Trylogia Hana Solo
Tom I RAJSKA PUŁAPKA
A.C. CRISPIN
Przekład
KATARZYNA LASZKIEWICZ
Tytuł oryginału
THE PARADISE SNARE
Redakcja stylistyczna
MAGDALENA STACHOWICZ
Redakcja techniczna
ANNA BONISŁAWSKA
Korekta
JOANNA JAROSZ
Ilustracja na okładce
DREW STRUZAN
Opracowanie graficzne okładki
STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Skład
WYDAWNICTWO AMBER
Copyright © 1997 by Lucasfilm, Ltd. & TM
All rights reserved.
For the Polish translation
Copyright © 2000 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7245-368-3
Książkę tę dedykuję mojej przyjaciółce, Thii Rose.
Kiedy miałyśmy dwanaście lat, przysięgłyśmy sobie na zawsze pozostać przyjaciółkami...
...i dziś, po tylu latach, że lepiej ich nie liczyć, nadal nimi jesteśmy
ROZDZIAŁ 1. „FARCIARZ"
Archaiczny okręt wojenny, zabytek z czasów Wojen Klonów, wisiał na orbicie nad powierzchnią Korelii, cichy i
pozornie opuszczony. Ale pozory mylą. Ten stary statek klasy Libera-tor, noszący niegdyś dumną nazwę „Strażnika
Republiki", przeżywał teraz swoją drugą młodość jako „Farciarz". Wnętrze kadłuba zostało wypatroszone i
urządzone od nowa. Podzielono je na strefy przystosowane do potrzeb różnych gatunków, tworząc sztuczne
środowiska dla niemal setki rozumnych ras -w tym wielu humanoidów - których przedstawiciele znajdowali się na
pokładzie. W tej chwili jednak większość z nich spała, na statku panowała bowiem noc.
Na mostku, rzecz jasna, czuwała wachta. Wprawdzie „Farciarz" spędzał większość czasu na orbicie, ale nadal
był zdolny do lotów w nadprzestrzeni, choć -jak na dzisiejsze standardy -był bardzo powolny. Garris Shrike,
dowódca luźno sprzymierzonego kupieckiego klanu, który zamieszkiwał pokłady „Farciarza", był wymagającym
kapitanem i żądał ścisłego przestrzegania zasad służby w marynarce wojennej. Tak więc na mostku zawsze
trzymano wachtę.
Nikt na pokładzie „Farciarza" nie sprzeciwiał się rozkazom Shrike'a; lepiej było nie zadzierać z nim bez dobrego
powodu i naładowanego blastera. Rządził swoim kupieckim klanem despotycznie i odznaczał się niezbyt
przyjaznym charakterem. Szczupły, średniego wzrostu, Garris był nawet przystojny na swój surowy sposób. Pasma
siwizny na skroniach podkreślały czerń jego włosów i lodowato zimny odcień niebieskich oczu. Miał wąskie usta,
które nieczęsto się uśmiechały - i nigdy nie świadczyło to o dobrym humorze. Garris Shrike był doskonałym
strzelcem, a w młodości pracował jako zawodowy łowca nagród. Zrezygnował z tego zajęcia z powodu braku
szczęścia - co oznaczało w jego przypadku brak cierpliwości. Rzadko udawało mu się zgarniać najwyższe nagrody,
wypłacane za dostarczenie żywych jeńców. Za martwych płacono zwykle znacznie mniej.
Shrike miął dość rodzaj wypaczone poczucie humoru, zwłaszcza jeśli chodziło o zadawanie komuś bólu. Kiedy
grał i wygrywał, zdarzały mu się napady szaleńczej wesołości, zwłaszcza jeśli jednocześnie był pijany.
Tak jak teraz. Shrike siedział przy stoliku w dawnej mesie oficerskiej, grał w sabaka i popijał jeden za drugim
kufle mocnego alderaaniańskiego piwa, które było jego ulubionym trunkiem.
Shrike rzucił okiem na swoje karty, kalkulując w myśli. Zostawić sobie to, co miał na ręku i czekać na sabaka?
Rozdający mógł w każdej chwili wcisnąć guzik, co spowodowałoby losową zmianę wartości kart trzymanych przez
graczy. Shrike byłby wtedy spłukany, chyba że dobrałby dodatkową dwójkę, a resztę rozdania potasował w polu
interferencyjnym na środku stolika.
Jeden z pozostałych graczy, olbrzym z Elomi, odwrócił nagle rogatą głowę, by spojrzeć za siebie. Na jednym z
pomocniczych paneli kontrolnych mrugała lampka. Rosły Elominianin odchrząknął i powiedział w gardłowym
wspólnym:
- Coś dziwnego dzieje się z czujnikami zamka w schowku na broń, kapitanie.
Shrike nalegał, by na statku przestrzegano służbowego porządku i łańcucha dowodzenia - zwłaszcza gdy
odnosiło się to do niego. Jeżeli nie zabawiał się gdzieś na powierzchni planety, zawsze nosił na pokładzie mundur
wojskowy własnego projektu, wzorowany na uniformie wysokiej rangi Moffów, obwieszony medalami i
odznaczeniami, które powynajdywał w najrozmaitszych lombardach rozsianych po całej galaktyce.
Słysząc ostrzeżenie Elominianina, spojrzał na kontrolkę zamglonym lekko wzrokiem, potarł oczy, wyprostował
się i rzucił karty na stół.
- O co chodzi, Brafid?
Olbrzym zmarszczył rogaty ryj.
- Nie jestem pewien, kapitanie. Mam teraz normalny odczyt, ale przed chwilą coś tu błyskało, tak jakby w
zamku nastąpiło zwarcie. Może to tylko chwilowe wahanie przepływu mocy.
Z gracją, której nie był go w stanie pozbawić nawet pajacowaty mundur, kapitan wstał i obszedł stolik, by
osobiście przyjrzeć się odczytom. Wytrzeźwiał w jednej chwili.
- To nie wahanie przepływu - uznał po chwili. - To coś innego.
Zwrócił się do wysokiego, zwalistego mężczyzny, który stał na lewo od niego.
- Larrad, popatrz na to. Ktoś zwarł zamek i puścił symulację, żebyśmy pomyśleli, że to awaria przepływu.
Panowie, mamy złodzieja na pokładzie. Wszyscy mają broń?
Zapytany mężczyzna - Larrad Shrike, rodzony brat Garrisa - przytaknął poklepując się po kaburze na biodrze.
Elominianin Brafid postukał palcami swoje „pieścidełko" - paralizator, który był jego ulubioną bronią, chociaż
rozmiary jego kudłatego cielska sugerowały, że większości humanoidom byłby w stanie skręcić kark gołymi rękami.
Ostatnia z obecnych osób - Sullustianka, pełniąca funkcję nawigatora „Farciarza" - wstała, demonstrując
miniaturowy, damski miotacz, który nosiła zawsze przy sobie.
- Gotowi do walki, kapitanie! - oznajmiła piskliwie. Mimo niewielkiego wzrostu, pyzatych policzków i dużych,
urokliwych, jasnych oczu, Nooni Dalvo wyglądała na równie niebezpieczną jak rosły Elominianin, który był jej
najbliższym przyjacielem na pokładzie.
- Dobra! - warknął Shrike. - Nooni, postaw strażnika przy schowku na broń, na wypadek, gdyby złodziejowi
przyszło do głowy wrócić. Larrad, włącz bioskanery i zobacz, czy uda ci się zidentyfikować i namierzyć tego drania.
Brat Shrike'a kiwnął głową i pochylił się nad pomocniczą tablicą kontrolną.
- To człowiek, Korelianin. Wzrost metr osiemdziesiąt. Ciemne włosy i oczy. Szczupła budowa ciała. Bioskaner
go rozpoznał. Kieruje się w stronę rufy, do kambuza.
Rysy Shrike'a stwardniały, a oczy stały się równie zimne i niebieskie jak lodowce na Hoth.
- To ten szczeniak Solo - powiedział. - Nikt inny nie odważyłby się na coś takiego. - Rozprostował palce, a
potem zwinął dłoń w pięść. Pierścień, który nosił, wykonany z jednego kawałka devaroniańskiej krwiotrucizny,
zalśnił matowym srebrem w świetle kabiny. - Do tej pory pobłażałem mu, bo dobrze pilotuje skoczki, i nigdy nie
przegrałem, stawiając na niego, ale wszystko ma swoje granice. Dzisiejszej nocy chłopak się nauczy, co to znaczy
szacunek dla przełożonych. Pożałuje, że w ogóle się urodził.
Shrike wyszczerzył w uśmiechu zęby, które zabłysły jaśniej niż klejnot na jego palcu.
- Że też siedemnaście lat temu „znalazłem" i sprowadziłem tego mazgajowatego małego zasrańca na pokład
„Farciarza"... Jestem człowiekiem cierpliwym i tolerancyjnym - westchnął sztucznie - cała galaktyka o tym wie, ale
nawet moja cierpliwość ma swoje granice.
Spojrzał na brata, który nie wyglądał na zachwyconego. Garris zastanawiał się, czy Larrad pamięta poprzednią
nauczkę, jaką Solo odebrał dwa lata temu. Smarkacz przez dwa dni nie mógł ustać na własnych nogach.
Shrike zacisnął usta. Nie tolerował jakichkolwiek oznak słabości u swoich podwładnych.
- Mam rację, Larrad? - zapytał zwodniczo miękkim głosem.
- Tak jest, kapitanie!
Han Solo ściskał miotacz, skradając się między metalowymi ścianami ciasnego korytarza. Kiedy podłączył kable
do symulatora i na chwilę zwolnił zamek skrytki na broń, zdążył tylko sięgnąć do środka i złapać pierwsze, co mu
wpadło w ręce. Nie było czasu na przebieranie i wybrzydzanie.
Nerwowym gestem odgarnął z czoła pasmo wilgotnych, ciemnych włosów, uświadamiając sobie, że jest cały
spocony. Oglądał miotacz, który wydał mu się ciężki i nieporęczny. Rzadko kiedy miał okazję trzymać w ręku broń,
więc tylko dzięki lekturze wiedział jak sprawdzić, czy blaster jest naładowany. Garris Shrike tylko oficerom
pozwalał nosić broń. Mrużąc oczy w słabym świetle, młody wyścigowiec otworzył mały panel w najgrubszym
miejscu lufy i odczytał wskazania. Dobrze, pomyślał. Magazynek pełny. Shrike jest wprawdzie sadystą i głupcem,
ale potrafi utrzymywać statek w gotowości.
Nawet przed samym sobą chłopak nie przyznawał się do nienawiści i lęku, jakie budził w nim kapitan
„Farciarza". Dawno temu nauczył się, że okazywanie choćby cienia strachu jest najprostszym sposobem zasłużenia
sobie na baty - albo i coś gorszego. Jedyne, co sadyści i głupcy darzą respektem, to odwaga - a właściwie dzika
brawura. Tak więc Han Solo nauczył się nie dopuszczać strachu do swojego umysłu i serca. Zdarzały się chwile,
kiedy uświadamiał sobie, że uczucie to nadal w nim tkwi, schowane głęboko pod pokładami twardości ulicznika, ale
wtedy zdecydowanie spychał je coraz bardziej w głąb siebie.
Na próbę podniósł miotacz do linii wzroku i przymykając niezdarnie jedno oko spojrzał drugim przez lufę.
Muszka zakołysała się, a Han zaklął pod nosem, uświadamiając sobie, że drży mu ręka.
Weź się w garść, powiedział sobie. Przestań trząść portkami, Solo. Warto trochę zaryzykować, żeby wydostać
się z tego statku i móc zapomnieć o Shrike'u.
Odruchowo obejrzał się przez ramię i ledwo zdążył odwrócić głowę, by nie wyrżnąć w nisko podwieszone łącze
mocy. Wybrał tę trasę, bo biegła z dala od kwater załogi i kabin rekreacyjnych, ale korytarz był tak wąski i nisko
sklepiony, że zaczynał wywoływać klaustrofobię. Han musiał się kontrolować, żeby nie odwracać się i nie oglądać
za siebie.
Kiedy zobaczył, że tunel z przodu się rozszerza, uświadomił sobie, że dotarł niemal do celu. Jeszcze tylko parę
minut, powiedział do siebie, poruszając się korytarzem bezgłośnie, z gracją wonata przemykającego ukradkiem na
obrośniętych futrem łapach. Minął moduły hipernapędu, a potem skrzyżowanie z szerszym korytarzem. Skręcił w
prawo, czując ulgę, że nie musi się już schylać.
Na palcach podszedł do drzwi ogromnego kambuza. Przed wejściem się zawahał, nasłuchując i węsząc.
Dźwięki... tak, tylko to, co spodziewał się usłyszeć: miękkie postukiwanie metalowych patelni, klapsy wybijanego
ręką ciasta i ledwo słyszalny odgłos dalszego, delikatniejszego wyrabiania.
Nos podpowiedział mu natomiast, że wyrabiane ciasto to wastrilski chleb, jego ulubiony. Han zacisnął usta. Jeśli
mu się poszczęści, tym razem nie będzie miał okazji skosztować przysmaku.
Wcisnąwszy miotacz za pas otworzył drzwi i wszedł do kuchni.
- Hej, Dewlanna... - powiedział miękko. - To ja. Przyszedłem się pożegnać.
Wysoka, pokryta futrem istota, która energicznie wyrabiała ciasto, odwróciła twarz w jego stronę, wydając przy
tym pytające, ciche warknięcie.
Dewlanna nazywała się tak naprawdę Dewlannamapia i była najbliższą przyjaciółką Hana od chwili, gdy
pojawiła się na pokładzie „Farciarza" prawie dziesięć lat temu, gdy Han miał około dziewięciu lat (chłopak nie miał
oczywiście pojęcia, kiedy dokładnie się urodził ani kim byli jego rodzice; gdyby nie Dewlanna, nawet nie
wiedziałby, że ma na nazwisko Solo).
Han nie potrafił mówić w języku Wookiech - próby powtórzenia warknięć, szczęknięć, ryków, pomruków i
jęków powodowały tylko ból gardła; wiedział też, że brzmią śmiesznie - ale nauczył się doskonale rozumieć tę
mowę. Dewlanna ze swej strony nie mówiła wspólnym, ale rozumiała go równie dobrze jak swój język ojczysty.
Komunikacja między młodym przedstawicielem ludzi i starą wdową rasy Wookie była więc płynna, choć
przebiegała nietypowo.
Han przyzwyczaił się do tego dawno temu i więcej do tego problemu nie wracał. On i Dewlanna po prostu
rozmawiali, i tyle. Rozumieli się doskonale. Uniósł teraz miotacz, uważając, by nie celować w przyjaciółkę.
- Tak - odpowiedział na pytanie Dewlanny. - Dziś w nocy. Zabieram się z „Farciarza" i nigdy tu nie wrócę.
Dewlanna warknęła zaniepokojona, wracając automatycznie do ugniatania ciasta. Han potrząsnął głową,
uśmiechając się do niej krzywo.
- Niepotrzebnie się zamartwiasz, Dewlanna. Oczywiście, że wszystko dokładnie zaplanowałem. Mam skafander
próżniowy schowany po drodze do doku cumowniczego. Przybił tam właśnie statek, który odleci, gdy tylko go
rozładują i zatankują. To bezzałogowy frachtowiec, który leci właśnie tam, gdzie chcę dotrzeć.
Dewlanna warknęła pytająco, zagniatając dalej ciasto.
- Lecę na Ilezję - odpowiedział Han. - Pamiętasz, co ci mówiłem? To kolonia religijna niedaleko sektora Huttów.
Oferują pielgrzymom odseparowanie od reszty wszechświata. Tam Shrike mnie nie dopadnie. I popatrz tylko... -
podniósł mały holodysk, tak żeby Dewlanna mogła go zobaczyć - ...szukają pilota! Zużyłem wszystkie kredyty z
wypłaty za tamtą robotę, którą zorganizowaliśmy, żeby im wysłać wiadomość, że zgłoszę się na rozmowę
kwalifikacyjną.
Dewlanna warknęła miękko.
- Chyba nie myślisz, że się na to zgodzę! - zaprotestował Han, obserwując, jak kucharka wkłada bochenki do
foremek i pakuje je do piekarnika. - Dam sobie radę. Podwędzę parę kredytów po drodze do statku. Nie martw się,
Dewlanna.
Nie słuchając go, Dewlanna poczłapała przez kuchnię, poruszając się szybko, mimo zaawansowanego wieku i
zgarbionych pleców. Miała blisko sześćset lat. Han wiedział, że to dużo, nawet jak na Wookiech.
Zniknęła w drzwiach swojej kajuty. Po chwili wyszła, trzymając w ręku sakiewkę utkaną z jedwabistej przędzy,
która-sądząc po wyglądzie - mogła być wełną z sierści Wookiego.
Wyciągnęła ją w stronę Hana, wydając przy tym miękki, nalegający jęk.
Han potrząsnął głową jeszcze raz, chowając jak dziecko ręce za plecami.
- Nie - powiedział stanowczo. - Nie wezmę twoich oszczędności, Dewlanna. Będziesz potrzebować tych
kredytów, żeby kupić bilet na przelot do mnie.
Dewlanna uniosła głowę i szczeknęła pytająco.
- Oczywiście, że chcę cię do siebie sprowadzić! - zapewnił Han. - Chyba nie myślisz, że pozwolę, żebyś gniła na
tej krypie! Shrike'owi odbija z każdym rokiem gorzej. Nikt na pokładzie „Farciarza" nie jest bezpieczny. Kiedy
dotrę na Ilezję i trochę się tam urządzę, ściągnę cię do siebie. Ilezja to ośrodek religijny, proponujący azyl
wszystkim pielgrzymom. Shrike nie będzie mógł nam nic zrobić.
Dewlanna sięgnęła do sakiewki. Jej kudłate palce poruszały się nad podziw zręcznie, gdy przebierała żetony
kredytowe. Kilka z nich wyciągnęła i podała młodemu przyjacielowi. Han ustąpił z westchnieniem i przyjął kredyty.
- No, w porządku, ale pamiętaj, że to tylko pożyczka, dobrze? Oddam ci wszystko z powrotem. Ilezjańscy księża
oferują niezłe wynagrodzenie.
Warknęła aprobująco i bez żadnego ostrzeżenia zaczęła mierzwić mu fryzurę wielką łapą, aż włosy zaczęły
sterczeć mu bezładnie we wszystkie strony.
- Hej! - krzyknął Han. Masaż głowy w wykonaniu Wookiego należało potraktować odpowiednio poważnie. -
Dopiero co się czesałem!
Dewlanna warknęła rozbawiona, a Han wyprostował się, pełen oburzenia.
- Rozczochrany wcale nie wyglądam lepiej. Tyle razy ci mówiłem, że „rozczochrany" w ustach człowieka to nie
komplement!
Spojrzał na nią i oburzenie przeszło mu jak ręką odjął, kiedy pomyślał, że długo nie zobaczy jej kochanej,
kudłatej twarzy i łagodnych niebieskich oczu. Dewlanna była jego najlepszym -a często jedynym - przyjacielem od
tak dawna. Ciężko mu było ją zostawiać. Bardzo ciężko.
Młody Korelianin objął ją impulsywnie, wtulając się mocno w szorstką sierść porastającą ciepłe, masywne ciało.
Głową sięgał zaledwie do połowy piersi Dewlanny. Pamiętał czasy, gdy nie dorastał jej nawet do talii.
- Będę za tobą tęsknił - wymamrotał z twarzą przytuloną nadal do jej futra i z piekącymi oczami. - Uważaj na
siebie, Dewlanna.
Ryknęła miękko i objęła go długimi włochatymi ramionami, odwzajemniając uścisk.
-He, he, he! A to ci dopiero rozczulająca scenka! - odezwał się zimny, zbyt dobrze im znany głos.
Han i Dewlanna zamarli na chwilę i jednocześnie odwrócili głowy, by spojrzeć na mężczyznę, który wyszedł z
kajuty kucharki. Garris Shrike stał w drzwiach opierając się o futrynę z takim uśmiechem, że Han poczuł, jak ścina
mu się krew. Czuł, jak stojąca obok Dewlanna wzdrygnęła się, nie wiedział jednak, czy ze strachu, czy z nienawiści.
Ponad ramieniem Shrike'a widać było jeszcze dwóch członków załogi - Larrada Shrike'a i Elominianina Brafida.
Han z rozpaczy zacisnął pięści. Gdyby Shrike był sam, może zdołałby rzucić się na kapitana „Farciarza". Z pomocą
Dewlanny mógłby spróbować pokonać Garrisa, ale z trzema przeciwnikami naraz nie mieli żadnych szans.
Przez cały czas Han pamiętał o miotaczu, zatkniętym za pasek. Przez chwilę zastanawiał się, czy po niego nie
sięgnąć, ale po chwili odrzucił ten pomysł. Shrike był znany jako szybki strzelec. Nie miał szans go wyprzedzić,
naraziłby tylko siebie i Dewlannę na śmierć. Shrike był ewidentnie rozwścieczony.
Han oblizał suche wargi.
- Niech pan posłucha, kapitanie - zaczaj. - Mogę wszystko wytłumaczyć...
Shrike podszedł bliżej, mrużąc oczy.
- Niby co możesz wytłumaczyć, ty tchórzliwy mały zdrajco? Okradanie własnej rodziny? Zdradzanie tych,
którzy ci ufają? Wbijanie noża w plecy swojego dobroczyńcy, ty zasmarkany mały złodzieju?
-Ale...
- Mam tego dosyć, Solo. Do tej pory byłem dla ciebie wyrozumiały, bo jesteś cholernie dobrym pilotem
skoczków i pieniądze, jakie na tobie wygrałem, bardzo mi się przydały, ale moja cierpliwość się wyczerpała. -
Shrike ostentacyjnie podwinął rękawy swojego cudacznego munduru, po czym zacisnął dłonie w pięści. W
sztucznym świetle kambuza pierścień z krwistym klejnotem błyszczał matowym srebrem. - Zobaczymy, czy parę
dni zmagania się z devaroniańską krwiotrucizną poprawi twoje nastawienie. Na wszelki wypadek dodam ci też może
parę połamanych kości. Robię to dla twojego dobra, chłopcze. Pewnego dnia mi podziękujesz.
Przerażony Han przełknął ślinę, patrząc jak Shrike podchodzi do niego coraz bliżej. Dwa lata temu zaatakował
kapitana, nakręcony wygraną w wolnym turnieju gladiatorskim na corocznym Wielkim Festynie- i już po chwili
gorzko tego żałował. Szybkość i siła ciosu, który oddał mu Garris, omal nie oderwały mu głowy. Obie wargi miał
zmiażdżone, tak że Dewlanna przez tydzień musiała go karmić kleikiem, zanim się wygoiły.
Warcząc groźnie, Dewlanna dała krok do przodu. Ręka Shrike'a opadła na kaburę miotacza.
- Ty, stara, trzymaj się od tego z daleka. - warknął niemal równie groźnie jak ona. - Nie gotujesz aż tak dobrze.
Han już wcześniej złapał włochate ramię przyjaciółki, próbując odciągnąć ją do tyłu.
- Dewlanna, nie!
Wyzwoliła się z jego chwytu równie łatwo, jakby strzepnęła męczącego owada i ryknęła na Shrike'a. Kapitan
chwycił Master i zaczęło się.
-Nieee!!! - krzyknął Han, rzucając się do przodu. Uniesioną stopą wymierzył Garrisowi solidnego kopniaka w
pierś, techniką dobrze znaną z potyczek ulicznych. Kapitan na chwilę stracił oddech i upadł do tyłu. Han rzucił się
na niego, przygniatając go do podłogi. Strzał z paralizatora przeleciał mu ze świstem tuż koło ucha.
- Larrad! - wysapał kapitan, widząc, że Dewlanna rusza w jego stronę.
Brat Shrike'a wyciągnął blaster i wymierzył w samicę Wookie.
- Stój, Dewlanna!
Jego słowa przyniosły efekt równie mizerny co protesty Hana. Krew w niej wrzała - opanował ją zapał bitewny
Wookiech. Z rykiem, który mógł ogłuszyć przeciwnika, chwyciła Larrada za nadgarstek i szarpnęła, zataczając nim
koło i rzucając o ścianę jak szmacianą lalkę w parodii dziecinnej zabawy. Han usłyszał, jak coś chrupnęło, a potem
jeszcze kilka nieprzyjemnych, miękkich odgłosów, gdy puszczały ścięgna i wiązadła. Larrad Shrike zawył, wydał z
siebie przenikliwy, wysoki pisk; słysząc to młody Korelianin poczuł, jakby to jego ramię rozrywano.
Wyszarpnąwszy miotacz zza paska, Han wystrzelił w stronę Elominianina, który rzucał się właśnie do przodu z
paralizatorem wycelowanym w brzuch Dewlanny. Brafid zaskowyczał, upuszczając broń na ziemię. Han był
zaskoczony, że udało mu się go trafić, ale nie miał zbyt wiele czasu na cieszenie się własną celnością.
Shrike podnosił się ciężko na nogi z blasterem w dłoni, mierząc z niego prosto w głowę Hana.
- Larrad! - krzyknął do skręcającego się z bólu brata. Larrad nie odpowiedział. Shrike zarepetował broń i
podszedł do Hana o krok bliżej.
- Przestań, Dewlanna! - warknął kapitan. - Albo twój kumpel Solo zginie!
Han rzucił broń na ziemię i uniósł ręce w górę w geście kapitulacji.
Dewlanna przerwała, warcząc miękko.
Shrike uniósł miotacz, zaciskając palec na cynglu. Twarz wykrzywiła mu się w wyrazie czystej nienawiści. Po
chwili uśmiechnął się, a jego niebieskie oczy zalśniły bezlitosną radością.
- Za niesubordynację i atak na własnego kapitana - oznajmił - skazuję cię na śmierć, Solo. Obyś zgnił we
wszystkich piekłach galaktyki.
Gdy Han zamarł, czekając na wystrzał, który go usmaży, Dewlanna ryknęła, pchnęła Hana na bok i rzuciła się w
stronę Shrike'a. Promień energii wystrzelony z miotacza trafił ją prosto w pierś. Upadła, wypełniając kambuz
swądem zwęglonej sierści i przypalanego mięsa.
- Dewlanna! - krzyknął Han głosem pełnym bólu. Z szybkością, której nie znał u siebie wcześniej, zanurkował,
rzucając się na Shrike'a i blokując go chwytem pod kolana. Shrike znów upadł do tyłu, tym razem jednak uderzył
głową o podłogę tak mocno, że stracił przytomność.
Han podpełzł do przyjaciółki, a gdy przewrócił ją delikatnie na plecy, zobaczył wielką dziurę, którą promień
Mastera wypalił w jej piersi. Natychmiast zrozumiał, że rana jest śmiertelna. Nie było w galaktyce takiego robota
medycznego, który mógłby ją uleczyć. Dewlanna jęknęła, z trudem łapiąc powietrze. Oddychanie wymagało od niej
całej wielkiej siły, tak charakterystycznej dla Wookiech. Han wsunął jej ręce pod ramiona, próbując choć trochę w
walce o łyk powietrza. Niebieskie oczy otworzyły się i po chwili skupiły na twarzy Hana. Wrócił im blask, gdy
Dewlanna warknęła miękko.
- Nie, nie zostawię cię! - odpowiedział Han, ściskając ją jeszcze mocniej. Przez łzy widział zmierzwione,
brązowe futro, rozpływające mu się przed oczami. - Nie obchodzi mnie, czy ucieknę! Dewlanna, ja...
Z ogromnym wysiłkiem uniosła wielką, włochatą łapę i złapała go za ramię. Han z trudem tłumaczył jej
urywane słowa.
- Wiem - powiedział zdławionym głosem, żeby wiedziała, że ją zrozumiał. - Wiem, że mnie kochasz...
Jęknęła coś jeszcze.
- ...jak swój własny miot.
Han przełknął ślinę przez zaciśnięte, obolałe gardło.
- Ja... ja też, Dewlanna. Byłaś dla mnie zawsze jak matka.
Wzdrygnęła się, wydając przeciągły jęk. Warknęła do niego jeszcze raz.
- Nie - upierał się Han. - Nie zostawię cię. Zostanę z tobą, dopóki... dopóki... - nie mógł się zdobyć na
dokończenie zdania.
Dewlanna chwyciła go za ramię z cieniem dawnej siły i warknęła tonem wyrażającym naleganie i pośpiech.
- Jeśli zginę... - Han miał trudności ze zrozumieniem niewyraźnych słów -jeśli zginę... na darmo? Aha, mówisz,
że jeśli ja nie będę dalej żył, twoja śmierć pójdzie na marne?
Kiwnęła głową, wpatrując się w niego oczami osadzonymi głęboko w futrze, z całą intensywnością, na jaką było
ją stać. Han uparcie potrząsnął głową. Jak mógł ją zostawić, by umierała w samotności?
Dewlanna jęknęła słabo i miękko.
- Tak, wiem, że będziesz bezpieczna, zjednoczona z siłą życia - powiedział Han, starając się, by zabrzmiało to
szczerze. Wiedział, że niektórzy z Wookiech wierzyli w istnienie wyższej siły, spajającej w jedno wszystkie żywe
istoty. Osobiście uważał tę siłę - nigdy nie umiał wiernie przetłumaczyć słowa, które w języku Wookiech mogło też
oznaczać „moc" lub „potęgę" - w którą tak żarliwie wierzyła Dewlanna, za zwykły przesąd.
Ale gdyby to miało przynieść jej ulgę w ostatnich chwilach życia, Han nie miał zamiaru wdawać się w dyskusje
religijne. Pamiętał słowa, które powtarzała mu czasami.
- Dewlanna, niech siła życia będzie z tobą... - Przez chwilę żałował, że sam w to nie wierzy.
Jęknęła z bólu. Han widział, że zostało jej niewiele czasu. Potem warknęła cicho, a Han znowu odruchowo
przetłumaczył. -Twoje ostatnie życzenie... -przerwał, bo słowa z trudem przeciskały mu się przez gardło. - Chcesz,
żebym... uciekł... przeżył... i był szczęśliwy.
Broniąc się przed załamaniem, odpowiedział:
- Dobrze... Ucieknę. Mam jeszcze trochę czasu, żeby się dostać na ten bezzałogowy statek, zanim odleci.
Dewlanna jęknęła słabo.
- Obiecuję - powiedział załamującym się głosem. - Już idę. I przysięgam, że zawsze będę o tobie pamiętał,
Dewlanna.
Nie mogła już mówić, ale był pewien, że go słyszała. Położył ją delikatnie na podłodze, wstał i podniósł blaster.
W końcu, spojrzawszy na nią po raz ostatni, odwrócił się i wybiegł.
Jego kroki dudniły głucho, gdy biegł korytarzami „Farciarza". Nie było już czasu na skradanie się. Musiał
zdążyć do doków cumowniczych, zanim ilezjański frachtowiec odleci! Han nie miał pojęcia, kiedy statek ma
odłączyć się od „Farciarza", wiedział tylko, że według rozkładu pracy robotników doku statek odcumuje, gdy tylko
roboty zakończą tankowanie paliwa. A kiedy podwędził i ukrył skafander próżniowy, właśnie zaczynały.
To oznaczało, że „Ilezjański Sen" może odlecieć w każdej chwili!
Sapiąc ciężko Han biegł w kierunku śluzy. Jego stopy tupały o pokład, który, odkąd pamiętał, był miejscem jego
zabaw. W oddali słyszał zaspane głosy, łączące się w gwar z okrzykami i rozkazami.
Nie mogę pozwolić, by mnie złapali, bo Shrike mnie zabije, pomyślał Han. To przekonanie dodawało szybkości
jego krokom. Zarzuciło go na ostatnim zakręcie, ale zdołał w biegu złapać skafander ukryty pomiędzy sprzętem do
tankowania. Hełm wypadł mu z ręki, uderzając go w brzuch, kiedy pospiesznie wstukiwał wykradziony kod
otwierający zamek śluzy.
Mijały sekundy. Odgłosy pościgu przybierały na sile. Na pewno wszyscy myśleli, że uciekł na pokład promowy
albo do kapsuł ratunkowych. Nikt się chyba nie domyśli, że mógł być aż tak stuknięty, by próbować podróży na
gapę bezzałogowym frachtowcem - a przynajmniej na to liczył...
Luk śluzy otworzył się z sykiem. Han wskoczył do środka, zamknął właz i zaczął wciągać skafander. Sprawdził
zbiorniki powietrza. Pełne. To dobrze. Początkowo planował zabrać kilka awaryjnych zbiorników powietrza, ale nie
śmiał teraz po nie wrócić. Zbiornik w skafandrze chyba wytrzyma dwa dni. To powinno wystarczyć, chyba że
„Ilezjański Sen" okazałby się wyjątkowo wolnym statkiem. Ponieważ statek był całkowicie zautomatyzowany, nie
było sposobu, by dowiedzieć się, jaką trasą będzie leciał, ani też jak szybko.
Han się skrzywił. Tylko desperat mógł wpaść na taki sposób ucieczki. Ale on był zdesperowany. Pozostawało
mieć nadzieję, że starczy mu powietrza, żeby żywemu dolecieć na Ilezję.
Zobaczmy... Pastylki odżywcze... są. Zbiornik wody... pełen. Nie jest źle. Powinien podziękować za to
Shrike'owi, który pilnował, żeby wyposażenie statku było zawsze gotowe do natychmiastowego użycia.
Han wsunął ramiona w rękawy skafandra i zasunął suwak biegnący z przodu, chowając pod skafandrem swój
szary kombinezon. Podniósł hełm - niezdarnie, bo na rękach miał już rękawice - i założył na głowę. Kask był cały
przezroczysty i Han mógł widzieć wszystko dookoła, z wyjątkiem punktu bezpośrednio za sobą. Rząd
holowskaźników biegł wokół dolnej krawędzi hełmu, wyświetlając dane o jego czynnościach życiowych, ilości
powietrza w zbiorniku i inne informacje, których będzie potrzebował, by przeżyć. Han mógł nawet w ograniczonym
stopniu „rozmawiać" ze swoim skafandrem, wciskając podbródkiem dźwignię łączności i przekazując instrukcje na
temat składu powietrza, temperatury w skafandrze i innych podobnych czynników.
Dobrze, właśnie o to chodziło, pomyślał Han, podchodząc do klapy włazu i wstukując końcową sekwencję
poleceń, by wyrównać ciśnienie pomiędzy śluzą a wnętrzem „Ilezjańskiego Snu". Słyszał słaby syk powietrza
wypompowywanego ze śluzy. „Sen" był statkiem bezzałogowym, więc powietrze było w nim zupełnie zbyteczne.
W kabinie statku panowała próżnia.
W końcu klapa włazu się otworzyła i Han wszedł na pokład.
Całą wolną przestrzeń zajmowało wyposażenie i ładunek, a korytarze były bardzo wąskie. Pozostawiono tylko
tyle miejsca, by umożliwić okresowe naprawy i konserwację statku, więc Han musiał się przeciskać bokiem.
Chłopak poczuł przelotną wdzięczność dla konstruktorów, że przyrządy pokładowe były przystosowane do działania
w warunkach normalnego ciążenia. Gdyby nie to, Han musiałby radzić sobie nie tylko z ciasnotą, ale i z
nieważkością, a tego byłoby już doprawdy za wiele.
Wychodził kilka razy w skafandrze na zewnątrz „Farciarza" z ekipą spawaczy, od kiedy uznano, że jest dość
duży, by wykonywać niebezpieczne obowiązki związane z obsługą statku. Wisiał więc parokrotnie w przestrzeni,
połączony ze statkiem jedynie delikatną wiązką przewodów podtrzymujących życie. Na początku było to nawet
ekscytujące, ale nieważkość niespecjalnie Hana bawiła i szybko nauczył się nigdy nie patrzeć „w dół". Świadomość,
że pod stopami ma tylko pustkę przestrzeni, ciągnącą się całe lata świetlne, przyprawiała go zawsze o zawrót głowy.
Han przeciskał się w stronę „mostka", gdzie - jak sądził -powinno być najwięcej miejsca. Dotarł tam po krótkiej
chwili -„Sen" był małym statkiem. Jeśli wierzyć listom przewozowym, przybił do „Farciarza" z ładunkiem
najprzedniejszego błyszczostymu, a opuszczał go z ładownią pełną podzespołów elektronicznych pochodzących z
Korelii, stanowiących części zamienne dla fabryk.
Han zastanawiał się przez chwilę, kogo Garris Shrike musiał opłacić, żeby móc odebrać transport przyprawy.
Obrót tą substancją znajdował się pod ścisłą kontrolą rządu planetarnego oraz imperialnej Komisji Handlowej.
Obrócił się bokiem, by wejść na mostek - i zamarł.
Co, na wszystkich synów Baraba robi na mostku robot astromechaniczny? - pomyślał. Nawet dziecko wiedziało,
że robot sam nie może pilotować statku, a zatem robot nie był pilotem. Pod przezroczystą pokrywą kasku Han
skrzywił się. Robot musi być czymś w rodzaju zabezpieczenia przeciwwłamaniowego - wyrafinowanym środkiem
łączności chroniącym statek przed złodziejami w portach i piratami w przestrzeni. Han wiedział, że jednym z
powodów, dla których ilezjańscy księża postanowili zatrudnić pilota - najchętniej Korelianina, jak napisali w
ogłoszeniu - były częste przypadki porywania ich statków dostawczych przez piratów.
Kiedy zatrzymał się, mając nadzieje, że robot nie jest świadom jego obecności na statku, poczuł, że statkiem
szarpnęło. Puszczamy cumy! - pomyślał. Muszę się gdzieś usadowić, bo prędkość ucieczki mnie zabije!
Szybko wycofał się z mostka, kierując się z powrotem w stronę ładowni. W końcu znalazł to, czego szukał - w
ostatniej chwili. Mała wnęka, w której mógł usiąść, obejmując kolana ramionami.
Statkiem znowu szarpnęło, a po chwili jeszcze raz. Han w wyobraźni ujrzał, jak klamry cumownicze puszczają,
jedna po drugiej. Jeszcze tylko jedna, a potem...
„Sen" zatrząsł się ostatni raz, a potem wyrwał gwałtownie do przodu. Statek był bezzałogowy, więc mógł znosić
znacznie większe przyspieszenia niż pojazdy pilotowane przez istoty żywe.
Buch! Han poczuł wstrząs, więc mocniej objął kolana ramionami, broniąc się przed gwałtownym
przyspieszeniem. Cumy puściły i „Sen" wystartował.
Han wyobraził sobie, jak oddalają się od „Farciarza", wydostając się z uścisku pola grawitacyjnego Korelii.
Zamknął oczy i zobaczył swoją rodzinną planetę, jak wiruje leniwie na tle rozgwieżdżonego nieba. Korelia była
ładnym światem, pociętym granatem oceanów, zielono-brązowymi połaciami lasów, beżowymi pustyniami i dużymi
miastami. Jej nocna strona lśniła światełkami jak tablica kontrolna ogromnego statku...
Właśnie wtedy przyspieszenie szarpnęło najmocniej, wciskając Hana w niewygodną wnękę. Skoczyliśmy w
nadprzestrzeń, pomyślał.
Parę chwil później, kiedy szybkość się wyrównała, znów mógł się ruszyć. Rozprostował ręce i nogi, krzywiąc
się, bo siniaki, które zarobił w czasie bójki w kambuzie, dały o sobie znać. Myśl o kambuzie przypomniała mu o
Dewlannie, wywołując nagły, gwałtowny ból w piersi. W oczach zapiekły łzy, ale ze wszystkich sił starał się nie
rozkleić. Płacz w skafandrze próżniowym, gdzie nie mógł otrzeć twarzy, nie był najlepszym pomysłem.
Han pociągnął nosem, walcząc z napływającymi łzami. Dewlanna... -jęknął w myśli. Oddała życie, by dać mu
szansę wyrwania się z „Farciarza".
Weź się w garść, Solo, nakazał sobie stanowczo. Gardło miał ściśnięte, ale przełknął ślinę i zagryzł wargi, aż
przeszła mu ochota do płaczu. Spróbował sobie przypomnieć, kiedy ostatnio płakał, ale jaki to miało sens? Nie
wróci życia Dewlannie...
Han wiedział, że Dewlanna wierzyła, iż po śmierci ciała duch żyje dalej. Jeśli miała rację, może mogła go teraz
usłyszeć.
-Hej, Dewlanna- szepnął- udało mi się. Jestem w drodze. Lecę na Ilezję, a tam zostanę najlepszym pilotem w
całym sektorze. Nauczę się dość... i zarobię dość, by złożyć aplikację do Akademii, tak jak zawsze marzyłem.
Jestem wolny, Dewlanna. - Głos mu się załamał. Jesteśmy bezpieczni, Dewlanna, pomyślał. Shrike nie dostanie już
żadnego z nas.
Wciśnięty pomiędzy pakunki, młody pilot uśmiechnął się z ponurą determinacją. Jestem wolny, i zawdzięczam
to tylko tobie, pomyślał. Nigdy tego nie zapomnę. Jeśli kiedykolwiek będę miał okazję ci się odpłacić, pomagając
komuś z twojej rasy, przysięgam na wszystko, w co można wierzyć - boga, siłę życia czy moc - że nie zawaham się.
Han Solo wciągnął, głęboko w płuca duszne powietrze ze zbiornika skafandra.
- Dziękuję ci, Dewlanna. - szepnął.
Miał nadzieję, że go usłyszała, gdziekolwiek teraz była.
ROZDZIAŁ 2. ILEZJAŃSKIE SNY
Kiedy Han obudził się z nie dającego wypoczynku snu, w pierwszej chwili był zupełnie zdezorientowany. Gdzie
ja jestem? -zapytał sam siebie oszołomiony. Pamięć zalały nagle szybkie, gwałtowne obrazy: jego własna ręka
trzymająca blaster... twarz Shrike'a, wykrzywiona nienawiścią i gniewem... Dewlanna, z trudem łapiąca powietrze,
umierająca w samotności.
Z trudem przełknął ślinę przez ściśnięte gardło. Dewlanna była częścią jego życia od czasów, kiedy był zupełnie
małym smykiem - miał osiem, może dziewięć lat. Pamiętał tamten dzień, kiedy pojawiła się na pokładzie ze swoim
partnerem, Isshaddikiem. Isshaddik został wygnany z planety Wookiech za jakiś występek, o którym Dewlanna
nigdy nie chciała mówić. Dewlanna poszła za nim na wygnanie, pozostawiając za sobą wszystko, co miała - swój
dom i swoje młode.
Mniej więcej rok później Isshaddik zginął, zabity w czasie przemytniczej wyprawy do Nar Hekka, jednego ze
światów w sektorze Hurtów. Shrike oznajmił Dewlannie, że może pozostać na pokładzie „Farciarza" jako kucharka,
bo zagustował w przygotowywanych przez nią potrawach. Dewlanna mogła wrócić na Kashyyk - w końcu to nie
ona dopuściła się tamtej nieznanej zbrodni - ale postanowiła zostać na „Farciarz".
Ze względu na mnie, pomyślał Han, odnajdując w kasku ssawkę podajnika wody i pociągając ostrożny łyk. Z
innej końcówki wyłuskał językiem kilka tabletek odżywczych, które popił kolejnym łykiem wody. To nie to samo
co jedzenie, ale pozwoli mu jakoś przeżyć... Została ze względu na mnie, pomyślał. Żeby mnie chronić przed
Shrike'em...
Westchnął czując, że to prawda. Wookie należeli do najbardziej pewnych i lojalnych towarzyszy w całej
galaktyce. Na ich przyjaźń i lojalność trzeba było sobie zasłużyć, ale kiedy już je ofiarowali, nie cofali nigdy.
Han oparł się o ściany swojej wnęki, sprawdzając poziom powietrza w zbiornikach. Zostało mu jeszcze trzy
czwarte. Zastanawiał się, jak daleko dotarł „Sen" w czasie, gdy spał. Niedługo trzeba będzie pójść do kabiny
kontroli i spróbować rozszyfrować oprzyrządowanie autopilota.
Han cofnął się myślami w przeszłość, rozpamiętując ze smutkiem śmierć Dewlanny, a potem do czasów jeszcze
dawniejszych. Najwcześniejszym jego wspomnieniem - prawdziwym wspomnieniem, a nie zamglonym
fragmentem, strzępkiem obrazu zbyt dawnym i zbyt zniekształconym, by mieć jakiekolwiek znaczenie - było
spotkanie z Garrisem Shrike'em, w dniu kiedy kapitan zabrał go na „Farciarza".
Chłopczyk siedział skulony u wylotu wilgotnej, brudnej ulicy, powstrzymując łzy. Był przecież za duży, by
płakać, nawet jeśli był zziębnięty, głodny i sam na świecie. Przez chwilę zastanawiał się, dlaczego jest sam, ale
natychmiast poczuł, jakby za odpowiedzią na to pytanie zatrzasnęły się wielkie, metalowe drzwi, zamykając
wszystko za sobą. Za tymi drzwiami czaiło się niebezpieczeństwo, za tymi drzwiami czaiło się... zło. Ból... i
jeszcze... jeszcze...
Chłopiec potrząsnął głową, aż zlepione w brudne strąki włosy opadły mu na twarz. Odrzucił je do tyłu ręką tak
pokrytą brudem, że prawie nie było widać naturalnego koloru jego skóry. Miał na sobie tylko wystrzępione portki,
porwaną koszulkę bez rękawów, od dawna za ciasną, i bose stopy. Nie pamiętał, czy kiedykolwiek nosił buty.
Pomyślał, że chyba jednak pamięta buty. Dobre buty, ciepłe i miękkie, które ktoś zakładał mu nogi i pomagał
zawiązać sznurowadła. Ktoś delikatny, kto uśmiechał się, zamiast krzywić twarz w grymasie niechęci, ktoś kto był
czysty i ładnie pachniał, kto nosił ładne ubrania...
Buch!
Straszne drzwi zamknęły się znowu, a mały Han (wiedział, że tak ma na imię, ale nic poza tym) skrzywił się pod
wpływem wewnętrznego bólu. Wiedział, że nie powinien pozwalać, by takie myśli chodziły mu po głowie. Takie
myśli i wspomnienia były złe, sprawiały ból... lepiej o tym nie myśleć.
Pociągnął cieknącym nosem i otarł ręką smarki, ale niewiele to pomogło. Uświadomił sobie, że stoi w
śmierdzącej kałuży, a nogi ma tak zmarznięte, że ledwie je czuje. Zapadała noc i zapowiadało się na to, że będzie
zimna.
Głód ściskał mu kiszki jak zwierzak boleśnie wgryzający się w żołądek. Nie pamiętał, kiedy ostatnio jadł. Czy
tego ranka, gdy znalazł w śmietniku owoc kavasa - soczysty, dojrzały i tylko na pół zjedzony? Czy może ostatniej
nocy?
Nie może tu dłużej sterczeć, postanowił chłopiec. Musi iść dalej. Han wyszedł ze swojej kryjówki na ulicę, na
chodnik. Wiedział, że musi żebrać... kto go tego nauczył?
Bach!
Nieważne kto, ważne, że nauczył dobrze. Przybierając najbardziej żałosny wyraz twarzy i powłócząc nogami
Han podszedł do najbliższego przechodnia.
- Proszę pani... - zaskomlał. - Jestem taki głodny... - wyciągnął, otwartą dłoń. Kobieta zwolniła nieznacznie,
spojrzała w dół na jego brudną rączkę i nagle cofnęła się, zbierając spódnicę, by się o niego nie otrzeć.
- Proszę pani... - Han westchnął, oglądając się za nią z zainteresowaniem, by popatrzeć, jak się oddala. Miała na
sobie ładną suknię, miękką i połyskliwą, jakby... świecącą, mieniącą się w ostrym świetle portowych lamp.
Przypominała mu kogoś, z tymi wielkimi, czarnymi oczami, gładką skórą, włosami...
Bach!
Zaczął pochlipywać, pozbawiony wszelkiej nadziei. Drobne ciałko drżące z zimna, głodu, samotności i
rozpaczy.
- Hej, mały! Han! - Przez ścianę nieszczęścia przebił się czyjś ostry, ale nie nieprzyjazny głos. Pociągając nosem
i przełykając ślinę Han spojrzał w górę na wysokiego mężczyznę, pochylającego się nad nim. Czarne włosy,
niebieskie oczy. Śmierdział alderaaniańskim piwem i dymem pół tuzina zakazanych narkotyków, ale trzymał się
pewnie na nogach, czego nie można było powiedzieć o innych przechodniach.
Widząc, że Han na niego patrzy, mężczyzna przykucnął, dzięki czemu Han nie musiał tak bardzo zadzierać
głowy.
- Za duży jesteś, żeby popłakiwać na ulicy; wiesz chyba o tym, co?
Han kiwnął głową, nadal pociągając nosem. Spróbował się uspokoić.
- T-t-tak... tak - zaczął zacinając się trochę, jak wtedy, kiedy uczył się mówić. To było dawno, dawno temu,
pomyślał. Umiał mówić od zeszłej zimy, a wkrótce miała przyjść nowa zima. Umiał mówić, od czasu gdy...
Buch!
Chłopiec wzdrygnął się znowu, gdy umysł stanowczo odmówił mu dostępu do wszelkich wspomnień z
przeszłości. Inna myśl domagała się uwagi, coś, co przeoczył za pierwszym razem... Nagle zrozumiał. Ten
mężczyzna zawołał go po imieniu! Skąd wiedział, jak Han się nazywa?
- Kto... kto ty jesteś? - wyszeptał Han. - Skąd wiesz, jak mi na imię?
Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, pokazując wszystkie zęby. Zapewne chciał wyglądać przyjaźnie, ale było w
nim coś takiego, co sprawiło, że Han się wzdrygnął. Coś w tym mężczyźnie przypominało mu sfory zdziczałych
psów, polujących w bocznych uliczkach.
- Wiem o wielu rzeczach, mały - odpowiedział mężczyzna. - Jestem kapitan Shrike. Umiesz to powiedzieć?
- T-tak. Ka-pi-tan Shri-ke - powtórzył niepewnie Han. Łkanie przeszło w czkawkę. - Ale... skąd pan wiedział,
jak się nazywam? Proszę, niech mi pan powie!
Mężczyzna wyciągnął rękę, jakby chciał go pogłaskać po głowie, ale zauważył, jaka jest brudna i zawszona, bo
się wycofał.
- Zdziwiłbyś się, Han. Wiem niemal o wszystkim, co dzieje się tu, na Korelii. Wiem, kto się zgubił, a kto
znalazł, kto jest na sprzedaż i kogo sprzedano, i gdzie kto jest pochowany. Właściwie to przyglądam ci się od
pewnego czasu. Słyszałem, że sprytny z ciebie chłopak. Jesteś sprytny?
Han wyprostował się, by spojrzeć mężczyźnie prosto w oczy.
- Tak, kapitanie - powiedział, starając się, by nie zadrżał mu głos. - Jestem sprytny.
Wiedział, że tak było. Nikt, kto nie był sprytny jak on, nie przetrwałby tyle czasu na ulicy.
- No proszę! To ci dopiero chłop na schwał! Wiesz co, taki sprytny chłopak jak ty mógłby dla mnie pracować.
Może przyłączysz się do mnie? Będziesz miał porządne jedzenie i miejsce do spania - uśmiechnął się znowu. - No i
założę się, że chciałbyś zobaczyć mój statek - wycelował palec w niebo.
Han energicznie pokiwał głową. Jedzenie? Łóżko? A przede wszystkim...
- Statek kosmiczny? Tak, kapitanie! Kiedy dorosnę, chcę być pilotem!
Mężczyzna roześmiał się i wyciągnął do niego rękę.
- W takim razie idziemy!
Han pozwolił, by wielkie łapsko mężczyzny ścisnęło jego dłoń, i poszedł z nim w stronę kosmoportu...
Han poruszył się i potrząsnął głową. Nie powinienem był wtedy z nim iść, pomyślał. Gdybym z nim nie poszedł,
Dewlanna nadal by żyła...
Z drugiej strony gdyby nie poszedł wtedy ze Shrike'em, najprawdopodobniej obudziłby się pewnej nocy na ulicy
z uszami i nosem obgryzionymi przez welty, jak jeden z pozostałych ulicznych urwisów „uratowanych" przez
Garrisa Shrike'a.
Han uśmiechnął się ponuro. Kapitan Shrike nie miał w sobie ani krzty altruizmu. Zbierał z ulic bezdomne
dzieciaki i wykorzystywał je dla własnej korzyści. Niemal na każdej planecie, którą odwiedzał „Farciarz", Shrike
pakował grupkę swoich podopiecznych na prom i posyłał na ulice na powierzchni planety. Pozostawiał je tam pod
nadzorem robota, którego sam zaprogramował, F8GN. Eight-Gee-Enn przydzielał każdemu z nich „rewiry" i
zapisywał wpływy każdego z dzieciaków, trudniących się żebraniem i kieszonkową kradzieżą.
Do żebrania wyznaczali najdrobniejsze, najchudsze dzieci, często zdeformowane lub niepełnosprawne. Najlepiej
radziła sobie Danalis, dziewczyna z twarzą oszpeconą przez ugryzienia vreltów. Shrike'owi udawało się zwodzić ją
przez lata obietnicami, że jeśli zarobi dla niego dość pieniędzy, on w zamian załatwi jej operację plastyczną, dzięki
której dziewczyna znowu będzie wyglądać jak człowiek.
Ale nigdy tego nie zrobił. Kiedy Danalis miała jakieś czternaście lat, zdała sobie w końcu sprawę z tego, że
Shrike nigdy nie spełni swoich obietnic. Pewnej nocy weszła więc do śluzy powietrznej „Farciarza" i otworzyła ją,
nie założywszy skafandra.
Han był wśród sprzątających śluzę. Do dziś wspomnienie o tym przyprawiało go o dreszcze.
Biedna Danalis. Nadal doskonale ją pamiętał - jak wręcza dzienny „urobek" F8GN. Robot miał kształt
wydłużonego wrzeciona, a wykonano go z metalu koloru miedzi. Tyle razy był już naprawiany, że cały jego korpus
pokrywały przynitowane łaty, okrywające go niczym połatana szata. Miedziane, złociste, stalowe, a jedna, okrągła,
na samym czubku jego głowy - srebrzysta.
Han nadal słyszał w głowie głos robota. Eight-Gee-Enn miał uszkodzony syntezator mowy, więc jego głos
przechodził niespodziewanie od głębokich, obłudnych tonów do przenikliwego, mechanicznego skrzeczenia. Ale
niezależnie od brzmienia jego głosu wszystkie dzieciaki uważnie słuchały tego, co mówił...
- A więc, drogie dzieci, czy każde z was ma przydzielony rewir? - Głowa miedzianego robota chwiała się na
nieco zardzewiałej szypułce szyi, gdy przyglądał się ósemce dzieciaków z „Farciarza", ustawionych przed nim
półkolem.
Każde z dzieci, w tym pięcioletni Han, potwierdziło, że ma przydzielony rewir.
- Bardzo dobrze, kochane dzieciaczka. - ciągnął robot to głębokim, to znów skrzekliwym głosem. - Przydzielę
wam zatem zadania. Padra - robot popatrzył na małego chłopca, starszego od Hana zaledwie o rok czy dwa - dzisiaj
będziesz miał okazję po raz pierwszy pokazać, jak bardzo możesz pomóc tym biednym obywatelom, uwalniając ich
od przytłaczającego ciężaru kredytów, biżuterii i drogich komunikatorów. - Oczy robota lśniły niesamowitym
blaskiem. Miały różne kolory -jedno wypaliło się wiele lat temu i Shrike wymienił je na soczewkę wygrzebaną
gdzieś na złomowisku ze zdezelowanego robota. F8GN miał więc teraz jedno oko czerwone, a drugie zielone.
- Czy pomożesz tym nieoświeconym nieszczęśnikom, Padra? - zapytał Eight-GeeEnn, pochylając głowę i
nadając swojemu głosowi fałszywie przyjacielskie nuty.
- Jasne! - wykrzyknął chłopak. Spojrzał dumnie na Hana i inne dzieci. - Koniec z żebraniem, to dobre dla
smarkaczy! -szepnął podniecony.
Han, który dopiero zaczynał nabierać umiejętności podwędzania portfeli szybko i niezauważalnie, poczuł
ukłucie zazdrości. Okradanie kieszeni było łatwe, gdy już się człowiek tego nauczył, jak to robić. Dużo łatwiej było
też „wykonać plan" wyznaczony przez Eight-Gee-Enn na każdy dzień kradnąc portfele niż żebrząc. Żebrak musiał
zaczepić co najmniej trzech „klientów", żeby od jednego dostać jałmużnę.
Za to kradnąc portfele... to był dopiero sposób na naprawdę duże pieniądze! Jeśli się wybrało odpowiedniego
klienta, można było wyrwać wystarczającą kwotę, by jeszcze przed południem oddać robotowi dzienny urobek, a
potem iść się bawić. Han zastanawiał się, czy Eight-Gee-Enn pozwoli mu dziś poćwiczyć, jeśli się pospieszy i
zbierze dość pieniędzy, zanim skończą inni.
Han lubił ćwiczyć z wrzecionowatym robotem, bo Eight-Gee-Enn wyglądał tak śmiesznie w ubraniach! Robot
ubierał się w stroje charakterystyczne dla planety, na której akurat pracowali i albo stał nieruchomo, albo
przechodził ocierając się o swojego ucznia. Han nauczył się już uwalniać robota od ukrytego zegarka, kredytów, a
nawet pewnych rodzajów biżuterii, nie dając przy tym detektorom robota wykryć ruchu swoich palców.
Ale nie zawsze mu się udawało. Han skrzywił się, odmaszerowując w stronę swojego rewiru. Eight-Gee-Enn
wymagał perfekcji od swoich podopiecznych, zwłaszcza tych, którym zlecał kradzieże. Robot nie pozwoli mu
awansować na złodzieja, jeśli nie będzie pewien, że Han potrafi za każdym razem pozostać niezauważony.
Nie zastanawiając się nad tym, co robi, Han podniósł z ziemi grudkę błota i rozsmarował na rękach, którymi
otarł następnie spoconą twarz. Co to w ogóle za planeta? Nie pamiętał, by ktoś wymawiał przy nim jej nazwę. Jej
rdzenni mieszkańcy mieli zielonkawą skórę, drobne, ruchliwe uszy i wielkie ciemnofiołkowe oczy. Han nauczył się
na razie zaledwie kilku słów z ich mowy, ale miał żyłkę do języków i wiedział, że zanim „Farciarz" opuści planetę,
będzie doskonale rozumiał miejscowy język i znośnie się nim posługiwał -przynajmniej ulicznym żargonem.
Jakkolwiek nazywała się ta planeta, była piekielnie gorąca. Gorąca i parna. Han spojrzał na blade,
zielonkawoniebieskie niebo, na którym płonęło równie blade, pomarańczowe słońce. Perspektywa spędzenia
najbliższych kilku godzin na wyznaczonych ulicach pochlipując, podlizując się przechodniom i żebrząc o jałmużnę
nie była specjalnie atrakcyjna. Nienawidzę żebrać, pomyślał kwaśno Han. Jak będę starszy, zmuszę ich, żeby
przydzielili mnie do kieszonkowców. Na pewno będę dobrym złodziejem; żebrak ze mnie do kitu.
Wiedział, że nie chodziło o jego wygląd - podrósł trochę przez ostatnich parę lat, ale nadal ważył niewiele,
wyglądał więc przeraźliwie chudo. Umiał też mówić służalczym głosem i kulić się bojaźliwie, jakby do proszenia o
jałmużnę pchała go absolutna desperacja.
Może to oczy, pomyślał Han. Może widać w nich było tajoną niechęć i wstyd, że musi żebrać, a „klienci" to
dostrzegali. Nikt nie szanuje żebraka, a Han najbardziej na świecie chciał być szanowany. A nawet więcej - nie
tylko szanowany, ale i godny szacunku.
Niewiele pamiętał ze swojego życia, zanim Garris Shrike znalazł go żebrzącego na ulicach Korelii, ale wiedział,
że kiedyś sprawy wyglądały inaczej.
Dawno temu uczono go, że to wstyd żebrać. A kraść... kraść to jeszcze gorzej. Han przygryzł gniewnie wargę.
Wiedział, że ktoś - może jego rodzice, których nie pamiętał - tak właśnie mu mówił. Kiedyś, dawno temu, uczono
go innych rzeczy, przekazywano inne wartości.
Ale co mógł teraz zrobić? Na pokładzie „Farciarza" obowiązywała jedna, kardynalna zasada - kto nie pracuje,
ten kradnie lub żebrze. Jeśli nie chcesz pracować, żebrać albo kraść - nie dostaniesz jedzenia. Han nie mógł
zaoferować wielu umiejętności. Był za mały na pilota, za słaby, by pracować przy wyładunku przemycanych
towarów. Ale to się kiedyś zmieni! - powtórzył sobie. Rosnę z każdym dniem. Niedługo będę zupełnie duży, a za
pięć lat będę miał już dziesięć lat. Może wtedy zostanę pilotem!
Han przekonał się, że ilekroć mocno sobie coś postanowi, udaje mu się zrealizować cel. Był pewien, że z
pilotażem będzie tak samo.
A jak już się nauczę pilotować statek, będę mógł uciec z „Farciarza", pomyślał, wracając myślami do starego
marzenia, o którym nikomu nie mówił. Raz zwierzył się z niego jednemu z kolegów, ale ten mały szczur wygadał
się. Shrike i reszta naśmiewali się z Hana tygodniami, przezywając go „Kapitanem Hanem z Imperialnej
Marynarki". Han miał wtedy ochotę zakryć uszy i schować się w najciemniejszy zakamarek statku. Musiał
zmobilizować całą samokontrolę, żeby po prostu wzruszyć ramionami i udawać, że go to nie obchodzi...
Tak, a kiedy już będę najlepszym z pilotów, zarobię mnóstwo kredytów i zgłoszę się do Akademii Imperialnej.
Zostanę oficerem marynarki. Wtedy wrócę tu, dorwę Shrike'a, aresztuję go i ześlę do kopalni przyprawy na Kessel,
żeby tam zdychał. Ta myśl sprawiła, że wargi Hana wykrzywiły się w drapieżnym uśmiechu.
Marzenie kończyło się wizją, w której Han widział siebie jako człowieka sukcesu- szanowanego, doskonałego
pilota, z własnym statkiem, w gronie oddanych przyjaciół i z mnóstwem kredytów w kieszeni. I... z rodziną. Tak, z
własną rodziną. Z piękną żoną, która go będzie uwielbiać i towarzyszyć mu w przygodach, a może nawet z dziećmi.
Będzie dobrym ojcem. Nie zostawi swoich dzieci, tak jak zostawiono jego...
W każdym razie tak przypuszczał. Sądził, że go porzucono, chociaż nic nie pamiętał. Nie znał nawet swojego
nazwiska, więc nie mógł dowiedzieć się, kim jest jego rodzina. A może... może rodzice go nie porzucili...
Może zostali zabici, albo Han został porwany... Uznał, że woli taką wersję wydarzeń. Myśląc o swoich
rodzicach jako o zmarłych przestawał być na nich taki wściekły, bo w końcu nikt nie potrafi nic poradzić na to, że
jest śmiertelny, prawda?
Postanowił zatem, że odtąd uzna swoich rodziców za zmarłych. Tak było łatwiej...
Wiedział, że pewnie nigdy nie pozna prawdy. Jedyną osobą, która wiedziała cokolwiek o przeszłości Hana, był
Garris Shrike. Kapitan powtarzał Hanowi, że jeśli ten będzie dobry, jeśli będzie ciężko pracował i zarobi dla niego
dużo kredytów, pewnego dnia wyjawi mu, jak doszło do tego, że znalazł się sam na ulicach Korelii.
Han zacisnął wargi. Jasne, kapitanie, pomyślał. Dokładnie tak samo, jak zafundował pan Danalis operację
plastyczną...
Chłopiec spojrzał na tablicę z nazwą ulicy. Nie umiał odczytać nazwy w miejscowym języku, ale poniżej
umieszczono jej tłumaczenie na wspólny. Tak, to był jego rewir...
Han wziął głęboki oddech i zrobił nieszczęśliwą minę. Zbliżała się do niego zielonoskóra kobieta ubrana w
krótką sukienkę. - Proszę pani... - powiedział, pochlipując i podchodzą do niej, skulony, ale z wyciągniętą ręką. -
proszę, śliczna, łaskawa pani... błagam, pomóż mi... chociaż jeden kredyt... jestem taki głodnyyyy...
Zastrzygła w jego stronę małymi, zwiniętymi uszami, po czym odwróciła głowę i minęła go.
Mrucząc pod nosem Han obdarzył ją niewybrednym epitetem z żargonu przemytników i odwrócił się, czekając
na następną ofiarę...
Han potrząsnął głową i zmusił się do powrotu do rzeczywistości. Czas wstawać i sprawdzić, jak sobie radzi
„Ilezjański Sen".
Wygramoliwszy się ze swojej ciasnej wnęki, młody pilot przecisnął się zagraconymi korytarzami na mostek.
Robot astromechaniczny nadal tam siedział, błyskając lampkami i snując swoje robocie myśli. Jednostka była
stosunkowo nowa, jej pancerz nadał lśnił srebrzystą zielenią, zwieńczony na czubku jasną kopułką, w której
widniały błyskające światełka. Robot był przypięty wiązką przewodów do przyrządów kontrolnych.
Musiał być też wyposażony w czujnik ruchu, bo natychmiast obrócił „głowę" w stronę Hana, który śmiało
wkroczył na mostek w swoim skafandrze próżniowym.
Światełka na kopułce robota zamigotały nerwowo, gdy zaczął „mówić", ale fale dźwiękowe nie mogły
oczywiście rozchodzić się w próżni. Han włączył komunikator zamontowany w skafandrze i nagle jego hełm
wypełniły rozpaczliwe piski.
- Uuii... buuiiiip... uuee-uuiip-piii! - oświadczył robot, najwyraźniej kompletnie zaskoczony. Han rozejrzał się
dookoła, szukając wzrokiem robota towarzyszącego, którego jednak nigdzie nie mógł dostrzec. Westchnął.
Komunikator w jego kombinezonie przekaże jego słowa robotowi, ale jak niby miał się porozumieć z przeklętym R2
bez tłumacza? W jakim języku mógł rozmawiać z robotem jego programista, kimkolwiek był?
Han włączył komunikator. -Hej, ty!
- Blurp... biip, uuiip-piii! - odpowiedział pełen dobrych chęci robot.
Han skrzywił się i sklął robota po rodiańsku, który był żargonem przemytników, a w końcu odezwał się we
wspólnym:
- No i co mam teraz zrobić? - warknął. - Gdybyś tylko miał syntezator mowy zaprogramowany na wspólny!
- Ależ mam, proszę pana! - odpowiedział robot rzeczowo. Jego głos brzmiał płasko i mechanicznie, ale był
całkowicie zrozumiały.
Han wytrzeszczył oczy na robota, a potem uśmiechnął się od ucha do ucha.
-No, no! Ale mi się udało! Jak to możliwe, że potrafisz mówić?
- Ponieważ na tym statku nie ma miejsca dla dwóch robotów, czyli astromechanicznego i towarzyszącego, moi
panowie wyposażyli mnie w moduł komunikacyjny zaprogramowany na wspólny, żeby łatwiej było mi się
porozumiewać - odpowiedział robot.
- To świetnie! - ucieszył się Han, czując falę ulgi. Niespecjalnie lubił roboty, ale przynajmniej będzie miał się do
kogo odezwać, a mogło się okazać, że komunikacja między nimi okaże się wręcz konieczna. Podróże kosmiczne
były wprawdzie rutyną i zwykle przebiegały bezpiecznie... ale zdarzały się wyjątki.
- Z przykrością muszę pana zawiadomić - dodał R2 - że dopuścił się pan nielegalnego wtargnięcia na pokład
tego statku. Nie powinno tu pana być.
- Wiem - odpowiedział Han. - Załapałem się na łebka.
- Przepraszam, ale moje oprogramowanie nie uwzględnia tego terminu.
Han nie mógł się powstrzymać, by nie obdarzyć robota obelżywym wyzwiskiem.
- Przepraszam, ale moje oprogramowanie nie uwzględnia...
- Zamknij się! - ryknął Han.
Robot zamilkł.
Han wziął długi, głęboki oddech.
- W porządku, R2 - powiedział. - Jestem pasażerem na gapę. - Masz taki termin w swoich bankach pamięci?
- Tak jest, proszę pana.
- To dobrze. Zabrałem się tym statkiem na gapę, bo muszę dotrzeć na Ilezję. Chcę dostać pracę pilota u
ilezjańskich księży, rozumiesz?
- Tak, proszę pana. Zmuszony jestem jednak poinformować pana, że, jako robot strażniczy wyznaczony do
ochrony tego statku i jego zawartości, będę musiał zaplombować wszystkie wyjścia, gdy dotrzemy na Ilezję, i
poinformować moich panów, że znajduje się pan na pokładzie, przyspieszając w ten sposób pojmanie pana przez ich
strażników.
- Słuchaj no, mały! - powiedział Han wspaniałomyślnie. -Jak już dotrzemy na Ilezję, nie przejmuj się mną i
spokojnie wypełniaj swoje obowiązki. Kiedy ilezjańscy księża zobaczą, że spełniam wszystkie ich wymagania, będą
mieli w nosie to, jak się tu dostałem.
- Przepraszam, ale moje oprogramowanie nie uwzględnia...
- Zamknij się!
Han spojrzał na wskazania poziomu powietrza w zbiorniku i dodał:
- W porządku, R2. Chciałbym teraz sprawdzić nasz kurs, prędkość i przewidywany czas lądowania na Ilezji.
Wyświetl mi, proszę, te informacje.
- Niestety nie jestem upoważniony do udostępnienia tych informacji, proszę pana.
Han o mało nie zagotował się w środku. Z trudem powstrzymywał się przed wymierzeniem krnąbrnemu
robotowi solidnego kopniaka ciężko obutą nogą.
- Muszę mieć dane o naszej trajektorii, prędkości i czasie przelotu, żeby obliczyć, czy wystarczy mi powietrza,
R2 - wytłumaczył robotowi z przesadną cierpliwością.
- Przepraszam, ale moje oprogramowanie nie uwzględnia...
-ZAMKNIJ SIĘ!
Han poczuł, że jest cały spocony, a system chłodzenia skafandra zaczął pracować na wyższych obrotach. Siląc
się na spokój, zwrócił się do robota:
- Posłuchaj uważnie, R2 - powiedział. - Czyżbyś nie miał w swoim systemie operacyjnym programu, który
nakazywałby ci bezwzględnie chronić życie inteligentnych istot żywych?
- Ależ mam, proszę pana. Każdy robot astromechaniczny jest wyposażony w taką instrukcję. Po to, by robot
mógł świadomie zaszkodzić lub nie zapobiec szkodzie wyrządzanej inteligentnej istocie żywej, musiałby mieć
zmodyfikowany standardowy moduł operacyjny.
- To dobrze - odetchnął Han. To by się zgadzało z jego wiedzą na temat oprogramowania robotów
astromechanicznych. -Posłuchaj mnie teraz, R2. Jeśli nie podasz mi danych na temat naszej trajektorii, prędkości i
czasu przelotu, staniesz się odpowiedzialny za moją śmierć z braku powietrza. Rozumiesz mnie teraz?
- Proszę podać szczegóły.
Han zaczął cierpliwie tłumaczyć robotowi swą sytuację. Kiedy skończył, robot przez chwilę milczał, rozważając
widocznie to, co usłyszał. W końcu jego kopułka zawirowała, a po chwili robot oświadczył:
- Spełnię pana prośbę i wyświetlę dane, o które pan prosi na ekranie interfejsu diagnostycznego.
Han odetchnął z ulgą. Statek został zaprojektowany do pilotowania przez roboty, więc na panelach kontrolnych
nie miał normalnych instrumentów pokładowych, tylko zbieraninę mrugających światełek. Na szczęście był tam
jeden ekran zamontowany dla serwisantów. Han obszedł uważnie robota i wbił wzrok w ekran.
Dane przetoczyły się po ekranie w takim tempie, że żaden człowiek nie byłby w stanie ich odczytać. Han
odwrócił się do jednostki R2.
- Pokaż mi te dane jeszcze raz, tylko tym razem zachowaj je na ekranie, dopóki ich nie przeczytam. Jasne?
- Tak jest, proszę pana. - Mechaniczny głos robota zabrzmiał teraz wręcz potulnie.
Han przez kilka minut studiował liczby i diagramy wyświetlone na ekranie, czując, jak jego niepokój przeradza
się w prawdziwy strach. Nie miał na czym pisać, nie miał też dostępu do komputera nawigacyjnego, ale to, co
zobaczył, nie podobało mu się. Przygryzając wargi, zmusił się do opanowania emocji i raz po raz wałkował w myśli
obliczenia.
Kurs „Ilezjańskiego Snu" został wytyczony okrężną trasą, by ominąć najbardziej narażone na ataki piratów
obszary sektora zajmowanego przez Hurtów. Prędkość natomiast ustawiono znacznie poniżej możliwości
frachtowca, niżej nawet niż szybkość, z jaką latał zwykle w nadprzestrzeni „Farciarz".
Niedobrze. Bardzo niedobrze. Jeśli nie zmienią kursu i prędkości, Hanowi zabraknie powietrza pięć godzin
wcześniej niż „Sen" dotknie ilezjańskiej ziemi. Statek przywiezie na Ilezję trupa, jego trupa.
Odwrócił się do R2.
- Słuchaj, R2. Musisz mi pomóc. Jeśli nie zmienię prędkości i kursu statku, nie wystarczy mi powietrza na całą
podróż. Umrę wtedy, i będzie to twoja wina.
Lampki R2 zamigotały, gdy robot analizował jego oświadczenie. W końcu powiedział:
- Aleja nie wiedziałem, że jest pan na pokładzie, proszę pana. Nie może mnie pan obciążać odpowiedzialnością
za swoją śmierć.
- O, nie! - Han potrząsnął głową w swoim hełmie. - To nie tak, R2. Jeśli, wiedząc o zaistniałej sytuacji, nie
zrobisz nic, by ocalić mi życie, będziesz winien śmierci istoty rozumnej. Czy tego właśnie chcesz?
- Nie - odparł robot. W jego głosie, choć sztucznym, dało się usłyszeć pewne napięcie, a lampki wokół kopułki
mrugały szybko i chaotycznie.
- W takim razie - ciągnął nieubłaganie Han - musisz zrobić wszystko, co możesz, żeby zapobiec mojej śmierci.
Prawda?
- Ja... ja... - robot zadygotał, teraz już wyraźnie roztrzęsiony. - Proszę pana, nie jestem w stanie udzielić panu
pomocy. Wystąpił konflikt między moim oprogramowaniem a fizycznymi możliwościami.
- Co masz na myśli? - tym razem Han zaniepokoił się nie na żarty. Jeśli robot ulegnie przeciążeniu i padnie,
nigdy nie zdoła dostać się do przyrządów kontrolnych używanych przez techników, które musiały być ukryte za
jednym z paneli. Przyrządy będą wprawdzie miniaturowe, bo służą tylko do testowania poprawności działania
kierowanego przez robota autopilota, ale to zawsze coś.
- Moje oprogramowanie nie pozwala mi udzielić panu tej informacji.
Han dał wielkiego susa w stronę robota i przyklęknął przy nim.
-A niech cię szlag! - łupnął pięścią jasną kopułkę robota. - Przez ciebie zginę! Mów!
Zdenerwowany robot zadygotał gwałtownie i Han zaczął się obawiać, czy się po prostu nie rozpadnie na kawałki
pod wpływem stresu. Ale wtedy robot odezwał się:
- Zostałem wyposażony w ogranicznik, proszę pana! To on nie pozwala mi spełnić pana prośby!
Jasne, ogranicznik! Han chwycił się tej myśli. Zobaczmy, gdzie jest...
Po chwili zauważył bolec, sterczący w dolnej części metalowego korpusu robota. Sięgnął ręką, złapał bolec i
pociągnął.
Nic. Bolec nawet nie drgnął.
Chwycił mocniej i spróbował przekręcić. Zasapał się z wysiłku, czując, że się poci. Wyobrażał sobie, jak tlen
ucieka z butli cząsteczka za cząsteczką, jednostajnym strumieniem. Słyszał, że śmierć z niedotlenienia nie jest
najgorszym sposobem zakończenia życia w porównaniu na przykład z gwałtowną dekompresją albo zastrzeleniem,
ale nie miał ochoty sprawdzać, czy to prawda.
Bolec ani drgnął. Spróbował pociągnąć mocniej, szarpiąc za trzpień i przeklinając go w kilkunastu obcych
językach, ale ten nadal uparcie tkwił w miejscu.
Muszę znaleźć coś, czym mógłbym go uderzyć, pomyślał Han, rozglądając się niespokojnie po kabinie. Nic
jednak nie znalazł - ani hydroklucza, ani kombinerek. Nic!
Nagle przypomniał sobie, że ma blaster. Zostawił go na podłodze w swojej kryjówce.
- Nie ruszaj się stąd! - polecił robotowi i zaczął z powrotem przeciskać się ciasnymi korytarzami.
Strzelanie wewnątrz statku kosmicznego - nawet pozbawionego powietrza - to nie najlepszy pomysł, ale Han był
zdesperowany.
Wrócił na mostek z bronią i sprawdził ustawienia. Najniższa moc, pomyślał, i najcieńsza wiązka. Niezgrabne
rękawice kombinezonu kosmicznego sprawiały, że miał trudności z precyzyjnym ustawieniem parametrów strzału.
Lampki R2 błyskały nerwowo, od kiedy powrócił. Teraz robot dodał tego żałosne „uuiiip" i zapytał:
- Proszę pana, czy mogę zapytać, co pan robi?
- Usuwam ogranicznik - odparł Han ponuro. Mrużąc oczy wycelował i delikatnie pociągnął za spust.
Z lufy wystrzelił promień energii, a robot wydał tak przeraźliwe „uuiip!", że brzmiało to niemal jak krzyk bólu.
Bolec ogranicznika upadł na pokład, pozostawiając wypaloną czarną bliznę na lśniącym metalu pancerza R2.
- Uff! Udało się - powiedział Han z satysfakcją. - A teraz, R2, bądź tak dobry i pokaż mi, gdzie są instrumenty
pokładowe do ręcznej obsługi tego statku.
Robot posłusznie wysunął zakończoną kółkiem „nogę" i podjechał w kierunku panelu kontroli. Przewody
łączące robota ze statkiem ciągnęły się za nim jak ogon. Han podążył za nim i kucnął niezgrabnie przed wskazaną
tablicą. Zgodnie z instrukcjami robota odkręcił obudowę niczym nie wyróżniającego się panelu i zaczął studiować
rząd miniaturowych przyrządów. Przeklinając brak precyzji ruchów, nieunikniony w grubych rękawicach
kombinezonu próżniowego, zaczął manipulować dźwigienkami, próbując wyłączyć hipernapęd. Kurs i prędkość
statku można było zmienić tylko w normalnej przestrzeni.
Gdy wyskoczyli z nadprzestrzeni, Han skrupulatnie wyliczył nowy kurs, zlecając robotowi wykonanie co
bardziej skomplikowanych obliczeń, potrzebnych do ponownego skoku w nadprzestrzeń.
Ustawienie nowego kursu i prędkości zajęło młodemu Korelianinowi trochę czasu, ale w końcu Han mógł
znowu wcisnąć guzik z napisem „Aktywacja hipernapędu". Sekundę później poczuł szarpnięcie, gdy napęd się
włączył. Przytrzymał się tablicy przy rządów, gdy statek wskakiwał w nadprzestrzeń na nowy kurs, którym miał
podążać ze znacznie większą szybkością.
Kiedy statek się uspokoił, Han wziął głęboki oddech i powoli, bardzo powoli wypuścił powietrze. Klapnął na
pokład, wyciągając nogi przed siebie. A niech to!
- Chyba zdaje pan sobie sprawę - powiedział R2 - że będzie pan teraz musiał sam wylądować statkiem. Zmiana
kursu i prędkości unieważniła dotychczasowe procedury lądowania wprowadzone do pamięci komputera
pokładowego.
- Tak, wiem - powiedział Han, opierając się ciężko plecami o konsolę z instrumentami pokładowymi. Pociągnął
łyk wody i połknął dwie tabletki odżywcze. - Nie mamy innego wyjścia. Mam tylko nadzieję, że zdążę się nauczyć,
co oznaczają te przełączniki, zanim zaczniemy podchodzić do lądowania. - Rozejrzał się po pozbawionych
jakichkolwiek oznaczeń tablicach kontrolnych.
- Szkoda, że do tych wszystkich przełączników nie dodano chociaż paru ekranów.
- Autopilot nie posługuje się wzrokiem, proszę pana, więc dane wizualne nie samu potrzebne - wyjaśnił usłużnie
R2.
- Naprawdę? - zapytał Han głosem ociekającym sarkazmem. - A ja myślałem, że roboty widzą tak samo jak my!
- Nie, proszę pana, my nie widzimy - odpowiedział poważnie R2. - Rozpoznajemy otoczenie za pomocą
przekaźników, które dane wizualne przekładają na impulsy elektroniczne, wysyłane do...
- Zamknij się! - Han był zbyt zmęczony, żeby przekomarzać się z robotem.
Opierając się o konsolę przymknął oczy. Zrobił, co się dało, żeby ocalić życie, wyznaczając prostszy kurs,
którym szybciej dotrą na Ilezję, i zwiększając prędkość statku.
Han zapadł w sen i śniła mu się Dewlanna, taka jak dawno temu, kiedy się poznali...
Przecisnął się już przez okno do połowy, gdy usłyszał za sobą krzyk:
- Okradziono nas!
Ściskając mocno mały węzełek ze zdobyczą szarpnął się gwałtownie, próbując wydostać się przez ciasny otwór.
W ciemności na zewnątrz będzie bezpieczny.
- Moja biżuteria! - krzyknął pełen niedowierzania kobiecy głos.
Han stęknął z wysiłku, uświadamiając sobie, że utknął. Pokonał jednak odruch paniki. Musi uciec! To bogaty
dom, jeśli wezwą władze, policja na pewno przybędzie szybko.
Przeklął w duszy nową modę w koreliańskiej architekturze, zgodnie z którą w tej luksusowej rezydencji
zamontowano wysokie od podłogi do sufitu, ale niezwykle wąskie okna. Okna te reklamowano jako
antywłamaniowe. Cóż, mogło w tym być trochę prawdy, pomyślał Han ponuro. Wśliznął się wcześniej przez jedną z
furtek prowadzących do ogrodu, gdzie przycupnął, dopóki nie poczuł się bezpiecznie, przekonany, że wszyscy
lokatorzy zasnęli. Wtedy wkradł się do domu i wybrał co lepsze ze znajdujących się w domu kosztowności. Był
pewien, że uda mu się przecisnąć swoje chude, dziewięcioletnie ciało przez okno i uciec, zanim będzie za późno.
Stęknął z wysiłku jeszcze raz, szamocząc się gorączkowo. Możliwe, że tym razem nie miał racji...
Głos z tyłu. Kobieta.
- Jest tutaj! Łap go!
Han przekręcił się jeszcze trochę, szarpnął szaleńczo i nagle był już za oknem i spadał. Wylądował na
wypieszczonej grządce kwitnącej winorośli dorva, ale nie wypuścił zawiniątka z łupem. Upadek pozbawił go tchu i
przez chwilę po prostu leżał bez ruchu, z trudem łapiąc powietrze, jak drel wyrzucony z wody. Bolała go noga, i
głowa też.
- Zadzwoń po patrol! - krzyknął z domu męski głos. Han wiedział, że ma zaledwie parę sekund na ucieczkę.
Przeturlał się i wstał, zmuszając nogę, by utrzymała ciężar ciała.
Biegł w stronę oblanych księżycową poświatą drzew -prawdziwych olbrzymów. Łatwo będzie się wśród nich
ukryć.
Na pół utykając, na pół biegnąc zbliżał się pod osłonę drzew. Postanowił, że nie powie Eight-Gee-Enn o tym, co
się stało. Robot mógłby mu zarzucić, że nie robi postępów, chociaż ma już dziesięć lat.
Han skrzywił się. To nieprawda, że nie robił postępów. Po prostu przez cały dzień czuł się wyjątkowo źle. Od
samego rana doskwierał mu tępy ból głowy i czuł pokusę, by poprosić o zwolnienie z powodu choroby.
Ponieważ prawie nigdy nie chorował, pewnie by mu uwierzyli, ale nie chciał przyznawać się do słabości przed
pozostałymi mieszkańcami „Farciarza". Zwłaszcza przed kapitanem Shrike'em, który zawsze się go czepiał.
Był już między drzewami. Co teraz? Słyszał kroki pogoni, nie miał więc za wiele czasu na myślenie. Mięśnie
same zdecydowały - torba ze zdobyczą znalazła się nagle w zębach, dłońmi dotykał kory, a podeszwy znoszonych
butów wciskały się między gałęzie. Wspinał się, nasłuchiwał chwilę, a potem wdrapywał się jeszcze wyżej.
Dopiero kiedy był już wysoko na drzewie, poza zasięgiem wzroku ścigających, zwolnił. Usadowił się na
konarze, oparł plecy o pień i dyszał ciężko. Kręciło mu się w głowie i miał mdłości. Przez chwilę bał się, że
zwymiotuje, ujawniając tym samym swoją kryjówkę, ale zagryzł wargę i zmusił się, by siedzieć bez ruchu. Już po
chwili poczuł się odrobinę lepiej.
Sądząc po gwiazdach do świtu pozostało zaledwie parę godzin. Han zdał sobie sprawę, że trudno mu będzie
zdążyć na prom „Farciarza". Ciekawe, czy Shrike go zostawi, czy będzie czekał?
Daleko pod nim przeszukiwano las. Światła rozcinały mrok, przytulił się więc mocno do pnia, z zamkniętymi
oczami, desperacko ściskając drzewo, mimo zawrotów głowy. Gdyby tylko głowa przestała go boleć choć na
chwilę.
Han zaczął się zastanawiać, czy ścigający mają ze sobą bioskaner i aż wstrząsnął się na myśl o tym, że mogło
tak być. Czuł, że skórę ma rozpaloną i ściągniętą, chociaż noc była chłodna i wiał lekki wiatr.
Zaczynało świtać. Han zastanawiał się, co robi teraz Dewlanna, czy tęskniłaby za nim, gdyby „Farciarz" odleciał
bez niego.
W końcu światła zgasły, a odgłosy kroków ucichły. Han zaczekał jeszcze dwadzieścia minut, żeby się upewnić,
że jego prześladowcy naprawdę zawrócili, a potem z torbą nadal zaciśniętą w zębach ostrożnie zszedł na dół,
poruszając się z przesadną uwagą, bo głowa bolała go coraz bardziej. Każdy gwałtowny ruch, każdy krok
przyprawiał go o mdłości i musiał zaciskać zęby z całej siły, by nie jęczeć z bólu.
Szedł... i szedł... i szedł. Uświadomił sobie, że idąc kilkakrotnie zapadał w drzemkę. Parę razy upadł i kusiło go,
żeby po prostu zostać tam gdzie leżał. Coś jednak kazało mu podnosić się i iść dalej. Świt oświetlał ulice i domy
wokół niego. Jakie piękne są poranki na Korelii, pomyślał otępiały Han. Nigdy dotąd nie zauważył, jakie wspaniałe
barwy ma niebo o tej porze. Gdyby tylko światło nie raziło go tak w oczy...
Poranek przeszedł w dzień. Rześkie powietrze rozgrzewało się coraz bardziej, ustępując spiekocie. Han pocił się,
widział jak przez mgłę. W końcu jednak dotarł na miejsce, do kosmoportu. Szedł już wtedy jak automat, noga za
nogą, marząc tylko o tym, by się położyć i zasnąć choćby na środku drogi.
Tam, przed nim... to prom „Farciarza"! Z westchnieniem, które brzmiało jak łkanie, chłopiec zmusił się, by iść
dalej. Już prawie wchodził na rampę, gdy pojawiła się na niej wysoka postać. Shrike.
- Gdzieś się włóczył, do pioruna?! - Kapitan chwycił go za ramię uściskiem dalekim od przyjaznego. Han uniósł
w górę swój tobołek, a Shrike wyrwał mu go z ręki. - No, przynajmniej nie przychodzisz z pustymi rękami -
mruknął.
Szybko przetrząsnął zawartość, kiwając głową z zadowoleniem. Dopiero kiedy skończył oglądać łup, zauważył,
że Han chwieje się na nogach.
- Co z tobą?
Nie mogąc mówić, Han tylko potrząsnął głową. Świadomość tego, co się z nim dzieje, odpływała i przypływała
jak zagłuszana transmisja.
Shrike potrząsnął nim, a potem położył rękę na czole chłopca. Zaklął, wyczuwając gorączkę.
- Masz gorączkę... Może powinienem cię tu zostawić? To może być zaraźliwe... - Zmarszczył czoło,
zastanawiając się, co robić. W końcu potrząsnął zawiniątkiem ze zdobyczą Hana. - No dobra, mały. Zarobiłeś na
zwolnienie. Chodź!
Han próbował wejść po trapie, ale gdy zrobił pierwszy krok, wszystko ogarnęła ciemność...
Odzyskał częściowo świadomość długo potem, słysząc podniesione głosy. Ktoś mówił w języku Wookiech, inny
we wspólnym. Dewlanna i Shrike.
Samica Wookie warknęła nieustępliwie.
- Widzę, że jest naprawdę chory - przyznał Shrike - ale moje dzieciaki nie są mięczakami. Parę dni odpoczynku i
wydobrzeje. Nie ma potrzeby, żeby go zabierać do robota medycznego i nie zamierzam tego robić.
Dewlanna warknęła, a Han, który odruchowo przetłumaczył sobie jej słowa, zdziwił się, jaka była nieustępliwa.
Poczuł, że kudłata łapa kładzie na jego rozpalonym czole coś zimnego. Chłodny okład przyniósł mu ogromną ulgę.
