawie białe szorty, sportową koszulę Aertex w
niebieską kratę na białym tle, indiańskie sandały i panamę z szerokimi kresami. Jego biżuterię
stanowił płaski złoty zegarek na płóciennej bransolecie. W ręku miał skórzaną teczkę
grubości mniej więcej cala, z daleka śmierdzącą pieniędzmi, oraz płaski neseser z
niebieskiego gobelinu Yardby, z wytkanym po jednej stronie wizerunkiem słonia. Płaskość
teczki wskazywała, że jest człowiekiem zbyt ważnym, by nosić więcej niż niezbędne
minimum papierów, neseser Yardby mówił o dobrym guście i solidnej zamożności. Nie
wiedząc, z kim ma do czynienia, Trent uznałby go za przedstawiciela starej arystokracji
pieniężnej Wschodniego Wybrzeża albo handlarza kokainy dla lepszego towarzystwa - być
może za jedno i drugie.
Przy ladzie Budget Amerykanin wynajął volkswagena. Trent odjechał przed nim z parkingu i
wyprzedzał go przez pierwsze pół mili. Potem pozwolił mu się wyprzedzić. Jeszcze pół mili
dalej Amerykanin zawrócił na rondzie, skręcił w pierwszą przecznicę w lewo i znów w lewo,
trafił na kolejne rondo i po raz drugi zawrócił. Skręcił w prawo, przejechał dwieście jardów i
zatrzymał się.
Trent zawrócił w miejscu i wjechał w cień rzucany przez tulipanowiec. Stamtąd przyglądał
się, jak Amerykanin zamyka na kluczyk volkswagena i spacerowym krokiem cofa się o
pięćdziesiąt jardów do kawiarni na otwartym powietrzu, trzymając teczkę w ręce. W teczce
będzie urządzenie nagrywające z włączonym zegarem. Trent wolałby, aby Amerykanin
pozostawił ją w samochodzie. Przymocowawszy BMW łańcuchem do pnia tulipanowca,
przespacerował się do kawiarni i usiadł koło Amerykanina.
- Dziękuję za przybycie.
- Bardzo mi przyjemnie. - Amerykanin złożył okulary i wsunął je do teczki, by włączyć
aparaturę elektroniczną, po czym położył ją na stole między sobą i Trentem. Nie próbował
tego ukrywać. - Ponieważ możemy się znaleźć w trudnej sytuacji, prosiłbym, abyś krótko
opowiedział, gdzie teraz jesteś i czemu mnie wezwałeś.
- Jednostka Antyterrorystyczna Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej - powiedział Trent. -
Byłem na Karaibach, tworząc sobie, od chwili przeniesienia tam siedem miesięcy temu, nową
tożsamość. Nasza jednostka jest nowa, a ja jestem tam od niedawna, nie mam więc żadnych
oficjalnych kontaktów i nie znam parametrów działań. Trafiłem na scenariusz, który mi się
nie podoba, a niektórych jego fragmentów nie rozumiem. To jest strefa wpływów Stanów
Zjednoczonych. Gdybym pracował dla mojej starej organizacji, wiedziałbym, którymi
kanałami się posłużyć. Pracowałem z Langley. Oficjalnie. Tutaj współpracuję
z człowiekiem z DEA, Casparem. Kiedyś był w Agencji.
- Złożyłeś raport? - spytał Amerykanin.

background image

- Tak, i to się okazało poważnym błędem. Mój prowa dzący zwrócił się na zewnątrz o pomoc
i obserwację. Ktoś z tego zespołu musiał mnie wystawić. Meksykanie. Muszę się dowiedzieć
co to za jedni i kto ich przysłał.
- Poproś twego prowadzącego.
- Wskutek meldunku do niego omal mnie nie zabito; zresztą wrócił do Brukseli.
- Caspar?
- Jest tylko doradcą, co oznacza, że może pomóc tylko jeden raz. Jeśli użyję go zbyt
wcześnie, zostanę sam... a nie jestem pewien, czy to ten sam scenariusz.
- Dlaczego ja?
- Spotkaliśmy się na konferencji o międzynarodowym terroryzmie. W windzie - dodał Trent,
do tej pory niepewny, czy to spotkanie było przypadkowe, czy zamierzone. - Wypiliśmy parę
drinków. Wyglądało, że mamy takie same poglądy. Wymieniliśmy numery telefoniczne.
- Kiedy była ta konferencja?
- Nieco ponad rok temu, we Frankfurcie.
- Przed twoim przeniesieniem.
- Zgadza się.
- I wzywasz mnie pierwszego, gdy wpadłeś w tarapaty?
- A kogo, według ciebie, miałbym wezwać?
- W twoim położeniu? Do diabła, wezwałbym mnie tydzień temu. - Uśmiechnął się i
wyciągnął dłoń. - Steve...
We Frankfurcie nazywał się Robert i był ubrany w szary flanelowy garnitur.
- Trent - odparł Trent.
Steve prowadził volkswagena po drodze dojazdowej na parking z czterema miejscami, stając
koło jasnobłękitnego forda i białego dżipa Cherokee. Dżip miał opuszczony dach, płócienne
pokrowce na siedzeniach, ogromne zderzaki i stos sprzętu do swobodnego nurkowania na
tylnym siedzeniu.
Przez miasto przejechali w milczeniu. Wprowadzając Trenta do środka tylnym wejściem,
Steve powiedział:
- Muszę to załatwić przez naszego człowieka tutaj. Grzeczność tego wymaga. Będzie z nim
pewien Mex.
Trent zauważył, że Steve pozostawił teczkę w samochodzie. Wobec tego spotkanie będzie
nieoficjalne.
Bawialnia wychodziła na ogród z tyłu domu, otoczony żywopłotem z hibiskusów i ocieniony
przez kępę akacji. Umeblowanie wyglądało jak kupione z drugiej ręki, typowo dla
konspiracyjnych kwater. W pokoju było dwóch mężczyzn. Miejscowy przedstawiciel Agencji
stał przy wielkim oknie w głębi. Miał nieukształtowane rysy twarzy, odpowiednie raczej dla
jakiegoś licealisty, może odrobinę zbyt zdenerwowanego czekającym go egzaminem.
Wiek:po trzydziestce, wzrost średni, tusza średnia. Na białej tenisowej koszulce nosił świeżo
odprasowany garnitur z marszczonej indyjskiej bawełny w niebieskie paseczki - jakby nie
potrafiąc się zdecydować, czy ubrać się wizytowo, czy sportowo.
Meksykanin stanowił zupełny z nim kontrast. Leżał rozwalony w fotelu z taką miną, jakby
przez dwadzieścia najbliższych lat nic nie miało się wydarzyć. Był wielki, bardzo wielki - jak
domyślał się Trent około sześciu stóp wzrostu - z szeroką twarzą Indianina Maja i gęstymi
czarnymi włosami, które nie znały grzebienia ni szczotki od czasów jego pierwszej komunii.
Ubrany był w biały podkoszulek z ostrzegawczym czerwonym napisem na szerokiej piersi:
"Przejście wzbronione pod karą zgwałcenia". Rękawy podkoszulka miał odcięte, by pozwolić
zmieścić się bicepsom. Na czarnych spodenkach kąpielowych, grożących pęknięciem, jeśli
poruszy którymkolwiek muskułem, świeciły złote palmy. Na nogach miał gumowe sandały
wielkości płetw dla nurków.
Przerośnięty licealista pozdrowił Steve'a kiwnięciem głowy i powiedział do Trenta:

background image

- Jestem Dick, a ten tam, to Pepito. Mój dobry przyjaciel.
Trent wątpił, czy są to ich prawdziwe imiona.
- Miło mi was poznać.
Dick przeszedł przez pokój i stanął koło fotela Meksykanina, by podkreślić, że on i ten wielki
człowiek reprezentują tę samą stronę.
- Reprezentuję tutaj Agencję - powiedział Trentowi. - Steve zadzwonił do mnie z
Waszyngtonu, by zorgani zować to spotkanie. Wobec tego wyciągnąłem z komputera twoje
akta. Zarobiłeś sobie na niezgorszą reputację morder cy do wynajęcia. To nie jest coś, co
byśmy szczególnie lubili.
Określenie niezbyt spodobało się Trentowi, ale milczał. Meksykanin uśmiechnął się, aby
zrobić cokolwiek. Gdyby był palaczem, zapaliłby papierosa.
- Spokojnie, Dick - powiedział Steve.
- Spokojnie! - Niepokój, wyczuwany w nim przez Trenta nagle wybuchnął. - Nie było
zezwolenia na to spotkanie. Pakując mnie w to, narażasz moją cholerną posadę.
Steve przeszedł przez pokój i objął Dicka za ramiona w sposób, w jaki Amerykanie
wymuszają bliskość, zanim ona naprawdę zaistnieje.
- Może poczułbyś się lepiej, gdybyśmy cię z tego wyłączyli.
- Jak jasny gwint, poczułbym się lepiej - odrzekł Dick.
- No to czemuż by tego nie zrobić? - zaproponował Steve. - Złożyłeś meldunek o spotkaniu?
- Co ty sobie wyobrażasz? Że zwariowałem? - spytał Dick.
- Świetnie, wobec tego rozegramy to następująco - rzekł Steve. - Jeśli ktoś zapyta, powiedz,
że pożyczyłeś mi ten dom. Baw się dobrze, Dick, i pamiętaj, że jestem twoim dłużnikiem.
- Zapamiętam jak ciężka cholera. - Dick popatrzył na Meksykanina. - Pójdziesz coś zjeść?
Meksykanin nie przestawał się uśmiechać. Dick miał nieco zakłopotaną minę.
- Ano, to się jeszcze zobaczymy.
Steve odprowadził go do drzwi, uśmiechając się i poklepując go po plecach. Nim wrócił do
Trenta, poczekał aż odjedzie ford.
- Przepraszam cię za to. W Waszyngtonie mamy drobne trudności. - Lekkie uniesienie brwi
przy tych słowach dawało do zrozumienia, że uważa Trenta za dorosłego, który wie, co jest
grane. - Skończyło się zagrożenie ze strony Rosjan, są więc kongresmani, którzy chcą się
dowiedzieć, co Agencja robiła, gdy Rosjanie byli za grożeniem. Grzebią się w aktach.
Szukają sobie paru głów do ścięcia. Zarabiają na dobrą opinię w TV.
A materiał tylko czeka, by go znaleźć - kontynuował Steve, jak gdyby sądził, że Trent z
trudem mu uwierzy. - Być może to się zaczęło w epoce Kennedy'ego... no, więc to był święty,
z wyjątkiem spraw seksu... ale był też trochę zapalczywy i młody i śpieszyło mu się.
Negocjacje nie skutkują, wyeliminujcie tego człowieka. Ludzie, którzy zajmowali się
eliminacją, mieli ogromne poparcie od samej góry, a w Agencji wielkie wpływy.
Mamy w Agencji ludzi, którzy stają po jednej lub po drugiej stronie. I są ludzie tacy jak
Dick, którzy znaleźli się gdzieś pośrodku. Miła żona, troje dzieci. Służbowe mieszkanie,
emerytura, ubezpieczenie zdrowotne, uzasadnione perspektywy kariery zawodowej. - Steve
wzruszył ramionami na znak, że rozumie stanowisko Dicka. - Rozumiesz, co chcę
powiedzieć? Jak dzieci, które lubią obozować w lesie, ale nie chcą wychodzić z namiotu po
zapadnięciu ciemności. Ty się pojawiasz mając taką opinię i Dick trochę się denerwuje.
Pułkownik jest do szpiku kości bojownikiem Zimnej Wojny, a ty jesteś jego chłopcem,
wypożyczanym na pół roku prawdziwym bandziorom w Langley. A tu zjawiam się ja i
mówię: Hej, chwileczkę, Dick; spotkałem tego człowieka w windzie i on jest w porządku. Był
w Irlandii, miał przeżycia religijne, jak święty Paweł spadłszy z konia w drodze do
Damaszku. - Uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Jezu! Można powiedzieć, że teraz j a zaczynam
się zastanawiać, prawda? I j a jestem zdenerwowany.

background image

Trent miał przeczucie, że oczekiwano po nim, iż odpowie uśmiechem i oświadczy, że
rozumie - ale rozumiał tylko, że znalazł się w samym środku czegoś, czego nie rozumiał i co
mu się nie podobało. Meksykanin wyglądał, jakby zasnął.
- Pracowałem tylko w terenie - powiedział Trent.
- Chcesz przez to powiedzieć, że nie obchodzi cię polityka wewnątrzbiurowa. - Uśmiech
Steve'a przybrał ton lekkiego zasmucenia. - Nie poczuj się dotknięty, ale z mojego punktu
widzenia to cię trochę upodabnia do Dicka. Bo z czym mamy tu do czynienia? Z sytuacją, w
której jedni wierzą, że w dowolnym kraju wystarczy zmienić człowieka stojącego na czele,
aby pozbyć się tamtejszych problemów. Inni z nas są zdania, że na dłuższą metę może to
sytuację tylko pogorszyć.
Musimy być grzecznymi chłopcami, a nie mówić, że nimi jesteśmy. Przestać bawić się w r e
a l p o l i t i k, zacząć zabawę we współpracę. Zaprzestać prób przekupywania najwyższych
honchos, a zacząć pomagać zwykłym ludziom. My jesteśmy fachowcami. My pisujemy
sprawozdania. Być może nadszedł czas, abyśmy zaczęli wywierać trochę nacisku. Ale na to
potrzeba czasu i mnóstwa przekonywania. To nie sprawa moralności - zapewnił Trenta, jak
gdyby fakt, że sprawa nie dotyczyła moralności, dowodził, iż jest ona w porządku. - Tamtego
sposobu już próbowano i okazało się, że nie daje wyników.
Kiwnął głową w stronę drzemiącego Meksykanina.
- Pepito, ty i ja zajmujemy się terroryzmem. Łapiemy parę osób, pozwalamy, by inni je
zastrzelili dla nas, być może sami je zabijamy. W ten sposób tworzymy kolejną paczkę
męczenników, a dla siebie kolejną paczkę terrorystów. Ale możemy coś zrobić z przyczynami
terroryzmu. Nie twierdzę, że mamy przestać łapać skurwysynów; mówię o dodatkowych,
długofalowych priorytetach.
A to jest mniej więcej to samo, co mówiłeś o Irlandii. I dlatego dałem ci numer telefonu.
- Tak - powiedział Trent, ponieważ t o właśnie wów czas powiedział i zgadzał się z punktem
widzenia Steve'a. Co nie oznaczało, by Amerykaninowi ufał albo chciał włączyć się do walki
o władzę w aparacie wywiadowczym, co mu Steve w okrężny sposób proponował. Jeśli nie
zastawiał pułapki. Mogła to też być sytuacja albo-albo: zależnie od wyników Amerykanin
zdecyduje, do której ze stron przyłączyć się, a Trent znajdzie się na zielonej trawce.
- Tak - powtórzył, ponieważ Steve ani Meksykanin niczego nie dodali. "Tak" było
bezpieczne w granicach rozsądku. A ponieważ potrzebował pomocy, dodał: - Zgadzam się.
- No to świetnie - odparł Steve z radosnym uśmiechem. - Pepito i ja jesteśmy kawalerami,
więc zdecydowaliśmy się zabawić w to i owo - kontynuował, jak gdyby jego słowa miały
głębokie znaczenie, a nie stanowiły zaszyfrowanych bzdur. - Czasami Dick o tym wie,
czasami nie. Czy mu mówimy, czy nie, to w jakimś stopniu zależy od tego, co robimy. Muszę
wracać do kraju, ale Pepito będzie twoim przewodnikiem. Cancun to jego działka. Będziesz
potrzebował więcej pomocy, to wrzeszcz. Będziesz chciał pojawienia się ciężkiej brygady, to
machaj żółtą chustką, żeby ci nie odstrzelili tyłka. - Cisnął Trentowi kwadrat w kolorze
jaskrawej żółcieni. - Jeszcze się zobaczymy...
Steve nie powiedział, co to za ciężka brygada. Jak dotąd wszystko idzie zbyt gładko i czysto,
pomyślał Trent. Przez hol przeszedł do frontowych drzwi i patrzył, jak odjeżdża volkswagen.
Gdy wrócił do bawialni, Pepito otworzył jedno oko. Po chwili drugie, uśmiechnął się,
wydobył z fotela i powłócząc nogami wyszedł przez tylne drzwi. Podwójne puknięcie palcami
w dach dżipa spowodowało, że spośród hibiskusów wypełzł doberman. Pies wskoczył na
tylne siedzenie wozu. Pepito pokazał Trentowi palcem siedzenie obok kierowcy i zapalił
silnik. Cofnąwszy się aż na drogę, podwiózł Trenta do jego motocykla, nie pytając, gdzie
został zaparkowany, a potem wskazał palcem w kierunku przystani.

Jadąc za Pepitem swym BMW, Trent zobaczył, jak wielki mężczyzna strzela na niby do
szczupłego, lecz muskularnego meksykańskiego chłopca, wałkoniącego się u wejścia na

background image

nabrzeże, przy którym zacumowała Złota Dziewczyna. Pepito zaparkował dżipa przy samej
schodni. Drugi podobny chłopiec opalał się leżąc na dachu kabiny Złotej Dziewczyny. Jego
slipy były tak wąskie, że mogłyby służyć striptizerce za cache-sexe, ale prawą dłoń miał
przykrytą ręcznikiem kąpielowym.
Trent przypuszczał, że pod ręcznikiem kryje się pistolet. Nie sądził, by był wystawiony na aż
tak wielkie ryzyko, ale Pepito oczywiście musiał być tego zdania. W przeciwnym razie nie
dałby katamaranowi opieki i ochrony.
Obok Złotej Dziewczyny leżała dwudziestoośmiostopowa łódź do nurkowania z dwoma
stukonnymi silnikami Mercury. Pepito wrzucił do niej sprzęt do nurkowania, z podręcznej
torby wyjął elektroniczny wykrywacz i podśpiewując do siebie, aby w ten sposób włączyć
wszelkie uruchamiane głosowo mikrofony, omiótł łódź detektorem od dzioba po rufę. Zanim
gestem zaprosił Trenta na pokład, uruchomił oba silniki.
- Popłyniemy sobie ponurkować, Senor - odezwał się frapująco głębokim głosem.
Trent odrzekł, że tego już się domyślił i dodał, że zastanawia się, czy ostatecznie będą się
komunikować pisząc na tabliczkach sto stóp pod powierzchnią Morza Karaibskiego.

- Ostrożność pozwala przeżyć, Senor - powiedział Meksykanin. - Gringos! - Splunął za burtę.
- Traktują politykę z taką powagą, jaką Meksykanin przywiązuje tylko do kochania się z
kobietą.
Patrząc, jak Pepito steruje łodzią w stronę otwartego morza, Trent pomyślał, że temu
człowiekowi może zaufać.
- Potrzebuję pomocy - powiedział. - Wokół mnie dużo się dzieje, a ja nie wiem, ani co to jest,
ani kto za tym stoi. - Jedynym tropem, jaki posiadał, było dwóch Meksykanów, stanowiących
ochronę pułkownika Smitha w hotelu Rena Victoria.
- Małe rybki pojawiają się tam, gdzie żerują duże - zgodził się Meksykanin, szczerząc zęby z
całkowitą pewnością siebie. - Znajdziemy ich, Senor.

Była jedenasta w nocy i Cancun szalało. Patrolujących chodniki turystów bombardowała
rycząca z barów muzyka; nad dyskotekami błyskały neony z napisami: "Wejdź tutaj i
przynieś ze sobą forsę". Młodzi chłopcy i dziewczęta kręcili tyłeczkami, dając rytualne
sygnały; handlarze narkotykami wałkonili się pod obsypanymi kwieciem drzewami. Wielki
Meksykanin krążył po ulicach, jakby był właścicielem tego miasta. W dżipie było ich
siedmioro: Pepito, Trent, cztery szwedzkie dwudziestolatki oraz doberman.
Cztery Szwedki stanowiły milczące ostrzeżenie dla Trenta, że Pepito słuchał nagrania
wiadomości, która posłużyła Trentowi do wezwania Steve'a. Meksykanin zauważył
dziewczyny, gdy opalały się w toplesach na plaży Isla Mujeres, dokąd popłynęli nurkować.
Wbiwszy dziób łodzi w brzeg, Pepito poszedł pospacerować po plaży i zagarnął wszystkie jak
pasterze zaganiający owce do owczarni. Na Trencie wrażenie zrobiło przede wszystkim to, że
Meksykanin potrafił odgadnąć narodowość kobiet, patrząc przez lornetkę z odległości stu
jardów.
Kolację zjedli w restauracji, gdzie podawano unowocześnione, wymyślne dania tradycyjnej
kuchni Majów: na pierwsze szyjki langust z rusztu, następnie dzikiego indyka w czarnym
sosie z prażonego pieprzu, na deser sorbet z mango. Do każdego dania margaritas - a to
przynajmniej piły Szwedki. Trent i Pepito pili na sposób barowych dziewczyn do
towarzystwa: margaritas bez alkoholu.
Następnie rozpoczęli poszukiwania dwóch Meksykanów, którzy chronili spotkanie Trenta z
pułkownikiem w hotelu Rena Victoria.
- Tym ludziom zapłacono - oświadczył Pepito. - Teraz będą na mieście. Takie są zwyczaje
tutaj, w Cancun, Senor.

background image

Jak dotąd odwiedzili tuzin barów i trzy dyskoteki. Margaritas zaczęły pozbawiać Szwedki
resztek zahamowań. Jedna usiadła na masce dżipa, przodem do kierunku jazdy, obejmując za
sobą wiatrochron, zadarłszy spódniczkę i rozpiąwszy bluzkę do pępka. Druga usiadła na
kolanach Pepitowi, trzecia na Trencie. Czwarta znalazła się na stosie złożonych ręczników
między oboma mężczyznami, obejmując ich za szyje. Ze sposobu w jaki zerkała na Pepita,
Trent zyskał pewność, że młoda pani na jego kolanach uznała, iż w tym towarzystwie
wyciągnęła przegrywający los.
Status Pepita w Cancun znalazł jeszcze jedno potwierdzenie, gdy dwóch policjantów z
pieszego patrolu energicznie zasalutowało w chwili, kiedy wielki Meksykanin podjechał, by
zaparkować dżipa pod znakiem "Zakaz parkowania" przy dyskotece Clarissa. Dziewczyna
siedząca na kolanach Trenta wmanipulowała się pod jedno z ramion Meksykanina, co
pozostawiło Trenta ze Szwedką na masce oraz tą, która siedziała na ręcznikach. Zaśmiał się,
ponieważ śmiały się dziewczyny. Nie umiał tego robić tak dobrze jak Pepito, którego basowy
grzmot pobiegł przed nimi aż do środka stroboskopowo oświetlonej dyskoteki, jak preludium
tropikalnej burzy. Muzyka była tego rodzaju, że każdy tańczy samotnie. Czarni i Latynosi
byli w tym dobrzy, ale biali poruszali się niezdarnie.
Pepito wskazał coś nad głowami tłumu. Trent nie potrafił dostrzec, kogo lub co wskazuje.
Meksykanin objął Trenta dłońmi w pasie i podniósł do sufitu, jakby był workiem luźno
wrzuconego gęsiego puchu. Pepito wskazywał człowieka, który grał rolę goryla udając, że
naprawia gniazdko elektryczne na hotelowym korytarzu przed pokojem pułkownika. Trent
pokazał Pepitowi uniesiony do góry kciuk. Meksykanin opuścił go na parkiet i przeszedł
przez tłum tancerzy, jakby ich w ogóle nie było. Powrócił z fałszywym elektrykiem,
przewieszonym przez ramię jak połówka wieprza w rzeźni - z tym tylko wyjątkiem, że
elektryk nie był martwy, choć wyglądał, jakby spodziewał się nim zostać.
Pepito wrzucił go na tylne siedzenie dżipa. Na elektryku położył się doberman, trzymając
zęby o cal od jego gardła. Dwie Szwedki wyszły za nimi z dyskoteki, z takimi minami, jakby
nie wiedziały, jaką grają tu rolę, ale Pepito uśmiechnął się radośnie i rozłożył dłonie
wielkością przypominające rękawice do baseballu.
- Proszę przyjąć moje przeprosiny, Senoritas, najpierw załatwimy maleńki interes. A potem
mucho przyjemności.
Trent już siedział w dżipie. Pepito posadził mu jedną z dziewczyn na kolanach, nim zdołała
się sprzeciwić. Drugą pocałował w oba policzki i w usta, sadzając na ręcznikach złożonych
między przednimi siedzeniami. Poklepawszy dobermana, wsunął się za kierownicę i gestem
przywołał policjanta. Ten wbiegł do dyskoteki i zaraz wypadł, niosąc dla dziewczyn nowe
margaritas w półlitrowych kubkach-termosach. Policjanci zasalutowali. Dziewczyny
zachichotały, uspokojone tym widokiem - co dowodziło ich całkowitej ignorancji odnośnie
latynoamerykańskich policjantów.
- Rozsądnie jest mieć świadków! - zawołał wesoło po hiszpańsku Pepito do Trenta,
wyjaśniając w ten sposób, czemu zabrał dziewczyny. - Najlepszymi świadkami są
cudzoziemcy. Mogą składać zeznania zgodne z prawdą, ufając w bezpieczeństwo, jakie
zapewnia im własny kraj, podczas gdy naszych ludzi łatwo skłonić do dania takiego
świadectwa, jakiego potrzebują ci z największą władzą.
Przejechawszy przez groblę, Pepito skręcił na podwórze za centralnym komisariatem policji
Cancun. Wydobywszy więźnia spod dobermana, wprowadził go do gmachu tylnymi
drzwiami. Po kwadransie pojawił się znowu z zadowoloną miną.
Powróciwszy do dzielnicy turystów, zatrzymał się na chwilę po nowe margaritas, następnie
dwujezdniową magistralą, biegnącą wzdłuż wybrzeża, dojechał do miejsca, w którym
kończyły się hotele, a zaczynały rezydencje superbogaczy. Podjechał do krawężnika, na
wstecznym biegu wycofał się między drzewa, zgasił światła i zatrzymał się naprzeciw
żelaznej bramy po drugiej stronie magistrali drogowej.

background image

- Teraz, Senoritas, ujrzycie kankuńską wersję serialu Policjanci z Miami, odegraną specjalnie
dla was - powie dział Pepito. Pokazał gestem palmę na lewo od dżipa. - Siadajcie tutaj i
popijajcie margaritas, Senoritas. Tylko dziesięć minut i jedziemy do mego domu, gdzie
popływamy sobie w świetle księżyca.
- Jest pierwsza kwadra i księżyc już zaszedł - zauważył Trent.
- Romantyczna opowieść nie musi być prawdomówna, Senor Trent - pouczył go Pepito.
Wskazał na bramę. - Dom człowieka, który dostarczył twemu pułkownikowi dwóch goryli.
Don Roberto Fleming. Urodzony w Lon dynie, Anglia, drugiego lutego 1922, jako Robert
Charles Richard French. Cukrzyk. Zwolniony od służby wojskowej. Studia wyższe, dyplom z
języków nowożytnych. Wstąpił do MI 6. Wydział Ameryki Łacińskiej, szczególne
zainteresowania: Chile, Gwatemala, Argentyna, Urugwaj. Na wcześniejszej emeryturze od
1974. Od chwili przejścia na emeryturę w służbie różnych towarzystw ubezpieczeniowych
jako negocjator w sprawach porwań w całej Ameryce Łacińskiej. Doradca wielu koncernów
międzynarodowych w sprawach bezpieczeństwa osobistego. Dostarcza personelu ochrony
osobistej oraz potrzebnego wyposażenia poprzez PSLA Inc., prywatne towarzystwo,
zarejestrowane na Kajmanach. Bogaty, stary, zdeprawowany i posiadający, w
niebezpiecznym stopniu, dobre powiązania.
- Czemu wczesna emerytura? - spytał Trent.
- Sprzeczność interesów, Senor. Wiele sprzeczności interesów.
- Wolny strzelec?
- Zarówno na rzecz rządów, jak w sektorze prywatnym, Senor.
- Jeśli jest aż tak dobry, czemu dostarczył parę wszawych amatorów? - I czemu, pomyślał
Trent, napuszczono na niego samego trzech bandziorów w Bacalar? Albo rzekomych
bandziorów; każdy agent z jego doświadczeniem potrafiłby zabić wszystkich trzech, zanim by
nawet po myśleli, że trzeba wysiąść z samochodu.
- To jest pytanie, które powinniśmy postawić Don Robertowi, Senor. - Pepito machnął
kawałkiem papieru. - Nakaz przesłuchania w związku z usiłowaniem morderstwa na
cudzoziemskim turyście. Jesteś turystą, Senor. - Pepito uśmiechnął się z zadowoleniem. - Na
szczęście ja też mam dobre kontakty. Mój kuzyn Ricardo jest sędzią. Umówiłem się, że
będzie na nas czekał w komisariacie policji.
Trent chciał wysiąść z dżipa, ale Pepito go powstrzymał.
- Zadzwonimy do drzwi, Senor. Don Roberto zatele fonuje do Mexico City. Ricardo jest
młodym sędzią. - Z odrobiną smutku w głosie Pepito wyjaśnił: - Wśród jego starszych
kolegów znajdują się tacy, którzy uważają, że Ricardo ma nieco awanturnicze usposobienie.
Trent podejrzewał, że jest to cecha rodzinna.
- Jeśli będziesz tak uprzejmy, by to dla mnie potrzymać, Senor...
Podał Trentowi mały bezkurkowy rewolwer Smith and Wesson kalibru 38, a potem przypiął
się pasem samochodowym. Trent zrobił to samo. Pepito wrzucił pierwszy bieg, pomachał
ręką młodym Szwedkom i nacisnął gaz do końca. Gdy wjeżdżali na środek jezdni, robili
dwadzieścia mil na godzinę; gdy zderzyli się z samym środkiem bramy, czterdzieści.
Dżip wyrwał oba skrzydła bramy z betonowych słupów i przejechał po nich. Podjazd
zakręcał łagodnym łukiem do pałacu w podrabianym hiszpańskim stylu kolonialnym.
Szerokie schody prowadziły do wielkich dwuskrzydłowych drzwi z rzeźbionego drewna.
Były niskie, stosownie do wieku i jakoby słabego zdrowia Don Roberta. Dżip wjechał na
schody, nie przestając przyśpieszać. Zderzakami rozwalił wejście, a Pepito zatrzymał go
poślizgiem w wielkim holu z różową marmurową posadzką.
Trent odpiął pas bezpieczeństwa i zwalił się na marmur. Wielki Meksykanin zrobił to samo
po drugiej stronie, trzymając w prawej dłoni potężne magnum .
Na prawo znajdował się głęboki na trzydzieści stóp salon. Ciężkie hiszpańskie meble były
autentykami. To samo można było powiedzieć o osiemnastowiecznych portretach angielskiej

background image

szlachty, choć nazwiska na tabliczkach pod nimi były fałszywe. Pod oknem stał koncertowy
fortepian Bechsteina, na jego błyszczącym korpusie ustawiono fotografie w srebrnych
ramkach. Don Roberta nie było.
Na lewo od holu znajdowała się jadalnia, udekorowana jeszcze większą liczbą portretów.
Długi, wąski stół i otaczające go krzesła z wysokimi oparciami były warte majątek.
Biblioteka pełna była książek, wyglądających na czytane. Wspaniałe orzechowe biurko było
osiemnastowiecznej angielskiej roboty, a klubowe fotele obite skórą. Nad zupełnie zbędnym
kominkiem wisiał przepiękny pejzaż Canaletta w oryginalnej ramie, ukazujący fragment
Tamizy w Londynie. Wmurowany w ścianę sejf był otwarty, a Don Roberto martwy. Leżał
koło sejfu na czerwonym bucharskim dywanie w ogromnej kałuży krwi, która wypłynęła z
jego szyi. Krew już wyschła, ale ciało dzięki klimatyzacji zachowało świeżość.
Don Roberto był niedużym, chudym człowieczkiem z długim nosem, krótko przyciętymi
szpakowatymi włosami i wąsikiem, wąskimi wargami oraz prawie przylepionymi do czaszki
uszami. Pod kaszmirowym szlafrokiem miał jedwabną piżamę w paski - wszystko dla osłony
przed chłodem klimatyzacji; na stopach czerwone aksamitne ranne pantofle z wyszytym
herbem. Trent znał go jako Richarda Fallona. Służył jako kontakt Trenta z pułkownikiem i
ludźmi z Langley. Chociaż, wedle tego, co powiedział Pepito, Don Roberto porzucił służbę
państwową w roku 1974. Od chwili skierowania do Irlandii w osiemdziesiątym siódmym,
Trent go nie spotkał.
Przysiadłszy koło zwłok, Pepito najpierw podniósł powieki Don Roberta, a potem prawą
rękę, by zbadać staw łokciowy.
- Ubiegłej nocy?
- Prawdopodobnie.
Obaj wiedzieli, jak Don Roberto został zabity. Sposób był niecodzienny. Trent sięgnął ręką
po swój zawieszony na plecach nóż. Meksykanin wsunął klingę do rany w szyi Don Roberta.
Pasowała absolutnie. Popatrzył na Trenta.
- Nieprzyjemność, Senor.
- Tak.
- Zeszłej nocy był pan sam.
- Tak.
- Nie przesłuchuję pana - wytknął mu Pepito. Wstawszy powoli rozejrzał się po pokoju.
- Pańskie odciski palców są tutaj, Seńor...
- Tak - powiedział Trent.
Szklanka, książka, kawałek papieru - wszystkie nie do rozpoznania, ponieważ nie miał
pojęcia, dlaczego został wrobiony, ani kto to zrobił. Dlatego też nie był w stanie dociec, z
jakiego okresu jego przeszłości pochodziły podrzucone tu dowody. Dwuosobowy zespół
goryli doprowadził go do Don Roberta. Oni ze swej strony byli powiązani z trzema
bandziorami z Cenote Azul - wszystko to stanowiło kolejne ogniwa łańcucha, ukutego, by
powiązać go z morderstwem. Na chwilę nawiedził go obraz pilota. Byczego Starego Chłopa,
oślepionego reflektorem, wyskakującego z samolotu w ciemność...
Powiedział: - Tak. Tak. Tak. Tak - i uśmiechnął się do Meksykanina, z wysiłkiem
oswobadzając się od wizji pilota i zmuszając do przemówienia.
- Przykro mi, Pepito. Będę wyglądał na kretyna, ale nie rozumiem, co tu się, u diabła, dzieje.
Na litość boską, jestem tajnym agentem. I pracuję dla nowej organizacji. Nie jestem dość
ważny, aby ktoś zabijał człowieka tylko po to, by mnie wrobić. Może w przeszłości... ale
nawet wówczas... - Nie mógł w to uwierzyć. - Nie, to się po prostu nie trzyma kupy...
- Dla ciebie - poprawił Pepito. - Trzyma się dla tego, kto zabił Don Roberta. Jak ci
powiedziałem, Senor, Don Roberto zjednywał sobie potężnych przyjaciół. Będą zagniewani.
- Na mnie - rzekł Trent.

background image

- Oraz na mnie, Senor - powiedział Pepito bez cienia uśmiechu. - Jeśli spróbuję cię osłaniać,
nasza wspólna dzisiejsza działalność zostanie zinterpretowana jako przy jaźń. Prawda, mogę
przedstawić jako świadka twej niewin ności mojego człowieka, który pilnował cię zeszłej
nocy. Ale sam fakt, że jest przeze mnie zatrudniony, podważy jego świadectwo. Teraz
zapewne zrozumiałeś, do czego potrzebne były szwedzkie Seńoritas. Gdybyś naprawdę
korzystał z towarzystwa tych czterech, którymi przechwalałeś się przed Amerykaninem,
miałbyś alibi, którego zmuszony byłbym bronić. Ale tak, jak jest... - Wzruszył ramionami
dość potężnymi, by unieść byka. - Byłoby wielką uprzejmością, Senor, gdybyś zechciał
wycelować do mnie z rewolweru i odebrał swój nóż. Następnie, być może, zmusisz mnie do
odwiezienia siebie i Seńoritas do swego jachtu. Skraj Isla Mujeres byłby stosownym
miejscem, by nas tam wysadzić.
- A ja mam popłynąć z powrotem do Belpan i czekać na nakaz ekstradycji - powiedział Trent.
Meksykanin znowu wzruszył ramionami.
- Zabójca musi bardzo ostrożnie ujawniać swe dowody przeciw tobie, Senor, bowiem w
przeciwnym wypadku mógłbym odkryć jego tożsamość. Z mego punktu widzenia to cała
nasza nadzieja. Twoją zaś jest pozostać wśród żywych tak długo, póki ta sprawa nie wyjdzie
na światło dzienne, abyśmy mogli zobaczyć, czym ona jest.
Albo uciekać - pomyślał Trent. Ale potrafił się domyślić, jacy są przyjaciele Don Roberta.
Bogactwo zgromadzone przez niego dowodziło ich potęgi i wpływów. Ukrycie się Trenta
przed ich psami gończymi byłoby równie niemożliwe, jak ukrycie Everestu przed Szerpami z
Nepalu. Gdy wracali przez salon, tego przynajmniej był już świadom.
Stojące na fortepianie fotografie były uszeregowane według wpływów, jakie posiadali
sportretowani: bankierzy, prezesi wielkich towarzystw, szefowie rządów, ministrowie, mniej
ważni członkowie rodzin panujących, arystokraci oraz wysoki blondyn z wąsami - młody
oficer w mundurze Brytyjskiego Pułku Lansjerów, rozwalony w pozie znamionującej leniwą
pewność siebie, u stóp młodej kobiety w wieczorowej sukni, siedzącej na trawiastym zboczu
w Glyndebourne.
Nieco drżącymi palcami Trent wyjął fotografię z ramki. Gdy się odwrócił, Pepito spoglądał
na niego, stojąc w drzwiach.
- Moja matka - powiedział Trent.

Pepito doradził Trentowi, by wrócił do Belpan i tam poczekał, aż sprawy zaczną wychodzić
na jaw. Trent wiedział, że Pepito ma rację. Ale był człowiekiem czynu i oczekiwanie było dla
niego czymś zarówno frustrującym, jak denerwującym.
Wracając pod żaglami z Cancun na wyspę San Paul, Trent wszystko, co wiedział, przelał na
papier, w nadziei, że ujawni się w tym jakiś porządek. Aby uprościć swe myśli, ułożył je pod
dwoma nagłówkami. W pierwszym znalazło się wszystko, co bezpośrednio dotyczyło Belpan.
Fakt pierwszy: Ktoś tworzył scenariusz wydarzeń, którego celem było zdyskredytowanie
rządu Belpan oraz jego prezydenta.
Fakt drugi: Pułkownik Smith oczekiwał przemytników broni.
Dodać jedno do drugiego i pojawia się odpowiedź, którą Trent uznał za najoczywistszą:
zamach stanu. Siły potrzebne dla tego celu były minimalne. W Belpan mało było przestępstw,
kraj nie miał wrogów, niczego wartego kradzieży oraz żadnych ambicji terytorialnych. W
rezultacie siły policyjne kraju były małe i niedoświadczone, zaś Siły Obrony Narodowej
Belpan służyły przede wszystkim do wystawiania kompanii honorowej dla tych rzadkich
gości, na tyle ważnych, by uzasadniały taką ceremonię. Ale zamach wymagał czegoś więcej
niż siły. Musiała w tym celu istnieć akceptacja polityczna, zarówno wewnątrz kraju, jak - co
ważniejsze - poza nim, bo od chwili zakończenia Zimnej Wojny przejmowanie władzy na
drodze zbrojnej coraz częściej spotykało się z natychmiastowym zamrażaniem pomocy
zagranicznej. A samo istnienie Belpan zależało od pomocy zagranicznej.

background image

Prócz tego potrzebne było uzasadnienie zamachu. O ile Trent orientował się, takiego
uzasadnienia nie było. Stopa podatkowa w Belpan była niższa niż w średniej wielkości
europejskim mieście handlowym; z tego powodu problem kierowania krajem był jednym
wielkim finansowym koszmarem. Z powodu rafy Belpan nie miało portu, a to wykluczało
utworzenie w nim bazy wojskowej. A nawet, w związku z zakończeniem Zimnej Wojny,
mocarstwa likwidowały swe bazy. Koszty przekształcenia Belpan w raj podatkowy byłyby
niebotyczne, zresztą w regionie Morza Karaibskiego już istniało pod tym względem ogromne
współzawodnictwo. Z tych samych przyczyn Trent nie potrafił sobie wyobrazić Belpan jako
Mekki gier hazardowych.
Wykluczywszy zamach stanu, Trent musiał przyjąć założenie, że broń miała dalsze
przeznaczenie i jej przemyt nie był związany ze scenariuszem narkotykowym. Ale jaki cel
miał ten scenariusz? Wielkość zaangażowanych w to funduszów, bezwzględność i stopień
zorganizowania były stanowczo za wysokie, by można je wytłumaczyć istnieniem opozycji
politycznej wobec prezydenta, zamierzającej zdyskredytować jego rząd, zanim dojdzie do
wyborów.
Następnie Trent wyliczył fakty, odnoszące się do jego własnej roli.
Został wysłany przez pułkownika Smitha do Belpan jako przynęta dla przemytników broni.
Belpan leżało poza strefą interesów WE, wobec tego pułkownik oddawał komuś przysługę.
Całą swą karierę pułkownik zbudował na przysługach oddawanych CIA - ale
kontaktemTrenta był Caspar z DEA.
To, z punktu widzenia Trenta, było sensowne. Zakończenie Zimnej Wojny spowodowało, że
w aparatach wywiadowczych pojawiły się nowe priorytety. Obecnie na szczycie listy znalazły
się narkotyki i terroryzm. Oddając przysługę DEA, pułkownik kontynuował swój zwyczaj
tworzenia nowych obszarów wpływów.
Smith wezwał go do Cancun na spotkanie w hotelu Rena Victoria.
Don Roberto dostarczył pułkownikowi goryli. Goryl pułkownika doprowadził Trenta i Pepita
do Don Roberta.
Don Roberto został zabity takim samym nożem, jaki nosił przy sobie Trent.
Trzech ludzi próbowało niefachowego ataku na Trenta w Bacalar.
Jedyną przyczyną tego ataku, jaką potrafił wymyślić Trent, była próba powiązania go z
morderstwem Don Roberta - z tego wynikałoby, że tych trzech mężczyzn było w służbie Don
Roberta. Ale kto przekonał lub zapłacił Don Robertowi, aby dostarczył mu tych ludzi, i pod
jakim pretekstem?
W biznesie wywiadu i bezpieczeństwa Don Roberto był wolnym strzelcem, odnoszącym
wielkie sukcesy i posiadającym wielkie wpływy. Kimkolwiek był morderca Don Roberta,
musiał albo być mu znany, albo miał pierwszorzędne listy polecające, ponieważ prócz rany od
noża, nie było innych oznak użycia przemocy, a Don Roberto na ten dzień zwolnił swą
służbę.
Czemu Don Roberto został zabity? Zapewne po to, by zamknąć mu usta. Ale o czym mógłby
mówić?
Czemu Trent został wystawiony jako rzekomy morderca Don Roberta? Wiedział o sobie, że
nie jest dość ważny, aby być celem bezpośrednim. Wobec tego musiało tu istnieć dalsze
powiązanie. Jedynym, jakie potrafił dostrzec, była osoba pułkownika Smitha. Don Roberto
pracował z pułkownikiem i służył jako łącznik między nim i CIA w operacjach
podejmowanych przez Trenta na rzecz Amerykanów.
Czy ktoś próbował zdyskredytować Smitha poprzez Trenta? A jeśli tak, co go zmusiło do
zastosowania tak bezwzględnych środków?
To doprowadziło łańcuch logicznego myślenia Trenta do Amerykanina, który przedstawił się
w Cancun jako Steve, a we Frankfurcie jako Robert. Trent chciałby wiedzieć, czy ich
spotkanie we Frankfurcie było ze strony Amerykanina zamierzone.

background image

Ale ponad wszystko chciałby się dowiedzieć, czemu fotografia, którą zabrał z domu Don
Roberta, w ogóle się tam znalazła. I dlaczego właśnie ta? Przez wszystkie lata działalności
Don Roberta jako prowadzącego Trenta, gdy wypożyczano go CIA, ani razu nie wspomniał o
jego matce.

Ponieważ w obecnej sytuacji pozostało mu tylko czekać, Trent zgodził się objąć funkcję
bosmana na piaskowej lichtudze podczas coniedzielnych regat Belpan. Czterdziestostopowe
lichtugi, bezpokładowe, z ożaglowaniem gaflowym siup i płytkim zanurzeniem, były
budowane do przewożenia piasku rzecznego, ze stałego lądu na wyspy, jako materiału
budowlanego. Trent był w załodze Baccy'ego, mierzącego sześć stóp i cztery cale
czarnoskórego celnika, należącego do Adwentystów Dnia Siódmego. Gdy nie brał udziału w
regatach, Baccy był kapitanem jedynej w Belpan łodzi patrolowej. Adwentyści Dnia
Siódmego byli poszukiwani jako szyprowie regatowi - nie pili, czego nie można było
powiedzieć o załogach lichtug.
Na lichtugach znajdował się ruchomy balast w postaci dwustufuntowych worków mokrego
piasku, a załoga pracowała ciężko, szczególnie na regatach torowych. Za każdym razem, gdy
lichtuga miała zmienić hals, balast trzeba było przenosić na nawietrzną. Załoga napędzana
była paliwem, złożonym z rumu i świeżego soku pomarańczowego. Na dziobie dwie młode
Kreolki nieustannie wyciskały pomarańcze, Baccy zaś wrzeszczał na swą załogę, jak gdyby
byli to skazańcy na galerach, a nie banda na wpół pijanych amatorów, próbujących zabawić
się w niedzielę. Ale Baccy nigdy nie przeklinał, ani też nawet na chwilę nie wyjmował z ust
wrzoścowej fajki, choć palenie porzucił, gdy mając lat osiemnaście wstąpił do swego
Kościoła.
Łódź Baccy'ego nazywała się Maria Magdalena. Stary Eddy stał u steru Królowej Karaibów.
Tor został wyznaczony od przystani Jimmy'ego na San Paul, wokół Canaka i z powrotem.
Pięćdziesięciostopowy jacht motorowy miejscowego piwowara służył jako statek komisji
regatowej. Regaty lichtug odbywały się bez żadnych reguł, a istnienie statku komisji
wynikało jedynie ze szczodrobliwości piwowara, który zaopatrywał wszystkich uczestników
w transportery piwa i skrzynie białego rumu. Załogi dostarczały własnych pomarańczy.
Maria Magdalena i Królowa Karaibów opłynęły Canaka w odległości trzydziestu jardów od
brzegu; odstęp między nimi wynosił nie więcej, niż długość bukszprytu. Meta leżała w prostej
linii przed nimi, wobec tego Baccy polecił swej załodze wyrzucić balast za burtę. Następnie
wzięto się serio do picia. Trent dostrzegł prezydenta i jego wnuczkę na końcu przystani przy
prezydenckim domu plażowym. Na wyspie plotkowano, że prezydent trzyma się z dala od
kampanii wyborczej z obawy, aby wieści rozprzestrzeniane na temat jego powiązań z
kolumbijskim handlem kokainą nie zaszkodziły wynikom jego partii przy urnach. Trzysta
jardów przed linią finiszu Maria Magdalena Baccy'ego miała jedną długość straty do
Królowej Karaibów. Rozkazał, aby ci z członków jego załogi, którzy jeszcze są w stanie
pływać, skoczyli do wody. Wraz z półtuzinem innych Trent skoczył za burtę, a Maria
Magdalena do przodu.

Trent szedł spacerkiem po ścieżce wiodącej do baru Jimmy'ego. Jimmy przyglądał się
regatom nie wstając z leżaka. Gestem przywołał Trenta.
- Trent, chłopcze, cudzeziemce się pytają o ciebie.
Nad ramieniem wskazał kciukiem wnętrze baru. Trent przeszedł przez przybudówkę
kuchenną i stanął w drzwiach, skąd widział wnętrze restauracji.
Było ich czterech: jeden chudy, jeden gruby i dwóch nijakich. Latynosi, w wieku od połowy
trzydziestki do wczesnej czterdziestki. Ubrani w standardowe mundury zamożnych
Amerykanów po godzinach pracy: sportowe koszule Lacrosse, jasnobrązowe, szerokie
bawełniane spodnie, skórzane mokasyny. Ich biżuteria na którymkolwiek gringo wyglądałaby

background image

zbyt krzykliwie: grube obrączki ślubne i zegarki Omega na ręku w dwóch odcieniach złota.
Mieli też jedwabne skarpetki, których widok wywołałby wyraz dezaprobaty w lepszych
klubach wiejskich w okolicach Hampton, stan Wirginia. Na oparciach ich krzeseł wisiały
kaszmirowe sportowe marynarki, noszone na wypadek spotkania z klimatyzacją. Obok stołu
leżał stosik ich bagażu, wszystko w dobrym gatunku.
Biznesmeni, pomyślał Trent, wyraźnie to okazujący. Zapewne badający możliwości
inwestycyjne Belpan. Będą mieli przy sobie portfele z krokodylowej skóry na karty
kredytowe oraz fotografie dzieci. Zamówili półkwaterki miejscowego piwa z beczki, nie
śpiesząc się z ich opróżnianiem. Przyciszone głosy i kubańskie cygara. Amerykanie ze
Stanów i z tej samej grupy społecznej podkreślaliby swą męskość, wypijając duże szklanki
rumu i robiąc za dużo hałasu.
Chudy wyglądał na najważniejszego. Był wysoki, z zapadniętą piersią gruźlika,
haczykowatym nosem oraz oczami, które, chociaż ukryte za ciemnymi powiekami, były zbyt
wielkie dla jego twarzy - nadając mu wygląd wygłodzonego poety, natychmiast podbijający
serce skłonnych do poświęceń kobiet. Przeziębił się albo, co prawdopodobniejsze, cierpiał na
alergię - pomyślał Trent. Powieki osłaniające oczy chudego były zaczerwienione; kapało mu
też z nosa, który wtykał co pół minuty do lnianej chusteczki ruchem wygłodzonego ptaka,
poszukującego pożywienia nad brzegiem wody.
Grubas był masywny, miał szeroką twarz, ale jego tłuszcz był tylko przejrzystą osłoną
kryjącą potężne ciało byłego zapaśnika, któremu obecne zajęcia ograniczyły treningi w
ośrodku rekreacyjnym do dwóch tygodniowo. Spokojny i cichy. Trent uznał go za doradcę
technicznego, towarzyszącego wyprawie, ale nie ponoszącego bezpośredniej
odpowiedzialności za jej wynik.
Nieokreśleni byli obserwatorami, należącymi do grupy urzędników bankowych, pracujących
od dziewiątej do piątej: ubrani z elegancją sięgającą doskonałości, cudownie uprzejmi i do
kupienia przez oferującego najwyższą stawkę, pod warunkiem że będzie trzymał gębę na
kłódkę. Albo będzie trzymała, poprawił się Trent w duchu. Miły przesąd, pomyślał i pełen
zadowolenia wszedł do baru. Najpierw skinął głową synowi Jimmy'ego, a potem podszedł do
stolika nieznajomych. Przedstawił się z lekkim ukłonem pod adresem wysokiego.
- Trent, Senores. Pytaliście o mnie.
Chudy na moment odsłonił oczy. Były ciemne, ale bez cienia ciepła. Oczy człowieka
przyzwyczajonego do posłuszeństwa innych. To samo można było powiedzieć o jego głosie -
cichym, jak przystało na kogoś, kto przez całe lata nie musiał się uciekać do przekonywania.
- Życzymy sobie zbadać rafę, Seńor.
Trent czekał, ale wysoki powiedział wszystko, co miał do powiedzenia. Szczegóły miał
ustalać gruby. Przedstawił się.
- Gomez. Pedro Gomez. - W języku angielskim byłoby to tyle, co John Smith. - Ma pan
katamaran. Może pan podpływać blisko plaż oraz przepływać nad rafą, gdy to będzie
potrzebne.
Osobiste doświadczenie czy wiedza nabyta - zastanawiał się Trent. Palec wskazujący prawej
dłoni Gomeza miał niewielkie zgrubienie skóry. Trent wyobraził sobie, jak trzyma się kij
golfowy, ale zgrubienie było w niewłaściwym miejscu.
- Aby pływać bezpiecznie, potrzebuję dwóch stóp wody pod kilem - odpowiedział.
- Jest pan do wynajęcia? - zapytał Gomez.
Trent odpowiedział z lekkim wzruszeniem ramion:
- Senor, to, czy człowiek jest do wynajęcia, zależy od okoliczności. - Powieki chudego
uchyliły się na ułamek sekundy, ujawniając spokojne rozbawienie.
- A ważną ich częścią jest wysokość sumy - gładko dodał Gomez.
- Oraz trudności - rzekł Trent. Przyglądał się uważnie dłoniom chudego. Długopalce i
kościste, spoczywały zupeł nie nieruchomo na chropowatym blacie stołu. Jakby czekały na

background image

rozkaz, by ożyć, pomyślał Trent. Znał Irlandczyka z podobnymi dłońmi; dłońmi, które
zdawały się występować jako istoty niezależne od człowieka; działać na jego rzecz, ale
zostawiać jego sumienie wolne od odpowiedzialności za ich czyny. Irlandczyk posługiwał się
pistoletem, lecz pióro wieczne mogłoby być równie niebezpieczne.
- Chcemy spać na pokładzie i chcemy trzymać się blisko rafy. Jaki inny statek do tego się
nadaje? - spytał gruby. Mówił po hiszpańsku chropowato i nieco gardłowo. Trent nie potrafił
odgadnąć z jakim akcentem.
- Komfortowo? Tego tam nie ma - powiedział Trent. - Proszę mi dać godzinę.
Wziąwszy z baru butelkę rumu i papierowe kubki, a z kuchni torbę pełną pomarańczy, Trent
przespacerował się do spółdzielni poławiaczy langust. Zastał tam kilku rybaków
usadowionych pod palmami u wejścia na molo spółdzielcze. Przysiadłszy, Trent ponalewał
rumu i soku pomarańczowego do kubków. Był zaprzyjaźniony z irlandzkimi rybakami z
zachodniego wybrzeża. Tam skarżono się na pogodę, na nowe przepisy połowowe Komisji
Europejskiej oraz nieuchronne bankructwo. Tutejsi omawiali inwestowanie w nieruchomości
na Florydzie oraz głupotę spółdzielni, która sprowadzała na powrót do Belpan całe ich
zarobki w Stanach. Znaczna ich część znów była kierowana do USA w celu zainwestowania;
w rezultacie musieli dwukrotnie płacić Narodowemu Bankowi Belpan za transfery.
Przysłuchując się rozmowie, Trent równocześnie śledził wzrokiem trzy ptaki fregaty,
żeglujące w powiewie wiatru od morza nad nabrzeżem. Czekały na przybycie langustowców,
spodziewając się, że cisną im bezpłatny obiad - co wymagało mniej pracy, niż łowienie na
własną łapę. W tym streszcza się całe życie na wyspach, pomyślał Trent. Słońce, sen, dobry
ochlaj, pusta gadanina i minimum wysiłku. Jedynymi niepożądanymi intruzami był tu hałas i
spaliny z wielkiego dieslowskiego generatora w zamrażalni. Choć dla rybaków nie aż tak
niepożądanymi, poprawił się w myśli. Nie chciało mu się myśleć o Latynosach. Ale czekali
na niego i gdy rozmowa na chwilę zamarła, wtrącił, że spotkał ich u Jimmy'ego.
Rybacy już wiedzieli o czterech cudzoziemcach. Na małej wysepce wiadomości rozchodzą
się szybciej niż światło. Najstarszy z rybaków, posiwiały, noszący sztuczne zęby uwiązane na
szyi sznurkiem, splunął w piasek i powiedział:
- Trent, chopcze, ty weź onych ludzi, ale ty się całkiem upewnij, że zapłacą gotowymi
pieniędzmi.
Lewymi pieniędzmi, które trzeba będzie ukryć przed pułkownikiem Smithem, pomyślał
Trent. Pozostali rybacy kiwnęli głowami, chwaląc rozsądną radę.
- A ty, chopcze, pilnuj się przed tą babą Gildą - ostrzegł stary, mając na myśli huragan, który
w tej chwili już był nad południowym skrajem Karaibów. Popatrzył podejrzliwie na północny
nieboskłon, czysty i spokojny. - Te cholerne radioty się zawsze spóźniają. Ona Gilda
nadchodzi, ptaki ci to mówią. Nie właź w kłopoty, chopcze. Wpływaj w strumienie i
przycumuj na amen.
Reszta rybaków pomrukiem wyraziła zgodę. Jeden z nich poradził Trentowi, aby zabrał
kanister na nabrzeże spółdzielni i napełnił benzyną z pompy spółdzielczej. Tam benzynę
sprzedawano bezcłowo. Trent podziękował mu i nalał następną kolejkę rumu. Ci ludzie byli
bogaci, rum był gestem grzeczności, a nie próbą przekupstwa; szczególną zaś grzeczność
stanowił wysiłek przy wyciskaniu świeżego soku pomarańczowego. I w ten sposób uzyskał
zezwolenie na czarter...
Wróciwszy do baru, kiwnął głową Gomezowi, stojąc na werandzie. Gomez wyszedł do
niego. Bez słowa poszli przez zarośla drzew palmowych w stronę plaży i Złotej Dziewczyny.
Milczenie Trenta było rozmyślne, a wyglądało, że Gomez chętnie poczeka.
Trent robił to, by móc ocenić człowieka. Jak pies, badający zapach drugiego psa. Małe pieski
szczekają, duże nie odzywają się. Gdy dotarli do katamaranu, Trent gotów był założyć się o
całą kwotę czarteru, że domyśla się zawodu Gomeza. Przez wodę pobrnął do łodzi i
przytrzymał dzioby, Gomez zaś zrzucił pantofle oraz skarpetki i podwinął spodnie. Schwycił

background image

oburącz sztag foka tak wysoko, jak zdołał sięgnąć, i wydobył się z wody na przedni pokładnik
kadłuba ruchem tak płynnym, jak delfin wyskakujący, by zaczerpnąć powietrza.
Do pilnowania łodzi Trent zostawił starego człowieka. Czarny Pete spał pod tentem kokpitu.
Trent podziękował mu kiwnięciem głowy, dał dolara, a potem cofnął się, by przepuścić
Gomeza do salonu w nadbudówce.
- Mi casa es su casa, Seńor.
Mój dom jest pańskim domem... Krótki uśmiech grubasa był równoznaczny z nazwaniem
Trenta kłamcą, chociaż bez złośliwości, więc Trent uśmiechnął się również.
- Oczywiście za określoną cenę i na pewien okres.
Gomez roześmiał się cicho.
- Czy mogę obejrzeć pomieszczenia?
- Z przyjemnością.
Gruby nie śpieszył się. Trent tego właśnie się spodziewał. Czekając w kokpicie przyglądał
się, jak para młodych, opalonych Amerykanów ściga się wzdłuż rafy na deskach z żaglem.
Pojawił się Gomez i wskazał na elektronikę nawigacyjną nad stołem z mapami, na prawo od
głównej zejściówki salonu.
- Wielkie wyposażenie, Seńor.
- Zabawki - odrzekł Trent. - Krzysztof Kolumb odkrył Amerykę za pomocą sekstansu i
kawałka ołowiu, uwiązanego na końcu liny.
- Ameryka to wielki cel.
- Prawda - odparł Trent i czekał na dalsze słowa.
- A z pańskimi zabawkami, capitano Trent, w jak mały cel potrafi pan trafić?
- Nocą czy dniem, z odchyleniem do stu stóp, prosto w cel.
- Dobre zabawki.
- Kosztowne - zauważył Trent.
Znowu szybki uśmiech.
- Wobec tego pomówmy o pieniądzach, capitano.
Trent popukał w barometr. Igła stała nieruchomo na czterdziestu dwóch milibarach.
- Dolary amerykańskie. Tysiąc dziennie, gotówką z góry - powiedział. - Bez pokwitowania.
Jedzenie i picie na mój koszt, tak długo, jak będziecie jeść ryby.
Trent słusznie odgadł, że portfel będzie z krokodylowej skóry, ale nie było w nim, kart
kredytowych. Gomez wysunął z niego trzy banknoty tysiącdolarowe. Były prosto z mennicy.
Trent powiedział - Gracias, Seńor - i złożył banknoty w tylnej kieszeni spodni.
- De nada. Wejdziemy na pokład jutro. O drugiej. - Gomez wyciągnął dłoń.
Ma zdecydowany sposób jej podawania, pomyślał Trent, gdy uściskiem przypieczętowali
umowę. Byłby o wiele szczęśliwszy, gdyby Latynos przynajmniej udawał, że się targuje o
cenę czarteru.
- Jedno zastrzeżenie do umowy - powiedział. - Na południu jest huragan. Meteorologowie
twierdzą, że jesteś my bezpieczni. Ale jeśli przyjdzie mu do głowy skręcić na północ,
uciekamy do schronienia.

