PAWEŁ KORNEW
Urodził się w Czelabińsku w 1978 roku. W 2000 roku ukończył studia na
wydziale ekonomicznym Czelabińskiego Uniwersytetu Narodowego, obecnie pracuje
w swojej specjalizacji.
Od 2003 roku usiłował znaleźć swoje miejsce w literaturze rosyjskiej. Pisał i
zgłaszał opowiadania do licznych konkursów internetowych, jednak bez
szczególnych rezultatów. Niezrażony niepowodzeniami kontynuował prace nad
kolejnymi rozdziałami pierwszej w karierze powieści „Lód" (polski tytuł „Sopel”).
Trzy lata później książka wylądowała na półkach księgarń. I to był strzał w
dziesiątkę. Dziewięć miesięcy później „Lód” został wyróżniony prestiżową nagrodą
rosyjskiego fandomu Miecz bez imienia.
Dzisiaj seria o Przygraniczu ma już w rosyjskiej fantastyce status kultowej, jej
polska edycja również odniosła spektakularny sukces. Tymczasem autor z pasją
tworząc kolejne tomy (w 2012 roku na rynku rosyjskim pojawił się szósty) z każdą
kolejną premierą potwierdza swoją doskonałą literacką formę.
PAWEŁ KORNEW
CZARNE SNY
Sopel. Dla przyjaciół Śliski. Dla reszty wyjątkowo szorstki. Takiego, jeśli
już się czepiać, to od razu walić z pełnej garści.
Być może kiedyś był nawet człowiekiem dobrym, czystym i puszystym. Teraz
jest gorszy i okrutniejszy od całego zdegenerowanego otoczenia. Reputacja to
świetna tarcza.
Bo tu jest Przygranicze, nie internat dla grzecznych panienek. Jeszcze
niedawno liczyło się tylko przetrwanie, teraz ludzie skoczyli sobie do gardeł w walce
o władzę. I jeszcze coś. Puls dnia wyznacza liczba trupów z amputowanymi
kończynami i wyciętymi organami. Z wyrwanych kręgosłupów produkuje się
magiczne eliksiry. Kałachy plują magicznie rasowaną amunicją. Być może to jeszcze
nie piekło, ale na pewno jego przedsionek.
Jesteś dobry? To można cię wystawić. Szczęście to lafirynda, nie
zatroszczysz się o nie, to pomacha rączką na pożegnanie.
PAWEŁ KORNEW
CZARNE SNY
CZĘŚĆ 2
tłumaczył
Rafał Dębski
fabryka słów
Lublin 2012
Spis cyklu:
1. Sopel cz. 1
2. Sopel cz. 2
3. Śliski cz. 1
4. Śliski cz. 2
5. Czarne sny cz. 1
6. Czarne sny cz. 2
Część druga
Paląc mosty
Rozdział 3
Poranna mgła gęstą zasłoną okrywa bagno, chlupotanie mokrej ziemi pod
nogami momentalnie cichnie, roztapiając się w mlecznym tumanie. Nagie gałęzie
zasuszonych drzew kościanymi palcami koszmarów ciągną się ze wszystkich stron,
ale obawiać się trzeba nie ich, lecz prawdziwych bestii: dwunogich i uzbrojonych po
zęby. Jestem pewien, że ci, którzy wyznaczyli mi rolę zwierzyny, są za mną zaledwie
o minuty.
Jakoś tak niezauważalnie mgła zaczyna się dzielić na pasma i okazuje się, że
zamiast drzew z ziemi wyrastają pochylone, poczerniałe ze starości krzyże. O ile
dobrze widzę, tylko krzyże. Jak to się stało, że zawędrowałem na cmentarz?
I to wcale nie o poranku — wokół od dawna panuje nocny mrok. Tylko
dziwny on jakiś: lgnie tylko do mnie, a gdzie by nie popatrzeć indziej, dawno już się
rozjaśniło. Co za diabelstwo?
Niespodziewany impuls każe mi spojrzeć w górę i widok wiszącej nad głową
ciemnogranatowej latającej piramidy zmusza mnie do przebudzenia się z okropnego
snu.
Uch, aż się cały spociłem. Nawet łysina pokryła się zimnymi kropelkami. Że
też się takie idiotyzmy przyśnią! A jakie to sny zwykły przychodzić na nowym
miejscu? Jak to mówią? Wieszcze? Zgiń, przepadnij, maro nieczysta! A kysz! O nie,
obejdziemy się bez takich przesądów, nie damy im wiary! Toż to bujda na resorach z
tymi niby wieszczymi snami. Zmęczyłem się przez cały dzień, spotkały mnie
okropności, to i do głowy bzdury przychodzą.
Szybciutko, dopóki ochota mi jeszcze nie odeszła, pobiegłem do łazienki i
umyłem się zimną wodą. Pomyślałem chwilę, a potem napiłem się z kranu. To
musiało wystarczyć na razie za całe śniadanie, skoro w mieszkaniu nie było zapasów,
nawet karaluchy się stąd wyniosły.
Mieszkanie, cholera. I co mi z trzech pokoi? Bez chwili wahania zamieniłbym
ten apartament na konspiracyjną norę Liniewa w „Porcie”. Tam chociaż było co
wypić. A tutaj z całego komfortu tylko temperatura powyżej zera. A i to w nocy mało
nie zamarzłem pod kołdrą. Meble stare, zebrane pewnie po okolicznych śmietnikach.
Wszystko odrapane, łatane już wiele razy. Może by jednakowoż spróbować dostać
się na kwaterę do Hadesa? Z drugiej strony, musiałbym na to wykładać z własnej
kieszeni, a tutaj miałem darmochę. Za darmo zaś, jak wiadomo, nawet ocet może
smakować.
Dobrze już, przecież wszystko w porządku. Mam dach nad głową, a to
najważniejsze. Będzie czas, ogarnę się i zadomowię. I niech mi tylko spróbują kogoś
dokwaterować! Już ja im wtedy pokażę bal w remizie i takie tam...
A zatem co nas czeka na przywitanie dnia? Dowiedzieć się, która godzina, i
pójść wyrobić dokumenty? Plan oczywiście był idealny, tylko istniało podejrzenie, że
zanim przedrę się przez gąszcz biurokracji, zdążę umrzeć z głodu. Wczoraj przez
cały dzień udało się zjeść tylko kanapki. A co to w ogóle za jedzenie?
Najpierw więc dowiem się, która godzina. Potem pójdę na śniadanie. Tylko
pytanie za sto punktów: dokąd? Właściwie niedaleko stąd do Kiryła, mógłbym w
sumie podejść. Ale nie wiadomo, czy będzie teraz w domu. Jeszcze „Kiszkę” można
by zaliczyć, tam barów bez liku, a jeśli potem przeszedłbym przez plac, miałbym rzut
beretem do domu Sielina. Z Denisem trzeba koniecznie pogadać, zapytać, co i jak...
Tylko że niedobry z niego człowiek, zaraz zaciągnie do knajpy, żeby opić
spotkanie, a czasu nie ma. Nie prościej od razu do niego się udać? Tak zrobię.
Pozostawało już tylko jedno i bodaj najważniejsze pytanie: czy warto brać ze
sobą broń? Pistolet maszynowy, rzecz jasna, i tak musi zostać, ale co z giurzą?
Wprawdzie stałem się już żołnierzem Drużyny, ale jeśli mnie zatrzymają bez
dokumentów, zdechnę, zanim się wytłumaczę. A iść bez spluwy to ryzyko i jakoś
nieswojo, szczególnie po wczorajszych wydarzeniach. Jak bieda przyciśnie, finka w
kieszeni nie pomoże. Co zrobić?
W końcu doszedłem do jedynego logicznego wniosku: już dwa razy
próbowano mnie wysłać na tamten świat, odkąd przybyłem do Fortu, a rewizji nie
zrobią mi przecież — tfu-tfu — tak z miejsca, włożyłem więc pistolet do kieszeni.
Rozejrzałem się, czy nie zapomniałem o jakimś ważnym drobiazgu, ale nie.
Wcisnąłem torbę z nabojami pod łóżko. Wszystko, pora iść, na dworze zrobiło się
prawie jasno.
Zamknąłem drzwi, schowałem klucze do kieszeni dżinsów i zszedłem na dół.
Miałem wrażenie, jakbym trafił na plan filmu wojennego. Widać, że budynek
próbowali remontować, ale jak się rozejrzeć, brakowało tu jeszcze tylko stajni. A
biorąc pod uwagę tempo prac, całe to zamieszanie potrwa na pewno jeszcze parę
miesięcy.
Zapytałem o godzinę komendanta taszczącego do swojego pokoiku termos ze
śniadaniem. Było koło dziewiątej. Wyszedłem na zewnątrz i wzdrygnąłem się, kiedy
usłyszałem za plecami trzask zamykających się żelaznych drzwi. I jaki z nich
pożytek, jeśli nie zamontowali zamka? Nawet miejsca pod rygle nie widać. Cholera,
mogłaby Drużyna zatroszczyć się o własne bezpieczeństwo — jakie też ogrodzenie
wokół „Topoli” odwalili. Jeszcze drut kolczasty puścili górą. A tutaj siedzi borsuk z
ogórkiem w kaburze zamiast pistoletu i to cała ochrona. Z drugiej strony, kto przy
zdrowych zmysłach będzie lazł w to gniazdo os? Bo chociaż po zmianie należy
zdawać broń, wielu o tym zapomina, szczególnie jeśli przydzielili im „dziurkacz”
albo pałkę „ołowianych os”.
Wciągnąłem w nozdrza mroźne powietrze — niebo o poranku rozjaśniło się i
zapanował chłód, jednak wydawało mi się, że to będzie dobry dzionek. Może się
bardzo nie ociepli, ale na pewno ślina w gębie nie zacznie zamarzać. A zatem
przechadzkę do Kiryła po ciepłe rzeczy można odłożyć do wieczora.
Zszedłem ze schodków, skierowałem się ku Czerwonemu Prospektowi,
zastanawiając się, czy warto zejść do „Kiszki”, czy lepiej przejść się po świeżym
powietrzu. Czas tak czy inaczej płynie jednakowo, ale „Kiszka” ciągnąca się wzdłuż
prospektu to sieć dawnych schronów i piwnic, przekształconych w bardzo popularny
kompleks handlowo-rozrywkowy, na pewno więc jest tam cieplej, nie zmarznę. Ale
też należy pamiętać, że nie wszyscy, którzy tam schodzą, pojawiają się z powrotem
na powierzchni. A ja jakoś nie miałem ochoty wdepnąć w kolejną kabałę.
Koniec końców postanowiłem pójść górą i zacząłem rozglądać się z
zainteresowaniem, próbując dostrzec, jakie zmiany zaszły w Forcie przez miesiące
mojej nieobecności. Ale jakichś szczególnych nowości nie zauważyłem. Tyle że
niektórych sklepów nie było tam, gdzie dawniej, tu i tam otworzono nowe lokale, ale
to same drobnostki. Od zawsze Czerwony Prospekt znajdował się pod względem
znaczenia na trzecim miejscu po Bulwarze Południowym i Prospekcie Tierieszkowej
i nadal od razu rzucało się w oczy, że dzielnica dość marna. A im bliżej północnej
rubieży miasta, tym owa marność stawała się wyraźniejsza.
Na urządzonym między poboczem a długim rzędem porzuconych garaży
dawnej spółdzielni śmietnisku krzątała się grupa wyzywających się najgorszymi
słowami włóczęgów, a hulający na przestrzeni szerokiego prospektu wiatr porywał
różnokolorowe kartki i foliowe torebki. Od pracującego już mimo rannej pory
szaszłykowego baru dwóch ciemnych typów wlokło gdzieś niemogącego się
utrzymać na nogach kompana... A może to była ich ofiara? Kto wie... I nigdy też nie
wiadomo, czy pierwsza ewentualność w krótkim czasie nie zamieni się w drugą.
Takie jest już życie — wszystko płynie, wszystko się zmienia...
A właściciel szaszłykowni od razu widać, że miał nosa do interesów — na
prospekcie brak przyzwoitych barów, więc i tak trzeba skorzystać z takiego na
wolnym powietrzu. Proszę bardzo, już drewnianym płotkiem ogrodził teren i
postawił kibelek, żeby klientom wiatr tyłków nie mroził.
Przepuściłem trzy wyładowane furmanki, rozbiegłem się i prześliznąłem przez
ulicę po zamarzniętej wodzie, która wyciekła z hydrantu. W zimie większość
mieszkańców Fortu wolała nie tracić czasu na poszukiwania wody pitnej i topiła
śnieg, ale zawsze znalazło się paru oryginałów i mieszkańców sąsiednich domów,
którzy woleli przyłazić tutaj z butelkami i kanistrami. A ponieważ o oszczędność nikt
się specjalnie nie troszczył, lód na jezdni stanowił spore zagrożenie dla ruchu
drogowego. Zagapiłem się trochę, nie przyhamowałem i natychmiast otrzymałem
lekcję jazdy ekstremalnej. Dobrze chociaż, że na ulicach nie było prawie
samochodów, więc nie musiałem się bać kolizji, gdyby mnie wyniosło na
przeciwległy pas ruchu, najwyżej mogłem wylądować w zaspie. Wprawdzie jedna z
latarni próbowała stanąć mi na zawadzie, ale jakoś ją ominąłem.
Pomijając nieobecność kolejki do ujęcia wody, na skrzyżowaniu było dość
tłoczno jak na tę porę dnia. Zgromadzeni przyglądali się dwóm walczącym pijakom.
Mocno napici goście ledwie się trzymali na nogach i bardziej ślizgali, niż machali
pięściami, dlatego też patrol Drużyny nie mieszał się do draki. Wprawdzie rżący na
widok kolejnych wyczynów etanolowych gladiatorów stróże porządku nie zwracali
wielkiej uwagi na otoczenie, ale postanowiłem się nie zatrzymywać — cały czas
miałem wrażenie, że wszyscy widzą pistolet w mojej kieszeni. Bzdura oczywiście,
ale...
Daleko i tak nie zaszedłem, zatrzymałem się prawie od razu, zauważywszy
namalowane na rogu domu hieroglify. Nie wiem, co znaczyła ta chińska łamigłówka,
ale ktoś napisał na wierzchu czarną farbą: „Morda w kubeł, żółtki!”. To rozumiem —
jakieś hasło, ale po co jeszcze dopisywać: „Światu — pokój”? Nie silili się nawet na
zmianę stylu.
Cały parter następnego domu zajmowało kilka sklepów — gospodarstwa
domowego, żelazny i korzenny. Do nich przytulił się szewc i pracownia odzieżowa.
Piętro z obłażącymi płatami tynku wyglądało o wiele gorzej, a zamiast następnej
kondygnacji sterczały rusztowania — najwidoczniej ktoś zaczął budować dach, ale
zaniechał tego przedsięwzięcia.
Salon „Homeopata” także znajdował się na swoim miejscu, chociaż plotki o
tym, że handluje się tam narkotykami, krążyły już od dawna. Zauważyłem przed sobą
tłum, więc zwolniłem i rozejrzałem się. Ale to tylko Niosący Światłość urządzali
kolejne uliczne kazanie. I sądząc po liczbie gromadzących się ludzi, młody
kaznodzieja w czarnym habicie naprawdę potrafił porwać słuchaczy. Czyżby
Dominik dla urozmaicenia postanowił wyrzucić zajechaną od dawna płytę i zaczął
przekazywać masom nowe idee?
A temat kazania był naprawdę niezwykły. Zmierzało ku jednemu jedynemu
wnioskowi — że nie wszyscy czarodzieje są tak samo pożyteczni. Niektórzy
podejrzani osobnicy, jak się okazuje, już dawno zaprzedali dusze Mrozowi i teraz na
wszelkie sposoby spiskują i knują przeciwko zwykłym ludziom. A zatem
obowiązkiem każdego uczciwego człowieka jest ujawniać tych wyrodków. I cała
mowa w tym stylu. Dobrze chociaż, że nie nawoływał do palenia czarownic na
stosach.
Dalekim od zagadnień magii obywatelom takie spicze, rzecz jasna, nie mogły
się nie podobać. Zanadto Gimnazjon zwykł zadzierać nosa. Drużyna oczywiście to
też nie miód, ale przynajmniej do nich zwykły człowiek ma jakieś szanse się załapać.
A Gimnazjon nieświadomym prawdy wydaje się ekskluzywną kastą.
Dziwne, dlaczego też sekciarze tak otwarcie zaczęli najeżdżać na
czarodziejów?
Przed następnym domem kilku tragarzy próbowało przecisnąć przez wąskie
drzwi czarny fortepian, a brygadzista, nie przebierając w słowach, objaśniał
podwładnym, co z nimi zrobi, jeśli na tej „przeklętej trumnie” pojawi się choćby
najdrobniejsza rysa. Stojący pod niepomalowanym jeszcze do końca szyldem „Klub
Kogel-Mogel” ochroniarz przyglądał się wysiłkom robotników z nieukrywaną
wyższością. Ciekawe, co też za lokal ma się tutaj otwierać? Jeżeli kolejna knajpa, to
po co fortepian? A najciekawsze — gdzie zdołali wykopać ten złom?
Nad wejściem do sklepu „Myśliwy i Wędkarz”, tuż pod poznaczoną tropami
nieznanych zwierząt wywieszką, pojawił się plakat „Diego poleca!”. A pod tym, na
ścianie, za pomocą zwykłej farby namalowano napis: „Śmierć odmieńcom!”. Obok
wejścia stało kilku facetów o nieco sportowym wyglądzie i rozmawiało o czymś po
cichu. Wyekwipowani byli, jakby wybierali się polować na bardzo grubego zwierza,
w dodatku takiego, który mógł dać skuteczny odpór, dysponując siłą ognia
porównywalną do polujących. Jeśli się nie myliłem, to ten długi gość był z drużyny
Tiomy Żylina, który w odróżnieniu od takiego Diego Myśliwego czy Ojboli nie
zwykł dobierać celów w nazbyt wybredny sposób. Zależało mu tylko na jednym —
żeby jakiś grosz skapnął...
Ale to nie moja sprawa, kto jak zarabia na życie.
O wiele ciekawsze, że hasła przeciw odmieńcom zobaczyłem już któryś raz. A
przecież kiedyś Czyści i Krzyżowcy nigdy nie oddalali się tak bardzo od swoich
terytoriów. A może teraz tutaj też aż tak nie lubią mutantów? Ciekawe...
Przed niedawno wyremontowanym domem, w którym znajdował się
bukmacherski kantor Gonza, celowo zwolniłem kroku. Nie widziałem nikogo.
Szkoda, bo chętnie bym pogadał...
Dymiąc smrodliwie z rury wydechowej, ślizgając się cokolwiek na pokrytej
warstewką lodu jezdni, przejechał obok mnie mikrobus, a zaraz za nim wojskowy
ciągnik siodłowy. Jak się okazało, w miejscu dawnego pustego placu znajdowała się
teraz stacja benzynowa. Kadzie z paliwem zostały zakopane w ziemi, a do
dystrybutorów czekała kolejka złożona z trzech łazików, dżipa i dwóch ciężarówek.
Czyżby przyjechali specjalnie po najnowszą dostawę paliwa? Pracownicy jeszcze nie
zdążyli odkręcić rury od cysterny.
Skrzywiłem się od skwaśniałego smrodu nowomodnej wachy — oczywiste, że
prawdziwą benzynę i ropę Drużyna zatrzymuje do własnego użytku. Przyśpieszyłem
kroku i o mały włos byłbym się rozciągnął jak długi na przykrytym śniegowym
puchem lodzie. Cholera, zabiję się jeszcze, muszę być ostrożniejszy, wystarczy już
tego rozglądania się na wszystkie strony.
Mojego „nierozglądania się” starczyło na dwie dzielnice. Bo niedaleko szkoły
walki wręcz „Berserker” ujrzałem tłumek, a na transparencie wielkimi literami
napisano: „Otwarte mistrzostwa Fortu” i dzisiejszą datę. Pośród znaczków sponsorów
widniały także skrzyżowane na czarnej tarczy miecz i topór. Wyglądało na to, że
interesy Bractwa mają się nieźle, skoro ich stać na takie wyrzucanie pieniędzy w
błoto.
Spojrzałem na wlokący się już jakiś czas z tyłu mikrobus z wyrwanym rusztem
chłodnicy, przyśpieszyłem kroku i ominąłem tłumek. Na ogrodzeniu zjednoczenia
kowali i zbrojmistrzów wisiało ogłoszenie: „Do wynajęcia”, a dalej ukazały się
czteropiętrowce, w których większość mieszkań została już dawno przeznaczona na
siedziby nie wiadomo jak potrafiących się utrzymać na powierzchni niewielkich
przedsiębiorstw.
I jak dawniej, cała fasada najbliższego czteropiętrowego budynku roiła się od
różnokolorowych tabliczek w takiej ilości, że można było dostać oczopląsu. „Sauny
Neptuna”, „Artykuły Spożywcze”, salon „Księżycowy Zając”, „Czary i Amulety”,
„Alchemik”, „Elektron”, „Guns & Magic” i oczywiście gabinet stomatologiczny
„Hrabia D.” który rozrósł się znacznie i zajmował teraz prawie całe piętro. A w ogóle
różnorodność i mnogość firm nastawionych na wyciąganie pieniędzy od prostaczków
była porażająca. Za odpowiednią opłatą można tu było wyleczyć praktycznie każdą
chorobę i wychodziło to niepomiernie taniej niż kupno jakiegokolwiek zaklęcia. Na
jednej ladzie sąsiadowały nieraz produkty całkiem zwyczajne z przywiezionymi z
Północy najdroższymi ingrediencjami do sporządzania eliksirów. Najważniejsze w
takich miejscach to nie wierzyć nikomu na słowo i nie pokazywać, że ma się przy
sobie większą sumę. Chociaż większość sprzedawców należała do Związku
Handlowego, jedna parszywa owca mogła skutecznie skrócić człowiekowi ziemską
wędrówkę, dając możliwość zarobienia różnym ciemnym typom kręcącym się wokół
takich miejsc.
Skręciłem z Czerwonego Prospektu za róg czteropiętrowca, przywarłem do
ściany domu i włożyłem rękę do kieszeni. Czarny mikrobus cicho pojechał w górę
ulicy i ulżyło mi nieco. To nie po mnie. A już zacząłem się denerwować.
Zauważyłem na ścianie jakąś jaskrawą plamę, podniosłem wzrok i
odchrząknąłem — na poziomie drugiego piętra czerwone koło przecinała niebieska
błyskawica. Napisu nie było, ale i bez tego wiedziałem, że byli tutaj aktywiści ruchu
o prawa odmieńców, a dokładniej — jak sami siebie nazywali i kazali nazywać —
odmiennych. Chciałbym tylko wiedzieć, w jaki żywy sposób zdołali wykonać graffiti
na takiej wysokości? Taszczyli przez pół miasta drabiny?
Nie wracałem już z powrotem na prospekt, poszedłem przez podwórza do
koszar Patrolu, a konkretnie do sąsiadującego z nimi domu, w którym mieszkał Denis
Sielin.
W miarę oddalania się od prospektu mijałem coraz bardziej zaniedbane
budynki i coraz częściej pośród nich ciemnymi szkieletami majaczyły przysypane
śniegiem ruiny. Nie wiem już, czy mi się zdawało, czy nie, ale na pierwszy rzut oka
porzucone domy wyglądały tak, jakby je zaczęto rozbierać, żeby pozyskać materiały
budowlane. Cóż, prędzej czy później musiało to nastąpić — ruiny nikomu w
najbliższym czasie do niczego się przecież nie przydadzą, a cegły, dachówka czy
okna zawsze znajdą zastosowanie.
Śnieg skrzypiał pod nogami, wydeptana przez mieszkańców kręta ścieżka to
zbliżała się do pobocza nieodśnieżonej ulicy, to oddalała. Przez całą drogę minąłem
może z dziesięciu ludzi. Wcale niedużo, nawet jeśli wziąć poprawkę na wczesną
porę. Chociaż jaka ona niby wczesna? Dzień pracy w pełni. Skądeś z podwórzy
ciągnęło dymem, w przeręblach wybitych w lodzie pokrywającym wypływającą z
betonowych rur rzeczkę kobiety płukały bieliznę. Dzieciarnia zjeżdżała z
pobliskiego, niezbyt stromego pagórka na sankach, rzucała się śnieżkami i w ogóle
wydawała się zadowolona z życia. W odróżnieniu od pilnującego kobiet i dzieci
staruszka z zatkniętym za pas toporkiem. Przytupujący w miejscu dziadek
najwyraźniej pragnął jak najszybciej wrócić do domu i przyswoić jedną czy drugą
szklaneczkę samogonu. Tak dla rozgrzewki. Sam bym nie miał nic przeciw czemuś
rozgrzewającemu. Oczywiście bezalkoholowemu. Chociaż...
Postanowiłem nie ryzykować wchodzenia na lód rzeczułki, przeszedłem w
miejsce, gdzie znikała w betonowej rurze, i skierowałem się ku widocznym zza
okolicznych chałup koszarom Patrolu. Obok widniał dach domu Sielina. Niewiele już
zostało do przejścia. I dobrze, bo bardzo zachciało mi się jeść, a sił mało. Jeszcze
trochę, a zacząłbym gryźć własne buty. Ech, podłe to moje życie...
Żelazne drzwi do klatki schodowej czteropiętrowego budynku mieszkalnego
były jak zawsze uchylone, więc wszedłem bez problemów. Wujaszek Wasia,
miejscowy alkoholomierz i cieć, wyobrażający sobie, że pełni rolę pełnoprawnego
konsjerża, oparł głowę na stole stojącym w jego kanciapie i spokojnie ucinał sobie
komara. Musiał obalić coś naprawdę zabójczego, bo do tej pory bał się zaryzykować
ciepłą posadkę i chociaż zawsze był pod muchą, to przynajmniej znał miarę.
Nie budziłem go, poszedłem na drugie piętro. Ale dotarłem tylko na podest
między pierwszym a drugim, dalej nie zdążyłem. Na moje spotkanie schodzili dwaj
nieznajomi goście w białych półkożuszkach ze skór szarków. Prosty związek: białe
półkożuszki równa się Patrol; Patrol równa się nieprzyjemności, rodził się w moim
nie całkiem jeszcze rozbudzonym mózgu nieprzyzwoicie długo i patrolowcy wzięli
mnie jak swego prawie bez wysiłku.
— Rączki do słoneczka — rozkazał zażywny facet i przestał chować za
plecami rękę z krótką pałką.
— Kiedy pochmurno dzisiaj — odpowiedziałem, ale ręce posłusznie
podniosłem, tym bardziej że stojący stopień wyżej gostek celował we mnie z
pistoletu wyposażonego w tłumik.
Przyciskając się do poręczy, żeby nie znaleźć się na linii strzału, grubasek
szybko mnie obszukał i bez trudu znalazł giurzę oraz finkę. Stwierdziwszy, że nie
posiadam innych groźnych dla życia i zdrowia przedmiotów, lekko trącił mnie w
podbródek lewą ręką. Przyłożenie gad miał naprawdę niezłe — głowa poleciała mi
do tyłu, uderzyłem potylicą w ścianę.
— Posłuchaj teraz. Schodzimy w dół bez sztuczek. Jeśli drgniesz, od razu
dostaniesz kulkę w łeb — uprzedził, przekładając pałkę do drugiej ręki, i dla
pewności postanowił rąbnąć mnie znowu. Tym razem z prawej.
W głowie już mi dzwoniło, w ustach czułem posmak krwi i nie miałem
najmniejszej ochoty na powtórkę. Odchyliłem głowę i pięść zeszła trochę po kości
policzkowej. Ale i tak mi zatkało lewe ucho.
— Zasuwaj — rzucił schodzący już po schodach patrolowiec. Ten z pistoletem
z kolei utrzymywał bezpieczny dystans. — Trzeba się pośpieszyć.
Uznałem, że w tej sytuacji podejmowanie dyskusji i prób oporu jest
pozbawione sensu, polazłem więc w dół na uginających się nogach. Żeby tak ktoś z
mieszkańców wyszedł na korytarz... Ale nie, jak na złość nikogo. Na pijanego Wasię
też nie mogłem liczyć. Wychodziło na to, że nie wykręcę się od rozmowy z
patrolowcami. A sądząc po nastawieniu tych dwóch, niczym dobrym się ona dla mnie
zakończyć nie mogła.
Przeniosłem ciężar ciała na lewą nogę, odchyliłem się i z całej siły wbiłem but
na wysokości lędźwi schodzącego przede mną grubasa. Ten szczupakiem poleciał na
betonową posadzkę, ale nawet na niego nie spojrzałem, przykucnąłem, wykonałem
półobrót i pomknąłem w górę.
Rękojeść pistoletu trafiła mnie prosto w czoło, od razu zrobiło mi się słabo, a
w głowie rozległ się krzyk głosu wewnętrznego — „przecież ci mówiłem!”.
Poleciałem w czarną przepaść...
Ale kanał...
— Ocknąłeś się? — niby troskliwie, a tak naprawdę drwiąco spytał ktoś, kiedy
kłujący chłód po przyłożeniu do rozbitego czoła śniegu przywołał mnie do
przytomności. Potrząsnąłem głową, próbując się odsunąć. Skądeś ten głos znałem...
Westchnąłem ciężko, spróbowałem obetrzeć zalane krwią i topniejącym
śniegiem oczy, ale ręce z niewyjaśnionego powodu odmówiły mi posłuszeństwa.
Chociaż nie — powód był jak najbardziej oczywisty — skute kajdankami dłonie
zaczepione były o coś nad moją głową. Nieciekawa sprawa, bo kajdanki to taka
paskudna rzecz, od której trudno się uwolnić. Miałem już okazję się o tym przekonać.
— Ocknąłeś się, pytam? — Właściciel mętnie znajomego mi głosu stracił
cierpliwość, kopnął mnie pod żebra. Gdzieśmy to się już spotkali?
— Tak. — Wytarłem jak mogłem twarz o rękaw kufajki, otworzyłem oczy i
zobaczyłem, że spoczywam w pozycji półleżącej na podłodze jakiejś furgonetki. Nie
zdołałem rozeznać rysów siedzącego obok zasłoniętego okna człowieka, za to gruba
swołocz z pałką była obok. Calutki, gnojek, nawet mordy sobie nie rozbił przy
upadku. Ścierwo...
— Nie rzucaj się. — Uderzył mnie lekko w biceps pałką, kiedy próbowałem
usiąść wygodniej.
— Coś ty, Rinat, przecież to mądry chłopczyk. — Siedzący przy oknie gość
pochylił się. Cholera, przecież to Andriej Kuzmin! Ksywa Trąba. Mój były
współpracownik z Patrolu, oby już nigdy moje oczy go nie oglądały. Teraz jasne,
dlaczego głos wydał mi się znajomy. — Prawda, Śliski?
— Śliski to ja jestem tylko dla przyjaciół — rzuciłem, zanim zdążyłem
pomyśleć, przypominając mu o naszych nieporozumieniach, i od razu oberwałem
kopniaka w brzuch. O żeby cię, skurwielu jeden!
— A dla wszystkich innych szorstki czy jak? — zaśmiał się Rinat. — Jestem w
stanie uwierzyć...
— Wystarczy już tego bicia. — Kierowca odwrócił się na odgłos uderzenia.
— Uspokój się, nikt tu nikogo nie bije. — Trąba wrócił na swoje miejsce. —
Chociaż na pewno by mu się przydało.
— Jakie bicie? — poparł go Rinat, pocierając bolący krzyż.
— My jesteśmy ludzie humanitarni — szydził dalej Kuzmin, wykrzywiając
grube wargi — i podobnych rzeczy robić nie będziemy. Tak że lepiej by było dla
ciebie, żebyś wykazał się zdrowym rozsądkiem i odpowiedział na parę pytań.
— O co chodzi? — Spróbowałem ulżyć nadgarstkom, opierając się o pakunek
leżący na podłodze, wyprostowałem nieco plecy.
— Warto teraz? — zirytował się kierowca. — Zawieźmy go po prostu...
— A co nam z tego przyjdzie? — prychnął Trąba i pocierając długi nos,
któremu zawdzięczał przezwisko, pochylił się ku mnie. — Rok temu szlajałeś się
koło Łudina z pieprzniętym kompanem i wziąłeś od niego papiery. Gdzie są?
— Co? — Nie od razu pojąłem, w czym rzecz. — Jakie papiery?
— Nie próbuj wykrętów — znów skrzywił się Kuzmin. — Na razie jesteś
jeszcze zdrowy, palcem cię nie tknęliśmy, ale jak będziesz udawał durnia,
zabierzemy się do ciebie.
— Nie rozumiem, o co ci idzie — odparłem, gorączkowo myśląc, co dalej.
Rzeczywiście, jeszcze mnie na razie nie pobili. Ot, rąbnęli parę razy, żeby
wyładować złość. Ale to dopiero początek. — Powiedz normalnie, czego chcesz.
— Zeszłego grudnia byłeś w okolicach Łudina? — zgrzytnął zębami Kuzmin,
postanawiając, że na razie powstrzyma się od mordoplastyki.
— Byłem. — Nie zamierzałem się wypierać. Ciekawe, kto to Trąbie
wykapował. I jeszcze coś bardzo dziwnego — sądząc po ubiorze, facet dalej robi w
Patrolu, więc skąd takie zainteresowanie notatkami Jeana? A może dostał
zamówienie z zewnątrz? Nie, raczej nie. — I co w związku z tym?
— Spotkałeś tam takiego jednego?
— Jakiego znowu jednego? — zdziwiłem się.
— Nie świruj, spotkałeś. — Najwyraźniej Kuzmin sam nie wiedział, o kogo
pyta, i to też skłaniało do głębokich przemyśleń. — Uciekliście razem miastowym.
Od niego wziąłeś papiery.
— Jakie papiery? Nic takiego nie było! — upierałem się przy swoim. Może
chcą wziąć mnie pod włos?
— Prosiłem cię po dobroci?! — Patrolowiec nachylił się, rąbnął mnie w pierś.
— Gdzie papiery, gnoju?
— Jakie papiery? — wychrypiałem, kaszląc.
— Gdzie są?!!!
Kopniak trafił w splot słoneczny, bezwładnie zwisłem na kajdankach.
— Niczego nie wziąłem...
— Gdzie? — Teraz oberwałem kolanem, głowa uderzyła w ścianę furgonetki,
z nosa buchnęła krew. — Gdzie je masz, pytam?!
— Starczy tego bicia! — wrzasnął kierowca. — Zabijecie typa na miejscu!
— Nie zabijemy. — Na wargach Trąby zagościł zły uśmiech. — Gdzie
papiery?
— Nie wiem — wyrzęziłem, zastanawiając się, jak wybrnąć z tej sytuacji. Na
razie nic mi jeszcze nie uszkodzili, ale to mogło się za chwilę zmienić. Powiedzieć o
sekciarzach? Nie warto — albo nie uwierzą i będą katować na śmierć, albo uwierzą i
zabiją od razu. Chociaż mogą też gdzieś odwieźć, bo przecież o tym mówił przedtem
kierowca. Może nikt ich nie prosił, żeby coś ze mnie wydobywali? Sami postanowili
wykazać inicjatywę?
— Wystarczy! — warknął nagle kierowca. — Kto będzie potem czyścił auto z
krwi?
— Ty. — Rinata najwyraźniej zdziwiło to pytanie. — A kto inny?
— Ocipieliście czy co? — rozeźlił się szofer. — Powiem tak: albo wieziemy
go przekazać, albo zabierzcie sobie narzędzia i jazda z maszyny razem z tym typem.
— A co masz? — zaciekawił się Trąba.
— Zestaw standardowy.
— Przyda się — zarechotał paskudnie Rinat. — Co ty na to?
— Pomysł niezły, ale Walera uprze się jak nic, nie zechce — zasępił się
Kuzmin.
— Zawołaj, ugadamy go — zaproponował grubas.
— Ej, chłopaki — zaniepokoiłem się. I miałem powód: jeśli zaczną
torturować, nic ich nie powstrzyma. — Nic nie wiem. Może rozejdziemy się w
spokoju i o wszystkim zapomnimy?
— Już byśmy się rozeszli, gdybyś nie świrował. — Trąba oderwał się od
przeglądania skrzynki z narzędziami samochodowymi. — Możesz wierzyć lub nie,
ale chociaż z ciebie bydlę, torturowanie cię nie sprawi mi radości. Czas tylko zajmie.
— A jeśli powiem, gdzie są papiery, puścicie? — spytałem, kuląc się
odruchowo na widok zardzewiałych obcęgów. Myśli w głowie wirowały szybciej od
karuzeli, ale ze wszystkich możliwości tylko jedna gwarantowała mi pozostanie
pośród żywych. Jeżeli zacznę gadać o znajomych, nawet takich wariatach pokroju
Hamleta, zawiozą mnie w ustronne miejsce, a potem beze mnie poszukają notatek. A
co w efekcie? Albo moi kumple ich rąbną, albo im wyjaśnią dokładnie, że o nijakich
papierach nie słyszeli. W każdym przypadku czeka mnie długa i paskudna śmierć.
— Dlaczego nie? — zamyślił się Kuzmin. — Nie jesteś nam potrzebny.
Oddasz papiery i spadaj.
— Mieszkałem w zeszłym roku w „Porcie”. — Pociągnąłem rozbitym nosem.
— Są tam, w przewodzie wentylacyjnym.
— Jak je tam wsadziłeś? — Rinat postanowił od razu sprawdzić moje słowa.
— Podważyłem kratkę nożem.
— I nie wpadły? — Trąba zmarszczył brwi.
— Jest tam występ, a notatki w metalowym pudełku — odpowiedziałem
zgodnie z prawdą. — Numer trzysta sześć. Jedźcie i weźcie.
— Gdzie klucz?
— Na portierni.
— I kto nam go wyda?
— Powiedzcie, że jesteście od Liniewa. — O ile znałem Trąbę, byłem pewien,
że beze mnie tam nie pójdzie. Cykor.
— Kto to jest Liniew? — Kuzmin zamknął skrzynkę z narzędziami i wsunął ją
pod siedzenie.
— Człowiek, który mi rezerwował pokój — zacząłem zmyślać na poczekaniu.
— Nie ma tam teraz nikogo?
— Nie.
— Jakie czekają niespodzianki? — Trąba wlepił we mnie wzrok.
— O czym mówisz? — Oblał mnie zimny pot.
— Diabli wiedzą, co tam mogłeś podłożyć...
— Nic nie ma! Nie jestem samobójcą! — Splunąłem krwią. — Przecież
zostaję z wami.
— Po tobie wszystkiego można się spodziewać. — Kuzmin węszył podstęp. —
Pójdziesz z nami, jakby co, zdechniesz pierwszy.
— A on nam po co? — zdziwił się Rinat.
— Znam go dobrze, może się okazać, że znajdziemy minę — uparł się
Kuzmin. — Chcesz, żeby cię później zeskrobywali ze ściany?
— Ale my go wtedy porąbiemy na kawałki! — Kierowca odwrócił się do nas.
— A Rinatowi, myślisz, lżej się od tego zrobi? — uśmiechnął się Trąba. —
Nie, Mitia, taką gadzinę stać na każdą podłość.
— A dlaczego od razu Rinatowi? — nadął się grubas. — Sam tam idź. Ja nie
dostałem takiego rozkazu.
— Może go jednak odwieziemy? — zaproponował niepewnie kierowca.
— Nie pękaj, poradzimy sobie — roześmiał się Kuzmin. — Wołaj Walerę i
jedziemy.
Do „Portu” było naprawdę niedaleko, ale mnie droga wydawała się
wiecznością. Nie zdjęli mi kajdanek, więc na każdym wyboju mocniej wpijały się w
nadgarstki. Ręce zdrętwiały, w głowie się kołowało i to było najgorsze: jeśli nie
zdążę się ogarnąć, od razu można przejechać się po sklepach w poszukiwaniu
gustownej urny. Przyjdzie zatem cierpieć...
Po jakichś dziesięciu minutach mikrobus zajechał przed „Port”, zatrzymał się
przy śmietniku.
— Rinat, zdejmij mu kajdanki. — Trąba otworzył boczne drzwi.
— To co, wysiadam — zaproponował siedzący obok kierowcy Walera, ten
sam chłop, który zaprawił mnie rękojeścią pistoletu w głowę.
— Wszyscy pójdziemy — zarządził Kuzmin. Rozejrzał się, zlustrował czujnie
szare pudełko czteropiętrowego budynku hotelu. — Mitia, nie wyłączaj silnika.
— A po co wszyscy? — Walera odbezpieczył makarowa i wyskoczył z
samochodu.
— Jeśli to pułapka, to ciebie tam zatrzymają, a potem przyjdą po nas. — Trąba
wyjął z kieszeni pałeczkę długości małego palca. — Popatrz, Sopel, to „Prztyczek”.
Przysięgam na głowę mojej matki, że przerobię cię na farsz do kiszki.
— Jasne. — Ostrożnie rozcierając nadgarstki, wysiadłem przez boczne drzwi i
ledwie utrzymałem się na nogach, tak mi zaszumiało w głowie, a kolana się ugięły.
A przecież Trąba nie żartował. Skoro powiedział, że załatwi, to znaczy, że
załatwi. A ja w takim stanie nie będę umiał nawet zwykłej tarczy postawić. Jedyne,
co mnie pocieszało, to fakt, że patrolowcy nie mieli ze sobą żadnych innych
szczególnych zabaweczek. Tylko odchylające kule amulety, ale te nie były groźne.
Żebym tylko jeszcze wiedział, dlaczego w mojej głowie miarowo dźwięczał
kamerton? Nie mogłem się przez to, cholera, skupić. Nie przypominało to objawów
wstrząśnienia mózgu.
— Trzeba było wziąć normalne spluwy. — Walera schował pistolet i
sceptycznie obejrzał uzbrojenie kompanów: amulet bojowy Trąby i pałkę Rinata.
— A kto miał nam pozwolenie napisać? — usadził go Kuzmin. — Chyba żeś
chciał się włamać do arsenału?
— O! Dobrze, że mi przypomniałeś. — Rinat wziął z samochodu giurzę,
włożył ją w kieszeń.
— Żebyś tylko nie walił bez sensu — upomniał go Trąba. — I w ogóle lepiej
zostaw kopyto. Na pewno jest nieźle umoczone...
— To tylko na wszelki wypadek — zapewnił go Rinat. — Mitka, podjeżdżaj
pod samo wejście. Nigdy nic nie wiadomo...
— Zrobi się. — Kierowca kiwnął głową. — Idźcie, pojadę zaraz za wami.
Wbrew moim nadziejom przy wejściu nie było ochrony. Pozostawiając za sobą
brudne ślady, spokojnie podeszliśmy do stojących w rogu kanap i rozsiedliśmy się na
nich, oczekując na Rinata, który poszedł po klucz. Nerwy miałem napięte jak
postronki — a co, jeśli hasło uległo zmianie, a w pokoju ktoś teraz mieszka?
Położyłem ręce na poręczach miękkiego fotela, rozluźniłem mięśnie nóg. Jeśli zaczną
się kłopoty, nie mogę uciekać razem z patrolowcami, bo mnie zamęczą potem na
śmierć, wtedy muszę zjeżdżać do piwnicy, gdzie zawsze dyżurują uzbrojeni
ochroniarze. Tylko że to i tak nie wypali: i Walera, który przykrył pistolet szalikiem,
i Trąba uważnie śledzili każdy mój ruch.
— Dostałeś? — spytał Kuzmin, wstając, kiedy Rinat wrócił po kilku minutach.
— Bez problemów — odparł grubas, kręcąc na palcu kółkiem z kluczem. — Z
miejsca wydali.
— Idziemy.
Weszliśmy na drugie piętro, Rinat otworzył drzwi i od razu wepchnęli mnie do
pokoju. Zaglądający do środka Trąba pozostał w drzwiach, a Walera przestał chować
pistolet i przecisnął się do kredensu. Po uważnym obejrzeniu pomieszczenia
patrolowcy uspokoili się nieco i nawet nie sprawdzali zawartości stojącego naprzeciw
łóżka barku. Błąd — gdyby to zrobili, od razu mieliby z pewnością mnóstwo pytań.
— To tutaj? — Rinat zadarł głowę, przyglądając się kratce wentylacyjnej.
— Sopel, właź! — rozkazał Trąba.
— Nie ma mowy! — zaprotestowałem dla pozoru. — We łbie mi się kręci.
— Powiedziałem, właź! — powtórzył polecenie węszący podstęp Kuzmin i
potarł znacząco w palcach pałeczkę amuletu bojowego. — I bez numerów.
— Dajcie nóż. — Postawiłem jedną nogę na stojący między łóżkiem a oknem
stolik.
— A to po co? — zdziwił się Walera.
— A jak mam wykręcić śrubki?
— Trzymaj. — Trąba podał mi śrubokręt i zaśmiał się ohydnie. — Zabrałem z
auta specjalnie na taką okazję. Jakbym wyczuł, co?
Oparłem się rękami o ścianę, stanąłem na blacie i o mały włos byłbym runął na
podłogę, kiedy stolik się zakolysał. Nogi mu źle przykręcili. A i zawroty głowy
miałem swoją drogą.
— Uważaj, ty. — Rinat wyjął z kieszeni giurzę.
Z głębokim westchnieniem chwyciłem się lewą ręką za firankę i zacząłem
wykręcać śruby mocujące kratkę. Długo to nie trwało, rzuciłem wkręty i narzędzie na
łóżko, znów ledwie utrzymując się na rozchwianym stoliku.
— No i jak ja miałbym tam wleźć? — spytał Rinat wciąż stojącego w drzwiach
Trąbę. Oparł się o występ okienny. — Stolik by nie wytrzymał.
Włożyłem rękę w przewód wentylacyjny i wtedy stolik wyśliznął mi się spod
nóg. Musiałem upaść plecami na łóżko, a któryś z moich strażników roześmiał się
szyderczo. I ta chwila ich dekoncentracji okazała się zbawienna, bo kiedy już
posłałem z pistoletu TT, wyposażonego w tłumik, ołowianą niespodziankę w pierś
Rinata, jego kompani dopiero zaczynali kojarzyć, że coś jest nie tak, że mój upadek
nie był przypadkowy.
Rozciągnąłem się jak długi na łóżku, kiedy okienne szkło, które przyjęło na
siebie moc uderzenia „Prztyczka”, z kryształowym brzękiem posypało się na
zewnątrz. Trąba nieco się spóźnił z użyciem amuletu. Walera też spudłował i zamiast
we mnie trafił w wiszący na ścianie obrazek.
Gruby materac ugiął się pod moim ciężarem, odbił i przekoziołkowałem z
niego na mgnienie oka przed tym, jak eksplodował na cały pokój kawałkami
wypełnienia i sprężynami. Bardziej dzięki szczęściu niż umiejętnościom zdołałem
trafić Walerę w usta, a Trąba, porzucając zużyty „Prztyczek”, pognał ku schodom.
Skoczyłem na równe nogi, pobiegłem za nim i wsadziłem mu dwie piguły w plecy.
Patrolowiec rąbnął z rozpędu w ścianę i osunął się na podłogę.
To już koniec? Na to wyglądało.
Rzuciłem rozładowaną tetetkę na podłogę, podszedłem do Kuzmina leżącego z
nosem utkwionym w wykładzinie, chwyciłem go za nogi i zawlokłem do pokoju. Uf,
mało mi mózg uszami nie wypłynął... Dlaczego ten łeb tak boli? To niedobrze, a
raczej — nazywając rzecz po imieniu — bardzo źle. Jeszcze mi przyjdzie zasuwać do
uzdrowicieli...
Słysząc tupot w korytarzu, rzuciłem na podłogę kufajkę i pistolet, wyszedłem z
pokoju, przymykając za sobą drzwi. Zdążyłem w samą porę, nadbiegający wraz z
ochroniarzem administrator nie zauważył nic podejrzanego.
— Dzień dobry. — Spróbowałem się uśmiechnąć. W tym czasie ukradkiem
rozcierałem kropelki krwi na podłodze.
— Dzień dobry. — Administrator przyglądał się uważnie mojemu rozbitemu
czołu. — Wszystko w porządku?
— Po prostu znakomicie. — Kiwnąłem głową i w tej chwili z rozbitego nosa
puściła się krew. — Postanowiliśmy z kolegami coś tutaj uczcić, ale tak nieudolnie
otwierali szampana... Dobrze, że chociaż w czoło, bo trochę niżej i mógłbym stracić
oko.
— Rozumiem. — Administrator uspokoił się nieco. Przypomniał też sobie na
pewno, kto zameldował mnie tutaj zeszłego lata. — Pan Liniew o tym wie?
— Oczywiście. To nasi wspólni znajomi.
— Mogę obejrzeć pokój? — Zdaje się, że administrator nie mógł do końca
zrozumieć, co govniepokoi, dlatego wolał wyartykułować prośbę, niż wydać rozkaz
ochroniarzowi.
— Wie pan — uśmiechnąłem się — tam wszystkich szampan zalał, przebierają
się. Można trochę później?
— Oczywiście, oczywiście. — Od razu do niego dotarło, że nie ma sensu się
spierać. — Jak najbardziej. Proszę tylko po nas zadzwonić, rozumie pan, przecież
osobiście odpowiadamy za bezpieczeństwo.
— Jak tylko skończymy, zaraz zawiadomię — obiecałem.
I kiedy tylko pracownicy hotelu zniknęli na schodach, wskoczyłem do pokoju.
Wskoczyłem i oparszy się o ścianę, powoli osunąłem na podłogę. Paskudnie
się czułem. A na odpoczynek czasu nie było, przecież na dole czekał kierowca w
samochodzie z uruchomionym silnikiem. Gotów się zacząć niecierpliwić. Tylko co z
nim zrobić?
I jak udowodnić, że ludzie z Patrolu na mnie zwyczajnie napadli?
Kiedy w kieszeni Trąby znalazłem nowiutką legitymację plutonowego,
wszystko stało się jasne. To nie była jakaś lipa. Fotografia, pieczątki, wszystko jak
trzeba. Zadbali o zabezpieczenie biurokratyczne. Interesujący był też przydział
służbowy — kompania dalekiego zwiadu.
Wychodziło na to, że bez Krzyża się tutaj nie obeszło.
Pośród różnorakich drobiazgów moją uwagę przykuło pudełeczko rozmiarów
wizytówki. Wykonane było ze stali, tylko na wieczku znajdowała się zapadka
„włącz, wyłącz”. Przekręciłem strzałeczkę i w głowie od razu się przejaśniło. Bardzo
ciekawe. Czyli przez tę zabaweczkę tak mi się we łbie mąciło? Dobrze, zostawimy to
sobie na deser.
Podniosłem tetetkę, podszedłem do wybitego okna — na szczęście wychodziło
na śmietnik i na razie nikt jeszcze nie zauważył, że coś jest nie tak. Potem wyjąłem z
ręki martwego Rinata giurzę, zabrałem Walerze makarowa. A jak tam u nich z
nabojami? O, w porządku.
No, teraz mogłem się zająć ostatnim Mohikaninem.
Otrzepałem kufajkę z zalegającej w całym pokoju zawartości materaca,
rozmieściłem po kieszeniach pistolety, zamknąłem drzwi i zszedłem na dół. Przy
stanowisku administratora kłębiło się trochę ludzi, udało mi się więc wymknąć
niepostrzeżenie. Dalej już poszło łatwo — zeskoczyłem z podestu, przyjrzałem się
pozycji czarnego mikrobusu.
Kierowca zaparkował go tak, żeby móc od razu wyjechać na ulicę, w ten
sposób niewiele widział we wstecznym lusterku, mogłem się więc podkraść
niezauważony. Do tego Mitia wykazał się pełną beztroską, wbrew rozkazowi gasząc
silnik. Rozwalił się w fotelu i kiwał głową w rytm głośnej muzyki. Nie tracąc czasu,
wyjąłem makarowa i dwa razy przez szybę strzeliłem w głowę szofera. Ten oparł się
piersią o kierownicę, włączając klakson. Otworzyłem drzwi i ściągnąłem Mitkę z
siedzenia.
Ach, prawda, o mały włos byłbym zapomniał! Wytarłem szalikiem rękojeść
makarowa i spust, włożyłem pistolet w dłoń kierowcy. Dwa strzały w głowę —
jakież cyniczne samobójstwo...
Wszystko, można brać nogi za pas.
Jak się później okazało, udało mi się dotrzeć tylko do wejścia hotelu. Tam
widocznie przysiadłem na schodkach, żeby złapać oddech, i tak już zostałem aż do
przybycia Drużyny, wezwanej przez administratora. Oczy zamknąłem, nie miałem
siły wstać. A i ochoty, prawdę mówiąc, też nie miałem.
— Hej, Sopel, obudź się! — Ktoś mnie potrząsnął za ramię. — Żyjesz w ogóle
czy jak?
— Raczej czy jak... — Otworzywszy oczy, ujrzałem najpierw wysokie
wojskowe buty. Potem sportowe spodnie i krótką lufę automatu. — Griszka, bądź tak
dobry i odsuń się...
— Dlaczego? — Piegowaty zrobił krok w tył.
— Żebym ci butów nie zarzygał — wyjaśniłem, kiedy już przestało się ze mnie
rwać. Dobrze chociaż, że w wymiocinach nie dostrzegłem krwi.
— W pokoju co jest? — Grigorij zwrócił się do drużynnika, który wyszedł z
hotelu.
— Trzy trupy, wszyscy z Patrolu. Plutonowy i szeregowi — zaraportował
sierżant.
— Ciszej trochę — wysyczałem. — Administrator widział już ciała?
— Nie. — Wysoki drużynnik porozumiał się wzrokiem z Piegowatym,
poprawił pas automatu. — My sami...
— I bardzo dobrze. — Spróbowałem wstać, ale z kraknięciem usiadłem z
powrotem. — Nikt ich nie powinien zobaczyć...
— Obawiam się, Sopel, że nic z tego nie będzie — pokręcił głową Grigorij,
spoglądając na stojących opodal podwładnych. — Nie damy rady zatuszować takiej
sprawy.
— Trzeba będzie... — Ruchem ręki poprosiłem, żeby się nade mną nachylił.
— Masz pojęcie, czego chcą od was Niosący Światłość?
— W ogólnych zarysach — nastroszył się kucający obok mnie Piegowaty.
— Ci chcieli tego samego. — Popatrzyłem na niego znacząco. — Jarzysz?
— A wiesz, kto im to zlecił? — ściszył głos.
— O ile dobrze zrozumiałem, dostali rozkaz — odparłem.
— No tak... — Grigorij wstał. — Kostia, można coś wykombinować ?
— Żeby nikt nigdy? — uściślił sierżant.
— Właśnie.
— Jeżeli weźmiesz na siebie administratora, zrobimy, co trzeba. Wywieziemy
trupy na północną rubież i wysadzimy w powietrze. Pójdzie na konto Czarnego
Stycznia.
— Zyskamy chociaż trochę czasu — zgodził się z propozycją Griszka. — Idę
się zająć personelem, reszta w twoich rękach.
— Zrobione. — Sierżant potarł przecinającą kostki prawej ręki bliznę, założył
rękawice, przysiadł obok mnie. — Słuchaj, magiku, jednego tylko nie mogę pojąć, po
co włożyłeś spluwę w rękę kierowcy?
— Nie pamiętam chyba. — Wzruszyłem lekko ramionami. — Coś tam sobie
musiałem wykombinować na pewno...
Rozmowa Grigorija z administratorem trwała ledwie parę minut. Dopiero co
zdołałem się podnieść z zimnych stopni i zmarzniętymi palcami usiłowałem
nieporadnie pozapinać guziki kufajki, kiedy wyskoczył z hotelu i zataszczył mnie do
terenówki drużynników.
— Do „Topoli” — zakomenderował, a kierowca bez słowa uruchomił silnik.
— Słuchaj, można im zaufać? — zapytałem szukającego czegoś w teczce
Grigorija, kiedy się już usadowiłem. I zacząłem równo, głęboko oddychać, żeby
powstrzymać znów narastające mdłości. I dlaczego mi tak niedobrze?...
— Chłopakom? — Piegowaty spojrzał na mnie. — To nasza doborowa grupa.
— Rozumiem. — Z bólu aż się skrzywiłem. — Jak się tam znaleźliście?
— Administrator zawiadomił Ilję i podjechaliśmy zobaczyć, co jest grane —
wyjaśnił Grisza. Podał mi tubkę z jakąś maścią. — Trzymaj.
— Co to?
— Posmaruj gębę, bo strach na ciebie patrzeć. Jak sobie poradziłeś z nimi
wszystkimi?
— Miałem coś schowanego w pokoju. — Odkręciłem tubkę i poczułem ostry
zapach ziół. — Ile tego trzeba?
— Niech pomyślę... — Spojrzał taksująco na moją spuchniętą fizjonomię. —
Dużo, dużo nałóż. Na pewno nie zaszkodzi.
Wycisnąłem na dłoń zielonkawą maź, zacząłem ją rozprowadzać po twarzy i o
mało nie zawyłem z bólu. Palenie ogarniające skórę zaczęło przenikać głębiej, ale
zanim zagotował mi się mózg, ogień zmienił się nagle w odświeżający chłód. Od
razu zrobiło mi się lepiej, rozbita gęba przestała boleć i nawet opuchnięte czoło mniej
więcej wydawało się w porządku.
— No, teraz zrobiłeś się chociaż trochę podobny do ludzi. — Grigorij kiwnął z
uznaniem głową. — Zranienie na czole warto by jeszcze czymś zasmarować.
— Może kremem maskującym? — zażartowałem.
— A masz? — Grigorij potraktował to poważnie.
— Odbiło ci? — Zakręciłem palcem przy skroni. — Po cholerę mam się
upiększać?
— Zaraz zacznie się briefing, powinieneś się zjawić w znakomitym stanie.
— Zaraz. Jaki znowu briefing? — zapytałem zdumiony, wycierając ręce o
kufajkę. — Możesz konkretniej?
— Trzymaj. — Grisza podał mi zapakowane w folię czerwoną książeczkę
legitymacji służbowej oraz blachę. — Tak jak chciałeś, zrobiliśmy cię starszyną.
— I co? — Otworzyłem legitymację, przyjrzałem się swojej fotografii. Kiedy
zdążyli mi cyknąć zdjęcie? A może wzięli z archiwum? Jak starszyna, to starszyna,
nie zwykły wojak, ale pracownik kontrwywiadu. Dlaczego jednak Ilja zaliczył mnie
w poczet swoich podwładnych?
— Będziesz reprezentował nasz wydział na zebraniu — wyjaśnił Piegowaty,
jakby to było coś normalnego, i wsunął pod czapkę niepokorny kosmyk włosów. —
Nie bój się! Tam będzie zbiorowisko różnych typów zebranych po świecie.
— A z jakiego powodu i o czym będziemy tam dyskutować? — zapytałem,
wietrząc podstęp, i schowałem do kieszeni miedzianą blachę z wizerunkiem sokoła o
rozpostartych skrzydłach.
— Nie będziecie dyskutować. Dostaniecie zadanie do wykonania. Różnica jest
dla ciebie jasna?
— A jakież to ma być zadanie? — Odpowiedź sprawiła, że poczułem jeszcze
większy niepokój. Po co mnie mieszać w coś takiego? Rozumiałbym jeszcze do
jakiejś akcji, może postrzelać z ukrycia, ale tak wystawiać?
— Ważne — uśmiechnął się Grigorij, otworzył drzwi i wyskoczył przy
posterunku wjazdowym do „Topoli”.
Ostrożnie wysiadłem za nim, ku własnemu zdumieniu nie odczuwając już
żadnych dolegliwości. Zdrów byłem jak rzepa. Trzeba było Griszce rąbnąć tę tubkę.
Tymczasem Piegowaty pokazał odznakę i przeszedł za bramkę. Nie pozostało
mi nic innego, jak pójść za jego przykładem. Strażnik zeskanował moją blachę,
skaner mignął na zielono. Ale wszystko okazało się bardziej skomplikowane —
musiałem oddać pistolet i wpisać się do rejestru.
Stojący już przy wejściu do jednego z budynków Grigorij, którego nikt nie
mordował podobnymi formalnościami, poczekał, aż zakończy się ta wcale nie
najkrótsza procedura, a potem razem weszliśmy do środka. Tutaj znów nas
zatrzymali wartownicy, tym razem ze służby bezpieczeństwa wewnętrznego, ale z
nimi nie mieliśmy problemów. Sprawdzili dokumenty, przegnali przez skaner
stacjonarny i pozwolili przejść.
Dziwne, po co te szykany? Jeśli to takie poważne przedsięwzięcie, dlaczego
organizują je w „Topolach”, a nie na przykład w sali posiedzeń Komendy Centralnej?
Nic z tego nie rozumiałem.
Grigorij coś tam odburknął niewyraźnie w odpowiedzi na moje wątpliwości,
po czym dosłownie wepchnął mnie do sali, a ja szybciutko uciekłem do ostatniego
rzędu. Ludzi nie zebrało się tutaj nazbyt wielu, nie zauważyłem też żadnych
znajomych. Chociaż nie — skłamałbym. Byli znajomi, tyle że okupowali prezydium.
Zastępca wojewody Oleg Pierow, którego twarz jeszcze bardziej niż kiedyś
przypominała wyrzeźbione z dębiny oblicze pogańskiego bożka, przemawiał z
trybuny, a po jego prawej ręce zasiadał Ilja Liniew we własnej osobie. Obok miał
ładną czarnowłosą dziewczynę, której nigdy jeszcze nie spotkałem. Jednakowoż
napis na stojącej przed nią tabliczce — „Daria Krasnowa, zastępca naczelnika SWB”
— skutecznie odstręczał od chęci bliższego poznania.
No i po co, pytam, było mnie tutaj wlec? Dla ozdoby?
Właśnie — przekazano mi, podając z ręki do ręki, formularz i długopis, a
ledwie tylko zdążyłem wypełnić kartę, zebranie dobiegło końca. No i jakież to
zadania postawiło przede mną nowe kierownictwo? Śledzić i ujawniać wewnętrznych
wrogów i agentów z zewnątrz?
I po co to wszystko? Nic innego, tylko stosunki z Miastem znów zrobiły się
napięte, bo Pierow bardzo otwarcie przejechał się po problemie Łudina i napływie
Chińczyków do Fortu. Dać mu konia i szablę, sam by wszystkich najchętniej porąbał.
— Sopel, poczekaj — zatrzymał mnie Liniew, kiedy ludzie zaczęli opuszczać
salę. — Daria, proszę pozwolić przedstawić, to dowódca naszej grupy, o którym
opowiadałem.
— Bardzo mi przyjemnie — wykrztusiłem uprzejmą odpowiedź, mało nie
klnąc z zaskoczenia. Jaki ze mnie, przepraszam, dowódca? Jakiej, cholera, grupy?! I
po co o niej rozmawiali z przedstawicielami SWB?!!!
— Mnie również — uśmiechnęła się w odpowiedzi wyższa ode mnie prawie o
pół głowy dziewczyna, a potem zwróciła się do Ilji: — Od razu widać, że macie
bojowych ludzi.
— Aha. — Teraz ja się uśmiechnąłem, słysząc w głosie Krasnowej
nieskrywaną kpinę. — Rozwaliłem z samego rańca paru wrogów narodu...
— W dodatku z poczuciem humoru. — Machnęła ręką na pożegnanie
Liniewowi i odeszła do zbierającego teczki Pierowa. Wokół zastępcy wojewody
tłoczyli się próbujący wyjaśnić sytuację drużynnicy, ale Krasnowej od razu zrobili
przejście.
— Spróbuj tylko powiedzieć, że to nie był żart. — Ilja spojrzał na mnie bardzo
ciężko i bardzo podejrzliwie i poprawił srebrną szpilkę przy granatowym krawacie.
Liniew, trzeba powiedzieć, jak zwykle wyglądał bardzo szykownie: drogi, szyty na
miarę garnitur, odprasowana koszula, świetne półbuty. Jednym słowem —
prawdziwy fircyk. Bażant.
— To nie był dowcip, raczej eufemizm — uściśliłem.
— Grigorij cię przywiózł? — Liniew skrzywił się, ale panował nad sobą
jeszcze.
— Tak.
— Idziemy. — Ilja włożył kaszmirowy płaszcz, który do tej pory niósł
wytwornie przerzucony przez rękę, i udał się na poszukiwanie Piegowatego.
Westchnąłem ciężko. Niczego już w tym życiu nie rozumiałem. Powlokłem się
za nim. Grisza przebywał na parterze, gdzie skromniutko przysiadł na parapecie i bez
szczególnego apetytu jadł śniadanie — chleb z kiełbasą. Obok niego stał odkręcony
termos.
— Co on znowu wykombinował? — spytał Liniew, odczekawszy, aż Grigorij
skończy żuć ostatni kęs kanapki.
— „Cztery trupy wokół czołgu dopełnią pejzażu poranka” — zaśpiewał
fałszywie Grigorij, patrząc gdzieś za nasze plecy, zakręcił termos i schował go do
torby.
Odwróciliśmy się w jednej chwili, odprowadzając wzrokiem przechodzącego
szybko obok drużynnika z SWB, a Grigorij powiedział:
— W pokoju „Portu” manele ci rozpieprzyli.
— Chodźmy stąd — warknął Liniew, poprawił czapkę z norek i wyszedł na
zewnątrz.
Wbrew moim oczekiwaniom nie chcieli ode mnie niezwłocznych wyjaśnień,
dopiero kiedy Ilja rozgrzał silnik zaparkowanej za ogrodzeniem nivy, rzucił:
— Gadaj.
— Postanowiłem rano pójść na śniadanie i odwiedzić jednego znajomka —
zacząłem opowiadać, chowając do kieszeni pistolet odebrany z depozytu, ale zaraz
mi przerwał.
— Dokładnie mów. — Liniew dodał gazu i samochód, wyrywając spod
tylnych kół fontanny śniegu, wyskoczył na ulicę. — Kiedy, do kogo, po co...
— Rano, zjeść coś, do znajomego. — Na wszelki wypadek wolałem nie
wymieniać nazwiska Sielina. — Po drodze przechwycił mnie dawny kolega z Patrolu
w towarzystwie trzech gadów. Oprócz Andrieja Kuzmina nikogo nie znałem. Trochę
mnie wytarmosili i pod groźbą ciężkich uszkodzeń fizycznych zmusili...
— Krócej — przerwał mi znów Ilja.
— Chcieli ode mnie tych papierów, które przekazałem Niosącym Światłość.
— Dokumentów alchemicznych? — Liniew nie zamierzał ukrywać, że jest
świadom, co kryją notatki Jeana.
— Tak. Chociaż kazano im gdzieś mnie przewieźć. Nie mieli rozkazu
przesłuchiwać.
— Grozili ci i co dalej? — Ilja skręcił na Czerwony Prospekt.
— Zabiłem ich.
— A skąd się tutaj niby wziął mój pokój? — Liniew spojrzał na Grigorija, ale
tamten kiwnął tylko głową, że wszystko się zgadza.
— Tak jakoś wyszło. — Wzruszyłem ramionami rozwalony na tylnym
siedzeniu. Nic już mnie prawie nie bolało. Zebra tylko łupały, ale to zwyczajna
sprawa.
— Jak tam mieszkał, schował tetetkę z tłumikiem — wyjaśnił Piegowaty. — A
co najciekawsze, ci chłopcy służyli w kompanii dalekiego zwiadu.
— Zarządź obserwację sam wiesz kogo — rozkazał Liniew. — Co z pokojem?
— Okno wyrwane razem z ramą, łóżko do wyrzucenia. — Grigorij
przytrzymał się uchwytu pod sufitem, kiedy auto zjechało z Czerwonego gdzieś w
boczne uliczki i zatrzęsło nami porządnie. — Wszystko inne całe.
— Jak zatuszowaliście sprawę?
— Konstancin zorganizował chłopaków, wywiozą ciała na północną rubież i
wysadzą razem z samochodem. Tylko trzeba im będzie potwierdzić rozchód
materiałów wybuchowych.
— Potwierdzimy. — Ilja kiwnął głową, zajeżdżając pod doskonale znany mi
magazyn z dachem krytym syntetykiem. Znaczy znowu tutaj będziemy imprezować.
Nie czekając na towarzyszy, wylazłem pierwszy z samochodu i rozejrzałem
się. Jedyne, co się tutaj zmieniło, to tyle, że okna pod sufitem założyli cegłami.
Rozsuwane wrota były zawalone śniegiem, ale do drzwi z boku przejście
oczyszczono. Czyli miejsce spotkania musiało być właśnie tutaj.
Ilja trzasnął drzwiami samochodu, podszedł do garażu i przyłożył do zamka
jakiś amulet. Aż mi się zamgliło przed oczami, tak mocne czary zawierała ta
piramidka. Liniew tymczasem spokojnie schował amulet do kieszeni i wszedł do
środka. Grigorij puścił mnie przodem, a potem starannie zamknął drzwi, zasunął
rygiel, po czym rzucił swoją teczkę na stojący przy wejściu taboret.
Potarłem swędzący od kurzu nos, przeszedłem przez przedsionek, z
zaciekawieniem zerknąłem do następnego pomieszczenia. Tam też nic się nie
zmieniło na pierwszy rzut oka: za całe umeblowanie robił długi stół konferencyjny,
pożółkła mapa Fortu na ścianie i źle umyta szkolna tablica. Tyle że zrobiło się nieco
ciemniej przez te cegły w oknach, a nie pojawiły się żadne lampy. Jedynym źródłem
światła była szczelina niedomkniętych drzwi obok wejścia do arsenału.
— Przechodź — wskazał na nie Ilja, starannie wieszając swój szykowny
płaszcz na oparciu krzesła. Trzeba by też kufajkę gdzieś umieścić. Aż przykro na nią
patrzeć — cała w strzępach wypełnienia materaca, w dodatku pobrudzona krwią.
Bez ceremonii, rzuciwszy sportową kurtkę na ławkę pod ścianą, Grigorij starł z
tablicy linie jakiegoś schematu, po czym otworzył drzwi do arsenału. Ilja sceptycznie
popatrzył na pozostawione przez gąbkę mazaje, ale zmilczał. Nie chciałem im się
plątać pod nogami, więc wykonałem polecenie, wszedłem do następnego pokoju.
— Witam. — Kiwnąłem głową rozwalonemu na niskiej kanapie Mścisławowi,
który w świetle wstawionej w uchwyt magicznej kuli czytał jakąś książkę. Natomiast
siedzącego przy stole człowieka z Gimnazjonu nie miałem ochoty pozdrawiać —
gdyby Oleżka Kuzniecow właśnie w tej chwili odwalił kitę, tylko by mnie to
ucieszyło. A gdybym sam mógł mu w tym pomóc...
— Kogo pobodłeś? — zapytał sekciarz zamiast powitania, odkładając książkę i
przyglądając się ranie na moim czole. Kuzniecow nie raczył oderwać się od
rozkładania pasjansa.