- Powiedziałem ci już, Dewlanna, że nie! I tak ma być! - powiedział Shrike i wyszedł, przeklinając w każdym
znanym sobie języku.
Otworzywszy oczy Han zobaczył nad sobą nachyloną Dewlannę. Burknęła miękko. Han spróbował
odpowiedzieć.
- Nie najlepiej... - przyznał w odpowiedzi. - Pić...
Dewlanna podniosła go i podała wodę, łyk po łyku. Powiedziała mu, że ma wysoką gorączkę, tak wysoką że
martwi się o niego.
Kiedy Han skończył pić, pochyliła się i wzięła go na ręce.
-Co... dokąd...
Kazała mu być cicho i powiedziała, że zabiera go na dół na powierzchnię planety, do ośrodka medycznego.
Kręciło mu się w głowie; z wielkim wysiłkiem powiedział:
-Nie powinnaś... Shrike... będzie... wściekły...
Jej odpowiedź była krótka i bardzo wymowna. Nigdy wcześniej nie słyszał, by przeklinała.
Mdlał i odzyskiwał przytomność kilkakrotnie, gdy szli korytarzami. Następnym wyraźnym wspomnieniem było
to, że Dewlanna przypinała go do fotela na promie. Han nie wiedział, że kucharka potrafi pilotować prom, zobaczył
jednak, że umiejętnie obsługuje przyrządy pokładowe swymi wielkimi, włochatymi łapami. Statek zwolnił cumy i
przyspieszył w stronę Korelii.
Gorączka przeszła w malignę - wydawało mu się, że słyszy Shrike'a, jak przeklina. Chciał powiedzieć o tym
Dewlannie, ale poczuł, że nie ma siły wydobyć z siebie głosu...
Kiedy znowu odzyskał przytomność, był w poczekalni przed gabinetem robota medycznego. Dewlanna
siedziała, trzymając jego kościste ciałko w ramionach.
Nagle drzwi gabinetu otworzyły się i pojawił się w nich robot. Był duży, wydłużonego kształtu i wyposażony w
moduły antygrawitacyjne, dzięki którym mógł unosić się nad pacjentem, gdy Dewlanna kładła Hana na kozetce.
Han poczuł ukłucie, gdy robot pobrał mu krew do zbadania.
- Czy rozumie pani wspólny, szanowna pani? - zapytał robot.
Przez chwilę Han chciał odpowiedzieć, że oczywiście, że rozumie wspólny i że nie jest szanowną panią - ale
wtedy właśnie usłyszał warknięcie Dewlanny. No tak, oczywiście. To do niej zwracał się robot.
- Ten młody pacjent zaraził się występującą na Korelii tanameńską febrą - wyjaśnił robot Dewlannie. - Jego
przypadek jest dość poważny. Dobrze się stało, że nie zwlekała pani z wizytą. Muszę zatrzymać go tutaj na
obserwację do jutra. Życzy sobie pani towarzyszyć chłopcu?
Dewlanna potwierdziła krótkim warknięciem.
- Bardzo dobrze, szanowna pani. Zastosujemy terapię poprzez zanurzenie w zbiorniku bacta, co przywróci
równowagę procesom metabolicznym pacjenta. Pomoże też zbić gorączkę.
Han spojrzał na stojący obok zbiornik bacta i mimo obezwładniającej słabości spróbował się przemknąć w
stronę drzwi. Dewlanna i robot łatwo go jednak powstrzymali. Chłopiec poczuł ukłucie kolejnej igły na ramieniu, a
po chwili cały wszechświat rozjechał się na boki i rozpłynął w ciemności...
Han otworzył oczy. Uświadomił sobie, że wspominając zapadł w sen. Potrząsnął głową, przypominając sobie,
jak się trząsł, kiedy Dewlanna i robot pomagali mu wyjść ze zbiornika bacta. Dewlanna zapłaciła robotowi swoimi
ciężko zarobionymi kredytami i zawiozła Hana z powrotem na pokład „Farciarza".
Młody pilot skrzywił się. Shrike wpadł w prawdziwy szał. Han bał się, że wyrzuci ich oboje w przestrzeń - bez
skafandrów. Dewlanna jednak nie okazała ani odrobiny strachu. Stała między nim a kapitanem i upierała się, że
postąpiła właściwie, bo w przeciwnym razie chłopiec by zmarł.
W końcu Shrike ustąpił, bo okazało się, że w jednym z klejnotów skradzionych tamtej nocy przez Hana
osadzona była prawdziwa perła krajtońskiego smoka. Kiedy kapitan dowiedział się, ile jest warta, uspokoił się
nieco.
Nie zwrócił jednak Dewlannie kosztów leczenia Hana...
Han westchnął i zamknął oczy. Śmierć Dewlanny bolała jak dźgnięcie nożem - choćby nie wiadomo jak się
starał, nie mógł uciec od bólu i wspomnień. Poddał się więc i złapał na tym, że myśli o niej, jakby nadal była żywa.
Wyobrażał sobie, jak z nią rozmawia, opowiadając o kłopotach z krnąbrnym robotem astromechanicznym.
Uświadomiwszy to sobie znów poczuł ból - równie rozdzierający i świeży jak poprzedniego dnia, gdy trzymał ją
umierającą w ramionach.
Pociągnął łyk wody, próbując rozluźnić ściśnięte gardło. Tyle zawdzięczał Dewlannie... Życie, a nawet swoją
tożsamość...
Han westchnął. Do jedenastego roku życia nie wiedział, jak się nazywa. Nieraz się zastanawiał, czy w ogóle ma
jakieś nazwisko. Kiedyś wspomniał Dewlannie o tym zmartwieniu dodając, że jeśli ktokolwiek o tym wie, to tylko
Shrike.
Niedługo później Dewlanna nauczyła się grać w sabaka.
Han usłyszał delikatne skrobanie o drzwi jego maleńkiej kajuty i natychmiast się obudził. Nasłuchując, usłyszał
kolejne skrobnięcie, a potem cichy jęk.
- Dewlanna? - szepnął, wyskakując z łóżka i wsuwając gołe stopy w nogawki kombinezonu. - To ty?
Warknęła miękko zza drzwi. Han naciągnął kombinezon, zasunął suwak i otworzył.
- O co chodzi? Dowiedziałaś się czegoś ciekawego?
Dewlanna weszła. Jej wielkie, kudłate ciało drżało z podniecenia. Han zachęcił ją gestem, by usiadła na wąskiej
koi. W kajucie nie było krzesła ani stołka, Han usadowił się więc obok niej. Dewlanna ostrzegła go, by nie podnosił
głosu. Spojrzawszy kątem oka na zegarek Han uświadomił sobie, że jest środek nocy.
- O tej porze jeszcze jesteś na nogach? - zapytał zdziwiony. - Nie mów mi, że grałaś w sabaka!
Przytaknęła, a jej niebieskie oczy wśród płowej i brązowej sierści lśniły z podniecenia.
- W takim razie co się stało, Dewlanna? Dlaczego chciałaś ze mną porozmawiać?
Warknęła miękko. Han wyprostował się, zelektryzowany wiadomością.
- Dowiedziałaś się, jak mam na nazwisko? Jakim cudem?
Za odpowiedź wystarczyło jedno warknięcie.
- Shrike... - mruknął Han. - No cóż, jeśli ktokolwiek zna prawdę, to właśnie on. Jak... jak to się stało? I jak brzmi
moje nazwisko?
Powiedziała mu, że nazywa się Solo. Shrike upił się niemal do nieprzytomności i zaczął się przechwalać, ile jest
warta perła krajtońskiego smoka i za ile mu się udało ją sprzedać. Dewlanna zapytała go niewinnie, czy Han
przypadkiem nie pochodzi z rodziny znanych złodziei. Shrike parsknął śmiechem, słysząc jej domysły.
- Może jakaś gałąź tej rodziny para się złodziejstwem, ale ci Solo? - prychnął, zanosząc się śmiechem. Przerwał
na chwilę, by pociągnąć kolejny łyk alderaaniańskiego piwa. - Chyba nie, Dewlanna. Rodzina tego smarkacza to...
W tym momencie kapitan nagle przerwał w pół słowa, wbijając w Dewlannę podejrzliwy wzrok.
- A co cię to w ogóle obchodzi? - zapytał, a dobry humor przeszedł mu jak ręką odjął.
Zamiast odpowiedzi Dewlanna rzuciła na stół żetony, przebijając stawkę postawioną przez Shrike'a.
- Solo - szepnął miękko Han, jakby przymierzając odzyskane nazwisko. - Han Solo. Nazywam się Han Solo.
Han uśmiechnął się na to wspomnienie, był to jednak smutny uśmiech. Dewlanna chciała dobrze, ale odkrycie,
że miał na nazwisko Solo, doprowadziło do najgorszego epizodu w całym jego młodym życiu. Następnym razem,
gdy „Farciarz" orbitował nad Korelią, Han wygospodarował trochę czasu, który powinien był poświęcić na swoje
złodziejskie obowiązki, żeby pójść do archiwów państwowych i pogrzebać w aktach.
Shrike nie lubił, by jego podopieczni marnowali czas na pogłębianie swojej wiedzy. Każde dziecko na pokładzie
„Farciarza" otrzymało podstawowe wykształcenie, zgodnie z programem edukacyjnym wprowadzonym do
głównego komputera, wystarczające, by umiało czytać i liczyć pieniądze. Shrike zniechęcał dzieci do wszystkiego,
co wykraczało poza ten wąski zakres wiedzy.
Częściowo z czystej przekory, a częściowo dzięki zachętom Dewlanny, Han dalej potajemnie się uczył. Miał
tendencję do zaniedbywania przedmiotów, które go nie interesowały - takich jak historia - i poświęcania całego
wolnego czasu na te, które naprawdę lubił, na przykład czytanie opowieści przygodowych i rozwiązywanie zadań
matematycznych. Han wiedział, jak bardzo matematyka jest potrzebna każdemu, kto ma ambicję zostać pilotem,
więc ciężko pracował, przyswajając kolejne umiejętności.
Kiedy Dewlanna dowiedziała się, jak przebiega jego nauka, zaczęła go nadzorować, zmuszając do zajęcia się
przedmiotami, które inaczej by pominął, pozostawiając wielkie dziury w swoim wykształceniu. Choć niechętnie,
Han wziął się za przedmioty ścisłe i historię.
Zdziwił się, kiedy odkrył, że niektóre historyczne bitwy były nie mniej dramatyczne i podniecające niż historie,
o których czytał w przygodowych sagach.
Tego dnia w państwowym archiwum Han wykorzystał nowe umiejętności badawcze, by dowiedzieć się więcej o
swoim nazwisku. Rezultaty były zdumiewające. Kiedy Han kazał komputerowi wyszukać nazwisko „Solo" w
zapisach historycznych, zdziwił się, jak dobrze było znane na Korelii. Niejaki Berethrone Solo trzysta lat temu
wprowadził na Korelii demokrację. Był władcą całej planety!
Był też jednak inny Solo, znacznie później, który okrył się porównywalną sławą- a raczej niesławą. Pięćdziesiąt
lat temu jeden z potomków Berethrona, Korol, miał syna, którego nazwał Dalia Solo. Młodzieniec ten, ukrywający
swoją prawdziwą tożsamość pod pseudonimem Dalia Suul, dał się poznać jako morderca, porywacz i pirat. Czarny
Dalia - to imię przyprawiało o dreszcze dzieci zasypiające w swoich łóżeczkach na wysuniętych placówkach lub
wędrownych frachtowcach...
Mały Han zastanawiał się, czy jest spokrewniony z tymi ludźmi. Czy w jego żyłach płynie królewska krew? Czy
może raczej krew mordercy i pirata? Pewnie nigdy się nie dowie, chyba że ktoś zdoła przekonać Shrike'a, by
podzielił się swoją wiedzą na ten temat. Czytając o złodziejskich wyczynach Dalii Suula uśmiechnął się ponuro,
zastanawiając się, czy jest spadkobiercą tej samej niechlubnej rodzinnej tradycji.
Potem zaczął sprawdzać nowsze dane w koreliańskich kronikach towarzyskich i plikach wiadomości.
Przeszukiwarka wychwyciła jedno imię: Tiion Sal-Solo. Bogata wdowa, mieszkająca samotnie z jedynym dzieckiem
- synem. Thrackan Sal-Solo był o sześć albo siedem lat starszy od Hana.
Może jestem spokrewniony z tą Tiioną Solo, zastanawiał się Han, albo może ona zna moich rodziców? To może
być szansa na wyrwanie się stąd!
Po powrocie na pokład „Farciarza" Han obgadał sprawę z Dewlanna. Zgodziła się z nim, że choć to ryzykowne,
powinien spróbować nawiązać kontakt z rodziną Solo.
- Ale - zaczął Han, opierając podbródek na pięści i patrząc z przygnębieniem przez stół - jeśli to zrobię, nie
spotkam już nigdy ciebie, Dewlanna.
Warknęła miękko, mówiąc mu, że oczywiście spotkają, tyle że nie na pokładzie „Farciarza".
- Poprzednim razem, kiedy uciekłem, Shrike tak mnie stłukł, że nie mogłem siedzieć przez parę dni - powiedział
miękko Han. - Gdyby Larrad mu nie przypomniał, że ma co innego do roboty, chyba by mnie zabił.
Dewlanna szczeknęła.
- Masz rację - zgodził się Han. - Jeśli ta rodzina Solo mnie przyjmie, na pewno będą dość wpływowi i bogaci, by
ochronić mnie przed Shrike'em.
Han znał dość dobrze zasady rządzące życiem śmietanki towarzyskiej na Korelii i maniery, jakich wymagano od
jej członków. Od czasu do czasu Shrike organizował szeroko zakrojone operacje wyłudzania pieniędzy od
koreliańskich bogaczy. Han brał udział w etapie przygotowawczym kilku takich oszukańczych akcji.
Shrike wynajmował przy takich okazjach bogatą posiadłość na Korelii i umieszczał tam fałszywą „rodzinę", aby
zapewnić szacowną oprawę swoim machlojkom. Han wraz z innymi dzieciakami wyznaczonymi do tych „rodzin"
mieszkał wtedy w takiej właśnie posiadłości. Chodził do szkoły, gdzie posyłano dzieci bogatych rodziców, a jednym
z jego zadań było nawiązywanie przyjaźni z tymi dziećmi. Kilka razy dzięki temu Shrike nawiązał cenne kontakty z
rodzicami, których namawiał potem do „zainwestowania" w swoje oszukańcze transakcje.
Zaledwie kilka tygodni temu Han chodził do takiej szkoły -szkoły cieszącej się tak dobrą opinią, że odwiedził ją
słynny senator Garm Bel Iblis. Han podniósł rękę i zadał senatorowi dwa pytania na tyle wnikliwe i inteligentne, że
senator naprawdę zwrócił na niego uwagę. Po lekcji Bel Iblis zatrzymał Hana, uścisnął mu dłoń i zapytał, jak mu na
imię. Han strzelił oczami na boki, patrząc, czy nikt nie słyszy, i dumnie podał swoje prawdziwe nazwisko. Czuł się
wspaniale mogąc to zrobić...
Shrike często wybierał go do takich akcji, po części ze względu na niewymuszony wdzięk i czarujący uśmiech
chłopca, a po części dlatego, że dzięki potajemnemu dokształcaniu był lepiej niż inne dzieci przygotowany do nauki
w odpowiedniej klasie. Dał się też poznać jako wschodząca gwiazda wyścigów skoczków i śmigaczy - typowej
rozrywki bogaczy. W czasie wyścigów spotykał dzieci z zamożnych rodzin i Shrike'owi kilka razy udało się wrobić
paru rodziców w swoje kanty.
Za rok Han osiągnie wiek umożliwiający mu startowanie w Mistrzostwach Świata Juniorów. A to oznacza duże
pieniądze -jeśli wygra nagrodę.
Han jednocześnie lubił i nie lubił zadań tego rodzaju. Lubił je ze względu na to, że dzięki nim przez całe
tygodnie, a czasem nawet miesiące, opływał w luksusy. Mógł do woli ścigać się na skoczkach i śmigaczach, co
uwielbiał ponad wszystko. Nie lubił zaś tych akcji, bo prędzej czy później zaczynał naprawdę przepadać za
dzieciakami, z którymi Shrike kazał mu się zaprzyjaźnić, a wiedział, że i one same, i ich rodziny, będą cierpiały
przez Shrike'a.
W większości przypadków udawało mu się jednak zdusić poczucie winy. Przestał się tak troszczyć o innych,
stawiając własne dobro na pierwszym miejscu. Inni - z wyjątkiem Dewlanny - przestali się liczyć. Wyglądało na to,
że Han ma bardzo dobrze rozwinięty instynkt samozachowawczy.
I nadal go mam, pomyślał, wstając, żeby sprawdzić kurs i prędkość „Ilezjańskiego Snu".
Sprawdziwszy odczyty, młody Korelianin uśmiechnął się i pokiwał głową. Jak po sznurku, pomyślał. Uda się.
Sprawdził poziom powietrza w zbiornikach skafandra. Zużył już ponad połowę.
Przez chwilę miał ochotę pomyszkować po pokładzie, ale oparł się tej pokusie. Taka wyprawa badawcza
spowodowałaby tylko szybsze zużycie powietrza, a starczy go na styk.
Usiadł więc znowu, z powrotem pogrążając się we wspomnieniach. Ciocia Tiiona. Biedna kobieta. I kochany
braciszek cioteczny, Thrackan. Na to wspomnienie Han skrzywił usta w złowrogim uśmiechu, niczym drapieżnik
groźnie obnażający zęby.
Zeskoczył z wysokiego kamiennego muru, lądując lekko na piętach. Za drzewami widział dużą budowlę,
wzniesioną z tego samego miejscowego kamienia co mur, ruszył więc przed siebie, w miarę możliwości trzymając
się w cieniu drzew.
Kiedy dotarł do budynku, zatrzymał się i popatrzył zdziwiony. Widział wiele bogatych rezydencji, mieszkał
nawet w kilku, ale nigdy nie spotkał niczego, co mogłoby się równać z posiadłością rodziny Sal-Solo.
Cztery porośnięte winem wieże strzegły rogów prostokątnej, kamiennej budowli. Artretyczny robot ogrodniczy
kręcił się tu i tam, przycinając krzewy porastające boki wypełnionej wodą fosy. Han podszedł do jej brzegu i ku
swojemu zdumieniu zauważył, że rów z wodą ciągnie się wokół całego domu. Nie było innego sposobu, by dostać
się na teren rezydencji niż przechodząc przez wąski, drewniany mostek przerzucony nad wodą i prowadzący prosto
do drzwi wejściowych.
Han interesował się taktyką wojskową od najmłodszych lat i wiele czytał na ten temat. Analizując położenie i
konstrukcję posiadłości rodziny Sal-Solo uświadomił sobie, że wybudowano ją, jakby to miała być niezdobyta
forteca. Pasowałoby to zresztą do wszystkiego, co czytał o rodzinie Solo. Nie obracali się w towarzystwie, nie
uczestniczyli w imprezach dobroczynnych, nie chodzili nawet do teatru czy na koncerty.
Ani razu, gdy odgrywał dzieciaka z bogatej rodziny, nie zdarzyło mu się słyszeć o rodzinie Solo - a w tak
rozplotkowanym towarzystwie jak koreliańska elita na pewno coś by usłyszał, gdyby obracali się wśród ludzi ze
swojej sfery.
Han ostrożnie podchodził w kierunku domu. Szary kombinezon, który zwykle nosił na statku, zamienił tym
razem na parę „pożyczonych" czarnych spodni i popielatą tunikę. Nie chciał, by jego strój zdradzał, skąd
przychodzi.
Kiedy był już prawie przy wejściu na mostek, przystanął za jednym z dużych, ozdobnie przyciętych krzewów i
niepewnie spojrzał na stojący po drugiej stronie fosy dom. Co miał teraz zrobić? Po prostu przejść przez most (co na
pewno włączy dzwonek przy wejściu)? Zagryzł wargi, niezdecydowany. A co będzie, jeśli wezwą władze i doniosą,
że jest zbiegiem? Shrike mu nie popuści...
-A niech to!
Han sapnął i podskoczył, gdy wokół jego ramienia zacisnęła się czyjaś ręka i jednym szarpnięciem okręciła go
do tyłu. Napastnik był o głowę wyższy niż Han. Miał ciemniejsze od niego włosy i bardziej krępą budowę ciała, ale
to jego twarz sprawiła, że Han gapił się kompletnie zaskoczony.
Patrzył z otwartymi ustami, w niemym zdumieniu, na starszego chłopca. Jeśli kiedykolwiek wątpił, że jest
spokrewniony z rodziną Solo, wszelkie wątpliwości rozwiały się w jednej chwili. Twarz chłopaka trzymającego go
za ramię wyglądała jak o kilka lat starsza wersja twarzy, którą Han co dzień oglądał w lustrze! Może nie wyglądali
na bliźniaków, ale ich rysy były zbyt podobne, by mógł to być przypadek. Ten sam kształt piwnych oczu, te same
usta, tak samo uniesiona brew... ten sam nos i zarys szczęki...
Chłopiec wpatrywał siew niego; najwyraźniej w świecie zauważył to samo, co Han.
- O rety! - potrząsnął ramieniem Hana. - Kim ty jesteś?
- Nazywam się Han Solo. - odpowiedział Han spokojnie. - A ty musisz być Thrackanem Sal-Solo.
- I co z tego, nawet jeśli to prawda? - spytał tamten ponuro. Han poczuł niepokój widząc w jaki sposób chłopak
na niego patrzył. Spotykał już szczury o cieplejszym spojrzeniu.
- Han Solo? Też coś! Nigdy o tobie nie słyszałem. Skąd jesteś? Kim są twoi rodzice?
- Miałem nadzieję, że ty mi to powiesz - powiedział bezbarwnym głosem Han. - Uciekłem od ludzi, z którymi
dotąd mieszkałem, bo chciałem odnaleźć swoją rodzinę. Nie wiem nic o sobie, oprócz tego, jak się nazywam.
- Hmm... - Thrackan nadal wpatrywał się w niego. - No to chyba rzeczywiście musisz być z naszej rodziny...
- Na to wygląda - zgodził się Han, nie zdając sobie sprawy z gry słów, dopóki ich nie wypowiedział na głos. Ale
do Thrackana chyba to nie dotarło. Wpatrywał się w Hana jak urzeczony. Puścił jego ramię i obszedł go dookoła,
oglądając z każdej strony.
- Skąd uciekłeś? - zapytał. - Czy ktoś będzie cię szukał?
- Nie - powiedział krótko Han. Nie zamierzał dzielić się z Thrackanem jakąkolwiek informacją, którą tamten
mógłby później wykorzystać.
- Słuchaj - powiedział -jesteśmy do siebie bardzo podobni, więc musimy być spokrewnieni. Czy to możliwe,
żebyśmy... żebyśmy byli braćmi? - Zabawne, ale po miesiącach marzeń o odnalezieniu rodziny, która zabrałaby go z
„Farciarza", teraz miał nadzieję, że nie okażą się one prawdą.
- Nie ma siły - powiedział Thrackan, wydymając wargi. -Mój tata zmarł rok po tym, jak się urodziłem, a mama
mieszka tu w całkowitym zamknięciu od tamtej chwili. Jest... jest trochę odludkiem.
Pasowało to do wszystkiego, co Han wyczytał o rodzinie Sal-Solo. Tiiona Solo wyszła za mąż za Randila Solo
mniej więcej dwadzieścia lat temu. Archiwum zawierało również jego nekrolog.
- Może ona by coś o mnie wiedziała. - powiedział Han. - Mógłbym się z nią zobaczyć? -Wziął głęboki oddech. -
Proszę...
Thrackan wyglądał, jakby się namyślał.
- No dobrze - odburknął w końcu. - Ale jeśli mama się... zdenerwuje, natychmiast wychodzisz, jasne? Ona nie
lubi ludzi. Jest taka jak jej dziadek: nie chce żywych służących, tylko roboty. Mówi, że ludzie się zdradzają i
zabijają, a roboty nie.
Han wszedł za Thrackanem do wielkiego domu. Szli przez pokoje pełne mebli przykrytych pokrowcami i
obrazów osłoniętych przed kurzem. Jak wyjaśnił Thrackan, rodzina korzystała tylko z kilku pokoi, żeby
zaoszczędzić czasu i pracy robotom sprzątającym.
W końcu weszli do salonu matki Thrackana. Tiiona Solo była bladą, ciemnowłosą kobietą, pulchną, o
niezdrowym wyglądzie. Trudno byłoby nazwać ją atrakcyjną. Jednak studiując rysunek kości pod obrzmiałymi
rysami napuchniętej twarzy Han pomyślał, że kiedyś, dawno temu, mogła być piękna. Widok jej twarzy poruszył w
nim niejasne, słabe wspomnienia.
Kiedyś już widziałem podobną twarz, pomyślał Han. Dawno temu, daleko stąd. Wspomnienie, jeśli to
rzeczywiście było wspomnienie, było równie płynne i nieuchwytne jak pasmo siwego dymu.
- Mamo - powiedział Thrackan - to jest Han Solo. To nasz krewny, prawda?
Wzrok Tiiony Sal-Solo powędrował w stronę twarzy Hana, a jej oczy rozszerzyły się z bólu. Patrzyła na chłopca
przerażona. Poruszyła ustami, z których wydobył się wysoki, przenikliwy jęk.
- Nie... nie! - załkała. Łzy, które wypełniły jej ciemne oczy, spłynęły po obwisłych policzkach. -Nie, to
niemożliwe! On nie żyje! Oboje nie żyją!
Ukryła twarz w dłoniach i zaniosła się histerycznych płaczem.
Thrackan złapał Hana za ramię i wywlókł go z domu.
-No i zobacz, co narobiłeś, ty idioto! - odezwał się, patrząc niespokojnie w okna pokoju matki. - Minie parę dni,
zanim się uspokoi. Zawsze są z nią problemy po takich atakach.
Han wzruszył ramionami.
- Przecież nic nie zrobiłem. Po prostu spojrzała na mnie i tyle. Co jej jest?
Mamrocząc pod nosem jakieś przekleństwo, Thrackan uderzył Hana na odlew w twarz tak mocno, że rozciął mu
wargę.
- Zamknij się! - syknął. - Nic jej nie jest, rozumiesz? Nic!
Policzek piekł Hana, ale często był bity, i to przez ekspertów, wiedział więc, jak przyjąć cios i utrzymać się na
nogach. Przez chwilę kusiło go, by rzucić się krewniakowi do gardła, ale opanował się. W oczach Thrackana, gdy
bronił matki, zobaczył autentyczny ból. Han pomyślał, że pewnie zachowały się tak samo, gdyby miał matkę. Muszę
tu zostać, przypomniał sobie. Wszystko jest lepsze niż Shrike.
- Przepraszam - zdołał wykrztusić.
Thrackan wyglądał na nieco speszonego.
- Na przyszłość uważaj, co mówisz o mojej mamie, jasne?
Następnych sześć tygodni było chyba najdziwniejszym okresem w życiu Hana. Thrackan pozwolił mu
zamieszkać we własnych pokojach (Tiiona niemal nigdy nie zapuszczała się do części domu zamieszkiwanej przez
syna) i spędzali razem czas, rozmawiając i pragnąc poznać się nawzajem.
Han szybko się przekonał, że Thrackan jest wymagającym gospodarzem. Han musiał się z nim zgadzać
absolutnie we wszystkim i natychmiast spełniać jego polecenia, bo inaczej krewniak tracił równowagę i bił
młodszego chłopca. Thrackan kazał się Hanowi wozić po okolicy starym śmigaczem; parę razy odwiedzali nawet
puste rezydencje, o których Thrackan wiedział, że ich mieszkańcy wyjechali na wakacje. Thrackan żądał wtedy,
żeby Han otwierał zamki i wyłączał systemy alarmowe, a wtedy on sam wchodził do domu i kradł wszystko, co mu
wpadło w oko.
Han zaczaj się zastanawiać, czy uciekając z „Farciarza" nie wpadł z deszczu pod rynnę. Dwie rzeczy trzymały
go w rodzinnej posiadłości: obawa, że jeśli nie zadowoli Thrackana, ten wyda go władzom, a wtedy odnajdzie go
Shrike - i nadzieja, że któregoś dnia Thrackan się złamie i powie Hanowi wszystko, co wie o jego pochodzeniu i
losach. Kilkakrotnie sugerował bowiem, że wie, w jaki sposób są spokrewnieni.
- Wszystko w swoim czasie - mawiał, gdy Han próbował z niego wyciągnąć jakąś informacje. - Wszystko w
swoim czasie, Han. A teraz lećmy. Chcę, żebyś nauczył mnie pilotować śmigacz.
Han próbował, ale Thrackanowi nie szło za dobrze. O mało nie roztrzaskał ich kilka razy, zanim zdołał
opanować podstawy pilotażu.
Muszą się stąd wydostać, powtarzał sobie Han. Muszę uciec tam, gdzie nikt mnie nie znajdzie. Może ktoś mnie
zaadoptuje albo znajdę sobie jakąś pracę. Musi być jakiś sposób...
Nie umiał jednak wymyślić żadnego sposobu uwolnienia się od Thrackana. Starszy chłopiec był mściwy,
sadystyczny i zwyczajnie zły. Parę razy Han widział, jak krewniak znęca się nad owadami lub małymi zwierzętami,
a kiedy Thrackan zauważył, że młodszemu chłopcu sprawia to przykrość, zaczął zabawiać się w ten sposób znacznie
częściej. Han nigdy nie miał żadnego zwierzątka, ale lubił zwierzęta futerkowe, bo przypominały mu o Dewlannie.
Tęsknił za nią każdego dnia.
Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta, aż pewnego dnia Thrackana naprawdę poniosły nerwy. Złapał
chłopca za włosy, zaciągnął go do kuchni, chwycił nóż i pokazał Hanowi.
- Widzisz to? - syknął. - Jeśli mnie nie przeprosisz i nie zrobisz dokładnie tego, co ci każę, odetnę ci uszy. A
teraz przepraszaj! - potrząsnął Hanem z całej siły. - I lepiej, żebyś był przekonujący!
Han, wpatrzony w lśniące ostrze noża, oblizał wargi. Próbował wydusić z siebie słowa przeprosin, ale nagły
wybuch gniewu przesłonił mu oczy czerwoną mgłą. Zniewagi, razy, ciosy i uderzenia - i od Shrike'a, i od Thrackana
- nagle przypomniał je sobie wszystkie naraz.
Han wpadł w szał. Z rykiem niemal tak głośnym jak bojowy okrzyk Wookiech, wbił pięść w ramię Thrackana,
wytrącając mu z ręki nóż, a łokciem uderzył go w żołądek. Thrackan ze świstem wypuścił powietrze i zanim zdołał
dojść do siebie, leżał na podłodze z Hanem nad sobą.
Kopanie, gryzienie, ciosy pięścią w głowę, wbijanie palców w oczy - Han wykorzystywał wszystkie brudne
sztuczki, jakich nauczył się podczas ulicznych bójek. Oszołomiony i ogłupiały Thrackan nie zdołał odzyskać
panowania nad sytuacją do samego końca walki, której finał wyglądał tak, że Han siedział okrakiem na piersi
Thrackana z nożem przy jego gardle.
- Słuchaj no, mały... - oczy Thrackana błyszczały jak szczura złapanego w pułapkę - nie wygłupiaj się, koniec
żartów. To wcale nie jest śmieszne.
- Podobnie jak obcinanie mi uszu - warknął Han. - Mam tego dosyć. Powiesz mi wszystko co wiesz, i to teraz,
albo przysięgam, że poderżnę ci gardło. A potem wyjeżdżam. Mam cię dosyć.
W ciemnych oczach Thrackana zalśnił strach. Wyraz twarzy chłopca musiał go przekonać, że Han jest tak
wściekły, że lepiej z nim nie dyskutować.
- Dobrze, już dobrze!
- Teraz! - rozkazał Han. - Mów!
Jąkając się ze strachu Thrackan opowiedział całą historię.
Wiele lat temu dziadek Thrackana, Denn Solo, i jego babka, Tira Gama Solo, mieszkali na piątej zamieszkałej
planecie systemu koreliańskiego - kolonii zwanej Tralusem. Czasy były niebezpieczne, a bandy piratów i
wędrownych opryszków zagrażały wielu peryferyjnym światom systemu. Nigdy nie zapuścili się aż na Korelię, ale
dotarli na Tralusa. Cala ich flota wylądowała i spustoszyła kolonię.
- Babcia Solo była w ciąży. - Thrackan zachłysnął się, bo nie było mu łatwo oddychać z Hanem siedzącym
okrakiem na piersi. - A tej nocy, kiedy piraci zaatakowali ich kolonię, urodziła bliźnięta. Jednym z nich była Tiiona.
Babcia Solo zabrała ją i uciekła. Zdołała się ukryć w jaskini na wzgórzach.
- Tiiona - powiedział Han. - Czyli twoja matka.
- Właśnie. Drugie dziecko było chłopcem, tak przynajmniej twierdziła babcia. Zabrał go dziadek. Babcia
mówiła, że było strasznie. Wszędzie pożary, ludzie biegali i krzyczeli. Babcia i dziadek Denn rozdzielili się w tym
zamieszaniu.
- I co? - Han zbliżył ostrze noża do gardła Thrackana.
- Jak mówiłem, babcia i Tiiona uciekły. Ale dziadek i ten chłopczyk po prostu zniknęli. Nikt o nich więcej nie
słyszał.
- I gdzie mnie to ustawia? - zapytał Han całkowicie oszołomiony.
- Nie wiem - odpowiedział Thrackan. - Ale gdybym miał zgadywać, to powiedziałbym, że jesteś moim
ciotecznym bratem. Że dziadek Solo jakoś uciekł ze swoim synem, a ty jesteś synem tego syna.
- Czy nie ma nikogo, kto cokolwiek by o tym wiedział? -spytał Han. Poczuł rozpacz. To ślepy zaułek.
Rozczarowanie było druzgocące. - Może służący?
- Dziadek nie lubił żywych służących. Zawsze miał roboty. A kiedy babcia wróciła do swojej rodziny na Korelii,
pradziadek Gama kazał wyczyścić wszystkim robotom pamięć. Myślał, że w ten sposób będzie jej łatwiej. Chciał,
żeby znowu wyszła za mąż, żeby zaczęła nowe życie. - Thrackan z trudem zaczerpnął powietrza. - Ale ona nigdy
tego nie zrobiła.
- To co się stało z twoją mamą?
- Nie wiem. Nikomu nie ufa i nienawidzi tłumów. Kiedy umarł mój tata, zapragnęła odseparować się od ludzi. I
tak zrobiła.
Han opuścił nóż i potrząsnął głową.
- No dobrze - powiedział. - Teraz cię...
Nagłym podrzutem Thrackan zrzucił go z siebie, a potem, zanim Han zdążył zareagować, ich pozycje się
odwróciły. Han spojrzał na kuzyna, wiedząc, że będzie miał szczęście, jeśli wyjdzie z tego żywy. Ciemne oczy
Thrackana lśniły nienawiścią, wściekłością i sadystycznym zadowoleniem.
- Pożałujesz tego, Han, gorzko pożałujesz - powiedział cicho.
I Han pożałował.
Thrackan zamknął go w pustej piwnicy i trzymał tam przez trzy dni o chlebie i wodzie. Po południu trzeciego
dnia, kiedy Han siedział bez ruchu w kącie, Thrackan otworzył drzwi.
- Chyba musimy się pożegnać, braciszku. - oświadczył radośnie. - Jest tu ktoś, kto zabierze cię do domu.
Han rozejrzał się rozpaczliwie i zobaczył, jak przez drzwi za Thrackanem wchodzą Garris i Larrad Shrike.
Wiedział jednak już wcześniej, że nie ma dokąd uciec.
Han potrząsnął głową, postanawiając nie myśleć o dniach, które nastąpiły potem. Jedyną rzeczą, jaka
powstrzymywała trochę Shrike'a przy wymierzaniu mu kary było to, że nie chciał Hana trwale „uszkodzić" ze
względu na jego rosnącą renomę jako pilota śmigaczy i skoczków. Ale mógł mu zrobić mnóstwo rzeczy, nie
powodując trwałych uszkodzeń, i większość tych sposobów zastosował...
Han tylko raz został pobity bardziej - po klęsce na Wielkim Festynie, kiedy miał siedemnaście lat. Był już wtedy
dostatecznie poobijany i obolały po walce w wolnym turnieju gladiatorskim, do której został zmuszony, po tym jak
złapali go na oszukiwaniu w kartach. Shrike nie zawracał sobie wtedy głowy paskiem -użył po prostu własnych
pięści, okładając nimi twarz i ciało Hana, dopóki Larrad i paru innych nie odciągnęło go od nieprzytomnego
chłopca.
A teraz zabił Dewlannę, pomyślał Han gorzko. Jeśli jest ktoś, kogo warto by unicestwić, to tym kimś jest Garris
Shrike.
Przez chwilę zastanawiał się, dlaczego nigdy wcześniej nie przyszło mu do głowy, żeby zabić nieprzytomnego
Shrike'a, zanim uciekł od niego na pokładzie „Ilezjańskiego Snu". Wyświadczyłby tym przysługę mieszkańcom
„Farciarza". Dlaczego tego nie zrobił? Przecież miał w ręku blaster...
Han potrząsnął głową. Aż do wczoraj do nikogo jeszcze nie strzelał, a zabicie nieprzytomnego chyba nie było w
jego stylu.
Wiedział jednak - choć nikt mu tego nie mówił - że jeśli Garris Shrike dopadnie go kiedyś, nie będzie miał
takich skrupułów. Kapitan niczego nie zapominał i nigdy nie wybaczał. Był specjalistą w chowaniu urazy wobec
wszystkich, którzy kiedykolwiek nadepnęli mu na odcisk.
Han wstał jeszcze raz, żeby sprawdzić kurs statku i zawartość powietrza w zbiorniku skafandra. Zostało mu go
już tylko na parę godzin. Patrząc na wskaźnik przeprowadził w myśli obliczenia.
Ledwo, ledwo, pomyślał. Na styk. Lepiej będzie, jeżeli przygotuję się do otwarcia luku ładowni tuż po
lądowaniu. Miejmy nadzieję, że starczy...
ROZDZIAŁ 3. TWARDE LĄDOWANIE
Chociaż Han wylatał setki godzin na skoczkach i śmiga-czach, jego doświadczenie w pilotowaniu większych
pojazdów ograniczało się do tych nielicznych przypadków, gdy Garris Shrike pozwalał mu prowadzić prom
„Farciarz" na łatwiejszych trasach. Zdarzało mu się więc startować i lądować, ale nigdy dotąd nie próbował
wylądować pojazdem tak dużym jak zautomatyzowany frachtowiec. Han miał nadzieję, że jakoś sobie poradzi. Miał
spore zaufanie do swoich umiejętności pilotażu - w końcu czy nie zdobył trzy razy z rzędu pierwszego miejsca w
planetarnych wyścigach śmigaczy juniorów? I czy nie wygrał w zeszłym roku mistrzostw całego systemu w
wyścigach skoczków?
Mimo wszystko jednak, w porównaniu z rozmiarami promu „Farciarz", frachtowiec był przeogromny!
Han ponownie uciął sobie drzemkę, a kiedy się obudził, zaczął kręcić się niespokojnie po całej kabinie.
Wiedział, że powinien oszczędzać powietrze i własną energię, ale po prostu nie mógł usiedzieć spokojnie.
- Proszę pana? - Robot R2, spokojny i cichy od tylu godzin, nagle obudził się do życia. - Muszę pana
poinformować, że weszliśmy właśnie na orbitę Ilezji. Musi się pan przygotować do wejścia w atmosferę i
lądowania.
- Dzięki, że mnie uprzedziłeś - odparł Han. Podszedł do rzędów instrumentów pokładowych i przejrzał ich
wskazania, obliczając w myśli tor podejścia. Nie było łatwo. Nie mógł porozumieć się z komputerem pokładowym
inaczej niż za pośrednictwem R2, a przecież pilot musi często podejmować decyzje w ułamku sekundy. W takich
przypadkach Han nie będzie miał czasu, by czekać na odpowiedź R2.
W tym momencie statek drgnął i zakołysał się.
Wchodzimy w atmosferę, uświadomił sobie Han.
Wziął głęboki oddech i spojrzał na wskaźnik ilości powietrza w zbiorniku skafandra. Na styk... miejmy
nadzieję...
- Słuchaj no, R2 - powiedział z napięciem w głosie, delikatnie korygując kurs.
- Tak, proszę pana?
- Życz mi powodzenia.
- Przepraszam, ale oprogramowanie nie pozwala mi...
Han zaklął. „Ilezjański Sen" leciał w dół, ku powierzchni planety, której Han nawet nie widział. Widział
natomiast wskazania czujników i skanerów na podczerwień, które powiedziały mu, że Ilezja jest planetą burzliwych
prądów powietrznych, nawet w górnych warstwach atmosfery. Czujniki topograficzne pokazały mu obraz
powierzchni planety - płytkie morza upstrzone wyspami i trzy niewielkie kontynenty. Jeden leżał niemal na biegunie
północnym, dwa pozostałe zaś - wschodni i zachodni - bliżej równika, w strefie umiarkowanej.
- Wspaniale - mruknął do siebie, szukając promienia naprowadzającego statku. Z jego pomocą sprawdził, gdzie
powinien posadzić statek. Lądowisko znajdowało się na wschodnim kontynencie, tam zatem musiała się mieścić
ilezjańska kolonia duchownych i pielgrzymów.
„Sen" zakołysał się dziko, wykonując skomplikowane pętle pomiędzy wirami powietrznymi. W niezgrabnych
rękawicach i przy zbyt małych jak na jego wzrost przyrządach kontrolnych Hanowi trudno było wyrównać lot.
Próbując wyczuć stery, przechylił statek na lewą burtę, a zaraz potem wyprostował, ale przesadził nieco, gwałtownie
wychylając statek na sterburtę.
Na wyświetlaczu skanera podczerwieni pojawiła się nagle wielka czerwona kropla. To gigantyczna burza! -
uświadomił sobie Han, wyrównując lot za pomocą bocznych sterów. Pozwolił, by „Sen" zszedł z kursu o parę stopni
na północ, żeby ominąć tornado i powrócić na południe, gdy będzie miał burzę za sobą.
Nagle Han zdał sobie sprawę, że zjonizowane cząstki pozostawione na trasie błyskawic wprowadzają kompletny
zamęt w odczytach przyrządów pomiarowych. Z trudem zaczerpnął tchu; odniósł wrażenie, że brakuje mu powietrza
w płucach. Przez chwilę walczył z paniką - pilot nie może dać się ponieść emocjom albo bardzo szybko skończy
martwy.
- R2 - powiedział Han napiętym głosem - zobacz, czy możesz mi wyświetlić mapę tej burzy, tak żebym mógł
ominąć kilwater zjonizowanych gazów, który zostawia za sobą błyskawica. Skoncentruj się na trajektorii od naszego
obecnego położenia do lądowiska na wschodnim kontynencie.
- Tak jest, proszę pana.
Chwilę później mapa burzy elektrycznej pojawiła się przed oczami Hana.
- Zmniejsz tę mapę i wyświetl ją w rogu tamtego ekranu, R2 - polecił Han. Zwykle to komputer nawigacyjny
nakłada na mapę ukształtowania terenu położenie burzy i wytycza proponowany kurs omijający zawirowania
elektryczne. Pilot leci potem wyznaczonym kursem, wprowadzając tylko - w razie potrzeby - odpowiednie
poprawki.
Han nigdy tak bardzo nie tęsknił za komputerem nawigacyjnym jak właśnie w tym momencie.
Zmniejszył minimalnie pęd statku, ale zaraz musiał zwiększyć dopływ mocy do silników pomocniczych, żeby
usunąć statek z drogi następnego obszaru wyładowań elektrycznych.
Pot ciekł mu po twarzy, gdy zmagał się z przyrządami kontrolnymi, zmuszając „Ilezjański Sen" do manewrów,
których można by oczekiwać od wojskowego myśliwca albo skoczka, ale nie od wysłużonego frachtowca. Han zdał
sobie sprawę, że nadal z trudem łapie powietrze i przez ułamek sekundy zastanawiał się, czy to wpływ stresu i
adrenaliny, czy też po prostu zaczyna go brakować w zbiornikach.
Nie miał jednak tej sekundy czasu, którą zajęłoby mu sprawdzenie ilości powietrza.
Byli teraz zaledwie kilometr nad powierzchnią planety, lecąc dalej w dół o wiele za szybko. Han zwolnił,
niezdarnie posługując się w tym celu wstecznym ciągiem. Czuł, jak przeciążenie zgniata mu klatkę piersiową
niczym gigantyczne imadło. Oddychał ciężko, ale równo, odważył się więc spojrzeć na wskaźnik powietrza.
Pusty! Wskaźnik opadł dobrze poniżej czerwonej kreski.
Weź się w garść, Han! - spróbował uspokoić sam siebie. Po prostu oddychaj. W skafandrze na pewno jest dość
powietrza, żeby wystarczyło na parę minut. Co najmniej na parę minut. Potrząsnął głową, czując że wszystko
zaczyna wirować mu przed oczami. Każdy oddech powodował pożar w płucach.
Statek zwolnił jednak prawie do prędkości umożliwiającej lądowanie. Han znowu wcisnął hamulce, tym razem
bardzo lekko. Statek nagle podskoczył. Straciłem przednie stabilizatory! -pomyślał Han.
Walczył z przyrządami, próbując skompensować utratę stabilizatorów. Nadal spadali zbyt szybko, ale nie mógł
na to nic poradzić. Włączył repulsory i zaczął lądować, czując wibracje statku w swoich kolanach i zgiętych nogach,
bo klęczał bezpośrednio na pokładzie.
Trzymaj się, łupinko! -pomyślał. Trzymaj się...
Łup! Z wielkim hukiem padł lewy przedni repulsor. „Ilezjański Sen" przechylił się gwałtownie na lewą burtę,
uderzył o ziemię i podskoczył. Prawy repulsor eksplodował i cały prawy bok rąbnął o ziemię, prawie wywracając
statek.
Buch! Z paskudnym trzaskiem, który Han poczuł w całym ciele, „Ilezjański Sen" osiadł na powierzchni, zadrżał
raz i znieruchomiał.
Han przeleciał przez całą kabinę. Jego kask uderzył o poszycie kadłuba, a on sam leżał oszołomiony na podłodze
z rozkrzyżowanymi rękami i nogami. Walczył, by nie stracić przytomności. Wiedział, że jeśli teraz zemdleje, już
nigdy się nie obudzi. Próbując podnieść się do pozycji siedzącej jęknął z wysiłku. Wzrok przesłaniały mu czarne
plamy. Włączył kanał komunikacyjny skafandra.
- R2... R2.... chodź tutaj!
- Tak jest, proszę pana. Jestem obok. - mechaniczny głos robota wydawał się drżeć. - Proszę wybaczyć to, co
teraz powiem, ale to było najbardziej niekonwencjonalne lądowanie jakiego byłem świadkiem.
- Zamknij się i otwórz śluzę powietrzną ładowni! -wykrztusił Han świszczącym głosem. Zdołał usiąść, ale
obawiał się, że nie uda mu się wstać. Wydawało mu się, że świat wokół niego wiruje jak wtedy, gdy był bardzo
pijany.
- Proszę pana, ostrzegałem, że ze względów bezpieczeństwa wszystkie wejścia pozostaną zamknięte do czasu...
Han znalazł miotacz, który schował w jednej z zewnętrznych kieszeni skafandra i wyciągnął go, celując w
robota.
- R2, otwórz śluzę ładowni albo rozpylę twoją metalową powłokę na atomy!
Lampki na kopułce robota zamrugały nerwowo. Han zacisnął palec na spuście, zastanawiając się, czy wystarczy
mu sił, by doczołgać się do śluzy. Jego pole widzenia zaczęła przesłaniać ciemność.
- Tak jest, proszę pana - odpowiedział R2. - Postąpię zgodnie z pana życzeniem.
Chwilę później Han poczuł wstrząs, gdy powietrze wdarło się do statku z siłą eksplozji. Z trudem łapiąc resztki
powietrza Han policzył do dwudziestu i ostatkiem sił zdjął kask. Opadł ciężko na pokład.
Przekonał się, że znów może oddychać, i łapczywie nabrał w płuca haust świeżego powietrza. Ciepłe, wilgotne
powietrze, powietrze pełne zapachów, których nie potrafił rozpoznać. W każdym razie było pełne tlenu, doskonale
nadające się do oddychania i tylko to go w tej chwili obchodziło.
Han zamknął oczy, skupił się wyłącznie na oddychaniu i poczuł, jak ogarnia go zmęczenie. W głowie pulsował
ból; wiedział, że musi chwilę odpocząć. Tylko chwilę...
Kiedy Han odzyskał przytomność i otworzył oczy, zobaczył przed sobą twarz jak z nocnego koszmaru. To
najszkaradniejszy stwór, jaki w życiu widziałem, pomyślał w pierwszej chwili. Tylko dzięki wieloletnim kontaktom
z rasami nieludzi zdołał opanować odruch obrzydzenia.
Twarz była szeroka, pokryta skórzastą, szaroburą tkanką. Sterczało z niej na krótkich szypułkach dwoje
bulwiastych oczu. Nie widać było uszu, a za nozdrza służyła tylko wąska szparka. Nad nią sterczał tępy róg długości
mniej więcej ramienia Hana. Usta stanowiła szeroka, pozbawiona warg szczelina w ogromnej głowie.
Han potrząsnął własną głową, nadal bolącą, i zdołał usiąść. Rozglądając się wokół zdał sobie sprawę, że
znajduje się w czymś w rodzaju szpitala. Robot medyczny szybował nad podłogą błyskając lampkami.
Jego gospodarz (jeśli tym właśnie było to ohydne stworzenie) był duży, uświadomił sobie Han. Znacznie wyższy
niż Wookie. Przypominał nieco Berrita, bo poruszał się na czterech podobnych do pniaków nogach, ale wydawał się
sporo od niego wyższy. Głowę miał przyczepioną do krótkiej, wygiętej szyi, wystającej z masywnego tułowia. Han
ocenił, że plecy istoty, gdyby stała wyprostowana, sięgałyby jego barków. Skóra zwisała z ogromnego cielska
pomarszczona, pobrużdżona i pofałdowana, połyskując, jakby była wysmarowana olejem.
Cztery krótkie nogi wspierały się na pulchnych stopach. Długi jak bicz ogon stwór trzymał zwinięty w pętlę
wzdłuż pleców. Przez chwilę Han zastanawiał się, czyjego gospodarz dysponuje jakimś kończynami do
manipulowania, zauważył jednak parę niedorozwiniętych ramion, skrzyżowanych na piersiach. Nie zauważył ich
wcześniej, bo były ukryte pod obwisłymi fałdami skóry na szyi - delikatne, niemal kobiece ręce zakończone
czterema długimi pełnymi palcami na każdej dłoni.
Stworzenie otworzyło usta i odezwało się w dziwacznie akcentowanym, ale całkowicie zrozumiałym wspólnym.
- Dzień dobry, panie Draygo. Witam na Ilezji. Czy jest pan pielgrzymem?
-Ależ ja nie jestem... - wymamrotał Han, czując zawrót głowy. Przez chwilę nazwisko, którym zwrócił się do
niego stwór, brzmiało zupełnie obco, ale po chwili coś sobie przypomniał. Zamknął usta myśląc, że chyba oberwał
w głowę mocniej niż przypuszczał. Vykk Draygo to było przybrane nazwisko, którym się aktualnie posługiwał.
Han miał sporo różnych fałszywych dokumentów -jak na ironię, nie dysponował jednak żadnym papierem, który
potwierdzałby jego prawdziwą tożsamość.
- Przepraszam - wymamrotał, unosząc rękę w nadziei, że uraz głowy posłuży za odpowiednią wymówkę dla
niezręcznej odpowiedzi. - Chyba ciągle nie za dobrze się czuję. Nie, nie jestem pielgrzymem. Przyleciałem w
odpowiedzi na ogłoszenie o pracę dla kogoś, najchętniej Korelianina, kto zająłby się pilotowaniem waszych
statków.
- Rozumiem. Ale dlaczego znalazł się pan na pokładzie naszego statku, gdy ten się roztrzaskał?
- Chciałem przylecieć na Ilezję jak najszybciej, więc skorzystałem z okazji, zabierając się „Ilezjańskim Snem" -
zełgał Han. - Na rozkładowy lot musiałbym czekać ponad tydzień, a w ogłoszeniu było powiedziane, że pilot jest
potrzebny szybko. Otrzymaliście moją wiadomość?
- Tak - odparł stwór. Han przyglądał mu się w napięciu, próbując zgadnąć, co oznacza wyraz jego twarzy. -
Oczekiwaliśmy pana, choć nie na pokładzie „Ilezjańskiego Snu".
- Proszę, przywiozłem to ogłoszenie. - Han sięgnął po swój kombinezon, który wisiał na krześle obok łóżka i
wyciągnął holosześcian z ogłoszeniem Ilezjan. - Piszecie tu, że potrzebujecie kogoś od zaraz.
Podał ogłoszenie.
- No więc... Jestem Vykk Draygo i zgłaszam się do tej pracy. Jestem Korelianinem i spełniam wszystkie wasze
warunki. Chciałem tylko... no więc chciałem przeprosić, że rozbiłem „Ilezjański Sen". Nigdy nie pilotowałem
takiego modelu, ale parę godzin na symulatorze wystarczy, żebym się nauczył. Muszę też przyznać, że wasza
atmosfera sprawiła mi dużą niespodziankę.
Istota przyjrzała się sześcianowi i odłożyła go na stół. Kąciki grubych, pozbawionych warg ust uniosły się nieco.
- Rozumiem, panie Draygo. Nazywam się Teroenza i jestem Najwyższym Arcykapłanem Ilezji. Witam w naszej
kolonii. Jestem pod wrażeniem pańskiej inicjatywy, młody człowieku. Podróż na pokładzie zautomatyzowanego
frachtowca, by jak najszybciej odpowiedzieć na ogłoszenie, przemawia na twoją korzyść.
Han zmarszczył czoło, modląc się, by głowa przestała go w końcu łupać.
- Eee... dziękuję...
- Jestem pełen podziwu, że udało ci się przejąć kontrolę nad statkiem prowadzonym przez robota i wylądować
nim. Niewielu pilotów rasy ludzkiej ma dostatecznie szybki refleks, by poradzić sobie z gwałtownymi zmianami
tutejszej pogody. Uszkodzenia statku nie są poważne. Już go naprawiamy. Na szczęście wylądowałeś na miękkim
podłożu.
- Czy to znaczy, że dostanę tę pracę? - zapytał niecierpliwie Han, uznając w duchu, nie są tacy głupi.
- Czy zgodzisz się podpisać roczny kontrakt? - zapytał Teroenza.
- Być może - odpowiedział Han odchylając się do tyłu w swobodnej pozie, z rękami założonymi pod głowę. - Za
ile?
Wysoki Kapłan wymienił sumę, której wysokość sprawiła, że Han uśmiechnął się w duchu od ucha do ucha.
Chociaż było to znacznie więcej, niż się spodziewał, kupiecka natura nie pozwoliła mu zgodzić się od razu.
-No, nie wiem...- powiedział, pocierając w zamyśleniu podbródek. - To mniej niż miałem w poprzedniej
robocie...
Kłamstwo, ale nie będą w stanie tego udowodnić. Vykk Draygo faktycznie zarabiał więcej - Han dobrze
zapłacił, by jego fałszywy życiorys usprawiedliwiał żądanie najwyższych stawek. Na podrasowanie życiorysu
zawodowego Vykka Draygo poszły wszystkie oszczędności Hana plus wpływy z dwóch niebezpiecznych skoków, o
których Garris Shrike nie miał pojęcia. Han chciał jednak, by Vykk Draygo mógł żądać naprawdę wysokiego
wynagrodzenia.
Teroenza przetrawił tę informację i powiedział.
- W porządku. Mogę ci zaproponować trzydzieści tysięcy za rok plus dziesięć tysięcy premii po zakończeniu
pierwszego półrocza, pod warunkiem, że wszystkie wyznaczone loty odbędziesz zgodnie z harmonogramem.
- Piętnaście tysięcy nagrody - rzucił automatycznie Han. -I zapewniacie symulatory szkoleniowe.
- Dwanaście - odbił piłeczkę Teroenza. - I sam płacisz za zajęcia na symulatorze.
- Trzynaście - powiedział Han. - Wy płacicie za symulator.
- Dwanaście i pół, i zapewniamy symulator - dorzucił Wysoki Kapłan. - To moje ostatnie słowo.
- Zgadzam się - zdecydował Han. - Macie pilota.
- Doskonale! - Teroenza zachichotał głębokim, grzmiącym, dziwnie melodyjnym głosem.
Szybko przygotowano kontrakt, który Han podpisał. Następnie zdjęto mu wzór siatkówki na potwierdzenie
tożsamości. Mam nadzieję, że nie różnią się od innych, pomyślał Han, i robią tylko ogólną, pobieżną analizę wzoru
siatkówki. Gdyby kapłani zamówili wyczerpujące - i bardzo kosztowne - szczegółowe badanie, żeby potwierdzić, że
wzór siatkówki Vykka Draygo jest unikalny, w końcu odkryliby, że nie jest. Vykk Draygo, Jenos Idanian, Tallus
Bryne, Janil Andrus i Keil d'Tana mieli wszyscy ten sam wzór siatkówki - co nie powinno specjalnie dziwić, jeśli się
wzięło pod uwagę, że wszystko to były fałszywe nazwiska Hana Solo.
Przed ucieczką z „Farciarza" podjął odpowiednie środki ostrożności, ukrywając pewną sumę zaoszczędzonych
kredytów i kompletny zestaw dokumentów identyfikacyjnych w dwóch schowkach na Korelii, na wypadek, gdyby
musiał szybko zmienić tożsamość. Shrike zapewniał mu nowe papiery do każdego ze szwindli, w których Han
uczestniczył. Han zaś je przechowywał i w razie potrzeby uaktualniał.
Młody Korelianin wiedział jednak, że żaden z jego fałszywych dokumentów nie przeszedłby przez imperialne
skanery. Wiedział też, że zanim będzie mógł złożyć aplikację do Akademii, musi na Coruscant wydać fortunę na
łapówki, by zdobyć autentyczne dokumenty, dzięki którym przejdzie przez imperialną kontrolę bezpieczeństwa.
Po załatwieniu interesów Teroenza wezwał młodszego kapłana zwanego tu hierarchą i polecił mu, by
oprowadził Hana po kolonii. Pozostawili go samego, by mógł się ubrać w swój kombinezon; zapewnili najpierw, że
już wkrótce dostanie ubranie służbowe z symbolem Ilezji -wielkim, szeroko otwartym okiem i ustami.
Wciągając ubranie i buty uświadomił sobie, że jest cały spocony. Upał i wilgoć, pomyślał. Cudowny klimat. Ale
za pieniądze, które mieli mu płacić duchowni, był skłonny pogodzić się przez rok z tymi niedogodnościami.
Wykonując tę pracę nabierze praktyki w pilotowaniu dużych statków i uzyska dostęp do symulatorów
szkoleniowych. To powinno wystarczyć, by zdał egzaminy wstępne do Akademii.
Pieniądze oznaczały, że wystarczy mu na łapówki, dzięki którym jego zgłoszenie zostanie rozpatrzone szybko i
faktycznie dotrze do oficera odpowiedzialnego za przyjęcia. Interesował się tą sprawą i wiedział, że bez łapówki
mogło trwać miesiąc albo i dłużej, zanim kandydat na kadeta przejdzie przez etap zgłoszenia, zda wszystkie
egzaminy wstępne, odbędzie rozmowę kwalifikacyjną i w końcu zostanie przyjęty do Imperialnej Akademii.
Wezwany hierarcha przedstawił się jako Veratil. Han poszedł za nim korytarzem, minął wielki amfiteatr i coś w
rodzaju recepcji.
- To nasze Centrum Powitalne - wyjaśnił duchowny. Veratil wyprowadził go na zewnątrz. Han przekroczył próg
i zanim zdążył wziąć głęboki oddech, natychmiast oblał się potem. Parne powietrze niemal fizycznie uderzyło go w
twarz. Powietrze było przesycone zapachami - ciężkim aromatem kwiatów i gnijącej roślinności i jeszcze jakąś
wonią, którą Han na pewno znał z przeszłości, nie potrafił jej jednak zidentyfikować.
Stanął na szczycie krótkiej rampy, prowadzącej z budynku w dół, i spojrzał w niebo, zauważając jego
przezroczysty, niebieskoszary odcień. Słońce nad ich głowami było czerwonopomarańczowe i wyglądało na
większe niż to, do którego był przyzwyczajony. Gwiazda Ilezji musiała być bliżej planety niż Korei Korelii. Han
spojrzał na długość cienia i zorientował się, że jest późne popołudnie. Potem popatrzył na zegarek na przegubie.
- Ile tu trwa dzień? - zapytał Veratila.
- Dziesięć standardowych godzin, proszę pana - odpowiedział hierarcha.
Nic dziwnego, że taka tu burzliwa pogoda, pomyślał Han. Jesteśmy więc w gorącym, wilgotnym świecie, który
kręci się wyjątkowo szybko.
Han rozejrzał się dookoła. Permabeton kończył się gwałtownie, ustępując pola ziemi porośniętej rodzimą florą.
Kałuże wody świadczyły o niedawnych ulewnych opadach. Czerwonawa glinka kontrastowało ostro z chłodną
zielenią bujnej roślinności. Kwiaty zwieszające się z pnączy i drzew we wdzierającej się na plac dżungli były
ogromne i różnokolorowe - szkarłatne, fioletowe i jaskrawożółte.
- To pierwsza z naszych kolonii - wyjaśnił Veratil. - Założyliśmy dla naszych pielgrzymów jeszcze dwie. Dwa
lata temu powstała druga kolonia, a zeszłej zimy zbudowaliśmy trzecią, która jest jednak jeszcze bardzo mała.
Kolonia Druga leży około stu pięćdziesięciu kilometrów na północ, a Kolonia Trzecia -o jakieś siedemdziesiąt
kilometrów na południe.
- Ile lat ma pierwsza kolonia? - zapytał Han.
- Już prawie pięć standardowych lat.
Han rozejrzał się po kolonii. Dokładnie naprzeciwko Centrum Powitalnego znajdowało się lądowisko. Stał tam
mały, lekko przechylony na repulsorach frachtowiec. To musi być „Ilezjański Sen", pomyślał Han, uświadamiając
sobie, że nigdy nie widział go z zewnątrz.
„Ilezjański Sen" był małym statkiem w kształcie grubej, nieco nieregularnej kropli. Pod spodem miał wypukłość,
w której mieściła się wieżyczka artyleryjska wskazująca, że statek nie zawsze był zautomatyzowanym frachtowcem.
Druga duża wypukłość wskazywała, gdzie mieści się główna ładownia. „Sen" był zgrabniutkim statkiem, dość
małym, by zapewnić zwrotność. Bez dwóch zdań - koreliańska konstrukcja.
Han patrzył, jak masywne roboty portowe pracują nad naprawą repulsorów. Statek, roboty i wszystko w pobliżu
spryskane było czerwonawym błotem po niezbyt udanym lądowaniu.
Dalej na północnym wschodzie, wysoko, ponad najwyższymi drzewami dżungli, Han dostrzegł ośnieżone
szczyty.
- Co to za góry?
- Góry Uniesionych - odpowiedział Veratil. - U ich stóp znajduje się Ołtarz Obietnic, gdzie nasi wierni zbierają
się co noc. Zobaczysz go wieczorem, w czasie rytuału.
No to pięknie, pomyślał Han. Może mam jeszcze uczestniczyć w ich modłach? Po chwili jednak przypomniał
sobie, ile mu płacą ilezjańscy kapłani. Powiedział więc.
- To na pewno widok wart obejrzenia.
Na lewo od siebie młody pilot widział szeroką płaszczyznę rudego błota. W zagłębieniach polegiwało tu kilku
współplemieńców Teroenzy i Veratila, otoczonych nadskakującą im armią robotów i służących różnych ras. Han
rozpoznał paru Rodian, kilku Gamorreańczyków i co najmniej jednego człowieka.
- Tu mamy błotne równiny - powiedział Veratil, machając filigranową rączką w stronę plażowiczów i ich
obsługi. - Moja rasa uwielbia kąpiele błotne.
- A skąd właściwie wywodzi się twoja rasa? - zapytał Han. - Jesteście rodowitymi Ilezjanami?
- Nie, nie jesteśmy stąd... podobnie jak nasi dalecy kuzyni, Huttowie, nie pochodzą z Nal Hutta - odpowiedział
Veratil. - Nazywamy się flanda Til.
Han postanowił jak najszybciej nauczyć się mowy flanda Til. Znajomość języka może okazać się niezwykle
przydatna jeśli, inni nie wiedzą, że się go zna.
Hierarcha wyprowadził Hana na tyły Centrum Powitalnego. Oczy pilota rozszerzyły się ze zdumienia, gdy
zobaczył, jak wielki obszar dżungli tam wykarczowano.
Wyrąbanie takiego placu to nie byle osiągnięcie, pomyślał. Oczyszczony teren miał z grubsza kształt kwadratu o
boku co najmniej kilometra. Góry znajdowały się teraz za nimi, nieco na lewo, zaś daleko z prawej strony Han
zauważył błysk szaroniebieskiej wody.
- To jezioro? - zapytał wskazując na wodę.
- Nie, to jest Zoma Gawanga, czyli Ocean Zachodni. - poinformował go Veratil.
Han policzył wielkie budynki, które stały przed nim wśród błotnej równiny. Było ich dziewięć. Pięć miało trzy
pietra wysokości, a pozostałe cztery - tylko jedno. Każdy z nich miał rozmiary kwartału ulic na Korelii.
- Czy to kwatery pielgrzymów? - zapytał, machnąwszy ręką w kierunku budynków.
- Nie, dormitoria pielgrzymów są tam - Veratil wskazał na spore dwupiętrowe budynki daleko po lewej stronie. -
W tych wielopiętrowych budynkach zajmujemy się przetwórstwem ryllu, andrysu i karsuny. Jednopiętrowe ciągną
się na wiele poziomów w dół, co jest koniecznością w przypadku błyszczostymu, który musi być przetwarzany bez
dostępu światła.
Andrys, ryli, karsuna i błyszczostym... Han poruszył nerwowo nosem. Oczywiście, to wyjaśniało te zapachy!
Wszystkie te budynki to przetwórnie przyprawy! Pamiętał, że„Ilezjański Sen" przyleciał przecież z ładunkiem
wysokogatunkowego błyszczostymu - najdroższej i najbardziej egzotycznej z przypraw. Inne rodzaje były nieco
tańsze, ale i tak ich przewóz był najbardziej dochodowym z przemytniczych zajęć.
- Otrzymujemy dostawy surowców z Kessel, Ryloth i Nal Hutta kilka razy w miesiącu - ciągnął Veratil. -
Początkowo zautomatyzowane frachtowce z dostawami lądowały tutaj, w Kolonii Pierwszej, ale musieliśmy szybko
zaniechać tej praktyki.
- Dlaczego? - zapytał Han, zastanawiając się, czy na pewno chce to wiedzieć.
- Dwa statki nie potrafiły niestety poradzić sobie z naszą burzliwą atmosferą i rozbiły się. Zbudowaliśmy więc
stację orbitalną i postanowiliśmy zatrudnić żywych pilotów do transportowania dostaw z orbity na powierzchnię.
Mieliśmy trzech pilotów, ale teraz został nam tylko jeden. Niestety ten nieszczęsny Sullustianin jest... chory.
Dlatego potrzebujemy ciebie, pilocie Draygo.
Jak to miło wiedzieć, że ktoś cię potrzebuje, pomyślał Han zgryźliwie.
- Eee.. Veratil... co się stało z tamtymi dwoma?
- Jeden się rozbił, a drugi po prostu zniknął. Straciliśmy też kilka statków pilotowanych przez roboty, co bardzo
poważnie obniżyło naszą marżę - powiedział ze smutkiem Veratil. - Przyprawy to bardzo dochodowy artykuł
eksportowy, ale nowe statki też nie są tanie.
- Co prawda, to prawda - zgodził się kwaśno Han. - Te katastrofy mogą zmniejszyć rentowność waszej
działalności.
Nic dziwnego, że piloci nie walą do nich drzwiami i oknami, pomyślał. Większość doświadczonych fachowców
rozpowszechnia pewnie wieści o tym, jak niebezpieczna dla pilotów jest ta planeta.
Han znał się trochę na różnych rodzajach przypraw. Jego wiedza pochodziła głównie z rozmów Shrike'a z
innymi przemytnikami na temat właściwości poszczególnych substancji.
Błyszczostym, wydobywany na Kessel, przewyższał ceną wszystkie inne. Po wystawieniu na działanie światła i
połknięciu obdarzał na pewien czas telepatyczną zdolnością do odczytywania płytszych myśli i emocji. Używali go
szpiedzy, używali go kochankowie, a Imperium stosowało przy przesłuchiwaniu więźniów. Imperium utrzymywało,
że cały błyszczostym wydobywany na Kessel jest jego prawowitą własnością dlatego właśnie tak rzadki i tak
lukratywny był przemyt tej substancji.
Ryli pochodził z Ryloth, planety Twi'leków, i oficjalnie stosowano go do uśmierzania bólu. Miał też
zastosowania nieoficjalne, stanowiąc surowiec do produkcji kilku środków odurzających i halucynogennych.
Karsuna, czarna substancja pochodząca z Sevarcos, występowała rzadko i była bardzo kosztowna. Wywoływała
stany euforyczne i potęgowała zdolności - osoby pod jej wpływem stawały się silniejsze, szybsze i bardziej
inteligentne. Przyprawa miała jednak pewne minusy. Kiedy efekty przez nią wywołane ustępowały, osoby, które jej
zażyły, stawały się apatyczne, popadały w depresję, a czasem nawet umierały z powodu zatrucia toksycznymi
produktami metabolizmu.
Z Sevarcos pochodził również andrys, biały proszek dodawany do potraw w celu wydobycia smaku i w celu
konserwacji. Niektórzy twierdzili też, że w większych dawkach wywołuje on łagodną euforię.
Nie wydobywają ich tutaj, pomyślał Han. Te fabryki przetwarzają surowiec na gotowy produkt.
- Fabryki? - powtórzył za swoim przewodnikiem. - Rzeczywiście są spore...
- Tak, a Ilezja może się pochwalić imponującą wydajnością pracowników, dzięki czemu nasza produkcja pod
względem kosztów skutecznie konkuruje z gotowymi przyprawami sprowadzanymi bezpośrednio z Kessel, Ryloth i
Sevarcos - wyjaśnił Veratil. - Zresztą tylko my mamy tak szeroki asortyment. Nabywcy często chcą kupić
jednocześnie kilka gatunków przypraw dla swoich klientów, a my im to umożliwiamy.
Han zauważył postacie wchodzące i wychodzące z fabryki - wiele z nich było rasy ludzkiej. Rozpoznał też
Twi'leków, Rodian, Gamorreańczyków, Devaronian, Sullustan... i inne rasy, których dotąd nie spotkał. Wszyscy
ludzie i przedstawiciele innych ras dwunożnych nosili bure szaty sięgające kolan i bure czapki na głowach.
Wskazał na nich ręką.
- To robotnicy?
Hierarcha zawahał się, ale po chwili powiedział:
- To ci z pielgrzymów, którzy postanowili służyć Jedynemu i Wszechogarniającemu, pracując w naszych
fabrykach.
- Aha... - mruknął Han. - Rozumiem.
To wyjaśniało wiele spraw, które uświadamiał sobie teraz z coraz większą jasnością. I bardzo mu się nie
podobało to, co widział.
A więc pielgrzymi, przybywający tu, żeby odwiedzić przybytek religijny, kończą jako robotnicy w
przetwórniach przyprawy, pomyślał. Coś mi tu śmierdzi, i to bardzo brzydko.
Słońce Ilezji wisiało już nisko na niebie, tuż nad horyzontem. Han zauważył tłumy buro odzianych robotników
ciągnących na północny wschód, w stronę gór. Veratil skinął na Hana jedną ze swoich niedorozwiniętych rąk.
- Czas, by błogosławieni pielgrzymi oddali się rytuałom i zostali Uniesieni w Jedynym, składając swoje modły
Wszechogarniającemu. Wstąpmy na Ścieżkę Jedności, która doprowadzi nas pod Ołtarz Obietnic. Chodź, pilocie
Draygo.
Han posłusznie podążył za kapłanem mocno wyeksploatowaną, brukowaną ścieżką. Choć pielgrzymi otaczali
ich ze wszystkich stron, Han zauważył, że żaden z nich nie odważył się zanadto zbliżyć. Pielgrzymi składali
Veratilowi głębokie ukłony, łącząc przy tym ręce na piersi.
- Dziękują za Uniesienie, którego za chwilę doświadczą - wyjaśnił Veratil Hanowi zachowanie pielgrzymów.
W miarę jak oddalali się od zabudowań, dżungla podchodziła coraz bliżej ścieżki, która w końcu skryła się
całkiem w cieniu wielkich gałęzi zwieszających się po obu stronach. Han miał wrażenie, że idą tunelem.
Wyszli teraz na otwartą przestrzeń, prawdopodobnie podmokłą, bo cała była pokryta ogromnymi kwiatami. Były
one tak niezwykłej urody, że nie przypominały niczego, co Han do tej pory widział.
- To Kwietne Błonia - poinformował go Veratil, nadal poczuwając się do obowiązków przewodnika. - A tam
mamy Las Wierności.
Han skinął głową. Zastanawiam się, jak długo jeszcze wytrzymam, pomyślał. Mam nadzieję, że nie spodziewają
się po mnie nawrócenia! Co to, to nie!
Po dwudziestu minutach dotarli na duży, brukowany plac, częściowo zadaszony. Dach wspierał się na czterech
monstrualnych słupach. Veratil polecił Hanowi, by pozostał z pielgrzymami, a sam odszedł w kierunku filarów. Han
zauważył, że pod wiatą zgromadziło się jeszcze kilku flanda Til. W jednym z nich rozpoznał, jak mu się wydawało,
Teroenzę. Stali wszyscy wokół niskiego ołtarza, wyciętego z bryły dziwnego, półprzezroczystego kamienia, który
wydawał się emanować własnym światłem.
Okryte śniegiem wierzchołki gór, wznoszące się wysoko ponad dżunglą, stanowiły imponującą scenerię.
Han wyciągnął szyję, patrząc wyżej... i wyżej... Czubki najwyższych szczytów ginęły w chmurach
zabarwionych czerwienią zachodu słońca. Śnieg na zachodnich zboczach lśnił szkarłatem i różem.
Robi wrażenie, musiał przyznać Han. Prostota tego naturalnego amfiteatru, z brukowaną posadzką i
wzniesionym na słupach ołtarzem, sprawiała, że wydawał się podobny do przestronnej katedry.
Wierni ustawili się w rzędy i czekali. Han pozostał z tyłu, rozglądając się niecierpliwie w nadziei, że obrządek,
jaki miał oglądać, nie potrwa długo. Był głodny, głowa mu pękała, a upał sprawiał, że chciało mu się spać.
Najwyższy Arcykapłan uniósł karłowate ramionka i zaintonował frazę w rodzimym języku. Hierarchowie, w
tym Veratil, zawtórowali. Zebrany tłum (Han oceniał, że było tam cztery lub pięć setek osób) podchwycił frazę
śpiewaną przez kapłanów. Han nachylił się do najbliżej stojącego pielgrzyma, Twi'leka.
- Co oni mówią?
- Mówią „Jedność jest Wszystkim". - Twi'lek sprawnie przetłumaczył słowa kapłanów na wspólny. - Chciałbyś,
żebym ci tłumaczył tekst rytuału?
Han i tak miał zamiar uczyć się języka flanda Til, więc się zgodził.
- Jeśli ci to nie sprawi kłopotu.
Najwyższy Arcykapłan zaintonował kolejną frazę. Han słuchał, jak hierarchowie powtarzają jego słowa,
podejmowane następnie przez wiernych:
- Jedność jest Wszystkim.
- My jesteśmy Jednością. Jesteśmy częścią Wszechogarniającego.
- Służąc Jedynemu i Wszechogarniającemu każdy zostanie Uniesiony.
- Poświęcamy się, by służyć Wszechogarniającemu. Służymy Jedności.
- W pracy i służbie wszyscy się spełniamy. Pracując ciężko każdy zostanie Uniesiony.
Han stłumił ziewnięcie. Rytuał był okropnie monotonny. W końcu, po kwadransie śpiewów, Teroenza i
pozostali kapłani wystąpili naprzód.
- Dobrze pracowaliście - oznajmił Najwyższy Arcykapłan. - Przygotujcie się na błogosławieństwo Uniesienia!
Tłum wydał z siebie jęk tak chciwego oczekiwania, że Hana aż zatkało. Poruszając się jedną wielką falą, jakby
rzeczywiście byli jednością, wierni padali na bruk, z rękami i nogami podkurczonymi pod siebie, w postawie pełnej
nadziei i wyczekiwania.
Wszyscy kapłani unieśli ręce. Han patrzył, jak obwisła, pomarszczona skóra poniżej ich gardeł wypełnia się
powietrzem jak balon i zaczyna pulsować. Niski, rytmiczny dźwięk - a może tylko wibracja - stopniowo wypełnił
powietrze.
Han wytrzeszczył oczy ze zdumienia. Poczuł, że coś atakuje jego ciało i umysł. Wibracja czy dźwięk? Nie był
pewien. Co to było? Empatia? Telepatia? A może wibracje uruchomiły jakiś ośrodek w jego mózgu? Nie umiał
powiedzieć. Wiedział tylko, że wrażenie było niezwykle silne...
Przetoczyło się przez niego jak fala. Emocjonalne ciepło, fizyczna przyjemność - to było to i jeszcze coś więcej.
Han cofał się na miękkich nogach, aż natrafił na pień jednego z gigantycznych drzew. Przytulił się do drzewa,
czując zawrót głowy. Wbił paznokcie w korę, kurczowo trzymając się gałęzi. Ręce obejmujące gałąź zdawały się
jedyną namacalną rzeczą, która powstrzymywała go przed poddaniem się wszechogarniającej fali emocjonalnego
ciepła i ekstatycznej przyjemności...
Fizyczny kontakt z drzewem pozwolił mu zachować psychiczny kontakt z samym sobą, chroniąc go przed
porwaniem przez tę falę. Nie był pewien, skąd bierze na to siły, ale zmagał się z mocą potężniejszą niż jakakolwiek,
z którą się do tej pory zetknął. Przez całe życie był niezależny, był panem samego siebie, swojego ciała i umysłu, i
nie pozwoli tego zmienić. Był Hanem Solo i nie pozwoli, żeby jacyś obcy przejmowali kontrolę nad jego umysłem
po to, żeby mógł się poczuć dobrze.
Nie! - pomyślał. Jestem wolnym człowiekiem, nie jakimś pielgrzymem, nie waszą marionetką! Jestem wolny,
słyszycie?
Zaciskając zęby Han walczył z inwazją na swój umysł jak z fizycznym przeciwnikiem. Po chwili, równie szybko
jak przyszło, wrażenie ustąpiło - był wolny.
Co innego pielgrzymi. Ich ciała wiły się na posadzce, a z ust wydobywały się stłumione jęki rozkoszy,
wypełniając powietrze cichym dźwiękiem.
Han spojrzał z niesmakiem na kapłanów. Najwyraźniej w świecie w przeciwieństwie do pielgrzymów nie
poddawali się fali błogości.
Więc to dlatego ci biedni frajerzy zostają tu po tym, jak się dowiadują, że mają pracować w przetwórniach
przyprawy, pomyślał gorzko Han, pełen wstrętu, a jednocześnie współczucia dla pielgrzymów. Przez cały dzień
harują jak niewolnicy, myślał, tylko po to, by przywlec się tu wieczorem i otrzymać swoją porcję euforycznych
wibracji, przy których blednie najmocniejsza przyprawa.
Zastanawiał się, czy będzie musiał codziennie uczestniczyć w tym wieczornym obrządku. Miał nadzieję, że nie.
Wystarczająco trudno było mu oprzeć się tej fali ciepła i przyjemności dzisiaj. Obawiał się, że gdyby musiał to robić
co wieczór, nie starczyłoby mu siły i determinacji, by odrzucić „pigułkę szczęścia" ilezjańskich kapłanów.
Pielgrzymi zaczęli w końcu powoli wstawać. Niektórzy z trudem trzymali się na nogach. Oczy im błyszczały i
wielu wyglądało jak uzależnieni od przyprawy nieszczęśnicy, których Han widywał czasem w melinach na Korelii i
innych planetach.
- Czy ten rytuał odprawiany jest co wieczór? - zapytał Twi'leka.
Czerwonawe oczy obcego lśniły radością.
- O, tak! Czy to nie wspaniałe?
- Cudowne - powiedział Han z przekąsem, ale Twi'lek był zbyt przejęty, by wyczuć sarkazm w jego głosie. -
Czy nigdy się nie zdarza, by obrządek został odwołany? - zapytał zaciekawiony Han.
- Tylko wtedy, gdy są kłopoty w fabryce. Raz jeden z robotników oszalał. Wziął brygadzistę na zakładnika i
zażądał transportu poza planetę. Wieczorny rytuał i Uniesienie zostały odwołane. To było potworne!
- A co się stało z tym szalonym robotnikiem? - zapytał Han, któremu postępowanie „wariata" wydawało się
całkowicie rozsądne.
- Do rana zdołaliśmy go pokonać i oddać w ręce strażników, dzięki niech będą Jedynemu! - wyjaśnił Twi'lek.
Jasne, pomyślał Han, nie mogli wytrzymać nawet jednego wieczoru bez swojej działki.
Ceremonia najwyraźniej dobiegła końca.
Dołączył do niego Veratil, który odprowadził go do głównego kompleksu. Han nie miał specjalnej ochoty na
konwersację, więc wymówił się zmęczeniem, którego zresztą nie musiał udawać. Hierarcha stwierdził, że
całkowicie go rozumie i zostawił Hana pod drzwiami izolatki.
- Możesz tu dzisiaj zjeść i spać - powiedział - a jutro pokażemy ci twoją stałą kwaterę w budynku administracji.
- To znaczy gdzie? - zapytał Han, przerywając w pół kęsa spożywanie niezbyt smacznego, ale sycącego gulaszu
z cienko-woła.
Hierarcha wskazał ręką na północny wschód.
- Stąd go nie widać, ale prowadzi tam ścieżka między drzewami. Spotkamy się za, powiedzmy, sześć
standardowych godzin. Wystarczy ci tyle snu?
Han kiwnął głową. Mógł potem spróbować się zdrzemnąć w ciągu dnia.
- W porządku.
Kiedy kapłan poszedł, Han zrzucił z siebie ubranie i buty. Pomyślał, że do jutra musi znaleźć coś czystego do
ubrania, inaczej nie będzie się kwalifikował do kontaktów z istotami cywilizowanymi. Zastanawiał się przez chwilę,
czy wziąć prysznic przed snem, ale był na to po prostu zbyt zmęczony.
Zawsze umiał obudzić się wtedy, kiedy chciał, więc i teraz nastawił się psychicznie na pobudkę za pięć i pół
godziny. Kładąc się na wąskim szpitalnym łóżku miał w głowie wir obrazów i wrażeń, ale zanim dotknął poduszki,
już spał.
Kiedy obudził się następnego ranka, przez dobrą chwilę musiał sobie przypominać, kim jest (Vykk Draygo,
pamiętaj!) i co robi w tym rozpalonym od upału miejscu.
Mydląc ciało nucił pod nosem, ale kiedy podniósł stopę, by ją umyć, zamarł ze zdumienia i odrazy. Między
palcami rósł mu skłębiony, niebieskozielony mech!
Zaniepokojony obejrzał resztę ciała i z niesmakiem stwierdził, że podobne plamy ma pod pachami, na karku i w
kroczu.
Przeklinając pod nosem zeskrobał obrzydliwą grzybnię, aż oczyścił skórę do końca. Potem, zdając sobie nagle
sprawę, że zrobiło się późno, wyskoczył spod prysznica. Cóż to za przebrzydłe miejsce! - pomyślał.
W izolatce czekał na niego robot medyczny ze świeżym kombinezonem pilota przerzuconym przez ramię. W
drugim trzymał słoiczek śluzowatej, szarej maści.
- Przepraszam szanownego pana - powiedział robot. - ale czy nie zauważył pan przypadkiem na swojej skórze
jakichś wykwitów? Może grzybicy?
- I owszem - warknął Han. - Co za paskudny klimat tu macie! Nikt nie zasługuje, żeby mieszkać w tej parówce!
- Doskonale rozumiem szanownego pana - powiedział robot i rzeczywiście w jego tonie brzmiał ton
współczucia. - Czy mogę panu zaproponować zaaplikowanie zawartości tego słoiczka? Stosowana regularnie, ta
maść zapobiega grzybicy.
- Dzięki - rzucił krótko Han i zaczął smarować miejsca, gdzie wcześniej wystąpiły wykwity grzyba. Maść
śmierdziała wyjątkowo ohydnie, ale natychmiast złagodziła podrażnienia. Następnie ubrał się, podziwiając swój
pierwszy prawdziwy kombinezon pilota. Kolorowe łatki wyglądały naprawdę zabójczo.
Han postanowił nie zawracać sobie głowy losem pielgrzymów, których widział poprzedniego wieczoru. Nikt
przecież nie zmuszał tych łatwowiernych głupców, żeby tu przyjeżdżali. On w każdym razie nie miał zamiaru
marnować czasu na zastanawianie się, jaki los ich czeka. Miał zamiar zatroszczyć się przede wszystkim o Hana Solo
- a dokładniej mówiąc, Vykka Draygo.
Zresztą, myślał Han, mam być przecież pilotem tych Ilezjan. Będą miał dostęp do statku. Jeśli uznam, że to
wszystko przestaje mi się podobać, zgarnę forsę i po prostu zniknę. W końcu co mogą zrobić, żeby mnie
powstrzymać?
Rozpierany pewnością siebie uśmiechnął się zawadiacko do odbicia w lustrze i dziarsko zasalutował. - Kadet
Han Solo melduje się na rozkaz! - szepnął, rozkoszując się brzmieniem tych słów. Marzenie o Akademii nigdy nie
wydawało mu się tak bliskie, tak osiągalne.
Pierwszą osobą, jaką spotkał po wyjściu z bloku szpitalnego, był Teroenza. Han ukłonił się uprzejmie swojemu
pracodawcy.
- Dzień dobry panu!
Najwyższy Arcykapłan skłonił wielką głowę.
- Dzień dobry, pilocie Draygo. Pozwól, że ci przedstawię kogoś, z kim będziesz spędzał wiele czasu podczas
pracy u nas. - Arcykapłan skinął w jego stronę, a Han usłyszał ruch za swoimi plecami. Okręcił się na pięcie - nie
mógł się powstrzymać, żeby nie cofnąć się o krok, gdy zobaczył swojego towarzysza.
Po pierwsze zwrócił uwagę na jego wzrost, po drugie - na ostre zęby i szpiczaste pazury. Stwór miał niemal trzy
metry i był wyższy nawet od Wookiego. Jego zęby przypominały ostre kolce, a szponami byłby pewnie zdolny
rozszarpać durastal. Pokrywało go futro, ale oprócz tego miał na sobie parę szortów. U pasa miał zawieszony nóż, a
w kaburze na udzie - blaster. Pod futrem prężyły się atletyczne muskuły.
Nowo przybyły uśmiechnął się, odsłaniając jeszcze więcej zębów.
- Witam szanownego pana - powiedział sepleniąc we wspólnym języku.
- To jest Muuurgh - przedstawił Teroenza istotę. - Jest Togorianinem, a Togorianie są znani jako jedna z
najbardziej godnych szacunku ras rozumnych. Nie mają sobie równych pod względem lojalności i prawości.
Wiedziałeś o tym, pilocie?
Han spojrzał w górę na twarz wielkoluda i przełknął ślinę.
- Eee... nie wiedziałem - wykrztusił.
- Poleciliśmy Muuurghowi, żeby był twoim... ochroniarzem, pilocie Draygo. Na planecie czy poza nią, Muuurgh
będzie ci wszędzie towarzyszył... prawda, Muuurgh?
- Muuurgh dać słowo honoru - potwierdził Togorianin.
Arcykapłan złożył karłowate ramiona na wielkim brzuchu i ułożył wargi w grymas, który wyglądał zupełnie jak
kpiący uśmieszek.
- Muuurgh zrobi wszystko, pilocie Draygo, żebyś był... bezpieczny. Niezależnie od tego, gdzie się udasz i co
zrobisz.
ROZDZIAŁ 4. MUUURGH
Han spojrzał na wielgachną postać porośniętą czarną sierścią, uświadamiając sobie, że żarty nieodwołalnie się
skończyły. Trudno byłoby nie zrozumieć znaczenia słów Teroenzy -jeden błąd i Muuurgh rozerwie cię na dwoje.
Obrzuciwszy wzrokiem swojego towarzysza, Han nie miał wątpliwości, że był on do tego zdolny.
Zdołał się opanować i uśmiechnąć do Togorianina.
- Miło mi cię poznać, Muuurgh - powiedział. - Cieszę się, że dotrzymasz mi towarzystwa w czasie tych długich
podróży.
- Tak... - odpowiedział ochroniarz, podchodząc krok bliżej. Han zauważył ku swemu niezadowoleniu, że
czubkiem głowy sięga zaledwie do mostka Togorianina. Obcy tak bardzo przypominał dzikiego kota, że Han
zdziwił się, kiedy zobaczył, że Muuurgh wcale nie ma ogona. - Muuurgh lubi podróże kosmiczne - dodał obcy
akcentowanym, sepleniącym wspólnym. Jego twarz, podobnie jak całe ciało, porastało czarne futro; wyjątkiem były
białe bokobrody i biała plama na piersi. Oczy miał zaskakująco jasnoniebieskie, z błyskającymi zielonkawo
szczelinami źrenic.
