background image

Jacek Inglot        
Inquisitor II: Czarownik

T

ak więc Judym wyszedł z nędzy i doszedł do 

inteligencji, ale ta nie przyjęła go w swe szeregi. No tak, 
nie mogło być inaczej - wszędzie bełkot, na górze, na 
dole, we dnie, w nocy, w zdrowiu i przy skonaniu. 
Bełkocze cały naród, w zdumiewającej, nie znanej od 
wieków solidarności - dlaczego w takim razie nie 
uczniowie? Kto wie, może nie wiedząc o tym sam 
produkuję te nieprzytomne brednie? Gdybym był choć 
odrobinę uczciwym gogiem, powinienem się po 
czwartym tego typu wypracowaniu pochlastać - 
porządnie, solidną brzytwą, od ucha do ucha. Chyba 
jednak byłem belfrem mało zaangażowanym w sprawę 
oświecania narodu, ponieważ zamiast tego sięgnąłem po 
piąte (nie piwo, niestety). Widać przywykłem - Witkac 
powiadał, że ludzie to takie bydlęta, co to się do 
wszystkiego przyzwyczają. 

    Uniosłem do góry zniechęcony wzrok - moi koledzy 
walki i męczeństwa, niewolnicy kaganka (kagańca? 
kańczuga?) oświaty, pożywali właśnie drugie śniadanie. 
Spijając jogurciki toczyli zwykłe szkolne dysputy: jedni 
domagali się głowy ministra edukacji, drudzy, bardziej 
widać litościwi, tylko kuratora. Inni klęli w żywy kamień 
co popadło, nie oszczędzając nawet swych żon i 
małoletnich dziatek. 

    Drzwi uchyliły się i do pokoju zajrzała Krystyna - 
popatrzyła na rozgdakane towarzystwo z niesmakiem, aż 
widać coś jej przyszło do głowy, ponieważ przybrała 

background image

marsowy wyraz twarzy i krzyknęła ze zgrozą: 

    - Rybak zrobił striptiz przed 3b!!! 

    Zapadła martwa cisza. Nauczyciele poderwali głowy i 
wpatrzyli się w Krystynę w niemym przerażeniu. 

    - Co, znowu... - jęknął Teogderyk. 

    - O, to on to już zrobił przedtem? - zawołał z 
ożywieniem Herman, który po półrocznym leżeniu w 
gipsie był pełen żwawości i ciekawości świata. - A w 
której klasie? 

    - ... się zaczyna? - dokończył Teogderyk i spojrzał na 
mnie groźnie. Przybrałem wyraz twarzy oburzonej 
niewinności: Patrycja przebywała na studiach w innym 
mieście, a w komputerach dyżurował egzorcystyczny 
wirus. Tym razem Rybak zwariował wyłącznie na własny 
rachunek. 

    - O co chodzi? - za plecami Krystyny pokazał się 
Rybak, niestety kompletnie ubrany. - What's the matter, 
ladies and gentlemen? 

    - Oni uwierzyli, że zrobiłeś striptiz w 3b! - wyjaśniła 
oskarżycielsko Krystyna. Anglista popatrzył na nas z 
niesmakiem. 

    - No tak, a potem pismacy wypisują w gazetach, że w 
zawodzie nauczycielskim od lat obowiązuje dobór 
negatywny - burknął, usiadł i ostentacyjnie zagłębił się w 
lekturze "Newsweeka". Reszta wróciła do swych 
jogurcików i rytualnych przekleństw. Krystyna wzruszyła
ramionami i wyszła, niezadowolona, że dowcip nie 
wypalił. Ja zaś opuściłem wzrok na kolejne 
wypracowanie. 

background image

    Zasadniczy błąd doktora Tomasza to jego oderwanie 
od istotnej walki, jaką toczył w tym czasie 
zrewolucjonizowany proletariat, zorganizowany w 
partiach robotniczych. Tu już zabrakło mi tchu; cud 
prawdziwy, że obyło się bez zawału. Jednocześnie 
chciało mi się wyć jak pokąsanemu do krwi wilkowi 
stepowemu. Jeszcze ze trzy tego typu zdania i będzie po 
mnie. Z jakiej socrealistycznej makulatury oni toto 
wygrzebują? Wciąż pełno było tego śmiecia na półkach - 
uczniowie bezkrytycznie powtarzali każdą bzdurę, jako 
ż

e dokładnie mieli w dupie doktora Judyma i bezdomne 

losy jego. Mnie zaś traktowali na zasadzie zła 
koniecznego, krwiożerczego Mzimu, któremu trzeba 
rzucić jakiś ochłap, aby ujść cało. 

    Z boku dobiegł z lekka sataniczny chichot Rybaka - 
siedział tam razem przy jednym stoliku z Teogderykiem i 
młodym wuefmenem, Zaporożcem. Szeptali sobie 
konspiracyjnie. Instynktownie nadstawiłem ucha. 

    - Zalewasz, stary - stwierdził z niedowierzaniem 
Zaporożec. - Coś się babie przywidziało... 

    - Nigdy w życiu - Rybak zacierał z uciechy ręce. - Ta 
na niego wrzeszczy, a facet jak gdyby nigdy nic stoi przy 
umywalce, jedną ręką pali papierosa, a drugą wali konia 
aż miło. Babsko nie wiedziało, gdzie się ze wstydu 
podziać. Powiedział potem, że od tygodnia nie mógł nic 
przeciąć i musiał koniecznie pojechać na ręcznym. 

    - Mogła mu pomóc - zauważył trzeźwo Zaporożec. - 
Pokazać cycki albo coś w tym rodzaju. Szybciej by 
poszło... 

    - Nie było potrzeby. Wytrysk miał równo z 
dzwonkiem. 

background image

    - Znaczy się, dobry uczeń - rzuciłem znad swego stosu 
makulatury. - A i my nie najgorsi pedagodzy, skoro tak 
skutecznie wykształciliśmy w nim odruch szkolnej 
punktualności. 

    - Co się dzieje w tej szkole?! - Teogderyk wyglądał jak 
człowiek dopiero co przebudzony z głębokiego snu. - 
Nauczyciel rzuca się z okna myśląc że jest Rambo, uczeń 
kopuluje z umywalką. Czyste wariactwo! 

    - That's right, my friend. This world is crazy - rzekł 
sentencjonalnie Rybak i z powrotem zagłębił się w 
prasie. Do pokoju wsunął się Norbert, niedawno 
zatrudniony młody polonista - a dokładniej jego 
udręczone ostatnio oblicze. Coś się z facetem od paru dni
działo. 

    - Nie mogę - wyjęczał. - Dłużej nie wytrzymam! 

    - A co ci, serdeńko? - zapytał troskliwie Teogderyk. 

    - Sam już nie wiem. Siądzie ci taka przed nosem i 
wypnie te swoje bufory, takie, że rozwalają stanik. No i 
diabli wiedzą, co robić, onanizować się już teraz, pod 
biurkiem, czy czekać na dzwonek... - w jego głosie 
brzmiała prawdziwa rozpacz, typowa dla świeżego, 
jeszcze nie zahartowanego belfra. 

    - Ach, seks, seks obrzydliwy! - zaskowytał w 
odpowiedzi Rybak, odrywając się od "Newsweeka". 

    - Mam na to lekarstwo, chłopaki - oświadczyłem. - 
Trzy dni ścisłego postu, leżenie krzyżem we włosienicy i 
samobiczowanie dyscypliną z surowej skóry. 

    - Dobrze robi też czytanie brewiarza i regularny 
różaniec - dodał Teogderyk. 

background image

    - Brr, to już lepszy jednak onanizm, w myśl zdrowej 
zasady pt. Każdy Swą Własną Żoną - prychnął 
pogardliwie Rybak, udowadniając przy okazji, że 
przebrnął przez pierwsze trzysta stron "Ulissesa". 
Spojrzałem na niego z uznaniem. 

    - I cóż pan sądzisz o Joysie? 

    - Prawdę mówiąc, nie mam zdania, lecę głównie po 
momentach. 

    Zawsze to u niego lubiłem - absolutną i bezwzględną 
szczerość. Nigdy nie pozował na intelektualistę. Poza 
tym był skrupulatny i zasadniczy niczym angielski 
gentlemen z czasów wiktoriańskich; wymownym gestem 
pokazał mi zegarek, przypominając, że najwyższy czas 
wyjść na dyżur. 

    W czasie patrolowania szkolnych korytarzy 
pierwszego piętra znowu natknąłem się na Norberta - 
sterczał jak wmurowany pod kolumną, wpatrując się z 
natężeniem w okno, na parapecie którego siedziała 
dorodna siedemnastka, pulchna blondyneczka, ubrana w 
przewiewną i kusą sukienkę. Podciągnęła ku sobie 
kolana i materiał osunął się na podołek, odsłaniając 
kształtne i gładkie udo - dzieweczka wachlowała się 
zeszytem, wpatrując tęsknym wzrokiem w świat za 
szybą. Norbert obrócił ku mnie udręczone oczy, z 
niemym pytaniem. 

    - Nie masz szans - odparłem. - Nie wiem dlaczego, ale 
młodzież ostatnimi czasy zajmuje się bez reszty 
najnudniejszą i najbanalniejszą rzeczą na świecie, czyli 
sobą. 

    - Sobą, powiadasz - warknął zirytowany. - A co w 
takim razie mam zrobić z TYM?! - Podetknął mi pod nos 

background image

kartkę białego papieru z napisanym na maszynie tekstem. 
Przeczytałem kilka zdań ze środka. 

    Już od dawna marzyłam, by być blisko Ciebie. 
Zniecierpliwiony, zwierzęcym ruchem przyciągasz mnie. 
Czuję zapach Twojego ciała i to przyjemne ciepło, które 
emanuje na moje prężne piersi. Przesuwasz dłonią po 
wewnętrznej stronie mych ud; powoli rozbierasz mnie, 
jednocześnie namiętnie całując. Dreszcze przeszywają 
nasze ciała. Pieszczę Cię czule, wodząc subtelnie dłońmi 
po Twoich ramionach, ustami muskam tors, upajając się 
jednocześnie ciałem. Teraz czekamy tylko na wielkie 
spełnienie. Zanurzasz się we mnie powoli, a jednak 
zdecydowanie. Czyżbyś równie bardzo tego pragnął jak 
ja? 

    Złożyłem list i oddałem mu. 

    - Nic z tego nie będzie, stary - oświadczyłem. - Czysta 
literatura. Naczytało się dziecko harlequinów, obejrzało 
dwa pornosy i myśli, że może być drugą Ciccioliną. Tak 
naprawdę to uciekłaby na widok twojej erekcji. 

    Oklapł na to dictum zupełnie - wzrok nasz, oderwany 
od niedosięgłych cielesnych pokus okiennej dzieweczki, 
spoczął mimochodem na ścianie. Wisiał na niej plakat 
następującej treści: Uwaga, zaczyna się miesiąc kultury 
francuskiej. Baw się razem z nami, 3f. Ktoś przekreślił 
kultury grubym czerwonym pisakiem, dopisując u góry 
miłości. Tego już było dla Norberta za dużo. Zamknął 
oczy i po omacku ruszył przed siebie, znikając w głębi 
szkolnych kazamatów. 

    Ja sam schroniłem się w sekretariacie, przerobionym 
ostatnio na coś w rodzaju pubu: brakowało tylko stołków 
barowych, kufli i kranu z piwem. Siedział tam już 

background image

Zaporożec i jak zwykle smalił cholewki do Krystyny. 
Leżał na urzędowym kontuarze, broniącym dostępu do 
sekretarki, i spoglądał jej miłośnie w oczy. Musiałem im 
przerwać w niezwykle ekscytującym momencie. 

    - A kolega co właściwie sądzi o miłości? - zapytała 
mnie nagle Krystyna, nim jeszcze zdążyłem zamknąć za 
sobą drzwi. 

    Zastanowiłem się chwilę. 

    - Moja droga, przecież wiesz, że od lat kocham się 
tylko w tobie, acz bez wzajemności i nadziei, niestety... 

    - Naprawdę? - uśmiechnęła się, rzucając mi 
powłóczyste spojrzenie. Mrugnąłem do niej 
porozumiewawczo. Toczyliśmy ten flirt chyba ze trzy 
lata z okładem. Popatrzyłem na nią wzrokiem 
zamglonym od palących żądz, jakby się wyraził 
modernistyczny poeta, i przeciągle jęknąłem, niczym 
bohater Przybyszewskiego. 

    Oberwujący to Zaporożec zgrzytnął mimowolnie 
zębami i wypiął do przodu dobrze umięśnioną klatę. Ni 
cholery nie dawał się przekonać co do ostatecznego 
triumfu ducha nad materią. Każda nasza sprzeczka 
kończyła się wezwaniem na indiańskie zapasy. 
Rewanżowałem mu się zaproszeniem na dysputę o 
neotomizmie. 

    - No dobrze, bawcie się dalej sami - powiedziałem. 
Przed dzwonkiem musiałem jeszcze odwiedzić jedno 
miejsce. 

