Inglot Jacek Czarownik

background image

Jacek Inglot
Inquisitor II: Czarownik

T

ak więc Judym wyszedł z nędzy i doszedł do

inteligencji, ale ta nie przyjęła go w swe szeregi. No tak,
nie mogło być inaczej - wszędzie bełkot, na górze, na
dole, we dnie, w nocy, w zdrowiu i przy skonaniu.
Bełkocze cały naród, w zdumiewającej, nie znanej od
wieków solidarności - dlaczego w takim razie nie
uczniowie? Kto wie, może nie wiedząc o tym sam
produkuję te nieprzytomne brednie? Gdybym był choć
odrobinę uczciwym gogiem, powinienem się po
czwartym tego typu wypracowaniu pochlastać -
porządnie, solidną brzytwą, od ucha do ucha. Chyba
jednak byłem belfrem mało zaangażowanym w sprawę
oświecania narodu, ponieważ zamiast tego sięgnąłem po
piąte (nie piwo, niestety). Widać przywykłem - Witkac
powiadał, że ludzie to takie bydlęta, co to się do
wszystkiego przyzwyczają.

Uniosłem do góry zniechęcony wzrok - moi koledzy
walki i męczeństwa, niewolnicy kaganka (kagańca?
kańczuga?) oświaty, pożywali właśnie drugie śniadanie.
Spijając jogurciki toczyli zwykłe szkolne dysputy: jedni
domagali się głowy ministra edukacji, drudzy, bardziej
widać litościwi, tylko kuratora. Inni klęli w żywy kamień
co popadło, nie oszczędzając nawet swych żon i
małoletnich dziatek.

Drzwi uchyliły się i do pokoju zajrzała Krystyna -
popatrzyła na rozgdakane towarzystwo z niesmakiem, aż
widać coś jej przyszło do głowy, ponieważ przybrała

background image

marsowy wyraz twarzy i krzyknęła ze zgrozą:

- Rybak zrobił striptiz przed 3b!!!

Zapadła martwa cisza. Nauczyciele poderwali głowy i
wpatrzyli się w Krystynę w niemym przerażeniu.

- Co, znowu... - jęknął Teogderyk.

- O, to on to już zrobił przedtem? - zawołał z
ożywieniem Herman, który po półrocznym leżeniu w
gipsie był pełen żwawości i ciekawości świata. - A w
której klasie?

- ... się zaczyna? - dokończył Teogderyk i spojrzał na
mnie groźnie. Przybrałem wyraz twarzy oburzonej
niewinności: Patrycja przebywała na studiach w innym
mieście, a w komputerach dyżurował egzorcystyczny
wirus. Tym razem Rybak zwariował wyłącznie na własny
rachunek.

- O co chodzi? - za plecami Krystyny pokazał się
Rybak, niestety kompletnie ubrany. - What's the matter,
ladies and gentlemen?

- Oni uwierzyli, że zrobiłeś striptiz w 3b! - wyjaśniła
oskarżycielsko Krystyna. Anglista popatrzył na nas z
niesmakiem.

- No tak, a potem pismacy wypisują w gazetach, że w
zawodzie nauczycielskim od lat obowiązuje dobór
negatywny - burknął, usiadł i ostentacyjnie zagłębił się w
lekturze "Newsweeka". Reszta wróciła do swych
jogurcików i rytualnych przekleństw. Krystyna wzruszyła
ramionami i wyszła, niezadowolona, że dowcip nie
wypalił. Ja zaś opuściłem wzrok na kolejne
wypracowanie.

background image

Zasadniczy błąd doktora Tomasza to jego oderwanie
od istotnej walki, jaką toczył w tym czasie
zrewolucjonizowany proletariat, zorganizowany w
partiach robotniczych. Tu już zabrakło mi tchu; cud
prawdziwy, że obyło się bez zawału. Jednocześnie
chciało mi się wyć jak pokąsanemu do krwi wilkowi
stepowemu. Jeszcze ze trzy tego typu zdania i będzie po
mnie. Z jakiej socrealistycznej makulatury oni toto
wygrzebują? Wciąż pełno było tego śmiecia na półkach -
uczniowie bezkrytycznie powtarzali każdą bzdurę, jako
ż

e dokładnie mieli w dupie doktora Judyma i bezdomne

losy jego. Mnie zaś traktowali na zasadzie zła
koniecznego, krwiożerczego Mzimu, któremu trzeba
rzucić jakiś ochłap, aby ujść cało.

Z boku dobiegł z lekka sataniczny chichot Rybaka -
siedział tam razem przy jednym stoliku z Teogderykiem i
młodym wuefmenem, Zaporożcem. Szeptali sobie
konspiracyjnie. Instynktownie nadstawiłem ucha.

- Zalewasz, stary - stwierdził z niedowierzaniem
Zaporożec. - Coś się babie przywidziało...

- Nigdy w życiu - Rybak zacierał z uciechy ręce. - Ta
na niego wrzeszczy, a facet jak gdyby nigdy nic stoi przy
umywalce, jedną ręką pali papierosa, a drugą wali konia
aż miło. Babsko nie wiedziało, gdzie się ze wstydu
podziać. Powiedział potem, że od tygodnia nie mógł nic
przeciąć i musiał koniecznie pojechać na ręcznym.

- Mogła mu pomóc - zauważył trzeźwo Zaporożec. -
Pokazać cycki albo coś w tym rodzaju. Szybciej by
poszło...

- Nie było potrzeby. Wytrysk miał równo z
dzwonkiem.

background image

- Znaczy się, dobry uczeń - rzuciłem znad swego stosu
makulatury. - A i my nie najgorsi pedagodzy, skoro tak
skutecznie wykształciliśmy w nim odruch szkolnej
punktualności.

- Co się dzieje w tej szkole?! - Teogderyk wyglądał jak
człowiek dopiero co przebudzony z głębokiego snu. -
Nauczyciel rzuca się z okna myśląc że jest Rambo, uczeń
kopuluje z umywalką. Czyste wariactwo!

- That's right, my friend. This world is crazy - rzekł
sentencjonalnie Rybak i z powrotem zagłębił się w
prasie. Do pokoju wsunął się Norbert, niedawno
zatrudniony młody polonista - a dokładniej jego
udręczone ostatnio oblicze. Coś się z facetem od paru dni
działo.

- Nie mogę - wyjęczał. - Dłużej nie wytrzymam!

- A co ci, serdeńko? - zapytał troskliwie Teogderyk.

- Sam już nie wiem. Siądzie ci taka przed nosem i
wypnie te swoje bufory, takie, że rozwalają stanik. No i
diabli wiedzą, co robić, onanizować się już teraz, pod
biurkiem, czy czekać na dzwonek... - w jego głosie
brzmiała prawdziwa rozpacz, typowa dla świeżego,
jeszcze nie zahartowanego belfra.

- Ach, seks, seks obrzydliwy! - zaskowytał w
odpowiedzi Rybak, odrywając się od "Newsweeka".

- Mam na to lekarstwo, chłopaki - oświadczyłem. -
Trzy dni ścisłego postu, leżenie krzyżem we włosienicy i
samobiczowanie dyscypliną z surowej skóry.

- Dobrze robi też czytanie brewiarza i regularny
różaniec - dodał Teogderyk.

background image

- Brr, to już lepszy jednak onanizm, w myśl zdrowej
zasady pt. Każdy Swą Własną Żoną - prychnął
pogardliwie Rybak, udowadniając przy okazji, że
przebrnął przez pierwsze trzysta stron "Ulissesa".
Spojrzałem na niego z uznaniem.

- I cóż pan sądzisz o Joysie?

- Prawdę mówiąc, nie mam zdania, lecę głównie po
momentach.

Zawsze to u niego lubiłem - absolutną i bezwzględną
szczerość. Nigdy nie pozował na intelektualistę. Poza
tym był skrupulatny i zasadniczy niczym angielski
gentlemen z czasów wiktoriańskich; wymownym gestem
pokazał mi zegarek, przypominając, że najwyższy czas
wyjść na dyżur.

W czasie patrolowania szkolnych korytarzy
pierwszego piętra znowu natknąłem się na Norberta -
sterczał jak wmurowany pod kolumną, wpatrując się z
natężeniem w okno, na parapecie którego siedziała
dorodna siedemnastka, pulchna blondyneczka, ubrana w
przewiewną i kusą sukienkę. Podciągnęła ku sobie
kolana i materiał osunął się na podołek, odsłaniając
kształtne i gładkie udo - dzieweczka wachlowała się
zeszytem, wpatrując tęsknym wzrokiem w świat za
szybą. Norbert obrócił ku mnie udręczone oczy, z
niemym pytaniem.

- Nie masz szans - odparłem. - Nie wiem dlaczego, ale
młodzież ostatnimi czasy zajmuje się bez reszty
najnudniejszą i najbanalniejszą rzeczą na świecie, czyli
sobą.

- Sobą, powiadasz - warknął zirytowany. - A co w
takim razie mam zrobić z TYM?! - Podetknął mi pod nos

background image

kartkę białego papieru z napisanym na maszynie tekstem.
Przeczytałem kilka zdań ze środka.

Już od dawna marzyłam, by być blisko Ciebie.
Zniecierpliwiony, zwierzęcym ruchem przyciągasz mnie.
Czuję zapach Twojego ciała i to przyjemne ciepło, które
emanuje na moje prężne piersi. Przesuwasz dłonią po
wewnętrznej stronie mych ud; powoli rozbierasz mnie,
jednocześnie namiętnie całując. Dreszcze przeszywają
nasze ciała. Pieszczę Cię czule, wodząc subtelnie dłońmi
po Twoich ramionach, ustami muskam tors, upajając się
jednocześnie ciałem. Teraz czekamy tylko na wielkie
spełnienie. Zanurzasz się we mnie powoli, a jednak
zdecydowanie. Czyżbyś równie bardzo tego pragnął jak
ja?

Złożyłem list i oddałem mu.

- Nic z tego nie będzie, stary - oświadczyłem. - Czysta
literatura. Naczytało się dziecko harlequinów, obejrzało
dwa pornosy i myśli, że może być drugą Ciccioliną. Tak
naprawdę to uciekłaby na widok twojej erekcji.

Oklapł na to dictum zupełnie - wzrok nasz, oderwany
od niedosięgłych cielesnych pokus okiennej dzieweczki,
spoczął mimochodem na ścianie. Wisiał na niej plakat
następującej treści: Uwaga, zaczyna się miesiąc kultury
francuskiej. Baw się razem z nami, 3f. Ktoś przekreślił
kultury grubym czerwonym pisakiem, dopisując u góry
miłości. Tego już było dla Norberta za dużo. Zamknął
oczy i po omacku ruszył przed siebie, znikając w głębi
szkolnych kazamatów.

Ja sam schroniłem się w sekretariacie, przerobionym
ostatnio na coś w rodzaju pubu: brakowało tylko stołków
barowych, kufli i kranu z piwem. Siedział tam już

background image

Zaporożec i jak zwykle smalił cholewki do Krystyny.
Leżał na urzędowym kontuarze, broniącym dostępu do
sekretarki, i spoglądał jej miłośnie w oczy. Musiałem im
przerwać w niezwykle ekscytującym momencie.

- A kolega co właściwie sądzi o miłości? - zapytała
mnie nagle Krystyna, nim jeszcze zdążyłem zamknąć za
sobą drzwi.

Zastanowiłem się chwilę.

- Moja droga, przecież wiesz, że od lat kocham się
tylko w tobie, acz bez wzajemności i nadziei, niestety...

- Naprawdę? - uśmiechnęła się, rzucając mi
powłóczyste spojrzenie. Mrugnąłem do niej
porozumiewawczo. Toczyliśmy ten flirt chyba ze trzy
lata z okładem. Popatrzyłem na nią wzrokiem
zamglonym od palących żądz, jakby się wyraził
modernistyczny poeta, i przeciągle jęknąłem, niczym
bohater Przybyszewskiego.

Oberwujący to Zaporożec zgrzytnął mimowolnie
zębami i wypiął do przodu dobrze umięśnioną klatę. Ni
cholery nie dawał się przekonać co do ostatecznego
triumfu ducha nad materią. Każda nasza sprzeczka
kończyła się wezwaniem na indiańskie zapasy.
Rewanżowałem mu się zaproszeniem na dysputę o
neotomizmie.

- No dobrze, bawcie się dalej sami - powiedziałem.
Przed dzwonkiem musiałem jeszcze odwiedzić jedno
miejsce.

W męskiej ubikacji w zgęstniałym od dymu powietrzu
mógłbym spokojnie zawiesić tuzin siekier. Tym razem, o
dziwo, przebywał w niej tylko Marek Modnicki, uczeń

background image

niepozorny, ale znany powszechnie ze swej zadziorności.
Belfrzy nie znosili go organicznie, jako że był
przemądrzały i bezczelny. Szkołę traktował jak prywatny
zamtuz. Palił nerwowo grubego jak palec ekstra
mocnego, puszczając pod sufit kłęby dymu. Mówili, że
ostatnio dziczeje coraz bardziej. Poklepałem go
delikatnie po ramieniu.

