CONNIEBROCKWAY
W
LABIRYNCIE
UCZUĆ
P
RZEKŁAD
M
ARTA
W
OLIŃSKA
Prolog
York,1801
CharlotteElizabethNashsiedziaławewnęceokiennejpochłoniętalekturą.Nadźwiękgłosówosób
wchodzących do przestronnego, oszczędnie umeblowanego salonu skuliła się i przywarła do ściany.
Miała już dość szeptów i współczujących spojrzeń ludzi, którzy nie potrafili się powstrzymać od
wodzeniawzrokiempościanachogołoconychzobrazów.
Opuściłaksiążkęnakolanaizaciągnęłakotarę,osłaniająckryjówkę.Jejciekawośćobudziłymęskie
głosy, rzadkość w domu, który stał się wyłącznie kobiecym gospodarstwem, od kiedy Kate
„zrezygnowała”zlokaja.
Miała dopiero szesnaście lat i nie wprowadzono jej jeszcze do towarzystwa, nie wątpiła więc, że
gdybyodkrytojejobecność,natychmiastzostałabyodprawiona.ACharlottenielubiłabyćodprawiana.
Takjakwszystkichtrapiłjąsmutekpośmierciojcaitaksamobyładotkniętazgubnymiskutkamitej
straty dla przyszłości rodziny, ale żywotność właściwa młodości i płynąca z niej odporność na
przeciwnościlosusprawiły,żeprzezdługiemiesiąceżałobypoczułasiętrochę,powiedzmytoszczerze,
znudzona. Goście mogliby oderwać Kate od nieustającego obmyślania koniecznych oszczędności, a
Helenę od przybierania maski wymuszonego optymizmu. Może też odrobina męskiej adoracji
wywołałabywkońcurumienieczadowolenianabladychpoliczkachmatki.
Charlotte wsunęła dłoń między kotarę a ścianę i zerknęła przez szparę. Matka zasiadła na jedynej
kanapie,jakapozostaławsalonie,izajęłasięczytaniemjakiegośpisma.Poobujejstronachusadowiły
się dwie starsze siostry Charlotte: Helena, blada jak zimowe słońce, i Katherine, tajemnicza jak letnia
bezksiężycowa noc. Siedziały sztywno z dłońmi splecionymi na kolanach, z uprzejmymi minami
przylepionymidotwarzy,utkwiwszyobojętnywzrokwtrzechmłodychludziachstojącychprzednimi.
Charlotte nie widziała ich dokładnie, ale nie odważyła się bardziej odchylić kotary. Zamiast tego
osunęłasiębezszelestnienanieskazitelnieczystąposadzkęiuchyliłarąbekzasłony.No,dużolepiej.
Zukryciaobserwowała,jakgościeprzedstawiająsiępaniom.Zpewnościąnienależelidotejsamej
sfery,coNashowie,alezjakiej,trzebabydopieroustalić.
Właściwie nie potrafiłaby powiedzieć, co skłoniło ją do takiego wniosku. Ubrania mężczyzn, choć
schludne, były liche i znoszone: miały postrzępione mankiety i powypychane ramiona i plecy, ale od
wybuchuwojnyzFrancjąwieluludziżyłowniedostatkuinienadążałozamodą.Takżeniezłemaniery
sprawiały,żegościeniewyglądalinazubożałychszlachciców:zachowywalisięzewszechmiarukładnie
ipowściągliwie.
Nie,tobyłocośsubtelniejszego.Wyczuwałosięwokółnichauręzagrożenia,jakbynieposkromiona
dzikośćwtargnęładospokojnegodomuwYorku.
Charlotte przycupnęła przy szparze pod kotarą. Pierwszy z mężczyzn przedstawił się jako Andrew
Ross. Mówił niskim głosem z gardłowym akcentem szkockich górali. Średniego wzrostu, zgrabny,
ogorzały szatyn uśmiechał się i spoglądał przyjaźnie. Ale gdyby ktoś dokładniej mu się przyjrzał,
zauważyłbyszramę,przecinającąszczupłypoliczek,inieugiętespojrzenie,kłócącesięzciepłymkolorem
brązowychoczu.
Obok niego stał w swobodnej pozie najprzystojniejszy młodzieniec, jakiego Charlotte widziała w
życiu.RamseyMunro,jaksięprzedstawił,byłwysoki,smukłyiblady,zczarnymikędzioramilśniących
włosówspadającyminabiałeczoło.Intensywnieniebieskieoczybłyskałyzzagęstychrzęs.Natwarzyo
arystokratycznych rysach gościł ironiczny wyraz. Tego człowieka Charlotte mogła sobie wyobrazić w
najlepszym towarzystwie. Ten wdzięk maskował tylko nieznacznie prawdziwą drapieżność jego natury.
Widziałatoupanterywmenażeriiubiegłegolata.
Trzecimłodzieniec-ChristianMacNeill-trzymałsięztyłu.Byłtomężczyznaobarczystejsylwetce.
Nierównoostrzyżone,zbytdługiemdawozłotewłosyokalaływychudzonątwarz,zapadającąwpamięćz
powodu jasnozielonych czujnych oczu. Z całej trójki on wydawał się najbardziej nieokrzesany. Miał
szerokoosadzoneoczy,zmysłoweustaiwydatnąszczękę.
Charlotteprzechyliłagłowę.Kogośjejprzypominał...Notak!
Kilkalattemu,gdypóźnowieczoremłagodziławkuchnibólbrzuchaszklankąmlekazaprawionego
brandy,posłyszałagwizdprzeddomem.PokojówkaAnniepobiegłaotworzyćdrzwiodtyłu.Zciemności
wyłonił się mężczyzna, w którym wszystko zdawało się niepokojące i podniecające, chwycił Annie w
ramiona,uniósłiobróciłwkoło,pókiniezauważyłCharlotte.Przestałsiękręcić,aleniepostawiłAnnie
naziemi.Odeszłaznimtamtejnocy,zoczymawielkimizestrachuiradości.Nigdyniewróciła.
ChristianMacNeillprzypominałCharlottetamtegoszubienicznika,którywykradłAnnie.
Co nie znaczy, że Annie pozostałaby u nich, gdyby nie uciekła. Z wyjątkiem kucharki i kilku
zapracowanychdziewekodprawionocałąsłużbę.
-Nierozumiem,czegochcą-odezwałasięjakbydosiebiematkatymtonemosobyzagubionej,który
przybrała w dniu, gdy dowiedziała się, że jest wdową. Zerknęła pytająco na Helenę, a ta dotknęła jej
ramieniapocieszającymgestem.
Katebezsłowawzięłapapierzrąkmatkiizaczęłaczytać.
- Niczego nie chcemy, szanowna pani - powiedział Ross. - Przybyliśmy tylko po to, by złożyć
ślubowanie pani rodzinie. Do pani należy decyzja, czy jest pani gotowa z niego skorzystać. Ale
jakkolwiekpanipostąpi,ślubowaniewiążenasnacałeżycie.
OczyCharlottestałysięokrągłezezdumienia.„Ślubowanie?”Zrozumiała,żemłodychludziwiązało
cośzjejojcem,zgadywała,żebylijegopodwładnymi,aterazprzybyli,byzłożyćmuostatnihołd.
-Cóżtozaślubowanie?-spytałaHelena.
-Przyrzeczeniesłużenianam-odparłaKate,nieprzerywająclektury.Charlottepopatrzyłanaśrednią
siostręzniechętnympodziwem.WciąguminionegorokutoKate,nieHelena,stałasiępodporąrodziny,
mimożeznichwszystkichmiałanajwięcejpowodów,bywpaśćwrozpacz.
WwiekudziewiętnastulatpoślubiłapełnegofantazjiporucznikaMichaelaBlackburnaiwrazznim
opuściłaswójdomwPlymouth,byudaćsiędoIndii.Jejmążzginąłwdrodze,wróciławięcdoYorku
jakowdowawniespełnarokpoślubie.Półrokupóźniejnadeszławiadomość,żeojcazabitoweFrancji,
dokąd się udał na tajne spotkanie ze zdymisjonowanymi ministrami Ludwika XVI, ściślej mówiąc, z tą
garstką,którajeszczezachowałagłowy.
Zanim rodzina podniosła się po tej tragedii, pojawili się prawnicy z informacją, że roczny dochód
lordaNasha,będącyźródłemjejutrzymania,uległwstrzymaniuwrazzjegośmiercią.Prawienatychmiast
dokuchennychdrzwizaczęlipukaćdostawcy,służbarozglądałasięzapewniejszymiposadami,anowi
właścicieleichmiejskiegodomuprzysyłalilisty,którychmatkanigdynieotwierała.Zresztąniktichnie
otwierał.
Oprócz Kate. To ona wzięła na siebie trud wyprzedaży majątku osobistego, pisania listów
polecających odchodzącej służbie, regulowania niezapłaconych rachunków. I to ta sama Kate, która
niegdyś wolała taniec od lektury, nie znosiła rachunków, a uwielbiała ploteczki, ta, którą czcigodne
matrony zwykły nazywać trzpiotką i kapryśnicą. Do dziś Charlotte nie mogła wyjść ze zdumienia. Nie
poznawałaswejbeztroskiej,towarzyskiejsiostrywopanowanejmłodejkobiecie,spokojnieskładającej
list.
- Dziękuję panom za ich oddanie - mówiła Kate. - Ale nie potrzebujemy wsparcia. Ani nie
spodziewamysiętakiejpotrzebywprzyszłości.
Charlotte żałośnie skrzywiła wargi. Przecież z pewnościąpotrzebują wsparcia. I to bardzo. Tyle że
ich potrzeby dotyczą głównie pieniędzy, a ci trzej z pewnością nie są bogatsi od nich. A może nawet
biedniejsi.Choćtrudnosobiecośtakiegowyobrazić.
Charlotte nie wtajemniczano w kłopoty finansowe rodziny. Siostry udawały wobec niej spokój i
pewnośćsiebie,aledziewczynapodsłuchaładostateczniedużoprzezzamkniętedrzwiiponocach,byw
pełnipojmować,jakrozpaczliwejestichpołożenie.
- Rozumiem. - Ross patrzył uprzejmie na trzy kobiety siedzące przed nim, Ramsey Munro pozostał
niewzruszony, tylko Christian MacNeill wymownie powiódł lodowatym spojrzeniem po salonie,
zatrzymując wzrok na miejscach, gdzie na jedwabnych pasiastych obiciach ścian widniały ciemniejsze
prostokąty,nawgnieceniachwperskimdywanie,zdradzającychśladypousuniętychmeblach,ijedynym
niskimkredensieogołoconymzbibelotów.
Onwie,pomyślałaCharlotte.Alecomożeporadzić,skoroKateodmawiaprzyjęciapomocy?
-Niechcemydłużejsprawiaćkłopotu,paniBlackburn.Alezanimodejdziemy-Rosswskazałgestem
swoichtowarzyszy-czyzechcepanicośodnasprzyjąć?
Podał Kate sakiewkę, której Charlotte nie zauważyła wcześniej. Z wywiniętego brzegu wystawał
patyk.
-Cóżto?-spytałaHelena.
-Róża,pannoNash-odpowiedziałRoss.-Jeślikiedyśznajdziesiępaniwpotrzebie,anaszapomoc
będzie się mogła na coś przydać, wystarczy, że wyśle pani jeden z kwiatów do opata w St. Bride’s w
Szkocji.Onbędziewiedział,jaknaszawiadomić,awtedystawimysięjaknajszybciej.
NawargachHelenypojawiłsięleciutkiuśmiechzakłopotania.
-Dlaczegowłaśnie...
-Róża?-zapytałniedowierzającokobiecygłosodprogu.KuzynkaGracezrzuciłazramionaksamitną
pelisęiroztoczyławchłodnymsalonieblaskzłotychpukliinieskazitelnejcery.
-Witajcie, moje drogie! - Schyliła się, by złożyć zdawkowy pocałunek na policzku ciotki, po czym
wyprostowałasięispojrzałanagościzwyrazemzdumionejwyższości.
- Grace, to są młodzi ludzie, których twój wuj... którzy... - Matka plątała się, niepewna co
powiedzieć.
WyręczyłająHelena.
- To są młodzi ludzie, których ojciec uratował, zanim sam zginął: pan Ross, pan Munro i pan
MacNeill.Panowie,poznajcienasząkuzynkę,pannęGraceDealsCotton.
Uratował? Więc to są ludzie, za których ocalenie ojciec zapłacił życiem? Charlotte wyżej uniosła
kotarę.
Mężczyźni skłonili się i wymamrotali stosowne grzeczności, a Grace uśmiechnęła się swym kocim,
zadowolonymuśmiechem,mrużącwielkieoczywtaksującymspojrzeniu.
-Achtak-powiedziała.-Ipanowieprzynieśliście...różę.Bardzosentymentalne.-CzywujRoderick
lubił róże? - spytała ciotkę. - Nie wiedziałam. Ale jestem u was zaledwie od roku. - Znów się
uśmiechnęła.-Tymrazem.
- Jestem pewna, że lord Nash bardzo by się ucieszył z róż - powiedziała matka z udawaną
uprzejmością.-Namteżbędziemiło,kiedykrzewzakwitnie...latem.
Jejwahaniezdradziłoniewypowiedzianąmyśl,którądzieliływszystkie.Niezostanątutajdośćdługo,
by doczekać się kwitnienia róży. Żadna jednak nie podzieliła się z gośćmi tą wątpliwością. Kobiety z
rodzinyNashówbyłynatozbytdumne.
- Chyba nie chce ciocia powiedzieć, że macie zamiar pozostać tu. Ach, rozumiem, zabierzecie
krzaczek,kiedysięprzeprowadzicie-stwierdziłaradośnieGrace.Przysiadłanaskrajukanapyisięgnęła
potamborek,któryzostawiłatupoprzedniegowieczoru.
-Paniesięprzeprowadzają?-spytałgwałtownieRamseyMunro.
-Tak-odparłaHelena,zerkajączzakłopotaniemnaKate.-Takpostanowiłyśmy.Tewspomnienia...-
urwałaiwykonałanieokreślonyruchręką.
Grace, którą Kate spiorunowała wzrokiem, odpowiedziała spojrzeniem urażonej niewinności.
Charlotte tak się zirytowała na Kate, że upuściła brzeg kotary. Grace wyjawiła, że muszą się
wyprowadzić z eleganckiego miejskiego domu. Nie zrobiła tego naumyślnie, ale Kate nigdy w to nie
uwierzy.Wzajemnaniechęćtychdwudamdatowałasięodzawsze,możedlatego,żesą,aprzynajmniej
kiedyśbyłydosiebietakpodobne.DawniejKatemiałarównieniepraktyczneiżywiołoweusposobienie
jak Grace. Powinna o tym pamiętać, a nie ciągle mieć pretensje do impulsywnej kuzynki. Helena
spróbowałaodwrócićuwagęobecnych.
-Tyteżsięprzeprowadzasz,Grace.
-A,tak-odparłaGrace,wdzięczniespuszczającoczyibiorącsiędohaftowania.-Aleja,biedaczka,
udamsięnapustkowie,awynieprzestanieciebywaćwtowarzystwie.-UśmiechnęłasiędoRossa.-Za
pięćmiesięcywychodzęzamążzaCharlesaMurdocha.JegobratjestmarkizemParnell.Przypuszczam,
żenieznapanów...-Uświadomiłasobiegafę,nimdokończyłazdanie.-Panowiezapewnegonieznają.
Jego zamek... - nie ukrywała zadowolenia, wypowiadając to słowo, ale czemu właściwie nie miałaby
być zadowolona? W końcu zamek to jest coś. - ... jego zamek znajduje się na północnym wybrzeżu
Szkocji.Tamzamieszkamy,kiedyniebędziemybawićwLondynie.
- W Londynie, nie w Edynburgu? - rzucił od niechcenia Ramsey Munro. - Przyznam, że mnie pani
zaskoczyła.SzkocibardzosięszczycąEdynburgiem.
Coś w sposobie, w jaki się zwrócił do Grace, powiedziało Charlotte, że nie jest oczarowany
wdziękamikuzynki,coczyniłogo,przynajmniejwoczachnaiwnejCharlotte,wyjątkiemwśródmłodych
ludzi.
- W Edynburgu? - powtórzyła Grace. Gdy rozważała te słowa, igła nawleczona jedwabną nicią
błyskała jej w ręce jakby machinalnie. Grace była utalentowaną hafciarką, podobnie jak Kate. - Być
może.Prawdęmówiąc,niewielesięnadtymzastanawiałam.Całkowiciepochłonęłymnieprzygotowania
doślubu.
- Proszę przyjąć powinszowania z okazji bliskich zaślubin - wtrącił Ross. - Pozwolą panie, że
wymogęnanichjeszczejednąuprzejmość?
-Oczywiście-odparłaHelena,zanimKatezdążyłazaprotestować.
-Czymoglibyśmybyćobecniprzysadzeniuróży?
- O! - Helena zamrugała ze zdziwienia. - Ależ oczywiście. Kate, jak sądzisz, gdzie mogłybyśmy
posadzić...
-Nie,kochanie,tyzdecyduj.Razemzmatką.Wyjesteścieogrodniczkami,nieja.
Matka obudziła się ze swego snu na jawie i na chwilę jej twarz ożywił uśmiech, z którym znów
prawiestałasięsobą.
-Ogród?Oczywiście.-Podniosłasięizachwiała,Helenaszybkoujęłająpodramię.-Zróbmytood
razu.Tyteżchodźznami,Grace.Maszokoartystki.
-Miłomibędzie,jeślisięprzydam,ciociuElizabeth.-Graceodłożyłatamborek.
Matka,prowadzonaprzezHelenę,pierwszawyszławłagodneporanneświatło.Charlottejużmiała
zamiar wyśliznąć się spod kotary i wymknąć z salonu, gdy nagle zamarła, zauważywszy, że Kate nie
poszłazinnymiiżezielonookiChristianMacNeillprzystanąłwprogu.
-Proszę.-Jegoniskigłosbyłłagodnyiuprzejmy.
- Nie, dziękuję panu. Moje zdanie nic nie wniesie, by jak najlepiej umieścić pańską różę. Proszę,
niechpanidziepierwszy.
-Jestemtaksamopewien,żenietrzebanastrzechdoposadzeniategokwiatu-odparłkpiąco.-Czy
niesprawiękłopotu,jeślizaczekamtuzpanią?
-Wżadnymrazie.-Wprzyzwoleniubrzmiałanutkawątpliwości.-Napijesiępan...ponczu?
Charlotteomałosięnieroześmiała,ujrzawszyoczymawyobraźniChristianaMacNeillapopijającego
ponczzmaleńkiejczareczki.Delikatnekryształowenaczynkoutonęłobywjegowielkichdłoniach.Nagle
spochmurniała.Przypomniałasobie,żejużwyzbyłysięwazydoponczu.Katewidoczniezapomniała,że
sprzedano ją w zeszłym tygodniu. I co teraz? Będzie upokorzona, podając poncz w filiżankach do
herbaty...
-Nie,dziękuję.
Charlotteodetchnęłazulgą.PrzynajmniejtymrazemKateominęłozażenowanie.
Christian MacNeill czekał, aż Kate przysiadzie na brzeżku kanapy. Wyglądała, jakby miała lada
chwila rzucić się do ucieczki. Co się stało siostrze, zawsze tak opanowanej? Jest zdenerwowana,
stwierdziła Charlotte ze zdumieniem. Nie pamiętała, żeby ktokolwiek tak zbił z pantałyku Kate. Zanim
Michaelzacząłsięoniąstarać,nieźledałasięweznakijakiemuśtuzinowimłodychludzi.Nikt,choćby
niewiemjakuczonyiświatowy,niezachwiałjejroześmianejpewnościsiebie.
Charlotte wychyliła się nieco i uważnie obserwowała szorstkiego, złotowłosego górala, który
zawróciłoddrzwiistanąłnadsiostrą.Kateodwróciłatwarzizapatrzyłasięwokno,aonwydawałsię
rozbawiony.Aleteż...głodny.
- Ufam, że pani nie peszę, pani Blackburn - powiedział. Jego głos był szorstki, a jednocześnie
melodyjny.Jakszumwodyspływającejpokamieniach.
-Anitrochę.
Kłamiesz,pomyślałaCharlotte.
-Obawiamsię,żejestemtrochęroztargniona.Proszęmiwybaczyć.-Kateułożyładłonienakolanach
tak samo jak w latach szkolnych, gdy ćwiczyła z guwernantką sztukę prowadzenia konwersacji.
Chrząknęła. Upływały minuty, a wysoki Szkot stał nienaturalnie nieruchomy, bez śladu zmieszania na
twarzy ani znaku emocji w zachowaniu. Za to Kate wyglądała, jakby miała wybuchnąć, wbrew
udawanemuopanowaniu.Wreszcieniewytrzymała.
-Jeślidobrzezrozumiałam,bylipanowieuwięzieni.Szczerzebolejęzpowoduwaszychcierpień.
Słowazabrzmiałygrzecznieistosownie.Taksamowypadłjegoukłonpodziękizawspółczucie.
-Czywolnomispytać,wjakiejbitwiewziętopanówdoniewoli?-ciągnęłaposępnie.
-Niewalczyłemwbitwie-odpowiedziałspokojnie.
-Achtak.-Katezmarszczyłabrwi.-Sądziłam...wtakimrazie,jaktosięstało,żepanzprzyjaciółmi
znalazłsięwtychwojennychczasachweFrancji?-Prawdziwezainteresowaniezastąpiłotongrzecznej
konwersacji.
-Samsięnadtymzastanawiałem,niezliczę,ilerazy-odparł.-Towszystkoprzezróże.
Katelekkozmarszczyłaczołoizaczęłaskubaćpalce.Jakonamłodowygląda,pomyślałaCharlotte.
CeraKateprzyjejciemnychwłosachzdawałasięniezwykleblada,aszyjasmukłaidelikatna.Iwbrew
swemuprzekonaniu,żeKatejestwspaniałą,silnąkobietą,Charlottenaglepomyślała,żesiostrawygląda
nabardzo...delikatnąikruchą.
Zuczuciem,zjakimprzestępujesięprógnieznanegociemnegopokoju,Charlottenaglezadałasobie
pytanie,czyto,żewszystkospadałonabarkiKate,jest...no...całkiemuczciwezestronyjej,Heleny,a
nawetmatki.
-Comająwspólnegoróżezpanauwięzieniem?-spytałaKate.Podniosłabłyszcząceoczy,byspotkać
wzrokMacNeilla.
Splótłręcezaplecami.PopatrzyłnaKatezzagadkowymwyrazemtwarzy.Charlotteprzeszłyciarki.
Byłowielewiększy,niżjejsięwydawało.Wrażeniewywołanejegochudościąrozwiałosię,gdyznalazł
siętużprzyKate.Terazwyglądałwręczgroźnie.
-Toniemiłahistoria,paniBlackburn.
-Proszęmijąopowiedzieć.
BezpośredniośćsiostryzaskoczyłaCharlotte.Guwernantkazpewnościąbytegoniepochwaliła.Nie
zadaje się osobistych pytań znajomym, a co dopiero nieznajomym. Ale on nie wydawał się urażony, a
nawetcośzłagodniałowjegosurowejtwarzy.
- Wszyscy posiedliśmy pewną wiedzę o ogrodach - zaczął. - Tam gdzie się wychowywaliśmy, do
naszychobowiązkównależałopielęgnowanieróż.
-Przykromi.-Jejgłosbyłnabrzmiaływspółczuciem.Zaśmiałsiękrótko.
- Proszę się nad nami nie litować. To nie był przytułek. Przytułki, o ile wiem, nie mają ogrodów
różanych.Nie,byłtorodzajsierocińca,takbymtonazwał.
Kateczekała.
- Ale z powodu róż i pewnych umiejętności, które nabyliśmy, skontaktował się ze mną i mymi
towarzyszamipewiendżentelmen,którypoprosił,byśmyudalisiędoFrancjii,opróczwykonaniainnych
zadań,zawieźlipewnejdamieniezwyklerzadkążółtąróżę.Wtensposóbmieliśmyzyskaćdostępdojej
świata,awkonsekwencji...-wzruszyłramionami-...zmienićświat.
-Jednadamabyłazdolnazmienićświat?-odezwałasięKateniedowierzająco,aCharlottejeszcze
razpoczułazakłopotanie.Cokolwiekpowiegość,niewypadaotwarciewątpićwjegoprawdomówność.
-MiałanaimięMarie-Rose,alemążnazywałjąJózefiną.
Wargi Charlotte ułożyły się w bezgłośne „O!” Wepchnęła knykcie palców do ust, z trudem tłumiąc
okrzyk.TenczłowiekznażonęNapoleonaBonapartego?
Katerównieżniepotrafiłaukryćzdumienia.
-PoznałpanJózefinę?
- Spotkałem ją raz, krótko. Gdy przybyliśmy na miejsce, odkryto nasze plany... Nie. - Jego twarz
zastygła w twardym wyrazie, od którego Charlotte aż się wzdrygnęła. - Nie odkryto naszych planów,
tylkowyjawiłjezdrajca.Ktoś,ktowiedziałonaszejmisji.Uwięziononasizostalibyśmystraceni,gdyby
paniojciecnieinterweniował.Jedenznasistotniezostałstracony.
-Przykromi-powtórzyłaKate.-Żałuję,żemimopoświęceniaojcanieudałosięocalićpańskiego
przyjaciela. - Podniosła wzrok. - Chcę przez to powiedzieć, że jeśli ktoś upiera się, by zostać
męczennikiem, powinien być z tego jakiś pożytek. Dobry Boże! Przepraszam! Nie wiem, czemu to
powiedziałam. Proszę... mi wybaczyć. Naprawdę nie chciałam pana obrazić. To chyba dlatego... że
często-jejgłosprzeszedłwchrapliwyszept-traktujęśmierćojcajakozdradę.
Charlotte skuliła się w swojej wnęce okiennej porażona wyznaniem siostry. Nie miała pojęcia, że
Katetaktoodczuwa.Znówspojrzałanapokój.
Żarliwość,widocznanatwarzyMacNeilla,ulotniłasię,gdypatrzyłnaKate,siedzącązopuszczoną
głową.Nagleprzykląkłnajednokolanoiichoczyznalazłysięnawprostsiebie.
- Przysięgam, że gdyby było w naszej mocy powstrzymać pani ojca przed tym poświęceniem,
niechybniebyśmytouczynili-powiedziałcicho.-Wiedzieliśmy,jakieponosimyryzyko,inigdycelowo
byśmynieprzyzwolili,byktośinnyponiósłkaręzanaszeczyny.Niestety,niedanonamwyboru.Niktnas
onicniezapytał.
Charlottecofnęłasięnachmurzona.Toniebyłastosownarozmowamiędzyosobami,którewcalesię
nieznają.Ludzieniepowinniprawićsobiezłośliwościaniodsłaniaćintymnychszczegółówswegożycia
popółgodzinnejznajomości.Nierozmawiasiętaknamiętnieznieznajomymi!Zresztą,znajbliższymiteż
nie!Tojest...wzłymtonie.
Byławstrząśnięta,troszkęurażonaimocnowytrąconazrównowagi.Miałarację,cimłodziludziesą
dzicy. Wtargnęli do jej domu i z miejsca złamali wszystkie reguły, którymi się kierowała ona i jej
rodzina.
DalszesłowaKatetylkopotwierdziłyteodczucia.
- Jak właściwie umarł ojciec? Co się wydarzyło? Nikt nam nie powiedział. - Ciche słowa Kate
płynącezgłębiduszy,dyktowanebyłyrozpacząisprawiałyból.
Jakiś mięsień drgnął w twarzy Christiana MacNeilla, ostatnio gładko wygolonej. Ciemno opalona
skóra nie przypominała delikatnej, bladej cery dżentelmena. Drobniutkie zmarszczki rozchodziły się
wachlarzemzkącikówzielonychoczu,nadającimzłowrogiwyraz.CzyCharlottepowinnacośzrobić?
Mężczyznazkociązręcznościąpoderwałsięzklęczekisplótłręcezaplecami.Bezszelestnieokrążył
pokójistanąłbokiemdoKate,utkwiwszywzrokwpustejścianie.
-LordNashniepowiniensiętamznaleźć.Tobyłapomyłka.Przypadkiemwspomniałonaspewien
pijany oficer, który w ogóle nie miał wiedzieć o naszym istnieniu. Kiedy ojciec pani usłyszał, że nas
zatrzymanoiotym,jakdługojesteśmywięzieni,zaproponował,żeoddasięwręceFrancuzówwzamian
zanasząwolność.
-Powiedzianonam,żeojcieczginąłwczasiepróbyodbiciawas-powiedziałaKate.
- Nie da się odbić więźnia z francuskiego lochu, proszę pani. Prowadzi się układy, obiecuje
pieniądze, a gdy ich brakuje, można się targować. Pani ojciec sam oddał się w ich ręce, w zamian za
nasze uwolnienie. Ponieważ był cenniejszą zdobyczą niż trzech nędznych obszarpańców, francuski
pułkownik,którytrzymałnaswręku,skorzystałzesposobności,bezwątpieniachcąctowykorzystaćdla
kariery. Zaproponował, żeby na czas negocjacji pani ojciec pozostawał w zamku, gdzie nas trzymano.
Lord Nash zgodził się, ale pod warunkiem że najpierw zostaniemy uwolnieni. Francuski pułkownik
wpadłwszał,alepaniojciecniedałsobienarzucićjegowoli.Czekałnamoście,pókinie...wyjdziemy.
Dopierowtedysamwszedłdozamku.TąchwiląwahaniaMacNeillsięzdradził.Wjakikolwieksposób
więźniowieodzyskaliwolność,zpewnościąnie„wyszli”takpoprostu.Popatrzyłwzwróconąkuniemu
twarzKate.
- Miał być zwolniony po paru dniach, najdalej po tygodniu, gdy tylko załatwi się sprawę okupu.
Sądzono,żechronigoimmunitetdyplomatyczny.
- Kilka godzin później bramy twierdzy znów się otworzyły i wyłonił się z nich koń bez jeźdźca, z
puszkąprzytroczonądosiodła.-MacNeillnachwilęzamknąłpowieki,jakbypróbowałodpędzićzoczu
jakiśobraz.-Wpuszcebyłlist,oznajmiający,żepaniojciecnieżyjeiżeodtądtaksiębędzietraktować
wszystkichbrytyjskichszpiegów.Zginąłzamiastnas.Paniojciecniebyłszpiegiem,paniBlackburn.
Podniosłagłowę.
-Alepanowiebyliszpiegami.Panipańscyprzyjaciele.
-Wiedzieliśmy,conamgrozi-odparłwymijająco.-Byliśmygotowinakarę.Nieprzewidywałem,że
zamnieponiesiejąktośinnyimuszęztymżyć.Właśniedlategotujesteśmy.
-Rozumiem.-Znieszczęśliwąminąutkwiławzrokwjakimśtylkosobieznanymobiekcie.-Inadal
jesteściepanowie...szpiegami?
-Jestemtaki,jakmniepaniwidzi.Człowiekiembezzajęcia,domuirodziny.
-Izapewnebezśrodków,byofiarowaćkomuśpomoc-dodałaKatebezzłośliwości.
Uśmieszekzaigrałnajegowargach.
- Niewiele posiadam, ale nadal władam pewnymi talentami. I nie brak mi determinacji. - Uśmiech
zgasł.-Tejmamażwnadmiarze,szanownapani.
-Rozumiem.
-Naprawdę?-zapytałznagłążarliwością.-Potrafipanitozrozumieć?
- Oczywiście - odparła Kate z roztargnieniem. - Chcieliście zostać bohaterami. Młodzi ludzie chcą
staćsiębohaterami,prawda?Tojestabsolutniezrozumiałe.Alemójojciecwasprzebił?
- On nie miał prawa, widzi pan. - Głos Kate stał się ochrypły z emocji. - Za nic nie miał prawa
narazić się na takie niebezpieczeństwo. Nie w sytuacji, gdy wiedział, a z całą pewnością wiedział, że
jegośmierćuczyniznas...
Nędzarki. Charlotte w myśli dopowiedziała słowo, które Kate zdławiła w sobie. Ale zawisło nad
nimi, jakby Kate je wykrzyczała. A przecież Kate od dawna nie krzyczała. Nigdy nie zrobiła niczego
niestosownego, niewłaściwego, zawsze była opanowana. Dopiero ten młody człowiek zdarł z niej
pancerzdobregowychowania,obnażyłją,wyjawiłCharlottejejurazy,wątpliwościigniew.
Uznałatozaokropne.Wszystkoprzeraziłoją,jakbyświatibeztegoniebyłdośćprzerażający;jakby
niedośćrzeczysięzmieniło.NiechciałasięwyzbyćwyobrażeniaoKate,jakieżywiłatakdługo.
-Niemogęobiecać,żeskorzystamzpanapropozycji,mimocałejjejszlachetności.-Katewestchnęła
głęboko. - Dość już było bohaterów w mym życiu - szepnęła. - Znużyli mnie. Musi pan poszukać kogo
innego,ktoskorzystaztegopięknegogestu.
-Źlemniepanizrozumiała,uważającnasząpropozycjęzaszlachetnączyrycerską.
-Rozumiem,żeczujeciesiępanowiewobowiązkuspłacenianas.Niemusicie.Zaciągnęliściedług
wobecmegoojca,nienas.
Pokręciłgłową,aświatłozamigotałowjegolśniącychwłosach,podkreślająctwardośćikanciastość
rysów.
- Żąda pani, bym dźwigał nieznośny ciężar, który zgniecie nas, jeśli czegoś nie zrobimy. Jeśli ja
czegośniezrobię.Muszęwierzyć,żepewnegodniazdołamspłacićchoćczęśćdługu,jakimamwobec
pani rodziny, podobnie jak muszę wierzyć, że pewnego dnia odkryję, kto nas zdradził. Jak pani
zauważyła, niewiele mi zostało na tym świecie... prócz honoru. Muszę spłacić długi i zemścić się na
zdrajcach.Będęczekał.Takdługo,jakbędzietrzeba.
Iniemówiącjużnicwięcej,wyszedłenergicznymkrokiem.
Gdyopuszczanassłużba
Południowaczęśćgórszkockich,1803
Proszempani.
Tapodrusztowarjactwoiniepszytożerenkidotego,żebyjakipaskudnyzbujnaspozabijothoćbyż
panimizap/acifadwakroć,coniewieże,byźpanizrobiła.Wimtakosz,żemipaniniedaszrefrencyj,ale
comitam.Nacomiony,jakmniezabijom?Powodzeniapaniżyczem,dobrabytazwaspaniiodmuwie
modlitwęzapanidusze.
SueMcCray
No proszę, pomyślała Kate, nowa niespodzianka, i to właśnie kiedy jej się zdawało, że już nic w
życiuniezdołajejzaskoczyć.Nigdybynieprzypuszczała,żeSueMcCrayumiepisać.Wkażdymrazieo
tyleoile,stwierdziła,przypatrującsięsłowu„podrusz”.
Parsknęła śmiechem, nim zdążyła się powstrzymać. Na ten odgłos wrzawa w sąsiedniej sali
przycichła,amężczyźni,którzyjączynili,skierowaliwzrokzaniskąściankęoddzielającąsalęgospody
PodBiałąRóżąod„prywatnegopokoju”,gdziesiedziałaKate.Przysunęłasiębliżejmizernegokominka,
któregorozpaleniewymusiłanaoberżyście.
Zmięła list i wrzuciła w ogień, zdumiona, że zaskoczyła ją dezercja służącej. Od tak dawna
znajdowałasięwfarsowejsytuacji,żepowinnasięprzyzwyczaićdotakichrzeczy.
Najpierw kieszonkowiec w Edynburgu pozbawił ją sakiewki. Potem, pięćdziesiąt kilometrów za
miastem, powóz się popsuł i razem z Sue MacCray musiały spędzić zimną noc skulone pod paroma
kocami,kiedystangretDougaldokonywałnaprawy.Gdyskończył,zażądałdodatkowejzapłaty,oprócztej
należnejjegokompaniiodmarkizaPameli,któryzaangażowałgonaodległość.
Nadodatekśnieżycazaatakowałaichtaknagle,żemożnabypodejrzewać,iżżywiołysąwzmowiez
tymszubrawcem.
Widać jednak zguba nie była jej jeszcze pisana, bo litościwy los przywiódł ją na koniec do
zwodniczonazwanejgospodyPodBiałąRóżą,którejciasnąprzestrzeńwypełniałachmarauciekinierów
przed burzą, podejrzanie wyglądających i jeszcze bardziej podejrzanie pachnących. Na domiar złego
pokojówka Kate ulotniła się. Nie tylko pracowała za nieduże pieniądze, ale - mimo że na ogół
podchmielona-spisywałasięcałkiemnieźle.Cozłegomożesięjeszczezdarzyć?
Kate skierowała wzrok ku mężczyznom tłoczącym się w drugim pomieszczeniu. Zaczepiały ją
spojrzeniazmąconealkoholem.
Notak.Jeszczeto.
Ciaśniej owinęła się płaszczem, rozważając, jaki ma wybór. Do tej pory plotkarski gospodarz
rozgadał, że służąca odeszła i że Kate została sama, nie licząc wątpliwej obrony Dougala. Pewnie nie
powinna tu tkwić, ale któryś z „dżentelmenów” w sąsiedniej sali mógłby jej rejteradę do pokoju
potraktowaćjakozaproszenie.Mężczyźni,zgodniezjejnowonabytymdoświadczeniem,ciągledopatrują
sięzaproszeniatam,gdziegoniema.Zwłaszczazestronyubogichwdów.Zdrugiejstrony,siedzeniena
widokumożezostaćodczytanejakojeszczewyraźniejszezaproszenie.Pozatymjeszczenicniejadłaod...
no,odwczesnegoranka.
W myśli rzuciła monetą i wyszło jej, że zostanie, pomimo niepokoju ciążącego jej kamieniem w
żołądku. Tutaj przynajmniej mężczyźni muszą mieć wzgląd na siebie wzajemnie. Wbrew hałaśliwym
oznakommęskiejdobroduszności,wcaleniebylisobieprzyjaźni.Znaleźlisiętuzpowodupogody,anie
dlatego,żechcieli.
Jedynie grupka czterech mężczyzn siedzących wokół niskiego stołu wyglądała na znajomych. Przez
mgiełkę dymu z palonego drewna Kate nie widziała ich wyraźnie, ale wszyscy byli dużymi, szorstkimi
chłopami,osilnychbarach,byczychkarkachiwielkichdłoniachzaciśniętychnacynowychkuflach,które
oberżysta wciąż napełniał mocnym piwem. Reszta podróżnych przybywała pojedynczo lub parami,
szukając schronienia, nim ciemność nie pogorszy i tak fatalnych warunków, gdy lodowa burza trzęsie
oknamiiwicherwyjenadworze.
Katezerknęłaukradkiemwstronę,gdziezasiadłostatniprzybysz.Wprzeciwieństwiedowiększości
obecnych,Szkotówznizin,byłgóralem.
Wszedłwobszernym,znoszonympledziepowiewającymmuwokółramionjakskrzydładrapieżnego
ptaka, z twarzą osłoniętą szerokim rondem zniszczonego kapelusza. Bez słowa zaszył się w ciemnym
kącie, usiadł na wolnym zydlu. Odrzucił do tyłu obszarpany pled, dosunął zydel do ściany i wyciągnął
przed siebie długie nogi, okryte do łydek porysowanymi skórzanymi butami. Pod pledem nosił
ciemnozielonąkurtkęozdobionączarnymiplecionymisznuramiisrebrnymiguzikami.
Ściągnął znoszone skórzane rękawice, pogrzebał w kieszeni i wyjął glinianą fajkę i kapciuch.
Siedziałtakcałyczas,odkądprzybył,ściskającfajkęwzębach,zbrodąwsuniętąwkołnierz,ajedyne,co
dałosiędojrzećzjegotwarzy,tobłyskciemnozłotegozarostunapoliczkach.Jegojasneoczypołyskiwały
wmigotliwymświetlepadającymodmisyzżarem.Niepróbowałprzyłączyćsiędocorazliczniejszego
towarzystwaswychziomków,taksamojakniepróbowałukryćkierunkuswychspojrzeń.
PrzyglądałsięKate.
Wcalejejsiętoniespodobało.Wgruncierzeczytowłaśniejegospojrzeniekazałojejzostaćnadole,
zmęczonej i obolałej po długim dniu spędzonym na wyboistych drogach w powozie bez resorów. Ten
człowiekbudziłjejniepokój.
Odważyła się rzucić ku niemu jeszcze jedno szybkie spojrzenie. Dym z fajki unosił się i rozpływał
gdzieś w cieniu pod rondem kapelusza. Żar w misie całkiem się wypalił. Ciemność zakryła oczy
nieznajomego.
Kate szybko odwróciła wzrok, kolejny raz porażona tym, jak wiele dzieli ją od młodej kobiety
żyjącej pod kloszem, którą niegdyś była. Jeszcze niedawno myśl, że ścieżki ich dwojga mogą się
ponownie zetknąć, wydała jej się absurdalna. Ale trzy lata nauczyły ją, że osoby jej pokroju, dobrze
urodzone, lecz biedne, nieustannie stykają się z różnymi niewyraźnymi typami. to nie zawsze ze szkodą
dlasiebie.
Dowiedziałasięnaprzykład,żezapijaczonasłużącabezreferencjiumiecałkiemprzyzwoicieukładać
włosy i że jeśli takiej służącej zbyt surowo nie traktować, można ją skłonić, by zgodziła się na
nieregularne wypłaty. Chociaż, pomyślała, leciutko się uśmiechając, podróż w te zakazane strony
stanowiławidaćniewybaczalnenaruszenieukładupracodawcyipracownika.
Musi sobie to wbić w pamięć: nigdy nie należy wymuszać ryzykownej podróży na nieopłacanej
służącej.
Może powinna napisać poradnik? Rodzaj broszury. Powiedzmy: Niezastąpiony przewodnik dla
dobrzewychowanychdamzmuszonychpędzićżycieprzyograniczonychśrodkach.Klasa mieszczańska
zaczytuje się w poradnikach, jak naśladować arystokrację. Czemu nie zaadresować książki do osób
chcącychzachowaćgodnośćwubóstwie?Jeśliniejesttosprzecznośćsamawsobie.
I’
Wargi drgnęły jej pod wpływem rozbawienia i przypomniała sobie, jak była kiedyś pewna, że już
nigdy się nie roześmieje. Myliła się, dzięki Bogu. To jednak nie pora na beztroskę. Poczucie humoru
ocaliło ją od rozpaczy, która zabiła matkę, ale może jej też przysporzyć kłopotów. Tak jak wtedy, gdy
wmówiła rzeźnikowi, że gość Jasperów jest wegetarianinem, nie będą więc potrzebowali pieczeni,
odłożonejdlanichnaniedzielnyobiad,iżewybawigoodkłopotu,odkupującmięsopookazyjnejcenie.
OdtamtegoczasupaniJasperprzestałazniąrozmawiać.
Głośne trzaśniecie drzwiami oznajmiło przybycie jeszcze jednego uciekającego przed burzą.
Wyrostekzczerwonątwarzą,potykającsię,przekroczyłpróg,popychanyprzezfalędeszczuześniegiem,
zdłońmiwsuniętymipodpachy,twarzązsiekanąwiatremioszronioną.
-Zamknijdrzwi,bałwanie-wrzasnąłjedenzmężczyznprzystoleizerwałsięnanogi.
Chłopakzdawałsieniesłyszeć.Gdytylkoznalazłsięwśrodku,zgiąłsięwpółirozpaczliwiezaczął
chuchaćwzłożonedłonie,krzywiącsięzbólu.Czubkipalcówmiałzbielałeiprzezroczyste.Biedaczysko
możestracićpalce...
-Powiedziałem: zamknij te cholerne drzwi! - Potężny brutal złapał chłopca za ramiona i pchnął na
ścianę.Biedakwrzasnął,kiedyrozpostartymipalcamiuderzyłwdeski.Katesercedrgnęłowprzypływie
współczucia.
-Preczstąd,smarkaczu!Niktniechcesłuchać,jaksięmażesz!-Schwyciłchłopakazakołnierz,chcąc
gowypchnąćprzezotwartedrzwi.IwtedyKaterozpoznaławnimDougala,swegowoźnicę.
Wsalizapanowałacisza.Kilkatwarzywykrzywiłosiędrwiąco,jedenzziomkówDougalaprychnąłz
rozbawienia,alewiększośćprzyglądałasię,nicnierozumiejąc.
Z mdlącym przeczuciem czegoś nieuniknionego, Kate zdała sobie sprawę, że wstała ze swojego
krzesła. Trzęsła się tak jak chłopak, ale nie potrafiła się cofnąć, ponieważ, razem z zupełnie błędnym
poczuciem własnej wartości, wpojono jej równie przesadne poczucie odpowiedzialności. Do tego
cechowałjąprzeklętybrakuległości.Wcaleniechciałasięwtrącać.Przeciwnie,wolałabyzamknąćoczy
i odwrócić się, jak niektórzy z obecnych. Ale... przecież Dougal pracuje dla niej. Odpowiada za jego
postępki.
Sercebiłojejszybkoibałasię.Prawieparaliżowałjąstrachprzedtym,costaniesię,gdysięwtrąci.
Aletylkoprawie.
Machinalnieprzekroczyłaprógsali.Dougalpotrząsałwyjącymchłopakiem.
-Mamcięnauczyćtak,żebyśzapamiętał,jaksięzamyka...
-Puśćgo-usłyszałaKatesłowawypowiedzianeczyimśspokojnymgłosem.DziękiBogu,niejej.
Dougalrozejrzałsię,ktośmiałmusięsprzeciwić.Byłtowysokimężczyznawstarodawnympledzie.
-Ateraz-przemawiałgóralłagodnie-samzechciejzamknąćtecholernedrzwi.
-Akimtydodiabłajesteś,żebymirozkazywać?-ryknąłDougal.Wystraszonychłopakniemógłsię
oswobodzićzzaciśniętejpięściwielkościszynki.
Przednie nogi krzesła lekko dotknęły podłogi i z niesamowitą, wręcz taneczną gracją obszarpaniec
wstał,ztwarząwciążosłoniętąrondemkapelusza.
- Jestem człowiekiem, który zziąbł, a ty - przypomniał Dougalowi - nie puściłeś chłopaka ani nie
zamknąłeśdrzwi.-Nutkagroźbyzadźwięczaławspokojnymtonie.
-Idźdodiabła!-warknąłDougal.-Zamknędrzwi,jaktylkowyrzucęzanietego...
Chłopiec został odebrany z jego rąk starannie jak dojrzała gruszka z nisko zwisającej gałęzi, w
następnej chwili popchnięty ku dwójce młodych ludzi, z wyglądu dzierżawców, którzy przyglądali się
wszystkiemubezsłowa,alezwyraźnądezaprobatą.Następnie,taksamogładko,jakzająłsięchłopcem,
góralsięgnąłzaplecyDougalaizatrzasnąłdrzwi.
- Gotowe. Im prędzej, tym lepiej, jakby powiedziała moja stara matka. - Mężczyzna przekrzywił
głowęidodałzudawanąskruchą:-Toznaczy,gdybymmiałmatkę,jestempewien,żepowiedziałabycoś
wtymrodzaju.
Paru innych mężczyzn w sali parsknęło nerwowo, ale Dougal nie uległ łagodnej perswazji.
Poczerwieniałnatwarzyjakburak.
-Nielubię,kiedyktośwtrącasięwnieswojesprawy,mójpanie.Atywłaśnietorobisz.Możenie?-
Dougalobróciłsiękuswymkompanom.Kiwnęligłowami,przyglądającsięuważniewybawcychłopaka.
Niedość,żeDougalowiwyrwanojegoofiarę,toichpozbawionowieczornejrozrywki.
Góralwyglądał,jakbysiętymnieprzejął.WprzeciwieństwiedoKate.Znówsparaliżowałjąstrach
ściskającygardło.
-Podejrzewam,żemaszrację-przyznałwysokinieznajomy.-Niejedenpróbowałwybićmitęwadę
zgłowy.
- Co ty powiesz? Spróbujmy, może tym razem zapamiętasz lekcję, co, chłopaki? - zapowiedział
Dougal.
Jego towarzysze mruknęli coś potakująco. W tej samej chwili naprzód wystąpili dwaj dzierżawcy,
którzyzaopiekowalisięniedoszłąofiarąDougala.
-Słuchajno-powiedziałdoDougalatenpostawniejszy.-Niebardzonamsitapodoba,żetyluwas
jestprzeciwjednemu...
- Cofnij się, przyjacielu - przerwał mu góral. - Doceniam twój gest, ale kiedy takich czterech
wspaniałychwojownikówchcemniewykończyć,niemamczasuzatroszczyćsięociebie.
Dwajmłodzidzierżawcywymienilizaskoczonespojrzenia.
- Siądźcie sobie, chłopaki, postawię wam kwartę. - Góral skinął na oberżystę i zrzucił spłowiała
zielonąkurtkę.Dougalzaszarżował,jakszakalnawidokodsłoniętegomięsa.
-Uważaj!-krzyknęłaKate,alegóraljużdałnurapodwymierzonewniegopięściDougala,zakręcił
się w miejscu i wymierzył cios w gruby bebech przeciwnika. Z głośnym sapnięciem Dougal zgiął się
wpółirunąłnapodłogę.
Kamraci woźnicy skoczyli naprzód, reszta ludzi w gospodzie powstała z miejsc, by lepiej śledzić
przedstawienie.JedenztowarzyszyDougalachwyciłciężkimetalowypółmisekizamachnąłsięnimjak
toporkiem. Szkot odskoczył wysoko. Kapelusz spadł mu z głowy, uwalniając gąszcz zbyt długich
rudozłotychwłosów.
Przed oczyma Kate mignęła kanciasta szczęka i szczupła twarz, pokryta smugami brudu po ciężkiej
podróży,ijużgóralwycofywałsię,ściganyprzeznajsilniejszegozkompanówDougala.Dwajpozostali
zaszligozbokówiprzypieralidościany...krągwidzówzamknąłsięprzednią,spychającjąnazewnątrz.
Dougaldyszałujejstóp.
Wybuchławrzawa.Machanokapeluszamiirękami.Niektórzywidzowiekrzywilisięnato,coujrzeli,
innigłośnowiwatowali.Kateniewielemogładostrzec:wymachującepięści,złotawączuprynę,zamazany
obraznapiętych,ociekającychpotemtwarzy.Przekleństwaiwyzwiskalataływpowietrzuwrazzciosami
pięści.
Ktoś krzyknął ostrzegawczo i nagle ludzki krąg otworzył się przed nią. Ujrzała dwóch kompanów
Dougalaodszklankileżącychbezduchajedennadrugimitrzeciegogramolącegosięnakolana.Inagle
stanąłprzednią.
Jużwcześniejzrzuciłtartan,koszulęmiałwypuszczonązespodni,wyrwanyrękawodsłaniałszerokie
muskularne ramię. Podczas starcia z najgroźniejszym przeciwnikiem włosy rozsypały mu się na barki
wilgotnymipasmami.Odpierałataki,jakbytobyłabłahostka.
Walczył jak diabelska maszyna, metodycznie, oszczędny w ruchach, obdarzony straszliwym,
skupionympięknem.Odparowywałjedenpodrugimciosyprzeciwnika,precyzyjniewykorzystującokazję
do błyskawicznego ataku przy najlżejszym odsłonięciu się. Na koniec ciosem od dołu trafił wroga w
szczękę,atenzwaliłsięznógipotoczyłpopodłodzedostópKate.
Góralprzeraziłjąswąpostawąiwyrazemtwarzy.Mężczyznaujejstópprzewróciłsięnabrzuchi
zacząłumykać,pełzającpopodłodze.Szkotschyliłsięichwyciłleżącegozakołnierz.Szerokiuśmiech
ukazałolśniewającebiałezębywciemnejtwarzy.
Zgroźnympomrukiempostawiłnanogibrzuchategobrutala.
- Nie chcesz chyba tak szybko pozbawić mnie swego towarzystwa, przyjacielu? Cóż, skoro musisz
odejść, to idź. Ale najpierw zabiorę ci sztylet, którym mnie zadrasnąłeś, bo nie chcę go poczuć w
plecach.
ZapomniałoDougalu,taksamojakKate.
Ten zaś ryknął i skoczył na górala, nie zważając na Kate stojącą między nimi. Szkot wypuścił
mężczyznę, którego trzymał, podciął mu nogi i powalił na ziemię. Błyskawicznie przyklęknął na jedno
kolano, chwycił Kate za przegub i usunął z drogi Dougala, wpychając w tłumek gapiów. Młodzi
dzierżawcypodtrzymaliją,nimzdążyłaupaść.
Pozbierałasięwsamąporę,bydojrzeć,jakDougalunosisztyletiuderzanimwdół.Góral,wciąż
klęcząc, chwycił go za przegub, zatrzymując uderzenie w pół drogi. Napiął mięśnie, na szyi z wysiłku
wystąpiłyżyły,gdypowstrzymywałostrzeodśmiertelnegouderzenia.
Dougal zacisnął zęby, ślina zebrała mu się w kącikach ust. Góral powoli, z wysiłkiem wstał,
pokonującnapórpotężnegocielskanapastnika.
Wtłumierozległsięszmer.
-Odejdź,aoszczędziszsobiesporobólu-doradziłgóralponuro.
-Idźdodiabła,bękarcie!
-Doskonale!Przyznaję,żegorzkobymsięrozczarował,gdybyśwybrałinaczej.
Nagłym obrotem zakręcił się w miejscu i szarpnął na zewnątrz ramię Dougala. Równocześnie
podsunąłbarkpodłokiećprzeciwnikainacisnąłdodołu.Rozległsięgłuchytrzaskłamanychkości.
NatendźwiękżołądekKatepodszedłdogardła.TwarzDougalazbielała.Ostrzewypadłozpalców
pozbawionychczuciaiuderzyłoopodłogę.Rannyotworzyłustaizawył.
Z wyrazem niesmaku góral pchnął chwiejącego się Dougala ku jego kumplom. Rozejrzał się za
oberżystą.
-Włóżmurękęwłupki,inaczejjużnigdyniebędziepowoził.
Jakby czytał w myślach przerażonej Kate! Patrzyła nieruchomym wzrokiem, nie widząc Szkota,
słysząc tylko jego prorocze słowa. I nagle uświadomiła sobie sens tego, co się wydarzyło: nie ma już
woźnicy.
Z trudem unosząc stopy, podeszła do oberżysty. Zdrętwiałymi palcami wygrzebała z kieszeni kilka
bezcennychmonet,któreprzechowałazaszytewpłaszczu.
-Znajdźcie kogoś, kto złoży mu ramię - powiedziała drewnianym głosem i obróciła się, by odejść,
niewiedząc,dokądsięwłaściwiekieruje.
Jeśli nie uda jej się nająć innego woźnicy, będzie musiała zabrać się pocztowym dyliżansem z
powrotem do Yorku. Z powodu zbójców, złodziei i bandytów na drogach, i wczesnego początku zimy,
zapowiadającejsięnamroźnąniewieleprywatnychliniiryzykowałowysyłaniekoniiludzidopółnocnej
Szkocji.Byładośćzaskoczona,żemarkizznalazłkompanię,którazgodziłasięprzyjąćzamówienieotej
porzeroku.JeślijednakwrócidoYorku,niebędziemiaładrugiejokazjidostaniasiędoClythtejzimy.
A musi tam dotrzeć. Uwierzyła, że wreszcie zyskała ostatnią szansę odzyskania tego, co straciły. A
terazitasięrozwiewała.
Zakręciłojejsięwgłowieiporazpierwszywżyciupoczuła,żemdleje.Zamałojedzenia,zamało
nadziei.Zachwiałasię,zamknęłaoczy,wyciągnęłaręce,szukającczegoś,bysięprzytrzymać.Nanicnie
natrafiła.
Amożetoulgawkońcusiępoddać,raznazawszeprzestaćpróbować...
Silne ramiona chwyciły ją pod łokcie i podtrzymały. Mężczyzna pachniał skórą, potem i dziwnym
metalicznymzapachem.Otworzyłaoczy.
Stał odwrócony plecami do paleniska i światło padające z tyłu tworzyło ognistą aureolę nad jego
złotymi włosami. Nie widziała dokładnie jego rysów, tylko rudawy zarost na brodzie, skrzący się na
policzkach.
-Kimpanjest?-spytała.
- Ja? - zamruczał głęboki głos. - Może twym aniołem stróżem, najdroższa? Przeczucie, że zaraz
wydarzysięcośdoniosłego,przejęłoKatedreszczem.
Zrobiłakrokwtył,potknęłasięiżebynieupadła,góralprzysunąłsiędoniejilekkoprzyciągnąłją
do siebie. Teraz światło w pełni oświetlało mu twarz. Pierwszy raz tego wieczoru zobaczyła go
wyraźnie:bezwzględne,lodowatezieloneoczy,ustahulakiiszczękęceltyckiegowojownika.Padłabez
przytomnościwramionaChristianaMacNeilla.
Noclegiwgospodach.
Oberżach,zajazdach.
Iinnychpodłychkwaterach
Kate przebywała między jawą a snem. Ciemność przesycał ciepły, męski zapach, unoszący się z
powierzchni, na której spoczywała. Czuła się bezpieczna, zupełnie odprężona... troszeczkę...
obezwładniona.Obezwładniona?
Przytomność zaczęła wracać. Otworzyła oczy i zobaczyła kanciastą szczękę i silną męską szyję.
Złotowłosy góral spoglądał w dół oczyma jak z chalcedonu: jasnozielonymi, srebrzącymi się i
nieodgadnionymi.
-Pamiętamniepani?-spytał.-PamiętapaniKitaMacNeilla?
-Christiana.
Kącikwyraźniezarysowanychustdrgnąłwlekkimuśmiechu.
-BardziejKitaniżChristiana,obawiamsię.Awięcpamiętapani.
O tak. Pamięta. Pamięta, jak siedziała rozdygotana w pokoju ogołoconym z wszelkich ozdób,
wpatrując się w zranione, dzikie szarozielone oczy młodzieńca, który krążył po pokoju jak zwierz w
klatce, człowieka spoza jej sfery, ze sfery tak innej, że poczuła się zdolna do wyjawienia mu rzeczy,
którychnigdyniepowiedziałabybliskim-rzeczygorzkichigniewnych-dlatego,żebyłapewna,żeich
światy, zderzywszy się na jedną krótką godzinę, już nigdy się nie zetkną. Powinna być bardziej
przewidująca.
-Tak.Pamiętam.-Gorącouderzyłojejnapoliczkiiszyję.-Jak...pocopansiętuzjawił?
Brewjakciemneskrzydło,przeciętagłębokąszramą,uniosłasięironicznie.
-Niewierzypaniwaniołastróża?
-Nie.-Jeślinaprawdęistnieją,jejaniołtakskandaliczniezaniedbywałsweobowiązki,żezapewne
wyrzucono go z chórów już dawno temu. Poruszyła się, a on podniósł ją i ułożył wygodniej, co
przypomniało jej dobitnie, że dotykają człowiek właściwie całkiem obcy. - Proszę mnie puścić. Dam
radęstanąć.
Bez słowa postawił ją na ziemi, ale zachwiała się, czując nagły zawrót głowy. Wyciągnął ku niej
ręce,alesięusunęła.
-Nicminiejest.
I znów na ustach górala zagościł zagadkowy uśmiech. Młody człowiek, który przyniósł jej rodzinie
wspaniałezłoteróże,byłdziki,alemiałwsobiecoś,cowzbudzałowniejpoczuciepokrewieństwadusz.
WniewyjaśnionysposóbChristianMacNeillwydawałjejsięznajomy.Nieczułanicpodobnegowobec
szorstkiego,szczupłego„Kita”MacNeilla.Skądsiętuwłaściwiewziął?
-Gdziejestpanipokój?
Wskazałanajbliższedrzwi,aonpchnąłjeiodsunąłsię,ustępującjejmiejsca.Obróciłasię,awtedy
światło padające przez drzwi odkryło to, co osłaniał cień korytarza: grudki zakrzepłej krwi, zlepiające
złote włosy na skroni. Rany po niedawnej walce. Przeniosła wzrok na jego dłonie. Knykcie miał
poocicraneikrwawiące.Wzdrygnęłasię,widzącśladybrutalnejprzemocy.
-Jestpanranny.
-Wszystkotowyglądagorzej,niżjestnaprawdę.Takbywazranamigłowy.
Zawahałasię.Możezpowodulekceważeniaobrażeń,amożedlatego,żejeszczerazodezwałosięjej
poczucieobowiązku,zostawiładrzwiotwarte.
-Proszęprzynajmniejskorzystaćzumywalki.Tolepszeniżpoidłodlakoni.
-Aniemaminnychmożliwości?-spytałkpiąco.
- Wzięłam ostatni wolny pokój, więc dopóki któryś się nie zwolni, nie ma pan - odpowiedziała
chłodno,niedającsięsprowokować.Wskazałaobtłuczonąporcelanowąmiskę.-Proszę.
Parsknął,apotemzminąosobyulegającejczyjemuśkaprysowi,wszedł,zatrzaskujączasobądrzwi.
Pochyliłsięnadmiską.Kateprzyglądałamusię,kiedyobmywałtwarzwodą.
Nic dziwnego, że w pierwszej chwili go nie poznała. Pociągła twarz stała się pełniejsza, rysy
stwardniały. Do szramy na czole, którą zauważyła przy pierwszym spotkaniu, doszły nowe blizny. Trzy
latatemujużmiałtychbliznwnadmiarze.
Byłterazwiększy,niżgozapamiętała.Szerszy.Gdyprzecierałtwarz,zgarbiłsię,rozchylająckoszulę
podartąnaplecachiodsłaniającwydatnemuskuły,prężącesięprzykażdymruchu.Wszystkownimbyło
męskie.Zbytmęskie.
Dlaczegozamknąłdrzwi?Powinienzostawićjeotwarte.Dżentelmenposzukałbydrugiejkobietyjako
przyzwoitki. Boże drogi! Co jej przychodzi do głowy? Tawerniane dziewki nie nadają się na damy do
towarzystwa.Aonzpewnościąniejestdżentelmenem,mimopoprawnejwymowy.Atawymowaniebyła
znówtakawytwornatamnadole.Cosiędzieje?
Niepowinnazapraszaćgodopokoju.Możesobiepomyśleć,żekierowałoniącośinnego,nietylko
zwykłaludzkauprzejmość.Niewiadomo,cotozaczłowiek,corobianicozrobił.
Ryki z sali na dole wstrząsnęły cienkim stropem, uświadamiając Kate, w jakim niebezpieczeństwie
się znajduje. Gdyby krzyczała, nikt by jej nie usłyszał. Zerknęła ukradkiem na zamknięte drzwi i
przysunęłasiękunim.
- Czy ma pani ręcznik? - Wyprostował się, a ona, wzdrygnąwszy się, podała mu ręcznik, po czym
nerwowoodskoczyła.Przezchwilępatrzyłnanią,apotemodwróciłsięplecami.
- Domyślam się, że zachowuje się pani jak wystraszony królik, bo się mnie boi. Nie mam zamiaru
pani zgwałcić, pani Blackburn - rzucił od niechcenia, wycierając twarz, jak gdyby codziennie był
podejrzanyousiłowaniegwałtu.
Zaczerwieniłasięspeszona.
Znówodwróciłsięwstronęumywalkiilustra,schyliłsięizacząłoglądaćrozcięcienaskroni.Kate
trochęochłonęła,widząc,żejąignoruje,zajętywyżymaniemściereczkiizmywaniemkrwizdłoni.
Nawetoczymainne,stwierdziła,zerkającnajegoodbiciewlustrze.Kiedyśbyłyjakotwartedrzwi
prowadzącedopokiereszowanegownętrza,terazanitrochęniezdradzałyuczućmężczyzny.Niezmienione
zostałotylkopięknotychoczu,jarzącychsięzimnązieleniąspodciemnozłotychrzęs.MacNeillodrzucił
nabokpoplamionyręcznik.Zranynaskronipociekłaświeżakrew.
-Pannadalkrwawi-szepnęłaKate.
Dotknąłzranieniaizezdziwieniemspojrzałnapokrwawioneopuszkipalców.Stał,niewiedząc,co
robić.Niemiałpodrękąwięcejręczników.PochwiliwahaniaKateenergiczniesięgnęłapodłóżkopo
bagażswejnieżyjącejkuzynki,ozdobnyskórzanykuferzmosiężnymiokuciami.
OpróczrzeczynależącychdoGraceMurdochzawierałoncałągarderobęKate:trzynajlepszesuknie
jejmatki,odświeżonejaknależy,żebyprzybywającdozamkuParnell,niewyglądałanażebraczkę,którą
w istocie była. Ostrożnie przeniosła na łóżko suknie owinięte w płachtę. Pod nimi znajdowała się
starannieposkładanabielizna.
Kiedyś stanowiła wyprawę panny młodej, uszytą z batystu, haftowaną jedwabiem i obszytą
brukselską koronką. Najdelikatniejsze sztuki dawno temu zostały znoszone, a koronki pooddzierano, by
przystroić nimi ubiory Charlotte. To, co pozostało, było przezroczyste od wielokrotnego prania i nie
wiedziećilerazycerowane.Szpitalnebandażepewniewydałybysięgęściejtkane.
-Copanirobi?-spytałMacNeill.
- Nie może pan chodzić, ociekając krwią. - Rozpruła wzdłuż szwu wysłużoną koszulę. - To nie do
przyjęcia.Proszęusiąść.
Przekrzywił głowę, przyglądając jej się zaskoczony, ale usłuchał. Zbliżył się do niej i usiadł na
jedynymkrześlewpokoju.Stanęłanadnim,drąckoszulęnawąskiepasy.Złożyłaznichgrubykompresi
przycisnęłamudorozciętejskroni.
-Proszętoprzytrzymać.
Zacisnął rękę na jej dłoniach. Ta ręka, jak on cały, była wielka, szorstka i podrapana, ale miała
nieoczekiwaniedługie,smukłepalceisilne,leczszczupłenadgarstki.Katepospiesznieuwolniłarękęi
zaczęłabandażowaćmugłowę.
Wstrzymałoddechpodjejdotknięciem.
-Czysprawiampanuból?-spytała.
-Nie.
Zapewne więcej ran kryło się w gęstych rozczochranych włosach. Przysunąwszy się bliżej, zaczęła
delikatnie obmacywać mu czaszkę opuszkami palców. Trwał nieruchomo z rękami na kolanach, ze
spojrzeniem utkwionym prosto przed siebie. Stojąc nad nim, musnęła wzrokiem potężny tors, ciemne
włosywystającespodrozchełstanejkoszuli.Ciałomężczyzny.Odwykłaodwidokumęskichkształtów...
-Niskopaniupadła,mojadroga-odezwałsię.Drgnęławpoczuciuwiny,aleonpowiedziałtylko:
-Wątpię,czytrzylatatemuzabandażowałabymipanigłowę.
-Doprawdy?
-Byłapanibardzoeleganckąmłodądamą.Idealną.Czystą.-Wzamyśleniuściszyłgłosdoszeptu.-
Najczystsząistotą,jakąwżyciuwidziałem.
Zesztywniała,urażonajegoaluzją.
-Jeśliniewyglądamteraznieskazitelnie,todlatego,żejestemwpodróży-powiedziała.
Roześmiał się, a ta niewczesna wesołość kompletnie zbiła ją z tropu. Doszukiwała się w jego
słowach ukrytego znaczenia. Czy próbował wybadać, do jakiego stopnia ograniczenie środków
finansowychdoprowadziłojądorozluźnieniazasadmoralnych?Jużwielumężczyznpopełniłotenbłądi
niejednemudostałosięzato;bylitojednakludzieznizin,nędzneistoty,liczącesięwszakżezpewnymi
nakazami społecznymi. Kit MacNeill nie wyglądał na kogoś, kto by liczył się z czymkolwiek. I z
pewnościąnieprzestraszyłbysięłajania.
Chrząknęła.
- Ma pan całkowitą rację. Trzy lata temu posłałabym pana do kuchni i kazała ochmistrzyni pana
opatrzyć.Toprawda,żeniemamjużochmistrzynianikuchni,alenieupadłamtaknisko,bymzapomniała
oobowiązkuiwdzięczności,zwłaszczawobeckogoś,ktobardziejucierpiałodemnie.Mamnadzieję,że
nigdyniezapomnę.
Błyskrozbawieniaznowurozświetliłjegosurowątwarz.-Zatemprzyznajęsiędobłędu.Oczywiście,
postąpiłapaniwłaściwie.Mamwielkieszczęście,żezachowałapanidobremaniery.
-Mówipantotak,jakbywstosownymzachowaniukryłosięcośpodejrzanego-odparławyniośle,
oddzierajączębamijeszczejedenpasbatystu.-Wedługmojejznajomościświata,manieryludzidobrze
wychowanychsąmiłąalternatywądlaimpulsywnychreakcjiiskłonnościdoprzemocy.
Mówiącto,niepatrzyłananiego.Niepotrzebowała.Sensjejsłówbyłcałkiemjasny.
Zdumiałasięwłasnączelnością.Powinnabyłanadaltrząśćsięzestrachu.Jejniewzruszonawiarawe
własną nietykalność jest jeszcze jednym reliktem stylu życia z odległej przeszłości. I jeszcze jednym
punktemdojejporadnika:„Jakoubogaosobawywodzącasięzwyższychsfer,damapowinnastałemieć
nauwadze,żenieobracasięwkręgachtowarzyskich,wktórychjeśliniedobrobyt,towkażdymrazie
bezpieczeństwodambyłokiedyśgwarantowane”.
-Niechcęsięwydaćniewdzięczna-dodałanerwowo.
- Nic nie szkodzi - odparł. - To ja jestem pani wdzięczny za naukę. Nie potrzebowała jego
podziękowań.Chciała,żebysobieposzedł.Tenczłowiekwytrącałjązrównowagi,przerażał.Aledawno
temu wyniosła z lekcji jazdy konnej przekonanie, że niebezpiecznemu zwierzęciu nigdy nie wolno dać
wyczućswegostrachu.
- Krwawienie chyba już ustało - powiedziała. - Dziękuję za to, co zrobił pan dla tego chłopca. -
Odsunęłasię,wyraźniedającmudozrozumienia,żepowinienodejść.Niezareagował.-Aterazpozwoli
pan,żegopożegnam.
Nadalsięnieruszył.
-Obawiamsię,żeprzezmojąinterwencjęznalazłasiępaniwniedogodnejsytuacji.
-Okazałpanwielkąodwagę.-Pozwijałaskrawkiszmatispojrzałamuwtwarzzuśmiechem,któryw
zamiarzemiałbyćspokojnyilekceważący.-Wszelkaniewygodatobłahostkawobecwiększegodobra.
-Nieryzykowałemzbytnio-powiedział.
-Niezgadzamsię.Dougalmiałnóż.Widziałam.Zachowałsiępanbohatersko.-Tymrazemzrobiła
krokkudrzwiomizamierzającjeotworzyć,położyładłońnaklamce.
-Apani,jakpamiętam,niepotrzebujebohaterów-mruknął.
Zbyła go milczeniem, wzruszył ramionami na znak lekceważenia zarówno dla noża Dougala, jak i
możliwychkonsekwencjizajścia.Dlaczegowciążtujeszczesiedzi?
-Jestempaniwinienprzynajmniejprzejazddyliżansemdo-pytającouniósłbrwi-Yorku?
-Nie.
-Czytodobrewychowaniepowstrzymujepaniąprzedprzyjęciemodemniepieniędzy?
-NiejadędoYorku,udajęsięwprzeciwnąstronę.
Naprawdę ma taki zamiar. Jest co prawda bez pieniędzy, ale markiz, szwagier Grace, na pewno
zapłacikażdącenę,jakiejzażądawoźnica.Jużrazprzysłałponiąpowóz.Przecieżodbywatępodróżw
jegointeresie.No,wpewnymsensiewjegointeresie.Rzekomowjegointeresie...
MacNeillzmierzyłjąspojrzeniemodstópdogłów,rejestrującskrupulatniewielemówiącyrdzawy
kolorszwówtrzykrotnienicowanejsukniizniszczonąskóręwielokrotnieżelowanychtrzewików.
-Straciwszywoźnicę,wierzypani,żezdołaznaleźćinnego?
-Tak.Jestemtegopewna.
- Obawiam się, że gorzko się pani rozczaruje - oznajmił. - To nie jest zajazd dla dyliżansów, pani
Blackburn.Tomiejsceodwiedzaneprzezzłodzieiizbójów.
-Mówipanjakjegoczęstybywalec-odparowała.
-Niektórympoprostuodpowiada-zauważyłuprzejmie.
Nieobchodziłoją,wilujaskiniachrozpustyzwykłbywać.Przecieżnieznajejpołożenia.Niewie,o
jakąstawkętoczysięgra.Nierozumie,żeotworzyłasięprzedniąszansawygraniapowrotudodawnego
życia,jeślitylkozaaranżujewszystkonależycie.Dlasiebieidlasióstr.
-Wystawiasiępaninawielkieryzyko-powiedział.-Niemogęzczystymsumieniemzostawićpani,
zwłaszczażetomojewyczynyprzeszkodziłypaniwdalszejpodróży.
-Toniepańskasprawa.-Staranniezmroziłakażdąsylabęzcałąwyniosłością,najakąpotrafiłasię
zdobyć.
Uśmiechsatysfakcjipowolirozkwitałnajegotwarzy.
-Ale,drogapani,dopierocopouczyłamniepani,jakważnejeststosownezachowanie,odróżniające
człowiekacywilizowanegood,powiedzmy,barbarzyńskiegoSzkota.Niemożepanitylkosobiepozwalać
nastosownezachowanie,amnieodmawiaćtegoprzywileju.
Zarumieniłasię.Sprytniewyprowadziłjąwpole.
-Marnujepanczas,próbującmnieprzekonać,bymzawróciłazdrogi.Udajęsięnapółnoc,doClyth,a
stamtąd do zamku Parnell. Ma się rozumieć, jeśli nie powstrzyma mnie pan przemocą - rzuciła
nieostrożniewyzwanie.
Jegouśmiechprzybrałodcieńpolitowania,jakgdybypowiedziałacośabsurdalnego.
-Dobrakobieto,popatrznamnie.
Z zabójczym wdziękiem uniósł się z krzesła i rozpostarł długie ramiona. Ich mięśnie naprężyły się
podogorzałąskórą.Wilgotnąkoszulęznaczyłykrwaweplamy.Kroplepotuwciążpołyskiwałyunasady
szyi.Wszystkownimbyłoniecywilizowane,rozdarteiniebezpieczne.
-Czychoćnamomentzwątpiłapaniwto,żejestemzdolnytozrobić?
- Sądzę - powiedziała półgłosem - że ze względu na ten dług, który jak pan niegdyś twierdził, ma
wobecmojejrodziny,niezechcepanrobićmitrudności.
Drgnąłjakugodzonyciosem.Uśmiechnąłsiękrzywo.
-Trafnystrzał,drogapani.Alepostawiłapaniprzedemnątrudnywybórmiędzynarzucaniemsięjeja
dopuszczeniem,bywystawiłasiępaninaniebezpieczeństwo.
-Toniepanasprawa.Proszęzapomnieć,żesięspotkaliśmy,jeśligryziepanasumienie.
- Niestety mam diabelsko dobrą pamięć. Już raz powiedziałem, że ciąży mi zaciągnięty dług.
Zwykłemspłacaćdługi,szanownapani,iwobecnikogonieokazaćsięniewdzięcznikiem.Proszęzatem
powiedzieć,mojauroczanauczycielko,comidyktujekodekstowarzyski?
Zrozmachemotworzyładrzwi.
- Przede wszystkim nie wolno panu narzucać się damie... bez względu na wyrzuty sumienia, które
panadręczą.Terazchciałabymudaćsięnaspoczynek.Jeszczerazdziękuję,żeobroniłpantegochłopca.I
jeszczerazdowidzenia.
Ruszył za nią podejrzanie uległy. Gdy znalazł się tuż przy niej, sięgnął nad jej głową ku drzwiom,
zatrzasnął je i docisnął szeroką dłonią. Wydatne bicepsy wysklepiły się tuż pod jej brodą, ale się nie
cofnęła.
