Linda Howard
Odważni, męscy,
wspaniali
Sunny, dziewczyna
słoneczna
2
PROLOG
Za każdym razem, gdy Chance Mackenzie zjawiał się w
domu, targały nim uczucia najrozmaitsze i nie zawsze łatwe do
określenia. Dwa spośród nich można było jednak śmiało uznać
za dominujące. Wielka radość, której towarzyszyło jednak
pewne skrępowanie, nie pozwalające na szczery, otwarty
entuzjazm. Powód był prosty. Mimo przywiązania do rodziny
Chance Mackenzie najbardziej lubił być sam. Upodobanie do
samotności wyrobiło w nim życie, jego jedyny nauczyciel do
czternastego roku życia. Jeśli życie Chance'a pracowało nad
tym usilnie przez czternaście lat, no to już tak musiało zostać.
Własne towarzystwo odpowiadało mu najbardziej, no i miał
swoje zasady: Nie przejmować się nikim, nikogo nie
absorbować swoją osobą, nie dać się rozpieszczać słodkimi
pytaniami typu:
- Jak się czujesz ? Nie potrzebujesz czegoś?
Pracę wybrał dla siebie aż nadto odpowiednią. Tajny agent
siłą rzeczy musi być człowiekiem zamkniętym w sobie,
zawsze czujnym i nieufnym. Jednym słowem - wszyscy na
odległość.
Wszyscy?- Tak, choć jednak z pewnym wyjątkiem. Chance
od lat kilkunastu miał przecież rodzinę. Taki dziwny, wiecznie
kłębiący się, pokrzykujący i radosny tłumek, wsysający w
siebie. Jedna wielka udręka. Tłumek namolny, zupełnie nie
liczący się z Chance'em Mackenziem, facetem, którego bała się
jak ognia - i całkiem słusznie - większość najgorszych drani
grasujących po świecie.
Oni, ta cała rodzina, nie czuli wobec Chance'a żadnego
respektu. Obściskiwali go, klepali po ramieniu, pokrzykiwali i
stroili sobie z niego żarty. Po prostu kochali go, jakby był
jednym z nich. A on nie był, i ten fakt nigdy nie znikał z jego
świadomości.
Jego dzieciństwo było dalekie od standardów. Przez pierwsze
czternaście lat swego życia był sam. Nie wiedział, gdzie i kiedy
3
się urodził, czy w ogóle dano mu jakieś imię. Nie pamiętał,
żeby kiedykolwiek ktoś się nim opiekował. Pamiętał za to, jak
kradł jabłka w supermarkecie, ledwo wtedy sięgał do skrzynki.
Ile miał lat?- Może trzy albo i mniej. Pamiętał, gdzie sypiał.
Najczęściej kładł się w jakimś płytkim rowie, a w deszcz czy
chłód wkradał się do czyjejś stodoły, magazynu, baraku -
wszystko jedno, byle było sucho i ciepło. Ubranie kradł.
Napadał na chłopców, bawiących się samotnie przed domem, i
ściągał z nich wszystko, co mogło mu się przydać. Na ogół nie
miał z tym problemu, był nadzwyczaj silny, jak na swój wiek.
Z bardzo prostej przyczyny: on zawsze wszystko musiał
zdobywać sam.
Raz tylko, bardzo krótko, towarzyszyła mu inna żywa istota.
Kiedy miał z pięć lat, jakiś bezpański czarno-biały kundel
zaczął chodzić za nim jak cień. W nocy Chance po raz
pierwszy w życiu mógł przytulić się do czyjegoś ciepłego
boku. Po tym psie ma do dziś na dłoni pamiątkę. Kundel ugryzł
go, bo sam miał ochotę na resztki steku, które Chance znalazł
wśród odpadków na tyłach jakiejś restauracji. Chance nie miał
do niego pretensji, pies był tak samo głodny jak on. Musieli się
jednak rozstać, bo trudno zdobyć jedzenie dla jednej osoby, a
co dopiero kraść i dla siebie, i dla psa. Ale Chance zrozumiał
nauczkę. Jeśli chcesz przeżyć, musisz być taki, jak ten pies.
Prawdziwe życie Chance'a zaczęło się w dniu, kiedy Mary
Mackenzie znalazła w przydrożnym rowie nieprzytomnego,
trawionego gorączką chłopca, balansującego już na granicy
życia i śmierci. To, co działo się przez kilka następnych dni
Chance pamiętał jak przez mgłę, ponieważ większość czasu
był nieprzytomny. Obustronne zapalenie płuc miało wyjątkowo
ciężki przebieg. Chance zdawał sobie jednak sprawę, że leży w
szpitalu i to napawało go wielkim lękiem. Niepełnoletni,
bezdomny i bez żadnej tożsamości, czyli idealny przypadek dla
opieki społecznej, a on, odkąd zrozumiał, o co w tym chodzi,
skutecznie wymykał się tej właśnie instytucji. Dlatego teraz,
kiedy na krótko wracał do przytomności, myślał tylko o
4
jednym. Uciekać, uciekać jak najprędzej. Ale jego myśli były
mętne, a ciało zbyt słabe, żeby poddać się jego rozkazom.
W tym szpitalu opiekował się nim anioł o łagodnych
szaroniebieskich oczach i brązowych włosach, przyprószonych
siwizną. Anioł miał chłodne dłonie i głos pełen słodyczy.
Oprócz anioła był tam jeszcze mężczyzna, bardzo wysoki,
barczysty, o ciemnej, surowej twarzy. Pół-Indianin. Ten
mężczyzna wielokrotnie powtarzał jedno jedyne zdanie, które
miało odpędzić od Chance'a strach.
- Nie pozwolimy, żeby oni ciebie zabrali.
Powtarzał to, głośno i wyraźnie, za każdym razem, kiedy
Chance miał przebłysk świadomości. Chance nie wierzył.
Owszem, od dawna już podejrzewał, że sam ma w sobie krew
indiańską, ale to nie powód, żeby temu pół-Indianinowi ufać
bardziej niż przeklętemu kundlowi, przez którego głodował
cały dzień.
Nienawidził, kiedy go dotykali. To oznaczało atak, a on był
zbyt słaby, żeby stanąć do walki i pokonać tych wszystkich
lekarzy i pielęgniarki, którzy bez przerwy szarpali go, kłuli,
przewracali na bok, jakby był kawałkiem bezwolnego mięsa.
Dlatego zaciskał tylko zęby. Wiedział, że teraz, póki jest bez
sił, nie wolno mu się przeciwstawiać. Bo jeszcze go zwiążą i
gdzieś zamkną. Lepiej przeczekać.
Ta pani, ten anioł, była przy nim przez cały czas. Chociaż, na
logikę, musiała od czasu do czasu wyjść z tego szpitala. W
każdym razie, kiedy otwierał oczy, ona była zawsze.
Przemywała mu rozpaloną twarz ręcznikiem zmoczonym w
chłodnej wodzie i wkładała do ust malusieńkie kawałeczki
lodu. Kiedy ból rozsadzał mu głowę, głaskała go po włosach i
po czole. Pierwszy raz umyła Chance'a pielęgniarka. Był
przerażony. Od tej chwili myła go pani-anioł i on znosił to o
wiele lepiej. Krzątała się koło niego bez przerwy i zawsze
wiedziała, co należy zrobić. Poprawiała poduszki, zanim
zdążył pomyśleć, że jest mu niewygodnie. Regulowała
ogrzewanie, a on jeszcze nie poczuł, czy jest za gorąco czy za
zimno. Masowała mu nogi, kiedy w tej gorączce bolało go
5
dosłownie wszystko. Nie spoczęła ani na minutę, wlewając w
niego całe morze ciepła i troskliwości. Jakby w ciągu tych
kilku dni chciała mu dać jak najwięcej matczynej opieki, której
on nigdy nie miał.
Któregoś dnia to polubił. Chłód dłoni na rozpalonym czole,
cichy, melodyjny głos, którego nasłuchiwał, kiedy nie był w
stanie unieść ciężkich powiek. Kiedyś przyśniło mu się coś
niedobrego. Obudził się z krzykiem, a ta pani przytuliła go i
głaskała, jakby był jej małym dzieckiem. Cały czas mówiła, tak
cichutko, on powoli uspokajał się i zapadał w sen. Po raz
pierwszy w życiu poczuł się tak jakby... bezpiecznie.
Był zdumiony - i dziwi się do dziś - że Mary Mackenzie jest
osobą filigranową. Ktoś o tak potężnej sile woli powinien mieć
dwa metry wzrostu i ponad sto kilo mięśni. Wtedy łatwiej
byłoby zrozumieć, jakim sposobem Mary udało się omotać
cały personel szpitalny, no i Chance'a. Przewyższał ją już
wtedy co najmniej o głowę, ale to nie miało żadnego
znaczenia. Coraz bardziej się poddawał, coraz bardziej miękł w
środku - przerażony, wyczuwał bowiem instynktownie, że
oddanie się pod czyjąś opiekę oznacza uległość. Zanim jednak
odzyskał siły na tyle, żeby zwiać ze szpitala, zdążył już
pokochać tę kobietę, która sama zdecydowała, że zostanie jego
matką. Pokochał ślepą, ufną, bezradną miłością małego
dziecka.
Prosto ze szpitala Wolf i Mary zawieźli go na wzgórze
Mackenziech, zwane przez nich Wzgórzem Spełnionych
Nadziei. Otworzyli przed nim drzwi swego domu, swoje
ramiona i serca. Na zawsze. Bezimienny chłopiec umarł
tamtego dnia, w przydrożnym rowie, a narodził się Chance
Mackenzie. Ten dzień bowiem Chance wybrał sobie jako dzień
swoich urodzin.
Od chwili, gdy przestąpił próg domu na Wzgórzu Nadziei
Mackenziech, zmieniło się wszystko. Przedtem nie miał nic,
teraz nie brakowało mu niczego. Zawsze chodził głodny, teraz
jadł, ile dusza zapragnie. Zawsze mu się wydawało, że on wie
bardzo mało, a tu, w tym domu, wszędzie były książki. Mary
6
Mackenzie była belferką do szpiku swoich drobnych kości i
niemal od pierwszego dnia zaczęła wlewać w niego wiedzę, jak
najwięcej, ile tylko dał rady wchłonąć.
Chance dotychczas sypiał, kiedy chciał, byle tylko miał się
gdzie położyć. Teraz dostał swój pokój, sypiał w swoim
własnym łóżku. Dostał również ubranie, nowe, kupione
specjalnie dla niego. Nikt przedtem tych ubrań nie nosił, i on
wcale nie musiał ich ukraść.
Nastąpiła jeszcze jedna zmiana, najistotniejsza.
Nagle został otoczony rodziną. Miał matkę, ojca i braci, ni
mniej ni więcej - czterech, poza tym młodszą siostrę, jedną
bratową i malutkiego bratanka. Wszyscy, od pierwszego dnia,
traktowali go tak, jakby był wśród nich zawsze. Nikt nie bał się
go dotknąć. Mary, teraz jego mama, robiła to niezliczoną ilość
razy w ciągu dnia. Głaskała go, poklepywała, odgarniała włosy
z czoła, wieczorem przychodziła pocałować go na dobranoc.
Maris, siostra, drażniła się z nim, jak ze wszystkimi braćmi,
potem nagle chudymi rączkami obejmowała go wpół i
oznajmiała radośnie:
- Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że jesteś nasz!
Przez pierwsze czternaście lat swego życia Chance nauczył
się, że nikomu nie należy ufać, a przywiązanie do kogoś czyni
człowieka bezbronnym. Tej prawdy nie zapomniał, mimo to
nie był w stanie powstrzymać się od kroku bardzo
nierozważnego, choć do dziś traktował to jako oznakę słabości.
Wszystkich Mackenziech obdarzył miłością. Kochał ich,
potrzebował i tylko wśród nich czuł się naprawdę rozluźniony i
bezpieczny. A obiektów do kochania przybywało, jego
przybrani bracia żenili się i nowe pokolenie Mackenziech w
zastraszającym tempie zwiększało swoją liczebność. Pierwszy
był John, pierworodny syn Joego i Caroline, prawie osesek,
kiedy Chance przybył do domu na wzgórzu. Wkrótce jednak na
świecie pojawiły się kolejne maleństwa i Chance, nie wiadomo
kiedy, nauczył się sprawnie zmieniać pieluszki, karmić butelką
i wzruszać, ściskając w dłoni tłuściutkie paluszki, których
właściciel z przejęciem ćwiczył pierwsze kroki. Teraz w sumie
7
miał dwunastu bratanków i jedną małą bratanicę, która, ku
uciesze całej rodziny, wchodziła mu po prostu na głowę.
Tym niemniej, każdy przyjazd do domu kosztował go trochę
nerwów. Choć tęsknił za rodziną, to jednocześnie okropnie się
bał... O, tak. Bał się panicznie, żeby ich nie stracić, bo nie
potrafiłby już żyć bez tego ciepła, którym rodzina Mackenziech
otuliła go kilkanaście lat temu.
8
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Chance kochał motory, a najbardziej swoją własną, ryczącą
bestię, która niosła go teraz wąską drogą, wijącą się wśród
wzgórz. Uwielbiał wiatr, rozwiewający włosy, uwielbiał pęd i
przechylanie się na zakrętach, tak zgodne, jakby on i maszyna
stanowili nierozerwalną całość. Upajał się głębokim
dudnieniem, czasami leciutko pokasłującym i wysyłającym do
jego ciała rozkoszne wibracje.
Żaden motocykl na świecie nie brzmi tak jak Harley.
Jeszcze jeden zakręt i zobaczył przed sobą cel swojej
podróży. Dom Zane'a, raczej nietypowy. Duży - pięć sypialni i
cztery łazienki - ale sprawiający pozory mniejszego, ponieważ
część pomieszczeń ukryto pod ziemią. Z okien - szyby ze szkła
bezodpryskowego - widać było dokładnie całą okolicę, podjazd
tylko z jednej strony. Drzwi wejściowe pancerne, zamki
najnowocześniejsze,
ściany
zewnętrzne
wzmocnione
specjalnymi płytami, w suterenie zapasowy generator i wiele
jeszcze innych rozwiązań, na wypadek, gdyby trzeba było się
ukryć albo uciekać. Naokoło domu czujniki, wychwytujące
najmniejszy ruch.
Zane, naturalnie, nie więził swojej rodziny, ale środki
ostrożności uważał za niezbędne. Poza tym Zane taki właśnie
był. Zawsze przezorny, przygotowany na każdą krytyczną
sytuację i z planem alternatywnym na podorędziu.
Chance wyłączył silnik i powoli przejechał ręką po
potarganych włosach, dając sobie sekundę na wyciszenie.
Potem energicznie kopnął podpórkę, Harley stanął stabilnie i
Chance zeskoczył, bardziej jak z konia niż z motocykla. Wyjął
z kufra cienką teczkę i szybkim krokiem wszedł na obszerną,
zacienioną werandę.
Była dopiero połowa sierpnia, dzień bardzo ciepły, niebo
błękitne, bez jednej chmurki. Na zielonym pastwisku konie
leniwie poszczypywały trawę. Kilka z nich podeszło dostojnie
do ogrodzenia, ich wielkie czarne oczy wlepione były w
hałaśliwy stwór, który przed chwilą wtoczył się na podjazd.
9
Wśród kwiatów Barrie uwijały się pracowite pszczoły, z dala
dobiegał śpiew ptaków. Piękne, zielone wzgórza Wyoming. To
strony rodzinne, bo niedaleko stąd, na Wzgórzu Mackenziech,
stoi inny dom, rozłożysty, w którym podarowano Chance'owi
normalne życie i wszystko, co miało teraz dla niego jakieś
znaczenie.
– Cześć! Wchodź! - rozległ się w domofonie niski, spokojny
głos Zane'a. - Jestem w gabinecie.
Chance wszedł do środka. Jego nogi w solidnych butach
prawie bezszelestnie sunęły korytarzem. Cisza panowała w
domu idealna, a więc Barrie z dzieciakami musiała dokądś
pojechać, bo inaczej Nick biegłaby już do niego w podskokach.
Drzwi do gabinetu, o dziwo, były zamknięte. Chance
przystanął, posłuchał chwilę i nie pukając, otworzył drzwi.
Zane siedział za biurkiem. Komputer był włączony, przez
otwarte okno wpadało do pokoju świeże, nagrzane słońcem
powietrze. Powitał brata ciepłym uśmiechem, nieczęsto
pojawiającym się na jego marsowym obliczu.
-Uwaga – mruknął. - Oni tu są!
Chance odruchowo spojrzał w dół, sprawdzając podłogę.
Teren był czysty.
-Są pod biurkiem - wyjaśnił Zane. - Ukryli się przed tobą.
Chance ze zdziwieniem uniósł brwi. Z tego, co wiedział,
dziesięciomiesięczne bliźniaki nie miały zwyczaju chować się
przed nikim i przed niczym. Spojrzał jeszcze raz w dół, jeszcze
bardziej uważnie i dojrzał dziesięć pulchnych paluszków.
-No, niestety, nie są jeszcze w tym dobrzy - stwierdził z
uśmiechem. - Widzę ich.
-Stary, oni dopiero zaczęli trenować! Ćwiczą od tygodnia. A
najpilniej atak.
-Atak!
-Zgadza się. Ty stój i nie ruszaj się z miejsca. Zaraz ciebie
zaatakują, a dokładniej, twoje nogi.
-Czy program szkolenia obejmuje gryzienie?
-Na razie nie.
10
-Całe szczęście. Powiedz jeszcze tylko, co będzie, jeśli atak
się powiedzie
-Chłopaki zwykle tylko atakują. Potem wycofują się i
naturalnie ryczą ze śmiechu. Chociaż...
Zane w zamyśleniu potarł brodę.
-Jest jeszcze jeden wariant. Siądą na twoich stopach. Żeby
ciebie unieruchomić, rozumiesz?- Chociaż nie jestem tego
pewien, oni stanowczo wolą stać, niż siedzieć...
W tym momencie nastąpił atak. Chance, mimo że Zane go
uprzedził, był nieco zdumiony. Oba berbecie poruszały się
wyjątkowo cicho i trudno było nie podziwiać ich precyzji.
Wysunęli się spod biurka jednocześnie, przemknęli po dywanie
jak dwie jaszczurki i z triumfalnym okrzykiem zaatakowali
wuja. Malec z lewej ciężko klapnął na jego stopie, malec z
prawej wczepił się rączkami w dżinsy i zaczął się podciągać.
Naturalnie, obaj napastnicy przez cały czas zanosili się od
śmiechu.
-Jak młode wilczki - stwierdził z pełnym uznaniem Chance i
rzuciwszy teczkę na biurko, pochylił się, aby obu wojowników
przetransportować w górę. Pousadzał ich sobie na obu rękach,
prawej i lewej, i z rozczuleniem spoglądał na identyczne
pucołowate buzie, uśmiechające się do niego radośnie.
Cameron i Zack natychmiast przystąpili do realizacji nowych
zadań, to znaczy rewizji, czyli sprawdzania zawartości
kieszonek koszuli tudzież szarpania wuja za uszy i
poklepywania go po twarzy.
-Ależ oni wyrośli! - z podziwem powiedział Chance, kręcąc
głową na wszystkie strony. - A ważą już chyba tonę!
-Prawdziwe chłopaki - oświadczył z dumą Zane. - Prawie
dogonili Nick. Mała waży trochę więcej, ale oni i tak wydają
się ciężsi.
Bliźniacy już teraz wyglądali jak mężczyźni z rodu
Mackenziech. Wysocy i mocno zbudowani. A Nick wdała się
w filigranową babcię Mary.
11
-Gdzie Barrie i Nicki - spytał Chance, któremu do pełnego
szczęścia brakowało pięknej bratowej i żywej jak srebro
bratanicy.
Zane westchnął ciężko.
-Lepiej nie pytaj! Mieliśmy kryzys obuwniczy.
-Co? Jaki kryzys? - dopytywał się zaciekawiony Chance,
rozsiadając się na krześle. Każdy z bliźniaków dostał do swej
dyspozycji jedno z kolan wuja. Znudzeni ciąganiem go za
uszy, malcy zajęli się teraz sobą. Pogadywali coś w języku
zrozumiałym tylko dla siebie, łapali się za rączki. Chance
głaskał ich bez przerwy, ale malcom nie przeszkadzało to w
zabawie. Wszystkie dzieci w rodzinie Mackenziech
przyzwyczajone były do czułego dotyku dorosłych rąk.
Zane znów westchnął i usiadłszy w krześle wygodniej,
założył sobie ręce za głowę.
-No, to posłuchaj. Wyobraź sobie, że masz w domu trzyletnią
pannę, a ona, z kolei, ma lakierki. Czarne, błyszczące, uwielbia
zadawać nimi szyku w niedzielę. I wszystko jest dobrze,
dopóki nie popełnisz poważnego błędu taktycznego. Pozwalasz
jej, i to właśnie w niedzielę, obejrzeć w telewizji „Czarownika
z krainy Oz”.
Bystry umysł Chance'a natychmiast połączył oba fakty i
wysnuł logiczny wniosek. Nick zapragnęła mieć butki
czerwone.
-Czym załatwiła te lakierki?
- No, jak to? Wiadomo, że szminką.
Tego też mógł się domyśleć. Tak się jakoś złożyło, że prawie
każdy z nowego pokolenia Mackenziech miał wpadkę ze
szminką. Coś w rodzaju nowej rodzinnej tradycji,
zapoczątkowanej przez Johna, który ulubioną szminką matki
namalował na ojcowskim mundurze dodatkową baretkę.
Caroline się wściekła. Szminka była do wyrzucenia, a
znalezienie nowej, identycznej, wymagało więcej zachodu niż
starcie kilku plamek z munduru męża.
12
-A nie mogliście po prostu zetrzeć tej szminki? - spytał
Chance, zestawiając trochę już za bardzo rozbrykanych
chłopców na podłogę.
-Jasne, że mogliśmy, ale było za późno, ponieważ Nick sama
zastosowała środki zaradcze i wsadziła lakierki do zmywarki.
Spojrzał na brata, brat na niego i obaj wybuchnęli głośnym
śmiechem.
-Wczoraj Barrie kupiła nowe lakierki. Niestety, Nick
spojrzała na nie tylko raz, nie chciała nawet przymierzyć.
Powiedziała, że są bardzo brzydkie.
-Raczej „baldzo bzydkie" - poprawił z uśmiechem Chance.
-Zgadza się. Ale z jej wymową jest coraz lepiej. Nick ćwiczy
wymowę „r" bardzo gorliwie, powtarza w kółko różne wyrazy,
rozumiesz, te, które dla niej są najważniejsze. Cukierek,
rowerek i tak dalej.
-Rozumiem. A teraz obie panie są na zakupach?
-Tak. Trzeba kupić małej czerwone lakierki. - Zane czujnym
wzrokiem omiótł pokój. Chłopcy byli na zwiadach, czyli sunęli
na czworakach po dywanie. Musieli jednak być spragnieni
ojcowskiej uwagi, bo gdy tylko Zane spojrzał, obaj, jak na
komendę, klapnęli pupami o podłogę i zapłakali. Krótko, po
męsku i ostrzegawczo. A potem wlepili oczy w swego tatę.
-Pora karmienia - zakomunikował Zane i przekręciwszy się w
obrotowym krześle, sięgnął po butelki z podgrzewacza,
ustawionego na stoliku za biurkiem.
-Łap, którego chcesz - rzucił do brata, podając mu butelkę.
-Jak zwykle. Przygotowany na każdą ewentualność - mruknął
Chance i zgarnął z podłogi jednego z bliźniaków. Zanim
wetknął mu do ust smoczek, spojrzał uważnie na nachmurzoną
buzię. Tak, to Zack. Czyli ten, którego chciał złapać. Chance
rozpoznawał bliźniaków bez trudu, jak zresztą i wszyscy
pozostali członkowie rodziny. A chłopcy podobni byli jak dwie
krople wody. Pediatra sugerował, że może nałożyć im na nóżki
znaki identyfikacyjne, co było zupełnie niepotrzebne. Chłopcy,
choć pod względem fizycznym identyczni, różnili się nieco
charakterami. I dla rodziny była to wystarczająca wskazówka.
13
Chance patrzył z rozczuleniem na małego, cieplutkiego
żarłoka na swoim ręku, na okrągłą główkę pokrytą ciemnymi
jedwabistymi włoskami. Czysta przyjemność, a przecież kiedyś
był zupełnie innego zdania. Pierwszym niemowlęciem, które
wziął na ręce, był John, i to John w sytuacji bardzo krytycznej,
ponieważ wyrzynały mu się zęby. Chance był u Mackenziech
zaledwie od kilku miesięcy, nadal był czujny, nieufny, choć
zwalczył już w sobie tę przemożną chęć, aby rzucać się na
każdego, kto go dotknął. A Joe i Caroline przyjechali do
rodziców z wizytą. Kiedy stanęli w drzwiach, z ich min od razu
można było wywnioskować, że podróży nie mieli przyjemnej.
Nawet Joe, zwykle tak opanowany, nie ukrywał frustracji, a
piękna, szykowna Caroline - tym razem w stroju zmiętym i z
potarganymi włosami - była kompletnie roztrzęsiona. Przecież
działała według swoich zwykłych zasad. Nie tracić zimnej krwi
i logika przede wszystkim. A John wrzeszczał nadal.
Półprzytomne spojrzenie Caroline przemknęło po obecnych i
spoczęło na twarzy nowego członka rodziny Mackenziech.
- Weź go, błagam - powiedziała, składając dziecko w
ramionach Chance'a. - Ty na pewno go uspokoisz.
Naturalnie spanikował i omal nie upuścił Johna. Nigdy
przedtem czegoś takiego nawet nie dotknął, a co dopiero
trzymać w rękach. Był przerażony i zdumiony, że ta dama
swego wypieszczonego synka zdecydowała się powierzyć
właśnie jemu, półdzikiemu, bezdomnemu chłopakowi z
domieszką krwi indiańskiej. Stał nieruchomo, trzymając Johna
w wyciągniętych przed sobą rękach. I nagle zapadła
błogosławiona cisza. Prawdopodobnie dlatego, że Chance po
prostu zaciekawił Johna. Malec zamilkł więc i wpatrywał się w
niego okrągłymi oczkami, dodatkowo kopiąc nóżką.
Chance doskonale wiedział, że takie maleństwa ludzie
sadzają sobie na ręku. Zrobił więc to samo, powolutku,
ostrożnie i zachęcony sukcesem, spróbował wytrzeć ślimakiem
obślinioną buzię malca. John jakby tylko na to czekał. Jego
umęczone szczęki z całej siły zacisnęły się na kciuku Chance'a.
Dwa słodkie ząbeczki, które zdążyły już przebić dziąsła, były
14
ostre jak u wiewiórki. Chance aż podskoczył. Z odsieczą
pospieszyła Mary. Uwolniła palec Chance'a, a John - w zamian
za palec, który tak świetnie zastępował gryzaczek - dostał do
żucia ręcznik, zmoczony w wodzie. Chance miał cichą
nadzieję, że jego przygoda z Johnem dobiegła końca. Niestety,
wszyscy dziwnie byli przekonani, że nikt tak nie zajmie się
Johnem jak właśnie on. Skończyło się na tym, że Chance nosił
Johna i nosił, pokazując mu w pokoju różne rzeczy, które
wydawały mu się godne uwagi. A Johna interesowało
wszystko i każdy obiekt oglądał z wielką uwagą, nie przestając
ani na chwilę żuć ręcznika.
To było pierwsze szkolenie Chance'a, jeśli chodzi o
niemowlęta. Od tej chwili wykorzystywany był bezwstydnie i
właściwie na bieżąco, ponieważ jego bardzo męscy bracia i
płodne bratowe byli niezmordowani w produkowaniu
malutkich słodkich istotek. A ostatni rzut, czyli trójka dzieci
Zane'a i Barrie, zawojowała Chance'a bez reszty.
-Wiesz, że Maris jest przy nadziei?- - spytał Zane.
-Nie może być!
Chance uśmiechnął się z zadowoleniem. Nareszcie! Ich
młodsza siostra wyszła za mąż równo dziewięć miesięcy temu i
zaczynała się już zastanawiać, czy Pan Bóg w ogóle zechce
obdarzyć ją potomstwem.
-Kiedy ma termin?
- W marcu. Maris mówi, że do tego czasu zdąży oszaleć.
Podobno Mac ani na minutę nie spuszcza jej z oczu.
Mac MacNeil był jedynym mężczyzną na świecie, który od
samego początku w towarzystwie Maris czuł się pewny i
swobodny. I to był jeden z powodów, dla którego Maris
pokochała go tak bardzo i pozwoliła się poskromić. Dla niej
sprawa była jasna. Jeśli Mac zdecydował, że ciężarna Maris nie
będzie jeździła teraz za bydłem - a Maris przecież gotowa była
i jeść, i spać w siodle - to po prostu tak będzie.
-Chance? Może powiesz mi teraz, o co tu chodzić - Zane
spojrzał wymownie na teczkę, rzuconą na biurko.
15
Chance wiedział, że brat nie pyta tylko o zawartość teczki.
Zane doskonale się orientował, że Chance teoretycznie
powinien być teraz we Francji, chciał więc wiedzieć, dlaczego
Chance przyjechał niespodziewanie, nie wykonując przedtem
nawet zwykłego telefonu.
-Nie chciałem ryzykować - powiedział Chance. - Boję się
przecieków.
-Podejrzewasz kogoś?
-Nie. Ale wolę dmuchać na gorące. Bo nikt, oprócz ciebie i
mnie, nie powinien o tym wiedzieć.
-O czym?
-O tym, że Crispin Hauer ma córkę.
Zane nie zmienił wygodnej pozycji w krześle, ale jego twarz
stężała. Crispin Hauer od lat zajmował pierwsze miejsce na ich
liście najbardziej niebezpiecznych terrorystów i od lat cały
sztab najlepszych ludzi próbował go rozpracować. Jak
dotychczas, bez rezultatu. Hauer nadal był w tym samym
stopniu niebezpieczny, co nieuchwytny.
Wiadomo było, że trzydzieści pięć lat temu Hauer ożenił się z
Pamelą Vickery, ślub brał w Londynie. Jego żona jednak w
pewnym momencie po prostu znikła, przepadła bez śladu i
Chance, jak zresztą wszyscy, przypuszczał, że umarła -
śmiercią naturalną albo też pomógł jej w tym małżonek lub
któryś z jego wrogów.
-Kto to jest - spytał krótko Zane.
-Sonia Miller. Jest tutaj, w Stanach.
-Słyszałem niedawno to nazwisko.
-Zgadza się. Ona jest tym kurierem, któremu w Chicago
rzekomo zrabowano przesyłkę. Pamiętasz, te ważne
dokumenty na temat przestrzeni powietrznej.
Zane, kiedy słuchał, słyszał każde słowo.
-Rzekomo - powtórzył. - Sądzisz, że to było ukartowane?
-Bardzo możliwe, że była w zmowie z ojcem.
-Myślisz, że Hauer poszedłby na takie ryzyko?
Przecież wiadomo, że po zaginięciu tak ważnych
dokumentów kurier sprawdzany jest bardzo dokładnie.
16
-Prawdopodobnie sądził, że do niczego nie dojdziemy. Ale
stało się inaczej. Najpierw wszystko było niby cacy. Sonia
Miller, córka Hala i Eleonor, oboje rodzice czyściutcy. Ale
kiedy usiłowałem ściągnąć metrykę urodzenia Soni, okazało
się, że takowa metryka jest niedostępna, bo dziecko zostało
zaadoptowane. Hal i Eleonor własnych dzieci nigdy nie mieli.
No to pozwoliłem sobie sprawdzić, kim byli prawdziwi rodzice
ich przybranej córki.
-Udało ci się ? - No, no...
Zane nie krył podziwu. Plików adopcyjnych strzeżono
teraz bardzo gorliwie ze względu na ochronę danych
osobowych. Otwarcie takiego pliku było nie lada wyczynem, i
to wyczynem raczej ryzykownym.
-Mam nadzieję, że nie zostawiłeś żadnych śladów?
-Bez obaw, nikt nie będzie miał o nic pretensji. Najpierw
przeszedłem przez kilka stacji przekaźnikowych, a potem
włamałem się do urzędu skarbowego i dopiero z ich systemu
wszedłem do pliku adopcyjnego.
-Chytrze. Nikt nie będzie chciał zadzierać z ludźmi od
podatków.
-Otóż to. W każdym razie wiem już teraz na pewno. Sonia
Miller jest córką Hauera.
Tymczasem Zack zdążył wypić swoje mleko i, spracowany
bardzo, złożył główkę na ramieniu wuja. Chance podniósł
dziecko i poklepując delikatnie po pleckach, dalej wyłuszczał
sprawę bratu.
-Panna Miller pracuje jako kurier od ponad pięciu lat. Ma
mieszkanie w Chicago, ale bywa tam bardzo rzadko, tak
przynajmniej mówią sąsiedzi. A ja jestem prawie pewien, że
ona współpracuje z ojcem.
-Rozumiem.
Zane w zamyśleniu pokiwał głową. Tak, ten wariant należy
uznać za najbardziej prawdopodobny. W ich zawodzie zawsze
trzeba zakładać najgorsze, tylko wtedy można przygotować się
odpowiednio do działania.
17
-Masz jakiś pomysł?- - spytał, odstawiając pustą butelkę na
biurko i zabierając się za poklepywanie małego Camerona.
-Jasne. Po nitce do kłębka. Trzeba zawrzeć znajomość z
panną Miller i zdobyć jej zaufanie.
-Podejrzewam, że nie jest to osoba skłonna do zawierania
znajomości. O zdobyciu zaufania nie wspomnę.
-Mam pewien plan - oświadczył Chance, uśmiechając się pod
nosem. Bo to zdanie zwykle mówił Zane.
Zane chyba też chciał się uśmiechnąć, ale w tym momencie
zapiszczał alarm i Zane szybko spojrzał na mały monitor.
-Trzymaj się, bracie. Barrie i Nick wchodzą już do domu.
Faktycznie. W sekundę później trzasnęły frontowe drzwi i w
całym domu rozległ się radosny krzyk:
-Ujek Dance! Ujek Dance!
Małe nóżki nieuchronnie zbliżały się do gabinetu.
Chance zapobiegawczo oparł się mocniej w krześle. Nick
zwykle witała go nieco gwałtownie. Tym razem też, ale na
szczęście zanim został zmiażdżony, zdążył chwycić ją wolną
ręką i wciągnąć na kolana.
-Ujek Dance, ujek - szczebiotała rozpromieniona
dziewczynka, kiedy całował jej pulchny policzek.
- Zostaniesz u nas długo, plawda?
- Niestety, nie. Tylko kilka dni.
Nick była już wystarczająco duża, aby zauważyć, że wujek
znika z jej życia na bardzo długo, a pojawia się, niestety, na
krótko. Tym razem też tak miało być i dlatego Nick
posmutniała. Ale tylko na sekundę.
-Ujku? Dasz mi pojeździć na twoim moto...moto...moto...ru?
Ta prośba natychmiast obudziła w wujku największą
czujność.
-Nie, skarbie. To znaczy, możesz wsiąść na mój motor,
oprzeć się o niego, posadzić na siodełku swojego misia. Ale
tylko wtedy, kiedy wujek będzie razem z tobą. Rozumiesz?
Małej Nick zawsze trzeba było stawiać sprawę jasno. Ta
dziewczynka, mały diabełek, o dziwo, rzadko kiedy nie
stosowała się do wyraźnie wydanych poleceń.
18
A Chance przypomniał sobie o jeszcze jednej pokusie.
-Aha, i nie wolno sadzać na motorze ani Zacka, ani
Camerona.
Nie sądził, żeby Nick dała radę podnieść któregoś ze swoich
mocarnych braciszków, wolał jednak nie ryzykować. Jego
przezorność spotkała się z uznaniem.
-Dzięki - powiedziała Barrie, posyłając mu od progu
promienny uśmiech. - Witaj, Chance!
Pocałowała go serdecznie w policzek i wyjęła z jego ramion
już zasypiającego Zacka.
-Misja zakończona?- - spytał Zane, nie odrywając oczu od
rudowłosej żony. A wyraz tych oczu był jednoznaczny. To, co
te oczy widziały, podobało mu się bardzo.
-Tak, i można powiedzieć, że z powodzeniem - mówiła
wesoło Barrie. - Panienka troszkę grymasiła, ale udało nam się
dojść do porozumienia.
-Ujku... Ciepłe rączki Nick objęły twarz Chance'a.
-A może ty pojeździsz na moim lowelku, a ja...
-To bardzo miło z twojej strony, kotku - powiedział Chance
najcieplej, jak potrafił. - Ale ja nie zmieszczę się na twoim
rowerku, jestem za duży. A ty za mała, żeby jeździć na
Harleyu.
-A kiedy będę mogła?
-Kiedy dostaniesz prawo jazdy.
Nick posmutniała i wsadziwszy paluszek do buzi, nie
odzywała się ani słowem, zastanawiając się prawdopodobnie,
co to jest to prawo jazdy.
-Nick ? - Co ja widzę? Ty masz nowe buciki!
Nick rozpromieniła się i natychmiast zademonstrowała jeden
z nowych bucików, omal nie kopiąc Chance'a w nos.
-Ładne, plawda ?
-Śliczne. I takie błyszczące, można w nich się przejrzeć.
Chance pochylił się na butkiem i zaczął stroić zabawne miny.
Nick zachichotała.
-Chance, zostaniesz tu chwilę z Nick? – spytał Zane, wstając
z krzesła. - A my z Barrie położymy chłopaków spać.
19
-Jasne.
Nick nietrudno było czymś zająć, zawsze była chętna do
zabawy albo pogawędki. Teraz też buzia jej się nie zamykała.
Przekazała wujkowi jeszcze garść informacji na temat nowych
bucików, i nowych koni dziadka, powtórzyła również, co
powiedział tatuś, kiedy uderzył się młotkiem.
-Mówił baldzo bzydkie wylazy. Do diabła, cholela, du...
-Nick! Przestań!
-To jak powiedzieć, co tatuś powiedział-Chance westchnął.
-A czy tatuś wie, że to brzydkie wyrazy? Nick energicznie
pokiwała główką.
-Wie. Tatuś zna wszystkie.
-Rozumiem. Poproszę, żeby mi powiedział, jakie to wyrazy. I
będę wiedział, których nie mówić. Zgoda?
-Zgoda. Ale nie bij go mocno.
-Bić? A dlaczego?
-Bo tatuś mówił tak tylko wtedy, kiedy młotek go udezył.
Wtedy tatuś je powiedział.
Chance zakasłał nerwowo, dzięki czemu udało mu się nie
roześmiać. Język Zane'a, faceta z SEAL-u, był jędrny i słony
jak morze, ale takiego języka Zane używał wyłącznie w
męskim gronie. Nie na darmo Mary włożyła wiele wysiłku w
wychowanie swoich dzieci. I kiedy ten cholerny młotek omal
nie zmiażdżył mu palca, Zane na pewno był przekonany, że w
pobliżu nie ma ani kobiet, ani dzieci. Niestety, gdzieś w
okolicy znajdowała się Nick i teraz należy tylko mieć nadzieję,
że mała, zanim pójdzie do przedszkola, zapomni, co mówi
tatuś, kiedy bije go młotek.
-No, jak tam? - pytał Zane, stając w progu. - Zabawiałaś
wujka?
-Tak! - radośnie pisnęła Nick. - Powtórzyłam mu wszystkie
twoje bzydkie wyrazy. Te, co je powiedziałeś, jak udezył cię
młotek.
-Co?!
20
Na zwykle opanowanej twarzy Zane'a malował się wyraz
prawdziwej rozpaczy. A Nick wsadziła paluszek do buzi i
milczała dyplomatycznie, spoglądając w sufit.
-Nick! Chodź tu do mnie.
Wziął ją na ręce i spytał bardzo poważnym głosem:
-Nick? Naprawdę powtórzyłaś wujkowi te brzydkie wyrazy?
Bródka nieco zadrżała, ale dziewczynka bohatersko skinęła
główką.
-A więc trudno. Dziś wieczorem nie będzie opowiadania
bajek - oświadczył Zane surowym głosem. - I obiecaj, że
nikomu więcej nie będziesz takich wyrazów powtarzać.
-Pseplasam - szepnęła skruszona Nick i objąwszy ojca za
szyję, ukryła główkę na jego ramieniu.
-Już dobrze, córeńko. Wiem, że jest ci przykro i wierzę, że
dotrzymasz obietnicy.
Pogłaskał małą po pleckach, pocałował w główkę i postawił
na podłodze.
-Biegnij teraz do mamy!
Nick, już rozpogodzona, wybiegła w podskokach na korytarz.
-Szlaban na opowiadanie bajek? - spytał zaciekawiony
Chance. - Zwykle rodzice zabraniają dzieciom oglądać
telewizję.
-A my nie. Specjalnie staramy się nie traktować telewizji jak
czegoś szczególnie cennego. Dzięki temu może dzieciaki nie
zapadną na „chorobę telewizyjną". A co ciebie to tak
interesuje? Szykujesz się do roli ojca?
-Ojca? Nigdy! Chyba że w przyszłym życiu.
-Ej że! Każdego kiedyś dopadnie.
-Spokojna głowa! A teraz...
Chance spojrzał wymownie na teczkę leżącą na biurku.
-A teraz, bracie, zabierajmy się do roboty!
21
ROZDZIAŁ DRUGI
Dokładnie według zwariowanych zasad z książeczki pana
Murphy'ego. Tylko on mógłby coś takiego wymyślić. Sunny,
pełna gorzkich myśli, po raz setny poprawiła się na
plastikowym krzesełku w poczekalni na lotnisku w Salt Lakę
City. Już piątym lotnisku tego dnia. Naturalnie, że z Atlanty
miała lecieć prosto do Seattle. Lot odwołano, ponoć ze
względów technicznych. Pasażerom zaproponowano inne
połączenia, niestety, żaden z samolotów nie zamierzał
wylądować w Seattle. W rezultacie Sunny najpierw poleciała
do Cincinnati, z Cincinnati do Chicago, z Chicago do Denver i
z Denver do Salt Lakę City. No, cóż.... przynajmniej
konsekwentnie przemieszczała się w kierunku zachodnim i
zawsze jest nadzieja, że ten ostatni z rzędu samolot dowiezie ją
na miejsce przeznaczenia, od którego dzieliło ją jeszcze ponad
tysiąc kilometrów. Chociaż, zważywszy wypadki dzisiejszego
dnia, prędzej należałoby się spodziewać katastrofy lotniczej.
Była zmęczona, była zła i bardzo głodna. Cały dzień
pogryzała tylko orzeszki i teraz, teoretycznie, powinna wstać i
poszukać jakiegoś barku. Ale w każdej chwili mogą przecież
wezwać pasażerów do samolotu, załadować ich w rekordowym
tempie i odlecieć. W świecie według Murphy'ego wszystko
może się zdarzyć. Dlatego lepiej warować na krzesełku i nie
tracić dobrego humoru, który zwykle przecież jej nie
opuszczał. A gdyby się zdarzyło, że spotka pana o nazwisku
Murphy, walnie go prosto w nos. I tyle.
Sunny, w nastroju już nieco lepszym, jeszcze raz poprawiła
się w krzesełku i sięgnęła do torby po książkę. A jakże! Głodna
i zmęczona Sunny Miller potrafi przezwyciężyć stres i, jakby
nigdy nic, zagłębić się w lekturze. Ona zawsze, w każdej
sytuacji, umiała znaleźć coś pozytywnego. Wiadomo, że w
życiu jest i dobrze, i źle, trzeba się tylko postarać, żeby to, co
dobre przeważało.
Dlatego zadbała o swój komfort psychiczny i dłuższy pasek
od teczki przerzuciła sobie przez głowę. Niektórzy kurierzy
22
przykuwali sobie teczkę kajdankami do ręki. Jej firma była
jednak przekonana, że kajdanki zawsze ktoś może zauważyć i
wzbudzą niepotrzebną sensację. Przecież wiadomo, że takie
kajdanki aż krzyczą:
- Ludzie kochani! A wy wiecie, co jest w tej teczce?
Dlatego najlepiej niczym się nie wyróżniać. Po prostu
wyglądać jak co najmniej połowa pasażerów samolotu, czyli
osoba podróżująca w interesach.
Tym niemniej, po tym niefortunnym zdarzeniu w Chicago
Sunny podwoiła czujność i dlatego jedną rękę bez przerwy
trzymała opartą na teczce. Nie miała najmniejszego pojęcia, co
jest w środku. Jej praca polegała wyłącznie na tym, aby kolejną
teczkę bezpiecznie przewieźć z punktu A do punktu B. Zawsze
była nadzwyczaj ostrożna i kiedy w Chicago ten zielonowłosy
punk wyrwał jej teczkę z ręki, czuła się wściekła i upokorzona.
I przerażona, ale nie tym, że w jej dokumentach w firmie
zrobiono niezbyt przyjemną adnotację. Była przerażona, że ta
wpadka przydarzyła się właśnie jej, Sunny Miller, którą niemal
od kołyski uczono ostrożności i powtarzano bez końca, że oczy
ma mieć z tyłu głowy, bo jeden najmniejszy błąd może
kosztować ją życie.
Wspomnienie wpadki w Chicago ponownie zepsuło jej
humor. Wsunęła książkę z powrotem do torby i postanowiła, że
teraz, zamiast pogrążać się w fikcyjnym świecie, lepiej zająć
się obserwacją najbliższego otoczenia. W brzuchu nadal jej
burczało. W torbie miała, co prawda, jakieś tam zapasy, ale to
była porcja na czarną godzinę, a ta godzina, miejmy nadzieję,
jeszcze nie nadeszła.
Popatrzyła więc na bramkę, gdzie dwie stewardesy
wyjątkowo
cierpliwie
tłumaczyły
coś
wyjątkowo
niecierpliwym pasażerom. Z niezadowolonych min pasażerów,
kiedy wracali na swoje krzesełka, bez trudu można się było
zorientować, że nie uzyskali pomyślnej wiadomości. Czyli ma
dość czasu, aby spokojnie pójść do barku i coś przekąsić.
Spojrzała na zegarek. Według czasu miejscowego za
piętnaście druga, a według czasu obowiązującego w rejonie
23
Pacyfiku przesyłka powinna dotrzeć do rąk adresata w Seattle
o dziewiątej wieczorem, co powoli się staje marzeniem ściętej
głowy i kto wie, czy nie trzeba będzie dzwonić do firmy i
informować o kolejnej wpadce. Na myśl o tym Sunny czuła, że
robi jej się niedobrze. Na pewno również z głodu. Dlatego
pójdzie teraz coś zjeść, a jeśli lot nadal będzie opóźniony,
przeprowadzi rekonesans na temat połączeń innych linii
lotniczych. Poruszy niebo i ziemię, byleby tylko nie musiała
dzwonić do firmy.