Trent leżał na powierzchni morza, przyglądając się barrakudzie. Pomimo bawełnianego
podkoszulka, czuł na plecach żar słoneczny. Kuszę trzymał przed sobą, odbezpieczoną, a
ruchami płetw utrzymywał się wprost przed rybą. Była duża, długa na cztery stopy, wagi
dwudziestu pięciu do trzydziestu funtów. Stalowoszare boki, wielkie, nie mrugające oczy i
gęba jak ciemna rana. Ryba wyglądała na to, czym była: maszyną do zabijania, zgodnie z
doświadczeniami Trenta niebezpieczniejszą od rekina. Rekiny trzymały się poza rafą,
natomiast Trent znał arabskich rybaków sieciowych w Zatoce Perskiej, którym barrakudy
powyrywały łydki, kiedy stali na rafach koralowych, gdzie woda nie sięgała kolan.

background image

Trent, trzymając się między nimi i wielką rybą, już zasygnalizował swym najemcom, by
wracali na katamaran. Pomyślał, że jeśli trafi barrakudę tuż za głową, ryba wyskoczy nad
wodę kłapiąc szczękami. Otwarte szczęki wielkiej barrakudy wystarczyły, aby większość
ludzi trzymała się z dala od wody. A jego towarzystwo przez ubiegłe trzy dni nie okazywało
na to wielkiej chęci. Pomyślał też, że będą o wiele lepiej czuli się pod tentem kokpitu, niż
pozostając w wodzie. Lodówka była pełna piwa, on zaś przygotował sałatkę z langusty, którą
zostawił na lodzie. Jeśli jego plan powiedzie się, będzie miał dla siebie godzinę czy dwie na
powłóczenie się wzdłuż rafy, co było o wiele lepszym sposobem spędzania popołudnia, niż
niańczenie czterech Latynosów. Chociaż, jak na wynajmujących, nie byli aż tacy źli. Nie
musiał im mówić, by przed wejściem na pokład z przystani spółdzielczej zdjęli obuwie, a
podczas trzydniowego rejsu za każdym razem, gdy wracali z wycieczki na plażę, opłukiwali
stopy z piasku. Uważnie wysłuchali jego pouczeń co do używania toalet morskich -
przetykanie ich należało do prac najmniej lubianych przez Trenta. A co najważniejsze żaden z
nich jeszcze nie pływał pod żaglami, cóż dopiero na wielkim katamaranie. Nie zamierzali też
uczyć się żeglarki, a Trent nie próbował ich instruować.
Pod okiem Trenta barrakuda zatoczyła dwa pełne koła. Przez pewien czas po prostu unosiła
się w wodzie, nie ruszając nawet końcem płetwy. Ale zbliżała się do Trenta, za każdym razem
odrobinę bliżej. Wątpił, czy ryba zaatakuje, choć z barrakudami nigdy nie można było mieć
pewności. Duża stanowiła oceaniczny odpowiednik lwa z sawanny czy tygrysa w dżungli. Te
ryby nie znały strachu, bo nie miały wrogów.
Łowca czy łowiony?
Wiedział, że jeśli ryba zaatakuje, a on chybi z kuszy, szanse wydostania się z wody w całości
będzie miał zerowe. Napinanie kuszy z ośmiopasmową cięciwą trwało zbyt długo, by
polujący miał do dyspozycji więcej niż jeden strzał. A jeśli ryba chwyci go za brzuch, Trent
wiedział, że będzie trupem.
Zdając sobie sprawę, że barrakuda rzuci się naprzód w momencie strzału, Trent wycelował w
pół drogi poniżej dolnej szczęki. Szarpnięcie gumy poderwało mu ramię i odezwało się w
prawej połowie klatki piersiowej. Na chwilę smuga baniek powietrza, pozostawiona przez
strzałę, zasłoniła mu widok. Grot trafił rybę dokładnie w środek ciała, cal za zawiasą szczęki.
Wyskoczyła wysoko kłapiąc szczękami, z ciałem zwiniętym tak ciasno, że Trent pomyślał, iż
może usłyszeć, jak trzaska jej kręgosłup. Siła jej wyskoku wyrzuciła Trenta z wody do
połowy piersi. Na chromowanym końcu grotu i na rybie błysnęło słońce. Cztery skoki i była
martwa. Żona Jimmy'ego dumna była z przyrządzanej przez siebie barrakudy w sosie curry,
co byłoby miłą odmianą po langustach. Trent popłynął do katamaranu, holując rybę za sobą.
Podał kuszę Louisowi, najwyższemu z Latynosów, którego uważał za ich przywódcę. Louis
wciągnął rybę na pokład.
Trent zaproponował, by Latynosi powrócili do wody. ale nie mieli ochoty.
- No to bawcie się dobrze - powiedział. - Jeśli nie macie nic przeciwko temu, złowię nam coś
na kolację.
W wodzie siedział dalsze dwie godziny. Większość tego czasu spędził na nurkowaniu za
wielkim, czerwonym okoniem morskim, wzdłuż wyrwy w rafie. Przepływała tędy cała masa
wielkich ryb.
Pomiędzy poszczególnymi zanurzeniami Trent zastanawiał się nad swymi najemcami.
Spędzili na rafie trzy dni i sfotografowali każdą z nadających się do zamieszkania wysp pod
wszelkimi kątami; jeden z urzędników bankowych robił przy tym notatki w urzędowo
wyglądającym bloku. Nigdy nie wypijali więcej niż po dwa piwa na głowę, nigdy nie
podnosili głosu i zawsze chwalili Trenta za ryby, które smażył im co wieczór. Dziś podczas
lunchu oświadczyli mu, że ich badania są ukończone, ale mają jeszcze wolny dzień i dobrze
się bawią. Gomez wydobył kolejny ze swych świeżutkich tysiącdolarowych banknotów. Trent
powiedział mu, że może go zachować; czy byliby na pokładzie, czy nie, on i tak spędziłby

background image

popołudnie na rafie, a ich towarzystwo sprawiało mu przyjemność. To właśnie im powiedział,
a teraz oni czekali. Miał uczucie, że czekali na coś od samego początku wycieczki.
Tuż obok przepłynął trzydziestofuntowy tuńczyk, kierując się na pełne morze. Trent go
przepuścił. O trzydzieści stóp niżej błysnęło czerwienią i srebrem. Trent zdryfował za bryłę
korala, wystającą ze ściany wyrwy, i wziął sześć głębokich oddechów, by uzyskać
hiperwentylację płuc, nim spikuje w głąb. Po czym wyrzucił stopy pionowo do góry i
ześlizgnął się w głębinę nie plusnąwszy. Na głębokości pięćdziesięciu stóp wyrównał,
odbezpieczył kuszę i powoli opłynął wystającą bryłę koralowca. Nad nim znajdowała się
ławica okoni. Wycelował w największego. Grot przebił rybie brzuch. Dwa machnięcia
wielkimi płetwami wystarczyły, by Trent zaczął płynąć w kierunku powierzchni, drgającej w
ostrym świetle słońca jak warstwa płynnej rtęci. Wykręcił grot, zsunął rybę z trzonu strzałki i
włożył zdobycz do siatki na połów. Dwa okonie na człowieka to dobra kolacja. Holując siatkę
popłynął powoli do Złotej Dziewczyny. Morze było nieomal oleisto gładkie.
Jak zawsze bywało, piękno wielkiego katamaranu zrobiło na Trencie ogromne wrażenie.
Było to piękno bardzo odmienne od piękna keczów Alden czy szkunerów Herres-hof z
dziobami kliprów, tak podziwianych przez tradycjonalistów. Te jachty, z ich płynnymi
wzniosami pokładów, były łabędziami. Złota Dziewczyna, pomyślał Trent, przypomniawszy
sobie wielką rybę opływającą go z nieuchwytnymi ruchami płetw, jest barrakudą. Wyglądała
tak samo groźnie nawet na kotwicy, tak samo obiecywała natychmiastowe przyśpieszenia do
szybkości, o której żeglarz na jednokadłubowcu mógł tylko marzyć.
Dotarłszy do poprzecznicy, uwiązał siatkę z połowem do steru u lewej burty. Pedro Gomez
wyciągnął rękę po kuszę. Trent podał mu ją wraz z pasem obciążającym, zsunął płetwy i
maskę, przerzucił je przez reling rufowy i wciągnął się do kokpitu. Opłukawszy i złożywszy
sprzęt do połowów w schowku na rufie, sięgnął do lodówki po chłodne piwo.
Dwaj urzędnicy leżeli podrzemując na siedziskach po lewej i prawej stronie kokpitu. Louis
rozwalił się swobodnie na jednym z dwóch pokładowych leżaków. Gomez siedział na
wiadrze, plecami do zejściówki. W jego dłoni pojawił się pistolet: dziesięciostrzałowa Beretta
9 mm. Nie była wycelowana w Trenta. Nie było żadnej potrzeby, by celować. Jak Trent
wiedział z góry, odcisk na palcu wskazującym Gomeza dokładnie pasował do języka
spustowego i górnego skraju kabłąka. Zgrubienie było skutkiem całych godzin codziennego
treningu na strzelnicy. Gomez uśmiechał się leciutko, jak człowiek przekonany, iż grzeczność
wymaga, by wykonując swą pracę zachowywał się z pewnym skrępowaniem.
Trent nie był ani zaskoczony, ani też, ku swemu zdumieniu, przestraszony. Na strach miał
zresztą masę czasu.
- Chce pan piwa? - zapytał.
- Nie w tej chwili - odparł Gomez jak zawodowiec do zawodowca: bez osobistych animozji.
Trent usadowił się na rufowym relingu. Uniósłszy puszkę piwa w stronę Louisa, przed jej
wypiciem powiedział:
- Salud. Biorąc pod uwagę pana umiejętności żeglarskie, Senor Louis, jeśli każe mnie pan
zastrzelić, będziecie tu dryfować do końca życia.
Była to sprawa, którą Louis już musiał rozważyć. Podniósł do nosa zawsze obecną lnianą
chusteczkę.
- Chcielibyśmy, aby oddał pan nam przysługę.
- No to pokaż pan dolary - odrzekł Trent. - Im więcej pan pokaże, tym przychylniej
zareaguję.
Louis ukrył rozbawienie podniósłszy chusteczkę.
- Broń jest tylko po to, aby przekonać pana o powadze naszej propozycji.
- To proszę mnie uważać za przekonanego - odrzekł Trent. Widział, jak w oddali stado mew
leci w stronę stałego lądu. A wielkie ryby kierowały się do głębokiej wody. Wystawiwszy
koniec języka, jakby oblizywał wargi po piwie, Trent próbował wyczuć wiatr. Ani tchnienia...

background image

- Życzymy sobie spotkania ze statkiem - powiedział Louis.
- Wiem o tym od pierwszego dnia, gdy Gomez wszedł na pokład i sprawdzał, czy działa
loran. Wysiadacie, czy mamy coś przyjąć na pokład?
Louis pociągnął nosem.
- Przyjąć. Dwudziestu ludzi.
Półtorej tony.
- Dużo bagażu?
- Siedemset kilo.
- Wiatr się wzmaga - zauważył Trent. - Będziemy musieli połowę tego holować w zodiaku.
Czternastostopowy ponton udźwignie taki ciężar i będzie wystarczająco łatwy do holowania.
Louis starannie złożył chusteczkę w kwadrat i położył na pokładzie obok leżaka. Jego dłonie
wróciły na dawne miejsce, złożone równolegle na kolanach.
Przygląda się im spod zaognionych powiek, jakby sprawdzał, czy należą do niego - pomyślał
Trent.
Powieki Latynosa uniosły się na moment. Trent poczuł, że Louis bada w taki sam sposób, jak
przed chwilą badał swe ręce: jako byt abstrakcyjny; co najwyżej jako narzędzie, przez chwilę
użyteczne, ale do wyrzucenia bez dalszej myśli po użyciu. Trent miał absolutną pewność, że
był to wyrok śmierci, wydany na niego przez kogoś, kto był zarówno człowiekiem
inteligentnym, jak psychopatą. Wspomniał cienie Irlandii: pułkownika Smitha i jego grę o
władzę, która utrzymywała jego najemników w całkowitej niewiedzy niebezpieczeństw, w
które ich wmanipulowywano i którym mieli stawiać czoło. Weź parę miesięcy urlopu. Odpręż
się. Opal się. Stwórz sobie nową tożsamość. Jako trup...
Trent pomyślał o fotografii, znalezionej na fortepianie Don Roberta. Młody jasnowłosy
oficer lansjerów, rozwalony u stóp jego matki, z miną na opatrzonej świetnie utrzymanym
wąsikiem twarzy, wyrażającą pełne samozadowolenia poczucie własności. Trent również był
jego własnością. Może nie w codziennej praktyce, lecz dzięki temu, że akceptował stosunki z
pułkownikiem jako nieodłączną część swego życia. Były to jego jedyne więzy; nawyk
oczywistej lojalności, zapoczątkowany w dzieciństwie, a potem umocniony przez zależność
tajnego agenta od swego prowadzącego, i nigdy nie zakwestionowany... Być może dlatego, że
zgadzając się na wejście pułkownika w rolę swego ojca, chronił sam siebie przed wszystkim,
co się wiązało ze śmiercią ojca prawdziwego.
Do diabła z nimi obydwoma, pomyślał Trent, z brytyjskim pułkownikiem i latynoskim
mordercą. A morderca czekał na wyjaśnienia Trenta.
- Katamarany są budowane, by rozwijać wielkie szyb kości - powiedział Trent.
Nie po to, by dźwigać ciężary. Pod uderzeniem szkwału zwykły jacht wchodzi w chwilowy
przechył, w ten sposób tracąc wiatr z żagli. Natomiast katamarany natychmiast zwiększają
szybkość, tłumiąc w ten sposób siłę wiatru.
- Obciąż go nadmiernie, a pierwszy szkwał wyrwie mu maszt - ostrzegł. - Weź zodiaka na
hol, a Gomez niech usiądzie na rufowym relingu z maczetą w ręce. Szkwał uderza, a on
odcina hol.
Gomez wyszczerzył zęby na samą tę myśl.
- Ale tracimy ładunek - zauważył zimno Louis.
Trent pokręcił głową. Miał tysiąc metrów nylonowej
linki przy wędce na marliny, zamocowanej przy prawym sztagu. Wytrzymałość na zerwanie
trzysta kilogramów.
- Wracamy pod wiatr i zabieramy zodiaka.
- Tak łatwo, capitano?
Trent podniósł do góry puszkę piwa.
- Łatwo, i nie będziecie musieli tyle płacić.

background image

Wiatr nadleciał małymi podmuchami, ledwie marszczącymi powierzchnię morza. Pomimo
braku wiatru, przez ubiegłą godzinę za rafą zaczął tworzyć się rozkołys - dziwna, niemal
oleista martwa fala, wstająca długimi wałami, które natychmiast zapadały się, jakby
wyczerpane takim wysiłkiem. Upał był wielki, a wilgotne powietrze tak ciężkie, że
zachodzące słońce przypominało kawałek przygniecionej przez góry, pomarańczowej
plasteliny.
Przez całe popołudnie wielkie ryby dążyły ku głębokiej wodzie, a przez całą godzinę Trent
nie widział ani jednego ptaka. Siedząc przy prawej burcie kokpitu ucierał czosnek, świeży
imbir, ziarna czarnego pieprzu, sól i oliwę na jednolitą pastę. Zwinął już i schował tent
kokpitu oraz ustawił rożen. Jeden z urzędników wypatroszył ryby - Pedro Gomez
skonfiskował nóż rybacki Trenta. W tej chwili urzędnicy i Louis znajdowali się na dole,
natomiast Gomez, wszystko leniwie obserwując, siedział na dachu salonowej kabiny.
Nie było pośpiechu. Spotkanie miało nastąpić na pełnym morzu sześć mil od rafy, o godzinie
01.00. Powiedzmy, dwadzieścia minut na przeładunek ludzi i bagażu; dwie godziny
żeglowania do lądu stałego i jeszcze pół do osiągnięcia punktu wyokrętowania w górze rzeki.
Chociaż utrzymywano w tajemnicy przed Trentem, która to ma być rzeka, był pewien, że
idzie o północną odnogę Belpan, gdzie skarpa osłoni ich przed mostem drogowym. Rozładują
bagaż. A wtedy Gomez przestrzeli mu głowę. Gomez ani nie będzie cieszył się z tego, ani nie
czuł niechęci. Była to jego praca - jak dla urzędnika chodzenie do biura.
W tylnej kieszeni dżinsów Trent miał osiem złożonych, nowych banknotów
tysiącdolarowych. Pierwsze trzy za czarter, dodatkowe pięć za wyrażenie zgody na spotkanie.
Myśl o tym, że banknoty wrócą do krokodylowego portfela Gomeza była niemiła, ale mniej
niemiła niż myśl o tym, że przestrzelą mu głowę. Od tak dawna Trent chciał wyjść z tego -
wyjść z izolacji i tajnych działań. Po raz pierwszy od lat ostatnie parę miesięcy, podczas
których tworzył sobie nową tożsamość, pozwoliły mu się odprężyć. A teraz znowu trzymano
go na muszce.
Strach był użyteczny, jeśli miał zwiększyć dopływ adrenaliny, ale niebezpieczny, gdy mu się
pozwoliło zakłócić jasność myśli. Jak dotąd Trentowi udawało się trzymać go pod kontrolą,
lecz w gardle czuł jego kwaśny smak, odczuwał go w żołądku i z tyłu ud - znajome
mrowienie, choć niewidoczne dla obserwatora.
Chciał sprawdzić stan barometru. Ale by to zrobić, musiał poprosić Gomeza o pozwolenie, a
to mogłoby u Latynosa wzbudzić podejrzenia. Zresztą i tak wiedział, co nadchodzi. Ważne
było kiedy - huragan był o wiele bliższym sprzymierzeńcem, niż Caspar w Ambasadzie
Stanów, czy Steve w Waszyngtonie wraz z jego obietnicą ciężkiej brygady. Wepchnąwszy
pastę czosnkowo-imbirową do okoni i rozsmarowawszy na ich skórze, rzucił trzy pierwsze
ryby na ruszt i zawołał do Latynosów na dole, by z kambuza przynieśli talerze i sztućce.
Zajadając kolację, Trent przyglądał się, jak Louis przesuwa nożem wzdłuż rybiego
kręgosłupa ze skupieniem i obsesyjnie staranną precyzją chirurga. Dla takiego człowieka jak
Louis omyłka była czymś niewybaczalnym, zarówno własna, jak wspólników czy
pracowników. Dla możliwości przeżycia Trenta najważniejsze było, aby Louis wierzył, że
Trent nie zdaje sobie sprawy z wyroku śmierci, który już zapadł. W takim bowiem wypadku
Trent będzie pod obserwacją, to oczywiste, ale może wydarzyć się i tak, że Latynosi na
moment rozluźnią się, albo zainteresują czymś innym.
Sięgnąwszy po piwo do lodówki, Trent otworzył puszkę i niedbałym tonem zapytał:
- Czemu nie przerzucacie ich drogą lotniczą?
Odpowiedź znał z góry. Latynosi byli przyzwyczajeni do wysyłania ładunków narkotyków
samolotami i wiedzieli, że zawsze istnieje ryzyko, iż ktoś, choćby przypadkowo, znajdzie się
w pobliżu pasa startowego. Przemycanie narkotyków to operacja krótka, przylot-odlot.
Wylądować, odnowić zapas paliwa i wystartować, nim ktokolwiek się pojawi. Ale ci ludzie

background image

zaangażowali się w operację długofalową, a dla jej wyników sprawą podstawową było
absolutne utrzymanie tajemnicy.
Louis popatrzył na niego, podnosząc na moment zaczerwienione powieki. Pojawiła się
chustka, nos został otarty. Po czym minimalny ruch rozpostartych palców.
- Lubimy morze, capitano.
Ale nie macie z nim żadnego doświadczenia, pomyślał Trent. To był jedyny błąd, jaki
popełnili: wejście na nieznany teren - jego teren. A ponieważ teren był jego, Trent zachował
nadzieję mimo strachu przed Louisem. Tak, jak zachowywał nadzieję w Irlandii, gdy badał go
przywódca komórki terrorystycznej, do której przeniknął. Terrorysta miał dłonie identyczne
jak Louis i też był psychopatą.
Podmuchy wiatru stały się silniejsze, choć nie częstsze. Nie były to jeszcze uderzenia
szkwału, ale miały już dość siły, by przeciągnąć Złotą Dziewczynę na całą długość linki
kotwicznej. Odgłos martwej fali na rafie też się zmienił, był teraz ostrzejszy.
- Muszę przygotować żagle - powiedział Trent.

Czerni nad głowami nie rozjaśniały gwiazdy ani nie przerywały zarysy chmur. Tak wyglądał
cały nieboskłon aż po równie czarny ocean. Wiatr był porywisty. Fale, długie i oleiste,
unosiły Złotą Dziewczynę nie załamując się na jej lekkich kadłubach; w ich bliźniaczych
kilwaterach tylko z wysiłkiem dostrzec było można odrobinę fosforescencji. Mniej więcej co
dziesięć minut z ciemności wynurzała się większa martwa fala. Ich kołysanie powodowało, że
podniesiona genua na chwilę traciła wiatr. Zaraz potem wielki i lekki fok znów się wydymał,
a sztagi śpiewały pod nagle wznowionym napięciem.
Przybliżanie się tych wielkich fal Trent potrafił wyczuwać. Nie wiedział jak - może inaczej
odczuwał rumpel, a może to dzioby inaczej się zachowywały. Wszyscy dobrzy żeglarze mają
tę zdolność; jest to ich szczególna właściwość, pozwalająca stawiać czoło morzu bez względu
na warunki, tak że ich statki pływają prosto, a nie długimi zygzakami, jak u sterników ślepo
posłusznych wskazaniom kompasu i reagujących tylko na odchylenia jego igły.
Trent prawie nie patrzył na kompas. Znajdował się tam tylko po to, by potwierdzać wybrany
przez niego kurs, a nie jako zawsze obecny przewodnik. Tym były powoli zmieniające się
cyfry na małym ekranie loranu, umocowanym do grodzi obok zejściówki. Przed
podniesieniem kotwicy wgrał dane miejsca spotkania do komputera loranu; teraz system
radionawigacyjny podawał pozycję Złotej Dziewczyny względem miejsca spotkania z
dokładnością do stu metrów.
Było to żeglowanie łatwe, ale nieprzyjemne, z groźbą bez przerwy zaczajoną w ciemności i
wśród dusznego nocnego powietrza. I to pomimo komunikatu meteorologicznego i
wskazówki barometru znieruchomiałej na czterdziestce.
Pedro Gomez wyczuł napięcie Trenta, zanim jeszcze zaczęli żeglować.
- Czy ty to czujesz?
- Co? - zapytał Trent, ciągle jeszcze mając nadzieję na podstęp.
- Huragan - oświadczył stanowczym głosem Laty nos. - Przez ostatnie cztery godziny nawet
nie popatrzyłeś na barometr.
Trent wzruszył ramionami, a bandyta uśmiechnął się do niego. Białe zęby błysnęły w świetle
wpadającym od strony zejściówki salonu.
- Lubię cię, Trent. Co nie robi żadnej różnicy.
- Co nie robi żadnej różnicy - zgodził się Trent.
Na pół godziny przed wyliczonym przez Trenta czasem dopłynięcia do celu na pokładzie
pojawił się Louis.
- Seńor capitano, czy ma pan lekki sznur?
- Jak lekki?

background image

- Dość lekki, by mógł pan go nosić. - Powieki uniosły się. Zimne oczy. - Jakże zasmuciłoby
nas, Senor capitano, gdyby morze nam pana zabrało.
Wobec tego Trent miał obecnie na szyi pięćdziesięciostopową smycz ze sznura. Zawiązał mu
ją Gomez. Jego lekki uśmieszek i wzruszenie ramion powiedziały Trentowi, że i to nie jest
sprawą osobistą, po prostu częścią jego pracy...
Wzięty na smycz, Trent stracił ostatnią nadzieję ucieczki. Towarzyszył mu strach, nadal
ukryty, ale nieunikniony. Jeszcze trzy godziny życia. Trzy godziny, podczas których mógł
myśleć o wszystkim, czego nie zdobył. Miłości. Jedynie miłości. Fantazja o życiu z kobietą w
stanie otwartości i zaufania. Nie mieć sekretów, nie żyć w przesadnym lęku, nie mieć tajnego
rozkładu zajęć. Być jak inni ludzie: praca w ogródku podczas weekendu, zapach świeżo
skoszonej trawy, dzieci bawiące się na trawniku; żona w bawełnianej sukience, długonoga, z
uśmiechem dzieląca z nim ich prywatne wspomnienia; zapewniona przyszłość. Nawet te
należne prawem urodzenia, możliwości skradziono mu, choć sprawcami nie byli ci Latynosi.
Złodziejem był pułkownik Smith, a wspólnikiem kradzieży przyzwyczajenie Trenta do
lojalności. Latynosi byli tylko narzędziem, pomyślał Trent, spoglądając na gruby cień Pedra
Gomeza, usadowionego po nawietrznej stronie kokpitu.
Przez trzy dni ich czarteru, spośród czterech Latynosów tylko z Gomezem nawiązał nikły
cień porozumienia. Nawet polubił bandytę w abstrakcyjny sposób, pomimo przyszłej roli
Gomeza jako jego kata. I właśnie to uczucie spowodowało, że Trent w niemiły sposób stał się
świadom podobieństwa ich zajęć. Obaj byli zawodowcami, z tą tylko różnicą, że Trent działał
po stronie prawa.
Z gęstych ciemności nadpłynęła ku nim ciężka fala. Trent spotkał ją lekkim ruchem rumpla i
wielki katamaran uniósł się gładko. Morze prześlizgnęło się wzdłuż kadłubów z odgłosem
rozdzieranego papieru. Jacht na chwilę przechylił się na zboczu fali, żagle straciły wiatr,
płótno zaklaskało. Szybki rzut oka na wskaźnik loranu. Do spotkania jedna mila. Dwie
godziny i pięćdziesiąt minut życia.
- Jesteś żonaty, Gomez?
- Si, Seńor. - Bandyta roześmiał się z zadowole niem. - Trzech chłopców, trzy dziewczyny.
Jeden chłopiec będzie prawnikiem, jeden księgowym, jeden policjantem...
No i tyle na temat emancypacji kobiet, pomyślał Trent.
- Zabezpieczasz się na wszystkie boki.
Znowu Gomez roześmiał się cicho.
- Jeszcze ma się urodzić lekarz.
- A dla córek jako mężowie posłuszni milionerzy.
- Ależ oczywiście...
- Pamiętaj - ostrzegł Trent - Bóg jest z nami. Niestety on wierzy, że polepszamy się w miarę
karania.
Grubas wyszczerzył zęby, trzymając pistolet swobodnie na kolanach.
- Przygnębiająca filozofia, Seńor capitano.
- Nie wątp w nią - powiedział Trent. Dwie godziny i czterdzieści pięć minut życia...
Gardłowy pomruk bliźniaczych diesli odezwał się do nich z ciemności. Przez moment Trent
pozwolił sobie wierzyć w ocalenie. Ale statek płynął bez świateł. Stanąwszy na dziobie jeden
z urzędników dwukrotnie zaświecił latarką. odczekał pięć sekund i powtórzył sygnał. W
odpowiedzi zapaliło się światło niebieskie, a po nim zielone.
- Weź ster - powiedział Trent do Gomeza. - Trzymaj statek na kursie, a ja zrzucę genuę.
Ostrożnie, by nie zahaczyć o smycz, Trent przedostał się naprzód. Usunąwszy machnięciem
ręki urzędnika opuścił wielki fok, zwinął go i włożył do pokrowca. W polu widzenia pojawił
się statek o białym kadłubie. Był to smukły, dziewięćdziesięciostopowy jacht motorowy
Baglietto. Dwa miliony dolarów za najwspanialszą, mistrzowską włoską robotę. Tysiąc koni
mechanicznych w każdym silniku - na spokojnej wodzie wyciągnie trzydzieści węzłów - i

background image

campari z wodą sodową popijane w cieniu aluminiowego tentu na pokładzie rufowym. Tylko
to, co najlepsze dla morderczych świń z kokainowego interesu, pomyślał Trent, czując, jak
kwas w gardle, rosnącą wściekłość i lęk. Baronowie narkotykowi - tak ich nazywały gazety,
przydając świniom blasku, w którym się lubowały.
Ale jacht zaskoczony na wzburzonym morzu zmieniłby się w ryczące piekło. Szyper będzie
pilnie się starał, aby przeładunek nastąpił szybko. O tym Trent, wracając do kokpitu, dobrze
wiedział. Po rozładunku baglietto będzie miał dość siły i szybkości, by przegonić
nadciągający sztorm.
Odciążywszy Złotą Dziewczynę tak, że została tylko pod grotżaglem, Trent przyglądał się,
jak jacht motorowy lekko kołysze się na boki na martwej fali. Miał do rozwiązania problem
sztuki marynarskiej. Choć próba nie była trudna, wystarczyła, by na chwilę odwrócić jego
uwagę od strachu. Na tylnym pokładzie pojawili się ludzie. Dwóch z nich nosiło białe
mundury. Pozostali byli tylko ciemnymi kształtami.
Louis wyszedł z salonu. Stał oparty o grodź z rękami złożonymi spokojnie na dachu kabiny.
Maszyna licząca, pomyślał Trent. Louis, El Jefe, szef...
Trent poczuł, że jego nienawiść do tego człowieka nagle stała się nie do zniesienia. Nie
mogąc na niego patrzeć, zwrócił się do Gomeza.
- Nie chcę, by ten statek przewalił się na nas. Muszą mieć drabinę rufową. Podejdziemy od
rufy i przyjmiemy linę na pokład. Załadunek z drabiny.
Bandyta, kiwnąwszy głową ze zrozumieniem, krzykiem przekazał rozkazy obu urzędnikom,
którzy znaleźli się teraz na dziobach.
Trent skierował Złotą Dziewczynę o kilka stopni bliżej wiatru w chwili, gdy jacht motorowy
uniósł się na fali, która opłynęła go jak kaskada fosforescencji. Jego rufa uniosła się, a potem
zanurzyła, gdy fala przepłynęła. Teraz miało podnieść Złotą Dziewczynę. Jej dzioby znalazły
się na równym poziomie z tylnym pokładem baglietta.
- Rzucaj! - wrzasnął Trent. Ujrzał, jak jeden z marynarzy chwyta rzutkę. Naparłszy z całej
siły na rumpel, wyskoczył zza osłaniającego go przed wiatrem jachtu motorowego. Główny
szot wysunął się z bloku. - Głowa w dół - ostrzegł Gomeza, gdy bom zaczął się obracać. A
potem Trent wskoczył na dach kabiny i zwolnił główny fał. Żagiel natychmiast opadł. Trent
zebrał go i przywiązał do bomu, a potem pobiegł naprzód, by podnieść kliwer sztormowy.
Ustawiona bokiem do wiatru, Złota Dziewczyna już zaczęła oddryfowywać od cięższego
jachtu motorowego.
- Wybierajcie linę - rozkazał Trent urzędnikom. - Powoli - ostrzegł i napiął maleńki kliwer
sztormowy, mocując go tak, by napór wiatru utrzymywał katamaran z dala od rufy baglietta.
Część jego umysłu wypełniały niemal do mdłości drwiny z samego siebie; gorzkie drwiny
wywołane lękiem, który go teraz ogarnął; drwiny z doskonałości swej sztuki żeglarskiej.
Zostało mu jeszcze dwie godziny i trzydzieści minut życia, po cóż przejmować się tym, co się
stanie ze Złotą Dziewczyną! Ale to go obchodziło. I obchodziło go też, aby marynarze na
baglietcie uznali jego mistrzostwo.
Gdy Trent podniósł głowę i ujrzał, jak kapitan jachtu motorowego przygląda mu się uważnie
znad błyszczącego lakierem rufowego relingu, spadły mu na twarz pierwsze kropelki deszczu.
Na kapitańskiej czapce z daszkiem i epoletach połyskiwało złoto. Trent ocenił, że ów
człowiek ma sześćdziesiąt lat i wygląda nie inaczej, jak każdy szyper superbogaczy -
doświadczony, wypróbowany pracownik za sześćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie,
zapewniony fundusz emerytalny oraz najlepsze z dostępnych ubezpieczenie zdrowotne. Ale
szefowie tego kapitana byli inni i dlatego sam kapitan był inny. Świnie mają prosiaki,
pomyślał Trent i zawołał:
- Co pan sądzi o pogodzie?!
- Barometr bez zmian - brzmiała odpowiedź. - W radiu nic nowego.

background image

Obyś nadal pozostał pewny siebie i obyś się utopił - pomyślał Trent. Obok kapitana stał
marynarz, a za nimi kilkunastu ludzi w tropikalnych mundurach polowych i czarnych
beretach. Na szyjach mieli zawieszone wojskowe buty i byli uzbrojeni.
Kałasznikowy, ocenił Trent. Zawsze były to kałasznikowy.
- Najpierw przyjmiemy sześciu ludzi jako obsługę, a potem ładunek! - zawołał. - Ruszać się!
Ludzie zeszli drabinką rufową. Niscy, krępi mestizos. Nie próbowano ani ich przebrać, ani
nawet nie było takiej możliwości - w przeciwieństwie do tych, którzy wynajęli katamaran. Co
do jednego mordercy, niebezpieczne bandziory ze slumsów Medellin, terroryści w służbie
mafii kokainowej, podkładający bomby na dworcach autobusowych, mordujący każdego, kto
krytykował prawo ich panów do rządzenia Kolumbią, jak królowie z własnego mianowania.
I miał rację co do kałasznikowów - jeszcze jednego dowodu nieudolności brytyjskiego
eksportu broni.
Przemoc była częścią ich codziennego życia, więc zwracali tak mało uwagi na smycz Trenta,
jak poświęciliby jej pospolitemu widokowi zakrwawionego trupa, rozciągniętego w rynsztoku
ich ojczystego kraju. Trent postawił dwóch z nich na dziobach, by odbierali bagaż; dwóch
dalszych na pokładzie wzdłuż burty po nawietrznej. Przy pomocy dwóch ostatnich odwiązał i
z dachu kabiny wyrzucił za burtę gumowy ponton, przywiązawszy go mocno za dziób i rufę.
Wróciwszy na dziób, zawołał do góry:
- Opuszczać ładunek. - Zobaczył, jak metalowa skrzynia amunicyjna zniża się kołysząc. -
Trzymajcie ją z dala od pokładu - rozkazał.
Zza jego pleców odezwał się Louis:
- Skrzynie są w trzech wymiarach, Seńor capitano. Sześć spośród małych do salonu i po dwie
z długich.
Trent nie słyszał, jak Louis wychodzi na pokład. Na dźwięk chłodnego i spokojnego głosu
Latynosa powrócił strach, na chwilę zapomniany. Odwróciwszy się twarzą do Louisa,
powiedział:
- Ostrzegłem pana. Bagaż musi iść na zodiaka, albo będziemy przeciążeni.
Louis odpowiedział obojętnym tonem:
- Proszę wsadzić na zodiaka trzech ludzi.
Trent, który ze strachu już teraz miał koszulkę przylepioną potem do ciała, wyobraził sobie
długi, paniczny strach, jaki przeżyją ci ludzie; ludzie bez żadnego doświadczenia morskiego,
unoszeni na łasce fal w zupełnej ciemności, w deszczu, na coraz wyższej fali i przy coraz
głośniejszym grzmocie przyboju, łamiącego się na rafie przed nimi. Ale dyskutowanie z
Louisem było równoznaczne z wchodzeniem na terytorium nieprzyjacielskie, więc
śmiertelnie niebezpieczne.
- To pańscy ludzie. Dam im latarkę.
Louis odsłonił oczy. Oczy jadowitego węża. Jego głos był tak cichy, jak syk węża.
- Latarka nie będzie im potrzebna, Senor capitano.
Bo w razie czego, spanikowani, mogą zacząć wymachiwać światłem.
- Jak pan sobie życzy - powiedział Trent i odwrócił się, by pokierować załadunkiem.
Amunicja do kałasznikowów i do pistoletów Beretta, granaty, kilkanaście ręcznych wyrzutni
rakiet wraz z pociskami.
Teraz pojawił się dowódca tych ludzi, Mario. Był niski, szczupły i zwinny. Miał małe,
szeroko rozstawione oczka, błyszczące jak u fretki. Na jego lewym policzku jaśniała blizna od
noża. Lekko sepleniąc powitał Louisa z szacunkiem, ale bez uniżoności. On i wszyscy jego
ludzie mieli przyszyte na ramionach mundurów odznaki Sił Obronnych Belpan. Za nim
pojawili się inni, wszyscy należący do tego samego gatunku morderców. Dwudziestu
zabójców, wypuszczonych na maleńki, bezbronny kraj, który Trent pokochał za jego prostotę
i niewinność, a także za bogactwo jego naturalnego piękna.

background image

Trzech ludzi na zodiaku, po dwóch do przednich, czterech w bliźniaczych kabinach tylnych,
pięciu do salonu. Spojrzał w górę i zobaczył, jak ostatni z nich przerzuca obutą nogę nad
rufowym relingiem baglietta.
- Zaczekać tam w górze! - wrzasnął Trent.
Człowiek popatrzył w dół ze sztucznym zakłopotaniem.
- Czy ktoś do mnie mówi?
- Ja do ciebie mówię. Zdejmij te buty.
Człowiek wydał wysoki chichot.
- Hej, ludzie, tam jest gadający pies gringo na śmyci. Byście uwierzyli? - zapytał swych
rodaków w filmowej amerohiszpańszczyźnie, z rozmyślną drwiną. Przerzucił drugą nogę.
Usiadłszy na relingu splunął na Trenta, a potem odrzucił głowę do tyłu i zaszczekał
wrzaskliwie jak pekińczyk.
- Pilnuj swego tyłka, grińgo, u naś w domu jadamy peśki na kolację.
Zeskoczył, butami prosto na pokład. Lądując, rozmyślnie poszorował obcasami po jasnym
teaku. Dwie czarne smugi, błyszczące w lekkim, teraz już nieustannym deszczu, ukazały się
na drewnie. Mężczyzna zachichotał. Był niższy niż pozostali. Szerokie, wystające kości
policzkowe świadczyły o jego indiańskiej krwi. Znowu zachichotał i znów splunął na Trenta z
szaleństwem w czarnych oczach.
- Dobri pesiek grińgo, pomachaś ogoniem do Miguelita?
Opanowanie Trenta już się wyczerpało w wysiłku dławienia lęku. Ogarnęła go ślepa
wściekłość. Uderzył z całej siły. Człowiek zrobił unik w lewo i pięść Trenta trafiła go w
prawy policzek. Upadł na plecy, ale ledwie się zetknął z taśmami łączącymi dwa kadłuby, już
cię po nich przetoczył. Trent rzucił się na niego, celując prawą stopą w krocze, ale tamten już
znów się przetoczył, trafił więc tylko w udo. Mężczyzna zerwał się z kocią zręcznością i
przysiadł z szeroko rozstawionymi nogami. Blade światła motorowego jachtu odbiły się w
trzymanym przez niego nożu, w pianie w kącikach ust i szalonych oczach.
Trenta chwyciły z tyłu dłonie, przyciskając mu ręce do boków. Bandyta wyszczerzył
wszystkie zęby i błyskawicznie rzucił się na Trenta, z nożem wycelowanym w jego brzuch.
Wtedy rozległ się głos Louisa, zimny jak suchy lód, zupełnie opanowany i nieskończenie
nienawistny.
- Rzuć to.
Człowiek zamarł w pół ruchu, jakby zatrzaśnięto mu przed twarzą stalowe drzwi. Jego palce
rozwarły się, nóż odbił od elastycznej siatki i wpadł do morza. Ale mężczyzna nie spuszczał
oczu z Trenta, oszalały z nienawiści. Splunął pienistą flegmą.
- Ziabiję cię, grińgo. - Była to obietnica tak pewna, jak polisa ubezpieczeniowa Lloyda. -
Ziaciekaj, grińgo. Ziaciekaj. Ziabiję cię. Ja, Miguelito...
Trent strząsnął z siebie przytrzymujące go dłonie i odwrócił się plecami do Miguelita. Jego
wściekłość nie przeminęła. Drżały mu od niej ręce. Strach przestał istnieć.
- Każ pan tej świni ściągnąć buty - powiedział Louisowi. - Ściągnąć buty i zejść pod pokład,
albo wpędzę was wszystkich na rafę.
Louis dotknął nosa chusteczką. Musi mieć całą walizkę chusteczek, pomyślał Trent, patrząc
prosto w zimne oczy Latynosa, przyglądające mu się zza barykady czystego płótna.
- Ze sznurem na szyi będzie pan długo umierał, Seńor capitano.
A póki życia, poty nadziei. Jeśli nie brać pod uwagę, że Trent już nie miał żadnej nadziei.
Dwie godziny i dwadzieścia minut życia...
Odcumowawszy zodiaka, poprowadził wyładowany ponton w stronę rufy i tu przywiązał
cumkę do rufowych rożków kotwicznych. Trzej przydzieleni do pontonu ludzie czekali w
kokpicie. Przypatrywali się Trentowi z nie ukrywanym niepokojem, już przemoczeni przez
lekki deszczyk. Wkrótce będą mokrzy od morskiej wody i chorzy na morską chorobę. Trent

background image

pomyślał, że mógłby jednemu z nich pokazać, jak trzymać zodiaka dziobem pod wiatr, na
wypadek, gdyby musiał ich odciąć. Ale Louis stał obok.
- Opóźnianie nas byłoby niebezpieczne, Senor capitano.
Ze schodków przy prawej burcie Trent wydobył kamizelki ratunkowe. Gdy ludzie je
wkładali, on popuścił linkę swej wędki na marliny, przymocowanej do prawego sztagu
rufowego. Przywiązał ją do rożków na dziobie zodiaka, a hamulec na kołowrotku nastawił na
dwieście kilo.
- Siedźcie spokojnie, nie wpadajcie w panikę, a wszystko, będzie w porządku - powiedział
Trent, pomagając im wsiąść do pontonu. Pod okiem Louisa tylko kiwnęli głowami w niemym
cierpieniu.
- Jeśli uderzy w nas szkwał, będzie masa roboty - ostrzegł Louisa i dowódcę oddziału
zabójców, Maria. - Im mniej ludzi na pokładzie, tym lepiej. Wchodziliby w drogę. - Rejs już
zaplanował w myśli. - Gomez mi się przyda, już się trochę nauczył... i jeden człowiek na
maszcie. - Zwrócił się do Maria: - Jeden z twoich ludzi, zręczny i znający się na linach.
Louis skrył się w salonie, a Trent przeszedł do przodu. Wybrał kliwer numer dwa,
zatrzasnąwszy strzemiona szekli na przednim sztagu. Nawet pod lekką bryzą większy żagiel
spowodowałby, że holowanie zodiaka stałoby się niebezpiecznie nie kontrolowane.
Jeden z żołnierzy wspiął się na dach kabiny.
- Znasz się na linach? - zapytał Trent.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Soy vaquero, Senor. - Kowboj...
- No to się przypatrz - polecił Trent. Zrzuciwszy kliwer sztormowy, podniósł numer dwa.
- Linę puść! - zawołał do marynarza na baglietcie. Szybko zwinąwszy cumę dziobową
podniósł grot i wrócił do kokpitu. Wybrawszy szoty odsunął katamaran od jachtu
motorowego. Marynarz pomachał mu ręką jak żeglarz żeglarzowi, a Trent pożegnalnym
gestem podniósł dłoń. Dwie godziny życia...
Szarpnięcie liny holowniczej zodiaka ustawiłoby Złotą Dziewczynę bokiem do wiatru, ale
Trent trzymał w pogotowiu szot kliwra, wybierając linę z całej siły, by utrzymać katamaran w
równowadze pod dwoma żaglami. Gdy tylko zodiak ruszył z miejsca, Trent mógł już
poluzować szot. Wielki dwukadłubowiec płynął gładko, choć ospale.
- Trzymaj kurs - powiedział Gomezowi i wdrapał się na dach kabiny.
Pokazał Vaquero fały grota i kliwra.
- Gdy wrzasnę, zrzucasz żagle - powiedział mu. - Postaraj się, aby opadały szybko, i zbierz je
z pokładu.
Choć wyraźnie nieszczęśliwy z powodu nałożonej odpowiedzialności, vaquero kiwnął głową
na znak, że rozumie.

Opór naładowanego pontonu opóźniał katamaran do tego stopnia, że robili ledwie pięć
węzłów. Przez ostatnie pół godziny fala nieustannie rosła. Trent słyszał, jak przed nimi
przybój rozbija się o rafę, ciężki i groźny. Deszcz padał jednostajnie. Wiatr był słaby, ale
porywy silniejsze i coraz częstsze. Dziesięć minut do przerwy w rafie, trzy kwadranse do
stałego lądu, dwadzieścia minut w górę rzeki do punktu wyokrętowania...
W powietrzu czuło się napięcie, jakby żeglowali wewnątrz szklanej kuli milimetrowej
grubości, która zaraz miała się rozprysnąć. A w owej chwili ze wszystkich stron zwali się na
nich piekło.
Gomez to wyczuwał. Siedział przygarbiony na rożkach rufy z nożem w gotowości do
odcięcia zodiaka. Palił papierosa za papierosem, osłaniając je stulonymi dłońmi przed
deszczem. Co jakieś pół minuty zerkał na loran - jakby patrzenie na ekran mogło
spowodować, że cyfry wskazujące ich pozycję będą się szybciej zmieniały - a potem na

background image

niebo, jakby można było wywróżyć z jego matowej czerni coś, co by ostrzegło przed
zbliżającą się zgubą.
- Czy już nadchodzi? - spytał po raz piąty od chwili, gdy oderwali się od baglietta.
- Jeszcze nie - odrzekł Trent. - Może za parę godzin. Może później. Najpierw przyjdą
szkwały.
I wtedy uderzył w nich pierwszy, nadlatując z ciemności. Głos jego zbliżania się zatonął w
grzmocie przyboju przed nimi i dlatego biała smuga piany ogarnęła ich bez ostrzeżenia.
Gdy tylko wiatr uderzył w żagle, Trent wrzasnął:
- Tnij! - i zobaczył błysk noża Gomeza. Wielki katamaran skoczył do przodu z żaglami
napiętymi jak przegrzany bęben i sztagami piszczącymi z wysiłku.
A wtedy Gomez wstał na nogi, czy to ze strachu, czy aby coś zrobić; tego Trent nie wiedział.
Skok wielkiego katamaranu wybił bandytę z równowagi. Zachwiał się i rozrzucił szeroko
ręce. Linka od wędki na marliny owinęła mu się wokół nóg. Ciężar zodiaka wyrwał go z
kokpitu jak pestkę z dojrzałej oliwki. Padając do wody wrzasnął ze strachu przed utonięciem.
- Żagle rzuć! - ryknął Trent do vaquero przy maszcie i ostro pchnął rumpel, aby ustawić
Złotą Dziewczynę pod wiatr. Wyrwał oba szoty z bloków i płaskim szczupakiem skoczył do
wody. Dziesięć zamachów ramion, i już trzymał Gomeza za koszulę na plecach. Zapomniał o
smyczy. Myślał, że szarpnięcie zerwie mu głowę z ramion. Udało mu się chwycić smycz
jedną ręką, ciągnąc za nią ze wszystkich sił, drugą uczepiwszy się koszuli Gomeza. Woda
chlusnęła mu do ust i oczu, oślepiając i dusząc, a młócące na oślep ręce bandyty groziły
ciosem pozbawiającym przytomności.
- Przestań panikować! - ryknął. Fala uniosła go do góry i zobaczył ludzi w kokpicie. Lina
wokół jego szyi rozluźniła się. Zaczerpnąwszy haust powietrza dał nurka, szukając linki
owiniętej kilkakrotnie wokół nóg Gomeza. Chwycił ją między bandytą i zodiakiem, owinął
koniec wokół prawego nadgarstka i młócąc nogami popłynął do góry. Gdy próbował
zaczerpnąć powietrza, woda wypełniła mu usta, a sól sparzyła płuca. I nagle przerażony
Gomez chwycił go za szyję, co groziło ponownym wciągnięciem w głębię.
Trent nie miał wyboru. Z całej siły wbił kolano w brzuch Gomeza, pozbawiając go tchu. Gdy
bandyta zgiął się wpół, Trent walnął go w podbródek.
- Przepraszam - powiedział, choć Gomez był już półprzytomny.
Wypuściwszy go, Trent zwinął w pętlę sznur ze swej szyi i złączył ją z linką wędki,
zostawiając dość luzu, aby ulżyć zaciskowi na nogach Gomeza. Chwycił go, odwrócił na
plecy, tak że usta i nozdrza bandyty znalazły się nad wodą. Zanurzywszy głowę próbował
wyswobodzić Gomezowi nogi, ale linka była tak spętana, jak "kocia kołyska".
Trent wynurzył się i wrzasnął do ludzi w kokpicie, by mu rzucili kamizelkę ratunkową. Nie
wyglądało, by któremukolwiek z nich zależało na wypełnieniu polecenia, a Trent wątpił, czy
wystarczy mu dość sił, aby doholować Gomeza obciążonego do tego zodiakiem.
Ryk przyboju był coraz bliższy. Trentowi przeleciała przez głowę myśl, by pozwolić całej tej
cholernej bandzie osiąść na rafie. Mógł się odciąć wykorzystując krawędź koralu. Ale
wiedział, że to czysta fantazja. Moc już załamujących się fal rozdarłaby go na kawałki w kilka
sekund. Lepiej żyć z nadzieją - i lepiej dostać czysto kulę w łeb, niż zostać zmiażdżonym
przez przybój i obdartym z ciała do kości przez ostre jak nóż krawędzie koralu.
Krzyknął do ludzi w kokpicie, aby przymocowali sznur do jego szyi. Uniósłszy Gomeza na
swych barkach, przytrzymywał go tam lewą ręką, prawą zaś ciągnął bez przerwy do przodu.
Jedną tylko ręką, obciążony holowaniem Gomeza i naładowanego zodiaka, posuwał się do
przodu rozpaczliwie wolno. Rafa była już mniej niż o ćwierć mili przed nimi. Za każdym
razem, gdy fala unosiła go do góry, widział coraz bliższą ścianę piany.
Wystarczy jeszcze kilka fal...
Trent wyobraził sobie, jak przybój chwyta Złotą Dziewczynę i ciska nią, by wywrócić i
roztrzaskać na szczątki. Zmęczenie prawego ramienia doszło do granic wytrzymałości. Nie

background image

miał już siły, by wywrzaskiwać polecenia ludziom na katamaranie. A wody morskiej połknął
tyle, że chciało mu się wymiotować. Jakaś jego część marzyła o tym, by się poddać, ale był
już blisko celu i wyciągano do niego ręce. Fala rzuciła go do przodu, a jeden z
umundurowanych terrorystów chwycił go za nadgarstek. Ostatkiem tchu kazał ludziom
wyciągnąć Gomeza. I znalazł się w kokpicie. Vaquero nadal stał przy maszcie.
- Podnieś żagle - udało się wyjąkać Trentowi. Nie było czasu na chwycenie oddechu, gdyż
rafa znajdowała się ledwie o dwieście jardów na ich kursie. - Najpierw duży.
Żagiel chwycił wiatr. Trent wybrał szoty, a gdy żagiel wydął się całkowicie, przełożył ster,
aby zatoczyć koło w stronę zodiaka.
- Niech ktoś ciągnie za linkę wędki - polecił. - Nie mocno, bo pęknie. Ja muszę widzieć
kierunek.
Gdy żagle zwisły, kazał jednemu z umundurowanych odciąć linkę na nogach Gomeza i
dowiązać ją do tej na wędce.
- Nie przestawaj nawijać - powiedział. - A reszta niech wraca na dół.
Dopiero wówczas dostrzegł chudą postać Louisa, opartą o grodź salonu. Trent zapomniał o
Latynosie. Ciemne sylwetki ludzi Maria jedna po drugiej znikały w salonie, pozostawili tylko
człowieka przy wędce, drugiego przy maszcie oraz Gomeza. Louis położył rękę na bomie, by
mieć oparcie, i przeszedł przez kokpit do miejsca, gdzie na dnie leżał Gomez, jak wyrzucona
na plażę ryba.
- Spóźnimy się, Senor capitano.
- Jesteśmy żywi - powiedział Trent.
Louis kopnął Gomeza w brzuch i bandyta zwymiotował.
- Czas jest istotny, Seńor capitano.
Trent nie potrafił dłużej opanowywać swej nienawiści do Latynosa.
- A ty jesteś psychopatą - powiedział. - Ktoś powinien cię zamknąć w szpitalu dla
obłąkanych kryminalistów i wyrzucić klucz.
Pojawiła się zawsze gotowa biała chusteczka. Louis siąknął, a potem dotknął nią końca nosa
ruchem tak precyzyjnym, jak dentysta osuszający miejsce pod plombę. Wsunął chusteczkę do
rękawa.
- Gdy się ma sznur wokół szyi, Senor capitano, błędem jest obrażanie tego, kto trzyma jego
koniec - pouczył bez cienia emocji. - Miguelito - zawołał w głąb salonu - zechciej dotrzymać
towarzystwa Senorowi capitano...!
Trent wątpił, czy zdoła przy wietrze odpychającym przeładowany ponton poholować go jak
należy, nim ludzie znajdą się na rafie. Wyobraził ich sobie, ubranych w kamizelki ratunkowe,
z twarzami napiętymi od śmiertelnego przerażenia, wzmożonego ich bezradnością. Skupią
całą uwagę na wielkiej białej ścianie grzmiącego przed nimi przyboju.
Było zbyt ciemno, by dostrzec linkę, Trent zawołał więc do człowieka przy wędce, by
trzymał ją wycelowaną w zodiaka. Hamulec na bębnie nastawił na dwieście kilo, zostawiając
sto jako zabezpieczenie przed zerwaniem. Dwustukilogramowy opór wystarczył, aby zwolnić
dryf zodiaka, ale był o wiele za mały, by zbliżyć ponton do katamaranu. Gdy Trent odszedł od
rafy pod wiatr, linka zapiszczała.
- Zrobię zwrot przez sztag! - krzyknął do vaquero. - Pilnuj małego żagla. Jeśli się zahaczy,
uwolnij go.
- Si, Seitor - nadleciała odpowiedź.
Jeśli zderzą się dziobami z zodiakiem, człowiek przy wędce nie będzie w stanie dość szybko
kręcić kołowrotkiem.
- Rzuć wędkę i ciągnij ręką - powiedział Trent. - Szybko, ale nie gwałtownie, bo zerwiesz
linkę. Stań na dziobach. Wołaj, jaki jest kierunek.
Przed nimi rafa ryczała jak lew głodny pokarmu. Czterysta jardów, trzysta, dwieście, sto...
Trent wiedział, że zodiak jest stracony, zodiak i trzech ludzi.

background image

Nagle człowiek przy wędce wrzasnął, z ręką wyciągniętą prosto przed siebie w stronę
przyboju.
Trent krzyknął z całych sił, że robi zwrot. Pchnąwszy rumpel do oporu, postawił katamaran
dziobami wprost pod wiatr. Spojrzawszy do tyłu zobaczył szaleńczo wymachujących rękami,
śmiertelnie przerażonych ludzi na tle ściany białej piany. Zodiak był o pięćdziesiąt jardów od
unicestwienia. Trzydzieści dzieliło go od katamaranu.
Trent trzymał kliwer odwrócony, żeglując rufą do przodu. Obok niego jakiś człowiek
wybierał linę. Nie było czasu, by go rozpoznać. Jeszcze dziesięć jardów. Lina padła w
poprzek jachtu. Trent ujrzał, że jeden z ludzi zaczyna ją ciągnąć.
- Umocuj ją! - zawołał Trent, ale tamten był zbyt przerażony, by zrozumieć. - Przywiąż ją! -
krzyknął znowu Trent. Ale nie miał czasu, by przyjrzeć się, czy mężczyzna wykonał
polecenie.
Zwolnił szot kliwra i podniósł grot. Wielki katamaran zaczął wchodzić w inny hals, ale fala
podbiła mu dzioby, odrzucając do tyłu. Pięćdziesiąt jardów do rafy. Jej grzmot zagłuszał głos
Trenta, gdy krzyczał do człowieka przy wędce, aby trzymał kliwer z dala od sztagów.
Grotżagiel chwycił wiatr i wielki katamaran przyśpieszył. Dwadzieścia jardów do rafy...
Nie nabrał jeszcze tyle szybkości, by uzyskać pewność, że Złota Dziewczyna zrobi zwrot.
Dziesięć jardów... Teraz! - pomyślał i przerzucił ster. Katamaran zadrżał, gdy jego dzioby
chwyciły falę. Uniósł się, fala podnosiła go i podnosiła przy wściekłym łopocie żagli. Tak
trzymać - ostrzegł siebie Trent. Jedna sekunda, dwie sekundy, trzy...
I już Złota Dziewczyna szła z wiatrem. Szoty napięły się. Żagle wypełniły. O zodiaku nie
myślał - albo został uratowany, albo nie. Poczuł szarpnięcie holu. Dopiero wtedy odważył się
spojrzeć przez ramię. Przez moment widział tylko wielką ścianę przyboju, ciemną u podstawy
jak odrosty tlenionej blondynki. A potem dostrzegł ciemniejszą masę pontonu na tle białej
piany.
Hol trzymał równo, ale jego ciężar powodował, że katamaran coraz bardziej odpadał od
wiatru. Jeszcze minuta i stanie bokiem do fali.
- Uważajcie na siebie! - wrzasnął, choć wątpił, czy ludzie go usłyszą. - Robię zwrot.
Przerzucił ster. Znów fala przez okropną chwilę trzymała dzioby. Trent ujrzał, jak ciemna
postać chwyta za dolny lik kliwra, ciągnie z całej siły i zmusza do ustawienia się pod wiatr.
Dzioby katamaranu stanęły przeciw fali i po chwili jacht szedł już z wiatrem zmieniwszy hals.
Żagle zaczęły znów ciągnąć. Ale przy tym manewrze stracili dziesięć jardów i zodiak prawie
zanurzył się w fali przyboju. Trent zerknął na loran. Luka w rafie była o dwieście jardów
przed nimi, naprzeciw prawego dzioba. Potrzebował więcej żagli, ale nie mógł ruszyć się od
steru. Popatrzył na Gomeza, nadal rozciągniętego na dnie kokpitu. Stąd żadnej pomocy.
Obok pojawił się mały, szalony nożownik Miguelito, chichocząc jak podniecona pensjonarka
na przyjęciu urodzinowym. Trent zobaczył, że człowieczek wpycha sobie do nosa biały
proszek. Miguelito parsknął jak koń roboczy, chwytający oddech po zaoraniu długiej skiby.
Jego nozdrza otaczała biała obwódka.
- Hej, mali peśku - zachichotał, spoglądając na Trenta szalonym wzrokiem. - Ta malutka
siuczka ziagielek nic ci dobrego nie zrobi.
Co on może o tym wiedzieć? - pomyślał Trent z wściekłością, pompującą mu z całej siły
adrenalinę do krwiobiegu.
Miguelito wtarł knykciami białe obwódki do wnętrza nosa, szeroko szczerząc białe zęby.
Wysoki chichot wwiercał się Trentowi w uszy, ale usłyszał wariackie zdanie, wypowiedziane
przez mestizo w amerykańszczyźnie z drugorzędnych filmów.
- Hej, mali peśku, chciesz pomoci od Miguelito, to tylko powiedź słowo.
Jakby maniakalny morderca mógł w czymkolwiek pomóc...

background image

- Cłowieku, Miguelito wie wsistkie cholerne rzeci. Lepi w to wiesz! - Mestizo skoczył na
nogi, podtańcowując w kokpicie. - Gdzie ziagiel, ćłowieku? Powieć Miguelito, on zrobi
dobzie.
Nagle coś zaskoczyło w mózgu Trenta: przestawienie kliwra. Choć nie do wiary, musiał to
zrobić mały mestizo.
- Schowek na żagle pod prawą burtą. Czarna torba z wymalowaną białą jedynką. - Fala
szarpnęła katamaranem jeszcze o jard w stronę rafy. - Robię zwrot przez sztag - powiedział
Miguelitowi, ale człowieczek już odtańcował do przodu.
Następna fala podniosła Złotą Dziewczynę, posłużywszy się więc jej zboczem dla
zwiększenia szybkości, Trent przerzucił rumpel, utrzymując szot kliwra naciągnięty, dopóki
dzioby nie ustawiły się z wiatrem. Bom przeleciał na drugą stronę. Mocno ściągnął szoty obu
żagli i zerknął do tyłu. Zodiak uniósł się wysoko na grzbiecie załamującej się fali. Linka
holownicza napięła się, pociągając ponton za sobą, a fala załamała się do końca i pomknęła
do przodu w stronę koralowej bariery.
Na dziobach żółta płaszczyzna genui uwolniła się z pokrowca. Miguelito pomknął po
bocznym pokładzie, ciągnąc prawy szot genui do kołowrotka szotu.
- Hej, Miguelito robi dobzie, ha - zachichotał drobiąc stopami, nim pognał do przodu po lewy
szot. Po chwili szczekał jak piesek wskakując znów do kokpitu z gotowym szotem.
- Wciągniemy siukinsina teras na ten maśt, mali peśku. Ty gociów?
- Gotów - powiedział Trent patrząc, jak mestizo, podparłszy się jedną ręką, wskakuje na dach
kabiny, by zamienić słówko z vaquero przy maszcie.
Żółta genua wleciała wzdłuż forsztagu, Trent przełożył szoty i kliwer opadł. Katamaran
zerwał się do przodu pod wzmożonym ciągiem wielkiego żagla. Zodiak skoczył za nim. Lukę
w rafie widać teraz było jako ciemną plamę o mniej niż dwieście jardów na ukos od ich
prawej burty. W każdej chwili mógł uderzyć szkwał. Ocierając wodę deszczową z oczu, Trent
próbował obliczyć szybkość i odległość, uwzględniając dryf zodiaka. Dla pełnego
bezpieczeństwa potrzebował minimum pięćdziesięciu jardów.
- Idę do zwrotu! - krzyknął i patrzył ze zdumieniem, jak sprawnie mały kokainista wskakuje
do kokpitu, by naciągnąć szot genui.
- Hej, mali peśku, ty fajnie liciś dyśtańś - zachichotał mestizo, wpychając do nosa szczyptę
białego proszku. - Ty ich śtrasiś jak diabli!
- Lepiej się bać, niż umierać - powiedział Trent. - Gdzie się nauczyłeś żeglarstwa?
- Miguelito zieglował ź jedną grińgo-lady, dwa miesiącie. Potem ona wsiadziła Miguelito do
kicia. Niedobry ciaś. - Zachichotał. - Teraz El Jefe robić Miguelito prezient. Anio, mali peśku,
ty ten prezient. - Pociągnął urojonym nożem po gardle. - Jeden martwi grińgo...