-Gdziepaniznajdzienowegowoźnicę?
- Spytam oberżystę - odpowiedziała rozdrażniona. - Powinien znać kogoś, kto zgodzi się mnie
zawieźć.
-Będziepanimusiałaobiecaćgarśćzłota,byskłonićkogośdoudaniasięnapółnocotejporzeroku.
-Przyjrzałsięjejuważnie.-Niemapanigarścizłota,prawda?
Niebyłosensuzaprzeczać.
-Nie.
-Właśnie.TennieznanywoźnicamiałbypaniązawieźćnapółnocSzkocjinapodstawieczego?Pani
pięknychoczu?
- Niepotrzebnie pan ze mnie szydzi - rzekła. - Zapewniam, że markiz Parnell wynagrodzi go po
przybyciu.
-Isądzipani,żetoprzekonaowegonieznanegogalanta?
-Adlaczegonie?
- Nie przekona, bo tutejszym ludziom przez całe życie obiecywano różne rzeczy, droga pani.
Nieobecni właściciele mieli im obniżyć czynsze, politycy uchwalić prawo chroniące ich skromny
dobytek,rządcypłacićwyższądniówkę,asądyzagwarantowaćsprawiedliwość.Niedotrzymanożadnej
ztychobietnic.My,Szkoci,mamydośćobietnic,drogapani.Nawetodtakiejładnejdziewczyny.Amoże
zwłaszczaodtakiejładnejdziewczyny.
-Alejaprzecieżniekłamię!
-Tobezznaczenia.Nikttupaniniezna.Opróczmnie.
Zjakiegośpowoduoburzyłająjegozarozumiałauzurpacja.
-Wcalemniepanniezna.Nicpanomnieniewie.-Dałanurapodjegoramieniem,alechwyciłjąza
rękęiobróciłtwarządosiebie.
Przyciągnąłjąbliżej,choćgwałtowniesięwyrywała.Jeszczenigdyniktniepołożyłnaniejrąkwtaki
sposób,zdradzającyhamowanągwałtownośćibezwysiłkudemonstrującypełnąwładzęnadnią.Poczuła
własnąbezsilność,absolutnąiprzerażającą,duszącąjązagardłoipulsującąwskroniach.
-Proszęposłuchać-powiedział,niezważającnajejudrękę.-Nawetjeśliznajdziepanikogoś,kto
przyjmie jej warunki, czy pomyślała pani, co to będzie za człowiek? Co zdarzy się za dwa dni, gdy
będziecie sami na drodze? Pani ostatniego woźnicę poleciła agencja i proszę, jaki z niego kryształowy
charakter.Człowiek,któregopaniznajdzie,gotowypowozićdlapani,niebędziemiałrekomendacji.
Wreszciewyswobodziłasię,araczejonjąwypuścił,takszybko,żepoleciaładotyłu,ażoparłasię
rękomaościanę.Wmgnieniuokazawisłnadnią,odcinającjąodresztypokoju.
-Powiedzmy,żeznikniepanibezwieści.-Piękneoczyspoczęłynaniej,jaksytydrapieżnik,zdolny
zaatakować dla odrobiny zabawy. Serce łomotało jej w piersi. - Kto panią odnajdzie? Kto w ogóle
będziepaniszukał?
Pochyliłsięnadnią,wsparłzgiętepotężneprzedramięnaścianienadjejgłową,zamykającjąjakw
klatce. Obróciła się i mocno przywarła policzkiem do ściany. Miała jego palce tuż nad skronią.
Dotknąłbyjej,gdybysięporuszyła.Przerażeniewirowałowjejkrwijaksilnynarkotyk.Jegospojrzenie
ześliznęłosięleniwiepojejtwarzy,byzawisnąćnaustach.Zamknęłaoczy,drżąca.
-Ktozgadnie,gdzieikogoopaniąpytać?
Mógł zrobić z nią, co chciał, tu i teraz, i nikt by mu nie przeszkodził. I to właśnie chciał jej
udowodnić:jeślijestbezbronnatutaj,tooilebardziejnarażasięnapustejdrodze?Zrozumiała.Przyznała
murację.Aletoniemiałoznaczenia.
Przezlataszukaławyjściazobecnegopołożenia.Terazpierwszyrazzaświtałajakaśnadzieja.Strach
iryzyko,choćbyniewiadomojakwielkie,niewystarczyły,byjązawrócićzdrogi.Nieteraz.
Otworzyłaoczy.
-Muszęjechać.
-Dlaczego?-Myślała,żeskończyłjąpouczać,alewidaćlekcjajeszczetrwała,bowciążwpatrywał
sięwjejusta,jakbyzafascynowanysposobem,wjakiwypowiadałasłowa.
-Pamiętapannasząkuzynkę,Grace?
-Tak.Icóż?
-WyszłazamążzaCharlesa,młodszegobratamarkizaParnell.Zamieszkaliwjegorodowymzamku
niedalekoClyth.-Słowapopłynęływartkimstrumieniem.-KilkamiesięcytemuGracenapisała,żeoboje
z Charlesem przenoszą się do Londynu. - Kate odważyła się zerknąć na pociągłą twarz MacNeilla. -
Przysłałakuferpełenosobistychdrobiazgów,rzeczyomałejwartości,ipoprosiła,bymgoprzechowała
do jej przyjazdu. - Ruchem ręki wskazała otwarty kufer. Wierzchnią warstwę stanowił teleskop, kilka
książekipłaskapodróżnakasetazprzyboramidopisania.-Krótkopotymdowiedzieliśmysię,żeGrace
iCharleszginęliwkatastrofiemorskiej.Markizjestpogrążonywżałobieinapisałdomniezprośbą,bym
zewzględówsentymentalnychzwróciłaichrzeczy.Obiecałam,żesamamujeprzywiozę.
- Cóż, jest pani niewyczerpaną krynicą uczuć rodzinnych - oświadczył MacNeill kpiąco. Odgarnął
pasmowłosów,któreopadłonajejtwarz.-Alejestempewien,żejegolordowskamośćwytrzymajedną
zimębezbibelotówswegobrata.
Wymuszałnaniejwyznania,naktóreniemiałachęci.Odwróciławzrok.
- Markiz i ja spotkaliśmy się kilka lat temu. Ufam, że miło mnie wspomina - powiedziała, z
konieczności wyrzekając się dumy. - Mam nadzieję, że w jego smutku i z uwagi na dawne... względy,
zdołamgoskłonić,bystałsiędobroczyńcąmojejrodziny.JesteśmyostatnimiżyjącymikrewnymiGrace.
MacNeillroześmiałsię.
-Ubogakrewna?Todopaniniepasuje.
- Głodowanie jeszcze mniej do mnie pasuje. - Gwałtownie odwróciła się ku niemu, mierząc go
wyzywającymspojrzeniem.Jakśmiejąosądzać?Wieleosóbżyjenałascetychczłonkówrodziny,którym
sięlepiejpowodzi.Onaisiostryniebyłybypierwsze.
Wytrzymałjejspojrzenieprzezkrótkąchwilę,poczymskrzywiłustaibezsłowadałzawygraną.
-Wiosnarówniedobrzesięnadajenapanimisję.
-Wiosnąniebędęmiałaśrodkównatępodróż.
-Jajemam.-Nagleopuściłrękę,niechciałdalejzniąigrać.Byławolna.Wjegopojęciuwszystko
jestzałatwione.OdeślejązpowrotemdoYorku,dajejsakiewkędośćwypchaną,bynawiosnęwynajęła
powóz i ruszyła w drogę, i tak załatwi ostatecznie sprawę długu wobec jej rodziny. Tylko że wiosną
będziedlaniejzapóźno.Pomocmarkizajestjejpotrzebnateraz.
- I ma pan środki na utrzymanie nas podczas zimy? Na opłacenie czesnego w szkole Charlotte? Na
kupieniejejsukien?-Miałazbytdużodumy,bymupowiedzieć,żesuknieniesąnajbardziejpalącymz
ich problemów. Powiodła wzrokiem znacząco po jego wystrzępionych włosach, poszarpanej koszuli i
zdartychbutach.
Odwzajemniłjejspojrzenienieugiętymi,szyderczymioczyma.
-Gdybymwiedział,żesytuacjajesttakopłakana...
-PanieMacNeill-powiedziała,-niebyłobymniewtejgospodziedziświeczór,gdybymnieuważała
mojej sytuacji za „opłakaną”. Niewiele sposobności ratunku nadarzyło się nam w ostatnich latach. Nie
mogę sobie pozwolić na zwlekanie z wykorzystaniem tej, która się wreszcie trafia. Do wiosny smutek
markiza się ukoi, zmysł praktyczny weźmie w nim górę, a moje heroiczne wysiłki, by zwrócić mu
pamiątkipobracie,niewydadząsiętakimponujące.Aniwartenagrody.
-Wyrachowanazpanibestyjka.Proszęmipowiedzieć,czytoteżcecha...wysokourodzonych?
-Jestemtaka,jakwymagająokoliczności-powiedziała.Czyontomożerozumieć?Jestzdrowy,silny
i nie ma zobowiązań, oprócz tych, które desperacko chce wypełnić. - W tej chwili okoliczności
wymagajądziałania.Muszęzaufaćzdaniuoberżystyiznaleźćwoźnicę.Niemamwyboru.
-Przeciwnie,mapani-sprzeciwiłsię.-Sampaniązawiozę.
-Nie!-wyrwałosięjej.Skrzywiłwargi.
-Acosiępaniniepodoba?Nieufamipani?
-Nie.
Roześmiałsię,anitrochęnierozgoryczony.
-Niegłupietozpanistrony,aleniemaobawy.Niezrobiępanikrzywdy.Niewielemam,alecenięto,
comam:mojesłowo,honoriniezależność.Tegopierwszegopotrafiędotrzymać,bomampotemudosyć
siły i zręczności, drugi cenię, bo taką mam wolę, a trzecią się cieszę, ponieważ nie jestem związany z
żadną kobietą ani żadnym mężczyzną oprócz tych, wobec których mam dług. I wśród tej niewielkiej
garstki,panirodzinazajmujepoczesnemiejsce.
Próbowała czytać w jego surowej twarzy, mając zamęt w głowie. Nie jest głupia. Być może on
stanowi jedyną realną szansę dostania się do zamku Pameli. Nie miała ochoty pokonywać drogi z
nieznajomym, zwłaszcza w warunkach, które MacNeill tak zwięźle i wyraziście przedstawił.
Instynktowniejednakwiedziała,żemożeonjejzrobićwielkąkrzywdęiufałaswojemuinstynktowi.
-Nie.
Zacisnął pięść. Odruchowo skuliła się i cofnęła, mając w pamięci gniew, jaki w nim wyzwolił
Dougalijegokamraci.MacNeillzakląłcichoiodsunąłsięodniej.
-Możemapanirację-powiedziałszorstko.-Bógwie.Możemapanirację.
A potem, gdy przyglądała mu się zdumiona, przykląkł na jedno kolano i spuścił głowę, a ramiona
skrzyżował na piersi, przyciskając pięści do serca. Dopalająca się świeca rzucała migotliwy blask na
jegozłotawewłosy.
-KatherineBlackburn,ślubujępanisłużyć.Uroczyścieoddajęnatęsłużbęmąprawicęimiecz,mój
oddech i moją krew. - Głos wibrował mu z przejęcia. - Czegokolwiek pani zażąda, to zrobię;
czegokolwiekzapragnie,zdobędę.ZwolisamegoBoga,nieludzi,tegowierniedotrzymam.
Uniósłkuniejtwarz.
-Ładnesłowa,prawda?Takie,którymsięniesprzeniewierzę,choćbymmiałumrzeć.
Ostatniesłowabrzmiałytakcicho,żeKateniemiałapewności,czyjedobrzedosłyszała.Aonznów
zacząłmówić,błyskającjasnymioczyma.
- To moje rodzinne strony. Znam te góry i rzeki. Wiem, gdzie znaleźć schronienie, a gdzie nie ma
żadnego. Potrafię odróżnić igraszki wiatru od jego dzikości i znam ścieżki, które nas doprowadzą do
celu,omijającniebezpieczeństwa.
-Jużkiedyśpowiedziałem,żebędęczekał,jakdługotrzeba,byspełnićmojąprzysięgę.I czekałem
długo. Wiernie. Może pani uwolnić mnie od ciężaru zobowiązania i dojechać bezpiecznie do Clyth.
Proszęminatopozwolić.
Zarumieniłasię,zdumionajegozapałem.Trzylatatemuzdobyłasięwobecniegonaszczerość.Teraz
echo tej szczerości brzmiało w jego słowach. Pomysł był szalony, ale z pewnością jeszcze bardziej
szalonebyłopodróżowaniezkimśzupełnienieznajomym.
-Zgoda.
- Zbiorę moje rzeczy. - Wstał z gracją, znów zrównoważony i spokojny. Wydawało się, że
emocjonalneślubowanienigdyniezostałowypowiedziane.-Ruszamyzpierwszymbrzaskiem.
Pogodzeniesięzodmianąlosu
Bałasięgo.Wbrewswojejbrawurzewzdrygałasięodruchowo,gdytylkosięporuszył.
Kit MacNeill przemierzył ciemny dziedziniec, nie zważając na kłujące szpilki lodowatego deszczu
ani na wiatr targający mu włosy. Zrobił, o co go poproszono. Przed trzema tygodniami, po blisko dwu
latachspędzonychwIndiach,wylądowałwBristoluisumienniedopełniłobowiązkukontaktowaniasięz
londyńskim adwokatem, któremu opat przekazywał wszelkie wiadomości. Nie spodziewał się nowin.
Szczerzesięwięczdziwił,gdydoręczonodojegokwateryróżę,uschniętąidrobną,alenadalzłotą.
Wdołączonymliścieproszonogo,byochraniałKateBlackburnwjejpodróżydopółnocnejSzkocji,
podano trasę, którą obrała, i ostrzegano, że ona nienawidzi, gdy ktoś miesza się do jej spraw, a zatem
nadawca-czyżbyCharlotte?podpisbyłnieczytelny-błagago,byudawałprzedKate,żeichspotkanie
jest dziełem przypadku. Oczywiście postąpił zgodnie z instrukcją. Nie miał wyboru. Złożył przecież
przysięgę.
Aletoniezmniejszyłojegoniechęciwobeccudzejingerencjiwjegożycieimarnotrawieniaczasuna
eskortowaniemłodejpięknościdodomujejewentualnegonastępnegomęża.Miałwłasnycelzwiązanyz
powrotemdoAngliipotylulatach,aterazmusiswojesprawyodłożyć.
Spędziłtrzylata,próbujączapomnieć,żemiałkiedyś„braci”,zastępcząrodzinę,którąkochał,której
ufałiwobecktórejbyłżarliwielojalny.Wciągutychtrzechlatstarałsięzapomniećoprzeszłości.Nie
udałomusię.Niepotrafił.Widziałtylkojednądrogę,którąmożepójść,mianowicieznaleźćczłowieka-
prawdopodobnie jednego z tych samych braci - który go wydał na pewną śmierć we francuskim
więzieniu.Aleteraz...jegojasnespojrzeniezboczyłokuciemnejgospodzie.Napierwszymmiejscustoi
KateBlackburn.
Tak, wystraszył ją. I dobrze. Wystraszona kobieta jest bardziej skłonna robić, co jej się każe. A to
usprawnipodróż.Zawszewybierałto,conajlepiejsłużyłojegocelom.
Dlaczego w takim razie wciąż widzi jej obraz, bladej i wstrząśniętej, przyglądającej się bijatyce?
Czymsięprzejmuje?Ot,zobaczyłaświat,wktórymludziesiębijąikrwawią.Jegoświat.Pomyśleć,jak
byłaby przerażona, gdyby poznała coś z tego, co widział czy robił w ciągu minionych trzech lat. Życie
żołnierzaniejestładne.
Trzeba przyznać, że choć przerażona i roztrzęsiona, nie do końca straciła panowanie nad sobą. Nie
brakjejodwagi.Uśmiechnąłsięmimowolnie,kiedyprzypomniałsobie,jakusiłowałagoprzywołaćdo
porządku. Patrzyła z góry, zadzierając ten swój mały nosek, jak jakaś pyszna bogini skazana na żywot
śmiertełniczki,jakgdybywciążobracałasięwwytwornymtowarzystwiewYorkuimogłamiażdżącym
spojrzeniemposłaćniższychodsiebietam,gdzieichmiejsce.
Tak,wYorkuzaliczałsiędotychniższych.Alenietutaj.
Tyleżeonateżnie.Toprawda,spadłasporoniżejnadrabiniespołecznej,lecztoniezachwiałow
widoczny sposób jej pewności siebie, jak gdyby urodziła się lepsza od reszty świata i nic nie mogło
zmazaćjejwiedzyotymfakcie.Niechtolicho,patrzącnanią,miałosięwrażenie,żejejswobodaoraz
wyniosłośćrazporazbłyskającawjejoczachnaprawdęsączymś,zczymczłowiekmusisięurodzić.Jej
wyższośćbyłajejnieodłącznączęścią,taksamojakdiabełbyłczęściąjego.Przynajmniejtaktwierdzili
mnisi.Copoprostuznaczy,żeniktniemógłbybardziejsięróżnićodniegoniżKateBlackburn.
Cogorsza,tawiedzanieprzeszkadzałajegociałuprężyćsiępodsmagnięciamipożądania.
WśliznąłsiędociemnychstajniiznalazłboksswegowałachaDorana.Ściągnąłprzezgłowępodartą
koszulę, zerwał i cisnął precz tampon wełny, którym wcześniej opatrzył sobie bok rozcięty nożem
Dougalowegokamrata.Szczęściemniezauważyłatejrany,botkwiłbynadalwjejpokojuiznosiłjeszcze
bardziejintymnedotknięcia.
Otworzył skórzaną torbę, wyciągnął jedną z dwóch koszul, jakie mu pozostały, włożył ją i usiadł
opartyplecamiodrzwiboksu.Stądmiałwidoknajejoświetloneokno.Niezamierzałspać,boprzysiągł
jąchronićinicgoniemogłopowstrzymaćprzeddochowaniemprzysięgi.
Ciemnycieńprzeciąłoświetlonąszybęwjejpokoju.Kate.
Gardził sobą za nagłe przyspieszenie pulsu, ale się go nie wypierał. Miał dosyć umartwiania się
przez całe życie. Pozwolił, by jej obraz bez przeszkód rozkwitał w jego wyobraźni, by w marzeniu
oglądaćto,naconiepozwoliłsobiewrzeczywistości.
Czasstrawiłjejpierwsząmłodość,uwydatniającpiękne,delikatnekościpoliczkowewąskiejtwarzy,
terazbardziejkanciastejniżokrągłej.Lekkiecieniepodkrążałyoczy,subtelneiciemnejakonyks.Tylko
usta nadąsane, wrażliwe i dojrzałe, zostały dobrze znajome. Dlaczego nie? Snuł marzenia o tych
miękkich,słodkichwargachprzezwielenocyiwwieluokropnychmiejscach.
Cichoprzeszedłdodrzwistajniiwystawiłtwarznalodowatydeszcz,byochłonąćzgorącychwizji.
-Jeszczemniewidziałatakiegopięknegochłopa-zamruczałkobiecygłos.Kitdostrzegłprzezramię
dziewczynęstojącąwprzeciwległychdrzwiach.
Poczułjejzapach,nimjądojrzał,zapachziemi,piżmaipożądania.
-Wszyscyotymgadają.Jakeścapnąłtęczarnądamęizaniósłposchodachdojejpokoju.Myśleli,że
wydwoje-urwała,uśmiechającsięlubieżnie-niezaśniecietejnocy.
-Źlemyśleli.
- Wiem. - Przysunęła się chyłkiem i oblizała wilgotne wargi. - Nie znam twojego tartanu. Skąd on
jest?
-Znikąd.Uśmiechnęłasięzuchwale.
-Atyskądjesteś?Zdaleka,anichybi.
- Czego chcesz, dziewczyno? - Wiedział bez pytania: paru godzin zapomnienia albo monety na łyk
gorzałki, albo upojnej nocy z dziko wyglądającym Szkotem dla zabicia nudy. Tego samego chciały
markietanki, a nawet niektóre żony oficerów. W ciemnościach nocy zacierają się granice dzielące
dżentelmenaodprostaka,bogategoodbiednego.Żądzajesttakasamadlawszystkich.
Dziewczynazaśmiałasięnatopytanie,alezostawiłajebezodpowiedzi.
- Widuję czasami takich jak ty, kiedy przychodzą z gór. Takich samych dzikusów. - Z uznaniem
prześliznęłasięwzrokiempojegotorsie.-Niemalkażdyidzienapołudnieitylesięgowidzi.Alebywa,
żewracająwgóry,kiedyjużświatichdosyćpoharataidosyćnacieszy.Ciekawam,cosięwtedyznimi
dzieje?Jużniepasująanitu,anitam,skąduciekają.
-Słusznie-mruknął.
- Ty gadasz o niebo lepiej niż każden z tamtych. To ci przyznam, ale nawet jak gadasz po
książkowemu,nieukryjesz,kimjesteś.
-Akimjestem?
- Góralem - odparła, jakby zdziwiona, że musi ją pytać. - Prostakiem dodała dla ścisłości. -
Bezdomnym-znówoblizaławargi-zapalczywymhultajem.
Wspięłasięnapalceiprzejechałajęzykiempojegoszyiażpobrodę.
-Awłaśnienatakiegomamochotę.Kiedyniezareagował,jejuśmiechprzygasł.
Sterczysztusam,bochceszjej?-spytałaniedowierzająco,wskazująckugospodzieruchemgłowy.-
Marnujesz czas. Ona jest lepsza od ciebie. Wyjesz do księżyca. Ja jestem taka jak ty. Wiem, jak
zadowolić chłopa takimi sposobami, o których dama nie ma nawet wyobrażenia. Ledwie jej słuchał;
spojrzeniemwciążwracałdooknaKate.
-Tak?
Zarzuciłamuręcenaszyjęiskubnęłagowargamiwbark.Zacisnąłpowiekiiodrazuujrzałmorze
połyskujących czarnych włosów, tęczówki czarne jak górski staw o północy i miękkie pełne usta.
Gwałtownieotworzyłoczy.Wumyślemusięmiesza.
-Wracajdogospody.-Rozplatałramionadziewczyny.Zapatrzyłasięnaniego.
-Głupijesteś,żeniechceszmiećtego,cocidajądarmo.Dlaczego?-spytała.
Odpowiedziałzgorzkimuśmiechem:
-Widaćjeszczemuszęsobiepowyć.
Opactwośw.Brygidy,góryszkockie,1789
- Jaki tam z niego diabeł! - Chłopak o inteligentnej twarzy i niebieskich oczach naśmiewał się z
chłopców otaczających Kita. Ten, który spróbował ukraść mu ciastko, leżał skulony u jego stóp,
pochlipując.
- No to jest diabelskim nasieniem, Dougie - oświadczył inny chłopak. Kit był wśród nich nowy i
jeszcze nie znał imion wszystkich. - Albo wilczym szczenięciem. Słyszałem, jak bracia o nim mówili.
Powiedzieli,żeurodziłsięzły.NieproszonyijakdotądniedocenionyobrońcaKitaodparłkpiąco:
-Oniwszędziewęszązło.Przecieżtoksięża-wywnioskowałznienagannąlogiką.
- Powiadam wam, że wygląda niesamowicie z tymi zielonymi ślepiami - oznajmił ktoś z grupki
wyrostków.-Nienaturalnie.
Ileżtorazywciąguswychdziesięciulatżyciasłyszałtosamo?Zacisnąłdłoniewpięści,czekającna
ciosy,którezawszenastępowałypotakichsłowach.
-A ty wyglądasz bardzo głupio, Angus. - Wysoki, czarnowłosy chłopiec, może rok starszy od Kita,
przepchnąłsięprzezzbiegowisko.Kitnigdyniewidziałtakpięknegochłopaka,amimotoniebyłownim
nickobiecego.-Aleniedopatrujęsięwtymczegośnienaturalnego,zważywszy,jakijesteśgłupi.
Douglasuśmiechnąłsiędoprzybyszazwyraźnąulgą.
-Mówiszjakznut,RamseyuMunro.
Kitstałiczekał.Takjakzawsze.Jakwtedy,gdymatkaznikałanacałednietowjednymmieście,tow
drugim, jak wtedy, gdy tawerniane dziewki bawiły się z nim jak z zabawnym pieskiem, jak wtedy, gdy
mężczyźni,zktórymimatkawychodziła,dawalimuwtwarzikazaliczekaćnadrodzealbowstajni,albo
gdziekolwiek,bylezszedłimzoczu.
-Ocoposzło?-spytałczarnowłosychłopak.Mówiłposzkockuzobcymakcentem.
-Johnuznał,żenowyjużsiędośćnajadłizabrałmuciastko-wyjaśniłDouglas.-Aonsięnatonie
zgodził. A teraz wszyscy uważają, że to czartowska sztuka, żeby ktoś o połowę mniejszy i lżejszy od
Johnatakłatwogopobił.
-Świniazciebie,John-stwierdziłprzyjaźnieRamseyMunro,trącającleżącegokońcemznoszonego
buta.Johnusiadłiwytarłnos.-Iobżartuch.Nieuczyłciętoopatosiedmiugrzechachgłównych?-Aco
do tego, że ten mały dał w skórę Johnowi - ciągnął Ramsey - to tylko kwestia czasu, żeby ktoś się
połapał,żewcaleniejesttakigroźny,jaksięprzechwala.
- Ale ten mały jest taki niepozorny, tylko te oczy. Są gorące jak ogień piekielny i zimne jak lód w
MorzuPółnocnym.Toniejestnaturalne,jakonpatrzy-wtrąciłnowygłos.
Przeważnie mama też nie lubiła na niego patrzeć, ale od czasu do czasu ujmowała go pod brodę
długimipalcamiiwpatrywałamusięwtwarz,dopókijejoczynienabiegłyłzami.Potemodpychałagoi
znikała.Ażwkońcuniewróciła.
Za to pewnego dnia zjawił się potężnej budowy opasły mnich, zwany Fidelisem, i zapłaciwszy
monetę wiedźmie, która wynajmowała łóżko matce, wpakował Kita do wozu i zabrał ze sobą. Tydzień
późniejznalazłsiętutaj,wgłębigórszkockich,wmiejscuzwanymSt.Bride’s,zokołotuzineminnych
chłopców,zktórychwiększośćniebyłapobożniejszaniżon.Alewyglądalinapobożniejszych.
Byłby stamtąd uciekł, gdyby St. Bride’s nie leżało na takim pustkowiu, że trudno sobie wyobrazić
większe. Poza tym spodobały mu się góry i zapach sosen, przejrzystość powietrza i kolory nieba. I z
pewnościąlubiłświeżychleb,którydostawałcorano,atakżeciasteczkaiser,którepodawanokażdego
popołudnia.
Kit spuścił wzrok na Johna, przekonany, że nie poturbował go tak mocno, jak jego zamierzają
poturbowaćkoledzypobitego.Takajużjestkolejrzeczy.Alezanosisięnato,żewogóleniedojdziedo
bójki z powodu tego Douglasa, wokół którego nawet Kit wyczuwał aurę autorytetu, czyniącego z ludzi
przywódców,izpowodutegoczarnowłosegoRamseyaMunro.
Tylko...dlaczego?
-Wstań,John.Twojadumabardziejucierpiałaniżcokolwiekinnego.-DouglaspodałJohnowirękęi
chłopak,ponurołypnąwszyokiemwstronęKita,pozwoliłpostawićsięnanogi.
- I przestań patrzeć wilkiem na naszego malca. - Douglas obejrzał się na Kita. - Jak się nazywasz,
mały?
-Christian.MacNeill.
-MacNeill,powiadasz?Słyszycie,chłopaki?Inosipled-stwierdził,oglądającKitauważnie.-Boto
chybajestpled?Trudnorozpoznaćpodtymbrudem.
-Tojestpled-odrzekłKitnaburmuszony.Matkadałamugopięćlattemu,potymjakwynalazłagou
pewnego księdza w Glasgow. Nie powiedziała nic poza tym, że pled jest jego własny i dobry jako
ochronaprzedzimnem.
- No, no! To nie jest zwykły góralski bachor, chłopcy - oświadczył Douglas z entuzjazmem. -
Widziałem już kiedyś taki tartan. Należy do starodawnego tajnego klanu. Christian MacNeill może być
jednymzjegoksiążąt!
Ramsey nachylił się ku Kitowi i przemawiał do niego półgłosem, tymczasem Douglas starał się
udobruchaćchłopaków.
-TerazlepiejmiejsięnabacznościprzedJohnem,Christianie...-urwał.-Nieprawdopodobne,mały,
żenosisztakieświątobliweimię.Musielicięjakośinaczejnazywać.
-MówilinamnieKit.
- Hej ty tam! Nowy chłopcze! - rozległ się głęboki baryton od łukowatego portalu, stanowiącego
wejściedoklasztoru.BratFidelis,jegopotężnydobroczyńcaiporywacz,sunąłkunimżwirowanąalejką
jakkarzącefatum,abrązowyhabittrzepotałmuwokółgrubychkostek.Chłopcyrozpierzchlisięnajego
widok,aleonniezważałnaichucieczkę.
- Wszystko widziałem! Widziałem, jak bijesz jednego z chłopców. To niegodziwe! Nie dopuszczę
tutajdotakiegozachowania.Rozumiesz?-BratFidelispodsunąłmupodnosubłoconypalec.
-Onjestniewinowy-powiedziałDouglas.
-Winien-poprawiłbratFidelis.
- John próbował zwędzić mu ciastko - wtrącił się Ramsey. Fidelis podejrzliwie pokręcił głową,
przewiercającKitawzrokiem.
-Bicienaszegobratatogrzech.
-Tyżmibrat-oświadczyłKitobojętnie.Niemiałrodziny.Teraz,kiedyjegomamazniknęła,został
samnaświecie.Tonawetlepiej,takjakjest.
-Teżnietyż,apozatymwszyscytujesteśmybraćmi.Dziękitemuudajenamsięprzeżyć.Niemając
brata,człowiekjestsamotny.Chceszbyćsamotnyprzezcałąwieczność?
Kit wzruszył ramionami. Douglas pokręcił stanowczo głową, podłużne oczy Ramseya lekko się
zmrużyły.Fideliswestchnął.
-Nie,niechcesz.Alemusiszsięwielenauczyć.Acodobijatyki,jeślijesteśnaprawdęzły,nicnato
nie pomogę. Zło to sprawa, której tylko Bóg może zaradzić. Za to ja mogę coś poradzić na to, że
chłopców ręce swędzą z braku zajęcia. Chodź ze mną - podreptał naprzód, pewien, że jego rozkaz
zostaniespełniony.
Może jest zły, ale na pewno nie jest tchórzem. Kit ruszył w ślad za zakonnikiem, zauważając po
chwili,żeRamseyMunroiDouglasStewartposuwająsiękrokwkrokzanim.
-Corobicie?-szepnął.
-Idziemyztobą-odrzekłobojętnieDouglas.
-Jeszczeniewidziałem,żebybratFideliskogośukarał.Jestemciekaw-dodałRamsey.
Zakonnikprowadziłichkrętądrogąprzezwalącesięopactwo.Częśćbudynkówbyłatakzaniedbana,
żeścianyosunęłysięzestarości.Okrążyłklasztoriskierowałsiewstronęwysokiegomuruobrośniętego
winoroślą, po czym przystanął przed łukowatą drewnianą furtą i wygrzebał z kieszeni ciężki klucz.
Otworzyłzamek,pchnąłskrzypiącedrzwiiobejrzałsięnatrójkęchłopców.Jeślinawetgozdziwiło,że
do Kita dołączyli dwaj pozostali, nie okazał tego po sobie, zesznurował tylko usta, kiedy jego małe
ciemneoczka,przypominającerodzynki,wypatrzyłycośnadichgłowami.
-Jeszczejednaduszadojrzaładoupadku!-zamruczał,wskazującnastarąjabłońwpobliżu.-Hej,ty!
AndrewRossie,bądźłaskawtuprzyjść!
-Hę?-spytałchłopięcygłosgdzieśzgóry.
Kit zadarł głowę. Przez chwilę nikogo nie dostrzegł. Potem lekki szelest kazał mu spojrzeć ku
najwyższymgałęziomstaregodrzewa.Parabrązowychnógmajtaławśródliści.
-Schodźstamtąd,Dand!-powiedziałbratFidelisgłośniej,leczbezgniewu.Chwilępóźniejzwinny,
szczupły chłopak o szarawych włosach ześliznął się na ziemię. Szeroko otwarte ciepłe brązowe oczy
wyrażałyabsolutnąniewinność.
-Chodźtutaj.
Wystraszonychłopakpodszedłdonich.
-AndrewRoss-szepnąłRamseydoKita.-Toktoś,ktosięucieszyztwojegoprzybycia.
-Czemu?
-Botojegowszyscynazywalidiabelskimnasieniem.-Ramseyuśmiechnąłsięznacząco.Dotejpory.
-Nicniezrobiłem!-powiedziałopalonychłopak,rozkładającnadowódpusteręce.
- Ale zrobisz - sarknął brat Fidelis. - Dołącz do reszty. - Zakonnik przepchnął się przez wąskie
wejście.-Niezbaczajcieześcieżkiiniczegonieruszajcie.-Machnięciemrękikazałchłopcomwejśći
zamknąłfurtę.
Kitaogarnąłodurzającyzapach,takciężkiiegzotyczny,żezakręciłomusięwgłowie.Rozejrzałsię
zdumiony,oszołomionyaromatem poczęścikorzennym, poczęścibosko słodkim,równocześniegęstym
jakśmietanaileciutkimjakmgiełka.Powoliobróciłsięwkołoiodkryłjegoźródło.
Róże. Wszędzie róże. Pięły się po wyszczerbionych cegłach i omszałych kamieniach. Zwisały z na
pół zawalonych arkad. Kaskadami spływały z walących się murów i rozpościerały gęstym dywanem
wzdłużzatartychścieżek.Wybuchałyfajerwerkiemkolorówiskupiaływmałe,ustronnekępki.Mieniły
sięilśniły,delikatneiśmiałe,krzykliweisubtelne.
Szkarłatipurpura,różowośćipąsowość.Różeśnieżnobiałeiróżowejakmuszelki,żółtawejakkość
słoniowa i jak świeża śmietana. Ale najbardziej zaskakująca ze wszystkich, najbardziej okazała,
niedaleko miejsca, gdzie stali, wśród powodzi miętowo zielonych liści o precyzyjnie karbowanych
brzegach,rozkwitałażółtaróża.Jarzyłasięwjaskrawymświetlesłonecznymizdawałosię,żechwytai
więziczęśćsłonecznegoblaskuwswymradosnymwibrującymkolorze.
-Cudo!-mruknąłKit,nachylającsięnadszafranowymkwiatem.-Żółciutkajakżółtkojaja.Nigdynie
widziałemróżywtakimkolorze.
-Niktniewidział.
Kitpodniósłwzrok.Fidelisprzyglądałmusięzgóryzrodzajemaprobaty.
-W każdym razie niewielu - dodał po chwili. - Nie więcej niż garstka Anglików i Szkotów razem
wziętych.Większośćznawcówróżprzysięgnie,żeżółtychróżniema.
-Skądsięwzięła?-spytałRamsey,niemogącoderwaćoczuodpięknejrośliny.
- Krąży opowieść, że pewien krzyżowiec przywiózł ją z Ziemi Świętej i podarował opactwu w
podzięce za opiekę nad jego rodziną podczas zarazy. Z kolei my... - nagle urwał. - Jest tu od tamtych
czasów.
-Aresztaróż?-spytałDouglas.
- Zbierane latami. Wyszukiwane i zwożone ze wszystkich stron świata. Kiedyś nasze opactwo było
znane ze swych róż - oświadczył dumnie. - Ale po roku czterdziestym piątym, kiedy król wypędził
Kościół katolicki ze Szkocji, róże przestały kogokolwiek obchodzić. My tutaj w St. Bride’s nie
odeszliśmy. Byliśmy tak na uboczu, sami widzicie, z daleka od wszystkiego. Nikt nie zwracał na nas
uwagi.Tenklasztor-zatoczyłłukręką-chociażniezostałopuszczony,nieobchodziłnikogo.
-Ładne.-ChłopiecimieniemAndrewpochyliłsięipociągnąłnosem.-Aległowamożerozbolećod
mocnegozapachu.
ŁagodnynastrójbrataFidelisagdzieśsięulotnił.Oschlezmierzyłchłopakawzrokiem.
-Zapomniałem,żejesteśmałympoganinem,AndrewRossie.Aledziękicizaprzypomnienie,żenie
przyszliścietu,bypoznawaćhistorięogrodu.Przyszliściedopracy.
-Myteż?-spytałRamseywpopłochu.
- Ależ tak. Ty, Ramseyu Munro, masz w sobie tyle samo diabła, co ten tu Christian. Tylko że go
wystroiłeśwwizytoweubranie.
Kitniemiałpojęcia,ocochodzizakonnikowi,alepodobałamusięmyśl,żektośinnyteżjestzły.
-Aja?-spytałzgnębionyDouglas.
-Panzawszeobejmujerolęprzywódcy,panieStewart.Niewidzępowodu,żebysięjejterazzrzekać.
-OdwróciłsiędoAndrewRossa.-Acodociebie...-Pokręciłgłową,niesilącsiędokończyć.
Kitnierozumiał,ocowłaściwiechodzi.Skubałpakułyzestarychlin,zamiatałstajnieinosiłwodę
poosiemgodzinbezprzerwy.Jakciężkawporównaniuztymmożesięokazaćpracawogrodzie?
-Jakdługomamypracować?-spytałRamsey.
-Dopókiniewytępiciechwastów-powiedziałbratFidelis-imożenienaprawiciekilkumurków.
Kitpoczuł,żemimowolnieuśmiechasięcorazszerzej.Wyrywaćchwasty?Wyciągaćzziemiśliczne
zielonechwasty?Ułożyćparękamieni?Omałonieroześmiałsięnagłos.
Sześćgodzinpóźniejłamałogowplecach,udadygotałyodkucania,ręcemiałpodrapanemilionem
ostrych kolców, pokrywających gałązki róż, a dłonie swędziały od jadu pokrzyw, które wyrywał. Miał
spaloną na czerwono twarz, a kolana poodgniatał pod połatanymi spodniami. Nie narzekał jednak i nie
zrezygnował.Anion,anipozostali.
Dwie godziny później skończyli. Stękając i złorzecząc, schowali się w cień jednego z kamiennych
łukówzdobiącychogród.Wszyscy,jakbysięzmówili,padliznużeninaziemię.
-Powinienemimpozwolićwybićzciebiediabła-powiedziałDouglas,alewjegosłowachniebyło
urazy.
-Niepowinienemsięwtrącać-zawtórowałmuRamsey.
-Aleściesięwtrącili-powiedziałKit.-Przeklęcigłupcy.
-Aja?-wykrzyknąłAndrewRosszoburzeniem.-Zajmowałemsięwłasnymisprawami.
-Takimijakkradzieżjabłek.Andrewwzruszyłramionami.
-Grzesznymi,niezaprzeczam-zgodziłsię,wcalenieskruszony-alewłasnymi.
Uśmiechnęlisiędosiebiewzajemniewjakimśnagłymabsurdalnympoczuciuwspólnotyduchoweji
nieprzestawalisięuśmiechać,kiedyparęminutpóźniejnadszedłbratFidelis.
-Skończyliścierobotę,jakwidzę?-spytałłagodnie.
-Anotak,proszębrata.Anijedenchwaścikniezostał.Tylkosameróże.-Douglaspowstałciężko.
-Nadzisiaj.
-Jakto?
- Na dzisiaj, Douglas. Dzisiaj nie ma chwastów, ale różany ogród, jak ludzka dusza, musi być bez
przerwyczujniedoglądany.Chwasty,jakgrzechy,kiełkujązdnianadzień.Przyjdźciejutro.Wszyscy.
-Ajeśliniebędziechwastów?-wyrwałsięRamsey,nachwilęporzucającbeztroskę,która,jakKit
zaczynałsięorientować,rzadkogoopuszczała.
-No,cóż.Sązatarteścieżkidowytyczenia,murkidoodbudowania,studniadooczyszczenia,arkady
donaprawy.Jakaśrobotasięznajdzie-zapewniłbratFidelis.-Aterazjesteściewolni.
Przytrzymującfurtkę,bysięniezatrzasnęła,AndrewrzuciłKitowispojrzeniemówiące,żemoglibyz
powodzeniem pogodzić się z tym, co ich spotkało. Ale Kit nie chciał godzić się pokornie z losem,
zwłaszczażeniebardzopojmował,ocochodziwtymwszystkim,wcozostałwplątany,odkądprzybyłw
todziwnemiejsce.
-Poconastutrzymają?-szepnąłnatarczywiedoDouglasa.
- Nie wiesz? Jesteśmy tu, bo zażądał tego rycerz Żółtej Róży w zamian za swą opiekę - szepnął
tamteniruszyłnaprzód.-Mamyzostaćrycerzami.
Opłakaneskutkiporywczości
Katespałaniespokojnymsnemwśródgwarudobiegającegozsalinadoleiwyciawiatrunadworze.
Jaksięniejednokrotniezdarzało,śniłsięjejzmarłymążMichael,aleterazoczyrobiłymusięzielone,a
wjegomowiepobrzmiewałszkockiakcent.Obudziłasięprzedświtem,pełnaobawinękanawyrzutami
sumienia.
PoznałaporucznikaBlackburna,poślubiłagoiowdowiaławciągudwulatodchwili,kiedyojciec
ichsobieprzedstawił.Zperspektywyczasuwydawałosięcudem,żeojcieczgodziłsię,byMichaelsięo
nią starał. Podobnie jak ojciec, Michael był czarujący, odważny i całkowicie lojalny. I tak samo
wywodziłsięzezbiedniałejszlacheckiejrodziny.
Nie żałowała, że za niego wyszła. Żałowała jednak, że okazał się bohaterem, człowiekiem, który
podejmowałryzyko,niezastanawiającsięnadlosemtych,którychzostawia.
Nieznosiłabohaterów.
Zwlekłasięzłóżka,wyrwanazesnunapółświadomąniewiernościąpopełnionąwmyśli,iubraław
tęsamąbawełnianąsuknię,wktórejpodróżowałaodtrzechdni.Spakowałanapowrótskromnydobytek
dokufraGrace,wzięłagłębokioddechizeszłaposchodach.
Nadolespalimężczyźni,porozrzucaniposalijakciałanapolupobitwie.Kulilisięnapodłodzei
podpierali ściany. Niektórzy opierali się o siebie nawzajem, a paru szczęśliwców zajęło ławy jako
prycze. Nozdrza drażnił odór zwietrzałego piwa i wilgotnego popiołu, a głośne chrapania przerywały
inne,przykrzejszeodgłosy.Zbocznychdrzwiwychynęłaposługaczkawkrzywozapiętejbluzce,niosąca
naręczepodpałki.
-PaniBlackburn!-zawołałktośniskimgłosem.
Kate obejrzała się, Kit MacNeill stał w otwartych drzwiach oberży, za nim nad ciemnym,
niewyraźnym horyzontem kłębiły się ołowiane chmury. Wiatr odchylił brzeg jego pledu, odsłaniając na
mgnienie oka ciemnozieloną kurtkę. Rozproszone światło podkreślało blizny na szczupłej opalonej
twarzy.Iluteżludzinosibliznyporanach,któreonimzadał?Iluniedożyło,bytoujrzeć?Wzdrygnęła
się.Popełniłabłąd.Niemożejechaćztymczłowiekiem.Onjest...
-Czypanirzeczyjużgotowe?Jąkającsię,odparła:
-Przemyślałamnanowoswojeplany.Milczałwyczekująco.
- Zostanę tutaj - oznajmiła. - Kompania, która jest właścicielem powozu, przyśle kogoś na miejsce
Dougala,przynajmniejżebyzabrałpowóz.Przekonamnowegowoźnicę,byzawiózłmniedoClyth,anie
doYorku.
-Dougalodjechałpowozem-powiedziałKit.-Razemzjednymzkompanówzabralisięwieczorem.
-Naprawdę?-Ogarnęłojąuczucieulgi.LosuwolniłjąodKitaMacNeilla.-Wtakimraziemuszę
zaczekać,dopókinieprzyjedzieinnypowóz.
-Jamaminnypowóz-powiedział.-Oberżystatrzymastaryfaetonwstajni.
NapowrótloszdałjąnałaskęKitaMacNeilla.Faeton?Małydwuosobowypowozikzjednąwspólną
ławką dla powożącego i pasażera. Do tego odkryty, tylko z podnoszoną budą. Ale to zapewne jedyna
szansadostaniasiędozamkuParnell.-Ja...mojerzeczysąspakowane.
-Przyniosęje.-Pelerynakołysałasięnapotężnychbarach,kiedyznikałnaschodach.Wróciłpokilku
minutach, niosąc ciężki kufer tak, jakby nic nie ważył. Przystanął u stóp schodów. - Załatwię sprawy z
oberżystą...Spokojnie!
Proszęmnieniebesztaćzatakidrobiazg.Pieniądzeoddamipani,kiedydojedziemydozamkutego
panimarkiza.Zarumieniłasię.
-Onniejestmój!
Spojrzałspodełba,jakbyoskarżałjąonieszczerość,alepowiedziałtylko:
- Koń jest zaprzężony i powóz czeka. Do pani usług, madame. - Zatoczył łuk rękaw żartobliwym
zaproszeniu,aKateruszyłaprzednimnadziedziniec.
Nawidokfaetonusercejejzamarło.Stałwrozdeptanymlodziezbłotem,staiyibardzozniszczony.
Wyściełaną ławeczkę zastępowały dwie zbite razem nieheblowane deski. Całość osłaniała popękana i
spłowiała buda, a skroplona mgła skapywała z jej wystrzępionej krawędzi. Tylko młody dereszowaty
wałachstojącywzaprzęguwyglądałjaktrzeba.
-Gdziepanznalazłkonia?-spytała.
-WIndiach.Dwalatatemu.Jestmój.
-WIndiach-powtórzyłazaskoczona.
-Tak.-Umieściłkufernapółceztyłuławeczkiiobszedłpowóz.Wyciągnąłdłoń.Katezawahałasię.
Czekałzuniesionąodsłoniętądłonią,wilgoćkroplamiosiadałamunapłaszczu,azanimsnułasięzimna
mgła.
Niepewniedotknęłajegopalcówdłoniąwrękawiczce.Przebiegłjągorącyprądwnagłympoczuciu
zagrożenia.Spróbowałacofnąćrękę,aleonlekkojąprzytrzymał.
-Wolępanipogardęniżodrazę,paniBlackburn.
Gorącyrumienieczalałjejpoliczki,abrodasamauniosłasięwgórę.
-O!Właśnietak.
Wyszarpnęła dłoń i wspięła się bez pomocy na gołe deski. Uśmiechnął się i zostawił ją, a sam
zawróciłdogospody.
- Proszę pani? - Posługująca dziewczyna, którą Kate zauważyła wcześniej, podeszła do powozu i
podałajejzawiniątkozawierającesporywiklinowykoszykiglinianydzbanek.
-Prosił,żebympaniprzyniosłatrochęjedzenia.-Kateniemusiałapytać,kimjestów„on”.-Totylko
trochę chleba, sera i dzbanek piwa - tłumaczyła się. - Tylu gości się naszło wieczorem, że wyjedli
wszystko,cobyło.
- Dziękuję - powiedziała Kate, przyjęła zapasy i schowała pod siedzeniem. Wygrzebała z kieszeni
monetęiwręczyładziewczynie,którapochwyciłająiodwróciłasię,byodejść,alesięzawahała.
-Niebywałamwświecie-kiwnęłagłowąwstronęwzgórznapołudniu-amyślę,żemężczyźnisą
wszędzietacysami.Widzę,jakpanipatrzynaSzkota,Boisięgopani.
Katenieodpowiedziała.Naprawdęsiębała.
-Inni-ciągnęładziewczyna-mająpowódsiębać,czymunieprzyjdziechęćnajakąbójkę.Alepani
nie.
Zanim Kate zdążyła odpowiedzieć, służąca oddaliła się spiesznie, minąwszy wychodzącego z
gospody Kita. Bez słowa przymocował swoją torbę na wierzchu kufra, a potem lekko wskoczył na
siedzenieobokKate.Rzuciłjejgrubywełnianykoc.
- Proszę owinąć tym nogi - powiedział. - Wyruszamy na wrzosowiska, a wiatr jest tam bardzo
porywisty.Będziezimno.Dotkliwiezimno.
-Todlaczegotamtędyjedziemy?-spytała.
-W gospodzie kilku ludzi spoglądało na panią z zaciekawieniem, które nie ograniczało się do pani
pięknejbuzi-powiedział,rozplątująclejce.-Założęsię,żewidzieliteż,jakDougaltaszczypanikufer
dopokoju.
Zrozumiała.
- Sądzę, że w takim razie należy znaleźć się od nich jak najdalej. Czy nie najłatwiej to osiągnąć,
trzymającsięłatwoprzejezdnychgościńców?
Parsknąłśmiechem.
-NapółnocySzkocjiniemałatwoprzejezdnychgościńców,paniBlackburn.
-Zdajemisięjednak,żesłuszniebyłobynieoddalaćsięoduczęszczanychdróg.
-NiejestpaniwAngliiimusimipanizaufać.-Cmoknąłnakoniaipowózruszył.-Pojedziemyprzez
wrzosowiska,bowdzisiejszychczasachgóryszkockiepełnesąmorderców,złodzieiizbójców.Alenie
głupców.Atylkogłupiecwyruszyłbynatutejszewrzosowiskawlistopadzie.
WiększośćosóbzkręgutowarzyskiegoNashów,nawetjeśliniktotymniemówił,szczerzedziwiło,
żetrzysierotytakdobrzeradząsobiepośmiercimatki.Tensukcesopartynaoszczędnościiprzezorności
przypisywanoKate.Ajednaksięmylono.
Kate szybko się przekonała o konieczności tego, co nazywała ostrożnym tupetem, a co polegało nie
tylko na chwytaniu okazji, gdy się nadarzały, ale przede wszystkim na zdolności do torowania drogi
okazjom.Jeśliczasamibalansowałanakrawędziregułpostępowaniaprzyjętegowjejdawnymżyciulub
niecoodstępowałaodtego,couważanozaprzyzwoitezachowanie,robiłatozdobrymskutkiem.Aleto,
nacoważyłasięteraz,samotnepodróżowaniewtowarzystwiegruboskórnego,upartegoiniebezpiecznie
wyglądającego mężczyzny, wykraczało poza wszystko, do czego uważała się zdolna. I coraz częściej
myśl,żemożeżyciemprzypłacićbłędnądecyzję,wracałazupływemminut,gdypatrzyła,jakMacNeill
powozizabsolutnąobojętnościąichłodnymspojrzeniemutkwionymgdzieśwwidnokręgu.
Rozejrzała się, lecz nie znalazła pociechy w posępnym otoczeniu. Nigdy jeszcze nie znalazła sie w
okolicy tak pustej. Wczoraj podróżowała zamknięta bezpiecznie w pudle powozu i tylko czasami
odsuwałaciężkązasłonę,byspojrzećnakrajobraz.Faetonniechroniłpasażera,atenbezpośrednikontakt
przerażałiniepokoiłKate.PodobniejakbliskośćmałomównegoMacNeilla.
Koło południa Szkot zatrzymał powozik w małym osikowym zagajniku rosnącym przy drodze i
zeskoczyłnaziemię.Kateposzławjegoślady.Nogizdrętwiałyjejpogodzinachspędzonychnatwardym
siedzeniu. Załatwiła swoje potrzeby, a po powrocie zastała MacNeilla na ławce, spokojnie
pogryzającegochleb,którydostalioddziewczynywoberży.Bezsłowawyciągnąłrękę,bypomócKate
wsiąść. Posłusznie podała mu swoją. Bezceremonialnie podciągnął ją w górę, wręczył porcję chleba
owiniętąwserwetkęikazałjeść.Nieczekając,ażskończy,trzepnąłlejcamiiruszyliwdalsządrogę.
Jechali w kierunku gór, które wyłaniały się z wrzosowiska jak barki Atlasa, przygarbione i
muskularne, okryte cienką pokrywą kosodrzewiny. Kolcolist i paproć, ciemnozłote i rdzawe, zarastały
pobocza drogi i falowały w silnym wietrze. Ogrom przestrzeni, niezmierzona pustka nie dały się
porównaćzniczym,coKatepoznaładotejpory.Wydawałojejsię,żewiatrjestoddechemgór,żedroga,
niemająca wyraźnego początku, nigdy się też nie skończy, że na zawsze pozostaną na tym odludziu, w
jakiejśsyzyfowejpodróży.
Pędziłażyciewprzytulnejciasnocie,wśródodgłosówkoniizaprzęgów,jazgotuulicznychhandlarzy
iokrzykówparobków,wśróddymuwęglowegoiwyziewówfabrycznych,zapachuświeżegokrochmalui
wosku. Oczy przywykły do kształtów i kolorów miejskiego życia, regularności bruku i żelaznych
barierek,geometriimiejskiejarchitekturyisieciulic.Tutajnicniemiałonarzuconegoporządku.Droga
wiłasięnieregularnie,toopadając,tosięwznosząc,górygarbiłysięisterczały,chmurneniebokłębiło
sięimieniłokolorami.
Kate obejrzała się na MacNeilla. Jego profil zdawał się być wycięty z tej samej skały, co góry.
Podbródek rysował się śmiałą linią, jak i ostro rzeźbione nozdrza. Tylko mieniące się złotem rzęsy i
złotawypołyskwłosówopadającychnakołnierzpelerynymiaływsobieniecociepła.Wydawałosię,że
stanowiczęśćtegosurowego,pierwotnegokrajobrazu:wytrzymały,nieustępliwy,samotnyizamkniętyw
sobie.
Odśniadanianieodezwałsięanisłowem,aKatenapomniałasięwmyśli,żepowinnającieszyćjego
absolutnaobojętność.Zamiastsięzamartwiaćtym,cojużsięstałoinieodstanie,powinnapielęgnować
wsobieiskierkęzadowolenia,którazatliłasię,gdyopuszczaligospodęPodBiałąRóżą.
Na przekór wszystkim przeciwnościom uda jej się dotrzeć do zamku Parnell. Ubłaga markiza o
wsparcie.Wreszciemaszansępowrotuwrazzsiostramidoczegośprzypominającegoichdawneżycie,
szansę,któratakdługoimsięwymykała.Zdołałyprzetrwać:onasama,HelenaiCharlotte,aleterazmoże
wyzwolą się z przerażającego stanu zwanego ubóstwem. Myśl o ciepłym, wygodnym pokoju, dobrze
osłodzonejkawie,bezgłowieniasię,jakzatozapłacą,sprawiła,żenaustachpojawiłsięuśmiech.
-Wyglądapanijakkotek,któryopiłsięśmietanki.
NiskigardłowygłosMacNeillasprowadziłjązobłokównaziemię.Nieprzypuszczała,żepoświęca
jej choć odrobinę uwagi. Wpadła w popłoch, gdyż zrozumiała, że nie tylko dostrzegł wyraz jej twarzy,
alenajwyraźniejcałyczasjąobserwuje.Jakiemyśliukrywająjegokamiennerysy?
-Myślałamokawie-powiedziałazudawanąniefrasobliwością.
-Wtakimraziemusipanibardzolubićkawę-oświadczył.
Niebyłapewna,copowiedzieć,izignorowałatęuwagę.Możeniejestwinientemu,żepeszyludzi.
Poprostuwyglądajakchodzącagroźba.Aonajużsięnauczyła,żenajlepszymsposobemnauniknięcie
groźbyjestuczynieniezwrogasprzymierzeńca.
MacNeiil jej sprzymierzeńcem? Skarciła się za tę myśl, choć musiała przyznać, że pomysł nie jest
głupi.
Trafiałjejsiędobrymateriałdostudiówiwykorzystaniawksiążce.Jakczęstozdarzasięsposobność
rozmowyzopryszkiem?Zosobąmającąniewątpliwepowiązaniazmarginesemspołeczeństwa?Mógłby
okazać się bezcennym źródłem informacji o tym, jak omijać niebezpieczeństwa, które niesie ubóstwo.
Okazjabyłazbytdobra,byjąprzepuścić.
-Hm.
Nieodrywałwzrokuoddrogiprzednimi.
Klasnęławdłoniejakktoś,ktopragnienawiązaćpogawędkędlaumileniapodróży.
-Copanrobiłprzezostatnietrzylata?Powoliobróciłsięwjejstronę.
-Słucham?
-Czymsiępanzajmował?-Pewniejakimśniecnymprocederem,dodaławmyśli.-Igdziesiępan
obracał?-Wświecieprzestępczym?-odpowiedziałasobienapytanie.
Zawahał się, jakby szacując ryzyko udzielenia odpowiedzi, i dziwna rzecz, dodało jej to pewności
siebie.Jakiemożestanowićniebezpieczeństwodlakogośtakiegojakon?
-WIndiach-odparł.
-Ach,prawda.Stamtądpochodzitenkoń.
-Tak.
-Czytamteżbyłpanszpiegiem?Zaskoczonybłysnąłoczami.
-Nie!
-Proszęsiętakniezaperzać.KiedyodwiedziłnaspanwYorku,wyznałcałkiemjasno,żeszpiegował
weFrancji,wtedygdypanówprzyłapanoiuwięziono.
-Nieprzyłapano-sprostowałobojętnie.-Zdradzono.Nastąpiładługachwilaciszy.
- Spędził pan w Indiach całe trzy lata? - spytała wreszcie Kate. Ojciec opowiadał im o trudach i
ciężarach służby żołnierskiej w Indiach: o upale, brudzie i chorobach. - Musiało panu być strasznie
ciężko.Jakpantowytrzymał?
Niewartobyłosięsilićnawspółczucie.Wyglądał,jakbygotorozbawiło.
-Niemiałemwielkiegowyboru,paniBlackburn.Strzelecidzietam,gdziegopoślą.
A zatem służył w nowym regimencie strzelców. Doborowe wojsko, tak zdaje się mówiono o
żołnierzachtegopułku.Zpewnościąniejestoficerem.Jakmógłbybyć?Szkockisierotabeznazwiskai
pieniędzynapewnoniemiałśrodków,bykupićsobiepatent.
Aleskorobyłtylkoprostymżołnierzem,corobitutaj?Żołnierzjestpowołanydodożywotniejsłużby,
jeśli nie zostanie ciężko ranny. A MacNeill nie wygląda na inwalidę. Przeciwnie, wydaje się okazem
zdrowia.
-Ainni?Teżsięzaciągnęli?
-Inni?-Zerknąłnaniąpytająco.
- Dwaj młodzi ludzie, którzy przybyli z panem do Yorku. Pan Ross i pan Munro. Czy też służą w
wojsku?
Wzielonychoczachznówbłysnęłazawziętość.
-Nie.
-Agdziesą?
- Ostatnio słyszałem, że Munro jest w Londynie, uczy chłopców kłuć się wzajemnie szpadą dla
zabawy. Dand... nie wiem, gdzie jest pan Ross. Ale się dowiem - dokończył ponuro. - I odbędziemy
rozmowę.Pogadamyodawnychczasach.
Same w sobie te słowa były niewinne, ale ich ton przejął Kate dreszczem, i tak zakończyła się jej
chwilowabeztroska.ZbytwielerzeczywMacNeillunapełniałojąstrachem.Niecierpiałasiębać.Źleto
znosiła.Takjakteraz.
-Czypantorobiumyślnie?-spytałaniespodziewanie.Nachmurzyłsię,niepatrzącnanią,zoczyma
utkwionymiwdrodze.
-Cotakiego?
-Straszyludzi?Jeślitak,touważam,żejesttowbardzozłymtonie.Podniósłbrwi.
-Wzłymtonie?
Tak.Bardzozłym.Tochybaponiżejpanagodnościwpędzaćbezbronnąwdowęwpanicznystrach.
-Panicznystrach?
-Tak.Ipocotopanu?Jestemzbytłatwymcelem,bymarnowaćdlamnietakitalent,alejeślidajeto
panupoczuciewyższości,toprzyznaję,żejestempełnapodziwuilękuprzedpanem.
-Podziwu?
-Czyzechciałbypanuprzejmieprzestaćpowtarzaćmojesłowa?-spytałalodowatymtonem.-Tow
najwyższymstopniużenujące.
-Żenują...-Twarzmuzłagodniała,nawetuśmiechnąłsiępółgębkiem,odczegozrobiłmusięgłęboki
dołek w policzku. - Proszę mi wybaczyć. Jeszcze nigdy żadna dama nie wyznała, że żywi dla mnie
podziwilęk.Tozbytpochlebne.
Zachłysnęła się z wrażenia, właśnie w momencie, gdy powóz zarzuciło w koleinie i osunęła się
całym ciężarem na MacNeilla. Błyskawicznie wyciągnął rękę i przytrzymał Kate za biodra, wielką,
potężną i bardzo męską dłonią, przyciskając ją ciasno do siebie. Nawet przez warstwy halki, sukni i
płaszczawyczuwałabijąceodniegogorąco.
-Ostrożnie,paniBlackburn.Mężczyźnietrudnojestznieśćzbytwiele...podziwu.
-Szarpnęłasię,odskakującjaknajdalejodniego.Atohultaj!Roześmiałsię.
-Oj,dziewczyno.Proszęmiwybaczyć.Jestembrutalembezwychowania,którynigdyniepotrafiłsię
powstrzymać od skubnięcia paru piór z ogona, zwłaszcza jeśli mu się nimi macha przed nosem -
powiedziałniespodziewaniełagodnie.
Toniesłowająrozbroiły,leczjegouśmiech.Pierwszyrazdojrzaławtejtwarzycośchłopięcegoi
uświadomiłasobie,żeprzycałejsurowościibogactwiedoświadczeńwciążjeszczejestbardzomłody.
Wydawałjejsiętakidoświadczonyitaki...sterany.
Niepowinnadopuścić,byczyjśsposóbbyciazacierałjejosąd.
Sięgnęła pod siedzenie z desek i wydobyła z torebki ogryzek ołówka i starannie złożoną kartkę.
Pospieszniezanotowałauwagi.Przyglądałjejsiębezsłowa,pókinieskończyłainieschowałanotatek.
- Niewygodnie pisać list w czasie jazdy - powiedział obojętnie. - Przypuszczam, że brakuje pani
towarzystwa sióstr i matki. - Zawahał się, jakby prowadzenie rozmowy było dla niego nienaturalne i
niezręczne.
-MatkazmarłakilkamiesięcypopanówwizyciewYorku.Zmarszczyłbrwi.
-Niewiedziałem.Bardzomiprzykro.
Kate kiwnęła głową, tracąc czujność pod wpływem poczucia straty i towarzyszącego mu strachu.
Terazbyłyzsiostramisamenaświecie.Matkadzielniewalczyłazchorobą,alewkońcujejuległa.Jej
ostatniesłowadoKatebrzmiały:takmiżal.
Czy nie było żał im wszystkim? Czy ojciec nie żałował, gdy stał przed katem? Czy Michael nie
żałował,żezgłosiłsięnaochotnikadoswejmisji?Odpędziłaodsiebiebolesnemyśli.
-Apanisiostry?
Szykowała się, by opowiedzieć mu kłamstwo, które nie odarłoby jej całkiem z godności, ale zbyt
żywo pamiętała swoje wyznania z poprzedniego wieczoru. Od pierwszego spotkania MacNeiil znał o
niejnagąprawdę.Cóższkodzi,jeślisiędowie,jakniskoupadłajejrodzina?
-Helenazostaładamądotowarzystwanaszejleciwejsąsiadki.-Nieopowiemuszczegółowo,jaką
złośliwą jędzą jest owa sąsiadka ani jak dokucza Helenie. Kate nawet przez chwilę nie ścierpiałaby
starej wiedźmy, ale Helena, chłodna i opanowana jak lodowa rzeźba, znosiła wszystko z najwyższą
godnościąispokojnym,choćironicznymuśmiechem.
-Miałapaniteżmłodsząsiostrę-podpowiedziałMacNeiil.
- Tak. Charlotte. - Kate uśmiechnęła się na myśl o pięknej, lecz upartej pieszczoszce rodziny.
PrzynajmniejCharlottespadłanaczteryłapy.-Chodzidoszkoły.Dostałazaproszenie,byspędziłasezon
letnizprzyjaciółką,MargaretWelton,jedynącórkąbaronostwaWeltonów.
-Imponujetopani.
-Sprawia mi ulgę - odparła Kate sztywno, reagując na pogardę kryjącą się bardziej w tonie niż w
słowach.-Możeudajejsięmimowszystkoznaleźćdobrąpartię.
- Ona może dobrze wyjść za mąż, a pani tłucze się po pustkowiu otwartym powozem w absolutnie
gorszącymtowarzystwie.Igdzietusprawiedliwość?Jakżemusitobyćprzykredlapani.
Nie odpowiedziała. Denerwowało ją wszystko: jego wysoki wzrost, męski zapach skórzanego
kaftana, szerokość barów, szorstki zarost na brodzie i policzkach, zręczność każdego ruchu rąk
manewrującychlejcami.Zbytbyłaświadomajegobliskości.
Stado owiec na stromym zboczu uniosło łby i śledziło ich przejazd. Kate skorzystała z okazji do
zmianytematu.
-Jużmyślałam,żeniematużadnejżywejistoty.
-Torasaszewiot-powiedziałMacNeill.-CzworonożniSzkoci,jakmówiąniektórzy.
-Dlaczego?-spytałaKatezdziwiona.Wzruszyłramionami.
-Tosąnowidzierżawcytutejszychdziedziców.Częstojedyni.Wygnanoludzi,byzrobićimmiejsce.
-Wszystkich?-spytałaniedowierzająco.
-Większość.PamiętapaniBiałąRóżę?-Szkockiakcentnadawałchrapliwebrzmieniejegosłowom.
-Kiedyśgospodależaławsamymśrodkuwsi,dopókilordRossnieprzeniósłosady.
-Przeniósłcałąosadę?Dokąd?MacNeillnieodrywałoczuoddrogi.
-Nawybrzeże.Niektórzymielizbieraćwodorosty,innipopróbowaćrybołówstwa.AleludzieRossa
niesąrybakamiiodeszli.Pożeglowalinazachód.PrzeważniedoKanady.
-Pocoktośmiałbyzrobićtakąrzecz?
-Nocóż-jegogłosbyłpełensarkazmu-proszęspojrzećnatewielkietłusteowce,gapiącesięna
panią. To mniej kłopotliwi dzierżawcy niż paru starych ludzi hodujących bydło. Przynoszą też większy
dochód.Iwtymcalarzecz-stwierdził.-Taksiędziejewcałychgórach.WkrótcezabraknieSzkotóww
Szkocji.
-Niemożnapozbawiaćludziwszystkiego.
-Nie wszystkiego - odparł MacNeill z krzywym uśmiechem. - Można zabrać człowiekowi ziemię i
konia,pozbawićgopleduifajki,aleniedasięwydrzećmujegonatury,awnaturzeSzkotależydumai
lojalność. To właśnie dlatego regimenty szkockie tak dzielnie walczą dla pani króla, pani Blackburn.
Złożyliśmy przysięgę i pozostaniemy jej wierni do śmierci. - Jego spojrzenie stało się mroczne i
nieprzeniknione. - I niech będą przeklęci ci, którzy jej nie dotrzymają. Na tym zakończył i popadł w
długiemilczenie.
Noclegiwmiejscachpodlejszychniżgospody,oberżeizajazdy
Zapadał zmrok i robiło się coraz zimniej. Kate nie miała odpowiedniej odzieży na podróż w
otwartympowozie,ajejobuwie,zrobionewpoprzednimżyciudlamodnejmłodejmężatki,nadawałosię
do spacerów po trawiastych ścieżkach ogrodowych, a nie po oszronionych skałach. Zamknęła oczy i
zapadławdrzemkę,kulącsięprzedlodowatymuściskiemnadchodzącejnocy.
-Jesteśmynamiejscu.
Obudziłasięgwałtownie,uniosłagłowęiwyjrzałaspodbudy.
-Niczegoniewidzę-powiedziała,szukającwzrokiemświatełosiedla.MacNeillwstrzymałkoniai
lekkozeskoczyłnaziemię.Wsłabymświetlezmierzchuniewidaćbyłojegotwarzy.Obszedłpowóz,bez
wahaniauniósłKate,nimzdążyłazaprotestować,postawiłnaziemiiwróciłdopowozu.
Gdy jej wzrok przyzwyczaił się do zmroku, dojrzała, że otaczają ich prymitywne kamienne chaty.
Przez malutkie okienka i pootwierane drzwi widać było nieoświetlone wnętrza. Budynki były
opuszczone.
-Cotozamiejsce?-spytała.
MacNeill,zajętywyprzęganiemkonia,wzruszyłramionami.
- Nigdy nie słyszałem, by miało jakąś nazwę. Ta chata jest równie dobra, jak każda inna. Proszę
wejść.
- Do tej chałupy? - Spodziewała się noclegu w gospodzie lub stajni albo przynajmniej na jakiejś
farmie,gdziedasięwynająćłóżko.Nieprzyszłojejdogłowy,żeznajdziesięwnocynabezludziusamaz
MacNeillem.
-Czywpobliżuniemagospodylubczegoś,gdziemożnasięzatrzymać?
-Nie,całekilometrydokoła.
-Mogępojechaćtrochędalej.Nocjestpiękna...
ZacisnąłdłonienauprzężyispojrzałnaKateprzezramię.Uśmiechnęłasięniepewnie.
-Niewidaćksiężyca,akiedymówięokilometrach,tomamnamyślicałekilometry,aniegodzinęczy
dwie jazdy. Droga jest wyboista, a będzie jeszcze gorsza, zanim wespniemy się na wrzosowiska. Nie
narażę nóg Dorana po to, by dogodzić pani wrażliwości. - Jego ton świadczył, że nie dopuszcza
sprzeciwu.-Azatem,paniBlackburn,proszęwybraćsobiekwaterę.
- Rozumiem. Skoro to sprawa dbałości o konia, oczywiście musimy tu zostać - powiedziała z
wymuszonąswobodąiruszyładonajbliższejrudery.
Inaczejniedałosięokreślićchałupy.
Drzwi cząściowo wyrwane z zawiasów chwiały się, zwisając krzywo na framudze. Zasłona z
obszarpanej szmaty osłaniała ciasne wejście, polepa wewnątrz opadała skosem ku niskiemu płaskiemu
kamiennemu palenisku pod prymitywnym kominem. Izba była pusta, jeśli nie liczyć kupki skorup z
potłuczonychnaczyń.
Co ma zrobić? Nie było żadnego umeblowania. Kręciła się niezdecydowana przy drzwiach,
nieszczęśliwa,zziębniętaiprzerażona.
- Proszę się odsunąć. - Podskoczyła na dźwięk jego głosu, ale on udał, że tego nie zauważa,
wymijając ją z naręczem drew na opał. Cisnął je na palenisko i sięgnął do kurtki po pudełko z hubką,
którejużyłdorozpaleniaognia.Wstał.-Przyniosępanikufer.
-Dziękuję.
Zniknął, a po paru minutach wrócił z jej bagażem i koszykiem z gospody. Przysiadł na skraju
paleniska,dołożyłparędrzazgdoognia,pogrzebałwkoszykuiwyjąłdzbanekzpiwem.
DobryBoże,proszę,niepozwólmusięupić.Niewiem,cozrobię,jeślisięupije.Kateprzysunęłasię
bliżejdodrzwi,gotowadoucieczki.Aledokąd?
MacNeill odkorkował dzbanek zębami i wypluł korek na palenisko. Przechylił naczynie do ust.
Zadarł głowę i wlewał piwo do gardła przez długą chwilę. W końcu opuścił dzbanek, wytarł usta
rękawemipodałjejnaczynie.
-Proszę.Topaniąrozgrzejelepiejniżwoda,choćnietakdobrzejakbrandy.
Nie miała chęci na ordynarne piwo, ale zostawienie mu wszystkiego wydawało się nierozsądne. Z
wahaniemprzyjęładzbanek.OczyKitapobłyskiwaływblaskutańczącychpłomieni.
-Czymapanjakiśprzybórdopicia,wszystkojednojaki?Popatrzyłnaniąobojętnie.
-Pewnie.Nazywasięusta.Proponujęgoużyć.
-Rozumiem.
Ułamałchleb,obserwującspodoka,jakKatestarasięnaśladowaćjegoruchy,aledzbanekbyłciężki
i chociaż próbowała, tak jak on, podeprzeć ciężar przedramieniem, wyśliznął się jej z rąk i piwo
obryzgałojejstanik.
-Dodiabła!
Zdumionyuniósłjednąbrew.Nieobeszłojejtoanitrochę.Niedość,żezziębnięta,byłaterazmokrai
lepka.Droga,któradziśwydawałasięniemiećkońca,jutrobędziezapewneciągnąćsięcałąwieczność,
w chacie nie ma porządnego łóżka, gdzie można by się wyspać, do tego znalazła się sam na sam z
ogromnym, gruboskórnym drabem, który pewnie w życiu popełnił niewysłowionę okropności wobec
mnóstwa kobiet. Co gorsza, znalazła się tu z własnej woli. Była nie na żarty wystraszona, a od
najmłodszychlatzwykłapokonywaćstrachgniewem.
- Do diabła, mówię! Jak mam pić... z czegoś takiego? - zapytała. - Dlaczego, u diabła, nie ma pan
kubka, czy to sprzeczne z pańskim góralskim kodeksem abnegacji? Najprostsza czynność nie musi się
stawać mordęgą. Parę przyborów nie uczyniłoby pana zniewieściałym! Ani nie pozbawiłoby pana
szkockości,jeślipanutożsamiatedwierzeczy.
Wyprostował się błyskawicznie z zabójczym wdziękiem i jednym skokiem stanął przed nią,
spoglądajączgórynajejuniesionątwarz.Woczachpołyskiwałygorąco-zimneświatełka.Uśmiechnie
byłprzyjemny.MimotoKatenieopuściłazadartejbrody,mierzącgowyzywającymspojrzeniem.
-Nocóż,dziewczyno,mogęciętylkozapewnićoswojejmęskości,chybażewolisz,bymjąokazał?-
zamruczał.Zarumieniłasię.Onzaśzawisłspojrzeniemnajejustach.Musiałazebraćwszystkiesiły,by
niezagryźćwarg,którestarałasiępowstrzymaćoddrżenia.-Acodoprzyborudopicia...Możeszpićz
moichust,jeślimaszochotę.Tojedynenaczynie,jakiemam.Izapewniam,żenieuznamtegozamordęgę.
Odebrałojejdech.Spuściłaoczy,apalącegorącoogarnęłojejszyjęizalałotwarz.
- Nie? - zapytał. Nagle jego twarz straciła zmysłowy wyraz. - Proszę się trochę przespać -
powiedział obojętnie. - Jutro czeka nas kawałek ciężkiej jazdy, a nie wierzę, że pogoda się utrzyma. -
Odwróciłsiędopaleniska,nieprzestającpatrzećnaniąprzezramię.-Iniechpaniniedrażnimężczyzny,
jeśliniechcedrogozapłacićzatęzabawę.
Tak.Tosobiezapamięta.Dogrobowejdeski.
Drżącymi palcami rozpakowała kufer i zaczęła szukać czegoś do okrycia. Nic się nie nadawało.
Suknie,któreprzerobiłazdawnych,niegdyśmodnychstrojówmatki,uszytezjedwabiuimuślinu,byłytak
przejrzyste i delikatne jak skrzydła ważki. Westchnęła głęboko. Cóż, on pewnie sobie wyobraża, że
powinnaspaćnaziemi.
-Proszę.
Obejrzałasię.MacNeillstałnadswoimpledemułożonymujegostópnakształtposłania.
-Możepanispaćtutaj.ZajrzędoDoranaiposzukamwięcejdrewna.Jeślimapanitrochęrozsądku,
pożywisięipójdziespać.
Nieczekałnaodpowiedź,alenimzniknąłwciemności,dodałjeszcze:
-Niemusiszsięniczegobać,dziewczyno.-Potemdodałtakcicho,żeniebyłapewna,czysobietego
niezmyśliła:-Księżycnieboisięwyciawilka.Nawetniewie,żeonwyje.