Wstała - jedna ręka czujnie oparta na teczce, w drugiej torba
podróżna - i ruszyła przed siebie w poszukiwaniu miejsca,
gdzie jedzenie serwują ludzie, a nie automaty. Szła pod prąd, z
bramki bowiem zaczęli wylewać się pasażerowie samolotu,
który przed chwilą wylądował. Opływali Sunny z obu stron.
Starała się trzymać prawej strony, żeby uniknąć zderzenia. Ale
ten manewr nie okazał się skuteczny, bo ktoś jednak trącił ją w
ramię, i to dość boleśnie.
Odwróciła się odruchowo i również odruchowo jej ręka
zacisnęła się jeszcze mocniej na torbie. Dokładnie w chwili,
gdy ktoś mocno szarpnął za skórzany pasek, i pasek ten zaczął
ześlizgiwać się z jej ramienia.
Do cholery! Czyżby znowu?!
Zamachnęła się tą swoją ciężką torbą podróżną. Walnęła z
całej siły. Zobaczyła nieogoloną mordę i złe, ciemne oczy. W
ręku nóż, którym właśnie przeciął pasek jej teczki. I ten drań,
mimo że porządnie dostał torbą po ramieniu, drugą ręką
właśnie chwytał za jej teczkę.
Sunny nawet nie przemknęła przez głowę myśl, żeby
krzyknąć lub poczuć lęk. Te reakcje były jak najbardziej
niepożądane, przecież źle wpłynęłyby na jej koncentrację. A
musiała być precyzyjna, bowiem po raz drugi zamachnęła się
torbą i walnęła prosto w łapsko, przyklejone do jej teczki.
Walnęła z całej siły. A ten kretyn wcale nie miał zamiaru się
odkleić.
-Suka - warknął. Nóż błysnął srebrzyście.
24
Odskoczyła, jej palce ześlizgnęły się z teczki. Na zarośniętej
gębie pojawił się triumfujący uśmieszek. Teczka była jego.
Sunny zdążyła jeszcze, co prawda, złapać za zwisający pasek.
Znów błysk noża... i pasek został jej w ręku. A złodziej,
przyciskając teczkę do piersi, już gnał przed siebie, roztrącając
ludzi.
-Ty łobuzie! - wrzasnęła, ruszając w pogoń.
- Ludzie! To złodziej! Zatrzymajcie go!
Długa spódnica miała z lewej strony rozcięcie, nie krępowała
więc ruchów. Ale ten drań wystartował wcześniej i miał
dłuższe nogi. A jej torba podróżna, z którą nie rozstawała się
nigdy, obijała się o nogi. Ale biegła i biegła, choć wiedziała, że
to na nic. Czuła, że ogarnia ją rozpacz, a w głowie kołatała
jedna tylko myśl. Na miłość boską, niech ktoś się zlituje i tego
drania zatrzyma...
Zlitował się. Jakiś mężczyzna, wysoki, barczysty. Właśnie
się odwrócił, spojrzał obojętnym wzrokiem, a złodziej był
przy nim tuż, tuż... Sunny nabrała powietrza, żeby znów
krzyknąć. Ten mężczyzna absolutnie wyglądał na kogoś, kto da
radę zatrzymać tego drania. Jednak żadne słowa nie wyszły z
jej gardła, bo ten mężczyzna zrozumiał ją bez słów. Sekundę
jeszcze patrzył, jakby oceniał sytuację, a potem wykonał...
piruet. Lekko, zwinnie i z niebywałą gracją, jak prawdziwa
baletnica. Solidny but trafił prosto w kolano złodzieja. Noga
odskoczyła dziwnie w tył, złodziej zatoczył się i rąbnął plecami
o posadzkę. Teczka wykonała krótki lot do ściany, odbiła się
od niej, wróciła jak bumerang i również spoczęła na posadzce.
Jakiś mężczyzna przeskoczył przez nią, inny obszedł w kółko.
Sunny, jak tygrysica, jednym skokiem przypadła do teczki. O
ułamek sekundy wcześniej niż czyjeś pożądliwe ręce. Potężny
cios w żołądek unieruchomił złodzieja skutecznie. Wysoki
mężczyzna siedział mu już na plecach i wykręcał ręce do tyłu.
-Aua! - ryczał złodziej. - Uważaj, ty palancie! Połamiesz mi
ręce!
Niemiłe określenie miało jeden skutek.
25
-Uważaj, co mówisz - warknął wysoki mężczyzna,
wykręcając mu ręce jeszcze mocniej. Złodziej znów wrzasnął,
ale nie było już żadnych epitetów, tylko dźwięki raczej
nieartykułowane.
-On ma nóż! - krzyknęła ostrzegawczo Sunny.
-Już nie ma - padła spokojna odpowiedź. - Wypadł mu z ręki
podczas lądowania.
Jednocześnie mężczyzna nie tracił czasu. Wyciągnął pasek ze
spodni złodzieja i związał mu ręce nieskomplikowanym, ale na
pewno skutecznym sposobem.
-Idź po ten nóż, dobrze? - rzucił przez ramię. - Zanim
zniknie.
Wyglądało na to, że ten człowiek dobrze wie, co robi i co
mówi. Sunny posłusznie wykonała polecenie, mało tego,
wzięła nóż przez chusteczkę, żeby nie zostawiać swoich
śladów.
-I co mam z nim zrobić?- - spytała.
-Trzymaj, dopóki nie zjawi się ochrona.
Rozejrzał się po ludziach i wyłowił wzrokiem
jednego z pracowników lotniska, chyba jakiegoś konwojenta.
-Ochrona wezwana? - spytał krótko.
-Tak, oczywiście - przytaknął gorliwie bardzo
przejęty konwojent. - Zaraz tu będą.
Sunny, tuląc teczkę do piersi jak dziecko, przykucnęła koło
swego wybawcy.
-Dziękuję - powiedziała. - Ten drań przeciął nożem pasek i
wyrwał mi ją.
-Zawsze do usług - odparł wybawca i spojrzał na nią z
uśmiechem.
To wystarczyło. Zabrakło jej tchu w piersiach, w dołku
ścisnęło, a serce podskoczyło. Prawdopodobnie nigdy
przedtem nie widziała równie przystojnego mężczyzny. Był nie
tylko nadzwyczaj przystojny, był również porywający i
zniewalający. Szybko skontrolowała szczegóły. Czarne gęste
włosy, trochę przydługie, opadały na kołnierz podniszczonej
skórzanej kurtki. Cera na pociągłej twarzy gładziutka, koloru
26
ciemnego miodu. Brąz oczu jasny, bardzo jasny. Te oczy
świeciły wśród czarnych rzęs jak dwa złociste krążki. I jakby
tych nadzwyczajności było jeszcze mało, nos i usta również
prosiły o pochwałę. Nos wąski, bardzo zgrabny, usta pięknie
wykrojone, stworzone do... No, jasne, do pocałunku. Trudno
było nie zauważyć, nawet w tych przykrych okolicznościach.
Ten mężczyzna o niezwykle pięknej twarzy zbudowany był
perfekcyjnie. Zdążyła już zauważyć i wzrost, i barczyste plecy,
i długość jego nóg, teraz dostrzegła jeszcze płaski brzuch i
wąskie biodra. Matka natura musiała być w znakomitym
nastroju, tworząc tak idealne ciało. Chyba zbyt idealne, aby
było realne... Ale było realne jak najbardziej, i w dodatku ten
przystojny facet na pewno nie był mięczakiem. Emanowała z
niego siła i zdecydowanie. To wrażenie potęgowała sierpowata
blizna na kości policzkowej z lewej strony i białe kreski,
wyraźnie odcinające się od opalonej skóry prawej dłoni. Te
blizny jednak zupełnie nie umniejszały jego atrakcyjności.
Dopiero po kilku sekundach do Sunny dotarło, że jej
wybawca wpatruje się w nią. W jego oczach dostrzegła
zainteresowanie i rozbawienie. Naturalnie, że poczuła się
speszona i musiało to być widoczne. Nie miała wątpliwości, że
jej twarz oblała się rumieńcem. Tym niemniej należało wziąć
się w garść i skoncentrować na sprawcy zamieszania. Drań
leżał bez ruchu, wydając z siebie ciche jęki, które miały
ostrzegać, że on zaraz skona od tych męczarni. Sunny
absolutnie była pewna, że ból jest do wytrzymania. Miał tylko
związane ręce, a plecy unieruchomione kolanem jej wybawcy.
Gorzej, że tej nędznej kreaturze powinna poświęcić jeszcze
trochę czasu i, jak nakazywało sumienie obywatelskie, złożyć
przeciwko niemu zeznanie. Czyli, kiedy ona będzie
odpowiadać na dziesiątki pytań i wypełniać formularze,
samolot do Seattle spokojnie wzbije się w powietrze.
-A niech to - mruknęła. - Jeśli nie zdążę na ten samolot...
-O której odlatuje?- spytał jej wybawca.
-Dokładnie nie wiem. Opóźnia się. W każdej chwili mogą
wezwać pasażerów na pokład. Pójdę się dowiedzieć, dobrze?
27
-Dobrze. A ja przytrzymam twojego przyjaciela i pogadam z
ochroną, zanim wrócisz.
-Wrócę za chwilę - obiecała Sunny i szybkim krokiem
ruszyła w kierunku bramki. Przed kontuarem kłębił się tłum
pasażerów, jeszcze bardziej rozjuszonych niż przed
kwadransem. Napis „Opóźniony" znikł z tablicy. Pojawił się
inny. „Lot odwołany".
-Szlag by to trafił - powiedziała Sunny na jakimś dziwnym
bezdechu. - Szlag!
Jej ostatni promyk nadziei, że stawi się w Seattle o
wyznaczonej godzinie, zgasł właśnie i pomóc jej może już
tylko cud. A prosić o drugi cud tego samego dnia jest naprawdę
lekką przesadą. Telefon do firmy będzie zdaje się konieczny,
choć myśl o tym napawa ją obrzydzeniem. Jednak przedtem
trzeba będzie zakończyć sprawę z tym kretynem, co połakomił
się na jej teczkę.
Kiedy wróciła do swojego przystojnego wybawcy, zobaczyła,
że złodziej już wstał i eskortowany przez dwóch ochroniarzy
przemieszczał się na nieco ugiętych nogach w stronę biura,
czyli tam, gdzie można się ukryć przed ciekawskimi
spojrzeniami. A ciemnowłosy bohater na jej widok powiedział
coś do facetów z ochrony i wyszedł jej naprzeciw. Poczuła
lekkie drżenie serca. Mój Ty Boże wielki, jaka to rozkosz dla
kobiety patrzeć na takiego mężczyznę! Mimo że strój jego był
raczej niedbały. Czarny T-shirt pod brązową podniszczoną
kurtką, wystrzępione dżinsy i solidne buty, w których szedł
zwinnie i lekko jak w baletkach. Nie ma co się oszukiwać.
Szkoda, naprawdę szkoda, że po wyjaśnieniu okoliczności
niemiłego zajścia ona już nigdy więcej go nie zobaczy.
Te refleksje zajęły jej jednak tylko sekundę, bowiem takie
myśli u Sunny Miller są czystym absurdem. Przecież Sunny
Miller nie może sobie pozwolić na żadne bliższe znajomości,
ani z nim , ani z kimkolwiek. Wobec faceta nie byłoby to fair, a
ona nie powinna fundować sobie jeszcze jakichś dodatkowych
rozterek i zawirowań emocjonalnych. Może kiedyś Bóg da, że
będzie mogła się ustatkować. Będzie chodzić na randki,
28
ewentualnie pozna kogoś i pokocha, nawet wyjdzie za mąż i
będzie miała dzieci. Ale jeszcze nie teraz. O, nie. Teraz byłoby
to zbyt niebezpieczne.
- No i jak tam twój samolot? - zapytał jej wybawca, biorąc ją
tak jakoś po staroświecku pod ramię i prowadząc w stronę
biura. - Wszystko w porządku?
-Zależy, jak dla kogo - odparła ponurym głosem. - Lot został
odwołany, a ja dziś wieczorem powinnam być w Seattle. I nie
sądzę, żeby mi się to udało. Mam cholernego pecha. Każdy
samolot, do którego dziś wsiadam, jest albo opóźniony, albo
ma zmienioną trasę. A teraz nie ma żadnego, którym
mogłabym dolecieć do Seattle na czas.
-To wynajmij samolot.
Sunny pozwoliła sobie zachichotać.
-Nie wiem, czy mój szef byłby tym zachwycony, przecież to
dodatkowe koszty. Ale pomysł niezły. Zresztą i tak, z powodu
tej afery, muszę zadzwonić do firmy.
-Jestem do twojej dyspozycji. Miałem teraz lecieć z klientem
do Dallas, ale on się nie zgłosił.
-Czy to znaczy, że ty... ty jesteś pilotem czarterowym?
Jej zdumienie nie miało granic. To było stanowczo zbyt
piękne, aby było prawdziwe, albo po prostu ona kwalifikuje się
do tego, żeby już zawsze prosić o dwa cuda jednego dnia.
-Zgadza się - przytaknął i uśmiechnął się, a na jego policzku
pojawił się dołek.
Nieprawdopodobne! Czyli on do tego wszystkiego ma
jeszcze w policzku dołek! Odlot, po prostu odlot!
Odlotowy facet uśmiechnął się jeszcze raz i wyciągnął rękę.
-Chance MacCall, pilot. Poza tym łowca złodziei i właściwie
facet do wszystkiego.
Sunny zaśmiała się i podała mu rękę. Z przyjemnością
zauważyła, że ten silny mężczyzna wcale nie starał się
zmiażdżyć jej palców. A u takich siłaczy było to prawie
powszechne.
-Sunny Miller, kurier opieszały i cel dla złodziei. Miło mi
pana poznać, panie MacCall.
29
-Chance, tylko Chance, jeśli ci to, oczywiście, odpowiada.
-Naturalnie... Chance.
-Świetnie. A teraz zakończmy tę aferę, potem zadzwonisz do
firmy i upewnisz się, czy lot czarterowy to jest to, co zaleca
pan doktor.
Otworzył przed nią drzwi, na których nie było żadnej
tabliczki. W środku siedziało dwóch facetów z ochrony
lotniska, jakaś pani ubrana w szary kostium o wyjątkowo
surowym kroju, no i ten drań, teraz już przykuty kajdankami do
krzesła. Na powitanie drań obdarzył Sunny spojrzeniem bardzo
wymownym. Jakby to ona była winna całemu zamieszaniu. Bo
on na pewno nie.
-Ty wredna suko, łżesz jak... - zawarczał przez zęby, umilkł
jednak prawie natychmiast, czując niewątpliwie dotkliwy ból.
-Zapomniałeś, koleś?- - spytał Chance, mocno zaciskając
dłoń na jego ramieniu. - Masz uważać na to, co mówisz, jasne?
Nie była to groźba, po prostu rozkaz. Złodziej drgnął i
spojrzał na Chance'a z ukosa, prawdopodobnie od razu
przypominając sobie, jak łatwo ten mężczyzna powalił go na
ziemię. Potem spojrzał na ochronę, jakby spodziewając się, że
podejmą jakąś interwencję. Nadzieje płonne. Obaj mężczyźni
skrzyżowali ramiona na piersiach i obaj uśmiechali się
drwiąco. I drań, widząc, że nie znajdzie żadnych
sprzymierzeńców, wybrał milczenie. Tym bardziej że pani w
szarym kostiumie również nie reagowała, choć sprawiała
wrażenie osoby, która nie popiera brutalnego traktowania
więźnia. Ale ta pani przede wszystkim chciała mieć tę sprawę
jak najszybciej z głowy.
-Jestem Margaret Fayne, kierownik ochrony lotniska. Pani
zapewne chce złożyć zeznanie?
-Tak - potwierdziła Sunny.
-Potrzebne mi będą zeznania obojga państwa.
-A ile czasu to zajmie? - spytał Chance. - Panna Miller i ja
kiepsko stoimy z czasem.
-Postaramy się załatwić to jak najszybciej - obiecała pani
Fayne.
30
I faktycznie tak się stało. Można by więc rozważyć dwie
możliwości. Albo pani Fayne była osobą nadzwyczaj wydajną
w pracy, albo zdarzył się kolejny mały cud. W każdym razie z
robotą papierkową uporano się w tempie, które można by
określić tylko i wyłącznie jako rekordowe. Pół godzinki i było
już po wszystkim. Sporządzono odpowiednie dokumenty,
podpisano, ochrona wyprowadziła złodzieja w kajdankach.
Sunny i Chance spełnili swój obywatelski obowiązek i teraz
można było przystąpić do kolejnego punktu programu, czyli
dzwonić do firmy.
Chance stał obok, kiedy Sunny wyłuszczała całą sprawę
swemu kierownikowi. Pan Wayne Beesham nie był
zachwycony, musiał się jednak nagiąć do rzeczywistości.
-A jak nazwisko tego pilota- MacCall. Chance MacCall.
-Chwileczkę. Sprawdzę w komputerze. Sunny czekała
cierpliwie. W firmie mieli bazę danych na temat czarterów,
zarówno prywatnych, jak i linii komercyjnych. A trzeba było
być ostrożnym, bo w czarterowym biznesie nie brakło różnych
typków spod ciemnej gwiazdy, nierzadko zamieszanych w
handel narkotykami.
-Gdzie jest jego baza macierzysta? - spytał po chwili pan
Beesham.
Sunny powtórzyła głośno pytanie i Chance odpowiedział:
-Phoenix.
-Phoenix - rzuciła Sunny do słuchawki.
-W porządku, mam go - oznajmił pan Beesham. - Wygląda
na to, że facet jest w porządku. A ile on bierze za jeden lot?
-Ile bierzesz za lot? - spytała Sunny, a kiedy Chance
wymienił kwotę, powtórzyła ją szefowi.
Pan Beesham chrząknął.
-Trochę dużo.
-Ale on jest tu, na miejscu. I zaraz możemy lecieć.
-A jaki to samolot?- Nie mam zamiaru dawać forsy na lot
jakimś złomem do obsiewania pól, którym i tak nie dolecisz na
czas.
Sunny westchnęła.
31
-To może pilot sam powie, co to za samolot. Chance odebrał
od niej słuchawkę.
-MacCall, dzień dobry panu. Słuchał przez chwilę, a potem
zaraportował.
-Cessna Skylane, zasięg około tysiąca dwustu kilometrów
przy wykorzystaniu siedemdziesięciu pięciu procent mocy, w
powietrzu mogę być nie przerwanie przez sześć godzin. Gdzieś
w połowie drogi będę musiał nabrać paliwa, na przykład na
Roberts Field w Redmond, w Oregonie. Zapowiem się przez
radio, a oni już tam wszystko przygotują, nie stracimy więc
dużo czasu. Kiedy znajdziemy się w rejonie Pacyfiku, zyskamy
godzinę. Panna Miller doleci do Seattle co prawda w ostatniej
chwili, ale zdąży doręczyć przesyłkę na czas. Rozumiem. Tak.
Już oddaję słuchawkę.
Teraz Sunny przyłożyła słuchawkę do ucha.
-No i jaka decyzja?
-Zgoda - powiedział pan Beesham. - Lećcie z Bogiem.
Sunny odwiesiła słuchawkę i uśmiechnęła się do Chance'a.
-Kiedy możemy wzbić się w powietrze?
-Za kwadrans będziemy przy samolocie. Jeśli, oczywiście,
pozwolisz mi nieść swoją torbę.
Bardzo niezręcznie jest odmawiać komuś, kto po prostu chce
być wobec nas uprzejmy. Ale ona swojej torby nie powierzała
nikomu. Nigdy.
-Dziękuję, ale ta torba wcale nie jest ciężka - powiedziała,
jeszcze mocniej zaciskając palce na rączce. - Prowadź!
Jasne, że się zdziwił, bo jedna z ciemnych brwi podjechała do
góry. Ale przynajmniej nie dyskutował, tylko ruszył przodem,
torując drogę przez tłum pasażerów. Pokonali kilka korytarzy,
zeszli po jakichś schodach i w końcu wyszli z terminalu.
Samoloty prywatne stały nieco dalej niż samoloty komercyjne.
Gorące popołudniowe słońce paliło w głowę. Chance nałożył
ciemne okulary, zdjął kurtkę, przewiesił ją przez ramię i ruszył
pierwszy po gigantycznej betonowej płycie. Sunny szła
posłusznie za nim i po chwili zatrzymali się oboje przed
jednym z samolotów. Niewielkim, jednosilnikowym, z szaro-
32
czerwonym pasem. Chance wstawił do samolotu bagaż Sunny,
zabezpieczył siatką, potem ulokował swoją pasażerkę na
miejscu drugiego pilota. Sunny samodzielnie zapięła pasy i z
ciekawością rozejrzała się po kabinie. Nigdy jeszcze nie
siedziała w samolocie prywatnym, i to w takim maleństwie, ale
zadziwiająco wygodnym i przytulnym. Fotele kryte popielatą
skórą, metalowa podłoga wyścielona dywanikami. Były też
dodatkowe szyby przeciwsłoneczne, jak w samochodzie.
Sunny, zachwycona, opuściła jedną z nich i uśmiechnęła się
pod nosem. Do jednej z szyb przymocowane było małe
lusterko.
Chance obszedł samolot, sprawdzając po raz ostatni, czy
wszystko w porządku. Zajął miejsce za sterami, zapiął pasy i
nałożywszy na głowę hełmofon, porozumiał się z wieżą. Potem
silnik zakaszlał, zapalił, śmigło na nosie samolotu zaczęło się
kręcić, szybko, coraz szybciej, póki nie stało się prawie
niewidoczną plamą.
Chance wskazał palcem na drugi hełmofon. Sunny nałożyła
go i natychmiast usłyszała w słuchawkach głos Chance'a:
-Tak będzie nam się lepiej rozmawiało. Ale poczekaj, aż
będziemy w górze.
-Tak jest! - krzyknęła, coraz bardziej zachwycona, bo przy
okazji pilot obdarzył ją przelotnym uśmiechem.
Po kilku minutach Chance wyprowadził samolot na
odpowiednią wysokość. Trwało to o wiele krócej niż w dużych
samolotach pasażerskich, którymi zwykle latała Sunny. W tym
maluchu prędkość była o wiele bardziej wyczuwalna. Sunny
miała wrażenie, jakby sama rozwinęła skrzydła i wzbiła się w
powietrze. Ziemia uciekała szybciutko, a przed nią niebo, jak
niekończące się niebieskie jezioro, a w dali, na horyzoncie,
postrzępione szczyty gór.
Osłoniła oczy ręką i z zachwytem chłonęła przepiękny
widok.
-Sunny? W schowku przed tobą są zapasowe okulary.
Znalazła w schowku okulary przeciwsłoneczne, niedrogie,
ale markowe. Marka Foster Grants w ciemnoczerwonych
33
oprawkach, okulary zdecydowanie damskie... Nagle Sunny
zapragnęła dowiedzieć się, czy Chance MacCall jest żonaty.
Koniecznie chciała to wiedzieć. Bo oprócz tego, że nieludzko
przystojny, jest również bardzo miłym, uprzejmym
człowiekiem. A taki zestaw zalet spotyka się nader rzadko i
trudno, żeby nie robił na niej piorunującego wrażenia.
-Okulary twojej żony? - spytała, niby mimochodem, zajęta
nakładaniem okularów.
-Nie. Zostawiła je jedna z pasażerek.
Czyli informacji istotnej nie przekazał. Nie ma rady, trzeba
spytać wprost. Nawet jeśli sama jest zdziwiona, że ta sprawa aż
tak bardzo ją interesuje.
-Jesteś żonaty?
-Nie - odparł krótko i spojrzał na nią. Przelotnie, i choć jego
oczy osłonięte były ciemnymi okularami, czuła, że to
spojrzenie jest bardzo intensywne. – A ty?
- Ja? Nie.
-Aha... To dobrze.
34
ROZDZIAŁ TRZECI
Chance obserwował Sunny zza ciemnych szkieł, ciekaw
reakcji na jego króciutki, lecz wymowny komentarz. Był
zadowolony. Wszystko przebiegało zgodnie z planem, lepiej
niż się spodziewał, i bez fałszywej skromności mógł śmiało już
stwierdzić, że podoba się dziewczynie i ona wcale nie stara się
tego ukryć. Tak więc droga otwarta, teraz tylko trzeba
zaprzyjaźnić się z Sunny i zdobyć jej zaufanie. Będzie to
wymagało nieco zachodu, ale rzecz jest do zrobienia. Zgodnie
z jego planem, Sunny znajdzie się w sytuacji podbramkowej, a
jej życie i bezpieczeństwo zależeć będzie wyłącznie od
Chance'a MacCalla.
Tak, na pewno jej się spodobał. Dlaczego więc ten jego
komentarz zignorowała całkowicie? Hm... Może on dla niej
wcale nie jest taki znów pociągający? Czyżby się przeliczył?-
Nie, to niemożliwe. Przed chwilą patrzyła na niego niemal
natarczywie, a kobieta nigdy nie gapi się tak na faceta, który jej
nie pociąga.
Jedna jednak rzecz w tym wszystkim jest niespodzianką.
Bo jeśli ktoś tu ma być atrakcyjny, to na pewno Sunny Miller,
a tego Chance w swoim planie jakoś nie uwzględnił. Nie wziął
pod uwagę faktu, że chemia może zadziałać w obie strony, i to
z pominięciem wszelkich zasad logiki. Z fotografii w teczce,
którą sam założył, dowiedział się już wcześniej, że dziewczyna
jest śliczna. Jasnowłosa, o oczach szarych, ale nie smutnych
szarych, tylko srebrzystych i pełnych blasku. Jasne włosy
natomiast są złociste i opadają miękko na ramiona. Te
szczegóły już znał, ale fotografia nie powiedziała, jak bardzo ta
dziewczyna jest ponętna i ujmująca. Znów zerknął na nią. Tym
razem zdecydowanie oczami mężczyzny. Wzrost przeciętny i
jak na jego gust, chyba trochę za szczupła i delikatna.
Chociaż... Mięśnie na odsłoniętych, opalonych rękach są
wyraźnie zarysowane. No, cóż, córeczka terrorysty musi dbać o
kondycję. Ona na pewno jest o wiele silniejsza, niż na to
wygląda i ten jej delikatny wygląd pewnie zmylił już
35
niejednego. Chociażby Wilkinsa... Chance z trudem stłumił
śmiech. Kiedy Sunny odeszła na chwilę, żeby dowiedzieć się o
swój lot - odwołany zresztą, zgodnie z tym, co zaaranżował
Chance - biedny Wilkins zdążył się pożalić. Walnęła go
nielicho, a ta torba ważyła chyba tonę. Psioczył zresztą nie
tylko na Sunny. Chance podobno kolanem omal nie złamał mu
kręgosłupa. Wilkins i pozostali trzej agenci, czyli
„ochroniarze" i „pani Fayne", prawdopodobnie już opuścili
lotnisko. Prawdziwa ochrona lotniska otrzymała polecenie,
żeby do niczego się nie mieszać.
A z tą torbą faktycznie jest coś nie tak. Sunny trzymała ją
kurczowo, jakby w środku były klejnoty królewskie. Nie
pozwoliła mu nawet nieść jej do samolotu, choć śpieszyło im
się bardzo. A kiedy wkładał torbę do samolotu, nie spuszczała
z niej oka. Ta torba jest rzeczywiście podejrzanie ciężka, waży
grubo ponad dwadzieścia kilo. Co ona w niej ma?- Bo na
pewno nie tylko przybory toaletowe i ubranie na zmianę.
Trzeba będzie to przy okazji sprawdzić...
-A co byś zrobiła, gdyby udało ci się samej złapać tego
złodzieja?- spytał, głównie po to, aby sprowokować ją do
rozmowy.
Chociaż
był
też
ciekaw.
Pamiętał
jej
zdeterminowaną twarz, kiedy goniła Wilkinsa i był pewien, że
gdyby Wilkins nie został powalony, ona i tak by go dopadła.
-Nie wiem - odparła ponurym głosem. - Ale nie mogłam
dopuścić, żeby to zdarzyło się po raz drugi.
-Po raz drugi- Niemożliwe! Ona sama, z własnej woli,
opowie o Chicago!
-W zeszłym miesiącu jakiś inny dupek, taki punk z zielonymi
włosami, ukradł mi teczkę na lotnisku w Chicago.
Sunny ze złością uderzyła ręką w poręcz fotela.
-Byłam wściekła. Nigdy przedtem nic takiego mi się nie
zdarzyło. I gdyby dziś ta historia miała się powtórzyć, na
pewno by mnie wywalili z pracy. Ja sama bym siebie zwolniła,
gdybym była swoim szefem!
-A tego złodzieja w Chicago udało ci się złapać?
36
-A skąd! Kiedy odbierałam swój bagaż, on podkradł się z
tyłu, chwycił teczkę i w nogi.
Zobaczyłam tylko z daleka te jego cholerne włosy jak
szczypiorek.
-A ochrona?- Nie próbowali go łapać?
Spojrzenie znad ciemnoczerwonych oprawek było bardzo
wymowne.
-Chyba żartujesz!
-Chyba tak - przyznał z uśmiechem Chance.
-Rozumiesz więc, że utrata kolejnej teczki byłaby dla mnie
gwoździem do trumny. I firma też ucierpiałaby na tym.
-Ty w ogóle wiesz, co wozisz w tych teczkach?
- Nie. I wcale nie chcę wiedzieć. Mogę wieźć kilogram
salami dla umierającego wuja Freda albo diamenty warte
miliard dolarów, choć nie sądzę, żeby ktoś przesyłał diamenty
za pośrednictwem firmy kurierskiej.
-A co było potem, jak ci ukradli tę teczkę w Chicago?
-Moja firma straciła mnóstwo kasy, tak samo firma
ubezpieczeniowa. I ten klient na pewno już nigdy nie skorzysta
z usług naszej firmy. Nikomu też nas nie poleci.
-Były jakieś sankcje wobec ciebie?
Doskonale wiedział, że nie. Sam przecież sprawdzał. Ale co
szkodzi popytać.
-Nie, nie było. Chociaż szkoda, bo czułabym się o wiele
lepiej, gdybym musiała zapłacić jakąś grzywnę. To byłoby w
porządku.
Ona jest dobra w te klocki, pomyślał Chance.
Kłamie jak z nut. Albo... albo rzeczywiście jest czysta, i
wcale nie przyczyniła się do tego, że dokumenty o przestrzeni
powietrznej dostały się w niepowołane ręce. Niezależnie
jednak, co się za tym kryje, gdyby nie wpadka w Chicago,
nikomu by do głowy nie przyszło, żeby sprawdzić Sunny
Miller, osobę, jak się okazało, bezcenną, która może
zaprowadzić do samego Crispina Hauera. I Chance był jednak
przekonany, że ta ślicznotka tkwi w bagnie po szyję. Ale jest
lepsza, niż się spodziewał. Aktorsko super, godna Oskara.
37
Naprawdę można by sądzić, że ona o rodzonym ojcu niczego
nie wie. Gdyby nie to, że pewne szczegóły już są
zastanawiające. Przede wszystkim torba, ciężka jak diabli,
której Sunny wręcz obsesyjnie nie wypuszcza z rąk.
Podejrzana jest i torba, i fakt, że jej nieduża, delikatna
właścicielka jest nadspodziewanie silna.
Chance'a uczono, jak zwracać uwagę na szczegóły i łączyć je
w logiczną całość. A przykre doświadczenia nauczyły go
cynizmu. Przekonał się bowiem, że bardzo niewiele osób jest
naprawdę tak uczciwych, za jakie chcą uchodzić. A najmniej
uczciwi są ci, którzy ostentacyjnie promują swoją
nieskazitelność.
On sam też daleki jest od doskonałości. Bo co można
powiedzieć o facecie, który gotów jest przespać się z kobietą
tylko po to, żeby zdobyć jej zaufanie i wyciągnąć z niej
informacje. Jego plan zakłada przecież taki wariant. Ale lepiej
się nad tym nie zastanawiać. Trudno, taki jest jego zawód. Ktoś
musi robić rzeczy, o których zwykły człowiek nawet by nie
pomyślał. Robić je po to, żeby ten zwykły człowiek mógł
spokojnie żyć. A czysty seks to... no, właśnie, to po prostu
tylko seks, nic więcej. Jeszcze jedno zadanie służbowe, i
realizując to zadanie, można wyłączyć wszystkie emocje.
Wyłączyć emocje.... W tym przypadku to kompletna bzdura.
Przecież on aż się pali, żeby dotknąć tej dziewczyny. Niestety.
Cały czas intryguje go, a jej szczupłe sprężyste ciało pociąga
go jak diabli, poza tym od pierwszej chwili zachwyca się jej
szarymi oczami, uważa je za niezwykłe. Błyszczą i skrzą się,
jak brylanty. Tyle w nich tego migotliwego blasku, jakby
Sunny nieustannie cieszyła się i zachwycała wszystkim, całym
światem.
I jak to możliwe, że dziewczyna, słodka jak szarlotka,
współpracuje z jednym z najgroźniejszych terrorystów?
Zasługuje więc tylko na pogardę. On gardził nią, owszem, ale
jednocześnie nie miał złudzeń co do swojej osoby. Jeśli dojdzie
do tego, że razem z tą blondyneczką legną na jednym
prześcieradle, on natychmiast zapomni, że to córka faceta,
38
który wymordował setki niewinnych ludzi. Chociaż właściwie
to tak powinno być. Musi zapomnieć. Kobiety są bardzo
spostrzegawcze i dla dobra sprawy tak właśnie powinien się
zachowywać. Niemal jak zakochany kundel. To jedyny sposób,
żeby uśpić jej czujność.
Był pewien, że spodoba się jej. A że zignorowała jego
króciutką aluzję?- Nie szkodzi. Długo jego osoby ignorować
nie będzie...
- Zjesz ze mną kolację? - spytał.
Sunny, zagłębiona w swoich myślach, aż drgnęła.
-Przepraszam?- Co mówiłeś?-
- Pytałem, czy dasz się namówić na wspólną kolację. Dziś
wieczorem. Doręczysz przesyłkę, a potem pójdziemy razem
coś zjeść.
-Jestem umówiona na dziewiątą. Będzie już późno.
-I co z tego? Oboje nie mamy towarzystwa i niby dlaczego
każde z nas ma jeść kolację samotnie? Zjemy razem, a ja
obiecuję, że cię nie ugryzę. Przeciwnie, będę służyć na dwóch
łapach.
-Oho!
Ku jego zdumieniu, Sunny roześmiała się. Takiej reakcji w
ogóle się nie spodziewał, a także tego, że ten śmiech będzie
taki wyjątkowy. Dźwięczny, perlisty, rozkoszny.
-Dobrze, dobrze, zapamiętam to sobie. Będziesz służył na
dwóch łapach - powiedziała, jeszcze chichocząc, a potem nagle
znów zamilkła. I znów miał wrażenie, że ona go kompletnie
ignoruje.
-To działa na facetów - spytał po dłuższej chwili.
-Niby co?
-Ta twoja obojętność.
-Nie zauważyłam.
-No to jak? Zjesz ze mną kolację?
-Jesteś uparty jak muł, wiesz o tym?
-Wiem. Dlatego proszę, odpowiedz.
-W porządku, już udzielam odpowiedzi. Brzmi ona
zdecydowanie przecząco.
39
-W takim razie jest to błędna odpowiedź. Postaraj się
znaleźć inną. Wiem, że jesteś zmęczona, to też z powodu
różnicy w czasie. Dziewiąta będzie dla ciebie jak północ. Ale
ja, Sunny, chcę tylko posiedzieć z tobą przy jednym stoliku i
zjeść coś, potańczyć pójdziemy sobie kiedy indziej.
-Nic z tego, Chance. Odpowiedź nadal jest przecząca, i jeśli
chodzi o ten stolik, i o tańce. Ja w ogóle z nikim się nie
umawiam.
Zaskoczenie to mało. Tym razem Sunny po prostu go zażyła.
Takiej informacji absolutnie się nie spodziewał.
-W ogóle? Czy chodzi tylko o mężczyzn?.
-W ogóle! W ogóle z nikim się nie umawiam. I między
innym dlatego staram się cię ignorować. Żebym nie musiała
niczego ci wyjaśniać. Choć jedno mogę ci wyjaśnić. Na pewno
nie jestem lesbijką. Koniec wyjaśnień.
Poczuł niewysłowioną ulgę. Ale nie zadowalającą. Dlatego
drążył dalej.
-Jeśli faceci ci się podobają, to dlaczego się z nimi nie
umawiasz?
Sunny niecierpliwie machnęła ręką. A potem westchnęła.
-A dlaczego ciebie tak to wszystko ciekawi?
-Jak to „dlaczego" Sama przecież widzisz, że coś między
nami zaiskrzyło.
-Może. Ale ja zamierzam to zignorować.
Hm... Faktycznie, orzech był trudniejszy do zgryzienia, niż
myślał.
-Sunny? Czy ciebie ktoś kiedyś zgwałcił?
-Nie!
Zdecydowanie traciła już nad sobą panowanie. A on
uśmiechnął się i stwierdził bardzo pogodnie:
-Ładnie wyglądasz, jak się złościsz.
Mruknęła coś pod nosem, ale chyba ją trochę rozbroił.
-No to nie będę się już złościć - powiedziała tonem nieco
pogodniejszym.
-A więc nie złość się.
40
-Dobrze. Ale ty powinieneś w końcu zrozumieć. Nie
umawiam się, bo mam swoje powody. To wszystko. I
przestańmy już o tym mówić.
-Zgoda. A po chwili dodał:
-Odłożymy to na później. Aż jęknęła z rozpaczy. A on,
zgodnie z obietnicą, przeszedł do innej kwestii.
-Może się trochę zdrzemniesz? Jesteś zmęczona, a droga
przed nami daleka.
-Świetny pomysł. Jak zasnę, przestaniesz mnie dręczyć.
Oparła się wygodniej w fotelu, a Chance wyciągnął rękę,
poszperał za oparciem jej fotela i podał jej koc złożony w
kostkę.
-Proszę, podłóż sobie pod głowę. Żeby ci kark nie
zesztywniał.
-Dzięki.
Zdjęła hełmofon i zwinięty koc wsunęła sobie między głowę
i ramię. Mościła się jeszcze przez chwilę, szukając
najwygodniejszej pozycji. Potem znieruchomiała. Chance nie
odzywał się, tylko zerkał na nią co jakiś czas. Zasnęła po
kwadransie. Nie ruszała się, tylko jej pierś falowała, powoli i
rytmicznie.
Chance uśmiechnął się i skręcił samolot prosto ku
zachodzącemu słońcu.
41
ROZDZIAŁ CZWARTY
-Sunny!
Głos był dziwny, niby wyraźny i zdecydowany, a jednak
jakby dochodził z daleka. Towarzyszyła mu dłoń, ciepła, duża,
potrząsająca ją za ramię.
-Sunny! Obudź się!
Otworzyła oczy, przeciągnęła się troszkę, na ile pozwalały
pasy i spytała sennym głosem:
-Już dolecieliśmy?
Chance wskazał palcem na hełmofon, spoczywający na jej
podołku. Nałożyła posłusznie, usłyszała w słuchawkach
spokojny głos:
-Mamy problem.
Serce Sunny natychmiast podskoczyło do gardła.
Podczas podróży samolotem niczego gorszego usłyszeć nie
można. Dlatego, żeby choć trochę opanować panikę, wzięła
oddech głęboki, jak najgłębszy.
-Co się dzieje?
Jej głos, o dziwo, zabrzmiał prawie normalnie.
Odruchowo spojrzała na lśniące tarcze i zegary, jakby chciała
się zorientować, co nie gra. Ale dla niej przecież przyrządy w
kokpicie były czarną magią. Spojrzała więc w dół, na ziemię,
rozpłomienioną zachodzącym słońcem, na czarny gigantyczny
cień postrzępionych skał.
-Gdzie jesteśmy?-
- W południowo-wschodnim Oregonie.
-Aha.
Silnik kaszlał i dławił się czymś, z jej sercem działo się
dokładnie to samo . I uzmysłowiła sobie, że kiedy zasypiała,
silnik zamilkł parokrotnie. Jej podświadomość zarejestrowała
ten fakt, ale nie przekazała do świadomości żadnego kontekstu.
Teraz ten kontekst był jasny jak słońce.
-Chyba pompa paliwowa - powiedział Chance, uprzejmie
odpowiadając na jej pierwsze pytanie.
42
Spokój, tylko spokój może ich uratować. A więc znów
głęboki oddech, ale płuca wydały się jakoś dziwnie ściśnięte.
-Co robimy, Chance?-
- Siadamy. Zanim... spadniemy. Trzeba poszukać
odpowiedniego miejsca do lądowania.
Sunny znów spojrzała w dół. Bardzo wnikliwie. Zobaczyła
szczyty gór, olbrzymie głazy, rozrzucone po zboczach,
kamieniste dna wyschniętych strumieni...
-Boże wielki...
-Bez paniki. Wystarczy mi pół godzinki. Na pewno znajdę
jakieś lądowisko.
Nie była to dobra sytuacja, na pewno nie była dobra. I nie
było co rozważać złych stron i dobrych. Szalka ze złymi
opadała na łeb na szyję.
Silnik znów się zakrztusił i samolot na chwilę zastygł w
miejscu.
Sunny spytała prawie bez tchu:
- Wezwałeś pomoc przez radio?
- Próbowałem, ale nie mogę nikogo złapać.
Szalka ze złem już niżej opaść nie mogła.
-Wiedziałam, ja to wiedziałam - oświadczyła
Sunny głosem pełnym goryczy i zniechęcenia.
- Dziś od samego rana mam pecha. Cały czas miałam
przeczucie, że kolejny samolot, do którego wsiądę, na pewno
się rozbije. A potem aż dwa razy zdarzył się cud, a więc na
trzeci cud nie mam już co liczyć...
-Hej, Sunny!
Duża, ciepła dłoń delikatnie pogłaskała ją po karku.
-Nic się jeszcze nie rozbiło, a ja zamierzam się postarać, żeby
do tego nie doszło. Przygotuj się tylko, że lądowanie nie będzie
przyjemne.
Ciepła dłoń jeszcze przez sekundę spoczywała na jej karku. I
było to zadziwiająco przyjemne, choć jak ognia unikała
kontaktu fizycznego z innymi ludźmi. Nie znosiła, kiedy
ktokolwiek jej dotykał. Ale nie teraz. Teraz dotyk tej dłoni był
przyjemny do tego stopnia, że jakby trochę pomniejszył grozę
43
sytuacji. Niestety, tylko trochę i tylko do momentu, w którym
znów spojrzała w dół, na bezlitosny krajobraz.
-Powiedz mi, na czym polega różnica między nieprzyjemnym
lądowaniem a katastrofą?
-Na tym, że po lądowaniu nieprzyjemnym wyjdziemy z
samolotu.
- Aha.
Cofnął dłoń i z powrotem położył na drążku. A Sunny tego
ciepłego, kojącego dotknięcia bardzo zabrakło, jej wzrok
bowiem, lustrujący ziemię, napotykał wciąż to samo, czyli
strzeliste szczyty gór. Szanse na wyjście z samolotu były
zatrważająco nikłe.
Boże wielki, jak długo będą szukać ich ciał? Czy w ogóle
znajdą...
Spojrzała na mocne dłonie Chance'a, oparte na drążkach, na
jego wyrazisty profil na tle perłowocynobrowego nieba.
Ostatni zachód słońca w jej życiu, ostatni mężczyzna, na
którego patrzy, ostatni, który jej dotknął...
Lęk jakby zaczął znikać, pojawił się gniew. Dlaczego?
Dlaczego, na litość boską, dlaczego w jej życiu nie będzie już
niczego, absolutnie niczego - oprócz tej jednej straszliwej
chwili- A mogło tyle się jeszcze wydarzyć... Na przykład ta
wspólna kolacja... Blask świec, ona czekałaby niecierpliwie,
kiedy on zacznie ją uwodzić... Na pewno by ją uwodził tym
złotem swoich oczu... Jej całe dotychczasowe życie wydało jej
się nagle przerażająco ubogie. Cóż w nim było?- Nic, tylko
wyrzeczenia. Odmówiła sobie nawet stworzenia możliwości
odmiany. To było złe życie. I ona tego swemu ojcu nigdy nie
wybaczy.
Silnik jakby splunął, zakaszlał, znów splunął. I jednostajny,
dodający otuchy szum - nie powrócił. Sunny czuła, jak jej
żołądek odkleja się od reszty ciała. To koniec... Spadają... Czy
będzie bardzo bolało... Zacisnęła pięści, paznokcie wbiły się w
dłoń, resztką sił starała się zapanować nad okropnym,
paraliżującym strachem. Nigdy jeszcze nie czuła się tak
bezsilna, nic nie znacząca. Bo czymże ona w końcu jest£
44
Trochę miękkiego ciała i kruchych kości, które nie wytrzymają
potężnej siły uderzenia.
Samolot nagle się ożywił. Silnik zaszumiał, ale samolot drżał
spazmatycznie, jakby opierając się jakiejś potężnej sile, potem
rzuciło nim w bok, w jedną stronę, i w drugą.
-Cholera - mruknął Chance, kiedy udało mu się trochę
uspokoić maszynę. - Musimy zaraz siadać, nie za bardzo już
panuję nad sytuacją. Szukaj jakiegoś dobrego miejsca.
Dobrego miejsca?! Tam w dole nie ma żadnego dobrego
miejsca. Im potrzebny jest kawałek ziemi, stosunkowo płaski i
stosunkowo pusty. Coś takiego po raz ostatni widziała chyba w
Utah.
Chance podniósł końcówkę prawego skrzydła i przechylił
trochę samolot, żeby mieć lepszy widok na ziemię.
-Widzisz coś? - spytała Sunny drżącym głosem.
-Nic. Niech to szlag!
-Nie przeklinaj. Ostatnie słowa pilota powinny być raczej
wzniosłe!
Udało jej się zażartować. Sunny Miller zawsze starała się z
humorem pokonywać trudne sytuacje. I, nie do wiary, Chance
się uśmiechnął.
-Spokojnie, skarbie! To jeszcze nie koniec. Ale obiecuję, że
znajdę jakieś odpowiednie słowa, jeśli w najbliższym czasie
nie uda mi się wypatrzeć w dole jakiejś jaśniejszej plamki.
-No to możesz już zacząć mówić, bo i tak żadnej plamki nie
znajdziesz.