Trent prawidłowo odgadł, że ich celem będzie północna odnoga Belpan River. Gdy tylko
znaleźli się pod osłoną zarosłego mangrowcami ujścia, zdjął ludzi z zodiaka, poleciwszy im
złożyć ładunek wzdłuż bocznych pokładów Złotej Dziewczyny, a potem zejść na dół. Mając
wiatr prosto z rufy, zastąpił genuę drugą, znacznie większą i lżejszą. Z grotem wydętym nad
lewą burtą i genuą nad prawą, ślizgali się po gładkiej wodzie rzeki jak ogromny biały motyl.
Na niebie ukazała się pierwsza szara smuga wstającego świtu.
Wzdłuż brzegów ciemnozielony gąszcz mangrowców ustąpił miejsca wysokopiennej
dżungli. Blade pnie gigantycznych drzew chlebowych wyrastały ponad piętrowe podszycie
palm wachlarzowatych i pnączy. Brzeg ocieniały bawełnice. Palmy cohune, ze strąkami
orzechów podobnymi do ogromnych gniazd os, stały wyprostowane jak wartownicy. Nad
południowym brzegiem rozrastały się czerwone uroczyny i pięły po szarym klifie
wapiennym. Kwiaty dzikiej kawy, jak białe gwiazdki zaścielały brzegi, a kapok, podobny do
pierzastej spódniczki baleriny, błyszczał kroplami deszczu.

background image

Powinny też być papugi przelatujące z drzewa na drzewo w poszukiwaniu śniadania; tukany,
czaple białe, kormorany, czaple szare, trogony. Ale nic się nie poruszało, żaden dźwięk nie
mącił ciszy, żaden zimorodek nie przelatywał niebieską błyskawicą nad wodą; nie słychać
było zwykłego o świcie głosu cykad. Wszystko zdławił ciężar złego przeczucia, a deszcz
padał nieustannie.
Requiem dla mnicha, pomyślał Trent, śledząc spojrzeniem kokainistę mestizo,
przykucniętego na dachu kabiny. Przez ubiegłe pół godziny człowieczek chichotał pod
nosem, wecując ostry jak brzytwa nóż myśliwski na wewnętrznej stronie swego pasa. Trent
nie miał wątpliwości, że Miguelito go zabije i zrobi to z przyjemnością - przez zemstę za
wszystko, co go spotkało w amerykańskim więzieniu oraz za wtrącenie go tam przez gringo-
lady.
Gomez przyszedł do siebie i z poważną miną usiadł koło Trenta w kokpicie. Przez długą
chwilę milczeli, aż wreszcie bandyta podniósł głowę i powiedział:
- Nic nie mogę zrobić.
Trent nie zadał sobie trudu, by odpowiedzieć. Nie istniała żadna odpowiedź. Obaj byli
zawodowcami, obaj znali reguły gry. Ale dzieliła ich istotna różnica: wybór przełożonych.
Bez względu na to, pod jakim żył naciskiem, Gomez swobodnie dokonał swego wyboru.
Dobro albo zło...
W społeczeństwie, które utraciło ster moralny, te określenia uznano za staromodne -
pomyślał Trent bardziej ze smutkiem niż goryczą. Ale dla niego pozostały podstawowymi,
może dlatego, że tak często ryzykował życie. Chciałby wiedzieć, co zaplanował Louis,
choćby po to, by dowiedzieć się, dla jakiej sprawy pułkownik Smith poświęcił jego życie i ile
informacji przed nim ukrywał. Ale najbardziej ze wszystkiego Trent chciałby poznać, jakie
siły i jakie mózgi kryły się za Louisem. Jakiekolwiek plany mieli ci ludzie, Trent był pewien,
że są one zbyt skomplikowane, by mogli je stworzyć mordercy z kolumbijskiej mafii
kokainowej.
Mordercy...
Trent uważał, że ważne jest, aby trzymał się tego określenia; podobnie ważne dla niego było,
aby nigdy nie używać słowa "lojaliści", gdy mówił lub meldował o protestanckich
terrorystach w Irlandii Północnej. Gdy ryzykuje się życie, dokładność wysłowienia ma
kluczowe znaczenie. Dla Trenta, z urodzenia katolika, użycie terminu "lojaliści" w stosunku
do protestanckich odpowiedników IRA było obelgą dla społeczności katolickiej. Jej
większość sprzeciwiała się zarówno złu terroryzmu, jak niesprawiedliwości wynikłej z
wiekowych przesądów, na których wyrósł irlandzki terroryzm.
Terroryzm był skutkiem, a nie przyczyną. Tę lekcję Trent dobrze sobie przyswoił dzięki
toczonej z nim walce. Ale chore, złe, zdeprawowane umysły używały terroryzmu jako
narzędzia, i tego nie można było wybaczyć. Przez lata, w których zajmował się
infiltrowaniem takich grup, Trent zmuszony został do wysłuchiwania wszelkiego rodzaju
usprawiedliwień. Były od początku do końca kłamliwe, a Trent był o tym tak samo
przekonany teraz, gdy miał za chwilę umrzeć, jak wtedy, gdy planował klęskę grup, do
których przeniknął.
Ubiegłej nocy były chwile, gdy jego strach stawał się nie do opanowania. Teraz jednak, o
świcie, gdy śmierć była tuż, ogarnęła go spokojna ufność - jakby sam stał się istotą
abstrakcyjną, obserwującą z daleka ostatni rozdział swego życia.
Z salonu wyszedł Louis. Szatan - pomyślał Trent i poczuł, że się uśmiecha. Zrozumiał, że
nieustanny strach podziałał na niego jak narkotyk, uwalniając od nacisku rzeczywistości. W
podobny sposób maratończycy przełamują barierę bólu, osiągając stan niemal
halucynacyjnego spokoju.

background image

Patrząc na Trenta, Louis przejawiał mniej emocji, niż gdyby przyglądał się kanapce. Dotknął
nosa kolejną, nieskalanie świeżą chusteczką, którą następnie starannie złożył i wetknął do
rękawa.
- Gdy opłyniemy następny zakręt, Seńor capitano, proszę dobić do lewego brzegu.
- Modlę się do Boga, by ktoś cię zastrzelił - odrzekł Trent.
Louis zignorował go, ale Miguelito rozchichotał się z radości.
- Hej, grińgo, ź ciebie dzielni mali pesiek.
Okrążywszy zakręt ujrzeli prowizoryczną przystań z surowych bali i prowadzącą od niej do
głównej szosy i mostu błotnistą, ziemną drogę. W pobliżu czekały dwa dżipy i jedna
ciężarówka Sił Obronnych Belpan. Kierowcy ustawili je przodem do szosy, aby móc ruszyć z
miejsca natychmiast, gdy załadują się ludzie, broń i amunicja. Tak precyzyjna organizacja
spowodowała, że Trent poczuł lęk o losy Republiki Belpan. Nic nie mógł zrobić, nie mógł w
żaden sposób przesłać wiadomości Casparowi w Ambasadzie USA.
Oddając ster, dobił Złotą Dziewczyną do brzegu. Vaquero zrzucił żagle, a Miguelito cisnął
cumę jednemu z czekających tu kierowców.
- Przydałby mi się kubek kawy - powiedział Trent do Gomeza.
Ale Louis był na pokładzie i Gomez mógł tylko przepraszająco wzruszyć ramionami.
- Muszę dopilnować załadunku samochodów. A także muszę cię poprosić...
- Nie krępuj się - odparł Trent i wręczył mu wyjęte z tylnej kieszeni spodni osiem tysięcy
dolarów.
Następnie zaczął się przyglądać, jak Gomez organizuje przeładunek. Gomez zdobył swą
pozycję zarówno wagą spokojnej osobowości, jak siłą fizyczną i precyzyjną celnością
strzałów. To, że był bliski utonięcia, w oczach Louisa stanowiło akt samokastracji, utratę
twarzy, powodującą upadek z drabiny pozycji społecznej na poziom niewiele wyższy niż
peona. Peoni byli przeznaczeni na odstrzał, a ludzie już przewąchali, jaką pozycję ma Gomez.
Dlatego jego władza nad nimi stała się dyskusyjna. Takie jest ryzyko zawodowe każdego
bandyty.
Ale Mario nie podejmował ryzyka. Dowódca oddziału uderzeniowego wolał raczej trzymać
się w cieniu, niż narazić się na stawianie czoła Louisowi albo dopuścić, by jego ludzie ujrzeli
go jako służalca przywódcy Latynosów czy człowieka, który się go boi.
Natomiast Miguelito umacniał swą pozycję im bliższa była chwila działania - być może
dlatego, że w tak oczywisty sposób zabijanie sprawiało mu przyjemność. Tak przynajmniej
ocenił to Trent, przyglądając się, jak Miguelito wpycha do nozdrzy kolejną porcję kokainy. Ci
ludzie zaraz zaczną zabijać, tego Trent był pewien.
Mestizo podniósł wzrok, spotykając spojrzenie Trenta.
- Ty chcieś kafy! Pewnie, ciemu nie? Najpierw źwiąziemi ci ręcie, mali peśku.
Pod okiem Gomeza związał Trentowi z przodu nadgarstki, tak by mógł utrzymać kubek z
kawą.
Ludzie w mundurach wsiedli do ciężarówki, Mario na końcu. Urzędnicy już siedzieli w
jednym z dżipów, drugi czekał na Louisa i Gomeza. Miguelito wrócił na swe miejsce na
dachu kabiny.
Nie bacząc, że patrzy na to Louis, Gomez wyciągnął do Trenta dłoń w niemej prośbie o
rozgrzeszenie.
- Dziękuję ci za moje życie, Senor.
- Proszę bardzo.
Trent, z pozycji zewnętrznego obserwatora, przyglądał się sobie, jak ściska dłoń bandyty
własnymi związanymi rękami. Czuł, że zaraz wybuchnie histerycznym śmiechem, i walczył,
by odzyskać opanowanie.

background image

- Bez urazy - powiedział. A potem, ponieważ pozostało mu już tylko sianie nieufności
między tymi dwoma, kiwnąwszy głową w stronę Louisa, dodał: - Jeśli będziesz miał okazję,
zastrzel go. Jeśli tego nie zrobisz, on zabije ciebie.
Ujrzał, jak wzrok Louisa twardnieje, i poczuł nerwowe drgnięcie ręki Gomeza. Skazał
jednego z tych ludzi na śmierć - którego, przyszłość pokaże.
Gomez przeskoczył przez reling. Trent patrzył za wyprostowanym jak świeca bandytą
podążającym do czołowego dżipa.
Louis siąknął w chusteczkę. Jego zimne spojrzenie na chwilę spoczęło na Trencie.
- Był pan w najwyższym stopniu sprawny, Senor capitano. - Podniósł głowę patrząc na
mestizo. - Pozbądź się go.
- No pewnie, wezmę go do dziungli, Jefe. - Człowieczek zachichotał w oczekiwaniu
przyjemności i pociągnął nożem po wyimaginowanej szyi Trenta. - Ziośtawiam jego ciało,
wielki kot go zje.
Louis wyraził swą aprobatę leciutkim ruchem chusteczki.
- Gdy skończysz, dołącz do zapory na drodze przy moście.
Kiedy pojazdy odjechały, Miguelito zeskoczył z dachu kabiny.
- Chcieś ostatni kubek kafy, mali peśku?
- Proszę - powiedział Trent, by odsunąć chwilę swej śmierci choćby o parę minut.
Mestizo wsadził kciuk do kapciucha na kokainę i zaklął widząc, że na paznokciu pojawiło się
tylko parę ziarenek.
- Hej, my lepiej ićmy do sialonu, mali peśku. Tu zia duzio deściu, a Miguelito musi siobie
naciąć tlochę koksiu.
Przywiązał koniec smyczy Trenta do poręczy obok zejściówki, prowadzącej w stronę dzioba
prawego kadłuba. Trent usiadł na pokładzie salonu, trzymając w stulonych dłoniach kubek.
Miguelito siadł przy stole. Z jakiejś osobistej skrytki wydobył kilka kostek prasowanej
kokainy i zaczął skrobać jedną na lusterku do golenia należącym do Trenta. Ponieważ Louisa
już tu nie było, mestizo zupełnie się nie śpieszył - tak przynajmniej przypuszczał Trent. A
także dlatego, że jego nałóg kokainisty wymagał znacznego zapasu. Gdy już wyjdzie na
deszcz, przygotowanie go byłoby bardzo trudne.
- Hej, to Belpan ciałkiem źwaliowane miejście - oświadczył Miguelito, przekrzywiwszy
głowę i patrząc na Trenta. - Oni mają ziąd, jakby myśleli, zie to plawdziwy klaj, tylko zie
mają wsiśkiego palęsiet ty sieci ludzi. - Odkroił z kostki ćwierć cala i znów zaczął je siekać
na miałki proszek. - Tak, mali peśku. Źwaliowany. I oni mają wiboli, tak zie politici sią po
ciałym cholernym klaju. Ziadnych golyli. Nić. Ćłowieku, oni naplawdę waliaci. My ich
źbieziemy jak dojrzałe avocados. - Podniósłszy głowę znad lusterka zerknął na Trenta. Z ust
kapała mu ślina. - Tak, mali peśku: plop, plop, plop. - Zachichotał, małpując ruchy wrzucania
avocados do koszyka. - My będziemi zbielali tych polityków, mali peśku, i my będziemy ich
wsiadziali do wielkiej dziuli, zięby nie wlócili. Wtedy Senor Louis ziaćnie ziądzić tym malim
klajem, jakby to jego hacienda. My będziemy mieli siamoloty lądujące tu tak, jak muchy będą
lądować na twoim tlupie, kiedy Miguelito cię ziabije. Tak - stwierdził z zadowoleniem,
odcinając kolejny ćwierćcalowy płatek z kostki. - My żłobimy dobzie i my śkońcimy, każdy
cholelny siamolot z koksiem będzie latać psieź Belpan. Będzie ciała wielka gola koksiu, mali
peśku.
- To wielka operacja, jak na jednego człowieka - powiedział Trent.
Miguelito uniósł brwi zdumiony taką głupotą Trenta.
- Hej, ty miśliś Louis wielki Jefel Ty ciałki waliat, grińgo. Louis, on kto, ty myśliś? Opelacja
Desiantowa; tak, to te ślowa. - Mestizo powtórzył je kilkakrotnie, dumny ze swej znajomości
języka. - Tak, Opelacja Desiantowa... - Wsa dziwszy sobie kokainę do nosa zachichotał. -
Louis ciały waliat twaldziel, ale on jest nić. My mamy siefów zewsiąd, mali peśku. My mamy

background image

siefów z Colombia. My mamy Louisia Nicaraguanos. My nawet mamy jeden grińgo sief, cio
go nikt nie widział. On mózg, mali peśku. Ciały wielki mózg.
A więc Trent miał rację. Ale informacja była dla niego bezużyteczna. Wyobraził sobie
prezydenta Belpan takim, jak go widział po raz ostatni, bosego, próbującego łowić ryby z
końca pomostu na wyspie San Paul. A przy nim żadnej ochrony, chyba żeby brać pod uwagę
jego wnuczkę... Inni ministrowie, w tej chwili rozproszeni po swych okręgach wyborczych,
będą równie łatwym łupem. Lecz w tym scenariuszu jeszcze czegoś brakowało...
Trent odstawił opróżniony kubek po kawie.
- I wy naprawdę wierzycie, że Stany i że Narody Zjednoczone pozwolą by wam to uszło na
sucho?
- Belpan? - Miguelito zachichotał radośnie. - Ty waliat, ty myśliś, że kogoś to gófno
obchodzi? My almia Belpan, ćlowieku, my mamy munduli, plawda?
Ale to nie było aż takie proste, w każdym razie już nie. Cała różnica w tym, że skończyła się
Zimna Wojna. Dni istnienia egzotycznych przymierzy, opartych na obietnicach
podtrzymywania czy to kapitalizmu, czy komunizmu już się skończyły. Mózg kryjący się za
operacją musiał zdawać sobie z tego sprawę.
- Chcieś splóbować niucha koksiu, mali peśku? - za proponował mestizo zadzierając głowę i
maniacko szczerząc zęby. - Śtuplocentowy.
Trent nie przyjął propozycji.
- Ćlowieku, nie wieś, cio dla ciebie dobie. - Zsypał sproszkowaną kokainę do kapciucha i
wstał. Za pas miał wetknięty pistolet, w prawej ręce trzymał nóż. - Telaz pójdziemy na
spacielek, mali peśku. Nie źlobiś Miguelito kłopotów. A potem Miguelito dobzie psietnie ci
galdło, ziebyś nić nie ciuł.
Kazał Trentowi odsunąć się od poręczy przy zejściówce, by odwiązując sznur pozostawać
poza jego zasięgiem. Trent po raz ostatni rozejrzał się po salonie.
- Tak, mali peśku, ładna łóć - zachichotał Migueli to. - Adios... - Przeszedł za Trentem przez
reling, ponaglając go ukłuciami noża. - Mi tylko pójdziemy tlochę głębiej w dziunglę, mali
peśku.
Nie było tu żadnej ścieżki; Trent musiał przepychać się przez zwartą ścianę roślinności. Co
parę sekund koniec noża kłuł go w plecy, wiedział więc, że mestizo postępuje tuż za nim.
Przed nimi pojawiła się polanka, oddzielona od Trenta tylko wachlarzem liści palmowych.
Rozsuwając je usłyszał znajomy odgłos niuchania; to Miguelito wpychał sobie kokainę do
nosa. Trent padając kopnął do tyłu prawą nogą. Stopa trafiła w cel: uginający się od ciosu
brzuch człowieczka. Mestizo zgiął się wpół, a Trent, znalazłszy się na ziemi, z całej siły
kopnął lewą, trafiając Miguelita w podbródek. Mestizo padł na kolana, ale nóż nadal trzymał
w ręce. Wypuściwszy koniec sznura otaczającego szyję Trenta, zaczął na oślep szukać za
pasem pistoletu.
Potoczywszy się po ziemi, a potem zerwawszy na nogi, Trent rzucił się przez polankę i
wpadł w podszycie, trzymając związane ręce przed twarzą, by ochronić oczy. Ostre liście i
kolce szarpały mu ramiona i cięły po policzkach. Pnącza chwytały go za nogi i za sznur na
szyi. Potknął się i przewrócił w gęste zarośla. Przejęty strachem, przepychał się naprzód,
pełzając na łokciach i kolanach pod niskim baldachimem zieleni. Słyszał, jak przeklina
Miguelito. Pot zalewał mu oczy. Tuż przed nim pojawił się strumyk płynący do rzeki.
Wyplątał nogi z pnączy i stoczył się do wody. Ciągnący się z tyłu sznur prawie go zadusił.
Brnąc z biegiem strumyka, ujrzał przed sobą stawek, składający się bardziej z płynnego błota,
niż wody. Wskoczył do niego, a gdy próbował zgruntować, błoto zamknęło się nad jego
głową. Jego panika jeszcze wzrosła, gdy poczuł, jak zatyka mu nozdrza.
Panika była jego wrogiem.
Zmusił się do myślenia. Jego stopy oparły się o dno. Wynurzył się na powierzchnię; podniósł
ręce, by otrzeć błoto z oczu. I wtedy zobaczył węża. Miał trzy stopy długości, był jak

background image

zielonkawo-brązowa wstęga z żółtym rombem na gardle. Fer-de-lance. Śmiertelnie jadowity...
Za plecami usłyszał wołanie mestizo:
- Hej, grińgo, ti bzidki mali pesiek. Miguelito naplawdę źły!
Trent powoli obrócił się w miejscu, by móc chwycić sznur w ręce. Wąż podniósł głowę,
sycząc ze strachu lub złości i wysuwając języczek.
- Hej, grińgo, ja cię widzie - zaśpiewał Miguelito jak dziecko drażniące się z drugim podczas
zabawy w chowanego.
Wąż zasyczał. Mestizo zachichotał.
- Miguelito teraz cię sibko złapie, mali peśku.
Moskit usiadł Trentowi na nosie i ukłuł. Błoto na wargach smakowało gnijącymi roślinami,
jego smród zapychał mu nozdrza. Pociągnął sznur ku sobie. Wąż uderzył, zatapiając zęby
głęboko w sznurze. A potem umknął; widać było tylko, jak koniec jego ogona znika w
zaroślach, z których wypełzł. Trent usłyszał, jak mestizo ujrzawszy węża klnie ze strachu.
- Hej, grińgo, mozie ja cię tu ziośtawię, ziebyś umierał powoli.
Jeszcze raz trzeszczenie krzaków pod stopami, a potem niuchanie kokainy: niuch, niuch. I
wreszcie głos, jakby mówiący sam do siebie:
- Tak, grińgo, tak ja żłobię. Ty umzieś naplawdę powoli w dziungli. Śkulwisin. Miguelito
powie El Jefe, zie ty ciałkiem zimny tlup.
Trent podejrzewał podstęp. Słyszał, jak z lewej strony Miguelito przedziera się przez zarośla.
Wróci na Złotą Dziewczynę? Czy dołączy do ludzi w zasadzce na drodze koło mostu? Ilość
kokainy, jaką ten człowiek wpychał sobie do nosa, musiała wpływać na jego rozsądek... ale w
jakim kierunku? - zastanawiał się Trent. Czy on może zaryzykować okłamanie Louisa? Z
biegiem strumyka Trent przedostał się do Belpan River, przez cały czas pełznąc, przepychając
się bezszelestnie przez błoto i gnijącą roślinność. Leżąc w wodzie płasko na brzuchu, wysunął
związane ręce przed siebie, a twarz uniósł z podszycia. W ten sposób mógł obejrzeć, co się
dzieje w górze rzeki, pozostając w ukryciu nawisłego nad nim krzewu dzikiej kawy. Deszcz
padał już od przeszło czterech godzin. Rzeka wezbrała o prawie dwie stopy, a prąd, niemal
niewyczuwalny, gdy zbliżali się do przystani, zaczął tworzyć okolone pianą wiry przy brzegu.
Trent miał nadzieję, że zdoła zaobserwować Złotą Dziewczynę, ale strumyk wpadał do rzeki
niżej i jacht leżał zasłonięty w górze przez zakręt. Na miejscu Miguelita Trent schowałby się
w zasadzce, w dżungli koło katamaranu. Ponieważ szosa była pod obserwacją, jedyną
nadzieję ucieczki Trenta stanowił jacht, a mając dostęp do radia, mógłby ostrzec Caspara i
Belpańczyków oraz wezwać ciężką brygadę Steve'a. Ale mestizo jest gangsterem, a więc
kimś lojalnym przede wszystkim wobec samego siebie. Bezpieczniej skłamać, niż przyznać
się do nieudolności?
Owinąwszy smycz wokół pasa, Trent zsunął się do rzeki jak krokodyl. Poniżej zakrętu i
blisko brzegu woda była jeszcze wystarczająco płytka, by Trent mógł zgruntować. Ale w
miarę jak brnął pod prąd, było coraz głębiej. Próbował posuwać się do przodu chwytając za
gałęzie, ale mając związane ręce, tracił grunt pod nogami za każdym razem, gdy zmieniał
chwyt. Musiał albo przepłynąć na tamten brzeg, albo wrócić między krzaki. Wyobraził sobie,
jak wygląda to miejsce.
Prąd rzeki ściął zbocze pagórka powyżej zakrętu; wobec tego Trent musiałby wspinać się na
strome zbocze, wysokie na około pięćdziesiąt stóp. A bezgłośne zsunięcie się z niego w
pobliżu mostu będzie niemożliwe. Jeśli popłynie rzeką, musi pchać się pod prąd znacznie
powyżej jachtu, będąc widocznym z mostu. Inaczej prąd zepchnie go daleko w dół. Ale Louis
po to ustawił na drodze posterunek, by zatrzymywać wszystkich przedstawicieli władzy,
wracających do Belpan City. Jego ludzie będą raczej obserwować drogę, a nie rzekę,
chwytając polityków w sieć - jak przechwalał się Miguelito - tak łatwo, jak zrywa się dojrzałe
avocados. Trent odepchnął się od brzegu, płynąc ze związanymi rękami sposobem,
stanowiącym niezdarną i mało wydajną adaptację stylu bocznego.

background image

Wydostawszy się spod osłony brzegu zauważył, że wiatr się wzmógł. To też mogło utrudnić
mu ucieczkę. Z drugiej jednak strony, gdy tylko wypłynie z ujścia rzeki, będzie mógł
pożeglować prosto na Canaka. Musiał uchronić prezydenta przed schwytaniem przez ludzi
Louisa. Obraz sytuacji stawał się coraz jaśniejszy, jak układanka z coraz większej liczby
części. Kluczem do całej sprawy był prezydent. Jako przywódca kraju, jeszcze przed
uzyskaniem niepodległości, prezydent był jedyną osobistością znaną poza granicami Belpan.
Jeśli pozostanie na wolności, będzie mógł wezwać pomoc z zewnątrz - więc dla
zabezpieczenia przywódca zamachu próbował zniszczyć jego reputację przez powiązanie go z
handlem kokainą.
Zza zakrętu dostrzegł Złotą Dziewczynę. Leżała tak, jak ją zostawił, przycumowana dziobem
i rufą do przystani. Ale teraz, gdy rzeka przybrała, przystań była prawie na równi z lustrem
wody, a cuma dziobowa sztywno naciągnięta.
Z twarzą omywaną wodą, Trent przepychał się pod prąd. Wiatr i siekący rzekę deszcz kryły
jego ruchy. Teraz już widział most. Zatrzymał się i zaczął przyglądać.
Ludzie Louisa zablokowali drogę po przeciwnej stronie mostu. Barykadę zbudowali z
ustawionych na sztorc skrzyń amunicyjnych i leżących na nich pni, wyciętych na skraju
dżungli. Na barykadzie znajdowała się kwadratowa biała tablica, na której widać było
czerwone litery. Ale napis był dla Trenta nie do odczytania, bo tablica stała pod zbyt ostrym
kątem. Ludzie ubrani byli w gumowe peleryny, a czarne berety zmienili na mocno naciągnięte
dla osłony przed deszczem tropikalne kapelusze wojskowe. Trent nie potrafił więc dostrzec,
czy Miguelito znajduje się wśród nich.
Natarł czoło i policzki błotem, trzymając się tuż pod ociekającym wodą deszczową
baldachimem liści, osłaniającym brzeg rzeki. Płycizna zmusiła go do uklęknięcia, więc
posuwał się beznadziejnie powoli. Kierowca dżipa Toyota zmienił bieg i powoli przejechał
przez most, zatrzymując się przy barykadzie. Dwaj ludzie, odwróciwszy się plecami do wiatru
i siekącego deszczu, zaczęli sprawdzać papiery kierowcy.
Siódma rano. Niedzielny poranek...
Do Belpan City prowadziły tylko trzy drogi i Louis z pewnością zablokował wszystkie.
Gdyby na zamach wybrano dzień powszedni, ruch na drogach byłby duży o tej porze i wieści
o pojawieniu się blokady rozeszłyby się po kraju, być może ostrzegając któregoś z ministrów,
nim zostałby schwytany... Jeszcze jeden dowód wzorowego planowania.
Będąc już powyżej Złotej Dziewczyny, Trent spojrzał do tyłu. Żadnego ruchu na brzegu ani
na katamaranie. Ale jeśli Miguelito czeka, będzie dobrze ukryty. Obserwując suchą gałąź,
wypływającą spod mostu i znoszoną prądem w stronę jachtu, Trent liczył sekundy. Około
czterech minut na przepłynięcie rzeki, dwieście jardów spływu. Dla bezpieczeństwa będzie
musiał wypłynąć w kierunku przeciwległego brzegu z miejsca znajdującego się o mniej niż
pięćdziesiąt jardów poniżej brzegu. A prąd przybierał na sile.
Jeden z ludzi przy barykadzie, znudzony, zrzucił do wody patyk i patrzył, jak spływa pod
przęsłem. Dołączył do niego drugi. Znaleźli nowe patyki. Choć nie mógł ich stąd dosłyszeć,
Trent wiedział, że zrobili sobie wyścigi. To było jasne: wypuszczali patyki w tym samym
momencie i przebiegali w poprzek mostu na jego skraj patrząc w dół rzeki, by widzieć, kto
zwyciężył.
Gdy poszli szukać następnych patyków, dołączył do nich trzeci. Trent odczekał, aż wszyscy
zgromadzili się po przeciwnej stronie, a potem, nie zważając na nic, rzucił się do przodu.
Kiedy wrzucili patyki i wrócili z powrotem, zamarł w miejscu. Widział już ich twarze.
Miguelita wśród nich nie było.
I tak to szło - za każdym razem Trent zyskiwał dziesięć jardów, ale wiedział, że jak długo
będą trwały te wyścigi, nie ma szans na przebycie rzeki niepostrzeżenie.
Znieruchomieć i skoczyć, znieruchomieć i skoczyć. Pół godziny, godzina...

background image

Trent dotarł do miejsca, które sobie wyznaczył, ale prąd był teraz o wiele silniejszy, więc
musiał znaleźć się przy moście. Ani śladu Miguelita...
Przez most przejechał amerykański ford, a za nim dżip Discovery. Trent zaryzykował i
pobiegł chyłkiem, by ukryć się pod przęsłem. Gdy miał jeszcze dziesięć jardów do przebycia,
usłyszał, jak kierowca discovery przyśpiesza, odjeżdżając od barykady. Na moście ktoś
krzyczał. Trent padł do wody na brzuch, pod osłoną krzaka, rosnącego obok betonowego
filara. Przewrócił się na plecy i leżał nieruchomo jak trup, wystawiwszy tylko twarz nad
powierzchnię wody.
Usłyszał sprzeczkę dwóch mężczyzn, ale plusk wody w uszach nie pozwalał mu odróżnić
słów. Rozległy się męskie kroki po betonie - przyciszone, dzięki miękkim podeszwom
wojskowych butów. Głosy zatrzymały się wprost nad nim. Ponowna kłótnia. A potem Trent
usłyszał łamanie gałęzi i przekleństwo, gdy jeden z mężczyzn skoczył z mostu na brzeg rzeki,
o trzydzieści stóp powyżej niego. Trent wstrzymał oddech, zanurzając twarz pod błotnistą
powierzchnię rzeki. Zagryzł zęby - jego płuca o mało nie pękały z wysiłku. Dziesięć sekund,
dwadzieścia, trzydzieści...
Dech z płuc wypełnił mu usta. Czuł, jak policzki wydymają mu się jak balony na gorące
powietrze. Wystawił nozdrza nad wodę, powoli wypuszczając oddech. W połowie wysokości
brzegu jakieś stopy obsunęły się po błocie. Potoczył się kamień i z pluskiem wpadł do wody
nie dalej, niż o jard od nóg Trenta. Cisza.
A potem prawie szeptem:
- Hej, ti tam, mali peśku? - Ponowny poślizg stóp szukających oparcia, a wraz z tym
stłumiony chichot: - Miguelito miśli, zie on cię widzi.
Fakt, że mestizo tak bardzo zniżył głos, był dla Trenta dowodem, że człowieczek skłamał
meldując, iż wykonał wyrok. A poza tym Miguelito nie mógł go widzieć z brzegu. Jeszcze
nie. Aby dostrzec coś pod mostem, mestizo musiałby wejść do wody.
Kawał brzegu podmytego deszczem oderwał się pod ciężarem człowieczka i zwalił do wody.
Dla Trenta plusk ten był tak głośny, jak wybuch bomby. Mestizo stracił równowagę i Trent
usłyszał, jak klnąc ześlizguje się. Gdy Miguelito spadł do wody, fala od jego upadku zalała
krzak, pod którym leżał ukryty Trent. Wiedział już, że jest skończony: nie było możliwości,
by mestizo mógł go przeoczyć. Wystarczyło, by wstał, zrobił jeden krok do przodu i rozsunął
gałęzie. Usłyszał męski śmiech, dobiegający z mostu. Miguelito odpowiedział wiązanką w
gardłowej hiszpańszczyźnie.
A potem dodał po cichu:
- Gófno.
Trent, nie mogąc oderwać od niego wzroku, ujrzał, jak człowieczek wytrząsa wodę z
pistoletu. Rozpiął kurtkę polową i wytarł magazynek o swą trykotową koszulę.
- Co ty tam robisz w dole?! - zawołał mężczyzna z mostu. - Łapiesz ryby?
Miguelito odwrzasnął, że jego rozmówca może sam sobie zrobić coś niewymawialnego.
Zatrzasnął magazynek w kolbie pistoletu i zrobił krok do przodu. Jego buty polowe zbełtały
błoto o cal od stóp Trenta. Z pistoletem w dłoni rozgarnął liście. W górze na drodze rozległy
się klaksony. Człowieczek zadarł głowę. Jeszcze więcej klaksonów, wygrywających werbel.
- Hej, ćłowieku, co zia gófno się dzieje?
- Wygląda jak procesja! - odkrzyknął człowiek z mostu. - Plakaty jakiegoś cabron z wielkimi
wąsami. Musi to być politico...
Miguelito zaklął i wypuścił gałęzie.
- Ćłowieku, tutaj nić. Wlaciam na golę.
- Ano, pośpiesz się. I nie utop.
Klaksony ryczały w rytmicznym unisono, a przez megafon męski głos wyśpiewywał inicjały
Partii Prezydenckiej i nazwisko ministra turystyki i transportu: Głosujcie na P.P., głosujcie na
George'a Vincente Browna.

background image

Miguelito zaklął i zaczął wdrapywać się na brzeg.
Trent dygotał. Czekając, co nastąpi, próbował oddychać wolno, by się uspokoić. Pochód
agitacyjny znajdował się na moście. Wszyscy wrzeszczeli, klaksony ryczały, a hymn P.P.
powtarzał się w kółko, jak zepsuta płyta. W kawalkadzie było z pięćdziesiąt ciężarówek i
wozów osobowych.
Trent wyślizgnął się spod krzaka i wziął głęboki oddech. Trzymając wyciągnięte ręce, jak
taran i młócąc nogami, popłynął pod wodą ku przeciwległemu brzegowi, czując, jak spycha
go prąd. Dwukrotnie wynurzył się, napełnił płuca powietrzem i znów zanurkował. Wreszcie
zobaczył katamaran. Na moment obejrzał się na kawalkadę ministra, zatrzymaną przy
barykadzie. Dla uratowania George'a Vincente Browna nie mógł nic zrobić. Znów
zanurkował, kopiąc wodę z całej siły. Gdy się wynurzył, prąd już poniósł go w bezpieczne
miejsce. Miał ochotę przewrócić się na plecy i dać się unosić bez dalszego wysiłku. Dodał
sobie bodźca wyobrażeniem starzejącego się prezydenta, siwowłosego i kruchego. Musiał
dostać się na wyspę Canaka przed ludźmi Louisa. Deszcz bębnił po wodzie, wiatr tężał.

Prąd rzeki zaniósł Trenta między dwa kadłuby Złotej Dziewczyny. Chwyciwszy hol zodiaka,
przez chwilę opierał się rzece, by odzyskać oddech. A potem wspiął się ponad prawym
pływakiem zodiaka i przetoczył na deszczułki podłogi. Zapomniał o sznurze, którym owinął
się w pasie. Gdy nań upadł, prawie dech mu zaparło. Marzył o chwili odpoczynku, ale
wiedział, że nie wolno mu się zatrzymywać. Ciągnąc za linkę holowniczą przełożył wreszcie
ręce nad relingiem i jednym skokiem znalazł się w kokpicie.
Skierował się prosto do umieszczonego nad stołem z mapami radia. Ktoś powyrywał kable -
jeszcze jeden dowód dbałości o szczegóły. Zeskoczywszy do kambuza po nóż kuchenny,
przeciął pętlę na szyi. Uwolnienie rąk było trudniejsze. Ustawił nóż pionowo w szufladzie na
sztućce, równocześnie przyciskając ją kolanem. Nóż obsunął się dwukrotnie, raniąc go w
nadgarstki, ale wreszcie mu się udało.
Kapiąc krwią popędził na pokład i wyskoczył na brzeg. Przystań była już o stopę pod wodą.
Odwiązał cumę rufową i owinąwszy nią pal przystani, wrzucił do kokpitu. Następnie zwolnił
cumę dziobową, wskoczył na pokład i pobiegł kokpitem do tyłu. Z rufą przytrzymywaną w
miejscu, prąd przesunął dzioby Złotej Dziewczyny od przystani. Trent odczekał, aż katamaran
ustawił się dokładnie w dół rzeki, a wówczas zwolnił cumę rufową, zwijając ją w kokpicie.
Trzymał kurs po wewnętrznych stronach zakrętów, gdzie prąd był szybszy i silniejszy niż
wiatr od morza. Żagle mogłyby tylko zawadzać. Gdy rzeka przybrała prosty bieg,
zaryzykował spojrzenie na barometr. Ciśnienie spadło do sześćdziesięciu.
Pomyślał przelotnie, by przedostać się do Belpan City i Caspara w Ambasadzie USA. Ale nie
miał pewności, że agent DEA będzie się tam znajdował, a Louis z pewnością miał ludzi
pilnujących przystani na wypadek, gdyby któryś z członków rządu wracał tędy z kampanii
wyborczej na wyspach - tego był pewien. Co do możliwości posłużenia się telefonem, to
biorąc pod uwagę drobiazgową organizację zamachu stanu, Trent był pewien, że centrala
znajduje się w rękach Louisa i do tego nieczynna, szczególnie jeśli szło o połączenia z
zagranicą. To wykluczało zaalarmowanie Steve'a w Waszyngtonie. Pułkownika Smitha Trent
nie brał pod uwagę.
Pozostawała więc tylko Canaka. Kto miał prezydenta, miał asa w rękawie.
Gdy prąd wyniósł Złotą Dziewczynę za ostatni zakręt przed otwartym morzem, wciągnął
zodiaka na pokład. Kiedy podnosił lornetę do oczu, wiatr uderzył go prosto w twarz. Już
zdążył wzburzyć płytką wodę za rafą w krótkie fale z białymi grzbietami, zdolne zastopować
katamaran w miejscu, gdyby spróbował żeglować w stronę odległego przylądka i Belpan
City. Na Canaka sześć mil żeglugi półwiatrem - a on był sam. Bez względu na to, jak nagliła
sytuacja, wciągnięcie innych żagli, niż kliwer numer trzy oraz grot, byłoby głupotą.
Umocowawszy rumpel podniósł grot i pod biegł do przodu, by podnieść kliwer. Siła żagli

background image

uniosła jacht tak bardzo, że zostawił za sobą dwie długie smugi ciemnego błękitu w białej
pianie. Przez moment Trent rozkoszował się szybkością i potęgą. Ale miał zadanie do
wykonania.
Zablokował rumpel, za pomocą żurawików wciągnął do
środka ciężkie BMW i przepchnął przez kokpit aż do salonu, gdzie przywiązał motocykl do
dolnej części masztu. Następnie odkręcił pokrywę ściekową, mierzącą stopę kwadratową, w
podłodze salonu.
Odrzuciwszy na bok poduszki, otworzył pokrywę schowka w kanapie. Nacisnął mocno u
samej góry na tylną ściankę schowka, przesunął ją w bok. Ścianka opadła. Za nią, w
wyściełanych zaciskach sprężynowych, spoczywały dwie półautomatyczne jednolufowe
strzelby, dwunastki Greenera, w nieprzemakalnych pokrowcach, każda z ośmiostrzałowym
magazynkiem. Pudełka amunicji ustawione były dwiema warstwami. Na nich leżał pas na
naboje i dwa bandoliery. Pas i bandoliery były już wypełnione czerwonymi nabojami Ely z
grubym śrutem; jeden strzał w brzuch rozrywał człowieka na strzępy.
Trent przerzucił bandoliery przez ramię i chwycił obie strzelby i dwa pudełka amunicji.
Powróciwszy do kokpitu sprawdził kurs, a potem załadował magazynek jednej ze strzelb.
Wprowadził nabój do lufy i położył strzelbę na kanapce po prawej stronie kokpitu,
przykrywając ją koszulą i obciążając zwiniętą cumą rufową, by wiatr jej nie porwał.
Patrząc do tyłu, zauważył szarą smugę o milę przed Belpan City. Przez lornetę ujrzał jedyną
łódź patrolową Belpan, z wielkimi odkosami piany przy dziobie. Baccy! Przeskoczywszy
przerwę w rafie, patrolówka wpadła na falę i wyskoczyła do połowy z wody jak wielki szary
miecznik. Trent prawie roześmiał się z ulgi, wyobraziwszy sobie mierzącego sześć stóp i
cztery cale celnika przy sterze, z pustą fajką zaciśniętą w zębach. Baccy był chyba jedynym
człowiekiem, którego ani huragan, ani Louis nie potrafiliby zatrzymać.
Załadował drugiego greenera. Mniej niż dwie mile do wyspy Canaka. Zabrać prezydenta
bezpiecznie na patrolówkę i skontaktować się przez radio z ambasadą amerykańską. Rzucił
okiem na wiatromierz. Siła wiatru cztery, i rosnąca, a Złota Dziewczyna frunie. Szybkość
bezwzględna szesnaście węzłów. Sam jeden, żeglując szybciej niż trzydzieści milionów
dwunastometrowców z pełną załogą w regatach o Puchar Ameryki. Ale trzeba też wziąć pod
uwagę, że nie musiał ciągnąć dziesięciotonowego, ołowianego kilu, zanurzonego w wodzie.
Ani też sprawdzać kursu na mapie. Złota Dziewczyna miała zanurzenie dwudziestu dwóch
cali. On żeglował zaś na tych wodach przez sześć miesięcy i znał każdą rafę i każdy występ
koralowca dość bliski powierzchni wody, by stanowić zagrożenie.
Nie spuszczając z oka szybkościomierza, popuścił grot-żagiel o parę cali, a następnie zrobił
to samo z kliwrem. Piętnaście węzłów. W tej chwili, po strachu minionych dwudziestu
czterech godzin, był bezpieczny i bliski zwycięstwa. Do diabła z Louisem i jego
Nikaraguańczykami. Do diabła z Mariem i jego Kolumbijczykami. Do diabła z mózgiem
gringo, stojącym za próbą przewrotu. I do diabła z pułkownikiem Smithem. Odrzuciwszy
głowę do tyłu, z twarzą wystawioną na bijący deszcz, Trent roześmiał się, prawie szaleńczo
szczęśliwy z odzyskanej wolności. To uczucie znał od dawna - gdy działał poza wszelkimi
przepisami i w ukryciu przed nadzorem przełożonych.
Nim zmienił hals, przepłynął koło domku plażowego prezydenta. Nie przejmując się
przystanią czy kotwicą rufową, zrzucił żagle i wpakował Złotą Dziewczynę na piasek. Gdy
będzie gotów, wiatr zdejmie go z plaży. Miał na sobie jeden bandolier przerzucony przez
ramię, w ręku trzymał greenera. Zeskoczywszy na piasek z cumą dziobową, zawiązał ją na
pętlę wokół pnia palmy. Unikając ścieżki prowadzącej do domu prezydenta, pobiegł
zygzakiem nisko schylony między palmami, ze strzelbą w pogotowiu. Na tarasie nie było
nikogo, a drzwi zostawiono otwarte. Złapał kamień i przeskakując po trzy schodki na taras,
cisnął go do środka i dał szczupaka w ślad za nim, padając płasko na podłogę bawialni i
przetaczając się po niej dwukrotnie.

background image

Z prawej strony usłyszał wrzask kobiety. Wnuczki prezydenta. Zakryła usta dłonią, jakby
próbowała stłumić własny krzyk. Nie było nikogo więcej. Celując z greenera w stronę dwojga
drzwi, prowadzących na tyły domu, zapytał:
- Jesteś sama?
Kiwnęła głową.
Pomimo to sprawdził dwie sypialnie, łazienkę i kuchnię. Były puste. Dziewczyna nie ruszyła
się z miejsca. Nie spuszczała z niego czarnych oczu, tak wytrzeszczonych ze strachu, że
białka wyglądały jak dwa półksiężyce. Miała włosy podwiązane czerwoną apaszką w tak
samo wysoką fryzurę afro jak wówczas, gdy Trent ujrzał ją po raz pierwszy na przystani.
Czarny podkoszulek bez rękawów, czarne szorty, bosa.
Zastanowił się, czyjej powiedzieć, że jest przyjacielem. Ale przyjaciele nie wpadają
szczupakiem przez drzwi wejściowe; nie mają krwi na nadgarstkach ani cięć na całej twarzy;
nie mają szyi otartej od sznura i noszą koszule, w każdym razie dopóki nie zostaną w należyty
sposób przedstawieni. A przede wszystkim nie trzymają w rękach broni palnej, a na sobie
bandolier. Winien jej był wyjaśnienie.
- Trent - przedstawił się. - Z Jednostki Antyterrorystycznej WE. - Dodał: - Brytyjskiej -
ponieważ jasne było, że pojęcie Wspólnoty Europejskiej nie jest jej znane. - Oddelegowany.
Pewni ludzie zmontowali zamach stanu. Gdzie jest twój dziadek?
Nie chciała mu powiedzieć. Nie miał jej tego za złe, ale brakowało czasu na spory.
- Nie masz powodu, by mi ufać, ale zdaje się, że jestem jedynym człowiekiem zdolnym
ocalić prezydenta. Zostałem do tego wyszkolony.
Nienawidziła wszystkiego, do czego został wyszkolony. To było widać po jej spojrzeniu.
CIA, MI 6, Deuxieme Bureau - to byli antybohaterowie mitologii politycznej wszystkich
studentów uniwersyteckich. Szczególnie zaś gdy student uczył się politologii i ekonomiki w
Londyńskiej Wyższej Szkole Ekonomicznej, pochodził z Trzeciego Świata i był ciemnoskóry.
Studencki przesąd wykluczał z tej listy KGB, co zależnie od dnia tygodnia albo doprowadzało
Trenta do wściekłości, albo do śmiechu.
- Powiedz mi tylko jedno - powiedział. - Czy jest tutaj na wyspie, czy jest bezpieczny?
Zawahała się, więc dodał:
- Proszę.
- Jest bezpieczny.
- Bogu dzięki. - Jeszcze ostatni wysiłek i będzie mógł odpocząć. Otarłszy twarz wierzchem
dłoni, Trent spryskał lakierowane deski podłogowe potem i wodą deszczową. - Z drugiej
strony wyspy nadpływa łódź patrolowa. Mają tam radio. Baccy, bosman patrolówki, zna
mnie; braliśmy razem udział w regatach lichtug - wyjaśnił. - Mam kontakt z Ambasadą USA.
Powołanie się na ambasadę było błędem. Stany Zjednoczone były równoznaczne z
demonologią: United Fruit Company, zamordowanie prezydenta Allende w Chile, Contras...
Odczytał w jej oczach całą tę litanię.
- Zostań tutaj - powiedział. - Wkrótce wracam.
Przebiegł w poprzek wysepki z bandolierem poklepującym go po klatce piersiowej i strzelbą
trzymaną w pogotowiu. Do plaży dotarł w chwili, gdy Baccy przepychał się patrolówką przez
lukę w rafie. By zyskać na czasie, Trent oparł strzelbę o pień palmy, zawiesił na niej
bandolier i pobiegł wzdłuż przystani milionera. Płaskim nurkiem skoczył do wody, płynąc
pod wiatr. Odpłynąwszy od brzegu o pięćdziesiąt jardów zatrzymał się i tylko utrzymywał na
wodzie, by złapać oddech. Ujrzał, że łódź patrolowa zarzuca kotwicę o całe dwieście jardów
od brzegu. W normalnej sytuacji Baccy podszedłby bliżej, ale wiatr wiał od morza, a sztorm
nie mógł być odleglejszy niż o godzinę.
Na bocznym pokładzie było sześciu marynarzy. Trent pomachał im ręką i wrzasnął:
- Baccy...!