- Muuurgh lata dużo kosmoporty, im więcej, tym lepiej.
Han miał pewne trudności ze zrozumieniem wspólnego w wykonaniu Togorianina, ale jakoś sobie radził.
Zastanawiał się, na ile inteligentny jest jego nowy kompan. Muszę go lepiej poznać, postanowił. To, że nie mówi
dobrze wspólnym, nie musi oznaczać, że jest głupi. A jeśli jest...
Han uśmiechnął się.
- Uznaliśmy, że powinieneś mieć jeden dzień na zadomowienie się u nas, pilocie Draygo - powiedział Teroenza.
- Możesz iść do kwatery, którą ci przydzieliliśmy w budynku administracyjnym. Muuurgh pokaże ci drogę. Jutro
natomiast chcielibyśmy, żebyś zaczął przewozić towary i personel między koloniami. Kiedy na stację orbitalną
dotrze następna dostawa przyprawy, masz być gotów ją nam dostarczyć. Od jutra zamierzam dać urlop drugiemu
pilotowi, Jalusowi Neblowi. Ostatnio pracował naprawdę ciężko.
Han kiwnął głową. Muszę się spotkać z tym Sullustianinem i porozmawiać, pomyślał.
- W porządku. Czy mogę... rozejrzeć się trochę po okolicy? Chciałbym się zorientować w ukształtowaniu terenu.
Teroenza pochylił wielką głowę.
- Oczywiście, pod warunkiem, że Muuurgh będzie ci towarzyszył. Musisz też przestrzegać przepisów
bezpieczeństwa zwiedzając fabryki.
- Jasne - zgodził się Han.
Teroenza skłonił się lekko.
- Jeśli pozwolisz, zostawię cię teraz. Oczekujemy jutro rano przybycia nowych pielgrzymów ze stacji orbitalnej.
Mam jeszcze dużo do zrobienia, by godnie ich powitać.
Han skinął głową zastanawiając się, co czeka tych pielgrzymów. Wiedział że wydobywanie przyprawy było
uważane za niebezpieczną i wyjątkowo nieprzyjemną pracę - zesłanie do kopalni przyprawy na Kessel to popularna
kara dla przestępców - ale nie miał pojęcia, co dzieje się z przyprawą później, po wydobyciu.
No cóż, zamierzał się tego dowiedzieć. Niewykluczone, że trafi się okazja, by wykorzystać sytuację, w jakiej się
znalazł. Nigdy nic nie wiadomo... zawsze warto sprawdzić, co w trawie piszczy. Han Solo wyznawał zasadę, że
wiedza często daje władzę - a co najmniej kilka dodatkowych sekund w czasie ucieczki...
Muuurgh poprowadził Hana brukowaną ścieżką przez dżunglę, aż dotarli do dużego, bardzo nowoczesnego
budynku.
- Centrum Administracyjne - oświadczył Togorianin, wskazując na budynek.
Wprowadził Hana do środka bocznym wejściem, a potem poprowadził długim korytarzem, aż stanęli przed
drzwiami jednego z pokoi.
- Ty i Muuurgh spanie tu - powiedział, otwierając drzwi.
Znaleźli się w małym mieszkaniu składającym się z sypialni, modułu łazienkowego i niewielkiego saloniku. Han
z zadowoleniem zauważył, że Teroenza dotrzymał warunków umowy - w kącie sypialni stał kompletnie
wyposażony symulator. Muuurgh podszedł do drzwi sypialni i przywołał go gestem zakończonej szponami dłoni.
- Twoje. Pilot śpi tu.
- A gdzie ty będziesz spać? - zapytał Han.
Tak jak się spodziewał, Muuurgh wskazał na salonik.
- Muuurgh tu.
Wspaniale, pomyślał Han. Ci kapłani nie ufają mi ani odrobinę bardziej niż ja im. Z Muuurghiem między mną a
drzwiami mam małe szanse wymknięcia się cichaczem w nocy na dwór. Po prostu wspaniale.
- Nie będzie ci tu zbyt wygodnie - powiedział Han, usiłując wyglądać jak wcielenie niewinności. W duchu
natomiast zastanawiał się, czy Muuurgh ma mocny sen. - Może powinieneś poprosić o własny pokój, żebyś mógł się
wygodnie wyspać.
- Muuurgh najwygodniej, gdy wypełnia słowo honoru. - powiedział Togorianin. Han spojrzał uważnie w kocie
oczy ochroniarza. Czyżby zauważył iskierkę poczucia humoru w tych zielononiebieskich oczach o źrenicach jak
szparki? - Muuurgh był dał słowo honoru pilnuje pilota zawsze., wiec Muuurgh najwygodniej tu.
Han pokiwał głową.
- No tak...
Zerknął na blaster, który Togorianin nosił w kaburze.
- Miałem blaster, kiedy tu przyleciałem, ale nie wiem, gdzie się podział - zauważył. - Chyba muszę poprosić, by
mi go oddali.
- Pilot niepotsebny blaster. - Muuurgh wyprostował palce, wysuwając pazury. - Arcykapłan mówi pilot
niepotsebny blaster.
-A jeśli zaatakuje mnie jakiś... drapieżnik? - Han machnął rękaw stronę wszechobecnej dżungli otaczającej
budynek. Pewnie żyło tam z tuzin gatunków drapieżników, które z rozkoszą zapolowałyby na niedoświadczonego
przybysza - czy to z głodu, czy dla zabawy.
Rosły Togorianin potrząsnął głową.
- Nigdy to się stanie. Pilot ma Muuurgh, a Muuurgh ma blaster.
- Hmm... faktycznie - mruknął Han. Zanotował sobie w myśli, żeby poprosić Teroenzę o jakąś broń. Bez blastera
czuł się nagi, chociaż nosił broń zaledwie od kilku dni.
- Dobra, Muuurgh, idziemy na wycieczkę? - zaproponował. - Jak widzisz, nie mam żadnego bagażu do
rozpakowania.
- Gdzie wyciecka? - spytał Togorianin.
- Chciałbym zwiedzić te fabryki - powiedział Han. - I Centrum Administracyjne.
- Dobze - zgodził się ochroniarz. - Chodź, pilot.
- Proszę przodem... - zachęcił go Han, pozwalając Togorianinowi prowadzić.
Pospacerowali korytarzami Centrum Administracyjnego, zajrzeli do stołówki, zwiedzili skrzydło strażników i
obejrzeli kwatery kapłanów. Rzut oka na zbrojownię pozwolił Hanowi zorientować się, że ilezjańscy kapłani chyba
boją się powstania pielgrzymów. Stosunek liczby strażników do liczby robotników był wysoki, a zgromadzony w
zbrojowni arsenał stanowił głównie broń do tłumienia zamieszek - piki paraliżujące i gaz oszałamiający. Spotykani
strażnicy reprezentowali wiele różnych planet. Oprócz ludzi Han zauważył Rodian, Sullustian, Twi'leków i
prosiakowatych Gamorreańczyków.
- Wyjaśnij mi jedną rzecz - odezwał się do Muuurgha, gdy mijali obszar, gdzie tabliczki z napisami w
najrozmaitszych językach głosiły „Wstęp wzbroniony". - Wszyscy strażnicy śpią tutaj, prawda? Ale czy nie powinni
być raczej w dormitoriach pielgrzymów, jeśli kapłani chcą mieć pewność, że robotnicy są pod kontrolą?
- Spanie problem nie jest - oznajmił Togorianin w swoim nietuzinkowym wspólnym. - Po Uniesienie pielgzymi
ledwo chodzi, idzie spać zaraz. Tylko pielgzymi wściekłe, złe na sefów psed Uniesienie.
To ma sens, pomyślał Han ironicznie. Daj narkomanom przyprawę, a będą spać jak dzieci przez całą noc.
- W takim razie patrole straż...
Młody pilot przerwał w pół słowa zauważywszy kątem oka, że coś dużego i szarawego sunie w dół korytarza w
strefie zakazanej. Pilot zmrużył oczy, wpatrując się w ciemny korytarz.
- Zaraz, zaraz... co to było? - mruknął do siebie. - To mi wygląda na... - Han zatrzymał się, podczas gdy obiekt,
który go zaintrygował, skręcił za róg. Han ruszył za nim biegiem.
Muuurgh wyciągnął rękę próbując zatrzymać swojego podopiecznego, ale Han był szybszy niż rosły ochroniarz.
Zrobił unik i już biegł zakazanym korytarzem, nasłuchując z tyłu odgłosu kroków, których jednak nie było.
Dotarłszy do miejsca, gdzie dwa korytarze przecinały się, Han wychylił się za róg, za którym wcześniej
zauważył ruch przypominający pełzanie. Oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia.
No nie, przecież to Hutt! - pomyślał. Co może tutaj robić Hutt? Nie sposób było pomylić tej wielkiej, podobnej
do ślimaka sylwetki, sunącej na repulsorowych saniach.
Kiedy się tak zastanawiał, Muuurgh dopadł go i uniósł nad podłogę jak rynsztokowego welta. Han powstrzymał
okrzyk niezadowolenia, gdy Togorianin przerzucił go sobie przez muskularne ramię i biegiem wyniósł ze strefy
zakazanej..
Muuurgh postawił Hana na ziemię i podstawił zaciśniętą pięść pod nos Korelianina.
- Mój lud ucy tak: każdy może robi Jeden błąd - wycedził strażnik. - Pilot właśnie był robił swój. Żadnych
więcej błędów, albo Muuurgh daje Pilota naucka, jak sceniaka. Muuurgh był dał słowo honoru. Pilot rozumie?
Han spojrzał na pazury podetknięte mu pod nos, ostre i błyszczące jak brzytwy.
- Eee... tak -wykrztusił. -Rozumiem, Muuurgh. Ludzie są po prostu... ciekawscy, rozumiesz?
- Ciekawość casami śmiercionośna - warknął Muuurgh.
- Rozumiem twój punkt widzenia - powiedział Han sucho. -A raczej twoje argumenty.
Muuurgh spojrzał na ostre, lśniące koniuszki swoich pazurów, odsłonił wargi, pokazując kły i wydał z siebie
niski, miaukliwy dźwięk. Han na chwilę zamarł, ale kiedy spojrzał na Togorianina, zorientował się, że ten po prostu
się śmieje. Najwidoczniej zrozumiał ironię.
Han też roześmiał się niepewnie.
- Słuchaj stary, a może byśmy teraz coś zjedli, a potem rozejrzeli się po tych fabrykach, co?
- Muuurgh zawse głodny - zgodził się Togorianin, prowadząc ich do stołówki. - Ale dlacego Pilot mówi
Muuurgh stary?
- No wiesz, tak się mówi do kumpla, do kolegi. Do kogoś, z kim spędzasz wspólnie czas i kogo lubisz.
-Tak... - powiedział Togorianin, kiwając głową. - Pilot myśli „kompan ze sfory".
- Właśnie.
- Dobze - powiedział ochroniarz. - Muuurgh tęskni kompani z moja sfora.
Han przypomniał sobie, jak Teroenza mówił, że jego rasa pochodzi z Nal Hutta, rodzinnej planety Huttów, ale
nie miał pojęcia, że może to oznaczać obecność Huttów na Ilezji. Zapytany o to Muuurgh potwierdził, że widział
niejednego „latającego pana ślimaka", jak o nich mówił.
Jest tylko jeden powód, dla którego mogliby tu być Huttowie, pomyślał Han, jeśli są prawdziwymi władcami
Ilezji. W końcu to oni zdominowali czarny rynek handlu przyprawą...
Obiad był dobry, choć dość banalny i -jak na gust Hana -trochę zbyt mdły. Widać było jednak, że kucharz się nie
obija. Chleb, który upiekł, jest naprawdę smaczny, pomyślał Han, odgryzając kawałek alderaaniańskiego
podpłomyka. Nagle uświadomił sobie, czując ukłucie bólu, że minął niemal cały dzień od czasu, gdy ostatni raz
pomyślał o Dewlannie. Ta myśl sprawiła, że poczuł niejasne wyrzuty sumienia, jakby popełnił nielojalność. Po
chwili jednak wziął siew garść. Dewlanna nie chciałaby, żeby się rozczulał nad sobą albo opłakiwał ją. Zawsze
umiała cieszyć się życiem i nie oczekiwałaby, że Han zacznie się umartwiać tylko dlatego, że jej już nie ma.
Kiedy wrócił do rzeczywistości, zauważył, że Muuurgh przygląda mu się ciekawie.
- Pilot myśli o ktoś daleko stąd - zauważył Togorianin, machając kością którą właśnie skończył ogryzać. Zostały
na niej jeszcze niewielkie kawałki mięsa, ale poza tym Muuurgh wyczyścił ją naprawdę imponująco, pomyślał Han.
Togorianin nie mógł sobie pozwolić na marnotrawstwo. Mając tak masywne ciało musiał spożywać ogromne ilości
surowego mięsa, by zapewnić sobie odpowiednią ilość energii.
- Tak - westchnął Han. - Tak daleko stąd, jak tylko można.
- Pilot ma ukochana?
Han potrząsnął głową.
- Było parę dziewczyn tu i tam - przyznał - ale to nic poważnego. Nie, myślałem o osobie, która właściwie mnie
wychowała.
Muuurgh pociągnął duży łyk pienistej cieczy ze swojego kufla.
- Ludzie wychowuje młode całkiem inacej niż moja rasa -oznajmił.
- Tak? Opowiedz mi o tym.
Muuurgh posłusznie zaczął opisywać Hanowi Togorię - świat, w którym samce i samice, choć równi w prawach
i obowiązkach, żyli w odrębnych społecznościach. Samce prowadziły myśliwski, koczowniczy tryb życia,
przemierzając równiny na wielkich, udomowionych, latających gadach zwanych mozgotami. Polowali w grupach.
Samice natomiast hodowały na mięso udomowione zwierzęta, nie musiały więc polować. Mieszkały w miastach
i wioskach i to one właśnie rozwinęły cywilizację techniczną na Togorii.
- Ale skoro nie mieszkacie razem, to w jaki sposób... - Han szukał odpowiedniego terminu - hmm... się
spotykacie, żeby... no wiesz... rozmnażać się?
- Raz do roku my jedzie do miast, spotkać partnerki - wyjaśnił Muuurgh. Pomiędzy, my cęsto myśli o sobie.
Togorianie bardzo ucuciowy, zdolny do wielka miłość - dodał poważnie. -Zwłasca samce. Wielka miłość dlacego
Muuurgh jest tutaj. Samce mój gatunek zadko wyjeżdża na inny planeta, Pilot wie?
- Wiem, Muuurgh - powiedział Han. - W takim razie... mówiąc, że przyleciałeś na Ilezję z powodu wielkiej
miłości, co właściwie miałeś na myśli? Masz już swoją partnerkę?
Togorianin przytaknął.
- Nazecona. Kiedyś będzie partnerka, jeśli Muuurgh ona znajduje. - Olbrzym westchnął tak przejmująco, że Han
zaczął naprawdę mu współczuć.
- Jak się nazywa?
- Mrrov. Ślicna, ślicna Mrrov. Tak jak inne Togorianki, ona była chcieć zobacyć wielki galaktyka. Muuurgh był
błagał, zęby ona nie jechał, ale samice bardzo uparty. - Spojrzał na Hana, który pokiwał głową.
- Tak, wiem coś o tym.
- Mrrov była jechać dawno, kilka lat. Kiedy ona nie był wrócić do domu, zęby zostać partner z Muuurgh,
Muuurgh taki smutny ze nie może zostać na Togoria. Musi odkryć, co się stało zona.
- I co, odkryłeś? - Han pociągnął łyk jasnego piwa z Polanis.
- Muuurgh był tropić, z jedna planeta na druga, na trzecia...
- No i? - zachęcił go Han, kiedy Togorianin przerwał.
- Muuurgh był zgubić ślad. Ktoś na Ord Mantell był mówić, ze widzieć ona na statek w kosmoport. Muuurgh
był sprawdzić rozkład lotów, znaleźć statek z wiele pielgzym. Kilka porty przeznacony. Muuurgh był ryzykować,
lecieć tutaj, bo bardzo dużo pielgzym tu. - Togorianin westchnął ciężko i powrócił do ogryzania kości. - Ryzyko
przegrany. Muuurgh był pytać, kapłani mówi Togorianie tu nie być. Muuurgh nie wie gdzie lecieć teraz. Muuurgh
potsebny kredyty, zeby dalej szukać. - Togorianin przełknął ostatni kęs, a jego bokobrody opadły smutno.
- Postanowiłeś zatem przyjąć pracę tutaj, dopóki nie zarobisz dość pieniędzy, by dalej jej szukać - powiedział
Han, domyślając się jedynego logicznego końca historii.
-Tak...
Han potrząsnął głową.
- To smutna historia, stary. Mam nadzieję, że ją odnajdziesz. Szczerze ci tego życzę. Ciężko jest pogodzić się ze
stratą kogoś, kogo kochasz.
Togorianin potakująco pokiwał głową. Po posiłku poszli w stronę zakładów i obeszli ogromne budynki dookoła.
Han wciągnął powietrze, czując wymieszane zapachy kilku różnych przypraw. Zaczaj się zastanawiać, czy samo
wąchanie przyprawy nie powoduje zatrucia. Machnął ręką na budynek, gdzie przerabiano błyszczostym.
- Wejdźmy do środka. Słyszałem co nieco, jak się przerabia przyprawę, ale chciałbym to sam zobaczyć.
Kiedy weszli do podobnego do jaskini wnętrza, zatrzymał ich strażnik i zaczął naradzać się z Muuurghiem,
który wyjaśnił mu, kim jest Han. Rodiański strażnik wręczył im plakietki identyfikacyjne i gogle na podczerwień,
po czym gestem zachęcił ich do wejścia.
- Gogle? - zapytał Han po rodiańsku. Doskonale rozumiał ten język, ale wymowę miał trochę sztuczną. -
Musimy je założyć?
W fioletowych oczach strażnika pojawiły się iskierki, gdy usłyszał człowieka posługującego się jego mową.
- Tak, pilocie Draygo - odpowiedział. - Na piętrach poniżej parteru światło w paśmie widzialnym jest
niedopuszczalne. Pojedziecie na dół turbowindą. Każde kolejne piętro w dół oznacza coraz lepszą jakość przyprawy.
Najdłuższe i najlepsze włókna są przetwarzane najniżej, by całkowicie wyeliminować prawdopodobieństwo
zniszczenia produktu przez światło.
- Rozumiem - odparł Han, dając znak Muuurghowi, by poszedł za nim. Przeszli między niszami wypełnionymi
towarem na usytuowaną centralnie platformę turbowindy.
- Zjedźmy od razu na sam dół, żeby zobaczyć to, co tu mają najlepszego - powiedział do Togorianina. Ciekawiło
go, czy nie udałoby mu się podwędzić chociaż kilku z tych maleńkich, czarnych fiolek. Gdyby sprzedał na boku
trochę błyszczostymu w jednym z odwiedzanych portów, stan jego konta radykalnie by się poprawił...
Han wcisnął przycisk najniższego piętra. Platforma zakołysała się lekko i ruszyła w dół.
Z głębi szybu powiało chłodnym powietrzem. Turbowindą zjeżdżała coraz głębiej w czarną jak kosmiczna
pustka ciemność. Po parnych wyziewach z ilezjańskiej dżungli orzeźwiający przeciąg podziałał na nich cudownie.
Piętro niżej wszelkie światła znikły. Han po omacku sięgnął po gogle i założył je na nos. Natychmiast znowu
zaczął widzieć, choć tylko w odcieniach czerni i bieli. Oświetlenie emitowały małe lampki zatopione w ścianach.
Winda cały czas zjeżdżała, ale po drodze Han widział robotników, zgarbionych nad swoimi stanowiskami pracy.
Przed nimi leżały kupki surowych, włóknistych nici, poprzetykanych maleńkimi kryształkami.
W końcu, po sześciu piętrach w dół, turbowindą zatrzymała się. Han i Muuurgh zeszli z platformy.
- Byłeś już tu kiedyś? - zapytał miękko Han swojego ochroniarza. Futro na karku Muuurgha zjeżyło się, a białe
bokobrody sterczały pod goglami.
- Nie - szepnął Togorianin. - Moje lud żyje na równiny. Nie lubi jaskinie. Nie lubi ciemność. Muuurgh scęśliwy,
kiedy Pilot chce już wyjść. Tylko dla słowo honoru Muuurgh siedzi tu w okropna ciemność.
- Nie denerwuj się, stary - powiedział Han. - Nie będziemy tu długo siedzieć. Tylko się trochę rozejrzę.
Szedł pierwszy. Oprócz wypełniającego pomieszczenie miękkiego szmeru, panowała w nim całkowita cisza.
Pod ścianami i w żłobiących je niszach stały długie stoły. Przy każdym stoliku siedział lub kucał, w zależności od
anatomii swojego gatunku, jeden robotnik. Wielu z nich było rasy ludzkiej, jak zauważył Han. Siedzieli na
wysokich stołkach, zgarbieni. Niewielu z nich podniosło głowy, gdy Han i Muuurgh podeszli do nadzorczym,
owłosionej Devaronianki, i przedstawili cel swojej wizyty. Nadzorczym wskazała gestem czerwonawej, szponiastej
dłoni na pracowników.
- Moi robotnicy są najzdolniejsi - oznajmiła dumnie. - Potrzeba wielkiego talentu, żeby zmierzyć i przyciąć
odpowiednią liczbę pasemek włókna, tak żeby każda dawka miała identyczną zawartość przyprawy. Włókna muszą
być ułożone bardzo równo, co nie jest łatwe... tak aby po wystawieniu na światło widzialne uaktywniły się w tym
samym momencie.
- Czym właściwie jest przyprawa? - zapytał Han. - Czy to jakiś minerał? Wiem, że jest wydobywany w
kopalniach.
- Substancja jest niewątpliwie pochodzenia naturalnego, prawdopodobnie również organicznego, ale nie wiemy,
w jaki sposób powstaje, pilocie. Można ją znaleźć głęboko w tunelach pod powierzchnią Kessel, w całkowitych
ciemnościach, takich jak tutaj.
- A pasma muszą być równo ułożone w tych pudełkach?
- Właśnie. Niewłaściwe ułożenie może spowodować, że mikrokryształy będą się o siebie ocierać. Kruszą
wówczas włókna na znacznie słabiej działający - i znacznie tańszy - proszek. Zręcznemu robotnikowi właściwe
ułożenie jednego czy dwóch cylindrów błyszczostymu może zająć nawet godzinę.
- Rozumiem - powiedział zafascynowany Han. - Czy miałaby pani coś przeciwko temu, gdybyśmy się tu trochę
rozejrzeli? Obiecuję, że nie będziemy niczego dotykać.
- Dobrze. Tylko proszę, nie przeszkadzajcie w pracy robotnikom układającym przyprawę. Jak mówiłam, jeden
nieumyślny ruch może zniszczyć całe pasmo.
- Rozumiem - powtórzył Han.
Pasma surowego błyszczostymu były zupełnie czarne, ale Han słyszał kiedyś, że pod wpływem światła
widzialnego jarzą się błękitnym blaskiem. Han zatrzymał się za jednym z pracowników - dopiero po chwili
zorientował się, że to kobieta - i zafascynowany patrzył, jak rozplątuje pasma czarnej przyprawy, układając je
wzdłuż z najwyższą starannością. Nitki wiły się wokół jej palców, niektóre gładkie jak jedwab, inne upstrzone
mikrokryształami.
Pracownica umieściła kłębek niewiarygodnie splątanych nici na widełkach maleńkiego imadła i zaczęła
pieczołowicie rozdzielać poszczególne włókna, aż ich krystaliczne struktury ułożyły się równolegle. Jej palce
poruszały się tak szybko, że Han nie był w stanie nadążyć za ich ruchami. Uświadomił sobie, że ma okazję oglądać
popis prawdziwego kunsztu. Był zaskoczony, że pielgrzymi potrafią wykonywać pracę wymagającą takiej
zręczności. Widząc ich poprzedniego wieczora w czasie Uniesienia założył, że są tępymi kretynami. Tak
przynajmniej wyglądali...
Pracownica sięgnęła po maleńkie szczypczyki, by rozplatać wyjątkowo skomplikowane zapętlenie. Wetknęła
wąskie noski szczypiec w skłębione nici badając wzrokiem, gdzie utkwiły zaklinowane mikrokryształy. Włókna
błyszczostymu wiły się wokół jej palców jak małe, żywe wąsy, upstrzone lśniącymi punkcikami. Pracownica
gwałtownym szarpnięciem cofnęła rękę i nagle węzeł puścił, a wszystkie włókna ułożyły się idealnie wzdłuż.
Z wyjątkiem jednego.
Han z przykrością zauważył, że jedno włókno, gęsto nabite mikrokryształami, utkwiło między kciukiem a
palcem wskazującym kobiety. Z głębokiej rany zaczęła się sączyć krew. Han wciągnął powietrze. Kilka
centymetrów głębiej i przecięłaby ścięgno. Kobieta syknęła z bólu i powiedziała coś do siebie we wspólnym.
Uwolniła rękę i pod niosła ją, by powstrzymać krwawienie. Han zamarł, słysząc jej wymowę. Ta kobieta była
Korelianką!
Nawet jej się wcześniej nie przyjrzał - w bezkształtnej burej szacie, ciasno wciśniętej na głowę czapeczce i
goglach nie odróżniała się od pozostałych robotników. Teraz zauważył, że jest bardzo młoda. Skrzywiła się,
oglądając rozcięcie. Odwróciła dłoń do dołu i okręciła się na stołku, trzymając rękę nad podłogą, tak aby krew nie
zabrudziła stolika do pracy.
Han wiedział, że nie powinien rozmawiać z pracownikami, ale dziewczyna w tej chwili nie pracowała, a on
przejął się jej raną. Mocno krwawiła.
- Jesteś ranna - powiedział. - Pozwól, że zawołam nadzorczynię, żeby się tobą zajęła.
Dziewczyna - była pewnie w jego wieku, może nawet młodsza - znieruchomiała, a potem spojrzała na niego. Jej
twarz pod goglami i daszkiem czapki robiła wrażenie bladosinej. W promieniach podczerwonych wydawała się
śmiertelnie blada. Nic dziwnego, pomyślał Han. Siedzi tu zakopana pod ziemią przez cały dzień, bez dostępu do
światła dziennego.
- Nie, proszę, nie rób tego - powiedziała we wspólnym, z tym miękkim akcentem charakterystycznym dla
mieszkańców południowego kontynentu Korelii. - Jeśli odeślą mnie do bloku szpitalnego, ominie mnie Uniesienie. -
Wzdrygnęła się na samą myśl, a może po prostu zadrżała z zimna. Hanowi też zaczynało być chłodno, a przecież nie
siedział tu od paru godzin. Jak ci pielgrzymi mogli wytrzymać harówkę w zimnie i ciemnościach przez cały dzień?
- Rozcięcie wygląda paskudnie - zaprotestował Han.
Wzruszyła ramionami.
- Krwawienie ustaje.
Han widział, że miała racją.
-Ale przecież...
Potrząsnęła głową, przerywając mu w pół słowa.
- Doceniam twoją troskę, ale to nic takiego. Nie pierwszy i nie ostatni raz. - Ze smutnym uśmiechem pokazała
mu dłonie. Han ze świstem wciągnął powietrze. Jej palce, nadgarstki i przedramiona były całe pokryte cienkimi
szramami. Białe blizny wskazywały na stare, zabliźnione już rozcięcia, ale wiele było nowych, nadal świeżych i
bolących.
Han zauważył małe, fosforyzujące plamki między palcami dziewczyny i uświadomił sobie, że muszą to być te
same grzyby, które odkrył rano na swoim ciele. Obserwował, jak z plamki wystrzelił nagle długi, błyszczący wąs,
który skierował się w stronę rozcięcia między palcem wskazującym a kciukiem.
- Te grzyby uwielbiają świeżą krew - powiedziała, zauważając chyba, z jakim wstrętem na to patrzy.
- Co za obrzydlistwo! - odparł Han. - Jesteś pewna, że nie trzeba z tym nic zrobić?
Potrząsnęła głową.
- Sam widziałeś, że to nie pierwszy raz. Przepraszam, ale... ty chyba jesteś z Korelii, prawda?
- Podobnie jak ty. - odpowiedział Han. - Jestem Vykk Draygo, nowy pilot. A ty?
Zacisnęła usta.
- Ja... Nie powinnam z tobą rozmawiać. Muszę wracać do pracy.
Muuurgh, który obserwował całą scenę w milczeniu, nagle przemówił:
- Pracownik ma racja. Pilot musi pozwala, zęby pracownik pracuje.
- Jasne, stary, rozumiem - powiedział Han do Togorianina, ale dodał, zwracając się do młodej Korelianki:
- Moglibyśmy porozmawiać kiedy indziej? Na przykład po kolacji?
Milcząco potrząsnęła głową i pochyliła się nad stolikiem, wracając do pracy.
Muuurgh popchnął lekko Hana, żeby szedł dalej.
Han zrobił krok, ale nie przestał mówić do dziewczyny:
- Nie, to nie... ale wiesz, nigdy nic nie wiadomo. Możemy wpaść na siebie przypadkiem, w końcu to nie takie
duże miejsce. To jak masz na imię?
Potrząsnęła głową, nadal nic nie mówiąc. Muuurgh wydał przeciągły, niski, gardłowy pomruk, ale Han uparcie
stal w tym samym miejscu.
Dziewczyna wydawała się zaniepokojona groźnym tonem Muuurgha. Owijając palec bandażem powiedziała:
- Po przybyciu do duchowego sanktuarium Ilezji wyrzekamy się naszych imion i wszelkich światowych spraw.
Han czuł się coraz bardziej sfrustrowany. Oto był tu ktoś, kto znał to miejsce jak własną kieszeń, a zarazem
osoba z jego rodzinnej planety.
- Proszę... - powiedział, chociaż Muuurgh już go odciągał od dziewczyny. - Przecież jakoś się do ciebie
zwracają- powiedział, rzucając jej swój najbardziej czarujący uśmiech. Muuurgh znowu warknął, tym razem
głośniej, wymownie obnażając kły.
Oczy dziewczyny rozszerzyły się, gdy zobaczyła zębiska Togorianina.
-Pątniczka 921 - powiedziała pospiesznie. Han odniósł wrażenie, że powiedziała to, by go ustrzec przed
gniewem Muuurgha.
Togorianin złapał go za ramię i zaczął oddalać się od stanowiska pracy Korelianki, bez wysiłku taszcząc Hana za
sobą.
- Dziękuję, pątniczko 921! - krzyknął do niej Han, wesoło machając ręką. Przez całe życie był wynoszony z
różnych miejsc przez togoriańskich wielkoludów. - Powodzenia z tymi włóknami! Do zobaczenia!
Nie odpowiedziała. Kiedy Muuurgh w końcu go puścił, na samym końcu korytarza, Han posłusznie poszedł za
nim, spodziewając się wykładu. Togorianin wydawał się jednak usatysfakcjonowany zachowaniem Hana i pogrążył
się z powrotem w nieufnym milczeniu.
Han spojrzał do tyłu i zobaczył, że Korelianka jest całkowicie pochłonięta pracą, jakby już o nim zapomniała.
Pątniczka 921, pomyślał. Zastanawiał się, czy rozpoznałby ją przy powtórnym spotkaniu. Widział ją przecież w
goglach, czapce i w podczerwieni, więc tak naprawdę nie miał pojęcia, jak wyglądała, wiedział tylko, że była bardzo
młoda.
Han obszedł cały budynek, obserwując kilku innych pracowników, jak wyrównują i układają nitki przyprawy,
tak by kryształy były ułożone idealnie symetrycznie. Nie próbował rozmawiać z żadnym z nich. W końcu podszedł
do Devaronianki.
- No dobrze, a kto pakuje te wiązki do fiolek, kiedy już są ułożone? - zapytał.
- Pracownicy na piątym piętrze - odpowiedziała nadzorczym.
- Tak? To chyba się tam przejdę. To fascynujące!
- Oczywiście - odpowiedziała.
Aha, czyli tam na górze kończą przetwarzanie towaru najwyższej klasy, myślał Han, kiedy razem z Muuurghiem
zaczęli wchodzić do góry. Muuurgh wydał z siebie niski ryk protestu, gdy zatrzymali się po wejściu tylko o piętro
wyżej.
- Nie denerwuj się, Muuurgh - uspokajał go Han. - Chcę się tu tylko szybko rozejrzeć.
Młody pilot spacerował między wnękami, próbując dyskretnie znaleźć miejsce, gdzie wysokiej klasy
błyszczostym pakowano do charakterystycznych fiolek, rozpoznawalnych na pierwszy rzut oka przez wszystkich
użytkowników przyprawy. Jednak kiedy w końcu tam dotarł, serce mu zamarło. Czterech uzbrojonych strażników
pilnowało pasa transmisyjnego, na który podchodzący gęsiego robotnicy wyładowywali zawartość swoich
koszyków. Han poczuł prąd ciepłego powietrza i uświadomił sobie, że gdzieś w pobliżu musi być grzejnik. Pewnie
dla wygody strażników.
Czterech strażników? Han wytężył wzrok. Nie, zaraz... Coś jakby poruszyło się w mroku, ale przez dłuższą
chwilę Han nic nie dostrzegał. Po chwili, kiedy wzrok przystosował mu się do ciemności, na tle czarnej kamiennej
ściany zarysował się ledwie widoczny, czarny, oleisty kształt. W tej plamie czerni jarzyły się jak koraliki
czerwonopomarańczowe oczy - dwie pary. Han zmrużył oczy, by lepiej widzieć, i w końcu dostrzegł dwa blastery,
każdy przypięty do pokrytego brodawkami czarnego uda.
To Aar'aa! - uświadomił sobie. Zmiennoskórzy!
Rasa Aar'aa pochodziła z planety położonej na drugim krańcu galaktyki. Jej mieszkańcy potrafili stopniowo
upodobnić kolor skóry do barwy otoczenia. Ta umiejętność sprawiała, że bardzo trudno było ich zauważyć,
zwłaszcza w ciemności.
Han słyszał wcześniej o tej rasie, ale do tej pory nie spotkał jej przedstawicieli. Aar'aa to gady, co tłumaczyło,
dlaczego ta część podziemnej fabryki była ogrzewana. Gadzie rasy stawały się ociężałe fizycznie i umysłowo przy
zbyt niskiej temperaturze powietrza.
Intensywnie wpatrując się w ciemność Han stopniowo zdołał ustalić zarys sylwetek dwóch zmiennoskórych
strażników. Mieli gruzełkowatą skórę, ostre pazury na palcach stóp i dłoni i skórzastą fałdę wzdłuż kręgosłupa.
Głowy były stosunkowo duże, za to oczy pod grubymi wałami nadoczodołowymi wydawały się wyjątkowo
malutkie. Krótkie pyski, jak zauważył Han, kryły ostre białe zęby i wąski, lepki, czerwony język. Nastroszony
grzebień skórny zaczynał się nad oczami, by biegnąc przez czubek głowy połączyć się z fałdem skóry wzdłuż
grzbietu.
Mimo niezgrabnego wyglądu wyglądały na szybkie. Han uznał, że lepiej z nimi nie zadzierać, chociaż nie
dorównywały mu wzrostem, były szerokie w barach i na pewno znacznie cięższe od niego.
Han westchnął.
Zapomnij o planie A, pomyślał.
Oprócz dwóch Aar'aa byli jeszcze inni - dwóch Rodian, Devaronianin i Twi'lek. Wyglądali złowrogo i z
pewnością dobrze się znali na swoim rzemiośle. Nie byli to Gamorreańczycy, których łatwo można by zaskoczyć,
zmieszać, odwrócić uwagę albo w jakiś inny sprytny sposób skłonić do przymknięcia oczu na kogoś, kto
podwędziłby sobie fortunkę w przyprawie. Han skrzywił się i ruszył z powrotem w stronę Muuurgha i turbowindy.
A plan B nie istnieje, pomyślał przybity. Chyba będę musiał po prostu zarobić swoje kredyty uczciwą pracą.
Nie przyszło mu do głowy, że transportowanie przyprawy po całej galaktyce mało kto nazwałby uczciwą pracą...
Pątniczka 921 skubała czerstwe pieczywo, próbując zapomnieć o młodym Korelianinie, którego spotkała tego
dnia. Była przecież pielgrzymem, częścią Wszechogarniającej Jedności, a światowe sprawy w rodzaju przystojnych
młodych mężczyzn zostawiła za sobą na zawsze. Była tu po to, by pracować, dzięki czemu mogła uczestniczyć w
Uniesieniu i modlić się o błogosławieństwo Jedności będącej Wszystkim - a rozmowy z młodym Vykkiem nie
należały do obrządku.
Ciekawe, zastanawiała się mimo wszystko, jak on wygląda bez tych gogli? Jakie ma włosy? Oczy? Jego
uśmiech dał jej ciepło, chociaż wokół było tak zimno...
Potrząsając głową pątniczka 921 spróbowała wymazać z pamięci krzywy, ale ujmujący uśmiech Vykka Draygo.
Powinna się pomodlić, żeby przygotować się do rytuału. Musi odprawić pokutę za grzech odłączenia się od Jedni,
albo zostanie odrzucona przez Wszechogarniającą Całość.
Bluźniercze myśli nie przestawały jednak jej dręczyć. Myśli... wspomnienia... Był Korelianinem, tak jak ona...
Pątniczka 921 przypomniała sobie o swojej rodzinnej planecie i przez krótką chwilę pozwoliła sobie myśleć o
domu i rodzinie. Czy jej rodzice nadal żyją? A brat?
Od jak dawna już tu jest? Spróbowała sobie przypomnieć, ale dni upływały tak monotonnie... praca, parę kęsów
niesmacznego jedzenia, Uniesienie i modlitwa, a potem kamienny sen. Dzień płynął za dniem, a na Ilezji nie było
pór roku...
Zastanawiała się przez chwilę, ile czasu upłynęło od jej przybycia na Ilezję. Miesiące? Lata? Ile tych lat? Czy
miała już zmarszczki? Siwe włosy?
Pokiereszowanymi rękami dotknęła delikatnie czoła i policzków. Pod skórą wyczuła kości, znacznie bardziej
wystające niż kiedyś.
Ale zmarszczek nie znalazła. Nie była jeszcze stara. Musiała tu przebywać najwyżej od kilku miesięcy.
Ile miała lat, kiedy usłyszała o Ilezji i sprzedała całą swoją biżuterię, żeby opłacić przelot na statku z
pielgrzymami? Siedemnaście... właśnie skończyła szkołę średnią i cieszyła się, że poleci na Coruscant na wyższe
studia. Chciała studiować archeologię... i specjalizować siew starożytnej sztuce. Tak, to było to. Kilkakrotnie nawet
spędzała wakacje pracując na wykopaliskach i ucząc się, jak chronić zabytki.
Marzyła, by zostać kustoszem w muzeum. Kiedy była mała, historia była jej ulubionym przedmiotem.
Uwielbiała słuchać opowieści o rycerzach Jedi i emocjonowała się ich przygodami. Dorastała w okresie tuż po
Wojnach Klonów, które również ją interesowały. Podobnie jak narodziny Republiki, tak dawno, dawno temu...
Pątniczka 921 westchnęła, odgryzając kęs czerstwego pieczywa. Czasami martwiła się uświadamiając sobie, że
jej wspomnienia bledną, a inteligencja jakby się przytępia, podobnie jak zdolność postrzegania otaczającej ją
rzeczywistości. Wiedziała, że jako pielgrzym powinna się wystrzegać wszelkich światowych pokus i wykorzenić
pragnienie rozkoszy ciała.
Przed przybyciem na Ilezję jej życie koncentrowało się wokół przyjemności i zabawy. Przed przybyciem na
Ilezję dryfowała z miejsca na miejsce, od tematu do tematu, od przyjęcia do przyjęcia.
Ale to wszystko było takie bezsensowne... Teraz jej życie miało sens. Teraz była Uniesiona. Co noc, za
pośrednictwem kapłanów, spływało na nią błogosławieństwo Jedynego. Uniesienie było sposobem, w jaki
Wszechogarniająca Całość komunikowała się z pielgrzymami. To głęboko duchowe doświadczenie - i takie
przyjemne...
Pątniczka 921 stwierdziła, że udało jej się wyplenić z umysłu wszelkie wspomnienia o Vykku Draygo i jego
uśmiechu, zajęła się więc kolejną porcją błyszczostymu - tylko po to, by po chwili przyłapać się na zastanawianiu,
czy rzeczywiście będzie jej szukał i próbował nawiązać rozmowę...
Wzdrygnęła się, uświadamiając sobie przenikliwy, wilgotny ziąb. Spróbowała zapomnieć o Vykku Draygo i
wszystkim, co reprezentował....
Tego wieczoru Han zrezygnował z obrządku na rzecz symulatora lotów. Po raz pierwszy w życiu miał okazję
„uczciwie" zarobić i nie chciał tej szansy zmarnować. Wiedział, że uczciwi obywatele zawsze narzekają, jak ciężko
muszą pracować, więc sądził, że wysiłek jest niezbędny, by osiągnąć sukces. Wprawdzie żebractwo, kradzieże,
włamania i oszustwa też przeważnie wymagały sporo trudu, ale Han wiedział, że nie można tych zająć porównać z
wysiłkiem uczciwej pracy. Usadowiwszy się przy symulatorze stojącym w kącie sypialni zaczął wgryzać się w
system i przeglądać opcje, jakie mu udostępniono. Teroenza spełnił swoją obietnicę i symulator pracował jak
należy. Han przejrzał dostępne scenariusze, wybrał symulacje, na których chciał popracować i wprowadził do
systemu instrukcje dotyczące przygotowania kilku sekwencji lotu. Upewnił się, że każde ćwiczenie uwzględnia
turbulencje w atmosferze.
Spojrzał na Muuurgha, który stał obok, obserwując go.
- Muszę chwilę popracować - powiedział. - Chcesz mieć trochę czasu dla siebie?
Muuurgh powoli pokręcił głową.
- Muuurgh nie zostawi pilota samego. Wbrew rozkazom.
- W porządku. - Han wzruszył ramionami. - Jak sobie chcesz.
Muuurgh przyglądał się niespokojnie, jak pilot zakłada wideokask, odcinający kontakt z otaczającym go
światem i pozwalający na przeżywanie ćwiczeń w taki sposób, jakby były rzeczywistością. Togorianin nie bardzo
lubił nowoczesna technikę.
Han oddał się ćwiczeniom. W ciągu paru minut symulator spełnił swoje podstawowe zadanie - Pilot zupełnie
zapomniał, że ma do czynienia z symulacją. Był przekonany, że faktycznie pilotuje - przedziera się przez pole
asteroidów z maksymalną szybkością, prowadzi statek przez ilezjańską atmosferę i ląduje w najróżniejszych
wariantach trudnych warunków.
Kiedy dwie godziny później wyszedł z symulatora, miał za sobą udany start, przelot, lądowanie i pełen zakres
manewrów, które mogły mu być potrzebne następnego ranka, kiedy zabierze prom do Kolonii Drugiej i Trzeciej.
Zapoznał się też dokładnie z przyrządami kontrolnymi transportowca, który miał pilotować - „Ilezjański Sen"
przerabiano właśnie na statek pilotowany ręcznie - i prywatnego jachtu Teroenzy.
Krótki ilezjański dzień zbliżał się ku końcowi. Muuurgh drzemał na fotelu, ale momentalnie się obudził, gdy
jego podopieczny wstał. Han spojrzał na Togorianina, z przykrością przekonując się, jaki lekki ma sen. Wyglądało
na to, że nie będzie mu łatwo pomyszkować samemu nocą, tak jak to sobie zaplanował...
Muuurgh szedł za pilotem, zadowolony, że jego podopieczny zaproponował późną kolację w mesie. Togorianin
był wiecznie głodny. Jego współplemieńcy byli przyzwyczajeni do polowania i zabijania, a potem podziału
zdobyczy, więc świeże mięso było nieodłącznym składnikiem diety Togorian. Tutaj Muuurgh musiał się zadowolić
mięsem wprawdzie surowym, ale wcześniej mrożonym.
Zanim w jego życiu pojawił się pilot, Muuurgh czasami wymykał się do dżungli i polował, żeby nie stępić
pazurów i umiejętności.
Tęsknił za swoim mozgotem, za lataniem na jego grzbiecie, za potężnymi, muskularnymi skrzydłami, które
niosły ich po niebie Togorii...
Muuurgh westchnął. Niebo Togorii miało żywy, błękitno-zielonkawy odcień, tak niepodobny do wyblakłego,
sinoszarego nieboskłonu Ilezji. Tęsknił za tym żywym błękitem. Czy kiedykolwiek znowu go zobaczy? Czy
kiedykolwiek będzie znów latał na swoim mozgocie za karmazynowym, zachodzącym słońcem na lazurowym
niebie?
Kapłani nakłonili go do podpisania sześciomiesięcznego kontraktu. Dał słowo honoru, że dotrzyma postanowień
umowy. Minie wiele dekad, zanim będzie mógł wrócić do poszukiwania Mrrov.
Muuurgh przywołał w myśli jej obraz, jej kremową sierść w pomarańczowe pasy, żywe, piwne oczy. Urocza
Mrrov. Od tak dawna stanowiła część jego życia, że świadomość, iż nie wie, gdzie teraz jest, była jak boląca
wewnętrzna rana. Czy wróciła z powrotem na Togorię? Czy to możliwe, że była z powrotem w ich świecie,
wyczekując jego powrotu?
Muuurgh żałował, że nie może wysłać na swoją rodzinną planetę pytania, czy Mrrov powróciła, ale przesyłanie
wiadomości między systemami było bardzo drogie, tak drogie, że wysłanie jednej wymagałoby od niego
przepracowania na Ilezji dwóch dodatkowych miesięcy.
Mimo wszystko jednak... Muuurgh zastanowił się chwilą i w końcu doszedł do wniosku, że może podczas jednej
z podróży z przyprawą do Nal Hutta Pilot nie miałby nic przeciwko temu, żeby Muuurgh przekazał wiadomość.
Togorianin nie ufał dostatecznie ilezjańskim kapłanom, żeby wysyłać cokolwiek z ich planety.
Pilot wyglądał na porządnego osobnika... jak na człowieka, pomyślał Muuurgh. Przebiegły, szybki, zawsze
szukający sposobu, żeby obejść reguły - ale ludzie często się tak zachowywali. Dobrze przynajmniej, że Pilot
zaakceptował dominację Muuurgha jako przywódcy sfory. Mądrze zrobił. W ten sposób zapewni sobie znacznie
dłuższe życie...
Muuurgh miał nadzieję, że Pilot będzie nadal postępował równie mądrze. Lubił go i nie chciał go skrzywdzić.
Ale gdyby Pilot spróbował złamać zasady, Muuurgh nie zawaha się zranić Korelianina - a nawet zabić, jeśli
zajdzie taka potrzeba. Teroenza wydał Muuurghowi szczegółowe polecenia i Togorianin miał zamiar je wypełnić co
do joty. Dał słowo honoru, a dla jego gatunku honor był najważniejszą rzeczą we wszechświecie.
Togorianin w zamyśleniu pogładził bokobrody i sierść na twarzy. Cóż, dopóki Pilot nie przekroczy
wyznaczonych granic, wszystko będzie dobrze...
ROZDZIAŁ 5. PRZYPRAWOWE WOJNY
Następnego dnia Han poleciał promem do Kolonii Drugiej, a potem do Trzeciej. Odkrył, że uwielbia pilotować
większe statki, co zresztą wychodziło mu idealnie. W drodze powrotnej do Kolonii Pierwszej udało mu się
wygospodarować parę minut, które poświęcił na ćwiczenia w lataniu na małych wysokościach, pikując promem tak
nisko, że prawie szorował brzuchem po czubkach drzew. Siedzący obok na fotelu pierwszego oficera Muuurgh
zmieniał nastrój od radosnego podniecenia do przerażenia, w miarę jak Han nurkował, kręcił beczki albo leciał do
góry nogami. Korelianin natomiast był w swoim żywiole; wykonywał manewry, które wcześniej ćwiczył tylko „na
sucho" na symulatorze. Krzyczał z radości po każdym udanym popisie.
Na deser Han zostawił sobie ćwiczenie na precyzję. Wprowadził prom w wyżłobiony przez rzekę kanion,
przemykając między ciasnymi kamiennymi ścianami z tak małym zapasem przestrzeni, że Muuurgh zaskowyczał,
zamknął oczy i długo nie chciał ich otworzyć. Kiedy wypadli z kanionu z powrotem na otwartą przestrzeń, Han
musiał mocno potrząsnąć Togorianina za ramię i kilkakrotnie zapewnić go, że na dziś koniec ćwiczeń.
- Muuurgh jest pewny, ze Pilot wariat - powiedział Togorianin, ostrożnie otwierając oczy i prostując się w
swoim fotelu. -Muuurgh lata na swój mozgot, ale nie tak. Mozgot nie taki głupi, zęby latać tak. Muuurgh tez nie taki
głupi. Pilot - Togorianin spojrzał na Hana błagalnie - obiecaj Muuurgh nigdy nie latać jak wariat.
-Ależ, Muuurgh... - zaczął Han, ostrożnie sadzając prom na lądowisku w kolonii pierwszej. - Muszę
wykorzystać każdą okazję, żeby ćwiczyć! Widzisz... - zawahał się, ale postanowił zaufać Muurghowi - trochę
naciągałem fakty, kiedy opowiadałem Teroenzy o moim doświadczeniu w pilotażu. Jestem oczywiście doskonałym
pilotem, bez dwóch zdań, ale... muszę jak najwięcej ćwiczyć. I tym promem, i na większych statkach. Symulatory są
w porządku, ale to nie to samo, co prawdziwy lot.
Muuurgh popatrzył na Hana spod oka, ale w końcu skinął głową.
- Muuurgh rozumie. Pilot wierzy, ze Muuurgh nie mówi to dla Teroenza?
- No... coś w tym rodzaju - przyznał Han. - Mam rację? To znaczy mogę ci zaufać?
Togorianin w zamyśleniu poruszył białymi bokobrodami.
- Dopóki pilot się nie rozbija, Muuurgh nie mówi.
- Równy z ciebie gość, stary! - uśmiechnął się szeroko Han.
Kiedy zeszli ze statku po rampie, na jej końcu, w strugach deszczu, czekał na nich Veratil. Han zaczął się już
przyzwyczajać do codziennych opadów, chociaż parne powietrze nadal go męczyło.
- Arcykapłan życzy sobie natychmiast się z tobą spotkać, pilocie Draygo - oznajmił Veratil.
Zaprowadził ich do kwatery Arcykapłana, która zajmowała znaczną część podziemnego piętra Centrum
Administracyjnego. Kiedy Veratil wstukał kod dostępu i wpuścił ich przez wielkie, podwójne drzwi do osobistych
pomieszczeń Arcykapłana, Han aż gwizdnął ze zdumienia.
- Przyjemne mieszkanko!
- Jesteśmy w sali wystawowej Arcykapłana - wyjaśnił Veratil. - Arcykapłan to zapalony kolekcjoner. Jest bardzo
dumny ze zgromadzonych tu okazów.
- Ma powody do dumy - przyznał Han.
Pomieszczenie było z dziesięć razy większe od kwatery Hana, mieszczącej się piętro wyżej. W gablotach i na
półkach wyeksponowano tu dzieła sztuki z całej galaktyki. Rzeźby z kilkunastu światów, obrazy i antyki stały wśród
zabytkowych, bogato zdobionych okazów broni. Na ścianach wisiały gobeliny. Rzadkiej urody kobierce pokrywały
podłogę, chronione polem siłowym, które chrzęściło pod nogami Hana.
Kolekcję piszczałek i innych instrumentów muzycznych ozdabiały kamienie półszlachetne. Butelki najrzadszych
trunków wisiały w pozłacanych koszykach.
Hana dosłownie swędziały palce przez ten czas, jaki zajęło mu przemierzenie pokoju. Gdyby mnie tu zostawili
samego na pięć minut, byłbym ustawiony do końca życia, pomyślał tęsknie, zatrzymując się, by obejrzeć drreelba,
wyciosanego z jednej bryły żywolodu. Maleńka statuetka była pokryta kurzem, który poruszył się pod wpływem
oddechu Hana. Kurz wzbił się w powietrze, a pilot kichnął jak z moździerza.
Zakurzone czy nie, to miejsce jest warte nie jedną fortunę, ale kilka, pomyślał. Gdybym tylko...
Po chwili jednak Han zganił surowo sam siebie. Przypomniał sobie, że przecież zaczął nowe życie jako uczciwy,
ciężko pracujący obywatel.
Veratil wprowadził ich przez kolejne zabezpieczone kodem drzwi do mieszkania Arcykapłana. Przy wejściu
spotkał ich wiekowy kamerdyner, Cysjanin, do którego Teroenza zwracał się imieniem Ganar Tos. Cysjanin był
humanoidem, miał jednak pomarszczoną, zielonkawą skórę, zwisającą w wiotkich fałdach jak wole pod cofniętą
linią podbródka. Miał też załzawione, pomarańczowe oczy i nieustannie pociągał nosem, jak przy zapaleniu zatok.
To pewnie uczulenie na kurz, pomyślał Han.
Arcykapłan przywołał gestem Hana i Muuurgha i zaprosił ich, by usiedli.
- Jak to dobrze, że przyszliście, pilocie Draygo - zwrócił się do Hana. - Dostałem wiadomości z Kolonii Drugiej
i Trzeciej, że twoje umiejętności pilotażu są bez zarzutu. Zgodnie z zaleceniem robota medycznego, nasz drugi pilot,
Jalus Nebl, jest od dziś na bezterminowym urlopie zdrowotnym. Zajmiesz więc jego miejsce w czasie lotów
międzygwiezdnych.
Han kiwnął głową na znak zgody, starając się nie okazywać podniecenia.
- Doskonale. Dolecę wszędzie na czas. Kiedy mam zacząć?
- Pojutrze - odpowiedział Teroenza. - Muuurgh będzie ci oczywiście towarzyszył.
- Jaki ma być ładunek i port przeznaczenia? - zapytał Han.
- Spotkasz się ze statkiem z Nal Hutta w miejscu, którego współrzędne otrzymasz w ostatniej chwili przed
odlotem. Jestem pewien, że rozumiesz, jak ważne są tu kwestie bezpieczeństwa. Wiesz, że mieliśmy w przeszłości
kłopoty przez piratów. -Teroenza przerwał na chwilę, sięgając po bezwładne zwierzątko, podane mu na tacy przez
kamerdynera. Włożył je do ust i połknął.
- Czy przeszkoliłeś Muuurgha, żeby mógł obsługiwać działo, pilocie?
- Eee... nie, jeszcze nie...
- Zajmij się tym. Dobry pilot musi być przygotowany na wszelkie ewentualności, prawda?
- Jak najbardziej, proszę pana - odpowiedział Han. - Zajmę się tym. A... jaki będzie ładunek?
- Zabierzesz stąd ładunek przetworzonej karsuny, a z powrotem surowy ryli wysłany z Ryloth.
- Ale statek, z którym mamy się spotkać, będzie z Nal Hutta?
- Tak. - Teroenza wyraźnie nie zamierzał rozwodzić się na ten temat, więc Han nie drążył tematu, postanawiając
tylko, że będzie miał oczy i uszy otwarte. Wyczuwał, że Arcykapłan nie powiedział mu wszystkiego, ale nie bardzo
miał prawo domagać się ujawnienia wszystkich szczegółów transakcji.
Teroenza usadowił się wygodniej na potężnych pośladkach, wskazując wątłymi ramionkami na portal, przez
który Han i Muuurgh weszli do pokoju.
- Podobała się wam moja kolekcja?
- Czy się podobała? - Han mógł pozwolić sobie na niekłamany zachwyt. - Jest wspaniała! Nigdy nie widziałem
tylu skarbów zgromadzonych w jednym miejscu, chyba że w muzeum!
- Mój gatunek jest długowieczny, podobnie jak nasi kuzyni, Huttowie - powiedział Teroenza. - Zbieram te
eksponaty od setek standardowych lat, dłużej niż możesz sobie wyobrazić, będąc tak młodym, pilocie.
- Chciałbym kiedyś obejrzeć dokładniej tę kolekcję - rozmarzył się Han.
- Żałuję, że mój zbiór nie jest odpowiednio wyeksponowany - powiedział z żalem Teroenza. - Ganar Tos, choć
jest wyśmienitym kucharzem i niezrównanym służącym, nie ma odpowiedniego wyszkolenia, by zająć się
eksponatami, nie mówiąc już o ich skatalogowaniu i właściwym urządzeniu ekspozycji. Ja sam zaś jestem zbyt
zapracowany, by pozwolić sobie na ten luksus. - Teroenza dał znać gestem, że audiencja skończona. -To wszystko.
Zobaczymy się po waszym powrocie, pilocie.
- Tak jest. - Han wstał i kiwnął ręką na Muuurgha. Wyszli z pokoju, eskortowani przez Veratila.
Po wyjściu z budynku hierarcha poszedł załatwiać swoje sprawy, zostawiając ich samym sobie. Han spojrzał na
zegarek, a potem na zniżające się słońce.
- Wieczorem zaczniemy twoje przeszkolenie z obsługi działa - powiedział do Togorianina. - Na razie uważam,
że zasłużyliśmy na chwilę odpoczynku. Pora jest jak najbardziej odpowiednia, żeby odwiedzić refektarz, w którym
jedzą pielgrzymi. Chodźmy.
- Dlacego? - zapytał Muuurgh. - Pilot nie chce jedzenie pielgzyma. Pilot i Muuurgh jeść w mesie... dobre
jedzenie, nie odpadki.
Han potrząsnął głową i skręcił na ścieżkę prowadzącą przez dżunglę w kierunku budynków zajmowanych przez
pielgrzymów.
- Nie chcę wcale z nimi jeść, staruszku - wyjaśnił. - Chcę tylko porozmawiać z kilkoma z nich. Pomyślałem
sobie, że w czasie kolacji, kiedy są zebrani wszyscy razem, łatwiej będzie mi znaleźć... tych pielgrzymów.
- Tych pielgzymów? - powtórzył Muuurgh. - To znacy których?
-No... hmm... właściwie to... - zaczął Han, ale przerwał i skrzywił się. - Chodzi mi o jedną osobę - przyznał. -
Numer 921, ta dziewczyna, z którą rozmawiałem w przetwórni. Chciałbym zobaczyć, jak naprawdę wygląda.
Muuurgh pokiwał głową.
- Tak... Muuurgh doskonale rozumie, co Pilot chce.
Han poczuł, że twarz oblewa mu rumieniec. Był zadowolony, że Togorianin nie orientował się w ludzkiej
mimice na tyle, żeby rozpoznać w tym oznakę zakłopotania.
- Wiesz, Muuurgh, staruszku - powiedział, z rozmysłem zmieniając temat - jak na kogoś, kto mówi wspólnym
dopiero od roku, radzisz sobie całkiem nieźle. Jest jednak taka część mowy, którą nie bardzo umiesz się posługiwać.
Nazywa się zaimek. Nigdy nie myślałem, że będę się pewnego dnia bawił w nauczyciela języków, ale widzisz, to
jest tak...
Szli dalej ścieżką, a Han pracowicie wyjaśniał Muuurghowi reguły gramatyczne rządzące użyciem zaimków.
Kiedy znaleźli się w refektarzu, zaczęli przechadzać się wzdłuż stołów. Han obserwował twarze pielgrzymów,
zastanawiając się, czy rozpozna dziewczynę bez gogli i w normalnym świetle. Na włosach miała przecież wtedy
czapkę, nie wiedział więc nawet, czy są jasne, czy ciemne.
Ruszył szybciej. Zdawał sobie sprawę, że posiłek dobiega końca, a tymczasem on ciągle nie znalazł numeru 921.
Może wcale jej tu nie było? Może jadła podczas innej zmiany, tak jak część pielgrzymów? Sądził jednak, że
większość humanoidów jadła właśnie podczas tej zmiany...
Jest! To ona, zdecydował Han. Nie miał pojęcia, skąd wie, że to właśnie ona... ale był tego tak pewien, jakby
dziewczyna miała wypisane na czole wielkie „921".
Widziana w normalnym świetle okazała się wysoka i szczupła, wręcz wychudzona. Kości policzkowe sterczały,
jakby miały za chwilę przebić skórę, a oczy w pociągłej, bladej twarzy wydawały się jeszcze większe niż były w
istocie.
Wychudzona czy nie, była jednak po prostu urocza. Jak na klasyczną piękność miała nieco zbyt szeroką i
kwadratową szczękę i nos odrobinę za długi. Ale urocza... o, tak!
Pątniczka 921 miała duże, niebieskozielone oczy, długie ciemne rzęsy i mlecznobiałą, gładką skórę. Spod
pielgrzymiej czapki wymknęło się kilka pasemek krótkich, kręconych włosów; jak zauważył Han, miały barwę
rudozłotą- koloru koreliańskiego słońca w pogodny dzień.
W refektarzu zwykle panowała cisza. Pielgrzymi nie rozmawiali zbyt wiele - wyczerpani całodzienną pracą,
niecierpliwie oczekiwali na Uniesienie. Najczęściej jednak jadali zgromadzeni w grupki.
Pątniczka 921 siedziała sama.
Dziewczyna niezdecydowanie dziobała widelcem jedzenie, a jeden rzut oka na nieapetyczną kupkę gęstej kaszy,
zwiędłe jarzyny i czerstwy podpłomyk wystarczył, żeby Han stwierdził, że nie może jej za to winić. Zapach jedzenia
też nie był zachęcający -posiłek cuchnął stęchlizną. Han mocno zmarszczył nos i odsunął krzesło naprzeciwko
dziewczyny. Usiadł, na pół świadomy obecności Muuurgha, który obserwował go, oparty o ścianę.
Pątniczka 921 (musi mi powiedzieć, jak ma na imię, postanowił Han) uniosła głowę, a jej turkusowe oczy
rozszerzyły się ze zdumienia, gdy go rozpoznała. Pochlebiało mu to, uśmiechnął się więc szeroko.
- Cześć! Znowu się spotykamy!
Popatrzyła na niego, ale zaraz spuściła głowę, wbijając wzrok w talerz. Han pochylił się w jej kierunku.
- Co dziś na obiad? Muszę przyznać, że nie wygląda zbyt apetycznie. Ale nie najesz się, wiercąc w tym tylko
dziurę widelcem!
Potrząsnęła głową.
- Proszę... odejdź. - Jej głos był niewiele głośniejszy od szeptu. - Nie powinnam z tobą rozmawiać. Nie należysz
do Jedynego.
- Ależ należę! - odparł Han. - Jestem tylko trochę bardziej Jedyny" w swoim rodzaju.
Pątniczka 921 uśmiechnęła się leciutko. Han zapragnął sprawić, żeby uśmiechnęła się naprawdę.
- Nie wiesz, co mówisz, pilocie Draygo - powiedziała miękko. - Obawiam się, że to dość oczywiste.
- W takim razie powiedz mi, o co chodzi w waszej religii -zaproponował Han. - Mam otwarty umysł. Może uda
ci się mnie nawrócić. - Uśmiechnął się szczęśliwy, że udało mu się ją odnaleźć i wciągnąć w pogawędkę.
Pątniczka 921 potrząsnęła głową.
- Obawiam się, że jesteś zbyt sceptyczny, by się nawrócić, pilocie - powiedziała.
Han sięgnął przez stół i wziął ją za rękę - tę samą, którą zraniła tamtego dnia w przetwórni.
- Mam na imię Vykk - powiedział, zwalczając szalony impuls, by powiedzieć jej, jak naprawdę się nazywa.
Udało mu się to z trudem. - Jak twoja ręka? Goi się?
Kiedy jej dotknął, w pierwszej chwili zesztywniała, ale słysząc pytanie wyraźnie się rozluźniła.
- Tak - potwierdziła to, co sam widział. - Trzeba po prostu jeszcze trochę czasu.
- Chyba ciężko pracować tam na dole, po ciemku i w chłodzie, przez cały dzień - powiedział Han. - Nie
wolałabyś robić czegoś trochę... łatwiejszego?
- Na przykład co? - zapytała.
- Czy ja wiem? - odpowiedział. - A w czym jesteś dobra? Co studiowałaś?
- Kiedyś chciałam być kustoszem w muzeum - powiedziała. W jej głosie zabrzmiała nutka żalu. - Chciałam
studiować archeologię. Znam się trochę na tym.
- Ale zamiast studiować przyjechałaś tutaj, tak? - domyślił się Han.
- Tak - odpowiedziała dziewczyna. - Życie na tej planecie jest przepojone duchowością. Moje dawne życie było
puste i pozbawione celu.
Han zawahał się.
- Ale skąd wiesz, że doktryna, której tu nauczają, to właśnie ta prawdziwa? Jest tyle różnych religii w
galaktyce...
Odpowiedziała po dłuższym namyśle.
- Bo kiedy zostajemy Uniesieni, czuję bliskość Jedynego. To mistyczna chwila. Czuję się zjednoczona z
Wszechogarniającą Całością. Jestem pewna, że nasi kapłani muszą być boskimi wybrańcami, bo jak inaczej mogliby
sprawić, że wierni doświadczają Uniesienia?
- Hmm... - zastanowił się głośno Han. - Może też powinienem spróbować - dodał, obiecując w duchu: „Po moim
trupie". Starannie ukrył jednak przed dziewczyną prawdziwe uczucia.
- Może powinieneś - odpowiedziała. - Pora udać się do Ołtarza Obietnic. Może też doświadczysz
błogosławieństwa Uniesienia.
- Nigdy nic nie wiadomo - westchnął Han. - Mogę cię tam odprowadzić?
Uśmiechnęła się lekko, spuszczając wzrok.
- Dobrze.
Poszli razem, ramię przy ramieniu, ścieżką przez dżunglę, wśród innych pielgrzymów, z Muuurghem
depczącym im po piętach. Han zagadywał dziewczynę, ale szła w milczeniu. Kiedy doszli do Ołtarza, Han nie
wycofał się, jak poprzednio, ale został obok dziewczyny w grupie wiernych.
- Nie powinieneś tu stać - szepnęła. - Od razu widać, że nie jesteś pielgrzymem.
- Jeśli ktoś będzie protestował, powiedz mu, że jestem kandydatem na pielgrzyma - podsunął Han lekkim tonem,
ale dziewczyna pozostała poważna. Skrzywiła się tylko i odwróciła od niego, koncentrując się na obrządku.
Teroenza i pozostali kapłani zafundowali swoim wiernym identyczny rytuał jak ten, w którym Han uczestniczył
wcześniej. Tym razem bez trudu oparł się efektom Uniesienia -przez cały czas zachował jasny, niezmącony umysł.
Obserwował pątniczkę 921, jej napiętą twarz i nie mógł się nadziwić, że dziewczyna daje się nabrać na takie bajdy.
Przecież widać, że jest inteligentna, myślał. Czy naprawdę nie widzi, że cokolwiek robią ci kapłani, to nie żaden
boski dar, tylko jakaś sztuczka?
Han z przykrością patrzył, jak dziewczyna pada na ziemię, by otrzymać Uniesienie; przykucnął przy niej, gdy
wpadła w konwulsje. Że też ich serca to wytrzymują, pomyślał. Kiedy Uniesienie dobiegło końca, a kapłani odeszli,
pomógł jej usiąść. Słabo, ale się uśmiechnęła.
- Dobrze się czujesz? - zapytał zaniepokojony. Uniesienie, niezależnie od wszelkich innych efektów
fizjologicznych czy emocjonalnych, pozostawiało pielgrzymów całkowicie wyczerpanych. - Nie wyglądasz
najlepiej.
- Nic mi nie jest - wyszeptała. Jeszcze drżała, ale spróbowała wstać. Han pospieszył z pomocą, podtrzymując ją.
- Dziękuję - powiedziała. Oddech nadal jej się rwał. - Za chwilę dojdę do siebie.
- Odprowadzę cię do dormitoriów - zaproponował. - Tak na wszelki wypadek. Wyglądasz na trochę
roztrzęsioną.
Nie oponowała, kiedy wziął ją za ramię, prowadząc z powrotem ścieżką przez dżunglę. Zapadła już noc, a Ilezja
nie miała żadnego księżyca. Han ledwie mógł dostrzec ścieżkę, dziewczyna jednak wyciągnęła z kieszeni gogle i
założyła. Teraz ona prowadziła, ale Han nadal trzymał ją pod ramię.
- Tęsknisz czasem za Korelią? - zapytał.
- Nie - powiedziała, ale czuł, że to kłamstwo. - A ty?
- Nie tęsknię za ludźmi, ale za samą planetą bardzo - odpowiedział szczerze. - Korelia jest piękna. Zawsze
chciałem zobaczyć ocean, ale nigdy mi się nie udało. Byłaś kiedyś nad morzem?
- Tak... - powiedziała powoli, jakby jego pytanie obudziło wspomnienia, o których wolałaby nie pamiętać.
- Masz tam rodzinę?
- Tak... - zawahała się, ale dodała: - Przynajmniej tak mi się wydaje. Nie miałam z nimi kontaktu od ponad roku.
- Od czasu, kiedy tu jesteś? - zapytał Han.
- Tak.
Szli dalej w milczeniu przez gorącą, parną ciemność. Han był świadom dotyku jej ramienia, schowanego pod
luźnym rękawem tuniki. Ciało miała żałośnie chude, mimo to zdawało się ono ciepłe, miękkie i bardzo kobiece.
- I co, chcesz tu zostać na zawsze? - zapytał Han, mijając w ciemności bezładną grupkę pielgrzymów. - Czy to
tylko na trochę?
- Na trochę? - Ledwie odróżniał jasną plamę jej twarzy, przeciętą ciemną linią gogli, gdy zwróciła twarz w jego
stronę. - Jak można robić coś takiego na trochę? Chcę służyć Jedynemu, być częścią Wszechogarniającej Całości...
na zawsze.
- Aha - mruknął Han. - Hmm... a co ze sprawami takimi jak... miłość, podróże, a może rodzina i dzieci?
- Porzucamy ten rodzaj zobowiązań, kiedy stajemy się częścią Wszechogarniającej Jedności - powiedziała, ale
wyczuł w jej głosie nutę żalu.
- Szkoda - powiedział.
Zaczęło nagle padać. Han poczuł, jak pątniczka 921 zadrżała mimo upału. Wyciągnął z kieszeni pelerynę
przeciwdeszczową i rozciągnął nad ich głowami. Szli obok siebie, skuleni, dotykając się bokami. Han przypomniał
sobie o Muuurghu, który podążał za nimi w dyskretnej odległości. Biedaczysko, pomyślał. Nie znosi być
przemoczony.
Podniósł głos, żeby dziewczyna usłyszała go mimo pluskania deszczu.
- Posłuchaj, nie mogę cały czas mówić do ciebie „pątniczko 921". Jeśli mamy być przyjaciółmi, musisz mi
powiedzieć, jak masz na imię.
-A kto powiedział, że będziemy przyjaciółmi? - zapytała.
- Po prostu to wiem - odpowiedział. Uśmiechnął się szeroko, wiedząc, że w goglach dziewczyna to zauważy. -
Nie sposób mi się oprzeć, kiedy postanowię kogoś oczarować.
- Ależ z ciebie zarozumialec! - odpowiedziała, na pół zirytowana, na pół rozbawiona. - Chwalipięta, zuchwalec i
impertynent! Jesteś po prostu nieznośny... - przerwała, śmiejąc się cicho. Han uświadomił sobie, że pierwszy raz
słyszy jej śmiech.
- Och, mów dalej, proszę! - zachęcił ją kpiąco i też się roześmiał. - Uwielbiam, kiedy kobiety prawią mi
komplementy. To mi dodaje skrzydeł! - Był zachwycony, widząc ją tak ożywioną.
- Jestem zmęczona - powiedziała, a jej dobry humor rozwiał się w jednej chwili jak poranna mgła. - A oto i
dormitoria. Dziękuję, że mnie odprowadziłeś... pilocie Draygo.
Z okien dormitorium sączyło się słabe światło, więc Han rozmyślnie zatrzymał się na krawędzi jasnej plamy, tak
by mógł widzieć dziewczynę, ale żeby sami pozostali niewidoczni.
- Nie „pilocie" - przypomniał jej - Tylko Vykk.
Spróbowała odsunąć się od niego, ale przytrzymał ją za ramię uważając, żeby uścisk był delikatny. Chciał tylko,
żeby dziewczyna pozostała blisko.
- Vykk, dobrze?
- Niech będzie... Vykk - odpowiedziała. - A teraz, proszę... puść mnie. I... nie wracaj. Proszę.
- Dlaczego? - Han poczuł się zraniony.
- Bo... nie jesteś dla mnie odpowiedni. Dla mojej duchowej jaźni.
Uśmiechnął się.
- Przyznaj, że po prostu ci się podobam.
- Wcale mi się nie podobasz.
- Ależ tak, podobam ci się. Powiedz prawdę. - Podszedł krok bliżej, patrząc w dół na jej twarz. Była wysoka,
tylko o pół głowy niższa od niego. Han delikatnie zdjął gogle, zasłaniające jej oczy; pogładził ją przy tym po
policzku.
- No, już... - powiedział miękko. - Tak jest dużo lepiej. To grzech... ciężki grzech zasłaniać taką twarz, takie
oczy...
-Ty... bluźnisz! - powiedziała bez tchu, ale nie odsunęła się.
- Nic podobnego - potrząsnął głową. - Powiedz, jak ci na imię.
Potrząsnęła głową. Walczyła ze sobą, patrząc na niego udręczonym wzrokiem.
- Vykk... ja nie mogę...
- Niech ci będzie - powiedział Han, stwierdzając w duchu, że może poczekać. - Ale spotkamy się znowu,
dobrze?
Wahała się okropnie długo. Han złapał się na tym, że wstrzymuje oddech. W końcu pochyliła głowę i
powiedziała cicho „tak", odsuwając się od niego. Tym razem ją puścił.
Pątniczka 921 pobiegła w stronę dormitorium, nie oglądając się za siebie.
Han pochylił się do przodu w fotelu pilota, spoglądając na liczby przepływające po ekranie komputera
nawigacyjnego.
- Gotowi do wyjścia z nadprzestrzeni, w punkcie spotkania - powiedział głośno. - Trzy... dwa... jeden...
Pociągnął dźwignię i nagle gwiazdy wokół „Ilezjańskiego Snu" rozciągnęły się w smugi światła, zbiegające się
w jednym punkcie - tam, gdzie statek miał wyskoczyć z nadprzestrzeni. Silniki zaryczały, przycichły i raptem - z
nagłością, do której trzeba się było przyzwyczaić - znaleźli się z powrotem w normalnej przestrzeni.
- Idealnie tam gdzie trzeba, Muuurgh. - oznajmił Han z triumfem. - Radzę sobie bez pudła z tymi skokami, co
nie?
- Nie mówi się „co nie" - poprawił go Togorianin. - Ja cytat ksiąska, która Pilot dał Muuurgh... - przerwał - eee..
dał mi, i wiem, ze nie mówi się „co nie" we wspólnym.
- Przypomnij mi, żebym cię kiedyś nauczył przypadków -mruknął Han. - Ale czy nie należy mi się pochwała, że
sprowadziłem nas na miejsce o czasie i zgodnie ze współrzędnymi?
- Dużo lepiej niz pierwsy raz - przyznał Muuurgh, mając na myśli ich pierwszą podróż międzysystemową trzy
tygodnie temu. Han popełnił wtedy drobny błąd przy programowaniu wektora wyjścia w komputerze
nawigacyjnym, wskutek czego wyłonili się z nadprzestrzeni jakieś trzy parseki od miejsca, gdzie powinni byli
wyskoczyć.
Han musiał wtedy wykonać dodatkowy mikroskok, by sprowadzić „Ilezjański Sen" na właściwą pozycję.
- No nie! - zaprotestował Han. - Wtedy był mój pierwszy raz. Zresztą to nie moja wina. Po prostu ekran jest taki
stary, że ósemka wyglądała jak szóstka!
- Pilot poprawił się od tamten cas - przyznał Muuurgh. -Drugi i tseci raz były w poządku.
- No pewnie! - mruknął Han. - Jestem świetnym pilotem, Muuurgh... naprawdę. Założę się, że już teraz
mógłbym zdać egzaminy do Imperialnej Akademii. Parę miesięcy praktyki i będę nie do pobicia.
- Muuurgh będzie tęsknić... - Togorianin zawahał się. - Ja będę tęsknić - poprawił się. - Za Pilot, kiedy odjedzie.
- Ja też będę za tobą tęsknić, stary - powiedział Han szczerze. - Ale nie martw się, możemy przecież...
„Ilezjański Sen" szarpnął się gwałtownie, a głośne „Bum!" przetoczyło się echem po kadłubie.
- Co u licha... - Han wcisnął parę przycisków, włączając kamery z tyłu statku. - Muuurgh, coś w nas uderzyło!
- Asteroida? - zasugerował Togorianin.
Bum!
- Nie! - krzyknął Han, patrząc z niedowierzaniem na ekrany. - Dwa statki! To muszą być piraci! Biegnij do
wieżyczki strzelniczej!
Wpatrując się w ekran zobaczył, że statek z ich prawej burty odpala kolejny pocisk.
- Przypnij się!
Muuurgh, który właśnie odpiął pasy i wstał z fotela, by przejść do wieżyczki strzelniczej, zaskowyczał, gdy
kolejny strzał uderzył w poszycie, posyłając go z powrotem na fotel z miażdżącą siłą.
Klnąc pod nosem Han przechylił statek na lewą burtę. Kim byli ci ludzie? Piraci zwykle oddawali parę
ostrzegawczych strzałów i żądali, by statek się poddał. Ich celem było zrabowanie ładunku, przejęcie dowództwa i
zachowanie załogi przy życiu, by mogli sprzedać później jej członków jako niewolników. Zniszczenie lub
uszkodzenie statku i zabicie załogi było czystą rozrzutnością.
- Muuurgh! Padnij! Rozbiją nas na atomy! Straciliśmy tarcze!
Zanim Togorianin wygrzebał się z siedzenia pierwszego oficera i wyskoczył z kabiny, dwa kolejne strzały
wstrząsnęły „Ilezjańskim Snem".
Celują w silniki hipernapędu! - pomyślał Han. Chcą nas unieruchomić!
Rzucił siew desperacki korkociąg. W ostatniej chwili szarpnął statkiem w bok, z trudem unikając kolejnego
strzału. Mało brakowało, a odstrzeliłby mu rdzeń mocy produkcji auadrańskiej.
Przyspieszył gwałtownie, starając się zwiększyć dystans dzielący go od piratów na tyle, by móc zawrócić i
samemu zaatakować. Nie miał przesadnego zaufania do umiejętności strzeleckich Muuurgha. Choć Togorianin
opanował arkana obsługi działa, nigdy tak naprawdę nie trafił do prawdziwego - a co dopiero ruchomego - celu.
W dzikim pędzie, wyciskając ze statku ile się da, Han włączył kanał komunikacyjny. Musiał kogoś zawiadomić
o tym, co się z nimi działo, na wypadek, gdyby statek został unieruchomiony, a Han z Muuurghem musieli się
ewakuować w kapsule ratunkowej.
- Ilezja, odezwij się! Wzywam Kolonię Pierwszą! Zostaliśmy zaatakowani, powtarzam, zostaliśmy zaatakowani!
Dwa statki wyskoczyły na nas, kiedy wyszliśmy z nadprzestrzeni! - Głos Hana łamał się od napięcia. - To nie moja
wina, naprawdę! Ścigają nas! Staram się im wymknąć! Pilot Draygo, bez odbioru!
Han rzucił okiem na ekrany z odczytami z czujników, zobaczył, że dostatecznie się oddalili od prześladowców -
którym ciągle jeszcze nie miał okazji się przyjrzeć - i poleciał spiralą w dół, pod brzuchami nadlatujących statków.
Kiedy śmignęły mu nad głową, poderwał „Sen" do góry ciasnym skrętem.
- Muuurgh! Teraz!!! - krzyknął do interkomu.
Togorianin ryknął i w odpowiedzi na rozkaz bluznął ogniem - niestety zupełnie niecelnie. Jeden z piratów już
zawracał, już strzelał...
Buch!!!
„Ilezjański Sen" zatrząsł się gwałtownie, przyjmując potężny strzał. Żołądek podskoczył Hanowi do gardła, gdy
usłyszał przejmujące wycie z wieżyczki strzelniczej.
- Muuurgh? Trafili cię? - krzyknął, ale nie dostał odpowiedzi.
Szybki rzut oka na instrumenty pokładowe powiedział mu, że nastąpiła niewielka utrata ciśnienia, ale systemy
statku automatycznie zaplombowały wyciek.
- Dobra, palanty... - mruknął do siebie Han, przygotowując do odpalenia arakidańskie pociski udarowe.
Wycelował w piracki statek lecący najbliżej niego. - Chcecie mały prezent?
„Ilezjański Sen" szarpnął gwałtownie, gdy pociski wystrzeliły. Han skrzywił się, widząc że napastnik zdołał
zrobić unik dosłownie w ostatniej chwili. Spróbował jeszcze raz... gdyby tylko pirat zbliżył się do jego prawej
burty...
-Dobrze! - mruknął przez zaciśnięte zęby, gdy przewidziawszy kolejny unik pirata, posłał pocisk idealnie za jego
ogonem. - Mam cię!
Sekundę później jaskrawy, białożółty rozbłysk zamienił się w oszałamiająco piękną kulę ognia. Han musiał
odwrócić wzrok, a kiedy spojrzał znowu przed siebie, zobaczył drugiego pirata, jak na pełnym ciągu zmyka w
przeciwnym kierunku.
- Nic z tego, bratku! - warknął Han. - Ciebie też dopadnę... - Gwałtownym ruchem pchnął dźwignię, wycelował i
wystrzelił.
Pocisk udarowy mknął za celem, ale nagle piracki statek zniknął w rozbłysku wiązki promieni świetlnych,
bezpieczny w nadprzestrzeni. Han zaklął pod nosem, przełączył nawigację na autopilota i pobiegł w kierunku
wieżyczki strzelniczej. Co się stało z Muuurghem?
Kilka sekund później zobaczył szczątki działa z wielką plombą masy uszczelniającej, którą automatyczne
systemy statku pokryły dziurę wypaloną przez strzał, żeby zapobiec ucieczce powietrza z wnętrza statku. W
pomieszczeniu czuło się mocną woń ozonu, a wypalone bruzdy znaczyły miejsca, gdzie trafił promień energii
wystrzelony przez napastników.
Muuurgh, nadal przypięty do ruchomego fotela strzelniczego, tkwił w nim bezwładny i nieprzytomny. Nie
poruszył się, gdy Han rozpiął pasy i z wysiłkiem zataszczył go po drabinie do kabiny pilota.
Togorianin oddychał, ale tuż nad jego prawym uchem przez całą głowę biegła głęboka, wypalona rana. Han nie
poprzestał na obejrzeniu jej, ale przeczesał palcami czarne futro towarzysza, wyczuwając za uchem wielki,
puchnący guz. Togorianin musiał dostać paskudny strzał w głowę. Han nie był pewien, co robić - znał zasady
pierwszej pomocy dla ludzi i kilku innych obcych ras, ale pobratymcy Muuurgha nie zaliczali się do
najliczniejszych populacji w galaktyce.
Muszę go dostarczyć do jakiegoś centrum medycznego, pomyślał, okrywając nieprzytomnego Togorianina
kocem i podchodząc do komputera nawigacyjnego. Gdzie stąd najbliżej?
Przestudiowawszy gwiezdne mapy, Han dźgnął palcem w jeden z punkcików.
- Dobra! - szepnął. - Polecimy tu. - Spojrzał na Togorianina. - Trzymaj się, Muuurgh!
Zaprogramował statek na krótki skok nadprzestrzenny, ale zanim zatwierdził komendę, poszedł do maszynowni
sprawdzić silniki. Skrzywił się, czując świdrujący swąd spalonych przewodów. Chyba powinienem użyć
zapasowego modułu hipernapędu, pomyślał.
Napęd zapasowy był jednak bardzo powolny, a on nie miał pojęcia, jak poważny jest stan Muuurgha. Postanowił
zaryzykować, wykorzystując główne silniki. Wstrzymał oddech, włączając hipernapęd. Statek jakby się zawahał, a
jęk przeciążonych silników sprawił, że Han oblał się potem.
„Ilezjański Sen" wzdrygnął się, szarpnął, ale po chwili gwiazdy rozjechały się w smugi światła: skoczyli.
Niedługo potem Han wyprowadził statek z nadprzestrzeni, dziękując gwiazdom, że „Ilezjański Sen" przetrzymał
skoki. Silniki nadświetlne zdecydowanie wymagały naprawy...
Skierował statek w stronę systemu słonecznego, który wcześniej wybrał, na jego jedyną zamieszkałą planetę.
Chociaż był ciągle dość daleko, włączył autopilota, a sam poszedł sprawdzić pojemnik z błyszczostymem. Wiedział,
że planeta, na której zamierzał wylądować, miała sprawne służby celne, szczególnie wyczulone na przemyt, więc
otworzył skrytkę, którą kapłani kazali zbudować w ładowni, i wyjął z niej skrzynki doreeniańskiego piżma, które
miało służyć za oficjalny towar. Stękając z wysiłku wytaszczył ciężkie pojemniki esencji zapachowej ze schowka i
umieścił w ładowni. Następnie włożył znacznie mniejszy pojemnik z fiolkami błyszczostymu do skrytki i zamknął
ją, upewniając się, że zamek dobrze się zatrzasnął. Ktoś, kto nie wiedział o skrytce, nigdy by się nie domyślił jej
istnienia, a klapa została zaprojektowana w taki sposób, by była odporna na skanowanie.
Kiedy Han dotarł z powrotem do kabiny pilota, planeta w iluminatorach rosła coraz bardziej. Zbliżając się do
niej Han zauważył, że jest piękna - błękitna, biała i piaskowa na czarnym tle kosmicznej nocy. Nurkując w jej
atmosferę Han przypomniał sobie nagle, że wyłączył kanał komunikacyjny, kiedy zakończył nadawanie wiadomości
na Ilezję. Lepiej go włączę, pomyślał. Trzeba będzie połączyć się z władzami kosmoportu i poprosić o zgodę na
lądowanie. Spojrzał na Muuurgha, który nadal nie dawał znaku życiu. No i załatwić transport do najbliższego
szpitala...
Kiedy włączył moduł łączności, na ekranie pojawił się wizerunek sympatycznego mężczyzny z małą
ciemnowłosą dziewczynką na kolanach. Han zdziwił się, ale po chwili zrozumiał, że wiadomość została wcześniej
nagrana i pojawia się na ekranach wszystkich statków wchodzących do systemu.
Głos w tle przedstawił mężczyznę.
- Jego Wysokość Bail Prestor Organa, wicekról i pierwszy przewodniczący.
Człowiek na ekranie uśmiechnął się.
-Witajcie. W imieniu własnym i mojego ludu witam was na planecie Alderaan.
ROZDZIAŁ 6. ALDERAAN I Z POWROTEM
Han od niechcenia słuchał mężczyzny -jakiegoś króla, tak chyba powiedzieli - który ciągnął dalej:
- Jak wielu naszych gości zapewne już wie, Alderaan jest pokojową planetą, która wystrzega się broni i jej
używania. Prosimy, byście goszcząc u nas uszanowali nasze tradycje i prawa, deponując broń w kapitanacie na czas
pobytu na naszej planecie. Przekonacie się, że Alderaan ma wiele do zaoferowania. Przestępczość niemal tu nie
występuje...
Akurat! - pomyślał Han. Może się założymy?...
-... podobnie jak zanieczyszczenie środowiska. Nasze jeziora są czyste, powietrze nie zatrute, a ludzie
szczęśliwi. Serdecznie zapraszamy do odwiedzenia naszych wspaniałych muzeów. Nie zapomnijcie też przyjrzeć się
słynnym pejzażom traw, gdy będziecie nad nimi przelatywać podchodząc do lądowania. Nasi architekci pejzażu
trawy należą do najznakomitszych w galaktyce. Witamy gości na naszej pięknej planecie, mając nadzieję, że
przybywacie w pokoju i będziecie przestrzegać...
Mrucząc pod nosem niewybredne obelgi Han pochylił się i wyłączył głos, pokazując figę niememu obrazowi.
Cała planeta pełna uczciwych obywateli? - pomyślał. Uwierzę, jak zobaczę...
Kilka chwil później nagranie się skończyło, zastąpione przez obraz na żywo pokazujący kontrolera ruchu z
władz portu. Han ponownie włączył dźwięk.
- Kapitan Draygo na frachtowcu „Ilezjański Sen" - zameldował. - Proszę o pozwolenie na lądowanie. Zostałem
zaatakowany przez piratów, mój statek jest uszkodzony, mam rannego na pokładzie. Czy możecie zorganizować
karetkę, żeby podjechała natychmiast, jak wyląduję?
- Oczywiście, kapitanie Draygo. Przydzielam ci priorytetowy wektor podejścia. Wylądujesz w doku cztery dwa
dwa. Leć za naszym sygnałem naprowadzającym. W doku będzie czekał robot medyczny i transport.
- Dziękuję.
Wektor podejścia rzeczywiście prowadził nad pejzażami traw i chociaż Han nie był nastawiony na oglądanie
widoków, nie mógł powstrzymać podziwu. Ogromna, smagana wiatrem równina pokryta była rozciągającymi się na
przestrzeni wielu kilometrów połaciami trawy, wśród której kolorowe plamy dzikich kwiatów tworzyły
abstrakcyjny, intrygujący wzór.
Sprytna sztuczka, pomyślał Han. Ciekawe, po co to robią? Przecież takiego dzieła sztuki nikt nie kupi...