- Hej, kolego, zlituj się nad swoimi płucami!

Wzdrygnął się gwałtownie, obrzucił mnie ostrym
spojrzeniem i wypadł na korytarz, mieląc w ustach
niewyraźne przekleństwo. No tak, dobry belfer to martwy
belfer: ta walka jest odwieczna, jak zmagania światła i
ciemności u manichejczyków. Na zawsze, bez końca, do
ostatecznego upodlenia. Nie będzie wygranych... A jaki,
do licha, jest dobry uczeń?

Odezwał się dzwonek i wyszedłem z ubikacji, myśląc,
ż

e szkoła to nic więcej niż koszmarna parodia walki klas.

Byliśmy dla nich ONYMI. Nic w tym dziwnego - szkoła
to społeczny mikrokosmos, skupiała jak w soczewce stan
całego społeczeństwa: nienowoczesna, zaskorupiała w
starych, scholastycznych formach. Z drugiej strony może
tak było póki co lepiej, skoro większość, podobnie jak
buntowszczik Modnicki, nie odróżniała demokracji od
anarchii. Albo za pysk, albo hulaj dusza, piekła nie ma.
Jeśli tak, to chyba już lepiej za pysk?

- No to za pysk! - powiedziałem głośno, akurat do
Zaporożca, który mijał mnie na korytarzu, bardzo z
czegoś rozradowany. Widocznie umówił się na wieczór z
Krystyną.

- Chłopie, coś taki spięty? - zawołał do mnie. -
Cokolwiek cię dręczy, czterdzieści pięć minut dobrego

background image

kosza i przejdzie jak ręką odjął!

Popatrzyłem na niego z zazdrością; facet na wszystko
miał podobnie nieskomplikowaną receptę. Pogwizdując
wesoło zniknął w sali. Wstąpiłem do pokoju po dziennik
i poszedłem na lekcję.

Klasa przywitała mnie grobowym milczeniem -
otworzyłem dziennik i zacząłem sprawdzać obecność.
Odzywali się niechętnie; najwyraźniej byli dziś nie w
sosie. Poza tym gapili się na mnie tak jakoś dziwnie...
nie, wcale nie na mnie, tylko na coś za moimi plecami.

Odwróciłem się - z tyłu wisiała oczywiście tablica.
Ktoś wypisał na niej u samej góry bladoróżowym,
odblaskowym flamastrem HUJ CI W DUPĘ pięknym,
technicznym pismem, choć nieortograficznie. Naród (a
wraz z nim gros uczniów) uparcie tkwił w błędnym
mniemaniu, że owo szlachetne słowo pisze się przez
samo "h". Zdaje się, że było to przeznaczone dla
wszystkich nauczycieli - gdyby chodziło tylko o mnie,
posłużyliby się kredą.

Obejrzałem się na klasę; obserwowali mnie uważnie,
ciekawi, co powiem - wielogłowa i wielooczna,
anonimowa, niema masa. Co ja o nich właściwie wiem?
Tak naprawdę to byli mi równie obcy jak kosmici. Czy to
nie paradoks: dwadzieścia lat różnicy i już mamy do
czynienia z inną rasą, wręcz odrębnym gatunkiem?
Ciekawe, kim ja jestem dla nich? - przyszło mi nagle do
głowy. Kto wie, czy nie jakimś potwornym oślizłym
krabem (jak z powieści Guya N. Smitha), któremu
sprawia sadystyczną satysfakcję prucie brzuchów i
pożeranie parujących wnętrzności? Wszak nie zajmuję
się niczym innym poza patroszeniem ich opornych
mózgownic... Krzysztof, prymus, wpatrywał się we mnie

background image

z przerażeniem - czyżby myśli wypełzły mi na twarz jak
stado jadowitych węży?

- To nie my! - jęknął. - To już było, kiedy weszliśmy...

- Wcale o to nie pytam - przerwałem mu, zamykając
dziennik. - Proszę zapisać temat: Satyra na leniwych
ż

aków wyrazem feudalnych stosunków panujących w

ś

redniowiecznej szkole. Zapiszcie też tekst, ponieważ w

podręczniku go nie znajdziecie, przynajmniej nie w tym
brzmieniu:

Chytrze bydlą ucznie z profesory.

Wiele się w jich sercu plecie.

Co dzień się uczyć mają,

Częstokroć silnie odpoczywają

A robią silno obłudnie:

Jedwo do szkoły wynidą w południe,

A na drodze wraz postawają,

Rzekomo na podwodę czekają.

Krzysztof podniósł do góry rękę. Skinąłem
przyzwalająco.

- Czy pan przypadkiem nie zwariował? - zapytał z
troską.

- Przeciwnie, moje dziecko, nigdy nie czułem się
lepiej. Piszcie dalej:

Kajet swój doma słoży,

Chocia bułki w torbę włoży;

W szkole chory, ale czyni wszelki zbytek,

background image

Chcąc złechmanić ten dzień wszytek:

Bo umyślnie na to godzi,

Iż się psorom źle powodzi.

P

ierwszego trupa znaleźliśmy po szóstej lekcji. Na

dyżurze był wtedy Herman; widziałem, jak rakiem
wycofał się z męskiej ubikacji. Oparł się o przeciwległą
ś

cianę i dygotał w milczeniu, głośno szczękając zębami.

W pierwszej chwili pomyślałem, że znowu próbował
ramboidalnych skoków przez okno - ale nie, wyglądał na
nienaruszonego, poza tym drzwi do ubikacji były
przecież szeroko otwarte. Herman wpatrywał się w nie
osłupiałym wzrokiem. Podszedłem bliżej i trąciłem go w
ramię.

- Hej, Pobożny, co się dzieje?

Nic nie odpowiedział, wskazał tylko trzęsącą się ręką
na wejście do toalety. Wyglądało na to, że trzeba tam
zajrzeć. Wsunąłem się ostrożnie do środka, trzymając
ś

ciany i stąpając tak cicho i delikatnie, jakbym szedł po

tafli nadpękniętego szkła.

Zupełnie niepotrzebnie. Chłopak wisiał w trzeciej
kabinie od drzwi, około piętnastu centymetrów nad
ziemią, sztywny i nieruchomy. Nie żył od dawna, może
od pół godziny. Nie znałem go, zresztą trudno go było
rozpoznać - twarz miał sczerniałą i obrzmiałą, oczy
wytrzeszczone, jezyk spuchnięty i wywalony. Teraz
wiedziałem, dlaczego wisielcom nakłada się na głowy
kaptury. Ten miał w dodatku pecha: pętla osunęła mu się
pod brodę i zaciskający się sznur nie przerwał
dostatecznie szybko dopływu krwi do mózgu. Męczył się
co najmniej kilka minut, miotając na wszystkie strony.

background image

Widziałem ślady jego obcasów na ścianach kabiny.
Powybijał w nich dziury na wylot. Straszna śmierć.

Spojrzałem w górę - sznur przerzucił przez grubą
ż

eliwną rurę, biegnącą pod sufitem. Drugi koniec

przywiązał do haka podtrzymującego rezerwuar, za
stołek posłużyła muszla. Obejrzałem sznur, właściwie
cienką, może półcalową linkę wykonaną z tworzyw
sztucznych. Moją uwagę przykuł węzeł przy podwójnej
pętli, fachowo spleciony węzeł kotwiczny, jak mi się na
pierwszy rzut oka wydawało. Pętla zadziałałaby bez
zarzutu, gdyby tylko chłopak staranniej ją sobie założył.

Noża przy sobie nie miałem, próbowałem więc
odczepić koniec sznura umocowany do haka w ścianie,
ale został przywiązany jakimś skomplikowanym
systemem węzłów, też chyba marynarskich, i niewiele
mogłem zdziałać; zresztą, nic by to nie dało. Chłopak nie
ż

ył na pewno, miał zmiażdżoną krtań, złamaną podstawę

czaszki i zgruchotane kłykcie potyliczne, sądząc po
nienaturalnym położeniu głowy. Mógł też pęknąć rdzeń
kręgowy. Przyłożyłem mu rękę do serca, potem do
tętnicy szyjnej. Ciało zaczynało już stygnąć.

Nic nie mogłem dla niego zrobić - wyszedłem i
starannie zamknąłem za sobą drzwi. Herman nadal stał
pod ścianą i gapił się na mnie, niemo poruszając ustami.
Nadal był w szoku.

- Nie wpuszczaj tutaj nikogo - poleciłem mu. - Idę
zadzwonić na policję i pogotowie. Znajdę jakiś nóż i
spróbuję go odciąć.

Herman skwapliwie skinął głową. Wyglądał trochę
lepiej, jak człowiek, który wreszcie wie, co ma robić.
Poszedłem do sekretariatu.

background image

C

ały dzień w pokoju nauczycielskim mówiono

szeptem. Lekcje właściwie się nie odbywały - w liceum,
w gabinecie dyrektora, zainstalował się inspektor z
dochodzeniówki i prowadził od rana przesłuchania. Co i
rusz wyrywano z klasy to ucznia, to nauczyciela,
niektórych po kilka razy.

- Nie mogę zrozumieć - mówił cicho Teogderyk. -
Tego Piotra to wszyscy lubili, nauczyciele i koledzy,
miał dobre stopnie, nie był z niczego zagrożony. Rodzina
też porządna, ojciec jakaś fisza w PZU, matka prowadzi
modny butik... Ptasiego mleka mu nie brakowało.

- Może to pozory - zauważyłem. - Sielski obrazek, pod
którym ukrywa się domowe piekło.

- Może - Teogderyk nie wyglądał na przekonanego. -
W każdym razie szkoła nie ma z tym nic wspólnego. Nikt
z belfrów go nie prześladował ani się nie zawziął, jak to
mówią. Naprawdę wszyscy go lubili.

- Może był narkomanem, i to dobrze
zakonspirowanym? - wysunąłem przypuszczenie.

- E, nie, za dobrze się uczył, zresztą to łatwo
sprawdzić w czasie sekcji...

Drzwi do pokoju uchyliły się i weszła Krystyna.
Pomagała inspektorowi doprowadzając mu świadków na
przesłuchanie. Tym razem wskazała na mnie.

W drzwiach gabinetu zderzyłem się z młodym,
niewysokim blondynem o szczupłej, nerwowej twarzy.
Dopiero gdy mnie minął, przypomniałem sobie, że to
nowy biolog, niejaki Bielecki, który zaczął u nas pracę
we wrześniu. Właściwie nie zdążyłem go poznać, jako że
praktycznie cały czas siedział na zapleczu gabinetów

background image

biologicznych, w pokoju nauczycielskim bywał raczej
rzadkim gościem. Mignął mi do tej pory ledwo parę razy.

Inspektor wyglądał na człowieka rzeczowego i
kompetentnego; niewiele mogłem mu pomóc,
powtórzyłem tylko to, co powiedziałem wczoraj
policjantom, opisując okoliczności znalezienia Piotra i
to, co zrobiłem potem.

- Sądzi pan, że to morderstwo? - zapytałem. - Nie
zauważyłem tam żadnych śladów walki czy przemocy. A
może chłopak był pod wpływem środków odurzających?

- To już sprawdziliśmy - odparł. - Nie miał w
organizmie niczego podejrzanego. Pod tym względem
jest czysty jak łza.

- A odciski palców na tej rurze pod sufitem? Mam
wrażenie, że jest pomalowana farbą olejną...

Policjant spojrzał na mnie z uznaniem.

- Nie znaleźliśmy żadnych poza jego.

- No to chyba wszystko jasne - chciałem wstać, ale
powstrzymał mnie ruchem ręki.

- Samobójstwo bez motywów? - spytał. - Normalny,
zdrowy chłopak wiesza się nagle w szkolnej toalecie.
Czyżby wyłącznie z nudów?

- A może rodzina? - zasugerowałem to samo co
Teogderykowi. - Jakieś ukryte konflikty, kompleksy.

- Jego starych przycisnąłem wczoraj. Są w
autentycznym szoku. Także wywiad środowiskowy nie
przyniósł nic istotnego. Przeciętna, normalna rodzina.
Przesłuchujemy jeszcze krewnych, ale to chyba nic nie
da.

background image

- Może był na przykład utajonym schizofrenikiem?

- Sam pan w to nie wierzy - powiedział ciężko. Wziął
z biurka akta i czegoś w nich szukał; odsłonił wtedy
plastykowy worek zawierający zwiniętą linkę
zakończoną podwójną pętlą. Tę samą, wyraźnie
widziałem marynarski węzeł.

- Ten węzeł... - zacząłem.