— Nie trafiłem w drzwi — odpowiedziałem standardowo i rozejrzałem się po
pokoju.
Kanapa, przysunięty do ściany stolik, szafa — to wszystko. Niebogato.
Dziwne, że barku nie ma. A może Ilja nie prowadzi tutaj swoich tajnych spotkań?
Nic dziwnego — od rozciągniętych w budynku linii ochronnych czarów każdy by
zaczął mieć kłopoty ze zdrowiem, gdyby przebywał tutaj dniem i nocą. Mnie też by
nie zaszkodziło, gdybym się stąd szybko ulotnił.
— Zadanie już ci wyznaczyli? — Mścisław usadowił się wygodniej.
— Nie — odparłem krótko i na wszelki wypadek usiadłem obok niego. Coś
czułem, że zaraz zwali się tu kupa luda, a dla wszystkich za Chiny ludowe miejsc nie
wystarczy.
Ale, jak się okazało, nieco się pomyliłem: jedynym, kogo się doczekaliśmy,
był Ilja, już bez marynarki i krawata.
— To jak, zaczniemy? — Rozpiął kołnierzyk koszuli, siadając na
przyniesionym przez siebie taborecie.
Myślę, że w tej sytuacji wypadało mi zadać tylko jedno, idiotyczne pytanie:
„Co też niby mamy zacząć?”, ale milczałem z obojętną miną. A zatem, chcąc nie
chcąc, Liniew musiał kontynuować spotkanie bez pytań naprowadzających.
— W ogóle, Sopel, tę rozmowę prowadzimy wyłącznie ze względu na ciebie.
Przede wszystkim planowaliśmy obejść się własnymi siłami, ale bardzo w porę
pojawiłeś się w Forcie. Wiesz, dlaczego nie spaliła cię „Zawinięta mora”?
— Nie mam pojęcia. — Wzruszyłem ramionami. — Udało mi się, ot co.
— To nie tak, że ci się udało. Nikt nie potrafi wyjaśnić sensownie, co się stało,
ale twoja energetyka zamyka się sama z siebie i odcina wszelkie zewnętrzne
oddziaływania. Coś mi się osobiście wydaje, że to za sprawą tego przeklętego noża
— niezbyt zrozumiale wyraził swój pogląd Kuzniecow. — A gdzie on w ogóle jest?
— Zgubiłem — odparłem, patrząc szczerym wzrokiem na rozmówców. Ale o
tym, że ten „przeklęty” nóż sam z siebie się znalazł, oczywiście nie powiedziałem.
— Nieważne zresztą. — Oleżka postanowił nie drążyć tematu, spojrzał na
Mścisława. — Panuje opinia, że nie można cię porazić żadnymi czarami, ale moim
zdaniem każda zasłona ma jakieś słabe punkty. Jednak jakkolwiek by było, w
przypadku czekającej nas sprawy to nam na rękę.
— Jakiej sprawy? Powiedzcie już po prostu i bez kręcenia, czego ode mnie
chcecie! — poprosiłem, zmęczony tymi wszystkimi niedomówieniami. — No?
— Dowiedzieliśmy się, że część niezadowolonych ze swoich poborów
czarodziejów Gimnazjonu została zwerbowana przez agentów Miasta — Ilja
przeszedł do rzeczy. — Ludzie z Gimnazjonu nie mogą samodzielnie przeprowadzić
czystki. Trzeba by tutaj załatwiać zbyt wiele formalności i uciąć zbyt wiele
interesujących nas tropów. Dlatego zaoferujemy pomoc przy rozwiązaniach
siłowych, a w rewanżu oni podzielą się z nami informacjami.
— Co znaczy, że trzeba by uciąć tropy? — Nie zrozumiałem.
— Niektórzy wiedzą zbyt wiele, a wierchuszka nigdy nie zezwoli na ich
aresztowanie — wyjaśnił mi jak dziecku złożoną sytuację Kuzniecow. — Ale też nie
możemy im pozwolić nadal działać.
— Czekajcie, czekajcie. — Zamachałem rękami. — Bergman dał zezwolenie
na tę operację?
— Tak! — warknął rozeźlony już Oleżka. — Ale niektórzy nie powinni po
prostu dożyć sądu! To chciałeś usłyszeć?
— A sami nie chcecie sobie pobrudzić rączek? — Dotarło do mnie w końcu w
całej pełni.
— Gimnazjon to jedna wielka komunałka — powiedział Kuzniecow ze źle
skrywaną nienawiścią. — Nie możemy być do końca pewni, że damy radę utrzymać
w sekrecie plany likwidacji pojedynczych obrzydliwych indywiduów.
— Więc zbierzcie ich wszystkich w jedną kupę i rozwiążcie problem
ostatecznie.
— Tak się nie da. — Gimnazjonista potrząsnął głową. — Nie potrzebujemy
masowych protestów. Wielu nie pogodzi się z taką polityką. A pozostali przestaną
czuć się bezpiecznie. To zaś mogłoby doprowadzić do rozłamu.
— Jak zaprowadziliście taki pluralizm, to jeszcze urządźcie wolne wybory —
mruknąłem i postanowiłem wyjaśnić jeszcze jedno dręczące mnie pytanie. —
Dobrze, a po co był ten teatrzyk w „Topolach”?
— Zasłona dymna nigdy nie zaszkodzi — uśmiechnął się pobłażliwie Ilja. —
A teraz wszyscy będą wiedzieć, z czym jest związana wzmożona aktywność
Drużyny. Dla Triady zaczną się ciężkie dni, a my w tym szumie zrobimy swoje.
— A co ma z tym wspólnego służba bezpieczeństwa?
— Ich zadanierrn jest zapobieganie wyciekowi informacji i ogóLny nadzór nad
kontaktami z Gimnazjonem. Poinformowaliśmy - ich o planach przeprowadzenia
operacji, ale nie wtajemniczaliśmy w szczegóły. I tak powinno już zostać, czy
to jasne? — Przy ostatnim pytaniu Ilja popatrzył na mnie znacząco.
— Jasne. — Skinąłem głową. — Tylko jeszcze jedno. Kto ma się zająć
likwidacją tych wrednych indywiduów?
— Najpierw ich znajdź i weź żywcem. — Oleżka wyszczerzył zęby w
paskudnym grymasie. — A potem pogadamy, co dalej . Żeby się tylko nie okazało,
że trzeba cię siłą odciągać od zarżnięcia tych biednych owieczek.
— Nie będziemy cię tym fatygować — wyjaśnił Ilja. — Może być?
— Musi. — Zgadzając się pracować na podobnych warunkach, doskonale
rozumiałem, że innej odpowiedzi udzielić po prostu nie mogę. A Oleżka, ścierwo, co
do jednego miał rację: byli w Gimnazjonie tacy, z którymi bardzo bym się chciał
policzyć. Tylko że akurat ci z pewnością nie podejdą mi pod rękę.
— Jeszcze byś spróbował powiedzieć „nie”. Mosty za sobą dawno spaliłeś.
Pozostaje ci tylko walczyć aż do zwycięstwa — powiedział Liniew bez szczególnej
radości w głosie. — Teraz zrobimy ogólne zebranie, wyznaczymy na nim cele i
przydzielimy zadania. Mścisławie, zechce pan tutaj zaczekać, zanim ludzie się
rozejdą?
— Oczywiście. — Sekciarz znów otworzył książkę. — Jestem całkowicie
wolny aż do piątej.
— Wszyscy już się zebrali? — Podszedłem do drzwi, uchyliłem je i zajrzałem
w szparę. Niezłą tu jednakowoż mieli izolację dźwiękową. W sali, wokół
wyniesionego na środek stołu, siedziało już z piętnastu ludzi.
— Idziemy. — Ilja popchnął mnie lekko.
— A niech mnie! — zawołał na całe gardło Napalm, wyskoczył zza stołu, z
radością potrząsnął moją prawicą. — To rozumiem: I’ll be back!
— Zaczynajmy! — Ilja stanął przy szkolnej tablicy. — Myślę, że większość z
nas wie już, dlaczego się tutaj zgromadziliśmy, proponuję więc przejść od razu do
rzeczy.
Usiadłem na wolnym krześle obok Napalma, uśmiechnąłem się do patrzącej na
mnie z osłupieniem Weroniki Kryłowej i ponuro spojrzałem na nie wiadomo jak
przylepionego do tej miłej kompanii Kolę Wietrickiego. Czyżby miał jakieś koneksje
w Drużynie? Przecież właśnie na odwrót — przedtem współpracował ściśle z
Chińczykami.
Piromanta, przed którym na blacie już się dymiły wypalone świeżo inicjały,
pociągnął mnie za rękę, ale siedzący po przeciwnej stronie stołu Grigorij pokazał
nam pięść.
Nie bardzo zwracając uwagę na przemówienie Liniewa, lustrowałem
obecnych. Większość na pierwszy rzut oka można było ocenić jako szeregowych
pracowników Drużyny: do trzydziestu lat, niezła forma fizyczna, prawie wojskowe
wyposażenie. Ale uważać ich za tępych żołdaków byłoby wielkim
nieporozumieniem: po prostu ich intelekt nie wysuwał się przed pewność siebie
silnego człowieka. Gdybyśmy mieli do czynienia z jakimiś prostymi osiłkami, Ilja nie
organizowałby przecież tego zebrania.
O wiele bardziej interesowali mnie moi byli partnerzy — Napalm i Wiera.
Piromanta jak zwykle był odziany w skórę, nawet bezrękawnik miał założony na gołe
ciało. Chudy jak patyk i tak samo jak ja — łysy. Musieliśmy wyglądać jak bracia,
tyle że był wyższy ode mnie o głowę.
— Nie zimno ci? — spytałem, nachylając się do ucha Napalma. Doleciał mnie
lekki zapach palonej skóry.
— Rozgrzewam się — odparł, nie siląc się na szept, przez co otrzymał kolejne
groźne spojrzenie Piegowatego.
— Drugi gdzie? — Chociaż wiedziałem, że należałoby się wstrzymać teraz z
pytaniami, nie mogłem sobie darować.
— W Getcie. — Napalm machinalnie potarł bliznę na lewym policzku
przypominającą kształtem Afrykę. Na jego małym palcu błysnął srebrny pierścień
ozdobiony skomplikowanym wzorem.
Tylko kiwnąłem głową. A zatem zmarnowali chłopaka. Zrozumiałe — bardzo
mała odporność przy jednoczesnym wzmożonym promieniowaniu magicznym. Tutaj
nie mógł pomóc najlepszy nawet ochronny tatuaż.
Przeniosłem spojrzenie na Weronikę, która poczuła najwyraźniej, że się jej
przyglądam, i poprawiła krótką grzywkę. Ładna dziewczyna, nie ma co gadać,
wszystko na miejscu: i figura bardzo przyjemna, i rozumu Bóg nie poskąpił. A i
snajper z niej, jeśli trzeba, znakomity.
— Dziękuję — szepnąłem cichutko, a ona w odpowiedzi mrugnęła. Siedzący
po jej prawej ręce Wietricki nadął się i zgrzytnął zębami. Czyżby próbował smalić do
niej cholewki? Spojrzałem przelotnie na rozeźlonego Nikołaja, a potem odwróciłem
się, żeby posłuchać, o czym też się tak rozwodzi Liniew.
A jednak to dziwne — czego Wietricki tutaj szukał? Kto go w ogóle zaprosił? I
dlaczego Kola się zgodził? Zapomniał już, że brat Ilji odbił mu dziewczynę? Przecież
nie o pieniądze chodziło, bo na biedaka koleś z pewnością nie wyglądał. Od razu
widać, że się w ostatnim czasie bardzo wyrobił. I wcześniej nie należał do
najdrobniejszych, ale teraz już zupełnie okrzepł fizycznie. Ubranko też nie najtańsze:
welwetowe portki, spod ciepłego swetra widać kołnierz dżinsowej koszuli.
Ale najważniejsze nie to, że tak groźnie wyglądał. Chociaż wciąż miał w
lewym uchu kolczyk, mało który cwaniak odważyłby się go zaczepić — Kola
ukazywał ludziom nieporuszoną, odpychającą minę. Takiego, jeśli już się czepiać,
trzeba od razu walić z całej siły.
— A zatem nasze najważniejsze zadanie — Liniew przeszedł wreszcie do
rzeczy — to okazać pomoc Gimnazjonowi w wyizolowaniu pojedynczych członków,
stanowiących poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa Fortu.
— Myślę, że wielu z was zadaje sobie pytanie, dlaczego wywlekamy brudy na
światło dzienne i wciągamy w to Drużynę — zabrał głos Kuzniecow, podnosząc się.
— To proste. Ludzie, którzy weszli w konszachty z agentami Miasta, są zbyt
wpływowi. Możemy samodzielnie zorganizować ich obserwację, ale w takim
wypadku ryzykujemy rozłamem wewnątrz Gimnazjonu. A do tego nie możemy
dopuścić. Więc żeby zapobiec najmniejszej nawet groźbie konfliktów w łonie
organizacji, z pełną świadomością schowaliśmy dumę do kieszeni, aby oddać sprawy
w ręce prawdziwych profesjonalistów.
Nie wiem, kto przygotował Oleżce przemówienie, ale uczynił to bardzo
fachowo. Początkowo nazbyt patetyczne, stopniowo stało się bardziej strawne, aż
wreszcie rozluźniło atmosferę i w pokoju rozległy się pojedyncze śmiechy.
— Jak bardzo chcecie odizolować swoich kołegów? — zapytał siedzący na
przeciwnym końcu stołu młody drużynnik. — Na zawsze?
— Tylko w przypadku konieczności obrony własnej — odparł twardo Liniew.
— Mamy wszelkie niezbędne uprawnienia — potwierdził Kuzniecow. —
Uzyskać wyrok skazujący jest sprawą czysto techniczną. Najważniejsze to nie dać im
zamieszać w głowach zwykłym ludziom.
— Kto będzie odpowiedzialny za wsparcie magiczne operacji? — Odwróciłem
się, słysząc znajomy głos, i kiwnąłem głową Kostii, drużynnikowi, który miał pozbyć
się trupów patrolowców. Dostrzegłszy moje spojrzenie, złączył w kółko kciuk i palec
wskazujący, sygnalizując, że wszystko jest ok. — Dacie swoich ludzi?
— To zbyt niebezpieczne ze względu na możliwość przecieków — odparł
Kuzniecow rozsądnie. — Jeśli chodzi o ochronę magiczną, przekazaliśmy już
Drużynie do dyspozycji doświadczalną partię amuletów nowej generacji.
— Wydamy je bezpośrednio przed operacją — potwierdził słowa Oleżki Ilja.
— Będą kule specjalne? — spytał ktoś.
— W ograniczonym zakresie. — Ilja wskazał Piegowatego. — Jeśli chodzi o
konkretne modyfikacje, dogadujcie się z Grigorijem Aleksiejewiczem. A co się tyczy
organizacji działań, będziecie pracować w dwóch niezależnych grupach. Dowodzą
nimi Aleksiej Nikonow...
Podniósł się ten sam gość, który przedtem zapytał o stopień izolowania
figurantów.
— ...i Aleksander Ledniew. Z listami członków grup możecie się zapoznać już
teraz. — Ilja spojrzał na zegarek i uznał najwyraźniej, że pora się zbierać. — To
wszystko, jeśli chodzi o kwestie organizacyjne. Jutro grupy w pełnych stanach
powinny się zebrać o dziesiątej rano. Miejsce zbiórki wyznaczą dowódcy wedle
własnego uznania. Koniec, wszyscy wolni.
— Ledniew... to ty czy jak? — zagapił się na mnie Napalm, kiedy Liniew
zabrał płaszcz i w towarzystwie Kuzniecowa przeszedł do pokoju, w którym czekał
na nich Mścisław. — Znaczy wychodzi na to, żeś Sańka?
— Sopel — poprawiłem go. Ilja, gad, musiał przedstawić mnie z imienia i
nazwiska. Nie mógł, jak zwykle, obejść się ksywą? — Grigoriju Aleksiejewiczu,
gdzie lista?
— Trzymaj. — Piegowaty podał mi złożoną na dwoje kartkę. — Dzisiaj do
piątej zdecyduj, jakie chcesz wyposażenie.
— Opisz w dwóch słowach zadanie.
— Szturm pomieszczenia, w którym przebywać będą czarownicy.
— Sopel, poproś o czołg — szepnął mi na ucho Napalm, ale tak, żeby go
dosłyszał Grigorij.
— Proszę bardzo, ale tankować będziecie za własne pieniądze — odpowiedział
żartem na żart Grisza.
— Ty czego potrzebujesz? — spytałem piromantę i rozłożyłem listę. Kogo my
tu mamy? Napalm, Krylowa, Wietricki, Łomow, Szmidt, Gricko. Trzech ostatnich
nie znałem, najwidoczniej byli z Drużyny.
— Trzydzieści kapsuł „Magistra”, dziesięć paczuszek absorbentu MPE-44,
spirytusową nalewkę z żelaznego korzenia i opakowanie nowokainy — zarzucił nas
żądaniami Napalm. — No i strzykawki.
— Kogo mi przydzieliłeś? — spytałem Grigorija, który zaczął spisywać
zamówienie. — Następni czego zażądają? LSD i heroiny?
— Chcecie mieć wyniki czy nie? — wyszczerzył zęby piromanta. — Chcecie?
To nie grymasić, tylko dawać. Powiedziałem, że trzeba, to trzeba.
— Możesz iść. — Piegowaty zamknął notes.
Napalm założył przepalony w kilku miejscach skórzany tużurek.
— Sopel, gdzie się zatrzymałeś?
— W „Topolach”.
— Ja też. Zaczekać na ciebie?
— Możesz, ale teraz chciałem się wybrać do zachodniego przejścia.
— Nie szkodzi, przejdziemy się. — Piromanta kiwnął głową i poszedł do
wyjścia, nucąc cichutko: — „Choć czas jest, lecz pieniędzy brak i w gości nie ma
dokąd pójść...”.
— Jak rozumiemy, przydzielono nas do ciebie? — Kostia podszedł do mnie w
towarzystwie dwóch młodych ludzi. — Łomow, Szmidt i Gricko. — Trącił w bok
Grigorija. — Za cóż taki honor?
— Będziecie zdobywać doświadczenie — uśmiechnął się Piegowaty. — Sopel,
ci mają wszystko, nie przyjmuj od nich żadnych zamówień.
— Chcemy tylko dowiedzieć się o miejsce zbiórki — powiedział Łomow,
zaciągając zamek błyskawiczny kurtki.
— Przy nowym budynku „Topoli” — zdecydowałem i zwróciłem się do
Piegowatego: — Zdążymy stamtąd na czas?
— Spokojnie.
— Jutro o dziesiątej przy „Topolach”? — objęła mnie niespodziewanie z tyłu
Wiera, pocałowała w policzek i uciekła do Wietrickiego, czekającego na nią z
płaszczem w rękach.
— Oni już złożyli zapotrzebowanie — zatrzymał mnie Grisza, kiedy chciałem
zawołać tę parkę. Postukał rogiem notesu o blat stołu. — Pomyśl lepiej o sobie.
— Daj amulet. — Wyciągnąłem rękę.
— To tajemnica — zaprotestował Grigorij, ale kiedy napotkał moje pełne
wyrzutu spojrzenie, wyjął z torby oprawione w miedź drewniane kółko wielkości
pięciorublówka
— Co on potrafi? — Ku mojemu zdumieniu energii w amulecie było o wiele
więcej, niż mogłoby pomieścić zwykłe drewno. Ach! Przecież to żelazny korzeń!
Bardzo ciekawe.
— Tak w ogóle jest uniwersalny. Na długo nie wystarczy, ale odchyla kule nie
gorzej niż „Smocza Łuska”. Nie jest zwyczajny, tylko podrasowany. Jakieś czary też
rzuca, ale w tym przypadku za bardzo bym na to nie liczył.
— Jak ładować?
— Ma funkcję doładowania, ale działa niezbyt szybko i nie w każdych
warunkach. Jutro przyniosę kamieni ładujących, rozdasz swoim.
— Dobrze, pójdę się pożegnać z Ilją. — Włożyłem amulet do kieszeni i
skierowałem się do pokoju, z którego przez uchylone drzwi wyjrzał przed chwilą
Mścisław. Myślę, że nie był teraz zbyt szczęśliwy, iż się tutaj zatrzymał, ale Ilja
bardzo słusznie zabronił mu pokazywać się ludziom — a nuż by go ktoś rozpoznał? I
zaczęłyby się plotki. Wiadomo to, czym się coś takiego potem odbije? W progu
obejrzałem się na Piegowatego. — Jeśliby się dało, załatw trochę granatów. I nie
zapomnij o kulach specjalnych.
— Zrobi się. — Grigorij machnął ręką, w zadumie oglądając opustoszały
pokój.
— A pamiętasz, panie Mścislawie — zajrzałem do sekciarza konferującego z
gimnazjonistą i kontrwywiadowcą — obiecałeś mi podrzucić kaburę.
— Zapomniałem — przyznał się uczciwie. — Będziesz nocował w
„Topolach”? Wieczorem podeślę. Przepraszam.
— Nie ma sprawy. — Nie żegnając się, zabrałem kufajkę i opuściłem pokój.
Nudzący się przy wyjściu Napalm, który mimo mrozu przykrył łysinę tylko
skórzaną czapeczką, dopalał już drugiego papierosa — filtr pierwszego starannie
ułożył na masce nivy.
— Nie za lekko się ubrałeś? — spytałem, kuląc się z zimna i wciskając głębiej
na uszy kominiarkę.
— W sam raz. — Napalm rozłożył ręce szeroko niczym strach na wróble, a od
jego tużurka buchnęło parą. — Przecież wiesz, że mam własne ogrzewanie.
— Idziemy? — Rozejrzałem się, ale nie zauważyłem żadnego z drużynników
obecnych na zebraniu. I po co te wszystkie formalności? Rano by zdążyli z tym
praniem mózgu. Albo znów komuś sypią piasek w oczy. Nie podobało mi się to
wszystko. — Słuchaj, z tym podgrzewaniem bardzo się przesiadłeś na stymulatory?
— Nie, ja tam tylko tak. — Napalm założył skórzane rękawiczki z obciętymi
palcami, poszedł ścieżką między dwupiętrowym blokiem mieszkalnym a wysokim
betonowym ogrodzeniem. W swojej czarnej skórze na tle świeżutkiego śniegu
wyglądał trochę niesamowicie. — Po prostu, jeśli zajdzie potrzeba, lepiej zapodać
sobie „Magistra”, niż później leżeć trzy dni bez sił.
— Rozumiem — powiedziałem. Przyśpieszyłem, zrównując krok z szybkim
chodem piromanty, zaczerpnąłem garść śniegu do podczyszczenia kufajki. — Nie
wiesz, co jest za ogrodzeniem? Może sobie skrócimy drogę?
— Jakieś hangary Drużyny. Nie radzę próbować przeskakiwać. Zresztą
Czerwony już widać.
— Skoro tak mówisz... — Cóż, teraz już rozumiałem, dlaczego Ilja właśnie ten
magazyn upatrzył sobie na kwaterę sztabu. — Ale ze stymulatorami tak czy inaczej
kombinuj ostrożnie. I mógłbyś tyle nie dymić.
— E tam, bzdura. Kto pije i pali, ten nie ma robali — prychnął Napalm,
odpalając wzrokiem kolejnego papierosa. — To, co zamówiłem u Piegowatego, to
dziecinne igraszki. Pojawił się niedawno nowy preparat, nazywają go
„Supermagistrem”. Rozmawiałem ze znajomkami z „Zachodniego Bieguna” —
mordercza rzecz. Zwykłego kołka łatwo zamienia w czarodzieja. I to, zauważ, na
zawsze. A jeśli ktoś ma jeszcze zdolności, szkoda gadać.
— Wystarczy zjeść tabletkę i już z ciebie czarodziej? — Nie uwierzyłem.
— Wkłuwają to w kręgosłup. Najpierw jest seria dziesięciu zastrzyków. Potem
już w zależności od rezultatów. — Piromanta przeskoczył sterczące ze śniegu
żelastwo i zszedł z dróżki, omijając szerokim łukiem dom, z którego dachu zwisały
grubaśne sople długie na dobry metr.
— A ilu już ludzi zmarło, kiedy konowałowi drgnęła ręka? — Uśmiechnąłem
się, patrząc na Czerwony Prospekt. Przywidziało mi się czy na nasz widok ktoś
zanurkował w bramę? — Dziesięć wkłuć!
— Wszystko w porządku. Nasi chodzili do Saławata z centrum handlowego i
nie było komplikacji. On przecież jest albo chirurgiem, albo anestezjologiem z
wykształcenia.
— I anatomopatologiem z urodzenia — zażartowałem i nagle do mnie dotarło,
co spowodowało zaniepokojenie tym chłopakiem, który się ukrył. Oczy. Przenikliwie
niebieskie oczy. Musiało w nich być coś dziwnego, nienaturalnego, skoro
dostrzegłem kolor z takiej odległości. A może to nadchodzi kolejny napad paranoi?
— To czemu nie wkłułeś sobie tego świństwa? Za drogo?
— Pewnie, że nietanio. Wystarczyłoby mi tylko na dwa zastrzyki.
Napalm pokazał mi oczyszczoną na szerokość jednego pieszego ścieżkę po
drugiej stronie prospektu i przebiegł przez ulicę. Pognałem za nim, pytając w biegu:
— A dwóch nie ma sensu przyjąć?
— Czemu nie? Mam talent w tym kierunku. — Z palców prawej ręki wypuścił
pięć długich listków prawie przezroczystych płomieni. — Mnie by pewnie
wystarczyła nawet jedna dawka dla wzmocnienia zdolności.
— No to dlaczego? — Dostrzegłem sterczący nad domami dach
wyremontowanego budynku kostnicy, nad którą puchła widmowa kopuła
postawionej przez Hadesa magicznej ochrony, i westchnąłem tylko. Żebym tak mógł
z powrotem zamieszkać w swoim pokoiku! To chyba jedyne miejsce w Forcie, w
którym człowiek, idąc spać, nie musi się obawiać, że obudzi się z ostrzem brzytwy na
gardle. — Pękasz?
— „Na pozór jestem nieulękły, a w rzeczy samej tchórz” — zaśmiał się
Napalm, zanuciwszy wers z piosenki grupy Sektor Gaza. — Nie. Naprawdę — nie.
— A w czym problem? — Zatrzymałem się nieopodal pchlego targu i
skrzyżowania, zastanawiając się, czy nie kupić czegoś na kolację. Pomysł niezły, ale
taszczyć to wszystko później... O! Przecież Grisza dał mi talony żywnościowe, mogę
je wymienić potem w „Topolach”.
— Znaleźć nie mogę. — Piromanta lekko trącił mnie w ramię. — Wyobrażasz
sobie? Mam tu pieniądze, mówię, sprzedajcie. I nic u nikogo... Albo się boją, albo
dostawca gdzieś przepadł. Albo coś kręcą...
— Wiesz, mogę popytać wśród swoich — zaproponowałem pomoc,
przyglądając się ludziom na pchlim targu. Handlowano tutaj, jak zawsze w
podobnych miejscach, czym się dało: wyłożone na kartonowe pudło grube wełniane
skarpety sąsiadowały z piramidą puszek świńskiej tuszonki. Dwie żebraczki, nie
odrywając wzroku od ziemi, obchodziły oglądających towary klientów. Ale
odmieńców widać nie było, ani jednego. Kwarantanna.
— Dali mi jeden taki adresik. Myślałem, żeby podejść wieczorem sprawdzić.
Gdyby i tam była krewa, wtedy ciebie poproszę... — Napalm zatrzymał się,
odprowadzając wzrokiem dziewczynę w lekkim topiku i króciutkiej mini. Trudno mi
było dociec, co tak przykuło uwagę piromanty — ładna figura i para zgrabnych
nóżek czy absurdalny w obecnych warunkach strój. Cóż, faktycznie nieczęsto można
zobaczyć aż tak otwarte przeciwstawienie się prawom przyrody: Siostry Chłodu w
większości wystrzegają się takiego epatowania ciałem. A ta tutaj roznegliżowana, że
proszę siadać...
— Tak zrobimy. — Nie narzucałem się. Zwolniłem nagle kroku, słysząc, jak
jedna przekupka dzieli się z drugą wieściami z północnej rubieży. Wyglądało na to,
że chłopcy Kostii sprawili się należycie i w wybuchu samochodu z patrolowcami
wszyscy widzieli zemstę odmieńców za ogłoszenie przez Drużynę kwarantanny. —
Jak się wtedy wyrwaliście mgle?
— Ledwie daliśmy radę, mało mi się mózg nie zagotował — wzdrygnął się
piromanta, a potem zaczął mi opowiadać szczegółowo swoje przygody.
Po paru minutach skręciliśmy z Czerwonego Prospektu i w oczy coraz częściej
rzucały się porzucone budynki. Także te baraki, których mieszkańcy nie przenieśli się
jeszcze do lepszych części Fortu, wyglądały wyjątkowo okropnie. Zardzewiałe
żelazne drzwi, ciężkie okiennice, bramy zawalone śmieciami, zaspy w żółtych
plamach moczu.
Przy wyróżniającym się na tle wszechwładnej szarzyzny zrakowaciałą brudną
różowością salonie gier „Captain F.” dwóch drużynników obszukiwało faceta w
pozycji „ręce na ścianę, nogi szerzej, jeszcze szerzej”. Jego już oprawiony kompan
— przecież to Maniak! — przestępował z nogi na nogę, ale nie odważył się oderwać
dłoni od pomalowanej na różowo ściany. Napotkawszy spojrzenie zmrużonych
czerwonych oczu albinosa, lekko skinąłem głową, a tamten uśmiechnął się szeroko w
odpowiedzi. Znaliśmy się zaledwie przelotnie, więc nawet do głowy by mi nie
przyszło próbować wyjaśnić przyczyny tak wielkiego zainteresowania nim ze strony
stróżów prawa. Tym bardziej że już nie było najmniejszej potrzeby: plutonowy
pozwolił odejść zawianym cokolwiek kolesiom.
Z przodu ukazały się wieżyczki strażnicze dawnego więzienia kobiecego, już
dawno przysposobionego na własne potrzeby przez Siostry Chłodu. Zza wysokich
ścian ogrodzenia majaczyły ponure szare budynki i mimo woli przyspieszyłem kroku,
samym skrajem obchodząc obszerny, zaśnieżony pusty plac. Liga nie była może
najsilniejszym ugrupowaniem wchodzącym w skład Rady Miasta, ale bez wszelkich
wątpliwości zadzierać z tymi babami nie odważali się nawet żołnierze Drużyny. A
bracia z Gimnazjonu w ogóle nie wstępowali bez potrzeby na ich terytorium.
— Chodź szybciej — popędziłem Napalma, kiedy zza przylegających prawie
do samego muru miasta domów wyszedł patrol walkirii. Jakoś nie miałem ochoty
spotykać się z tymi ześwirowanymi paniami. Gdyby sobie przypomniały dawne
czasy, oczy by mi wydrapały. Oczy, mózg, flaki wywleką. Naprawdę mi się to nie
uśmiechało. Ale przecież rozminiemy się z nimi, przecież musimy skręcić do domu
handlowego „Janus”.
— Co znowu? — zirytował się Napalm.
— Walkirie lezą w naszą stronę. — Wskazałem ruchem brody. — Jeszcze się
przyczepią.
— Kiedy one w ostatnim czasie nie szumią. Słyszałeś, że sformowały męski
oddział najemników?
— Coś ty? — zdziwiłem się. — Poważnie mówisz?
— Poważnie. Cały Fort teraz kombinuje, czy będą ich traktować jako byczki
rozpłodowe, czy też wreszcie siostry zrozumiały, że wojaczka to nie babska rzecz.
— Jedno nie przeszkadza drugiemu. — Zwolniłem nieco, wypatrując budynku
handlowego należącego do Jana Karłowicza. W odróżnieniu od mojej poprzedniej
wizyty nie robił teraz tak przygnębiającego wrażenia: miedziana wywieszka została
wypolerowana i odbijała promienie wiszącego na jasnym niebie słońca. Pęknięcia w
tynku zamaskowano, stały się prawie niewidoczne, okna połyskiwały czystymi
szybami. Nawet śnieg z dachu zmietli.
— Nie do wytrzymania. — Napalm zasłonił oczy dłonią. — Słońce tak daje, że
cholera bierze. Dobrze jeszcze, że jesteśmy w mieście, na polach można by się
zastrzelić.
— Bo kupiłbyś sobie ciemne okulary — poradziłem.
— Żadne nie wytrzymają u mnie dłużej niż tydzień — westchnął piromanta.
— Topią się. Jeszcze muszę się mordować z czyszczeniem kurtki z plastiku. A
szklane zwyczajnie pękają.
— Współczuję. — Pociągnąłem drzwi za miedzianą klamkę i wszedłem do
środka. Gdzieś nad głową rozległ się cienki pisk pracującego skanera, ochroniarz
wsunął rękę pod połę ciepłej wełnianej marynarki, ale od razu się odprężył, widząc w
mojej ręce służbową odznakę. — Napalm, usiądź i poczekaj, zaraz wrócę.
— Wy do kogo? — czujnie obejrzał mnie sobie nieznany mi subiekt. Szkoda,
że nie zastałem Beniamina.
— Jan Karłowicz jest u siebie?
— Zajęty. — Subiekt nie zainteresował się nawet, w jakim celu zjawił się tutaj
przedstawiciel Drużyny. Jan Karłowicz mógł sobie na to pozwolić, bo mało kto ze
zwyczajnej gorliwości służbowej odważyłby się zaczepiać jednego z przywódców
Związku Handlowego.
— Bez obaw, znajdzie czas — uśmiechnął się Napalm, siadając na stojącym
przy ladzie krześle. Obejrzał zastawione stelażami i wielopoziomowymi półkami
pomieszczenie. — Przecież człowiek powiedział, że na chwilę.
— Proszę przekazać, że przyszedł Sopel — poprosiłem uprzejmie, bardziej
wyczuwając, niż widząc wewnętrznym wzrokiem wlane w wiszącą pod sufitem
stuwatową żarówkę czary. Interesujące to były czary — wystarczyło powiedzieć
rozkaz i cała handlowa część zamieniłaby się we wnętrze lodówki o temperaturze
bliskiej zera absolutnego.
— Sopel? — Spojrzenie subiekta pobiegło gdzieś pod ladę, a potem ku
ochroniarzowi. — Proszę przejść.
Nie kazałem sobie powtarzać dwa razy i szybko skierowałem się wąskim
przejściem między stelażami do gabinetu kupca. Jak zwykle przeciskanie się między
półkami okazało się niełatwym zadaniem. Nie po raz pierwszy przyszła mi do głowy
myśl, że to musiało być zaplanowane: gdyby ktoś chciał wziąć pomieszczenie
szturmem, upłyną drogocenne chwile, nim poradzi sobie z tymi wszystkimi
przeszkodami i z zaskoczenia nici.
— Dzień dobry, Janie Karłowiczu — przywitałem siedzącego za zawalonym
papierami biurkiem gospodarza i zamknąłem za sobą drzwi. — Nie przeszkadzam?
— Gdybyś przeszkadzał, tobym cię nie wpuścił. — Jan Karłowicz uśmiechnął
się niewesoło. — Odwieś kufajkę. Koniaku wypijesz?
— Nie, dziękuję, czekają na mnie. — Uważnie przyjrzałem się kupcowi.
Gdyby nie zaglądać w mądre oczy, można by pomyśleć, że oto jest zwyczajny
pracownik biura starający się jakoś spędzić dni od pensji do pensji. Szara,
sfatygowana mocno marynarka ze skórzanymi łatami na łokciach, świeża, ale na
pewno nie nowa koszula, okulary w niedrogiej, choć wygodnej oprawie. Tylko te
oczy — wystarczyło w nie spojrzeć, aby od razu stało się jasne, że wprawdzie Jan
Karłowicz starannie tworzył biurokratyczny image z takich właśnie szczegółów,
jednak w istocie jest nie jakimś tam karaskiem, lecz prawdziwym rekinem.
— Po co więc przyszedłeś? — Odchylił się na oparcie krzesła, rewanżując mi
się równie uważnym spojrzeniem. — Czyżby z jakimś interesem?
— No cóż, interesy to wy prowadzicie, Janie Karłowiczu, ja mogę mieć co
najwyżej interesiki. — Usiadłem na fotelu dla klientów. — Zajrzałem po prostu się
przywitać.
— Jak miło, nie oczekiwałem — zaśmiał się zgrzytliwie silnie posiwiały w
ostatnim czasie kupiec. Mimo to jego dzisiejszy nastrój podobał mi się o wiele
bardziej niż starannie ukrywany niepokój przy naszym poprzednim spotkaniu. —
Teraz do mnie przychodzi się tylko w interesach. A kiedy próbuję zamienić chociaż
parę słów, wszyscy stają się nagle bardzo zajęci...
— Można by pomyśleć, że nie macie z kim rozmawiać. — Wyciągnąłem nogi
w stronę pracującego grzejnika i rzuciłem okiem na stojącą pod ścianą szafę. Miała
zamków a zamków. I to nie zwyczajnych, lecz z magicznymi zabezpieczeniami. Do
czego mogła służyć?
— A komu jestem teraz potrzebny? — Kupiec chytrze zmrużył oczy. —
Kiedyś przychodzili po radę, ale dzisiaj...
— Coś się stało? — Jakoś nie mogłem rozszyfrować dziwnego braku
zgodności między słowami a nastrojem Jana Karłowicza. Niby mówi, że wszystko
źle, a wierzyć się w to nie chce.
— Czasowo zawiesiłem swoje członkostwo w Związku Handlowym —
wyjaśnił. — Sporo, rzecz jasna, tracę na ulgach, ale za to nie płacę składek. A o ulgi,
muszę powiedzieć, w ostatnich czasach trzeba było wojny toczyć, tak że w sumie na
jedno wychodzi.
— Jeśli pluniesz na kolektyw, ten się tylko obetrze. Ale jeśli kolektyw splunie
na ciebie, utoniesz — przypomniałem kupcowi starą prawdę.
— Może trzeba będzie trochę popluć sobie nawzajem, ale nie wiadomo
jeszcze, komu się przyda koło ratunkowe. Pewnie, nawet spośród starszych mało kto
odważył się sprzeciwić Giorgadzemu, ale za to ci, którzy odeszli, robili prawie
połowę obrotów Związku.
— A co dalej?
— W styczniu mamy wyznaczone walne zebranie, na którym będziemy
wyjaśniać sobie wzajemne stosunki. Giorgadze, sam rozumiesz, nie da się zrzucić ze
stołka, ale przynajmniej oberwie trochę po paluchach. Jeszcze trochę, a skłóci nas z
całym Fortem.
— Słyszałem, że chciał zbić ceny zbiorników Iwanowa?
— Była taka sprawa, potem przez tydzień ukrywał się przed Gimnazjonem,
czekając, aż im złość przejdzie. W rezultacie załatwił sobie trzyprocentowy rabat i
chodzi cały dumny. A to, że z naszego banku wyprowadzili pieniądze i jakieś
drobiazgi, rzecz normalna. — Jan Karłowicz założył okulary, popatrzył mi w oczy.
— Na pewno nic nie chcesz?
— Nie, dziękuję, muszę się zbierać. Naszym poprzednim przedsięwzięciem
nikt się nie interesował?
— Nie, dawno o tym zapomnieli. A co?
— Na wszelki wypadek pytam. Nic nowego się nie zdarzyło? Dawno nie było
mnie w Forcie. — Wstałem. — Mogłem coś przeoczyć.
— Tak, a przecież powinieneś być zawsze w kursie... — powiedział kupiec i
zamilkł znacząco.
— W związku z tym mam pytanie. — Oczywiście zrozumiałem
niewypowiedziany przytyk. — Pamiętacie, przy tamtej robocie proponowaliście mi
zniknąć? Można ufać tamtym pracodawcom w ogóle? Czy są z tych, co potem
brzytwą po gardle i do studni?
— Prowadzę z nimi interesy. — Jan Karłowicz rozłożył ręce. —
Najważniejsze, żebyś się sam nie wystawiał.
— Rozumiem. — Zdjąłem z wieszaka kufajkę. — A przez nich nie można by
załatwić kwestii Giorgadzego?
— Jego na okrągło pilnują dwie bojowe brygady Cechu. Szum by się zrobił!
— Kupiec postukał ołówkiem w krawędź stołu. — To wariant niedopuszczalny. A
tak w ogóle jesteś teraz bardzo zajęty?
— Chcielibyście powierzyć to zadanie mnie? — zażartowałem.
— Nie. — Jan Karłowicz pokręcił głową. — Tylko Beniamin już drugi dzień
nie przychodzi do pracy. Wysłałem do niego do domu ochroniarzy, a tam nikogo.
Sąsiedzi mówią, że nie ma go od wczoraj. Jeśli znajdziesz czas, popytaj znajomych, a
nuż ktoś coś wie.
— Nie ma sprawy, popytam oczywiście. Może mielibyście życzenie poszukać
go przez Drużynę?
— Drużynę już w to włączyłem.
— Jeśli się czegoś dowiem, wpadnę. — Podszedłem do drzwi, ale odwróciłem
się, żeby zadać pytanie, z którym tu przyszedłem. — A tak przy okazji, pamiętacie,
kręcił się tutaj niejaki Kreczet? Wiecie, gdzie się teraz pęta?
— Czy nie przypadkiem przy twoich obecnych chlebodawcach? — zmrużył
oczy kupiec.
— Ich drogi się rozeszły.
— W takim razie nie mam pojęcia. On z Beniaminem raczej prowadził sprawy.
— Jasne. — Skinąłem głową i otworzyłem drzwi. — Do widzenia.
— Jeśli tylko znajdziesz czas, zachodź.
— Obowiązkowo. — Przebrnąłem przez wąskie przejście ku chodzącemu od
stelaża do stelaża Napalmowi. Zatrzymałem się, zacząłem powoli zapinać guziki. —
Obowiązkowo.
Ta rozmowa mi się nie spodobała, sam nie wiedziałem dlaczego. A przecież i
napić się Jan Karłowicz zaproponował, i prosił, żeby zajść jeszcze. Jednak czułem,
jakby mi coś do oka wpadło i doskwierało. Nie tak to kiedyś wyglądało. Zupełnie
jakby były żołnierz Patrolu, przezwiskiem Sopel, przestał interesować byłego członka
Związku Handlowego, Jana Karłowicza, jako człowiek. Teraz można Sopla poprosić
o coś nieistotnego, a w przyszłości nie będzie sensu w ogóle rozmawiać. Zupełnie
jakby któryś z nas nie miał tej przyszłości przed sobą. No, nie podobało mi się to
wszystko.
— Chodź już. — Piromanta otworzył drzwi, nasunął na łysinę czapeczkę. —
Czego się ociągasz?
— Myśl mnie naszła i analizuję. — Wcale nie tak lekko było porzucić
niewesołe rozmyślania. Paranoja, taka jej mać. — Czy ty czasem nie wydajesz całej
pensji na fajki?
— Podczas pracy nie palę — zaciągnął się kolejnym papierosem Napalm. —
Przed robotą zawsze mam cykora, uspokajam nerwy.
— Wódki byś lepiej wypił — zaproponowałem narodowe panaceum na stres,
rozglądając się jednocześnie. Trzeba będzie do Czerwonego Prospektu udać się przez
opustoszałą dzielnicę. Nie należy wracać tą samą trasą, więc przyjdzie nieźle
nadłożyć drogi.
— Nie, unikam nadużywania. Nie wyobrażasz sobie, co w pijanym widzie
może nawywijać piromanta. Jak się razu jednego się nie upilnowałem, to przez
miesiąc później leczyłem oparzenia. Lepiej już iść do znajomych, zapalić
strachogona.
Tylko kiwnąłem głową i znów się rozejrzałem. Weszliśmy na wąziutką dróżkę,
wydeptaną przez przechodzących z Czerwonego Prospektu tą wyludnioną okolicą.
Piętrowe i dwupiętrowe domy znajdowały się w opłakanym stanie, sterczały ze
śniegu pudełkami pustakowych ścian. Nie podobało mi się tutaj, bo miejsce aż za
bardzo nadawało się na zasadzkę. Z drugiej strony, chodzili tędy głównie żołnierze,
ludek niebogaty i ostry, dla rabusiów raczej mało interesujący.
Do Czerwonego Prospektu dotarliśmy w ciągu dziesięciu minut. Ścieżka
skręciła prosto w śmietnik, na którym awanturowało się dziesięciu włóczęgów. O co
im poszło, pozostało dla nas zagadką, ale przejeżdżający opodal patrolowcy nawet się
nie zatrzymali. Widocznie coś takiego było tutaj na porządku dziennym.
— Ciebie, znaczy, też tutaj zameldowali? — Napalm zatrzymał się przed
wejściem do czteropiętrówki, kiedy dotarliśmy do „Topoli”. — Które piętro?
— Drugie.
— To jesteśmy sąsiadami. Ja na trzecim. Przyjdź wieczorem. Moje drzwi są
dokładnie naprzeciwko schodów — zaproponował piromanta i wszedł do środka.
Chwilę postałem na zimnym wietrze, rozmyślając, co robić dalej. Nieźle by
było coś przekąsić. Ale też nie mogłem powiedzieć, żebym wściekle zgłodniał. Może
najpierw przespać się trochę? Tak, trzeba będzie, tym bardziej że głowa znów zaczęła
mnie pobolewać, i to w dodatku tak nieprzyjemnie, jakby ktoś kłuł igłą w ciemię. Aż
w zębach zawierciło. Ale też i nic dziwnego, dostałem przecież dzisiaj po główce
bardzo porządnie.
— Sopel? — Zamyślony zobaczyłem nieznanego mi chłopaczka około
piętnastu lat, kiedy już wbiegł po schodkach.
— Czego?
— Mścisław kazał to przekazać. — Podał mi torbę foliową.
— Dzięki, młody. — Zajrzałem do środka i mruknąłem z zadowoleniem.
Pomocnik Dominika nie zapomniał o kaburze. Kiwnąłem chłopaczkowi na
pożegnanie i wszedłem do hotelu.
A tam wciąż kipiał remont i do schodów docierałem w kłębach betonowego
pyłu. Robotnicy burzyli ścianę w jednej z kwater na parterze. Komendant, zapewne
nie mogąc już patrzeć na ich partaninę, zamknął się w swojej kanciapie.
Kichnąłem kilka razy, zacząłem wchodzić na górę, ale ujrzawszy nogi
siedzącego na stopniach człowieka, przełożyłem torbę do lewej ręki i namacałem w
kieszeni kufajki rękojeść pistoletu. Bucik był skórzany, wysoki, ewidentnie damski,
ale przecież nigdy nic nie wiadomo.
Czyżby Weronika postanowiła zajść w gości? Brakowało mi tylko jeszcze
problemów z Wietrickim...
— Dzień dobry, Sopel — uśmiechnęła się Katia na widok mojej zaskoczonej
miny. Siedziała na podścielonej gazetce.
— Cześć. — Musiałem kilka razy przebiec wzrokiem od kapturka z norek do
ostrych nosków modnych, lecz niepraktycznych butów, żebym wreszcie uwierzył, iż
to nie halucynacja. Widziałem ją, słyszałem, czułem nawet zapach moich ulubionych
perfum. Zlustrowałem ją wewnętrznym spojrzeniem, upewniając się ostatecznie, że z
mózgiem wprawdzie mam wszystko w porządku, ale świat musiał chyba zwariować.
— Nie zaprosisz nas do pokoju? Schody to kiepskie miejsce na rozmowy. —
Moja dawna przyjaciółka wstała, poprawiła krótki płaszczyk. — Jeśli to oczywiście
możliwe.
— E... — Dopiero teraz dostrzegłem stojącego na podeście gościa w moim
wieku z dwiema wielkimi torbami. Co to ma znaczyć?
— Poznajcie się. To mój mąż, Wiktor. Wiktorze, to Sopel, o którym ci
opowiadałam — pośpieszyła przedstawić nas sobie Katia. Zerknąłem w dół i
zobaczyłem na serdecznym palcu jej prawej ręki pierścionek z białego złota,
zwieńczony dużym brylantem.
— Bardzo mi miło. — Wyjąłem klucz i otworzyłem drzwi. — Wejdźcie.
— Ciepło tu u ciebie. — Katia zadrżała lekko, podmuchała w dłonie i
powiesiła płaszczyk na przymocowanym do ściany wieszaku. Dziwne, wcześniej na
takie drobiazgi jak zimno nie zwracała uwagi: dla walkirii czy minus pięć, czy minus
trzydzieści pięć to żadna różnica.
— Jak mnie znalazłaś? — Rozpiąłem kufajkę, nie śpieszyłem się jednak ze
zdejmowaniem jej z prostej przyczyny: w kieszeni miałem giurzę, a zupełnie nie
wiedziałem, czego mogę oczekiwać po nieproszonych gościach.
— Byliśmy u Kiryła, a siedział właśnie u niego Denis, powiedział, że
zaciągnąłeś się do Drużyny. — Katia przebiegła palcami po guziczkach bluzeczki, a
mnie aż w skroniach zadudniło, kiedy przypomniałem sobie o tym jej nawyku. A
myślałem, że wszystko już minęło. — Dalej już poszło łatwo.
— Długo na mnie czekaliście? — Odwiesiłem wreszcie kufajkę na płaszczyk,
a zapytałem tylko dlatego, żeby coś powiedzieć. Kiedyż to Sielin zdążył wszystko
wyniuchać? Co z niego za człowiek?
— Od rana — odparła z uśmiechem Katia i zwróciła się do przestępującego z
nogi na nogę męża: — Witka, usiądź, na razie pogadam z Soplem, a co dalej, będzie
wiadomo potem.
— Co wiadomo? — Wyjąłem z kieszeni pistolet, wziąłem torbę z kaburą i
pojąwszy, że odpowiedzi nie mam się co spodziewać, wskazałem kuchenne drzwi. —
Chodźmy tam.
— Potrzebujemy twojej pomocy. — Dziewczyna usiadła przy koślawym stole
i odwróciła wzrok, splatając długie, zgrabne palce.
— To już odgadłem. — Westchnąłem, uważnie się jej przyglądając.
Przypominająca lisią albo kocią mordkę ostra twarzyczka, zielone oczy, odbarwione
na koniuszkach rude włosy. W uszach delikatne złote kolczyki, chociaż zawsze
wolała bardziej efektowne ozdoby. Ale od razu widać, że sprawa nie w braku
pieniędzy — takie rzeczy nawet mnie, nieszczycącemu się wyrafinowanym gustem,
od razu rzucały się w oczy. — Mów, o co chodzi.
— Musimy gdzieś przemieszkać tydzień albo dwa — oświadczyła, nie
przejmując się niezręcznością sytuacji.
— I przyszliście do mnie?! — Serce nagle zaczęło mi mocniej bić. Miłość?
Wątpię. Prędzej nie w porę napływające wspomnienia. Przyzwyczajenie do dawnego
uczucia? O, właśnie!
— Nie mamy się do kogo zwrócić — przyznała.
— Mam wam oddać mieszkanie? — Przypiąłem kaburę do wyjętego z
dżinsów paska i schowałem do niej pistolet.
— Wystarczy nam jeden pokój. — Dziewczyna nerwowo zabębniła położoną
na blacie paczką papierosów i srebrną zapalniczką. — Nie będziemy ci przeszkadzać.
— A jak sobie to wyobrażasz? — spytałem tonem ostrzejszym, niż
zamierzałem. — Wy tam, a ja tu? Uważasz to za normalne? Po prostu udawać, że się
nie widzimy?
— Wybacz, że zawracaliśmy ci głowę. — Schowała papierosy i zapalniczkę
do torebki, wstała.
— Siadaj — powiedziałem, widząc, jak zagryza wargi.
— Daj spokój. — Zamrugała, skrywając cisnące się łzy. — Pójdziemy.
— Siadaj! — syknąłem, wściekły przede wszystkim na samego siebie.
Powinienem od razu się zorientować, że Katia znajduje się na skraju wytrzymałości.
Jeśli ze swoim niezmiennym optymizmem ostatkiem sił powstrzymywała łzy... —
Usiądź i powiedz, co się stało.
— Po co ci to? — Dziewczyna po chwili wahania jednak usiadła. — Po prostu
potrzebujemy miejsca, w którym możemy się zatrzymać na tydzień lub dwa. Nic
więcej.
— Opowiadaj — powtórzyłem stanowczo.
— Chcą nas zabić — oznajmiła takim tonem, jakby to było coś normalnego.
— A w ogóle masz rację, nie damy rady mieszkać pod jednym dachem. Lepiej
wynajmiemy jakieś mieszkanie.
— Bądź chwilę cicho — powiedziałem niezbyt uprzejmie, przetrawiając to, co
usłyszałem. Chcą ich zabić. Ani Siostry Chłodu, ani Drużyna nie wchodzą tu w grę
jako możliwości ratunku. I postanowili się schronić u mnie — w ostatnim miejscu, w
którym będą ich szukać. Mogliby w wynajętym lokalu przeczekać... Nie, tutaj musi
być jakiś haczyk... — Nie mówiłem o tym, jak będziemy mieszkać, ale o zaufaniu
między nami. Jak mogę mieć pewność, że to nie kolejna zagrywka Ligi?
— Nie jestem już walkirią. — Katia ze zmęczeniem oparła się plecami o
ścianę, zapaliła papierosa. — Chociaż dla ciebie to niewiele zmienia. Tak czy
inaczej, nie zaufasz.
— Dlaczego? — Wzruszyłem ramionami, ściągnąłem przez głowę sweter,
ciesząc się, że udało się wykręcić i uniknąć nikomu niepotrzebnego wyjaśniania
wzajemnych stosunków. — Zaufam, jest taka możliwość. Ale jeśli już do tego
doszło, dlaczego nie zwróciliście się o pomoc do Drużyny?
— Jedynego mojego dobrego znajomego z Drużyny znaleziono zabitego we
własnym domu następnego dnia po mojej prośbie. — Katia odwróciła się i strzepnęła
popiół do zlewu. — Nie mieliśmy po prostu czasu szukać kogoś innego. Tym
bardziej że nie wiadomo, komu wierzyć. A do Ligi mam drogę zamkniętą. Tam nie
litują się nad takimi jak ja — upadłymi kobietami. Nie chciałyby nawet rozmawiać.
— Przecież latem mówiłaś, że wszystko jest w porządku — zdziwiłem się.
— Polityka — skrzywiła się dziewczyna, a w kącikach oczu pojawiły jej się
małe zmarszczki. — Teraz nikomu nie można ufać.
— A mnie można?
— Ty nie sprzedasz — połechtała moją próżność. — Jeśli napaskudzisz, to
tylko z dobrego serca.
— A to na pewno. — Zaśmiałem się, czując, jak spada napięcie. Nie
wyglądało to na podstęp. Kobiety, wiadomo, wszystkie są świetnymi aktorkami, ale
nie widziałem sensu, żeby odgrywać dla mnie aż taki teatrzyk. — Teraz szczegóły...
— Wiktor! — zawołała, gasząc papierosa. — Jesteś nam potrzebny.
— Znów paliłaś? — Wezwany popatrzył z wyrzutem na żonę i usiadł przy
stole. — Obiecałaś przecież...
— Nie teraz — przerwała mu. — Opowiedz wszystko.
— Od czego zacząć?
— Od początku najlepiej — poprosiłem rozglądającego się ciekawie Wiktora,
wiedząc, że brzmi to może cokolwiek drwiąco. Facet jak facet, nic szczególnego na
pierwszy rzut oka. Średniego wzrostu, szczupły, włosy jasne, oczy niebieskie.
Czaszka jakby spłaszczona po bokach, a potylica ścięta. Prawdziwy Aryjczyk, ot co.
Rysy twarzy nie można powiedzieć, żeby bardzo męskie, ale na fajtłapę też nie
wyglądał. Ciekawe, co też takiego w nim zobaczyła? Musiała coś, skoro tak się do
niego dobrze odnosi. Mnie z napomknieniami na temat palenia posyłała do diabła.
— Pracowałem w klinice miejskiej jako asystent profesora Dołgonosowa. —
Mąż Katii splótł palce, w zamyśleniu spojrzał w sufit.
— Znam.
— Pod koniec lata w Forcie zaczęto znajdować trupy z amputowanymi
kończynami i wyciętymi organami wewnętrznymi. — Wiktor od razu przeskoczył na
drugi temat, zupełnie jakby moja uwaga zbiła go z pantałyku. — Z miesiąc nikt nie
zwracał na to większej uwagi, ale potem zaczęli zabijać tylko odmienionych, a
wycinać jedynie kręgosłupy. Administracja Czarnego Kwadratu zaczęła histeryzować
i kilka ciał drużynnicy przywieźli na badania do naszej kliniki.
— Udało się coś odkryć? — Zdziwiłem się, bo przecież tego całego Kucharza
szukali aż do tej pory.
— Nie, ale żądali od nas rezultatów, a część badań prowadził osobiście
profesor. Nic ciekawego wtedy nie udało się znaleźć, a mniej więcej dwa tygodnie
temu przywieźli zmarłego podczas tworzenia czarów gimnazjonistę. I razem z trupem
przekazali nam znaleziony przy nim stymulator, potężnie wzmacniający zdolności
człowieka do czarowania.
— „Supermagistra” — uściśliła Katia.
— Profesor standardowo porównał wyniki krwi martwego człowieka z
Gimnazjonu z próbkami pobranymi od zabitego przez Kucharza nieboszczyka i
wysunął hipotezę, że ten stymulator powstaje na bazie rdzenia kręgowego
mieszkańców Getta.
— Szaleństwo! — Wstałem, przeszedłem się po kuchni. — I co, od razu
opracował receptę?
— Do tego nie doszło. — Wiktor utkwił wzrok w jednym punkcie, oparł
podbródek na rękach. — Profesor wiedział, że to jest przełom. Technologia
tworzenia czarodziejów jest bezcenna, ale przede wszystkim na jej podstawie można
by leczyć ludzi okaleczonych mutacjami.
— To bezspornie jest najważniejsze — zgodziłem się.
— Biorąc pod uwagę ostatnie zamieszki w Getcie, dla Drużyny na pewno. —
Mąż Katii dosłyszał w moim głosie sarkazm. — Ale nie mieliśmy dostatecznych
informacji, żeby odtworzyć analog „Supermagistra” i profesor zwrócił się do swoich
znajomych z prośbą o skontaktowanie go z producentami stymulatora.
— Profesorowi nie przeszkadzała reputacja Kucharza? — Uśmiechnąłem się.
— I jakich on ma też znajomych?
— Mój szef działał z najlepszych pobudek — oświadczył Wiktor z pewnością
fanatyka.
— Dołgonosow zwrócił się o pomoc do Nikanora — Katia wymieniła
przezwisko jednego z przywódców Siódemy, którego ludzie działali głównie na
zachodzie Fortu. — Był jego stałym pacjentem.
— I co?
— Na dzień przed spotkaniem profesora zamordowano. — Wiktor rozpiął
wyglądający spod bluzy kołnierzyk koszuli. — To było tydzień temu.
— Zarżnęli go, kiedy wracał z kliniki do domu — dodała Katia. — Oprócz
portfela rabusie zabrali teczkę profesora ze wszystkimi notatkami roboczymi.
— Bywa. — Wzruszyłem ramionami.
— Następnego dnia w mercedesa Nikanora uderzył piorun kulisty takiej mocy,
że nie powstrzymały go nawet zamówione w Gimnazjonie zaklęcia ochronne —
ciągnęła dalej Katia.
— Życie jest pełne niespodzianek. — Na razie nie widziałem w tych
wydarzeniach nic nadzwyczajnego. Wciąż zabija się ludzi, bandytów wysadzają też
nie tak rzadko. Może Chińczycy się postarali, a może Cech zmienił taktykę.
— Trzy dni temu próbowano zabić także nas — powiedziała spokojnie
dziewczyna, ale głos jej jednak drgnął. — Po raz pierwszy.
— A ile było w sumie prób? — Postanowiłem to od razu wyjaśnić.
— Cztery. — Katia ścisnęła pobladłymi palcami krawędź stołu. — Łobuzy na
ulicy, fałszywi drużynnicy, dwóch z nożami w sieni.
— I? — Podniosłem rękę z rozgiętymi trzema palcami.
— Wczoraj przez pomyłkę zastrzelili mojego brata — wydusił Wiktor. —
Postanowił nas odwiedzić, a chociaż nie byliśmy bliźniakami, ale podobni.
Szczególnie w ciemności...
— Jeśli rzecz idzie o badania Dołgonosowa, dlaczego was się czepiają? —
próbowałem połączyć koniec z końcem.
— Asystowałem mu w pracach i mam kopie wszystkich notatek. — Wiktor nie
próbował ukrywać przyczyn zainteresowania zabójców swoją osobą.
— Jak sobie poradziliście z tym wszystkim? — Zachodzące słońce zaczynało
razić w oczy, zaciągnąłem zasłony.
— Po prostu się udało. — Katia odgarnęła grzywkę. — Chcieliśmy tutaj z
tydzień przemieszkać, żeby się trochę uspokoiło, a potem wyjechać do
Siewieroreczeńska. Tam na pewno nie będą nas szukać.
— Mieszkajcie — zdecydowałem. — Zajmijcie duży pokój.
— Dziękuję! — powiedziała z serca Katia. — Jesteś prawdziwym
przyjacielem.
— Ależ nie ma za co. — Otworzyłem szafkę kuchenną, popatrzyłem na puste
półki. — Będziesz musiała gotować.
— Zaraz zrobię ci spis zakupów. Jeśli trzeba, damy pieniądze. — Katia wyjęła
z torebki notes i długopis. — Pójdziesz na targ?
— Pójdę. — Ziewnąłem, pocierając pobolewający już z głodu brzuch. — A co,
na podstawie tych notatek można przygotować „Supermagistra”?
Wiktor zamyślił się na chwilę.
— Potrzebne są powtórne badania i nowe próbki tkanek. Inaczej praca nie
ruszy z miejsca.
— Dlaczego?
— Wątpię, żeby władze pozwoliły na wyrwanie kręgosłupów najmarniej setce
odmienionych.
— A kto ich tam wie — burknąłem i poszedłem do swojego pokoju, żeby tam
zaczekać na listę zakupów. W Forcie życie odmieńca nic nie było warte. Jeśli się
sprawującym rządy to opłaci, nie tylko stu wyrodków, ale każdego, kto się nawinie,
wyprawią pod skalpel.
— Dołgonosow nie mówił, z kim zamierza się spotkać? — zawołałem do
sąsiedniego pokoju.
— Nie. — Katia zajrzała do mnie. — Ale Nikanor wyjawił mu jego imię. I coś
mi się zdaje, że profesor znał tego człowieka.
— Rozumiem. Co ze spisem?
Dziewczyna podała mi kartkę.
— Dać ci pieniądze?
— Wam bardziej się przydadzą. — Włożyłem listę do tylnej kieszeni dżinsów,
zdjąłem kufajkę z wieszaka. — Rozgośćcie się. I nie zapomnijcie zamknąć drzwi.
Rzuciłem na nocną szafkę z obłażącą politurą i wiszącymi na jednym zawiasie
drzwiczkami pęk kluczy, wyszedłem na korytarz i westchnąłem ciężko. To mi się
trafiło... Ale nie wygonię ich przecież na ulicę. To by było nieludzkie. Katia mnie też
nieraz broniła, chociaż ostatnim razem o mały włos wyprawiłaby na tamten świat.
Dobrze, co było, to było. Ale w tę sprawę włazić nie ma co. Jeżeli Kucharza do tej
pory nie znaleźli ani odmieńcy, ani Drużyna, gość musi mieć łeb jak sklep. Albo coś
innego — świetne koneksje. Taki nie zawaha się przed niczym, a najlepszym tego
dowodem zabójstwo jednego z przywódców Siódemy. Chociaż, z drugiej strony, kusi
to... Może spróbować podłączyć do sprawy Liniewa? Hm... Ale na pewno nie
wcześniej, niż Katia opuści Fort, bo inaczej to może być niedźwiedzia przysługa. I
mnie to nic nie da, i ją mogę zaprowadzić na cmentarz.
Zamyślony nie zauważyłem, że wszedłem na trzecie piętro i stanąłem przed
drzwiami kwatery Napalma. Uznałem, że w pojedynkę po wieczornym mieście lepiej
się nie włóczyć, więc zastukałem.
— Czego? — Prawie od razu otworzył drzwi, był całkiem ubrany.
— Wybierasz się gdzieś czy pójdziesz ze mną kupić trochę rzeczy?
— Teraz nie dam rady, może jutro. — Napalm wyszedł z mieszkania, zamknął
drzwi. — Mam spotkanie.
— A jednak postanowiłeś poeksperymentować? — domyśliłem się. — Mózg
ci nie wycieknie potem przez uszy?
— Wszystko będzie dobrze. — Piromanta zbiegł po schodach. — Nie ja
pierwszy...
— A mutacje? — spytałem, ruszając za nim.
— Co jak co, ale mutacje się po tym nie zdarzały. — Napalm otworzył na dole
drzwi, zaopatrzone już w solidny zamek. — Niektórzy wpadają przez głupotę, jest
taka możliwość. Z nawyku wkładają w zaklęcie całą siłę, a wtedy może im urwać
ręce i nogi.
— Pójść z tobą? — zaproponowałem, nie bardzo licząc na zgodę. I nie to,
żebym miał nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej o Kucharzu, ale przecież nie
wiadomo, jak się sprawy obrócą. A i nie zaszkodziłoby popilnować Napalma, bez
wsparcia żywego miotacza ognia trudno będzie sobie jutro poradzić z czarodziejami.
— A chodź! — Piromancie nieoczekiwanie przypadł ten pomysł do gustu. —
To niedaleko, w podwórzach Czerwonego.
— W górę czy w dół prospektu?
— W górę. Salon „Homeopata” znasz?
— Znam. Stamtąd pójdziemy na bazar. — Uznałem, że przez ten czas moi
goście powinni już zdążyć się rozpakować. — I co, tak w salonie kłują?
— Nie. — Napalm strząsnął przylepiony do skórzanych półbutów śnieg o
pochylone metalowe ogrodzenie. — W podwórzach, mówiłem przecież. Dobrze
jednak, że we dwóch idziemy. Pieniędzy mam w kieszeni sporo, jeszcze bym dostał
w łeb i ocknął się w jakiejś zaspie bez grosza przy duszy.
— Jacyś niepewni towarzysze? — spytałem.
— Wszystko to z trzeciej ręki — piromanta wypowiedział na głos swoje
obawy. — Żebyśmy tylko nie wleźli w pułapkę.
— Zobaczymy. — Uśmiechnąłem się i przełożyłem pistolet z kabury do
kieszeni. — Jakby co, damy radę.
— To oczywiste. — Napalm wciągnął w nozdrza zapach szaszłyków. — Tylko
szkoda czasu, który straciłem, żeby trafić na tych handlarzy...
— Nie łam się. — Machnąłem ręką. — Prędzej czy później znajdziesz kogo
trzeba.
— Mam nadzieję. — Piromanta obejrzał się. — Potem może po szaszłyczku?
— Jeśli się uda. — Nie zamierzałem odmawiać. — Bo może od razu trafisz do
Saławata.
Napalm wzruszył ramionami i skręcił w podwórza. Miejscowi na pewno
niezbyt często wybierali tę drogę, bo wijącą się między zaspami ścieżkę przysypał
niedawno spadły śnieg. Piromanta ominął kupę śmieci, podszedł do budki
transformatora i bez pukania otworzył drzwi. Jak się okazało, cały osprzęt już dawno
został rozszabrowany, a pomieszczenie przystosowały na swoje potrzeby jakieś
żulikowate typki. W jednym kącie postawili kozę z rurą wetkniętą w otwór
wentylacyjny, pod ścianą leżał materac ze sterczącymi sprężynami, a na samym
środku stała nie wiadomo skąd wzięta szkolna ławka. Wszystkie ściany zostały
pokryte graffiti i innymi rodzajami twórczości naskalnej. Wyglądało to nie na melinę
handlarzy narkotyków, ale jakąś pakamerkę małolatów.
— Czego chcecie? — Siedzący przy szkolnej ławce chłystek w sfatygowanej
puchowej kurtce też nie wyglądał zbyt poważnie. Chociaż kto ich tam wie, dilerów
pieprzonych?
— Miał być dla mnie przygotowany towar. — Napalm usiadł na odwróconym
do góry nogami pudełku.
Ja nie siadałem na drugim takim sprzęcie, oparłem się o ścianę przy drzwiach.
— Dwie dawki? — Chłopak oglądał nas ze zmarszczonymi brwiami.
— Jedną. — Piromanta pochylił się ku niemu, opierając się łokciami o ławkę.
— Umawialiśmy się na dwie — obstawał przy swoim handlarz, niezrażony
niezbyt przyjaznym uśmiechem Napalma.
— Wezmę jedną na próbę. Jak będzie dobrze, jeszcze zamówię — oświadczył
twardo Napalm, położył na blacie swoją skórzaną czapeczkę, wyjął wypchany
portfel. — Nie róbmy scen, tu jest forsa. Daj towar i rozejdziemy się w spokoju.
— My już dla was zamówiliśmy dwie dawki. — Gość coraz bardziej zaczynał
przypominać nie handlarza, ale pocącego się na egzaminie dwójkowicza. — Co
mamy z tym teraz zrobić?
— Towar chodliwy, nie będzie długo leżał. — Napalm otworzył portfel. —
Albo odłożycie dla mnie do przyszłego tygodnia. Jedna dawka cztery ruble?
— Pięć — podał poprawną cenę chłopaczek. — Pięć rubli srebrem.
— No przecież nie miedzią — uśmiechnął się piromanta, wykładając pieniądze
na stół: trzy srebrne ruble z carskiej mennicy, cztery sowieckie czerwońce i paczkę
studolarówek. Potem pogrzebał w kieszeniach i rzucił na stół jeszcze jedną paczkę
dolarów. — „Dawaj, dawaj, dawaj, dawaj forsę i zaraz zrobi się lekko w twojej
głowie...” W dolarach trzynaście i pół tysiąca. Może być?
— Może. — Handlarz zsypał pieniądze na dłoń. Ale banknoty wziął
nieprawidłowo, oj, bardzo nieprawidłowo postąpił z dolarami: zmiął wszystkie,
nawet nie licząc, i schował do kieszeni. Albo był ostatnim durniem, albo nie do tego
mu teraz było. To zaś prowadziło do pewnych wniosków. — Zaraz przyniosę.
— Dokąd, mówisz, się wybierasz? — Napalm wstał wraz z nim.
— Powiedziałem przecież, że po towar. — Chłopaczek podszedł do drzwi. —
Nie mam przy sobie, bo powinien leżeć w chłodzie.
— Powiedz gdzie, sami weźmiemy. — Piromanta udawał, że nie wie, o co
chodzi.
— Już lecę! Tam są dwie dawki! — rezolutnie zauważył handlarz.