Przelecieli nad kolejnym skalistym szczytem i nagle Sunny
zobaczyła tuż pod nimi coś długiego, rozdziawionego. Czarna
czeluść, przypominająca bramę do piekła.
-Schodzimy - powiedział Chance.
Dziób samolotu zdecydowanie się obniżył.
-Co... gdzie - szeptała oszołomiona Sunny, czując, jak w jej
sercu budzi się nadzieja. Ale przecież tam, w dole, było tak
czarno...
-To kanion - wyjaśnił Chance. - Najlepsze miejsce dla nas!
45
Więc ten długi czarny rów to kanion. Ale czy kaniony
przypadkiem nie są większe?- I jak Chance ma zamiar wlecieć
do tego dołu?- Nie, nie, teraz nie ma co się nad tym
zastanawiać, oni i tak nie mają wyboru.
Samolot zszedł niżej i nagle silnik zamilkł, czyli samolot
miał zamiar zabawić się w szybowiec. Serce Sunny ostatecznie
ulokowało się gdzieś w okolicy gardła, ręce kurczowo
zacisnęły się na oparciu fotela pilota. Słyszała swoje serce,
dudniące w piersi, słyszała oddech, szybki i płytki.
A Chance, wykorzystując prądy powietrzne, konsekwentnie
schodził w dół. Sunny widziała z boku czerwonawą skalistą
ścianą. Była pewna, że już się rozbiją, kiedy samolot nagle
zakołysał się jak liść. Zagryzła wargi aż do krwi, przecież w
takiej chwili nie wolno jej krzyknąć. Nic, absolutnie nic nie
powinno rozpraszać uwagi Chance'a. Nie zamknęła oczu. Nie.
Jeśli ma umrzeć, nie będzie umierać z zamkniętymi oczami,
targana nikczemnym strachem. Będzie patrzeć na zbliżającą się
śmierć, i na Chance'a, który stara się tej głupiej śmierci
zagrodzić drogę.
Światło słońca zostawili za sobą. Wsunęli się już w chłodny
cień, przed oczyma robiło się jej coraz ciemniej. Przypomniała
sobie o okularach i zdjęła je szybko. Zauważyła, że Chance
również nie ma na nosie okularów. Jego twarz była napięta,
oczy skupione, wpatrzone w to, co czekało ich na dole. Ziemia
pod nimi, zarzucona kamieniami i wyboista, choć nie
gwarantowała miękkiego lądowania - była dostatecznie płaska.
Sunny wparła się nogami w podłogę, czując w ciele nagle
irracjonalny opór, gwałtowne pragnienie, aby samolot pozostał
jednak w powietrzu.
-Trzymaj się!
Głos Chance'a był mocny, stanowczy, jego słowa zabrzmiały
jak rozkaz.
-Spróbuję wylądować w korycie strumienia.
Tam jest piach, samolot wyhamuje, zanim rąbnie o jakąś
skałkę.
46
A gdzież on widzi to koryto strumienia? No tak, przecież
zawodowy pilot z tej wysokości dostrzega o wiele więcej niż
ona. Po chwili ona też dostrzegła jaśniejszą, wijącą się
wstążkę. O szerokości przeciętnego samochodu...
Chciała powiedzieć „Powodzenia", ale nie wydało jej się to
odpowiednie, tak samo jak formułka „Miło było ciebie
poznać". Mruknęła więc tylko:
-Dobra.
A potem... potem to był już tylko moment.
Upiorne ślizganie się w powietrzu skończyło się nagle i
ziemia była tuż pod nimi. Samolot uderzył bardzo mocno.
Rzuciło ich w przód, w tył, po czym samolot podskoczył, na
ułamek sekundy zawisł w powietrzu i znów rąbnął o ziemię. Z
jeszcze większą siłą niż poprzednio. Sunny usłyszała, jak
metalowy kadłub protestuje, wydając z siebie ogłuszający pisk.
Jej głowa poleciała w kierunku bocznej ściany, przez sekundę
nie słyszała już niczego, niczego też nie widziała. Czuła tylko,
jak samolotem ciągle rzuca spazmatycznie, a ona, niezdolna
złapać się czegokolwiek, podskakuje i opada jak koszula w
suszarce na ubranie...
Potem nastąpiło uderzenie najsilniejsze. Samolot okręcił się
wokół swojej osi, Sunny usłyszała zgrzyt swoich zębów. I
nagle świat znieruchomiał, a w jej głowie, dziwnie pustej teraz,
nie było niczego, ani jednej myśli, ani jednego odczucia, ani
szczypty wiedzy o tym, co się stało i gdzie oni są teraz.
Jednak po chwili dotarły do niej słowa wypowiedziane przez
siedzącego obok mężczyznę.
-Sunny?- Sunny?- Jak z tobą? Wszystko w porządku ?
Naturalnie, że chciała odpowiedzieć, ale to ciągle jeszcze
przekraczało jej siły. Oszołomiona, poobijana, powoli
uświadamiała sobie, że choć przypięta pasami, siedzi teraz
tyłem do Chance'a, z twarzą przyciśnięta do bocznej ściany
samolotu. Czuła, jak Chance, klnąc cicho, rozpina jej pasy,
opierając jej rozdygotane plecy o swoją pierś.
Przełknęła, raz, drugi, i odzyskała głos.
-Już... już dobrze.
47
Ten głos zabrzmiał dziwnie słabo, taki niby pisk, niby skrzek.
Ale przynosił ulgę, był bowiem dowodem, że ona żyje, że żyją
oboje. Poczuła, jak jej pierś zaczyna rozpierać dzika,
niepohamowana radość. Chance dał radę sprowadzić samolot
na ziemię.
-Teraz wysiadamy, migiem - mówił, odsuwając drzwi. -
Może być wyciek paliwa.
Wyskoczył pierwszy, pociągając ją za sobą, jakby była
workiem z mąką. A ona tak się właśnie czuła. Rozdygotana i
bezwolna jak worek.
Wyciek paliwa. Silnik nie działa, ale działa przecież bateria.
Jedna iskierka i cały samolot plus wszystko, co w nim jest,
zmieni się w ognistą kulę. Wszystko. To słowo jeszcze raz
zaklekotało w jej mózgu. Wszystko, a więc i jej torba, i
kurierska przesyłka w niej schowana... Wszystko!
-Zaczekaj! - krzyknęła przeraźliwie, kurczowo chwytając za
klamkę. Raptem znów poczuła, że ma kości, być może miękkie
i kruche, ale całe, i na myśl o tym natychmiast odzyskała
władzę w rękach i nogach. - Moja torba! Moja torba!
-Sunny!
Zaklął, chwycił ją mocno wpół i odstawił na bok.
-Wezmę ją! Słyszysz? Ja wezmę tę twoją torbę. A ty uciekaj!
Uciekaj!
Wskoczył do samolotu, błyskawicznie wyciągnął torbę i już
po kilku sekundach stał na ziemi z torbą Sunny w ręku.
Sunny oczywiście próbowała mu ją odebrać, ale spojrzał na
nią tylko raz i ochota na szarpanie się z nim natychmiast jej
przeszła. Chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą. Stopy
zapadały się w piachu, jakieś kolczaste krzaki drapały boleśnie,
posłusznie jednak starała się dotrzymać mu kroku. Pokonali
jakieś pięćdziesiąt metrów i Chance, uznając widocznie tę
odległość za bezpieczną, rzucił torbę na ziemię i spojrzał na
Sunny. Bardzo nieprzychylnie.
-No i co ty sobie właściwie wyobrażasz?! - huknął,
potrząsając nią za ramiona. - Czy ty...
48
Nagle zamilkł, wpatrując się uważnie w jej twarz.
Złocistobrązowe oczy przestały miotać błyskawice.
-Krew!
Szybko wyjął chusteczkę z kieszonki i przyłożył jej do brody.
-Dlaczego nie powiedziałaś, że jesteś ranna?
-Bo nie jestem. Drżącą ręką odebrała od niego chusteczkę i
sama otarła sobie brodę i usta. Krwi było bardzo niewiele, mała
czerwona plamka na białej chusteczce.
-Trochę za mocno zagryzłam wargi. Przed lądowaniem. Żeby
nie krzyknąć.
Jego twarz była kompletnie pozbawiona wyrazu.
-A dlaczego nie chciałaś krzyknąć?
-Nie... nie chciałam cię rozpraszać.
Jej głos drżał, drżała zresztą cała, ręce i nogi, każda jakby z
osobna. Kości znów nie było, tylko galareta. A Chance zaklął,
cichutko, choć bardzo dosadnie, pochylił ciemną głowę i nagle
przyłożył usta do jej ust. Absolutnie nie był to gorący,
namiętny pocałunek, tylko pocałunek-nagroda. Pełne aprobaty
muśnięcie, co wystarczyło, aby poczuć miękkość i smak jego
ust.
-Za to, że byłaś grzeczna - powiedział Chance cicho, unosząc
głowę. - Jeśli katastrofa lotnicza, to tylko z tobą. Jesteś
idealnym kompanem.
-To nie była katastrofa, tylko trudne lądowanie - sprostowała
drżącym głosem, za co została nagrodzona następnym
pocałunkiem, tym razem w skroń. Jęknęła. I całym drżącym
ciałem oparła się o niego, to drżenie teraz było jednak zupełnie
innego rodzaju.
Chance ujął jej twarz w swoje dłonie, jego kciuki delikatnie
pogłaskały kąciki jej ust, naturalnie, też rozdygotanych.
Dotknął ranki, którą zrobiła sobie własnymi zębami. I znów
pocałował, tym razem zupełnie inaczej.
Ten pocałunek wstrząsnął nią do głębi. Żadne muśnięcie,
żadna nagroda. Był to pocałunek pełen pożądania, brutalny,
głęboki. Istniało wiele powodów, dla których powinna
pozostać teraz jak głaz. Ale nie była nawet w stanie
49
przypomnieć sobie, co to za powody, a co dopiero je
roztrząsać. Ten mężczyzna był powalający, cudowny, bardziej
oszałamiający niż najmocniejsza whisky. Czuła żar w
piersiach, nogach, żar domagający się spełnienia, dlatego z jej
ust wydobył się jęk, a ręce bezwiednie oplotły jego szyję...
Nagle Chance szarpnął głową.
-Nie do wiary - mruknął, zdejmując jej ręce z szyi. Odsunął
się i wydawał się jeszcze bardziej wściekły niż przed ich
gorącym pocałunkiem.
-Stój tutaj - powiedział szorstko. - Nie ruszaj się ani na krok.
Pójdę sprawdzić, co z samolotem.
Odszedł szybkim krokiem, zabierając ze sobą swoje ciepło i
siłę. Sunny zadrżała i powoli osunęła się na ziemię.
A Chance, chodząc dookoła samolotu, klął, klął siarczyście,
bez żadnych zahamowań. Jakoś tak chciało mu się kląć, choć
wyglądało na to, że z samolotem wszystko w porządku.
Zabezpieczenia sprawdziły się na medal, nie było żadnych
uszkodzeń, ani śladu wycieku, mimo że w rezultacie lądował
ostrzej niż zamierzał. Ale sprawdzić trzeba, żaden dobry pilot
tego nie zaniedba. Poza tym chciał oderwać się od tej
dziewczyny, bo zaczynało się robić naprawdę gorąco, a on
jednak powinien zachować twarz.
Tak naprawdę, oczywiście, wcale nie chciał się od niej
oderwać. Najchętniej oparłby ją o któryś z większych głazów i
zadarł jej spódnicę. Po prostu. Dlatego nie rozumiał, co się z
nim dzieje. W ciągu ostatnich piętnastu lat trzymał w
ramionach mnóstwo pięknych i ponętnych kobiecych ciał i bez
oporu poddawał się zmysłom. Tylko zmysłom, bo serce i
umysł jakby były od tego oderwane. Skąd więc teraz ta
gorączka w środku.... Sunny Miller była śliczna i promienna,
ale daleko jej do oszałamiającej klasycznej piękności. Drobna,
szczupła, jasnowłosa była zaprzeczeniem bogini zwalającej z
nóg. Jej świetliste oczy zapraszały do uśmiechu, wcale nie
kusiły. No, właśnie. Więc dlaczego tak go wzięłoś! Zresztą, ją
też...
50
Po prostu obojgu puściły nerwy i to był dobry sposób na
odreagowanie. W pierwszym lepszym podręczniku psychologii
można o czymś takim przeczytać. Jeśli kobieta i mężczyzna w
obliczu niebezpieczeństwa są sami, zdani tylko na siebie,
bardzo szybko wytwarza się miedzy nimi więź emocjonalna i
pociąg seksualny. Sunny przeżyła chwile wielkiej grozy. Ale
on... No, właśnie. Co on miał odreagowywać, skoro od
początku wiedział, że wylądują szczęśliwiec A teraz wystarczy,
żeby nadał odpowiedni sygnał do Zane'a i natychmiast ktoś
przyleci na ratunek.
Ale on, naturalnie, żadnego sygnału nadawać nie będzie,
dopóki Sunny nie puści pary z ust na temat swojego tatusia-
terrorysty.
Było coraz ciemniej i Chance już niewiele mógł dojrzeć.
Jedno wiedział jednak na blachę. Gdyby samolot zamierzał
eksplodować, zrobiłby to już dawno.
Sunny siedziała na piachu, dokładnie w tym samym miejscu,
w którym ją zostawił. A obok leżała ta jej cholerna torba.
-No i jak? - spytała, podnosząc się z ziemi.
-W porządku. Nic nie wyciekło.
-Świetnie - powiedziała, zdobywając się nawet na nikły
uśmiech. - To teraz możesz naprawić tę pompę i...
-Niestety, trzeba będzie wszystko porządnie sprawdzić. Za
dnia. Bo to wcale nie musi być pompa. Równie dobrze mogły
zatkać się przewody paliwowe.
Było już zimno, bardzo zimno. Po zachodzie słońca
temperatura wśród skał opada błyskawicznie. Dlatego zresztą
wybrał to właśnie miejsce. Będzie zimno, trzeba się będzie
przytulić, no i panienka szybko zmięknie.
Podniósł jej torbę, nie po raz pierwszy zadając sobie w duchu
pytanie, co u diabła w tej torbie może być. Potem chwycił
Sunny za łokieć i poprowadził w kierunku samolotu.
-Mam nadzieję, że masz w torbie jakieś ciepłe okrycie -
zaczął, niby tak troskliwie. - A ta twoja torba to w ogóle jakaś
bardzo drogocenna. Gotowa byłaś dla niej narazić swoje życie.
51
-Sweter - odparła Sunny głosem trochę nieprzytomnym.
Spojrzała w górę, na granatowe niebo usiane gwiazdami.
Potem w lewo i w prawo, na strome ściany skał. I potrząsnęła
głową. Wielki Boże! Oni siedzą w dziurze, w dziurze w ziemi,
gigantycznej co prawda, ale po prostu dziurze. - Będzie
dobrze... wszystko będzie dobrze - powiedziała głośno,
ponieważ bardzo pragnęła usłyszeć jakieś słowa otuchy. - Na
szczęście mam ze sobą prowiant i...
-Prowiant - powtórzył ze zdumieniem Chance. - Wozisz ze
sobą jedzenie?
-Tak. Żelazny zapas.
Wśród wszystkich rzeczy, jakich się spodziewał, jedzenie
zdecydowanie znajdowało się na ostatnim miejscu. Nie.
Jedzenia w ogóle nie było na jego liście.
-Wyjmę parę rzeczy - powiedział, kiedy doszli do samolotu. -
Trzeba będzie poszukać jakiegoś miejsca, gdzie rozłożymy się
obozem. A powiedz, co ty masz jeszcze w tej torbie?
Postawił torbę na ziemi, ale Sunny wcale się nie kwapiła,
żeby ją otworzyć. Wzruszył więc ramionami i wyjął z samolotu
swoją torbę, w której nie było żadnych tajemnic. Po prostu
przybory toaletowe i coś na grzbiet, na zmianę.
-A nie możemy zostać tutaj? - spytała Sunny.
-Nie. Jesteśmy w korycie strumienia. W każdej chwili może
zacząć padać, a wtedy popłyniemy.
Wyjął jeszcze z samolotu latarkę, wyciągnął zza oparcia
fotela koc, złożony w kostkę, a z bocznej kieszeni na drzwiach
- pistolet. Pistolet wetknął z tyłu, za pas spodni, a koc zarzucił
Sunny na ramiona.
-Mam wodę, parę litrów - powiedział, wyjmując jeszcze z
samolotu plastikowy pojemnik.
- Wystarczy na jedną noc.
On i Zane z wodą mieli największy problem. Znaleźli kilka
kanionów, gdzie można było wylądować, ale ten był jedyny, w
którym była woda. Źródło, bijące ze skalnej ściany na samym
końcu kanionu. Jutro Chance, penetrując okolicę, szczęśliwym
trafem „natknie się" na to źródełko.
52
Podał jej latarkę, a sam chwycił za obie torby.
-Idziesz pierwsza - zarządził. - Pójdziemy... tam!
Ruszyła pierwsza we wskazanym kierunku, czyli w stronę
skalnej ściany. Piach zalegał tylko w korycie rzeki. Teraz szli
już po twardej ziemi, unoszącej się wyraźnie ku górze, usłanej
kamieniami. Sunny szła ostrożnie, ale szybko i zręcznie,
starannie oświetlając przed nim drogę.
A Chance aż wzdychał w duchu z zachwytu. Ona jest po
prostu niesamowita. Bo nawet chciałby, żeby pożaliła się
trochę albo zezłościła. A ona nic, zero histerii czy głupich
pytań. Ona po prostu współpracuje. Tak jak współpracowała na
lotnisku, prawie nie dając znać po sobie, że jest zdenerwowana.
Teraz wygląda na całkowicie opanowaną. A w samolocie
pogryzła sobie usta do krwi, żeby nie krzyczeć. Nie chciała mu
przeszkadzać...
Kanion był wąski, ich droga pod skalną ścianę nie trwała
długo. Chance, postawiwszy na ziemi torby, chwilę poświecił
latarką i wybrał piaszczysty kawałek ziemi, otoczony z trzech
stron głazami.
-Osłonią nas przed wiatrem.
-A... co ze żmijami? – spytała Sunny, spoglądając na głazy.
-Wszystko może się zdarzyć. Boisz się ich?
-No... nie. Tylko takich, co są rodzaju ludzkiego - odparła,
niby ze śmiechem, ale jej głos nie zabrzmiał pewnie.
-No to rozkładamy się tutaj. A jeśli masz ze sobą
rzeczywiście jakiś prowiant, to nie odmówię. Jestem piekielnie
głodny.
Upragniona chwila nadeszła. Sunny przykucnęła przy swojej
torbie i nareszcie miała zamiar ją otworzyć. Chwilkę
majstrowała przy zamku, potem rozpięła suwak.
-A co masz do jedzenia?- spytał Chance, niby mimochodem.
- Na pewno jakieś słodkie batoniki?
Sunny roześmiała się.
-Niestety, niczego słodkiego nie mam – odparła - Poświeć
mi, dobrze?
53
Skwapliwie skierował snop światła prosto do wnętrza
tajemniczej torby. W środku panował wzorowy porządek,
jakby była to torba z próbkami towarów jakiegoś akwizytora.
Najpierw Sunny wyjęła kilka plastikowych torebek,
zamkniętych bardzo szczelnie.
-To są batoniki, ale specjalne, taki koncentrat odżywczy.
Jeden baton pozwala przeżyć jeden dzień. Mam ich dwanaście.
Potem wyjęła telefon komórkowy. I znieruchomiała. W jej
wyrazistych oczach pojawił się jakiś błysk nadziei, który zaraz
potem zgasł. No, cóż, po prostu uświadomiła sobie, że tutaj nie
ma zasięgu.
-No, trudno - mruknęła i wyjęła małe białe pudełko ze
znanym wszystkim czerwonym krzyżem. Mimo to wyjaśniła:
-Apteczka podręczna.
A potem już wyliczała coraz szybciej, wyjmując po kolei
wszystkie przedmioty i układając je w mały stosik.
-Tabletki dezynfekujące wodę... butelki z wodą... jedna
butelka z sokiem pomarańczowym... zaraz... tak, jest. Zapałki,
pałeczki świecące, pasta do zębów i szczoteczka, chusteczki
higieniczne, dezodorant, szczotka do włosów, lokówka, spray i
suszarka, dwa koce i...
Włożyła rękę głębiej i zaczęła wyciągać coś zdecydowanie
większego niż zademonstrowane już przedmioty.
- Namiot.
54
ROZDZIAŁ PIĄTY
Namiot. Hm... Chance spojrzał bacznie. To nie był taki sobie
zwykły namiot, lecz specjalny rodzaj namiotu dla tych, którzy
chcą przetrwać w ekstremalnych warunkach. Ludzie chowają
takie namioty w podziemnych schronach, na wypadek wojny
albo epidemii. Taki namiot kupi sobie ktoś, kto na jakiś czas
chce skryć się w jakiejś głuszy, jak najdalej od siedzib
ludzkich.
- Niestety, to namiot jednoosobowy - powiedziała Sunny,
jakby za coś przepraszała. - Ale ja potrzebowałam czegoś
lekkiego. Sądzę jednak, że zmieścimy się w nim oboje. O ile,
oczywiście, nie będziesz miał nic przeciwko temu, że będziesz
trochę... ściśnięty.
Niepojęte. Po co ona taszczy ze sobą taki ciężar, skoro miała
spędzić w Seattle tylko jedną noc - naturalnie w hotelu - i
następnego ranka wracać do Atlanty? A jeśli już załadowała
coś takiego do torby, to po co ciągnęła ją ze sobą, zamiast
nadać na bagaże Odpowiedź prosta. Nie chciała się z nią
rozstawać ani na minutę. A więc kolejne pytanie: dlaczego nie
chciała się z nią rozstawać? Odpowiedzi brak, a dobrze byłoby
ją uzyskać.
Jego milczenie było wkurzające. Sunny spojrzała na ten może
i absurdalny stosik swoich rzeczy, po czym wyjęła z torby
ostatnią rzecz. Ciepły sweter. Nałożyła go pospiesznie, po
czym usiadła i naciągnęła na nogi ciepłe skarpety, znów
przykucnęła i wszystkie swoje skarby zaczęła wkładać z
powrotem do torby.
Jej umysł pracował gorączkowo. Chance miał taką minę, że
ciarki przechodziły jej po plecach. Spojrzenie było ponure,
groźne, nic dziwnego, że migiem sobie przypomniała, z jaką
łatwością powalił tamtego złodziejaszka na lotnisku. A poza
tym ta nieprawdopodobna zwinność i szybkość u wysokiego
postawnego mężczyzny jest także zastanawiająca. Jednym
słowem, nie jest to ot, taki sobie zwyczajny pilot czarterowy. I
ona z kimś takim uwięziona jest na całkowitym odludziu...
55
A może... może on działa na zlecenie jej ojca...
Znów poczuła zimny dreszcz na plecach, ale zdrowy
rozsądek przeważył. Nie, to niemożliwe. Ojciec, gdyby wpadł
na jej ślad i chciał ją zgarnąć, mógł nasłać na nią kogoś tylko w
Atlancie. Bo wszystko, co zdarzyło się potem, było dziełem
przypadku. Jej podróż zygzakiem przez całe niemal Stany, i
fakt, że właśnie o tej godzinie siedziała na lotnisku w Salt Lake
City...
Chwila paniki minęła i myśli Sunny pobiegły w innym
kierunku. Przypomniała sobie, jak Chance osobiście wyciągnął
ją z samolotu, jak otulił ją kocem. I z jaką uprzejmością
traktował ją przedtem, jeszcze na lotnisku w Salt Lake City.
Był to silny, niezwykle sprawny mężczyzna, przyzwyczajony
do trudnych sytuacji i podejmowania decyzji. I nagle olśniło ją.
Przecież to na pewno wojskowy, po odpowiednim szkoleniu.
Jak mogła tego wcześniej nie zauważyć? I fatalnie, że nie
zauważyła. Przecież jej życie i życie Margrety w dużym
stopniu zależało od tego, czy Sunny umie szybko rozszyfrować
innych ludzi i czy potrafi być czujna. A przy tym mężczyźnie
na chwilę zapomniała o czujności, oddając się po prostu bez
reszty rozkoszy jego pocałunku. Ten mężczyzna pociągał ją
niebywale, a odkrycie, że on doświadcza czegoś podobnego -
szokowało.
–A po co ci ten namiot ? – spytał nagle Chance, przykucając
obok niej. - Chyba nie miałaś zamiaru rozbijać go w holu
hotelowymi
Naturalnie, natychmiast oczyma wyobraźni zobaczyła swój
namiocik ustawiony gdzieś pod palmą w doniczce, obok
recepcji. Nie było siły, musiała wybuchnąć śmiechem. A
Sunny Miller śmiała się bardzo często i bardzo głośno. Z byle
czego. Dzięki temu przecież pozostała jeszcze przy zdrowych
zmysłach.
Poczuła na karku ciepłą dłoń.
-Sunny? Może mi jednak powiesz, po co ci ten namiot .
Nie przestając się śmiać, potrząsnęła głową.
56
-Po co, Chance-?- Znaleźliśmy się tu przypadkiem i kiedy ta
przygoda się skończy, nigdy już się nie zobaczymy. Lepiej
więc ty zachowaj dla siebie swoje sekrety, a ja z moimi zrobię
to samo.
Chance milczał przez chwilę. W świetle latarki jego twarz
wydała się Sunny bardzo surowa i chyba napięta.
-No, dobrze - odezwał się w końcu. - Nie wiem, dlaczego
jesteś taka skryta, ale teraz to zupełnie nie ma znaczenia. A w
sumie to i dobrze, że masz ten namiot. Nie wiadomo przecież,
jak długo będziemy tu uziemieni.
-Dlaczego tak mówisz? Przecież będą nas szukać, a poza tym
ty masz w samolocie radio.
-Tak. Ale jesteśmy w kanionie.
Nie musiał jej niczego wyjaśniać. Wysokie, skaliste ściany
skutecznie zablokują fale. Sygnał pójdzie tylko w górę i trzeba
mieć wielkie szczęście, żeby ktoś akurat tędy przelatywał i
sygnał odebrał.
Namiot rozstawili razem. Sunny mogła zrobić to sama,
ćwiczyła przecież tyle razy, ale we dwójkę zrobili to
błyskawicznie. Spoglądała na namiot z obawą, zastanawiając
się, czy Chance w ogóle się w nim zmieści. Na długość - może,
gorzej - wszerz, tym bardziej że przecież obok miała ułożyć się
jeszcze ona. Jej serce zabiło żywiej. W tym ciaśniutkim
namiocie będą musieli ułożyć się tuż obok siebie, bliziusieńko,
kto wie, czy Chance nie będzie zmuszony objąć jej ramieniem.
Chance również popatrywał na namiot i zapewne doszedł do
podobnych wniosków. A przede wszystkim był głodny, bo nie
pytając, wyciągnął z torebki jeden z jej batonów.
-No i co, Sunny?- Mówiłem, że dziś wieczorem zjemy razem
kolację!
Uśmiechnął się, błysnęły białe zęby, a w policzku pojawił się
ten cudowny dołeczek... Sunny już nie miała wątpliwości. Na
pewno zakochała się w nim, ot tak, troszeczkę. Trudno.
Widocznie koniecznie potrzebowała teraz gdzieś zakotwiczyć
swoje roztrzęsione jeszcze emocje.
57
Postanowiła, że na razie nie będzie się przejmowała stanem
swoich emocji i pozwoliła sobie na cudowny luksus
rozkoszowania się chwilą. Każde z nich zjadło po batonie,
jadalnym, owszem, co wcale nie oznaczało, że smacznym.
Potem napili się wody i wszystko, oprócz koców, zapakowali z
powrotem do torby. Bo na te batony, jakie są takie są, ktoś
jednak może się połaszczyć, na przykład zabłąkany kojot. A
torba, z braku miejsca w namiocie, miała nocować na dworze.
-Jeszcze wcześnie - powiedział Chance, spoglądając na
zegarek. - Ale może schowajmy się już do namiotu, zanim
zrobi się prawdziwy ziąb. Wtedy trudno się będzie rozgrzać.
Proponuję rozłożyć mój koc, a przykryjemy się twoimi kocami.
Szybko ściągnął swoje mocne buty, chwycił za koc i wsunął
się z nim do środka.
-W porządku! - krzyknął. - Wchodź! Nogami do przodu!
Podała mu swoje buty, potem usiadła, wysunęła nogi i w ten
nietypowy sposób znalazła się w środku namiotu. Chance leżał
już, dzięki temu wiedziała, gdzie ma się ulokować. Manewr
wcale nie był łatwy i nie udało się, niestety, uniknąć drobnych
potknięć. Spódnica zadarła się do góry, poza tym ściągnęła koc
w jednym rogu i z trudem udało się go znowu wygładzić.
Kiedy umościła się już jako tako, Chance wyciągnął zza paska
pistolet i położył go sobie za głową. Duży czarny pistolet
automatyczny, kaliber 45 albo 9 mm, czyli jeden z
największych. Taki pistolet Sunny też wypróbowała, był dla
niej jednak zbyt ciężki i nie mogła nim operować swobodnie.
Dlatego zdecydowała się na kaliber mniejszy.
Chance nakrył ją kocem. Przez chwilę oboje układali się
jeszcze, próbując znaleźć możliwie najdogodniejszą pozycję.
Sunny starała się skurczyć jak najbardziej, w rezultacie ułożyła
się na boku, z ręką podłożoną pod głowę.
-Gotowa? - spytał Chance.
-No... powiedzmy. Zgasił latarkę i w namiocie zapadła
ciemność, gęsta, jak w jakiejś pieczarze.
-Chwała Bogu, że nie mam klaustrofobii - stwierdziła Sunny.
58
-Ciemność jest dobra, Sunny. Ona czasami daje poczucie
bezpieczeństwa.
Rzeczywiście. Tak było, ale nie z powodu ciemności. Czuła
się bezpieczna, bo po raz pierwszy w swoim życiu miała
pewność, że - oprócz tego mężczyzny obok - nikt nie wie,
gdzie ona teraz jest. Nie musiała sprawdzać zamków w
drzwiach ani upewniać się, czy jest tu jakieś zapasowe wyjście.
Będzie mogła spać głęboko, a nie jak zając, tak lekko, że
czasami miała wrażenie, jakby całą noc nie zmrużyła oka. Nie
musiała się martwić, czy ktoś nie idzie za nią albo czy telefon
nie jest na podsłuchu. Owszem, jak zawsze, niepokojąca była
każda myśl na temat Margrety. Ale teraz, w tej niebywale
komfortowej chwili, starała się myśleć tylko pozytywnie. A
więc jutro Chance naprawi samolot i będą mogli stąd odlecieć.
Przesyłka do Seattle nie dotrze, co prawda, w terminie, ale tym
naprawdę nie warto się przejmować, zważywszy fakt, że
zamiast rozbić się o skały, wylądowali szczęśliwie w wąskim
kanionie. Mogło skończyć się tragicznie, dlatego była głęboko
wdzięczna, że los pozwolił jej pozostać w jednym kawałku, a
warunki, w jakich nagle się znalazła, są całkiem znośne.
Całkiem, ale nie do końca. Bo jednak nie udało jej się znaleźć
w miarę wygodnej pozycji. Ziemia była twarda jak skała. Bo i
była to skala, przykryta cienką warstwą ziemi. A jednak, mimo
dyskomfortu, poczuła, że jej powieki robią się ciężkie. Ten
dzień, nie ma co się oszukiwać, był wykańczający... Ziewnęła i
już prawie półprzytomna spróbowała podłożyć sobie drugą
rękę pod głowę, przy okazji zupełnie niechcący wymierzając
Chance'owi potężną sójkę w bok.
-Prze... przepraszam.
Próbowała zwinąć się w maleńki kłębuszek.
Znów niefortunnie. Bo rezultat był taki, że rąbnęła Chance'a
kolanem.
-A niech to... jaki tłok. Chyba położę się na tobie.
Jasność umysłu wróciła natychmiast. Ten drewniany,
półprzytomny głos był jej, jej własny. Co ona plecie...
59
Otworzyła usta, żeby przeprosić, ale w ciszy namiotu rozległ
się męski głos, niski i głęboki.
-A może odwrotnie?- Ja... na tobie?
Oprzytomniała jeszcze bardziej. Nagle, w jednej sekundzie,
stała się nieprawdopodobnie świadoma obecności tego
mężczyzny. Każdego skrawka jego ciała. I tej jakby obietnicy,
która zadźwięczała w jego głosie. Przecież oni już się całowali,
choć to można określić jako nerwową reakcję, nieprzemyślaną
i gwałtowną, po pełnych grozy chwilach. Podobno
niebezpieczeństwo działa również jak afrodyzjak. Ale teraz to
co innego. Nie ma żadnego niebezpieczeństwa, nikt niczego
nie musi odreagowywać. Teraz ona leży w ciemności, słucha
głosu Chance'a, czuje jego bliskość, ciepło i zapach. I pragnie
go... Bardzo go pragnie...
-Sunny?
-Ja... niczego nie mówiłam.
-Hm... szkoda. Czyli nabijał się z niej.
-A więc tej nocy szczęście mi nie dopisze. I chwała Bogu, że
on sobie żartuje, bo na tym gruncie Sunny czuła się
zdecydowanie pewniejsza.
-Chance?- Myślę, że twój limit szczęścia jak na razie został
wyczerpany.
-Trudno. Ale jutro jest nowy dzień. I znów można
popróbować.
-Phi...
-Czy to lekceważące prychnięcie ma świadczyć, że wcale nie
drżysz ze strachu?
-Wcale nie drżę.
-To dobrze.
Słyszała, jak ziewnął. Szeroko, serdecznie.
-Sunny? Może zdejmiesz sweter? Podłożę go sobie pod
głowę, a ty zrobisz sobie ze mnie poduszkę. Będzie nam
obojgu wygodniej.
-Jesteś pewien, że cię nie uszkodzę? - spytała żartobliwym
tonem. - Chance, przepraszam, już prawie zasypiałam i tak mi
się wymknęło... o tym spaniu na tobie....
60
-Jeśli zaczniesz mnie atakować, potrafię się obronić. Poza
tym i tak na pewno zaraz zaśniesz.
Ściągnięcie swetra w tych warunkach wcale nie było sprawą
prostą. Przez dłuższą chwilę Sunny walczyła samotnie, dopóki
Chance nie wkroczył do akcji. Potem słyszała, jak zwija sweter
i układa sobie pod głową. A potem... potem bardzo ostrożnie,
jakby bał się ją uszkodzić, objął Sunny ramieniem. Głowa
Sunny spoczęła w zagłębieniu tego ramienia. Była to pozycja
cudownie wygodna i cudownie uspokajająca. Sunny zmuszona
była nawet położyć rękę na jego piersi, ta ręka nie mieściła się
gdzie indziej. Czuła pod dłonią bicie jego serca, mocne,
miarowe. A w swoim sercu coś na kształt wielkiej satysfakcji.
Jest noc, a Sunny Miller, o dziwo, tej nocy nie spędza
samotnie.
-Zadowolona? - mruknął Chance, naciągając koc na jej nagie
ramiona.
-No...
Sunny zwykle budziła się natychmiast. Każdy podejrzany
dźwięk błyskawicznie doprowadzał ją do przytomności, ręka
sama sięgała pod poduszkę, gdzie zawsze leżał pistolet.
Potrafiła zasypiać na żądanie, ponieważ nigdy nie była pewna,
czy później jeszcze kiedykolwiek dane jej będzie zasnąć. A
odkąd przestała być dzieckiem, na palcach jednej ręki mogła
zliczyć noce, które udało jej się przespać spokojnie.
Tym razem obudziła się inaczej. Niespiesznie, z poczuciem,
że ma za sobą noc wprost niebywałą. Głęboki, nieprzerwany
sen w ramionach Chance'a. Było ciepło i bezpiecznie, ona -
cudownie wypoczęta, a ręka Chance'a delikatnie głaskała ją po
plecach.
Usłyszała zaspany głos:
-Dzień dobry!
-Dzień dobry... Wcale nie chciało jej się wychodzić z
namiotu.
A słońce pewnie już dawno wstało, bo jego promienie
rozjaśniały brązowy brezent namiotu na kolor złocisty. Chance
61
też nie kwapił się ze wstawaniem. Nadal głaskał jej plecy, po
czym delikatnie dotknął jej włosów.
-Do takiego spania chyba dość chętnie mógłbym się
przyzwyczaić - mruknął. - Całą noc obok ciepłej kobiety...
-Nie powiesz, że nigdy nie spałeś obok kobiety!
-Ale nie przy tobie.
Kusiło ją, żeby spytać, na czym polega różnica między nią a
innymi kobietami, ale milczała, jednocześnie podejmując w
duchu niezłomną decyzję.
Nie dopuści, żeby ten ogromny pociąg, jaki wzbudza w niej
ten mężczyzna, miał jakiekolwiek następstwa. Musi wierzyć
twardo, że Chance naprawi samolot, odlecą stąd i za kilka
godzin rozstaną się na zawsze. Tak. Trzeba wierzyć w to, bo
wiara daje siłę. Gdy tak pomyślała, nareszcie była w stanie
oderwać się od Chance'a, odgarnąć włosy z czoła, obciągnąć
spódnicę i rozpiąć płachtę u wejścia do namiotu.
W jednej chwili chłodne powietrze wygnało całe ciepło z ich
przytuliska.
-Teraz człowiek napiłby się gorącej kawy - stwierdziła lekko
rozmarzonym głosem. - Ale nie sądzę, żebyś woził w
samolocie słoik neski.
-Ja też nie zauważyłem takiego skarbu w twojej przepastnej
torbie.
-Niestety...
Wyczołgała się z namiotu, Chance podał jej buty i sweter.
Chwyciła sweter skwapliwie, błogosławiąc w duchu znakomity
pomysł, aby zamiast jakiejś lekkiej kurteczki zapakować do
torby porządny, ciepły kardigan.
Potem z namiotu wysunęły się buty Chance'a, a za nimi jego
cała okazała postać.
-Brr! Ale zimno!
Nałożył szybko buty i natychmiast zerwał się z ziemi.
-Idę do samolotu po kurtkę. A ty, jeśli chcesz poszukać sobie
jakiegoś ustronnego miejsca, możesz iść za te głazy. Żmije
powinny jeszcze spać, ale lepiej uważaj.
62
Sunny, z duszą na ramieniu, wiedziona jednak bardzo pilną
potrzebą, na chwilę znikła za szarą kamienną ścianą, po czym z
ulgą powróciła do skromnego obozowiska i zajęła się poranną
toaletą. Przetarła twarz i ręce chusteczką higieniczną, umyła
zęby i wyszczotkowała włosy. Te drobne zabiegi dawały jej
poczucie przynależności od istot ucywilizowanych, mało tego,
zdolnych do zmagania się z przeciwnościami losu.
Odświeżona i pełna optymizmu, z ciekawością rozejrzała się
dookoła. No cóż, rzeczywiście wpadli do dołka. Sporego, bo w
miejscu, gdzie stał samolot, kanion musiał mieć co najmniej
pięćdziesiąt metrów szerokości. Dalej kanion rozszerzał się i w
pewnym momencie skręcał w lewo. Piaszczyste koryto
strumienia było jedynym miejscem, gdzie samolot mógł
wylądować bezpiecznie. Bo poza tym korytem całe dno
kanionu było nierówne, pełne dołów, zasypane kamieniami
różnej wielkości. Z lewej i prawej strony skaliste nierówne
ściany, poorane przez deszcz. 1 skały, i ziemia były jednego
koloru. Czerwień, we wszystkich swoich odcieniach, od
rdzawego, poprzez cynobrowy, aż po różowy, bardzo jasny,
niemal piaskowy. Gdzieniegdzie, z rzadka, rosły krzewy, ale
ich zieleń była wypalona słońcem, niemal srebrzysta.
I cisza, niczym nie zmącona. Nie słychać śpiewu ptaków,
cichutkiego bzykania owadów, nic się nie ruszało, nic nie
szeleściło. Jakby w tym gigantycznym dole, oprócz Sunny i
Chance'a, nie było żadnych żywych istot.
Schowała zziębnięte ręce do kieszeni kardigana i wolnym
krokiem podeszła do samolotu. Chance, zaaferowany, grzebał
dalej w silniku.
-Chance? Chcesz coś zjeść?
-Co? Nie, dziękuję - odparł z krzywym uśmiechem. - Sunny,
nie obraź się, ale sama wiesz, że twoje batoniki smakują jak
siano.
Podeszła bliżej i z ciekawością zerknęła do wnętrza nieznanej
jej maszyny.
-Ja też nie zjadłam ani jednego – wyznała szczerze. - Są
obrzydliwe.
63
Postała jeszcze chwilę, z każdą sekundą czując się osobą
coraz bardziej niepożądaną. Każdy mężczyzna, pochłonięty
młotkiem czy śrubkami, staje się dziwnie odporny na wszelkie
bodźce zewnętrzne.
Dla porządku jednak spytała:
-Może ci w czymś pomóc?
- Nie - mruknął, nie odrywając oczu od wnętrzności swego
samolotu. - Sprawdzam teraz przewody, to trochę potrwa.
-To może ja się przejdę.
-Dobra. Ale nie odchodź za daleko. W razie czego chcę cię
usłyszeć.
Robiło się coraz cieplej. Słońce przygrzewało już nielicho.
Sunny szła przed siebie, uważnie patrząc pod nogi. Boże! Ona
nawet nie mogła sobie pozwolić na to, żeby skręcić nogę. Dla
niej mogła być to kwestia życia i śmierci, ona zawsze musiała
być gotowa do ucieczki. Ale może... Spojrzała w górę, na
błękitne niebo, wciągnęła głęboko w płuca suche pustynne
powietrze. Może pewnego dnia będzie inaczej, może będzie
mogła pozwolić sobie na ten luksus i, jak każdy zwykły
śmiertelnik, skręcić sobie nogę w kostce. Trzeba wierzyć i nie
wpadać w melancholię. To była jej recepta. Poczucie humoru
zapewnia zdrowie psychiczne. A to życie jest takie niewesołe i
samotne. Ileż to już lat Sunny nie widziała swojej siostry?
Mieszkają przecież osobno, bo tak jest bezpieczniej, bo ten, kto
szuka, szuka dwóch sióstr. Sunny nie miała pojęcia, gdzie
mieszka Margreta, nie znała nawet jej numeru telefonu. To
Margreta dzwoniła do Sunny na komórkę, raz w tygodniu, o
umówionej godzinie. Dawała znak, że żyje, i była szczęśliwa,
że Sunny odebrała telefon.
Margreta ma dzwonić za cztery dni. Jeśli Sunny nie odbierze
telefonu, Margreta oszaleje z niepokoju, przekonana, że Sunny
schwytano. Zmuszona będzie opuścić miejsce, w którym
dotychczas udawało jej się przeżyć bezpiecznie. I kto wie, co
dalej zrobi Margreta... Czy chore serce siostry nie podpowie jej
jakiegoś głupstwa, każe zapomnieć o własnej bezsilności i
szukać bezsensownej zemsty...
64
Jeszcze cztery dni. I o wszystkim, do diabła, decyduje kilka
głupich przewodów, którym zachciało się zatkać.
65
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Sunny, pomna przestróg Chance'a, nie odchodziła zbyt
daleko. Do oglądania było zresztą niewiele, tylko piach,
kamienie i umęczone słońcem krzaki. Robiło się coraz cieplej i
niektórzy mieszkańcy kanionu zaczęli dawać oznaki życia.
Obok Sunny przemknęła szybciutko brązowa jaszczurka,
kryjąc się w szczelinie skalnej. Potem jakiś ptak, którego
nazwy nie znała, przypikował do ziemi. Co dojrzały jego
bystre oczy? Zapewne smakowitego robaka. Porwał swoją
zdobycz i znów wzbił się wysoko w niebieskie przestworza.
Wolny. Wolny jak ptak... Cóż dla niego te metry skalne,
ciągnące ku niebu...
Czuła, że powoli robi się głodna. Spojrzała na zegarek. I kto
by pomyślał, że ona po tym kanionie krąży już ponad godzinę!
Zaczęła wracać po swoich śladach. Widziała z daleka wysoką
postać Chance'a, dalej dłubiącego przy silniku. Czyli niczego
jeszcze nie naprawił. Kiedy podeszła bliżej, uniósł głowę na
znak, że świadomy jest jej obecności, po czym znów wbił
wzrok w silnik. Natomiast Sunny wbiła wzrok, pełen aprobaty,
w czarny T-shirt opięty na szerokich barach. Stare dżinsy też
okrywały kształty godne uwagi. Wąskie biodra, jędrne pośladki
i długie zgrabne nogi. I nagle w piasku, tuż koło tych nóg, coś
się poruszyło.
Zmartwiała. Czuła, że robi jej się słabo, a serce zaczyna walić
jak młot, który ma zamiar rozwalić jej żebra. Bo tam, w piasku,
wiła się wstążka, brunatna, błyszcząca wstążka. Wstrętna,
niebezpieczna.
Nie wiedziała, że wykonała ruch, ani jak długo ten ruch
trwał. Zegar tykał inaczej, jakby świat zanurzono w gęstym
syropie. Jej świadomość odbierała tylko jedną informację. Ta
żmija była coraz większa, a więc była coraz bliżej.
Chance obejrzał się. Zobaczył jej uniesioną rękę, palce
kurczowo zaciśnięte na żywym kawałku mięsa, zwiniętym w
pętlę. Zobaczył, jak odrzuca żmiję jak najdalej, jak ciemna
kreska przesuwa się po głazie i znika wśród krzewów.
66
-Sunny! Nie ukąsiła cię?
-Nie! Ale... Przypadła do jego nóg, osunęła się na kolana i
drżącymi palcami zaczęła przesuwać po zniszczonych
nogawkach, badając, czy nie ma tam jakichś dziurek czy
kropelek krwi, czegokolwiek, co potwierdziłoby jej straszliwe
przypuszczenia.
-Mnie też nic się nie stało, Sunny. Zapewniam cię, proszę,
nie denerwuj się...
Pochylił się i chwyciwszy ją za ramiona, zmusił, aby wstała.
-Wszystko w porządku, naprawdę.
Ta żmija, na logikę, nie zdążyła go ukąsić. Ale strach przed
chwilą miał oczy tak wielkie, że nie mogła się uspokoić. Jej
drżące palce błądziły nerwowo po piersi Chance'a, po jego
policzkach...
-Chance, ja... ja okropnie ich się boję - wyjąkała.
- A ta była tuż koło twojej nogi, omal na nią nie nastąpiłeś.
-Och, Sunny...