-Czaswstawać,paniBlackburn.
Kateprzewróciłasięnadrugibokiztrudempowstrzymałajęk.Otworzyłajednooko.Byłojeszcze
ciemno.
-Zaczekajmy,ażsięrozwidni-mruknęła.-Pan,końiwszystko...
-Nadworzejestjaśniejniżtu,azpółnocyidziekunamburza.Niechcębyćnawrzosowiskach,kiedy
nasogarnie.Ruszamyzaraz.
Nieprotestowała.Późnownocyobiecałasobienigdywięcejnieulegaćprostackimodruchom.Jest
przecież damą. Na chwilę się zapomniała, ale to sienie powtórzy. Wstała sztywno i zauważyła, że
głowniejużsąwygaszone,akuferwyniesiony.
Pozwoliłjejspaćdoostatniejchwili.
- Proszę - powiedział, wręczając jej niski cylindryczny przedmiot. - To rodzaj górskiej herbaty.
Proszęwypić,zjepanipodrodze.
Zwdzięcznościąobjęłaciepłymetalchłodnymidłońmi.
-Gdziepanznalazłnaczynie?
- To osłona teleskopu z pani kufra. Zobaczyłem ją, gdy zamykałem wieko. - Czyżby naprawdę się
przejąłjejzgryźliwymiżądaniami?Popatrzyłananiegouważnie,zadziwionanieoczekiwanągalanterią.
-Niegrzebałemwpanirzeczach,jeślitopanipodejrzewa-powiedziałkpiąco.-JakoSzkotuważam
tozaniemęskie.
- Ależ nie. - Zarumieniła się i zdumiała uśmiechem, który przemknął mu po twarzy. Wypiła gorzki
gorącypłyn,niepewna,czyMacNeillpróbujesięzniądroczyć.
Wetknęłapustąmosiężnąprzykrywkędokieszeni,wyszłazanimzchałupyiwspięłasięnasiedzenie
powozu,nieczekającnapomoc.Udowodnimu,żeniejestsłabąkobietką.
Jeśli nawet zrobiło to na nim wrażenie, niczego nie okazał. Poprawił coś przy uprzęży Dorana,
wskoczyłnasiedzenieobokKate,chwyciłlejceiuderzyłnimiwkońskizad.
Niejedlianiteraz,anipóźniej.Kilkakilometrówodopuszczonejwioskiprzekraczaliwartkipotok.
Tylnym kołem zawadzili o kamień ukryty na dnie i faeton stanął dęba pod prąd, przechylając się
gwałtownieigrożącimupadkiemdolodowatejwody.MacNeillobjąłKatewpasieipociągnąłzsobą
naunoszącąsiękrawędźpowozu,krzyczącnaDorana,któryparłnaprzódpodprądiwkońcuwyciągnął
ichnabrzeg.
Opadli z pluskiem, a wstrząs zrzucił do wody koszyk zjedzeniem. Zawirował i wywrócił się, gdy
wpadłwgłównynurt.Tylkofakt,żesiodłoMacNeiliaikuferbyłydobrzeprzytroczoneztyłu,ocaliłje
odpodobnegolosu.Niestanowiłotopocieszeniaparęgodzinpóźniej,kiedyKate,skulonanatwardych
deskach, chowała brodę w fałdy peleryny, ciasno oplatając się ramionami pod jej okryciem, i czuła
natarczyweburczeniewbrzuchu.
Koło południa wspięli się na niewielkie wzgórze, z którego otwierał się widok na wyżynne
pustkowie wrzosowisk. Wiatr wył jak przyczajony zwierz. Faeton trząsł się i zarzucał z każdym
uderzeniem wichru, aż zapierało Kate dech w piersiach. Przez pelerynę czuła lodowate ukąszenia,
oddechzamarzał.Zaciskałazęby,bynieszczękały.
Niepamiętała,bykiedykolwiekbyłojejtakzimno.
Mrużyłaoczyprzeduderzeniamiwiatru.Ciemnymusztardowykolcolistiwilgotnezielonepaprocie
kołysałysięifalowałyażpobezkresnyhoryzont.Wąskaciemnoczerwonaliniachmuroddzielałaziemię
odołowianejszarościnieba.Burza,którazaatakowałaichdwienocewcześniej,zbierałasiłydonowego
ataku.
Myślotym,żeznajdąsięwśrodkuburzynawrzosowiskach,sprawiła,żeKatepodupadłanaduchu.
NieodezwałasięjednakdoMacNeilia,bocotubyłodopowiedzenia?Niemogliniczrobićlepszego,
niżtylkojechaćprzedsiebieażnadrugikraniecpustkowia.Skarginanicbysięniezdały,acogorsza
pewniespotkałybysięzpogardą.Szkotzdawałsiębyćniewrażliwynazimno,jakbyżywiołydawnotemu
straciłynadnimmoc.
Trzebajakośwytrzymać.AwtymKatemiałabliskotrzyletniąpraktykę.
Modaczyzdrowie?Wymuszonywybór
KateosunęłasięnaKitainiepoderwałanatychmiast.Jużtoświadczyło,żecośjestniewporządku.
Dziewczyna - mimo wdowieństwa było w niej coś wzruszająco dziewczęcego - bardzo dbała o
przestrzeganiezasadprzyzwoitości.
ŚciągnąłDorana,byzatrzymaćpowóz,aonapochyliłasięnaprzódispadłabyzsiedzenia,gdybyjej
niechwycił.Ułożyłjąsobienakolanachizajrzałjejwtwarz.Powiekimiałabiałejakalabaster,leciutko
niebieskawe,wargibezkrwiste.Najwyraźniejzemdlała.
-PaniBlackburn!
Potrząsnąłniąłagodnie,powiekiKatedrgnęłyiuniosłysię.
-Dojechaliśmy?Czytosięskończyło?
- Jeszcze nie. - Niech to licho! Czeka ich jeszcze wiele godzin drogi, nim się wydostaną z
wrzosowisk. Przebiegł wzrokiem widnokrąg, szukając jakiegoś znaku orientacyjnego. Zaczęła siąpić
zimna mżawka, zacinająca z boku w podmuchach wiatru. Poszarpana buda nie chroniła Kate, jedyną
skutecznąosłonąbyłonsam.Przyciągnąłjąbliskodosiebieirozejrzałsię.Musitubyćcoś,cozapewni
imschronienie:zagroda,stertakamieni,cokolwiek.
Nagle zobaczył go, w sporej odległości, jak okręt widmo dryfujący po niezbadanym morzu mgły.
Serceskoczyłomunaznajomywidok.Nieprzypuszczał,żesątakbliskozamku.
Zaciąłkonialejcamiiskierowałsięnapołudnie.Mielidoprzebyciaokołodwóchkilometrów.
Dwóchkilometrówrozstrzygającychożyciulubśmierci.
-Czyjtozamek,niewiecie?-spytałDand,utkwiwszyzmrużoneciemneoczywmasywnejbryleruin
górującejnadokolicą.
Ramseywzruszyłramionamilekceważąco.
-Czyjkolwiekbył,teraznależydowrzosowiska.
-Słyszałem,jakojciecopatmówił,żenależałdojednegoziairdów,którzywalczyliwczterdziestym
piątym-powiedziałDouglas.-Wielkiegowalecznegowodza.
-Ajeszczewiększegogłupca,jeśliwalczyłpodCullodenprzeciwkokoronie-oświadczyłRamsey.
-Wszyscywielcywojownicytogłupcy-odparłDand.
Zamek.Kitnigdyniesłyszał,byokreślanotębudowlęinnąnazwą.Żadenzchłopcówinaczejoniej
nie mówił. Poszarpany kontur wznosił się na tle nieba jak stworzony w wyobraźni malarza wizerunek
wieżyczarownicy.Większośćzamkówstawianonaszczycieskalistychwzniesień,innewgęstychlasach
albowwidłachrzek.Niewiadomo,zbutyczydlakaprysu,budowniczytegozamkupostanowiłuczynić
wrzosowiskojegostrażnikiem.
Kit zatrzymał Dorana przed ogromną wyrwą w murze, która kiedyś mieściła masywne drzwi,
świadomyjedynietego,żetrzymanarękachlekkie,zziębnięteciałoKateiżekoniecznietrzebajeogrzać.
Niósłdziewczynęostrożnieposchodachzamczyska,apotemdługimpustymkorytarzem.Niezważającna
wiatr gwiżdżący w odsłoniętych krokwiach, brodził w zbutwiałych liściach, przez ponad pięćdziesiąt
jesienizasypującychspękanąiuginającąsiępodłogę.
-Gdziejesteśmy?-szepnęłaKate.Oczywciążmiałazamknięte,alezmarszczyłabrwi,przezcodwie
bruzdyzarysowałysięnaczole.
-Odpoczywaj.
Dotarłszynakonieckorytarza,Kitzszedłpokilkuschodachdokuchniwsuterenie.Zwysoka,przez
dymnik w zewnętrznym narożniku, sączyło się popołudniowe blade światło. Kominy w pozostałych
pomieszczeniachdawnotemupozapychałgruz,tylkotutajmożnabyłobezpieczniepalićogień.
Ukląkł,położyłKate,rozpostarłplednapodłodze,przeniósłjąnatoprowizoryczneposłanieiotulił
wełnianymkocem.Wyprostowałsię.
-Rozniecęogień.Otworzyłaoczy.
-Dziękuję.
Pewnie dziękowałaby samemu diabłu za otwarcie przed nią drzwi piekła. Ci arystokraci! I ich
przeklęte dobre maniery! Nie licząc ostatniej nocy, kiedy strach wyzwolił w niej nieoczekiwany i
imponującywybuchgniewu.
Przeszukałizbę,byznaleźćcosiędanaopał.
-Cotozamiejsce?-dobiegłogopytanieKate.
-Stertaruin.Kiedyśbyłazamkiem.
-Skądpanwiedział,żetujest?
- Przychodziłem tu, kiedy byłem chłopcem. Wykradaliśmy się z sypialni, spędzaliśmy tu noc i
wracaliśmynajutrznię.
-Jutrznię?Byłpanwklasztorze?
-Wopactwie.WSt.Bride’s.
- Miał pan zostać zakonnikiem? - Przy całej słabości głosu, wyraźnie pobrzmiewało w nim
zdumienie.
-Nie.
-Och!-Naglepodparłasięnałokciach.-Jeśliprzychodziłpantujakochłopiec,opactwomusibyć
niedaleko.
Skrzesałiskierkęnakupkędrzazg.
-Dwiegodzinydrogi,mierzącwlocieptaka,aleDoranniejestptakiem.Drogamizajęłobytojakieś
pięćgodzin,aburzarozszalałasięnadobre.Niemożemyruszyć,pókipogodasięniepoprawi.
Rozdmuchał żarzący się węgielek i drewno zajęło się płomieniem. Szybko dokładał do ognia, aż
rozpaliłsięnadobre.TerazwróciłdoKate.Znówmiałazamknięteoczy,więcmyśląc,żeusnęła,sięgnął,
byściągnąćzniejwilgotnąpelerynę.
Gdytylkojejdotknął,gwałtownieotworzyłaoczy,poderwałasięirzuciładotyłu,zaciskającdłonie
napelerynie.
- Nie zamierzam pani zniewolić. - Znów stał przed nią wyprostowany. - To nie tylko niemęskie, a
zateminieszkockie,alewdodatkujestpiekielniezimno.
Odpowiedziałamimowolnymuśmiechem.
Nieczułabytakiejulgi,gdybywiedziała,ilekłamstwamieściłosięwjegosłowach.Niewiedziała,
jakpociągającowygląda,spoczywającnarozpostartympledzie,zwłosamikłębiącymisięwokółtwarzy
jakuwiedźmy,zciemnymiipełnyminiepokojuoczyma.Byłnąjpodlejszympsem,pragnąckobiety,która
maledwietylesił,byunieśćgłowę.Aletakaniestetybyłaprawda.
-Panipelerynajestmokra-powiedziałszorstkoiwyciągnąłrękę.-Proszęjązdjąć,powieszęjąprzy
ogniu.
Zewzrokiemutkwionymwjegotwarzyrozwiązałatroczkipodszyją,aokryciesamozsunęłosięzjej
ramion.Gdyzobaczyłjejsuknię,zakląłcichopodnosem.Byłatotasamacienkabawełnianasuknia,którą
Katenosiłapoprzedniegodnia.Nicdziwnego,żeprzemarzła.
Niepytającopozwolenie,zdjąłkurtkęiotuliłniąKate.Niezaprotestowała,coznówwywołałow
nim dreszcz niepokoju. Jak mógł nie zauważyć, że nie jest odpowiednio ubrana na podróż, jaką
przedsięwzięli?
Przyjął,żejestdobrzeopatulona,ponieważpodróżowałapoSzkocjiwlistopadzie.Nieprzyszłomu
dogłowy,żeskorotopierwszapodróżwjegostrony,Katepoprostuniewie,cojestpotrzebne.Będąc
damą,ubrałasię,jakzwykłyrobićtodamywpodróży.
-Jakmożnanarażaćzdrowiedlamody...
-Nieznoszęsięzpanemspierać,MacNeill-przerwałaKatezwątłym,lecztriumfującymuśmiechem
-alewybórtejsuknitoniekwestiamody.Tojedynamożliwość.
-Niemasięzczegośmiać-odparłszorstko.-Nierozumiepani?Mojaignorancjamogłapaniązabić.
Otworzyłaszerokooczyzezdumienia,apóźniejspojrzałananiegołagodnie,zadającmutymdużo
dotkliwszycios,niżgdybyodpowiedziałamupogardąipretensjami.
-Cóż,jeślitojestżyciepozagrobowe,MacNeill,pewienksiądzwYorkumógłbywielepowiedzieć
natentemat.Niechpantakniepatrzy.Muszętylkotrochęsięogrzaći...-urwałaizaczerwieniłasię,a
Kitłatwosiędomyślił,żechciałazażądaćczegośdojedzenia.Niemieliniczego.Narazie.
Wstał.
-PójdęzająćsięDoranem,apotemsięrozejrzę.Kiedyśbyłomnóstwokrólikównawrzosowiskach.-
Niedodał,żekróliki,znacznierozsądniejszeodistotdwunożnych,podczasburzyzaszywająsięgłęboko
wnorach.Byłjednakgotówzrobićcowjegomocy,byznaleźćtrochęjedzenia.-Będzietupani
bezpieczna.
-Wiem.
-Paleniskojestdośćgłębokie,byiskryniewylatywały,ajawrócę,nimgłowniesięwypalą.Proszę
odpoczywać.
-Dobrze.
Gdybyzostałdłużej,jużbynieodszedł,aonapotrzebowałajedzenia,aprzynajmniejwodydopicia.
Popatrzyłnanią.Zamknęłaoczyiprawiezasypiała.Niczłegojejsiętuniestanie.Dozamkuniktnie
przychodzi.Nigdynieprzychodził.
ZastałDoranatam,gdziegozostawił.Końkręciłsięnerwowowzaprzęgu,wiatrkołysałpowozemna
boki.Kitwyprzągłispętałkonia,odprowadziłgodozrujnowanejczęścizamkuizostawiłnadpotokiem
występującymzbrzegów.
Potemzaładowałstrzelbęipodniósłszykurek,wyruszyłwburzę.
Katespała,budzącsięrazporaz,gdyżręceinogidygotałyjejmocno,azębyszczękały.Wydawało
sięjej,żeniezdołasięogrzać,choćbyniewiadomojakbliskopodsuwałasiędoognia.Gorąco
szczypałojąwpoliczkiiparzyłowpalce,gdypodciągałakocpodbrodę.Wydawałosięjej,żeupłynęła
wieczność,nimznówusłyszałagłosMacNeilla.
-Wypijto,Kate.-Podłożyłjejramiępodgłowę,uniósłjąicierpliwiewlewałwodędoust.Był
mokry.Niewilgotny,leczkompletnieprzemoczony.Izimny.Lodowaty.Wodawsiąkałajejwsuknię,
przyprawiającogwałtownedreszcze.
-Takmizimno-wymamrotałażałośnie.
Opuściłjąnaziemię,aonaskuliłasięnaboku,próbującprzestaćsiętrząśćipatrzącnaniegospod
zmrużonychpowiek.Wstał,zrzuciłprzemoczonąopończęnaziemięiszybkim,swobodnymruchem
ściągnąłkoszulęprzezgłowę.Oświetloneodtyłumigotliwymświatłemsmukłeciałolśniłosilnei
muskularne,zszerokimtorsemipłaskimbrzuchem.Blaskogniagrasowałposzerokichbarachipełzał
wokółszyi,aleniesięgałrysówtwarzy,ukrytychwgłębokimcieniu.
UkląkłiprzygarnąłKatedonagiejpiersi.Gorącojegokrwidosięgłojejskóryiwsiąkałownią,
rozkoszne,ciepłeiżyciodajne.Powinnaczućsięzawstydzona,próbowaćsięuwolnić.Zamiasttego
wtuliłasięjaknajciaśniej,owinęłagoramionamiiprzycisnęłapoliczekdozbitychmuskułówjegotorsu.
Odprężyłasię,chłonącgorąco,przyjmującjegociałozaposłanie.
Iusnęła.
Kitosunąłsięnaziemię.Plecamioparłsięościanę,nogiwyciągnąłprzedsobąitrzymałKatena
kolanach.Nieśmiałoodgarnąłjejwłosyztwarzy.Skręcałymusięwpalcach,jedwabisteimiękkiejak
kociefuterko,czarnejaknaoliwionyatłas.Uniósłgłowęiutkwiłniewidzącespojrzeniewpułapie.
Spala,całkowicieuspokojona,cudowniebezbronna,zachwycającourna.Gdzieśgłębokownim
zbudziłosiędręczącepożądanie.Miękkiekształtywtopiłysięwniego,upodobniającsiędojego
kanciastejpostaci,jakciepływoskdoformy,kiedyzwestchnieniemniewypowiedzianegoosamotnienia
wtuliłamugłowępodbrodę.Błądziłapojegopiersidłoniązbezwładnieopuszczonymipalcami.Jej
oddechmuskałmuskórę,ulotnyjaksnydzieciństwa,któregoniemiał,słodkijakletniedni,którychnie
pamiętał.
Spuściłwzrok.Jejwargirozchyliłysię.Widaćśniłaoczymś,borzęsydrgały,rzucająccieniena
wypukłośćkościpoliczkowych.Nawetweśniebyłaeleganckaidystyngowana.Comężczyznajego
pokrojurobiłbyztakąistotą?Istotą,którejgłównymzainteresowaniembyłoznalezieniekogoś,ktona
nowoubierzejąijejsiostrywkaszmiroweszale?
Jużtrzylatatemuzdawałsobiesprawę,żekrótkawymianazdańmiędzynimibyładziełemprzypadku.
Niepowinienpozostaćwsalonie,raczejwyjśćzinnymi.Rozmawiałaznimjakzrównym,lecznimnie
był.Wżadnyminnymmiejscu,ożadnyminnymczasietobysięniezdarzyło.
WyszedłzmiejskiegodomuNashówiruszyłwstronęportu,żebysięupić.Udałomusiętocałkiem
łatwo,akiedysięocknął,odkrył,żezaciągnąłsiędoarmiiipłyniestatkiemtransportowymdoIndii.Cóż,
jeśliżołnierzJegoKrólewskiejMościmacośwłasnego,toczasnarozmyślania.
Rozmyślałodwóchrzeczach.PierwsząbyłaKate.Niewidziałwtymniczłego.Złebyłobydopiero
nieodróżnianiefantazjiodrzeczywistości.Rzeczywistośćtobyłaspalonasłońcemskóraipieczeniew
płucach,iporanionenogiwniedopasowanychbutach;rzeczywistebyłysłonestrugi,któreprzylepiały
mundurdopleców,atakżekrewludzi,którzyginęli.Atak.Rozpoznawałrzeczywistośćcałkiem
wyraźnie.WizjaKateBlackburndostarczałanieszkodliwejrozrywki,pozwalającejoderwaćmyśliod
rzeczywistości.
Nieodmawiałsobiezatemprzyjemnościmyśleniaoniej;ooczachwkolorzenocnegoniebai
iskierkachsłońcawczarnychwłosach,obiałejskórze,drobnychnadgarstkachimiękkich,aksamitnych
ustach.Byładlaniegoucieczką,kiedyrzeczywistośćstawałasięzbytprzytłaczająca.Ityle.Nigdynie
sądził,żejąjeszczezobaczy.Wczasiekilkuminutspędzonychzniąwsaloniebeztruduodgadł,jak
bardzojestdumna.NigdyniewysłałażółtejróżydoSt.Bride’s.
Bywało,żeśmierć,krzykirannychiwspomnieniabitwyjawiłymusiętakżywo,iżniebyłzdolny
wywołaćwmyślachobrazuKate.Wtedyrozmyślałozdradzie.Oczłowieku,któryzamordowałDouglasa
Stewartatakpewnie,jakbywłasnąrękązwolniłostrzegilotyny.
WczasiegdyKitrozmyślał,kimmożebyćzdrajca,armiamaszerowała.WojnazFrancjąrozlałasię
wlicznewojnyzwładcamiIndii,RosjanamiiHiszpanami.Kitzdążyłwziąćudziałwdziesiątkach
potyczekibitew.Wystarczyłotrochęczasuiłutszczęścia,bydostrzeżonojegotalenty.Wobectego,że
oficerowiepadaliwbitwachjakzbożepodkosą,jegoumiejętnościzostałynagrodzonenakrwawympolu
walkiawansemnadowódcęzazasługiwboju.Nieraz,lecztrzykrotnie.
Wiedział,żejestdobrymdowódcą.Podwładnimuufali,podporządkowywalisiębezszemraniajego
decyzjom.Alezakażdymrazem,kiedygoawansowano,powierzającmużyciecorazwiększejliczby
ludzi,dawnazdradaprzytłaczałagojeszczebardziej.Jakmożewierzyćwsłusznośćswegoosądu,skoro
byłtakślepy,takkatastrofalniegłuchyiślepy?Itostałosięjegoobsesją.Musiodkryćtożsamość
człowieka,którygowydał,ispojrzećmuwtwarz.Wtedyodkryjewłasnybłądistawimuczoło.Poprosił
ourlopowaniezarmiiiotrzymałje.
Aleloskpisobiezludzkichzamiarów.
Kateporuszyłasięnagle,aonzastygłnieruchomo,gdypodniosłagłowęirozejrzałasię
nieprzytomnie,pocierającjedwabistąkoronąwłosówjegopoliczek,wciążbardziejweśnieniżnajawie.
Wstrzymałoddech,pókijejgłowaznównieopadłamuciężkonapierś,awarginiedotknęłynasadyszyi.
IpodziękowałBoguzato,żerozróżnia,cojestrzeczywiste,aconiejest.
Obudzeniusięwnieznanymotoczeniu
Jakaśliczna,ażmniezazdrośćbierze,Kit.-Słowawymówionoledwiedosłyszalnymszeptem.Coś
chłodnegoisuchegopieściłoszyjęKate,muskałojejramiona,przesuwałosięniżej...Odsunęłasię,
uchylającodpoufałości,oszołomionagorączkąiwyczerpaniem.
-Alejakisensmazazdrość,skoromogęcizabrać,cozechcę?-Płytkioddechmówiącegozdradzał
podniecenie.-Włączniezżyciem.
Palcezjawyzahaczyłyobrzegjejstanikaizsunęłygoniżej.Wzdrygnęłasięnaniechcianąpoufałość,
usiłującsięobudzić.Dłońzjawyleniwiepieściłajejpierś.Cośprzysunęłosiędojejtwarzy.
-PowiedzKitowi,bycieszyłsięróżami.-Ustadotknęłyjejust.Zachłysnęłasięizerwałazposłania.
Wroguciemnejizbycośsięporuszyło,ciemniejszaplamawtopiłasięwkąt.Wpowietrzuzadrżał
dźwiękprzypominającycichyśmiech-amożetowiatrgwizdałwdymniku?
Katezwysiłkiemstarałasięustaćnanogach,oszołomionaizdezorientowana.Wzdrygnęłasięi
rozejrzaławkoło.Napaleniskużarzyłosięjeszczeparęgłowni.Niebyłoich,kiedysięobudziła.Amoże
zasłoniłjektoś,stojącypomiędzyniąaogniem?
Strachcałkowiciewytrąciłjązesnu.ObróciłasięipotknęłaokurtkęMacNeilla.Gdzieonmożebyć?
Zauważywszyniskieschody,weszłaponich,zataczającsięnachwiejnychnogach.
-MacNeill!-wychrypiała.Wgardledrapałojąboleśnieizwysiłkuzakręciłojejsięwgłowie.-
MacNeill!
Żadnegoodzewu.Ruszyładługim,mrocznymkorytarzem,wktóregogłębięwdzierałsiępromień
księżyca.Wlokłasię,mijająckolejnekomnaty.Wszystkieciemneiciche,jakgrobowceczekającena
zmarłych.
Wreszciedotarładowejściaskąpanegowmglistymszarymświetle.Spojrzaławgórę.Trzy
kondygnacjeruinwznosiłysięwokółogromnejziejącejwyrwywdachu,przezktórązaglądałociemne,
sineniebo.Chmuryprzepływałyprzezpółkolistątwarzksiężyca,azimny,ostrywiatr,wirując,wdzierał
sięzgóry,poruszałliścieujejstópibiłjąwłosamipotwarzy.
-MacNeill!Wiatrponiósłjejsłabykrzyk.Niktnieodpowiedział.
Wszystkienajgorszeobawywracały,wywołującwsercuukłuciapaniki.Odszedł.Opuściłją.
Niechtosięznówniestanie.Proszę,modliłasięwduchu.Mrugnięciemstrząsnęłałzyzrzęs,broniąc
sięprzedpłaczem,chociażjejzamysłyobracałysięwniwecz,jakmgłarozwiewanaprzezwiatr,nogi
trzęsłysiępodniąjakgalareta,achłódnocywysysałzniejostatniąodrobinęciepła.Nagledojrzała
słabybłyskświatła.
Jednakjejniezostawił.
Pociągającnosem,pokuśtykaławstronęoświetlonegopokoju,oszołomionaizdezorientowana,z
sercemdygoczącymjakuschwytanegokrólika.MacNeillstałwśrodku,plecamidoniej,zpłonącą
gałęziąwręku,chłostającświatłemciemneściany.
-MacNeill...-słowauwięzłyjejwgardle,gdyogarnęławzrokiemscenęprzedsobą.Potężny
dębowystółleżałnabokuzblatemporysowanymgłębokimicięciami,jakgdybyrąbanogosiekierą.Coś,
cowyglądałonaszczątkiławlubkrzeseł,zostałopołupanewdrzazgi.Odłamkiszkłapokrywałypodłogę
jakdywanzdobionyklejnotami,apodposzczerbionymiipoobijanymigipsowymiścianamileżałypogięte
cynowetalerzeikubki.
-Cotusięwydarzyło?-spytała.
-Wyglądato-odrzekłMacNeillspokojnie-jakbyktośnieszczęśliwywyładowywałswąrozpacz.-
Płonącągałęziąoświetliłgórnączęśćścian.
Katewzdrygnęłasię.Metrnadichgłowamisztyletprzyszpilałdościanyścierwoszczura.Szyję
wysuszonegostworzeniaoplatałyczterykwiaty,uschłeiskurczone,alezcałąpewnościądającesię
rozpoznaćjakoróże.Małeżółteróże.Katesięgnęłarękązasiebie,szukającpoomackuściany.
MacNeillzniżyłpochodniąimakabrycznytrupekzniknąłzpolawidzenia.Wodziłwzrokiemposali,
rejestrującwpamięcijedneszczegóły,inneodrzucając,nieomijającniczego.
-Ktotozrobił?-szepnęła.-Czytoon?ObróciłgłowęiutkwiłwzrokwKate.
-Kto?
-Kiedysięobudziłam,wkuchnibyłjakiśczłowiek.Powiedział...panaimię,apotemjeszcze,że
możepanuzabraćcozechce,włączniezżyciem.Potem...
Obróciłsię.
-Copotem?
-Dotknąłmnie.
-Niechtodiabli!-Skoczyłkuniejiwyglądałwtedyjakszalonyiwspaniałyceltyckiwojownik.
Chwyciłjązaramionaispojrzałbadawczowoczy.
-Cościzrobił?Naprzykrzałsię?
Przezchwilęniezrozumiała,ocomuchodzi.Oczywiście,żesięnaprzykrzał.Potempojęła.Spłonęła
rumieńcem.
-Nie,nie.Tylkomniedotknął...-machinalniesięgnęładorozluźnionegostanika.
MacNeillkrzyknąłcośdziko,puściłjąirozejrzałsię.
-Kazałmipowiedzieć,żebypansięcieszyłróżami.
-Co?
-Mówił:powiedzKitowi,bysięcieszyłróżami.
Jeszczerazzaklął.Schwyciłjązaramięiokręciłwkoło,ażziemiauciekłajejspodnóg.
-Jakpanśmie!-zaprotestowała,próbującgobićporękach,alejegochwytbyłjakstalisprzeciwna
nicsięniezdał.-Niewolnopanu...
-Wolnomi.
Zwyczerpaniaistrachupotknęłasięibyłabysięosunęłanakolana,gdybynieprzyciągnąłjejdo
szerokiejpiersiinieponiósłbezwysiłkukorytarzem,wciążdzierżącwjednejręcepochodnię.
-Musimipanpowiedzieć-szepnęła.-Obiecałpan!Cosiętudzieje?
-Niechsięstaniewedługpaniwoli,madame.-Zaśmiałsięgorzko.-Widziałapaniszczuraw
naszyjnikuzróż?
-Tak.-Zbierałamyśli,walczączzamroczeniem.-Totakiesameróżejakte,któreprzywieźliście
namdoYorku.
-Tak.Osoba,któraprzekłułaszczura,niezrobiłategowdowódmiłości-ciągnąłKitponuro.-Nie
wiem,ktotojestaniczegochce,aleniechcę,bybyłapaniprzytym,kiedytoodkryję.
Zatrzymałsiępośrodkukorytarza,zpłomiennymiiskupionymioczyma.Natwarzywidaćbyło
wewnętrznąwalkę.
-Niechtopiekłopochłonie!-burknął.-Onwie,żeniemamczasugoszukać.Drażnisięzemną.Jest
tysiącmiejsc,gdziemożesięukrywać,ajaniemamczasu.Panijesttakasłabai...dodiabła!
Kate,przerażonagwałtownościąsłówiwyrazemjegotwarzy,skuliłasięwjegoobjęciach,awtedy
ogieńwjegooczachzgasłiwróciłmuspokój.
-Jużczasjechać.Alenajpierw...proszętoprzytrzymać.
Wręczyłjejpochodnięipodszedłdosamegokońcawąskiegoprzejścia,niosącnarękachprzerażoną
Kate.Otworzyłciężkiedębowedrzwiizajrzałwciemnośćstromychschodów.
-Przepraszam-powiedział.Lekkosięskrzywił,oczekującwybuchuprotestu.Zabrałpochodnięi
przewiesiłsobieKateprzezplecy,byuwolnićręce.Niezawiódłsię.
-Niewolnopanu!Ach!Trzymającpłonącągałąźwysokonadgłową,mszyłwdółposchodach,ana
każdygłośnyprotestKateodpowiadałtupnięciem.
Wpiwnicynicsięniezmieniło.Pajęczynynadalzwisałygrubymiwarstwamizniskich,wilgotnych
kamiennychłuków,atupotuciekającychgryzonitaksamoodbijałsięwciemnościniesamowitymechem.
Wchłodnympowietrzuwisiałzapachpleśniiwilgoci.
KitpostawiłKatenanogi,oparłjąościanęiznówprzekazałjejpochodnię.
-Trzymajiczekajtu.
Wzięłagałąźbezsłowa,mrugającgwałtownie,jakgdybychciałaodzyskaćostrośćwidzenia.
Wyglądałanabardzochorą,czytozbrakujedzenia,czyzzimnaibezsenności.Kitwiedziałjedno:musi
jąjaknajszybciejdowieźćdoSt.Bride’s.Wszystkoinnesięnieliczy.Nawettamtenprzeklętnik,chociaż
burzyłosięwnimpragnienieznalezieniagoiukaraniazato,żejejdotykał.
Zawróciłdozatęchłejpiwnicy,przystanąłpodnajdalsząścianąiprzesunąłrękomapodziobatej
powierzchni,ażwymacałwystającąkrawędźkamiennegobloku.Pociągnął,mruknąłcośdosiebiei
wepchnąwszyrękęwotwór,którysiąodsłonił,wyjąłpaczkęowiniętąwskórę.Rozwinąłjąiodsłonił
długi,ciężkowyglądającybrzeszczot.
-Corobisz,Kit?
-Zakładamskrytkę,Dand.Nigdyniewiadomo,kiedybędziemypotrzebowaćbroni.
Dandroześmiałsię.
-Aledlaczegotutaj?Boiszsię,żebydłoruszynaciebiepewnegodnia?
-Coto?-SłabygłosKateprzywołałgodoteraźniejszości.
Szkockimiecz-powiedział,unoszącnieporęczniewyglądającąbroń,jakgdybytobyłalekkaszpada.
Musnąłstępioneostrzewzrokiemznawcy.
-Dlaczegoupieraszsięprzyużywaniutejpałki,Kit?Mógłbyśsięuzbroićwcośbardziejfinezyjnego
-powiedziałRamsey.
-Pałkadajejasnodozrozumienia,ococichodzi,anieczynisubtelnealuzje.
Wyjąłzeschowkaskórzanąpochwęiprzewiesiłsobieprzezplecymiędzyłopatkami.Ześwistem
wsunąłdoniejciężkieostrze.
-Terazruszamy.
NapięciewjegogłosiezmusiłoKatedopozbieraniamyśli.Kiwnęłagłowąitymrazemprzywarłado
niego,gdyjąwziąłnaręce.Wróciłdokuchni,pozbierałichrzeczyiwyszedłzniąnadwór.Postawiłją
podzewnętrznymmuremikazałzaczekać,ażprzyprowadziizaprzęgnieDorana.
Słabybrzaskznaczyłhoryzontnawschodzie.Została,gdziejejrozkazał,nieprzyjemnieoszołomiona,
czujączaplecamiprzytłaczającyciężariprzerażającyspokójponuregozamczyska.Niespokojnie
obróciłasięiuniosłagłowę,awtedypierwszyrazzobaczyłazamekzzewnątrz,jegopotężnąbryłę,
odkształconąliniędachu,odsłaniającązwęglonefragmentyściannapiętrze,fasadęupstrzoną
zacienionymiwnękamiiczarneślepeokna.Wysokonadnimibagiennetrawyzakorzeniłysięwśród
spękań.Grubełodygiporuszałysięnawietrze,bielącsięwpoświaciejakwidmowearmiemałych
dzieci,machającychnanią,bywspięłasiędonich,adalejciemnapostać...
-Kate!
Odwróciłasię,zaskoczona.Zapóźnousłyszałazłowróżbnyhurkotgdzieśnagórze.Późniejonszarpał
jąiwpychałnaścianęzamku,osłaniałrękamiichgłowy,przygważdżałjądościany,gdyzniebaleciały
nanichkamienie.Przywarładoniego,wtuliłatwarzwjegoszyjęiczuła,jakwielkieciałodrżypod
ciosamiodłamków.Jąwszystkieominęły.
Skończyłosiętaknagle,jaksięzaczęło.Odepchnąłjąiodsunąłodsiebienadługośćramienia.
-Niejesteśranna?
-Nie.
Odetchnąłiwzniósłoczykuzdradliwemudachowinadnimi.
-Widziałaścoś?Albokogoś?
-Niewiem.Wydawałomisię...-Pokręciłagłową.-Niewiem.Schyliłsię,ująłjąpodkolana,
zaniósłdopowozuiposadziłnaławce.Końniecierpliwiebiłkopytemoziemię.Potemsamwskoczyłna
kozioł.
-Dokądjedziemy?-spytała.
-Tam,gdziesiętowszystkozaczęło-odrzekł.-DoSt.Bride’s.
Zapomniećoprzeszłości:pożyteczne,choćniewykonalne
KitlekkosmagnąłbatembokiDoranaiwałachwydłużyłkłus.Wpowietrzuzdawałasięunosić
ścigającaichwrogość.Aprzecieżniktniemógłichdojrzećpodpodniesionąbudąpowozu.Co
ważniejsze,niebyliłatwymcelem,chociażniechwalącsię,Kitbyłbyzdolnydotakiegostrzału.
-Nicnamniegrozi?-spytałaKatebeztchu.
-Nie.
-Ajeślibędzienasścigał?Alboczeka,wyprzedziwszynas?
-Proszęsięrozejrzeć.Naprzestrzeniwielukilometrówniemagdziesięschować.Gdybychciałnas
zabić,zrobiłbyto,gdyspaliśmy.
-OBoże-szepnęłacichutko,corazmocniejwspierającsięnanim.Popatrzyłnaniąijeszczeraz
poraziłagobieljejtwarzy,sińcepodoczamiinaskroniach.
-WielkiBoże!-powiedział.-Wyglądapaniokropnie.
Zrobiławysiłek,bysięwyprostować.Brodajejsięzatrzęsła,apotemznieruchomiaławewładczym
wyrazie,którystawałmusięcorazlepiejznajomy.
-Apan-oznajmiła-jestgburem.
-Chciałemtylkopowiedzieć,że...
-Doskonalewiem,copanchciałpowiedzieć-odparła.-Jużmipanmówił,żejestembrudna...
-Cotakiego?-Bezwładniepoleciaławprzód,wyciągnąłręceichwyciłjązaramię,alemusię
wyrwała.-Janigdy...
Tak,powiedziałpan.Dałmipantodozrozumienia!Wgospodzie!Aterazpanmówi,żewyglądam
okropnie.Chciałbypanpoczynićwięcejtakichmiłychuwag?
-Jezusie!Wyglądapaninabardzochorąiniemampojęcia,oczympanimówi,żetwierdziłem,iżjest
panibrudna,chociażwistociejestpanibrudna.
Boże,miejgowopiece,pociągnęłanosem.
Wpatrywałsięwniązprzerażeniem.Nigdyniemiałtakbliskoprzysobiepłaczącejkobiety.Oddech
rwałsięjejwrozpaczliwymszlochu.
-Jateżjestembrudny-zacząłjągorliwiepocieszać.-Jesteśmywpodróży.Spałapaninapodłodze.
Wyglądapani...wygląda...-Boże,toniedouwierzenia,żejedzieprzezlodowatewrzosowisko,
niebezpieczeństwowisimunadgłową,aonwysilasięnazgrabnykomplement!Iżeonagodotego
skłoniła!Cogoulichanaszło?-Niemogęwtouwierzyć.
-Wco?-chlipnęła.
-Żejestpaniurażona,kiedymężczyzna,którypaniąnicnieobchodzi,śmienieuważaćpaniza
pociągającą.Czyjestcośopróczpróżnościwdobrzewychowanychdamach?Zgoda,choćtoniema
wcaleznaczenia,naprawdęuważampaniązapociągającą.Aletoniezmieniafaktu,żewyglądapanijak
siedemnieszczęść.
Jejtwarzskurczyłasię.
-Boczujęsięjaknieszczęście!-Iukryłatwarzwdłoniach.
-Kate!
-Nie!-Pokręciłalekkogłowąiwierzchemdłonistrzepnęłałzyzpoliczków.-Obiecałamsobie
zachowywaćsięjakdama.Spokojnieścierpięwszystko,cokolwiekmniespotkawtejpodróży.Czy
ktokolwiek.Idotrzymamtego.
-Ale...-obrzuciłagochmurnymspojrzeniem.-Żądampewnychwyjaśnień.Kimbyłtamten
człowiek?Kitwolałbyuniknąćtejrozmowy.
-Musimipanpowiedzieć.On...pozwoliłsobienapoufałość.
-Niesądzipanichyba,żeniezdajęsobieztegosprawy?-wycedziłprzezzaciśniętezęby.-Żenie
ponosimniewściekłość?Zapewniampanią,żetak.Izapewniamteż,żedrogozapłacizatęzniewagę.
-Panaoburzeniemnienieułagodzi.Chcęprawdy.Należymisię.Badałagowzrokiem,wyczekując
odpowiedzi.Jejrysybyłynaznaczonestrachem,alestarałasięmuniepoddawać.
-MacNeill!
Uciekłwzrokiemnapowrótkudrodze.Zacisnąłdłonienalejcach,aznoszoneskórzanerękawice
napięłymusięnaknykciach.
-Byłonasczterech-zaczął.
-Trzech,którzyodwiedzilinaswYorku,ijeden,któryzginąłwwięzieniu?-podpowiedziała.
-Tak.
-Jaksiępoznaliście?
-Byliśmysierotami,pozbieranymijakkłaczkizeszkockichostówpomiastachiwsiachi
przywiezionymidoSt.Bride’s,ostatniegozkatolickichklasztorów.
-Ktowaszebrał?MacNeillwzruszyłramionami.-Opat.Zakonnicy.
-Ajakwasznaleźli?Skądwiedzieli,gdziewasszukać?Dlaczegowłaśniewas?
-Boże,ależpanidociekliwa!-Kiedypojął,żenieudamusięjejzbyć,westchnął.-Jakiślist,
pogłoska,plotkaprzyniesionaprzezstaregopoganiaczabydła,słowoszepnięteprzeztajemnegostronnika
starczyły,bywyruszalinaposzukiwanie.
-Wjakimcelu?
-Niejestempewien.Mogęsiętylkodomyślać.-Zmarszczyłbrwi.-Kiedybyliśmychłopcami,
przekonywalinas,żejesteśmyprzeznaczeninarycerzystaregotajnegostowarzyszenia.Uwierzyliśmyim.
Złożyliśmynawetprzysięgęwierności.-Uśmiechnąłsięgorzko.-Później,choćzdaliśmysobiesprawę,
żeniedostaniemysrebrnychrumaków,nadaldotrzymywaliśmytejprzysięgi.Aprzyrzeczeniewierności,
którezłożyliśmy,niedotyczyłozakonuśw.Brygidy,lecznaswzajemnie.
-Tobyłatasamaprzysięga,którąpanmizłożył-zaczęłamówićpowolizrosnącąpewnością.
-Tak.
-Alecotomawspólnegozezrujnowanymzamkiemiczłowiekiem,którysiętamukrywa?
-Ktośzłamałprzysięgę.Imoimzdaniemmożetobyćczłowiek,któregopaniwidziała.
-Nierozumiem.
Zmarszczyłczołozzaambarasowaniaiirytacji.
-Niesposobiononasnarycerzy,leczna...żołnierzy,jaksądzę.Naszedziałaniabyłykierowanei
sankcjonowaneprzezKościół.
-Jakdziałaniatemplariuszy?
Nietakformalnie.Byliśmynarzędziamidoużyciawczasachwielkiegozamętuizagrożenia.Takiego,
jakweFrancjirokudziewięćdziesiątegotrzeciego.TamtegowrześniawsamymParyżuzmasakrowano
czterystuksiężyiponadtysiąckatolickiejszlachty.
NiektórzyksiężaucieklidoAnglii,jedenznich,bratToussaint,trafiłdoSt.Bride’s.Zanimprzyjął
święcenia,byłżołnierzem.Uczyłnastego,cosamumiał.Któregośdniadoopactwaprzybyłpewien
człowiek.Francuz.Nieznamjegoprawdziwegonazwiska-samnazywałsiebieDuchesne.Widaćbyło,
żeznałbrataToussaintawParyżu.Terazpodejrzewam,żebyłtoktośkrólewskiejkrwifrancuskiej.W
tamtymczasierojaliściiKościółmielizbieżneinteresy,polegającenaprzywróceniumonarchiii
jednocześnieKościołakatolickiegoweFrancji.Człowiektenmiałpewienplan.Chciał,byśmypojechali
doFrancji,udającpodróżników,którzyprzemierzająświatwposzukiwaniunieznanychgatunkówroślini
zwierząt,aleprzedewszystkimróż.JakoposzukiwaczeróżmieliśmyprzybyćnadwórJózefiny
Bonaparte,byjejzaprezentowaćnaszeodkrycia.
-Róże?-PytanieKatemusiałozabrzmiećniedowierzająco,bopojegotwarzyprzemknąłcień
złośliwegorozbawienia.
-ŻonaBonapartegomiaławswoimdomuwMalmaisonnajwiększyogródróżanynaświecie.Ma
obsesjęnaichpunkcie,aNapoleon,jakooddanymałżonek,zaspokajajejzachcianki.Jejogrodyprzeszły
dolegendy,onazaśrozsyłałaludzipocałymświecie,byznajdowalidlaniejnoweodmiany.Dyplomaci,
pochlebcy,ambasadorowiewielupaństwiksięstwstaleprzybywajądojejdomuzpodarunkami.Może
sobiepaniwyobrazić,jakipodamygruntdlapracywywiadowczejstanowitakiemiejsce.Zpewnością
królewscydoradcyniezmarnowalitakiejmożliwości,aniteżStolicaApostolska.
Kateczekała.Jegozaśwciągnęłataopowieść,jużnietylkochciałjejowszystkimopowiedzieć,ale
teżspojrzećzperspektywynawłasnąprzeszłość.
-Wjejotoczeniubyłczłowiek,którychciałprzekazaćinformacjęowspółpracownikachNapoleona,
jegoplaniednia,nawetkorespondencji.Mieliśmysięznimspotkać.Alenimzdążyliśmy,wistocienawet
nimpoznaliśmyjegonazwisko,schwytanonas,oskarżonooszpiegostwoiuwięziono.
-Isądzipan,żetojedenzpanatowarzyszyalbotamtenfrancuskiksiądzwyjawiłwaszezamiary?
-Tak.
-Dlaczego?
-Ponieważwdniu,gdywyprowadziliDouglasanagilotynę,strażnikpowiedziałnam,żewie
wszystko:onaszychspotkaniach,księżach,zktórymisięspotykaliśmy,znałnazwiskokapitana
francuskiegookrętu,którynasprzewiózłnakontynent,anawetwłaścicielatawerny,którynamudzielił
schronienia.Iżewszyscyciludzienieżyją.Zdradzeni.Znajdowałszczególneupodobaniew
podkreślaniu,żenietylkozostaliśmyzdradzeni,ależezrobiłtoktośznaszegokręgu.
-Jakmożemiećpanpewność,żemówiłprawdę?-spytałaKate.-Możepróbowałwasdręczyć.
Podstępemwyłudzićodwaswięcejinformacji.
MacNeillpokręciłgłową.
-Niebyłowięcejinformacji.Wiedziałwszystko.Włączniezesłowamiprzysięgi,którąznałotylko
pięciuludzi:Douglas,Ram,Dand,jaibratToussaint,doktóregomieliśmycałkowitezaufanie.
-Toniemasensu.Wszyscybyliściewtymwięzieniu.Wszyscycierpieliście.
-Gzynapewno?-Kitpopatrzyłjejwoczy.-Branonasnaspytkioddzielnie.Topowszechna
praktyka,oddzielaćczłowiekaodtowarzyszy,zwłaszczakiedymasięnadziejęwydobyćzniegojakieś
informacje.Tak,cierpieliśmywszyscy.Aleczywszyscywtymsamymstopniu?
-Alejakabyłakorzyśćzdrajcy?-spytałaKate,kręcącgłową.-Niktniezostałuwolniony.Niktna
tymniezyskał.
-Cenązajegozdradęmiałobyćjegożyciewzamianzanasze.Onjedenmiałprzeżyć,nierozumie
pani?Jedynyżywy,noibogaty,jakprzypuszczam.-NiedobryuśmiechigrałnawargachKita.-
Ktokolwieknaszdradził,niemógłbyżyćdalejzmyślą,żejegozdradazostaławyjawiona,nawettym,
którychwydał.Jegomniemanieosobie,jegowinabyłybyzbytprzytłaczające.Nagrodamiałaprzyjść
dopieroponaszejśmierci.-Douglasbyłpierwszy.Resztaposzłabywkrótcezanim,alezjawiłsiępani
ojciecipopsułcałyplan.
-AledlaczegozabitoDouglasa,aniewszystkichrazem?
-Mogęsiętylkodomyślać,żestrażnikchciałzastraszyćswojegoinformatora.Chciał,żebytamtensię
napatrzył,cogoczeka,jeśliprzyjdziemunamyślzdradzićFrancjętak,jakzdradziłswoichtowarzyszy.
-Wspólnieodwiedziliściemojąrodzinę.Jeślipansądził,żejedenztych,którzyprzeżyli,jest
zdrajcą,dlaczegopodróżowałpanznimi?Dlaczegoniespytałpanpozostałych?
-Zrobiłemto-wychrypiał.-Razemtozrobiliśmy.Aledwajznassąniewinni.Amożewszyscytrzej.
MożebratToussaintbyłwtymfrancuskimwięzieniuiwyjawiłprawdę,choćniepotrafięsobie
wyobrazićjak...-Pokręciłgłową.-Oskarżeniazostałyrzuconeikażdespotkałosięzzaprzeczeniem.
RamiDandoskarżylimnie.Jazkoleioskarżyłemichobu.
-Jakietostraszne.Zignorowałjejwspółczucie.
Kiedyzłożyliśmyślubowaniepanirodzinie,my,którzybyliśmysobiebliżsiniżbracia,niemogliśmy
nasiebiepatrzeć.Rozstaliśmysię,mającnadziejęnigdywięcejsięniespotkać.Tylko...
-Tylko...?
-Tylkożeniemogłemtegotakzostawić.Gryzłomnietoprzeztrzylata.Jakmogęufaćsobie,jeślinie
potrafięzaufaćwłasnejprzeszłości?Jakmogęzawierzyćswoimosądom,odczuciom,lojalności,na
którychopierałemcałemojeżycie,skorotowszystkomożebyćkłamstwem?Muszęwiedzieć.
Oderwałodniejwzrok.
-Aterazmamdodatkowybodziec.
-Dlaczegowiącpanniezostał?-spytałazmieszana.Odpowiedzinajegopytanianiewątpliwie
znalazłysięwzasięguręki,aonzrezygnowałznich.-Dlaczegonieposzukałpanczłowiekazzamku?
-Boobiecałem,żedoprowadzępaniąbezpieczniedocelu.Apanijestchorainiemogęwystawiaćna
ryzykojejzdrowia,zwlekającchoćbyminutędłużej,niżmuszę.-SmagnąłlejcamizadDorana,jakby
przypomniałsobieopośpiechu.-Odpowiedziałemnapanipytania.Paniprawozostałowyegzekwowane.
-Wjegogłosiebrzmiałaniechęć.UnikałwzrokuKate.-Aterazproszęodpoczywać.BędziemywSt.
Bride’sprzednocą.
Zawieranienowychprzyjaźni
Coto?-szepnęłaKate,nieunoszącgłowyzramieniaKita.Obudziłasiękilkaminutwcześniejinagle
ujrzałaprzedsobąparęmałychciemnychoczek,tłusteróżowepoliczkiiustarozwartewniemym
zdumieniunakształtliteryO.
-Nie„co”-odpowiedziałKitswobodnie-tylko„kto”.TobratFidelis.Korpulentnymężczyznaw
brązowymhabicielustrującyjąkrótkowzrocznymioczyma,przysunąłsiętrochębliżej.
-Wielkienieba,Christianie,cototakiego?
-Nie„co”-powtórzyłKit,tonempodejrzaniezatrącającymorozbawienie-tylko„kto”.Tojestpani
KatherineBlackburn.
Kobieta!-Kilkamęskichgłosówzachłysnęłosię,jakgdybyoczekującpotwierdzeniatejstrasznej
prawdy.
Kate,dotychczaswtulonawKita,dźwignęłasięzwygodnejpozycjiipopatrzyłapozabrataFidelisa
nagrupkępodobniejakonubranychmężczyzn,stojącychtrochędalej,otwarzachzaciekawionychlub
zaniepokojonych,alewszystkichdopewnegostopniawyrażającychzdumienie.
Zdawałojejsię,żewiedlaczego.ZnalazłasięprzednimiubranawzadużąkurtkęKitaiowiniętaw
jegopled,leżącnanimwnajbardziejniedbałejzpóz.Zwysiłkiemspróbowałasiępoprawići...och!
BezostrzeżeniaświatzawirowałszerokimikręgamiipoleciałatwarząwdółnapowrótwramionaKita.
Zapomniała,jakbardzobyłaijeszczejestosłabiona.Ajużjejsięzdawało,żezaczynamyślećjaśnieji
żeniejestjejtakzimnojakprzedtem.Właściwieczułasięcałkiemdobrzeiporazpierwszy,odkąd
ruszyławtępodróż,uświadomiłasobie,żesięnieboi.Przestałasiębaćwtrakciesłuchaniaopowieści,
którąwymusiłanaKicie.Zaczęłarozumiećcharaktermężczyzny,którypoprzysiągłjejbronić.Kit
MacNeillniejestokrutną,zimną,niszczącąmaszyną.Podpewnymiwzględami...niebardzoróżnisięod
niej.
Zdumiałajatakonkluzjaispeszyła.Całkowiciezmąciłaspokójjejmyśli.
Itowłaśnieteraz,gdywreszciepoczułasiępewnie.Westchnęłagłęboko.
-Coonamówi?
-Cośtyzrobił?
-Christianie,chybanie...
-Biedactwo...
-Nicniezrobiłem-oświadczyłKitstanowczo.-Aledziękujęwamzawzruszającąufnośćwmoją
moralność.-DelikatniezakołysałKatenakolanach,cowprawiłojejświatwleniweobroty.Zacisnęła
powiekiikazałamuznieruchomieć.Światnieposłuchał.
-Ależ,Christianie,nawetprzezmyślnamnieprzeszłonictakiego.
-Nietakiego,toinnego-odparłKitsarkastycznie,przygarniającjąciaśniej,gdyprzerzucałnogi
przezbrzegfaetonu.
-Możektóryśzwasprzytrzymałbykonia?-Gdyzeskakiwałnaziemię,wstrząssprawił,żepod
zamkniętymipowiekamiKaterozprysłysiękropelkiświatła.
-Och!
-Christian,cotyrobiszztąkobietą?-Przezbezładnągadaninęresztyprzebiłsięnowygłos,pełen
namaszczonejpowagiipodejrzliwy.
-Trzymamjąnarękach.Kitniewydawałsiębardzoprzejęty.-Ibędętrzymałdalej.
PrzezułameksekundyKatemiałachęćotworzyćoczyiwyjaśnićsytuacjęmężczyznom,którzyich
otaczali,alenaprawdęnieczułasięwnastrojudoskładaniawyjaśnieńibardzoniechciała,byświat
zakręciłsięponowejorbicie,aprzytymwydałojejsięcałkiemmiłe,żemożezrzucićwszystkiesprawy
nakogośinnego.Wjegoramionachczułasięowieleprzyjemniej.Nieotworzyłazatemoczuipozwoliła
ciałubezwładniespoczywać,dziwiącsięsobie,żenigdywcześniejniedoceniłakorzyścipłynącychz
udawaniazemdlonej.
-Tylesamwidzę-oświadczyłtensamwładczygłos.-Chodzimijednakoto,pocoprzywiozłeśtutaj
tękobietę?Jesteśmyzakonnikami.Naszaregułaniedopuszczaobecnościkobiet.
-Tęjednąmusicieznieść-oznajmiłKitizrobiłkroknaprzód.-Jestchora.
-Cojejjest?-spytałbratFidelis,uktóregowspółczuciezaczęłobraćgóręnadpodejrzliwością.
-Przedewszystkimjestnapółzamarznięta,alechybateżtrochęwygłodzona.-Dlapodkreślenia
swoichsłów,zakołysałjąlekkonarękach.Światjejzawirował.-Dokądmamjąwziąć?
-Christianie.-MacNeillzatrzymałsię.Katepoczuła,jaknapinająsięjegoramionaitors.
-Ojczeopacie.-PełenszacunkuzwrotwustachMacNeillabrzmiałjakwyrzut.-Nieprzywiozłemtu
tejmłodejdamy,żebyjąobrabowaćalboskompromitować.Aniteż,mimożebezwątpieniawniosłobyto
trochęożywienia,nieprzywiozłemjejpoto,bymogłazedrzećzsiebieodzienieijakszalonabiegaćpo
klasztorze.Przywiozłemją,boniemiałeminnegowyboru.Takjakwy,ojcze,jakodobrychrześcijanini
benedyktyn,niemacieinnegowyboru,jaktylkojąprzyjąć.Wkońcu,pasterzu-jegoniskigłosbyłpełen
sarkazmu-totylkojeszczejednabardzozagubiona,bardzozziębniętaowieczka.
Kateodliczyłapięćmiarowychuderzeńsercawciszy,któranastąpiłapowyzywającychsłowach
Kita,bonawetwswymobecnymstaniewyczułaichton.
Potemopatrzekł:
-Sarkazmnieprzystoiczłowiekowiotwoimwykształceniui...
-...wychowaniu?-Pytaniepadłozpozoruswobodnie,alezadźwięczaławnimniepokornanuta.
-Chciałempowiedzieć,zasługach-odrzekłopatchłodno.-Acodomłodejdamy,możezostać,
dopókinienabierzesiłdodalszejpodróży.Aodzyskajebardzoszybko.Nalegamnato,bracieMarcinie-
skończyłsurowo,aktoś,kogoKateniewidziała,cośodburknął.
-Możeszjązabraćdo...-opatzawahałsię-...docieplarni.Natyłachjesttammałaszopa.Zdajemi
się,żejestwniejprycza.-Kiedyjużjąulokujesz,zróbmitęuprzejmośćiprzyjdźdomojejceli,
Christianie.-Niebyłatoprośba.
-Możeojciecbyćtegopewien.-Niebyłotoustępstwo.
Nieczekającnadalszewskazówki,Kitoddaliłsięodgromadkiszepczącychmnichów.Poprzejściu
parumetrówwymruczał:
-Jużmożepaniotworzyćoczy.Brązowazgrajazostaładalekowtyleioileichznam,ajesttakz
pewnością,niewykrzeszązsiebiedośćodwagi,byodwiedzićpaniąwcześniejniżpoobiedzie.
-Skądpanwiedział,żejestemprzytomna?-spytałaKate,spoglądającmuwtwarz.Bardzosurowe,
ponureoblicze,wyrzeźbioneprzezżyciepełnetrudnościiokrucieństw,kryłowspojrzeniu,którenanią
skierował,iskierkirozbawienia.
-Pomimoprzekonującegobezwładu,zjakimosunęłamisiępaninapiersi?Poderwałagłowę.
Skarciłagocichutkimwestchnieniem.Terazprzyzwoitośćnakazywaławydostaćsięzjegoobjęć.
Chociażbyłojejwygodnietakjakjest.Aledamapowinnasięzachowywaćjakdama.
-Mogęchodzić.
-Możeitak-zgodziłsię.-Aleniezechcepanichybazepsućnaszegoprzedstawienia.Dobrzybracia
jużżywiąmnóstwouprzedzeńdokobiecości.Niechodzioto,żewiniąkonkretneosobywaszejpłci,
proszępamiętać.Tobyłobyniepochrześcijańsku.Mająjednakpoważnewątpliwościnatematkobietw
ogólności.Uważająjezasłabeiperfidne,alewczarującyidemoralizującysposób.Sąjednak
współczującywobectychnieszczęsnych,sprowadzonychnazłądrogęlekkoduchów,którzyulegnąich
urokowi.Wcalebymsięniezdziwił,gdybysięokazało,żejużterazmojanieśmiertelnaizbytpodatnana
pokusyduszajestumacnianadziesiątkamimodlitw.
-O!
-Niechsiępaniniezachłystujeoburzeniem,paniBlackburn.Udawałapanizemdloną,atoświadczyo
tym,żepodejrzeniadobrychbraciszkówniesąnieuzasadnione.
-Dajepandozrozumienia,żejestemperfidna?-spytała,szerokootwierającoczy,jakuosobienie
niewinności.
Uśmiechnąłsię.
-Ajakże.Igdybynaglewyrwałamisiępanizobjęćiżwawopomaszerowała,tylkobyto
potwierdziłoichpodejrzenia,żekobietomniemożnawierzyć.
-Możenaprawdęniemożna-powiedziałaKate.-Możeznajdujesiępanwstrasznymzagrożeniuz
mojejstrony,słabejiperfidnejkobiety.Nigdybymsobieniewybaczyławystawienianaryzyko
demoralizacjitakiegoniewiniątkajakpan.Nalegam,bymniepanpostawiłnaziemi.
Wybuchłserdecznymśmiechem.
-KateBlackburn,ktobypaniąpodejrzewałotylebezczelności?
Tenśmiechjąrozbroił.RozbawienienadawałozielonymoczomKitaciepło.
-Niewiem,ocopanuchodzi-powiedziała,pragnąc,byjeszczerazsięroześmiał.
-Oto,żemłodewdowyzwysokichsfer,zwidokaminapowrótdotowarzystwa,niepowinny
czarowaćprostaków.-Wyrazjegotwarzysubtelniesięzmienił,oczybłyszczałymudrapieżnie.-To
możebyćniebezpieczne.Nigdyniewiadomo,cotakizrobi.
Uniósłjąwyżejiprzygarnąłbliżejust.Skuliłasięicofnęła,chociażcośjejpodszeptywało,bywyjść
munaprzeciw,zostaćtam,gdziejest,przekonaćsię,cozrobi.Falastrachupowróciła,aleniebyłto
strachprzedKitemMacNeillem,leczprzedsamąsobą,przedtym,doczegobyłabyzdolnaprzy
najmniejszejzachęcie.DziękiBogu,żejesttaktchórzliwa.
-Amożepaniwie?-szepnął,wpatrującsięjejwoczy.
-Nie-wymówiłaprawiebezgłośnieirozejrzałasię,zmuszającsiędopoznawanianowego
otoczenia.
WjejniedoświadczonychoczachSt.Bride’sniewyglądałonaopactwo,lecznamalutkieosiedle
zabudowanewprostokątiotoczonemurami.Jedenbokprostokątastanowiłniskikamiennybudynek.Jego
dachosłaniałotwartąfrontowągaleryjkę,prowadzącądokilkunastudrzwi.Wnarożnikuprzylegałado
tegobudynkupiętrowabudowlazmocnospadzistymdachem.Zapewnekaplica,pomyślałaKate.Wzdłuż
pozostałychdwóchścianwznosiłsięciągbudynkówróżnejwielkościiwróżnymwieku,żadennie
wyróżniającysięszczególnymstylemarchitektonicznymiwszystkienajwidoczniejwznoszone,jak
dyktowałapotrzebaipozwalałydostępnemateriały.
Wgruncierzeczyjedynącechąwyróżniającątomiejsce,byłojegopołożenie.Ponadklasztoremi
wszędziewokółwznosiłysięośnieżonegóry.Nawschodziepromieniesłońcaspływałypoichbiałych
zboczach,ogrzewającmalutkąosadęprzykucniętąupodnóżaipozwalającnawetwlistopadziena
utrzymaniesięparuskrawkówzieleninieskażonychpodmuchemzimy.Zimnywiatr,którystaleim
towarzyszyłprzezostatniedwadni,całkowicieucichł,wpowietrzuczułosiędelikatnośćimiękkość.
Musieliznaleźćsięwgłębokiejdolinie,gdziepanowałrodzajmikroklimatu.
-Tuniejesttakzimno,prawda?-mruknęła.
-Nie.Nigdyniejest-odparłKit,zatrzymującsięnachwilęprzedsolidnąfurtąwkamiennymmurze.
Skręciłwniąityłemwszedłdośrodka.
Wkroczylidoogroduróżanego,wypielęgnowanegojakwszystkieinnewcałejAnglii.Ścieżka
wysypanadrobnymżwiremokrążałastudnięobłożonąmarmurem,którejobwóddzieliłynarówne
odcinkipustekratkinapnącza.Poobustronachfurtyciągnęłysiętarasowegrządkinowychsadzonek,
oczekującychatakówzimypodgrubąwarstwąliści.Całatylnaczęśćogrodu,jakstwierdziłaze
zdumieniemKate,byłazabudowanaszkłem,tworzączpewnościąnajbardziejodludną,jeślinie
najbardziejnapółnocwysuniętącieplarnięwWielkiejBrytanii.
Kitniósłjąprostokutejbudowliipchnąłkolanemdrzwicieplarni.Katezabrakłotchu.Nazewnątrz
światokrywałajużbrązowoszaraopończazimy,wewnątrzcieplarniresztkioznaklatajeszczeniezostały
usunięte.Pnąceróżeobrastałymozaikęszybek,tworzącsklepienie,zktóregonadalzwisałotrochę
kwiatów,czerwonych,karminowychiróżowychjakmuszelki.Byłytojednaktylkoniedobitkitegorocznej
obfitości,staragwardia,któraprzetrwałaponadswójnaturalnyczasżycia.Nawetleciutkiruchpowietrza
wywołanyotwarciemdrzwipowodowałopadaniezgórywirubrązowychnabrzegachpłatków.
Kitmijałwspaniałekwiaty,niezatrzymującsię,iwkrótcedotarłdomałejszopyzdzielonymi
drzwiami.Wewnątrzznajdowałasięniewielkasznurowapryczaprzykrytakilkomakocamiiparępółek
zastawionychłopatkami,narzędziamiidoniczkamizsadzonkamiwróżnychstadiachwzrostu.
KitpołożyłKatenapryczy,wyprostowałsięisięgnąłpoglinianydzbanekuswychstóp.Powąchał
zawartość,napełniłkamionkowykubekipodałKate.
-Proszęsięnapić.
Wzięłakubekzwdzięcznościąipołykałałapczywieczystąchłodnąwodę,nieprzejmującsię,że
kapiejejpobrodzie.Straszniechciałojejsiępić.Skończywszypić,oddałamukubekizzakłopotaniem
otarłarękawemmokrąbrodęiusta.Wyjrzałaprzezgórnąpołowędrzwi,którąKitzostawiłotwartą,na
zielonygąszczróż.
-Tojestniezwykłe.
Podążyłwzrokiemzajejspojrzeniem.
-Myśmytozbudowali-mruknął,jakbyodgrzebującwpamięcicośdawnozapomnianego.
-Kto?
-JarazemzRamseyemiDandem...iDouglasem.-Popatrzyłnanią.-Totutajsięwychowałem.Tu
nauczyłemsięmówić,czytać,pisać.Itunasszkolono.
-Alenienaksięży-przypomniała.Rozśmieszyłogoto.
-Nie.NawetojciecTarkinniepogodziłbysięzpomysłemzrobieniazksiężyskrytobójców.
-Skrytobójców?-Oniemiała.Wzruszyłramionami.
-Ajaknazwaćkogoś,kogosięwyszkoliłopoto,bygoużyćjakbroni?Jakpanimyśli,comieliśmy
taknaprawdęzrobićwMalmaison?
Nimzdążyłaodpowiedzieć,jużgoniebyło.
Skrytobójca.
Toniebyłajejsprawa.Anistrasznesłowo,jakimsięnazwał,aninawiedzonywyrazjegooczu,ani
gorzkierozbawienie,zktórymobserwował,jaksięodniegoodwraca.
Bogudzięki,żetopowiedział,pomyślałarozzłoszczona.Onawyobrażagosobiejakooswojone
jagnię,choćnakażdymetapieichpodróżydostarczałjejdowodów,żejestwilkiem.Jużnigdyotymnie
zapomni.Napięcieostatnichdni,braksnuigłódsprzysięgłysię,byzmienićjejmimowolnązależnośćod
MacNeillawcoś...Nie!Niczmieniłosięwmniejniżnic.
ChristianMacNeillwkrótceznikniezjejżycia.Niemusirozmyślaćojegoprzeszłościani
przyszłości.Iniepowinna.Masięzająćwłasnąhistoriąiprzyszłością.
Stukaniewścianęszopyprzerwałojejrozmyślania.Rozejrzałasięizobaczyładwóchmnichów
przygarbionychpoobustronachkufraGrace,sapiącychzwysiłkuprzywnoszeniuciężkiegobagażu.
KompletniezapomniałaokufrzeGrace.Doprawdy,omalniezapomniała,pocowogóleodbywatę
podróżijakiemabyćjejupragnionezakończenie.Dobrzezrobi,jeślisobieprzypomni.
Mnisizerknęlinaniąukradkiem,upuścilikuferprzydrzwiachiumknęli.Wciążczującsięsłaba,
opadłanapoduszkę.Musiwrócićdosił,apotemruszyćdalejdozamkuParnell.Zwariowanapodróż
staniesięanegdotą,którąuraczymarkizawtrakciejakiegośobiaduwniedalekiejprzyszłości.
Zastanowiłasię,czyKitcośjadł...
-PaniBlackburn?-PotężnybratFidelisukazałsięwotwartychdrzwiachwtowarzystwie
zasuszonegobiałowłosegostarowiny,który,jakpodejrzewałaKate,prowadziłinfirmerię,ponieważ
przyniósłzesobąróżneprzykropachnącemikstury.Uznaliwidać,żezapadławdrzemkę,bouciekli,
pierwszymamroczącsłowaprzeproszeniazuśmiechemzakłopotania,drugiburczącpodnosemjakieś
złośliwości.
Zarazpotemzjawiłsięnerwowymałyczłowieczek,wcisnąłwjejdłonietalerzgorącejduszonej
wołowinyiwycofałsięzadrzwi,gdzieczekałprzysadzistymnich.Wygłodniała,ztrudemzmusiłasię,by
powolispożywaćsmakowitąstrawę.Gdyskończyła,światwydałjejsięlepszyipostanowiłazapytać
któregośznastępnychodwiedzających,dokądposzedłKit.Wkrótcepojawiłasięnastępnadwójka,by
zabraćpustytalerz,alezanimKatezdążyłazadaćimpytanie,rzucilisiępospieszniedoucieczki.
Przezchwilęusiłowałazrozumieć,cosiędzieje,alegdywreszcietopojęła,uśmiechnęłasięszeroko.
Przysyłanoichparami,bymoglisięwzajemnieochraniać.Przednią!Nadzwyczajne!Tozajmiechyba
oddzielnyrozdziałwjejksiążce:Szokowaniemężczyznżyjącychwcelibacie.Niemogłaopanować
chichotu.
KiedybratMarcinibratFideliszjawilisięponownie,tymrazem,byzmierzyćjejpulsiocenićjej
bladość,spuściłanogizpryczy.Obajmnisiodskoczyliodniej,jakbymiałajejwyrosnąćdrugagłowa.
-Proszęleżećiwypoczywać,młodadamo!-skrzypiącymgłosemzaleciłstarybratMarcin,chowając
sięzabrataFidelisa,którystarałsięwyglądaćwsposóbwzbudzającyrespekt.Niestety,zatroskanatwarz
przeczyławszelkiejgroźbie,którąsugerowałajegopostura.
-Czujęsiędużolepiej-powiedziała,chociażnaprawdęzdawałojejsię,żezamiaststawówma
galaretę,idrapałojąwgardle.-ChciałabymzobaczyćsięzpanemMacNeillem.
-Przyjdzie,jakbędziepora-wykrztusiłbratMarcinzzaplecówbrataFidelisa.Tenostatni
uśmiechnąłsięniewyraźnie.
-Będęzatemmusiałagoposzukać.
-Niemożepani.Niewolno!Towbrewregule!
-Niejestemmnichem,więcwaszareguładomniesięniestosuje.
-Regułastosujesiędokażdego!PozatympanMacNeilljestzajętyprzygotowaniamidoodjazdu.
-Co?-Nagleznikłacałajejbeztroska.Onjąopuszcza?
-Tylkonaparędni-powiedziałbratFidelisuspokajająco.-Dopókiniewydobrzejepaninatyle,by
mócpodróżować.Mapewne,hm...naglącesprawy,którychmusidopilnować.
-Jakienaglącesprawy?-spytała.
-Tegoniepotrafiępowiedzieć,paniBlackburn.Alewiem,żepoprosiłopata,żebyśmysiępanią
zaopiekowalipodjegonieobecność.
-Doprawdy?-spytała,dziwniedotknięta,cobyłoabsurdalne,bocóżinnegomógłzrobić,jaknie
poprosićopata?Niemógłprzecieżzostawićimjejnaproguiodjechać,jakbybyłapodrzutkiem.Choćw
gruncierzeczy,dlaczegonie?
-Anotak-bąknąłbezcielesnygłoszzazwalistegoFidelisa.-Odjechałjakwariat.Otocoświatmu
zrobił.
Katemiałajużdosyćzłośliwychdocinkówstaregomnicha.
-Niezgadzamsięprowadzićrozmowyzkimś,kogoniewidzę-burknęła,zaglądajączabrata
Fidelisa.
BratMarcinwyskoczyłzprzeciwnejstrony,ująwszysiękościstymidłońmipodwychudzoneboki.
-Dlategowystrzegamysiętowarzystwakobiet,bracieFidelisie-oświadczyłponuro.-Pięćminutw
towarzystwiejednejznichiwidaćażzbytwyraźnie,jaksązatwardziałeikrnąbrne,samowolnei
przekorne.Czyżnie?
-Niecałkiem.
-Co?-BratMarcinzmierzyłswegotowarzyszaspojrzeniem,którewyraźniepodawałow
wątpliwośćjegolojalność.
-Złożyłemśluby,kiedyumarłamojamatka.Miałemwtedydziesięćlat.-OkrągłatwarzbrataFidelisa
przybrałarozrzewnionywyraz.-Mamabardzomisiępodobała.Miaławłosytakciemnejaktaotomłoda
dama.Zapomniałem,jakiebyłyładne.
Kateuśmiechnęłasiętriumfalniedostaregomizoginisty,którybezsłowapodkasałhabitiwypadłz
szopy,zostawiającbrataFidelisasamnasamznią.WobecucieczkitowarzyszaodwagabrataFidelisa
osłabła.Zacząłprzesuwaćsięchyłkiemkudrzwiom.
-Proszęzostać-powiedziałaKate.
-Niesądzę,byojciecopattopochwalał.
-Proszęwięczaczekaćzadrzwiamiszopy,ajazostanętutaj.Cowtymmożebyćzłego?
Niedałsięudobruchać.Spróbowałapodejśćgoinaczej.
-Tacieplarniajestcudowna,nieprawdaż?Zatrzymałsię,ajegotwarzrozpromieniładuma.
-PanMacNeillpowiedział,żezbudowałjąwrazzkolegami.
-Itakbyło.Byliwtedyledwiepodrostkami.AlboprzyłóżręcedoBożegodzieła,albodiabełcije
przyłożydoswego,mówiłemojcuopatowi.
-Bardzomądrze.-Znówusiadłanapryczyiprzyjrzałamusięwnikliwie.-Takonstrukcjajest
niezwykła.Ktośmusiałjąstarannieobmyślić.Zpewnościąniejesttodziełochłopców.Czytobratbył
architektem?
Zaróżowiłsięzzadowolenia.
-Nocóż...
-Ach!-Kiwnęłagłową.-Awięczgadłam.Proszęmipowiedzieć,jakbratobmyśliłtenprojekt?
Spuściłskromnieoczy.Idałsięwciągnąćwrozmowę.
Wytyczenierealnychcelówiskupieniesięnanich
St.Bride’s,1797
-Czysąoddani?-spytałFrancuz,przyglądającimsiębadawczo.
-Tak.-SpojrzenieojcaopatapadłonaKita,przesunęłosięnaDouglasa,potemnaDandaiRamseya.
-AleonisłużąBogu.NieFrancji.
-SłużącFrancji,będąsłużyćBogu.
-Dotegoichprzeznaczono!-WgłosiewygnanegofrancuskiegoksiędzaToussaintabrzmiało
zniecierpliwienie.-WcałejAngliimoglibyśmyszukaćprzezstolatinieznaleźlibyśmymłodychludzi
lepiejprzygotowanychdotego,cozdolnisązrobićcitutaj.
-Acóżtojest?-Douglaswysunąłsięnaprzód.
Nowoprzybyłyfrancuskiszlachcicskarciłgochłodnymspojrzeniem,leczodpowiedział.
-UdaćsiędoFrancjiidopomócwprzywróceniumonarchii.
-IŚwiętegoKościoła-przypomniałopatgościowi.
-Ajeślinamsięnieuda?-spytałDand.