Aldera, stolica Alderaanu, usytuowana była na wyspie pośrodku jeziora. Jezioro powstało w kraterze po
uderzeniu meteorytu, wypełnionym przez lata wodą z podziemnych źródeł. Pozostałości wielkiego, stosunkowo
młodego pod względem geologicznym wulkanu otaczały jezioro łańcuchem niskich, poszarpanych wzgórz, o
zboczach porośniętych zielenią pól i lasów. Lodowatobłękitna woda jeziora iskrzyła się w promieniach porannego
słońca.
Kosmoport znajdował się na najdalszym krańcu wyspy, więc wektor podejścia prowadził Hana nisko ponad
miastem. Po kilku minutach „Ilezjański Sen" podchodził do lądowania, którego precyzji mogliby Hanowi
pozazdrościć najlepsi piloci. Han tak się wyćwiczył lądując w burzliwej atmosferze Ilezji, z jej potężnymi
sztormami i podstępnymi zawirowaniami powietrza, że posadzenie statku na normalnej planecie wydawało mu się
dziecinnie proste.
Zgodnie z obietnicą kontrolera ruchu na płycie lądowiska czekał już zespół medyczny. Han pospiesznie odpiął i
schował blaster Muuurgha, wprowadził robota medycznego z noszami antygrawitacyjnymi i pomógł ułożyć na nich
Togorianina.
- Myślisz, że wydobrzeje? - zapytał robota.
- Wstępne badanie wskazuje, że rana, jaką otrzymał, nie powoduje zagrożenia życia - odpowiedział robot. -
Muszę jednak poddać go bardziej szczegółowym testom. Przewiduję, że pański towarzysz będzie musiał spędzić
noc w szpitalu.
- W porządku - zgodził się Han.
Muszę znaleźć jakiś sposób, żeby zapłacić za leczenie Muuurgha, pomyślał, obserwując jak nosze z
Togorianinem znikają we wnętrzu karetki, która szybko rusza i oddala się w kierunku południowym.
Zagadnął przechodzącą obok dziewczynę w ubraniu mechanika:
- Mój statek jest uszkodzony. Czy mogę zamówić ekipę naprawczą?
- Zobaczę, jak to wygląda - odparła. Han wprowadził ją do wieżyczki strzelniczej, a potem do maszynowni, żeby
rzuciła okiem na hipernapęd.
- Każde z uszkodzeń wymaga co najmniej sześciu godzin pracy - oceniła. - Możemy zacząć już dziś.
- Świetnie - ucieszył się Han. Zajmował się kiedyś wprawdzie drobnymi usterkami skoczków i śmigaczy, ale
nigdy nie naprawiał pojazdu rozmiarów frachtowca. Chciał być pewien, że wszystko zostanie zrobione jak należy.
Kiedy na pokład „Ilezjańskiego Snu" przybyła ekipa remontowa, Han zaczął się zastanawiać, co dalej.
Postanowił skontaktować się z Ilezją. Kapłani musieli zorganizować należność za naprawy i leczenie Muuurgha.
Przeszedł do kabiny pilota, by natychmiast wcielić w życie swój zamiar. Już, już włączał kanał łączności, gdy
nagle zamarł.
Zaraz, zaraz... -pomyślał. Co ja właściwie robię? Siedzę tu z ładunkiem błyszczostymu, najcenniejszej
przyprawy w galaktyce, i chcę go tak po prostu zabrać z powrotem na Ilezję, żeby kapłani mogli go ponownie
sprzedać???
Sprawdził automatyczny zapis podróży i przesłuchał komunikat, który nadał w czasie ataku. Uśmiechnął się do
siebie.
Łatwizna, pomyślał. Wystarczy, żebym powiedział kapłanom, że piraci wdarli się na pokład i zabrali
błyszczostym. Muuurgh był nieprzytomny, więc nie będzie miał pojęcia, co naprawdę się wydarzyło. Mogę
sprzedać przyprawę tu, na Alderaanie, umieścić pieniądze na koncie i przysłać po nie później. Nikt się nigdy nie
dowie...
Jeśli jednak chciał się nadal utrzymać na stanowisku pilota ilezjańskich kapłanów, musiał działać szybko.
Zameldował się przecież w wyznaczonym punkcie, w którym miał nastąpić przeładunek, a kapłani nie byli głupi.
Mogą sprawdzić, ile czasu zajmuje podróż z miejsca, gdzie go zaatakowano, na Alderaan. Mógł wygospodarować
najwyżej kilka godzin, wymawiając się uszkodzeniami, które nie pozwoliły mu lecieć szybciej, i koniecznością
zajęcia się statkiem...
W porządku, zdecydował. - Mam jakieś pięć godzin na pokręcenie się tutaj... nie więcej. Po tym czasie muszę
się zameldować i dać znać, że żyję i że statek jest uszkodzony, a oni muszą zapłacić za naprawy. Jeśli będę zwlekał
za bardzo, zaczną coś podejrzewać...
Wyciągnął z szafki znoszoną kurtkę ze skóry jaszczura, wygładził swój sponiewierany kombinezon i uczesał się.
To nieprawda, że rozczochrany wyglądam lepiej, pomyślał, przypominając sobie, jak Dewlanna powtarzała, że
najładniej mu z włosami nastroszonymi we wszystkich kierunkach, jak u Wookie.
Zakładając kurtkę na szary kombinezon spojrzał z żalem na blaster Muuurgha. Żałował, że nie może go wziąć ze
sobą. Co za głupia planeta, pomyślał. Kto to słyszał, żeby zakazać noszenia broni? Wzdychając potrząsnął głową i
wyszedł, pozostawiając „Ilezjański Sen" w rękach ekipy naprawczej.
Szybko znalazł się w wyjściu z kosmoportu, gdzie złapał wolny wahadłowiec do centrum Aldery. Miasto lśniło
w słońcu bielą, czyste i piękne jak marzenie. Wyglądając przez okno wahadłowca Han przyglądał się białym
kształtom supernowoczesnych wieżowców, kopuł i budynków, rozrzuconych wśród tarasów zieleni. Wyspa była
pagórkowata, a miejscy architekci poddali się giętkim liniom terenu, nie próbując ich zniwelować. W rezultacie
miasto miało urozmaicony i przyjemny dla oka wygląd. Było piękne i nowoczesne, pozbawione sztuczności i
kontrastów.
Z głośnika wahadłowca nagrany głos komentował mijane po drodze budynki i miejsca godne uwagi. Han
widział muzea, wielkie galerie handlowe, budynki rządowe i biurowce, a w końcu - gdy dotarli do centrum - ostre
iglice i płaskie kopuły pałacu królewskiego, lśniące w słońcu bielą i złotem. Uśmiechnął się drwiąco, zastanawiając
się, czy mała księżniczka, którą widział na kolanach wicekróla, bawi się gdzieś za tymi ścianami, prowadząc
beztroskie, pańskie życie. Jeszcze trochę i przy odrobinie szczęścia ja też będę bogaty, pomyślał.
Han długo nie wysiadał, pozwalając wahadłowcowi wieźć się przez coraz to inne dzielnice miasta. Opuścili już
centrum z wielkimi gmachami, kierując siew stronę podmiejskich dzielnic mieszkalnych.
Musiał przyznać, że miasto wyglądało na miejsce, gdzie żyje się przyjemnie. Mijał liczne fontanny, urocze
placyki i zieleńce, zamożne domy, czyste ulice i dobrze ubranych ludzi.
Nic tu po mnie, doszedł do wniosku. To nie tej dzielnicy szukam... Czas pozwiedzać miasto na własną rękę.
Po wyjściu z wahadłowca Han obszedł centrum, zapoznając się z jego rozkładem. Instynktownie znalazł drogę
do dzielnicy, gdzie domy były zdecydowanie mniejsze i gorzej utrzymane. Kiedy w końcu zobaczył okolice
zamieszkiwane ewidentnie przez ludzi o znacznie niższych dochodach, pełne knajp i lombardów, wiedział, że jest na
miejscu.
Rozglądał się wokół przemierzając ulice, szukając osoby o charakterystycznym wyglądzie. W końcu znalazł to,
czego szukał. Chłopak ubrany w przykrótkie, wystrzępione ubranie, niezbyt czysty, przechadzał się po ulicy,
przyglądając się niby od niechcenia każdemu przechodniowi. Han wiedział, kim jest dziecko, choć nigdy wcześniej
go nie spotkał.
Kieszonkowiec. Dziesięć lat temu to on nim był. Wydłużył krok, aż zbliżył się do chłopca. Tak jak się
spodziewał, mały przeniósł ciężar ciała i zmienił krok w taki sposób, by otrzeć się o mijającego go Hana.
Spodziewał się również szybkich jak błyskawica palców, i rzeczywiście - kieszenie jego kurtki zostały momentalnie
spenetrowane. Palce pozostały puste; Han trzymał swój identyfikator i pieniądze w zapinanej wewnętrznej kieszeni
kombinezonu.
Przyspieszył kroku, aż wyprzedził chłopaka, a potem nagle obrócił się na pięcie i stanął z nim twarzą w twarz.
- Halo, mały! - powiedział, uśmiechając się życzliwie i pokazując mu jego własny identyfikator i portfel. - Czy
aby czegoś nie zgubiłeś?
Chłopak zbaraniał, ale zaraz doszedł do siebie i wbił w Ha-na płonące spojrzenie czarnych oczu.
Han oparł się swobodnie o sklepową wystawę.
- Powinieneś bardziej uważać na te rzeczy...
Smarkacz nadął się jak zatruty mrelf, po czym uraczył Hana pełnym pasji, szczegółowym opisem jego
przodków, przyzwyczajeń i prawdopodobnego końca. Han słuchał cierpliwie, dopóki chłopak nie zaczął się jąkać i
powtarzać. Machnął ręką, dając mu znak, by zamilkł.
- Oddam ci to -powiedział -w zamian zapewne informacje.
Chłopak zerknął na niego spod oka, odrzucając z czoła za długą grzywkę.
- Jakiego rodzaju informacje, ty zarażony pomiocie zboczonego syfilityka?
Han podrzucił w powietrze monetę i złapał bez wysiłku, nawet nie patrząc.
- Uważaj, co mówisz, gnojku! Chcę tylko wiedzieć, gdzie w tym mieście ludzie załatwiają interesy.
- Jakie interesy?
- Wiesz, jakie. Takie, które wolą trzymać w tajemnicy przez władzami. Interesy dotyczące substancji, którymi
nie wolno legalnie handlować.
- Przyprawy? - chłopak zmarszczył brwi. - Jakie?
- Błyszczostym.
Zmarszczył brwi jeszcze bardziej.
- A co to takiego?
Ale mam szczęście, pomyślał Han. Chyba trafiłem na jedynego niedorozwiniętego kieszonkowca w Alderze.
Cudownie!
- Błyszczostym to... - powiedział na głos -... no, to bardzo cenna przyprawa. Jeszcze droższa niż karsuna.
Chłopak potrząsnął głową.
- O tej też nie słyszałem.
No nie! - pomyślał Han. Nie wierzę!
- A co z andrysem? Macie tu andrys? To konserwant, wiesz, zachowuje świeżość i poprawia smak potraw.
Dzieciak pokiwał głową.
- No, tak. Andrys... jasne, że go tu mamy. Drogie świństwo.
- Właśnie - powiedział Han. - Jeśli chcesz kupić andrys, to do kogo idziesz?
- Nie kupuję andrysu, palancie! - odparł chłopak. - A teraz oddawaj mi pieniądze i identyfikator!
- Jeszcze chwileczkę, trochę cierpliwości, mały! - powiedział Han, podnosząc wysoko, poza zasięg chłopca, jego
dokumenty i pieniądze. - No więc dobrze, nie zajmujesz się osobiście kupowaniem andrysu. Ale gdybyś ty albo twoi
kumple chcieli trochę andrysu, to co byście zrobili? Kupili w sklepie? Czy od agencji rządowej?
Wyraz twarzy chłopaka, kiedy kręcił głową, świadczył o tym, że w końcu zrozumiał, o co chodziło Hanowi.
- Nie, gdzie tam! Kupilibyśmy go od Daraka Lylla. W końcu jakieś nazwisko!
- O to mi właśnie chodziło. Darak Lyll. Jak wygląda?
- Wyższy od ciebie. Długie włosy, broda. Brzuchaty.
- Stary czy młody?
- Stary. Ma siwe włosy.
- Gdzie go mogę znaleźć?
- A czyja wyglądam na jego niańkę? - zapytał dzieciak pogardliwie.
Han wziął głęboki oddech.
- Podaj mi po prostu nazwy paru miejsc, gdzie normalnie bywa w ciągu dnia. Nie kłam, bo przysięgam, złożę
skargę, że próbowałeś mnie okraść.
Chłopak wymienił nazwy sześciu knajp, twierdząc, że wszystkie znajdują się nie dalej niż pięć minut drogi
spacerem. Han wyprostował się i klepnął identyfikatorem smarkacza o otwartą dłoń.
- Następnym razem trzymaj te rzeczy pod ubraniem, mały - powiedział. - Tuż przy skórze. - Poklepał się po
kieszeni, w której sam nosił pieniądze i uśmiechnął się przebiegle.
Chłopak prychnął i odszedł, klnąc pod nosem.
Knajpy na Alderaan były o wiele za czyste i zbyt dobrze oświetlone, uznał Han jakąś godzinę później.
Odwiedził już trzy z sześciu i żadna nie wyglądała na dostatecznie zapyziałą, by nadawać się do jego celów. W
żadnej z nich nie spotkał też Da-raka Lylla.
W jednym z lokali zauważył mężczyznę, który ukradkiem podał coś drugiemu za plecami i podobnie
niepostrzeżenie odebrał od tamtego dysk kredytowy. Han poczekał; pierwszy z mężczyzn wstał, żeby pójść do
łazienki. Kiedy tamten wyszedł z toalety, Han czekał na niego w ciemnym korytarzyku.
- Chciałbym zamienić z tobą słówko, stary - powiedział.
Dealer, niski człowieczek o ostrych rysach, przypominający ranata, spojrzał na Hana podejrzliwie, ale po chwili
uznał, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo.
- Tak? A niby o czym?
- Handlujesz przyprawą? Mężczyzna zawahał się przez chwilę.
- A ile byś chciał?
- Nie, stary. Ja nie kupuję, tylko sprzedaję. Jesteś zainteresowany?
-A co masz?
- Błyszczostym. Sto fiolek.
- Błyszczostym? - mężczyzna nie mógł powstrzymać okrzyku, ale po chwili zreflektował się, ściszył głos i
podszedł o krok bliżej. - Skąd go wytrzasnąłeś, synu?
- Nie jestem twoim synem, a skąd go wziąłem, to nie twój interes. Jesteś zainteresowany?
- Na każdej innej planecie możesz być pewien, że byłbym zainteresowany, ale tu... - Dealer potrząsnął głową. -
Nie. Nie ma kanałów przeładunkowych. Musiałbym spróbować go stąd wywieźć, a to zbyt ryzykowne. Zesłaliby
mnie do kopalni na Kessel, żebym kopał to świństwo. Błyszczostym to niebezpieczna zabawa, chyba wiesz... Można
od tego oślepnąć, jeśli się przyjmie za dużo. Wiesz, odbiera rozum.
- Wiem - powiedział Han niecierpliwie. - Dzięki za nic, stary.
Wyszedł z knajpy z kwaśną miną.
W końcu, w piątej z odwiedzanych knajp, znalazł Daraka Lylla. Rozpoznał go na podstawie opisu
kieszonkowca. Lyll grał w sabaka, a kiedy zobaczył, że Korelianin stoi i przygląda się grze, kordialnie zamachał na
niego ręką.
- Masz ochotę przyłączyć się na jedno rozdanie?
Han grywał już wcześniej w sabaka, ale przecież nie po to tu przyszedł. Spojrzał Darakowi Lyllowi prosto w
oczy i uniósł brew.
- To zależy od tego, jaką stawkę zaproponujesz.
Wyraz twarzy mężczyzny nie zmienił się, gdy od niechcenia spojrzał w sufit.
- A masz coś dobrego do zaoferowania, pilocie?
- Może.
- No cóż, wpisowe to dwadzieścia kredytów. Han potrząsnął głową.
- Zmieniłem zdanie. Wyjdę chyba odetchnąć świeżym powietrzem.
Stał na zewnątrz, opierając się o ścianę, przez jakieś pięć minut. Kiedy usłyszał zbliżające się kroki, powiedział
nie patrząc na nadchodzącego.
- Coś długo to trwało. Pewnie wygrywałeś.
- Rozdanie Głupca - poinformował Lyll. Było to stosowane przez graczy w sabaka określenie rozdania o
najwyższej liczbie punktów. - Dobra, co masz do zaproponowania?
Han odwrócił się, by na niego spojrzeć.
- Błyszczostym. Sto fiolek.
- Fiu! - Darak Lyll gwizdnął z niedowierzania. - Skąd wytrzasnąłeś sto fiolek błyszczostymu?
- Nie twój interes - odparł Han. - Bierzesz? Za dobrą cenę...
- Chciałbym, chłopie, naprawdę chciałbym - powiedział Lyll z głębokim żalem w głosie. - Ale byłbym głupi,
gdybym to wziął. Tu, na Alderaanie, zupełnie nie ma na to rynku.
Han zaklął po cichu i odwrócił się.
Co ja teraz zrobię? - pomyślał. Nie miał już za wiele czasu. Może powinien złapać interkontynentalny prom do
jakiegoś innego miasta. Może to tylko Aldera była taka przeczyszczona?
Han westchnął. Nie mam czasu, pomyślał. Albo dobiję targu w ciągu godziny, albo...
Na jego ramię opadła czyjaś ręka. Han potrzebował całej swojej samokontroli, żeby nie krzyknąć i nie
podskoczyć, tak był napięty. Odwrócił się i zobaczył ciemnoskórego mężczyznę w średnim wieku, który szedł za
nim.
- Chyba mnie pan pomylił z kim innym - powiedział beznamiętnie.
- Nie sądzę, Vykk - odparł mężczyzna. - Pilot Vykk Draygo z Ilezji, zgadza się?
- I co z tego? - zapytał Han. - Nie znam pana.
- Marsdem Latham - powiedział tamten, machając mu przed oczami plakietką z holoidentyfikatorem. -
Alderaaniańska służba bezpieczeństwa wewnętrznego.
No, nie...
- Obserwujemy cię, pilocie Draygo, od momentu, kiedy zacząłeś się kręcić po tej okolicy dziś rano. Cieszymy
się, że możemy udzielić ci pomocy jeśli chodzi o naprawę statku i leczenie twego towarzysza. Widziałeś
wiadomość, odtwarzaną po wejściu w zasięg częstotliwości Alderaan?
- Widziałem.
-No cóż, należy ją potraktować poważnie. Nie chcemy tu kłopotów. - Mężczyzna uśmiechnął się
niespodziewanie, ukazując białe, bardzo równe zęby. - Nie chciałbyś chyba sprawić nam kłopotów, pilocie?
Han z trudem utrzymał niewzruszoną minę.
Wiedzą, że próbowałem dobić targu, pomyślał. Musieli mnie obserwować od samego rana. Przeklął w duszy
tajniaka, na głos zaś powiedział:
- Oczywiście, że nie, proszę pana. Jestem prawdziwym pacyfistą.
- To samo powiedziałem szefowi. Cieszę się, że moja opinia się potwierdziła. Miło się z panem rozmawiało,
kapitanie Draygo. Życzę przyjemnego pobytu na Alderaanie.
Mężczyzna przyspieszył kroku, minął Hana i po chwili znikł mu z oczu.
Han zmusił się, żeby iść takim samym spokojnym krokiem i nie oglądać się za siebie. Czaili się gdzieś tam z
tyłu, śledząc każdy jego krok. Gra była skończona, a on wyszedł z niej przegrany. Skrzywił się niechętnie i
potrząsnął głową, czując na poły niechęć, a na poły podziw dla sprawności tutejszych służb operacyjnych. Nie miał
pojęcia, że złapał ogona.
Bez dwóch zdań, rozmowa była niezbyt zawoalowanym ostrzeżeniem, żeby nie próbował sprzedać swojego
ładunku.
Będzie musiał zabrać błyszczostym z powrotem na Ilezję. W okolicy nie było żadnych innych planet, na których
mógłby spróbować szczęścia.
Sprawdził godzinę i stwierdził, że najwyższy czas zajrzeć do Muuurgha, zanim skontaktuje się z Ilezją.
Przyspieszył kroku, kierując się ku najbliższemu przystankowi komunikacji miejskiej.
Klinika, do której zabrano Togorianina, przylegała do terenów miasteczka uniwersyteckiego. Han wyszedł z
poduszkowca i stanął, rozglądając się wokół.
Przyjemnie tu, pomyślał. Naprawdę przyjemnie. Przez chwilę zastanawiał się, czy tak właśnie wygląda
Akademia. Doszedł do wniosku, że raczej nie. Akademia to obiekt militarny. Będzie pewnie wyglądać jak baza... ale
to tutaj... naprawdę ma klasę.
Centralny plac zdobiły długie, zielone i niebieskawe trawniki. Grządki z kwiatami tworzyły różnobarwne plamy
wokół ogromnej fontanny pośrodku. W fontannie olbrzymia rzeźba z żywolodu przedstawiała młodą dziewczynę i
chłopaka, stojących naprzeciw siebie z wyciągniętymi w kierunku nieba rękami.
No, to musi być warte beczkę kredytów, pomyślał Han, oglądając rzeźbę. Uświadomił sobie, że patrzy na
bezcenne dzieło sztuki.
To dopiero klasa, stwierdził, mijając fontannę i kierując się w stronę szerokich schodów z białego kamienia,
prowadzących do kliniki.
Robot informacyjny przy biurku koło wejścia poinformował go, w którym pokoju został umieszczony
Togorianin. Han pospieszył wzdłuż korytarza. Zatrzymał się przed drzwiami pokoju Muuurgha, żeby porozmawiać
z robotem medycznym.
- Pański przyjaciel otrzymał poważny cios w czaszkę - wyjaśnił robot. - Humanoid pewnie by nie przeżył. Na
szczęście Togorianie mają bardzo gęstą tkankę kostną, więc nie odniósł poważnych obrażeń. Zastosowaliśmy
kurację przyspieszoną i powinien opuścić szpital już jutro.
- Dzięki - powiedział Han otwierając drzwi i wchodząc do izolatki.
Muuurgh leżał zwinięty w kłębek na dużej, okrągłej platformie. Miniaturowe czujniki rozmieszczone na całym
ciele Togorianina przekazywały informacje o jego stanie. Kiedy Han wszedł do środka, Muuurgh otworzył
niebieskie oczy i uniósł się na łokciach.
- Pilot!
- Hej, jak się miewasz, stary? - Han sam był zdziwiony, że poczuł tak wielką ulgę, gdy zobaczył Togorianina
przytomnego i ożywionego. - Dobrze cię tu traktują?
- Pilot tutaj?... - Muuurgh wyglądał na niepomiernie zdumionego obecnością Hana.
- Wyglądasz na zaskoczonego moją obecnością - powiedział Han. Było to bardzo oględne sformułowanie.
Muuurgh wyglądał na absolutnie osłupiałego.
- Muuurgh jest... - ogromny futrzak potrząsnął kudłatą głową, oszołomiony. - To znaczy... ja jestem zaskocony.
Myślałem, ze juz nigdy cię nie zobacę.
Han podszedł bliżej.
- Dlaczego? Myślałeś, że po prostu porzucę cię tutaj i zniknę razem z ładunkiem?
- Tak - odpowiedział po prostu Muuurgh.
- No, ale jednak tu jestem, nie? Gdybym nas nie doholował tu, na Alderaan, byłbyś teraz kawałkiem padliny.
Lepiej o tym pamiętaj! Masz u mnie dług wdzięczności.
Muuurgh pokiwał głową, nadal nie mogąc uwierzyć własnym oczom.
- Tak, Pilocie... Mam u ciebie dług wdzięcności.
Han skrzywił się i usiadł na brzegu platformy.
- Darujmy sobie tego „pilota". Od dziś mów do mnie Vykk, zgoda?
Muuurgh wyciągnął wielką łapę i położył delikatnie na ramieniu Hana, schowawszy wcześniej pazury.
- Zgoda, Vykk...
Zostawiwszy Muuurgha pod dobrą opieką robotów medycznych, Han wrócił na statek i połączył się z Ilezją.
Teroenzy nie było, więc poprosił o rozmowę z Veratilem. Kiedy rogate, spuchnięte oblicze Ilezjanina pojawiło się
na ekranie, Han zdał mu krótką relację z wypadków, obiecując, że wróci następnego dnia. Veratil ze swojej strony
obiecał opłacić koszty naprawy statku i leczenia Muuurgha.
Pod koniec rozmowy Han poczuł głód, więc sprawdził w kieszeniach ile ma kredytów i udał się do tawerny na
terenie alderaaniańskiego uniwersytetu. Lokalik mieścił się w zacisznym podwórku; wejścia strzegła tęczowa
fontanna, zraszająca powietrze deszczem przezroczystych kropli.
Tawerna była pełna młodych ludzi - rozgadanych, roześmianych, jedzących i pijących. Han zawahał się
skrępowany, ale wrodzona pewność siebie przyszła mu z pomocą. W niczym nie jestem od nich gorszy, pomyślał
buńczucznie, idąc za robotem kelnerem do małego stolika. Mimo zawadiackiej miny młody Korelianin był boleśnie
świadomy, że jego przepocony kombinezon i znoszona kurtka odstają od fantazyjnych, modnych ciuchów
eleganckiej młodzieży, gawędzącej ze śmiechem przy stolikach.
Siadając przy swoim stoliku Han zamówił kufel alderaaniańskiego piwa. Studiując menu zauważył „krajankę z
nerfa i bulw w sosie winnym", reklamowaną jako specjalność zakładu. Danie było dość drogie, ale i tak je zamówił,
wiedząc z opowiadań, że nerf uchodzi za prawdziwy przysmak. Potrawę podano mu na talerzu z podpłomykami,
które przypomniały mu o pątniczce 921. Szkoda, że jej tu nie ma, pomyślał. Miło byłoby z kimś porozmawiać.
Maczając kawałek podpłomyka w sosie nabrał na widelec kęs mięsa, spróbował i uśmiechnął się. Pycha! - pomyślał.
Od bardzo, bardzo dawna nie miał w ustach nic równie dobrego. Mieszkańcy „Farciarza" bardzo często w trakcie
lotów musieli się zadowalać racjami podróżnymi. Han jadał dobrze tylko wtedy, kiedy uczestniczył w oszustwach
Garrisa Shrike'a. Przypomniał sobie jedno przyjęcie w ogrodzie na Korelii. Żeberka traladona z grilla, w specjalnym
sosie...
Ale nawet tamte żeberka nie dorównywały nerfowi, uznał po chwili. Zabrał się do pałaszowania posiłku. Był
mniej więcej w połowie, gdy ładna blondynka o długich, kręconych włosach i jasnych, niebieskich oczach weszła na
maleńką scenę z mandowiolą w ręku. Usadowiwszy się na stołku zaczęła na niej brzdąkać. Po chwili rozległ się jej
głos, czysty i dźwięczny. Zaczęła śpiewać tradycyjną alderaaniańską balladę.
Tekst był banalny - jeszcze jedna piosenka o dziewczynie, która utraciła kochanka, zwabionego przez kosmiczne
szlaki, a potem czekała i czekała, ale on nigdy nie wrócił do domu. Jednak głos śpiewającej dziewczyny brzmiał tak
czysto i naturalnie, że wypełnił komunały prawdziwym uczuciem i godnością.
Kiedy śpiewaczka skończyła, Han tak jak wszyscy entuzjastycznie bił brawo. Dziewczyna zaśpiewała jeszcze
jedną piosenkę, a potem zeszła ze sceny i podążyła w stronę Hana. Przez chwilę łudził się, że idzie do niego, ale nic
z tego. Usiadła na krześle przy stoliku obok.
Tawerna musiała być bardzo popularnym miejscem, bo stoliki stały bardzo blisko siebie; dziewczyna siedziała
na odległość wyciągniętej ręki od Hana. Jej towarzyszem był pucołowaty młody chłopak, rok albo dwa lata starszy
od niego. Pewnie jej facet, pomyślał Han, ukradkiem go obserwując. Był jasnym szatynem o piwnych oczach. W
przeciwieństwie do dziewczyny, ubranej w prostą błękitną sukienkę do kostek i zwyczajne sandały, jej towarzysz
wystroił się zgodnie z najnowszą modą.
Miał na sobie fioletową tunikę, przepasaną szerokim, pomarańczowym pasem, którego kolor gryzł się z
czerwienią długich do kolan butów. Żółte rajtuzy opinały mu uda jak druga skóra. Han w swoim sfatygowanym,
szarym kombinezonie czuł się jak wróbel przy rajskim ptaku.
Kiedy dziewczyna odchyliła głowę do tyłu i uśmiechnęła się, Hanowi udało się napotkać jej wzrok. Zaczął
udawać, że bije brawo, a ona uśmiechnęła się i ukłoniła.
- Byłaś wspaniała! - powiedział.
- Dziękuję! - odpowiedziała. - Pierwszy raz odważyłam się zaśpiewać przed publicznością. - Zarumieniła się, co
tylko dodało jej uroku. Han uśmiechnął się do niej.
Nie miałbym nic przeciwko temu, pomyślał, żeby spędzić z nią wieczór... a nawet całą noc. Na głos natomiast
powiedział:
- W takim razie mam szczęście. Miałem okazję zobaczyć narodziny wielkiej kariery.
- Dzięki! - wyciągnęła dłoń. - Jestem Aryn Dro, a to jest Bornan Thul.
Han ujął jej dłoń, ale zamiast ją uścisnąć, pochylił się, jakby dziewczyna była koreliańską arystokratką. Nie
dotknął ustami dłoni, ale zbliżył je na tyle, że mogła poczuć na skórze ciepło jego oddechu.
- Bardzo mi miło, Aryn - powiedział. - Nazywam się Vykk Draygo.
Puszczając jej rękę i odwracając się do towarzysza dziewczyny Han zauważył, że chłopak jest rozdrażniony i
nawet nie próbuje tego ukryć.
- Witam - odezwał się Han. Nie bardzo wiedział, jak ma się zwracać do mężczyzny, nieświadomy zasad
towarzyskich obowiązujących na Alderaan.
- Witam - odparł chłodno Thul. - Aryn, byłaś fantastyczna! Może pójdziemy gdzieś, żeby uczcić twój sukces?
Aha, nie cierpi rywali... - pomyślał Han, kryjąc figlarny uśmieszek. On też zauważył błysk w błękitnych oczach
Aryn, kiedy się jej przedstawił.
- Ależ nie mam zamiaru wam przeszkadzać - odezwał się, posyłając pieśniarce najbardziej czarujący ze swoich
uśmiechów. - Po prostu musiałem powiedzieć Aryn, jak bardzo mi się podobał jej występ. Nie zajmę wam więcej
czasu.
Thul wyglądał, jakby miał zamiar powiedzieć: „I bardzo dobrze", ale się nie odważył.
Aryn potrząsnęła głową i uspokajająco położyła rękę na ramieniu Hana.
- Przecież nam nie przeszkadzasz... Vykk. - Obrzuciła wzrokiem jego kombinezon. - Chciałam zapytać, czy tu
studiujesz, ale chyba nie, prawda?
Han pokręcił głową.
- Nie, przyleciałem tu dziś rano tylko na jeden dzień. Czekam, aż naprawią mój statek. Wdałem się w potyczkę z
paroma piratami, którzy go uszkodzili.
Jej wielkie niebieskie oczy rozszerzyły się ze zdumienia jeszcze bardziej.
- Przyleciałeś? Piraci? Jesteś pilotem statków kosmicznych?
Han skromnie wzruszył ramionami.
- Tak się składa. - Boman Thul zaczął się pocić pod kołnierzykiem, jak zauważył Han. Nie podoba mu się, że
jego dziewczyna rozmawia z takim prostakiem jak ja, pomyślał. Ale z niego nadęty bubek! No cóż, bratku...
- Ojej! - Aryn odetchnęła głęboko. - To takie... podniecające! Prawdziwi piraci? Jak to się stało?
Han znowu wzruszył ramionami.
- Wyskoczyłem z nadprzestrzeni, a oni już na mnie czekali. Byli szybsi niż smród na Skeegu. Przylecieli we
dwóch. Jednego zestrzeliłem, ale zdążyli mi uszkodzić hipernapęd. Wylądowałem więc tutaj, na Alderaanie, żeby
wstawić statek do warsztatu.
- Zestrzeliłeś jednego? - zapytał Bornan, unosząc sceptycznie brew. - Ciekawe czym?
- Pociskiem Arakyda, stary - odpowiedział beznamiętnie Han. - Rozwaliłem mu tyłek w drobny mak.
Aryn wzdrygnęła się, trochę z podniecenia, a trochę ze strachu.
- To brzmi... naprawdę przerażająco. Han pociągnął łyk piwa.
- Taką mam pracę - podsumował lakonicznie.
Tego już było za wiele dla Bornana. Poczerwieniał i chwycił Aryn za ramię.
- Kochanie, chodźmy stąd. Zabiorę cię do najlepszej knajpy w mieście. Żegnam... pilocie Draygo.
Dziewczyna wahała się przez dłuższą chwilę.
Mógłbym mu ją odebrać, pomyślał Han. Wiem, że mógłbym. To by nieźle ubodło tego burżujskiego bufona,
gdybym wyszedł stąd z jego dziewczyną u boku...
Przez chwilę kusiło go, by to zrobić, ale postanowił nie dać się ponieść. Czuł, że Aryn jest naprawdę miłą
dziewczyną i nie zasługuje na to, żeby być tylko pionkiem w grze polegającej na utarciu nosa jej pyszałkowatemu
towarzyszowi. Uświadomił sobie, że jednym z powodów, dla których wydawała mu się atrakcyjna, było jej
podobieństwo do pątniczki 921, z jej wielkimi oczami i słodkim uśmiechem.
Zresztą, pomyślał, tamci ochroniarze pewnie ciągle depczą mi po piętach. Nasz piękniś Bornan może mieć
ochotę wdać się w bójkę, a wtedy może się zrobić gorąco....
Stanął więc w postawie pełnej szacunku i złożył Aryn oficjalny ukłon.
- Bardzo się cieszę, że miałem okazję cię poznać - powiedział. - Baw się dobrze.
-Dziękuję....- szepnęła, rzucając w jego stronę ostatni, przelotny uśmiech, zanim pozwoliła Bornanowi
wyprowadzić się z lokalu.
Han usiadł, wracając do jedzenia, które zdążyło już wystygnąć. Ten mały incydent przypomniał mu, jak bardzo
nie cierpi nadętych, bogatych snobów. Spotykał takich wielu, biorąc udział w kantach Garrisa Shrike'a na Korelii, i
tylko świadomość, że większość z nich nie była warta jednego wystrzału z blastera, który rozpyliłby ich na atomy,
pozwalała mu znieść uczestnictwo w tych matactwach.
Zanim dotarł na „Ilezjański Sen" i do wąskiej pryczy, którą mu zainstalowano w ładowni, był już mocno
podchmielony alderaaniańskim piwem. Po głowie krążyły mu myśli o pątniczce 921, a kiedy to sobie uświadomił,
zaklął na głos w pustej ładowni. Wcale nie chciał o niej myśleć. Nigdy dotąd nie spotkał dziewczyny, o której
myślałby, gdy nie byli razem...
Uświadomienie sobie, że pątniczka 921 tak głęboko zapadła mu w pamięć, poważnie go zaniepokoiło. To tylko
dziewczyna, Solo, powtarzał sobie. Nawet nie wiesz, jak się nazywa. Przestań się roztkliwiać. Zgłupiałeś, czy co?
Rzucił się na pryczę i jęknął głośno, rozpamiętując wydarzenia mijającego dnia. Co za planeta! - myślał
otępiały. Takie tu wszystko świętoszkowate, że nawet nie można opylić transportu pierwszorzędnej przyprawy...
Podróż powrotna na Ilezję przebiegła spokojnie. Han bezbłędnie przeprowadził „Sen' przez burzliwą atmosferę
planety, niemal bez jednego szarpnięcia. Nawet Muuurgh, którego jeszcze bolała głowa, nie mógł narzekać.
Obserwowanie, analizowanie i omijanie tras potężnych huraganów weszło Hanowi w krew.
Gdy tylko statek dotknął lądowiska, komunikator Hana obudził się do życia, wzywając go na spotkanie z
Teroenzą zaraz po wylądowaniu. Han spodziewał się tego. Odesłał Muuurgha do budynku szpitalnego, żeby
obejrzano tam jego bolącą głowę, a sam ruszył do budynku administracyjnego.
Tym razem powitał go Ganar Tos. Wprowadził Hana do prywatnego pokoju Arcykapłana, tego samego, co przy
pierwszej wizycie. Teroenza spoczywał na cudacznej leżance - ni to hamaku, ni to szezlongu, który pozwalał
Arcykapłanowi leżeć na masywnych pośladkach, odciążając nogi. Jego grube łydki podpierał tapicerowany
podnóżek, który można było przysunąć bliżej lub odsunąć, umożliwiając wdrapanie się na siedzisko.
Kiedy Arcykapłan zobaczył Hana, na jego twarzy (której mimikę Han nauczył się już trochę odczytywać)
pojawił się wyraz ostentacyjnej życzliwości.
- Pilocie Draygo! - huknął tubalnym głosem. - Słyszałem, że zachowałeś się jak bohater! Twoje męstwo i
odwaga są nieocenione, mimo wszystko jednak poleciłem przelać na twoje konto pewną gratyfikację.
Han zamrugał, uśmiechnął się i powiedział:
- Dziękuję.
- Straciliśmy w ciągu ostatnich dwóch i pół roku dwa statki, które nie wróciły z miejsca, gdzie miała nastąpić
wymiana towarów - ciągnął Teroenza. - Jesteś pierwszym pilotem, jaki zdołał zobaczyć naszych prześladowców i
powrócić, by zdać nam relację. Co zauważyłeś?
Han wzruszył ramionami.
- No cóż, wszystko stało się bardzo szybko, a ja miałem mało czasu na podziwianie widoków. Jestem jednak
prawie pewien, że statek, który udało mi się zniszczyć, pochodził ze stoczni Dreli. Tak przynajmniej wyglądał. Ten
dziób jak szpikulec i krótka, gruba rufa są dość charakterystyczne.
- Czy kontaktowali się z tobą? Dali ci szansę poddania się, zanim zaatakowali?
- Nie, od razu zaczęli strzelać. Nie próbowali zniszczyć statku, bo gdyby mieli taki zamiar, to by mnie tu nie
było. Jednak wyraźnie nie byli zainteresowani maszyną, co wydaje się dość dziwne. Większość piratów starałaby się
uszkodzić statek w takim stopniu, by łatwo go przejąć, a później łatwo naprawić, tak żeby mogli go później używać
lub sprzedać. Tamtym facetom chodziło jednak o to, żeby unieruchomić statek, zabijając mnie i Muuurgha.
- W jaki sposób was zaatakowali?
- Od tyłu. Mogli nas przyszpilić, zanim się w ogóle zorientowaliśmy, że tam są. Mieli czas na co najmniej dwa
swobodne strzały, a osłony „Ilezjańskiego Snu" nie są znowu takie dobre. -Han przypomniał sobie bitwę i wziął
głęboki oddech. - Myślę, że powinniśmy wzmocnić tarcze, proszę pana.
- Rozkażę, by tak się stało, pilocie - zgodził się Teroenza. Monstrualny t'landa Til skrzyżował na piersi drobne
ramionka i zmarszczył wysokie czoło, rozważając słowa Hana. - Ciekawe, że zaatakowali od razu, nie próbując
włączyć promienia ściągającego, żeby was nakłonić do poddania.
- Właśnie... Też się nad tym zastanawiałem.
Han znał na pokładzie „Farciarza" paru przemytników, którzy kiedyś byli członkami pirackich załóg i nieraz
słyszał, jak przechwalali się swoimi przygodami. Ślepy atak nie był typową piracką taktyką. Zazwyczaj
doświadczeni piraci oddają ostrzegawczy strzał, a potem, kiedy załoga się podda, wchodzą na pokład.
- To zabawne, ale wyglądało na to, że chcieli unieruchomić statek, najprawdopodobniej zabić mnie i Muuurgha,
a dopiero potem wejść na pokład, gdy statek będzie niezdolny do lotu.
- Nie próbowali się porozumieć ani nie żądali poddania się?
- Nie - potwierdził Han.
Teroenza w zamyśleniu gładził obwisłe fałdy skóry na podbródku.
- Zupełnie jakby woleli zaryzykować zniszczenie statku, niż nawiązać kontakt z tobą...
- Tak, tak to wyglądało...
- Jak blisko punktu zbornego byliście, kiedy was zaatakowano?
- Wyszliśmy z nadprzestrzeni zaledwie pięć minut wcześniej. Musieli już tam na nas czekać, bez dwóch zdań.
Wiedzieli, że tam będziemy.
- A nie napomknąłeś przypadkiem komuś o swoim kursie albo współrzędnych punktu zbornego?
- Nie, proszę pana. Zgodnie z pana poleceniem, zachowałem całkowitą ciszę na wszystkich częstotliwościach.
Teroenza mruknął coś do siebie, co zabrzmiało jak dudnienie głęboko w piersiach, po czym pokiwał swą rogatą
głową.
- Jeszcze raz gratuluję męstwa. Jak się czuje Muuurgh?
- Wyzdrowieje. Ale mocno oberwał w głowę.
- Będę chciał z nim porozmawiać, kiedy poczuje się lepiej. Dobrze, pilocie, możesz odejść.
Han nie ruszył się.
- Proszę pana... chciałbym prosić o przysługę.
- Tak?
- Kiedy przyleciałem na Ilezję, odebrano mi blaster. Chciałbym go dostać z powrotem. Jeśli istnieje
niebezpieczeństwo, że piraci nas znowu zaatakują i tym razem wedrzą się na pokład, wolałbym mieć możliwość
obrony.
Teroenza zastanawiał się przez chwilę, po czym pokiwał głową na znak zgody.
- Rozkażę, by zwrócono ci twoją broń, pilocie. Niewątpliwie dowiodłeś swojej lojalności i zasłużyłeś na nasze
zaufanie działaniami w ciągu trzech ubiegłych dni. - Kiwnął ręką. - Powiedz mi, pilocie Draygo, czy nie przyszło ci
do głowy, by spróbować sprzedać ładunek i powiedzieć nam, że został skradziony przez piratów?
Han potrząsnął głową.
- Nie, proszę pana - odpowiedział żarliwie.
- Doskonale. Zaimponowałeś mi, pilocie. - Szerokie, pozbawione warg usta Teroenzy zwinęły się w pełen
aprobaty uśmiech. - Bardzo mi zaimponowałeś.
Han wyszedł z budynku administracji dziękując przestrzeni, że odkąd skończył siedem lat, potrafił
przekonywująco kłamać. Szczególnie dumny był z umiejętności improwizowania zmyślonych odpowiedzi na
bieżąco.
Skierował kroki w stronę szpitala. Czas zająć się Muuurghiem i sprawdzić, jak się czuje. Poza tym.... najwyższa
pora zapoznać się z Jalusem Neblem, sullustiańskim pilotem na urlopie zdrowotnym.
Han miał do Sullustianina parę pytań...
ROZDZIAŁ 7. BRIA
Muuurgh leżał zwinięty w kłębek na długiej palecie, której jego rasa zwykła używać jako łóżka. Han podszedł
do Togorianina i usiadł obok niego.
- Jak twoja głowa?
- Moja głowa nadal boli - odpowiedział Muuurgh. - Robot medycny mówi ja musę zostać tu na noc. Aleja mu
mówię nie, nie mogę, bo Vykk może mnie potsebować.
- Nie, nie, ze mną wszystko w porządku - zapewnił go Han. - Zamierzam odwiedzić tego Sullustianina, zjeść
obiad, poćwiczyć trochę na symulatorze i na strzelnicy. Potem idę spać. To był wyjątkowo długi dzień.
- Czy Vykk powiedział Teroenzy o piratach?
- Tak, powiedziałem. Będzie chciał z tobą porozmawiać, jak się wyliżesz. I... dobra wiadomość. Teroenza odda
mi mój blaster.
- To dobze - powiedział Muuurgh. - Vykk musi się bronić od piraci.
- To właśnie mu powiedziałem, stary... - Han wstał. - Posłuchaj, będę w następnym pokoju, chcę pogadać z tym
pilotem. Sprawdzę jutro rano co u ciebie słychać, dobrze?
Muuurgh przeciągnął się z rozkoszą i znów zwinął na swojej palecie. Wyglądał teraz jak ogromny czarny
kłębek.
- Dobze, Vykk.
Han przeszedł się korytarzem; w końcu spotkał robota medycznego, którego spytał o pokój Sullustianina.
Doszedłszy do odpowiednich drzwi wcisnął dzwonek, a po chwili usłyszał głos, mówiący po sullustiańsku:
-Proszę wejść!
Han otworzył drzwi i zatrzymał się przed ścianą powietrza o wymuszonym obiegu, zasłaniającą drzwi jak
kurtyna. Przestąpił próg, wchodząc do pokoju. Było tu chłodno i rześko. Drzwi zamknęły się za nim ze świstem.
Sztuczna atmosfera, uświadomił sobie Han. Trzymają Sullustianina w pomieszczeniu z systemem recyrkulacji, tak
by nie oddychał ilezjańskim powietrzem. Ciekawe dlaczego?
Jalus Nebl siedział przed modułem rozrywkowym, którego ekran wyświetlał właśnie galaktyczne wiadomości.
Han podszedł i wyciągnął dłoń do wielkookiej istoty o opadających na szczęki policzkach.
- Cześć, jestem Vykk Draygo, nowy pilot. Miło mi cię poznać.
Mówił we wspólnym, mając nadzieję, że Sullustianin go zrozumie. Ten jednak kiwnął głową i odezwał się we
własnym, świergotliwym języku.
- Rozumiesz mowę mojego ludu, czy też potrzebny nam będzie tłumacz?
- Rozumiem twoją mowę- odpowiedział Han bardzo powoli, ale po sullustiańsku - ale mówię bardzo słabo.
Rozumieć wspólny ty dobrze?
- Tak - odpowiedział Sullustianin. - Rozumiem wspólny całkiem dobrze.
- Świetnie - stwierdził Han, przechodząc na wspólny. - Pozwolisz, że usiądę?
- Bardzo proszę - zgodził się pilot. - Już od pewnego czasu miałem ochotę z tobą porozmawiać, ale byłem
poważnie chory i, jak widzisz, zamknięty w obrębie tych kilku pokoi, gdzie powietrze jest filtrowane.
Han usiadł na długiej ławie i przyjrzał się Sullustianinowi. Nie widział żadnych zewnętrznych obrażeń.
- To paskudnie, stary. Co się stało? Przepracowanie?
Małe, wilgotne usta obcego wykrzywiły się żałośnie.
- Zbyt wiele misji, tak. Zbyt wiele burz, przez które trzeba się przedrzeć. Zbyt wiele sytuacji na krawędzi
katastrofy, mój przyjacielu. Pewnego dnia obudziłem się, a moje ręce - wyciągnął drobne, delikatne dłonie,
zakończone owalnymi wąskimi pazurkami - moje ręce nie przestawały drżeć. Nie mogłem dłużej utrzymać
instrumentów pokładowych mojego statku. - Zasmucona twarz Sullustianina przybrała jeszcze żałośniejszy wyraz.
Han nie zdziwiłby się, gdyby te wielkie, i tak już wilgotne oczy, wypełniły się łzami.
Han spojrzał na dłonie obcego i zauważył, że rzeczywiście trzęsą się w niekontrolowany sposób. Poczuł
niepokój, pomieszany ze współczuciem. Biedny facet, pomyślał. To okropne!
- Paskudna sprawa, stary - powiedział. - To co, nerwy ci puściły, tak? O to chodzi?
- Napięcie, tak - zgodził się Sullustianin. - Zbyt wiele misji, zbyt mało wypoczynku, zbyt wiele burz. Ale także...
zbyt wiele ładunków przyprawy. Robot medyczny mówi, że źle reaguję na błyszczostym. Jalus Nebl bardzo chory
od tego.
Han poruszył się niepewnie na ławie.
- Jak to, jesteś uczulony na błyszczostym?
- Tak. Odkryłem to, gdy tylko zacząłem go przewozić. Próbowałem trzymać się z daleka, ale samo powietrze na
tej planecie jest przesiąknięte przyprawą. Nawet zamknięte w tych małych fiolkach, drobiny przyprawy przedostają
się do powietrza. Kiedy Jalus Nebl je wdycha, całymi dniami, tygodniami, miesiącami... bardzo złe skutki. Drżenie
mięśni, zwolniony refleks. Rozstrojony żołądek, utrudnione oddychanie...
- Więc to dlatego zamknęli cię w izolatce z filtrowanym powietrzem - domyślił się Han. - Starają się oczyścić
twój organizm.
- Właśnie. Ja bardzo chcę znowu latać, przyjacielu i kolego pilocie. Jesteś jednym z niewielu, którzy to
rozumieją, prawda?
Han zastanowił się przez chwilę, jak by się czuł, gdyby miał już więcej nigdy nie latać - przepracowany i zatruty
przyprawą tak, że nie mógłby powstrzymać drżenia rąk - i pokiwał głową.
- Słuchaj, stary - powiedział szczerze. - Naprawdę ci współczuję. Mam nadzieję, że wkrótce wydobrzejesz. -
Zniżył głos, przechodząc na przemytniczą gwarę. - Rozumiesz-li kupiecką mowę, druhu?
Sullustianin przytaknął.
- Nie mówić - powiedział równie cicho - ale rozumieć dobrze-dobrze.
Han spojrzał w sufit. Czy Ilezjanie albo ich strażnicy monitorowali ten pokój? Nie było sposobu, by się o tym
przekonać. Ale nie zdarzyło mu się spotkać wielu robotów, które potrafiłyby przetłumaczyć przemytniczą gwarę,
stanowiącą mieszankę kilkunastu języków i dialektów bez ustalonej składni. Han pod-głosił wiadomości prawie do
maksimum i powiedział cicho, niemal niedosłyszalnie:
- Druhu-pilocie, kiedy ręce znów spokojne, jeśli ja był ty, nie mówić do widzenia, po prostu odlecieć ze zły
świat przyprawy szybko-szybko. Zrozumiany?
Sullustianin przytaknął.
Han ściszył głos w module rozrywkowym i ciągnął, jakby nic się nie stało.
- Jakiś czas temu zaatakowali nas piraci.
Sullustianin pochylił się do przodu.
- I co się stało?
- Strzelali do mojego statku, uszkodzili silniki hipernapędu, ale udało mi się trafić jednego pociskiem -
powiedział Han, pokazując gestem wielkie „bum". - Musiałem lądować na Alderaanie, żeby dokonać paru napraw.
Byłeś tam kiedyś?
- Przyjemna planeta - skomentował sucho Sullustianin. -Zbyt przyjemna, pod pewnymi względami.
- Wiem coś o tym! - oznajmił Han z emfazą. - W każdym razie, kiedy wróciłem, Teroenza zadawał mi setki
pytań na temat tych pirackich statków. Chciał wiedzieć, dlaczego nie oddali ostrzegawczych strzałów, dlaczego nie
próbowali przejąć dowództwa, i tak dalej. Odnoszę wrażenie, że ten atak to coś więcej niż tylko przypadkowy
piracki napad. Czekali na mnie dokładnie tam, gdzie miałem się spotkać z odbiorcą. Skąd mieli współrzędne?
- Rzeczywiście - powiedział Jalus Nebl. - Chyba jest w tym coś więcej, pilocie.
- Proszę... mów mi Vykk. My, piloci, musimy trzymać się razem.
- W takim razie nazywaj mnie Nebl. To nazwa mojego gniazda.
- Dzięki. Jak sądzisz, o co w tym wszystkim chodzi?
- Chyba t'landa Til się martwią, że te rzekomo pirackie statki mogą pochodzić z Nal Hutta. Że to Huttowie,
udający piratów.
Han gwizdnął cicho.
- Na wszystkich sługusów Xendora... to ci dopiero pasztet! Huttowie przeciwko Huttom?
- Nietrudno w to uwierzyć, jeśli się miało cokolwiek do czynienia z Hurtami - powiedział chłodno Nebl. - Wśród
Hurtów zawiera się i łamie porozumienia za jeden złamany kredyt. Ich lojalność topnieje w obliczu możliwości
utraty zysków lub wpływów, nie wiedziałeś o tym?
- Zaczynam rozumieć... - powiedział Han, wiercąc się niespokojnie na ławie i uświadamiając sobie, jak niewiele
brakowało, żeby został rozpylony na kosmiczny pył. - Huttowie na Nal Hutta tworzą różne frakcje, prawda?
- O, tak. Ich rodziny czy klany rosną w siłę i zdobywają fortuny tylko po to, by zaraz paść ofiarą intryg innego
klanu. Nic dziwnego, że spośród wszystkich ras to Huttowie są najbardziej nieufni. Degustator jedzenia u Hutta to
bardzo krótkoterminowa posada. Trudno jest otruć Hutta, ale to nie powstrzymuje zabójców od próbowania... i
czasami im się udaje. A klany nie cofają się przed użyciem pocisków rakietowych, skrytobójców czy nawet
piechoty dla osiągnięcia swoich celów.
- Ale to właśnie Huttowie rządzą na Ilezji - zauważył Han.
- Ach! A zatem widziałeś już Zawala?
- Jeśli masz na myśli tę rozdętą kupę sadła, która kręci się tu na repulsorowych saniach, to tak. Nie miałem
jednak dotychczas przyjemności poznać go osobiście.
- I módl się, by tak pozostało, Vykk. Zawala, podobnie jak większość Huttów, trudno zadowolić. Kapłani mogą
być trudnymi zwierzchnikami, ale w porównaniu z ich władcami Hutta-mi, są łagodni jak dzieci.
- No dobra, to co się właściwie tutaj dzieje, na tej planecie? Mamy Huttów rządzących planetą i ścierających się
z innymi Huttami z Nal Hutta... dlaczego? - Han zastanowił się przez chwilę, po czym sam sobie odpowiedział. -
Oczywiście. Przyprawa.
- Naturalnie. Huttowie i flanda Til, ich popychadła, ciągną z Ilezji zyski na dwa sposoby. Pierwszy sposób to
przetwórnie przyprawy. Ale ilezjańscy Huttowie muszą najpierw kupić przyprawę od innych klanów, które
dostarczają surowców. Słyszałeś kiedyś o Jiliaku albo o Jabbie?
- Jabba? - Han zmarszczył czoło. - Jabba Hurt? Chyba obiło mi się o uszy. Czy to nie ten gość, który kontroluje
Nar Shaddaa, księżyc przemytników krążący wokół Nal Hutta?
- Ten sam. Dzieli swój czas pomiędzy pobyt w domu, na Nal Hutta i przeładunek przyprawy, który odbywa się
na małej, prowincjonalnej planecie zwanej Tatooine.
- Tatooine? Nigdy o niej nie słyszałem. Nebl wzruszył ramionami.
- Uwierz mi, nie chciałbyś tam polecieć. To zapadła dziura.
- Będę o tym pamiętał. A zatem ci faceci, Jabba i Jiliac, zdobywają surową przyprawę i wysyłają tutaj do
przetworzenia, tak?
- Tak. Ale ostatnio chyba próbują zwiększyć zyski, nasyłając swoje statki udające piratów, żeby przejąć
transporty gotowej przyprawy z Ilezji. W ten sposób Jabba i Jilliac zdobywają przetworzoną przyprawę praktycznie
za darmo, co ich uszczęśliwia.
Han ułożył wargi jak do gwizdnięcia.
- Jak to mówią, kapłani wyhodowali mynocka na własnym łonie...
- Nie inaczej. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że Huttowie byliby zdolni do czegoś takiego.
Han przeczesał włosy palcami i westchnął. To był naprawdę męczący dzień.
- Tak, z tego co słyszałem, Hutt sprzedałby własną babcię... zakładając, że oni w ogóle mają babcie... gdyby
mógł na tym zarobić choć jeden kredyt.
- Musisz być bardzo, bardzo ostrożny, młody Vykku. Powiedz Teroenzy, że potrzebujesz mocniejszych tarcz.
- Już to zrobiłem.
- To dobrze. Przydałaby się też zwiększona siła ognia.
- Tak, masz rację. - Han spojrzał Sullustianinowi w oczy. -Nebl, skoro już rozmawiamy tak szczerze, powiedz
mi jedną rzecz. Ta cała religia, którą kapłani wciskają pielgrzymom, to wielka bujda, prawda?
- Tak sądzę, Vykku. Ale nie do końca rozumiem, na czym polega to całe Uniesienie. Jestem niewierzący, więc
nigdy tego nie doświadczyłem, ale sądząc ze sposobu, w jaki reagują na nie pielgrzymi, jego skutki są bardziej
wyniszczające niż choćby największa dawka przyprawy.
- Tak, nieźle im to daje po głowie - zgodził się Han. - Wygląda na to, że cały ten religijny interes to jedno
wielkie oszustwo, dzięki któremu mogą niewiarygodnie tanio przetwarzać przyprawę.
- Nie tylko to, Vykku. Pamiętasz jak powiedziałem, że kapłani i Huttowie ciągną zyski z tych koloni na dwa
sposoby?
- Tak - odpowiedział Han. - Więc jaki jest ten drugi sposób?
- Niewolnicy - powiedział ponuro Sullustianin. - Wyszkoleni, posłuszni niewolnicy. Ilezjanie odsyłają
pielgrzymów z przetwórni przyprawy, kiedy zobaczą, że są w pełni przeszkoleni i całkowicie bezwolni. Zabiera się
ich wtedy na inne planety i sprzedaje. Ich miejsce w fabrykach zajmują nowi przybysze.
- A niewolnicy są zbyt zastraszeni i ogłupieni, żeby narzekać albo mówić nowo przybyłym prawdę o tym, co ich
czeka, tak? - zapytał Han.
- Oczywiście. A nawet jeśli o tym mówią, to kto słucha niewolników? Jeśli zaś niewolnik zaczyna być zbyt
głośny, to... -Sullustianin zrobił nagły, uniwersalny gest podcinania gardła. -Nietrudno jest uciszyć niewolnika.
Han pomyślał o pątniczce 921. Powiedziała, że jest na Ilezji mniej więcej od roku...
- Jak długo trzymają tu pielgrzymów, zanim wyślą ich jako niewolników? I dokąd ich wysyłają?
- Zazwyczaj rok. Tych silniejszych wysyłają na Kessel, do kopalni przyprawy. Nikt stamtąd nie wraca żywy,
słyszałeś pewnie. Garstka najładniejszych to szczęściarze. Szkoli się ich na tancerzy i tancerki albo posyła do
koszarowych domów uciech. Może to i niegodne życie, ale dużo łatwiejsze niż zdychanie w niewoli w kopalni
przyprawy.
Nebl obserwował Hana wilgotnymi, lśniącymi oczami.
- Dlaczego o to pytasz? Czy jest jakiś konkretny niewolnik, który wzbudził twoje zainteresowanie?
- No... tak jakby - przyznał Han. - Ta dziewczyna pracuje w przetwórni przyprawy, na najniższym poziomie. Jest
tu prawie od roku.
- Jeśli ci na niej zależy, powinieneś ją stamtąd wyciągnąć, Vykk - powiedział Sullustianin. - Wskaźnik zgonów
wśród robotników przetwórni błyszczostymu jest bardzo wysoki. Przyprawa ich ogłupia, a kiedy grzyby dostaną się
do krwiobiegu... -strzepnął palcami. - Wyciągnij ją stamtąd, Vykk. Jej jedyną nadzieją jest opuszczenie tej planety z
ładunkiem niewolników.
- W roli niewolnicy? - Han poczuł ukłucie strachu, kiedy pomyślał, że mógłby już nigdy nie zobaczyć pątniczki
921. - Mam się cieszyć, ze może uda jej się trafić do jakiegoś koszarowego lupanaru, żeby być zabawką znudzonych
imperialnych szturmowców?
- To dużo lepsze niż męki konania od powolnego zatrucia krwi.
Han myślał szybko. Nie spodobały mu się wnioski, do których doszedł.
- Słuchaj, Nebl, cieszę się, że udało nam się pogadać. Wpadnę do ciebie jeszcze kiedyś. Teraz... muszę coś
załatwić.
Sullustianin uprzejmie pokiwał głową.
- Doskonale cię rozumiem, Vykk.
Po wyjściu Han uświadomił sobie, że krótki ilezjański dzień dobiega końca. Pielgrzymi byli pewnie teraz na
wieczornych obrzędach. Jeśli się pospieszy, może uda mu się złapać pątniczkę 921 i zamienić z nią parę słów.
Musiał wymyślić jakiś sposób, żeby wyciągnąć ją z fabryki, ale zarazem zatrzymać na Ilezji.
Mimo upału i lekkiej mżawki zaczął biec przez dżunglę znajomą ścieżką. Po pierwszych pięciu minutach
poczuł, że oddech pali mu piersi, ale nie zwalniał. Po prostu musiał zobaczyć twarz dziewczyny, nazywającej siebie
„pątniczką921", i upewnić się, że nadal była na Ilezji.
A co, jeśli już ją odesłali? Nigdy jej wtedy nie odnajdzie... nigdy! Han poczuł, że wpada w panikę. Zaczął
przeklinać siebie samego w każdym języku, jaki znał. Co w ciebie wstąpiło, Solo? - zastanawiał się. Weź siew
garść, chłopie! Dobrze ci się układa tu na Ilezji. Na koniec roku będziesz miał piękny stosik kredytów uskładany na
koncie na Coruscant. To nie jest dobry moment, żeby tracić głowę z powodu jakiejś zwariowanej fanatyczki
religijnej. Daj sobie z tym spokój!
Ale ciało i serce nie chciały słuchać głosu rozsądku. Han wydłużył i przyspieszył krok, aż w końcu biegł co sił w
nogach.
Zakręcił obok Kwietnych Błoni i o mało nie wpadł na pierwsze rzędy pielgrzymów, wracających po
wieczornym obrządku. Szli bezładnie, potykając się i zataczając, z oczami błyszczącymi narkotyczną ekstazą.
Han zaczął przeciskać się przez tłum, pomagając sobie łokciami. Czuł się jak ryba płynąca pod prąd. Mrużył
oczy w zapadających ciemnościach, wypatrując znajomej twarzy. Zaglądał pod daszki czapek, szukał i szukał...
Gdzie ona jest?
Coraz bardziej zaniepokojony Han zaczął łapać pielgrzymów za ramię i domagać się odpowiedzi, czy nie
widzieli pątniczki 921. Większość z nich ignorowała jego pytania lub patrzyła bezmyślnie, z rozdziawionymi
ustami, ale w końcu jakaś stara Korelianka wskazała kciukiem za siebie. Han odwrócił się i zobaczył 921 w pewnej
odległości za innymi. Poczuł ulgę. Podbiegł do dziewczyny, zziajany i spocony po biegu.
- Cześć! - wysapał, mając nadzieję, że powitanie nie zabrzmiało aż tak głupio, jak mu się wydawało.
Podniosła głowę, przyglądając mu się w ostatnich błyskach światła dnia.
- Cześć - odpowiedziała niepewnie. - Nie było cię.
- Latałem poza system - wyjaśnił Han, biorąc ją za ramię i dostosowując krok do rytmu jej kroków. - Miałem
ładunek do dostarczenia.
-Aha.
- A co u ciebie? - zapytał.
- W porządku - odparła. - Uniesienie było dzisiaj cudowne.
- Aha - przytaknął posępnie. - Nie wątpię.
- Jak ci się udała podróż, Vykk? - zapytała po kilku minutach milczenia. Han ucieszył się, że o to zapytała. Po
raz pierwszy okazała choć odrobinę zaciekawienia nim i jego życiem.
- Wszystko dobrze się skończyło - powiedział wstępując ostrożnie na zabłoconą ścieżkę i starając się nie
zabrudzić butów jeszcze bardziej. Był po kolana ochlapany błotem po biegu. - Ale strzelali do mnie piraci.
- Och, nie! - wyglądała na zaniepokojoną. - Piraci! Mogłeś zostać ranny!
Han uśmiechnął się i wziął ją za rękę.
- Miło widzieć, że się przejmujesz. - powiedział z nutą dawnej przechwałki w głosie. Przez chwilę myślał, że
wyrwie rękę, ale pozwoliła mu ją zatrzymać.
Zanim doszli do dormitoriów zapadły kompletne ciemności. Han podprowadził dziewczynę do tego samego
miejsca co poprzednio, w półcieniu między światłem a ciemnością. Zdjął z jej twarzy gogle.
- Co robisz? - zapytała nerwowo.
- Chciałem zobaczyć twoją twarz. Te gogle całkiem zasłaniają twoje oczy. - Uniósł jej dłoń, podniósł do ust. -
Tęskniłem za tobą- powiedział cicho.
- Naprawdę? - Nie umiał poznać, czy ją to ucieszyło, czy rozstroiło. Może i jedno, i drugie.
- Tak, myślałem o tobie - ciągnął miękko. Przyszło mu do głowy, że po raz pierwszy był uczciwy wobec
dziewczyny mówiąc o swoich uczuciach. Pierwszy raz w życiu nie musiał udawać. - Nie chciałem tego - dodał
szczerze - ale i tak myślałem. Tobie też trochę na mnie zależy, prawda? Odrobinę...
- Ja... ja... - zaczęła się jąkać. - Nie wiem. - Spróbowała wyrwać rękę, ale Han nie puścił. Zaczaj całować
pokaleczone, pokryte bliznami palce. Dotyk jej skóry na wargach odurzył go mocniej niż alderaaniańskie piwo.
Obsypywał miękkimi, czułymi pocałunkami kostki i czubki palców.
- Przestań... - szepnęła. - Proszę...
- Dlaczego? - zapytał, odwracając jej dłoń, by pocałować nadgarstek. Upajało go bicie pulsu, które wyczuwał
pod wargami. Przycisnął usta do wnętrza dłoni, do pokrywających je nowych i starych blizn. - Nie lubisz tego?
- Tak... nie... nie wiem! - była na krawędzi łez. Cofnęła rękę i tym razem Han ją puścił, ale podszedł o krok
bliżej i złapał ją za rękaw.
- Proszę... -powiedział, trzymając ją wzrokiem równie mocno jak dłonią. - Proszę... nie odchodź. Nie widzisz, że
naprawdę mi na tobie zależy? Że się o ciebie martwię, że o tobie myślę... - Przełknął ślinę przez zaschnięte gardło. -
Cały czas.
Złapała oddech, co zabrzmiało jak szloch.
- Nie chcę, żeby ci na mnie zależało... - powiedziała urywanym głosem. - Bo mnie nie powinno zależeć...
... i - nawet nie powiesz, jak masz na imię - dokończył za nią Han, nie umiejąc ukryć goryczy w głosie.
Stała jak ptak gotowy do lotu, z oczami szeroko otwartymi i pełnymi cierpienia.
- Mnie też na tobie zależy - szepnęła w końcu. - Chociaż nie powinno. Powinnam dbać tylko o Jedynego i
Wszechogarniającego! Chcesz, żebym złamała moje śluby, Vykk? Jak mogłabym zrezygnować ze wszystkiego, w
co wierzę?
Serce Hana zabiło mocniej, kiedy usłyszał, że nie jest jej obojętny.
- Powiedz, jak masz na imię - nalegał. - Proszę... Spojrzała na niego oczami pełnymi łez i szepnęła:
- Bria. Bria Tharen.
Potem bez słowa uniosła spódnicę długiej sukni i zniknęła w drzwiach dormitorium.
Han stał w ciemnościach, czując, że usta rozciąga mu szeroki uśmiech. Zmęczenie ustąpiło jak ręką odjął. Czuł
się tak lekko, jakby miał na nogach buty z repulsorowym wspomaganiem. Odwrócił się i zaczął oddalać od
dormitorium, nadal uśmiechnięty. Nawet nie zauważył, że zaczęło padać.
Zależy jej na mnie... - myślał, brnąc przez wszechobecne błoto. Bria... śliczne imię. Brzmi jak muzyka albo...
czy ja wiem? Bria...
Następnego dnia, po długich godzinach łamania głowy i planowania podczas nieprzespanej nocy, Han ruszył na
poszukiwanie Teroenzy. Znalazł Arcykapłana i Veratila wypoczywających na błotnistych równinach rozciągających
się w odległości mniej więcej kilometra od brzegu płytkiego oceanu Ilezji. Obaj kapłani pławili się w ciepłym,
czerwonym błocie. Od czasu do czasu przewracali się z boku na bok i tarzali, by oblepić błotem te partie ciała, które
zdążyły już wyschnąć.
Dwóch Gamorreańczyków, stojących na straży, przyglądało im się z niekłamaną zazdrością. Han podszedł bliżej
glinianki i skrzywił się niemiłosiernie, kiedy poczuł zapach błota.
Fu! Śmierdzi jak tygodniowe truchło! - pomyślał.
Stanął na brzegu, niebezpiecznie balansując, i machaniem rękami usiłował przyciągnąć uwagę Teroenzy.
- Eee... Proszę pana... moglibyśmy zamienić dwa słowa?
Arcykapłan był w dobrym humorze, zapewne za sprawą relaksującej błotnej kąpieli. Skinął wątłą ręką.
- Nasz bohaterski pilot! Prosimy, prosimy do nas!
Ja miałbym wleźć do tej gnojówki? Z własnej woli? - pomyślał Han, powstrzymując grymas obrzydzenia.
Rozumiał jednak, że flanda Til zrobili mu ogromny zaszczyt. Westchnął.
Kiedy Teroenza skinął znowu, Han uśmiechnął się i przyjaźnie pomachał ręką w odpowiedzi. Odpiął pas
pozwalając, by niedawno odzyskany blaster wraz z kaburą zsunął się na ziemię. Zrzucił buty, rozpiął i zdjął
kombinezon, pozostając w samych bokserkach. Ostrożnie umieścił odpiętą od pasa sakiewkę na samym wierzchu
stosu odzieży, otworem w stronę glinianki.
Potem, próbując przybrać wyraz twarzy choćby trochę przypominający uśmiech, wszedł do glinianki. Czerwone
błocko okleiło mu się wokół nóg i w pierwszej chwili Han wpadł w panikę, wyobrażając sobie, jak pogrąża się cały,
wciągnięty przez bagno. Okazało się jednak, że pod warstwą grząskiego mułu znajduje się twardy grunt. Machając z
uśmiechem do t'landa Til Han brnął przez błoto, aż zanurzył się w nim po uda.
- Czy to nie cudowne? - zapytał Veratil, nabierając na dłoń hojną porcję błota i ochlapując nim plecy Hana. - Nic
w całej galaktyce nie może się równać z dobrą kąpielą błotną!
Han żarliwie przytaknął.
- Tak! To wspaniałe!
- Proponuję, żebyś się poturlał - ryknął Teroenza. -Nic tak nie odświeża po trudach codziennego życia. Spróbuj!
- Jasne! - zgodził się Han z przyklejonym do twarzy uśmiechem. - Turlanie się jest na pewno fantastyczne!
Ostrożnie zanurzył się w błocie i chlapiąc na prawo i lewo obtoczył się w śluzowatej, kleistej mazi. Humoru nie
poprawił mu widok długich, białych robaków, zamieszkujących czerwoną breję. Przyjął, że nie są mięsożerne, w
przeciwnym przypadku kapłani nie byliby tacy rozluźnieni.
Bria, maleńka, mam nadzieję, że to docenisz... - pomyślał, kończąc obrót. Usiadł, pokryty teraz równo po szyję
warstwą obrzydliwego błota.
- Cudownie! - powiedział głośno. - To takie ...pluskające! Co za rozkoszny chlupot.
- A więc, pilocie Draygo... o czym chciałeś ze mną porozmawiać? - zapytał Teroenza, leniwie zanurzając się w
błotnistej mazi.
- Cóż, myślę, że znalazłem rozwiązanie pańskiego problemu. To znaczy problemu pańskich zbiorów.
Wielki łeb Teroenzy okręcił się na niemal nieistniejącej szyi.
- Doprawdy? Jak?
-Zaprzyjaźniłem się zjedna z waszych wiernych, młodą pątniczką z mojej rodzinnej planety. Zanim tu
przyleciała, studiowała muzealnictwo i mnóstwo wie o tym, jak zajmować się cennymi przedmiotami: antykami,
kolekcjami i tak dalej. Założę się, że umiałaby odpowiednio skatalogować eksponaty z pańskiej kolekcji i w ogóle
zadbać o nie jak należy.
Teroenza słuchał uważnie. Wreszcie usiadł, rozchlapując wokół strugi błota.
- Nie miałem pojęcia, że wśród naszych pielgrzymów są osoby dysponujące takimi umiejętnościami. Może
istotnie porozmawiam z tą pątniczką. Jakie ma oznaczenie?
- Numer 921, proszę pana.
- A gdzie pracuje?
- W fabryce błyszczostymu, proszę pana.
- Od jak dawna jest na Ilezji?
- Niecały rok.
Teroenza odwrócił się do Veratila i dwaj kapłani zaczęli rozmawiać ze sobą we własnym języku.
Muszę koniecznie nauczyć się ich mowy, zdecydował Han. Niedawno znalazł program językowy do nauki
podstaw huttańskiego i studiował go już ód miesiąca. Nie udało mu się jednak namierzyć żadnego słownika ani
programu do nauki języka flanda Til. Wytężył słuch, mając nadzieję, że uda mu się rozszyfrować, o czym mówią
kapłani, ale mowa flanda Til różniła się widocznie od huttańskiego na tyle, że nic nie mógł zrozumieć.
Zwracając się do Hana, Veratil zapytał:
- Czy ta pątniczka 921... czy twoim zdaniem jest atrakcyjna - jak na gusta twojego gatunku? Czy ty na przykład
uznałbyś ją za pociągającą jako potencjalną partnerkę seksualną?
Głęboko w błocie Han zacisnął kciuki.
- 921? Oj, nie, proszę pana... właściwie to... szczerze mówiąc... gdybym miał dziewczynę z tak pospolitą twarzą,
kazałbym jej chodzić tyłem! - Słysząc słowa Hana, obaj kapłani ryknęli śmiechem i zaczęli klepać się po klatce
piersiowej, co widocznie było u przedstawicieli ich rasy przyjętym sposobem wyrażania aplauzu dla dowcipnej
puenty.
- Bardzo zabawne, pilocie Draygo - powiedział Teroenza swoim tubalnym głosem. - Naprawdę bystry z ciebie
facet. Zainteresuję się tą młodą kobietą. - Przekręcił się na drugi bok, obryzgując błotem boki zwalistego cielska. -
Aaaach! - westchnął z rozkoszy.
- Słuchaj, Veratil - Han odwrócił się i znalazł twarzą w twarz z hierarchą. - Jest coś, co nie daje mi spokoju. Czy
mógłbym ci zadać jedno pytanie?
- Oczywiście - zgodził się młodszy kapłan.
- Co wy właściwie robicie pielgrzymom co wieczór w czasie tego waszego obrządku? Co to jest to całe
Uniesienie? Dostają niezłego odpału!
- Uniesienie? - Veratil zachichotał, jeśli można tak nazwać dźwięk wydany niskim, grzmiącym głosem. - Ten
moment ekstazy, który pielgrzymi uważają za boski dar?
- Właśnie - przytaknął Han. - Nigdy nie odczułem na sobie żadnego efektu - przyznał. Bo opierałem się ze
wszystkich sił, dodał w duchu. Bo ostatnia rzecz, jakiej bym chciał, to żeby jakaś szkarada drażniła moje ośrodki
przyjemności.
- To dlatego, że jesteś osobą o silnym umyśle, pilocie Draygo - wyjaśnił Veratil. - Nasi pielgrzymi przybywają
zaś na Ilezję właśnie dlatego, że są tego pozbawieni i szukają kogoś, kto ich poprowadzi. A ich dieta została
zaprojektowana w taki sposób, by stali się jeszcze bardziej... podatni na wpływy.
Teraz odezwał się Teroenza.
- Uniesienie to efekt zastosowania specyficznej umiejętności, dzięki której samce flanda Til zwabiają ku sobie
partnerki podczas okresu łączenia się w pary. Potrafimy mianowicie emitować dźwięki o częstotliwości, która
wprowadza umysł samicy w rezonans, pobudzając ośrodki przyjemności w jej mózgu. Te wibracje powstają, kiedy
powietrze przepływa przez rzęski w naszych workach szyjnych. Nasze samice nie mogą się temu oprzeć.
- Samce naszej rasy mają też pewne umiejętności w zakresie projekcji empatycznej niskiego stopnia. - dodał
Veratil. -Koncentrując się na przyjemnych odczuciach, potrafimy je przekazywać tłumowi pielgrzymów. Połączenie
tych dwóch efektów wywołuje Uniesienie, które oglądałeś.
- Sprytna sztuczka! - powiedział Han z podziwem. - Czy to trudne?
- Wcale nie - zaśmiał się Teroenza. - Tak naprawdę trudne w tym wszystkim jest przeprowadzenie pielgrzymów
przez te wszystkie modły i rytuały. Czasami jestem tym tak znudzony, że prawie zasypiam, czekając na swoją kolej.
- W zeszłym roku jeden z kapłanów naprawdę zasnął - powiedział Veratil, parskając w sposób, który u jego
gatunku był odpowiednikiem śmiechu. - Palazidar. Zasnął i przewrócił się! Pielgrzymi byli w najwyższym stopniu
niezadowoleni...
Obaj kapłani rechotali jeszcze przez chwilę, rozpamiętując tę anegdotkę. Han też się śmiał, ale w środku aż
kipiał od gniewu, mając ciągle przed oczami obraz pielgrzymów z trudem powracających po wieczornej ceremonii,
z ogniem wiary i uwielbienia w oczach.
Przy tych facetach oszustwa Garrisa Shrike'a to małe piwo, zdecydował z niesmakiem. Ktoś powinien się
rozprawić z tym chciwym robactwem...
Przez chwilę myślał, że to on mógłby być tym kimś. Po chwili przypomniał sobie jednak, że wystawianie głowy
ponad tłum bardzo często kończy się definitywnym jej oddzieleniem od reszty ciała. Więc po co tak się wysilasz dla
Brii? - odezwał się w jego głowie zdradziecki, sarkastyczny głos.
Dlatego, odpowiedział sam sobie, że jej bezpieczeństwo stało i się dla mnie równie ważne jak moje. Nic na to
nie poradzę, po prostu tak jest...
Teraz, kiedy już wiedział to, co chciał wiedzieć, Han zaczął się zastanawiać, jak by tu wdzięcznie (przynajmniej
w sensie metaforycznym) wykręcić się z błota i towarzystwa kapłanów.
Uratowało go przybycie Hutta, który sunął nad błotnistą równiną na repulsorowych saniach, otoczony grupką
strażników, truchtających obok pojazdu. Sapali ciężko, usiłując dotrzymać kroku swojemu zwierzchnikowi.
- Zawal! - Teroenza powitał swojego pana, wstając z szacunkiem. Han zrobił to samo, chociaż czuł się przy tym
jak głupek.
Pierwszy raz w życiu widział na własne oczy przedstawiciela tej rasy i musiał bardzo się starać, żeby nie gapić
się natrętnie na jego ogromne, zwaliste cielsko, wielkie wyłupiaste oczy, pomarszczoną, brązowawą skórę i
zielonkawy śluz wyciekający z kącików ust.
A niech mnie! -pomyślał Han. Jest jeszcze ohydniejszy niż Teroenza i jego kumple. Przypomniał sobie, że
cywilizacja Hurtów liczy sobie prawdopodobnie więcej lat niż historia jego własnego gatunku - mimo wszystko
jednak nie mógł przemóc odrazy na widok jej przedstawiciela.
A może odrzucała go świadomość, że to właśnie Huttowie wymyślili ilezjańską religię jako tani sposób
zniewolenia niewinnych istot rozumnych.
Hutt pochylił się w stronę Teroenzy i powiedział po huttańsku:
- Dostałem wiadomość z domu. Jabba i Jiliac wszystkiemu zaprzeczają, a my nie mamy dowodów. Rada klanu
odmówiła... - Han nie dosłyszał czego. - ...więc jedyny sposób to... - zakończył zdanie określeniem, którego Han nie
umiał przetłumaczyć.
- Wielka szkoda - odpowiedział Teroenza, również po huttańsku. - A co z moim zamówieniem na dodatkowe
oddziały, uzbrojenie i osłony do naszych statków, ekscelencjo?
- Zatwierdzone - odparł Zawal. - Powinny przybyć na dniach.
- To dobrze.
Teroenza ciągnął dalej we wspólnym:
- Mój panie, chciałbym ci przedstawić dzielnego pilota, Vykka Draygo, który uratował nasz ładunek przyprawy.
Olbrzymi Hutt zarechotał, wydając z siebie dźwięki tak niskie i głębokie, że Han nie tylko je usłyszał, ale i
odczuł ich wibracje całym ciałem.
- Witam cię, pilocie Draygo. Zaskarbiłeś sobie naszą dozgonną wdzięczność.
- Dziękuję panu.
Teroenza zamachał małą rączką.
- Właściwszym zwrotem w tym wypadku byłoby „ekscelencjo", pilocie Draygo.
- Aha, jasne. Dziękuję, ekscelencjo. To dla mnie zaszczyt móc dla pana pracować.
Hutt zachichotał ponownie, mówiąc po huttańsku do Teroenzy:
- Cóż za uprzejmy i bystry kawaler... jak na człowieka. Czy dałeś mu nagrodę? Lepiej, żeby mu się u nas
podobało.
- Tak jest, ekscelencjo - odpowiedział Teroenza.
Han, rzecz jasna, nie dał po sobie poznać, że zrozumiał cokolwiek z prowadzonej po huttańsku wymiany zdań.
- To dobrze, to dobrze - powiedział Zawal.
Han stał i patrzył, jak Hutt zawraca swoimi repulsorowymi saniami i odjeżdża. Teroenza i Veratil ruszyli ciężko
przez błoto, postękując z wysiłku. Arcykapłan zwrócił się do Hana we wspólnym:
- Jego ekscelencja jest bardzo z ciebie zadowolony, pilocie. Czy kierownik przetwórni zawiadomił cię, kiedy
następny transport będzie gotowy do wysyłki?
Han również przedzierał się przez błoto do brzegu.
- Powiedział, że pod koniec tygodnia, proszę pana. Do tego czasu będą dwa transporty pielgrzymów ze stacji
orbitalnej: jeden jutro i jeden pojutrze.
- Doskonale. Nie chcemy, żeby w zakładach zabrakło rąk do pracy.
Wygramoliwszy się na brzeg, Han zebrał swoje ubranie i skierował się na wschód, w stronę odległego o
kilometr oceanu.
- Chyba pójdę i spłuczę z siebie błoto - wyjaśnił - zanim z powrotem się ubiorę.
- Rozumiem - powiedział Veratil. - My używamy błota jako substancji myjącej, ale do naszej skóry nie
przywiera ono tak jak do twojej. Po wyschnięciu wystarczy, że się otrząśniemy -wzdrygnął się, wzbijając tumany
pyłu - i błoto odpada, jak sam widzisz.
- Rzeczywiście - przyznał Han. - Aleja muszę się spłukać wodą.
- Nie wchodź za głęboko do morza, pilocie Draygo -ostrzegł go Teroenza. - W oceanach Ilezji żyje wiele dużych
zwierząt. Głodnych zwierząt.
- Tak jest, proszę pana.
Trzymając ubranie i buty z dala od pokrytego czerwoną mazią ciała, ruszył boso w stroną oceanu. Nie widział
jeszcze morza, bo zasłaniał je rząd piaszczystych wydm, ale czuł w powietrzu zapach ciepłej, słonawej wody.
Kiedy dotarł na brzeg, ostrożnie wszedł do wody na głębokość kolan, a po chwili zanurzył się cały, pozwalając,
by omiotła go potężna fala. Następne fale zmywały z niego ceglaste błoto, aż nie zostało ani odrobiny .
Wyszedł wtedy na piasek, znalazł łagodną łachę i wyciągnął się, żeby wyschnąć. Czuł, jak zamglone słońce
Ilezji osusza ciało i włosy, pozostawiając je sztywne od zaschniętej soli i sterczące we wszystkie strony.
Wszystko jest lepsze niż to błocko, pomyślał sennie.
Już prawie zasypiał, gdy nagle wzdrygnął się; uświadomił sobie, że o czymś zapomniał. Wstał, podszedł do
leżącego obok ubrania i pogrzebał w sakiewce. Rozglądając się ostrożnie dookoła wyjął z niej miniaturowe
urządzenie rejestrujące, które wymontował z „Ilezjańskiego Snu". Widząc, że dyktafon nadal pracuje, wyłączył go
zdecydowanym ruchem.
Zadowolony, że udało mu się nagrać całą wymianę zdań z ilezjańskimi kapłanami, wrócił na poprzednie
miejsce, położył się na ciepłym piasku i uciął sobie zasłużoną drzemkę.
ROZDZIAŁ 8. OBJAWIENIA
W ciągu następnych trzech miesięcy Han odbył wiele misji dla Ilezjan. Kilka razy udało mu się - przy
współudziale Muuurgha - trochę nadłożyć trasy, dzięki czemu on mógł szlifować swoje umiejętności pilotażu, a
Muuurgh - obsługi systemów uzbrojenia statku. Han ćwiczył lądowanie w różnych warunkach - na księżycach
pozbawionych atmosfery albo skutych lodem, a nawet na małych asteroidach, niewiele większych od samego statku.
Nauczył się cumować do stacji orbitalnej śluza w śluzę, od pierwszego podejścia.
Skutkiem potyczki Hana z „piratami" było lepsze wyposażenie statku przez ilezjańskich Hurtów w systemy
uzbrojenia i w mocniejsze tarcze. Nasilono również środki bezpieczeństwa, jeśli chodzi o daty i porty przeznaczenia
wysyłanych transportów; nie stosowało się też przeładunku w przestrzeni kosmicznej. Zamiast tego Han miał
lądować na określonej planecie i wymieniać ładunek przetworzonej przyprawy na surowce, w jakie akurat obfitował
dany świat. Na obszarach gęsto zaludnionych zagrożenie, że odbiorca wystawi go do wiatru albo wciągnie w
pułapkę, było mniejsze.
Teroenza zapewnił Muuurgha, że Vykk Draygo okazał się pracownikiem godnym zaufania, więc Togorianin nie
czuł się już tak bardzo zobligowany do chodzenia za Hanem krok w krok. Nadal jednak obowiązywała go przysięga,
że będzie chronił młodego pilota. Muuurgh o tym nie zapominał.
Zgodnie z obietnicą Teroenza porozmawiał z Brią. Zlecił jej skatalogowanie swoich zbiorów i pieczę nad nimi.
Han mógł więc ją teraz spotykać codziennie, jeżeli był akurat na Ilezji. Od kiedy zaczęła lepiej jeść - w stołówce dla
pracowników, a nie w refektarzu dla pielgrzymów - i więcej przebywać na świeżym powietrzu i słońcu, powoli
traciła chorobliwie blady i mizerny wygląd. Jej oczy nabrały blasku, kroki - lekkości, a śmiech znacznie częściej
rozjaśniał jej twarz.
Polubiła nową pracę, po części ze względu na upodobanie do antyków, częściowo zaś ze względu na to, iż
uważała służbę bezpośrednio u Arcykapłana za wielką łaskę. Nadal jednak regularnie chodziła na poranne modły i
wieczorne ceremonie Uniesienia. Han, jeśli był na Ilezji, odprowadzał ją zwykle tam i z powrotem.
Zaproponowano jej pokój w Centrum Administracyjnym, ale Bria powiedziała Teroenzy, że woli zostać w
dormitoriach dla pielgrzymów. Chodziło jej nie tylko o to, że chciała być z pozostałymi pielgrzymami w czasie
modłów; po prostu pomysł zamieszkania w tym samym budynku co Vykk Draygo dziwnie ją krępował. Bria Tharen
nadal zanadto nie ufała do Korelianinowi i niechętnie poddawała się uczuciom, które w niej wzbudzał. Jest
członkiem religijnej wspólnoty - przypominała sobie nieustannie. Jej lojalność, jej poświęcenie, jej duchowa jaźń
muszą być zarezerwowane dla Wszechogarniającej Jedności.
Nie mogła jednak zaprzeczyć, że lubi towarzystwo Vykka. Był taki żywy, pełen energii, taki przystojny i
czarujący... Bria nigdy dotąd nie spotkała nikogo podobnego.
Codziennie po zakończeniu pracy przy kolekcji Arcykapłana, mając jeszcze godzinę do wieczornej ceremonii,
Bria szukała Vykki Muuurgha, którzy byli niemal nierozłączni, i udawała się w ich towarzystwie do stołówki na
filiżankę stymherbaty.
Bria szła przez dżunglę. Zachodzące słońce przyniosło chwilę ulgi od upału. Lekka bryza ciągnęła od oceanu, w
którego stronę się kierowała. Szła szybko, a spódnica jej pielgrzymiego stroju ocierała się o rośliny rosnące obok
ścieżki. Jaskrawe kwiaty zwieszały się z fantazyjnych pnączy... szkarłatne, wiśniowe i cytrynowozielone. Ich ostry,
nieco cierpki zapach wypełnił jej nozdrza.
Błogosławiony Teroenza powiedział jej, że zamiast niezgrabnego pielgrzymiego stroju może zacząć nosić
normalne ubrania, poręczniejsze przy konserwacji zbiorów... ale dziewczyna trzymała się swojej sukni równie
uparcie, jak swoich ślubów.
Dotarła na błotniste równiny i zatrzymała się, by złożyć ukłon pławiącym się w błocie dwóm kapłanom. Obaj ją
zignorowali, ale była do tego przyzwyczajona. Hierarchowie nie zwracali zbytniej uwagi na pielgrzymów, chyba że
musieli zlecić im jakąś pracę. Nie było w tym nic dziwnego... koncentrowali się na sprawach większej wagi,
poruszając się na takich wyżynach duchowego rozwoju, na które umysł humanoidów takich jak ona nie potrafił się
wznieść...