— Siadaj na tyłku — poprosiłem go i młodziak natychmiast znalazł się w
ławce. Wycelowana w głowę lufa pistoletu to aż nazbyt wyraźny argument, nie da się
go zlekceważyć. — Dawaj towar.
— Macie. — Diler z całkowicie zrozumiałą złością postawił na blacie szklaną
fiolkę z jakąś zieloną cieczą.
— To jest to? — spytałem Napalma, widząc, że fiolka została zapieczętowana
nałożoną na gumowy korek blaszką. Coś mi to przypominało...
— Tak, zgadza się. — Piromanta przekazał mi buteleczkę.
— Słuchaj, mądralo, a nie wciskasz ty nam jakiegoś gówna? — Przyjrzawszy
się, dostrzegłem na szkle ślady źle zmytego kleju. Przyjeżdżającym po trawkę
harcerzom łobuzy taką techniką sprzedają wsypane do woreczka strużyny z ołówka.
— Co powiesz?
— Jakie gówno?! — wrzasnął chłopanio, zrywając się. — Nie chcecie płacić?
— Rozcieńczona farbka. — Napalm otworzył buteleczkę nożem i kapnął sobie
ciecz na dłoń. — Dawaj z powrotem szmal, gnoju!
— Co za bezprawie!!! — Chłopak odskoczył pod ścianę.
Chwyciłem go za kołnierz, przycisnąłem twarzą do ławki i przystawiłem do
potylicy giurzę. Napalm szybko obszukał mu kieszenie, ale oprócz własnych
pieniędzy nic nie znalazł.
— Hej, co to za awantury, ten tego? — Drzwi otworzyły się ze skrzypieniem,
do budki transformatorowej wpadł potężny byczek i machnął kawałkiem żelaznej
rury. — No, no, ręce do góry, szybko!
Zaraz za nim wskoczyło jeszcze trzech chłopów o bardzo sfatygowanych
aparycjach, uzbrojonych podobnie jak przywódca. Przy czym, na wypadek gdyby
klient miał okazać się niepodatny na perswazję, dwóch miało zatknięte za paski
turystyczne siekierki.
— Drzwi zamknij — poprosiłem, a intruzi, widząc pistolet, cokolwiek się
spłoszyli. A już kiedy szeroko uśmiechnięty Napalm siłą woli rozpalił do
czerwoności żelazo w ich rękach, całkiem spokornieli.
— Ten tego... Czego chcecie? — Przywódca, dmuchając na oparzoną rękę,
zamknął posłusznie drzwi i odruchowo odstąpił na krok od leżącej na betonowej
podłodze rury.
— Tego, po co przyszedłem. — Piromanta potrząsnął paczką dolarów. —
Moja propozycja jeszcze jest aktualna.
— Nie mamy „Supermagistra” — wyjęczał wciąż przyciśnięty twarzą do ławki
chłopanio.
— Nie mogliśmy dostać — potwierdził jego słowa patrzący czujnie na lufę
pistoletu przywódca. Jego podwładni skupili się w kącie i z całych sił próbowali stać
się niewidzialni.
— A może wcale nie próbowaliście? — Napalm usiadł na ławce, wpierając się
w nią rękami.
— Nie próbowaliśmy — przełknął ślinę przywódca i wpatrzył się w blat, na
którym od dłoni piromanty pozostały osmalone odciski.
— Kiepsko — popatrzył na mnie Napalm. — I co zrobimy z tymi barankami?
Może ich upiec żywcem?
— Nie nadwerężysz się? — udałem, że wątpię w jego możliwości.
— To jak splunąć. — Zeskoczył na podłogę, a główny opryszek zauważalnie
zbladł. — Ale jeśli ich podpiekę, kto mi załatwi „Supermagistra”?
— A weź ich piecz po jednym, ale na wolnym ogniu — zaproponowałem i
lewą ręką przydusiłem mocniej do ławki próbującego coś bałaknąć młodzieniaszka, a
ten zamilkł od razu, kręcąc głową, aby uniknąć zmiażdżenia nosa. — Nie mogli sami
tego wydumać, na pewno ktoś im to podpowiedział.
— Nic nie wiemy. — Najwyraźniej przywódca dosłyszał jednak, co
powiedział jego maltretowany kumpel. — Już dawno nabieramy frajerów na
zielonkę.
— A kogo obchodzą problemy kretynów? — Przystawiłem pistolet do potylicy
chłopaka. — Skoro jest tak, jak mówisz, czy jest jakiś powód, aby was zostawiać
przy życiu?
— Nie trać nabojów, sam się z nimi sprawię. — Napalm uznał moje słowa za
przyzwolenie na działanie.
— A rób, co chcesz, ci idioci chyba nas nie biorą na poważnie. — Wzruszyłem
ramionami, a Napalm cisnął pod ławkę wyciągniętą z kieszeni skórzanego tużurka
drewnianą kulę wielkości orzecha włoskiego. Ledwo dotknęła betonu, rozsypała się
w pył, a niedoszli rabusie jak jeden mąż zwalili się na podłogę. „Objęcia Morfeusza”
były artefaktem może nie najbardziej złożonym, za to odznaczały się
niezawodnością, więc tych, którzy dostali się w pole działania, można było się przez
parę godzin nie obawiać. A my nie potrzebowaliśmy więcej.
Napalm podniósł z podłogi jedną z rur, chwycił przywódcę za kołnierz i
szarpnięciem postawił go na kolana. Rozpalone żelazo sparzyło byczkowi płatek
ucha, budząc go w jednej chwili. Próbował umknąć w kąt.
— Jeśli nie idzie się z kimś dogadać, trzeba mu wzmocnić motywację... Można
przy tym zawsze upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. — Piromanta odpalił
papierosa od metalu.
— Stójcie! — zawył przywódca oprychów, pojmując, że rozmawiamy w
dosłownym znaczeniu pojęcia „upieczenie”. — W zeszłym tygodniu przyszli do nas
tacy jedni, kiedy skapowali, że chcemy ich wycyckać, postawili warunek, że albo
dostaną towar, albo rozpieprzą nas na kawałki.
— No i? — popędziłem go.
— Jeden znajomy z Łukowa poratował, zdobył zastrzyki na całą kurację...
—W takim układzie dla nas też zdobądźcie! — wrzasnął wściekły piromanta.
— Ale on powiedział: pierwszy i ostatni raz. — Facet wbił wzrok w czubki
swoich butów. — Chcecie, dam wam namiar, może sami się z nim dogadacie...
— A kto to? — spytałem.
— Ksywa Rypus. Ma dom obok bazaru.
Bez rozmachu kopnąłem kretyna czubkiem buta w skroń i byczek bez czucia
rozpłaszczył się na podłodze.
— Trzeba było jednak wytrząść z nich dawkę. — Napalm wyrzucił za drzwi
rurkę i założył czapeczkę.
— Znam Rypusa, jutro pójdziemy z nim pogadać. — Przyjrzałem się
służbowej odznace, która przestała wibrować i chronić mnie przed czarami snu, a
potem wyszedłem za piromantą na zewnątrz i dokładnie zamknąłem za sobą drzwi.
— Ja muszę na bazar, a ty?
— A może przejdziemy się do Łukowa? — Napalm popatrzył na mnie z
namysłem. — Ranek jest oczywiście mądrzejszy od wieczora, ale sam rozumiesz, że
nie mam cierpliwości czekać jak pies na miskę.
— A propos miski, masz prawidłowe skojarzenia. — Zatrzymałem się przy
Czerwonym Prospekcie. — Nie jadłem dzisiaj nawet śniadania.
— Stawiam szaszłyki i idziemy do Łukowa. — Piromanta za nic nie chciał się
poddać.
— Cholera, Napalm, dzisiaj nie dam rady. — Rozłożyłem ręce. — Będę mial
gości, muszę ich czymś nakarmić.
— Dobra, to niech będzie jutro z samego rana. — Postanowił pójść na ugodę.
— Jasne, już się rozpędziłem — ostudziłem go. — A zamiast na akcję polecisz
do Saławata? Zrobimy tak: załatwimy sprawy, a potem od razu do Łukowa.
— Niech będzie. — Posmutniał. — Co chciałeś wziąć na bazarze? Nie lepiej
zrobić zakupy w sklepie spożywczym w „Topolach”?
— A jaki tam wybór? Normalny?
— Przecież dla swoich dają!
— To jeszcze o niczym nie świadczy. — Przypomniałem sobie obrzyganiec,
do którego zaprowadził mnie na obiad Grigorij. Za to w Patrolu karmili nas świetnie i
nie próbowali oszczędzać.
— Chodź, mówię. — Napalm pociągnął mnie za sobą. — Wszyscy się tam
zaopatrują i nikt jeszcze nie umarł.
— Niech ci będzie.
Do mieszkania wróciłem, kiedy już zaczęło ciemnieć. Dwie duże torby z
żarciem ciążyły strasznie. Zanim dotarłem na drugie piętro, o mało nie zdechłem. Tak
naprawdę nie było przecież wysoko, ale nosiło mnie na boki. Jednak czy można się
dziwić po takich przeżyciach? Żel, który dał mi Grisza, chociaż zlikwidował
większość zewnętrznych śladów pobicia, nie mógł przecież doprowadzić do normy
wstrząśniętego mózgu.
Postawiłem torby na podłodze, kilka razy kopnąłem w drzwi, przysłuchując się
dobiegającej ze środka muzyce. Co oni, dyskotekę sobie urządzili? Czyżby mieli ze
sobą magnetofon?
Wiktor otworzył, chwycił torby i zaniósł je do kuchni. Wszedłszy do środka, z
miejsca uwaliłem się na stojącą w przedpokoju szafkę nocną i wreszcie odzyskałem
oddech. Ależ dzień...
— Zjesz kolację? — Ubrana już po domowemu Katia wyjrzała z kuchni.
— Zjem. — Odwiesiłem kufajkę i ściągnąłem sweter. — A co wy tam u siebie
macie?
— Odbiornik. — Dziewczyna od razu zrozumiała, co zwróciło moją uwagę. —
Nie widziałeś jeszcze czy co?
— Nie — przyznałem, przyglądając się grającej wszystkimi barwami tęczy
kryształowej kuli, ustawionej na czymś w rodzaju trójnogu. — A co niby odbiera?
— To przecież radio, tyle że magiczne. — Wiktor wrócił z kuchni.
— A kto nadaje?
— Ktoś ze Związku Handlowego. — Mąż Katii wzruszył ramionami. —
Głównie dają muzykę, czasem serwis informacyjny.
— Czego to ludzie nie wymyślą — mruknąłem. — Drogi taki luksus?
— Kiedyś by było trudno uzbierać, teraz już jest inaczej. — Wiktor przysiadł
obok radia, powiódł po nim dłonią i muzyka prawie ucichła.
— Do czego też prowadzi postęp. — Pokręciłem głową, poszedłem do
swojego pokoju, odpiąłem kaburę i rzuciłem ją na stół. Ziewnąłem, walnąłem się na
łóżko i prawie od razu zapadłem w sen.
— Sopel!
— Tak? — Ocknąłem się w jednej chwili, otworzyłem oczy.
— Chodź jeść! — zawołała Katia.
— Później trochę. — Przewróciłem się na drugi bok.
— Ostygnie.
— Jedzcie spokojnie, zaraz przyjdę. — Wstawać mi się nie chciało, ale jeść
wystygłą potrawę to żadna przyjemność. A i spać będę się mógł potem położyć.
Trzeba tylko zamówić budzenie u obsługi.
— Ostygnie — powtórzyła.
— Idę. — Zwiesiłem nogi z łóżka, oparłem się o ścianę i ziewnąłem.
Potrząsnąłem na próbę głową i poszedłem do kuchni. — A co mamy na kolację?
— Makaron po marynarsku. — Katia zdjęła z dwupalnikowej kuchenki
patelnię i postawiła na stole. Nie, jednakowoż elektryczność to wspaniała rzecz. Nie
na darmo Drużyna wyłożyła forsę na własną siłownię.
— Dziękuję. — W jednej z szufladek znalazłem czysty widelec i zacząłem się
rozprawiać z makaronem. Kiedy skończyłem, zapytałem: — Jak humory?
— A jak myślisz? — Katia zebrała brudne naczynia.
— Myślę, że nieszczególnie. — Popiłem kolację zimną wodą, ale nie
wychodziłem z kuchni. Siedzący przy podającym wiadomości odbiorniku Wiktor
przeglądał papiery, o lepszą okazję do rozmowy byłoby mi trudno.
— Więc po co pytasz? — Dziewczyna wytarła dłonie w ręcznik. — Nie
potrafisz nie zaleźć za skórę?
— Lepiej siedzieć w milczeniu? — Odsunąłem zasłonę, wyjrzałem na ulicę.
Ciemno. I śnieg znów zaczął padać. Poprawiłem materiał i wróciłem do stołu.
— Już lepiej milczeć. — Katia odwróciła się ode mnie.
— Czyżby? — Uśmiechnąłem się. — A jaka się stała tragedia? Wszyscy żyją,
wszyscy zdrowi. Przez ostatnie dwa lata różni mnie próbowali załatwić, a popatrz —
żyję.
— Daj już spokój. — Katia wyjęła z kieszeni podomki paczkę papierosów i
zapaliła.
— Z czym mam dać spokój? — chciałem wiedzieć.
— Pierniczyć. Scierpieć tego nie mogę.
— A ja nie mogę ścierpieć dymu z papierosów. I co dalej?
— Zjadłeś? To zwolnij kuchnię, muszę jeszcze pozmywać. — Katia strzepnęła
niecierpliwym gestem popiół.
— Dobrze już, uspokój się. — Wstałem, postanawiając nie przypominać jej, że
to moje mieszkanie. Jeszcze każe mi zmywać... — Wszystko będzie dobrze. Jakby
co, mów, że mnie znasz.
— Wiesz co, Sopel? Z ciebie zawsze wyłazi chłopczysko. — Pokręciła głową.
— To źle? — Zatrzymałem się w drzwiach.
— Nie wiem. — Wrzuciła niedopałek do wiadra na śmieci. — Ale z tobą
nigdy nie zaznałam tyle spokoju, co z Wiktorem.
— A on jest dorosły?
— Dorosły? Jak by ci tu powiedzieć. Jest jak ostoja. Nie pójdzie w tango, nie
rozpije się w najmniej odpowiednim momencie.
— Skończyłem z tym — powiedziałem, tłumacząc się, sam nie wiem czemu,
ale Katia nie słuchała.
— ...nie naskoczy na kogoś, bo tamten krzywo spojrzał — ciągnęła dalej. —
Nie pożre się ze wszystkimi przyjaciółmi, bo mu się zdaje, że został obrażony. To
prawdziwy mężczyzna, spokojny i pewny siebie, a ty jak byłeś chłopcem, tak i
zostałeś.
— Amen. — Skrzyżowałem ręce na piersi.
— Wybacz — zmieszała się nieco Katia. — To nerwy.
— Zapomnij. — Nie pozostawało mi nic innego, jak uśmiechnąć się smutno.
— Jestem słabym człowiekiem. Nie dane mi było nigdy być dobrym, czystym i
puszystym — zjedliby mnie. A zatem musiałem się stać gorszy i okrutniejszy od
otoczenia. A reputacja to świetna tarcza.
— Maska przyrosła do twarzy? — Zmrużyła oczy. — A w głębi duszy...
— To nie maska. — Przeciągnąłem dłonią po łysinie. — To nieszczęśliwy
wypadek podczas pracy.
— A idź ty — zaśmiała się Katia i rzuciła we mnie ścierką.
No i poszedłem. Spać. Nie miało sensu leźć sobie nawzajem w oczy i psuć
nerwy. Było już za późno, żeby próbować cokolwiek zmienić. O wiele za późno...
A co mi tam, wszystko jedno! Niech się stanie, co ma się stać i spłonie
błękitnym ogniem!
Ze swoimi problemami powinienem sobie poradzić. A naszły mnie
podejrzenia, że zainteresowanie mną ze strony Liniewa i spółki może być jakieś
niezdrowe. Niby w gadaniu wszystko gładkie, ale gdzieś tam kryje się jakaś brudna
polityka. Gdybym mógł pojąć, dlaczego to wszystko się tak dzieje i jaki w tym
interes mają Niosący Światłość... Też postanowili łowić ryby w mętnej wodzie?
Żeby się tylko na koniec nie okazało, że tak naprawdę nie chodziło o moje
odzyskane zdolności, ale okazałem się idealnym kandydatem do wiekopomnej roli
kozła ofiarnego. Dowódca grupy, cholera...
Dobrze, jutro spróbuję wydobyć z Grigorija jakieś konkrety. Wtedy stanie się
jasne, czy moje podejrzenia są słuszne, czy to paranoja postanowiła zajrzeć mi
głęboko w oczy.
A teraz spać...
Rozdział 4
Ciekawe, dlaczego wielu ludziom zimno kojarzy się z nieprzeniknionymi
ciemnościami? Przywykli, że rozgrzewa nas ta wisząca na niebie oślepiająco
pomarańczowa kula zwana słońcem? Być może tak jest. Nie, oczywiście rozumiem,
że dzień—światło—ciepło i noc—ciemność—mróz stanowią bardzo stałe asocjacje,
ale... Ale dla mnie zimno, wdzierające się pod ubranie i próbujące przemrozić ciało
na wskroś, na zawsze będzie nierozerwalnie związane ze snującą się przy ziemi mgłą,
taką gęstą, że można by jej nabrać do wiadra. Mgłą, w którą ktoś owinięty niczym
płaszczem próbuje zawładnąć moją duszą...
Co za czort?!!!
— A ty czego? — Odłożyłem pistolet na taboret, usiadłem na łóżku i wytarłem
kołdrą mokrą twarz.
— Przyszli do ciebie. — Katia wyszła z pokoju, zawiązując pasek krótkiego
szlafroczka.
— A woda po co? — krzyknąłem jej w plecy i zajrzałem do stojącego na
taborecie żelaznego kubka. Pusty.
— Nie dało się ciebie dobudzić — odparła, zamykając drzwi do swojego
pokoju.
— Ale jesteśmy niecierpliwi... — zamruczałem cicho pod nosem, wziąłem
giurzę i wyszedłem do przedpokoju. Dobrze chociaż, że Katce starczyło rozumu, aby
nie otwierać. — Kogo znowu przyniosło?
— Otwieraj, swoi.
— Swoi bywają rozmaici. — Przypomniałem sobie słowa rozsądnego Królika
ze znanego wszystkim filmu, ale odsunąłem rygiel. Sądząc po głosie, Piegowaty,
który zjawił się tak ni w pic, ni w cyc, był czymś poważnie zmartwiony. — Dlaczego
tak wcześnie?
— Zbieraj się, jest sprawa. — Grigorij zajrzał mi przez ramię, ale nic
ciekawego zobaczyć oczywiście nie mógł. — Dlaczego jesteś mokry?
— Myłem się. — Położyłem broń na szafce i zacząłem rozpinać koszulę. —
Jaka znowu sprawa? Umawialiśmy się na dziesiątą.
— Ale coś trzeba sprawdzić. — Grigorij spojrzał na mnie ponuro. — Zajmie to
najwyżej dziesięć minut.
— Która godzina? — Założony wprost na podkoszulek wełniany sweter kłuł
nieprzyjemnie, ale nie miałem teraz czasu o tym myśleć. — Brać spluwę?
— Trzeba się przejść tam i z powrotem. — Piegowaty zerknął na zegarek. —
Siódma dochodzi.
— Ale co się stało? — Zamknąłem drzwi i zacząłem schodzić w ślad za
Grigorijem. — Dlaczego nie śpisz?
— Nic szczególnego się nie zdarzyło, ale trzeba coś sprawdzić. — Piegowaty
zatrzymał się na parterze, poczekał na mnie, zanim otworzył drzwi. — Może nie
wiesz, ale teraz obowiązuje u nas wzmożony nacisk w temacie bezpieczeństwa.
— W jakim sensie? — Wyszedłem na zewnątrz i zatelepało mną. Zimno.
Pogoda do niczego. Psa by z domu nie wygonił. A tutaj trzeba będzie...
— W sensie, że obawiamy się prowokacji, więc wzmocniliśmy ochronę
obiektów — wyjaśnił Grisza, idąc na zasypaną przez nocny śnieg ulicę. — Obchody
nie ograniczają się tylko do ścisłego terytorium, ale patroluje się także przylegające
tereny.
— A ja po co jestem potrzebny? — Przez wysokie zaspy dotarliśmy do
stojącego naprzeciw „Topoli” opuszczonego piętrowego domu, weszliśmy do sieni i
wreszcie coś się zaczęło wyjaśniać.
— Nikogo tutaj nie poznajesz? — Grigorij zamiast odpowiedzi wskazał dwa
trupy leżące na schodach. Jeden ze sterczących w pobliżu drużynników oświetlił
latarką pobielałe twarze. — Znaleźliśmy ich, rozumiesz...
— Pierwsze widzę — odpowiedziałem zgodnie z prawdą, przyglądając się tym
nieszczęśnikom. Zwykli goście, gdybym nawet ich kiedyś w życiu spotkał, nie
zapamiętałbym. — Co was tak zaniepokoiło?
— Popatrz tutaj. — Grigorij podniósł do światła dwa zapakowane w foliowe
torebki pistolety.
— Ciekawe. — W jednej z torebek oprócz tłumika znajdowało się także
dziesięć dziwnych nabojów. Miały szpiczaste kule, przypominające karabinowe, ale
krótsze. Druga spluwa, kalibru czterdzieści pięć, okazała się wcale nie mniej dziwna.
I wybita na zamku sygnatura modelu NP-30, i emblemat producenta, i wpisane w
koło zębate słowo „Norinco” były mi zupełnie obce, za to napis „made in China”
mówił sam za siebie. Czyżby Triada? Ale nie, bo mordy zupełnie słowiańskie. —
Nawet bardzo ciekawe, jednak jaki to ma związek ze mną?
— A bo to wiadomo? — Piegowaty przyjrzał mi się uważnie, schował
pistolety i lekko trącił nogą w bok leżącego bliżej nieboszczyka. — Widzisz, jak już
zesztywnieli? A godzinę przed ich znalezieniem było tu czysto.
— Może ktoś ich tu przy targał? — zaproponowałem rozwiązanie, starając się
nie myśleć o tym, że mogli zginąć właśnie tutaj. Przecież wiadomo, że może tak
przemrozić człowieka na wskroś... Nie, to wierutna bzdura.
— Być może. — Podejrzewam, że Grigorij nie gorzej ode mnie wiedział, że to
niemożliwe, ale z jakiejś przyczyny nie dzielił się ze mną swoimi poglądami. — Na
pewno ich wcześniej nie widziałeś?
— Przecież mówię, że nie.
— Dobra, jesteś wolny — westchnął Piegowaty. — Chociaż nie, odprowadzę
cię.
— A po co? — najeżyłem się. — Sam dojdę.
— Chodź, musimy pogadać. — Kontrwywiadowca prawie wypchnął mnie na
ulicę. — Żebyś był dzisiaj ze swoimi równo o dziesiątej na portierni „Topoli”. I
żadnych opóźnień, kroi się interesujący dzionek.
— A co? — Zatrzymałem się przed wejściem do hotelu.
— Ilji nie będzie, jeszcze przysłali nam paru obserwatorów od
bezpieczniaków. No i musisz wiedzieć, że jeśli coś pójdzie nie tak, możesz nie liczyć
na wsparcie.
— Zupełnie? — zdziwiłem się.
— Jak by ci to powiedzieć... — Piegowaty rozejrzał się na boki i zaczął
przytupywać. — Jeżeli chcesz jeszcze pożyć, to nie.
— Opowiadaj. — Westchnąłem, pojmując, że zaczął tę gadkę nie bez powodu.
— A o czym opowiadać? — Uśmiechnął się. — Dzisiaj wszystkich biorą pod
broń i zasuwają robić porządek z Chińczykami. Praktycznie nikt nie zostaje w
odwodzie.
— A Liniew co? — Rozkaszlałem się od palącego mrozem powietrza. — Też
będzie się użerał z kitajcami?
— Nie, nam kazali wreszcie rozpracować Czarny Styczeń. Liniewa i grupę
operacyjną włączyli do przetrząsania Getta.
— Czyżby Patrol postanowił odwdzięczyć się za swoich? — domyśliłem się.
— To też — kiwnął głową Grisza. — Dostaliśmy informację z
Siewieroreczeńska, że Leszy może być związany z Czarnym Kwadratem. Umie się
doskonale maskować, więc jest w stanie podszywać się pod odmieńców. No i dzięki
temu może gromadzić informacje o ofiarach. Oni są jak karaluchy...
— Ach, teraz rozumiem, dlaczego tych biedaków zaczęli tak ganiać.
— Właśnie. Tylko coś mi się nie widzi, żeby z tego był jakiś pożytek. Leszy
jest zbyt mądry, żeby pchać się w obławę. Z pewnością przytai się na kilka miesięcy,
a potem znów gdzieś wypłynie. — Grigorij klepnął mnie w ramię i zbiegł ze
schodków. — Ale się z tobą zagadałem! Nie spóźnij się, pamiętaj.
— Postaram się. — To, że wynajęty do zabicia mnie najemny morderca sam
ma nieliche kłopoty, nie mogło mnie nie ucieszyć. Tylko z przypuszczeniem Griszy o
kilku miesiącach spokoju nie mogłem się jakoś zgodzić. Wykręci się Leszy, na
pewno się wykręci sianem... Trzeba by z Hamletem obgadać ten temat, może coś
poradzi. — Aha, Griszka, jeszcze tylko jedno pytanie: Wietrickiego dobrze
sprawdziliście?
— A bo co? — zatrzymał się Piegowaty.
— A bo kombinował coś z Chińczykami.
— Spokojnie. — Kuzminok machnął ręką. — Wszystko jest pod kontrolą.
— Skoro tak mówisz... — Nie dzieliłem się z nim swoimi podejrzeniami. Jak
pod kontrolą, to pod kontrolą. Może go nawet próbowali wkręcić do Triady, kto ich
tam wie.
Ziewając szeroko, wszedłem na piętro i otworzyłem drzwi. Ku mojemu
zdziwieniu pokój Katii był już otwarty, a ona razem z mężem piła w kuchni herbatę.
Stojąca na trójnogu kula nowoczesnego odbiornika migała różnokolorowymi
płomykami w takt rwanego rytmu muzyki elektronicznej. Już wszedłem do siebie,
kiedy usłyszałem odlegle znajomy głos:
Z zawodu śmieć, żyję jak drań,
Mój występ krótki jak noża grań,
Lecz jeśli zakrzykniesz, że losu to gra,
Pocałuj się gdzieś, bo los to ja.
Jak mu tam? Łocman? Tak, to on. No proszę, jak się gostek rozkręca, już nie
po knajpach grywa, ale go do radia biorą. A może po prostu nie mają nic lepszego?
Odwiesiłem kufajkę, zdjąłem buty, zamknąłem drzwi, a potem w ubraniu
rzuciłem się na łóżko. Do dziesiątej miałem jeszcze mnóstwo czasu. Ale jeślibym
teraz zasnął, nie wiadomo, czy wstanę z lekką głową. Poza tym wyspałem się. Ale
może jednak trochę się jeszcze zdrzemnąć?
— Sopel, zjesz śniadanie? — Katia zajrzała do mnie, nie pukając.
— A co jest? — Usiadłem.
— Co jest, to i zjesz, nic innego nie dostaniesz — odpowiedziała logicznie,
ustawiając mnie na właściwym miejscu.
— No i pogadaliśmy — mruknąłem i poszedłem za nią do kuchni. Dlaczego
mi tak parszywie na duszy? Przecież nie dlatego, że muszę tańczyć jak mi Drużyna
zagra, to nie pierwszy raz. Chodzi o coś innego. Człowiek to dziwna istota. Niby
wszystko dawno skończone, wypalone, a popiół rozwiał wiatr, a kiedy na nią patrzę,
serce znów zaczyna boleć. Miłość? A kto to wie? Już bardziej litość nad sobą samym.
Wiktor, który zdążył się posilić podczas mojej nieobecności, wrócił już do
pokoju i znów czytał jakieś notatki, przysłuchując się przemawiającemu z radia
kretynowi:
— Dzieńdoberek wszystkim, którzy wstali o poranku i włączyli naszą falę!
Oczywiście żadnych innych stacji w eterze znaleźć nie można, więc przez najbliższe
dwie godziny będziecie musieli znosić moją gadaninę. A zatem, gdyby ktoś
zapomniał, drodzy słuchacze, witacie ten dzień w za... ha, ha, to nie ten tekst! Witacie
ten dzień w Forcie, najważniejszej ostoi cywilizacji po tej stronie Granicy. Na
zegarze w studiu mamy siódmą zero siedem, na termometrze za oknem minus
trzydzieści pięć stopni Celsjusza. Tym, którzy mają problem z cyferkami, wyjaśniam:
jest bardzo wcześnie i bardzo zimno. A zatem siedźcie w domu i słuchajcie nas. Nasi
najmądrzejsi prognostycy przepowiedzieli, że do obiadu ociepli się z „bardzo zimno”
na „po prostu zimno”, wtedy zdecydujecie, czy warto się ruszać. A żebyście nie
skostnieli, czekając na globalne ocieplenie, zagramy rozgrzewający przebój zespołu
STDK: „A, a, lato przeleciało, wszystko już za nami, ale przecież wiemy, że lepsze w
przyszłości...”.
Aha, jasne! Gówno ptasie, a nie lepsze! Wszystko, basta — umarła i koniec!
Usiadłem na żałośnie skrzypiącym krześle, wziąłem samotnie leżącą na talerzu
parówkę, ugryzłem bez apetytu. Świństwo. Soja cholerna. O ile nie napchali do
środka jeszcze czegoś gorszego. Że też coś takiego sprzedają drużynnikom! I tak
służba to żaden miód, a z takim żarciem w ogóle można wyciągnąć kopyta.
— Chcesz herbaty? — zapytała niezadowolona z jakiegoś powodu Katia.
— Chcę.
— No to bierz i nalewaj. — Dziewczyna zebrała ze stołu naczynia, wstawiła je
do zlewu.
— Tak jest — burknąłem, sięgając po pudełko z torebkami, zastanawiając się,
jak pociągnąć rozmowę, ale znów rozległo się pukanie do drzwi. — A to co? Kogo
znowu diabli niosą?
Szybko poszedłem do pokoju, wziąłem z szafki pistolet i dopiero otworzyłem.
— Co tak długo? Spałeś czy co? — Napalm natychmiast wlazł do środka.
— Nie spałem. — Oparłem dłoń na piersi piromanty, wystawiłem go z
powrotem na korytarz i wyszedłem za nim, dokładnie zamykając drzwi. — Czego
chcesz o bladym świcie?
— Jaki świt? A zjeść coś nie łaska? — zirytował się.
— Jestem już najedzony — odparłem.
— Nie idziesz czy co? — zdziwił się Napalm.
— Poczekaj. — Przyszło mi do głowy, że i tak nie mam nic do roboty, a tak
będzie chociaż z kim popętać się w okolicy.
Bez zbędnych słów wróciłem do mieszkania, ubrałem się i stanąłem, patrząc w
zadumie na torbę z pistoletem maszynowym i nabojami. Nie chciało mi się tego
wszystkiego taszczyć, ale wyprawa z jedną spluwą mogłaby zbyt drogo kosztować.
Poupychałem po kieszeniach kufajki magazynki, przerzuciłem przez ramię rzemień
wrzosa i wyszedłem na klatkę schodową.
— Potem byś zabrał, po co teraz ze sobą taskać? — powiedział krytycznie
Napalm.
— Nie będzie mi się chciało wracać... — Nie czekając na piromantę, zacząłem
schodzić. — Powiedz lepiej, gdzie można dostać taką sportową torbę, jak ma Grisza.
— A cholera go wie. Trzeba było zapytać zaopatrzeniowców.
— Trzeba było...
Mroźne powietrze sparzyło nozdrza i pomyślałem, że nie warto nigdzie łazić w
takie zimno. Siedziałbym sobie spokojnie w cieple.
— Ale się zrobiła zimnica. — Napalm skulił się w swojej skórzanej kurtce. —
I dziewczyn jakoś nie widać.
— I czego się skarżysz? — Wyszedłem na ulicę. — Dlaczego w domu nie
zostałeś?
— Jeść mi się chce!
— Wytrzymałbyś, ażby się ociepliło.
— Tak? To może jeszcze o systemach jogi jedzenia raz na czterdzieści dni mi
opowiesz? Nie jestem jakimś pytonem — wnerwił się.
— Nic by ci się nie stało przez parę godzin. — Z trudem zdołałem się
powstrzymać od szyderczego uśmiechu. Nie jest wężem? A mnie się wydaje, że
nawet podobny: długi, chudy i łysy. No, zupełnie jak wąż.
— Cholera, za parę godzin gówno się ociepli. Jaki sens cierpieć?
— Skąd wiesz, że się nie ociepli?
— Trzeba znać ludowe zwyczaje i obserwacje. Widzisz, dym leci prosto w
górę. — Piromanta wskazał na walące z komina kotłowni kłęby. — To znaczy, że
będzie zimno.
— A niech cię szlag.
— Idziemy do centrum?
— Jasne, po drodze to jak wszyscy diabli. — Zauważyłem wyjeżdżającą zza
rogu furgonetkę. Obok kierowcy siedział Kostia Łomow.
— No i szlag trafił, już pojadłem — spochmurniał Napalm.
— Zdążysz jeszcze bandzioch napchać — próbowałem go uspokoić.
Uścisnąłem rękę drużynnikowi, który wysiadł z samochodu. — Co tak wcześnie?
— Jak wcześnie? — zdziwił się Łomow. — Kuzminok powiedział, żebyśmy
przywieźli zamówienie, żebyś zdążył przyjąć.
— Wszystko macie? — zainteresował się Napalm.
— Wszystko. — Kostia wskazał auto. — Tylko trzeba zawczasu sprawdzić,
czy na pewno to, co trzeba.
— Idź, sprawdzaj. — Podepchnąłem do furgonu podskakującego z
niecierpliwości piromantę. — Żeby potem nie było niespodzianek.
Łomow wyjął papierosy.
— Sam nie zobaczysz?
— A po co? I tak nie wiadomo, co będziemy dokładnie robić. Chyba że ty
wiesz?
— A skąd? — wzruszył ramionami drużynnik. Zapalił papierosa, machnął do
kierowcy. — Zgaś silnik!
— No to świetnie! — zirytowałem się. — Po prostu znakomicie!
— Normalna sprawa. — Kostia wypluł resztki tytoniu. — Do ostatniej chwili
nic nie mówią, a potem się wielce dziwią, że wszystko poszło nie tak, jak sobie
łaskawie zaplanowali.
— Asekuranci, taka ich mać. — W zadumie popatrzyłem na najbliższy nas
budynek „Topoli”. — A amuletów komunikacyjnych nam nie wydadzą?
— Grigorij nic o tym nie mówił. Ale zaraz powinien podjechać, to zapytasz.
— Pewnie, że zapytam. Dobra, lecę swoich żołnierzy pozbierać. —
Westchnąłem.
— A po co ich zbierać? — Napalm wyskoczył z wozu najwyraźniej bardzo
zadowolony. — Oto i oni. Widać też postanowili coś zjeść.
— Zamknij wreszcie! — krzyknęli do niego ze środka i piromanta z
rozmachem zatrzasnął pokiereszowane drzwi.
Odwróciłem się i zobaczyłem stojących przy portierni Wierę z Nikołajem,
którzy wyraźnie nie spodziewali się wpaść na nas tak wcześnie. Bardzo chciałbym
wiedzieć, gdzie się ta słodziutka parka wybierała. Też na śniadanko? Zaraz
wszystkiego się dowiemy.
— Daleko idziecie? — spytałem, wchodząc po schodkach do punktu
przepustek koszar.
— Zjeść coś. — Wiera uwiesiła się na ramieniu Wietrickiego.
— A co, nie wolno? — Kola postąpił pół kroku naprzód z zaczepną miną.
— Czemu zaraz nie wolno? Jak najbardziej wolno. — Uśmiechnąłem się. —
Tylko na wszystko jest czas i miejsce.
— Szczególnie uzdolnionym wyjaśniam: teraz nie czas na wyżerkę — dodał
Napalm, podchodząc do nas. — I nie miejsce.
— Nie przesadzajmy, czas jest. — Machnąłem ręką, postanawiając nie
zaostrzać sytuacji.
— Właśnie że nie — sprzeciwił się piromanta. — Nie widzisz? Piegowaty już
się do nas przywlókł.
— Gdzie? — Odwróciłem się zdziwiony. Rzeczywiście ujrzałem nivę, która
podjechała do furgonu drużynników, za jej kierownicą zamiast Ilji siedział tym razem
Grigorij. Obok niego usadowił się znany mi z widzenia facet, a dwóch postaci na
tylnej kanapie nie zdołałem rozpoznać. — Jednakowoż wcześnie.
— Wiedziałam, że tak będzie — westchnęła ciężko Wiera.
— Nie ma jeszcze ósmej, idziemy na śniadanie — oświadczył z uporem
Wietricki.
— Możemy na parę słów? — Wskazałem mu wartownię.
— Mów tutaj — nabzdyczył się. — Sami swoi dookoła.
— A może jednak?
— No to chodź. — Splunął w śnieg.
— I bardzo dobrze. — Mrugnąłem do uważnie przyglądającej mi się Wiery,
przekazałem wrzosa Napalmowi i poszedłem za Wietrickim, który już otworzył
drzwi.
— Czego chcesz? — nie zwracając uwagi na przyglądających nam się
wartowników, zapytał Nikołaj i od razu zgiął się pod hakiem w splot słoneczny.
„Dmuchana”, ortalionowa kurtka osłabiła uderzenie, Wietricki momentalnie
odskoczył, zwiększając dystans, zamachnął się i zamarł na miejscu, ciężko dysząc.
— Rusz się, a twój mózg wyląduje na ścianie — uprzedziłem, celując mu
prosto w głowę. A potem spytałem osłupiałych drużynników: — Jakby co, zeznacie,
że ten tutaj rzucił się z pięściami na przełożonego?
— Gadaj, o co ci biega, i kończ z tym bałaganem. — Nikołaj skrzywił się,
słysząc śmiechy wartowników.
— To nie bałagan. — Momentalnie straciłem animusz, schowałem pistolet z
powrotem do kabury. — Ale musisz wiedzieć, że jeżeli nie będziesz wypełniał
rozkazów, gruchnę cię. Nie dlatego, że taka ze mnie despotyczna kurwa, wcale nie.
Po prostu przez twoją głupotę mogą nas wszystkich zabić. Jeśli postanowiłeś się
stawiać, możesz od razu spieprzać na cztery wiatry. Nie będę zatrzymywał. Ale jeżeli
zostaniesz, pamiętaj, że jesteś związany z innymi jak na okręcie podwodnym. To nic
osobistego, rozumiesz?
— Całkiem nic osobistego? — Zmrużył oczy, nieco się już uspokajając.
— Całkiem — potwierdziłem. — Jeśli ci idzie o Wierę, to mnie wasze
wzajemne stosunki nic nie obchodzą. Nie jesteście dziećmi, wiecie, jak chcecie żyć
dalej.
— Na pewno?
— Mam ci jeszcze dać w zęby? Myśl, dopóki jest czas. — Uśmiechnąłem się i
nie czekając na odpowiedź, wyszedłem.
— Tak szybko? — zdziwił się Napalm, który zdążył już objąć Wierę.
— Zabieraj łapy.
— Tak w ogóle to ona jest moim starym towarzyszem broni... — zdenerwował
się piromanta, ale roześmiana dziewczyna już go odepchnęła.
— Koli będziesz wyjaśniać, kto jest czyim towarzyszem — ostrzegłem. —
Idźmyż, Grigorij już tam się wścieka.
— No i czego przyleciał tak rano? — wyburczał skulony w swoim skórzanym
tużurku Napalm i poprawił przekrzywioną czapeczkę. — Cholera wie, czy teraz w
ogóle uda się coś chapnąć.
— Jak to kiedyś powiedziałeś? „Kto chodzi w gości rano, ten postępuje
mądrze”. Nie jęcz, wcześniej zaczniemy, wcześniej skończymy. — Zatrzymałem się
przy klnących w żywy kamień Kostii i Grigoriju, podrapałem zarośnięty już
szczeciną podbródek. — Taki hałas, a żadnej draki nie widzę.
— Trzymaj. — Piegowaty podał mi torebkę z przezroczystymi kryształkami.
— Rozdaj swoim do ładowania amuletów.
— Napalm! — Zważyłem torebkę w ręku: ze czterdzieści karatów, nie mniej, a
potem wysypałem kilka kryształków na dłoń.
— Co?
— Mianuję cię moim zastępcą do spraw zaopatrzenia. — Przekazałem mu
torebkę. — Rozdaj żołnierzom.
— Obowiązkowo — ucieszył się piromanta. — Każdemu wedle zdolności, a
mnie zgodnie z potrzebą.
— Idź i rozdaj. — Dopiero teraz zobaczyłem, kto rozsiadł się na tylnym
siedzeniu nivy: Oleżka Kuźniecow we własnej osobie. Odwróciłem się do Grigorija.
Skoro Gimnazjon zaczął się zjeżdżać, coś musi być na rzeczy. — Dlaczego tak
wcześnie?
— Nie ma na nich rady. — Grigorij zauważył moje spojrzenie. — Mówią, że
musimy się pośpieszyć. Nie masz nic przeciwko temu?
— Mam! — Wlepiłem w niego spojrzenie. — A co to zmienia?
— A niech ich szlag. — Piegowaty wskazał furgonetkę. — Ładujcie się i
jedziemy.
— Daleko? — spytał Kostia.
— Łom, może byś się nie wymądrzał, co? — rzucił do niego Grigorij. —
Wierz mi albo nie, ale i bez ciebie jest duszno.
— A co takiego znowu? To już zapytać nie można?
— Jedziemy.
— Czekajcie — przerwałem drużynnikom pogawędkę. — Moi teraz polecą po
graty i pojedziemy.
W zawalonym skrzynkami i pudłami samochodzie było bardzo ciasno. Tym
bardziej że nikt nie potrafił powiedzieć, na którym z pudeł można przysiąść bez
obaw, a których lepiej nie dotykać. A jechać na stojaka też się nie dało, bo droga
okazała się podła. Wywali się człowiek na wybojach, potem trzeba go będzie tydzień
do kupy zbierać. Musiałem więc usiąść wprost na rozklekotanej podłodze i chwycić
się klamki tylnych drzwi. Miałem tylko nadzieję, że nie trzeba daleko jechać.
I rzeczywiście, długo to nie trwało. Jak mi się zdawało, samochód pokręcił się
około dziesięciu minut po centrum i zatrzymał, wjechawszy do jakiegoś dużego
garażu. Miejsce wyglądało na dawno opuszczone, ale ktoś włożył trochę pracy, żeby
zaprowadzić tutaj jaki taki porządek.
Zaraz za furgonetką do garażu wjechała niva i nasz kierowca zamknął
zardzewiałą bramę, której zawiasy okazały się dobrze nasmarowane.
— Sopel, złaź! — Grigorij machnął do mnie, kiedy po niepewnych schodkach
wszedłem na piętro i wyjrzałem przez wąskie okienko.
— Idę, idę... — Jeśli się nie myliłem, przywieźli nas gdzieś w okolice
miejskiego arsenału, mieszczącego się w dawnych budynkach dworca kolejowego. A
zatem operacja miała zostać przeprowadzona na pograniczu terenów kontrolowanych
przez Drużynę i Gimnazjon.
— Popatrzcie tutaj — zwrócił naszą uwagę Piegowaty, wyjmując z torby
teczkę z papierami. Zaczął rozkładać kartki na przetartej byle jak z brudu masce nivy.
— Grupa gimnazjonistów, którzy weszli w kontakt z rezydentem Miasta, zajmuje
takie samo pomieszczenie, tylko na sąsiednim podwórku. Nasze zadanie to wziąć
budynek szturmem i nie pozwolić na zniszczenie znajdującego się na piętrze składu.
Jeżeli się uda, można wziąć kogoś żywcem, ale podstawowe zadanie to arsenał.
— A więc to tak? — zdziwiłem się. — A na ile ważne jest... nikomu nie dać
uciec?
— To najważniejsze — odparł Grigorij, podając mi kartkę. — Inaczej nie
będziemy mieli dość czasu, aby przygotować następną akcję.
— Proponujesz mi iść z tym do kibelka? — Popatrzyłem na zapełnioną w
jednej trzeciej bumagę formatu A4.
— Podpisz, że udzielono ci instruktażu. — Kontrwywiadowca wyjął z
wewnętrznej kieszeni kurtki długopis.
— A! — Postawiłem parafkę na dole kartki. — Na pewno nie brać jeńców?
— Tylko jeśli tak się uda. Oni nic nie wiedzą, czy to jasne? — Oleżka zbliżył
się do nas. — Najważniejszy jest skład.
— Teraz już jasne. — Zwróciłem Griszy kartkę, a on zaczął zbierać podpisy
od pozostałych.
— Bezpieczniaki — oznajmił siedzący przy bramie z automatem w rękach
kierowca furgonetki.
— Ty im powiedziałeś o zmianie czasu operacji? — Grigorij spojrzał na
Kuzniecowa.
— Ja?! — zdziwił się zapytany. — Mnie samego Strielcow zawiadomił
godzinę temu.
— Dzień dobry wszystkim! — zawołał szeroko uśmiechnięty mężczyzna,
wcisnąwszy się przez uchylone drzwi. Miał na sobie płaszcz maskujący bez
jakichkolwiek znaków rozpoznawczych. Zaraz za nim, już przez normalnie otwartą
bramę, weszło dwóch typków. — Jak widzę, też postanowiliście zebrać się
wcześniej?
— Gdzie zostawiliście samochód? — Piegowaty o mało nie zazgrzytał zębami.
— Nie jesteśmy tacy wytworni, przyszliśmy piechotą — uśmiechnął się
jeszcze szerzej funkcjonariusz SWB i wyciągnął rękę po instruktaż. — Też
dostaniemy egzemplarz?
— Zrobicie sobie kopię w wydziale. — Grigorij złożył kartkę. — A skoro już
jesteśmy wszyscy, chyba zaczniemy.
— Najpierw chciałbym usłyszeć, jakie środki zostaną podjęte w celu ochrony
ładunku. Bo przecież to on jest celem operacji, prawda? — zatrzymał Piegowatego
bezpieczniak. Dwóch byków z pionu operacyjnego postanowiło nie rzucać się w
oczy, rozeszli się więc po różnych kątach. Jeden ustawił się na platformie schodków
między parterem i piętrem garażu, drugi został przy wyglądającym przez uchylone
wrota kierowcy.
— Wszystko w swoim czasie — odparł Kuzminok. — Oleg, mów.
— Jeśli chodzi o garaż, wszystko już sprawdziliśmy, popatrzyliśmy, co i jak.
— Gimnazjonista spojrzał na próbujących się rozgrzać drużynników. — Jest tylko
jeden problem: obiekt został całkowicie zabezpieczony zamkniętym polem
magicznym. Nie wiemy, czy to technologia z Miasta, czy robótka naszych
domorosłych specjalistów, ale nie jesteśmy w stanie przebić ekranu z zewnątrz.
Udało nam się jedynie zablokować ich autonomiczne czary alarmowe.
— Jakie mamy wyjście? — Wietricki postanowił wyjaśnić sytuację.
— Jeżeli pole ochronne zniknie chociaż na moment, nie pozwolimy mu szybko
znowu powstać, więc będziecie mieli jakiś czas na działanie. — Kuzniecow nie
zwrócił uwagi na to, że mu przerwano. — Ale to nasz problem. Waszym zadaniem
jest wziąć garaż szturmem, zanim znów się włączy.
— A teraz co się tyczy pozycji — włączył się do instruktażu Grigorij,
wyjmując stertę fotografii i schematów otaczających nas budynków oznaczonych
ogniowymi punktami. — Kryłowa i Wietricki zajmują miejsca na dachu. Zwróćcie
uwagę, że schody na piętro przechodzą przy oknie. Nikt nie może się dostać na górę,
jasne? Przestudiujcie materiały, bo będziecie mieli bardzo mało czasu na wybór
pozycji. Teraz Napalm. Jesteś odwodem na wszelki wypadek. Jakby co, czeka cię
praca strażaka.
— To znaczy? — zdziwił się piromanta.
— Mogą próbować podpalić arsenał. Zajmiesz się wtedy dławieniem ognia.
Jak blisko musisz podejść?
— Im bliżej, tym lepiej. — Napalm wzruszył ramionami. — Zobaczy się na
miejscu.
— Ilu jest tam ludzi? — Odłożyłem zdjęcia.
— Od ośmiu do dziesięciu. Wszyscy na dole.
— A dokładniej?
— Nie wiem. — Grigorij pokręcił głową i zwrócił się do podwładnych
opróżniających furgonetkę: — Z czaromiotami wszyscy mieli do czynienia, okulary
też widzicie nie pierwszy raz. Jeśli trafimy na opór, załatwicie wszystkich. Zadanie
jasne?
— Czym to gówno jest załadowane? — Lomow wyjął z wypełnionego
strzępami gazet pudła broń o krótkiej, grubej lufie i otwartym sześcionabojowym
bębenku dużego kalibru. Na lufie widniały czarodziejskie runy, a wokół gniazd
ładunków wygrawerowano pentagramy.
— Gradient. Dziesięć atmosfer, jeśli się nie mylę. — Grisza zajrzał do spisu.
— Okulary wykalibrowane na beton, więc nie będzie problemów z widocznością.
— Zrobić poprawki na grubość ścian? — Łomow założył okulary o zupełnie
czarnych szkłach, pokręcił głową.
Grigorij obejrzał się na zaglądającego do wnętrza furgonetki funkcjonariusza
służby bezpieczeństwa.
— Nie trzeba, Łom, wszystko jest zrobione.
— Jaśniutko. — Łomow kiwnął głową i zaczął przewalać zawartość pudła, w
którym znalazł długie jak ołówek naboje. Czarne łuski wieńczyły srebrzyste krople
kul, a zamiast nakładek czerwieniały naładowane magiczną mocą kryształy.
— Co to za agregat? — Zerknąłem przez ramię ładującego broń Łoma.
— Kompleks „Dotyk Losu”. — Zdjął okulary i zamrugał, przyzwyczajając się
do normalnego światła. — Okulary pozwalają rozróżniać aury nawet przez metr
betonu, Czaromiot jest przeznaczony do wydatkowania dwudziestu karatów na
minutę, no i naboje z gradientem.
— Gradient? — Zamyśliłem się. — Czy to jest jakoś związane z ciśnieniem?
— Tak. — Drużynnik ostrożnie zatrzasnął załadowany już bębenek. —
Zwiększa ciśnienie krwi każdemu wrogowi oddzielnie. Tak w ogóle istnieją
mocniejsze czary, ale to tutaj ma swój plus, bo nie trzeba przebijać ściany. Wprost z
ulicy możemy wszystkich położyć. Nieźle, co?
— Nieźle — zgodziłem się, a potem lekko trąciłem w plecy Piegowatego. —
Griszka...
— Czego?
— Wszystko niby dobrze, ale jak mamy zdjąć pole ochronne?
— Patrz i ucz się. — Grigorij wskazał mi nivę.
— No i? — Nie od razu zrozumiałem, co chciał dać przez to do zrozumienia,
ale wtedy Oleżka Kuzniecow otworzył drzwi z tyłu i wywlókł z samochodu
siedzącego w nim wciąż gościa.
— O matko moja kochana! — Napalm gwizdnął z wrażenia, kiedy dotarło do
niego, że brany przez nas za człowieka Gimnazjonu facet jest świeżutkim
nieboszczykiem. A co najciekawsze, również pracownik bezpieki wydawał się
kompletnie zaskoczony i nieruchomo patrzył na ciągnącego trupa pod ścianę
Kuzniecowa.
— Po coście przytargali to ciało? — skrzywiła się z obrzydzeniem Wiera,
która rozpakowała już karabin wyborowy i rozłożyła swoje snajperskie wyposażenie
na jednym z pudeł.
— To truchło każdego dnia zachodziło do naszych klientów — wyjaśnił
Piegowaty. — Szkoda tylko, że nie udało się go wziąć żywcem.
— A na cholerę on wam potrzebny? — podniósł głowę Wietricki, odkładający
do kołczana wybrane strzały z różnobarwnymi lotkami. — Myślicie, że tamci od razu
wypadną na dwór mścić się za niego?
W tym czasie Kuzniecow oparł wyprostowane ciało o betonową ścianę, a
nieodstępujący go na krok pomocnik — chłopak z Gimnazjonu — otworzył skórzaną
torbę podróżną i wyjął z niej wiązkę srebrnych szpil oraz pobijak z wypalonymi na
trzonku czarodziejskimi runami.
Gdzieś już tego chłopaczka widziałem. Czarne ubranie, blada, pociągła twarz,
spod zsuniętej na tył głowy czapki wymykały się jasne włosy, a szczupłych palców
nie chroniły przed mrozem nawet cieniutkie rękawiczki. Twarz znajoma, ale gdzie go
spotkałem, nie mogłem sobie przypomnieć.
W odpowiednim momencie Oleżka nieco się odsunął na bok, a chłopak
zręcznie wbił jedną ze szpil w ramię trupa. Zrobił to tak, że srebrzysty szpic lekko
przeszedł przez ciało na wylot jak przez masło i wniknął głęboko w beton. Zaraz
potem gimnazjonista przebił drugie ramię, następnie zajął się nogami i po paru
minutach trup tkwił przy ścianie. Nieco przysiadł, kiedy Oleżka przestał go
podtrzymywać, ale Kuzniecow spokojnie odszedł, a nieboszczyk wisiał niczym
nawleczony na igłę motyl.
I wtedy mnie oświeciło: chłopaczek to ten sam nekromanta, który zeszłego lata
próbował kierować martwym przemytnikiem! Szlag jasny, trzeba odejść trochę dalej,
żeby mi się nie przydarzyło coś niezaplanowanego, w rodzaju uwolnionego spod
kontroli zombie.
— Myślicie, że to kupią? — Zupełnie spokojna Wiera wrzuciła do ust drażetkę
gumy do żucia. Przygotowania do obrzędu czarnej magii najwyraźniej nie robiły na
niej najmniejszego wrażenia. Zupełnie jakby każdego dnia patrzyła na coś
podobnego.
— Przyjdzie do sprawy, zobaczymy — odparł ostrożnie Grigorij. — Na razie
za wcześnie orzekać...
— Orzekać może i za wcześnie, ale najwyższy czas wydać specjalną amunicję
— zauważyła dziewczyna i odciągnęła zamek karabinu, znanego mi już Arctic
Warfare Super Magnum.
— Trzymajcie. — Grigorij podał najpierw jej, a potem mnie blaszaną tubkę. A
w środku z pewnością nie znajdowała się pasta do zębów. — Nakładajcie na kulę
cienką warstwę, czas działania trzy godziny.
— Cholera, a po co tyle zachodu? — Weronika sceptycznie zważyła w dłoni
tubkę. — Nie można było dostać normalnych kul?
— Dostać można. — Piegowaty nie zwrócił uwagi na jej niezadowolenie. —
Ale jacyś mądrale rzucili zaklęcie w obieg i naboje specjalne detonują tak, że można
potem tylko kłaczki zbierać po kątach. Chciałabyś spróbować?
Wymieniliśmy z Wierą spojrzenia i bez słowa jednocześnie zaczęliśmy
wyciskać na kule ciemnobrązowy żel. Przy czym ja się tym zbyt długo nie
zajmowałem, zrobiłem dwa magazynki i schowałem tubkę do kieszeni. I beze mnie
będzie miał kto strzelać.
A nekromanta w tym czasie zakończył już przygotowania, wetknął w trupa
kilkadziesiąt czarnych wykałaczek, włożył mu do ust rzeźbioną drewnianą kulę.
Powiek i warg tym razem nie zaszywał, ograniczył się tylko do ochronnego
pentagramu. Sprawdził wykonane szarym proszkiem linie, kazał Oleżce odejść i
klepnął nieboszczyka w pierś. Poleciały iskry, zaśmierdziało palonym mięsem, a z
dłoni nekromanty ściekł czarny cień zaklęcia. Nieboszczyka momentalnie otuliła
mgła złowieszczych czarów, na chwilę ukryła trupa i uczyniła go nierealnym,
zupełnie jakby ktoś narysował jego kontury na ścianie. Wetknięte w ciało wykałaczki
wybuchły zielonym płomieniem, w pomieszczeniu zauważalnie pociemniało, a z ust
nekromanty, którego brwi pokrył szron, wyrwały się kłęby białej pary.
Już się przygotowałem do zamknięcia szczelin i pełnego odcięcia się od pól
magicznych, które zaczęły kłuć skórę energetycznymi wyładowaniami, ale wtedy
drewienka dopaliły się, a kłębiąca się po kątach ćma uległa pewnemu rozproszeniu.
Nieboszczyk otworzył oczy, w których połyskiwał ciemnoniebieski płomień głębi
piekła. Jednym płynnym ruchem odbił się od ściany. Kiedy się natknął na migoczące
linie pentagramu, zasyczał ze złością, a kucający przy torbie nekromanta wstał i
rzucił w zombie garść popiołu. Niebieski ogień w oczach trupa natychmiast zgasł, a
ożywieniec, tracąc wszelką grację ruchów, zamarł na miejscu niczym mechaniczna
lalka.
— Ci z Gimnazjonu to upośledzeni są czy co? — skrzywił się Napalm. —
Tamci otworzą drzwi jakiemuś umarlakowi?
— To nie takie proste. — Nie podzielałem jego sceptycyzmu, widząc, że
buzujący wewnątrz trupa zielono-lazurowy płomień dziwacznych czarów nigdzie się
nie zapodział, ale na pewien czas został okiełznany przez nekromantę. Tak,
chłopaczek stanowczo podciągnął się w umiejętnościach. Poprzednim razem miał
trudności z prostym zombie, a tutaj po pięciu minutach zawładnął demoniczną istotą
w martwym ciele. — To nie jest zwykły truposz.
— Bez różnicy. Jeśli ja czuję, że to trup, to i tamte chłopaki nie dadzą się
zrobić w bambuko — rzeki zgryźliwie piromanta.
— Sopel, twoje zadanie to podprowadzić zombie do garażu — oznajmił
Grigorij, upewniwszy się, że rytuał dobiegł wreszcie końca.
— A co ja jestem, kamikadze jakiś? — Popukałem się w czoło, nie zwracając
uwagi na złe spojrzenie funkcjonariusza służby bezpieczeństwa.
— Niezły masz tu bardak, Grigorij — dopiekł Piegowatemu.
— Ty, Wiaczesław, zostałeś skierowany tutaj jako obserwator, tak? No to
obserwuj. W milczeniu — usadził go Grisza. — A ty, Sopel, nie rób sobie jaj.
Prowadzisz, nie wywiniesz się. Gimnazjoniści tak czy inaczej nie są w stanie cię
dorwać. Nie mają jak.
— Ale po co mam z nim iść? — Obejrzałem się na stojącego w pentagramie
zombie. Jego skóra zaczęła już żółknąć, ubranie było pomięte i zabrudzone czymś
tłustym, ale tak zupełnie na oko sam nie rozpoznałbym w nim ożywieńca nawet z
dziesięciu kroków. Tylko te kanciaste ruchy...
— Myślisz, że nikt nie wyczuje rzuconych na niego czarów? — Oleżka
podszedł do nas z rękami założonymi za plecy.
— A co?
— Zdołałeś się zasłonić przed „Zawiniętą morą”? — wycedził Kuzniecow,
demonstracyjnie patrząc w bok. — To znaczy, że dasz radę ukryć przed
czarodziejami zaklęcia rzucone na trupa. Najważniejsze, żebyś sam się nie ujawnił,
wtedy ich nie dostrzegą.
— I weź parę granatów. Jeśli się uda, rąbniesz — zaproponował Grisza.
— A nie prościej z granatnika załadować w okno? — spytałem z
westchnieniem, wiedząc już doskonale, że naprawdę nie uda mi się wykręcić od tego
zadania. Chociaż dziwne to wszystko, niezrozumiałe. Po co byłem potrzebny
drużynnikom? Okrążyliby ten garaż i wzięli go szturmem wedle wszelkich prawideł.
Boją się przecieków informacji? No to rezultat byłby gwarantowany. Albo mają
względem mojej osoby jeszcze jakieś plany, a to tylko tak, dla rozgrzewki? Ale
czyby mnie tak narażali?
— Tam są kraty i siatki. — Grigorij rozłożył ręce.
— Czas już — przypomniał mu Oleżka, spojrzawszy na nekromantę.
— Dobra. Sopel, zbieraj się szybko i idziemy.
— Nie bardzo chyba zrozumiałem, kto jest dowódcą grupy. — Nie ruszyłem
się z miejsca. Trzeba teraz w biegu wyjaśniać, kto tu jest gospodarzem. Oczywiście
Grisza miał prawo spokojnie posłać mnie w cztery litery i mogłem się co najwyżej
obetrzeć, ale wtedy mój udział w tej operacji przybrałby nieco inne formy. Nieco
inne... tak...
— Ty. — Piegowaty nie zamierzał zaogniać sytuacji.
— To może ja zdecyduję, co, kiedy i jak mamy robić?
— Decyduj, tak czy inaczej zostało ci siedemnaście minut. — Oleżka
Kuzniecow odciągnął rękaw zimowej kurtki i spojrzał na zegarek. — Nie zmieścisz
się, sam będziesz na nowo trupa ożywiał.
— Ktokolwiek w ogóle widział ten garaż na własne oczy? — Fotografie
fotografiami, ale nie mogły zastąpić zwyczajnego rozpoznania.
— Ja — odezwał się Łomow.
— Weź Napalma i Wietrickiego, pokaż im teren. — Nie tracąc czasu,
wytaszczyłem z furgonetki ładownicę z dwoma granatami RGD-5. — My zaraz
podejdziemy.
— Nie można — powstrzymał mnie Piegowaty. — Nie wiemy, co jaki czas
figuranci skanują otoczenie, mogliby nas nakryć.
— Niech to szlag trafi — zakląłem półgłosem. — To jak, gotowi?
— Już dawno — odpowiedział za wszystkich Wietricki.
— W takim razie do wyjścia — rozkazałem. — Wiera i Nikołaj, pójdziecie z
Łomowem, wybierzcie pozycje ogniowe. My za wami.
— Co mam robić? — Napalm schował czapeczkę do kieszeni.
— Nie zostawaj za bardzo w tyle. — Czujnie zerknąłem w stronę nekromanty
kierującego zombie do wrót garażu. — Kiedy tylko zaczniemy atak, dociągnij.
— Dobra. — Kiwnął głową i wrzucił do ust kapsułkę „Magistra”.
— Gricko i Szmidt — wezwałem z furgonetki drużynników — z czaromiotami
wszystko w porządku?
— A jak ma być? Żelazo nie człowiek, nie zawiedzie. — Krągłolicy chłopak,
nie patrząc na mnie, poklepał dłonią lufę. — My gdzie mamy iść?
— A bo ja wiem? Tam obok jest jeszcze jakiś garaż?
— Pełno.
— To się w nich usadowicie. — Obejrzałem się na siedzącego już w nivie
Grigorija. — Wam wszystko jedno, czy strzelacie przez jedną ścianę, czy dwie?
— No tak — kiwnął głową Gricko i wymienił spojrzenia ze Szmidtem. —
Pamiętasz, podchodziliśmy od tyłu, tam były ruiny.
— Chodźmy. — Szmidt postanowił nie odkładać tego, co zamierzyli, na
świętego nigdy.
— Grisza, daleko się wybierasz? — Podskoczyłem do kontrwywiadowcy,
który już zamykał drzwiczki.
— Odstawię wóz do zaułka i dogonię was.
— Tylko im się nie pokazuj — ostrzegłem dla porządku i pośpieszyłem za
nekromantą i zombie.
— Nie ucz ojca dzieci robić. — Kuzminok przekręcił kluczyk w stacyjce. —
Kuzniecow, jedziesz ze mną?
Oleżka wyjął ze stojącej na ziemi torby generator zakłócający magię,
przypominający kształtem niewielki bęben, i wlazł na tylne siedzenie nivy, obok
rozwalonego już tam funkcjonariusza SWB.
Nieco osłupiałem, widząc tak niefrasobliwe podejście do poważnej, jak by na
to nie patrzeć, operacji.
— Dokąd idzie? — Dogoniłem nekromantę.
— Już on wie. — Chłopak wskazał nieboszczyka i odgarnął z oczu mokry od
potu kosmyk.
I poszliśmy — z tyłu ciężko dyszący nekromanta, z przodu równomiernie
przestawiający nogi zombie. I oczywiście pośrodku ja.
Jakoś nie udawało mi się dostosować do kroku ożywieńca, a przez to moje
ruchy przypominały kręcenie się w przerębli wiadomego produktu przemiany
materii: to tu, to tam. A co najgorsze — wszyscy powinni już wiedzieć, że nic
dobrego z naszych wysiłków nie wyjdzie. Tak, dopóki nieboszczyk stał w miejscu
bez ruchu, nie można go było odróżnić od żywego człowieka, ale te okropne ruchy
psuły cały efekt.
Nagle kroki gimnazjonisty ucichły. Obejrzałem się i aż gwizdnąłem cicho ze
zdziwienia. Nekromanta ścisnął między palcami niewielką kryształową kulkę,
wewnątrz której połyskiwały zielone i ciemnoniebieskie płomyki. I w tej chwili chód
i postawa truposza uległy zmianie. Nogi przestały rozgrzebywać śnieg, wyprostował
się, a głowa nie chwiała się już przy każdym kroku. Zombie skręcił na wydeptaną
między garażami ścieżkę prowadzącą na sąsiednią ulicę, a ja, wkręcając zapalniki do
granatów, poszedłem za nim.
Cóż, teraz wszystko zależało tylko ode mnie. Jeśli dałbym radę zwieść ludzi z
Gimnazjonu, byłaby to połowa sukcesu. Jeśli nie dam rady...
Wyrzuciwszy z głowy niepotrzebne myśli, postarałem się zrównać tempo
marszu z nieboszczykiem i przy jednym z kroków narzuciłem na niego otaczające
mnie ochronne zasłony. Narzuciłem, przekręciłem i wywróciłem na nice, spychając
na drugi plan najmniejsze nawet ślady pozostałe po nałożonych na zombie czarach,
przy czym one same nigdzie się nie podziały i całkiem odczuwalnym ciężarem
zwaliły mi się na ramiona. Prawo zachowania energii, żeby je...
Chwiejąc się z wysiłku, postarałem się nie odstawać od podopiecznego i wciąż
zakrzywiałem owijającą się wokół nas przestrzeń. Skronie przeszyły lodowe igły
bólu, połamane żebra przeciwnie, zapłonęły ogniem, ale to już nic nie mogło
zmienić, bo ostatni zryw okazał się dostatecznie skuteczny, żeby zakończyć zaklęcie.
Nie mogę powiedzieć, żeby moje ciało rozpłynęło się w powietrzu bez śladu, ale
postronnym obserwatorom wydawało się jedynie cieniem śpieszącego w swoich
sprawach czarodzieja Gimnazjonu. Cieniem o wiele za czarnym i długim, ale kto
zwróci uwagę na taki drobiazg?
A jednak coś przeszkadzało uspokoić się i chociaż na chwilę głębiej odetchnąć.
Coś rozpraszało jak brzęczenie komara i dopiero kiedy wyostrzyłem percepcję do
granic możliwości, udało mi się rozpoznać przyczynę niepokoju. Zobaczyłem, że
między zombie a ukrytym za budynkami nekromantą ciągnęła się cieniutka złocista
linia zaklęcia kierującego, po której od czasu do czasu przebiegały przezroczyste
języczki zielonego i jaskrawoniebieskiego ognia. Nie namyślając się długo,
przerwałem zupełnie realną dla mnie magiczną nić i namotałem koniec łączący ją z
ożywieńcem na lewą dłoń. Po co? Paranoja.
Na martwym gimnazjoniście nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Wyszedł
już na sąsiednią ulicę i skierował się wprost do stojącego niedaleko garażu. Budynek
nie odróżniał się szczególnie od sąsiednich, był tak samo szary i odrapany, miał okna
zabezpieczone kratami i jeszcze zabite deskami. To naprawdę tutaj? Hm... zgodnie z
tym, co widziałem na zdjęciach, to tak.
Zaczęło już mnie nosić na boki pod ciężarem wiążących nas z zombie czarów,
ale wtedy nagłe drzwi garażu otworzyły się i na spotkanie martwemu czarodziejowi
wyszedł żywy. Na razie żywy.
— Dlaczego tak późno? — spytał z niezadowoleniem chłopak około
dwudziestu lat. Pstryknięciem wybił ze zmiętej paczki papierosa. — E! Lewą nogą
dzisiaj wstałeś czy jak? Schlałeś się gdzieś?
Wątpię, czy zdołał cokolwiek pojąć, kiedy spuściłem zombie ze smyczy i
rzuciłem w otwarte drzwi granat. I od razu, nie czekając na wybuch, przeskoczyłem
nad leżącym już trupem, rzucając drugi RGD-5.
Eksplozja nastąpiła dosłownie na ułamek sekundy przed tym, jak skoczyłem w
drzwi, rzuciłem się w bok i omiotłem wnętrze dwiema długimi seriami. Nie jestem
pewien, czy kogoś udało mi się trafić, ale nie było czasu celować, a i unoszący się w
powietrzu betonowy pył znacznie utrudniał orientację.
Runąłem z powrotem do drzwi, wyrzuciłem opróżniony magazynek, a wtedy
wzmocniona żelazem ościeżnica bryznęła kroplami rozpalonego metalu. Czarodziej,
który na oślep cisnął piorun kulisty, nie zdążył powtórzyć próby. Jego głowa
dosłownie wybuchła, zupełnie jak arbuz trafiony pociskiem wielkiego kalibru. Ten
już gotów, kto następny w kolejce?
Biegnącego na górę człowieka nagle zdmuchnęło ze schodów, spadł na beton
razem z kawałkami rozwalonego kulą okna. Ujrzawszy wyrzuconą przez
postrzelonego gimnazjonistę czarodziejską kulę, wyskoczyłem na zewnątrz. Jeszcze
mgnienie oka, a byłoby za późno. Brzęk rozbitego szkła utonął w huku ognia, moją
potylicę owiało gorące powietrze, a pożar w jednej chwili ogarnął całe
pomieszczenie, od podłogi do sufitu. Jednak płomienie praktycznie natychmiast
znikły i tylko topiący się śnieg syczał na rozpalonym betonie. Do akcji musiał
włączyć się Napalm.
Odturlałem się od drzwi, prawie wpadając przy tym na zombie, który wyrwał
pechowemu czarodziejowi krtań. Odskoczyłem natychmiast pod ścianę. Włożyłem
magazynek w gniazdo pistoletu maszynowego, wycelowałem, ale truposz nagle
przewrócił się, uderzając w ziemię zakrwawioną mordą. Nie inaczej, tylko minęło te
sławetne siedemnaście minut. Udało mi się.