    W męskiej ubikacji w zgęstniałym od dymu powietrzu 
mógłbym spokojnie zawiesić tuzin siekier. Tym razem, o 
dziwo, przebywał w niej tylko Marek Modnicki, uczeń 

background image

niepozorny, ale znany powszechnie ze swej zadziorności. 
Belfrzy nie znosili go organicznie, jako że był 
przemądrzały i bezczelny. Szkołę traktował jak prywatny 
zamtuz. Palił nerwowo grubego jak palec ekstra 
mocnego, puszczając pod sufit kłęby dymu. Mówili, że 
ostatnio dziczeje coraz bardziej. Poklepałem go 
delikatnie po ramieniu. 

    - Hej, kolego, zlituj się nad swoimi płucami! 

    Wzdrygnął się gwałtownie, obrzucił mnie ostrym 
spojrzeniem i wypadł na korytarz, mieląc w ustach 
niewyraźne przekleństwo. No tak, dobry belfer to martwy
belfer: ta walka jest odwieczna, jak zmagania światła i 
ciemności u manichejczyków. Na zawsze, bez końca, do 
ostatecznego upodlenia. Nie będzie wygranych... A jaki, 
do licha, jest dobry uczeń? 

    Odezwał się dzwonek i wyszedłem z ubikacji, myśląc, 
ż

e szkoła to nic więcej niż koszmarna parodia walki klas. 

Byliśmy dla nich ONYMI. Nic w tym dziwnego - szkoła 
to społeczny mikrokosmos, skupiała jak w soczewce stan 
całego społeczeństwa: nienowoczesna, zaskorupiała w 
starych, scholastycznych formach. Z drugiej strony może 
tak było póki co lepiej, skoro większość, podobnie jak 
buntowszczik Modnicki, nie odróżniała demokracji od 
anarchii. Albo za pysk, albo hulaj dusza, piekła nie ma. 
Jeśli tak, to chyba już lepiej za pysk? 

    - No to za pysk! - powiedziałem głośno, akurat do 
Zaporożca, który mijał mnie na korytarzu, bardzo z 
czegoś rozradowany. Widocznie umówił się na wieczór z 
Krystyną. 

    - Chłopie, coś taki spięty? - zawołał do mnie. - 
Cokolwiek cię dręczy, czterdzieści pięć minut dobrego 

background image

kosza i przejdzie jak ręką odjął! 

    Popatrzyłem na niego z zazdrością; facet na wszystko 
miał podobnie nieskomplikowaną receptę. Pogwizdując 
wesoło zniknął w sali. Wstąpiłem do pokoju po dziennik 
i poszedłem na lekcję. 

    Klasa przywitała mnie grobowym milczeniem - 
otworzyłem dziennik i zacząłem sprawdzać obecność. 
Odzywali się niechętnie; najwyraźniej byli dziś nie w 
sosie. Poza tym gapili się na mnie tak jakoś dziwnie... 
nie, wcale nie na mnie, tylko na coś za moimi plecami. 

    Odwróciłem się - z tyłu wisiała oczywiście tablica. 
Ktoś wypisał na niej u samej góry bladoróżowym, 
odblaskowym flamastrem HUJ CI W DUPĘ pięknym, 
technicznym pismem, choć nieortograficznie. Naród (a 
wraz z nim gros uczniów) uparcie tkwił w błędnym 
mniemaniu, że owo szlachetne słowo pisze się przez 
samo "h". Zdaje się, że było to przeznaczone dla 
wszystkich nauczycieli - gdyby chodziło tylko o mnie, 
posłużyliby się kredą. 

    Obejrzałem się na klasę; obserwowali mnie uważnie, 
ciekawi, co powiem - wielogłowa i wielooczna, 
anonimowa, niema masa. Co ja o nich właściwie wiem? 
Tak naprawdę to byli mi równie obcy jak kosmici. Czy to 
nie paradoks: dwadzieścia lat różnicy i już mamy do 
czynienia z inną rasą, wręcz odrębnym gatunkiem? 
Ciekawe, kim ja jestem dla nich? - przyszło mi nagle do 
głowy. Kto wie, czy nie jakimś potwornym oślizłym 
krabem (jak z powieści Guya N. Smitha), któremu 
sprawia sadystyczną satysfakcję prucie brzuchów i 
pożeranie parujących wnętrzności? Wszak nie zajmuję 
się niczym innym poza patroszeniem ich opornych 
mózgownic... Krzysztof, prymus, wpatrywał się we mnie 

background image

z przerażeniem - czyżby myśli wypełzły mi na twarz jak 
stado jadowitych węży? 

    - To nie my! - jęknął. - To już było, kiedy weszliśmy... 

    - Wcale o to nie pytam - przerwałem mu, zamykając 
dziennik. - Proszę zapisać temat: Satyra na leniwych 
ż

aków wyrazem feudalnych stosunków panujących w 

ś

redniowiecznej szkole. Zapiszcie też tekst, ponieważ w 

podręczniku go nie znajdziecie, przynajmniej nie w tym 
brzmieniu: 

    Chytrze bydlą ucznie z profesory. 

    Wiele się w jich sercu plecie. 

    Co dzień się uczyć mają, 

    Częstokroć silnie odpoczywają 

    A robią silno obłudnie: 

    Jedwo do szkoły wynidą w południe, 

    A na drodze wraz postawają, 

    Rzekomo na podwodę czekają. 

    Krzysztof podniósł do góry rękę. Skinąłem 
przyzwalająco. 

    - Czy pan przypadkiem nie zwariował? - zapytał z 
troską. 

    - Przeciwnie, moje dziecko, nigdy nie czułem się 
lepiej. Piszcie dalej: 

    Kajet swój doma słoży, 

    Chocia bułki w torbę włoży; 

    W szkole chory, ale czyni wszelki zbytek, 

background image

    Chcąc złechmanić ten dzień wszytek: 

    Bo umyślnie na to godzi, 

    Iż się psorom źle powodzi. 

P

ierwszego trupa znaleźliśmy po szóstej lekcji. Na 

dyżurze był wtedy Herman; widziałem, jak rakiem 
wycofał się z męskiej ubikacji. Oparł się o przeciwległą 
ś

cianę i dygotał w milczeniu, głośno szczękając zębami. 

W pierwszej chwili pomyślałem, że znowu próbował 
ramboidalnych skoków przez okno - ale nie, wyglądał na 
nienaruszonego, poza tym drzwi do ubikacji były 
przecież szeroko otwarte. Herman wpatrywał się w nie 
osłupiałym wzrokiem. Podszedłem bliżej i trąciłem go w 
ramię. 

    - Hej, Pobożny, co się dzieje? 

    Nic nie odpowiedział, wskazał tylko trzęsącą się ręką 
na wejście do toalety. Wyglądało na to, że trzeba tam 
zajrzeć. Wsunąłem się ostrożnie do środka, trzymając 
ś

ciany i stąpając tak cicho i delikatnie, jakbym szedł po 

tafli nadpękniętego szkła. 

    Zupełnie niepotrzebnie. Chłopak wisiał w trzeciej 
kabinie od drzwi, około piętnastu centymetrów nad 
ziemią, sztywny i nieruchomy. Nie żył od dawna, może 
od pół godziny. Nie znałem go, zresztą trudno go było 
rozpoznać - twarz miał sczerniałą i obrzmiałą, oczy 
wytrzeszczone, jezyk spuchnięty i wywalony. Teraz 
wiedziałem, dlaczego wisielcom nakłada się na głowy 
kaptury. Ten miał w dodatku pecha: pętla osunęła mu się 
pod brodę i zaciskający się sznur nie przerwał 
dostatecznie szybko dopływu krwi do mózgu. Męczył się 
co najmniej kilka minut, miotając na wszystkie strony. 

background image

Widziałem ślady jego obcasów na ścianach kabiny. 
Powybijał w nich dziury na wylot. Straszna śmierć. 

    Spojrzałem w górę - sznur przerzucił przez grubą 
ż

eliwną rurę, biegnącą pod sufitem. Drugi koniec 

przywiązał do haka podtrzymującego rezerwuar, za 
stołek posłużyła muszla. Obejrzałem sznur, właściwie 
cienką, może półcalową linkę wykonaną z tworzyw 
sztucznych. Moją uwagę przykuł węzeł przy podwójnej 
pętli, fachowo spleciony węzeł kotwiczny, jak mi się na 
pierwszy rzut oka wydawało. Pętla zadziałałaby bez 
zarzutu, gdyby tylko chłopak staranniej ją sobie założył. 

    Noża przy sobie nie miałem, próbowałem więc 
odczepić koniec sznura umocowany do haka w ścianie, 
ale został przywiązany jakimś skomplikowanym 
systemem węzłów, też chyba marynarskich, i niewiele 
mogłem zdziałać; zresztą, nic by to nie dało. Chłopak nie 
ż

ył na pewno, miał zmiażdżoną krtań, złamaną podstawę 

czaszki i zgruchotane kłykcie potyliczne, sądząc po 
nienaturalnym położeniu głowy. Mógł też pęknąć rdzeń 
kręgowy. Przyłożyłem mu rękę do serca, potem do 
tętnicy szyjnej. Ciało zaczynało już stygnąć. 

    Nic nie mogłem dla niego zrobić - wyszedłem i 
starannie zamknąłem za sobą drzwi. Herman nadal stał 
pod ścianą i gapił się na mnie, niemo poruszając ustami. 
Nadal był w szoku. 

    - Nie wpuszczaj tutaj nikogo - poleciłem mu. - Idę 
zadzwonić na policję i pogotowie. Znajdę jakiś nóż i 
spróbuję go odciąć. 

    Herman skwapliwie skinął głową. Wyglądał trochę 
lepiej, jak człowiek, który wreszcie wie, co ma robić. 
Poszedłem do sekretariatu. 

background image

C

ały dzień w pokoju nauczycielskim mówiono 

szeptem. Lekcje właściwie się nie odbywały - w liceum, 
w gabinecie dyrektora, zainstalował się inspektor z 
dochodzeniówki i prowadził od rana przesłuchania. Co i 
rusz wyrywano z klasy to ucznia, to nauczyciela, 
niektórych po kilka razy. 

    - Nie mogę zrozumieć - mówił cicho Teogderyk. - 
Tego Piotra to wszyscy lubili, nauczyciele i koledzy, 
miał dobre stopnie, nie był z niczego zagrożony. Rodzina 
też porządna, ojciec jakaś fisza w PZU, matka prowadzi 
modny butik... Ptasiego mleka mu nie brakowało. 

    - Może to pozory - zauważyłem. - Sielski obrazek, pod 
którym ukrywa się domowe piekło. 

    - Może - Teogderyk nie wyglądał na przekonanego. - 
W każdym razie szkoła nie ma z tym nic wspólnego. Nikt 
z belfrów go nie prześladował ani się nie zawziął, jak to 
mówią. Naprawdę wszyscy go lubili. 

    - Może był narkomanem, i to dobrze 
zakonspirowanym? - wysunąłem przypuszczenie. 

    - E, nie, za dobrze się uczył, zresztą to łatwo 
sprawdzić w czasie sekcji... 

    Drzwi do pokoju uchyliły się i weszła Krystyna. 
Pomagała inspektorowi doprowadzając mu świadków na 
przesłuchanie. Tym razem wskazała na mnie. 

    W drzwiach gabinetu zderzyłem się z młodym, 
niewysokim blondynem o szczupłej, nerwowej twarzy. 
Dopiero gdy mnie minął, przypomniałem sobie, że to 
nowy biolog, niejaki Bielecki, który zaczął u nas pracę 
we wrześniu. Właściwie nie zdążyłem go poznać, jako że 
praktycznie cały czas siedział na zapleczu gabinetów 

background image

biologicznych, w pokoju nauczycielskim bywał raczej 
rzadkim gościem. Mignął mi do tej pory ledwo parę razy. 

    Inspektor wyglądał na człowieka rzeczowego i 
kompetentnego; niewiele mogłem mu pomóc, 
powtórzyłem tylko to, co powiedziałem wczoraj 
policjantom, opisując okoliczności znalezienia Piotra i 
to, co zrobiłem potem. 

    - Sądzi pan, że to morderstwo? - zapytałem. - Nie 
zauważyłem tam żadnych śladów walki czy przemocy. A 
może chłopak był pod wpływem środków odurzających? 

    - To już sprawdziliśmy - odparł. - Nie miał w 
organizmie niczego podejrzanego. Pod tym względem 
jest czysty jak łza. 

    - A odciski palców na tej rurze pod sufitem? Mam 
wrażenie, że jest pomalowana farbą olejną... 

    Policjant spojrzał na mnie z uznaniem. 

    - Nie znaleźliśmy żadnych poza jego. 

    - No to chyba wszystko jasne - chciałem wstać, ale 
powstrzymał mnie ruchem ręki. 

    - Samobójstwo bez motywów? - spytał. - Normalny, 
zdrowy chłopak wiesza się nagle w szkolnej toalecie. 
Czyżby wyłącznie z nudów? 

    - A może rodzina? - zasugerowałem to samo co 
Teogderykowi. - Jakieś ukryte konflikty, kompleksy. 

    - Jego starych przycisnąłem wczoraj. Są w 
autentycznym szoku. Także wywiad środowiskowy nie 
przyniósł nic istotnego. Przeciętna, normalna rodzina. 
Przesłuchujemy jeszcze krewnych, ale to chyba nic nie 
da. 

background image

    - Może był na przykład utajonym schizofrenikiem? 