Objął ją ramionami, przytulił do serca. I zakołysał się
leciutko.
-Już dobrze, już dobrze...
Wczepiła się palcami kurczowo w czarny T-shirt, wtuliła
twarz w szeroką pierś i wdychała zapach, zapach już tak
znajomy. Zapach Chance'a, teraz leciutko zmieszany z
zapachem paliwa. Nie było na świecie bardziej kojącej
mieszanki. Nagle podniosła twarz.
-Fuj! Przecież ja jej dotknęłam. O, nie!
Wysunęła się z jego objęć i jak strzała pomknęła do
obozowiska. Widział, jak wyjmuje z torby chusteczki i z pasją
wyciera każdy palec z osobna. Potem wącha i znów trze i trze,
jakby chciała zedrzeć skórę.
-Sunny, spokojnie! - śmiał się Chance, podchodząc do niej. -
Bo stracisz palce! Ale dzielna jesteś, rzuciłaś się na nią jak
jastrząb. Ale dlaczego nie krzyknęłaś?- Wtedy ja...
-Ja... ja prawie nigdy... nie krzyczę.
Ćwiczyła to przez całe życie. W chwili największego
napięcia zachować milczenie. Choćby ją rozrywało, choćby
67
umierała ze strachu. Nie wolno nawet pisnąć, bo nie wolno
zdradzić się ze swoją obecnością. Normalni ludzie wrzeszczą.
A ona nie. Ona nie może sobie pozwolić na to, żeby być
normalna.
Chance podszedł jeszcze bliżej. Dotknął dłonią jej brody i
obrócił jej twarz ku słońcu. Spojrzał w oczy, w tę świetlistą
srebrzystość. Po jego twarzy przemknął cień. I nagle objął ją.
Już nie po przyjacielsku, nie po to, aby złagodzić jej lęk. Jego
usta były zachłanne. Usta Sunny - też. Może nawet bardziej niż
zachłanne. Było tak, jakby pościła całe życie, jakby dopiero
teraz ktoś chciał ją nakarmić.
Dłonie Chance'a były wszędzie, na jej szyi, piersiach,
pośladkach. Pragnął jej, a to wzmagało jeszcze jej pragnienie.
Chciała nie tylko objęć, pieszczot i pocałunków. Zapragnęła tej
kropki nad „i", której odmawiała sobie przez tyle lat...
I tak, jak przy pierwszym ich pocałunku, on pierwszy
poderwał głowę. Zamknął oczy, zaklął, bardzo dobitnie. I
otworzył oczy.
Przez chwilę jeszcze oddychał ciężko.
- No, więc - zaczął, dziwnie chrapliwym głosem. - Sytuacja
nie jest najciekawsza. Przewody mógłbym przeczyścić bez
problemu. Ale, niestety, one wcale nie są zatkane. To jednak ta
pompa. Rozumiesz, o co chodzić
Rozumiała. I zagryzła wargi, żeby stłumić jęk. Z pompą
Chance sobie nie poradzi. I nadzieja, że samolot wyniesie ich z
tego kanionu, prysła. A Margreta będzie dzwonić za cztery
dni...
Nie, nie wolno się poddawać. Cztery dni to nie jeden. To
całe cztery dni.
-Chance? A może damy radę jakoś się stąd wydostać?- I
pójdziemy dalej na piechotę?
-Przez pustynię? W sierpniu? To szaleństwo. Moglibyśmy iść
tylko nocą, w dzień temperatura dochodzi do czterdziestu
stopni albo i więcej.
68
A teraz jest już na pewno ze trzydzieści, pomyślała Sunny.
Gotowała się w swoim grubym swetrze. Ściągnęła go szybko i
rzuciła na torbę.
-W takim razie, co robimy, Chance?
Dzielna Sunny Miller, zawsze gotowa do czynu.
Chance uśmiechnął się i objął ją w pół.
-Pójdę na zwiady. Wiem już, że z tej strony nie ma wyjścia.
Ale spróbuję dotrzeć do drugiego końca kanionu, może tam
wygląda to inaczej.
-A ja? Co ja mam robić?
-A ty, skarbie, nazbierasz patyków i liści. Kiedy wrócę,
rozpalimy ognisko.
Ruszył przed siebie, tam, gdzie ona rankiem zrobiła sobie
wycieczkę. A Sunny powędrowała w drugą stronę, na drugi
koniec kanionu, gdzie rosło więcej krzaków. Zbierała patyki i
patyczki i myślała z przerażeniem, co będzie, jeśli nie zdołają
się stąd wydostać. Ich zapasy żywności są bardzo skąpe. Kilka
batonów. Zjedzą je. I co potem? Potem po prostu... umrą.
Chance z ponurą miną maszerował przed siebie. Był
wściekły. W swoim życiu kłamał nieraz, terrorystom i innego
rodzaju draniom, dla dobra sprawy czasami trzeba było pleść
androny wysoko postawionym osobom. Był profesjonalistą,
jego profesja wymagała robienia wielu dziwnych rzeczy, co
wcale, naturalnie, nie oznaczało, że on nie ma pojęcia, co to
zwykła ludzka uczciwość, prawdomówność i tak dalej. On to
wszystko starannie przechowywał w głębi duszy, chociażby ze
względu na rodzinę.
Oszukiwanie Sunny Miller przychodziło mu z coraz większą
trudnością. Bo choć ta misja była cholernie ważna, a stawka, o
którą grał, wysoka - on po prostu wolałby być wobec Sunny
Miller uczciwy. Bo Sunny była zupełnie inna, niż się
spodziewał, a on coraz mniej przekonany, że Sunny może być
zamieszana w zbrodniczą działalność swego ojca. Terroryści to
zupełnie inny gatunek ludzi, to męty - podstępne, złe,
amoralne. A Sunny wydaje się w środku taka jakaś... czysta. I
jest dzielna, bardzo dzielna.
69
Ta historia ze żmiją. Nie dał poznać po sobie, jak nim
wstrząsnęła. Naturalnie, że się nie bał, miał przecież na nogach
solidne buty, a poza tym tak na sto procent nie był przekonany,
czy stworzonko było jadowite. Ale Sunny była o tym
przekonana i chwyciła je gołą ręką.
A potem... Jak ona na niego patrzyła i głaskała go, po twarzy,
po piersi. Wytrzymał, choć nie znosi przecież, żeby ktoś go
dotykał. Co innego relacje z rodziną, co innego seks, tu bez
wzajemnego dotykania się nie obejdzie. Ale generalnie dotyku
obcych ludzi nie tolerował.
Sunny dotykała go i on wcale nie musiał toczyć ze sobą
żadnej walki. Przeciwnie. Pozwolił sobie na luksus odczuwania
zwykłej przyjemności, kiedy jej palce delikatnie przesuwały się
po jego nodze, potem piersi, policzku. Było to jednak niczym
w porównaniu z tym, co zdarzyło się wcześniej. Ich wspólne
spanie w namiociku. A to już spodobało mu się niebywale.
Cieplutkie, szczupłe ciało, przytulone do jego boku. W nocy
zdarzyło mu się położyć dłoń na jej miękkiej, a jednocześnie
jędrnej piersi. Od razu zachciało mu się pojeździć ręką po
całym jej ciele, najlepiej niczym nie osłoniętym. W ogóle
zachciało mu się wynieść ją gdzieś i kochać się z nią, ale w
pełnym słońcu. W pełnym słońcu jej oczy zmieniały się w
brylanty.
I on tę dziewczynę musi oszukiwać. Bo niezależnie od tego,
czy Sunny współdziała ze swoim ojcem, czy nie, jest jedyną
osobą, która może do niego zaprowadzić. Planu zmieniać nie
wolno, stawka jest bardzo wysoka. Jak na razie, wszystko idzie
jak po maśle, łącznie z tym, że Sunny Miller nie zna się na
samolotach i uwierzyła w jego gadki o zatkanych przewodach i
zepsutej pompie. A wcale niełatwo było to wszystko
wykombinować, on i Zane musieli się porządnie nagłowić.
Trzeba było wymyślić sytuację nie do końca tragiczną, ale
zdecydowanie niewesołą. Jedzenie, owszem, ale trzeba będzie
je zdobyć, woda w ilości ograniczonej. On nie zabierał ze sobą
żadnych zapasów, tylko koc, jeden pojemnik z wodą i pistolet,
plus to, co zwykle ma się w samolocie, na przykład latarkę.
70
Jednym słowem, miało być to coś w rodzaju szkoły
przetrwania. I okazało się, że Sunny ma ze sobą ekwipunek,
idealnie pasujący do takiej właśnie sytuacji. Od razu obudziło
to jego czujność, Sunny jednak wcale nie kwapiła się z
wyjaśnieniami.
Doszedł do końca kanionu, o, tak dla porządku, żeby
sprawdzić, czy nic tu się nie zmieniło. Razem z Zanem oglądali
przecież to miejsce dokładnie. Cienka struga wody nadal
spływała po ścianie. Na ziemi ślady królików, jakiś ptak
przeleciał - nadal więc ciągną do wody istoty, które Sunny i on
będą mogli skonsumować. Amunicję lepiej jednak oszczędzać,
wszystko się przecież może zdarzyć. Lepiej zastawić sidła.
Tak. Nie ma co narzekać. Wszystko rozwija się według
planu. Między nim a Sunny wytworzył się silny pociąg
fizyczny, Sunny długo opierać się nie będzie, o ile w ogóle.
Przecież już się całowali i ona zmiękła zupełnie. A kiedy
zostanie już jej kochankiem... O, on już wiedział, jak pieścić
kobietę, żeby oddała mu się i ciałem, i duszą.
Spojrzał na zegarek. W porządku, można wracać. Minęło
sporo czasu, dokładnie tyle, ile zajęłyby oględziny kanionu,
gdyby był tu pierwszy raz. Wracał krokiem niespiesznym.
Sunny nadal kręciła się wśród krzewów, zbierając suche
gałązki i liście. Koło namiotu leżał już całkiem spory stosik.
Na widok Chance'a podniosła szybko głowę, w jej oczach
dojrzał promyk nadziei.
Od razu więc przystąpił do rzeczy:
- Ten kanion jest zamknięty ze wszystkich stron -
poinformował sucho. - Ale mam jedną dobrą wiadomość.
Znalazłem źródło. Oczy Sunny straciły cały blask.
-Zamknięty
ze
wszystkich
stroni
-
powtórzyła
przygnębionym głosem. - A nie moglibyśmy wspiąć się po
tych skałach ?
-Nie da rady, to pionowe skały. Jedyne, co możemy teraz
zrobić, to przenieść się bliżej wody. Znalazłem tam też nawis
skalny, będzie nas chronił przed słońcem. I poza tym jest tam
więcej piachu, bardziej miękko i w nocy będzie wygodniej.
71
Sunny skinęła głową i zabrała się za składanie namiotu.
Zrobiła to błyskawicznie, bez jednego zbędnego ruchu. Chance
doskonale jednak wiedział, że Sunny całą siłą woli stara się nie
rozkleić.
Podszedł i pogłaskał ją po opalonym ramieniu.
-Nie martw się, Sunny. Damy sobie radę. I będziemy cały
czas palić ognisko. Ktoś na pewno zobaczy dym.
-Ale my jesteśmy na takim odludziu - powiedziała drżącym
głosem. -A ja mam tylko cztery dni. Bo potem...
-Co potem?
-Nie... nic. To nieważne.
Spojrzała na niebo, białe prawie od palącego słońca. Chance
nie odrywał od niej wzroku. Co ona powiedziała?- Cztery dni?-
Dlaczego to takie ważne? Do diabła, czyżby te dranie
planowały jakiś nowy zamach? I panienka się martwi, że nie
weźmie w tym udziału?!
Chance i Sunny za jednym razem przenieśli cały swój
skromny dobytek. Chance niósł rzeczy ciężkie, Sunny lżejsze,
cały czas powtarzając sobie w duchu, żeby nie wpadać w
panikę, nie martwić się nieustannie o telefon od Margrety,
tylko skupić się na tym, co dzieje się tu i teraz.
Było samo południe, słońce rozgrzane do białości. Upał
niemiłosierny, a cień pod skałami jak najbardziej pożądany.
Nawis był większy, niż się spodziewała, prawie cztery metry
szerokości i słońce tu nie docierało. Sama nisza miała
głębokość prawie trzech metrów, tylna ściana - półtora, ale
podłoże było spadziste i u wejścia skalny dach wisiał jakieś
dwa metry nad ziemią.
-Nie wiem, jak ty, ale ja jestem piekielnie głodny -
oświadczył Chance zaraz po przenosinach.
- Może zjemy razem jednego z tych twoich wspaniałych
batonów, a na kolację spróbuję upolować królika.
Sunny spojrzała na niego z wielką dezaprobatą:
72
-Chcesz zjeść Petera Cottontaila*?
-Tak. Zjadłbym nawet samego Eastera Bunny'ego**, gdyby
nawinął mi się pod rękę.
Wyraźnie chciał ją rozśmieszyć. Doceniała jego wysiłki, ale i
tak nie była w stanie pozbyć się uczucia przygnębienia.
Apatycznie pogrzebała w swojej torbie, wyciągnęła jeden
batonik i przełamała na pół, starając się, aby połówka Chance'a
była zdecydowanie większa. Chance był większy, więc
potrzebował więcej. Swój spartański posiłek spożyli w
milczeniu, kontemplując zbielałe w słońcu kolory kanionu.
-Wody nie musimy oszczędzać – powiedział Chance. - Pij, ile
chcesz. Podczas takiego upału trzeba dużo pić. Organizm
odwadnia się bardzo szybko, nawet jeśli człowiek siedzi w
cieniu.
Posłusznie sięgnęła po butelkę i wytrąbiła prawie do dna.
Przede wszystkim dlatego, że chciała, aby ten obrzydliwy
batonik jak najszybciej spłynął do żołądka.
Chance nazbierał kamieni, ułożył z nich krąg, w środku kręgu
ułożył patyki i nasypał liści, zeschniętych i tych świeżych,
zielonych. Przytknął zapałkę i za chwilę ukazała się wąska
wstążka dymu. Krzątał się przy tym ognisku niedługo, kilka
minut, ale kiedy wrócił pod nawis, jego podkoszulek był
mokry od potu.
-Gorąco, jak diabli - mruknął.
Podała mu butelkę, wypił niemal jednym haustem, po czym
objął Sunny wpół i przyciągnął do siebie. I pocałował, tak
leciutko, żeby po prostu poprawić jej nastrój. A ona od razu
objęła go za szyję i przykleiła się, dosłownie, do przepoconego
T-shirta. Po raz pierwszy w życiu był obok niej ktoś, na kim
mogła się oprzeć. Zawsze musiała być dzielna, radzić sobie
sama we wszystkim, na wszystko być przygotowana.
-Chodź, Sunny, usiądziemy sobie.
Usiąść można było tylko na gołej ziemi. Tak też uczynili.
* Peter Cottontail - znana postać z kreskówek amerykańskich z lat siedemdziesiątych.
** Easter Bunny - zajączek wielkanocny, również znana postać z kreskówek amerykańskich
z lat siedemdziesiątych.
73
-Po południu wymontuję fotele z samolotu, będziemy mieli
trochę komfortu - obiecał Chance.
- Sunny, powiedz, masz jakąś rodzinę?- Czy ktoś będzie się o
ciebie niepokoić?
-Nie.
Boże wielki, jasne, że ma. Margretę. Siostra nie tylko, że
będzie się niepokoić, ona będzie wprost szalała z niepokoju.
-A ty, Chance?
-Też nie mam. Moi rodzice umarli, byłem jedynakiem.
-A z jakich stron pochodzisz? Gdzie się wychowałeś?
-A... tu i tam - odparł ze śmiechem. - Ojciec znany był z tego,
że nie potrafił nigdzie zagrzać miejsca. A twoi rodzice?
Przez moment była cicho, potem westchnęła.
-Zostałam zaadoptowana. Moi przybrani rodzice nie żyją. To
byli bardzo dobrzy ludzie, bardzo mi ich brakuje.
Znów zamilkła, pochyliła głowę, coś rysowała palcem po
ziemi.
-Chance, a powiedz mi, jak to jest, gdy zdarza się takie
przymusowe lądowanie, jak to nasze. Nie dolecieliśmy do
Seattle, więc na pewno ktoś powiadomił o tym Federalną
Agencję Lotniczą?
-Jasne. Na pewno już nas szukają. Problem jednak polega na
tym, że szukają nas według trasy, którą podałem przed startem.
-Co? Czy to znaczy, że... że zboczyliśmy z kursu? - spytała
Sunny zamierającym głosem. Bo to wszystko stawało się coraz
gorsze.
-Tak. Zboczyliśmy, kiedy szukaliśmy miejsca do lądowania.
Ale jestem pewien, że jeśli ktoś będzie tędy przelatywał, na
pewno zauważy dym.
-Jak długo będą nas szukać?
Nie odpowiedział od razu. Zmrużył swoje złociste oczy i
spojrzał w niebo.
-Będą szukać tak długo, dopóki będą wierzyć, że żyjemy.
-A jeśli... jeśli pomyślą, że nas samolot się rozbił...
-To odwołają poszukiwania. Będą szukać tydzień, może
dłużej. Potem przestaną.
74
-Czyli jeśli w ciągu, przypuśćmy, dziesięciu dni nikt nie
natrafi na nasz ślad, to...
Tego zdania nie była w stanie dokończyć.
-Sunny, my i tak się nie poddamy – powiedział Chance
twardym głosem. - A samoloty prywatne szwendają się
wszędzie.
Choć jest raczej mało prawdopodobne, że któryś z nich
będzie przelatywał akurat tutaj. Tego jednak nie powiedział na
głos. Ale Sunny i tak to wiedziała. Widziała przecież, że
dookoła okolica jest niebezpieczna dla samolotów, a kanion
wąziutki, nie zwracający uwagi.
Zadrżała. Podciągnęła nogi, objęła rękoma kolana i oparłszy
na nich głowę, spoglądała z zadumą na ciężkie kłęby szarego
dymu.
-Mój ty Boże - westchnęła po chwili. - A ja zawsze tak
bardzo chciałam się znaleźć w miejscu, w którym nikt mnie nie
odnajdzie. No i proszę! Marzenie spełnione. Jedyna wada, że
nie przynoszą śniadania do pokoju.
Chance zaśmiał się, wyciągnął przed siebie swoje długie nogi
i oparł się na jednym łokciu.
-Sunny, zdaje się, że ty nigdy nie załamujesz się na długo.
-Staram się. Nasza sytuacja nie należy do najlepszych, ale
przeżyliśmy. Mamy jedzenie, wodę i kryjówkę. Zawsze
mogłoby być gorzej...
Nagle, sama zaskoczona, ziewnęła szeroko.
-Też coś! Spać mi się chce. A tak dobrze spałam tej nocy.
-To z tego upału. Zdrzemnij się trochę, ja będę pilnował
ogniska.
Nie czuła się na siłach rozstawiać namiotu, dlatego
przyciągnęła tylko trochę bliżej swoją torbę i oparła się o nią.
Chance, bez słowa, rzucił jej na podołek sweter. Zwinęła
sweter, wsunęła go sobie pod głowę i w ciągu dwóch minut
zasnęła. Nie był to jednak spokojny, głęboki sen, raczej płytka
drzemka, podczas której była świadoma wszystkiego, co dzieje
się dookoła. Że jest gorąco, że Chance chodzi tu i tam, a ona
nieustannie martwi się o Margretę.
75
Obudziła się rozbita, wcale nie wypoczęta. Chance siedział
pod nawisem. Nogi skrzyżowane, ciemna twarz skupiona,
długie palce zręcznie majstrowały coś z patyków i sznurka. I
nagle Sunny doznała olśnienia.
-Chance? Ty nie jesteś rodowitym Amerykaninem, prawda?
-Jestem - odparł obojętnym tonem. - Każdy, kto urodził się w
tym kraju, jest rodowitym Amerykaninem.
Po chwili uśmiechnął się i spojrzał na nią.
-No, dobrze. Zgadza się. Mam w sobie krew indiańską.
-I na pewno byłeś w wojsku.
-Dlaczego tak sądzisz?
- Nie wiem. Ale jakoś mi to do ciebie pasuje. Jesteś
przyzwyczajony do pistoletu, poza tym mówisz „iść na
zwiady", „broń", a ludzie raczej powiedzą „pistolet", albo
„strzelba".
Znów została nagrodzona promiennym uśmiechem.
-Dobra, wygrałaś. Nosiłem mundur przez jakiś czas.
-A dokładnie jaki?
-Byłem w rangerach, to taka specjalna jednostka, w której
szkoli się żołnierzy do walki z partyzantami.
No tak, to by wyjaśniało, dlaczego on tak świetnie umie sobie
radzić w terenie. Sunny nie wiedziała zbyt wiele o wojsku, ale
o tej konkretnie jednostce słyszała.
Chance skończył wiązać sidła, potem wziął się za następne.
Sunny przez chwilę przyglądała mu się, nie mogąc pozbyć się
poczucia własnej bezużyteczności. Nie, nawet nie zaofiaruje
swojej pomocy. Znów bardziej by mu przeszkadzała, niż
pomogła. Westchnęła i niemal ze złością strzepnęła jakieś
pyłki ze spódnicy. Też coś... Jeden dzień na odludziu i już się
okazuje, że ona jest głupim kobieciątkiem, które nic nie potrafi.
Stereotyp z dawnych, dobrych czasów...
W takim razie trzeba znaleźć sobie zajęcie typowo kobiece.
-A jak to jest naprawdę z tą wodą? Wystarczy, żeby zrobić
pranie?- Chodzę już drugi dzień w moim ubraniu i mam go
serdecznie dość.
76
-Wody jest dosyć, nie trzeba oszczędzać - powiedział
Chance, podnosząc się z ziemi. - Chodź, pokażę ci.
Wyszli spod nawisu. Nadal było nieludzko gorąco, Sunny
czuła przez buty żar nagrzanej słońcem ziemi. Szli jednak tylko
kilka chwil. Chance zatrzymał się przed jedną z pionowych
skalistych skał.
-Tutaj. Źródło bije ze skały.
Sunny nieco sceptycznie spojrzała na cienką strugę wody,
spływającą po skale. Jak prać? Na dole nie było żadnego
jeziorka, nawet kałuży. Woda spływała ze skały i wsiąkała w
spragnioną ziemię. No cóż, trzeba będzie nabierać wodę do
butelki i polewać nią ubranie.
-W tych warunkach to moje pranie będzie trwało wieczność -
mruknęła.
Chance skwapliwie zaczął ściągać swój T-shirt.
-Proszę - powiedział, podając jej podkoszulek z promiennym
uśmiechem. - Na szczęście, czasu mamy dosyć, prawda?
Miała ochotę cisnąć w niego tym przepoconym
podkoszulkiem. I zażądać, aby natychmiast ubrał się z
powrotem. I wcale nie chodziło o jego komentarz.
Nigdy nie była głupio pruderyjna, widziała niejeden nagi
męski tors, jednak nie widziała jeszcze nagiego torsu Chance'a.
Był gładki, wspaniale umięśniony, opalony na brąz. Tors,
którego pragnęłaby dotknąć każda kobieta. Palce Sunny
kurczowo zacisnęły się na czarnym T-shircie.
Uśmiech znikł z twarzy Chance'a, złociste oczy pociemniały.
Pochylił się, jego dłoń delikatnie wsunęła się pod brodę Sunny.
Uniosła powoli twarz, napotkała wzrok pełen pożądania.
-Sunny? Zdajesz sobie sprawę, co może się między nami
zdarzyć?
Jego głos wcale nie był miły ani uwodzicielski. Był bardzo
szorstki.
-Tak.
To króciutkie słowo z trudem wydobyło się z jej ściśniętego
gardła.
-Chcesz tego, Sunny?
77
Pragnęła tego rozpaczliwie, boleśnie. Spojrzała mu prosto w
oczy, teraz znów złocistobrązowe, i drżąc już teraz na myśl o
tym, co zdarzy się na pewno, wyszeptała:
-Tak.
78
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Sunny, pełna zadumy, rozłożyła świeżo uprany czarny T-shirt
na nagrzanej słońcem skale. Jakże jej życie zmieniło się teraz
zupełnie... Nie chodzi już nawet o sam fakt, że oboje z
Chansem są więźniami kanionu i prawdopodobnie utknęli tu na
dłużej. Na całe tygodnie, miesiące, a może... może nigdy już
stąd nie wyjdą? Trudno wymyślić bardziej diametralną zmianę
w czyimś życiu. Ale u niej, oprócz tego, zmieniło się coś
jeszcze. Dotychczas żyła tak, jakby nie do końca zakotwiczono
ją na tej ziemi, wszystko było ulotne i naznaczone lękiem o
Margretę. A teraz, po raz pierwszy w życiu poczuła, że Sunny
Miller istnieje naprawdę i musi przemyśleć tylko swoje
sprawy. To znaczy jedną, teraz najważniejszą: czy ona chce
Chance'a.
Tak, chce, i nie ma zamiaru nadal kurczowo się czepiać tych
swoich argumentów, które nie pozwalały jej dotąd na żaden
związek z mężczyzną. Miała wiele powodów, być może
słusznych, ale w innym, odległym stąd o setki kilometrów
świecie, określanym jako normalny.
Oboje stoją w obliczu śmierci, a ona nie chce umierać, nie
poznawszy smaku miłości tego właśnie mężczyzny. Chce, żeby
ją wziął, chce powiedzieć mu, że go kocha. Ma przecież w
sobie wiele czułości, ściśniętej gdzieś w sercu, skurczonej, bo
komuż dotychczas mogła ją ofiarować?- Poza tym czuje, że
podoba się Chance'owi. A on w ogóle sprawia wrażenie
mężczyzny, który od seksu nie stroni i okazji nie przepuszcza.
Ten przystojny, zmysłowy i pewny siebie mężczyzna ma
zapewne takich okazji co niemiara. A teraz... Sunny jest pod
ręką, więc czemu nie skorzystać...
Trywialne to i trochę przykre. Ale może i tak do końca wcale
nieprawdziwe. Czuła przecież, że spodobali się sobie
właściwie od pierwszego wejrzenia. I chciała bardzo, aby to
odczucie nie mijało się z prawdą. Bo jej Chance MacCall
podobał się coraz bardziej. W ciągu tej doby dowiedziała się o
79
nim wiele, i nie dostrzegła niczego, co nie zyskałoby jej
aprobaty. Był mężczyzną odważnym, nie wahającym się
podjąć ryzyka, człowiekiem bardzo zdolnym, posiadającym
wiele umiejętności, a poza tym, co też bardzo ważne, Sunny
nie znała dotychczas nikogo, kto byłby wobec niej bardziej
uprzejmy i opiekuńczy.
A
uwieńczeniem
jego
zalet
było
to,
że
jest
nieprawdopodobnie seksowny, tak bardzo, że jej po prostu
ślinka cieknie z ust. Głupie wyrażenie, ale inaczej tego określić
nie sposób.
Większość mężczyzn, po uzyskaniu odpowiedzi, jaką dała
przed godziną, natychmiast przystąpiłoby do rzeczy. A Chance,
usłyszawszy z jej ust „tak", pocałował ją, bardzo słodko, i
oświadczył:
-Idę do samolotu, mam tam ubranie na zmianę.
Przebiorę się i podrzucę ci jeszcze coś niecoś do prania.
I wtedy ona błysnęła ironią:
-Dziękuję, jak to miło z twojej strony...
A on puścił do niej oko i powiedział z uroczym uśmiechem:
-Staram się, jak mogę!
W rezultacie, zamiast rozkwitać w jego ramionach, siedziała
przy źródełku i prała męską bieliznę. Nie było to zajęcie
szczególnie romantyczne, dawało jednak miłe poczucie, że
wytwarza się między nimi zażyłość. Poza tym jakiś taki
szalenie naturalny podział obowiązków. On, mężczyzna, stara
się o pożywienie - patrz: robi sidła - a ona, kobieta, dba o
czyste ubrania.
Uprała najpierw jego rzeczy, potem, po chwili wahania,
ściągnęła z siebie wszystkie bez wyjątku części garderoby.
Wszyściutko, bo ani sekundy dłużej nie mogła już wytrzymać
w nieświeżym ubraniu. Nigdy jeszcze nie paradowała po
dworze w stroju Ewy. Czuła się trochę dziwnie, co nie
znaczyło, że źle. Była w tym nutka dekadencji, ale nutka
absolutnie pozytywna, choć naznaczona lekkim niepokojem. A
co będzie, jeśli Chance ją zobaczy- Uśmiechnęła się na myśl o
tym. No cóż, na pewno nie wzbudzi w nim dzikiej, gwałtownej
80
żądzy, ponieważ jej ciało nie ma jakichś szczególnie
efektownych zaokrągleń. Z drugiej jednak strony, wcale tak źle
nie jest. A poza tym na tym pustkowiu nie ma innych kobiet
oprócz Sunny Miller. Więc kto wie, kto wie...
A przede wszystkim, zamiast myśleć głupio, trzeba się
wreszcie porządnie umyć. Napełniła wodą butelkę, polała się,
po czym zabrała się za szorowanie. Po prostu - piaskiem.
Spłukanie piasku wymagało kilkakrotnego napełniania butelki.
Ale skóra po tych ablucjach była nadspodziewanie świeża i
gładka. Ciekawe, dlaczego przemysł kosmetyczny nie
zaprzestanie mielenia tych różnych skorupek i nie przestawi się
po prostu na produkcję peelingu z piasku.
Nie wycierała się. Po co?- Cudownie jest schnąć w
rozgrzanym powietrzu, czując na sobie łagodny ciepły
wietrzyk A poza tym nie miała żadnego ręcznika. Schła więc
sobie w sposób naturalny, piorąc jednocześnie swoje własne
szmatki. Potem ubrała się w beżowe dżinsy i zielony T-shirt.
Nigdy nie ubierała się na niebiesko czy czerwono, zawsze
kupowała ubrania w kolorach ziemi. Dlaczegóż Bo one stapiają
się z przyrodą, w nich można dobrze się ukryć.
Staniczka nie nałożyła, miała tylko jeden, a ten został właśnie
uprany. Bawełniany T-shirt przylegał do piersi, podkreślał ich
kształt. Ciekawe, czy Chance zauważy, że jak ona idzie, to te
piersi tak falują...
- Hej, hej!
Odwróciła się. Stał kilka metrów za nią, jego wzrok
natychmiast spoczął na jej piersiach. No tak...
-Długo... długo tu tak stoisz?-
- A... no... już dobrą chwilę.
Zamarła.
-Czekałem, aż się odwrócisz, ale niestety. Choć i tak widok
był całkiem, całkiem... Trzeba przyznać, że tyłeczek masz
wyjątkowy. W życiu słodszego nie widziałem.
Poczuła, że robi jej się gorąco, zbyt gorąco nawet na taki
upał. Ale stanęła do walki.
81
-Proszę, proszę, czyli zdobyłam twoje uznanie! I co, może
jeszcze chcesz, żebym zafundowała ci taniec erotyczny?
Kiedyś- W każdej chwili, skarbie, choć teraz właśnie nie.
Trzeba zabrać stąd ubrania. Chcę zastawić tu sidła, może uda
się złapać coś na kolację...
A więc proszę. Nie można powiedzieć, żeby go nie ruszyło,
ale obowiązek przede wszystkim. I bardzo dobrze, zawsze
lepiej mieć u swego boku mężczyznę odpowiedzialnego niż
zmysłowego lekkoducha.
Zgodnie zaczęli zbierać porozkładane na kamieniach ubranie.
-A więc tak - zaczęła Sunny. - Zwierzyna ciągnie do wody...
-Zgadza się.
-Ubrania, choć prałam je z takim poświęceniem, pachną
jednak człowiekiem...
-No, właśnie. Zwierzyna może wyczuć ten zapach, a poza
tym tych ubrań tutaj nigdy nie było. A dzikie zwierzęta są
nadzwyczaj płochliwe.
Kiedy dochodzili już do swego tymczasowego domu pod
nawisem skalnym, Sunny zapragnęła jeszcze jednej informacji:
-A jak długo trzeba czekać, zanim coś złapie się w sidła?
-Różnie bywa. Kiedyś złapałem już coś po dziesięciu
minutach, innym razem czekałem dzień, drugi i nic.
Znów porozkładali rzeczy na kamieniach, niektóre prawie już
suche. Gorące, pustynne powietrze było prawie tak samo
skuteczne jak elektryczna suszarka do ubrań.
A potem była niespodzianka. Chance przykucnął koło
wielkiego dzieła swych rąk, czyli sideł, sięgnął do tylnej
kieszeni spodni i wyciągnął z niej, ni mniej ni więcej, tylko
pognieciony batonik „Baby Ruth". Spokojnie rozwinął go z
papierka i wetknął do sideł.
Sunny dopiero po chwili była w stanie wydobyć z siebie głos.
Pełen oburzenia.
-No wiesz! Słodki baton jako przynęta! Dlaczego nie włożysz
tam jednego z moich batonów? A ten mi oddaj, natychmiast!
-Nie mogę ci go dać, Sunny - protestował ze śmiechem,
zasłaniając sidła przed jej zachłannymi rękami. - Żaden
82
szanujący się królik nie połakomi się na twoje nadzwyczajne
batony odżywcze!
-Ale jak mogłeś! Jak mogłeś chować przede mną słodziutki
„Baby Ruth"?!
-Wcale nie chowałem. Znalazłem go teraz w samolocie, ale
rozpuścił się na tym upale. Nie nadawał się do jedzenia.
-Rozpuścił! Dobrze wiesz, że czekoladzie to nie szkodzi!
Chance z politowaniem pokiwał głową.
-No tak, teraz już wiem. Jesteś jedną z nich.
-Jedną z nich? A o kogo ci chodzi?
-Jesteś czekoladoholiczką.
-Absolutnie nie - zaprotestowała, dumnie unosząc głowę. -
Jestem czymś więcej. Jestem słodyczoholiczką.
-To dlaczego do tej swojej wspaniałej torby, zamiast
obrzydliwych batonów, nie zapakowałaś po prostu cukierków?
Teraz ona spojrzała z politowaniem.
-Przecież to proste. Zawartość mojej torby ma pomóc mi
przetrwać. A te cukierki zjadłabym zaraz pierwszego dnia.
Wcale się nie roześmiał. Przeciwnie, jakby spoważniał, a w
jego złocistobrązowych oczach błysnęło coś ponurego.
-Chyba nie powiesz, że zawartość tej torby miała pomóc ci
przetrwać noc w pokoju hotelowym w Seattle?
Niby dowcipne, głos Chance'a niby spokojny, ale czuła w
nim napięcie.
-Ach! Sam wiesz, ludziom różne rzeczy przychodzą do
głowy. Zwłaszcza kobietom - odparła lekkim, żartobliwym
tonem. - Mnie, na przykład, wydaje się, że powinnam być
przygotowana na każdą ewentualność.
-Bzdura! Próbujesz mi wcisnąć jakiś...
-Nie, Chance! Nie wciskam ci kitu, próbuję tylko grzecznie
dać ci do zrozumienia, że to nie twój interes.
-Ale mnie chodzi o coś innego, Sunny.
-A o co?
-O szczerość. Jeśli nie chcesz mi powiedzieć, w porządku,
przeżyję. Ale to niedobrze, że nie chcesz być wobec mnie
szczera. Nasza sytuacja tutaj jest raczej nietypowa. I nie będzie
83
łatwo, dlatego powinniśmy mieć do siebie bezwzględne
zaufanie. Mówić sobie wszystko otwarcie, nawet jeśli prawda
zakłuje w oczy.
Wygłosił to z wielką powagą i wszystko, co powiedział, było
słuszne. Ale Sunny była nieugięta, jak zwykle, kiedy chodziło
o torbę i jej zawartość. Skrzyżowała ramiona na piersiach i
patrzyła z góry, drwiąco, w stylu: „Ja i tak tego, koleś, nie
kupię!".
-Szczerość - prychnęła. - Ciebie po prostu aż skręca, żebym
ci powiedziała, po co mi ta torba! A ja powtarzam, że to nie
twój zakichany interes! Chociaż...
-Chociaż...
-Przez moment czułam coś w rodzaju poczucia winy, ale to
przecież przeczyłoby wszelkim zasadom logiki.
Powaga nadal gościła na jego twarzy, ale już tylko przez
sekundę. Kąciki ust zadrżały. Chance uśmiechnął się i
bezradnie potrząsnął głową.
-Ej, mała! Zdaje się, że będę miał z tobą poważny problem!
Wsunął sidła pod pachę i szybkim krokiem ruszył w stronę
źródła, o ile tak można było nazwać tę dziurkę w skale, z której
ledwo sączyła się wąska strużka wody.
-Ej, duży! - wrzasnęła za nim. -A niby co? Jaki problem?
-A taki jeden! - zawołał, nie odwracając nawet głowy. -
Chyba się w tobie zakocham!
Znikł za załomem skalnym, a pod nią ugięły się kolana.
Zakocham się... No, nie... On naprawdę tak powiedział?-
Takich słów nikt nie rzuca na wiatr, zwłaszcza mężczyźni. Oni
podchodzą do tego bardzo poważnie.
Jej serce biło tak szybko, jakby przed chwilą przebiegła co
najmniej sto metrów. I to poczucie bezradności, jeszcze
bardziej ścinające z nóg. Odważna, zorganizowana, przebiegła,
czujna Sunny Miller w obliczu sprawy natury, powiedzmy,
romantycznej, zupełnie traciła kontenans. Nigdy jeszcze nie
pozwoliła, aby jakikolwiek mężczyzna poruszył jej serce.
Musiała być przecież wolna, w każdej chwili gotowa odejść,
zawsze gotowa do ucieczki.
84
Tyle lat zaklinała się, że nigdy, przenigdy... A to już się stało,
zakiełkowało niedawno, rozwinęło się błyskawicznie i teraz
było w pełnym rozkwicie. I w dodatku on jej nie kocha. Bo
choć użył tego czarodziejskiego słowa, co wzruszyło ją tak
bardzo, dodał jednak „chyba". A to już istotna różnica. Szkoda,
wielka szkoda, bo jakiś pierwotny instynkt podpowiadał jej, że
ten mężczyzna pasowałby do Sunny Miller. Na zawsze. Miał
wszystko, o czym marzyła w tych swoich półsennych wizjach,
zawsze niedokończonych. Bo czy warto w ogóle marzyć, skoro
i tak nic się nie spełni...
Ale tu wszystko było inaczej, w tej zalanej słońcem
gigantycznej bruździe. Było tak, jakby palące słońce roztopiło
powłokę ochronną, którą starannie oklejała swoje emocje.
Niczego już nie potrafiła utrzymać na wodzy. Jej uczucia, jej
odczucia, jej pragnienia, wszystko wydostało się na zewnątrz i
porywa ją ze sobą, unosząc w krainę zupełnie nieznaną...
Bo to stanie się na pewno. Dziś w nocy ona i Chance zostaną
kochankami. I każdy problem rodził następny, wiadomo
przecież, jakie mogą być tego następstwa. A ona w swojej
cudownej torbie nie miała żadnych środków, które by tym
następstwom potrafiły zapobiec. Jedyna nadzieja, że Chance
jest przezorny, ale wszystko może się zdarzyć. Co się stanie,
jeśli ona zajdzie w ciążę, a ich nie uratują? Logicznie rzecz
biorąc, jest to bardzo możliwe. I wtedy ona w tym kanionie...
Nie, o tym nawet strach pomyśleć. Więc może o innym
wariancie. Co się stanie, jeśli ona zajdzie w ciążę - i uratują
ich? Ona, Chance i dziecko, dwa plus jeden, zwyczajna
niewielka amerykańska rodzina. Nie, tego w ogóle nie potrafiła
sobie wyobrazić. A poza tym, jeśli ich uratują, to przecież w jej
życiu nadal nic się nie zmieni. Znów będzie uciekać, tylko
uciekać...
Po powrocie Chance zastał Sunny dokładnie w tym samym
miejscu, w którym ją zostawił. Stała nieruchomo, ze ściągniętą
twarzą, a to od razu obudziło w nim największą czujność.
-Sunny! Co się dzieje? - spytał, odruchowo sięgając po
pistolet.
85
Pytanie było dość zaskakujące.
-A co będzie, jeśli zajdę w ciąże?
-A ty... nie masz ze sobą żadnych pigułek?-
- Nie.
Chance w zamyśleniu podrapał się w szczękę. Hm... dziwne.
Nie spotkał jeszcze kobiety, która by pewnych rzeczy nie miała
pod ręką.
-Nie szkodzi, Sunny. Ja mam odpowiedni... sprzęt.
-A ile ty tego możesz mieć?
- Nie martw się. Wystarczy.
Objął Sunny i pocałował. Jak najgoręcej, żeby wywietrzały
jej z głowy wszystkie wątpliwości. Dłonie Sunny błądziły w
okolicy jego piersi, jakby chciały go odepchnąć. Usta mówiły
jednak coś innego, były żarliwe i takie słodkie. Przez cienką
bawełnę podkoszulka czuł jej piersi, już obrzmiałe, kuszące.
Zapragnął je dotknąć, nagie. Jednym ruchem zadarł
podkoszulek, położył gorącą dłoń na miękkim pagórku.
Usłyszał cichutki jęk. Do diabła, on chciał tylko wycałować z
niej wątpliwości, a jej natychmiast zakręciło się w głowie.
Jemu zresztą też. Pochylił głowę i zaczął pieścić ustami jedną
z tych rozkosznych różowości na szczycie piersi. I nagle
usłyszał krzyk, krzyk podnieconej kobiety, krzyk przenikający
do jego lędźwi. Palce Sunny wczepiły się w jego ramię...
Do diabła! A na cóż on właściwie ma czekać? Jedną ręką
zgarnął koc, drugą - Sunny. Usiadła mu po prostu na tym ręku,
obejmując za szyję. I wyniósł ją na pełne słońce.
Złociste promienie rozjaśniły jej włosy, rozświetliły skórę, a
oczy Sunny zajaśniały jak brylanty.
-Jesteś śliczna, Sunny.
Postawił ją na ziemi. Szybko rozłożył koc i wyciągnął do
Sunny obie ręce. Bo taką właśnie chciał ją mieć. Oszołomioną,
spragnioną.
-Tu? Teraz?
-Tak, tak, Sunny.
Nie chciał czekać, aż zapadnie noc, oboje wpełzną do
ciasnego namiotu i wszystko stanie się, jakby według jakiegoś
86
scenariusza. Chciał mieć ją teraz, w pełnym świetle dnia, nagą,
wygrzaną słońcem i spontaniczną.
Ułożył ją na kocu. Kilka pospiesznych ruchów, i już
wszystko było obok, ich podkoszulki, jej dżinsy. A słońce
pieściło Sunny całą, taką smukłą i kremową.
-Jesteś śliczna, Sunny.
Teraz pieścił on, całował wszędzie, dotykał, głaskał, czując
narastającą namiętność. Potem już tylko dyskretny ruch ręką,
do kieszeni dżinsów, po ten cały... sprzęt.
Ona, w pewnym momencie, krzyknęła cicho, ale on nie
pomyślał, dlaczego. Nie miał czasu na zastanawianie się, był w
niewoli ogromnej, żywiołowej namiętności.
Sunny, dziewczyna słoneczna, była jego.
87
ROZDZIAŁ ÓSMY
Sunny Miller po raz pierwszy oddała się mężczyźnie w
pełnym świetle dnia, na kocu rozłożonym na ziemi.
Mężczyźnie, który nawet nie zdjął butów. Taka była jego
pierwsza myśl, kiedy był już zdolny cokolwiek pomyśleć.
Leżała teraz na boku, odwrócona plecami, zwinięta w
nieduży kłębek. Przez szczupłe plecy przebiegał jeszcze
dreszcz. Ona też przed chwilą przeżywała rozkosz, przecież
czuł. A kiedy kładła się z nim na kocu, była jeszcze nietknięta.
I musiał istnieć ku temu naprawdę ważny powód, skoro
czekała tak długo. Sunny Miller miała już dwadzieścia
dziewięć lat. Był jej pierwszym mężczyzną, oddała mu się z
własnej woli. To dawało mu satysfakcję, ale cała sytuacja
wcale nie była komfortowa, i to dla obu stron.
Ostrożnie położył dłoń na szczupłym ramieniu, zmusił, aby
odwróciła się ku niemu twarzą. Nie opierała się, ale była
sztywna, ruchy miała nieskoordynowane. Była bardzo blada,
oczy podejrzanie błyszczące. A więc walczyła ze łzami.
Wsunął rękę pod jej głowę i nachylił się. Chciał, żeby czuła
jego obecność, wiedział, że ona teraz bardzo tego potrzebuje.
Udało mu się przechwycić jej spojrzenie, ale natychmiast
odwróciła głowę na bok, a jej policzki pokrył ciemny
rumieniec.
Rumieniec był uroczy. Pogłaskał więc policzki, potem jego
dłoń przesunęła się niżej, musnęła piersi. Na kremowej skórze
dojrzał zaczerwienienia, ślady po jego świeżym zaroście.
Pocałował te ślady, notując jednocześnie w pamięci, że jednak
powinien się dziś ogolić. A teraz koniecznie należało coś
powiedzieć. Tylko co?
Na co dzień gadał z wieloma ludźmi. To jasne. Z
wojskowymi z różnych baz, meliniarzami, narkomanami,
ludźmi z biur rządowych i tak dalej. Umiał podejść każdego i
wyciągnąć z niego to, co chciał. Ale z Sunny było inaczej, jego
nadzwyczajne umiejętności zawodziły na całej linii. Bo ona
rozbrajała go zupełnie. Na żadnym szkoleniu nie mówiono, jak
88
oprzeć się srebrzystym, migotliwym oczom i nie poddać się
urokowi słonecznej osobowości. Bo ona taka jest. Sunny,
słoneczna dziewczyna.
Teraz to pogodne stworzenie przycichło, jakby żałowała tego,
co się stało. I nie garnęła się do niego. A kobiety, z którymi
był, zawsze, po chwili zbliżenia, próbowały się do niego
przytulić. To on odsuwał się, nie potrzebował już żadnego
kontaktu, ani fizycznego, ani duchowego. Teraz Sunny robiła
dokładnie to samo. Leżała obok niego, ale starała się go nie
dotknąć, i milczała.
Czuł, że wzbiera w nim gniew. Gwałtowny, prymitywny. Tej
kobiecie nie wolno się od niego odsuwać. Należy do niego. Jest
jego kobietą. A on jest jej pierwszym mężczyzną. Czuł, jak
znów budzi się w nim pożądanie.
Pochylił się jeszcze bardziej i jego ciemne muskularne ciało
znów odgrodziło Sunny od słońca. Drgnęła, jej paznokcie
wpiły się w jego pierś. Ale nie próbowała go odepchnąć.