- Ach, to - inspektor odłożył akta. - Rozmawiałem
właśnie z profesorem Bieleckim, prowadzi u was sekcję
ż

eglarską, jak pan pewnie wie. Ma tam ze dwudziestu

chłopaków, których przygotowuje do obozu żeglarskiego
na Mazurach. Piotr był jednym z nich. Facet, jak to
zobaczył, złapał się za głowę... Na tej lince ćwiczyli
wiązanie węzłów.

Sekcja żeglarska? Pierwszy raz o tym słyszałem. Nie
sądziłem, że taki sobek jak Bielecki jest w stanie
prowadzić jakiekolwiek zajęcia pozaplanowe. Od ciała
gogicznego w każdym razie trzymał się z daleka, widać z
młodzieżą szło mu lepiej.

Kiedy wychodziłem, zauważyłem Marka Modnickiego
- stał na schodach wiodących na drugie piętro i z
napięciem przypatrywał się każdemu, kto wchodził do
sekretariatu. Kiedy złapał mój wzrok, zmieszał się i
odwrócił, potem szybko zbiegł na dół. W jego wyglądzie
i ruchach czuło się nadzwyczajną nerwowość, dość
daleką od ostentacyjnego luzu, który zwykł świątek-
piątek prezentować. Z tego, co wiedziałem, Piotr raczej
nie był jego bliskiem kumplem. Dlaczego się więc tak
przejął? Chciałem za nim pójść, ale z sekretariatu
wychyliła się Krystyna. Najwidoczniej inspektor chciał
mnie jeszcze o coś zapytać.

background image

- Zapomniałem, że mam coś dla pana - oświadczył,
wyciągając ku mnie zmiętą kserokopię. - To fragment
jego dziennika, niezupełnie dla mnie zrozumiały.
Chciałbym, aby pan się nad tym zastanowił.

W

iem, że mnie obserwuje, mimo całkowitej

ciemności. To już kolejna noc oczekiwania, aż zostanę
wybrany - jestem jego mięsem. Czasem przechodzi tak
blisko, że czuję jego kosmaty oddech, czasem dotyka
mnie, nawet tam, gdzie nie chcę. Powinno to być
wstrętne i nieprzyjemne, ale wcale nie jest. Potrafi być
delikatny - jeśli chce.

Pomieszczenie, w którym przebywam, nie wydaje się
duże. Kiedyś obmacałem je całe: jest owalne, z litego
kamienia. Nie wiem, jak tu się dostałem, nie znalazłem
ż

adnego otworu. Nie wiem też, jak on się tutaj dostaje.

W każdym razie wchodzi i wychodzi kiedy mu się
spodoba.

Musi nas być tu więcej. Niekiedy słyszę zza ściany
głosy, różne: raz to są radosne krzyki, to znów wrzaski
przerażenia. Raz słyszałem coś jakby mlaskanie i
chłeptanie, całkiem niedaleko, tuż za ścianą - to on
musiał zjadać jednego z nas.

Mówi, że nas kocha. Tak bardzo, że nie chce, aby
kochał nas ktoś jeszcze. Jego miłość jest wielka i
ostateczna, aż po grób. On jest naszym grobem.

Słyszałem kiedyś, bardzo dawno, że ten, którego sobie
wybiera, widzi przedtem światło. W tym świetle on staje
przed nami taki, jaki naprawdę jest. To wtedy krzyczymy
najbardziej.

Wydaje mi się, że ciemność wokół mnie staje się jakby

background image

mniej gęsta. Modlę się, aby było to tylko złudzenie -
jeszcze nigdy tak nie bałem się świtu.

Wyglądało mi to na wprawkę nowelistyczną,
utrzymaną w stylistyce onirycznego horroru, gatunku
literatury coraz popularniejszego wśród młodzieży. Piotr
miał chyba pewne ambicje literackie, teraz
przypomniałem sobie, że sam czytałem jego wiersze,
przyniesione na szkolny konkurs poetycki, nawet niezłe.

Z drugiej strony miałem podświadome wrażenie, że
chodzi tu o coś więcej, nie tylko o sztuczną egzaltację
upiornym nastrojem. Granica między fikcją a życiem
bywa bardzo płynna. Ale tego oczywiście inspektorowi
nie powiedziałem.

N

a pogrzeb Piotra przyszła cała szkoła, uczniowie i

profesorowie stawili się praktycznie w komplecie.
Dzielnie wytrwali do końca, mimo nieprzyjemnego,
zacinającego deszczu. Dyrektorka wygłosiła wzruszającą
mowę, przypominając sylwetkę zmarłego. Potem mówił
szkolny katecheta, całkiem mądrze, jak na zawodowego
klechę. Nie potępiał, tylko współczuł. Pytał, dlaczego
Piotr nie przyszedł poszukać u niego pomocy. No
właśnie, dlaczego? - przemknęło mi przez głowę.
Cokolwiek się z nim działo, dlaczego milczał i tak to w
sobie dusił? Policja ustaliła, że dokładnie nikt nic nie
wiedział, ani rodzina, ani koledzy.

Wychowawczyni klasy Piotra stała tuż przy jego
trumnie, zapłakana jak stara bobrzyca - uczyła w szkole
przeszło trzydzieści lat i nigdy czegoś takiego nie
przeżywała. Obok niej dostrzegłem matkę, młodą jeszcze
kobietę; kiedy spuszczano trumnę do dołu, rzuciła się na
nią histerycznie, krzycząc, że nie pozwala - odciągnął ją

background image

dopiero mąż i jeden z krewnych. Piotr był ich jedynym
synem.

Ceremonia dobiegała końca, grabarze uporali się ze
swoją robotą szybko i sprawnie. Przed kopczykiem
ś

wieżej ziemi przedefilowała cała szkoła; została po niej

ogromna góra kwiatów. Ludzie zaczęli się rozchodzić.

- Idziesz? - spytał Teogderyk, podnosząc kołnierz
płaszcza i poprawiając kapelusz; siąpiło coraz
dokuczliwiej.

- Nie, postoję tu jeszcze trochę - chciałem chwilę
zostać z Piotrem sam na sam, właściwie nie wiem po co,
przecież i tak nie mógł mi nic powiedzieć. Teogderyk
wzdrygnął się, szczęknął z zimna zębami, spojrzał na
grób i poszedł w kierunku bramy. Cofnąłem się nieco,
chroniąc przed deszczem pod fronton okazałego
rodzinnego grobowca.

Długo jednak sam nie medytowałem; po paru
minutach zobaczyłem, jak do grobu Piotra zbliża się, a
właściwie zakrada, Marek Modnicki, którego na
początku uroczystości jakoś nie zauważyłem - może
przyszedł dopiero teraz? Chłopak przystanął przy stosie
wieńców. Nie zauważył mnie, za to ja widziałem, jak
wpatruje się w grób z hipnotyczną wręcz intensywnością.
Twarz miał bladą i zaciętą - było w niej coś jeszcze:
totalne przerażenie.

Chciałem się wychylić ze swojej kryjówki, ale wtedy
spostrzegłem, że na cmentarzu został ktoś jeszcze.
Kilkadziesiąt metrów dalej, na skrzyżowaniu
cmentarnych alejek stał pod ogromnym czarnym
parasolem młody mężczyzna. Ten z kolei wpatrywał się
nie tyle w grób Piotra, co w Marka. Jego wąską, szczupłą

background image

twarz wykrzywiał szyderczy uśmieszek; oczywiście
znałem go - Bielecki.

Zerknąłem znowu na Marka - wyciągnął spod kurtki
pognieciony bukiecik polnych kwiatków i położył na
szczycie stosu. Mamrotał coś przy tym, jednak tak
niewyraźnie, że nic nie zrozumiałem. Spojrzałem znowu
w kierunku skrzyżowania, ale Bieleckiego już tam nie
było. Postąpiłem parę kroków do przodu i położyłem
Markowi rękę na ramieniu.

- Jesteś pewien, że nie masz mi nic do powiedzenia?

Chłopak wzdrygnął się, jakby na dotknięcie kostuchy,
i odwrócił gwałtownie.

- Ach, to pan? - powiedział z wyraźną ulgą.

- Spodziewałeś się kogoś innego?

Zmieszał się i spuścił wzrok.

- No nie.

- Wróćmy do mojego pytania - kontynuowałem. -
Może jednak masz mi coś do powiedzenia?

- Nie wydaje mi się - wciąż nie podnosił oczu;
przestępował z nogi na nogę i mimowolnie kopnął
czubkiem buta grudkę jasnożółtej gliny.

- Może jednak? - nie rezygnowałem. - Dobrze znałeś
Piotra? Widywaliście się po lekcjach? Czy ostatnio nie
spotkało go coś dziwnego, niesamowitego?

Na ostatnie pytanie poderwał ostro głowę. Chwilę
patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Białka miał
zaczerwienione zapalenie spojówek? A może kiepsko
ostatnio sypiał?

background image

- Muszę już iść - bąknął. - Do widzenia, panie
profesorze.

Nie mogłem go zatrzymać. Patrzyłem bezradnie, jak
znika w głębi alejki.

- Możesz się do mnie zgłosić w każdej chwili -
krzyknąłem za nim. - Wiesz, gdzie mnie szukać.

W domu ciężko klapnąłem za biurkiem: nie
wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Mój swobodnie
błądzący wzrok trafił na "Malleus maleficarum"; mimo iż
umiałem go praktycznie na pamięć, od czasu do czasu
zwykłem co celniejsze fragmenty czytywać sobie do
poduszki. Otworzyłem książkę na chybił trafił. Był to
rozdział pod tytułem "O trzech sposobach, którymi tylko
mężczyzna, a nie białegłowy czarami się parają".
Siedemnastowieczny przekład Ząbkowica nie błyszczał
gramatyczną polszczyzną, niemniej ceniłem go za
krotochwilny, bliski Paskowi styl. Pociągnąłem jeszcze
łyk kawy i zagłębiłem się w treść rozdziału. Tym razem
Sprenger i Kraemer klarowali, że ostatni jest rodzaj
czarów, który się między męską płcią znajduje trojakim
obyczajem, są abowiem jedni z nich strzelcy czarownicy,
którzy na każdy dzień trzech, albo czterech ludzi
nieomylnie, jeśli chcą zabić mogą.

W

szkole życie wróciło do normy w ciągu tygodnia:

jak powiadają, legioniści giną, ale Legia maszeruje dalej
- coś tu było na rzeczy, mieliśmy, zgodnie z
nauczycielskim przyrzeczeniem, uczyć do ostatniego
ż

ywego ucznia. Niemniej temat samobójstwa Piotra

wciąż nie schodził z wokandy. Ta śmierć wyglądała zbyt
absurdalnie, aby można było o niej tak sobie zapomnieć.
Ustalenia śledztwa niczego nie wyjaśniły, przeciwnie,

background image

jeszcze bardziej skomplikowały i tak zawikłaną sprawę.
Wzorowość Piotra jako ucznia, syna i kolegi została
oficjalnie potwierdzona. Policja nie mogła się niczego
podejrzanego dogrzebać. Brak usprawiedliwiającego
samobójczy zamach motywu stał się wręcz ostentacyjny.

- To niemożliwe - kręcił z uporem głową Teogderyk. -
Ludzie przecież nie wieszają się z braku czegoś lepszego
do roboty.

- A może się nieszczęśliwie zakochał i nikomu nic nie
powiedział? - zauważył Norbert. - Młodzi ludzie w jego
wieku są kochliwi, sam, pamiętam, w liceum, w wielkiej
oczywiście tajemnicy, durzyłem się w mojej
matematyczce. Nawet po maturze mi nie przeszło.

- Rzekłbym, że i do tej pory - mruknąłem zgryźliwie,
głośniej zaś dodałem: - Policja znalazła jego pamiętnik.
Kochał się umiarkowanie w Cindy Crawford i od czasu
do czasu onanizował przy jej zdjęciach. Nie ma żadnych
wzmianek o jakichkolwiek związanych z tym myślach
samobójczych.

- Czekaj, to jest jakaś aktorka?

- Modelka. Miał kolekcję jej zdjęć, dość...
wyeksploatowaną.

- No to może cierpiał na kompleks Edypa? - ani chybi
Rybak musiał wyczytać o tym w którymś ze swoich
"Newsweeków". - Jego staruszka to laska jeszcze
całkiem na chodzie... - uśmiechnął się obleśnie.

- W pamiętniku nic o tym nie ma, z kobiet występuje
tylko Cindy Crawford.

- Do cholery, to dlaczego ten szczeniak właściwie się
powiesił? - uniósł się nagle milczący dotąd Herman. - I

background image

dlaczego akurat ja musiałem go znaleźć?! Nawet go nie
uczyłem...

- Racja, Hermanie - warknął Teogderyk. - Powinniśmy
do tego wydelegować jego wychowawczynię.