Przyciśnięty plecami do ściany, ostrożnie zajrzałem do wnętrza garażu, ale
zaraz cofnąłem głowę. Przepalone powietrze sparzyło płuca, o mały włos byłbym
rzygnął od smrodu spalonego ciała. Nie, w takim piekle najlepsze czary ochronne nie
pomogą, ogień musiał zabrać cały tlen. Można się nie śpieszyć. A jeśli ktoś przytaił
się na piętrze, to już nie mój kłopot. Nie zamierzałem niepotrzebnie ryzykować.
Ciekawe tylko, dlaczego ludzie z Gimnazjonu postanowili korzystać z
czarodziejskich artefaktów? Czyżby się przygotowali właśnie na starcie ze swoimi?
Łomow wyskoczył skądeś zza garaży, w biegu zerwał z głowy czarne okulary,
zarzucił na ramię Czaromiot, wyjął z kabury stieczkina. W tej samej chwili z zaułka
wyskoczyli Grigorij z Wiaczesławem, próbując się nawzajem prześcignąć. Na
ostatnich metrach kontrwywiadowca zyskał przewagę, skoczył w drzwi ciut
wcześniej od dyszącego ciężko bezpieczniaka.
Czując, jak milknie w głowie rytmiczne walenie bębna magicznych zakłóceń,
uspokoiłem się całkowicie i spróbowałem osłabić nieco nagromadzone wokół mnie
czary ochronne. Ostry ból przejechał rozpaloną brzytwą po prawym przedramieniu i
zaczął uchodzić wciąż głębiej i głębiej, torturując zakończenia nerwów, ale
świadomość, że nie ma co się ociągać, bo potem będzie jeszcze gorzej, zmusiła mnie,
aby doprowadzić rzecz do końca. Uch-h-h-h...
— Sopel? — Wyglądający z garażu Łomow zauważył mnie dopiero teraz.
Rozglądał się czujnie i przeładowywał Czaromiot. — Jak się tutaj znalazłeś?
— A gdzie niby miałbym być? — Oparłem się o ścianę. — Już po wszystkim?
— Po wszystkim. — Kiwnął głową i powiedział do piszczącej krótkofalówki:
— Trzeci, odbiór. Zmiana wektora, wariant: gwiazda. Przekaż kukułkom. Bez
odbioru.
— Dobra, zostań na straży — zarządziłem, zdając sobie doskonale sprawę, że
moje polecenia potrzebne mu jak psu piąta noga. Wszystkie role już dawno zostały
rozdzielone, rozkazy wydane zawczasu. Dowódca grupy, cholera. Komu potrzebna ta
pokazówka? A może jednak komuś potrzebna?
Wciągnąłem do garażu dwa leżące przed wejściem trupy i przysypałem
śniegiem plamy krwi. Na zewnątrz budynek prawie nie ucierpiał, na oko nie można
by było odgadnąć, że dopiero co wzięto go szturmem. Zamknąłem drzwi i
uspokoiłem oddech. Ciekawe, jaki też arsenał nakryliśmy? Trzeba by wejść na górę,
do Grigorija. Tylko że zmęczenie ewidentnie brało górę nad ciekawością. I w głowie
się kręciło — jeszcze spadnę ze schodów i kark skręcę...
— Gimnazjon tu zmierza — zawiadomił mnie Łomów i zaraz uściślił: —
Kuzniecow z chłopaczkiem.
Skinąłem tylko głową i uważnie przyjrzałem się obwiązanej zakrwawionym
bandażem prawej dłoni nekromanty. Najwidoczniej tamta kulka wybuchła, kiedy nić
zaklęcia kierującego została zerwana.
Aha, oczywiście sama się zerwała.
Hm... niedobrze się stało. Zresztą kij im w oko tak w ogóle.
Blady jak chusta nekromanta usiadł na ostygłych już stopniach żelaznych
schodków. Kuzniecow pędem wbiegł na piętro, a ja wciąż nie wiedziałem, co robić
dalej. W garażu nie było już żadnych ludzi zdolnych stawić opór — śmierdziało
palonym mięsem, a oblazłe ze skóry szkielety jak na złość pchały mi się wprost przed
oczy. Z drugiej strony, iść gdzieś teraz samemu to niezbyt dobry pomysł. Wiadomo
to, na kogo się trafi?
— Gricko i Szmidt osłaniają nas? — spytałem Łoniowa.
— Tak — odparł. — Snajperzy też.
— Co z Napalmem?
— Nie wiem.
— Pójdę go poszukać. — Nie zważając na zmęczenie i skręcający stawy ból,
uchyliłem drzwi i wyjrzałem ostrożnie. Nie zobaczyłem nic podejrzanego. Wokół
była szarość betonowych ścian, rudość rdzy żelaznych listew i czerwień nielicznych
ceglanych łat. Budynki były głównie piętrowe i w większej części rozgrabione:
wyrwane drzwi, zamiast okien ciemne otwory, dachy pełne dziur. Tylko pojedyncze
wyglądały lepiej. Ale i te nie znajdowały się w najlepszym stanie. Ale to zrozumiałe,
bo za mojej pamięci w Forcie nie brakowało magazynów i garaży, więc ten rejon
należący do dawnego dworca w naturalny niejako sposób pozostał bezpański.
Bezpański, ale absolutnie nie opuszczony, gdyż widać było i wydeptane ścieżki, i
część przejazdów została odśnieżona.
Nachmurzony Łomow z pewnością zamierzał mnie zatrzymać, ale w ostatniej
chwili przemyślał to i z trudem się powstrzymał, żeby nie chwycić za komunikator.
Uśmiechając się krzywo, wyszedłem na dwór i skuliłem z zimna. No i gdzie mam
niby szukać tego miotacza ognia na dwóch nogach? Przecież nie będę zwiedzał
wszystkich okolicznych garaży. A wewnętrznym wzrokiem posłużyć się nie
chciałem. I tak o mało nie kojfnąłem, do tej pory bałem się osłabić moc magicznych
tarcz. Czułem, że nazbierało się we mnie masę zbytecznej energii. Jeśli jej gdzieś nie
przeleję, rozerwie mnie na strzępy jak nic.
W pierwszym rzędzie skierowałem się do zaułka, w którym Grisza zostawił
samochód, ale nikogo tam nie znalazłem. No tak, przecież jeśli rozważyć to
logicznie, to aby tak skutecznie zniwelować energię wyrywającą się z czarodziejskiej
kuli, Napalm powinien przebywać gdzieś bardzo blisko garażu. Zacząć trzeba zatem
od przylegających doń budynków.
Ku mojej wielkiej uldze nie musiałem się szwendać po zawalonych śniegiem
ruderach. Piromanta sam wyszedł na drogę i tak jak rozpalone żelazo rozcina masło,
tak on siekł szary tuman zimy. Od jego skórzanego tużurka szła gęsta para, zaspy
wzdłuż ścieżki nadtapiały się i spływały wodą, a buty zostawiały głębokie mokre
ślady, prawie natychmiast pokrywające się cienką warstewką lodu.
— Napalm, ale ty wyglądasz! Na pewno żyjesz? — krzyknąłem do piromanty.
— Popatrz lepiej na siebie — odgryzł się, nie zwalniając kroku.
— Gdzie się wybierasz?
— Do furgonetki.
— Po cholerę?
— Ostygnę. — Przechodząc obok, owiał mnie wilgotnym, gorącym
powietrzem. — Preparaty tam zostały. Idziesz ze mną?
— Nie. — Pokręciłem głową, czując, jak rodzący się w prawym nadgarstku
żar zaczyna się rozprzestrzeniać po całym ciele. — Muszę najpierw przyjść trochę do
siebie.
— Powodzenia.
Napalm skręcił na ścieżkę, którą obaj tutaj dotarliśmy, a ja powlokłem się ku
stojącej bez dozoru nivie. Czułem, że nie zdążę już dotrzeć do swoich, zanim nastąpi
atak. Nie chciałem padać na lodowatą ziemię, samochód zapewniał o wiele większy
komfort.
Na przednie siedzenie auta dosłownie ściekłem. Zanim doszedłem, ból ostrymi
nożami wbił się w moje zmordowane ciało i zupełnie serio brał się do wypędzenia z
niego duszy, a płynąca w żyłach razem z krwią energia magiczna wyrywała się na
wolność z bezmyślnym uporem charakterystycznym dla pracujących wytrwale
mrówek.
Rozwaliłem się na fotelu, zamknąłem oczy, sprawdziłem pewność
odgradzających mnie od energetycznych pól zasłon i przystąpiłem do zabawy, która
przez ostatnie dni zdążyła mi się naprawdę porządnie znudzić — któryś już raz
zacząłem przesuwać w palcach brzęczący w kieszeni kufajki bilon. Te znajome do
obrzydliwości trzynaście monet już dawno dopiekło mi gorzej od gorzkiej rzodkwi,
ale nie pomyślałem w porę o tym, żeby zamówić jakiś normalny amulet do
przelewania energii. Ale skąd miałem wiedzieć, że w obrębie Fortu będzie mi
potrzebny? No i przyszło kolejny raz gładzić palące palce metalowe krążki. I
pomagały, ból zaczął mijać, a zatruwająca krew magiczna moc powoli uchodziła.
Szorstki impuls zaklęcia poszukującego prześliznął się po moich tarczach
właśnie wtedy, kiedy zamierzałem się zdrzemnąć. Wzdrygnąłem się, popatrzyłem w
boczne lusterko i zakląłem na widok migających w nim biegnących przez zaułek
postaci. Dwóch albo trzech ludzi, dokładnie nie zdołałem dostrzec. Nie mogłem
żywić nadziei, że pojawili się tutaj zupełnie przypadkowo — zwykli przechodnie nie
pętają się między opustoszałymi garażami, skanując otoczenie specjalistycznymi
czarami. A to znaczyło, że przybyli po nasze dusze. Cholera, związywanie się z
Gimnazjonem drogo kosztuje...
Co teraz robić? Nie mogli mnie znaleźć zaklęciem poszukującym, głowa także
nie wystawała mi nad oparcie. A zatem nie spodziewali się ataku z pustego
samochodu. Mogłem ich przepuścić, a potem uderzyć od tyłu. Albo po prostu
przepuścić. Tylko wystarczyłoby przecież, aby któryś zajrzał przez okno...
Odbezpieczyłem wrzosa, ostrożnie pociągnąłem klamkę, ale nie mogłem się
zdecydować. Nasi nie powinni mieć przecież problemów z gimnazjonistami, a nie
należy też nigdy rezygnować pochopnie z elementu zaskoczenia. A i przednia szyba
nie była przyciemniana, jeszcze się któryś obejrzy...
Pierwszy z intruzów już biegł wąskim przejściem między ścianą garażu a nivą,
kiedy z całej siły pchnąłem drzwi. Mężczyzna uderzył w nie z impetem piersią,
odrzuciło go i upadł na plecy. Wyskoczyłem z samochodu, wlepiłem w leżącego
krótką serię i natychmiast przeniosłem ogień na czarodzieja biegnącego za nim.
Zanim padł na ziemię szczupakiem, zdążył machnąć laską „dziurkacza”, ale ładunek,
nie czyniąc mi krzywdy, wybił w szybie auta dziurkę wielkości kopiejki i odleciał
gdzieś.
Lecz ostatni z napastników okazał się spryciarzem. Przetoczył się w bok na
chwilę przedtem, zanim znowu nacisnąłem spust. Wykręcił się zręcznie, machnął
dłonią i dymiąca kula w ułamku sekundy pokonała dzielącą nas odległość. Zbyt
późno zrozumiałem, że atak nie został skierowany we mnie, ale w ścianę garażu,
zakryłem głowę rękami i padłem na kolana. Rąbnęło tak, że zatkało mi uszy. Po
kufajce zabębnił grad małych odłamków rozerwanych zaklęciem bojowym cegieł, ale
warstwa ocieplacza złagodziła trochę uderzenie, chociaż na pewien czas straciłem
dech, a i słuch odzyskałem dopiero po dłuższej chwili.
Potrząsnąłem głową, żeby zrzucić okruchy samochodowego szkła i nie
podnosząc się z ziemi, wyjrzałem zza maszyny. Zauważyliśmy się z czarodziejem
prawie w tej samej chwili. Oderwany piorunem kulistym tylny zderzak nivy o mały
włos rozwaliłby mi głowę, a moja seria przeszła nieco za wysoko.
To bestia! Gdyby uderzał czarami prosto we mnie, guzik by z tego wyszło. A
tak strach nawet wychylić nos. Walnie obok w samochód albo w ścianę jakimiś
mocniejszymi czarami i oderwie mi łeb. Bo lecące na wszystkie strony odłamki nijak
się mają do magii i czarodziejskich tarcz. Cholera, jeszcze ten gnojek wpadnie na
pomysł, żeby podpalić bak nivy, a wtedy kaplica.
Kilka razy odetchnąłem głęboko, a potem nagłym zrywem przekoziołkowałem
zza auta i ile sił rzuciłem się do machającego rękami czarodzieja. Z jego dłoni
odrywały się fragmenty magicznej energii. Powietrze przed nim coraz mocniej
migotało błyskami kręcących się wokoło jak w trąbie powietrznej śnieżynek. Na
oddanie strzału było na razie za wcześnie — z takiej odległości i w biegu nawet w
słonia mógłbym nie trafić. Na dobitkę w magazynku zostało tyle nabojów, co kot
napłakał.
Niepotrzebnie się nadrywałem. Długa strzała o srebrzystych lotkach przeszła
przez gęstniejący śnieżny obłok zaklęcia i przebiła gardło czarodziejowi.
Gimnazjonista zwalił się w zaspę, a śnieżynki, wyrwane z kręgu czarów, opadły na
jego czarną skórzaną kurtkę.
Odwróciłem się i pomachałem nakładającemu na cięciwę kolejną strzałę
Wietrickiemu, który stał przy wejściu do zaułka. Podszedłem do drugiego z
zastrzelonych przeze mnie ludzi.
— Sopel! — wrzasnął Grigorij, podbiegając do nivy. — Szybko tutaj!
— Co się znowu stało? — Wyjąłem z kostniejącej już na mrozie ręki trupa
krótką rzeźbioną pałkę „dziurkacza”.
— Nie ociągaj się! — Piegowaty zapalił silnik i wyskoczył z samochodu, żeby
pomóc Kuzniecowowi władować na tylne siedzenie chwiejącego się nekromantę. Za
nim na śniegu widniały kropelki krwi. — Szybciej!
— Czego się drzesz? — Podszedłem do auta nieśpiesznie, obawiając się
rozniecić skupiający się w głowie płynny ogień. Rozumiałem, że mogli mieć
poważne powody do pośpiechu, ale nie byłem w stanie szybciej i tyle. Złamało mnie.
— Właź. — Grigorij znów zasiadł za kierownicą, ku mojemu zdziwieniu bez
problemów zawrócił nivą, a przecież miała poważnie uszkodzony tył. — Trzeba
uciekać.
— Pojadę furgonetką. — Zauważyłem zatrzymujący się przy wyjeździe z
zaułka samochód i wtedy ziemia zadrżała. Mocny wstrząs sprawił, że zachwiałem
się, z dachów poleciał zmieciony falą uderzeniową śnieg. — Co to za cholerstwo?
— Unicestwiliśmy arsenał. — Piegowaty zatrzasnął drzwiczki. — Zasuwaj
pędem, nie mamy tu już czego szukać. Do jutra, Sopel. I nie przepadnij gdzieś, jutro
masz być jak nowy!
— Jasne. — Kiwnąłem głową, a ruch ten, jak się okazało, wykonałem
najzupełniej niepotrzebnie. Pląsające w głowie płomienie wybuchły z nową siłą.
Jeszcze trochę, a z uszu mi dym poleci. Jednego nie rozumiałem: po co likwidować
dopiero co przejęty arsenał? A zresztą diabli z nim, co mnie to...
Nie pamiętam, jak dotarłem do furgonu. W każdym razie Lomow wciągnął
mnie do środka, a Napalm podał butelkę z wodą, ale czy wszystko odbyło się właśnie
tak, nie mogę zaręczyć. Potwornie się czułem...
Ocknąłem się ostatecznie, kiedy wóz wyjechał z rejonu zabudowanego
garażami i magazynami i przejechaliśmy obok miejskiego arsenału. Mgła w głowie
nieco się rozwiała, samopoczucie wróciło prawie do normy, a łamanie w kościach nie
powodowało pragnienia zażycia czegoś w rodzaju ketoprofenu albo „bursztynowej
pleśni".
— Napalm, daj odpić — poprosiłem uważnie oglądającego swój nadgarstek
piromantę.
— Masz. — Odlał sobie w nakrętkę termosu kilka łyków i rzucił mi plastikową
półtoralitrówkę, na której dnie chlupotało jeszcze ze sto gramów wody.
— Dzięki. — Błyskawicznie opróżniłem butelkę i rzuciłem ją na podłogę
furgonu.
Przebierający strzały Wietricki popatrzył na mnie znacząco, ale rozsądnie
zmilczał. Przytulona do niego ramieniem Wiera odkopnęła butlę pod tylne drzwi, a
próbujący coś pisać w notesie funkcjonariusz SWB ponurym spojrzeniem wyraził
dezaprobatę dla takiego nieporządku. Pijący coś najwyraźniej mocniejszego od wody
Gricko podał mi flaszkę, ale pokręciłem głową. Drużynnik wobec tego przekazał
trunek Szmidtowi.
Napalm tymczasem wydobył papierową torebkę oznaczoną dziwnym skrótem
MPE-44 i wsypał szary proszek w pokrywkę termosu. Zaraz potem wyjął strzykawkę
jednorazową i nabrawszy do niej wywaru z żelaznego korzenia, dopełnił reszty
przygotowanym roztworem absorbentu.
— A to co jest? — zainteresowałem się, kiedy jednym łykiem dopił zawartość
kubka, a potem wetknął sobie igłę w lewe przedramię.
— „Nie darmo mnie ciągnie w te najświętsze miejsca” — zapiał zupełnie nie a
propos piromanta, chowając do apteczki zużytą strzykawkę. Ostrożnie ściągnął
rękawiczkę. Całą wierzchnią stronę lewej dłoni miał pokrytą dużymi wodnistymi
bąblami, wokół których skóra poczerwieniała i napuchla.
— Nie zarażasz czasem? — zaniepokoiła się Wiera.
— To nie grypa, żeby szła drogą kropelkową. — Napalm skrzywił się,
oglądając dłoń. — Oberwałem odrzutem, dlatego mnie wysypało.
— I co z tym masz zamiar zrobić? — Spróbowałem usiąść wygodniej, ale
furgonem zatrzęsło na wyboju i mocno przyłożyłem potylicą w burtę.
— Zobaczymy, jak zadziała absorbent. — Piromanta wzruszył ramionami. —
Może samo się wciągnie, a może i nie.
— Panie doktorze, u mnie wszystko się wciągnęło! — zarżał Gricko i znów
przyssał się do flaszki.
— Jak będziesz mi dokuczał, pieczeń z ciebie zrobię — obiecał Napalm, nawet
nie odwracając głowy w stronę drużynnika, który na te słowa parsknął i zakrztusił
się.
— Sopel, jesteśmy wolni czy coś nas dzisiaj jeszcze czeka? — przegiął się do
nas przez siedzenie Łomow, jadący obok kierowcy.
Potarłem bolącą potylicę.
— Kuzminok nie zostawił żadnych rozkazów?
— Nie.
— W takim razie do jutra. Zbieramy się przy „Topolach” o tej samej godzinie.
— „To znaczy do jutra, w tym samym miejscu i w ten sam czas” — zaśpiewał
fałszywie Napalm, nadrywając opakowanie jeszcze jednej strzykawki.
— Wszyscy do „Topoli” czy kogoś wysadzić po drodze? — spytał kierowca.
— Wyskoczymy na Placu Poległych — powiedziałem, widząc, że na razie
jeszcze jedziemy Krzywą.
— Gdzie się wybierasz? — Piromanta podniósł na mnie oczy. — Mieliśmy
dzisiaj zasunąć do Łukowa.
— Zjemy obiad i zasuniemy — zaproponowałem. Dlaczego nie zasunąć?
Zasuniemy. Na kwaterze nie bardzo miałem czego szukać. Sublokatorów sobie
wziąłem, cholera. — Do „Zachodniego Bieguna” wpadniemy, a potem dalej.
— Kiedy tam jest drogo.
— Ja stawiam. — Uśmiechnąłem się. A co? Na razie miałem forsę, mogłem
zaszaleć. Oczywiście w rozsądnych granicach.
— Ja wiem... — wahał się Napalm. Założył na strzykawkę igłę, wbił ją w
jeden z pęcherzy i zaczął odsysać jaskrawożółtą ropę. — Tam sami swoi unikalni
tylko siedzą, przyjdziesz i ani westchnąć, ani pierdnąć.
— A ty tam nie swój czy co? — prychnęła Wiera. — Przecież opowiadałeś,
jaki to jesteś...
— Ja jestem swój... — Piromanta zręcznie rozprawił się z największymi
pęcherzami, otworzył boczne drzwi i wyrzucił prawie pełną strzykawkę na ulicę. I w
samą porę, bo przeżerany ropą plastik wybuchnął tłustym płomieniem. — Ale to ja.
— Niech cię cholera, nie pójdziemy tam — zgodziłem się. Nie miałem ochoty
na kłótnie. Coś ściemnia gostek, jak amen w pacierzu, coś ściemnia. Chociaż kiedyś
niezbyt często zaglądałem do „Zachodniego Bieguna”, ale nie zauważyłem nic
podobnego, chociaż zawsze trafiali się tam ludzie o dziwnych zdolnościach. Ale
może Napalm wie lepiej. A najpewniej sam coś przeskrobał, woli starym znajomym
nie leźć w oczy. — Ale żreć się chce!
— Pójdziemy na kołchozowy bazar przy Pentagonie — zaproponował nagle
piromanta, owijając dłoń świeżym bandażem. — Mój znajomek piecze tam szaszłyki,
palce lizać, zobaczysz.
— Też piromanta? — zachichotała Wiera.
— Bardzo śmieszne. — Napalm popatrzył na nią karcąco. — Żebyś nie pękła.
— Nie rozumiem, mam was wysadzić na Placu Poległych czy nie? —
Kierowca w końcu się zniecierpliwił.
— Nie, wszyscy jadą do „Topoli” — postanowiłem.
— Wiecie, mnie wszystko jedno, mogę was potem odstawić na Bulwar
Południowy.
— Niech będzie. — Nie miałem zamiaru odmawiać. To właśnie korzyści z
pozostawania w służbie.
Kierowca skinął głową i zaczął coś cichutko gwizdać sobie pod nosem.
Niebawem furgonetka zatrzymała się przy bramie „Topoli”. Wyładunek nie zajął
wiele czasu, przygotowane do akcji manele zdążyły już znaleźć nowych właścicieli, a
każdy pilnował sumiennie, aby jego rzeczy wysiadły wraz z nim cało i bezpiecznie.
Upewniwszy się, że moi świeżo upieczeni podwładni niczego nie zapomnieli,
zatrzasnąłem boczne drzwi, poprawiłem zsuwający się z ramienia pas pistoletu
maszynowego i machnąłem kierowcy:
— Zasuwaj!
Silnik ryknął z niezadowoleniem, samochód wyjechał na drogę i ruszył ku
Czerwonemu Prospektowi, podskakując na wybojach.
— A w ogóle gdzie jedziesz? — spytałem szofera, kiedy na skrzyżowaniu
skręcił w lewo, spychając rozpaczliwie sygnalizujący wóz z sokołem i niebieskim
pasem na boku.
— Cholera wam w bok! — zawołał radośnie kierowca i dodał gazu. — Do
garażu w Komendzie Centralnej, ale mi bez różnicy, czy pojadę przez Krzywą, czy z
Południowego w Tierieszkowej. Więc was podwiozę, a nawet lepiej tędy, bo droga
porządniejsza.
Facet rozgadał się i trzepał jęzorem przez całą drogę, musieliśmy tylko z
Napalmem od czasu do czasu udać zainteresowanie jego paplaniną. A niech sobie
gada, od tego nam nie ubędzie. Ale też gość był zupełnie jak radio, słowo honoru.
Tak że kiedy nagle umilkł, nie kończąc myśli, nie wzbudziło to mojego
niepokoju. Wiadomo to? Może człowiekowi w gardle w końcu zaschło. Jak się
jednak okazało już po chwili, powinienem być o wiele bardziej czujny. Furgon
gwałtownie zahamował, a nas z Napalmem z całej siły wbiło w przeciwległy bok.
— Całkiem ci...?! — zaczął wrzeszczeć wściekły piromanta, ale kierowca już
wyskoczył na ulicę, obkładając kogoś trzypiętrową wiązanką.
Wyjrzałem przez przednią szybę i zobaczyłem, że wyjaśnia sobie sprawy z
zagradzającymi drogę trzema drużynnikami. Ci z zaskoczenia najpierw cokolwiek
osłupieli, więc nasz gaduła zdążył wyjąć odznakę i zaświecić nią w oczy. I bardzo
słusznie, bo na naszym aucie próżno by szukać jakichkolwiek znaków
rozpoznawczych.
— Czego tu się kręcicie? — Wypadłem z samochodu, na wszelki wypadek
wyjmując swoją blachę.
— Zamieszki — odparł niski koleś w zbyt długim płaszczu z naszywkami
starszego sierżanta.
— Musimy dotrzeć do Południowego. — Przyjrzałem mu się uważnie. —
Przepuścicie?
— Nie mogę, tam dalej wszystko pozagradzane. — Pokręcił głową. — Jeśli
chcecie objechać, to bocznymi ulicami.
— Jakimi bocznymi?! Jeździłeś nimi kiedyś?! Tam wszystko zawiane! —
wściekał się nasz kierowca.
— Poczekaj — powstrzymałem go. — Co się stało?
— Kucharz.
— No i?
— Odmieńcy wyniuchali kolejnego trupa wcześniej od nas, naszło się ich na
miejsce zbrodni. Chłopcy z Komendy Południowej zablokowali ich, ale nie da się
przejechać prospektem. Stoimy tu i wszystkich zawracamy — wyjaśniał starszy
sierżant, jakby się usprawiedliwiając. Wskazał tłum ludzi, zagradzający ulicę sto
metrów dalej.
— Dupa — splunął kierowca. — Jakimiś podwórzami nie pojadę. Jak
zabuksujemy, nie wyrwiemy wozu we trzech tylko.
— To co nam pozostało? — Napalm wysiadł z wozu. — Może pójdziemy
piechotą?
— Chodźmy — zgodziłem się.
Kierowca popatrzył na nas nieco zdetonowany, potem machnął ręką, podsunął
mi do podpisania dokument podróży, wsiadł do auta i zaczął cofać. Zawrócił jakoś na
szerszym kawałku oczyszczonej drogi, przygazował i pomknął w górę ulicy.
— Nie wykitujesz mi gdzieś po drodze? — Uważnie popatrzyłem na
nastroszonego pod wpływem zimnego wiatru piromantę, który wyjął z kieszeni
skórzaną czapeczkę. Sam się nie za bardzo czułem, gdyby w dodatku on zaczął
niedomagać, klapa.
— Nie — odparł lekkim tonem. — Już wszystko w normie, ochłonąłem.
Absorbent to mocna rzecz.
— Będę musiał też spróbować — mruknąłem, obserwując gromadzący się na
Czerwonym Prospekcie tłum. Drużynnicy jeszcze nie zaczęli zdecydowanie usuwać
gapiów z jezdni. Zapewne nie otrzymali na razie rozkazu użycia siły, ale rozlegające
się po drugiej stronie ulicy krzyki nie pozostawiały wątpliwości, że tak łatwo nie dało
się z odmieńcami załatwić sprawy. — Często tak ci się dzieje?
— No bywa, nieraz bez odrzutów — chrząknął Napalm i założył czapkę. —
Ale kiedy przy stymulatorach przyjmę sporo energii, robi się strasznie ciężko.
Dlatego chcę spróbować „Supermagistra”.
— Spróbujesz. — Wyjąłem z kieszeni odznakę, przypiąłem ją do kufajki. Bez
niej automat wyglądał zbyt wyzywająco, a nie zamierzałem napytać sobie biedy. Na
razie jeszcze drużynnicy jakoś się trzymali, nie chwytali za pałki. Ale też i co
bardziej bystrzy gapie zaczynali się ewakuować.
Idący nam na spotkanie niewysoki mężczyzna w średnim wieku, któremu
płaszcz zawieszony na chudych ramionach plątał się niczym stara marynarka stracha
na wróble, podniósł kołnierz, wsunął sfatygowany portfel do wewnętrznej kieszeni i
pośpieszył dalej. Twarz jakby znajoma, ale gdzie się spotkaliśmy, choć zabij, nie
pamiętałem. Bardzo szczupły, blady — na mrozie policzki mu nawet na jotę się nie
zarumieniły — głęboko osadzone zaczerwienione oczy, ponuro zwisające, długie
wąsy. I od razu się czuło, że ten towarzysz ma pieniądze. Wystarczy, przecież nie
będę sobie teraz głowy łamał, któż to taki. Bywa tak, że mignie znajoma twarz, a
imię wypłynie z pamięci dopiero na drugi, a może i trzeci dzień.
— Wy do nas? — powitał nas z nadzieją starszyna.
— Nie, przechodziliśmy akurat. — Zatrzymałem się. — A co, potrzebna
pomoc?
— Dajemy radę. — Nie chciał się skarżyć.
— Znów Kucharz? — Napalm wyjął papierosy, poczęstował starszynę, który
kiwnął z wdzięcznością głową.
— Znowu. — Zadymił. — Kwarantanna nie kwarantanna, a odmieńców
nazbiegało się jak na alarm. Będziemy, powiadają, przeprowadzać akcję
obywatelskiego nieposłuszeństwa. Zaraz im tu damy akcję...
— A tak w ogóle to u was spokojnie? — spytałem.
— Pytasz o kipisz? — upewnił się starszyna. — To u Chińczyków, nas nie
dotyczy. Mamy wystarczająco dużo własnych problemów.
— Dobrze, szybciej sobie z nimi poradzicie. A my już sobie pójdziemy. —
Schowałem odznakę z powrotem do kieszeni. — Chociaż... Dasz rzucić okiem?
— Ale króciutko — postanowił po chwili wahania. — Dawno jedliście? Bo
jeśli dawno, to dobrze.
— Poczekam na ciebie — stwierdził Napalm, który wziął serio to ostrzeżenie.
— Szybko się uwinę. — W towarzystwie starszyny minąłem kordon bez
problemów i wkrótce drużynnik podprowadził mnie do bramy najbliższego
Czerwonemu Prospektowi czteropiętrowego domu.
Narodu tam stało, że nie było gdzie wetknąć szpilki. Oba wejścia
zabezpieczało dziesięciu ponurych żołnierzy Drużyny, za ostatnią linią obrony pięciu
śledczych i dwóch ekspertów oglądało uważnie miejsce przestępstwa. Niecierpliwie
przestępujące z nogi na nogę medium całą postawą pokazywało, że nie ma tutaj
absolutnie czego szukać, a posterunkowy, który znalazł trupa, głęboko się zaciągając,
chciwie palił biełomora.
Sam trup mógł zrobić wrażenie tylko na kimś nieprzygotowanym.
Nieboszczyk jak nieboszczyk: leżał sobie cichutko, już mu było wszystko jedno.
Wprawdzie głowę miał praktycznie odciętą, a na plecach, wzdłuż wyjętego
kręgosłupa, widniało głębokie rozcięcie, ale miejscowych drużynników takimi
drobiazgami trudno by wprawić w popłoch. A i pokrywające skórę trupa pęcherze i
wrzody nie pierwszy raz zdarzyło mi się widzieć.
A jednak ludzie wyraźnie denerwowali się i starali nie patrzeć na zakrwawione
ciało. Dlaczego? Czyżby nacisk polityczny tak na nich działał? A może wrzeszczący
o parę kroków odmieńcy? Nie, raczej nie. Ludzie tutaj zebrali się doświadczeni, i na
odmieńców, i na naczalstwo leją grubym strumieniem moczu z trzeciego piętra...
O co zatem chodzi?
Przysłuchawszy się własnym odczuciom, zrozumiałem nagle, że z każdą
chwilą coraz bardziej mam ochotę stąd odejść. Nie uciec, o nie, po prostu odwrócić
się i odejść do swoich spraw. Atmosfera była tutaj przytłaczająca. Jakby człowieka
obserwował ktoś, kto już się skrada z tyłu z nożem. Okropne.
Popatrzyłem na śnieg zabrudzony pod bramą żółtymi śladami moczu,
przeniosłem wzrok na wymalowane różnorakimi obrazkami i napisami ściany.
Nieoczekiwanie w oczy rzuciła mi się wykonana dosłownie kilkoma czarnymi
kreskami trójroga czaszka. Niby nic szczególnego, a mrówki przebiegły mi po
skórze. Widziałem już gdzieś coś podobnego. Gdybym tak sobie jeszcze przypomniał
gdzie...
— A ja wam mówię, że cięcia wykonano skalpelem — oświadczył jeden z
kucających przy trupie ekspertów. — W poprzednich przypadkach charakter obrażeń
był zupełnie inny. I zwróćcie uwagę, że znak firmowy Kucharza ma najzupełniej
schematyczny charakter. Możliwe, że mamy do czynienia z naśladowcą.
— Można pomyśleć, że to coś zmienia — mruknął jego kolega, który
przeszukiwał zerwane przez zabójcę z ofiary szmaty. — Kucharz mógł się śpieszyć,
w końcu to uczęszczane miejsce...
— Pan do kogo? — Jeden ze śledczych zwrócił uwagę na moje przybycie.
— Przechodziłem obok. — Podsunąłem mu pod nos blachę i zacząłem się
przebijać do czekającego na mnie Napalma.
— Bywaj. — Starszyna machnął mi na pożegnanie ręką, po czym poszedł
powitać przybyłe na trzech wozach posiłki.
Postanowiliśmy nie leźć przez tłum, wróciliśmy więc nieco Czerwonym
Prospektem i minęliśmy zbiegowisko skrótem przez klomb, na którym śnieg dawno
już wydeptali przechodnie.
A zatem u Chińczyków mamy operację sił porządkowych. I nic starszyna nie
powiedział o gimnazjonistach. Albo nie był zorientowany, albo po prostu informacja
jeszcze się nie rozeszła.
— Sopel! — krzyknął ktoś z tyłu, kiedy oddaliliśmy się już znacznie od tłumu
przyglądającego się rozganianiu odmieńców. Chłopak w rozpiętym kożuchu, bez
czapki, palący przy wejściu do sklepu spożywczego, na który zaadaptowano jedno z
mieszkań na parterze, rzucił niedopałek i zbiegł do nas. — Cześć, Sopel! Nie
widziałeś przypadkiem Wieni?
— Cześć, Edik — powitałem właściciela kilku sklepów na południowej
rubieży Fortu, który żył ze sprzedaży zapasów kupowanych w wioskach i chutorach.
— Dawno temu. A bo co?
— Jest mi winien za wóz ryb!
— Jak winien, to na pewno odda. — Udałem, że nie wiem nic o zniknięciu
Beniamina. — Nie zrobi cię w balona.
— Cholera, od kilku dni nie mogę go zastać ani w domu, ani u Jana —
poskarżył się Edik. — Jakby się zapadł pod ziemię.
— Może gdzieś zapił? — uśmiechnął się Napalm. — Drobiazg, tak w życiu
bywa.
— Ale on nie pije. — Czując, że pechowy kupiec musi się wygadać,
postanowiłem go posłuchać.
— No to może u jakiejś baby siedzi — od razu znalazł nowe wytłumaczenie
piromanta. — Rudej.
— I co, cały tydzień leży z nią w łóżku? — parsknął Edik. — On by dał się
posiekać za jedną kopiejkę, a na tyle czasu by zaniechał biznesu? A prosiłem go
wtedy, żeby od razu oddał pieniądze. A jemu zawsze było nie w czas. Szlag jasny,
można by pomyśleć, że jednooki by nie mógł poczekać.
— Jaki jednooki? — zapytałem.
— Przyniósł mu jeden gnojek trochę skór, a Wienia się zapalił, żeby całą partię
wykupić. Na pewno właśnie na to zdefraudował forsę.
— Tego jednookiego wcześniej nie widziałeś?
— Nie, to jakiś nowy. Dobra, zimno, wracam do sklepu. Jak zobaczysz
Wienię, przekaż mu, żeby się do mnie zgłosił.
— Jasne — obiecałem, a potem ruszyliśmy z Napalmem wąską dróżką między
zaspami ku Czerwonemu Prospektowi.
— Dokąd idziemy? — spytał Napalm, kiedy wreszcie dotarliśmy do
skrzyżowania z Bulwarem Południowym.
— Na bazar. — Ulica była dosłownie wymarła i to mnie cokolwiek niepokoiło.
Chociaż nie — na krzyżówce stał van. Ciekawe, dlaczego drużynnicy wstrzymali
ruch? A kiedy szliśmy wzdłuż Czerwonego, minęło nas kilka autobusów z
wymalowanym sokołem. I łaziki służby patrolowo-wartowniczej jeździły jeden za
drugim.
Postanowiłem nie tracić czasu na rozmowy z kolegami, skręciliśmy więc od
razu w Bulwar Południowy, ale z vana wyskoczyło dwóch żołnierzy i znów
musiałem wyciągać odznakę służbową. Odwalili się. Poradzili jeszcze, żeby się tutaj
nie zatrzymywać, bo w południowej części Fortu ogłoszono stan wyjątkowy.
Tak więc, kiedy podeszliśmy do zamkniętej bramy bazaru, gdzie w budce
siedziało dwóch ochroniarzy, nie zdziwił mnie brak ludzi. Jeśli Bulwar Południowy
opustoszał do tego stopnia, operacja musiała być naprawdę poważna. Ciekawe, jak
zareaguje miasto na ograniczenie praw chińskiej diaspory w Forcie.
— Mam nadzieję, że nie chcesz tam wchodzić? — zaśmiał się Napalm.
— Chodź za mną. — Doszedłszy do rogu ogrodzenia, skręciłem w dróżkę
prowadzącą do prywatnych domów. Nie musieliśmy się bardzo zagłębiać w osiedle
— budynek, którego szukałem, o dachu krytym łupkiem i z kominem pomalowanym
na czerwono, stał na obrzeżach.
— Poczekaj, zapodam sobie „Magistra”. — Napalm zatrzymał się przy płocie.
— Bo tak jak jest, nawet muchy nie podpalę.
— Daj spokój. Weź to i schowaj pod kurtką. — Podałem mu pistolet
maszynowy. Chociaż mieszkający tu Rypus, Trofim i Kir byli zwykłymi żulikami,
nie przypuszczałem, żebyśmy mieli z nimi poważne problemy. Ja znalem ich, a oni
mnie. Mogliśmy się dogadać.
— Kogo tam znowu niesie? — krzyknął z głębi domu niezadowolony Kir,
kiedy Napalm parę razy kopnął w marne sztachety.
— Kir, otwórz! Jest sprawa do obgadania! — odkrzyknąłem.
— Sopel, to ty? — zdziwił się.
— Ano ja!
— Poczekaj, buty założę.
Zakładał te buty długo. Zbyt długo. Przez ten czas mógł nie tylko włożyć
kamasze, ale w dodatku umyć się i ogolić. Z łatwością.
— Wchodź. — Otworzył furtkę po jakimś kwadransie i wpuścił nas na
podwórze. Miał narzucony na ramiona futrzany płaszcz o długim, ale obłażącym
włosiu. Ten płaszcz na pewno nie należał do niego, niewysoki koleś mógłby się nim
owinąć jak kocem.
— W interesach? — przywitał nas przed domem Trofim, który jakoś nerwowo
przeczesywał palcami krótką bródkę. Ubrany był ciepło, najwyraźniej więc nie
zamierzali nas wpuszczać do środka. Czyżbyśmy przyszli nie w porę?
— Właśnie! — Podałem mu rękę. Niechętnie ściągnął rękawiczkę. Napalm nie
wchodził na podwórze, oparł się ramieniem o deski ogrodzenia, na którego
czystszych miejscach wisiały pokryte szronem koszule.
— No? — niezbyt uprzejmie popędził mnie Trofim. Kir, nie odzywając się,
wszedł do domu i starannie zamknął za sobą drzwi. Na pewno przybyliśmy nie w
porę.
— Potrzebujemy „Supermagistra” — wypaliłem wprost.
— A co nam do tego? — ziewnął leniwie Trofim. Zbyt sztucznie mu to wyszło
jak na mój gust.
— Słyszałem, że macie — odparłem spokojnie.
— Kto tak mówi? — Wytrzymał bez drgnięcia powiek moje uważne
spojrzenie.
— Ludzie tak mówią. Ludzie. Nie chcemy dużo, wystarczy jedna dawka.
— Jacy ludzie, jaki „Supermagister”?! — Trofim podniósł głos, jakby się
dopiero opamiętał. — Sopel, co ty pieprzysz? My chłopy uczciwe, prochami się nie
paramy!
— Tacy jesteście porządni, co? — Skrzywiłem się, kątem oka obserwując
kołyszącą się w oknie zasłonę. — Nie interesuje mnie, co tu robicie i z kim, mów ile,
to zapłacimy. Co, forsa wam przestała smakować?
— Cholera, Sopel, ty mnie słuchasz czy nie? — Trofim cofnął się nieco. — Po
rosyjsku przecież mówię — nie zajmujemy się prochami. Idź do tego, kto dał ci cynk,
i pluń mu w ryj.
— Trofim, mnie nie musisz ciemnoty wciskać — zacząłem się powoli
niecierpliwić. — Pierwszy dzień się znamy?
— Młady czławieku... — Drzwi skrzypnęły, z domu wyszedł chłopina w
powyciąganym na kolanach i łokciach dresie i kapciach. Dziwny był ten chłopina —
koło czterdziestki, ale żylasty, bez grama tłuszczu na ciele. Twarz ostra, policzki
zapadnięte, wilcze spojrzenie. Obie ręce w złodziejskich tatuażach. Grypser? —
Bardzo was praszę nia zajmujcia naszego czasa...
— Nikt niczego tutaj nie zajmuje — odpowiedziałem spokojnie, zaczynając
żałować, że oddałem wrzosa Napalmowi. Pistolet miałem w kaburze pod kufajką i
swetrem, nie dałbym rady szybko go wydobyć. Chociaż to może nawet lepiej. —
Proponujemy pewną korzystną transakcję.
— A nia trzeba niaczego prapanować, mamy wszystko. — Grypser potarł
kostki prawej ręki. — Trofim, idź da doma.
— Skoro wszystko jest — uśmiechnąłem się — to rzeczywiście niczego nie
potrzebujecie.
Nic tu, piekło i szatani, nie zwojujemy. A robić teraz awantury nie warto. Jeśli
Napalm aż tak bardzo potrzebuje „Supermagistra”, można spróbować załatwić coś u
Hamleta. Może nawet taniej będzie.
— Nie wypaliło? — spytał piromanta, oddając mi automat.
— Nie.
— To czemu tak długo ten koleś zwlekał? Powiedziałby, że nie ma i już.
— Bo go próbowałem wypiłować. — Dopiero teraz do mnie dotarło, że Trofim
wszedł do domu nie wcześniej, niż rozkazał mu grypser. Co tam się działo?
— Po szaszłyku? — zaproponował posmutniały piromanta.
— Chodź — zgodziłem się. — Wieczorem spróbuję odszukać znajomych
chłopaków, może oni znajdą dojście.
— Dobrze by było. — Napalm skulił się, zadarł głowę i popatrzył w ołowiane
chmury.
Widoczek był z pewnością mało radosny. Z zaciągniętego nieba zaczął padać
śnieg, oziębiło się zauważalnie.
Pogoda barowa. Najlepiej byłoby teraz wrócić do domu, strzelić sobie po setce.
Albo po prostu pójść spać...
Przy czym pilnującym wciąż skrzyżowania Czerwonego Prospektu z
Bulwarem Południowym drużynnikom było jeszcze gorzej. My przynajmniej
mogliśmy w każdej chwili się schować, a oni musieli dyżurować, aż skończy się
szychta. A i wtedy nie wiadomo, czy ich puszczą do domu. Stan wyjątkowy i tyle...
Nie zwracając uwagi na patrzącego za nami ponuro kierowcę vana, który
jednorazowym widelcem powoli wyjadał makaron błyskawiczny z plastikowej
miseczki, minęliśmy skrzyżowanie i skierowaliśmy się do widocznego niedaleko
Pentagonu — zbudowanego przez Bractwo ośmiopiętrowca. Na szaszłyki w tej
chwili nie miałem szczególnego apetytu, ale na rynku można było zjeść też coś
innego. Pracują tam nie jeden i nie dwa lokale z przekąskami.
— Chodź szybciej — pogoniłem rozstrojonego piromantę. — Zaraz zjem
własne buty.
— Idę, idę. — Dogonił mnie, ale dotarcie do celu okazało się niemożliwe.
Bulwar był całkowicie zablokowany przez furmanki. Drużynnicy dokładnie
przeszukiwali ustawionych pod ścianą domu Chińczyków. Jednych po rewizji
puszczali wolno, innych zaganiali na otoczone siatką boisko piłkarskie. W rejonie
dawnego kołchozowego targu słychać było wystrzały, a jadący powoli konny patrol
Bractwa usiłował zrobić wrażenie, że nic takiego się nie dzieje. Można by pomyśleć,
że Drużyna rutynowo przeczesuje okolice Pentagonu. Przecież łapią żółtków, a nie
braci. Czyli przebieg akcji ustalono już wcześniej.
— I co teraz? — Zatrzymałem się, nie dochodząc do wozów. — Zaraz zdechnę
z głodu.
— Idziemy stąd! — Napalm pociągnął mnie za rękaw.
Wróciliśmy na skrzyżowanie.
— Najedliśmy się, cholera, do rozpuknięcia — wyburczałem wściekły.
Dotarłszy na Czerwony, zapukałem w okno vana.
— Czego chcecie? — Kierowca opuścił szybę, otarł tłuste od makaronu usta.
— Skąd to masz? — Wskazałem plastikowy pojemnik.
— A! Jak pójdziecie w stronę centrum, w podwórzach znajdziecie taki mały
sklepik. W budynku tuż przy drodze — wyjaśnił drużynnik.
— Rozumiem. — Kiwnąłem głową. Chyba wiedziałem, o jakim sklepiku
mówi. — Zaleją też wrzątkiem?
— Oczywiście!
— Dzięki — powiedziałem z niekłamaną wdzięcznością i ruszyłem we
wskazanym kierunku.
— Sopel. — Napalm dognał mnie, o mały włos nie rozciągając się na
oblodzonej drodze. — Zamierzasz żreć tę truciznę?
— Słuchaj, jestem głodny jak wilk! — wnerwiłem się. — Normalnych
jadłodajni w pobliżu nie ma. Jakieś propozycje?
— Pójdziemy do „Topoli”.
— Nie dojdę — uciąłem, skręcając na ścieżkę prowadzącą między domy.
Sklepik znajdował się w suterenie. Właśnie w tym miejscu byłem świadkiem
walki cechowych z Chińczykami. Połowę pomieszczenia zajmowały paczki z
jedzeniem błyskawicznym. Sprzedawczyni, rada z przybycia rzadkich tego dnia
klientów, natychmiast zalała gorącą wodą jedną porcję. Zapłaciłem, odszedłem w kąt
i zacząłem zagarniać do ust przyprawiony na ostro makaron. Świństwo, to oczywiste,
ale komu teraz łatwo.
— Zmarnujesz sobie żołądek — wyburczał Napalm, ale nie wytrzymał i
poszedł w moje ślady. I trzeba powiedzieć, że uwinął się ze swoją porcją szybciej ode
mnie.
Po skończeniu posiłku chwilę postałem, wsłuchując się w siebie, a potem
zamówiłem herbatę. Zwykłej czarnej nie mieli, musiałem dławić się zieloną. A
Napalm mnie popędzał, gdzieś mu się śpieszyło. Dokąd niby mieliśmy się śpieszyć?
Było tu ciepło i sucho... Sam nie chcesz herbaty, nie przeszkadzaj pić innym.
— No, teraz to inna sprawa. — Czknąłem po wyjściu ze sklepu i rozejrzałem
się. Nikogo. A wydawało mi się, że w moje plecy wbiło się czyjeś spojrzenie. Tak
bywa.
— Jasne, a ja mam zgagę — skrzywił się niezadowolony Napalm. — Ty rób,
jak sobie chcesz, ale ja muszę iść zjeść normalny obiad.
— Gdzie?
— Do „Mogla-Kogla” czy „Kogla-Mogla”. W każdym razie tam. Idziesz?
— Byłeś tam już? — Uważnie lustrowałem Czerwony Prospekt. Odmieńców
rozegnali, ale padający z nieba śnieżek nie zdążył jeszcze zasypać znaczących ulicę
śladów krwi, a po drugiej stronie drogi, obok odsłoniętej studzienki ciepłowniczej,
czterech drużynników paliło papierosy.
— Nie, dopiero co otworzyli. — Piromanta poprawił bandaż na dłoni i zgodnie
ze swoim zwyczajem zapiał: — „Głowa obwiązana i krew na rękawie, krwawy ślad
się ciągnie po wilgotnej trawie”.
— Ty tak o sobie? — Zaśmiałem się.
— O odmieńcach — wyjaśnił Napalm. — Wrąbali im widać, że ja dziękuję.
— Bo nie należy zakłócać ruchu drogowego, a właśnie to zrobili. —
Ziewnąłem i zamilkłem.
Ogarnęło mnie syte lenistwo, zupełnie nie miałem ochoty trzepać jęzorem i
łykać lodowatego powietrza, w dodatku pogoda zdawała się szeptać: „Weź, chłopie,
coś wypij”. Teraz by się tak walnąć do łóżka! Albo najpierw wypić, a potem już spać.
Lepiej chyba stres zdjąć i kieliszeczek wychylić, a potem w kimono? A może nie
lepiej?
— To co, idziesz? — zatrzymał się przed zakrętem przy „Topolach” Napalm.
— Muszę zasunąć na kwaterę. — Poklepałem wymownie zwisającego na pasie
wrzosa.
— To idź, a ja zaczekam na ciebie w klubie. — I piromanta powlókł się
prospektem.
— Oczywiście — burknąłem mu w plecy i skręciłem do „Topoli”. Mógłby
pójść ze mną tak w ogóle. Zgagi dostał, biedaczek. Od zgagi jeszcze nikt nie umarł.
Na stojące przed wejściem do hotelu samochody i uwijających się między nimi
ludzi nie zwróciłem większej uwagi. Nie miałem do tego głowy, chciałem jak
najszybciej dotrzeć do pokoju, a potem wyskoczyć do knajpy, a tutaj zagrodzili
drogę! W milczeniu błysnąłem blachą plutonowemu, który wyszedł mi naprzeciw, i
spokojnie wszedłem do środka. Zaraz za drzwiami dwóch robotników pracowało ze
spawarką, przy kanciapie administratora tłoczyli się drużynnicy wcale nie
najniższych stopni, w oczach mi zamigotało od ciemnoczerwonych kwadratów. Jak
nic przyjechali z kontrolą.
O mało nie zderzywszy się ze zbiegającym po schodach szeregowcem,
najspokojniej w świecie przeszedłem obok palących na półpiętrze ludzi i zamarłem
zaskoczony: drzwi mojej kwatery były otwarte na oścież. Mało tego, właśnie przed
nimi na korytarzu odbywały się dziwne rzeczy.
W jednej chwili znalazłem się na górze i odkryłem, że właśnie paru
drużynników coś sobie wyjaśnia, a obok stoi facet z rękami w kajdankach, twarzą do
skrzynki elektrycznej.
— Ej, a ty dokąd? — próbował mnie zatrzymać nastroszony sierżant, ale
wyminąłem go i skoczyłem do drzwi. — Dokąd?!!!
— Mieszkam tutaj — odpowiedziałem, patrząc na panujący w środku
rozgardiasz.
Drzwi do pokoju Katii były wyłamane, przed nimi w sieni leżał z nożem po
samą rękojeść w plecach koleś w mechatym płaszczu. Wszystko było porozrzucane,
ścienny wieszak zerwany, linoleum zalane krwią. Co tu się stało?
Katia?!!!
Skoczyłem do pokoju obok patrzącego na mnie ze zdziwieniem faceta w
białym fartuchu, od razu zobaczyłem leżącego na łóżku Wiktora. Koszulkę miał
zaplamioną niezaschniętą jeszcze krwią, szklane oczy szeroko otwarte.
— Wyście tam całkiem ochujali?! — wrzasnął mężczyzna w kitlu. — Zabierać
mi go stąd, ale już!
Co krzyczał dalej, już nie słyszałem. W przeciwległym kącie pokoju na
podłodze leżała Katia. Kilka otworów po kulach zakwitło czarcimi barwami na jej
sweterku, dłonie miała zaciśnięte w pięści tak mocno, że paznokcie przebiły skórę.
Ściany i linoleum wokół ciała dziewczyny pokrywała gruba warstwa szronu.
Nie!!!
Runąłem do przodu, ale już pochwycili mnie drużynnicy. Wykręcili ręce,
zdjęli z ramienia wrzosa, wydobyli z kabury giurzę i powlekli do kuchni. Nie
sprzeciwiałem się. Czułem, jakbym dostał wiosłem w łeb. Gdzieś w piersi zerwała się
cieniutka struna, pozostałe zaś — a całych miałem już niewiele — dzwoniły i
wibrowały, próbując przytrzymać wiszącą nad przepaścią duszę. Tylko czy warto?
Skręcony, przemrożony na wskroś i wbity w ścianę pokoju trup nie wywołał
mojego zainteresowania.
Wisi człowiek rozkrzyżowany, głęboko wtopiony w beton, który stał się na
moment miękki — a niech sobie wisi. Martwy — jego szczęście. Gdybym dopadł go
żywego, nie wywinąłby się tak łatwo. Dopiero kiedy doprowadzili mnie już do
kuchni, nagle dotarło do mnie, że znałem tę wykrzywioną bolesnym skurczem twarz.
Przecież to Rypus!
Gdzieś głęboko w sercu powstała wściekłość, ale szok, który otulił mnie
ciasnym uściskiem, nie pozwolił urosnąć jej w siłę. Posadzili mnie przy stole,
wcisnęli w rękę kubek z wodą, ale nie chciało mi się pić.
— Kto to? — oderwał się od kartki z planem mieszkania młody kapitan.
— Mieszkaniec. — Drużynnik przeszukał mi kieszenie, położył na blacie
odznakę i nagle się skrzywił. — Kontrwywiad...
— Kim oni są? — spytał kapitan, wskazując w stronę pokoju.
— O kim mowa? — Wypiłem jednak wodę, uspokoiłem się nieco,
spróbowałem zebrać myśli. — Jeśli o ofiarach, to moi znajomi. A jeśli o
napastnikach, to nie znam ich.
— Łobuz jest z Łukowa — podpowiedział kapitanowi stojący w drzwiach
porucznik i poprawił zwisający z ramienia pistolet maszynowy zagranicznej
produkcji. — Ogólnie sprawa wygląda tak: do budynku weszli przez jedno z okien na
parterze, alarm ich nie wykrył, ochrona zaspała. Drzwi otworzył mężczyzna, od razu
dostał kosę w brzuch i pobiegł do pokoju. Dogonili go, rzucili na łóżko i rozpruli
jeszcze parę razy, A co dalej, nie bardzo wiadomo. Zdejmiemy odciski palców, to
może coś się wyjaśni, ale najprawdopodobniej dziewczyna w jakiś sposób zdołała
wyrwać nóż i wbić go w plecy napastnika...
— I dała radę przebić gruby płaszcz? — zdziwił się kapitan robiący notatki.
— Wychodzi na to, że tak — potwierdził nieco zmieszany porucznik, a potem
ciągnął dalej: — Ten, który został wprasowany w ścianę, spanikował i strzelił do
niej. Na podłodze zostały krople krwi. Oberwał „Młotem na czarownice”, co
wyeliminowało go z gry, ale ostatni dokończył roboty.
— I dostał się w ręce tym młotom — zakończył za niego kapitan.
— Zaraz tam młotom — obraził się stojący przy zlewie starszyna. —
Rozgorączkowali się chłopcy, dali mu jeden raz za dużo w dziób... Zdarza się.
— A jak go teraz mamy przesłuchać? — Kapitan rzucił ołówek na stół. —
Kiedy lekarze doprowadzą go do porządku? Dobrze, Anton, zbierz zeznania i
jedziemy.
— Jakieś jeszcze zeznania? — Postukałem palcem w leżącą na stole blachę. —
Jeśli tak, to tylko w obecności przełożonych.
— Dzisiaj na pewno ich nie ściągniemy. — Nazwany Antonem porucznik
spojrzał na kapitana. — Jutro?
— Jutro. Tylko teraz pokaż wszystkim tego ze złamaną szczęką. Może ktoś od
nas go z kimś pokojarzy. Tutaj nie obeszło się bez pomocy z wewnątrz. Dane
zabitych ustalone?
— Ustalone. — Anton popatrzył na mnie, a potem wskazał wzrokiem wyjście.
— Powiedz, kogo chcieli zabić, ich czy ciebie?
— Zadaj jakieś łatwiejsze pytanie — mruknąłem, idąc do drzwi.
— Sprawdźcie go — rozkazał porucznik, a ja, nie tracąc czasu, z całej siły
kopnąłem ledwie stojącego na nogach Trofima w podbrzusze.
Oczywiście zaraz mnie złapali, ale zawisłem na ramieniu Antona,
przechwyciłem pas jego automatu i krótką serią wysłałem Trofima do piekła.
W głowie dosłownie uderzył potężny dzwon, nogi się pode mną ugięły, a
brudna podłoga powoli ruszyła mi naprzeciw. Nie straciłem przytomności i nawet
zdążyłem wystawić przed siebie ręce, ale na tym się skończyło. Zwiotczałe ciało
odmawiało stanowczo podporządkowania się decyzjom mózgu, a krzyki stojących
dookoła drużynników dochodziły do mnie, jakbym przebywał pod wodą.
— Do piwnicy go — rozkazał kapitan, kiedy wybiegł i zobaczył, co się stało.
— Do karceru.
Przez cały ten czas — kiedy taszczyli mnie na parter, otwierali drzwi do
piwnicy, schodzili po chwiejących się żelaznych schodkach i taszczyli do ciasnej
kliteczki, może dwa metry na dwa — byłem przytomny. A ręce i nogi przestały
odmawiać posłuszeństwa, kiedy tylko w nieoliwionym zamku przekręcił się klucz.
Zwlokłem się jakoś z pryczy, podszedłem do drzwi, w które wstawiono
kwadrat grubego pancernego szkła z nawierconymi otworami. Gdzieś w korytarzu
płonęła lampka i od jej przenikającego przez mętne szkło słabego światła w kątach
celi skupiały się gęste cienie. Czarne cienie, wyczyniające dziwne tańce.
Przedłużenia grzesznego związku blasku i ciemności, nieśmiertelne, lecz istniejące
tylko przez jedną chwilę.
Nagle dostrzegłem, że zgęstki półmroku zaczynają mnie otaczać ze wszystkich
stron, próbując odciąć od okienka w żelaznych drzwiach, jedynego tutaj źródła
światła. Cienie przybrały zarysy ludzkich postaci, zatrzepotały, oderwały się od ścian
i zaczęły powoli zbliżać. Ich całkiem już nieprzejrzyste sylwetki spijały resztki
światła i napełniały celę grobowym chłodem. Czarne ręce wyciągały się zewsząd,
zakręciłem się w miejscu, jednak nie miałem dokąd uciec.
Zupełnie jakby dusze przeklętych i nieukojonych grzeszników próbowały
okutać mnie ciemnością, ale w tej chwili srebrny łańcuszek oparzył szyję i zaraz
wyciągnąłem go spod kufajki. Sam widok podarowanego mi przez Dominika
świecidełka wystarczył, żeby cienie znów stały się niegroźnymi ciemnymi plamami
na betonowych ścianach.
A może rzecz była w krzyżyku?
Właściwie co za różnica?
Najważniejsze, żeby te zjawy nie wróciły...
Rozdział 5
Trzy kroki i obrót. Dwa kroki i obrót. Trzy kroki i obrót. Dwa kroki...
I tak przez cały wieczór. A potem przez całą noc. Nie zatrzymywałem się ani
na chwilę. Nawet przez moment nie zmrużyłem oczu. Gdybym się zatrzymał,
zapadłbym na pewno w sen. Jeślibym zamknął oczy, znów spełzną do mnie potworne
cienie ze ścian. Nie wolno spać.
Kufajkę i sweter dawno już rzuciłem na pryczę, ale po plecach płynął pot.
Zgrzałem się. I chociaż szok minął, myśli jak zagonione konie krążyły tylko wokół
jednego. Za co? Za co?! Za co?!!!
Oczywiście nie za co mnie tutaj zamknęli, to drobiazg. Dręczyło mnie zupełnie
inne pytanie: komu i po co była potrzebna śmierć Katii? Czy to się wiązało z
tajemnicą produkcji „Supermagistra”? A może do tragedii doprowadziły moje
poszukiwania?
Przecież, jeśli wziąć to na zdrowy rozum, żule powinni pognać do „Topoli” od
razu po mojej wizycie.
Gdybyśmy z Napalmem nie poszli jeść, kto wie jak by się to skończyło.
A w ogóle, kogo tak naprawdę zamierzali załatwić: mnie czy Katię z mężem?
To oczywiste, że dostali cynk. Mordercy doskonale wiedzieli, gdzie mieszkamy i jak
można wejść do budynku, nie alarmując ochrony. Ale zdrajcą niech się zajmie SWB,
ja powinienem dobrać się do napotkanego w Łukowie grypsera. Czułem, że w tej
sprawie bez niego się nie obeszło. I jeśli sam nie był umoczony po uszy, powinien z
pewnością wiedzieć, kto za tym wszystkim stoi.
Skurwiel nigdzie się przede mną nie ukryje. Czy to źle, że wyprawiłem
Trofima na tamten świat?
Żeby tylko stąd wyjść, tylko się stąd wyrwać...
I to nie problem doczekać do rana. Już na pewno Grisza z Ilją szybko sprawy
uładzą. Za bardzo mnie potrzebują, żeby odpuścić.
Tak że jeszcze kilkadziesiąt tysięcy kroków i otworzy się domek babci, a
wtedy...
Zdrową myśl, że lepiej nie pchać się w tę sprawę, bo niczego się już przecież
nie zmieni, zmył szkwał zalewających mnie emocji.
Bestie! Jakie potwory! Nienawidzę!
Tylko przyczyna buzującej we mnie wściekłości pozostawała niejasna. Zemsta
za Katię? To oczywiste! Ale przecież nie z własną krzywdą! A może za każdą cenę?
Tak, za każdą... I rzecz nie w złamanym sercu wcale, bo jak by nie patrzeć, nasze
uczucia zdążyły nie tylko umrzeć, ale nawet porosnąć trawą. Po prostu pewne rzeczy
nigdy nie odchodzą i nie giną bez śladu w mrokach niepamięci.
I chociaż miłością tu nawet nie pachnie, ale kiedyś dziewczyna stanowiła część
mojego życia. Życia, w którym byłem o wiele bardziej prostoduszny i uczciwy.
Chwilami naiwny, a chwilami wręcz głupi, za to na pewno nie tak cyniczny. I Katia
na zawsze pozostanie w moich wspomnieniach o czasach, kiedy można było cieszyć
się szczerze każdym nowym dniem. Tak po prostu uśmiechać się, bez dręczących
ustawicznie myśli. Po prostu...
Wraz ze śmiercią dziewczyny umarła we mnie część duszy. Na zawsze
pogrążyło się w ciemnościach to, o czym tylko ona mogła mi przypomnieć. Słowa,
działania, marzenia... Rozwiały się jak popiół na wietrze porozrzucane w pamięci,
zapomniane, ale jeszcze niezupełnie zetlałe fragmenty wspomnień naszego
wspólnego życia. Teraz już ich nie ma, wypaliły się całkowicie. Pozostała tylko i
wyłącznie pustka.
I tę pustkę musiałem jak najszybciej czymkolwiek zapełnić. Jakimiś mocnymi
wrażeniami, emocjami, postępkami. Najlepiej pachnącymi krwią.
Zemstą.
Im dłużej przebywałem w tej klitce, tym bardziej nieznośne stawało się
oczekiwanie. Chciałem biegać, wrzeszczeć, kopać, zarzynać. I nie mogłem...
Czarodziejskie osłony same zakłębiły się nagle wokół mnie, ale siłą woli udało
mi się je zdjąć, nie potrzebowałem ich na razie. Drzwi były najzwyklejsze w świecie,
bez nałożonych zaklęć, takie można co najwyżej wyważyć. I chociaż w ostatnim
czasie czarowanie stawało się dla mnie coraz łatwiejsze, zupełnie jakby z głowy
wypływała wciąż większa wiedza, nie pomoże mi tu w niczym. Nazbyt się okazałem
wyspecjalizowany w specyficznym kierunku...
Skrzypienie schodów usłyszałem, kiedy dobiegałem kresu wytrzymałości.
Jeszcze trochę, a zacząłbym forsować drzwi. A tak od razu się uspokoiłem, zdążyłem
nawet założyć kufajkę. Nie wiadomo przecież, kogo diabli przynieśli. A nuż
postanowili mnie zabrać na komendę?
Klucz w zamku przekręcił się z lekkim zgrzytem i Grigorij, otworzywszy
drzwi, cofnął się na wszelki wypadek. Nie zamierzałem się na niego rzucać,
mruknąłem tylko:
— Długo coś.
— Jak następnym razem zachce ci się na oczach dziesięciu ludzi zabić
człowieka, może najpierw uprzedź, co? Na pewno szybciej będzie. — Piegowaty
skrzywił się, jakby zgryzł cytrynę. — Sami cię wtedy wsadzimy do celi, ale
przynajmniej z kiblem.
— Tu też nie jest źle. — Wyszedłem z klitki i ruszyłem w stronę jasnej plamy
otwartego wyjścia.
— Wyobrażasz sobie chociaż...
— Daj spokój, co? — Odwróciłem się. — Nie pora udzielać nauk, za późno.
Mamy dwa wyjścia: albo mnie wyprawicie do karnej kompanii w Strefie Północnej,
albo kontynuujemy współpracę. Ja bym wolał ten drugi wariant. A wy?
— Ruszaj się — popchnął mnie ku schodom Grigorij. — Przez ciebie
musieliśmy operację przełożyć na wieczór.
— Jasne, przeze mnie — nie uwierzyłem i zacząłem wchodzić po chwiejnych
stopniach.
— Między innymi. — Grisza dogonił mnie dopiero na zewnątrz i kazał iść do
zaparkowanej przy koszarach nivy. — Do mieszkania nie wracaj, ustaliłem, że
dosiedlimy cię do Napalma. Tylko zabierz swoje graty.
— Nie inaczej. — Otworzyłem tylne drzwi i zacząłem zbierać zwalone na
kupę rzeczy. — A ty co, na stałe zakosiłeś samochód Ilji?
— Nie, wypożyczyłem na przejażdżkę. — Grigorij usiadł za kierownicą. —
Spotykamy się tutaj o siedemnastej. Twoi już są powiadomieni.
— Bądź kolegą, podrzuć mnie do koszar Patrolu. — Spojrzałem na ulicę,
nikogo nie było. W dodatku ciemno. — A tak w ogóle która jest?
— Piąta rano. — Spojrzał na mnie ponuro. — Przez ciebie spałem dzisiaj
najwyżej trzy godziny.
— Trzeba było nie latać za babami. — Usiadłem z tyłu, zatrzasnąłem drzwi.
— Za jakimi babami? — Piegowaty przekręcił klucz w stacyjce, ale silnik nie
chciał zapalić. — Służba.
— Akumulator padł? — spytałem. — Uważaj, bo zalejesz świece.
— A idź w cholerę. — Grigorij powtórzył próbę, tym razem z powodzeniem.
— Tylko dzisiaj bez niespodzianek.
— Nie ma sprawy. — W ostatniej chwili chwyciłem się za rączkę i dzięki
temu nie rąbnąłem głową w dach, kiedy niva wjechała w głęboką koleinę. —
Powiedz, jak wczoraj w końcu wyszło? Dobrze?
— Dobrze. — Piegowaty zwolnił, wjechał na Czerwony Prospekt. — Ale
większą część towaru zdążyli rozpieprzyć, musieliśmy wieczorem tego i owego z
Gimnazjonu wzywać na rozmowę. Tyle że nikt nic nie wie, za diabła...
— A co z przeciekami?
— A szlag z nimi, teraz idzie gra o czas — niezbyt komunikatywnie
odpowiedział Grigorij, ale widocznie uznał, że i bez tego wyjawił co nieco za wiele,
więc zamilkł.
— Chińczyków przeorali? — zmieniłem temat, zacząłem rozmieszczać po
kieszeniach noże, magazynki do wrzosa i inne niezbędne rzeczy. Pod rękę popadł mi
tłumik, po chwili wahania schowałem go. Przyda się jeszcze.
— Tak. Przed nocą skończyli robić im kipisz. — Grisza włączył długie światła
i zaczął powoli objeżdżać zamarzniętą kałużę na środku skrzyżowania. Naleciało
sporo wody z nieszczelnego hydrantu.
— A co z Leszym?
— A co ma być? — nie zrozumiał pytania.
— Przecież zbieraliście się przetrzepać odmieńcow z jego powodu.
— Myślisz, że to takie proste? Przesłuchaliśmy administrację, wzięliśmy w
obroty aktywistów Czarnego Stycznia. — Lód został z tyłu, więc Piegowaty
przyśpieszył. — Wzmocniono jeszcze kwarantannę.
— Widziałem wczoraj, co się działo na Czerwonym. Drużynnicy miłowali tę
kwarantannę ciężkimi słowami.
— Wiesz ty, cholera, ile kilometrów ma obwód Getta? — obraził się
Piegowaty. — Nie? To idź i spróbuj je obejść. Zobaczymy, co powiesz potem.
— Dobra, jedźmy. — Machnąłem ręką.
— Nie jedźmy, nie jedźmy, bo jesteśmy na miejscu. — Zatrzymał samochód
przed internatem Patrolu. — Wyłaź. I zapamiętaj sobie jedno: jeżeli jeszcze coś
wytniesz, możemy cię już nie wyciągnąć. A jeśli spieprzysz nam dzisiejszą akcję...
— Nie spieprzę, nie bój się. — Uśmiechnąłem się, otwierając drzwi.
— Sopel, słuchaj no. — Grigorij wylazł za mną. — Ta operacja jest bardzo
ważna. Bardzo. Niestety, nie możemy cię zamknąć, ale gdybyś zawiódł, załatwimy
cię. I nie tak po prostu. Sam dopilnuję, żebyś zatęsknił do śmierci.