    - Sam pan w to nie wierzy - powiedział ciężko. Wziął 
z biurka akta i czegoś w nich szukał; odsłonił wtedy 
plastykowy worek zawierający zwiniętą linkę 
zakończoną podwójną pętlą. Tę samą, wyraźnie 
widziałem marynarski węzeł. 

    - Ten węzeł... - zacząłem. 

    - Ach, to - inspektor odłożył akta. - Rozmawiałem 
właśnie z profesorem Bieleckim, prowadzi u was sekcję 
ż

eglarską, jak pan pewnie wie. Ma tam ze dwudziestu 

chłopaków, których przygotowuje do obozu żeglarskiego 
na Mazurach. Piotr był jednym z nich. Facet, jak to 
zobaczył, złapał się za głowę... Na tej lince ćwiczyli 
wiązanie węzłów. 

    Sekcja żeglarska? Pierwszy raz o tym słyszałem. Nie 
sądziłem, że taki sobek jak Bielecki jest w stanie 
prowadzić jakiekolwiek zajęcia pozaplanowe. Od ciała 
gogicznego w każdym razie trzymał się z daleka, widać z 
młodzieżą szło mu lepiej. 

    Kiedy wychodziłem, zauważyłem Marka Modnickiego 
- stał na schodach wiodących na drugie piętro i z 
napięciem przypatrywał się każdemu, kto wchodził do 
sekretariatu. Kiedy złapał mój wzrok, zmieszał się i 
odwrócił, potem szybko zbiegł na dół. W jego wyglądzie 
i ruchach czuło się nadzwyczajną nerwowość, dość 
daleką od ostentacyjnego luzu, który zwykł świątek-
piątek prezentować. Z tego, co wiedziałem, Piotr raczej 
nie był jego bliskiem kumplem. Dlaczego się więc tak 
przejął? Chciałem za nim pójść, ale z sekretariatu 
wychyliła się Krystyna. Najwidoczniej inspektor chciał 
mnie jeszcze o coś zapytać. 

background image

    - Zapomniałem, że mam coś dla pana - oświadczył, 
wyciągając ku mnie zmiętą kserokopię. - To fragment 
jego dziennika, niezupełnie dla mnie zrozumiały. 
Chciałbym, aby pan się nad tym zastanowił. 

W

iem, że mnie obserwuje, mimo całkowitej 

ciemności. To już kolejna noc oczekiwania, aż zostanę 
wybrany - jestem jego mięsem. Czasem przechodzi tak 
blisko, że czuję jego kosmaty oddech, czasem dotyka 
mnie, nawet tam, gdzie nie chcę. Powinno to być 
wstrętne i nieprzyjemne, ale wcale nie jest. Potrafi być 
delikatny - jeśli chce. 

    Pomieszczenie, w którym przebywam, nie wydaje się 
duże. Kiedyś obmacałem je całe: jest owalne, z litego 
kamienia. Nie wiem, jak tu się dostałem, nie znalazłem 
ż

adnego otworu. Nie wiem też, jak on się tutaj dostaje. 

W każdym razie wchodzi i wychodzi kiedy mu się 
spodoba. 

    Musi nas być tu więcej. Niekiedy słyszę zza ściany 
głosy, różne: raz to są radosne krzyki, to znów wrzaski 
przerażenia. Raz słyszałem coś jakby mlaskanie i 
chłeptanie, całkiem niedaleko, tuż za ścianą - to on 
musiał zjadać jednego z nas. 

    Mówi, że nas kocha. Tak bardzo, że nie chce, aby 
kochał nas ktoś jeszcze. Jego miłość jest wielka i 
ostateczna, aż po grób. On jest naszym grobem. 

    Słyszałem kiedyś, bardzo dawno, że ten, którego sobie 
wybiera, widzi przedtem światło. W tym świetle on staje 
przed nami taki, jaki naprawdę jest. To wtedy krzyczymy 
najbardziej. 

    Wydaje mi się, że ciemność wokół mnie staje się jakby 

background image

mniej gęsta. Modlę się, aby było to tylko złudzenie - 
jeszcze nigdy tak nie bałem się świtu. 

    Wyglądało mi to na wprawkę nowelistyczną, 
utrzymaną w stylistyce onirycznego horroru, gatunku 
literatury coraz popularniejszego wśród młodzieży. Piotr 
miał chyba pewne ambicje literackie, teraz 
przypomniałem sobie, że sam czytałem jego wiersze, 
przyniesione na szkolny konkurs poetycki, nawet niezłe. 

    Z drugiej strony miałem podświadome wrażenie, że 
chodzi tu o coś więcej, nie tylko o sztuczną egzaltację 
upiornym nastrojem. Granica między fikcją a życiem 
bywa bardzo płynna. Ale tego oczywiście inspektorowi 
nie powiedziałem. 

N

a pogrzeb Piotra przyszła cała szkoła, uczniowie i 

profesorowie stawili się praktycznie w komplecie. 
Dzielnie wytrwali do końca, mimo nieprzyjemnego, 
zacinającego deszczu. Dyrektorka wygłosiła wzruszającą 
mowę, przypominając sylwetkę zmarłego. Potem mówił 
szkolny katecheta, całkiem mądrze, jak na zawodowego 
klechę. Nie potępiał, tylko współczuł. Pytał, dlaczego 
Piotr nie przyszedł poszukać u niego pomocy. No 
właśnie, dlaczego? - przemknęło mi przez głowę. 
Cokolwiek się z nim działo, dlaczego milczał i tak to w 
sobie dusił? Policja ustaliła, że dokładnie nikt nic nie 
wiedział, ani rodzina, ani koledzy. 

    Wychowawczyni klasy Piotra stała tuż przy jego 
trumnie, zapłakana jak stara bobrzyca - uczyła w szkole 
przeszło trzydzieści lat i nigdy czegoś takiego nie 
przeżywała. Obok niej dostrzegłem matkę, młodą jeszcze 
kobietę; kiedy spuszczano trumnę do dołu, rzuciła się na 
nią histerycznie, krzycząc, że nie pozwala - odciągnął ją 

background image

dopiero mąż i jeden z krewnych. Piotr był ich jedynym 
synem. 

    Ceremonia dobiegała końca, grabarze uporali się ze 
swoją robotą szybko i sprawnie. Przed kopczykiem 
ś

wieżej ziemi przedefilowała cała szkoła; została po niej 

ogromna góra kwiatów. Ludzie zaczęli się rozchodzić. 

    - Idziesz? - spytał Teogderyk, podnosząc kołnierz 
płaszcza i poprawiając kapelusz; siąpiło coraz 
dokuczliwiej. 

    - Nie, postoję tu jeszcze trochę - chciałem chwilę 
zostać z Piotrem sam na sam, właściwie nie wiem po co, 
przecież i tak nie mógł mi nic powiedzieć. Teogderyk 
wzdrygnął się, szczęknął z zimna zębami, spojrzał na 
grób i poszedł w kierunku bramy. Cofnąłem się nieco, 
chroniąc przed deszczem pod fronton okazałego 
rodzinnego grobowca. 

    Długo jednak sam nie medytowałem; po paru 
minutach zobaczyłem, jak do grobu Piotra zbliża się, a 
właściwie zakrada, Marek Modnicki, którego na 
początku uroczystości jakoś nie zauważyłem - może 
przyszedł dopiero teraz? Chłopak przystanął przy stosie 
wieńców. Nie zauważył mnie, za to ja widziałem, jak 
wpatruje się w grób z hipnotyczną wręcz intensywnością. 
Twarz miał bladą i zaciętą - było w niej coś jeszcze: 
totalne przerażenie. 

    Chciałem się wychylić ze swojej kryjówki, ale wtedy 
spostrzegłem, że na cmentarzu został ktoś jeszcze. 
Kilkadziesiąt metrów dalej, na skrzyżowaniu 
cmentarnych alejek stał pod ogromnym czarnym 
parasolem młody mężczyzna. Ten z kolei wpatrywał się 
nie tyle w grób Piotra, co w Marka. Jego wąską, szczupłą 

background image

twarz wykrzywiał szyderczy uśmieszek; oczywiście 
znałem go - Bielecki. 

    Zerknąłem znowu na Marka - wyciągnął spod kurtki 
pognieciony bukiecik polnych kwiatków i położył na 
szczycie stosu. Mamrotał coś przy tym, jednak tak 
niewyraźnie, że nic nie zrozumiałem. Spojrzałem znowu 
w kierunku skrzyżowania, ale Bieleckiego już tam nie 
było. Postąpiłem parę kroków do przodu i położyłem 
Markowi rękę na ramieniu. 

    - Jesteś pewien, że nie masz mi nic do powiedzenia? 

    Chłopak wzdrygnął się, jakby na dotknięcie kostuchy, 
i odwrócił gwałtownie. 

    - Ach, to pan? - powiedział z wyraźną ulgą. 

    - Spodziewałeś się kogoś innego? 

    Zmieszał się i spuścił wzrok. 

    - No nie. 

    - Wróćmy do mojego pytania - kontynuowałem. - 
Może jednak masz mi coś do powiedzenia? 

    - Nie wydaje mi się - wciąż nie podnosił oczu; 
przestępował z nogi na nogę i mimowolnie kopnął 
czubkiem buta grudkę jasnożółtej gliny. 

    - Może jednak? - nie rezygnowałem. - Dobrze znałeś 
Piotra? Widywaliście się po lekcjach? Czy ostatnio nie 
spotkało go coś dziwnego, niesamowitego? 

    Na ostatnie pytanie poderwał ostro głowę. Chwilę 
patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Białka miał 
zaczerwienione zapalenie spojówek? A może kiepsko 
ostatnio sypiał? 

background image

    - Muszę już iść - bąknął. - Do widzenia, panie 
profesorze. 

    Nie mogłem go zatrzymać. Patrzyłem bezradnie, jak 
znika w głębi alejki. 

    - Możesz się do mnie zgłosić w każdej chwili - 
krzyknąłem za nim. - Wiesz, gdzie mnie szukać. 

    W domu ciężko klapnąłem za biurkiem: nie 
wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Mój swobodnie 
błądzący wzrok trafił na "Malleus maleficarum"; mimo iż 
umiałem go praktycznie na pamięć, od czasu do czasu 
zwykłem co celniejsze fragmenty czytywać sobie do 
poduszki. Otworzyłem książkę na chybił trafił. Był to 
rozdział pod tytułem "O trzech sposobach, którymi tylko 
mężczyzna, a nie białegłowy czarami się parają". 
Siedemnastowieczny przekład Ząbkowica nie błyszczał 
gramatyczną polszczyzną, niemniej ceniłem go za 
krotochwilny, bliski Paskowi styl. Pociągnąłem jeszcze 
łyk kawy i zagłębiłem się w treść rozdziału. Tym razem 
Sprenger i Kraemer klarowali, że ostatni jest rodzaj 
czarów, który się między męską płcią znajduje trojakim 
obyczajem, są abowiem jedni z nich strzelcy czarownicy, 
którzy na każdy dzień trzech, albo czterech ludzi 
nieomylnie, jeśli chcą zabić mogą. 

szkole życie wróciło do normy w ciągu tygodnia: 

jak powiadają, legioniści giną, ale Legia maszeruje dalej 
- coś tu było na rzeczy, mieliśmy, zgodnie z 
nauczycielskim przyrzeczeniem, uczyć do ostatniego 
ż

ywego ucznia. Niemniej temat samobójstwa Piotra 

wciąż nie schodził z wokandy. Ta śmierć wyglądała zbyt 
absurdalnie, aby można było o niej tak sobie zapomnieć. 
Ustalenia śledztwa niczego nie wyjaśniły, przeciwnie, 

background image

jeszcze bardziej skomplikowały i tak zawikłaną sprawę. 
Wzorowość Piotra jako ucznia, syna i kolegi została 
oficjalnie potwierdzona. Policja nie mogła się niczego 
podejrzanego dogrzebać. Brak usprawiedliwiającego 
samobójczy zamach motywu stał się wręcz ostentacyjny. 

    - To niemożliwe - kręcił z uporem głową Teogderyk. - 
Ludzie przecież nie wieszają się z braku czegoś lepszego 
do roboty. 

    - A może się nieszczęśliwie zakochał i nikomu nic nie 
powiedział? - zauważył Norbert. - Młodzi ludzie w jego 
wieku są kochliwi, sam, pamiętam, w liceum, w wielkiej 
oczywiście tajemnicy, durzyłem się w mojej 
matematyczce. Nawet po maturze mi nie przeszło. 

    - Rzekłbym, że i do tej pory - mruknąłem zgryźliwie, 
głośniej zaś dodałem: - Policja znalazła jego pamiętnik. 
Kochał się umiarkowanie w Cindy Crawford i od czasu 
do czasu onanizował przy jej zdjęciach. Nie ma żadnych 
wzmianek o jakichkolwiek związanych z tym myślach 
samobójczych. 

    - Czekaj, to jest jakaś aktorka? 

    - Modelka. Miał kolekcję jej zdjęć, dość... 
wyeksploatowaną. 

    - No to może cierpiał na kompleks Edypa? - ani chybi 
Rybak musiał wyczytać o tym w którymś ze swoich 
"Newsweeków". - Jego staruszka to laska jeszcze 
całkiem na chodzie... - uśmiechnął się obleśnie. 

    - W pamiętniku nic o tym nie ma, z kobiet występuje 
tylko Cindy Crawford. 