Historyk stropił się i skonfundowany zagłębił w
"Polskę Piastów", którą od rana mechanicznie kartkował.
Zapadło ponure milczenie.

- Bez wodki nie razbieriosz - podsumował Rybak. -
Mówcie co chcecie, ja się dzisiaj urzynam jak świnia. Jak
stypa to stypa.

- A wiesz co, chyba pójdę się napić z tobą -
powiedział niespodziewanie Herman. Rybak wybałuszył
w zdumieniu oczy; Pobożny nigdy nie tykał alkoholu,
pono z powodu jakowychś ślubów poczynionych w
czasie młodzieńczej pielgrzymki do Częstochowy.

- OK., boy, ale ty stawiasz pierwszą połówkę.

- Niech i tak będzie - zgodził się bohatersko historyk.

Norbert popatrzył na nich z zainteresowaniem i
wyglądało na to, że się przyłączy. Wstałem i wyszedłem
do sekretariatu. Siedział tam oczywiście Zaporożec. ale
jakiś smutny i osowiały. Krystyna też nie była w lepszym
nastroju; bazgrała bezmyślnie na kartce papieru, gapiąc
się pusto przed siebie.

- Herman i Rybak mają coś do ciebie - zwróciłem się
do Zaporożca. - Propozycję nie do odrzucenia, jak sądzę.

- Herman i Rybak? - zdziwił się. - To jakby pies z
kotem szli na wpólne łowy...

- Bystryś jak Sokrates, ale lepiej się pośpiesz.

background image

Kiedy wyszedł, pochyliłem się nad Krystyną.

- Potrzebuję akta osobowe Bieleckiego -
powiedziałem cicho. - Skseruję je i przyniosę za pół
godziny.

- To są dokumenty raczej tajne dla innych
nauczycieli... - żachnęła się, ale nie miałem ochoty na
ż

adne dyskusje czy perswazje.

- Słuchaj, ja mam co czytać i gdybym ich naprawdę
nie potrzebował, to nie zawracałbym ci głowy. Tylko na
pół godziny.

Coś jej chyba zaczęło świtać, ponieważ odsunęła się
trochę i spojrzała na mnie spod oka.

- Czy to w związku z tą sprawą?

- Powiedzmy. I nikomu ani słowa.

Chwilę walczyła ze sobą, w końcu wstała, podeszła do
metalowej szafy i po dłuższej grzebaninie wyciągnęła
stamtąd zieloną papierową teczkę. Natychmiast
schowałem ją do swojej aktówki. W tym momencie do
sekretariatu wtargnął jak huragan Zaporożec.

- Coś ty mi napieprzył?! - zwrócił się do mnie głosem
pełnym pretensji. - To jakaś banda będących na
wykończeniu alkoholików...

Rozłożyłem bezradnie ręce.

- A czy ktoś mówi, że jest inaczej?

W

aktach personalnych Bieleckiego Jana Andrzeja nie

znalazłem niczego szczególnie frapującego. Liczył sobie
raptem dwadzieścia dziewięć wiosen, pięć lat temu

background image

ukończył bologię na Uniwersytecie Poznańskim;
pochodził ze środkowego Pomorza, z małej mieściny w
okolicach Koszalina. Pracę podjął w jednym z
kołobrzeskich liceów, zaraz po studiach. W aktach
odnotowano kilka pochwał, dwie nagrody, w tym jedna
od kuratora, żadnych nagan. Ze świadectwa pracy
wynikało, że zwolnił się stamtąd na własną prośbę dobry
miesiąc przed wakacjami. Zwykle dyrekcje nie lubią
takich numerów, ale w tym wypadku chyba nie było
ż

adnych oporów. U nas pracował od września.

Jeden papier przez chwilę mnie zastanowił -
ś

wiadectwo ukończenia trzymiesięcznego wstępnego

kursu dla programistów. Bielecki zatem interesował się
komputerami. Zapytany o to Teogderyk potwierdził:

- I owszem, przyszedł do mnie zaraz na początku, z
propozycją założenia klubu miłośników gier
komputerowych. Oczywiście pogoniłem go do
wszystkich diabłów, te komputery służą do nauki, nie do
zabawy. I tak grają za moimi plecami ile chcą.

- Czy to nie wtedy założył kółko żeglarskie?

- Tak mi się zdaje... Dlaczego właściwie interesujesz
się tym facetem? - zerknął podejrzliwie. - Znowu
prowadzisz jakieś śledztwo?

- Nie, po prostu zbieram informacje. - Zrobiłem
możliwie obojętną minę.

- Jak inkwizytor zbiera informacje, to znaczy, że na
coś się zanosi - stwierdził. - Aha, byłbym zapomniał,
ktoś wykasował z komputerów ten twój egzorcystyczny
wirus. Ciekawe, dlaczego?

Bardzo ten nasz gnom komputerowy ostatnio
wybystrzał, to musiałem mu przyznać. Mnie zaś nadal

background image

brakowało kilku klocków do układanki; nie czekałem na
nie zbyt długo.

D

rugiego trupa znaleziono równo tydzień po

pierwszym, dokładnie o tej samej porze. Z tą jedynie
różnicą, że wisiał nie w trzeciej kabinie, a piątej, i odkrył
go nie Herman (który do uczniowskiej ubikacji przestał
w ogóle zaglądać), tylko inny uczeń, który zaalarmował
szkołę histerycznym wrzaskiem.

Inne okoliczności śmierci też się powtarzały: ten sam
rodzaj linki, identyczny węzeł na podwójnej pętli - z
jedną dość istotną różnicą. Tym razem samobójca
znacznie staranniej założył pętlę, jakby nauczony
doświadczeniem poprzednika. Zaciskający się sznur
natychmiast przerwał dopływ krwi do mózgu. Umarł
szybko i bez męczarni.

W czasie tragicznego incydentu przebywałem poza
szkołą, na wycieczce z moją klasą. Ominął mnie wybuch
powszechnej paniki, atak histerii u dyrektorki, najazd
rozwścieczonych rodziców i wielogodzinne policyjne
przesłuchania. Liceum na żądanie inspektora zostało
zamknięte do odwołania. Zdążyłem akurat na uroczyste
pieczętowanie i plombowanie drzwi wejściowych. Oto
szkoła naszych marzeń, bez uczniów i nauczycieli,
pomyślałem mimochodem.

- On chciał z tobą rozmawiać, ten Modnicki -
powiedział Teogderyk, obserwujący wraz ze mną
bawiących się plombownicą policjantów. - Szukał cię od
samego rana. Pamiętam, bo mnie nawet pytał. Wyglądał
na bardzo zdenerwowanego. Kto mógł przypuszczać, że
to się tak skończy?! I to ledwo tydzień po pierwszym!

Marek zdecydował się na rozmowę, kiedy było za

background image

późno. Na odległość nie mogłem mu pomóc. Będąc na
miejscu przynajmniej bym próbował.

- Co mówi policja? - spytałem.

- Nic. Co prawda tutaj nie ma kłopotów z motywem, a
nawet jest ich nadmiar, chłopak zdaje się był skłócony z
całym światem.

- Nadmiar motywów jest równoznaczny z ich brakiem
- stwierdziłem. - Zwykle nawzajem się znoszą.

- Inspektor chyba też tak uważa. Przesłuchuje do
upadłego kogo się da.

- Bieleckiego też?

Teogderyk pstryknął palcami.

- Czekaj, tego nawet bardzo długo. Coś się
inspektorowi te marynarskie węzły nie podobają. Ale
facet ma alibi, w czasie feralnej lekcji wcale nie
wychodził z klasy. Ma na to trzydziestu świadków.

- Może nie musiał - mruknąłem.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał
podejrzliwie.

- Jeszcze nie wiem. - Policjanci właśnie skończyli
sprawdzać ostatnią plombę i załadowywali się do
samochodu. Został tylko jeden, mundurowy, który zaczął
spacerować przed bramą. Rzucał ku nam co chwila
kontrolne spojrzenia. Chwyciłem Teogderyka za rękaw i
odciągnąłem go na bok, z dala od ciekawskich uszu.

- Jak się tylko dowiedziałem, zadzwoniłem do
Kołobrzegu, do dyrektora jego poprzedniej szkoły -
powiedziałem.

background image

- Po co? - zdziwił się.

- Żeby się co nieco o naszym biologu dowiedzieć.
Dyrektor to miły staruszek, od wakacji na emeryturze.
Coś wie o Bieleckim, ale nie chciał nic powiedzieć przez
telefon. Trzeba do niego pojechać.

- Kołobrzeg to ładny kawałek drogi.

- Dlatego potrzebujemy dobrego samochodu. Czy twój
syn nie kupił przypadkiem niedawno nowego opla?

Tym razem mina Teogderyka przypominała wyraz
twarzy dziecka, którego złe rodzeństwo wrobiło w
kradzież świątecznego ciasta.

- A co ja właściwie mam wspólnego z tą sprawą?! -
wykrzyknął.

- Tyle co i my wszyscy. Siedzisz w tym po same uszy.

W

yruszyliśmy o czwartej rano, z ambitnym planem,

aby dotrzeć do Kołobrzegu w porze obiadowej.
Samochód spisywał się znakomicie, rwał do przodu jak
wyścigowy mustang. Moglibyśmy być w Kołobrzegu
około południa, gdyby Teogderyk z komputerową
dokładnością nie przestrzegał wszystkich ograniczeń
prędkości. Ale i tak, mimo przerwy na tankowanie zaraz
za Poznaniem, udało nam się dobić do morza kwadrans
przed trzecią. Po szybkim obiedzie w knajpce na bardzo
ładnym rynku zjawiliśmy się przed domem dyrektora,
starą, odrapaną kamienicą, pamiętającą początki naszego
stulecia.

Dyrektor przyjął nas w czymś w rodzaju pracowni
malarskiej połączonej z biblioteką - jedną ścianę
zajmowały półki z książkami, drugą dziesiątki

background image

mniejszych i większych płócien, przeważnie morskich
pejzaży, raczej mało ciekawych. Sztalugi stały pod
oknem. Dyrektor wydawał się być wymierającym typem
pedagogusa, zatwardziałego kawalera, oddanego bez
reszty zawodowi i uprawianemu hobby.

Środek pokoju zajmowały dwa skórzane i niezbyt
wygodne fotele i biurko z ogromnym, lotniskowym
blatem. Staruszek najpierw podał herbatę, potem długo
nabijał fajkę i przyglądał nam się badawczo.

- Zatem panowie chcą się czegoś dowiedzieć o
profesorze Bieleckim? - zapytał i przyłożył do cybucha
zapałkę. Pyknął parę razy, wypuszczając na pokój kłęby
wonnego dymu. - Dobry tytoń to jedyny luksus, na jaki
sobie pozwalam - wyjaśnił. - A dlaczego on was tak
interesuje?

Opowiedziałem mu pokrótce, co się wydarzyło w
naszej szkole w ciągu ostatniego tygodnia. Słuchał
uważnie, smakując tytoń małymi, oszczędnymi łykami.

- I sądzicie, że macza w tym palce Bielecki? Na jakiej
właściwie podstawie?

- Obaj uczniowie popełnili samobójstwo w identyczny
sposób, bez widocznych motywów, obaj uczestniczyli w
kółku żeglarskim. Stamtąd pochodziły linki, to on ich
nauczył węzłów. Za dużo tych zbiegów okoliczności, aby
je zignorować.

Dyrektor namyślał się chwilę, ssąc wygasłą już fajkę.
Widać było, że się nad czymś zastanawia.

- Dobrze, myślę, że trzeba wam o tym opowiedzieć. -
Rozłożył fajkę, wyjął wycior i zaczął ją czyścić. -
Bieleckiego przyjąłem do pracy pięć lat temu, zaraz po

background image

tym, jak skończył studia. Miał w kieszeni znakomity,
piątkowy dyplom, cieszył się też na uczelni świetną
opinią. Dzwoniłem do jego promotora; ten powiedział mi
jeszcze, że proponowano Bieleckiemu asystenturę, ale
chłopak odmówił. Twierdził, że lekarz zalecił mu
dłuższy pobyt nad morzem - trudno powiedzieć, na ile to
prawdziwe. W każdym razie nie widziałem żadnego
powodu, aby go nie zatrudnić.

Przerwał i sięgnął po pudełko z tytoniem. Fajkę
nabijał przesadnie długo i starannie, jakby zbierając
myśli.

- Zrazu wszystko zapowiadało się jak najlepiej -
podjął po chwili. - Bielecki okazał się dobrym
nauczycielem, kompetentnym i lubianym przez młodzież.
Stronił trochę od reszty grona pedagogicznego, ale
braliśmy to za objaw nieśmiałości początkującego
nauczyciela. Założył koło komputerowe, postarał się o
sprzęt, sponsorów i urządził pracownię. Równolegle
prowadził też klub żeglarski, zainicjował zbiórkę na
szkolną żaglówkę - sporo nawet zebrali.