— Uspokój się. — Trzasnąłem drzwiami. — Przekaż Ilji, że wszystko będzie
w porządku.
— Jasne, że przekażę. Obowiązkowo. — Popatrzył na mnie znacząco. —
Możesz być spokojny.
— No i cudownie. — Kiwnąłem głową. — W takim razie zostawię u ciebie
trochę drobiazgów, żeby nie taszczyć wszystkiego ze sobą. Pilnuj, żeby nic nie
zginęło. A tak przy okazji, nie wiesz czasem, czym mnie wczoraj potraktowali?
— „Szerszeniem”, służbowym, bez blokady. Kontrwywiadowca wrócił do
auta. — Myśleli, że do tej pory leżysz plackiem.
— Mocna rzecz — wymamrotałem już sam do siebie i kiedy niva zniknęła za
rogiem, odszedłem od koszar, skierowałem się do sąsiedniego domu.
„Szerszeń” to był. Nic dziwnego, że do tej pory we łbie mi szumiało, jakbym
naprawdę wsadził go do dzwonu. I na lewe ucho słyszałem nieco gorzej. Niemniej
nie straciłem przytomności. Jakiś się ostatnio mocniejszy zrobiłem czy co? Kiedy
przebijałem się tutaj przez szczelinę między światami, zapłonąłem, ale się nie
spaliłem. Potem strzelali do mnie, ale nie zastrzelili. Teraz powinni mnie całkowicie
ogłuszyć, ale się znów nie udało.
O co tu biega, chciałbym wiedzieć. Na tym świecie nic nie przychodzi darmo,
za wszystko trzeba zapłacić. Nie do wiary, abym miał po prostu takie szczęście. A
jeśli tak, to całkiem do dupy. Szczęście to kapryśne stworzenie i w każdej chwili
może pomachać rączką na pożegnanie.
Żelazne drzwi w bramie okazały się zamknięte. Pierwszy raz za mojej pamięci.
Czyżby wujaszek Wasia całkowicie i ostatecznie pogrążył się w alkoholizmie? Albo
go w końcu wygnali? Ależ niefart! I co robić? Dopiero szósta. Pora zbyt wczesna
jeszcze, żeby nawet najbardziej aktywne ranne ptaszki wychodziły do roboty. A
warować tutaj prawie całą godzinę, to lepiej się od razu zastrzelić, żeby potem nie
odcinali piłą odmrożonych nóg. Zimno było dzisiaj na dworze, bardzo zimno. I
chociaż w tutejszym klimacie to jak najbardziej normalne, ale i tak robiło wrażenie,
jakby w życiu zaczynał się czarny okres. A w moim przypadku wszystko, co zdarzyło
się do wczoraj, też trudno by uznać za wielce pozytywne.
Podreptałem chwilę przed wejściem, schowałem wrzosa pod kufajkę,
wepchnąłem do kieszeni ciepłe rękawice, a potem długo lepiłem ze śniegu twardą
kulkę. Chuchnąłem wreszcie w zziębnięte palce, znalazłem okno na drugim piętrze i
rzuciłem w nie śnieżką. Poczekałem na reakcję, a ponieważ jej nie było, znów
zaczerpnąłem śniegu.
Zaspany Sielin pojawił się w oknie po trzecim udanym rzucie. Popatrzył na
mnie skonsternowany, pokręcił palcem koło skroni i zniknął w pokoju. Miałem
nadzieję, że poznał.
— A ty czego nie śpisz, pacanie? — Wyskoczył na zewnątrz po piętnastu
minutach, a potem chwycił mnie niespodziewanie w objęcia i ścisnął ze wszystkich,
nie najmniejszych wcale sił. — Sopel! Ty włóczykiju!
— Nie tak mocno, żebra mi połamiesz. — Uwolniłem się z uścisku. —
Powiadają, że niebawem zostaniesz tatusiem?
— Istnieje taka możliwość. — Sielin poprawił szalik, podniósł kołnierz
kożucha i naciągnął na uszy futrzaną czapkę. — Dlatego wybacz, że nie zapraszam
do siebie. Warunki mieszkaniowe, sam rozumiesz, nie te co dawniej.
— Dobrze już, daj spokój. — Klepnąłem go w ramię. — Powiedz lepiej, jak
żyjesz.
— Dobrze, świetnie, znakomicie. Jak Bóg przykazał, bez wielkich natężeń —
roześmiał się Denis. — A sam nie powiesz, gdzie się podziewałeś?
— Czemu mam nie powiedzieć? Powiem. Tylko to historia długa i straszliwa.
Niedobrze byłoby jej słuchać na mrozie. Skostniejemy.
— Słuchaj, w takim razie o dziesiątej wybierzmy się do „Kogla-Mogla”. To
nowa knajpa na Czerwonym, od razu jak...
— Wiem, gdzie to jest, przechodziłem obok — powstrzymałem go. — Tylko
że wieczorem mam parę spraw do załatwienia. Pogadamy tam na sucho.
— Ja też jestem mocno zajęty na razie — skrzywił się Denis. — I w życiu
osobistym, i w robocie...
— Znaczy o dziesiątej? — Zamyśliłem się. — Dobrze. W takim razie jedno
pytanie i spadam...
— Wal.
— Dawno miałeś do czynienia z łukowskimi? Konkretnie interesują mnie
Rypus, Trofim i Kir.
— A co takiego? — Sielin przekrzywił lekko głowę, zdając sobie doskonale
sprawę, że pytania nie zadałem ot tak sobie. — Z różnymi ludźmi przychodzi mi
mieć do czynienia, z bardzo różnymi...
— Pretensje do nich się pojawiły. A nawet nie do nich, ale do jednego ich
kolesia. — Nie odwracałem wzroku. — Muszę go znaleźć, ale nie znam nawet
ksywy.
— Możesz go opisać? — poprosił Denis, poważniejąc.
— Latek tak pod czterdziestkę, sięga mi gdzieś do ramienia, żylasty —
zacząłem sobie przypominać. — Na gębie chudy, obie łapy w dziarach.
— Więziennych? — uściślił Sielin.
— Najpewniej. — Wzruszyłem ramionami.
— Z tego gówna, z którym Rypus zadawał się ostatnimi czasy, wygląda mi na
Węgorza.
— Co to za wafel?
— Z półświatka, ale pracuje na własny rachunek.
— Można go znaleźć jakoś szybko? — Poczułem myśliwski zapał.
— Pomieszkuje u jednej baby w północnej części miasta — ziewnął Sielin. —
Na Samochodowej, znasz taką ulicę?
— Samochodowa jest długa.
— Jak pójdziesz od strony Czerwonego, skręcasz w kierunku Getta, trzeci albo
czwarty dom. Stoi tam tylko jedna chruszczówka, nie pomylisz się. Pierwsza brama,
na parterze. Po prawej, jednopokojowe mieszkanie. Ten rejon kontrolują Krzyżowcy.
Nie leź im bez potrzeby w oczy, ale gdyby co, damy radę cię wybronić.
— Cholera, Denis, skąd ty wszystko wiesz? — Przetrawiłem wiadomości.
— Jeśli chcesz żyć, musisz umieć się obracać. Takich patafianów lepiej nie
spuszczać z oka.
— Były z nim problemy? — zaciekawiłem się.
— Zapowiadało się — mój rozmówca nie zamierzał wdawać się w szczegóły.
— Ale towarzysz zmył się na czas.
— Dzięki! Bardzo mi pomogłeś. — Klepnąłem Sielina po plecach. — Mam
wobec ciebie dług.
— Rozliczymy się jakoś. — Denis otworzył drzwi bramy. — O tej rozmowie,
jak rozumiem, nikt nie powinien wiedzieć?
— To jasne. — Uśmiechnąłem się.
— Jakoś nie jestem zdziwiony — wyburczał, wszedł już do sieni, ale
zatrzymał się. — A jak będziesz zachodził, ciskaj śnieżkami w okno kuchni.
— Dlaczego zaczęliście zamykać drzwi?
— Jakieś kutafony skręciły kark wujaszkowi Wasi. — Denis zaklął. — A kto
inny by za takie groszaki dupę mroził w pakamerze przez okrągłą dobę?
— Dobra, jeszcze się zobaczymy. — Machnąłem mu ręką na pożegnanie,
zbiegłem ze schodków i podwórzami wróciłem do Czerwonego Prospektu. Denis
oczywiście udzielił mi cennej wskazówki, ale wlec się samemu na północne dzielnice
nie należało. Nie takich jak ja chrupali tam z kościami. A i sam Węgorz nie był takim
sobie zwykłym facetem. Na dodatek w głowie mi jeszcze szumiało, powinienem się
chociaż trochę przespać. Wezmę Napalma do towarzystwa. Wygoda będzie
obustronna: mnie się przyda chodzący miotacz ognia, a on zyska szansę zdobycia
„Supermagistra”.
Nie zaczęło się nawet jeszcze rozjaśniać, dlatego ciemne skupiska domów, w
których nie paliło się choćby jedno światło, ginęły w szarym przedświcie. I tak
dobrze, że to nie jesienna noc, kiedy zupełnie nic nie widać. Teraz biała pokrywa
śniegu nieco rozpraszała panującą w Forcie ciemność. Wielkie zielone gwiazdy
mrugały wyrozumiale na czarnym aksamicie nieba.
Jak dotarłem do „Topoli”, nie pamiętam. Nie zasnąłem, idąc, tylko dlatego, że
było potwornie zimno. Ale oczy zamykały mi się i gdyby wsadzić między powieki
zapałki, chybabym je połamał. Nie patrzyłem więc na boki, jak mechaniczna
zabawka parłem do przodu, zdając się bardziej na pamięć mięśni niż mózgu.
Mniej więcej ocknąłem się dopiero przed samymi koszarami, a i to tylko
dlatego, że przyśniła mi się na jawie lodowa piramida. Przerażająca wizja powoli
znikła, pozostawiając po sobie tylko szary obłok, ale senność minęła jak ręką odjął.
Nie, tego za wiele! Jeszcze trochę i klepki mi się poprzestawiają. Trzeba koniecznie
odsapnąć chociaż kilka godzin. Zaraz dojdę do Napalma, a tam już...
Zauważyłem jednak wychodzących z „Topoli” zdrowo podpitych Grickę i
Szmidta. Przyszło mi do głowy, żeby nie niepokoić piromanty. Jemu musiałbym
chcąc nie chcąc coś wyjaśniać, a tych dwóch mogłem po prostu wykorzystać.
— Na mój rozkaz — stój! — warknąłem, zanim drużynnicy zdążyli się cofnąć
do biura przepustek.
— O! Dowódca — czknął Gricko i trącił w bok zapalającego papierosa
Szmidta.
— Samowolka? — zapytałem z paskudnym uśmieszkiem, uważnie
przyglądając się wymieniającym spojrzenia żołnierzom.
— Nie, my już...
— Spaliście w ogóle?
— Dopierośmy wstali. — Gricko wlepił wzrok w czubki butów.
— I postanowiliście się jeszcze napić? — Odpowiedź na to pytanie mieli
wypisaną na twarzy wielkimi literami. Dawno nie widziałem tak wymiętoszonych
fizjonomii. Oczy też mieli czerwone jak króliki angorskie.
— Gdyby były pieniądze...
— No to teraz obaj zasuwać po przepisową broń na jednej nodze! —
rozkazałem.
— A bo co? — Szmidt otworzył usta ze zdziwienia.
— Migiem! — Nie zamierzałem niczego wyjaśniać. Ale też u nich dyscyplina
padła. Nie, chłopaczki, tak dobrze nie będzie. Rozkaz to rozkaz.
Drużynnicy, widząc, że żarty się skończyły, pomknęli przez wartownię na
teren „Topoli”, a ja zostałem przed wejściem. Zimno, cholera. Może wejść do
strażników?
— Sopel! — zawołał mnie nie wiadomo skąd wynurzający się Oleg. Szlag!
Specjalnie na mnie czekał? Wysłannik sekciarzy rozejrzał się i podbiegł do mnie.
— Ojciec Dominik chce cię widzieć.
— Co się znowu stało? — Zmarszczyłem brwi. Zupełnie nie w czas. Ale
kaznodziei lepiej nie odmawiać.
— Wynikły pewne małe problemy — nie wiadomo dlaczego uśmiechnął się
Oleg. — Interesuje go twoje zdanie.
— Teraz nie mogę. Może później? — Obejrzałem się na wartownię.
— Ojciec Dominik kazał się pośpieszyć.
— Dzisiaj na pewno zajrzę — obiecałem. — Nie wiesz, co tam się stało?
— Mścisław prosił, żeby przekazać, że przy próbie otwarcia przejścia za
pomocą nowej technologii nastąpiło przebicie energii. Pomyśl, co można z tym
zrobić. Masz czas do południa. Potem mają coś pilnego do zrobienia.
— Dobrze — wymamrotałem już do pleców Olega. Do dwunastej, znaczy... do
dwunastej. Zajrzę. Tylko wątpię, żebym mógł coś pomocnego powiedzieć. Chociaż...
Na chłopaków czekałem jeszcze z pięć minut. Przed ten czas zdążyli dobiec do
zbrojowni, ugadać dyżurnego, zabrać automaty i zapewne wypić po litrze zimnej
wody, a przy tym trochę się obmyć. Wyglądali teraz o wiele bardziej rześko.
— Jest tak. Dopiero co dotarła operacyjna informacja o poszukiwanym
handlarzu narkotyków. — Popatrzyłem na chłopaków surowo. Każdy z nich był ode
mnie ze dwa razy potężniejszy, ale porządek musi być. Nic im się nie stanie, jak
pójdą ze mną na północ. — Dokonamy jego aresztowania.
— A może lepiej przekazać informację wydziałowi do walki z narkotykami?
— Nieco pozieleniały Gricko spojrzał na mnie z nadzieją.
— No, jeśli nie zależy wam na nagrodzie za jego zatrzymanie... —
powiedziałem w zadumie. — Mnie tam czerwoniec specjalnie by nie przeszkadzał...
— Czerwoniec? — zapytał Szmidt, oblizując spierzchnięte wargi.
— Na głowę — przytaknąłem i wrzasnąłem: — Czego tu przede mną
pacyfistów odgrywacie?! Biegiem mi zaraz!
— A daleko trzeba biec? — spytał Gricko, kiedy ostrożnie zszedł po
oblodzonych schodach.
— Do Samochodowej.
— To gdzieś w centrum?
— Nie, na północy.
— To nie nasz rejon — cichutko wymamrotał Gricko, najwyraźniej
przekonany, że ma sprawę ze świrem.
— Chcesz, to pogadamy o przeniesieniu cię tam? — zaproponowałem i
zamknął się natychmiast. Niech myślą, co chcą, byle wykonywali rozkazy. I nawet
jeśli doniosą Griszy, nic się nie stanie, poradzę sobie jakoś.
Do ruin garaży dawnego przedsiębiorstwa transportowego dotarliśmy bez
problemów. Tyle razy tutaj łaziłem, że mógłbym trafić z zawiązanymi oczami. A
dalej...
Jak się okazało, pamięć mnie co nieco zawiodła, bo w rzeczy samej na
Czerwony Prospekt przed ruinami wychodziły dwie ulice. Jak miałem zgadnąć, która
z nich to Samochodowa? Ta, która leży bliżej centrum, czy przeciwnie, przecinająca
pusty plac ciągnący się do Czarnego Kwadratu? Tabliczki, nawet jeśli były, dawno
uległy zniszczeniu, a poza tym ciemno, napisów i tak bym nie mógł zobaczyć. I na
ulicy nikogo, miejscowi wcześnie rano nie wypełzają z nor.
Tak, a cóż tam na ścianach za kulfony wymalowali? Coś mi się zdaje, że takie
graffiti to wytwory Czystych.
Tak... i jak na zamówienie zaduszony szczur zwisa ze słupa na drucie.
Wszystko jasne — nie mam tu czego szukać. Trzeba będzie przejść przez pustać. I
właśnie tam zobaczyłem dach czteropiętrówki.
Tak jak się spodziewałem, ściany chruszczówki nie były poznaczone
pozbawionymi sensu malunkami, ale niedwuznacznymi hasłami: „Śmierć
odmieńcom!”. No i różnokolorowych krzyży tutaj też oczywiście nie brakowało.
Wszak to właśnie teren Krzyżowców. Ciekawiło mnie tylko od zawsze, skąd ci
oberwańcy biorą farbę. Kupują? Czy po prostu rabują?
Po przeciwnej stronie ulicy zauważyłem ruch i natychmiast zanurkowałem w
pierwszą bramę. Na szczęście drzwi w niej nie było. To znaczy były, ale z jakiegoś
powodu leżały w zaspie. Nie tak dawno ktoś je wyłamał, bo jeszcze nie zostały
przysypane śniegiem.
Drużynnicy popędzili za mną i od razu zajęli pozycje przy wybitym oknie na
półpiętrze. Dobrze, że im starczyło rozumu, aby nie hałasować. No tak, to nie dzieci,
poza tym nasłuchali się o północnej rubieży miasta, rozumieli, że lepiej tym razem
wykazać się zmysłem taktycznym, niż zadzierać z miejscową żulerką.
Starając się nie zwracać uwagi na gryzący w nos odór moczu, ostrożnie
wyjrzałem na zewnątrz i zaraz schowałem się z powrotem: wprost przed domem
przez ulicę przebiegali gęsiego ludzie z majtającymi się na ramionach plecakami.
Biegli jakoś niepewnie, a kiedy z daleka zabrzmiał głos silnika samochodowego, od
razu skryli się w podwórzach. Kilka minut później, przewalając się na koleinach
zasypanej śniegiem drogi, w stronę Czerwonego Prospektu przejechał łazik.
Umocowany na jego dachu mocny reflektor przecinał ciemności przenikliwym,
jaskrawym światłem, ale pożytku z tego było niewiele, bo wszelkie podejrzane
indywidua mogły spokojnie ewakuować się z oczu stróżów porządku.
Upewniwszy się, że nikt nie wykazuje zainteresowania naszym budynkiem,
powoli wszedłem po schodach na parter i zbliżyłem się do byle jak wzmocnionych
żelaznymi kątownikami drzwi. Jeśli Sielin się nie mylił, stałem przed poszukiwanym
mieszkaniem. Ale co teraz? Włamać się? A może poczekać, aż gospodarze sami
wyjdą? Hm... a jeśli w środku nikogo nie ma?
— Co robimy, dowódco? — Po chwili podwładni zeszli do mnie.
— Widzicie te drzwi? Na początek trzeba, żeby zniknęły. Wewnątrz powinni
być chłop i baba. Chłop mocny, więc brać go bez sentymentów, ale koniecznie
żywcem.
— Jasne. — Gricko skinął głową i odbezpieczył AKM. Szmidt też ujął
mocniej automat i stanął w gotowości z boku drzwi. — Otwiera się do wewnątrz? To
lepiej. Wyważamy, Borys pierwszy, ja za nim. Ty, Sopel, osłaniaj nas.
— Zgoda. Wy od razu do pokoju, ja sprawdzę kuchnię. — Uznałem, że
chłopaki mają większe doświadczenie w takich akcjach niż ja, więc się
podporządkowałem. — Wchodzimy na trzy...
Gricko odsunął się o krok, a potem z całej siły rąbnął podeszwą wojskowego
buta nieco poniżej zamka. Marna futryna nie wytrzymała, trzasnęła, a klamka drzwi z
gruchnięciem wbiła się w ścianę. Szmidt od razu wpadł do środka, Ukrainiec podążył
zaraz za nim.
Nie zwracając uwagi na rozlegający się w pokoju zduszony pisk, runąłem do
kuchni. Po drodze zerknąłem do łazienki, ale była pusta. W kuchni też nikogo nie
było.
— Zamknij się! Zamknij pysk, suko! — okrzykowi Gricki towarzyszyło
klaśnięcie policzka i płacz kobiety zamienił się w słabe chlipanie.
Wyskoczyłem z kuchni z powrotem do sieni, zamknąłem drzwi.
— U nas wszystko w porządku. — Szmidt wyszedł z pokoju.
— Chłop jest?
— Już zawinięty w pieluchy. — Drużynnik zmienił mnie na posterunku przy
drzwiach. — Sąsiadów nie spłoszyliśmy? Bo hałasu trochę było.
— Tutaj takie krzyki można usłyszeć codziennie. — Skierowałem się do
pokoju.
Węgorz — chyba on, bo w półmroku niewiele było widać — rzeczywiście
znajdował się w pokoju. Z rozbitą głową i skutymi z tyłu rękami leżał obok
rozbebeszonego łóżka. W przeciwległym kącie klęczała jego przyjaciółka —
zażywna kobiecina w krótkiej koszuli nocnej. Gricko stał za nią, lufę automatu
wciskał jej w potylicę i uważnie obserwował znieruchomiałego z twarzą w podłodze
bandytę.
— Co z nim? — spytałem, a potem chwyciłem gościa za kołnierz i ostrożnie
uniosłem jego głowę. No tak, jeszcze mu nos złamali.
— Za żelazo chwycił, swołocz. — Drużynnik wskazał szablę leżącą na łóżku.
— To i dostał kolbą w ryj.
— Nie przesoliliście?
— A gdzie tam. Już się ocyka.
— Dobra, zabierz babę do kuchni, a ja sobie z tym tutaj pogadam.
Gricko chwycił gospodynię za włosy, postawił ją na nogi, popchnął i wyszli, a
ja rozejrzałem się w zadumie. Od czego tu zacząć? No nic, wyjdzie w praniu. Na
początek trzeba tego misiaczka doprowadzić do przytomności.
Posadziłem Węgorza, oparłem plecami o łóżko, sięgnąłem po stojący na
parapecie słój i wylałem zimną wodę bandycie na głowę. Nie dało to spodziewanego
rezultatu, musiałem więc zastosować ostrzejsze metody: po prostu pchnąć w biodro
finką. Nie za głęboko, na jakieś półtora centymetra. Prawdę mówiąc, ledwie się
powstrzymałem przed wsadzeniem mu całego ostrza, i to nie w nogę, a pod żebra.
Skurwiel...
— Ty czego? — Potrząsnął zakrwawioną głową, natychmiast otwierając oczy.
— Czego chcesz?!
— Skąd bierzesz towar? — spytałem i w odpowiedzi na przekleństwo
pchnąłem powtórnie ostrzem w ranę.
— Żebyś zdechł! Rozpieprzę cię! — wrzasnął grypser.
— Poważnie? — Ująłem w dłoń szablę. Ech, ty! „Skrzydło motyla”! To
dobrze! Będę mógł tego wyrodka porąbać na małe kąski.
— Kurwo... — tchnął przez zaciśnięte zęby Węgorz.
— Powtórzyć pytanie czy obejdziemy się bez rozczłonkowywania ciała? —
Pogładziłem wprawiony w głowicę rękojeści oszlifowany kryształ górski. Magiczny
ładunek był prawie pełny. I proszę, pętla zaklęcia kierującego sama objęła dłoń. Do
czego to służy? A! Wszystko jasne: czary regulują funkcjonowanie całego ostrza.
— Nic nie mam — zadyszał grypser, jakoś od początku rozmowy gubiąc
manierę zamieniania wszystkich prawie samogłosek na „a”. Słusznie przypuszczał,
że jeśli teraz straci przytomność, może się ocknąć z brakiem kompletu członków. —
Źle trafiłeś...
— Skąd bierzesz towar? — Cienkie, grubości liścia ostrze szabli, która nagle
stała się ciężka, odcięło kawałek skóry ze stopy Węgorza i weszło głęboko w beton
podłogi. Bandyta wrzasnął z bólu. — Gadaj!
— Idź w buraki! — Grypser oblizał krwawiącą wargę i znów wrzasnął, kiedy
szabla zraniła go drugi raz. — Nic nie wiem! Nie wiem!
— Nie wiesz? Dobrze. Mamy mnóstwo czasu — wymamrotałem. I co miałem
z nim zrobić? Powoli porąbać? Kuszące... I nie miałbym wyrzutów sumienia.
Przeciwnie, chętnie bym popatrzył, jak ta swołocz zdycha. Ale człowiek nie zwierzę,
powinien się kontrolować. Żeby to bydlę wyprawić na tamten świat, nie trzeba wiele
rozumu. Ale spokojnie będę mógł zasnąć dopiero, kiedy dopadnę jego
zleceniodawcę. — A zatem możemy pogadać bardzo wnikliwie.
— Ty czego? — wyrzęził, starając się ode mnie odpełznąć, ale kiedy oberwał
czubkiem buta w brzuch, skulił się z bólu i zatrzymał. — Nie mam „Supermagistra"!
Nie mam! Chcesz, obszukaj chatę! Nic nie znajdziesz!
— A skąd ci strzeliło do łba, że po to przyszedłem? — Wziąłem stojący przy
łóżku taboret, usiadłem w pewnej odległości od rannego przestępcy.
— No... Przecież wczoraj byłeś... — Zbaraniał najwyraźniej.
— To było wczoraj. — Uśmiechnąłem się. Czyżby ten wyrodek nie wiedział,
w czyim mieszkaniu zabili Katię? A może w ogóle nie wiedział o sprawie? Nie, to
niemożliwe. — Widzisz, apetyt rośnie w miarę jedzenia.
— Czego właściwie chcesz? — Przełknął ślinę, blady jak ściana. — Dałbyś
wody...
— Obejdziesz się. Co więc powiesz o „Supermagistrze"?
— Nie mam tego świństwa. — Węgorz skulił się, obserwując, jak rysuję w
powietrzu łuk „Skrzydłem motyla”.
— A kto ma? — Popatrzyłem na ozdobioną skomplikowanymi wzorami
głownię. Zastanawiałem się, gdzie uderzyć najpierw.
— Nie wiem.
— To dlaczego właśnie do ciebie odsyłają ludzi?
— Bo wziąłem z głupoty jeden raz w rozliczeniu za długi! — krzyknął mi
prosto w twarz. — A potem męczyli, żeby zdobyć i zdobyć! Tylko że ten, od kogo
brałem, dawno już kopnął w kalendarz od „szafirowego szronu”!
— Rozumiem — powiedziałem spokojnie. — A teraz poproszę trochę wolniej
i szczerą prawdę.
— Jaką jeszcze prawdę? — Próbował się wcisnąć w ścianę.
— „Prawda jest tylko jedna” — już mówiąc to, przyłapałem się na myśli, że
robię się podobny do Napalma. On by nie istniał bez cytatów. — No już, gadaj.
— Ty mnie słuchasz, człowieku? Co mam gadać?
— Jak stałeś się tym, kim jesteś, kto cię sprowadził z dobrej drogi, zwiódł na
manowce. — Wiedziałem już, że tracę czas, ale nie uciekałem się jeszcze do
okrucieństwa. Najpierw musiałem się uładzić z myślami i postanowić, z którego
końca zacząć. Przecież to jasne, że Katię i Wiktora kazali wykończyć ci sami, którzy
organizowali produkcję „Supermagistra”. Tylko że Rypus, Trofim i Kir nie pasowali
mi na prostych wykonawców. Stali nieco wyżej na szczeblach przestępczej drabiny.
Ale mogli się przecież zabrać do handlu narkotykami ze zwykłej głupoty. A potem
znaleźli się w zaklętym kręgu bez wyjścia.
— Krótko mówiąc, potrzebuję „Supermagistra”, i to nie jednej dawki, ale całej
kuracji albo namiaru na producentów. Robią go w Forcie, tak?
— Weź się opanuj — próbował mnie usadzić Węgorz. — Czegoś się przyssał?
Nic nie wiem.
— Po pierwsze, to wiesz. — Zaśmiałem się. — A po drugie, jeśli nie wiesz, to
nie jesteś mi potrzebny. Wybieraj więc.
— Zabijesz? — Skrzywił się.
— Zabiję — przyznałem uczciwie. — Powoli. Tak czy inaczej, rozgadasz się,
tylko najpierw pocierpisz.
— A jak powiem, gdzie można dostać, puścisz mnie? — Jakoś od razu
uwierzył w moją groźbę.
— Masz mnie za durnia? — Wyciąłem szablą w ścianie długą bruzdę. —
Razem pójdziemy i weźmiemy. A potem na nic mi się już nie przydasz.
— A jeśli mnie wykończą?
— Dlaczego mają cię wykończyć?
— Uważasz, że ten cyrk rozkręcili jacyś frajerzy?
— Dogadamy się — postanowiłem go uspokoić. — Tylko najpierw
wyspowiadasz się dokładnie, a potem pójdziemy po „Supermagistra”.
— Po co ci jestem? — zaniepokoił się jeszcze bardziej.
— Żebyś mnie do swoich koleżków nie wysłał. — Popatrzyłem mu w oczy. —
Zaczynaj.
— Nogę bym przewiązał.
— Nie potrzeba. Bez takich scen, nie zdechniesz z upływu krwi.
— Od czego zacząć?
— Od początku. — Usiadłem wygodniej, nie spuszczając wzroku z
pokrywającej się potem twarzy bandyty. Nie podobało mi się coś jego nastawienie.
— W jaki sposób jesteś powiązany z producentami?
— Odpowiadam za zbyt.
— A chłopaki z Łukowa?
— To byli podnajęci kretyni.
— Kto jest szefem? — Od razu przeszedłem do rzeczy.
— Jakiś pieprznięty czarownik. — Węgorz wytarł twarz o zwisającą z łóżka
kołdrę.
— Imię, nazwisko, miejsce zamieszkania — zażądałem, chociaż wiedziałem
doskonale, że nie mogę liczyć na prawdziwą odpowiedź. Grypser nie wyglądał na
faceta, którego tak łatwo złamać. Najpewniej próbuje mnie zrobić w bambuko. A cel
łgarstw może być tylko jeden: chce się dla mnie stać niezastąpiony, aby ocalić skórę.
— Kazał się nazywać Michałyczem — wyznał bandyta po chwili milczenia. —
Nazwiska nie znam, gdzie mieszka, nie wiem. Jeden koleś mnie z nim poznał, ale już
go nie ma, kojfnął od przedawkowania.
— A gdybyś trochę pomyślał? — Machnąłem mu szablą przed twarzą. — Tyle
się znasz z człowiekiem i nic o nim nie wiesz?
— Przecież mówię, że jest pieprznięty — przypomniał grypser. — Sam do
mnie przychodził, kiedy musiał zbyć szybko towar. A na robotę brał ze sobą
młodziaków.
— O, to, to, może trochę dokładniej o tym — zainteresowałem się. — Na jaką
robotę?
— Nie pytałem, nie wiem — zełgał Węgorz. — Kto mniej wie, lepiej śpi.
Moje zadanie to załatwić zbyt.
— Opisz czarownika — rozkazałem.
— Z wyglądu zwyczajny facet. — Bandyta zmrużył oczy, najwyraźniej
zaczynało mu już brakować cierpliwości. — W moim wieku, średniego wzrostu.
Wąsaty. Szczupły. Gały jakby mu ktoś palcami wcisnął do czaszki.
— A czemu pieprznięty?
— Z duchami ciągle rozmawia. I trójrogą czaszkę nosi w torbie — Węgorz z
ulgą przerzucił się na inny temat. — Potrafi napędzić stracha.
— Zaraz! — powstrzymałem go. — Jaką czaszkę? Prawdziwą?
— Ależ nie, drewnianą. A rogi albo z kryształu, albo ze zwykłego szkła.
— A więc to tak — mruknąłem zaskoczony. Trójroga czaszka. Znajoma rzecz,
przecież właśnie ołtarz z czymś takim tego lata spalił piromanta w piwnicy na
przedmieściach Rudnego. A mieszkający tam odmieńcy zajmowali się bardzo
nieładną magią. I o czymś takim mówił nam kiedyś Jałtin...
W tej chwili uderzyło mnie zrozumienie — Jałtin! Przecież to jego widziałem
wczoraj na Czerwonym Prospekcie! Wychudł tak, że obaj z Napalmem go nie
mogliśmy rozpoznać. Wychudł. Szczupły wąsaty czarodziej o zapadłych oczach...
Czyżby był w to zamieszany? To gnojek...
— A gdzie mamy szukać tego wariata? — Wstałem.
— Nie wiem. — Węgorz ni to uśmiechnął się, ni to wyszczerzył zęby. —
Mogę przekazać wiadomość...
— W czym wam przeszkodził Dołgonosow? — znów zmieniłem temat
rozmowy, zdając sobie sprawę, że już wszystko wyciągnąłem z Węgorza.
— Nie obchodzą mnie cudze spra... — bandyta zamilkł w pół słowa, zbyt
późno pojmując, że powiedział za dużo. — Ty czego?
— A jego pomocnika z żoną za co zabili?
— Jakiego pomocnika?! — jęknął, udając, że nie rozumie, o co idzie. —
Czego chcesz?
I wtedy nie wytrzymałem, rąbnąłem go w goleń, a Węgorz zwinął się.
Próbował uwolnić ręce z kajdanek, ale nic nie wskórał.
— Myślisz, że beznogiemu będą więcej rzucać niż jednonogiemu? — Znów
wzniosłem szablę. — Patrz, drugą też ci skrócę.
— Czarownik kazał... — wysyczał grypser — tym trzem głupolom.
— Jasne.
Ostrze stało się nieważkie, samo wzleciało ku sufitowi, a patrzący mi w oczy
Węgorz domyślił się, co zaraz będzie, i nagle się uspokoił.
— Powiedziałeś, że nie zabijesz. — Oklapł w jednej chwili, wsparł się
łokciami o łóżko.
— Oko za oko, ząb za ząb — wygłosiłem, a szabla, która nagle zaczęła ważyć
z dziesięć kilo, cięła go od lewego ramienia na prawe biodro przez całą klatkę
piersiową.
Po krótkim wahaniu rzuciłem „Skrzydło motyla” na podłogę, otarłem twarz z
potu i wyszedłem.
Jak mogłem się spodziewać, nie uczyniło mi się lżej na duszy. Przeciwnie,
czułem niesmak, jakbym się nażarł gówna. Co za kurewstwo, co za podłe życie?
Przecież postąpiłem, jak należy, dlaczego tak mi źle? Zabiłem tego gada, to źle czy
co? Przecież nie z czystego strachu. Nie, po prostu miałem nadzieję zrzucić ciężar z
serca, a zupełnie nie wyszło. Łatwiej jest coś takiego zrobić z zaskoczenia, nie trzeba
o niczym myśleć, tylko rąbać. Ale jeśli ma się czas na przemyślenie uczynków,
gorsza sprawa.
Tutaj już idzie o to, co okaże się silniejsze — nerwy człowieka czy też
nagromadzona lawina przeżyć. Ale mi to nie pierwszyzna, zacisnę zęby i przetrwam.
Tak czy siak, przecież nie dam rady niczego zmienić. Tak czy siak...
Teraz odszukam Jałtina, policzę się z nim za wszystko: i za Katię, i za własną
bezsilność. Wszystko mu przypomnę. Tylko znaleźć gada — aż mnie zaczęło nosić.
To nic, potem na pewno zrobi mi się lżej.
— Ty co? — spojrzał na mnie wyglądający na korytarz Szmidt. — Samego go
zostawiłeś?
— Próbował uciec. — Bardzo znacząco popatrzyłem na drużynnika. —
Zabierz kajdanki.
— Zdarza się. — Gricko stanął w drzwiach kuchni. — Coś mi się zdaje, że
kobieta też coś niedobrego zamyśliła...
— Zostaw ją — rozkazałem. Wyjąłem z kieszeni dwa czerwońce. — To dla
was, raport sam napiszę. Jasne?
— Skoro tak mówisz. — Gricko wzruszył ramionami.
— Radzę wezwać karawan — powiedziałem do cichutko skowyczącej kobiety,
zaglądając do kuchni. — A jak chcesz, znajdź dzielnicowego.
— Jakie dalsze rozkazy? — spytał Gricko. Czekał na mnie przy drzwiach.
— Jesteście wolni. I żebyście zdążyli się wyspać do trzeciej. Inaczej Griszka
urządzi mi bal, a ja się na was wyżyję. O tym gościu nie gadajcie, sam z biurem rzecz
załatwię.
— To możemy już iść?
— Idźcie.
Tak jak przypuszczałem ani w korytarzu, ani na ulicy nikt nie wartował.
Ciężkie życie na północnej rubieży już dawno oduczyło miejscowych zbytecznej
ciekawości, a hałas u sąsiadów nikogo nie zainteresował. Wręcz przeciwnie, zaszyli
się w swoich norach jak najgłębiej i zaparli drzwi.
Rozejrzałem się — prawie już świtało — odprowadziłem wzrokiem
odchodzących poprawiać zdrowie drużynników, a potem zbiegłem z zasypanych
śniegiem schodków przed bramą. Zastanawiałem się, czy jest sens gdzieś się
włóczyć, czy może pójść prosto do „Kogla-Mogla”. Wprawdzie ósmej jeszcze nie
było, ale przynajmniej zjadłbym spokojnie śniadanie. Bo z Sielinem wszystko i tak
skończyłoby się zwykłym pijaństwem. A ja dzisiaj pić nie mogłem, bo musiałem być
do wieczora w pełnej gotowości. Grisza uprzedzał o surowych konsekwencjach
jakiejkolwiek beztroski. Tylko żeby lokal był już otwarty, bo na ulicy przemarznę na
kość...
Samochód patrolowy dopadł mnie już na Czerwonym Prospekcie. Łazik
wynurzył się zza długiego betonowego ogrodzenia, zupełnie jak diabeł z pudełka, a
strumień ostrego światła z reflektora przeleciał po oczach jak brzytwa. Zakryłem
twarz przedramieniem i wystawiłem do przodu lewą rękę z odznaką służbową, i
światło od razu wyłączyli.
— Z dyżuru? — Sierżant opuścił szybę.
Schowałem blachę.
— Wszystko dopiero się zaczyna.
— Może gdzieś podrzucić? — zaproponował uśmiechnięty drużynnik.
— Jeśli ci będzie po drodze do „Myśliwego i Wędkarza”, byłbym wdzięczny.
— Właź. — Sierżant wskazał tylne siedzenie. — I tak musimy jechać
Czerwonym.
— Wielkie dzięki! — Zsunąłem na bok automat, usiadłem na ławce obok
szeregowego. — Zdążę się dzisiaj jeszcze nabiegać.
— Dzień się dopiero zaczyna — zgodził się ze mną kierowca. — Chodzą
słuchy, że u Chińczyków znaleziono spis agentów z Miasta. A w nim jeden przez
drugiego — gimnazjoniści.
— E tam — nie uwierzył gość siedzący obok mnie. — Nie chrzań...
— Sprzedał mi to Nursułtan, kiedyśmy razem wachę tankowali! — zirytował
się kierowca. — A on teraz wozi tych z SWB.
— To wszystko bzdura — prychnął drużynnik. — Gdyby znaleźli, toby się
zaczęło...
— Powiadają, że Bergman z wojewodą mają się spotkać dzisiaj wieczorem. —
Sierżant złapał za uchwyt nad ramieniem, kiedy łazik podskoczył. — Może
faktycznie coś wykopali u Chińców.
— A pewnie! W Gimnazjonie zawsze byli spryciarze! — oznajmił kierowca.
Zatrzymał się naprzeciw sklepu „Myśliwy i Wędkarz”. — Tutaj chcesz?
— Tak, dziękuję. — Zatrzasnąłem za sobą drzwiczki, poczekałem, aż łazik
odjedzie, a potem podszedłem do budynku, na którego fasadzie połyskiwał mętnie
szyld „Klub Kogel-Mogel”.
Ulżyło mi, kiedy zobaczyłem, że lokal już pracuje. W obu wychodzących na
prospekt oknach majaczyły ludzkie cienie, a przed wejściem paliło papierosy dwóch
typów niewyglądających na obsługę. Widoczne pod rozpiętymi kołnierzami grube na
palec srebrne łańcuchy też mówiły za siebie. Bardzo konkretni chłopcy, tędzy i
żelaznego zdrowia — piwo na mróz wynieśli.
Spokojnie ich minąłem. Przyglądali mi się uważnie, a dokładniej nie mnie, lecz
pistoletowi maszynowemu. Otworzyłem drzwi i na kilka długich sekund zamarłem.
Na ścianach niewielkiego korytarzyka pod różnymi kątami nawieszano luster, więc
odgadnąć, którędy naprawdę można przejść, nie od razu mi się udało.
Tego mojego wahania wystarczyło w zupełności stojącemu obok szatni
ochroniarzowi, żeby dostrzec zwisający mi z ramienia pistolet i wyjść naprzeciwko.
— Z bronią nie wolno — poinformował mnie spokojnie, jakby codziennie
zjawiał się tutaj ktoś ze spluwą na wierzchu.
— To co, mam przez to z głodu paść? — uniosłem się.
— Wybór oczywiście należy do pana. — Wykidajło nawet się nie uśmiechnął.
— Ale zazwyczaj nasi klienci korzystają z sejfu.
— W takim razie — wpadłem w jego ton — bardzo proszę mnie tam
zaprowadzić.
— Tutaj, proszę — wskazał mi wmurowane w ścianę skrzynki drugi
ochroniarz ze skanerem magicznym w dłoni.
— Dobrze pomyślane. — Uśmiechnąłem się, wkładając do sejfu wrzosa i
ładownicę. Czyżby aż tyle narodu kręciło się po Forcie z bronią?
— Będzie pan uprzejmy nóż także. — Wykidajło pokazał finkę i aktywował
skaner, który oczywiście nie wykrył giurzy ukrytej pod swetrem. Wszystko jak
należy, służbowa blacha blokuje każdy certyfikowany w Forcie artefakt.
— Nie ma problemu. — Uśmiechnąłem się i położyłem nóż obok wrzosa. —
Wszystko?
— Wszystko. — Wykidajło zabrał skaner. — Zaraz otworzę garderobę.
Poczekałem, aż wejdzie do szatni i otworzy od wewnątrz okienko
przyjmowania odzieży, dałem mu kufajkę, obciągnąłem sweter. Potem popatrzyłem
w lustro na własną opuchniętą od niewyspania fizjonomię i w zamyśleniu potarłem
zarośnięty długą szczeciną podbródek. Tak... wyglądałem co najmniej
nieszczególnie.
— Gdzie macie tutaj... e... toaletę? — spytałem. Na początek nie od rzeczy
byłoby się nieco odświeżyć.
— Pierwsze drzwi w korytarzu.
— Dzięki.
Toaleta, w odróżnieniu od obwieszonego lustrami korytarza, nie uczyniła na
mnie większego wrażenia. Zwyczajny kibelek w zwyczajnym lokalu średniej
kategorii cenowej. Ale to w zwyczajnym życiu. W Forcie także taką nie najlepiej
utrzymaną muszlę klozetową należałoby oceniać nawet na cztery z plusem. Lepsze
widywałem tylko w restauracjach kategorii luks.
Umyłem się szybciutko. Woda musiała być nieźle zażelaziona, a na muszli
widniały świeże zacieki krwi. Poszedłem do sali jadalnej. A dokładniej udałem się
prosto do baru, przy którym siedział jeden jedyny klient. Przy rozstawionych wokół
sceny z fortepianem stolikach też widziałem ledwie dwie sztuki. Wszystko jak należy
— w gości nie grzech wpaść rankiem, ale jeśli zaczynasz dzień od wizyty w knajpie,
wieczora możesz nie doczekać.
A w ogóle pierwsze wrażenie było takie, że lokal zorganizowano z tego, co się
gdzieś tam znalazło. Odsunięte teraz gęste firanki w oknach wyszyte były w chińskie
smoki, lampy rozmieszczone pod sufitem niegdyś najwyraźniej wisiały nad stołami
bilardowymi. Krzesła każde z innej parafii. No i pompatyczny, cały złocony bar także
raczej mało pasował do reszty wystroju. Ale co mi do umeblowania? Mieszkał tutaj
nie będę.
Usiadłem trzy krzesła dalej od wspartego łokciami o blat byczka, którego
wydłużona czaszka nieodparcie kojarzyła się z piłką do rugby, tym bardziej że gość
ogolił się dokładnie na zero i chyba namaścił skórę jakimś woskiem. Popatrzyłem
znacząco na barmana. Ten od razu przestał wycierać świeżo umyty pokal i postawił
go do góry dnem.
— Co każe pan podać? — podszedł do mnie młody chłopak w podbitej futrem
kamizelce założonej na śnieżnobiałą koszulę z motylem. Jego strój mnie nie zdziwił
— w sali panował przeciąg, widocznie gdzieś otwarto okno.
— A co można u was zjeść na śniadanie? — Oprócz stojących na półkach
wypełnionych w różnym stopniu butelek z alkoholem nic mi się nie rzuciło w oczy.
— Tylko suto.
— Pielmienie, manty, pieróg z kurzym mięsem. Jeśliby pan poczekał, podamy
zapieczone w garnuszkach mięso z ziemniakami, uchę i kotlety garnirowane. Z
sałatek mamy śledzie pod pierzynką i zimową.
— Manty, chleb i herbatę — zarządziłem. — Herbata czarna, mocna, z
cukrem. Chleb... z masłem niech będzie.
— Co do picia? — dopytał barman.
— Nic. — Popatrzyłem na niego ponuro. — Na razie nic.
— Herbatę i chleb już przynieść?
— Już. — Przełknąłem ślinę. Co się dzieje? Ciągle głodny jestem, szlag jasny.
— Dobrze. — Barman skierował się do drzwi albo do służbówki, albo do
kuchni, ale wtedy byczek dopił piwo, chwycił go za ramię.
— Powtórz — powiedział, odsuwając od siebie pusty pokal. Poruszał się dość
sprawnie jak na kogoś, kto był już nieźle wstawiony, a czarna dżinsowa koszula
opięła mu się na plecach, podkreślając muskuły. I łapkę miał nie z tych
najmniejszych, gdyby ścisnął dłoń w pięść, zmieściłyby się w niej dwie moje.
— Chwileczkę, mam zamówienie. — Barman wyśliznął się z uścisku.
— Nie miałbyś nic przeciwko, żeby najpierw nalał mi piwa? — Byczek
popatrzył na mnie. Spłaszczony nos i zniekształcone uszy mówiły jasno, że lubi
wdawać się w bójki, ale w samym brzmieniu pytania nie dosłyszałem nutek
wskazujących, że tym razem szuka zaczepki.
— Nie. — Spokojnie wytrzymałem jego spojrzenie. A po co mi przez takie
drobiazgi leźć w kałabanię? Jeśli zadarłbym z tym typem, ze śniadania na bank nic
nie wyjdzie. — Nic pilnego.
— Dzięki. — Byczek kiwnął głową i pstryknął palcami grubości serdelków. —
No to dawaj.
Barman wziął szkło i podstawił je pod jeden z kranów. Cieniutka strużka
zaczęła ściekać po ściance pokala, więc czapa piany nie okazała się zbyt wysoka.
Wreszcie gość postawił piwo na kartoniku przed klientem i poszedł do kuchni.
Ciekawie tu u nich, niech mnie diabli! Gdzie też zdołali zdobyć piwo w
kegach? Przy czym na pewno nie mogło się skończyć na jednej czy dwóch beczkach,
bo nie opłacałoby im się montować tego wszystkiego.
Żebym jeszcze wiedział, jakie piwo rozlewają. Może wziąć kufelek? Nie, nie
dzisiaj. Może jutro... Jeśli mi znowu coś pilnego nie wypadnie... Ale o jutrzejszym
dniu szanowni panowie z kontrwywiadu nic nie mówili. Można więc będzie umówić
się tutaj z Sielinem i nażłopać piwska.
Zaraz! Jak to nic pilnego? Jakoś się, towarzyszu Ledniew, rozkojarzyliście. A
Jałtin? A ten przeklęty nóż? Sprawy poczekają? Skąd takie przekonanie i ten błogi
spokój?
I nastrój od razu spadł mi poniżej zera. Jakby mi ktoś wlał w duszę wiadro
pomyj. A dokładniej, jakby przyprószony śniegiem lód skruszył się, a pod nim...
Sporo obrzydlistwa jednym słowem.
Nie, w najbliższym czasie nie będę miał możliwości spokojnie posiedzieć i
popić piwa. Jałtina, sukinkota, powinienem znaleźć jak najszybciej. Bo jak nie, to
gotów się zorientować, w czyim mieszkaniu ukryła się Katia i sam się po mnie
zgłosi. A nie miałem zupełnie ochoty spotkać się z nim całkiem nieprzygotowany.
Lepiej go zaskoczyć... Rozliczyć się...
Ale Jałtin to jeszcze pół biedy. Prawdziwym problemem był Gospodarz. Na
razie jego ludzie mnie nie ruszali, ale kto wie na ile im starczy cierpliwości. Znaleźć
nóż, znaleźć nóż... Niebawem zrozumie, że jego prośbą nikt się jeszcze nie zaczął
nawet zajmować. Co wtedy? Na pewno nic dobrego. A już na pewno nie dla mnie.
Im wcześniej odszukam ten przeklęty nóż, tym lepiej dla mnie. Coś mi
podpowiadało, że z tym nawiedzonym żelastwem szanse w starciu z prześladującymi
mnie cieniami znacznie by wzrosły. No i nie mogłem zlekceważyć zadania
wyznaczonego przez Gospodarza. Nie miałem innego sposobu wyrwać się z
Przygranicza. Druga sprawa, czym mogła się skończyć próba odebrania artefaktu
temu, kto ukrywał się za martwą twarzą Krisa. I całkiem już nie wiedziałem, czy aby
na pewno należy oddać nóż Gospodarzowi.
— Momencik — zatrzymałem barmana, który postawił przede mną spodek ze
szklanką herbaty, łyżeczką i kostką cukru. W drugiej ręce trzymał talerz z dwiema
kanapkami. — Jakie masz tutaj piwo?
— Kluczewskie.
— Oho! — zdziwiłem się. — A ciemne jest?
— Jest.
— Jak już manty będą gotowe, nalej mi szklaneczkę. — Nie mogłem się
powstrzymać. Jedna szklaneczka przecież nie zaszkodzi.
— Już są, zaraz przyniosę — odparł barman ku mojej radości.
— To niech będzie od razu piwo. — Jednym kęsem rozprawiłem się z
kanapką.
Wrzuciłem do herbaty cukier, zamieszałem, siorbnąłem i poczułem, że znów
jestem pośród żywych. Nawet głowa przestała mnie nagle boleć. Drugą
posmarowaną masłem kromkę pojadałem już razem z mantami, które okazały się
całkiem niezłe. A już na pewno lepsze niż nie wiadomo z czego i jak zlepione
pielmienie. Chociaż przecież manty też nie wiadomo, z czego zrobili. Dobrze,
żołądek mocny, nie takie rzeczy wytrzymywał.
Podczas jedzenia przypatrywałem się pokrytej rosą szklance z ciemnym
piwem. A ono było naprawdę ciemne, nawet czarne, całkowicie nieprzejrzyste, o
nieco brązowawej pianie. Prawdziwe piwo.
Ledwie zdążyłem skosztować cudownego napoju, kiedy byczek zachwiał się,
wstał, rzucił na blat kilka srebrnych monet, a potem skierował się niepewnym
krokiem do wyjścia. Dwaj goście wrócili z papierosa — na tle olbrzyma nie
wydawali się już tacy tędzy — pomachali mu, ale podpity nawet nie popatrzył w ich
stronę.
Hm... A piwo naprawdę było znakomite. Dawno takiego nie próbowałem. Nie
przypuszczałem, że w Przygraniczu może mi się trafić taki rarytas. Ale więcej nie
zamówię. To już sprawa zasad. A i bez nijakich zasad dać sobie zrobić w głowie parę
dodatkowych dziurek tylko dlatego, że się człowiek w porę nie potrafił pohamować,
to czysta głupota.
Wystarczy, trzeba się zająć sprawami dnia dzisiejszego. Załatwię się z Jałtinem
i od razu biorę się do poszukiwania noża. Chociaż przecież jeszcze sekciarzy coś
zaniepokoiło.
Zamarłem z podniesionym do ust pokalem. Sekciarze! Prawdę mówiąc, rano
znajdowałem się w niewyjściowym stanie i słowa Olega puściłem mimo uszu, a
przecież opowiadał ciekawe rzeczy. Niosący Światłość budowali przejście na tamtą
stronę! Wyszło na to, że współpraca z Drużyną przyniosła efekty. Tylko jakieś
przebicia energii utrudniały im pracę. A przecież gdyby Dominik skonstruował
stabilny portal, moje problemy zostałyby rozwiązane: to przez Granicę nie miałem
możliwości przebrnąć, a o zwyczajnym przejściu Gospodarz na pewno nie pomyślał.
A to znaczyło, że pomóc sekciarzom leży w moim interesie. Pozostało tylko znaleźć
dobrego specjalistę w tej kwestii...
A poszukiwania noża... Mogą na razie poczekać. Jakoś nie miałem ochoty
spotkać się z jego obecnym właścicielem.
— Coś jeszcze? — Barman stanął przy mnie, kiedy decydowałem, czy warto
dopić pozostające na dnie kufla piwo jednym łykiem, czy próbować rozciągnąć
przyjemność w czasie.
— Nie, dziękuję. — Wlałem płyn do ust. — Ile płacę?
— Trzy dwadzieścia złotem.
— Trzymaj. — Na blacie spoczęła carska pięciorublówka.
— Używasz życia? — klepnął mnie w ramię Sielin, który podszedł
niepostrzeżenie. Barman właśnie wydawał mi resztę: dwie złote łuski i kilka
wymiętych banknotów.
— Śniadanie jem. — Odwróciłem się do przybysza.
— Stasik, daj nam dwa piwa i coś lekkiego na zakąskę — zarządził
natychmiast Denis.
— Moment — powstrzymałem go. — Po pierwsze, nie piję...
— Właśnie widzę. — Spojrzał znacząco na pusty kufel.
— Po drugie, po coś przylazł tutaj w kożuchu? Nie mogłeś zostawić w szatni?
— Sopel, czegoś ty taki nudny? — Denis zdjął okrycie, rzucił je przez kontuar
barmanowi. — Daj do spiżarni.
Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu tamten bez słowa spełnił polecenie i wrócił
do nas, czekając na zamówienie.
— Sielin, jesteś tutaj stałym bywalcem czy co? — spytałem. Nie, to jakoś nie
pasowało, przecież lokal był zupełnie nowy.
— Jestem kimś w rodzaju administratora. — Zarechotał. — Stasik, Arabow
był?
— Był — potwierdził barman, nalewając do pokala jasnego piwa.
— Rozliczył się?
— Rozliczył.
— Denis... — Zdezorientowany pociągnąłem Sielina za rękaw. — To ten sam
Arabow?
— A któż by inny? — lekceważąco wzruszył ramionami Denis.
— To co on, walki w końcu nie przegrał?
— Dlaczego miał przegrać? Wygrał wczoraj. Nie przejmuj się, nie tacy goście
do nas przychodzą. To co, za spotkanie? — Podał mi kufel z ciemnym piwem i
odebrał od Stasika pokal z jasnym.
— Niewyraźnie powiedziałem? Nie piję.
— Sopel, nie dziwacz — skrzywił się Sielin. — Jeden kufelek wypiłeś, to
znaczy, że nie bierzesz antybiotyków na chorobę weneryczną ani nie leczysz się na
nic innego. A jeśli ziół się naćpałeś, możesz się nie bać, byle czego ci tu nie naleją.
Dbamy o jakość.
— Szlag z tobą. — Uznałem, że nie odczepię się od niego w żadnym razie,
przyjąłem więc napitek. — No to dawaj.
— A jak! — Denis przyssał się do pokala. — Opowiadaj teraz.
— O czym mam opowiadać? — Przyłożyłem do czoła chłodne szkło.
— Mów wszystko, jak jest. — Sielin odprawił sterczącego przed nami z
orzeszkami ziemnymi barmana, odpił jeszcze. — Chłopaki mówią, że łazisz ze
spluwą na wierzchu...
— Jest taka sprawa. — Położyłem na kontuarze odznakę. Myślałby kto, że dla
Sielina to nowość! Sam wczoraj Katii powiedział, gdzie mnie szukać, a teraz będzie
wkręcał śruby. — Mogę sobie pozwolić.
— Rozumiem — mruknął. — Jak to właściwie wygląda?
— Trudno pojąć — przyznałem. — Związałem się z pewnymi ludźmi, nie
miałem innego wyjścia. A teraz zaczynam żałować.
— A nie należy żałować — powiedział Denis pouczającym tonem. — Albo
można coś naprawić, albo nie. Nie ma sensu rozpamiętywać.
— Dobra, jakoś to będzie — postanowiłem zmienić temat. — Powiedz lepiej,
kto cię tutaj zrobił administratorem? Przecież to jak wpuścić kozła na rabatkę.
— Za kozła mi odpowiesz — uśmiechnął się Sielin. — A zrobić sam siebie
zrobiłem administratorem. Rozumiesz, otworzyliśmy ten lokal do spóły z takimi
gośćmi...
— Nieźle. — Pokręciłem z podziwem głową. — Toście się wybyczyłi, że ja
pierniczę.
— To nic, bzdurka taka, bardziej dla duszy.
— Jasne, wciskaj mi taki kit! Dla duszy! — Zarechotałem. — Rachunek taki
mi tu wystawili, że mało nie padłem.
— No, pieniądze też warto zarobić. — Denis w ogóle się nie zmieszał. — Jak
powiedział Hamlet, przyszła pora na dywersyfikację interesu.
— To on wymyślił nazwę?
— On. Ja zaproponowałem „Dziwne miejsce”, ale nie wyszło.
— Głosowaliście czy jak?
— Ehe. — Denis popatrzył na wiszący na ścianie zegar. — Tak że nazwę
wydumał Hamlet, ale to ja tutaj zasuwam za wszystkich.
Dopiłem piwo.
— A jak w ogóle u niego?
— W porządku. Nasze profilowe przedsięwzięcie jest najważniejsze. —
Zauważył moje nierozumiejące spojrzenie, pośpieszył więc z wyjaśnieniem: — No,
firma ochroniarska, nic nie wiesz?
— Zabezpieczacie? — Uśmiechnąłem się.
— Ochraniamy. — Twarz Denisa zrobiła się czerwona jak cegła, ale nie
wytrzymał i zaśmiał się. — Zabezpieczamy oczywiście też...
— Słuchaj, Denis, a was samych kto zabezpiecza? — jakby przy okazji
zadałem najbardziej interesujące mnie pytanie.
— Co?!!! — Sielin aż oblał się piwem.
— Kto was zabezpiecza? — powtórzyłem pytanie, napawając się osiągniętym
efektem.
— Nie, Sopel, ty naprawdę nie powinieneś pić. A może zdążyłeś już od rana
nawalić się jakimiś psychotropami? — Denis otarł podbródek. — To my osłaniamy,
a nie nas... Never cats eat bats...
— No dalej, opowiadaj mi bajeczki. — Zaśmiałem się zjadliwie. —
Dostaliście licencję na broń, bar sobie odwaliliście. Czym się zajmuje Jary, wszyscy
wiedzą, a dlaczego jeszcze za to nie trafił na szubienicę, trudno powiedzieć. I to, że
was tolerują tak długo, też wiele mówi. Nie, bez wielkiej owłosionej łapy na pewno
się tu nie obeszło.
— Dobrze ci gadać — zachmurzył się Sielin. — Gdybyś ty wiedział, ile nas
kosztowało, żeby się tego dobić...
— W to nie wątpię. — Przyszło mi do głowy, że odpowiedź Denisa nie stoi w
sprzeczności z moimi domysłami, ale nie byłoby rozsądnie mówić mu o tym. Skoro
sami, to sami. — Powiedz lepiej, jak ci idzie w życiu.
— Później. — Sielin spojrzał w stronę wejścia, w którym pojawiła się dobrze
znana mi fizjonomia. — Załatwię jedną kwestię z Hamletem, a potem jeszcze
pogadamy...
— O, Śliski! — Zaambarasowany czymś Hamlet jakoś nie bardzo zdziwił się
moją obecnością w knajpie. — Nie zostałeś w końcu pilnowaczem? Ile cię nie było,
ze dwa miesiące?
— Coś koło tego — odpowiedziałem od razu na dwa pytania. — Jak leci?
— Nie skarżę się. — Duńczyk mocno uścisnął mi rękę, poklepał po plecach.
— W interesach?
— Przyszedłem zjeść śniadanie.
— Rozumiem. A jakby co, na razie nigdzie nie przepadaj.
— A bo co? — nastroszyłem się nieco.
— Szykuje się nieduża chałturka. — Hamlet w zamyśleniu potarł
przypominający dziób drapieżnego ptaka nos.
— Tak jak poprzednio? — Skrzywiłem się i przeciągnąłem krawędzią dłoni po
gardłe. — Takiej chałtury mam teraz potąd!
— W takim razie może coś doradzisz. — Duńczyk uważnie obejrzał
siedzących przy stolikach klientów i zwrócił się do Sielina: — Denis, od Żylina już
ktoś był?
— Siedzą w kącie. — Sielin wskazał gości, którzy niedawno weszli. — Nasi
gdzie?
— Jary w służbówce. Gorodowski poczeka na Kalinnika i później dotrze. —
Duńczyk rzucił na krzesło krótki półkożuszek i poprawił przypiętą do pasa pochwę z
długim, prostym sztyletem. Potem, patrząc w wiszące nad barem lustro, dokładnie
przygładził dłonią przystrzyżone czarne włosy i rzucił do Denisa: — Idziemy.
I poszli. Zbliżyli się nieśpiesznie do oczekujących ich gości, przywitali się
niedbale i usiedli przy stoliku. Nie czekając na zamówienie, barman zaniósł im
butelkę koniaku, pękate kieliszki i lekką zakąskę. Gdyby spojrzeć z boku, można by
odnieść wrażenie, że oto spotkali się starzy przyjaciele, żeby pogadać i powspominać
stare czasy. I wszystko by było jak trzeba, tylko że Żylin zawsze uważał się za
lepszego od innych i cedził przez zęby. Myśliwy był z niego dobry, bez
najmniejszych wątpliwości, miał autorytet, ale jako człowiek... Powiedzenie „nie
ruszaj gówna, bo śmierdzi” pasowało do niego doskonale.
Byłem przekonany, że to na pewno nie zwyczajna, łatwa pogawędka.
Wprawdzie wszyscy mieli przyklejone do twarzy uśmiechy, ale oczy złe. I wykidajły
coś zbyt często zaglądali na salę.
Na szczęście, wbrew moim obawom, spotkanie skończyło się szybko i — co
najważniejsze — bez nieporozumień. Rozpili butelkę koniaku, pouśmiechali się,
potrzepali jęzorami i poszli każdy w swoją stronę.
— Chodź, Sopel — zawołał Hamlet, kiedy posłańcy Żylina wyszli, a Sielin
szybko poleciał gdzieś na zaplecze.
— I jak poszło? — zapytałem, idąc w ślad za Duńczykiem do kuchni.
— Co poszło? A! Ty o tych... — Hamlet, nie zatrzymując się, przeszedł obok
płyty kuchennej i skręcił w niewidoczne drzwi, za którymi znajdował się nisko
sklepiony korytarz. — Wyjaśniliśmy, co i jak, i odczepili się...
— Jasne. — O mały włos uderzyłbym czołem w nadproże, schyliłem się w
ostatniej chwili. — Słuchaj, Książę, znasz Wienię?
— Którego? — obejrzał się na mnie Duńczyk, zwalniając kroku.
— Pomocnika Jana Karłowicza.
— Znam, a co?
— Przepadł ostatnio. Mówią, że wdał się w interesy z jakimś jednookim
myśliwym.
— Popytać u naszych?
— Byłoby nieźle.
— Nie ma sprawy. — Hamlet otworzył pomalowane na biało drzwi, przepuścił
mnie przodem.
— Witam wszystkich — powiedziałem do trzech facetów siedzących przy
niewielkim okrągłym stole, ustawionym na środku zawalonego stelażami i
kartonowymi pudłami składziku. Pod sufitem wisiała prawie całkiem rozładowana
czarodziejska kula, przez co światło było mętne i żółte, na stole walały się karty.
— Czołem! — machnął ręką Stas Kalinnik, wysoki niezgrabny chłopak o
długich włosach, który zarabiał na życie poszukiwaniem wszystkiego, za co klienci
byli mu gotowi płacić brzęczącą monetą. Zaginieni krewni, zbiegli dłużnicy,
zagubione, a często banalnie skradzione kosztowności, Stasa mało ciekawiło,
dlaczego kogoś lub coś kazali mu znajdować. Najbardziej nurtowało go pytanie o
terminowe i rzetelne rozliczenia. W okularach z grubymi szkłami zupełnie nie robił
wrażenia człowieka niebezpiecznego, ale jakoś żadnemu z jego klientów nie
przychodziło do głowy spóźniać się z zapłatą.
Filip Gorodowski i Borys Jary rzucili karty i w odpowiedzi tylko kiwnęli
głowami, a Sielin postawił na stole trzylitrową bańkę z piwem i skierował się po
dodatkowe krzesło. To, że gracze położyli na nim wierzchnie okrycia, mało go
zainteresowało.
— Mamy tutaj piwa się napić czy pogadać o poważnych sprawach? —
chmurnie popatrzył na Denisa nieco przygarbiony Gorodowski i poprawił zawinięty
pod bluzę kołnierz koszuli. Wiecznie senne, czarne oczy jak zawsze miał
półprzymknięte, ale nie należało liczyć na nieuwagę i roztargnienie tego człowieka.
Specjalnością Filipa było odzyskiwanie długów, w takiej zaś profesji nie ma miejsca
dla ślamazarnych typów. A Gorodowski zaczął pracę na długo przed moim
pojawieniem się w Forcie.
— Jedno nie wadzi drugiemu. — Jary rozsunął zamek sportowej bluzy,
przechylił bańkę i nalał sobie piwa. Zaczynałem mieć wrażenie, że ten chuderlawy
kurdupel nigdy nie odmawia alkoholu, nawet w nadmiarze, ale mimo to na
profesjonalizm jego usług nikt jak do tej pory nie narzekał. A ponieważ plotki o tym,
że jest przede wszystkim dyspozytorem kilku pracujących pod jego skrzydłami
najemnych morderców, jak najbardziej odpowiadały prawdzie, każdy, najmniejszy
nawet błąd mógł skutkować szubienicą. Ale skoro wciąż był pośród nas...
— Jak dla kogo — wyburczał Gorodowski.
— Chcesz? — Jary zwrócił się do mnie, nie zwracając uwagi na fochy kolesia.
— Nie, muszę spasować. — Usiadłem, zebrałem w stopkę leżące na stole
karty.
— Mnie nalej — poprosił Sielin.
— Po koniaku? — Hamlet spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Wywietrzeje — odparł lekkomyślnie Denis i postawił oswobodzone z
odzieży krzesło obok mojego. — Sopel, weź sobie spod stołu butelkę, specjalnie dla
ciebie kazałem nalać ciemnego.
— Niepotrzebnie. — Zajrzałem pod stół, gdzie rzeczywiście stało półtora litra
czarnego piwa. — Wystarczy mi na dzisiaj...
— Wywietrzeje — mruknął Duńczyk.
— Słuchaj no, mordo kaukaska, nie gadaj bzdur, co? — wściekł się Denis. —
Już nawet szklaneczki piwa nie wolno wypić...
— Ty, słowiański szowinisto, już na tydzień do przodu wypiłeś swoją dawkę
— odparł Hamlet niewzruszony.
— Gdzie tam na tydzień. Na miesiąc! — poparł go Stas i spróbował
powstrzymać Jarego, który jednak zdążył napełnić jego pokal. — Gdzie mi tutaj?
Muszę jeszcze popracować...
— Wszyscy musimy. — Kurdupel nie słuchał go, sięgnął po szkło
Gorodowskiego. — Na razie się napijemy...
— Czort z wami, nalewaj. — Hamlet w końcu machnął ręką na ten bajzel. —
Tylko bez powtórek!
Zważyłem w ręku zimną butelkę, niepewnie odkręciłem nakrętkę. Nie
powinienem w zasadzie... Chociaż, z drugiej strony, do południa zdążę się jeszcze
pięć razy przespać. A poza tym nie muszę przecież wychlać od razu wszystkiego,
mogę sobie zostawić na wieczór. Właśnie! Tak zrobię...
— Co z nimi w końcu ustaliliście? — spytał Gorodowski.
— Nic, a niby co mieliśmy ustalać? — Sielin jednym haustem wypił dobrą
jedną trzecią szklanki. — Posłaliśmy chłopaczków do diabła...
— Będą kłopoty? — dopytywał się Jary, rozlewając ostatki piwa z bańki.
— Nie myślę, żeby Żylin chciał pójść na konfrontację. — Hamlet pokręcił
głową. — Dostatecznie wyraźnie opisaliśmy im następstwa.
— Jasne. — Borys schował naczynie pod stół. — W takim razie po co się
zebraliśmy?
— Stas, wyłuszczaj — poprosił Duńczyk, który oczywiście zrozumiał
dźwięczący w słowach kurdupla przytyk dotyczący mojej obecności.
— Od którego momentu? — Kalinnik schował okulary do pochewki.
— Tak, żeby wszyscy zrozumieli. — Gorodowski wpatrzył się w pokal z
piwem.
— Tydzień temu Waleriewowi zaginął syn. — Stas zabębnił palcami po blacie.
— Waleriew? — przerwałem mu. — Ten komandor Bractwa? To on ma
dzieci?
— Ten sam — przytaknął Stas. — A bezdzietnych we władzach Bractwa ze
świecą szukać. Podwójne standardy...
— Nie przeciągaj — poprosił go kołyszący się na krześle Jary. — Co z tym
jego dzieciakiem?
— Chłopiec, dziesięciolatek, przepadł w zeszły piątek. Poszukiwania do
niczego nie doprowadziły, dlatego przedstawiciel Zakonu znalazł mnie i obiecał sto
rubli srebrem, jeżeli w ciągu trzech dni znajdę dziecko żywe.
— Ile?! — dopytał Sielin. — Ale ty masz cennik!
— Sam tyle zaproponował — westchnął Stas. — A ja nie miałem serca
odmawiać.
— Boisz się, że nie zdążysz? — ziewnął Jary. — Kiedyś wystarczał ci jeden
dzień.
— Nie w tym przypadku. — Kalinnik umoczył usta w piwie. — Musiałem się
powycierać po Forcie, pogadać z ludźmi. Ale punkt zaczepienia mam.
— To w czym problem? — nie dał mu dokończyć myśli Sielin. — Zasuwaj po
honorarium!
— Ale nie znalazłem chłopaka... — Stas wstał, przeszedł się od ściany do
ściany. — A Bractwo ludzi przy mnie umieściło, wiedzą teraz tyle, co i ja.
— Boisz się, że nie zapłacą? — Gorodowski potarł czubek nosa.
— Nie o to chodzi! — skrzywił się z niechęcią Kalinnik. — Przeleciałem
temat w tę i z powrotem i natknąłem się na bardzo ciekawe fakty. Mało kogo to w
sumie obchodzi, ale dzieci stale giną. Prawie każdego tygodnia.