    - Do cholery, to dlaczego ten szczeniak właściwie się 
powiesił? - uniósł się nagle milczący dotąd Herman. - I 

background image

dlaczego akurat ja musiałem go znaleźć?! Nawet go nie 
uczyłem... 

    - Racja, Hermanie - warknął Teogderyk. - Powinniśmy 
do tego wydelegować jego wychowawczynię. 

    Historyk stropił się i skonfundowany zagłębił w 
"Polskę Piastów", którą od rana mechanicznie kartkował. 
Zapadło ponure milczenie. 

    - Bez wodki nie razbieriosz - podsumował Rybak. - 
Mówcie co chcecie, ja się dzisiaj urzynam jak świnia. Jak 
stypa to stypa. 

    - A wiesz co, chyba pójdę się napić z tobą - 
powiedział niespodziewanie Herman. Rybak wybałuszył 
w zdumieniu oczy; Pobożny nigdy nie tykał alkoholu, 
pono z powodu jakowychś ślubów poczynionych w 
czasie młodzieńczej pielgrzymki do Częstochowy. 

    - OK., boy, ale ty stawiasz pierwszą połówkę. 

    - Niech i tak będzie - zgodził się bohatersko historyk. 

    Norbert popatrzył na nich z zainteresowaniem i 
wyglądało na to, że się przyłączy. Wstałem i wyszedłem 
do sekretariatu. Siedział tam oczywiście Zaporożec. ale 
jakiś smutny i osowiały. Krystyna też nie była w lepszym 
nastroju; bazgrała bezmyślnie na kartce papieru, gapiąc 
się pusto przed siebie. 

    - Herman i Rybak mają coś do ciebie - zwróciłem się 
do Zaporożca. - Propozycję nie do odrzucenia, jak sądzę. 

    - Herman i Rybak? - zdziwił się. - To jakby pies z 
kotem szli na wpólne łowy... 

    - Bystryś jak Sokrates, ale lepiej się pośpiesz. 

background image

    Kiedy wyszedł, pochyliłem się nad Krystyną. 

    - Potrzebuję akta osobowe Bieleckiego - 
powiedziałem cicho. - Skseruję je i przyniosę za pół 
godziny. 

    - To są dokumenty raczej tajne dla innych 
nauczycieli... - żachnęła się, ale nie miałem ochoty na 
ż

adne dyskusje czy perswazje. 

    - Słuchaj, ja mam co czytać i gdybym ich naprawdę 
nie potrzebował, to nie zawracałbym ci głowy. Tylko na 
pół godziny. 

    Coś jej chyba zaczęło świtać, ponieważ odsunęła się 
trochę i spojrzała na mnie spod oka. 

    - Czy to w związku z tą sprawą? 

    - Powiedzmy. I nikomu ani słowa. 

    Chwilę walczyła ze sobą, w końcu wstała, podeszła do 
metalowej szafy i po dłuższej grzebaninie wyciągnęła 
stamtąd zieloną papierową teczkę. Natychmiast 
schowałem ją do swojej aktówki. W tym momencie do 
sekretariatu wtargnął jak huragan Zaporożec. 

    - Coś ty mi napieprzył?! - zwrócił się do mnie głosem 
pełnym pretensji. - To jakaś banda będących na 
wykończeniu alkoholików... 

    Rozłożyłem bezradnie ręce. 

    - A czy ktoś mówi, że jest inaczej? 

aktach personalnych Bieleckiego Jana Andrzeja nie 

znalazłem niczego szczególnie frapującego. Liczył sobie 
raptem dwadzieścia dziewięć wiosen, pięć lat temu 

background image

ukończył bologię na Uniwersytecie Poznańskim; 
pochodził ze środkowego Pomorza, z małej mieściny w 
okolicach Koszalina. Pracę podjął w jednym z 
kołobrzeskich liceów, zaraz po studiach. W aktach 
odnotowano kilka pochwał, dwie nagrody, w tym jedna 
od kuratora, żadnych nagan. Ze świadectwa pracy 
wynikało, że zwolnił się stamtąd na własną prośbę dobry 
miesiąc przed wakacjami. Zwykle dyrekcje nie lubią 
takich numerów, ale w tym wypadku chyba nie było 
ż

adnych oporów. U nas pracował od września. 

    Jeden papier przez chwilę mnie zastanowił - 
ś

wiadectwo ukończenia trzymiesięcznego wstępnego 

kursu dla programistów. Bielecki zatem interesował się 
komputerami. Zapytany o to Teogderyk potwierdził: 

    - I owszem, przyszedł do mnie zaraz na początku, z 
propozycją założenia klubu miłośników gier 
komputerowych. Oczywiście pogoniłem go do 
wszystkich diabłów, te komputery służą do nauki, nie do 
zabawy. I tak grają za moimi plecami ile chcą. 

    - Czy to nie wtedy założył kółko żeglarskie? 

    - Tak mi się zdaje... Dlaczego właściwie interesujesz 
się tym facetem? - zerknął podejrzliwie. - Znowu 
prowadzisz jakieś śledztwo? 

    - Nie, po prostu zbieram informacje. - Zrobiłem 
możliwie obojętną minę. 

    - Jak inkwizytor zbiera informacje, to znaczy, że na 
coś się zanosi - stwierdził. - Aha, byłbym zapomniał, 
ktoś wykasował z komputerów ten twój egzorcystyczny 
wirus. Ciekawe, dlaczego? 

    Bardzo ten nasz gnom komputerowy ostatnio 
wybystrzał, to musiałem mu przyznać. Mnie zaś nadal 

background image

brakowało kilku klocków do układanki; nie czekałem na 
nie zbyt długo. 

D

rugiego trupa znaleziono równo tydzień po 

pierwszym, dokładnie o tej samej porze. Z tą jedynie 
różnicą, że wisiał nie w trzeciej kabinie, a piątej, i odkrył 
go nie Herman (który do uczniowskiej ubikacji przestał 
w ogóle zaglądać), tylko inny uczeń, który zaalarmował 
szkołę histerycznym wrzaskiem. 

    Inne okoliczności śmierci też się powtarzały: ten sam 
rodzaj linki, identyczny węzeł na podwójnej pętli - z 
jedną dość istotną różnicą. Tym razem samobójca 
znacznie staranniej założył pętlę, jakby nauczony 
doświadczeniem poprzednika. Zaciskający się sznur 
natychmiast przerwał dopływ krwi do mózgu. Umarł 
szybko i bez męczarni. 

    W czasie tragicznego incydentu przebywałem poza 
szkołą, na wycieczce z moją klasą. Ominął mnie wybuch 
powszechnej paniki, atak histerii u dyrektorki, najazd 
rozwścieczonych rodziców i wielogodzinne policyjne 
przesłuchania. Liceum na żądanie inspektora zostało 
zamknięte do odwołania. Zdążyłem akurat na uroczyste 
pieczętowanie i plombowanie drzwi wejściowych. Oto 
szkoła naszych marzeń, bez uczniów i nauczycieli, 
pomyślałem mimochodem. 

    - On chciał z tobą rozmawiać, ten Modnicki - 
powiedział Teogderyk, obserwujący wraz ze mną 
bawiących się plombownicą policjantów. - Szukał cię od 
samego rana. Pamiętam, bo mnie nawet pytał. Wyglądał 
na bardzo zdenerwowanego. Kto mógł przypuszczać, że 
to się tak skończy?! I to ledwo tydzień po pierwszym! 

    Marek zdecydował się na rozmowę, kiedy było za 

background image

późno. Na odległość nie mogłem mu pomóc. Będąc na 
miejscu przynajmniej bym próbował. 

    - Co mówi policja? - spytałem. 

    - Nic. Co prawda tutaj nie ma kłopotów z motywem, a 
nawet jest ich nadmiar, chłopak zdaje się był skłócony z 
całym światem. 

    - Nadmiar motywów jest równoznaczny z ich brakiem 
- stwierdziłem. - Zwykle nawzajem się znoszą. 

    - Inspektor chyba też tak uważa. Przesłuchuje do 
upadłego kogo się da. 

    - Bieleckiego też? 

    Teogderyk pstryknął palcami. 

    - Czekaj, tego nawet bardzo długo. Coś się 
inspektorowi te marynarskie węzły nie podobają. Ale 
facet ma alibi, w czasie feralnej lekcji wcale nie 
wychodził z klasy. Ma na to trzydziestu świadków. 

    - Może nie musiał - mruknąłem. 

    - Co chcesz przez to powiedzieć? - spytał 
podejrzliwie. 

    - Jeszcze nie wiem. - Policjanci właśnie skończyli 
sprawdzać ostatnią plombę i załadowywali się do 
samochodu. Został tylko jeden, mundurowy, który zaczął 
spacerować przed bramą. Rzucał ku nam co chwila 
kontrolne spojrzenia. Chwyciłem Teogderyka za rękaw i 
odciągnąłem go na bok, z dala od ciekawskich uszu. 

    - Jak się tylko dowiedziałem, zadzwoniłem do 
Kołobrzegu, do dyrektora jego poprzedniej szkoły - 
powiedziałem. 

background image

    - Po co? - zdziwił się. 

    - Żeby się co nieco o naszym biologu dowiedzieć. 
Dyrektor to miły staruszek, od wakacji na emeryturze. 
Coś wie o Bieleckim, ale nie chciał nic powiedzieć przez 
telefon. Trzeba do niego pojechać. 

    - Kołobrzeg to ładny kawałek drogi. 

    - Dlatego potrzebujemy dobrego samochodu. Czy twój 
syn nie kupił przypadkiem niedawno nowego opla? 

    Tym razem mina Teogderyka przypominała wyraz 
twarzy dziecka, którego złe rodzeństwo wrobiło w 
kradzież świątecznego ciasta. 

    - A co ja właściwie mam wspólnego z tą sprawą?! - 
wykrzyknął. 

    - Tyle co i my wszyscy. Siedzisz w tym po same uszy.

W

yruszyliśmy o czwartej rano, z ambitnym planem, 

aby dotrzeć do Kołobrzegu w porze obiadowej. 
Samochód spisywał się znakomicie, rwał do przodu jak 
wyścigowy mustang. Moglibyśmy być w Kołobrzegu 
około południa, gdyby Teogderyk z komputerową 
dokładnością nie przestrzegał wszystkich ograniczeń 
prędkości. Ale i tak, mimo przerwy na tankowanie zaraz 
za Poznaniem, udało nam się dobić do morza kwadrans 
przed trzecią. Po szybkim obiedzie w knajpce na bardzo 
ładnym rynku zjawiliśmy się przed domem dyrektora, 
starą, odrapaną kamienicą, pamiętającą początki naszego 
stulecia. 

    Dyrektor przyjął nas w czymś w rodzaju pracowni 
malarskiej połączonej z biblioteką - jedną ścianę 
zajmowały półki z książkami, drugą dziesiątki 

background image

mniejszych i większych płócien, przeważnie morskich 
pejzaży, raczej mało ciekawych. Sztalugi stały pod 
oknem. Dyrektor wydawał się być wymierającym typem 
pedagogusa, zatwardziałego kawalera, oddanego bez 
reszty zawodowi i uprawianemu hobby. 

    Środek pokoju zajmowały dwa skórzane i niezbyt 
wygodne fotele i biurko z ogromnym, lotniskowym 
blatem. Staruszek najpierw podał herbatę, potem długo 
nabijał fajkę i przyglądał nam się badawczo. 

    - Zatem panowie chcą się czegoś dowiedzieć o 
profesorze Bieleckim? - zapytał i przyłożył do cybucha 
zapałkę. Pyknął parę razy, wypuszczając na pokój kłęby 
wonnego dymu. - Dobry tytoń to jedyny luksus, na jaki 
sobie pozwalam - wyjaśnił. - A dlaczego on was tak 
interesuje? 

    Opowiedziałem mu pokrótce, co się wydarzyło w 
naszej szkole w ciągu ostatniego tygodnia. Słuchał 
uważnie, smakując tytoń małymi, oszczędnymi łykami. 

    - I sądzicie, że macza w tym palce Bielecki? Na jakiej 
właściwie podstawie? 

    - Obaj uczniowie popełnili samobójstwo w identyczny 
sposób, bez widocznych motywów, obaj uczestniczyli w 
kółku żeglarskim. Stamtąd pochodziły linki, to on ich 
nauczył węzłów. Za dużo tych zbiegów okoliczności, aby 
je zignorować. 

    Dyrektor namyślał się chwilę, ssąc wygasłą już fajkę. 
Widać było, że się nad czymś zastanawia. 

    - Dobrze, myślę, że trzeba wam o tym opowiedzieć. - 
Rozłożył fajkę, wyjął wycior i zaczął ją czyścić. - 
Bieleckiego przyjąłem do pracy pięć lat temu, zaraz po 

background image

tym, jak skończył studia. Miał w kieszeni znakomity, 
piątkowy dyplom, cieszył się też na uczelni świetną 
opinią. Dzwoniłem do jego promotora; ten powiedział mi 
jeszcze, że proponowano Bieleckiemu asystenturę, ale 
chłopak odmówił. Twierdził, że lekarz zalecił mu 
dłuższy pobyt nad morzem - trudno powiedzieć, na ile to 
prawdziwe. W każdym razie nie widziałem żadnego 
powodu, aby go nie zatrudnić. 