Kiedy Bria po raz pierwszy zobaczyła kapłanów taplających się w błocie, była wstrząśnięta. Wydawało jej się
dziwne, że pobłażają sobie w tak... prostacki sposób. Ale odkąd zaczęła pracować dla Błogosławionego Teroenzy,
przyzwyczaiła się do tego widoku.
Cieszyła się, że nie musi dłużej siedzieć w ciemnościach przetwórni błyszczostymu. Praca w Centrum
Administracyjnym była znacznie przyjemniejsza. Budynek był klimatyzowany, pełen światła, a jedzenie... jedzenie
nieporównanie lepsze. Przyzwyczajenie się do normalnych posiłków zajęło Brii cały miesiąc. Na początku była tak
apatyczna, tak wyzuta z energii, że nie miała nawet siły jeść; po paru kęsach resztę zostawiała na talerzu, tak jak w
ciągu ostatnich kilku miesięcy. Robot medyczny zaaplikował jej kurację na niedożywienie, leczył ją też na
wywołane przez grzyby zatrucie krwi.
Ale teraz była zupełnie zdrowa.
W jej życiu wiele poprawiło się na lepsze, odkąd pojawił się w nim Vykk. Musiała to przyznać. Gdyby tylko...
Bria zmarszczyła brwi i westchnęła.
Gdyby tylko Vykk też był pielgrzymem! Mogliby razem wielbić Wszechogarniającego, razem uczęszczać na
modły, razem otrzymywać sakrament Uniesienia. Ale Vykk... nie mogła nie zauważyć, że on nie był materiałem na
pielgrzyma. Ten niedowiarek wierzył tylko w siebie.
Kiedy razem szli na wieczorną ceremonię lub w drodze powrotnej do dormitorium, podtrzymywał ją za ramię.
Uścisk jego dłoni sprawiał, że zaczynała wątpić w swoje oddanie Jedynemu i Wszechogarniającemu. Nie podobało
jej się to. Odrzucała wszystko, co mogłoby zachwiać jej wiarą lub zakwestionować śluby.
Dotarła tymczasem do wydm. Nie zdziwiła się, słysząc świst wystrzału z blastera.
- Vykk! - krzyknęła, nie chcąc wchodzić mu w drogę w momencie, gdy ćwiczył strzelanie. - Vykk, to ja!
Wspięła się na wierzchołek wydmy, a wiatr wydął jej spódnicę i okręcił ją wokół nóg. Gdyby nie przytrzymała
czapki, wiatr od morza zerwałby ją z głowy.
Na plaży poniżej zobaczyła Vykka. stał w postawie strzeleckiej z rozstawionymi nogami, z blasterem w kaburze,
dyndającej swobodnie przy udzie. Muuurgh stał w pewnej odległości, trzymając w ręku kilka czarnych
ceramicznych płytek, służących jako cele. Bez ostrzeżenia rzucił dwie płytki w górę, jedną wysoko na lewo, drugą
nisko w prawą stronę.
Ręka Vykka, gdy sięgał do kabury, poruszała się tak szybko, że Bria nie nadążała za nią wzrokiem. Wystrzał z
miotacza roztrzaskał najpierw niski cel, a potem ten podrzucony wysoko. Okruchy rozbitych płytek spadły
deszczem na ilezjańską glebę. Muuurgh zawył z aprobatą. Vykk odwrócił się, żeby dla odmiany przećwiczyć
strzelanie do nieruchomego, odległego celu, który ustawili wcześniej. Zauważył Brie na szczycie wydmy, zamachał
do niej i uśmiechnął się. Schował blaster do kabury i pobiegł w jej stronę.
Uderzyło ją -jak zawsze -jaki jest przystojny, z tymi regularnymi rysami, ciemnymi włosami, piwnymi oczami i
szczupłą budową. Nie był może typem klasycznego amanta - ale żadna z kobiet, które obdarzyłby swoim
czarującym uśmiechem, nie zauważyłaby tego.
- Cześć! - krzyknął, podbiegając do niej.
Zanim zdążyła zrobić unik, pocałował ją w policzek. Odepchnęła go bez tchu.
- Vykk, nie... To wbrew moim ślubom.
- Wiem - odpowiedział, wcale nie skruszony - ale kiedyś, moja kochana, sama mnie pocałujesz.
- Zastanawiałam się, czy nie poszedłbyś ze mną na filiżankę stymherbaty przed wieczorną ceremonią.
- Nie dziś -powiedział, poważniejąc nagle. Spojrzał jej prosto w oczy. - Jest coś, o czym musimy porozmawiać,
Bria. Czekałem z tym, aż... aż trochę dojdziesz do siebie, bo obawiam się, że będzie to dla ciebie szok. Ale kiedyś
musisz się tego dowiedzieć.
Bria patrzyła na niego, zastanawiając się, o co mu chodzi.
- O czym ty mówisz, Vykk?
- Lepiej usiądźmy - zaproponował. - Może tam, na plaży, dobrze?
Poprowadził ją na plażę i usadowił wygodnie na piasku, a kiedy Muuurgh podszedł zapytać, czy wracają,
potrząsnął głową.
- Nie, stary. Chcielibyśmy chwilę pobyć sami, zgoda?
Togorianin się oddalił. Bria obserwowała, jak jego czarna sylwetka wspina się po wydmie, a potem znika za jej
krawędzią.
Serce zaczęło jej bić mocniej, gdy Vykk wyjął z kieszeni małe urządzenie.
- To jest aparat do rejestracji dźwięku - powiedział. - Wymontowałem kilka takich z tablicy przyrządów
„Ilezjańskiego Snu". Puszczę ci nagranie, które zrobiłem już parę miesięcy temu, jeszcze zanim Teroenza poprosił
cię, żebyś się zajęła jego kolekcją. Po prostu bądź cierpliwa i posłuchaj tego, dobrze?
- Sama nie wiem... chyba nie spodoba mi się to, co usłyszę - powiedziała zakłopotana. - Mam złe przeczucia.
- Zrób to dla mnie - poprosił. - Tylko posłuchaj.
Bria skinęła głową, kładąc dłonie na kolanach. Nagły powiew morskiej bryzy, który wcześniej wydawał jej się
tak przyjemny, sprawił, że zadrżała, mimo piekącego słońca wiszącego nisko nad horyzontem.
Vykk włączył urządzenie. Bria usłyszała, jak Vykk wita kapłanów i jak zapraszają go, by przyłączył się do ich
błotnej kąpieli. Rozpoznała głosy Błogosławionego Teroenzy i hierarchy Veratila. Rozmawiali z młodym pilotem o
kąpielach błotnych i ich relaksującym wpływie. Bria poruszyła się niecierpliwie, ale Vykk tylko uniósł
ostrzegawczo palec i szepnął: .Zaczekaj".
Zmusiła się, by siedzieć spokojnie, chociaż czuła się coraz bardziej niepewnie. Kapłani z pewnością nie
wiedzieli, że są nagrywani przez Vykka - to już nie było zwykłe podsłuchiwanie, tylko jawne szpiegowanie!
Bria odetchnęła głęboko, kiedy nagle usłyszała, jak kapłani śmiejąc się opowiadają o Uniesieniu. Jak mówią, że
to żaden boski dar, że nie ma nic wspólnego z Jedynym i Wszechogarniającym.
Szeroko otworzyła oczy ze zdumienia, ale zaraz zmrużyła je, wściekła, i zerwała się na równe nogi. Wiatr
zerwał jej czapkę, pozwalając rudozłotym lokom rozsypać się wokół twarzy, ale nie zwróciła na to uwagi. Drżała z
gniewu, patrząc na Vykka. Na widok jej reakcji wyłączył rejestrator i stanął patrząc jej w twarz.
- Jak mogłeś?! - krzyknęła drżącym głosem. - Myślałam, że jesteś moim przyjacielem!
Zrobił krok w jej stronę i uniósł ręce do góry w uspokajającym geście.
- Bria, kochanie, jestem twoim przyjacielem. Właśnie dlatego to zrobiłem... powinnaś znać prawdę. Przykro mi,
że jesteś...
Dłoń Brii, jakby wbrew jej woli, wylądowała z głośnym plaśnięciem na policzku młodego Korelianina. Vykk
zatoczył się do tyłu i chwycił się za twarz.
-Kłamiesz! - krzyknęła. - To wszystko kłamstwo! Sam spreparowałeś to nagranie, żeby mnie skłonić do
złamania ślubów! Przyznaj się!
Opuścił rękę i stał patrząc na nią, wzrokiem pełnym smutku i współczucia. Powoli pokręcił głową.
- Przykro mi, maleńka - powiedział. - Bardziej niż jestem w stanie wyrazić. Ale niczego nie spreparowałem. To,
co usłyszałaś, jest prawdą. Możesz się na mnie wściekać, ale to nie zmieni faktów. Teroenza i spółka nie mają
żadnego boskiego daru. Wymyślili cały ten szwindel, żeby zapewnić sobie wyrobników do przetwórni i
niewolników na sprzedaż.
Na policzku Vykka pojawił się czerwony zarys jej dłoni. Wyraźnie widziała kontury każdego palca. Opanowała
impuls, który kazał jej wybąkać nieskładne przeprosiny. Jak mogła go uderzyć?
Jednocześnie jednak przeszywał ją palący gniew. Podbródek jej drżał, gdy próbowała odzyskać panowanie nad
sobą.
-Nie! - ścisnęła dłonie w pięści. - Nie! To nieprawda! Zmontowałeś to!... Tylko skąd wiedziałeś o Palazidarze?
Przecież nie było cię tu jeszcze, kiedy to się stało!
Pokręcił głową.
- Nie wiedziałem o tym, Bria. Nie wiedziałem, a nagranie jest autentyczne. Udowodnię ci to. - Sięgnął do
kieszeni i wyciągnął małą czarną fiolkę.
Bria doskonale wiedziała, co się w niej znajduje.
- Błyszczostym? Skąd go wziąłeś?
- Podwędziłem w czasie transportu - powiedział Vykk. - Wiesz, jakie ma działanie, prawda?
Bria niechętnie przytaknęła.
- To jedyny sposób, żebym ci mógł udowodnić, że nie kłamię. Jeśli otworzysz fiolkę, wystawisz błyszczostym
na działanie światła, a potem połkniesz, na pewien czas uzyskasz umiejętności telepatyczne. Będziesz mogła czytać
w moich myślach. - Przekonasz się, że nie kłamałem o Uniesieniu i że nie zmontowałem tego nagrania. Proszę. -
Podał jej fiolkę. - Weź to.
Bria spojrzała na przyprawę.
- Ja... muszę to sobie przemyśleć, Vykk... Muszę zdecydować, co robić.
- Ja nie kłamię, kochanie, przysięgam... - Podszedł do niej bliżej i wyciągnął ręce. - Zaufaj mi.
Cofnęła się.
- Proszę... zostaw mnie samą, Vykk. Ja... spotkamy się później. Po ceremonii. Teraz muszę już iść.
Przypatrywał się jej.
- Mogłabyś raz opuścić ceremonię. Tylko dziś. Przecież nie sprawdzają listy obecności.
Opuścić Uniesienie? Sama myśl o tym przyprawiła ją o mdłości. Tak gwałtowna reakcja przeraziła ją. A jeśli
Vykk ma rację? Jeśli Uniesienie to nic więcej niż kombinacja fizycznych i mentalnych wibracji emitowanych przez
obcy gatunek? Jeśli to nie boski dar, to pielgrzymi nie są niczym więcej jak tylko narkomanami, dostającymi swoją
działkę narkotyku. Bria spojrzała w oczy Vykka i poczuła w jakiś dziwny sposób, że on rzeczywiście nie kłamał.
Zacisnęła palce wokół czarnej fiolki błyszczostymu. Tu była odpowiedź. Używając tego pozna prawdę...
Odwróciła się i poszła, zostawiając go na plaży. Słyszała, jak Vykk woła coś do niej, ale tylko odwróciła się i
mu pomachała. Nie miała zbyt wiele czasu, jeśli chciała zdążyć na ceremonię.
Pół godziny później stała wśród tłumu pielgrzymów, obserwując krwawy spektakl słońca zachodzącego za
Ołtarzem Obietnic. Zbliżał się_ moment Uniesienia. Bria rozejrzała się wokół myśląc, że jeśli rzeczywiście chciała
to zrobić, był już najwyższy czas. Ukradkiem wymacała w kieszeni fiolkę. Światło... musiała wystawić substancję
na działanie światła. Ale nie tutaj... tu każdy mógł to zauważyć.
W końcu nadszedł moment, na który czekała - kapłani dali wiernym znak, że zaczyna się Uniesienie.
Bria stała w tłumie, tak żeby widzieć Arcykapłana i hierarchów odprawiających rytuał. Była jednak na tyle
daleko od nich, że powinno jej się udać ukryć błyszczostym pod szerokim rękawem, tak by flanda Til nie zauważyli
jego aktywacji. Pozostali pielgrzymi będą tak pochłonięci rytuałem Uniesienia, że niczego nie zauważą. Nie
usłyszeliby nawet strzałów z blastera.
Wszędzie wokół niej pielgrzymi padali na kolana. Bria poszła w ich ślady, jednocześnie otwierając fiolkę z
błyszczostymem. Kryjąc przyprawę przed oczami kapłanów własnym pochylonym ciałem, wyjęła pasmo narkotyku,
zastanawiając się przez chwilę, czy nie ona sama go przygotowała.
Kiedy pielgrzymi padli na twarz, worki gardłowe kapłanów zaczęły się nadymać. Przy wtórze pierwszych
buczących dźwięków, przenoszących w powietrzu wibracje, Bria uniosła przed sobą błyszczostym, wystawiając
substancję na działanie ostatnich promieni zachodzącego słońca.
W ciągu kilku sekund substancja zaiskrzyła błękitnym blaskiem, czego żaden z pielgrzymów nie zauważył,
podobnie jak kapłani. Chociaż nigdy wcześniej nie przyjmowała błyszczostymu, wiedziała dokładnie, ile sekund
trzeba odczekać. Chwilę później włożyła błyszczące pasmo do ust, pozwalając, by rozpuściło się w ślinie.
W chwili, gdy połykała narkotyk, zaczęło się Uniesienie. Bria wzdrygnęła się jak trafiona z miotacza. Efekty
działania błyszczostymu były natychmiastowe. Krew pomknęła w jej żyłach jak statek skaczący w nadprzestrzeń. W
głowie czuła pulsowanie.
Ale efekty fizyczne były niczym w porównaniu z wpływem narkotyku na jej umysł. Poczuła, że otwiera się w
sposób, którego nigdy później nie umiała opisać. Kiedy dotarły do niej fale Uniesienia, odczuła rozkosz wszystkich
zgromadzonych pielgrzymów.
Wrażenie było tak oszałamiające, że o mało nie zemdlała. Tylko gniew, który tlił się w niej od momentu, gdy
Vykk puścił to nagranie, pozwolił jej pozostać przy zdrowych zmysłach i kontrolować sytuację.
Muszę... otworzyć... oczy, pomyślała. Skoncentrować się... Krztusząc się i z trudem łapiąc powietrze otworzyła
oczy, wstrząsana falami błogości tak intensywnej, że graniczyła z bólem. Spojrzała na Teroenzę, zmuszając się,
żeby nie odwracać wzroku i ukierunkować psychikę tylko na niego.
Jej umysł zalały obrazy - obce, bo postrzegane oczami obcej rasy. Odciskały się w jej świadomości na zawsze.
Wiedziała, że choćby nie wiedzieć jak mocno tego chciała, nigdy ich nie zapomni. Umysł Teroenzy, tak jak umysł
każdej rozumnej istoty, w warstwie powierzchniowej był pełen banałów - rozważań, co zjeść na kolację, znudzenia
ceremonią, myśli o nowych środkach bezpieczeństwa, które rozkazali mu wprowadzić Huttowie, słabego bólu w
jelitach i żołądku....
W umyśle Arcykapłana nie było śladu boskości. Wcale nie wierzył we Wszechogarniającą Jedność. Arcykapłan
był bardzo dumny, że sam wymyślił ten koncept, żeby ta masa łatwowiernych pielgrzymów miała w co wierzyć.
Bria zakasłała, czując w ustach gorzki posmak błyszczostymu. Ciężko jej było skupić myśli w trakcie
Uniesienia, ale zmusiła się, żeby koncentrować całą swoją uwagę na umyśle Arcykapłana. Przeczesywała jego
myśli, dopóki nie upewniła się, że wywoływanie Uniesienia było dla niego wyłącznie sztuczką, jaką wszystkie
samce jego gatunku potrafiły robić na zawołanie.
Nagle Teroenza wzdrygnął się i rozejrzał dookoła dzikim wzrokiem. Jego umysł wypełnił się podejrzeniami, a
potem pewnością - wiedział, że ktoś telepatycznie sonduje jego myśli.
Uniesienie zostało przerwane w brutalny sposób, gdy Arcykapłan przestał wydawać z siebie pulsujące dźwięki.
Pozostali kapłani zawodzili w niezgodnym chórze, ale bez wiodącego głosu Uniesienie nie mogło trwać.
Zszokowani pielgrzymi zaczęli krzyczeć, kilku zemdlało.
Bria wycofała swoje myśli z umysłu Teroenzy i dołączyła do tłumu pielgrzymów, którzy jęczeli z rozpaczy,
drepcząc zdezorientowani w tę i z powrotem. Niektórzy stali nieruchomo, wpatrzeni błagalnie w kapłanów.
Teroenza zsunął się ze swojego podium obok Ołtarza i zaczął przeciskać się przez tłum. Patrzył w dół na twarze
wiernych, mrucząc z roztargnieniem słowa błogosławieństwa i próbując ukryć fakt, że desperacko szuka tego z
pielgrzymów, który przed chwilą skanował jego umysł.
Na szczęście Bria była daleko, na końcu amfiteatru. Pozwoliła, by tłum uniósł ją na zewnątrz, dalej od
permabetonu, aż poczuła pod stopami lepkie iły dżungli. Jednym szybkim, zdecydowanym ruchem wyżłobiła stopą
dołek w podłożu z przegniłych liści i błota. Puściła fiolkę błyszczostymu, która upadła dokładnie w środek dołka.
Odwróciła się, przydeptując jednocześnie warstwę błota i ściółki. Wszystko to trwało nie dłużej niż sekundę.
Zaczęła podążać za tłumem w stronę ścieżki, pozwalając się nieść bezładnej fali jęczących, ogłupiałych i
niezadowolonych pielgrzymów.
Ostrożny rzut oka w tył upewnił ją, że Teroenza zaniechał poszukiwań. Zapewne zdał sobie sprawę, jak małe
miał szanse powodzenia i jak bardzo jego nietypowe zachowanie wytrąciło z równowagi pielgrzymów. Bria miała
nadzieję, że Arcykapłan uzna całe to wydarzenie za skutek eksperymentów ze skradzionym błyszczostymem
jednego z niedawno przybyłych.
Szła wolno i niepewnie, dziwnie odrętwiała. Skutki zażycia błyszczostymu ustępowały, tak że tylko słabo
wyczuwała myśli i emocje osób najbliżej niej.
Nie zdziwiła się, kiedy dołączył do niej Vykk. Jak zwykle wziął ją pod ramię, żeby pomóc iść. Bria oparła się o
niego, wdzięczna za pomoc. Poczuła, jak jego ręka wędruje ku jej talii, obejmując ją mocnym uściskiem.
Szybko zapadła równikowa noc i szli teraz całkiem po ciemku. Bria ledwie widziała Vykka. Prowadził ją
ścieżką, omijając największe kałuże błota. Kiedy doszli do dormitoriów, zatrzymała się.
- Ja... jeszcze nie chcę tam iść - szepnęła. - Muszę... muszę z tobą porozmawiać, Vykk.
Kiwnął głową, ale słabe światło padające z otwartych drzwi nie pozwoliło jej dostrzec wyrazu jego twarzy.
- W porządku. Myślę, że nikt nie będzie miał nic przeciwko temu, że pójdziemy do mesy na filiżankę
stymherbaty. Chyba ci się przyda.
Odwrócili się i odeszli razem w ciemność. Bria znów wsparła się na ramieniu Vykka. Nigdy jeszcze nie czuła się
tak znużona. Chyba nawet robot szedłby żwawiej.
Kiedy dotarli do mesy, Vykk posadził ją, a sam przyniósł stymherbatę i słodkie ciastko, które wmusił w
dziewczynę.
- Proszę - powiedział. - Jedz. Wyglądasz tak, że chyba przyda ci się dobry posiłek.
Posłusznie łyknęła trochę herbaty i skubnęła ciastko. Była bez kolacji, a jedzenie wydawało się ją uspokajać,
pozwalało się skoncentrować z powrotem na rzeczywistości.
Pochyliła się w stronę Vykka i już otwierała usta, kiedy pilot ostrzegawczo potrząsnął głową.
- Chyba lepiej odprowadzę cię do dormitorium - powiedział głośno. - To cię nauczy, żeby nie opuszczać
posiłków, 921. Gdybym cię wtedy nie podtrzymał, pewnie byś zemdlała.
Bria zrozumiała. Wstała i milcząc wyszła za nim z sali. Przed budynkiem Administracji Vykk wyciągnął gogle
do patrzenia w podczerwieni.
- Masz swoje?
Bria potwierdziła, odszukała swoje gogle i założyła. Noc ustąpiła nagle miejsca pejzażowi czerni i trupiobladej
bieli. Bria mogła teraz widzieć twarz Vykka, ukrytą do połowy za goglami.
Objął ją znowu i razem ruszyli ścieżką przez dżunglę.
- Zażyłaś błyszczostymu - stwierdził cicho.
- Tak - odparła. Czuła się odrętwiała, jakby ktoś pobił ją do nieprzytomności. - Miałeś rację. Wybacz, że ci nie
wierzyłam...
- Nie wygłupiaj się! - powiedział, starając się, by zabrzmiało to wesoło, ale poniósł sromotną klęskę. - Na twoim
miejscu też chciałbym potwierdzić tę historię. Czy... czy bardzo to odczułaś?
Przytaknęła i nagle znowu poczuła, jak zalewają czarna fala, pozostawiając roztrzęsioną i z trudem łapiącą
powietrze.
- Och, Vykk! - powiedziała łamiącym się głosem. - Byłam w jego umyśle... w umyśle Teroenzy, i to było
straszne! Żadnego boskiego daru, tylko znudzona, samolubna istota, która pragnie wyłącznie pieniędzy, żeby móc
powiększać swoją kolekcję!
- Już dobrze... uspokój się - powiedział. Ścisnął ją za ramiona, żeby uspokoić ich drżenie. - Przeżyłaś okropny
szok.
- Czuję się taka... taka... zdradzona - wykrztusiła szczękając zębami. - To było... straszne.
- No już, spokojnie, maleńka. - Objął ją, a wyraz współczucia na jego twarzy sprawił, że kompletnie się
rozkleiła. Zaczęła płakać głośnym, niepowstrzymanym szlochem, który targał nią aż do bólu. Vykk zdjął jej gogle i
trzymał ją w ramionach, gładząc po głowie i szepcząc czule słowa pociechy.
Wczepiła się obiema rękami w jego kombinezon i szlochała tak, że ją samą to przeraziło. Nigdy przedtem tak nie
płakała. Poczucie pustki i rozpaczy było obezwładniające.
- Nic... mi... nie zostało! - wykrztusiła łkając. -Nic... nic!
- Oczywiście, że zostało! - mruknął Vykk, całując ją delikatnie w policzek. - Mamy siebie, prawda?
- Siebie...? - szepnęła.
- Jasne. Odtąd będziemy razem, maleńka. Wyrwiemy się z tej piekielnej planety i będziemy szczęśliwi.
Uniosła głowę, wpatrując siew ciemność; bez gogli ledwie widziała jaśniejszą plamę jego twarzy.
-Ale oni nigdy nie wypuszczają stąd pielgrzymów- powiedziała. - Wyczytałam to w umyśle Teroenzy.
- Nie będziemy nikogo pytać o pozwolenie, kochanie. Po prostu odlecimy i już.
- Uciekniemy? - szepnęła.
- Właśnie - powiedział. - Kiedy tylko wymyślę, jak to przeprowadzić, wynosimy się stąd. Mam już nawet
pewien pomysł. -Pocałował ją w policzek. - Zaufaj mi. Mam doświadczenie w takich sprawach. Coś wymyślę.
- Ale co z twoimi pieniędzmi? -zapytała. -Przecież masz kontrakt, którego nie możesz złamać. Jeśli stąd
uciekniesz, nic ci nie zapłacą. A przecież mówiłeś mi, że potrzebujesz tych kredytów, żeby się dostać do Akademii.
Jak możesz z tego zrezygnować?
Wzruszył ramionami.
- Nie kijem go, to pałką. Spróbuję wyrwać Teroenzy te pieniądze w inny sposób.
Myśli Brii mąciło wyczerpanie i poczucie, że została zdradzona. Potrzebowała całej minuty, żeby zrozumieć, co
właściwie Vykk miał na myśli.
- Kolekcja... - szepnęła. - Chcesz wykraść kolekcję Teroenzy i uciec...
- Właśnie - przytaknął z aprobatą. - Jesteś pewna, że minął ci błyszczostymowy trans jasnowidzenia?
- Chyba nie całkiem - powiedziała znużonym głosem. -Tyle razy wypytywałeś mnie o to, które eksponaty są
najcenniejsze. Naprawdę wydaje ci się, że zdołasz pokonać zamki i ukraść zbiory?
- Przecież nie całe - sprostował. - Żaden transportowiec na Ilezji nie byłby w stanie zabrać wszystkiego.
Wybiorę parę drobiazgów. .. naprawdę cennych drobiazgów. - Spojrzał na nią z napięciem. - A ty pomożesz mi je
wybrać, dobrze?
Zawahała się. Kradzież nie była zgodna z jej systemem wartości. Ale przecież skarby Teroenzy nie znajdowały
się w muzeum, dostępne dla wszystkich zwiedzających. Były przetrzymywane w ukryciu przez chciwego
kolekcjonera. Gdyby Vykk je ukradł, znów wróciłyby do obiegu. Istniało duże prawdopodobieństwo, że
przynajmniej część z nich trafi do ekspozycji prezentowanych w muzeach.
- Dobrze - zdecydowała. Odetchnęła spazmatycznie. - Pomogę ci, Vykk.
- Świetnie. Razem porwiemy statek i wyniesiemy się z tej planety. Mam już dosyć upału, dosyć wilgoci i nie
chcę więcej oglądać tych kapłanów i ich zakłamanej religii.
Bria westchnęła. Wyjechać? Nigdy już nie uczestniczyć w ceremonii Uniesienia? Jak bez tego żyć?
Postanowiła rozsądnie, że nie będzie o tym teraz myśleć. Jakoś da sobie radę. Może uda jej się odzwyczaić, jeśli
przez najbliższych parę dni, zanim odlecą, powstrzyma się od uczestnictwa w ceremonii.
- Jest jeszcze jeden problem, Vykk - zauważyła niepewnym głosem.
- Co, kochanie?
- Muuurgh. Co będzie z Muuurghiem? Przecież dał słowo, że będzie cię pilnował. On jest nie tylko twoim
obrońcą, ale w co najmniej równym stopniu strażnikiem. Co z nim zrobimy?
Vykk wziął głęboki oddech. Bria zobaczyła jasną plamę jego twarzy i wyczuła, że potrząsa głową.
- No i masz, babo, vrelta w kuchni -powiedział, cytując stare koreliańskie powiedzenie oznaczające kłopot. - Nie
wiem, co z nim zrobić. Bardzo lubię tego drągala, ale na podstawie tego co mi mówił o kodeksie honorowym
swojego ludu, obawiam się, że będzie lojalny wobec Teroenzy choćby nie wiem co.
- Myślisz, że jeśli zorientuje się, co planujemy, to nas wyda?
- To bardzo prawdopodobne.
- Och, Vykk... - w głosie Brii zabrzmiała nuta paniki. - Co teraz zrobimy? Co będzie, jeśli nie uda nam się uciec?
- Nie martw się, kotku. Zostaw to mnie -westchnął Vykk. -Jeśli będę musiał, zajmę się Muuurghiem. Jestem
lepszym strzelcem od niego i znacznie szybciej dobywam broni.
- Chcesz go zastrzelić?
- Gdybym musiał wybierać między życiem twoim lub moim a życiem Muuurgha, to tak. Ale mam nadzieję, że
uda mi się go przekonać, żeby się do nas przyłączył. Jeśli się zgodzi, zabiorę go, dokąd zechce. I dam mu dość
kredytów, żeby mu starczyło na dalsze poszukiwania.
- Poszukiwania?
- Tak. Szuka swojej partnerki. Przyleciał na tę planetę, bo myślał, że i ona tu jest. Ale chyba się pomylił.
Togorianie są bardzo rzadką rasą, tak rzadką, że gdyby była tu Togorianka, wyróżniałaby się jak spuchnięty kciuk.
Zaskoczona Bria wciągnęła głośno powietrze.
-Ale... Vykk! Ja widziałam tu Togoriankę! Pamiętam, że widziałam... jakieś pół roku temu, może dawniej.
Widziałam ją tylko przez chwilę, ale jestem pewna, że to był ten gatunek.
- Naprawdę? Czy to był samiec, czy samica? I jak wyglądała?
- Nie mam pojęcia, jakiej płci było to stworzenie - przyznała się Bria. - Było chyba mniejsze od Muuurgha.
Miało białe futro w rude pasy... tak mi się wydaje. Widziałam je wieczorem, tuż po ceremonii, kiedy już jest
ciemno.
- Muszę powiedzieć o tym Muuurghowi - zdecydował Vykk. - Ci kapłani kłamią jak z nut. To całkiem możliwe,
że Mrrov... tak się chyba nazywała... przez cały czas była tu, na Ilezji. Może w Drugiej albo Trzeciej Kolonii.
Zamilkł. Bria stała obok, zastanawiając się nad jego słowami. W końcu nie wytrzymała.
- Vykk, proszę... - powiedziała błagalnie. - Powiedz, że nie mówiłeś poważnie o zastrzeleniu Muuurgha, jeśli
będzie próbował nas powstrzymać! Musi być jakiś sposób, żeby tego uniknąć. - Bria lubiła Muuurgha. Poznała go
bliżej w ciągu ostatnich kilku miesięcy i miała dla niego wiele podziwu.
- Zajmę się nim, jeśli okaże się to konieczne. A jeżeli będę musiał, zastrzelę go - powiedział Vykk ponuro. -
Może wystarczy, że go na przykład ogłuszę? Stuknę solidnie w ten jego twardy czerep i zwiążę, żeby kapłani nie
mieli mu za złe, że nas puścił.
- Och, Vykk... - oczy Brii znowu napełniły się łzami. - Proszę cię, wymyśl coś, żeby Muuurghowi nic się nie
stało. Ty potrafisz takie rzeczy.
- Postaram się, kochanie - odparł. - Postaram się.
Pochylił się, żeby ją pocałować w czoło. Tym razem nie przypominała mu o swoich ślubach. Nic mi po nich nie
zostało, pomyślała tępo, idąc w stronę dormitorium. Ani ślubów, ani religii... nie zostało mi nic...
Spojrzała do tyłu. Nic oprócz Vykka...
Muuurgh wyśliznął się z dżungli i wszedł na ścieżkę. Widział w nocy znacznie lepiej niż ludzie, bez trudu więc
dostrzegł parę stojącą przy końcu ścieżki. Byli już prawie w dormitorium.
Skradał się ostrożnie przez dżunglę już od paru minut, zdecydowany podejść dostatecznie blisko, by podsłuchać
prowadzoną szeptem rozmowę. Zdążył usłyszeć zaledwie końcówkę, ale to mu wystarczyło.
Pilot i Bria planowali ucieczkę. Chcieli okraść swoich panów. Pilot planował, że „zajmie się" Muuurghiem.
Togorianin smutno potrząsnął głową. Muuurgh dał słowo honoru swoim panom, więc nie powinien mieć
wątpliwości. A jednak je miał.
Doskonale wiedział, co powinien zrobić. Powinien pójść do Teroenzy jutro z samego rana i powiedzieć mu, co
usłyszał. Albo może powinien sam zabić pilota i dopiero potem wyjaśnić kapłanom, dlaczego tak postąpił.
Zamiast tego jednak stał w ciemności, targany wątpliwościami. Oczywiste było, że pilot jest na tyle
zdesperowany, by do niego strzelić. A Muuurgh dał słowo honoru, że będzie go pilnował.
Ale pilot to Vykk... a Muuurgh zaczął myśleć o Vykku jak o przyjacielu. Vykk chciał za wszelką cenę chronić
swoją samicę. Muuurgh mógł to zrozumieć. On sam byłby gotów niemal na wszystko, by chronić Mrrov... gdyby
tylko ją znalazł.
Muuurgh warknął, nisko i przeciągle. Może powinien zachowywać się jak gdyby nigdy nic? Wtedy pilot
pozwoliłby mu podejść się na tyle blisko, że Muuurgh rozszarpałby go zębami i pazurami. Był doskonałym
myśliwym. Kiedy dopadł zdobyczy, już mu nie uciekła.
Czy naprawdę zabiłby Vykka, by dotrzymać słowa honoru?
Muuurgh znowu zawarczał i zniknął w dżungli. Dzisiejszej nocy zamierzał zapolować. Dzisiejszej nocy
zamierzał zabić. Rozedrze na strzępy i pożre swoją zdobycz. Może to przywróci mu jasność myśli... może potem
będzie umiał zadecydować, co robić...
Przemykał między drzewami, cichy i niewidoczny jak śmierć.
ROZDZIAŁ 9. ZGUBIENI I ODNALEZIENI
Następnego ranka Han pogwizdywał radośnie, biorąc prysznic. Nawet nakładanie cuchnącej szarej maści
przeciwgrzybicznej nie zdołało mu zepsuć humoru. Już niedługo odleci z Brią z tej planety, z mnóstwem kredytów
ze sprzedaży skradzionych zbiorów Teroenzy. Będzie mógł zapłacić za nowy identyfikator dla siebie, za jedzenie i
mieszkanie w czasie egzaminów do Akademii.
A kiedy opuści Akademię jako szanowany oficer, Bria będzie na niego czekała...
Wycierając ręcznikiem mokre włosy, ruszył w stronę ubrania, leżącego w nogach pryczy.
Nie było ostrzeżenia. Żadnego ostrzeżenia. W jednej chwili szedł sobie leniwie, a w drugiej coś chwyciło go i
rzuciło o podłogę z taką siłą, że stracił oddech. Otworzył usta, by złapać powietrze jak wyrzucona na brzeg ryba, a
przed oczami roztańczyły mu się czarne plamy. Było jednak coś jeszcze - coś go trzymało, czyjaś gigantyczna łapa
miażdżyła mu piersi. Wiedziony instynktem, Han leżał nieruchomo, koncentrując się na łapaniu powietrza.
Rozumiał dobrze, że ta łapa może go zmiażdżyć jak orzech dilga.
Widział przed sobą ciemność - ale ta ciemność była prawdziwa. Prawdziwa i kudłata, z białą plamką na piersi i
zjeżoną białą szczeciną po bokach twarzy. Han skoncentrował wzrok.
- Muuurgh? - sapnął słabo. - Co jest grane...?
Muuurgh prychnął mu prosto w twarz. Nachylił się tak nisko, że Han widział połysk śliny na jego groźnych
kłach.
- Pilot planuje uciecka i zabrać Bria - warknął ochraniarz. - Vykk planuje okraść panów Ilezji. Vykk planuje
„zająć się" Muuurghiem...
-Ale... - Łapa przycisnęła go mocniej i Han zaczął rzęzić. Muuurgh uniósł wielką łapę i wyprostował,
wysuwając zakrzywione jak szable pazury.
- Teraz zdradziecki pilot zginie - prychnął Togorianin.
- Nie! - Han uniósł ręce w obronnym geście. - Proszę! Wysłuchaj mnie!
- Muuurgh słuchał wcoraj w nocy. Muuurgh usłysał bardzo dużo - powiedział ponuro Togorianin.
- Opamiętaj się, bracie! - mówił dalej Han, wyobrażając sobie, co te pazury zrobią z jego odsłoniętym gardłem. -
Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi!
- Muuurgh lubił pilota. Muuurgh żałuje, ze musi zabić pilota. Ale słowo honoru dane. Nie ma wyboru.
Łapa zaczęła opadać. Han zamknął oczy i czekał na swój koniec.
Poczuł ruch powietrza w poprzek policzka i gardła, gdy Togorianin machnął łapą, ale nic poza tym. Minęła
wieczność, kiedy Han postanowił otworzyć oczy. Zobaczył nad sobą Muuurgha, który wpatrywał się w niego,
wyraźnie targany wątpliwościami.
W końcu chwycił Hana za ramię, poderwał do góry, postawił na nogi i pchnął w stronę łóżka, na którym leżało
ubranie Korelianina.
- Ubieraj się! Muuurgh nie chce krew pilota na swoich pazurach. Pójdziemy do Teroenzy i powiemy, co pilot i
dziewcyna planują. Kapłani będą kazać inni strażnicy zabić zdrajców.
Han pospieszył w stronę pryczy i zaczął wkładać ubranie. Przynajmniej nie umrze goły i mokry.
- Słuchaj, Muuurgh - zaczął - musisz mnie wysłuchać. Proszę! Przecież to nic nie kosztuje!
- Pilot kłamie. Muuurgh wie, ze pilot kłamie. Muuurgh... ja nie będę słuchać.
To znak, że trochę ochłonął, pomyślał Han. Zaczyna sobie przypominać gramatykę, której go nauczyłem.
Zapinając kombinezon Han usiadł na brzegu pryczy, żeby wciągnąć buty.
- Twój lud ma swój kodeks honorowy, tak? - powiedział, myśląc w takim tempie, jak nigdy dotąd.
-Tak.
- Jeśli dasz słowo honoru komuś, kto cię zatrudnia, musisz go dotrzymać, prawda?
- Tak. Pilot potrafi rusać się sybciej. Wkładaj buty!
Han powoli włożył prawą stopę do buta i zaczął wciągać cholewkę.
- No dobra, stary... więc przypuśćmy, że dałeś słowo honoru komuś, kto cię okłamał. Jak to się ma do umowy?
Czy musisz dotrzymać słowa komuś, kto cię okłamał i wystrychnął na dudka?
Muuurgh przyglądał się Hanowi podejrzliwie, ale się nie odzywał.
- No, stary, co twój kodeks honorowy mówi o układaniu się z kłamcami?
Muuurgh potrząsnął głową i położył uszy po sobie, co było u Togorian oznaką gniewu.
- Jeśli Togorianin dał słowo honoru kłamcy, kontrakt nieważny. Interes z kłamca żaden honor.
- Jasne - powiedział Han, czując przypływ satysfakcji. Podniósł lewy but. - No to słuchaj, stary. Myślę, że Mrrov
jest tutaj, na Ilezji. Myślę, że Teroenza cię okłamał.
Muuurgh spojrzał na Hana i zmrużył niebieskie oczy.
- Vykk skłamałby, zęby ocalić życie.
- Masz rację, stary - przyznał szczerze Han. - Ale przysięgam, że w tym przypadku nie kłamię.
- Psysięgam? Co to jest „psysięgam"?
- To... tak jakby słowo honoru. Coś w tym stylu - wyjaśnił Han. - Mój lud przysięga na to, co jest dla nich
najważniejsze. To jest jak... świętość, tak byś to chyba ujął.
- To na co Vykk psysięga?
Han zastanowił się przez chwilę.
- Przysięgam - powiedział wolno i poważnie - na życie Brii. Wiesz, że mi na niej zależy... bardzo zależy. Wiesz
o tym?
Muuurgh pomyślał przez chwilę, po czym przytaknął.
- W takim razie przysięgam na życie Brii. Ona wczoraj w nocy powiedziała mi, że widziała tu Togoriankę jakieś
pół roku temu. To by się zgadzało z okresem, kiedy zacząłeś szukać Mrrov, prawda?
Togorianin w milczeniu kiwnął głową.
- Widziała Togoriankę, Muuurgh! Sam ją zapytaj. Teroenza i jego kanalie okłamali cię, kiedy mówili, że nigdy
jej tu nie było. Pewnie nadal jest na Ilezji. Najprawdopodobniej nie tu, w Kolonii Pierwszej, to byłoby zbyt
ryzykowne. Ale są duże szanse, że jest w Drugiej... może nawet w Trzeciej. Kolonia Druga istnieje znacznie dłużej i
jest tam o wiele więcej pielgrzymów niż w Trzeciej. Obstawiałbym więc drugą. Warto sprawdzić, jak myślisz?
- Jak wyglądała? - zapytał wolno Muuurgh.
Przez chwilę Han miał ochotę skłamać i powiedzieć, że nie wie. Co będzie, jeśli się okaże, że Togorianka, którą
widziała Bria, to nie Mrrov? Muuurgh może się wściec i zabić go z miejsca. Wziął głęboki oddech.
- Bria mówiła, że miała białą sierść i jakieś pasy. Może rude, ale za dobrze nie widziała, bo było już ciemno.
Mam nadzieję, że Mrrov nie ma sierści jednobarwnej, pomyślał. Albo łaciatej.
Muuurgh położył uszy i syknął jak nieszczelny zawór, obnażając groźnie zęby. Han rozejrzał się wokół
desperacko, szukając czegoś, czym mógłby zdzielić Togorianina w głowę, ale nie znalazł nic w zasięgu ręki. W
cichości pogodził się z perspektywą rozdarcia na strzępy.
Wściekły syk Muuurgha zmienił ton, przechodząc w przejmujący skowyt cierpienia. Togorianin klapnął na
podłogę, łapiąc się za głowę i zawodząc żałośnie.
- To na pewno ona! -jęknął w końcu. - Na wsystkich bogów moich ojców, cy to możliwe, ze była tu psez ten
cały cas, gdy ja wiezyłem tym kłamcom? Rozsarpię ich gardła i pożrę ich podłe serca!
-A to ci dopiero! - mruknął cicho Han. Dobrze, że się udało!
Muuurgh zerwał się, najwyraźniej gotów natychmiast wcielić swą groźbę w życie.
- Zaczekaj! - Han podskoczył i chwycił wielką łapę, czepiając się jej całym ciężarem ciała. Wleczony po
podłodze aż pod same drzwi, zaparł się piętami o próg i nie puszczał Muuurgha.
- Muuurgh, jeśli chcesz ją uratować, zaczekaj!
Muuurgh zwolnił, a w końcu stanął.
- Dobrze - wysapał zziajany Han. - To teraz porozmawiajmy spokojnie, jak istoty rozumne, zgoda? Siadaj!
Muuurgh usiadł na swojej palecie. Han włączył muzykę i ustawił zmaltretowane krzesło tak blisko Togorianina,
że prawie dotykali się głowami.
- Mów cicho - polecił mu, a Muuurgh kiwnął głową na znak zgody.
- Mam pewien plan - powiedział Han. - Chyba wiem, jak ją stąd wydostać, jeśli jeszcze jest na Ilezji. - Jeżeli nie
wysłali jej do kopalni na Kessel, pomyślał, nie mówiąc tego jednak na głos. Muuurgh wiedział równie dobrze jak on
sam, jaki los spotyka niewolników.
- W poządku, Vykk - odezwał się Muuurgh równie cicho. -Powiedz mi, jaki mas plan.
Han przez chwilę zbierał myśli.
- Będę potrzebował twojej pomocy. Muszę poczynić pewne przygotowania i chcę, żeby wszystko było zapięte
na ostatni guzik, zanim odlecę.
- Odlecis? Vykk odlatuje?
- Tak, ale nie mówię teraz o prawdziwej ucieczce. Za parę dni mam dostarczyć wiadomość i podarunek od
Zawala Huttowie z Nal Hutta, zwanemu Jilliak. Mam tam zaczekać na odpowiedź. Nigdy nie byłem na Nal Hutta i
nie znam tamtejszych porządków, w przeciwieństwie do Jalusa Nebla.
Muuurgh kiwnął głową, żeby pokazać, że słucha, i zaczął nerwowo skubać swoje białe bokobrody.
- „Sen" jest zdecydowanie za mały dla trzech osób. Zamierzam zwrócić na to uwagę Teroenzy i powiedzieć mu,
że Nebl chciałby znowu latać jako mój pierwszy oficer. Jestem prawie pewien, że zgodzi się, by Nebl leciał ze mną
w tej misji. Zamierzam zasugerować, żebyś został na Ilezji, bo nie będzie dla ciebie miejsca na pokładzie.
Han wstał i zaczął przechadzać się tam i z powrotem, myśląc na głos:
- Kapłani wiedzą, że lubisz polować, prawda? W takim razie, jeśli się zgodzą, żebym leciał z Neblem,
powinieneś ich poprosić, żeby cię puścili na parę dni na polowanie. Potrafisz poruszać się szybko po nierównym
terenie, prawda?
- Bardzo sybko - przyznał Muuurgh. - Dość sybko, by dogonić i zabić zwiezynę.
- Myślisz, że udałoby ci się dotrzeć na piechotę do Kolonii Drugiej?
- Tak. - Muuurgh wyglądał na całkowicie pewnego.
- No cóż, to najlepsze wyjście. Jeśli Mrrov nadal jest na Ilezji, mamy ponad pięćdziesiąt procent szans, że jest w
Kolonii Drugiej. Powinieneś się tam udać na zwiady i sprawdzić, czy rzeczywiście jest.
- I uratować ją! - Muuurgh zerwał się na równe nogi.
- Nie! - powstrzymał go Han. - Siadaj. To byłby najgorszy z możliwych wariantów. Kapłani szukaliby was
dwojga po całej planecie. Użyliby sensorów zaprogramowanych na odczyty parametrów życiowych Togorian i
odnaleźliby was, a potem pojmali i najprawdopodobniej zabili. Albo zesłali do kopalń na Kessel, co niewiele się
różni od śmierci.
- Chces, zeby Muuurgh odsukał Mrrov, ale nie pokazał się jej?
-Właśnie. Po prostu ją odszukaj, dowiedz się gdzie je, gdzie śpi i tak dalej. Potem, kiedy już będziemy stąd
odlatywać, po prostu wpadniemy po nią do Kolonii Drugiej i zabierzemy ją na pokład. Może nie zauważyłeś, ale
zrobiłem w nocy mały zwiad.
- Muuurgh zauważył - powiedział sucho Togorianin. - Wsędzie, gdzie Vykk posedł, Muuurgh był za nim i
obserwował. Skąd inacej by wiedział, ze tseba słuchać, co Vykk mówi, kiedy prowadzi Bria do dormitorium?
- Tak czy inaczej wymyśliłem sposób, żeby zająć czymś strażników, kiedy my będziemy wybierać najlepsze
eksponaty z kolekcji. Wiem też, gdzie jest centrum łączności. Zajmę się tym, żeby komunikacja z innymi koloniami
nie działała, gdy będziemy odlatywać. Podskoczymy do Kolonii Drugiej i zanim się zorientują, co się dzieje,
zgarniemy Mrrov i uciekniemy z planety. Potem zabiorę was oboje z powrotem na Togorię, dobrze? Muuurgh
patrzył na Hana spod zmrużonych powiek, poruszając z wrażenia bokobrodami.
- Zrobiłbyś to dla Muuurgh i Mrrov?
- Tak, przysięgam. Jeśli pomożesz mnie i Brii włamać się do muzeum Teroenzy i wykraść jego zabawki,
przysięgam, że nie odlecisz stąd bez Mrrov.
Togoriański olbrzym zastanawiał się długo. W końcu spojrzał Hanowi prosto w oczy i powiedział:
- Zrobię to. Słowo honoru. Han kiwnął głową.
- Umowa stoi.
Tego samego wieczoru Han poszedł do skarbca Teroenzy, żeby odszukać Brie. Zastanawiał się, czy nadal
chodzi na wieczorne ceremonie, odkąd się dowiedziała, że są tylko sprytną sztuczką. Zapukał w ciężkie, obite
metalowymi płytami drzwi.
- To ja - odpowiedział na jej pytanie.
Drzwi się otworzyły i pojawiła się w nich Bria. Han zbaraniał na jej widok.
-A niech mnie! Wyglądasz wspaniale!
Po raz pierwszy od czasu, gdy się poznali, zrezygnowała z niezgrabnych, burych szat pielgrzyma i mało
twarzowej czapki. Zamiast nich włożyła prostą jasnoniebieską tunikę i spodnie. Pozwalało to docenić jej szczupłą,
ale niewątpliwie kobiecą figurę.
- Wywyższony Teroenza powiedział mi, że zwalnia mnie z obowiązku noszenia pielgrzymich szat, gdy pracuję
przy jego kolekcji - powiedziała. Widząc pełen podziwu wzrok Hana, zarumieniła się lekko i uśmiechnęła. - Bał się,
że mogłabym zaczepić suknią o półkę i zrzucić eksponaty.
- Cóż, nie można mu odmówić racji - powiedział Han. -Masz ochotę na filiżankę herbaty?
- Jasne.
Kiedy siedzieli już w kantynie z filiżankami stymherbaty w dłoniach, Bria uśmiechnęła się nieśmiało.
- Naprawdę... naprawdę uważasz, że dobrze wyglądam?
- Pewnie - odpowiedział. - Jesteś najładniejszą dziewczyną na tej planecie, na prawdę.
Uśmiechnęła się, ale po chwili uśmiech zniknął z jej twarzy. Wyglądała na zakłopotaną.
- Obawiam się, że nie ty jeden tak myślisz, Vykk...
- Co masz na myśli?
- Miałam dziś rano dziwną przygodę z Ganarem Tossem, kamerdynerem Teroenzy. Chyba nigdy dotąd nie
zwracał na mnie uwagi, dopóki chodziłam w stroju pątniczki. Dopiero kiedy ubrałam się w to, zauważył mnie.
Chodził za mną chyba z godzinę, kiedy przestawiałam eksponaty, i próbował ze mną rozmawiać. Te jego czerwone
oczy przyprawiają mnie o dreszcze. Jest stary, ale wygląda na to, że nadal... hmm... ma w sobie wiele wigoru... jeśli
rozumiesz, co mam na myśli. Męskiego wigoru.
Han odchylił się do tyłu.
- Chcesz powiedzieć, że ten obleśny staruch leci na ciebie?
Wzdrygnęła się.
- Podejrzewam, że tak. Wypytywał mnie, ile mam lat, czy byłam wcześniej mężatką, czy mam dzieci. Pytał, jak
to się stało, że trafiłam na Ilezję jako pątniczka. Zadawał bardzo osobiste pytania. Ma mnóstwo tupetu.
Han pochylił się.
- A właściwie dlaczego tu trafiłaś? Czy może ja też nie powinienem ci zadawać tak osobistych pytań?
Uśmiechnęła się słabo.
- Oczywiście, że nie, Vykk. Dlaczego tu przyjechałam? Wydaje się to tak dawno temu... chyba niewiele
pamiętam. Miałam trudny okres. Skończyłam właśnie szkołę i trochę się bałam wyjeżdżać na uniwersytet. Nigdy
wcześniej nie prowadziłam samodzielnego życia. Matka zawsze krótko mnie trzymała i była bardzo wymagająca.
Miałam wrażenie, że nic, co zrobię, nie jest w stanie jej zadowolić. Nie wystarczało, że pilnie się uczyłam i dobrze
zachowywałam. - Uśmiechnęła się, ale był to smutny uśmiech. - Ojciec zawsze zachęcał mnie do dalszej nauki i
kariery, ale mama myślała tylko o tym, żebym złapała „dobrą partię". Uważała, że spełniłam nadzieje, jakie we mnie
pokładała, kiedy zaręczyłam się z Daelem.
Han poczuł lekkie ukłucie zazdrości, ale przypomniał sobie, że w jego życiu też były inne dziewczyny. I to
więcej niż kilka...
- Mieliśmy właśnie się zaręczyć, kiedy przyłapałam go z inną dziewczyną. Powiedziałam mu, że to koniec.
Matka była na mnie wściekła, że zerwałam z Daelem. On pochodzi z jednej z najbogatszych rodzin na Korelii, a
mama już zaczęła planować wesele. - Westchnęła. - Kazała mi wrócić do niego i przeprosić, sprawić, żeby nadal
zechciał być razem ze mną. Wtedy po raz pierwszy w życiu sprzeciwiłam się jej.
-Wygląda na bardzo... eee... zdecydowaną- powiedział Han, ostrożnie dobierając słowa.
- „Zdecydowana" to nieodpowiednie słowo. Mama wpychała mnie w ramiona Daela od czasu, kiedy
chodziliśmy razem do szkoły, a ja nigdy nie miałam odwagi jej powiedzieć, że wcale za nim nie przepadam. To
śmieszne, wiesz? - Jej zielonkawe oczy zapatrzyły się w dal. - Chociaż wcale nie zależało mi na Daelu, kiedy
dowiedziałam się, że spotyka się z inną dziewczyną, poczułam się zdradzona i oszukana. Ludzie są dziwni, prawda?
Han przytaknął.
- Mów dalej - powiedział zachęcająco.
- Właśnie wtedy usłyszałam o ilezjańskich misjonarzach. Obiecywali odrodzenie wszystkim, którzy się do nich
przyłączą. Fatalnie się wtedy czułam. Wydawało mi się, że nic nie potrafię zrobić dobrze. Czułam się taka...
wykorzeniona, rozumiesz? Odcięta od wszystkiego. No więc poszłam na to spotkanie. Ilezjański kapłan zakończył
ceremonię kilkusekundowym Uniesieniem... i poczułam się tak wspaniale! Jakbym była częścią tej wspólnoty.
Sprzedałam więc biżuterię, uciekłam i złapałam najbliższy statek na Ilezję.
Uśmiechnęła się tęsknie.
- Ot, i cała moja historia. A wracając do tematu, jak myślisz, co powinnam zrobić, żeby utrzymać na dystans
biednego starego Ganara Tossa?
- Hmm, gdyby za bardzo ci się narzucał, wspomnij o tym Teroenzy. Na pewno nie życzy sobie, żeby cokolwiek
odrywało cię do pracy, więc każe mu zostawić cię w spokoju.
- Tak zrobię - powiedziała, wyraźnie w lepszym humorze. -To dobry pomysł.
- Idziesz dziś na ceremonię? - zapytał, patrząc na nią znacząco.
Potrząsnęła głową.
- Nie. Nie chcę tam iść.
- A co będzie, jeśli zauważą, że cię nie było?
- Zawsze mogę powiedzieć, że bolała mnie głowa albo że pracowałam do późna. Większość pielgrzymów nie
może się doczekać ceremonii, więc nie muszą tam sprawdzać listy obecności.
- To prawda. W takim razie co powiesz na spacer?
- Doskonały pomysł.
Han wyprowadził Brie na Kwietne Błonia, zanim poruszył temat, który zamierzał z nią omówić. Zwięźle
przedstawił jej swoją poranną potyczkę z Muuurghiem. Bria przeraziła się, kiedy usłyszała, że Togorianin
podsłuchał ich poprzedniej nocy.
- Tak, ja też się wystraszyłem - powiedział Han. - Ten wielkolud potrafi skradać się naprawdę cicho. Nic
dziwnego, że uważa się za najlepszego myśliwego na tej planecie. Wygląda na to, że śledził mnie przez cały czas,
gdy robiłem zwiad i zastanawiałem się, jak najlepiej nas stąd wydostać.
- Musimy bardzo uważać, kiedy będziemy omawiać szczegółowy plan ucieczki - szepnęła Bria, rozglądając się
wokół nerwowo.
- A jak myślisz, dlaczego wyciągnąłem cię na tę polanę, zanim poruszyłem ten temat? Tutaj nawet drzewa mają
uszy. Wczoraj w nocy to był tylko Muuurgh, więc nic się nie stało, ale mogą na nas napuścić jednego ze
zmiennoskórych strażników, którzy pracują na dole w przetwórni błyszczostymu.
Wzdrygnęła się na samą myśl o takiej możliwości.
- W takim razie o czym chciałeś mi powiedzieć?
- Muuurgh ma poprosić o pozwolenie na polowanie, kiedy ja z Jalusem Neblem polecimy na Nal Hutta.
Wszystko już zaplanowaliśmy. Teroenza zgodził się dziś, żebym wziął ze sobą Nebla. Nal Hutta jest oddalona o
dwa systemy stąd, a podróż zajmie nam ze cztery dni, może pięć. Obiecałem Muuurghowi, że dam mu tyle czasu,
żeby mógł się dowiedzieć, czy Mrrov nadal tu jest. A jeżeli się okaże, że tak, to ją zabierzemy.
- To by było wspaniale - westchnęła Bria. - Nie podobało mi się, że mamy zostawić Muuurgha. Teroenza
mógłby się rozgniewać i zabić go za to, że pozwolił nam uciec, niezależnie od tego, czy Muuurgh zawinił, czy nie.
- Słusznie - zgodził się z nią Han. - Pozostaje mi tylko wymyślić jakiś sposób, żeby się dostać do prywatnych
apartamentów Teroenzy, przeszukać je i znaleźć kody dostępu do statków. Muszę też rozpracować zamki chroniące
jego kolekcję. Jak dotąd, utknąłem w miejscu. Wymyśliłem, jak odwrócić uwagę strażników, ale jeśli nie dostanę
tych kodów, być może będę musiał zmienić plany. Na przykład podpalić Centrum Powitalne, czy coś w tym stylu.
- Kody dostępu? - Bria zmarszczyła czoło i zamknęła oczy. - Kody bezpieczeństwa... - wzięła głęboki oddech i
zaczęła recytować serię liczb, symboli i liter.
- Ależ właśnie o to chodziło! - podniecony Han chwycił ją za ramię. - Skąd je masz?
Uśmiechnęła się niepewnie.
- Z umysłu Teroenzy. Tak jak wszystko inne, wryły mi się w pamięć. Chciałabym je zapomnieć... ale nie mogę.
Han uścisnął dziewczynę z zachwytu.
- Lepiej nie zapominaj tego, zanim nie wyrwiemy się z tej błotnistej dziury. Bria, kochanie, to cudowne!
Oszczędziłaś mi mnóstwo kłopotu.
Uśmiechnęła się do niego nerwowym uśmiechem.
- Zapłaciłam straszną cenę, ale jeśli to ma nam pomóc... chyba było warto.
- Zobaczysz, że było warto - obiecał Han. - Zaufaj mi. Przysięgam, że tak będzie!
Pokiwała głową.
- W takim razie jedyne, co nam pozostało, to unikać wzbudzania podejrzeń, dopóki nie będziemy gotowi do
ucieczki. Dla mnie to nic trudnego, w końcu razem z Neblem będę poza planetą. Myślisz, że zdołasz po prostu robić
swoje tak jak zwykle, zanim wrócę?
- Myślę, że tak - powiedziała. - Ale... wracaj szybko!
- Wrócę, maleńka - zapewnił ją.
Bria spojrzała na niego z prośbą w oczach.
- Czy kiedy będziemy już wolni, możemy lecieć najpierw na Korelię, Vykk? Chciałabym zobaczyć się z moją
rodziną, uspokoić ich, że nic mi nie jest.
Han uśmiechnął się do niej krzepiąco.
- Oczywiście, kochanie. Sam mam na Korelii coś do załatwienia, więc to będzie nasz pierwszy przystanek,
zgoda?
Uśmiechnęła się promiennie w odpowiedzi.
- Zgoda.
Vykk zostawił ją pod drzwiami dormitorium. Bria postanowiła, że wejdzie na górę i zdrzemnie się przed kolacją.
Gdyby ktoś pytał, wymówi się z obrzędu bólem głowy.
Kiedy znalazła się w pokoju, podniosła pielgrzymie szaty i stała tak przez chwilę, trzymając je w rękach.
Zacznę jutro, zdecydowała. Tak będzie lepiej. W końcu miałam ostatnio naprawdę ciężkie dni. Nikt chyba nie
mógłby oczekiwać, że tak po prostu opuszczę Uniesienie. Potrzebuję trochę czasu, żeby się do tego przygotować.
I zanim zorientowała się, co robi, już miała na sobie pielgrzymie szaty i spieszyła Ścieżką Nieśmiertelności ku
Ołtarzowi Obietnic...
Dwa dni później roztrzęsiony Han i spokojny Jalus Nebl czekali przed salą audiencyjną Hutta Jilliaka w jego
zimowym pałacu. U stóp Hana stało niewielkie urządzenie holorejestrujące; jego zadaniem było wyświetlenie
podobizny nadawcy i odtworzenie jego przemowy. Nebl opierał się o wielką, bogato zdobioną skrzynię
umieszczoną na repulsorowym wózku. Skrzynia zawierała prezent, który Zawal wysłał swojemu partnerowi, a
czasem rywalowi w interesach, Jilliakowi.
- Zastanawiam się, jak długo jeszcze będziemy czekać - mruknął zdenerwowany Han, chodząc w tę i z
powrotem. - Już prawie godzina!
- Jak na audiencję u wodza klanu to jeszcze nic - powiedział Nebl. - Kiedyś czekałem dwa dni, żeby w ogóle
mnie wpuścili do poczekalni. Inie zapominaj, że mamy czekać na odpowiedź. Raz trwało to bity tydzień.
- Nawet mi o tym nie mów - mruknął zdenerwowany Han. -Nie chcę słyszeć, że cokolwiek może pójść nie tak.
Nadal nie bardzo wierzę, żebyśmy mieli wyjść stąd żywi. Wiesz, Huttowie mają bardzo gwałtowne usposobienie.
- Już ci mówiłem, że jesteśmy zupełnie bezpieczni - odparł Sullustianin.
- Wybacz, może jestem tępy, ale skąd możesz to wiedzieć z taką pewnością? - prychnął Han.
- Dawno temu, wkrótce po zasiedleniu Nal Hutta, Huttowie stracili tylu posłańców, że komunikacja między
klanami całkowicie zamarła, a to wszystkim przyniosło straty - wyjaśnił Nebl. - Tak więc wszystkie klany podpisały
święty pakt, gwarantujący posłańcom nietykalność. Nikt nie może nas tknąć ani nam przeszkodzić, dopóki
dostarczamy wiadomość od Zawala.
- No, mam nadzieję, że masz rację - burknął Han pod nosem. Popatrzył na skrzynię. - Myślałem, że Zawal jest
wściekły na Jilliaka - dodał szeptem. - Dlaczego więc obdarowuje go prezentami?
Nebl pokręcił głową.
- Przekazywanie darów to tradycja. Żeby Hutt w ogóle zechciał z tobą rozmawiać, musisz mu ofiarować albo
dar, albo pogróżkę. Czasami Huttowie robią obie te rzeczy naraz.
Han skrzywił się.
- To dziwaczne. Naprawdę nie wiesz, co jest w środku? Skrzynia jest dość duża, by pomieścić każdą rzecz, jaka
może przyjść do głowy. Nawet ciało, gdyby je dobrze upakować. Czułbym się lepiej, gdybym wiedział, co tam jest.
- Skrzynia jest opieczętowana - zauważył Nebl. - Jeśli ją otworzysz, Jego Ekscelencja Jilliac dowie się o tym.
Chyba nie chcesz narobić sobie kłopotów.
- No tak... Wiem. - Han skrzywił się znowu, a potem rozejrzał się dookoła, postanawiając zająć myśli czym
innym niż własne obawy.
Poczekalnia była wysoko sklepionym pomieszczeniem, oświetlonym licznymi świetlikami w suficie. Ściany z
jasnego kamienia pokrywały gobeliny utkane, jak mówiono, przez wrogów Jilliaka, marniejących w jego lochach w
oczekiwaniu na łaskę śmierci. Jeden przedstawiał planetę, z której wywodzili się Huttowie, pustynną i jałową Varl, a
drugi - kataklizm, który ją unicestwił dawno, dawno temu. Na kolejnym można było podziwiać wielką diasporę Nal
Hutta w systemie Y'Toub. Han wiedział, że „Nal Hutta" po huttańsku znaczy „klejnot chwały".
Ostatni z gobelinów był pełnowymiarowym portretem Jilliaka we własnej osobie, spoczywającego leniwie na
bogato, ale gustownie ozdobionym podium.
Han nie miał okazji zwiedzić Nal Hutta, bo tuż po przylocie zapakowano ich z Neblem do śmigacza i wraz z
pełniącym funkcję szofera robotem zabrano na południe, do ustronnego zimowego pałacu Jilliaka. Rezydencja
mieściła się na niewielkiej wyspie w pobliżu równika. Jalus Nebl poinformował Hana, że mieli szczęście, bo wyspa,
była prawdziwym ogrodem, w porównaniu z resztą tej wilgotnej, cuchnącej zgnilizną planety.
Wyspa przypominała Hanowi Ilezję - gorąca, wilgotna i porośnięta dżunglą z ogromnymi drzewami
podtrzymującymi potężne pnącza.
Przywołał go do rzeczywistości Dorzo, rodiański kamerdyner Jilliaka, który dał im znak.
- Jego Najwyższa Ekscelencja Jilliac, władca klanu i obrońca sprawiedliwych, przyjmie was teraz.
Han pospiesznie podniósł odtwarzacz i razem z Neblem wszedł do komnaty audiencyjnej.
Była ogromna. Han szedł w kierunku sterczącego po środku podium, czując pod butami miękki cenny kobierzec.
Salę wypełniał tłum usłużnych dworaków wszelkich ras, tańczących dziewcząt i chłopców, gibkich i pełnych
wdzięku, a w jednym z rogów przygrywała orkiestra. Zapachy z bufetu zastawionego potrawami z co najmniej
tuzina światów podrażniły nozdrza Hana, który nagle przypomniał sobie, że od śniadania nic nie jadł.
Jilliac spoczywał swobodnie na swoim podium, paląc coś, czego Han nie rozpoznał, ale czego z całą pewnością
nie chciałby nigdy spróbować. Najsłabszy powiew smrodliwego dymu przyprawiał go o zawroty głowy.
Jalus Nebl szturchnął Hana, a ten nerwowo postąpił naprzód.
- Wszechmocny Jilliaku - zaczął po huttańsku mowę, której wyuczył go Zawal. - Przybywamy od naszego pana
z Ilezji, Hutta Zawala, przynosząc ci wiadomość i podarunek. Najpierw podarunek... - przywołał gestem Nebla, tak
jak to uzgodnili.
Jilliac przyjrzał się im, a potem rozkazał po huttańsku:
- Otwórzcie skrzynię. Ciekaw jestem, jaki podarunek Zavval uważa za godny mnie.
- Tak jest, Wasza Ekscelencjo - powiedział Sullustianin i zabrał się za rozcinanie pieczęci skrzyni.
Zafascynowany Han patrzył, jak Sullustianin odsuwa wieko i wyciąga ze środka dwie kryształowe kule na
wspornikach z brązu. Umieścił jedną na drugiej, a obie wsparł na solidnym stojaku.
Wszystkie metalowe części były misternie zdobione złotem i srebrem. Z tyłu dolnego globusa znajdował się
schowek, w którym, jak sądził Han, należało umieścić jakiś rodzaj baterii. Nie miał pojęcia, do czego mogło służyć
to cudaczne urządzenie.
Jilliac natomiast wiedział.
-Ach! Kombinacja nargili z przekąśnikiem! -wykrzyknął, oczywiście po huttańsku; Han do tego czasu opanował
już całkowicie ten język. - Naprawdę, niemal wart naszej wielkości! Dokładnie taki, jaki chciałem! Skąd on mógł
wiedzieć? - Zwrócił się do posłańców, tym razem bardziej formalnie - Kurierze, dar Zawala zadowolił mnie.
Miejmy nadzieję, że podobnie będzie z jego wiadomością. Uruchom nagranie, człowieku.
Han skłonił się nisko, ustawił odtwarzacz na niskim stoliku i włączył. Pomiędzy nim a podium Jilliaka
natychmiast pojawił się hologram Zawala.
- Mój drogi Jiliaku - powiedział Zawal, wyciągając rękę w stronę Jilliaka, jakby rzeczywiście mógł go widzieć i
dotykać. - W ciągu ostatniego roku nasze transporty z Ilezji dotknęła prawdziwa plaga. Statki znikały, a jeden z nich
został nawet zaatakowany. Jako zwierzchnik naszego Kadijier miałem obowiązek przeprowadzić śledztwo w
sprawie tych podłych ataków.
Wyraz zadowolenia na twarzy Jilliaka nagle z niej zniknął. Han rzucił nerwowe spojrzenie na Sullustianina.
Mam nadzieję, że facet ma rację i naprawdę nic nam nie grozi, pomyślał.
- Udało nam się ustalić, że ślady napastników prowadzą do Nar Shaddaa, a niedawno moi śledczy pojmali i
przesłuchali jednego z pilotów tych statków. Ten nieszczęśnik ujawnił - zanim zabiła go słabość serca - że został
zatrudniony do tych perfidnych misji przez ciebie i twojego stryjecznego wnuka, Jabbę. Twoja zdrada rani mi serce,
a co gorsza, bije mnie po kieszeni. Ostrzegam cię, Jiliaku: zostaw nasze statki w spokoju. Każdy następny atak
spotka się z odwetem na tobie i członkach twojego klanu. Zgromadziliśmy wielką flotę, która rozniesie na strzępy
wasze mizerne siły.
Jaką flotę? - pomyślał oszołomiony Han. Przecież mają tylko mnie i Nebla! Zawal blefuje! A może rzeczywiście
zatrudnił ostatnio więcej pilotów?
Zawal ciągnął nieubłaganie:
- Przyjmij nasz dar jako propozycję pokoju albo przygotuj się na przykre konsekwencje, z których własna śmierć
wyda ci się najmniej dotkliwą. Jiliaku, odwołuję się do ciebie w imię braterstwa wszystkich Hurtów: zaprzestań
porywania i terroryzowania naszych statków. Więcej zyskamy jako sprzymierzeńcy niż jako rywale.
Podczas tej przemowy Han i Sullustianin cofali się przerażeni, bo Jilliac nadymał się jak zatruty wrzód.
- Ostrzegam! Nie lekceważ mojego ostrzeżenia, Jiliaku!
Przestań...
-UuuuuuuuuuuiiiiiiiiiiiiiiigggggggggggGGRRRRRRRRRRHHHHHHHH!
Ryk wściekłości w wykonaniu Jilliaka wystarczył, by Han i Nebl jednym skokiem znaleźli się za suto
zastawionym stołem. Potężny ogon huttańskiego władcy śmignął zamaszyście w stronę odtwarzacza. Wizerunek
Zawala zniknął.
Jiliac zaczął pełznąć do przodu. Han patrzył na to zafascynowany i zarazem zmartwiały ze strachu. Po raz
pierwszy widział, jak Hurt porusza się o własnych siłach.
- Posłańcy! - krzyknął Jiliac. - Wystąpcie naprzód!
Han i Nebl powoli i niechętnie wyczołgali się spod stołu i wstali.
- Słuchamy cię, wszechmocny Jiliaku... - odezwał się Nebl drżącym głosem. Han nie był w stanie wykrztusić z
siebie słowa.
- Odsyłam was do tego obmierzłego, trawionego robactwem i gangreną pasożyta, który śmie używać imienia
Zawal! - wściekał się Jiliac, trzaskając ogonem jak biczem na prawo i lewo. -Powiedzcie mu, że odrzucam jego
oszczercze oskarżenia przeciwko mnie i mojemu krewniakowi Jabbie. Przekażcie mu, że jego nieudolna próba
podburzenia mnie do nierozważnego ataku spełzła na niczym. Czas pracuje na moją korzyść. On sam jest już
trupem, który z mojej łaski może udawać, że wciąż jeszcze żyje. Ja i tylko ja jestem panem jego życia i śmierci.
Wyzwolę go z jego żałosnej egzystencji, gdy mi to będzie na rękę. Zrozumieliście?
- Tak, o wszechmocny! - powiedział Han, odzyskawszy głos. Wyglądało na to, że Jiliac puści ich wolno, Han
zaś marzył wyłącznie o tym, by wynieść się z tej planety jak najszybciej. Ukłonił się raz i drugi. - Przekażemy mu
dokładnie wasze słowa, panie!
- Doskonale. Możecie odejść. Zawieźcie niezwłocznie moje posłanie Zawałowi.
Kłaniając się raz za razem Han i Nebl wycofali się z sali audiencyjnej. Potem pospiesznie wskoczyli do
przydzielonego im pojazdu i polecili robotowi - kierowcy, by jak najszybciej zawiózł ich do kosmoportu.
Widok oczekującego „Ilezjańskiego Snu" jeszcze nigdy Hana tak nie ucieszył. Rzucili się biegiem przez
lądowisko i po trapie do sterowni.
Dopiero kiedy znaleźli się w przestrzeni i Han pociągnął za dźwignię hipernapędu, wróciło mu poczucie humoru
i zdołał wykrzesać z siebie niepewny uśmiech.
- No i co, Nebl? - zapytał. - Nieźle nam poszło, co?
Sullustianin wywrócił wielkimi, wilgotnymi oczami.
- Nadal nic nie rozumiesz, Vykk - powiedział. - Kiedy masz do czynienia z Hurtami, musisz przewidywać wiele
ruchów naprzód. Zawal prawdopodobnie wysłał tę wiadomość dlatego, że tak naprawdę jesteśmy bezbronni i chciał
powstrzymać Jilliaka od frontalnego ataku. My, zwykli słudzy, widzimy tylko wycinek tego, co naprawdę się dzieje.
Pozostaje nam modlić się do wszelkich bogów, w których wierzymy, byśmy nigdy, przenigdy nie rozgniewali Hutta.
Już lepiej samemu założyć sobie pętlę na szyję. I to wcale nie jest przenośnia...
Han kiwnął głową.
- Wierzę ci, ale mimo wszystko na miejscu Zawala nie byłoby mi łatwo zasnąć dziś w nocy. Możliwe, że w
ogóle bym się nie obudził...
Muuurgh przemykał się przez dżunglę w półmroku krótkiego ilezjańskiego zmierzchu. Przebycie stu
czterdziestu siedmiu kilometrów do Kolonii Drugiej zajęło mu półtora dnia. Na wytłumaczenie tak powolnego
tempa miał tylko niebezpieczeństwa spienionej rzeki Gachoogai, którą musiał przekroczyć po drodze. Przeprawa
przez pełną wartkich prądów rzekę tak go wyczerpała, że musiał poświęcić następne dwie godziny na polowanie, a
potem jeszcze jedna na sen. Nadal był zmęczony... ale w końcu dotarł na miejsce.
Przekraczając ogrodzenie, usłyszał śpiewy. Rozkład dnia w Kolonii Drugiej nie różnił się od tego w Kolonii
Pierwszej, a zatem pielgrzymi uczestniczyli teraz w wieczornej ceremonii.
Nozdrza Muuurgha niezmordowanie pracowały, gdy węszył w powietrzu szukając charakterystycznego zapachu
swojej rasy. Kilkakrotnie opadał na kolana, podpierał się łokciami i węszył tuż przy ziemi, łowiąc nosem zapachy
pozostawione przez przechodzących niedawno pielgrzymów.
Po pięciu minutach wzdrygnął się nagle, jakby ktoś dźgnął go pałką ogłuszającą. Mrrov! Mrrov przechodziła
tędy nie dalej niż wczoraj! Okrążając ostrożnie budynki kolonii wytropił najpierw dormitorium, w którym spała, a
następnie fabrykę, w której pracowała.
W końcu poszedł za najświeższym tropem - ścieżką, która niewątpliwie musiała prowadzić do Ołtarza Obietnic.
Wyglądało na to, że rozkład kolonii był niemal identyczny, jak w Kolonii Pierwszej.
Muuurgh zrezygnował z podążania za tropem wtopił się w dżunglę i na skróty pospieszył w kierunku placu, na
którym zgromadzili się pielgrzymi. Przez chwilę zastanawiał się, czy Mrrov nie wyczuje przypadkiem jego śladu,
ale po chwili odrzucił taką możliwość. Przeprawiając się przez rzekę doszczętnie zmoczył sierść, ale powstrzymał
się od instynktownego czochrania o drzewa, by nie pozostawiać śladów swojego zapachu. Nie chciał, żeby Mrrov
poszła za nim do Kolonii Pierwszej i zgubiła się w dżungli, gdy rzeka przerwie jego trop.
Togorianin przybył w tym samym momencie, gdy pielgrzymi poddali się mentalnym i emocjonalnym wibracjom
Uniesienia. Zmrużył oczy i niemal automatycznie zamykając się przed falami dopływających emocji, przeczesywał
wzrokiem tłum wijących się postaci...
...tam była Mrrov! Też rzucała się na ziemi, ale nie tak, jak inni... w jej ruchach wyczuł coś fałszywego, co
pozwoliło mu ją wypatrzyć niemal natychmiast.
Ona udaje, pomyślał Muuurgh. Wiedziałem, że Mrrov jest zbyt silna duchem, by dać się oszukać tym draniom!
Wytężył wzrok, by rozpoznać każdą linię jej ciała pod opończą pielgrzyma. Jednak widział wyraźnie tylko jej
głowę, z rudymi pasmami sierści odcinającymi się żywo od bieli. Marzył, by spojrzeć w jej słodkie piwne oczy, ale
stała tyłem i nie widziała go.
Przez sekundę Muuurgh był gotów zapomnieć o ostrożności i o obietnicy, którą dał Vykkowi - czuł nieodpartą
ochotę, by wbiec pomiędzy tłum pielgrzymów, chwycić swoją przyszłą partnerkę i unieść ją w głąb dżungli.
Ale przecież dał Vykkowi słowo honoru. Mrrov nie może się dowiedzieć, że on tu był.
Pielgrzymi powoli podnosili się po Uniesieniu. Muuurghowi zaparło dech w piersiach, gdy zobaczył, że Mrrov
jest przepasana niebieską szarfą - podobnie jak połowa z niemal setki pielgrzymów obecnych na ceremonii.
Szarfa! To szarfa Wybrańców! O, nie!
Muuurgh nie mógł powstrzymać syku frustracji i przerażenia. Był na Ilezji od wielu miesięcy. Widział już
wcześniej takie szarfy.
Jakby na potwierdzenie jego podejrzeń, kiedy pielgrzymi zaczęli ruszać z powrotem, Arcykapłan wystąpił do
przodu i zawołał za nimi tubalnym głosem:
- Wszyscy pielgrzymi, którzy noszą błękitne szarfy, niech pozostaną z tyłu! Wasz Arcykapłan chce wam coś
zakomunikować!
Przepasani szarfami pielgrzymi zatrzymali się posłusznie i wrócili na miejsce ceremonii. Mrrov wyglądała przez
chwilę, jakby chciała zerwać z siebie szarfę i pospieszyć za innymi w dżunglę, ale nie zrobiła tego. Muuurgh jęknął
w duszy. Czy ona wie, co oznaczają te ozdoby? - zastanawiał się.
- Ci z was, którzy dostali błękitne szarfy, zostali uznani za Wybrańców. Wasza pobożność i oddanie
Wszechogarniającej Jedności pozwoliła was wybrać do zaszczytnego zadania. Jutro wieczorem po raz ostatni
dostąpicie Uniesienia przy tym Ołtarzu. O świcie następnego ranka statek zabierze was na spotkanie z naszymi
misjonarzami, z których każdy wybierze jednego z was, by mu towarzyszył w misji głoszenia słowa Jedynego i
Wszechogarniającego.
Muuurgh słuchał szmeru podnieconych głosów pielgrzymów. Wiedział, że perspektywa dostąpienia Uniesienia
w samotności, bez potrzeby dzielenia tego doświadczenia z tłumem innych pielgrzymów, wprawiła ich w euforię.
Głupcy... - to była pierwsza myśl Muuurgha. Nie są lepsi niż bist czy etelo. Jedyne, czego są warci, to żeby stać
się zdobyczą i pożywieniem dla silniejszych od nich. Te statki zabiorą ich do kopalni na Kessel, albo do lupanarów
imperialnych żołnierzy. Nigdy więcej nie dostąpią Uniesienia, będą żyć w poniżeniu i nędzy, nie dłużej niż rok.
Druga myśl sprawiła, że futro zjeżyło mu się na karku.
Tylko półtora dnia, a potem ją stąd zabiorą! A że imperialni żołnierze życzą sobie w domach uciech tylko
humanoidów, Mrrov trafi do kopalń na Kessel! Pewnie myślą, że jako silna Togorianka wytrzyma tam dłużej niż
inni...
Muuurgh rąbnął pięścią w pień drzewa.
Niech będą przeklęci! - pomyślał. Mam mało czasu. Władcy Ilezji na pewno wezwą Vykka albo Sullustianina,
żeby zabrali pielgrzymów na orbitę, gdzie będzie na nich czekał statek z Kessel. Muszę wracać do Kolonii
Pierwszej, żeby pomóc Vykkowi zabrać nas wszystkich z tej planety!
Muuurgh skoczył na równe nogi i zaczął wytrwale biec przez dżunglę, czując jak strach wypędza z jego ciała
zmęczenie. Skierował się na południowy wschód, ku Kolonii Pierwszej. Nie miał czasu do stracenia.... życie Mrrov
wisiało na włosku.
Togorianin przeskakiwał nad powalonymi pniami i strumykami, uchylając się przed nisko zwisającymi
konarami. Oddychał lekko, ale wiedział, że to się wkrótce zmieni. Niedługo dopadnie go zmęczenie, nie mógł
jednak pozwolić, by go powstrzymało.
Jak czarny cień wśród czerni nocy, biegł i biegł...
Bria po ceremonii ruszyła w stronę swojego dormitorium. Po chwili zza jej pleców wysunął się Ganar Tos.
Zesztywniała i pochyliła głowę niżej, by na niego nie patrzyć.
Gdyby tylko Vykk był tu ze mną.... - myślała. Nie ma go już od trzech dni. Ganar Tos nie łaziłby za mną w ten
sposób, gdyby był tu Vykk.
Stary Cysjanin wyciągnął rękę, by złapać ją za ramię, ale Bria wywinęła się spod jego uścisku. Kamerdyner
uśmiechnął się i zagrodził jej drogę.
- Jego Wyniosłość Teroenza życzy sobie porozmawiać z tobą, pątniczko 921.
O nie! - przeraziła się. Serce jej zamarło, tylko po to, by po chwili zacząć bić jak młot, aż zaczęła się obawiać, że
Ganar Tos je usłyszy!
Na pewno Teroenza domyślił się, że to ja sondowałam jego umysł! - pomyślała przerażona.
- Dd-dlaczego? - zdołała wykrztusić zmartwiałymi wargami. Zastanawiała się, czy nie udałoby się jej uciec.
Mogłaby się ukryć w dżungli dzień lub dwa, zanim wróci Vykk...
- Chce coś z tobą omówić - powiedział Tos, uśmiechając się do niej. Bria zdrętwiała od tego uśmiechu, ale
uznała, że ucieczka nie ma sensu. Strażnicy szybko by ją wytropili i zabili.
Odwróciła się więc i ruszyła z powrotem w stronę Ołtarza Obietnic.
Kiedy stanęli naprzeciwko Teroenzy, Arcykapłan odczekał, aż Bria odda mu przepisowy pokłon. Z przerażenia i
ze strachu kręciło jej się w głowie.
- Pątniczko 921 - zwrócił się do niej Teroenza donośnym głosem. - Wiernie nam służyłaś i jestem z ciebie
bardzo zadowolony. Jestem również zadowolony z mojego wiernego sługi Ganara Tosa. Postanowiłem więc
wynagrodzić was oboje.
Bria spojrzała kątem oka na Cysjanina, którego pomarańczowe oczy błyszczały szczęściem.
O nie! - pomyślała Bria. Mam jak najgorsze przeczucia... Teroenza wskazał na kamerdynera.
- Ganar Tos poprosił mnie o twoją rękę, a ja z przyjemnością spełniam jego prośbę. Stańcie przede mną, a ja
wypowiem słowa, które uczynią cię jego żoną.
Bria zamarła. Zastanawiała się gorączkowo, czy nie lepiej byłoby zemdleć. Nie miałaby z tym chyba
specjalnych problemów - i tak już czarne płaty latały jej przed oczami, a w uszach słyszała dzwonienie. W tym
momencie poczuła, że spływa na nią ukojenie; oblała ją fala przyjemności tak wszechogarniającej, że istotnie prawie
straciła przytomność. Wrażenie było tak intensywne, tak ciepłe, tak rozkoszne, że zgodziłaby się chyba na wszystko,
byle tylko trwało i trwało.
Ale w tej samej chwili, gdy już pochylała głowę w bezwolnym przyzwoleniu, wyobraźnia podsunęła jej obraz
Vykka. Bria wyprostowała się i podniosła podbródek. Nie ośmieli się zemdleć - gdyby to zrobiła, mogłaby się
ocknąć jako żona Ganara Tossa w ich małżeńskim łożu. Sama myśl o tym ścisnęła ją za gardło, a fale przyjemności
emitowane przez kapłana straciły swoją moc. W wyobraźni ujrzała siebie w łóżku obok Ganara Tossa - przez kilka
strasznych sekund myślała, że zwymiotuje.
Opanuj się! - nakazała sobie. Myśl!
- Ależ, Wasza Wyniosłość... - powiedziała nieśmiało, zmuszając się, by nadal skromnie spuszczać wzrok. -
Złożyłam śluby czystości. Nie mogę nikogo poślubić.
- Twoja pobożność dobrze o tobie świadczy, pątniczko - zadudnił Teroenza. - Ale Jedyny i Wszechogarniający
błogosławi owocne związki tak samo, jak wyrzeczenia celibatu. Udzielam ci specjalnej dyspensy, byś mogła
poślubić Ganara Tosa i dać mu potomstwo, które wychowacie na wiernych wyznawców Wszechogarniającej
Jedności.
Sprytny stary potwór, pomyślała Bria, nienawidząc Teroenzy ze wszystkich swoich sił, jak nikogo innego w
życiu. Nie mogę mu się sprzeciwić, nie popełniając bluźnierstwa.
Wzięła głęboki, długi oddech, dając sobie chwilę czasu na zastanowienie.
- Dobrze więc, o Najwznioślejszy - powiedziała potulnie. -Jeśli mówisz, że taka jest wola Jedynego i
Wszechogarniającego, muszę się jej poddać. Będę dobrą żoną dla Ganara Tosa. -Pokonując obrzydzenie, zmusiła
się, by położyć rękę na jego gruzłowatym zielonym ramieniu.
- Cieszę się, pielgrzymko - odparł Teroenza i uniósł dłonie, by rozpocząć ceremonię zaślubin.
- Zważ jednak, o Najwznioślejszy - Bria podniosła nieco głos - że muszę najpierw dopełnić pewnych zwyczajów
mojego ludu, zanim będę mogła uznać się za prawnie poślubioną. -Zanim kapłan zdążył jej przerwać, dodała
szybko: - To prosta tradycja, o Najwyższy, i łatwo się do niej zastosować. Proszę tylko o jeden dzień na
oczyszczenie i medytację o świętości stanu małżeńskiego. I jeszcze jedno... na Korelii kobieta tradycyjnie powinna
być ubrana w zieloną suknię ślubną. Mogę poprosić robota krawieckiego, żeby uszył dla mnie taką suknię na jutro
wieczór.
Bria powstrzymała oddech, czekając na decyzję Teroenzy. W końcu Arcykapłan uznał, że nie są to wygórowane
wymagania.
- Dobrze, pątniczko 921 - zadudnił. Entuzjazm na twarzy Ganara Tosa przygasł. - Jutro wieczorem, przed całym
zgromadzeniem, połączę was węzłem małżeńskim. Niech was błogosławi Jedyny i Wszechogarniający.
Teroenza nakreślił w powietrzu znak, odwrócił się i zostawił ich samych.
Ganar Tos ruszył przodem.
- Odprowadzę cię do dormitorium - zapowiedział.
- Dobrze - zgodziła się, ale nie pozwoliła objąć się ramieniem. -Narzeczony nie powinien dotykać narzeczonej
ostatniego wieczora przed zaślubinami - skłamała słodkim głosem. - To jeszcze jedna koreliańska tradycja. Nie
wątpię, że zdołasz zaczekać jeden dzień, mój przyszły małżonku. Skinął głową.
- Zgoda, przyszła małżonko. Przysięgam, ze będę dobrym mężem. Gorąco pragnę, byśmy zostali
pobłogosławieni licznym potomstwem.
- Ja również gorąco tego pragnę - powiedziała ciepło Bria, krzyżując palce obu dłoni pod luźnymi rękawami
szaty.
Błagam, Vykk... - myślała gorączkowo. Spiesz się, proszę!
ROZDZIAŁ 10. POŻEGNANIE Z RAJEM
Podróż powrotna trwała rekordowo krótko. Han przeprowadził „Ilezjański Sen" przez chmury po nocnej stronie
planety. W świetle błyskawic dostrzegli kilka efektownych wirów powietrznych, ale kiedy wylądowali w Kolonii
Pierwszej mniej więcej godzinę po północy, okazało się, że jakimś cudownym sposobem nie pada. Jalus Nebl
odwrócił siew stronę Hana i zauważył:
- Ładne lądowanie. Sam nie zrobiłbym tego lepiej.
Han uśmiechnął się, słysząc pochwałę. Nadal uśmiechnięty, schodził po trapie na płytę lądowiska. Podobnie jak
Sullustianin szybko musiał sięgnąć po gogle - noc była czarna jak smoła, bez jednej gwiazdy na niebie.
- No, nie wiem jak ty, ale ja idę się przespać, chłopcze -zameldował Sullustianin, skręcając w stronę szpitala, w
którym nadal się leczył, choć nie musiał już oddychać filtrowanym powietrzem. - Dobrej nocy.
- Śpij dobrze, Nebl - odpowiedział Han i odwrócił się, ziewając, w stronę ścieżki prowadzącej do Centrum
Administracyjnego. Cudownie będzie wskoczyć do łóżka, pomyślał. Trochę się prześpię, a potem...
Bez ostrzeżenia usta zakryła mu owłosiona łapa, dławiąc okrzyk zaskoczenia. Coś dźwignęło Hana z ziemi i
zaczęło nieść w głąb dżungli. Po chwili tuż przy uchu Han usłyszał znajomy głos:
- Muuurgh pseprasa, ze musiał to zrobić, ale Vykk by ksycał. Musimy być cicho.