— W Forcie jest tyle dzieci? — zdziwił się Sielin.
— Wystarczająco. — Stas znów usiadł. — I wszystko można by zrzucić na
zwykły zbieg okoliczności, ale nie w tym rzecz. Nikt na razie nie dodał dwóch do
dwóch, ale giną dzieci i wyrostki z wrodzonymi zdolnościami magicznymi. Te, które
urodziły się już tutaj.
— I co ci się udało ustalić? — Hamlet pojatrzył z uwagą na okularnika.
— Ze zniknięciami jakiś związek ma Komuna — odkrył karty Kalinnik. — A
Bractwo teraz o tym wie.
— Nie, na pewno ci nie zapłacą — doszedł do jedynego logicznego wniosku
Jary. — Co proponujesz wobec tego?
— A w cholerę z tymi pieniędzmi, dostawałem i tak niezłą dniówkę. — Stas
znowu wstał. — Po prostu czuję, że to brudna sprawa.
— Ale po co komunardom dzieci? — Gorodowski w zamyśleniu potarł skroń.
— Chcą zrobić Gimnazjonowi konkurencję?
— Nie przypuszczam — odparł Kalinnik. — Nikt nigdzie nie widział
zaginionych dzieci.
— Ale też okropieństwa opowiadasz — rzekł Sielin, nie kryjąc drwiny. — Co
nam do tego? Chyba nie znajdujemy się w grupie ryzyka, co? Po co nam to wszystko
mówisz?
— Sam nie wiem tak naprawdę. — Stas oparł się rękami o stół. — Nie wiem i
tyle. Mam pewność tylko co do jednego — szykuje się poważna rzecz. Bractwo, jak
sądzę, dawno już coś podejrzewało, bo moje ustalenia przyjęli za pewne, nie żądając
dowodów. I obawiam się, że nie chodzi o syna Waleriewa. W ogóle mam wrażenie,
że trzeba by ten temat przepracować.
— Bractwo samo wszystko przepracuje — uśmiechnął się Denis. — Po
Komunie nawet smród nie zostanie, jeśli uznają, że tak należy.
— A ty co powiesz, Sopel? — Hamlet postanowił zasięgnąć mojej opinii.
— Nie zostanie. — Ani przez chwilę nie wątpiłem w prawdziwość słów
Sielina. Dopiłem resztkę piwa ze szklanki. — Tylko kiedy, oto pytanie. Wczoraj
Drużyna robiła porządek z Triadą, wątpię, żeby bracia pod nosem wojewody
zdecydowali się teraz robić rozpierduchę. Nie przy obecnym układzie sił.
— A jednak dzisiaj chcą zacząć. — Stas oparł się o ścianę, przymknął oczy. —
Myślę, że jest sens, korzystając z szumu, spróbować coś wywęszyć. Tylko trzeba by
wziąć się do roboty już teraz, bo do południa Bractwo gotowe sprawę załatwić.
— Jak dokładnie? — Denis zmarszczył brwi.
— Nie wiem. To co będzie?
— Beze mnie — od razu odezwał się Jary. — Mam bardzo ważne terminowe
spotkanie.
— A warto na nie iść? — spytał z niezrozumiałym dla mnie podtekstem
Hamlet. — Może na razie odłożyć?
— Warto, bez wątpliwości. — Borys wstał, podszedł do zwalonych przez
Sielina na kupę ubrań, wyciągnął krótką puchową kurtkę. — Wy też nie
zapominajcie o czasie.
— Nie zapomnimy. — Gorodowski znacząco pokiwał głową. — Stas, jesteś
pewien swoich przeczuć?
— Z nich żyję — odparł zapytany, podniósł z podłogi swój długi płaszcz. —
Co decydujecie?
— No i co z tobą zrobić? — westchnął ciężko Hamlet. — Denis, zostaniesz na
gospodarstwie?
— A gówno, idę z wami! — Sielin podszedł do zamontowanego w ścianie
sejfu, zaczął dopasowywać właściwy klucz. — Śliski, spluwę masz ze sobą, osłonisz
w razie czego?
— Z drzewa spadłeś? — Zakręciłem butelkę, z trudem odmawiając sobie
kolejnej porcji piwa. Powinienem trochę przystopować. Ale też dobre jak jasny
gwint! Widząc, co wyciąga z pancernego wnętrza szafki, aż zagwizdałem. — Chcesz
z tym wlec się przez połowę Fortu?
— Nie pękaj, mamy pozwolenia. — Zarżał, przypinając do paska spodni
kaburę ze stieczkinem, takie same pistolety podał Gorodowskiemu i Duńczykowi.
— Nie, powiedzcie mi, po kiego grzyba w ogóle się tam wybieracie? —
Wstałem. Prawdę mówiąc, nigdzie mi się nie chciało iść. Lepiej by w cieple jakąś
partyjkę zrobić. — Przecież nie wiadomo nic konkretnego.
— No to sobie popatrzymy. — Filip zaczął zapinać długi płaszcz. — Jeśli Stas
mówi, że warto, trzeba brać to na poważnie.
— Dobra, ja lecę. — Jary skoczył do drzwi.
— Spadaj — ziewnął Sielin.
— Ubierajcie się szybciej — pogonił pozostałych Stas, wyjął z kieszeni
płaszcza napełnioną magią krótką drewnianą pałkę.
— Nie ucz ojca... — odgryzł się Denis, ale podniósł z podłogi swój kożuch.
Duńczyk, już ubrany, wyszedł w ślad za Jarym, a Gorodowski rozpytywał o
coś Kalinnika półgłosem.
Dziwni ludzie. Niby poważni, w ostatnim czasie bardzo zyskali na znaczeniu, a
wystarczyło, aby Stas powiedział o swoich domysłach, żeby jak mali chłopcy
poderwali się z miejsc i polecieli. Nie, Stas bez wątpienia miał talent i wyczucie i na
poszukiwaniach zęby zjadł, ale sprawy tak po prostu się nie rozwijają. A może po
prostu czegoś nie wiedziałem?
— Sopel? — Sielin zamknął sejf, klepnął mnie w ramię. — Zasnąłeś?
— Coś w tym rodzaju. — Westchnąłem. — Po co wam jestem potrzebny?
— A co, zajęty jesteś? — Denis skierował się do wyjścia.
— Nie tak zaraz. — Nie zamierzałem opowiadać ściem na temat swoich
niecierpiących zwłoki obowiązków.
— No to się przejdziesz, odetchniesz świeżym powietrzem. — Denis wyszedł
ze składziku zaraz za mną. — Czegoś taki zgęziały?
— Bo nie mam ochoty zasuwać piechotą przez pół miasta — przyznałem.
— A kto tu się gdzieś wybiera na autonogach? Zaraz weźmiemy sanie i
pomkniemy z wiatrem — odpowiedział. — A ty nam jesteś potrzebny, Sopel. Dla
legitymizacji. Znasz takie słowo? Teraz wszyscy są nerwowi, nawet z licencją
niezbyt poręcznie łazić po ulicach pod bronią.
— No i miałeś już do czynienia z komunardami. — Hamlet pojawił się nie
wiadomo skąd w półmroku korytarza. — Sam wiesz, że osobiste kontakty to ważna
sprawa.
— Pójdę się tylko odlać. — Udałem, że ich wyjaśnienia w pełni mnie
satysfakcjonują. Coś jednak ściemniali. I coś mi się zdawało, że Hamlet z
Gorodowskim wiedzą o wiele więcej, niż chcą powiedzieć.
— To leć, a potem od razu do wyjścia, będziemy czekać. — Sielin klepnął
mnie w plecy.
— Dobra.
Szybko załatwiłem, co trzeba, skierowałem się do wyjścia i już w drzwiach
zderzyłem się z próbującym wejść Napalmem.
— O, Sopel — zdziwił się. — Po śniadanku?
— Praktycznie po obiedzie. — Zaśmiałem się.
— Dlaczego nie przyszedłeś po mnie?
— Od samego rana biegam w sprawach.
— Rozumiem. — Piromanta nie wchodził do środka, razem ze mną wyszedł na
ulicę. — Słuchaj, a co to za bałagan był wczoraj na twoim piętrze?
— Nic wielkiego. —Skrzywiłem się i wyjąłem plastikową butelkę. — Chcesz?
— Nie za wcześnie? — zdziwił się Napalm. — W dodatku na dworze... Można
się przeziębić.
— A ja się napiję. — Wziąłem kilka łyków, otarłem wargi, zamknąłem butlę i
schowałem ją z powrotem do kieszeni kufajki. Dobrze. Po raz pierwszy od długiego
czasu poczułem w głowie niezwykłą lekkość, a i rozgrzałem się wreszcie. Na dworze
mróz, a mnie ani trochę nie zimno. I pomyśleć, że wystarczyło po prostu napić się
piwa.
— Sopel! — wrzasnął oparty łokciami o tył sań Sielin. Hamlet z Kalinnikiem
siedzieli obok siebie, a Gorodowski trzymał wodze dwóch dużych koni. — Długo
mamy czekać?
— Idę. — Machnąłem do niego ręką. — Napalm, a ty jakie masz teraz plany?
— Tak w ogóle chciałem zjeść tutaj.
— Jeszcze zdążysz. — Ruszyłem do sań. — Jedziemy.
— Dokąd? — Zamrugał zaskoczony.
— Jak to dokąd? Przejechać się!
— Daj mi spokój, Sopel, jak chcę jeść.
— No dobra, skoro tak... — Pomysł zabrania go z sobą wydał mi się bardzo
dobry, ale przecież nie zmuszę go na siłę.
— A dokąd się wybraliście? — Piromanta, słysząc w moim głosie
niedopowiedzenie, zainteresował się jednak.
— Nawinęła się mała chałturka. — Zatrzymałem się. — Może wpadnie trochę
grosza. A może i nie...
— Będzie potem czas na obiad?
— Oczywiście. — Wlazłem do sań, usiadłem obok Denisa.
— No to jedziemy.
— Poznajcie się, to mój kolega, Napalm — przedstawiłem piromantę. —
Denis, Hamlet, Stas i Filip.
— Znamy się — burknął siedzący na koźle Gorodowski. — Nie marzniesz
już?
— Nie marznę. — Piromanta zasiadł obok Stasa, demonstracyjnie rozpiął
skórzany tużurek.
— Dobrze ci — powiedział Filip i uderzył wodzami.
Koniska ruszyły, sanie wyjechały na ulicę, skrzypiąc płozami. Gorodowski nie
popędzał zbytnio zwierząt, ale i tak szybko nabraliśmy niezłej prędkości. Oczywiście
w porównaniu do pieszych.
— Będziesz? — Odpiłem trochę, podałem półtoralitrówkę Sielinowi.
— Nie. Za zimno.
— Daj sobie na wstrzymanie, Sopel — upomniał mnie patrzący z ukosa na
piromantę Hamlet. — Sam powinieneś wiedzieć, że teraz nie w porę...
— Powinieneś wiedzieć, ale nalej. — Uśmiechnąłem się. Dlaczego wcześniej
się nie domyśliłem, że należy się napić? Życie od razu stało się łatwiejsze, sytuacja
nie wydawała się już taka beznadziejna. Chociaż z Jałtina i tak flaki wypruję... Przez
okropne wspomnienia humor mi skisł zupełnie jak mleko na upale, więc musiałem
wypić jeszcze. Pomogło, choć trzeba uczciwie powiedzieć, że nie tak do końca...
Bez zatrzymywania przejechaliśmy prawie cały Czerwony Prospekt, a ponure
szare budynki patrzyły za nami ciemnymi kwadratami okien. Z rzadka padające z
prawie zupełnie czystego nieba śnieżynki lodowatymi ostrzami kłuły skórę, ale teraz
miałem przed nimi znakomitą tarczę: kiedy chłopaki o czymś tam między sobą
dyskutowali, ja metodycznie nasączałem się piwem. Chociaż co znaczy —
nasączałem? Nie, nie miałem ochoty się upić. Po prostu nagle spadł na mnie święty
spokój i żądał, abym jakoś wymalował tę szarą rzeczywistość na różne kolory
pozytywnymi emocjami. A piwo... to sposób na podniesienie nastroju...
Nie dojeżdżając do skrzyżowania z Bulwarem Południowym, Gorodowski
skręcił w boczne uliczki i niebawem dotarliśmy do czteropiętrowego budynku
zajmowanego przez Komunę. A dokładniej dotarlibyśmy, gdyby przejazdu nie
pilnowali bracia. I nastawieni byli jeszcze poważniej niż zwykle — w naszą stronę
skierowało się nie tylko kilka kusz „ognistych ulów”, ale i nowoczesne czaromioty.
Do tego bez specjalnego wysiłku udało mi się dostrzec okrywające żołnierzy Bractwa
czary ochronne.
— Poczekajcie. — Kalinnik zeskoczył z sań, podszedł do dowodzącego
kordonem oficera. Po wysłuchaniu Stasa wysoki mężczyzna w narzuconym na
kożuch długim płaszczu przyjrzał się nam bardzo uważnie, ale kazał wszystkich
przepuścić.
— Co oni kombinują? — spytał Gorodowski, pochylając się do Stasa, który
stanął na płozie, nie zamierzając wchodzić do sań.
— Otwórz oczy! Nie widzisz? Szturm szykują — syknął w odpowiedzi
zniecierpliwiony Kalinnik. — Spóźniliśmy się.
I rzeczywiście — siedziba Komuny z zabetonowanymi oknami znajdowała się
w oblężeniu. Co więcej, bracia, wiedząc o istnieniu podziemnych korytarzy
łączących ze sobą najbliższe domy i centralny budynek, otoczyli także cały
przylegający do nich obszar.
Zdaje się, że na razie jeszcze prowadzono rozmowy, więc podciągnięte do
sąsiadujących budynków siły nie dostały rozkazu rozpoczęcia szturmu. Chociaż
znając skłonność wierchuszki Bractwa do rozwiązywania problemów za pomocą
brutalnej siły, ataku można się było spodziewać z minuty na minutę.
A narodu tu nagnali, jak na mój gust, aż za dużo. Dachy i górne piętra
budynków przylegających do włości komunardów okupowali strzelcy. Kilka
oddziałów jazdy było gotowych w każdej chwili rzucić się na chcącego
kontratakować przeciwnika. A grupujący się pod osłoną domów szturmowcy
sprawdzali amunicję i broń.
Broń, hm... Niektóre egzemplarze widziałem po raz pierwszy w życiu, chociaż
dość ściśle w swoim czasie współpracowałem z braćmi. Na przykład taki RPK z
gęsto usianą srebrnymi runami lufą tyle miał wspólnego ze zwykłym automatem, co
podsunięte na czołowe pozycje kawałki zalanych magiczną energią rur z
granatnikami. To znaczy nic zupełnie.
— Hej tam, stać jeden z drugim! — wrzasnął do nas wymachujący
chorągiewką w czerwono-czarną kratę koordynator piechoty, a do sań natychmiast
podbiegło dwóch braci.
— Jestem tutaj na zaproszenie... — zaczął objaśniać nasze przybycie Kalinnik,
ale zaraz zamilkł, obawiając się, że jeszcze moment, a w głowę trafi go bełt.
— Zostawić! — rozkazał szeregowcom koordynator, a ci od razu opuścili
wycelowane w naszą stronę kusze. Oficer machnięciem flagi rozkazał niewielkiemu
oddziałkowi ciągnącemu małą balistę obejść niebezpieczne miejsce, a potem
odwrócił się do nas. — Wiem doskonale, dlaczego tutaj jesteście, więc nie zabierajcie
bez potrzeby mojego czasu i zajmijcie miejsca wśród gapiów.
— To znaczy? — spytał bardzo spokojnie Gorodowski.
— Za kordonem! — wrzasnął oficer, podniósł do ust gwizdek i wydał wysoki
trel, poganiając taszczących coś braci.
W tym momencie przebiegły mi po skórze mrówki, a rozchwiane od mocnego
uderzenia magicznej mocy pole natychmiast wyrzuciło z krwi calutki alkohol.
— Zawracaj! — krzyknąłem, ale zanim Gorodowski zdążył cokolwiek
uczynić, wokół nas w szalonym tempie rozkręcił się chaos szturmu.
Szare niebo nad dachem głównego budynku Komuny przecięły purpurowymi
liniami trzy pentagramy, z których wysypali się uzbrojeni po zęby bojownicy
Bractwa. Zaraz zagrzmiało kilka wybuchów, ziemia poruszyła się pod nogami, a
zaprzężone do sań konie stanęły dęba. Cegły, którymi zamurowano okna, tajemnicza
siła wepchnęła do środka, a chwilę później w pomieszczeniach zakłębil się kurz.
Kawałki cegieł i pustaków jak szrapnele straszliwym szkwałem przeszły po
pokojach, a kusznicy, pomimo zupełnego braku widoczności, zaczęli ostrzeliwać
wypełnione czarnym dymem wnętrze. Powietrze od razu przeszło ostrą wonią
czarodziejskich ziół, a bracia, kręcący się do tej chwili jakby bez celu, nagle runęli do
ataku.
Jednak komunardzi nie poddali się bez walki. Z budynku wyleciały
śmiercionośne czary i w mgnieniu oka zmiotły ochronne zaklęcia czarodziejów
Bractwa, a pędzący z przodu bojownicy z grup szturmowych zamienili się w popiół,
który osypał się na ziemię. Z wyrwanych okien zagrzechotały serie, a na dachu
rozgorzała zacięta walka i kilku ogarniętych płomieniami braci spadło na ziemię.
Zupełnie jakby w odpowiedzi na te próby odroczenia nieuchronnej kapitulacji,
gdzieś od strony Bulwaru Południowego nadleciał, siejąc czadzące iskry, zgęstek
czarnego ognia, który wbił się w węższą ścianę domu, zamienionego przez
komunardów w twierdzę. Potworny wybuch spowodował, że betonowe płyty
poleciały na wszystkie strony, boczne wejście złożyło się, jakby zostało zbudowane z
kart, a wzniesione w powietrze tumany pyłu powoli osiadały na ziemi.
— Jedź! — Hamlet zawył wprost do ucha Gorodowskiego, kiedy ściana
budynku obok nas drgnęła od trafiających w nią czarów bojowych i zaczęły się sypać
cegły. Ale Filip sam się już zorientował, że sprawa paskudnie wygląda. Jakoś
poskromił wierzgające konie, zawrócił i skierował się za najbliższą czteropiętrówkę.
— Gdzieżeś mnie przywlókł?!!! — wrzasnął Napalm, gdy tylko Gorodowski
zatrzymał konie.
— Zamknij się! — ryknąłem w odpowiedzi i dodałem parę słów nienadających
się do druku. W tej chwili nastąpił wybuch — sto metrów od nas podniosła się
fontanna śniegu, a w wyrwany otwór natychmiast rzucili się bracia, więc piromanta
nie dosłyszał dokładnie, co mówiłem. To i lepiej. — Hamlet, dokąd teraz?
— Uspokójcie się. — Sielin wyjął papierosa. — Trzeba decydować, czy
zostajemy, czy spadamy.
Nad nami zaterkotał automat — albo bracia postanowili skorzystać z broni
palnej, albo komunardzi odpierali atak.
— Sopel, można jakoś dotrzeć do środka, omijając braci? — Duńczyk schował
głowę w ramiona.
— Jest pewien wariant — przyznałem, rozglądając się czujnie na boki. Nie
miałem ochoty leźć w tę rzeźnię, ale najwyraźniej nie mogło mnie to ominąć. Też
byłem bardzo ciekaw, co tak zaniepokoiło Bractwo. Przecież nie zaginięcie syna
komandora. Tak szeroko zakrojona operacja mogła okazać się brzemienna w skutki
dla Zakonu, który ostatnio stracił sporo wpływów. Jak by nie patrzeć, większość
tutejszych mieszkańców nie miała z Komuną nic wspólnego.
— Mów wreszcie, nie męcz duszy — popędził mnie Duńczyk.
— W tym tutaj domu jest podziemne przejście. — Wskazałem sąsiedni
budynek. — Jeśli bracia go nie wyniuchali, możemy spróbować z niego skorzystać.
— Dokąd prowadzi? — Sielin wyjął z kabury stiecz-kina.
— Do głównego budynku. Ale tam są zawsze zamknięte drzwi.
— Szlag z nimi. — Filip zeskoczył z kozła. — Stas, zostań tutaj.
— A warto się tam w ogóle pchać? — spytałem i zaraz wzdrygnąłem się od
wybuchu, który zmiótł śnieg z dachu. — Przecież się spóźniliśmy!
— Niekoniecznie. — Hamlet także wydobył swoją spluwę. — Opowiesz, co
tam jest, czy z nami pójdziesz?
— A na cholerę?!!!
— Trzeba.
— Pójdę, skoro trzeba, co robić. — Poddałem się, zacząłem sprawdzać wrzosa.
Przecież i Hamlet, i Sielin nie raz za mną stawali. Jeśli jestem im potrzebny, pójdę.
Ale potem poważnie sobie pogadamy. — Napalm, zostaniesz ze Stasem?
— Nie, ja z wami — odparł piromanta, czujnie rozglądając się na wszystkie
strony. Całkiem rozsądnie uznał, że ryzyko oberwania zabłąkaną kulą jest o wiele
większe na dworze niż w podziemiu.
— O! Swój chłop! — Sielin klepnął go w plecy, nie bardzo kontrolując siłę
uderzenia. — Masz u mnie trzy litry piwa!
— Trzymam za słowo — uśmiechnął się Napalm, który zatoczył się do przodu.
— Szybciej — niecierpliwił się Gorodowski — zanim nas tutaj zjedzą. Sopel,
mów, co i jak.
Oczywiście nic sensownego powiedzieć nie zdążyłem. Nie dość, że byłem tam
jeden jedyny raz, to jeszcze okoliczności rozmowom niezbyt sprzyjały.
— Z drzwiami co zrobimy? — spytałem, gdy zeszliśmy do piwnicy i
przeleźliśmy przez rury do małego kącika, gdzie pod zardzewiałą żelazną listwą
znajdowało się ukryte przejście.
— Są jakieś pomysły? — wymamrotał Filip. Patrzył w prowadzącą w dół
betonową rurę z wmurowanymi w ścianę żelaznymi stopniami. Nieoczekiwanie dla
wszystkich zaczął schodzić po stopniach tej drabiny samoróbki. Klnąc w duchu,
polazłem za nim.
Moja pomoc okazała się zbędna. Gorodowski przyczepił do zamka ładunek
kierunkowy, a potem odbiegł w przeciwległy koniec niewielkiego bunkra
oświetlonego migającą czterdziestokaratową lampą. A żarówka to przygasała, to
rozświetlała się wcale nie przez spadki napięcia, bo Gorodowskiemu nie udało się
odpalić ładunku za pierwszym razem przy pomocy pilota.
Kiedy naciskał niedziałający przycisk, miałem dość czasu, aby do mnie
dotarło, że zaraz tutaj nastąpi wielkie bum, więc odwróciłem się i zatkałem uszy.
Spełniło to swoją rolę i huk eksplozji w zamkniętym pomieszczeniu nie wydał się aż
tak głośny. W głowie, rzecz jasna, zadzwoniło, ale przeżyłem już gorsze rzeczy.
Wyrwane z zawiasów masywne drzwi wpadły do wartowni, a ja wskoczyłem
do zadymionego pomieszczenia zaraz potem. Zjadliwa spalenizna jadła oczy, ale od
razu nie mogło być wątpliwości, że bracia byli tu przed nami. Jeden strażnik leżał na
podłodze z rozbitą czaszką, drugiemu, ściskającemu w dłoniach myśliwską
dwururkę, z piersi wystawał bełt.
— Za mną! — Skoczyłem w wąski, ciemny korytarz. Chłopaki, dudniąc
obcasami po betonowej podłodze, runęli za mną.
Biec tędy bez najmniejszej nadziei na znalezienie osłony w razie natknięcia się
na komunardów było skrajnie niekomfortowo. Do tego gdzieś z oddali dobiegał
grzmot wybuchów, z sufitu sypał się tynk i zacząłem się obawiać, że nas w tym
przeklętym przejściu zawali gruz.
Ale nic, jeszcze kawałek i korytarz powinien się zrobić szerszy, zaczniemy
napotykać jakieś drzwi, uczyni się nieco spokojniej. Chociaż, z drugiej strony,
zwiększy się prawdopodobieństwo trafienia na gospodarzy.
Spokojniej się jednak nie zrobiło, wręcz przeciwnie — w suficie pojawiła się
wielka dziura, z której zwisały trzy nylonowe liny. Nieco dalej leżało pięć trupów:
dwóch braci i trzech strażników. Zapewne żołnierze Bractwa nie spodziewali się
trafić tutaj na opór. W dodatku znajdowali się w niekorzystnej pozycji, zjeżdżając na
linach. Nie mieli szczęścia, jednym słowem.
— Macie jakieś światło? — Przeskoczyłem nad ciałami, podszedłem do
zabezpieczonego kratą otworu drzwi i zatrzymałem się. Gdybyśmy pobiegli dalej,
moglibyśmy naciąć się na strzelaninę.
— Osłaniaj mnie — rozkazał Hamlet. Wyjął elektryczną latarkę, oświetlił
prowadzące gdzieś w ciemność przejście. Nikogo nie było.
Pobiegliśmy więc dalej. Jeden oświetlał podejrzane miejsca, drugi osłaniał, aż
pozostali minęli potencjalnie niebezpieczny kawałek korytarza. Zamkniętych drzwi
nie ruszaliśmy, starając się jak najszybciej pozostawić je za sobą. Bracia też się
śpieszyli, podążając tędy...
— Dokąd chcecie dotrzeć? — Zatrzymałem się na rozgałęzieniu korytarzy,
patrząc czujnie w głąb schodzących się pod kątem prostym przejść.
— Wiesz, gdzie jest zejście na niższe piętra? — Gorodowski oparł się o ścianę.
— Chyba tak. — Nie wiedziałem na pewno, ale miałem pewne podejrzenia.
— To chodźmy.
Skręciłem w lewo, przeskoczyłem perfidnie czający się stopień i zaraz
wpadłem w prowadzący w bok korytarz. Za przegradzającą go kratą dostrzegłem
jakiś ruch i pistolet maszynowy praktycznie sam z siebie posłał w tamtą stronę długą
serię z jednego kąta w drugi. Nerwy.
— Tam jest krata i wartownia — powiadomiłem Gorodowskiego, kiedy
wróciłem za róg.
— To nic. — Przesunął się obok mnie, cisnął tam bojowy artefakt
przypominający kształtem zapalniczkę. Po chwili wyskoczyły ze środka języki
płomieni.
Gdy tylko ogień się wypalił, Hamlet rzucił się do przodu.
— Idziemy!
Gnałem za nimi. Przesadziłem kałużę roztopionego metalu — jedyne
wspomnienie po znajdujących się tutaj jeszcze przed chwilą żelaznych prętach.
Wycelowałem w leżące nieopodal ciało.
— Ten już jest gotów — uspokoił mnie Duńczyk, który podbiegł do ciemnych
otworów strzelnic na przeciwległej do wejścia ścianie. Wychodziło na to, że grupa
szturmowa skręciła gdzieś wcześniej. — Co teraz?
— Tędy. — Podbiegłem do drzwi w najdalszym kącie wartowni i w tej chwili
po korytarzu przewalił się szkwał wyrywającej się na wolność magicznej energii.
Umieszczone pod sufitem lampy imitujące światło dzienne najpierw oślepiająco
rozbłysły, a potem wybuchły, posypało się na nas pokruszone szkło. Odruchowo
zasłoniłem się tarczą zaklęć ochronnych i tylko dlatego druga fala narastających
czarodziejskich pól nie uczyniła mi prawie żadnej krzywdy. Co się dzieje? Chociaż
jeśli wziąć pod uwagę agregaty, jakie widziałem podczas wizyty tutaj u Kulawego
Borii, nie powinienem się dziwić.
— Co to za świństwo? — Sielin splunął krwawo.
— Trzeba zawrócić — zaproponował Napalm, chwiejąc się lekko. Beton
wyraźnie wibrował pod nogami.
— Sopel? — Gorodowski chciał usłyszeć moje zdanie. — Co powiesz?
— To wasze zejście. — Wyjrzałem za drzwi, pokazałem mu wypalony otwór
w podłodze. Co ciekawe, dziura była doskonale okrągła. W dodatku ktoś wbił w
ścianę potężny hak z obwiązaną na nim liną.
— Robota braci? — spytał Duńczyk, zaglądając ostrożnie w otwór.
— Zapewne, ale trafili tutaj innym korytarzem. — Przeskoczyłem nad dziurą i
od razu odbiegłem od niej jak najdalej. Koncentracja magicznej energii w dole
przechodziła wszelkie wyobrażenie. Czegoś takiego nie doświadczyłem nawet na
Północy. Uch, nie bez powodu Bractwo rwało właśnie tutaj. Moi przyjaciele też
ciągnęli jak muchy do miodu. — Wy jak sobie chcecie, ale ja tam nie wlezę.
— Filip, osłaniaj. — Hamlet chwycił linę, omotał ją wokół nogi i zsunął się na
dół.
— Denis, czekaj tutaj — polecił Gorodowski, zanim poszedł w ślady
Duńczyka.
— Napalm, idziemy — zawołałem piromantę, kiedy udało mi się odzyskać
równowagę po kolejnym wstrząsie. Wyglądało na to, że walczący zbliżają się do nas.
Trzeba by zdążyć zabrać się stąd, zanim bracia podsmażą nas jak szczury do spółki z
komunardami. Zakon ewidentnie nie był nastawiony na pertraktacje z przeciwnikiem.
— A wy dokąd? — Sielin przebiegł za nami parę kroków, schował się w
głęboką niszę w ścianie korytarza. Miejsce wybrał sobie bardzo dobre: nieliczne
ocalałe lampy zaczęły migać coraz częściej i dostrzec kryjówkę można było dopiero
z bliska.
— My zaraz! — Nie zapominając rozglądać się na boki, skoczyłem do
pokoiku zajmowanego przez Kulawego Borię. Jeśli udałoby się go wziąć żywcem,
Hamletowi oko zbieleje z zazdrości. Wtedy będzie musiał chcąc nie chcąc odsłonić
karty. Przecież to jasne, że miał jakieś bardzo ważne powody, żeby tu się pchać.
Powody, których z jakichś przyczyn nie raczyli mi wyjawić...
A nawet jeśli nie puści farby, nie szkodzi. Sekciarze taki podarek przyjmą z
niewysłowioną wdzięcznością. Jeżeli ktoś mógłby służyć im konsultacjami na temat
przybojów energii, to tylko Kulawy.
Do klitki Borii dobiegliśmy z Napalmem, nie natykając się na nikogo po
drodze. I dotarliśmy na miejsce, trzeba powiedzieć, bardzo w czas: wzmocnione
stalowymi sztabami drzwi zaczęły się właśnie uchylać. Nie wahając się ani chwili, z
całej siły wpasowałem w nie obcas. Poczułem, jak solidne deski uderzają o coś.
Oberwawszy żelazną nakładką w czoło, Boria odleciał w głąb pomieszczenia,
rozciągnął się na podłodze, a podnieść już nie zdążył, bo kopniakiem podciąłem mu
ręce i zwaliłem się na niego całym ciężarem.
— Wszystko w porządku? — spytał Napalm.
— Zamknij drzwi! — warknąłem, wykręcając Kulawemu ręce za plecy. Boria
jak nic postanowił skorzystać z zamieszania, żeby się zmyć, ale jednakowoż trochę
się spóźnił. — Daj kabel!
— Jaki? — Piromanta skrzywił się od zapachu ozonu i rozejrzał nieco
oszołomiony po pokoju. A mógł się poczuć niepewnie: pod sufitem migotały lampy,
po wszystkich kątach sypały oślepiającymi iskrami wiązki przewodów, a na licznych
ekranach przeskakiwały w szaleńczym tempie cale szwadrony zer i jedynek.
— Obojętnie! — Naciągnąłem Kulawemu na twarz jego własną czapeczkę
narciarską i nieco zwolniłem chwyt, czekając, aż piromanta utnie leżącym na stole
nożem kabel potrzebnej długości.
— Na cholerę ci on? Ze złota jest czy co? — zdziwił się Napalm, oglądając
uważnie odcięty kawałek.
— I ze srebra — burknąłem. Odciągnąłem Borii rękawy zimowej kurtki. —
Wiąż porządnie.
— Już. — Piromanta uklęknął przy mnie.
Znów gruchnęło, tym razem już znacznie bliżej. Jeden z monitorów zgasł, a ze
stojącej w kącie lodówki poszedł dym. Po wetkniętych w kryształową kulę prętach
przebiegły iskry, a drżący między nimi łuk elektryczny na moment przygasł. I od
razu w pomieszczeniu podskoczyła koncentracja magicznego pola. Komputery nie
wytrzymały przeciążenia, zaczęły eksplodować jeden po drugim, a oświetlenie
zupełnie wysiadło.
— Co za czort? — Napalm skończył wiązać ręce Borii, w świetle migoczących
w różnych kątach wyładowań elektrycznych dotarł do drzwi.
— Mnie o to pytasz? — Chwyciłem Kulawego za kołnierz, powlokłem za
piromantą. — Pomóż mi lepiej.
— Cicho bądź! Strzelają.
— Gdzie? — Opuściłem Borię na podłogę i przysłuchałem się. Rzeczywiście,
gdzieś niedaleko trwała zajadła strzelanina, prawie niesłyszalna przez trzaskające w
pomieszczeniu iskry.
— Gdzieś obok. — Napalm chciał się wysunąć na zewnątrz, ale chwyciłem go
za rękaw i odciągnąłem na środek pokoju.
— Przypilnuj gościa. — Odbezpieczyłem wrzosa. uchyliłem drzwi. Nie widząc
nic podejrzanego, wyszedłem na korytarz.
Kolejna seria rozległa się o wiele bliżej, a co najgorsze, strzelano właśnie tam,
gdzie Sielin został do osłony włazu. Nowa bieda...
Zza zakrętu wyskoczył komunard, na długą chwilę zatrzymał się. Bo jak miał
się nie zatrzymać, skoro taszczył na plecach rannego towarzysza? Tego zawahania
wystarczyło mi, żeby przeciągnąć po nim długą serią. Ranny, który dostał w bok
kilka kul, odleciał pod ścianę, a niewysoki osiłek, utrzymujący się nie wiadomo
jakim cudem na nogach, wyrzucił przed siebie rękę. Wciemności błysnął wystrzał z
pistoletu, a odchylona przez amulet kula o mały włos nie trafiła mnie w ucho, kiedy
zrykoszetowała od betonowych płyt. Sielin wybiegł zza węgła i z miejsca wsadził
komunardowi kulę w potylicę. Ten runął na ziemię jak podcięty, a trzymany przez
niego granat F-I, podskakując, miękko dobił do ściany. Ufff... nie zdążył wyciągnąć
zawleczki...
— Uciekamy! — machnął do mnie stieczkinem Denis i podniósł z podłogi
granat. — Szybciej!
— Gdzie Hamlet? — Spojrzałem na zabitego przez Sielina człowieka i nagle
dotarło do mnie, że chyba go znam. Niestety, miał połowę twarzy zmasakrowaną,
więc dokładnie nie mogłem się zorientować. Zresztą w cholerę z nim. A co z drugim?
Szlag jasny, to dziewczyna! Kurważ mać!
— Opatruje tam Filipa. — Denis ostrożnie wyjrzał za załom. — Ci
wyskoczyli, jednego zdążyłem postrzelić, ale ten sukinkot trafił Gorodowskiego w
ramię i biedak spadł. Chodźmy! Szybciej!
— Osłaniaj mnie! — zawołałem, przekrzykując serię wystrzałów, i rzuciłem
się z powrotem do klitki Borysa.
Podłoga pod nogami zadrżała kilka razy, tynk pokrył się pęknięciami, a
naprężenie magicznych pól znów poszło znacznie w górę. Rzeczywiście powinniśmy
się pośpieszyć — im szybciej stąd uciekniemy, tym lepiej. Niedługo nie pomogą
żadne czary ochronne.
— Bierz go pod pachę i chodu — powiedziałem do Napalma, który właśnie
trzasnął wiercącego się Borię w tył głowy grubą książką.
— Co się dzieje? — Piromanta zarzucił na ramię nie wiem gdzie skrojony
plecak, pomógł mi wytaszczyć Kulawego na korytarz, w którym zgasły już wszystkie
elektryczne lampy.
— Wszystko w porządku. Napalm, a ty co, trofiejszczykiem zostałeś?
Zbieractwo uprawiasz?
— Nie, ten majdan był już przygotowany do wyniesienia. — Przystanął, żeby
złapać oddech.
— Gdzie się szlajacie? — warknął na nas Hamlet, który obwiązywał
Gorodowskiemu zranioną rękę porwaną na szarpie koszulą. Nie ograniczył się tylko
do opatrunku, na podłodze walało się kilka strzykawek.
— Wzięli języka — wyjaśnił Sielin i w tej chwili z dolnego poziomu przez
dziurę wyrzucono flary. Denis odskoczył, rzucił w otwór granat, a my w pośpiechu
zaczęliśmy się wycofywać z tego cholernego podziemia.
— A po co wlec ze sobą? — Pomagający mi wlec Kulawego Sielin rozkaszlał
się od wirującego w powietrzu pyłu. — Zastrzelić i z grzywki...
— Zapomnij, jest mi potrzebny — zaprotestowałem i na wszelki wypadek
dodałem: — Żywy mi jest potrzebny.
— Cholera z tobą — wychrypiał Denis.
Odgłosy szturmu nagle podejrzanie ucichły, ale po jakimś czasie znów
zagrzmiała cala seria wybuchów. Ściany trzęsły się jak w febrze i znów opanowało
mnie wrażenie, że sufit lada chwila zwali nam się na głowy.
Udało się. Chociaż mogło się to skończyć naprawdę nieprzyjemnie. Kiedy
wypadliśmy na zewnątrz i podbiegli do czekających na nas sani z Kalinnikiem,
zobaczyliśmy bardzo interesujący obrazek: w fasadzie domu pojawiły się szerokie
szczeliny, kilka płyt wypadło, a balkony posypały się na dół jak ulęgałki.
— Ależ wyglądacie — powiedział Stas, pomagając umieścić Gorodowskiego
na tylnej ławce. — Co się tam stało?
— Sielin ziewnął. — Hamlet zdjął nakrętkę z mojej butelki i łyknął piwa.
— Gdybym to ja ziewnął, zbierałbyś teraz resztki mózgu z podłogi — odgryzł
się Denis, przechwycił od Duńczyka butlę i dopił piwo.
— Wystarczy tego dobrego — ofuknąłem kompanów, kładąc Kulawego na
podłodze sań. — Spadajmy wreszcie!
— Za późno — mruknął Napalm i wyjął z kieszeni skórzanego tużurka
odznakę służbową.
— Co znowu? — Z początku nie zrozumiałem, ale odwróciłem się i
zobaczyłem spieszących do nas drużynników: trzech szeregowych i plutonowego.
— Ręce! — krzyknął na nas podoficer, ale widząc blachę, nieco się uspokoił.
— Wy tutaj czego?
— A wy czego? — odpowiedziałem pytaniem na pytanie, pokazując swoją
odznakę.
— A więc to tak — spasował plutonowy, a kiedy zobaczył nasze
zaszeregowanie do kontrwywiadu, opuścił automat. — Zabezpieczamy rejon przed
szabrownikami. Bractwo mieszkańców wygnało...
— A oni sami gdzie? — Rozejrzałem się, ale nie dostrzegłem ani jednego z
braci. Czyżby tak od razu po nadejściu Drużyny porzucili pozycje? Nie, prędzej
dostali to, po co tu przyszli. Żeby tylko ktoś podpowiedział, co też było tak ważne, że
spowodowało zmasowany atak? Bractwo naprawdę miało zbyt słabą pozycję, żeby
urządzać taką awanturę o jednego zaginionego chłopca.
— Odeszli w stronę Bulwaru Południowego — oświecił nas drużynnik.
— Skąd was się tu tylu wzięło? — zdziwił się Sielin, widząc podchodzące z
Czerwonego Prospektu oddziały Drużyny, które, idąc za przykładem braci,
zajmowały cały obszar znajdujący się pod kontrolą Komuny.
— Przerzucają nas od Chińczyków.
— No to bywajcie. — Machnąłem drużynnikom, klepnąłem w ramię Hamleta i
dodałem o wiele ciszej: — Jedźmy stąd jak najszybciej, zanim nas przyhaczą.
Sanie ruszyły, Duńczyk skierował konie prosto do Czerwonego. Jak się po
chwili okazało, nie tak łatwo było wyjechać z terenu otoczonego przez Drużynę. I
nawet nasze odznaki nie od razu pozwoliły się z tego wykaraskać.
Biorąc pod uwagę walającego się na podłodze sań komunarda, mieliśmy trochę
szczęścia. Gdybyśmy się chociaż jeszcze troszeczkę spóźnili, wsiąklibyśmy na dobre.
Na razie jednak naczalstwo nie zdążyło ściągnąć na plac niedawnego boju, młodsi
dowódcy nie mieli pojęcia, z czym to wszystko jeść. Szeregowcy w ogóle do nas nic
nie mieli. Tym bardziej że z dokumentami był u nas zupełny porządek. Chociaż
nacięliśmy się na jednego służbistę...
— Dokąd teraz? — Siedzący na koźle Duńczyk odwrócił się do nas, kiedy
wyjechaliśmy na Czerwony Prospekt. Obok, rycząc motorem, przemknął wóz
pancerny BRDM, zaraz za nim dwie wypełnione drużynnikami ciężarówki.
— Skręcaj w boczne ulice — poradził Gorodowski, krzywiąc się z bólu. —
Czerwony na pewno zamknięty.
— A co to nam przeszkadza? — zdziwił się Sielin. — Jesteśmy czyści...
— Zdechniemy, czekając, aż przerzucą posiłki — wyjaśnił Filip, a Hamlet na
następnym skrzyżowaniu skręcił z prospektu.
Boria, który pomału odzyskiwał przytomność, zaczął się kręcić, ale Napalm
kopnął go pod żebra ostrym czubkiem półbuta i Kulawy zaraz się uspokoił. Hamlet,
rozglądając się na boki, zatrzymał sanie w podwórzu zaniedbanego dwupiętrowego
domu, otarł pot z czoła i westchnął głośno.
— Jesteśmy. Dajcie złapać oddech.
Blady coś był.
— Książę, chodź na bok pogadać. — Wyskoczyłem z sań.
— A ty czego jeszcze? — zjeżył się Sielin. — Śliski, może później, co?
Musimy jeszcze Filipa odstawić do łapiducha.
— Dwie minuty — odparłem niecierpliwie, spojrzałem wymownie na
Hamleta. — No?
— Chodźmy. — Przekazał wodze Sielinowi, odszedł do rogu domu. — Czego
chcesz?
— Co się naprawdę dzieje? — Zbliżyłem się do niego.
— O czym mówisz? — Spokojnie wytrzymał mój wzrok.
— Nie podoba mi się, kiedy ktoś mnie wykorzystuje i udaje, że to nic takiego
— odparłem bez osłonek. — Że wykorzystują, to mi nawet wszystko jedno, w końcu
normalna rzecz, jesteśmy przecież przyjaciółmi, to i wolno. Ale nie trzeba robić
niewinnych minek i mydlić oczu, że wam ta wyprawa wyszła spontanicznie.
— Co chcesz ode mnie usłyszeć? — jakoś tak zbyt spokojnie zapytał Hamlet
ze wzrokiem utkwionym w ziemię. Coś się z nim naprawdę stało. Może załapał zbyt
dużą dawkę promieniowania?
— Po kiego grzyba była wam potrzebna wizyta w Komunie?
— Pamiętasz, jak pojawiły się podrasowane amulety?
— Pamiętam.
— Nie udało się znaleźć ich producentów. — Duńczyk uśmiechnął się,
nieoczekiwanie spójrzał mi w oczy. — Ale sam rozumiesz, że nie da się wszystkiego
ukryć. Ktoś coś chlapnie, ktoś się pochwali. W ogóle w wielu z naszych źródeł
informacji zapanowało przekonanie, że maczała w tym paluchy właśnie Komuna.
Nikt nie twierdził, że sami produkują te amulety, ale zbyt organizowali przez
podstawionych ludzi na pewno.
— A wam co do tego? — Zacząłem się powoli orientować, gdzie jest pies
pogrzebany.
— Interesuje nas wszystko, na czym można zarobić. — Właśnie takiej
odpowiedzi się spodziewałem. — Gdybyśmy mieli twarde dowody, zaraz Drużyna z
Bractwem rzuciliby się, żeby je podkupić. A gdybyśmy jeszcze położyli łapę na
technologii... Taka szansa zdarza się raz w życiu.
— Momencik. — Zacząłem się trochę uspokajać. — Skoro są takie
podejrzenia, dlaczego Drużyna po prostu nie przewróciła u nich wszystkiego do góry
nogani?
— Kiedy Gromow przechodził z Drużyny do Komuny, jako odstępnego
między innymi zażądał gwarancji całkowitego bezpieczeństwa dla siebie. Może miał
jakieś kompromitujące materiały. W ogóle, gdyby wojewoda napadł na Komunę,
sporo ludzi by się wystraszyło. A sytuacja polityczna w Forcie teraz nie sprzyja
urządzaniu takich imprez. Teraz Bractwo przekazało wojewodzie kartę przetargową.
Gromow ma przechlapane.
— Dobra, dobra — zaniepokoiłem się. — Skąd to wszystko wiesz?
— Jedźmy. Podrzucimy Gorodowskiego do uzdrawiaczy i spokojnie wszystko
obgadamy. — Muszę powiedzieć, że Hamlet bardzo niezręcznie próbował się
wykręcić od nieprzyjemnej rozmowy.
— Słuchaj no, Książę, znasz mnie ze sto lat. Mam wobec ciebie zobowiązania,
życie ci poniekąd zawdzięczam. Nie chcesz mówić, nie mów, nie jestem niewinną
dziewicą, żeby się zaraz obrażać. Ale jeśli okaże się, że coś jest nie tak, flaki
wypuszczę. Nie z wredności, ale pracować na ślepo to nie w moim stylu. Nie zależy
mi, czy mnie wykorzystują, ale nie cierpię grać w takim układzie w ciemno.
Hamlet machnął uspokajająco na denerwującego się Sielina i odwrócił się do
mnie.
— Tam były dzieci.
— Jakie, do kurwy nędzy, dzieci?! — Nic już z tego nie rozumiałem.
— Te, które ginęły. — Duńczyk odwrócił się. — Które zdążyły
wyrosnąć w tych podziemiach, ale nigdy więcej nie miały zobaczyć nieba nad głową.
— Co to za brednie?
— Żeby to były brednie. — Duńczyk skrzywił się. — W jednym z
pomieszczeń natknęliśmy się na dzieci. Do tej pory mnie trzęsie, rozumiesz?
— A skąd wiesz, że zawsze się tam znajdowały? — Prawdę mówiąc,
zdziwiłem się nastawieniem i nastrojem Hamleta. Jakiś był skwaszony.
— Myślisz, że jak ci wetkną w czaszkę elektrody, możesz dokądś sobie pójść?
Nie, Sopel, z wmontowanymi w ciało przewodami raczej nie pograsz w piłkę. Jeśli
cię jeszcze łańcuchami przykują do łóżka...
— Elektrody w głowie? — Nie mogłem uwierzyć. — Po co?!
— Mnie o to pytasz?
— A co mówiły dzieciaki?
— Nic nie mówiły. Przed nami przeszła grupa robiąca czystkę. — Hamlet
poszedł powoli w stronę sań. — Nikogo nie zostawili przy życiu. Z pół setki prycz
tam było. I niektóre maluchy na tych pryczach spędziły większość życia. Wiele
rzeczy zdarzyło mi się widzieć w ostatnich latach, ale najstraszniejszym koszmarem
są te elektrody. I starcze zmarszczki na dziecięcych buziach. Pomyśl nad tym w
wolnym czasie, Sopel. Pomyśl...
— Hamlet — spytałem zgorzkniałego przyjaciela — podrzucicie nas do
Niosących Światłość? To niedaleko.
— A trzeba? — Zatrzymał się.
— Trzeba.
— To podrzucimy, skoro trzeba.
— Dzięki.
— Słuchaj, Śliski. — Hamlet nagle odwrócił się i wskazał Kulawego. — Po co
ci on?
— Potrzebny. — Nie zamierzałem niczego tłumaczyć.
— Bardzo? — spytał, ściszając głos. Poprawił pas. — Nam byś go oddał.
— Pamiętasz, jak mi powiedziałeś o Leszym?
— Była taka sprawa.
— W zamian pomogą mi zejść z linii ognia.
Hamlet pokiwał tylko głową i wlazł na kozioł. Sielin przekazał mu wodze, a ja
pośpieszyłem się z wsiadaniem. W głowie mi szumiało od myśli, w całym ciele
łamało od nadmiernej dawki magicznego promieniowania, ale nie miałem go teraz
jak rozładować.
Tak, dzieci... Tak, przykute... Nie wiadomo dlaczego.
Próbowałem się uspokoić, ale na próżno, nie pozostawało nic innego, jak
wyrzucić niepokojące myśli z głowy. Tyle że Kulawy jednak walał się na podłodze i
patrzyłem teraz na niego zupełnie innymi oczami. Cóż, Boria, będziesz musiał się
porządnie wyspowiadać, chociażby po to, żeby pozostać przy życiu. Za nic nie
uwierzę, żeby nic nie wiedział o podłych procederach...
Sanie krążyły po podwórzach i uliczkach wśród czteropiętrowych budynków i
już wkrótce straciłem orientację, gdzie jestem. Hamlet był całkiem spokojny i tylko
raz, kiedy z przodu pojawił się zawalony śniegiem odcinek drogi, cicho zaklął przez
zęby. Musieliśmy zawrócić i objechać to miejsce. Po jakichś dziesięciu minutach
błądzenia po wąskich zaułkach minęliśmy dom ze świeżo wymalowanym szyldem
zakładu fryzjerskiego „Michel”, zardzewiałą wywieszką sklepu „Owoce i Warzywa”
i napacykowanym na sklejce wizerunkiem niebieskiego mamuta. Zaraz potem
dotarliśmy do skrzyżowania, przy którym znajdowała się rezydencja Niosących
Światłość.
— Wielkie dzięki! — pożegnałem towarzystwo i bez pomocy Napalma
wywlokłem Kulawego na chodnik. — Jeszcze się zobaczymy.
— Na pewno — kiwnął mi Duńczyk i uderzył konie lejcami.
Odprowadziłem wzrokiem sanie, zostawiłem Kulawego na śniegu i
podszedłem do bramy. Sięgnąłem do kołatki i zamarłem, bo lekki powiew przyniósł
wyraźny zapach Północy. Co to miało znaczyć?
— Napalm, czujesz coś?
— W sensie?
— Zapach.
— Mam katar. — Pociągnął zawalonym nosem.
— Wchodźcie już. — Widocznie wartownikowi znudziło się czekać na
stukanie i z własnej inicjatywy uchylił skrzydło. A nie, dostał rozkaz — za plecami
potężnego chłopa w brązowym chałacie, którego twarz przesłaniała maska z waty i
gazy, majaczył zatroskany czymś Oleg.
— Dokąd mamy pójść? — spytałem, ciągnąc razem z Napalmem Kulawego.
— A to kto? — spytał sekciarz.
— Gość. — Uśmiechnąłem się. A potem zagapiłem się na oficynę, której
ściany zniekształcały szarozielone plamy palącej pleśni. — A to co za cholera?
— Nie zwracaj uwagi. SES już zabezpieczyła teren.
— Tak? — Jakoś w to wątpiłem. Pierwszy raz widziałem, żeby paląca pleśń
rozrastała się ni z tego, ni z owego. Jeszcze za murami miasta jakoś to szło, ale nie w
obrębie Fortu! — To dlaczego wszyscy chodzą w maskach?
— Ja nie mam maski. — Oleg nie odpowiedział, zamiast tego wskazał mi
oficynę. — Czekają na ciebie.
— A...
— Sam odprowadzę do gościnnego. — Sekciarz zrozumiał mnie w pół słowa i
spytał Napalma ze złośliwością: — A nie próbowaliście postawić waszego gościa na
nogi? A może po prostu taszczenie go stanowi dla was punkt honoru?
— Wstawaj. — Piromanta lekko trącił nogą Kulawego, wydobył papierosa i
zapalił go pstryknięciem w palce. Na Olegu ta sztuczka nie zrobiła większego
wrażenia.
— Jeśli zacznie wrzeszczeć, uspokój go — poleciłem Napalmowi i
skierowałem się ku pokrytemu pleśnią budynkowi. A może chodziło tu o to samo
przebicie energii? Dziwne było jedno — pleśń rozrosła się tylko na oficynie, willa
pozostała nienaruszona.
Drzwi wejściowe przybudówki okazały się otwarte na oścież i zablokowane
podsuniętym pod nie polanem. Solidne deski były powykrzywiane, jakby przebywały
w wodzie dobrych kilka dni. Pachniało stęchlizną i naturalnie ozonem.
— Idź na dół. — Generałow zszedł z piętra w towarzystwie nieznanego mi
sekciarza.
— Przeprowadziliście się do piwnicy? — zdziwiłem się, podążając za nimi.
— Tak się zdarzyło.
Ciekawe, dlaczego też wiecznie niezadowolony Generałow ucieszył się na mój
widok? Dziwne. I, jak na złość, nie udało mi się zagadnąć Władimira, bo zanim się
zebrałem, towarzyszący nam człowiek otworzył ciężkie, metalowe drzwi.
— Co tak długo? — Siedzący w kącie na taborecie Mścisław odłożył jakąś
zniszczoną książkę, a Generałow natychmiast się nabzdyczył. Oj, nie lubili się
chłopaki potwornie. Jak to się stało, że jeszcze się nie pozabijali?
— Były sprawy.
Rozejrzałem się. Chociaż pomieszczenie było wypełnione wszelką elektroniką,
a opleciona srebrnymi pasami metalowa konstrukcja, od której do komputerów wiły
się grube pęki przewodów, wibrowała ledwie wyczuwalnie — niemożliwe, żeby
przebicie nastąpiło właśnie tutaj. Zbyt czysto...
— Sprawy? To dobrze. — Pomocnik Dominika wstał i przeszedł nad kablem
lutownicy, którą jakiś młody sekciarz operował w wiązce przewodów. — Przy
okazji, Piotrze Michajłowiczu, jak tam z waszą pracą?
— Tak samo jak rano. — Wołkow powoli zamknął pokrywę swojego laptopa.
Z początku nie zauważyłem go ukrytego za monitorem. Informatyk zaczął szybko
stukać na klawiaturze podłączonego do ekranu komputera. Trzy ustawione na stole
monitory mignęły i zgasły, a światło lamp pod sufitem zauważalnie przyciemniało.
— Zużywamy czterdzieści procent, reszta idzie w gwizdek.
— A gdyby podłączyć jeszcze jedno stanowisko? — zaproponował
Generałow, zamykając za sobą drzwi.
— Nie da się tego zrobić równolegle, a jeśli podczepić szeregowo, wyrzut na
pierwszej linii i tak się nie zmieni. — Piotr oderwał się od komputera, potarł
zmęczonym gestem poczerwieniałe oczy. — Potrzebne jest zupełnie inne podejście...
— Dlaczego w takim razie po prostu nie zwiększyć tolerancji bezpieczników?
— Generałow wpadł na nowy pomysł.
— Wtedy wybuchnie całe pomieszczenie — zauważył młody sekciarz,
spajając srebrem kolejne kable. Jego dłonie znaczyła wysypka drobnych oparzeń. W
odróżnieniu od swoich braci nie nosił tradycyjnego chałatu, ale dżinsy, koszulę i
skórzaną kamizelkę z mnóstwem kieszonek. — Oczywiście można zwiększyć
procentowo przetwarzanie, ale urządzenia są w stanie znieść sto dwadzieścia karatów
na sekundę, a na wyjściu mamy pięćset.
— Może byście tak łaskawie mnie oświecili, o co tutaj chodzi? —
powiedziałem, nie mogąc oderwać wzroku od skomplikowanej aparatury.
No i co my tu mamy? Trzy komputery i laptop, ustawione w rzędzie monitory
— to zrozumiałe. Konstrukcja zestawiona z grubych rur owiniętych srebrnymi
paskami też nie mogła budzić wątpliwości, klatka z pewnością stanowiła podstawę
wrót portalu. Że kable łączyły to wszystko ze sobą, także było naturalne. Ale
kryształowa kula, calutka usiana krótkimi złotymi szpilami, nie budziła u mnie
żadnych skojarzeń. Jedno mogę powiedzieć, „jeżyk” znajdował się cały czas pod
napięciem, bo wkoło niego falowało powietrze. I kabel od niego, ginący w ścianie,
wyglądał na przewód wysokiego napięcia.
— Próbujemy na podstawie alchemicznych technologii skonstruować sztuczne
przejście — poinformował mnie Piotr.
— To akurat jest dla mnie jasne — prychnąłem — Bo też w jakim innym celu
bylibyście gotowi poświęcić tyle srebra.
— Srebro to pryszcz w porównaniu z tym, ile musieliśmy zapłacić SES za
dezynfekcję terenu. — Mścisław skrzywił się. — Mówiłem przecież, żeby pierwszy
eksperyment zrobić poza terenem Fortu.
— Mówiłeś też, że nie możesz tam zagwarantować pełnego bezpieczeństwa —
przypomniał mu Generałow. — Było tak?
Mścisław tylko machnął ręką.
— Może tak coś bliżej bym poprosił. — Popatrzyłem na wiszący na ścianie
zegar. Czasu miałem mnóstwo, ale nie miałem ochoty tracić go na próżno.
— Wyłóżcie mu — zarządził pomocnik Dominika. — Najważniejsze sprawy...
— Zbudowaliśmy portal. — Wołkow wydmuchał nos. — Ale na mniej niż
sekundę. Wyrzut energii magicznej był taki, że sprzęt po zamianie jej w
elektryczność spalił się natychmiast.
— Wywaliło bezpieczniki — wyjaśnił młody sekciarz. — Dobrze chociaż, że
nikt nie oberwał promieniowaniem.
— Prawie nikt. — Piotr potarł długi, czerwony rumień na szyi.
— To zostało ci jeszcze po przejściu — pokręcił głową Mścisław.
— Tak w ogóle potrzebujemy technologii, która by pozwoliła przekształcać
energię magiczną z większym współczynnikiem efektywności i prawie pięć razy
wyższą skutecznością — podsumował młody. — To według wstępnych danych.
— Plus latarnia orientacyjna — przypomniał mu Wołkow.
— Jaka latarnia? — chciałem wiedzieć. — I jak się bez niej obeszliście?
— Dlaczego bez niej? — Chłopak odłożył lutownicę na podstawkę i odgarnął
ciężką tkaninę z leżącej w kącie bryły kryształu, która prawie do jednej trzeciej
przypominała porowatą masę jakiejś pianki. — Do stabilizacji strumieni
energetycznych potrzebny jest jakiś naprawdę energochłonny artefakt. Tego
kryształu, będącego ekwiwalentem diamentu wartości pół tysiąca karatów, wystarczy
na dwie, góra trzy sekundy. Na jałowym biegu. Podczas przerzutu wydatek energii
zwiększa się proporcjonalnie.
— Jasne. — Skinąłem głową, zupełnie nie rozumiejąc, po jaką nagłą mnie tutaj
wzywali. — Nie wyjaśniliśmy sobie tylko jednej rzeczy...
— Dominik powiedział, że jesteś bardziej od innych zainteresowany
stworzeniem przejścia. — Mścisław domyślił się, jakie też zamierzałem zadać
ostatnie pytanie. — Po pierwsze, jesteś konduktorem, na pewno potrafisz wskazać
jakieś rozwiązanie. Po drugie, twoje zdolności...
— Wała łysego, a nie moje zdolności — warknąłem, zanim skończył mówić.
— Co wy, tak serio-serio zamierzacie przepuścić przeze mnie strumień energii?
— No, istnieje prawdopodobieństwo, że to by mogło zadziałać. Szanse
oceniamy na jakieś siedemdziesiąt procent — zmieszał się Wołkow. — Twój
organizm powinien posiadać odpowiedni immunitet.
— W dupę sobie wsadźcie to prawdopodobieństwo! — nie wytrzymałem, żeby
nie wyrazić swojej opinii na temat ich pomysłów.
— Nie ma się co tak gorączkować — próbował mnie uspokoić Mścisław. —
Nie jesteś dzieckiem, powinieneś rozumieć, jaka może być alternatywa...
— Czasem trzeba pójść na pewne ryzyko — poparł go Generałow.
— Posłuchajcie no, wy dwaj mądrale. — Na wszelki wypadek odsunąłem się
pod ścianę. — Nie wyjdzie wykorzystanie mnie jako bezpiecznika...
— To nierealne — oświadczył młody sekciarz jakby mimochodem. — Inna
sprawa rozmyte tło, a inna skoncentrowany strumień...
— ...ale mam pewną propozycję. Jeśli pomogę wam przy aparaturze,
pierwszym rzutem wyprawicie mnie przez portal.
— Masz jakieś pomysły? — zainteresował się pomocnik Dominika.
— Mnóstwo. — Uśmiechnąłem się. — Więc jak będzie?
— My... — Mścisław popatrzył na Generałowa, a ten ledwie zauważalnie
skinął głową. — Nie mamy nic przeciwko temu. Wystarczy nasze słowo czy mamy
jeszcze niepokoić ojca Dominika?
— Wystarczy. W zupełności. A teraz mi powiedzcie — gdzie macie tak zwany
pokój gościnny?
Okazało się, że na parterze. W niewielkim pokoiku z jednym oknem i
drzwiami wychodzącymi na hol stała długa na całą ścianę kanapa, stolik na gazety i
parę krzeseł. Pod sufitem wisiała lampa z niebieskim abażurem, w oknie
zamontowano kratę. A po wewnętrznej stronie drzwi próżno by szukać klamki.
— Czemu tak długo? — Rozwalony na kanapie Napalm bez zainteresowania
oglądał wiszący na przeciwległej ścianie obraz będący niesamowicie irytującym
zbiorem fioletowych trójkątów i różowych kwadratów. Kulawy, wciąż ze spuszczoną
na twarz czapką i związanymi z tyłu rękami, stał w kącie.
— Napalm, poczekaj na nas w holu. — Przytrzymałem drzwi i zwróciłem się
do wartujących w korytarzu sekciarzy. — Nie będzie zawadzał?
— Nie — odparł mężczyzna przy schodach. — Ale tutaj się nie pali.
Napalm demonstracyjnie rzucił niedopałek do popielnicy i wyszedł z pokoju.
Poczekałem, aż drzwi zamkną się za nim, podszedłem do Borii i zerwałem mu
czapeczkę.
— Sopel? — Kulawy wytrzeszczył oczy. — A ty czego...
Uderzenie w splot słoneczny wybiło z niego powietrze, zachrypiał i padł na
kolana. Kopniakiem posłałem go na podłogę, wyjąłem finkę. Przeciąłem mocnym
ruchem kabel na jego nadgarstkach, nie przejmując się skaleczeniami — powinien
podziękować, że mu łap nie obciąłem. A dłonie już mu zdążyły zsinieć.
— Sopel, a ty czego? — Kulawy odpełzł pod ścianę. — Ty czego?
— Powiedz mi, Boria — chwyciłem go za kołnierz, podniosłem na nogi — po
co porywaliście dzieci i pchali im do główek przewody?
— Jakie dzieci? — Boria próbował się wyswobodzić z mojego uchwytu. — Co
to za brednie?
— Pamiętasz, jak wpadliśmy w zasadzkę? — Uderzyłem go lekko w pierś tuż
pod namalowanym na kurtce znakiem anarchii. — Jednego bandytę wzięliśmy do
niewoli. Pamiętasz?
— No...
— On też nie chciał gadać, której drogi nie zabezpieczyli jego kolesie. Ale w
końcu powiedział, a czasu wtedy za wiele nie mieliśmy...
— Sopel... — Komunard aż pobladł na to mało przyjemne wspomnienie.
— Po co wam były te dzieci? — Chwyciłem go za kurtkę, potrząsnąłem i
powoli zacząłem skręcać kołnierz.
— To nie ja, to eksperymentalny... — zasyczał, podduszony.
— Co eksperymentalny? — Puściłem Kulawego i powaliłem pchnięciem.
— Wydział eksperymentalny — chlipnął komunard. — To oni robili
eksperymenty i nikogo do nich nie dopuszczali.
— Jakie eksperymenty?
— Pozyskiwanie energii magicznej z żywych organizmów.
— Dlaczego właśnie z dzieci?
— Ich energetyka dopiero się formuje, można bez trudu przekierowywać
strumienie.
— I to wszystko dla zwykłej tandetnej energii? — Skrzywiłem się. — Ech, wy
kurwy...
Boria rozsądnie zmilczał.
— Jak daleko się... posunęliście? — kontynuowałem przesłuchanie.
— Nie wiem. — Kulawy usiadł na kanapie. — Ja się zajmowałem
przetwarzaniem energii...
— Nie wciskaj mi kitu! — warknąłem. — Odpowiadaj na pytanie!
— A co to ma być? — Komunard nagle nabrał odwagi. — Sopel, nie
przytaszczyłeś mnie tutaj tak sobie. Jestem ci do czegoś potrzebny! To może
pogadajmy jak cywilizowani ludzie.
— Jesteś mi potrzebny — nie zamierzałem zaprzeczać. — Tylko weź pod
uwagę, że nie będziemy cię wiązać ani przykuwać do łóżka, ale na początek
amputujemy ci nogi. Wiedzy i władz umysłowych od tego nie ubędzie, prawda?
— Ty...
— Albo zaczniesz odpowiadać na pytania, jak należy, albo zaraz ci
zorganizuję błyskawiczny zabieg chirurgiczny — zagroziłem. — Powtarzam: jak
daleko zaszły wasze badania?
— Prawie wcale się nie posunęliśmy. — Jakoś od razu uwierzył w moją
groźbę.
— Skąd wiesz? Podobno nie miałeś z nimi nic wspólnego.
— Kontrolowałem przetwarzanie i rozdział. — Kulawy potarł rozbite czoło. —
Z dziecięcego oddziału coś napływało, tylko kiedy kogoś nowego przywozili. Albo
wywozili...
— Cholera, nie brzydziło cię to? Przecież to dzieci! — Aż mnie skręciło ze
złości.
— Próbowałem uciec. A czym się ta próba zakończyła, sam wiesz.
— Dostałeś prztyczka w nos i wlazłeś z powrotem do budy. — Nie mogłem
wytrzymać, choć wiedziałem, że gadam bzdury. W istocie — nie mnie go sądzić. Jak
to powiedziano w Piśmie? „Nie sądźcie” i tak dalej...
— Miałem zdechnąć z głodu?
— Idźmy dalej. — Podszedłem do okna, przysiadłem na parapecie. — Ile
energii otrzymywaliście od dzieci, skoro we wszystkich korytarzach paliły się lampy?
I to się nazywa „prawie się nie posunęliśmy”?
— Oddział dziecięcy był eksperymentalny. Trzymali go na wypadek przebicia.
— Kulawy popatrzył mi w oczy. — Główny dopływ szedł po nitce.
— Co to znowu za nitka? — spytałem czujnie.
— Nie wiem, kto się dogadał, być może sam Gromow, ale doprowadzili do nas
linię energetyczną. I nie jakąś surową, nad którą by trzeba najpierw harować, ale już
oprawioną jak należy.
— Skąd doprowadzili?
— Nikt nie wiedział, szła pod ziemią — odparł komunard.
— Łżyj dalej — rozkazałem.
— A co dalej? Kontrolowałem przetwarzanie energii. Część wlewaliśmy w
artefakty, resztę zamienialiśmy w elektryczność.
— A jaki mieliście współczynnik efektywności przetwarzania?
— Coś około dziewięćdziesięciu ośmiu procent. — Boria całkiem mnie
zaskoczył.
— Jaka moc strumienia?
— Normalnie dwieście karatów na sekundę, ale w szczytach dochodziło do
sześciuset.
— Byłbyś w stanie zbudować od zera podobny sprzęt? — O mało nie
zacząłem zacierać rąk z zadowolenia.
— Nie, zajmowałem się zabezpieczeniem oprogramowania i kalibracją
amuletów. A do budowy trzeba całej technologii.
— Niedobrze — powiedziałem z rozczarowaniem. — Zdajesz sobie sprawę, że
to znacznie osłabia twoją wartość jako konsultanta. Może zorientowałeś się chociaż,
skąd do was dociągnęli tę nitkę?
— Nie mam pojęcia, mówiłem przecież! Nikt prócz Gromowa nie wiedział.
Kiedy do nas przyszedł, wszystko się zaczęło. Bractwo nie dało rady nic w tej
sprawie wyjaśnić.
— Poczekaj. — Podrapałem się w ucho. — Bractwo było zainteresowane linią
energetyczną?
— Wiele rzeczy ich interesowało i ona także. Ostatnio naszych zaczęli łapać
wprost na ulicy.
— No i co? A powiedz, Boria, gdyby dostać oprzyrządowanie, jesteś w stanie
je ustawić?
— To już zależy od warunków pracy. Jeśli się dogadamy, czemu nie? —
Kulawy znów się ośmielił, zdając sobie sprawę ze swojego znaczenia.
— Najpierw ustaw, co trzeba, a potem się będziesz targował — usadziłem go.
— Przekażę cię poważnym ludziom, jeśli się zbłaźnisz, słońca więcej nie zobaczysz.
A dasz radę się dobrze zarekomendować, będziesz miał pracę zapewnioną do końca
życia.
— A gdzieżeś mnie przywlókł? — zainteresował się, zupełnie chyba już
uspokojony.
— Dowiesz się. — Popatrzyłem na niego bez cienia sympatii. Słowa Hamleta
zbyt głęboko zapadły mi w duszę. Gdybym to zobaczył na własne oczy, chybabym
gada ubił. Pewnie i tak bym go wykończył, jednak był potrzebny. Na razie.
Zostawiłem Kulawego siedzącego na łóżku, podszedłem do drzwi i kilka razy
przyłożyłem w nie z buta. Po piątym kopnięciu zazgrzytał zamek i wypuścili mnie do
holu.
Ku mojemu zdziwieniu rozłożony na kanapie Napalm najspokojniej w świecie
palił sobie, strząsając popiół do filiżanki, i paplał o czymś z Generałowem.
Spacerujący z kąta w kąt Mścisław nie uczestniczył w rozmowie.
— Cóż mogę powiedzieć. — Zatrzymałem się obok niego. — Dostaliście
potrzebnego specjalistę, pozostało tylko zatroszczyć się o technologię.
— Komunard? — Pomocnik Dominika popatrzył w stronę pokoju gościnnego.