-Musisięudać-odparłnieznajomy.-Jużczas.Dyrektoriatsięchwiejepotym,jakmiałśmiałość
wypędzićOjcaŚwiętegozRzymu.Ludziemająabsolutniedośćświętokradztwa,takiegojak
zeświecczeniekatedryNotreDame,przemianowaniejejnaŚwiątynięRozumuipowołanienierządnicy
najejkapłankę.-Przeżegnałsię.-Niewieletrzeba,bywywołaćchaoswtakzwanymrządzie,apotem?
OdzyskamyFrancję.
Kitprzemierzałdziedziniec,osaczanyprzezżywewspomnieniaswychostatnichtuodwiedzin.Byli
tacygorliwi,zichmłodzieńczymzapałem,marzeniamiochwale,pobożnościąibutą.
Idąc,czułnasobiewieleoczuśledzącychgozniepokojem.Niechtam,niechsięboją.Niedbaoich
obawy.Anijej.Niedopuszczałdosiebieobrazujejtwarzy,zmienionejodzmieszaniaistrachu,gdy
wypowiedziałsłowo:skrytobójca.Cóż,uwolnijąodswegotowarzystwaprzynajmniejnakilkadni.I
samuwolnisięodniej.
Wieonimzadużo,zabardzosiędoniegozbliżyła.Kryjesięwtymniebezpieczeństwo,syrenie
wezwaniedointymności,naktórąonniemożesobiepozwolić.Aniniechce.Odsłoniławnimjątrzącą
ranę,wyzwoliłapragnienia,októrychmyślał,żeumarły,choćtylkopozostawaływuśpieniu.
Pragnienie.Pożądanie.Potrzebyciała.Niebyłydlamężczyzny,jakimsięstał,awięcoczyścisięz
nich.Ategołatwiejbędziedokonaćdalekoodniej.Odjejzapachuigłosu,ciemnychoczuigibkiego
ciała...
Pchnąłzrozmachemdrzwidomuopataipozwolił,bysamesięzanimzatrzasnęły,minąłmłodego
akolitę,stojącegonastraży,iskierowałsiędobiblioteki.Byłaotwarta.Opatzasiadałprzyogromnym
biurku,czekajączdłońmizłożonyminastosiepapierów.
Wyglądałdokładnietak,jakgoKitzapamiętał:tasamastrzechabiałychwłosów,tensamszpiczasty
nosnadwąskimisurowymiustami,głębokoosadzoneoczy,spoglądającenaświatzniezmąconym
spokojem.Kitauraziłoto,żepodczasgdyonsamzmieniłsięniedopoznania,nietylkonaciele,ale;ina
duchu,tenczłowiekwydawałsięnietkniętyprzezświat,wktórywysłałKitaijegotowarzyszy.
-Christianie.-Opatwyciągnąłdłońdoucałowania.Kitpopatrzyłnaniąchłodno.Opatcofnąłrękę.
-Modliłemsięotwójpowrót.-Tensamgłos,przepojonyspokojnągod>nościąiwładczy.
-Niemiałeminnegowyboru.
-Wiem.Jesteśtujednak,zczegosięcieszę.-Wjegosposobiebyciaczywyrazietwarzyniebyło
śladuobawy,wyrzutuaninieszczerości.
-Dlaczego?
Opatnieodpowiadał,jakbyKitdobrzeznałodpowiedźirozmyślnieudawałtępego.
-Jesteśwrozterce.Jabyłbymcięuspokoił.
-Naprawdę?-Kitleciutkosięuśmiechnął.-Dobrze.Proszę,niechmiojciecpowie,ktowydałnas
Francuzom.
Opatcichowestchnął.
-Tegoniewiem.
Kitwalnąłdłońmioblatbiurka,ażpapierypodskoczyły.Opatanidrgnął.
-Tylkopięciuludzimogłonaszdradzić.-Kitprzechyliłsiękuopatowinadbiurkiem.-Ramsey
Munro,AndrewRoss,DouglasStewart,bratToussaintija.Douglasnieżyje.Pozostajeczterech.
-Cochciałbyśodemnieusłyszeć,Christianie?Gdybyktośwyznałmitonaspowiedzi,niemógłbym
cipowiedzieć.
-Chcęnazwiskaczłowieka,którynaszdradził.ToonodpowiadazaśmierćDouglasa.Idostanęje.
NaBoga,dostanę.
-Mamnadzieję,żeskładaszprzysięgę,anieprzeklinasz.
ZezdławionymjękiemrozpaczyKitoderwałsięodbiurkaiobróciłnapięcie.
-Proszę,powiedzmi,ojcze,ktospośródnas,wedługojcaosądu,byłzdolnydozdrady?
-Niemogęsobiewyobrazić,byktórykolwiekzwasbyłzdolnydotakiegowiarołomstwa.Nie
Ramsey,nieAndrew-mówiłopatspokojnie.-Niety.
Christianrozdrażnionyodgarnąłztwarzyzłotawewłosy.
-AcozToussaintem?Niewidzęgo.Jużtozpewnościąwskazujenanieczyste...
-BratToussaintopuściłklasztorpięćlattemuiwróciłdoFrancji.Zacząłsekretniepełnićobowiązki
duszpasterskie,narażającsięnawielkieryzyko.
-Doprawdy?-GłosKitawprostociekałpowątpiewaniem.-Jakiemiałojciecodniegowiadomości
odtegoczasu?
-Istniejeobawa,żewykrytogoistracono-odparłopatwymijająco.Kitzmrużyłoczy.
-Aleniejestojciectegopewien.
-Nie-przyznałopatniechętnie.Wstał.-Czyniemożeszztymskończyć?Maszmłodąkobietę...
-Onaniejestmoja-rzekłChristian.-Jestemjejzobowiązany.Dotrzymujęswychzobowiązań,aona
jestjednymznich.Kiedyzniąskończę,znajdęmordercęDouglasa.
Tak-zgodziłsięopat.-Akiedyjużgoznajdziesz,cozrobisz,Christianie?Wilczyuśmiechbłysnąłna
ogorzałejtwarzymłodegoczłowieka.
-Nienadstawiędrugiegopoliczka.Tomogęprzyrzec.
-Zemstajestmoja,rzeczePan.
-AjajestemnarzędziemPana.Czyżnietakmnieojciecuczył?
-Jestwtobiemrok,Christianie,któregodawniejniebyło.
-Dawniejniebyłemnapiętnowany,ojczeopacie-odparłchłodno.-Niekażdyogieńhartujeducha.
Czasamipoprostuparzy.
Dymiącaolejowapochodniazamocowanawuchwycieprzydrzwiachmigotałajakszalona,miotając
światłempociemnychścianach.
Pośrodkuizbypłytkipiecykdymiłipłonął,przednimstałstrażnik,zrękomasplecionymizaplecami,
kołyszącsięlekkonapalcach.
-Mamdlaciebieupominek.-Uśmiechającsię,podniósłznadogniadługiżelaznypręt.Jegokoniec,
skręconynakształtstylizowanejróży,jarzyłsiępomarańczowowmrocznympomieszczeniu.
-Nigdywtonieuwierzę.
-Możeojciecwierzyć,wcozechce.Jajużrazuwierzyłem.Uwierzyłemwwas.
-Lepiejbyśuczynił,uwierzywszywBożyplan.
-Myślałem,żetowyjesteścieBożymplanem!-Słowawyrwałymusięzgłębiduszy,udręczonei
gorączkowe.Potemwyrazcierpieniaznikłiopatznówmiałprzedsobąopanowanegomłodego
mężczyznęotwardymspojrzeniu.-Niedlategotuprzyszedłem.
-Zatemdlaczego,Christianie?
-Znalazłemwianekzróż.Żółtych.
-Gdzie?-spytałopatzaskoczony.
-Wruinachzamkunawrzosowisku.Byłzałożonynaszyjęmartwegoszczura.
Zmarszczkiwzdłużnosaopatapogłębiłysię,gdywpatrywałsięniewidzącymioczymawpapierpod
ręką.
-Cootymsądzisz?
-Niewiem-odrzekłKit.Niewiedział,jakągręprowadziopat,adopókisięniedowie,niezamierza
mupodarowaćżadnejinformacji.-Chcętamwrócić.Rozejrzećsiędokładniej.Ale...-spuściłwzrok-
niemogęjejzabrać.
-Cotyrobiszztąmłodąkobietą,Christianie?-spytałopatpochwilimilczenia.
-Pełnięprzyniejstraż.-Wzruszyłramionamizudanąnonszalancją.-Jestemjejstangretem,jeśli
ojciecsobieżyczy.EskortujęjądozamkuParnell.
Spojrzenieopatanabrałoostrości.
-ZamekParnelljestwClyth,nieprawdaż?Toniebezpiecznaokolicaostatnimiczasy,pełna
niespokojnychdusz.Markizaijegorodzinędotknęłatragedia.
-Skądojciecwietakierzeczy?-spytałKit.Zastanawiałagoosobanieugiętego,prostegojakstruna
staregoczłowieka.Opatzawszezdawałsięwiedziećwięcej,niżmożnasiębyłospodziewaćpojego
stanowiskuprzeorazakonu.NawetgdyKitprzebywałtujakochłopiec,zasięgkontaktówopatabył
dyskretny,aleszeroki.-Alecomająniespokojneduszedoobecnejżałobymarkiza?Śmierćjegobratai
bratowejbyłaskutkiemwypadku.
-Taksłyszałem.
-Aleojciecwtoniewierzy?
-Niemampowoduniewierzyć-odparłopatłagodnie.-Wiemtylko,żekiedyubóstwoidesperacja
obcujątwarząwtwarzzzamożnościąiuprzywilejowaniem,powstajeżyznaglebadlaintryg.
Kitniewiedział,czymadaćwiarępodejrzeniomopata.
-ChciałbymzostawićuwaspaniąBlackburn.Chcęspróbowaćpodjąćtroptego,ktozostawił
szczura.Jeślinie,popytamwokolicy,czyniewidzianonieznajomegopodróżnikawtychstronach.
-Bojęsię,żepolujesznawidmo,Christianie.
-Niepoluję.Jeszczenie,dopókinieodstawiępaniBlackburnbezpiecznienamiejsce.Tymczasem
tylkoprowadzęzwiad.Kiedyzapoluję,niewrócęzpustymirękami,obiecuję.-Wytrzymałzamyślone
spojrzenieopata.-Czyzajmieciesięnią?
Opatkiwnąłgłową.
-Dobrze,Christianie.ZaopiekujemysiętwojąpaniąBlackburn,pókiniewrócisz.Alewróćprzed
DniemPańskim.
-Zdążęwtrzydni-obiecałKit.-Aonaniejestmoja.
Opatzapatrzyłsięwzamyśleniunaswezłożonedłonie,słuchająckrokówChristiana,oddalających
sięwkorytarzu.Młodyczłowiekstałsiębardziejniebezpiecznyidużobardziejdrapieżnyniżdawniej.
Zapowiedźprzemocyuczynionaprzyjegourodzeniudoczekałasięspełnienia;młodywilczekwcalenie
zostałoswojony.
Myśliopatacofnęłysięodwadzieścialat.Wkrótcepotym,jakzostałksiędzem,postawiłsobie
zadanieodnalezieniakwiatukatolickiejSzkocji,ostatnichpotomkówstarejgóralskiejkrwi.Przemierzał
kraj,wysyłałemisariuszy,szukałzagubionychlatorośli,zzamiaremocaleniaichprzedbagnemi
zamtuzamimiast.Znalazłtylkoczterech.
Tomunieszkodziło.Kiedyjużodkrył,zjakszlachetnegometalubyliwykuci,nowaideazastąpiła
jegopierwotnyzamiar.Postanowiłichszkolić,doskonalićistworzyćznichrycerzy,współczesnych
krzyżowców.Trzebabyłotylkopostawićprzednimicel,którywłaśniepodsuwałfrancuskiterror.
Opatpokręciłgłową.Cóżzapróżność,cozazdumiewającazarozumiałość.Poniósłciężkąkaręza
swojądumę.AleChristianiresztachłopcówzapłacilijeszczedrożej.Bylisobietacybliscy.Bardziejniż
rodzenibracia,nawet...tak,nawetbardziejniżbraciaztegozakonu.Przyjaźńbyłanajważniejszawich
życiu,byłaczymśjedynym.Itęprzyjaźńktośzrujnował.
JaktasprawapodziałałanatakwrażliwegomłodzieńcajakAndrewRoss,któryskrywałuczuciaza
niefrasobliwymiżartami?AlbonaRamseya,przestrzegającegoświatowychmanierzmgliście
zapamiętanejprzeszłości,którejnieśmiałdrążyć?CzynaChristiana,którynigdynienależałdonikogo
aniniczego,dopókicimłodziludzienieuznaligozaswego?
Opatprzetarłoczydłońmi,przypominającsobiewyraztwarzyChristiana.Wyczerpany,odartyze
złudzeń,sponiewieranyizłowrogi.Takzłowrogi,żeopat,przezchwiląwpatrującsięwoczyMacNeilla,
uświadomiłsobiewłasnąśmiertelność.Nieprzestraszyłsię,alepoczułgłębokiżal,żeciludzie,którzy
polegalinajegoinformacjachiwiedzy,bezjegopomocystanąsięrozbitkamiżyciowymi,ajegopokuta
niezostaniedokonana.
AleChristianniepodniósłnaniegoręki.Cośsięchybazatymkryje,pomyślałopat.Takjakjestcoś
wjegotrosceopaniąBlackburn.Dostrzegłzaborczośćwsposobie,wjakinaniąpatrzył,wjakitrzymał
jąnarękach.
Aleterazmainnesprawynagłowie.
Westchnąwszy,otworzyłlist,którynadszedłrankiemtegodnia.Rozpoznałcharakterpisma.Człowiek
tenpisywałsystematycznie,choćniezbytczęsto,izawszemiałcościekawegodoprzekazania.
TakiezresztąbyłyzadaniaDandaRossajakoszpiegaweFrancjiNapoleona.
Spoufalaniesięzwoźnicą:czegonależyunikaćzawszelkącenę
JedenzzakonnikówprzyciągnąłprzedszopęmałąławeczkęitamwłaśnieKitzastałKate,ztwarzą
wzniesionąkubezchmurnemuniebu.Zachodzącesłońcewtapiałosięwgórskieszczyty.Wzapadającym
zmierzchukilkagwiazdmigotałonagładkiejpowierzchnifirmamentu.
-MożedojrzymyAndromedę-powiedziałaKatecicho.Wyglądaładużolepiejniżzaledwieprzed
kilkomagodzinami.Ciepłoprzywróciłoróżowośćpoliczków,ciemneoczyodzyskałybystrość
spojrzenia.
Przyszedłjejpowiedzieć,żezostawiająpodopiekąmnichów,alekiedyprzedniąstanął,poczuł,że
wcaleniemanatochęci.Byłapiekielnieładna,choćbladaikrucha,podobnadoświatłagwiazd.Itak
samonieosiągalna.
Cośsięzmieniłowichwzajemnychstosunkach,jakośinaczejsiędoniegoodnosiła,wydawałasię
takprzystępna,żemiałnieprzepartąochotęztegoskorzystać,niezważającnaszaleństwotejzachcianki.
Poprostuniepotrafiłzmusićsiędoodejścia.
-Andromedę?
-Gwiazdozbiór-wyjaśniłaznutkądumy.-NazwanyodAndromedy,córkiCefeusza,królanarodu
żeglarzy,ipięknejkrólowejKasjopei.
-Proszęmiotymopowiedzieć-zaproponował,niemalpewny,żemuodmówi.Wjejoczachjest
pokrytymbliznaminieznajomymżołnierzem.Aonajestdamą.Mogłatolerowaćjegotowarzystwo,kiedy
niemiałainnegowyjścia,alezpewnościąterazniezechceznimrozmawiać.Jaknajuprzejmiej,rzecz
jasna.Odtrącigoznienagannymimanierami.
-Jeślipanusiądzie.
Byłotylkojednomiejsce,byusiąść,naławceobokniej.
-Wolępostać.
-Ajawolęuniknąćstrzykaniawkarku.Jestpanbardzowysokiistoinademnąjakkatnaddobrą
duszą,kiedychcepanwyjaśniaćdogłębniecoś,przyczymsiępanupiera.Azdarzasiętoczęsto.
Przynajmniejwobecmnie.
Spojrzałnaniązaskoczonyizezdumieniemodkrył,żesięuśmiechnęła.Prowokująco.Tokompletnie
zniweczyłojegozamiar,byszybkoodjechać.
-Zgodzisiępanwyrzecprzewagi,jakądajepanuwyższapozycja?Usiadł.
-Mojapozycja,jakpanidobrzewie,jestniestetypodkażdymwzględemniższaniżpani-powiedział
szorstko.-AterazproszęmiopowiedziećoKasjopei.
-Kasjopejaprzechwalałasię,żejestpiękniejszaniżjejsąsiadka,boginimórz.Świadczyłotonie
tylkoogodnychubolewaniamanierach,aledowodziłozastraszającegobrakurozsądku,gdyżgreckie
boginieniegrzesząwyrozumiałością.Sąnatomiastwyrafinowaniemściwe.
Uśmiechnęłasięfiglarnie,aondojrzałwniejmłodąkobietę,którąprzeciwnościlosuzbytczęsto
trzymaływukryciu.TamłodzieńczaKateobłyszczącychoczachbyłazbyturzekającaizdecydowanie
zbytżywiołowa.
-Czyżby?
-Otak.-Kiwnęłazpowagągłową.-My,śmiertelnicy,jesteśmyżałosnymiamatorami,jeśliidzieo
zemstę,panieMacNeill.
Niemiałzamiarusięspierać.Miałwłasnezdanieozemścieiswojejbiegłościwtejdziedzinie.
-Obrażonaboginizażądała,byjejpapa,którymbyłsamPosejdon,ukarałzapróżnośćśmiertelną
królową-ciągnęłaKate.-JakokochającyojciecPosejdonzgodziłsięizmusiłkrólaCefeuszado
dokonaniastraszliwegowyboru:musizłożyćwofierzeokropnemumorskiemupotworowialboswoją
córkę,alboswójkraj.
-Niemiłaalternatywa-wtrąciłKJt,boKateurwałaopowieść,afiluternyuśmiechzgasłnagle.-Co
wybrał?
-Postanowiłstaćsiębohateremswojegoludu-mówiładalejKatesztucznieniefrasobliwymtonem.-
KazałswącórkęAndromedęprzykućłańcuchamidoskałypośrodkumorza,gdziemiałaoczekiwać
strasznegolosu.Opuściłjąipozostawiłcałkiembezbronną.
Niemówijużogreckiejksiężniczce,pomyślałKit.Mówiosobie,swoichsiostrachiojcu.
-Icosięstało?
-Perseusz-powiedziaładalejzwymuszonąbeztroskąpomykającwysokonadziemiąw
uskrzydlonychsandałach,wypatrzyłnieszczęsnądziewczynęprzyczepionądonapółzatopionegogłazu.
Obniżyłlot,wypytałookolicznościjejopresjiiprawidłowoocenił,żeinterwencjamożesięokazać
niezwyklekorzystnadlaprzedsiębiorczegomłodegobohatera.
-Urodzonypolityk-stwierdziłKitzuśmiechem,akruchośćKateprzezmomentwydawałasię
rozczulająca.
-Istotnie!-przyznała.-Zgładziłzatemzamaszystymciosemokrutnąbestię,wyratowałdziewczynęi
przyjąłwnagrodęczęśćkrólestwaCefeusza.Iwszyscyżylidługoiszczęśliwie.Znaczniepóźniej,kiedy
głównibohaterowietejhistoriipomarli,bogowieuznali,żebędzieztegoładnailustracjananiebieskim
gobeliniei-ściszyłagłos-otojesttutaj.-Smukłądłoniąwskazałaskupiskogwiazd.-Dziewicaw
okowach.
-Czykiedykolwiekwybaczyłaojcu?-zapytał.
Nieodwracająctwarzyodczystegonocnegonieba,spytała:
-Comiałamuwybaczyć?Postąpiłjakkról.Niewątpię,żeAndromedziełatwoprzyszłouściskaćgo,
kiedyzostałauwolnionaibezpiecznieosadzonawpałacubogatego,przystojnegomęża.-Jejtonostrzegł,
byniepróbowałdrążyćdalejtematu,pozwoliłwięcjejsięwykręcić.
-Asątamjeszczeinnepanny?Lekkowestchnęła.
-Jeszczenie.AleniedługoukażesiękrólowaKasjopejawewłasnejosobie.
-Skądpaniwietakierzeczy?Niemieścimisięwgłowie,byastronomianależaładoobowiązkowej
edukacjimłodejdamy.Aleprawdęmówiąc,nieznamsięnatym,czegopowinnysięuczyćmłodedamy.-
Komutoprzypominał?Jejczysobie?
-Nieważne,czegosięuczą-mruknęłaKate.-Nicniezaradzinaichbezbronnośćiniesamodzielność.
Opróczbogactwa.
Notak.Bogactwa.Sokiżywotnearystokracji,bezktórychnicniedziała,nicsięnieliczyinicniejest
warteuwagi,pomyślał.
Kateobejrzałasięnaniego,jejciemnewłosyodbiłyogieńzachodzącegosłońca.Jejwargi,zawsze
powabneikuszące,terazlśniływilgocią-widoczniepiławodęlubwino-iKitprzypomniałsobie
własnąpropozycję,właściwiegroźbę,żemogłabypićzjegoust.Mięśniebrzuchanapięłomupożądanie,
aonaniezdawałasobieztegosprawy.Byłakompletnienieświadoma,jakiespustoszenieczyniwjego
ciele.
-Mówiliśmyogwiazdach,prawda?-Uśmiechnęłasię,wyraźnieniechcąc,bycośzmąciłopogodną
rozmowę.Niepotrafiłodgadnąć,dlaczegookazujemutyleuprzejmości.-Mójojciecbyłzapalonym
astronomem.Jednymzmoichnajwcześniejszychwspomnień,jestto,jaksiedzęmunakolanachipatrzę
przezteleskop.Gdybyniańkanasprzyłapała,poszłabynaskargędomatkiimielibyśmyzaswoje!-
Roześmiałasię,ajegosercezabiłomocniej.Zapragnął,byznówpoczuć,jakwtulasięwniego,
omdlewająca,wiotkaibezwładnaodsenności...amożerozkoszy.
Starałsięposkromićrozszalałemyśli.
-Siostryteżtointeresowało?
-Nie.-Wjejgłosiezabrzmiałcieńdziecięcejwzgardyimusiałasięnatymprzyłapać,bo
zmarszczyłanos,samasobieudzielającnagany.-Charlottebyłajeszczemałymdzieckiem.Helena
czasamiprzychodziła,alezawszezasypiałapoparuminutachitrzebająbyłoodnosićdołóżka.-
Zdarzałosię,żeGracezostawała,byoglądaćnocneniebo.Zawszebyłatakadociekliwainadwiek
rozumna.Upierałasię,żekupisobiegwiazdyizrobiznichnaszyjnik.-Powoliprzesunęłapalcempo
niebie,wskazującszerokipasgęstousianygwiazdami.-Grecynazywalito„Drogąbogów”.Takmówił
ojciec.
Ojciec.Kitwahałsię,popychanynagłymimpulsem,któregonierozumiał.Ozwiązkachmiędzy
rodzicamiadzieckiemwiedziałmniejniżodrugiejstronieksiężyca,alerozumiałjejcierpienie,
poczucie,żezostałazdradzona.Ogarnęłagofalawspółczucia,aprzecież,wielkiBoże,niechciałnic
czućdoKate:aniwspółczucia,aniczułości,anizrozumienia.Godziłsięzżądzą,któranimtargała,bo
żądzabyłabezpieczna.Stwarzaładystans.
-Niemiałzamiaruporzucićswoichbliskich,Kate.Niespodziewałsię,żeumrze.
Zesztywniałazoczymawciążutkwionymiwdalekimniebie.
-Niemusiałumierać.Miałwybór.Sampantopowiedział.-PrzeniosłanaKitamrocznespojrzenie.-
Ofiarowaćsięwtakisposóbbyło...nieodpowiedzialnością!Miałobowiązekzapewnićnamprzyszłośći
chronićswojeżycie!Gorącochciałabymwiedzieć,dlaczegowolałumrzećzawas,niżżyćdlanas?
Nieobraziłsię.Doskonalejąrozumiał,jakchybaniktinny.Straciłarzeczy,którebyłyjejnajdroższe,
naskutekczegoś,couznałazazdradę.Tak,rozumiałtoażnadtodobrze.
Nagleszerokootwarłaoczyzwyrazemzażenowania.
O!Takmiprzykro.Nietomiałamnamyśli.Sądziłamtylko,żenaskochał...
Zignorowałteprzeprosiny.
-Bokochał.Alemusiałzrobićto,co...szukałwłaściwychsłów-...comusiałzrobić.
-Chciałabymmócwtouwierzyć.-Spuściławzroknadłonie,któresplotłanakolanach,skubiąc
nerwowopalce.-Wiem,żeniepowinnammyślećwtensposób.Aletoniemaznaczenia,prawda?Kiedy
sięcośczujegłęboko,rozumnicdochodzidogłosu.-Popatrzyłananiegobezradnie.-Jaktopanu
wytłumaczyć?
-Jatorozumiem.
Przekrzywiłagłowępytająco,awczarnychjaknococzachzatliłasięiskrazrozumienia,żektośinny
dźwigapodobnyciężar.
-Tak-szepnęłaledwiedosłyszalnie.-Tak.Oczywiście,żepanrozumie.Aonzezdumieniem
spostrzegł,żenamyślozdradzieiutraconychtowarzyszachczujesmutekzamiastdotychczasowej
wściekłości.
OczyKatezalśniły.
-Jakpansięgodziztązdradą?
-Niegodzęsię-odparł,ajegogłosnabrałstanowczości.-Żyjęnadzieją,żeodkryjęprawdęiże
kiedyśudamisięspojrzećwtwarzczłowieka,którynassprzedał.
-Ajeślizdrajcanieżyje?
Dlaczegowłaśnieona?Dlaczegojestwniejtylezrozumienia,takagłęboka,spontanicznaszczerość?
-Niewiem,cozrobię.
-Ajawiem-powiedziałaposępnie.Pochyliłasiękuniemu.-Niechpanmachnienaniegoręką.
Kimkolwiekjest.
-Niemogę.PozostałdługwobecDouglasa.
Wyrazprośbyzniknąłzjejtwarzy.
-Zpewnościąniewypadamikrytykowaćtegopanaprzymiotu.Czegoodniegooczekuje?Wyznania,
żenawetgdybynieślubowałjejrodzinieanijejsamejnieprzysiągłwierniesłużyć,itakzrobiłby
wszystko,bybyłabezpieczna,otoczonatroskąizadowolona?Żegotówdlaniejwalczyć?Ikraść?
Zrezygnowaćzwłasnegożycia?Wstał.
-Wyjeżdżapan-stwierdziłaobojętnie.
-Tak.
-Pilnezobowiązanietowarzyskie.
Chciałznówusłyszećjejśmiech,alejakaśczęśćjegoosobypragnęłausłyszećzupełnieinnydźwięk,
słyszećjakoddechzamierajejzpożądaniaiuległości.Mimowolniezapatrzyłsięnamiękką
nabrzmiałośćjejdolnejwargi,napołyskskóry,widocznejspodwełnianegokołnierzanarzutki,na
delikatnośćsmukłych,znaczonychbłękitnymiżyłkamidłoniiblaskjejoczu.
Pożądaniewybuchłownimtakintensywnie,żeprzezchwilękręciłomusięwgłowie.Musiwyjść.
-MacNeill?
Zamuremogrodujeststudnia.Kiedyśwodabyławniejlodowatozimna.Bógda,żenadaltakjest.
-Będzietupanidobrze.Braciasąnaiwni,aletoporządniludzie.Dopilnują,żebypanibyłanajedzona
iwypoczęta.
-Nadługopanwyjeżdża?
-Wrócęzakilkadni.
-Czy...-urwałaizmarszczyłabrwi.-Czypojedziepandozamku?Todośćniebezpieczne.
Roześmiałsięikłamstwoprzyszłobeztrudu.
-Przyrzekłempani,żedoprowadzęjąbezpieczniedocelupodróży,zanimpoświęcęsięwłasnym
sprawom.
Odetchnęłazulgą,ajemuserceskoczyłowpiersinamyśl,żesięoniegomartwi.Minęłylataod
czasów,gdyktośtroszczyłsięojegobezpieczeństwo.Musiwtymkryćsięjakaśpułapka.
-Kiedypanwróci,wyruszymydoClyth?
Powinienbyćwdzięczny,żemuprzypomniała,dokąd,dokogoipocojedzie.Aleczułtylkoogieńi
zimnoosadzającesięwsercu.
-Tak,proszępani.-Ukłoniłsięoficjalnieiodszedł,nimzdążyłazranićgodożywegonastępnym
prostodusznymsłowem.
Niebezpieczeństwaczyhającenaogrodowychścieżkach
MojadrogaHeleno.
Proszę,podzielsiętreściątegolistuzCharlotte,jeśliznajdzieonachwilęczasuwnapiętym
programietowarzyskimWeltonów,byCięodwiedzić.
Niemartwsię,kochanie,żedopieroteraznapisałam,gdyżpodróżprzerwałminiefortunnyepizod
klimatyczny,któryzmusiłnasdoschronieniasięwnieoczekiwanymiabsolutnieczarującymmałym
szkockim...
Kategryzłakoniecpióraiszukałaodpowiedniegosłowa.„Opactwo”utwierdziłobyHelenąw
przekonaniu,żepostąpiłanieodpowiedzialnie,pozwalającKatepodróżowaćsamej.„Oberża„była
jeszczegorsza.
...”kurorcie”,napisaławkońcu.Apotem:Żywięnadzieję,kochanie,żeTwojapracodawczyninie
nadużywaTwegołagodnegousposobienia,aleznajączarównoCiebie,jakiją,obawiamsię,żemoje
nadziejesąpłonne.
Zawahałasię.
Oczywiściespaltenlist,gdytylkogoprzeczytasz.
-Maszszczęście,dziecko,żenienabawiłaśsięzapaleniapłuc.
-Ojczeopacie!-Katezerwałasięzławkiprzedcieplarniąiomałoniepotknęłaorąbekbrązowego
habitu,wktórybyłaubrana.
Opatudał,żetegoniezauważa.
-Przerwałempanipisanielistów.Proszęmiwybaczyć.
-Nie,nie-zapewniłagoKatepospiesznie.-Właśniekończyłamkrótkiliścikdomojejsiostry
Heleny.Nieprzypuszczam,byznalazłsięktoś,ktomógłbygodoręczyć...
-Ależniejesteśmyażtakbardzoodcięciodświata.Spodziewamysięposłańcadziśpopołudniu.
Dammupanilist,abygonadałwpowrotnejdrodze.
-Dziękuję.-Niebardzowiedziała,czegowymagaodniejetykieta,izastanawiałasię,czywypada
siedziećwobecnościopata.
Rozwiałjejwątpliwości,taktowniezajmującmiejscenaławeczce,jejzaśdałznak,bywróciłana
swójstołek.
-Jaksiępaniwiedzie,paniBlackburn?
-Doskonale,ojcze.-UpłynęłydwadniodwyjazduKitaiznówpoczułasiewpełnisobą.
Przynajmniejpodwzględemfizycznym.-Razjeszczemuszępodziękowaćzagościnność.Kiedydotrędo
markizaParnell,poproszę,bywynagrodziłojcazaopiekęnademną...
-Tozupełnieniepotrzebne.Jesteśmyzakonembenedyktynówisłużeniepodróżnymiubogimtonasza
misja.
-Ubogim?-powtórzyłaKatedrętwo.Opatuśmiechnąłsię.
-Niechciałemprzeztopowiedzieć,żenależypanidotejkategorii.Proszęmiwybaczyć,że
wyraziłemsięniejasno.
-Nicnieszkodzi-szepnęłaKate.-Odśmiercirodzicówznajdowałamsiębliżejubóstwa,niż
potrafiłabymsięprzyznaćbezzażenowania.
-Niebyłopaniłatwo-przyznałłagodnie-zważywszyodejściesłużącejiucieczkęwoźnicyz
powozem.
NajwidoczniejKitopisałzakonnikomjejpołożenie.
-Wdodatkubyłapanizmuszonazawierzyćuprzejmościczłowieka,któregomusipaniuważaćza
obcego.
-Zrobiłwszystko,cowjegomocy,bymniechronić-odparłaniecozbytchłodno.
-Ach!-Opatuśmiechnąłsię.-Miłomitosłyszeć.
-Dlaczego?-spytałaKatepodejrzliwie.-Czyojciecmapowódprzypuszczać,żemógłbyzachować
sięinaczej?Wtakimrazieojciecgoniezna.Toniezwykleszlachetnyiprzyzwoitydżentelmen.
-Oczywiście.Szczęśliwiesięskłada,żepaniwłaściwiegoocenia.PlecyKate,zniewyjaśnionych
przyczynodkilkuchwilniemalsztywne,terazodprężyłysię.
-Czymógłbymcośjeszczedlapanizrobić?
Zawahałasię.Przyszłojejtodogłowyottak,dlazabiciaczasu.
-Tak.ProszęmiopowiedziećoChristianieMacNeillu.
Kitprzyspieszyłkroku,idącwstronęogroduróżanego.Podróżdoruinzamkuiokolicnieprzyniosła
niczego.Niktinnyniewidziałnieznajomego,którymógłbybyćczłowiekiemnapastującymKate,samteż
niewieleznalazłśladówopróczzwalonegomuruwmiejscu,gdziepoprzedniouwiązałkonia.
WróciłdoSt.Bride’srankiemiodrazuspotkałopata.Tenpowiadomiłgo,żeKatemasiędobrze,
„kwitnąco”,jaksięwyraził,wpadającwnietypowądlasiebiegórnolotność.Potem,zgodniez
przykazaniemzakonnika,wziąłkąpiel,apokąpieliniepotrafiłjużdłużejtrzymaćsięnauboczu.
Jestpodmojąopieką,przekonywałsamsiebie,azatemdomnienależyosądzenie,czyniedoznała
uszczerbkunazdrowiupodczasjazdyprzezwrzosowiska.
-Ach!Rozumiem.-GłosKateniósłsięzakamiennymurogrodu.Nienagannyangielskiakcenti
starannawymowaspółgłosek.-Więcteczęścisąmęskie?Niezbytokazałe,prawda?-Wjejgłosie
brzmiałcieńrozczarowania.
Cosięudiabładzieje?
-Niemusząbyćokazałe.-CzytogłosbrataMarcina?Tegozaciekłegowrogakobiet?-Muszątylko
wypełnićzadaniarozrodcze,atorobiącałkiemnieźle.
Kitpchnąłfurtkęogroduipocichuruszyłprzezgąszczkrzewówotaczającywejście.Katesiedziała
przedcieplarniąnamarmurowejławeczceobokzrzędnegozakonnika.Oglądaliróżę,starannie
przekrojonąnapół,leżącąnabiałejmarmurowejpowierzchnipomiędzynimi.
WidziałKatetylkozprofilu.Czołozmarszczyławskupieniu,włosy,splecioneskromniewjeden
długiwarkocz,opadałynaplecy.Ktośznalazłdlaniejhabitnowicjusza.Pewniedlaochronyprzedjej
kobiecymiwdziękami.Próżnywysiłek.Zakonnyubiórtylkopodkreślałjejurodę.
Opatniemyliłsię.Miałasięświetnie.Kitoparłsięomuricieszyłjejwidokiem:rumieńcemna
policzkach,leciutkozadartymnosem,delikatnymkarkiem,błyskamiporannegosłońcawciemnym
warkoczu.Gdybyzamknąłoczy,mógłbyprawiepoczućjegojedwabistośćprzelewającąmusięprzez
paJce.
Naszczęściedwudniowanieobecnośćprzywróciłamurozum.PrzemyślałswojezauroczenieKatei
uznał,żetotylkosprawaokoliczności,któreichzbliżyły,atakżeodwiecznegoproblemupragnienia
rzeczynieosiągalnych.Poprostuznówwyłdoksiężyca.Aztymjużskończył.
-Powiadabrat,żepanMacNeillwietowszystko?-spytałazprostotą.Kitotworzyłszerokooczyi
wlepiłwzrokwjejszczerątwarz.Cotoznaczy?
-Jeśliniewie,toniezpowoduzaniedbaniazmojejstrony.Wszyscychłopcybyliuczeni
ogrodnictwa.Trzebabyłozająćczymśichumysły,taktwierdziłopat.
-Aledlaczegoogrodnictwo?Wydawałobysię,żełacina,historiaigeografiacałkiembywystarczyły.
Niemarnowałaczasu.Czegojeszczesiędowiedziała?
-Bylizabystrzy,całapaczka.Najzdolniejsichłopcy,jakichwżyciuwidziałem.Wszyscyrazemi
każdyzosobna,aleprawdęrzekłszy,trzebananichpatrzećjaknacałość.Trzymalisięrazemmocniej,niż
grzechtrzymasięszatana,Boże,racznaswybawićodjegosztuczek!Czwórkabystrychznajd.-Prychnął
zdezaprobatą.-Icoczłowiekowiporozumie?Doczegodoprowadziłkażdegoznich?Rozumdajetylko
tyle,żewiesięwmiarędokładnie,jakąsięjestnędznąistotą.LepiejbyćjakbratJohn,którytylkomętnie
podejrzewa,jakimżałosnymmiejscemjesttenświat.
Katezapewnieuniosłajednązdelikatniewygiętychbrwi,bokiedybratMarcinznówsięodezwał,
przybrałzrzędliwyton.
-Człowiekmaprawomiećwłasnezdanie.
-Oczywiście.-Wjejgłosieniebyłonagany.-Alejeśliktośnieznaogromuswejnędzy,jakmoże
docenićchwałęzbawienia?
-Byłbyzpanidobryjezuita,paniBlackburn-stwierdziłchmurniebratMarcin.
-Przyjmujętozakomplement-odparła.-AlemówiliśmyopanuMacNeillu.
-Topanionimmówiła.Znowu.Jamówiłemokwiatach.
-Znowu.
KitwyczułtongburowategorozbawieniabrataMarcina.Jakwidać,Katezdołałaoczarowaćstarego
wrogakobietitozaledwiewciągudwudni.Bógjedenwie,cosięprzytrafiłoinnymzakonnikom.
Pewniewszyscypobieglidospowiedzizdawaćsprawęzinteresującychigrzesznychrojeń.Bógwie,że
onsampowiniensięwyspowiadaćzniektórychmyśli,najakiesobiepozwolił.
-Bratpotrafioświecićczłowiekawróżnychzawiłychsprawach.
-IznówmyślipanioMacNeillu.
-Doprawdy?
Czynaprawdęonimmyśli?Idlaczego?-zastanawiałsięKit.Alejużznałodpowiedź.Powiedziała
mukiedyś,żebędzietaka,jakwymagaodniejsytuacja.Najwidoczniejterazsytuacjawymaga,by
dowiedziałasięczegośojegoprzeszłości.
Najwyższyczaspołożyćkrestejdociekliwości.Wynurzyłsięzcienia,obserwującmałąkusicielkę
przebranąwhabit.Przekrzywiłagłowę,jakbyflirtowała,arzęsy,zroszoneświatłemnakoniuszkach,
wyglądałyjakumoczonewzłocie.BratMarcin-nawetzodległościbyłotowidoczne-miał
nieszczęśliwą,zakłopotanąminęmężczyznycałkowicieurzeczonego.
Czegosiędowiedziałaonimodzakonników?Żejestdzieckiemnierządnicy?Żewdawałsięwbójki
częściejniżinnichłopcy?Icojejtawiedzadała?Jakmogłabysięniąposłużyć?Przecieżniktniechce
zdobyćinformacji,którychniemazamiaruwykorzystać.Tojeszczejednalekcja,którejświatnauczyłgo,
ledwieopuściłopactwo.
Tak,dobrzesięstało,żewyjechałnatrochę.Nachwilęzapomniał,coświatmożeuczynićkomuś,kto
zwiążeswojelosyzcudzymi.Lepiejbyćsamotnym.
BratMarcinpodniósłzziemijakąśgałązkęiużywałjejjakowskazówki,aledrżączka,która
dokuczałamuodlat,jeszczesięnasiliłaidłońmusiętrzęsła.BezsłowaKatepołożyłaswojądłońna
powykręcanej,pokrytejplamamiręcestaruszkaiuspokoiłają.
Kitpoczułnagłetargnięciezazdrościiażsięuśmiechnąłnaabsurdalnośćtegoodruchu.Jegonigdy
niedotknęła,wkażdymrazieniezwłasnejwoli.Nawetgdygobandażowała,kierowałoniąwyłącznie
poczucieobowiązku.
Próbowałsobiewyobrazićdotknięciesmukłych,delikatnychdłoni,gładzącychgoporękach,po
piersi.Czytedłoniedamysązręcznewpieszczotach?Czydelikatnepalcebezodciskówsprawiają
większąrozkoszniżdłoniedziewkizoberży?Czyteżto,czyjestsiędamą,czydziewką,niemanicdo
rzeczy,adotykKateBlackburnbyłbyzniewalającybezwzględunato,kimbybyłaiskądpochodziła.
Aleniemożemyślećwtensposób,gdyżto,skądpochodzi,ukształtowałojątaką,jakajest,ajest
damą.Idalekodoniejtakiemuprostakowi.
Zatrzymałasięnagle,jakbywyczuwającczyjeśbadawczespojrzenie,obróciłagłowęinapotkałajego
wzrok.Oczyrozbłysłyjejradością,uśmiechnęłasię.Aonopierałsię,choćgociągnęłodoniejjakopiłki
domagnesu.
-MacNeill-zawołała.
-Witampanią.
-Wróciłpanwcześniej,niżzapowiadałopat.-Powiedziałatozwyraźnymzadowoleniem.Poczuł
złość,choćwiedział,żetoniesprawiedliwe.Jakiemaprawogooczekiwać?Jakimprawemsprawiła,że
pragnietegopowitania?
Czasami,byuniknąćszaleństwa,trzebasobiepozwolićnaszaleństwo.Przynajmniejtaksobie
tłumaczył,gdydoniejpodchodził,wmgnieniuokanatchnionytympomysłem.Gdybytylkomógłjej
posmakować,odkryłby,żejesttakajakkażdainnakobieta,żereagujenaniąjaknakażdąinnąkobietę.
Możewówczasmógłbyuwolnićsięodpragnienia...posmakowaniajej.Iwrócićdosprawyzemsty.
-Niebyłosensuuganiaćsięzaczymś,czegotamniebyło,paniBlackburn.-Jaktysam.Niejesteśtu
naprawdę.Tylkoudajesz,żejesteś.
-Żałuję,żesiępanrozczarował.
-Czekałamnienagrodapopowrocie-powiedziałznaciskiem,utkwiwszywzrokwjejtwarzy.
Spójrznamnie.Pożądajmnie.Choćtroszeczkę.
NiezwykłeoczyKatezaokrągliłysię,jakbynagłoswypowiedziałswojemyśli.Todobrze.Nie
chciał,bynicniepodejrzewając,padłajegoofiarą.Niechdostanieostrzeżenie:onjejpragnie.Choćby
dotknąć.Skraśćpocałunek.
-Jużeśpowrócił,Christianie?-zapytałkwaśnobratMarcin,zmartwiony,żeprzerwanomumiłą
rozmowę.
-Tak.-NiespuszczałoczuzKate.-Ufam,żedobrzesiępaniczuje,paniBlackburn?
-Oczywiście,żedobrzesięczuje-obruszyłsiębratMarcin.-Dostałanaparuzpierwiosnkaiślazu,
atakżecytrynowybalsamtrzydnizrzędu.Pozbyłasiębólugardłaiodkarmiliśmyją.Biedactwo,byłana
półzagłodzona.-SpojrzeniezakonnikawyraźnieobwiniałoKitazatenstan.
-Widzę,żejestwnajlepszymzdrowiu.
Spuściławzrokilekkirumienieczabarwiłjejpoliczki.Starającsięzająćczymśuwagę,zwróciłsię
dozakonnika.
-BracieMarcinie,czyżbyśznalazłnowąuczennicę?Staruszekprychnął.
-PaniBlackburnniecierpliwiłasię,czekającnaciebie,wduchuwięcgościnnościwypadałomi
dotrzymaćjejtowarzystwa,skorotysobiepojechałeśizajmowałeśsieniewiadomoczym,ają
zostawiłeśnapastwęlosu.Biednejagniątko.
Jagniątko!WtrakcieperorybrataMarcinaKatepodniosłagłowę,awyrazskrzywdzonejniewinności
nabuzikłóciłsięzszelmowskimbłyskiemoczu.
-Niemusibratsiętłumaczyć,czemutujest-powiedziałKit.-Wystarczyspojrzećnapanią
Blackburniwszelkiewyjaśnieniastająsięniepotrzebne.-Jejrumieniecuroczosiępogłębił.
BratMarcinnieznalazłodpowiedzinatakiedictum.Zaprzeczyćznaczyłobyzranićjego,jagniątko”,a
potwierdzić-przyznaćsiędoziemskichpragnień.Nachmurzyłsięiposzukałinnegotematu.
-PaniBlackburnbyłaciekawa,czypamiętaszrzeczy,którychcięuczyłem.-Uniósłgłowęiprzyjrzał
sięKitowizzaczepnosciąrywala.-Icotynato?
-Cóż,toiowopamiętam.Bratchybaniezamierzamnieegzaminować?-spytałzudawanym
przestrachem.OblanieegzaminówubrataMarcinabyłobolesnąsprawą.Staryzrzędawyglądałna
wątłegojaksłomka,alerózgąposługiwałsiębiegle.
-Gdybyśmybyliwmoimogrodzie,nieomieszkałbym-odparłbratMarcin.-Aletoogródbrata
Fidelisa.Zawszemówiłem,żerozpieszczawas,chłopcy,taksamojakteswojekolczastepiękności.
Nigdyniewidziałemsensuwtrwonieniuwysiłkudlaróż,kiedymięta,złocień,przywrotnikiinnezacne
leczniczezioławalcząoprzetrwaniegdzieśnapolu.
-Różerozwijająsiędobrzetylkowszczególnychwarunkach-powiedziałKit,patrzącnaKate.-
Giną,gdysiejeprzeniesiedorealnegoświata.
-Pocowięczadawaćsobiedlanichtyletrudu?-spytała.
-Popierwsze-powiedziałłagodnie-dlatego,żeniemamywyboru.Apozatym,nocóż,człowieknie
chciałby,żebycośrówniepięknegocierpiałozbrakunależytegostarania.
Niepodobałamusięwłasnaodpowiedź,Katepoznałatopogrymasie,któryprzemknąłmupotwarzy.
-Przypuszczam,żebratFidelisoprowadziłpaniąpoogrodzie?
-Nie.
-Musimywięcnaprawićtozaniedbanie.Różanyogródjestfascynujący.Wymagawielezachodui
ciężkiejpracy.
-Alejestwartwysiłku.
-Czasami.Wsezonieróżezakwitają.Tobardzokrótkisezon.Jegokonieczawszełączysłodyczz
goryczą.-Złagodziłsłowaprzelotnymuśmiechem,czarującyminieodpartym.Katepoczułaidącywzdłuż
ciałaostrzegawczydreszcz.
Cóżtoznowuzapodstęp?Mężczyzna,którywyjechałzopactwa,iten,którypowrócił,todwieróżne
osoby.TenKitmatwardespojrzenie,jestuwodzicielski,drapieżnyiskupiony.Naniej.Wyciągnąłdłoń,
bypomócjejwstać,czekając,ażonapodamuswoją.
-BracieMarcinie?Staruszekwstałzwysiłkiem.
-Co?Miałbymczłapaćzawami,kiedybędzieszsięmądrzyłisypałłacińskiminazwamitych
wypieszczonychkwiatów?Mamważniejszezajęcia.-RzuciłKateznaczącespojrzeniepełnewyższości.
-Przymoichziołach.-Prychnąwszywzgardliwie,ruszyłkufurcie,powłóczącnogami.
-Pozwolipani?Przechyliłagłowę.
-Tak,bardzodziękuję.Aleostrzegam,liczęnato,żebędęzachwycona.Ułożyłsobiejejdłońw
zgięciuręki.
-Dołożąwszelkichstarań,byniesprawićrozczarowania.
-Wiepan,MacNeill-powiedziałapochwili-utrzymujepan,żejesttylkoźlewychowanymsierotą,
aczasamizdradzapanmaniery,którebardziejpasujądosalonuniżdopoddasza.
-Toprzebranie-zapewnił.-Nicwięcej.Przezlataprzyswoiłemsobietrochęmanier,któreczasami
odkurzam.Jedenzmoich...dawnychtowarzyszymiałjęzyktakdwornyigładki,żepotrafiłbynamówić
kotadośpiewu.
-Niewiem,czymampanuwierzyć.
-Topaniwola,madame-odparłswobodnie,wpatrzonywniąznajszczerszympodziwem.
Nagłepodejrzeniekazałojejprzystanąć.
-Czypanpróbujemnieuwieść,panieMacNeill?-wypaliłabezzastanowienia.
Ontakżestanął.Wargimudrgnęły,jakbychciałsięzaśmiać,alepatrzącenaniązuwagąoczybyły
całkiempoważne.
-Nocóż,paniBlackburn.Takistotniejest.Próbuję.Czytaperspektywapaniąprzeraża?
-Tak-odparłabezwahania.
-Tosmutneipowiedziałbym,żeniepotrzebne,chociażzmojegopunktuwidzeniawolałbym,by
niepokójpanimiałpodstawy.
-Czymamwzywaćpomocy?-spytała,starającsię,byjejpytaniewydałosięrównieteoretycznejak
jegosłowa.
Zmierzyłjąsarkastycznymspojrzeniem.
-Jestempewien,żepowiedziałapani„uwieść”,anie„zniewolić”.Niegrozipani
niebezpieczeństwo.Powiedzmy,niejesttodokońcaprawda-przyznał.-Alejeślicośpanigrozi,to
tylkoto,nacopanisamapozwoli.
-Rozumiem-powiedziałabeztchu.
-Doskonale.Azatemrozumiemysięwzajemnie.-Znówułożyłsobiejejdłońnaprzedramieniui
chciałpodjąćspacer,aleonanieruszałasięzmiejsca,jakbywrosławziemię.
-Czyposłuchamniepan,jeślipoproszę,byzaniechałpanzalotów?Nakilkasekundściągnąłbrwi,
zamyśliłsięnadjejprośbą.
-Nie-odparłwreszcie.-Nie,niewydajemisię,bybyłotomożliwe.
-Jakiwięcmamwybór?
-Kontynuowaćnaszspaceripozwolićmispróbowaćsił.Albozrezygnować.
Gdytylkowyjawiłswezamiary,jejsercezabiłoszybciej.Terazskoczyłojejdogardła.
Uśmiechnąłsięskruszony.
-Jużdobrze,paniBlackburn.Mojemożliwości,nawetwewłasnejnieskromnejocenie,niesątak
wielkie.
Niewierzyłamuanitrochę.Wyglądałnazręcznegouwodziciela.Postawny,męski,śmiałyizdrowy.
Zauważyła,żeumyłwłosy.Błyszczałyjakstopionybrąz,opalonaszczupłatwarzbyłastarannieogolona
zeszczeciniastegozarostu,którywyhodowałodczasu,gdygospotkałaPodBiałąRóżą.Prezentowałsię
niebezpieczniepociągająco,kuszącoi...przełknęłaślinę.Chciałaciągnąćtęgrę.Jeszczeprzezchwilę.
-Naprawdęjestemciekawaróż-oznajmiłasztywno.
-Oczywiście.-Jegogłosbyłciepłyodrozbawienia.Tymrazemgdyruszyłzmiejsca,mocno
trzymającjejrękę,poszłaznimbezoporu.
Podążyliścieżkąwysypanądrobnymżwiremdocieplarni.OtworzyłdrzwiiprzepuściłKate
przodem.Niewieleróżjeszczekwitło,leczwszystkiezachowałyzielonelistki.Zatrzymałsięnajpierw
przedmałąkrzaczastąroślinką,najeżonątysiącemkolców,ostrychjakigiełki.
-Rosagallica.Sądzączwielkościizwyczajów,byłatoróżaLancasterów.Jedyna,któracieszysię
uznaniembrataMarcina,gdyżznanajestrównieżjakoróżaapteczna.
-Akwiaty?
-Kwitnieobficie,aletylkoraz.-Wskazałnarosnącyobokkrzaczekopodobnymkształcie.-Tojest
Rosamundi.Teżgallica,alemaczerwonoprążkowanepłatki.
-Widziałamjużtaką-powiedziałaKatezdumąodkrywcy.
-Śmiemtwierdzić,żetakjestwistocie.Tobardzostaraodmiana.-Ruszyłdalej,mijająckilkainnych
niskichkrzewów,poczymzatrzymałsięprzedjednym,wyższymiobardziejwydłużonychliściach.-Atu
różadamasceńska,przywiezionadoBrytaniizPersji.
Katepochyliłasię,byposzukaćkwiatów,alespotkałojąrozczarowanie.Wyprostowałasię,gdy
zauważyła,żeKitstanąłbliskozanią.Czułajegooddech,rozwiewającyjejwłosynakarku.
Zesztywniała.Sercewaliłojejjakmłotem.Odbarkówpobiodraiudaczułamrowienie,świadoma
jegobliskości.
-Gdywdalekiejprzyszłościpewnegorankazasiądziepaniprzytoaletce...-szkockiakcent
przypominałniskiemruczenie,drążącejejmyśliipieszczotliwe-...inałożytrochęzapachututaj-dotknął
zbokujejszyi,aonastraciłaoddechodkaszluczywestchnienia,samaniewiedziała-albotutaj-
koniuszkijegopalcówprześliznęłysięwgóręszyiizlekkościąbabiegolatapogładziływrażliwąskórę
zauchem-proszępamiętaćoróżachtysiącamiskładanychwofierzedlawydobyciaicharomatuiużalić
sięnadichśmiercią.
Niepowinientakczynić,aonaniepowinnamunatopozwolić.Niestety,niebyłazdolnado
poruszeniasię.Czułazagrożeniewibrującetużnadpowierzchniąjejskóry.Przysunąłbliżejtwarz,jego
wargizawisłytużnadjejszyją.Zadrżałaizachwiałasiękuniemu.
-Aleczyżnietakajestkolejrzeczy?-szepnął,cosprawiło,żeustamusnęłyjejkark.-Światmusi
poświęcaćpięknodlapiękna.
Wstrzymałaoddech,czekając,byjąpocałował.Niezrobiłtego.Czułałaskotaniejegouśmiechuw
miejscu,gdzieszyjaspotykasięzbarkiem.Naglekujejrozczarowaniupodniósłgłowę,stanąłujejboku
iznówująłjąpodrękę.Ruszyłnaprzód,aonadałasięprowadzić,bardzozmieszana,ztrudemchwytając
oddech.Pewnymkrokiempoprowadziłjąwbocznąalejkę,astamtądkukępiekrzewówtakwysokichjak
onaosrebrnozielonychliściachupstrzonychjaskrawymiowocamiwkolorzepersymony.
-Rosaalba-objaśniałrzeczowo,jakbyprzedchwiląwcalejejniedotykał,jakbynieprzystałanatę
pieszczotę,wyczekującczegoświęcej.-PrawdopodobnieprzywiezionaprzezRzymian.Jejkwiatysą,
jaksiępanidomyśla,przedewszystkimbiałe.Taszczególnaodmianatoalbasemiplena,historycznie
uważanazabiałąróżęYorków.Tojednak,conajlepsze,zostawiłemnakoniec.
Wziąłjązarękęipociągnąłpodniewielkąkratkę,porośniętągęstwązielonychliści.Podrugiej
stroniewąskakrętaścieżkazaprowadziłaichdomiejsca,gdzieliściekrzewówwydawałysięgładszei
bardziejlśniące.Nadnimiszklaneszybkiociekaływilgocią,jakbytengąszczzamieszkiwałajakaś
oddychającaistota.Błotnistyzapachwilgotnejziemiustępowałinnejwoni:niekorzennej,goździkowej
znanychjejróż,leczsłodszemuiostrzejszemuaromatowi.
Kitzatrzymałsięnagleipopatrzyłnaniązuśmiechem,lekkościskajączaramiona.Potemokręciłją,
energicznieodwracająctyłemdosiebie,izasłoniłjejoczydłońmi.Zbitaztropuwyciągnęłaprzedsiebie
ręce.
-Jeszczechwilę-powiedział.
Naparłnaniąwłasnymciałem,prowadzącwewłaściwymkierunku.Nieodsłoniłjejoczu,zmuszając,
byalboszłanaprzód,albościerpiałaintymnośćdotknięciajegoud.Napięciedławiłojąwgardle,a
jednocześnieinnegorodzajunapięcierozlałosięwjejlędźwiach,jakbynapółzapomnianeskurcze
pożądaniapowolibudziłysięzuśpienia.
Trwałotoparęsekund,którezdawałysięgodzinami.Nawetprzezjegokoszulęczułagorąco,jakim
promieniował,czułakażdyzesmukłychpalcówzasłaniającychjejoczy,jegociałoocierającesięojej
spódnicę.Zewstydemuświadomiłasobie,żeszukadowodujegopożądaniazbudzonegoprzezten
kontakt,anawet,cobyłojeszczebardziejponiżające,doznałaniezaprzeczalnegokobiecegotriumfu,
kiedywyczuła,jakjestpodniecony.Wkońcuzatrzymałsię.Musnąłjejuchowargami.
-„Zpłatkówróżbędzieszmiećposłanie.Baldachimdębównadnimstanie”*[*PrzekładStanisława
Barańczaka(przyp.tłum.).].
Młodyżołnierz,poznaczonybliznami,cytującyChristopheraMarlowe’a?KitaMarlowe’a,jakpoeta
zwykłsiebienazywać.Niepotrafiłaposkładaćkawałkówtejukładanki.Tymczasemonodjąłdłonieod
jejtwarzy,agdyotworzyłaoczy,natychmiastzapomniałaoswejkonsternacji.
Staliwmałejaltanceporośniętejzielenią,ozdobionągirlandamizłotożółtychróż,którychciężkie
głowykołysałysięwlekkimpowiewie.Zrobiłakroknaprzód,awykwintnyaromat,któryzauważyła
wcześniej,wzbiłsięwgóręażponadnią.Spojrzałapodnogi.Stąpałapodywanielśniącychpłatków,
zgniatającichjedwabistośćiwyzwalającnieziemskizapachwypełniającynozdrza.
-Cototakiego?-spytałabeztchu.-Jaktomożliwe,żekwitnąteraz?Czytoczary?
-Swegorodzaju.Todzieciróży,którąprzywieźliśmydlapanirodziny.
-Dzieci?
-Potomstwotamtejróżyidamasceńskiejpiękności,różywieczniekwitnącej.
-Nigdynieprzestajekwitnąć?-spytała,sięgająckupowodzikwiatów.Deszczzłotychpłatków
sfrunąłwdół,mieniącsięwświetlednia.Cofnęłasięgwałtownieiobejrzałaprzezramię.Dostrzegła,że
Kitjąobserwujeznieodgadnionymwyrazemtwarzy.
-Nicniekwitniewiecznie.
ToprostestwierdzenienapełniłoKatemelancholią.Czasupływa.Różewiędną.Światsięzmienia.
Zimazawszeprzychodzi.Zerwałajedenkwiat.
Notak.Magiasięrozwiała.Atłasowepłatkiokazałysięlekkobrązowepobrzegach,świeżyśrodek
wyblakłyibardziejprzezroczystyniżzłoty.
-Tosmutne,prawda?
Zrozumiał.Przysunąłsiędoniej.Tymrazemnieuchyliłasięwstydliwiejakwystraszonekociątko.
Stałanieruchomo,wzamyśleniuoglądająckwiat.Kitsięgnąłponadjejgłowęimocnopotrząsnąłgałęzią,
spuszczająckaskadępłatków,którejakwelonokryłyjejciemnewłosyiramiona.Podniosłananiego
oczyzdumiona.
-Pocałujmnie-powiedział.
Cofnęłasię,aleonprzysunąłsiębliżej.Kiedychciałamuumknąć,zamknąłjejdrogęwyciągniętą
ręką,którązacisnąłnasłupkualtanki.
-Powiedziałpan,żeniepowinnamsięniczegoobawiać.
-Aobawiasiępani?
-Tak.
-Niepotrzebnie-odparł,silącsięnaspokojny,lekkiton.Pragnąłjej.Nigdyniczegotakgorąconie
pragnął,jakterazposmakowaćjejust,zanurzyćdłoniewjejkruczoczarnychwłosachiprzycisnąćjądo
siebie.Aleniezrobiłtego.-Nicnieporadzęnato,żepostanowiłapanibaćsiębezpowodu.
-Panjesttympowodem.
Wkońcuwymusiłananimkrzywyuśmiech.
-Ależnie.Przecieżjestemdlapaniniczym.Błahąanegdotą,którąprzypomnisobiepanikiedyś,gdy
będzieznudzona.
Zaczerwieniłasię,zła,żetakdokładniepowtórzyłjejwcześniejszemyśli.Nigdyniezamierzała
zaliczyćgodoanegdot.Przenigdy.Tostraszne,żetakwłaśniesobiepomyślał.
-Ajeślipanapocałuję,puścimniepanwolno?
-Puszczępaniąwolno,czymniepanipocałuje,czynie-powiedział.-Poprostuwyjawiamswoje
pragnienia.
-Naprawdę?
-Naprawdę.-Bydowieść,żeniekłamie,opuściłrękę,którazagradzałajejdrogę.Popatrzyłana
niego,próbującczytaćmuzoczu.Aledobrzesięstrzegł,nawetprzedsobą,jakżewięcmogłasię
spodziewać,żeodgadniejegointencje.Itorozstrzygnęłoojejdecyzji.Uznała,żejestzbytniebezpieczny.
-Przepraszam-szepnęła,schyliłagłowęiwyminęłagojednymsusem.Chwyciłjązaprzegub,
okręciłiprzyciągnąłdosiebie.Mignęłyprzedniąlodowateoczy,lśniącezemocjiitwarzstężaław
twardym,pożądliwymwyrazie.
-Proszęmnieniekrzywdzić.Odskoczył,jakbygouderzyła,alenagle...
-Chryste!-wybełkotałzdławionymgłosemiująłjejgłowęwwielkie,pokrytebliznamiżołnierskie
dłonie.Zacisnęłapowiekiiczekała,niezdolnaopanowaćdrżenia,przewrotniepragnąc,bytosięstało,
skorowszelkiwybórzostałjejodebrany.
-Dolicha!-Zakląłpodnosemszorstkimi,gniewnymi,prostackimisłowami.
-Proszą.
Pocałowałją,najpierwtylkomusnąwszyjąwargami,delikatnymijakpłatkipodichstopami.
Pieszczotajegoustbyłajakszept,nieoczekiwana,rozbrajająca.Zprzejmującączułościąwysysałzniej
oddech,razporazprzesuwającdelikatniewargamipojejwargach,słodko...leczgrzesznie,każdym
pocałunkiemzabierającjejresztkiwoli,kradnącmyśliigrzebiącjepodnatłokiemzmysłowychwrażeń.
Zacząłdrażnićkącikijejust,apotemzewzruszającądelikatnościąpowiódłpowolikoniuszkiemjęzyka
wdółwzdłuższyi,znaczącścieżkęroztapiającąsięzgorącai...odobryBoże!Rozmyślniezatrzymałsię
napulsieszalejącymwzagłębieniuunasadyszyi.
Kolanaugięłysiępodnią.Zarzuciłamuręcenaszyję,bynieosunąćsięnaziemię.
-Pocałujmnie.Jedenraz.Jedenpocałunek-mruczałniecierpliwie,jednąrękąpodtrzymującjąw
talii.Wolnąrękąokręciłsobiejejwarkoczwokółdłoniiodciągnąłgłowę,bymiećlepszydostępdojej
szyi.-Cotoznaczydlaciebie?-spytałochryple.-Czemuniechcesz?...Proszę.Niekażmibrać.Daj.
Niepragnęłaniczegoinnego.
Rozchyliłaustapodjegowargami,łakomieodpowiadającnaichgorąceżądanie.Z,głuchymjękiem
padłamuwobjęciaiodwzajemniłapocałunek,ciaśniejowijającramionawokółszyiiprzeczesując
palcamijegojedwabistewłosy.Pomrukzadowoleniawydobyłmusięzpiersi,Nakryłustamijejustai
zanurzyłjęzykgłębokomiędzywargi.
Ogarnęłająfalapożądania,wezbrananiosłająkukulminacji,oddawnaprzeczuwanej,nigdy
nieosiągniętejdokońca.Czuła,jakKitzsunąłdłoniepojejplecach,byjezacisnąćnabiodrachi
wciągnąćjąwsiebiebezceregieli.Pragnienieprzeszłowżądzę,rozchodzącąsięzezłączeniauditam
zbiegającą.Nagła,potężnarozkoszzwalczyławszelkąsensownąmyśliKatepoczułasięnierozumnym
stworzeniem,skupionymnazaspokojeniużądańswegociała.
Trwałotodługo.Zbytdługo.
Przyciągnęładosiebiejegogłowę,pragnącwięcej.Więcejłakomegołączeniasięjęzykówiwięcej
gorących,zapierającychdechpocałunków.Więcejjego,wielkiego,twardegoispragnionego,prężącego
sięzpożądania,pochodnidladrewnawyschłegoprzezlata,dlapragnień,którychnigdywsobienie
rozpoznała,adopieroconazwała.Chciała...chciała...
-Nie.-Zacisnąłdłonienajejbarkachwbolesnymuścisku.Szorstkoodepchnąłjąodsiebie.
Zatoczyłasięibyłabyupadła,gdybyjejniepodtrzymał.Wbiłanicnierozumiejącywzrokwjego
gniewną,napiętątwarz,wciążzbytzaplątanawsiećpożądania,bypoczućzakłopotanielubcokolwiek
opróczdezorientacjiirozczarowania.
-Cosięstało?-spytała,niepojmującnagłejzmiany,rozdarciawtkaninierozkoszy.
-Przysiągłem,żecięnieskrzywdzę.
-Aczytojestkrzywda?-spytała,wstrzymującoddech,szukającjegolśniącychzielonychoczu.
Najegotwarzyodbiłasięwewnętrznawalka,akiedysięodezwał,mówiłprzezzaciśniętezęby.
-Tak.
Zmarszczyłabrwi.Wyciągnęłarękę,bygodotknąć.Wzdrygnąłsię,jakbygooparzyła.
-Ale...
-Dodiabła!-wybuchł.-Dziesięćminuttemubłagałaśmnie,bymcięniekrzywdził,ateraz,pani
Blackburn-wymówiłtotak,jakbyzwracającsiędoniejnazwiskiemmęża,wznosiłmiędzynimifizyczną
barierę-terazczynięwysiłki,byzadośćuczynićtemubłaganiu.
Każdesłowobyłoszydercze,twardeiopanowane.Nadciałempanowałtaksamobezkompromisowo
jaknadtonemgłosu.
-Nieskrzywdzępani.Przysięgam.Ale-niechtodiabli,pomyślał,gdygłosmusięzałamał-będzie
toowielełatwiejsze,jeślipaniwspomoże,anieutrudnimójwysiłek!
-Och!
Och.Czułsięodsłoniętyipokaleczony.Zwykłypocałunek,któregochciałużyćjakoantidotum
przeciwkojejurokowi,okazałsięzabójczy,rozbiłwpyłjegointencjeiprawierzuciłgonakolanaz
pożądania.
Oszukiwałsię,wiedziałotymodpoczątku:Kateniejesttakajakinnekobiety.Podjegoustami,w
jegouściskunieprzypominałażadnej.Iżadnakobietanaświecieniebędzienią,choćbyniewiadomoz
ilomasięprzespałiniewiadomojakieupodobaniazaspokajał.Tapewnośćbyłatorturąiprzeklinał
siebie,żedobrowolnieuczyniłsięofiarąwłasnychzłudzeń.
Gwałtownieoderwałodniejręce,wiedząc,żejeślijeszczechwilęjąpotrzyma,toznówchwycijąw
ramionai...Zamknąłoczy,walczączpierwotnyminstynktem.Gdybytylkojegozmysłyprzestałyszaleć.
Gdybymógłniewidziećdojrzałegokolorujejustiniesłyszećrwącegosięoddechu.Nieczućdelikatnej
cierpkiejwonijejmydła,zmieszanejzodurzającymaromatemzgniecionychróż.Gdybywciążnieczułw
palcachatłasowejkaskadyjejwłosów.Alezmysłyniebyłyuśpioneiwciążbyłspragniony.
Pocałunkitylkopodsyciłyapetyt,zrodzonytrzylatatemuwpustymsaloniejejojca,pielęgnowany
podczasdługichmarszówwrozpalonympiecuindyjskichpustkowi.Wydawałomusię,żefantazjajest
lepszaodrzeczywistości.Zawszetosobiepowtarzał.Alekłamał.Jejusta,słodkieisoczyste,ciało,
gibkieiciepłe-niczjegowyobrażeńnierównałosiędoświadczeniuostatnichdziesięciuminut.
Aonazdobyłasiętylkonakrótkie:„Och”.
Miałdowyborualbosięroześmiać,albooszaleć,Iroześmiałsię.
Popatrzyła,mrugającrzęsami,azamglonelśnieniejejciemnychoczupowolinabrałoostrości.
Omdlewający,błagalnywyrazrozpłynąłsię,zacieranyprzezinny,nieodgadniony,azatemwpełni
kobiecy.Odsunęłasię.
Popatrzyłananiegoprzytomnieinamomentuniosłajednąbrew,poczymzawróciłaścieżką,którą
przyszli.Niechgolichoporwie,jeślizgadnie,ocogopytałatawytwornabrew.
Takczyowak,pewniegowkońculichoporwie.
Różnicemiędzypodłymiiwyjątkowopodłymikwaterami
Czynapewnoniewolałabypani,żebyjedenznasjejtowarzyszył?-spytałopat,uważnie
przyglądającsięKate.Poczciwyzakonnikspecjalniepoprosiłjądoswegobiura,aKitapoprosił,by
zaczekałnazewnątrz.Drzwibyłygrube.Niemożnabyłopodsłuchaćrozmowy.
-Nie-odpowiedziałapogodnie.-Zakonnicypożyteczniejspędzączastutaj,niżsłużącmiza
przyzwoitkę.
Różanieczkryształuwrękuopatawydałcichybrzęk,aspojrzeniezdradzałogłębokiezamyślenie.
-Byłczas,kiedybymzpełnymzaufaniempowierzyłChristianowiopiekęnadpanią.Alenieznamgo
jużtakdobrzejakdawniej.
-Jagoznam-powiedziałazabsolutnymprzekonaniem.Kitchciałprzestaćjącałować,aona...nie,
niebyłagotowa,byanalizowaćmotywyswojegozachowania.Dośćpowiedzieć,żeniemiałanic
przeciwkotemu,bydalejgocałować.Ontoprzerwał.Poprostuniechciałdopuścić,bydoznała
jakiegokolwiekuszczerbu.Odniegoteż.
Nie,nieobawiałasię,żeKituczynikolejnykroktegorodzaju.Powinnasięztegocieszyć.Icieszy
się.Wzasadzie.Kiedyniedręcząjejnapółuświadomionepytaniaorazjasnosformułowaneibardzo
niestosownespekulacje.
-JestemrówniebezpiecznazChristianemMacNeillemjakzbratemMarcinem.-Nawetsama
dosłyszałaswójnadąsanyton.
Opatuśmiechnąłsię.
-Jakpanisobieżyczy.-Dałznakdłonią,amłodymnichczuwającyprzydrzwiachotworzyłjeprzed
Kitem,którynieczekając,wszedł.
-Zgaduję,żedostatecznieostrzegłojciecpaniąBlackburnomychniezliczonychwadach?
-Próbowałem.
-Alenieskorzystałazojcarad.
-Anizmojejpropozycji,byktośznasdotrzymałwamtowarzystwa.
-Cóż,tobezznaczenia,itakniepozwoliłbymnatonikomu.
-Christianie...
-Nie,ojczeopacie.Jestmojaitylkomoja,dopóki...
-...dopókipanMacNeillniewypełniswojegoślubowania-wtrąciłaKate,postanawiającpołożyć
krestymnonsensom.Spojrzałanaopata.-Proszęmiwierzyć,niegroziminiebezpieczeństwozjego
strony.
-Istniejąróżneniebezpieczeństwa-rzekłopat.-Czyniepomyślałapani,żemarkizmożeuznaćza
niestosownepaniprzybyciewtowarzystwiejedynietegoczłowieka?
-Jestempewna,żepotrafięmuwyjaśnić,jaksięsprawymają,kujegopełnemuzadowoleniu.
Kituśmiechnąłsiędoopata.
-Jakmożemiećobiekcjewzględemtego,żedamamastangreta?
-Ojczeopacie-powiedziałaKate,zignorowawszytęuwagę-jeszczerazzgłębisercadziękujęza
dobroćigościnność.
PodeszładoKitaznieodgadnionymwyrazemtwarzy.Cosięstałozjegozadyszanąsyreną,która
wczorajtaknamiętniemusiępoddała?Wiedziałdobrze,niechjąlicho.Zniknęła,zastąpionaprzeztę
wytwornąpiękność,którazostałaprzywołanadoporządkunawspomnieniemarkiza.Zacisnąłzęby.
-Cóż,skoroojciecopatniemawięcejostrzeżeńaniwskazówek?-popatrzyłanaopata.Pokręcił
głową.-Myślę,żemożemyruszać,panieMacNeill.
Kilskłoniłsięzironicznądwornością.-Wedługpaniżyczenia,madame.
GdytylkoopuściliSt.Bride’s,zniebazasnutegociemnymichmuramizacząłsypaćśnieg,tworząc
zaspynadrodzeiszklącsięwcieniachpoddrzewami.Katesiedziaławmilczeniu,otulonawbrązowy
habitotrzymanyodmnichów.Podróżniezapowiadałasiętak,jakoczekiwała.
Wprawdzieniebyłodlaniejcałkiemjasne,czegowłaściwieoczekiwała,alezpewnościąnietego
nieznośnegomilczenia.Przyszłojejdogłowy,żepowczorajszymdniumusipozostaćpewne
skrępowanie,nimwrócąichprzyjacielskiestosunki.Przyjacielskie?Niebyłapewna,czytakmożnato
nazwać,alezpewnością...poprawne.OdwyjazduzopactwaKitzachowywałsięjednak,jakbybyła
nieznajomą,kimś,czyjetowarzystwotrzebatolerować,alezkimlepiejniezacieśniaćznajomości.
-Proszęsięmnieniebać-przerwałwkońcumilczenie.
-Wcalesięnieboję-odrzekła.Niespodziewałasięponimtychsłów.Chociażtoonsprowokował
pocałunki,byłtakżetym,któryjeprzerwał.IwłaśniedlategozdecydowałasięjechaćznimdoClyth.
-Nigdyniezrobięniczegowbrewpaniwoli...Dodiabła-wybuchł.-Dlaczegomiałabymipani
wierzyć?Przecieżjużrazdopuściłemsiętegowystępku.
-Oczywiście,żeniezrobipanniczegowbrewmojejwoli-odparłaspokojnie.-Jestpan
dżentelmenem.
Roześmiałsię.
-Niejestemdżentelmenem,madame,tylkobękartemszkockiejnierządnicy.-Jegosłowabyłyjak
trzaśnięciabicza,urażałyjąajegoczyniłybezbronnym.Czytałazjegooczu,jakbardzojestzraniony,
widziała,jakstarasięztymwalczyć.
-Przykromi.
Pokręciłgłowąrozdrażniony.
-Niechcęlitości,tylkotego,bywidziałapanirzeczy,jakimisąniedałasięzwieśćopowieściom
zbzikowanychstaruszków,którzytakdawnoodsunęlisięodświata,żenieodróżniająprawdyod
zmyślenia.
Pokręciłagłową.
-Opatniejestzbzikowanyimyślę,żemadobrerozeznanie,cojestprawdą,aconie.
-Chciałbym,żebyimnienauczyłsekretutejprzenikliwości-odparłKil.