Togorianin postawił pilota, który wziął głęboki oddech, gotów wygłosić długą tyradę na temat straszenia ludzi w
ciemnościach. Muuurgh potrząsnął kudłatą głową i coś w wyrazie jego twarzy, nawet widzianej w podczerwieni,
powstrzymało Hana w pół słowa. Zapytał więc tylko cicho:
- Co się stało?
- Znalazłem Mrrov - powiedział Muuurgh. - Obudzą pilota o świcie, zęby poleciał do Kolonii Drugiej i zabrał ją
razem z grupą innych pielgzymów na stację orbitalną, gdzie będzie cekał statek. Statek z Kessel na pewno, więc nie
ma casu do stracenia. Musieć uciekać. Natychmiast. Albo Mrrov zginie.
Han pokręcił głową. Był zmęczony - w ciągu ostatnich czterech nocy łapał tylko po kilka godzin snu i zaczynał
już odczuwać skutki niewyspania.
- Uciekać? Teraz?
- Tak!!! - Podniecenie Muuurgha było zaraźliwe. Han poczuł, jak w jego ciele zaczyna krążyć adrenalina.
- Musieć uciekać! Powiedz, co Muuurgh ma robić! Dwie godziny do świtu! Po wschodzie słońca Mrrov będzie
cekać z innymi psy Ołtazu, a Vykk i Muuurgh musą mieć gotowy statek!
- Dobrze, stary, już dobrze. Uspokój się. - Han zaczął się, gorączkowo zastanawiać, od czego zacząć. - Trochę
mnie zaskoczyłeś i potrzebuję sekundy, żeby włączyć pomyślunek. Zacznijmy od początku. Będziemy potrzebować
miotaczy. Pięciu albo sześciu. Mieszkałeś kiedyś w barakach strażników. Myślisz, że uda ci się tam zakraść i
zdobyć broń?
Muuurgh przytaknął.
- Tak... zdobędę pięć czy seść blastery.
- Na twoim miejscu podwędziłbym je Gamorreańczykom. To kompletne przygłupy, a śpią jak zabici.
Rozbawiony Muuurgh poruszył bokobrodami.
- Tak...
- W takim razie wszystko jasne. Spotkajmy się pod budynkiem Centrum Administracyjnego za pół godziny.
Muuurgh kiwnął głową i zniknął między drzewami.
Han ruszył w stronę Centrum Administracyjnego. Pierwszym punktem jego harmonogramu było zlikwidowanie
łączności. Nie chciał, żeby nagle spadły mu na kark posiłki wezwane z innych kolonii, albo żeby zorientowano się
tam, że coś się święci.
Dotarłszy do ośrodka łączności, wygrzebał z kieszenie arkusik flimplastu, na którym Bria zapisała mu wszystkie
kody bezpieczeństwa, jakie poznała dzięki wtargnięciu do umysłu Teroenzy. Był tam kod do prywatnego jachtu
Teroenzy - „Talizmanu" - którego Han zamierzał użyć w trakcie ucieczki. Był też kod do prywatnego apartamentu
Teroenzy i do pokoju, gdzie umieścił swoją kolekcję. Przede wszystkim jednak arkusz flimplastu zawierał bezcenny
kod do centrum operacyjnego, w którym mieściły się generatory, ekrany podglądu dla strażników, warsztaty
naprawcze, zbrojownia i centrum łączności.
Han przemykał cichymi korytarzami. Był ciekaw, czy uda mu się dostrzec Muuurgha wypełniającego zlecone
mu zadanie, ale Togorianin był na to zbyt dobrym myśliwym. Han poznał już dostatecznie dobrze rozkład kolonii,
żeby niemal automatycznie omijać znudzonych nocnych strażników, którzy w najczęściej - jak zdążył się
zorientować podczas swoich wcześniejszych nocnych wypadów - chrapali na swoich stanowiskach.
Trwało to niemal wieczność, zanim dotarł do centrum operacyjnego, ale w końcu stanął pod jego drzwiami i
zaczął wstukiwać kod, który dała mu Bria. Z cichym sykiem drzwi się rozsunęły.
- Dzielna dziewczyna! - mruknął Han pod nosem i wśliznął się do środka.
Za drzwiami mieściło się stanowisko strażnika, o którym Han wiedział już wcześniej. Ochroniarz - Twi'lek -
spał smacznie na krześle, z nogami opartymi o konsoletę modułu łączności. Jego blade warkocze główne dyndały z
tyłu jak dwie grube liany. Ciszę nocy rytmicznie przerywało głośne chrapanie.
Han sięgnął po miotacz, nastawił przełącznik na ogłuszanie i wcisnął spust. Błękitny krąg erupcji oblał
strażnika. Twi'lek wzdrygnął się tylko raz i opadł bezwładnie na krzesło, wyglądając identycznie jak przed chwilą-
tylko chrapanie ucichło.
- To niewątpliwie zmiana na lepsze - mruknął Han, chowając blaster do kabury.
Podchodząc do konsoli łączności, wyciągnął mały przybornik, który każdy pilot zawsze nosił w którejś kieszeni
i zabrał się za odkręcanie pokrywy panelu. Zamierzał przeciąć obwody a potem zamocować pokrywę z powrotem,
tak żeby jego przeciwnicy nie od razu się zorientowali, że moduł łączności został uszkodzony.
Chwilę później zdjął pokrywę konsoli i odstawił ją na podłogę. Widok, jaki mu się ukazał - setki przewodów,
obwodów, transponderów, kabli i równe rzędy nie oznaczonych przełączników - przyprawił go o głośny jęk.
- Skąd, u licha, mam wiedzieć, które z tych kabli doprowadzają energię z generatora?
Wybrał pierwszy z brzegu przewód i rozciął go laserowym przecinakiem. Kontrolka mocy nadal jednak mrugała
przy pozycji „włączone". Wybrał inny przewód. Znów to samo. Czując rosnącą frustrację złapał garść przewodów i
przeciął je za jednym zamachem.
Bez efektu.
Klnąc pod nosem rozcinał, przecinał i wycinał przewód za przewodem, coraz szybciej i szybciej, aż się spocił i
zasapał -ale dopływ mocy nie ustał.
Minęło już niemal pięć minut.
- Głupia tablica! - warknął Han, wyciągając blaster. Przełączył broń na pełną moc i wpakował strzał w sam
środek wnętrzności upartej konsoli. Wystrzeliły płomienie, zapach zwęglonej izolacji zakręcił go w nosie, błysnęły
iskry...
...a kontrolka mocy zgasła.
- No, wreszcie! - mruknął Han. Dla pewności wystrzelił jeszcze jeden ogłuszający promień w Twi'leka, obrócił
się na pięcie i wyszedł z Centrum Administracyjnego. Włożył gogle i truchtem pobiegł ścieżką przez dżunglę. Coraz
bardziej wydłużał krok, dopóki nie pośliznął się w kałuży błota. Klnąc pod nosem dźwignął się z powrotem na nogi,
cały mokry i zabłocony, i popędził dalej.
Miał teraz przed sobą dormitorium Brii. Han już dawno temu zorientował się, że w przeciwieństwie do
przetwórni i Centrum Administracyjnego, budynki pielgrzymów nie były strzeżone. Tlanda Til nie martwili się
widać, że coś mogłoby się stać ich niewolnikom; w końcu nic łatwiejszego niż wymienić niepełnowartościowego
niewolnika na nowego.
Wąska prycza Brii znajdowała się na drugim piętrze. Podest między piętrami rozjaśniało przyćmione światło.
Han bezszelestnie wchodził po stromych schodach, trzymając w pogotowiu ustawiony na ogłuszanie blaster, ale
nikogo nie spotkał. Po Uniesieniu pielgrzymi byli tak wyczerpani, że w nocy spali jak kłody.
Han nie był pewien, które łóżko zajmuje Bria. Wypatrując przez gogle wśród uśpionych postaci znajomych
rysów dziewczyny szedł między dwoma rzędami łóżek najrozmaitszych rodzajów - tapczanów, pryczy, koi,
podestów i platform - dostosowanych do wymagań różnych ras pielgrzymów.
Deska zaskrzypiała pod nogą Hana; zatrzymał się, wstrzymując oddech. Na pobliskim łóżku - ludzkiego typu -
nagle ktoś usiadł. Ubrana w białą nocną koszulę postać odezwała się szeptem:
- Vykk, to ty?
Han kiwnął głową i dał jej ręką znak, by się pospieszyła.
Ku jego zdumieniu Bria wyskoczyła spod koca ubrana w spodnie. Chwyciła jeszcze z pryczy wierzchnią tunikę i
sandały i na palcach podbiegła w jego stronę, odruchowo omijając skrzypiącą deskę.
Ostrożnie i po cichu zeszli na dół po schodach, przemierzali korytarz i znaleźli się na zewnątrz. Bria włożyła
gogle.
- Chodź! - powiedział Han i załapał ją za rękę, zanim zdążyła się odezwać. - Nie mamy czasu!
Zaczął biec, a dziewczyna dzielnie dotrzymywała mu kroku. Szybko jednak ustała, a Han zauważył, że chwyciła
ją kolka. Zwolnił więc do szybkiego marszu, pomagając jej iść. Bria spazmatycznie chwytała powietrze, niezdolna
cokolwiek powiedzieć, ale Han, który miał lepszą kondycję, szybko wyrównał oddech.
- Uciekamy dziś w nocy - oznajmił. - Chcę, żebyś razem z Muuurghiem zabrała się za kolekcję Teroenzy,
podczas gdy ja zajmę się strażnikami. Myślisz, że dasz sobie radę?
Kiwnęła głową, bez tchu.
- Ganar Tos... - zaczęła.
- Zapomnij o nim - przerwał jej szorstko Han. - Jeśli szczęście nam dopisze, nie zobaczysz go nigdy więcej.
- Ale on... i Teroenza... - przyspieszyła kroku, biegnąc znów obok niego. - Chcą mnie za niego... wydać!
Han zbaraniał.
- Ganar Tos chce się z tobą ożenić?! A niech to Xendor porwie! Całe szczęście, że się stąd zabieramy!
Przytaknęła mu, znów niezdolna cokolwiek wykrztusić.
Zanim dotarli do Centrum Administracyjnego, Bria złapała drugi oddech. Biegła za Hanem, który prowadził ją
przez mroczne korytarze ku drzwiom sali ekspozycyjnej Teroenzy. Muuurgh już na nich czekał, pilnując stosu
blasterów, złożonych na podłodze.
- A to po co? - zapytała zaskoczona Bria.
- Dla odwrócenia uwagi - wyjaśnił krótko Han. - W porządku, co teraz?... zajmijmy się kodem. - Szybko wstukał
kod dostępu, a drzwi, podobnie jak poprzednie, otworzyły się z cichym sykiem. Wszyscy troje weszli do wielkiego,
zatopionego w półmroku pokoju. Han podszedł do biurka Brii, wyjął z niego silny pręt jarzeniowy i omiótł snopem
światła całe pomieszczenie.
- Myślisz, że możemy włączyć światła?
Kiwnęła głową.
- Pokój jest dobrze osłonięty. Sprawdziłam w zeszłym tygodniu: z apartamentów Teroenzy go nie widać.
Han włączył górne lampy i nagle pokój zalał jaskrawy blask.
Od czasu, gdy Bria zajęła się kolekcją Teroenzy, sala wystawowa zmieniła się nie do poznania. Gabloty lśniły,
półki nie były już tak zagracone, a tkaniny na ścianach miały żywe, jasne barwy, przytłumione wcześniej grubą
warstwą kurzu. Trzy kolumny, na których wspierało się sklepienie sali, zostały świeżo odmalowane.
- Wszystko idzie tak jak trzeba - szepnął Han. - Ty i Muuurgh zacznijcie zbierać eksponaty, które wybrałaś. Ja
będę z powrotem za piętnaście minut, zgoda?
Przytaknęła.
- Ale gdzie mamy je schować?
- W zeszłym tygodniu ukryłem torbę za tymi dwoma chochlikami przy fontannie z białego jadeitu - powiedział
Han, wskazując na wielką rzeźbę. - Na początek wystarczy. Postaram się znaleźć jeszcze coś odpowiedniego.
- Dobrze - szepnęła.
Muuurgh oddalił się od nich, żeby przyjrzeć się kolekcji sztyletów, bogato zdobionych klejnotami. Bria
zawahała się, a na jej twarzy odbiły się wątpliwości. Han położył dłonie na jej ramionach.
- O co chodzi, kochanie?
- Vykk... Nigdy dotąd nie robiłam czegoś takiego! - Zagryzła wargi i pokazała na miotacze, przyniesione przez
Muuurgha. -Ta broń... i kradzież! A co będzie, jeśli ktoś zostanie ranny? Albo nawet zginie...? Co będzie, jeśli
zginiesz ty... albo ja? - Han czuł, że dziewczyna cała drży.
Objął ją i przytulił.
- Bria, musimy uciec dziś w nocy - odezwał się. Musiał włożyć sporo wysiłku, by ukryć zniecierpliwienie i
zachować łagodny ton głosu. - Jutro Mrrov wysyłają do kopalń na Kessel. Statek, który ma ją zabrać, może przybić
do stacji orbitalnej w każdej chwili. Musimy uciekać - teraz albo nigdy!
- Ale... ale... - kurczowo ściskała rękami jego kombinezon. -Nie wiem, co ze mną będzie, kiedy stąd odlecę...
Nie wiem, jak sobie poradzę bez Uniesienia... co ja zrobię?
- Będziesz miała mnie - przypomniał jej. - Zostaniemy razem. Nie opuszczę cię ani na chwilę. Wszystko będzie
dobrze....
Przełknęła ślinę i kiwnęła głową, ale dwie łzy spłynęły po jej policzkach. Han uśmiechnął się, by dodać jej
otuchy.
- Hej! - powiedział. - Chyba jestem lepszy niż Ganar Tos, co?
Bria zdołała uśmiechnąć się nerwowo.
Han chwycił miotacze i skierował się w stronę drzwi. Zamknął je za sobą dokładnie i poszedł dalej korytarzem.
Trzymanie sześciu pistoletów w jednym ręku okazało się niełatwe. W końcu powtykał je za pazuchę i za pasek.
Utrudniały mu trochę ruchy, ale i tak było to lepsze niż niesienie ich w strachu, że w końcu któryś z hukiem spadnie
na podłogę.
Noc była wyjątkowo ciemna, ale Han wiedział, że do świtu nie zostało więcej niż godzina. Udało mu się
niezgrabnie przebiec błotnistą ścieżką, chociaż miotacze obijały mu się o nogi i podskakiwały na piersiach.
Potrzebował prawie siedmiu minut, by dotrzeć do pierwszej przetwórni błyszczostymu, i dwóch następnych, by
ukradkiem podejść strażnika - wielkiego Gamorreańczyka. Ogłuszył go z bliska. Dla pewności wpakował w
ogromne niczym tuczny wieprz cielsko jeszcze jeden strzał, żeby strażnik nie ocknął się za wcześnie.
Potem wszedł do przetwórni, prosto do turbowindy. Obłożony blasterami z trudem przecisnął się przez drzwi z
metalowej siatki. Ustawił windę na najniższe piętro. Zjeżdżał teraz coraz niżej i niżej, w czarny chłód i
nieprzeniknioną ciemność.
Wysiadł na najniższym piętrze, tam, gdzie pracowała kiedyś Bria, i skręcił w prawo, gdzie -jak udało mu się
wtedy zauważyć - stały pojemniki nieprzetworzonego błyszczostymu, czekającego na rozdzielenie pomiędzy
robotników.
Wyszarpnął zza pasa pięć blasterów (szósty zostawił sobie, bo zapomniał sprawdzić, czyjego własny był
dostatecznie naładowany) i ułożył je na pakach z przyprawą lufami na zewnątrz, na kształt słońca. Następnie szybko
otworzył pokrywy każdego miotacza i ustawił baterie na „Przeciążenie". W powietrzu rozległ się cichy gwizd, który
z każdą chwilą przybierał na sile, odbijając się echem od ścian.
- Powinno wystarczyć - szepnął do siebie Han i pobiegł w stronę turbowindy. Wiedział, że ma nie więcej niż
minutę na ucieczkę, zanim cała fabryka wyleci w powietrze.
Pęd powietrza owiewający spocone policzki sprawiał mu przyjemność. Wyskoczył z windy, przebiegł przez
piętro, minął leżącego Gamorreańczyka - który zaczął właśnie dochodzić do siebie, prychając i chrząkając - i
wybiegł z budynku w otaczającą ciemność.
Był w połowie drogi do Centrum Administracyjnego, gdy poczuł, że ziemia drży od gwałtownego wybuchu.
Odwrócił się i zobaczył strzelający wysoko w nocne niebo żółty płomień. Chwilę później błękitne iskry
błyszczostymu śmignęły w górę z przenikliwym świstem, jak fajerwerki, posyłając wysoko w powietrze serpentyny
iskier.
Han mógł się tylko domyślać, ile kredytów właśnie puścił z dymem. Był to ożywczy domysł.
Przed sobą, w Centrum Administracyjnym, usłyszał zamieszanie. Chwilę później musiał zeskoczyć ze ścieżki i
iść dalej w goglach przez dżunglę, bo biegnący ścieżką, krzyczący wściekle strażnicy o mało go nie staranowali.
Ślizgał się błotnistym poszyciu dżungli, zdołał jednak utrzymać dobre tempo. Zostawił ślady błota na stopniach
Centrum Administracyjnego, gdy wbiegał po nich, a potem popędził korytarzami w kierunku skarbca Teroenzy.
Wszędzie wokół siebie widział zdezorientowanych strażników, wywrzaskujących pytania, żaden z nich jednak
nie zatrzymał Hana, który bez trudu dotarł do drzwi sali muzealnej. Rozejrzał się dookoła i wśliznął do środka.
Bria i Muuurgh podnieśli nerwowo głowy, ale uspokoili się widząc, kto wchodzi.
- Jak leci? - spytał szeptem Han.
- W porządku - odparła miękko Bria. - Prawie skończyliśmy z eksponatami z listy „A".
- Doskonale.
- A co robił Vykk? - zapytał Muuurgh.
- Vykk wysadzał w powietrze przetwórnię błyszczostymu. -powiedział Han z satysfakcją w głosie. -
Pozbawiłem zatrudnienia sporą bandę pielgrzymów.
- Och, Vykk! Jeśli nas złapią... - Bria zbladła jak kreda.
- Nie złapią - zapewnił Han. - Wszystko jest pod kontrolą.
Sięgnął po kilkunastocentymetrową figurkę przedstawiającą torska z Alzoc III, wyciętą z bryłki lapis lazuli.
Okazała się cięższa niż przypuszczał, więc szarpnął mocno, by ją podnieść.
Rzeźba uniosła się, ukazując pod spodem kłębowisko kabli i transponderów. Gdzieś obok, w prywatnych
apartamentach Teroenzy, rozdzwonił się natarczywy alarm.
Han spojrzał na figurkę, a potem na towarzyszy.
- No nie... to niemożliwe!
ROZDZIAŁ 11. UCIECZKA
Bria patrzyła na Hana przerażona i wściekła.
- Wspaniale! I co teraz zrobimy?
Han myślał gorączkowo.
- Wynosimy się stąd. Lista „A" wystarczy. Bria, weźmiesz torbę, dobrze? I jeszcze to. - Wyciągnął zza paska
zapasowy blaster i pokazał jej, jak ma celować i gdzie jest spust. - Może będziemy musieli sobie wywalczyć drogę
ucieczki.
- Cudownie - stwierdziła gorzko. - Wszystko pod kontrolą, rzeczywiście! Nie ma się o co martwić.
Han mógł tylko bezradnie wzruszyć ramionami. Tym razem rzeczywiście się nie popisał.
- Którędy? - Zawsze praktyczny Muuurgh skierował ich myśli na inne tory. - Pzez główne dzwi cy pzez pokoje
kapłana?
Han zastanawiał się chwilę, ale został wybawiony od konieczności podjęcia decyzji - obie pary drzwi otworzyły
się jednocześnie. Teroenza stał w progu swoich apartamentów, prychając gniewnie. Zawal w towarzystwie drużyny
strażników blokował drugie.
Han chwycił Brie i zanurkował z nią za wielką fontannę z białego jadeitu. Muuurgh schronił się za słupem,
podtrzymującym sufit pomieszczenia.
- Brać ich! - rozkazał Zawal, ruszając do przodu na swojej repulsorowej platformie. Teroenza pochylił się i
ruszył do ataku jak dzika bestia, gotów nadziać przeciwników na potężny róg.
Han wystrzelił, zobaczył błękitny krąg energii, zaklął pod nosem i przełączył broń z pozycji „ogłuszanie" na
„pełna moc". Wystrzał, który miał ogłuszyć Teroenzę, nie zdołał nawet zwolnić tempa jego ataku. Muuurgh
wycelował, strzelił i powalił sullustiańskiego strażnika.
Han znowu pociągnął za cyngiel, ale strzał odbił się tylko rykoszetem od platformy Zawala i trafił w słup stojący
obok drzwi, przewiercając go na wylot. Słup zatrzeszczał, ale wytrzymał.
Widząc szarżującego Teroenzę Muuurgh podskoczył i runął na niego, chwytając go za róg i obejmując szyję.
Zaparł się piętami o dywan i zmienił kierunek pędu kapłana, którego masywne ciało poleciało zamaszystym łukiem,
by z hukiem wyrżnąć zadem o środkowy filar.
Podłoga zadrżała, a z sufitu zaczął się sypać tynk. Teroenza owinął się wokół słupa i gruchnął o ziemię. Podłoga
zatrzęsła się jeszcze raz.
Han wycelował i wystrzelił, a trafiony przez niego Gamorreańczyk krzyknął przeraźliwie i cofnął się w głąb
korytarza. Bria wychyliła się zza fontanny z wymierzonym blasterem, ale zanim zdołała wystrzelić, zrobił to jeden
ze strażników. Bria krzyknęła i zrobiła unik, a wystrzał oderwał od fontanny kawał jadeitu, rozpryskując go na
maleńkie kawałeczki. Teroenza, który próbował w tym czasie stanąć na nogi, zaprotestował głośnym jękiem
przeciwko takiemu traktowaniu jego cennego arcydzieła.
Kolejny strzał z blastera minął Hana ze świstem tak blisko, że osmalił mu włosy. Padł na podłogę, przeturlał się
i oddał dwa strzały w podstawę samojezdnej platformy Zawala. Udało mu się trafić, tak jak planował, w jednostkę
napędu antygrawitacyjnego. Platforma, zamiast opaść na podłogę, zaczęła miotać się szaleńczo we wszystkich
kierunkach. Mimo gorączkowych prób Zawala, by zapanować nad prędkością i kierunkiem platformy, pojazd mknął
przed siebie z najwyższą prędkością. Kilka sekund później wyrżnął o ścianę i odbił się od niej; leciał teraz
rykoszetem i powalał wszystko na swojej drodze, z Zavvalem jako bezradnym pasażerem.
Rodiański strażnik, który usiłował wycelować w Hana, nie zauważył zbliżającej się platformy i padł powalony.
Platforma pędziła dalej, rozbijając gablotę po gablocie, a Teroenza, widząc jak jego cenna kolekcja antycznych waz
zamienia się w proch i pył, zawył z rozpaczy.
Hurt na swojej platformie łupnął w przeciwległą ścianę, wprawiając w drżenie cały pokój. Z sufitu płatami
odpadał tynk. Han i Bria rzucili się płasko na podłogę, gdy repulsorowe sanie zawadziły o jedną z jadeitowych nimf,
roztrzaskując ją w drobny mak. Zawal ryczał, a większość strażników miała dość sprytu, by wycofać się z sali. W
końcu platforma, obciążona zwalistym ciałem Hutta, wyrżnęła prosto w filar podtrzymujący sklepienie. Kolumna
wygięła się z głośnym stęknięciem, złamała w pół i rozprysła się na kawałki - a tuż za nią druga, częściowo już
nadwyrężona strzałem Hana.
Z ostatnim jękiem agonii repulsorowa platforma opadła na podłogę i zamarła.
Han, zmartwiały ze strachu, patrzył, jak w dziwnie zwolnionym tempie połowa sufitu wybrzusza się, pęka i
zaczyna osypywać na podłogę gradem ogromnych głazów. Odzyskał przytomność umysłu w samą porę, by złapać
Brie za rękę i zepchnąć ją z drogi wielkiego fragmentu podłogi wyższego pietra. Dziewczyna padła na ziemię pod
misą fontanny, a Han nakrył ją własnym ciałem.
Zawal skrzeczał przeraźliwie pod deszczem gruzu, który przyszpilił go do smętnych resztek jego wózka. Kaszląc
i krztusząc się, Han wyczołgał się z Brią spod fontanny, gdy tylko odłamki przestały spadać. Spojrzał na miejsce,
gdzie leżał przysypany Zawal, ale zobaczył tylko koniec drgającego spazmatycznie ogona.
Teroenza schował się pod ciężkim, zabytkowym stołem i wyszedł właściwie cało z katastrofy. Kiedy szczątki
przestały spadać, wyczołgał się spod gruzu i pyłu, w które zmienił się jego cenny mebel. Zataczając się ruszył w
stronę Hana, Brii i Muuurgha - który schronił się w drzwiach apartamentów Arcykapłana. Ze wściekłym wyciem
gotował się do ataku. Przepełniony żądzą zemsty pochylił głowę, nakierował na nich róg i zaatakował.
Han wycelował i wystrzelił, trafiając go w bok. Tlanda Til krzyknął przeraźliwie i padł na ziemię. Powietrze
wypełnił przyprawiający o mdłości swąd palonego mięsa. Strzał z miotacza jednego ze strażników trafił znów w
fontannę, odrywając garść ostrych odłamków, które ze świstem otarły się o twarz Arcykapłana. Jeden utkwił w
karku Hana; kiedy wyrwał odłamek, palce miał śliskie od krwi.
Han spojrzał przez muszkę blastera, wystrzelił i ostatni ze strażników padł na ziemię.
- Chodź! - krzyknął, chwytając Brie i torbę z łupami. Wskazał na Muuurgha. - Wynosimy się stąd!
Brodząc w stosach gruzu i przestępując powalone ciała, trójka złodziei skierowała się w stronę podwójnych
drzwi. Kiedy do nich dotarli, Han nakazał gestem swoim towarzyszom, by się cofnęli, a sam wystawił głowę na
korytarz, tylko po to, by schować się z powrotem, bo wystrzał z blastera omal nie oderwał mu ucha.
- Muuurgh, wyprowadź Brie przez drugie drzwi! - rozkazał. - Idźcie do pokojów Teroenzy, to złapiemy ich w
krzyżowy ogień. Odliczajcie do pięćdziesięciu!
Togorianin kiwnął głową. Trzymając Brie za rękę przedostał się przez ruiny skarbca, obok jęczącego Teroenzy,
do apartamentów Arcykapłana.
Han liczył po cichu. Przy piętnastu wystawił dłoń za drzwi i czterokrotnie wystrzelił. W odpowiedzi usłyszał
głośny jęk.
O jednego mniej, pomyślał.
Czekał, oddychając ciężko. Z trudem powstrzymywał kaszel, wywoływany wszechobecnym kurzem i pyłem.
Czterdzieści pięć, czterdzieści sześć, czterdzieści siedem, czterdzieści osiem, czterdzieści dziewięć...
pięćdziesiąt!
Han zanurkował w otwór drzwi, przeturlał się po podłodze i wystrzelił. Czerwone promienie strzałów minęły o
włos jego nogi i miejsce, w którym jeszcze przed chwilą znajdowała się jego głowa, ale udało mu się trafić
kolejnego strażnika - Whipida. Tak jak zaplanowali, Muuurgh i Bria ostrzeliwali strażników od tyłu, powalając
następnych dwóch.
Dwaj pozostali strażnicy - Devaronianin i Gamorreańczyk -wzięli nogi za pas, przeskoczyli ponad leżącym
Hanem i zniknęli za zakrętem.
Han zaczynał już powoli wstawać, gdy nagle usłyszał, jak Muuurgh wydaje donośny, bitewny ryk i zaczyna się
mocować. -Ale z kim? Han nikogo nie widział!
Czy on zwariował? - pomyślał pilot, ale w tym samym momencie dostrzegł parę czerwonopomarańczowych
oczu, paszczę pełną ostrych zębów i usłyszał głośny syk. Zobaczył ruch blastera, pozornie płynącego w powietrzu, a
po chwili - bladoskóre, pokryte łuską stworzenie. Zmiennoskórzec!
Muuurgh warknął i prychnął, dziko atakując Aar'aanina. Był o wiele wyższy od swojego przeciwnika, tak że
musiał zgiąć się nad nim niemal w pół. Han skrzywił się, gdy Togorianin padł na kolana, ściskając zmiennoskórca.
Gad zlewał się z neutralnym kolorytem ścian i podłogi tonącego w półmroku korytarza. Ruchem szybkim jak
atakująca gral-żmija Muuurgh zatopił pazury w szyi przeciwnika i rozorał ją na pół. Czerwonopomarańczowa krew
trysnęła w powietrze. Muuurgh odskoczył, a zafascynowany Han patrzył, jak ciało zmiennoskórca zapada się, by po
chwili upaść ciężko na podłogę. Blada skóra leżącego cielska zaczęła zmieniać kolor, wracając do naturalnego,
szarobeżowego ubarwienia, charakterystycznego dla tej rasy. Han nie musiał patrzeć po raz drugi, by mieć pewność,
że zmiennoskórzec jest martwy.
Bria wpatrywała się przerażona w martwe ciało Aar'aanina.
- Prawie mnie dopadł... - szepnęła. - Gdyby nie Muuurgh...
- Jakim cudem go dostrzegłeś, stary? - zapytał Han, chowając blaster do kabury. - Ja nic nie widziałem!
- Tez go nie widziałem, ale pocułem jego zapach - wyjaśnił Muuurgh rzeczowo. - Togorianie polują używając
nie tylko wzroku, ale i węchu. Muuurgh jest myśliwym, zapomniałeś?
- Dzięki, stary - powiedział Han, obejmując Brie ramieniem. - Mam u ciebie dług wdzięczności. Ale teraz
lepiej...
- Patrzcie! - krzyknęła Bria, a Han uchylił się instynktownie. Blaster Brii wystrzelił ogłuszającą kulę błękitu tuż
nad jego głową, aż mu w uszach zadzwoniło. Prostując się zobaczył Ganara Tosa, który powoli padał na podłogę. Z
jego zielonkawych palców wysunął się blaster.
Han podszedł do starego kamerdynera, podniósł jego broń i zatknął sobie za pasek. Bria stanęła u jego boku.
- Cały czas myślę, że gdybyś nie wrócił, dziś wieczorem zostałabym jego żoną - powiedziała cicho i wzdrygnęła
się tak mocno, że Han objął ją, chcąc podnieść na duchu.
- Cieszę się, że tylko go ogłuszyłaś - powiedział. - Może i był lubieżnym staruchem, ale przecież nie mogę go
winić za to, że wpadłaś mu w oko. - Uśmiechnął się, wpatrzony w nią czule.
Spuściła wzrok i zaczerwieniła się.
- Nie chciałam zostać jego żoną, ale cieszę się, że żyje.
- Widzisz, maleńka? - powiedział Han. - Teraz ja jestem twoim dłużnikiem.
- Nie, nie jesteś. - zaprotestowała. - Jesteśmy kwita. Gdyby nie ty, leżałabym przywalona gruzem, jak tamten
Hurt.
- Tak, obawiam się, że stary Zawal opuścił ten padół łez -mruknął Han. - A Huttowie pewnie uznają, że to moja
wina.
Przypomniał sobie, że Teroenza, nadal żyje -jest tylko ranny. Czy powinien wrócić i skończyć z nim? Pomysł,
żeby podejść do bezbronnej istoty rozumnej i z zimną krwią ją zastrzelić, nie przypadł mu do gustu.
- Chodźmy stąd - powiedział. Skinął na Muuurgha, który skrupulatnie, choć z widocznym niesmakiem, zlizywał
krew Aar'aanina ze swoich pazurów. - Chodź, Muuurgh, czyszczeniem łap możesz się zająć później. Pamiętaj, że
Mrrov czeka!
Wybiegając z Centrum Administracyjnego zobaczyli, że przetwórnia błyszczostymu nadal strzela snopami iskier
w niebo, które jednak nie było już czarne, ale znacznie jaśniejsze, niemal błękitne.
- Świt już blisko! - ostrzegł Han. - Pospieszmy się!
Pobiegli ścieżką przez dżunglę. Na jej końcu Han zatrzymał gestem towarzyszy, wychylając się ostrożnie
spomiędzy drzew, by zlustrować lądowisko. Nie zauważył strażników -pewnie nadal gasili pożar w Centrum
Administracyjnym.
Mimo wszystko podchodzili ostrożnie, z blasterami gotowymi do strzału, łowiąc czujnymi zmysłami każde
poruszenie i dźwięk.
Han dotarł do „Talizmanu", szybko wstukał kod dostępu, który podała mu Bria, i cała trójka pospiesznie wbiegła
po trapie na pokład.
„Talizman" był nieco większy niż „Ilezjański Sen". Jego podobny do kropli kształt wybrzuszał się w stronę kilu.
Zamiast ładowni wnętrze zajmowały jednak urządzone z przepychem kabiny pasażerskie, pełne najrozmaitszych
udogodnień. Zostały zaprojektowane dla flanda Til, więc tylko w kabinie pilota znaleźli fotele dopasowane
wielkością i kształtem do ciał humanoidów. W kabinie strażników znajdowała się jedna mała koja ludzkich
rozmiarów, w pozostałych natomiast dominował rodzaj hamaków, w których lubowali się flanda Til.
Han usadowił Brie w fotelu pierwszego oficera i polecił Muurghowi, by przypiął się pasami do jednej z koi
pasażerskich.
Nigdy nie latał tym statkiem - Teroenza zbyt się obawiał ataku piratów, by wypuścić się swoim jachtem w
podróż, zanim zakończy się montaż dodatkowego uzbrojenia i wzmocnionych tarcz.
Han szybko rozejrzał się po przyrządach kontrolnych. „Talizman" nie miał tak dobrych osłon jak „Ilezjański
Sen", ale jak na prywatny jacht był porządnie uzbrojony i miał stosunkowo mocne tarcze.
- Procedury przedstartowe zakończone, możemy lecieć. Przypnijcie się dobrze... startujemy! - krzyknął Han,
unosząc jacht. „Talizman" dobrze reagował na jego polecenia. Wydawał się statkiem łatwym w obsłudze - choć
może nieco zbyt powolnym.
- Teraz do Mrrov! - krzyknął podniecony Muuurgh. - Tak, Vykk?
- Tak, stary - odpowiedział Han. - Powinniśmy tam dotrzeć o wschodzie słońca. Gdzie zbierają się pielgrzymi,
których mają zabrać na statek na Kessel?
- Psy Ołtazu Obietnic - odparł Muuurgh.
- Przy Ołtarzu Złamanych Obietnic - dodała gorzko Bria. -Ciekawa jestem, czy Teroenza przeżyje?
- Nie zraniłem go mocno - powiedział Han. - Pewnie jest już w drodze do budynku szpitalnego i robota
medycznego.
Prowadził statek, spoglądając co chwila na mapę. -Aha, nawiasem mówiąc, jest coś, co powinniście o mnie
wiedzieć.
- Co? - zapytali jednocześnie.
- Nie nazywam się Vykk Draygo. Naprawdę mam na imię Han, Han Solo. Więc lepiej zacznijcie zwracać się do
mnie w ten sposób.
- Han? - zdziwiła się Bria. - A dlaczego nie powiedziałeś mi tego wcześniej?
- Obawiałem się, że jeśli to zrobię, możesz niechcący wygadać się przed Teroenza i jego bandziorami - wyjaśnił
Han rzeczowo. - Ale chciałem, żebyś wiedziała, więc powiedziałem ci najszybciej, jak mogłem.
- Więc Vykk to przybrane imię?
- Tak, właściwie jedno z wielu.
- Muuurgh będzie się musiał do tego psyzwycaić - sapnął Togorianin. - Jak daleko jesce... Han?
- Dolecimy za pięć minut - odpowiedział pilot.
- I co zrobimy, jak tam dotrzemy? - zapytała Bria. - Mam na myśli strażników. Na pewno jacyś będą.
- Nie wiem - przyznał się Han. - Coś wymyślę.
Skupił się teraz na pilotowaniu statku, a kiedy zobaczyli pod sobą Kolonię Drugą, przeleciał nad nią z południa
na północ, muskając prawie czubki drzew.
- Mówiłeś, że pielgrzymi mają się zebrać przy Ołtarzu? - zapytał Muuurgha.
-Tak...
- Ciekaw jestem, czy będę miał dość miejsca, żeby zrobić to, co wymyśliłem... - mruknął do siebie, zerkając
przez iluminatory, a jednocześnie spoglądając na topograficzną mapę budynków i ukształtowania terenu. Kolonia
Druga została zbudowana za Górami Wiary, po których drugiej stronie znajdowała się jej poprzedniczka - na
północno-wschodnim brzegu Zoma Gawanga, płytkiego oceanu, oblewającego wschodni kontynent.
- Chyba się uda - zdecydował Han. - Mam tylko nadzieję, że repulsory tej łupiny są w dobrym stanie. Będziemy
musieli zawisnąć w powietrzu i spuścić linę, bo chyba nie ma tu dość miejsca, żeby wylądować. Muuurgh, idź do
środkowej śluzy i zobacz, czy jest tam lina. Zdaje się, że większość takich statków jest wyposażona w dźwignię
awaryjną, a lina i wyciągarka powinny być gdzieś obok.
Muuurgh zniknął, a Han skupił się na wykręcaniu ciasnej pętli nad zabudowaniami kolonii. Bria wyglądała
przez iluminatory.
- Widzę ich! - zawołała. - Przy ołtarzu zebrała się duża grupa pielgrzymów!
- Świetnie - odparł Han nieobecnym głosem. Do kabiny wszedł Muuurgh.
- Jest lina. Mamy tez selki, które można do niej psycepić.
- Świetnie, stary. Zrobimy tak: sprowadzę tę krypę powoli nad amfiteatr, nad którym zawiśniemy na
repulsorach. Mrrov nie ma pojęcia, kim jesteśmy, więc musisz się jej pokazać, żeby z nami uciekła, tak?
-Tak.
- Spuścisz się na dół w uprzęży i pozwolisz, by cię zobaczyła. Bria, ty się zajmiesz wyciągarką, dobrze?
- Dobrze... Han - odpowiedziała.
- Oboje uważajcie. Mogą do nas strzelać. Tarcze statku powinny ochronić przed lekką bronią, ale jak już
będziesz na zewnątrz, Muuurgh, niewiele ci to pomoże.
- Rozumiem.
- Jeśli strażnicy zrobią się zbyt agresywni, mogę do nich strzelić z działka laserowego - dodał Han. - Będę
celował nad ich głowami, żeby nie trafić w pielgrzymów, ale to powinno wystarczyć.
- Muuurgh jest gotów, Han.
- Dobrze. Zaczynamy!
Han ostrożnie sprowadził statek nad amfiteatr. Żałował, że nie miał więcej czasu, żeby się oswoić z
instrumentami pokładowymi. Krążył z włączonymi holokamerami, żeby dokładnie zapoznać się z rozkładem terenu.
Wszyscy pielgrzymi patrzyli na statek i wskazywali go sobie palcami, gdy z każdym okrążeniem schodził coraz
niżej. W końcu zszedł na dostateczną wysokość, by móc przełączyć napęd na silniki repulsorowe i zawisnąć jakieś
dwanaście czy trzynaście metrów nad permabetonową konstrukcją.
Han widział kilku kapłanów i garstkę strażników rozstawionych wokół zebranych pielgrzymów. Na pewno i
kapłani, i strażnicy zastanawiali się, dlaczego do wysłania pielgrzymów na statek do Kessel użyto prywatnego
jachtu Arcykapłana.
- Niżej nie mogę zejść, repulsory nie wytrzymają! - krzyknął Han. - Muuurgh, schodzisz na dół!
Trzymał palec nad przyciskiem, który opuszczał działko laserowe, ale nie chciał pierwszy robić agresywnych
ruchów. Słyszał stłumione odległością głosy Brii i Muuurgha. Spojrzał na ekran przekazujący obraz z holokamer
umocowanych pod brzuchem statku w samą porę, by zobaczyć opuszczającego się Muuurgha z blasterem
schowanym w kaburze.
Kamery nie przekazywały dźwięku, ale widział, że usta Togorianina się poruszają. Domyślił się, że woła Mrrov.
Strażnicy wyciągali głowy ponad tłumem, niepewni, co się dzieje, ale wyraźnie zaniepokojeni. Wszystko
odbywało się zupełnie inaczej niż zwykle, co wzbudziło ich podejrzenia. Jeden ze strażników zaczął się przepychać
przez tłum pielgrzymów. Kiedy dotarł na jego czoło, wycelował blaster w Muuurgha i najwidoczniej domagał się
wyjaśnienia, kim on jest i co robi.
- Bria! - krzyknął Han odwracając głowę. Uważał, by nie poruszyć przy tym sterów wiszącego nieruchomo
statku. -Uważaj! Wygląda na to, że chcą....
Dwie rzeczy zdarzyły się jednocześnie: wysoka postać w pielgrzymiej opończy oderwała się od tłumu i zaczęła
biec w stronę dyndającego na linie Muuurgha, i strażnik wycelował w nią blaster.
Han zdążył tylko zauważyć rude pasy na białym futrze i domyślił się, że biegnącą postacią jest Mrrov. Zobaczył,
jak z lufy miotacza wycelowanego przez strażnika bluzga ogień, na który odpowiedziały dwa wystrzały - Brii i
Muuurgha.
Dwaj następni strażnicy dobyli broni i strzelili. Zgromadzeni pielgrzymi rozpierzchli się w panice, depcząc jedni
po drugich, nie wyłączając strażników.
Han opuścił działko laserowe, dziękując w duszy Teroenzie za to, że postanowił dozbroić jacht i zwiększyć siłę
jego osłon. Wystrzelił, celując starannie ponad głowami biegnących i krzyczących pielgrzymów.
Strażnicy znów strzelili i Han usłyszał zduszony jęk bólu. Wpatrując się w ekrany dostrzegł, że Muuurgh skulił
się w swojej uprzęży i osunął na bok, ale nie wypuścił broni. Mrrov dobiegła chwilę później, podskoczyła i wczepiła
się ramionami i nogami w swojego partnera.
Bria spokojnie strzeliła i Han zobaczył, że trafiła Gamorreańczyka. Lina wirowała powoli pod nierówno
rozłożonym ciężarem Mrrov i Muuurgha. Mrrov wyjęła blaster Muuurgha z jego bezwładnej ręki i strzeliła ponad
jego ramieniem. Han nie zauważył, czy trafiła.
Większość pielgrzymów zdołała uciec; przy ołtarzu pozostali tylko kapłani i strażnicy. Wielu strażników
pociągnął za sobą tłum, ale kilku ocalało i nie przestawało strzelać. Han wycelował w Ołtarz Obietnic, upewnił się,
że dobrze namierzył i wystrzelił z działka laserowego.
Ołtarz eksplodował z hukiem, który Han usłyszał nawet wewnątrz „Talizmanu". Wybuch wzbił tumany kurzu i
deszcz odłamków. Kapłani w popłochu rozbiegli się na wszystkie strony. Han patrzył zdziwiony, jak szybko i
zręcznie się poruszają na swoich czterech łapach, mimo zwalistego cielska. Strażnicy zniknęli.
Nagle zapanowała cisza. Mijały sekundy, ale na zewnątrz nic się nie działo. Kilka ciał, zarówno strażników, jak i
pielgrzymów, zadeptanych przez uciekających, leżało nieruchomo na permabetonie.
Z dolnych pokładów jachtu dobiegł go głos Brii:
- Mam ich! Możemy lecieć!
Han upewnił się, że klapy dolnego włazu są bezpiecznie zamknięte i poderwał statek do góry. Holokamery
pokazały przyprawiający o zawrót głowy obraz malejącego gwałtownie w dali amfiteatru. Han wyłączył holokamery
i sprawdził stan atmosfery, by określić najkorzystniejszy tor ich ucieczki.
Jak na ironię okazało się, że muszą wrócić w stronę Kolonii Pierwszej, nad którą otwarło się najbezpieczniejsze
okno wyjścia z atmosfery. Han uzbroił działko i wykręcił statek na południe, wznosząc się coraz wyżej...
Jeszcze tylko chwila, myślał podniecony, i będziemy wolni...
Muuurgh powstrzymał jęk, gdy uderzył ramieniem o poszycie „Talizmanu". Poczuł na sobie dłonie Brii, a potem
usłyszał Mrrov, mówiącą we wspólnym:
- Pomóż mi wejść. Dam radę go wciągnąć.
Kurczowo trzymał się uprzęży zdrową dłonią, czując jak ciało Mrrov ociera się o niego, gdy samica wspina się
do śluzy „Talizmanu". Rana w boku płonęła ogniem, jak od pazurów nocnego demona. Muuurgh mógł tylko
oddychać i milczeć. Był myśliwym, a myśliwi potrafią zachować ciszę.
Strzelanina ustała. Muuurgh otworzył oczy i wirując w uprzęży zobaczył roztrzaskany Ołtarz Obietnic. Może to
była ta eksplozja, którą słyszał. Wcześniej wydawało mu się, że odezwała się tylko w jego głowie.
Rana od postrzału zaczęła pulsować falami bólu. Muuurgh walczył, by nie stracić przytomności, gdy Bria i
Mrrov chwyciły go za barki i zaczęły wciągać, nadal uwięzionego w uprzęży, na pokład „Talizmanu". Mgliście
słyszał, jak śluza zamyka się z sykiem za jego plecami.
Potem dobiegło głos Brii, która zawołała:
- Mam ich! Możemy lecieć!
Muuurgh leżał na pokładzie, oddychając płytko, ale poczuł, że pomału wracają mu siły. Słyszał, jak Mrrov pyta
Brie:
- Macie na pokładzie pakiet medyczny?
- Zaraz sprawdzę! - Ludzka samica oddaliła się, z cichym szelestem zostawiając go sam na sam z Mrrov. Z
trudem otworzył oczy.
Kiedy Mrrov zobaczyła, że na nią patrzy, pochyliła się i czule potarła policzkiem o jego policzek, mieszając ich
wonie.
- Mój myśliwy... - szepnęła po togoriańsku, liżąc z miłością jego twarz. - Wytropiłeś mnie! Jesteś największym z
myśliwych, jakich znał nasz lud!
- Mrrov... - zdołał wyszeptać.
- Ciii.... - uciszyła go. - Nie próbuj mówić. Twoja rana jest poważna, chociaż mam nadzieję, że niedługo się
zagoi. Och, Muuurgh! Kiedy cię zobaczyłam pod brzuchem tego statku, nie mogłam uwierzyć, że to naprawdę ty!
Przez wszystkie te dni i tygodnie zastanawiałam się, czy kiedykolwiek mnie znajdziesz... i znalazłeś!
- Wiedziałaś, że tu jestem? - speszył się Muuurgh. - Jeśli wiedziałaś, to dlaczego....
Jej słodka rudobiała twarz przybrała wyraz zakłopotania, gdy znowu potarła policzkiem o jego policzek.
Bokobrody Mrrov spłatały się z sierścią Muuurgha, który mimo bólu westchnął z rozkoszy.
- Byłam tu bardzo krótko, kiedy zorientowałam się, że to jedna wielka blaga. Szukałam prawdy, ale tu znalazłam
tylko kłamstwo. Powiedziałam więc kapłanom, że chcę odjechać, a oni pokazali mi twoje zdjęcie, Muuurgh!
Powiedzieli mi, że jeśli będę próbowała uciec, zabiją cię!
- I zostałaś? Powinnaś była rozszarpać im gardła! - zaprotestował Muuurgh.
- Kosztem twojego życia? - Potrząsnęła głową, patrząc na niego wielkimi złotymi oczami. -Nie, mój kochany.
Nie ośmieliłam się zaryzykować. Miałam tylko nadzieję, że pewnego dnia mnie znajdziesz... i że będziesz miał ze
sobą statek. I w końcu ten dzień nadszedł...
Muuurgh przytaknął słabo.
- To... dzięki Vykkowi... Hanowi. Bria wbiegła do komory ładunkowej.
- Znalazłam!
Parę chwil później Muuurgh poczuł, że ból ustępuje. Mrrov i Bria bandażowały jego ranę.
- Będziesz miał paskudną bliznę, Muuurgh - uprzedziła Bria ze współczuciem w głosie.
- Na Togorii myśliwi dumnie noszą swoje blizny - zapewniła Mrrov. - Muuurgh wyzdrowieje i wszyscy będą
mu zazdrościć.
Nagle statkiem zatrzęsło. Bria krzyknęła:
- Han! Co to było?
- Ktoś do nas strzela! - dobiegła odpowiedź z mostka. -Niech ktoś tu przyjdzie i zajmie się sekcją bojową!
Potrzebuję Muuurgha!
Muuurgh zaczął wstawać.
- Nie - zaprotestowała Mrrov. - Ja to zrobię. U Togorian samice mają większe zdolności techniczne. Jestem
inżynierem. Dam sobie radę.
Muuurgh otworzył oczy i widząc wyraz powątpiewania na twarzy Brii powiedział:
- Uwiez jej. Muuurgh nie był bardzo dobry stselec. Spytaj pilota...
Zamknął oczy, widząc pod powiekami narastającą ciemność. Nie mógł się już jej opierać... westchnął i poddał
się.
Han dostrzegł kątem oka wysoką, kocią sylwetkę, która usiadła w fotelu pierwszego oficera, i odwrócił się do
niej zdumiony.
- Ty nie jesteś Muuurghiem!
- Jestem Mrrov - przedstawiła się Togorianka. Zrzuciła opończę pątniczki, ukazując nieskalaną biel futra,
poprzetykaną płomiennymi smugami. - Zajmę się sekcją obronną. Zapoznaj mnie, proszę, z naszym uzbrojeniem.
Przekonasz się, że jestem znacznie lepszym strzelcem niż Muuurgh. Wśród naszej rasy to samice mają żyłkę do
techniki i lepiej posługują się instrumentami - spojrzała na Hana, który zauważył, że jej tęczówki, na pół ukryte w
szparkach powiek, mają złotawy odcień. -Zresztą Muuurgh jest ranny. Nie dałby sobie rady.
- Ale wyzdrowieje? - Han poczuł ukłucie strachu.
- Powinien. Jesteśmy silną i odporną rasą. Bria... tak ma na imię, prawda? Bria z nim posiedzi. Muuurgh musi
odpocząć.
- W porządku - stwierdził Han. - To maleństwo nie ma zbyt wielkiej siły ognia. Mamy tylko granaty udarowe i
działko laserowe. Działko masz po prawej, wyrzutnię granatów po lewej. Komputer celowniczy jest dokładnie na
wprost.
- Doskonale. - Przyjrzała się przez chwilę tablicy z przyrządami i skinęła głową. - Poradzę sobie. Kto do nas
strzelał?
- Tego właśnie próbuję się dowiedzieć - powiedział Han pełnym napięcia głosem. Przeglądał odczyty z
instrumentów pokładowych. - Nie sądzę, żeby kapłani mieli tu jakąś broń klasy ziemia-powietrze, ale niech mnie
powieszą, jeśli wiem...
Przerwał nagle i wybuchnął śmiechem, chociaż „Talizmanem" wstrząsnęło kolejne trafienie. Mrrov spojrzała na
Hana jak na wariata.
- Wszystko w porządku - powiedział.
Wskazała na odczyty z instrumentów przekazujących dane o otoczeniu. Pokazywały kilka wirów burzy, na
szczęście oddalonych od toru ich lotu, ale widniał na nich również mały statek w kształcie kropli, który w szybkim
tempie ich doganiał.
- Jak to „w porządku"? Ktoś nas goni i strzela do nas. Jest coraz bliżej!
- To tylko stary Jalus Nebl. Leci „Ilezjańskim Snem" - powiedział Han. Wyraźnie bagatelizował sprawę. -
Kapłani kazali mu pewnie dogonić nas i zestrzelić. - Znów zachichotał.
Mrrov patrzyła na niego, zastanawiając się zapewne, czy ostatnie stresy nie nadwerężyły jego zdrowych
zmysłów. Han uśmiechnął się do niej wesoło.
- Nic nie rozumiesz - stwierdził.
- Nie - przyznała Mrrov. - Może zechciałbyś mi wytłumaczyć?
- Jasne. Jalus Nebl to mój kumpel. Nie zestrzeli mnie, tak jak ja nie zestrzeliłbym jego. Strzela więc z działka
laserowego, za każdym razem pudłując, ale mijając nas tylko o włos, żeby z dołu wyglądało, że się stara. Z każdą
minutą nabieramy szybkości i wkrótce wylecimy z atmosfery, a za jakieś pięć minut z pola grawitacyjnego planety.
Nic nam nie będzie. Zaufaj mi, Mrrov.
Mrrov poruszyła bokobrodami.
- Chyba zaczynam rozumieć. Twój przyjaciel Jalus Nebl strzela do nas tylko na pokaz, tak? I nie musimy się o
nic bać?
- Właśnie - powiedział wesoło Han. - Już prawie opuściliśmy atmosferę, a jeśli Nebl ma choć krztynę
pomyślunku, też zabierze „Ilezjański Sen" i siebie przy okazji z Ilezji. A może zostanie z kapłanami i poprosi o
podwyżkę? Będą zdesperowani, bo został im tylko jeden pilot.
Kolejny strzał minął ich o włos, wprawiając statek w drżenie.
- Tym razem było naprawdę blisko - mruknął Han, sprawdzając na tablicy kontrolnej stan poszycia i systemów. -
Nebl chyba się trochę za bardzo popisuje.
Han obserwował na ekranach „Ilezjański Sen", który po ich śladach przedzierał się przez ostatnie warstwy
stratosfery, aż do jonosfery i - najbardziej odległej od powierzchni planety - egzosfery. Kiedy i ta została za nimi,
Han spojrzał na ekran komputera nawigacyjnego, sprawdzając dane do skoku w nadprzestrzeń. Zostało im jeszcze
dobrych kilka minut, zanim wyrwą się ze studni grawitacyjnej Ilezji, ale chciał być pewien, że są gotowi do skoku.
- Widzę jakiś pojazd na ekranach czujników - zameldowała Mrrov. - Nad nami, na naszym kursie.
- To tylko stacja orbitalna. Krąży na orbicie geostacjonarnej nad Kolonią Pierwszą - powiedział Han, nie patrząc
w górę. - To tam wyładowują nowych pielgrzymów, a starych zabierają na Kessel. Na pewno tam byłaś.
- Nie, Han - w głosie Mrrov pojawiło się nagle napięcie. -Pamiętam ją bardzo dobrze, ale to coś innego. To nie
jest stacja orbitalna, tylko statek kosmiczny! I to ogromny!
Zaniepokojony Han spojrzał w górę i zaklął w sześciu językach.
- To koreliańska korweta! Co tutaj robi?
Jego ręce zatańczyły nad przyrządami, gdy poprowadził statek serią uników, zwiększając prędkość i oddalając
się od ogromnego statku. Na wpół świadomie zauważył na ekranach plamkę „Ilezjańskiego Snu", jak zmyka w
przeciwnym kierunku.
Nagle „Talizmanem" zatrzęsło i szarpnęło. Silniki zawyły.
- Co się stało? - zapytała Mrrov w tym samym momencie, gdy Bria wpadła do kabiny.
- Han... co się stało? - zapytała jak echo.
Han włączył silniki pomocnicze. Poczuł, jak ilezjański jacht natęża wszystkie siły, ale... to było ciągle za mało.
- Nie! - krzyknął na krawędzi paniki. - Nie możemy tam wrócić!
Pasażerowie spojrzeli z przerażeniem w oczach, jak Han odcina dopływ mocy do silników, żeby się nie
przepaliły.
W tym samym momencie ożył moduł komunikacyjny.
-Uwaga, „Talizman"! Mówi kapitan Ngyn Reeos, dowodzący koreliańska korwetą „Spętany" z Kessel. Radzimy
wam wyłączyć silniki. Zostaliście pochwyceni promieniem ściągającym.
- Wiem! - krzyknął Han, nie zawracając sobie głowy włączaniem mikrofonu. - Dzięki za wiadomość!
Kapitan Reeos ciągnął nieubłaganie.
- Zostaliście zatrzymani, ponieważ władze tej planety poinformowały nas, że zabraliście „Talizman"
samowolnie, bez pozwolenia. Te same władze zwróciły się do nas z prośbą, by was odstawić z powrotem na Ilezję,
gdzie odpowiecie za ten postępek. Przygotujcie się do abordażu. Każda próba stawiania oporu spotka się ze
zdecydowaną reakcją z naszej strony.
Han spojrzał na podobny do osy statek i jedenaście olbrzymich tub jego reaktorów. Korweta była dobrych
dwadzieścia razy większa niż jego jednostka. Zauważył, że została zmodyfikowana, tak by pomieścić doki
cumownicze.
- To olbrzymi statek - szepnęła Bria. - Han, on nas przyciąga!
- Nic na to nie poradzę, maleńka - powiedział Han martwym głosem. - Złapali nas i nie wyrwiemy się.
- Jak liczną załogę ma ta korweta? - zapytała Mrrov, patrząc jak zahipnotyzowana na statek handlarzy
niewolników -ten sam, który przeleciał, by zabrać ją i jej towarzyszy na spotkanie ponurego losu w kopalniach.
- Przy pełnej obsadzie w szeregach Marynarki sto sześćdziesiąt pięć osób. Ale ta korweta została
zmodyfikowana. Wprowadzono zmiany w konstrukcji, by umożliwić dokowanie w przestrzeni, pewnie po to, żeby
łatwiej było niezauważenie wziąć na pokład ładunek... albo niewolników. Załoga liczy pewnie jakieś czterdzieści do
pięćdziesięciu osób.
- To zbyt wiele, by podjąć walkę - powiedziała Bria łamiącym się głosem.
- Mnie nie dostaną bez walki - zapewnił Han. Wyciągnął z kabury blaster i popatrzył na towarzyszy. - Kto jest
ze mną?
Bria potrząsnęła głową.
- Nas troje przeciwko czterdziestu? Han, masz więcej odwagi niż rozsądku!
Potrząsnął głową i złowrogim gestem schował broń do kabury.
- Masz rację. Ale nie musi mi się to podobać.
Bez ostrzeżenia kabinę wypełnił nagły trzask na innej częstotliwości. Szybki jak seria z rusznicy blasterowej
głos powiedział po sullustiańsku:
- Pełen ciąg! Skręt na lewo! Siedem sekund! Czas... start!
- Co u licha... - dłonie Hana zareagowały instynktownie; otworzył do końca przepustnice, wyciskając co się da z
silników głównych i pomocniczych. Uszy bolały od wycia przeciążonych maszyn, gdy bezskutecznie usiłowały
wyrwać się z uścisku promienia ściągającego.
„Talizman" zbliżał się nieubłaganie do czeluści komory cumowniczej korwety. Oba statki dzieliło zaledwie
kilkaset metrów.
Han zaprogramował ostry skręt na bakburtę, a jego palce zawisły nad przyrządami, gotowe uaktywnić manewr.
Silniki jęczały z wysiłku -jeszcze chwila, a przepalą się...
- Co ten mały wariat...
Przerwał w pół słowa, widząc że „Ilezjański Sen" pędzi w ich stronę z oszałamiającą szybkością.
Wszyscy w kabinie „Talizmanu" odruchowo się uchylili, gdy mały frachtowiec śmignął nad ich głowami, po
czym w ostrym wirażu skręcił na sterburtę. Jalus Nebl na pełnym ciągu wleciał między „Talizman" a „Spętanego".
Odległość między statkami była tak mała, że mały Sullustianin musiał położyć statek na bok, by się przecisnąć.
- Teraz! - krzyknął Han. - Teraz, Nebl! - Z całej siły pchnął stery, przechylając „Talizman" tak mocno na prawo
jak tylko mógł.
Kiedy „Sen" wpadł między dwa statki, na kilka bezcennych sekund przerwał promień ściągający. Puszczony
nagle luzem „Talizman" wystrzelił jak z procy, oddalając się od korwety na lewo, podczas gdy Jalus Nebl pomknął
w prawo.
- Iiiii-ha-ha! - zawył Han triumfalnie, czując, że jego statek z każdą chwilą oddala się od „Spętanego". Mijając
koreliańską korwetę, Han wystrzelił dwa pociski udarowe, kierując je w stronę głównego kolektora słonecznego i
płetwy stabilizatora, umieszczonej centralnie na grzbiecie statku.
W niemym zachwycie patrzył, jak pierwszy z pocisków zmiata słabiutką osłonę chroniącą płetwę, pozwalając,
by drugi eksplodował z całą silą, pozbawiając korwetę stabilizatora.
- Opuścili ciężkie tarcze, głupcy! - krzyknął zdumiony. - Myśleli, że już nas mają i zostawili płetwę prawie bez
osłony.
Wiedział jednak, że korweta nadal jest groźna, więc nie zamierzał zwalniać. Tak samo postąpił Jalus Nebl. Mały
Sullustianin cały czas zwiększał dystans, aż po chwili przyrządy pokładowe Hana wskazały, że bezpiecznie
wskoczył w nadprzestrzeń.
- Kolej na nas - powiedział Han, uśmiechając się szeroko do Brii. - Pożegnaj się z rajską planetą maleńka...
Z rozmachem pchnął dźwignię hipernapędu, rozkoszując się impulsem mocy, który wyrzucił ich z normalnej
przestrzeni w jasność pociętej pasmami gwiazd nadprzestrzeni.
- Jesteśmy w domu - szepnął pilot, opadając na fotel. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo jest
zmęczony.
Bria uśmiechnęła się i uścisnęła mu dłoń. Mrrov potarła policzkiem o jego policzek.
- Dziękuję - szepnęły obie.
Han nigdy jeszcze nie czuł się tak błogo...
ROZDZIAŁ 12. TOGORIA
Han obudził się, słysząc stłumione łkanie. Spał na podłodze w kabinie Teroenzy, na miękkim posłaniu z
drogocennych kobierców, które sobie tu przyniósł. Nalegał, żeby Bria zajęła jedyne na pokładzie łóżko
przystosowane dla humanoidów. Z nich wszystkich tylko ona wyspała się poprzedniej nocy, więc zgłosiła się na
ochotnika do trzymania wachty na mostku i kontrolowania instrumentów pokładowych - chociaż teraz, kiedy byli
już w nadprzestrzeni, niewiele mogło się wydarzyć.
Han jęknął i usiadł, cały obolały. Poprzedni dzień nie należał do najłatwiejszych, a poniewczasie pilot
przypomniał sobie, że nic nie jadł. Pragnienie męczyło go chyba jeszcze bardziej niż głód. Z trudem wstał i
potykając się podszedł do bańki z wodą, stojącej w kabinie. Wypił duszkiem parę kubków.
Zaspokoiwszy pragnienie, otarł ręką usta. Zmarszczył czoło, czując pod palcami szorstką, gęstą szczecinę. Nie
golił się od dnia poprzedzającego lądowanie na Nal Hutta.
Płacz umilkł. Han złapał ubranie i wszedł do luksusowo wyposażonej łazienki, zadowolony, że zawierała
urządzenia oczyszczające dla niemal wszystkich ras. Znalazł nawet golarkę.
Po kilkunastu minutach, ubrany i odświeżony, poszedł szukać Brii.
Znalazł ją w maleńkiej wartowni. Siedziała na wąskiej pryczy, obejmując ramionami podkulone nogi, z czołem
opartym o kolana.
- Hej... - szepnął Han. - Co jest? Co się stało?
Nie podniosła twarzy, tylko machnęła ręką, żeby sobie poszedł.
- Nic mi nie jest... proszę, po prostu zostaw mnie w spokoju. Za chwilę poczuję się lepiej. Nie chcę, żebyś mnie
widział w takim stanie... - pociągnęła nosem. - Wyglądam... okropnie.
Han usiadł obok, nie dotykając jej jednak.
- Ja też nie wyglądam najlepiej - powiedział. - Każdemu z nas przydałyby się świeże ciuchy. Ale popatrz,
przynajmniej pozbyłem się zarostu - spróbował zażartować, żeby na niego spojrzała. - To wielki krok ku lepszemu.
Podniosła głowę i uśmiechnęła się słabo. Oczy i nos miała zaczerwienione, ale zdaniem Hana i tak była śliczna.
- No tak, rzeczywiście wczoraj wyglądałeś trochę... niechlujnie.
Han wyprostował się, udając urażonego.
- Niechlujnie? Ja? Coś podobnego! - Delikatnie otoczył ją ramieniem. - Bria, kochanie... o co chodzi? Powiedz
mi.
Zaczęła się trząść.
- O Uniesienie, Han. Obudziłam się i uświadomiłam sobie, że pielgrzymi zbierają się właśnie na wieczorną
ceremonię. A ja już nigdy nie wezmę w niej udziału... nigdy więcej nie doświadczę tego upojenia!
Han nie wiedział, co powiedzieć. Zrozumiał, że Bria równie boleśnie tęskni za fizycznymi i emocjonalnymi
odczuciami, które towarzyszyły aktowi Uniesienia, jak narkoman za dawką swojego narkotyku. To go przestraszyło.
Czy Bria potrafi pokonać to uzależnienie? Czy może przejdzie przez życie żałując tego, co bezpowrotnie straciła?
- To chyba naturalne - powiedział ostrożnie, nie chcąc jej straszyć własnymi obawami. - Na pewno będziesz za
tym tęsknić dzień czy dwa, może nawet tydzień. Ale wszyscy będziemy ci pomagać, kotku. Jesteś silna. Pokonasz
to. A potem - zatoczył ręką koło - galaktyka jest ogromna, kochanie. I czeka na to, byśmy ją poznali. Sprzedamy
kolekcję Teroenzy, sprzedamy „Talizman"...
- Sprzedamy „Talizman"? - przerwała mu.
- Tak. Obawiam się, że zbyt łatwo go zidentyfikować. Zabierzemy Muuurgha i Mrrov na Togorię, a potem
rozejrzymy się za jakimś miejscem, gdzie moglibyśmy sprzedać statek. Myślę, że znam jedno takie. Na Tralusie, w
systemie Korelii, jest jeden facet, który handluje używanymi statkami. Stamtąd bez trudu znajdziemy transport na
Korelię. Uścisnął ją lekko za ramiona.
- Takie rozwiązanie ma jeszcze jedną wielką zaletę... Nie będę zajęty pilotowaniem. Będę mógł ci poświęcić -
pocałował ją w policzek - całą moją uwagę.
Przełknęła ślinę, niezbyt uspokojona jego słowami. Zaczął się pochylać w jej kierunku, ale kiedy się cofnęła,
zrozumiał aluzję.
Przygryzła wargi, patrząc na niego z udręką w niebiesko-zielonych oczach.
- Och, Han! A co będzie, jeśli nie uda mi się przezwyciężyć tego... tego... głodu? Han... - załamała ręce
konwulsyjnym gestem. - To jest stokroć gorsze niż najgorszy głód! To jest jak... jak agonia! Czuję, jak całą sobą
wyrywam się, by dostąpić Uniesienia! Jakby ktoś wydarł mi kawał ciała, pozostawiając pustkę i ból!
Wstrząsnęły nią gwałtowne dreszcze. Han przytulił ją mocno i zaczął głaskać po głowie, szepcząc słowa
pociechy. W duchu jednak sam czuł niepewność; uświadomił sobie, że jest równie przerażony i wstrząśnięty tym,
jak bardzo zależy mu na tej dziewczynie. Miał dość jasno sprecyzowane plany, zakładał, że spędzą mnóstwo czasu
tylko ze sobą, w swoich ramionach.
Ale ona nie jest jeszcze na to gotowa, pomyślał, czując, że serce podchodzi mu do gardła. Potrzebuje przyjaciela,
nie kochanka.
Jak długo Bria będzie dochodzić do siebie?
Tylko czas pokaże...
- Kiedy wejdziemy w atmosferę Togorii - odezwał się Han -gdzie mam wylądować?
- Największe miasto to Caross - powiedziała Mrrov, wskazując plamkę na mapie planety. - Stamtąd możemy
wysłać wiadomość do Margrabiego Togorii, władcy wszystkich polujących samców. Tuż za miastem jest
lądowisko. Nie mamy jeszcze własnych statków, ale kupcy i statki pasażerskie z innych światów często odwiedzają
naszą planetę.
- Dobra, w takim razie Caross - zadecydował Han. Bardzo uważnie sprowadził statek na wskazane miejsce i
posadził go dokładnie pośrodku pustego w tym momencie lądowiska.
- Muuurgh... - odezwał się, uzupełniając zapisy w dzienniku pokładowym. - czy ty i Mrrov nie obawiacie się
odwetu flanda Til albo Hurtów?
- Niespecjalnie - warknął Muuurgh, ostentacyjnie wysuwając pazury. - Kiedy zbiorą się nase klany, zostaniemy
zaślubieni. Potem, jak nakazują zwycaje nasego ludu, spędzimy razem długi... jak to się nazywa? - zapytał we
własnym języku Mrrov, która znacznie lepiej niż on radziła sobie ze wspólnym.
- Miesiąc miodowy - podpowiedziała.
-Właśnie. Długi miesiąc miodowy. Pamiętaj, ze na nasej planecie samice i samce psez więksą cęść roku
mieskają osobno. Po miodowym miesiącu będziemy się widywali tylko raz na rok, mniej więcej psez miesiąc. Tak
wygląda nase życie. Ale psedtem - Togorianin potarł policzkiem o policzek partnerki -spędzimy razem dużo czasu,
zupełnie sami, daleko w górach. Huttowie ani Ilezjanie nas nie znajdą, zrestą nasi nie pozwolą im sukać. Każdy
pilot, który wyląduje na Togorii i zacnie się rozpytywać o Mrrov i Muuurgha... spotka swój los.
Mrrov uśmiechnęła się złowrogo, ukazując rząd ostrych jak igły zębów.
- Mało jest gatunków, które miałyby odwagę świadomie rozgniewać Togorianina. Większość łowców nagród
woli polować na łatwiejszą zdobycz.
- Nietrudno w to uwierzyć - stwierdził Han. - W takim razie wszystko w porządku. Wylądowaliśmy. Co teraz?
Po prostu odmaszerujecie, pazur w pazur? - uśmiechnął się do Brii, która odpowiedziała bladym uśmiechem. Dobre
jedzenie i odpoczynek trochę jej pomogły, ale wiedział, że nadal zmaga się z wewnętrznymi demonami.
- Jeśli Han musi lecieć, Muuurgh i Mrrov zrozumieją - powiedział Muuurgh. - Ale jeśli Han i Bria chcieliby
zostać na dzień lub dwa, mogliby stać koło nas w casie ceremonii, podcas której ja i Mrrov staniemy się nierozłącną
parą. Można to chyba nazwać „zaślubinami" Han spojrzał na Brie.
- Co ty na to, maleńka? Właśnie zostaliśmy zaproszeni na ślub. Chcesz tu zostać na parę dni? Myślę, że nam
obojgu przydałby się odpoczynek.
- Oczywiście - powiedziała, uśmiechając się do Togorian. -Nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności.
Do statku zmierzała liczna grupa Togorianek w towarzystwie kilku samców. Han i jego załoga zeszli po rampie
na płytę lądowiska. Mrrov i Muuurgh natychmiast zostali otoczeni przez tłum i wyściskani wśród odgłosów
warczenia, pohukiwania i przeciągłego, wibrującego szczęściem skowytu.
Stojąc nadal na skraju rampy, Han wziął Brie za rękę i rozejrzał się dookoła.
- Przyjemna planeta - powiedział. - Po Ilezji wydaje się prawdziwym rajem.
- Rzeczywiście jest piękna - przyznała Bria. - Dokładnie tak, jak mówisz.
Planeta była naprawdę urokliwa. Niebo nad głowami miało odcień głębokiego błękitu, z kilkoma plamami
kłębiastych, białych obłoków i delikatną nutą zieleni, dzięki której nad horyzontem wydawało się niemal turkusowe.
Górskie szczyty w oddali lśniły bielą, a głęboka zieleń pokrywających je lasów ustępowała poniżej błękitowi jeziora
i jaśniejszej zieleni łąk. Egzotyczne białe kwiaty o brzegach obramowanych zielenią i szkarłatnych liściach łagodnie
kołysały się na wietrze.
Nad głową Han dostrzegł przelatujące stworzenie, w którym rozpoznał mozgota, jak twierdził Muuurgh,
podstawowy środek transportu na Togorii. Mozgoty były ogromnymi, latającymi gadami o dużej inteligencji, które
Togorianie udomowili dawno temu. Oba gatunki wspomagały się nawzajem, chroniąc się przed atakami większych,
drapieżnych latających gadów -śmiercionośnych lifonów, które równie chętnie porywały młode Togorian, jak i jaja
mozgotów.
Zwierzę, które Han właśnie obserwował, zatoczyło krąg wokół lądowiska i zaczęło zniżać lot. Na jego
grzebiecie Han zobaczył Togorianina, który kierował ruchami zwierzęcia za pomocą wędzidła. Podziwiał, jak
dobrze jeździec i dosiadane przez niego zwierzę rozumieją się i współpracują.
Powietrze na Togorii było jednym z najczystszych i najświeższych, jakim Han oddychał. Mrrov powiedziała mu,
że technologie Togorian opierają się całkowicie na energii słonecznej, właśnie po to, by zachować krystaliczną
czystość atmosfery. Togorianie szanowali swą planetę i - w przeciwieństwie do wielu innych ras w galaktyce - nie
chcieli jej zniszczyć ani zatruć, nawet w imię postępu.
Han dał krok, potem drugi, a wreszcie podskoczył na palcach. Czul się lekki, niemal jak napompowany. Nic
dziwnego -przyciąganie na Togorii było nieco niższe niż na Korelii czy Ilezji.
Nagle tłum rozstąpił się, robiąc przejście dla Muuurgha, który - chociaż nadal obandażowany - kroczył prawie
tak samo pewnie i sprężyście jak wcześniej, z Mrrov u boku.
- Nase klany zbierają się teraz na ceremonię połącenia w parę i uctę, która nastąpi później - powiedział. -
Będziecie mile widziani jako nasi goście. Chodźcie za mną!
Han i Bria podążyli za Togorianinem.
Carros było pięknym miastem. Białe domy z miejscowego kamienia schodziły tarasami ze zboczy wzgórz,
poprzecinane ogrodami i parkami. Togorianki, gdy nie zajmowały się pracą, bawiły się ze swoimi awanturniczymi
potomkami. Muuurgh wyjaśnił, że zarówno młode samce jak i samice pozostawały pod opieką matki prawie do
czasu dorosłości, kiedy to samce dołączały do klanów swoich ojców, by poznać tajniki życia myśliwego.
Przez następne dwa dni Han i Bria leniuchowali, objadali się pysznościami i chodzili na długie przechadzki po
parku. Młody samiec, Rrowy, uczył Hana, jak dosiadać i kontrolować mozgota. Przy swoim szybkim refleksie i
śmiałości Han nie potrzebował wiele czasu, by opanować tę umiejętność w stopniu wystarczającym. Teraz mógł już
wznosić się wysoko nad czubki drzew i rozkoszować lotem, usadowiony w małym siodle przymocowanym na
barkach zwierzęcia i czując pod sobą krzepkie, umięśnione skrzydła mozgota.
Mozgoty okazały się wielkimi pieszczochami; uwielbiały drapanie za maleńkimi uszami i klepanie po potężnych
piersiach.
Następnego dnia po ich przylocie z całej Togorii zaczęli przybywać myśliwi na mozgotach. Rozeszła się
wiadomość, że myśliwy Muuurgh powrócił, więc członkowie klanu zbierali się, by powitać go w domu i wziąć
udział w jego zaślubinach z Mrrov.
Muuurgh i Mrrov musieli bez ustanku opowiadać krewniakom o swoich przygodach „wśród gwiazd". Mrrov
chętnie mówiła o wszystkim, co jej się przytrafiło, w nadziei, że pomoże ocalić nieświadome Togorianki przed
fałszywymi obietnicami „raju" na Ilezji.
Zaślubiny odbyły się o zachodzie słońca trzeciego dnia ich pobytu na Togorii. Han i Bria zajęli miejsca obok
Muuurgha i Mrrov, uroczyście stojących naprzeciwko członków swoich klanów. Ich sierść lśniła od
wielogodzinnych zabiegów pielęgnacyjnych. Tylko wąski pas białego bandaża wokół piersi Muuurgha odznaczał się
na tle jego błyszczącego czarnego futra. W swoim rodzinnym świecie Togorianie rzadko kiedy nosili ubrania -
klimat Togorii był tak łagodny, że uznali to za zbędne.
Narzeczeni stali twarzą do gości, okręcając się tak, by każdy z nich mógł dokładnie im się przyjrzeć. Potem, na
znak Muuurgha, Han i Bria cofnęli się, dołączając do grona obserwatorów.
Muuurgh i Mrrov obrócili się do siebie twarzami. Han zamrugał ze zdumienia, słysząc jak z ich gardeł
wydobywa się niski, dudniący warkot. Oboje obnażyli kły i zaczęli syczeć. Pazury wysunęły się spod opuszków
palców.
Nagle, tak szybko, że wzrok z trudem nadążał za ich ruchami, rzucili się na siebie, wbili zęby w swoje gardła i
runęli na ziemię. Warcząc, rycząc i prychając turlali się, atakując się pazurami. Ich nogi też nie próżnowały, kopiąc
gwałtownie w kudłaty brzuch przeciwnika.
Han spojrzał na Brie, która wyglądała na cokolwiek zaniepokojoną. Nikt z tłumu zaproszonych nie wydawał się
jednak zauważać w tym niczego niezwykłego. Co planeta, to obyczaj... -pomyślał sentencjonalnie Han. W końcu,
dysząc i skowycząc, para się rozdzieliła. Mimo dzikiej gwałtowności ataków, na sierści obojga nie było śladów
krwi. Okrążali się teraz nawzajem a wycie stopniowo przechodziło w coraz cichsze, miękkie mruczenie. Stanęli
wreszcie naprzeciw siebie, pocierając się twarzami. Trwało to dość długo, a Han z miejsca, w którym stał, mógł
słyszeć ich ochrypłe pomruki.
Potem nagle Mrrov zasyczała, splunęła i znów rzuciła się na Muuurgha. Ten podskoczył, i po chwili znów
tarzali się po ziemi, kąsając i drapiąc się nawzajem.
Han ścisnął lekko rękę Brii.
- Romantyczny z niego facet, co? - szepnął z szerokim uśmiechem.
- Ciii... - skarciła go.
Po paru chwilach nowożeńcy znów mruczeli i ocierali się o siebie, przymykając oczy z rozkoszy.
Obserwatorzy byli coraz bardziej podnieceni. Han słyszał dochodzące ze wszystkich stron wibrujące odgłosy.
Muuurgh i Mrrov rozpoczęli kolejną rundę zmagań.
Tym razem jednak, gdy nadeszła pora pocierania policzków, Muuurgh chwycił Mrrov za luźny fałd skóry na
karku. Wbił w niego zęby, podniósł mniejszą od siebie samicę i przeniósł ją przez krąg. Tłum rozstępował się przed
nim, otwierając się jak drzwi.
Muuurgh zniknął w ciemności, nadal niosąc swą partnerkę. Chwilę później milczenie rozdarły dwa głośne,
ekstatyczne okrzyki triumfu - a potem zapadła cisza.
Goście mruczeli zadowoleni, że rytuał został dopełniony. Poklepywali Hana po ramieniu, o mało nie powalając
go przy tym na ziemię, i zapewniali, że była to najpiękniejsza ceremonia ślubna, jaką mieli szczęście oglądać.
Uczta przeciągnęła się do późna w noc. Han i Bria wymknęli się w pewnym momencie, by pospacerować po
parku przy blasku dwóch niewielkich księżyców Togorii. Gwiazdy nad ich głowami migotały na tle czarnego nieba.
- No więc... - zaczął niepewnie Han. - Jak się dziś czułaś? Łatwiej ci było wytrzymać?
Przytaknęła.
- Trochę. Czasami udaje mi się nie tęsknić za Uniesieniem przez całą godzinę. Kiedy indziej jednak czuję się
tak, jakby minuty pełzły i tylko cienka granica dzieliła mnie od obłąkania.
- Na jutro zaplanowałem coś specjalnego - powiedział Han, uśmiechając się do niej. - Przygotuj się na dobrą
zabawę. Wszystko jest zapięte na ostatni guzik.
- Co? - zapytała. - Co jest zapięte na ostatni guzik?
- Nie powiem ci - drażnił się z nią. - Po prostu przygotuj się, żeby wstać ze skowronkami.
- Tu nie ma skowronków - przypomniała mu. - Tylko maleńkie, latające jaszczurki.
- To prawda - zgodził się. - W każdym razie nie zaśpij, dobrze?
- Dobrze.
Kiedy następnego ranka Bria się obudziła, nie znalazła Hana w żadnym z przydzielonych im pokoi. Natknęła się
natomiast na koszyk owoców, dzbanek soku, parę pasków suszonego mięsa i bochenek chleba. Na tacy leżał pasek
flimplastu, a na nim polecenie: „Ubierz się, zjedz i wyjdź na dwór. Będę czekał - H."
Bria przeczytała wiadomość, uniosła brwi, po czym postąpiła tak jak prosił Han. Była tak zaciekawiona, że
prawie zapomniała o dojmującej tęsknocie za Uniesieniem. Czasami ta tęsknota przypływała falami o takiej
intensywności, że bała się, czy nie oszaleje. Jednak w miarę upływu dni ataki stawały się coraz rzadsze.
Bria modliła się do wszystkich prawdziwych bogów wszechświata, by kiedyś ustąpiły na zawsze.
Wyszła na podwórze budynku, w którym ich zakwaterowano, i zobaczyła czekającego na nią Hana. Siedział na
grzbiecie mozgota, z torbą podróżną i kocem przypiętym z tyłu siodła. Kiedy tak stała, niepewna, co robić, nachylił
się i wyciągnął do niej rękę.
- Na co czekasz? Wskakuj!
Przeniosła wzrok z jego twarzy na pysk mozgota, a potem na bezkresne niebo Togorii.
- Mam z tobą polecieć na tym... stworzeniu? - zapytała. Latanie statkiem kosmicznym albo śmigaczem to jedno,
a wdrapanie się na wielkiego gada, który ma cię unieść w powietrze na swoim grzbiecie, to zupełnie co innego.
- Jasne. - Han schylił się, by poklepać swojego rumaka po szyi. - Poznaj Kaydiss. Czy nie jest słodka?
Mozgot wygiął umięśnioną szyję i rozdziawił paszczę, pokazując długi, rozwidlony język. Najwyraźniej był
zadowolony z pieszczoty.
Bria wzięła głęboki oddech.
- Dobrze - zgodziła się po namyśle.
W końcu, pomyślała, najgorsze, co może nam się przytrafić, to upadek i śmierć. Wtedy nie musiałabym się
więcej przejmować Uniesieniem.
Złapała podaną dłoń i postawiła stopę na nodze podstawionej usłużnie przez mozgota, by łatwiej było go
dosiąść. Jedno podciągnięcie - i już siedziała przed Hanem, otoczona jego ramionami, bezpieczna jak w ochronnej
uprzęży. Wzięła głęboki oddech i zamknęła oczy. Han zagdakał do Kaydiss komendę i ściągnął wodze.
Dwa długie podskoki i zamach potężnych skrzydeł mozgota wystarczyły, by wznieśli się w powietrze, stale
nabierając wysokości. Bria otworzyła oczy i przekonała się, że szybują już wysoko ponad dachami domów. Czuła
na twarzy powiew wiatru, który rozwiewał włosy i wyciskał z oczu łzy.
- Och, Han! - krzyknęła. - To cudowne!
- Mhm - potwierdził lakonicznie z nutą uzasadnionej przechwałki w głosie. - Tylko poczekaj, aż zobaczysz,
gdzie cię zabieram!
Bria trzymała się przedniej części siodła. Tak zaklinowana nie bała się spaść i rozkoszowała się cudownym
uczuciem latania.
Mijali pod sobą lasy i rzeki. Bria patrzyła w dół na pola, miasta i jeziora, z błogim uśmiechem na twarzy. Nie
czuła się tak dobrze od... no, od ostatniego Uniesienia.
W tej chwili jednak wydawało jej się, że nawet Uniesienie straciło nieco na swojej atrakcyjności. Pochyliła się
do przodu i otworzyła usta, nabierając w płuca czystego powietrza. Miała ochotę machać rękami i głośno krzyczeć,
ale powstrzymała się: nie chciała ryzykować, że zakłóci w ten sposób równowagę mozgota.
- Czy nie jest jej za ciężko z nami dwojgiem na grzbiecie? - krzyknęła do tyłu.
Usłyszała odpowiedź tuż przy uchu, czując ciepło oddechu Hana.
- Przywykła latać z Togorianinem. Razem ważymy i tak mniej niż Muuurgh, a nawet mniejsze samce. Nic jej nie
będzie.
Pół godziny później szeroka rzeka, wzdłuż której lecieli, rozlała się jeszcze szerzej, rozdzielając się na liczne
strumienie tworzące deltę. Han skierował mozgota nieco bardziej na północ, a po kilku minutach Bria zobaczyła
białe grzywacze fal rozbijające się o srebrzystozłoty piach.
Odwróciła się i uśmiechnęła do Hana, zachwycona.
- Plaża!
- Obiecałem sobie, że kiedyś zabiorę cię na prawdziwą plażę - oznajmił. - Gdzieś, gdzie będziemy mogli
popływać bez obaw, że zostaniemy zjedzeni.
Sprowadzał teraz mozgota coraz niżej i niżej; zatrzymał go w końcu na piasku. Zsunął się po skrzydle Kaydiss i
puścił ją na popas na pobliskie słone moczary. Wrócił niosąc koc i kosz ze śniadaniem.
- Najpierw pływanie - zapytał - czy śniadanie?
Bria spojrzała na rozbijającą się o brzeg białą pianę i poczuła zew morza. Jej rodzina miała na Korelii domek na
plaży, więc Bria od dziecka uwielbiała pływać.
- Pływanie - zdecydowała.
Zadowolona, że ma pod spodem cienki trykot, zrzuciła szybko wierzchnie ubranie i pobiegła do wody. Han,
rozebrawszy się do bokserek, pobiegł za nią.
Bria była zaskoczona, gdy wyszło na jaw, że Han nie umie pływać.
- Nigdy nie miałem okazji się tego nauczyć - wyjaśnił trochę zawstydzony. - Zawsze miałem coś do roboty, a
kiedy nie pracowałem, ścigałem się skoczkami albo zajmowałem czymś podobnym. Mówiłem ci przecież na Ilezji,
że pierwszy raz w życiu widzę tyle wody na raz.
- W takim razie - stwierdziła Bria - dziś nauczysz się pływać. Jesteś młody i silny, masz dobre poczucie
równowagi i szybki refleks. Poradzisz sobie.
Han okazał się pojętnym uczniem. Bria była zaskoczona, jak łatwo potrafi się skoncentrować, jak dokładnie
stosuje się do jej instrukcji na temat ruchów rąk, nóg i oddychania. Zwróciła mu na to uwagę.
- Piloci z konieczności uczą się wypełniać instrukcje co do joty-stwierdził sarkastycznie.-Albo szybko kończą na
cmentarzu.
Zanim wyszli z wody, żeby zjeść śniadanie, Han dzielnie pozwalał unosić się falom. Nieźle radził sobie z
koordynacją oddychania oraz ruchów rąk i nóg.
- Jesteś bardzo dobrym uczniem - pochwaliła go Bria, kiedy usiedli na kocu, wpatrzeni w morze.
Podzielili się jedzeniem, które Han zabrał ze sobą, a potem spacerowali wzdłuż plaży trzymając się za ręce. Nad
ich głowami przeleciał maleńki gad, mieniąc się odcieniami zieleni i złota. Bria wyciągnęła rękę i stała
nieporuszona, a stworzonko sfrunęło w dół i usiadło na jej dłoni, machając w powietrzu skrzydełkami. Han
uśmiechnął się szeroko.
- Wyglądasz... ślicznie - powiedział.
- Czuję się, jakbym była panią tej planety - odpowiedziała pół żartem. - Ten dzień... nigdy go nie zapomnę, Han.
- Jesteś panią tej plaży - powiedział zadowolony. - Daję ci ją na własność... na dziś.
Latająca jaszczurka rozwinęła skrzydła, nadal ufna i spokojna, by po chwili odlecieć.
Kiedy brodząc przez fale wychodzili na brzeg, Han opowiedział jej o swoim postanowieniu, by dostać się do
Akademii Imperialnej.
- Ludzie podziwiają imperialnych oficerów - powiedział. - Nikt nigdy wcześniej nie uważał mnie za godnego
podziwu pod żadnym względem, ale jeśli uda mi się tam dostać, wszystko się zmieni. Zobaczysz, Bria, że uda mi się
zmienić moje życie. Już nigdy nie będę musiał kraść, szmuglować, ani oszukiwać.
Żarliwość jego słów wycisnęła jej z oczu łzy. Wyciągnęła rękę i pogładziła go po policzku.
- Czasami tak mi ciebie żal - szepnęła. - Zaznałeś w życiu tyle okrucieństwa, tyle zdrady....
Wpatrywał się w nią piwnymi oczami.
- Był jednak ktoś, kto mnie kochał - szepnął. - Opowiem ci o Dewlannie...
Szli powoli wzdłuż plaży, trzymając się za ręce, a Bria słuchała opowieści Hana o jedynej przyjaznej duszy, jaką
spotkał od dzieciństwa. W milczeniu doszli do koca.
- Garris Shrike pasowałby do Ilezji - powiedziała w końcu Bria.
- Tak, pewnie by skończył jako szef tego całego interesu -przyznał Han posępnie. Usiadł na kocu i objął rękami
kolana z zakłopotaną miną.