— Ma na imię Borys, pracował z odpowiednią techniką. Tylko jedno — jak
już będziecie od Drużyny wyciągać sprzęt, sami wiecie, kogo trzeba przyhaczyć.
— Poradzimy sobie — uspokoił mnie Mścisław.
— Wyciśnijcie go jak cytrynę — poradziłem i machnąłem na Napalma. —
Idziemy!
Piromanta wrzucił niedopałek do filiżanki i poszedł za mną do wyjścia, a
uśmiechnięty Mścisław rozkazał jednemu z dyżurnych odprowadzić nas do bramy.
— I jak, udało się? — Napalm zapalił nowego papierosa, kiedy wyszliśmy za
bramę i stanęliśmy na skrzyżowaniu.
— Nie za dużo jednak palisz? — Nie chciałem odpowiadać.
— Głód nikotynowy, nic innego. — Zaciągnął się. — Przecież wiesz: kto pije i
pali...
— Ale piwa nie chciałeś. — Rozejrzałem się. — Może pójdziemy do
„Topoli”?
— Chodźmy — zgodził się. — Cholera, wiedziałem że ze śniadania będą nici.
— Nie jęcz. — Skrzywiłem się od zapachu tytoniu. — Którą mamy?
— Dochodzi dwunasta.
— No to chodź do „Kogla-Mogla” — zaproponowałem. — A tak w ogóle od
kiedy znasz Gorodowskiego?
— Jakoś zdarzyło nam się poznać. — Napalm odwrócił się. — On mnie
ostrzegał przed takimi jednymi, a ja nie posłuchałem.
— I co?
— I nic. Żyję, jak widzisz.
Nieco poweselały piromanta zaproponował, żeby nie iść do Bulwaru
Południowego, ale na przełaj i po krótkim namyśle zgodziłem się z nim. Chociaż ten
rejon znałem dość słabo, ale z Napalmem nie powinienem zabłądzić. A i prościej
przejść cichymi zaułkami, bo na pewno i Bulwar Południowy, i Czerwony Prospekt
zamknęła Drużyna. To im robótki sporo przybyło...
Do „Topoli” dowlekliśmy się dopiero koło trzeciej. A dowlekliśmy się, trzeba
powiedzieć, bardzo ociężali — karmili w „Koglu-Moglu” niesamowicie suto.
Wprawdzie zdzierali straszne pieniądze, ale to już inna sprawa. Szkoda tylko, że w
knajpie nie było ani Sielina, ani Hamleta, bo chciałem z nimi uściślić jeszcze parę
rzeczy. Ale jak nie, to nie. Jeszcze się zobaczymy.
— No i gdzie teraz? — Napalm beknął. Niby takie z niego chuchro, istny
model chudziaka, a zjadł trzy razy tyle co ja. I gdzie się to w nim wszystko mieści?
— Patrz, Wietricki z Krylową już się przechadzają, zaraz się dowiemy.
— To dobre! — zarżał piromanta. — Jesteś dowódcą, a o miejsce spotkania
mamy pytać Romea i Julii?
— Nie, ale możesz, jak chcesz, polecieć do Griszy...
— Dobra. — Napalm od razu przestał się śmiać. — Chodź zapytać.
— Cześć! — Wiera pomachała nam. Jej plecak z rzeczami i schowana do
pokrowca snajperka leżały przy wejściu do wartowni. Obok znajdowały się manatki
Nikołaja. — Jak humory, chłopcy?
— Chłopcy to u szewca gwoździe w zębach prostują — burknął Napalm,
ściskając wyciągniętą dłoń Wietrickiego.
— Masz fajki? — Mnie Kola demonstracyjnie zignorował.
— Przyjechali kowboje, każdy pali co swoje — skrzywił się Napalm, ale wyjął
paczkę.
— Zostawiłem w pokoju. — Wietricki wziął papierosa.
— Wiera, widziałaś może Grigorija? — Podszedłem do dziewczyny.
— Już tutaj jest, kazał na was zaczekać. Mamy zebranie w małej sali
konferencyjnej.
— No to czego jeszcze tutaj sterczymy? — Odwróciłem się do palaczy. —
Idziemy!
Mała sala konferencyjna okazała się średnich rozmiarów pomieszczeniem na
parterze najbliższego wartowni bloku „Topoli”. Pokój był kwadratowy, z oknem
pomalowanym na biało, cały zastawiony ławkami, a pod jedną ze ścian przytuliła się
zwyczajna szkolna tablica. Kiedy weszliśmy, prawie wszystkie miejsca były już
zajęte, więc zatrzymaliśmy się w progu, a ja uważnie obejrzałem zgromadzonych.
Nie, prawie wcale nie przybyło nowych twarzy. Wiaczesław z SWB o coś
męczył obłożonego papierami Grigorija, dwóch karków ze służby siłowego wsparcia
spokojniutko siedziało na parapecie. Łomow, Gricko i Szmidt zajęli jedną z ławek w
ostatnim rzędzie, niedaleko od nich zasiadł kierowca furgonetki, którego imienia nie
miałem okazji poznać. Ale gimnazjonistów tym razem pięciu — do Oleżki
Kuzniecowa i nekromanty dokooptowano jeszcze trzech czarodziejów. I po co ich
tylu? Co dziwne, nikogo z drugiej grupy operacyjnej dzisiaj nie widziałem.
— Wszyscy przyszli? — Piegowaty oderwał się od dokumentów.
— Wszyscy. — Syknąłem na przystawiającego się do Wiery piromantę i
rozchichotana dziewczyna szybko skoczyła do drzwi. Za nią wszedł groźnie
popatrujący na Napalma Wietricki. Jeszcze mi tylko brakowało scen zazdrości...
— A zatem zaczynamy. — Grisza podszedł do tablicy i za pomocą magnesów
zaczął mocować na niej fotografie. — Zajmujcie miejsca szybciej, nie zostało nam
zbyt wiele czasu.
— Jak samopoczucie? — Nie zamierzałem zachowywać się jak jakiś prymus i
leźć do przodu, usiadłem w przedostatnim rzędzie i odwróciłem się do drużynników.
— W porzo — mrugnął do mnie Gricko. — Jakby co, jesteśmy chętni!
— A wy o czym? — zdziwił się Łomow.
— A tak, o swoich sprawach — Gricko nie palił się do wyjaśnień.
— Celem naszej dzisiejszej operacji — powiedział Piegowaty, stukając linijką
w stół, kiedy skończył ze zdjęciami, na których znajdował się ten sam piętrowy dom
— będzie przejęcie dużej partii niecertyfikowanych amuletów bojowych
przeznaczonych dla Triady. Oprócz tego ważnym zadaniem jest likwidacja grupy
ludzi z Gimnazjonu, organizujących nielegalny przerzut.
— Likwidacja to znaczy pozbycie się na dobre? — upewniłem się, spoglądając
z ukosa na reprezentującego Gimnazjon Kuzniecowa. Oleżka pozostawał całkiem
nieporuszony. Przedstawiciel SWB zresztą też.
— Na dobre. — Griszy nie drgnęła nawet powieka. — Możecie się nie
obawiać. Operacja została zatwierdzona zarówno przez kierownictwo Drużyny, jak i
Gimnazjonu. W tej chwili nie mamy po prostu ludzi zdolnych zabezpieczyć ujęcie
całej grupy czarodziejów. A ponieważ nie posiadają oni żadnych ważnych
informacji, podjęto decyzję, by się z nimi nie cackać.
— Jednak prosimy, aby — jeśli będzie możliwość zatrzymać żywcem
przestępców — nie zaprzepaścić takiej szansy — poprawił nagle kontrwywiadowcę
Wiaczesław.
— Jak najbardziej — nie spierał się z bezpieczniakiem Piegowaty, tknął linijką
jedną z fotografii. — Sytuację komplikuje lokalizacja miejsca produkcji. Grupa
złożona z dziesięciu do dwunastu czarodziejów całkowicie kontroluje osobno stojący
budynek na skrzyżowaniu Krzywej i Mechanicznej. Nie jest możliwe wzięcie domu
szturmem bez poważnych strat tymi siłami, jakimi dysponujemy, dlatego
organizujemy przejęcie podczas przewozu towaru. Według uzyskanych informacji
zamówienie dla Triady jest już gotowe, ale Chińczycy obawiają się osobiście odebrać
tak gorący ładunek. Czas nagli, więc czarownicy postanowili go dostarczyć własnymi
środkami. I do tego właśnie nie wolno nam dopuścić za żadną cenę, inaczej na
południu Fortu może znacznie wzrosnąć napięcie.
— A co, bunt rozpoczną? — zdziwił się Napalm.
— Biorąc pod uwagę skomplikowaną sytuację polityczną w Forcie, każde
starcie zbrojne może doprowadzić do eskalacji konfliktu — odparł Grigorij, jakby
czytał z książki. A przecież nawet nie spojrzał na karteczkę...
— Widać Bractwo jest coś niezorientowane w kwestii politycznych niuansów
— zaśmiał się cicho piromanta, odwracając się do mnie.
— Wysyłka ładunku nastąpi dzisiaj, orientacyjnie w okolicach siedemnastej
trzydzieści. — Piegowaty wrócił do fotografii. — Najpewniej furgonetkę z towarem
będą osłaniać dwa samochody. Ochroniarzy nie powinno być więcej niż dziesięciu.
— Jak właściwie mamy poznać te samochody? Czy sprawdzać wszystko jak
leci? — zainteresowałem się. — I w co będą uzbrojeni konwojenci? Nie mówiąc już
o tym, jaką drogą pojadą.
— Później dostaniesz opisy. — Grigorij spojrzał na zegarek. — Nie ma tam
alternatywnej drogi, nie ominą was. A co się tyczy ochrony... Będą to wyłącznie
czarownicy. Ale jeśli zrobicie wszystko, jak należy, nie trzeba się ich obawiać.
Pociski kierowane powinny być założone na skrzyżowaniu Mechanicznej i
Parowozowej. Po wstępnych oględzinach wyznaczono odpowiednie miejsca. Tu, tu i
tutaj. Do tego na akcję przydzielono dwa trzmiele...
Patrzyłem, jak Piegowaty stuka linijką w fotografie i nie opuszczało mnie
wrażenie, że ta cała heca tutaj to cyrk nie dla wykonawców zadania, ale raczej ma na
celu utrzeć nosa bezpieczniakom. Popatrzcie tylko, chłopaki, jaka u nas znakomita
organizacja!
A w rzeczy samej — co?
Kto prowadził obserwację terenu? Łomow i spółka. Oni też zrobią wszystko,
co trzeba, wystarczy nacisnąć guzik. Po co więc teraz dzielić włos na czworo i
przelewać z pustego w próżne? Biurokraci.
— ...po nadejściu specjalistycznej grupy musicie podciągnąć do zajmowanej
przez przestępców willi. Będzie tam drużyna Nikonowa, dostosujecie się do jego
rozkazów. Ale w razie silnego oporu należy odłożyć atak i czekać na posiłki.
Zapamiętajcie: naszym celem zasadniczym jest partia artefaktów. Wszystko jasne?
Kiwnąłem tylko głową, chociaż pogrążony we własnych myślach część spiczu
Piegowatego puściłem mimo uszu. Dobra, damy radę.
— Sopel, zaczekaj. — Grigorij zaczął zbierać papiery w teczkę pożyczoną od
Ilji. — Pozostali mogą iść ładować się do samochodu.
— Czego chcesz? — Odsunąłem kartki na bok, usiadłem na skraju stołu.
— Podpisz. — Grisza podsunął mi długopis oraz instruktaż. — Miej na
uwadze, że wśród obserwatorów znajdą się nasi koledzy z SWB.
— A po co jeszcze i oni? — Popatrzyłem na Wiaczesława, który został w
pokoju.
— Akcję przeprowadzamy nie przeciwko jakimś włóczęgom czy menelom, ale
ludziom z Gimnazjonu. — Bezpieczniak obrzucił mnie takim spojrzeniem, jakbym
był niespełna rozumu. — A ponieważ została uzgodniona na najwyższym szczeblu,
będziemy nadzorować jej przebieg, żeby nikt potem nie miał pretensji.
— Nie schrzanicie nam operacji? Nie wleziecie im w oczy? — Postawiłem
parafki we wszystkich wskazanych miejscach.
— Wątpisz w nasze kompetencje? — Wiaczesław zapiął kołnierz, spod
którego wyglądał wcale nie najsubtelniejszy srebrny łańcuch.
— Absolutnie. — Oddałem Grigorijowi. — Po prostu zastanawiam się, gdzie
my sami mamy się tam podziać.
— Sopel, ty mnie w ogóle słuchałeś? — Piegowaty wgapił się we mnie. — Dla
kogo produkowałem się bitą godzinę? Na tamtym skrzyżowaniu dwa domy na cztery
są porzucone!
— Nie podoba mi się to. — Skrzywiłem się w kwaśnym grymasie, udając, że
nie jestem zadowolony z zaproponowanego rozwiązania. — To zbyt oczywiste.
— A co jest dla ciebie nieoczywiste? — Grisza zaczął się denerwować. —
Może mamy wiec na drodze zwołać?
— Dobrze już, zobaczymy — nie chciałem się z nim wykłócać. — Pójdę
przecież, co nie?
— Poczekaj, odprowadzę cię. — Piegowaty podał jeden z dokumentów
bezpieczniakowi i wziął teczkę. — Jest jeszcze parę spraw...
— Słuchaj, Griszka. — Zatrzymałem się, kiedy wyszliśmy na zewnątrz.
Kierowca furgonetki zdążył już otworzyć boczne drzwi i teraz nieobecnym wzrokiem
patrzył na krzątaninę. — Skoro macie takie problemy ze służbą bezpieczeństwa, po
jaką nagłą wołacie ich do tej sprawy?
— Po pierwsze, nie ma żadnych szczególnych problemów. Po prostu nad nami
trzyma kuratelę Pierow, a oni podlegają bezpośrednio wojewodzie. No to się mu
wysługują, skurwiele. — Splunął gęsto. — A po drugie, bez SWB nie da rady w tym
przypadku. Wojewoda chce być pewien, że operacja nie wyjdzie poza uzgodnione z
Bergmanem ramy.
— Wariatkowo. — Pokręciłem głową i skrzywiłem się, łyknąwszy mroźnego
powietrza. Ależ mi to zimno już obrzydło... — Bergmanowi byłoby prościej poradzić
sobie własnymi siłami.
— Gdyby mógł, nie dopuściliby nas do tej sprawy na strzał z karabinu.
Chociaż większość informacji musiał zdobyć nasz wydział. — Zamyślony Grigorij
oparł się o szeroką poręcz. — Rozumiesz, Sopel, teraz w Gimnazjonie pojawiło się
wielu nowych ludzi... A dla młodych Bergman autorytetem nie jest. Oczywiście
przyznają mu zasługi, ale między sobą szepczą, że na starego dawno już pora. Młodzi
potrzebują mieć możliwość wyrażania siebie, zastój jest dla nich nie do przyjęcia. A
tutaj jeszcze różni prowokatorzy opowiadają bajki, jak dobrze żyje się w Mieście. I
tak wyszło, że do rozwiązania swoich wewnętrznych problemów Gimnazjon musiał
skorzystać z naszych usług. A dla nich to jak sierpem po jajach. Takie warunki
wymyślili, że lepiej tego Wiaczesława cierpieć, niż później zasuwać na północnej
rubieży.
— W porządku, zrozumiałem położenie — odparłem, obserwując, jak moja
drużyna włazi do furgonetki przed marudzącymi gimnazjonistami. Teraz jasne, po co
te wszystkie papierki — żeby chronić dupsko w razie czego. — Co jeszcze?
— Trzymaj. — Piegowaty podał mi grafitową kulkę. — Jednorazowy amulet
komunikacyjny, gdyby zaszło coś pilnego, odezwę się.
— A ty nie idziesz z nami?
— W jaki żywy sposób?! Od rana wszystko stoi na uszach. Jak mawia twój
przyjaciel Napalm: nie wiemy, jak z palcem do dupy trafić.
— A co się dzieje?
— Bractwo najechało na Komunę.
— No i co? — Nie chciałem pokazywać, że coś o tym wiem.
— Konkretnie najechało. Bracia, cholera, kamienia na kamieniu tam nie
zostawili.
— No i co?
— No i ho. — Grigorij potarł poczerwieniałe na mrozie policzki i odprowadził
wzrokiem idących do granatowej „piątki” bezpieczniaków. — Nie czekajcie na nich,
sami się zjawią na początku operacji...
— Ty lepiej opowiadaj o komunardach — zażądałem. — Co wy w ogóle do
tego macie?
— Do tego wszyscy coś mają. Sformowali brygadę łączoną. — Grigorij
zarzucił pas teczki na ramię i zszedł po schodkach. — Słyszałeś może, że Komuna, a
dokładniej niejaki Gromow, była dla wojewody jak kość w gardle, a może raczej
wrzód na tyłku? Myśmy się dobrali do Bractwa z powodu szturmu, a oni przekazali
wagon, i furmankę na dodatek, materiałów kompromitujących. I porwanie, i
doświadczenia z dziećmi. Ilja wszedł w skład grupy śledczej, powiedział, że na jakiś
czas trzeba nawet o Triadzie zapomnieć. Oni tam pewnie nocować będą.
— A jakie są perspektywy? — spytałem.
— Jakie perspektywy? Gromowa i pozostałych działaczy już aresztowali.
Teraz zdobędą żelazne dowody, takie nie do podważenia, żeby ich postawić pod mur.
— Grisza uśmiechnął się. — Wcześniej nie mogli ich przyłapać, bo kiedy Gromow
wychodził z Drużyny, wywalczył sobie jakieś gwarancje. Tyle lat minęło, a
wszystkie pyłki zdmuchiwali mu z drogi. A teraz święto! Bractwo wpadło po uszy, a
Związkowi Handlowemu i Siostrom Chłodu jest czym zatkać gęby.
— Grisza, czołem! — Z hotelu, zapinając w biegu „alaskę”, wyskoczył młody
porucznik. — Jak leci?
— Nie narzekam. — Piegowaty wyciągnął do niego rękę. — A ty dokąd?
— Kucharz znów się uskutecznił, gonią nas do obławy. — Chłopak naciągnął
kaptur, pobiegł do wartowni.
— Wszystko już? — Trąciłem rozmyślającego o czymś Grigorija.
— Moment. — Przytrzymał mnie za rękaw. — Głupi nie jesteś, na pewno już
się domyśliłeś, po co cię angażują do tej akcji?
— Nie wiem, czy nie jestem głupi...
— Daj już spokój. — Piegowaty rozejrzał się uważnie. — Dowódca grupy,
prawdę mówiąc, z ciebie żaden. Ale za to żywa tarcza... Jeśli tamtych nie da się od
razu przydusić, w tobie jedyna nadzieja. Tam się nie zebrali chłopcy do bicia. Gotowi
wszystkich po prostu zgnieść.
— Ściągam ogień na siebie...
— Właśnie. Pamiętaj, że jeśli cały ładunek amuletów aktywować naraz, w paru
dzielnicach nikt nie zostanie przy życiu. — Grigorij popchnął mnie w stronę
furgonetki. — Tak że ty nie możesz nawalić.
— Postaram się — burknąłem ponuro i poszedłem do podjeżdżającego pod
bramę wyjazdową samochodu. Znaczy znów mnie na stracenie chcą posłać. Na
cholerę komu taki honor. Już lepiej granat sobie pod tyłek wsadzić. — Aha, Griszka,
a gdzie moje rzeczy?
— Już są w furgonetce.
— Sopel, chodź do nas. — Napalm wychylił się z rozsuwanych drzwi. W ten
sposób ułatwił mi wybór, czy cisnąć się obok siedzącego przy kierowcy Łomowa,
czy włazić na pakę.
— Ciasno jednakowoż. — Z trudem wepchnąłem się między piromantę a
Szmidta. Jakoś tak się złożyło, że gimnazjoniści zgrupowali się po drugiej stronie
samochodu.
— Komplementy tak cię rozdęły? — prychnął Napalm.
— Sopel, masz. — Wiera rzuciła mi tubkę z pastą do pocisków. — Znowu
wydali normalne naboje.
— Dobrze ci. — Westchnąłem ciężko i zacząłem oprawiać swój zapas bojowy.
Biorąc pod uwagę znaczenie operacji, lepiej nie ograniczać się do paru magazynków.
Nigdy nie wiadomo, jak się to obróci.
Samochód wyjechał na ulicę i potoczył się po oczyszczonej już jezdni.
Kierowca starał się jakoś bardzo nie gnać, ale tak czy inaczej, na pozostałych grudach
śniegu i wybojach nieźle nami rzucało, na tyle mocno, że smarowanie nabojów stało
się czynnością straszliwie mozolną. W dodatku palce mi zgrabiały...
Ale i tak lepiej było znaleźć sobie jakieś zajęcie, niż mordować się w
bezczynności. Moje orły poszły za przykładem dowódcy, robiąc to i owo, a ci z
Gimnazjonu siedzieli jak wierzyciele na grobie dłużnika.
— Napalm, co ty znowu ćpasz? — zdziwiłem się, kiedy piromanta wrzucił w
jednorazowy kubek do połowy wypełniony wodą trzy tabletki ekomagu, kilka dawek
„Magistra” i nakapał nieco nalewki z żelaznego korzenia.
— Koktajl Tawickasa. — Napalm rozmieszał roztwór. — Powinienem
poprzednim razem sobie to przygotować, obeszłoby się bez komplikacji.
— Nie przesadź tylko z tym świństwem. — Wytarłem palce o spodnie. — I
jeszcze... daj parę.
— Czego?
— Parę tabletek ekomagu, mówię, daj. — Nieprzyjemne uczucie ciężkości z
tyłu oczu i lekkie kłucie w prawym nadgarstku na razie jeszcze nie niepokoiły za
bardzo, ale lepiej zapobiegać, niż leczyć. Jeśli jednak załapałem promieniowania w
Komunie, na tym się nie skończy.
— Trzymaj.
— I wody do popicia — poprosiłem, zanim włożyłem tabletki do ust.
— Cioteczko, dałabyś się napić, bo mam wielką ochotę na żarcie... —
wyburczał piromanta, rzucając mi wojskową manierkę.
— Nie zbiedniejesz. — Maszyną zarzuciło i tylko cudem udało mi się nie
oblać zimną wodą.
— Przecież nic nie mówię. — Napalm jednym haustem wypił pociemniałą
ciecz i zacisnął nos dwoma palcami.
— A kiedy koktajlik dotrze do mózgu? — Z ciekawością popatrzyłem na niego
i zacząłem przekładać rzeczy byle jak wepchnięte w torbę. Gdzie to jest? A, tutaj!
Maleńkie stalowe pudełeczko z przełącznikiem ustawionym w położenie „wyłącz”.
Czyżby to był ten sam zagłuszacz, o którym kiedyś mówił mi Jean? Cóż, myślę, że
warto go ze sobą zabrać.
— Kiedy będzie trzeba, wtedy dotrze. — Piromanta, odprężony, oparł się o
ścianę furgonetki, nie zwracając uwagi na śmieszki Krylowej i Wietrickiego. — Mam
sześć godzin w zapasie, jakby co...
— Daleko jeszcze? — zawołał Nikołaj, przekrzykując szum silnika, kiedy
samochód po raz kolejny podskoczył na wybojach.
— Jesteśmy na miejscu — odpowiedział kierowca po chwili i zwolnił. —
Możecie wychodzić, na razie odstawię maszynę.
— Do roboty — powiedziałem, wstając. — Kto będzie zakładał ładunki?
— No my, a kto niby inny?
— To wy pierwsi. — Otworzyłem boczne drzwi i sam wyskoczyłem na
zasypane śniegiem podwórko. — Nikołaj, ty z nami. Pozostali czekają jeszcze w
aucie.
— Sprzęt brać ze sobą? — Szmidt podciągnął pomalowaną na zielono
drewnianą skrzynkę z przybitą gwoździami skórzaną rączką.
— Bierzcie, jaki sens łazić dwa razy? — Rozejrzałem się. Podwórze jak
podwórze. Widać, że ludzie tu mieszkają, bo i śnieg odgarnięty, i śmietnik jak należy
zrobiony. Wprawdzie większość okien dwupiętrowego domu zamknięta na głucho,
ale to jeszcze o niczym nie świadczy. Wręcz przeciwnie — gdyby budynek został
porzucony, wszystko byłoby pootwierane i powyłamywane. No i z komina na dachu
widać unoszący się dym. Czyli trzeba pilnować, aby nie rzucać się w oczy
miejscowym. — Hej, Schumacher, dokąd teraz?
— Jak wyjdziecie z podwórza, traficie na skrzyżowanie. — Kierowca otarł nos
rękawem. — Nie ma sensu daleko odjeżdżać, postawię wóz za garażami.
— Dobra. — Machnąłem ręką, a Gricko z hukiem zatrzasnął drzwi furgonetki.
— Kto ma plan? — Szmidt wziął pod pachę ciężką skrzynkę, zachwiał się
lekko, a potem ruszył do wyjścia na ulicę.
— Ja mam. — Gricko wyjął kilka kartek z nagryzmolonym odręcznie
rysunkiem skrzyżowania. — Myślisz, że coś z tego zrozumiesz?
— A co tutaj jest do rozumienia? — Zatrzymałem się na rogu i spojrzałem na
skrzyżowanie. — Można by pomyśleć, że mamy nieskończoność możliwości.
— Na pewno niemało. — Drużynnik postawił skrzynkę na ziemi. — Tu
oczywiście tylko jeden pas jest odśnieżony, ale ładunki są kierunkowe, trzeba
dokładnie określić, gdzie je rozstawić.
— A na cholerę mamy określać? — Gricko podsunął kartki kumplowi pod nos.
— Tutaj wszystko rozpisali...
— No, można i tak... — zgodził się Szmidt, obracając w dłoniach plan.
— A ty co powiesz? — zwróciłem się do palącego w milczeniu Wietrickiego.
— O czym? — udał, że nie zrozumiał pytania, zarzucił na ramię schowany do
pokrowca łuk.
— Gdzie się ulokujesz? — Wprost na skrzyżowanie wychodziły dwa
dwupiętrowe domy, nieco dalej znajdowała się chruszczówka, a za placem długi
piętrowy barak. Dobrze chociaż, że nikt się nie kręcił po ulicy.
— Trzeba pomyśleć...
— To myśl, ale szybko — popędziłem go i nagle poczułem, że coś mi wibruje
w kieszeni kufajki. Co za cholera? Okazało się, że to podsunięty mi przez Grigorija
amulet komunikacyjny. Mała kulka drżała tak mocno, że mało nie wyskoczyła mi z
dłoni.
— Sopel? — usłyszałem w głowie głos. Był zniekształcony, ale bez trudu
rozpoznałem Piegowatego.
— Tak — odparłem w myślach, przymykając oczy.
— Mamy problem — odpowiedź kontrwywiadowcy jakoś mnie nie zdziwiła.
Kiedyż to u nas cokolwiek szło zgodnie z planem? — Przerzut amuletów przesunięto
o godzinę wcześniej. I nie pojadą obok was, ale Krzywą.
— Co mamy robić? — Czując, jak przez palce zaczyna mi się przesypywać
grafitowy pył, ledwie powstrzymałem przekleństwo.
— Jesteście już na miejscu?
—Tak.
— Macie dwadzieścia minut, żeby przejechać na Krzywą, tam gdzie wychodzi
na Samarski Trakt. Pozostałe działania zgodnie z planem.
— Jakie samochody?! — wrzasnąłem w myślach. Z zaciśniętej w dłoni kulki
prawie nic już nie zostało.
— Mikrobus Toyota HiAce i dwa landrovery defender. Wszystkie czarne. Ty
zrobisz...
— Kurwa — zakląłem i strząsnąłem z palców grafitowy pył.
— Coś się tak zawiesił? — Wietricki pomachał mi ręką przed oczami. —
Mówiłem, że na tamtym dachu...
— Możesz zapomnieć. Ty chyba jesteś najlepszym z nas sportowcem, co? To
zasuwaj do naszych, niech wyjeżdżają na ulicę. My lecimy za tobą. — Czym prędzej
schowałem zmarzniętą dłoń do futrzanej rękawicy.
— Co się znowu stało?!
— Towar pojedzie inną trasą. — Odwróciłem się do drużynników. — Czego
sterczycie? Biegiem marsz!
Na miejsce dotarliśmy po pięciu minutach. Ku mojej niemałej uldze nikt nie
próbował kwestionować rozkazów i nawet Oleżka Kuzniecow bez gadania kazał
swoim wleźć z powrotem do furgonetki. Tyle że przedtem kilkakrotnie upewnił się,
że dobrze zrozumiałem Grigorija. Swołocz.
Wyskoczyłem z wozu na skrzyżowaniu Krzywej z Samarskim Traktem,
rozejrzałem się i prawie natychmiast zauważyłem znakomite miejsce na zasadzkę:
kawałek w stronę centrum Fortu Krzywa była ciasno zabudowana stojącymi okna w
okna czteropiętrówkami. Do tego naprzeciwko łukowatej bramy była zwalona spora
kupa śniegu. Zapewne zepchnęli to tutaj, oczyszczając najbardziej uczęszczaną część.
Tak czy inaczej, samochody będą tam musiały poważnie zwolnić.
— Szmidt, pędź zakładać ładunki. Napalm, na razie nie odchodź nigdzie,
ubezpieczasz nas. Nikołaj, Wiera, zajmujcie pozycje na górnych piętrach. Jeśli ktoś
będzie się ciskał, bierzcie Łomowa — zacząłem wydawać rozkazy, machnąłem na
kierowcę. — Wszystko. Chowaj wóz w jakimś podwórzu.
— Sami sobie poradzimy — burknął Wietricki i pobiegł z Wierą do stojącego
po drugiej stronie budynku.
— Ej! A wy czego tutaj? — Starszy ochroniarz wyskoczył przed sklep
znajdujący się na parterze. — No już, spadajcie!
— Spieprzaj, stary. — Gricko wyjął z furgonetki erkaem i ochroniarza
wymiotło w pół sekundy.
— Potrzebna pomoc? — Wbrew sobie podszedłem do Kuzniecowa, który
obserwował skomplikowaną pracę trzech czarodziejów. Rozsypali na śniegu biały
proszek i rysowali w miejscu przewidywanego wybuchu samochodu wielki
pentagram.
— Nie — wycedził przez zęby Oleżka, odwrócił się do podbiegającego
nekromanty. Chłopaczek coś szybko wytrajkotał i od razu poleciał za furgonem,
który właśnie minął kupę śniegu. — Jeśli będzie trzeba, wezwiemy.
— Sam będziesz detonował? — Szmidt podał mi przypominający brelok do
kluczy samochodowych pilot z trzema pomarańczowymi przyciskami. — To popatrz.
Jeden ładunek jest w zaspie, drugi po przeciwnej stronie jezdni, trzeci nieco dalej z
naszej strony. Kiedy przejedzie główny samochód, najlepszy moment na detonację. A
w ogóle bierz poprawkę na odległość.
— Który przycisnąć?
— Bez znaczenia. Tak czy inaczej, wyrąbią wszystkie naraz. — Z rozmachem
rzucił pustą skrzynkę po materiałach wybuchowych w zaspę pod ścianą domu.
— Jaki ładunek?
— Plastik razem z jakimś alchemicznym gównem.
— Rozumiem. Leć do Gricki — zarządziłem i poszedłem sprawdzić, gdzie się
rozlokował Napalm. — Hej, Kostia! Zobacz, jak wejść na wyższe piętra.
— Zrobione — odparł Łomow, wyskakując z hamującego furgonu z rurą
trzmiela, i skierował się ku najbliższej bramie.
Szlag, co za idiotyczna sytuacja — wszystko jakieś pogmatwane, poplątane.
Nie wiedziałem nawet, w co są uzbrojeni moi podwładni. A co najważniejsze, czego
się po nich spodziewać, kiedy zacznie się łomotanina. Cała nadzieja w udanym
wybuchu. Ech, gdybym miał czas pogadać o tym z Kiryłem, na pewno by coś
poradził.
— Znowu palisz? — Podszedłem do piromanty, który przysiadł na wystającym
spod śniegu żelaznym ogrodzeniu klombu.
— Palę. — Podniósł nieobecny wzrok ku niebu i wypuścił kłąb dymu. —
Długo jeszcze?
— A co, dzieje się coś? — Kolejny raz sprawdziłem wrzosa. Miałem nadzieję,
że nie będę musiał go używać, ale należało się jednak z tym liczyć.
— Wzięło mnie po koktajlu na poważnie — przyznał Napalm. — Dobrze by
było dać temu upust w bohaterskiej akcji.
— Ty się za bardzo do przodu nie pchaj. Nie masz wielkich szans z
gimnazjonistami. A w ogóle, jeśli coś pójdzie nie tak, właśnie ty nas masz osłaniać.
Nawet gdybyś miał puścić tamtą chałupę z dymem, daj nam chwilę na odejście.
— Myślisz, że może się coś takiego stać?
— A kto to wie? — Nie ukrywałem swoich wątpliwości. — Gdyby to było
takie łatwe, przydzieliliby nam inne zadanie.
Napalm lekceważąco machnął ręką.
— Damy radę.
— Pewnie, że damy — zgodziłem się, choć nie podzielałem jego niezłomnej
wiary. — A co innego mamy robić?
— Idź już. — Napalm wstał, zapiął skórzany tużurek. — Inaczej przejadą.
— Nie przejadą. — Skierowałem się do łukowatej bramy, ale odwróciłem się
w połowie drogi. — Ty byś ten... nie paliłbyś tyle. Jeszcze trochę, a dym ci zacznie
lecieć uszami.
— Przez uszy mi nie strach...
Uśmiechnąłem się tylko i przeszedłem przez łuk na ulicę. Naprzeciwko mnie
szedł nekromanta, zaraz za nim podążał rozwijający ledwie widoczną w półmroku
lśniącą nić zaklęcia Kuzniecow. Nie zwrócili na mnie najmniejszej uwagi. I w
cholerę z nimi, prawdę mówiąc. Najważniejsze, żeby pozostali ludzie Gimnazjonu
wywiązali się ze swojej części zadania.
Wyjrzałem na jezdnię, upewniłem się, że nikogo nie widać, i schowałem się w
bramę. Teraz pozostawało tylko czekać. Trzeba by oczywiście sprawdzić, czy
wszyscy zajęli odpowiednie pozycje, ale nie miałem już na to czasu. Cholera, kto tak
w ogóle robi? W ogóle nie mieliśmy się kiedy przygotować! Chociaż to może i lepiej,
mniej czasu pozostawało na cykorię...
Głuchy szum samochodowych silników dobiegł do nas po pięciu minutach.
Kilka razy odetchnąłem głęboko, ale nie wychylałem się spod łuku. To by było
niebezpieczne, jeszcze by mnie jakaś swołocz dostrzegła. Jeśli w ochronie jadą
zawodowcy, mogliby ostro zareagować na coś takiego. A sam przecież doskonale
widziałem zaminowany odcinek. Tak czy siak, miałem przepuścić pierwszy wóz,
więc zdążę uruchomić detonator bez problemu. Miejsce na zasadzkę naprawdę
zostało wybrane znakomicie.
Czarny defender, przejeżdżając obok kupy śniegu, musiał znacznie zwolnić.
Wdech, położyłem lekko palec na guziku. Warcząc silnikiem, maszyna popełzła
dalej, ukazał się mikrobus z czarnymi szybami, a palec sam z siebie wdusił przycisk.
Wydech.
Ściany domu zadrżały, od wybuchu zatkało uszy, a na zaminowanym odcinku
w niebo wzniosły się fontanny śniegu. I tylko na mgnienie oka w głąb łuku wdarła się
fala uderzeniowa, a z ulicy doleciał dźwięk wybijanych szyb.
Samochód osłony, który zdążył minąć pierwsze ładunki, w chwili eksplozji
znalazł się przy założonej kawałeczek dalej minie i rozleciał na dwie części. Ogarnął
go natychmiast dymiący ogień, siedzący wewnątrz nie mieli najmniejszych szans na
przeżycie.
Drugiemu defenderowi udało się o wiele lepiej, bo wybuch obrócił go i wbił w
wysoką zaspę. Tylko że to szczęście było bardzo, ale to bardzo względną sprawą.
Kiedy tylko siedzący obok kierowcy gimnazjonista otworzył drzwi, w tylną szybę
samochodu wszedł pocisk ręcznego miotacza ognia „Trzmiel”. Wszystko...
Ale sprawa z mikrobusem okazała się trudniejsza — pojazd, który znalazł się
w centrum wybuchu, pofrunął w powietrze, przekoziołkował kilka razy i znów
znalazł się na kołach. Moc zabezpieczających go zaklęć okazała się na tyle duża, że
ani jedno z bocznych okien nie pokryło się pajęczyną pęknięć. Inna rzecz, że czary
chroniły tylko z zewnątrz — kierowca, który przebił głową szkło przedniej szyby,
leżał bezwładnie na masce.
Z otwartych drzwi wyskoczył gimnazjonista, potrząsnął głową i rozejrzał się.
Było w nim coś znajomego, ale nie zdążyłem rozpoznać twarzy — czarodziej
błyskawicznie podjął decyzję, wyrzucił ręce w powietrze, a kipiący nad nim mocny
szkwał czarów bojowych pomknął ku górnym piętrom mojego domu. Właśnie tam,
skąd nadleciał ładunek trzmiela.
Jednak pierwsza próba kontrataku zakończyła się niepowodzeniem. Linie
wyrysowanego na drodze pentagramu rozbłysły błękitnym światłem i schwytane w
pułapkę magicznej figury śmiercionośne zaklęcia szarymi płatami popiołu osypały
się na ziemię.
Prawie w tej samej chwili z góry zabrzmiał erkaem, ale seria tylko wzbiła
śnieg pod stopami odwróconego do mikrobusu człowieka, który pomagał wyjść
następnemu czarodziejowi.
Cholera, czemu Wiera i Nikołaj milczą?
No tak, od ich strony gimnazjonistów zasłaniał samochód! Czyżbym musiał
wziąć uderzenie na siebie? Zaraz ci dwaj narobią niezłego bigosu!
Ale niepotrzebnie się martwiłem. Ledwie czarodziej wysiadający z mikrobusu
ruszył w stronę ulicy, padł z przestrzeloną głową. Tyle że wypuszczona przez Wierę
kula nie dała rady dokonać przełomu. Nowa porcja zaklęć łatwo już przeszła przez
zabezpieczenia i uderzyła w dom wyżej od kryjącej mnie bramy. Ściany zadrżały po
raz kolejny, na zaśnieżony klomb spadły kawałki tynku, a co najgorsze, karabin
natychmiast zamilkł.
Liliowe teraz ognie linii pentagramu nagle zgasły, a w następnej chwili trzy
pełne bólu głosy zlały się w jeden okropny jęk. Wyrzucone na wolność przez
starszego czarodzieja śmiercionośne węże lodowych czarów znalazły twórców
magicznej pułapki.
Wykonujący dziwne gesty gimnazjonista ruszył od samochodu w stronę arki,
prowadząc przed sobą nową falę zaklęcia bojowego, ale wtedy w jego plecy wbiła się
strzała Wietrickiego. Czarodziej, jakby nie wierząc w to, co zaszło, uczynił jeszcze
dwa kroki, a dopiero potem osunął się na kolana. Wtedy dokładnie zobaczyłem
niesamowicie spokojną twarz człowieka próbującego ostatkiem sił wykonać zaklęcie.
Ożeż twoja mać! Czego tutaj szukał Piotr Lin, jeden z najwierniejszych psów
Bergmana?!!!
Rzeczywistość zaczęła przypominać zły sen. Piotr Lin, który dostał między
łopatki drugą strzałę z czarnymi lotkami, padł twarzą w śnieg, a dwaj tędzy goście
pod ręce wywlekli z mikrobusu starca z zakrwawioną twarzą.
Z okrwawioną, ale mimo to nie mniej rozpoznawalną. Myślę, że każdy z
Gimnazjonu rozpoznałby tego suchego staruszka. Herman Bergman — najważniejszy
u nich człowiek we własnej osobie.
Diabli! Diabli! Diabli! W co mnie ten Grigorij wpakował?!!! I jak teraz wyleźć
z tego gówna?
Tylko że czasu na podejmowanie decyzji już nie było. Poczułem się, jakby
krótkowzroczne oczy Bergmana momentalnie wyizolowały mnie z panującego wokół
chaosu. W następnej chwili starzec odepchnął podtrzymujących go chłopaków i siłą
woli stworzył paskudnej mocy zaklęcie.
Całkowicie zasłoniłem się od malejących w agonii pól magicznej energii i
przeciąłem ostatnie wiążące mnie z nimi nici. Udało mi się to tuż przed tym, zanim
betonowe płyty czteropiętrowca zaczęły się topić niczym rozgrzany w ogniu wosk.
Ryk huczących od maksymalnego natężenia czarodziejskich strumieni zagłuszył
hałas dogorywających samochodów, a przestrzeń łuku w mgnieniu oka przekształciła
się we wnętrze wielkiego pieca.
Posłuszne przywódcy Gimnazjonu ogniowe piekło próbowało wciągnąć mnie
w swój szatański taniec, ale w porę postawiona tarcza wytrzymała pierwszy,
najgorszy napór. Uginając się pod ciężarem buczących od przeciążeń magicznych
zasłon, zacząłem powoli wydobywać się spod cieknącego kroplami betonu sklepienia
bramy.
Ogniste prądy czarodziejskiej mocy cieniutkimi igłami próbowały przebić
moją tarczę, tak że musiałem, wzorem Gospodarza, kilka razy okręcić wokół siebie
trzeszczącą w szwach i podzieloną na fragmenty przestrzeń. Nacisk wrogiej magii od
razu osłabł, ale cena za względne bezpieczeństwo okazała się zbyt wysoka. Buzująca
wewnątrz mojego ciała energia nie mogła teraz znaleźć ujścia, zaczęła więc rwać na
kawałki nieszczęsne prawe przedramię. Czarne symbole, wyglądające jak wtopione
w skórę żelazne nici, rozjarzyły się do czerwoności i powodowały, że ramię drżało z
bólu.
Zagryzłem wargi, wycelowałem i posiałem długą serią z wrzosa po stojących
przed mikrobusem czarodziejach. I było mi już wszystko jedno, czy strzelam do
głowy Gimnazjonu, człowieka, który jednym ruchem palca mógłby wsadzić pod
asfalt dziesięciu takich niedouków jak ja. I na ewentualne następstwa też mogłem nie
zważać — jeśli się nie uda oderwać, nieważne przecież, co zrobią z moimi prochami.
Bergman na pewno nie zamierzał zostawiać nas przy życiu.
Kule skrzesały iskry z blachy mikrobusu, jeden z mężczyzn upadł. Jego
towarzysz, który rozpalał właśnie między rękami łuk magicznej mocy, odskoczył w
bok i na moment znalazł się poza martwą strefą. Wiera tylko na to czekała. Wsadziła
mu kulę w potylicę i gimnazjonista zwalił się pod nogi Bergmana.
Osamotniony przywódca Gimnazjonu nie stracił ducha, lecz zaatakował z
nową siłą. Kolejne zaklęcie o mały włos wywróciłoby mnie na nice, a w każdym
razie zmusiło do klęknięcia na jedno kolano. Dławienie narastało powoli, ale
bezlitośnie i niepowstrzymanie, i stało się jasne, że Bergman zdołał znaleźć klucz do
mojej zdającej się niepokonaną tarczy. Jeszcze parę minut i zmiażdży mnie jak walec
żółwia.
Nie mogłem w żaden sposób przeładować pistoletu maszynowego i już
zacząłem kombinować, jak by tutaj jednym zrywem wyrwać się spod duszącego
ciężaru, kiedy zauważyłem zbliżających się do Bergmana podwładnych Kuzniecowa.
Martwych podwładnych. A więc po to był potrzebny nekromanta...
Moment wybrali, trzeba przyznać, nad wyraz znakomicie — Bergman skupił
całą uwagę na mnie, nie rozglądał się, zdając się tylko na krążące wokół niego czary
alarmowe. Czary nastawione na lokalizację żywych ludzi...
A jednak potrafił wyczuć niebezpieczeństwo. Pierwszego zombie rozerwał na
strzępy piorun kulisty, który pojawił się jakby znikąd. Drugi napastnik zastygł na
miejscu niczym potworny manekin, żeby za chwilę osypać się na śnieg brązowymi
paprochami. Tylko ten, który wgramolił się na dach samochodu, zdążył skoczyć,
zanim dosięgła go lazurowa błyskawica. Rozpołowione ciało spadło na Bergmana, a
wtedy Oleżka aktywował nałożone na wspólnika czary.
Pojęcia nie mam, co to były za zaklęcia i jak podwładni Kuzniecowa mogli
zgodzić się zostać nosicielami tak obrzydliwej magii, ale przywódca Gimnazjonu
wypalił się natychmiast. To znaczy jego ciało nie było zmienione, ale cała
przepełniająca Bergmana magiczna moc po prostu spłonęła niczym niewidoczne dla
człowieka wielkie ognisko.
Krzyk, ledwie przebijający się przez moją ochronę odgłos wybuchu — i na
śnieg upadła pusta powłoka jednego z założycieli Fortu. Ciało, w którym nie było już
nawet najmniejszego śladu wypełniającej go niegdyś istoty. Półfabrykat dla
krematorium, nic więcej.
Wstałem z trudem, odwróciłem się i odszedłem do bramy, która zdążyła już
ostygnąć. Skulony pod ścianą nekromanta, próbujący wyrzygać flaki, jakoś mnie nie
interesował. Inna sprawa to Kuzniecow. Ten wyrodek powinien wiedzieć z całą
pewnością, komu strzeliło do głowy tak nas wystawić. I jak mamy się teraz
wygrzebać z tego gnoju. Taką miałem przynajmniej nadzieję.
Oleżkę spotkałem dokładnie pośrodku zmienionej nie do poznania bramy. Nie
pozostała w niej chyba ani jedna prosta linia. Wszędzie zacieki stopionego kamienia,
wygięcia, wybrzuszenia... Tylko jak dom wytrzymał takie uderzenie?
— Jaka cholera?! — wrzasnąłem na próbującego mnie ominąć gimnazjonistę.
— O czym gadasz? — Zatrzymał się.
— Nie udawaj głupka. — Wiedząc, że nic nie osiągnę krzykiem, zmusiłem się
do spokoju. — To był przecież Bergman. Bergman!
— I co z tego? — Oleżka spokojnie popatrzył mi w oczy. Tylko ledwie
wyczuwalne nutki triumfu w jego głosie świadczyły o tym, że i w nim aż się gotuje.
— No Bergman, i co dalej?
— Naprawdę jesteś takim idiotą? — spytałem wprost. — Dopiero co
wysłaliśmy na tamten świat twojego szefa, a ty masz to w dupie? A może tak właśnie
miało być? Zgadza się? Tylko po co?!!!
— Jego czas przeminął — odparł szczerze Kuzniecow. — Od dawna
wiedzieliśmy, że jest związany z nieludźmi. Z tymi, którzy przyłożyli rękę do
powstania Przygranicza. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że właśnie obcy pomogli mu
założyć dobrze funkcjonującą szkołę okultystyczną.
— A co w tym złego? — burknąłem, choć doskonale wiedziałem, w czym
rzecz.
— Ależ wszystko w porządku! — wrzasnął Oleżka, nie wytrzymując. — Było
w porządku! Dawniej! Ale czasy się zmieniają, a Gimnazjon drepcze w miejscu. Kto
nie odpowiada ustalonym dawno temu standardom i próbuje zrobić coś nowego,
zostaje wyrzucony na bruk. Zielone światło otrzymywały tylko te projekty, które
Bergman osobiście zaaprobował. A on z pełnym rozmysłem stopował te najbardziej
obiecujące! Tak, jest nas coraz więcej i więcej, ale zmieniliśmy się w czeladników,
których wyuczyli ledwie paru sztuczek! Makak z granatnikiem może pretendować do
stopnia mistrza czarów z nie mniejszymi szansami niż większa część obecnych
absolwentów Gimnazjonu. Dlaczego? Po prostu tych, którzy marzą o czymś
większym, od razu wali się po paluchach!
— A wyście poczuli się niedocenieni? — spytałem.
— Niedocenieni? A co to ma do rzeczy? — Oleżka wpatrzył się we mnie z
osłupieniem. — Po prostu zaczęła się stagnacja. Rozumiesz? A bezpieczeństwo Fortu
bazuje właśnie na Gimnazjonie. Nie mogliśmy sobie pozwolić na zastój i puste
przekładanie już osiągniętej wiedzy. Tym bardziej bez sensu byłoby pozostawianie
na czele organizacji człowieka, po którym niczego w przyszłości nie można się
spodziewać.
— Dobra, obaliliście Bergmana. — Kuzniecow prawie słowo w słowo
powtarzał poglądy Jałtina na ten temat. Chcąc nie chcąc musiałem przyznać tym
rozważaniom, że są obiektywnie słuszne. — A nie za duża jest dla Strielcowa czapka
Monomacha?
— Nie o to rzecz idzie — uciął Kuzniecow. — Nasz cel to dać nowy impuls
dla rozwoju Gimnazjonu, a nie przejmować władzę. Planujemy przedstawić
kandydaturę Gribowa.
— Jako alternatywę... — Musiałem uznać, że lepszego kandydata na miejsce
Bergmana trudno by znaleźć. Zastępca dyrektora do spraw projektowania zaklęć
ochronnych rzeczywiście mógł sobie poradzić z całą tą sytuacją. Tylko czy nie
wynikną z tego w krótkim czasie tarcia z tym złotym chłopcem Strielcowem? — Z
wojewodą ustaliliście przeprowadzenie tej czystki?
— A to już nie twoje zmartwienie — uśmiechnął się Oleżka.
— Czyżby? — Wyszczerzyłem zęby w odpowiedzi, puściłem wiszącego na
rzemieniu wrzosa i położyłem rękę na pasie. — To wydaje ci się, że zabójstwo
Bergmana rozejdzie się po kościach?
— Bardzo wątpię — nie zamierzał wygadywać bzdur. Popatrzył za moje
plecy. Usłyszałem pisk hamulców.
— Kogo niesie? — Odwróciłem się, wiedząc już, kto to może być. Sopel, a
więc to ciebie wystawili, kretynie! Z granatowego żiguli pięć wyskoczył pracownik
SWB i rzucił się ku leżącym przy mikrobusie trupom.
— To już sam powinieneś wiedzieć najlepiej. — Nie wiem, kiedy Kuzniecow
zdążył wydobyć pistolet, który wycelował w moją głowę. Nie odmówił sobie na
koniec drwiny. — Z jakichś powodów wprowadziłeś ludzi w błąd i wydałeś rozkaz
zaatakowania samochodu Bergmana.
— Gady — wydusiłem z siebie.
Wszystko jasne. Nie ma dowodów, że rozkaz wydał Grigorij. Plan akcji został
formalnie zaakceptowany i wszyscy doskonale wiedzieli, gdzie i kiedy miało nastąpić
zatrzymanie. Wyszło na to, że z własnej inicjatywy wprowadziłem zmiany. I wszyscy
pozostali na pewno to potwierdzą. Nawet jeśli przesłuchanie będzie prowadzone za
pomocą magicznych środków. W dodatku żywy nie jestem nikomu potrzebny w
takiej sytuacji. Mało tego, że niepotrzebny, ale moje zeznania wszystko mogą
skomplikować. A jeśli mnie znajdą z przestrzelonym łbem, wersje wydarzeń będą się
zgadzać.
— Potraktuj to z przymrużeniem oka. — Oleżka rozpłynął się w paskudnym
uśmiechu i skrzywił lekko.
Wtedy za moimi plecami rozległy się krzyki palonych żywcem ludzi.
Kuzniecow wzdrygnął się mimo woli, a ja przysiadłem, odskoczyłem w prawo,
dzięki czemu zdążyłem zejść z linii ognia na ułamek sekundy przed wystrzałem. Od
huku zatkało mi lewe ucho, kula wyrwała z kufajki kłąb waty, ale to już było
nieistotne: przechwyciłem rękę z pistoletem, odsunąłem ją i z całej siły pchnąłem
Kuzniecowa wyrwaną z pochwy finką. Ostra stal przebiła ciepłą skórzaną kurtkę,
Oleżka wyprężył się i zwalił na parujący asfalt.
Wyrwałem nóż z rany i pochyliłem się, aby dobić skulonego gimnazjonistę, ale
nagle poczułem, że betonowe podłoże usuwa mi się spod nóg. Wyprostowałem się z
trudem i nie wykonując gwałtownych ruchów, przepełzłem przez luk na dwór, ku
majaczącej tam długiej postaci Napalma.
— Gdzie reszta? — Oparłem się o ścianę, zaczerpnąłem garść śniegu,
wpakowałem go do ust.
— Zaraz przyprowadzą wóz. — Piromanta chwycił mnie pod rękę.
— Bezpieczniaków ty załatwiłeś?
— A kto inny? — Wyszczerzył się, usiłując utrzymać mnie na nogach. — Nie
jestem głupi, od razu wiedziałem, kogo chcą załatwić. Trzeba spieprzać z Fortu, nie
mamy tu już życia...
— Damy radę. — Dziwiłem się osobliwemu spokojowi piromanty. Sam
spróbowałem uczynić następny krok.
I wtedy dopiero mnie dopadło. W górę prawej ręki pobiegł płomień, niby
błyskawiczny lont dotarł do ukrytej gdzieś wewnątrz prochowni i gwiazdy przed
oczami stały się przez chwilę jaśniejsze od wyglądającego zza chmur zachodzącego
słońca. W następnym momencie świat ogarnęły nieprzeniknione ciemności i nawet
kolorowe plamy zniknęły, przestraszone spadającą mi na głowę kołdrą ciemności.
— Sopel!...
Abonent czasowo niedostępny...
Rozdział 6
Sztuczne upiorne światło odbijało się od lodowych ścian i zniekształcało
wszystkie przedmioty, zupełnie jakby odbijały się w niezliczonej mnogości
rozstawionych w przestronnym pomieszczeniu luster. Przestronnym? W rzeczy samej
rozmiary pokoju mogły się okazać kolejną iluzją, a mnie przypadł w udziale los
komara uwięzionego w kawałku bursztynu. A może raczej zamrożonej w lodzie ryby.
W każdym razie nie mogłem niczego zrobić, ani się poruszyć, ani odetchnąć,
ani zamknąć oczu. I tylko dźwięczący gdzieś spod lodu głos nie pozwalał oszaleć w
tej trwającej wieczność torturze. Nie pozwalał oszaleć czy też może próbował
sprowadzić szaleństwo?
Kto to wie? Ale kiedy nie wiadomo skąd pojawiająca się czarna kropla zaczęła
się rozprzestrzeniać, zdobiąc przezroczystobłękitne ściany więzienia barwami
nieprzejrzystej ciemności, nawet się ucieszyłem.
Czego ode mnie chcą? Czego?...
— Obudź się już! — wściekły krzyk wdarł się w mrok niepamięci i rozbił jej
iluzoryczną realność w niezliczone kawałki lodu. — Ocknij się!
— Nie wrzeszcz — wychrypiałem i na oślep zamachnąłem się na dręczącego
mnie człowieka. — Źle się czuję...
— My też jakoś szczególnie nie najlepiej — odgryzł się Wietricki. — Już
dawno trzeba było nim potrząsnąć.
— Nalewka z żelaznego korzenia zaczęła działać, dlatego się ocknął — nie
zgodził się z Kolą Napalm. — Ej, Sopel, chcesz pić?
— Dawaj. — Otworzyłem oczy, przyjąłem od piromanty manierkę. — Gdzie
jesteśmy?
— Na północnej rubieży. — Przykucnął, oparł się plecami o ścianę. —
Znalazłem tutaj dla siebie melinę na wszelki wypadek, no i właśnie się przydała.
— Co z pozostałymi? — Łapczywie wypiłem pół pojemnika, rozejrzałem się.
Pokój ciasny, na podłodze resztki linoleum, ściany odrapane, żadnego umeblowania.
Dobrze chociaż, że rozścielili karimaty. A w kącie leżały nasze manele.
— Wiera na warcie, a kogo byś jeszcze chciał? — Nikołaj podniósł wzrok
znad kołczanu. — Więcej nikogo nie ma.
— Drużynnicy oberwali zaklęciem. — Napalm naciągnął głębiej na głowę
skórzaną czapeczkę. — Czarodzieja sam rozwaliłeś, chłopaka, który z nim był, nie
ruszaliśmy.
— A kierowca? — Spróbowałem wstać, ale poczułem niesamowity ból w
nieszczęsnej prawej ręce.
— Kierowca nie pojął powagi sytuacji, musieliśmy się z nim rozstać. —
Piromanta wzruszył ramionami.
— Czyli jest nas czworo. — Kiedy tylko zawroty głowy nieco ustały, w
pierwszym rzędzie przeładowałem wrzosa, a potem podszedłem do zwalonych na
kupę rzeczy. — A tak w ogóle co to za chałupa?
— Dawny sklep warzywny. Był za bazą samochodową — wyjaśnił Napalm.
— Nie znajdą nas tutaj? — Prawa ręka paliła i musiałem zacisnąć zęby,
przeganiając narastający wciąż ból.
— Znaleźć nie powinni. — Piromanta z uśmiechem pokręcił głową. — A co
do ręki, to niezbyt zręcznie wsadziłem ci w nią igłę.
— Do diabła z ręką! — poderwał się nagle Wietricki. — Dociera do ciebie,
Sopel, w jakiej znaleźliśmy się sytuacji? Z twojej winy?!
— A on co ma do tego? — Napalm zapalił, rzucił paczkę Nikołajowi, który
stał z zaciśniętymi pięściami. — To nie on nas wystawił.
— Właśnie. — Zacząłem przekładać przeniesione z furgonetki rzeczy. — A
wystawili nas twoi kumple, Kola. I to nie pierwszy raz. A może znów obiecali ci
jakąś amnestię?
— Nie sądź innych według siebie. — Zacisnął zęby tak mocno, aż zgrzytnęły.
— Uważaj, co mówisz.
— Dobra, boks stop — machnął ręką piromanta. — Trzeba postanowić, co
dalej, a nie szukać winnych. Winnych znajdą sobie bez nas. Chociaż powiadają,
zwycięzców się nie sądzi, ale u nas wszystko dzieje się przecież na opak.
— Gdzie wóz? — Wyjąłem spod swojej torby erkaem Kałasznikowa,
pogrzebałem jeszcze w rzeczach i znalazłem parę magazynków po czterdzieści pięć
naboi każdy. Aha, przytaszczyli też ze sobą jeden trzmiel. Teraz to jakoś wyglądało.
— Zostawiliśmy tutaj niedaleko.
— Dużo czasu minęło?
— Dwie godziny, już się ściemniło — odpowiedział piromanta. — A co?
— Niedługo pożałują. — Splunąłem.
— Kto? — spytali prawie jednocześnie.
— Bezpieczniaki, a kto? — Wzruszyłem ramionami. — A może myślicie, że
po całej Krzywej tak za nami ryli? Nie, na pewno gdziieś w samochodzie umieścili
nadajnik, dlatego przyjechali tak szybko.
— Gdyby tam był nadajnik — zaoponował Nikołaj — dawno by nas tutaj
zdjęli.
— To nie tak. — Pokręciłem głową. — Zwyczajnie nie mieli wtedy na to
czasu. Odbiornik powinien znajdować się w „piątce”, prawda? Na początku
drużynnicy znaleźli trupy i zaczęli orientować się w sytuacji. Na pewno nie wzywali
od razu bezpieczniaków. Ale dwie godziny to masa czasu, na pewno niedługo
przyjadą.
— Trzeba było im też spalić to żiguli — westchnął z żalem Napalm i rzucił
niedopałek do kąta.
— Trzeba było nie zabijać Bergmana — syknął Nikołaj.
— Musimy stąd spadać — wyraziłem, jak mi się zdawało, najbardziej
konstruktywną myśl. — Piechotą.
— A co potem? — Wietricki popatrzył na mnie ponuro.
— A potem zobaczymy. — Nie zamierzałem wysysać z palca wariantów
możliwego rozwoju wypadków.
— Myślisz, że twoi nie wydadzą kolesia? — odgadł tok mojego rozumowania
Napalm.
— Dobra, zbierajcie graty i chodu. — Nie odpowiedziałem na jego pytanie,
podałem RPK-74 Wietrickiemu, miotacz ognia Napalmowi i zamarłem, nasłuchując
dźwięków dochodzących z ulicy. — Strzelają tam czy co?
— Na pewno nie — powiedział piromanta, ale w tej chwili drgnęła nam pod
nogami podłoga.
Do środka wskoczyła zadyszana Wiera.
— Przy Czarnym Kwadracie strzelanina!
— A co wybuchło? — Zarzuciłem pas torby na ramię.
— Nie wiem, ale to gdzieś w rejonie wartowni.
— Czyżby Czyści postanowili zaatakować? — Napalm chwycił wygodniej
rurę miotacza.
— Albo na odwrót. — Przypomniałem sobie obawy służących w ochronie
Getta żołnierzy. — Najwyższa pora drzeć zelówki...
Ale, jak to często bywa, nie zdążyliśmy podrzeć zelówek. Strzelanina zbliżała
się bardzo szybko, więc wychodzenie na zewnątrz bez uprzedniego rozeznania
sytuacji zdawało się nie najlepszym pomysłem.
— Może by tak spalić furgon? — zaproponował Napalm, wyglądając przez
okno. — Wtedy szlag trafi także nadajnik.
— Już za późno. — Znaczyłem przy płocie bazy samochodowej błyski
wystrzałów, cofnąłem się w głąb pomieszczenia. — Niech zostanie na wszelki
wypadek. Daleko stoi?
— Nie zdążymy dobiec — odpowiedziała Wiera, wpatrując się w ciemność.
— Wierka, zasuwaj na piętro, Nikołaj, też najlepiej zajmij pozycję na górze —
zacząłem wydawać rozkazy. — Tylko nie zaczepiajcie ich, gdyby chcieli jedynie
przejść obok. Zrozumiano? Bez niepotrzebnego mieszania się!
— O, w mordę! Przyłożyli „Błyskiem chaosu”! — zdziwił się Napalm, kiedy
na ścianach zatańczyły szmaragdowe odblaski.
— Poradzisz sobie z tą bandurą? — spytałem, mając na myśli miotacz ognia.
— Poradzę — przytaknął. — Tylko że tutaj mała klitka, pójdę lepiej do części
handlowej.
— Idź. — Przysiadłem przy oknie, położyłem na występie pozostałym po
wyrwanym parapecie pistolet maszynowy, wyjąłem z kieszeni wygrzebany z maneli
granat ręczny F-I, solidna sztuka, ale pojedyncza, więc niewiele się tym zwojuje .
Dobrze, miejmy nadzieję, że nie trzeba będzie jej używać.
Po dawce żelaznego korzenia morzył mnie sen, ale przynajmniej ból targający
prawym przedramieniem nieco przycichł. Trzeba by jednak pozbyć się nadmiaru
energii, dopóki jest jeszcze możliwość. Nie na długo starczy mi sił, żeby utrzymywać
szczelnie zamknięte magiczne zasłony.
Włożyłem rękę do kieszeni kufajki i namacałem płaskie metalowe pudełeczko
zagłuszacza. Zamyśliłem się: wyrzucić je może? Nie ma sensu nosić przy sobie byle
barachła. Chociaż... kto wie, może się przyda?
Jak zawsze, wziąłem w dłoń monety, zacząłem się powoli uspokajać. Jedna
moneta, druga, trzecia... Gdybym mógł tak posiedzieć parę godzin, zaraz byłbym
zdrowy jak rydz. Tylko że nie miałem nawet godziny, ani choćby kwadransa: palba
zbliżała się coraz bardziej, a wydające się jeszcze niedawno odległymi wybuchy
granatów rozlegały się teraz ulicę dalej.
Ale co to za fajerwerki? Co najmniej kilka erkaemów się gryzie, do tego
automatów od groma. I granaty. Skąd Czyści albo odmieńcy mieliby taki arsenał?
Przecież nie postrzelali się wartownicy w Getcie! Tym bardziej że funkcjonariusze
nie miewają magicznych zabaweczek w rodzaju „Błysku chaosu”. Dziwne to
wszystko...
Ogniki pojedynczych wystrzałów zamigotały w wychodzącej na sklep uliczce,
postarałem się dostrzec coś magicznym spojrzeniem. Ciemność zimowego wieczora
zamieniła się w szarą płachtę, na której jaskrawymi plamami, jakby sam Bóg maznął
pędzlem, zajaśniały aury ludzi. Tylko czy aby na pewno ludzi?
Obraz nieco się wyklarował. Sprawnie, fachowo ostrzeliwując się z broni
automatycznej i trzymając pościg na dystans, zbliżało się do nas pięć postaci. Co do
nich nie miałem wątpliwości — zwyczajni ludzie. Ale aury próbujących ich okrążyć i
dogonić prześladowców za zwyczajne absolutnie nie mogły uchodzić. Zbyt wiele w
nich dostrzegałem bladoniebieskich tonów.
Odmieńcy? Ale skąd by mieli tyle broni?! Otworzono im bramę arsenału?
W tej chwili uciekinierzy wypadli na otwartą przestrzeń i bez zdziwienia
skonstatowałem, że przez plac z całych sił drą w naszą stronę żołnierze Garnizonu.
Pozostawiając w powietrzu pomarańczową poświatę, w plecy jednego z nich uderzył
ładunek „ognistego ula” i padającego człowieka natychmiast ogarnęły płomienie. Na
moment ludzie zostali oświetleni i natychmiast odmieńcy położyli na nich
skoncentrowany ogień.
Ale radość pościgu nie trwała długo. Z jakiegoś powodu Wietricki postanowił
jednak wmieszać się w walkę. Kilkoma długimi seriami przydusił mieszkańców
Getta do ziemi, a żołnierze pomyślnie ukryli się w sklepie. Splunąłem ze złością, ale
postanowiłem nie dawać odmieńcom okazji do przegrupowania, rzuciłem więc granat
w uliczkę w ślad za kryjącymi się tam szarymi cieniami.
Gruchnęło zdrowo, ale nie wiem, czy ktoś w ogóle oberwał.
Przysiadłem obok otworu okiennego, odwracając się w stronę żołnierzy. Z tym
pomyślnym ukryciem się jednak trochę przesadziłem. Jednego bowiem wznieśli na
rękach, krzyczącego nieludzko.
— Dokąd?!!! Dokąd leziecie?!!! — wrzasnąłem na tłoczących się w drzwiach
ludzi. — Do piwnicy go dajcie, tylko szybko! Napalm, zajmij się rannym!
— Dużo was jest? — Wąsaty porucznik przebiegł przez pomieszczenie,
przysiadł obok mnie. Przy pasie dyndał mu już tylko jeden granat. W dodatku RGD-
5.
— A skąd — mruknąłem, rozpoznając starego znajomego: właśnie on
dowodził wartą podczas mojego ostatniego pobytu w Getcie. — Czworo razem ze
mną. Rozkaż teraz swoim, żeby pozajmowali pozycje. O rannego zadba mój
człowiek.
— No to się spotkaliśmy — niewesoło uśmiechnął się porucznik i przeładował
AKM. — Stiopa! Bierz Wołodię, zajmujcie część handlową.
Z dachu zagrał krótko automat i znów wszystko ucichło. Tyle że nie na długo,
bo po chwili przez okno wleciało kilka kul. Tak palnęli, na postrach. Żebyśmy drugi
raz łbów nie wychylali.
— Zasuwam na drugą stronę. — Wiera zbiegła na dół. — Poszli dookoła...
— Stiopa, osłaniaj! — rozkazał porucznik, a brodaty żołnierz z erkaemem,
przytrzymując majtający się na piersi futerał z noktowizorem, rzucił się za Kryłową.
— Z tamtej strony jest jeszcze większa pustać. — Wołodia w kucki przemknął
ku wejściu do części handlowej. — Nie będą próbować.
— Właśnie, tam ich jeden nasz karabin położy — zgodził się z nim piromanta,
który wyszedł z piwnicy.
— Co tam z rannym? — Uniosłem się lekko, wyjrzałem przez okno, ale zaraz
się schowałem, bo kula uderzyła w ścianę.
— Dałem mu środki przeciwbólowe, już się wybudza. — Piromanta,
przygięty, przebiegł do części sklepowej. — W ogóle został z Wierą i brodatym.
Znaczy że trzymamy stronę południową. Cała nadzieja w Koli.
— Będzie dobrze — powiedziałem bez większego przekonania i odwróciłem
się do porucznika. — Czym ranili tego chłopaka?
— „Trzęsioną” — odpowiedział i odpełzł do sąsiedniego okna. — Myśleliśmy,
że nie odratujemy.
— A kto? — Usiadłem wygodniej i pogrążyłem się w czarną jaskinię
jasnowidzenia. Wokół zamigotały karmazynowe ogniki innych istnień. Zbyt wiele
było pełzających po czarnym, atlasowym podłożu mojej czarnej skrzynki świetlików.
Odmienionych było nie mniej niż trzydziestu albo czterdziestu.
— Odmieńcy — z jakąś dziwną przyjemnością wypowiedział to słowo
porucznik. — Nie wiecie nic czy co?
— No właśnie nie wiemy. Co za cholera się dzieje?
— Odmieńcy wszczęli bunt — oświecił mnie Wąsacz, przysłuchał się
terkotaniu karabinu po przeciwnej stronie budynku. — Zaczęło się?
— Rozpoznanie walką — odpowiedziałem, nie otwierając oczu. Na tamtą
stroną poszło nie więcej niż dziesięciu, reszta czaiła się w uliczce. — Co z tymi
odmieńcami? Skąd u nich broń?
— Nie mam pojęcia. Ech, gdybym wiedział, kto im to dał... — Żołnierz
zacisnął zęby, poczekał, aż umilknie palba, a potem mówił dalej: — Dawno już
mącili wodę, a kiedy pojawił się Kucharz, całkiem im odkorbiło. Z połowa Getta
zapisała się do oddziałów samoobrony. Czyści z Krzyżowcami też dolewali oliwy do
ognia, ale nam się zdawało, że panujemy nad wszystkim. A tutaj tak się zrobiło...
— Napalm, niech Wiera i Stiopa wejdą na górę. Po tamtej stronie wystarczy
jeden automat. — Mętne ogniki aur zaczęły ściekać w uliczkę i grupować się wzdłuż
wychodzącego na plac ogrodzenia. — Jak przewrócą płot, od razu przydusić ich
ogniem. A ty się zorientujesz, gdzie ich najlepiej potraktować trzmielem. Jak się
oderwiemy, od razu bierzemy kierunek na Czerwony.
— A co planujesz dalej? — Porucznik poklepał się po kieszeniach, wyjął
paczkę biełomorów. — Na własnych nogach nie damy rady uciec.
— Mamy samochód. — Otworzyłem oczy. — Opowiadaj dalej... Opowiadaj...