- Słowem - wtrąciłem - wzór nauczyciela. Coś jednak
musiało się wydarzyć?

- Przez cztery lata zupełnie nic. Pracował tak rzetelnie,
ż

e aż przedstawiłem go kuratorowi do nagrody. Gdybym

miał jeszcze ze dwóch takich Bieleckich, prowadziłbym
najlepsze liceum w województwie - tak przynajmniej
wtedy myślałem. Aż do tej nocy, kiedy przyleciała do
mnie pani Wanda. Jedna ze sprzątaczek - wyjaśnił.
Chwilę patrzył na fajkę, jakby niezbyt pewien, czy chce
jeszcze palić. W końcu odłożył ją na bok.

- To było tej wiosny, tuż przed maturami.

background image

Sprawdzałem właśnie grafik egzaminów ustnych, kiedy
ktoś załomotał do drzwi, tak jakby się niebo waliło.
Otworzyłem: na korytarzu stała roztrzęsiona kobieta,
ubrana w kitel roboczy, pani Wanda. Nie mogła z siebie
wykrztusić ani słowa, wziąłem ją więc do kuchni i
zrobiłem herbaty. Wyciągając od niej słowo po słowie,
dowiedziałem się, o co chodzi.

Tego wieczoru pracowała sama, jej koleżanka
zachorowała. Miała podwójną ilość roboty, toteż została
w szkole dłużej niż zwykle. Przy pracy marudziła trochę,
nie jest już w końcu najmłodsza, tak że na ostatnie piętro
dotarła późnym wieczorem, właściwie w nocy. Od razu
zauważyła, że w pracowni komputerowej pali się światło.
Myślała, że przez przeoczenie, dlatego podeszła i
korzystając z zapasowego klucza otworzyła drzwi.

Dyrektor przestał mówić i sięgnął po odłożoną fajkę.
Długo jej nie zapalał.

- Tutaj opowieść kobiety stawała się co najmniej
mętna - wyraźnie nie wiedziała, jak opisać to, co
widziała. Oto, wedle jej słów, w środku zastała profesora
Bieleckiego, całkowicie nagiego, siedzącego do niej
tyłem. W sali był ktoś jeszcze, jeden z uczniów, też nagi
- ten klęczał przed Bieleckim i... Niech panowie sami
dopowiedzą sobie resztę.

Milczeliśmy; do mojej układanki dołączył kolejny
klocek. Do kompletu brakowało już niewiele.

- I co pan zrobił? - spytałem.

- To, co należało. Kazałem kobiecie iść do domu, a
rano zgłosiłem prokuraturze fakt przestępstwa
seksualnego na terenie szkoły - chłopak był nieletni,
sprzątaczka rozpoznała go jako syna swojej sąsiadki.

background image

- Dlaczego w takim razie Bielecki nie wylądował w
pudle? odezwał się milczący dotąd Teogderyk.

- No właśnie, dlaczego? - Dyrektor pyknął i wyjął
fajkę z ust. - Dlatego, że niczego nie udało mu się
udowodnić. Kiedy prokurator wezwał panią Wandę, ta
była śmiertelnie zdziwiona, że czegoś od niej chcą. Nie
pamiętała dokładnie niczego - podkreślił. - Tak jakby nic
się nie wydarzyło, a jej nocna wizyta była wytworem
mojej nadmiernie wybujałej wyobraźni. Ba, ośmieliła się
nawet sugerować, iż to są moje własne fantasmagorie... -
staruszek chrząknął, zorientowawszy się, że chyba za
daleko się zapędził.

- Ostro musiał się do niej dobrać - mruknąłem,
głośniej zaś spytałem: - A co z chłopakiem? Też nic nie
powiedział?

- Nic a nic. Co prawda nie umiał określić, gdzie
przebywał tego wieczora, ale stanowczo zaprzeczył,
jakoby Bielecki dopuszczał się względem niego
jakichkolwiek niedozwolonych praktyk seksualnych. W
ten oto sposób, moi panowie, wyszedłem na durnia i
oszczercę.

- Co działo się dalej?

- Dziwna rzecz, ponieważ kiedy wezwałem
Bieleckiego, aby go przeprosić, ten niespodziewanie
wręczył mi prośbę o zwolnienie. Prawdę mówiąc, to było
najlepsze wyjście, dla mnie i dla niego. Powiedział, że
musi nagle wyjechać na dłużej.

- Dał się raz złapać i to go spłoszyło - podsumowałem.
- Nic więcej ciekawego się nie działo?

- Czas jakiś po jego wyjeździe z miasta stara Wanda

background image

spadła ze schodów i skręciła kark, zaś ten chłopak, to
pewnie was zaciekawi, ów chłopak próbował się
powiesić.

Spojrzeliśmy z Teogderykiem porozumiewawczo.
Następny element układanki wpasował się na swoje
miejsce.

- Ale się w końcu nie powiesił?

- Rodzina odratowała go w ostatniej chwili. Przebywa
obecnie w szpitalu psychiatrycznym. Podobno nie może
spać, mówi, że jak tylko zaśnie, śni mu się mroczna
jaskinia, w której siedzi sam na sam z chcącą go pożreć
bestią. Budzi się wtedy z krzykiem. Nie pomagają żadne
ś

rodki uspokajające, chłopak, jak mówią, marnieje w

oczach.

Wyjął z ust zimną już fajkę i stukając cybuchem o
brzeg popielniczki wytrząsał popiół.

- Czy w czymś panom pomogłem?

- O tak, nawet bardzo - Teogderyk wzdrygnął się i
podniósł z fotela. - Będziemy już jechać.

W drodze powrotnej milczeliśmy jak zaklęci; tym
razem ja prowadziłem i wóz mknął jak rakieta,
rozgniatając reflektorami ciemność. W czasie śledztwa
nikt nigdy nie pytał o sny - a to tym właśnie zabijał
Bielecki. Wykorzystywał uczniów seksualnie, a potem,
aby usunąć niepotrzebne już ofiary i zarazem świadków,
zsyłał na nich koszmarne sny. Takie, których nie mogli
wytrzymać.

Przypomniał mi się w tym momencie fragment
dziennika Piotra. Oczywiście, tutaj był pies pogrzebany.
To, co brałem za młodzieńcze wprawki literackie, było

background image

zapisem prawdziwego snu! Bydlak konsumował ich
podwójnie, cieleśnie i duchowo. Jak to możliwe?
Czarownicy jego pokroju przysięgę czynią szatanowi,
oddając mu się duszą i ciałem, żeby takowe rzeczy
sprawować mogli. Tak twierdzili Sprenger i Kraemer.
Natura nie znosi próżni - jeśli sam dałeś się zjeść, to
musisz zjadać innych, aby móc dalej istnieć. Łańcuszek
rośnie w nieskończoność, tak jak nieskończone są
apetyty Piekła.

Dodałem gazu - zapadła już głęboka noc, ale byliśmy
blisko domu. Teogderyk obudził się z płytkiej drzemki i
z przerażeniem obserwował migające po obu stronach
drogi drzewa. Coś zaczął jęczeć, że to jedyny opel jego
syna, poza tym on sam nie wierzy w reinkarnację, a
nawet gdyby wierzył, to i tak nie mam prawa szafować
jego cennym życiem. Puszczałem to mimo uszu,
dociskając gaz do granic bezpieczeństwa. Interesowało
mnie tylko to, aby możliwie najwcześniej znaleźć się w
domu. Chciałem jak najszybciej przygotować się do
rozprawy z Bieleckim.

W granice miasta wjechaliśmy pół godziny przed
północą - dopiero wtedy zwolniłem, a Teogderyk zaczął
oddychać normalnie. Podjechałem pod blok, gdzie
mieszkałem, i dopiero wtedy oddałem mu wóz. Trzymał
rękę na stacyjce, ale nie odjeżdżał.

- Co chcesz z nim zrobić? - spytał w końcu, patrząc
gdzieś w bok. Nie wiedziałem, co mu powiedzieć, na
szczęście z klatki wyszła moja sąsiadka i poinformowała,
ż

e już od godziny w moim mieszkaniu bez przerwy

dzwoni telefon.

Szybko wbiegłem na górę - kiedy szukałem kluczy, za
drzwiami rozległ się dzwonek telefonu, długi,

background image

niecierpliwy. Wpadłem do środka i złapałem słuchawkę.

- Jestem matką Patrycji - usłyszałem podniesiony
kobiecy głos. - Czy mogę wiedzieć, gdzie jest moja
córka? Czy jest może u pana?

Ze zdumienia o mało nie zapomniałem języka w gębie.
Nie widziałem jej blisko pół roku. Widocznie
przyjechała do domu na ferie.

- Nic nie wiem o Patrycji - powiedziałem wreszcie. -
Wyjechałem z miasta o czwartej rano i wróciłem
dosłownie przed sekundą. Nie mam pojęcia, co się dzieje
z pani córką. Właściwie to nie utrzymujemy kontaktów
towarzyskich.

- To w takim razie dlaczego pan do niej zadzwonił
około ósmej, prosząc o spotkanie? - w głosie kobiety
brzmiało autentyczne zdenerwowanie.

- Proszę pani, koło ósmej mijałem Poznań, jeśli sobie
dobrze przypominam. Do nikogo nie dzwoniłem. Skąd
pani wie, że to ja?

- Tak mi powiedziała córka. Poleciała jak w
skowronkach.

- Czy mówiła może, gdzie to niby mamy się spotkać?

- Mówiła w biegu, że przed szkołą, że coś jej pan ma
pokazać... Ale przecież wasza szkoła jest zamknięta!

- No właśnie. - Dopiero teraz zaczęło mi się trochę
rozjaśniać. Ktoś się pode mnie podszył i wyciągnął
Patrycję z domu. Kiedy pomyślałem, kto to może być,
ciarki zaczęły mi przechodzić po grzbiecie. - Proszę
cierpliwie czekać, postaram się to wyjaśnić -
powiedziałem do matki i odłożyłem słuchawkę. Po

background image

trzech sekundach telefon zadzwonił znowu.

To był oczywiście on. Głos miał zmieniony,
przepuszczony pewnie przez elektroniczny modyfikator,
brzmiał sztucznie, jakbym rozmawiał z komputerem.

- Halo, jesteś już? - zapytał. Przytaknąłem. - To dobrze
zachichotał. - Wiesz, że mam tę twoją małą czarownicę.
Naprawdę jest niezła, nic dziwnego, że się tak na nią
napaliłeś.

- Gdzie jesteś? - spytałem. Słuchawka paliła mnie
ż

ywym ogniem.

- Powolutku, gdzie się śpieszymy, mamy czas. Tak w
ogóle czas to betka, można go kurczyć i rozdymać, tak
jak przestrzeń.

- Chyba tylko tam, gdzie się wybierasz. Gdzie jest
Patrycja?

- No proszę, tak ci do niej śpieszno?! - Znowu
zachichotał. - Rozumiem, stary, chciałbyś ją wypieprzyć,
co? Powiedz, że chciałbyś ją wypieprzyć! - rozkazał.

Nie należało mu się sprzeciwiać - każdy najmniejszy
protest mógł go jedynie niepotrzebnie rozwścieczyć.
Szaleńcowi trzeba okazywać spolegliwość. Niech ma, co
chce.

- Tak, chciałbym ją wypieprzyć - powiedziałem.

Zarechotał głośniej.

- A nie mówiłem? Każdy tylko o tym myśli, cała reszta
to pierdolenie babci w bambus. Co? Nie mam racji?

- Cała reszta to pierdolenie babci w bambus -
powtórzyłem cierpliwie.

background image

Sapnął z ostentacyjną satysfakcją.

- Brawo, pierwszy próg wzięty, zdałeś do następnego
etapu gry.

- A w co właściwie gramy?

- A jak sądzisz?

Dalsza dyskusja nie miała sensu.

- Gdzie ona jest? - zapytałem.

- Coś dziwnie ostatnio mało jesteś domyślny, klecho -
w jego głosie brzmiało rozbawienie. - A gdzie właściwie
mogłaby być?

S

zedłem przez śródmieście i patrzyłem na mijających

mnie ludzi, wchodzących i wychodzących ze sklepów i
lokali. W niczym się nie odróżniali od sterczących na
wystawach manekinów, obcy i obojętni, zastygający w
bezruchu jak zatapiane w bursztynie chrabąszcze.
Znajdowaliśmy się w dwóch różnych światach,
oddzieleni od siebie nieprzepuszczalną błoną.
Przenikałem przez nich jak przez fantomatyczne widma -
ktoś do mnie krzyczał, widziałem usta poruszające się w
znajomej chyba twarzy, ale głos do mnie nie docierał,
stłumiony przez gęstą żelatynę. Szedłem bezwiednie
dalej, milczący i obojętny, mijając oświetlone witryny -
przestrzeń rozstępowała się przede mną, rozwarstwiając
na pojedyncze bursztynowe powłoki, z zastygłymi w
nich obrazami.