background image

Fala uderzyła go w usta. Zakaszlał i potrząsnął głową, by usunąć słoną wodę z oczu.
Marynarze pobiegli w tył, do wiszącego na rufowych żurawikach tendra. Choć patrolówka
znajdowała się pod osłoną rafy, morze było na tyle wzburzone, że łódź przechylała się na boki
do sześćdziesięciu stopni. Jeśli tender miał pozostać cały, opuszczenie go na wodę wymagało
uwagi i cierpliwości. Rozkazy wydawał niski, gruby mężczyzna. Żaden z ludzi na pokładzie
nie był czarny, żaden nie miał sześciu stóp i czterech cali wzrostu na bosaka, żaden nie
trzymał fajki w ustach.
Trent zawrócił i popłynął na wyspę. Gdy dotarł do przystani, marynarze opuszczali do tendra
drabinkę rufową. Ponieważ tender, zawieszony na żurawikach, kołysał się mocno, mieli z tym
duże trudności. Trent rzucił się do biegu wzdłuż przystani i w tym momencie dostrzegł
wnuczkę prezydenta. Stała w cieniu obok jego strzelby. Strzelba była mu bardzo potrzebna.
Machnął dziewczynie ręką, by się cofnęła. Zamiast tego wyszła z cienia na jego spotkanie.
Usłyszał gwizd pocisków, zanim dobiegło szybkie postukiwanie ręcznego karabinu
maszynowego. Od chwili opuszczenia szkoły nie grał w rugby, ale chwycił dziewczynę, jakby
był zawodnikiem kadry narodowej Irlandii, występującym przy Landsowne Road. Gdy ją
przykrył swym ciałem próbowała go skopać, ale trzymał ją mocno i wraz z nią przetoczył się
za osłonę drzew.
- Leż na brzuchu - rozkazał, chwytając greenera. Nie zadał sobie trudu sprawdzania, czy
strzały padały z patrolówki czy tendra. Oba stanowiły dla strzelca wyborowego równie
chwiejną podstawę, ale to nie wykluczało możliwości, że jedno z nich dwojga zostanie zabite
przypadkowym trafieniem.
- Powiedziałem ci, żebyś została w domu. -I w tym momencie zdał sobie sprawę, że ona nie
rozpoznała odgłosu strzałów karabinowych. Jak zostać zabitym - tego przedmiotu nie
wykładano dyplomantom politologii i ekonomiki w Londyńskiej Wyższej Szkole
Ekonomicznej. A to wielka szkoda, pomyślał, biorąc pod uwagę, ilu przywódców Trzeciego
Świata kształciło się w podobnych szkołach.
- Na litość boską, strzelają do nas! A przynajmniej strzelają do mnie. - Ponieważ jej
najbliższym pytaniem byłoby "dlaczego?" - uzasadnił natychmiast: - Jeśli będą mieć ciebie,
będą też mieć twego dziadka. Bo on cię kocha - dodał, zanim zapytała czemu. - Muszę cię
wydobyć z wyspy.
Z wyrazu jej twarzy odczytał, że dziewczyna nie ruszy się z własnej inicjatywy. Ściągnąwszy
brwi na znak zdecydowania, oświadczyła:
- Powiedział mi, że mam tu czekać. Belpan nie jest kolonią. Nie masz prawa mi rozkazywać.
- Tak się złożyło, że nie chcę, aby cię zabito. - Nie potrafił stłumić irytacji w głosie.
- To twoja wina - żachnęła się.
- Panie Boże, wybacz mi. - Chwyciwszy ją za ramię poderwał na nogi. - Mogę cię ciągnąć
albo mogę cię ponieść. Z tym tylko wyjątkiem, że wówczas zostanę zabity.
Zrozumiała, że mówi poważnie.
- Nie popychaj mnie.
- No, to sama biegnij - odrzekł, usłyszawszy zapuszczany silnik tendra.
Trent zepchnął Złotą Dziewczynę z plaży, obracając dziobami na morze, a potem wdrapał się
na pokład. Gdy podnosił żagle, wiatr już odpychał ich od brzegu. Barometr spadł o dalszych
dziesięć kresek.
- Trafi nas huragan - powiedział dziewczynie, zwaliwszy się do kokpitu i ująwszy ster.
Ze schowka pod prawą burtą wyciągnął kamizelki ratunkowe i rzucił jej jedną.
- Załóż to. Jeśli coś się zdarzy, nie zadawaj sobie trudu, by płynąć. Po prostu odpręż się.
Wiatr zapędzi cię na brzeg. Wtedy wejdź między drzewa i wydostań się na wyższe miejsce.
Umocował linę sztormową z przodu i z tyłu kokpitu i zatrzasnął na niej linkę bezpieczeństwa
kamizelki dziewczyny. Jeszcze się nie zdecydował, dokąd popłynąć, ale potrzebne mu było
schronienie. Najchętniej pożeglowałby do Meksyku, ale miał tu coś do roboty, a poza tym nie

background image

mieli szansy, by przetrwać tak długo w wyścigu z huraganem. Wykluczone było zarówno
Belpan City, jak Belpan River. Zaraz na północ od Belpan znajdowała się Makaa.
Wyobraziwszy sobie mapę obliczył, że odległość do ujścia rzeki Makaa wynosi około
dwunastu mil. Zmienił kurs o pięć stopni i popatrzył w tył, by sprawdzić, jak jest ze
szkwałami. Ktokolwiek dowodził łodzią patrolową, nie zaczekał, by wciągnąć tender.
Patrolówka okrążyła wyspę z silnikiem włączonym na pełną moc. Spod jej dzioba piana
tryskała tak wysoko, że Trent nawet przez lornetę ledwie widział mostek. Trzydzieści
węzłów, domyślił się. Za dziesięć minut Złota Dziewczyna znajdzie się w zasięgu ich działka
dziobowego. Musiał pomyśleć. Ale bliski był wyczerpania - fizycznego, umysłowego i
emocjonalnego.
- Będą strzelać, prawda? - spytała.
Uznał dziewczynę za wielkość matematyczną, którą ma uwzględnić w równaniu. Spokojowi
jej głosu odpowiadał wyraz fatalizmu, który zauważył w jej spojrzeniu. Deszcz spływał jej po
policzkach, Trent nie mógł więc stwierdzić, czy płakała.
- Nie zrobią ci krzywdy - powiedział. - Chcą cię mieć żywą.
Ale ona już wybiegła myślą dalej.
- Staranują nas.
- Zapewne. Albo oddadzą strzał ostrzegawczy.
Kiwnęła głową na znak zgody z własnymi myślami.
- Oddasz mnie im...
Pomyślał, że to jest oskarżenie, ale ona popatrzyła mu w oczy.
- Zabiją cię - powiedziała.
- Nigdy nie można wiedzieć.
- Ty wiesz - odrzekła, tym samym spokojnym, obojętnym głosem. - Przecież to powiedziałeś.
Do tego zostałeś wyszkolony.
Zamiast odpowiedzieć, poprawił ustawienie kliwra.
- Co to za jedni?
- Handlarze kokainą. Chcą wykorzystywać Belpan jako stację pośrednią.
Widział, że mu nie uwierzyła. Mógł unieruchomić rumpel opaskami gumowymi, ale zamiast
tego polecił jej przejąć ster. Zawsze lepiej mieć coś do roboty, niż siedzieć bezczynnie i
czekać na pierwszy granat z działa. Pokazał jej małą przerwę w łańcuchu górskim, o
trzydzieści mil w głębi lądu.
- To jest twój kierunek.
- Ja nigdy jeszcze... - zaprotestowała.
- Powoli i łagodnie - powiedział jej. - Skoncentruj się i nie reaguj gwałtownie.
Dał nura do salonu. Barometr opadł jak ołowianka na dno morza. Wykreślił na mapie linie
równoległe i wprowadził do loranu szerokość i długość geograficzną. Przez chwilę patrzył, co
robi dziewczyna, a potem zawołał, by zmieniła kurs odrobinę na lewo.
- Tak trzymaj.
Przedostawszy się na przód, zaczął wyciągać pokrowce na żagle, póki nie znalazł wreszcie
ogromnego, lekkiego jak piórko balonu spinakera. Z powodu jego ogromu i trudności z
kierowaniem nim przy żegludze w pojedynkę, rzadko używał spinakera i dlatego odnalazł go
wreszcie na samym dole i w tylnym końcu schowka na żagle. Jego plan był z pewnością
wariacki i prawie na pewno skazany na porażkę, ale nie miał innego wyboru. Pochowanie
pozostałych żagli dało mu czas potrzebny na przemyślenie wszystkich szczegółów.
Wytrząsnąwszy spinaker z pokrowca, ułożył go na siatce łączącej kadłuby, sprawdzając
równocześnie oplatający go przewiąz. Zaczepił róg fałowy żagla o przedni wolny fał foka,
aby żagiel znalazł się przed kliwrem. Następnie przeciągnął szoty spinakera do kokpitu w tyle
i przywiązał do rufowych rożków, pozostawiając dużo luzu.
Dziewczyna zbyt była zajęta sterowaniem, by zwracać na niego uwagę.

background image

- Jesteś urodzonym żeglarzem - powiedział, ona zaś prawie że się uśmiechnęła na tę
pochwałę. Zachęcony jej reakcją kontynuował: - Prezydent przedstawił mi ciebie jako swą
wnuczkę, ale nie wymienił twego imienia.
- Mariana - powiedziała.
- Ładne - odrzekł i zaraz pomyślał, że jest to najgłup sza uwaga, jaką kiedykolwiek zrobił.
Sądząc z jej miny, myślała tak samo.
Popatrzył do tyłu. Morze, zamiast obniżać się w stronę horyzontu, zawijało się ku górze jak
krawędź półmiska. Przez chwilę Trent myślał, że coś jest nie w porządku z jego wzrokiem.
Ale zaraz zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy w życiu ogląda front huraganu. Łódź
patrolowa zbliżyła się do nich na milę. Na przednim pokładzie było dwóch marynarzy,
obsługujących działko. Trent miał nadzieję, że gdy łódź bryka na krótkich falach jak nie
ujeżdżony koń, nie będą oddawać strzału ostrzegawczego. Bo jeśli ci ludzie mieli niewielkie
doświadczenie, pocisk mógł upaść gdziekolwiek. Na loranie sprawdził położenie. Chciał
jeszcze raz przyjrzeć się mapie, ale na to nie miał już czasu.
-

Będę teraz sterował przez parę minut - powiedział do Mariany. - Trzymaj ręce na

rumplu, by czuć jak reaguje.
Trent zmienił kurs o parę stopni na prawo nie wybierając żagli i Złota Dziewczyna utraciła
jeden węzeł ze swej szybkości. Trzymał ją na tym kursie przez dwie minuty, a potem odszedł
od wiatru o dalsze dwa stopnie, znowu nie zmieniając położenia żagli. Daleko przed nimi
ukazał się cypel białego piasku. Ryk potężnych silników benzynowych patrolówki zahuczał
mu w uszach. Obejrzał się przez ramię. Złota Dziewczyna miała już tylko ćwierć mili
wyprzedzenia. Znów sprawdził namiar i pokazał palcem piaszczysty cypel.
- To twój kurs, Mariano. Ja czegoś popróbuję. Zapewne nie uda się, ale może... Jeśli tak się
stanie, niemal z pewnością stracimy maszt, ale nie zatoniemy.
Mariana nie podniosła głowy, wobec tego uśmiech, jakim obdarzył ją Trent, okazał się stratą
czasu. Ale nie przyszło mu na myśl nic, co mógłby jej powiedzieć, ani nic, co by miało jakieś
znaczenie. Wobec tego powiedział:
- Dobrze, zostawiam ci tę robotę. - Potem skoczył na dach kabiny.
Morze było tak wzburzone, że upłynęło trochę czasu, nim zauważył rafę. Ostatnim razem,
gdy z niej nurkował, szczyty koralowców znajdowały się równo z poziomem morza. Teraz,
gdy nadlatujący sztorm wzniósł wysoko wodę, były ledwie widoczne. Ale znajdowały się na
swym miejscu, wprost przed nimi - jak śmiertelnie niebezpieczny, z ostrzami jak brzytwy,
falochron. Jeśli na niego wpadną, rozedrze dno Złotej Dziewczyny w czasie krótszym niż
jedna sekunda.
Trent schwycił fał spinakera. Spojrzał do tyłu. Wyprzedzali łódź patrolową już tylko o
dwieście jardów. Mógł już rozróżnić odrzucane na boki przez dziób oddzielne pasma piany i
cień sternika w sterówce. Do rafy pozostało mniej niż pięćdziesiąt jardów. Między młotem i
kowadłem...
Spojrzał na Marianę, posłał jej kolejny uśmiech, który miał jej dodać odwagi. Patrzyła wprost
przed siebie, z oczami wlepionymi w piaszczystą łachę. Zacisnęła dłonie na rumplu z taką
siłą, że pobielały jej knykcie. Trent pomyślał, czyby nie zawołać, aby się odprężyła. Ale to
byłoby równie bezsensowne, jak próba ponownego uśmiechu.
Zmierzył rafę spojrzeniem. Trzydzieści jardów. Już widział koralowe zęby rekina, gotowe
ich pożreć.
- Trzymaj kurs! - wrzasnął do Mariany i jednym ruchem podniósł spinaker na maszt.
Ogromny czerwony żagiel wyrwał się z przewiązu; wiatr wypełnił go tak, że pochylił się do
przodu ogromną, szkarłatną krzywizną, na której błyszczącym złotem wymalowany był
portret Złotej Dziewczyny we własnej osobie - ufryzowanej w loczki, z odętymi wargami -
Marilyn Monroe.

background image

- Zrób to dla mnie - błagał gwiazdę filmową. Czuł, że się uda. Siła nośna luźno uwiązanego
żagla podziałała jak ogromny latawiec. Kadłuby niemal zupełnie wynurzyły się z wody,
maszt zgiął w łuk. I byli już nad rafą, i już za nią.
- Leć! - zawołał do Złotej Dziewczyny i zwolnił fał spinakera. Gdy żagiel oderwał się od
topu masztu, pognał do tyłu, by zwolnić jego szoty. Splątane węże czerwieni i złota zaczęły
się wić, a żagiel, obracając się i kręcąc w powietrzu, odfrunął z wiatrem.
Trent popatrzył do tyłu, prosto na dziób łodzi patrolowej. Przez sekundę widział wszystkie
szczegóły twarzy ludzi przy dziobowym działku. A potem rozległ się przeraźliwy trzask:
koral oderwał dno patrolówki. Zobaczył, jak maska działa przecina marynarzy prawie na pół,
a ich rozdarte ciała koziołkują w stronę fiołkoworóżowego czoła zbliżającego się huraganu.
Przez sekundę łódź zdawała się wisieć nieruchomo, jak na stopklatce filmowej. A potem
oderwała się od rafy, z przetrąconym grzbietem; trzydzieści stóp części dziobowej
zanurkowało. Przez chwilę widać było ziejącą, czarną dziurę: wnętrzności statku. Rozległ się
grzmot wybuchających zbiorników benzyny. Świecące na tle czoła burzy, rubinowe pasma
płomieni wyskoczyły do nieba, a fala termiczna eksplozji uderzyła w katamaran. Trent zmiótł
Marianę na podłogę kokpitu, osłaniając własnym ciałem przed deszczem ostrych odłamków.
Kawałek stalowej płyty przebił grotżagiel Złotej Dziewczyny, przecinając olinowanie u lewej
burty, jakby to były nitki. Maszt zadrżał i przegiął się, a Trent rzucił się do szotów grota i
kliwra, wyrywając je z szotringów. Wskoczywszy na dach kabiny, zrzucił żagle. Nie troszczył
się o wkładanie ich do worka, wepchnął kliwer do schowka na żagle, a grot przywiązał do
bomu. Dopiero wtedy popatrzył na siedzącą z tyłu Marianę.
Nie zdziwił go obłędny strach, widoczny w jej oczach. Ale miał nadzieję, że wywołało go
przejęcie się losem nieżywych, a nie widok jego, jako sprawcy ich zgonu.
- Zamordowałeś ich - powiedziała.
Jej osąd był nieodwołalny, nie zostawiał miejsca na powoływanie się na okoliczności. A
Trent nie miał czasu, by się tym zajmować. Widział, jak nadlatuje ku nim pierwszy szkwał, z
deszczem zbitym w kurtynę nad białą linią grzywaczy. Jeszcze dwadzieścia minut i huragan
obejmie ich swym uściskiem.
Rzeka Makaa była teraz o dwie mile wprost przed dziobem. Zawiązawszy linę wokół
salingu, podniósł kliwer sztormowy, mocując szot do prawej burty w nadziei, że w ten sposób
większość obciążenia przejmą sztagi prawoburtowe.
Nadleciał ku nim świeży szkwał. Wiatr zmienił powierzchnię morza w pióropusze piany,
twardy jak ściana deszcz uderzył Marianę w twarz. Wzdrygnęła się od jego siły. Nie ruszyła
się z podłogi kokpitu, siedziała tam skulona, patrząc do tyłu jak zahipnotyzowana
wznoszącym się wysoko czołem burzy.
- Gdy uderzy - powiedział Trent - stracimy maszt. Będziesz bezpieczniejsza na dole.
Mariana nie odpowiedziała.
- Proszę... - powiedział i znów żadnej odpowiedzi.
Widzieli już, że front był wklęsły. Miał szczyt zagięty do przodu, jak gigantyczna fala na
chwilę przed załamaniem się. Podobnie jak morze, szczyt frontu poszarpany był na smugi -
smocze języki liżące przestrzeń przed sobą, gorączkowo pragnące posmakować zdobyczy,
nim ją pożrą. We froncie niemal nieustannie grały błyskawice, a nad katamaranem
przetaczały się grzmoty. Trent wiedział, że Mariana czeka, aż huragan zwali się na nich. I
wierzyła, że gdy to się stanie, zostaną całkowicie unicestwieni, odejdą w nicość jak muszki od
klapsa wymierzonego przez giganta. Małe muszki. Nieskończenie małe... Przerażenie
sparaliżowało jej pierś do tego stopnia, że oddychała jak umierający astmatyk, krótkimi,
suchymi, bolesnymi łykami powietrza.
Trent wiedział, że musi coś zrobić. W wiktoriańskich powieściach czytywał o matkach,
policzkujących swe histeryzujące córki. Kopnął Gomeza kolanem w brzuch, aby przerwać
panikę, w którą wpadł ze strachu przed utonięciem. Ale to było pod presją konieczności

background image

działania oraz po to, by uratować zarówno siebie, jak Gomeza. Pomyślał, że powinien jej
dotknąć, pocieszyć ją jakoś. Lecz wyszkolono go do działania, a nie do pocieszania.
Tłumaczył sobie, że to nie jest trudne: łagodnie położyć jej dłoń na ramieniu i przyciągnąć do
siebie opiekuńczym gestem. Zrobi to, gdy uderzy następny szkwał.
Ogarnął ich głęboki, dudniący ryk gromu. Błyskawica oświetliła twarz Mariany. A potem
uderzył w nich szkwał. Jego potęga uniosła rufę Złotej Dziewczyny i przez chwilę Trent
obawiał się, że katamaran zapadnie się dziobami w wodzie i przekoziołkuje. Przerzucił ster
tak, by kliwer sztormowy podniósł dzioby. Katamaran rzucił się do przodu na grzbiecie fali,
lecąc na froncie szkwału. A potem szkwał ich wyprzedził, zostawiając za sobą drżący jacht.
Trent nie dotknął dziewczyny. Deszcz był teraz tak gęsty, że nie widział wyrazu jej twarzy.
Potężna, zakrzywiona grań huraganu zawisła nad nimi, a jego czoło ciągnęło się już od
horyzontu po horyzont. Bezustannie przelatywały przez nie błyskawice, a grzmot trwał
nieprzerwanie. Musiał wrzasnąć, aby mogła go usłyszeć:
- Mariana, popatrz...!
Ale przecież próbował ją powstrzymać przed patrzeniem, a przynajmniej chciał, aby
przestała patrzeć. Znów stanął mu przed oczami obraz wiktoriańskiej matki, policzkującej
córkę. Rozwścieczony własną bezradnością, prawie bezwiednie ryknął do niej w desperacji:
- Mariana, czy czytałaś Jane Austen?!

Czy czytałaś Jane Austen? Idiotyzm czy też bezsens wywrzeszczanego pytania wyrwał
Marianę z osłupienia. Gdy popatrzyła na Trenta, prawie oślepiona deszczem, piorun
wstrząsnął katamaranem. Wskazał palcem miejsce na pokładzie między swymi nogami, ona
zaś dopełzła tam na siedząco, by znaleźć choć częściową osłonę.
Morze stało się pokrytym pianą, czarno-zielonym stawem o średnicy poniżej stu stóp, przez
który Trent sterował na wyczucie. Nie mógł już odczytać ich pozycji na loranie, cóż dopiero
zobaczyć brzeg czy ujście rzeki Makaa, które było ich celem. Deszcz, wylewający się jak
wodospad z frontu chmur, spowodował, że nawet błyskawice wywoływały tylko niewielką
zmianę natężenia otaczającej ich ciemności. Wiatr uspokoił się, ale nie jak podczas ciszy
przed burzą; raczej było to napinaniem muskułów szykującego się do skoku tygrysa.
Trent przypuszczał, że do ujścia rzeki mieli mniej niż dwie mile. Jako ostatnie przygotowanie
do spotkania sztormu zamknął studzienki zęzowe kokpitu. Uderzył wiatr. Nadleciał skrzecząc
z ciemności, i nawet grom nie potrafił zagłuszyć jego groźnego wrzasku. Trent zwolnił szot
oraz fał kliwra i ciężki żagiel zerwał się, znikając za zasłoną deszczu, jakby był lżejszy niż
bibułka. Fale rozbijały się o plecy Trenta, wiatr i woda zrzuciły go z miejsca na podłogę
kokpitu. Objął Marianę nogami; jedną ręką otoczył jej pierś, drugą przytrzymywał rumpel. W
ciągu paru sekund kokpit zalany był aż po listwy uszczelniające luku. Fale przelatywały nad
ich głowami i wlewały się przez otwarte drzwi do salonu. Masa wody obciążyła Złotą
Dziewczynę tak, jak to Trent zaplanował; już wystawała niewiele ponad powierzchnię. Teraz
nie mogła przekoziołkować, a że zbudowano ją z zapasem dodatniej pływalności, nie mogła
też zatonąć.
Fale biły w Trenta i Marianę prawie bez przerwy. Grzmoty ryczały nad nimi i wokół nich ze
wszystkich stron, tak że Trent poczuł się, jakby siedział we wnętrzu przeogromnego bębna, w
który giganci walili otoczywszy go wokoło. Błyszczały ostrza i zygzaki błyskawic. Wiatr wył
nieustannie.
Pękły przewiązy utrzymujące zodiaka i gumowy ponton odleciał wirując jak ringo. Górny
odcinek masztu złamał się przy salingu tak łatwo, jakby był słabszy od wykałaczki. W chwilę
później odcięło jego trzon przy podstawie i rąbnął w dach kabiny wraz z plątaniną porwanych
fałów i wantów. Nie mogąc ich rozszarpać, fale zaczęły przewalać pogięte rury aluminiowe
po przednim pokładzie. W każdej chwili mogły zostać zmyte do kokpitu i przebić Trenta i
Marianę.

background image

- Musimy przedostać się do salonu! - wrzasnął Trent do ucha Mariany. Nie był pewien, czy
usłyszała.
Chwyciwszy ją w ramiona, przekręcił się nad nią i odbił nogami od schowka rufowego,
popychając oboje przez całą długość kokpitu. Gdy sięgał do zejściówki salonu, przewaliły się
przez nich fale, wyrywając z jego objęć Marianę. Zanurkowała w pełną wody ciemność
wnętrza nadbudówki, a Trent wciągnął się za nią. Znów wziąwszy ją w ramiona, odpiął linkę
bezpieczeństwa jej kamizelki ratunkowej i podniósł dziewczynę na kanapę salonu, gdzie
przed uderzeniami fal chroniło ją jego BMW.
Oba kadłuby były zalane. Woda przelewała się naprzód i do tyłu przez pokład salonu, w
miarę jak bałwany unosiły najpierw jeden, a potem drugi kadłub. Biły w nie nieustające fale
spod średniówki, tryskając fontanną przez właz w pokładzie salonu, którego pokrywę Trent
odśrubował. Morze zmieniło wszystkie jego przedmioty codziennego użytku: prześcieradła,
koszule, sandały, książki, mapy, solniczkę, w unoszące się na wodzie szczątki.
Fale, przelatujące przez kokpit do salonu, wylewały się przez otwór włazu za każdym razem,
gdy średniówka na chwilę się wynurzała. Wiatr kwiczał jak stado świń w rzeźni. Maszt i
sztagi młóciły w dach kabiny. Wybuchały grzmoty, rycząc nieprzerwanie i rycząc, tak że
zdawało się, że nie ma między nimi żadnej pauzy, a tylko jedno nieustanne bombardowanie.
Huragan zaniesie Złotą Dziewczynę, gdzie zechce. Na pokładzie Trent nie miał już nic do
roboty.
- Wszystko będzie dobrze! - wrzasnął do Mariany. - Obiecuję...
Byli o jakieś półtorej mili od ujścia rzeki, gdy huragan uderzył w nich pełną siłą. Morze
zaczęło szybko podnosić się, zalewając bagniska mangrowe, zatapiając brzeg pod
dziesięcioma, dwudziestoma, może i trzydziestoma stopami wody.
Trent słuchał opowieści o huraganie z roku 1961. Być może dzięki rafom koralowym nie
było, podobnie jak dziś, fali pływowej; ale siła wiatru wpędziła morze w głąb lądu, zalewając
Belpan City na wysokość trzydziestu stóp. Tratwy z powiązanych pni, czekające na wysyłkę,
wyrwało z więzów i cisnęło o betonowe budynki, przebijając je tak łatwo, jakby to były
domki z kart.
Odcięta zostanie elektryczność, zerwane wszystkie linie telefoniczne, zamknięte pasy
startowe. Wezbrana fala powodziowa, wywołana nieustannym deszczem w górach, wściekle
uderzy w doliny, wyrywając mosty drogowe z przyczółków. Przez najbliższe dwadzieścia
cztery godziny sprawcy zamachu stanu będą uwięzieni przez burzę. Płynąc na spotkanie z
bagliettem, Trent myślał, że huragan będzie jego najlepszym sprzymierzeńcem. Teraz już
wiedział, że miał rację. Prawda, większość, jeśli nie wszyscy członkowie rządu, została
schwytana. Ale jeśli jemu uda się przeżyć sztorm, miał szansę dotarcia do prezydenta przed
ludźmi Louisa.

Wiatr był nadal tak samo wściekły, ale strefa piorunów ich wyprzedziła, a głos morza zmienił
się i fale załamywały nad katamaranem z mniejszą siłą. Gdy wiatr pchał Złotą Dziewczynę w
głąb lądu, na grzbiecie fali podniesionej huraganem, Trent słyszał, jak gałęzie ocierają się o
pokład. Chwytając się poręczy dotarł zejściówką do kokpitu.
W deszczu widoczność spadła do mniej niż stu stóp. Wyglądało to, jakby byli uwięzieni w
szklanym kubku, którego ścianki stawiały czoło ciemnościom burzy. Pod falującą plątaniną
wyrwanych gałęzi mangrowca, liści, trzcin, trawy żółwiowej i wodorostów pieniło się morze.
By odblokować studzienki zęzowe, Trent zmuszony był na wpół płynąć, na wpół czołgać się
przez kokpit. Gdy woda spłynęła, rufa Złotej Dziewczyny uniosła się, a wiatr obrócił
katamaran, pędząc go w głąb lądu rufą do przodu. Osłoniło to zejściówkę przed podmuchami,
i tylko fale przelewające się przez dach kabiny wpadały do salonu. Wróciwszy do zejściówki
Trent zasunął i zaryglował drzwi, a potem zszedł do prawego kadłuba. Na grodzi znajdowała
się pompa zęzowa. Pompował równo przez pięć minut, przeszedł do lewego kadłuba,

background image

pompował przez dalsze dziesięć minut, a powróciwszy do prawego, jeszcze przez pięć. Gdy
woda w każdym kadłubie opadła do mniej niż stopy, przecisnął się koło motocykla do
kanapy, gdzie siedziała Mariana. Z kambuza przyniósł zapałki zawinięte w celofan i
zapakowane do słoika z zakręcaną pokrywką.
Zapalił zawieszoną kardanowo lampę naftową i w jej łagodnym, żółtym świetle przekonał
się, że Mariana była teraz bardziej oszołomiona niż przestraszona.
- Powiedziałem ci, że się nam uda - oświadczył, trzymając usta blisko jej ucha. - Zaniosło nas
daleko w głąb lądu. Łobuziaki nie ruszą się, dopóki nie minie burza.
Mariana nie zareagowała, ale tego nie oczekiwał. Zszedłszy do kambuza zapalił zapałką
kuchenkę w kardanowym zawieszeniu, nie otwierając puszki zupy pomidorowej włożył ją do
szybkowaru, dodał na cal wody i zakręcił pokrywkę. Podgrzewał zupę przez pięć minut,
zdołał otworzyć puszkę nie kalecząc się i podzielił zawartość między dwa półkwartowe
kubki.
- Haute cuisine, dobrze ci zrobi - powiedział Marianie, wpychając jej kubek do ręki. Nie
chciała go przyjąć. Nie chciała ani się ruszyć, ani mówić. A nade wszystko nie chciała
myśleć. Trent rozpoznał symptomy. Takie rzeczy robił z ludźmi strach. Odciąć się od świata...
Jeśli potrafi wyrwać ją z tego stanu, Mariana poczuje się dobrze. Musiał to zrobić, bo
potrzebował informacji.
- Będziesz miała wspaniałą opowieść dla swoich dzieci. Na małej łódce, w huraganie, a
wariat pyta cię, czy czytałaś Jane Austen.
Ani odpowiedzi, ani nawet cienia uśmiechu.
- Gdy tylko twoje dzieci powiedzą, że już to słyszały, to pamiętaj, że cię ostrzegałem. -
Opróżnił swój kubek i rzucił go przez ramię do wody przelewającej się po kambuzie. - Nic
lepszego, niż huragan, do mycia naczyń.
Objął dłonie Mariany własnymi, podnosząc zupę do jej ust. Przechylił kubek. Teraz mogła
albo wypić, albo odwrócić głowę. Trentowi wszystko jedno było, co zrobi; chciał wywołać u
niej jakąkolwiek reakcję, i to wszystko. Zaczęła pić jak automat, co jeszcze nie było dobrym
znakiem, ale lepszym niż katatonia.
- Do diabła - powiedział, jakby nagle przypomniał sobie o czymś bardzo pilnym. - Trzymaj,
zaraz wracam. - Cofnął dłonie. Mariana prawie upuściła kubek, ale w ostatnim momencie
włączył się jej mózg. Trent zszedł do kambuza i bez pośpiechu, zaczął szukać puszki
herbatników imbirowych.
Mariana dokończyła zupę. Opuściła kubek działając świadomie, a Trent wyjął go z jej dłoni.
- Peak Freen - oświadczył, pokazując markę na puszce z herbatnikami. - Jakiż większy
dowód miłości może mężczyzna dać kobiecie?
Siłą wcisnął jej herbatnika do ręki.
- Wiem, nie jestem zabawny. Powtarzają mi to od czasu, gdy byłem małym chłopcem. -
Uśmiechnął się. - Bądź wdzięczna. Gdybyś tylko słyszała, jak śpiewam!
Opuściła wzrok na herbatnika, jakby zaskoczona widokiem. A potem podniosła do ust i
odgryzła kawałeczek. Spojrzała na Trenta z takim wyrazem, jakby widziała go po raz
pierwszy.
- Utonęłabym, gdybyś mnie zostawił na wyspie.
- Nonsens. Patrolówka by cię zabrała.
- Czy to byłoby lepsze? - A więc uważała Kolumbijczyków za wrogów.
- Myślisz o oku cyklonu? To prawda, co mówią o huraganach. Gdy do nas dotrze, będziemy
mieli pół godziny ciszy. To jest nasza szansa.
Dał jej spokój, by miała czas sobie pomyśleć, i zdjął pokrowiec z BMW. Z pokrywy gaźnika
starł parę kropel wody morskiej, stwierdził puknięciem, że komora pływakowa jest pełna, i
wzruszywszy ramionami pod adresem Mariany na znak przeprosin, kopnął starter. Za
czwartym razem silnik zapalił, a Trent uśmiechnął się zwycięsko do dziewczyny. W

background image

zamkniętej kabinie hałas był nie do wytrzymania. Zgasił silnik i otworzył drzwi salonu, by
wywietrzyć spaliny. Jedyną zmianą na zewnątrz było to, że teraz z pianą płynęło więcej
trawy, a mniej liści.
Znowu zamknął drzwi i z zejściówki zaczął przyglądać się Marianie. Nie śpieszyło mu się.
Wieczny pośpiech był nieproduktywny. Gdy się czeka, aż jeż się rozwinie, szturchanie go nic
nie pomaga.
Mariana dokończyła herbatnika. Trent podał jej puszkę. Podjęcie decyzji, czy przyjąć,
zabrało jej całą minutę. Trent wziął jednego dla siebie. Postanowił jej nie okłamywać. Przy
skrzeku wiatru rozmowa w ogóle była trudna, a on musiał wszystko bardzo krótko
wytłumaczyć.
- Mariano, ludzie kierujący tym zamachem ustawili dziś rano barykady na drogach, aby
wyłapać wszystkich zmierzających do Belpan City członków rządu. Jeden z ich ludzi
przechwalał się przede mną, że mają zamiar pozabijać ministrów. Nie przypuszczam, by mieli
w rękach twojego dziadka.
Nie próbował budzić w niej złudnych nadziei, a po prostu mówił prawdę. Chociaż nie całą
prawdę.
- Nic nie jest pewne, a ja nie znam całości sprawy, więc nic nie mogę obiecywać - powiedział
Marianie. - Ale jestem absolutnie pewien, że oni nie mogą wygrać, nie mając w swych rękach
twego dziadka. Jeśli zdołam do niego dotrzeć, jest szansa, że będę mógł ocalić ministrów.
Z gniewu, który ponownie zapalił się w jej oczach, zrozumiał, że Mariana uważa, iż ją
szantażuje.
- Wybór należy do ciebie - dodał, z rozmysłem zwiększając presję. - Nie mogę za ciebie
wybierać.
Opuściwszy się do prawego kadłuba, zaczął szukać suchej odzieży w swej kabinie. Wełniane
swetry z rękawami, nie używane przez ostatnie trzy gorące miesiące, leżały w mocnych
torbach plastykowych, owinięte wokół pakietów osuszających. Podobnie było z jego długimi
spodniami, koszulami wizytowymi oraz tym, co uważał za swój strój roboczy: spodniami
maskującymi i kurtkami polowymi. Dla Mariany wybrał niebieską koszulę bawełnianą i
lekkie wełniane spodnie sportowe. Wyciągnął też śpiwór, otwierając go z zamka
błyskawicznego, aby mogła usiąść na czymś suchym. Ręczniki pływały w wodzie. Zszedł do
swej kabiny na czas, gdy się przebierała. Dał jej na to dziesięć minut.
W suchym ubraniu poczuła się pewniej. Miał wrażenie, że próbuje go ocenić. Zgodziwszy się
na to, czekał, trzymając się jedną ręką podpory masztu. Katamaran kołysał się pod jego
stopami, wiatr skrzeczał, wanty i kawałki masztu waliły w pokład.
- Nie zrobisz mu krzywdy? - zapytała.
Trent nie oczekiwał takiego pytania. Ale było właściwe, odważne i godne podziwu.
Odpowiedział dopiero po pewnym czasie. Mariana musi wiedzieć, że najpierw zastanowił się
i że będzie się czuł zobowiązany do dotrzymania słowa. Popatrzył w dal, jakby badając
własne myśli. A potem z rozmysłem popatrzył jej w oczy, aby wiedziała, że podjął decyzję.
Pogodził się z nią, lekko wzruszywszy ramionami.
- Nie, Mariano. Nie zrobię mu krzywdy.
Wiedział, czego od niej żąda: aby wydała dziadka w jego ręce. I był pewien, że prezydent
polecił jej nie mówić nikomu, dokąd się udaje.
Walkę wewnętrzną Mariana toczyła skrycie, bo jej twarz niczego teraz nie wyrażała.
Spojrzała w dal, podobnie jak Trent przed chwilą. Fala podbiła maszt do góry i z trzaskiem
opuściła na dach kabiny. Mariana skorzystała z hałasu, by ukryć poczucie, iż zdradza zaufanie
dziadka.
- Jest na Pine Ridge.
Trent przeskoczył na kanapę, by nie musiała do niego krzyczeć.
- Gdzie na Pine Ridge?

background image

- Ma tam chatę - powiedziała - w górze, koło opuszczonego kamieniołomu. Tam się udaje,
gdy ma pisać swoje przemówienia... - Odwróciła wzrok, aby Trent nie mógł w nim dostrzec
jej męki. - Powiedział mi, abym nikomu nie mówiła.
- Wiem - odrzekł Trent. - Z nieprzemakalnej torby przy motocyklu wyjął i rozwinął mapę. -
Czy możesz mi pokazać, gdzie jest ta chata?

Katamaran płynął lekko, pędzony wiatrem coraz głębiej przez pas nadmorski. Studiując
mapę, Trent przypominał sobie topografię po obu stronach rzeki Makaa.
Za mangrowe znajdowały się niskie zarośla, laguny, a dalej wąskie pasy równin, na których
uprawiano trzcinę cukrową. Przypływ wpędzi ich w głąb lądu co najmniej na dwie mile, być
może nawet trzy, nim osiądą na pierwszej niskiej półce, która milion lat przed narodzeniem
Chrystusa stanowiła linię brzegową. Za nią będzie się znajdował pofałdowany obszar zarośli,
o glebie wyjałowionej przez wieki corocznym wypalaniem i stosowaniem przez Majów
upraw, zawsze tych samych w tym samym miejscu. Teraz te ziemie były porzucone. Za nimi
wznosiły się góry. Niższe partie ich zboczy pokrywał tropikalny las deszczowy, niegdyś
porastający całą nizinę nadbrzeżną, ale teraz stanowiący już tylko języki, wysunięte ku
brzegom rzek Belpan i Makaa.
Najwyższy grzbiet górski był działem wód między zlewiskami Belpan i Makaa. Pod nim
gęsty baldachim lasu deszczowego ustępował smukłym sosnom, a czyste strumienie biegły od
stawu do stawu wśród granitowych skał. Od wczesnego okresu inwazji Hiszpanów, na tym
łańcuchu górskim eksploatowano las sosnowy, ale obecnie z większości jego obszaru
stworzono rezerwat.
Trent wyobraził sobie zarys gór. Ponad pięćset stóp od dolnego skraju rezerwatu pewien
Amerykanin wybudował domek myśliwski, gdzie można było wynajmować konie do
przejażdżek po górskich ścieżkach i starych, wyłożonych pniami drzew drogach - ale to
działo się w sezonie turystycznym, który oficjalnie otworzony zostanie dopiero za miesiąc.
Chata prezydenta znajdowała się o trzy mile w głąb rezerwatu, cztery mile na północ i dobre
osiemset stóp powyżej domku Amerykanina, od którego oddzielał ją niewielki dopływ
Makaa. Tak więc Trent nie mógł oczekiwać pomocy z tej strony, nawet jeśli właściciel będzie
u siebie.
O jakieś dwanaście mil na północ od Makaa, od szosy północ-południe odchodziła droga do
chaty. Niegdyś zbudowali ją drwale, a około czterdziestu lat temu ulepszyło towarzystwo
eksploatujące kamieniołom. Kilka pierwszych mil prowadziła przez gęsty las deszczowy,
następnie wzdłuż zbocza długiej, zwężającej się doliny wspinała się aż do strefy
porastających góry sosen. Jedno z wielu rozgałęzień Makaa płynęło doliną, ale nie było nad
nim mostów. Tam gdzie droga przecinała dopływające strumienie, były szerokie brody o
wybetonowanym dnie.
Jedenasta rano i huragan - pomyślał kwaśno Trent. Nie spał, niemal się utopił, był bliski
poderżnięcia mu gardła, strzelano do niego i prawie staranowała go łódź patrolowa.
Zapowiadał się długi dzień.
- Muszę spróbować przepchnąć nas trochę dalej na północ - powiedział Marianie.
Z przemoczonych koi wziął sześć podwójnych prześcieradeł, złożył je na połowę i zostawił
przy zejściówce. Sprawdziwszy swą linkę bezpieczeństwa wypełzł na brzuchu do schowka
rufowego, gdzie złożył zwinięty sznur, który Gomez zawiązał mu na szyi.
Groziło, że jak dojrzałą pomarańczę z drzewa zerwie go z pokładu wiatr. Gdy odwrócił się
przodem do niego, fale zaczęły bić go po twarzy, ale splątane wanty zaczepiły się o stewę
dziobową, utrzymując miotające się kawałki masztu.
Wróciwszy do salonu Trent pociął sznur na cztery odcinki, przywiązując każdy do czterech
rogów złożonych prześcieradeł. Zwinął je i związał, by wiatr nie wyrwał mu ich z dłoni w
chwili, gdy będzie próbował je ustawić. Następnie wciągnął je do kokpitu, przywiązując jeden

background image

róg do głównej windy szota na dachu kabiny, a drugi do windy kliwra na prawej burcie.
Wszystkie jego ruchy były hamowane przez atakujące żywioły. Wiatr skrzeczał mu w uszach,
prawie uniemożliwiając ciągłość myślenia. Musiał więc toczyć nie tylko desperacką walkę z
warunkami, lecz równolegle walczyć o własną koncentrację. Każdy ruch musiał być z góry
obliczany. Jeden błąd, i zostanie oderwany i wyrzucony za burtę, gdzie go zadusi siekąca
piana.
Leżąc płasko na brzuchu prześlizgnął się w kokpicie, by poprowadzić dwie pozostałe linki
ponad relingiem burtowym i z powrotem przez rufowe rożki kotwiczne aż do windy prawej
burty. Naciągnął je mocno i zwolnił powiąż złożonych prześcieradeł. Ich nachylenie i kąt w
stosunku do dachu kabiny powinny wystarczyć, by pociągnąć katamaran na północ. Trent nie
spodziewał się, że dwunasto-krotna grubość bawełnianych prześcieradeł długo wytrzyma, ale
każda minuta ich istnienia zyskiwała bezcenny kawałek drogi.
Zwalił się do salonu. Rozciągnięty na jego pokładzie, leżał wyczerpany na plecach pod
wodospadem fal, łamiących się na dachu kabiny. Nie miał siły zamknąć drzwi. Nie mógł się
ruszyć. Nie obchodziło go to. Jedynym, co go obchodziło w tej chwili, była świadomość, że
prześcieradła ciągną Złotą Dziewczynę na północ.

Wpół do dwunastej rano, huragan. Trent spodziewał się, że huragan potrwa od ośmiu do
dziesięciu godzin. Byli blisko oka cyklonu. Ostatnie prześcieradło, poszarpane na wstążki,
zostało wyrwane; ale Trent był przekonany, że już przedostali się daleko na północ w górę
Makaa. Marianie udało się zamknąć drzwi. Teraz patrzyła, jak przygotowywał swe narzędzia
pracy.
Dopasował pasy płóciennych toreb greenerów w taki sposób, by móc nieść jedną strzelbę
zawieszoną na piersiach, a drugą na plecach. W tylnej kieszeni miał żółty kwadrat jedwabiu
otrzymany od Steve'a; w obu jukach motocykla po osiem pudełek naboi z grubym śrutem; w
kieszeni kurtki polowej lornetę; do tego dwie rolki mocnej taśmy samoprzylepnej calowej
szerokości; pięćdziesiąt stóp lekkiej linki; stalowy młotek i pół tuzina stalowych haków;
zapasową kurtkę polową i dwie pary spodni maskujących. Do pracy nocnej czarny
bawełniany golf, czarne spodnie od dresu i czarne bawełniane rękawiczki. Dla Mariany luźne
spodnie i lekki sweter z długimi rękawami.
Patrzyła, jak dopasowuje sobie naszyjnik z czerwonych korali, przytrzymujący zamszową
pochwę na nóż do rzucania. Przewiązał szyję koralami tak, by nóż wisiał ukryty między jego
łopatkami. Do prawej łydki przypasał dziesięciocalowy nóż myśliwski. Do kieszeni włożył
półtora metra miedzianego drutu z drewnianymi uchwytami na końcach oraz pudełko naboi
do walthera na wypadek, jeśli uda mu się wydobyć go z górnego odcinka masztu.
Stałem się Nietykalnym - pomyślał z nagłą goryczą Trent, widząc prawie śmiertelny strach
na twarzy Mariany. Świadom był, że musi w jej oczach wyglądać na zawodowego zabójcę,
przygotowującego się do działania. Jego zaś nauczono, by uważał to za przygotowania do
obrony niewinnych ludzi. Nawet gdyby udało się doprowadzić do tego, by ujrzała jego
działania w taki sam sposób, jak on, zawsze pozostanie dla niej narzędziem śmierci.
- Na Złotej Dziewczynie będziesz bezpieczna - powiedział. - Gdy tylko wiatr ustanie,
postaraj się przedostać za granicę.
- Na wypadek, gdyby ci się nie udało?
- Pomimo tego żelastwa nie jestem niezwyciężony.
Sięgnąwszy nad jej głową, zdjął z grodzi fotografię swej matki. Mariana zobaczyła, że
wkłada ją dla ochrony do złożonej mapy.
- Idę z tobą - powiedziała.
Było to stwierdzenie faktu, a nie początek sporu, i Trent tak to przyjął. Nauczył się już
rozpoznawać małą zmarszczkę między ściągniętymi brwiami Mariany jako sygnał

background image

niewzruszonego uporu - albo absolutnego zaangażowania. Czy było tak, czy inaczej, zależało
od punktu widzenia obserwatora.
- Wiesz, że nie jestem bezużyteczna, a ty nie możesz zrobić wszystkiego w pojedynkę. -
Zmieniwszy nagle głos z macierzyńskiego na ton nadąsanego dziecka dodała: - Zresztą będę
ci potrzebna, by potwierdzić to, co powiesz dziadzi.
Trent roześmiałby się, gdyby nie to, że cisnęło go o motocykl, gdy huragan wpędził Złotą
Dziewczynę na brzeg. Rufa katamaranu uderzyła w skałę i ponad rykiem wiatru usłyszeli, jak
pryskają stery. Trent gorączkowo rzucił się do pompy zęzowej przy prawej burcie, by
opróżnić kadłub z wody, nim jego ciężar przełamie statek.
- I nie mów mi, że to będzie zbyt ciężkie jak na kobietę! - wrzasnęła Mariana, patrząc na
niego groźnie z salonu. W minutę później usłyszał, jak rytmiczny głos pompy lewej burty
dołącza się do jego pompowania.

Wiatr ustał tak nagle, a cisza stała się tak głęboka w porównaniu z nieustającą kakofonią
ubiegłych godzin, że na chwilę Mariana i Trent znieruchomieli.
Pchnął drzwi na oścież. Odwiązawszy motocykl, przepchnął go przez salon do kokpitu.
Dopiero wówczas popatrzył na otaczający ich teren. Złota Dziewczyna spłynęła ze skał, na
których początkowo uwięzła. Lżejszy obecnie katamaran, pod naciskiem wiatru wślizgnął się
bokiem na trawę, rzadko porastającą spłukaną tu przez wodę, piaszczystą glebę dawnej linii
brzegowej. Deszcz padał tak gęsty jak poprzednio, ale wiatr nie zbijał go już w twardą
kurtynę. Chmury burzowe kładły się ogromnym kołem po ziemi, sięgając do nieba.
Wyglądały jak unieruchomione przez ciszę wewnątrz potężnego, fiołkowo-różowego
wirującego lejka. Przez jego ściany Trentowi udało się dostrzec na południu cienką
ciemniejszą linię, która, jak wiedział, musiała być lasem deszczowym, porastającym brzegi
rzeki Makaa. Zagnało ich o wiele dalej na północ, niż oczekiwał. Szosa leżała na zachód.
Przerzucił schodnię przez rufę i przetoczył po niej motocykl. Odnalazł walthera, spokojnie
tkwiącego w topie masztu. Wsadziwszy go do jednego z juków, podniósł głowę i ujrzał
Marianę z greenerem przewieszonym przez ramię. Podała mu drugą strzelbę. Przewiesił ją
sobie przez pierś. Na chwilę zawahał się, nie chcąc przerywać dziwnej ciszy, która
zapanowała nad bezludnym krajobrazem. Poczuł się tak, jakby wylądowali na obcej planecie,
on zaś bał się zbudzić jej mieszkańców, ogromnych i groźnych. U Mariany wyczuł podobne
zdenerwowanie. Uśmiechnął się do niej, przełamując urzeczenie, które ich opanowało. Gdy
kopnął starter, maszyna z rykiem ożyła. Przerzucił nogę przez siodełko, Mariana ulokowała
się za nim. Byli już blisko środka leja chmur. Za dziesięć, najwyżej piętnaście minut dopadnie
ich wiatr, wyrywając z siodła. Dziesięć, może piętnaście minut na dotarcie pod osłonę lasu -
choć nawet tam będzie im groziło zmiażdżenie przez drzewa, wydarte z rozmiękłego od
deszczu gruntu. 146

Front huraganu szarpał dolne partie zboczy górskich, wyrywając z lasu deszczowego wielkie
drzewa i odrzucając je na bok jak patyczki. Ale w centrum huraganu nadal panowała cisza.
Oko miało piętnaście mil średnicy - schronienie, przez które Trent i Mariana mknęli w stronę
szosy północ-południe. Był to desperacki wyścig z sięgającymi nieba, wirującymi ścianami
fioletowoczarnej chmury. Póki udawało im się pozostawać w oku cyklonu, byli bezpieczni.
Na jego skraju panował chaos i zniszczenie.
Choć wielkie BMW R100 było zaprojektowane zarówno do jazdy terenowej, jak po szosie, w
szarej, przesiąkniętej wodą ziemi koła buksowały i wpadały w poślizg. Trent walczył z
kierownicą, jadąc krętym szlakiem między krzakami i kępami trawy hagara. Raz już utracił
panowanie nad maszyną i jej koła wyślizgnęły się spod niego, gdy wziął wiraż, by wydostać
się ze stromego łożyska potoku. Stracili bezcenne sekundy, teraz nie mieli już nic w zapasie.

background image

Przymrużył oczy od oślepiającego deszczu, pochylił się do przodu wspinając na półkę, z
tylnym kołem szarpiącym muł i błoto. Z góry widać było szosę o ćwierć mili przed nimi.
Przecinała ich trasę jak wąż z czarnej smoły, zlany deszczem i nie osłonięty.
Przycisnąwszy policzek do jego pleców, Mariana przywarła do Trenta, jakby tylko siła
uścisku chroniła ich przed zniszczeniem. By jej dodać odwagi Trent wrzasnął, że mają przed
sobą szosę.
Ze smolistej wstęgi widać było dalej, Trent zdał więc sobie sprawę, że wir, w którym się
poruszali, cofa się od gór. Do tej pory uciekali przed goniącym ich frontem chmur, teraz mieli
przyjąć od czoła jego atak. Ale zmieniając kierunek, huragan udzielił im dziesięciu
dodatkowych minut zwłoki.
Gdy dotarli do szosy, prowadzącej za ich plecami do rzeki Makaa, Trent zakręcił. Otwarłszy
do końca przepustnicę ruszył przeciw wiatrowi. Mariana schyliła się nisko na tylnym
siedzeniu. Spod kół tryskała piana. Strzałka szybkościomierza krążyła przy kresce stu
czterdziestu kilometrów na godzinę. Chmury sięgały nieba ze wszystkich stron, a atakujący
ich z lewej strony front, oddalony był o niecałą milę.
Trent próbował sobie przypomnieć, jak wygląda teren przed nimi. Pamiętał, że w pewnej
odległości, na prawo od szosy, znajduje się bagno z odpływem do laguny. Jeśli mógł sięgać
wzrokiem aż tak daleko, oznaczało to, że w tym miejscu droga biegła na nasypie. A jeśli
istniało bagnisko, musiał też być strumień albo strumienie zasilające je. Powinny biec
przepustem pod szosą.
Zdawał sobie sprawę, że powinien zwolnić i poszukać schronienia. Już od dziecka, gdy był w
stresowej sytuacji, zaczynał liczyć w myśli. Teraz zrobił to samo. Trzydzieści sekund, i
zjedzie z drogi. Mariana zaczęła sztywnieć, a Trent poczuł, że odwróciła głowę, by nie
widzieć ściany chmur z lewej strony, odległej o mniej niż pół mili. W ich stronę trzaskały
stamtąd ciemne bicze. Nagły boczny szkwał zalał szosę wodą. Motocykl zatrząsł się. Trent ze
wszystkich sił próbował utrzymać BMW. Widział już nasyp. Zmieniając biegi stopą zszedł na
niższy. Nagły przechył, i motocykl przeskoczył żwirowe pobocze, zsuwając się bokiem.
Próbował złapać kołami przyczepność. Kolejny szkwał zerwał warstwę wody z szosy i cisnął
kaskadą w dół. Teraz jechali przez środek wodospadu. Trent parł naprzód pod osłoną nasypu.
Daleko w przodzie dostrzegł ciemniejący skosem wylot wielkiego przepustu. Szkwały ryczały
już nad ich głowami, pędząc jedną za drugą kurtyny deszczu przez niski, bagienny teren w
stronę morza. Gdy zza siekącego deszczu ukazało się łożysko rzeki o stromych brzegach,
Trent zbyt późno pchnął motocykl w poślizg. BMW zsunęło się z brzegu, pociągając za sobą
Trenta, a Mariana wyleciała z siodełka. Wpadając do wody nie głębszej niż na stopę, Trent
podparł się lewą nogą i wyprostował motocykl. Otworzył przepustnicę, wpędzając motor
bokiem do przepustu. Zeskoczył, ustawił motocykl na bocznej podpórce i odwrócił się w sam
czas, by ujrzeć jak Mariana ześlizguje się z brzegu. Chciał ją wziąć za rękę i pomóc wejść do
przepustu, ale nie potrzebowała, ani nie chciała pomocy. To okazała jasno, odtrącając jego
rękę.
Brnąc w wodzie pod szosą, Trent przekonał się, że łożysko rzeki biegnie zgodnie ze skosem
przepustu. Miało ze trzydzieści jardów szerokości i pionowe brzegi. Środkiem płynęła płytka
i błotnista woda. Przyjrzawszy się mapie zrozumiał, że kiedyś było to odgałęzienie rzeki
Makaa, obecnie zaś woda płynęła ku dolinie poniżej ścieżki, prowadzącej do chatki
prezydenta.
Zapewne paręset lat temu osunięcie się ziemi przegrodziło rzekę, zmuszając ją do
popłynięcia nowym korytem. Teraz w starym pojawiał się silniejszy prąd wody tylko
wówczas, gdy przelewała się poza nowe koryto. Z biegiem czasu nie zasilane stare ujście
zamuliło się, tworząc lagunę i bagnisko. Tu zaś, gdzie przecinało drogę, strome brzegi dadzą
im obojgu osłonę przed całą siłą huraganu. Trent nie potrafił odczytać z mapy, jak daleko

background image

brzegi są nadal strome. Ale jeśli stare łożysko jest zablokowane, to jego brzegi muszą być
strome aż do miejsca, gdzie odgałęziło się nowe. Trent popatrzył na zegarek. Samo południe...
Znajdując się pod kątem do kierunku, w którym posuwał się huragan, betonowa rura
przepustu stała się gigantyczną piszczałką organową. U jej wylotu huragan wył i jęczał jak
oszalały z wściekłości, że umknęli jego dzikiej sile. Woda deszczowa, zdmuchiwana z
nawierzchni drogi, spadała litą ścianą, odcinając im widok świata zewnętrznego. Podniósłszy
głowę znad mapy, Trent ujrzał, że Mariana mu się przygląda. Widoczna w jej spojrzeniu złość
miała na celu tylko ukrycie strachu. Przeszła już zbyt wiele. Pod osłoną przepustu poczuła się
bezpieczna. Przepust był jednak śmiertelną pułapką.
Gdy Trent wrzasnął do niej, by przekrzyczeć organowe wycie, zobaczył, że dziewczyna
znów zaczyna oddalać się od rzeczywistości.
- Jest możliwość, że przedostaniemy się w górę rze ki. - Z ustami tuż przy jej uchu dodał: -
Przepraszam, ale muszę tego popróbować.
Nacisnął starter i kopnięciem złożył boczną podpórkę. Nie patrząc na Marianę obrócił BMW
przodem w kierunku gór. Upłynęło parę sekund. Wreszcie poczuł, że usadowiła się na tylnym
siedzeniu. Nie dotknęła go, nie objęła w pasie ani nie przytuliła się. Zerknął na nią i ich
spojrzenia spotkały się. Chciała odwrócić głowę, ale schwycił ją za ramię. Jej jedyną obroną
przed światem była złość. Wobec tego z całym rozmysłem ją podsycając, Trent wrzasnął:
- Skończ z tą zabawą, Mariano! Albo współpracujesz, albo tu zostajesz.
Wściekłość jakby przywróciła jej życie.
- Nienawidzę cię! - wrzasnęła. - Przez chwilę myślał, że go uderzy. Zwolnił sprzęgło. I wtedy
otoczyła go ramionami z taką siłą, jakby chciała mu zmiażdżyć żebra.
Gdy otworzył przepustnicę, ryk silnika BMW dołączył się do wycia i jęczenia wiatru u
wylotu przepustu. Trent położył się na kierownicy i motocykl wyskoczył z tunelu. Trent
jechał z szeroko rozstawionymi nogami, zamiatając butami łożysko rzeki. Gdy walczył, by
utrzymać motocykl i skryć się dla ochrony pod zawietrznym brzegiem, wiatr bił go po twarzy
jak batem. W parę sekund buty Trenta wypełniła woda. Nic nie widział. Wiatr wył, huragan
miotał kamienie i gałęzie. Przez chwilę wydawało mu się, że utracił kontrolę nad maszyną,
gdy brzeg wynurzył się tuż przed nim. Niespodziewane przycichnięcie wiatru miało taki
skutek, jakby nagle puścił hamulec: BMW skoczyło do przodu. Podparłszy się na prawej
nodze, Trent ostro zakręcił. Do ściany łożyska miał ledwie parę cali, górny skraj o cztery
stopy nad głową. Z oczami zmrużonymi, ile tylko się dało, nie widział dalej niż na dziesięć
jardów w górę rzeki. Gdy wpadł na kamień, motocykl ześlizgnął się w lewo. Nim zdążył się
wyprostować, przednie koło uderzyło w ścianę łożyska. W następnej chwili oboje leżeli
rozciągnięci w błocie i wodzie, a motocykl na nich. Od wyjazdu z przepustu wywalczyli
mniej niż sto jardów.
Trent dźwignął motocykl. Mariana zaczęła bić go po ramionach, wrzeszcząc, że chce wracać.
To by oznaczało nie tylko poddanie się i igranie ze śmiercią, ale także wydanie narodu,
choćby tak małego, w ręce morderców. Trent wiedział, że ludzie Louisa, jeśli zdołają, uderzą
zaraz przed świtem. Musiał dotrzeć do chaty prezydenta mając w zapasie przynajmniej
godzinę światła dziennego na przygotowanie obrony. A następnie na skomunikowanie się
przez prezydenckie radio z Casparem.