Znów kochał się z nią. Ale teraz inaczej. Nie było dzikiej,
niepohamowanej namiętności, ani nie chodziło mu o to, żeby
zabłysnąć kunsztem, wyćwiczonym w objęciach innych kobiet.
Chciał, żeby Sunny dostała wszystko, co najpiękniejsze,
najczulsze, najsłodsze. Kochał ją, a potem ucięli sobie
króciutką, krzepiącą drzemkę. A kiedy dno kanionu skryło się
w cieniu, Chance wziął Sunny na ręce i wolnym krokiem
zaniósł pod skalny dach.
Posadził ją na ziemi u wejścia do niszy i przykazał
stanowczym tonem:
- Nie ruszaj się stąd. Jest jeszcze jasno, pójdę sprawdzić sidła.
Nie ruszała się z miejsca, dopóki nie zniknął jej z oczu.
Wtedy zerwała się na równe nogi. Chwyciła butelkę z wodą i
umyła się błyskawicznie, nałożyła ubranie i znów przysiadła w
cieniu nawisu, nieruchomo, wpatrzona w dal, czując w sercu
wielki niepokój.
Zdawała sobie sprawę, co ją czeka, kiedy Chance wziął ją na
ręce i wyniósł na słońce. Nie liczyła się jednak z takim
wybuchem namiętności, z takim frontalnym atakiem na
89
zmysły. Spodziewała się przyjemności, ale to, co odczuwała,
było potężne i wszechogarniające. Pierwszy raz w życiu
zdarzyło jej się doznać czegoś, co było silniejsze od niej. I ona,
i Chance byli ludźmi, którzy przywykli panować nad sobą, a
tam, na tym kocu, było tak, jakby ktoś inny przejął nad nimi
władzę. W tych obcych rękach oboje byli zatrważająco
bezsilni.
I pokochała go jeszcze bardziej. Ten mężczyzna o duszy
wojownika, nieustępliwy, trochę dziki, stał jej się najbliższy.
Na jak długo? W dotychczasowym życiu Sunny najbliższe jej
osoby po prostu ją opuszczały. Matka, żeby chronić córki,
oddała je do adopcji obcym ludziom. Nadal jednak istniała w
ich życiu. Widywała się z nimi, a jej wizyty miały jeden
podstawowy cel. Pamela Vickery Hauer, z biegiem lat
prawdziwy spec od ukrywania się i samoobrony, pragnęła
wszystkie swoje umiejętności przekazać córkom. Wizyty
urwały się, kiedy Sunny skończyła lat szesnaście. Crispin
Hauer miał do dyspozycji nieporównywalnie większe środki i
możliwości niż zbiegła żona. Jego zwycięstwo było jednak
pyrrusowe, bo Pamela i tak znów mu uciekła. Zadając sobie
śmierć.
Dla Sunny jedyna spuścizna po matce, to pamięć o jej
wielkim poświęceniu oraz życie, jakie zmuszona była
prowadzić. Zycie w cieniu. Nikt nie pytał, czy jej to
odpowiada. Po prostu tak żyć trzeba i starać się nawet z takiego
życia wydobyć to, co najlepsze.
Margreta też odeszła, to ona zadecydowała, że siostry muszą
się rozdzielić. Potem zmarli oboje Millerowie i Sunny została
zupełnie sama. Cotygodniowa króciutka rozmowa przez
komórkę był to jedyny kontakt z Margreta, i wyglądało na to,
że siostra bardzo chce poprzestać tylko na tym.
Teraz pojawił się Chance i Sunny była przerażona, czy
znajdzie dość siły, aby zrezygnować z jego obecności w swoim
życiu. Zdawała sobie sprawę, z jakim wiąże się to zagrożeniem
dla niego. Jedyną pociechą był fakt, że Chance jest mężczyzną,
który potrafi się obronić...
90
Nadchodziła noc. Dookoła było już prawie czarno, jakby
matka natura całą Ziemię owinęła czarnym szalem. Zewsząd
słychać było cichutki szmer przemykających się nocnych
żyjątek, zaaferowanych swoimi sprawami. Lekki wiatr
potrząsał gałązkami krzewów. Skrzypiały, nie, one gruchotały
cichutko jak suche kosteczki.
Nagle przypomniała sobie, że Chance nie wziął ze sobą
latarki, może w tych ciemnościach zabłądzić. Podeszła do
ogniska i dorzuciła kilka większych patyków. Jasny płomień
posłuży Chance'owi jako drogowskaz. Potem weszła do niszy,
rozświetlonej blaskiem ognia, i bez trudu udało jej się odnaleźć
latarkę.
- Chance?
Brak odpowiedzi. Zaklęła cicho i zapaliwszy latarkę, ruszyła
w stronę tego drugiego końca kanionu, gdzie ze skał spływa
strużka życiodajnej wody. Szła bardzo ostrożnie, za każdym
razem starannie oświetlając miejsce, gdzie zamierzała postawić
stopę. Drugie spotkanie ze żmiją tego samego dnia to naprawdę
byłby już nadmiar przyjemności.
I nagle omal nie umarła ze strachu. Bo ktoś chwycił ją
znienacka wpół i wycisnął na jej ustach pocałunek. Gorący i
mocny, ale ona i tak czuła się zobligowana wyrazić swoje
niezadowolenie.
-Chance! Przestraszyłeś mnie śmiertelnie!
-Niestety, musiałem cię ukarać za niesubordynację. Miałaś
nie ruszać się z miejsca.
Znów ją pocałował.
-Czy... czy to również jest kara-? – wymruczała Sunny, gdy
głowa Chance'a znów powędrowała
w górę, w ciemność.
-Tak.
I na pewno się uśmiechnął, była pewna.
-No to możesz mnie jeszcze raz ukarać.
Wcale się nie wzbraniał, można nawet powiedzieć, że ukarał
ją bardzo gorliwie. A potem roześmiał się i powiedział:
91
-Chyba nie sądzone mi skonać z głodu. Raczej umrę z
przemęczenia.
Słowo „głód" przypomniało jej o sidłach i uświadomiło, że
już od dłuższego czasu jest potwornie głodna.
-Złapałeś królika?
-Ptaka. Niestety, jest dość mizerny.
Podniósł rękę, zauważyła, że trzyma w niej oskubanego już
ptaka, nieco mniejszego niż przeciętny kurczak.
-Ale to chyba nie jest Roadrunner?
-Nie, to nie on. A co ty tak ciągle się boisz, że to któryś z
bohaterów kreskówki? I mogłabyś okazać trochę wdzięczności.
-A więc co to jest za ptak?
-Hm... Po prostu ptak. A jak biedaczek zawiśnie nad ogniem,
będzie to ptak upieczony.
Sunny usłyszała, jak jej żołądek głośno poprosił, żeby go
napełnić.
-Dobrze, możesz go upiec - przyzwoliła łaskawie. - O ile,
naturalnie, na sto procent nie jest to Roadrunner. Bo ja go
kocham, na drugim miejscu jest Bullwinkle.
Chance wybuchnął głośnym śmiechem.
-Chyba nie powiesz, że gdzieś puszczają jeszcze te stare
kreskówki?
-Nie, już nie. Ale zawsze można pożyczyć sobie kasetę z
wypożyczalni.
-Och, Sunny, Sunny...
Wziął ją za rękę i poszli sobie dalej razem, niespiesznie,
nadal pogadując o starych kreskówkach i zgodnie dochodząc
do wniosku, że te nowe nie umywają się do nich. Sunny
jednocześnie dalej pilnie oświetlała drogę, na wypadek, gdyby
jakiejś żmii przyszło do głowy udać się na nocną przechadzkę.
-Sunny? A dlaczego nie czekałaś na mnie? - spytał Chance.
-Przecież jest ciemno, a ty nie wziąłeś latarki. Bałam się, że
zabłądzisz.
Chance wydał z siebie jakiś nietypowy dźwięk, ni to
zakaszlał, ni to chrząknął.
-Czyli wyruszyłaś na ratunek?
92
Sunny zrobiło się głupio. W końcu były ranger nie
potrzebował pomocy, sam potrafi w ciemnościach odnaleźć
drogę do obozowiska.
-Przepraszam, Chance, nie pomyślałam, że dla ciebie to
żaden problem.
-Nie przepraszaj - powiedział i przyciągnął ją do siebie
jeszcze bliżej.
Po kilku chwilach wkraczali już na teren swego małego
obozowiska. Ogień, podsycony przez Sunny, nadal tlił się.
Małe płomyczki pełzały jeszcze po resztkach patyków. Chance
położył ptaka na skale i zabrał się do roboty. Z czterech
grubszych patyków, skrzyżowanych po dwa, skonstruował
dwie podpórki. Potem wziął jeszcze jeden długi patyk,
naostrzył go na końcu, nadział na niego martwego ptaka i
ułożył na prowizorycznym rożnie. Dorzucił do ognia kilka
gałązek i po kilku minutach zaskwierczało. Z ptaka zaczęły
skapywać do ognia kropelki tłuszczu, a dookoła rozszedł się
cudowny zapach pieczonego mięsa. Sunny natychmiast
poczuła, jak jej ślinka napływa do ust.
Chłód był przejmujący. Trudno było uwierzyć, że jeszcze
niedawno panował upał nie do wytrzymania. Sunny podsunęła
sobie do ogniska płaski kamień, usiadła i rozkoszując się
ciepłem, popatrywała na Chance'a. Zauważyła, że zdążył się
umyć, ciemne włosy były mokre. No i ogolił się. Sunny
uśmiechnęła się do siebie.
Musiał wyczuć, że go obserwuje. Podniósł na nią wzrok i
było jasne, że oboje myślą o tym samym.
-Jak się czujesz, Sunny?
-Dziękuję, wszystko w porządku.
-Krwawisz?
-Przedtem... ale tylko trochę. Teraz już nie.
-Aha. Chance ostrożnie przekręcił ptaka na drugą stronę.
-Wolałbym to wiedzieć przedtem - mruknął. A ona życzyłaby
sobie, żeby on w ogóle niczego nie wiedział, a przede
wszystkim nie znał powodów, dla których Sunny Miller
93
straciła dziewictwo dopiero w wieku dwudziestu dziewięciu
lat.
-A dlaczegóż - spytała zaczepnie. – Wycofałbyś się wtedy?
-Nie. Ale wszystko wyglądałoby inaczej. Hm... To było
nawet ciekawe.
-To znaczy... jak?
-No... byłbym ostrożniejszy, nie taki gwałtowny.
-Ale naprawdę wszystko jest w porządku.
Chance znów skupił się na pieczystym.
-Jeszcze jedno - mruknął. - Wiesz, że nie zabezpieczyłem
się za drugim razem.
-Zauważyłam.
Przez kilka sekund patrzyli na siebie w milczeniu, po czym
Sunny opuściła głowę i z wielką uwagą zaczęła przyglądać się
swoim dłoniom.
-A powiedz, Sunny, czy to może są właśnie te dni, kiedy ty
możesz...
-No... tak jakby na granicy.
Chance nie odzywał się przez chwilę, poprawił coś przy
rożnie.
-Gdybyśmy nie utknęli w tej dziurze...
-To co - spytała skwapliwie Sunny.
-To nie miałbym nic przeciwko temu. Nie do wiary! Czy
dobrze słyszałaś Chance wyraźnie dawał do zrozumienia, że
nie miałby nic przeciwko temu, gdyby ona zaszła w ciążę.
Omal nie podskoczyła na tym swoim kamieniu. A wokół serca
zrobiło się jej dziwnie cieplutko.
-Ani ja, Chance.
Ptak został upieczony. Tak przynajmniej stwierdził Chance.
Zdjął szpikulec z rożna i kopiąc jeden z płaskich kamieni,
przesunął go bliżej Sunny. Rozsiadł się, wyciągnął z kieszeni
nóż i odkroił spory kawałek pachnącego mięsa.
-Proszę - powiedział, podając mięso Sunny.- Tylko uważaj,
jest bardzo gorące.
Sunny, zgodnie z instrukcją, podmuchała przez chwilę, po
czym odgryzła kawałeczek, przeżuła i aż jęknęła z zachwytu.
94
W tym mięsie było wszystko, smak pieczonego drobiu, i dym, i
zapach palonego drewna. Nigdy jeszcze nie jadła czegoś
bardziej smakowitego.
-Chance! Pyszne!
Swój kawałek żuła bardzo powoli, rozkoszując się smakiem.
Chance odkroił dla siebie spory kawałek, jadł powoli i
prawdopodobnie jego podniebienie również przeżywało
rozkosze. Potem już sprawiedliwie obdzielał każdego z nich po
jednym kawałku. W pewnym momencie Sunny, choć wcale
jeszcze nie syta, zdecydowanie odmówiła.
-Bierz! - nalegał Chance . - Przecież wiem , że się nie
najadłaś.
-Nieprawda, nie przełknę już ani kęsa. A ty jesteś ode mnie o
wiele większy i musisz zjeść więcej.
-Sunny, jedz! I nie przejmuj się tak moją osobą. I nie martw
się, z głodu nie zginiemy, ja zawsze coś tam złapię. A jutro
rozejrzę się, czy nie rośnie tu coś jadalnego.
-Ptaki, krzaki... Czegóż to głodny człowiek nie weźmie do
ust!
Roześmiała się tym swoim wysokim, zaraźliwym śmiechem,
Chance zawtórował, po czym znów ją poprosił, żeby jadła i
Sunny w końcu uległa i z wielką przyjemnością spałaszowała
jeszcze jeden kawałek smakowitego mięsa. Na deser każde z
nich przeżuło po połowie odżywczego batona. Z entuzjazmem,
co prawda, mniejszym, ale dzięki temu głód został
zaspokojony do końca.
Chance zgasił ognisko, Sunny rozstawiła namiocik. Umyli
zęby, po czym każde z nich udało się za inny załomek skalny,
na najbardziej osobistą wycieczkę. Jak stare dobre małżeństwo,
śmiała się w duchu Sunny. Ich „dom", ta nisza w skałach, ich
cały dobytek - to było tak niewiele, ale te wspólne
przygotowania stworzyły prawdziwie domową atmosferę.
Pełną spokoju. Dopóki Chance nie spytał:
-Może nałożysz mój T-shirt? Będziesz miała taką jakby
nocną koszulę.
95
W jego głosie nie było nic szczególnego, ale Sunny już
poczuła żar, rozlewający się po całym ciele. A więc
wystarczyło jedno jego spojrzenie, a jej ciało już płonie. Zbyt
wiele zdążyła się już nauczyć, na tym kocu, na ziemi zalanej
słońcem. Pamiętała ten moment oślepiający, paraliżujący. I
była pewna, absolutnie pewna, że żaden mężczyzna na świecie
nie byłby w stanie dać jej takiej rozkoszy. Tylko on.
-Ale tobie będzie zimno, Chance.
-Żartujesz, prawda? Jak zwykle, spoglądał na nią z góry. I
uśmiechał się.
-Chyba nie przypuszczałaś, że zaśniemy od razu? Nie było
siły, ona też musiała się uśmiechnąć.
-Ależ skąd! To byłby wielki błąd! Ale pomyślałam, że ten T-
shirt przyda ci się... potem...
-Chyba nie.
W rekordowym tempie pozbyli się odzienia i wślizgnęli
do namiotu. Chance zgasił latarkę, jego niecierpliwe ręce
sięgnęły po Sunny. A ona, pieszczona, całowana, pomyślała
półprzytomnie,
że
to
kochanie
w
ciemnościach
nieprawdopodobnie wyostrza zmysły. Teraz wyczuwała każde
stwardnienie na jego silnych dłoniach, Intensywny zapach
męskiej skóry odurzał, jej ręce były coraz śmielsze, coraz
bardziej pożądliwe...
Potem Chance wciągnął jej przez głowę swój czarny T-shirt.
Wielki, ale Chance go skrócił, owijając dolny brzeg wokół talii
Sunny. Wtuliła się w jego ramiona, duża dłoń Chance'a
przyjemnie grzała ją w pośladki. On miał pod głową zwinięty
w kłębek sweter, ona szeroką męską pierś. Było jak w raju.
Zasypiała z cudownym poczuciem, że nigdy jeszcze w życiu
nie była tak szczęśliwa.
96
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Następnego ranka sidła były puste i Sunny nie kryła
rozczarowania. Po takiej nocy, prawdziwej idylli, dzień
powinien zacząć się miło, czyli od obfitego śniadania na
ciepło.
-Może byś coś ustrzelił? - spytała, kiedy oboje, siedząc na
ziemi, apatycznie przeżuwali batonowe paskudztwo. - Mam,
niestety, jeszcze tylko osiem tych batonów.
-A ja nie mam zapasowych naboi - oznajmił Chance. -W
magazynku jest piętnaście serii. Wolałbym zachować je na
jakąś szczególną okazję. A poza tym kula o średnicy
dziewięciu milimetrów rozerwie królika na strzępy. Z ptaka nie
zostanie prawie nic. O ile w ogóle z tego pistoletu da się go
ustrzelić.
Nie wątpiła w jego umiejętności, w końcu służył w wojsku. I
na pewno radził sobie równie dobrze ze swoim automatem, jak
i z pistoletem innego rodzaju.
Opuściła głowę i dokładnie obejrzała swoje dłonie.
-Chance? A kaliber 38 byłby dobry?
-Na pewno lepszy, chociaż nie idealny.
-No... to ja taki mam.
-Co! Sunny uniosła głowę i spojrzała w kierunku swojej
drogocennej torby.
-Tam. Kaliber 38.
Zerwał się na równe nogi, spojrzał na torbę, po czym wbił
wzrok w Sunny. Jego twarz była kamienna, a głos lodowaty.
-Czy byłabyś tak uprzejma i zechciała mi wyjaśnić, po
cholerę wozisz ze sobą pistolet? Podróżujesz przecież
służbowo. I jak ci się udaje przejść z tym pistoletem przez
kontrolę na lotnisku?
Sunny nikomu nie zdradzała swoich sekretów. Przez całe
życie ukrywała się, przemieszczając się z miejsca na miejsce, i
to wyrobiło w niej największą ostrożność. Ale temu
mężczyźnie zdążyła już dać z siebie o wiele więcej niż
komukolwiek innemu. A poza tym, było nie było, połączeni są
teraz wspólną sprawą.
97
-Mam specjalny schowek.
-Jaki? - warknął. - Przecież widziałem, jak rozpakowywałaś
swoją torbę. A może ty chowasz pistolet w sprayu do włosów,
co !
-Tak. I w suszarce.
-Czyli szmuglujesz broń na pokład samolotu, tak?- Od jak
dawna to robisz?
-Za każdym razem, kiedy lecę samolotem - odparła chłodno,
podnosząc się z ziemi. Nie, nie może pozwolić, żeby on stał tak
nad nią, jak wieża, i darł się, jak na krnąbrne dziecko. Niestety,
choć wstała, znaczna różnica wzrostu nadal była widoczna. -
Wsiadłam do samolotu po raz pierwszy, kiedy miałam
szesnaście lat.
Wolnym krokiem podeszła do torby i wyjęła oba wymienione
przedmioty. Najpierw spray do włosów, który Chance
natychmiast wyrwał jej z ręki. Zdjął nakrętkę, przyjrzał się
końcówce, potem odsunął pojemnik od siebie. Nacisnął. Spray
zasyczał cichutko i wypuścił z siebie mgiełkę pachnącej
substancji.
-To naprawdę spray - wyjaśniła Sunny. - Zostało już
niewiele.
Wyjęła mu pojemnik z rąk i zręcznym ruchem odkręciła
denko. Z pojemnika, prosto na jej dłoń, wysunęła się mała
kolba. Przykucnęła, położyła ją na ziemi i sięgnęła po suszarkę.
Kilka zręcznych ruchów i na ziemi, obok kolby, leżały
pozostałe części pistoletu. Złożyła je błyskawicznie, jak ktoś,
kto ćwiczył tak często, że mógłby to zrobić przez sen.
Załadowała magazynek i wręczyła pistolet Chance'owi.
Mały pistolet prawie zginął w jego dużej dłoni.
-No, nie... - wysapał Chance gniewnie. -I co ty właściwie
robisz z tym pistoletem?
-Prawdopodobnie to samo, co ty. Dla obrony własnej.
-Ja wożę różnych ludzi, większości z nich nie znam, poza
tym często ląduję na odludziu. No i mam licencję. A ty?
-Nie - odparła zgodnie z prawdą. - Ale jestem samotną
kobietą, podróżuję bez obstawy i przewożę przesyłki o
98
wartości wystarczająco dużej, aby klient zdecydował się na
wynajęcie kuriera. Poza tym te przesyłki doręczam ludziom
zupełnie mi nie znanym. Wystarczyć Byłabym idiotką,
gdybym nie zabezpieczyła się w żaden sposób.
Wszystko było przekonywujące i słuszne. Oprócz jednego.
-A dlaczego nie masz licencji? - spytał twardym głosem
Chance. - Masz uzasadnione powody, żeby ją otrzymać.
Czuła się jak na przesłuchaniu. I wcale jej się nie podobało,
że czuły kochanek o złocistobrązowych oczach zmienił się
nagle w bezwzględnego oskarżyciela. A ona wcale nie miała
zamiaru mu tłumaczyć, że nie chce figurować w żadnej
krajowej bazie danych.
-Mam powody, żeby o nią nie występować.
-I to nie jest mój biznes. Już to słyszałem. Nie musisz się
powtarzać. Rozumiem.
Odwrócił się i ruszył w stronę źródełka, zapewne sprawdzić
sidła. Przedtem jednak obdarzył ją spojrzeniem pełnym
wściekłości.
Naturalnie, że musiała się za nim wydrzeć:
-Ej, ty, panie przemądrzały! Ciekawość to pierwszy stopień
do piekła!
Głupie, ale ulżyło. Lekarze zresztą zalecają, żeby czasami
pozwolić sobie na spontaniczną, dziecinną reakcję.
Jednak nadal była trochę podminowana. Ruszyła więc w
odwrotnym kierunku niż Chance. Szła szybko, pomrukując
gniewnie pod nosem i pochylając się co chwila, aby podnieść z
ziemi drogocenną suchą gałązkę. Co mu tak nagle odbiłoś
Jeszcze gotów zarekwirować jej pistolet, kiedy wydostaną się z
tego kanionu! Bo na pewno się stąd wydostaną, wierzyła w to
święcie. A on... Niech no tylko spróbuje zabrać jej ten pistolet.
To będzie oznaczało prawdziwą wojnę!
Chance z wielką uwagą studiował mały kompaktowy pistolet,
leżący na jego dłoni. Takiego cacka nigdy jeszcze nie oglądał, i
to z bardzo prostej przyczyny - było to dzieło anonimowego
rusznikarza. Na pistolecie nie było ani numeru seryjnego, ani
nazwy,
żadnej
wskazówki,
gdzie
i
kiedy
został
99
wyprodukowany. Był to egzemplarz absolutnie nie do
zidentyfikowania. Czyli, jednym słowem, sprawa raczej
śmierdząca.
Szkoda, wielka szkoda. Bo on już w pięćdziesięciu
procentach był przekonany, że Sunny Miller nie ma nic
wspólnego ze swoim tatusiem - terrorystą. A niestety ma. Musi
mieć, i o tym świadczy ten trefny pistolecik. I nawet fakt, że
Sunny nie sypia z facetami na prawo i na lewo - a na to miał
dowód niezbity - wcale nie przyczynia się do stworzenia
wizerunku kobiety uczciwej. Po prostu, widocznie dotychczas
nie trafił się jej żaden facet do spania.
Tak. Niestety. Złotowłosa istota o promiennych oczach wcale
nie musi być aniołem. Już Szekspir ostrzegał przed łotrzykiem,
mamiącym uśmiechem poczciwca...
Cholera! Wyrolowała go, normalnie go wyrolowała! Uśpiła
jego czujność tymi słodkimi oczętami i kremowym tyłkiem, no
i wzięło go jak diabli. Po prostu odleciał. I prawie uwierzył, że
ona jest czysta jak łza.
Ale nie do końca... O, nie. Bo mu ciągle coś jednak nie
pasowało. No i proszę, teraz mamy pistolet z nielegalnego
źródła, ukrywany tak skutecznie, że przez kilkanaście lat żaden
czujnik na lotnisku nie zdołał go wykryć. Sprawa jasna. One
wyłapują metal, więc ta spryciara chowa pistolet w
metalowych pojemnikach. A w torbie podróżnej każdej
kobiety, dbającej o swój wygląd, mogą znajdować się
akcesoria do układania włosów. Spray działa bez zarzutu, co
do suszarki Chance również nie miał wątpliwości.
Na razie nie ma co się wściekać. To tylko rozprasza,
przeszkadza skoncentrować się na tym, co dzieje się na
bieżąco. Miał nadzieję, że nie spaprał niczego, reagując trochę
zbyt ostro. Niestety, rozstanie się ze złudzeniami jest zawsze
nieco bolesne. Tym niemniej, powinien był się opanować, nie
psuć słodkich wrażeń z ich wspólnej nocy. Sunny nie ma
przecież doświadczenia z mężczyznami, łatwiej nią
manipulować niż kobietą, dla której przespać się z prawie
100
nieznajomym facetem to nic nadzwyczajnego. A więc źle nie
jest.
Doszedł do umówionego miejsca w kanionie i skrył się w
cieniu, gdzie był prawie niewidoczny. Tu nie da się zaskoczyć
Sunny, a poza tym stąd dobrze widać pewną skałkę na
krawędzi kanionu. Wyjął z kieszeni laser - tubkę cienką jak
ołówek, o długości pięciu centymetrów - i wycelował. Zaczął
klikać, wysyłając nienaturalnie jasny promień światła w
określonych odstępach czasu. Według kodu uzgodnionego z
Zanem. Porozumiewali się codziennie, i dzisiejsza wiadomość
podobna była do poprzedniej. Wszystko w porządku, ratować
jeszcze nie trzeba.
Wykonawszy swoje zadanie, Chance usadowił się za
załomkiem skalnym, skąd mógł dobrze obserwować źródełko.
Sidła tej nocy okazały się nieskuteczne, trzeba będzie jednak
coś ustrzelić, aby mieli czym napełnić wieczorem żołądki.
Wiedział to o sobie, że jest bardzo wytrzymały na głód, ale po
co głodować, skoro nie przyświeca temu żaden konkretny cel.
Dlatego królik, który teraz nieopatrznie wychyli skądś swoją
mordkę, niestety, nie pożyje już dłużej.
Sunny szła przed siebie, zbierając po drodze patyczki,
jednocześnie uważnie przyglądając się skalnym ścianom,
szukając w nich jakiejś szczeliny, jakichś śladów zwierząt,
czegokolwiek, co mogłoby oznaczać drogę do wolności. Och,
Boże, gdyby mieli ze sobą jakiś sprzęt do wspinaczki. Linę,
kołki, cokolwiek...
Ściany skalne były prostopadłe, tylko miejscami odchylały
się do tyłu, niestety minimalnie, o kilka zaledwie stopni. I nie
były gładkie, deszcz i wiatr pracowały nad tym miliony lat,
żłobiąc w skale głębokie bruzdy. Co pewien czas Sunny
natrafiała na niewielkie rumowiska, przy którymś z kolei
przystanęła i nagle w jej sercu zapalił się promyk nadziei.
Przykucnęła, podniosła jeden z odłamków, wielkości pięści, i
potarła kciukiem o jego powierzchnię. Szorstka jak papier
ścierny. Piaskowiec, stąd ten piękny różowawy kolor. I jest to
skała miękka! Żeby się upewnić, walnęła odłamkiem o ścianę.
101
Stuknęło, na ziemię poleciało kilkanaście odłamków. A więc
piaskowiec, ale w tym miejscu zbyt miękki i trzeba szukać
dalej. I znaleźć koniecznie skałę, która będzie odchylała się do
tyłu.
Jest. O, tutaj. Jedno z żeber wyraźnie odchylało się w tył.
Podeszła bliżej, przejechała po skale ręką. Szorstka, znów jak
ten papier ścierny... A więc może jednak, może...
Biegła do obozowiska jak na skrzydłach. Drżącymi z emocji
rękami otworzyła torbę i wyciągnęła lokówkę. Chance wcale
nie pytał, czy pistolet to jej jedyna broń. A ona w tej lokówce
miała schowany nóż. Nieduży, wąski, raczej stworzony do
tego, aby wbić go, a nie - ciąć. I był to nóż prawie
niezniszczalny.
Bez rękawiczek się nie obejdzie. Boże, czemu ona do torby
nie włożyła rękawiczek! Ale zaraz... Sięgnęła po apteczkę,
wyjęła z niej biały bandaż z gazy. Kiedyś miała okazję
zobaczyć rękawiczki alpinistów. Nie miały palców, chroniły
same dłonie. Coś takiego można z tego bandaża wyczarować.
Samo owijanie dłoni trwało nieco dłużej, niż się spodziewała, i
efekt był raczej mizerny. Nie szkodzi. Ta namiastka też się na
coś przyda. A zresztą, co tam bąble i zadrapania, najważniejsze
jest to, co dzięki nim można osiągnąć.
Dzierżąc nóż w ręku, pomaszerowała z powrotem do miejsca,
z którego zamierzała przypuścić szturm. Przypomniała sobie,
że oprócz noża, powinna mieć jeszcze jakiś kamień, bardziej
twardy niż piaskowiec. Rozejrzała się bacznie, jej wzrok padł
na ciemnoszary kamień o nierównej powierzchni, wielkości
grejpfruta. A więc w sam raz.
Z nożem w lewym ręku i kamieniem w prawej stanęła przed
ścianą. Wybrała miejsce, przystawiła ostrze noża i zaczęła
walić kamieniem w rękojeść. Kiedy nóż wszedł w skałę,
wysunęła go trochę, zmieniła kąt nachylenia i znów zaczęła
mocno uderzać kamieniem. Powtarzała to kilkakrotnie i w
końcu się udało. Kawałek skały spadł na ziemię, a w ścianie
powstało wyżłobienie, dostatecznie duże, aby oprzeć w nim
stopę.
102
- O rany, to działa - szepnęła zachwycona, ochoczo
zabierając się dalej do roboty. Nie miała pojęcia, ile czasu
zabierze jej wykucie stopni aż po samą krawędź kanionu. O ile
to w ogóle będzie możliwe. Ale spróbować trzeba. Winna jest
to Margrecie i sobie samej. Zrobić wszystko, aby wydostać się
z kanionu.
Jakieś dwie godziny później huknął strzał, znienacka,
odbijając się szerokim echem po całym kanionie. Sunny
zatrzęsło, cudowne moce sprawiły jednak, że nie spadła.
Zszokowana, przylgnęła do ściany z całej siły. Nie była zbyt
wysoko nad ziemią, jakieś trzy i pół metra zaledwie, ale dno
kanionu usłane było kamieniami. I każdy upadek mógł
zakończyć się tragicznie.
Powoli oderwała policzek od ściany i otarła pot z czoła.
Temperatura rosła z minuty na minutę. Skała robiła się coraz
bardziej gorąca, ale Sunny Miller konsekwentnie zabrała się do
dzieła. Stopy oparte w wyrąbanych stopniach, brzuch wparty w
ścianę. Tylko dzięki temu utrzymywała się nad ziemią. I
musiała bardzo uważać, żeby nie uderzać kamieniem zbyt
mocno. Siła odrzutu mogłaby ją z powrotem na tę ziemię
sprowadzić.
Ostrożnie uniosła rękę nad głową, przystawiła nóż i uderzyła
kamieniem. Właściwie na oślep. Dlatego czasami trafiała w
nóż, a czasami we własną rękę. Fachowcy na pewno wyrąbują
takie stopnie trochę inaczej. Trudno. Ona z kolei była specem
od wykorzystywania tego, co pod ręką. Tym razem też sobie
poradzi, na pewno, musi być tylko bardzo ostrożna i cierpliwa.
Tymczasem Chance maszerował już do obozowiska,
zadowolony ze zdobyczy. Królik stracił życie, a poza tym
udało się znaleźć coś jeszcze na ząb. Chodząc wśród krzewów
natrafił przypadkiem na jadalny kaktus. Pokłuł się
niemiłosiernie, ale w końcu udało mu się odciąć dwie odnogi.
Był zadowolony, wiedział, że ten rodzaj kaktusa jest bardzo
pożywny, zwykle go się podsmaża, ale może podpieczony nad
ogniem też będzie niezły.
103
Gniew minął. Trudno, Sunny Miller pogrywa z nim w kotka i
myszkę, ale on i tak planu nie położył. Wszystko posuwa się
do przodu, nie wolno tylko dać się zwieść tej rozkosznej,
promiennej twarzyczce, którą Sunny prezentuje światu. A swój
plan będzie realizował konsekwentnie. Cel uświęca środki.
Doprowadzi do tego, że Sunny, nawet jeśli się w nim nie
zakocha, będzie pewna, że tak się stało. I w końcu zmięknie. A
wtedy on dowie się, co trzeba, i sprawa załatwiona.
Z ulgą wkroczył w cień pod nawisem skalnym i zdjął
okulary. Odwrócił się i spojrzał na kanion. Skały, krzewy,
wszystko stało karnie na swoim miejscu, tylko Sunny nigdzie
nie było widać. Nigdzie nie mignęły mu beżowe dżinsy i
zielony T-shirt. Brązowy i zielony... Nagle tknęło go. Zaraz,
zaraz, przecież te kolory to regularny kamuflaż w terenie.
Czyżby Sunny dobierała sobie te kolory z rozmysłem-?- Chyba
tak, zważywszy, że wszystko, co taszczyła w tej cholernej
torbie, było dobrane pod jednym kątem. Żeby przetrwać
właśnie w terenie.
- Sunny!
Jego głos odbił się szerokim echem, echo umilkło i zapadła
kompletna cisza.
Do diabła! Gdzie ona może być? - Ogień wygasał, a więc nie
odeszła stąd przed chwilą. Dorzucił kilka patyków, nadział
królika na szpikulec i ułożył na prowizorycznym rożnie, przede
wszystkim po to, żeby królika nie zaatakowały robaki, a poza
tym nie zaszkodzi, jak przyszłe pieczyste przesiąknie już
dymem. Kawałki kaktusa zawinął starannie w chustkę i z
powrotem wszedł do niszy, żeby schować go w cieniu. I nagle
jego serce zabiło na alarm. Zobaczył otwartą apteczkę, na
wieczku resztki bandaża. Mały kawałek, czyli większa część
została zużyta.
I dojrzał jeszcze coś bardzo interesującego - elektryczną
lokówkę, rozłożoną na części, dokładniej na dwie, walające się
w piasku.
Zaklął. Bardzo dosadnie. Był idiotą, sądząc, że pistolet to
jedyna broń Sunny. Teraz wydało mu się oczywiste, że miała
104
coś jeszcze. Drugi pistolet w tej lokówce raczej by się nie
zmieścił. Ale nóż - na pewno.
Nigdzie nie widział śladów krwi. Wyglądało jednak na to, że
Sunny musiała się skaleczyć. I gdzie ona, u diabła, teraz się
podziewa?
- Sunny! - ryknął, wychodząc z niszy na pełne słońce. Jedyną
odpowiedzią była niczym nie zmącona cisza. Spojrzał na
ziemię. Ślady Sunny były wszędzie. O, tędy szła do niszy,
zapewne do tej apteczki. Te ślady prowadzą znów na zewnątrz,
i dalej, wyraźnie w kierunku samolotu.
Wyciągnął zza pasa pistolet, odruchowo, był tak do niego
przyzwyczajony, że w ogóle nie czuł jego ciężaru w dłoni. I
ruszył po śladach Sunny.
Gdyby tych śladów nie było, prawdopodobnie by jej nie
zauważył. Wisiała bowiem prawie cztery metry nad ziemią. Na
końcu kanionu, za samolotem, smażącym się na słońcu.
Przyklejona do ściany, poznaczonej ścieżką z dziesiątków
wykutych stopni.
Zdumienie, ulga, niepokój i gniew. Wszystkie te uczucia
ogarnęły go w jednym momencie. Ale przede wszystkim był
wściekły. I zaciskając zęby, patrzył, jak ręka Sunny unosi się
nad głowę i przystawia do skały nóż, śmiesznie cienki. Potem
Sunny, z twarzą nadal przyciśniętą do skały, unosi drugą rękę i
zamiast w rękojeść, wali we własną dłoń. Przekleństwo nie
zostało wypowiedziane cichym głosem i Chance usłyszał je
bardzo wyraźnie.
Jej dłonie owinięte były białym bandażem, prawdopodobnie,
żeby się nie pokaleczyć, ale do diabła z tym bandażem, teraz
najważniejsze, jak ściągnąć ją na dół, zanim spadnie sama i
skręci sobie kark. Tak, wpierw sprowadzi ją na ziemię, a potem
stłucze na kwaśne jabłko.
Siłą woli stłumił przeogromną chęć, aby po prostu ryknąć na
nią. Byłby to idiotyzm, teraz absolutnie nie wolno jej
przestraszyć. Z powrotem więc wetknął pistolet za pas i
bezszelestnie podszedł do skały, do miejsca, gdzie zaczynała
105
się ta cholerna ścieżka w górę. I choć go rozrywało, postarał
się, aby jego głos zabrzmiał wręcz słodko.
-Sunny?- A co ty tam robisz, skarbie?
-Wykuwam stopnie, żebyśmy w końcu stąd wyszli.
Głos Sunny brzmiał niewesoło, jakby świadoma była, że jej
wysiłki są jednak bezowocne. Chance spojrzał w górę. Cztery
metry, które Sunny zdążyła pokonać, stanowiły zaledwie jedną
dziesiątą odległości dzielącej ją od krawędzi kanionu.
Przypuśćmy, że jedną dziesiątą, bo być może jeszcze mniej.
-Kochanie! Ta skała jest bardzo gorąca. Może zeszłabyś na
dół, zanim spłoniesz?
Roześmiała się, nie był to jednak jej zwykły, żywiołowy
śmiech. Raczej coś smutnawego i przyduszonego.
-Nie zejdę. Jestem już za daleko.
Nie, nie zdzierżył.
-Do cholery! - ryknął. - Rzucaj nóż i natychmiast złaź z tej
przeklętej skały, słyszysz?!
Ku jego zdumieniu, nóż prawie natychmiast poleciał na
ziemię, potem kamień. Była na tyle przytomna, że celowała w
bok, aby narzędzia pracy nie spadły na jego głowę. Potem
zaczęła schodzić w dół, widział, jak jest spięta, jak ostrożnie
maca skałę stopą, żeby trafić do następnego stopnia.
Nadal był na nią wściekły, ale teraz niepokój przytłumił
gniew. Sunny, szorując policzkiem po skale, pokonywała
kolejne centymetry drogi powrotnej. Powolutku, ostrożnie, a
on milczał, żeby jej nie rozpraszać. Czekał cicho, co wcale nie
znaczyło, że cierpliwie. I kiedy mógł już dosięgnąć jej małej
stopy, złapał skwapliwie i wsunął w stopień.
-Dzięki - wysapała Sunny,
Jeszcze jeden krok w dół i nareszcie, chwyciwszy ją za nogi,
mógł oderwać ją od skały, przerzucić przez ramię i długimi,
gniewnymi krokami zacząć oddalać się od tego przeklętego
miejsca.
Z tyłu, gdzieś z okolicy pleców, dobiegł go zduszony protest.
-Ej, ty! Trochę delikatniej...
106
-Zamknij się! Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, jak mnie
przestraszyłaś?
-I ba... bardzo dobrze - wydyszała i starając się uspokoić
rozkołysane ciało, gorączkowo łapała go za T-shirt, gdzieś w
okolicy jego talii.
Cholera! Jeszcze przyjdzie jej do głowy wyciągnąć mu
pistolet zza paska!
-Tylko bez głupich żartów! - ryknął zapobiegawczo. Pośladki
Sunny, wypięte efektownie, były niebezpiecznie blisko jego
dłoni. Pokusa wielka, aby teraz wymierzyć jej sprawiedliwość.
Dłoń spoczęła na pośladkach, dziwnie jednak łagodnie, bo
raptem przypomniał sobie tę kremową, cieplutką pupę w
zupełnie innych okolicznościach, bardzo, bardzo przyjemnych.
Jego dłoń bezwiednie zaczęła głaskać beżowe dżinsy i gdy
uzmysłowił to sobie po chwili, znów w nim zawrzało.
Niepojęte. Ona wycina mu taki numer, a on jeszcze ją głaszcze
i zamiast ją sprać, to tak naprawdę ma ochotę karać ją w inny
sposób. Czyli odbiło mu, totalnie odbiło. Plan zakładał
działanie z zimną krwią, a nie jakieś tam amory. A jego ciągnie
do niej jak diabli, jak tak dalej będzie, to ta córeczka terrorysty
stanie się jego obsesją.
Kiedy podchodzili już do obozowiska, usłyszał, jak Sunny
zaczyna podejrzanie pociągać nosem.
-Sunny? Co jest? Płaczesz? - spytał z niedowierzaniem.
Usłyszał prychnięcie pełne największej pogardy.
-Płaczę? Też coś ! Powiedz lepiej, co tak pachnie. Bo, o ile
się nie mylę, to jest coś, co można zjeść.
Narozrabiało, to i zgłodniało, biedactwo! Chance uśmiechnął
się mimo woli i oświadczył z dumą:
-Ustrzeliłem królika.
Coś zakotłowało się w okolicy jego ramienia i zorientował
się, że Sunny nagle zapragnęła koniecznie spojrzeć mu prosto
w twarz. A jej radosny pisk omal nie przebił mu bębenków w
uszach.
Uśmiech Chance'a był coraz szerszy. Pomyślał, że dotąd
nigdy jeszcze nie spotkał stworzenia, które by wykazywało tyle
107
entuzjazmu wobec prostych czynności, z których składa się
zwyczajne życie. Ale dość szybko ten jego uśmiech znikł,
kiedy uświadomił sobie, że ktoś taki jak Sunny może być
związany z ludźmi, którzy to zwyczajne życie innym odbierają.
Kiedy weszli do niszy, posadził ją na ziemi, przykucnął i
obejrzał jej ręce. Aż jęknął. Poobijane, podrapane palce
wyglądały tragicznie. I znów w nim się zagotowało.
-No, pięknie - warknął, zrywając się na równe nogi. - Ty
chyba zupełnie straciłaś rozum. Jak mogłaś tak się narażać,
sama wiesz, że to był głupi, szalony pomysł...
-Wcale nie głupi! - krzyknęła ze złością, również zrywając
się z ziemi. - Dobrze wiedziałam, czym to pachnie! Ale to była
moja ostatnia nadzieja, że wydostaniemy się stąd, dopóki...
dopóki nie będzie za późno!
-Za późno! Dobre sobie, a może umówiłaś się z kimś na ten
weekend?
-A tak! Umówiłam się! Dysząc ciężko, spojrzała mu prosto w
twarz.
-Z siostrą. Ma dzwonić do mnie w sobotę.
108
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Siostra - Chance w milczeniu wpatrywał się w Sunny. Hm...
Jego śledztwo nie wykazało istnienia jakiejkolwiek siostry. Hal
i Eleonor Millerowie własnych dzieci nie mieli. I zaadoptowali
jedno dziecko. Sunny.
-Mówiłaś, że nie masz żadnej rodziny.
-Mówiłam. Ale ja mam rodzinę. Siostrę.
-I co? Ryzykujesz życiem, żeby pogadać z nią przez telefon?
To jakaś bzdura z tą siostrą. Na pewno planuje z tatuśkiem
jakiś nowy, sympatyczny zamach i dlatego taszczy ze sobą ten
namiot. Miała zamiar narozrabiać, a potem zniknąć...
-Tak, ryzykowałam - rozległ się spokojny głos Sunny. - Dla
tej jednej rozmowy...
Odwróciła się do niego plecami. I każda linia jej ciała
mówiła, że jej nerwy napięte są do granic możliwości.
-Musiałam przynajmniej spróbować. Margreta dzwoni do
mnie na komórkę raz w tygodniu, zawsze tego samego dnia, o
umówionej godzinie. Dzięki temu obie wiemy, że... obie
jeszcze żyjemy.
Odwróciła się, jej oczy płonęły:
-Nie rozumiesz?! - krzyknęła mu prosto w twarz. - Jeśli nie
odbiorę telefonu, ona będzie myślała, że umarłam!
A niech to szlag... Jakby ktoś jednym machnięciem ręki
rozrzucił układankę o nazwie „Sunny", którą zdążył już sobie
jako tako poukładać. Margreta... Może to jakieś hasło?- Chance
gorączkowo zrobił przegląd w swojej naszpikowanej
informacjami głowie. Nie. Żadnej Margrety tam nie było.
Ale Sunny zachowywała się dziwnie przekonywująco...
-A niby dlaczego ona ma od razu myśleć, że ty nie żyjesz?
Zawsze przecież możesz znaleźć się w takim miejscu, gdzie nie
ma zasięgu, no... tak jak teraz. A może z tą twoją siostrą jest
coś nie tak? Może ona jest trochę zakręcona?
-Zawsze jestem tam, gdzie jest zasięg! - krzyknęła. Jej twarz
pobladła z gniewu. -I tak się składa, że moja siostra wcale nie
109
jest zakręcona! My obie po prostu mamy ten sam problem.
Mamy tego samego ojca, rozumiesz?!
Chance czuł, że jego serce zaczyna bić co najmniej dwa razy
szybciej. Niemożliwe! Chyba panienka będzie sypać tatusia.
Po co więc ten cały cyrk, po co on się do niej dobierało
Wystarczyło od razu, na początku, porządnie huknąć.
-Ojca?
-A tak. Ojca. Spokojnie, Chance, spokojnie. Układanka
składa się z powrotem. Nie zapominaj jednak, do cholery, że
nie możesz dziewczyny spłoszyć.
Nagle zobaczył łzy, pierwsze łzy Sunny, spływające po jej
policzkach.
-My... my obie przez całe życie ukrywamy się przed nim.
-Ukrywacie się? Przed własnym ojcem?
-Tak.
Otarła łzy, ale one płynęły dalej.
-Mój ojciec jest... terrorystą - powiedziała załamującym się
głosem. - Prawdziwym terrorystą, rozumiesz? Chce złapać
mnie i Margretę. I nas zabić.
Prowizoryczne rękawiczki z gazy ochroniły dłonie Sunny, ale
z palcami było fatalnie. Chance ostrożnie przemył je
spirytusem, potem na obtarte, zaczerwienione miejsca nałożył
maść kojącą, a na zadrapania maść z antybiotykiem. A Sunny
przede wszystkim była nieco oszołomiona zmiennością reakcji
Chance'a. Najpierw wrzeszczał, a potem w mgnieniu oka
znalazła się w kołysce jego ramion. Bo to była kołyska. Tulił
ją, głaskał, ocierał jej łzy i właśnie tak leciutko kołysał. A teraz
zajmuje się nią jak najczulsza matka.