Otrzeźwiło mnie silne szarpnięcie za ramię - poczułem
na twarzy chłód nocy i zorientowałem się, że stoję przed
szkołą. Za ramię szarpała mnie Krystyna, wyraźnie
zirytowana.

background image

- Albo jesteś głuchy albo w sztok zalany. Szedłeś tak,
jakbyś nie wiedział, czy w ogóle żyjesz. Bawisz się w
zombi?

- Coś na kształt tego - powiedziałem, uśmiechając się
słabo. Tak było w istocie - czarownik bawił się ze mną,
wykorzystując moment słabości. Pozwoliłem sobie na
zbyt dużą dekoncentrację i zdołał mnie dopaść.

- Co tu właściwie robisz? - zapytała. - Czy każdego
pijanego nauczyciela zanosi w końcu do szkoły? Czy to
jest ta macierz, u której czuje się najlepiej?

- Humor, jak widzę, dopisuje ci nie najgorzej -
powiedziałem, wdychając głęboko powietrze. Musiałem
maksymalnie rozjaśnić umysł, oczyścić go z diabelskich
omamów. Szliśmy powoli w kierunku wejścia do szkoły.
Pilnujący wrót policjant gdzieś zniknął, z daleka za to
widziałem porwane papierowe paski z pieczęciami.

- O cholera! - Krystyna przystanęła, zaskoczona. -
Ktoś się włamał do szkoły!

- Na to wygląda. - Podszedłem bliżej. Plomby też
oczywiście zerwano. Jedno skrzydło drzwi było uchylone
na może pół centymetra. W szparze jarzyło się
bladoliliowe światło. Krystyna stanęła obok i chwyciła
za klamkę.

- Już ja im pokażę! - była w dziwnie bojowym
nastroju. W jej oddechu wyczułem zapach dobrego
koniaku.

- Ani mi się waż! - syknąłem, zabierając jej rękę z
klamki. - Życie ci zbrzydło? Nie mamy przecież pojęcia,
kto jest w środku. Zrobimy tak: ja tu zostanę i będę miał
oko na wszystko, a ty szoruj do najbliższej budki i

background image

dzwoń po policję.

Troszeczkę otrzeźwiała. Obróciła się na pięcie i
dostojnie poszła w kierunku bramy. Odczekałem jeszcze
chwilę, aż zniknie za węgłem sąsiedniego budynku,
odchyliłem szerzej drzwi i cicho wsunąłem się do środka.

T

o, co Bielecki gadał o czasie i przestrzeni, było

oczywiście w pewnych warunkach do urzeczywistnienia:
dał mi próbkę swych możliwości jeszcze w drodze do
szkoły. W środku czekała mnie reszta atrakcji - schody,
prowadzące na parter, liczyły zwykle nie więcej jak
piętnaście stopni. Teraz wydawały się ich mieć co
najmniej kilkaset; ich szczyt ginął gdzieś w mroku,
daleko przede mną. Migotało coś tam blado.
Najwyraźniej Bielecki uznał, że na początek powinienem
się dobrze wypocić.

- Nie ze mną te numery, stary - powiedziałem i
przysiadłem na pierwszym stopniu. - Chcesz się ze mną
bawić, to musisz tu przyjść.

- Jakże leniwym jesteś belfrem, inkwizytorze -
usłyszałem gdzieś z góry. Obróciłem się; schody znowu
liczyły piętnaście stopni. U ich szczytu stał Bielecki,
ubrany w kapitański mundur. Zamiast krawata szyję
zdobiła mu podwójna pętla z cienkiej linki. Drugi jej
koniec wsadził sobie elegancko do bocznej kieszeni,
niczym łańcuszek staroświeckiego zegarka. - Jakżeż
mało zaangażowania w sprawę! A gdzie powołanie? -
szydził. Coś nienaturalnego działo się z jego twarzą,
wyglądała jak gipsowa maska nałożona na właściwe
oblicze. Poruszał mechanicznie ustami, podobny do
sterowanego od środka manekinu. - Witaj na pokładzie.

Zacząłem powoli wchodzić do góry - Bielecki cofnął

background image

się w głąb holu. Kiedy pokonałem ostatni stopień,
dostrzegłem go stojącego obok osobliwej konstrukcji,
przypominającej bajkową chatkę na kurzej nóżce.
Wyraźnie widziałem ułożone z piernika dachówki,
czekoladowe okna i wykonane z przeźroczystego lukru
drzwi, za którymi pulsowało owo bladoliliowe światełko.
Całość miała wymiar pudła na telewizor i niecierpliwie
podrygiwała na kurzej, a właściwie strusiej nodze.

- Czas i przestrzeń - powiedział Bielecki. Wyciągnął
schowany w kieszeni koniec linki. Rzeczywiście miał na
niej zegarek, staroświecką cebulę ogromnych rozmiarów.
Pokazał mi kunsztownie zdobiony cyferblat. - Zawsze
idzie tylko w jedną stronę. Jesteśmy jego niewolnikami,
to on dyktuje tempo i ogranicza naszą swobodę. Nie móc
wyjść poza swój czas i przestrzeń, przecież to koszmar,
nie sądzisz?

- Poproszę o następny punkt programu - powiedziałem
możliwie znudzonym głosem.

Bielecki syknął przeciągle, widać go trochę
zezłościłem. Sięgnął do lukrowanych drzwi chatki i
otworzył je szeroko.

- Proszę bardzo, skoro ci tak śpieszno. Kraina
spełnionych marzeń czeka na ciebie.

W środku stał komputer z mrugającym ekranem,
poczciwy szkolny pecet. Nachyliłem się nad klawiaturą.

- Naciśnij ENTER - powiedział czarownik.

Z

najdowałem się w drewnianej izbie, ciemnej i

wilgotnej. Nie było tu nic poza prostym stołem z gołych
desek i odrapanym krzesłem. Siedział za nim dobrotliwy
człowieczek o dziobatej twarzy, wydatnym nosie i

background image

szczeciniastym wąsie. Przypominał wypasionego
borsuka, wbitego w biały mundur ze złotymi epoletami.
Pykał sobie spokojnie fajeczkę i patrzył na mnie
sympatycznie.

- Gawari mnie Koba, kak drug. Ty dołgo zastawliał
siebia żdat.

- Po co to przedstawienie, Bereshith? - odezwałem się.
Generalissimus drgnął i jego twarz przez moment, miast
borsuka, przypominała starego kozła. Szybko się jednak
opanował.

- Witaj na gospodarstwie. A przedstawienie to cię
dopiero czeka. Dziś pracujemy tylko dla ciebie.
Spodziewam się, że docenisz to wyróżnienie.

A więc tak wyglądał ten jego wymarzony efekt
współpracy między siłami piekła i ziemskimi
programistami - magiczno- wirtualny teatr wyobraźni,
fantomatyka wcielona i doskonała szatańskim
natchnieniem. To, co widziałem przedtem, musiało być
zaledwie pierwszymi nieśmiałymi wprawkami. Trzeba
było przyznać, że tym razem w symulowaniu
rzeczywistości zrobili duże postępy. Prawie się nie czuło
różnicy, może poza lekkim fosforycznym migotaniem na
ostrzejszych kantach.

Generalissimus podszedł do okna, małej szybki
zarosłej pajęczyną i brudem.

- Pasmatri! - rozkazał.

Na zewnątrz zobaczyłem ściany zbitych z desek
baraków i błotniste ścieżki wyłożone gdzieniegdzie
kawałkami drewna. Pod jedną ze ścian stało kilkanaście
postaci, okutanych w brudne waciaki i uszanki.
Niepozorne jakieś, chyba dzieci. Zajmował się nimi rosły

background image

enkawudzista - sylwetka w dobrze skrojonym niebieskim
mundurze kogoś mi przypominała. Wyciągnął pistolet i
wydał szczekliwą komendę. Pierwsze dziecko zrobiło w
tył zwrot, stając twarzą do ściany - enkawudzista strzelił
mu w tył głowy, odskakując jednocześnie do tyłu, aby
krew nie ochlapała mu munduru. Dziecko runęło w błoto
jak kłoda - do licha, jego twarz też wydała mi się
znajoma. Kiedyś musiałem ją widzieć, i to chyba całkiem
niedawno... Raptem sobie przypomniałem - to był
Krzysztof, mój prymus. Enkawudzista pochylił się nad
zwłokami, potem wyprostował i odwrócił w naszym
kierunku, zadowolony i promiennie uśmiechnięty. Teraz
wiedziałem, dlaczego wydał mi się znajomy - miał moją
twarz!

Mój fantomatyczny sobowtór dmuchnął w lufę
pistoletu jak kowboj w kiepskim westernie i podszedł do
następnej ofiary. Nie mogłem i nie chciałem na to
patrzeć.

Koba-Bereshith obserwował mnie spod oka, spokojnie
puszczając oszczędne kłęby żółtawego dymu.
Zaśmierdziało siarką. Czart zreflektował się i znowu
czułem najprzedniejszy angielski tytoń.

- No, czto, towariszcz, spiektakl' nie nrawitsja wam? A
możet sam chocziesz poprobowat'?

Przejście odbyło się błyskawicznie, jak filmowe cięcie
- stałem teraz pod ścianą, w ręce ciążył mi niemiecki
walter. Przed sobą miałem bezkształtną, okutaną w
brudne szmaty postać. Została tylko szpara na oczy,
widziałem, jak patrzyły na mnie w niemym przerażeniu.
Też je skądś znałem.

- Cziewo ty żdiosz', strielaj! - usłyszałem cichy szept.

background image

To wrogowie ludu, wszy, które należy rozdeptać! Można
nimi tylko gardzić i deptać w błoto.

Te oczy... na pewno je znałem! Ogromne, zielone,
wpatrzone we mnie... Oczy Patrycji!

- Strzelajże wreszcie, człowieku! - szponiasta łapa
chwyciła za mą dłoń i podniosła do góry. - Spust jest
miękki, nawet nie poczujesz.

Strzeliłem draniowi prosto między rozognione ślepia.
Bereshith Rabba zawył krótko i cała scena zniknęła jak
zdmuchnięta. Po chwili stałem pod ceglaną, obłupaną
ś

cianą, wciąż z pistoletem w ręku. Mundur tylko się

zmienił, na czarny, esesmański. Oznaczenia z trupimi
czaszkami nie pozostawiały co do tego żadnych
wątpliwości.

Podszedł do mnie niski człowiek w prostym, szarym
mundurze bez dystynkcji. Szpanował starannie ułożoną
grzywką, opadającą na niskie czoło i krótko
przystrzyżonym wąsikiem. Mrugnął do mnie
porozumiewawczo.

- Wciąż ci untermenschen, same z nimi kłopoty, czy to
w szkole, czy lagrze, nieprawdaż? Cztery lata już
pracujemy, a ich ciągle nie ubywa. Mnożą się jak
mrówki. Każda pomoc się przyda. A z Kobą nieładnie
postąpiłeś. Ale ja ci dam jeszcze jedną szansę. Jak się
spiszesz, będziesz mi mógł mówić Dolfio. Verstekst du
mich?

Dwaj strażnicy pędzili przed sobą grupę nagich dzieci,
kilkanaście szkieletowatych postaci - teraz nie miałem
ż

adnych wątpliwości, że byli to uczniowie naszego

liceum. Ustawili ich sprawnie w równym rządku.

background image

- Nie mów, że nigdy nie chciałeś tego zrobić - szeptał
mi Dolfio-Bereshith namiętnie wprost do ucha. - Każdy
belefer kiedyś chciał. Pamiętasz, sam mówiłeś, że gdyby
dali ci broń, to codziennie wynoszono by ze szkoły
minimum piętnaście trupów. To znakomity pomysł, wart
wcielenia w życie! Worauf wartest du? Schnell!

- Miałem wtedy wyjątkowo wredny dzień -
powiedziałem. Uczniowie pod ścianą wytrzeszczali na
mnie przerażone oczy, trzęsąc się z zimna. Wyglądali jak
oskubane i zagłodzone na śmierć kurczaki.

- Człowieku, co masz to w sobie dusić, daj se raz
czadu. Kto będzie o tym wiedział, tylko ty i ja, to będzie
taka nasza słodka tajemnica. Każdy przecież musi kiedyś
sobie ulżyć! Popracujesz i będziesz miał spokój - Arbeit
macht frei!

- Masz świętą rację, Parteigenosse - tym razem
strzeliłem mu prosto w rozgadaną gębę. Nim przepadł w
nicości, zdążył mi rzucić wściekłe spojrzenie.