Trzydziestostopowy przypływ zatamował rzekę Makaa. Przez ostatnie sześć godzin
nawałnica nie ustawała. W nowym łożysku Makaa przybrała o piętnaście stóp, a nie mając
odpływu, zaczęła się przelewać do starego, którym jechał Trent i Mariana.
Gdy napłynęło więcej wody, zaczęła powoli rozmywać stujardowe osuwisko ziemne, które
niegdyś zmusiło rzekę, by popłynęła bardziej na zachód. Z każdą minutą wody przybywało
więcej i szybciej i to, co było cienką strugą, zmieniło się w potok, a potem w płytką rzekę. Z

background image

powierzchni osuwiska zaczęły odpadać wielkie bryły ziemi, a głazy, gdy wymyło
przytrzymującą je ziemię, zaczynały drgać, poruszać się, aż odpadały.
Na osuwisko naciskało teraz ponad sto tysięcy ton wody, a każda stopa oderwana od jego
powierzchni podcinała jego zdolność przeciwstawiania się tak wielkiemu ciężarowi. By
obliczyć, w którym momencie przegroda skapituluje, należało znać jej spoistość. Bo gdy
puści, twarda ściana wody, wysoka na dwadzieścia stóp, pomknie starym łożyskiem i uderzy
drogę z szybkością pociągu ekspresowego. Nie będzie potrzebowała nawet sekundy, by
wyrwać w szosie wyłom szerokości całego rzecznego łożyska.
Huragan ponownie zawrócił w głąb lądu, jakby rozwścieczony porażką, którą poniósł w
górach. Gdy wyjąc zmienił kierunek, brzeg rzeki nie chronił już Trenta i Mariany przed jego
najdzikszym okrucieństwem. Wręcz przeciwnie, przez pewien czas łożysko posłużyło jako
kanał dla całego bestialstwa sztormu.
Trent obliczył, że odległość między przepustem i miejscem połączenia starej i nowej rzeki
wynosi mniej niż cztery mile. Od chwili gdy opuścili schronienie w przepuście, upłynęło pół
godziny. Miał słabe pojęcie, jak daleko zdołali się przedostać, i już przestał liczyć, ile razy
przewracali się. W tej chwili leżał rozciągnięty u podnóża brzegu, z całym ciężarem BMW na
nogach, wciśnięty między wiatr i coraz większy napór wody jak mucha między stronice
książki.
Szkwał, który cisnął Trenta o brzeg łożyska, uderzył w nich z szybkością ponad stu
pięćdziesięciu mil na godzinę. Wyłuskał Marianę z tylnego siedzenia, puszczając ją przeciw
prądowi jak kamyk płasko rzucony na powierzchnię stawu. Od czasu do czasu, gdy niesiony
wiatrem deszcz stawał się rzadszy, Trentowi udawało się dostrzec Marianę, obejmującą
rękami pień przewróconego drzewa, o jakieś dwadzieścia jardów wyżej od niego. Wyobraził
sobie, jak jest przerażona. Tak jak trzymał go ścierający się nacisk wichru i wody, Trent
podobnie został schwytany między chęć dotarcia do Mariany i uspokojenia jej oraz potrzebę
oszczędzania resztek swoich sił. Ale zdawał sobie sprawę, że to oszczędzanie ma zasadnicze
znaczenie dla ich przeżycia.
Poczuł, jak huragan zmienia kierunek. Wkrótce przeciwny brzeg zacznie ich osłaniać. Ale to,
co niedawno było powoli cieknącym strumyczkiem, nie szerszym niż na parę jardów, teraz
stało się wartką, ciemną od błota rzeką, sunącą całą trzydziestojardową szerokością łożyska.
Gdy na chwilę ulewa zelżała, Trent ujrzał, że drzewo, za którym leży Mariana, znalazło się
już na równi z powierzchnią wody. Trent zamknął oczy, starając się wyczuć wiatr, złapać jego
zapach, wysłuchać jego dźwięku. Zebrawszy wszystkie siły wydobył lewą nogę spod BMW i
oparł motocykl o ścianę koryta rzeki. Usiadł na siodełku i kopnął starter. Bezskutecznie.
Kopnął jeszcze dwukrotnie. Dobry Boże, modlił się, wsparty ramieniem o ziemną ścianę,
próbując złapać oddech. Wydało mu się, że przez krótką chwilę coś poczuł, prawie
nieuchwytne drżenie ziemi. Kopnął po raz czwarty. Silnik zaskoczył. Oparł się o brzeg
wyczekując; i tym razem był pewien, że coś wyczuwa.
Uderzenie szkwału rzuciło nim o ścianę. Przeszło. Trent spojrzał w górę rzeki, gdzie Mariana
leżała ukryta za pniem. Teraz widział ją wyraźnie, a wrzask wiatru zaczął przycichać. Zmiana
kierunku huraganu znów przybliżyła ich do oka cyklonu.
Dodawszy gazu, Trent wrzucił pierwszy bieg i skosem pojechał przez wodę w górę rzeki.
Koło pnia woda miała dwie stopy głębokości. Chwycił Marianę za ręce i zmusiwszy do
powstania, wrzasnął:
- Ruszaj się! Szybko!
Gdy poczuł jej ciężar na tylnym siedzeniu, skierował motocykl w dół rzeki. Otworzył
przepustnicę, trzymając się środka wody, gdzie nie było przeszkód, i brnął na drugim biegu
prosto tam, skąd przyjechali. Gorączkowo rozglądał się za miejscem, pozwalającym wdrapać
się po zboczu łożyska. Dwa razy musiał walczyć z siłą szkwałów, ale wiatr szybko ustawał,

background image

wycie przycichało. A wtedy usłyszał to... Stłumiony, niski głos wielkiej armaty gdzieś w
oddali. Ale tu nie było armat...
Dostrzegł, że nieco dalej, po lewej stronie, z brzegu osunął się trójkątny kawał ziemi.
Podjechał do niego, zahamował, ściągnął Marianę z siodełka i wrzasnął na nią, każąc się
wspiąć do góry.
- Biegnij! - krzyknął. - Biegnij, jeśli ci życie miłe!
Zawrócił BMW w miejscu i pognał na drugą stronę rzeki. Potem znowu zawrócił, twarzą do
klinowatej bryły i odpowiadającego jej, trójkątnego wcięcia w brzegu łożyska. Mariana była
w połowie drogi do góry. Obejrzała się. Pogroził jej pięścią, jakby siła jego gestu mogła
podnieść ją o brakujące pięć stóp, i wrzasnął, choć wiedział, że nie jest w stanie go usłyszeć.
Jej głowa była jeszcze o stopę od krawędzi. Trent popatrzył w górę rzeki. Nadchodziła.
Ogromna, rycząca ściana zniszczenia i śmierci. Wrzucił sprzęgło, uniósł przednie koło i
pojechał wprost ku przeciwległemu brzegowi, na ziemny klin. Biegnąca przed ścianą wody
piana uderzyła go po twarzy. Poczuł jej pęd i jej zimno. Wjechał na osuwisko i rzucił się
ciałem do przodu, zmuszając BMW do jazdy po stromym skłonie i przez wyrwę w brzegu.
Mariana była już do połowy na górze. Rozpacz dodała mu siły. Chwycił ją za kołnierz i przez
błoto wyciągnął na wierzch, jak naturalnej wielkości szmacianą lalkę.
Ogłuszył ich ryk wody. Usłyszeli, jak z hukiem gromu jej siła wybucha w zderzeniu z szosą.
Zobaczyli z dala, że droga złamała się i uniosła w dwóch odcinkach, jak dwie połacie mostu
zwodzonego. A potem już nie było nic; tylko rzeka płynęła szeroka, mocna i ciemna, jakby
szosa nigdy nie istniała.
Na chwilę Trent i Mariana znieruchomieli, ogłuszeni manifestacją niewiarygodnej potęgi,
przed którą ledwie uciekli. Trent przełamał urzeczenie. W oku cyklonu byli bezpieczni, ale
mieli tylko dziesięć, może piętnaście minut na dotarcie pod względną osłonę ścieżki,
wiodącej przez las deszczowy do chaty prezydenta.

Wrzeszcząc przeraźliwie nad głowami, huragan szarpał liściastym baldachimem lasu
deszczowego, wyrywając w nim wielkie dziury. Dróżka zmieniła się w płytką rzeczkę. Z
nierównej powierzchni z łamanych kamieni i żwiru została wypłukana glina i przednie koło
motocykla, podskakując, uderzało nieustannie o kierownicę. Trent jechał na pierwszym biegu.
Reflektor rysował przed nimi w leśnym mroku tunel, do którego wlewały się potoki deszczu.
Ścieżka wiła się w przód i w górę, przylepiona do zbocza górskiego grzbietu jak blada, śliska
stonoga.
Przyroda nakreśliła linię demarkacyjną o wiele precyzyjniej, niż człowiek potrafi rysować
granice. Na wysokości dziewięciuset stóp Trent i Mariana nagle przeskoczyli spod lasu
deszczowego na porośniętą sosnami wyżynę. Prawie przegonili huragan, albo też sam
huragan stracił nieco czasu, szukając odwetu na zboczach górskich, które poprzednio
spowodowały jego porażkę. Za nimi, we froncie burzy, iskrzyły się błyskawice i wybuchały
gromy, jedne po drugich, wzdłuż całego łańcucha górskiego, jak kładzione gigantycznym
wałkiem do farby.
Sosny rosły rzadko, jakby umyślnie posadzone. Nie było podszycia z krzaków i palm,
powiązanych pnączami. Dróżka była więc słabo osłonięta od szkwałów, bijących w zbocza
górskie z wrzaskami potępieńców, aż wiotkie pnie gięły się prawie do ziemi. Gdy przejechali
mały grzbiecik, las się skończył. Trent ujrzał przed sobą na stromym zboczu łąkę, a na niej
plamę bieli. Ścieżka pobiegła w dół, wijąc się przez zalesioną kotlinkę. Dojechali do
rozwidlenia, Mariana wskazała kierunek w lewo.
Po pięciu minutach dotarli do skraju łąki. Trent zahamował i wycofał BMW pod osłonę
sosen. Kopnąwszy podnóżek, zsiadł i spróbował przeciągnąć zesztywniałe ramiona. Zdjął z
piersi strzelbę w pokrowcu i otwierając jej zamek błyskawiczny, uśmiechnął się do Mariany.
- Udało nam się - powiedział i nie patrząc na dziewczynę zdjął z jej ramion drugą strzelbę.

background image

Sprawdził działanie obu i wprowadził do zamków strzelb naboje, a potem zaczął się
przemykać między drzewami do góry. Łąka miała trzysta jardów szerokości i nieco więcej
długości. Pośrodku stała chata. Wyglądała jak jeden z domków rysowanych przez dzieci:
drzwi na środku, po obu stronach jednakowe okna, stromy dach i wystający z niego komin.
Dach był strzechą z liści palmy wano; białe ściany, lakierowane drewno - wszystko skromne,
jak przystało na reputację prezydenta.
Poczuł dotknięcie Mariany na swym ramieniu.
- Coś nie tak? - zapytała.
- Zapewne nic, ale to tak, jak przechodzenie przez jezdnię - odrzekł. - Rozejrzyj się, a nie
będziesz zabity.
Z kieszeni na piersiach wyjął lornetę. Chatę ocieniały cztery drzewa yemery, a na zboczu
powyżej rosło około dziesięciu luźno rozrzuconych sosen. Trent domyślił się, że łąka była
swego czasu oczyszczona z drzew, ponieważ jej gleba była żyźniejsza niż piaszczysta glina,
występująca na grzbieciku. Oczywiście w porównaniu z wiotkimi sosnami lasu, te drzewa
wyglądały na znacznie masywniejsze. Zbocze górskie, stromo wspinające się od szczytu łąki,
było wklęsłe i tworzyło naturalny amfiteatr, otaczający ścianę kamieniołomu. Trent nie
widział, czy ścieżka biegnie aż do kamieniołomu, czy kończy się przy chacie. Nie było widać
żadnego pojazdu. Okna chaty nie miały zasłon ani okiennic. Z komina nie unosił się dym.
Przyglądając się leżącemu przed nim terenowi, Trent pomyślał o Czerwonym Kapturku Na
Motocyklu.
Gdy odwrócił się do Mariany, by zapytać, gdzie prezydent trzyma swego land rovera, huknął
grom. Wśród drzew rozległ się ryk szkwału, pędzącego zasłonę deszczu w górę łąki. Zamiast
krzyczeć, Trent zrobił gest naśladujący jazdę na motorze i pytająco podniósł brwi. Mariana
odpowiedziała przytulając się do jego pleców.
Otoczywszy ręką jej ramię, przysiadł i patykiem narysował na ziemi plan łąki. Zaznaczył
chatę, kamieniołom oraz ścieżkę, prowadzącą w górę do chaty, a w dół aż do rozwidlenia.
Wskazał prawe i podał patyk Marianie. Dziewczyna zakreskowała stromy skłon aż do rzeki
na prawo od nich i wyryła rowek biegnący po nim z prawej strony łąki, a potem w stronę gór,
z odgałęzieniem pod kątem prostym nad górnym skrajem kamieniołomu.
Trent pokazał palcem drogę do kamieniołomu. Zanim wsiadł na motocykl, zatarł mapę
butem. Mariana wskoczyła na miejsce za jego plecami. Prawe odgałęzienie, nim zaczęło się
wspinać na spotkanie drogi do kamieniołomu, zataczającej łagodny łuk wzdłuż wklęsłej
ściany zbocza górskiego, przebiegało przez sosnowy las znacznie poniżej poziomu łąki.
Sosny u dolnego jej skraju przeszkadzały w obserwacji; Trent więc po raz pierwszy ujrzał
wyraźnie tyły chatki, gdy osiągnęli szczyt kamieniołomu. Stamtąd stroma drożyna prowadziła
w stronę łąki.
Trent ponownie zahamował w cieniu drzew i przez lornetę zaczął przyglądać się chacie.
Land rover county stał tyłem do sągu drewna opałowego, pod osłoną wiaty z plecioną
strzechą. Drewno przykryte było arkuszem plastyku. Na przednich drzwiach pojazdu
znajdowała się niewielka tarcza z godłem prezydenckim, a na masce Trent mógł nawet
dostrzec srebrzysty maszcik dla proporca. Do wiaty na samochód prowadziło tylne wyjście z
domu, a po obu jego stronach były okna, dokładnie jak od frontu. Na lewo od drzwi stała
wielka skrzynia. Parking pod wiatą i land rover zasłaniały Trentowi widok okien.
Kamieniołom miał większą szerokość niż głębokość; wynosiła około sześćdziesięciu jardów.
Tylna jego ściana opadała pionowo do małego jeziorka o wodzie zabarwionej na czerwono
przez wypłukiwane deszczem błoto. Blisko czoła kamieniołomu z wody wystawało kilka
głazów, a od strony łąki nad wodą widać było półksiężyc piasku i dwie wielkie sosny,
ocieniające prawy róg wykopu. Przy dobrej pogodzie było to wspaniałe miejsce na pikniki.

background image

Pomiędzy linią lasu i chatą ciągnęło się dwieście jardów zupełnie otwartej łąki. Żadnego
ukrycia. Ustrzelenie człowieka na tym terenie byłoby łatwiejsze niż trafienie do tarczy
strzeleckiej. Gestem poprosił Marianę, by mu narysowała wnętrze chaty.
Od frontu duża ba wialnia z dwojgiem drzwi. Jedne prowadziły do kuchni, drugie do sypialni
prezydenta, za którą znajdowała się łazienka. Łazienkę kolejne drzwi łączyły z kuchnią, z niej
zaś było tylne wyjście na parking.
Trent poszedł do tyłu i zanim ponownie wsiadł na motocykl, uważnie przyjrzał się śladom
stóp na ziemi. Dał znak Marianie, by poszła za nim piechotą i wręczył jej jedną ze strzelb. Na
pierwszym biegu, hamulcu ręcznym i nożnym, zaczął ześlizgiwać się po niepewnej ścieżce z
gliny i otoczaków, wijącej się między sosnami. Dwa razy prawie utracił kontrolę nad maszyną
i musiał zatrzymać się, by zebrać siły. Wiedział, że zmęczenie jest kusicielką, umiejącą
poprowadzić nieostrożnych na skróty, gdzie czyhała śmierć.
Ze skraju łąki widział tylne okna chaty. Żadnego ruchu. Położył strzelbę na kolanach. W górę
łąki przeleciał ciężki szkwał przygniatając drzewa, a potem oddalając się z wyciem ku zboczu
gór. Z wysoko wzniesionej ławicy chmur uderzył piorun. Gdy grzmot rozległ mu się nad
głową, Trent zwolnił sprzęgło. Potęga gromu była tak wielka, że wcisnęło go w siodełko, gdy
pośpiesznie zygzakował po gładkiej trawie w kierunku chaty. Zahamował i chwycił strzelbę.
Położył motocykl na boku, a sam skoczył pod osłonę sagi drewna. Na czubkach palców i
łokciach popełzł wokół land rovera. Jedne drzwi, dwoje okien...
Ileż razy to robił, ale za każdym było trudniej, a nie łatwiej. Ból w żołądku, kleista gorycz w
głębi przełyku, uda drżące od napięcia, ale dłonie pewne. Zamknął oczy, by pozwolić
rozszerzyć się źrenicom. Do pochylenia, atak. Skoczył i lewym barkiem wysadził okno do
sypialni prezydenta. Padł na podłogę, przetoczył się i leżał płasko ze strzelbą gotową do
strzału.
Prezydent siedział przy prostym drewnianym biurku na prawo od drzwi, prowadzących do
frontowego pokoju. Miał na sobie spodenki bokserskie od Marksa i Spencera, parę
gumowych sandałów, a na policzkach półtoradobową srebrną szczecinę. Wydawało się, że
potrzebuje nieskończenie wiele czasu, by popatrzeć w dół na Trenta. W jego oczach nie było
ani lęku, ani zaskoczenia. Szklanka w jego prawej dłoni była prawie pusta. Podobnie jak
butelka "Famous Grouse" na blacie biurka. Na podłodze leżało ubranie, łóżko było nie
zasłane.
Trent przetoczył się do drzwi bawialni i otworzył je. Pusta. Sprawdził łazienkę i kuchnię i
dopiero wtedy wyprostował się, by wyjrzeć przez okna dla upewnienia się, że nikt nie ucieka
w stronę drzew. Nie czuł żadnego skrępowania. Dzięki ostrożności zachował dotychczas
życie. Obszedł chatę, poszukując śladów kół. Następnie pomachał ręką, wzywając Marianę.
Wolałby ją powstrzymać przed przyjściem tutaj, ale to mogłoby ją przestraszyć, że stało się
coś złego. Wróciwszy do sypialni prezydenckiej powiedział:
- Dzień dobry, sir - co natychmiast uderzyło go jako nieco zbyt oficjalne, biorąc pod uwagę
okoliczności.
Prezydent nie zadał sobie trudu, by na niego popatrzeć. Zamiast tego sięgnął po butelkę z
whisky. Trent ją zabrał.
- Przyprowadziłem z sobą Marianę - powiedział. - Będzie tu za parę minut.
Dając prezydentowi czas na wzięcie się w garść, Trent wygładził pościel na łóżku. Z podłogi
podniósł ubranie i powiesił je w szafie, następnie zaś, zanim wziął się za zamiatanie
potłuczonego szkła, znalazł dla prezydenta czystą parę spodni i koszulę.
Prezydent siedział wpatrzony w szklankę. To, że była pusta, nie zaskoczyło go, a Trent
odniósł wrażenie, że gdyby istniała taka możliwość, prezydent nalałby sobie znowu whisky i
wypił ją, raczej, by się czymś zająć, niż z pragnienia alkoholu. Trent nigdy nie słyszał, aby
prezydent był pijakiem, ukrytym czy jawnym. Tego rodzaju nałogu nie udałoby się ukryć w
kraiku wielkości Belpan.

background image

- Przepraszam, sir - zauważył - ale musi pan wziąć prysznic. Nie może pan pozwolić, by
pańska wnuczka ujrzała pana w takim stanie.
Nie uzyskawszy odpowiedzi, przeszedł do łazienki i odkręcił do końca kran z zimną wodą.
Wrócił po prezydenta, wyciągnął go zza biurka, chwytając od tyłu za łokcie i popychając pod
prysznic odzianego w bokserskie spodenki i sandały. Prezydent szedł całkiem nieźle i nie
stawiał oporu. Trent przytrzymał go pod zimną wodą w nadziei, że mężczyzna uczyni
wysiłek, by utrzymać się o własnych siłach. Ale nie miał takiego szczęścia.
- Teraz pana wypuszczę, sir, musi więc pan albo wyprostować się, albo pan upadnie.
Przyszło mu do głowy, że to było najgłupsze, co w życiu powiedział. Nie potrafił dowiedzieć
się, o czym prezydent myśli. Oparł jego dłonie o ścianę, wypuścił i podziękował Bogu, że
tamten pozostał na nogach. Trent sprawdził, czy jest tam ręcznik, po czym dodał:
- Zrobię teraz kawy, sir. Przepraszam, ale dla dobra pańskiej wnuczki naprawdę musi się pan
wyprostować.
Idąc po drewno złożone koło parkingu, Trent ujrzał Marianę wynurzającą się z lasu.
Pomyślał, czy nie byłoby dobrze spotkać ją w połowie drogi i ostrzec, ale doszedł do
wniosku, że wlanie kawy w jej dziadka musi mieć pierwszeństwo. W kuchence rozpaliło się
bez trudności. Trent napełnił garnek wodą i postawił na płycie, następnie przeszedł do pokoju
frontowego, zamknął okiennice i spróbował nadać radiogram do ambasady amerykańskiej w
Belpan City, na częstotliwości, jaką podał mu Caspar. Nie oczekiwał, że przez zakłócenia
spowodowane sztormem przebije się do niego odpowiedź, ale nadał ostrzeżenie i własne
koordynaty, w nadziei, że ambasada ma sprzęt, pozwalający go odebrać.
Powróciwszy do kuchni znalazł emaliowany dzban. Dwanaście łyżek stołowych kawy na
kubek wrzątku uznał za właściwe proporcje w nagłej sytuacji. Dolał do kubka na cal mleka
skondensowanego i dosypał cztery łyżki cukru, następnie zamieszał kawę, nim ją przelał znad
fusów. Tę śmiertelną lub leczniczą dawkę zaniósł prezydentowi.
Miał nadzieję zastać go przy próbie ubrania się, ale prezydent nadal stał pod prysznicem,
oparty dłońmi o ścianę.
- Przepraszam, sir. Przyniosłem panu kawę.
Prezydent odwrócił głowę. Alkohol pozbawił siły mięśnie jego szczęki i skóra twarzy zaczęła
zwisać fałdami, nadając mu wygląd żółwia. Trent odniósł wrażenie, że mężczyzna tak
głęboko zamknął się w sobie, że jego oczy utraciły jakikolwiek wyraz. Tak to wyglądało, ale
miał nadzieję, że część tej martwoty spojrzenia wynika z tego, że prezydent nie miał na nosie
swych okularów.
- Kawa, sir - powtórzył i podniósł kubek, ale trzymając go poza zasięgiem rąk prezydenta. -
Może pan wyjść spod prysznica, sir.
Prezydentowi udało się skupić uwagę na pustej dłoni, wyciągniętej ku niemu przez Trenta.
Odepchnąwszy się od ściany próbował ją chwycić, nie trafił i prawie upadł. Trent złapał go za
przedramię. Prezydent zachwiał się wychodząc z brodzika. Kolana prawie się pod nim ugięły,
ale zmusił się do wyprostowania, a nawet udało mu się skupić spojrzenie na Trencie. Nagle w
jego oczach zaświtał przestrach.
- Kim pan jest?
- Trent, sir. Europejska Wspólnota Gospodarcza, Jednostka Antyterrorystyczna. Jestem tu na
czymś w rodzaju urlopu. Obawiam się, że zorganizowano pewnego rodzaju zamach. Staram
się być pomocny.
- Komu?
- Panu, sir. Pańskiemu rządowi. - Trent zamknął palce prezydenta wokół kubka. - Mariana
idzie tu przez łąkę. Będę ją trzymał z dala tak długo, jak się da. Myślę, sir, że kawa może
pomóc. I może też wymioty...

background image

Gruba, czarna zasłona chmur okryła teraz góry, a w niej błyskał pokaz reflektorów o
natężeniu miliarda amperów. Zgięta prawie wpół, przyciskana przez burzę, Mariana brnęła,
potykając się, przez wiatr i deszcz. Gdy wściekła siła piorunu wybuchła nad łąką, uderzył
szkwał, a ona była jeszcze o pięćdziesiąt jardów od chaty, prawie się załamała. Uderzenie
burzy zbiło ją z nóg i obróciło, wdmuchując w górę zbocza jak toczącą się piłkę.
Trent już biegł w jej stronę. Popychany wiatrem pod górę, zdawał się ledwie tykać ziemi
stopami. Mariana drapała trawę, desperacko poszukując punktu oparcia. A potem już był przy
niej, przypadłszy do ziemi, by osłonić własnym ciałem. Wrzasnął jej do ucha, że muszą
popełznąć, ale wiatr zerwał mu słowa z warg. Mogli się porozumieć tylko na migi.
Przyciskając Marianę do ziemi odwrócił ją głową do wiatru. Piętnaście minut na
przepełźnięcie pięćdziesięciu jardów.

Trent przytrzymał Marianę za ramiona, blokując jej widok dziadka, który klęczał jak w
modlitwie przed muszlą klozetową. Znalazłszy się bezpiecznie w kuchni, krzyknął do
Mariany, że jej dziadek odpoczywa. Ściany chaty trzęsły się, a wiązania dachu uginały pod
naporem wiatru, próbującego go zerwać. Trent zajrzał do bawialni. Pomimo założonych
okiennic oba frontowe okna implodowały do pokoju, zasiewając podłogę szkłem. Przez huk
pioruna dało się słyszeć, jak jedno z wielkich drzew yemery poszło w drzazgi.
Zalawszy najpierw wodą już raz zaparzone fusy, Trent zaprowadził Marianę do bawialni i
posadził na sofie.
- Nie ruszaj się - polecił. - Wszędzie szkło. Spadnij, a potniesz się na wstążki.
Zapalił lampy sztormowe, osadzone w mosiężnych kinkietach, i odnalazł lampę karbidową
do stawiania na stole jadalnym. Wróciwszy do kuchni nalał kawy, dodając jako szybko
działającą odżywkę mleko skondensowane.
Gdy wrócił do bawialni, Mariana podniosła głowę. Mokra jak szczur wodny, siedziała
obejmując kolana. Zasłoniła w ten sposób swoje kształty i wyglądała jak bezbronna
piętnastolatka. Włosy miała spłaszczone przez deszcz do tego stopnia, że Trentowi
przypominały zgniecioną czapkę karakułową. Pod oczami miała ciemne podkowy zmęczenia
- oczami, w których dostrzegł wdzięczność i zalążki zaufania. Nie chciał ani jednego, ani
drugiego. Była elementem równania, niczym więcej, zabranym w podróż, ponieważ tak
musiało być.
- Przyniosę szczotkę do zamiatania. - Przeszedłszy pośpiesznie przez kuchnię przekonał się,
że prezydent zwalił się na podłogę łazienki. Trent przyklęknął, by zbadać jego puls, i
przekonał się, że prezydent nie jest nieprzytomny, a tylko nic go nie obchodzi.
Otarł twarz starszego pana chustką i pomógł mu wstać.
- Lepiej się pan poczuje na leżąco, sir - oświadczył i podtrzymując zaprowadził do sypialni.
Nim ściągnął prezydentowi spodenki bokserskie zawahał się, ale to też było częścią jego
pracy. Pchnął go na łóżko i przykrył prześcieradłem.
Gdy Trent powrócił do bawialni ze szczotką i śmietniczką, Mariana zrobiła ruch, jakby
chciała mu pomóc. Trent odpędził ją machnięciem ręki. Nie planował walki we wnętrzu
domu, ale mogło się to zdarzyć, więc zamiecenie całego szkła z podłogi było czymś takim
samym, jak czyszczenie broni: zadaniem, którego nie można było powierzyć nikomu innemu.
A zresztą Mariana potrzebowała wypoczynku.
Skończywszy, znów spróbował uruchomić radio. Trzaski i wybuchy zakłóceń słychać było
przez ryk burzy na zewnątrz. Trent powtórzył swą wiadomość dla Caspara i wzruszył
ramionami pod adresem Mariany. Wyłączył radio. Przyniósł juki motocyklowe i rozłożył ich
zawartość na stole. Wiedział, że Mariana przygląda mu się, jak rozkłada strzelby, oliwiąc je
przed ponownym załadowaniem. To samo zrobił z waltherem.
Najgorsze z piorunów już odeszły, wściekłość burzy przycichła. Trent podszedł do okna,
wyglądając przez wycięte w okiennicy serduszko. Cały teren wyobrażał sobie bardzo jasno.

background image

Za dziesięć minut zacznie przygotowywać potencjalne pole bitwy. Gdy wrócił do stołu i
wsunął walthera za pas, Mariana zadrżała. Przyglądała się swym dłoniom.
- Powinnaś się przebrać w coś suchego - powie dział. - Ja muszę na chwilę wyjść.
Podniosła głowę i spojrzała na niego. Przez chwilę nie patrzył jej w oczy, ale powiedziała
jego imię.
- Trent... - A po chwili dodała: - Czy to wszystko, co według ciebie potrafisz? Zabijać ludzi?
Słowa dobrała z rozmysłem. Ich znaczenie wstrząsnęło nim, jak czujnikiem
przeciwpożarowym, do którego wpłynął dym.
- A co chcesz, abym robił?
- Przytul mnie. Proszę... - A potem powiedziała: - Do diabła - i jej twarz skurczyła się. - Idź
sobie, niech cię diabli!
Zaraz po pierwszym blasku przedświtu ukażą się ludzie Caspara lub Louisa, przychodząc po
prezydenta. Którzykolwiek to będą, Trent był pewien, że przyjdą pieszo i przez otwarty teren.
A on potrzebował czasu na przygotowania; tego najbardziej.
Pokroiwszy przykrywającą drewno opałowe plastykową płachtę jako dodatkowe
zabezpieczenie przed wodą, otulił nią i zalepił plastrem strzelby, które teraz niósł zawieszone
na jednym ramieniu. W skrzyni koło parkingu znalazł piłę łańcuchową i zapas paliwa do niej.
Kusiło go, aby posłużyć się land roverem prezydenta, ale pozostałyby ślady kół. Znalazł się
na skraju lasu sosnowego u podnóża łąki. Przebył tę przestrzeń krótkimi skokami pomiędzy
uderzeniami szkwałów. Ponieważ do końca dnia pozostawała tylko jedna godzina, zabrał
latarkę - choć nie wierzył, by bardzo mu pomogła w deszczu lejącym się takimi strumieniami,
jakby Bóg Deszczu Majów zegnał tu wszystkie chmury z Ameryki Środkowej i wyciągnął ich
zatyczki.
Ułożywszy strzelby w bezpiecznym miejscu, uruchomił piłę. Wiatr, bijący w górę doliny,
zdecyduje, w którą stronę drzewa będą padały. Po kolei wyciął głębokie kliny w pniach po
obu stronach ścieżki i patrzył, jak wiatr je łamie. Ciął dalej, aż przewrócone sosny utworzyły
gruby, paruwarstwowy trójkąt, zagradzający drogę na skraju łąki.
Kontynuując pracę za wzniesieniem, położył kilka sosen w poprzek drogi na dnie kotlinki.
Wybierał małe drzewka, bo chciał, aby je usunięto. Następnie skierował się do prawego
rozwidlenia drogi, przeszedł nim sto jardów i zablokował je tak, że pośpieszne usunięcie
barykady wymagałoby użycia spychacza.
Lasem przeszedł na przełaj do miejsca, gdzie zostawił strzelby, i dalej wzdłuż skraju lasu na
lewo, aż trafił na płytki wąwozik niemal naprzeciw chaty. Padające do wąwozu deszcze
wymyły żyzną ziemię, tak więc zamiast trawy rosły w nim chuderlawe krzaki i karłowate
drzewka. Na brzegu wąwozu Trent znalazł wielki głaz, który obluzował do tego stopnia, aby
lekkie pchnięcie posłało go poza wzniesienie. Tutaj, u stóp samotnie stojącej sosny, ukrył
jedną ze swych strzelb.
Przeszedłszy przez górną część wąwozu poszedł dalej, na łąkę, trzymając się skraju lasu dla
ochrony i posługując latarką. Dotarł do jeziorka u stóp kamieniołomu. Gdy szedł jego
brzegiem, dwukrotnie szkwały obalały go do wody. Piła łańcuchowa zdawała się ważyć tonę.
Drugą strzelbę ukrył pod opadłą gałęzią u stóp jednej z ocieniających plażę sosen. Oparł się
plecami o drzewo, zgasił latarkę i czekał, aż źrenice mu się rozszerzą, nim ruszy w dół łąki.
Przed opuszczeniem chaty postawił lampę karbidową na masce land rovera, ale nie widział
jej przez deszcz. Szedł prosto pod wiatr, a jego siła miotała nim na boki, aż zupełnie utracił
poczucie kierunku. Przyszło mu do głowy, by usiąść i czekać, aż nastąpi przerwa w burzy.
Ale to mogło potrwać przez całą noc. Pobrnął więc w dół skłonu, kierując się nieco w lewo,
aż u stóp łąki trafił na brzeg lasu. Wtedy zwrócił się na prawo, trafił na ścieżkę i poszedł nią
do góry. Obszedł chatę do parkingu i odłożył piłę do skrzyni. Lampa zużyła już większość
swego ciśnienia, podpompował ją więc i nim wszedł przez tylne drzwi, nabrał pełne ręce

background image

pniaków do kuchenki. Popatrzywszy na zegarek przekonał się, że przebywał poza chatą nieco
ponad trzy godziny.
Zrzucił drewno na podłogę kuchni, parę sztuk dołożył do kuchenki i postawił na niej garnek.
Poszukał prezydenta. Starszego pana nie było w sypialni. Trent zawrócił do kuchenki i stał
przy niej grzejąc się i próbując zebrać siły. Musiał pozbyć się myśli o Marianie. Ona nie była
ważna... nie z punktu widzenia konstrukcji tej sprawy, jeśli te słowa cokolwiek oznaczały.
Przypomniał sobie, że jest odpowiedzialny za prezydenta, przypomniał sobie także sposób, w
jaki Mariana patrzyła na starszego pana owego dnia, gdy spotkał ich po raz pierwszy na
przystani, a prezydent zarzucał wędkę na ryby. W jej oczach widział dumę i podziw oraz
miłość... To była owa opiekuńczość wynikająca z miłości, gdy młodzi odczuwają ją wobec
starych. Pomyślał, że teraz musi ona odczuwać wielki ból, a on nic na to nie może poradzić. I
do tego, jeśli jego podejrzenia sprawdzą się, jej ból będzie o wiele większy... Lecz ponad
wszystko pragnął przebrać się w suche ubranie i zasnąć. Ale jego ubranie znajdowało się w
bawialni, tam gdzie Mariana i jej dziadek.
Aby mieć co robić, gdy wejdzie do bawialni, nalał trzy kubki kawy i postawił je na tacy.
Otwierając drzwi pomyślał sobie, że to jest podobne do wchodzenia do pokoju, w którym
czekają w zasadzce terroryści.
Prezydent siedział przy stole. Włożył nowe spodenki bokserskie, albo też stare wyschły.
Znalazł też szklankę i nową flaszkę "Famous Grouse", z której jednak wypił co najwyżej dwa
małe łyki. Miał minę starego człowieka, oczekującego przed gabinetem lekarskim w szpitalu
dla biedaków: posłano po niego, a nie przybył tu z własnego wyboru; był rad z apatycznego
oczekiwania na to, co powie mu lekarz, bo dobre wiadomości przestały od dawna istnieć, a
złe nowiny od dawna nie były złe. bo po prostu stanowiły podstawowy składnik jego
egzystencji.
Patrząc przez szerokość pokoju na Marianę, Trent pomyślał, że wygląda to, jakby wróciły
czasy jego młodości i wspomnienia o ojcu. Dziewczyna siedziała na sofie w takiej pozycji,
jak ją zostawił, obejmując rękami kolana. Przebrała się w zapasowe spodnie i sweter, które
zabrał ze Złotej Dziewczyny. Co do bólu miał rację. Czego natomiast nie wziął pod uwagę,
ani nawet nie próbował, była głębia jej troski.
Z wielką złością w głosie Mariana zapytała:
- Gdzie byłeś?
Prezydent podniósł głowę, a Trent był przekonany, że starszy pan wie, kim on jest.
Ostrożnie, bo prezydent tego słuchał, odpowiedział:
- Na zewnątrz... chodziłem sobie. - Wręczył Marianie kubek i zaniósł tacę na stół. - Dobry
wieczór, panie prezydencie. - A potem, zbyt wyczerpany, by się bawić w delikatność, wziął
go za łokieć. - Powinien pan być w łóżku, sir. Proszę ze mną...
Gdy znaleźli się w łazience, zapytał:
- Czy chce pan umyć zęby?
Prezydent patrzył na niego przez chwilę, aż Trent pomyślał, że starszy pan wraca do formy.
Ale powiedział tylko:
- Nie są moje.
- Wobec tego może powinien pan włożyć je do szklanki - podsunął Trent. - Rano poczuje się
pan lepiej... albo mniej okropnie.
Prezydentowi udało się lekko uśmiechnąć, a w jego oczach na chwilę pojawił się błysk życia.
- Jest pan bardzo delikatny, panie...? - Lekko seplenił przy niektórych spółgłoskach.
- Trent - odparł Trent. - Staram się.
- Niewątpliwie wynika to z pana zawodu.
A odwaga powinna wynikać z prezydentury, pomyślał Trent. Podtrzymując starszego pana
zaprowadził go do łóżka, a następnie przyniósł z kuchni szklankę osolonej wody do
sztucznych zębów.

background image

Prezydent o własnych siłach dostał się do łóżka i przykrył prześcieradłem. Popatrzył na
wchodzącego do pokoju Trenta.
- Zjawią się tu rano...
- Tak, sir, policja lub przestępcy - odparł Trent. - Być może jedni i drudzy. Jeśli tak będzie,
sytuacja może stać się paskudna. - Postawił szklankę na nocnym stoli ku. - Osoliłem wodę,
sir.
- Jest pan uprzejmym człowiekiem, mister Trent. - Prezydent zrobił ruch w stronę dłoni
Trenta, ale wysiłek okazał się zbyt wielki. - Czy będzie pan chronił Marianę?
Trent spodziewał się takiego pytania i zrozumiał, czemu zostało zadane. Nie zamierzał
kłamać.
- Mój najważniejszy obowiązek dotyczy pana, sir, ale zrobię wszystko, co możliwe.
- Jestem zupełnie pewien, że pańskie "możliwe" okaże się najskuteczniejsze, mister Trent -
odpowiedział spokoj nie prezydent.
Gdy spotkały się ich spojrzenia, Trent wyczuł, że prezydent stara się z niego wyciągnąć, jak
wiele Trent wie.
- Tak, z pewnością - dodał prezydent. - Dobranoc, mister Trent.
- Dobranoc, sir.

Trent przeszukał kuchnię. Były tam podstawowe artykuły żywnościowe, były puszki z
jarzynami, ale żadnych z mięsem. Prezydent był zapalonym wędkarzem, a Trent domyślał się,
że także myśliwym, chociaż Pine Ridge było rezerwatem przyrody. Prezydencki przywilej...
Posiekawszy cebulę wrzucił ją do rondla, by trochę poddusić w oliwie, a potem wyszedł na
zewnątrz, by skontrolować stan land rovera. Między dwoma przednimi siedzeniami stała,
pionowo umieszczona w uchwycie, dubeltówka dwunastka. W skrzyni znalazł piłkę do
metalu. Powróciwszy do kuchni dosypał ryżu do cebuli, dodał wody i kostkę bulionową. Na
patelnię wrzucił dwie puszki czarnej fasoli, dodał pół łyżeczki chili, czarny pieprz i puree
czosnkowe. Wolałby świeży czosnek, ale go nie było.
W ciągu niewielu minut, które zajęło mu przygotowywanie kolacji, woda kapiąca z ubrania
utworzyła kałużę wokół jego stóp. Unikał Mariany i wiedział o tym. Wiedział też, że na
dłuższą metę nie będzie mógł jej unikać; a przynajmniej bez narażania się na zapalenie płuc -
pomyślał i uśmiechnął się z własnego żartu.
Gdy pchnął drzwi do bawialni, okazało się, że nie ruszyła się z sofy ani nie podniosła głowy.
Uśmiechnął się tak, jakby nie zdarzyło się nic niezwykłego i oświadczył:
- Kolacja za pięć minut. Przebiorę się w suche ubranie. - Podszedł do stołu, by wziąć
zapasowe spodnie i kurtkę polową.
Zza jego pleców odezwała się Mariana:
- Jest pijany.
- Butelka jest prawie pełna. - Na dowód Trent podniósł ją do góry.
- Nie okłamuj mnie!
- Nie kłamię.
- Omijasz prawdę, a to na jedno wychodzi. Mnóstwo rzeczy omijasz. Spójrz na mnie, do
cholery. Robisz to, prawda? - Nie znalazł odpowiedzi, co sprawiło jej widocz ną przyjemność.
- Zresztą on nie był pijakiem.
- Nie słyszałem, by nim był - odparł Trent.
- Co mu zrobiłeś?
- Nic.
Jego odpowiedź nie zadowoliła Mariany.
- Powiedziałeś, że nie zrobisz mu krzywdy.
- Obiecałem - poprawił spokojnie Trent. - Nie łamię obietnic.
- Nigdy?

background image

- Mariano, jeśli musisz zadawać takie pytania, nie ma sensu bym odpowiadał.
Zabrawszy swą odzież, Trent sprawdził stan prezydenta. Starszy pan chrapał przez sen.
Stwierdził z zadowoleniem, że wszystko w porządku i poszedł do łazienki, by się przebrać.
Mokre ubranie rozwiesił na krześle przed kuchenką, a ryż i fasolę nałożył na dwa talerze.
Mariana siedziała przy stole, na którym pozostawił mapę. Znalazła fotografię. Spojrzała na
Trenta w poszukiwaniu podobieństwa.
- Jest bardzo przystojna. To twoja matka, prawda?
- Tak.
Znów przyjrzała się fotografii.
- I twój ojciec? - W jej głosie słychać było powątpiewanie.
- To człowiek, dla którego pracuję - odrzekł Trent. - On i mój ojciec byli razem w wojsku.
Przyjaciele. To stare zdjęcie - dodał, niezdarnie odpowiadając na niezadane pytanie.
- Ach, rozumiem - powiedziała, jakby nie uważała za oczywiste, że zdjęcie jest stare.
Odwróciła wzrok, a Trentowi wydało się przez chwilę, że porzuci temat. Ale znów popatrzyła
na niego i zapytała szybko, by dowiedzieć się prawdy: - Czy twoja matka rzuciła go dla twego
ojca?
Postawiwszy kolację na stole, Trent sięgnął po fotografię i przyjrzał jej się któryś tam raz od
chwili znalezienia jej na fortepianie Don Roberta. Jego matka i pułkownik jako młody
człowiek. Zrozumiał, że mina pułkownika, zadowolonego z siebie posiadacza, podsunęła
Marianie to pytanie. A twarz jego matki, niewidoczna dla rozwalonego na trawie u stóp
kawalera, wyrażała rezerwę i lekkie zaambarasowanie stosunkiem, wynikające z samego
faktu robienia takiego zdjęcia.
Mylnie uznawszy milczenie Trenta za odmowę odpowiedzi, Mariana powiedziała:
- Przepraszam. Nie powinnam była pytać.
- Wszystko w porządku. - Trent poczuł coś w rodzaju ulgi, że Mariana postawiła pytanie,
potwierdzające jego własne podejrzenia. - Nie znam odpowiedzi - dodał. - Moi rodzice
umarli, gdy miałem dwanaście lat. Fotografię znalazłem w zeszłym tygodniu w czyimś domu.
Była w ramce - dodał, ponieważ to było istotne. Kontrast między uczuciami wyrażanymi
przez fotografowanych, oto co niepokoiło na tym zdjęciu. Nie było przecież czymś wartym
przechowywania przez blisko czterdzieści lat, a cóż dopiero oprawiania w srebrną ramkę i
wystawiania na pokaz w salonie.
W spojrzeniu Mariany odczytał, że jej myśli biegną identycznym co jego torem. Fotografia
nie zblakła przy brzegach, co musiałoby nastąpić, gdyby była trzymana w ramce przez te
wszystkie lata.
- Dziwne - powiedział. - I przemyślane - dodał w myśli. Wiadomość? Ostrzeżenie? Ale przed
czym i dla czego? Jego stosunki z Don Robertem były ściśle zawodowe, a nawet i te urwały
się od chwili skierowania Trenta do Irlandii.
- Twoja matka była bardzo piękna - powtórzyła Mariana przerywając milczenie. - Jak
umarła?
- Wypadek samochodowy...
W sześć tygodni po śmierci ojca jego matka wjechała kupionym przez nich z drugiej ręki
jaguarem na betonową ścianę. Piętnaście lat później odwiedził to miejsce. Droga przez
dwadzieścia mil biegła prosto przez pustynię. A potem był zakręt, gdzie droga szła wokół
otoczonego murem terenu stajni wyścigowej szejka. Ściana oddalona była od drogi o
dwadzieścia jardów. Może matka zasnęła za kierownicą.
- Jechała bardzo szybko - powiedział, owijając zdjęcie mapą i wsadzając je do wewnętrznej
kieszeni nieprzemakalnego juku. Podczas śledztwa na temat wypadku wyrażono opinię, że
szybkość wynosiła prawie sto mil na godzinę.
- Jedz, póki gorące - ponaglił Marianę. - Pewnego dnia ugotuję ci coś jak należy na Złotej
Dziewczynie. - Rozmawiając o fotografii Trent zapomniał na chwilę, że Złota Dziewczyna

background image

stoi o całe mile w głębi lądu. - Jeśli nie zdołam jej sprowadzić znów na morze, będę musiał
zostać farmerem. Złota Dziewczyna to wszystko, co mam.
- Prócz twojej pracy...
Także Mariana odezwała się nie pomyślawszy. Ale to zostało powiedziane, i znów pojawiła
się między nimi bariera, stworzona przez podejrzenie, którego żadne z nich nie chciało
ujawnić... choć Trent zamierzał zapytać ją o dziadka. Lecz odpowiedni moment przeminął.
Zabrał do kuchni swój talerz, umył go i napełnił garnek wodą. Usiadłszy przy stole
kuchennym zaczął długą, mozolną robotę: chciał uciąć lufy prezydenckiej dwunastki,
zostawiając tylko po osiem cali długości. Nie sprawiało mu to przyjemności. Dubeltówka
była ręcznej roboty, firmy Holland and Holland w Londynie, przepięknie wyważona i
grawerowana. Rusznikarz zamordowałby go za to lub sam dostał ataku serca.
W drzwiach stanęła Mariana. Przez chwilę tylko patrzyła, a potem odezwała się ze
ściśniętym gardłem:
- To jest strzelba dziadka.
- Próbuję go obronić - odrzekł Trent. - Wierz mi, Mariano. Oberżnięta strzelba myśliwska to
najlepsza broń w zamkniętym pomieszczeniu... w przeciwieństwie do gra natu ręcznego -
dodał dla ścisłości i uśmiechnął się. - Używając granatów trzeba samemu znajdować się na
zewnątrz.
- Ach, rozumiem - powiedziała i przeszła do łazienki. Drzwi w przepierzeniu były cienkie i
źle dopasowane.
Aby umożliwić jej odosobnienie, Trent powiedział w stronę zamkniętych drzwi:
- Zobaczę, co słychać z radiem. Zawołaj mnie, gdy skończysz, to napijemy się kawy.
Nadał wiadomość do Ambasady USA, powtarzając ją kilkakrotnie. Nie odstraszały go
zakłócenia atmosferyczne. W porównaniu ze skomplikowanym sprzętem, jakim dysponowała
DEA, radio prezydenckie było odpowiednikiem pieszego gońca, biegnącego pod górkę z
kartką zatkniętą w rozszczepionym patyku.
Zawołała go Mariana. Właśnie nalewała kawę. Usiadł przy stole kuchennym i wziął do ręki
piłę. Postawiła przed nim kubek.
- Gdy tu wszedłeś, dziadzio był już pijany, prawda?
- Tak. - Trent zaczął piłować.
- Nie rób tego - powiedziała, więc przestał. - Kogo ty miałeś chronić?
- Prezydenta.
- Ale tego nie robiłeś, prawda? Chroniłeś mnie.
- Staram się robić jedno i drugie.
- Okłamując mnie?
- Nigdy cię nie okłamywałem, Mariano.
- Nie powiedziałeś mi prawdy.
- Nie wiem, co jest prawdą.
Znał pewne jej oderwane fragmenty i miał podejrzenia, które uważał za trudne do przyjęcia i
w które nie chciał uwierzyć pomimo coraz większej liczby dowodów... Ale nie znał całości.
Jeszcze nie. Chociaż wyczuwał, że zbliża się do swego celu: mózgu gringo, kryjącego się za
zamachem. Miguelito przechwalał się, że ktoś taki istnieje.
Trent wiedział, że powinien pomówić z Marianą o dziadku, ale ciągle bał się ją zranić, a
przynajmniej być narzędziem, które ją zrani.
- To skomplikowane... - zaczął. Pomyślał, że to właśnie dorośli mawiają dzieciom: Jesteś za
młoda, by zrozumieć. I w ten sposób stracił z nią kontakt.
- Nie potrzebuję twej cholernej obrony - powiedziała. - Potrafię sama sobie dawać radę. Daj
mi święty spokój. Rób swoją mokrą robotę. Mokrą, bo właśnie taką się zajmujesz. - Złapała
kawę i zatrzasnęła drzwi za sobą.

background image

Trent rozumiał przyczyny jej gniewu. Zrodził się z lęku o dziadka - pomyślał, wracając do
torturowania prezydenckiej dubeltówki. Gdy skończył, rozłożył swego walthera.
Wysypawszy naboje na kawałek starej gazety, wziął się do roboty z nożem. Usłyszał, że
prezydent potyka się w łazience. Załadował pistolet i poczekał, aż dobiegnie odgłos spłuczki,
a potem poszedł pomóc starszemu panu dostać się na powrót do łóżka. Wsadził mu walthera
pod poduszkę.
- Na wszelki wypadek, sir... - A potem znowu próbował nadawać przez radio.
Mariana zasnęła na sofie. Przykrył ją kocem i owinąwszy budzik ręcznikiem nastawił na
budzenie za godzinę. Zasnął na siedząco przy stole, z głową na ręczniku. Obudziwszy się,
znowu nadał wiadomość do Caspara. Mariana spała niespokojnie, zwinięta w kłębek jak
dziecko. Patrząc na nią, Trent przypomniał sobie, jak jeszcze poprzedniego ranka żeglował ku
swej spodziewanej śmierci... Jak wówczas czuł się okradziony, obrabowany ze swego prawa
do normalnego życia. Przez pułkownika. Otworzył juk i wyciągnął fotografię.

Chociaż większa część huraganu odsunęła się na północ, ziejące złością szkwały szarpały
zbocza górskie, zbijając nieustającą ulewę w gigantyczne bicze wodne, chłoszczące łąkę.
Trent leżał na dachu pod znalezioną w kuchni gumową peleryną. Był tam już od półtorej
godziny. Wiatr i wilgoć wyssały resztkę ciepła z jego ciała, więc trzęsły nim dreszcze.
Pragnął, aby deszcz trwał nadal. Jeśli nadejdzie atak, napastnicy będą pewni swej przewagi
liczebnej. A pragnąc uniknąć deszczu, przyśpieszą atak - nie o wiele, lecz dość, by zapewnić
mu nieco elementu zaskoczenia.
Obserwację rozpoczął pół godziny przed pierwszymi oznakami nadchodzącego świtu. Teraz
nadciągały siły porządku, przysłane przez Caspara. Nawet bez lornetki Trent mógł odczytać
napis POLICJA na przednich drzwiczkach dwóch land roverów, bo ostre zakręty ścieżki
zmusiły kierowców do ustawienia się bokiem do chaty. Przy lekkiej barykadzie na dnie
kotlinki znajdą się za dziesięć minut. Pięć minut na usunięcie drzew. Następne pięć na dojazd
do trójkątnej barykady, przy której będą musieli opuścić samochody, a potem jeszcze pięć
minut spaceru pod górę przez łąkę.
Zsunąwszy się po pochyłości dachu, ukryty przed obserwacją ze ścieżki, Trent zeskoczył na
ziemię. Wrócił do kuchni, rozdmuchał żar w kuchence, dodał kilka polan i postawił garnek na
ogniu. Mariana nie ruszyła się z sofy. Poprzednio spała niespokojnie, ale teraz jej szczupłe
ciało pod kocami leżało nieruchomo. Trent domyślił się, że się obudziła.
- Dobrzy ludzie zwyciężyli - powiedział. - Policja. Będą tu za dwadzieścia minut. Garnek stoi
na ogniu.
Wróciwszy do ogrzanej kuchni rozebrał się i nałożył odzież, którą nosił na motocyklu. Była
wilgotna, ale ciepła. Przerzucił na ukos przez ramiona oba pasy amunicyjne i do dwóch
kieszeni kurtki włożył po rolce grubej taśmy samoprzylepnej. Następnie zaparzył kawę.
Dzbanek i trzy kubki zaniósł do frontowego pokoju.
Mariana już siedziała. Ciągle jeszcze trwał w niej gniew, zachowany od poprzedniego
wieczoru, gdy zatrzasnęła przed nim drzwi. Śpiąc spłaszczyła sobie z boku fryzurę afro, a na
czoło wydostał się jeden lok. Pomyślał, że mógłby podejść do niej i wsunąć go na miejsce, ale
nie był pewien, jak dziewczyna zareaguje. Zapewne odgryzie mi dłoń - pomyślał i wobec tego
tylko się uśmiechnął.
- Wyglądasz jak jednorożec - powiedział.
Wepchnęła lok pod opaskę, a potem sięgnęła do leżącej u jej stóp torby i wyciągnęła
hebanową zapinkę do włosów.
- Nie musisz się gapić.
Podszedł do okna. Przez wycięte w okiennicy serduszko zobaczył, jak dwa land rovery
znikają w kotlince, gdzie ściął mniejsze drzewka.
- Powiedziałeś, że to policja - odezwała się Mariana.

background image

Miała na myśli to, że założył pasy amunicyjne.
- Uważaj je za urzędowy garnitur - odrzekł. - Obu dzę twojego dziadka.
Wziął z tacy trzeci kubek i zaniósł do sypialni. Starszy pan wyglądał jak człowiek zupełnie
rozbity. Gdy brał kubek, trzęsły mu się ręce. Trent pochwycił w jego spojrzeniu zaskakująco
znajomy wyraz: połączenie poczucia winy, złości i goryczy. Takie spojrzenie miał jego ojciec
za każdym razem, gdy zbliżał się do kolejnego kamienia milowego swej podróży w dół.
Sekretarz Jockey Club, sekretarz Polo Club - klubów coraz mniejszych i w coraz
odleglejszych miejscowościach, coraz mniej liczących się w sporcie jeździeckim. Ta odyseja
dała Trentowi znajomość wielu języków i dialektów oraz wykształcenie, zdobywane zarówno
w towarzystwie dzieci z elity społecznej, jak motłochu stajennego. Kapitan Hamilton
Mahoney, pomimo ponoszonych klęsk finansowych, był kochającym, wyrozumiałym i
fantastycznym ojcem. Ale skłonnym do luk pamięci po pijaństwie...
Niepewny, ile prezydent zapamiętał z wydarzeń poprzedniego dnia, Trent ponownie
przedstawił się.
- Trent, sir. Jednostka Antyterrorystyczna. Brytyj ska. - Jego zleceniodawca, Wspólnota
Europejska, nie robił imponującego wrażenia.
Prezydent szukał okularów, macając po nocnym stoliku. Trent znalazł je na podłodze, podał,
a starszy pan założył sprężynowe zauszniki.
- Przez dolinę nadjeżdża policja, panie prezydencie - napomknął w formie aluzji, że starszy
pan powinien doprowadzić się do porządku. - Wydaje się, że jest pan już bezpieczny, ale na
wszelki wypadek proszę mieć mój pistolet pod ręką.
Starszy pan przez chwilę nie rozumiał, o czym mowa. Następnie jednak, przypomniawszy
sobie, wymacał walthera pod poduszką. Zrozumiał, jak dziwacznie musi wyglądać siedząc na
łóżku ze srebrzystą szczeciną na policzkach, z kubkiem kawy w jednej dłoni i pistoletem w
drugiej. Z odcieniem ironii odrzekł:
- Dziękuję, mister Trent. Już się lepiej czuję.
Politycy są mistrzami szybkiego odzyskiwania przytomności, pomyślał Trent, wróciwszy do
frontowego pokoju.
- Czuję się doskonale - powiedział Marianie i ponownie podszedł do okna, spoglądając na
zegarek. Oczekiwał, że policjanci znów się pojawią.
Wreszcie pierwszy land rover przetoczył się przez wzniesienie i zatrzymał przy barykadzie.
Drugi musiał utknąć na pierwszej, albo kierowca nie zadał sobie trudu, by objechać
przeszkodę. Trent patrzył, jak policjanci wyskakują z wozu. Było ich czterech. Nie widział
twarzy. Ich mundury khaki okrywały peleryny tego typu, jaką osłaniał się na dachu. Jeden z
nich pomachał na powitanie ręką w stronę chaty. Sierżant - domyślił się Trent. Rozluźniwszy
nieco szyk zaczęli wspinać się na zbocze, pchani wiatrem i deszczem, czasem potykając się
od ich siły. Pistolety maszynowe mieli przewieszone przez piersi - czterech przyjaciół na
małym polowaniu.
- Są już tutaj - powiedział do Mariany, a potem zawołał do sypialni: - Panie prezydencie...!
I wtedy przypomniał sobie inny poranek. Poranek spędzony w Siłach Specjalnych USA w
południowo-wschodniej Azji. Rangersi wyskakujący z helikoptera i niedbale, w podobny
sposób rozluźniający szyk; jak wielu amerykańskich żołnierzy, nieco zbyt pewni siebie, pełni
wyniesionej z telewizji i filmów nieuzasadnionej wiary we własną wrodzoną wyższość.
Natomiast policja belpańska, jeśli w ogóle otrzymała jakieś wyszkolenie, to zgodne z
brytyjskimi tradycjami policyjnymi.
Czterech u stóp zbocza, reszta u góry, trzymając na muszce tyły chaty. Opóźnienie miało na
celu danie czasu drugiej grupie na zajęcie pozycji. Trenta zaskoczyło nieco, że zupełnie się
nie bał. Ale gdy już się ujrzało nieprzyjaciela, na lęk pozostawało niewiele miejsca. Od tego
momentu była już tylko robota do wykonania. Albo się wygrywało, albo przegrywało.

background image

Obejrzał się na Marianę. Od przebudzenia prawie się nie poruszyła. Widząc ją siedzącą na
sofie, trzymającą się kurczowo własnej złości, Trent nagle przypomniał sobie pewną matkę w
obozie dobroczynnym, trzymającą w objęciach zmarłe z głodu dziecko, zastygłą w cierpieniu.
Gdyby rozluźniła ramiona, już nic by jej nie pozostało. Dlatego pomimo wszelkich wyjaśnień,
jakich mógł udzielić, Trent musiał pozostać jej wrogiem. W tej chwili alternatywa była dla
niej zbyt bolesna.
- Przykro mi, Mariano - powiedział. - Pomyliłem się. Ci dobrzy ludzie, to przebrani źli
ludzie.
Przesunął stół na środek pokoju i przewrócił na bok, a potem dosunął do niego sofę, z której
Mariana nie ruszyła się, tworząc w ten sposób rodzaj fortu z mebli. Położył oberżniętą
strzelbę na sofie obok dziewczyny. Wyraz twarzy Mariany nie zmienił się.
- Nie wstawaj. Nie ruszaj się. Nie wyglądaj. Jeśli wejdą, zabij ich... jeśli chcesz. - Wyboru
sama musiała dokonać.
Siłą otworzywszy zamykane podmuchem wiatru drzwi, pomachał do policjantów i wyszedł
na zewnątrz, by widzieli, że nie jest uzbrojony. Obserwując go nie widzieli się wzajemnie,
mogli więc jedynie domyślać się, w jaki sposób został ostrzeżony.
Bez broni, i sprawiając wrażenie człowieka, który wpadł w panikę, nie machając rękami ani
nie kryjąc się, pobiegł przez łąkę aż do skraju lasu. Skacząc pod osłonę krzaków usłyszał
strzały. Niewielkie były szanse, że zostanie trafiony, niemniej naumyślnie poślizgnął się,
dając szczupaka do przodu. Padł na bark i szybko stoczył się do wąwozu, gdzie ukrył
pierwszą strzelbę. Raz, dwa, trzy razy przetoczył się, drapiąc rękami błoto, aż wreszcie
gniotąc słabe krzaki, osiągnął bezpieczne miejsce wśród drzew koło wąwozu.
Leżał tam przez chwilę, chwytając oddech. Potem wstał i wyważył głaz z miejsca. Nie
słuchał, jak kamień spada w dół, bo wątpił, czy napastnicy usłyszą to lub zobaczą. A gdyby
nawet tak się stało, czy będą przekonani, że spowodował to upadek jego ciała. Ale to,
kosztem ledwie paru sekund, zwiększało odrobinę jego szanse.
Zerwał plastyk z automatycznej strzelby, otworzył zamek błyskawiczny pokrowca i między
sosnami skierował się w górę zbocza. Wszystko zaplanował starannie, dokonawszy w myśli
próby generalnej każdego ruchu.
W chwili gdy skakał za osłonę, grupa rozlokowana u góry powinna się znajdować na
wyłożonej pniakami drodze powyżej naturalnego amfiteatru. Sądził, że napastnicy tam
pozostaną, ponieważ dróżka dawała im szeroki wgląd i dogodną linię strzału. Powinni mieć
radia.
Przepełznął dróżkę na brzuchu i posuwał się jeszcze sto jardów pod górę, zanim zaczął
zataczać krąg. Musiał przede wszystkim wyeliminować człowieka, znajdującego się najdalej i
najmniej na to przygotowanego.
Sprzyjały mu deszcz i wiatr, kryjące jego ruchy. Była to stara gra, znana mu z przeszłości, a
on był w niej specjalistą. Jego zwierzyna przysiadła na kamieniu u szczytu lekkiego
wzniesienia drogi, z której miała wgląd w obie strony. Mężczyzna trzymał broń w pogotowiu
- jeden z kałasznikowów, które Trent przemycił na ląd. Miał na głowie tropikalny kapelusz
polowy, z ronda spadał wodospad na jego pelerynę. Trent odczekał aż do uderzenia szkwału,
a potem szybko ruszył, padając na ziemię i pełznąc przez ostatnie parę jardów.
- Ola, amigo mio - szepnął. Zobaczył, że łopatki człowieka podskoczyły, jakby trafione
dziesięciotonową ciężarówką. - Ani dźwięku, ani ruchu - ostrzegł. - Strzelba dotykająca
twoich pleców jest naładowana grubym śrutem. Wystarczy jedna twoja głupia myśl, a
wydmuchnę ci kręgosłup przez pępek.
Gdyby szło o karabin, człowiek mógłby zaryzykować skok między drzewa. Ale gdy to była
strzelba...
- Pokaż mi swą twarz. Powoli i trzymając ręce tak, bym je widział - ostrzegł Trent.

background image

Uspokoił go brak nienawiści w ciemnych, uważnie spoglądających na niego latynoskich
oczach. Człowiek był niski, szczupły, miał około trzydziestu pięciu lat. Dość stary, by już
zdążyć udowodnić, że jest odważny i podobnie jak Trent, zawodowcem.
- Ty i ja jesteśmy szeregowcami - zwrócił mu uwagę Trent, popierając to twierdzenie lekkim,
porozumiewawczym uśmieszkiem. - Niech Wielcy umierają... jeśli mają na to dość
charakteru. Masz jakieś imię?
- Jose - szepnął człowiek, prawie nie poruszając ustami.
- Dobrze - powiedział Trent. - Możesz sobie popatrzeć na górę. Ilu was tam jest?
- Trzech.
- Pozycja?
Jose kiwnął głową w kierunku drogi na prawo.
- Ten najbliższy ciebie, czy on też ma imię?
- Juanito.
- A trzeci?
- Nazywamy go Węgorzem...
- Wezwiesz Juanita przez radio - rozkazał Trent. - Powiedz mu, że przypuszczasz, iż niżej
ktoś się rusza. I bądź ostrożny rozmawiając. Zabicie ciebie nie sprawiłoby mi przyjemności.
Przy szumie deszczu bijącego w drzewa i gwiździe wiatru, Jose nie miał możliwości
posłużenia się tonem głosu jako ostrzeżeniem. Zadowolony Trent kazał mu wycofać się
między sosny. Kantem dłoni wyrżnął go w szyję, chwytając na ręce, gdy padał. Zlepienie mu
plastrem ust, rąk i kostek u nóg zabrało mniej niż minutę. Następnie Trent rzucił się do biegu.
Było ważne, aby zatrzymał Juanita daleko od miejsca, gdzie powinien się znajdować Jose,
bowiem jego nieobecność na posterunku stanowiłaby ostrzeżenie.
Droga biegła skrajem naturalnego amfiteatru. Nie było drzew przesłaniających z niej widok
na osiemdziesięciostopowe urwisko nad małym jeziorkiem; tak więc Trent z miejsca zasadzki
miał wgląd poprzez dróżkę na leżącą poniżej łąkę. W deszczu chata była prawie niewidoczna.
Nie było słychać z tamtej strony żadnych strzałów. Trent się ich nie spodziewał, ale to, że
okazało się, iż miał rację, nie sprawiło mu przyjemności.
Budowa Juanita stała w sprzeczności ze zdrobnieniem, którego używał jako imienia. Był
wyższy i znacznie cięższy niż Jose, miał złamany nos i był bezmózgim mordercą; tym
niebezpieczniejszym, że jego zachowania nie mogły być przemyślane. Trent skoczył na niego
z tyłu. Ostry zamach prawej ręki, kant dłoni uderzający w szyję wielkoluda, to powinno
zwalić Latynosa. Ale pod peleryną miał wysadzaną ćwiekami skórzaną obrożę. Ćwieki wbiły
się Trentowi w dłoń. Juanito potrząsnął głową i zrobił zwrot do Trenta. Irlandczyk musiał
pozostać w zwarciu, by nie zostać zastrzelony, a wielkolud miał przewagę wagi i siły.
Trent kopnął go w prawe kolano. Juanito był na to przygotowany i kałasznikowem uderzył w
łydkę przeciwnika. Trent chwycił za lufę i padł nie wypuszczając jej; w ten sposób siła
wielkoluda zwiększyła jego własną. Padając Trent skręcił się, a ciężar jego ciała wyrwał
kałasznikowa z rąk Latynosa.