    Przerwał i sięgnął po pudełko z tytoniem. Fajkę 
nabijał przesadnie długo i starannie, jakby zbierając 
myśli. 

    - Zrazu wszystko zapowiadało się jak najlepiej - 
podjął po chwili. - Bielecki okazał się dobrym 
nauczycielem, kompetentnym i lubianym przez młodzież. 
Stronił trochę od reszty grona pedagogicznego, ale 
braliśmy to za objaw nieśmiałości początkującego 
nauczyciela. Założył koło komputerowe, postarał się o 
sprzęt, sponsorów i urządził pracownię. Równolegle 
prowadził też klub żeglarski, zainicjował zbiórkę na 
szkolną żaglówkę - sporo nawet zebrali. 

    - Słowem - wtrąciłem - wzór nauczyciela. Coś jednak 
musiało się wydarzyć? 

    - Przez cztery lata zupełnie nic. Pracował tak rzetelnie, 
ż

e aż przedstawiłem go kuratorowi do nagrody. Gdybym 

miał jeszcze ze dwóch takich Bieleckich, prowadziłbym 
najlepsze liceum w województwie - tak przynajmniej 
wtedy myślałem. Aż do tej nocy, kiedy przyleciała do 
mnie pani Wanda. Jedna ze sprzątaczek - wyjaśnił. 
Chwilę patrzył na fajkę, jakby niezbyt pewien, czy chce 
jeszcze palić. W końcu odłożył ją na bok. 

    - To było tej wiosny, tuż przed maturami. 

background image

Sprawdzałem właśnie grafik egzaminów ustnych, kiedy 
ktoś załomotał do drzwi, tak jakby się niebo waliło. 
Otworzyłem: na korytarzu stała roztrzęsiona kobieta, 
ubrana w kitel roboczy, pani Wanda. Nie mogła z siebie 
wykrztusić ani słowa, wziąłem ją więc do kuchni i 
zrobiłem herbaty. Wyciągając od niej słowo po słowie, 
dowiedziałem się, o co chodzi. 

    Tego wieczoru pracowała sama, jej koleżanka 
zachorowała. Miała podwójną ilość roboty, toteż została 
w szkole dłużej niż zwykle. Przy pracy marudziła trochę, 
nie jest już w końcu najmłodsza, tak że na ostatnie piętro 
dotarła późnym wieczorem, właściwie w nocy. Od razu 
zauważyła, że w pracowni komputerowej pali się światło. 
Myślała, że przez przeoczenie, dlatego podeszła i 
korzystając z zapasowego klucza otworzyła drzwi. 

    Dyrektor przestał mówić i sięgnął po odłożoną fajkę. 
Długo jej nie zapalał. 

    - Tutaj opowieść kobiety stawała się co najmniej 
mętna - wyraźnie nie wiedziała, jak opisać to, co 
widziała. Oto, wedle jej słów, w środku zastała profesora 
Bieleckiego, całkowicie nagiego, siedzącego do niej 
tyłem. W sali był ktoś jeszcze, jeden z uczniów, też nagi 
- ten klęczał przed Bieleckim i... Niech panowie sami 
dopowiedzą sobie resztę. 

    Milczeliśmy; do mojej układanki dołączył kolejny 
klocek. Do kompletu brakowało już niewiele. 

    - I co pan zrobił? - spytałem. 

    - To, co należało. Kazałem kobiecie iść do domu, a 
rano zgłosiłem prokuraturze fakt przestępstwa 
seksualnego na terenie szkoły - chłopak był nieletni, 
sprzątaczka rozpoznała go jako syna swojej sąsiadki. 

background image

    - Dlaczego w takim razie Bielecki nie wylądował w 
pudle? odezwał się milczący dotąd Teogderyk. 

    - No właśnie, dlaczego? - Dyrektor pyknął i wyjął 
fajkę z ust. - Dlatego, że niczego nie udało mu się 
udowodnić. Kiedy prokurator wezwał panią Wandę, ta 
była śmiertelnie zdziwiona, że czegoś od niej chcą. Nie 
pamiętała dokładnie niczego - podkreślił. - Tak jakby nic 
się nie wydarzyło, a jej nocna wizyta była wytworem 
mojej nadmiernie wybujałej wyobraźni. Ba, ośmieliła się 
nawet sugerować, iż to są moje własne fantasmagorie... - 
staruszek chrząknął, zorientowawszy się, że chyba za 
daleko się zapędził. 

    - Ostro musiał się do niej dobrać - mruknąłem, 
głośniej zaś spytałem: - A co z chłopakiem? Też nic nie 
powiedział? 

    - Nic a nic. Co prawda nie umiał określić, gdzie 
przebywał tego wieczora, ale stanowczo zaprzeczył, 
jakoby Bielecki dopuszczał się względem niego 
jakichkolwiek niedozwolonych praktyk seksualnych. W 
ten oto sposób, moi panowie, wyszedłem na durnia i 
oszczercę. 

    - Co działo się dalej? 

    - Dziwna rzecz, ponieważ kiedy wezwałem 
Bieleckiego, aby go przeprosić, ten niespodziewanie 
wręczył mi prośbę o zwolnienie. Prawdę mówiąc, to było 
najlepsze wyjście, dla mnie i dla niego. Powiedział, że 
musi nagle wyjechać na dłużej. 

    - Dał się raz złapać i to go spłoszyło - podsumowałem. 
- Nic więcej ciekawego się nie działo? 

    - Czas jakiś po jego wyjeździe z miasta stara Wanda 

background image

spadła ze schodów i skręciła kark, zaś ten chłopak, to 
pewnie was zaciekawi, ów chłopak próbował się 
powiesić. 

    Spojrzeliśmy z Teogderykiem porozumiewawczo. 
Następny element układanki wpasował się na swoje 
miejsce. 

    - Ale się w końcu nie powiesił? 

    - Rodzina odratowała go w ostatniej chwili. Przebywa 
obecnie w szpitalu psychiatrycznym. Podobno nie może 
spać, mówi, że jak tylko zaśnie, śni mu się mroczna 
jaskinia, w której siedzi sam na sam z chcącą go pożreć 
bestią. Budzi się wtedy z krzykiem. Nie pomagają żadne 
ś

rodki uspokajające, chłopak, jak mówią, marnieje w 

oczach. 

    Wyjął z ust zimną już fajkę i stukając cybuchem o 
brzeg popielniczki wytrząsał popiół. 

    - Czy w czymś panom pomogłem? 

    - O tak, nawet bardzo - Teogderyk wzdrygnął się i 
podniósł z fotela. - Będziemy już jechać. 

    W drodze powrotnej milczeliśmy jak zaklęci; tym 
razem ja prowadziłem i wóz mknął jak rakieta, 
rozgniatając reflektorami ciemność. W czasie śledztwa 
nikt nigdy nie pytał o sny - a to tym właśnie zabijał 
Bielecki. Wykorzystywał uczniów seksualnie, a potem, 
aby usunąć niepotrzebne już ofiary i zarazem świadków, 
zsyłał na nich koszmarne sny. Takie, których nie mogli 
wytrzymać. 

    Przypomniał mi się w tym momencie fragment 
dziennika Piotra. Oczywiście, tutaj był pies pogrzebany. 
To, co brałem za młodzieńcze wprawki literackie, było 

background image

zapisem prawdziwego snu! Bydlak konsumował ich 
podwójnie, cieleśnie i duchowo. Jak to możliwe? 
Czarownicy jego pokroju przysięgę czynią szatanowi, 
oddając mu się duszą i ciałem, żeby takowe rzeczy 
sprawować mogli. Tak twierdzili Sprenger i Kraemer. 
Natura nie znosi próżni - jeśli sam dałeś się zjeść, to 
musisz zjadać innych, aby móc dalej istnieć. Łańcuszek 
rośnie w nieskończoność, tak jak nieskończone są 
apetyty Piekła. 

    Dodałem gazu - zapadła już głęboka noc, ale byliśmy 
blisko domu. Teogderyk obudził się z płytkiej drzemki i 
z przerażeniem obserwował migające po obu stronach 
drogi drzewa. Coś zaczął jęczeć, że to jedyny opel jego 
syna, poza tym on sam nie wierzy w reinkarnację, a 
nawet gdyby wierzył, to i tak nie mam prawa szafować 
jego cennym życiem. Puszczałem to mimo uszu, 
dociskając gaz do granic bezpieczeństwa. Interesowało 
mnie tylko to, aby możliwie najwcześniej znaleźć się w 
domu. Chciałem jak najszybciej przygotować się do 
rozprawy z Bieleckim. 

    W granice miasta wjechaliśmy pół godziny przed 
północą - dopiero wtedy zwolniłem, a Teogderyk zaczął 
oddychać normalnie. Podjechałem pod blok, gdzie 
mieszkałem, i dopiero wtedy oddałem mu wóz. Trzymał 
rękę na stacyjce, ale nie odjeżdżał. 

    - Co chcesz z nim zrobić? - spytał w końcu, patrząc 
gdzieś w bok. Nie wiedziałem, co mu powiedzieć, na 
szczęście z klatki wyszła moja sąsiadka i poinformowała, 
ż

e już od godziny w moim mieszkaniu bez przerwy 

dzwoni telefon. 

    Szybko wbiegłem na górę - kiedy szukałem kluczy, za 
drzwiami rozległ się dzwonek telefonu, długi, 

background image

niecierpliwy. Wpadłem do środka i złapałem słuchawkę. 

    - Jestem matką Patrycji - usłyszałem podniesiony 
kobiecy głos. - Czy mogę wiedzieć, gdzie jest moja 
córka? Czy jest może u pana? 

    Ze zdumienia o mało nie zapomniałem języka w gębie. 
Nie widziałem jej blisko pół roku. Widocznie 
przyjechała do domu na ferie. 

    - Nic nie wiem o Patrycji - powiedziałem wreszcie. - 
Wyjechałem z miasta o czwartej rano i wróciłem 
dosłownie przed sekundą. Nie mam pojęcia, co się dzieje 
z pani córką. Właściwie to nie utrzymujemy kontaktów 
towarzyskich. 

    - To w takim razie dlaczego pan do niej zadzwonił 
około ósmej, prosząc o spotkanie? - w głosie kobiety 
brzmiało autentyczne zdenerwowanie. 

    - Proszę pani, koło ósmej mijałem Poznań, jeśli sobie 
dobrze przypominam. Do nikogo nie dzwoniłem. Skąd 
pani wie, że to ja? 

    - Tak mi powiedziała córka. Poleciała jak w 
skowronkach. 

    - Czy mówiła może, gdzie to niby mamy się spotkać? 

    - Mówiła w biegu, że przed szkołą, że coś jej pan ma 
pokazać... Ale przecież wasza szkoła jest zamknięta! 

    - No właśnie. - Dopiero teraz zaczęło mi się trochę 
rozjaśniać. Ktoś się pode mnie podszył i wyciągnął 
Patrycję z domu. Kiedy pomyślałem, kto to może być, 
ciarki zaczęły mi przechodzić po grzbiecie. - Proszę 
cierpliwie czekać, postaram się to wyjaśnić - 
powiedziałem do matki i odłożyłem słuchawkę. Po 

background image

trzech sekundach telefon zadzwonił znowu. 

    To był oczywiście on. Głos miał zmieniony, 
przepuszczony pewnie przez elektroniczny modyfikator, 
brzmiał sztucznie, jakbym rozmawiał z komputerem. 

    - Halo, jesteś już? - zapytał. Przytaknąłem. - To dobrze
zachichotał. - Wiesz, że mam tę twoją małą czarownicę. 
Naprawdę jest niezła, nic dziwnego, że się tak na nią 
napaliłeś. 

    - Gdzie jesteś? - spytałem. Słuchawka paliła mnie 
ż

ywym ogniem. 

    - Powolutku, gdzie się śpieszymy, mamy czas. Tak w 
ogóle czas to betka, można go kurczyć i rozdymać, tak 
jak przestrzeń. 

    - Chyba tylko tam, gdzie się wybierasz. Gdzie jest 
Patrycja? 

    - No proszę, tak ci do niej śpieszno?! - Znowu 
zachichotał. - Rozumiem, stary, chciałbyś ją wypieprzyć, 
co? Powiedz, że chciałbyś ją wypieprzyć! - rozkazał. 

    Nie należało mu się sprzeciwiać - każdy najmniejszy 
protest mógł go jedynie niepotrzebnie rozwścieczyć. 
Szaleńcowi trzeba okazywać spolegliwość. Niech ma, co 
chce. 

    - Tak, chciałbym ją wypieprzyć - powiedziałem. 

    Zarechotał głośniej. 

    - A nie mówiłem? Każdy tylko o tym myśli, cała reszta 
to pierdolenie babci w bambus. Co? Nie mam racji? 

    - Cała reszta to pierdolenie babci w bambus - 
powtórzyłem cierpliwie. 

background image

    Sapnął z ostentacyjną satysfakcją. 

    - Brawo, pierwszy próg wzięty, zdałeś do następnego 
etapu gry. 

    - A w co właściwie gramy? 

    - A jak sądzisz? 

    Dalsza dyskusja nie miała sensu. 

    - Gdzie ona jest? - zapytałem. 

    - Coś dziwnie ostatnio mało jesteś domyślny, klecho - 
w jego głosie brzmiało rozbawienie. - A gdzie właściwie 
mogłaby być? 