Ona była całkowicie bierna, jakby odrętwiała po nagłym
wybuchu emocji. Pozwalała robić ze sobą wszystko, bez
jednego słowa protestu. Bo czy można protestować, jeśli
człowiekowi nagle tak dobrze jest na świecie?
Chance rzucił jeszcze jedno baczne spojrzenie na swoje
samarytańskie dzieło, potem odszedł na chwilę do ogniska,
sprawdzić, jak się mają sprawy z królikiem. Podrzucił kilka
110
patyków, obrócił pieczyste i wrócił do Sunny, siedzącej bez
ruchu na swoim kamieniu.
Wziął koc i rozłożył go pod ścianą skalną. Usiedli oboje.
Chance oparł się plecami o ścianę, a Sunny o jego ramię. Przez
chwilę nie odzywali się do siebie, po czym Chance pocałował
Sunny, bardzo czule i delikatnie.
Zmusiła się do lekkiego uśmiechu.
-Pocałunek pojednania? - spytała cicho.
-No... coś w tym rodzaju.
-Przepraszam, że tak na ciebie krzyczałam. Ja zwykle
zachowuję się... spokojnie.
-Przestań, Sunny. Ja chyba krzyczałem głośniej. Powiedz
lepiej, o co tu właściwie chodzi. No, z tym twoim ojcem.
Sunny westchnęła i mocniej oparła głowę na jego ramieniu.
Jakże była zadowolona, że to ramię jest takie silne...
-Trudno uwierzyć, prawda- Ale tak jest, niestety... Mój ojciec
jest terrorystą, przywódcą grupy ludzi nadzwyczaj okrutnych i
bezwzględnych. Robią straszliwe rzeczy. Mój ojciec nazywa
się Crispin Hauer.
A Chance skłamał bez zmrużenia powiek.
-Hauer? Nigdy o nim nie słyszałem.
-On działa przede wszystkim w Europie, ale swoich ludzi ma
wszędzie, w Stanach też. Podobno ma wtyczkę nawet w FBI.
Rozumiesz teraz, dlaczego nie mam licencji na broń. Nie mogę
figurować w żadnej bazie danych, ludzie z FBI mają przecież
praktycznie wszędzie dostęp. Ta jego wtyka mogłaby dojść,
jakie nazwisko nosiła pewna dziewczynka, zanim zaadoptowali
ją Hal i Eleonor Millerowie.
-Czyli twój ojciec nie zna twojego obecnego nazwiska ?
Sunny w milczeniu potrząsnęła głową. Niełatwo jej było
opowiadać o tych sprawach. Przez całe życie swój lęk
ukrywała głęboko w sercu. Ale zebrała się w sobie i
opowiadała dalej smutnym, pełnym goryczy głosem.
-Nigdy nie widziałam Hauera na oczy. Matka, kiedy uciekła
od niego, była w piątym miesiącu ciąży... ze mną. Zabrała
moją siostrę Margretę i po prostu od niego uciekła.
111
-Jak jej się to udało?
-Stany są wielkim krajem. Matka nieustannie zmieniała
miejsce pobytu, za każdym razem zmieniała też nazwisko.
Nigdy nie używała kart kredytowych, płaciła tylko gotówką. Ja
miałam się urodzić w jakimś podrzędnym motelu. Matka
wynajęła pokój, chciała sama mnie odebrać. Ale bolało ją
strasznie, a Margreta miała dopiero cztery lata. Płakała, była
głodna. Matka czuła się coraz gorzej, przestraszyła się i
zadzwoniła po pogotowie. Całe szczęście, bo szykował się
poród pośladkowy. W rezultacie zrobili jej cesarskie cięcie. A
kiedy podali jej już te różne środki znieczulające, spytali o
nazwisko. Półprzytomna, odruchowo podała nazwisko
„Hauer". W ten sposób dostałam się do bazy danych jako Sonia
Hauer. I ojciec dowiedział się o moim istnieniu.
-A skąd wiesz, że się dowiedział?
-Bo już kiedyś omal nas nie złapał. Zadrżała, Chance mocniej
objął ją ramieniem.
-Wysłał za nami trzech ludzi. Byłyśmy wtedy w...
Indianapolis, tak, na pewno tam. Miałam chyba z pięć lat.
Mama kupiła jakiś używany samochód, jak zwykle, i
jechałyśmy po prostu przed siebie. Stałyśmy w korku i nagle
mama zobaczyła, że oni wysiadają ze swojego samochodu. Od
razu wiedziała, że to oni... Ludzie pracujący dla jej męża...
Otworzyła natychmiast drzwi, wypchnęła nas z samochodu i
kazała uciekać. Ja pobiegłam, co sił, ale Margreta zaczęła
płakać, czepiać się mamy. Mama chwyciła ją za rękę i pobiegły
razem, w drugą stronę.Za nimi ruszyło dwóch mężczyzn, za
mną jeden. Pamiętam, że biegłam jakąś aleją, biegłam i w
końcu przykucnęłam za stertą śmieci. Ten mężczyzna chodził
tą aleją i wołał, tak niby miło: „Soniu! Soniu!". Ja, oczywiście,
ani pisnęłam. W końcu poszedł, ale ja dalej tam siedziałam, bo
mama wbijała nam do głowy, że z kryjówki nie wolno od razu
wychodzić, zły człowiek może jeszcze czatować gdzieś w
pobliżu. Siedziałam cichusieńko, wydawało mi się, że całe
wieki, dopóki nie usłyszałam głosu mamy. Szła aleją i wołała
mnie. Jaka ja byłam wtedy szczęśliwa! Ale mama przeraziła
112
się tym wydarzeniem i zdecydowała, że nie możemy być już
razem. Wtedy zaczęła szukać kogoś, kto by nas zaadoptował.
Chance bezwiednie zmarszczył brwi. Chwileczkę... Obie?
Przecież on odszukał dokumenty tylko o adopcji Sunny.
-Trafiłyście obie do jednej rodziny?
-Tak. Ale tylko ja zostałam zaadoptowana oficjalnie.
Margreta nie chciała. Ona jest ode mnie starsza, była dłużej z
mamą, pamiętała, jak mama ją przytulała, nosiła, bawiła się z
nią, no, rozumiesz...
Rozumiał. Bo kiedy Sunny się urodziła, był już tylko strach. I
Sunny bardzo wcześnie musiała się nauczyć, jak sobie radzić.
Dlatego, jak mało kto, potrafi się cieszyć byle drobiazgiem. A
on już najlepiej wiedział, co to spaprane dzieciństwo...
Przygarnął Sunny mocniej do siebie, jeszcze mocniej, żeby
cała mogła wtulić się w niego.
-Sunny? A dlaczego on chce was zabić?
-On chce mieć Margretę. A ściga nas obie, bo ja przecież
mogę znać miejsce pobytu Margrety. A on ma już swoje
sposoby, jak to ze mnie wyciągnąć...
Zadrżała, ale na jej ustach pojawił się uśmiech, choć był to
bardzo gorzki uśmiech.
-I na nic by to się nie zdało, bo ja naprawdę nie wiem, gdzie
jest Margreta.
-Nie wiesz?
-Nie, Chance. Nie widziałam jej od wielu lat, nie znam nawet
numeru jej telefonu. To Margreta do mnie dzwoni, raz na
tydzień. I tak jest najlepiej. Ja po prostu nie jestem w stanie
jej wydać. A komórka jest najlepsza, bo stale jestem w
rozjazdach. Mam, co prawda, mieszkanie w Chicago, taką
klitkę, ale praktycznie tam nie zaglądam. Po prostu boję się.
Oni mogą przecież wyśledzić to mieszkanie i zrobić na mnie
zasadzkę. Dlatego biorę każde zlecenie, i na ogół w jednym
mieście zatrzymuję się tylko na jedną noc.
-Sunny, a może nie trzeba się tak bać? Może Hauer nigdy nie
dojdzie, że to właśnie ty jesteś jego córką?
113
-Chance, ja wiem tylko jedno. Dopóki Hauer żyje, nigdy nie
będę bezpieczna.
-A co się teraz dzieje z twoją matką?- I z Margretą?
-Mama nie żyje.
Zamilkła, Chance słyszał, jak Sunny oddycha ciężko. Nie
odzywał się, wiedząc, że dziewczyna zmaga się teraz z wielkim
bólem.
-Załapali ją, Chance. Złapali i moja matka popełniła
samobójstwo. Zabiła się ze strachu, bała się, że nie wytrzyma i
wyda Margretę.
Ona nam wcześniej mówiła, że tak zrobi. I zrobiła... A
Margreta ma teraz nowe imię i nazwisko, nie wiem, jakie. Ona
ma duże kłopoty z sercem, powinna żyć w spokoju, w jednym
miejscu...
Chance westchnął w duchu. Gorzka refleksja nasuwała się
sama. W rezultacie Margreta wiedzie względnie normalne
życie, a Sunny żyje jak dzikie zwierzątko. Wiecznie ucieka,
kryje się, zaciera za sobą ślady. I przy tym wszystkim potrafi
się jeszcze śmiać, bardziej radośnie niż inni. Sunny przecież
innego życia nie zna...
Ale u Millerów miała chyba chociaż jakąś namiastkę
normalnego domu.
-Moi przybrani rodzice byli dla mnie bardzo dobrzy -
odezwała się nagle Sunny, jakby czytając w jego myślach. -
Bardzo za nimi tęsknię. Chciałabym jeszcze kiedyś w życiu
mieć swój dom, takie swoje miejsce, i mieć własną rodzinę.
Ale mi nie wolno wyjść za mąż ani mieć dzieci. Gdyby Hauer
się o tym dowiedział...
Wiadomo, pomyślał z goryczą Chance. Po prostu
zwiększyłoby się grono osób, które temu draniowi mogłyby
być przydatne.
-Sunny? A dlaczego Hauer tak się uparł, żeby schwytać
Margretę?
-Nie domyślasz się?
Głos Sunny zabrzmiał nagle nienaturalnie ostro.
I znów zaczęła drżeć.
114
-To dlatego mama zabrała Margretę i uciekła od niego. Bo on
robił Margrecie te... te rzeczy, rozumiesz? Miała cztery lata.
Mama przyłapała go i wyglądało na to, że to nie pierwszy raz,
prawdopodobnie wykorzystywał Margretę od dawna. Mama
przedtem już przeżyła szok, kiedy dowiedziała się, czym on się
zajmuje. Nie znalazła w sobie jednak dość odwagi, żeby go
porzucić. Ale kiedy zobaczyła, jak ten potwór krzywdzi własne
dziecko, nie zastanawiała się ani minuty. A Margreta... -
Zamilkła, a potem dodała zduszonym szeptem: -Ona to
wszystko pamięta.
Dłonie Chance'a mimo woli zacisnęły się w pięści. A to
sukinsyn! Nie dość, że wymordował tylu niewinnych ludzi, to
jeszcze okazuje się, że to śmierdzący pedofil. Gwałcił własną
córkę. Taki człowiek zasługuje na śmierć powolną, żadne tam
zastrzyki czy krzesło. Powinien konać długo, żeby miał czas
jeszcze pewne rzeczy przemyśleć.
A Sunny, utrudzona wspinaczką i pierwszym szczerym
wyznaniem w swoim życiu, nagle zasnęła. Chance siedział
nieruchomo, nie wypuszczając jej z objęć. Ogień dogasał, ale
on nie ruszał się z miejsca. Najważniejsze jest siedzieć tu i
strzec snu Sunny.
Uwierzył każdemu jej słowu. Jej reakcje były zbyt
prawdziwe, zbyt spontaniczne, aby mogła kłamać. Układanka
była gotowa, wszystkie części pasowały do siebie idealnie. A
on czuł ulgę, przeogromną ulgę. Sunny posądzono niesłusznie.
Ta biedna dziewczyna sama jest ofiarą. Ucieka, ukrywa się
przez całe życie, to dlatego taszczy ze sobą namiot w tej torbie,
gotowa w każdej chwili zniknąć, zaszyć się w jakiejś głuszy i
przeczekać. Wrócić do ludzi, kiedy znów będzie bezpiecznie.
Sunny nie wie, gdzie jest Hauer. I boi się go panicznie, tego
monstrum, które prześladuje ją przez całe życie. Dlatego Sunny
nie zgodzi się uczestniczyć w żadnej akcji, która pomogłaby
wywabić tego drania.
Nie zgodzi się, ale i tak będzie uczestniczyć. Nie wolno
przerywać gry, stawka jest zbyt wysoka. Nie wolno pozwolić,
aby Hauer dalej zabijał.
115
I nie ma już powodu, żeby nadal tkwić w tym kanionie.
Dowiedział się już wszystkiego, co chciał wiedzieć. Teraz
trzeba tylko zawiadomić Zane'a. A ponieważ Zane zjawi się w
umówionym miejscu dopiero jutro rano, więc on i Sunny mają
przed sobą jeszcze jedną noc. Chance pomyślał, że postara się
wykorzystać tę noc do maksimum...
-Zabieraj te łapy! Wynocha! - warczała następnego ranka
rozjuszona Sunny. - Ty potworze, przez ciebie nie będę w
stanie utrzymać się na nogach!
Chance, naturalnie, śmiał się, przystąpiła więc do
wymierzenia kary. Włoski na szerokiej piersi same się prosiły.
Pociągnęła z całej siły i było jej bardzo miło usłyszeć, jak
krzyczał „ aua!" i jego wielkie ciało starało się umknąć jak
najdalej, ale zważywszy rozmiary tego namiotu-giganta, nie
miało żadnych szans.
-Przestań, Sunny, to boli!
-Musisz ponieść zasłużoną karę! A masz, a masz, a masz!
Złośliwa rączka skubnęła go jeszcze parę razy, po czym
Sunny zdecydowanie zaczęła się przemieszczać w kierunku
wyjścia z namiotu. Próbował ją złapać, dotknął przy tym
niechcący miejsca dość wrażliwego.
-O, nie! - wrzasnęła. - Tylko nie to! Jestem wykończona,
słyszysz?! Wykończona!
Wypadła z namiotu jak wicher, wróciła za sekundę z butelką
pełną lodowatej wody. Wylała na niego wszystko, co do jednej
kropli.
-To ostudzi twoje niewczesne zapały - stwierdziła z
satysfakcją. I natychmiast, naturalnie, zaczęła uciekać.
Zdążyła odbiec kilkanaście metrów, gdy dopadł ją, zgarniając
po drodze następną butelkę z wodą.
-Oj, oj, oj! - piszczała Sunny, wyrywając się i zanosząc się
śmiechem. Nie puścił, dopóki cała zimna zawartość butelki nie
spłynęła po jej głowie.
Oparła się o niego, ciężko dysząc, a on zauważył:
-Och, rzeczywiście komuś trudno utrzymać się na nogach!
116
-Nie jest tak źle, parę metrów przebiegłam - broniła się
Sunny i znów zaczęła chichotać.
Odgarnął jej mokre włosy z czoła, parę zimnych kropli
spadło na jego nagą pierś.
-Brr! Jak zimno! Słońce dopiero wzeszło, na pewno jest nie
więcej niż dwadzieścia stopni... Aua!
Mała silna dłoń Sunny wymierzyła mu porządnego klapsa.
-No to ubieraj się, kochany! Nie wstyd ci tak latać na golasa i
A co to, plaża dla nudystów?!
Chwycił ją za ramię i przygarnął. Objęci wpół, i nadzy jak
ich Pan Bóg stworzył, ruszyli z powrotem do obozowiska.
Chance był zachwycony. Uwielbiał, kiedy Sunny żartowała i
śmiała się, tak dźwięcznie, perliście. A ta noc... Ta noc była
magiczna i jeśli ktoś był wykończony, to na pewno on. Ale nie
fizycznie. To na duszy było mu ciężko. Bo już wiedział, że on
tej nocy, i tej słonecznej dziewczyny nigdy nie zapomni.
-Jak twoje ręce? - spytał, ot, tak, dla porządku, bo skoro
szarpała go za włosy i walnęła po tyłku, to wiadomo było, że z
rękami nie jest źle.
Wyciągnęła posłusznie obie dłonie. Zaczerwienienia znikły i
oprócz kilku zadrapań te smukłe ładne palce nie nosiły już
żadnych śladów walki ze skałą.
-Tym razem okleję sobie ręce plastrem.
-Co?
-Plastrem- powtórzyła. - Okleję sobie plastrem i zabieram się
do roboty.
Nie wierzył własnym uszom.
-Masz zamiar znów wspinać się po tej cholernej skale?
Cienkie brwi Sunny powędrowały nieco wyżej, czyli była to
mina typu: „Gadaj sobie, co chcesz, ja i tak mam to gdzieś".
-A tak. Mam taki zamiar.
Zacisnął zęby. Przecież nie powie jej, że po co się mordować,
skoro i tak dziś zostaną uratowani. Z drugiej strony, nie ma
sensu, żeby niepotrzebnie traciła siły, wyrąbując te stopnie, nie
mówiąc już o tym, na jakie niebezpieczeństwo znów będzie się
narażać.
117
-Ja to zrobię - burknął.
-Nie. Ja to zrobię - zaoponowała natychmiast Sunny. - Dla
ciebie to zbyt niebezpieczne, jesteś za duży i za ciężki.
Ta kobieta jest niepoprawna. Waży tyle co piórko, do
ramienia mu nie sięga, a ciągle chce go przed czymś chronić.
-Niech cię głowa o to nie boli, dam sobie radę. Ty jesteś za
słaba. Ile zrobiłaś wczoraj?- Jakieś cztery metry, i byłaś już
wykończona. W takim tempie do krawędzi dojdziesz za
tydzień, o ile wcześniej nie spadniesz i nie pogruchoczesz
sobie kości.
-No to co mam robić? Siedzieć tu z założonymi rękami ?
-A tak! Powiedziałem już, że będę rąbał te cholerne stopnie.
A ty masz trzymać się od tego z daleka, zrozumiano? I nie
ruszać się z obozowiska nawet na krok. Obiecaj, bo inaczej
przywiążę cię do kamienia!
Rzuciła mu jeszcze jedno wojownicze spojrzenie, ale nie
dyskutowała więcej. Niestety, różnica w posturze skłaniała do
złożenia broni.
-No dobrze - mruknęła. - Ale tylko dzisiaj.
Oboje, drżąc już z zimna, wciągnęli ubranie, zjedli śniadanie
- niestety, batony, bo królika skonsumowali wczoraj w całości.
Myśli Chance'a były jednak bardzo pogodne. Nic nie szkodzi,
jutro śniadanko będzie już jak trzeba, jajka na bekonie, do tego
dodatkowo górka mięska, pokrojonego w kostkę i porządnie
wysmażonego, no i obowiązkowo kubek gorącej kawy.
Kiedy skończyli przeżuwać obrzydliwe batony, Chance
oświadczył:
-Najpierw pójdę sprawdzić sidła. Zaraz wracam. A ty pilnuj
ogniska.
Sunny, naturalnie, nie zauważyła wczoraj, że on te sidła
praktycznie zdemontował. Bo skoro oni i tak dziś opuszczają to
miejsce, to po co pozbawiać życia czworonożnych czy też
skrzydlatych przyjaciół.
Do umówionego miejsca było dziesięć minut marszu, ale on
biegł, bo między Bogiem a prawdą, najrozsądniej byłoby w
ogóle nie spuszczać z oka niejakiej Sunny Miller.
118
Błyskawicznie dotarł na miejsce, wyjął laser i przekazał
wiadomość. Zane potwierdził odbiór i poprosił, żeby Chance
jeszcze raz przekazał wiadomość. Jasne, oni przecież nie
spodziewali się, że to pójdzie tak szybko. Chance jeszcze raz
przekazał swoją wiadomość. I Zane odpowiedział: O.K.
Chance schował laser do kieszeni. Ciekawe, jak długo Zane
będzie organizował tę „akcję ratunkową". Znając Zane'a,
wypadki potoczą się błyskawicznie.
Faktycznie. Kiedy wracał do obozowiska, do jego uszu
dobiegł charakterystyczny dźwięk. Jeszcze cichutki, jeszcze ten
ciemny kształt na niebie był niewielki. Ale widać już było
wyraźnie. To samolot. Nieduży, dwusilnikowy samolot.
Zaczął biec. Sunny tam, przy ognisku, na pewno jest już
nieprzytomna z radości. Tak też było. Z daleka słyszał już
radosne piski i okrzyki.
-Chance!
Biegła ku niemu jak strzała, krzycząc i śmiejąc się na
przemian.
-Chance! On mnie zobaczył! I zakołysał skrzydłami! O,
Chance, powiedz, że on wróci!
Jedyne, co mógł zrobić, to przyciągnąć ją do siebie i
pocałować te śmiejące się usta.
-Wróci, na pewno. O ile...
Wiedział, że zachowa się teraz wstrętnie, ale pokusa, żeby
odpłacić się za szarpanie włosków i zimny prysznic, była zbyt
wielka.
-O ile nie pomyślał, że machasz do niego ot, tak, dla zabawy,
bo spodobał ci się kolor jego samolotu.
-Chance, co ty...
W jej oczach pojawiło się tyle smutku, że natychmiast
pożałował głupiego żartu.
-Oj, Sunny, Sunny, przecież to jasne jak słońce, że wróci.
Zakołysał skrzydłami, tak? Czyli dał znak, że widział cię i
zorganizuje pomoc.
-Jesteś pewien? - spytała, połykając łzy.
-Na sto procent. Pakujemy się, Sunny!
119
Migiem spakowali swój skromny dobytek. Chance oddał
Sunny pistolet i przyglądał się, kręcąc głową, jak Sunny
chytrze ukrywa swoją broń w sprayu i suszarce. A potem
chwycili za swoje tobołki i pomaszerowali do samolotu.
I czekali.
Na ratunek przyleciał helikopter. Potężne śmigło z głuchym
warkotem siekło suche pustynne powietrze. Przez chwilę
gigantyczny moskit wisiał nad nimi, potem opadł na ziemię,
wzniecając kłęby piachu.
Z kabiny wyskoczył starszy mężczyzna z siwą bródką.
-Hej, przyjaciele! - krzyknął wesoło. - Ktoś tu podobno
potrzebuje pomocy?
-A no tak się złożyło! - odkrzyknął Chance, idąc mu na
spotkanie. Uścisnęli sobie dłonie i starszy pan przedstawił się:
-Charlie Jones z Cywilnego Patrolu Powietrznego. Szukamy
was od kilku dni. Nikt się nie spodziewał, że zagna was tak
daleko na południe.
-Musiałem zboczyć z kursu, kiedy szukałem odpowiedniego
miejsca do lądowania. Wysiadła mi pompa paliwowa.
-No to mieliście cholerne szczęście z tym kanionem. To
niedobra okolica, kamienista, nierówna, ten kanion to jedyne
miejsce do lądowania w promieniu co najmniej stu kilometrów.
Ale proszę, wsiadajcie! Na pewno marzy wam się ciepły
prysznic i dobra kolacja.
Chance wyciągnął rękę, Sunny uśmiechnęła się promiennie,
jak to słońce w zenicie, podała mu swoją dłoń i zgodnym
krokiem ruszyli do helikoptera.
120
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Sunny targały teraz sprzeczne uczucia. Z jednej strony ulga,
że z odebraniem telefonu od Margrety nie będzie już problemu.
Z drugiej - żal, ogromny żal, bo czas, jaki było jej dane spędzić
z Chancem, dobiegał końca. Te dni, podczas których czuła się
szczęśliwa i spełniona, jak nigdy jeszcze w swoim całym
dotychczasowym życiu.
Od samego początku wiedziała, że ich czas jest ograniczony i
kiedy wrócą do normalnego świata, znów zaczną obowiązywać
dawne reguły. Nie mogła narażać życia Chance'a, pozwalając,
aby stał się częścią jej życia. Chance dał jej dwie noce pełne
rozkoszy i wspomnienia na całe życie. To musi wystarczyć,
niezależnie od tego, jakby teraz nie cierpiała na samą myśl, że
będzie musiała od niego odejść. Teraz jednak przynajmniej
wiedziała, co znaczy kochać mężczyznę i delektować się jego
istnieniem. Tych kilku dni nie oddałaby za żadne pieniądze
świata. Choć wiedziała, że jej samotność będzie teraz jeszcze
bardziej gorzka.
Dlatego przez całą drogę nie puszczała jego ręki, ani na
chwilę, dopóki nie wylądowali na jakimś zaniedbanym lotnisku
na odludziu. Stał tu tylko jeden samotny budynek z falistej
blachy, z drewnianą przybudówką, w której zapewne mieściło
się biuro. Na brzegu prowizorycznego pasa startowego
odpoczywało w równiutkim szeregu siedem samolotów, każdy
innego typu i wyprodukowany w innym roku.
Kiedy Charlie Jones lądował na betonowym pasie, z hangaru
wybiegło trzech mężczyzn, jeden z nich pośpiesznie ocierał
ręce w poplamioną, czerwoną szmatę.
-Znalazłem ich! - krzyczał triumfalnie Charlie, wyskakując
pierwszy z kabiny. Chance i Sunny wysiedli za nim i Charlie
szybko dokonał prezentacji:
-Ci dwaj z lewej, Saul Osgood i Fed Lynch, też są z patrolu
powietrznego, a facet ze szmatą to Rabbit Warren, mechanik.
To Saul zauważył dym, wydobywający się z kanionu i podał
nam przez radio waszą pozycję.
121
Po serdecznym powitaniu Chance opowiedział pokrótce o
awaryjnym lądowaniu w kanionie.
-Nie wierzyłem własnym oczom, kiedy w tym wąskim
kanionie nagle zobaczyłem samolot - mówił Saul, z
niedowierzaniem kręcąc głową. - To cud, że dałeś radę tam
wylądować.
-Jesteś pewien, że to pompa paliwowa?- - dopytywał się
Warren, kiedy szli już w stronę hangaru.
-Tak. Wszystko sprawdziłem.
-To Skylane?
-Tak. Chance podał dokładną nazwę modelu i Warren w
zamyśleniu potarł szczękę.
-Hm... W zeszłym roku przyleciał tu kiedyś taki jeden facet,
też na Skylane. Zamówił u mnie kilka części, potem odleciał i
nigdy się już nie pojawił. Poszukam tych części, a wy
tymczasem na pewno będziecie chcieli się odświeżyć.
Odświeżyć! Jeśli ta czynność będzie miała coś wspólnego z
prawdziwą łazienką, to Sunny była nadzwyczaj chętna. Chance
uprzejmie puścił ją pierwszą, a ona siłą powstrzymała się od
okrzyków radości na widok obfitości wody tryskającej z kranu
oraz na widok drugiego cudownego urządzenia, mianowicie
sedesu ze spłuczką.
Po niej łazienkę zajął Chance i kiedy oboje byli już
odświeżeni, zafundowali sobie zimne drinki z automatu. Obok
automatu z napojami głodne oczy Sunny dojrzały automat
serwujący jedzenie. Szybciutko wrzuciła monetę, nacisnęła
guzik, na tackę spadł kawałek żółtego sera w folii i krakersy.
-Niemożliwe! - dziwował się Chance. - Myślałem, że
weźmiesz coś słodkiego.
-Naturalnie! Na deser!
Drzwi biura uchyliły się.
-Chcecie pogadać z kimś przez telefon ? – pytał Fed Lynch. -
Federalną Agencję Lotniczą już powiadomiłem i odwołałem
poszukiwania. Ale może chcecie zadzwonić do kogoś z
rodziny? Nie krępujcie się, telefon jest do waszej dyspozycji.
122
-Muszę zadzwonić do firmy – oświadczyła Sunny, z niezbyt
zadowoloną miną. Wiadomo było, że jest usprawiedliwiona, co
do tego nie miała wątpliwości. Nikt nie będzie miał pretensji,
że nie doręczyła przesyłki. Ale klient, w końcu osoba
najważniejsza, na pewno nie będzie zadowolony.
Chance odczekał, aż Sunny wejdzie za przeszklone drzwi i
podejmie słuchawkę telefonu, po czym dyskretnie przemknął
do Rabbita, który przekładał różne przedmioty z jednego
miejsca na drugie, udając, że szuka części do pompy.
Chance popatrzył na niego z prawdziwym rozczuleniem.
Musiał przyznać, że ludzie udali mu się, ze świecą takich
szukać. Odgrywają swoje role jak zawodowi aktorzy.
-Wszystko w porządku - mruknął Chance.
- Kiedy polecimy z Charliem z powrotem do kanionu z tą
całą pompą, możecie stąd się zwijać.
Rabbit, zdejmując z półki kolejne pudełko, zerknął na
szczupłą postać Sunny widoczną za szybą i uśmiechnął się z
aprobatą.
-Nie miał pan łatwej randki, szefie! Ale trzeba przyznać, że
dziewczyna całkiem do rzeczy!
-Najważniejsze, że czysta - odparł Chance, odbierając od
niego pudełko. – Nie ma nic wspólnego z tymi bandziorami.
-Czyli koniec akcji, szefie?
-Ależ skąd! Działamy dalej. Zmieniamy tylko rolę Sunny.
Nie będzie już kluczem do skrytki tatusia, ale przynętą. Hauer
ściga ją właściwie od chwili jej narodzin. Trzeba więc pokazać
mu córkę, wtedy na pewno się ujawni. Tylko zawiadom, kogo
trzeba, że włos z głowy nie może jej spaść. To biedna
dziewczyna, ten Hauer spaprał jej całe życie.
Niestety, on, osobiście, też coś jej w życiu spaprze. Przecież
ona panicznie boi się Hauera. Będzie w szoku, kiedy się dowie,
że Chance z rozmysłem zdradził Hauserowi jej tożsamość.
Nigdy mu tego nie wybaczy i to będzie oznaczało definitywny
koniec ich znajomości...
Spokojnie, przecież tak właśnie miało być. Od początku
zakładał, że będzie to znajomość przelotna, bliższa, bo bliższa,
123
ale nawiązana tylko w celu, powiedzmy, służbowym. Zresztą i
on, i ona nie mogą sobie pozwolić na żaden stały związek.
Chociaż nie... Sytuacja Sunny ulegnie diametralnej zmianie,
kiedy Hauer w końcu przestanie jej zagrażać. Ale u niego nie
będzie żadnych zmian, po prostu wyślą go na kolejną
niebezpieczną akcję. A Sunny na pewno spotka jakiegoś
porządnego faceta, z którym będzie mogła wieść spokojne i
szczęśliwe życie. W końcu, komu jak komu, ale Sunny Miller
coś dobrego od tego życia się należy.
Jednak perspektywa szczęścia Sunny w objęciach innego
mężczyzny niezbyt go cieszyła. Bo po co się oszukiwać...
Chciał mieć ją dla siebie. Jej radosny śmiech, czułość i
namiętność. Bez tego wszystkiego w jego życiu będzie pusto.
No i dobrze... Niech tak będzie. Bo po co Sunny taki człowiek
jak Chance, kundel nie człowiek, i to z taką przeszłością...
Stuknęły drzwi. Sunny skończyła rozmawiać przez telefon i
właśnie wyszła przez te przeszklone drzwi.
-No, cudnie! - mówiła, zabawnie marszcząc nosek. -
Wszyscy są uradowani, że samolot się nie rozbił. Niestety, fakt
że omal nie umarłam nie ma wpływu na inny fakt,
podstawowy. Przesyłka nie została doręczona, a klient bardzo
za nią tęskni.
Dlatego koniecznie muszę lecieć do Seattle.
Podeszła do Chance'a, tak naturalnie, jakby tam było jej
miejsce. A on, po prostu odruchowo, objął ją wpół. I
zademonstrował pudełko.
-Zgadnij, co tu mamy! Twarz Sunny rozpromieniła się.
-Klucz do królestwa!
-No... prawie. A już na pewno do pompy paliwowej. Lecę
teraz z Charliem z powrotem do kanionu. Zabierzesz się z nami
czy wolisz tu poczekać?
-Lecę z tobą! Naturalnie, że w niczym ci nie pomogę, ale
dotrzymam ci towarzystwa. A potem jak? Wracamy tutaj?
-Tak. Będę musiał nabrać paliwa.
-To może ja zostawię tu swoją torbę? Po co wozić ją tam i z
powrotem?.
124
-Ależ naturalnie - włączył się Rabbit. - Torba może zostać w
biurze. Będzie tam bezpieczna, jak dziecko w łonie matki.
Sunny poszła po torbę, a Chance pomyślał, że Sunny musi
czuć się już naprawdę bezpieczna, skoro decyduje się zostawić
swój drogocenny ekwipunek. I niezależnie od ciągłej troski o
Margretę, przez te kilka dni w kanionie na pewno poczuła się
wolna. Wolna, bo nie musiała bez przerwy oglądać się czujnie
za siebie...
Kiedy podchodzili już do lądowania, Charlie z niepokojem
spojrzał na niebo.
-Chance?- Myślisz, że zdążysz naprawić przed zmrokiem?
-Bez problemu - zaręczył, uśmiechając się w duchu. Pewnie,
że zdąży, tym bardziej że ta pompa była w najlepszym
porządku. Charlie doskonale o tym wiedział. Chance dla
pozoru podłubie przy niej trochę, a Sunny prawdopodobnie
pójdzie się przejść, żeby nie przeszkadzać mu w robocie.
Chance i Sunny rączo wyskoczyli z kabiny, Chance sięgnął
po swoją torbę.
-Dzięki, Charlie. Za parę godzin będę u was z powrotem.
Helikopter wzbił się w powietrze. Sunny odgarnęła włosy z
czoła i spojrzała na kanion...
-Witaj w domu, Chance ! – powiedziała wesoło.
-Dziwne, ale wszystko wygląda o wiele bardziej pociągająco,
kiedy wiadomo, że nie będziemy tu tkwić do końca świata!
-Jeszcze zatęsknimy za tym uroczym miejscem –odparł
Chance, mrugając do niej wesoło. – Ale dziś wieczorem w
normalnym łóżku może być ciekawiej niż w tym maleńkim
namiocie.
Sunny, zamiast odpowiedzieć żartem, nagle posmutniała.
-Dziś wieczorem... - powtórzyła. - Nie, Chance. Kiedy stąd
odlecimy, to potem... Nie, Chance...
-Co?
Postawił torbę i spojrzał na Sunny okiem bardzo
nieprzychylnym.
-Chance, musimy się pożegnać. Nie wolno mi ciebie narażać.
-Nie ma mowy. Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz.
125
-Chance, dobrze wiesz, że nie mam wyboru.
-Ale ja mam. Ty nie jesteś dziewczyną na jedną noc, Sunny.
A ja nie jestem tchórzem i mięczakiem. Będę cię pilnował. I
kiedy obejrzysz się za siebie, to zobaczysz tylko mnie. Musisz
do tego przywyknąć.
-Och, Chance...
Oczy Sunny napełniły się łzami..
-Ja naprawdę nie mogę - szepnęła. - Ja... ja... kocham cię,
Chance, nie mogę pozwolić, żeby coś ci się stało.
Chance poczuł, jak mu serce zakłuło. Niby dlaczego.
Przecież zaplanował, że uwiedzie tę dziewczynę i ona go
pokocha, a przynajmniej będzie zachwycona krótkim
romansem. Tak, to wszystko było w planie. Więc dlaczego
teraz, słysząc wyznanie Sunny, czuł radość, a jednocześnie
robiło mu się niedobrze na samą myśl, że dalej będzie musiał ją
oszukiwać?
Zanim sobie to uświadomił, już trzymał ją w ramionach. Jego
usta pragnęły jej ust tak bardzo, jakby nie całował jej od wielu
miesięcy. A przecież całowali się zaledwie kilka godzin temu.
Sunny odpowiedziała mu żarliwie i słodko, aż stając na
palcach, żeby jej usta jeszcze mocniej przywarły do jego ust.
Starł palcami z policzków łzy, pochylił się i oparł swoje
czoło o czoło Sunny.
-Zapomniałaś o czymś. Pociągnęła głośno nosem, a potem
szepnęła:
-O czym.
-O tym, że byłem w rangerach, jednostce specjalnej.
Zabijanie przychodzi mi trochę łatwiej niż przeciętnemu
facetowi. A tobie potrzebny jest właśnie ktoś, kto będzie
pilnował twoich pleców. Potrafię to robić. Poza tym sądzę, że o
naszym awaryjnym lądowaniu w kanionie na pewno zrobi się
głośno. Nie zdziwię się, jeśli na lotnisku w Seattle czatować na
nas będą reporterzy z prasy, radia i telewizji. Przecież o
naszym zaginięciu poinformowano Federalną Agencję
Lotniczą, a więc jednostkę federalną. Będą sprawdzać nas
oboje. I przy okazji ten ktoś z FBI, kto pracuje dla twojego
126
ojca, może dokopać się do informacji o tobie i powiadomi
twojego ojca. A twój ojciec natychmiast spuści ze smyczy
swoje psy. Dowiedzą się, że byłem z tobą, więc ja już i tak
mam przechlapane, Sunny.
-O, Boże... Twarz Sunny była blada jak papier.
-Chance, co ty mówisz! Telewizja? Nie...
Sunny była bardzo podobna do swojej matki.
Chance widział przecież stare zdjęcie Pameli Vickery Hauer.
Ktoś, kto znał Pamelę, na pewno zauważy podobieństwo.
Sunny doskonale zdawała sobie z tego sprawę, dlatego bała się
telewizji jak ognia.
Podniósł jej dłoń, pocałował smukłe palce i dokończył z
uśmiechem:
- Nie martw się, skarbie, jeśli trzeba, potrafię być niezłym
sukinsynem. Ludzie twojego ojca mogą się na mnie zdrowo
przejechać.
Naturalnie, zawsze musi być tak, jak on to sobie postanowi,
myślała gorzko Sunny, stojąc późnym wieczorem w strugach
gorącej wody w hotelowej łazience. Oczywiście wcale się nie
rozstali, tylko razem pojechali do hotelu, gdzie Chance
osobiście wybrał apartament z dwoma wyjściami. A co do
ekipy telewizyjnej - a ściślej, nawet kilku - też oczywiście miał
rację. Tego dnia w Stanach nie wydarzyło się nic szczególnego
i dziennikarze telewizyjni jak wyposzczone piranie rzucili się
na tę interesującą historię. Problem był tym większy, że nie
były to tylko telewizje lokalne, lecz także dwa kanały o zasięgu
ogólnokrajowym.
Sunny starała się jak najskuteczniej unikać kamer, odnosiła
jednak wrażenie, że wszyscy byli przede wszystkim skupieni
na jej osobie, i to głównie do niej kierowano pytania. Miała
cichą nadzieję, że przynajmniej dziennikarki zainteresują się
Chancem, ale on miał minę tak posępną i odpychającą, że jakoś
nikt nie ośmielał się do niego przystąpić. Sunny przed kamerą
nie udzieliła żadnej wypowiedzi - tak, jak podszepnął jej
Chance. Dopiero kiedy kamery wyłączono, przekazała krótki
127
komentarz, który dziennikarze będą mogli wykorzystać w
swoich programach.
Było już za późno, żeby informacja o ich przygodzie w
kanionie podana została w wiadomościach wieczornych. Jeśli
jednak w nocy nie zdarzy się nic bardziej godnego uwagi, za
kilka godzin będzie to główna sensacja, którą telewizja
zaserwuje do porannej kawy kilku milionom obywateli tego
kraju. Tym sposobem Sunny Miller zostanie przedstawiona
wszystkim wszem i wobec. A to oznacza, że trzeba będzie
natychmiast rzucić pracę i przeprowadzić się, z czym kłopot
będzie najmniejszy, bo jej dobytek był prawie zerowy. Trzeba
będzie też zmienić nazwisko. Jednym słowem, stworzyć sobie
całkiem nową tożsamość. W sumie to wszystko nie będzie
żadną wielką tragedią, bowiem z taką ewentualnością liczyła
się zawsze.
Prawdziwym problemem był Chance. Mimo najszczerszych
chęci nie mogła się go pozbyć. Próbowała umknąć mu na
lotnisku. Kiedy odwrócił się plecami, ona, skulona, po cichutku
wsunęła się do taksówki, która jakimś cudem właśnie
podjechała. Zanim zdążyła podać taksówkarzowi adres, pod
który miała doręczyć przesyłkę, Chance otwierał już drzwi z
drugiej strony. Pojechał, naturalnie, razem z nią, szedł za nią w
odpowiedniej odległości i nie odstępował jej na krok.
I tak już zostało. Teraz też była pewna, że kiedy otworzy
drzwi łazienki, napotka od razu wzrok Chance'a, rozwalonego
na łóżku.
Nie doceniała go. Nie musiała otwierać drzwi, bo on sam je
otworzył. W chwili, kiedy chciała spłukać szampon z włosów,
odsunął zasłonkę i nagusieńki wkroczył pod prysznic.
-Pomyślałem, że nie musimy zużywać tyle wody i umyjemy
się razem.
Prychnęła z wielką pogardą i pokazała mu swoje plecy.
-Nie udawaj! Po prostu boisz się, że ci zwieję, kiedy ty
będziesz brał prysznic solo.
W dowód uznania została obdarzona solidnym klapsem w
nagie, mokre pośladki, tudzież pochwałą:
128
-Skarbie! Jak ty już mnie dobrze znasz!
Potem ona koniecznie chciała stać pod strumieniem wody,
żeby spłukać porządnie szampon, ale on zaczął się wpychać,
wiec skierowała strumień wody prosto w jego twarz. Omal się
nie zakrztusił, trudno więc, żeby nie była zachwycona.
-Dobrze ci tak, ty dzikusie - naśmiewała się bezlitośnie. - Ja
pierwsza zajęłam sobie prysznic i teraz ja tu rządzę.
-Ej, mała, nie zaczepiaj...
Za karę chciał ją złapać, ona naturalnie wyrywała się i
piszczała, jak rozbrykana dziewczynka. Udało jej się znów
puścić strumień wody na jego twarz, wyskoczyła spod
prysznica, chwyciła ręcznik i rzuciła się ku drzwiom. Niestety,
on już te drzwi zamykał jej przed nosem.
-Ejże! - krzyknęła. - Skończyłeś? A zakręcić wodę to nie
łaska?
-Ktoś inny rządzi tym prysznicem - przypomniał, zdzierając z
niej ręcznik. - Zapomniałaś?
-Chance, zalejemy łazienkę.
-Już i tak jest cała zachlapana. Gorzej być nie może.
-Zalejemy łazienkę piętro niżej i będzie awantura!
-Dobra.
Chwycił ją za ramiona i odwrócił twarzą do prysznica.
-Zakręcaj.
Zakręciła. Bo ona naprawdę nie lubiła marnować wody.
-No, już po wszystkim.
-Wcale nie - zaprotestował, odwracając ją twarzą ku sobie.
Jego usta były tuż przy jej ustach, głos miał bardzo cichy. -
Mówiłem ci już dziś, skarbie, że działasz mi na zmysły.
-Nie, dziś jeszcze tego nie mówiłeś.
-Mówiłem.
-A kiedyś
-W nocy. Kilka razy.
Kropelki wody tak cudownie skapywały z jego gęstych rzęs...
-Ach, takie tam gadanie - powiedziała lekceważąco. -
Mężczyźni w takich momentach mówią różne rzeczy.
-W jakich momentach?
129
-No... ekstremalnych...
Spojrzał w dół, na jej piersi. Uśmiech znikł z jego twarzy,
ciemna głowa pochyliła się, a usta i dłonie zaczęły słodko
dręczyć....
-Działasz na mnie - mruczał. - Masz cudowne ciało, jak
krem, a najpiękniejszy jest twój tyłeczek.
Odwrócił ją, aby móc podręczyć tę właśnie część ciała.
Sunny drżała jak w febrze. Tuż przed sobą miała lustro,
wielkie, zajmujące całą ścianę. Nie poznawała siebie. To ona
Sunny?- Ta kobieta, naga, roznamiętniona, z mokrych włosów
kapie woda, oczy półprzytomne, usta rozchylone...
Jęknęła.
Ciemna dłoń mężczyzny na jej brzuchu i cichy szept,
zapowiedź największej rozkoszy:
- Już, skarbie, już...
130
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Minęło dziesięć dni i sytuacja nie uległa zmianie, to znaczy
Sunny nadal nie udawało się pozbyć Chance'a. I w końcu już
nie wiedziała, czy to ona stała się nagle tak niesprawna, czy też
wszyscy rangerzy, nawet ci, którzy zakończyli już służbę, są
tak dobrzy, że nie można się ich pozbyć.
Z Seattle wyjechali zaraz następnego dnia. Sunny bała się
wracać do siebie, bo niestety stało się to, czego się obawiała.
Poranne dzienniki w telewizji skupiły się przede wszystkim na
romantycznej historii z życia wziętej, którą przeżyli ona i
Chance. Wymieniono, co prawda, jego nazwisko, ale twarzy, z
jakichś niezrozumiałych powodów, ani razu wyraźnie nie
pokazano. Kamera co najwyżej złapała tył jego głowy albo
jedną czwartą profilu. A twarz Sunny zajmowała cały ekran.
Dlatego najlepiej było po prostu zniknąć. Zgasili telewizor,
zwolnili pokój i taksówką pojechali na lotnisko. A kiedy słońce
ozłociło szczyty pięknych Gór Kaskadowych, oni byli już w
powietrzu. Chance nie zgłosił lotu, nikt więc nie wiedział,
dokąd lecą. Wylądowali w Boise, w stanie Idaho, tu też zrobili
drobne zakupy, przede wszystkim uzupełniając nieco swoją
garderobę.
Z automatu w Boise zadzwoniła do firmy, oznajmiła, że
rezygnuje z pracy, a ponieważ należały jej się jeszcze jakieś
tam pieniądze, poprosiła, żeby czek na jej nazwisko złożyć
jako depozyt w takim a takim banku. Potem sama się
zastanawiała, czy aby nie przesadza z tą ostrożnością.
Prawdopodobieństwo, że ktoś ją w telewizji rozpoznał, było
naprawdę niewielkie. Matka nie żyła od ponad dziesięciu lat,
na całym świecie zapewne tylko mała garstka ludzi byłaby w
stanie zauważyć podobieństwo. A poza tym twarz Sunny w
zbliżeniu pokazano tylko raz, w jednym porannym dzienniku,
więc czy naprawdę jest sens tak panikować?
Z drugiej jednak strony matka uczyła, że niczego, nawet
najmniejszego prawdopodobieństwa, nie wolno lekceważyć. I
131
być może dzięki temu, że słuchała się matki - żyje. A teraz,
niestety, kwestia prawdopodobieństwa dotyczyła ciąży.