-Opowiedziałmiopanakorzeniach.Westchnął.
-Doprawdy?Niechzgadnę.Powiedział,żejesteśmysynamiostatnichwielkichszkockich
naczelników.
Kiwnęłagłową.
-Inawetjeślipochodzimyznieprawegołoża,jesteśmydziedzicamitychgór.Dzielnymi,wspaniałymi
wojownikamistarożytnejkrwi.
-Tak.-Właśnietopowiedziałjejopat.
Kitpopatrzyłnaniązodcieniempolitowania.
-Nampowiedziałtosamo,kiedyprzyszliśmydoniego.Aletotylkobajkadladzieci,bygorzkiświat
uczynićłatwiejszymdoprzyjęcia.
Nie.Tonieprawda.Kateczuła,żenawetonsamniedokońcawierzywłasnymsłowom.Opat
wydawałsięnietylkoszczery,aleispokojny,tymrodzajemspokoju,którywywodzisiętylkoz
głębokiegoprzekonania.
-Niewierzęwto-powiedziałazuporem.
-Niejestemdżentelmenem,paniBlackburn.Jestemsynemmejmatki.Lepiej,żebypaniotym
pamiętałanastępnymrazem,kiedyprzypiszemicechywłaściwedżentelmenowi.
-Kogopanchceukarać?-spytała.-Mnie,zato,żewierzęopatowi?Czysiebie,zato,żemupannie
wierzy?
Nadługąchwilępochłonęłogopowożenie.Siedziałsztywno,zzaciśniętymiustami.
-Kit-powiedziałatytułempróby,niemogącznieśćmrocznego,pustegowyrazujegooczu.-Nie
wolnoci...
-Proszęuważaćnadrogę,czyniemajakichśpodróżnych.Zbliżamysiędowybrzeża.
Niebyłożadnychpodróżnych.
Godzinyupływałyjednazadrugą,aonnakażdepytanieodpowiadałtylkoruchemgłowy.Kiedysięz
rzadkaodezwał,dokładałstarań,byzwracaćsiędoniejformalnie,całkiemotwarcie,usiłującstworzyć
dystansmiędzynimi.
Gdywjechaliwyżej,pomiędzyniebieskozielonesosny,ożywczyostryzapachigliwiazastąpił
wilgotną,błotnistąwońwąwozu.Zaczęłosięzmierzchać.Kitwypatrzyłjakąśchałupęipodjechałpod
nią.
-ProszęprzytrzymaćDorana,ajazajrzędośrodka.
Podałjejlejceizniknąłwewnątrz.Wyszedłpoparuminutachipomógłjejzsiąść,pilnującsię,by
jegodotknięciabyłytylkozdawkowąuprzejmością.Gdyweszławdrzwi,dostrzegła,żejużrozpalił
ogieńpoddziurąwyciętąwdachu.Niewszedłzanią,akiedysięobróciła,zauważyła,żewyprzągł
Doranaizakładamuuzdą.
-Copanrobi?
-Chcęsięrozejrzećpookolicy-odparł.-Niejestempewien,gdziejesteśmy.Przejadęsiętrochęi
sprawdzę,czytrafięnacośznajomego.
Kłamał.Skądbywiedziałochacie,gdybynieznałtychstron?Nimmuzdążyłatowypomnieć,
chwyciłgrzywękoniaiwskoczyłnanieosiodłanygrzbietDorana.Gdypopatrzyłwdółnanią,wiedziała,
żełatwowyczytajejzoczudawnąobawę,żezostanieopuszczona.
Klnącpodnosem,szorstkimruchemująłjąpodbrodę.
-Niepatrztak-powiedziałzdławionymgłosem.-Obiecuję,żewrócę,obiecuję,żeniedoznasztu
żadnejkrzywdy,kiedymnieniebędzie.
-Ajeślipoproszę,żebyśzostał,posłuchasz?Popatrzyłnaniąjakczłowiektorturowany.
-Obiecałem,żezrobięwszystko,ocopoprosisz,prawda?
-Tak.Aleczyzostałbyś?
-Zrobiłbymwszystko,ocopoprosisz.
-Zostałbyś?
Minęłojednouderzenieserca.
-Tak.
Poważniepokiwałagłową.
-Więcniepoproszę.
Ścisnąłpiętamibokikoniaiodjechał.
KiedyKateobudziłasię,napaleniskućmiłosiętylkokilkagasnącychwęgli.Lekkooszołomiona
wlepiławzrokwkompletnąciemnośćchatybezokien.Nazewnątrzzarżałkońidoszedłjąludzkigłos,
cichyiwyczerpany,przemawiającyłagodniedozwierzęcia.MacNeill.
Niewątpiła,żewróci.Aniprzezchwilę.Nawetkiedyogieńprawiesięwypaliłiwiatrzaczął
zawodzić,aciemnośćspłynęłazniebajakwelonzmarłejoblubienicy.Całyczasbyłwpobliżu,pełniąc
strażprzychacie.Niewidziałago.Niepotrzebowała.Poprostuwiedziała.
Usłyszała,jakdrzwiskrzypnęły,iprzymknęłapowieki.Przezkrótkąchwilęstałjakczarnycieńnatle
niebausianegogwiazdami.Potemdrzwisięzamknęłyiizbapogrążyłasięwciemności.Usłyszała
trzaskanieognia,gdydołożyłdrew,ipochwilioblałojązłoteświatło.Podłożyłasobieramiępodgłowę
iprzyglądałamusięnapółprzymkniętymioczyma.
Siadłprzyogniuopartyplecamiościanę,zpodkulonyminogami,zdłońminakolanach.Gdyogień
mocniejrozbłysnął,szkarłatnyblaskzadrgałniespokojnienajegotwarzy,surowejisilnej,twardeji
drapieżnej.Wyglądałjakduchstarożytnegoceltyckiegokróla.
Możenimjest,pomyślaławpółśnie.Takisurowy,groźnyipiękny.Żyjącewidmochwalebnej,
zuchwałejprzeszłości.
-MacNeill?
-Niechpaniśpi.
-MacNeill-powtórzyła.-Czywierzyszwduchy?
Jużprawiezasypiała,gdydoszłająjegoodpowiedźskądśzdaleka,wypowiedzianagłosemcichymi
zagubionym.
-Tak.NaBoga.Tak.
Owątpliwychurokachwiejskiegożycia
GdyKateobudziłasięnastępnegoranka,stwierdziła,żechatajestpusta.Wybiegłanadwórizastała
Kitaczekającegoprzyfaetonie.
-Dzieńdobry-powiedziała.Wodpowiedzipodałjejjajkonatwardoikromkęchlebazkoszyka,
któryzakonnicydaliimnadrogę.Gdysięgałapopożywienie,zkieszeniwypadłajejzapisanakartkai
wylądowałaustópKita.Kateschyliłasiępospiesznie,byjąpodnieść,aleonbyłszybszy.
Podniósłkartkęiprzeczytał:
-„Zaletyrzepyjakopodstawowegopożywienia”.-PopatrzyłprzenikliwienaKate.-Cotojest?
-Książka,którąpiszę-odparłanadąsana.-Jestemprzekonana,żeznajdędlaniejwydawcę.
-Ajakiżjestjejtemat?-spytałuszczypliwie.Byłwfatalnymnastroju.
-Piszęksiążkęotym,jakzgodnościąstaczaćsiępodrabiniespołecznej.Znieruchomiał.
-Idlategozadawałamipanitewszystkiepytania?
-Nie!
-Użyłamniepanijakoźródławiedzy?-Zwściekłościąrzuciłokiemnapapieriprzeczytał:-
„Opryszek.Relacjakuprzestrodzeojegosposobachdziałaniaikamratach”.
-No,możetrochę-powiedziałasłabymgłosem.-Alepanumyślniedoszukujesięnajgorszej
motywacjidlatego,codlamniejestpoprostupróbązdobyciaśrodkówdożycia.
-Rozumiem-stwierdził.-Wtakimrazie,błagam,proszęmiwybaczyćmojeniczym
nieusprawiedliwioneobiekcje.Jeślitylkomogębyćpomocnywzgłębieniuduszyklasniższych,proszę
bezskrępowaniaczerpaćzmegowidzeniaświata.
Przyglądałamusięwzamyśleniu.
-Istotnie,jestpewnarzecz,którąchciałam...
-Starałemsiębyćironiczny,madame-wycedziłprzezzaciśniętezęby.
-Doskonalezrozumiałam-skłamała.
Zaśmiałsiękrótko,wcalenierozbawiony,iwróciłdozaprzęganiaDorana,trzymającsięsztywno.
Gdyskończył,wmilczeniupomógłjejwsiąść.
Azatempowtórzysięwczorajszycichydzień?Doskonale.Jeślionniechcemiećzniąwięcejdo
czynienia,onamusisięztympogodzić.Zostałojejjeszczetrochędumy.
Noidobrze,powiedziałasobie.Niedługosięrozstanąinigdywięcejsięniezobaczą.Kitma
słuszność,zachowującsięwobecniejzrezerwą.Wgruncierzeczyjestrozsądniejszyodniej.
Mainnesprawydorozważenia,ważneplany,któreszybkopowinnysięziścić.Musimyślećo
przyszłości.Jutrootejporzebędziejużwzamku.Myśltaobudziławniejniepokójpełenwyczekiwania.
Wielelattemumarkizspoglądałnaniążyczliwie.Żebyjejtookazać,częstozniątańczył,anawetraz
poprowadziłjądostołu.
Niektórezjejprzyjaciółekszeptały,żeniewielebrakuje,byzacząłsięoniąstarać.Ale,choć
pochlebiałajejtakabezpodstawnawiarawsiłęjejwdzięków,Katewiedziała,cootymmyśleć.Ludziez
takodległychkręgówspołecznychniezawierajązwiązkówmałżeńskich.Faktemjestjednak,żemarkiz
flirtowałznią,subtelnie,ostrożnie,takbyniewzbudzaćfałszywychoczekiwań,leczcałkiemszczerze.
Liczyłanato,żemiłowspominatychkilkatygodni,gdyichdroginakrótkosięspotkały.Czy
dostrzeżewniejcośzdawnej,pełnejżyciamłodejkobiety?Czyzobaczytylkojeszczejednąsuplikantkę
dojegoszczodrości?Poprawiłasobiewłosy.
-WClythjestgospoda,gdziemożepanisięprzygotowaćdowizytywzamku.
Wyprostowałasięnatwardychdeskachsiedzenia,zawstydzona,żeKitdostrzegłirozpoznałjej
próżność.Alekobietabezrodzinyidochodów,takajakona,musidobrzesięprezentować,zachowywać
nienagannieimiećmiłysposóbbycia,byzapewnićsobiewsparciedalekichkrewnych.
-Dziękuję.Bardzobymitoodpowiadało.
Kołopołudniaskończyłysięwzgórzaiodtąddrogaprowadziłarówninąwjesiennychkolorach.
Mijalicorazwięcejchat,którychomszałekamienneogrodzeniabyływyszczerbioneizaniedbane.
Opuszczoneplacówkiporzuconeprzezginącąnacjęhodowcówbydłairolników.Gdydzieńchyliłsięku
wieczorowi,dałsięwyczućsłonyzapachmorza.Pokazałysięmorskieptaki,wrzeszczącerybołówkiw
czarnychczapeczkachibiałemewy,którekrążyłynadodległymsrebrzystymwidnokręgiem.
Kilkakilometrówdalejznaleźlisięnaszczyciebiałychskałschodzącychdomorza.Drogaopadała
stromokuwiosce,małeceglanedomkiprzylegałyciasnodoskalnychścian,wąskiespiralewęglowego
dymuwznosiłysięzkominówjakznakizapytania.
Nadolestromejdrogidomyskupiałysięgęstowzdłużwąskiegonabrzeża.Dwastarożytnemola
odchodziłyodniegowmorze,rzucająccienienakilkanaścieodkrytychłodzirybackich,leżącychna
burtachwpołyskującymbłocie.Byłodpływ,agęstyiprzykryzapachryb,dziegciuirozkładającychsię
wodorostówwisiałwpowietrzu.
-Clyth-rzuciłKit,prawidłowoodczytującjejodrazę.-Gospodajestnanabrzeżu.Możewolałaby
panijechaćprostodozamku?
-Nie!-Namożepokazaćsięwzamkuwsukni,wktórejspała.Zwłaszczażemawkufrzeabsolutnie
urocząsukienkęiszczotkędowłosów.-Proszę.
Bezsłowaskierowałfaetonkunabrzeżu.Naulicachprawieniebyłoprzechodniów.Dwóchkrzepkich
rybakówozniszczonychtwarzachspoglądałonanichzponurąwrogościąkobietaozmęczonymwyrazie
twarzywynurzyłasięzniskichdrzwi,ściskajączniszczonewiaderkowęgli.
Kitwstrzymałkoniaprzedwąskimbudynkiem,wciśniętymmiędzydwamagazyny.Szaradeska
zwisałazdrążkasterczącegonaddrzwiami,alesólmorskaiczaswymazaływszystko,comogłotambyć
wypisane.BladyjakścianaurwiswyskoczyłzdrzwiichwyciłlejceDorana.
-Stajniesąnatyłach-wychrypiał.-Natręgojaknależy,nakarmięidopilnujęzadwapensy,
kapitanie.
Kitrzuciłmumonetę,achłopakchwyciłjąwpowietrzu.Chcącjaknajszybciejuciecprzedostrym
wiatremwiejącymodportu,Kate,nieczekającnapomocKita,wygramoliłasięzpowozuiwbiegłado
gospody.Wnętrzewyglądałolepiej,niżsięspodziewała.Cienkawarstwakurzupokrywałabelkistropu,
aleogieńnapaleniskupłonąłczysto,azaduchportowyosłabł,gdytylkodrzwisięzamknęły.Dwóch
mężczyznsiedziałowmrocznymkońcusali.NawidokKateprzerwalirozmowęiutkwiliwniejswe
spojrzenia.Starszy,chłopowysuniętejszczęcezmasywnymi,przygarbionymiramionami,wstałiwytarł
dłoniewbrudnyfartuchzawiązanywpasie.PowoliprześliznąłsięoczymapoKate.
-Czymmogęsłużyć?
-Jesteścieoberżystą?
-No.
-JakdalekojestdozamkuParnell?
-Niecałągodzinęnaprzełaj,dwiegodzinydrogą.
Miałanadziejędotrzećdozamkuprzednocą,alewyglądałonato,żemusisięzdobyćnacierpliwość
izaczekaćdorana.Wolałasięniezastanawiaćnadtym,dlaczegoczujebardziejulgęniżirytacjęz
powoduzwłoki.
-Moglibyścieposłaćkogośdozamku?-spytała.
Jejrozmówcaspojrzałnaswegotowarzysza,atletyczniewyglądającegomłodzieńcaogęstych
czarnychwłosachikrzaczastychbrwiach,wniespotykanymkoronkowymhalsztukupodbrodą,zrównie
zadziwiającymrapierem,przytroczonymupasa.Byłprzystojnyisądzączesposobu,wjakiomiótł
spojrzeniemKate,dobrzeotymwiedział.Kiwnąłgłowąoberżyście.
-Czemunie.Mogępójść.
-Proszęwięczarazgoposłać.Ipowiedzieć,żebydałznaćwzamku,iżpaniKatherineBlackburn
przybyładoClythiranowyruszydozamku.
-AtopanijestpaniąBlackburn?-spytałtowarzyszoberżysty.
-Tak.
-WitamywClyth-powiedział.-JajestemCallumLamont.
Nagłyprądzimnegopowietrzaporuszyłbrzegjejspódnic.Drzwizajejplecamiotwarłysię.
-Tadamapotrzebujepokoju.
OberżystaskierowałwzrokzaKate,tamgdziestałKit,bezwysiłkukołyszącnaramieniuciężkikufer,
wdrugiejręcetrzymającskrzynkęzauchwytyzesznurka.Lamontgwałtowniezmrużyłoczy,alenie
odezwałsięsłowem,tylkocofnąłwcień.
-Trzyszylingizanoc-oznajmiłoberżysta,człapiączakontuariwskazującKitowiiKate,byposzli
zanim.-Płatnezgóry.
Kitpołożyłkoronęnaksiędzegości.
-Acozwami,kapitanie?-spytałoberżysta.-Dlawasteżpokójczy...-uśmiechnąłsięobleśnie.
-Opaczniemniezrozumiałeś,przyjacielu.-Wsposobie,wjakiKitwymówiłtoostatniesłowo,nie
byłoabsolutnienicprzyjacielskiego.-Jestemjejwoźnicą.
Mężczyznaprychnął,alepostanowiłniedrążyćgłębiejsprawy.
-Jesttylkojedenpokój.Wynajmącipryczęnadstajniamizadwapensy.
-Zgoda.-ChłodnezieloneoczyKitazerknęływstronęKate.-Czypaniczegośjeszczepotrzebuje?
-Tak.Chciałabym,bywniesiononagóręwannęzgorącąwodą...Oberżystaparsknąłśmiechem.
-Paniżyczysobiesięwykąpać.-TonKitaskutecznieostudziłjegowesołość.
Ponurołypnąwszyokiem,oberżystaprzyłożyłdoustpotężnełapskozwiniętewtrąbkąiryknął:
-Meg!
Pochwilizjawiłasięchuda,zahukanajasnowłosakobieta.
-Czegochcesz,Gordie?
-WnieściezRobbiemmiedzianąbaliędokuchniinalejciedoniejgorącejwody.Panichcewziąć
kąpiel.-PosłałKatespojrzenie,wyraźniemówiące,żetenpomysłuważazaszalony.-Niemożna
wciągnąćbaliiposchodach,alekuchniajestdośćwygodna.Megpaniusłuży,aRobbiepopilnujedrzwi.
Zajeszczejednegoszylinga.
-Doskonale-powiedziałaKate.Gdybyniebyłonicinnego,wykąpałabysięwkoryciedlakoni.
Chciałaznówpoczućsięczysta.Meg,szerokootworzywszyoczyzezdumienia,żektośmożekąpaćsięw
zimie,pospieszniedygnęłaizniknęła.
-Jeszczecoś?-spytałoberżysta,trochęskwapliwiej,kiedyKitbrzęknąłzłotem.
-Maciejakiśgodnynapitek?-spytałKit.
-Niktdotejporynienarzekał.-Oberżystaschyliłsięipostawiłnaladziebrązowąszklanąbutelkęi
dwacynowekubki.BezsłowanalałnapalectrunkudojednegoznichipodsunąłKitowi,którytaksamo
wmilczeniuuniósłnaczyniedoustipociągnąłłyk.Popatrzyłzuznaniem.
-Francuskikoniak.Nicdziwnego,żeniktsięnieuskarżał.
-Znalezionynaplaży.Samznalazłem.
-Zdumiewające,żeniektórzyludzieniepilnująjaktrzebatakiegoskarbu.-MusnąłspojrzeniemKate.
Jejtwarzspochmurniała.Nalałmiarkęnajpierwjej,potemsobie.Uniósłkubek.
-Niechpaniznajdzieto,czegopanipragnie,paniBlackburn-powiedziałzwymuszoną
dobrodusznością.
Iniechznajdęto,czegopotrzebuję,panieMacNeill-odparła,wytrzymującjegospojrzenie.
Pokrzepianiesięnaduchu
GorącowodywsączałosięwzmęczonemięśnieKate,azapachdrogiegomydłanęciłzmysły.
Znużeniewkońcupomogłojejrozładowaćnapięcieostatniegotygodnia.
Wczasiegdymoczyłasięwbalii,Meganwyprałajejhalkęikoszulę,cmokającnadzłymstanem
sukni.Rozwiesiłapranieprzedkominkiemnaporęczykrzesłaizdjęłazhakaparującykociołek.
Ostrożniedolaławodydomiedzianejbalii.
-Proszę.Takbędzielepiej.-Przerażonapoczątkowokobietapowoliodprężałasię,krzątającprzy
Kate.-Alemapaniślicznewłosy!Wielkaszkoda,żetakiepoczochrane.Tutejszeludzienieprzejmująsię
tym,cosięliczydladamyanicosiędżentelmenompodoba.
-Nie?-bąknęłaKateniewyraźnie.
-Kapitandbaopanią,towidać-powiedziałaMegprzebiegle.Kit?Tak.Istotniedbał.
Nieszczęśliwie,ponuroiniechętnie.
-Dlaczegonazywaszgokapitanem?
-Co?-Megprzejechałaszczotkąpoobrębiesukni.-Niechmipaniwierzy,żemsięnapatrzyładość
mundurów,bywiedzieć,któryjestjaki.PołowamłodychwSzkocjinosipułkoweodzienie.Tojest
oficerskakurtka,tajego.Aczemumówiękapitan,nobokapitanczymajor,cotokomuzaróżnica.-Czy
ontuprzyjechał,żebydołączyćdomilicji?-ciągnęła.-Bojeślitak,tobymmuradziłasiętymnie
chwalićwClyth.
Katezmarszczyłabrwi.
-Dojakiejmilicji?
-Noprzeciedotej,costacjonujewzamkuParnell,odkiedyimkapitanazabili.
-Zabili?-powtórzyłaKate.TwarzyczkaMegprzybraławyrazzatroskania.
-Anotak.Nowykapitanprzyjechałwzeszłymtygodniu,kapitanWatters,iprzeniósłżołnierzydo
zamku,takjaksobiemarkizzażyczył.-Uśmiechnęłasiękpiąco.-Przeciemarkizniepotościągnąłtaką
obronę,żebysiedziaładalekoodjegopodwórka.Azresztą,tylkogłupitrzymałbymilicjęwClyth.
-Atodlaczego?-spytałaKate,nanowozaniepokojona.
-Dlatego.-Megzmrużyłaoczy.Zacisnęłapowieki,jakbyważąccośwmyśli,apotemsłowa
popłynęłyjużwartkimstrumieniem.
-Ostatniemuakcyźnikowistarczyłojednegodnia,żebyzginąć.
Katezamarła.Zalałająfalastrachu,gwałtownegoiwywracającegotrzewia.Megchrząknęłaitwarz
jejwykrzywiłgrymaswściekłości.
-Cosiępanitakpatrzy?-Zdumiewającarzecz,sprawiaławrażenieurażonej.-Paniniewidziałago,
jakmukrewchlustałazbrzucha-wymamrotała.-Takiegobiałegoiwystraszonego...-Urwałanagle,a
Katezrosnącymprzerażeniempojęła,żeMegwidziała,jakmordowanopoborcę.Byłaprzytym.
Skuliłasięwwodzie.Łudziłasiętylko,żejestbezpieczna.Wcalenie.Nigdyniebędzie.Nigdy,
dopóki...
-Tak!Bałamsię!-powiedziałaMegpiskliwie,jakbybroniącsięprzedoskarżeniem,iKatepojęła,
żeMegpowiedziałajejotym,boKatejesttuobca,aMegjużdłużejniepotrafiżyćztymsekretemczy
winą.-Ijeszczesięboję!Zabardzosięboję,żebysamejsobiepomóc,acodopierokomudrugiemu.
Stałaminiemogłamsięruszyć!Niemogłamtchuzaczerpnąć.-Znagłągorliwościąprzysunęłasiędo
Kateiwyszeptała:-Alepanimożepomogę.Niechsiępanipilnuje.NiechpaniuważanaCalluma
Lamonta.
Wyrzuciwszyzsiebietajemnicę,Megwyprostowałasię,jakbystraszliwawinatrochęprzestałajej
ciążyć.
-Nodobrze.Zrobiłam,comogłam.Katezaszczekałazębami.
-Ojej!Copani?-Megzłapałasiędłońmizaczerwonepoliczki.-Paniziębnie.Aletonic.Jużeśmy
skończyły.-Mówiłaodniechcenia,jakbynigdyniewspomniałaomorderstwie.-Proszęwstawać,pani
Blackburn.
Katepodniosłasię.Udałojejsięniezadrżeć,kiedykobietaotuliłajejramionagrubymręcznikiem.
Cobybyło,gdybyMegpowiedziałaLamontowi,żewyznałajejto,czegobyłaświadkiem?Cobyzrobił?
-Niemasiępanicotakmartwić.-Megżartobliwiepogroziłajejpalcem,aKatezwysiłkiem
pokonałamdłościwzbierającewżołądku.Jaktakobietamożesięzachowywaćjakbynigdynic,jakby
dopieroconiewyznała,żewidziałamorderstwo?Jakmożeżyćzmyślą,żenicniezrobiła,bymu
przeszkodzić?-Dobrzepanibędziewzamku.Totylkomymusimysiębać,aleśmydotegonawykli.-No,
halkaikoszulajużwyschły,niechjepaniwłoży,otulisiępłaszczemipójdzienagórędopokoju.Niktnie
zobaczy,żeniemapanisuknipodspodem.Szkodawkładaćbrudneubranienaczystąskórę.
Katewkładałabieliznę,miotanaburząsprzecznychuczuć:potępienia,chęciwypłakaniasię,
przerażenia.Ilitości.
Czyjużnigdynicwjejżyciuniebędziezwyczajne?Zakażdymzakrętemtrafiałanaścieżki,których
istnienianawetniepodejrzewała,atymbardziejniemiałachęcibadać.Przemytnicyirozbójnicy,ofiaryi
oprawcy,wyliczaławmyśli,ogarniętapanikąirozżalona.Wiedzajestdodatkowąkarą,jakąniesieze
sobąubóstwo.
Niechciaławiedziećoniczymwięcej.Musisiędostaćdozamku,wotoczenie,gdzierządząznanejej
reguły.Niechcemiećnicwspólnegoztymzdziczeniemibestialstwem.Niechceznaćmężczyzn,którzy
zabijająlubranią,albopolująjedennadrugiego.TakichjakChristianMacNeill.
Zapragnęłapowrotudodawnegożycia,wktórymbyłachronionaiutrzymywanawbłogiej
nieświadomości.
Apierwszykrokdotegotoprzygotowaniesięnaprzybyciedozamku.Musiubraćsiętak,jakprzystoi
damie.Tak,powtarzałasobie,ztrudemporuszającsięnadrżącychnogachpopochyłejpodłodzekuchni.
Tak.Właśnietomusizrobić.
Ubierzesięwbatystowąsuknięwkolorzebzu.Kiedyzaczniewyglądaćjakdama,koszmarzbledniei
rozwiejesię.Jużnigdyniebędziepatrzećnamężczyznbijącychsięwgospodzie.Rozmawiaćzżadnym
świadkiemmorderstwa.Leżećbezsennie,bojącsię,żewnocymożejąktośnapaść.Nigdynieoddasię
podopiekęobcemu.
AKitMacNeilljestobcy.Bezwzględunato,comówijejciało.Przestaniemarzyćosłodkich,
gwałtownychpocałunkachizadumanychoczach.Niebędziesięprzejmowaćranami,jakiedostrzegła,ani
tymi,którychsiędomyślała.
Zobrębupłaszczawydłubałaostatniemonety.BezsłowawcisnęłajewdłońMeg.Nieczekając,aż
kobietawprowadzijągłębiejwsweżyciepodszytestrachem,wypadłazkuchnijakstrzała.
Wsaligospodyznajdowałosiętylkoparumężczyzn.Kateprzemknęłakuschodomprowadzącymdo
jejpokoju,zkażdymkrokiemmocniejpragnącwyjechaćstądjaknajszybciej.Musikogośnamówić,byją
dziświeczórzawiózłdozamku.Niepotrafiznieśćmyślioleżeniubezsennieprzezcałąnoci
zastanawianiusię,czypijącynadolemężczyźnipozarzynalisięnawzajem.Czułasięchora.Kręciłojej
sięwgłowie.Drżałanacałymciele.
Pchnęładrzwipokojuiskamieniała.
PrzewróconynabokkuferGraceleżałpusty,zwyrwanąpodszewkązgranatowegojedwabiu,a
gwiazdyhaftowanezłotemmrugałynaniązpodłogi.Całazawartośćkufra,pogniecionaiporozrywana,
rozsypanaizgarniętabezładnienastos,zostaławysypananapodłogęiprzetrząśnięta:okrętowybarometr,
zniszczonachińskaukładanka,teleskopGrace,rozbityporcelanowyzegar,książkizpozrywanymi
okładkamiipodartymikartkami.Kateoszołomionawodziławzrokiempotymśmietnisku.Zestrasznym
przeczuciemnieuniknionegospojrzałapodnogi,gdzieleżałaskórzanapodróżnaapteczkaCharlesa,z
wyszarpanymiszufladkamiifiolkamiopróżnionymizichplamiącejzawartości.
Dokładnienajejsuknie.
CallumLamontwpatrywałsięprzedsiebienieruchomymwzrokiem,bawiącsięrapierem.Niebyłw
najlepszymnastroju.Pozbawionogopodstępemwielkiegoskarbu.Toprawda,poczułsatysfakcję,gdy
posłałnaśmierćoboje,CharlesaMurdochaitęsukę,jegożonę,alesatysfakcjadawnoznikła,
pozostawiająctylkobezsilnygniew.
Zbytsiępospieszył.Terazwidzitojasno.Alebyłtakiwściekły.CharlesMurdochnietylkoukrył
wiadomośćodich„przyjaciela”otrasiefrancuskiegojolazbogatymładunkiem,aleteżużyłczterech
ludziCalluma,bydoprowadzićdozatonięciażaglowcaiukryćłupwjednejz...-Callumzatopił
spojrzeniewsuficieiwzamyśleniupodrapałsięwbrodę-...pięciu?Dziesięciu?Tysięcyjaskińi
podwodnychgrot,rozsianychwzdłużwybrzeża.Bezczelnydrań.
Charles,myślałCallumponuro,niebyłdobrymwspólnikiem,nietakimjakjego„prawdziwy”
partner.ChociażtendiabełprzyprawiałCallumaodreszcz,zuwaginanawykwydłubywaniadziurwe
własnejskórze.
Murdochbyłbysięzresztąwymknąłzeswymskarbem,gdybypartnernieostrzegłCalluma.Kiedy
Callumodkrył,cozrobiłMurdoch,zabiłgoijegożonę,zachowująctyleprzytomnościumysłu,byzłożyć
ciałanajachcieMurdocha,któryrozbiłnarafach.Potemruszyłnaposzukiwanieswychludziiskarbu,
jakimusięsłusznienależał.Obytakdalejmuszło.
Alezdarzyłasięrzeczniedopomyślenia.Odkrył,żeCharlesMurdochpozabijałludzi,którzymu
pomagali-ludziCalluma-byniewyjawilitajemnicyskarbuaninieuciekliznimsami.Wkażdymrazie
ciludzienieżyją.NiechdiabliwezmąszczwaneoczyMurdocha.Tosięstałoparęmiesięcytemu,a
skarbuwciążjakniema,takniema.
Galiumwysączyłostatniąwhisky.Podniósłgłowę,słysząc,jakdrzwiotwierająsięzrozmachem.
Oczekiwał,żetoktóryśzjegochłopcówsiędoniegoprzyłączy.Aletowszedłwysokiwoźnicatej
ciemnejkobiety.Czułosięwnimżołnierza,począwszyodkurtki,anamieczuprzytroczonymmiędzy
łopatkamikończąc.Iwyglądałjakośznajomo.
Callumprzekrzywiłgłowę,zastanawiającsię,czytomilicjagoprzysłała.Nie.Tenczłowiekjest
zapewnedezerterem,któryzatrzymałkurtkęzsentymentulubnazłość.Milicjaniepowstrzymałajednej
łodziprzedlądowaniemito,przynajmniejtakmumówiono,nurtowałokapitanaWattersa,któryzastąpił
zabitegooficera.
Callumtrochęsięrozpogodził.
Wysokimężczyznaściągnąłpledzramionirozejrzałsięposaliznaturalnąostrożnościączłowieka
obytegozniebezpieczeństwem.ZawadziłspojrzeniemoCalluma,zerknąłnaschody,potemprzemierzył
salę,wybrałsobiekrzesłoizawołałnaBrodiego,byprzyniósłmuwhisky.
Oberżystaposłuchałnatychmiast,reagującnawładczysposóbbycianieznajomegoitakiżton.Jednoi
drugieirytowałoLamonta.Nielubił,gdyktośsięwywyższał,jeślitoniebyłonsam.CallumLamontbył
królemprostychludzi.SkinąłnaBrodiego,byprzyniósłmunastępnąwhisky,wstałiprzeszedłprzezsalę
dogórala.
-Zjakiegopułkuuciekłeś?
Nieznajomypowolipodniósłnaniegowzrok.Jegooczybyłyrównocześniejasneiciemne,jaklód
pokrywającybazalt,iskrzącesięnapowierzchniihebanowewgłębi.Boże!Gdzieonwidziałtego
bękarta?
-Nieprzypominamsobie,żebymbyłpanuprzedstawiony.Callumbłyskawiczniepodniósłbrwi.
-Przedstawiony,powiadasz?Czyżbyśmybylijaśniepanem?-Przyciągnąłkrzesłonadrugąstronę
stołu,przerzuciłprzeznienogęiusiadł.-Nie-odpowiedziałsamsobie,pochylającsięwprzód,z
dłońmiopartyminapowierzchnistołu-niejesteśmypanem.Jesteśmygóralskimśmieciem.
-Jesteśmy?-NowoprzybyłyobojętniewytrzymałwzrokCalluma.
-Niesłyszałemtwegonazwiska.Świetliste,głębokieoczybłysnęłykuniemu.
-Niepodałemgo.
-Notomożeterazbyśsięzdecydował.
Zszybkościąatakującegowężadwasztyletybłysnęłynaglewgarściachgóralaiwbiłysięgłębokow
stół,drasnąwszynadgarstkiCalluma,przyszpilającmurękawydoblatu.Nieznajomyspokojniepuścił
rękojeściipodniósłkubekdoust.Napiłsię.
-Albonie.
WargiCallumadrgnęły.
-Niechceszchybamiećwemniewroga,chłopcze.
-Niechcęcięwogóleznać...chłopcze.
-Moiludziezaraztubędą.Niesągrzecznągromadką.
-Doprawdy?-spytałgóral,bardziejrozbawionyniżprzestraszony.
-Totenrodzajchłopaków,którzyrwąsiędobitki.-GłosCallumaobniżałsięznacząco.-Albodo
pochędożeniasobie.-Przeniósłwzrokkuschodom.
Góralposzedłzajegowzrokiem,apotemnapowrótspojrzałwszyderczeobliczeCalluma.
-Niestety,niedasiępogodzićjednegozdrugimnaraz,prawda?Człowiekmożebyćtylkowjednym
miejscujednocześnie-stwierdził,przekonany,żenieznajomyprzejmiesięjegoniezbytsubtelnągroźbą.
DłońgóralawystrzeliłaizacisnęłasięnagardleCalluma.PrzezmomentCallumbyłzbytzdumiony,
byzareagować,potemzacząłwalczyćożycie.Nieznajomy,zobojętnątwarzą,zaciskałchwyt.
PrzedoczymaCallumaeksplodowałyświatełka.Usłyszałgrzechoczącydźwiękiprzezmgłębólu
dotarłodoniego,żesamgowydaje,chcącchwycićoddech.
-Nigdy-usłyszałgóralaprzemawiającegodoniegospokojnie-nigdywięcejniegroźpani
Blackburn.
AlerozwaganiebyłamocnąstronąCalluma.Niepotrafiłustąpićtemuczłowiekowi.Niew
obecnościBrodiego.
-Będziemidziękować,kiedyzniąskończę!-wycharczał,uwalniającwreszcieręce.Alepotrafił
tylkowczepićsiębezskuteczniewdłońduszącągonieubłaganie.
Zgóryspoglądałynaniegooczytakbezlitosneizimnejakarktycznemorza.Wśródogarniającegogo
przerażeniadawnewspomnienieprzebijałosięzgłębinniepamięci.Zieloneoczy.Złotewłosy.
Umorusany,niedożywionychłopakozielonychoczachitajegochłodnazaciekłość,którakazała
Callumowimyśleć,żekiedyśmożemusięprzydać.Żemożewartosięnimprzejąć.Możewarto...
-Chceszzabićczłowieka,któryocaliłciskórę,ChristianieMacNeillu?-Ucisknaszyiodrobinkę
zelżał.Wchłodnychoczachbłysnęłonagłerozpoznanie.
-Tak!-wychrypiałCallumztriumfem.-Jesteśmiwinienżycie.Niemożeszmnieuśmiercić,
bękarcie!
Czuł,żesilnyuchwytzgniatamutchawicę.Wuszachmudzwoniło.Ogarnęłagociemnośćiusłyszał,
jakChristianMacNeillmówi:-Zdrugiejstronypatrząc,niewielemiztegożyciaprzyszło.Ijużnie
widziałnicwięcej.
LochyzamkuLeMons,Francja,maj1799
-Uważaj!-AnglikcałymswymciężaremuderzyłKitawbok,powalającgonaziemię.Kitprzeturlał
się,wyskoczyłwgóręiodwróciłwsamąporę,byzobaczyćostrzezagłębiającesięwgardle
opryskliwegoFrancuzaisztyletwypadającyzdłonizabitego.
SercaKitaprzyspieszyło.Znałzabitego,wściekłąbestię,którażerowałanamłodychmężczyznach
osadzonychwwięzieniu.Tabestiazakochałasięwjegozielonychoczach.Dopókiniekazałmusię
odkochać,używającpięści.
-Dzięki-powiedziałKit,obracającsiękuswemuobrońcy.Anglik,zdyszany,kiwnąłgłowąw
kierunkuzabitego.
-Mógłcięzabić.
-DziękiBogu,spostrzegłpan,cosięświęci-powiedziałDouglas,którynadszedłwłaśnierazemz
Dandem.
-Szczęśliwiedlaciebiepołapałemsię,cotenbękartszykuje-przytaknąłAnglikskwapliwie.-
Szacuję,żejesteśmisporodłużny.
-Istotnie.-Ramseynatychmiastzorientowałsięwsytuacji.-Prościej,abędziewamdane.Jakajest
cenazaludzkieżycieostatnimiczasy?Acoważniejsze,czegochcesz?
-Znamcię.-AnglikwskazałnaRama.-Widziałemcię,jakwalczyłeśkijemprzeciwszpadomz
jakimiśFrancuzikami.Dobrzeciszło.Elegancko.
Ramskłoniłgłowę.
-Zbytpochlebniemnieoceniasz.
-Chcę,żebyśmnienauczyłtejwymyślnejszermierki.
-Tojamamdług,anieon-oświadczyłchłodnoKit.
-Tak,aleniewidzęniczego,cotymasz,ajachciałbymposiąść.Narazie.
-Przestań,Kit.-Ramwzruszyłramionami.-Jeśliuważasz,żetwójhonortegowymaga,utnijsobie
rękęiciśnijtemużałosnemugnojkowi,typrzeklętydumnyszkockizłykundlu,alepotemdajimniesię
zabawić.Toprzynajmniejpowinnozabićnudęmiędzyutarczkami.
-Wporządku-zgodziłsięKitniechętnie.-Alepewnegodniagospłacę.
Pokusy,omamieniaipułapkiczyhającenanieostrożnądamę
Kitścisnąłmocniej,aLamontzabębniłobcasamiopodłogę.Oberżysta,będącyświadkiemBógwie
iluaktówprzemocy,dyskretniesięusunął.WostatniejchwiliSzkotzwolniłchwytiupuściłdyszącego
mężczyznęjakzapowietrzonegoszczura.
Wzdrygnąłsięzobrzydzeniaiprzestąpiłprzezswegoniegdysiejszegowybawcę.KitMacNeill
zawszespłacadługi:tojedynypowód,dlaktóregotenbękartjeszczeoddycha.Alejeślikiedykolwiek
znówzagroziKate-aluzją,słowemczyczynem-będzieponim.
Przypatrywałsiębeznamiętnienieprzytomnemuczłowiekowiuswychstóp,badającjegorysy.Z
początkugonierozpoznał.Wtedywszyscybylinieogoleni,pokąsaniprzezpchły,pokrycipryszczamii
brudni.Alerapierpowinienporuszyćwłaściwąstrunę.KtoużywałbyrapieraopróczRamaijegoucznia?
Kitnachmurzyłsię.Czytomożliwe,żebyRamprzysłałtutajtegoczłowieka?
Rozpaczliwykrzykkobiecynagleprzerwałniedokońcasformułowanepodejrzenia.
Kitrzuciłsięnagórę,skaczącpodwaschodynaraz.Wyciągnąłmieczzpochwyszybkimruchem.
DrzwidopokojuKatestałyotworem,aonasamależałaskulonanapodłodze,ztwarząukrytąwdłoniach.
Pelerynawkolorzeindygozsunęłasięzjednegonagiegoramienia.Kitowisercezabiłojakmłotem.Jeśli
ktośjątknął...
Zamknąłdrzwiiprześliznąłsięobokniej,lustrującwzrokiempokój.Niebyłomiejsc,gdziektoś
mógłbysięukryć;bylisami.Zwróciłsięnapowrótkuniej.
-Spójrzmiwoczy,dziewczyno-zażądałrzeczowymtonem.-Jesteśranna?
-Nie.
-Czyonciętknął?
-Nie.-Pokręciłagłową,aatramentowepuklerozsypałysię,odbijającblaskświec.-Dlaczegoktoś
tozrobił?
Czyto...?Rozejrzałsięwkołoidopieroterazzauważyłstanpokoju.Dookołależałykawałki
porcelanyiszkła,połupanedrewnoipodartepapiery.Ktośzniszczyłprawiecałązawartośćkufra.
Alejejnicsięniestało.
-Jesteśpewna,żenicciniejest?
-Nawetnikogoniewidziałam.-Uniosłatwarz.Łzyciekłyjejpobladychpoliczkach.
Odetchnąłzulgą,porzucającmyślozemście,iwsunąłmieczdopochwy.Kiedyupewniłsię,żeKate
jestcałaizdrowa,ogarnęłogouczucieulgi,aznimzaświtałaświadomośćjejnegliżu.Żarliwiepragnął,
bytakniebyło.Możnabyłoignorowaćjejciałookutanewnarzutkękoloruindygoigrubywełniany
zakonnyhabit.Aleteraz,gdysięporuszyła,narzutkazsunęłasię,acienkakoszula,którąmiałapod
spodem,nieosłaniałajejanitrochę.Koronkafiglowałazjejpiersiami,białaatłasowawstążkasnułasię
prowokującowzdłużocienionejdolinypomiędzynimi.Przezcienkibiałymateriałotoczkisutek
prześwitywałyjakpóźnepąkipodpierwszymśniegiem.Zrobiłomusięsuchowustachzpragnienia.
-Czemupłaczesz?-Głosjegobrzmiałszorstkoioskarżycielsko,wrzeczywistościKitoskarżałsam
siebie.Jakimżejestzwierzęciem,żepotrafitakszybkoprzejśćodprzerażeniadopożądania?
Jejdłońopadłanazmiętąsuknięnapodłodzeibezsilnieskubnęłająpalcami.
-Sązniszczone.Wszystkiesukniesązniszczone.
Suknie?-pomyślałniedowierzająco.Tylełezocholernąsuknię?
-Totylkosuknia.
-Nie.-Gwałtowniepokręciłagłową.-Nie.Tomojadrogaratunku.Drogaratunku.Niemiała
pojęcia,jakgłębokicioszadałamutymisłowami.
-Czytotakienieznośneniebyćzamożną?-Niepotrafiłukryćdrwiny.-Niemiećładnychsukni?
Uniosłakuniemuoczylśniąceodłez.
-Tak!-krzyknęła.-Tonieznośne.Pantouważazapłytkie?-spytała.-Amniesięprzejadło
usprawiedliwianietego,żeniechcębyćbiedna...jakbytakiepragnieniebyłotchórzliweiniesłuszne,aza
toznoszenieubóstwaszlachetneigodne.-Niemanicszlachetnegowubóstwie,panieMacNeill.
Ubóstwojestzimneirozpaczliwe,iprzerażające,zawszeprzerażające.Przyglądasiębierniezabijaniu
ludziinieśmietemuprzeszkodzić.Apotemdławicięwina,żetyżyjesz.
Zmarszczyłbrwi,niepewny,skądsięwzięłajejzaciekłość,alerozumiejącdoskonale,żeniechodzio
zniszczonąsuknię.Wyciągnąłrękę,bypomócjejwstać,aleszarpnęłasięwtyłiwlepiławniegowzrok.
-Chcęmiećto,comiałamkiedyś.Niechcęsięwięcejbaćaniprzyglądaćsię,jakzabijajączłowieka,
inicnierobić,bytopowstrzymać...-Zamilkła.-Iosiągnęto,czegochcę.Bowiem,jakonasiębała!
Ona?OkimmówiKate?
-Kate,przykromi...
-Nie.Nieważsięmniepocieszać!Wsparłasiędłońmiopodłogę.
-Niepogodzęsiępokorniezespędzeniemresztyżyciawtakisposób,jakbymsprzeniewierzyłasię
memustanowiiponosiłakaręzajakiśgrzech.
Odepchnąwszysięodpodłogi,stanęłatużprzynim,zgniewnymwyzwaniemwciemnychoczach.
Narzutkaspadłanapodłogę.
-Toonumarł,nieja!
Jejojciec?Kitstanąłnadnią,wreszciepojmując.
-Niebyłamprzygotowana.Niemiałamzostaćwdowąisierotą.-Głosjejsięzałamał,acierpienie
naglezastąpiłowściekłość.-Przyznaję,sąinni,którzycierpiądużogorszylosniżjaipowinnambyć
wdzięczna,żemnietoniedotknęło.Aleniepotrafię.Niejestemwdzięczna.Niejestemtakaszlachetna,
bydziękowaćzaokruchyzpańskiegostołu.-Głosjejzadrżał.-Jestemzmęczonawiecznymstrachem
przedtym,jakiewyzwanieprzyniesienastępnydzień.Strachem,żemogęmuniesprostać.
-Rozumiem.
-Naprawdę?-szepnęła.
Zapatrzyłasięwniegoponuro,aonutonąłwjejoczach,zagubiłsię,czując,żejużnigdynieznajdzie
powrotnejdrogi.Ująłwdłoniejejtwarz.Niemaprawajejcałować.Obiecałjejisobie,żewięcejtego
niezrobi.
Kłamał.
Minęłyprawieczterylataodczasu,kiedyKatedrgnęłapodmęskimdotykiem,wygięłasiępodciałem
mężczyzny,instynktowniemusięoddając.Bliskoczterylata,odkądpożądałaibyłapożądana.
Wszystkotowróciłoprzypływemtaknagłym,żezakręciłojejsięwgłowie,zapalającdługouśpione
instynktyjakbłyskawicastertęzwalonychkonarów.Kolanaugięłysiępodnią,więcKitchwyciłją,
osunąłsięrazemzniąnakolanaimocnoobjąłjąwtalii,przyciągającdomuskularnegomęskiegotorsu.
Nieoderwaławargodjegoust.
Wolnąrękąująłjąpodbrodę,uniósłjejtwarzkugórzeiprzytrzymał,jakbywobawie,żesię
odwróci.Niepotrzebnie.Oddałapocałunekzrozchylonymiustami,bysmakowaćgojęzykiemiwargami:
orzeźwiający,męski,słonawyisoczysty.
Odchyliłsię,położyłdłońudołujejpleców,tużnadokrągłościąpośladków,ipowoliprzyciskałją
dosiebie,rozgniatałotwardąmęskąwypukłość.Jegooczyześwietlistychichłodnychzmieniłysięw
ciemneiszalone.
-Niepowinienemtegorobić-powiedział.Aleniewypuszczałjejzobjęć.-Niepowinienemcię
znówpocałować.Klnęsię,żeniepowinienem.
-Chcę,żebyśmniecałował-odpowiedziała,porzuciwszyskromność.
-Nie.-Pokręciłgłowąipodniósłsię.Gdyprzestałjąpodtrzymywać,osunęłasięnazniszczone
suknie.
-Nieminęłydwadni,odkiedypoprzysiągłem,żewięcejcięnietknę.Wyciągnęłakuniemuręcei
położyłamudłońnabrzuchu.Przebiegłgodreszcz.Spuściłoczynajejdłoń,wstrząśniętyjej
dotknięciem.Kiedypodniósłgłowę,miałwoczachkłębowiskosprzecznychuczuć,przeklinającjąi
błagając.Pragnąłjej.
-Niepamiętamuściskówmegomęża.-Musiałamuwytłumaczyćrzeczy,któresamaledwie
pojmowała.-Byłamzamężnaprzezpółroku.Znajdowaliśmyradośćwczułościitkliwymprzywiązaniu,
kochaliśmysię,aleniepotrafięsobietegoprzypomnieć.Chybażewsnach.Aleostatniototymisię
śnisz.
ZduszonydźwiękwydarłsięzgardłaKita.
-Jezu!Kate!
-Pocałowałeśmnieiodtamtejchwilicałapłonę.Twójpocałunekwypaliłwszystko.-Wytrzymała
jegospojrzenie.-Wszystkoopróczciebie.
Wyglądałjakdotkniętynieszczęściem,schwytanywsidła.
-Przepraszam.Wymusiłemtenpocałunek.Niepowinienem.
-Nieprzyjmujęprzeprosin.
-Coinnegomogęzrobić?
Spuściławzrok,bojącsięnapotkaćjegospojrzenie.
-Kochaćsięzemną-szepnęłaledwiedosłyszalnie,porażonawłasnązuchwałością.-Sprawić,bym
zapomniała.Daćmicoś,cobędępamiętać.
Drżącymipalcamiodgarnąłwłosyztwarzyizacząłmówić,chodzącpopokoju.
-Wcaletegoniechcesz.Jesteśprzerażonaiczujeszsiębezbronna.Chceszpocieszyciela.Nie
kochanka.
Wmilczeniuwodziłazanimciemnymi,zagadkowymioczyma.
-Powinnaśmiećkochankadżentelmena,żebycałowałkoniuszkitwoichpalców,pisałlistymiłosnei
szeptałwiersze.Niejestemtaki,Kate.Niejestemdżentelmenem,tylkożołnierzem.Iwszystko,comam,
czymjestem,tozaciekłość.-Wyrzucałgwałtowneipełneskruchysłowaprzezzaciśniętezęby.-To
wszystko,coznam.
Wyminąłją,zmierzającdodrzwi,leczchwyciłagokurczowozaprzegub,zatrzymała,zmusiła,by
spojrzałjejwoczy.Uwiesiłasięnanim,dopókinieosunąłsięnakolana.Sprzeczneuczuciamieniłysię
wjegosurowychrysach:ciemnośćiświatło,honorihańba,nadziejairozpacz.
-Niewierzęwto.-Zahaczyłapalcamiogóręjegokoszuli,którapodnaciskiemjejdłonirozchyliła
sięnapiersi.Ciemnewłosypokrywającetorsprężyłysiępodjejdotykiem.Ciałomiałgibkie,
muskularneigładkie.
-Boże!Proszę.-Zamknąłoczyiodciągnąłjejdłoń,ztrudemwydobywajączsiebiesłowa.
-Toniemojemiejsce.Kiedyśzajmiejektoinny.
-Jakiinny?-roześmiałasięszyderczo.-Jestemubogąwdowąbezkoneksjirodzinnychijużnie
pierwszejmłodości.Mojenajwyższeaspiracjetopędzićżycienałascedalekiegokrewnego.Niema
żadnegoinnego,Kit,aniniezanosisięnatowprzyszłości.
Wyrwałasięzjegouściskuilekkodotknęłajegotwarzy,gestemdziwniepoważnym,wyrażającym
jakbyoficjalnąprośbę,petycjęczyapel.
-Jesteśtylkoty.Jednanocpomożemiwytrzymaćwszystkienoce,któreprzyjdą.
-Czytojakaśdiabelskapróba?-Żyłynabrzmiałymunaszyi.-Comamzrobić,żebyjąprzejść?-
spytałzzastygłątwarzą,którejrysywyostrzyłyskaczącecienie.ChwyciłKatezaramionaznagłą,
zaciekłągwałtownościąipociągnąłwgórękusobie.-Słuchaj,Kate.Nicinnego,próczkrzywdydla
ciebie,niewyniknieztego,żewezmęciętuiteraz.Ajaprzysiągłem,żeniedamcięskrzywdzić.
-Przysiągłeśteż,żezrobiszwszystko,ocopoproszę.-Głosjejsięłamałwzuchwałymwyzwaniu.
Wlepiłwniąwzrok,aświatłoodbiłosięwnefryciejegooczu,obramowującbliznęnabrodzie.Ręce
musiętrzęsły,ciałostężało.
-Wedlepaniżyczenia,madame-wyszeptałwreszcie.Pochyliłsięnadjejskulonymiplecamiwśród
stosuzniszczonychatłasu,koronek,jedwabiuiaksamitu.-Jakiejeszczepiętnomamznieść?
Przysiadłnapiętach,płynnymruchemodpasałmieczizerwałzsiebiekoszulę.Miałwsobiesurowe,
męskiepięknomężnegowojownika.Gładkaskórapowlekałamocarnemięśnieikości.Cisnąłkoszulę
precz,napinającmuskularneramiona.Pochyliłsięnadnią,czatującnadjejciałemjakkotnadzdobyczą.
Mięśniejegopłaskiegobrzuchauwypukliłysięjakuposągu.
Przezdługuchwilęmierzyłjąwzrokiem,poczymsięodwrócił,umyślniewystawiającnawidok
pręginaplecachicośjeszcze.Podprawąłopatkąwidniałagruba,wypukłablizna,kształtem
przypominającaróżę.
NapiętnowanonasweFrancji.WLeMons.Strażnikmiałdobrązabawę.
DobryBoże,jakiżbólmusiałścierpieć.
-Chciałem,byśtozobaczyła,żebywyjaśnićto,copróbujęująćwsłowa.Mężczyznawchodzącydo
twegołóżkaniepowinienbyćnapiętnowany,Kate.Aninosićnaplecachbliznpochłoście.Miewaje
tylkoprostaklubzbrodniarz.Jajestemprostakiem,jaknajpodlejszyczłowieknaBożymświecie-
powiedziałzkamiennymwyrazemtwarzy.-Niepasujędotwejsfery,twegotowarzystwaanitwego
łóżka,toprzyznaabsolutniekażdy.
Pewnośćwjegooczachmówiłatowyraźnie.Oczekiwał,żeonacofniesięzodrazą.Czytałatozjego
twarzy,zrezygnacji,kryjącejsiępodspokojnymisłowami.
Zarzuciłamuramionanaszyję.
-Każdyprzyzna,panieMacNeill,żeniemawtobienicpospolitego.-Ogarnęłojąciepło,gdyich
ciałasięzetknęły.
Jegopiękneoczyzabłysłynagłymtriumfem.
-Wykrzeszęzsiebieczułość.Damcirozkosz,Kate,alboumrę.Uśmiechnąłsięinaglestałsię
oszałamiającymuosobieniemmęskości.
Zniknąłwszelkiśladwewnętrznejwalki.Skupioneoczynabrałyaksamitnejmiękkości.Śmiałym
ruchemzsunąłkoszulęzjejramion,obnażającpiersi.
-Kit...
Nimzdążyławyrzecnastępnesłowo,zakryłjejusta.
Pożądaniedopadłogo,bodącbrutalnieostrogami.Alenieruszyłsię.Trwałwoczekiwaniu,pókijej
piersiniezaciążyłymiękkowjegodłoniach,asutkiniezmarszczyłysię,wciągającgowpułapkę
zastawionąpoto,byzniweczyćjegonajlepszeintencje.Prosiłaoczułość,aonobiecałspełniaćkażdąjej
prośbę,agdybydladotrzymaniaobietnicymiałsparzyćsięogniemtłumionejnamiętności,niechtak
będzie.
Wziąłjąnaręceiwstał,zaciskajączęby,gdypoczuł,jakwtuliłasięwniego,modlącsięo
wstrzemięźliwość,doktórejnieczułsięzdolny.Łóżkostałookrokodnich,więczłożyłnanimKatei
zapatrzyłsięwnią.Aniprzezchwilęnieuznałtego,czegoodniegochciała,zato,coonchciałjejdać.
Tonigdyniebędziejegomiejsce.Najednąnoczostaniejejkochankiem,niemogączostaćukochanymna
zawsze.
Opuściłgłowę,nakazującsobiedelikatnośćiswobodę.
Nieodrazuzareagowałanajegopocałunek.Możetoilepiej.Jejwzajemnośćmogłabyzburzyć
opanowanie,jakiesobienarzucił.Obsypywałdelikatnymipocałunkamijejpoliczki,powiekiiskronie.W
głowiemąciłomusiąodrozkoszyipożądania.Czułjejsmaknietylkojęzykiem,alewprostwpowietrzu,
nasyconympiżmemikobiecością.
Osunąłsięniżej,syczączrozkoszy,gdymiękkiepiersiKatepoddawałysięnaporowijegotorsu.A
kiedypoczuł,żezacisnęłamudłonienabarkach,wpijającdługiepalcewmuskuły,iodgięłaszyjęwłuk,
jegociałozadrgało.Zanurzyłręcewfalachciemnychwłosów,wilgotnychichłodnychwnocnym
powietrzu,inapawałsięjejustami.Jedwab,atłasczyaksamit?Nieznajdowałdobregoporównania.
Niewielewiedziałojedwabiu,jeszczemniejoatłasieizupełnienicoaksamicie,alezpewnościąnicna
zieminiemogłobyćbardziejlśniąceniżjejwłosy,gładszeniżjejskóra,miększeniżjejwargi.
Otworzyłaustaiposzukałajęzykiemjegojęzyka,niweczącjegopostanowienia.Obróciłsięi
wciągnąłjąnasiebiezudamiobejmującymijegobiodra,swepodnieceniechowającpodosłonęjejnóg.
Katejęknęłaznieznanej,choćznajomejrozkoszy.Pragnęłago.Chciałaczućgowsobie.Pulsowanie,
którezaczęłosię,gdyjąpieścił,mogłoukoićtylkoprzyjęciegowsiebie.
Stałasiębezwstydna.Wyciągnęłasięnajegociele,ocierałaoniego,czyniącjasnymzaproszenie.
Potrzebowałago.Niemogłajaśniejtegookazać,aonmimotowydawałsięzadowolonyzzabawyw
głębokiepocałunkiipowolne,ospałepieszczoty,głaszczącjąleniwiedłonią.
-Proszę-wydyszałaniecierpliwie.
-Nie.Jeszczenie-westchnąłciężko.
Czubkiempalcazataczałkółeczkawokółjejsutka.Wzdrygnęłasiępoddelikatnymdotknięciem,
przesadniewyczulonaioszołomiona.Wodpowiedzipoczuła,jakjegouniesionamęskośćbodziejąw
udo.Naparłananiegokołyszącymruchem,aonchwyciłjązabiodra,przyciągnąłmocnodosiebie,
uspokajając,zoczymatakpociemniałymiigwałtownymi,jakjegoustabyłyczułeidelikatne.
-Przestań-jęknął-jestemtylkoczłowiekiem,jeślijeszczeraztozrobisz,koniecoczekiwańna
subtelnezjednoczenie.Mojenajlepszeintencjesięzmarnują.Jasięwstrzymuję,madame.Alezwielkim
trudem.
Pobudziłjątymisłowami,zamiastzniechęcić.To,żemógłbyposkromićżądzęnajejżyczenie,
napełniłojąpoczuciemsiły,równocześnieżywiołowejikobiecej.Alezarazpoczucietriumfuustąpiło
podnaporemnowychdoznań.
Dźwignąłjązaramionaiprzesunąwszyjejtorsnadgłowę,łapczywiewsunąłdoustjejsutek.Ssałją.
Chwytałaoddech,wyginającsięwłuk,aondelikatnieściskałjejpierśwpalcachijęzykiemdrażnił
koniuszekbrodawki,sprawiając,żebezwładogarnąłjejuda,apłucomzabrakłooddechu.Gdyprawie
omdlała,chwyciłjąipodtrzymałzawieszonątużnadsobą,takżełatwiejmubyłorobić,cochciał,bawić
się,pieścić,ssaćikąsaćwargami,aonaniebyłazdolnadoniczegoinnego,jaktylkonapawaćsięjego
wirtuozeriąipoddawaćjegonamiętności.
Czułapomiędzynogamiwilgotnośćiśliskość,gotowagoprzyjąć.Narzuconyrytmwzywałjejciało
doodpowiedzi.Poruszyłasięnanimraz,potemdrugi,anapięciespomiędzyjejudrozlewałosiępo
całymcieleijednocześnieskupiałowjednympunkcie.Powstrzymywałją,obcesowywswychpróbach
utrzymaniajejwbezruchu,aleniezważałanato,coryzykuje;cokolwiektobyło,wartebyłoswejceny.
Kołysałasięnanim,zkażdymmchemmocniej,apotężnezgrubienieponiżejrąbkajejhalkipulsowałow
przejmującejreakcji.
Zjękiemrozpaczyoderwałjąodsiebie,rzuciłpłaskonaplecyiprzycisnąłdomateraca,uspokajając.
-Jeszczenie.
-Tak.
-Pocałujmnie-rozkazał,aonaposłuchałazcałąrozwiązłościąłapczywieprzyciągająckusobie
jegogłowę.Pocałunekbyłbrutalny,namiętny.KiełkującyzarostKitaobcierałjejwrażliwewargi.Przez
długieminutykarmiłanamiętność,którąrozniecił,pragnącgo,wyczekujączakończenia,ulgi,chcąc,by
jednakrótkanoczdjęłazniejbrzemięostatnichczterechlatżycia.-Kate!-Wyczułagranicęjego
opanowania.Niecierpliwieporuszyłasięnanim.Stęknął.-Róbtakdalej,aposiądęciętakimi
sposobami,jakienieprzystojądamie.
-Jakimi?-spytała,bezwstydnieibezczelnie.ZieloneoczyKitapatrzyłymiędzybrzegamizłotych
rzęs.
-Wezmęcięleżącąnaplecach,potemopartąościanę,apotemklęczącą.Usłyszę,jakłkaszibłagasz,
bymciędotykał,apotemznówbędzieszmniebłagać,ajaznówcięwezmę.
Nieustraszeniewpatrywałasięwniego,zwłosamirozsypanymijakcałunnocynabiałym
prześcieradle.
-Czytegochcesz,Kate?Bo,naBoga,mogęcitodać.Takijestem.Ale,Kate,chciałem...sięztobą
kochać.-Głosmuzadrżałzemocji,aoczyKatepociemniałyodzrozumienia.
Niewiedział.Alewkońcudotejporyonateżsiebienieznała.Ogarnęłojązdumienieiwyciągnęła
ręce,bypogłaskaćgopopoliczku.Poddałsiępieszczocie,zamknąłoczyiwycisnąłgorącypocałunek
wewnątrzjejdłoni.
-Chcęciętakiego,jakijesteś,Kit.Jacyjesteśmyoboje.-Głaskałago,zacząwszyodpotężnego,
pokiereszowanegobliznamibarku,wdółaksamitnejdrabinyżeber,dobioder,awreszciesięgnęłado
rozcięciaspodniizgięłapalcewokółwzniesionegoczłonka.Wyszeptałcoś,corówniedobrzemogłobyć
przekleństwem,jakmodlitwą.-Tojestwłaśniekochanie,Kit.
Gorąceciałoporuszałosięjakatłasowaotoczkanatwardymrdzeniu,podniecającym,
nieprzyzwoitymiwspanialemęskim.Osunąłsięnanią,chcącoprzećczołoojejczołonakrótkimoment
napięcia.Potemprzekręciłjąnabok,wyrywającsięjej.
Podwinąłjejhalkę,odsłaniającciemneloczkiuszczytuud.Oddychałciężko,ajegoszczupłatwarz
przybrałapierwotny,nieokiełznanywyraz,gdypołożyłdłońnaintymnymwzgórkubezpośpiechu,alei
bezsubtelności,gestemmęskiegoposiadania.Odpowiedziałajękiemrozkoszy,awtedyuśmiechrozjaśnił
jegochmurnerysy.
Pieściłją,aonapowinnasięspalićzewstydunatakąpoufałość,napewność,zjakąsięwniej
zagłębiał,alepłonęłazzupełnieinnegopowodu.Opuściłapowieki.Oddechstałsiępłytkii
przyspieszony.Kitgłaskałją,azkażdymdotknięciemjejbiodraunosiłysię,rozkoszmieszałaz
podnieceniem.
Wiłasiąnaposłaniu,whalcepodwiniętejdopasa,rozgorączkowanainiecierpliwa.Bezradnie
otworzyłaoczyinapotkałajegospojrzenie.
Chciałazjednoczenia.Wyciągnęłaręce.
-Kit.Proszę.
-Kate,próbuję...
-Proszę!
Znieartykułowanymjękiemrozchyliłgóręspodni.Katekątemokadojrzałasztywnąinabrzmiałą
męskośćwynurzającąsięzciemnegogąszczu.Kitwciągnąłjąpodsiebie,rozepchnąłjejudakolanami,
opuściłgłowęiotwartymiustamiprzywarłdojejszyi,gdyunosiłjejbiodra,apotem...wreszcie!Wszedł
wnią,próbującsięhamować,niewtargnąćzagłębokopierwszympchnięciem,aleuniosłabiodranajego
przyjęcie,jakbysiędomagając,byjąnapełnił.
Krzyknęła,aonzakląłiznieruchomiał.
-Przysięgam,niemogłem...
-Nie!-wyrzuciłazdyszana.-Nie.Poprostu...czujęcię...takiego...
-Niemogębyć...-tłumaczyłsiębezradnie,żlejązrozumiawszy.-Takiemamciało...Niemogębyć
mniejszy.
-Niechcę,żebyśbył-sapnęła,anajegozdumionespojrzenienapółsięzaśmiała,napółzałkała,
dygoczączpożądania.Jużzaczynałsięwycofywać,aleterazznieruchomiał.Katecichopojękiwała.
Byłdużymmężczyznąpodkażdymwzględem.Chciałagomiećtakiego.Uniosłabiodra,przywarłado
jegobarkówizacisnąwszypowieki,prężyłasięnaspotkanienastępnegopchnięcia.Inastępnego.I
jeszczejednego.Terazwdzierałsięgłębiej,zapamiętawszysięwtymrytmie,aleaninamomentnie
zapomniałoniej.
Zkażdymruchemmiałświadomość,żeciało,któregoprzyjmuje,należydoKate,żeusta,które
plądruje,sąKate.Czułuciskkażdegozpalcówzaciśniętychnajegobarkach,słyszałnajcichszeurywane
westchnienie.Ująłwdłoniejejmiękkiepośladkiiprzekręciłsiętak,żegodosiadła,zkolanamiugiętymi
pobokachjegobioder.Szerokootworzyłaoczy,zaskoczona,żeczujegotakgłębokowsobie.
-Takjestlepiej-zdołałpowiedzieć.-Jajestemzaciężkii...Ou!Osunęłasięniżejnanim.
Wyprężyłasiędotyłu,awłosyspływającejejpoplecachprzejechałymupoudach,jedwabistei
delikatnejakkociefuterko.Umierałzrozkoszy.Wziąłwręcejejmiękkiebladepiersiigniótłje,gdy
unosiłasięiopadała,anglezującnanimzrosnącąniecierpliwością.Twarzjejściągnęłasięzpragnienia.
-Użyjmnie,Kate-szepnąłgorącym,kusicielskimgłosem.-Użyjmnie.Zaspokojęcię,Kate.Będęci
służyłidamcizaznaćrozkoszyzemną,namnie.
Jegosłowabyłylitaniąnamiętnościipożądania,modlitwąnienasyconejżądzy,aonasłuchałai
poddawałasię.Prężącsię,wydawałajęki,przechodzącewszczękaniezębami,gdyponosiłają
namiętność.Szlochała,gdyjągłaskał,wyginałasię,chwytałapowietrzei...wtedy...Światsięzatrząsł,
zawirowałiwybuchł.Wykrzyknęławwyśmienitejkulminacji,gdyrozkoszrozlałasięwjejciele.
Przezdługąchwilętrwaławzawieszeniu,gdyświatjednocześniewirowałibyłpróżnią.Apotem
padławyczerpananapierśKitabłyszczącąodpotu.
Kiedyostatnidreszczustał,usłyszałaszybkiebiciejegoserca,rytmtakróżnywswejgwałtowności
oddelikatnejpieszczotyjegodłoni,żejeszczerazuniosłasięnakolana.Rozcapierzyłamupalcenapiersi
ilekkozagłębiłapaznokciewjegociele.Spotkałajegogorącywzrok.
-Niebłagałam-rzuciłamuwyzwanie.
Roześmiałsię,wturlałjąpodsiebie,wygiąłjejręcedotyłuiprzytrzymał,gdywchodziłwnią
głębokoigładko.
-Jeszczenie-przyznał.
Omylnychosądach
-Proszępani!-zawołałaMegprzezzamkniętedrzwi.
-Cotam,Meg?-Kateprzebudziłasięistwierdziła,żejestsama.
-Jestpowózzzamku,czekawpodwórzu,żebypaniązabrać.
Katerozejrzałasiępopokoju.Kitzniknął.Zniknęłyteżjejsuknie.Tylkoszczątkiponiszczonych
przedmiotówwalałysiępopodłodze.Kufernadalleżałnaboku.
Megzastukaładodrzwi.
-Comamrzecwoźnicy?
Katewstała.NależałozapewnićMeg,żenatychmiastwyjeżdża,wyskoczyćzłóżkaispakować,cosię
dazrzeczyGrace.Aleleżaładalej,owinąwszysięcienkimkocem,żałośnieświadoma,żenieznajduje
przyjemnościwfakcie,iżmarkizprzysłałponiąpowóz.
Jestniemądra.
„Tanocjestmoja”,szepnąłKitwpewnejchwili.Obojewiedzieli,żezadrzwiamitegopokojunie
czekaichwspólnaprzyszłość.Odszedł,zanimsięobudziła,ipowinnasięztegocieszyć.
Wgorącejciemnościmogłaprzedsobąudawać,aleranekprzywołałjądoporządku.Wiedziała,że
chcemiećnapowrótto,comiałakiedyś:bezpieczeństwoidostatnibyt.Chceoddychaćswobodnie,
śmiaćsiębeztroskoizasypiając,niebaćsięnastępnegodnia,czatującegojakwróg.Chcetakiegożycia,
jakiekiedyśbyłojejudziałem.
Nawetgdybypoprosił,byznimzostała,czegonieuczynił,inawetgdybyjąkusiłopowiedzieć:tak,
czegobynieuczyniła,jakieżbymieliperspektywy,żołnierzbezgroszaiubogawdowa?Zarokczydwa
znalazłabysiędokładniewtymmiejscu,gdziejestteraz,tęskniącazaprzeszłościąipełnaobawo
przyszłość.
Możejesttchórzem,alezatotchórzemrozsądnym.
-Madame?-zawołałaznówMeg.-Czypanisiędobrzeczuje?
Jakmiałaczućsiędobrze,kiedystraciłarozeznanie,kimwłaściwiesięczuje?Naglezrzuciłakoc.
Dośćtego.Nicsięniezmieniło.Odłożynabokostatniąnoc,przechowająstaranniejakczułedziewczęce
marzenia.Zapomnioniej.
Gdybytylkojejciałoniepamiętałotego,oczymsięstarazapomnieć.
GdybytylkoKitMacNeillwydawałsiębardziejtaki,jakijest,amniejtaki,jakimchciałagowidzieć.
-Słyszałam,żektośsplądrowałpanirzeczy,aleklnęsięnawszystko,żejażemnicztymniemiała
wspólnego-zawołałaMeg,zaalarmowanabrakiemodpowiedzi.-Proszępani!
-Tak.Zarazzejdę.-Kateuszczypnęłasięzezłościąwpoliczkiizagryzławargi.Markizprzysłał
powóz.Dobrypoczątekitrzebagodobrzewykorzystać.Alejaksięprzyodziać?Dojrzałacośbiałego
wciśniętegomiędzyłóżkoaścianę.Jejkoszula.Chwyciłają.TobyłakoszulaKita.
Boleśniezacisnęłapowieki.Ścisnęładłoniewpięścinacienkimmateriale,wysączającwnętrzem
dłoniwyimaginowaneciepło,chłonączapachmęskiegopiżma,delikatnyibudzącywspomnienia.
-Proszę,madame.Wystraszyłamniepani.Proszęotworzyć-błagałaMeg.-Przyniosłamsuknie,coto
jekapitandałdonaprawieniaciągnęłaznadziejąwgłosie.
Katezmusiłasię,bypodejśćdodrzwiiotworzyć.Megczekałauprogu,zsukniamiprzerzuconymi
przezramię.Przezdrugieramięmiałaprzewieszonykoszyczekzprzyboramidoszycia,któregopokrywka
wkształciepoduszeczkijeżyłasięodszpilekiigiełnawleczonychjedwabnąnicią.
Megszerokootworzyłausta,gdyzobaczyłapokój.
-Och!Coonizrobilizpanirzeczami.
-Toniemojerzeczy.NależałydomejkuzynkiGraceijejmęża-wyjaśniłaobojętnieKate.-
Przysłałajedomnie,zanimumarła.Odwoziłamjemarkizowi.
-Pewnikiemszukalipieniędzy,ajaknieznaleźli,mścilisięnarzeczach.Wstrętnełobuzy-
powiedziałaMeg,rozkładającsuknienałóżku.
Ustawiłaprostokufer,ponaciągałarozerwanąpodszewkęiprzypięłająszpilkami.
-Paręściegówibędziejaknowa.-NieczekającnazgodęKate,uklękłaprzykufrzeikilkoma
zręcznymiruchaminaprawiłapodszewkę.
Katezakrzątnęłasięwśródpobojowiska,apatyczniezebrałatrochęksiążekiułożyłanadniekufra.
Tylezniszczeń.Tylestrat.
-No,proszępani.Niechsiętakpaniniechmurzy-powiedziałaMeg,wstając.-Proszętylko
spojrzeć,jakmisiędobrzeudało,zarazsiępanirozweseli.-Strzepnęłaniebieskąsuknięirozpostarła
przedKate.-Przyobrąbkubyłafatalnadziura,alezakryłamjąwstążeczkami,widzipani?-Iwycięłam
poplamionybrytzfioletowejizeszyłamnapowrót.Panitakaszczuplutka,żetoniezrobiróżnicy.
Kateobejrzałasuknieizdobyłasięnauśmiech.
-Niemampieniędzy-powiedziała-alejestempewna,żemarkiz...
Megmachnęłarękąlekceważąco.
-Kapitandośćmizapłacił-powiedziała.-NigdymjeszczeniewidziałaCallumaLamonta
pokonanego,apaniczłowiektozrobiłijeszczewięcej.
-Jakto?-spytałaKate.-Kiedy?
-Zeszłegowieczoru-odparłaKate.-Zarazpotym,jakposzłapaninagórępokąpieli.Kiedymtu
weszła,Callumzwisałmuzpięścijakszczur,zwybałuszonymioczymaiwywieszonymjęzorem,akażdy
wgospodziegapiłsię,jakbysamegodiabłazobaczył.-Parsknęłaśmiechem.-Potemnistąd,nizowąd
upuściłCallumairzuciłsięnaschody,nimktośsiępołapał,cosiędzieje.Zresztąniktsieniekwapił,
żebygogonić.Niedziwota,wziąwszypoduwagę,jakmuzoczupatrzyło.
-MójBoże-szepnęłaKate.-Zabiłtamtego?Megwzruszyłaramionamizbrutalnąobojętnością.
-Nie.Słyszałam,jakjęczał,kiedyjegoludziegostądzabrali.Alepewniedodziśliżerany-dodałaz
widocznąsatysfakcją.
„Wszystko,czymjestem,tozaciekłość”.NogiugięłysiępodKate.Nieuwierzyła,gdytakmówiło
sobie.Apowinna.
Jakmogłazapomnieć,zwłaszczapotym,jakbyłaświadkiemjegobrutalnościwgospodziePodBiałą
Różą?Mężczyzna,któregodłoniedrżałyzdelikatnościnajejciele,zaledwieparęchwilprzedtemtymi
samymidłońmiskatowałczłowiekadonieprzytomności.Boże!Przycisnęładłoniedooczu..
Musisięstądwydostać.Znaleźćazyl,wktórymmężczyźnisącywilizowani,akobietychronione
przedohydąświata,wktórymmężczyznanieprzychodzidokochankiprostopowalce.
-Muszęodejść-szepnęła.