S

zedłem przez śródmieście i patrzyłem na mijających 

mnie ludzi, wchodzących i wychodzących ze sklepów i 
lokali. W niczym się nie odróżniali od sterczących na 
wystawach manekinów, obcy i obojętni, zastygający w 
bezruchu jak zatapiane w bursztynie chrabąszcze. 
Znajdowaliśmy się w dwóch różnych światach, 
oddzieleni od siebie nieprzepuszczalną błoną. 
Przenikałem przez nich jak przez fantomatyczne widma - 
ktoś do mnie krzyczał, widziałem usta poruszające się w 
znajomej chyba twarzy, ale głos do mnie nie docierał, 
stłumiony przez gęstą żelatynę. Szedłem bezwiednie 
dalej, milczący i obojętny, mijając oświetlone witryny - 
przestrzeń rozstępowała się przede mną, rozwarstwiając 
na pojedyncze bursztynowe powłoki, z zastygłymi w 
nich obrazami. 

    Otrzeźwiło mnie silne szarpnięcie za ramię - poczułem 
na twarzy chłód nocy i zorientowałem się, że stoję przed 
szkołą. Za ramię szarpała mnie Krystyna, wyraźnie 
zirytowana. 

background image

    - Albo jesteś głuchy albo w sztok zalany. Szedłeś tak, 
jakbyś nie wiedział, czy w ogóle żyjesz. Bawisz się w 
zombi? 

    - Coś na kształt tego - powiedziałem, uśmiechając się 
słabo. Tak było w istocie - czarownik bawił się ze mną, 
wykorzystując moment słabości. Pozwoliłem sobie na 
zbyt dużą dekoncentrację i zdołał mnie dopaść. 

    - Co tu właściwie robisz? - zapytała. - Czy każdego 
pijanego nauczyciela zanosi w końcu do szkoły? Czy to 
jest ta macierz, u której czuje się najlepiej? 

    - Humor, jak widzę, dopisuje ci nie najgorzej - 
powiedziałem, wdychając głęboko powietrze. Musiałem 
maksymalnie rozjaśnić umysł, oczyścić go z diabelskich 
omamów. Szliśmy powoli w kierunku wejścia do szkoły. 
Pilnujący wrót policjant gdzieś zniknął, z daleka za to 
widziałem porwane papierowe paski z pieczęciami. 

    - O cholera! - Krystyna przystanęła, zaskoczona. - 
Ktoś się włamał do szkoły! 

    - Na to wygląda. - Podszedłem bliżej. Plomby też 
oczywiście zerwano. Jedno skrzydło drzwi było uchylone 
na może pół centymetra. W szparze jarzyło się 
bladoliliowe światło. Krystyna stanęła obok i chwyciła 
za klamkę. 

    - Już ja im pokażę! - była w dziwnie bojowym 
nastroju. W jej oddechu wyczułem zapach dobrego 
koniaku. 

    - Ani mi się waż! - syknąłem, zabierając jej rękę z 
klamki. - Życie ci zbrzydło? Nie mamy przecież pojęcia, 
kto jest w środku. Zrobimy tak: ja tu zostanę i będę miał 
oko na wszystko, a ty szoruj do najbliższej budki i 

background image

dzwoń po policję. 

    Troszeczkę otrzeźwiała. Obróciła się na pięcie i 
dostojnie poszła w kierunku bramy. Odczekałem jeszcze 
chwilę, aż zniknie za węgłem sąsiedniego budynku, 
odchyliłem szerzej drzwi i cicho wsunąłem się do środka.

T

o, co Bielecki gadał o czasie i przestrzeni, było 

oczywiście w pewnych warunkach do urzeczywistnienia: 
dał mi próbkę swych możliwości jeszcze w drodze do 
szkoły. W środku czekała mnie reszta atrakcji - schody, 
prowadzące na parter, liczyły zwykle nie więcej jak 
piętnaście stopni. Teraz wydawały się ich mieć co 
najmniej kilkaset; ich szczyt ginął gdzieś w mroku, 
daleko przede mną. Migotało coś tam blado. 
Najwyraźniej Bielecki uznał, że na początek powinienem 
się dobrze wypocić. 

    - Nie ze mną te numery, stary - powiedziałem i 
przysiadłem na pierwszym stopniu. - Chcesz się ze mną 
bawić, to musisz tu przyjść. 

    - Jakże leniwym jesteś belfrem, inkwizytorze - 
usłyszałem gdzieś z góry. Obróciłem się; schody znowu 
liczyły piętnaście stopni. U ich szczytu stał Bielecki, 
ubrany w kapitański mundur. Zamiast krawata szyję 
zdobiła mu podwójna pętla z cienkiej linki. Drugi jej 
koniec wsadził sobie elegancko do bocznej kieszeni, 
niczym łańcuszek staroświeckiego zegarka. - Jakżeż 
mało zaangażowania w sprawę! A gdzie powołanie? - 
szydził. Coś nienaturalnego działo się z jego twarzą, 
wyglądała jak gipsowa maska nałożona na właściwe 
oblicze. Poruszał mechanicznie ustami, podobny do 
sterowanego od środka manekinu. - Witaj na pokładzie. 

    Zacząłem powoli wchodzić do góry - Bielecki cofnął 

background image

się w głąb holu. Kiedy pokonałem ostatni stopień, 
dostrzegłem go stojącego obok osobliwej konstrukcji, 
przypominającej bajkową chatkę na kurzej nóżce. 
Wyraźnie widziałem ułożone z piernika dachówki, 
czekoladowe okna i wykonane z przeźroczystego lukru 
drzwi, za którymi pulsowało owo bladoliliowe światełko. 
Całość miała wymiar pudła na telewizor i niecierpliwie 
podrygiwała na kurzej, a właściwie strusiej nodze. 

    - Czas i przestrzeń - powiedział Bielecki. Wyciągnął 
schowany w kieszeni koniec linki. Rzeczywiście miał na 
niej zegarek, staroświecką cebulę ogromnych rozmiarów. 
Pokazał mi kunsztownie zdobiony cyferblat. - Zawsze 
idzie tylko w jedną stronę. Jesteśmy jego niewolnikami, 
to on dyktuje tempo i ogranicza naszą swobodę. Nie móc 
wyjść poza swój czas i przestrzeń, przecież to koszmar, 
nie sądzisz? 

    - Poproszę o następny punkt programu - powiedziałem 
możliwie znudzonym głosem. 

    Bielecki syknął przeciągle, widać go trochę 
zezłościłem. Sięgnął do lukrowanych drzwi chatki i 
otworzył je szeroko. 

    - Proszę bardzo, skoro ci tak śpieszno. Kraina 
spełnionych marzeń czeka na ciebie. 

    W środku stał komputer z mrugającym ekranem, 
poczciwy szkolny pecet. Nachyliłem się nad klawiaturą. 

    - Naciśnij ENTER - powiedział czarownik. 

Z

najdowałem się w drewnianej izbie, ciemnej i 

wilgotnej. Nie było tu nic poza prostym stołem z gołych 
desek i odrapanym krzesłem. Siedział za nim dobrotliwy 
człowieczek o dziobatej twarzy, wydatnym nosie i 

background image

szczeciniastym wąsie. Przypominał wypasionego 
borsuka, wbitego w biały mundur ze złotymi epoletami. 
Pykał sobie spokojnie fajeczkę i patrzył na mnie 
sympatycznie. 

    - Gawari mnie Koba, kak drug. Ty dołgo zastawliał 
siebia żdat. 

    - Po co to przedstawienie, Bereshith? - odezwałem się. 
Generalissimus drgnął i jego twarz przez moment, miast 
borsuka, przypominała starego kozła. Szybko się jednak 
opanował. 

    - Witaj na gospodarstwie. A przedstawienie to cię 
dopiero czeka. Dziś pracujemy tylko dla ciebie. 
Spodziewam się, że docenisz to wyróżnienie. 

    A więc tak wyglądał ten jego wymarzony efekt 
współpracy między siłami piekła i ziemskimi 
programistami - magiczno- wirtualny teatr wyobraźni, 
fantomatyka wcielona i doskonała szatańskim 
natchnieniem. To, co widziałem przedtem, musiało być 
zaledwie pierwszymi nieśmiałymi wprawkami. Trzeba 
było przyznać, że tym razem w symulowaniu 
rzeczywistości zrobili duże postępy. Prawie się nie czuło 
różnicy, może poza lekkim fosforycznym migotaniem na 
ostrzejszych kantach. 

    Generalissimus podszedł do okna, małej szybki 
zarosłej pajęczyną i brudem. 

    - Pasmatri! - rozkazał. 

    Na zewnątrz zobaczyłem ściany zbitych z desek 
baraków i błotniste ścieżki wyłożone gdzieniegdzie 
kawałkami drewna. Pod jedną ze ścian stało kilkanaście 
postaci, okutanych w brudne waciaki i uszanki. 
Niepozorne jakieś, chyba dzieci. Zajmował się nimi rosły 

background image

enkawudzista - sylwetka w dobrze skrojonym niebieskim 
mundurze kogoś mi przypominała. Wyciągnął pistolet i 
wydał szczekliwą komendę. Pierwsze dziecko zrobiło w 
tył zwrot, stając twarzą do ściany - enkawudzista strzelił 
mu w tył głowy, odskakując jednocześnie do tyłu, aby 
krew nie ochlapała mu munduru. Dziecko runęło w błoto 
jak kłoda - do licha, jego twarz też wydała mi się 
znajoma. Kiedyś musiałem ją widzieć, i to chyba całkiem 
niedawno... Raptem sobie przypomniałem - to był 
Krzysztof, mój prymus. Enkawudzista pochylił się nad 
zwłokami, potem wyprostował i odwrócił w naszym 
kierunku, zadowolony i promiennie uśmiechnięty. Teraz 
wiedziałem, dlaczego wydał mi się znajomy - miał moją 
twarz! 

    Mój fantomatyczny sobowtór dmuchnął w lufę 
pistoletu jak kowboj w kiepskim westernie i podszedł do 
następnej ofiary. Nie mogłem i nie chciałem na to 
patrzeć. 

    Koba-Bereshith obserwował mnie spod oka, spokojnie 
puszczając oszczędne kłęby żółtawego dymu. 
Zaśmierdziało siarką. Czart zreflektował się i znowu 
czułem najprzedniejszy angielski tytoń. 

    - No, czto, towariszcz, spiektakl' nie nrawitsja wam? A 
możet sam chocziesz poprobowat'? 

    Przejście odbyło się błyskawicznie, jak filmowe cięcie 
- stałem teraz pod ścianą, w ręce ciążył mi niemiecki 
walter. Przed sobą miałem bezkształtną, okutaną w 
brudne szmaty postać. Została tylko szpara na oczy, 
widziałem, jak patrzyły na mnie w niemym przerażeniu. 
Też je skądś znałem. 

    - Cziewo ty żdiosz', strielaj! - usłyszałem cichy szept. 

background image

To wrogowie ludu, wszy, które należy rozdeptać! Można 
nimi tylko gardzić i deptać w błoto. 

    Te oczy... na pewno je znałem! Ogromne, zielone, 
wpatrzone we mnie... Oczy Patrycji! 

    - Strzelajże wreszcie, człowieku! - szponiasta łapa 
chwyciła za mą dłoń i podniosła do góry. - Spust jest 
miękki, nawet nie poczujesz. 

    Strzeliłem draniowi prosto między rozognione ślepia. 
Bereshith Rabba zawył krótko i cała scena zniknęła jak 
zdmuchnięta. Po chwili stałem pod ceglaną, obłupaną 
ś

cianą, wciąż z pistoletem w ręku. Mundur tylko się 

zmienił, na czarny, esesmański. Oznaczenia z trupimi 
czaszkami nie pozostawiały co do tego żadnych 
wątpliwości. 

    Podszedł do mnie niski człowiek w prostym, szarym 
mundurze bez dystynkcji. Szpanował starannie ułożoną 
grzywką, opadającą na niskie czoło i krótko 
przystrzyżonym wąsikiem. Mrugnął do mnie 
porozumiewawczo. 

    - Wciąż ci untermenschen, same z nimi kłopoty, czy to 
w szkole, czy lagrze, nieprawdaż? Cztery lata już 
pracujemy, a ich ciągle nie ubywa. Mnożą się jak 
mrówki. Każda pomoc się przyda. A z Kobą nieładnie 
postąpiłeś. Ale ja ci dam jeszcze jedną szansę. Jak się 
spiszesz, będziesz mi mógł mówić Dolfio. Verstekst du 
mich? 

    Dwaj strażnicy pędzili przed sobą grupę nagich dzieci, 
kilkanaście szkieletowatych postaci - teraz nie miałem 
ż

adnych wątpliwości, że byli to uczniowie naszego 

liceum. Ustawili ich sprawnie w równym rządku. 

background image

    - Nie mów, że nigdy nie chciałeś tego zrobić - szeptał 
mi Dolfio-Bereshith namiętnie wprost do ucha. - Każdy 
belefer kiedyś chciał. Pamiętasz, sam mówiłeś, że gdyby 
dali ci broń, to codziennie wynoszono by ze szkoły 
minimum piętnaście trupów. To znakomity pomysł, wart 
wcielenia w życie! Worauf wartest du? Schnell! 