Tylko dwa razy postąpili nierozsądnie, raz na tym kocu w
kanionie i drugi raz w hotelowej łazience. No i proszę...
menstruacja opóźnia się już drugi dzień, a Sunny zwykle
miesiączkowała bardzo regularnie. Nie wspomniała o tym
Chance'owi, w końcu dwa dni to jeszcze nic pewnego, a jej
takie opóźnienie już kilka razy się przytrafiło z powodu
przeżywania nadmiernego stresu. Teraz też był istotny powód.
Awaria samolotu w powietrzu jest dla kobiety wystarczającym
szokiem, żeby rozregulować nieco jej gospodarkę hormonalną.
No i po co się oszukiwać... Przecież wiadomo, że jest w
ciąży. Mimo że jedyną oznaką, jak na razie, było to
dwudniowe opóźnienie, Sunny instynktownie czuła, że jej
organizm nosi już w sobie mikroskopijny embrion. I jakie to
wszystko byłoby łatwe i proste, gdyby Chance mógł i teraz
wziąć sprawy w swoje ręce. Bo dla niej to było już po prostu
dużo za dużo, ona w ogóle chyba przestała być zaradna i
efektywna.
Z Margretą rozmawiała dwa razy. Zawiadomiła ją, że schodzi
do podziemia, zmienia nazwisko, numer komórki też będzie
inny. Ale, jak na razie, stary jest jeszcze aktualny. Próbowała
powiedzieć Margrecie krótko, co się w ogóle dzieje, ale siostra,
jak zwykle, chciała rozmowę skończyć jak najprędzej. Sunny
nie miała do niej żalu. Rozumiała, że dla Margrety wszystko,
co łączy się z ojcem, jest sprawą niezmiernie trudną.
Teraz zresztą najważniejszy był Chance, który wniósł do
życia Sunny prawdziwy promień słońca. Jej świat w
przeszłości, czyli zanim spotkała Chance był smutny i
bezbarwny, a teraz był w technikolorze, i to najostrzejszym.
Teraz Sunny co noc zasypiała w ramionach Chance'a,
wszystkie posiłki jadała w jego towarzystwie, gadali ze sobą
godzinami, żartowali, kłócili się i godzili. I z każdym dniem
Sunny czuła, że kocha go coraz bardziej. Czasami wszystko to
razem wydawało jej się mało prawdopodobne. I wtedy, w
takich chwilach zdumienia, zdarzało jej się siebie samą
132
uszczypnąć, żeby z ulgą stwierdzić, że to wszystko prawda, że
to rzeczywistość, że ona wcale nie śni.
Ona i Chance przemieszczali się bez celu, z jednego lotniska
na odludziu na drugie. Taki stan rzeczy nie mógł jednak trwać
wiecznie, po prostu był zbyt kosztowny. Chance nie zarabiał
ani centa, teraz przecież woził tylko Sunny, a ona nie miała co
myśleć o nowej pracy dopóki nie załatwi sobie nowego
nazwiska.
I marzyła, marzyła, żeby stał się cud, żeby nikt jej nie
rozpoznał. Wtedy będzie mogła spokojnie urodzić dziecko,
zdrowe i śliczne, Chance oszaleje z radości i będzie się nimi
opiekował. Tak jak to było teraz.
Nigdy nie powiedział, że ją kocha, ale ona czuła, że tak
właśnie jest. Ta miłość była w jego głosie, ruchach, w jego
złocistobrązowych oczach. Kiedy jej dotykał, kiedy kochał się
z nią.
I wszystko będzie dobrze, bo musi być dobrze. Teraz stawka
jest niezmiernie wysoka.
Kiedy Chance lądował w Des Moines, Sunny spała, nawet
nie drgnęła. Był zadowolony, że śpi. Niech wypocznie.
Przecież wiedział, co dalej ma się wydarzyć.
Plan przebiegał cudownie. Twarz Sunny pokazana została
praktycznie na całym świecie. Przynęta chwyciła od razu. Za
Sunny i Chancem szły już dwa psy, ludzie Chance'a nie
spuszczali z nich oka.
A Chance z rozmysłem wcale nie ułatwiał psom życia,
inaczej wszystko wydawałoby się zbyt oczywiste. Zawsze
zostawiał za sobą jakiś ślad, bardzo nikły. Jeśli psy są dobre, to
zwęszą. A psy Hauera były naprawdę dobre, po tygodniu miały
zaledwie dzień opóźnienia.
Ale same psy to za mało.
Wiadomość, na którą czekał, nadeszła wczoraj. Z Europy.
Hauer zniknął i rozeszła się pogłoska, że jest w Stanach i
planuje coś większego.
133
Jak udało mu się niepostrzeżenie wślizgnąć do Stanów?- O,
to dla Chance'a nie było żadną zagadką. Gwarantowane, że
Hauserowi pomagał ten jego człowiek z FBI.
Hauer jest za sprytny, żeby otwarcie dołączyć do swoich
ludzi. Na pewno jest jednak gdzieś w pobliżu, nie odmówi
sobie przyjemności i osobiście będzie chciał przesłuchać swoją
córkę. Tak, na pewno gdzieś krąży, rzecz w tym, żeby ta
kreatura wylazła w końcu na światło dzienne. Żeby można było
w końcu ją dopaść.
Może być gorąco. Chance mógł mieć tylko nadzieję, że nie
zastrzelą go od razu, już na samym początku. Chyba tego nie
zrobią, są zbyt przebiegli i zdają sobie sprawę, że Chance może
im się przydać jako dodatkowe narzędzie nacisku na Sunny.
A jego przygoda z Sunny Miller, tak czy inaczej, dziś
wieczorem dobiegnie końca. Jeśli wszystko pójdzie dobrze i
oboje przeżyją, Sunny, nareszcie wolna, będzie mogła żyć
normalnie, wśród ludzi. I pozostaje nadzieja, że nie
znienawidzi Chance, kiedy dowie się, że ta przygoda miała
jeden tylko cel Schwytać Crispina Hauera.
Bo... Kto wie?- Może on jeszcze kiedyś spotka Sunny Miller?
Wjechał Cessną na oznakowane stanowisko i delikatnie
potrząsnął Sunny za ramię. Otworzyła oczy, spojrzała na niego,
a on poczuł ukłucie w sercu. Bo w tych oczach było tyle
ufności i miłości. Wyprostowała się w fotelu, przeciągnęła
słodko i rozejrzała dookoła zaspanymi oczami.
-Gdzie jesteśmy?- zapytała, ziewając.
-W Des Moines. Mówiłem ci, że będziemy tu lądować.
-A... tak, tak, mówiłeś - potwierdziła i znów ziewnęła
szeroko. - Chyba się jeszcze nie obudziłam. Ale sobie
pospałam! Zwykle nie sypiam w dzień, ale tej nocy miałam
kłopot z zaśnięciem, sama nie wiem dlaczego...
Spojrzała na niego pytająco, zatrzepotała ślicznie rzęsami.
-Ja też nie mam pojęcia - oświadczył Chance, mrugając do
niej wesoło i wyskoczył z samolotu.
Sunny wstała z fotela, Chance wyciągnął obie ręce, chwycił
Sunny i postawił ją na ziemi.
134
-Piękny dziś dzień, prawda? zauważył, spoglądając na
błękitne, bezchmurne niebo. - Masz ochotę na piknik?
-Co?
-Piknik. Rozumiesz, obrus w kratkę, smażone kurczaki i tak
dalej.
-Świetnie! A gdzie dokładnie zrobimy sobie ten piknik? Na
trawce za pasem startowym?
-Nie, trochę dalej. Wynajmiemy samochód i zrobimy sobie
wycieczkę.
Jej oczy rozbłysły, kiedy zdała sobie sprawę, że on mówi to
serio.
-Cudownie! Chance, a ile mamy czasu ? Kiedy stąd
odlatujemy?
-Zatrzymamy się tu kilka dni. Iowa to miłe miejsce, a moje
siedzenie trochę odpocznie od fotela w samolocie.
Szybko załatwił sprawy w biurze lotniska, potem przy
stanowisku, gdzie wypożyczano samochody i już po chwili
podjeżdżał dużym zielonym fordem explorerem.
-Prawdziwa ciężarówka - stwierdziła Sunny z niesmakiem. -
Wolałabym coś bardziej szykownego. Jakiś mały sportowy
wóz, koniecznie czerwoniutki.
-Moje nogi, niestety, nie mieszczą się w czerwoniutkich
sportowych wozach.
W wypożyczalni samochodów sprezentowano Chance'owi
mapę okolicy. Doskonale wiedział, dokąd jechać i jak jechać,
mimo to szczegółowo przedyskutował trasę z urzędniczką.
Niech panienka zapamięta to dokładnie, kiedy dwóch miłych
panów zacznie ją podpytywać. Chance był tu wcześniej,
przygotowując plan. Zapoznał się dokładnie z okolicą i wybrał
odpowiednie miejsce. Z dala od jakichkolwiek zabudowań,
żeby nie narażać przypadkowych ludzi i nie narobić nikomu
żadnych szkód.
Ludzie Hauera pilnowani są bez przerwy. A na miejscu,
gdzie odbędzie się ich mały piknik, czatują już ludzie Chance.
I, co najważniejsze, gdzieś w pobliżu będzie Zane. Od dawna
135
nie brał udziału w akcjach w terenie, tym razem jednak
osobiście chciał ubezpieczać brata. A kiedy ubezpieczał Zane,
Chance czuł się pewniej, niż gdyby go chroniła cała armia
Stanów Zjednoczonych.
Po drodze wpadli na chwilę do supermarketu, żeby
zaopatrzyć się w wiktuały. Były tam nawet specjalne grube
obrusy na piknik, naturalnie w czerwoną kratkę. Kupili, jak
należy, smażone kurczaki, sałatkę ziemniaczaną i sałatkę z
kapusty, paszteciki, troszkę zieleniny i na deser szarlotkę.
Chance kupił jeszcze malutką, podręczną lodówkę, do której
zapakowali puszki z napojami. Po godzinie udało mu się
wyciągnąć Sunny z supermarketu na świeże powietrze, a jego
portfel był lżejszy o ponad siedemdziesiąt dolców.
-Sunny, przecież mamy szarlotkę! Po co jeszcze jabłka?
-Będę nimi w ciebie rzucać - stwierdziła radośnie. - Albo nie,
będę ci kładła po jednym na głowie i próbowała zestrzelić.
-No to uważaj, bo jak zobaczę jabłko w twoim ręku, strzelę
pierwszy. I jeszcze jedno mi wyjaśnij. Te buraczki. Czy takie
świństwo w ogóle ktoś bierze do ust?
-Jasne. Gdyby ludzie nie jedli buraczków, nie stałyby na
półce.
-A ty jadłaś już je kiedyś?
-Raz. Były obrzydliwe.
-To po co je kupiłaś?
-Chcę spróbować, czy będą równie niejadalne, jak tamte.
Właściwie to miał czas przyzwyczaić się do różnych
pomysłów Sunny. Ale ona zadziwiała go nadal. Mrucząc
gniewnie pod nosem, ładował wszystko do samochodu.
Najostrożniej, naturalnie, szklany słoik z buraczkami.
Boże wielki, jak mu będzie brakować tej dziewczyny!
W samochodzie Sunny opuściła szybę. Wiatr rozwiewał
jasne włosy, twarz rozpromieniona. Zachwycała się wszystkim,
nawet stacje obsługi samochodów były bardzo interesujące, nie
wspominając o pewnej leciwej damie z równie leciwym
pieskiem rasy chihuahua. Egzotyczny piesek był tak gruby, że
136
szorował niemal brzuszkiem po chodniku. I z tego biednego
zwierzaka Sunny śmiała się bezlitośnie przez dobre pięć minut.
A śmiała się tak radośnie... Jeśliby to również miało wprawić
ją w taki zachwyt, to, pal sześć, zaryzykuje i spróbuje tych
wstrętnych buraczków. Ale potem koniecznie czymś jeszcze
przegryzie. Bo jeśli go zastrzelą, to nie chce umierać ze
smakiem buraków w ustach.
Był koniec sierpnia, wczesne popołudnie i słońce paliło
niemiłosiernie. Chance zjechał z drogi na szeroką równinę
porośniętą drzewami i zatrzymał samochód.
-Pójdziemy sobie... o tam, pod tamte drzewa - zadecydował,
wskazując na równy szereg drzew w odległości około stu
metrów. - Widzisz, jak równo rosną?- Kto wie, czy za nimi nie
płynie jakiś strumień.
Sunny niepewnym okiem spoglądała dookoła.
-Chance? A jeśli to teren prywatny? Może lepiej najpierw
kogoś się spytać. Potem będziemy mieli nieprzyjemności...
-A kogo chcesz pytać'? Widzisz tu jakieś domy?
-Nie.
-No więc! Idziemy!
-Ale jeśli będzie awantura, to przez ciebie.
Chance wziął lodówkę i poza tym prawie wszystko, bo
Sunny oprócz plecaka niosła tylko obrus i słoik z buraczkami.
-Będę to sama nieść. Jeszcze upuścisz.
-Mogłabyś łaskawie coś jeszcze wziąć. To naprawdę nie jest
lekkie.
Sunny zajrzała do wielkiej torby z wiktuałami i roześmiała
się serdecznie. Na samym wierzchu leżała szarlotka.
-Nie muszę! Ciasta na pewno nie upuścisz.
I znów się śmiała, i to miał być ostatni dzień, kiedy słyszał
ten śmiech...
-Zobacz! Zobacz! - wołała, zachwycona, gdy doszli już do
drzew. - Miałeś rację, jesteśmy nad wodą!
Wybrali miejsce. Sunny ostrożnie, niemal z namaszczeniem,
postawiła słoik z buraczkami na trawie i jednym zręcznym
ruchem, znanym chyba wszystkim kobietom na świecie,
137
rozłożyła obrus. Czerwona kratka miękko osiadła na gęstej,
wysokiej trawie. Wiał lekki wiatr, dlatego Sunny zdecydowała
się nieco ubezpieczyć obrus, przyciskając jeden róg plecakiem,
a drugi słoikiem z buraczkami.
Chance postawił lodówkę i torbę z jedzeniem, i sam rzucił się
na trawę.
-Jestem wykończony! - poskarżył się- Nie wiem, czy potrafię
cię dziś zabawić!
-Ty? - Sunny roześmiała się w głos. Przysiadła obok niego i
czule pogłaskała po głowie. - Nie oszukuj, do zabawy to ty
zawsze jesteś chętny. Najpierw powiesz, że, ojej, coś wpadło
mi do oka, będę musiała zajrzeć, tak bliziutko, no to mnie
pocałujesz. A potem plecy cię zaswędzą, zdejmiesz
podkoszulek, ktoś będzie musiał podrapać. Podrapię, a ty przez
ten czas zedrzesz ze mnie bluzkę. I skończy się na tym, że
trzeba będzie wracać, a my nie zdążymy niczego skosztować.
-Hm. Nieźle to sobie wykombinowałaś. Akceptuję twój plan
całkowicie.
Już wyciągał po nią obie ręce, ale Sunny umknęła mu,
usiadła w bezpiecznej odległości i chwyciła za słoik z
buraczkami. Podała mu z niemą prośbą w oczach.
-O, nie - jęknął. - Nie zmusisz mnie!
-Chcę tylko, żebyś pomógł otworzyć.
Odebrał z jej rąk słoik, poluzował wieczko i wręczył jej słoik
z powrotem. Sunny nieopatrznie chwyciła za wieczko, słoik
zaczął lecieć w dół. Chance wyciągnął błyskawicznie rękę. No,
nie!
Skończy się na tym, że będą siedzieć w marynowanych
buraczkach.
I dokładnie w tym momencie, kiedy, nachylony lekko, miał
za ten słoik złapać - padł strzał. Jeden, ogłuszający.
138
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Słyszała zachrypnięty głos Chance'a:
-Nie ruszaj się!
Jakże mogła się poruszyć, skoro do ziemi przygniatało ją
ponad sto kilo. Kiedy rozległ się ten przerażający huk, Chance
wykonał półobrót, tak błyskawiczny, że właściwie
niezauważalny, padł na nią i przeturlali się kilka metrów dalej,
pod osłonę drzewa.
Teraz leżała pod Chancem, sparaliżowana strachem. Krew
przestała krążyć w żyłach, pracowało tylko serce, biło jak
oszalałe. Bo spełniło się. Koszmar najgorszy z najgorszych,
prześladujący ją przez całe życie. Jej ojciec ją odnalazł.
Odnalazł, ale ta kula była przeznaczona dla Chance'a, to
jasne, był przecież dla nich zawadą. Gdyby Chance się nie
pochylił, kula roztrzaskałaby mu czaszkę.
-Sukinsyn - mruknął Chance. - To snajper.
Znów huk. Teraz ziemią zatrzęsło tuż koło jej głowy. Grudki
ziemi poleciały jej w twarz, małe kamyczki bzyknęły jak
pszczoły. Na ułamek sekundy Chance jakby oderwał się od
niej, poczuła potężne pchnięcie, potem znów padł na nią, i
znów toczyli się... wyraźnie w dół.
Stoczyli się do płytkiego strumienia. Czuła, jak Chance
zsuwa się z niej, potem zobaczyła jego wyciągniętą rękę z
pistoletem. Ostrożnie przesunął się po dnie strumienia i
znieruchomiał tuż przed brzegiem. Sunny podczołgała się
powolutku, opadła na ziemię przy jego boku i zamknęła oczy.
Boże, Boże wielki, czy istnieje jakiś sposób, aby opanować tak
wielki strach?
Dygotała jak w febrze. Już nieraz stawała oko w oko z
wielkim niebezpieczeństwem i jakoś umiała sobie poradzić ze
swoimi nerwami. Ale po raz pierwszy dane jej było zobaczyć,
że mężczyzna, którego kocha, omal nie stracił życia.
Zapadła cisza. Było cicho, cichusieńko, jakby robaki w
trawie zamarły, ptaki przestały śpiewać, nawet wiatr ucichł.
Cała natura oniemiała od huku wystrzałów.
139
Ktoś strzelał od strony drogi. Kiedy siedzieli na trawie, nie
słyszeli, żeby ktoś tu podjeżdżał. Ten ktoś już tu był, i czekał.
Ale przecież ten piknik to był nagły pomysł... i miejsce wybrali
przypadkowo. Więc może ten, kto strzela, wcale nie został
nasłany przez Crispina Hauera. Może to właściciel tych
gruntów, jakiś wariat, który chce przegonić nieproszonych
gości.
Chance nie strzelał, wiedział przecież, że to bez sensu. Jego
ciemne oczy badały każdy szczegół terenu, szukając
czegokolwiek, co zdradziłoby pozycję napastnika. Jakiś ruch,
kawałek ubrania, błysk lufy. Ale na próżno, choć promienie
zachodzącego słońca tak starannie oświetlały ziemię, ukazując
każdy szczegół.
Głowa Sunny pracowała gorączkowo. Noc... Będzie lepiej,
kiedy nadejdzie noc. O ile oni do tego czasu wytrzymają.
Kiedy zacznie zapadać zmroki Za godzinę? Dwie? Mogliby
wtedy stąd uciec, czołgając się po dnie strumienia. O ile w
ogóle dożyją do zmierzchu. Ten, kto strzelał, ma nad nimi
przewagę. Kryje się wśród drzew, a ich jedyną osłoną są niskie
brzegi strumienia.
Znów poczuła, że zaczyna dygotać, zęby dzwoniły o siebie,
choć starała się jak najmocniej zaciskać szczęki.
-Sunny? Jak tam? - mruknął Chance.
-Bo... boję się.
-Ja też.
Nie, on się nie boi. On wygląda, jakby był w zimnej furii.
Nagle wyciągnął rękę i szybciutko pogłaskał ją po ramieniu.
-Dzięki za te buraczki!
Omal się nie rozpłakała. Buraczki... Jej naprawdę tak
strasznie zachciało się tych buraczków, mogłaby pożreć cały
słoik. Chyba z powodu tej ciąży. Chance powinien dziękować
nie za buraczki, a za to, że Sunny nosi jego dziecko.
Szkoda, że mu o tym nie powiedziała. Trzeba było
powiedzieć od razu, kiedy okres zaczął się spóźniać. A teraz...
Jakże mu mówić o tym teraz... O, Boże wielki i wszechmocny!
140
Jeśli pozwolisz nam przeżyć, ani sekundy dłużej nie będę
trzymać tego w tajemnicy.
–Chance, to nie mogą być ludzie Hauera! - zaszeptała
gorączkowo. - Jakim cudem mogli się dowiedzieć, że my
akurat dziś wpadniemy na pomysł, żeby zrobić sobie tu piknik!
To na pewno jakiś farmer, idiota, który lubi sobie postrzelać do
ludzi!
-Żaden farmer, Sunny, to strzela snajper, profesjonalista.
Serce Sunny prawie przestało bić. Snajper. A Chance wie to
najlepiej, przecież on sam uczył się strzelać tak celnie.
Przycisnęła twarz do mokrej trawy, modląc się w duchu, aby
zdołała wykrzesać z siebie choć odrobinę odwagi. Jej matka
oddała swoje życie za życie córek. Czy ona potrafi być tak
samo odważna? Czy potrafi też... oddać za kogoś życie? Jeśli
to jedyny sposób, żeby ocalić Chance'a, to może warto
umrzeć?
Wtedy dziecko umrze razem z nią. Boże, nie każ mi
wybierać! Dziecko albo ojciec dziecka. Nie, kobieta nie jest w
stanie dokonać takiego wyboru.
Chance musi żyć. Chance... Czy to możliwe, żeby znali się
zaledwie dwa tygodnie? Zdążył dać jej tyle szczęścia i
miłości... Bogatej, przebogatej, najpiękniejszej miłości. Dał jej
też nowe życie, choć to jeszcze tylko kłębuszek komórek,
dziecko nie ma jeszcze ani rączek, ani nóżek, nic, co
przypominałoby człowieka, ale ona już kochała tę maciupeńką
kuleczkę, już ją powitała na tym świecie, z wielką, wielką
radością...
Dziecko albo ojciec dziecka... Ojciec dziecka albo dziecko...
-Daj mi swój pistolet. To były jej słowa. Ale głos - nie jej.
-Co? Oszalałaś?
-Daj mi swój pistolet. Oni nie wiedzą, że mamy broń. Ty nie
strzelałeś. Schowam pistolet za paskiem i pójdę. Do mnie nie
będą strzelać, bo on chce mieć mnie żywą. I kiedy Hauer do
mnie się zbliży, to ja szybko wyciągnę pistolet i...
-Nie!
141
Złapał ją za podkoszulek i przyciągnął, prawie wcisnął w
siebie.
-Rusz się tylko, a przyłożę, zrozumiano?
Puścił ją, z powrotem opadła w płytką wodę.
Wiedziała, że się nie ruszy. Przecież jemu nie da rady się
wymknąć.
-Chance, ale my musimy coś zrobić.
-Już robimy - warknął. - Czekamy. Prędzej czy później ten
sukinsyn się pokaże.
Czekać. Ona też pomyślała o tym. Czekać, aż zapadnie
ciemność. Ale Hauer na pewno ma ze sobą wielu ludzi. Snajper
ma tylko przykuć uwagę Sunny i Chance'a. A reszta podejdzie
od tyłu...
-Chance? A nie możemy stąd uciech Już teraz. Czołgać się
cicho tym strumieniem...
-Nie, strumień jest bardzo płytki, na pewno nas zauważą.
-Myślisz, że ich jest więcej?
-Na pewno. Co najmniej czterech, o ile nie pięciu. Tak, chyba
pięciu.
Jego głos zabrzmiał dziwnie entuzjastycznie. Sunny
potrząsnęła głową, nie pojmując tego zupełnie. Pięciu! Pięciu
na ich dwoje.
-Chance! Nie mamy żadnych szans! I to ciebie tak
uszczęśliwia?
-A tak, skarbie. I głowa do góry! Czas pracuje na naszą
korzyść.
Nic więcej nie mógł jej powiedzieć, zresztą teraz nie była
pora na żadne wyjaśnienia. Oboje byli podminowani, trudno
zresztą, żeby było inaczej. A on nie mógł się rozpraszać,
musiał być czujny maksymalnie. Jego bystre oczy zdążyły już
wyśledzić coś, co spowodowało, że podminowany jest
cholernie. Bo coś tu nie gra, i to nie gra porządnie. Tych drani
jest pięciu, na pewno. I cała ta piątka poluje na nich.
Ale dlaczego, do cholery, oprócz tej piątki, nikogo więcej tu
nie ma?
142
Po prostu ktoś zdradził. Ktoś? Była tylko jedna możliwość.
Któryś z jego ludzi. Podał Hauerowi dokładnie miejsce, gdzie
miał odbyć się piknik, mogli więc trafić tu na ślepo. I teraz
zamierzają złapać Sunny i Chance'a w kleszcze.
Ma tylko jeden pistolet, u boku umierającą ze strachu Sunny.
W tej sytuacji będzie w stanie odpierać atak tylko z dwóch
stron. Oni oczywiście zaatakują i z tej trzeciej strony.
Wykończą go. Sunny najprawdopodobniej też nie ujdzie z
życiem. W ogniu walki kule fruwają jak rozjuszone szerszenie.
We wszystkie strony, nie oszczędzając nikogo.
A jego ludzi tu nie ma, to jasne, dlatego po strzale snajpera
zapadła cisza. Nikt nie strzelał. Jego ludzi po prostu wysłano
gdzie indziej... Czyli ten, co zdradził, to nie jakaś płotka, może
nawet i któryś z dowódców, skoro był w stanie zmienić
rozkazy.
I ten drań na pewno jest tutaj. Zabić Chance'a Mackenziego,
to gratka nie lada. A poza tym woli być na miejscu, żeby
dopilnować wszystkiego. On plus dwa psy Hauera, czyli
trzech, i sam Hauer, czyli czterech. Hauer nie mógłby poruszać
się swobodnie po Stanach, gdyby nie jego przyjaciel z FBI. I
jeśli Chance ma szczęście, to ta wtyka jest teraz tutaj. Czyli
pięciu.
Oni jednak nie wiedzą, że Chance ma jeden wielki atut w
ręku. Zane'a. Bo Zane tu jest. Nikt o tym nie wie, absolutnie
nikt, uzgodnili to tylko między sobą. A Zane, najlepszy z
najlepszych, jest znakomitym strategiem, zawsze ma jakiś plan
alternatywny. Zane na pewno wie już, co się stało i przystąpił
do działania. Zbiera ludzi Chance'a, wysłanych stąd na
niewłaściwe pozycje.
Jeśli odesłano ich bardzo daleko, Zane'owi nie uda się ich
zebrać.
Wtedy można liczyć tylko na Zane'a. Zane, wysławszy
odpowiednie informacje, wróci tu i będzie czaić się jak duch za
każdym z tych drani.
Trzeba czekać, teraz każda minuta naprawdę pracuje na ich
korzyść. Ale on tego wszystkiego nie mógł wyjaśnić Sunny.
143
Teraz nie, chociaż bardzo pragnął uspokoić to blade, drżące ze
strachu stworzenie o rozbieganych oczach, jak u zaszczutego
zwierzątka.
Czuł gorycz w ustach. Ona drży ze strachu przed tym
potworem, który prześladuje ją przez całe życie, a mimo to
gotowa była wyjść i złożyć swoje życie w ofierze. Ileż to razy
w ciągu tych dwóch tygodni Sunny Miller, niższa od niego o
głowę, próbowała go chronić. Pierwszy raz, kiedy ta żmija
skradała się koło jego nogi. Potem nie chciała, żeby kuł stopnie
w skale, bo jest za ciężki i dla niego to niebezpieczne. A teraz
umierała ze strachu, ale wiedział, że gdyby się zgodził,
zrobiłaby to, co zamierzała. Oddałaby życie za niego. I czuł się
upokorzony.
Jego głowa była ciągle w ruchu, obserwował teren jak
najuważniej, minuty mijały. Słońce było już nisko, ale jest
jeszcze jasno, zmierzch zacznie zapadać za jakiś kwadrans,
może dwadzieścia minut. Im ciemniej, tym Zane'owi będzie
łatwiej. A przedtem może uda mu się załatwić jednego z tych
drani, a może nawet dwóch...
I nagle zza drzewa, pod którym Chance i Sunny zamierzali
zrobić sobie piknik, wyszedł mężczyzna. Wysoki, z automatem
9 milimetrów, wycelowanym prosto w głowę Sunny. Nie
odezwał się, nie warknął czegoś w stylu „Rzuć broń!”. Po
prostu uśmiechał się i patrzył Chance'owi prosto w oczy.
Chance powoli położył swój pistolet na trawie. Gdyby
automat wycelowany był w jego głowę, podjąłby ryzyko.
Potrafił reagować błyskawicznie, na pewno szybciej niż ten
drań. Ale nie wolno mu narażać życia Sunny.
Kiedy dłoń Chance'a oderwała się od pistoletu, czarny otwór
lufy przemieścił się, teraz był wycelowany dokładnie między
jego oczy.
-Zaskoczony? - spytał mężczyzna bardzo łagodnym głosem.
Sunny nagle poruszyła się, jej stopy dziwnie bezradnie
ślizgały się po dnie strumienia. Chance pomógł jej wstać,
podtrzymał.
144
-Nie, wcale nie - odparł, nie patrząc na człowieka, którego
znał bardzo dobrze. - Domyśliłem się, że ktoś sypnął.
Przerażone spojrzenie Sunny prześlizgnęło się po twarzach
obu mężczyzn.
-Wy... wy się znacie... - wyjąkała. - Ale jak...
-Pracowaliśmy razem - wyjaśnił uprzejmym tonem Melvin
Darnell.
Melvin Darnell, gorliwy Darnell, który na ochotnika zgłaszał
się do każdej misji, nawet tych najbardziej niebezpiecznych.
Zdobył uznanie kolegów, a on po prostu chciał mieć jak
najwięcej informacji.
-Sprzedałeś się, Darnell - warknął Chance. - To draństwo.
-Nie, to bardzo intratny interes. Hauer ma swoich ludzi w
FBI, CIA, Ministerstwie Sprawiedliwości, wszędzie, a jednego
z nich masz przed sobą. I co w tym dziwnego? On po prostu
bardzo dobrze płaci.
-Ale nie sądziłem, że masz zadatki na sadystę. Wiesz, co
stanie się z tą dziewczyną, kiedy wpadnie w ręce Hauerowi
Oczywiście, że wiesz, ale dla ciebie ważniejsze są jakieś
śmierdzące dolce.
-Spokojnie, Mackenzie! Ja wiem tylko, że tatuś chce
zobaczyć się z córeczką, reszta mnie nie obchodzi.
-A nie sądzisz, że gdyby on chciał się tylko z nią zobaczyć, to
ona byłaby trochę spokojniejsza?
Twarz Sunny była biała jak płótno, nawet usta były
bezbarwną kreską. Co do jej przerażenia nie można było mieć
żadnych wątpliwości. Ale Mel wzruszył tylko ramionami.
-No to może się trochę pomyliłem. Ale to i tak nie moja
sprawa.
-Mel, zastanów się trochę. To skończony drań, i do tego
pedofil.
Trzeba mówić, mówić... dużo mówić, żeby dać Zane'owi jak
najwięcej czasu.
-A mnie to zwisa, Chance - powiedział pogodnie Mel. - Dla
mnie to on może być nawet wcieleniem Hitlera, to i tak nie
145
zmieni koloru jego dolców. I to ty się zastanów, czy warto się
wysilać, żeby ruszyć moim sumieniem...
Trzej mężczyźni pojawili się tak samo niespodziewanie jak
Melvin Darnell. Szli spokojnie, nie rozglądając się na boki.
Jakby byli całkowicie pewni, że nic im nie grozi. Dwóch
ubranych w garnitury, trzeci w sportowych spodniach,
rozpiętej koszuli i z automatem w ręku, a więc to jeden z psów.
A ci w garniturach to na pewno informator z FBI, też z bronią,
no i sam Hauer. Tak, to Hauer. Garnitur bardzo elegancki, bez
wątpienia włoski. Pięknie opalony, czarne włosy zaczesane
gładko do tyłu, na twarzy obleśny uśmiech.
-Witaj, drogie dziecko - zaczął grzecznym tonem. - Jak się
cieszę, że w końcu mogę cię ujrzeć. Przecież ojciec powinien
znać swoje dzieci, prawda?
Sunny milczała. Patrzyła tylko na niego, a w jej oczach był
strach pomieszany z odrazą i nienawiścią. Nie poruszyła się,
chociażby dlatego, że silna dłoń Chance'a przygważdżała ją do
miejsca. A on bał się o nią. Wiedział, że strach Sunny nie jest
paraliżujący i zmusza ją do działania. Teraz, kiedy wydaje się,
że Sunny nie ma nic do stracenia, na pewno będzie chciała coś
zrobić.
I nagle Sunny odezwała się, głosem bardzo spokojnym:
-A ja myślałam, że jesteś wyższy.
Trafiła. Twarz Crispina Hauera zrobiła się purpurowa. Bo on
naprawdę swoim wzrostem nie mógł się pochwalić.
Towarzyszący mu mężczyźni przerastali go o głowę.
-Nie mędrkuj, tylko wyłaź z tego błota - wycedził. - Zostaw
tego swojego kochasia. I pospiesz się, bo poczęstujemy go
kulką. Chyba nie chcesz ubabrać się jego mózgiem? Takie
plamy podobno w ogóle nie schodzą.
Sunny nie ruszyła się z miejsca.
-Nie wiem, gdzie jest Margreta - powiedziała. - Lepiej zabij
mnie zaraz. Ja i tak nie mogę ci niczego powiedzieć.
A Hauer potrząsnął głową, uśmiechając się niemal z
rozczuleniem.
146
-Myślisz, że w to uwierzę?- Dlaczego tak brzydko kłamiesz?-
No, chodź do tatusia!
Wyciągnął do niej rękę.
-Wyjdziesz sama?- Czy panowie mają ci pomóc?
Chance czuł, że jego niepokój z sekundy na sekundę jest
coraz większy. Czas mija nieubłaganie. Gdyby tylko Sunny
mogła jeszcze przez kilka minut zająć uwagę tego drania, nie
prowokując go do ostateczności... Zane na pewno niebawem tu
się zjawi. A Hauer stoi na otwartej przestrzeni, niczym nie
osłonięty. Zane musi zająć taką pozycję, żeby mieć ich
wszystkich na oku. Czterech jest, a gdzie jest ten drugi pies...
-A gdzie jeszcze jeden? - spytał. - Bo was jest pięciu, zgadza
się?
Facet z FBI i pies spojrzeli szybko po sobie, potem obaj
spojrzeli w stronę drogi. I jakby byli trochę zdziwieni, że tam
nikogo nie widać.
A Mel czujnie wpatrywał się w Chance'a.
-Nie dajcie się zagadać. Lepiej kończcie.
-Więc nie jesteś ciekawy, gdzie twój koleś? - spytał Chance.
-Nie - warknął Mel. - Mam to gdzieś. Może spadł z drzewa i
skręcił sobie kark.
-Spokojnie, panowie, spokojnie - powiedział z wyraźnym
niesmakiem Hauer. - Sonia! A ty wyłaź już z tej rzeczki.
Ostrzegam, jak panowie do ciebie zejdą, nie będzie to wcale
przyjemne!
Zapadła cisza. Sunny nie ruszała się z miejsca. Zrobiła coś
innego. Zmierzyła Hauera pełnym pogardy wzrokiem. Omiotła
go od stóp do głów i nagle zaczęła śpiewać. Nucić pod nosem
głupiutką, okrutną piosenkę, którą dzieci w przedszkolu
śpiewają nie lubianym kolegom.
-Małpa głupia, małpa brzydka, i taka mała, przynieś jej
drabinę, żeby do tyłka dostała, bo się nie podrapie...
Piosenka w wykonaniu Sunny okazała się nadzwyczaj
skuteczna.
147
Mel Darnell prychnął, zapewne tłumiąc śmiech. Twarze
faceta z FBI i psa były kamienne, a więc zamarli w środku. A
twarz Hauera z purpurowej stała się sina.
-Ty suko!
Nie zdążył wyrwać pistoletu facetowi z FBI. Nagle
znieruchomiał, jakby uderzył o szklaną ścianę. I w tej samej
chwili, kiedy rozległ się charakterystyczny przytłumiony
dźwięk, na eleganckiej włoskiej marynarce zakwitła róża.
Wielka, czerwona.
Mel zareagował błyskawicznie, nic dziwnego, miał za sobą
najlepsze szkolenia. Chance zobaczył jego palce, zaciśnięte już
na cynglu, jeszcze zanim odgłos wystrzału dobiegł do uszu
wszystkich. Chance chwycił za swój pistolet z rozpaczliwym
przebłyskiem świadomości, że i tak nie będzie dostatecznie
szybki.
Nagle jakaś siła powaliła go na ziemię.
Sunny. Sunny, która całe życie pracowała nad tym, aby jej
drobne ciało nie było takie słabe, na jakie wygląda. Pchnęła go,
wydając z siebie straszliwy krzyk, prawie zagłuszający odgłos
wystrzału. A potem, z tą samą szybkością, rzuciła się na Mela,
żeby nie wystrzelił drugi raz.
Mel nie mógł już drugi raz pociągnąć za cyngiel. Kula Zane'a
trafiła go w samo serce. Zaraz też rozległy się strzały. Zane nie
był sam. Ludzie Chance’a wrócili i otworzyli ogień. Sunny,
rozpłaszczona w płytkiej wodzie, osłonięta szczelnie wielkim
ciałem Chance'a, liczyła ostatnie sekundy grozy.
Potem ktoś krzyczał, bardzo głośno krzyczał, że to już
koniec, żeby już nie strzelać. I nagle zapadła cisza.
Sunny siedziała z boku i szeroko otwartymi oczami wodziła
za światłem potężnych reflektorów, oświetlających koszmarne
widowisko. To światło, niezwykle ostre, przesuwało się
powoli, ukazując każdy szczegół. A kawałki ziemi, które
zostawiało za sobą, wydawały się jeszcze bardziej czarne niż
poprzednio.
Jakiś mężczyzna przyniósł wiaderko, odwrócił do góry dnem
i Sunny miała na czym usiąść. Była przemoczona do suchej
148
nitki, szczękała zębami z zimna, choć ta sierpniowa noc była
bardzo ciepła. Koc na jej ramionach wcale nie grzał, mimo że
zdrętwiałymi palcami próbowała otulić się nim jak
najszczelniej.
Bolało ją, bolało straszliwie, z tego bólu trudno jej było
wysiedzieć, ale siłą woli pozostawała na wiaderku. Nawet
udawało jej się siedzieć prosto.
Ci mężczyźni dookoła to byli profesjonaliści. Ze spokojem i
fachowo zajmowali się pięcioma ciałami, ułożonymi na trawie
w równiutkim rządku. Byli bardzo uprzejmi, także wobec
miejscowej policji, która zajechała z głośnym wyciem syren,
chociaż i tak było wiadomo, że to nie oni będą tu wydawać
dyspozycje.
Chance był dowódcą. Był dowódcą tych ludzi, którzy wyszli
zza drzew.
Ten mężczyzna, który pierwszy strzelił do Chance’a,
powiedział do niego „Mackenzie”, a teraz też słyszała, jak ci
miejscowi zwracają się do Chance'a „panie Mackenzie”. On
odpowiadał, czyli nie było tu żadnej pomyłki.
Jeszcze nie zdążyła poukładać sobie w głowie wszystkiego,
co wydarzyło się dziś nad tym strumieniem. Jeden tylko fakt
był już dla niej jak najbardziej oczywisty. To była zasadzka. A
jej wyznaczono rolę podstawową. Rolę przynęty.
Nic, absolutnie nic nie zdarzyło się przypadkiem. Chance
wykonywał swoje zadanie, a dookoła wszędzie czatowali jego
ludzie. Wśród tych ludzi rozpoznała nawet tego opryszka,
który chciał ukraść jej teczkę na lotnisku w Salt Lake City.
Teraz, schludny, gładko wygolony, krzątał się razem z innymi.
Jedna wielka mistyfikacja. Nie, nie miała pojęcia, jak on to
wszystko zorganizował, jej umysł nie był w stanie jeszcze tego
ogarnąć. Ale to on musiał spowodować, że za Boga nie mogła
dolecieć do Seattle i o oznaczonej godzinie znalazła się na
lotnisku w Salt Lake City. Po to, aby napadł na nią fałszywy
złodziej i Chance mógł wybawić ją z opresji. To był plan
wymagający wielkich nakładów i opracowany szczegółowo
przez najlepszych profesjonalistów. Plan, w którym założono,
149
że ona jest w zmowie ze swoim ojcem. Po tej wpadce w
Chicago sprawdzali na pewno wszystkich, no i doszli, kim ona
jest naprawdę. Chance, zgodnie z planem, miał ją w sobie
rozkochać, żeby pomogła mu w infiltracji organizacji ojca.
Niestety, pomylił się. Ona nie tylko nie współpracowała ze
swoim ojcem, ona drżała ze strachu przed nim i nienawidziła
go. Chance usłyszał o tym z jej własnych ust. Wtedy
wprowadził do planu korektę i wyznaczył jej inną rolę. Rolę
przynęty.
Teraz stał, kilkanaście metrów dalej, zajęty rozmową z
jakimś mężczyzną, wysokim i barczystym, wyglądającym
bardzo groźnie.
Patrzyła na Chance'a, patrzyła, a w jej obolałym, cierpiącym
ciele pojawił jeszcze jeden ból.
Jej światło, jasne światło, zgasło.
Chance popatrywał na Sunny co chwilę, właściwe to prawie
nie spuszczał jej z oka. Siedziała na tym wiaderku otulona
kocem i przeraźliwie blada. A on nie miał czasu, żeby ją
przytulić, dodać otuchy. Miał pełne ręce roboty. Trzeba
uzmysłowić miejscowym, że to on ma tu wszystko pod
kontrolą, a nie oni, dopilnować ciał, i przekazać, gdzie trzeba,
to co mówił Mel o wtykach Hauera.
Sunny jest bardzo inteligentna i bystra. Zauważył, jak
dokładnie obserwuje wszystko, co dzieje się teraz dookoła, i
widział, jak jej twarz coraz bardziej jest ściągnięta, coraz
bledsza. Jakby powoli dochodziła do wniosku, jedynego, do
jakiego mogła dojść.
Poza tym słyszała, że dla wszystkich jest Mackenziem.
Przechwycił jej spojrzenie. Przez kilka sekund wpatrywali się
w siebie, dzieliło ich kilka metrów. Przepaść, nad którą nie
przerzucono żadnego mostu. Postarał się, aby jego twarz nie
wyrażała niczego. Wiedział, że ona już rozważyła wszystko, co
mogłoby go usprawiedliwić. Wiedział też, że miał słuszne
powody, aby postępować tak, a nie inaczej. Ale jeden fakt był
niezbity. Wykorzystał Sunny, narażał jej życie. To jednak
150
Sunny pewnie zdolna byłaby mu wybaczyć. Nie wybaczy mu
czego innego - sposobu, w jaki ją wykorzystał.
Widział, jak jej oczy gasną, znika ten jej świetlisty,
brylantowy blask, zostaje smutna, mdła szarość. Odwróciła
głowę. Ale przedtem pokazała mu. Pokazała ręką, że on ma
się...
Odwrócił szybko głowę i napotkał wzrok brata. Jasne oczy
Zane'a, pełne mądrości. On już wszystkiego się domyślił.
- Chance, jeśli chcesz, żeby była twoja, nie pozwól jej odejść.
Proste. I jednocześnie bardzo trudne. Nie pozwól jej odejść...
Czy on w ogóle ma do tego prawo?- Ta dziewczyna zasługuje
na kogoś lepszego, nie na takiego jak on. Ale słowa Zane'a
zasiały już ziarno wątpliwości. Może jednak... Może
zatrzymać...
Odwrócił się, żeby znów spojrzeć na Sunny.
Wiaderko, odwrócone do góry nogami, stało na swoim
miejscu, ale już nikt na nim nie siedział. Podszedł natychmiast
do tego miejsca, zaczął rozglądać się dookoła. Jego ludzie
rozstawieni byli po kilku na całym terenie. Część z nich miała
jakieś zadania, część po prostu obserwowała teren. I nigdzie
nie zauważył Sunny.
Pochylił się, zaczął wpatrywać się w trawę, w nadziei, że
znajdzie jakiś ślad, mówiący, w którą stronę poszła Sunny. Ale
trawa była zdeptana stopami wielu ludzi. Jego wzrok
przemknął po wiaderku. Dziwnie ciemnym, mokrym.
Przejechał dłonią po blaszanej powierzchni, podniósł dłoń do
oczu. Czerwona. I dłoń, i palce. Krew Sunny.
Poczuł, jakby cała jego krew nagle odpłynęła z ciała.
Postrzelili ją, a w tym mroku nikt nie dostrzegł krwi na jej
mokrym, ubrudzonym mułem ubraniu. Siedziała tu, krwawiła i
nikomu nic nie powiedziała. Dlaczego?
Bo podjęła decyzję. Gdyby zdradziła, że jest ranna, opatrzono
by ją i przewieziono do szpitala. Byłaby więc nadal uchwytna,
Chance mógłby się z nią jeszcze zobaczyć. A ona nie chciała
go już widzieć. Więc odeszła, bez żadnych scen, przeprosin
czy wyjaśnień. Po prostu znikła.
151
Od samego początku wiedział, że rozstanie będzie bolało.
Ale nie spodziewał się, że to będzie taki cios. Potężny cios w
samo serce. I ten strach, przemieniający ciało w lód.
- Chłopaki! - ryknął. Wszystkie twarze natychmiast zwróciły
się ku niemu. - Szukać jej! Zostawić wszystko i szukać jej!
Natychmiast! Szukać Sunny Miller! Ona jest ranna!
Spojrzał w ciemność za ciepłym kręgiem świateł reflektorów.
Ona musi tam być, to przecież zaledwie kilka minut, nie mogła
odejść daleko.
Znajdą ją. Nic innego nie wchodziło w grę.
152
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Chance bez końca przemierzał korytarz, z którego wchodziło
się do poczekalni, gdzie znajdował się gabinet chirurga. Musiał
chodzić, bez przerwy. Bał się, że jeśli zatrzyma się choć na
chwilę, to upadnie i nie będzie miał siły się podnieść.
Nie wiedział, że w ogóle można odczuwać tak paniczny
strach. O siebie nie bał się nigdy, nawet kiedy widział lufę,
wycelowaną prosto w jego twarz. Mel nie był przecież
pierwszy, który trzymał go na muszce. Ale teraz Chance bał się
o Sunny. Znalazł ją w trawie, nieprzytomną, jej puls był ledwo
wyczuwalny.