Z rykiem furii Juanito rzucił się na niego, celując butem w głowę. Broń leżała na ziemi
między nimi. Trent znów przetoczył się i but obsunął się bokiem po jego czaszce. Wielkolud
ponownie stracił równowagę pod własnym ciężarem. Trent uderzył prawą ręką, sztywną jak
żelazo, między nogi przeciwnika. Juanito wrzasnął, padając z rękami wyciągniętymi ku szyi
Trenta. Trent złożył nogi kolanami w górę jak dźwignię i gdy wielkolud na nie wpadł,
chwycił go za spodnie w pasie, ciągnąc z całej siły. Juanito przewalił się do przodu ponad
skrajem drogi. Przez jego krzyk słychać było spadające kamienie, a potem plusk wody, gdy
rozbijał się o osiemdziesiąt stóp niżej. Trent przetoczył się na drugą stronę drogi, wyciągając
ręce po swą strzelbę.
- Nawet nie drgnij, gringo.

background image

Węgorz, pomyślał Trent. Wysoki, chudy, małe czarne oczka błyszczące wrodzoną
złośliwością, krople deszczu połyskujące na ciemnej, tłustej skórze, kałasznikow w dłoniach
nieruchomy jak głaz.
- Rzuć broń.
Trent rzucił.
- Ręce za głowę.
Trent usłuchał.
Węgorz splunął nad urwiskiem.
- Świnia... dobrze, żeśmy się go pozbyli. Jose?
- Żywy - odparł Trent. - Między drzewami.
- Zaprowadź mnie do niego. Idź ostrożnie - ostrzegł Węgorz.
Niedaleko przed nimi, o piętnaście stóp niżej, ze ściany amfiteatru wyrastała sosna. A jeszcze
niżej sześćdziesiąt pięć stóp spadku do wody. Zabije się, nawet jeśli nie trafi na kamień, choć
zeszłego wieczoru widać ich było o wiele więcej. Deszcz padał nieustannie, z góry do
amfiteatru spływały całe wodospady. Trent próbował odgadnąć, jaka jest obecna głębokość
jeziorka.
Za sosną i odrobinę niżej, z szerokiej szczeliny skalnej wyrastała kępa krzaków. Jeszcze niżej
półka skalna, a potem czterdzieści stóp pionowej skały do poczerwieniałego od gliny jeziorka.
To, albo strzał w tył głowy. Wybór nie był wielki.
Trentowi przypomniał się zamordowany pilot. On przynajmniej nie był oślepiony. I będzie
musiał trzymać oczy otwarte, przez całą drogę na dół. Odłamek krzemienia na drodze
oznaczał właściwe miejsce. Jeszcze siedem kroków, pomyślał Trent. Jego umysł oderwał się
od ciała, był tylko widzem własnych działań. To także było dobrze mu znane: zdolność
wydawania swemu ciału rozkazów w chwili niebezpieczeństwa, jakby było osobną istotą.
Teraz! - pomyślał i dał szczupaka w stronę drzewa.
- Obrót! - wrzasnął na siebie, gdy jego ramiona zderzyły się z sosną, nie po to, by się jej
przytrzymać, lecz by ciężar własnego ciała wyniósł go na następny łuk trajektorii. Nie myśl,
patrz - wrzasnął ponownie, tłumiąc pragnienie zamknięcia oczu, by nie widzieć
przerażającego upadku. Prawym biodrem uderzył w ścianę skalną nad krzewami. A potem
przywarł do nich, chociaż czuł, że wyrywa je z korzeniami. I na półkę poniżej, ostra krawędź
rozdziera dłonie, ramiona prawie wyrwane ze stawów, buty na jedną setną sekundy płasko
oparte o ścianę urwiska.
Odepchnąwszy się z całej siły od skały, zrobił salto do tyłu, obracając się w powietrzu tak
powoli, że był w stanie obserwować jak na zwolnionym filmie najpierw przesuwanie się nad
głową ciemnych chmur, następnie gór, przeciwnego krańca doliny, łąki, chaty i wreszcie
poczerwieniałego od błota jeziorka. Zwinął się w ciasną kulę, a w ostatnim momencie
przekręcił na bok, unikając grożących pod powierzchnią wody kamieni. Zderzenie z
powierzchnią odebrało mu oddech. Gliniasta zawiesina wypełniła mu usta, a potem poczuł,
jak naniesione deszczem błoto łagodzi jego końcowe zetknięcie z podwodnymi kamieniami.
Ale trafił na nie żebrami, co znów zmusiło go do otwarcia ust. Płynne błoto zdawało się
spływać do płuc; zalepiało mu oczy, gdy walczył o powrót na powierzchnię.
Urwisko zasłaniało go przed stojącym na górze Węgorzem. Trent miał prawą nogę bez
czucia, prawy bok rozdarty i krwawiący. Wiedział, że parę żeber ma złamane, problem w
tym, ile.
Teraz Węgorz, skomunikowawszy się przez radio z czterema kompanami, powinien pobiec
w dół ścieżką, którą zeszłego popołudnia Trent przejechał na motocyklu. Irlandczyk popatrzył
na drugi koniec jeziorka. Nawet gdyby miał na to dość siły, przepłynięcie oznaczało utratę
osłony urwiska. Zaczął się zaciekle przesuwać wzdłuż podstawy urwiska, ciągnąc prawą nogę
po kamieniach i czując, jak spadające ze ściany skalnej wodospady ciskają mu na głowę
kamyki i żwir.

background image

Pięćdziesiąt jardów. Nie przestawał sobie powtarzać, jak mało ma do przebycia. Przyjął, że
każdy kolejny chwyt rękami stanowi pół kroku. Dodawał sobie odwagi obietnicami, że po
dziesięciu krokach będzie mógł odpocząć, następnie zażądał od siebie jeszcze pięciu i jeszcze
dalszych pięciu, aż utracił rachubę, ile przebył i ile jeszcze ma do przebycia. Wydało mu się,
że przez szum deszczu słyszy chrzęst kroków Węgorza na żwirowej ścieżce. Wyobraził sobie,
że zostaje zastrzelony w wodzie, że zanurzy się pod jej powierzchnię, a ona wypełni mu usta i
płuca, by w ostatniej chwili życia zdążyć go udusić. Skowyt i śmierć, pomyślał Trent.
Maleńka plaża, gdzie Mariana bawiła się jako dziecko, leżała na lewo. Poczuł, że żwir pod
jego nogami jest coraz płycej. Chwiejąc się wypełznął z wody. Popatrzywszy ku dołowi w
stronę chaty, nie dostrzegł pozostałych czterech, ale Węgorz był bardzo blisko. Trent sięgnął
prawą ręką do karku, a potem padł na piasek i znieruchomiał rozciągnięty na nim, z prawą
ręką odrzuconą do tyłu i zlepionymi gliną włosami przesłaniającymi oczy.
Węgorz wynurzył się zza krzaków, ujrzał go i krzyknął triumfalnie. Miał dziwaczny chód,
kołysał się w biodrach. Wysoki i chudy, złośliwy i nieludzki. Kałasznikowa trzymał oburącz,
ale nie mierzył w Trenta; nie było takiej potrzeby. Gringo był skończony. Dla pewności
kopnął dwukrotnie podeszwę jego prawego buta. A potem powiedział do radia:
- Mam go.
Teraz! - pomyślał Trent. Szybkim i płynnym ruchem zamachnął się prawą ręką.
Latynos wypuścił broń, ręce wzniósł ku gardłu, ale jego kolana utraciły siłę. Padał powoli, z
wyrazem zdumienia w zamarłych, czarnych oczach. Podpełzłszy, Trent wyciągnął z gardła
człowieka swój matowoczarny nóż. Nim go włożył na powrót do pochwy między łopatkami,
oczyścił klingę. Pomyślał, czyby nie wziąć broni Latynosa, ale wiedział, że jest dla niego zbyt
ciężka i nie będzie miał dość sił, by z niej celować. Podczołgał się do miejsca, gdzie pod
wielką sosną leżała opadła gałąź, znalazł swą drugą strzelbę i rozpakował ją. Utracił jeden z
pasów amunicyjnych, zerwany w upadku z ramienia, a naboje w drugim były zbyt
napęczniałe od wody, by pasować do komory nabojowej. Osiem strzałów, pomyślał Trent. Z
trudem wstał, dźwignął się, oparł o wielką sosnę i zaczął czekać. Nie był pewien, czy tamci tu
przyjdą, ale przypuszczał, że tak będzie.
Nadeszli: mała, zwarta grupa, z bronią w zagięciu ramion, gawędząc i śmiejąc się, jak
myśliwi zdążający na przegląd pokotu po pięknym dniu spędzonym w polu.
Trent zaczekał, aż podeszli blisko. Był zbyt zmęczony, by zastanawiać się nad moralną
stroną sprawy. Miał zadanie do wykonania. Wyszedł spod drzewa, strzelając z biodra. Odrzut
kopnął go boleśnie w rozdarte mięśnie prawego ramienia i barku. Przez chwilę pomyślał, że
trzeba zachować jeden nabój, ale prawdę powiedziawszy, mało go to obchodziło. Nie
oglądając się na trupy poszedł w dół po zboczu. Szedł powoli, z trudem i bólem. Ujrzał, że w
jego stronę wspinają się prezydent i Mariana, ale wydało mu się, że dzieli ich wielka
odległość.
Nie chciał mówić. Chciał spać - najchętniej pod czystymi, białymi prześcieradłami, we
własnym łóżku, na górnym piętrze własnego domku nad Hamble. A potem przypomniał
sobie, że domek został sprzedany, a pieniądze wpłacone w depozyt na rzecz matki jego ojca.
Z procentów opłacane były koszty jej pobytu w domu starców, gdzie siedziała, całymi dniami
kołysząc się w fotelu inwalidzkim. Choroba Altzheimera. Sprzedaż domku i zorganizowanie
depozytu były dziełem pułkownika Smitha. Trent niegdyś był właścicielem tego domu,
niegdyś w nim mieszkał jako Patrick Mahoney. A Patrick Mahoney nie żył.
Zmęczony tym wszystkim usiadł na rzadkiej, mokrej i krótkiej trawie.
Mariana pierwsza do niego dotarła. Trent pozwolił, by wzięła jego strzelbę.
- Czy zrobili ci krzywdę? - zapytał.
- Nie.
- Nie... - A potem dodał: - Nie przypuszczałem, by to mieli zrobić. - I podniósłszy głowę
spojrzał w otwór lufy własnego pistoletu, trzymanego pewną ręką prezydenta.

background image


Nowy szkwał rozpłaszczył jak żelazko do prasowania szczyty drzew u dolnego skraju łąki.
Nagła przerwa w pokrywie chmur przepuściła promienie słoneczne. Światło zabłysło na
prawie jednolitej ścianie deszczu na czole szkwału; zbocza gór spiął jasny łuk tęczy. Przerwa
zamknęła się i Trent z żeglarskiego nawyku przyglądał się, jak deszczowa zasłona pędzi w
górę po zboczu, a chata niknie za nią z oczu. Zobaczył, że palec prezydenta zaciska się na
spuście. Odruchowo wyliczył moment uderzenia frontu deszczowego. Szkwał zachwieje
prezydentem. Trent wiedział, że w tym momencie może wytrącić pistolet z rąk starca.
Wiedział, że byłoby to wyświadczeniem mu uprzejmości. Ale był zbyt zmęczony... zmęczony
opiekowaniem się. Szkwał uderzył. Dla Mariany był jak wymierzony policzek, przywracający
przytomność. Wymierzyła strzelbę w brzuch dziadka. - Tylko zrób mu krzywdę, a zabiję cię.
Naprawdę zabiję - powtórzyła, jak upierające się małe dziecko, grożące, że będzie
niegrzeczne. Wściekłość Mariany była tak skoncentrowana, że uderzyła starca jak cios pięści.
Stracił wszystkie siły. Poddając się nienawiści swej wnuczki, wzruszył lekko ramionami,
opuścił pistolet i zawrócił, kierując się w dół łąki do chaty.
Jego beznadziejnie opuszczone ramiona były znakiem dobrze znanym Trentowi. Chciał
zawołać w ślad za starszym panem, ale zamiast wydobyć głos, zatonął we wspomnieniach.
Wspomnieniach o ojcu, sekretarzu Jockey Club w Bahrajnie. Trent miał wówczas dwanaście
lat. Matka płakała. Przerażony jej łzami wsiadł na rower i pojechał do biura ojca koło stajni.
Bez pukania otworzył drzwi i zobaczył ojca przy biurku. Ojciec obejrzał się, a Trent ujrzał i
zapamiętał na zawsze wyraz zupełnej pustki w jego spojrzeniu, pustki, którą zastąpił wyraz
błagania. Chciał podbiec do niego, rzucić mu się w ramiona, objąć go i pocałować,
powiedzieć, jak bardzo go kocha. Chciał się rozpłakać, ale łzy nie pojawiały się, a nogi miał
ołowiane. Stał w miejscu z nieruchomą twarzą. Wielki, staromodny wachlarz sufitowy
kołysał się w ciszy między nimi. Tak mała przestrzeń ich dzieliła. I rewolwer w dłoni ojca...
Trent zawrócił na pięcie i poszedł wzdłuż werandy - stukając podeszwami sandałów po
płytkach podłogi, w rytmie wielkiego szafkowego zegara, stojącego w domu jego wuja.
Honorowego wuja. Pułkownika Smitha, DSO, MBC, MC, który wystąpił z wojska i pracował
w Londynie w czymś niejasnym, w biurze przy Curzon Street. W chwili gdy pułkownik
Smith zrobił mu propozycję, Trent miał za sobą lekturę dostatecznej liczby powieści
szpiegowskich, by skojarzyć Curzon Street z wywiadem wojskowym.
Umknąwszy chłopcom stajennym, Trent schował się za skrzynią na obrok, gdzie przysiadł z
kolanami przyciśniętymi do piersi. Nawet dzisiaj pamiętał dotyk słomy, woń świeżego
nawozu i słodki aromat koni... i to, że oczy miał suche, ale przepełniał go strach, co może
zrobić ojciec. Nie nazwał tego, ale wiedział, że jeśli ojciec to uczyni, wina będzie jego, bo nie
powiedział ani nie zrobił nic. Chciał coś zrobić, chciał objąć ojca i błagać go. Ale nie
znajdował na to słów ani dość zrozumienia, prócz tego, że ojciec chce opuścić jego i matkę na
zawsze, co oznaczało, że nie kochali go dostatecznie. Uznanie, że ich miłość nie była
dostateczna, uniemożliwiło Trentowi przebycie odległości między drzwiami i biurkiem. Jeśli
ojciec chciał go opuścić, to dowodziło, że on nie potrafił przekroczyć dzielącej ich odległości.
Usłyszał strzał.
Podniósł głowę, by popatrzeć na Marianę. Spływający po policzkach deszcz, ukrywał jej łzy.
Przez chwilę chciał wyciągnąć do dziewczyny dłoń, pocieszyć ją. Ale przypomniał sobie
własny lęk przed załamaniem się.
Siedział za skrzynią na obrok, przyciskając kolana do piersi ze strachu, że się załamie;
przerażony, że ktoś mógłby go znaleźć, bo najsłabszy kontakt z innym człowiekiem mógłby
spowodować osłabienie jego panowania nad sobą. Zmusił się do wciśnięcia się głębiej, by kąt
utworzony przez dwie ściany nie pozwolił mu upaść. Nawet dziś nie potrafił sobie
przypomnieć, kto go odnalazł, ani w jaki sposób; ale pamiętał lot powrotny do Londynu, z
zawieszonym na szyi pakietem zawierającym bilet i paszport. Na bahrajńskim lotnisku tak

background image

zacisnął ramiona wokół własnego ciała, że matka nie potrafiła mu wcisnąć jego wypchanego
lwiątka, by mu dotrzymało towarzystwa podczas lotu. Wiedział, że jego ciepła obecność w
ramionach wywołałaby wybuch nieopanowanego płaczu. I odepchnął jej próby pocałowania
go. Pamiętał przerażającą dobroć stewardesy, chcącej na siłę go pocieszać. Gospodyni
pułkownika Smitha spotkała go na Heathrow. W domu pułkownika był bezpieczny: nie było
tam żadnych uczuć, zagrażających jego opanowaniu.
Trent pomyślał, jak łatwo było pułkownikowi polecić mu stworzenie sobie nowej
tożsamości; jak gdyby ostatni, pełen lęku rok w Irlandii był ważniejszy niż te parę chwil w
biurze ojca.
Wolałby, aby deszcz przestał padać. Już nie potrzebował ani jego, ani wiatru. Był zbyt
zmęczony, by otrzeć oczy z wody.
- Na górze jest człowiek - powiedział Marianie. - Związany. - Opisał, jak ma znaleźć Josego.
- Przetnij mu więzy na nogach. Zostaw mi strzelbę. - Nie ma potrzeby, aby Mariana
dowiedziała się, iż strzelba, którą groziła swemu dziadkowi, jest pusta. - Nie będziesz jej
potrzebować. To zawodowiec.
Trent pogodził się z niechęcią Mariany. W młodości łatwo stawać po którejś ze stron. W
miarę przybywania doświadczeń granice zaczynają się zacierać, trudniej jest formułować
oceny.
Z góry Jose zszedł pierwszy. Z rękami zlepionymi za plecami szedł niezdarnie, potykając się
na kamienistej ścieżce. Mariana podążała za nim w bezpiecznej odległości. Teraz część jej
złości była skierowana na Latynosa. Znalazła gruby kij, który trzymała oburącz na ramieniu
jak palant do baseballu. Jeden fałszywy ruch Josego, i walnie go w głowę.
Jose obszedł leżące ciała swych towarzyszy. Obejrzał się w stronę jeziorka i ujrzał Węgorza,
rozciągniętego na brzegu wody.
Trent kiwnął głową w stronę ziemi i Latynos usiadł naprzeciwko. W jakimś sensie łączyło
ich koleżeństwo. Obaj ryzykowali życie, a teraz, gdy minął przypływ adrenaliny, obaj
odczuwali znajomy spokój fizyczny, zawsze następujący po takich wydarzeniach. Jakby
oddzielenie od swych ciał, pomyślał Trent.
Odezwał się do Mariany:
- Uważam, że łatwiej się dogadamy, jeśli zostaniemy sami. Oczywiście jeśli nie masz nic
przeciwko temu...
Miała. Trent rozumiał jej niechęć do spotkania się z dziadkiem. Ale wiedział także, że
poczucie, iż kogoś ochrania, dawało jej cel, punkt zaczepienia w środku chaosu.
- Być może będę musiał grozić - dodał. - Robić różne rzeczy. To trudniejsze, gdy ktoś się
przygląda. - Przez co rozumiało się, że jest młodą kobietą o delikatnej psychice i należy ją
chronić przed widokiem przemocy.
Popatrzyła znacząco na martwe ciała, z których płynęła po zboczu zmywana deszczem krew.
- Nie odchodź daleko - powiedział Trent. - Być może będę cię potrzebował.
Co dało jej honorowe wyjście z sytuacji. Mężczyźni patrzyli, jak odchodzi o pięćdziesiąt
jardów na lewo, pod osłonę rosnącego tam świerka. Usiadła oparłszy się o pień, mając ich na
oku, trzymając kij na kolanach. Jej chęć opiekowania się Trentem wzruszyła obu mężczyzn.
- Muy peligrossa, la chiquita - powiedział Latynos. Bardzo niebezpieczna młoda dziewczyna.
Był to żart powiedziany nie po to, by zamaskować własne uczucia, ale by potwierdzić, że z
Trentem rozumieją się dobrze. - Et tan linda - dodał. Piękna...
Podobnie jak cała czwórka, wynajmująca pod przewodem Louisa katamaran, oraz Węgorz,
Jose mówił z ostrzejszym i mniej melodyjnym akcentem, niż kolumbijscy bandyci Maria,
których Trent przewiózł z jachtu motorowego na brzeg. Kolejny kawałek łamigłówki
wpasował się na miejsce. Przechwalający się Miguelito skierował Trenta na właściwy trop.
- Jesteś z Nikaragui?
- Si, Senor.

background image

- A Louis był w Contras - podsunął Trent takim tonem, jakby to było oczywiste i nieważne.
Jose skinął głową.
- Jak my wszyscy, Senor.
- Wyszkoleni przez Amerykanów - dodał Trent, znów w taki sposób, jakby to było nieistotne.
- Odgadłem to ze sposobu, w jaki tamci podchodzili przez łąkę.
Spojrzenia obu mężczyzn skierowały się na chwilę ku ludziom zastrzelonym przez Trenta.
Tak więc padli martwi w walce, a Jose powiedział:
- Louis był naszym Commandante, Senor.
- Życie jest twarde dla nas, szeregowców, i dla tych, których kochamy - powiedział spokojnie
Trent i popatrzył na Marianę. - Czy masz córkę?
- Piętnastoletnią - odparł Latynos. - I dwóch synów, osiem i dwa lata...
- Masz szczęście. - Gestem wskazał zabitych. - Przyjaciele?
- Koledzy.
Martwi byli martwi, punkty w meczu przegranym przez jego drużynę. Być może Trent
doliczy go do rachunku zabitych, to zależało od Trenta. Latynos niczego nie mógł zrobić. Ale
było ważne dla niego, by zachowywać się z godnością.
Twarz, pomyślał Trent. Arabowie z czasów jego dzieciństwa przywiązywali do niej taką
samą wagę, jak to robili amerykańscy Latynosi i narody Indochin. Nie arabscy mieszkańcy
miast, lecz ludzie pustyni. Jeśli musisz umierać, no to musisz, ale zrób to jak mężczyzna.
Było to pojęcie obce Amerykanom, nawet w kręgu jego znajomych. Brak zrozumienia tej
sprawy powodował, że często popełniali błędy polityczne w stosunkach z Trzecim Światem.
Trent próbował to kiedyś wytłumaczyć majorowi Sił Specjalnych. "Pomyśl o meksykańskim
chłopie - powiedział. Miejscowy obszarnik chce jego ziemi. Posyła swych ludzi. Chłop wie,
że go zabiją, a nie ma żadnej broni, którą mógłby walczyć. Jedyne, co może zrobić, to stać
wyprostowany i plunąć w oczy dowódcy bojówki. Zachować twarz..."
"Cholernie romantyczne" - skomentował major.
Teraz Trent odezwał się do Josego:
- Dziewczyna cierpi z powodu zdrady jej dziadka.
- Politycy... - Jose splunął na ziemię między swymi nogami. - Świnie, co do jednego.
- W Afryce - kontynuował Trent - Nigeryjczycy mawiają, że politycy to ludzie, którzy
mówią: "Głosuj na mnie, abym mógł stać się ważniejszy od ciebie".
Przez chwilę wspólnie smakowali żart; przez wąskie wargi Josego przewinął się nikły
uśmieszek.
Przez łąkę przeleciał szkwał, bijąc deszczem w twarz Trenta. Zadrżał. Wolałby znaleźć się
pod dachem, ale lepiej było rozmawiać tutaj, gdzie i Latynos nie był osłonięty. Nie powinien
się spieszyć.
- Masz papierosy? - zapytał Josego.
- W kurtce.
Pochyliwszy się, sięgnął do kurtki i znalazł w kieszeni na piersiach blaszane pudełko. Koło
papierosów leżały zapałki. Zdjął Latynosowi kapelusz, otrząsając wodę z ronda. Następnie
zapalił papierosa i włożył w usta Josego. Pozwolił mu przez całą minutę rozkoszować się
dymem tytoniowym, a potem zapytał:
- Potrafisz wydostać się z tego kraju?
- Jeśli Bóg pozwoli. - Dym wpadł do oczu Latynosa, który zamrugał i zakaszlał.
Trent wziął papierosa i ukrył przed deszczem w dłoni, dopóki Jose nie kiwnął głową na znak,
że już dobrze.
Włożywszy mu z powrotem papierosa do ust, Trent powiedział:
- Gdy odjedziemy, zostaniesz uwolniony.
Była to obietnica bez ukrytych warunków i tak też została odebrana.
- To będzie duża uprzejmość.

background image

Trent ponownie potrzymał Latynosowi papierosa, walcząc ze zmęczeniem, które groziło mu
zmąceniem myśli. A potem zwrócił go Josemu, aby unikać wrażenia, że targuje się lub grozi.
Popatrzył na Marianę, wiedząc, że Jose pójdzie za jego przykładem.
- Wymuszenie informacji od starszego pana sprawiłoby ból dziewczynie. Może nawet szkodę
- dodał spokojnym głosem, nie odwracając od niej spojrzenia. - Umysł młodej kobiety, jej
uczucia...
- Są delikatne - zgodził się Latynos.
- Przez naszą pracę zostaliśmy postawieni w sytuacji nie przez nas wybranej - powiedział
Trent, słowami "naszą" i "nas" podkreślając, że są sprzymierzeńcami. Przeniósł wzrok na
Josego, powtarzając jego słowa: - To byłaby duża uprzejmość...
Trent wstał z wysiłkiem. Zniknęło odrętwienie prawej nogi. Muskuły uda już zesztywniały,
stłuczenie było głębokie, a do tego Trent musiał stać bardzo prosto, aby panować nad
przeszywającym bólem w prawym boku. Ale przesadzał z okazywaniem słabości, chcąc
pokazać Josemu, że nawet posiadając informacje, nie byłby zdolny do podjęcia działań.
Popatrzywszy na Latynosa, dodał z krzywym uśmieszkiem kpiny z samego siebie:
- Muszę spróbować uwolnić tych członków rządu, którzy zostali złapani.
- Są na finca - odparł Jose.
- Z ludźmi Maria? - spytał Trent, równocześnie pomagając wstać Josemu, a potem opierając
się na jego barkach całym ciężarem. - Jeśli pozwolisz.
- Przyjemność po mojej stronie. Tak, z ludźmi Maria. La Punta del Colonel Ingles - dodał
spokojnie Jose. - Tak nazywa się finca. - Cypel Angielskiego Pułkownika.
Trent podziękował mu.
- Nawet jeśli zostanę złapany, nikt się nie dowie, skąd mam tę informację.
- To też będzie uprzejmość.
- Może pomożesz mi dostać się do chaty?
Przyłączyła się do nich Mariana, niosąc w jednej ręce strzelbę, a drugą podtrzymując Trenta.
Josego zostawili pod daszkiem parkingu, znów wiążąc mu nogi plastrem.
W chacie Mariana ostrożnie ściągnęła z Trenta koszulę i zalepiła mu żebra plastrem. Z
sypialni prezydenta dobiegł metaliczny trzask, a po nim drugi. Na koniec łoskot padającego
na drewno metalu. Otwierając drzwi, Trent z góry wiedział, jaki widok tam zastanie.
Starzec siedział przy biurku, zagapiony w ścianę z belek. Po policzkach spływały mu łzy.
Bez szlochu, bez skomlenia, po prostu łzy, płynące powolnym, nieustannym strumieniem po
zapadniętych policzkach. Zapadniętych tak głęboko, że w miejscach gdzie dotychczaS były
tylko zmarszczki, teraz pojawiły się ciemne rowy, z lekka przysypane srebrem brody starego
człowieka. Walther leżał na podłodze koło prezydenckiego fotela, a dwa naboje, z których
zeszłego wieczoru Trent wysypał proch, były na dywanie.
Trent podniósł pistolet, wyciągnął magazynek, wysunął z niego pozostałe osiem naboi i
ponownie załadował ostrą amunicją z trzymanego w kieszeni pudełka.
- Przepraszam - powiedział i o mało nie położył dłoni na ramieniu prezydenta. Ale usłyszał
za sobą Marianę i obejrzawszy się dostrzegł w jej spojrzeniu złość, która była dla niej obroną.
Spróbował zasłonić przed Marianą widok dziadka, choć nie był pewien, kogo w tym wypadku
osłania. Odprowadził ją do bawialni i zamknął drzwi za sobą.
- Załadowałeś swój pistolet pustymi nabojami.
Trent skinął głową. Patrzył, jak dziewczyna próbuje zrozumieć własne uczucia. Ściągnęła
lekko brwi, u nasady jej nosa pojawiły się dwie pionowe linie.
- Nie uratowałam ci życia - orzekła, jakby to broń, a nie jej wybuch pogardy, zapędziła
dziadka z łąki do chaty. - Zeszłego wieczoru wiedziałeś.
- Podejrzewałem - poprawił ją Trent. - Ten, kto się za tym wszystkim kryje, potrzebował
marionetki. Stłumienie Zimnej Wojny zmieniło sytuację tutaj, jak w całej Ameryce
Łacińskiej. By rząd mógł być uznany, potrzebny był pozór jego legalności.

background image

Wszystko to było prawdą, i to łatwą do wypowiedzenia. Ale bezużyteczną jako balsam
leczący cierpienie, wywołane gorzkim obrzydzeniem i poczuciem, że została zdradzona.
Wyszkolenie zrobiło z niego specjalistę od emocji, motywujących postępowanie ludzi. Jego
życie często zależało od trafności takiej analizy. Czując ból kryjący się za gniewem Mariany,
rozumiejąc, jak łatwo zranić dwudziestolatkę, pomyślał, że pocieszanie jest o wiele
trudniejsze od analizowania. Potrzebna jej była ulga, jaką przynoszą łzy; on zaś walczył z
całej siły z wpojonym przez wyszkolenie nawykiem, by nie odsłaniać się przed nią.
Mariana skuliła się z bólu, zagryzła wargi; jej fryzura spłaszczyła się od deszczu. Patrząc w
ciemność wyglądającą z jej oczu, Trent obawiał się, że w każdej chwili Mariana może się
rozlecieć na szczątki, których już nie da się poskładać.
Ryzykując odrzucenie, otworzył przed nią ramiona. Ich spojrzenia spotkały się na moment.
To Trent stał się nagle tym słabszym. Pojąwszy, że ich role odwróciły się, Mariana rozchyliła
zaciśnięte wargi, a jej oczy rozjaśniły się. Zrobiła pół kroku do przodu i ukryła twarz na jego
piersi.
Obejmując Marianę, Trent spojrzał nad jej głową na zamknięte drzwi. Znów przypomniał mu
się ojciec, jego poczucie małej wartości, zmuszające do kupowania kosztownych prezentów
dla Trenta i jego matki, za pieniądze pożyczane z rachunków bankowych Jockey Club czy
Polo Club. Miały być zwracane pod koniec miesiąca, ale nie były. Przypomniało mu się
uczucie winy własne i matki, współodpowiedzialnych jako przyjmujących dary. Winy
spychającej ich coraz głębiej - ojca w pijaństwo z rozpaczy - gdy oczekiwali na nieuchronny
dzień zapłaty, nigdy o tym nie wspominając, jak gdyby milczenie mogło dzień ten oddalić lub
spowodować, że nie nastąpi.
Potem pomyślał o starym człowieku w sąsiednim pokoju. Prezydencie śmiesznego,
zbankrutowanego kraiku, choć głosującego w ONZ; ale mimo wszystko prezydencie. O
dzieciach i wnukach, których oczekiwania starał się zaspakajać: studia zagraniczne, praca,
apartamenty, ubrania, samochody - aż nazbyt łatwo potępić niemal nieuniknione, bierne
osunięcie się w korupcję.
- Staraj się nie osądzać - powiedział, łagodnie głaszcząc ją po głowie.
Mariana odsunęła się, zadzierając głowę, by na niego popatrzeć. Miała łzy w oczach j
kapiący nos. Pocałował ją w czoło. Ich wargi lekko się zetknęły. Łatwo jest całować,
pomyślał, znów biorąc ją w ramiona; miłość fizyczna jest łatwa, ale bez znaczenia, jeśli
pozbawiona słów potrzebnych Marianie - i których potrzebowały inne kobiety w jego
przeszłości. Zastanowił się, czy wypowiadanie słów nie zostało zablokowane latami jego
szkolenia w konspiracji i grania ról? Czy też sam był zawsze skłonny do skrytości, a właśnie
owa skrytość okazała się zaletą lub chorobą, która doprowadziła do jego zwerbowania? Jajko
czy kura?
Szepnął w jej zmoczone deszczem włosy:
- Jestem bardzo sprawny w pisywaniu raportów.
- I zabijaniu ludzi. - Mariana z uśmieszkiem oswobodziła się z jego uścisku. Nagłe zmiany
nastroju są dobrodziejstwem młodości. - Już się dobrze czuję.
- Naprawdę?
- Tak uważam. - Pociągnęła nosem. - Nie przypusz czam, żebyś miał ligninową chusteczkę?
Odruchowo poszukał w kieszeniach swej przemoczonej kurtki polowej: naboje, taśmy, nóż.
- Przykro mi...
- Wiem. Wszystko w porządku - odrzekła i wytarła nos w mankiet.
- Muszę z nim pomówić - powiedział Trent. Popatrzył na zegarek. - Piętnaście minut...
Starszy pan był od dwudziestu lat prezydentem. Przedtem zaś, pod panowaniem brytyjskim,
premierem. Człowiekiem o wiele mocniejszego charakteru, niż mój ojciec - pomyślał Trent,
patrząc, jak prezydent pod jego spojrzeniem niemal fizycznie otula się płaszczem swego
urzędu.

background image

- Muszę wiedzieć, jak do tego doszło - rzekł bez żadnych wstępów Trent.
Zaczęło się od pieniędzy, pojawiających się na koncie prezydenta w banku Chase Manhattan.
Początkowo zupełnie drobnych kwot. Potrafił udawać sam przed sobą, że przez własne
przeoczenie, omyłkę w rachunkach.
- Być może - powiedział - nie powinienem mieć rachunku za granicami swego kraju, ale to
było wygodne. - Wydał te pieniądze. Kwoty stawały się coraz większe. - Pięć tysięcy
dolarów, dziesięć tysięcy.
- Przez jaki okres? - zapytał Trent.
- Ubiegły rok...
W obliczu większych sum prezydent przekonał siebie, że jest zbyt późno, by tego zaprzestać,
i że jakoś to wszystko się ułoży. O nic go nie proszono. Nie podjęto żadnego kontaktu.
- Wie pan, jak to jest?
A potem, podczas oficjalnej wizyty w Londynie, wrócił do swego apartamentu w hotelu
Savoy po spotkaniu z wiceministrem w Foreign Office. Z nocnego stolika znikły fotografie
rodzinne, które zabrał w podróż. Jedna z dwóch wielkich, czarnych waliz Samsonite została
wyniesiona z szafy na ubrania i postawiona na ławeczce na bagaż. Zamki były otwarte.
Prezydent otworzył walizkę. W środku były fotografie, a za rozciętą wewnętrzną wyściółką
widać było podwójne dno, załadowane eleganckimi celofanowymi paczuszkami z białym,
krystalicznym proszkiem. Choć nigdy w życiu nie widział kokainy ani heroiny, wiedział, że
musi to być jedno albo drugie.
- Odwiedzali nas przedstawiciele amerykańskiej Agencji do Walki z Narkotykami -
powiedział prezydent. - I czytało się o takich sprawach. Wie pan? Oraz oglądało filmy
sensacyjne na video.
Jedna z paczuszek była otwarta. Prezydent dotknął proszku zwilżonym końcem palca, bo tak
robili detektywi na filmach. I na filmach detektywi kosztowali proszku. Przeraził się.
- Przeprowadziliśmy u nas kampanię "Narkotyki zabijają", z plakatami. To było dwa lata
temu - powiedział Trentowi. Ale detektywi zawsze kosztowali, więc ostatecznie zebrał się na
odwagę. Kryształy były gorzkie i od dotknięcia zdrętwiał mu koniec języka.,

Prezydent stał w rozterce pośrodku pokoju hotelowego, rozumiejąc, że ma ostatnią szansę.
Wiedział, że powinien kogoś zawołać; ale nie wiedział kogo i jak wytłumaczyć całą resztę.
Musiałoby to wyjść na jaw... te pieniądze. Oczywiste było, że ten, kto go wrobił, porobił
zdjęcia wnętrza walizki, ukazujące jego fotografie rodzinne oraz narkotyki. Prezydent
wyobraził sobie pierwsze strony gazet.
Trent, oczami duszy, widział tę scenę ze zrozumieniem, nawet odrobiną sympatii. Szczur w
pułapce. Ale kto ją zastawił? Kto przyszedł po wyłożonym dywanem korytarzu z paczką pod
pachą? Gość hotelowy, obeznany z tamtejszą praktyką. I mający dostęp do narkotyków lub
kogoś drugiego, kto taki dostęp miał.
Choć Trent nigdy nie mieszkał w Savoyu, znał ten hotel zupełnie nieźle. Podczas każdych
wakacji szkolnych pułkownik zabierał go tam na herbatę, traktując to jako ucztę świąteczną.
Jako dorosły jadał tam od czasu do czasu lunch, w salach River Room lub Buttery, i popijał
drinki w Barze Amerykańskim. Stoisko z podarunkami znajdowało się u szczytu schodów na
lewo, a naprzeciw niego wielka witryna, w której były wystawione błękitne gobelinowe torby
podróżne z utkanymi średniowiecznymi wizerunkami zwierząt. Amerykanin Steve miał jedną
z nich na lotnisku w Cancun. Teraz, pomyślał Trent patrząc na prezydenta, brakowało tylko
powiązania wszystkich faktów.
- Wrzucił pan paczuszki do klozetu i spuścił wodę?
Zawstydzony prezydent kiwnął głową.
- To jedyne, co mogłem zrobić - powiedział, kryjąc zaambarasowanie uśmieszkiem.

background image

Zachowanie małego chłopca, pomyślał Trent, nagle zdegustowany, lecz okrywając złość.
Przypomnieli mu się bowiem jego katoliccy współwyznawcy w Irlandii Północnej,
tłumaczący się, czemu nie zawiadomili władz o IRA: "Chłopcze, oni też są katolicy, sam
wiesz, jak jest..." - Zasłaniając się swym katolicyzmem dla ukrycia tchórzostwa, które rzuciło
ich kraj na pastwę zdeprawowanych morderców. Protestanci byli tacy sami.
- Co pan zrobił z walizką?
Dla własnego bezpieczeństwa prezydenci, nawet najmniejszych krajów, byli stale pod
eskortą. Prezydent spędził godzinę w księgarni Foyle'a, poszukując książek, które
spodobałyby się Marianie. Mając jeden wolny dzień podczas całej wizyty, wsiadł do pociągu
do Cambridge, gdzie Mariana uczyła się na letnim kursie. Książki wiózł w walizce. Swej
eskorcie z oddziału ochrony dyplomatów powiedział, że będzie z Marianą w jej pokoju przez
całe popołudnie i wobec tego policjant może się zwolnić na ten czas. Udając, że nagle zmienił
zamiar, prezydent złapał wcześniejszy pociąg do Londynu i tam pozostawił walizkę w
schowku na stacji Charing Cross.
- Upewniłem się, że nie ma na niej żadnych odcisków palców - oświadczył, znów się
uśmiechając. Jakby ocze kiwał gratulacji za swój spryt, pomyślał Trent.
Jedyna instrukcja dla prezydenta nadeszła tak anonimowo, jak pieniądze na konto i narkotyki
w walizce. Narysowane ołówkiem wielkie litery: SPĘDŹ SOBOTNIĄ NOC W TWOJEJ
GÓRSKIEJ CHACIE. ZOSTAŃ TAM. ZOSTANIESZ ODEBRANY.
Bardzo ostrożnie i bardzo rzeczowo, jak przystało na zawodowców, pomyślał Trent, ze
wszystkich sił opanowując wściekłość.
Prezydent powiedział wszystko, co miał do powiedzenia. Trent czekał.
Trent wiedział, że starszy pan nie miał w tej sprawie najmniejszych szans. Gdyby
prowokacja z narkotykami nie poskutkowała, zabraliby się do niego w inny sposób. Był głupi,
sprzedajny, a na koniec tak przerażony i zdesperowany, że doszedł do chęci popełnienia
morderstwa, a potem próby samobójstwa.
Trent nie osądzał go.
- Obiecałem Marianie, sir, że nie zrobię panu krzywdy. - Lekkie wzruszenie ramionami. -
Jeśli przeżyję i będę w stanie pisać, nic z tego nie znajdzie się w moim raporcie. Nie ma pan
za co mi dziękować - kontynuował szybko, przerywając prezydentowi. - Zabieram ze sobą
Marianę. Jeśli rano będzie chciał się pan przespacerować, znajdzie pan palec rozdzielacza
jednego z policyjnych land roverów przywiązany do drzewa przy drodze o dziesięć mil stąd.

Oparty o drzwiczki z prawej strony policyjnego land rovera, Trent patrzył jak Mariana
walczy z kierownicą. Deszcz zmienił gruntową drogę w trzęsawisko, przez które dżip
przeciskał się na pierwszym biegu z kołami ślizgającymi się w błocie i wyrzucającymi za
siebie kamienie, a wycieraczkami nieustannie chlastającymi przednią szybę.
Tam gdzie huragan powyrywał ogromne szczerby w lesie, z podszycia wystawały poszarpane
białe ostrza złamanych pni drzewnych. Porwane liście nurkowały i unosiły się nad polankami
i drogą jak walczące latawce. Ryku wezbranej rzeki i dudnienia głazów oraz pni drzewnych,
przewracanych spienioną wodą, nie zagłuszało bębnienie deszczu na aluminiowej karoserii
land rovera ani wycie silnika czy zgrzytanie kół.
Prowadząca do chaty prezydenta górska ścieżka, przecinała biegnącą u stóp gór ziemną
drogę. Nim zbudowano szosę północ-południe, ta właśnie droga była kręgosłupem sieci
komunikacyjnej Belpan. Biegła równolegle do nowej szosy, z którą łączyły ją drugorzędne
drogi dojazdowe, prowadzące od leśnych obozowisk drwali i trafiających się niekiedy
żyznych dolin lub małych płaskowzgórzy, podobnych do tego, na którym stała prezydencka
chata. Niektóre z owych dróg, przeciąwszy główną drogę ziemną, a następnie szosę,
prowadziły dalej, wijąc się między licznymi lagunami i bagniskami Belpan, aż do nieustannie

background image

nawiedzanych przez moskity wiosek rybackich, ukrytych wśród porastających wybrzeże
mangrowcowych zarośli.
Gdy zbudowano nową szosę, droga ziemna została porzucona. Wiła się bowiem zgodnie z
przebiegiem podnóża łańcucha górskiego, a koszty związane z jej przebudową i
wyprostowaniem były zbyt wielkie. Lecz nim ją porzucono, pięćdziesięciomilowy odcinek
najbliższy Belpan City został wysmołowany. Z tego właśnie odcinka tarmaku prowadziła
odnoga do Cypla Angielskiego Pułkownika, położonego u szczytu wąskiej dolinki, około
dwudziestu mil na północ i czterdziestu w głąb lądu od stolicy.
Ponieważ rzeka już zrobiła jedną wyrwę w szosie, Trent zamierzał posuwać się drogą
ziemną. W normalnych warunkach przebycie tej odległości zabrałoby im mniej niż trzy
godziny. Ale teraz było bardzo możliwe, że w ogóle nie uda im się dotrzeć do ziemnej drogi.
Trent był pewien, że ludzie Louisa zajęli centralę telefoniczną, by kontrolować połączenia ze
światem zewnętrznym, natomiast huragan zniszczył sieć krajową. Zamierzał wysłać Marianę
land roverem do Belpan City w nadziei, że uda jej się dotrzeć do Brytyjskiej Wysokiej
Komisji. Bez pomocy Mariany i nie bacząc na jej argumenty, że nie będzie w stanie jechać na
motocyklu, po desce wtoczył BMW do wnętrza land rovera, upierając się, że będzie to
stanowić ich ubezpieczenie na wypadek, gdyby droga okazała się zablokowana lub
nieprzejezdna. Miguelito przechwalał się, że zabiją ministrów. "Wsiadzimy ich do jednej
wielkiej dziuli" - tak mały kokainista określił ich zamiary. Ale Jose uważał, że ministrowie są
żywi. Jeśli tak, to ich życie musiało mieć zasadnicze znaczenie dla powodzenia zamachu,
ponieważ zawsze istniało ryzyko, choćby i niewielkie, że któryś z nich może uciec i
zorganizować opór. Wielki mózg gringo, o którym wspomniał Miguelito, należał do
człowieka, który nigdy nie ryzykował bez powodu.
Trent przypuszczał, że nieobecność prezydenta musi przeciągnąć realizację zamachu. Ani
Jose, ani nawet sam prezydent nie wiedział, jaką rolę mu wyznaczono. Trent był zdania, że
kluczową dla powodzenia zamachu stanu - taką, która nie tylko zachowa w jego rękach
pozory władzy, ale nawet podniesie reputację na międzynarodowej scenie politycznej.
Trent nigdy nie uważał, by kolumbijscy baronowie narkotykowi wyróżniali się inteligencją.
Swe ogromne fortuny zbudowali posługując się terrorem, morderstwami, przekupstwem i
wymuszeniem. Wszystkie te elementy zastosowano dla przeprowadzenia zamachu w Belpan.
Ale w samej jego koncepcji Trent jasno dostrzegał istnienie subtelności, znacznie
przekraczającej zakres takich działań: długofalowe planowanie operacji; zrozumienie, że
konieczne jest zachowanie pozorów prawnych, dla których kluczowe znaczenie miało
podporządkowanie sobie prezydenta; przejęcie belpańskich dzienników; umieszczanie
artykułów o zaplanowanej tematyce w prasie amerykańskiej; spowodowanie pytań w Izbie
Reprezentantów i Senacie USA; poświęcenie samolotów i pilotów.
I na koniec - obecność Tren ta w Belpan. Ulokowanie go tam zabrało dwa miesiące, a
przebywał w republice dalszych siedem. Jeśli dodać do tego dwa miesiące na negocjacje i
planowanie, zanim wybór padł na niego - to okazywało się jasno, że pułkownik Smith był
świadom całej sprawy zamachu od samego jej zarania.
Początkowo Trent dziwił się, czemu wybrano właśnie jego. Czemu agenta Wspólnoty
Europejskiej, a nie Amerykanina, biorąc pod uwagę, że Belpan leżało w strefie interesów
Stanów Zjednoczonych. Teraz już wiedział, że o jego wyborze zdecydowało nie to, w jakim
aparacie obecnie pracował, lecz to, kim był. Wyjaśnienie całej tajemnicy leżało w łańcuchu
powiązań: zamach, Steve, pułkownik, Caspar, zamordowanie Don Roberta, fotografia,
skierowanie Trenta do Belpan. Powiązania i przyjęcie prawie niewiarygodnie bezwzględnego
trybu postępowania.
Mariana ostro zahamowała i land rover wpadł w boczny poślizg na połamanych gałęziach
wielkiej bawełnicy, której pień przegradzał drogę. Trent z bólem chwycił powietrze.

background image

Było to już czwarte drzewo, które ich zatrzymało. Wypracowali już stałą procedurę radzenia
sobie z takimi sprawami; wynikała ona z obrażeń cielesnych Trenta. Mariana wrzuciła
wsteczny bieg, a potem zawróciła w taki sposób, by wyciągarka na przodzie dżipa skierowana
była ku opadającemu zboczu. Oboje rozebrali się do bielizny, naciągnęli gumowe peleryny i z
wysiłkiem wysiedli z wozu na deszcz.
Trent napełnił zbiornik piły łańcuchowej benzyną i oliwą, a następnie zaczął obcinać boczne
gałęzie drzewa na odcinki poręcznej długości. W tym czasie Mariana zaniosła na dół zbocza
druciany pas oraz wielokrążek. Pasem otoczyła pień wielkiego cedru, a następnie wróciła do
samochodu po kabel wyciągarki, który przepuściła przez wielokrążek i z powrotem, do
blokującego im przejazd końca obalonego drzewa przy zboczu.
Trent obciął kolejną gałąź i spojrzał na Marianę. Właśnie wyciągnęła z tyłu land rovera zwój
liny i wspinała się po zboczu do góry, by zakotwiczyć wóz do drzewa. Poślizgnęła się i
osunęła w błoto. Jej dłonie krwawiły od porwanych drutów kabla oraz cierni i ostrych jak
noże liści podszycia.
Waleczna - pomyślał. Słowo było staromodne, ale odpowiednie dla niej. Trent podniósł piłę,
pociął jeszcze kilka gałęzi, wreszcie piłę wyłączył i odłożył. Gdy pociągnął jeden z konarów,
ból przeszył mu płuca tak mocno, iż zaparło mu dech. Usiadł w błocie, niezdolny do żadnego
ruchu, póki ból nie zelżał.
Mariana poślizgnęła się znów na zboczu i parę ostatnich stóp, dzielących ją od drogi,
przebyła na własnym siedzeniu. Któraś gałąź zaczepiła i zdarła z niej pelerynę. Podeszła
bliżej, ciągnąc pelerynę za sobą. Jej ciemnoskóre ciało usmarowane było śliskim, czerwonym
błotem. Stanęła, patrząc na Trenta. Podejrzewał, że to, co spływa po jej twarzy, to pomieszane
z deszczem łzy, łzy wyczerpania.
- Wygodnie? - zapytała.
Zmusił się do uśmiechu.
Nie zwracając uwagi na błoto, usiadła koło niego i wzięła jego prawą dłoń w swoją,
trzymając otwartą do góry, jakby chciała mu powróżyć.
- Zabijasz się - powiedziała.
- Dziękuję - odparł Trent i wyobraził sobie, że przygląda im się pułkownik Smith... jak Bóg
w chmurze, pomyślał. Mściwy Bóg Starego Testamentu... ale w kapeluszu panama,
trzymający parasol... a na nogach ma okropne skarpetki. Chciał się roześmiać, ale
powstrzymała go obawa przed bólem. Ciekaw był, czy Mariana roze śmiałaby się, gdyby jej o
tym powiedział... ale przecież znała pułkownika tylko z fotografii jako młodego człowie ka.
Natomiast mogłaby się roześmiać, gdyby jej powiedział, że jest waleczna. Zmilczał więc i
skoncentrował się na uspokajaniu swego oddechu, by powstrzymać ból. W po dmuchu wiatru
zawirowały wokół nich mokre liście.
Mariana uścisnęła mu dłoń.
- Myślę, że zostanę prawniczką... albo inspektorem podatkowym.
- Znudzisz się.
- Z pewnością nie. - Oparła mu głowę na ramieniu. - Jak jeszcze daleko do drogi?
- Około czterech mil - ocenił Trent. - Trzy kwadranse.
Oboje wiedzieli, że po drodze mogą natknąć się jeszcze na tuzin blokujących drzew albo na
zerwany most. Dróżka, wybudowana do transportu drewna, biegła wzdłuż zbocza długiego
grzbietu skalnego. Przecinające ją strumyki były niewielkie, mosty zaś zbudowano tak, by
wytrzymywały przejazd dużych ciężarówek. Szczęście mogło im więc dopisać. Trent
zamknął dłoń Mariany w swojej i podniósł do ust.
- Lepiej ruszajmy.
Pomogła mu wstać, a on uruchomił piłę. Za każdym razem, gdy odpadał kolejny konar,
ciężar piły w rękach powodował uderzenie bólu w boku. Mariana odciągała gałęzie. Po
półgodzinie byli gotowi do przeciągnięcia kablem pnia poza brzeg dróżki. Drzewo

background image

ześlizgnęło się, przez chwilę chwiało na skraju drogi i wreszcie poleciało po zboczu jak
ogromny taran, wyrywając z ziemi podszycie. Aż wreszcie wpadło do rzeki.
Nim wgramolili się pod osłonę land rovera, zeskrobali z siebie błoto. W ciasnym wnętrzu
dżipa wytarli się ręcznikami do sucha. Zbyt wyczerpani, by krępować się nagości, zrzucili
brudną bieliznę, nim ubrali się na nowo.
Mariana prowadziła jeszcze przez milę, aż znów musieli się zatrzymać, by wyciągarką
usunąć z drogi wielki głaz. Potem następne drzewo, a tymczasem zaczęło się szybko
ściemniać. Mariana chciała włączyć przednie światła, ale Trent ją powstrzymał. Zaczął się
wczuwać w sposób myślenia przywódcy zamachu. Nie analizując, lecz utożsamiając się z nim
tak, jakby to była centralna postać powieści.
Trent zwykle tak postępował. Było to niedogodne, bo tłumiło własną osobowość. Ale
podobnie bywało z powolnym tworzeniem nowej tożsamości, poddawaniem się opętaniu
przez nią, aż w końcu musiał dokonywać świadomego wysiłku, by odróżnić tożsamość z
legendy od tej, którą uważał za własną. Czasami ogarniała go obawa, że nie jest już
prawdziwą osobą, lecz piłką do krykieta, którą bez przerwy składa i przerabia pułkownik
Smith, zmieniając kierunek szwów i warstwy korka, by odpowiadały jego celom.
Polecił Marianie zatrzymać się, a potem przypomniał jej, że gdy zakończyła się wycinka
drzew, tylko prezydent i jego goście korzystali z dróżki. Gdyby on sam był przywódcą
zamachu, dla pewności założyłby zasadzkę u zbiegu tej drogi z główną drogą ziemną.
Wystarczy przewrócone drzewo i dwóch ludzi z kałasznikowami.
Trent powtórzył jej dokładnie, jaki ma mieć udział w roli, którą zamierzał sam odegrać.
Mariana słuchała nie podnosząc oczu.
- Czemu? - zapytała.
- Nie mogę tego dokonać w pojedynkę.
- Wiesz, że nie to mam na myśli.
- Ale ja mam.
- Dać się zabić?
A jeszcze tego ranka on sam był zabójcą... trudno uznać taką zmianę roli za wielki zysk,
pomyślał Trent. Mariana oparła czoło na kierownicy.
- Ty nawet nie masz własnego nazwiska. Twoja matka nie nazywała cię Trentem. - Otarła
nos wierzchem nad garstka i nie podnosząc wzroku poszukała jego dłoni. - Nienawidzę cię...
Pułkownik Smith przez całe lata przekonywał go, że powinien palić fajkę. "Tyle przy niej
grzebania, że daje to czas do namysłu..."
- Jeśli powiesz, że ci przykro, to zacznę wyć - ostrzegła Mariana.
- To z powodu naszej sytuacji - odrzekł. Niebez pieczeństwo podsycało emocje.
Wysiadł na deszcz i przeciągnął do tylnych drzwi land rovera motocykl o tyle, by nie mogły
się zamknąć. Taśmą zakleił ich włącznik wewnętrznego światła...
Mariana jechała z włączonymi przednimi reflektorami i szperaczami na dachu. Za każdym
podskokiem wozu, otwarte tylne drzwi kołysały się i łomotały. Skręciła na skrzyżowaniu i
ujrzała drzewo. Zakręciła w dół zbocza, szybko cofnęła wóz i nacisnęła nożny hamulec tak
ostro, że land rover bocznym poślizgiem zatrzymał się w poprzek drogi, mając tył wysunięty
poza jej skraj, a tylne drzwi szeroko otwarte. Natychmiast otworzyła boczne drzwi. Zapaliło
się wewnętrzne światło. Jeśli ktokolwiek na to patrzył, widział tylko, że w środku znajduje się
dziewczyna, i do tego sama.
- Wyglądaj na bezbronną - uprzedził ją Trent. - Nie krępuj się być przestraszoną. Jesteś
samotna na górskiej ścieżce. Będą się spodziewać, że się boisz. Nim wysiądziesz, nastaw
szperacze tak, by oświetlały część barykady przy zboczu biegnącym pod górę, i zostaw
zapalone przednie światła. Weź ze sobą latarkę. Jeśli kogokolwiek zobaczysz, połóż rękę na
ustach, jakbyś się śmiertelnie przelękła, i wrzeszcz.