- Powinienem był go zabić, kiedy miałem okazję. Ale... jakoś nie mogłem.
Usiadła obok niego.
- To dlatego, że jesteś porządnym człowiekiem, Han - powiedziała żarliwie. - Myślisz, że jesteś twardy, i to
prawda... ale nie jesteś zimnokrwistym zabójcą jak Shrike. Gdybyś go zastrzelił, stałbyś się nie lepszy od niego.
Odwrócił się w jej stronę, bardzo skupiony i poważny.
- Masz rację - powiedział miękko. - Czasami, kiedy wszystko robi się takie pogmatwane, ty sprawiasz, że
wszystko staje się jasne... zaledwie kilku słowami. Jesteś bardzo mądrą kobietą...
Bria siedziała nieporuszona. Han pochyli się, by pocałować ją w policzek. Miał ciepłe usta. Kiedy zaczął się
cofać, dotknęła jego twarzy.
- Jeszcze...
Odwrócił głowę i odszukał jej wargi. Smakowały morską solą. Bria zamknęła oczy, a czas stanął w miejscu.
Po kilku długich uderzeniach serca Han cofnął się. Bria otworzyła oczy i zobaczyła, że Han się jej przygląda.
- Jak było? - zapytał miękko, lekko zdyszany. - W porządku?
Bria z trudem łapała powietrze.
- Lepiej niż w porządku - szepnęła. Otoczyła jego szyję ramionami, czując pod palcami rozgrzaną słońcem skórę
nagich barków. Objął ją i przytulił mocno. - Dużo, dużo lepiej...
Oddała pocałunek i minęło wiele czasu, zanim znów się odezwali...
ROZDZIAŁ 13. POWRÓT NA KORELIĘ
Następny dzień minął na przygotowaniach Mrrov i Muuurgha do wyjazdu na „miesiąc miodowy", zaś Brii i
Hana - do powrotu na Korelię.
Przy pożegnaniu Muuurgh chwycił Hana za ramiona i potrząsnął nim, na szczęście bardzo delikatnie.
- Będę tęsknić za tobą - powiedział swoim znacznie lepszym teraz wspólnym. - Cy musis jechać? Pseciez
podoba ci się Togoria, tak mówiłeś. Bez ciebie nigdy nie znalazłbym Mrrov. Margrabia Togorii poprosił mnie,
żebym ci powiedział, ze możecie zostać na Togorii na zawse. Mógłbyś z nami polować, Han... latać na mozgotach...
bylibyśmy scęśliwi.
Han uśmiechnął się do Togorianina.
- I widywać Brie raz do roku? U ludzi taki numer chyba nie przejdzie, stary. Ale dzięki za zaproszenie,
Muuurgh. Może kiedyś wpadnę zobaczyć, jak wam się powodzi.
- Han wpadać, tak. Sybko. - powiedział Muuurgh, któremu emocje przyćmiły nowo nabyte umiejętności
językowe. Objął Korelianina i podniósł go do góry. Han odwzajemnił uścisk.
Pożegnanie Brii i Mrrov było równie serdeczne.
- Głód Uniesienia można pokonać - powiedziała Mrrov z przekonaniem. - Mnie się to udało. Na początku, jak
tylko zaczęłam się opierać Uniesieniu, strasznie za tym tęskniłam. Ale po wielu dniach tęsknota osłabła i teraz już
jej nie czuję.
Gniew na tych handlarzy niewolników pomógł wykorzenić tęsknotę za Uniesieniem z mojej duszy.
- Mam nadzieję, że potrafię być równie silna jak ty, Mrrov -westchnęła Bria.
- Już jesteś silna - zapewniła ją żarliwie Togorianka. - Po prostu jeszcze o tym nie wiesz.
Weszli na pokład „Talizmana", a Han uniósł ilezjański jacht ku jasnemu niebu Togorii z uczuciem
autentycznego żalu.
- To dobra planeta - zwrócił się do Brii, która siedziała obok w fotelu pierwszego oficera. - I dobre istoty.
- To prawda - zgodziła się. - W każdym razie dla nas byli bardzo dobrzy. Nigdy nie zapomnę wczorajszego dnia,
choćbym dożyła setki.
Han uśmiechnął się do niej.
- Ja też nie, maleńka. Przez całe życie marzyłem o tym, żeby pójść na plażę i zachowywać się jak zwykły
człowiek... bez krętactw, bez martwienia się o policję, bez przemytu wypalającego dziurę w kieszeni. Dzięki tobie
już wiem, jak to jest.
Uśmiechnęła się do niego tak czule, że pochylił się i pocałował ją.
- Bria, posłuchaj... ja... - zawahał się, wziął głęboki oddech, ale tylko pokręcił głową.
Wrócił do przyrządów pokładowych i zajął się pilotowaniem jachtu. Bria nie spuszczała z niego oczu, gdy
obliczał skok w nadprzestrzeń i wprowadzał dane do komputera nawigacyjnego.
Kiedy gwiazdy rozjechały się wokół nich i znaleźli się bezpieczni w nadprzestrzeni, okręciła się z fotelem w
jego stronę i położyła mu dłoń na ramieniu.
- Mów dalej - powiedziała. - Cały czas słucham.
Han spróbował udać, że nie wie, o co jej chodzi, ale nie wyszło mu to najlepiej.
- Co? Co masz na myśli?
- Miałeś właśnie coś mi powiedzieć, ale zająłeś się skokiem. Jesteśmy już bezpieczni w nadprzestrzeni, więc nie
ma powodu, byś dłużej zwlekał z tym, co masz mi do powiedzenia. -Uśmiechnęła się lekko - Słucham.
- No więc... hmm.... myślałem po prostu, że jestem głodny! - zakończył pospiesznie. -Naprawdę głodny.
Chodźmy coś zjeść.
- Jedliśmy tuż przed odlotem, niecałą godzinę temu - przypomniała mu. Jej twarz złagodniała. Wzięła jego rękę
w obie dłonie.
- Powiedz mi - poprosiła.
- No... - Han wzruszył ramionami. - Mówię ci, że jestem znowu głodny.
- Naprawdę? - zapytała cicho.
- Ja... - Han pokręcił przecząco głową, najwyraźniej zakłopotany. - No... nie... Słuchaj, Bria... ja... nie jestem w
tym za dobry.
- W pewnych rzeczach jesteś zupełnie niezły - powiedziała uśmiechając się przebiegle.
- Na przykład? - zapytał wyzywająco.
- Na przykład... w pilotowaniu. Albo w walce. I w ratowaniu ludzi.
- No tak, chyba tak. - Spojrzał na nią znowu i gdzieś przepadła jego pewność siebie. - Bria... chciałem ci wtedy
powiedzieć... że ja... - zakaszlał. - To nie takie łatwe.
- Wiem - szepnęła. - Wiem.
Podniosła jego dłoń do ust, ucałowała koniuszki palców i powiedziała:
- Han... ja też cię kocham.
- Tak? - zapytał, zadowolony i zdziwiony jednocześnie.
- Tak. I to już od dawna. Chyba zakochałam się w tobie tamtego dnia w refektarzu, kiedy za nic nie chciałeś
odejść.
- Naprawdę? Ja o tym nie wiedziałem, dopóki... sam nie wiem. Ale kiedy już się zorientowałem, co jest grane...
strasznie się wystraszyłem, Bria. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się nic takiego.
- To, że kogoś kochasz? Czy że jesteś kochany?
- Ani jedno, ani drugie. Z wyjątkiem Dewlanny. Myślę, że ona mnie kochała. Ale to było co innego.
- Tak. - Oczy jej błyszczały. - Coś zupełnie innego. Mam nadzieję, że będziemy mogli zostać razem.
Teraz on wziął jej dłonie w swoje.
- Oczywiście, że zostaniemy razem - powiedział. - Nie pozwolę, by cokolwiek nam w tym przeszkodziło.
Możesz być tego pewna, maleńka.
Han wytyczył kurs, który omijał z daleka rejony przestrzeni kontrolowane przez Huttów, więc podróż do
systemu Korelii zajęła im całe trzy dni. Poza tym specjalnie przedłużał czas, jaki miał spędzić sam na sam z Brią.
Konieczność powrotu na Korelię i spotkania z jej rodziną przerażała go. Nie miał pojęcia o życiu „zwykłych" ludzi i
był przekonany, że nie będzie do nich pasował.
Wiedział też, że kiedy dotrą na Tralusa, będzie musiał wziąć się do roboty. Han miał przygotowane wszystko,
czego potrzebował, by zmienić tożsamość, gdy tylko wylądują na Korelii. Ale Bria też była pewnie poszukiwana
przez Huttów i t'landa Tila, którzy znali jej prawdziwe nazwisko. Tak więc pierwszą rzeczą, jaką Han zamierzał
zrobić, gdy tylko będą mieli trochę pieniędzy, było wyposażenie Brii w fałszywy identyfikator.
Poza tym chciał dać jej jak najwięcej czasu na dojście do siebie. Wiedział, że nadal brakuje jej Uniesienia, choć
napady paniki czy płaczu już się nie zdarzyły. Kilka razy jednak, kiedy budził się w nocy, przekonywał się, że Bria
nie śpi w swojej koi.
Szedł jej szukać i zwykle znajdował w kokpicie. Siedziała w fotelu pierwszego oficera, wpatrując się w gwiazdy
z wyrazem tak bezbrzeżnej tęsknoty w oczach, że Han czuł ukłucie zazdrości.
Dlaczego ja jej nie wystarczam? - zastanawiał się. Dlaczego nie wystarcza jej nasza miłość? Chciał, żeby nie
pragnęła niczego poza nim, żeby była szczęśliwa i zadowolona - ale wiedział, że tak nie jest. To go smuciło, ale
także gniewało.
Raz spróbował z nią o tym porozmawiać.
- To już prawie dziesięć dni! Dlaczego nadal tak za tym tęsknisz? - zapytał, słysząc w swoim głosie nutę gniewu,
którego nie potrafił ukryć. - Powiedz mi, Bria. Wytłumacz mi to!
Spojrzała na niego smutnym, zaszczutym wzrokiem.
- Nie potrafię ci tego wytłumaczyć, Han. To tak, jakby zabrali mi kawałek mnie samej... kawałek mojej duszy.
Nie chodzi o to, że brakuje mi samej ceremonii Uniesienia... tego ciepła, tej błogości. Nad tym już zapanowałam.
Chodzi o to, że... - głos jej się załamał i zamilkła.
Han, siedzący obok niej w fotelu pilota, wziął ją za ręce. Były zimne, więc spróbował je ogrzać w swoich.
- Mów dalej - powiedział cicho. - Cały czas tu jestem i słucham.
- I Mrrov, i Teroenza nie mieli racji, kiedy mówili, że tylko osoby o słabej osobowości wpadają w pułapkę
ilezjańskiej pseudoreligii - powiedziała Bria powoli, starannie dobierając słowa. - Och, wiem, że część pielgrzymów
to ludzie wiecznie niezadowoleni, którym nic w życiu nie wyszło i szukają sposobu, by uciec przed
odpowiedzialnością. Ale nie wszyscy... nawet nie większość. Dobrze poznałam tych ludzi i wiem, jacy są.
- Tak, na pewno. - Han zachęcał ją, by mówiła dalej.
- Większość ilezjańskich pielgrzymów to... idealiści. Tak chyba trzeba ich nazwać. To ludzie, którzy wierzą, że
istnieje coś lepszego, że życie ma głębsze znaczenie. Tak, wiem... szukali w złym miejscu, dali się omamić bajeczce
kapłanów o Jedynym i Wszechogarniającym... ale to nie znaczy, że ich dążenie, ich determinacja, by wierzyć w
istnienie jakiejś wyższej mocy, jest głupie.
Han pokiwał głową. Zobaczył, że w ślicznych oczach Brii zbierają się łzy i zaczynają ściekać po policzku.
Przejęty, wybuchnął:
- Bria...kochanie... nie dręcz się tak okropnie! To, że ta religia okazała się jednym wielkim oszustwem nie
znaczy przecież, że życie nie ma sensu! Przecież mamy siebie! Zdobędziemy pieniądze. Wszystko będzie dobrze!
- Han... - delikatnie dotknęła jego policzka, pogładziła go i uśmiechnęła się z miłością. - Jesteś stuprocentowym
pragmatykiem, wiesz? Wystarczy, że nikt do ciebie nie strzela, i już życie jest piękne, prawda?
Han pokręcił głową, trochę dotknięty.
- No dobrze, jestem prostym facetem, ale to nie znaczy, że nie potrafię zrozumieć tego, o czym mówisz. Może
rzeczywiście byłoby miło, gdyby istniała jakaś wyższa siła, czy ja wiem? Ale ja jakoś w to nie wierzę. Po prostu
boli mnie, kiedy widzę, że cierpisz.
- Han... jedyną osobą, na której tak naprawdę ci zależy i o którą się troszczysz, jesteś ty sam...
- O ciebie też się troszczę, Bria - przerwał jej Han. - Nie zapominaj o tym nawet na chwilę. Tworzymy zespół,
maleńka.
- Tak - powiedziała powoli. - Tworzymy zespół. Ale mnie nie wystarczy do szczęścia to, że nikt do mnie nie
strzela albo że mamy pieniądze. Chcę czegoś więcej!
- Chcesz znać przyczynę wszystkiego, tak? Chcesz wcielać w życie swoje ideały - powiedział.
- Tak - zgodziła się. - Ale potrafię rozumieć, że ty nie chcesz się dręczyć takim problemem, jak szukanie sensu
życia. Z nas dwojga to pewnie ty jesteś mądrzejszy.
- Mądrzejszy? - Han zmarszczył czoło. - Głupi nie jestem, to wiem, ale nigdy nie miałem zamiaru być
filozofem... ani innym uczonym.
- Właśnie. Nie zastanawiasz się nad niesprawiedliwością, korupcją i złem. Przyjmujesz rzeczy takimi, jakie są, i
starasz się po prostu znaleźć w tym wszystkim swoje miejsce, prawda?
Han zastanowił się przez chwilę, i w końcu przytaknął.
- Tak, chyba tak. Może kiedyś, dawno temu, wyobrażałem sobie, że zostanę kimś, kto naprawia zło albo ściga
złoczyńców - westchnął i uśmiechnął się do niej drwiąco - ale chyba wybito mi z głowy te pomysły bardzo
wcześnie. Pod rządami Garrisa Shrike'a człowiek dość szybko przyzwyczaja się do myśli, że nikt się o niego nie
zatroszczy, więc musi to zrobić sam. A nadstawianie karku za kogoś jest najlepszym sposobem, by ci ten kark
skręcono.
- A Dewlanna? - zapytała.
- No tak, wiedziałem, że o tym wspomnisz. - Han przeczesał włosy palcami i skrzywił się. - Dewlanna to co
innego. Troszczyliśmy się o siebie nawzajem, to prawda. Ale ona była wyjątkiem. Była jedyną osobą, którą w ogóle
obchodziło, czy żyję, czy na przykład zżerają mnie vrelty. Chyba właśnie ta świadomość zrobiła ze mnie...
pragmatyka.
- Oczywiście - zgodziła się Bria. - To zupełnie naturalne.
- Mów dalej - zachęcił ją. - Twierdzisz, że pielgrzymi byli idealistami. A ty?
Pokiwała głową.
- Ja chyba też, Han. Przez całe swoje życie chciałam być kimś lepszym i sprawić, by wszechświat stał się
lepszym miejscem dzięki temu, że ja w nim żyję. Kiedy trafiłam na religię Ilezjan, naprawdę do głębi wierzyłam, że
wreszcie znalazłam sens życia. Że moja wiara może zmienić wszechświat. - Uśmiechnęła się smutno i wzruszyła
ramionami. - Ale najwyraźniej wybrałam wiarę nie to, w co trzeba.
Han zastanowił się nad jej słowami.
- Ale przecież są inne rzeczy, w które można wierzyć, Bria. Może nawet niektóre z nich są prawdziwe. Po prostu
musisz je odnaleźć.
Podeszła do niego, nachyliła się i pocałowała go w czubek głowy. Han objął ją mocno.
- Jedną taką rzecz już znalazłam - powiedziała. - Ty jesteś prawdziwy. Jesteś jednym z najprawdziwszych,
najbardziej żywych ludzi, jakich spotkałam.
Pocałował ją w policzek, a Bria przytuliła głowę do jego ramienia. Stali tak przez dobrą minutę, nic nie mówiąc.
W końcu Han powiedział:
- Dewlanna mówiła mi o swojej wierze. Ona wierzyła w jakiś rodzaj siły życia, która przenika każda istotę i
każdą rzecz. Przysięgała, że to prawda.
- Może powinnam polecieć na Kashyyyk - westchnęła Bria. - Na pielgrzymkę.
- Jasne - zgodził się Han. - Kiedyś tam polecimy. Chciałbym zobaczyć tę planetę. Dewlanna mówiła, że jest
piękna. Oni tam mieszkają na czubkach drzew.
- To by było miłe - rozmarzyła się. - Ty i ja, tylko my dwoje, na czubku drzewa. Ale co byśmy tam robili przez
cały dzień?
- Mam pewien pomysł - powiedział i pocałował ją namiętnie. Bria poczuła, jak gwiazdy wokół niej zmieniają się
w wiązki światła, a w uszach jej dzwoni...
Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że nie pocałunek Hana wywołał taką reakcję, tylko brzęczyk
oznajmiający, że wychodzą z nadprzestrzeni. Han skrzywił się.
- To się nazywa kiepskie zgranie w czasie. Ale... może później?
Uśmiechnęła się.
- Później... trzymam cię za słowo.
Siedząc z powrotem w fotelu pilota i sprawdzając współrzędne Han znalazł czas, by uśmiechnąć się do Brii w
taki sposób, że jej serce wywinęło koziołka.
- Nie mogę się doczekać...
Han posadził „Talizman" na prywatnym lądowisku na Tralusie.
- Co to za miejsce? - zapytała Bria. Wyszła za nim po trapie rozglądając się ze zdumieniem dookoła.
Zgromadzono tu statki wszelkich rozmiarów i kształtów. Z niektórych pozostał zaledwie przerdzewiały kadłub...
inne wyglądały, jakby wczoraj wyszły ze stoczni. Wszystkie miały jedną cechę wspólną -żadnych oznaczeń,
żadnych kodów, żadnych nazw. Wszelkie oznaczenia zostały wypalone laserem.
- To wygląda jak... jakieś cmentarzysko statków.
- Tylko że stare statki nigdy nie umierają... po prostu kończą w komisie u Prawdomównego Toryla - wyjaśnił
Han. - Kiedy potrzebujesz statku albo chcesz się go pozbyć, nie zostawiając po sobie śladu... trafiasz tutaj.
Oczy rozszerzyły się jej ze zdumienia.
- Więc wszystkie te statki są... kradzione?
- Większość - odpowiedział. - Podobnie jak nasz... zgadza się?
Bria skrzywiła się.
- Staram się o tym nie pamiętać.
Han spojrzał w stronę małego kantorku stojącego pośrodku rozległego lądowiska.
- A oto i Prawdomówny Toryl we własnej osobie - powiedział.
Prawdomówny Toryl był Durosem - wysokim, chudym, błękitnoskórym humanoidem. Kompletnie łysy, miał
twarz niemal ludzką, jeśli nie liczyć braku nosa, co nadawało mu smutny wygląd. Han zrobił krok naprzód i
wyciągnął rękę.
- Pozdrawiam cię i życzę miłego dnia, podróżniku Toryl - powiedział. Duros uwielbiał podróże do tego stopnia,
że określenie „podróżnik" przyjmował za oznakę najwyższego szacunku. - Jestem Keil d'Tana, a to moja
towarzyszka Kyloria m'Bal. Miło nam cię poznać.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiedział Toryl. - Witam was, podróżnicy. Czy macie czas na drinka i
opowiedzenie ciekawych historii?
Durosi byli znani w całej galaktyce jako niezrównani gawędziarze. Bezbłędnie zapamiętywali każdą zasłyszaną
historyjkę. Większość przedstawicieli tej rasy kolekcjonowała opowieści, a Toryl najwidoczniej nie był wyjątkiem
od tej reguły.
- Bardzo mi przykro - wymówił się Han - ale trochę nam się spieszy. Musimy złapać statek pasażerski, który
wkrótce odlatuje z Tralusa.
- Rozumiem - powiedział Duros. - A skoro zamierzacie się zabrać publicznym transportem, wnioskuję, że
chcecie sprzedać swój statek.
- Słusznie, podróżniku - powiedział Han. - Jest w pierwszorzędnym stanie. Śliczny mały jachcik. Wymaga tylko
niewielkiej zmiany umeblowania, by w sam raz nadawać się dla jakiejś bogatej koreliańskiej rodziny, która
chciałaby zabrać dzieciaki na wakacje ich marzeń.
- Jacht? - Bria miała wrażenie, że Toryl powiedział to ostrzejszym głosem, ale nie była pewna. - Obejrzę go i
podam ci cenę, podróżniku d'Tana.
Han zaprowadził Toryla do miejsca, gdzie spoczywał „Talizman". Posępne zwykle oblicze Durosa wydłużyło
się jeszcze bardziej, gdy zobaczył ilezjański statek.
- Pozwól, że cię oprowadzę - powiedział Han, zapraszając go gestem na rampę.
Duros potrząsnął niebieską łysą głową.
- Nie ma potrzeby - stwierdził. - Mogę ci zaproponować pięć tysięcy. Nie więcej.
Han gapił się na Durosa, kompletnie zbity z pantałyku.
- Co? - zapytał martwym głosem. - Coś ty powiedział? To bez sensu! Pięć tysięcy za taki statek? To cena złomu!
Duros skłonił się lekko w stronę Hana.
- Rzeczywiście, podróżniku Draygo. - Spojrzał na Brie. - I podróżniczko Tharen. - Wskazując ręką na
„Talizman", Prawdomówny Toryl powiedział ze smutkiem: - Zgadzam się, że to wstyd sprowadzać tak piękny
statek do roli złomu. Ale to jedyne, co mogę z nim zrobić. Huttowie poszukują tego statku... bardzo intensywnie.
Szukają też zaradnego pilota Vykka Draygo, który go ukradł.
Han odwrócił się; Bria zauważyła, że bezgłośnie przeklina. Kiedy jednak odwrócił się z powrotem w stronę
Prawdomównego Toryla, wróciła mu zimna krew.
- Rozumiem - powiedział. - W takim razie pięć tysięcy... dobiliśmy targu.
- Tak. Może dałbym się przekonać i podnieść nieco tę cenę, gdybyście mogli mi opowiedzieć swoje historie... -
dodał Toryl z nadzieją w głosie.
- Niestety, stary, tego nie możemy zrobić - powiedział Han. Wzruszył ramionami. - Niech więc będzie pięć
tysięcy... gotówką.
- Gotówką- zgodził się Prawdomówny Toryl.
Jeszcze tego samego dnia Janil Andrus i jego żona Drea Andrus wsiedli na pokład intrasystemowego promu
odlatującego na Korelię. Bria miała pewne obiekcje występując w roli żony, ale Han przekonał ją, że w listach
gończych rozesłanych przez Hurtów na pewno figurują jako osoby stanu wolnego. Sam natomiast martwił się, czy
Huttowie mogą ich wytropić znając prawdziwe nazwisko Brii. Pocieszył się jednak, że na pewno nie zechcą
upubliczniać tej sprawy, żeby nie wydał się ich kant na Ilezji. Miał nadzieję, że to ich powstrzyma od domagania się
oficjalnego aresztowania. A Han nie zamierzał długo pozostawać na Korelii.
Wylądowali na powierzchni rodzinnej planety wczesnym wieczorem i złapali prom międzykontynentalny na
południowy kontynent, gdzie mieścił się dom Tharenów. Kiedy wysiedli na stacji, która według Brii znajdowała się
o parę kroków od jej domu, byli zmęczeni i brudni. Nie mieli jednak żadnych ubrań na zmianę. Ich jedynym
bagażem była torba ze skarbami skradzionymi Teroenzy.
-A więc... - zaczął Han, przestępując niepewnie z nogi na nogę. Wyjrzał przez okno stacji, ale mżawka
okrywająca wszystko miękką mgiełką nie pozwoliła mu zobaczyć zbyt wiele. - Co teraz robimy? Znajdziemy jakąś
dziurę, gdzie moglibyśmy przeczekać do rana? Czy może powinienem do nich zadzwonić i uprzedzić, że wracasz?
- Chyba lepiej sama zadzwonię - powiedziała niepewnie Bria. - Zaczekaj tutaj. - Poszła do zawiadowcy stacji
pożyczyć komunikator. Po kilku minutach była z powrotem.
Wyglądała na ogromnie wyczerpaną, więc otoczył ją ramieniem.
- No i jak poszło?
Uśmiechnęła się słabo.
- Moja matka o mało nie zemdlała, a potem zaczęła na mnie krzyczeć - westchnęła. - Wiem, że mnie kocha, ale
sposób, w jaki to okazuje, sprawia że sama mam ochotę krzyczeć. Ona chce dla mnie jak najlepiej... i dokładnie wie,
jak to „najlepiej" powinno wyglądać.
Han pokiwał głową, myśląc po raz pierwszy w życiu, że może miał szczęście, nie mając rodziców, z którymi
musiałby się dogadywać.
- Idziemy na piechotę? - zapytał.
Pokręciła głową.
- Nie. Tata przyjedzie po nas śmigaczem. Powinien już tu być.
W tym momencie pod drzwi stacji podjechał drogi model śmigacza. Przy sterach siedział krępy, ale przystojny,
dystyngowany mężczyzna o posiwiałych skroniach.
Kiedy Han i Bria wyszli z budynku, mężczyzna wyskoczył z pojazdu i przytulił córkę, śmiejąc się i płacząc
jednocześnie. Po długiej chwili puścił ją, by uścisnąć dłoń Hana.
- Miło mi cię poznać - powiedział. - Z tego, co mówiła Bria, ocaliłeś ją od... no cóż, od dość okropnej
przyszłości. Mogę tylko powiedzieć, że bardzo ci dziękuję. Dziękuję ci... eee...
- Solo, proszę pana - powiedział Han. - Nazywam się Han Solo.
Uścisk dłoni mężczyzny był pewny i mocny. - Mów mi Renn, Hanie.
- Dobrze, proszę pana.
Nie jechali długo. Minęli kilka dobrze chronionych bram, a dalej jechali drogą, przy której nie było żadnych
domów. Han rozglądał się na boki, ale po obu stronach widział tylko wysokie ogrodzenia, z rodzaju tych, na które
krzywił się jako włamywacz.
- Chyba niewielu ludzi tu mieszka - zauważył.
- Och, to nasz teren - powiedział niedbale Renn Tharen. -Kupiłem go parę lat temu, żeby odseparować się od
sąsiadów. Cenię sobie prywatność.
Skierował śmigacz na podjazd, który zamykała kolejna brama, równie mocna, ale tym razem bogato zdobiona.
Na widok domu, który stał za bramą, Han wymamrotał pod nosem solidną wiązankę huttańskich przekleństw.
Bria, maleńka... - pomyślał ponuro. Dlaczego mi nie powiedziałaś, że twoja rodzina jest dość bogata, by kupić i
sprzedać pół Korelii?
Dom był ogromny. Miał dwa skrzydła zwieńczone wieżami i malowniczy park dookoła. Przy rezydencji
Tharenów dom jego kuzyna Thrackana wyglądał jak chałupa. Bria odwróciła się w stronę Hana i powiedziała
drżącym głosem:
- Jesteśmy na miejscu.
- Na to wygląda - mruknął Han niezobowiązująco. Widział, że Bria jest niemal chora z niepokoju i nie chciał jej
dokładać dodatkowych zmartwień. Fakt, że jej rodzice okazali się bogaczami, miał przynajmniej jedną zaletę-
Huttowie nigdy nie ośmielą się jej dopaść w tym domu. Taki incydent miałby poważne reperkusje na skalę
międzysystemową, a Huttowie woleli działać z ukrycia.
Zanim dotarli do drzwi, wypadła z nich matka Brii, ubrana w powłóczystą suknię, dla której Han znalazł tylko
jedno określenie - „kosztowna".
- Kochanie! - krzyknęła zdławionym głosem i chwyciła córkę w objęcia. Han stanął z boku, czekając cierpliwie,
aż Bria skończy się witać z rodzicami.
Podczas hałaśliwych powitań, wymówek, łez, uścisków, urywanych pytań i odpowiedzi wrócił do domu brat
Brii. Han przypomniał sobie, że nazywa się Pavik. W przeciwieństwie do siostry, Pavik Tharen był podobny do
matki - niski, szczupły, ciemnowłosy i zielonooki. I przystojny. Wyglądało na to, że bardzo kocha siostrą.
Długo trwało, zanim Bria wyzwoliła się z uścisków rodziny, by przedstawić im Hana. Z błyszczącymi oczami
wzięła go za rękę i zaprowadziła do matki, Sery Tharen, i brata Pavika.
- Miło mi panią poznać, lady Tharen -powiedział Han. Ujął podaną sobie dłoń przypominając sobie zasady
dobrych manier. - I ciebie, Pavik.
Matka Brii uścisnęła dłoń Hana słabo i bez entuzjazmu. Obejrzała go od stóp do głów i chyba nie była
zachwycona. Han westchnął w duchu.
Nie podoba mi się to, pomyślał.
- No cóż, wejdź do środka - powiedziała Sera Tharen. - Usiądźmy na chwilę. Muszę przyznać, że jestem
wstrząśnięta. Nie spodziewałam się, że jeszcze kiedyś zobaczę moją córeczkę. Naprawdę nie myślałam. Bria,
kochanie, jak mogłaś nam to zrobić?
Nie przerywając wymówek Sera Tharen wprowadziła ich do środka.
Han dotarł do salonu i usiadł ze wszystkimi, ale miał szczerą ochotę dać nogę.
Nie pasuję do tego miejsca, pomyślał. Ja to wiem i oni to wiedzą.
Rozgniewało go to. Nie dając po sobie poznać zmieszania usiadł z ostentacyjną swobodą i oparł się o pokryte
cenną tkaniną poduszki. Rozejrzał się dookoła, oceniając okiem profesjonalisty wartość porozstawianych po pokoju
bibelotów i ozdób.
- Przyjemne mieszkanko - powiedział niedbale.
- No cóż... eee... - zaczęła Sera.
- Han. Mam na imię Han, lady Tharen - poinformował Han.
- Świetnie, Han - powiedziała sztywno matka Brii. - Rozumiem, że to właśnie tobie zawdzięczamy powrót Brii
do domu. - Wbiła wzrok w jego miotacz, a Han uświadomił sobie, że podobnie jak większość obywateli, nikt w
rodzinie Brii nie nosił przy sobie broni.
Trudna sprawa, paniusiu, pomyślał Han. Ale nie zdejmę broni ani dla ciebie, ani dla nikogo innego. Musisz to
jakoś przełknąć.
- Cóż, lady Tharen, starałem się po prostu pomóc - odpowiedział Han. - Ale nie poradziłbym sobie sam, gdyby
nie Bria. Jeśli chce, potrafi być twarda. Umie walczyć.
Lady Tharen zesztywniała, a Han uświadomił sobie, że w jej pojęciu nie był to komplement. Najwyraźniej nie
wiedziała, co powiedzieć.
- Bria, kochanie, może poszłabyś się przebrać? Doprawdy, skarbie, skąd wzięłaś to szkaradne ubranie?
- Od robota krawieckiego w ilezjańskiej kolonii - odparła pospiesznie Bria, rzucając Hanowi pytające spojrzenie,
jakby nie była pewna, czy da sobie radę bez niej.
Han machnął ręką, dając jej znak, że wszystko będzie dobrze.
- Biegnij, kochanie.
Lady Tharen znów zesztywniała, słysząc to czułe określenie. Bria uśmiechnęła się do Hana, rzuciła pełne
wątpliwości spojrzenie na matkę i brata, a potem szybko wyszła z pokoju.
- No więc, Han - zagadnął go Pavik Tharen - czym się zajmujesz? - Przyglądał się Hanowi w taki sposób, że
młody pilot znów poczuł się niepewnie.
- Och, to zależy - odpowiedział swobodnie. - Najczęściej pracuję jako pilot.
- W Marynarce? - zapytała lady Tharen, okazując nieco żywsze zainteresowanie. - Jesteś oficerem?
- Nie, proszę pani. Pilotuję frachtowce. Potrafię latać niemal wszystkim i w każdych warunkach. Dlatego
właśnie trafiłem na Ilezję, gdzie przewoziłem kontra... - Han przerwał, bo uświadomił sobie nagle, że przemyt
przyprawy jest zajęciem wysoce nielegalnym... - zakontraktowane towary.
- Och -westchnęła lady Tharen. Najwyraźniej niewiele zrozumiała z odpowiedzi Hana, choć z pewnością nie
była nią zachwycona. - Interesujące.
- Tak, chwilami jest naprawdę ciekawie - zgodził się z nią Han.
- Sam zaczynałem jako pilot, wiele lat temu - odezwał się Renn Tharen z aprobatą. - Kiedy byłem mniej więcej
w twoim wieku, Han. Zajmowałem się tym, póki nie dorobiłem się kompanii przewozowej. W ten sposób
doszedłem do swojego pierwszego miliona.
Han pomyślał, że komuś takiemu jak Renn Tharen mógłby wyznać, że zamierza wstąpić do Imperialnej
Akademii, ale nawyk nieujawniania osobistych spraw był w nim zbyt głęboko zakorzeniony. Uśmiechnął się więc i
kiwnął głową.
- To musiały być ciekawe czasy, proszę pana - powiedział tylko. - Mnóstwo piratów, prawda?
Renn Tharen uśmiechnął się.
- Mieliśmy parę potyczek. Wyobrażam sobie, że ty też. Han odwzajemnił uśmiech.
- Kilka - przyznał.
Lady Tharen wyglądała na lekko zaniepokojoną.
- O nieba! To chyba... niebezpieczne.
- Taką mam pracę, lady Tharen - stwierdził Han.
-Ale gdzie się podziały moje maniery! - ocknęła się lady Tharen. - Kapitanie Solo, miałby pan ochotę na coś do
jedzenia albo picia?
- Nie pogardziłbym alderaaniańskim piwem - przyznał Han. - I paroma kromkami chleba z mięsem albo serem.
Jesteśmy w podróży od rana.
- Powiem kucharzowi, żeby coś przygotował - powiedziała. Han był zdziwiony, że kucharzem okazał się nie
robot, lecz żywa istota, Selonianka. Ta widoma oznaka bogactwa zrobiła na nim większe wrażenie niż wszystko, co
tu widział do tej pory.
Kiedy Bria wróciła, Han siedział w jadalni nad kolacją. Zobaczył, że wchodzi i przerwał w pół kęsa.
Miała na sobie prostą niebieskozieloną sukienkę, pasującą do koloru jej oczu. Miękka tkanina z lekkim
połyskiem przylegała do ciała dziewczyny. Co więcej, po raz pierwszy od czasu, kiedy się poznali, Bria miała
efektowną fryzurę - włosy sczesane z czoła i otaczające jej twarz aureolą rudozłotych loków. Zupełnie nie
wyglądała na uzbrojoną w blaster złodziejkę sprzed kilku dni, jakby przybyła z całkiem innego wszechświata.
Całe szczęście, że Ganar Tos jej teraz nie widzi, pomyślał Han kpiąco.
- Wyglądasz prześlicznie, maleńka - powiedział. - To bardzo ładna sukienka.
Han miał dość rozumu, żeby zdawać sobie sprawę, że ta „ładna sukienka" kosztowała pewnie więcej, niż połowa
miesięcznych zarobków przeciętnego pilota.
Wychowywała się w takim zbytku, pomyślał niespokojnie. Jak zareaguje, kiedy przyjdzie jej żyć z pensji
imperialnego kadeta, a potem oficera?
Bria uśmiechnęła się i usiadła obok niego.
- Mamo, czy ja też mogę dostać coś do jedzenia? - zapytała. - Umieram z głodu.
Rodzina dziewczyny też zgromadziła się wokół stołu, popijając kosztowną winokofeinę z filiżanek z porcelany
Leviera. Usługiwał im kamerdyner - Selonianin, podobnie jak kucharka.
- A więc, kapitanie Solo... jesteś Korelianinem? - zapytała lady Tharen unosząc brew, jakby chciała zaznaczyć,
że i tak jest tego niemal pewna. Han przełknął i potwierdził.
- A twoja rodzina? - pytała dalej. - Czy pochodzisz z tych Sal-Solo? - W jej głosie pojawiła się nadzieja. -
Słyszałam, że mają przepiękną starą posiadłość. Widziałam kilka razy ich syna, ale lady Sal-Solo unika kontaktów
towarzyskich. Jak rozumiem, jest dość słabego zdrowia.
- Nie, lady Tharen - odpowiedział Han. - Nie jestem z nimi spokrewniony.
- Och. - W głosie lady Tharen dało się słyszeć rozczarowanie. - W takim razie z której gałęzi tej rodziny
pochodzisz?
Bria wyglądała na zmieszaną. Han zauważył to, ale nie był pewien, czy wstydzi się przed nim, czy z jego
powodu.
- Nie wiem, lady Tharen - powiedział dzielnie. - Jestem sierotą. Kiedy byłem całkiem mały, kupcy znaleźli mnie
na nabrzeżu w pobliżu Centralnego Kosmoportu. To oni mnie wychowali. Większość czasu spędziłem podróżując w
przestrzeni. - Obserwowanie reakcji lady Tharen na te rewelacje sprawiło mu pewien rodzaj perwersyjnej
przyjemności.
- To dziwne - powiedział Pavik Tharen. - Twoja twarz wydaje mi się znajoma. Jestem pewien, że już cię gdzieś
spotkałem. Zaraz, zaraz... to musiał być jakiś piknik. Mam przed oczami twój obraz na pikniku po wyścigu
skoczków.
Han zesztywniał. Teraz, kiedy Pavik o tym wspomniał, pilot przypomniał go sobie. Brat Brii musiał być o dwa
lub trzy lata starszy od Hana, który pamiętał go jako częstego uczestnika wyścigów. Z powodu różnicy wieku nie
startowali nigdy razem, ale Han na pewno już go kiedyś widział.
A Han brał udział w takich wyścigach tylko w czasie, gdy był częścią oszukańczej „rodziny" Garrisa Shrike'a.
- Przykro mi, ale nie przypominam sobie ciebie - powiedział swobodnie. - Przez ostatnich kilka lat przebywałem
poza Korelią. A ostatni raz na pikniku byłem chyba jako całkiem mały brzdąc.
- Ale ja cię pamiętam bardzo wyraźnie - powiedział Pavik, mrużąc podejrzliwie oczy. - Stałeś oparty o skoczka i
jadłeś treladońskie żeberka. Mam to do dziś przed oczami.
- To zabawne - powiedział Han, odchylając się na oparcie z uśmiechem. - Ludzie stale mi to mówią. Muszę mieć
tak pospolitą twarz, że wielu ludzi myli mnie z kim innym.
- Wcale nie uważam, żebyś wyglądał pospolicie - zaprotestowała Bria. Nie rozumiała, co się dzieje, ale była
gotowa okazać lojalność. - Nie wydaje mi się, żeby ktoś, kto cię choć raz spotkał, mógł o tobie zapomnieć. Jesteś...
wyjątkowy. -Uśmiechnęła się do niego. - I przystojny.
Han wziął głęboki oddech i zdołał uśmiechnąć się słabo do zgromadzonych wokół Tharenów.
- Dzięki, maleńka - powiedział. - Ale tak naprawdę jestem zupełnie zwyczajnym facetem.
Bria zrozumiała w końcu aluzję i zamilkła, ale Pavik Tharen nie przestawał przyglądać mu się podejrzliwie.
- Moi drodzy - odezwała się radośnie Sera Tharen. - na pewno jesteście bardzo zmęczeni. Kapitanie Solo, polecę
Maronei, żeby przygotowała dla pana jeden z pokoi gościnnych. Bria, myślę, że chciałabyś odzyskać swój pokój.
Nic w nim nie zmieniałam, kochanie. Po prostu wiedziałam, że kiedyś zmądrzejesz i postanowisz wrócić.
- Moje postanowienia nie miały nic do rzeczy, mamo -powiedziała cicho Bria. - Kiedy już trafisz na Ilezję, tak
łatwo cię stamtąd nie wypuszczą. Nie ma tam statków, na które można po prostu kupić bilet i odlecieć: wszystkiego
pilnują dobrze uzbrojeni strażnicy. Gdyby nie Han... nigdy nie zdołałabym stamtąd uciec.
- O nieba... -powiedziała nerwowo lady Tharen. Wyglądała, jakby sama nie wiedziała, w co ma wierzyć. Han
miał wrażenie, że cała wiedza lady Tharen o przykrych stronach życia pochodziła z przygodowych holoseriali.
- Rozumiemy to, Bria - powiedział Renn Tharen, patrząc wymownie na Hana. - I nigdy o tym nie zapomnimy.
Han jest prawdziwym bohaterem, Sero, i mamy wobec niego dług wdzięczności, którego nigdy nie zdołamy spłacić.
Gdyby nie on, już nigdy więcej nie spotkalibyśmy Brii. Prawdopodobnie ocalił jej życie.
- O, tak... z pewnością! - Lady Tharen była coraz bardziej wytrącona z równowagi ciągłymi wzmiankami o
prawdziwym niebezpieczeństwie, w jakim znalazła się jej córka. Pavik Tharen natomiast przyglądał się Hanowi
coraz bardziej sceptycznie.
Han poszedł za seloniańską pokojówką, Maroneą, do pokoju na drugim końcu domu. Rozbawiło go
spostrzeżenie, że matka Brii umieściła go najdalej jak mogła od pokoju córki i rozdzieliła ich małżeńska sypialnia
państwa domu. Wyglądało na to, że Lady Thoren postanowiła zdusić w zarodku wszelkie szanse na czułą schadzkę
gościa z Brią.
Nie mogę się doczekać, żeby sprzedać kolekcję Teroenzy i wynieść się stąd, myślał Han rozbierając się i
wślizgując do łóżka. Ojciec Brii jest w porządku, chyba był kiedyś zwyczajnym facetem, ale matka i brat...
Westchnął i zamknął oczy. Przynajmniej dzisiejszej nocy lady Tharen nie ma się czego obawiać. Był tak
zmęczony, że myślał tylko o spaniu. To zabawne... ale w pewnym sensie dwugodzinne spotkanie z rodziną Brii
zmęczyło go bardziej, niż cała ucieczka z Ilezji.
Matka Brii przyszła do pokoju córki powiedzieć jej dobranoc i uściskać przed zaśnięciem. Przytulały się i
płakały, a potem przytulały znowu.
- Tak się cieszę, że moja maleńka dziewczynka wróciła -szepnęła lady Tharen.
- Ja też się cieszę, że wróciłam, mamo - powiedziała Bria i w tej chwili rzeczywiście tak się czuła. Wieczór był
męczący, bez dwóch zdań, ale z czasem wszystko się jakoś ułoży... -myślała optymistycznie. Han jest taki miły, nie
sposób nie poddać się jego urokowi. Mama przekona się w końcu, jaki jest cudowny...
- Ten młody mężczyzna, który cię przywiózł do domu... -zaczęła matka, jakby czytała w myślach Brii. -
Nietrudno zauważyć, że łączy was coś więcej niż tylko przyjaźń... kochanie. Na jakim właściwie etapie jest wasza...
znajomość?
Bria spojrzała na matkę nieugiętym wzrokiem.
- Kocham Hana, mamo, a on kocha mnie. Chce, żebym z nim została. Nie wspominaliśmy do tej pory o
małżeństwie, ale nie zdziwię się, jeśli ten temat wypłynie.
Lady Tharen gwałtownie nabrała powietrza, jakby potwierdziły się jej najgorsze obawy. Ale coś w słowach Brii
ją zaalarmowało, rzuciła się na tę zdobycz jak wygłodzony vrelt.
- Rozumiem. No cóż, wygląda na miłego młodzieńca, tylko trochę... eee... brak mu ogłady. Ale mówiłaś, że to
on chce, żebyś z nim została. A czy ty tego chcesz?
Bria kiwnęła głową potakująco, zaraz potem pokręciła na znak zaprzeczenia, a w jej oczach zalśniły łzy.
Przebiegł ją spazmatyczny dreszcz.
- Nie wiem, mamo. Wiem, że go kocham, bardzo kocham, ale... jest mi teraz tak ciężko. Kiedy musiałam uciec z
Ilezji... kiedy się przekonałam, że wiara, której chciałam poświęcić całe życie, okazała się kłamstwem... Wiesz to
boli. Bardzo boli. Czuję się, jakby wyrwano mi kawał osobowość. I dlatego nie mogę obiecać Hanowi, że z nim
będę, dopóki nie jestem... całą sobą.
- Czy on wie o twoich wątpliwościach? - zapytała matka, gładząc ją uspokajająco po plecach. Brii nie umknął
błysk zadowolenia, który pojawił się w oczach matki, gdy zadawała to pytanie.
Ona nie chce, żebym została z Hanem, uświadomiła sobie Bria z głuchym bólem. Spełniły się jej najgorsze
przeczucia. Wiedziałam, że tak będzie. To takie niesprawiedliwe! Jedynym powodem, dla którego waham się, czy
zostać z Hanem, jest niepewność, czy będzie mu ze mną dobrze, a nie to, czy go kocham! Ale ona tego nie
zrozumie. Nie potrafi tego zrozumieć.
- Rozmawialiśmy o tym - powiedziała Bria, nie chcąc wyznać matce nic ponad to, co do tej pory powiedziała. -
Nie mogę sobie wyobrazić życia bez Hana, więc muszę zrobić wszystko, by móc z nim zostać i nie być mu
ciężarem.
Matka wyglądała na zakłopotaną, ale nie odezwała się. Bria leżała w łóżku i próbowała zasnąć. Jej stare łóżko
wydało jej się luksusowe po twardych pryczach, na których sypiała na Ilezji i na statku. Brakowało tu jednak ciepła
Hana. Bria przeciągnęła się pod kołdrą, myśląc o Hanie. Zastanawiała się, co dalej robić.
On zasługuje na kogoś lepszego, pomyślała ze smutkiem. Kogoś, kto będzie myślał tylko o nim...
Uderzyła pięścią w poduszkę, by wyładować choćby część złości.
Dlaczego nic nie może obyć się bez problemów? - zastanawiała się. Znalazłam mężczyznę, którego kocham i
który kocha mnie; czy to nie wystarczy?
Ale nie wystarczało. Samotna w ciemności dawnego dziecinnego pokoju, Bria musiała się do tego przyznać
sama przed sobą.
Płakała w cichym cierpieniu, aż wreszcie płacz ukołysał ją do snu...
Następnego dnia Han wyszedł z domu Tharenów zaraz po śniadaniu, żeby złapać prom do najbliższego
większego miasta. Miał ze sobą torbę, w którą spakowali przedmioty z kolekcji Teroenzy. Po żałośnie niskiej cenie,
jaką otrzymał za „Talizman", wiedział, że musi teraz wyciągnąć jak najwięcej za skradzione skarby.
Wysiadł z promu w nadmorskiej Tyrenie. Z portowych schowków na bagaż wydostał schowane na czarną
godzinę parę setek kredytów i zestaw „czystych" identyfikatorów na nazwisko niejakiego Jenosa Idaniana. Potem
udał się do oddziału Banku Imperialnego, gdzie otworzył sobie konto, posługując się dokumentami i kredytami.
Wykonawszy to zadanie poszedł szukać antykwariatu, który pamiętał z dawniejszych eskapad. Minęło parę lat,
odkąd ostatnio tam był i sklepik mógł równie dobrze dawno zostać zlikwidowany.
Ale na szczęście nadal funkcjonował. Nad drzwiami widniał napis z holograficznych liter o przygaszonych
barwach, opalizujących na tle szarego kamienia, którym obłożony był fronton budynku. Han poprawił torbę na
ramieniu i wszedł do środka. Otwierając drzwi usłyszał dzwonek, dobiegający z wnętrza sklepu.
Za ladą stała sprzedawczyni, Selonianka, ale Han zignorował ją i zapuścił się w labirynt przejść między
gablotami pełnymi towarów, aż dotarł do niewielkich drzwi na tyłach pomieszczenia. Zakrywał je zabytkowy
gobelin, przedstawiający założenie Republiki, tylko niewielu klientów wiedziało o ich istnieniu.
Przy drzwiach Han rozejrzał się wokół, sprawdzając czy nikt go nie widzi, i zapukał w ustalony sposób.
Poczekał chwilę i po minucie usłyszał dźwięk elektronicznego zamka, zwalnianego po drugiej stronie. Uniósł
tkaninę i wszedł pod nią do pokoju.
Właścicielem sklepiku był bardzo stary mężczyzna, nadal jednak żwawy mimo zgarbionych pleców,
pobrużdżonej twarzy i mocno przerzedzonych siwych włosów. Galidon Okanor wyglądał identycznie jak pięć lat
temu, kiedy Han go poznał. Podniósł głowę i uśmiechnął się do Hana.
- Witam, panie... eee... jak się dziś nazywamy, synu? Han uśmiechnął się.
- Jenos Idanian, proszę pana. Jak się pan miewa? Naprawdę lubił tego niskiego staruszka, który był znanym i
szanowanym rzeczoznawcą zajmującym się wyceną dzieł sztuki, a zarazem kompetentnym i godnym zaufania
paserem.
- O, nie mogę narzekać, nie mogę narzekać, synu! - powiedział Okanor. - Bo i po co? Nic by mi z tego nie
przyszło - dodał, wydając z siebie świszczący chichot.
- Święta racja - przyznał Han.
Okanor usiadł na wysokim stołku przy stole oświetlonym jubilerską lampą, której światło, ustawione pod
specjalnym kątem, wydobywało grę świateł w kamieniach szlachetnych i ujawniało pęknięcia lub uszkodzenia
innych zabytkowych przedmiotów. Skinął ręką, dając Hanowi znak, by usiadł po drugiej stronie.
- Siadaj, siadaj, Jenosie Idanian. Co cię dziś do mnie sprowadza?
- Wiele rzeczy - powiedział Han. - Chcę poznać cenę za to, co przyniosłem. Pieniądze mają być przelane
bezpośrednio na moje konto w Imperialnym Banku na Coruscant.
- Doskonale, doskonale - zatarł żylaste ręce Okanor. -Zwykle masz dobry gust, Jenos. Pokaż, co dla mnie masz!
- Już się robi - powiedział Han i zaczął wypakowywać torbę, umieszczając każdy przedmiot na stole pod lampą.
Zostawił sobie jednak swój ulubiony bibelot - małą złotą figurkę dawno wymarłego koreliańskiego paledora. Była
pięknie rzeźbiona, z oczami zrobionymi z dwóch klejnotów zwanych „keralskimi płomieniami".
Okanor przyglądał się kolekcji z zainteresowaniem, od czasu do czasu rzucając „ochy" i „achy", nie odezwał się
jednak, dopóki Han nie skończył. Ostrożnie podnosił po kolei każdy przedmiot, oglądał go uważnie, czasem nawet
przez lupę, a potem odstawiał z powrotem na stół i brał się za następny.
-Nadzwyczajne, po prostu nadzwyczajne! - powiedział w końcu. - Zamierzam złamać moją zasadę i zapytać cię,
gdzie, na galaktykę, udało ci się znaleźć to wszystko? W muzeum? Wiesz, że nie pochwalam okradania muzeów.
Han potrząsnął głową.
- Nie w muzeum.
- W takim razie prywatna kolekcja? - Okanor wydął wargi. - Jestem pod wrażeniem, chłopcze. Ten kolekcjoner
musi być istotą o niezwykłym smaku i znajomości rzeczy. Powiem ci również, młody człowieku, że niespecjalnie
się troszczy o to, skąd pochodzą jego nabytki. Z opisu rozpoznaję, że co najmniej połowa tych przedmiotów została
skradziona. Niektóre z nich są poszukiwane od lat.
- To mnie nie dziwi - powiedział Han. - Ale ty sprzedasz je do muzeum, prawda?
- Większość z nich, tak; większość z nich.
- To dobrze - powiedział Han, myśląc, że Bria byłaby z tego zadowolona. - Tam właśnie powinny się znaleźć. W
takim razie... ile?
Okanor wymienił kwotę.
Han spojrzał na staruszka z niewysłowioną pogardą i sięgnął po torbę.
- Jest taki facet w Kolene, który podskoczy z radości, kiedy mu pokażę te rzeczy. Widzę, że powinienem był od
razu iść do niego - powiedział, sięgając po rzeźbiony kieł bantha z Tatooine.
Okanor wymienił inną wyższą kwotę. Han w milczeniu chował dalej swoje skarby do torby. Okanor westchnął
przeciągle, jakby wydawał ostatnie tchnienie, i wymienił kolejną sumę, znacznie wyższą niż pierwsza.
- To moje ostatnie słowo - dodał.
Han pokręcił głową.
- Lepiej, żeby to nie była prawda, Okanorze. Potrzebuję co najmniej pięć tysięcy więcej.
Okanor złapał się za pierś i z niepokojem w oczach patrzył, jak Han chowa do torby jeden przedmiot za drugim.
W końcu, gdy sięgał po ostatni bibelot - maleńką figurkę wyrzeźbioną z żywolodu - zaskrzeczał:
- Nie! Zostaw! Zabijasz mnie! Poślesz mnie z torbami! Będę musiał nagi i bosy żebrać po ulicach! Jenos,
chłopcze! Chyba nie zrobisz czegoś takiego staremu człowiekowi?
Han uśmiechnął się złowrogo.
-Ależ jak najbardziej, Okonorze. Wiem, ile muszę z tego mieć i orientuje się dość dobrze, ile są warte te rzeczy.
Nie oddam ci ich za mniej. - Spojrzał na starego z napięciem. - Szczerze mówiąc, Okanorze, nie mogę sobie
pozwolić na to, żeby wziąć mniej. Mam ważny cel dla tych kredytów. Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, już
mnie więcej nie zobaczysz. Nie będę musiał dłużej siedzieć w tej branży.
Okanor pokiwał głową.
- Dobrze. Złamałeś mnie, Idanian. Zapłacę twoją cenę.
- Świetnie. - Han zaczął z powrotem wypakowywać torbę z zadowolonym uśmiechem. Potem starannie schował
identyfikator Jenosa Idaniana i dowód wpłaty z banku do portfela.
W czasie podróży użyje innego nazwiska, żeby nie „spalić" Jenosa Idaniana, pod którego nazwiskiem będzie
mógł wycofać z banku pieniądze. Złotego paledora postanowił zostawić w znanej sobie bezpiecznej skrytce. Zawsze
przyda się mieć coś w zanadrzu na czarną godzinę.
Pewny, że kredyty Okanora będą czekać na niego w stolicy Imperium, Han poszedł w kierunku stacji promowej
pogwizdując wesoło.
Kiedy minął wszystkie bramy i doszedł do ganku posiadłości Tharenów, zauważył mały, bardzo przyzwoity
śmigacz zaparkowany na brukowanym podjeździe. W salonie siedział obcy młody mężczyzna. Byli tam też Pavik
Tharen i jego matka; rozmawiali z gościem. Kiedy Sera Tharen zobaczyła Hana, na jej twarzy pojawił się wyraz
zawodu.
Myślała pewnie, że dam nogę, pomyślał Han kwaśno.
- Witam, lady Tharen - powiedział. - Czy Bria jest w domu?
Młody nieznajomy odwrócił się, żeby spojrzeć na przybysza. Był przystojny, może rok starszy od Hana; nosił
gustowne, modne ubranie do popołudniowej rozgrywki w netballa.
- Witam - odezwał się przyjaźnie i wyciągnął rękę. - Jestem Dael Levare, a ty? - Jego wzrok stwardniał i zanim
Han zdołał cokolwiek powiedzieć, wykrzyknął:
- Zaraz, zaraz! Tak mi się wydawało, że skądś cię znam! Tallus Bryne, prawda?
Han nie potrafił wymyślić odpowiednio mocnego przekleństwa. Spróbował się tylko uśmiechnąć i mocno
potrząsnął podaną dłoń.
- Cześć. Miło cię poznać.
- Tallus Bryne? - powiedział ostro Pavik.
- Ależ on... - Sera Tharen przerwała w pół słowa, gdy syn szturchnął ją, wcale nie delikatnie. Dael Levare,
nieświadom napięcia, jakie zapanowało, nadal potrząsał dłonią Hana.
- To prawdziwy zaszczyt! Nadal pamiętam ten dzień, kiedy pobiłeś rekord, przelatując przez tunel na Wyżynie
Stołowej, zamiast nad nim! Wszyscy myśleli, że już po tobie, ale ty wyszedłeś z tego cało! - Odwrócił się do Pavika.
- Naprawdę go nie poznałeś? I to jest ten nowy narzeczony Brii? Mistrz wyścigów skoczków na całą Korelię! Nikt
jeszcze nie pobił twojego rekordu, Bryne. Czy mogę mówić ci po imieniu?
- Nie ma sprawy - powiedział zrezygnowany Han. Tym razem wpadł po same uszy...
Wejście Brii przerwało rozmowę. Han próbował dać dziewczynie jakiś znak, ale cała jej uwaga skupiona była na
gościu.
- Dael! Co tu robisz?
- Twoja mama mnie zaprosiła - powiedział Dael. - Wyglądasz wspaniale, Bria. Tak się cieszę, że wróciłaś
bezpiecznie -i to z jaką eskortą! Marzyłem o tym, by uścisnąć dłoń tego faceta od czasu, jak wygrał mistrzostwa
świata skoczków w zeszłym roku!
Bria spojrzała na matkę.
- Ty go zaprosiłaś, mamo? Jak to miło z twojej strony. - Sarkazm w głosie Brii i speszona mina jej matki nie
umknęły Hanowi.
Aha, pomyślał gniewnie, więc mamusia chciała, żeby Bria zobaczyła mnie obok byłego narzeczonego,
wyobrażając sobie, że wyjdę na jakiegoś prostaka.
- No tak, kochanie... pomyślałam sobie, że Dael na pewno lepiej niż ja opowie ci, co słychać u wszystkich
twoich znajomych... - paplała nerwowo Sera Tharen. Bria zacisnęła usta, odwróciła się od matki i uśmiechnęła do
Daela.
- Dael, strasznie miło, że wpadłeś. Może wybierzemy się kiedyś wszyscy na kolację? Z kim się teraz spotykasz?
- Podeszła do Daela i zgrabnym ruchem ujęła go pod ramię odprowadzając w stronę drzwi. Han uśmiechnął się w
duchu.
Sprytne, Bria... zgrabna sztuczka, kochanie...
- Z Sulen Bellos - powiedział Dael. - Ona też marzy o tym, żeby poznać Tallusa. Jest wielbicielką wyścigów.
- Tallusa? - Bria w lot pojęła, o co chodzi i roześmiała się. -No tak, ona zawsze taka była. - Spojrzała zalotnie na
Hana. -Będę chyba musiała dobrze pilnować Tallusa, bo Sulen Bellos jest wspaniałą dziewczyną i nigdy nie umiała
się oprzeć facetom, którzy ścigają się dla pieniędzy.
Han uśmiechnął się do niej dobrodusznie. Wspaniale. Po prostu pięknie. Coraz gorzej.
- Lepiej sama uważaj na facetów, którzy ścigają się dla pieniędzy. Uwielbiamy być w niebezpieczeństwie.
Dael Levare, już w drzwiach, roześmiał się, jakby Han powiedział coś bardzo zabawnego.
- Zadzwonię do was. Cieszę się, że cię poznałem, Tallusie!
- Z wzajemnością - powiedział Han.
- Nie zapomnij zadzwonić - zachęciła go Bria. Zamknęła drzwi za Levarem i oparła się o nie ciężko.
Zapadła cisza.
Han nigdy nie słyszał równie przeraźliwej ciszy, nawet w skafandrze próżniowym w otwartej przestrzeni.
Przeleciał wzrokiem po ich twarzach - najpierw Brii, potem Pavika, na końcu Sery. Wszyscy troje przypatrywali mu
się ponuro. Han odchrząknął.
- Chyba pójdę się przejść - oznajmił. - Strasznie tu duszno.
Wyszedł, unikając ich wzroku.
Bria miała ochotę krzyczeć i płakać, ale się opanowała. Sytuacja była wystarczająco fatalna, by pogarszać ją
jeszcze wpadaniem w histerię. Chodziła tam i z powrotem po buduarze matki. Pavik siedział na kanapie,
gestykulując i perorując podniesionym głosem. Matka, usadowiona na ozdobionym różowym brokatem krześle,
komentowała zdławionymi okrzykami: „O nieba!" i „Bria, twój brat ma rację, musimy coś z tym zrobić!"
- Słyszałaś, co mówił wczoraj wieczorem! - krzyczał Pavik. - Zaprzeczył, że brał udział w wyścigach i podał
nam fałszywe nazwisko! Han Solo, akurat! Kto może wiedzieć, jak naprawdę się nazywa?
- Przestań! - krzyknęła Bria. - On naprawdę nazywa się Han Solo!
- To dlaczego na zeszłorocznej liście zwycięzców mistrzostw figuruje jako Tallus Bryne? - zapytał Pavik. -Nie
może mieć dwóch nazwisk, Bria! Nie zaprzeczysz, że facet używa fałszywego nazwiska! A tak postępują tylko ci,
którzy mają coś do ukrycia! I takiego kogoś mamy przyjąć z otwartymi ramionami? Tylko dlatego, że ty tak chcesz?
- O nieba! - Sera Tharen załamała ręce.
Bria zagryzła wargi, by nie krzyczeć.
- I jeszcze jedno - dodał Pavik. - Zaczynam sobie przypominać więcej. Tallus Bryne to nie jedyne przybrane
nazwisko, pod jakim ten facet występuje. Ten epizod, o którym mówiłem, miał miejsce jakieś trzy lata wcześniej.
Solo był wtedy jeszcze dzieckiem i widziałem go na pikniku po wyścigach. Wtedy nazywał się Keil Garris i był
synem niejakiego Venadara Garrisa. Pamiętacie go? To ten, który kręcił się tu jednego lata i namawiał wszystkich
na zakup udziałów w asteroidzie z durostopu, po czym się okazało, że żadnej takiej asteroidy nie ma! Okantował
wszystkich!
Bria rzeczywiście pamiętała tamtą historię.
- Ale nawet jeśli ten Garris był oszustem, to nie musi oznaczać, że Han...
Pavik uniósł w górę ręce w geście rozpaczy.
- Siostrzyczko, nie pamiętasz, że paru przyjaciół naszych rodziców o mało nie poszło wtedy z torbami, bo kupili
bezwartościowe udziały w nieistniejącej asteroidzie? - prychnął. -Wszyscy ci Garrisowie byli bandą oszustów...
także twój nowy chłopak, Bria!
- To potworne! -jęknęła Sera Tharen. - Chyba powinniśmy coś z tym zrobić!
I Bria, i Pavik zignorowali matkę.
- Ale Han był wtedy tylko dzieckiem - zauważyła Bria, zagryzając wargi, by się nie rozpłakać. - Sam to
powiedziałeś. Nie możesz go obciążać odpowiedzialnością za to, co zrobili jego rodzice!
-Ale przecież on nie ma żadnych rodziców... - a przynajmniej tak twierdzi!
Bria spojrzała na brata.
- Może to rzeczywiście byli jego rodzice, a on się ich wyparł, bo okazali się kryminalistami - powiedziała. -
Pavik, Han to dobry człowiek! Miał ciężkie życie i żeby przeżyć, musiał robić rzeczy, które mu się nie podobały...
wiem o tym. Ale odrzucił to! Teraz próbuje wyjść na ludzi, a ty nie chcesz dać mu szansy!
Pavik prychnął pogardliwie.
- Może to w ogóle nie byli jego rodzice - powiedział. - Siostrzyczko, nie daj się omamić jego atrakcyjnemu
wyglądowi i temu, że cię uratował. Przejrzyj na oczy, dziewczyno. Przecież mógł cię uwieść dlatego, że sprawdził
naszą rodzinę i zorientował się, jaki tata jest bogaty!
- O niebiosa! - wykrzyknęła Sera. - Więc myślisz, że ten człowiek jest złodziejem?
- Dokładnie tak myślę, mamo - powiedział Pavik.
- Powinnam pójść sprawdzić, czy coś nie zginęło! -jęknęła Sera Tharen. - Ojej, co ja teraz zrobię? Gdzie mam go
położyć dziś w nocy?
- Mamo, dzisiejszej nocy już go tu nie będzie - powiedział Pavik. - Dzwonię na policję. Jestem pewien, że ten
facet jest poszukiwany za całą masę przestępstw.
-Ani mi się waż! - krzyknęła Bria. - Jeśli zadzwonisz po policję, nigdy się do was więcej nie odezwę! Mylicie
się co do Hana! Nie miał pojęcia, że jesteśmy bogaci, kiedy go spotkałam! Nigdy mu tego nie powiedziałam!
- Taki facet jak on ma na pewno parę źródeł, gdzie może sprawdzić takie rzeczy - zauważył Pavik. - Dowiedział
się tego pewnie na długo wcześniej, zanim się do ciebie zbliżył!
- Nieprawda!
- Bria, nie rób ze mnie potwora! - powiedział Pavik. - Po prostu proszę, żebyś się przez chwilę zastanowiła! Nie
chcę, żeby ktoś cię skrzywdził, i nie życzę sobie, żebyś wiązała się z kryminalistą!
- Han nie jest kryminalistą! - krzyknęła Bria. Wzięła głęboki oddech i dodała: - W porządku, przyznaję, że w
przeszłości mógł być trochę na bakier z przepisami, ale teraz jest inaczej. Han chce wstąpić do Imperialnej
Akademii i zostać oficerem. Czy nie możesz dać mu szansy? On próbuje zerwać ze swoim dotychczasowym
życiem!
- Tylko tak ci mówi, Bria, a tacy jak on kłamią jak z nut, bo na tym polega ich praca - powiedział Pavik. -
Dzwonię do KorSeku.
- O nieba!
- Nie! - krzyknęła Bria, patrząc wściekle na brata. Żałowała, że nie ma przy sobie blastera. Nie może pozwolić,
by to zrobił!
Ręka Pavika zawisła nad przyciskiem komunikatora, ale głos z przedpokoju pokrzyżował mu szyki.
- Nie rób tego, Pavik. Zabraniam.
Wszyscy odwrócili się, by zobaczyć stojącego w drzwiach Renna Tharena.
-Ale tato, nie wiesz...
- Wiem - powiedział Tharen. - Siedziałem w gabinecie, a drzwi były otwarte. Słyszałem całą tę haniebną scenę i
powtarzam ci, Pavik, że nie zadzwonisz na policję.
- Ależ, Renn... - zaczęła Sera. Mąż spojrzał na nią z pogardą.
- Sera, mam dość tego, że wykorzystujesz naszą córkę dla zaspokojenia własnych ambicji towarzyskich. To
głównie przez ciebie uciekła stąd w zeszłym roku. Więc przestań, zrozumiałaś?
- Renn! - zachłysnęła się Sera Tharen. - Jak śmiesz odzywać się do mnie w taki sposób!
- Bo jestem wściekły, Sera, wściekły jak diabli! - warknął ojciec Brii. - Jak możesz być tak ślepa! Czy nie
rozumiesz, w jakim niebezpieczeństwie znalazła się nasza córka na Ilezji? Patrz!
Ojciec chwycił Brie za ręce i podsunął obie dłonie dziewczyny pod oczy żony.
- Popatrz, Sera! Widzisz te blizny? Ci ludzie maltretowali naszą córkę! Zrobili z niej niewolnicę! Gdyby nie
Han, pewnie by już nie żyła! Mamy wobec niego dług wdzięczności, Sera, nawet jeśli ty nie masz dość
przyzwoitości, by to przyznać! To dobry chłopak, i śmiem twierdzić, że Bria mogła trafić dużo gorzej!
- Ale... - szepnęła Sera. Załamała ręce i zaczęła szlochać. -Och, Bria, twoje biedne rączki, kochanie...
-Ani słowa więcej, Sera. Milcz!
Sera Tharen opadła na krzesło popłakując cicho.
Renn odwrócił się, by stanąć twarzą w twarz z synem.
- Pavik, stałeś się takim samym pełnym uprzedzeń kołtunem jak twoja matka. Ciebie też mam dość. - Renn
popatrzył na syna. - Mówimy tu o człowieku, który zaryzykował własne życie, żeby uchronić Brie od zniewolenia.
Bria ma rację, że Han powinien wstąpić do Akademii. Han Solo to porządny facet. Byłem taki sam, kiedy miałem
tyle lat co on. W moim życiorysie także są epizody, o których wolałbym zapomnieć. Ten chłopak zasługuje na to, by
dać mu szansę na normalne życie, a nie wepchnąć do więzienia. Zasługuje na naszą wdzięczność, a nie na telefon do
KorSeku.
Kiedy Renn Tharen zamilkł, zapanowała głucha cisza. Bria, z trudem łapiąc oddech, podbiegła do ojca i
zarzuciła mu ramiona na szyję.
- Dziękuję, tato!
Han doszedł do granic posiadłości Tharenów i właśnie wracał, kiedy zobaczył, że ktoś idzie ścieżką w jego
stronę. Rozpoznał Brie. Przez ramię miała przewieszoną sporą torbę.
Na widok jej twarzy Han przystanął.
- Co się stało?
- Chodź! - powiedziała. - Wyniesiemy się stąd, zanim się zorientują, że nas nie ma. Nie ufam Pavikowi. Może
zadzwonić po policję mimo zakazu taty.
Han dołączył do niej i skierowali się w stronę stacji.
- Wymknęłaś się?
- Zostawiłam im wiadomość - wytłumaczyła. - Czy pieniądze zostały już przelane na Coruscant?
- Tak, będą na nas czekać - powiedział Han.
Przez kilka minut szli w milczeniu. W końcu Bria odezwała się:
- Chciałabym, żebyś kiedyś mi opowiedział całą prawdę o sobie. Nienawidzę takich niespodzianek, Han.
Westchnął.
- Powinienem był ci powiedzieć, wiem. I powiem wszystko. Obiecuję. Po prostu nie jestem przyzwyczajony, by
komuś ufać.
- To widać - powiedziała z goryczą w głosie.
- Miło, że twój ojciec stanął w mojej obronie.
- Tata mówi, że przypominasz mu jego samego z czasów, gdy był młodym pilotem - uśmiechnęła się słabo. -
Prowadził chyba dość burzliwe życie w ciągu tych paru lat na Terytoriach Zewnętrznych.
Han kiwnął głową i wyciągnął rękę po jej torbę.
- Naprawdę przykro mi, że tak wyszło. Mogę to ponieść?
Westchnęła i oddała mu bagaż.
- Dobrze. To chyba nie był najlepszy pomysł, żeby tu przyjeżdżać. - Wyciągnęła dłoń i wzięła go za rękę. -
Teraz znowu jesteśmy tylko we dwoje.
Han przytaknął.
- I bardzo mi to odpowiada, maleńka.
ROZDZIAŁ 14. POGRZEBANE NADZIEJE
Podróż na Coruscant przebiegła bez niespodzianek. Zgodnie z obietnicą Han opowiedział w tym czasie Brii całą
swoją historię. Nie było mu łatwo przyznać się do pewnych rzeczy, ale wziął sobie do serca dane jej słowo i mówił
tak uczciwie, jak tylko potrafił.
Początkowo obawiał się, że Bria może się od niego odwrócić, gdy dowie się o pewnych epizodach z jego
burzliwej przeszłości, ale zapewniła go, że kocha go tym bardziej teraz, gdy zna całą prawdę.
Pięciodniowa podróż na Coruscant dłużyła się im. Hanowi zaczynała już doskwierać nuda, ale w końcu
pasażerski liniowiec, którym podróżowali, przybił do jednej z ogromnych stacji orbitalnych, które obsługiwały
imperialną planetę-stolicę.
Pasażerom powiedziano, że do kosmoportu na powierzchni przetransportują ich małe promy. Han z
zaskoczeniem, przekonał się, że na planecie nie było prawie skrawka nie zabudowanej ziemi.
- Tylko w Monument Plaża - wyjaśnił steward pasażerom zgromadzonym na pokładzie liniowca „Blask". - Tam
obywatele mogą dotknąć wierzchołka jedynej góry na planecie, która nie została do końca zabudowana. Około
dwudziestu metrów szczytu wstaje ponad budowle.
Coruscant wydawał się im labiryntem budynków, wieżowców, dachów i następnych budynków, zbudowanych
jeden na drugim i tworzących jedną wielką, zagmatwaną plątaninę.
Han uniósł rękę, gdy steward zapytał, czy chcieliby jeszcze coś wiedzieć.
- Powiedział pan, że najwyższe budynki wznoszą się na kilometr ponad poziomem najniższych ulic. A jak jest
tam na dole?
Steward ostrzegawczo pokręcił głową.
- Niech mi pan wierzy, nie chciałby pan tego wiedzieć. Na najniższe poziomy nigdy nie dociera światło
słoneczne ani czyste powietrze - panuje tam taki smród i wilgoć, że warunki pogodowe są zupełnie odmienne niż na
górze. Po ścianach budynków cieknie cuchnący deszcz, ulice zaś atakują ślimaki żywiące się granitem, robaki
pasożytujące w durabetonie i cieniolubne pająki... i najgorsze ze wszystkiego, zdegenerowane istoty ludzkie. Ci
odrażający troglodyci żywią się padliną i odpadkami.
- Oho! - szepnął Han. - To miejsce w sam raz dla mnie.
- Przestań! - syknęła Bria, tłumiąc śmiech. - Ależ ty lubisz zgrywać twardziela!
- To prawda, i uwielbiam się przechwalać. - Han odchylił się na oparcie i zachichotał. - Jestem niemożliwy. Nie
wiem, jak ze mną wytrzymujesz!
- Ja też nie mam pojęcia! - zakpiła Bria.
Przeciskając się między pasażerami podeszli do jednego z iluminatorów stacji. Czekali na prom, który zabierze
ich na dół.
- Wygląda jak piękny złoty klejnot - szepnęła Bria. - Te wszystkie oświetlone budynki...
- Wygląda jak klejnot corusca - poprawił ją Han, patrząc na planetę w zamyśleniu. - Pewnie od tego pochodzi
nazwa planety.
Stali w kolejce, czekając na wejście na prom. Podszedł do nich oficer i wskazał na blaster Hana.
- Przykro mi, proszę pana, ale musi pan oddać broń do depozytu. Na Coruscant nie wolno nosić broni.
Han przyjrzał się oficerowi uważnie; ale w końcu wzruszył ramionami i odpiął klamrę, przytrzymującą pas nisko
na biodrach. Owinął kaburę z bronią paskiem i podał oficerowi, biorąc w zamian numerek.
- Proszę oddać ten numerek podczas odprawy przed wejściem na pokład, kiedy będzie pan wracał. - powiedział
mężczyzna. - Dostanie pan wtedy broń z powrotem.
Wrócili do kolejki. Han skrzywił się; czuł się nieswojo bez miotacza, do którego ciężaru na prawym udzie
zdążył się przyzwyczaić.
- Czuję się, jakbym był goły - wymamrotał. - Jak w jednym z tych snów, kiedy pojawiasz się w jakimś ważnym
miejscu i uświadamiasz sobie, że zapomniałaś włożyć spodnie.
Zachichotała.
- Nie miałam pojęcia, że mężczyźni też miewają takie sny.
- Na szczęście niezbyt często. - przyznał Han ponuro.
- Jeśli nikt nie jest uzbrojony, macie równe szanse - zauważyła rozsądnie Bria.
Han spojrzał na nią. Przechodzili właśnie korytarzem na prom.
- Kochanie, nie bądź dzieckiem. Na tej planecie też są kryminaliści i możesz się założyć o swoje piękne oczy, że
mają broń.
Popatrzyła na niego, przypinając się do fotela.
- Skąd możesz wiedzieć?
- Przyjrzałem się imperialnym strażnikom. Są uzbrojeni po zęby. Pamiętam też strażników z Alderaanu. Tam
żaden z nich nie nosił broni, można więc było z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że ich przeciwnicy również
jej nie mieli. Tymczasem ci imperialni noszą nie tylko broń, ale i zbroje. Muszą mieć jakiś powód.
Bria wzruszyła ramionami.
- Muszę przyznać, że to brzmi sensownie.
- Głupio się będę czuł idąc jutro do tego banku bez miotacza - powiedział Han, poklepując się po udzie.
- Daj spokój, Han - szepnęła. - Bank to chyba ostatnie miejsce, gdzie wpuszczono by cię z bronią!
- Niby dlaczego? - zapytał. - Przecież i tak nie na wiele by mi się przydała. Nie trzymają tam monet, które
można by ukraść. To tylko zapisy elektroniczne na osobistych identyfikatorach. Nie-głupi system - zauważył. -
Pozwala oszczędzić na strażnikach.
- Nie ma co dyskutować, bo i tak nie masz blastera - stwierdziła Bria, patrząc, jak miasto rośnie w iluminatorach
promu. Wkrótce mieli wejść w atmosferę.
- Racja. Słuchaj, Bria, myślę, że to dobra pora, żeby omówić plan awaryjny - powiedział Han.
- Jaki plan awaryjny? - zapytała zaniepokojona. - Spodziewasz się jakiś kłopotów?
- Nie mów tak głośno - ostrzegł. - Nie, nie oczekują żadnych kłopotów. Wszystko powinno pójść gładko. Jenos
Idanian jest czysty, bo użyłem tego nazwiska tylko raz, żeby otworzyć konto, na które wpłyną pieniądze.
Identyfikator powinien być nie do podważenia. Ale widzisz, maleńka... Już dawno nauczyłem się, żeby zawsze mieć
plan na wypadek, gdyby coś poszło nie tak.
- Dobrze - powiedziała. - Co wymyśliłeś?
- To wielkie miasto i wielka planeta - zauważył Han, podczas gdy prom wślizgiwał się w górne warstwy
atmosfery. -Gdyby coś się stało i musielibyśmy się rozdzielić, chcę ustalić miejsce, w którym będziemy na siebie
czekać.
- To brzmi rozsądnie - zgodziła się. - W takim razie gdzie?
- Jedyny adres, jaki znam na Coruscant, bo nauczyłem się go na pamięć dawno temu, to bar „Pod Rozjarzonym
Pająkiem". Tam właśnie mam się spotkać z Nikim Specjalistą - powiedział. Mówił cicho, ale nie szeptem. Han od
dawna wiedział, że szepty przyciągają uwagę, podczas gdy ściszona rozmowa - nie.
- To ten facet, który potrafi tak dobrze fałszować identyfikatory, że nawet Imperialni się na nich nie poznają?
- Tak. Ma kontakty wśród urzędników, którzy zajmują się faktycznym wyrobem identyfikatorów. Są idealne,
możesz mi wierzyć. Dobrze, a więc Niki Specjalista. Przesiaduje „Pod Rozjarzonym Pająkiem". Zapamiętałaś?
- Niki Specjalista. „Pod Rozjarzonym Pająkiem" - powtórzyła. - Gdzie to jest?
- Poziom sto trzydzieści dwa, megablok siedemnaście, blok pięć, kwatera dwanaście - wyrecytował Han. -
Wykuj to na blachę. Ten świat to istny labirynt, Bria.
Powtórzyła sobie adres kilkakrotnie, aż mogła z czystym sumieniem powiedzieć:
- Zapamiętałam.
- To doskonale.
Kiedy dotarli na „powierzchnię" - a właściwie na dach budynku, gdzie znajdowało się lądowisko dla promów
orbitalnych - Han zostawił Brie przy ich niewielkim bagażu, a sam poszedł do automatycznej informacji
turystycznej. Potrzebowali niedrogiego miejsca, w którym mogliby zamieszkać na czas przygotowań do egzaminów
na Akademię. Han miał zamiar wynająć dla nich na ten okres jakiś tani pokój.
Wrócił niosąc niewielki komputer lokacyjny wielkości dłoni.
- Ile kosztował? - zapytała zaniepokojona Bria. Nie zostało im już wiele ze środków uzyskanych ze sprzedaży
ilezjańskiego jachtu.
- Tylko dwadzieścia - powiedział Han. - Zbyt łatwo się tu zgubić. Teraz wystarczy tylko, żebym wprowadził
dane o miejscu, do którego chcemy trafić, o tak... - mrużąc oczy wpisał dane:
- Poziom osiemdziesiąt sześć, megablok cztery, blok dwa, kwatera trzynaście...
- Co tam jest?
- Tam się zatrzymamy na dzisiejszą noc - wyjaśnił Han, nie podnosząc głowy. - O, to tu...
Na ekranie pojawił się schemat, wskazujący którędy powinni się udać.
- Najpierw turbowindą na poziom szesnasty... - mruknął Han, rozglądając się dookoła. - To tam!
Poszli w stronę napisu „Turbowindą". W windzie Bria ze zdumieniem obserwowała wskaźnik liczby pięter.
Zjeżdżali coraz niżej i niżej...
- Zupełnie jak w przestrzeni - zauważył Han niespokojnie. -To prawie jak swobodny spadek...
- Mój żołądek tego nie lubi - Bria przełknęła ślinę.
Na szczęście winda zaczęła zwalniać. Kiedy zatrzymała się na poziomie szesnastym, Bria wyszła z niej na
miękkich nogach i blada jak kreda.
- Teraz musimy znaleźć megablok czwarty... - mruknął Han, nadal wpatrzony ekran komputera lokacyjnego. -
Potem znowu na dół.
Wyszedłszy z turbowindy Bria rozejrzała się zdziwiona, czując narastającą klaustrofobię. Dookoła niej wznosiły
się budynki, tak wysokie, że musiała zadrzeć głowę, żeby zobaczyć ich wierzchołki. Na nich wspierały się kolejne
platformy, takie jak ta, na której teraz stali.
Chociaż na górze panował jasny, chłodny dzień, na dole było mroczno i ciepło. Powietrze w kanionach z
durabetonu i transpastali stało nieporuszone. Bria usłyszała huk odległego grzmotu, ale nie spadła ani kropla
deszczu, więc nie była teraz w stanie stwierdzić, czy burza szaleje nad nimi, czy poniżej.
Gdzieniegdzie monotonię permabetonowej platformy przerywały niczym nie chronione otwory szybów
wentylacyjnych, a mniej więcej sto metrów od miejsca, w którym stali, widziała odcinającą się ostro granicę
chodnika. Najwidoczniej główna arteria komunikacyjna biegła na niższych poziomach.
Podeszła do szybu wentylacyjnego, ale wystarczył jeden rzut oka w głąb, by cofnęła się szybko; nagle zlana
potem poczuła silny zawrót głowy. Rozejrzała się wokół, a nie widząc nikogo w pobliżu kucnęła i na czworaka
podeszła do szybu jeszcze raz. Myślała, że w takiej pozycji łatwiej jej będzie pokonać lęk.
Wychyliła się nad krawędzią otworu i zajrzała do niego.
Szyb schodził w dół coraz niżej i niżej, i niżej... Z przerażeniem i fascynacją wyobraziła sobie, jak spada w tę
ogromną przepaść bez dna, a jej ciało bezradnie obraca się i wiruje w powietrzu.
Spojrzała w dół roztrzęsiona. Gdyby wychyliła się jeszcze odrobinę, wpadłaby do szybu. Wydawało się to takie
proste... Nie musiałaby nawet skoczyć, wcale nie. Wystarczyło się wychylić... i już nigdy nie musiałaby cierpieć
przejmującego bólu tęsknoty za Uniesieniem... Byłaby wolna...
Wahając się między nieodpartą pokusą a wstrętem, Bria wychylała się za krawędź szybu coraz mocniej...
mocniej...
- Co ty robisz???
Czyjaś dłoń chwyciła ją za ramię i szarpnęła do tyłu, daleko od ziejącej pustki otworu. Bria spojrzała w górę
oszołomiona i zobaczyła nad sobą zaniepokojoną twarz Hana.
- Bria, kochanie! Co się dzieje?
Dotknęła dłonią czoła i potrząsnęła głową, by odzyskać jasność umysłu.
- Ja... ja... sama nie wiem, Han. Poczułam się tak... dziwnie. - Przełknęła ślinę, próbując pozbyć się ciemnych
plam wirujących przed oczami. Byle tylko nie zemdleć ani nie zwymiotować...
Han kucnął obok. Objął roztrzęsioną dziewczynę ramieniem, gładził ją po głowie i tulił mocno czując, jak drży.
- Spokojnie, spokojnie... już wszystko w porządku....
W końcu Bria podniosła wolno głowę czując, że dreszcze ustępują.
- Han, nie wiem, co mi się stało. Przez chwilę czułam się bardzo dziwnie. Chyba o mało tam nie wpadłam...
- Rzeczywiście - powiedział posępnie. - To lęk przestrzeni, kochanie. Widziałem ludzi, którzy mieli atak takiego
lęku w przestrzeni kosmicznej, kiedy spojrzeli „w dół" i kompletnie stracili orientację. A teraz chodźmy. Wiem, jak
dalej iść. Pojedziemy poziomą kolejką.
W wagonie Bria tuliła się mocno do Hana, a on obejmował ją delikatnie. Stopniowo przeszły jej dreszcze.
- Czy nie czujesz się tu dziwnie, na tej planecie? - zapytała. - Ja tak. Ten świat mnie przytłacza, choć jest
fascynujący.
- Nie zapominaj, że dorastałem w przestrzeni kosmicznej -przypomniał jej Han. - Nie ma tam miejsca ani na lęk
przestrzeni ani na klaustrofobię. Myślę, że przystosowałem się do takich warunków dawno temu, bo tu nie czuję się
wcale źle. Ale ty... mieszkałaś na Korelii, cały czas mając niebo nad głową. Nic dziwnego, że poczułaś się dziwnie.
- Nie będę więcej patrzeć w dół - obiecała Bria.
- Lepiej nie.
Kilkakrotnie jeszcze musieli zjeżdżać turbowindą, aż dotarli do małego hoteliku, w którym Han zarezerwował
pokój, opłacony z ich kurczących się funduszy.
- Kiedy wycofasz pieniądze z Banku Imperialnego? -zapytała Bria. Rzuciła się na łóżko i przeciągnęła z
westchnieniem ulgi.
- Jutro z samego rana - powiedział Han. - Słuchaj, maleńka, widzę, że jesteś wykończona. Pójdę kupić coś do
jedzenia i przyniosę do pokoju. Pójdziemy spać wcześnie.
-A nie wolałbyś zająć się zwiedzaniem? - zapytała Bria, uznając w duchu jego pomysł za znakomity.
- Mamy na to mnóstwo czasu. Chcę tylko coś zjeść i iść spać. Może wcześniej popatrzę na holo, żeby zobaczyć,
jaką to propagandę wciska teraz Imperium.
- W porządku - powiedziała Bria, z trudem tłumiąc ziewanie. - Twój plan jest doskonały.
Następnego ranka Han zostawił Brie nad śniadaniem i filiżanką stymherbaty.
- Wrócę mniej więcej za godzinę - oznajmił. - Jak już będziemy mieć pieniądze, pójdziemy poszukać tego baru,
o którym ci mówiłem. Jak on się nazywa?
- „Pod Rozjarzonym Pająkiem" - odpowiedziała posłusznie.
- A jak tam trafić?
Wyrecytowała adres bez zająknienia.
- Doskonale - pochwalił ją Han. - Gdybym się zgubił, tam mnie znajdziesz.
Zachichotała.
- Nawigacja w przestrzeni kosmicznej wygląda na dużo łatwiejszą, prawda?
- W pewnym sensie tak - powiedział i pocałował ją w czoło. -Niedługo wracam.
- W takim razie do zobaczenia.
Pomachał do niej wesoło, odwrócił się i poszedł. Bria położyła się na łóżku z głośnym westchnieniem.
Chyba sobie jeszcze pośpię, pomyślała przeciągając się rozkosznie.
Imperialny Bank Coruscant zajmował trzy poziomy monstrualnego drapacza chmur. Han podszedł do drzwi i
zajrzał do środka. Sala operacyjna była ogromna, pełna matowego szkła, czarnego durabetonu, marmurów i lśniącej
transpastali.
Wziął głęboki oddech i, nadal świadom braku znajomego ciężaru blastera na prawym udzie, wszedł do środka.
Skierował się w stronę wysokiej, błyszczącej lady.
Sala była pełna interesantów - przedsiębiorców i osób prywatnych, a Han wyglądał i czuł się tu nie na miejscu w
swoim starym kombinezonie pilota, pozbawionym teraz wszelkich oznaczeń, w znoszonej kurtce i butach.
Im bardziej niepewnie się czuł, tym bardziej nadrabiał miną.
Musiał kilka minut poczekać w kolejce, zanim znalazł się naprzeciwko urzędniczki za kontuarem. Była młoda i
ładna, ale wzrok miała beznamiętny - dopóki Han nie uraczył jej najbardziej zawadiackim ze swoich uśmiechów.
Niemal wbrew swojej woli musiała odpowiedzieć uśmiechem.
- Dzień dobry - powiedział pilot. - Jakiś czas temu na Korelii otworzyłem konto w waszym banku, wiedząc, że
niedługo będę na Coruscant. Chciałbym odebrać moje pieniądze.
- Chce pan zamknąć rachunek?
- Tak.
- Dobrze, proszę pana. Poproszę o kartę identyfikacyjną. Przelejemy na nią pana środki. Będzie pan je mógł
podjąć z któregokolwiek z terminali kredytowych tu, na Coruscant i na innych planetach systemu. Czy to panu
odpowiada, panie... - Han podsunął jej identyfikator przez szparę w szklanej szybie. - ...panie Idanian?
- Oczywiście -powiedział, zwalczywszy pokusę zażądania wypłaty w biletach kredytowych i monetach. Tak
niecodzienna dyspozycja musiałaby wzbudzić podejrzenia.
Urzędniczka wsunęła kartę w czytnik. Uniosła lekko brwi, gdy zobaczyła stan konta.
Co, panienko, nie spodziewałaś się, żeby taki facet jak ja miał tyle pieniędzy? - pomyślał Han, gorzko
rozbawiony.