Meg,fałszywiejązrozumiawszy,przytaknęła.
-Pewnie,żetak.Ktobychciałtuzostać,kiedyzamekczeka?
Katezaczęłananowopakowaćto,coniezostałozniszczone,skupiającsięnatejczynności,bynie
pozwolićmyślombujaćswobodnie.Alejejwzrokwciążzahaczałowymiętełóżko,wracaławizja
męskiegociała,śliskiegoodpotu,prężącegoharmonijnemuskuły...Zatrzasnęławiekokufra.Musi
wydostaćsięztegopokoju.Zakręciłasięnapięcieiwybiegła,zostawiającresztępakowanianagłowie
Meg.
Nadolemłodyczłowiekomiedzianychwłosach,wzgrabnejczystejliberii,zerwałsięnanogi.
-PaniBlackburn?JajestemJohn,stangretmarkiza-oznajmiłzdumą,podążającprzednią,gdy
pospieszyłakudrzwiom.
Zatrzymałasięwswejucieczcenaoślepirozejrzaławkoło,roztargnionainiepewna.
-Muszęsięrozliczyćzoberżystą.
-Markizkazałmizałatwićwszystko,cotrzeba,madame-powiedziałJohn.-Jeślipanizaczekaw
powozie,dopilnuję,żebyzniesionopanirzeczy.
-Ach.Oczywiście.
Otworzyłprzedniądrzwiiskłoniłgłowęzszacunkiem,gdywychodziłazgospody.Napodwórzustał
otwartyczteroosobowypowóz,któregobokilśniłyjakczarnyolej.Złotaplecionkapodtrzymywałatyłna
półopuszczonejbudy.Stajennyczekałprzydwóchwspanialedobranychgniadoszach,anajegotwarzy
malowałsięnabożnypodziw.KiedyzobaczyłKate,otworzyłdrzwiczkipowozuipospiesznierozłożył
schodki.
Katewsiadła,starającsięskupićnapodziwianiuluksusowegopojazdu.Nigdyniesiedziaławtak
eleganckimpowozie,nawetdawniejwYorku.Markizmusibyćnaprawdębardzobogaty.Powózbył
świetnieutrzymany,akonieidealniezadbane.Jejwizytazpewnościąokażesięowocna.Wciągu
ostatnichparudnipodjęłakilkakatastrofalnychdecyzji,aleprzyjazdtutajdonichnienależy.
Westchnęłagłęboko.Kitodszedł.Tojużkoniec.Idobrze.Znówtrzyrazygłębokozaczerpnęła
powietrza.Idobrze.Terazczujesiębardziejsobą.Mazamiarczućsiędoskonale.Mazamiar...
-PaniBlackburn.
Matowygłoszabrzmiałgdzieśzanią.Serceskoczyłojejdogardłaiprzezułameksekundytrwała
nieruchomo,próbującsięopanować.Odwróciłasię.
Byłtakimęski.Takipotężny,surowy,wytrzymały.Absolutnie,przemożniemęski.
Dosiadałnaoklepswegowałacha,wiatrchłostałmuszczupłybrązowypoliczekkołnierzempłaszcza.
Głowęmiałodsłoniętą,jakbyumyślnierzucałwyzwaniesłońcu,byodkryłokażdąbliznęnajego
ogorzałejtwarzy.Aleogoliłsię,pomyślała.Napewnomagładkiepoliczki.
Gdybypowiedziaładoniego„panieMacNeill”wydałobyjejsiętonienaturalne.„Kit”brzmiałoby
zbytpoufale.Może:„Christianie,ja...”
Wszystkotobyłoniedowytrzymania.Skóradrżałajeszczeodzmysłowychwspomnień.Wzórjego
wargodbiłsięnajejwargach.Jejpiersinosząśladyjegozarostu,a...Zawadziłaspojrzeniemojego
piękne,silnedłonie.Ciemnoczerwonesmugiznaczyłynadgarstkitam,gdziewpiłasięwniejegoofiara.
Kateprzełknęłaślinę.
Patrzyłnaniązdawnymnieprzeniknionymwyrazemtwarzy.Onaniebyładotegozdolna.Nie
należaładokobiet,którebiorąkochanków,anastępnegodniarozmawiająznimi,jakgdybynicmiędzy
niminiezaszło.Alecóżinnegomożezrobić,kiedystangretstoiobok,nadstawiauszuiprzyglądasię
zaciekawiony.
-Dziękujęzatowarzyszeniemiwtejpodróży.
-Wprzyszłościudzielimipanireferencji.-Słowabrzmiałydośćswobodnie,aleoczyzapłonęły
ogniem,aKatepoczuła,żesięrumieni.
Przezchwilęsądziła,żepowiecośinnego,cośkatastrofalniepoufałego,alerzuciłtylko:
-Obawiamsię,żejeszczesiępanimnieniepozbyła.Obiecałemdoprowadzićpaniąbezpieczniedo
zamkuidopierotamodejdę.
Proszę.Nie,błagałagowmyślach.Byćprzynimtojakrozdrapywaćranę.
-Toniepotrzebne.
-Niezgadzamsięzpanią.Widziałapani,jacyludzietumieszkają.Drogisąpełnezbójówinicpani
niepomoże,żesiędowiedzą,iżjużrazpaniąobrabowano.Tenpowózjestzbytwykwintny.Markiz
mógłbyrówniedobrzewysłaćosobnezaproszeniedokażdegorozbójnikawokolicy.
Zaczerwieniłasięmocniej.
-Przypuszczam,żemyślałomojejwygodzie.-Ajamyślęopanibezpieczeństwie-uciął.
-Izawszedotrzymujepansłowa-dopowiedziałazłośliwieinatychmiastpożałowałaswychsłów.
-Panidobrzeotymwie,madame.-Zniżyłgłos,aonazarumieniłasięispuściławzrokna
wspomnienietego,jakostatniejnocywykorzystałajegowiernośćdanemusłowu,bypójśćznimdołóżka.
-Toniejest...
Nimzdążyłdokończyć,Johnwyszedłzgospody,uśmiechającsięzzadowoleniem.Katecofnęłasię.
KitcofnąłDoranaodpowozu.
-Będęjechałztobącałądrogę,chłopcze-powiedziałmłodemustangretowi,zyskującsobie
zaskoczonespojrzenie,wyrażającepodziękę.-Alemuszętrzymaćsięniecozprzodu,bypatrolować
drogę.-ŚcisnąłbokiDoranaiskoczyłnaprzódstromądrogą,prowadzącąpodgóręzrybackiejwioski.
Iwięcejniewrócił.
Jazdabyładługaipowolna.Góryschodziłydosamegomorza,kilometrpokilometrzeszczelinyi
zatoczkiwdzierałysięwliniębrzegową.Faleprzybojurozbijałysięoukryterozpadlinyipodziemne
groty,wytryskiwałygejzeramiwpowietrze,okrywającpodnóżeskałmigoczącąmgiełką.Kate
wstrzymałaoddech,gdypopatrzyławdółpozakrawędźdrogi,gdziefalochronnurzałsięwkipieli.
Nicdziwnego,żeCharlesiGracezginęli,żeglującpotakichwodach.Jeślisięczemuśnależało
dziwić,totylkotemu,żewogóleodważylisięwypłynąć.
Alenawetdramat,któryrozegrałsięuwybrzeży,nienadługopowstrzymałKateodrozpamiętywania
minionejnocy.Obrazytłoczyłysięwjejwyobraźni,wszystkiezmysłyochoczojeprzywoływały:
rozpaloneustaKitanajejustach,uściskjegoramion,Kitszepczącyjejdouchanatarczywieinamiętnie.
Zdesperowanapochyliłasiędostangreta.
-Oddawnapracujeszumarkiza?Johnkiwnąłgłowąpogodnie.
-Urodziłemsięwzamku.Tatkobyłgłównymstangretemprzedemną.
-Znałeśmojąkuzynkę,paniąMurdoch?UśmiechJohnazbladł.
-Tak.-Pokręciłgłowąsmętnie.-Strasznasprawa.Aleproszęsięniebać.Markizpoprzysiągł
znaleźćwinnychiwymierzyćimsprawiedliwość.Katespojrzałananiegozdumiona.
-NiewymigająsięodkarystwierdziłzzapałemJohn.-Jakmoglibynatoliczyć?Zabićrodzonego
bratapanamarkizaijegopanią.Toszaleńcy.
Zabić?-powtórzyłaKatejakecho.-Przecież...onizginęliwkatastrofiemorskiej.UszyJohnanagle
sięzaczerwieniły.
-Myślałem,żepaniwie!
-Oczym?Cosięwydarzyło?-spytałaKate.-Markiznapisałdonas,żeGraceutonęła.Czyto
nieprawda?
John,żałośnieskuliwszyramiona,zapatrzyłsięprzedsiebie,unikającwzrokuKate.
-Wszyscyśmytakzpoczątkumyśleli.Ale...
-Proszę,opowiedzmi,cowiesz.Przeczesałdłoniąmiedzianączuprynę.
-NiebyłokrztywodywpłucachpanaCharlesa,chociażwyciągnęligozmorza,noipanmarkiz
dowiedziałsię,żesięnieutopił.Akiedyraztakamyślsięzalęgła,notoiślady,cotosięnamzdawało,
żesąztego,żegorzuciłonaskały,potemwydałysię...Przepraszam!Proszępani!Czymamstanąć?
-Nie.Zarazbędziemilepiej.-Zmusiłasiędoopanowania,przyciskającdłońdobrzucha.-Dlaczego
niezawiadomionomojejrodziny?
-Nieumiempowiedzieć,proszępani-odparłJohnponuro.-Itakzdajemisię,żejużdosyć
powiedziałem.
-Ktoichzabił?
Johnwzruszyłramionami.
-Zbóje.Przemytnicy.Zrobionowszystko,comożliwe,żebytoodkryć,tylemożepanibyćpewna.W
Clythzawszebyliprzemytnicy,odkądpamiętam,aletymrazemprzekroczyliwszelkiegraniceisamito
wiedzą,dlategotaksięwysilali,żebywszystkowyglądałonawypadek.
-Aledlaczegoichzabili?-spytałaKate.-Dlaczegopoprostunieobrabowaliichiniepuścili
wolno?
-PanCharlesniebyłztakich,którzyłatwodadząsięobrabować.Ajeśliwidziałtwarzetychludzi...-
Johnściszyłgłosiniedokończyłzdania.-Alenicichnieuratuje,nędznychszubrawców,bokiedymarkiz
pojął,żepopełnionomord,posłałdoEdynburgaizarazprzyjechałamilicja,żebyzrobićporządek.A
terazmająswójpowód,żebyzłapaćwinnych.-Tofakt,proszępani-ciągnąłJohnchętnydodzieleniasię
sekretami-żekapitanamilicjizabitowkrótcepoichprzybyciu,aniektórzygadają,żetoteżsprawka
przemytników.-Pokręciłgłową.-Niechsiępaniniemartwi.Jegonastępcaprzyjechałwzeszłym
tygodniuinieznajdziepanibardziejchwackiegooficeraidżentelmena.Wreszciewymierzy
sprawiedliwośćzaCharlesaMurdochaipanikuzynkę!-zakończyłtriumfalnie.-Zobaczypani!
ZamekParnellbyłnieduży,zbudowanyregularnienaplaniekwadratuwokółmalutkiego
wewnętrznegodziedzińca,któryKatewidziałaprzelotnie,gdywjechaliprzezszerokąbramę.Korzystnie
położonywzagłębieniuskalnymnadmorzem,uniknąłśladówzniszczenia,najakiebyłanarażona
większośćzamkówobronnych,akamiennebloki,choćkilkusetletnie,połyskiwałyjakbydopieroco
wydobytezkamieniołomu.Liczneoknazłociłysięwukośnychpromieniachporannegosłońca.
Jestcudowny,pomyślałaKatewprzypływienagłejtęsknoty,nieskazitelny,dobrzeutrzymany,
porządnyibardzodobrzezabezpieczony.Kołapowozuzazgrzytały.Johnzeskoczyłzkozłaipospieszył
pomócjejprzywysiadaniu.DrzwizamkuotworzyłysięistanąłwnichósmymarkizParnellJames
Murdoch.
Zmiłegomłodzieńca,jakimgozapamiętała,stałsięeleganckimmężczyznąociemnoblondwłosach,
harmonizującychzdużymiorzechowymioczyma.Niecowięcejniżśredniegowzrostu,cechowałsię
wysportowanąatletycznąbudowąktórąpodkreślałwyśmienitykrójubioru.Bielhalsztukaprzyprawiłaby
ozazdrośćświeżospadłyśnieg.Jednymsłowem,prezentowałsięidealnie.
-PaniBlackburn!Nawetwtychsmutnychokolicznościachtodlamnieprzyjemnośćznówpanią
widzieć!-Ukłoniłsięnisko,aonaodwzajemniłasięskromnymdygnięciem.
-Dziękuję,milordzie.
-Panikuzynkabyłamojąbratową,nalegam,bymniepanitraktowałajakkrewnego.Musimniepani
nazywaćParnellem.
-Jakpansobieżyczy.
-Proszępozwolićsiępowitaćwmymdomu-powiedział,niepróbującukryćdumygospodarza.Kate
polubiłagozato.Miaładośćzagadkowychmężczyzn.Jegootwarcieokazywanezadowoleniebyło
przyjemnąodmianą.Usunąłsięzprzejścia,aKateminęłago,wchodzącdoprzestronnego,pełnego
światławestybulu,gdziepłytyposadzkiułożonewczarnobiałąszachownicęlśniłyhebanemiskrzyłysię
bielą.Gromadkasłużącychprzykładałasięgorliwiedopracy,czyszczącmarmuroweschody,które
łagodnąspiraląprowadziłynapodestpółpiętra,zaznaczonyszeregiemwysokichwąskichokien.
-Jaktuuroczo.
-Jestemzachwycony,żepodobasiępani.
-Milordzie-odezwałsięlokajzzaichpleców.
-Tak?
-KapitanWattersprzekazujewyrazyuszanowania.Zapytuje,czyzechcesiępanznimzobaczyćdziś
popołudniuwdogodnejchwili.
Watters,przypomniałasobieKate,jestnastępcązamordowanegokapitanaGreene’a.Chwilowe
zadowolenieuleciało.
-Poinformujkapitana,żepopołudniujestemzajęty-powiedziałmarkiz-alepoobiedziez
przyjemnościąspotkamsięznimwbibliotece.
-Tak,proszępana-odparłlokajzukłonem.MarkizobróciłsiękuKate,jegotwarzspochmurniała.
-Jestemmarnymgospodarzem.Panijestzmęczona.Zarazkażępokazaćpokojepanipokojówce,gdy
tylkoprzyjdzie,apotem...
-Niemampokojówki.-Spuściławzrokzakłopotana.Terazmarkizpoznapozycję,czyteżjejbrak,
krewnychswejbratowej.-Uciekła,porzuciwszysłużbę.
-Cozaokropnaprzygoda-wykrzyknąłmarkizwspółczująco.-WtakimraziekażemyPeggypanią
obsługiwaćwczasiepobytuunas.Byłapokojówkąpanikuzynki.
-Dziękuję.
DrzwiotwarłysięiwszedłJohn,zgiętypodciężaremskrzyni.Zanim,niosąckuferpodróżnytak
swobodnie,jakbytobyłaskórzanasakwa,wkroczyłMacNeill.Spoglądałobojętnieizachowywałsięz
rezerwą.
-Topaniwoźnica?-spytałmarkiz,przyglądającsięKitowiznieukrywanymżyczliwym
zainteresowaniem.-Wyglądanaczłowiekazdolnegopokonaćkażdąprzeszkodę.Udzielęmupochwaływ
firmieprzewozowej.
-Nie,proszępana-powiedziała,czując,żesięrumieni.-On...Trzebapowiedzieć...
-MiałemdługwdzięcznościwobecojcapaniBlackburn,któryonałaskawiepozwoliłamispłacić
przezzapewnieniejejbezpieczeństwawtejpodróży-powiedziałKitgładko.Odchylonapołapeleryny
odsłoniłaciemnozielonąpułkowąkurtkę.
-Ach,jestpanwojskowym-zauważyłmarkiz.-Towszystkowyjaśnia.Nasłuchałemsię
niezliczonychopowieściolojalnościszkockichgóraliwobecswychdowódców.Pozostałośćdawnego
systemuklanowego,jakprzypuszczam?
MacNeillniekwapiłsięsprostowaćdomysłymarkiza.Boipoco?Wkrótceodjedzie.Nicgonic
obchodzi,comarkizonimmyśli.
-Mapansłuszność,milordzie.
-Bardzodobrze...panie,hm...
-MacNeill,proszępana.KitMacNeill.
-PanieMacNeill-powtórzyłmarkizzuśmiechem.-Dziękujęzabezpiecznedowiezieniepani
Blackburn.Jestempanuwielcezobowiązany.
SzarozieloneoczyMacNeillaspotkałyjejspojrzeniezumyślnąbeztroską.
-Jestemszczęśliwy,żemogłemsięprzydać.
Kateuniosładumniebrodę.Jakonśmieafiszowaćsięzeswojąobojętnością?Czyżbysiębał,żeich
noczmieniłająwromantycznągłuptaskę?
Płonneobawy.Niejestniemądrąpensjonarką,którejwgłowietylkockliweromanse.
-Zostaniepanunaskilkadni,pókiwierzchowiecnieodpocznie,prawda?-spytałmarkizzabsolutną
szczerością,cechą,którejMacNeillpewnieniebyłzdolnydocenić,samjejnieznając.-Ręczę,żetak.
Zarazkażęprzygotowaćpokój...Nie!Niemasensuprotestować.Nalegam.Niechzrobięprzynajmniej
tyle.
NimKitzdołałodpowiedzieć,markizuniósłdłoń.
-Hej,John!ZaprowadźdostajniwierzchowcapanaMacNeilla.Johnjestczarodziejem,jeśliidzieo
konie,prawda,Johnie?
-Doprawdy,proszępana.Toniejestpotrzebne-powiedziałKit.Przynajmniejbyłłaskawokazać
zakłopotanie.
-Ależjaknajbardziejpotrzebne-zapewniłgomarkiz.-CzyopiekuniobrońcapaniBlackburnma
nocowaćzżołnierzamijakprostyczłowiek?-Ukradkiempowiódłwzrokiempowystrzępionymi
znoszonympledzieMacNeilla.
-Peggy!-Stanęłaprzednimidrobna,rozsądniewyglądającakobietka.-ZaprowadźpanaMacNeilla
dopokojuwwieżyidopilnuj,bysięnimzajęto,atakżewyczyśćjegookrycie,cotynato?-Pytająco
popatrzyłnakurtkęMacNeilla.-Wieczerzępodadzązatrzygodziny.
WypowiedziawszykilkasłówpodziękiiskłoniwszysięwkierunkuKate,MacNeillruszyłpo
schodachzaPeggyi,niechBógnadniączuwa,Kateniemogłaopanowaćprzepełniającegojąpoczucia
głębokiejulgi.
Markizpodałjejrękę.
-Ateraz,drogapaniBlackburn,jestmnóstworzeczy,któremampanidopowiedzenia.
Zabieganieodłuższypobytwprzyjaznymotoczeniu
CiepłeprzyjęcieprzezmarkizapodniosłoKatenaduchu,ajegożyczliwośćrozproszyłaprzykre
zakłopotaniewywołanesarkastycznymsposobembyciaMacNeilla.Mimowolnieuniosławzrokku
schodom,naktórychzniknąłKit.
Nietrudnomuprzyszłoprzekazaćopiekęnadniąinnemumężczyźnie.Dlaczegomiałobybyćinaczej?
Maważnesprawydozałatwienia,ludzidopozabijania.Powinnabyćzadowolona,żeokazałsiętak
rozważny.Niedałpowodudonajmniejszegopodejrzenia,iżłączyichcośinnegoniżtylkopobieżna
znajomość.Musipamiętać,żepostępowałwjejinteresie,idocenićto,aniebyćrozżalona,
nieszczęśliwai...
Przywołałanaustapromiennyuśmiechizmusiłasiędopoświęceniacałejuwagimarkizowi.
-Przypuszczam,żechciałabypaniobejrzećswojepokoje-powiedziałdoniej.-Alenajpierwproszę
opoświęceniemikilkuminut.Będęwielcezobowiązany.
-Oczywiście-odpowiedziała.Markizzaczekał,ażsłużącyzabierzejejpłaszczikapturek,aona
pospiesznieściągnęłarękawiczki,byniezauważył,jakiesąpołatane.
-Pozwolipani?-Markizpodałjejramię.
Wyczułanatychmiaststosownąmocuścisku,świadczącąoprzyjaźnibezpoufałości,jakwdawnych
czasach,jakbyzrzuciłazsiebieminionetrzylatatakłatwojakrękawiczki.Tuwszystkobyłoznajome:
cichyszeptgrzecznejkonwersacji,szelestrąbkówsukiennagrubympuszystymdywanie,kąt,podjakim
przechylanogłowy,byokazaćzainteresowanie.Wszystkietedrobiazgi,któreczyniążyciewytwornymi
wartymzachodu.Zanotowaławpamięci,bywłączyćdoksiążkiurywekoniewyzbywaniusięogłady
towarzyskiej.
Tak,pomyślałazgłębokimprzekonaniem,tojestmójświat.
Dommarkizarobiłimponującewrażenie.Niebyłotuponurychkamiennychmurów,jakichsię
spodziewała.Ścianypomalowanenabiałostanowiłytłouwydatniającekunsztmalowidełiuroczej
kolekcjirycin.Spodziewałasiękolekcjizbroi,czającychsiępokątach,tymczasemwzamkuParnellnie
przechowywanopamiątekrycerskiejsławyjegowłaścicieli.Pokojebyływygodnieumeblowane,jasnei
przestronne,gipsowesufityobramowanosztukateriami.
Trzyzczterechskrzydełzamku,poinformowałjąJames,zajmowałarodzina,czwarte,opuszczonejuż
wpoprzednimpokoleniu,terazgościłokompanięmilicji,chociażobecnośćwojskawzamkubyłaczymś
wyjątkowym.
Dawnidziedzicezamku,wyjaśniłmarkiz,trzymalisięmożliwiejaknajdalejodpolitycznejgorączki,
którazaraziławieleszkockichrodów.Nieznaczyłotobynajmniej,żecofalisięprzedoczywistym
wyborem,kiedynależałotakuczynić,alegdymielimożliwość,naogółunikalimieszaniasiędospraw
królówigenerałów.Ichroztropnośćzostałanagrodzonatym,żepozwolonoimzatrzymaćsiedzibę
przodków,gdywielusąsiadówpozbawionojeślinieziemi,totytułów.
-Czypodobasiępanizamek?-spytałmarkiz.Zdawałosię,odziwo,żebardzomuzależynajej
opinii.
-Otak-odparła.-Jestwprostcudowny.
-Jestemuradowany,żezasłużyłnapanipochwałę.Rzuciłamuzaciekawionespojrzenie.
-Mamyteższczęściedosąsiadów-dodał.Kateuniosłabrwi.
-Przyznam,żetodlamnieniespodzianka.CzyżbyClythmogłodużozaoferować,jeśliidzieodobre
towarzystwo?
-NieClyth.-Twardywyraztwarzyzastąpiłpoprzedniuśmiech.-Mówięomajątkachwsąsiedztwie.
Dwależąwpromieniudwudziestukilometrów.Nigdybypaniniepomyślała,żetotakgęstozamieszkana
okolica,prawda?Adalejwgłąblądumożnasiędoliczyćjeszczeośmiuwielceszanowanychrodzin,
zaledwiejakiśdzieńdrogiodnas.Jakwięcpaniwidzi,towarzystwanamniebrakuje.Popatrzyłana
niegozadziwiona.
-Todoprawdymiłe.
-Taksądzę-odparł,otworzyłdrzwiipuściłjąprzodem.-Tomojabiblioteka.Zechcepaniusiąść?
Wskazałpokrytąjedwabiemkanapęiprzekonawszysię,żeKateusadowiłasięwygodnie,zaczął
mówić:
-Przyznaję,żeprzyprowadziłempaniątutajrozmyślnie.Chciałbympowiedziećpaniosprawach,o
którychpowinienembyłnapisać,tyczącychsięokolicznościśmiercipanikuzynki.
-Jużjepoznałam.
Markizuniósłbrwizdziwiony.
-Powiedzianomi,żeśmierćmejkuzynkiniebyłaspowodowanawypadkiem.
Spojrzałnaniąpytająco.
-Tak.Właśnietak,jaknapisałemdopanirodzinywmymdrugimliście.
-Drugim?
-Tak.Napisałemgo,gdytylkozdałemsobiesprawę,że...ichśmierćmożeniebyćprzypadkowa.-
Popatrzyłnaniąpoważnie,jakbynierozumiejąc.-Nieotrzymałagopani?
-Nie.-Zmarszczyłabrwi,szukającwpamięci.Tocałkiemnaturalne,żelistyczasemginą,zwłaszcza
gdysłużącaniezapłacilistonoszowi...Jednakjakitodziwnyzbiegokoliczności!
-Mojadroga!-zawołałmarkiz.-MojabiednapaniBlackburn!Niewiedziałapani?
-Nie.Dowiedziałamsiędopieropoprzyjeździetutaj.
-Jestemwstrząśnięty,żewmoichprogachpowitałypaniątakienowiny,aterazznalazłemsiew
ciężkimpołożeniu,gdyżmuszępowiększyćpaniszok.
Katenerwowopoderwałagłowę.
Markizzałożyłręcezaplecamiizacząłchodzićpopokoju.
-Źlepostąpiłem,żenienapisałemcałejprawdyodrazu.Fakt,żenieotrzymałapanimegodrugiego
listu,wżadnejmierzemnienieusprawiedliwia,alemożekiedyusłyszypanicałąhistorię,nieosądzi
mnieźlezatoprzemilczenie.
Katekiwnęłagłową,zachęcającgodomówienia.Westchnąłgłęboko.
-CharlesiGraceniemoglisobieznaleźćmiejscanapółnocySzkocji.
WtoKatenietrudnobyłouwierzyć.Wniewielulistach,jakienapisałaGrace,niekryłaniechęcido
wiejskiegożycia.WolałaLondynzjegolicznymiurokami.
-Charlesnieustannieponawiałprośbę,bymkupiłmiejskidomwLondyniedoichużytku,leczja
odmawiałem.-Markizpoczerwieniał.-Niechciałbympaniurazić,wciągającjąwintymnesprawy
rodzinne,alepragnę,bypojęłapaniokolicznościtejokropnejzbrodni.
-Proszęmówić.
-Mójojciec,zanimumarł,przezwielelatbyłniezdolnydopoświęceniaposiadłościnależytejuwagi.
Gdyjąodziedziczyłem,zapożyczyłemsię,byobrócićziemięwzyskowneprzedsięwzięcieiprzywrócić
zamekdodawnejświetności.Zczasemmewysiłkizostałynagrodzone.Niewtakimstopniujednak,by
urządzićwLondynieCharlesaiGracenapoziomie,którybyimodpowiadał.Towłaśnieim
powiedziałem.Utarłsięnaszdorocznyrytuał:Charlesprosił,ajaodmawiałem.Miałemnadzieję,żenie
żywiotourazy.-Zmarkotniałjeszczebardziej.-Myliłemsię.Wrzeczywistościnigdysięniepogodziłz
mojądecyzją.Cogorsza,wdałsięwkonszachty,dziękiktórymzamierzałsięwzbogacić.Iwzbogaciłsię,
jakmożnamniemaćzfaktu,żeGracewysłaładopaniswojerzeczy.Przynajmniejstałsięnaryle
zamożny,bymócsięprzenieśćdoLondynuiurządzićnawysokiejstopie.
-Niebardzorozumiem.Markizusiadłobokniej.
-Charleszwiązałsięzbandązłodziei,przemytnikówibandytówzatapiającychstatki.-Gestemręki
wskazałwybrzeżezaoknem.-Widzipani,gdziemieszkamy.Pozwoliłtymłajdakomkorzystaćzmego
wybrzeżadouprawianiaprzemytui,Bożemiejlitośćnadjegoduszą,dowciąganiawzasadzkę
nieszczęsnychstatków,szukającychbezpiecznegoportuwczasiesztormu.
-Wielkienieba!-szepnęłaKate.-Alecosięstało?
Natwarzymarkizaodbiłasięgorycz,która,jakKatewyczuwała,byłazgruntuobcajegonaturze.
-Coś,comusisięstać,kiedyktośsięzadazbrutalamiidzikusami!Doszłodokłótni,apotemdo
morderstwa.
-Mniepowiedziano,żezabitoichprzezpomyłkę!-zawołałaKate.-Zbójcymieliichograbić,a
potemzabić,byCharlesichnierozpoznał.
-Chcę,byludziewłaśnietakmyśleli-stwierdziłmarkizsmętnie.-Dlategonienapisałempani,jak
sięrzeczynaprawdęmają.Obawiałemsię,żewmieszawtopanibrytyjskiewładze,aonewykryją
związekmegobratazprzemytnikami.
Błagalnieścisnąłjejdłoń.
-Mamczterysiostry.Dwiemieszkająwtychstronach,alepozostałenależądolondyńskiego
towarzystwa.Skandalzrujnowałbyimopinię,aja,niewiemczysłusznie,niewidzępowodu,by
cierpiałyzagrzechybrata.
-Nie-odparłaKatebeznamysłu.-Oczywiście,żenie.
-Niezawahałasiępani,bomapanidobreserce-oświadczyłmarkiz.<Aleniemógłbymsięuważać
zaczłowiekahonoru,gdybymnieprzypomniał,żepanikuzynkęGracezamordowanozpowodusłabości
megobrata.Nieśmiałbymoskarżaćjejowspółudział.Nigdyniezamierzałemukrywaćprzedpanią
faktów,chciałemtylkozaczekać,pókisięniespotkamy,bymmógłjeprzedstawićidaćpanimożliwość
podjęciadecyzjicodotego,conależyprzedsięwziąć.Azatemmusipanirozważyć,czyuważazasłuszne
pozwolićmiszukaćsprawiedliwościbeznarażaniareputacjimejrodziny,czyteżwyznaćszczerze
wszystkobrytyjskimwładzom.
ChociażKateniemiałacieniawątpliwościcodowspółudziałuGrace,wolaławtejkwestiitrzymać
językzazębamiispytałatylko:
-Jakiedziałaniapanpodejmie,milordzie?Uśmiechnąłsięniewesołoipuściłjejdłoń.
-Milicjajużtujest,jakpaniwie.Wykurzytychłajdakówzichjaskińidziur.Dojdędotego,ktozabił
megobrataipanikuzynkę,iwymierzęsprawiedliwość.
Zwyraźnymwysiłkiemstarałsięokiełznaćgniew.
-Proszęwybaczyć,żeobarczamtympaniątużpoprzyjeździe,alejestemczłowiekiembezpośrednim.
Czułem,żenajlepiejzrobię,gdypowiemwszystkoodrazuipoznampanizdanie.
Markizchciał,bytoonapodjęładecyzję.WspaniałośćtejpropozycjioszołomiłaKate.Jestmuwinna
starannerozważeniesytuacji.
-Czyzamierzapansamwytropićzbrodniarzy?
-DobryBoże,nie.-Wydawałsięzdziwiony.-Pokpiłbymtylkosprawę.KapitanWattersjużpoczynił
wielkiepostępywwykryciuzłoczyńców.
-Acopotem?
-Kiedywinnizostanąujęci,przekażęichwładzom,oskarżającozatapianiestatkówiprzemyt.Słowo
„morderstwo”nigdyniepadnie.
Innymisłowy,niebędzieprocesuomorderstwo,leczozatapianiestatków,zacokarajesttakasama.
Sprawiedliwościstaniesięzadość,aniewinninieucierpią.
-Podporządkujęsiętemu,couznapanzanajlepsze-odpowiedziałałagodnie.
-Dziękuję-wyrzuciłzsiebiezwestchnieniemulgi-wimieniumoimisióstr.Jestempanidłużnikiem.
-Proszęmnieniezawstydzać.
-Zażadneskarbyniechciałbympaniwprawiaćwzakłopotanie.Izrobięwszystko,bypaniczułasię
unasdobrze.Mamopinięczłowiekasympatycznego.Chciałbym,bymniepanibliżejpoznała.
-Jateżbymtegochciała-szepnęła.Podałjejrękę.
-Azatemkontynuujmynaszspacer.
Katepodobałsięzamek.Czułosię,żejestdomowymogniskiem,anierezydencjąnapokaz.Markiz
dołożyłstarań,bywtychdzikichstronachkrzewićkomfortiwyrafinowanie.Przyglądałasięzacisznej
wnęcewbibliotece,gdydoszłojąenergicznepostukiwanieobcasów.Obejrzałasięwchwili,gdyw
drzwiachstanąłdżentelmenwoficerskimmundurze.Nosiłdługiewłosyzaplecionewharcap,
upudrowanestaromodnie,itrzymałkapeluszpodpachą.Nadłoniachmiałbiałeoficerskierękawiczki.
Choćniebyłtakprzystojnyjakmarkiz,niemiałteższorstkiejmęskościKitaMacNeilla,widaćwnim
byłowewnętrznąsiłę.Głębokoosadzoneoczyspoglądałyzniezwykłąotwartościąznadwysokichkości
policzkowych.Wyglądałinteligentnieibudziłzaufanie,wczympomagałmunieskazitelnymundur.
-Milordzie.-Podszedłdomarkizaizszacunkiemskłoniłgłowę.
-KapitanieWatters-odpowiedziałmarkizzdziwiony.-Przekazałempanuwiadomość,żespotkamsię
zpanemdziświeczór.Czyżbyjejpannieotrzymał?
-Otrzymałem,milordzie.Alemampewneinformacje,które,jaksądzę,chciałbypanusłyszeć
natychmiast.
Markiznachmurzyłsię.
-Jestemzajęty.
-Rozumiem.Powiedzianomi,żedozamkuprzybyłamłodakobieta,azniągruboskórniewyglądający
człowiekwwojskowejkurtce.-Czekałnapotwierdzenie.
-Tak.PaniBlackburn.
-Itowarzyszyłjejpewiendżentelmen?-nalegałkapitanWatters.
-Tak,kapitanie.Chociażgubięsięwdomysłach,copanudotego.
-Możesiętookazaćsprawąnajwyższejwagi.Niepodobamisięnagłepojawienienieznajomych
osób.Zwłaszczawtakiejchwili.Wiemyzcałąpewnością,żeprzemytnicymająkonfidentapracującego
dlanich,którypozostajepozaobszaremichdziałań.Kogoś,ktoichostrzega...
-KapitanieWatters!-Markiz,czerwonyzzakłopotania,ruszyłkuKate.-Tomójgość.
OficerrozejrzałsięizauważyłKateschowanąwniszyokiennej.
-O!-wykrzyknął,kłaniającsię.-Bardzoprzepraszam.Proszęmiwybaczyć.
-Nicsięniestało.Niemogęwinićpanazagorliwość.-Markizuśmiechnąłsięniecopoirytowany.-
Przedstawiępana,Watters,jeślipanpozwoli.
Twarzkapitanarozbłysłazadowoleniem.
-PaniBlackburn,czymogęprzedstawićkapitanaWattersa?KapitanieWatters,paniBlackburn.
Watterszgiąłsięwpółwgłębokimukłonie.
-Bardzomimiło-szepnęłaKate,niecospeszonanieukrywanympodziwemkapitana.Uśmiech
zmieniłjegosurowerysy,czyniączniegoczłowiekaniezwykleatrakcyjnegoiprzydającciepła
spojrzeniu,wktórymodbiłosięcałebogactwouczuć.Przyłapałasięnatym,żeniepewnieodwzajemnia
uśmiech.Wtymmomenciezdawałojejsię,żedobrzegozna.
-Mnierównież,madame-odpowiedziałtakpogodnie,żeniemogłasięobrazić.Markizniewydawał
sięrówniezadowolony.
-Doskonale,Watters.Azatemcotakiegochciałmipanoznajmić?Wattersstarałsięsłuchaćsłów
markiza,alejegozachwyconespojrzenieciąglewracałokuKate.
-Tomożezaczekać,milordzie.Gdybymwiedział,żezabawiapanpaniąBlackburn,nigdybymsięnie
ośmielił.
-Podejrzewapan,żepanMacNeilljestzamieszanywprzestępczyprocederwtychstronach-
powiedziałaKate.
-PanMacNeill.
-Młodyczłowiek,którymnietutajeskortował.
-Nie,proszępani-zapewniłWattersgorliwie,leczmałoprzekonująco.
-Odniosłamwrażenie,żejestinaczej.Jeśliniemamracji,proszęmiwybaczyć,alemogę
wyperswadowaćpanutakabsurdalnypomysł.DobrzeznampanaMacNeilla-małekłamstwoi
najszczerszaprawda-imogęzaświadczyć,żeniemakonszachtówzprzemytnikami.
Kapitanwdzięcznieskłoniłgłowę.
-Tomizupełniewystarczy,szanownapani.
-Imnie-oświadczyłmarkiz.
Kapitannieczyniłdalszychuwag,alenieprzestawałprzyglądaćsięKate,pókiwreszcie,
zdenerwowanainieprzywykładotakiegozainteresowaniaswojąosobą,nieodezwałasię:
-Panmniepeszy,kapitanie.Proszęmipowiedzieć,copanatakfascynuje?Niepróbowałsię
wykręcać.
-Panitwarz,pozatym,żetakurocza,przypominamiczyjąśinną.Czyniejestpaniprzypadkiem
spokrewnionazrodzinązYorkunazwiskiemNash?
-Tomojepanieńskienazwisko,moimojcembyłpułkownikRoderickNash.
-Takwłaśniemyślałem!-oświadczyłkapitan.Głębokieporuszeniezabarwiłojegogłos.-Nie
znałemosobiściepaniojcaaniniesłużyłemwjegopułku,alekiedybyłemweFrancji,razsięznim
spotkałem.-Jegotonstałsięposępny.-Jegośmierćbyławielkąstratą,proszępani.
-Dziękujępanu.
-Zjepanznamiobiaddziświeczór,kapitanie?-spytałmarkiz.-PanMacNeillbędzienam
towarzyszył.Onteżjestwojskowym.
-Doprawdy?
-Możemaciepanowiewspólnychznajomych.
-Wątpię,milordzie,iwkażdyminnymterminiezzadowoleniemprzyjąłbympańskiezaproszenie,ale
niestety,obowiązkiwzywają.Sytuacjanawybrzeżumożewymagać,bympoświęciłjejczas.
-Doskonale.Azatemzobaczymysiępopańskimpowrocie.KapitanzwróciłsiędoKate.
-Będęczekałniecierpliwie.
Kateskłoniłagłowę,akapitan,złożywszyjeszczejedenukłon,zostawiłjąsamnasamzmarkizem.
Przyjęłatozulgą.Kapitanbyłczłowiekiemosilnejosobowościidoskonałejprezencji,innimężczyźni,
bezwzględunaichwyższąpozycję,bledliprzynim.Nawettakszacownijakmarkiz.
Chociażwątpiła,czyKitMacNeillcokolwiekbyprzynimstracił.
Spróbowałaukryćchmurnywyraztwarzy,którypojawiłsięnawspomnienieKita,alemarkiz
zauważyłtoiwbrewjejniezbytszczerymprotestomnalegał,byzakończyliobchódzamku,gdyżjest
wyraźniezmęczona.PrzekazałjąPeggy,czekającejposłuszniewholu.Pokojówkapoprowadziłająna
góręposchodach,apotemdługimjasnooświetlonymkorytarzemdoprzestronnegopokoju
umeblowanegonażółtoibiało,ościanachpokrytychturkusowątkaniną.Tenpokój,takjakwszystkie
inne,którewidziała,urządzonybyłwdoskonałymguście.
-Jesteśmy,proszępani.-PeggyzakrzątnęłasięprzedKate,cmokającjęzykiem,gdyukładała
poduszkinafoteluprzedkominkiem.Miałaszeroką,pogodnątwarz.-Atujestpanikufer.
-Niejestmój.NależałdoGrace-powiedziałaKate.Chmuraprzemknęłaporadosnejtwarzy
pokojówki.
-Przykromi,żepaniwizytawypadławtakichsmutnychokolicznościach.
Kateschyliłagłowę,przyjmującjejwspółczucie,jednocześnieuświadomiłasobie,żeniktnie
wyraziłcieniaosobistegożaluzpowoduśmierciGrace.Nawetpokojówkakuzynkinieokazywałażalu.
Katemiałanadzieję,żeGraceznalazłaszczęście,alewszystkowskazywałonato,żeniespokojne,
wiecznieniezadowolonedziecko,jakimbyła,stałosiękobietąopodobnymusposobieniu.Tamyślkazała
Katezastanowićsię,czyonasamastałasiętakąmłodąkobietą,jakąkiedyśmiałanadziejęzostać.Z
pewnościąnigdybysiebienieposądziła,żejestzdolnawziąćkochanka,zktórymniewiążejąślub.O
dziwojednak,nietobyłoprzyczyną,żeczułasięskompromitowana.
Tylko...to,żetujest.
Oddaliłaodsiebiedziwaczną,przykrąmyśl.
-Czycośsięstało,proszępani?-PeggyoderwałasięodrozpakowywanianielicznychsukienKate.
-Nie.-Zmusiłasiędouśmiechu.Pokojówkajęknęłanawidokjejgarderoby.
-Johnpowiedział,żezniszczonorzeczypaniMurdoch,aleniewspomniał,żepodartoteżpanisuknie.
Pokiwałagłowądomyślnie.
-Zniszczyliprawiecałąpanigarderobę,tojasnejakdzień,apani,jaktodama,niechciałanic
powiedzieć.-Mlasnęłajęzykiem.-Biednejagniątko,przybywająceledwiezparąniemodnychsukien.
Niemazmartwienia,mojadroga.PaniMurdochciągleposyłaładoInvernesspokrawcową,byszyłajej
nowestroje.Musiichbyćztuzinwjejgarderobie,nawetrazichniewłożyła.Możejepaninosić.
-Niemogłabym...
-Atoczemu?-zawołałaPeggy,lustrującwzrokiemjejfigurę.-Jestpanitrochęchudsza,aleprawie
taksamowysoka,ateubraniatylkosiękurzą,nikomuniepotrzebne.
-Markizowimożesięniepodobać,żektośnosirzeczypaniMurdoch.Peggywcalesiętymnie
przejęła.
-Będziezadowolony,żektośzrobiłznichdobryużytek.
-No,alektośinnyzrodzinymożeboleśnietoodczuć.
Zesposobu,wjakiPeggyuniknęłajejwzroku,Katewywnioskowała,żetrafiławsedno.Dzięki
Bogu,przynajmniejjednaosobażałujeGrace.
-Ktotojest?-spytała.
Peggynieowijałaniczegowbawełnę.
-PannaMerticeBenny,wychowanicalordaParnella.OkropnietęsknizapaniąMurdoch.Byłysobie
bardzobliskie,obietakiemłodeiładne.-Westchnęła.-Zczasemzpewnościądojdziedosiebie.
-Niechciałabympowiększaćjejcierpienia.
-Iniepowiększypani-odparłaPeggystanowczo,aKatezdałasobiesprawę,żezyskaławtymdomu
sojusznika.-Dopilnuję,żebypaninosiłatylkotesuknie,którychnigdynienosiłapaniMurdoch.
Kateniebyłapewna,czychcesięubieraćwrzeczyzmarłejkuzynki,alebyłazbytzmęczona,bysię
sprzeczać,ijużniemiałatejwładczości,którasprawiała,żebezsprzeciwuspełnianojejżyczenia.
Kiwnęłagłową,aPeggypospieszyławypełniaćswąmisję.
Katenawetsięniepotrudziła,byobmyćtwarzprzedwypróbowaniemgrubego,miękkiegomateraca.
Położyłasięinatychmiastogarnęłojąpoczuciedobrzepamiętanegoluksusu.Ileżtoczasuupłynęło,
odkądprzytulałapoliczekdopościeligładkiejjakatłas.Zamknęłaoczy,asłońceoblałojąswym
blaskiemjakciepłąkołdrą.
Przeszłośćminęłabezpowrotnie,dwalata,któreciągnęłysięzanią,atakżeparęgodzinostatniej
nocy.Nadszedłczas,bypatrzećwprzyszłość.
Markizniemógłbyćbardziejtroskliwyiuprzejmy,apełenfantazjikapitanWattersprzypomniałjej,
coznaczybyćpodziwianąkobietą,anieżałosnąistotą,którastraciłapozycjęwświecie.Wszystko,co
chciałaosiągnąć,miałanadłoni.Wystarczyłotylkozacisnąćpalce.
Łzawymknęłajejsięspódpowiekiispłynęłapopoliczku.
Ozaletachsztukidyskretnegowycofaniasię
Kitsiedziałwmiedzianejwannie,zanurzonywszybkostygnącejwodzieiciskałpiorunujące
spojrzenia.Przeklętapokojówkazabrałamukurtkę,wdodatkuzwędziłakoszulęispodnie,obiecując
„troszeczkęjewyczyścić”.Niemiałinnegowyjścia,jakmoczyćsięjakjakaścholernaryba,dopóki
dziewczynaniewróci.
Dwóchbarczystychchłopakówwtaszczyłowannęnagórę,chociażwcałeotonieprosił,potem
wtargnęłagrupkachichoczącychpokojówek-swojądrogą,ileczłowiekmożepotrzebowaćsłużby?-
wnoszącjedenzadrugimczajnikiparującejwody.Kiedyzażądał,bymuobjaśniły,comazrobić,
najmłodszazdziewczyn,smarkulaodzieminieodrosła,zuśmieszkiemwyższościpopatrzyłananiego
znaczącoipowiedziała:„Umyćsię,jaksądzę,proszępana”,poczymdygnęłaiuciekłarazemze
stadkiemgęgającychtowarzyszek.
Uległnieprzepartejpokusieiwykąpałsię.Byłtoluksusiwielkaprzyjemność,temuniemógł
zaprzeczyć.Zbytwielelatspędziłwotoczeniutakpodłymiplugawym,żepowielokroćzdawałomusię,
żejużnigdyniebędzieczysty.Opróczchwilwjejramionach...
Naglepoderwałsięnanogi,awodachlupnęłanapodłogę.Rozejrzałsię,złapałręcznikzostawiony
dojegoużytkuizezłościątrzepnąłsięnimponagimciele.Najwyraźniejtraciresztkęzdrowych
zmysłów,jakamupozostała.Poczułsięjakktoś,ktowyruszyłwpodróżzdokładnąmapąwręku,apotem
odkrył,żeprostejdroginiemaiżeodsłoniłasięprzedniminna,którejnamapieniebyło.
Owinąłsięręcznikiemwokółbioder,przeszedłprzezpokój,oparłoparapetiwyjrzałprzezokno.
Gdzieonajest?Zmarkizem,rzeczjasna,itakwłaśniebyćpowinno,bezwzględunato,couczyniłaznim
jednanoc.Dodiabła!Wiedział,żeniepowinientegorobić.Czydostałnajsurowsząlekcjęwswoim
życiu?Niepowinienzawierzaćomylnemuorganowi,zwanemusercem.Jużdawniejpopełniałtenbłąd...
zeskutkiemrozdzierającymduszę.
Gwałtowniewalnąłpięściąwścianęnadoknem,cieszącsięnaprzeszywającyból.
KtośzastukałdodrzwiiKitobróciłsiękunim,radwszystkiemu,cozajęłobymumyśli.Wszedł
lokaj,niosącyporządniezłożonystosubrania.
-Jegolordowskamośćskładauszanowanie,proszępana,ibłaga,byprzyjąłpannajszczersze
przeprosiny,alepraczkanieuważnieprasowałapanakoszulęispodnieiprzypaliłaje.
-Cotakiego?-Kitmiałtylkodwiekoszuleiżadnychzapasowychspodni.
-Jegolordowskamośćbłaga,byprzyjąłpanwzamianterzeczy.Zdajesobiesprawę,żemogąnie
pasować,alePeggymazręcznąrękędoigłyiumiezrobićwszystkiekoniecznepoprawki.
-Dodiabła!
-Tak,proszępana.ZarazprzyślętuPeggy.CzymogępowiedziećlordowiParnellowi,żebędziepan
gotówdoobiadunaósmą?
Jeślitakijestpożytekzposiadaniasłużby,Kitpoczułsatysfakcję,żenigdyniedotknęłagotaplaga.
Chichoczącepokojówki,panoszącysięlokaje,aterazszwaczka,którawytoczyzniegoigłąwięcejkrwi
niżpustynnywojownik.
-Oczywiście.
-Czyżyczypansobie,bymmupomógłprzyubieraniu?-spytałlokaj.
-Wżadnymrazie.
-WobectegoodrazuprzyślęPeggy.-Lokajzłożyłstosubranianabrzegułóżka,ukłoniłsięiwyszedł,
zostawiającKitamarkotnieoglądającegopożyczonewytworności.
Śnieżnobiałyhalsztukleżałstaranniezłożonynadelikatnejbatystowejkoszuliprawietaksamobiałej.
Podspodemznajdowałysiępończochy,podwiązki,ciemnakamizelkaikrótkiwełnianyżakietze
srebrnymiguzikami.Bieliznęułożonodyskretniepodspodem,podparążółtobrązowychspodni.Odrzucił
żakietnabokizdnastosuwyszarpnąłswojąkurtkę.
DziękiBogu,głupiapraczkaniepróbowaławygotowaćjegopułkowejkurtki.Uniósłją.Udałosię
wyszczotkowaćtrochęplaminaprawićrozdarcia.CiemnazieleńspłowiałapodpalącymsłońcemIndii,
alewmiejscach,gdzieodwróconoszwy,odsłoniętymateriałjaskrawoodbijałsięnatlestarego,jak
wysepkiszkockiejwiosny.
Naburmuszonywłożyłbieliznęispodnie.Byłyzaciasnewudachiściskałygowkolanach.Nigdynie
lubiłspodnidokolan,wolałdługie.Aletakichnieznalazł.Spojrzałnazegar.Byłowpółdoósmej.
Sukniabyłazbytgłębokowydekoltowana,zezbytprzejrzystegomateriału,abladoróżowykolor
nieodpowiednidlaosobywżałobie.AlePeggyzapewniłaKate,żestanikniejestniżejwycięty,niż
przystoidamiedokolacji,aokresżałobypoCharlesieiGracezostałzachowanyjaknależy.
Zdecydowanienadeszłapora,byjegolordowskamośćiresztarodzinywrócilidonormalnegożycia.
Pamiętając,bydodaćrozdziałopożyczonychstrojachdoswegopodręcznika,Katewyszłazsypialni
ipodążyłazalokajemdojadalni,starającsięuspokoićprzyspieszonebicieserca.Kitateżzaproszonona
obiad.Westchnęłagłęboko,mającnadziejęnieokazaćporuszeniaani,cogorsza,niepokoju.
Jadalniajaśniałaodświec,rzucającychblasknastółzastawionykryształami,srebrem,porcelanąi
złotem.Markiz,stojącyobokmałego,podobnegodoptaka,staregodżentelmena,natychmiastpodszedłdo
niej.
Kit,jakzauważyła,jeszczenieprzybył.
-DrogapaniBlackburn!-odezwałsięmarkiz.-Ufam,żejestpanizadowolonazPeggy.Jeślinie,
doprawdyniezgadnę,wczymmogłapaniązawieść.
-Dziękuję,milordzie.ObróciłsięipoprowadziłKate.
-Pozwolipani,żeprzedstawięjąmemustryjowi.Stryju,paniBlackburn.PaniBlackburn,panKervin
Murdoch,najmłodszybratmegoojca.
-Bardzomimiło-bąknęłaKate,dygając.
-Miłomipoznaćpanią.-Dżentelmenskłoniłgłowę.Wbiłwniąjasnoniebieskiespojrzeniespod
krzaczastychsiwychbrwiiprzekrzywiłgłowę,copowiększyłopodobieństwodociekawego,amoże
wrogiegoptaka.-Angielka?KrewnaGrace?WięcmusibyćAngielką.
-Tak,proszępana-odparłaKate,niecorozbawiona.-JestemAngielką.
-Szkoda-stwierdziłstarszypan,przekrzywiającgłowęwdrugąstronę.-Możnapomyśleć,żeniema
miłychSzkotekwokolicy,zważywszynato,żemojarodzinawciążsprowadzaangielskiedzierlatki.-
Spojrzałpotępiająconabratanka.
-Stryju!
Rozgoryczeniestaruszkanagleznikło.
-Jestemstaromodny.Nicnatonieporadzą.Niemiałemzłychzamiarów,młodadamo.
-Musiałamcośprzeoczyć,bonieprzypominamsobie,bypowiedzianocoś,cobymnieuraziło.
Parsknąłśmiechem.
-Anglicyzawszesądobrzywsłowach.NawetGrace,kiedyjejzależało,potrafiłazakamuflować
groźbępięknymisłówkamitak,żebrzmiałajakobietnica.
-Dość,stryju-powiedziałmarkizzudawanąrozpaczą,gdyprzybyłastarszakobietawspartana
ramieniumłodziutkiejdziewczyny.
Katezzainteresowaniemprzyglądałasiętejparze.Kobietamiałamocnoupudrowanąi
uróżowanątwarzwstyludworufrancuskiegosprzeddwudziestulat.Jejwysokoupiętafryzurabyła
oczywiścieperuką.Dziewczynaujejbokuniemogłaliczyćwięcejniżsiedemnaścielat.Puszystepukle
jasnychwłosówzręcznieupięławokółtwarzyczkiwkształcieserca.Jejustabyłyczerwone,małe,o
pełnychwargach,oczytrochęskośneijakbysłowiańskie.
-CiociuMatyldo,topaniBlackburn,kuzynkaGrace-powiedziałmarkizgłośno.-Siostramegoojca,
ladyMatylda.
-Tak,tak,Jamie.Mówiłeśrano,żeprzyjeżdża.-StaradamauśmiechnęłasiędoKate.Oczyjej
zasnułakatarakta,alenieprzysłoniłabłyskuzniecierpliwieniawichmętnejgłębi.
-Atomojapodopieczna,pannaMerticeBenny,którąnazywamyMerry.Panienkabąknęłabez
przekonania,żeprzyjemniejejpoznaćKate,ataprzezmomentniemogłapowstrzymaćciekawości,czy
zdrobnienieoznaczającewesołośćtraktowanoironicznie,botrudnobyłosobiewyobrazićistotęmniej
wesołąniżtadziewczyna,zjejzimowymkolorytemichłodnymsposobembycia.OczypannyMerry,
spoglądającezwyższością,nagleszerokosięotwarły,gdyichspojrzeniepadłonasuknięKate.
-Jakąurocząmapanisuknię-powiedziałasztywno.
-Dziękuję-wykrztusiłaKate.-Takjakipani.
-Niemówciemi,żeprzyjęliśmyjeszczejednąniewiastędonaszegogrona,żebyrozprawiaćo
falbankachiświecidełkach-sarknąłpanMurdoch.
-Copowiedziałeś,Kerwinie?-spytałaladyMatylda.
-Powiedziałem,mojadroga-zagrzmiałpanMurdoch-żedoskonalewyglądaszdziświeczór.
Jegosiostrarzuciłamupodejrzliweipoirytowanespojrzenie.
-Bardzowątpię,Murdoch.Ipozwolęsobiepowiedziećciporazkolejny,żeniemusisztakryczeć.
Wystarczypoprostupodnieśćgłos.
ZwróciłasiędoKate.
-Mojadroga,czybyłabyśtakmiłaiodprowadziłamnienakanapę?Odstronykominka.Każdejzimy
corazdotkliwiejodczuwamchłód.
-Ależbardzoproszę-odparłaKateradośnie,podającjejramię.SpojrzenieMerryukłułobyjądo
krwi,gdybystałosięchoćtrochęostrzejsze.
-Trochęniedosłyszęidlategomojarodzinauparłasię,żebyryczeć.Toniepotrzebne,jeśliktośmówi
wyraźnieipowoli.Maszuroczygłos,mojadroga.NietakijakMerry-obejrzałasięnadziewczynęi
panaMurdocha,idącychtużzanimi-któraostatniozaczęłaseplenić.
-Wcalenie!-zaprzeczyłaMerryostro.LadyMatyldazignorowałają.
-Gracesepleniła,amiałaona-damanachyliłasiękuKate,jakbymiałazamiarzawierzyćjejsekret-
wielkiwpływnanasząMerry.Małastrasznieponiejrozpacza.O!Jesteśmy.Dziękujęci,mojadroga.
Staradamausadowiłasięwygodnie,jejbratprzyczłapał,bypogrzebaćwkominku,amarkiz
podszedłdoKate.
-Myślałem,żebędziemymiećdziświeczórprawdziwyszkockiobiad-oświadczyłnaglepan
Murdoch,jakbywłaśniedotarłodoniego,żeniedostanieobiecanychłakoci.
-Będziepanmusiałzadowolićsięmną-przemówiłniski,znajomygłosodstronykorytarzaiKate
obróciłasięgwałtownie.
SzerokikiltKitaMacNeillakołysałsięwrytmjegodługichkroków,ukazującmuskularnełydki,gdy
przemierzałpokój.Pledudrapowałnagóralskąmodłęprzezpierśibarknapułkowejkurtce,której
srebrneguzikilśniły,staranniewypolerowane.Olśniewającobiałyhalsztukpodkreślałogorzałośćjego
szczupłej,świeżoogolonejtwarzy.Włosylśniły,podwijającsiętam,gdziemuskałykołnierzkoszuli.
PoliczkiKatezarumieniłysięzuznania,agdysięobejrzała,ujrzałajakMerryuśmiechasiędoniej
domyślnie.
-PanieMacNeill-powitałmarkizgościa-proszępozwolićmiprzedstawićpanamejrodzinie.
Kitprezentowałsięświetnie,kiedymarkizprzedstawiałgoswymdomownikom,iKatepoczuła
niczymnieuzasadnionądumę.Niktwtymdomuniemógłsięznimrównać.Nawetmarkiz.Iniepowinien,
upomniałasiebie.Kitjestżołnierzem,amarkizdżentelmenem.
Dopełniwszyprezentacji,stryjmarkizapowróciłdoladyMatyldy,markizzaśprzeprosiłnachwilę
towarzystwo,bywydaćostatniepolecenialokajowi.KatezostałazKitemiMerry.
-Miłomiwidziećpaniąwdobrymzdrowiu,paniBlackburn.-KitująłdłońKateimusnąłwargami
rękawiczkę.Sercezabiłojejmocno.Uważałsiebiezanieokrzesanegoibezogłady,alewrzeczywistości
błyszczałjakstalpiękna,zabójczastal,innimielitylkopozłotę.
Uniósłgłowę.Ichoczysięspotkałyitrwałotochwilęzadługo.
-Państwaoczywiścienietrzebasobieprzedstawiać.-Merryuśmiechnęłasięuszczypliwie.-Musi
panznaćpaniąBlackburndośćdobrze,poilużtodniachdrogi?
FalagorącazalałaKate.Kitobojętniepopatrzyłnadziewczynę.
-Ocopaniencechodzi?
SpokojnepytaniezbiłoMerryztropu.KitiKatepowinniterazpopaśćwniezręcznemilczenie.
BezpośredniośćSzkotasprawiła,żestrzałokazałsięniewypałem.
-Jaktoocochodzi?-zająknęłasięMerry.-Och,onic.Zapewne...PaniBlackburnbyłażoną
oficera,możedlategotakdobrzesięczujewtowarzystwieżołnierzy?
Kitzmrużyłtylkoszarozieloneoczy,przyglądającsięwzamyśleniudzierlatce.Byłaniedopuszczalnie
niegrzeczna.Katezulgązauważyła,żemarkizwraca,bysiędonichprzyłączyć.
-Waltersniemógłdonasdołączyć,biedaczysko-oznajmiłmarkiz,nieświadomytego,cozaszło.
-KtotojestWatters?-spytałKit.
-Człowiek,któryzastąpiłdowódcęmilicji,kapitanaGreena.Greenpopełniłtennietakt,żedałsię
zabić,gdyniezbytfoitunnieusiłowałwyplenićzbrodnięztychokolic-powiedziałaMerryzdużądozą
zblazowanejsztuczności.
-KapitanWatterswydałmisięgodnyzaufania,jemupowinnosiępowieść-powiedziałaKate.
-Poznałagopani?-Merryspojrzałananiązdziwiona.
-Tak.Dziśrano.Wyglądabardzodzielnie.
Dziewczynaprzechyliłagłowęnabok,lustrującKitawzrokiemdoświadczonejkokietki.Jej
manierycznysposóbbyciawydawałsięznajomyinieprzyjemnieżenujący.
-Nieażtakdzielnie,jakniektórzyinni.Zatrzepotałarzęsamiwbardzowulgarnysposób.
-Panienkanieuważa,żekapitanwyjdziezpróbyzwycięsko?-spytałKit.
-Jestempewna,żejegousiłowaniabędągodnepodziwu-odparła,wdzięczącsię.-Alewolę
pokładaćufnośćwmężczyznach,którymobcesąusiłowania,aznajątylkozwycięstwo.Czynależypando
nich,panieMacNeill?
Katemocnozagryzławargi.
-Nie,pannoBenny-odparłKitpoważnie.-Ażzadobrzeznamsmakniepowodzeń.
-Doprawdy?Awyglądapantakgroźnie!Rozczarowujemniepan.Myślałam,żeznaleźliśmyrycerzai
obrońcę.Czypaniniejestrozczarowana,paniBlackburn?
-Ależnie.PanMacNeillmnienierozczarowałpodżadnymwzględem-powiedziałaspokojnie.
Dziewczynazaśmiałasię,aKitzamiastprzyjąćpochwałęzuśmiechem,odwróciłoczyz
nieodgadnionymwyrazemtwarzy.Katespojrzałananiegoniepewnie.Markizpatrzyłtonapowściągliwą
minęKita,tonazaróżowionepoliczkiKate.
-CzyMenyznówpiejehymnypochwalnenacześćprzemytników?-PanMurdochstanąłubokuKate,
starającsięzałagodzićjejkontuzję.-Jakodzieckobyłaowładniętamyśląokróluprzemytników.
-Jużniejestemowładnięta,zapewniampana-burknęłaMerry,zkokietkizmieniającsięnaglew
nadąsanedziecko.-Nieznaczytojednak,żenierozumiemtego,cowiekażdymężczyzna,kobietaczy
dzieckowClyth:żeprzemytnicysąprawemsamidlasiebie,niebojąsięniczegoinikogo.
-Meny,mówisztak,jakbyśichpodziwiała-zganiłjąmarkiz.-Złaskiswojejniezapominaj,żemają
nasumieniuśmierćczłonkównaszejrodziny.
Dziewczynaskrzywiłasięjakdopłaczu,jejnonszalanckisposóbbyciaokazałsiętylkomaską.
-Zapomnieć?Jakmogłabymzapomnieć?-spytałaztakąudręką,żeKatewyleciałazgłowyuprzednia
niechęćdoniej.-Nigdyniezapomnę.
Jakciężkomusijejbyćpostraciejedynejpowiernicy,pomyślała.Wgruncierzeczydopieroteraz
zdałasobiesprawę,żeMerryjestjakbynowymwcieleniemGrace:pewnejsiebie,nonszalanckieji
światowej.
Markizrównieżzdawałsiępojmowaćgłębokibóldziewczyny,bojegogniewszybkosięulotnił.
-Jużdobrze.Wiem,żeniemiałaśniczłegonamyśli.Iniemartwsię.Watterspostarasię,byujęto
tychłotrów.
-Oczywiście-stwierdziłpogodniepanMurdoch,poklepującjąporęce.AleMerrywcalenie
wyglądałanapocieszonąizaśmiałasięgorzko.
-Tak.Oczywiście,żeichschwyta.Przepraszam,ladyMatyldamnieprosi.
-NiejestsobąodśmierciGrace-szepnąłmarkiz,patrząc,jaksięoddala.-Jakojedynedzieckow
zamkubyłaprzezwszystkichrozpieszczanaiprzyznam,żejateżpozwoliłemjejbiegaćsamopas.
-PrzeważniedoClyth-zgodziłsiępanMurdoch,kiwającgłowązłowróżbnie.
-Jakto,stryju?
-CzasemwieczoremMenyjeździwstronęClyth.Widziałemjąwczoraj,jakgalopowaławświetle
księżyca.Tamałajeździjakbogini.
-Dlaczegostryjnicmiwcześniejniepowiedział?-spytałmarkiz.KatespojrzałanaKita.Jeśliczuł
podobnezakłopotaniejakona,nieokazałtego.Speszonachciałasięwycofać,alemarkizjązatrzymał.
-Przepraszampanią.Niktznasniejestsobą.
-Tozrozumiałe-szepnęła.
-Jakapanidobra.
Spuściławzrok.Akurat!Poprostustarasięwejśćwichłaski,byzechcielipomócjejijejsiostrom.
Uściskałabysamegodiabła,gdybywtensposóbmogłasobiekupićspokójibezpiecznąprzyszłość.
Zawstydziłasiętychmyśli,wyczułateż,żeKitażzesztywniał.Cosobieoniejmyśli?On,którynigdy
niestraciłkroplidumydlajakiejkolwiekkorzyści.
PanMurdochchrząknął,nastroszyłbrwiiszukałtematu,byprzerwaćniezręcznemilczenie.Spojrzał
naKitaitwarzmusięrozjaśniła.
-Widzę,żemamyjeszczejednegokapitanawzamku-powiedział.-Nosipankurtkękapitana95
PułkuStrzelców.Niewiedziałem,żestrzelcyzostalizdemobilizowani.
-Niezostali-odparłKit.-Tojapoprosiłemourlop.
-Oczywiście-powiedziałmarkizlojalnie.-Spełniłpanswójobowiązekizasłużyłnatrochę
spokoju.Alezawszemożepanwrócić,jaksądzę?
-Tak.Wobecnychczasachbrakujeoficerów.Najpierwjednakmuszęzałatwićsprawyosobiste,mam
staredługidospłacenia.-Uśmiechnąłsię,bydaćdozrozumienia,żetedługitozwykła,powszednia
sprawa.AleKatewiedziała,żechcewytropićczłowiekazzamku.Tego,którybezsłówzagroził,żego
zabije.Świadomośćniebezpieczeństwa,któreumyślnienasiebieściągał,poraziłaKatejakgrom.
-Czycośsięstało,paniBlackburn?-spytałmarkizniespokojnie.
-Kiedypanodjeżdża?-spytała.Zignorowałatroskliwośćmarkiza,właściwieprawieprzestałondla
niejistnieć.Wszystkozblakłowokółniej:ludzie,pokój,niezdawałasobiesprawy,gdziejest,wcaleteż
jejtonieobchodziło.Kiedypodróżowali,zapominała,żezłylosKitaczekaokrok.Łatwojejbyło
zapomnieć,jakaprzyszłośćgoczeka,podobniejakudała,żeniepamiętaowłasnejprzyszłości.-Kiedy
panjedzie?-nalegała.-Myślałam,żezostaniepankilkadni?
Onjednakniezapomniał,gdziesą.Uśmiechnąłsiędowszystkich.
-PaniBlackburnobawiasię,żezostaniebezwoźnicy-wyjaśnił-ibędziezmuszonanadużyć
państwagościnności,gdybydrogizostałyzasypane.PaniBlackburnjest-proszęmiwybaczyćśmiałość-
bardzodumna.
Markizzacząłjużmarszczyćbrwi,aleterazodetchnąłzulgą.
-Ach!-zawołał.-Niewolnopaninawetmyśleć,żejejtowarzystwomożebyćciężarem.Samgotów
jestemjezasypać,bycieszyćsiępaniuroczymtowarzystwem.
Kituśmiechnąłsięuprzejmiedomarkiza,jakdżentelmendoceniającygalanteriędrugiego
dżentelmena.Zdobyłdlaniejkilkaminut,bysięopanowała,aleitobyłozamało.Jakiślękścisnąłjej
serce.NiemogłapatrzećnaKita.Przycisnęłapalcedoskroni.
-Ja...proszęmiwybaczyć.
-Cosięstało?-spytałmarkizżywozaniepokojony.
-Błagam,proszęsięnieniepokoić.Czasamimiewamnagłeatakimigreny.
-Czymogęcośdlapanizrobić?-dopytywałsięmarkiz.Kitpatrzyłnaniąobojętnie.
-Obawiamsię,żenic.Potrzebujęodpoczynkuwciemnympokojuizakilkagodzinstanęnanogi.Czy
wybaczymipan,żewymówięsięodobiadu?
-Ależoczywiście.Merry-zawołałdowychowanicy-odprowadźpaniąBlackburndojejpokoju.
-Nie.Tylkobymsięgorzejpoczuła,gdybymzakłóciłapaństwuwieczerzę.Proszę.
Skorotakiejestpaniżyczenie-rzekłmarkizzpowątpiewaniem,dającznaklokajowi.
-Tak-potwierdziłai,ukłoniwszysięobecnym,ruszyławśladzamilczącymlokajemdoswego
pokoju.
Wszystkodałobysięznieść,gdybynietaprzeklętaróżowasuknia.Wycięciedekoltupodkreślało
szczupłąkolumnęszyi,odsłaniałodelikatnyzarysobojczykówizaznaczałozbytwyraźniejejkremowy
biust.Gdybytylkoniewiedział,żetużpodkrawędziąmateriałukryjesięznak,którywycisnęłyjegousta.
Alewiedziałto.Taksamo,jakwiedział,żeznaktenzblednierównieszybko,jakupłynieczas,któryim
został.DziękiBogu.Tobyłopiekło;kompletnepiekłowmiłymtowarzystwie,zuroczymgospodarzemi
najlepszymzwin,jakiepił,alejednakpiekło.
Doznałulgi,gdyKateodeszła.Niemusiałudawać,żeniezauważawszystkichuczućnajej
wyrazistej,intrygującejimroczniepięknejtwarzy.Niemusiałudawać,gdysercepodchodziłomudo
gardłazestrachu,żeonazdradzisięzichintymnąwięziąizrujnujesweszanseumarkiza.Niemusiał
udawać,żeniechce,bytowłaśniezrobiła,całymsobą,każdymzłym,samolubnymwłóknemswejistoty.
Zatęskniłzanią,gdytylkodrzwisięzaniązamknęły.
Pojejucieczcezmusiłsię,byuważniesłuchaćrozmów,zdecydowanyniewydaćjejżadnymczynem,
gestemczyzaniedbaniemaniczymśniestosownymwswymzachowaniu.Starszypanspierałsięz
bratankiemnatematzaletrządówNapoleona,starszapaniwtrącałauwagi,copewienczasproszącKita,
bypowtórzyłjakąśmyśl.Markizrazodszedłodstołu,bysprawdzić,jaksięmaKate,aKitsiłą
powstrzymałsię,bynieupomniećsięotoprawodlasiebie,igapiłsięponurowkieliszekwina.Nawet
sięniespodziewał,żepotrafiwytrzymaćowielewięcejwylewnościmarkiza,naktórąKate
odpowiadałarumieńcem,iwłasnejdręczącejtęsknoty.
Miałprzedsobącel.Uczepiłsięgoteraz,jakjedynegosensużycia.Wreszciemożepodjąćzadanie,
którepoprzysiągłwypełnićcałelatatemu.ZaczniewClyth,odCallumaLamonta.Jeślitookażesię
bezowocne,wyruszydoLondynu,doRamseyaMunro.
Apotem?Wrócidowojska.Jegoludzienapewnogopotrzebują.Toczysięwojna,azkażdym
mijającymtygodniemcorazbardziejuświadamiałsobie,żejegomiejscewtejwojnieprzejmieinny
oficer,którymożeniemiećjegoumiejętnościanidoświadczenia.Apozatymgdybyznówwysłanogodo
Indii,miałbytamszansęwypalićzduszywspomnienieKate,aprzyokazji,wduchuwzruszyłramionami,
ocalićimperium.
Podeserzemarkizpoprosiłgo,bytowarzyszyłmudosąsiedniegopokoju.Kitzgodziłsię,
oczywiście.Znosiłjużtakierzeczy,ajeślijegolordowskamośćchcebrataćsięzprostymczłowiekiem,
Kitjestnajegousługi.DladobraKate.Pozostaliwyszlizjadalni,bygraćwkarty.
-Uprawiapanhazard,panieMacNeill?
-Nigdy,milordzie.
-Nie?-Markizwyglądałnazdziwionego.-Myślałem,żeżołnierzesąurodzonymigraczami.
-Gramytylkoowłasneżycie,milordzie.Niemamnicinnego,comógłbymstracić.
Markizspojrzałnaniegoostro.
-Wydajemisię,kapitanie,żejestpankimśowieleznaczniejszym,niżchciałbypanukazać.
-Jestemprostymżołnierzem.Przedtembyłemnikim.
-Czyżby?-Markizpodszedłdokredensuiwyjąłkarafkęzkryształowymikieliszkami.-Napijesię
pan?
Kitzastanawiałsię,skądtauprzejmość.
-Dziękuję.
MarkiznalałpocalubrandydodwukieliszkówipodałjedenKitowi.Wyciągnąłkuniemuswój
kieliszekwtoaście,Kitodwzajemniłtengestiwypiliwmilczeniu.
-Możeusiądziemy,panieMacNeill?-Markizusiadłizałożyłnogęnanogę.Butylśniłyczerniąjak
piórakormorana.-ChciałbymspytaćodługwobecpaniBlackburn.
Ach,więcotochodzi.
Tosprawasprzedwielulat,milordzie.
-Naturyosobistej?
-Jejojcieczapłaciłżyciem,ocalającmoje.Poprzysiągłem,żezrobięcowmejmocy,bypomócjego
rodzinie.
Markizwyprostowałsię,apodniesionastopaopadłanapodłogązgłośnymtupnięciem.Wychyliłsię
zkrzesła,patrzącnaKitazezdumieniem.
-Jestpanzatemjednymztychchłopców,którychuratowałpułkownikNash’.Gracewszystkonamo
tymopowiedziała.Tostraszne.Jakdługowaswięziono?
-Dwadzieściajedenmiesięcy.
-MójBoże-szepnąłmarkiz.-ItaobietnicatosposóbwynagrodzeniaNashomichstraty?
-Tak.
-Rozumiem-powiedziałcichomarkiz.-Mogątylkorazjeszczepodziękowaćzaprzywiezieniedo
mniepaniBlackburn.
Kitnienawidziłmarkizazajegosubtelnośćinawetzairytującążyczliwość.Aleprzedewszystkim
zapragnąłwalczyćznimoKate.
Alenicnieodpowiedział.Nauczyłsięprzyjmowaćuderzeniabezjęku.Tyleżeżadenciosniezadałby
mutakwielkiegobólu.
Dziświeczórwyjedziestąd.
KitzastałJohnadłubiącegowpodkowachDorana.Młodystangretpodniósłwzrok.
-Pięknezwierzę-stwierdził.
-Tak.-Kitniebyłwnastrojudorozmowy.
-Irlandzki?
-Tak.
JohnpostawiłnogęDoranaiwytarłdłoniewskórzanyfartuch.
-Niechciałembyćwścibski.
-Przepraszamcię,chłopcze.-NiebyłowinąJohna,żewytrzymałośćKitawystawiononaciężką
próbę.-Jestemwdiabelniekiepskimnastroju.Dorantokawaleryjskiwierzchowiec.Spędziłpięćlatw
Indiachizachowałsiębardzopatriotycznie.
-Byłpanwkawalerii?-spytałJohn,obchodząckoniaiznówprzykucając.Ostrożniepowiódłdłonią
popęciniewałachaiuniósłmukopyto.
-Janie.Koń-mruknąłKit.-Kupiłemgoodoficera,którysprzedałswójpatent.
-Rozumiem-powiedziałJohnwroztargnieniu.Kitpodjąłnagłądecyzję.
-Jakimczłowiekiemjestmarkiz,Johnie?-spytał.Stangretspojrzałnaniegozaskoczony.
-Jestszlachetny,prosząpana.
-Uczciwy?
-Jaknajbardziej-odparłJohnskwapliwie.
-Szczodry?
-Cóż,torodowitySzkot,ależadendzierżawcanigdynieznajdziesięwpotrzebiezpowodujego
długówkarcianychiżadendachwdobrachniebędzieciekł,żebyonmógłsięubieraćwedługnajnowszej
mody.Niemazwierzęciawtychstajniach,którerównałobysięzpanaDoranem-dodał,poklepując
wałacha.-Ilekosztował,jeśliwolnomispytać?