Chwała Bogu, że na akcję pojechał i lekarz. Gdyby go nie
było... Ale był. Udało mu się częściowo powstrzymać krwotok,
podłączył kroplówkę i dowiózł Sunny do szpitala żywą.
Tam Sunny natychmiast otoczyła grupa lekarzy i
pielęgniarek.
-Czy pan jest jej krewnymi - zapytała jedna z pielęgniarek,
wypychając Chance'a za drzwi.
Usłyszał swój głos:
-Tak. Jestem jej mężem.
Nie, on nie mógł dopuścić, żeby ktokolwiek inny
podejmował decyzje dotyczące zdrowia Sunny. Zane, który nie
opuszczał go ani na chwilę, nie okazał żadnego zdziwienia.
-Jaką grupę krwi ma pana małżonka?
Naturalnie, że nie wiedział, tak samo, jak nie znał
odpowiedzi na żadne z następnych pytań. Ale nawet gdyby
znał, to i tak nie był w stanie udzielić jakiejś logicznej
odpowiedzi. Jego cała uwaga skupiona była na postaciach w
seledynowych
fartuchach,
pochylonych
nad
Sunny.
Pielęgniarka dała mu w końcu spokój. Poklepała go po
ramieniu i powiedziała, że wróci za chwilę, kiedy stan jego
żony będzie już stabilny. Był jej wdzięczny za optymizm.
Tymczasem Zane, z typowym dla niego refleksem, zlecił, aby
do jego podręcznego komputera natychmiast wysłano kopię
pliku z danymi o Sunny. Dzięki temu Chance będzie miał
153
wszystkie potrzebne informacje, kiedy pielęgniarka wróci i
zada mu następną serię pytań. Ale przedtem czekał go jeszcze
jeden szok, kiedy z gabinetu wyszedł chirurg w seledynowym
fartuchu poplamionym krwią.
-Pańska żona na moment odzyskała przytomność -
powiedział. - Pytała o dziecko. Czy pan wie, od kiedy pańska
żona jest w ciąży?
Chance zachwiał się, dobrze, że obok była zbawienna ściana,
o którą mógł oprzeć głowę.
-Ona jest w ciąży? - spytał ochrypłym głosem.
-Aha - mruknął lekarz. - Rozumiem. No cóż, być może
dopiero teraz taka możliwość przyszła jej do głowy. W każdym
razie zrobimy kilka testów, no i podejmiemy odpowiednie
środki ostrożności. Teraz zabieramy ją na blok operacyjny.
Pielęgniarka pokaże panu, gdzie czekać.
I odpłynął, powiewając tasiemkami nie zapiętego z tyłu
seledynowego fartucha.
-Twoje- - spytał krótko Zane, wbijając w niego przenikliwe
jasne oczy o sile lasera.
-Tak.
W ciąży.- Ale kiedy Chance w zamyśleniu pocierał czoło.
No, jasne. Już wiedział, gdzie i kiedy zdarzyło mu się pójść na
całość. Pamiętał to z zadziwiającą ostrością. Tylko dwa razy. A
przecież wystarczy i jeden raz.
Natychmiast zaczął kojarzyć pewne fakty. Przecież on dość
często miał okazję obserwować kobiety w ciąży, jego bratowe
bez przerwy rodziły nowych Mackenziech. Teraz rozumiał,
skąd się wzięła ta senność Sunny przed południem i gwałtowny
apetyt właśnie na buraczki. I wiedział dokładnie, kiedy Sunny
mogła zajść w ciążę. To stało się na tym kocu, w słońcu, kiedy
kochali się po raz drugi. Dziecko urodzi się więc w połowie
maja. O ile Sunny przeżyje...
Musi żyć. Nie dopuszczał innej możliwości. Za bardzo
kochał Sunny, żeby w ogóle o czymś takim pomyśleć. Ale
widział tę cholerną ranę w jej prawym boku i był przerażony.
154
Chodził tam i z powrotem, a Zane chodził razem z nim. Zane
widział wiele ran postrzałowych, sam miał po nich niejedną
bliznę. A Chance miał szczęście. Kilka razy pchnięto go
nożem, ale kula nigdy go nie dosięgła.
Boże, a tam było tyle krwi... Jak ona to wytrzymała?- Stała
tak długo. Odpowiedziała na wszystkie pytania, powiedziała,
że z nią wszystko w najlepszym porządku, nawet przeszła się
kawałek, dopóki jeden z jego ludzi nie skombinował tego
kubełka, żeby miała na czym usiąść. Było ciemno, była
owinięta kocem. Nikt niczego nie zauważył. A ona powinna
była leżeć na ziemi i wić się z bólu...
Chirurg wyszedł do nich dopiero po sześciu godzinach.
Ledwo trzymał się na nogach.
-Myślę, że pańska żona da radę - powiedział lekarz i jego
twarz rozjaśnił uśmiech. Uśmiech pełen osobistej satysfakcji. -
Musieliśmy usunąć kawałek wątroby, uszkodzony przez kulę.
Poza tym trzeba było dokonać resekcji kawałka jelita.
Przetoczyliśmy prawie całą krew i wydawało się, że mamy
wszystko pod kontrolą... - Urwał i potarł dłonią twarz. - Wtedy
stanęło serce. Ale odzyskaliśmy ją. Teraz stan pańskiej żony
jest stabilny. Miała dużo szczęścia.
-Szczęścia... - powtórzył Chance, uzmysławiając sobie,
jakiego spustoszenia dokonano w organizmie Sunny.
-To musiał być rykoszet - ciągnął chirurg. - Została trafiona
tylko odłamkiem.
A Chance już domyślił się, kiedy Sunny została trafiona.
Kiedy go pchnęła i powaliła na ziemię, a Darnell już nacisnął
na spust. Chybił, kula musiała trafić w jakiś kamień. I Sunny
dostała odłamkiem. Sunny znów go chciała ochronić. Nie po
raz pierwszy.
-Na intensywnej terapii potrzymamy ją co najmniej dobę -
poinformował lekarz. – Musimy być pewni, że nie wdała się
żadna infekcja. Ale myślę, że wszystko będzie w porządku i...
Znów miły, zmęczony uśmiech.
-I za tydzień będziemy mogli ją wypisać.
155
Sunny wracała do przytomności stopniowo. Tak jakby była
zanurzona w głębokiej wodzie, i pływała, w górę i w dół, a na
powierzchnię wydostawała się na bardzo krótko. Za pierwszym
razem usłyszała przytłumione głosy, jakby dochodziły z bardzo
daleka. Słyszała jakiś szum, brzęczenie, i była świadoma, że
coś tkwi w jej gardle. Za drugim razem, kiedy znów
wypłynęła, uświadomiła sobie, że leży na czymś gładkim,
bawełnianym i to musi być prześcieradło. A za trzecim razem
udało jej się otworzyć oczy. Wszystko było zamazane,
niewyraźne, ale zdecydowanie przypominało jakieś maszyny,
jakąś aparaturę. Wtedy udało jej się nawet trochę pomyśleć.
Jest w szpitalu, tak... i wszystko ją boli, ale ten ból jakby był
daleko. I w gardle nie ma już tej rury.
Pamiętała, jak przez mgłę, kiedy przenosili ją gdzieś indziej.
I to wcale nie było przyjemne. A poza tym wciąż ktoś do niej
podchodził, zapalał bardzo jasne, ostre światło, i dotykał jej.
Stopniowo jednak odzyskiwała władzę nad swoim ciałem.
Nawet udało jej się z wielkim wysiłkiem unieść rękę i wskazać
na swój brzuch. I wypowiedzieć jedno słowo.
-Dziecko...
-Wszystko w porządku, proszę się nie martwić – uspokoiła
pielęgniarka, uśmiechając się do niej serdecznie.
Sunny poczuła, że chce jej się pić. Była nieludzko
spragniona. Dlatego następny wyraz brzmiał:
-Wody...
I pielęgniarka włożyła jej do ust malutki kawałek lodu.
Razem ze świadomością wracał ból. Był coraz silniejszy, w
miarę jak ustępowało oszołomienie po narkozie. Bolało bardzo,
a to oznaczało, że ona żyje. A była już taka chwila, kiedy
myślała, że umarła...
Na oddziale intensywnej terapii bardzo często dyżurował
przy niej młody pielęgniarz Jerry, bardzo wesoły, miły
chłopak.
-Ktoś koniecznie chce się z panią zobaczyć. Poprosić?-
spytał, a ona gwałtownie potrząsnęła głową, co było błędem
156
niewybaczalnym, bo znów odezwał się ból, już jako tako
przytłumiony środkiem znieczulającym.
Wydawało jej się, że na tym oddziale spędziła wiele dni, ale
Jerry wyprowadził ją z błędu.
-Trzydzieści sześć godzin, równiutko. A teraz przeniesiemy
panią do pokoju, oczywiście jednoosobowego. Już tam
wszystko szykują.
Te przenosiny były prawie jak druga operacja. Dwóch
sanitariuszy, trzy pielęgniarki i pół godziny czasu. Kiedy już
wszystko zostało przeniesione i podłączone, Sunny była
wykończona, potem jednak bardzo zadowolona. Świeża pościel
była taka przyjemna, górna połowa łóżka podniesiona nieco
wyżej, a dodatkowo poduszka pod głową. I ta półsiedząca
pozycja dawała jej poczucie, że wraca do normalności.
W pokoju stały kwiaty. Piękne róże w kolorze brzoskwini, ze
zbrązowiałymi listkami. Róże rozsiewały wokół siebie upojny
zapach, przytłumiający zapachy szpitalne, czyli tych
wszystkich środków dezynfekujących i środków czystości.
Sunny patrzyła na te róże, ale nie zapytała, od kogo te kwiaty.
– Żadnych odwiedzin - powtarzała z uporem każdej
pielęgniarce. - Chcę odpocząć.
Pozwolono jej jeść już galaretkę i pić słabą herbatę. Drugiego
dnia wypiła trochę bulionu i na jakiś kwadrans posadzono ją na
krześle. Było miło znów stanąć na własnych nogach, nawet
jeśli tylko na kilka sekund. Tyle bowiem zajęło
przemieszczenie się z łóżka na krzesło. Ale najmilej było,
kiedy z tego krzesła wróciła do łóżka.
Trzeciego dnia znów doręczono kwiaty, a właściwie jeden,
wielki, różowy, wynurzający się z szarawych liści. Sunny nie
wiedziała, jak ten kwiat się nazywa. W ogóle bardzo słabo
znała się na roślinach, nigdy ich nie hodowała, z tego samego
zresztą powodu również nigdy nie miała psa czy kota. Przecież
jej w domu właściwie nigdy nie było.
A kiedy popatrywała na prześliczny kwiat, dotarło do niej, że
teraz będzie inaczej. Będzie mogła hodować sobie wszystkie
157
rośliny, jakich tylko dusza zapragnie. Crispin Hauer nie żyje.
Ona i Margreta są wolne.
Margreta... Sunny natychmiast zaczęła się zastanawiać, który
to może być dzień tygodnia, i gdzie jest jej komórka.
Czwartego dnia, po południu, do pokoju wszedł Chance.
Sunny natychmiast odwróciła głowę i spojrzała w okno.
Chociaż tak naprawdę była zdumiona, że on dał jej tyle czasu,
żeby doszła do siebie. Teraz przyszedł. A ona... no cóż, to
będzie ostatni akt tej sztuki i kurtyna opadnie.
Swój ból psychiczny trzymała dotychczas na wodzy,
koncentrując się na bólu fizycznym. Teraz jednak ten pierwszy
ból zdecydowanie stał się silniejszy. Starała się jednak go
opanować, zdecydowana, że nie będzie robić żadnych scen. Bo
wtedy straci szacunek do samej siebie.
-Twoją komórkę miałem stale przy sobie - powiedział
Chance, stając na tle okna, dzięki czemu i tak musiała na niego
spojrzeć. - Margreta dzwoniła wczoraj.
Ręce Sunny kurczowo zacisnęły się na kołdrze. Boże! Co
przeżyła Margreta, kiedy usłyszała w słuchawce obcy, męski
głos!
-Mówiłem bardzo szybko - powiedział Chance.-
Powiedziałem, że jesteś ranna, ale wszystko będzie okey, że
Hauer nie żyje, a ja dziś przyniosę ci komórkę do szpitala.
Będzie mogła do ciebie zadzwonić i upewnić się, że to
wszystko prawda. Margreta nie odzywała się, ale wysłuchała
mnie. I rozłączyła się bez słowa.
-Dzięki - powiedziała Sunny z wielką ulgą.
Chance zrobił to perfekcyjnie.
Wyglądał trochę inaczej. Nie tylko ubranie - teraz miał na
sobie czarne eleganckie spodnie i białą jedwabną koszulę.
Zachowywał się inaczej. On zawsze szpanował. Niby taki
dzielny, wesoły pilot czarterowy, troszkę uwodziciel. A teraz
był sobą. Dojrzałym, poważnym mężczyzną, który kieruje
wieloma ludźmi i skutecznie nagina rzeczywistość do swoich
zamierzeń.
158
Podszedł do łóżka, bliziutko, pochylił się i bardzo delikatnie -
jego palce były leciutkie jak pajęczyna - dotknął jej brzucha.
-Nasze dziecko ma się dobrze.
A więc już wiedział. I to był szok, chociaż powinna domyślić
się, że lekarze mogli mu powiedzieć.
-Miałaś zamiar mi o tym powiedzieć?
Złocistobrązowe oczy utkwione były w jej twarzy. Jakby
chciały dojrzeć każde drgnienie mięśni.
-Jeszcze się nad tym nie zastanawiałam - wyznała, zgodnie z
prawdą.
Przecież ona jeszcze sama tak do końca nie przyzwyczaiła się
do myśli, że jest w ciąży.
-To wszystko zmienia, Sunny.
-Mam uwierzyć? Tobie ? Czy ty w ogóle powiedziałeś mi
kiedyś cokolwiek, co było prawdą?
Zawahał się.
-Chyba... nie.
-Pompa paliwowa była w porządku?
-Tak.
-Z tego kanionu mogliśmy wydostać się w każdej chwili
- Tak.
-Nie nazywasz się Chance MacCall.
-Nie. Chance Mackenzie.
-No, tak. Przynajmniej imię się zgadza.
-Sunny, proszę...
-Co „proszę”? Lepiej, żebym nie dociekała, do jakiego
stopnia byłam idiotką? I czy ty w ogóle byłeś w tych
rangerach.
-Nie, w Marynarce Wojennej. Teraz jestem w wywiadzie.
-Dlatego udało ci się zablokować wszystkie moje loty
tamtego dnia.
Chance skrzywił się, potem jednak skinął głową.
-Ten złodziej na lotnisku to jeden z twoich ludzi.
-Tak. Jeden z najlepszych. I ochrona to też byli moi ludzie.
Dłoń Sunny nerwowo szarpała brzeg kołdry.
159
-A potem... potem zorganizowałeś wszystko tak, żeby zwabić
mojego ojca.
-Tak. I udało się. Po tych wiadomościach w telewizji zaczęło
nas śledzić dwóch jego ludzi.
-A dlaczego lataliśmy potem z lotniska na lotnisko?- Nie
lepiej było zostać w Seattle? Po co tyle zachodu?
-Żeby wszystko wyglądało naturalnie. I żeby Hauer nie bał
się dołączyć do swoich ludzi.
Sunny zamilkła na chwilę. Wzięła głęboki oddech.
-A ten piknik? Czy kochałbyś się ze mną na trawie, żeby to
też wyglądało naturalniej
-Nie. Romans z tobą był konieczny do realizacji planu. Ale ja
to, co było między nami, potraktowałem bardzo... osobiście.
-Rozumiem. I w sumie powinnam ci za to jeszcze pięknie
podziękować. A więc dziękuję. I teraz wynoś się.
-Nie.
Rozsiadł się na krześle przy łóżku i powtórzył:
-Nie. Nigdzie nie pójdę. I jeśli skończyłaś już z tą analizą,
przejdźmy teraz do podejmowania decyzji.
-Ja już podjęłam. Więcej nie chcę cię oglądać.
-Nie pozbędziesz się mnie. Bo to dziecko, które nosisz, jest
moje. Moje, skarbie.
160
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Po ośmiu dniach Sunny wypisano ze szpitala, mimo że
ledwo, ledwo chodziła. Sił wcale nie odzyskała, zapewniono ją
jednak solennie, że z czasem wrócą. O normalnym ubraniu nie
było mowy, tylko koszula nocna i szlafrok- prezent od
Chance'a - ponieważ nadal nie tolerowała najmniejszego
ucisku w okolicy talii.
Słaba kondycja nie pozwalała na samodzielną podróż do
Atlanty, nie mówiąc o tym, że w koszuli nocnej trochę
niezręcznie wkraczać na pokład samolotu. Jakieś rozwiązanie
jednak znalazła. Zarezerwowała pokój w hotelu, upewniwszy
się, że można tam jedzenie zamawiać do pokoju. W tym to
pokoju Sunny zamierzała odzyskać siły, no i zastanowić się, co
dalej.
Miała cichą nadzieję, że Margreta zjawi się w szpitalu i
ofiaruje swoją pomoc. Ale Margreta, choć w jej głosie słychać
było wielką radość i ulgę, skutecznie się oparła sugestii Sunny,
że może by jednak wpadła do Des Moines. W rezultacie
wymieniły tylko numery telefonów i Margreta już się nie
odezwała. Sunny starała się to zrozumieć. Margreta zawsze
stroniła od ludzi i prawdopodobnie luźny kontakt z siostrą
zadowalał ją całkowicie. Tym niemniej Sunny trudno było
pozbyć się uczucia przygnębienia, kiedy dotarło do niej, że
nigdy nie będzie miała takiej siostry, jakiej by pragnęła.
Teraz zresztą bardzo często wpadała w melancholię,
prawdopodobnie miało to związek z burzą hormonów w
pierwszym okresie ciąży. Jedna z pielęgniarek pocieszyła ją, że
depresja bardzo często występuje także w okresie
rekonwalescencji. Kiedy człowiek dochodzi do pełni sił,
depresja mija.
Niestety, jednym z powodów depresji Sunny był Chance.
Odwiedzał ją codziennie, raz nawet przyprowadził ze sobą tego
bardzo wysokiego mężczyznę, z którym rozmawiał zaraz po
strzelaninie. Ku zdumieniu Sunny ten mężczyzna był bratem
Chance’a. Miał na imię Zane, uścisnął jej dłoń wyjątkowo
161
delikatnie i pokazał zdjęcia swojej rodziny, ślicznej żony i
trójki rozkosznych dzieci. Potem przez pół godziny opowiadał
zabawne historyjki o wyczynach swej córeczki Nick.
Kiedy Zane i Chance wyszli, Sunny wpadła w straszliwą
depresję. Taki Zane to ma wszystko, pracę i kochającą rodzinę,
którą on również darzy wielką miłością. A ojciec jej dziecka,
Chance, tematu rodziny w ogóle nie tykał, choć ten temat po
prostu wił się między nimi jak pustynna żmijka. Chance jakby
niczym się nie przejmował i Sunny nie pozostawało nic
innego, jak zaakceptować tę jego niechęć do jakichkolwiek
wyjaśnień czy planów na przyszłość. Zamiast tego Chance
raczył ją opowieściami o swojej rodzinie, która mieszka w
stanie Wyoming i o domu na wzgórzu, nadal przez wszystkich
nazywanym ich domem, choć mieszkają tam już tylko rodzice.
Chance miał ponoć czterech braci i jedną siostrę, dwunastu
bratanków i jedną bratanicę, ową Nick, którą uwielbiał. Siostra
układała konie, stosunkowo niedawno wyszła za mąż, jeden z
braci był ranczerem, a ożenił się z wnuczką długoletniego
wroga rodziny Mackenziech. Inny znów był kiedyś pilotem,
latał na myśliwcach i ożenił się ze specjalistką od chirurgii
twardej. Zane ożenił się z córką ambasadora, a Joe, najstarszy z
braci, był to, ni mniej nie więcej, tylko sam generał Joseph
Mackenzie z Pentagonu.
Trudno było w to uwierzyć, ale podobno nawet w bajkach
tkwi źdźbło prawdy. Potem jednak przypomniała sobie o
zdolnościach aktorskich Chance'a i znów wpadła w depresję,
przesiąkniętą wielką goryczą.
Zdawało się, że dawna słoneczna Sunny odeszła
bezpowrotnie. Kiedyś śmiała się często i z byle czego, śmiała
się długo i serdecznie. Teraz nie miała nawet ochoty się
uśmiechnąć. Bo niezależnie od tego, że usilnie próbowała o
tym właśnie nie myśleć, ta myśl powracała nieustannie.
Chance jej nie pokochał.
Wydawało jej się, że coś w niej umarło, czuła się w środku
zimna i pusta. Próbowała to ukryć przed sobą, zignorować,
162
skoncentrować się całkowicie na swoim zdrowiu. Na próżno.
Pusta szarość coraz bardziej rozprzestrzeniała się w jej duszy.
W dniu, w którym ją wypisano, usadzono ją w fotelu na
kółkach i zwieziono do holu. Stąd Sunny zadzwoniła po
taksówkę, prosząc, aby za kwadrans podjechała pod wejście
główne.
Przysiadła jeszcze na chwilę w tym fotelu, pracownica
szpitala postawiła jej na kolanach małą torebkę, w której było
trochę ubrań Sunny, dodała plecaczek i na koniec różowy
kwiat w doniczce.
-Chyba powinnam coś podpisać, skoro wychodzę ze
szpitala?- - spytała Sunny.
-Nie, wszystko już jest w porządku - odparła kobieta,
zerkając do dokumentacji Sunny. - Pani mąż wypełnił
wszystkie formularze.
Sunny omal nie rzuciła jej w twarz, że ona żadnego męża nie
ma. Zmilczała jednak, z przyczyny bardzo prozaicznej. Bo i z
czego niby miała zapłacić za kosztowny pobyt w szpitalu?
Chance prawdopodobnie już to załatwił. No cóż, sumienie go
ruszyło i postanowił przynajmniej uregulować jej rachunki.
Dziwne jednak, że dziś tu się nie zjawił. Przecież wydawało
się, że jest bardzo przejęty dzieckiem i odwiedzał ją
codziennie. Prawdopodobnie wysłali go na kolejną misję....
Nie, wcale nie wysłali. Kiedy miła pani wywoziła ją przez
drzwi, już przez szybę dojrzała znajomą sylwetkę zielonego
forda explorera. Z samochodu wysunęły się najpierw długie
nogi, potem reszta Chance'a.
Sunny powitała go chłodno.
-Zamówiłam taksówkę.
Wiedziała jednak, że szkoda słów.
-Aha - mruknął, odbierając od niej cały skromny dobytek i
umieszczając na tylnym siedzeniu.
Potem otworzył drzwi z prawej strony. A Sunny zaczęła
powolutku, centymetr po centymetrze, przesuwać się do
przodu w tym fotelu, szykując się do wstania. Opracowała
sobie tę metodę na zwykłym krześle, niestety, ten fotel na
163
kółkach okazał się wyzwaniem nieco śmielszym. Chance
odczekał tylko minutę, potem podniósł ją i wsadził do
explorera.
-Dziękuję - powiedziała. Co szkodzi być uprzejmą, tym
bardziej że jego metoda była znacznie mniej bolesna i
czasochłonna.
-Drobiazg.
Zapiął jej pasy, upewnił się, czy nie uwierają w bolesne
miejsca i zajął miejsce za kierownicą.
-Zarezerwowałam pokój w hotelu - odezwała się Sunny. -
Niestety, nie bardzo wiem, jak tam dojechać.
-Nie jedziemy do żadnego hotelu.
-Jak to? Przecież muszę dokądś pojechać, a nie jestem
jeszcze w stanie wsiąść do samolotu.
-Zabieram cię do domu. Do mnie.
-Nie!
-Nie masz wyboru. Dowiozę cię, choćbyś kopała i darła się
przez całą drogę.
Chyba chciał ją sprowokować. Ale nie kopnęła, naturalnie, ze
względu na bolesne następstwa, jakie mógł mieć każdy jej
gwałtowniejszy ruch.
- A dokąd to dokładniej mamy jechać?- Teraz na lotnisko.
Stamtąd polecimy do Wyoming. Do domu, Sunny.
W samolocie Sunny była wyjątkowo cicha, starała się też
robić jak najmniej zamieszania wokół swojej osoby. Nie
skarżyła się na nic, ale Chance i tak się domyślał, że ta podróż
kosztuje ją dużo wysiłku. Wyglądała bardzo mizernie, policzki
i usta bledziutkie, na pewno schudła dobre pięć kilo. A osoba
tak szczupła w ogóle nie powinna tracić na wadze. Lekarz
zapewniał, że komplikacji nie ma żadnych, wszystko idzie ku
dobremu. Ciąża jest w bardzo wczesnym stadium i żaden test
nie udzieli teraz informacji o stanie dziecka. Lekarze jednak
zastosowali odpowiednie środki ostrożności i są pewni, że
dziecko nie ucierpiało.
Chance niepokoił się i o dziecko, i o to, czy ciąża nie
wydłuży okresu rekonwalescencji. Wiadomo przecież, że
164
organizm Sunny nastawia się teraz głównie na macierzyństwo.
A w sumie to chodzi teraz o jedno. Sunny powinna mieć jak
najlepszą opiekę. Nie wolno jej spuszczać z oczu, ma być
rozpieszczana, psuta do niemożliwości. Czyli jedynym
miejscem, gdzie takie warunki można jej stworzyć, jest dom na
Wzgórzu Mackenziech.
Dziś rano zadzwonił do domu i zapowiedział, że przywozi ze
sobą Sunny i wyjaśnił pokrótce całą sytuację. Sunny jest w
ciąży, on chce się z nią ożenić, ale ona jest na niego wściekła.
Ale kiedy będzie w domu na wzgórzu, może łatwiej będzie im
się dogadać.
Mary, jak to Mary, od razu wpadła w zachwyt i zakładała
tylko jeden możliwy wariant wydarzeń. Sunny na pewno mu
przebaczy, po czym wezmą ślub i urodzi się kolejny potomek
w rodzinie Mackenziech. I dlatego Mary była bardzo
szczęśliwa, jako że miało się spełnić jej największe marzenie:
Chance się wreszcie ożeni, a ona i Wolf znów będą mieli nową
synową i nowe wnuki. A to był dla nich zawsze wielki powód
do szczęścia.
Chance miał zamiar zrobić dokładnie to, czego pragnęła jego
matka. Kiedyś, co prawda, zaklinał się, że nigdy się nie ożeni,
a o dzieciach też nie było mowy. Teraz jednak wszystko
wyglądało inaczej, tym niemniej temat małżeństwa w jego
rozmowach z Sunny nadal był tabu. Po prostu ciągle bał się
powiedzieć jej całą prawdę o sobie. Bał się, jak Sunny
przyjmie to, o czym, jego zdaniem, powinna się dowiedzieć. O
pierwszych czternastu latach życia Chance'a Mackenziego.
Wylądowali na prowizorycznym pasie startowym na terenie
posiadłości Zane'a. Serce Chance'a zabiło gwałtownie, kiedy
zobaczył, któż to taki wyszedł na powitanie. Ożywiła się
również Sunny.
-Chance? A ci ludzie... to kto to?
-A... to taki rodzaj kampanii honorowej.
W dole czekał cały klan Mackenziech. W komplecie. Josh i
Loren przybyli z Seattle, razem z trójką swoich synów. Obok
Mike i Shea, ze swoją dwójką. Dalej Zane i Barrie, każde z
165
nich z jednym z bliźniaków na ręku. Zjawił się nawet Joe, w
galowym mundurze Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych,
przyozdobionym nieprzyzwoitą ilością baretek. Na pewno
niełatwo było mu się oderwać od obowiązków, z drugiej
jednak strony taki Joe teoretycznie może robić, co dusza
zapragnie, skoro w całym kraju nie ma już w jego formacji
wojskowego starszego od niego rangą. Obok niego stała
Caroline, jeden z czołowych fizyków na świecie, niezwykle
szykowna w turkusowych spodniach i białych sandałkach.
Zabrali ze sobą, naturalnie, swoich pięciu synów, i tym
razem nie tylko najstarszy John przywiózł swoją aktualną
dziewczynę. Maris i Mac stali bliziutko siebie, Mac władczo
obejmujący ramieniem drobną postać żony. A w środku tej
całej bandy matka i ojciec. Aha, i jeszcze Nick, usadowiona na
ręku Wolfa.
Każdy, nawet bliźniacy, trzymał w ręku kolorowy balon.
- Ojej - szepnęła zachwycona Sunny. Kąciki jej bladych ust
uniosły się leciutko i to był pierwszy uśmiech Sunny, jaki
zobaczył od ośmiu dni.
Chance zgasił silnik, wyskoczył z samolotu. Podszedł do
drugich drzwi i po prostu wyjął Sunny z samolotu. Bez oporu
pozwoliła wziąć się na ręce, a nawet objęła go za szyję.
I to było jak sygnał. Wolf postawił Nick na ziemi i mała, jak
zwykle w podskokach, powiewając balonem, pobiegła do
ukochanego wujka.
-Ujek Dance!
Za Nick ruszyła ławą reszta Mackenziech. Sunny i Chance
zostali otoczeni. Chance próbował wszystkich elegancko
przedstawić, ale wśród tej wrzawy i radosnych okrzyków było
to po prostu niemożliwe. Jego bratowe, kochane, nieocenione,
witały Sunny jak największą przyjaciółkę, mężczyźni rzucali
jej pełne aprobaty spojrzenia. Mary promieniała, a radosne
piski Nick zagłuszały wszystkich.
-Baldzo ładna sukienka - zachwycała się mała, ściskając
paluszkami poły jedwabnego szlafroka.
Wolf nachylił się i szepnął jej coś do uszka.
166
-Barrrdzo ładna! - wykrzyknęła Nick. - Barrrdzo!
Wszyscy śmieli się radośnie, Nick patrzyła dumnie, a
Sunny... Sunny też się śmiała. Nareszcie. Tak. Śmiała się
głośno. I Chance poczuł, że serce mu skacze ze szczęścia, a
oczy podejrzanie wilgotnieją. Musiał je na chwilkę zamknąć, a
kiedy otworzył, pałeczkę przejęła Mary.
-Sunny, kochanie - mówiła ze swoim śpiewnym
południowym akcentem. - Ta podróż na pewno bardzo cię
zmęczyła. Zaraz sobie odpoczniesz i wszystko będzie dobrze,
pamiętaj, kochanie, teraz niczym nie wolno ci się martwić.
Przygotowałam ci już łóżko, zaraz się położysz i odpoczniesz.
Chance, nieś ją do samochodu. Chance, tylko ostrożnie!
Ostrożnie!
-Nie! - krzyknęła rozpaczliwie Nick, gorączkowo szperając w
kieszonce czerwonych szortów. - Ja mam tlanspalent!
Wyciągnęła z kieszeni zmiętą kartkę i wręczyła Sunny.
-Sama zlobiłam - oznajmiła dumnie. – Babcia pomogła.
Sunny rozprostowała kartkę.
-Czelwoną kledką - wyjaśniła przejęta bardzo Nick. -
Najładniejsza.
-O, tak, masz rację - przytaknęła Sunny, czując dziwny ucisk
w gardle. Nick napracowała się bardzo. Literki były jeszcze
nieporadne, powykręcane we wszystkie strony, ale napis był
absolutnie czytelny.
-Witaj w domu, Sunny! - przeczytała Sunny drżącym głosem
i już dłużej nie mogła powstrzymać łez.
Ukryła twarz na ramieniu Chance'a, a Michael mruknął:
-Nic dziwnego, że beczy, przecież ona jest w ciąży.
Trudno powiedzieć, kto w kim bardziej się zakochał, czy
Sunny w Mackenziech, czy klan Mackenziech w jasnowłosej
Sunny.
Chance położył Sunny na ogromnym łóżku, już posłanym
przez troskliwą Mary, ale nie zdradził Sunny, że to jest jego
dawny pokój i jego łóżko. Sunny leżała wysoko na
poduszkach, jak królowa, przyjmująca swoich dworzan. A
dwór się kłębił. Wielkie łoże okazało się wspaniałym polem
167
manewrowym dla bliźniaków. Przemierzali je wzdłuż i wszerz,
starając się ukryć pod kołdrą. Cały czas pogadywali ze sobą w
języku tylko dla siebie zrozumiałym, czyli w „języku
bliźniaków", jak to określiła Barrie. Shea z Benjym siedziała
na podłodze i łaskotała go. Mały zanosił się śmiechem i kiedy
przestawała, piszczał: „Jeszcze! Jeszcze!". Nick również
usadowiła się na łóżku i posapując, pracowała nad następnym
„tlanspalentem". Skoro ten pierwszy zrobił furorę, to drugi,
przeznaczony dla mamy czyli Barrie, też na pewno będzie
oszałamiający. Loren, było nie było, pani doktor, chciała
koniecznie poznać wszystkie szczegóły na temat rany i obecnej
kondycji Sunny. Caroline, wzór elegancji, zajęła się fryzurą
chorej. Zebrała jasne włosy Sunny, zwinęła je w węzeł i upięła
na czubku głowy. A na karczku zostawiła kilka zalotnych
kosmyków. Wszyscy orzekli, że Sunny wygląda uroczo. Maris,
z błyskiem w oku, zdawała Sunny dokładny raport z przebiegu
swojej ciąży. A Mary przemykała to tu, to tam i, jak zwykle,
miała oko na wszystko.
Chance, upewniwszy się, że rodzina spisuje się znakomicie,
usunął się w cień. To znaczy wyszedł na dwór i ruszył w stronę
stajni. Przed ważną rozmową przyda się chwila samotności. Bo
on już postanowił. Kiedy skończy się ten rozgardiasz, musi
koniecznie porozmawiać z Sunny. Nie można tego odkładać w
nieskończoność.
Podszedł do drzwi stajni, położył ręce na ich górnej krawędzi
i oparł o nie głowę.
- Wzięło cię, coś- - spytał cicho Wolf, niespodzianie stając
obok. - Pokochać kobietę, to najlepsze, co może przytrafić się
mężczyźnie.
-Nie wiedziałem, że mnie też dopadnie - wyznał Chance. -
Ona po prostu mnie ogłuszyła. Zakochałem się błyskawicznie,
nie było możliwości się wycofać. A zawsze byłem taki
ostrożny, nigdy nie myślałem ani o małżeństwie, ani o
dzieciach.
-O dzieciach też nie?- Przecież widzę, jak je lubisz, a one za
tobą przepadają.
168
-Ale to są dzieci Mackenziech.
-Chance!
Głos Wolfa był bardzo twardy, a ton bardzo stanowczy.
-Ty też jesteś Mackenziem, synu!
Chance westchnął, oderwał ręce od drzwi i potarł sobie
dłonią kark.
-Nie - powiedział przygnębionym głosem. - Ja nie jestem
prawdziwy Mackenzie.
-Tak? Masz zamiar iść teraz do domu i powiedzieć tej malej
kobiecie, że nie jesteś jej synem?
-Do diabła! Pewnie, że nie!
Nic bardziej nie mogłoby zranić Mary.
-Jesteś moim synem, Chance. Moim. Rozumiesz?
-Tak, ale...
Chance westchnął. I znów oparł ręce o krawędź drzwi.
-Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego wtedy zabraliście
mnie do siebie - powiedział zdławionym głosem. - Przecież
wiem, że byłem jak dzikie zwierzę. Matka może nie zdawała
sobie z tego sprawy, ale ty wiedziałeś. Mimo to pozwoliłeś mi
zamieszkać pod jednym dachem z mamą i z Maris...
-A czy nie miałem prawa okazać ci zaufanie?
-Ale wszystko mogło się zdarzyć! Skąd mogłeś wiedzieć,
czy...?-
Chance zamilkł, jakby nagle spojrzał w najciemniejsze
zakamarki swojej duszy.
-Ja... ja zabiłem człowieka, kiedy miałem dziesięć lat, może
jedenaście. Wziąłeś sobie do domu mordercę. Kradłem,
oszukiwałem, napadałem na inne dzieci, biłem je, zabierałem
im wszystko, co mi się spodobało. Taki byłem. I ten dziki, zły
dzieciak zawsze będzie we mnie siedział.
-Chance! Jeśli zabiłeś kogoś, kiedy miałeś dziesięć lat, to
znaczy, że ten drań zasłużył sobie na to.
-O, tak. Dzieci ulicy są bezbronne... i tak często narażone
na... Ten zboczeniec...
Dłonie Chance'a zacisnęły się w pięści, uderzyły głucho o
drewniane drzwi.
169
-Muszę wyznać Sunny, kim jestem. Nie mogę prosić, żeby
została moją żoną, nie uprzedzając jej, że nasze dzieci mogą
odziedziczyć bardzo podejrzane geny. Przecież ja sam niczego
nie wiem o swoim pochodzeniu! Może moja matka była
dziwką albo ćpunką, a ojciec jakimś psychopatą?
-Przestań, Chance! I posłuchaj. Ja nie wiem, kto cię urodził,
ale jedno wiem. Jesteś najlepszy, jak rasowy koń pełnej krwi.
A ja się na tym znam.
I wiesz, czego najbardziej w życiu żałuję? Że nie zostałeś
moim synem wcześniej. Nie patrzyłem, jak rośniesz, nie
pomagałem ci stawiać pierwszych kroków, nie wstawałem do
ciebie w nocy, kiedy wyrzynały ci się pierwsze zęby. Nie
brałem cię na ręce. Kiedy zjawiłeś się u nas, byłeś już
wyrostkiem, płochliwym jak dzikie źrebię, które boi się
panicznie dotyku ludzkich rąk. Musieliśmy to uszanować i
czekać, aż nam zaufasz. Tak było, Chance. A teraz... Teraz
jesteś moją wielką dumą. Wyrosłeś na świetnego faceta,
niewielu znam takich, co mogliby ci dorównać. A wiem, ile to
cię kosztowało. Chance, gdyby wtedy dawali mi wszystkie
dzieciaki świata, ja zawsze wybrałbym ciebie.
Oczy Chance'a zwilgotniały. A Wolf otworzył ramiona i
swego dorosłego syna przygarnął do serca. Tak, jak to mu się
marzyło od lat.
-Zawsze bym ciebie wybrał, synu, zawsze.
Chance wrócił do sypialni i cicho zamknął za sobą drzwi.
Dziki tłum już się rozszedł. Sunny wyglądała na zmęczoną, ale
i bardzo zadowoloną.
-Jak się czujesz, Sunny?-
- Ledwo żywa - odparła z westchnieniem, nie patrząc na
niego. -Ale tak w ogóle, to o wiele lepiej. Przysiadł na brzegu
łóżka, ostrożnie, żeby jej nie trącić.
-Sunny, chciałbym ci coś powiedzieć.
-Jeśli chcesz się usprawiedliwiać, to daruj sobie!
Wykorzystałeś mnie. Po prostu. I, do diabła, nie powinieneś
był posuwać się tak daleko! Czy ty rozumiesz, jak ja się teraz
170
czuję? Jak skończona idiotka! Zakochałam się w tobie, kiedy
ty... ty po prostu pogrywałeś ze mną! Ty...
Duża dłoń zatkała jej usta. Szare oczy nad tą dłonią znów
zamigotały jak brylanty. Ze złości.
-Sunny! Przede wszystkim, to ja cię kocham. I to, co było
między nami, to żadne pogrywanie. Zakochałem się w tobie od
razu, od pierwszego wejrzenia. Ale ja... ja nie wiem, czy jestem
ciebie wart.
-Co?!
Sunny zdecydowanym ruchem odepchnęła jego dłoń.
-Co?! Ja rozumiem, że po tym wszystkim możesz mieć
wyrzuty sumienia... Ale o co ci właściwie chodzi?
Wziął ją za rękę i poczuł ulgę, że ona tej ręki wcale nie
próbuje wyrwać.
-Posłuchaj mnie uważnie, Sunny. Nie jestem prawdziwym
Mackenziem. Mary i Wolf zaadoptowali mnie i to jest jedyna
konkretna informacja o mnie. Bo poza tym... ja niczego o sobie
nie wiem. Nie wiem, kim byli moi rodzice... Podejrzewam, że
to musieli być jacyś wykolejeńcy. Zostawili mnie na ulicy, w
jakichś śmieciach, pewnie po to, żebym umarł z głodu. Ale ja
przeżyłem, wychowałem się sam, na ulicy. I dopiero kiedy
miałem czternaście lat, Mary i Wolf zabrali mnie do swojego
domu. Sunny, kocham cię, chcę spędzić resztę życia z tobą,
tylko z tobą. Ale jeśli zgodzisz się wyjść za mnie, musisz
wiedzieć, kogo bierzesz sobie za męża.
-Co? - spytała półprzytomnie, jakby w ogóle nie rozumiała, o
co mu chodzi.
-Już wcześniej powinienem był poprosić cię o rękę. Ale, do
diabła, bałem się! Przecież ja jestem jak biała kartka, nie
zapisana, nikt nie wie, co we mnie siedzi. Dlatego myślałem,
że lepiej będzie dla ciebie, jeśli się rozstaniemy. Ale teraz jest i
dziecko... Sunny, kocham cię, chcę mieć wszystko, ciebie i
nasze dziecko. Jeśli uważasz, że możesz podjąć takie ryzyko...
Sunny odsunęła się, w jej oczach było niedowierzanie, ale już
zapalał się gniewny błysk.
-Ja... ja nie mogę w to uwierzyć!
171
Uderzyła go w twarz.
Nie odzyskała jeszcze wszystkich sił, tym niemniej walnęła
porządnie. Chance siedział jak sparaliżowany, nawet nie
próbując rozetrzeć obolałej szczęki. Jego serce też zamarło.
Tak. Jeśli ona zechce uderzyć jeszcze raz, niech uderzy. Ma
prawo, on na to zasłużył. Bo jak on w ogóle śmiał ją tknąć, on,
dziecko ulicy, porzucony na śmietniku....
-Ty głupcze! - krzyknęła w pasji. - Jak mogłeś w ogóle tak
pomyśleć? Na litość boską, Chance! A ja? Mój ojciec był
terrorystą! I ja noszę w sobie jego geny! Boże! Ty się
zamartwiasz, że nie wiesz, kim byli twoi rodzice, a ja
marzyłabym o tym, żeby nie wiedzieć, kim był mój ojciec!
Nie! Ja nie mogę w to uwierzyć! Ja myślałam, że ty po prostu
mnie nie kochasz! Gdybym wiedziała, że jest inaczej, to... to
po prostu byłoby inaczej!
A Chance nie był w stanie niczego innego zrobić, jak zakląć,
użyć jednego z bardzo „brzydkich” wyrazów małej Nick. Może
zabrzmiało to trywialnie, ale nie mógł się powstrzymać, bo
kiedy patrzył na tę mizerną twarz płonącą świętym
oburzeniem, czuł, jak ogromny ciężar nareszcie spada mu z
serca.
-Sunny! Ja po prostu szaleję za tobą. Wyjdziesz za mnie?
- A co mam robić?- Muszę - powiedziała gderliwym tonem. -
Beze mnie nie dasz sobie rady. Aha, tylko jedna sprawa, od
razu. Jeśli spodziewasz się, że nadal będziesz sobie latał po
świecie z jednej akcji na drugą, żeby poczuć adrenalinę, a przy
okazji dać się zakłuć nożem albo zastrzelić, to się grubo
mylisz. Będziesz siedział w domu, ze mną i z dzieckiem.
Jasne?
-Jasne.
Przecież on był Mackenziem. A mężczyźni z rodu
Mackenziech są odważni, męscy, wspaniali i zawsze gotowi
zrobić wszystko, aby ich kobiety były szczęśliwe.
172
EPILOG
Sunny spała, wyczerpana długim porodem, strachem i
stresem, kiedy okazało się, że nie obejdzie się bez interwencji
chirurgicznej. Pod oczami miała sińce, ale dla Chance'a i tak
wyglądała najpiękniej, z nowo narodzonym dzieckiem w
ramionach. I on nigdy tej chwili nie zapomni. Lekarze i
pielęgniarki wyszli. On, Chance Mackenzie, siedzi tu sobie ze
swoją najbliższą rodziną. To jego żona, a to jego syn...
Maluch spał, jakby miał za sobą bieg maratoński. Malutkie
rączki zwinięte w piąstki, ciemne włoski. Chance miał
nadzieję, że oczy synka będą srebrzyste, jak oczy Sunny.
-Chance? - W drzwiach ukazała się głowa Zane'a.
-Cześć, przyszedłem na zwiady. Śpi jeszcze? -Chance kiwnął
głową.
-Swoje przeszła - powiedział cicho.
-Nic dziwnego, że musieli jej pomóc. Ponad pięć kilo!
Zane wsunął się do pokoju i z rozczuleniem spojrzał na
nowego Mackenziego.
-Daj go tutaj - poprosił. - Niech powoli poznaje rodzinę.
Odebrał małego od Chance'a pewnym ruchem, jak ktoś, kto
kołysał już niejedną swoją pociechę.
-Cześć, mały - wymruczał. - Jestem twój wuj, wuj Zane.
Będziesz mnie często widywał. A w domu mam jeszcze dwóch
chłopaków, kiedyś będziecie szaleć razem. I jeszcze jeden
urwis czeka na ciebie u ciotki Maris, jest niewiele starszy od
ciebie. No, kochany, może otworzysz oczka i popatrzysz na
wujka?
Ale oczka nadal były zamknięte.
-Człowiek tak szybko zapomina, jakie to maleństwa na
początku - stwierdził melancholijnie. Nagle uśmiechnął się. -
Ej, bracie! Zdaje się, że w naszym pokoleniu tylko ja mam
patent na produkowanie córek!
-Spokojnie! To było pierwsze podejście!
-I ostatnie! – rozległ się dźwięczny głos Sunny. - Bo jeśli one
wszystkie mają ważyć po pięć kilo...
173
Westchnęła, ale kiedy jej wzrok padł na synka, mizerna twarz
natychmiast pojaśniała.
-Oddaj mi go!
Powrót odbywał się zgodnie z protokołem. Zane podał
małego Chance'owi, a Chance ułożył synka w ramionach żony.
-A jak go nazwiecie? - spytał Zane. – Trzymaliście to w
tajemnicy. Ale teraz możecie już chyba zdradzić.
Chance delikatnie pogłaskał policzek synka, po czym objął
ramieniem ich oboje, Sunny i syna, i przytulił ich mocno.
Zycie nie może być lepsze.
- Wolf - powiedział. - To mały Wolf.