background image

Przestawiła szperacze na górny skraj drzewa, zapaliła latarkę i wysiadła. Dała im dość czasu,
by zauważyli, że nie jest uzbrojona. Dopiero potem założyła pelerynę na ramiona. Deszcz bił
ją po twarzy. Pociągnęła nosem, otarła go i podeszła do drzewa, przesuwając po nim
promieniem światła z latarki. Drzewo nie było ścięte. Trent uprzedził ją, że mając wybór,
wybiorą drzewo obalone przez huragan. Nie uwierzyła mu... nie chciała uwierzyć.
Przysłuchiwała się, jak szumi wiatr, deszcz bębni po drzewach, a w dole ryczy rzeka. Nie
słyszała, by ktokolwiek się poruszał. Była pewna, że to nie jest zasadzka. Ale nawet gdyby
była, a ona i Trent nie zostaną zabici, i tak muszą opiłować drzewo z gałęzi, a potem kablem
odciągnąć je na bok. Potem jeszcze jedno drzewo i jeszcze, i jeszcze. Jeśli kiedykolwiek
przedostaną się do głównej drogi, mosty będą zmyte. Coś w niej pękło. Kopnęła drzewo.
Podskoczyła z bólu. Drugą nogą zaczepiła o gałąź, potknęła się i usiadła w kałuży.
Rozległ się męski śmiech.
Mariana nie potrzebowała udawać. Zakryła usta ręką i wrzasnęła.
Wynurzył się z ciemności, cicho jak kot podchodzący ptaka. Jego gumowana peleryna
błyszczała w świetle szperaczy. Miał na sobie policyjny mundur khaki i tropikalne buty
polowe. Był niski i krępy.
Mariana spojrzała mu w oczy. Były jak gładkie, czarne kamyki na dnie płytkiego strumyka.
Zamarła ze strachu.
Mężczyzna postawił but między jej piersiami, przewracając na wznak w błoto. Lufą
kałasznikowa rozsunął jej pelerynę. Zwisające nad jego górną wargą wąsy nie ukrywały
pogardliwego uśmiechu.
Mariana leżała bezsilnie. Deszcz bił jej klatkę piersiową; tak zimny, że czuła, jak w
zetknięciu z mokrą bawełną sztywnieją jej sutki.
- Będzie ich dwóch - ostrzegł Trent. - Jeden na górze zbocza, osłaniający drugiego na trakcie.
Załatwię najpierw tego u góry. Ty mów. Chcę, żeby wysilił słuch, aby zrozumieć, co mówisz.
- Był wypadek - zabełkotała Mariana. - W górze drogi. Drugi land rover... mój dziadek...
proszę. - Przeszła na hiszpański. - Un accidente... - Słowa uwięzły jej w wyschniętym gardle.
Gorączkowo próbowała przełknąć ślinę.
- Udawaj bezradność - powiedział jej Trent.
Miała ochotę wykrzyczeć jego imię.
Trent leżał tam, gdzie się stoczył: o dziesięć stóp poniżej skraju drogi. Otwarte drzwi land
rovera zakrywały go. Reflektory powinny oślepić ludzi, czekających w zasadzce. Sam
trzymał oczy zamknięte. To sobie zaplanował. Natomiast nie zaplanował, że uderzy o drzewo
połamanymi żebrami. Wierzch dłoni i twarz wysmarował błotem. Mariana wrzasnęła. Z
kieszeni na piersi wydobył ciemne okulary, nałożył i wtedy otworzył oczy. Łzawiły z bólu,
ledwie coś widział. Zamrugał i znowu popatrzył. Lepiej. Usłyszał, jak Mariana mówi Un
accidente. A potem cisza. Musiał przedostać się na nasyp, a potem przez drogę. Ostrożnie
wysunął do przodu rękę, po omacku szukając spadłych gałęzi, a potem wbił palce w błoto.
Gdy wciągał się na brzuchu po nasypie, ból wywołał nowe łzy. Żądając w myśli od Mariany,
by nie przestawała mówić, szukał kolejnego punktu oparcia.
- El Presidente. El Land Rover Secundo. El rio... - przekrzykiwała ryk rzeki. Strach wciągał
ją jak czarny wir. Nad nią unosił się pogardliwy uśmiech mężczyzny. Kot z Cheshire,
pomyślała, szukając ucieczki we wspomnieniach z dzieciństwa. Poczuła na udzie chłód lufy,
unoszącej jej koszulę.
- Mała kurewka - powiedział mężczyzna i splunął jej na twarz.
Wrzasnęła.
Nie patrz - rozkazał sobie Trent. Leżał płasko na brzuchu w połowie drogi.
- Kurwa - powtórzył mężczyzna. - Mów prawdę, albo umrzesz.
Koniec lufy wbił jej się w ciało. Zaskomlała jak zbity pies.
- Przysięgam panu. Senor, proszę. Błagam pana...

background image

- Błagaj - zadrwił mężczyzna. Czubkiem buta przewrócił Marianę na brzuch. Przesunął but
na jej kark, wgniatając twarzą w błoto.
Z najwyższym lekceważeniem wepchnął jej koniec lufy. Nienawiść eksplodowała w niej jak
ładunek wybuchowy; było to tak, jakby tym pchnięciem przebił się do jądra ognia. Płomienie
nienawiści przepłynęły jej żyłami; w gardle poczuła gorycz żółci. Nie poddając się, obróciła
twarz bokiem, by móc oddychać. Błoto grubą warstwą okrywało jej usta, zapychało nozdrza.
Nie musiała wołać Trenta. Czuła jego obecność w ciemnościach; jego wola zemsty okrywała
ją jak płaszcz, podtrzymując ogień nienawiści, jakim płonęła jej krew, gdy skomlała z błota
do mężczyzny i wiedziała, że jego but unosi się.
Powlokła się w kółko na kolanach, twarzą do niego, błagalnie patrząc mu w oczy. Chwyciła
palcami dolny skraj swej koszulki, uniosła go, oddając się jego oczom i skomląc błagalnie, by
ją wziął. Wiedziała, że drugi z mężczyzn będzie na to patrzył; czuła jego żądzę, czuła Trenta,
czuła Trenta....
Leżąc płasko na brzuchu, Trent szukał wzrokiem ruchu na zboczu. Z podszycia wyżej drogi,
zza powalonego drzewa, wstał człowiek. Trent wiedział, że będzie ich dwóch.
Wsunął okulary przeciwsłoneczne do kieszeni, podniósł się na nogi, pewnie stawiając stopy.
Mężczyzna stał w miejscu i był tak wyraźny, jak cel na strzelnicy. Stłumiwszy świadomość
bólu Trent pochylił się nisko, naprężył stopy, trzymając nieruchomo w obu rękach walthera.
Lufa skierowała się na pierś mężczyzny, palec wskazujący raz nacisnął spust. Człowiek
potknął się, palec nacisnął spust ponownie. Nie zmieniając pozycji stóp, Trent obrócił się w
biodrach. Gładko i spokojnie - ostrzegł sam siebie - jak to zwykł robić na strzelnicy. Człowiek
na drodze znalazł się w celowniku. Trent najpierw przestrzelił mu prawy bark, a potem tył
głowy.
Człowiek padał bardzo powoli. Dopiero gdy upadł, Trent pozwolił sobie popatrzeć na
Marianę. Klęczała półnaga, ubłocona, zaciskając koszulkę w dłoniach.
Zsunąwszy się po nasypie, Trent zerwał z siebie kurtkę polową, okrył nią jej ramiona i
uklęknął naprzeciw dziewczyny. Objął ją, czując, jak drży, a jej szloch powoli cichnie.
Łagodnie podniósł ją na nogi, szepcząc pieszczotliwe słowa, jakby była nerwowym
źrebięciem, i głaszcząc po głowie poprowadził pod osłonę land rovera.
Ale ona nie chciała osłony. Szepnęła - Proszę - i wysunęła się z jego objęć. Spojrzała na
mężczyznę leżącego w błocie. Trent patrzył, jak Mariana starannie ogląda wszystkie
szczegóły, by je na zawsze zachować w pamięci.
Musiała to zrobić. Nienawiść i strach powoli ją opuszczały, aż poczuła się całkiem pusta w
środku. Odwróciła się do Trenta i przytuliła, by zapełnić pustkę jego ciepłem.
- Przyniosę piłę łańcuchową... - powiedział.

Ziemna droga przecinała rzekę pod kątem prostym. Wyrwane drzewa, zniesione tutaj prądem
wody, spiętrzyły się pod mostem jak tama budowana przez bobry. Ale w jakiś czas po
przejściu mostu przez ludzi Louisa, udających się, by przywieźć prezydenta z jego chaty,
potężny napór wody wyrwał most z posad. Nie podtrzymywane niczym przęsła przewalały się
w nurcie, aż beton się rozprysł, a kawały tarmakowej nawierzchni zostały odrzucone na boki
tak lekko, jak kawałki smołowanej tektury. Bezpośrednie trafienie bombą lotniczą byłoby
mniej niszczycielskie.
Po wydostaniu się z zasadzki Trent zasiadł za kierownicą. Choć pełna dziur, to jednak ta
droga w porównaniu z traktem, którym przybyli, wydawała się gładka jak bechstein Don
Roberta. Zwinięta w kłębek Mariana spała obok, złożywszy mu głowę na kolanach. Świecił
szperaczami w górę rzeki, aż znalazł zakręt, zbliżający się do drogi. Otwierając drzwi wozu
usłyszał ryk wody, szarpiącej resztkami filarów mostowych; ale deszcz przestał padać i nawet
poziom wody nieco opadł. Na powierzchni było mniej piany, a rzeka toczyła się gładko
ciemnymi jak lukrecja, śliskimi falami.

background image

Nie budząc Mariany, Trent wziął latarkę i poszedł w górę nurtu aż za zakręt. Siedemdziesiąt
stóp szerokości, ocenił na podstawie widoku kępy karłowatych drzew na przeciwnym brzegu.
Cisnął na środek nurtu gruby patyk i patrzył, jak prąd go porywa. Do środka zakrętu
czterdzieści sekund. Niebezpieczne, ale możliwe.
Powróciwszy do land rovera, znalazł w skrzynce narzędziowej łyżki do opon, nożną pompkę,
podnośnik i krzyżowy klucz do kół. Zdjął zapasowe koło, wypuścił z niego powietrze i
wyważył oponę z obręczy, by móc wyciągnąć dętkę. Napompował ją do oporu i zostawił na
land roverze. Poluzował nakrętki na tylnym prawym kole, wymontował obejmę, przywiązał
do końca sznura i pociągnął całość w górę rzeki.
Pozbierawszy trochę kamieni, zaczął trenować ciskanie nimi w karłowate zarośla na
przeciwległym brzegu. Gdy już był pewien, że właściwie ocenia odległość, starannie
przewinął sznur, by się nie zahaczył, i uniósł obejmę, ważąc ją w dłoni. Pierwszy rzut był za
wysoki, ciężarek trafił na wierzchołki drzewek i zsunął się. Drugi za krótki, trzeci trafił
dokładnie w rozwidlenie pnia. Trent całym swym ciężarem zawisnął na sznurze.
Zakotwiczenie trzymało. Szarpał sznurem w górę i w dół, i nadal wszystko wytrzymywało.
Zadowolony z wyniku otoczył sznurem pień drzewa po swojej stronie rzeki, naciągnął go
sztywno, by nie zaczepił o coś spływającego rzeką, na koniec przywiązał go podwójnym
węzłem marynarskim. Zwinąwszy wolną resztę sznura, zaczął przyglądać się rzece. Niosła
głównie martwe gałęzie i lekkie krzaki.
Wracając pomyślał o Marianie. Byłaby bezpieczniejsza przy samochodzie, ale uznał, że
lepiej będzie się czuła mając już za sobą odnogę, prowadzącą do Cypla Angielskiego
Pułkownika. Jej uczucia przeszły ciężką próbę, a oczekiwanie zawsze trudno wytrzymać.
Obudził ją łagodnie i trzymał w ramionach, póki nie doszła do siebie. Gdy wyjaśniał, jak
zamierza przedostać się przez rzekę, słuchała w milczeniu. A potem odepchnęła go i zaczęła
przypatrywać się skłębionemu nurtowi.
- To zależy ode mnie - powiedziała. Spojrzała na niego, ale nie mógł dostrzec wyrazu jej
twarzy. - Zawsze tak będzie. To znaczy, między nami...
Pomyślał, jak łatwo byłoby wziąć ją znów w ramiona. Ale to nie było w jego stylu, a wobec
niej nie byłoby w porządku.
- Uważam, że ministrowie żyją - powiedział - i myś lę, że potrafię ich uwolnić.
- Pójdę z tobą.
- Przez rzekę, ale nie do farmy. Muszę to wykonać samodzielnie.
- Wiem. To twój zawód. - Była zbyt wyczerpana, by wyrazić tonem głosu gniew czy choćby
gorycz.
- Przepraszam - powiedział i zapalił silnik. Zawróciw szy na drodze przejechał przez rów, a
potem skierował się w górę rzeki aż do zakrętu. Podlewarował dżipa. Mariana przysiadła na
brzegu, wpatrując się w wodę. Zdjąwszy już obluzowane tylne koło, wypuścił powietrze,
wyciągnął dętkę i znów ją napompował. Przeciął sznur przy podwójnym węźle na drzewie i
przywiązał jego koniec do dętki. Uzyskany dodatkowy sznur jednym końcem przywiązał do
drzewa, by wiatr go nie porwał, drugim zaś do drugiej dętki.
Przysiadł koło Mariany. Nie dotknął jej.
- Gotowa?
Kiwnęła głową.
- Skocz tak daleko, jak potrafisz - poradził. - Sznur podziała jak wahadło, a prąd przeniesie
cię na drugi brzeg.
'- Wiem.
Chciał na tym skończyć, ale Mariana przypatrywała się już od pięciu minut niesionym przez
wodę szczątkom. I nie była głupia. Trent przyniósł z land rovera obie peleryny i złożył z nich
poduszkę.
Nurtem przeleciała sucha gałąź, ciężka, gruba i zaostrzona.

background image

Trent przytrzymał dętkę i Mariana weszła do niej. Nie patrzyła na niego.
- Płynąc na dętce trzymaj się tak wysoko, jak ci się uda - polecił. - Zabezpiecz twarz
pelerynami.
Chwyciła je i skoczyła przed siebie, zanim Trent zdołał jej powiedzieć, by zaczekała. Patrzył,
jak chwyta ją nurt. Jej sznur w połowie szerokości rzeki o coś zaczepił. Trent spojrzał w górę
rzeki. W świetle szperaczy widać było grubszy koniec pnia drzewa w dwóch trzecich
odległości do drugiego brzegu. Drzazgi w miejscu złamania wyglądały jak pęk białych,
rzeźnickich noży.
Sznur Mariany musiał zaczepić się o drzewo, a ona sama została wystawiona na ciosy
zębatego tarana. Trent wyobraził sobie, jak szpice drewnianych noży wbijają się w twarz
Mariany, w jej oczy. Krzyki nie miały żadnego sensu; ryk wody zdolny był zagłuszyć nawet
róg mgłowy.
Chwycił drugą dętkę i rzucił się do rzeki. Nogami kopał powietrze, nim jeszcze zetknął się z
wodą. Nie sądził, by potrafił się ocalić, ale prąd już pchał drzewo w jego stronę. Pierwsza
gałąź uderzyła go w ramię. Chwycił ją, podciągnął się do przodu i udało mu się zahaczyć
dętką o postrzępione ostrza złamanego drzewa. Spodziewał się, że albo sznur pęknie, albo
dętka zostanie przedziurawiona. Zaczął gramolić się wśród gałęzi w górę, ciągnąc za sobą
ostatnie metry luźnego sznura, i udało mu się zawiązać pętlę na kikucie złamanej gałęzi. Inna
gałąź uderzyła go w twarz jak batem, spychając w dół. Za chwilę drzewo miało zacząć całą
swą szerokością płynąć z prądem. Wtedy gałęzie przytłoczą Marianę do samego dna, bez
ratunku w ucieczce.
Walczył z prądem, wpychał się między gałęzie i z całej siły starał się trzymać ciało sztywno
wyprostowane, aby działając jak ster kierowało pień w stronę przeciwległego brzegu. Nurt
obrócił drzewo koroną w kierunku land rovera. Sznur naciągnął się pod ciężarem pnia,
działając jak ramię wahadła; woda przelała się nad głową Trenta. Złamany koniec osunął się
po przeciwległym brzegu, Marianie nic już nie groziło. Sznur pękł i równie nagle, jak przed
chwilą się napiął, teraz zwisnął luźno. Ale drzewo już się zakręciło w nurcie, który wypychał
jego ulistnioną koronę na środek rzeki. Jakaś gałąź zaczepiła o dno, spychając Trenta w dół.
Chwytając kolejno gałęzie, przepychał się uparcie w stronę pnia. Nie wiedział, czemu jeszcze
walczy. I nagle drzewo obróciło się w wodzie, wynosząc jego głowę nad powierzchnię.
Na sekundę ujrzał drugi brzeg. Mariana ze wszystkich sił trzymała się korzenia jakiegoś
drzewa. Usta miała szeroko otwarte; Trent wiedział, że woła go po imieniu. A potem
przeleciał obok niej, unoszony przez drzewo, pędzące ku resztkom mostu.
Gdy dostrzegł szczątki stalowej konstrukcji podpór, grożących, że rezerwą mu ciało na
strzępy, chciał krzyczeć z przerażenia. Drzewo znów się zaczepiło, wynosząc go jeszcze
wyżej, a potem prąd znowu je pochwycił. Jeszcze dwadzieścia jardów w dół, i Trent ujrzał
inne drzewo, naderwane wiatrem, ale ciągle trzymające się korzeniami. Woda kłębiła się nad
nim i wokół niego, gładka jak oliwa. Trent pomyślał, że czekają tam na niego kikuty po
złamanych gałęziach, na które zaraz się nabije, i wypuścił trzymaną gałąź, pozwalając unieść
się prądowi. Uderzył płasko brzuchem w pień przewróconego drzewa. Ból połamanych żeber
odebrał mu oddech. Desperacko drapał palcami w poszukiwaniu uchwytu, zrywając sobie
paznokcie. Na moment udało mu się stanąć stopami na pniu. Skoczył na brzeg, chwytając za
rosnące tam młode drzewka. Z bólu zrobiło mu się czarno przed oczami, był prawie gotów się
poddać. Prąd zniósł jego nogi równolegle do brzegu, stopy oparły się o błoto. Ostatkiem sił
wpełznął między drzewka i upadł wśród nich, nie czując już nic prócz bólu.

Z omdlenia obudziło go rozpaczliwe wołanie Mariany. Przeszukawszy brzeg rzeki, weszła na
główną drogę. By nie używać jego imienia, wołała tylko: Gdzie jesteś? - powtarzając to bez
przerwy, jakby chcąc się upewnić, że Trent żyje, a ona tylko nie wie, gdzie się zapodział.

background image

Tuż pod nim rzeka bez przestanku groźnie ryczała; fale biły w przewrócone drzewo, a piana,
gdy leżał wśród drzewek, chłostała go po twarzy. Chciał odczołgać się od brzegu, nim
odpowie na jej wołanie. Dźwignął się na kolana, ale palący ból prawej dłoni zmusił go do
powstania.
- Tutaj! - zawołał.
Kulejąc poszedł w jej kierunku, z chlupotem stóp zapadających się w błotnistą łąkę. Do
odnogi w stronę Cypla Angielskiego Pułkownika miał około mili i nie był pewien, czy zdoła
tam dojść.
Mariana zatrzymała się o jard od niego. Ciemność skrywała wyraz jej twarzy. Trent nie
chciał, by zaczęły przemawiać przez nią uczucia. Obawiał się, że jeśli to się stanie, on się jej
uczepi i już nie zdoła się poruszyć. I myślał także, że jest za stary na łzy, które kręciły mu się
w oczach. Próbował sobie przypomnieć, kiedy płakał po raz ostatni. Nie wówczas, gdy ukrył
się za skrzynią z obrokiem po ujrzeniu ojca. I nawet nie wówczas, gdy usłyszał strzał. Nie
płakał też, gdy pułkownik Smith zawiadomił go o śmierci matki. Nie odczuł wówczas bólu, a
tylko jałową pustkę rozpaczy. Był też pewien, że nie płakał ani razu od tej pory. A więc
musiało to być, gdy był zupełnie małym dzieckiem. Pomyślał, że wyczerpanie potrafi płatać
człowiekowi zabawne kawały.
- Halo! - powiedział. Mariana nie odpowiedziała, więc dodał: - Dobrze, z tobą wszystko w
porządku - i popatrzył na zegarek. - Musimy ruszać. Świt za parę godzin, a ja chcę wyjść do
nich z ciemności.
- Nie - powiedziała.
Prawie odpowiedział: Co nie? - ale się powstrzymał. Tak jakby usłyszała te słowa, dodała:
- Wiesz... nie zaczynaj gry.
Zrobiła krok do przodu. Stojąc tuż przy nim, chwyciła za przód jego kurtki polowej. Trent
wiedział, iż za chwilę powie mu, że go kocha. Odezwał się spokojnym głosem:
- Przez ostatnie osiem miesięcy byłem Trentem, mało ważnym żeglarzem. Za miesiąc mogę
być Ibrahimem Mohammedem z trzema żonami i dwoma tuzinami dzieci... albo wesołym
barmanem Pepe, w jedwabnej koszuli i ba lowych ciuchach.
- Czuję się bezpieczna - odrzekła Mariana z cichutkim chichotem, który od razu stłumiła,
jakby w obawie, że przerodzi się w atak histerii.
- Bezpieczna? - spytał Trent. Jak na te dwa wspólnie spędzone dni, to określenie było
wyjątkowo niestosowne.
- Przy tobie - rzekła. - Wiesz, co mam na myśli. - Oparła się policzkiem o jego pierś. - Jesteś
takim tchórzem.
Odwrócił ją twarzą w stronę drogi, opierając się na jej barkach.
- Będziesz musiała pomagać mi na nierównym grun cie - powiedział. - Na tarmaku dam sobie
doskonale radę.
Przebycie mili do odgałęzienia, prowadzącego ku Cyplowi Angielskiego Pułkownika,
zabrało im prawie godzinę. Dwukrotnie, gdy Trent próbował opanować ból, musieli
przystawać. Chwilami myślał, że będzie musiał zrezygnować. Chmury zaczęły się
rozchodzić, miejscami pokazywały się gwiazdy, a wiatr zmienił się w zaledwie lekki powiew.
I to pozwoliło Trentowi posuwać się naprzód.
Zatrzymali się o sto jardów przed odgałęzieniem.
- Nie wiem, jak dostaniesz się do miasta - powiedział Marianie - ale nie wolno ci ryzykować.
Jesteś wiejską dziewczyną. Drzewo przygniotło nogę twemu mężowi. Włożyłaś ją do gliny.
Tak to się robi w głębi kraju: glina wzmocniona pasami siatki przeciw moskitom. Idziesz do
szpitala po antybiotyki.
Przyklęknąwszy na skraju drogi, wziął adidasy Mariany i obciął im noski, wystrzępiając przy
tym brzegi. Ostrym kamieniem odciął metalowe skuwki jednego z jej sznurowadeł, rozciął je
na pół i związał tak, by węzeł był na wierzchu, a sznurowadło wyglądało na używane od roku.

background image

Drugie zastąpił brązowym wiązadłem jednego ze swych butów polowych. Wszystko to robił
powoli, mając zranioną rękę, a końce palców zlepione zaschłą krwią.
- Na to właśnie zawsze patrzą zawodowcy: obuwie. I nie próbuj się ukrywać. Idź środkiem
drogi, aby mieli mnóstwo czasu, by cię obejrzeć. I mów tylko kreolskim, żadnym innym
językiem. - Wyszczerzył do niej zęby. - To by było wszystko, jeśli idzie o Londyńską Szkołę
Ekonomiczną. Jeśli dotrzesz do Brytyjskiej Wysokiej Ko misji, powiedz im, co się
wydarzyło. Jeśli ci się nie uda, nie przejmuj się. Najważniejsze, żeby nic ci się nie stało.
Wiedział, że powinien jej powiedzieć: Nie chcę, aby coś ci się stało. W słabym świetle
gwiazd nie widział wyrazu jej twarzy. Chciał jej dotknąć, ale obawiał się tego, co wówczas
mogłoby nastąpić.
- Jeśli ci się nie uda... - powiedziała.
- Uda się. Będę z nimi rozmawiał, i to wszystko. Strzelanie się skończyło...
Patrzył za nią, gdy odchodziła środkiem drogi. Wyglądała na maleńką i bezbronną.

W odróżnieniu od dróżki do chaty prezydenta, ciągnącej się wzdłuż grzbietu skalnego, droga
do Cypla Angielskiego Pułkownika biegła pod górę dnem doliny. Barykada podobna do tej u
góry powinna być u wejścia do doliny. Trent nie widział sensu w unikaniu jej; na to nie miał
dość siły. A gdyby nawet ominął zaporę, nie miał siły, by dojść do farmy. Blef był jego
jedyną nadzieją. Niewielką wprawdzie, ale musiał spróbować.
U wylotu od strony głównej drogi dolina miała prawie milę szerokości. W poprzek jezdni
leżały dwa drzewa, ich końce sięgały po obu stronach poprzez rowy aż na pola. Trzymając
ręce nad głową, trent, kulejąc, szedł powoli przed siebie.
Światło latarki uderzało go w twarz. Zatrzymał się zamykając oczy. Usłyszał kroki. Nadal
trzymał ręce w górze.
Odezwał się męski głos, mówiący cichą, śpiewną hiszpańszczyzną:
- Oye, to ten gringo.
- Tak nazywaliście mnie dotychczas - powiedział Trent. Ale chciał już to mieć za sobą. - W
rzeczywistości jestem gliniarzem.
Usłyszał, jak mężczyzna ze świstem wciąga powietrze. Wiedział, że ma wycelowane w
siebie lufy i wiedział też, jak łatwo zdenerwowany człowiek potrafi strzelić bez namysłu.
- Przyszedłem tutaj z własnej woli - powiedział tonem tak niedbałym, jakby ich spotkanie
nastąpiło podczas spaceru do kościoła wzdłuż rzeki Hamble, w niedzielny poranek. - Mogę
być gliną, ale nie jestem durniem. Chcę rozmawiać z waszym szefem. Nie z szefem gringo -
dodał pogardliwie. - I nie mówię o Louisie, szefie contras, czy jak tam się oni obecnie
nazywają. Chcę mówić z waszym szefem, Mariem, El Jefe de Los Colombianos.
Usłyszał, że za barykadą szepcze dwóch ludzi. Było więc ich co najmniej trzech, wliczając w
to człowieka z latarką.
- Posłuchajcie mnie - ostrzegł głosem rozmyślnie obojętnym, bo to życie tamtych było
wystawione na zgubę. - Posłuchajcie mnie, albo zostaniecie pokarmem dla sępów. Zostaliście
wrobieni...
Tak jak prezydent został wrobiony za pomocą kokainy w hotelu Savoy, jak wrobiono pilotów
dwóch samolotów. Jak wrobiono samego Trenta, zarówno jako mordercę Don Roberta, jak i
rzekomego przemytnika broni użytej do zamachu stanu. A jeszcze przedtem wrobiono go w
Irlandii, by móc go zastrzelić przy pomocy czekających w zasadzce brytyjskich żołnierzy.
Ten sam modus operandi. Ten sam umysł, planujący posunięcia. Tego Trent był pewien,
przypominając sobie, jakie otrzymywał instrukcje od pułkownika Smitha, stojącego w pokoju
hotelu Rena Victoria - wysokiej, wyprostowanej sylwetki na tle okna. A teraz był już pewien,
że sam zamach także był prowokacją.
Od samego początku Trent był przekonany, że zamach może udać się tylko wówczas, gdy
uzyska międzynarodowe poparcie. Fakt, że planista tej operacji zapewnił sobie za pomocą

background image

szantażu kontrolę nad prezydentem, był dowodem, że prezydent miał w przyszłości odgrywać
rolę szefa rządu. Aby jednak tak się stało, zamach musiał ponieść porażkę. Jeśli zaś jego
porażka została też zaplanowana, jakież można było wymyślić doskonalsze rozwiązanie niż
to, w którym prezydent był jej sprawcą? Prezydent jako bohater światowego teatru
politycznego stałby się władcą swego kraju...

Dwóch ludzi pozostało na straży barykady. Trzeci powiózł Trenta w górę doliny niebieską
toyotą kombi z napędem na cztery koła. Gdy wiązali mu ręce na plecach, jeden z nich
gwizdnął, ujrzawszy zerwane paznokcie. Trent oparł się o drzwi pojazdu, zgięty wpół, by nie
urazić dłoni.
Dolina zwężała się ostro. Przez ostatni odcinek droga biegła zygzakiem pod górę, aż dotarła
do wysypanego żwirem dziedzińca. Po obu jego stronach stały otwarte stodoły, naprzeciw zaś
ściana z kamieni bez zaprawy. Trent zauważył traktor, pługi i brony.
Z ciemności wynurzył się wartownik z bronią wycelowaną w toyotę. Trent go rozpoznał. Był
to jeden z tych, których zawiózł w górę rzeki. Wiedział też, że w jednej ze stodół znajduje się
drugi, gotów w razie czego osłaniać kolegę ogniem.
Kierowca pozdrowił wartownika.
- Mam tego gringo z żaglowca. Przyszedł z własnej woli. Chce rozmawiać z Mariem.
- Zabierz go - brzmiała odpowiedź, potwierdzona ruchem lufy.
Z dziedzińca prowadziły kamienne schody przez bramę z kutego żelaza, wyrwaną siłą
huraganu z górnych zawiasów. Teraz prawie nie było wiatru, chmur niewiele, za to więcej
gwiazd. Trzy godziny do świtu, domyślił się Trent.
Kierowca wyciągnął go z toyoty, a gdy wchodzili po schodach trzymał go za ramię. Trent nie
był pewien, czy ten człowiek chce mu pomóc, czy okazać swoją przewagę.
Dom, znany jako Cypel Angielskiego Pułkownika, stał w głębi trawiastego tarasu. Z obu
boków i od tyłu chroniły go przed wiatrem zbocza kończącej się tu doliny. Był to długi
bungalow, zbudowany z bielonej, suszonej na słońcu cegły, pokryty czerwoną blachą falistą.
Przez całą szerokość frontu biegła przykryta weranda. Opierała się na pniach palmowych,
odartych z ogonków liściowych, wygładzonych, naoliwionych i wypolerowanych.
Palmowe słupy porośnięte były pnączami, ale wiatr je zerwał i teraz wiły się w lekkich
podmuchach po terakotowej posadzce werandy jak młode, cienkie węże. Z domu na werandę
prowadziło sześcioro podwójnych drzwi balkonowych, pośrodku zaś znajdowały się
podwójne arkadowe drzwi z mahoniu. Okna zasłaniały kotary z bielonej juty; z boków
przeświecało żółte światło lamp naftowych.
Na werandzie stało dwóch mężczyzn, trzymając gotowe do strzału kałasznikowy. I tych także
Trent pamiętał z wyprawy po przemycaną broń. Kolumbijczycy. A więc miał rację,
przynajmniej do tej chwili.
- Gringo ze statku! - zawołał do nich eskortujący.
- Zaczekaj - polecił jeden z nich. Uchylił skrzydło podwójnych drzwi. Na płytki podłogowe
padła smuga światła jak język jaszczurki.
Ukazała się smukła postać ich przywódcy Maria i drzwi zamknęły się za nim.
- A więc powróciłeś do nas - powiedział. Jego lekko sepleniący głos był równocześnie
groźny i zniewieściały. - Jak gołąb.
- Jak gliniarz - poprawił spokojnie Trent. Przemoczony, zabłocony i zmizerowany, z rękami
związanymi na plecach, miał znaczne trudności z przybraniem władczej postawy. Ale od tego
zależało jego życie. - Wy, Kolumbijczycy, zostaliście nabrani - powiedział spokojnym i
szczerym tonem. - Jesteście ofiarami spisku gringo.
- Kłamiesz - wyseplenił Mario.
Trent wzruszył ramionami.
- Po co miałbym się na to wysilać?

background image

- By ich ocalić. - Mario splunął na drzwi, za którymi znajdowali się uwięzieni ministrowie
Belpan.
- Mam ich ocalić... bez broni? Z połamanymi żebrami? - zadrwił Trent. - Z wyrwanymi
paznokciami? Chyba wierzysz, że jestem Batmanem, jeśli oczekujesz po mnie takich cudów.
To gdzie jest Robin? Może już stoi za tobą? - Trent zaśmiał się cicho i złośliwie. - Zastanów
się, Seńor Mario. Zastanów się uważnie...
- Nad czym miałbym się zastanawiać? - Choć Kolumbijczyk próbował mówić z
lekceważeniem, nie udało mu się pozbyć tonu wątpliwości, który jego ludzie natychmiast
wychwycili.
Trent poczuł, że dłoń strażnika zaciska się na jego ramieniu. Milczenie było pełne napięcia.
Wiedział, że przysłuchują mu się ludzie stojący poniżej werandy i przemówił głośniej, by go
dobrze usłyszeli.
- Czemu was, Kolumbijczyków, trzymali oddzielnie od tych, wyszkolonych przez
Amerykanów? - zapytał. - Faszy stów z Nikaragui? Contras, jak ich kiedyś nazywano; ale ich
wojna już się skończyła. I do czego zostałby użyty prezydent, gdyby można go wydostać z
gór, gdzieśmy go zostawili?
- Zostawili?
- Zostawili - powtórzył z naciskiem Trent. - W to warzystwie dziewięciu trupów. A wszyscy
contras. Ale jest ich znacznie więcej. Podczas gdy wy...
Trent lekkim, lekceważącym ruchem głowy wskazał leżącą niżej dolinę.
- Rano przybędą contras w mundurach policyjnych. Wy ich powitacie. Oni was zabiją. Zabiją
waszych więźniów. Zaproszą dziennikarzy, by porobili zdjęcia dla zagranicznych gazet.
Pokażą, że z ciał polityków jeszcze płynie krew. Was wymienią jako morderców i wyjaśnią,
naturalnie z wielką skromnością, jak Bóg im dopomógł wyzwolić Belpan od kolumbijskich
przemytników narkotyków. Będzie tu także prezydent ze swym uśmiechem polityka, a oni
opowiedzą, jak on kierował ich atakiem. Świat uwierzy, że jest bohaterem i zbawcą
demokracji.
Trent wiedział, że to wszystko prawda, i wiedział też, że Kolumbijczycy muszą mu uwierzyć.
Będą dyskutować między sobą, ale w końcu mu uwierzą.
- Prezydent będzie miał całą władzę - kontynuował. - Ogłosi stan wyjątkowy i będzie rządził
dekretami, obiecując równocześnie nowe wybory, które jednak zostaną odłożone do chwili,
gdy uwagę świata odwróci kolejna klęska głodowa, zamach stanu albo rozgrywki futbolowe.
Ci, którzy kiedyś nazywali się contras, będą władali tym krajem dla amerykańskiego gringo,
który ich wyszkolił - spokojnie kontynuował Trent. - Wasi pracodawcy, którzy sfinansowali
tego gringo, będą się skarżyć, ale nie na to, że ty i twoi ludzie są martwi, Senior Mario; dla
nich jesteście mniej ważni niż moskity; lecz na to, że gringo ich oszukał. Niemniej będą
płacić tyle, ile zażąda, za korzystanie z lotnisk. A za rok, może dwa, gringo zniknie, by się
cieszyć milionami ukrytymi na tajnych kontach bankowych.
Raczej poczuł, niż zobaczył, że człowiek z barykady i dwóch bandytów stojących u stóp
tarasu, podsuwają się bliżej, by lepiej słyszeć. Trzech plus dwóch na tarasie równało się
pięciu z dwudziestu, a doliczając Maria, sześciu. Mniejszość, ale wystarczająca, a Trent
wiedział, że już nad nimi panuje. Jego uśmiech był rozmyślnie urągliwy.
- Czy myślisz, Senior Mario, że gringo przed odjazdem zakupi marmur na wasze groby? Kto
wie? Może nawet wierzyłeś, że wśród złodziei panuje honor? - Trent potrząsnął głową w
zdumieniu nad naiwnością Kolumbijczyka. - Powinniście pójść do więzienia, bo jesteście
zabójcami - dodał. - Ale biorąc pod uwagę taką naiwność, być może powinienem wam
wybaczyć. Szeregowcy mnie nie interesują. Chcę kogoś innego. Szefa gringo...
Wystarczyło. Jeden z bandytów zaklął, drugi zaczął się sprzeczać, aż Mario kazał im się
zamknąć. Człowiek zaprotestował.
Słuchając ich, Trent poczuł, że z jego nóg ucieka resztka siły.

background image

- Musicie mi wybaczyć - powiedział. - Jestem nieco zmęczony...

Ciemność była absolutna, a w niej wiele bólu. Trent leżał na łóżku, brzuchem do dołu. Ręce
miał nadal związane, i do tego spętano mu też nogi. Niczego nie pamiętał, ale to
Kolumbijczycy musieli go wnieść do domu. Nie słyszał otwierania drzwi ani niczyjego
oddechu, ale wiedział, że ktoś jest w pokoju. W takich sprawach się nie mylił.
Trzasnęła sprężyna otwierająca ostrze noża. Był to solidny nóż, prawdopodobnie
komandoski. Ostrze odnalazło i przecięło sznur na nogach Trenta. W chwilę później miał
wolne ręce. Drzwi otworzyły się i zamknęły bezgłośnie. Był sam.
Otwierał i zamykał dłonie, z drżeniem oczekując na mękę, która wraz z przywróconym
krążeniem krwi powróci do jego zerwanych paznokci. Ból pojawił się. Trent usiadł na łóżku i
wsadził dłonie pod pachy, kiwając się w miejscu. Zagryzł wargi, by nie krzyczeć. Po
policzkach pociekły mu łzy. Wreszcie ból stał się znośniejszy. Pomacał wezgłowie łóżka i
trafił na ścianę za nim. Idąc wzdłuż niej na lewo, natrafił na okno z okiennicami zamkniętymi
na płaską żelazną sztabę. Odsunął ją trochę i otworzył okiennicę do wnętrza pokoju.
Błyszczały gwiazdy, pierwsza jasność przedświtu zmiękczała cienie. Na zewnątrz była
wolność... albo śmierć. Tak jak na Fajnego Starego Chłopa, pilota, czekała śmierć na wyspie
Canaka. Trent wdrapał się na parapet. Wahał się krócej niż sekundę, nim opadł na ziemię. Nie
czekała na niego żadna ołowiana rura, by zmiażdżyć mu mózg. Chciał pobiec, ale prawa noga
nie była w stanie unieść ciężaru jego ciała, a żebra zachowywały się tak, jakby chciały zemleć
mu płuca na krwawy budyń.
Próbował myśleć. Ten, kto przeciął mu więzy, zrobił tak dlatego, że uwierzył w jego relację
o spisku. A kimkolwiek był, działał z własnej inicjatywy, inaczej bowiem nie byłoby potrzeby
utrzymywania wszystkiego w tajemnicy. Gdy inni odkryją, że Trent zniknął, zaczną go
szukać. Będą się spodziewać, że spróbuje uciekać w dół doliny. Ale mogli też wyliczyć sobie,
że on właśnie będzie oczekiwał, iż tak pomyślą.
A jak to rozegra Caspar?
Dotarł do małego gaju cytrusowego. Chwytając się drzew zaczął podciągać się ku górnemu
skrajowi doliny. Deszcz zmiękczył glebę i dzięki temu jego buty znajdowały oparcie. Dotarł
do płotu z bramą. Zbocze stawało się bardziej strome, pokryte głazami, krzaczkami, a jeszcze
wyżej wtórnym lasem. Usłyszawszy jakiś ruch z lewej strony zamarł w oczekiwaniu. Cykada
zająknęła się krótko, a potem wybuchnęła głośną pieśnią. Odpowiedziała jej druga, trzecia, a
potem czwarta, coraz szerzej rozlewającym się dźwiękiem, obwieszczającym koniec burzy.
Po zboczu pagórka nadpłynęła mgła. Okryty jej szarością Trent, kulejąc, podążał pod skąpą
osłoną, wyczuwając butami obecność połamanych gałęzi i luźnych kamieni. Czaczakale
ryczały na siebie, jakby były osłami, a nie ptakami; ich dziwaczne ii-an-aa, ii-an-aa niosło się
echem wśród drzew. Chichot papugi aztek mieszał się z popiskiwaniem i świergotem
muchołówek, wróbli i kiskadi; a dalej na prawo dzięcioł kuł pień martwego drzewa.
Leciutki powiew porwał mgłę na chmurki, przez chwilę przylepione do zbocza, nim zaczęły
się rozpływać w miękkim, szarym świetle świtu. Za Trentem i poniżej niego słychać było
ludzkie wołania. Odkryto jego ucieczkę - dowiedział się o tym, wycelowawszy lornetę na
werandę Cypla Angielskiego Pułkownika. Był tam Mario, machaniem rąk kierując ludzi na
oba zbocza u czoła doliny. Ludzie słuchali niechętnie, posuwali się leniwie, z opuszczonymi
ramionami. Trent pewien był, że przez ostatnią część nocy wykłócali się między sobą, a jego
opowieść poderwała ich determinację.
Mgła przetarła się. Obejrzał przez lornetę całą dolinę, zapamiętując wszystkie szczegóły
terenu: najpierw dom otoczony cytrusowym gajem, następnie szeroki dolny dziedziniec ze
stodołami i garażem na traktor, od którego wiodły w dół zygzakowate ślady kół między
wąskimi wygonami, zasianymi prosem, gdzie pasło się stadko bydła zebu.

background image

Wygon poniżej Trenta osłonięty był przed morskimi wiatrami stromym występem skalnym
zbocza. Droga ostro okrążała ów występ, a następnie zakręcała w lewo, wokół plantacji
bananów. Ciągnąca się na długość osiemdziesięciu jardów wzdłuż drogi plantacja została
zbita wiatrem w groteskowy kłąb poszarpanych liści i potrzaskanych pni. Za nią leżał dalszy
wygon. Za występem zaś długie, o kształcie żagla pole kukurydzy, leżącej teraz na ziemi,
ciągnęło się na prawo od drogi na przestrzeni pięćdziesięciu akrów, może nawet większej.
Następnie stał rząd drzew, a za nim po obu stronach jeszcze więcej kukurydzy, aż po otwarte
pola farmy, sięgające do odległej szosy.
Nim zbliżająca się doliną ciężarówka znajdzie się w zasięgu skutecznego ognia z domu i
tarasu, będzie zasłonięta najpierw przez plantację, następnie przez występ. Na miejscu Maria,
Trent ustawiłby strzelca wyborowego wysoko na występie, po jego otwartej na dolinę stronie,
by trzymać pod ostrzałem martwe pole.
Dwaj ludzie wysłani przez Maria na zbocza niewiele posunęli się naprzód. Trentowi nie
przeszkadzali. Przeciskając się między krzewami i drzewami, szukał pozycji, z której byłoby
widać dół zbocza i martwe pole. Dotarłszy do szczytu występu stwierdził, że skała zakręca.
Jedyne miejsce, zapewniające wgląd na całą długość zbocza, znajdowało się na otwartej
przestrzeni, u szczytu występu. Pełzając na brzuchu, przedostał się na otwarty szczyt, skąd
miał widok zarówno na tyły domu, jak wzdłuż zbocza.
Ukryty w cieniu skały uważnie przestudiował całe zbocze przez lornetę. Nie było posterunku,
a więc Mario był albo niedbały, albo głupi. O dwadzieścia jardów na lewo od Trenta koliber
znalazł ukwiecony krzew. Ptak miał ledwie trzy cale długości i był smukły jak pocisk. Piórka
na grzbiecie miał szmaragdowozielone, czubek opalizująco błękitny. Błyskawicznie
przeskakiwał od kwiatu do kwiatu, zawisając w powietrzu, gdy zagłębiał długi dziobek w
nektarze.
Louis, pomyślał Trent... Louis, psychopata z niewyczerpanymi zapasami czystych chusteczek
do nosa.
Upłynęło dziesięć minut, nim dostrzegł w oddali jakiś ruch. Jeszcze pięć minut i już mógł
odróżnić kształty wielkiego amerykańskiego kombi z napędem na cztery koła, kilka land
roverów i siedem wojskowych ciężarówek. Kolumna wolno zbliżyła się w górę doliny z
kombi na czele, a potem znikła zasłonięta plantacją bananów.
Jeszcze pięć minut i kombi znów się pojawiło, przepychając się drogą jak tłusty, błyszczący
żuk gnojowy. Przy kierownicy siedział Caspar. Przez lornetę Trent widział cygaro, sterczące
spomiędzy jego czerwonych warg. Na głowie miał jedną z owych czapeczek, które noszą
Amerykanie, by pochwalić się, na jaki kurort mogą sobie pozwolić. Ta była podzielona na
cztery, czerwone i niebieskie, części. Obok niego siedziała Mariana.
Trent wysunął się z cienia rzucanego przez skałę i ruszył w dół tak, by być zakrytym przed
obserwacją z domu. Za minutę dach kombi zasłoni go przed Casparem; więc pośpiesznie
wstał, wymachując frenetycznie rękami jak pomocnik bukmachera na torze wyścigowym. Ale
ten odrobinę wyższy punkt obserwacyjny ukazał mu lufę karabinu, sterczącą spod czegoś, co
teraz rozpoznał jako nawis, o trzydzieści stóp poniżej. Zostało mu co najwyżej sześćdziesiąt
sekund. Do tego był zmęczony, rozpaczliwie zmęczony. I głupi. Własna głupota zabolała go
najbardziej.
Zrobił krok w prawo, by znaleźć się dokładnie nad nawisem. Pod jego prawym butem
przesunął się kamień i noga ugięła się. Próbował się ratować. Na pół ślepy od bólu zdartych
paznokci, zsunął się bezradnie po krawędzi występu. Naprzeciw niego stał Miguelito. Musiał
to być Miguelito. Trent uderzył go barkiem, wyrzucając człowieczka z małego zagłębienia, w
którym się ukrywał. Karabin wypadł z jego rąk. Trent widział, jak przełamuje się, uderzywszy
o kamień daleko w dole. Trzymali się nawzajem w ramionach, ślizgając się, zsuwając,
padając. Zobaczył lub poczuł pistolet w dłoni Miguelita i już sam trzymał jego kolbę w dłoni,
ściskając tak mocno, jakby w całym wszechświecie to jedno mogło go uratować.

background image

Między nimi znalazł się krzak. Człowieczek chwycił się gałęzi, a Trent zsunął na dół. Ocaliła
go deszczówka w rowie. Wpadł do niego całą swą długością, rozpryskując fontannę wody. Z
największym trudem wstał na nogi, zachwiał się, prawie upadł, chwycił za maskę stojącego w
miejscu samochodu i odzyskał równowagę.
W oczach Mariany ujrzał przerażenie. Caspar przesunął się na siedzeniu, otwierając drzwi po
jej stronie. Jedną ręką wciągnął ją sobie na kolana, a potem, nie wypuszczając dziewczyny,
wypadł na jezdnię. Pistolet przyłożył do jej głowy, a lewą ręką zaciskał gardło. Patrząc
Marianie w oczy, Trent odczuł jej ból jak wręcz fizyczne uderzenie. Ból, że go zawiodła,
choćby i przez pomyłkę. Trent wiedział, że może wygrać. Szczupaka, pistolet do góry,
pierwszy strzał w pierś Caspara, drugi w głowę. Mariana umrze, ale i tak umrze bez względu
na to, co zrobi Trent. Casparowi nie była już do niczego potrzebna i wiedziała zbyt wiele...
- Rzuć broń! - rozkazał Caspar, prawie nie poruszywszy cygarem.
Błysnęło słońce w jednej jedynej łzie, spływającej z dolnej powieki Mariany.
Ciemnobrązowe oczy wypełnił wyraz lęku o niego. Miłość, pomyślał Trent. Zawsze wiedział,
że w jego zawodzie nie ma na nią miejsca. Będzie musiał skoczyć na prawo, gdzie linię
strzału Caspara zasłoni głowa Mariany. Uczucie fizycznej pustki przejęło go tak głęboko, że
niemal dusząco. Teraz! - kazał sobie Trent. Uśmiechnął się do Mariany i wypuścił pistolet
Miguelita. Lufa zderzyła się z kamykiem i ten dźwięk rozległ się w ciszy jak huk.
Uśmiech Caspara wyrażał zarówno złośliwość, jak świadomość zwycięstwa.
- Jesteś głupim jak świnia Irlandczykiem, Mahoney - powiedział. - Powinieneś był zostać na
moczarach.
Szalony kokainista zachichotał z rozkoszy.
- Hej, siefie, poźwoliś Miguelito ziabić siukinsina?
Rzuciwszy spojrzenie Kolumbijczykowi, stojącemu wyżej
nich na zboczu, Caspar wyszczerzył zęby.
- Oczywiście, zrób sobie tę przyjemność.
Twarz, pomyślał Trent. Nie mógł plunąć Casparowi w oczy. Amerykanin stał pod wiatr, a
między nimi była Mariana. Nie mógł też wytrzymać bólu i strachu o niego, wypełniającego
oczy Mariany. Wobec tego tylko uśmiechnął się, gdy Miguelito zsunął się ze zbocza, by
zabrać pistolet, upuszczony przez Trenta na jezdnię. Pomyślał, że to głupi uśmiech; ale nie
miał nic więcej do ofiarowania Marianie, by wiedziała, że nie bał się i ona też nie powinna.
To już nie potrwa długo. Minuta, może dwie, i koniec. Ale trzeba to właściwie rozegrać.
Pomimo wyczerpania nie przestawał się uśmiechać Casparowi w twarz, gdy Miguelito
podnosił pistolet.
- Jesteś bystry, Caspar - powiedział - ale jesteś szumowiną.
- Ano, a ty straciłeś odwagę wtedy w Irlandii - zadrwił Amerykanin, nie wypuszczając z ust
cygara. I w ten sposób ostatni kawałek łamigłówki trafił na swoje miejsce.
Trent z całej siły starał się opanować wściekłość. Miguelito był za jego plecami.
- Hej, mali peśku - zachichotał - ty stań tlochę na lewo, by ślićna pani nie miała kiwi na
majtećkach.
Trent posłuchał, robiąc dwa kroki. Uśmiechaj się, rozkazał sobie, uśmiechaj i nie przestawaj
uśmiechać.
- Źlobić to telaź, siefie? - spytał Miguelito. Jego szalony chichot odbijał się echem od skał.
- Zrób, kiedy tylko będziesz miał na to cholerną ochotę - odparł Caspar. - Nic gorszego, niż
tępy Ajrysz - dodał i opuścił swój pistolet. - Tak, zabij go.
- A ty myślałeś, że zarabiasz sobie na fundusz emerytal ny - powiedział Trent.
Było za późno na emeryturę. Caspar miał absolutnie zaskoczoną minę. Otworzył usta i
wypadło z nich cygaro. Bo Miguelito strzelił, a w czole Caspara pojawiła się dziura,
dokładnie pośrodku. Zakręcił się w miejscu jak uczeń we wstępnej klasie dla weekendowych
tancerzy baletowych.

background image

Trent skoczył na Marianę, chwycił ją i cisnął do rowu. Poleciał za nią, przykrywając
własnym ciałem. Miguelito wylądował o parę kroków dalej, twarzą w ich stronę. Zgarnął
pistolet Caspara. Cisnął go Trentowi. Leżeli dalej, Miguelito trzymając na muszce drogę od
strony domu, Trent podejście przez dolinę. Z oczu Kolumbijczyka znikło narkotykowe
szaleństwo. Na jego miejsce pojawiło się chłodne spojrzenie zawodowca, które Trent
pamiętał z własnego okresu szkolenia. I to wyszkolenie sprawiło, że Miguelito automatycznie
zajął w rowie taką pozycję, by z Trentem mogli się wzajemnie osłaniać ogniem.
Miguelito uwolnił go z więzów w domu. Nieprzypadkowo i nie przez niedbalstwo pozwolił
Trentowi uciec z brzegu rzeki po zakończeniu przemytu broni. Było to równie przemyślane,
jak początkowe starcie z Trentem na pokładzie Złotej Dziewczyny.
Trent zsunął się z Mariany i pełznąc na łokciach cofnął się w dół rowu.
- Trzymaj się przy ziemi - polecił, gdy podniosła głowę, by na niego spojrzeć. W ubłoconej
twarzy miała smugi od łez. - Czy dobrze się czujesz? - szepnął.
Miguelito parsknął, rozśmieszony absurdalnością pytania Trenta.
- Oczywiście ona czuje się dobrze. - Znów w jego oczach błysnęło szaleństwo, jego
zaślinione wargi obwisły od narkotyków. - Grińgo, mi w Amelice Łacińskiej - syknął. - Ti
leziś na dziewcinie, ti się ź nią zieniś, albo jej blacia polźną cię na małe kawałki.
Znakomicie - pomyślał Trent, patrząc jak człowieczek gra swą rolę. Miguelito? Ale miał już
pewność, że te wystające kości policzkowe, czarne oczy i czarne włosy są dziedzictwem innej
rasy. Popatrzyli sobie w oczy. Miguelito potwierdził odkrycie Trenta nieśmiałym uśmiechem
i przepraszającym wzruszeniem ramion.
- Kto cię przysłał? - zapytał po rosyjsku tatarskiego agenta KGB.
- Własna inicjatywa - odparł Miguelito w tym samym języku. - Zasady się zmieniają, a
politykom nie można ufać. My, młodzi, potrzebujemy siebie wzajemnie. Pamiętaj,
przyjacielu, jesteś mi winien kolejkę.
- Dwie - poprawił go Trent. - Dziękuję, towariszcz.
- Cała przyjemność po mojej stronie.
Miguelito zmrużył oczy, patrząc pod słońce. Trent dostrzegł ruch w miejscu, gdzie poniżej
ich pozycji stała kępa drzew. Wystrzelił w tamtą stronę, raczej by zniechęcić przeciwnika niż
w nadziei, że trafi któregoś z contras. Popatrzył na Miguelita.
Rosjanin wysunął magazynek z pistoletu. Pokazał Trentowi sześć palców. W pistolecie
Caspara Trent miał siedem naboi. To zresztą było bez znaczenia. Jeśli pozostaną w rowie,
wypatrzą ich Kolumbijczycy z jednego czy drugiego zbocza. Jeśli z rowu wyjdą, zastrzelą ich
contras z plantacji.
- Wyciągnijmy stąd dziewczynę - odezwał się Trent po rosyjsku.
Miguelito kiwnął głową.
- No to do plantacji - zaproponował Trent. - Przy krycie jest gęste, a contras zbyt wielu, by
mogli być pewni, kto się tam porusza.
Położywszy wolną rękę na udzie Mariany, Trent poczuł, jak jej mięśnie nagle się kurczą.
- Posłuchaj, przestrzelę bak tego kombi. Gdy wybuch nie, właź w kukurydzę. Leż płasko na
brzuchu - ostrzegł. - Gdy dotrzesz do środka pola, wpełznij pod rośliny i nie ruszaj się, póki
nie zawołamy.
Nie czekając na jej odpowiedź, wsadził dwa pociski nisko przy tylnym błotniku wozu.
Miguelito oderwał rękaw swej koszuli, porwał bawełnę na paski i owinął nimi kamień.
- Gotowe - powiedział Trent do Mariany, gdy Ros janin zbliżył zapalniczkę do materiału.
Zamachnął się, i wszyscy troje przypadli płasko w rowie. Przez chwilę Trent obawiał się, że
Miguelito mógł spudłować. Ale zaraz potem ryk płomiennego wybuchu benzyny przetoczył
się nad ich głowami.
- Start - warknął Trent i natychmiast potoczył się do rowu po przeciwnej stronie jezdni. Padł
tam wyczerpany bólem żeber i dłoni, ale Rosjanin już był w ruchu, a duma zmusiła Trenta do

background image

pójścia za nim. Dwieście jardów wężo wego pełzania, chwytów i pchnięć ciałem, na łokciach
i czubkach palców u nóg. Ostre kamienie cięły mu kurtkę i nim dotarł do połowy trasy, już
spływał krwią. Ale miał na sobie kurtkę polową, a Rosjanin tylko bawełnianą koszulę bez
jednego rękawa.
Miguelito wyprzedzał go o trzydzieści jardów i był tylko o dwadzieścia od drzew. Już czas.
- Oyel - wrzasnął Trent po hiszpańsku. - Tu Anglik. Chcę się wam poddać. Gringo nie żyje. -
Rzucił swój pistolet tak wysoko, by contras widzieli, jak spada na środek drogi. - Słuchajcie
mnie! - krzyczał. - Słuchajcie, chcę się poddać. Możecie mnie użyć jako zakładnika w targach
z władzami. - Miguelito o dziesięć jardów od drzew. Teraz, pomyślał Trent. Zrób to, rozkazał
sobie. Leżąc w rowie, uniósł ręce wysoko nad głową, czekając na serię pocisków, które
odstrzelą mu dłonie. Nie potknij się, ostrzegł sam siebie, żadnych nagłych ruchów. Wstał z
rękami w górze i wyszedł z rowu na sam środek drogi.
- Podejdź do nas! - zawołał ktoś.
Gomez, pomyślał Trent, wykonując polecenie. Nie patrzył na drzewa, gdzie czekali contras,
ani na rów. Contras będą patrzyli na niego, wszyscy co do jednego. Zaczął liczyć kroki;
powolne, krótkie, ociężałe kroki wyczerpanego człowieka. Opuścił ręce na wysokość szyi,
zbyt zmęczony, by trzymać je wysoko.
Nie było najmniejszej nadziei, by obaj mogli się ocalić. Trent wiedział, że Miguelito to
rozumie. Rosjanin musi dotrzeć poza plantację. Istniała nawet mała szansa, że uda mu się
ukraść ciężarówkę albo land rovera. Za każdym krokiem Trent wyobrażał sobie, ile cali
zyskał przez ten czas Miguelito. Wiedział też, że Mariana przysłuchuje się i wyobraził ją
sobie leżącą wśród kukurydzy. Musiała ze strachu poczuć pustkę w brzuchu; Trent prawie
czuł palący smak gorzkiej żółci, zalewającej jej gardło.
- Biegiem! - wrzasnął Gomez. A więc Kolumbijczycy już ich obeszli po zboczu.
Trent spróbował pobiec, ale załamała się pod nim prawa noga. Seria z kałasznikowa
przeszyła bananowce; pociski cięły liście na strzępy i wyrywały kawałki miękkich pni.
Przynajmniej jeden z Kolumbijczyków uwierzył w jego opowiadanie.
Contras odpowiedzieli takim ogniem, jakby mieli dość amunicji na wydanie małej wojny.
Drugi Kolumbijczyk dał serię ze szczytu występu. Pociski wybijały krzemień z powierzchni
drogi. Trent stoczył się przez jezdnię do rowu po stronie plantacji.
- Pełznij - popędzał Gomez głosem łamiącym się z niepokoju. Z wdzięczności za uratowanie
przez Trenta życia? Czy też uważając go za swe ubezpieczenie?
Trent określił pozycję Gomeza: dwadzieścia jardów drogą wzdłuż skraju plantacji. Jeśli
wyminie drzewa, będzie bezpieczny przed Kolumbijczykami na przeciwległym zboczu. Ale
w chwili, gdy opuści rów, wystawi się na strzały człowieka czy ludzi na szczycie występu.
Przepełznął jeszcze dziesięć jardów i zawołał do Gomeza, aby osłonił go ogniem.
Gdy bandyta zaczął strzelać, Trent wytoczył się z rowu. Tocząc się dalej usłyszał, że Gomez
klnie straszliwie, a przez stukot automatów przebijają się dwa głośniejsze wystrzały
pistoletowe.
Leżąc płasko na brzuchu, Trent wślizgnął się pod osłonę plątaniny drzew. I wtedy zobaczył
Louisa. Nikaraguańczyk trzymał rewolwer kalibru 45. Szczupły morderca kołysał się jak wąż,
wyglądając przez drzewa w poszukiwaniu celu. Jeszcze cztery naboje w rewolwerze...
Dostrzegł Trenta i uśmiechnął się. Trent z wysiłkiem usiadł, trzymając ręce na karku i
wzrokiem błagając zmiłowania. Louis z przyjemnością wysiąkał nos w czystą chusteczkę.
Uniosły się różowe powieki i ukazały zimne oczy. Uśmiechnął się szerzej, wystawiając
koniec języka między cienkimi wargami. Powoli uniósł rewolwer, by przedłużyć sobie
przyjemność zabijania. Ryknął diesel ciężarówki. Latynos utracił koncentrację na ułamek
sekundy. A potem wystrzelił. Dwukrotnie.
Pierwszy pocisk padł o parę cali za blisko i tylko na buty tropikalne Trenta trysnęła maleńka
fontanna błota. Drugi trafił w mokrą ziemię między stopami Louisa i rewolwer wypadł mu z

background image

dłoni. Ugięły się pod nim kolana i upadł bokiem na drzewo, z rękami wyciągniętymi
bezwładnie, jakby jedną chciał objąć pień, a drugą wyszarpnąć małą, płaską rączkę noża do
rzucania, wystającą mu z gardła. Osunął się bezwładnie, zachwiał i padł na twarz.
Silnik ciężarówki zawył, gdy kierowca zaszarżował na drzewa. Kolumbijczycy i contras
wściekle strzelali. Trent odzyskał swój nóż, a potem odnalazł Gomeza. Bandyta leżał na boku
z krwawą pianą na wargach. Louis strzelił mu w plecy. Gomez wcisnął Trentowi w dłoń
kawałek papieru. Oczy umierającego patrzyły błagalnie. Patykiem umoczonym we własnej
krwi Gomez nakreślił cyfry nad pięcioma połączonymi krzyżykami z literą Z w środku.
- Union Banque, Zurych?
Gomez próbował coś powiedzieć, ale jego słowa utonęły we krwi. Miał krwotok płucny.
Dusząc się walczył, by przemówiły jego oczy w rozpaczliwym błaganiu nie o siebie, lecz o
swą rodzinę. Trzech synów, trzy córki.
- Dopilnuję, by się nimi zaopiekowano - obiecał Trent. - Ale potrzebuję moich ośmiu tysięcy
dolarów. - Portfel z tylnej kieszeni bandyty przełożył do własnej.
Na lewo od niego ciężarówka zmiażdżyła drzewo bananowe, zakręciła na skraju plantacji i
znów zaszarżowała. Trent zaryzykował wstanie z miejsca i Miguelito go zobaczył. I jeszcze
dał się słyszeć inny dźwięk: wycie silników odrzutowych i mielenie wirników helikopterów.
Trent chwycił drzwiczki ciężarówki i wciągnął się na przednie siedzenie.
- Zwariowany idiota! - wrzasnął na Miguelita, nacis kającego gaz do dechy.
Mały Tatar zachichotał.
- Hej, mali peśku, wsiśtko na twe uślugi. Twoi ludzie?
- Prawdopodobnie.
- Zmywajmy się stąd, nim nam odstrzelą dupy.
Rosyjski agent na pełnych obrotach i pierwszym biegu przebijał się przez bananowce, które
padały jak kręgle. O mniej niż dziesięć jardów przed nimi z zieleni powstało dwóch contras.
Trzymali gotowe do strzału kałasznikowy. Rosjanin włączył klakson i z całej siły skręcił
kierownicę. Tył ciężarówki zatoczył łuk i Trent ujrzał, jak contras uskakują przed mielącymi
ziemię kołami.
Samochód wypadł spomiędzy drzew przez drogę na pole kukurydziane. Trent machał przez
okno żółtym kwadratem jedwabiu, otrzymanym od Amerykanina w Cancun. Helikopter
zawisł nad ich głowami, przyciskając powiewem wirników kukurydzę do ziemi. Dalsze cztery
wyganiały contras z plantacji, a jeszcze dwa zniżały się nad występem skalnym w kierunku
Cypla Angielskiego Pułkownika.
Trent wyskoczył na ziemię, trzymając żółtą chustę nad głową. Powiewając nią poczuł się jak
głupiec.
Miguelito zachichotał.
- Człowieku, a ja właśnie zacząłem się troszkę bawić.
- Durny wariat - powiedział Trent. - Dziękuję.
- Przyjemność po mojej stronie. Przyślę ci pocztówkę.