-Diabelnąfortunę-odparłKitkrótko.-Alejakmarkizodnosisiędotych,którzyzagrażająjemulub
jegobliskim?
-Lepiejznimnieigrać,proszępana.Wezwałmilicję,byrozprawiłasięzzabójcamipaństwa
Murdochów,przysiągł,żeoddaichwręcesprawiedliwości,izpewnościątozrobi.Nigdyniesłyszałem,
żebyjegolordowskamośćcośprzyrzekłiniedotrzymał.
DłońKitazanurzonawgrzywieDorananagleznieruchomiała.
-Zabójcami?
Stangretklepnąłsiędłoniąwczoło.
-Myślałem,żepanupowiedziała.
-PaniBlackburn?
-Tak.Samjejotymmówiłemibardzosięzdziwiłem,żeodemniepierwszegosiędowiaduje.
-DlaczegomarkizniezawiadomiłpaniBlackburn,żejejkuzynkęzamordowano?
-Myślałem,żenapisał-przyznałJohn.-Pisałprzecieżdoniejparęrazy.Zdziwiłemsię,jakem
usłyszał,żetuprzyjeżdża,ijakośczuję,żeimarkizbyłzdziwiony.Aleonjestmarkizem,jastangretem,i
niejestemtaki,bywypytywaćlepszychodemnie.-PopatrzyłnaKita,jakbychciałwybadać,czyjegoma
zaliczyćdokategoriilepszych.-Proszępana-dorzucił.-Temorderstwatoniebyłżadensekret-
ciągnął.-Myślę,żeposłaniecupiłsięwoberżyizgubiłlistodmarkiza.Tobywyjaśniło,czemupani
Blackburnruszyławtakądrogę,prawda?Byłabydwarazypomyślałaprzedwyjazdem,gdybywiedziała,
żemordercawciążtugrasuje.
Pewnietakbyło-zgodziłsięKitostrożnie.-Dziwięsię,żemarkizprzysłałponiąpowóz.Musiał
wiedzieć,żetobardzoryzykowne.Johnwzruszyłramionami.
-Ktotowie,jakjestzkobietami?Możeonategochciała,aonbałsiejąurazićodmową.
Mogłotakbyć.
-Alewszystkodobre,cosiędobrzekończy.PaniBlackburnjesttutajcałaizdrowa,ajegolordowska
mośćwezwałmilicję,byścigałazłoczyńców.
Wspaniale,pomyślałKit,towłaśnieczłowiekpowinienzrobić.Zczegowynika,żejemusamemu
dalekodoporządnegoczłowieka.Gdybytojegobratazamordowano,niezawracałbysobiegłowy
wzywaniempomocy,tylkosamzapolowałnadraniiniewątpliwiesprowadziłnieszczęścienawielu
niewinnychludzi.
Markizjestinny.TodobrzedlaKate.Nietrzebabędziedługoczekać,byParnelljejsięoświadczył,
bezwzględunato,coonaotymmyśli.Wystarczyłomukilkaminutspędzonychwtowarzystwiemarkiza,
żebyzdaćsobiesprawę,wbrewoczywistemuzaślepieniuKate,żemarkizParnellbyłiprawdopodobnie
jestdotejporytrochęwniejzakochany.Czassprawi,żejegofascynacjastaniesięgłębsza.Ibardziej
namiętna.
Kitmiałszczerąochotęstłucgonakwaśnejabłko.
InstynktnakazywałmuupomniećsięoswojeprawadoKate.Aleniezrobitego.Odwołasiędo
swoichszlachetniejszychuczuć.Katepragniebezpieczeństwaidobrobytu,aonniemożejejzapewnić
żadnejztychrzeczy.
NaBoga,jakmógłdopuścić,byzdarzyłasiętanoc?Chciał,byprzezjednąkrótkąnocKatebyłajego.
Itakrótkanoctowszystko,cobędziemiałkiedykolwiek.Katejestprzechodniemwjegożyciu,którenie
jestjejświatem,aKitwidzinawłasneoczy,żemarkizjestbogaty,szanowany,odpowiedzialnyiże
zależymunaKate.
Będziejejtudobrze.Dostaniewszystko,czegochciała.Aonmusiodejść.
-Wrócęzaparęgodzin,gotowydodrogi-powiedziałdoJohna.Stangretzerknąłnaniegoponuro.
-Możepanwrócićzagodzinę,dwiealbodziesięć,alegdybypandbałotozwierzę,niedosiadałby
gopananidziś,anijutro.
Kitznieruchomiał.
-Dlaczego?
-Utkwiłmukamykmiędzypodeszwąastrzałką.Drobnarzecziwydłubałemgo,alezostałsiniec,
więcnieradziłbymnanimjeździćprzezdzieńlubdwa.
-Niechtodiabli!-Młodywoźnicaskuliłsię.Kitzakląłjeszczerazizaśmiałsięszyderczo.-No
dobrze,dlaczegonie?Dlaczegonie,docholery?
-Tak,proszępana?
-Całydzień,powiadasz?
-Conajmniej.Alepiejdwa.Nieryzykowałbymokulawieniago.
-Anija.
Wyszedłzestajniiruszyłdozamku,przeklinająclos,którykazałmuwidziećKateBlackburninie
mócsiędoniejzbliżyć.TakjakkiedyśDouglasaStewarta.
ZamekLeMons,liyiec1799
Strażnikwszedłdocuchnącegolochuizaczekałchwilę,byprzyzwyczaićwzrokdociemności.
Rozglądałsię,pókiniewypatrzyłDanda,siedzącegoapatyczniepodścianą.
-Gdzieresztatwoichprzyjaciół?
Kitwyprostowałsię.PodprzeciwległąścianądostrzegłRama,opartegoomurtakbeztrosko,jakby
znajdowałsięwlondyńskimklubiedladżentelmenów.Douglastorowałsobiedrogę,przepychającsię
przednich.
Kitwcalesięniespieszyłdotego,comiałosięrozegraćwciągunajbliższychminut.Niewątpił,że
będąbolesne.Ramrównieżsięcofnął.Dolochuweszłojeszczekilkustrażników.Kitowiwydałosięto
podejrzane.
-Wczorajnaszagilotynaźledziałała!-wykrzyknąłdramatyczniedowódcastraży.-Ale...-uniósł
dłoń,jakbyuspokajającmalkontentów,chociażwlochuzapanowałamartwacisza-...poparugodzinach
pracyzdajesię,żeśmyjąnaprawili.Oczywiścienigdyniewiadomo,dopóki...hm.-Uśmiechnąłsięz
dezaprobatą.-Rozumiecie,hę?
Wśródwięźniówrozległsięcichyszmerwystraszonychgłosów.
-Dorzeczy.-Strażnikzatarłręce.-Potrzebujemyochotnika...Szkockiegoochotnika.Nalegamy,
ściślemówiąc.Ajeśliniktsięniezgłosisam,weźmiemywszystkich.
Dandzamarł.Ramwyprostowałsięszybkimruchem,aKitzacząłsięprzepychaćprzeztłumku
Douglasowi,którywciążposuwałsięwkierunkudrzwi.
-Któryzechcesięzgłosić,bynampomócwnaszymkłopocie?-zadrwiłstrażnik.
-Ja-głosDouglasazadźwięczałechemwzdłużkręgosłupaKita,jakbysamaśmierćuderzaław
dzwon.
-Bardzodobrze...
-Nie!-Dandrzuciłsięnaprzód,alestrażnicybyliczujni.Powaliligonaziemię,dwóchinnych
chwyciłoDouglasaiwywlekłozadrzwiceli.Kitzacząłsięprzedzieraćprzeztłumjednocześniez
Ramem,aledrzwijużsięzatrzasnęły.
Rzuciłsiędomalutkiegookienkawysokowmurzeipodskoczywszy,podciągnąłsięnarękach,
uczepiłprętówiwlepiłwzrokwpodwórze.Niemógłwypatrzyćprzyjacielaprzezkłębowiskonóg
żądnychkiwigapiów.
-Douglas!
Wreszcie,podrugiejstroniedziedzińca,dojrzałkataprowadzącegoDouglasanaszafot,naktórym
pyszniłasięgilotyna.Tłumszydziłiwrzeszczał.Zawiązanomuoczyczarnąopaską,popchnęlinakolana.
Słońcebłysnęłowczymśwypolerowanymdoblaskui...
-Nie!
Okazywaniesympatiitym,którzymogąnaswspomóc
Nadszedłranek,aznimKateodkryła,żezmyślonybólgłowy,naktórysięuskarżała,stałsięfaktem.
Ubrałasię,nietroszczącsięoto,jakwygląda.MyślamibyłaprzyKicieMacNeiłlu,którymiałzamiar
wyjechać,możenawetdzisiaj.DrzwipokojuotwarłysięiMerryBennyzajrzaładośrodka.
-Przyszłamsprawdzić,czypaniczegośniepotrzeba.
-Nie-odparłaKate.-Wszystkojestwzupełnymporządku.Dziękuję.Wzrokdziewczynypadłnastos
sukien,przyniesionychprzezPeggy.Podbiegładonichprzezpokój.
-TosuknieGrace!-krzyknęła.-Japowinnamjedostać!
-Oczywiście.-Katezmusiłasiędowspółczuciadladziewczyny.-Mojesukniezostałyzniszczonei
markizdałmitedoużytkuwczasiepobytututaj.Zwrócęjepani,gdytylkowyjadę.
-Ach,proszęwybaczyć.Ja...-Dziewczynamiałatyleprzyzwoitości,byudawaćspeszoną.-Nie
chciałamsięwydaćchciwa.TakniewielepozostałomipoGrace,żezazdroszczękażdemu,ktomajej
rzeczy.
Przyjrzałasięsukni,którąKatemiałanasobie.Byłabatystowa,wbiałofioletowepasyzbufkamina
rękawachidelikatniehaftowanympaskiemzciemnofioletowegoatłasuzawiązanympodbiustem.
-Gracesamawyhaftowałaszarfę-powiedziała.-Miaładotegotalent.Potrafiławziąć
nąjpospoliciejwyglądającąrzecziwkilkagodzinzrobićzniejcośwykwintnego.
-Byłyściezsobąbardzoblisko.
-Uważałamjązanajlepsząprzyjaciółkę-odparłaMerrycicho.
-Musijejpanibardzobrakować.
-Tak.-Rozejrzałasiępopokoju.-Czytojestkufer,któryGracepaniprzysłała?
-Tak.
-Czyniemiałabypaninicprzeciwkotemu,żebymdoniegozajrzała?Niektórychrzeczynie
znalezionowjejpokoju.Domyślamsię,żewysłałajedopani.Chciałabymjemieć.Dlawszystkich
opróczmniesąbezwartości.
-Bardzoproszę-odparłaKate.
Merryniepotrzebowaławięcejzachęty.Podniosławiekoizaczęłaopróżniaćkufer,starannie
oglądająckażdyprzedmiot,zanimodłożyłagonapodłogę.Trwałotodośćdługo,alestopniowostos
dobytkuGracerósłustópMerry.
Kateusiadłaprzyoknie,niechcączakłócaćżałobydziewczyny,aleniemiałazamiaruzostawićjej
samej.Wreszciekuferbyłpusty.Menyzajrzaładoniegozniezadowoleniem.
-Czytowszystko?-spytała.-Nadalbrakujeparurzeczy.Katekiwnęłagłową.
-Raczejwielu,jaksięobawiam.Cisamizłodzieje,którzyzniszczylimisuknie,przetrząsnęlirzeczy
Grace.Byłotrochęksiążek,któreodarlizokładek.Dałamjemarkizowi,’bysprawdził,czydasięje
naprawić.Pudełkozprzyboramidohaftujesttutaj,aletamborkisąpołamane.Kilkatabakierek,zegari
wszystkiefiolkizostałystrzaskane.
Dziewczynapokręciłagłowąkapryśnie.
-Nie.Żadenztychprzedmiotówniemaznaczenia.MożebyłyjakieśpastelealbodziennikGrace?
-Niebyłodziennika.Ato-Katewskazałarozsypanyplikakwareli-sąjedynemalowaneprzeznią
obrazki.
-Aszkatułkazbiżuterią?
-Bardzomiprzykro.
Dziewczynapatrzyłananiątak,jakbypodejrzewałająokradzież.
-Wiem,żepanijestbardzobiedna-odezwałasię.-Gracemimówiła.Katezamarła.
-Niewiniłabympani,gdybyzatrzymałapanicośdlasiebie.Należysiętopanijakojedynejkrewnej
Grace.Alezapewniam,żekażdazrzeczymadlamniesentymentalnąwartośćizcałegosercapostaram
się,bytopanistosowniezrekompensować.
-Niczegotakiegoniema.
SłyszącchłódwgłosieKate,Merrywyciągnęładoniejrękębłagalnymgestem.
-Obraziłampanią.
-Proszęsięniedziwić-powiedziałaKatelodowato.-Możepanijestprzyzwyczajonadotego,że
siejąoskarżaokradzież.Janie.
Dziewczynapoczerwieniała.
-Niczegotakiegoniepowiedziałam.-Wargijejdrżały.-Takbardzozaniątęsknię.Odeszłai
zostawiłamniesamą.
ŻadneinnesłowaniezaskarbiłybyjejwiększegowspółczuciaKate,którawiedziała,jakczujesię
osobaopuszczonairozżalona.
-Rozumiem-powiedziała,podchodzącdoMerryzwyciągniętąręką.
-Nie!-odparłatamta,odwracającsię.-Niemożepanitegorozumieć,więcproszętakniemówić!
Katenieobraziłasię.Widziała,jaknastrojedziewczynyprzechodziłyzjednejostatecznościwdrugą:
razbyłazagubionaibezbronna,toznówrozgoryczonaiwojownicza.PodobniejaksamaKatewroku
śmiercimężaiojca.
Merryotarłapoliczki.
-Gdybymtylkomogłaprzeczytaćjejostatniesłowa.Dowiedziećsię,czychoćtrochęomniemyślała.
-Itobypaniąpocieszyło?-spytałaKateostrożnie.
-Przypuszczam,żejeszczebardziejpogorszyłobywszystko-szepnęła,nerwowobawiącsięrękami.-
Alechciałabymwiedzieć,czybyłaszczęśliwa,zanimumarła.Itobyłobypocieszeniem.
Niewątpliwieistniałamiędzynimiwięź.Obiestraciłybliskieosoby,którespotkałgwałtowny,
niepotrzebnykoniec.Gracepadłaofiarązbrodni,aojciecKatedobrowolnieposzedłnaśmierć,conie
powinnomiećznaczenia,ajednakmiało.Mimotoonateżchciałaznaćstanumysłuojcaprzedśmiercią.
Czyszukałsposobusprawdzeniasię,czyjegośmierćnaprawdębyłaskutkiemzbieguokoliczności,jak
myślałKit?
Pragnęła,żebyojcieccośnapisał,abyrodzinaznalazłapociechę,wiedząc,żeprzedśmierciąmyślał
onichzmiłościąimożezdumą.Aleojciecnielubiłpisaćinigdysiętegoniedowie.
PodobniejakMerry.
-Jestminaprawdęprzykro,pannoMeny,aleGracenieprzysłałażadnegolistu.Tylkotenz
wiadomością,żeonaiCharleswkrótceprzeniosąsiędoLondynu,izprośbą,żebymprzechowałaich
rzeczy,pókiponienieprzyjadą.
-Zachowałapanitenlist?Katepokręciłagłową.
-Nie.Byłtakikrótki,zaledwiekilkalinijek.
Dziewczynasplotłaręce,patrzącwoknoniewidzącymioczyma.Nadziedzińcuukazałsiękapitan
Watters,złoteepoletybłysnęływporannymświetle.Rozejrzałsię,azobaczywszyKateiMerrystojącew
oknie,uśmiechnąłsięiskłoniłnisko.
-Zapewnetopaniąpociesza,żemarkizmapełnezaufaniedokapitanaWattersa-powiedziałaKate.-
Odkądgopoznałam,teżczuję,żeniespocznie,pókinieosiągniecelu.
Merryzarumieniłasięlekko.
-Tonadzwyczajnyczłowiek.
Kapitanniewątpliwiepodbiłsercedziewczyny.
-Ajasądziłam,żepodziwiapanitylkoprzemytników-powiedziałaKate,drażniącjąspecjalnie,by
wyrwaćdziewczynęzesmutku.Podziałało.Merryparsknęłaszyderczo.
-PanMurdochźlemniezrozumiał.Niepodziwiamprzemytników.Stojąniewyobrażalnienisko.-
Machnęłaręką.-Och,kiedyśmożewyobrażałamichsobiejakoromantycznychzbójców.
-NaprzykładCallumaLamonta?MerryostrospojrzałanaKate.
-Jestpociągającynaswójszorstkisposób-przyznała.-Inieźlesięprezentuje.
-Cochcepaniprzeztopowiedzieć?
-Ludziedzieląsięnaprzywódcówinaśladowców.Pierwszychjestniewielu,drugichmnóstwo.-
PobiegławzrokiemkukapitanowiWattersowi,przemierzającemupodwórzezczteremaludźmiidącymiw
śladzanim.-Jaktenkapitan.
-Todobryczłowiek-powiedziałaKatezaprobatą.Menyspojrzałananiązpolitowaniem.
-Niechpaniniebędzienaiwna.Dobroćniematunicdorzeczy.Chodzituowolęprzywódcy,która
kierujekrokamipodwładnych.Większośćludziidziewśladzanajsilniejszymipostępujewedługreguł,
któretenimdyktuje.-Westchnęła.-Dobroćrzadkoidziewparzezsiłą.
Martwisiępani,żeCallumLamontmożesięokazaćzbytgroźnymprzeciwnikiemdlakapitana
Wattersa?Merrywzruszyłaramionami.
-Poznawszyichobu,śmiemtwierdzićzcałymprzekonaniem,żekapitanWatterszdołaprzyciągnąć
doswojejsprawywięcejludziniżpanLamontdoswojej-stwierdziłaKate.-Awięczgodniezpani
filozofiąwtymprzypadkuwygradobryisilny.
DziewczynautkwiławzrokwmęskiejsylwetcekapitanaWattersaznieukrywanympodziwem,aKate
doznałaulgiwimieniurodzinyMurdochów.Tooczywiste,żeMerryprzestałasiędurzyćwCallumie
Lamoncieizwróciłauwagęnastosowniejszegoczłowieka.
-Toprawda,masięprzekonanie,żekapitanWattersosiągniewszystko,cosobiezamierzy-przyznała
Merry.ObejrzałasięnaKateigrymaszłośliwościprzemknąłpojejtwarzy.-KapitanMacNeillwygląda
napodobnegoczłowieka.
-Trudnomipowiedzieć-odparłaKate.
-Czyżby?-CzywgłosieMerrybyłcieńniedowierzania,czytylkopogarda?-Przypuszczam,żejuż
dośćdługoodrywałampaniąodtoalety-powiedziałaibezsłowapospieszniewybiegłazpokoju,
zostawiającKatezdobytkiemGracerozrzuconympopodłodze.
Uprzątnęłabałaganizeszłanaśniadanie.Zastałamarkizasiedzącegojużprzystole.Wstał,by
odsunąćjejkrzesło,wypytałozdrowieiwyjaśnił,żecałarodzinajadaśniadanieopóźniejszejporze.
Potemskinąłnalokajainiezadługostanęłaprzedniątacapełnawędzonychisolonychśledzi,jajek,
owsiankiiciastek.
Dziobałajedzeniejakptaszek,amarkizdotrzymywałjejtowarzystwa,raczącanegdotkamizhistorii
rodziny.Wysilałasię,bysłuchaćgouważnie,alewciążspoglądałakudrzwiom,wyczekującnadejścia
Kita.
-Musipanitęsknićzasiostrami.Katewzdrygnęłasię.
-Zasiostrami?O,tak.Bardzo.-Prawdęmówiąc,niewielemyślałaosiostrachwostatnichdniach,
własnerozterkipochłonęłyjącałkowicie.Terazjednakprzypomniałasobieonich.
Helenieogromniebysięspodobałzamek.Zachwycałabysięjegomalowniczościąielegancją.W
biblioteceznalazłabyniezliczonychtowarzyszynadługiemiesiącezimy.Charlottenatomiastniebyłaby
takazachwycona.Odosobnieniebyjejciążyło,chybażeznalazłabygodnegoprzeciwnikadlaswego
ciętegojęzykaiżywegoumysłu.
-Mamnadzieją,żekiedyśioneodwiedząmójdom.Wiem,ileznaczyrodzina.Mojajestmibardzo
bliska.-Przezchwilęcieńmelancholiigościłnaładnejtwarzymarkiza.-Spędziłemtylelatna
porządkowaniumegodziedzictwa,żezaniedbałemsprawyosobiste.Myślę,żenadszedłczastozmienić.
Katenieodpowiedziała.Myślałaosiostrach,dziwiącsięsobie,żenatakdługowyrzuciłajezmyśli.
Markizchrząknął,byzwrócićnasiebieuwagę.
-Uważam,żenadeszłapora,bymojarodzinazakończyłażałobę-powiedział,kładącserwetkę
gestemczłowieka,którynaglepodjąłważnądecyzję.-Niemożemynazawszezamknąćsięwzamku.
Zwłaszczatutajnapółnocy,gdziezwyczajeżałobneniesątakrestrykcyjne,anieobecnośćkażdejosobyz
naszegomałegogronasprawiaprzykrośćprzyjaciołomisąsiadom.Chybaże-spojrzałnaniązatroskany
-uważapani,żenieuczciliśmyjeszczedostateczniepamięcizmarłych?
-Jestempewna,żepaństwouczcili-pospieszniezapewniłagoKate.Markizuśmiechnąłsięz
nieukrywanąulgą.
-Skorotaksięsprawymająpowiem,żedwadnitemuzaproszononasnamałespotkanietowarzyskie
doMacPhersonów.Odpisałem,żeodmawiam,aleterazmyślę,żemożepowinniśmytampojechać.Nie
chciałbym,żebypaniuważałanaszanudziarzy.
-Proszęsięmnąniekłopotać,milordzie,niepotrzebujęrozrywki.
-Oczywiście.Ale-wychyliłsięzkrzesła,uroczywswejbezpośredniości-chcę,bynaspani
polubiła.
-Musiałabymmiećwyjątkowoprzykreusposobienie,gdybytaksięniestało.
-Wtakimraziechcę,bypaninasbardzopolubiła.Bomamnadzieję,żezostaniepaniunas.
Katezdumiałasię.Toniemożliwe,bydawałjejcośdozrozumienia.Widzącjejzakłopotanie,dodał
pospiesznie:
-Przynajmniejdowiosny.Podróżpowrotnabyłabyniedopomyśleniauciążliwa.Zostaniepani,
obiecato?-Spoglądałnaniąserdecznieiszczerze,bezpretensjonalnościiudawania.
Markizzalecasiędoniej,stwierdziławosłupieniu.
-Mogęposłaćpopanisiostry,bydonasdołączyły.
MójBoże!Onnaprawdęsięoniąstara!Czekała,żeserceskoczyjejzradości.Alenictakiegosięnie
stało.
-Mamnadzieję,żenieuważapani,iżpostępujęzbytpośpiesznie?Chodziozaproszenienaprzyjęcie.
-Zdecydowanieniechodziłotuoprzyjęcieiobojeotymwiedzieli.-Proszęmipowiedzieć,pani
Blackburn-zapytałztroską-czynaprawdęuważapani,żetozaszybko?Częstowspominałempani
uroczetowarzystwowBrightonitakbardzosięcieszęzodnowieniatejznajomości.
Niewiedziała,comyśleć.Oczywiście,zdawałasobiesprawę,żekiedyśmarkizmiałdoniejsłabość,
ztegowłaśniepowoduzebrałasięnaodwagę,byzwrócićsiędoniegoopomocfinansową.Alenie
sądziła,żejesttocośgłębszego.Aterazonczekanajejodpowiedź.
Byłabyniemądra,gdybygoniezachęciła,leczsłowa,którepowinnawypowiedzieć,uwięzłyjejw
gardle.Zmusisię,byjewykrztusić.
-Wtejkwestiizdajęsięcałkowicienapana,milordzie.
-Jeślitak-uśmiechnąłsięzadowolonyinapowrótrozparłwkrześle-złożymywizytę
MacPhersonom.Tobędzietylkospotkanie,jaknajbardziejstosownenapierwszepublicznepojawienie
się,zaledwiepięćczysześćrodzinspędzitamczas.Mieszkamydalekoodsiebie,takżenaogółkiedyjuż
sięwybierzemy,zostajemywgościnietrochędłużej.Alebezprzesady-dodałpospiesznie,jakbynie
chciałzniechęcićKatetym,żeujrzysięwroliwiecznegogościa.-Czterylubpięćdni.
-Tak,milordzie.Wstałodstołu.
-Zarazwyślęwiadomość,żeokolicznościsięzmieniłyibędziemyzaszczyceni,przyjmującich
zaproszenie.StryjKerwinuwielbiapaniąMacPherson.Jejrodzinępozbawionotytułuwczterdziestym
piątymroku,aonczerpiewielkąprzyjemnośćztytułowaniajejhrabiną,onazaśzrównąprzyjemnością
tegosłucha.LadyMatyldateżbędziezachwycona,żewkońcuodwiedzisąsiadów.
Kateuśmiechnęłasię.Czułasięjakoszustkainaciągaczkainienawidziłasięzatouczucie,a
jednocześniewiniłaKita,którybyłtychuczućprzyczyną.
Niewolnojejpostępowaćwtensposób.Tożałosne.Niejestnaiwnąheroinązpieśni
średniowiecznychtrubadurów,wieczniewzdychającądojednegomężczyzny,dlategożespędziłaznim
noc.Wieledamzarównoniżej,jakwyżejodniejstojących,miałokochanków,awychodziłozakogo
innegoiżyłodługoiszczęśliwie.Powinnabyćtakasama,zuśmiechemwspominać
KitaMacNeilla.Czemuterazbliżejjejdopłaczuniżdośmiechu?Musiwziąćsięwgarść,boniejest
ażtakąidiotką!
-Oczywiście.
-Czydziśpopołudniumógłbymnamówićpaniąnaprzejażdżkękonną?Mamwstajnibardzo
spokojnąklacz,odpowiedniądladamy.Albomoglibyśmyodbyćspacerpowozemwzdłużnadbrzeżnych
skał.-Rozłożyłręceiuśmiechałsięchłopięco,prowokującoiczarująco.-Cotylkopanizechce.
-Przejażdżkapowozembyłabymiła.-Czegozechcę?-pomyślała.
-Natychmiastwydamdyspozycje.Azatem,powiedzmy,opierwszej?
-Dobrze.
Oddaliłsię,bydokończyćkorespondencjęimiećwolnepopołudnie,aonazostaławpokoju
śniadaniowym,posępniewpatrzonawporcelanowytalerzprzedsobą.Miałzłoconąobwódkę,pobokach
leżałyciężkiesrebrnesztućce.Obokstałkryształowykielich.Podstopamiczułapuszystydywan.Przy
drzwiachlokaj,pozostawionydojejdyspozycji,czekał,byspełnićkażdąjejzachciankę.Nakominku
płonąłogień,wpokojubyłociepło,nawettu,wnajbardziejwysuniętychnapółnocrejonachSzkocjiw
środkulistopada.
Czegotychcesz,Kate?
Zamknęłaoczyiujrzałatwarzmatki,pociemniałąodsmutku,wychudłedłonieHeleny,posiniałe
wokółpaznokciodchłodu,iładnątwarzyczkęCharlotte,ożywionąuczuciemulgi,gdyodjeżdżałaz
pustychpokojów.Całowałasiostryiszeptała:„Calutkisezon,Katherine!Wyobrażaszsobieszczodrość
Weltonów?BędęwLondynieprzezcałysezon!”
AleCharlotteniebędziemiałaswegosezonu,jeślimarkizjejtegoniezapewni.Kateuśmiechnęłasię
gorzko,drwiączsamejsiebie.Niebędzietraktowaćsióstrjakowymówki.HelenaiCharlottetotylko
jednazprzyczyn,dlaktórychpowinnaprzyjąćoświadczynymarkiza.Czymazamiarjeprzyjąć?
Czegotychcesz,Kate?
Wstałaodstołu,lokajskoczył,byotworzyćprzedniądrzwi.Wyszładorozległego,dobrze
oświetlonegoholu,minęłagalerięprzodkówroduMurdochówiskierowałasiędobiblioteki,stąpającpo
dywanietakgrubym,żeporuszałasiębezgłośnie.Musiałasięzastanowić.
Czegotychcesz,Kate?
Powinnasobieraczejzadaćpytanie,czegoniechce.Niechcebyćgłodna.Niechce,bybyłojej
zimno.Niechcemartwićsięoprzyszłośćswojąisióstr.Niechcesiębać.Niechcebyćzrozpaczona.Nie
chcebyćbiedna.
Ijuż.Odpowiedziałasobienapostawionepytanie.
Położyładłońnaklamcebibliotekiizacisnęłazęby,bochoćdoskonałewiedziała,czegoniechce,
równiedobrzewiedziała,czegochce.
Drzwiotworzyłysię.PoczułanasobiewzrokKitaMacNeilla,spoglądającegonaniązgóry.Stałtuż
przednią.
Odpowiedzialnewybory
Niemiałprawawyglądaćtakdobrze,skorowyglądałtaknędznie.Plastronpodszyjąbyłtani,lniana
koszulaprzetarta,płaszczstary,abutyporysowane.Aledłonie...dłoniemiałpiękne.Niemiękkiei
różowe,leczpoodgniataneiszorstkie,opalcachszczupłych,mocnychimęskich.Zauważyła,że
wyszczotkowałjedoczysta.Alegdziepodziałmundurowąkurtkę?
-Dlaczegoniepowiedziałeśmi,żejesteśkapitanem?Uśmiechnąłsiękrzywo.
-Jakośsięniezgadało.Zresztą,niewartootymwspominać.
-Myślałam,żejesteśzaciężnymżołnierzem.
-Byłem.Aleznalazłemsięnawłaściwychmiejscachwewłaściwymczasie,albomożeraczejw
niewłaściwychmiejscachwniewłaściwymczasie.Wkażdymrazieprzeżyłemizatomojeszczęście
awansowanomniezazasługinapolubitwy.
Przechyliłgłowę,patrzącnaniąironicznie.
-Gdybymbyłprostymżołnierzem,jakmógłbymsiętuznaleźć,zamiastbyćzmoimpułkiem?Córkę
pułkownikapowinnotozastanowić.
Odwróciławzrokzakłopotana.
-Sądziłam,żezdezerterowałeś.
-Miłaocenamojejosoby.
-Zadałeśsobiewieletrudu,bymiwmówić,żetwójcharakterdalekijestoddoskonałości;nie
możesznagletwierdzić,żejestemniesprawiedliwa,jeśliwzięłamtopoważnie.
-Słusznie!-Uśmiechnąłsię,aonazapragnęłazcałegoserca,żebytegoniezrobił.Kiedyuśmiechał
siętakjakteraz,byłotyleprzystojniejszy,bardziejprzystępny.
-Pozatym-dodałaostro,odwracającodniegowzrok,ponieważpatrzećznaczyłopożądać-nie
przyszłobymidogłowy,żesięzaciągnąłeśpotymwszystkim,przezcoprzeszedłeś.
-Byłempijany.
Niktniemógłbygooskarżyćoupiększanieswojejhistorii.Kpiącyuśmiechbłądziłmupowargach,
jakbyczytałwjejmyślach.
-Mojeżycietoniebohaterskaopowieść,Kate,tylkopospolitaiwulgarnapowiastka.Niewolnoci
dopatrywaćsięrzeczynieistniejących.Alenieprzyszedłemtumówićoswoichniedostatkach.Znaszje
całkiemdobrze.
-Znam?
-Pożądliwość.-Uniósłrękę,jakbychciałdotknąćjejtwarzy,alesięzawahał.-Gniew.Duma.-
Koniuszkamipalcówodgarnąłjejztwarzykosmykwłosów.-Hardośćwobeclepszychodemnie.-
Znieruchomiała,pełnaobaw,czyKitpozwolisobienacoświęcej,ijeszczewiększychobaw,żesobie
niepozwoli.-Tak.Wiesz,ileosóbzawiodłem.
-Mnieniezawiodłeś-wyrzuciłajednymtchem,stapiającsięwzrokiemzesrebrzystymszronemjego
spojrzenia.
Delikatniedotknąłpalcemkącikajejokaileciutkopogładziłrzęsy.Obróciłagłowę,ledwie
zauważalnymruchem,aletostarczyło,bywymusićbliższykontakt.Słyszała,jakKitwstrzymujeoddech,i
nagleprzesunąłkciukiemwzdłużjejpoliczka,doczubkabrody.Ująłjąpodbrodę,uniósłjejtwarzi
zajrzałwoczy.
-Przyszedłemcipowiedzieć,żeniedługowyjeżdżam.Serceskoczyłojejdogardła.Zatrzęsłasięz
przerażenia.
-Kiedy?Niedzisiaj?
-Niemażadnegopowodu,żebymzostał,asąwszelkie,bymodszedł-powiedziałpoważnie.
Pokręciłagłową.
-Nie.Niedzisiaj.
Nachwilęzamknąłoczy,skupionynawewnętrznejwalce,odbijającejsięwpociągłychrysach.
-Kiedybędzieszgotowa,żebymcięopuścił?
Niewiedziała.Zamiesiąc?Zatydzień?Nigdy?Myśl,żemożegowięcejniezobaczyć,żewyjedziez
zamku,byszukaćzdrajcyimordercy,sprawiła,iżnogisiępodniąugięły,aoddechuwiązłwpiersi.Byle
niedzisiaj.
-Może...zakilkadni?Wytrzymałjejspojrzenie.
-Jutro,Kate.Nieprośowięcej.Błagam.
Zrobiłbywszystko,czegobyzapragnęła.Przysiągłto.Mógłbyzostać,itotakdługo,jakbyzażądała.
Aleniepowinnawiązaćgoprzysięgą.Niepotrafiłabygopoprosić,byzostałiprzyglądałsię,jakzachęca
markizakobiecymisztuczkami.Jestzła,toprawda,alenieperfidna.
-Jutro.-Głosjejsięzałamałizamknęłaoczy,niechcąc,bywidziałjejłzy.
-Czywiesz,cozauważyłemwtobietrzylatatemu?-spytałłagodnie.-Twojąodwagę,Kate.
Wyrosłemwposzanowaniuodwagi,jestnajważniejszaopróczwierności.Kiedyzobaczyłemcię
pierwszyraz,byłaśjakżelazo,twardaiwaleczna.
Parsknęłaszyderczo,ubawionamimosmutku.
-Tbniebyłaodwaga,tylkostrach.
-Nieznałemtwegoojca,Kate,alewwojskudowiedziałemsięojegoreputacji.PułkownikRoderick
Nashbyłdobrymoficeremiprzewidującymtaktykiem.Aleprzedewszystkimrobiłto,conależałozrobić,
bezwahania.Jesteśtakasama,Kate.Maszodwagę.
-Cozagłupstwa!-Niejestanitrochętakajakojciec.Kitująłjejpodbródeksilnymipalcami.
-Twojamatkabyłajużcierpiąca,starszejsiostrzejeszczenieotworzyłysięoczynalos,jakiwas
czeka,młodszanadalusiłowałazrozumiećto,cosięstało.Wciąguniespełnarokuodartowasze
wszystkiego,czymbyłyścieicoprzywykłyściemieć.Zniknąłkomfortibezpieczeństwo.Stylżycia.Mąż.
Ojciec.Aletywiedziałaś,cotrzebarobić,irobiłaśto.
Obróciłjejtwarzdoświatłalejącegosięprzezwysokieokna.
-Czymmożnatonazwać,jaknieodwagą?Twójojciecbyłbydumny.
Niemiałracji.Ojciecniebyłbydumny.Katejesttchórzem.Niewyrzekłabysięzamożności,wygódi
bezpieczeństwawimiędumyimiłości.Nieumiałaby.
Alemożeukraśćjeszczechwilę,jeszczejedenpocałunek.ŚmiałopołożyładłońnapiersiKita.Czuła
uderzeniajegoserca.Przysunęłasiębliżej.Rąbkiemsuknimusnęłaczubkijegobutów.
-Kit.-Skuliłapalcenajegomuskularnymtorsie.
-Ktośmożewejść-szepnął,głosemzdławionym,zrozpaczonymiczułym.
-Niedbamoto.
-Dbasz-zaprzeczyłzzawziętościąwgłosie.-Powinnaśdbać.Będziesztubezpieczna,Kate,
otoczonatroską.Będzieszżyćtakjakkiedyś.
-Tak.
-Będzieszbezpieczna.WidziałemtegokapitanaWattersazoddziałem,jakwyjeżdżalidoClythdziś
rano.Onznajdziezabójcówtwojejkuzynki.
Kitniewiedział,żeCharlesmiałkonszachtyzprzemytnikamiiprzeztozginął.Niemusisięmartwić
ojejbezpieczeństwo.Onaniejestprzemytniczkąaninikogoniezdradziła.Pozasobą.
-Niejestembogata-powiedziała,chcącrozproszyćjegoobawy,nienadużywajączaufaniamarkiza.-
Nigdziesięniebędęoddalaćbezeskorty.Markizdobrzeznasytuacjęwokolicyijestempewna,że
przedsięweźmiewszelkieśrodkiostrożności.
-Tak.Ten,ktobyłwzamkunawrzosowiskach,polowałnamnie,nienaciebie-powiedziałKit,
szukającoczymajejwzroku.-Wgruncierzeczybędzieszbezpieczniejszabezemnie.Niemogęzostać,
Kate.
Błagalnygłosdomagałsięodniejpotwierdzenianiemożliwościpozostaniaiprzyznania,żeKitjej
nieporzuca.
Wszystko,czegochcesz,maszwzasięguręki,Kate.Awszystko,comusiszzrobić,topatrzeć,jakKit
MacNeillznikazadrzwiami.
-Tak,musiszodejść.
Naglechwyciłjąiprzyciągnąłgwałtowniedosiebie.Oddychałciężkoinierówno.Przywarłado
niego,rozchylającwargi.
-Boże,pomóżmi-wyszeptałgwałtownie.-Nieodejdębezpocałunku.Zgniótłwargamijejusta.
Pragnienie,rozpaczibóltęsknotyzawarłysięwtympocałunku,palącjąpożądaniem.Odwzajemniłajego
namiętnośćztakimsamymżarem,objęłagomocnozaszyjęiprzyciągnęłabliżej,wtapiającsięwniego,
jakbymogłastaćsięjegoczęścią.Wtympocałunkuwyraziłacałątęsknotęibeznadziejność,jakączuła.
Przezjednąulotnąchwilęprzyciskałjądosiebie,jakbynigdyniemielisięrozstać.Apotempuściłją.
-Muszęjechać.
Nieumiałaodprawićgonieświadomego...niepowiedziećmu...zostawićbeznadziei...
-Markizprzyjąłzaproszeniedosąsiadównajutro-szepnęła.-Poprosiłmnie,bymzostała.
Kitzesztywniał,alenieodwróciłodniejoczu.
-Ja...-Przełknęłaślinę.-Czywidziszjakiśpowód,dlaktóregoniepowinnamznimzostać?
Pięćuderzeńserca.Tyletrzeba,uświadomiłasobie,byjezłamać.Pięćuderzeńserca,podczas
którychnadziejazrodziłasię,wezbrała,napełniłająradościąi...
-Nie-odparł.-Niewidzę...umarła.
Wystrzeganiesiężyciaponadstan
Lokajwyprężyłsięzszacunkiem,kiedyKitgomijał,apokojówkaobdarzyłagonieśmiałym
uśmiechem.Niezauważyłjednegoanidrugiego.
Katezapytałagonatylewyraźnie,nailepozwalałajejpozycjaiduma,czyonrościsobiedoniej
jakieśprawa.Drżącąrękąodsunąłzasuwęwdrzwiach.Katenigdyniemożesiędowiedzieć,jakgo
pogrążyłaanijakrozpaczliwiepragnąłtopotwierdzić.Jestsamolubnymbrutalem,aleniedotego
stopnia.Zostawijązdobrymmarkizem,tu,gdziejejprzyszłość,atakżeprzyszłośćjejsióstr,będzie
zapewniona.Apolatach,kiedyoniejpomyśli,poczujesatysfakcję,żeprzezkrótkąchwilędamabyła
skłonnapoświęcićdlaniegowszystko,cosobieceniła.
Wyszedłnadwór,gdziezimacofnęłasięopółkroku,powietrzebyłorozrzedzone,alełagodne,a
nieboblade,iskierowałkustajniom.Przykoniachniebyłonikogo.ZnalazłDoranaipodniósłszymu
kopyto,powiódłdłoniąwzdłużtylnejnogikonia.Niezauważyłzasinienia,adelikatnieuciskającstrzałkę,
przekonałsię,żekońnieczujebólu.Wyjedziejutro.
Odgłosskradającychsiękrokówkazałmupodnieśćgłowęwsamąporę,bydostrzeckobiecąpostać,
przemykającąsięmiędzyboksami.Ściskałauchwytpękatejwalizy.ByłatoMerticeBenny,wychowanka
markiza.Dotarłanasamkoniecstajni,postawiławalizęispróbowałaotworzyćostatniboks.Zasuwka
widoczniesięzacięła,więcszarpnęłagniewniezaklamkę.
-Panipozwoli-powiedział.
Odskoczyłaizakręciławmiejscu,chwyciwszysiędłoniązagardło.
-Przestraszyłmniepan!
-Najzupełniejniechcący,zapewniam.Czymogępanipomóc?Spojrzałananiegopodejrzliwie,aKit
poczułukłucieirytacji.Jejcnotaniemogłabyćbezpieczniejsza.
-Pani?
Wkońcuzirytacjąwskazałanaboks,dającmuwtensposóbdozrozumienia,jakprzypuszczał,że
mógłbygootworzyć.
Zbadałdrzwiczkiiznalazłkawałekdrewnawbityprzyzawiasie.Wydłubałgosztyletemidrzwi
otworzyłysięnaoścież,odsłaniającpustyboks.Pustyzwyjątkiemułożonychwnimnowiutkichwaliz>
sądzączwyglądu,oskórzejeszczebłyszczącejilśniącychmosiężnychzamknięciach.Dziwnemiejscena
przechowywaniebagażu.
Zauważywszyjegopytającespojrzenie,Merrywyniośleuniosłagłowę,jakbychciałagoonieśmielić.
Nicgonieobchodzionasamaijejbagaż.Usunąłjejsięzdrogi,gdypodnosiławaliząitaszczyłajądo
środka.
-Mamzamiar...wybraćsiejwdłuższąpodróż-wysapała,gdypoprzestawiałaciężkiepaki.-Inie
widzępowodu,żeby...zagracaćbagażemswójpokój...kiedytujestcałkiemrozsądnemiejscedo
przechowaniago.
-Ajeśliznajdąsięjacyścałkiemnierozsądnizłodzieje?-podsunąłobojętnie.
Dziewczynaspojrzałaspodełbaiprzygryzładolnąwargę,wyraźniewahającsię,czydaćmu
odprawę,najakązasługiwał,czyspróbowaćgoskaptować.
Spróbowałakokieteryjnegouśmiechu.Przyznał,żenawetnieźlejejtowypadło...gdybykomuśnatym
zależało.
-Proszęniemówićmarkizowi.Oczym?
Otymbagażu.Omoim...wyjeździe.Oucieczce,pomyślał.Kawałkiukładankipasowałydosiebie
idealnie.Uciekałazkimś,aKitłatwosiędomyśliłzkim.Merryumiałasięmaskować,alejegożycietak
częstozależałoodznajomościludziiczuł,żetadziewczynajestfałszywajakpustyrękawżebraka.
-Murdochowietegoniezrozumieją.Onniejesttakijakoni.-Dygotała,niemogącopanować
podniecenia.
AwięcpodziwMerrydlaniezłomnegokapitanaWattersabyłtylkomydleniemoczu;wprzeciwnym
razienieużyłabyokreślenia,jakoni”.KapitanWattersjestzpewnościąJakoni”.Niktbysięnie
sprzeciwiłjejzwiązkowizkapitanem.Nie,taidiotkamazamiarucieczCallumemLamontem.
-Niemusipanpatrzećwtakisposób.Zewszystkichludzipannajlepiejpowinienzrozumieć.
Zmarszczyłbrwi,chociażprzyznałwgłębiduszy,żedotknęłagodożywego.Tak,zpewnościąjest
kimśpokrojuCallumaLamonta,aniekapitanaWattersa.Alepowiedziałtylko:
-Zrozumieć,żeuciekapanizezłodziejemiprzemytnikiem?-Nachwilęzamilkł.-Botowłaśniepani
robi,prawda?
Przezchwilępatrzyłananiegozaskoczona.
-Niepowinnotopanaobchodzić.Zresztą,jesteśmymałżeństwem.
-Małżeństwem?-Mimowszystkogozadziwiła.
-Tak-powiedziaławyniośle.-JesteśmywSzkocji.Tutajnietrudnosiępobrać.
-Niewierzępani.Wzruszyłaramionami.
-Niemusipan.AlewystarczyspytaćkowalawSelwick.
-Jestpaniniemądra.
-Kapitanie!Anglicyodlatuciekajądonasprzezgranicą.Niemapowodu,żebySzkotkaniemiała
skorzystaćznaszychuświęconychzwyczajów.
-Myślipani,żeucieczkajestromantycznaiemocjonująca-powiedział.-Tonieprawda.Jest
obrzydliwaiwulgarna.Iprowadzidonikąd.
Uniosłabrodę.
-Niebędęsama.
-Narazie.-Popatrzyłnaniązpolitowaniem.-Jakpanimyśli,ileczasuzostaniezpanią?Miesiąc?
Rok?Dopókiniczginiewpijackiejburdziealboniezadyndanasznurze?
-Niktgonieschwyta.Jestnatozasprytny-oświadczyła,aKitpopatrzyłnaniązezdumieniem.Na
Boga,onanaprawdęwtowierzy.Spróbowałzinnejbeczki.
-Możeinie,aleromansbędzietrwałtylkotakdługo,jakpaniuroda.Hetomożebyćczasu,jakpani
myśli?Bezluksusówiwygód,wjakichpaniwyrosła,kobiecaurodaszybkoblaknie.
-Niewydajesię,żebypaniBlackburnbardzoucierpiała-powiedziałazłośliwie.
AtaknastąpiłzzaskoczeniaiKitpopatrzyłnaniązpewnymuznaniem.Tokociątkojestwistocie
kotkąoostrychpazurkach.
-PaniBlackburnjestwyjątkowa-odparł.-Matakżedośćrozsądku,żebyniepozwolićmrzonkom
rządzićjejżyciem.Lepiejpanizrobi,biorączniejprzykład.
-Takipanzasadniczy,kapitanie?-mruknęła.-Ktotaki,mówipan,jestdośćmądry,bynicpozwolić
mrzonkomrządzićżyciempaniBlackburn?Przysięgłabym,żepowiedziałpan,żetoona,alejasądzę...-
przysunęłasiędoniego-...żetopanzaniązdecydował.
Zadośćuczyniłjużnakazowisumienia,byjąostrzec.Odwróciłsię,leczonawyciągnęłarękęi
przytrzymałagozarękaw.
-Czymamrację?Topanjąopuszcza?
-Niejestmoja,żebymjąmiałopuszczać-powiedziałzespokojem,którychciałbyczućnaprawdę.
Merryroześmiałasię.
-Niebardziejpańska,niżsłońcenależydodnia,aksiężycdonocy.Zdajesiępanu,żetegonie
widać?Sposobu,wjakipannaniąpatrzy?Sposobu,wjakionaomijapanawzrokiem?
-Wyobrażasobiepaniniestworzonerzeczy.
-Tyzakutyłbie-parsknęła.-Zostawiaszją?Jemu?Wiesz,cosiędziejezkobietą,którąsiętak
porzuci?Miłośćzmieniasięwnienawiść,kapitanie.Anienawiśćjestżyznąglebą.Kiełkująnaniej
wszelkienieszczęścia.
-Dośćtego-powiedziałKit.Sączyławniegosłowajaktruciznę,podstępneizabójcze.
Przysunęłasięjeszczebliżej.
-Chcesz,bycięznienawidziła?Botakbędzie.Nieprzyszłocitodogłowy?Myślałeś,żebędzieci
wdzięczna,żejątuzostawiłeś?Pokręciłagłową.-Nigdy!Będzienienawidzićciebieisiebie,imarkiza,
bozawszebędziepamiętała,żetotyzdecydowałeś.Niepomyśliobiedzie,której,jakcisięzdaje,jej
oszczędzasz.Pomyśliorozkoszyinamiętności,akażdajejmyślbędziesplamionanienawiścią,bototyją
porzuciłeś!
Jejgłosbyłpełengoryczy.
-Janiepozwolęsięporzucić.Nigdywięcej.
Okręciłasięwkoło,furkoczącspódnicą,istanęłatyłemdoniego.Oddychałagłęboko,starającsię
uspokoić.Kiedyznówsięodwróciła,jejwojowniczośćuleciałabezśladu.Wyglądałanawyczerpaną,
jakbynerwyodmówiłyjejposłuszeństwa.Onateżbalansowałanakrawędzi,bałasiękochankaijeszcze
bałasięzanimniepójść.
-Powiepanmarkizowi?-szepnęła.Popatrzyłnaniązdumiony.
-Niemamwyboru.Jakmogęmuniepowiedzieć,żejegowychowanicauciekazmordercą?
-Nikogoniezamordował-oświadczyła.-Przysięgampanu,żetonieonzabiłCharlesaiGrace.
Jestempewna,żeniejestwinienichśmierci,bowiem,ktojestjejwinien.
-Kto?Pokręciłagłową.
-Niepowiem,dopókinieznajdziemysiędalekostąd.Wtedy,przysięgampanu,napiszęiwszystko
wyjawię.Proszępozwolićmiodejść.Jutro,kiedywszyscypojadądoMacPhersonow,zostanęwdomu.
Wtedyodjedziemyiniktnaswięcejniezobaczy.
-Przykromi.
Zacisnęłapięścizbezsilnejwściekłości.
-Mówiępanu,żetonieonzabiłGraceiCharlesa.Czyuciekłabymzkimś,ktozamordowałmoją
najdroższą,jedynąprzyjaciółkę?-Mówiłazgłębokimprzekonaniem.Szczerzewierzyła,żeLamontnie
jestwinientejzbrodni.-Pozatympobraliśmysięiwkońcutoniepanasprawa.
Byłagłębokoprzekonana,żeLamontniezabiłGrace,miałateżwiększepodstawyniżon,byto
rozsądzić.Możemówiprawdę,ajeślinie...?Nocóż,towyjedzieiryzyko,żeściągnieskandalnarodzinę
Murdochów,staniesięmniejsze.AjeślipoślubiłaLamonta,tojużnicniemożedlaniejzrobićanimarkiz,
aniniktinny.
-Dobrze-powiedział,świadomy,żepostępujewbrewrozsądkowi.Alewkońcuostatnioniewiele
muprzyszłozrozsądku.
-Dolejmi!-wycharczałCallumLamont,unosząckielichipocierającsięposzyi.Zdawałomusię,że
głosmanastałeuszkodzonyibędzierechotałjakżabadokońcażycia,atoniebyłowporządku.
Zwłaszczażekiedyśocaliłżycietemusukinsynowi.
Zapatrzyłsięponurowpustenaczynie.Niewdzięczność,taktotrzebanazwać.Alenauczygomanier,
zwłaszczażeteraztamtenniemaprzysobienikogo,ktopilnowałbymutyłów.Żadenztychszkockich
wilkówniechodzijużwstadzie.Nietakietodziwne,skoroich„braterstwo”niewytrzymałojednej
małejzdrady.
Uśmiechnąłsięnatęmyśl.
-Powiedziałem,dolejmi!
Megprzemknęła,bynapełnićmukielich,apotem,rozejrzawszysięukradkiem,położyłamuna
kolanachzapieczętowanylist.Callumwcisnąłjejwdłońmonetę,zapłatęzapełnienierolikurieramiędzy
nimazamkiem.Wypadłazizby,jakbysiębałaoswącnotę,aCallumpoczułsięurażony.
Nigdyjeszczeniezniewoliłkobietyinigdytegoniezrobi.Niemusisiłąciągnąćkobietdołóżka.
Lgnądoniegojakpszczołydomiodu-lustrowyjaśniałotocałkowicie.Aletoniepowodzenieukobiet
trzymałogozdalekaodróżnychMegtegoświata,leczjegoserce.
Oddałjepewnejdamie,prawdziwejdamie,pięknejjakróżaijakróżakłującej.Specjalniemunie
szkodzijedenczydrugikolec,pomyślał,rozpamiętującwieczory,kiedygrzałajegołoże,aonrozgrzewał
jejwdzięki.Wkrótceznówbędąrazem.
CallumLamont,łotrigwałtownik,demonmordu,kochałnikczemnie,aleszczerze.Byłtakwiernyjak
przypływmorzairównieniezawodny.AłedumanieourokachMenyżadnegozichdwojganieprzybliżało
doichbogactw,zwestchnieniemwięczłamałpieczęćlistuiskupiłsięnainteresach.
Uważniestudiowałeleganckiepismo.Byłototylkokilkasłów,alesprawiły,żeuśmiechnąłsię
szeroko.Zmiąłlisticisnąłwogień,akiedyprzyglądałsię,jaktrawigopłomień,roześmiałsię.
Ktopowiedział,żenienależymieszaćpracyzprzyjemnością?
Sztukawyrzeczeń
KerwinMurdochstałobokbagażypiętrzącychsięwholu.LadyMatyldanieprzestawaładreptać
wokółKate,amarkizwydawałostatniepolecenialokajowi.PannaMenyniechciałaznimijechać.
Powiedziałamarkizowi,żenawetogodzinęnieskróciokresużałobypo„drogiejGrace”iżezmuszanie
jejdotegobyłobyniewybaczalne.
Markiz,zaskoczony,znalazłsięwokropnejrozterce.OdmówiłMacPhersonomnapierwsze
zaproszenie,potempoprosił,żebyjeponowili,abymógłjeprzyjąć.Aterazznówmusiodmówić.
LadyMatylda,zasmuconatym,żejejpowrótdożyciatowarzyskiegosięodwleka,utrzymywała,że
dziewczynienicsięniestaniewzamkupodopiekąludzikapitanaWattersaiponadpięćdziesięciorga
służbymarkiza.Aletrzebabyłolistukapitanadoręczonegoprzezkurierawojskowego,byprzekonać
markiza,żejegowychowankamożezostaćsamabezpiecznie.
LadyMatylda,pokonawszyszczęśliwieprzeszkodę,jakąstanowiłaMerry,mamrotaładosiebie,
robiącwmyśliprzeglądgarderoby.
-Półtuzinasukiendziennych.Powinnowystarczyć.Aletylkoczterynawieczór.Mamnadzieję,żeto
dosyć.Bógwie,jakdziałająprzewodykominoweuMacPhersonówtejzimy.Możebyćciepłoi
przytulnielubpełnoprzeciągówjakwkatedrze.Trzebabyćprzygotowanymnawszystko-utyskiwałado
Kate.-Będziepanipotrzebowałastrojudojazdykonnej,paniBlackburn.Czyjeździpanikonno?Nie?
Szkoda.Parnelljestzapalonymjeźdźcem.Aleniczłegowtym,żejestsięosobądystyngowaną,anie
krzepką.-PrzyjrzałasięzbliskaKate.-Otoostatnietrudnobyłobypaniąposądzić.-Zmarszczyła
współczującostarczeusta.-Źlewyglądasz,dziecko.Czyczujeszsięnasiłach,byodbyćtępodróż?
Kateuśmiechnęłasięzwdzięcznościądostarszejpani.Nie.Nieczujesięnasiłach.Niewidziała
Kitaodwczorajizkażdąupływającąminutąintensywniejodczuwałajegonieobecność.
Jeszczetujestgdzieśwzamku,aleniepokazałsięwieczoremnaobiedzie,któryprzeztostałsiędla
niejuciążliwym,wlokącymsięniemiłosierniemozołem.Niebyłojejlżejprzezto,żekażdauprzejmość,
każdażartobliwauwaga,stawiałyjejprzedoczymaogromjejniewybaczalnejniewdzięczności.Chociaż
markiznieznałprzyczynyjejznużenia,niemógłgoniezauważyć.Byłcudownietroskliwy.AMerry,
kiedyjużpozwolonojejzostaćwdomu,nietylkozjawiłasięprzystole,alestarałasięzjednać
wszystkichzniespodziewanymwdziękiem.
Katenieprzestawałamyślećotym,gdziejestKit,kiedyodjeżdża,czybędzieoniejmyślał,ajeślitak,
tojakdługozachowaczęśćjegoserca.Wreszciedoszładowniosku,żesamastraciłasporykawałek
własnegoinigdygonieodzyska.Ale...onnierościsobieżadnychprawdojejuczuć.Poprostuprzekazał
jąmarkizowi.
DziękiBogu,jednoznichmiałotrochęrozsądku.
-PaniBlackburn?-spytałaladyMatyldazaniepokojona,aKatezdałasobiesprawę,żeoddłuższej
chwilimówidosiebie.
-Przepraszam,Przyznaję,żejestemogromniezmęczona.
-Ach!-LadyMatyldapogroziłaKatepalcem.-Zmęczenieczęstoprzechodziwchorobę.Należało
siętegospodziewać.Wkońcupodróżowałapanidonaswodkrytympowozie.Pomyślećtylko!-Jejoczy
zrobiłysięokrągłezezdumienianamyślotakimwyczynie.
-PowinnamostrzecJamesa,ale...przyznaję,jestemkobietąsamolubną-powiedziałazeskruchą.-A
ontakbardzochciałpaniąprzedstawićsąsiadom.-Powiedziałatoznacząco,arumienieczabarwiłjej
papierowepoliczki.
KateskręcałasięzewstyduwobecoczywistejaprobatyladyMatyldydlazalotówmarkiza,czułasię
nikczemnainękałyjąwyrzutysumienia...Nie!Musiskończyćztymnonsensem.Alejak?Igdzie?Pod
ciekawymispojrzeniamiMacPhersonów?
Nie.Potrzebujepoprostuczasu.Wszystkostałosięzaszybko.Nieprzypuszczała,żezostanie
kochankąKita,aniniespodziewałasię,żemarkizsięniązainteresuje.Jednozdarzyłosięwodstępie
zaledwieparugodzinoddrugiego.Cowtymdziwnego,żeczujesięzdezorientowana,wgłowiejejsię
kręci,myślimącą,asercejąboli?
Jestcórkążołnierza.Wie,żewobecprzeważającychsiłprzeciwnikatrzebasięwycofaći
przegrupować.
-Bojęsię,żemapanirację,ladyMatyldo-powiedziała,podjąwszywkońcudecyzję.-Podróże
obeszłysięzemnąbrutalniej,niżmisięzdawało.Zrobiłabymnajlepiej,gdybymzostałaiodzyskaław
pełnizdrowie.
LadyMatyldasmutnopokiwałagłową,niekryjącrozczarowania.
-Poinformujęmarkiza,żejednakzostajemy.
-Ależnie.Tobybyłoniewybaczalne,gdybypaństwoodwołaliwizytęwostatniejchwili.-Katenie
mogłapowstrzymaćuśmiechu,widząc,jaknagłyprzypływnadzieirozjaśniatwarzstarszejdamy.-
Porozmawiamzmarkizem.
Dwadzieściaminutpóźniejmarkizzrodzinąstalinadziedzińcu,gotowidoodjazdu,aKateżegnała
sięznimiprzedkrótkimrozstaniem.Powiedziałamarkizowi,żejestbardziejzmęczona,niżjejsię
zdawało.Możetoidobrzesięskłada,żezostanieipocieszywmiaręswychmożliwościMerry,nadal
zamkniętąwswychpokojach.
Markizoczywiściesięzgodził.Jużzacząłwydawaćdyspozycje,bywniesionobagażedopokojów,
gdyKateuprosiłago,byniezmieniałplanówzjejpowodu.Prosiłaztakąłagodnąstanowczością,iżnie
miałwątpliwości,żenaprawdępotrzebowałaczasu,byuporządkowaćmyśli.Wkażdymcaludżentelmen,
przestałprotestowaćitylkoująłjejdłońiucałowałzczciączubkipalców.
-Wątpię,czyktokolwiekmógłbymocniejniżjapragnąć,bybiesiadnechwileszybkomijały,skoro
będępozbawionypanitowarzystwa.-Tobyłnaprawdęwytwornykomplement.Aonjestnaprawdę
wytwornymmężczyzną.-Niezostawiłbymtupani,nawetzżołnierzamiisłużbą,gdybymwłaśnienie
otrzymałlistuodkapitanaWattersa,żetylkogodzinydzielągoododdaniawręcesprawiedliwości
sprawcównaszegowspólnegosmutku.Znajdujesiędośćdalekostąd.
-Nigdysięniebałam-zapewniłago.
-Mampewność,żenictupaniniegrozi.-Mimowszystkowyglądałnazmartwionego.
-Niepotrzebniesiępankłopocze,milordzie.Opanowałsięiodstąpiłnabok.
-Niecierpliwieczekamnachwilę,gdybędziemiwolnoprzedstawićpaniąmymprzyjaciołom.
-Tobardzouprzejmiezpanastrony.
Zawahałsię,jakbychciałpowiedziećcoświęcej,aonaodsunęłasięniepewnie,jeszczeniegotowa
gowysłuchać.Uśmiechnąłsięblado,zrozumiawszy,izwróciłsiękuciotceistryjowi.
-Moidrodzy,czymożemyruszać?
Kiedyusadowilisięwpowozie,nakońcupodjazduukazałsięjeździec:wysoki,szczupłymężczyzna
napotężnymdereszowatymwałachu.Wiatrrozwiewałmupłaszcz,asłońcepołyskiwałowewłosach.
Katemimowolniesięuśmiechnęławprzypływieradosnegooczekiwania.Kitjednakwrócił.
Serceskoczyłojejztrwogipołączonejznadzieją.Czekaławotwartychdrzwiach.Nawetztej
odległościczułanasobiejegospojrzenie,takrozkoszne,jakciepłosłońcanapoliczkach.Zeszłakrokpo
schodach,nierozumiejąc,nacoczeka,iwtedynaglezrozumiała:onniezamierzałsięzbliżyć.
Nie.Zeszłakilkastopniwdół,jakbyciągniętaprzezniewidzialnysznur,Johnskładałschodki
powozu,dalejKitunosiłdłońnapożegnanie.
Opuszczałją.Alepatrzącnasamotnąpostaćsmaganąznówwzmagającymsięwiatrem,czułasiętak,
jakbytoonagoporzucała.Dlaczegoczeka,zuniesionąręką,jakktośproszącyopozwolenieodejścia?
Icoinnegoonamożezrobić,jaktylkogoudzielić?
Powoliuniosładłoń.Zawróciłkonia.Pokilkusekundachzniknąłzadrzewami.Dziesięćminut
późniejpowózrównieżodjechał.
Pozwolonomuodejść.Znówjestniezależnyodnikogo.Czyżtonielepiej?Czynietegochciałod
początku?Pozbyćsięwszelkichzobowiązań?NaBoga,udałomusiętocałkiemdobrze.
Tak.DlaKaleteżtakbędzielepiej.Będziejadłanazłotychtalerzachipiłazkryształowych
pucharów.Dziświeczórwystroisięwjedwabie,jejoczybędąrzucaćiskryjakczarnediamenty,acera
poróżowiejewblaskutysiącaświec.Będziesięuśmiechaćirozgrzejesięwtańcu,policzkijejsię
zarumienia,amarkiz,ulegającjejurokowi,powiejej,żejestpiękna.Alenigdysięniedowie,jakpiękna
jestnaprawdę,bonieujrzyjejoczuwciążjeszczeczarnychznamiętności,wilgotnejskóry,włosów
rozsypanychbezładnienaramionach...Amożeujrzy.
KitspiąłDoranadogalopu,jakbymógłuciecprzedwłasnymimyślami,adługienogipotężnego
wierzchowcabezwysiłkupokonywałykolejnekilometry.Nicjużgotunietrzyma.Podziękował
markizowizagościnnośćijeszczerazprzyjąłjegowyrazywdzięcznościzaprzywiezieniemuKate.Stał,
wysłuchującgrzecznieprojektówmarkizazaprezentowaniajejnajakimśdomowymprzyjęciuibąkając
cośstosownegowodpowiedzinazatroskaniemarkiza,żeMenyzostajewdomu.Itrzymałjęzykza
zębami,botoniebyłyjegosprawy,żadnaznich,aniMerry,animarkiz,aniKate.
Miałwuszachszumprzybojuzmieszanyześwistemwiatru,leczniezagłuszyłwsobiebrzmieniajej
głosu:„Czyznaszjakiśpowód,dlaktóregoniepowinnamtuzostać?”Znaichtysiąc.Żadenniejestdość
dobry.
WypełniłswezobowiązaniewobeccórkipułkownikaNashaijestwolny,byciągnąćdalejswą
sprawę,spłacićostatnidług,znaleźćzdrajcęimordercęDouglasa.Apotemmoże...Co?
Wrócićdopułku,pomyślał.Jestdoświadczonymżołnierzemidobrymtaktykiemiumieprawidłowo
ocenićsytuacjęnapolubitwy.Przyodrobinieszczęściapokilkulatachmógłbyzostaćmajorem.
-Alepoco?Wjakimcelu?Żebyprzeżyćżycieniezależny,sercemanidusząznikimniezwiązany.
Takąwłaśnieobietnicęsobiezłożył,kiedyichzdradzonowLeMons.
Taksięjednakniestanie.Nigdyniebędziewolny.Bezwzględunato,żewypełniłwzględemniejswe
zobowiązanie,zawszebędziezwiązanyzKateNashBlackburnwięzamimocniejszyminiżprzysięga,
obowiązekczypowinność.Kochają.Zawszebędzie...
-Stać!
Czterechmężczyznwystąpiłozzagłazówpoobustronachdrogi,dwajzprzoduidwajztyłu.Byli
uzbrojeniwpiki.Jedentrzymałpistoletgotowydostrzału.KitściągnąłDoranaichwyciłzarękojeść
miecza,zawieszonegonaplecach.Zdążyłwyciągnąćbrońdopółostrza,gdyusłyszałzasobąznajomy
głos.
-Niczegosięnienauczyłeś,chłoptasiu?
KitobróciłsiękuCallumowiLamontowi,którypodszedłzmuszkietemwymierzonymwjegobrzuch.
WtwarzyLamontaczaiłasiężądzamordu,jegoludzieokazywalizłowrogiepodniecenie.
-Potym,jakcięwystrychnęlinadudkaweFrancji,powinieneśbyćtrochęostrożniejszyiwiedzieć,
komuzaufać.
Niebyłonadzieinaucieczkę.Aletonieznaczyło,żeKitbędziesięprzednimpłaszczył.
-Nalitośćboską,Callum-pozwolił,byklingazsunęłasiędopochwy.-Powiedzcośjeszcze,
chłopie.Maszgłosnawpółuduszonegokurczaka.
Callumzamachnąłsiędłoniąjaktasakiem,aKitpoczułbólrozsadzającymuczaszkę.Apotemjużnic
nieczuł”.
Przezwyciężaniecielesnychprzypadłości
TrzeciewiadrośnieguciśniętewtwarzprzywróciłoKitadożycia.Chwytałoddech,wstrząsany
dreszczemifalamimdłości,pieczenieramionibarkówzacierałobólpołamanychżeber.Zaczepilisznur
nahakupodniskimsufitemchaty,przywiązaligozanadgarstki,apotemCallumzabawiłsiętrochę,ale
niedowiedziałsięniczego.
Dobrybyłwbiciuludzi.LepszyniżKitmógłbypodejrzewaćpotymnadętymgnojku,pomiocie
szkockiegoskurwysyna.Chociażczerwonywoalbóluznówgroziłpochłonięciemgo,Kitprzytomnie
policzyłstraty:parazłamanychżeber,jednookozapuchnięte,wybityząbidwapalceprawejręki
wyłamanepodkątem,którynigdynieleżałwzamiarachStwórcy.
-Wiem,żeprzyjechałeśposkarb-powiedziałCallum,chodząctamizpowrotemprzedKitem.-Ale
goniedostaniesz.Jestmój.Jużdlaniegozabijałemiciebieteżzarazzabiję.Masztylkowybór,czy
umieraćszybko,czypowoli.Takczyinaczej,powieszmi,gdziejestukryty.
-Niewiem.-Powtórzyłimtojużtuzinrazy,azakażdymrazemzarobiłkolejnebicie.Jeszczetrochęi
wogóleprzestanieodpowiadać.
-Wiesz.-ZdzikimwarknięciemCallumszarpnąłKitazakołnierzkoszuli,rozrywającznoszony
materiałwzdłużpleców.Jedenzludzistojącychztyługwizdnął.
-SłodkiJezu.Tenbękartjestnapiętnowany-wyszeptałczłowiekzwanyBenem.
-Zatkałowas?-zaśmiałsięKitszyderczo.-Możeteżbyścietopolubili.Amożebardziejsmakuje
wamchłosta?Callumazawszetakierzeczypodniecały.
-Ocomuchodzi?
-Callumijajesteśmystarymikumplami.Uratowałmiżyciewwięzieniu.
-Toprawda?-spytałjedenzludzi.
Kitgadałdalej,bopókigosłuchali,zaprzestawalibicia.
-Jestcoś,ocochcęcięzapytać,Callum.
-Maszodpowiadać,aniepytać.Kitzignorowałjegosłowa.
-Ktonaszdradził?Mnie,Rama,DandaiDouglasa?Wiesz?
-Wiedziałem!-zapiałCallum,uśmiechającsięszeroko.-Wiedziałem,żenigdysięniepołapałeś!A
todobre!Dobrykawał!Wyśmienitynawet!
-Ktotobył?
UśmiechCallumazniknął.Pochyliłsię,przysuwająctwarzdotwarzyKita.
-Powiedzmito,cochcęwiedzieć,agdytylkodostanęskarb,powiemcito,cotychceszwiedzieć.
Kitzacisnąłzęby.
-Niewiem.
Callumwyprostowałsię,zawiedziony.
-Ładniegożabojadyurządziły,nonie,chłopaki?Alezałożęsię,żepotrafiętaksamo.
Kitspotkałjegospojrzeniepoprzezmgłębólu.Niechgopiekłopochłonie,jeśliokażetemu
nędznikowichociażkrztynęstrachu.
-Czyabycistarczywigoru,Callum?Jakośtakrzęzisz.Możejużoklapłeś...ou!
CallumuderzyłKitapięściąwszczękę,takżegłowapoleciałamudotyłu.
-Zobaczymy,czycizostanieochotadożartówdowieczora.Dajmilejceswojegokonia,Ben.
-Niesądzisz,żetozawiele,Callum?-spytałBen.-Jużnambyłotrudnogodocucić,ajakprzyłożysz
zamocno,niedaradynampowiedzieć,gdzieMurdochowieukrylizłoto.
-Cośwtymjest-zauważyłKit.
-Zamknijsię.
-Jesteśpewien,żeonwie,gdzietojest,Callum?-spytałdrugi.-Bijemygo,aonsięzaklina,żenic
niewie.Itaksobiemyślę,żemożeiniewie.
-Myślisz?-zawołałCallum.Wyzywającymspojrzeniemprzygwoździłkażdegozeswychludzi.-No,
no,powiadają,żenawszystkoprzychodzipierwszyraz.
Kitczekał,starającsięzebraćresztkisił.Znałtenrodzajludzi,szkoliłtakichjakoni,dowodziłnimii
walczyłoboknich.Szanowalitylkojednąrzecz:siłę.TerazwłaśnieCallumprzeciwstawiłswąwolę
woliKitaiprzemytnikdobrzerozumiał,żejeślinieudamusięzdobyćinformacji,którejszuka,podkopie
swojąpozycję.
Kituśmiechnąłbysię,gdybytwarzgotakniebolała.Callummożegobić,pókiszpikniewycieknie
muzkości,aonitakniewie,gdziejestjakiśtamskarb.
-Skądwiesz,Callum,żeoncoświe?Onacipowiedziała?Merry.
-Nie.Wiemwprostodnaszegowspólnika.Dokładniesprawdził,żeonwie,cojestczym,aco
ważniejsze,cojestgdzie.Icowynato?
-Aha!-zgodzilisięobaj.
-Myślałem,żejestweFrancji-powiedziałBen.
-Jużnie.Niechciałstracićudziałuwostatnimzatopieniu,podobniejakmy,chłopcy.Królewskiokup
toniebyleco.Kręcimysiękołotego,onwzamku,ajatutaj,wClyth.
Wzamku?
Galiumchełpisię,chcączaimponowaćswymludziomchytrościąizasługamijegowspólnika.
-Wykrył,żeżonaMurdochawysłałaswojejkuzyncelistzwiadomością,gdziejestschowanyłup,iże
wdowazeswoimkochankiemprzyjechaligozagarnąć.
KtośchwyciłKitazakosmykwłosówiuniósłmugłowę.
-Toprawda,kapitanie?Przyjechałeśukraśćnaszązdobycz?
-Waszą?Zatapiaciestatki,zbóje.-GłosKitabyłpełenpogardy.Cibandycibyligorsiniżpiraci,
którzyprzynajmniejpodejmowaliwalkązeswymiofiarami.Zatapiaczewyczekiwalisztormów,
sprowadzającychwtestronystatkiszukającebezpiecznegoportu,apotemzapomocąlatarniiognisk
palonychnalądziezwabialijenarafy,gdziewzburzonemorzeiprzybójdokonywałydzieła.Wtedy
zbieralizplażyładunek,pozamordowaniurozbitków,jeślitacydotarlidolądu,abyusunąćświadków.-
Mordercy.
UderzenienaodlewtrafiłoKitawskrońiodrzuciłomugłowędotyłu.
-Gdziemojezłoto?
-JeślipotrzebnycibyłlistGraceMurdochdopaniBlackburn,todlaczegoniekazałeśtwej
oblubienicygowykraść,kiedyplądrowałapokójpaniBlackburnwtawernie?-spytałpogardliwie.-
Wieszdlaczego?Bogotamniebyło.AgdziejesturoczapaniLamont?Przedchatą,czekawpowozie?
Niewydałamisięwrażliwymdziewczątkiembojącymsięwidokukrwi.
-PaniLamont?-Callumwlepiłwniegowzrok.
-Dziwiszsię,żewiem?-spytałKit,liczącnachwilęwytchnienia,bypozbieraćmyśli.-Przyłapałem
jąwstajniach,szykującąbagażedoucieczki.Todlategozostaławdomu,prawda?
Cośsięniezgadzało.Callumzrobiłkrokwstecz,mrugającgwałtownie,zosłupiałymwyrazem
twarzy.Byłwstrząśnięty.InagleKitzrozumiał.
-Wystawiłaciędowiatru.-Zaśmiałsię.-Nasobuwystawiładowiatru.
-Oczymonmówi?
-Zamknijciesię.
WyczuwającrosnącyniepokójCalluma,jakbyzmartwieniezawisłonadnimjakstęchłyzaduchnad
torfowiskiem,Benwysunąłsiękuprzodowi.
-Coonplecie?
-Wyjrzyjnadwór-kazałmuKit.-Niewidaćtammilicji?Pewniejeszczenie.Zaczeka,żebymieć
pewność,żemniezabiłeś.Jeszczemożeszuciec,Callum.Lepiejztegoskorzystaj.
-Milicja!
-Cicho,wytam-huknąłCallum.
-Myślałem,żeonachceuciecztobą,atoszłookapitanaWattersa.Twegowspólnika-stwierdził
Kit.-Powinienemtozrozumieć.Wwojskunicniedziejesięszybko,anowykapitanzjawiłsięw
podejrzaniekrótkimczasie.ToWatterszabiłkapitanaGreene’a,prawda?Apotemsięprzyczaił.Pewnie
właśniewtejchacie.Todlategokazałcimnietusprowadzić,żebywiedziećdokładnie,gdzieposłać
milicję.