Następna odsłona magicznego teatrzyku trochę mnie z
początku zaintrygowała: szedłem przez korytarz
wyłożony bordowym dywanem, za kobietą w sutej sukni,
chyba z czasów fin de siecle'u. Ornamenty i kandelabry
na ścianach też miały wybitnie secesyjny charakter.
Abażury były bez wyjątku czerwone, a między nimi
wisiały obrazy, prezentujące sceny erotyczno-bukoliczne,
czyli gołych Amorków uganiających się za kuso
ubranymi pasterkami.

Kobieta zatrzymała się przy jakichś drzwiach, uchyliła
je i gestem kazała mi wejść do środka. W pogrążonym w
półmroku pokoju siedział przyklejony do tapety
chuderlawy facet w tużurku. Dopiero po chwili

background image

zorientowałem się, że wpatrywał się w napięciu w
zamontowany w ścianie wziernik.

- Je m'appelle Marcel - powiedział napiętym,
nerwowym głosem. - Prosiłem, aby madame cię tu
przyprowadziła. Powinieneś to zobaczyć, to naprawdę
temat na wielką literaturę. Tutaj się nie traci czasu,
powiadam ci, że spędzone w burdelu godziny zaliczam
do najcenniejszych. As - je raison? Qu'en dis tu? -
zapytał, wskazując na ścianę.

- Poszukiwanie straconego czasu to raczej pańska
domena, monsieur Marcel - mruknąłem, pochylając się
nad wizjerem, którego mi skwapliwie użyczył. Od
widoku po drugiej stronie krew buchnęła mi do głowy.

Wizjer obejmował prawie w całości duże łóżko,
stojące frontem do ściany. Leżała na nim w poprzek para
ludzi, tak ustawiona, aby obserwatorowi nie umknął
bodaj jeden szczegół rozgrywającej się sytuacji.
Zajmująca łóżko para namiętnie ze sobą kopulowała -
ż

elazna rama chwiała się i dygotała, bliska załamania. W

leżącej pod mężczyzną kobiecie rozpoznałem Patrycję -
oczy miała zamknięte, usta rozchylone w spazmatycznym
okrzyku. Nic nie słyszałem, ale Marcel-Bereshith
przełączył coś za moimi plecami i dobiegły mnie
zewsząd jej przeciągłe, namiętne jęki.

- Wtedy nie było stereo - upomniałem go.

- Licentia poetica - odburknął. - Ale się podoba?

Chędożący Patrycję facet głowę odwrócił co prawda
do ściany, ale i bez tego wiedziałem, kto zacz. Przestał
na chwilę i zaczął całować jej piersi - zobaczyłem
oczywiście swoją gębę, z miną idiotycznie rozanieloną.
Musiałem przyznać, że spółkował fantastycznie, długimi,

background image

posuwistymi sztosami, ze sprawnością, której mógłby mu
pozazdrościć niejeden gwiazdor porno. Tutaj
fantomatyka mogła pozbawić pracy wielu tęgich
jebaków.

- Jedno słowo, myśl nawet, a będziesz to robił z nią
jeszcze lepiej - szepnął Marcel-Bereshith. - Zawsze tego
chciałeś, czy nie tak? Chyba się nie mylę? - Obiektyw
wizjera wykonał niespodziewanie szybki zoom i
zobaczyłem nagle w ogromnym zbliżeniu twarz Patrycji,
pokrytą potem, wykrzywioną spazmem rozkoszy,
szlochającą i jęczącą: encore, force, plus... Lubię, kiedy
ją rozkosz i żądza oniemi, gdy wpija się w ramiona
palcami drżącemi, gdy krótkim, urywanym oddycha
oddechem i oddaje się cała z mdlejącym uśmiechem...
Wiersz Tetmajera przewijał się w mym mózgu z
szybkością magnetofonowej taśmy, a Marcel-Bereshith
dyszał mi triumfalnie nad uchem. Daleko sukinsyn
zapuścił swą szponiastą łapę. Wiedział, gdzie sięgać:
prawie mnie dostał. Jeśli jednak zabraknie ci cnoty,
zawsze możesz polegać na woli - i gniewie. Z
wściekłością zagryzłem wargi.

- Apage, satanas - wycharczałem, waląc pięścią w
wizjer. Apage, spiritus immunde!

MarcelBereshith zachichotał obelżywie i wszystko
zniknęło jak zdmuchnięte - sekundę potem znalazłem się
absolutnej ciemności. Przez chwilę sądziłem wręcz, że
oślepłem. Wyciągnąłem przed siebie rękę i dotknąłem
gładkiego i zimnego kamienia. Słyszałem też jakieś
głosy, przytłumione i rozproszone, jakby dobiegały zza
wielu warstw skały. Zrozumiałem, że znajduję się w
miejscu, gdzie trzymał swoje ofiary. Miejscu z ich snów.

Ściany przeniknął nagły, przeraźliwy krzyk, urwany i

background image

nagle przemieniony w ogłuszające chrupnięcie, które z
kolei przerodziło się w przeciągły chrzęst i pękanie
kości, miażdżonych potężnymi szczękami. Potem to coś
długo chłeptało i mlaskało, czkając i porykując z
zadowolenia. A potem przyszło do mnie.

Owionął mi kark gorącym oddechem; śmierdział krwią
i rozdartymi wnętrznościami. Stał tak blisko, że czułem
na skórze jego zlepione kłaki. Wiedziałem, o co mu
chodzi - nie mogąc wzbudzić we mnie żądzy, próbował
strachu. Żądza i strach: tymi furtami dociera do nas
najczęściej. Tylko wolą można go powstrzymać - jeśli ci
jej nie starczy, zginiesz.

- To już ostatnia odsłona - szepnął. - W gruncie rzeczy
mogłaby być pierwszą, ale nawet my, demony, mamy
prawo do odrobiny rozrywki. Zresztą wy, ludzie, do
niczego innego się nie nadajecie. Świat to zamtuz, który
dostaliśmy od twojego Boga do zabawy. Razem z tobą.

- Łżesz, padlino - oświadczyłem, odsuwając się od
niego ze wstrętem. - Nie masz na mnie nic, ni żądzy, ni
strachu, ni zwątpienia. Wygrałem.

- Naprawdę tak sądzisz? - tchnął mi w ucho. - Patrz,
zbliża się świt. Zobaczysz mnie, nim twe ścierwo na
zawsze spocznie w moich trzewiach.

Pojaśniało - z ciemności wyłoniła się kula skłębionego
ognia, pędząca w moim kierunku z oszałamiającą
prędkością. Im bardziej się zbliżała, tym bardziej malała
- najpierw do rozmiarów piłki plażowej, potem
futbolowej, wreszcie tenisowej. Ta zmniejszyła się do
ś

wietlistego punktu, który przeniknął mi do głowy i

wybuchł tam, przeszywając mózg słonecznymi
protuberancjami. Jego rozdarte części runęły w ognistą

background image

otchłań. Tak, czas i przestrzeń to w pewnych
okolicznościach rzeczywiście umowne kategorie.

O

cknąłem się, ponieważ ktoś mi polewał szyję wodą.

Otrząsnąłem się gwałtownie i próbowałem poruszyć - nie
było to łatwe, uwzględniając, że miałem związane na
plecach ręce i siedziałem oparty niewygodnie o ścianę.
Otworzyłem oczy: nade mną stał Bielecki i lał mi na
głowę wodę z przerdzewiałego garnka. Znajdowaliśmy
się w dość obskurnej piwnicy, oświetlonej gołą żarówką;
tynk złaził z muru całymi płatami, a w kącie leżała kupa
koksu. Bielecki, widząc że odzyskuję przytomność,
odsunął się trochę i mogłem zobaczyć całe
pomieszczenie. Wyglądało mi to na starą szkolną
kotłownię, wyłączoną z eksploatacji rok temu. Przy
wygasłym piecu, na przewróconym do góry wiadrze,
stała wyprostowana jak struna Patrycja.

Musiała być zahipnotyzowana - stała całkowicie
spokojnie, niczym nie skrępowana, ze swobodnie
opuszczonymi rękoma, bardzo jednak blada. Bielecki
zdjął zdobiący go w charakterze krawata sznur i podał
jej, szepcząc coś cicho. Patrycja bez słowa założyła sobie
pętlę na szyję, a drugi koniec sznura przerzuciła przez
biegnącą pod sufitem rurę. Bielecki chwycił go i
przywiązał do jednego z zaworów przy piecu. Linka
napięła się niebezpiecznie - wystarczyłby jeden mały
krok, aby dziewczyna zawisła na pętli.
Najprawdopodobniej tak właśnie załatwił Piotra i Marka.

- Mój mistrz jest z ciebie bardzo niezadowolony -
powiedział czarownik, odstępując parę kroków i z
uznaniem podziwiając swoje dzieło. - Przeszkadzasz mu
w robocie. Na niej zresztą też się zawiódł. W gruncie

background image

rzeczy go rozczarowała, zbyt szybko ci uległa. Nie
uważasz, że kobiety są ze swej istoty niewierne?
Wiarołomstwo leży w ich naturze.

Zamknąłem oczy - nie mogłem zrobić nic, jeśli nie
zdołam wyprowadzić Patrycji z hipnotycznego transu.
Usiłowałem maksymalnie skupić myśli; potrzebowałem
bodźców najsilniejszych, najostrzejszych, które
przenikną przez opary szatańskich omamień.

Patrycjo, mówiłem w myślach, gdziekolwiek jesteś,
wróć do mnie - jesteś mi potrzebna. Pragnę cię, jak
jeszcze nikogo na świecie. Byłem ślepy i głuchy, ale oto
odzyskałem wzrok i słuch... - rozpaczliwie szukałem
właściwych słów... i nagle je znalazłem: Połóż mię jak
pieczęć na twoim sercu, jak pieczęć na twoim ramieniu,
bo jak śmierć potężna jest miłość, a zazdrość jest
nieprzejednana jak Szeol, żar jej to żar ognia, płomień
Pański. Wody wielkie nie zdołają ugasić miłości, nie
zatopią jej rzeki. Jeśliby kto oddał za miłość całe
bogactwo swego domu, pogardzą nim tylko.

- K

ocham cię - powiedziałem głośno. Bielecki

popatrzył na mnie z zaciekawieniem.

- Już za późno, mój drogi, poza tym wolę młodych i
ładnych.

Nie zwracałem na niego uwagi - sztywna bezwładność
Patrycji powoli ustępowała: dziewczyna uniosła do góry
ręce i przetarła twarz, jak po długim i ciężkim śnie.
Otworzyła szeroko oczy: zobaczyła mnie i błysnął w nich
na moment strach, a potem wściekłość. Wracała do
formy.

Bielecki też to dostrzegł; otworzył w zdumieniu usta,

background image

ale jego zaskoczenie trwało krótko. Rzucił się w
kierunku dziewczyny i usiłował kopniakiem usunąć
wiadro spod jej nóg. Na to czekałem - wypadłem
szczupakiem spod ściany i but Bieleckiego, zamiast w
wiadro, trafił na mój brzuch. Owinąłem się wokół jego
nóg.

- Kopnij go w jaja - wystękałem, czując, że tracę
oddech. Dzięki Bogu dziewczyna była bystra i szybka -
ciałem Bieleckiego zarzuciło od uderzenia, złapał się za
podbrzusze i runął na podłogę. Na nieszczęście Patrycja
na skutek rozmachu zachwiała się, impet odrzucił ją
gwałtownie do tyłu i w sekundę potem zleciała z wiadra.

Dobrze, że byłem blisko - błyskawicznie podsunąłem
się ze swoimi plecami, na którym zdążyła oprzeć jedną
stopę. Obcas wbijał mi się niemiłosiernie w kręgosłup,
ale miałem to w tej chwili za najmilsze doznanie. Powoli
wpełzałem pod pętlę, potem zdołałem uklęknąć, tak że
dziewczyna znalazła się nawet wyżej niż przedtem, gdy
sterczała na wiadrze.

- Powoli rozluźnij pętlę - zakomenderowałem. - Zsuń
ją z głowy i zejdź ze mnie.

Wszystko poszło sprawnie. Patrycja zeskoczyła na
podłogę, a ja wreszcie mogłem się wyprostować.
Bielecki nadal leżał skurczony na boku, trzymając się za
krocze i pojękując.

- Dobra robota - pochwaliłem ją. - A teraz wyjmij mi z
lewej kieszeni kredę i dokładnie go obrysuj.
Pentagramem, wiesz chyba, jak wygląda. Całe ciało musi
znaleźć się w Kręgu.

Wykonała to bez słowa. Potem znalazła kawałek szkła
i rozcięła mi więzy na rękach - wyjątkowo solidnie

background image

zawiązane, oczywiście marynarskie.

- Co teraz? - spytała.

- Nic, poczekamy - powiedziałem, postawiłem na
powrót wiadro i usiadłem na nim, rozcierając obolałe
przeguby. Bielecki powoli dochodził do siebie - kiedy
zobaczył, że jest uwięziony w Kręgu, zaskowytał
przeraźliwie.