Trent w blasku słońca siedział na stopniu ciężarówki. Z powodu którego sam dobrze nie
rozumiał, rozpostarł żółtą chustę na kolanach, położywszy na niej ręce. Obok stała Mariana.
Byli blisko siebie, ale nie dotykali się ani nie patrzyli na siebie, Załoga helikoptera stanęła
trochę dalej, rozmawiając po cichu między sobą i umyślnie nie patrząc w ich stronę.
Przypominali Trentowi lekarzy na obchodzie szpitalnym, zbitych w grupkę i deliberujących
nad stanem pacjenta w agonii. Ciekaw był, czy zaczyna unosić się nad nim zapach śmierci.
Znał majora Sił Specjalnych, z którym tak się działo. Nie śmierci, poprawił się, ale zabijania.
Zapach zabójcy. Nigdy nie rozumiał, czemu piloci myśliwców tak uparcie malują na swych
samolotach ofiary zestrzeleń. Być może odległość i szybkość, z jaką rozgrywały się walki

background image

powietrzne, powodowała, że zabijanie odczuwało się mniej bezpośrednio i osobiście, bardziej
abstrakcyjnie. Mniej krwawo...
Właśnie to, pomyślał Trent, patrząc na swe zlepione krwią dłonie. Jego własną krwią, krwią
Louisa, krwią Gomeza. I to jeszcze się nie skończyło. Jeszcze nie...
Nic dziwnego, że nie ośmielał się dotknąć Mariany.
- Przepraszam - powiedziała. - Tam był wóz poli cyjny. Zaproponowali, że mnie podrzucą, a
ja powiedzia łam, że chcę się dostać do Brytyjskiej Wysokiej Komisji.
- Zabrali cię do Caspara?
Mariana skinęła głową.
- To już nie ma znaczenia.
Wysoki żołnierz, starszy niż załoga helikoptera, podszedł drogą do ciężarówki i kiwnął im
głową. Tamci nie zasalutowali ani nie stanęli całkiem na baczność, ale przyjęli bardziej
wyprostowaną postawę. Brak odznak stopnia powiedział Trentowi, że człowiek był z SAS.
Żołnierz nie przedstawił mu się, ale tylko przyjacielsko kiwnął głową.
- Trent? Byliśmy w stanie gotowości w Belize. Przykro mi, że jesteśmy spóźnieni.
Zatrzymała nas pogoda.
- W porządku. Kto was zawiadomił?
- Prezydent za pośrednictwem Wysokiego Komisarza. Stary ma charakter - powiedział
żołnierz z podziwem. - Bliski siedemdziesiątki, a przedostał się przez rzekę i potem
dwadzieścia mil górami w ogonie huraganu do amerykańskiego obozu jeździeckiego. Użył
radia.
Trent usłyszał, że Mariana pociąga nosem. Z całej męki ostatnich dni ten ból, pomyślał, jest
najgorszy... Ból, że siedzi spokojnie w słońcu, niezdolny ująć jej dłoni. Wyciągnęła mu żółtą
chustkę spod ręki i wytarła nos.
- Kim był twój kumpel? - spytał żołnierz, kiwnąwszy głową w stronę akrów zgniecionego i
skotłowanego pola kukurydzy.
- Jaki kumpel? - odpowiedział pytaniem Trent.
Żołnierz wyszczerzył zęby.
- Ten nie istniejący, na polu kukurydzy.
- Nie istnieje nawet w twoim raporcie - odrzekł Trent.
- Twoja sprawa. - Żołnierz obejrzał Trenta jak weterynarz badający konia, który miał upadek
na wyścigach Becher's Brook. - Lepiej weźmiemy cię do szpitala. Cywilnego czy
wojskowego?
- Wojskowego - odrzekł Trent. - Merida, w Mek syku. Będziesz musiał mieć zezwolenie na
przelot. - Trent podał mu częstotliwość i podniósł wzrok na Marianę. Pomyślał, że musi to
załatwić szybko, szybko i czysto. Ale nie potrafił znaleźć słów.
Dotknęła lekko dłonią jego przedramienia.
- W porządku, Trent. Wiem. Jest ci przykro...
- Tak - powiedział. - To znaczy...
Pocałowała go w policzek, prawie przelotnie.
- Rób swoje.
- Masz rację - odpowiedział i próbował stanąć, ale prawa noga nie chciała go unieść.
Żołnierz gestem przywołał dwóch ludzi z załogi helikoptera, którzy ujęli go pod pachy. Jeden
z nich był młody, może przed dwudziestką.
- Przepraszam za tę krew - powiedział Trent.
- Wszystko w porządku, sir. Wykonuje się zadanie...

Idąc głównym korytarzem szpitala wojskowego w Meridzie, pułkownik Smith był w
okropnym humorze. Stukot jego skórzanych obcasów na wykładanej płytkami podłodze był

background image

tak ostry, że poprzedzający go młody ordynans śpieszył przed siebie, jakby gonił go
rottweiler.
Pułkownik nienawidził szpitali. Nienawidził ich zapachu środków dezynfekcyjnych i
wczorajszej gotowanej ryby. Nienawidził sposobu, w jaki wszyscy tu przemawiali: z
przyciszoną powagą papistowskiego kapłana, słuchającego spowiedzi. Nienawidził
wdzięczących się pielęgniarek, które uważały się za coś lepszego, ponieważ wiedziały, jak się
podciera tyłek mężczyzny albo goli go z przodu. I nienawidził zniewieściałych ruchów
męskiego personelu szpitalnego; młody ordynans był typowym przedstawicielem tego
gatunku, mając gładkie policzki, wymagające golenia ledwie raz w tygodniu.
Ale najbardziej pułkownik nienawidził lekarzy.
Każda choroba była albo złośliwą symulacją, albo dowodem słabej woli; zwykle jednym i
drugim. Szpitale popierały działania symulantów, a lekarze byli ich sprzymierzeńcami, do
tego obrzydliwie bogacąc się takim postępowaniem. A jeszcze trzeba dodać, że każdy z nich,
aż do ostatniego, to cholerny kłamca, udający posiadanie wiedzy, której nie ma, i tajemnic, do
których nie ma prawa.
Ordynans otworzył przed pułkownikiem drzwi i wycofał się skulony, kłaniając się w pas.
Pułkownik groźnie na niego popatrzył i wkroczył do gabinetu głównego chirurga. Był to
mężczyzna gigantycznej postury, około trzydziestopięcioletni, odziany w czysty, biały kitel z
piórem i latarką z nierdzewnej stali w kieszeni na piersiach. Jakby był weterynarzem od pudli
i kotów, pomyślał pułkownik.
Chirurg miał czarne włosy wypomadowane i zaczesane do tyłu. Jego zegarek był jednym z
owych wulgarnych wyrobów na ciężkiej bransolecie z dwóch odcieni złota. Nosił
kwadratowe okulary bez oprawki. Siedział na obrotowym fotelu z wysokim oparciem, obitym
imitacją czarnej skóry, za wielkim biurkiem z fałszywego czarnego drewna z marmurowym
blatem - wszystko, by robić wrażenie na głupcach, którzy zaufali jego nożom.
Dwa krzesła przed biurkiem były z tego samego fałszywego czarnego drewna. Były małe,
bez poręczy, z pionowym oparciem i z rozmysłem niewygodne, by podkreślać przepaść
społeczną między pacjentem i lekarzem.
Z prawej strony pokoju jedyne okno wychodziło na kawałek trawnika, ocieniony drzewem
uroczynu. Przez całą szerokość ściany za fotelem ciągnął się ekran do podświetlania zdjęć
rentgenowskich. Był zgaszony. Na innych ścianach wisiały obrazy, oprawione w chromowane
listwy na matowoczarnym tle, takim samym jak kolor biurka i krzeseł. Przedstawiały
zachodzące na siebie plamy nieokreślonych kolorów.
Tak zwana sztuka nowoczesna była jeszcze jednym przedmiotem nienawiści pułkownika.
Dywan w plamki przypominał mu odchody myszy.
- Smith, pułkownik. Pan jesteś Gonzales - wyszczekał pułkownik.
- Major Gonzales - powiedział chirurg bardziej z przyzwyczajenia, niż po to, by poprawić
Anglika. Uniósł się lekko z fotela, z ogromną ręką wyciągniętą nad biurkiem. - Miło mi pana
poznać, pułkowniku Smith.
Pułkownik zignorował podawaną dłoń, więc chirurg zmienił gest w zaproszenie do
skorzystania z jednego z niewygodnych krzeseł.
- Zechce pan usiąść?
Mówił głębokim basem, a akcent miał kalifornijski, co jeszcze bardziej poirytowało
pułkownika. Czemu, do licha, cudzoziemcy przejmują akcent i słownictwo narodu
imigrantów?
- Wolę stać - powiedział pułkownik. - Siedziałem w cholernym samolocie przez ostatnie
dwadzieścia cztery godziny.
- Może filiżankę herbaty?
- Herbaty! - Meksykański lekarz musiał być obłąka ny! - Wielki Boże, człowieku, jest
dopiero druga po południu. Chcę wiedzieć, co brakuje Anglikowi, którego tu macie.

background image

Chirurg rozłożył opalone, potężnie umięśnione ręce.
- Sądziłem, że wyjaśniłem przez telefon...
- Nie życzę sobie medycznego bełkotu. Żądam prawdy, jasno wyłożonej w prostym języku.
Ten człowiek pracuje dla mnie. Jego ojciec był starym przyjacielem. Ja go wychowałem.
Chirurg westchnął i by odzyskać autorytet usadowił się w swym dyrektorskim fotelu. Fotel
jęknął pod jego ciężarem.
- Pacjent cierpi na złamanie czterech żeber po prawej stronie ciała - wyjaśnił skrupulatnie,
oparłszy łokcie na biurku i złożywszy pionowo palce. - Chociaż to niedogodne, nie powinno
być niebezpieczne dla pacjenta o jego budowie i sprawności fizycznej, pułkowniku. Niestety
wydaje się, że przez pewien czas, po pierwszym wypadku, pacjent kontynuował nadmierną
aktywność. Bez wątpienia nastąpiły dalsze wypadki.
Pułkownik mruknął z irytacją:
- Człowieku, mówże dalej.
Chirurg obrócił się z fotelem w stronę ekranu, a mebel odpowiedział głosem protestu.
Zawiesił na ekranie trzy zdjęcia rentgenowskie klatki piersiowej i białą pałeczką dyrygencką
wskazał połamane żebra.
- Proszę zauważyć, pułkowniku, że pod wpływem pierwszego uderzenia żebra przebiły
prawe płuco.
Pałeczka chirurga zatrzymała się teraz na szeregu ciemniejszych miejsc w prawym płucu.
- Widzi pan tutaj, pułkowniku, rozległe uszkodzenia, jakich doznało płuco podczas kolejnych
upadków oraz gdy pacjent, jak na to wskazują dowody, poddawał się nieustan nie
gwałtownym wysiłkom.
Czubkiem pałeczki chirurg nakreślił kółka wokół czarnej masy, która na każdym ze zdjęć
wypełniała prawą stronę klatki piersiowej.
- Ciężki krwotok, pułkowniku. - Zgasił ekran i przekręcił fotel przodem do pułkownika
Smitha. - Przetaczamy mu świeżą krew, pułkowniku.
Brwi pułkownika uniosły się jak skrzydła jastrzębia.
- Chcesz mi pan powiedzieć, że krwotok nadal trwa?
- Wolałbym powiedzieć, że nie byliśmy zdolni po wstrzymać krwotoku - odparł chirurg
lodowatym tonem.
- Co za różnica? - odwarknął pułkownik.
- Pierwsze implikuje nieudolność, pułkowniku. Drugie, że pomimo umiejętności i
najlepszego wyposażenia nie odnieśliśmy sukcesu. Główną trudność sprawia nam serce.
Pacjent doznał szoku w połączeniu z intensywnym wysiłkiem. Bicie serca jest słabe. W
obecnej chwili pacjent nie jest w stanie wytrzymać następnej operacji.
- Co robicie?
- Czekamy, pułkowniku.
- Czy on może mówić?
- Nie w tej chwili, pułkowniku.
Cztery słowa, gdy wystarczyłoby zwykłe "nie".
- Być może mógłbym posiedzieć przy nim chwilę. Lubię chłopca - dodał pułkownik i
natychmiast zirytował się na siebie za to, że wypadł z roli. - Ma pan jego rzeczy?
Chirurg wręczył mu zwitek banknotów dolarowych.

W oczach laika Trent wyglądał jak trójwymiarowa mapa systemu komunikacji podziemnej w
Londynie, z dorzuconym dla dobrej wagi układem sterowania. Pułkownik śledził wzrokiem
słabo pulsujący wykres pracy serca na ekranie. To znał. Widział w telewizji. I rozpoznał
torebki z plazmą krwi.
Pomimo brody całkiem niezła twarz, pomyślał pułkownik, patrząc z góry na Trenta. Ale zbyt
wiele w nim z matki. Piękna kobieta i wspaniała amazonka. Ale straszliwie rozrzutna. On by

background image

miał dla niej pieniądze. Uznawszy, że doszli do porozumienia, kupił dla niej klacz, by mogła
brać udział w polowaniach z gończymi. Było to na rok przedtem, jak otrzymał awans na
kapitana, co zgodnie z pułkową tradycją pozwalało mu zawrzeć związek małżeński. Opłacił
jej krawcową, a nawet kupił jej szaroniebieski samochód MG. Po czym poprosił ją, by wyszła
za niego za mąż, a ona odmówiła. Powiedziała, że go lubi, ale... Wszyscy się dowiedzieli. Był
pośmiewiskiem pułku. Przeniósł się do ministerstwa. W rok później wyszła za jego
najlepszego przyjaciela. Wspaniały człowiek, Mahoney. Cudownie lojalny, serdeczny i
wesoły towarzysz. Ale kawał gałgana, żadnej odpowiedzialności w sprawach pieniężnych, i
poza pensją ani grosza przy duszy.
Pułkownik ostrzegł Mahoneya, że z tego małżeństwa nic dobrego nie wyniknie. Tylko śmiał
się i nalegał, by Smith został jego drużbą. Po sześciu miesiącach pułkownik musiał złożyć za
niego kaucję, by go wyciągnąć z kłopotów z kasą szwadronu.
Ile lat miał chłopiec, gdy zgodził się nim zaopiekować? Dwanaście? Ta cholerna baba
zadzwoniła do niego z Bahajnu, zawiadamiając o samobójstwie Mahoneya, żądając pomocy, i
to nie po raz pierwszy od czasu skandalu z rachunkami. Sama w to wpędziła biednego
Mahoneya swoją rozrzutnością, pomyślał i powiedział, żeby sobie szła do diabła. Ale zgodził
się wziąć chłopca.
Gotów był go pocieszać. Przygotował się na to, przepowiadał sobie stosowne słowa, nawet
wypróbowywał obejmowanie chłopca przed lustrem swej sypialni. Wiedział, że to ważne, bo
sam nie był dobry w kontaktach fizycznych.
Pułkownik pamiętał surowe opanowanie na twarzy chłopca, wchodzącego do holu z jedną
tylko, małą walizeczką letniego odzienia. Stanął tam, jakby nic się nie stało, z obojętną miną,
odrzucając go swym chłodem. Zadrżał zupełnie jak jego matka, gdy pułkownik spróbował
objąć go za ramiona.
Oczywiście pułkownik się rozzłościł, co było w tych okolicznościach naturalne. I chociaż
próbował, nigdy nie mógł chłopca ścierpieć. Skryty, niewrażliwy, ale dobry do nauki. Być
może pułkownik zrobił błąd, nie pozwalając mu iść na uniwersytet, ale chłopak miał zadatki
na pierwszorzędnego agenta; pułkownik zaś pragnął odciąć go od towarzystwa, zanim jego
twarz stanie się zbyt znana.
Pomyślał o czasach, kiedy się nim posługiwał, przekształcając go w znakomitą broń. Ale on
zmiękł. Zaczął stawiać znaki zapytania.
Pierwszym błędem było danie jego matce obietnicy, że wyśle go do jednej ze szkół,
prowadzonych przez tych cholernych mnichów w sutannach. Oraz skierowanie go na robotę
do Irlandii, pomyślał z irytacją pułkownik. Cholerni katolicy. Nieustannie zarażający się na
nowo sprawami, należącymi do minionych dziejów, o których lepiej zapomnieć. Gadający o
głodach ziemniaczanych i rugowaniu Irlandczyków z ziemi, jakby zdarzyły się po drugiej
wojnie światowej, a nie przed pierwszą. Domagający się zrozumienia, jakby było cokolwiek
do rozumienia prócz tego, że terrorysta to wściekły pies, którego trzeba położyć kulką w łeb.
Ale przez pewien czas chłopak był mu użyteczny. Chociaż zawsze nieposłuszny, to
oczywiste...
Pułkownik przeczesał dłonią krótkie szpakowate włosy. Był zmęczony. Zbyt wiele podróży.
Tam i z powrotem do Brukseli, jakby samolot był autobusem, a teraz znowu tutaj. I nadal
pozostało mu coś do zrobienia, nim znajdzie się w swym łóżku hotelowym...

Pomimo różnicy czasów pułkownik spał dobrze. Śniadanie zjadł w łóżku: kawa oraz tosty z
masłem i meksykańskim miodem z Juka tanu, który okazał się zaskakująco smaczny. Po
kąpieli ogolił się, jak zawsze w skupieniu, używając ostrza Wilkinson Sword, świeżo z
opakowania, założonego do maszynki z masywnego srebra otrzymanej od ojca w roku, w
którym wstąpił do szkoły wojskowej w Sandhurst. Był zadowolony, choć nie zaskoczony, gdy
stwierdził, że rękę ma pewną jak skała.

background image

Starannie ubrał się w kremowy płócienny garnitur, świeżo odprasowany przez hotelowego
służącego, który również wypolerował brązowe mokasyny pułkownika do należytej
doskonałości. Zawiązał krawat pułkowy, jeden ze swych ulubionych. Nosił go pomimo
przeniesienia do ministerstwa ze stopniem wojskowym, nadanym jako niezbędna przykrywka
w jego pracy, nie zaś uzyskanym w służbie pułkowej. W recepcji oczekiwała na niego paczka.
Teczka nie należała do rzeczy, które nosił dżentelmen, ale dziś była mu potrzebna.
Nałożywszy panamę na głowę jak należy, czyli prosto, przywołał taksówkę i polecił kierowcy
jechać do szpitala wojskowego.
W stanie zdrowia pacjenta nie nastąpiły żadne zmiany. Pułkownik powiedział, że posiedzi z
chłopcem przez godzinę. Chirurg oświadczył, że polecił umieścić w pokoju pacjenta
wygodniejsze krzesło, i wezwał ordynansa, by odprowadził pułkownika.
Pułkownik przyjrzał się chłopcu, ale nie było w nim nic więcej do zobaczenia niż wczoraj.
Odesławszy ordynansa, powiesił kapelusz na haku na drzwiach i usiadł. Pomyślał, że
rozsądnie będzie poczekać chwilę, by zorientować się, co się dzieje w szpitalu, i
przyzwyczaić do odgłosu kroków na korytarzu za drzwiami.
Przyglądając się Trentowi znów pomyślał, że z chłopcem dobrze się pracowało. Wszyscy
jego ludzie dobrze pracowali. Rzucili komunistów na kolana. A teraz były te komisje,
badające metody, jakich używali. Oczywiście Amerykanie.
Udawał, że lubi Amerykanów, i wyszkolił chłopca, by robił dla nich brudną robotę. Ale teraz
niech go diabli wezmą, jeśli pozwoli im się ściągnąć. Jak oni śmieli wzywać brytyjskiego
oficera przed którąś ze swych nędznych komisji? Pohańbiony, wyrzucony poza nawias
towarzystwa, nie śmiałby pokazać się w swym klubie. Gdyby to się zdarzyło, równie dobrze
mógłby być martwy.
Ale to się nie zdarzy.
Przygotowany był od początku, zawsze pracując z chłopcem przez Boba Frencha jako
pośrednika. A French nazwał się w końcu Don Roberto! Ojciec Frencha nie był niczym
więcej, niż pochopnie awansowanym urzędniczyną. A French nieźle sobie na tym zarobił,
pomyślał pułkownik, wspomniawszy wielki dom nad plażą w Cancun, służących,
ogrodników, mercedesa z kierowcą.
Wiele czasu upłynęło od chwili, gdy musiał robić takie rzeczy, pomyślał, zakładając okulary
do czytania ze sprężynowymi zausznikami. Z teczki wyciągnął torebkę plazmy krwi, skażonej
antykoagulantem, i podszedł do bożonarodzeniowej choinki ze zwisających rurek,
zawieszonej nad łóżkiem.
Nie minęło nawet trzydzieści sekund i już znowu siedział na krześle. Torebki zamienił bez
kłopotów. Oczywiście przedtem to przećwiczył. Mając jeszcze przed sobą dwadzieścia minut
oczekiwania, wyciągnął z teczki Sunday Times.

Spod zmrużonych powiek Trent przyglądał się czytającemu pułkownikowi. Myślał
początkowo, że go to obejdzie, ale leżąc w łóżku zdążył się przyzwyczaić do tej myśli.
Przedtem był zbyt zajęty pozostawaniem przy życiu. Przez trzy dni nie powiedział nic, poza
wyszeptanymi instrukcjami dla Pepita, więc odkaszlnął, by oczyścić głos.
Pułkownik zerknął nad swą gazetą, a Trent powiedział:
- Obawiam się, pułkowniku, że popełnił pan błąd.
Jak na człowieka w swym wieku pułkownik poruszał się szybko; ale Trent go ostrzegł:
- Proszę nie robić głupstw, mam broń. I został pan nagrany na video. Okno jest zakratowane,
a na zewnątrz czeka pół armii meksykańskiej.
Usiadł na łóżku i odwinął bandaż z prawej ręki, uwalniając rurki. Nie było przy nich żadnych
igieł.
Pułkownik padł na krzesło. Zbladł jak ściana. Ale siedział sztywno wyprostowany, z
chłodnym i czujnym wyrazem szarych oczu.

background image

Trent na chwilę wyobraził sobie, że słyszy, jak w głowie pułkownika galopują myśli,
szukające wyjścia z sytuacji.
- Nigdy nie był pan dobry w terenie, pułkowniku. Jest pan człowiekiem zza biurka, zbyt
zajętym manipulowaniem, by dostrzec, jak sam jest manipulowany.
- Manipulowany? Co ty, u diabła, opowiadasz?
- Od samego początku - odparł spokojnie Trent. - Ma pan urojenia na temat swej królewskiej
wspaniałości. A faktycznie był pan pionkiem. Wbił pan sobie w głowę, by oczyścić starą
gwardię w Langley, pańskich przyjaciół, pułkowniku. I o to w tym wszystkim szło.
- Nie gadaj cholernych bzdur - warknął pułkownik. - Za kogo, u diabła, ty się uważasz? To ja
cię wyszkoliłem, chłopcze. Jesteś mój. Złamię cię... o tak. - Pstryknięcie palcami rozległo się
w małym pokoju tak głośno, jak strzał z pistoletu. - Ciebie i tego, kto cię do tego wynajął. Nie
wyobrażaj sobie, że już ze mną skończyłeś. Każdą robotę, jaką wykonałeś, mam w aktach, a
także, dla kogo ją wykonywałeś. Jeśli ja padnę, padnie cała wasza cholerna paczka. Na Boga,
ja ich nauczę...
- Nie słucha pan, pułkowniku - powiedział Trent. - Zabawa skończona. Próbował mnie pan
zamordować. To jest na filmie, a my jesteśmy w Meksyku. Ten wielki człowiek, którego pan
uważał za naczelnego chirurga, jest pracowni kiem meksykańskiego wywiadu i moim
przyjacielem.
Na ułamek sekundy w oczach Smitha zabłysło zwątpienie.
- Nie szukam zemsty - kontynuował Trent. - Ciągle jestem pańskim dłużnikiem, pułkowniku,
pomimo tego, co pan zrobił. Dlatego wybrałem Meksyk. Uważam, że tutaj może pan zrobić
lepszy interes, niż to byłoby w domu czy w Stanach. Będą pana trzymali za usiłowanie
morderstwa, póki interes nie zostanie ubity. - Wzruszył ramionami. - Może to nie brzmi zbyt
zachęcająco, ale będzie pan bezpieczny i w miarę w wygodnych warunkach. Połowa
wszystkich aparatów wywiadowczych szuka pana, jak pszczoły miodu, co oznacza, że miód
jest coś wart: nego cjacji, zanim druga połowa urżnie panu język.
Było to najlepsze, co mógł zrobić. I tyle był winien pułkownikowi w zamian za miłość, jaką
okazał jego matce, ocaliwszy ojca przed pierwszym skandalem, a jemu dawszy dom i
wykształcenie. Trzymanie w domu chłopca, nieustannie przypominającego mu utraconą
miłość, nie mogło być łatwe do zniesienia.
- W tym kraju - dodał - mógłbym pana wsadzić do końca pańskiego życia.
Przez policzek pułkownika przebiegł lekki skurcz.
- Przykro mi - powiedział Trent, bo mimo wszystko było mu przykro za tego starego
człowieka. Ale nie stracił czujności. Były bowiem sprawy z jego przeszłości, wymagające
wyjaśnienia. Bolało go gardło, więc sięgnął po stojącą na nocnym stoliku szklankę wody, a
potem zapytał spokojnie: - Nigdy nie zostałem przeniesiony do Wspólnoty Europejskiej?
Przypuszczam, że nie żyję?
Pułkownik nie był w stanie ukryć swego zadowolenia.
- Tak, mój chłopcze, obawiam się, że tak jest.
- To właśnie przypuszczałem - odrzekł Trent. - Ale sprzedał pan domek? Moja babcia
finansowo ma się dobrze?
- Oczywiście tak jest. To było uboczne zadanie... - Starszy pan znowu potrząsnął głową,
jakby był straszliwie zmęczony. - Niestosowne dla mężczyzny.
Gdyby od urodzenia miał mniej pieniędzy i inne pochodzenie społeczne, byłby doskonałym
aktorem - pomyślał Trent.
- Musiał pan wierzyć, że ochronił pan siebie i Departament. Wszystkie te usługi, które pan
oddawał swym amerykańskim przyjaciołom w Langley, odłożono ad acta jako prywatne
operacje, wykonywane przeze mnie bez pańskiej zgody, a moje wynagrodzenie
przekazywano przez Don Roberta Fleminga, czy jak on tam się nazywał.

background image

- French - powiedział pogardliwie pułkownik. - Robert Charles Richard French. Nie jeden z
nas.
Chciał powiedzieć, że nie dżentelmen. Trent dobrze znał starego człowieka.
- Kazał go pan zabić.
- Powiedział, że jedzie do Waszyngtonu, by zeznawać przed jakąś ohydną komisją Kongresu.
Naciskali go od miesięcy. To byłaby nowa afera Philby'ego, i wszystko zostałoby wywrócone
do góry nogami. Politycy, wtykający nosy tam, gdzie nie mają prawa. Już pytali o ciebie, ale
schowałem cię w Irlandii. A ja byłem następnym na ich cholernej liście.
Przez moment Trent ujrzał w oczach pułkownika nieskrywaną nienawiść. Tyle sam się już
domyślił, ale potrzebował dowodów. O śmierć Frencha oskarżono by jego. Jego nóż;
zbuntowany tajny agent, za którym rozesłano listy gończe najwyższej pilności: "Strzelać bez
ostrzeżenia". Kolejna część kombinacji starannie zakończona.
- Zapłacił pan za katamaran w taki sposób, by ślad prowadził do mnie?
- Tak.
- Z funduszów zarządzanych przez Frencha?
Lekki uśmieszek pogardy wykrzywił wargi pułkownika.
- French znał się na takich sprawach.
French znał się na pieniądzach, ale tego słowa dżentelmeni nigdy nie używali.
- Z dokumentów wynika, że sfingowałem własną śmierć w Irlandii?

W lekkim deszczu szli przez pole w stronę domu na farmie: Trent i pięciu członków komórki
terrorystycznej, do której przeniknął. Sztruksowe spodnie wpuszczone w gumiaki, grube
swetry z rękawami, tweedowe marynarki, strzelby pod pachami, dwa króliki i zając w torbie
na zwierzynę, mieszaniec labradora i seter irlandzki przy nodze - dowody, że nie mieli
najmniejszych złych zamiarów. Wzdłuż pola biegła niska, żyzna grzęda, porośnięta trawą
nieco zieleńszą niż na polu.
Tego dnia wyczuł u terrorystów nadmierną przyjacielskość. Klepali go po plecach i śmiali się
odrobinę za głośno, podejrzewał więc, że go przed nimi zdradzono. Uratował go wysoki
poziom adrenaliny we krwi. Przygotowany na wybuch przemocy, dał nura nieomal zanim
uderzyła w nich pierwsza salwa zza muru bez zaprawy po lewej stronie i ze stodoły przed
nimi.
Jeden pocisk trafił Tren ta w ramię, drugi w udo, ale właśnie adrenalina zapewniła mu
dodatkową siłę i szybkość,by dopaść rowu przed murem. Pamiętał swe przerażenie, gdy leżał
w błocie, świadom, że zdradził go ktoś, będący po jego stronie. I nie wiedział dlaczego.
Wiedział, że schwytano go w pułapkę operacji "Strzelaj, by zabić" - żadnych jeńców. Wahał
się, czy krzyknąć hasło, z obawy, że mogło zostać anulowane. W każdej chwili zza muru
mógł upaść na niego granat ręczny. Czuł, że żołnierz odlicza czas rzutu, więc wypowiedział je
spokojnie, by go nie przestraszyć.
Usłyszał, jak mężczyzna klnie. Granat przeleciał wielkim łukiem nad jego głową i wybuchł
na niskiej, żyznej grzędzie, znaczącej miejsce, gdzie cała ludność gminy, ponad trzysta osób,
znalazła wieczny spoczynek podczas głodu. Złożył ich tam jeden człowiek, tak słaby, że nie
był w stanie kopać szpadlem grobów, więc tylko zasypał ich ziemią, nie chowając głębiej.
Usłyszał, że żołnierz mówi z miękkim northumberladzkim akcentem przez radio, a potem
dowódca zasadzki krzyczy, by Trent wyszedł z rowu z rękami w górze.
Do żołnierza za murem Trent powiedział własnym głosem i z akcentem, którego nie używał
od dwóch lat: - Powiedz temu cholernemu głupcowi, że nie mogę się ruszyć. Jeden z was
trafił mnie w nogę. Mam zmiażdżone ramię i krwawię jak zakłuta świnia.
Żołnierz odpowiedział: - Tak, sir - a Trent zapamiętał ogarniające go poczucie winy, które
trwało, dopóki nie stracił przytomności. Winy, że mówi innym głosem, głosem wyższych sfer

background image

brytyjskich, inaczej, niż mówiło pięciu młodych mężczyzn zabitych na polu. Popatrzywszy na
pułkownika, powiedział:
- Zdradził mnie pan przed IRA i przed armią. Nadmiarowe zabójstwo. - Nic dziwnego, że
przez ostatnie miesiące prześladowała go paranoja.
Pułkownik zadarł głowę. Blade oczy, skóra pobielała na kościach policzkowych.
- Czytałem twoje raporty. Kupa sentymentalnych pomyj. Byłeś gotów do zdrady.
- Bzdury - powiedział Trent. - Chciałeś mieć mnie martwego, abym nie mógł zeznawać przed
komisją Kongresu. Musiałeś dostać cholernego szoku, gdy przeżyłem.
Pułkownik parsknął.
- Popierałeś Caspara - kontynuował Trent - by być pewnym, że jego operacja rozpocznie się
od wmieszania mnie jako przemytnika broni i zabójcę Frencha. W ten sposób pozbywałeś się
nas obu. Kurtyna miała zapaść w chwili, gdy na głowie będziesz miał wieniec laurowy za
wysłanie SAS z Belize na ratunek demokracji. Błyskotliwe! Komisja Kongresu nic nie
zyskuje politycznie, znęcając się nad bohaterem. Ale popełniłeś jeden błąd. Don Roberto
zostawił mi ostrzeżenie, a ty go nie zauważyłeś. - Trent wyciągnął spod poduszki fotografię i
cisnął przez pokój. Padła u stóp pułkownika, który ją podniósł. - Musiałeś ją bardzo kochać...
i nienawidzić mego ojca. - W tym momencie ujrzał minę pułkownika i wiedział już, że nie
miał racji.
- Nie mogłem wytrzymać tej cholernej kobiety - po wiedział pułkownik, z zaciśniętymi
dłońmi i pobielałymi kłykciami, wlepiając oczy w Trenta. - A ty jesteś synem swojej matki.
Twój ojciec się zabił, a ty nie przelałeś ani jednej łzy. - Z goryczy słowa więzły mu w gardle.
- Jesteś zimny jak ryba. Właśnie dlatego cię wyszkoliłem. Zapowiadałeś się nieźle od samego
początku.
A więc wszystkie wspomnienia o matce były kolejną manipulacją pułkownika.
- Widziałem tatę - powiedział Trent. - Na krótką chwilę, zanim się zabił. Nie mogłem mu
pomóc.
- Wielki Boże! - Po raz pierwszy w życiu Trent ujrzał pułkownika naprawdę wstrząśniętego.
Potrząsnął głową, jakby chciał w ten sposób uporządkować myśli. - Powinieneś był mi
powiedzieć. Powiedziałem twojej matce, że stworzyłem ci dom ze względu na twego ojca.
Jedynego człowieka, z którym potrafiłem rozmawiać...
- Przykro mi - powiedział Trent. I było mu przykro.
- Idź do diabła, nie potrzebuję twego współczucia! - warknął pułkownik, rozwścieczony
faktem, że się odsłonił.
Trent przełożył nogi na podłogę. Bolała go prawa, czuł też pomimo opatrunku ostry ból w
boku, a palce prawej dłoni miał zabandażowane.
- Czy mogę dostać twój portfel?
Pułkownik wyjął go z kieszeni na piersiach. Świńska skóra, wypolerowana przez całe
dziesięciolecia używania, brak jednego złotego narożnika. Pułkownik wyciągał z niego
kieszonkowe w szkolnych latach Trenta; nominał pojedynczego, nowego i szeleszczącego
banknotu wzrastał w miarę zarówno inflacji, jak wieku Trenta.
- Zawsze odprowadzałeś mnie do pociągu szkolnego - zauważył Trent.
- Z obowiązku - odparł pułkownik.
- Z przyjemności, że odjeżdżam - poprawił Trent, wiedząc, że mówi prawdę. Odczuwał to,
gdy stali obok siebie na peronie stacji King's Cross.
Zajrzał do portfela. Jego osiem tysięcy dolarów było w osobnej przegródce na prywatne
fundusze pułkownika. Trent pokazał banknoty do obiektywu kamery video nad drzwiami. Z
powodu stanu palców z wysiłkiem naskrobał za pomocą miniaturowego złotego ołówka
pułkownika pokwitowanie na wąskim notesie i zwrócił portfel.
- Dziękuję - powiedział pułkownik i wsunął portfel na miejsce w kieszeni. Zawsze tak robił
po wręczeniu Trentowi kieszonkowego. Poszukał papierośnicy, otrzyma nej od ojca Trenta.

background image

Trent pokazał palcem wiszący nad łóżkiem napis "Palenie wzbronione" i w szpitalnej
piżamie, kulejąc, podszedł do drzwi. Ale przekonał się, że nie może po prostu wyjść.
Odwróciwszy się powiedział:
- Nie rób żadnych głupstw.
- A kim ja, według ciebie, jestem? - mruknął pułkownik. - Cholernym głupcem? Wynoś się.
W korytarzu czekało trzech mężczyzn. Meksykanin miał na sobie mundur; tweedowy
garnitur z zaprasowanymi jak brzytwa spodniami musiał należeć do Anglika; Amerykanin zaś
wyglądał, jakby w tej chwili pojawił się nagle na świecie i nie był pewien, jak się ma
zachować.
Trent kiwnął do nich głową i powiedział:
- Jest wasz. Zajmijcie się nim.
Ubrany w biały chirurgiczny kitel Pepito przyzwał go gestem, stojąc w drzwiach pokoju w
dalszej części korytarza.

Trentowi uprano, wylatano i uprasowano ubranie. Pepito umocował na nim sprzęt, a potem
ordynans pomógł mu się ubrać i poprowadził korytarzem do biura komendanta szpitala, jakby
Trent był ważną osobistością. On sam nie czuł się aż tak ważny. Rzygać mu się chciało na to
wszystko, nawet zastanawiał się, czy nie przejść obok gabinetu komendanta i dalej na dwór.
Ale był winien pułkownikowi jeszcze ostatnią przysługę; winien ją też był sobie samemu i
światu; choć światu nie robiło to większej różnicy.
Spotkali Amerykanina idącego pośpiesznie korytarzem. We Frankfurcie był Robertem w
szarym, flanelowym garniturze, w Cancun Steve'em. Teraz miał na sobie płócienny garnitur,
zapinaną od góry do dołu koszulę i klubowy krawat. Jedyne, co się nie zmieniło, to jego
uśmiech.
- Świetnie, że się spotykamy - powiedział. - Właśnie przyleciałem z Waszyngtonu.
Trenta zupełnie nie zdziwiłoby, gdyby dowiedział się, że Amerykanin przez ostatnie dwie
godziny krążył nad Meridą, czekając przed lądowaniem na potwierdzenie przez radio, czy w
ostatniej chwili w szpitalu nie zdarzyło się nieszczęście.
Amerykanin wyciągnął dłoń.
Trent pokazał mu zabandażowane palce.
- Hej, to fatalnie - powiedział Amerykanin i zamiast uścisku dłoni otoczył ramiona Trenta
ręką. - Słyszałem, że zrobiłeś naprawdę wielką robotę - kontynuował, wpychając go do
gabinetu komendanta. Jego uśmiech promieniował totalną przyjaźnią i absolutnym
poparciem. - Świetnie. Naprawdę uważam, że świetnie. Świetnie. Po prostu świetnie. -
Potrząsając w podziwie głową do dwóch znajdujących się w pokoju mężczyzn, powiedział: -
Uwierzylibyście temu człowiekowi? To znaczy, Jezu Chryste...
Trent zrozumiał. Waszyngton był zadowolony.
Jednego z obecnych mężczyzn Trent znał z widzenia. Brytyjczyk, o dwadzieścia lat młodszy
od pułkownika, ale o takim samym pochodzeniu i wykształceniu. Ponieważ był młodszy,
zapewne poglądy miał bardziej liberalne - albo mniej skłonne do przesądów, co jednak nie
było tym samym.
Mężczyzna powiedział:
- Dobra robota.
- Dziękuję.
Drugim był Meksykanin, ubrany w drogi granatowy garnitur. Palił cienkie cygaro, a na
nadgarstkach miał zbyt wiele złota. Uśmiechnął się, pokazując jeszcze więcej złota.
- Z wielką przyjemnością oddaliśmy tę przysługę, Senor.
- Przepraszam - odrzekł Trent. - Powinienem był najpierw o to spytać.
Ale Meksykanin i Amerykanin zajęli się już bez reszty ściskaniem rąk i wymianą zaproszeń
na lunch, z serdecznością starych kolegów szkolnych.

background image

Amerykanin wyprowadził Meksykanina z pokoju; chociaż, biorąc pod uwagę sposób, w jaki
obejmowali się ramionami, mogło być odwrotnie.
Zaraziwszy się panującym nastrojem, Anglik wyciągnął dłoń.
- Charles Benson, prawdę powiedziawszy, nie znamy się jeszcze.
Trent pokazał swe bandaże i Benson zrobił zakłopotaną minę. - Tak, oczywiście. Przykro mi
z tego powodu. - Machnął zaskakująco muskularną i pokrytą odciskami dłonią w stronę
jednego z foteli przed biurkiem komendanta. - Proszę siadać. Na górze nie było chyba zbyt
przyjemnie. Wygląda pan na całkiem skonanego.
- Dziękuję - powiedział Trent. Nie spodziewał się takiego zrozumienia. Dopiero teraz
przyjrzał się Bensonowi. Oczy piwne, włosy kasztanowate, twarz wąska, budowa szczupła.
Lok nad czołem, sprawiający wrażenie, że zaraz opadnie, nadawał mu, wbrew jego wiekowi,
wygląd chłopię cy i mężczyzna, choć zmęczony, był w jawnie dobrej formie.
Trent przypuszczał, że Benson przyleciał via Waszyngton.
- Czy gra pan w polo? - zapytał.
Benson zdziwił się.
- Co? - A potem popatrzył na swe dłonie i uśmiechnął się. - Tak. Prawdę mówiąc, tak. Jest
pan bystry.
- Chciałbym porozmawiać z Amerykaninem w cztery oczy. Czy zgadza się pan?
- Tego się spodziewałem. - Benson zamyślił się na chwilę. - Wolałbym, aby pan poszedł na
urlop. Może pan to zrobić teraz, mam na myśli urlop. Mam prawo udzielić go panu.
Trent nie zdawał sobie sprawy, że nadal pozostaje w służbie.
- Nikt pana nie określał żadnym nazwiskiem - ciągnął Benson. - Czy chce pan nadal nazywać
się Trent?
Co znów uderzyło Trenta, jako dowód niezwykłego zrozumienia. Zastanawiał się, kim jest
ten człowiek.
- Dobrze - powiedział Benson, gdy Amerykanin wrócił do gabinetu. - John, dałem Trentowi
parę miesięcy urlopu. Nim odjedzie, chciałby zamienić z tobą kilka słów. - Popatrzył na swój
zegarek, stary, na skórzanej bransoletce. - Muszę wracać na lotnisko. - Uśmiechnął się do
Trenta z odrobiną figlarności w spojrzeniu. - Być może pańscy przyjaciele, czekający na
dworze, podrzucą mnie, gdy skończycie.
Amerykanin odwrócił drugi fotel przodem do Trenta i usiadł, swobodny i odprężony.
- John Volkstadt - przedstawił się z uśmiechem, który powiedział Trentowi, że Amerykanin
porzucił pseudonimy i teraz należy do gatunku posiadających nazwiska, a nie jest jednym ze
stada wieloimiennych lub bezimiennych. - Fajny chłop, ten Benson. Będzie ci się z nim
dobrze pracowało. Bystrzak, i myśli jak trzeba.
- Żółta chustka... - powiedział Trent i w zakłopotaniu wzruszył ramionami. - Chciałem
powiedzieć...
Volkstadt wiedział, co Trent chciał powiedzieć. Machnięciem ręki zaprzeczył potrzebie
podziękowań. Ale Trent kontynuował:
- Uratowałeś mi życie. Nie wiem, jak tego dokonałeś. - Ciągle jeszcze nie powiedział tyle, ile
było potrzeba. Niechętny rozgrywkom politycznym wewnątrz urzędów, Trent podczas ich
spotkania w Cancun był powściągliwy. Teraz musiał się otworzyć. - Wygraliśmy, prawda?
- Z całą pewnością. - Uśmiech dopowiedział, że robota była dobra.
- I jestem bezpieczny... - Wiele czasu minęło od chwili, gdy był bezpieczny.
- Do diabła, tak - powiedział Volkstadt potwierdzając swe poparcie dla Trenta pełnym
władczości uśmiechem.
Trent oblizał wargi.
- Chciałbym powiedzieć... Wiesz? W każdej chwili...
To było to: oferta jego usług...

background image

Z twarzy Volkstadta zniknął uśmiech. Z chłodnym, kalkulującym wzrokiem czekał, aż oceni
do jakiego stopnia Trent gotów jest się zaangażować.
- Prezydent Republiki Belpan - rzekł Trent, ale krępował się posunąć za daleko. - Wiesz. W
Savoyu...
Volkstadt wiedział.
- Tego typu rzeczy - powiedział Trent.
- Będę o tym pamiętał - odrzekł Amerykanin.
Boże, ależ to było trudne.
- Nie rozumiałem - ciągnął Trent. - Wiedziałem, że nie zrobił tego pułkownik. Nie mógłby.
Nie w Anglii. I miałby trudności z wydostaniem narkotyków. Caspar nie miał dość władzy...
Lekki błysk w oczach Volkstadta powiedział Trentowi, że jest na dobrej drodze. Władza, to
było ukochane słowo Amerykanina, szczególnie gdy odnosiło się do niego.
- To wymagało wielkiej odwagi - kontynuował Trent. Podziw tajnego agenta był wielką
pochwałą i Amerykanin zaśmiał się. Nie szerokim, radosnym, wyćwiczonym uśmiechem, ale
lekkim uniesieniem kącików ust.
Trent potrząsnął głową w podziwie.
- I skontaktowanie Caspara z Kolumbijczykami.
- Ten sukinsyn. Natychmiast chwycił okazję. - Volkstadt wyszczerzył zęby, teraz już nie
udając. - Gdybym tego nie wymyślił, sam by na to wpadł.
- Nie miał do tego głowy - zaprzeczył Trent. - To był twardziel, ale to nie to samo.
- Twardziel... i oblatany. - Volkstadt nie był w stanie całkowicie ukryć swej dumy.
- Ale nadal uważam, że nie miał głowy. Nie mówię, że był głupi. Ale pomysł... - Popatrzył
Volkstadtowi prosto w oczy. - Dlatego chciałbym pracować z tobą. Większość ludzi nie jest
tak inteligentna. - Trent wiedział, że to było właściwe sformułowanie.
Volkstadt uśmiechnął się, nie całkiem ze skrępowaniem, ale udając odrobinę nieśmiałości.
Dobrze to przemyślał.
- To raczej rodzaj talentu, a nie inteligencja - powie dział. - Rozmyślam nad problemem i
wówczas widzę guziczki do naciśnięcia, jakby je wymalowano na mapie. Tu trochę popchnąć,
tam parę pociągnięć, dodać kilka składników, i potem wszystkie części wskakują na swoje
miejsce.
- Ale skontaktować Caspara z pułkownikiem... - powiedział Trent, znowu potrząsając głową.
- Pułkownik był naprawdę oblatany.
- Grubo za długo. Gdybyś ty nie załatwiał poleceń Agencji, byłby na zielonej trawce od
wielu cholernych lat. - Volkstadt był pewien siebie, pławił się w podziwie Trenta i chciał go
jeszcze więcej. - To ty trzymałeś go przy życiu, byłeś jego kanałem do Firmy w Langley.
- Bojownicy Zimnej Wojny musieli cholernie się prze straszyć, gdy naciskałeś Frencha, by
złożył zeznania - rzekł Trent.
- Przestraszyć! Szkoda, że ich nie widziałeś - zaśmiał się Volkstadt. - Już zagrzebywali
wszystko, co robiłeś dla nich przez ubiegłe piętnaście lat, jakby mieli doczynienia
z epidemią wąglika, a ja im przyniosłem nowiny o Frenchu.
Popatrzył na Trenta, by się upewnić, czy ten rozumie doskonałość jego metod działania.
- Byłem na tym zebraniu, kiedy oni wpadli w panikę, a ja powiedziałem: "Jezu, to fatalne.
Może powinniście go wyeliminować". I zaraz wysłali tego świra ze Stanów. Twój nadęty
pułkownik wpuścił go do domu Frencha. Sam nie miał dość jaj, by to zrobić. Mamy to na
filmie. Nóż taki, jak sobie wieszasz na plecach.
- Pułkownik będzie gadał...
- Gadał? Będzie śpiewał na taki cholerny ton, jaki mu zagram. Współsprawca morderstwa i
usiłowanie morderstwa, a tu jest Meksyk. Albo da sobie radę, albo ukrzyżuję skurwysyna.
- Biedny stary - powiedział Trent.

background image

- Skurwysyn próbował cię zabić! - zaprotestował Volkstadt, nagle patrząc czujnie, z
wyćwiczonym uśmiechem znów na twarzy. - Po której stronie ty jesteś?
- Nie jestem po niczyjej. Wykonuję moją robotę.
Uśmiech zgasł.
- Jak jasna cholera. Mam na ciebie takie materiały, że włosy ci staną dęba. - Volkstadt wstał z
miejsca. Miał twarde, matowe oczy, a Trentowi na chwilę przypomniał się psychopata Louis.
- Spróbuj ze mną grać, to będziesz musiał pilnować swego tyłka.
Trent odepchnął się, by wstać z fotela. Nie miał wiele siły, ale uważał, że zapewne jej
wystarczy.
- Pilnowałem mego tyłka - powiedział. - Nagrywałem cię, i jesteś trupem. - Walnął
Amerykanina w twarz tak mocno, jak tylko potrafił, i poczuł, że łamie mu nos.
- Cholera - powiedział Trent i schował dłoń pod pachę.
W przeciwieństwie do Volkstadta nie miał żadnego bagażu. Wyszedł ze szpitala.
W cieniu akacji stał biały dżip Cherokee. Benson opierał się o maskę. Pepito leżał obok dżipa
na gwatemalskim kocu. Trzymał głowę na kolanach ciemnej, przystojnej kobiety tuż po
trzydziestce. Ubrana była w dżinsy i podkoszulek bez rękawów; na ręce miała dwa dobre
pierścionki i kosztowny zegarek. Trochę z boku siedziała druga kobieta, czytając książkę.
Spódniczka-portfel i biała bluzka. W talii była naga. Krótkie włosy, krótki nos, szerokie usta i
okulary w szylkretowej oprawie.
Z głośników dżipa rozlegały się dźwięki Figara. Meksykanin wyglądał na śpiącego. Trent
podszedł bliżej. Bolała go ręka. Kobieta zamknęła książkę; Of Love and Shadows Izabeli
Allende, co może wskazywać, że jest po właściwej stronie, pomyślał Trent.
- Manuella Fuentes - przedstawiła się.
- Trent - powiedział Trent. - Muy cantado, Seńorita.
Pepito ziewnął i otworzył jedno oko.
- Uderzyłeś go?
Trent pokazał rękę. Przez bandaże przesiąkała krew.
- Wobec węży - powiedział Meksykanin - zawsze należy posługiwać się butem. - Machnął
ręką nad głową w stronę kobiety, której kolan używał. - Tina jest
inżynierem, z Wenezueli. Pomyśleliśmy, że się przejedziemy do Belpan i wymyślimy, jak
uczynić twoją łajbę znów żeglowną.
- Niedziela byłaby okay - odrzekł Trent.
Pepito znowu ziewnął, przeciągnął się i wstał.
- Zaprosiliśmy Bensona. Zwariowany gringo, twierdzi, że musi wracać do biura.
Pomimo garnituru Benson czuł się zupełnie swobodnie, jakby należał do paczki.
- Może za następnym razem - powiedział.
- Dziękuję, że pan zaczekał - powiedział mu Trent. - Mam wszystko na taśmie. - A do Pepita:
- Czy zdejmiesz ze mnie ten magnetofon, czy muszę go nosić do końca życia?

KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
MacLean Alistair, Gandolfi Simon Złota zemsta
Alistair MacLean,Simon Gandolfi Zlota dziewczyna
Alistair MacLean Złota dziewczyna
MacLean Alistair Złota wyspa
Maclean Alistair Athabaska
MacLean Alistair Śluza
MacLean Alistair Kapitan Cook
Maclean Alistair Hms Ulisses
Maclean Alistair Pociag Smierci
MacLean Alistair Santoryn
Maclean Alistair Goodbye Kalifornio
MacLean Alistair Goodbye Kalifornio
MacLean Alistair Ostatnia granica
MacLean Alistair Athabaska
MacLean Alistair Tabor
MacLean Alistair Tylko dla orłów
Maclean Alistair Rzeka Smierci

więcej podobnych podstron