-Jakąmilicję?-WgłosieBenazabrzmiałapanika.Kitzignorowałgo,dalejsnującswerozważania.
-ZabijaGreene’a,wkładajegokurtkęiszarfę,jedziedozamkuiobejmujedowództwo,żenisięz
dziewczyną,zgarniafortunę,zabijaświadków,takżewspólników,iodjeżdża.Bezczelnydrań.Ale
zręczny.-Nieukrywałswegopodziwu.
Callumprzysunąłsiędoniegoiwbiłmupięśćwbrzuch.
-Zamknijmordę!
Kitchwytałoddech,walczączchmuramizaciemniającymimuwidzenie.
-Onaznimucieknie,Callum-wycharczał.-Możejużuciekła.Pomyśltylko!Byłazmarkizem,kiedy
dostałwiadomośćoprzybyciupaniBlackburndoClyth.Przyjechaładogospodytegosamegopopołudnia
isplądrowałajejpokój,szukająctegoczegoś,comówiło,gdzieGraceukryłaskarb.Znalazłato.Nie
rozumiesz?Mająjużskarb.Uknulito,żebysiępozbyćkażdego,ktowie,żepomogłazabićGrace,
każdego,ktowie,żekapitanWattersnieistnieje,każdego,ktomapretensjedoczęściskarbu.Czyli
ciebie,Callum!Wykiwalicię,głupcze.OnawyjeżdżazWattersem,czyjaktamonsięnazywa,ize
skarbem,aty,jaiwszyscytwoiludziezostaniemyzabici,otoczeniprzezmilicjęGreene’a...
DrzwitrzasnęłyiCallumobróciłsięzaBenem,którywypadłzchaty.
-Ben!-krzyknął.-Wracaj!Onchcewybronićwłasnąszyję!Tokłamstwa!
-Łatwosprawdzić!-odkrzyknąłBen.-Powiedziałeś,żeMerryBennypojechaładoMacPhersonów.
Skoczędozamkuisprawdzę.
Znikłimzoczu,nimCallumzdołałgozatrzymać.
-Cholernybękart!-wybuchłCallum.CiosemwbrzuchpowaliłKitanakolana.Ciężarwłasnego
padającegociałaniemalwyrwałmuręcezestawów,aleudawałnieprzytomnego,niepróbującstanąćna
nogi.Wisiałbardzodługo.
Drugimężczyznanieodzywałsię.Zmrużywszyjedynesprawneoko,Kitprzyglądałsię,jakCallum
klnie,chodzipoizbie,wlewasobiedogardłapółbukłakawinaiznówchodzi.Minutyciągnęłysię,
ludzietrwaliwwyczekiwaniuposępniiczujni,Callumkrążyłpochaciejakzwierzwklatce.
-Nieośmieliłabysię.Wie,żebymjązabił,gdybymsiędowiedział.Onamniekocha...-Iwreszcie,
urywanymgłosem,zjeszczewiększymprzerażeniemiwściekłościąrzucił:-Przecieżwie,jakbardzoją
kocham!
SiłyKitatopniałyzkażdąminutą.JeśliBenniewróciszybko,straciprzytomnośćiniewykorzysta
zamętu,jakiwkrótcenastąpi.Kiedybólstałsięprawieniedozniesienia,usłyszałzbliżającysiętętent.
Callumzrozmachemotworzyłdrzwiizawołał:
-Aniemówiłem,żetostekkłamstw!
-Zostaławzamku!-Benzdyszanywpadłdoizby.-Icogorsza,widziałemnawłasneoczy,jakpakuje
tebagaże,októrychgadał.Szykujesiędoucieczki,Callum,agdybyśotymniewiedział,tocipowiem...
-Zejśćmizdrogi!-ZrykiemwściekłościCallumprzepchnąłsięprzezgrupkęmężczyznprzy
drzwiachiwypadłwpopołudniowyzmierzch.Pochwilirozległsiętętentkopyt.
-Myślicie,żetenkapitanmówiłprawdęiomilicji?-spytałjedenzmężczyzn.
-Chceciezostaćisprawdzić?-sarknąłBen.
-AcozCallumem?
-ZCallumem?-powtórzyłBen.-Pojechałporachowaćsięzeswojąkobietą.-Zniżyłgłos.-Nie
chciałbymbyćtąmałąsukązażadneskarby.Tostraszneiniesamowite,doczegojestzdolnyzakochany
człowiek-zakończyłuroczyście.-Zabijeją,topewne,ajeśliwdowaspróbujemuprzeszkodzić,jąteż
zabije.
Kitwstrzymałoddech.PrzecieżKatepojechaładoMacPhersonów.Samwidział,jakwyjeżdżała.
-Wdowa?Miałajechaćzmarkizem.Napewnojestwzamku?-spytałktoś.
-Juści,żejest.Widziałemjąwoknie,jakwyglądałanamorze.
DobryBoże!Waltersjużmordował,byzachowaćtajemnicęswegoudziałuwspisku.JeśliKate
zastaniegozMeny...
-Źlemitopachnie.Powiadamwam,zmywajmysięzpowrotemdoClyth-powiedziałBen.
-Acoznim?
-Zabijemygo.Poderżniemymugardło.
Niewolnomuumrzeć.MusichronićKateiniepowstrzymagoludzkaaniboskaręka,anisłabość
ciałaczyducha.Sprężywszysię,czekałzezwieszonągłową,ażdojrzałprzedsobąparębutów.
MężczyznawestchnąłizłapałKitazawłosy,zadzierającmugłowędogóry,Alemusiętonieudało.
ResztkąsiłKitrunąłdoprzodu,mocnouderzającswegoprześladowcękolanamiwkrocze.Temunóż
wypadłnaziemię,gdyzłamanybólemosunąłsięnakolana,aKitwskoczyłmunaplecy,szarpnięciem
zrzucajączhakasznurkrępującymunadgarstki.
Niminnizdążylisięruszyć,padłnapodłogęipochwyciłupuszczonysztylet.Bensięgnąłpopistolet,
aKitcisnąłsztyletem,trafiającgowgardło.Dwajpozostaliskoczyliposzpady,Kitrzuciłsięwkątchaty
poswójwielkimiecz.
-Prawąrękęmaroztrzaskaną!-krzyknąłktóryśzezbójów.-Jestkaleki!Zabićgo!
AleKitnauczyłsięwalczyćoburękami.Zdzikimokrzykiemzakręciłsię,niewstajączkolan,i
zatoczyłostrzemśmiercionośnyłuk.Niewysoko,jakoczekiwali,alenisko,takżestaloweostrzecięłopo
muskułachiścięgnach,zatrzymującsiędopieronakościach.Mężczyźniwrzeszczeliichwytalisięza
nogi,akrewtryskałaimmiędzypalcami,gdyosuwalisięnaziemię.
Jużniebyligroźni.Zwróciłsiędoczłowieka,któregokopnąłkolanem,izobaczył,żeten
oprzytomniałizacząłsięczołgaćsiękudrzwiom.Kitobróciłwdłoniciężkimiecz,rękojeściąuderzył
tamtegowtyłgłowyiporzuciłleżącegotwarządoziemi.
Potykającsię,zzamglonymwzrokiemidrżącyminogami,kopnąłspodnógrozrzuconąbrońiodszukał
pochwęmiecza.Zdarłzsiebieposzarpanąkoszulęizębamioddarłzniejpasmateriału,którymciasno
zbandażowałpołamanepalce.Żebrabędąmusiałyzaczekać.Stękajączbólu,przytroczyłpodawnemu
skórzanąpochwęiruszyłkudrzwiom.Doranstałuwiązanydosłupa.Zdjęlimusiodło,alezostawili
uzdę.
Zaciskajączęby,Kitprzytrzymałsiękońskiejgrzywyidosiadłwierzchowcanaoklep.Obejrzałsięza
siebie.Jeden,amożedwóchzabitych,dwóchpozostałychciężkopokiereszowanych.Benmiałrację.
Człowiekzakochanyzdolnyjestdostrasznychrzeczy.
ŚcisnąłDorananogamiiodjechał.
Majeszczedużostrasznychrzeczydozrobienia.
Jakważnejeststawianiesobiewysokichwymagań
Czysteniebozasnułosięznadejściempopołudnia.Zmianapogodyprzyszłanistąd,nizowądzmorza,
przynoszącśniegtwardyjakkuleczkilodu,którytłukłwoknaigrzechotałpodachu.Pociemniałenieboi
ochłodzeniekazałysłużbiepospieszniedokończyćswychczynnościischronićsięwdomu.
Katestaławokniebibliotekiiprzyglądałasię,jakprzybójwaliobrzeg.Wewnątrzogieńgłośno
trzaskałnakominku,ogrzewająccałewnętrze,ajasneświatłoświecwygoniłomrokznajgłębszych
zakamarków.WszystkowzamkuParnellzachęcałoją,byprzyjęłaniewiarygodnezrządzenielosu,który
najwyraźniejjejsprzyjał,izapomniałaoKicieMacNeillu.Martwiłoją,żenieczujesiędotegozdolna.
Zawszeuważałasięzakobietępraktyczną.
Jakmapostąpić?Niewidziałapożytkuzromantycznychrojeń,którezostawiałyrodzinybezśrodków
dożycia,iuważałazaabsolutnieniepraktycznewzdychaniedoszkockiegożołnierza.Czyma
zlekceważyćlekcję,którejudzielonojejtakdosadniewjejledwiedwudziestoczteroletnimżyciu?
Straciłajużojcaipierwszegomęża,ponieważbyliżołnierzami.
Dużomądrzejbyłobypoślubićmarkiza,przyktórymniegroziłajejkolejnażałoba.Tylkoże...co
możebyćtragiczniejszeniżstratakochanejosoby?Ijakatoróżnica,czystratatajestskutkiemśmierci,
czyroztropności?
Prychnąwszyzirytacji,odeszłaodoknaisiadłaprzykominku.Aleksiążka,którąwyszukała,bysię
rozerwać,niepozwoliłajejuciecodrzeczywistościipokwadransiezrezygnowałazlektury.Dobrze,
jeśliniezaznaspokoju,pókinieopadniezsił,rozmyślającoczymśniedopomyślenia,niechtakbędzie:
niemożepoślubićmarkiza.
Tobyłobyniewporządkuiwcaleniedlatego,żezostałakochankąKita.Nic,cozrobiłazKitem,nie
byłoniewłaściwe.Niewłaściwebyłobyznaleźćsięwramionachinnego.Zmarszczyłabrwiipodkuliła
nogipodsiebie.
Rozumiałaterazteżonyżołnierzy,którenigdypowtórnieniewyszłyzamąż,otrzymawszy
wiadomość,żeichmężowiezaginęliiprawdopodobnienieżyją.KiedyumarłMichael,zajęłasię
pogrzebem,aszykującciałodopochówku,pojęławsposób,któregozwykłesłowaniemogłyby
przekazać,żenigdyjużdoniejnieprzemówiiżeoczynigdymusięniezaświecanajejwidok.Beztej
wiedzy,niewyrażalnejwsłowach,byłobyniedozniesieniazostaćskazanądożywotnionaokropną
nadzieję,niemożliwądozniesieniawiarę,żepewnegodnia,jakimśzrządzeniemlosu,jakimśaktemłaski,
ukochanystaniewdrzwiachiwszystkoznówbędziejakdawniej.
Takwłaśnieczułateraz.Kitonicjąniepoprosił,nieuczyniłnajmniejszejaluzji,żerościsobiedo
niejprawa,ajednakposiadłjejserce.Dopókijednoznichnieumrze,niewyobrażasobieporzucenia
nadziei,żepewnegodniaonwróciipowiejejtowszystko,cojegodłonieioczytakwymownie
wyrażały.
Zamknęłaoczy,starającsięrozwikłaćtęgmatwaninę.Żyłaprzezostatnietrzylatazjednymtylko
pragnieniem,bypoczućsięznówsobą.Ileżrazypowtarzałatosobie?Iotoznalazłasięwmiejscutak
podobnymdotego,wktórymsięwychowała,wśródludzipodobnychdotych,którychznałajakomłoda
dama,ajednaknieczujesiędawnąKatherineNash,aninawetKatherineBlackburn,jeślijużotym
mowa.
Alekimsięstała?TylkowobecnościKitaMacNeillaiwjegoramionachczułasiępewna.Czy
osoba,którątakrozpaczliwiestarałasiępostawićnanogi,wogólejeszczeistnieje?Iczynaprawdęchce
niąznowubyć?
Nie.
Nie.Lubitękobietę,którąsięstała.Niechceznówbyćtymwesołym,czarującym,niekonsekwentnym
dzieckiem,karmionymmlekiemimiodem,traktującymżyciejakjednowielkieświętoicieszącymsię
aprobatąotoczenia.Jestzadowolonazsiebie.Niechcebyćnikiminnym.
AniznikiminnympróczKitaMacNeilla.
Ijuż.Takietoproste.Takieostateczne.Takiegłupieitakiewspaniałe.
Kiedymarkizwróci,powiemu,żedoceniajegogościnność,alemusizarazodjechać.Przyokazji
poprosi,żebywspomógłjąijejrodzinępewnąsumą,powiedzmydwustufuntówrocznie?Zdumiałasię,
żepotrafiśmiaćsięzsiebie.Zdziwiłojątoiucieszyło.
Otuliłaramionaszalem.Razpodjąwszydecyzję,niemogłausiedziećwmiejscubezczynnie.Musisię
spakować.MusiznaleźćKita,powiedziećmu,coczujeiczegochce,niezawierzającdłużejswegolosu
jegoprzesadnemupoczuciuhonoru.Atoznaczy,żepowinnawysłaćżółtąróżę.Wybiegłazbibliotekii
ruszyłakutylnejklatceschodowej.
Nicdziwnego,żewkorytarzachjestpusto,służbaskończyłasweprace.Wzdrygnęłasię,niemogąc
pozbyćsięwrażenia,żeśledząjączyjeśnieżyczliweoczy.Gdybiegłaopustoszałymkorytarzem,doznała
prawienamacalnejulginadźwiękludzkiegogłosu.
BrzmiałjakgłosMerry.Poszłazanim,wyrzucającsobie,żedotądniezaoferowaładziewczynie
ramienia,naktórymbysięmogławypłakać,jeślirzeczywiściejesttojejpotrzebne.Wpewnymstopniu
współczułajejstracie,odstręczałojąjednakcośwjejnastawieniu,jakbyobracałaśmierćGracew
osobistyafront,jakbyGraceumarłaspecjalnie,żebyjązranić.Właśniepołożyłarękęnaklamce,gdy
dobiegłjąmęskigłos,szorstkiigniewny.
-...myślałaś,żejestemzagłupi,no,powiedz?Jakmogłaś?Przecieżciękochałem!
DłońKateopadła.TobyłCallumLamont,człowiek,októrymMegpowiedziała,żezadźgałmłodego
poborcę.
-Klnęsię,żetoprzezWattersa,Galium.-GłosMerrybrzmiałfałszywieisłabiutko.-Onmikazał...
Och!
Klaśnięcieciałaociałodotarłoprzezzamkniętedrzwi,aKatecofnęłasięzbulwersowana.
-Nicniezrobił,pozatym,żekręciłztobą,tynędznadziwko.Totwojarobota,Merry-powiedział
Galiumochryple.-Tygoskołowałaśtak,żeniewie,coczyni.NigdyniezabiłemkobietyprzedGrace
Murdoch,niemyślałem,żebędęmógł,aletymniedotegonamówiłaś.
-Zasługiwałanaśmierć!-GłosMerrybyłprostackiijadowity.
PodKateugięłysiękolana.ToMerrysprowokowałazabójstwoGrace.
-Okłamałamnie!Powiedziała,żezawszebędziemyrazem,żepojedziemydoLondynuibędziemy
żyłyjakksiężniczki.-Wybuchłałkaniem.
Zabiłanajlepsząprzyjaciółkę,botamiałazamiarjąopuścić.TaświadomośćnapełniłaKatezgrozą.
-Toonacięzdradziła,Callum.Zdradziłanas.-Merryodzyskałapanowanienadgłosem.-Mówiłam
ci,jakśledziłamjąiCharlesatamtejnocy.WidziałamCharlesastrzelającegodotwychludzi.
Powystrzelałichjakpsy.Kiedywrócili,zmusiłamGrace,bymniedopuściładosekretuipowiedziała
wszystkoobogatymfrancuskimjolu,któryzwabilinaskały.Powtórzyłamcoto.Byłamztobąuczciwa.
-Wątpię,czywcałymswoimżyciukiedykolwiekbyłaśuczciwa,MerryBenny.
-Byłam,ztobą.-Słabynerwowyśmiech.Myślała,żeodzyskałajegozaufanie.
Katerozejrzałasię,mającnadziejęnatknąćsięnakogoś.
-Gdybynieja,nigdybyśsięniedowiedziałoskarbie,Callum.
-Maszmniezagłupiego,Merry?-Callumbyłrozwścieczony,alenawetKatewyczuwaławjego
słowachrozpaczliwepragnienie,byuwierzyćMerry.-Niewidzężadnegoskarbu.Aty?Możejużsiędo
niegodobraliściezWattersem?
-Nie!Przysięgam.Mynie...
Zapóźnouświadomiłasobiewłasnybłąd.
-My?-GłosCallumaprzeszedłwcichysyk.-Jacy„my”,Merry?
-Callum,błagamcię...-Dałosięsłyszećtupotstóp,rykwściekłości,próbęzłapaniaoddechuikrzyk.
Kateobróciłasię,wiedziała,żemusipobieciznaleźćkogoś,aleczuła,żeniezdąży.Jeśliodejdzie,skaże
Merrynaśmierć.
-Błagajsobie,ilechcesz.Nicciztegonieprzyjdzie.Zdradziłaśmnietaksamo,jaktasukaGrace
zdradziłaciebie.Gracewysłałacośdoswejkuzynkiukrytewkufrze,comówiło,gdzieschowaliskarb,
możenie?Atywiesztoodpoczątku,tylkominiepowiedziałaś.Onie,kazałaśmiprzeszukiwać
wybrzeże,ajadałemsięnatonabrać.Tycałyczaswiedziałaś,żewiadomośćoskarbiejestwdrodzedo
kuzynki.Toty,niemarkiz,napisałaśipoprosiłaśpaniąBlackburn,żebyprzyjechałaszybkoiprzywiozła
wszystko,coGraceMurdochwysłała,bezwzględunato,jakmałoważnesąterzeczy.Itotypodarłaś
następnelistymarkiza,wktórychzawiadamiałwdowę,żeCharleszżonązostalizamordowani,bonie
chciałaś,byodwołałapodróżzestrachu.Apotemczekałaś.Noiwkońcudostałaśto,czegochciałaś,aja
przyszedłempoto,comisięnależyzawykonaniezaciebiebrudnejroboty.Jeśliprzeżyjesztendzień,to
będziecud.Lepiejniewystawiajmnienajeszczecięższąpróbę,niżjużwystawiłaś.
-Niemamżadnegoskarbu!-krzyknęłaMenywpopłochu.RozległsiętrzaskiuderzenieiKate
domyśliłasię,żeCallumpchnąłdziewczynęnaścianę.Zamknęłaoczyizapragnęła,żebytawstrętna,
głupiadziewczynapowiedziałamuwszystko,cochciałwiedzieć.
-Napewnomasz.Ijeślichceszżyć,powieszmi,gdziejest.
-Niewiem!Graceskłamała!-zawołałaMerry.-Przysięgła,żewysłałamapękuzynce,zanimukryli
skarbwmiejscutakodległym,żeniedałobysięgoodszukaćbezmapy.Zwłaszczapotym,jakwyjadąna
rok.
-Rok?
-Tak,bomieliśmywszyscypojechaćdoLondynuzarazpotym,jakprzemytnicy...
-Jakprzemytnikówsięaresztujeizabije?-warknąłCallum.
-Tak.Planowali,żetyzostanieszzabity,aoniwrócąpóźniej,kiedyjużniezostanienikt,ktoby
wiedziałokonszachtachCharlesaztobą.Alenieja!-Mówiłapospiesznie.-Graceśmiałasię,kiedymi
toopowiadała,ipowiedziała,żejejkuzynkaniezgadnie,comawręku,kiedytozobaczy.Aletamnie
byłożadnejmapy.Porozrywałamwszystko.Obejrzałamkażdyszew.Dwarazy,wgospodzieitu.Grace
mnieokłamała!
Jejgłosbyłszorstki,niebyłownimnicpróczwściekłości,ponieważ,jakKatenaglezdałasobie
sprawę,gdybyMenyprzestałabyćwściekłananieżyjącąmusiałabystawićczołookropnościfaktu,że
zabiłanajlepsząprzyjaciółkę.
-Jeślinieznalazłaśzłota,toczemuplanujeszucieczkęzWattersem,kiedyjaimoiludziebyliśmyw
chacie?Tak.Wiemotymwszystko,Merry.
-Wcaleniechciałamznimuciec!Zmusiłmnie.Powiedział,żeniemasensututkwić,żepowinniśmy
uciec.Zmuszałmnieodpoczątku!-GłosMerrybyłhisteryczniecienki.-Mówił,żepowiecionas,żei
tyjużmnieniezechceszaniniktinny.Nicniewiemopułapcezastawionejnaciebie...
-Niewspominałemopułapce-przerwałjejGaliumłagodnie.-Powiedziałemtylko,żebyliśmyw
chacie.
Merryzawyławbezsilnejwściekłości,aonodpowiedziałśmiechemtakokrutnymipełnym
cierpienia,strasznegocierpienia,żeKatepoczuładlaniegodrgnienielitości.
-Niemawtobienicpróczkłamstwizdrady.Skończyłemztobą.Światmaciebiedość.
-Niechciałam-zawodziłaMerryjakniegrzecznedziecko,aKateniepotrafiłapowiedzieć,co
próbujeodwołać:kłamstwa,zdradęczyśmierć.
-Łamieszmiserce,Merry.Takjakjazłamiętwoje,jeśliminiepowiesz,gdziejestzłoto.
Jejgłoswydawałsięstłumiony,jakbyukryłatwarzwdłoniach.
-Niewiem.
-Więczabijęcięteraz,tydziwko.DobryBoże,pomyślałaKate.
-Proszę!
-Niemarnujostatnichoddechów,Merry.Niewierzysz,żetozrobię,co?-Starałsięwprawićjąwe
wściekłość.Katesłyszałajegokroki,corazszybsze.-Wykorzystałaśmnie.Izdradziłaś.Czyszłaśprosto
zmegołóżkadojego?Możenie?
-Nie-załkałaMeny.
Katewstrzymałaoddech.Tadziewczynajestprzeżartazgniliznąmoralną,którejnicnieoczyści.
Wtrącaniesiębyłobygłupotą.Lekkomyślnością.Madwiesiostry.Winnajestimtroskę.Musizapewnić
imprzyszłość,nienarażającwłasnegożycia.I...i...Boże,musiżyć,żebyjeszczezobaczyćKita.
Krokiustały.
-Tymordercza,podła,podstępnadziwko.
NicjużnieuratujeMerry.Niewartodlaniejnarażaćżycia...
-Callum,nie!
-Przestań!
Drzwirozwarłysięzrozmachem,odsłaniającscenętakstraszną,jakta,wwyobraźniKate.Callum
stałnadMerry,któraskamlałaujegostóp.Zasłaniałasięrękamiodciosów,wargimiałaspuchniętei
krwawiące.Strużkakrwisączyłajejsiępoczoleikapałanasuknię.Szerokootwarteoczyzwróciłaku
otwartymdrzwiom,zgorliwościązającawidzącego,jakrozwierająsięwnyki.Zerwałasięnarówne
nogiirzuciłabysięprzedsiebie,gdyby
Callumjejniechwyciłibrutalnieniezawrócił.Krzyknęła,aKatepodskoczyłakrokkuniej.Dobrze
naoliwione,idealniezawieszonedrzwizatrzasnęłysięzanią.
-Proszę,proszę,czytonienaszapięknawdówka?Proszębliżej,paniBlackburn.
-Wypuśćją.
-Ją?-CallumspojrzałnaMeny,dygocącąwjegożelaznymuścisku,jakbyzdziwiony,żejątuwidzi.-
Obawiamsię,żeniemogęzrobićpanitejprzyjemności.Onamacośmojego,widzipani,inieodejdębez
tego.-Zniżyłgłos,wypowiadającgroźbę.-Alepanistanowiniemniejszykłopot,paniBlackburn.
-Niechpanpozwolijejwyjśćiodjedzienatychmiast,panieLamont,pókijeszczemapanszansę.-
Mówiłachłodnoizopanowaniem,niepokazującposobie,żejejwnętrznościzmieniająsięwgalaretę.-
KapitanWattersjestspodziewanyladachwila.
-Och,wtoniewątpię.Prawdęrzekłszy,niejestemodtego,żebyzamienićznimsłówko.
Merryzaczęłasięwyrywać.Callumodniechceniauderzyłjątaksilnie,żezbiłjąznógiopadła
bezwładnie.
-Przestań!-krzyknęłaKate.-Zabijeszją.
-Zapewne.Proszęmiwierzyć,paniBlackburn,światbędziemilszy,kiedytażmijaprzestaniesiępo
nimślizgać.
-Niemożepanjejzabić.
-Ależmogę.
ZłapałMenyzagęstejasnewłosyiszarpnąłwgórę.Krzyknęłaiwczepiłasięwjegodłoń.
-Toonazabiłapanikuzynkę.Toznaczy,takjakbytozrobiła.
-Toniemaznaczenia.Niechjąpanpuści.Proszę.Przekrzywiłgłowę.
-Dlaczegosiępaniniąprzejmuje?
-Nieprzejmujęsię.Niechodzionią,tylkoomnie.Przyglądałjejsię,zaciekawionymimogniewu.
-Jeślipozwolępanujązabić,niepróbująctemuprzeszkodzić,toniejestemosobą,zajakąsię
uważam.Niemogępozwolićbezsprzeciwu,żebykogośzabito.-Jakjejojciec.Ojciecniewybrał
poświęceniasię;poprostuzrobiłto,comusiał.-Możepantozrozumieć?
-Anitrochę.
-Niemogępanupozwolićjejzabić.
-Ajakmniepanipowstrzyma?
-Oferująccoś,czegochcepanbardziej.
-Toznaczy?-Zpowątpiewaniempowiódłoczymapojejpostaci,ająogarnęłaniewytłumaczona
chęćśmiechu.
-Niesiebie.Skarb.
Tymrazemskupiłnaniejcałąuwagę.Merryprzestaławalczyćizdumionawlepiławniąwzrok.
-Niewiesz,gdziejest!-szepnęłaMerryzdumiona.-Niemożeszwiedzieć.Onabycinie
powiedziała.Uważała,żejesteśżałosna.
-Niepowiedziałami.Samatoodkryłam.
-Panikłamie-powiedziałCallum.
-Chcepanskorzystaćztejszansy?Potrafipanskorzystać?-spytałaKate.
-Dobrze.Gdzieonjest?
-Niepowiem,dopókiMerryniewyjdziezpokoju.Parsknąłdrwiąco.
-Niechmniepanposłucha,panieLamont.Cozyskam,okłamującpana?Wiem,żezażądapan,bymz
panemposzła;byłbypangłupcem,gdybymnieniezabrał.Wiem,żemniepanzabije,jeżeliokażesię,że
kłamałam.Czyoddałabymwłasneżyciezażycietejmorderczyniioszustki,gdybymniebyłaabsolutnie
pewna,gdziejestskarb?
Milczał,przyglądającjejsięwskupieniu.
-Możeonawie-szepnęłaMerry.Naglezaczęłasięśmiać,dławiącsięwatakuhisterii.-Ty
szezwanaczarnakocico!Całyczaswiedziałaś.Dobre,prawda,Callum?Czytoniedoskonałe?
-Zamknijsięidajmipomyśleć.
-Niechpanjąpuści,panieLamont.Zachwilęwyruszymyipokażępanu,gdziejestskarb.Nawetdam
panumapę,jeślipanchce.Możepanpójśćzemną.Tylkoniechpanjąpuści.
Albozapomniałozłamanymsercu,albopostanowiłrozprawićsięzMerrypóźniej,tegoKatenigdy
sięniedowie.Puściłwłosydziewczynyitrzepnąłjąotwartądłoniąpoplecach,takżezatoczyłasięprzez
pokój.
-Wynośsię,zanimsięrozmyślę!
Merryniepotrzebowaładalszejzachęty.Chwiejącsię,wyminęłaKate,niepodnoszącnaniąwzroku,
jednymszarpnięciemotworzyładrzwiizatrzasnęłajezasobą.
Merryprzyślepomoc,pomyślałaKate.Znajdzielokajaipomocnadejdziewciąguparuminut.
-Niesprowadzipomocy,szanownapani.-Musiałczytaćwjejmyślach,bozbliżałsiękuniejz
wyrazemlitościnaciemnejtwarzy.-Kazałazabić
GraceMurdochipaniotymwie,aonaniechce,byjeszczektośsiędowiedział.Terazwłaśniesię
chowawswoimpokoju,żywiącnadzieję,żejaktylkodostanęskarb,zabijępaniąiniktsięniedowie,co
zrobiła.
DreszczbudzącymdłościpowiedziałKate,żeLamontmówiprawdę.Niedoczekasiępomocyod
MerryBenny.
-Azabijemniepan?-spytała.
-Nie,jeślizobaczęzłoto.
Przełknęłaślinę.Callumustawiłsięmiędzyniąadrzwiami.Niemiaławzasięgurąkniczego
nadającegosięnabroń.Niebyłoucieczkiprzezdrugiedrzwi.Nawetgdybyktośusłyszałjejkrzyk,nic
niepowstrzymaLamontaprzedzabiciemjej,zanimsłużącydobiegną.
Sytuacjabyłabeznadziejna.
Odwróciłasięizamknęłaoczy.Ileżyciajejpozostało?Kilkaminut?PomyślałaoKicie,jakdosiadał
Dorana,zdługiminogamiwporysowanychskórzanychbutach,gdywiatrzwiewałmupledzszerokich
barów,awłosylśniłyzłotorudymblaskiemwporannymsłońcu.Pomyślałaoostatnichsłowach,które
wymienili,ojejdumie,ijakspytałagoopowód,dlaktóregoniepowinnazostaćzmarkizem.
Drzwizaniąotworzyłysięztrzaskiem.Obróciłasięgwałtownie.
Wyglądałstrasznie,jakofiara,którazwlokłasięzołtarza,zbityipołamany,alewciążjakimścudem
żywy.Krewzalałamulewąstronętwarzyipoplamiłakołnierzposzarpanejkurtki,którastanowiłajedyne
okrycienagiejpiersi.Brudnystrzępmateriałukrępowałpalceprawejręki,alewlewejdzierżyłswój
ciężkimiecz.
-Przypomniałemsobiejedenpowód-powiedziałKitMacNeilł.
Gdyliczysiębrutalnasiła
UczucieulgizalałoKitajakczystazimnawoda.Katejestcałaiterazjużnicjejsięniestanie.
-MacNeilł-warknąłCallumzniedowierzaniem.-NaBoga,człowieku,niewiem,czyjesteśbardziej
żywy,czymartwy.
-Możesięprzekonamy?-spytałKit.Toprzeklęteostrzejestzaciężkie;jegoczubekopadakuziemi.
Zakręciłomusięwgłowie,podłogastanęładębaiwydałomusię,żeumiera.Alenawetgdyformowała
siętamyśl,powitałjązuśmiechem,bojużzestorazywswymkrótkimżyciumyślał,żejestmartwy.
Śmierćgonieprzerażała.
-Wyjdź,Kate.
Niespojrzałnanią,tylkopoprostująwyminął,idąckuśrodkowipokojuiniespuszczającwzrokuz
Lamonta.Niezwykłlekceważyćprzeciwnika,aLamontjestuczniemmistrza,RamseyaMunro.
SamKitniebyłbiegływsztuceszermierki.Jegobroniąbyłzawszeciężkimiecz,astylwalkipolegał
naodpieraniuatakusiłą,niewyrafinowaniem.ObrazRamseyaMunrostanąłmużywowpamięci:
eleganckiego,szczupłego,omiękkichzwinnychruchach.Tak.Ramznałrapier.Aleporaniejest
odpowiednia,bypogrążaćsięwewspomnieniach.Kitpokręciłgłową,próbującodzyskaćjasnośćmyślii
ostrośćwidzenia.
-Kate,powiadasz?RapierwyśliznąłsięzpochwyupasaCalluma.-Cóż,obawiamsię,żeKatemusi
zostać.Onawie,gdziejestskarb,przynajmniejtakmówi.Zostaniesztu,Kate.Bogotówjestemzostawić
żywegotwegokochankaipozwolićcizatamowaćmukrwawiąceranyiocalićjegoszczątki.Alejeśli
odejdziesz,obiecuję,żeposiekamgotak,żewykrwawisięnaśmierćwdziesięćminut.
Kitzauważyłjejwahanie.
-Onwie,żejeślizostaniesz,będęmiałrozproszonąuwagę.
-Ajeśliodejdziesz,panMacNeillzpewnościąumrze.
-Kate,onnigdyciniepozwolimnieopatrzyć-powiedziałKit,rozpaczliwiestarającsieją
przekonać.-Każecisięprzyglądać,dopókimuniepowiesz,gdziejesttencholernyskarb.Jaitakumrę,
apotemzabijeteżciebie.
-Niewiem,gdziejestskarb.
-Co?-ryknąłCailumizakręciłsięwmiejscu,obracająckuniejtwarzą,aKitzprzerażeniemi
ponurympodziwempojął,żeKatezrozmysłemprowokujełotra,bydaćmuparęsekundprzewagi.
Skorzystałznich.
Zebrawszyresztkisił,naparłnaprzeciwnika,wymachującciężkimmieczemjaktoporem.Aleupływ
krwiibólspowolniłyjegoruchy.Mieczciążyłmuwdłonijakkowadło,nieporęcznyigruby.Cailum
uchyliłsię,unikającostrza,isamrunąłnaprzód.MigającyczubekrapieracelowałwtwarzKita,szukając
jegooczu.
Kitcofałsię,aCailumnacierał.Krok,dwa,trzy,szybkojedenpodrugim,iprzesunęlisięobokKate.
Kituderzyłplecamiwdrzwiiwzniósłostrzebronijaktarczę,rozpaczliwieodparowujączamachy
cienkiejigły,któraprzebijałaikłułajakbybezwysiłku.
CallumniebyłRamseyemMunro,aleznałzaletyswejbroniiumiałniąwładać.Kitmodliłsię,by
przeciwnikniewyczułjegosłabychpunktów.Callumciąłzamaszyścieiodskoczył.Zadowolonyz
cienkiejczerwonejkreski,którązostawiłnabrzuchuKita,wygiąłwargiwpodnieconymuśmiechu.
Jeszczejedenpozorowanyatak,jeszczejediiocięcieinastępnarananaprzedramieniu.
IskierkizawirowaływkącikachoczuKita,żebrakrzyczałyzmękizkażdymunikiem,którymwymykał
sięztrudemzzabójczegozasięgurapieraCalluma.Zdawałomusię,żebarkimaźlezawieszone,kwas
zżeramustawy,nadgarstkimajakzgumy.Mieczjakbyrósł,zkażdąchwiląstawałsięcięższy,niepewnie
odpierałgradciosówipozorowanychatakówCalluma.
Kitpotykałsiępodciosami,nieczująckąsaniastalizakażdymrazem,gdysmakowałajegociało.
Wiedział,żeprzegranajesttylkokwestiączasu.Jedyne,naczymmuzależało,tooderwaćsięoddrzwi,
byotworzyćKatedrogęucieczki.Aleniepotrafiłsięzdobyćnaobronęiniebyłonawetpocomyślećo
przeniesieniuwalkinaprzeciwnąstronępokoju.
Ileminutupłynęło,odkądtuwszedł?Trzy?Cztery?Niewięcej.
-Uciekaj.Zaklinamcię,uciekajteraz,Kate!
Naglezbokupokojupoleciałwazon,trafiającCallumawnasadęszyiprzybarku.Lamontpotknąłsię,
choćnieprzewrócił.Kitskoczyłnaprzód,aleCallumjużchwyciłKatezarękę,zanimzdążyłasięgnąćpo
drugiidentycznywazon.Okręciłsię,wściekleszarpnąłjąkusobie,rozpostarłjejramionaiosłoniłsię
niąjaktarczą.Ciągnąłjąnasobie,posuwającsięnaprzódzwystawionymrapierem.
Kitnicniemógłzrobić.Tylkoczekać...
Nacoudiabłaczekasz,Kit?-szydziłRamsey,zataczającrapieremeleganckieósemkiwpowietrzu.
Obrazzjawiłsięniewiadomoskąd,kryształowoklarownyiidealnieostry.Zacząłmiećzwidyodupływu
krwi.WytwornebrwiRamauniosłysięironicznie,gdyszeptał:Maszzamiarstaćiczekać,pókicięnie
przebiję?
Inaglezrozumiał,comazrobić.Pozwolił,byczubekmieczaopadł,awolnądłońopuściłotwartądo
bokuwpowszechnieuznawanymgeściepoddaniasię.
-Nie!-krzyknęłaKate.Callumprzysunąłwargidojejucha.
-Tylełezdlabrudnegoszkockiegożołnierza.Wątpię,czyjesttegowart,mojadroga.
-Przynajmniejktośwylejepomniełzy-powiedziałKit,czekająciobserwując,czyjegosłowa
docierajądoCalluma,oszołomionegotriumfem.-Atowięcej,niżdaciMerry.CzytojąiWattersa
widziałem,jak...
ZrykiembóluCallumpchnąłKatenabokiskoczyłnaprzód,wymierzającpchnięcieprostoprzed
siebie.Kitzrobiłkrokkuczubkowirapiera.Ostrzezagłębiłomusięwbarku,awtedyzdzikimokrzykiem
rzuciłsięnaprzód.
IterazCallumzrozumiał.Rozpaczliwieściskałrękojeśćuwięzionejbroni,starającsięuwolnićjąz
ludzkiejtarczy.Nimzdążył,Kitchwyciłgozahalsztukiprzyciągnąłmugardłodoostrzamiecza.
-Czekaj!-wybełkotałLamontzprzerażeniem.-Ocaliłemciżycie!
-Ajajużrazcięoszczędziłem-odparłKit.-Rachunekwyrównany.
-Jeślimniezabijesz,nigdysięniedowiesz,ktozdradził...
StrzałzpistoletuhuknąłKitowinaduchem,apierśCallumazakwitłaczerwieniąrozlewającąsięz
ziejącejczerwonejdziury.Osunąłsięnaziemię,ciężarjegociaławyzwoliłrapierzbarkuKita.Naprogu
MerryBennyrzuciładymiącypistoletiuciekła,zyskującpewność,żeCallumniebędzieszukałnaniej
zemsty.
Kitzachwiałsięiupadł.Katerzuciłasięnakolanaprzynimiujęławdłoniejegotwarz,szukając
oznakżyciawjegooczach.Aleonnicniewidziałimałococzuł.
-Kit!Zostańzemną!Obiecałeśzrobićwszystko,ocopoproszę.Wszystko!-Szlochała,czuł,jakcała
dygocze,isprawiałomutoból,ale,dobryBoże,byłotocudowneuczucie,bobóloznaczałżycie,ażycie
oznaczałoKate.
-Proszę,Boże...-głosjejsięłamałizanosiłasięurywanym,gniewnymoddechemwpatrzonaw
niego.-Maszzemnązostać,ChristianieMacNeillu!Słyszysz?Obiecajmi!
Chciałajegosłowaidostanieje.
-Tak,madame.Wedlepaniżyczenia.Pozbierałasięnanogiipopędziłapopomoc.
CzterdzieścikilometrównapółnocodClyth,kilkagodzinpotym,jakChristianMacNeillstoczył
walkęnaśmierćiżycie,kapryśnywiatrbaraszkowałwzdłużpustegowybrzeżaiwionąłzamonolityczny
głazosłaniającyskrawekplaży.Tamszarpnąłniespokojnierękawemmokrejsukni.Jejwłaścicielcebyło
toobojętne,jejładnatwarzyczkaznieruchomiałanazawszewwyraziezdziwienia.Jeszczeparęminuti
znajdziesiępodwodą.
NapółceskalnejzawieszonejnadplażąkapitanWattersuspokoiłniecierpliwegorumaka,zapatrzony
wdółnaponurąscenęrozgrywającąsięponiżej.Zeskwaszonąminąlekkowestchnął,zdjąłzgłowybiałą
perukęiprzestałbyćkapitanemWattersem.
Nieudałomusię.MacNeillżyje.KateBlackburn,którejojciecwyratowałwszystkichztego
potwornegomiejsca,żyje,ascena,którątakstarannieizręczniezaaranżował,byzgładzićichoboje,
rozegrałasięinaczej.
Byłobyowielełatwiej,gdybymógłpoprostuwymordowaćichjednegopodrugim.Przypadkowe
spotkaniewjakimśzaułku,kroplatruciznywpiwie.Aleratowałoichtosamopęknięcie,któreniegdyś
ichrozdzieliło.Rozproszylisięjakplewynawietrze.Sięgnąłdokieszeni,leniwymruchemwyciągnął
wąskiscyzorykirozłożyłostrze.Zapatrzyłsięwniezamyślony.
Jeślijedenumrze,ileczasuzajmiewytropienienastępnego?Czyzdąży,zanimnastępnaofiarausłyszy
ośmiercidawnegokompanaistaniesiępodejrzliwaiczujna?
Człowieknakoniuwiedział,żewięźmiędzyniminiezostałazerwana.Jeślijedenumrze,innisięo
tymdowiedzą.NiebędziemógłbezpiecznieprzebywaćwAnglii,wLondynie,obracaćsięw
towarzystwie,doktóregonależy,dopókiniezginąwszyscy.Onijednimogąwyjawićjegozdradęi
zniszczyćpozycję,naktórąpracowałdługielata,snującintrygi.
Obróciłdłońipopatrzyłnajejnagiewnętrze,poznaczonetysiącemmalutkichblizn.Całelatatemu
nauczyłsię,żebólpomagaczłowiekowisięskupić.Przycisnąłostrzenożadokciukainacisnął,czując
cudowneukłuciabólu,gdyostrzetrafiałowewrażliwezakończenianerwów.Odrazupoczuł,jakulatuje
zniecierpliwienie.
Będąnastępneokazje,chociażterazmusibyćostrożniejszy.Pychapopchnęłagodo
melodramatycznegoepizoduzeszczuremwruinachstaregozamku.Mimowszystkowartobyłozobaczyć
rozpaczliwąudrękęiwściekłośćnatwarzyMacNeilla,gdytenzmuszałsiędoodjazduzdziewczynądo
St.Bride’s.
Niepowinienniepotrzebniewpadaćwpopłoch.Inieczułjużniepokoju.Wątpił,czykiedykolwiek
sięzorientują,żetoonprzekupiłpokojówkęKateBlackburn,byporzuciłaswąpanią.Tosamobyłoz
różą,któratrafiławręceMacNeillaiskłoniłagodopospiesznejpodróżydoSzkocji.Gdyodkryją,tenie
wysłałajejżądnazsióstrKateBlackburn,kogąbędąpodejrzewać?
ByłobyniemądrzezaszybkoponowićataknaMacNeilla.Nie.Trzebadlaodmianyzająćsię
pozostałymi.Jedenpodrugim,wszyscy,którzywiedząlubpodejrzewają,kimjestnaprawdę,musząbyć
usunięci.Niewątpił,żemusięuda.Krewkapałamuzkciukanaskałęwdole.Wzdrygnąłsięizdałsobie
sprawę,żetrzymaostrzewbitewciało.Wyciągnąłjeniespiesznieiotarłpalecderkąprzysiodle.Z
powrotemskierowałuwagęnadziewczynęnaplaży.
Przybójjużobmywałjejkolanaiuniósłjednąrękę,łagodnieniąkołysząc,jakbyżartobliwie
przyzywałagestemniewidocznegotowarzysza.Falelizałyjejuszyiobmywałytwarz,awreszcieprzelały
sięprzezpierś,biorącMerryBennywwodnisteobjęciaiunoszącłagodniewmorze.
Mężczyznapobożnienakreśliłdłoniąznakkrzyża,poczymskierowałkonianapołudnie.
Postawieniesięwprzyjemnejsytuacji
Kitżył.Wracałdozdrowiawbrewnajgorszymrokowaniom.Toprawda,przezdwadniidwienoce
tonąłwewłasnympocie,pomstowałnaniewidzialnychwrogówiwzywałurojonychtowarzyszy,ale
trzeciegodniabandażeprzestałynasiąkaćkrwiąistałosięjasne,żeprzeżyje.
KuwielkiemuzakłopotaniuMurdochówKateuparłasię,żebywniesionorannegodomałejgarderoby
przylegającejdojejsypialni,takbygosłyszała,jeślizawoławnocy.Nieodstępowałagonakrok.
Markizzajrzałdwarazy,pierwszyrazsprawdzić,czyKateniepotrzebujepomocy,adrugi,byujrzeć,
jakopiekujesięMacNeillemispojrzećwoczyprawdzie,żeonaniejestjegoinigdyniebędzie.
Wystarczyłomuparęminut.Ztrzecichodwiedzinzrezygnował.
Prawdęmówiąc,mieszkańcyzamkuwkrótcezapomnielioswychzastrzeżeniachcodonocnej
bliskościciemnowłosejwdowyiszczupłego,ciężkorannegoSzkota.Zajęlisięwłasnymizmartwieniami.
JakKitodgadł,WatterswysłałmilicjępoddowództwemporucznikaMacPheila,któremuzapewnił
łatwytriumf,byrozgromićbandęLamontawchacie,astamtądnajechałgospodęwClyth.Tammiędzy
belamisianawstajniachznalezionoukryteskrzyniepełnełupówzzatopionychokrętów.
Wnastępnychdniachwykryto,żekapitanGreenezostałnapadniętyizabityprzeztajemniczego
wspólnikaLamonta,tegosamego,którypotemstałsięfikcyjnymkapitanemWattersemiobjąłdowództwo
nadmilicją.OkapitanieWattersiesłuchzaginął.Zniknął,taksamojakjegożonaMerry.
Honorrodzinyzostałnarażonynaszwank,askandalwisiałnawłosku.AleMurdochowie,którzy
okazalisięludźmipraktycznymi,utrzymywali,że
Merry,choćprawniepozostającapodopiekąmarkiza,niebyłaznimizwiązanapokrewieństwem.Oni
dołożyliwszelkichstarań,byzwalczyćwniejskłonności,które,wświetleobecnejsytuacji,należało
uznaćzaskutki„niepewnegopochodzenia”.Doprawdy,trudnoichwinićzaniepowodzenie.
-Lichobywzięłotętwojąpupilkęszwaczkę!-oznajmiłKit.-Teszwydrapiąjakdiabli.
Kateodwróciławzrok,gdyzirytowanyrozchyliłpodszyjąnocnąkoszulę,aspodskromnegolnianego
okryciawyjrzałaciemnamuskularnapierś.Drapałsięzawzięcieposzwach,którymiPeggyściągnęła
największerany.
-Zdajesię,żewolałbyśmiećogromnąbliznę?-spytała.Byłopopołudniu.Kitwłaśniesięobudziłi
zastałjąprzyłóżkuztamborkiemwręku.KuferGracestałotwartywnogachłóżka.
Wróciładoulubionegozajęcia,gdyzacząłodzyskiwaćsiły.Powiedziałamu,żehaftowanienależydo
niewieluumiejętnościwyniesionychzarystokratycznegowychowania,zktórychnienależyrezygnowaćw
ubóstwie.Myślinawetopoświęceniutejsprawierozdziałuksiążki.Terazjednakprzyznawałasięsama
przedsobą,żeznajwiększąuwagąśledzikażdyruchigłytylkopoto,byutrzymaćwzrokzdalaod
muskularnegotorsuKita.
-Togodnepożałowania,jaklubiszzbieraćblizny.Uniósłgłowęiśledziłjąspodprzymkniętych
powiek.
-Tylkopoto,bytobiewydałysięintrygujące.
PodjegowzrokiemKatezarumieniłasię,aponieważuznałazanierozważne,bysięzbytnio
podniecał,niewspominającjużoniejsamej,skierowałarozmowęnabezpieczniejszygrunt.
-Osoba,nadktórąnajbardziejsięlituję,toMerryBenny-powiedziała,szukającwkufrzeGrace
srebrnychnożyczek.
-Dlaczego?-spytał.-Boniebędziepędzićżyciawtakimluksusie,najakiliczyła?Tomorderczyni,
któraodeszłazkochankiem,byżyćzjegonieuczciwychzysków.
-Żalmijej-odparłaspokojnieKate,ucinającjedwabnąnitkę-ponieważjestwinnaśmierciGrace,
którąkochała.Nie,niepatrztaknamnie.Naprawdęjąkochała.Niewidziałeśjej,kiedymówiła,jak
bardzozaniątęskni.Niekażdamiłośćjestwspaniałomyślnainiesamolubna.Możedręczyćiprzeklinać
równiedobrzejakuszlachetniaćiumoralniać.
-Słusznie.-Zmarszczyłbrwi,aKatedomyśliłasię,żewspominaswychtowarzyszyizdradę,jakaich
dotknęła.
Nadszedłtenmoment.Jużdłużejniepodobnaunikaćtego,comusibyćpowiedziane.Odłożyła
tamborek.
-Przypuszczam,żegdytylkowydobrzejesz,zechceszodjechać.Jeszczebardziejsięnachmurzył.
-Przyznaszchyba,żeniemogętuzostać?
-Nieotomichodziłoidobrzeotymwiesz.
-Aoco?
-Dokądpójdziesz?
-Zpowrotemdowojska.Ostatniomyślałemsobie,żejużzadługozaniedbujęsweobowiązki
względempułku.Jestemdobrymżołnierzem,Kate.Idobrymdowódcą.To,czyjadowodzę,czyktoinny...
możemiećznaczenie.-JegoceraściemniałaiKatezezdumieniemzdałasobiesprawę,żesięzarumienił.
Iniewspominaoszukaniuczłowieka,któryichzdradził.Jejspojrzeniestałosięczujne.
-Pozatym-ciągnąłKitszorstko-przyodrobinieszczęściamogędoczegośdojśćwarmii.
-Rozumiem.
-Kate...-Wziąłgłębokioddech.
-Tak?
-Nie,nic.-Nachwilęmocnozacisnąłzęby.-Aty?Coztobą?
-Niewiem.-Przybrałanonszalanckiton,alebezpowodzenia.-WrócędoYorku,jaksądzę.Albodo
Londynu.
-Dlaczego?-zapytałcałkiemzbityztropu.
-Cóż,niemampieniędzy,chociażniekryjęnadzieizwiązanychzwydaniemmegoporadnikaotym,
jakżyćgodniepostraciefortuny.Jestempewna,żeistniejekrągczytelników...
-Tak,tak-przerwałjejKit.-AledlaczegochceszwracaćdoYorku?Skarciłagosurowym
spojrzeniem,bynieśmiałjejwięcejprzerywać.
-Mammałopieniędzy,achociażprzypuszczam,żemogłabymuzyskaćwsparcieodmarkiza,byłoby
mitowstrętne,ponieważ...-wahałasię,szukającsposobu,bywyrazićtodelikatnie-ponieważmyślę,że
miałpewnenadziejewzględemnaszegoprzyszłegozwiązku,codoktórychniepotrafiłabymgozachęcać,
comuzresztąpowiedziałam.
-Odmówiłaśmu?-Kitdźwignąłsięnapoduszkachizamrugał.Katenapółwstałazeswegomiejsca,
niechcącdopuścić,bysprawiłsobieból,aleonzezłościąmachnął,bysięcofnęła.
-MójBoże,kobieto-powiedział.-Całymidniamiwyliczałaśmikryteria,któreskładająsięnatwój
obrazprzyszłości,ioilewiem,markizmógłcijezapewnićwszystkiepokolei:bezpieczeństwo,pewną
przyszłość,ogniskodomowe,spokój,dostatek.Czyśtyrozumstraciła?
-Niemiałamwyboru-odparłazaczepnie.-Niemogępoślubićmężczyznyiprzezresztężycia
zamykaćoczyzakażdymrazem,gdysiędomniezbliży...-Nie.Niemożebyćtakzuchwała.Nawetwtak
sprzyjającychokolicznościach.
-Mówdalej,jestemciekaw.Patrzyłnaniąjakwielki,płowylew.PodniosłabrwiJakbyzdziwiona,
żemusidokończyćzdanie.
-Udając,że...tamniejestem.Coinnegomiałabymudawać?Niezawahałsięaninachwilę.
-Żemarkizjestmną.Otworzyłaustaizarazjezamknęła.
-Zpewnościąmaszwysokiemniemanieosobie.
Kitjednymrzutemciaławyprostowałsięnapoduszkach.
-Muszę.Muszęwierzyć,żewidziszwemniecoświęcejniżczłowiekaszukającegozemsty.Przeztrzy
latamyślałem,żewszystko,czegochcę,towykryć,ktowydałnaszenazwiskaFrancuzom...aletotymnie
nauczyłaśchciećczegośinnego.
Wstrzymałaoddech,aradosnepodniecenierodziłosięitrzepotałowjejpiersijakskrzydła
schwytanegoptaka.
-Acóżtotakiego?
-Przyszłość-powiedział,wytrzymującjejspojrzenie.-Zawszemyślałem,żemusibyćwemniecośz
gruntubłędnego,couczyniłomnieślepymnacharakterosoby,któranaszdradziła.Żeniechcącwidzieć
łajdakatakim,jakjestnaprawdę,stałemsięwinnynaszegoujęciaiuwięzienia.Aledoszedłemdo
wniosku,żechoćnasionazdradyzostałyzasianewprzeszłości,jaichniezasiewałem.Tonieja
zawiodłem.Czyosoba,którąkochałem,byłaprawdziwaczynie,wartategoczynie,toprzestałosiędla
mnieliczyć.Serceniesługa.Niepytaopozwolenie.-Przyglądałjejsięztakimwyrazemoczu,że
wstrzymałaoddech.
-Niebędziesz;gowięcejszukał?
Wyrazjegotwarzystałsięchłodnyinieprzejednany.
-Niemogętegoobiecać.Oncigroził.Przyjdziedzień,żezatozapłaci,alenieteraz.Jestwojnai
jestempotrzebny.Niemamczasunazemstę.Doszedłemdoprzekonania,żesąważniejszerzeczy,októre
należywalczyć.-Patrzyłnanią,niekryjącuczuć.-Czysięzgadzasz?
-Tak.-Zdolnabyłazaledwiedonajcichszegoszeptu.-Tak,zgadzamsię.
-Naprawdę?-Wyglądałnaniezadowolonego,gdyleżałtakidużyiciemnynabiałejpościeli.Tyle
blizn.Tyleran.
-PrzedwalkązCallumem-powiedziała-kiedywszedłeśdopokoju,powiedziałeś,żeprzychodzisz,
boprzypomniałeśsobiepowód,dlaktóregoniepowinnamwyjśćzamarkiza.Zastanawiamsię,comiałeś
namyśli.
Speszyłsię.
-Nictakiego.Głupinonsens.Udawałembohatera.
-Zauważyłam.
Popadłwmilczenie,skrzywiwszyustawuśmiechupolitowanianadsobąsamym,któryjejwydałsię
urzekający.
-Pytamdlatego-mówiładalej-żenachwilęprzedtym,jakstanąłeśwdrzwiach,myślałamotobie,
przypominałamsobietwątwarzipróbowałamprzywołaćostatniesłowa,jakiedomniepowiedziałeś.
Spojrzałjejwoczy.
-Skądciprzyszłodogłowymyślećomniewtakiejchwili?
-Stąd,żeciękocham.
Wyciągnąłkuniejręceichwyciwszyjejdłoń,przyciągnąłkusobieiprzycisnął,prawiezgniatając,
doobandażowanejpiersi.
-Wyjdźzamnie-zażądałochryple,obsypującpocałunkamijejpowiekiiusta.-Kiedyśbędękimś,
Kate.Ztobąuboku,niebędzierzeczy,którejbymniepodołał.Którejmybyśmyniepodołali.Wiem,że
życie,jakieciproponuję,niebędziełatwe,aleprzysięgam,żepoświęcęsię,żebyśnieżałowała
małżeństwazemną.
Odgarnąłjejwłosyztwarzy,wpatrującsięwniążarliwie,głosmiałwzruszony.
-Jeślipowiesznie,będęmusiałcięwykraść.Kochaszmnie,Kate.Samapowiedziałaś.
Zleciutkimdreszczemzdałasobiesprawę,żenaprawdębytozrobił.Ale...niebędziemusiał.
-Tak-powiedziała.-Tak.
-Kiedy?
-Dziś.Jutro.Alegdzie?Niemogęprosić...
-Anijaciniepozwolę.JesteśmydwadnidrogiodSt.Bride’s.Jesttamgromadkamnichów,którzy
znajdąwielkąpociechęwmyśli,żezrobiłaśzemnieuczciwegomężczyznę.
Roześmiałasię,aonteżsięuśmiechnąłimocniejzacisnąłwokółniejramiona.Katezauważyłamałą
plamęświeżejkrwinabandażu.Byłtakiżywotny,takikrzepki,zapominałosię,żejestśmiertelny.
Odsunęłasięodniego,cofnęłaniezdarnieiprzyjrzałamuzkonsternacją.
-Uraziłamcię.
Spojrzałnapierś,zobaczyłplamęiroześmiałsię.
-To?Niebądźzabawna.Wracaj.-Wyciągnąłkuniejrękę.
-Nie.Todopierotrzydni.Niechcęcizrobićkrzywdy.
-Kochamcię-szepnąłnagletakimzakłopotanymtonem,żesięuśmiechnęła,alezarazgwałtownie
pokręciłagłową.
-Nie-powiedziałasurowo.-Nie.Połóżsię.Odpoczywaj.Zdrowiej.
Sięgnęłapotamborek,któryupuściładokufra,zaczepiającdłoniąopodszewkęwiekazreperowaną
naprędceiodrywającjejróg.Nachyliłasię,bygopoprawić,iwtedyzauważyła,żegwiazdyhaftowane
złotemmająróżnąwielkośćisięróżnią,akiedymateriałjestzłożonytakjakteraz,układająsię...
ToGracewyhaftowałapodszewkę.Grace,którarazemzKateijejojcemsiadywałalatemprzy
teleskopieiprzezcałeżycieinteresowałasięastronomią.Wśródjejrzeczyznajdowałsięteleskop.
GraceprzysięgałaMerry,żewysłałamapęzlokalizacjąskarbu.Ifaktyczniejąwysłała:gwiezdnąmapę.
Katewyprostowałasiępowoli,anajejtwarzyzakwitałuśmiech.Kitbędziemiałswójpatent
oficerski.Możemiećdziesięćpatentów,jeślizechce.CharlottespędzisezonwLondynie,aHelenamoże
rzucićpracęuswojejjędzy.
Trwajeszczewojna,naktórejonmusiwalczyć.Sąludzie,którzypotrzebujądowództwajejmęża.
Będąjeszczemusielistawiaćsięnarozkazwszędzie,gdziepośleichJegoKrólewskaMość,ponieważ
KitMacNeilljestżołnierzem.Aona,córkażołnierza,wdowapożołnierzu,któraroktemunie
uwierzyłaby,żejestzdolnaoddaćsięsercemiduszątakiemumężczyźnie,jużtozrobiłainiechciała,
żebybyłinny.
-Kate,ocochodzi?-spytałKit.-Wyglądasznabardzozadowolonązsiebie.Chodźnotudomnie.
Jakikolwiekłupczekałwjakiejśgrocieczyjaskini,bladłwobectegoskarbu.Usłuchaławezwania.
Małżeństwokuobopólnejkorzyści
Opactwośw.Brygidy,styczeń1804
Pannamłodabyłapiękna,apanmłodypoważnyiskupiony.Jegowojowniczaminałagodniałatylko
wtedy,kiedymimochodemzerkałnażonę.
Wyszedłszyzmałejkaplicyopactwa,zastalipodstopamidywanzsuchychpłatkówróż.BratFidelis
promieniałzzadowolenia.Katetaksięwzruszyłatymdowodemuczucia,żeodstąpiłamężaiwspięłasię
napalce,byucałowaćpotężnegomnichawokrągły,gładkipoliczek.
-Różesąpiękne!-powiedziała.
-Jesttamteżlawendaimięta-wtrąciłbratMarcin,przepychającsięłokciamiprzeztłumekmnichów,
składającychgratulacjenowożeńcom.
-Ach!Zdawałomisię,żerozpoznajęjakiścudownyzapach-powiedziałaKate.
-Niesądzę,byśpoczułasięusatysfakcjonowana,dopókimnieteżnieucałujesz!-powiedział
szorstkim,zrzędliwymtonem.
-Nie-oczyKatezaiskrzyłysię.-Wżadnymrazie.Opierałsię,leczniezbytstanowczo.
-Głupiutkie,egzaltowanegęsiejaja,otodzisiejszemłodekobiety-sarknął,leczszybkopodreptał
naprzód.
-Zrobione!-powiedziała,cmokającgogłośnowpoliczek.
-Ach!-BratMarcinzarumieniłsiępouszyiszybkosięcofnąłzwyrazemtwarzystanowiącym
dziwnepomieszaniezdumienia,dezaprobatyizadowolenia.Zwróciłsiędopozostałychmnichów:
-Aterazniemapotrzeby,byściewszyscyspełnialiświeckiezachciankitejmłodejdamy.Akiedy
ojciecopatwyjdziezzakrystii...
-Ojciecopatwyszedł.-Opat,jakzwykleprostosiętrzymający,schodziłponiskichschodkach.
Uniósłbrwinawidokkwietnegodywanu.-Jak...odświętnie.TobratFidelis,jaksądzę.
-Tak,ojczeopacie.
-Ijateż,ojczeopacie-dodałbratMarcin.
-Pomyślałem,żetrzebatouczcić.Młodywilkdałsięoswoićpięknejwdowie-wyjaśniłbrat
Fidelis.Gromadkamnichówochoczopokiwałagłowami.
-Młodywilk?-szepnęłaKatedoKita.
-Oswojony?-odpowiedziałjejrównieższeptemiobojesięuśmiechnęli.
-BracieMarcinie,chciałbratcośpowiedzieć?-przypomniałmuopat.
-Tylkotyle,żeniebędziepotrzeby,byktóryśznasobjuczałpanamłodego-powiedziałbratFidelis,
nawiązującdoszkockiegoobyczajuobładowywaniapanamłodegoworkiemkamieniiwyprawianiago
dowsi,gdzieprzyjacieledorzucalidoworka,dopókipannamłodanieuwolniłagoodciężaru.Ponieważ
wklasztorzeniebyłokobiet,nieodbyłosięteżtradycyjneprzygotowaniepannymłodejdołożnicy.
Kateniebyłarozczarowana.Wystarczyłojejdoszczęścia,żezapowiedziwreszciezostałytrzykrotnie
odczytaneiżezostalisobiezaślubieni-alektonatymodludziumiałbysięsprzeciwićichmałżeństwu,
spytałabezczelnieopata.Odpowiedziałsurowym,nieprzejednanymmilczeniem.Ostatnietrzytygodnie
zdawałysięwlecnieskończenie.AlejutrowyjadązSt.Bride’sjakomążiżona,atejnocy...Zerknęła
nieśmiałonaKita,aonladaco,jakbyczytałwjejmyślach,uśmiechnąłsię...tak,tobyłwilczyuśmiech,
anitrochęnieoswojony.Ogarnęłająfalaciepła,gdyujrzałatenuśmiech.
-Kate!Kate!-Okręciłasięwmiejscu.Parakoniciągnącazamkniętypowózwjeżdżałanakościelny
dziedziniec.Młodakobietaowłosachkoloruimbiru,dopołowywywieszonazaokno,zzapałem
wymachiwałakoronkowąchusteczką.
-Charlotte!-krzyknęłaKateiporzuciwszymęża,skoczyławstronępowozu.
-Miejżetrochętaktuiprzestańsięwychylać!-zabrzmiałgłosHeleny,apotemdrzwisięotworzyłyi
ukazałasięonasama,opanowanaipełnawdzięku,zuśmiechemopromieniającymjejślicznątwarzyczkę,
azzaniejenergicznieprzepychałasięmłodszasiostraotulonaszarymaksamitemobramowanymnorkami,
zramionamirozpostartymidouścisków.
CharlottezarzuciłaręcenaszyjęKateiwydaładzikipisk.Helena,jakzawszerozważna,zatrzymała
sięiczekałanaswojąkolej.Popatrywałanabrązowoodzianychmężczyzn,starającsięukryćciekawość.
-Dopierocoprzyjechałyśmy!-opowiadałaCharlottte.-JedziemyprostozLondynu!Markizwysłał
doHelenypowózzlistemrelacjonującymtęabsolutnienadzwyczajnąhistorię.Domagałsię,byśmy
natychmiastjechałydozamkuParnell.HelenazabrałamnieodWeltonów,kiedybyliśmywpółdrogido
Brighton,nimniej,niwięcej,przezcobiedaczkamusiałastrasznienadłożyćdrogi,izjawiłyśmysięw
zamkuParnelltylkopoto,bysiędowiedzieć,żeprzyjechałaśtutaj,dotegoopactwa,czyjakjezwą,iże
wychodziszzamąż!-paplałaCharlotte.-ZategoSzkota!Itoniezategoprzystojnego,tylkozatego
przerażającegodraba,którego...
-Hm!
Charlotteobróciłasięnapięcieistanęłatwarząwtwarzzprzerażającymdrabem,którymierzyłją
wzrokiemzjednąbrwiąuniesionąpytająco.Zakrztusiłasięzwrażenia.Aonuśmiechnąłsię.Czarująco,
pomyślałaKate.
-Mojanowasiostrzyczka-zamruczałKit.-Jestemzachwycony,żemożemyodnowićznajomość.-
Zakreśliłłukręką,apotemprzeniósłwzrokzCharlottenaHelenę,którejspokojuanitrochęnie
zachwiałodziwneotoczenie,wjakimsięznalazła.
PannoIIclcno,jakżemimiło.
Dziękujępanu.
Jakpaniwidzi,cokolwiekmogłazawieraćrelacjamarkiza,panisiostrajestwdoskonałymzdrowiu.
Terazmnieprzypadłzaszczytdopilnowania,żebytakąpozostała.-Nieodwróciłoczupodpytającym
spojrzeniemHeleny.-Idotrzymamtego.Chybażezginę.
-Aniechmnie!-sapnęłaCharlotte,wachlującdłoniązarumienionepoliczki.-Zaczynamrozumieć,
dlaczegozaniegowyszłaś.
-Charlotte!-Helenaskarciładziecinnezachowaniesiostry.-Trochęprzyzwoitości!
-Poco?-Charlotterozejrzałasiępootaczającychichmnichach,poczymszepnęła:-Czyoniw
ogólesięznająnadobrymwychowaniu?
-Wniewielkimstopniu-odpowiedziałjejczyjśłagodnygłos.Obróciłysiękupodchodzącemuku
nimopatowiTarkinowi.
-Widzę,żeprzybyłapanirodzina.
Skądontowie?-Katezamyśliłasię,aleuczucieciekawościustąpiłoradości.
-Przygotowaliśmymałeprzyjęcieweselnedlanowożeńców.Czyzechcąpanieprzejśćdosali
jadalnej?
-Jestojcieczbytdobry!-zawołałaKate.
-Och,chodźmyprędko!-zapaliłasięCharlotte.-Umieramzgłodu.-WzięłapodręceKateiHelenę
iruszyływśladzabratemFidelisem,którycałyczaspromienniesięuśmiechającigawędząc,
poprowadziłjekusalijadalnej.
-Corazwięcejkobiet.Możezmienimysięodrazuwżeńskiklasztor?-mruczałbratMarcinzaich
plecami.
KateobejrzałasięnaKita.Stałzopatem,pochylonykuniemuzeskupionymwyrazemtwarzy.Widząc,
żeKatesięogląda,uśmiechnąłsięizawołał:
-Zabawiajsiostry,kochanie,zarazdowasdołączę.Obróciłsiędoopata,ajegopogodnynastrój
ułeciał.
-Gdzieonjest?
-Wkaplicy-odparłspokojnieopat.-Widziałtwójślub.
-Coojciecmówi?Skądwiedział?
-Zawiadomiłemgo.Wysłałemróżę.Tylkoonodpowiedział.Oilewiem,oczywiście.
-Alepocoposyłałojciecróżę?-spytałKit,zerkająckuciemnemuwejściudokaplicy.
-Powiedziałeś,żemusiszwiedzieć,ktowaszdradził.Pomyślałem,żemożedostarczęciodpowiedź.
-Tak.Zależałominatym,alestaregrzechyniewydająmisięjużtakieważne.Zwłaszczacudze.
-Możewięcpopełniłembłąd.Wkażdymrazieidźdoniego.Jakzauważyłeś,gdybytoonbyłw
ruinachzamkuichciałcięzabić,jużbyśnieżył.Niezrobiłtego.Jeślitooncięzdradził.
-Jesttylkojedensposóbsprawdzenia.
-Kit!
-Niechsięojciecniemartwi.Jateżniechcęrozgniewaćżonyrozlewemkrwiwdzisiejszymdniu-
powiedziałKitzponurymuśmiechemiskierowałsiędokaplicy.
Wewnątrzpanowałchłódimrok,wpowietrzuwciążwisiałdelikatnyzapachkadzidła.Trwałoto
chwilę,nimwzrokdostosowałsięi.....Kitpoczuł,jakczubekszpadydotykazbokujegoszyi.
-Asłyszałem,żestałeśsiężołnierzem-odezwałsiękpiącoznajomygłos.-NiechBógczuwanad
tymkrajem.
Kitodskoczyłwbok,schyliłgłowę,jednocześnieunoszącłokieć,odtrąciłrapier,zbliżyłsię.W
ułamkusekundyrapierznalazłsięznównajegogardle,aletymrazemczubekjegowłasnegosztyletu
przyciskałsiętwardodobrzuchaprzeciwnika.
-Poddajęsię-powiedziałcichoRamseyMunro,mrużącpiękneniebieskieoczy.
-Źlewyglądasz,Ram-stwierdziłKitodniechcenia.-Straszniejesteśwymęczony.
Ramseywzruszyłramionami.
-Obawiamsię,żemaszrację,chłopie.Zatotywyglądaszkwitnąco.Zpewnościątowpływtwej
oblubienicy.Ładnazniejdziewczyna.Mojebłogosławieństwodlawaszegozwiązku.
-Czytoznaczy,żenie,chceszmniezabić?Ramuniósłczarną,skrzydlatąbrew.
-No,tobędziezależałoodtego,czytyzamierzaszzabićmnie.Życiejestnędzne,przyznaję,alemoje
własne.-Uśmiechnąłsięztąsamąwielkopańskąuprzedzającągrzecznością,któragocechowałajużjako
chłopca.
Kitpowoliwycofałsztylet,aRamrówniepowoliopuściłkoniecszpady.
-Ram,niezabijęcię,jeślitozrobiłeś,przezwzglądnaprzyjaźń,któranasłączyławchłopięcych
latach.Alemuszęwiedzieć,czytotywydałeśnasFrancuzom?
Ramprzekrzywiłgłowę.Wmrocznejpustejkaplicyjegotwarzwydawałasięnieziemskopiękna,jak
znużoneobliczeświętegowojownika.
-Nie.
Kitschowałsztylet.
-Przypuszczam,żetoznaczy,żetyteżjesteśbezwiny.Kitprychnął.
-Tegobymniepowiedział,aletegojednegogrzechuniepopełniłem.
-Atoznaczy...
-Dand.
-AlboTouissaint.
Rampokiwałgłowązamyślony.
-KateijaodpływamystatkiempocztowymzPortsmouthwprzyszłymtygodniu.Podkoniecmiesiąca
będęnakontynenciewmojejnowejjednostce.Niemamczasuszukaćodpowiedzi.
-Jamamczas.-Ramuśmiechnąłsię.Przezdługąminutęobajmężczyźnipatrzylisobiewoczy.
Cokolwiekzobaczyli,zadowoliłoobydwu.
-Jeślikiedyśbędzieszmniepotrzebował...-powiedziałKitszorstko.-Wiesz,jaksięzemną
skontaktować?
-Tak.-Ramnaglesięuśmiechnął,ajegotwarzzłagodniałaiznówdałosięwnimpoznaćbrataz
młodzieńczychlat.-Tęskniłemzatobą,Kit.
-Ajazatobą.
-Totyle,jeśliidzieouczucia.Aterazlepiejwracajdoswojejpięknejpani-powiedziałRam-
zanimznajdziesobiekogoślepszego.Kituśmiechnąłsiękwaśno.
-NaszczęściewszyscymężczyźniwSt.Bride’sślubowalicelibat.
-Niewszyscy-zaprzeczyłRamznaciskiem.-Maszszczęście,żewolęblondynki.
-Totymaszszczęście-sprostowałKitspokojnie.RamseyMunroroześmiałsięiznikłnapowrótw
cieniu.
Zakonnicyzmienilimałąszopęnatyłachogroduróżanegowalkowęnowożeńców.Cienkie,
prześwitującelnianezasłonywisiaływefrontowymwejściu,powiewającwłagodnympodmuchu
powietrza.Wnętrzeopróżnionozrupieci,zostawiwszytylkomiękkipuchowymateracułożonyna
posadzcezpłytek,obłożonywysokimstosempoduszekizaścielonynieskazitelnymiprześcieradłami,
wybielonymiwsłońcu.Obokstałstolik,ananimdzbanek,dwapucharyipółmisekpełny
pomarszczonychbrązowychgruszek,przyniesionychzpiwnicy.
Ostatniepromieniepopołudniowegosłońcazmieniłyszklanydachpomieszczeniawpryzmat,
oświetlającycieplarnięmiliardamikolorowychświateł.Zapachzieleni,intensywnyiilasty,mieszałsięz
aromatemgoździków,cynamonuiinnychegzotycznychkorzeni,którymiprzyprawionociepłewinow
srebrnymdzbanie.
-Żadnejpannymłodejtaknieuczczono-wyszeptałaKate.
Jejsiostryzaprowadzonodopomieszczeńdlagościpodrugiejstronieopactwa,aonaznalazłasię
samazmężem.Nareszciesami.Poprawiemiesiącu.Czułalekkidreszczobawy,aleniebyłonprzykry.
-Mógłbymcięugościćwbardziejwyszukanymotoczeniu-powiedziałKit.-Staćbynasbyłona
zamek,gdybyśtegochciała.
Gwiezdnamapaokazałasięprawdziwa.GdytylkoKitwydobrzałnatyle,bymócdosiąśćkonia,
udalisięzgodniezjejwskazaniemwielekilometrówwzdłużwybrzeżadomiejsca,gdziemonolityczne
głazytrwałynastraży,wchodzącwkipielprzyboju.Tamwpodwodnejgrocieznaleźlifrancuskiskarb.
Nawetpozwróceniugomarkizowi,któremupodlegałataczęśćwybrzeża,udziałznalazcystanowił
fortunę.Bylibogaci.
Ale,pomyślałaKate,byłajużbogata,zanimznaleźliskarb.Poczuła,żeKitprzysunąłsiębliżej.Objął
jąiprzyciągnąłdomuskularnejpiersi.Tak,jestprawdziwąkrólową,jeślibogactwomierzysięskarbami
serca.
-Myślałem,żewtymostatnimtygodniuuschnęzpragnienia,bybyćztobą-szepnąłjejKitdoucha.
Oddechmiałciepły,głossłodkijakmiód.-Zpożądaniaciebie.
Sercezabiłojejszybciej,gdydotknąłustamijejucha.
-Aniezpragnienia,bymniekochać?-spytała.Znaładoskonaleodpowiedź,alechciałająusłyszećz
jegoust.
Delikatnieobjąłjejszyję,apotemoparłsobiejejgłowęnaramieniu.Zajrzałjejgłębokowoczy.
SpojrzeniesrebrnozielonychoczuKitaodebrałojejoddech,takwygłodniałe,takczytelne.
-Chceszsłów?Czyczynów?-wyszeptałiposzukałwargamijejwarg.
-Jednegoidrugiego-odparłabeztchu.
-Wedleżyczenia,madame.Ioddałsięnajejrozkazy.Nazawsze.