- Ucisz się, duchu nieczysty - rozkazałem. - Mocą
danej mi władzy nakazuję ci, abyś wyszedł z ciała tego
człowieka i opuścił ten świat, nie ważąc się nikogo
więcej niepokoić.

Twarz Bieleckiego wykrzywiła się w szyderczym
uśmiechu; stawała się przy tym coraz mniej jego twarzą,
tak jakby od środka wypełniał ją zupełnie inny, obcy,
nieludzki kształt. Skóra rozciągała się, plastyczna i
posłuszna niewidzialnej formie jak rozgrzany kauczuk,
broda wydłużyła, rysy wyostrzyły i oto widziałem przed
sobą plugawe, koźle oblicze Bereshitha Rabby. Demon
ś

miał się, wystawiając długi, rozdwojony na końcu jęzor.

Nakreśliłem w powietrzu krzyż. Teraz mi nie ujdzie.

- Exorco igitur te per Pentagrammaton, et in nomine
Tetragrammaton, per Alfa et Omega, ego te exorciso,
spiritus immunde, Bereshith Rabba...

W miarę jak wymawiałem kolejne fragmenty formuły,
Bereshith wił się wewnątrz Kręgu coraz gwałtowniej,
jakby przypiekany żywym ogniem. Nie ustawałem,
egzorcyzmując i kreśląc w powietrzu krzyże, prawie
wpadając w trans, nie zważając na jego szaleńcze
podrygi. W pewnym momencie zastygł nieruchomo i
roześmiał się szyderczo. Drzwi do piwnicy skrzypnęły i
na korytarzu rozległy się czyjeś szybkie kroki.

background image

Błyskawicznie oprzytomniałem. Ktoś wszedł mi w
paradę w najmniej odpowiednim momencie!

- Idź, zobacz kto to - krzyknąłem do Patrycji, sam zaś
zbliżyłem się do Kręgu. Leżące wewnątrz ciało wróciło
już do normalności, rysy twarzy odtajały i Bielecki
znowu przypominał siebie, jednak starszego o dziesiątki
lat, wychudzonego i zwiotczałego.

- Kto to był? - spytałem powracającą Patrycję.

- Na korytarzu nie ma światła, a ten ktoś bardzo
szybko uciekał - powiedziała. - Czy stało się coś złego?

- Być może - nie chciałem jej mówić, że Bereshith
Rabba najprawdopodobniej w ostatniej chwili opuścił
Bieleckiego i wcielił się w inną osobę, jakiegoś łazika,
którego diabli przynieśli w nocy do podziemi. Czart
zwiał mi na moment przed wygnaniem go tam, skąd
przybył.

Bielecki siedział nieruchomo w Kręgu i trzymał się za
głowę. Jeknął raz i drugi, rozpaczliwie, jak ktoś, kto w
jednej sekundzie utracił wszystko. Zapewne tak było -
Bereshith Rabba wyjadł go od środka, pozostawiając po
sobie nicość, pustą skorupę. Biolog wstał i chwiejnym,
sztywnym krokiem podszedł do odwróconego wiadra.
Przypominał starego, rozsypującego się manekina.
Długo, jakby ze zdumieniem, oglądał pętlę.

- Chodź - powiedziałem do Patrycji. - Idziemy stąd.

- O on? - wskazała z lękiem na Bieleckiego.

- Nie jest już groźny, zostawimy go tutaj - wziąłem ją
za rękę i wyszliśmy do ciemnego korytarza. Słyszeliśmy
jeszcze, jak Bielecki przesuwa po podłodze wiadro.
Później zapadła cisza.

background image

Korytarz skończył się schodkami, które poprowadziły
nas do góry. W gmachu właściwej szkoły wynurzyliśmy
się gdzieś koło sali gimnastycznej; noc minęła i przez
okna przenikał pierwszy poranny brzask. Szliśmy w
milczeniu ku wyjściu, kiedy usłyszeliśmy dobiegająy z
podziemi długi, przeciągły skowyt - tak krzyczała dusza
przerażona czekająca ją otchłanią, wyjąca ze zgrozy nad
tym, co zrobiła. Patrycja wzdrygnęła się i mocniej do
mnie przytuliła.

- Nie powinniśmy - szepnęła. - To w końcu człowiek.

- To był człowiek - powiedziałem z naciskiem. - Teraz
jest wyjedzoną skorupą, nie zostało w nim nic, co można
by ocalić. Dopełnia swój los, na który sam się skazał.

Wycie ucichło równie nagle jak się zaczęło. Zapadła
po nim cisza była wprost bolesna. Patrycja odsunęła się
ode mnie i zadrżała, jakby od niespodziewanego chłodu.

- Powiedz mi, kim ty właściwie jesteś? - wybuchnęła. -
Raz mi się wydajesz duchem światłości, jedynym
naprawdę miłosiernym i prawym człowiekiem na ziemi,
innym razem bestią niewiele lepszą od tych, które
zwalczasz. Która z twoich twarzy jest prawdziwa?

Uśmiechnąłem się gorzko. Dlaczego musiała akurat
teraz o to zapytać?

- Obie, Patrycjo. Jestem taki jak świat, w którym
przyszło mi działać. To wasze pokolenie założyło sobie
moralne pieluszki, uczyniło życie łatwym i przyjemnym,
wszystko stało się proste i dozwolone - nic nie jest już
według was zbrodnią, co najwyżej dewiacją, usunęliście
ze swojego słownika pojęcie winy i kary, jako że
przeszkadza w przyjemnym konsumowaniu. Czy to, że
zapomnimy o istnieniu zła spowoduje, że przestanie ono

background image

istnieć? Oto masz podstawowe złudzenie naszego wieku
- albowiem wasze pieluszki kiedyś przemokną i całe
zapomnianie zło tryśnie wam w twarz fontanną
piekielnej siarki. Pytasz, kim jestem - odpowiadam
zatem: inkwizytorem, czyli tym, który wziął na siebie
niewdzięczny i niechciany obowiązek oddzielania dobra
od zła, sądzenia i karania. Tak, masz rację, jestem sędzią
i katem, bestią i aniołem.

Dziewczyna patrzyła na mnie przerażonym wzrokiem,
tak jakbym zdarł sobie skórę z twarzy i pokazał jej me
prawdziwe, nagie oblicze.

- Kto ci dał prawo... - spytała cicho. - Kto ci dał prawo
sądzenia i karania?

- Leżało bezpańskie na ulicy, więc je sobie wziąłem.
Ktoś musiał - ludzkość, myśląc naiwnie, że zapomnienie
o szatanie wystarczy do wyzwolenia od jego władzy, w
rzeczywistości rzuciła mu się w ramiona - jak myślisz,
dlaczego przybrał tym razem postać Bereshitha Rabby?

- Nie wiem - szepnęła. Szła teraz daleko ode mnie, po
drugiej stronie korytarza.

- To demon pożądliwości, władca najbrudniejszych
chuci. A pożądanie to ostatnie z uczuć, jakie się ostały w
tej naszej współczesnej mątwie - pożądamy pieniędzy,
władzy i żon naszych bliźnich. Z chuci człowiek
powstaje i przez nią ginie. Jak myślisz, dlaczego
Bereshith dostał w swoje łapy tego nieszczęśnika? On też
tylko chciał pofolgować swoim żądzom, z przyjemności
uczynił swą religię. Tu zjawił się demon z magicznym
teatrem, z ofertą ucieczki poza czas i przestrzeń, gdzie
nie obowiązują żadne reguły. Po Bieleckim będą
następni.

background image

Przystanęła - wschodzące słońce wlewało się do
szkoły przez wysokie, od podłogi do sufitu, okna.
Wyglądała wspaniale, blada, z włosami w burzliwym
nieładzie, w ciemnym, pensjonarskim kostiumie - skąd
wiedziała, że takie lubię najbardziej? W jej wzroku
wyczytałem żal i współczucie.

- Walczysz z wiatrakami, inkwizytorze szalony jak
Don Kichot - powiedziała miękko. - Jeśli jest tak jak
mówisz, to świat został już skazany. Czy w ogóle warto
się szarpać?

- Nie potrafię inaczej - patrzyłem na nią i coś ścisnęło
mnie za serce twardą, szponiastą łapą. Bereshith był
naprawdę o krok od zwycięstwa.

- A to, co mi powiedziałeś, że mnie... To było
kłamstwo?

Przymknąłem oczy, nie chcąc jej widzieć. Odwróciłem
się do okna i oparłem czoło o szybę. Na policzkach
czułem pierwsze liźnięcia słonecznego ciepła.

- To nie mogło być kłamstwo, Patrycjo. Gdybym choć
raz świadomie skłamał, Bereshith Rabba miałby teraz
ucztę z moich kości. Inkwizytorzy nie mogą kłamać.

Podeszła do mnie i położyła mi rękę na ramieniu.

- A więc?

- A więc nic z tego nie będzie.

Zbliżyła się jeszcze bardziej; przeklęte zielone oczy,
ogromne, zachłanne, spragnione, pełne obietnic, kuszące,
aby zanurzyć się w ich oceanicznej głębi i nigdy więcej
nie wypływać.

- Jeśli miłość jest grzechem - szepnęła - to bądźmy

background image

grzesznikami.

Potrząsnąłem w milczeniu głową. Co prawda
anonimowa wielbicielka napisała do Norberta w swoim
liście, że nie ma ograniczeń co do wieku, ważne raczej
staje się biologiczne nasycenie, ale dla mnie nie było to
takie oczywiste. Nie chciałem mówić Patrycji, dlaczego -
ż

e istniało za dużo "za": za młoda, za stary, za bardzo

inkwizytor, za bardzo czarownica, za dużo do zrobienia,
za wiele zła, któremu będę musiał stawić czoło. Byliśmy
oddzieleni od siebie rzeką - co prawda widzieliśmy się z
przeciwległych brzegów, ale czy to znaczyło, że
potrafilibyśmy być razem? Trzeba by ją najpierw
przepłynąć, a tego żadne z nas nie mogło uczynić - a
może nie chciało? Po co w takim razie żyć złudzeniami?
Po co kopulować, kiedy nie można kochać?

Więcej ze sobą nie rozmawialiśmy - wyprowadziłem
ją ze szkoły w pełnym słońcu. Na dziedzińcu nie
zauważyliśmy nikogo, ani Krystyny, ani policji.
Zaprowadziłem ją na najbliższy postój i wsadziłem w
ostatnią nocną taksówkę. Kiedy odjeżdżała, odwróciłem
się, aby nie patrzeć - my, inkwizytorzy, też mamy granice
wytrzymałości.

Następnej taksówki jakoś nie było widać, więc pieszo
powlokłem się w stronę domu. W mieszkaniu padłem
ledwo żywy na łóżko. Głowa ciążyła mi jak kamień, oczy
się kleiły, ale nie sen nie przychodził. Gdy tylko
przymknąłem powieki, z mroku wyłaniał się
rozradowany koźli pysk Bereshitha Rabby - siedział
gdzieś tam ze swoim wirtualnym, magicznym teatrem
marzeń i czekał na was, libertyni i dziwkarze, alfonsi,
flagellanci, pederaści, lesbijki, sadyści, masochiści i
onaniści, sodomici i masturbanci, zboczeńcy i dewianci

background image

skryci, jawni i dwupłciowi, ludożercy, zbrodniarze i
grzesznicy mową, myślą, uczynkiem i zaniedbaniem;
czekał ze swoją magiczną skrzynką na wasz brud, na zło
leżące gdzieś na dnie, w zapomnianym zakamarku duszy.
Chce je wyzwolić, aby mogło wreszcie krzyczeć pełnym
głosem.

Bereshith Rabba czeka na Was!

Nic więc dziwnego, że nie mogłem spać.

Czekał przecież też na mnie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Inglot Jacek Czarownik
Inglot Jacek Inquisitor 2 Czarownik
Inglot Jacek Quietus
Inglot Jacek Opowiadania
Inglot Jacek Planeta Syren 2
Inglot Jacek Smog nad Tokyoramą
Inglot Jacek Sodomion czyli Prawdziwa Istność Bytu
Inglot Jacek Śmierć Tristana 2
Inglot Jacek Sanktus Kobylarius, magister 2
Inglot Jacek & Drzewiński Andrzej Diament Lady Willert
Inglot Jacek Don Kichote 2597 2
Inglot Jacek Mrs Robinsson i inne rzeczy
Inglot Jacek Inquisitor 1
Inglot Jacek Smog nad Tokyoramą 2
Inglot Jacek Quietus
Inglot Jacek Sanktus Kobylarius,magister
Inglot Jacek Niebiański MacDonalds
Inglot Jacek Widmo wolności
Inglot Jacek Błogosławieństwo dla Mr Browna

więcej podobnych podstron