    - Miałem wtedy wyjątkowo wredny dzień - 
powiedziałem. Uczniowie pod ścianą wytrzeszczali na 
mnie przerażone oczy, trzęsąc się z zimna. Wyglądali jak 
oskubane i zagłodzone na śmierć kurczaki. 

    - Człowieku, co masz to w sobie dusić, daj se raz 
czadu. Kto będzie o tym wiedział, tylko ty i ja, to będzie 
taka nasza słodka tajemnica. Każdy przecież musi kiedyś 
sobie ulżyć! Popracujesz i będziesz miał spokój - Arbeit 
macht frei! 

    - Masz świętą rację, Parteigenosse - tym razem 
strzeliłem mu prosto w rozgadaną gębę. Nim przepadł w 
nicości, zdążył mi rzucić wściekłe spojrzenie. 

    Następna odsłona magicznego teatrzyku trochę mnie z 
początku zaintrygowała: szedłem przez korytarz 
wyłożony bordowym dywanem, za kobietą w sutej sukni, 
chyba z czasów fin de siecle'u. Ornamenty i kandelabry 
na ścianach też miały wybitnie secesyjny charakter. 
Abażury były bez wyjątku czerwone, a między nimi 
wisiały obrazy, prezentujące sceny erotyczno-bukoliczne,
czyli gołych Amorków uganiających się za kuso 
ubranymi pasterkami. 

    Kobieta zatrzymała się przy jakichś drzwiach, uchyliła 
je i gestem kazała mi wejść do środka. W pogrążonym w 
półmroku pokoju siedział przyklejony do tapety 
chuderlawy facet w tużurku. Dopiero po chwili 

background image

zorientowałem się, że wpatrywał się w napięciu w 
zamontowany w ścianie wziernik. 

    - Je m'appelle Marcel - powiedział napiętym, 
nerwowym głosem. - Prosiłem, aby madame cię tu 
przyprowadziła. Powinieneś to zobaczyć, to naprawdę 
temat na wielką literaturę. Tutaj się nie traci czasu, 
powiadam ci, że spędzone w burdelu godziny zaliczam 
do najcenniejszych. As - je raison? Qu'en dis tu? - 
zapytał, wskazując na ścianę. 

    - Poszukiwanie straconego czasu to raczej pańska 
domena, monsieur Marcel - mruknąłem, pochylając się 
nad wizjerem, którego mi skwapliwie użyczył. Od 
widoku po drugiej stronie krew buchnęła mi do głowy. 

    Wizjer obejmował prawie w całości duże łóżko, 
stojące frontem do ściany. Leżała na nim w poprzek para 
ludzi, tak ustawiona, aby obserwatorowi nie umknął 
bodaj jeden szczegół rozgrywającej się sytuacji. 
Zajmująca łóżko para namiętnie ze sobą kopulowała - 
ż

elazna rama chwiała się i dygotała, bliska załamania. W 

leżącej pod mężczyzną kobiecie rozpoznałem Patrycję - 
oczy miała zamknięte, usta rozchylone w spazmatycznym 
okrzyku. Nic nie słyszałem, ale Marcel-Bereshith 
przełączył coś za moimi plecami i dobiegły mnie 
zewsząd jej przeciągłe, namiętne jęki. 

    - Wtedy nie było stereo - upomniałem go. 

    - Licentia poetica - odburknął. - Ale się podoba? 

    Chędożący Patrycję facet głowę odwrócił co prawda 
do ściany, ale i bez tego wiedziałem, kto zacz. Przestał 
na chwilę i zaczął całować jej piersi - zobaczyłem 
oczywiście swoją gębę, z miną idiotycznie rozanieloną. 
Musiałem przyznać, że spółkował fantastycznie, długimi, 

background image

posuwistymi sztosami, ze sprawnością, której mógłby mu 
pozazdrościć niejeden gwiazdor porno. Tutaj 
fantomatyka mogła pozbawić pracy wielu tęgich 
jebaków. 

    - Jedno słowo, myśl nawet, a będziesz to robił z nią 
jeszcze lepiej - szepnął Marcel-Bereshith. - Zawsze tego 
chciałeś, czy nie tak? Chyba się nie mylę? - Obiektyw 
wizjera wykonał niespodziewanie szybki zoom i 
zobaczyłem nagle w ogromnym zbliżeniu twarz Patrycji, 
pokrytą potem, wykrzywioną spazmem rozkoszy, 
szlochającą i jęczącą: encore, force, plus... Lubię, kiedy 
ją rozkosz i żądza oniemi, gdy wpija się w ramiona 
palcami drżącemi, gdy krótkim, urywanym oddycha 
oddechem i oddaje się cała z mdlejącym uśmiechem... 
Wiersz Tetmajera przewijał się w mym mózgu z 
szybkością magnetofonowej taśmy, a Marcel-Bereshith 
dyszał mi triumfalnie nad uchem. Daleko sukinsyn 
zapuścił swą szponiastą łapę. Wiedział, gdzie sięgać: 
prawie mnie dostał. Jeśli jednak zabraknie ci cnoty, 
zawsze możesz polegać na woli - i gniewie. Z 
wściekłością zagryzłem wargi. 

    - Apage, satanas - wycharczałem, waląc pięścią w 
wizjer. Apage, spiritus immunde! 

    MarcelBereshith zachichotał obelżywie i wszystko 
zniknęło jak zdmuchnięte - sekundę potem znalazłem się 
absolutnej ciemności. Przez chwilę sądziłem wręcz, że 
oślepłem. Wyciągnąłem przed siebie rękę i dotknąłem 
gładkiego i zimnego kamienia. Słyszałem też jakieś 
głosy, przytłumione i rozproszone, jakby dobiegały zza 
wielu warstw skały. Zrozumiałem, że znajduję się w 
miejscu, gdzie trzymał swoje ofiary. Miejscu z ich snów. 

    Ściany przeniknął nagły, przeraźliwy krzyk, urwany i 

background image

nagle przemieniony w ogłuszające chrupnięcie, które z 
kolei przerodziło się w przeciągły chrzęst i pękanie 
kości, miażdżonych potężnymi szczękami. Potem to coś 
długo chłeptało i mlaskało, czkając i porykując z 
zadowolenia. A potem przyszło do mnie. 

    Owionął mi kark gorącym oddechem; śmierdział krwią 
i rozdartymi wnętrznościami. Stał tak blisko, że czułem 
na skórze jego zlepione kłaki. Wiedziałem, o co mu 
chodzi - nie mogąc wzbudzić we mnie żądzy, próbował 
strachu. Żądza i strach: tymi furtami dociera do nas 
najczęściej. Tylko wolą można go powstrzymać - jeśli ci 
jej nie starczy, zginiesz. 

    - To już ostatnia odsłona - szepnął. - W gruncie rzeczy 
mogłaby być pierwszą, ale nawet my, demony, mamy 
prawo do odrobiny rozrywki. Zresztą wy, ludzie, do 
niczego innego się nie nadajecie. Świat to zamtuz, który 
dostaliśmy od twojego Boga do zabawy. Razem z tobą. 

    - Łżesz, padlino - oświadczyłem, odsuwając się od 
niego ze wstrętem. - Nie masz na mnie nic, ni żądzy, ni 
strachu, ni zwątpienia. Wygrałem. 

    - Naprawdę tak sądzisz? - tchnął mi w ucho. - Patrz, 
zbliża się świt. Zobaczysz mnie, nim twe ścierwo na 
zawsze spocznie w moich trzewiach. 

    Pojaśniało - z ciemności wyłoniła się kula skłębionego 
ognia, pędząca w moim kierunku z oszałamiającą 
prędkością. Im bardziej się zbliżała, tym bardziej malała 
- najpierw do rozmiarów piłki plażowej, potem 
futbolowej, wreszcie tenisowej. Ta zmniejszyła się do 
ś

wietlistego punktu, który przeniknął mi do głowy i 

wybuchł tam, przeszywając mózg słonecznymi 
protuberancjami. Jego rozdarte części runęły w ognistą 

background image

otchłań. Tak, czas i przestrzeń to w pewnych 
okolicznościach rzeczywiście umowne kategorie. 

O

cknąłem się, ponieważ ktoś mi polewał szyję wodą. 

Otrząsnąłem się gwałtownie i próbowałem poruszyć - nie 
było to łatwe, uwzględniając, że miałem związane na 
plecach ręce i siedziałem oparty niewygodnie o ścianę. 
Otworzyłem oczy: nade mną stał Bielecki i lał mi na 
głowę wodę z przerdzewiałego garnka. Znajdowaliśmy 
się w dość obskurnej piwnicy, oświetlonej gołą żarówką; 
tynk złaził z muru całymi płatami, a w kącie leżała kupa 
koksu. Bielecki, widząc że odzyskuję przytomność, 
odsunął się trochę i mogłem zobaczyć całe 
pomieszczenie. Wyglądało mi to na starą szkolną 
kotłownię, wyłączoną z eksploatacji rok temu. Przy 
wygasłym piecu, na przewróconym do góry wiadrze, 
stała wyprostowana jak struna Patrycja. 

    Musiała być zahipnotyzowana - stała całkowicie 
spokojnie, niczym nie skrępowana, ze swobodnie 
opuszczonymi rękoma, bardzo jednak blada. Bielecki 
zdjął zdobiący go w charakterze krawata sznur i podał 
jej, szepcząc coś cicho. Patrycja bez słowa założyła sobie 
pętlę na szyję, a drugi koniec sznura przerzuciła przez 
biegnącą pod sufitem rurę. Bielecki chwycił go i 
przywiązał do jednego z zaworów przy piecu. Linka 
napięła się niebezpiecznie - wystarczyłby jeden mały 
krok, aby dziewczyna zawisła na pętli. 
Najprawdopodobniej tak właśnie załatwił Piotra i Marka. 

    - Mój mistrz jest z ciebie bardzo niezadowolony - 
powiedział czarownik, odstępując parę kroków i z 
uznaniem podziwiając swoje dzieło. - Przeszkadzasz mu 
w robocie. Na niej zresztą też się zawiódł. W gruncie 

background image

rzeczy go rozczarowała, zbyt szybko ci uległa. Nie 
uważasz, że kobiety są ze swej istoty niewierne? 
Wiarołomstwo leży w ich naturze. 

    Zamknąłem oczy - nie mogłem zrobić nic, jeśli nie 
zdołam wyprowadzić Patrycji z hipnotycznego transu. 
Usiłowałem maksymalnie skupić myśli; potrzebowałem 
bodźców najsilniejszych, najostrzejszych, które 
przenikną przez opary szatańskich omamień. 

    Patrycjo, mówiłem w myślach, gdziekolwiek jesteś, 
wróć do mnie - jesteś mi potrzebna. Pragnę cię, jak 
jeszcze nikogo na świecie. Byłem ślepy i głuchy, ale oto 
odzyskałem wzrok i słuch... - rozpaczliwie szukałem 
właściwych słów... i nagle je znalazłem: Połóż mię jak 
pieczęć na twoim sercu, jak pieczęć na twoim ramieniu, 
bo jak śmierć potężna jest miłość, a zazdrość jest 
nieprzejednana jak Szeol, żar jej to żar ognia, płomień 
Pański. Wody wielkie nie zdołają ugasić miłości, nie 
zatopią jej rzeki. Jeśliby kto oddał za miłość całe 
bogactwo swego domu, pogardzą nim tylko. 

- K

ocham cię - powiedziałem głośno. Bielecki 

popatrzył na mnie z zaciekawieniem. 

    - Już za późno, mój drogi, poza tym wolę młodych i 
ładnych. 

    Nie zwracałem na niego uwagi - sztywna bezwładność 
Patrycji powoli ustępowała: dziewczyna uniosła do góry 
ręce i przetarła twarz, jak po długim i ciężkim śnie. 
Otworzyła szeroko oczy: zobaczyła mnie i błysnął w nich 
na moment strach, a potem wściekłość. Wracała do 
formy. 

    Bielecki też to dostrzegł; otworzył w zdumieniu usta, 

background image

ale jego zaskoczenie trwało krótko. Rzucił się w 
kierunku dziewczyny i usiłował kopniakiem usunąć 
wiadro spod jej nóg. Na to czekałem - wypadłem 
szczupakiem spod ściany i but Bieleckiego, zamiast w 
wiadro, trafił na mój brzuch. Owinąłem się wokół jego 
nóg. 

    - Kopnij go w jaja - wystękałem, czując, że tracę 
oddech. Dzięki Bogu dziewczyna była bystra i szybka - 
ciałem Bieleckiego zarzuciło od uderzenia, złapał się za 
podbrzusze i runął na podłogę. Na nieszczęście Patrycja 
na skutek rozmachu zachwiała się, impet odrzucił ją 
gwałtownie do tyłu i w sekundę potem zleciała z wiadra. 

    Dobrze, że byłem blisko - błyskawicznie podsunąłem 
się ze swoimi plecami, na którym zdążyła oprzeć jedną 
stopę. Obcas wbijał mi się niemiłosiernie w kręgosłup, 
ale miałem to w tej chwili za najmilsze doznanie. Powoli 
wpełzałem pod pętlę, potem zdołałem uklęknąć, tak że 
dziewczyna znalazła się nawet wyżej niż przedtem, gdy 
sterczała na wiadrze. 

    - Powoli rozluźnij pętlę - zakomenderowałem. - Zsuń 
ją z głowy i zejdź ze mnie. 