— A o czym tu opowiadać? — Wąsacz zaciągnął się, zakrywając dłonią żar
papierosa. — Bez problemów w kilku miejscach wyłamali mur i poszli w miasto, a
kiedy patrol poszedł wzdłuż ogrodzenia, zaczęła się zabawa. Chłopaków od razu
rozerwali na strzępy, myśmy się schronili w wartowni. A potem polecieli po nas
„Trzęsioną” i musieliśmy spadać.
— Dobrze byłoby wiedzieć, co chcą osiągnąć. — Westchnąłem, przysłuchując
się dochodzącej gdzieś od centrum Fortu strzelaninie. — Takiej akcji nie robi się na
łapu-capu.
— A kto wie co kombinują te kaleki. — Porucznik wzruszył ramionami. —
Niedobrze, że to sobie wymyślili, bo teraz zacznie się w Getcie krwawa łaźnia...
— Skąd wiesz?
— Słyszałeś strzelaninę w okolicach? — Żołnierz zgasił niedopałek o ścianę.
— Ja też nie. To znaczy, że szturmowe grupy przeczesują miasto. A kto zostanie w
Czarnym Kwadracie? Trochę ochrony i całkowite kaleki, nienadające się do walki.
Myślisz, że miejscowa żulerka przepuści taką szansę? Czyści nawet nie marzyli o
takiej okazji. I w arsenałach też mają głównie jakieś straszaki...
— Ciekawi mnie, co trzeba było obiecać odmieńcom, żeby poszli na taką
aferę? — Podczołgałem się do okna. — Przecież muszą wiedzieć, że Drużyna im nie
odpuści.
— Prowokacja...
— Wszystko możliwe. I to oczywiście pytanie najbardziej interesujące —
mruknąłem. — Ale tamci chyba już będą zaczynać.
— No to z nimi zatańczymy...
— Zaraz, zaraz... — przypomniałem sobie. — Czy przypadkiem mówi ci coś
nazwisko Jałtin?
— Jak nie mówi, jak mówi? Pewnie, że mówi! Gdzieś na jesieni otworzył
klinikę w Getcie. Nasi mówili, że to świetny specjalista, ale jakiś niewyraźny...
— Jak myślisz, załatwią go teraz?
— Odmieńcy go szanowali, zdaje mi się, że nie ruszą doktora... — porucznik
przerwał w pół słowa, kiedy z uliczki uderzyła w sklep długa seria. Kule ze świstem
wznieciły betonowy pył i odbijały się rykoszetami od ścian, ale co najgorsze, piętrem
wstrząsnęło uderzenie średniej wielkości piorunu kulistego. Żeby tylko ktoś nie
oberwał...
I prawie natychmiast rozległy się strzały po drugiej stronie budynku. Pod
osłoną bezładnie strzelających karabinów kilku odmieńców rzuciło się przez plac, ale
zaraz zalegli, wystarczyło, że Wiera zdjęła dwóch najbardziej krewkich. No i
puszczający serie prawie na oślep ranny żołnierz też miał w tym swój wkład.
Po naszych oknach przeleciało jeszcze trochę strzałów, a zgrupowani w uliczce
rzucili się do ataku. Rzucili się i trafili od razu pod sztyletowy ogień dwóch
umieszczonych na piętrze karabinów. A kiedy tylko odmieńcy padli na ziemię,
przykrył ich wystrzał z miotacza ognia. Ładunek trzmiela zmiótł dobrych
kilkudziesięciu napastników. Machnąłem ręką porucznikowi:
— Spadamy!
— Jasne! — odkrzyknął i pobiegł do części sklepowej, ale zatrzymał się, kiedy
z góry zbiegli Wiera i Nikołaj. — A Stiopa gdzie?!
— Osłania! — wrzasnął Kola i od razu poturlał się po podłodze, kiedy w
budynek coś uderzyło.
Jedna z płyt sufitu runęła, powietrze wypełnił pył, a na piętrze zahuczał
łapczywie pożerający tlen magiczny płomień. Oślepiające języki ognia liznęły ściany,
a w ich palących objęciach zaczęły płonąć nawet cegły.
N-no, mieliśmy szczęście, bez gadania. Gdyby „Dzban salamandry” trafił
nieco niżej, wszyscy skończylibyśmy jak w krematorium. Ale po Stiopie nawet ślad
nie pozostał.
— Spadamy! — powtórzyłem rozkaz, zasłoniłem twarz rękawem i rzuciłem
się do wyjścia. Skronie rozsadzał ból, w zębach łamało, po całym ciele powoli
rozpełzała się dziwna słabość.
Gdyby osłaniał nas karabin, ucieklibyśmy bez problemów. Ale bez wsparcia
ogniowego odmieńcy dostali posiłki z sąsiedniej ulicy i wyskoczyli w stronę sklepu
w najgorszym możliwym momencie. Bliskie wystrzały rozległy się od razu, kiedy
tylko wypadliśmy na zaśnieżony ganek — to idący do ataku otworzyli ogień w biegu.
Większość strzelców nazbyt się gorączkowała i pudłowała haniebnie, ale amulet,
który dostałem od Grigorija, zaczął wibrować i rozgrzewać się.
Przewrotem spróbowałem wydostać się ze strefy rażenia, padłem w śnieg i
posłałem serię z wrzosa. Ekspansywne kule zaczęły wyrywać kawałki ciał i zbijać z
nóg nazbyt zbliżających się odmieńców. Celny ogień znacznie przerzedził szeregi
niezabezpieczonych kamizelkami kuloodpornymi odmienionych, ale też magazynek
opróżnił się w jednej chwili.
Ale wszystko było już, jak trzeba — w tym czasie z drzwi sklepu zaczęli
strzelać zbliżający się do nas żołnierze Garnizonu, a Wietricki wyskoczył z okna i
otworzył ogień do buntowników, którzy jeszcze próbowali nas ostrzeliwać.
— Zachodzą od placu! — krzyknął Napalm, więc zmieniłem magazynek we
wrzosie i rzuciłem się do węgła.
Pędzący na mnie cień w mroku zbyt późno przybrał ludzką postać, ale udało
mi się jednak nacisnąć spust. Seria trzech naboi rozwaliła podłużny czerep, a wilkun,
który o mały włos sięgnąłby pazurami mojego gardła, runął na ziemię.
Zza budynku wyskoczył odmieniec w przesiąkniętych ropą bandażach, rzucił
kawałkiem pręta, ale nieco się przeliczył i zaostrzone żelazo przedziurawiło tylko
rękaw kufajki. Wąsaty porucznik doskoczył z boku, ściął go z karabinu i nie czekając
na pojawienie się kolejnych wrogów, rzucił granat za róg.
Zaraz po wybuchu obiegliśmy sklep, żeby dobić rannych. Czyżby to już
wszyscy?
Nagle wyczułem niebezpieczeństwo, podniosłem głowę, padłem na plecy i
strzeliłem do odmieńca skaczącego z piętra. Kule trafiły w cel i napastnik padł w
śnieg. A zanim nad podziw żywotna bestia zdołała wstać, porucznik wsadził jej w
głowę krótką serię z kałasznikowa.
— Odchodzimy! — machnął mi ręką wąsacz, omiatając wzrokiem pustać, i
rzucił się do wejścia sklepu.
Jak się okazało, wszyscy czekali tylko na nas, a podchodzącą na własne
nieszczęście grupę odmieńców wystrzelali do nogi.
— Napalm, ty naprzód! — zawołałem, nie zatrzymując się, i popchnąłem
piromantę w stronę Czerwonego.
— Wołodia, osłaniaj! — polecił porucznik, zabierając od podwładnego plecak
z wyposażeniem.
Nie zwracając uwagi na trzaskające za sąsiednimi domami serie karabinowe,
rzuciliśmy się ku betonowemu ogrodzeniu dawnej bazy samochodowej. I od razu
nasza grupa rozdzieliła się na dwójki — inaczej biec po wydeptanej przez plac
wąskiej ścieżce po prostu się nie dało.
Z przodu zasuwał Napalm, który okazał się wyśmienitym biegaczem. Za nim
ja. Potem Wiera i Nikołaj. Osłaniali nas porucznik z żołnierzami.
Już prawie dobiegliśmy do powypaczanych płyt ogrodzenia, kiedy nad
głowami przeszła nam seria świetlnych pocisków. Od razu rozległy się pojedyncze
wystrzały, ale na szczęście nikt z nas nie dostał. O mało nie upadłem na rozkopanej
drodze, wciągnąłem głowę w ramiona i wyjąłem przedostatni pełny magazynek do
wrzosa. Sytuacja z amunicją jakoś mi się nie podobała...
Napalm z rozbiegu wpadł w niezbyt szeroką szczelinę między płytami, coś
krzyknął i w tej chwili półmrok rozjaśniły dwie pochodnie. Żywe pochodnie.
Odmieńcy, którzy wpadli w energię wysłaną przez piromantę, zaczęli się
tarzać po śniegu, próbując tłumić ogarniające ich płomienie, ale niebawem się
uspokoili i ucichli.
Biegnąc za oddalającym się już znacznie Napalmem, kątem oka dostrzegłem
ruch przy jednym z zasypanych śniegiem garaży i podrzuciłem wrzosa. Chłopak,
który wyskoczył zza węgła, zdążył oddać z przedpotopowego mosina tylko jeden
strzał, zanim osunął się w zaspę, pozostawiając na ścianie garażu krwawą smugę. To
biegnący za mną porucznik zbił go z nóg oszczędną serią.
— Szybciej! — krzyknął na podwładnych.
Zobaczyłem, jak piromanta potyka się i pada na dróżkę.
— Wstawaj! — Podbiegłem, chwyciłem go za kołnierz skórzanego tużurka.
Napalm podniósł się z jękiem, przyciskając rękę do lewego boku.
— Postrzelił, gad... — Ranny oblizał wargi, a ja zobaczyłem krew sączącą się
spomiędzy jego palców.
— Kola, pomóż! — wrzasnąłem. — Gdzie samochód?
— Tam, za ogrodzeniem, w zaułku — pokazał Wietricki, podbiegając.
— Szybciej! — pogonił porucznik przykucniętego przy dziurze w płocie
żołnierza. — Bo jeszcze przechwycą!
Wołodia wypuścił kilka serii, a potem zerwał się i rzucił ku nam. Zaraz potem
pokruszyły się i zwaliły na ziemię poruszone bliskim wybuchem płyty.
Zdając sobie sprawę, że nie ma na co czekać, popędziliśmy do furgonetki.
Żeby tylko odmieńcy nie znaleźli się przy niej pierwsi... Gdyby tak, marnie z nami —
z rannym na rękach daleko nie uciekniemy. A i taszczyć go w takiej ciemnicy nie
bardzo by się dało — albo z Napalma wytrzęślibyśmy duszę, albo sami byśmy
zdechli ze zmęczenia. Prędzej my... I bez tego zdawało mi się, że płuca wypluję. Nie,
bieg na przełaj to nie dla mnie.
Na szczęście wóz stał na miejscu. Ułożyliśmy jakoś Napalma, usiadłem obok
niego, oddychając spazmatycznie. Wiera z Nikołajem zaczęli opatrywać piromantę, a
Wołodia zatrzasnął za sobą drzwi. Drugi żołnierz usiadł na przednim siedzeniu, obok
porucznika, który już uruchomił silnik.
Furgonetka ryknęła, powoli wyjechała na ulicę i od razu uderzyły w nią
pociski. Porucznik zaklął, skręcił kierownicą i podskakując, wyjechaliśmy na
Czerwony Prospekt. Wąsacz dodał gazu, samochód trafił w głębokie koleiny i
pomknął jak najdalej od marnujących amunicję odmieńców.
— Napalm, żyjesz jeszcze? — Odetchnąwszy nieco, otarłem pot z twarzy,
złapałem za przytwierdzony do ścianki uchwyt.
— A cholera mnie wie. — Uniósł głowę, próbując przyglądać się zabiegom
Wiery. — Tylko zrób to porządniej...
— Nie wierć się — syknęła dziewczyna. — Będziesz żył...
— Ale niezbyt długo — zażartował piromanta i cichutko zanucił: — „Ej,
siostrzyczko, wejdź na mary moje, powalczymy tu oboje, powalczymy tu oboje...”
Na więcej go nie było stać. Piromanta zakaszlał i zaczął szybko oddychać.
— Musimy jechać do kliniki, kula została w środku. Na razie założyłam zimny
kompres, ale to nie wystarczy na długo. — Wiera oderwała się od rany i w tym
momencie porucznik dał po hamulcach. Dziewczynę rzuciło na jakiś worek, chłopaki
potoczyli się po podłodze, a mnie od udaru o mało nie wyrwało nadgarstka.
— Co z tobą?! — wrzasnąłem i zakląłem. — Gdzie się gapisz?!
Porucznik przygazował, ustawił samochód w poprzek prospektu, a w następnej
chwili przednia szyba pokryła się siecią pęknięć. Odmieńcy, którzy przegrodzili ulicę
wyrwaną latarnią, otworzyli ogień z myśliwskich strzelb i karabinów.
Szeregowy oberwał od razu kilka kul i skulił się na siedzeniu, lecz dowódca
zdołał się w porę schylić, skręcił znowu i pojechaliśmy z powrotem. Przestrzelą nam
teraz opony i koniec...
— Dokąd? — krzyknął Nikołaj, wyglądając przez okno, kiedy furgon zjechał z
prospektu i potoczył się po ledwie odśnieżonej drodze wiodącej w zaułki. Wszystko
byłoby dobrze, ale ta ulica prowadziła prosto do Getta.
— A dokąd?! — wrzasnął porucznik. Wypchnął na zewnątrz resztki szyby. —
Do bazy nie wrócimy przecież, a innej drogi nie ma! Tylko tę oczyszczają!
— Co robimy? — Wietricki padł na worki obok Wiery.
— Przeskoczymy obok wartowni, dalej uciekniemy naszym przejściem.
— A może od razu w podwórka? — zaproponowałem.
— A jest sens? Musimy odbić się jak najdalej, a tu... — porucznik zamilkł w
pół słowa, rzucił maszyną w prawo i ostro zahamował. Pozostawiając za sobą pas
stopionego śniegu, oślepiający poblask „ognistego ula” minął nas, a mknący szybko
furgon nie wyrobił na zakręcie.
Człowiek, który wylazł na drogę, nie zdążył drugi raz wystrzelić. Wiera
wyskoczyła z samochodu, oparła łokcie na masce i zdjęła odmieńca ze snajperki.
— Słyszycie? — zapytał porucznik, wyskakując z wozu.
— Strzelają. — Pokręciłem głową, przychodząc do siebie po uderzeniu w bok
furgonetki. — Napalm, jak się czujesz?
— Cholera, stracił przytomność. — Wiera zajrzała do auta. — Żeby tylko
wewnętrzny krwotok się nie nasilił.
— To w Getcie strzelają czy jak? — Zdziwiony Wietricki odwrócił się do
żołnierza.
— Uciekamy, szybko! — Ujrzawszy zbliżające się od strony Czerwonego
Prospektu smugi reflektorów, porucznik rzucił się ku rozwalonej płycie ogrodzenia.
Szeregowiec wydobył z furgonetki dwa automaty i pomknął za nim.
— Ty dokąd?! — wrzasnąłem. Teraz odgłosy strzelaniny dochodziły nie tylko
od strony Getta i przylegających do niego dzielnic północnej rubieży, ale także od
bazy samochodowej. A co najpaskudniejsze — nie można było ukryć się w
podwórzach, bo migotały tam iskierki albo latarek elektrycznych, albo magicznych.
Być może szła pomoc dla postrzelonego przez Wierę wartownika.
— Nie ma czasu, biegiem! — zawołał nas porucznik. — Znamy teren jak
własną dłoń, ukryjemy się tak, że nawet odmieńcy nas nie znajdą. A nasi w
pierwszym rzędzie tam wyślą oddziały szturmowe, wtedy wyjdziemy!
— Potrzebujemy lekarza. — Wiera potrząsnęła ręką piromanty. — Im
szybciej, tym lepiej.
— Jest przecież klinika, wyślemy kogoś po doktora — odparł Wąsacz bez
namysłu i odwrócił oczy. To zrozumiałe, że najmniej ze wszystkiego troszczył się o
zdrowie Napalma, chciałby ocalić własną skórę. Właśnie — ocalić. Nie był
samobójcą, żeby bez sensu pchać łeb w pętlę. A to znaczyło, że jednak należy wziąć
pod uwagę jego słowa... — Biegiem, biegiem!
Razem z Nikołajem wynieśliśmy ostrożnie piromantę z furgonetki i
powlekliśmy przez dziurę w ogrodzeniu Getta. Ryzyko, cholera. Żeby tylko nie
natknąć się na miejscowych. Chybaby się nie ucieszyli na nasz widok. Chociaż, jeśli
spojrzeć na to z drugiej strony...
Na razie w Czarnym Kwadracie nie było nikogo widać. Między długimi
barakami hulał tylko wiatr. Ciekawe, czy wszyscy odmieńcy wyprawili się do miasta,
czy zostawili kogoś na straży? Bo to przecież prawda, że Czyści z Krzyżowcami
urządzą im jatkę.
— Dokąd teraz? — spytałem, kiedy ułożyliśmy Napalma na ziemi między
ogrodzeniem a ślepą ścianą jednego z baraków.
— Widzisz tam? Świeci się w oknach na drugim piętrze — wskazał porucznik.
— To klinika przy administracji. Pracowali w niej tylko ochotnicy, nie dawali
odmieńcom dostępu do leków.
— Co więc proponujesz? — Wiera namacała puls na nadgarstku piromanty i
odetchnęła z ulgą. — Wyślesz kogoś do lekarzy?
— Proponuję, żebyśmy wszyscy tam poszli. — Wąsaty potarł żebra. —
Klinika stoi na uboczu, nietrudno znaleźć tam porzucony barak. A w razie czego
zawsze uciekniemy przez ogrodzenie.
— Z rannym będziemy przechodzić? — burknął Wietricki.
— A po co? — Obserwujący czujnie okolicę szeregowiec wyprostował się. —
Odmieńcy pewnie nie tylko tutaj rozwalili płot.
— Uciec nie problem, ale chyba nie będzie trzeba. — Porucznik otarł twarz. —
Jak by się sprawy nie obróciły, Drużyna w najbliższym czasie przyciśnie odmieńców.
Wątpię, żeby ich wpuścili z powrotem do Getta.
— Co ty na to, Sopel? — Wiera spojrzała na mnie.
— Trzeba uciekać — podjąłem decyzję. Nawet jeśli odmieńcy nie wrócą tutaj,
nalezie się za to drużynników od groma. A my przecież powinniśmy już figurować
na listach gończych. Nie mamy co się pokazywać. A Napalm... Na Napalma trzeba
będzie zaczekać.
— Stój — syknął szeregowy, wyglądając za róg. — Nie zdążyliśmy...
Odsunąłem go, popatrzyłem i zaraz schowałem się z powrotem. Wokół
wyłomu w ogrodzeniu zaczęła się jakaś niezdrowa krzątanina. Uzbrojeni ludzie — w
ciemnościach nie szło poznać, czy ludzie, czy odmieńcy — pojedynczo przebiegali
pod osłonę najbliższego baraku.
— Dobra, ruszamy. — Zakląłem w duchu. Cóż, taki los. Wychodzi na to, że
trzeba będzie się spotkać z Jałtinem. Niech tylko Napalma postawi na nogi,
podziękuję mu potem paroma fajnymi otworami po nożu. Oczywiście śmiertelnymi.
— Nic innego nie wymyślimy...
Na pierwszego trupa natknęliśmy się przy następnym baraku. Na poziomie
pierwszego piętra wisiał przybity gwoździami chłopak w szarym chałacie Czystych.
Nieco dalej leżały jeszcze trzy ciała, ale już odmieńców: całkiem łyse, nienaturalnie
wydłużone czaszki, na plecach garby. Tych zabito żelaznymi prętami.
Im dalej, tym trupów walało się więcej. Na skrwawionym śniegu spoczywali
zarówno miejscowi, jak i ich pogromcy. Czyli tutejszy półświatek doczekał w końcu
okazji, żeby wpaść z wizytą do Getta. Tylko łatwo nie poszło, jak widać: chociaż
pozostawieni w Czarnym Kwadracie odmieńcy nie byli uzbrojeni, wielu z nich
zdołało dać bandytom odpór. Co wyprawiały wilkuny, przechodziło ludzkie pojęcie.
W ciemności połowy i tak nie było widać, ale na widok rozwleczonych kiszek
człowieka próbującego odpełznąć od śmierci, zrobiło mi się zimno. A już jak się
Czyści rewanżowali...
— Co tu się stało? — Wiera wzdrygnęła się, odskoczyła od ściany domu
spryskanego krwią aż po drugie piętro. — Dlaczego?
— Obawiam się, że dalej będzie jeszcze gorzej. — Porucznik przełknął głośno.
Jego pozorna obojętność znikła, kiedy zobaczył zwał trupów przy wejściu do baraku.
To zrozumiałe — patrzeć na resztki rozerwanego człowieka przyjemnie nie jest. A
tutaj było takich więcej. Zapewne otoczyli bandytów i urządzili im rzeź. Ci nie
pozostali dłużni i kiedy nadeszło wsparcie, rozerwali odmieńców na sztuki. Nie mieli
litości ani dla kalek, ani dla kobiet. Dobrze chociaż, że wśród odmieńców nie było
dzieci.
— Ale dlaczego? Przecież to też ludzie... — Dziewczyna z trudem
powstrzymała krzyk, kiedy nastąpiła na odrąbaną dłoń z nienaturalnie
rozpuchniętymi kostkami długich palców.
— A w czym ludzie są gorsi od zwierząt? — Blady jak kreda porucznik otarł
spoconą twarz i wskazał widoczną za budynkami łunę dalekiego pożaru. — Zdaje
się, że będzie tu weselej, niż myślałem.
— To może chodźmy tam? — zaproponował Wietricki. Głośno oddychał,
oczyszczając płuca, bo minęliśmy właśnie przyprószoną śniegiem kupę śmieci.
Zamarznięte pomyje chrzęściły pod nogami i strach pomyśleć, jaki panowałby tutaj
zapach, gdyby nie było mrozu. Kupy śmieci, do tego poszatkowane ciała... Z rzeźnią
tego nawet się nie porówna.
— Wam może byłoby tam i lepiej. — Porucznik zatrzymał się, poklepał swoje
pętle na mundurze. — Ale nas Czyści załatwią równie chętnie, co odmieńców.
Przecież właśnie przed tymi kretynami ochranialiśmy Getto...
Oczywiście w miarę zbliżania się do kliniki trupów ubywało. Być może
porzuconych domów było więcej na skraju Getta, a może odmieńcy przenieśli obronę
bliżej centrum Czarnego Kwadratu.
— A dlaczego nie widzieliśmy ani jednego Krzyżowca? — Wietricki oparł się
o ścianę baraku.
— Tam jeden leży. — Porucznik wskazał na ciało gościa w niebieskiej kurtce
z wymalowanym na plecach czarnym krzyżem.
— No właśnie. — Złapałem oddech. — Czystych i innej bandytki było tyle
trupów, a Krzyżowca pierwszy raz widzimy. A przecież to oni są pieprznięci jak
koty, nie chowaliby się za innych.
— Myślisz, że specjalnie poczekali, aż oczyszczą im drogę, i od razu tutaj
przyszli? — Porucznik wyjrzał zza rogu domu i zaklął nagle: — Kurwa mać!
— Co takiego? — Wiera wyjrzała obok niego i od razu się cofnęła. Sądząc po
opanowującej ją drżączce, nic dobrego na nas tam nie czekało.
— Pomóż Nikołajowi. — Pociągnąłem ją za rękaw i sam podszedłem do
porucznika. Co tam się stało?
W sumie nic szczególnego. Przed kliniką leżały trupy. Trupy odmieńców.
I nie od razu można było odgadnąć, po co komuś było układać z wilkunów,
mięczaków, żab i innych skażonych promieniowaniem Północy kalek wielkie koło
wokół dwupiętrowej willi. W rzeczy samej, jak się okazało, nikt trupów tutaj nie
przynosił. Po prostu wszystkich tych nieszczęśników spędzili tutaj, a potem zarżnęli
jak bydło w jatkach. Ale po co? Komu to było potrzebne? Krzyżowcom?
— Wciąż jeszcze chcecie tam iść? — spytałem porucznika.
— Chyba nie bardzo — przyznał, patrząc gdzieś w bok.
— Napalm długo nie pociągnie — przypomniała nam Wiera.
— Nie wydaje mi się, żebyśmy uzyskali w klinice medyczne wsparcie. —
Rzuciłem okiem na oświetlone okna willi.
— Jeśli tam będą leki i narzędzia, sama sobie poradzę — powiedziała z
pewnością w głosie.
— Czyżby? — zdziwiłem się i podszedłem do leżącego na brezencie
piromanty. Coś on się całkiem poddał... Cholera, co robić? Do kliniki iść się nie chce,
po prostu strach. Ale jakie inne wyjście? Próbować dowlec Napalma na rękach do
najbliższego uzdrowiciela? Umrze, zanim wydostaniemy się z północnej rubieży.
Trzeba iść. A kto wie, może pewien niedobry człowiek, nazwiskiem Jałtin, powita
mnie tam? Bardzo bym tego chciał. — Pójdę się teraz rozejrzeć, w razie czego
uciekajcie beze mnie.
— Idę z tobą. — Wietricki rzucił na ziemię pokrowiec z łukiem, zabrał jeden z
automatów od szeregowca pilnującego przejścia między domami.
— Dobra. — Nie zamierzałem rezygnować z pomocy. Podszedłem do
porucznika, który przysłuchiwał się strzelaninie rozpętanej gdzieś na południowym
zachodzie Getta. — Czekacie na nas?
— Oczywiście. — Kiwnął głową. — Taki odgłos musi być z
wielkokalibrowych karabinów. Zdaje się, że zasuwają z DSzK. Znaczy nasi podeszli.
— A niby jak nas ominęli? — wyraził wątpliwość Nikołaj. — A i na
Czerwonym na razie cisza.
— Najpewniej przerzucili posiłki z Północnej Strefy Przemysłowej przez
zachodnią bramę — zaproponował rozwiązanie porucznik. — Myślę, że siostry
otworzyły przejście przez swój rewir.
— A może same walkirie się pofatygowały? — Wietricki włożył magazynek
łukowy do głębokiej bocznej kieszeni ciepłej kurtki i zważył w ręku podany przez
żołnierza granat.
— Mam nadzieję, że się szybko dowiemy. — Wąsacz wzruszył ramionami. —
To co, idziecie?
— Idziemy. Kola, osłaniaj mnie. — Odbezpieczyłem pistolet maszynowy,
powoli wyszedłem zza baraku i pobiegłem do przekrzywionych schodków
wejściowych kliniki.
Wszystko by było dobrze, ale jakoś mi się zrobiło paskudnie na duszy. Jakbym
się ubabrał w gównie, ale kiedy — nawet nie zauważyłem. A im bliżej ułożonych w
koło trupów, tym gorzej. Pewnie — dzionek nie należał do najlżejszych, ale za
bardzo zaczęła mnie ogarniać jakaś obezwładniająca deprecha. Takie miałem
wrażenie, jakby w oczach się ciemniej zrobiło. Nawet przebijające się między
chmurami gwiazdy jakby przestały świecić.
Coś tu było nie tak. Może to po prostu nerwy, ale cały czas czułem na plecach
czyjeś nieprzyjazne spojrzenie. Ciężkie spojrzenie, lepkie. Zaciekawione. Tak patrzy
włóczęga z nosem przylepionym do szyby na kawał mięsa w sklepie.
Oj, coś mnie zaniosło nie w to miejsce, co potrzeba. I zaczyna nudzić. Nie
inaczej, tylko od odoru krwi. A krwi tu więcej niż nadmiar — cały śnieg
poczerwieniał. A właściwie — poczerniał.
Może wrócić, dopóki jeszcze nie jest za późno?
Ruszaj, ruszaj...
Zamieniłem bieg na ostrożny chód, kiedy zbliżyliśmy się do wieńca ciał.
Odmieńcy za życia nie byli w stanie wywołać we mnie niczego prócz obrzydzenia,
ale na widok ich strasznych ran poczułem kłucie przy sercu.
Przedziurawione uderzeniami noży szyje, wykłute oczy, rozprute brzuchy.
Śmierć nieszczęśnicy mieli nielekką. To nie był zwyczajny pogrom, ale po prostu
kaźń. Powolna i okrutna.
Przeskoczyłem skostniałe nagie zwłoki odmieńca, starałem się jak najszybciej
ominąć ciała, a przy tym czujnie obserwowałem klinikę. Na drugim piętrze cały czas
paliły się światła, a inne okna pozostawały ciemne.
— Osłaniaj — powiedziałem do Wietrickiego, kiedy stanąłem z boku
wejściowych drzwi. Lekki wysiłek i wewnętrzne oko przeniknęło przez wzmocnione
żelazną sztabą deski. Nikogo. Dziwne. Dobrze, w amulecie ochronnym została
jeszcze jedna trzecia ładunku, w razie czego przebijemy się. Cholera, nie mogłem
sobie przypomnieć, gdzie schowałem naładowane magiczną energią kryształy...
Nikołaj wbiegł po schodach, stanął z drugiej strony drzwi, a ja nacisnąłem
masywną miedzianą klamkę. Ciemno. Schyliłem się na wszelki wypadek, wchodząc
do środka, i szybko wśliznąłem się w szczelinę.
Rzeczywiście nikogo nie było w korytarzu. Dokąd teraz?
Przestronny niegdyś hol został podzielony na ciasne kliteczki zbudowanymi z
cegieł przepierzeniami, okna zasłaniały kwadraty sklejki. Na górne piętra prowadziły
schody umiejscowione w dalszej części korytarza.
— Sprawdzimy piwnicę? — Nikołaj szybko wbiegł za mną, przywarł
ramieniem do ściany i wziął na cel schody.
— Idziemy od razu na drugie piętro — zdecydowałem. Lufa wrzosa chodziła z
jednej strony pomieszczenia w drugą. — Przecież to tam się świeci.
— A jeśli... — Wietricki ruszył ku schodom, ale po drodze zajrzał do jednej z
klitek i odskoczył, zakrywając usta. Zgiął się, oparł o ścianę i zwymiotował.
— Co tam? — spytałem, nie spuszczając oczu ze schodów.
— Krzyżowcy. — Kola splunął na podłogę. — Porąbani na kawałki.
— Jasne. — Zatrzymałem się. Nabrałem wątpliwości, czy w ogóle warto
wchodzić na górę. Dziwne rzeczy się tu działy. Ciemne sprawy. Rozsądek
nakazywałby wyrywać stąd czym prędzej. Ale to rozsądek. Jednak sumienie...
Napalm się przekręci... Diabli! — Dużo ich?
— Mam policzyć głowy? — odgryzł się Wietricki, przychodząc do siebie. —
Ale problem jest, bo głów nie widzę. Odcięte.
— Policz więc nogi i podziel na dwa — poradziłem i pociągnąłem nosem. —
Nic nie czujesz? Czymś zalatuje.
— Jakby lekarstwami.
Wzruszyłem ramionami, ostrożnie zacząłem wchodzić na stopnie. Kto wie,
może i lekarstwami. Tylko strasznie ten zapach ciężki. Zaczęło mnie od niego łamać
w stawach. Czyżby zaczynał się atak? Bardzo nie w porę...
Drzwi korytarza na pierwszym piętrze zabezpieczał masywny zamek. I jak mi
się zdawało, z tego wejścia nie korzystano już bardzo dawno. Tym bardziej że i
drzwi, i zamek, i zawiasy pomalowano tą samą białą farbą. To nic, przecież i tak
wybieraliśmy się wyżej.
A z dostępem do drugiego piętra wszystko okazało się w zupełnym porządku.
Nawet aż za bardzo — drzwi nie tylko nie zamknięte na klucz, ale w dodatku
gościnnie otwarte na oścież. Na schody padało pełgające światło palących się
wewnątrz świec albo kaganków, ciągnęło jakimś nieprzyjemnym, zatęchłym
zapaszkiem. Zupełnie nie chciało mi się wchodzić na ostatni poziom.
— Co robimy? — wyszeptał Wietricki.
Nie odpowiedziałem, jednym ruchem pokonałem pozostałe stopnie i
wskoczyłem do przestronnego pokoju, na którego podłodze stały lampki —
zwyczajne naczynka z zatopionymi i umocowanymi drutem bawełnianymi knotami.
Okna zakrywały lekkie zasłony, a na dwóch zsuniętych wózkach leżały pomieszane
narzędzia chirurgiczne.
W jednym z prawie niewidocznych w cieniu kątów dostrzegłem ruch,
odskoczyłem więc w bok i nacisnąłem spust pistoletu. A w odpowiedzi cisza. I nie
była to wina jakiegoś zaciętego w zamku naboju, bo Wietricki także nie mógł
wystrzelić. Teraz zdałem sobie sprawę, skąd się wzięło to całe łamanie. Jakiś bardzo
silny zaklinacz nakrył całą klinikę skomplikowanym czarem blokującym broń palną.
Powinienem wcześniej to wyczuć...
— Jakie bogi was sprowadzają? — Z ciemnego zakątka wyszedł w długim
czarnym fartuchu nasz stary znajomy, Siergiej Michajłowicz Jałtin, i niedbale
odkopnął „cytrynkę” w stronę Nikołaja, który ją przed chwilą rzucił. Żłobkowany
granat wypadł przez drzwi, potoczył się po schodach.
— Przechodziliśmy akurat. — Oceniwszy moc magicznej energii wtłoczonej w
zrobione z ciemnoczerwonych kamieni szlachetnych guziki, położyłem pistolet na
jeden z wózków. Szans na to, że staruszek straci siły i będzie zmuszony zdjąć czary
ochronne, nie było zbyt wiele. — I postanowiliśmy wpaść w odwiedziny.
— To pan? — Wietricki dopiero teraz rozpoznał czarodzieja.
— Co, liczyliście, że spotkacie kogoś innego? — uśmiechnął się szeroko
Jałtin, a blada skóra napięła się mocno na jego chudej twarzy. — Nie krępujcie się,
wchodźcie.
Wyboru i tak nam nie zostawił — ciężkie drzwi, posłuszne gestowi,
zatrzasnęły się za plecami Nikołaja.
— A może innym razem? — spytałem, czując nieodpartą ochotę, żeby
chwycić z wózka pierwszy lepszy skalpel i wsadzić go staremu w gardło. Albo
urządzić mu trepanację czaszki. Albo...
— Obawiam się, że lepsza okazja się nie nadarzy. — Czarodziej pokręcił
głową, a migoczące w lampkach ognie urosły prawie trzykrotnie.
Tutaj musiałem się z nim zgodzić: lepszej okazji na pewno nie będzie. W
Forcie ludzie z podobnymi pasjami w ogóle nie żyją zbyt długo. A świadkowie
podobnych pasji z reguły żyją jeszcze krócej.
Kaganki zostały rozstawione nieprzypadkowo — między nimi ciągnęły się
ledwie rozróżnialne w ciemnościach linie czarodziejskich rysunków. A wyrysowane
zostały nie zwyczajną czerwoną farbą, ale o wiele bardziej dostępnym ostatnio w
Getcie materiałem — krwią.
Pośrodku kilku przenikających się pentagramów Jałtin ułożył piramidę z
ludzkich głów, a pod ścianą skulił się zakuty w kajdany odmieniec, którego skóra
była pokryta kroplami posoki. Nie przypuszczam, żeby był torturowany — obok, na
kupie znoszonej odzieży, walały się brudne bandaże.
— Ach, ty!... — Wietricki rzucił się na czarodzieja, ale od razu zbiło go z nóg
bolesne zaklęcie, którego odbicia lekko uderzyły w postawione przeze mnie tarcze.
Krzywiąc się od skrajnie nieprzyjemnych odczuć, powoli wystawiłem do przodu ręce
z rozcapierzonymi palcami i starałem się nie wykonywać gwałtownych ruchów.
Nie, skoro zaczęła się taka impreza, nie mogłem zagrać z Jałtinem w otwarte
karty. Dziwna była ta jego magia. Lepka. Jakby ciemność zalewała człowieka po
czubek głowy, że ani odetchnąć, ani się ruszyć. Mnie tylko skrajem zaczepiła, a i to o
mały włos nie oszalałem. Miałem jedynie nadzieję, że Kola nie posiadał tak wielkiej
wrażliwości.
— Przecież ostrzegałem naszego złotego chłopca, żeby nie pchał nosa w cudze
sprawy. — Stary odszedł do okna, jakby nic się nie stało. W migoczącym świetle
czarny fartuch zdawał się żyć swoim życiem, czające się pośród fałd cienie
przypominały nieco skrzydła ciemnego anioła. — Obawiam się, że nie uda się już
pozostawić takiego braku szacunku bez odpowiedzi.
— Nie rozumiem, o czym pan mówi. — Lekko trąciłem nogą Wietrickiego,
żeby przestał jęczeć. Nie chciałem, żeby ten cholerny psychopata wyszedł z siebie.
— Myślę, że po prostu nie pojął powagi sytuacji. — Nie zwracając uwagi na
moją odpowiedź, czarodziej przysłuchiwał się odgłosom strzelaniny. I nie wiem, co
było tego przyczyną, ale pomimo iż knoty lamp paliły się mocno, w pomieszczeniu
uczyniło się jakoś ciemniej. Nie, nie ciemniej może, ale mroczniej. Jakby kolory
nagle przyblakly i nawet krwawe linie pentagramów z ciemnobordowych stały się
czarne. — Nie pierwszy raz popełnił podobną pomyłkę. A za pomyłki prędzej czy
później płacić trzeba.
— A do nas jakieś pretensje? — spytałem napastliwie, rozumiejąc już, że po
dobroci się nie rozejdziemy. Cóż, zobaczymy, czy Jałtin jest tak silny, jak mi się
zdawało.
— Do was? — odwrócił się gwałtownie Siergiej Michajłowicz. Chuda twarz
wyostrzyła mu się niesamowicie, nalane krwią oczy o spękanych naczynkach zapadły
się głęboko, a cień na ścianie należał do istoty o wiele większej niż ten starzec. —
Żadnych. Jakie można mieć pretensje do ludzi, że znaleźli się o złym czasie w złym
miejscu?
— Właśnie o tym mówię — uczepiłem się tej małej możliwości nawiązania
rozmowy. — Znamy się nie od wczoraj, może się rozstaniemy jak statki na morzu?
W tej chwili pragnąłem tylko jednego — odejść stąd jak najdalej. Nieważne, że
ręce same się wyciągały, żeby skręcić temu gadowi kark. To nic, przeżyję jakoś. A
właściwie — przeczekam. A potem wrócę i wypatroszę na wzór tych
nieszczęśników, którzy walali się przed kliniką. Nie za nich nawet, ale za własny mój
strach. Za Katię. No i coś jeszcze dorzucę od siebie.
— Jak myślisz, czym ja się tutaj zajmuję? — spytał Jałtin. — O ile pamiętam,
niegłupi z ciebie chłopak. Pomyśl trochę...
— No... — zmieszałem się, czując instynktownie, że dla czarodzieja to pytanie
jest bardzo ważne i nie mogę dać złej odpowiedzi. A może inaczej: mogę się pomylić
tylko raz, ale ryzykując życiem. — Biorąc pod uwagę pański udział w produkcji
nowego „Magistra”...
— Bzdura! — Jałtin machnął ręką, a ja od razu o mało nie odgryzłem sobie
języka. — Ten osławiony „Supermagister” to tylko próba. Rzecz w czymś zupełnie
innym. I niektórzy niebawem się o tym przekonają.
— Mam nadzieję, że nie nas ma pan na myśli? — Namacałem w kieszeni
zimne pudełko zagłuszacza. Gdzie jest wyłącznik?
— A wolisz pozostawać w błogiej nieświadomości? — skrzywił się Siergiej
Michajłowicz. — Chcesz niczym wgryzający się w jabłko robak uważać, że to tylko
jabłko, i jeść cały świat? Tak się nie da. Prędzej czy później robak musi się pożegnać
ze złudzeniami.
— Ale wydaje mi się, że w naszym wypadku lepiej później...
— Musiałem wiele poświęcić, żeby dotrzeć do istoty rzeczy. — Znów puścił
moje słowa mimo uszu. — Myślisz, że przyjemnie było zabijać tych żałosnych
odmienionych? Ani trochę. Z większą przyjemnością zarzynałbym dawnych
kolegów. Z całą pewnością byłoby sprawiedliwiej, gdyby wyśmiewające moją teorię
nieuki oddały swoje nędzne życie dla jej potwierdzenia. Ale co poradzić, jeśli
właśnie odmieńców owiał oddech drzemiącej między światami mocy, której jedynie
okruchy dostają się tak zwanym czarodziejom?
Zaprzątnięty przemową Jałtin nie zwrócił uwagi na to, że zacząłem powoli
rozpinać guziki kufajki.
— I chociaż głupcy przykleili mi łatkę psychopaty oraz seryjnego zabójcy,
właśnie te czysto naukowe eksperymenty stanowią bazę dla dalszych badań. A ów
„Supermagister” sam się obronił, bowiem jeden cykl zastrzyków każdego zamienia w
czarodzieja z niesamowitym potencjałem.
— Ale jeśli nie chciał pan zarobić na nim krocie, po co to wszystko? —
Zbliżyłem się do niego o krok.
— Jeszcze nie zrozumiałeś? — Uśmiechnął się tak jakoś nieprzyjemnie. —
Jesteś taki sam, jak inni. Krzyżowcy też byli zuchwali, ale jedyne, co ich
interesowało, to zabijanie odmieńców. Swoją rolę odegrali znakomicie, ale przez cały
czas nie widzieli lasu pośród drzew. Nie dali rady wznieść się ponad swoje widzenie
świata...
— I już nie dadzą... — Znów zrobiłem krok obok linii pentagramu.
— Właśnie — przytaknął czarodziej, przeciągając dłonią nad jednym z
kaganków. Natychmiast wyskoczył płomień, próbując dosięgnąć kościstych palców,
ale zaraz opadł. — Ci, co nie patrzą dalej niż czubek własnego nosa, muszą spędzić
całe życie z mordą w żłobie. Dla ludzi wszystko, co stworzyłem, jest najczarniejszym
złem, a mało kto potrafi dostrzec za nim nieodwracalność postępu.
— Pozbyć się odmieńców to mocna rzecz. — Z uśmiechem odchyliłem połę
kufajki. — A można powiedzieć, że znakomita.
— Ciebie interesuje, ile żyjątek ginie przy wierceniu szybu naftowego? —
Jałtin zmarszczył brwi. — A w odróżnieniu od robaków ani jeden z odmieńców nie
rozstał się z życiem nadaremnie. Ani ci, którzy już umarli, ani ci, którzy umierają
właśnie w tej chwili. I kiedy z poświęceniem ich istnień otrzymam dostęp do całego
pokładu nowej mocy, nikt nie ośmieli się nazwać mnie Kucharzem. A już na pewno
nie Bergman i jego klika...
— Praktykuje pan jeszcze składanie ofiar? — przerwałem mu, na wszelki
wypadek nie wspominając o losie, jaki spotkał Bergmana. Gotów się jeszcze
uruchomić...
— To ostatnia linia, bez której niestety obejść się nie można. — Jałtin spojrzał
na mnie ze złością. — Co za ironia losu! Legendarny Leszy otrzymał możliwość
zmazania swoich grzechów. Być może kiedyś nawet wystawią mu pomnik...
— Leszy?! — Ze zdumieniem spojrzałem na skulonego pod ścianą odmieńca,
na którego skórze powoli nabrzmiewały nowe krople krwi. To ma być ten
nieuchwytny zabójca?! Odmieniec?!!! Cóż, teraz już jasne, dlaczego nie przyjmował
zleceń poza terenem miasta. Nikomu przecież nie przyszłoby do głowy, że najemnym
mordercą jest wyrodek zakutany w bandaże pokryte zaschłą ropą.
— O! To szczególny egzemplarz, taki się zdarza raz na milion — zaśmiał się
czarodziej. — Ale my, mam wrażenie, trochę się zagadaliśmy...
Byłem szybszy. Jałtin jeszcze pstrykał w palce, kierując we mnie jakieś
zaklęcie, kiedy włączyłem zagłuszacz. Ręka Siergieja Michajłowicza drgnęła, a
buzująca w niej moc rozwiała się niczym chmurka dymu z papierosa. Jałtin zmrużył
oczy, zacisnął pięści, a paznokcie wbiły mu się do krwi w chude dłonie. Mnie też się
zrobiło niedobrze. Wypełniające pokój zakłócenia otoczyły rozpalonymi igłami
głowę. Jakże tu czarować, kiedy nawet myślenie boli?
Nie tracąc czasu na nieistotne pogwarki i banalne pożegnania typu „giń,
bestio!”, wyjąłem z kabury przy pasie giurzę, wycelowałem ją w głowę czarodzieja i
płynnie pociągnąłem za spust.
Szlag jasny! Niewypał!
Szarpnąłem zamek, znów nacisnąłem spust, ale i tym razem bez rezultatu.
Dopiero teraz zauważyłem, że czarodziej wcale nie krzywi się z bólu, ale z
jakimś sadystycznym zainteresowaniem śledzi moje poczynania. A zaklęcie rzucone
przeciwko broni palnej okazało się najzupełniej autonomiczne i nigdzie się nie
podziało, za to okazało się odporne na zagłuszanie.
Od postaci Jałtina, który stracił większą część swojej materialności, po
pomieszczeniu rozciekły się kawałki ciemności i przez chwilę zdawało mi się, że
miotający się na ścianie cień odrzucił w tył głowę. Głowę, którą zwieńczała korona z
trzema długimi szpicami. A może rogami?
Zawirowania ciemności znalazły się tuż obok, próbując z zaskoczenia okręcić
mnie w swoim szaleńczym wichrze, ale oblane falą nieznośnego zimna opadły na
podłogę. Paląca w pierś latarenka Dominika dała radę ochronić mnie także przed tym
atakiem. Dobrze, oczywiście, tylko co dalej?
Pochłaniając i tak już przygasły blask kaganków, Jałtin ruszył do przodu, a ja
odskoczyłem i wpadłem na jeden z wózków narzędziowych. Spróbować zarżnąć
skurwiela? Idiotyczny pomysł. Zamiast tego włożyłem prawą rękę do kieszeni i z
nawyku przepuściłem przez palce nie wiadomo dlaczego rozgrzane monety. A co,
jeśli...
Nie zastanawiając się, co właściwie robię, ścisnąłem w pięści wszystkie
trzynaście pieniążków, a potem z całej siły cisnąłem je w zbliżającego się wroga.
Monety bzyknęły w powietrzu niczym rozwścieczone osy i migoczącymi dyskami
wżarły się w obłok ciemności spowijający twarz Jałtina, po czym na wylot przebiły
ciało czarodzieja. Na ścianę bryznęły krople krwi, a dziesięciorublówka, która
uderzyła zaklinacza w twarz, niby wielkokalibrowa kula rozsadziła mu czaszkę. No,
niczego sobie efekt...
Prawie bezgłowy trup runął na podłogę na wznak, przewracając kaganki, i w
pomieszczeniu od razu pojaśniało. Duszący mnie do tej pory niesamowity ciężar
obcego istnienia zniknął bez śladu, ale nie zrobiło się lżej: zmęczenie zwaliło mnie z
nóg, rozciągnąłem się na zimnych płytach. Co dziwne, nic nie bolało. Byłem teraz jak
wypuszczony z ręki balonik — na zryw wystarczyło sił, lecz dalej ani ręką, ani nogą.
Nawet mrugać było mi trudno...
— Sopel! — wrzasnął nagle Wietricki, podnosząc się na czworaki. Gdzieś na
dole wybuchł granat i stało się jasne, że czary ochronne poszły do piekła razem ze
swoim panem. — Ucieka!
To Leszy zdołał się uwolnić z pęt. Zostawiając za sobą krwawe ślady, skoczył
w drzwi prowadzące do wewnętrznych pomieszczeń. Może powiedzenie, że skoczył,
jest pewną przesadą, ale jak na półtrupa trzymał się naprawdę nieźle.
Nikołaj chwycił upuszczony na podłogę automat, oparł się na wózku, zerwał
na nogi i ruszył w pościg.
— Stój! — zawołałem za nim, pokonując słabość, ale wybiegł już i zaraz
otworzył ogień do próbującego się ukryć odmieńca. Oczywiście dobrze by było tego
gnoja zastrzelić, ale kij z nim tak naprawdę. Mieliśmy teraz inne zmartwienia.
Niechby i uciekł, niewiele mu pewnie życia zostało.
Rzucając mięchem za zbyt gorliwym podwładnym, z trudem wstałem i
wziąłem wrzosa, a potem oparłem się o wózek. Trzeba dopilnować Wietrickiego,
żeby coś złego z tego nie wyszło. Chociaż skoro nie słychać więcej wystrzałów, już
po wszystkim. Z tym czy innym skutkiem. Ja, zdaje się, i tak bym już nic nie zdążył
zrobić. Nie z moim zdrowiem. Trzeba się przygotować na najgorsze.
Ależ się ten Wietricki zerwał! Postanowił wziąć nagrodę za głowę Leszego?
Przecież to bez sensu, bo za nas też pewnie wyznaczą niezłą cenę. No i nikt nie
uwierzy, że jeden z zabitych dzisiaj odmieńców to właśnie tak poszukiwany płatny
morderca. Nie ma co się napinać...
Oderwałem się od wózka narzędziowego i ledwie nadążając z przestawianiem
miękkich jak z waty nóg, pośpieszyłem za Wietrickim. Zanim dotarłem do drzwi,
potrąciłem kilka kaganków. Hm... „pośpieszyłem” to bardzo szumnie powiedziane.
Bardziej adekwatnie byłoby stwierdzić, że pokulałem za nim. Ale że potem za drzwi
wyskoczyłem, to już się zgadza. Jeszcze trochę, a wyleciałbym...
Wietrickiego dostrzegłem w drugim końcu korytarza. Zarzucił pas karabinu na
ramię i patrzył w otwarte na oścież okno.
— Uciekł? — domyśliłem się. Podszedł do mnie, utykając na lewą nogę. — A
tobie co znowu?
— Stopa mi się przekręciła i rąbnąłem w ścianę. — Kola ostrożnie dotknął
rozciętej brwi i wielkiego stłuczenia na prawej stronie twarzy. — O mało się nie
zabiłem...
Wróciłem do pokoju z martwym czarodziejem i mimo woli skrzywiłem się od
nieznośnego odoru śmierci.
— Leszy uciekł? — powtórzyłem pytanie do Wietrickiego, który wszedł za
mną.
— Nie zdążył — wymamrotał niewyraźnie zagapiony na bezgłowego Jałtina i
przetarł usta. — Wsadziłem mu w plecy pół magazynka. Chcesz zobaczyć?
— A na co mam patrzeć? — Zatrzymałem się przy uchylonym oknie,
spojrzałem na spoczywającą na parapecie skórzaną torbę. Były w niej noże, jakieś
preparaty, opatrunki. Wezmę z sobą, może wystarczy. A jeśli nie, trzeba będzie
Napalma przynieść tutaj. Może tak by było i lepiej. — Idziemy stąd.
— Tak, najwyższy czas. — Wietricki popatrzył przez okno. Z zewnątrz
dobiegały wcale już nie takie odległe odgłosy wystrzałów. — Czas...
Wziąłem torbę pod pachę, wyszedłem na podest i zacząłem powoli schodzić.
Na szczęście wybuchy granatów nie uszkodziły konstrukcji i na parter dotarliśmy bez
problemów.
Rzuciłem teczkę Wietrickiemu, uchyliłem drzwi i wyjrzałem na zewnątrz.
Nikogo nie zobaczyłem. Powinienem zlustrować otoczenie magicznym okiem, ale
wtedy mózg by mi chyba wypłynął przez uszy. Dobrze, nasi by przecież ostrzegli.
Krzywiąc się od szarpiącego głowę bólu, ostrożnie wypełzłem na ganek,
postawiłem stopę na zaśnieżony stopień i w tej chwili ktoś zbił mnie z nóg. Atak był
tak błyskawiczny, że nie zdążyłem nawet pociągnąć za spust. Ręce z miejsca
wykręcili mi do tyłu, wyszarpnęli automat tak, że o mały włos wyrwaliby mi palec
wskazujący, a chwilę później na nadgarstkach zatrzasnęły się zimne kajdanki.
Z twarzą w śniegu nie byłem w stanie ocenić całości sytuacji, ale sądząc po
głuchych dźwiękach uderzeń, Wietrickiego spotkał los wcale nie lepszy.
— Brać ich! Brać ich! — rozkazał kobiecy głos, który wydał mi się znajomy.
Czyżby sama Daria Krasnowa, zastępca kogoś tam w SWB?
Bardzo możliwe. W każdym razie wykonano jej polecenie natychmiast —
napastnicy chwycili mnie pod ręce i powlekli od kliniki. Wlekli niedługo, kiedy tylko
minęliśmy leżących w wianuszku odmieńców, rozległ się kaszel silnika
samochodowego i podjechał do nas pomalowany na ciemną zieleń van.
Wrzucili mnie przez tylne drzwi, zaraz za mną poleciał nieprzytomny Nikołaj.
Zatrzasnęli za nami skrzydła, ale moje zdziwienie, że nikt z bezpieczniaków nie
pofatygował się do środka razem z nami, zaraz zmieniło się w przygnębienie.
Nie było z tej strony klamek, a okienko do kabiny kierowcy zostało
zabezpieczone solidną kratą. W dodatku kiedy mnie wlekli, zdążyli obszukać, jak
należy. Wszystką broń zabrali, do najmniejszego nożyka.
Samochód podskoczył na wyboju, a ja po uderzeniu potylicą w jakąś listwę o
mały włos nie dołączyłem do Wietrickiego. W ustach poczułem metaliczny posmak
krwi, ale szybko przestało mi się kręcić w głowie i odzyskałem oddech.
Nie, tak to nie będzie. Trzeba zacząć działać.
Spróbowałem usiąść, opierając się plecami o bok samochodu, a potem
złożyłem się praktycznie na pół, żeby przeciągnąć skute ręce pod stopami. Udało się
jakoś. Wprawdzie ta sztuczka nie wymagała może niewiarygodnej sprawności, ale
plecy miałem teraz jak wyciosane z drewna, bo jakiś gorliwy drużynnik zaprawił
mnie z buta, żebym się nie rzucał.
Wciąż opierając się o bok auta, podniosłem się na nogi i wyjrzałem przez
zakratowane okienka. Niewiele byłem w stanie dostrzec, ale zdawało mi się, że
wyjechaliśmy na Krzywą. Z przodu zamajaczyły zarysy wozu eskorty, z tyłu jechał
czarny UAZ patriot. Nieźle nas obłożyli.
To skurwiele! Jak zdołali nas tak szybko odnaleźć?
Znów usiadłem na podłodze i zakląłem paskudnie.
Idioto! Przecież cały czas masz przy sobie odznakę służbową! Nikt nie musiał
pakować do samochodu jakichś nadajników! No to się porobiło!
Dobrze, teraz pytanie, gdzie się podziali Napalm z Wierą? Chociaż co to za
pytanie... Jak ich tylko schwytali, od razu wywieźli na Komendę Centralną. My też
tam mknęliśmy z bardzo przyzwoitą prędkością. Jak tak dalej szoferak będzie brał
zakręty, zdechnę, zanim dotrzemy na miejsce. I po co to tak gnać? Czyżby się bali
naciąć na pętających się po Forcie odmieńców?
Potrząsnąłem Wietrickim, wstałem i chwyciłem się za kratę. Jak mam się z
tego wszystkiego wykręcić? A dokładniej, jak uciec przed wjazdem na komendę? Nie
przypuszczam, żebym przeżył tam choćby tę pierwszą noc. Albo od razu wezmą na
przesłuchanie i wytrzęsą duszę, albo Ilja z kumplami po cichutku wyprawi mnie na
tamten świat. Kontrwywiadowcy nie po to wdali się w tę aferę, żeby przez żywego
świadka, przeznaczonego zresztą do roli kozła ofiarnego, trafić na szubienicę. Nie, na
pewno powinni mieć jakiś plan B. I na sto procent plan ów przewiduje moje
zniknięcie.
Dobrze, trzeba to wziąć na logikę. Wszystko, co mogło posłużyć za broń,
wydłubali mi z kieszeni, ale moje zdolności magiczne nigdzie przecież się nie
podziały. Tak — są ograniczone, tak — nie zawsze działają, ale przecież czasem
wystarczy drobiazg, żeby odwrócić bieg spraw. Skoncentrowałem się, spróbowałem
przywrócić czary ochronne i z przerażeniem stwierdziłem, że nie daję rady.
Zatrzaśnięte na nadgarstkach obrączki jakimś niepojętym sposobem blokowały
wszelkie próby.
Co to za świństwo?! Przecież nie było na nich ani jednej runy! Czy to może
chodziło o sam metal? A próbować je zdjąć próżny trud. Nie szkolono mnie przecież
na jakiegoś superagenta, żebym znał różne sztuczki...
Z bocznej uliczki wyskoczył ciemnoniebieski mikrobus, ostro zahamował na
skrzyżowaniu, kiedy do głównego wozu eskorty konwoju pozostało nie więcej niż
pięćdziesiąt metrów. Boczne drzwi otworzyły się, ukazała się w nich lufa
umocowanego na podstawie korda. Pierwsza seria wielkokalibrowego karabinu
maszynowego przebiła na wylot samochód z bezpieczniakami. Druga poszła po
oponach vana, auto osiadło na felgach i byłoby się przewróciło, ale kierowca jakimś
cudem wyprowadził je na pobocze.
Ale jadącemu za nami patriocie już się tak nie poszczęściło. Po samochodzie,
który usiłował skręcić z głównej drogi, uderzyła następna seria i pojazd rąbnął w róg
domu. Uderzył z taką siłą, że karoseria przesunęła się znacznie i nie przypuszczam,
żeby ktoś wyszedł z tego żywy.
Zaspa nie okazała się najbardziej przyjazna dla vana, rzuciło mnie na ścianę.
Przez chwilę leżałem obok Wietrickiego, próbując odgadnąć, na jakim świecie się
znajduję, a potem obok zabrzmiały strzały zagłuszające serie korda. To kompani
walącego z zapałem po płonących już samochodach strzelca rozwalili próbujących
wydostać się z vana drużynników.
Ktoś szarpnął tylne drzwi, otworzyły się ze zgrzytem, a o moje czoło oparła się
krótka lufa automatu. Trzymał go barczysty facet w kamuflażu z opuszczoną na
twarz kominiarką. Zobaczyłem jego przenikliwe oczy. No, a zatem taki koniec mi
pisany.
— Sopel, a ty co się tak rozsiadłeś? — Czarna maska roześmiała się nagle
głosem Denisa Sielina. — Wyłaź szybciej, nasza wierchuszka nabrała ochoty na
rozmowę z tobą. Wiesz, jak to jest, sometimes cats eat bats...
Coraz to wszystko ciekawiejsze i ciekawiejsze...
Glosariusz
Alchemicy — technomagowie zmieniający prawa fizyki za pomocą rozsianej
w międzyświecie energii magicznej. Specjalizują się głównie w produkcji amuletów.
„Błysk chaosu” — zaklęcie bojowe działające jak bomba próżniowa.
Bractwo — wchodzące w skład Rady Miejskiej stowarzyszenie, którego
najważniejszą ideą jest niestosowanie broni palnej. Kontroluje południowo-zachodni
rejon Fortu.
Bulwar Południowy — ulica, na której znajdują się najbardziej ekskluzywne
zabudowania Fortu.
Cech — stowarzyszenie, którego członkowie stale oddają część swoich sił
życiowych do „wspólniaka”. W razie konieczności mogą w każdej chwili otrzymać
stamtąd energię i na pewien czas stać się silniejsi i szybsi od zwyczajnego człowieka.
Mają swoje ramię zbrojne, zwane brygadami. Ich znakiem jest koło zębate owinięte
drutem kolczastym.
Certyfikacja amuletów — procedura, podczas której amulet zostaje
zablokowany tak, aby nie można go użyć przeciwko żołnierzom Drużyny (zaklęcie
bojowe nie działa, jeśli zostaje skierowane przeciwko komuś, kto posiada służbową
odznakę Drużyny).
Chiny — dzielnica na południowym wschodzie Fortu. Określenie pochodzi od
długiego, ośmiopiętrowego budynku mieszkalnego nazywanego Chińskim Murem.
Cytadela — latająca piramida sług Mrozu.
Czarne drzewo — drapieżna jadowita roślina, hipnotyzująca ofiary.
Czarne południe — zaćmienie polegające na przesłonięciu zwykłego słońca
przez lazurowe.
Czarnodziej — mieszkający w podziemiach stwór Mrozu. Jego cechą
szczególną jest umiejętność utrzymywania wokół siebie zasłony ciemności.
Czarny Kwadrat — miejsce wyznaczone dla odmieńców na północy Fortu.
Ogrodzone betonowym płotem.
Czarny Styczeń — podziemna organizacja ekstremistyczna, walcząca o prawa
odmienionych.
Czarodzieje — ludzie zdolni przyjmować magiczną energię i wykorzystywać
ją do tworzenia zaklęć.
Czarownicy — zaklinacze, którzy podczas tworzenia czarów aktywnie
wykorzystują preparaty chemiczne. W odróżnieniu od czarodziejów ukierunkowani
są na tworzenie amuletów.
Czyści — banda na północnej rubieży, opowiadająca się za fizyczną
eliminacją „niepełnowartościowych ludzi”, czyli odmieńców. Skrajnie negatywnie
odnosi się do używania alkoholu i narkotyków.
Drużyna — najlepiej uzbrojone ugrupowanie, strzegące porządku w Forcie. W
chwili obecnej w jej skład wchodzi także Patrol, Garnizon i wojska pograniczne.
Dyrektoriat — kierownictwo Cechu.
„Dziurkacz” — bojowy amulet wyglądający najczęściej jak krótka drewniana
pałka. Rozszczepia materię za pomocą wąskiego promienia. Znajduje szerokie
zastosowanie, bowiem do jego używania nie potrzeba zdolności magicznych.
Minusami są: drogie doładowanie oraz niewielki zasięg. Zalicza się do
certyfikowanych amuletów dozwolonych do noszenia na terenie Fortu.
Ekomag — preparat ograniczający skutki długotrwałego napromieniowania
polem energetycznym Północy.
Fort — dawne prowincjonalne miasto, które przeszło w Przygranicze.
Garnizon — oddziały zbrojne mające za zadanie strzec murów miejskich. Do
niedawna formalnie znajdował się pod dowodzeniem Rady Miejskiej, ale obecnie
wszedł w skład Drużyny.
Getto — nieoficjalna nazwa Czarnego Kwadratu.
Gimnazjon — stowarzyszenie czarodziejów Fortu, stworzone przez byłego
dyrektora miejskiego gimnazjum numer jeden, Hermana Bergmana. Kontroluje
wschodni obszar Fortu.
Granica — styk między tworzącymi Przygranicze obszarami. Granica
zewnętrzna oddziela Przygranicze od normalnego świata.
Jegrzy — elitarne siły zbrojne Miasta, spełniające funkcje pokrewne
dalekiemu zwiadowi Patrolu.
Karny oddział — oddział dyscyplinujący, bazujący w Północnej Strefie
Przemysłowej.
„Kiszka” — biegnąca wzdłuż Czerwonego Prospektu sieć dawnych schronów
przeciwlotniczych, zaadaptowana na popularny kompleks handlowo-rozrywkowy.
Kompania dalekiego zwiadu — elitarny pododdział Patrolu, którego
zadaniem jest przede wszystkim ostrzeganie przed wyrywającymi się z Północy
stworami Mrozu.
Komuna — znajdująca się na południu Fortu wspólnota o ideologii
socjalistycznej, do której przyjmuje się tylko osoby urodzone w Przygraniczu.
Konduktor — człowiek zdolny przechodzić przez Granicę do normalnego
świata i z powrotem.
Kostnica — budynek dawnej kostnicy miejskiej. W chwili obecnej
przebudowany w dochodową czynszówkę, znajdującą się pod ochroną jednego z
najpotężniejszych magów Fortu.
Krzyżowcy — banda na północnej rubieży, skrajnie negatywnie odnosząca się
do obecności odmieńców w Forcie.
Lazurowe słońce — gwiazda obcego świata, która kilka dni w roku pod
koniec grudnia pojawia się na niebie Przygranicza. Każde jego nadejście poprzedzają
ochłodzenie, ostre skoki intensywności magicznego promieniowania i różne klęski
żywiołowe.
Liga — oficjalna nazwa Sióstr Chłodu.
Łudino — osiedle na granicy z Północą. W ostatnim czasie kontrolowane
przez Miasto.
Łukowo — osiedle na południu Fortu, składające się z prywatnej zabudowy.
Magiczny strumień — „ściśnięte” siłami natury magiczne pola, których
koncentracja mocy znacznie przewyższa promieniowanie tła energii.
Magiczny sztorm (magiczna burza) — ostry skok intensywności
promieniowania pola energetycznego, zazwyczaj połączony z obfitymi opadami
śniegu.
Magowie — zaklinacze bezpośrednio korzystający ze strumieni magii. W
odróżnieniu od czarodziejów zależą w pełni od dostępu do rozsianej w przestrzeni
energii.
Mgliste — osiedle, które przeszło w Przygranicze. Jego mieszkańcy zostali
unicestwieni przez stwory Mrozu. Położone na północny wschód od Fortu.
Miasto — przerzucona do Przygranicza była baza wojskowa z Dalekiego
Wschodu. Leży na południowy wschód od Fortu.
Morze Lodowate — jezioro położone na Północy, które nigdy nie zamarza, a
przez wciąż kłębiącą się nad jego powierzchnią mgłę nie można dostrzec drugiego
brzegu.
Mózgotrzepy— preparaty narkotykowe produkowane za pomocą technologii
alchemicznych.
Nekromanci — czarodzieje posiadający zdolności opanowywania ciał
niedawno zmarłych ludzi.
„Niebiański uzdrawiacz” — preparat opracowany przez wiedźmy, zdolny
przy odpowiednio szybkim zastosowaniu wyleczyć praktycznie każdą ranę.
Niosący Światłość — sekta pseudochrześcijańska.
Odmienieni — oficjalna nazwa mieszkańców Czarnego Kwadratu. Patrz:
odmieńcy.
Odmieńcy — ludzie, którzy podlegli mutacjom wskutek obniżonej tolerancji
na magiczne promieniowanie. Nieznaczna część tych mutacji jest zaraźliwa.
„Ognisty ul” — artefakt bojowy wysyłający do celu ognistą kulę wielkości
pięści. Zbudowany na kształt kuszy wielokrotnego ładowania. Produkowany przez
czarowników.
„Ołowiane osy” — bojowa pałka produkowana przez czarowników,
załadowana ołowianymi kulkami, zawierającymi przygotowane specjalnie kryształy
energetyczne. Trafiając na pole amuletu odchylającego tor lotu pocisków, ładunki
eksplodują. Minusem tej broni jest skomplikowany system jej przeładowywania.
Patrol — oddziały zbrojne strzegące porządku w okolicach Fortu. Ma także za
zadanie niszczenie pochodzących z Północy stworów Mrozu.
Pentagon — przekształcony w twierdzę ośmiopiętrowy budynek mieszkalny.
Siedziba Bractwa.
Pierwsza kompania — pododdział Patrolu strzegący porządku w okolicach
Fortu.
Plac targowy — niewielki bazar przy południowo-wschodniej bramie Fortu.
„Port” — hotel w przylegającej do północnej rubieży części Fortu.
Północ — terytorium, które przeszło w Przygranicze przy pierwszej próbie
przebicia międzyświatowego kanału.
Północna Strefa Przemysłowa — terytorium na północ od Fortu, którego
większą część zajmują porzucone zakłady przemysłowe.
Północna rubież — nieprzyjazny rejon na północy Fortu, w większej części
kontrolowany przez miejscowe bandy. Wyodrębniony tam został Czarny Kwadrat,
chroniony przez żołnierzy Garnizonu.
„Prztyczek” — amulet bojowy emitujący kierunkowe pole siłowe.
Przygranicze — zawieszone w międzyświecie kawałki dwóch światów.
Składa się z pięciu obszarów: Fortu, Siewieroreczeńska, Miasta, Mglistego i Północy.
Rada Miejska Fortu — kolektywny organ zarządzający, w skład którego
wchodzą przedstawiciele Drużyny, Gimnazjonu, Bractwa, Związku Handlowego i
Ligi.
Rangersi — oddziały wojskowe Miasta spełniające funkcje pokrewne
Patrolowi.
Siewieroreczeńsk — miasto ze średniego pasa Rosji, które przeszło w
Przygranicze. Położone na południowy zachód od Fortu.
Siostry Chłodu — radykalna organizacja feministyczna, której siłą
uderzeniową są wiedźmy. W odróżnieniu od Bractwa chętnie używają broni palnej.
Kontrolują obszar na zachodzie Fortu.
Siódema — jedna z największych półlegalnych band w Forcie.
Środki płatnicze — ruble. Dzielą się na srebrne, złote i papierowe. Rubel
srebrem (za podstawę przyjęto carski rubel o wadze 18 gram srebra) jest równy 40
rublom złotem (4 carskie czerwońce o wadze 7,74 gram złota każdy) lub 40 tysiącom
rubli papierowych. Dolary i euro są wymieniane po kursie 1:3.
Triada — bojowe ugrupowanie chińskiej wspólnoty. Pozostaje poza prawem.
Unikalni — ludzie dysponujący unikalnymi zdolnościami o wąskiej
specjalizacji: piromanci, media, jasnowidze itp.
Walkirie — patrz: Siostry Chłodu.
Widmowy Legionista — widmo żywiące się energią ofiar.
Wiedźmy — zaklinaczki, w większej części należące do Ligi. Odznaczają się
wyjątkową odpornością na zimno.
Wojewoda — Siergiej Piotrowicz Kiryłłow, niezmienny przywódca Drużyny.
„Zachodni Biegun” — klub w „Kiszce”, miejsce spotkań unikalnych — ludzi
o nietypowych zdolnościach.
Zagłuszacz — urządzenie wytwarzające zakłócenia utrudniające nakładanie
czarów. Znajduje się na wyposażeniu sił zbrojnych Miasta.
Zakon — patrz: Bractwo.
„Zawinięta mora” — zaklęcie bojowe o wielkiej mocy.
Zbiorniki Iwanowa — artefakt absorbujący rozsiane w przestrzeni
promieniowanie energetyczne i zmniejszający intensywność jego oddziaływania na
człowieka.
Związek Handlowy — zjednoczenie kupców Fortu.
Żelazny korzeń — roślina, której drewno wyróżnia się wysoką pojemnością
energetyczną, a po odpowiedniej obróbce jest w stanie doładowywać się wprost z pól
magicznych.