- Proszę pana, ta kwota przekracza limit, do którego mogę dokonać wypłaty bez autoryzacji mojego
przełożonego. Jeśli zechce pan chwilę poczekać, pójdę poprosić o zgodę, a potem przeleję środki na pana kartę.
Przyparty do muru Han nie miał innego wyjścia, jak tylko powiedzieć „dobrze, zaczekam".
Pozostawiony sam przy kontuarze pokonał chęć, by zacząć się rozglądać po wielkim westybulu w poszukiwaniu
strażników.
Uspokój się, nakazał sobie. Przecież wiesz, że przy takiej kwocie muszą wszystko potwierdzić. Przynajmniej
wiem, że Okanor przekazał pieniądze jak należy...
Han zobaczył, że urzędniczka mówi coś szybko do wysokiego, zwalistego mężczyzny w eleganckim garniturze.
Mężczyzna kiwnął głową, wziął identyfikator Hana i podszedł do niego z drugiej strony kontuaru.
- Pan Jenos Idanian? - zapytał grzecznie. Miał pyzate różowe policzki, wyblakłe niebieskie oczy i łysinę,
okoloną skąpym wianuszkiem siwych włosów.
- Tak - powiedział Han.
- Nazywam się Parą Yewgeen Planck i jestem kierownikiem tej placówki. Zatwierdziłem pańską wypłatę, ale
zanim oddam panu identyfikator, chciałbym zobaczyć inny dokument, który potwierdzi pana tożsamość. To czysta
formalność - mężczyzna uśmiechnął się uprzejmie. - Na pewno wie pan, że instytucje finansowe musza przestrzegać
określonych procedur. Może przejdziemy do mojego biura?
Wskazał na przeszklony gabinet. Han poczuł złość, ale zobaczył, że gabinet jest pusty, a nigdzie w zasięgu
wzroku nie ma żadnych strażników.
- Dobrze - zgodził się. - Trochę mi się spieszy, więc mam nadzieję, że to nie potrwa długo.
- Tylko chwilę - zapewnił go Planck, wskazując drogę.
Korelianin wszedł pewnym krokiem do gabinetu, ale każdy nerw miał napięty, każdy mięsień gotowy do
działania.
Gabinet urządzono bezosobowo, ale zarazem tak, by wzbudzać zaufanie. Drogie biurko z czarnym
marmurowym blatem, a na nim elegancki pisak i podkładka do pisania. Na rogu biurka stała ultranowoczesna
kompozycja z czarnych kwiatów, a przed nim - dwa krzesła dla gości, dla Plancka zaś obity czarną skórą fotel.
- Proszę usiąść, panie Idanian - zaprosił go Planck, wskazując gestem krzesło. - Jeśli da mi pan teraz drugi
dokument potwierdzający pańską tożsamość, szybko go zeskanuję i zaraz będzie pan wolny.
Han bez sprzeciwu wyjął dokument, ale nie umknął mu ruch, który wykonał Planck.
Gdyby to były dwa kredyty, już by mnie tu nie było, pomyślał. Nie podoba mi się to wszystko.
Kierownik wziął podany dokument i wsunął do czytnika.
- Och, tak mi przykro - powiedział bez cienia zakłopotania czy żalu w głosie. - Obawiam się, że mamy problem,
proszę pana. Jestem zmuszony zamrozić pańskie konto. Nie mogę wypłacić pańskich pieniędzy. Han zerwał się z
krzesła.
- Co takiego? Ale dlaczego... o co chodzi, na wszystkie gwiazdy galaktyki?
Planck potrząsnął głową.
- Wiem tylko, że z naszym bankiem skontaktował się niejaki Hal Horn z KorSeku. Istnieje podejrzenie, że
środki na pańskim koncie zostały zgromadzone w sposób nielegalny. Polecono nam je zamrozić do czasu
przeprowadzenia szczegółowego śledztwa przez służby policyjne Imperium i Korelii.
Han nie tracił czasu na dyskusje i bez słowa podszedł do drzwi. Czuł się tak, jakby piersi przygniótł mu
gigantyczny ciężar.
Nie... to nie może się tak skończyć...
Był może o metr od grubych drzwi z matowego szkła, gdy usłyszał elektroniczny trzask.
- Przykro mi, proszę pana, ale niestety polecono mi zatrzymać pana do czasu, aż przybędą tu siły imperialnej
policji - powiedział Planck takim głosem, jakby cieszył się z okazji odegrania bohatera. - Proszę zająć miejsce.
Han odwrócił się i spojrzał na zadowolonego z siebie tłuściocha, którego okrągłe różowe policzki upodabniały
do wesołego chochlika z dziecięcych bajek.
- Zawiadomiłem również naszego strażnika. Powinien być tu lada chwila. Proszę, niech pan spocznie do czasu
swojego aresztowania.
Gniew dał Hanowi niespodziewaną siłę.
- Po moim trupie! - warknął, rzucając się do przodu. Dał nura przez biurko, chwytając po drodze pisak
zdębiałego kierownika banku. Zepchnął go z jego kosztownego fotela, a parę sekund później trzymał ostrą
końcówkę pisaka tuż za różowym płatkiem ucha Plancka.
- Jeden ruch - krzyknął - a wbiję ostrze między twoją szczękę a czaszkę, prosto w mózg, Planck, jeżeli w ogóle
znajdę tam coś takiego. Masz trochę mózgu, Planck?
-Tak...
- Świetnie, w takim razie użyj go. Jestem już wystarczająco wściekły, więc nie przeciągaj struny, jasne?
Han widział, jak drgają mięśnie szyi Plancka, gdy kierownik przełyka ślinę. Głos miał teraz chrapliwy ze
strachu. -Tak...
- To dobrze -powiedział Han. - Teraz cię puszczę, a ty wstaniesz i usiądziesz z powrotem na swoim wytwornym
fotelu. Wpuścisz strażnika, kiedy się tu pojawi, jakby nic się nie stało, jasne?
-Tak...
Poruszając się ostrożnie Planck zrobił, co mu kazano. Han kucnął za jego fotelem, przystawiając tym razem
ostrze pisaka do pleców mężczyzny.
- Wierz mi, Planck - powiedział. - Jedno dobre dźgnięcie w nerkę sprawi ci taki ból, jakiego nigdy nie chciałbyś
doświadczyć. Może cię nawet zabije. Chcesz się o tym przekonać?
-Nie...
- Doskonale. A oto strażnik. Wpuść go.
- Tak...
Drzwi stuknęły i strażnik wszedł do gabinetu. Han zerwał się na równe nogi, kierując ostrze w stronę gardła
Plancka. -Mów!
- Nie ruszaj się! - powiedział Planck rozpaczliwie. - On mnie zabije!
- Facet ma rację - powiedział Han, uśmiechając się złowrogo. - I sprawi mi to przyjemność. Teraz ty - polecił. -
Rób dokładnie to, co ci powiem, jeśli chcesz doczekać do następnej wypłaty. Połóż swój blaster na biurku. Powoli i
spokojnie, jasne?
- Tak jest, psze pana - powiedział niemłody strażnik, kompletnie przerażony faktem, że ma robić cokolwiek
innego niż tylko stać i rozglądać się dookoła z blasterem bezpiecznie schowanym w kaburze.
Powoli i ostrożnie wyjął miotacz i położył go na marmurowym blacie biurka. Han wyciągnął lewą rękę i złapał
broń.
-A teraz... pod biurko. Nie wychodź spod niego, dopóki ci nie każę - powiedział.
- Tak jest, psze pana.
Han przytknął muszkę blastera do skroni Plancka.
- A teraz wychodzimy - powiedział z napięciem. - Wymaszerujemy stąd, grzecznie i powoli. Podejdziemy do
turbowindy.
Kiedy tam dotrę, jeśli będziesz grzecznym chłopcem, puszczę cię wolno. Jasne? Tak...
- Świetnie.
Przeszli już przez połowę sali, zanim ktokolwiek się zorientował, że coś jest nie w porządku. Jakiś mężczyzna
krzyknął, inny zaskrzeczał, starsza kobieta wydała pełen przerażenia pisk.
Han wycelował blaster w górę i pociągnął za spust. Z sufitu spadł deszcz okruchów.
- Wszyscy na ziemię! - krzyknął pilot.
Przesuwali się w stronę drzwi, a kiedy już przez nie przeszli, Han zwolnił nieco uścisk, gotów jednak w każdej
chwili pchnąć Plancka na podłogę. Podskoczył do turbowindy. Postanowił nie zastanawiać się, co dalej.
Wszystko w swoim czasie, pomyślał. Wszystko w swoim czasie...
Rozejrzał się dookoła, kiedy szli z Planckiem do turbowindy, więc zauważył oddział imperialnych szturmowców
wcześniej niż oni dostrzegli jego. Przycisnął Plancka mocno do siebie i przystawił mu blaster do głowy.
- Nie strzelać! -bełkotał jego więzień widząc, że szturmowcy reperują broń. - To ja was wezwałem! Jestem
kierownikiem tego banku!
Han cofał się w stronę drzwi turbowindy, zasłaniając się Planckiem. Rzut oka na wyświetlacz upewnił go, że
winda jest już w drodze.
- On ucieka! - krzyknął jeden ze szturmowców. Han napięty do granic możliwości, spocony, cały gotował się w
środku. Nie dał jednak tego po sobie poznać i po prostu czekał, zasłaniając się roztrzęsionym, pulchnym ciałem
kierownika.
Usłyszał, że drzwi turbowindy otwierają się za jego plecami.
- Nie dajcie mu uciec! Ognia! - krzyknął dowódca oddziału.
- Nieeee!!! - zawył Planck, gdy wystrzały z blastera wypełniły świstem powietrze.
Han skoczył do tyłu, czując swąd przypalanego ciała. Wciągnął osuwającego się Plancka za sobą do turbowindy.
Wystrzelił w tym samym momencie, gdy drzwi zaczęły się zamykać, i walnął pięścią w guzik parteru.
Szybkobieżna turbowinda opadła w dół jak kamień.
Zdyszany Han podciągnął kierownika do góry. Wystarczył rzut oka, by stwierdzić, że Planck nie żyje. Fatalnie.
Przecież wypuściłby go, gdyby nie wmieszali się szturmowcy...
Od padu windy Hanowi huczało w uszach. Wyciągnął komputer lokacyjny i sprawdził, gdzie jest. Jeśli
wskazania były prawidłowe, ta winda zawiezie go jakieś sto pięćdziesiąt pięter w dół, a potem musi się przesiąść do
innej.
Gdy tylko drzwi zaczęły się rozsuwać, Han wyskoczył na zewnątrz. Zaciągnął wcześniej ciało Plancka w
najdalszy kąt windy, tak by nie było go widać od wejścia. Wepchnął też Master do kieszeni skórzanej kurtki, ale nie
puścił broni, gotowy w każdej chwili wydobyć ją i strzelić.
Sceneria, jaką ujrzał przed sobą, była wręcz sielankowa. Przechodnie spacerowali chodnikami ciągnącymi się
wzdłuż budynków, a gdzieś niedaleko grała muzyka.
Han szybko zerknął na komputer, nie przerywając marszu.
Powinien skręcić dokładnie tu...
I już stał przed kolejną turbowinda. Uznał jednak, że to zbyt oczywisty wybór i poszedł dalej do przystanku
kolejki, którą zamierzał dotrzeć do kolejnego megabloku. Potem inną windą zjechał w dół. Tym razem o dwieście
pięter.
Ulice, którymi teraz szedł, były znacznie brudniejsze niż na górze. Han na chybił trafił wybrał następną windę.
Znów w dół. Był teraz o pięćset pięter poniżej poziomu banku. Wokół panował jeszcze większy brud i zaniedbanie.
Podeszła do niego grupa młodocianych bandytów. Han pokręcił głową ostrzegawczo.
- Wynocha! - warknął.
- Wynocha? - zakpił herszt bandy, rosły ciemnoskóry chłopak z grzywą tłustych, czarnych włosów. - Patrzcie
no, wielki pan się boi? Wielki pan się dopiero zacznie bać, kiedy weźmiemy się do dzieła...
W zatęchłym powietrzu nędznej ulicy zalśniło sześć wibroostrzy. Han westchnął, przewrócił oczami i wyjął
blaster.
Członkowie gangu wyparowali tak nagle, jakby ich porwał drapieżny nietoperz. Han stał przez chwilę z
Masterem w dłoni, zanim nie upewnił się, że naprawdę zniknęli.
Kilku zaskoczonych przechodniów spojrzało na niego i szybko odwróciło wzrok. Ich twarze zdawały się mówić:
„Ja? Ja nic nie widziałem!"
Wpychając miotacz z powrotem do kieszeni kurtki Han pobiegł ciemną ulicą do następnej turbowindy. Zjechał
siedemset pięter poniżej poziomu banku. Jego komputer lokacyjny był tu bezużyteczny.
Jak głębokie jest to miejsce? - zastanawiał się Han, wsiadając do kolejnego poziomego transportera. W
wagoniku śmierdziało odchodami ludzi i jeszcze paru innych ras.
Osiemset... osiemset pięćdziesiąt.
Han szedł teraz ulicami oświetlonymi wyłącznie słabym odblaskiem wydobywającym się spod szybów
wentylacyjnych lub wątłym światłem lamp jarzeniowych, przytwierdzonych gdzieniegdzie do rozwalających się
budynków. Permabeton pod nogami tu i ówdzie pokrywały kałużę cuchnącej, lepkiej cieczy. Trujący deszcz
skapywał po kamiennych ścianach domów, pokrytych grubym nalotem grzyba.
Nie spotykał tu przechodniów. Pod ścianami przemykała czasem skulona postać, zbyt szybko by był w stanieją
rozpoznać. Han pomyślał, że niektóre z tych istot mogą być przedstawicielami innych ras, chociaż wiedział, że
Imperator Palpatine z trudem ukrywał niechęć i brak zaufania do ras nieludzi. Han nie był więc zdziwiony, widząc
ich czających się tutaj, na najniższych poziomach miasta.
Tysiąc pięter w dół. Tysiąc sto...
Han szukał następnej windy, ale jej nie znalazł. Zamiast niej natrafił na klatki schodowe, którymi schodził
jeszcze niżej...
Zszedł na ponad tysiąc dwieście pięter w dół. Jakieś trzy i pół kilometra poniżej najwyższego piętra Banku
Imperialnego.
Ciężko dyszał, chociaż schodził w dół. Powietrze było tu tak ciężkie i wilgotne, a przy tym tak smrodliwe, jakby
szedł kanałem ściekowym.
Nie widział, by ktoś go ścigał.
Zgubiłem ich, pomyślał wędrując bez celu. Kątem oka dostrzegł jakiś kształt, skuloną sylwetkę przemykającą
jak zwierzę na tylnych kończynach, wzdłuż zapadniętych, opuszczonych budynków. Wystrzępione skrawki ubrania
ledwie okrywały bladą skórę, pokrytą liszajami i wrzodami. Stworzenie warknęło na Hana, obnażając rząd
zepsutych zębów w brudnym, pozlepianym w strąki zaroście.
Han nie był w stanie stwierdzić, czy ta istota jest - a może była - człowiekiem.
Postać uciekła, sycząc jak vrelt i pomagając sobie wszystkimi czterema kończynami.
Roztrzęsiony Han wyjął blaster z kieszeni kurtki i trzymał przed sobą otwarcie, w nadziei że widok broni
powstrzyma innych mieszkańców tej zakazanej dzielnicy.
Minął wylot kolejnej przecznicy, gdzie w kałużach ścieków przykucnęła grupka dzikusów. Rozdzierali palcami
kawał mięsa i wpychali ochłapy do okrwawionych ust. Han, pełen obrzydzenia, wycelował miotacz ponad ich
głowami i wystrzelił, patrząc z przyjemnością, jak pierzchają we wszystkie strony.
Nie podchodził bliżej, by przyjrzeć się ich zdobyczy, ale zaschło mu w ustach, gdy zauważył, że ze zmiażdżonej
klatki piersiowej sterczą żebra o kształcie przypominającym ludzki.
Na wszystkich sługusów Xendora, gdzie ja trafiłem? - pomyślał.
Czuł w nogach coraz większe zmęczenie. Nie miał zegarka, ale kiedy przechodził pod szybem wentylacyjnym,
odchylił głowę mocno do tyłu i spojrzał w górę przyprawiającej o mdłości czeluści. Na jej końcu majaczyło
słabnące światło.
Ściemnia się, pomyślał. Zanim dotrę „Pod Rozjarzonego Pająka", będzie całkiem ciemno...
Po raz pierwszy od wielu godzin pomyślał o Brii, zadowolony, że nie wziął jej ze sobą do banku.
Wiedział, że będzie się martwiła. Westchnął i zaczął szukać klatki schodowej, by rozpocząć mozolne wspinanie
się do góry.
Zanim dotarł na poziom wyposażony w takie luksusy jak parki, a w parkach - ławki, na których można było
przysiąść choć na chwilę, miał nogi zesztywniałe z wyczerpania. Opadł ciężko na ławkę, zastanawiając się po raz
pierwszy od rana, co ma dalej zrobić.
Był zmęczony i zniechęcony; jego myśli kręciły się w kółko jak zwierzątko zamknięte w beczce i biegające po
jej wewnętrznej powierzchni.
Myśl! - nakazał sobie. Nie możesz wrócić do Brii w takim stanie...
Ale choć łamał sobie głowę, nie widział żadnego wyjścia z sytuacji. W końcu wstał i powlókł się noga za nogą
w stronę najbliższej turbowindy, czując się jak jeden z tych dzikusów, których minął - odarty z człowieczeństwa.
Kiedy wyjął komputer lokacyjny, okazało się, że urządzenie znów działa. Wprowadził więc adres, który podał
wcześniej Brii: poziom sto trzydzieści dwa, megablok siedemnaście, blok pięć, kwatera dwanaście... powtarzał sobie
w myśli ten adres, idąc za wskazaniami urządzenia.
Kiedy dotarł na poziom, który, jak sądził nadawał się do zamieszkania, poczuł jak żołądek ściska mu się z głodu;
na dodatek do jego nozdrzy dotarły zachęcające zapachy okolicznych barów i restauracji.
W końcu zobaczył świecący neon w obskurnej dzielnicy na granicy getta obcych: ogromny, kudłaty
devaroniański pająk, z czułkami ociekającymi jadem, jaskrawozielony na tle przyciągającej wzrok szkarłatnej
pajęczyny.
„Pod Rozjarzonym Pająkiem". Nareszcie!
Ulica była gwarna i rojna, a większość przechodniów, odurzona alkoholem i narkotykami, ledwie się trzymała
na nogach. Han minął wylot ulicy, kiedy zobaczył rozbłysk niebieskiego światła i świst, towarzyszący aktywacji
dawki błyszczostymu.
Zatrzymał się we wnęce naprzeciwko knajpy, zastanawiając się, czy Bria będzie czekać w środku, czy na
zewnątrz. Miał nadzieję, że nie weszła do baru sama... a może weszła, by odnaleźć Nikiego Specjalistę? Westchnął i
otarł dłonią spoconą twarz, czując, jak kręci mu się w głowie z wyczerpania, pragnienia i głodu.
Zanim ruszył przez ulicę, ktoś chwycił go za ramię. Obrócił się na pięcie, sięgając do kieszeni po blaster. Za nim
stała Bria.
- Kochanie! - powiedział zdławionym głosem, obejmując ją i przyciskając do siebie tak mocno, że zaczęła się
wyrywać. Jej dotyk - i zapach - były tak cudowne!
- Han! - powiedziała zduszonym głosem. - Nie mogę oddychać!
Zwolnił uścisk, kiwając się niepewnie na zmęczonych nogach. Odsunęła mu włosy z czoła, patrząc z
niepokojem w oczy.
- Co się stało?
Han poczuł ucisk w gardle; przez chwilę się obawiał, że zbłaźni się przed dziewczyną, bo nie zdoła
powstrzymać łez. Wziął jednak głęboki oddech, potrząsnął głową i powiedział:
- Nie tutaj. Poszukajmy miejsca, gdzie będziemy się mogli zatrzymać, i czegoś do jedzenia. Jestem wykończony.
Pół godziny później siedzieli w pokoju obskurnego hoteliku. Han bywał już w gorszych miejscach, ale cierpiał
widząc, że Bria dzielnie stara się nie okazywać szoku na widok panującego tu brudu, smrodu i pełzającego
robactwa. Hotel był jednak tani, a przy tym wyglądał na bezpieczny.
Han zaczął od kąpieli, potem wypił duszkiem kilka szklanek wody. Nadal trochę kręciło mu się w głowie, ale
zapach dostarczonego na zamówienie jedzenia ożywił go nieco. Usiadł na brzegu rozklekotanego łóżka i zaczęli jeść
prosto z pojemnika.
Posiłek przywrócił Hanowi część energii. Przełknąwszy ostatni kęs oparł się o ścianę. Patrzył na Brie pustym
wzrokiem i zastanawiał się, od czego zacząć swoją opowieść.
- Han, musisz mi w końcu powiedzieć, co się stało - powiedziała. - Widzę, że jest nie dobrze. Nie dali ci
pieniędzy, prawda?
Han pokręcił głową, a potem powoli, przerywając co chwila, opowiedział jej o wydarzeniach poranka. Bria
słuchała go ze łzami w oczach.
- No więc wróciłem tutaj - zakończył kompletnie wyczerpany. - Teraz... teraz wiesz już wszystko. Kochanie -
spojrzał na nią ze ściśniętym gardłem - to już koniec. Nie mamy dokąd pójść. Nie wiem, co jeszcze moglibyśmy
zrobić, poza wydaniem ostatnich kredytów, jakie nam zostały, żeby wydostać się z tej planety. Potem... możemy
pracować. Na pewno znajdę gdzieś zajęcie jako pilot. Jestem pewien, że się uda. - Westchnął i ukrył twarz w
dłoniach. - To wszystko moja wina, maleńka. Powinienem był wiedzieć, że Huttowie zeskanują dokładny wzór
mojej siatkówki, co pozwoli im odkryć wszystkie fałszywe nazwiska, którymi się posługiwałem. Myślałem, że
jestem sprytny, podczas gdy byłem głupszy niż pudło kamieni. Posłuchaj, Bria...
Jęknął i przylgnął do dziewczyny, kładąc głowę na jej ramieniu.
- Czy kiedykolwiek mi wybaczysz?
Pocałowała go w czoło i powiedziała miękko:
- Nie ma tu nic do wybaczania. To nie była twoja wina. Gdybyś nie zrobił tego wszystkiego, byłabym teraz
pewnie w koszarowym burdelu, przechodząc z rąk, do rąk od jednego szturmowca do drugiego. Nie zapominaj o
tym nigdy, Han. Jesteś bohaterem. Uratowałeś mnie i kocham cię za to.
- Ja też cię kocham - powiedział patrząc jej w oczy. - Nie umiałem ci tego powiedzieć wcześniej, ale... chcę,
żebyś wiedziała. Kocham cię, Bria.
Pokiwała głową, a z kącika oko spłynęła jej po policzku pojedyncza łza. Han starł ją koniuszkiem palca.
- Nie płacz - poprosił. - Co prawda sam się o mało nie popłakałem, ale potem stwierdziłem, że jeśli tylko uda
nam się odlecieć z tej przeklętej planety, wszystko się jakoś ułoży. Możemy przecież pracować. Możemy być
razem... Wiem, że nam się uda. - Zawahał się, a potem wyrzucił z siebie: - Możemy nawet się pobrać, maleńka.
Gdybyś chciała...
Widział, że jego niezgrabne oświadczyny poruszyły ją głęboko, ale pokręciła głową.
- A twoje marzenia, Han? Nie możesz się poddawać. Dotarliśmy tak blisko. Musimy coś wymyślić. Miałeś
przecież zostać oficerem w Imperialnej Marynarce, pamiętasz?
Teraz on pokręcił głową.
- Już nie. Muszę znaleźć jakiś inny sposób na życie.
- Och, Han! - rozpłakała się. - Nie mogę znieść, że tak się załamałeś!
- Wcale się nie załamałem! - zaprzeczył, choć wiedział, że to ona ma rację.
Bria oparła głowę o pierś Hana i przytuliła do niego mocno.
- Dziś już nic nie wymyślimy - powiedział chłopak. - A jutro czeka nas kawał roboty do odwalenia.
Zaczęła go całować - policzek, podbródek, szyję... szybkie, delikatne, rozpaczliwe pocałunki. Han przytulił ją
mocniej i odnalazł jej usta. Głaskał policzki, przeczesywał palcami pachnące włosy, pochłonięty jednym
pragnieniem - by jej dotykać, by zatracić się w dotyku delikatnego ciała..
Nędzny pokoik rozpłynął się wokół nich, a jedyną myślą Hana było, jak dobrze być przy niej...
Wcześnie rano, tuż przed świtem - choć dla większości mieszkańców tej planety, z wyjątkiem niewielkiego
grona bogaczy żyjących, w przenośnio i dosłownie, na najwyższym poziomie, pory dnia i nocy niewiele znaczyły -
Bria Tharen siedziała skulona w zapuszczonej, ciasnej łazience. W ręku miała pisak, a przed sobą arkusz flimplastu;
obok leżała spora kupka kredytów.
Z sypialni słyszała przytłumiony oddech śpiącego Hana, który pochrapywał od czasu do czasu. Był tak
wycieńczony, że nie słyszał, jak wstała i wyszła z pokoju, ani kiedy wróciła z powrotem wiele godzin później.
Teraz męczyła się nad arkusikiem flimplastu, przerywając co chwila pisanie, by zetrzeć kolejną łzę, która
przesłaniała jej wzrok. Podarła już sześć czy siedem arkuszy, zaczynając wciąż od nowa; czas płynął, a ona
wiedziała, że nie może jej tu być, kiedy Han się obudzi. W przeciwnym razie przenigdy nie zdobędzie się na to, by
go opuścić.
Znowu wybrała rozwiązanie tchórza. Tłumione łkanie ścisnęło jej gardło i pozbawiło tchu, aż musiała
przycisnąć obie dłonie do piersi. Zastanawiała się, czy to możliwe, by jej serce stanęło z bólu. Wreszcie potrząsnęła
głową i stwierdziła, że nie może już marnować czasu. „Tak mi przykro - napisała. - Proszę, wybacz mi, że to
robię!.."
Dzisiejszej nocy po raz pierwszy pomyślała, że przez nią Han może nie zrealizować największego marzenia
swojego życia. Była mu kulą u nogi; ciągnęła go w dół od tygodni, choć nie chciała wcześniej się do tego przyznać.
Ale dziś... kiedy widziała rozpacz w jego oczach, słyszała ją w głosie, to było nie do zniesienia.
Wymknęła się więc z pokoju, gdy spał, znalazła bar, którego właściciel pozwolił jej za opłatą skorzystać z
komunikatora, i połączyła się z ojcem. Poprosiła o pomoc i dla siebie, i dla Hana. Stosik kredytów na podłodze był
odpowiedzią na jej błagania. Renn Tharen wiedział, jak się załatwia sprawy i nie tracił czasu. Pieniądze dostarczył
jej jeden z jego współpracowników; wręczył kredyty i nie czekając na podziękowania odszedł w noc, wyraźnie
zadowolony, że może opuścić obskurną spelunkę, w której się spotkali.
Podczas krótkiej rozmowy ojciec Brii ostrzegł ją, by nie wracała do domu. Powiedział, że inspektorzy KorSeku
odwiedzili ich wkrótce po ucieczce Hana i Brii, wypytując o miejsce jej pobytu.
- Nic im nie powiedziałem - zapewnił. - A twój brat i matka nie odzywają się do mnie, bo obciąłem im
miesięczne kieszonkowe. Przysięgali tylko, że to nie oni zawiadomili KorSek. Uważaj na siebie, kochanie...
- Będę uważać, tato - obiecała Bria. - Kocham cię, tato. I dziękuję...
Jego też zraniłam - pomyślała Bria. Dlaczego zawsze musze ranić tych, których najbardziej kocham?
Była zrozpaczona, ale wiedziała, że nie może się teraz załamać. Jedyne, co mogła zrobić dla Hana, to uwolnić go
od siebie.
Musisz być silna, dziewczyno, nakazała sobie.
Ścisnęła pisak, otarła łzy i zmusiła się, by dokończyć najtrudniejszy list, jaki kiedykolwiek przyszło jej napisać.
Han wiedział, że coś jest nie tak, zanim jeszcze otworzył oczy. W pokoju panowała absolutna cisza.
- Bria? - zawołał. Wyskoczył z łóżka ubierając się w biegu. - Bria, kochanie?
Nie było odpowiedzi.
Han odetchnął głęboko, starając się uspokoić oszalałe bicie serca.
Pewnie wyszła po stymherbatę i coś do jedzenia, przekonywał sam siebie. Przypuszczenie było całkiem
rozsądne w tych okolicznościach, ale coś mu mówiło, że to nieprawda.
Zapiął kombinezon i sięgnął po kurtkę. Dopiero wtedy zauważył, że kurtka Brii zniknęła.
Jęknął rozpaczliwie, gdy zobaczył, że z jego kieszeni wystaje coś białego. Szarpnął i wyjął sakiewkę pełną
kredytów o dużych nominałach. I coś jeszcze...
List. Napisany na wymiętym i pokreślonym kawałku flimplastu. Zamknął oczy, ściskając w ręku wiadomość.
Przez dobrą minutę nie potrafił się do tego zmusić, wreszcie otworzył oczy i przeczytał:
Najdroższy Hanie!
Nie zasługujesz na to, a ja mogą Cię tylko przeprosić. Kocham Cię, ale nie mogę z Tobą zostać...
ROZDZIAŁ 15. ZGLISZCZA
Pierwszą myślą Hana było: „Ona wróci", ale zaraz uświadomił sobie: „Straciłem ją na zawsze"... Rozpaczliwie
rozglądał się po pokoju, czując, że jeżeli nic nie zrobi, to chyba zaraz eksploduje.
Głośno przeklinając cisnął kurtką o ścianę, chwycił poduszki i zrzucił je z łóżka. To go nie uspokoiło - myślał,
że oszaleje. Głowa wydawała mu się zbyt mała, aby pomieścić mózg. Wypełniała go potrzeba wykrzyczenia bólu i
rozpaczy, tak jak to robią Wookie.
- Aaaaaaaaaaa - wrzasnął, chwycił zdemolowane krzesło, jeden z trzech mebli znajdujących się w pokoju,
podniósł je nad głowę i z całej siły rzucił w kierunku drzwi. W tej samej chwili usłyszał głośne przekleństwo
sąsiada. Krzesło, nienaruszone, leżało w sąsiednim pokoju na wyliniałym dywanie. Drzwi specjalnie nie ucierpiały.
Han opadł na łóżko i leżał tak przez parę minut z głową osłoniętą ramionami. Ból przychodził i odchodził. Paliło
go w piersiach, samo oddychanie sprawiało mękę. Ulga przyszła dopiero wówczas, gdy przestał cokolwiek
odczuwać.
To odrętwienie było jednak najgorsze ze wszystkiego.
Po dłuższej chwili dotarło do niego, że nie skończył czytać listu Brii. Poza plikiem kredytów tylko to mu po niej
pozostało, usiadł więc i mrużąc oczy w mdłym świetle zaczął czytać niewyraźne słowa:
Najdroższy Hanie!
Nie zasługujesz na to, a ja mogę Cię tylko przeprosić. Kocham Cię, ale nie mogę z Tobą zostać...
Codziennie myślę, że się załamię i wrócę następnym statkiem na Ilezję. Obawiam się, że nie mam dość siły, aby
wytrwać -ale muszę wytrwać. Muszę spojrzeć prawdzie w oczy -jestem uzależniona od Uniesienia i muszę walczyć z
tym nałogiem. Potrzebna mi do tego będzie cała moja energia. Do tej pory wykorzystywałam Twoją siłę, co nie było
dobre ani dla Ciebie, ani dla mnie. Będziesz potrzebował całej swojej odwagi i determinacji, aby zdać egzaminy i
dostać się do Akademii.
Nie rezygnuj z marzenia, by zostać oficerem, Han. Bez obaw korzystaj z pieniędzy, które Ci zostawiłam. Mój
ojciec dał je nam z własnej woli, bo Cię lubi i jest Ci wdzięczny. Tak jak ja zdaje sobie sprawę, że uratowałeś mi
życie. Proszę, przyjmij ten prezent. Oboje pragniemy, aby Ci się powiodło.
Tyle się od ciebie nauczyłam: jak kochać, jak być lojalną i dzielną. Nauczyłam się także, jak znaleźć ludzi, którzy
pomogą mi zmienić tożsamość, więc nie zadawaj sobie trudu i nie szukaj mnie. Odchodzę i zamierzam skończyć z
moim nałogiem. Dokonam tego, nawet jeśli odbierze mi to resztki siły i odwagi.
Przez całe swoje życie byłeś wolny, Han. I silny. Zazdroszczę Ci. Pewnego dnia i ja będę wolna. I silna.
Być może wtedy będziemy mogli znów się spotkać.
Spróbuj nie znienawidzić mnie zbyt mocno za to, co zrobiłam. Jeśli jednak tak się stanie, nie będę miała do
Ciebie pretensji. Pamiętaj, że Cię kocham i zawsze będę Cię kochała ...
Twoja Bria
Han zmusił się, aby przeczytać list do końca. Każde słowo paliło go jak płomień lasera. Kiedy skończył,
postanowił„zacząć od początku, aby odwlec moment, w którym będzie musiał znów zacząć czuć i myśleć. Dopóki
czytał wiadomość od Brii, czuł się tak, jakby ona nadal tu była. Prawie słyszał jej głos. Wiedział, że gdy przestanie
czytać, znów jej nie będzie.
Tym razem jednak nie mógł odczytać słów - były zbyt rozmazane. Od jego łez.
- Kochanie - szeptał. Gardło miał tak ściśnięte, że trudno mu było wydobyć głos. - Nie powinnaś tego robić.
Byliśmy zespołem, pamiętasz?
Zauważył, że używa czasu przeszłego i wstrząsnął nim dreszcz. Wstał i zaczął krążyć po pokoju. Ruch wydawał
się jedynym sposobem zniesienia bólu. Fale gniewu i frustracji ogarniały go na przemian ze smutkiem tak głębokim,
że wolałby chyba oszaleć.
Kłamała. Nigdy mnie nie kochała. Próżna, bogata dziewczyna, byłem dla niej tylko zabawką... Wykorzystała
mnie, żeby uciec, i bawiła się mną, póki się jej nie znudziłem. Nienawidzę jej...
Han jęknął. Nieprawda, myślał. Kocham ją. Jak mogła mi to zrobić? Mówiła, że kocha. Kłamała! Kłamała?
Nie... naprawdę tak myślała. Spójrz prawdzie w oczy, Han. Wiesz, że cierpiała. Bria była nieszczęśliwa...
Tak, cierpiała. Han przypomniał sobie wszystkie noce, gdy słyszał jej płacz i obejmował ją, starając się
pocieszyć.
Kochanie, myślał, dlaczego? Tak bardzo chciałem ci pomóc. Nie powinnaś być sama. Trzeba było zostać.
Poradzilibyśmy sobie...
Bał się, że przez swoje uzależnienie Bria może uciec z powrotem na Ilezję. Han nie miał złudzeń co do reakcji
Teroenzy na jej powrót. TManda Til nie był zdolny do współczucia ani miłosierdzia. Arcykapłan natychmiast
kazałby zabić Brie, gdyby tylko znalazła się w jego zasięgu.
Bezmyślnie rozglądał się po obskurnym pokoju. Czy to możliwe, że ostatnią noc spędzili tutaj razem, trzymając
się w ramionach? Bria ściskała go mocno, namiętnie. Teraz Han rozumiał powód tej namiętności. Wiedziała, że
obejmuje go ostatni raz...
Potrząsnął głową. Jak to możliwe, że wszystko zmieniło się tak radykalnie w ciągu zaledwie kilku godzin?
Dziecinna część jego natury zapragnęła odwrócić czas. Niech będzie Wtedy, a nie Teraz. Teraz mi się nie
podoba, chcę, żeby wróciło Wtedy...
Jasne, że to głupie. Wstrzymał oddech i zaraz wydał jęk bólu, który zabrzmiał jak szloch.
Nagle poczuł, że nie wytrzyma ani chwili dłużej w tym okropnym pokoju. Wcisnął swoje rzeczy do torby, a
kredyty pochował w wewnętrznych kieszeniach, blisko ciała. W końcu włożył swoją wiekową kurtkę i zatknął
blaster za pas.
Wyszedł z pokoju. Minął niechlujną kobietę siedzącą w recepcji i poszedł dalej...
Chodził tak cały dzień, poruszając się jak robot wśród szemranego towarzystwa zaludniającego tę okolicę, pełną
burdeli i spelunek, graniczącą z osiedlem zamieszkanym przez obcych. Nic nie jadł, nie mógł nawet myśleć o
jedzeniu.
Cały czas pamiętał o skradzionym blasterze. W pewnym sensie Han miał nadzieję, że ktoś spróbuje go
obrabować. Wówczas mógłby się wyładować, zranić kogoś lub zabić. Chciał coś zniszczyć. Coś lub kogoś.
Nikt go jednak nie zaczepił. Może stwarzał wokół siebie jakąś aurę, może jego postawa ostrzegała innych, że
lepiej z nim nie zadzierać.
Jego umysł nadal walczył z sercem. Przypominał sobie wszystko, co kiedykolwiek któreś z nich powiedziało lub
zrobiło. Czy on zrobił coś nie tak? Czy Bria jest śliczną, nieszczęśliwą, ale przyzwoitą dziewczyną walczącą ze
śmiertelnym nałogiem, czy raczej zepsutą, pozbawioną uczuć bogatą pannicą, która zabawiła się z nim w tak
okrutny sposób? Czy kiedykolwiek naprawdę go kochała?
W pewnym momencie Han znalazł się na rogu ulicy między dwoma stosami kamieni. W ręku trzymał kartkę od
Brii, którą próbował czytać przy świetle neonu migającego nad wejściem do burdelu. Zamrugał. Chyba pada
deszcz... Miał mokrą twarz.
Spojrzał w górę na niebo, ale nieba nie zobaczył, tylko wysoko umieszczony sufit. Wyciągnął rękę. Deszcz nie
padał.
Starannie złożył list i starannie go schował. Odrzucił pokusę podarcia kartki albo spalenia jej na popiół. Coś mu
mówiło, że kiedyś by tego żałował.
Wszystko jedno, jaka była, już jej NIE MA, pomyślał, prostując ramiona. Nie wróci, a ja muszę się jakoś
pozbierać. Jutro z samego rana pójdę „Pod Rozjarzonego Pająka" poszukać Nikiego Specjalisty...
Nagle Han zorientował się, że jest późna noc. Włóczył się po ulicach przez kilkanaście godzin. Na szczęście w
tej dzielnicy niektórych lokali nigdy nie zamykano na noc. Korelianin uświadomił sobie, że potrzebuje jedzenia i
snu - kręciło mu się w głowie z głodu i zmęczenia.
Zaczął powoli wracać tą samą drogą. Przy każdym kroku odczuwał ból, jakby stąpał po rozżarzonym piasku.
Stopy miał poranione i pokryte pęcherzami. Kulał.
Bolące stopy były dla niego wybawieniem - pozwoliły mu oderwać się od dręczących myśli.
Od tej chwili jestem tylko ja, Han Solo, pomyślał. Zatrzymał się i popatrzył na nocne niebo, ledwo widoczne
przez komin wentylacyjny. Na czarnym tle błyszczała samotna gwiazda - a może była to stacja kosmiczna?
Postanowienie Hana miało moc przysięgi. Nie dbam o nikogo. Nikogo poza mną samym. Od tej chwili nikt nie
będzie mi bliski. Choćby była najpiękniejsza, najmądrzejsza czy najmilsza. Żadnych przyjaciół, żadnych kochanek...
Nikt nie jest wart takiego bólu. Od tej chwili jestem tylko ja... Solo. Jakaś część jego umysłu zauważyła
niezamierzoną ironię tej gry słów i ogarnął go pusty śmiech. Odtąd jego nazwisko zlało się z osobowością; zaczęło
określać to, kim się stał.
Solo. Tylko ja. Galaktyka i wszyscy jej mieszkańcy mogą iść do diabła. Jestem Solo, teraz i na zawsze.
Ostatnie ślady młodzieńczej miękkości znikły z twarzy Hana. Jego spojrzenie nabrało chłodu i twardości. Szedł
przed siebie w ciemności, a obcasy jego butów mocno stukały o podłoże - twarde jak skorupa okrywająca od tej
chwili jego serce.
Tydzień później Han Solo szedł w stronę Gmachu Przyjęć Imperialnej Akademii Marynarki. Był to wysoki i
masywny budynek o monumentalnej, dumnej architekturze.
Promienie bladego słońca oświetlającego Coruscant drażniły oczy Hana. Wyszedł na światło słoneczne po raz
pierwszy od dłuższego czasu i oczy miał nadal bardzo wrażliwe.
Zmiana wzoru siatkówki oka była możliwa, co Han właśnie na sobie udowodnił, jednak nie było to przyjemne
doświadczenie.
Przeszedł zmieniającą układ komórek operację laserem, po której spędził dzień w pojemniku bacta czekając, aż
rana się wygoi. Przez trzy następne dni leżał w masce bacta na twarzy w małym pokoiku na tyłach „kliniki"
Nikiego.
Dobrze wykorzystał czas przymusowej bezczynności. Słuchał przez wiele godzin nagrań z historii i literatury,
wkuwając do egzaminów, do których miał nadzieję przystąpić. Han nie liczył na to, że egzaminy na Akademię
okażą się dla niego łatwe. Jego wykształcenie było w najlepszym razie niekompletne.
Niki Specjalista wart był każdego kredytu swojego niebotycznego wynagrodzenia. W imperialnej bazie danych
znajdował się teraz Han Solo wraz ze wzorem siatkówki i innymi znakami szczególnymi. Większość z nich była
całkiem nowa; roboty medyczne Nikiego umieściły na jego ciele kilka świeżych blizn. Stare zostały usunięte.
„Nowy" Han Solo miał teraz identyfikator nie do odróżnienia od tych, które posiadali lojalni obywatele
Imperium. Po raz pierwszy od ponad dziesięciu lat był czysty - nikt za nic nie poszukiwał Hana Solo. Nie musiał
chować wzroku, by ukryć spojrzenie pełne winy, ani żałować, że nie ma oczu z tyłu głowy. Nie musiał czujnie
wypatrywać błysku światła, zdradzającego wycelowany weń blaster.
Nadal sztywniał, słysząc nagły hałas, ale po prostu dlatego, że miał dobry refleks.
Han Solo był teraz normalnym obywatelem, a nie prześladowanym uciekinierem.
Nadal miał identyfikatory Vykka Draygo i Jenosa Idaniana, schowane głęboko w schowku na kredyty, ale tylko
czekał na okazję, by się ich pozbyć. Twarz Hana nigdy nie pojawiała się na plakatach z podpisem „Poszukiwany"
ani w bazach danych zarezerwowanych dla przestępców. Były tam tylko oryginalne wzory jego siatkówki, która
została zmieniona.
Wchodził po schodach Gmachu Przyjęć swobodnym, pewnym krokiem. Podszedł do siedzącego za biurkiem
oficera zajmującego się rekrutacją i uśmiechnął się uprzejmie.
- Dzień dobry - powiedział. - Nazywam się Han Solo i chciałbym przystąpić do egzaminów wstępnych do
Imperialnej Akademii. Zawsze marzyłem o tym, by zostać oficerem marynarki.
Oficer nie uśmiechnął się, ale wyglądał przyjaźnie.
- Czy mogę zobaczyć pana identyfikator, panie Solo?
- Proszę bardzo - powiedział Han, kładąc dokument na biurku.
- To potrwa tylko chwilę. Proszę usiąść.
Han usiadł. Był spięty, ale powtarzał sobie, że nie ma się czego obawiać. Dzięki kredytom Renna Tharena...
Po kilku minutach oficer oddał Hanowi jego identyfikator i uśmiechnął się lekko.
- Wszystko się zgadza, Solo. Może pan złożyć podanie i rozpocząć egzaminy już dziś. Czy jest pan świadom
faktu, że przyjmujemy tylko niespełna pięćdziesiąt procent kandydatów? A pięćdziesiąt procent z tych przyjętych
nigdy nie ukończy Akademii?
- Tak jest, proszę pana. Wiem o tym - zapewnił Han. - Ale postanowiłem spróbować. Jestem dobrym pilotem.
- Imperator potrzebuje dobrych pilotów - powiedział mężczyzna, uśmiechając się tym razem szczerze. - W takim
razie może pan zaczynać...
Następny tydzień był metodycznie zaplanowanym koszmarem. Zaczęło się od badania lekarskiego,
dokładniejszego niż wszystkie, jakie do tej pory przechodził. Robot medyczny dotykał i penetrował takie miejsca w
ciele Hana, że ten marzył o tym, by przykopać automatowi w obwody, ale znosił wszystko ze stoickim spokojem.
Był wyjątkowo spięty podczas badania oczu, ale dzieło Nikiego było majstersztykiem. Imperialny robot
medyczny nie dopatrzył się niczego niezwykłego.
Han zakończył badanie medyczne z doskonałymi wynikami. Czas reakcji plasował go w czołówce kandydatów.
Potem zaczęły się schody...
Dzień po dniu stale kurczącą się grupkę kandydatów wprowadzano do pokoi egzaminacyjnych. W każdym z
nich siedział robot egzaminujący, który zadawał im pytania, zapisywał wyniki i sumował uzyskane punkty.
Noc po nocy Han wracał wyczerpany do maleńkiego pokoiku w kolejnym tanim hotelu. Usiłował zasnąć, ale
nawet w nocy męczyły go koszmary w rodzaju:
- Pytanie do kandydata Solo: pokażę panu cztery typy zbroi. Która z nich była używana przez siły
mandaloriańskie w ostatnim stuleciu?
Albo:
- Pytanie do kandydata Solo: w którym roku nasz wspaniały Imperator został przewodniczącym Senatu
Imperium?
Albo:
- Pytanie do kandydata Solo: jeśli gwiezdny niszczyciel klasy „Victory" opuszcza imperialną bazę w danym
momencie, mając daną masę i przenosząc uzbrojenie, ładunek i kontyngent wojska o danej wadze, przy jakim kursie
i wektorze podejścia do systemu Daedalon osiągnie najmniejsze zużycie paliwa? Przy jakim kursie i wektorze
podejścia osiągnie najwyższą prędkość? Proszę uzasadnić odpowiedź obliczeniami.
Albo:
- Pytanie do kandydata Solo: która bitwa podczas Kryzysu Nooliańskiego przyczyniła się do wyzwolenia sektora
bothańskiego? W którym roku miała miejsce?
Najgorsze, przynajmniej dla Hana, były pytania z zakresu kultury. Od kadetów oczekiwano, że będą nie tylko
oficerami, ale i dżentelmenami, musieli więc posiadać pewną ogładę. Han pocił się nad pytaniami w stylu: „Usłyszy
pan teraz trzy utwory muzyczne z trzech różnych planet. Proszę podać nazwę planety, z której pochodzi każdy z
utworów".
Jak na ironię, Han dosyć dobrze radził sobie z pytaniami z zakresu sztuki, z wyjątkiem tych dotyczących
muzyki. Jego doświadczenia jako złodzieja i włamywacza pozwoliły mu choćby powierzchownie otrzeć się o dawną
i współczesną sztukę galaktyczną.
Kiedy po trzech dniach nieubłaganych egzaminów Han zobaczył, że jego nazwisko nadal świeci się na tablicy
kandydatów w hallu Gmachu Przyjęć, był jednocześnie zaskoczony i wniebowzięty.
Ostatnie dwa dni sesji egzaminacyjnej upłynęły na testach z pilotażu. Tu Han mógł z pożytkiem wykorzystać
swoje dotychczasowe doświadczenia. Kandydatów wysłano dużymi statkami transportowymi poza planetę, do
najbliższej bazy imperialnej. Tylko część testów dla zaawansowanych odbyła się na Coruscant.
Każdego dnia kandydaci ćwiczyli pilotaż w najrozmaitszych warunkach. Han radził sobie dobrze i wiedział, że
przeszedł wszystkie testy. Dostał jedną jedyną uwagę w papierach egzaminacyjnych - oficer przeprowadzający testy
(tym razem był to instruktor rasy ludzkiej) zauważył kwaśno, że jego zdaniem wynik Hana („najkrótszy czas
przelotu na zadanej trasie") powinien być skreślony, bo „nie jest w zwyczaju, by kandydat na pilota latał promem
pod Łukiem Triumfalnym Imperatora Palpatine w Centrum Imperialnym zamiast ponad nim".
- Wystraszył kilka tysięcy obywateli Imperium! Otrzymaliśmy setki skarg! - ciskał się oficer.
Przewodniczący komisji egzaminacyjnej wzruszył ramionami.
- Ale nikt nie został ranny, zgadza się?
- Tak jest.
- W takim razie wynik kadeta Solo pozostaje w mocy. Obywatelom przyda się od czasu do czasu dreszczyk
emocji. To dobre na krążenie - stwierdził przewodniczący komisji.
Han uważał, by nie dać po sobie poznać, że podsłuchał tę wymianę zdań.
Wiedział, że chociaż testy pilotażu poszły mu bardzo dobrze, kilka innych przedmiotów zdał niemal cudem.
Parę razy przy jego nazwisku pojawił się minus, oznaczający, że będzie musiał podjąć kurs wyrównawczy z danego
przedmiotu, jeżeli zda egzaminy i zostanie przyjęty do Akademii.
Nie zdziwił się, widząc minus przy przedmiotach takich jak muzyka, przedrepublikańska historia starożytna,
fizyka kwantowa interprzestrzeni czy nieliniowa geometria hiperprzestrzeni.
Han wkuwał co wieczór i zasypiał przy wtórze cichego bzyczenia nagrań podprogowych, pakujących mu do
głowy podczas snu masę informacji. Nie przeszkadzało mu, że co noc śnią mu się egzaminy.
To było i tak dużo lepsze, niż gdy śniła mu się Bria.
Nadszedł wreszcie dzień, gdy stanął pod wideotablicą informacyjną i przebiegł wzrokiem listę z nazwiskami
osób, które nie zdały egzaminów - ale nie znalazł tam swojego.
Z bijącym sercem, bojąc się poddać nadziei, podszedł do listy wywieszonej po drugiej stronie korytarza, pod
dumnym nagłówkiem „Lista przyjętych".
„Han Solo" - lśniło jasnymi literami na ciemnej wideotablicy. Han patrzył na swoje nazwisko, niezdolny myśleć,
nie do końca wierząc w to, co widzi.
A jednak było tam. Kręcił się po korytarzu prawie godzinę, podchodził do tablicy ze trzy razy, i za każdym
razem jego nazwisko nadal widniało na liście przyjętych. W końcu, za trzecim razem, pozwolił sobie powiedzieć na
głos: „Udało się!" i wyrzucić w górę pięść zaciśniętą w geście triumfu.
Zszedł po monumentalnych schodach na rozległy, otwarty plac pod gołym niebem. Zimne wieczorne powietrze
opływało go jak chłodna, odświeżająca fala.
Trzeba to uczcić, pomyślał, upojony sukcesem.
Zafundował sobie obiad w jednej z eleganckich restauracji na najwyższych piętrach miasta, niedaleko Gmachu
Przyjęć. Zamówił medaliony z nerfa w aromatycznym sosie, smażone bulwy na przystawkę, surówkę i
alderaaniańskie piwo, które sączył, rozkoszując się jego smakiem.
Podczas kolacji rozglądał się wokół, podziwiając piękny wystrój wnętrza, rzeźby z żywolodu, dyskretną muzykę
grającego jizz tercetu i kelnerów - ludzi, a nie roboty. Wśród gości było kilku wyższych stopniem oficerów w
towarzystwie pięknych kobiet w szykownych sukniach wieczorowych. Han uniósł szklankę z piwem w niemym
toaście i pomyślał: „Udało mi się, Bria. Szkoda, że cię tu ze mną nie ma"...
Zapłaciwszy bez żalu niebotyczną cenę za kolację, wyszedł z restauracji i przeszedł na drugą stronę szerokiego,
zadbanego placu. Tarcza przeciwpogodowa umieszczona wysoko nad placem kierowała podmuchy wiatru w
przeciwną stronę, więc Han rozgrzał się szybkim marszem. Zapiął starą kurtkę, chroniąc się przed nocnym chłodem.
Wszędzie wokół siebie i nad głową widział iglice i dachy najwyższych domów. Plac znajdował się tuż poniżej
najwyższego poziomu ulic w tej części Coruscant. Oprócz niezliczonych turbowind na najwyższe piętro prowadziły
długie, poskręcane rampy.
Han wyszedł z zasięgu oślepiającego światła lamp i oparł się o barierkę ochronną, próbując zobaczyć gwiazdy.
Zauważył dwie czy trzy najjaśniejsze, ale łuna nad miastem całkowicie przyćmiła blask pozostałych. Czerwone i
zielone zorze zapalały się, by zamigotać i zgasnąć, jakby malowane na czarnej tafli nieba przez jakiegoś szalonego
olbrzyma z artystycznym zacięciem. Widok zapierał dech w piersiach.
Udało mi się!
Han uśmiechnął się.
I nagle zamarł, czując, że coś małego, twardego i okrągłego wbija mu się w kark. Lufa miotacza. Głos, który
Han momentalnie rozpoznał, mimo że minęło ponad pięć miesięcy od czasu, gdy słyszał go po raz ostatni, odezwał
się jowialnie:
-Witaj, Han. Jak się masz, chłopcze? Muszę przyznać, że niełatwo było cię znaleźć.
To nie może się dziać naprawdę, pomyślał Han. Nie teraz! To niesprawiedliwe!
Przyjazny głos dodał z chichotem:
- Han, może odwrócisz się pomalutku, żebyśmy mogli sobie pogadać twarzą w twarz?
Han odwrócił się bardzo wolno i znalazł się - tak jak przypuszczał - twarzą w twarz z Garrisem Shrike'em.
Kapitan „Farciarza" zamienił tym razem swój pstrokaty mundur na strój łowcy nagród - znoszoną skórzaną
kamizelkę, spodnie i obcisłą tunikę z wełny alderaaniańskich nerfów, poza tym jednak wyglądał dokładnie tak samo
jak wtedy, gdy Han pozostawił go nieprzytomnego na deskach pokładu jego statku.
A jednak coś się zmieniło... - zastanowił się Han. Wygląda jakoś inaczej....
Po chwili zdał sobie sprawę, że patrzy na Shrike'a z góry.
To ja się zmieniłem, uświadomił sobie po chwili. Urosłem. Jestem teraz wyższy od niego.
Shrike obrzucił go spojrzeniem.
-No, no... niezły z ciebie przystojniaczek, chłopcze - powiedział. - Szkoda, że nie mogę cię zabrać z powrotem
na „Farciarza". Nasze panie piałyby z zachwytu. Wpadłbyś im w oko, bez dwóch zdań.
Han odzyskał w końcu głos.
- Czego chcesz, Garris? - zapytał zimno.
- Ach, więc teraz jesteśmy na „ty", chłoptasiu? Uważasz mnie za równego sobie? - Shrike wymierzył Hanowi
zamaszysty policzek. Gdy pilot spiął się do kontrataku, poczuł że lufa blastera wbija mu się w nerkę. Nic nie
mówiąc, starł krew z rozciętej dolnej wargi. - Otóż nie jesteśmy równi sobie i radzę ci o tym nie zapominać. Jesteś
dla mnie tylko kupką kredytów, którą dostanę od Huttów za doprowadzenie im żywcem niejakiego Vykka Draygo.
- Huttowie mnie szukają? - zapytał Han, by zyskać na czasie.
- Szukają Vykka Draygo, Jenosa Idaniana i paru innych gości, za których się podawałeś. Ale teraz jesteś Hanem
Solo, zgadza się? A ja jestem jedyną osobą w galaktyce, która wie, że Han Solo to także Vykk Draygo i spółka.
Dlatego kiedy zobaczyłem ogłoszenie Huttów, postanowiłem przerwać emeryturę... tylko z twojego powodu. Nie
mogę pozwolić, by taka kupa kredytów przeszła mi koło nosa.
- Rozumiem - powiedział Han.
Shrike odrzucił głowę do tyłu i wymierzył mu drugi policzek.
- Nic nie rozumiesz, smarkaczu! Nie rozumiesz, że „Farciarz" nie miał ostatnio szczęścia. Nie rozumiesz, że
Larrad nigdy nie doszedł do siebie po tym, jak twój małpolud przestawił mu ramię. Te kredyty od Huttów pozwolą
nam znów wyjść na prostą.
- Doprawdy? - zapytał Han. - Nie bardzo rozumiem, w jaki sposób złapanie mnie ma ci przynieść szczęście.
Lepiej wymyśl jakiś szwindel i leć z nim na Gamorrę. Boja, Garris... chyba niestety nie będę mógł pójść ci na rękę...
Han stopniowo zniżał głos, mówiąc coraz ciszej. Shrike mimo woli pochylał się coraz bardziej w jego stronę,
aby lepiej słyszeć...
...i wtedy Han z dzikim okrzykiem skoczył na niego. Jedną ręką zablokował ramię Shrike'a, wbijając niemal
równocześnie kolano w krocze mężczyzny. Shrike jęcząc zgiął się w pół, a wtedy Han przyłożył mu w szczękę,
powalając go na ziemię.
Miotacz wypadł z ręki Shrike'a, który szarpnął się, by sięgnąć po broń. Han kopnął blaster, posyłając go
zygzakami w obszar czarnych, ostrych cieni. Przeskoczył nad zwiniętym ciałem Garrisa i pognał w kierunku rampy
prowadzącej na najwyższy poziom. Tam będzie mógł się ukryć, a potem uciec kolejką albo turbowindą.
Han nie mógł uwierzyć, że udało mu się powalić Shrike'a. Dorastając żył w ciągłym strachu przez gwałtownymi
wybuchami gniewu i twardymi pięściami kapitana.
Dobiegł do rampy i mknął dalej najszybciej jak potrafił. Dotarł na dach i rozejrzał się wokół, niepewny, co robić
dalej. Platforma wyglądała dziwnie nierealnie, przecięta plamami podwójnych cieni rzucanych przez światło dwóch
księżyców Coruscant, które obrysowały wszystkie krawędzie ostrą linią migoczącej bieli i szeroką wstęgą szarości,
przechodzącej w nieprzeniknioną czerń.
Han ruszył w poprzek platformy, rozglądając się w poszukiwaniu turbowindy, gdy nagle z prawej strony minął
go ze świstem błękitny promień blastera.
Ustawiony na ogłuszanie! -pomyślał zdezorientowany Han, uciekając zakosami. Shrike? Niemożliwe, żeby
dogonił mnie tak szybko!
Błysnął kolejny strzał.
Han pędził przez platformę jak vrelt uciekający przed światłem; biegł szybciej, niż kiedykolwiek w życiu. Minął
w rozpędzie drzwi do turbowindy, więc zatrzymał się i skręcił. Dobiegł do drzwi, które otworzyły się jak na
zawołanie. Stał w nich Shrike z miotaczem w dłoni.
Han zawrócił na śliskim jak lód permabetonie i zmienił kierunek biegu.
Shrike w windzie? - myślał gorączkowo. Więc kto wystrzelił tamte dwa strzały?
Nie miał jednak czasu drążyć tej kwestii, pochłonięty ucieczką. Miotacz Shrike'a wystrzelił, posyłając za nim
promień, niebieskozielony w cieniu panującym na platformie. To miejsce było zarezerwowane na randki, a
zakochanym parom całkowicie wystarczał przyćmiony półmrok i słaba poświata księżyców.
Biegnąc po permabetonie i przeskakując nad wystającymi elementami konstrukcyjnymi Han widział, jak jego
oddech zamienia się w parę. Iglice najwyższych budynków sterczały z permabetonowego podłoża jak groteskowe,
monstrualne drzewa. Han przeskoczył na jedną z nich, ślizgając się przy lądowaniu na oszronionej powierzchni. Na
szczycie budynku, poza ochronną tarczą pogodową, było naprawdę zimno. Skórzana kurtka nie chroniła przed
kłującym chłodem.
- Stój albo usmażę ci tyłek! - ryknął Shrike rozjaśniając ciemności następnym ogłuszającym strzałem.
Han wydłużył krok, uciekając desperacko jak gonione zwierzę. Ośmielił się obejrzeć i zobaczył ciemną sylwetkę
Shrike'a, odcinającą się od otaczających ciemności w rozbłysku kolejnego wystrzału.
Han biegł coraz szybciej, choć z coraz większym wysiłkiem - tylko po to, by zatrzymać się gwałtownie, młócąc
rękami powietrze, nad krawędzią permabetonowej platformy. W dole pod sobą, jakieś dziesięć poziomów niżej,
dostrzegł rzęsiście oświetlony plac i restaurację, w której jadł kolację. Pod migoczącą warstwą tarczy
przeciwpogodowej widział piękne posągi, egzotyczne kwiaty i bujną zieleń roślin...
Wydawało mu się, że od kolacji minęły całe wieki.
Han skręcił w prawo, znów zmieniając kierunek biegu. Uchylił się przed kolejnym promieniem ogłuszającym.
Oddech palił go w piersiach, gdy z trudem łapał lodowate powietrze.
Przeskoczył nad kolejną iglicą. Czuł, jak szoruje o nią wewnętrzną stroną nogawki, ale nie zatrzymywał się,
uciekając w cień przed kolejnym strzałem.
Cień nagle ustąpił miejsca kompletnej ciemności i pustce szybu wentylacyjnego, otwierającego się w dole pod
Hanem.
Biegł zbyt szybko, aby się zatrzymać. Z krzykiem przerażenia odbił się od krawędzi szybu najmocniej jak
umiał...
... i zdołał wylądować na przeciwległym brzegu ziejącej pustki. Upadł i przeturlał się, dysząc ciężko. Walcząc z
wiatrem spróbował wstać. Pośliznął się na oblodzonym permabetonie, balansując dziko, gdy w miejscu tuż za nim
trafił ogłuszający promień.
Han poczuł, że cała prawa strona ciała mu drętwieje.
Z jękiem zwalił się na permabetonowe podłoże. Spróbował rozluźnić mięśnie w nadziei, że wróci mu czucie w
odrętwiałych członkach. W zależności od tego, na jaką intensywność Shrike nastawił broń, mogło to potrwać dwie
minuty... albo dziesięć.
Oddychanie siało się torturą, ale Han desperacko łapał w płuca duże hausty powietrza, ignorując ból. Musiał
odzyskać choć trochę sił, by móc zerwać się do biegu, gdy odrętwienie ustąpi.
Usłyszał od lewej zbliżające się kroki. To Shrike okrążał szyb wentylacyjny, który Han przeskoczył. Młody
Korelianin leżał bez ruchu. Tylko biała chmurka unosząca się z każdym oddechem świadczyła o tym, że żyje.
Kroki ucichły, gdy Shrike stanął obok niego. Han widział ciemną sylwetkę kapitana spod półprzymkniętych
powiek. Nagle poczuł silnego kopniaka w prawą nogę i syknął z bólu.
- Ty śmieciu! - powiedział Shrike i splunął. - Za dwa kredyty zepchnąłbym twoje ścierwo do tego szybu za to,
co mi zrobiłeś.
Han poczuł ból w prawej nodze, tam gdzie trafił go ciężki but Shrike'a. To dobry znak. Świadczył o tym, że
paraliż ustępuje. Han nie poruszył się jednak, zwisając bez władnie, gdy Shrike chwycił go za kołnierz, by
zataszczyć go do najbliższej turbowindy.
Kapitan klął pod nosem, wyraźnie utykając, co Han zauważył nie bez mściwej satysfakcji. Pozwalał się
taszczyć; udawał nieprzytomnego, starając się, by Shrike'owi było jak najmniej wygodnie. Jego bezwładne ciało
podskakiwało na wybojach, szorując o lodowaty permabeton. W prawej ręce, obijającej się o przeszkody, czuł
mrowienie, co też było dobrym znakiem.
Kiedy Shrike dotarł do turbowindy, puścił kołnierz Hana. Hanowi niełatwo było po prostu poddać się upadkowi,
ale wyszło mu całkiem nieźle, a przy tym zdołał ochronić głowę przed uderzeniem o twarde podłoże. W jego polu
widzenia pojawiła się teraz twarz Shrike'a, z błyszczącymi oczami i ciemną szramą na szczęce.
- Teraz zjedziemy tą windą na dół, a ty będziesz się zachowywał jak należy, mały szczurze. Mamy wyglądać na
dobrych kumpli, a ja będę tym lepszym, który holuje swojego kompana, zalanego w trupa.
Han słyszał nadjeżdżającą turbowindę. Napiął mięśnie prawej ręki i prawej nogi. Wprawdzie niezupełnie, ale
zareagowały. Nie miał zbyt wiele czasu...
- No i co, Han, przyjęli cię do Imperialnej Akademii? - zapytał Shrike tonem niezobowiązującej pogawędki. - To
dlatego dziś tak zabalowałeś?
Roześmiał się.
- Imperialnym chyba naprawdę kiepsko się powodzi, jeśli wzięli takiego gnojka jak ty. - Splunął, a jego ślina
trafiła Hana prosto w twarz, tuż nad prawym okiem. Han nie zareagował. Winda była coraz bliżej. Kiedy otworzą
się drzwi i odwrócą uwagę Shrike'a na kilka bezcennych sekund... wtedy zaatakuje.
Niezauważalnym gestem zacisnął i rozprostował palce prawej ręki. Odpowiedziały momentalnie na impuls z
mózgu. Shrike ciągnął swoją przemowę.
- Ci imperialni... nie potrafią nawet się złożyć do strzału, nie mówiąc już o trafieniu. Żadni z nich strzelcy, a
piloci też do kitu. Aż dziwne, że stary Palpatine jakoś sobie z nimi radzi. Banda nieudaczników, ot co!
Drzwi turbowindy otworzyły się. Shrike spojrzał w górę i w tym samym momencie Han zerwał się na równe
nogi.
Zaskoczenie na chwilę dało mu przewagę. Zdołał wytrącić Master z dłoni Shrike'a, który jednak rzucił się na
niego w tym samym momencie. Zacisnął ręce na gardle młodego pilota żelaznym uściskiem. Oczy Hana wyszły na
wierzch, ale zdołał zahaczyć nogą o nogę Shrike'a i przewrócić kapitana. Shrike nie puścił go, więc Han zwalił się
na niego. Wylądowali kopiąc się i walcząc zaciekle.
Han wbił pięść w brzuch Shrike'a i usłyszał jęk bólu. Palce wokół jego gardła na chwilę zwolniły uścisk; po
chwili puściły, starając się dźgnąć Hana w oko.
W prawe oko. Palce Shrike'a ześlizgnęły się po jego własnej ślinie, a Han odwrócił głowę i zaatakował zębami
jak dzikus. Mocno ugryzł kciuk i szarpnął głową w dół. Shrike krzyknął, gdy Han rozdzierał zębami jego ciało. Han
poczuł w ustach smak krwi.
Wykorzystał moment, kiedy Shrike był zajęty swoim palcem, by wbić kolano w brzuch przeciwnika.
Pozbawiony tchu Shrike ze świstem wypuścił powietrze, które zimna noc natychmiast skropliła w obłok białej pary.
Han szarpnął się w górę, zrzucając z siebie Shrike'a. Kapitan puścił go i poleciał do tyłu. Han pomacał rękami w
miejscu, gdzie usłyszał upadający blaster, i znalazł broń.
Shrike był już z powrotem na nogach, szykując się do kolejnego ataku, gdy Han podniósł się na kolana z
miotaczem wycelowanym w niego. Ostentacyjnie nastawił kciukiem przełącznik na najwyższą moc.
- Twoja kolej na zamrożenie, Shrike - powiedział. Zakasłał, czując przeszywający ból w gardle, ale udało mu się
utrzymać Shrike'a w polu widzenia.
Shrike roześmiał się i zwolnił, ale nie przystanął. Był teraz o jakieś sześć metrów od Hana.
- No już dobrze, chłopcze - powiedział tonem łagodnej perswazji. - Stary kapitan chciał się tylko z tobą trochę
zabawić. Chyba nie myślałeś, że naprawdę zamierzałem wydać cię tym Hurtom? Wiedziałeś, że zabiłeś jednego z
nich, synu? Huttowie tego nie lubią, o nie! Nigdy nie przestaną szukać Vykka Draygo, chyba zdajesz sobie z tego
sprawę, co?
-Ani kroku dalej! - krzyknął Han, przerażony drżeniem swego głosu. Nigdy dotąd nie zastrzelił nikogo z zimną
krwią. Zwłaszcza nikogo znajomego. Czy zdoła to zrobić?
Shrike uśmiechnął się szeroko, jakby słyszał myśli Hana.
- Daj spokój, Han. Przecież wiesz, że mnie nie zastrzelisz. Nie mógłbyś tego zrobić. Byłem dla ciebie jak ojciec.
Han pokręcił głową i odpowiedział huttańskim przekleństwem tak wulgarnym, że Shrike uniósł brew.
- Ho, ho! Widzę, że pilnie uczyłeś się języków, kiedy cię nie było, mój mały!
Podchodził coraz bliżej Hana. Od lufy miotacza dzieliło go teraz nie więcej niż cztery metry. Han zacisnął
dłonie na broni, ale nie był w stanie powstrzymać drżenia lufy.
- Zejdźmy na dół i pogadajmy, Han - zaproponował Shrike pojednawczym tonem. -Nie zrobię ci krzywdy, masz
na to moje słowo.
- Twoje słowo? - Han roześmiał się, a potem zakasłał. - Nie rozśmieszaj mnie. Twoje słowo nie jest warte
splunięcia.
-Ależ zapewniam cię! Poza tym... jeśli mnie zastrzelisz, chłopcze, już nigdy nie dowiesz się prawdy o swoich
rodzicach. Kim byli... ani dlaczego trafiłeś na ulicę, gdzie w końcu cię znalazłem.
Han spojrzał mu prosto w oczy.
- Wiesz, kim byli? Wiesz, dlaczego mnie porzucili? - przełknął ślinę przez obolałe gardło. - W takim razie
powiedz mi to teraz, a może pozwolę ci żyć.
Shrike był już na tyle blisko, że chyba zdołałby chwycić blaster trzymany przez Hana. Nie dalej niż o metr. Han
wiedział, że powinien go zastrzelić, wiedział, że nie można mu ufać, ale mimo wszystko wahał się.
- Mów!
- Powiem ci wszystko, jak mi oddasz blaster - powiedział Shrike. - Wszystko. Masz moje słowo.
Strzelaj! Teraz! - krzyczało w mózgu Hana.
W czerwonym rozbłysku promień blastera trafił Shrike'a prosto w pierś. Kapitan rozrzucił ramiona, a twarz
wykrzywiła mu się ze strachu i bólu. Runął w tył, martwy, zanim jeszcze jego ciało dotknęło permabetonu.
Zbaraniały Han spojrzał na swoją dłoń. Palec miał nadal na cynglu, ale przecież go nie pociągnął... prawda?
Po chwili uświadomił sobie, że strzał padł zza jego pleców.
Han obrócił się, nadal na kolanach, i znalazł się twarzą w twarz z nieznajomym mężczyzną - młodym, średniego
wzrostu i szczupłej budowy. Ciemne włosy połyskiwały w świetle księżyców. W ręku trzymał blaster, a w jego
wyglądzie było coś, co pozwalało bez wahania zidentyfikować go jako łowcę nagród.
- Dobra, mały. Zabawa skończona - powiedział, wyjmując zza paska parę kajdanek. - Wstawaj. Pójdziesz ze
mną.
Stąd te pierwsze dwa strzały! - pomyślał Han. - To jego robota! Szedł za mną aż tutaj i tylko czekał, aż Shrike
mnie dopadnie i sprowadzi na dół, żeby mnie wtedy zgarnąć.
Jakby odgadując myśli Hana, łowca nagród odezwał się:
- Wiedziałem, że stary Shrike w końcu cię znajdzie. Huttowie nie mieli twojego zdjęcia, więc śledziłem Shrike'a,
bo wychowywałeś się u niego, prawda, Vykk? Wiedziałem, że on mnie do ciebie doprowadzi.
Nie! -krzyknął w duszy Han. Znowu? Dlaczego właśnie teraz?!
Nadal był lekko zesztywniały po strzale ogłuszającym, który zarobił od Shrike'a, i wyczerpany po walce z nim.
Każdy mięsień wydawał się krzyczeć z bólu i zmęczenia.
Łowca nagród dał mu znak miotaczem.
- Rzuć broń, chłopcze, albo ogłuszę cię strzałem prosto w głowę, aż ci się mózg zagotuje. Huttowie chcą cię
wprawdzie żywego, ale nie mówili nic o tym, że masz być przy zdrowych zmysłach. Rzuć broń!
Trzęsąc się z wyczerpania Han wypuścił broń z odrętwiałych palców. Stękając z wysiłku spróbował wstać, ale
nie całkiem jeszcze sprawna prawa noga nie dawała dostatecznego podparcia.
- Moja noga... - wymamrotał. - Prawa noga nie udźwignie mojego ciężaru. Shrike mnie kopnął...
- Tak, widziałem. To niezbyt profesjonalne, ale on zawsze był w gorącej wodzie kąpany - zauważył łowca
nagród. Zrobił krok do przodu i dodał: - Pomogę ci. Tylko nie próbuj...
Z wściekłym wyciem Han rąbnął go głową w brzuch.
Mężczyzna był młodszy niż Shrike, silniejszy i sprawniejszy. Ale Han walczył bez opamiętania, jak szaleniec, z
siłą zrodzoną z rozpaczy. Nie miał nic do stracenia i doskonale o tym wiedział.
Łowca nagród runął w tył z okrzykiem zaskoczenia. Han rzucił się na niego, okładając go pięściami. Mężczyzna
otrząsnął się i zaatakował Hana, uderzając go w skroń lufą miotacza.
Z rozciętej skóry trysnęła krew i zalała lewe oko Hana, ale to go nie powstrzymało. Doczołgał się do
przeciwnika i łupnął go głową w nos. Usłyszał i poczuł, jak chrząstka nosowa mężczyzny pęka. Nocną ciszę
przerwał skowyt bólu.
Klnąc pod nosem łowca nagród przeszedł do kontrataku, tłukąc Hana po plecach i nerkach rękojeścią blastera.
Han chwycił go za ramię i zaczął nim walić o permabeton z głuchym łoskotem. Miotacz wypadł spomiędzy palców
mężczyzny. Han wyrżnął przeciwnika jeszcze raz czołem w twarz, ignorując własne obrażenia.
- Nie dostaniesz mnie! - krzyknął, raz za razem waląc głową w twarz przeciwnika. Krzycząc z bólu i
przerażenia, łowca głów strącił z siebie Hana ostatkiem sił.
Han upadł. Spróbował się przetoczyć, ale uderzył o obudowę szybu turbowindy. Łowca głów, z twarzą
przypominającą krwawą maskę, ruszył na Hana z mordem w oczach.
Han odczekał do ostatniej chwili, po czym uchylił się nagle. Pchnął szarżującego mężczyznę z cała siłą prawym
barkiem.
Głowa łowcy stuknęła o kamienną ścianę z trzaskiem, który wzbudził echo w nocnej ciszy.
Mężczyzna drgnął, a jego ciało zsunęło się bezwładnie po ścianie na permabetonową posadzkę, gdzie
znieruchomiało.
Zataczając się, zagryzając wargi i przełykając żółć, Han z trudem podniósł się na nogi i podszedł do mężczyzny.
Dwa palce przyłożone do jego krtani upewniły Hana, że łowca nagród jest martwy, tak jak Garris Shrike, który leżał
rozciągnięty kilka metrów dalej, wpatrując się w tarcze bliźniaczych księżyców niewidzącym, martwym wzrokiem.
Han osunął się po ścianie i usiadł, chory i wyczerpany. Zaczął się trząść, a opanowanie dreszczy zajęło mu całą
minutę.
Muszę się wziąć w garść, pomyślał tępo. Muszę pomyśleć... pomyśleć.
Wstał i na miękkich nogach podszedł do ciała łowcy głów, żeby mu się przyjrzeć. Mężczyzna był mniej więcej
jego wzrostu, miał też podobne, ciemne włosy. Trochę ciemniejsze niż Han, ale może nikt nie zauważy...
Chwycił buty łowcy i ściągnął je z wysiłkiem z nóg mężczyzny. Powoli i metodycznie rozebrał go do naga.
Pięć minut później stał obok, ubrany w odzież tamtego. W ponurym zapamiętaniu zaczął wkładać na zwłoki
swoje własne ubranie - znoszony kombinezon pilota, starą kurtkę z gadziej skóry, buty.
W końcu wyjął z kieszeni garść kredytów i wszystkie swoje podrabiane dokumenty, wepchnął je do
wewnętrznej kieszeni kombinezonu mężczyzny i zapiął kieszeń, a potem także kurtkę.
Potykając się i kulejąc, poszedł szukać miotacza Shrike'a. W końcu znalazł go i podszedł z powrotem do ciała
łowcy nagród. Krzywiąc się nastawił broń na maksymalną moc, wycelował i odwracając głowę wystrzelił prosto w
twarz trupa. Kiedy zmusił się, by obejrzeć swoje dzieło, mężczyzna nie miał już twarzy...
Ani oczu. Ani siatkówek.
Han odszedł kilka kroków, bo poczuł mdłości. Wstrząsnęły nim gwałtowne torsje. Kiedy pomyślał, ile go
kosztowała kolacja, zwymiotował jeszcze raz.
Stękając z wysiłku ujął zwłoki łowcy głów pod ramiona i zaczął je wlec po oblodzonym permabetonie, tak jak
Garris taszczył wcześniej jego. Cofał się powoli i ostrożnie ku wylotowi szybu wentylacyjnego, który niedawno
przeskoczył.
Spojrzał w dół i szybko się cofnął, walcząc z zawrotami głowy. Komin był bardzo, bardzo głęboki...
Dotoczył ciało do krawędzi szybu i pchnął zwłoki, które poszybowały w dół, w ciemną pustkę.
Nie patrzył na spadające ciało. Dowlókł się do zwłok Garrisa Shrike'a i zacisnął jego palce wokół rękojeści
blastera. Potem wcisnął guzik przywołujący turbowindę.
Kiedy drzwi się otworzyły, o mało nie upadł na podłogę jasno oświetlonej kabiny.
Winda ruszyła w dół, a Han stał w kącie, chwiejąc się i obejmując ramionami. Musiał walczyć z pokusą, by
poddać się omdleniu.
To była długa noc...
EPILOG. NOWE ŻYCIE
Han Solo czuł się samotny pośród masy kadetów zebranych na platformie ładowniczej nad dachami Coruscant.
Ciasny kołnierzyk nowego munduru uwierał go w szyję, ale Han oparł się pokusie odpięcia guzika. Mundur mógłby
się wtedy pognieść, a on chciał wyglądać nienagannie.
Wszędzie wokół niego kadeci żegnali się z rodzinami, ściskali i całowali z rodzicami i rodzeństwem. Tylko
kilku kadetów stało samotnie, tak jak Han. Przebiegł wzrokiem tłum i kilka metrów dalej zauważył ciemnowłosego
chłopaka, którego też nikt nie żegnał. Również młoda kobieta z krótko ostrzyżonymi włosami, po drugiej stronie
lądowiska, wyglądała na osamotnioną.
Większość kadetów miała jednak matki, ojców, braci, siostry, wujów, ciotki i kuzynów, którzy przyszli ich
pożegnać i dzielić z nimi radość zwycięstwa. Han poczuł się dziwnie obco. Był nieco starszy od pozostałych
kadetów i przez to również wydawał się inny.
To nic, pomyślał. Najważniejsze, że w ogóle tu jestem. Udało się!
Transportowiec „Imperator" spoczywał niedaleko na platformie ładowniczej. Wkrótce kadeci wsiądą na statek,
który zawiezie ich na Caridę, siedzibę imperialnej akademii wojskowej. Han przyglądał się z uśmiechem sylwetce
statku, jego wydatnemu grzbietowi. Koreliańska korweta... świetna konstrukcja.
Znów rozejrzał się wśród obecnych, uświadamiając sobie nagle, że miał nadzieję zobaczyć wśród żegnających
znajomą rudozłotą głowę.
Ty głupku! - pomyślał. Dureń z ciebie, Solo! Chyba się nie spodziewałeś, że ona przyjdzie. Jest już pewnie
daleko stąd...
Nie, uznał Han, tak naprawdę nie przypuszczałem, że Bria przyjdzie. Chociaż... w głębi duszy mimo wszystko
łudził się, że ją zobaczy.
Westchnął. Dewlanna zwykła była cytować stare przysłowie Wookiech, które po przetłumaczeniu na wspólny
brzmiałoby mniej więcej: „Radość bez smutku jest podejrzana". Dewlanna...
Szkoda, że nie mogła go teraz zobaczyć. Han wyobraził ją sobie - wysoka, kudłata sylwetka, ścięty czarny nos,
małe, lśniące oczka ledwie widoczne za siwymi pasmami sierści. Wiedział, że byłaby z niego bardzo dumna. Przez
chwilę wspomnienie stało się tak żywe, że niemal widział ją obok siebie, słyszał jej powarkiwanie, kiedy mówiła
mu, jaka jest z niego dumna. Potargałaby mu czuprynę, żeby była pociągająco zmierzwiona... Han uśmiechnął się.
Udało mi się, Dewlanna, mówiła do niego w duchu. Popatrz na mnie. Byłaś dla mnie rodziną, jedyną jaką
miałem, więc to ty powinnaś teraz tu stać i żegnać mnie, nawet jeśli jesteś tylko wspomnieniem... I Bria...
Spójrz prawdzie w oczy, Solo, pomyślał. Nadal ją kochasz. Nadal jej szukasz, nasłuchujesz odgłosu jej kroków,
jej głosu. Musisz nad tym zapanować, stary...
Han potrząsnął głową, jakby chciał pozbyć się wizerunku Brii sprzed oczu z podobną łatwością, z jaką
przywołał obraz Dewlanny. Wiedział jednak, że zabierze widok dziewczyny na pokład „Imperatora"; że Bria będzie
mu towarzyszyć niemal tak realna, jak gdyby szła obok niego. Choćby się starał, nie zdoła o niej zapomnieć.
Przez myśl przemknęło mu jeszcze jedno z przysłów cytowanych przez Dewlannę: „Dobra pamięć jest
błogosławieństwem i przekleństwem".
Masz rację, Dewlanna, pomyślał Han.
Przestąpił z nogi na nogę i fala bólu przypomniała mu o wczorajszej walce. Han odetchnął głęboko.
On już nie żyje, Dewlanna, zapewnił ją. Twój zabójca nie żyje. Na pewno teraz ci łatwiej, kiedy o tym wiesz.
Przez tłum odprowadzających przeciskał się oficer. Mijając Hana porucznik zatrzymał się i spojrzał ostro.
- Nazwisko, kadecie? Han stanął na baczność.
- Kadet Han Solo, panie poruczniku!
- Zapomniał pan, jak się salutuje, kadecie Solo?
- Nie, panie poruczniku! - odpowiedział Han, salutując najlepiej jak umiał.
Oficer przyglądał się twarzy Hana.
- Kadecie Solo, co się stało z pańską twarzą?
Przez chwilę Han miał ochotę powiedzieć, że wpadł na drzwi, ale uznał, że prawda będzie najlepszą
odpowiedzią.
- Biłem się z kimś, panie poruczniku.
- Doprawdy? Nigdy bym nie powiedział. - Głos porucznika ociekał sarkazmem. - O co poszło w tej bójce,
kadecie?
Han zastanawiał się gorączkowo.
- Mój przeciwnik znieważył Imperialną Marynarkę, panie poruczniku!
Można to było tak nazwać... Porucznik uniósł brew.
- Doprawdy, kadecie? To bardzo... nierozsądnie z jego strony. Czy uświadomiłeś mu, jak niewłaściwie postąpił,
kadecie Solo?
Han już miał przytaknąć skinieniem głowy, ale w porę przypomniał sobie, że to nieprzepisowo.
- Tak jest, panie poruczniku. Zapewniam pana porucznika, że ten człowiek już nigdy nie powie nic obraźliwego
o siłach imperialnych.
- Świetnie, kadecie Solo. - Porucznik uśmiechnął się przelotnie i odszedł w kierunku innej grupki kadetów.
Han westchnął z ulgą. Jeszcze raz mi się udało!
Zwielokrotniony elektronicznie głos rozległ się nad lądowiskiem. Obok porucznika stał podoficer, wydając
rozkazy:
- Kadeci, w szeregu zbiórka!
Przez chwilę panowało zamieszanie, ale za moment wszyscy nowicjusze stali w równych rzędach.
- Wejdziecie na pokład transportowca po kolei. Zachować ciszę i nie marudzić.
Gwar ucichł. Han znalazł się w czwartym szeregu. Stał wyprostowany jak struna, nie patrząc na prawo ani lewo,
czekając na rozkaz. Gdzieś w oddali z głośników rozległa się muzyka. Grano marsz Imperialnej Marynarki.
- Szereg pierwszy! Marsz!
- Szereg drugi! Marsz!
- Szereg trzeci! Marsz!
Han poczuł podniecenie, od którego krew w jego żyłach zaczęła szybciej krążyć.
To jest to! - pomyślał. - Na to czekałem całe życie...
- Szereg czwarty! Marsz! - rzucił podoficer.
Han wykonał zwrot i ruszył za swoim poprzednikiem w stronę statku. Pozwolił sobie na uśmiech.
Dziś zaczyna się moje życie, pomyślał. Moje prawdziwe życie.
Wyobraził sobie Dewlannę i Brie. One też się uśmiechały.
Kiedy wszedł na trap, wziął głęboki oddech, jak noworodek nabierający powietrza, by wydać swój pierwszy
krzyk i zawiadomić dumnie: „To ja! Słuchajcie mnie, ja żyję!"
Han Solo czuł się tak, jakby narodził się właśnie w tej chwili. Mroczną przeszłość zostawiał za sobą a przed nim
rozciągała się jasna przyszłość.
Maszerował ku niej, gotów przyjąć wszystko, co ze sobą niosła, i nie oglądając się za siebie.
PODZIĘKOWANIA
Pisząc książkę rozgrywającą się we wszechświecie Gwiezdnych Wojen dołączyłam do społeczności - może
nawet powinnam ją nazwać rodziną - autorów tej sagi. Ta społeczność czyta nawzajem swoje powieści i korzysta ze
swoistego „zaplecza technicznego", które tworzą książki poświęcone postaciom, statkom, planetom itp. Autorzy
chętnie wymieniają się informacjami i podpowiedziami, pomagając innym członkom tej wielkiej rodziny.
Także i mnie przy tworzeniu tej powieści pomogło wiele osób. Zastrzegając się, że wszelkie pomyłki, na jakie
uważny czytelnik może natrafić, są wyłącznie mojego autorstwa, chciałabym podziękować następującym osobom:
Kevinowi Andersonowi, który jako pierwszy dał mi szansę pisania o świecie Gwiezdnych Wojen. Kevin i
Rebecca Moesta udzielili mi wielu źródłowych informacji o świecie i postaciach Gwiezdnych Wojen,
podtrzymywali na duchu i zachęcali do dalszej pracy, dając wiele mądrych rad.
Michaelowi Copobianco - który również jest pisarzem - za inspirację, pomoc w przegryzaniu się przez materiały
źródłowe, inteligentne rady i za ugotowanie obiadu, gdy byłam tak zapracowana, że nawet nie wiedziałam, że jestem
głodna. Dzięki, kochany.
Billowi Smithowi i Peterowi Schweighoferowi z West End Games za pomoc w znalezieniu odpowiedzi na
dziwaczne i abstrakcyjne pytania w rodzaju, jaką bieliznę nosił Han". Pomogli mi rozstrzygnąć moje rozterki więcej
razy niż jestem w stanie sobie przypomnieć.
Tomowi Dupree i Evelyn Cainto z wydawnictwa Bantam Books za pomoc, radę i zachętę.
Sue Rostoni i Lucy Autrey Wilson z Lucasfilm za „całą prawdę".
Michaelowi A. Stackpole'owi za pomoc w rozwiązaniu takich kwestii jak przerwanie promienia ściągającego i
inne rady dotyczące statków i pilotażu.
Steve'owi Osmański za przeczytanie rękopisu i mądre rady w kwestiach technicznych.
Jak zawsze, Kathy O'Malley, przyjaciółce i koleżance po fachu, za to że trzymała mnie za rękę, a od czasu do
czasu dała zasłużonego kopniaka w tyłek.
A przede wszystkim George'owi Lucasowi, od którego wszystko się zaczęło. Gwiezdne Wojny zrobiły na mnie
kolosalne wrażenie od pierwszego razu, kiedy zobaczyłam ten film na ekranie. Jestem dumna, że mogłam wnieść
swój niewielki wkład w rozwój tej wspaniałej sagi.
Jeszcze raz dziękuję, i niech Moc będzie z wami wszystkimi.
Spis Treści
ROZDZIAŁ 1. „FARCIARZ"
ROZDZIAŁ 2. ILEZJAŃSKIE SNY
ROZDZIAŁ 3. TWARDE LĄDOWANIE
ROZDZIAŁ 4. MUUURGH
ROZDZIAŁ 5. PRZYPRAWOWE WOJNY
ROZDZIAŁ 6. ALDERAAN I Z POWROTEM
ROZDZIAŁ 7. BRIA
ROZDZIAŁ 8. OBJAWIENIA
ROZDZIAŁ 9. ZGUBIENI I ODNALEZIENI
ROZDZIAŁ 10. POŻEGNANIE Z RAJEM
ROZDZIAŁ 11. UCIECZKA
ROZDZIAŁ 12. TOGORIA
ROZDZIAŁ 13. POWRÓT NA KORELIĘ
ROZDZIAŁ 14. POGRZEBANE NADZIEJE
ROZDZIAŁ 15. ZGLISZCZA
EPILOG. NOWE ŻYCIE
PODZIĘKOWANIA