    Wszystko poszło sprawnie. Patrycja zeskoczyła na 
podłogę, a ja wreszcie mogłem się wyprostować. 
Bielecki nadal leżał skurczony na boku, trzymając się za 
krocze i pojękując. 

    - Dobra robota - pochwaliłem ją. - A teraz wyjmij mi z 
lewej kieszeni kredę i dokładnie go obrysuj. 
Pentagramem, wiesz chyba, jak wygląda. Całe ciało musi 
znaleźć się w Kręgu. 

    Wykonała to bez słowa. Potem znalazła kawałek szkła 
i rozcięła mi więzy na rękach - wyjątkowo solidnie 

background image

zawiązane, oczywiście marynarskie. 

    - Co teraz? - spytała. 

    - Nic, poczekamy - powiedziałem, postawiłem na 
powrót wiadro i usiadłem na nim, rozcierając obolałe 
przeguby. Bielecki powoli dochodził do siebie - kiedy 
zobaczył, że jest uwięziony w Kręgu, zaskowytał 
przeraźliwie. 

    - Ucisz się, duchu nieczysty - rozkazałem. - Mocą 
danej mi władzy nakazuję ci, abyś wyszedł z ciała tego 
człowieka i opuścił ten świat, nie ważąc się nikogo 
więcej niepokoić. 

    Twarz Bieleckiego wykrzywiła się w szyderczym 
uśmiechu; stawała się przy tym coraz mniej jego twarzą, 
tak jakby od środka wypełniał ją zupełnie inny, obcy, 
nieludzki kształt. Skóra rozciągała się, plastyczna i 
posłuszna niewidzialnej formie jak rozgrzany kauczuk, 
broda wydłużyła, rysy wyostrzyły i oto widziałem przed 
sobą plugawe, koźle oblicze Bereshitha Rabby. Demon 
ś

miał się, wystawiając długi, rozdwojony na końcu jęzor. 

Nakreśliłem w powietrzu krzyż. Teraz mi nie ujdzie. 

    - Exorco igitur te per Pentagrammaton, et in nomine 
Tetragrammaton, per Alfa et Omega, ego te exorciso, 
spiritus immunde, Bereshith Rabba... 

    W miarę jak wymawiałem kolejne fragmenty formuły, 
Bereshith wił się wewnątrz Kręgu coraz gwałtowniej, 
jakby przypiekany żywym ogniem. Nie ustawałem, 
egzorcyzmując i kreśląc w powietrzu krzyże, prawie 
wpadając w trans, nie zważając na jego szaleńcze 
podrygi. W pewnym momencie zastygł nieruchomo i 
roześmiał się szyderczo. Drzwi do piwnicy skrzypnęły i 
na korytarzu rozległy się czyjeś szybkie kroki. 

background image

Błyskawicznie oprzytomniałem. Ktoś wszedł mi w 
paradę w najmniej odpowiednim momencie! 

    - Idź, zobacz kto to - krzyknąłem do Patrycji, sam zaś 
zbliżyłem się do Kręgu. Leżące wewnątrz ciało wróciło 
już do normalności, rysy twarzy odtajały i Bielecki 
znowu przypominał siebie, jednak starszego o dziesiątki 
lat, wychudzonego i zwiotczałego. 

    - Kto to był? - spytałem powracającą Patrycję. 

    - Na korytarzu nie ma światła, a ten ktoś bardzo 
szybko uciekał - powiedziała. - Czy stało się coś złego? 

    - Być może - nie chciałem jej mówić, że Bereshith 
Rabba najprawdopodobniej w ostatniej chwili opuścił 
Bieleckiego i wcielił się w inną osobę, jakiegoś łazika, 
którego diabli przynieśli w nocy do podziemi. Czart 
zwiał mi na moment przed wygnaniem go tam, skąd 
przybył. 

    Bielecki siedział nieruchomo w Kręgu i trzymał się za 
głowę. Jeknął raz i drugi, rozpaczliwie, jak ktoś, kto w 
jednej sekundzie utracił wszystko. Zapewne tak było - 
Bereshith Rabba wyjadł go od środka, pozostawiając po 
sobie nicość, pustą skorupę. Biolog wstał i chwiejnym, 
sztywnym krokiem podszedł do odwróconego wiadra. 
Przypominał starego, rozsypującego się manekina. 
Długo, jakby ze zdumieniem, oglądał pętlę. 

    - Chodź - powiedziałem do Patrycji. - Idziemy stąd. 

    - O on? - wskazała z lękiem na Bieleckiego. 

    - Nie jest już groźny, zostawimy go tutaj - wziąłem ją 
za rękę i wyszliśmy do ciemnego korytarza. Słyszeliśmy 
jeszcze, jak Bielecki przesuwa po podłodze wiadro. 
Później zapadła cisza. 

background image

    Korytarz skończył się schodkami, które poprowadziły 
nas do góry. W gmachu właściwej szkoły wynurzyliśmy 
się gdzieś koło sali gimnastycznej; noc minęła i przez 
okna przenikał pierwszy poranny brzask. Szliśmy w 
milczeniu ku wyjściu, kiedy usłyszeliśmy dobiegająy z 
podziemi długi, przeciągły skowyt - tak krzyczała dusza 
przerażona czekająca ją otchłanią, wyjąca ze zgrozy nad 
tym, co zrobiła. Patrycja wzdrygnęła się i mocniej do 
mnie przytuliła. 

    - Nie powinniśmy - szepnęła. - To w końcu człowiek. 

    - To był człowiek - powiedziałem z naciskiem. - Teraz 
jest wyjedzoną skorupą, nie zostało w nim nic, co można 
by ocalić. Dopełnia swój los, na który sam się skazał. 

    Wycie ucichło równie nagle jak się zaczęło. Zapadła 
po nim cisza była wprost bolesna. Patrycja odsunęła się 
ode mnie i zadrżała, jakby od niespodziewanego chłodu. 

    - Powiedz mi, kim ty właściwie jesteś? - wybuchnęła. - 
Raz mi się wydajesz duchem światłości, jedynym 
naprawdę miłosiernym i prawym człowiekiem na ziemi, 
innym razem bestią niewiele lepszą od tych, które 
zwalczasz. Która z twoich twarzy jest prawdziwa? 

    Uśmiechnąłem się gorzko. Dlaczego musiała akurat 
teraz o to zapytać? 

    - Obie, Patrycjo. Jestem taki jak świat, w którym 
przyszło mi działać. To wasze pokolenie założyło sobie 
moralne pieluszki, uczyniło życie łatwym i przyjemnym, 
wszystko stało się proste i dozwolone - nic nie jest już 
według was zbrodnią, co najwyżej dewiacją, usunęliście 
ze swojego słownika pojęcie winy i kary, jako że 
przeszkadza w przyjemnym konsumowaniu. Czy to, że 
zapomnimy o istnieniu zła spowoduje, że przestanie ono 

background image

istnieć? Oto masz podstawowe złudzenie naszego wieku 
- albowiem wasze pieluszki kiedyś przemokną i całe 
zapomnianie zło tryśnie wam w twarz fontanną 
piekielnej siarki. Pytasz, kim jestem - odpowiadam 
zatem: inkwizytorem, czyli tym, który wziął na siebie 
niewdzięczny i niechciany obowiązek oddzielania dobra 
od zła, sądzenia i karania. Tak, masz rację, jestem sędzią 
i katem, bestią i aniołem. 

    Dziewczyna patrzyła na mnie przerażonym wzrokiem, 
tak jakbym zdarł sobie skórę z twarzy i pokazał jej me 
prawdziwe, nagie oblicze. 

    - Kto ci dał prawo... - spytała cicho. - Kto ci dał prawo 
sądzenia i karania? 

    - Leżało bezpańskie na ulicy, więc je sobie wziąłem. 
Ktoś musiał - ludzkość, myśląc naiwnie, że zapomnienie 
o szatanie wystarczy do wyzwolenia od jego władzy, w 
rzeczywistości rzuciła mu się w ramiona - jak myślisz, 
dlaczego przybrał tym razem postać Bereshitha Rabby? 

    - Nie wiem - szepnęła. Szła teraz daleko ode mnie, po 
drugiej stronie korytarza. 

    - To demon pożądliwości, władca najbrudniejszych 
chuci. A pożądanie to ostatnie z uczuć, jakie się ostały w 
tej naszej współczesnej mątwie - pożądamy pieniędzy, 
władzy i żon naszych bliźnich. Z chuci człowiek 
powstaje i przez nią ginie. Jak myślisz, dlaczego 
Bereshith dostał w swoje łapy tego nieszczęśnika? On też 
tylko chciał pofolgować swoim żądzom, z przyjemności 
uczynił swą religię. Tu zjawił się demon z magicznym 
teatrem, z ofertą ucieczki poza czas i przestrzeń, gdzie 
nie obowiązują żadne reguły. Po Bieleckim będą 
następni. 

background image

    Przystanęła - wschodzące słońce wlewało się do 
szkoły przez wysokie, od podłogi do sufitu, okna. 
Wyglądała wspaniale, blada, z włosami w burzliwym 
nieładzie, w ciemnym, pensjonarskim kostiumie - skąd 
wiedziała, że takie lubię najbardziej? W jej wzroku 
wyczytałem żal i współczucie. 

    - Walczysz z wiatrakami, inkwizytorze szalony jak 
Don Kichot - powiedziała miękko. - Jeśli jest tak jak 
mówisz, to świat został już skazany. Czy w ogóle warto 
się szarpać? 

    - Nie potrafię inaczej - patrzyłem na nią i coś ścisnęło 
mnie za serce twardą, szponiastą łapą. Bereshith był 
naprawdę o krok od zwycięstwa. 

    - A to, co mi powiedziałeś, że mnie... To było 
kłamstwo? 

    Przymknąłem oczy, nie chcąc jej widzieć. Odwróciłem 
się do okna i oparłem czoło o szybę. Na policzkach 
czułem pierwsze liźnięcia słonecznego ciepła. 

    - To nie mogło być kłamstwo, Patrycjo. Gdybym choć 
raz świadomie skłamał, Bereshith Rabba miałby teraz 
ucztę z moich kości. Inkwizytorzy nie mogą kłamać. 

    Podeszła do mnie i położyła mi rękę na ramieniu. 

    - A więc? 

    - A więc nic z tego nie będzie. 

    Zbliżyła się jeszcze bardziej; przeklęte zielone oczy, 
ogromne, zachłanne, spragnione, pełne obietnic, kuszące, 
aby zanurzyć się w ich oceanicznej głębi i nigdy więcej 
nie wypływać. 

    - Jeśli miłość jest grzechem - szepnęła - to bądźmy 

background image

grzesznikami. 

    Potrząsnąłem w milczeniu głową. Co prawda 
anonimowa wielbicielka napisała do Norberta w swoim 
liście, że nie ma ograniczeń co do wieku, ważne raczej 
staje się biologiczne nasycenie, ale dla mnie nie było to 
takie oczywiste. Nie chciałem mówić Patrycji, dlaczego - 
ż

e istniało za dużo "za": za młoda, za stary, za bardzo 

inkwizytor, za bardzo czarownica, za dużo do zrobienia, 
za wiele zła, któremu będę musiał stawić czoło. Byliśmy 
oddzieleni od siebie rzeką - co prawda widzieliśmy się z 
przeciwległych brzegów, ale czy to znaczyło, że 
potrafilibyśmy być razem? Trzeba by ją najpierw 
przepłynąć, a tego żadne z nas nie mogło uczynić - a 
może nie chciało? Po co w takim razie żyć złudzeniami? 
Po co kopulować, kiedy nie można kochać? 

    Więcej ze sobą nie rozmawialiśmy - wyprowadziłem 
ją ze szkoły w pełnym słońcu. Na dziedzińcu nie 
zauważyliśmy nikogo, ani Krystyny, ani policji. 
Zaprowadziłem ją na najbliższy postój i wsadziłem w 
ostatnią nocną taksówkę. Kiedy odjeżdżała, odwróciłem 
się, aby nie patrzeć - my, inkwizytorzy, też mamy granice 
wytrzymałości. 

    Następnej taksówki jakoś nie było widać, więc pieszo 
powlokłem się w stronę domu. W mieszkaniu padłem 
ledwo żywy na łóżko. Głowa ciążyła mi jak kamień, oczy 
się kleiły, ale nie sen nie przychodził. Gdy tylko 
przymknąłem powieki, z mroku wyłaniał się 
rozradowany koźli pysk Bereshitha Rabby - siedział 
gdzieś tam ze swoim wirtualnym, magicznym teatrem 
marzeń i czekał na was, libertyni i dziwkarze, alfonsi, 
flagellanci, pederaści, lesbijki, sadyści, masochiści i 
onaniści, sodomici i masturbanci, zboczeńcy i dewianci 

background image

skryci, jawni i dwupłciowi, ludożercy, zbrodniarze i 
grzesznicy mową, myślą, uczynkiem i zaniedbaniem; 
czekał ze swoją magiczną skrzynką na wasz brud, na zło 
leżące gdzieś na dnie, w zapomnianym zakamarku duszy. 
Chce je wyzwolić, aby mogło wreszcie krzyczeć pełnym 
głosem. 

    Bereshith Rabba czeka na Was! 

    Nic więc dziwnego, że nie mogłem spać. 

    Czekał przecież też na mnie.