Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07…
Artur Morena
UMRZESZ O PÓŁNOCY
ISKRY-WARSZAWA - 1969
Ta niezwykła zbrodnia miała najzwyklejszą przyczynę, podobnie
jak większość zbrodni popełnianych przez ludzi. Morderstwa dokonano
w sposób wymyślny i wręcz nieprawdopodobny, jednak (jak dowiadu-
jemy się chociażby z gazet i kronik filmowych) w naszej epoce morduje
się tysiące ludzi bez żadnej przyczyny i na oczach całego świata ‒ w
sposób stokroć wymyślniejszy.
Zgodnie z klasyczną formułą tak zwanej „powieści kryminalnej”,
powinienem zacząć od momentu, w którym otworzono drzwi pokoju,
gdzie z zachowaniem wszelkich możliwych środków ostrożności ukryto
i zabezpieczono przed grożącą mu śmiercią ‒ Marcina Koriola, prezesa
spółdzielni INTERPOLEX. A więc należałoby zacząć od opisania tego,
co ujrzeliśmy o północy w tym pokoju z zamurowanym oknem, nie
posiadającym najmniejszej nawet szczeliny.
Muszę jednak zignorować regułę żądającą, by autor powieści kry-
minalnej zaczynał od końcowego wydarzenia, od finału zawiłej intrygi,
którym jest zabójstwo, i dopiero później odtwarzał kolejno(przy pomo-
cy detektywa lub oficera śledczego) przebieg wydarzeń, które dopro-
wadziły do zbrodni i zakończyły się znalezieniem zwłok; o tym fakcie
autor powinien poinformować Czytelnika już na wstępie.
Rezygnuję z tej ponętnej metody, bo w mojej opowieści nie przyda
się ona na nic i niczego nie wyjaśni, nie ułatwi też prowadzenia docho-
dzenia. Toteż przyjmuję, jako bardziej przydatną, formułę powieści nie
kryminalnej, ale sensacyjnej, przygodowej, streszczającą się w tym, by
całą rzecz opisać od jej intrygującego, lecz błahego początku, aż do
tragicznego końca ‒ a nie w porządku odwrotnym.
Tak więc zacznę tę opowieść czternastego maja o czternastej godzi-
nie, by zakończyć ją o trzynastej godzinie piętnastego maja. Wszystko,
co może nas zainteresować, wydarzyło się w tych dwudziestu czterech
godzinach. Powodowany szczerą sympatią dla Czytelnika, który się-
gnie po tę książkę, nie chcę zatajać, że proces się nie odbył i że sprawę
odłożono ad acta.
Czternasta
O czternastej zapukałem do drzwi pokrytych białym lakierem. Nikt
nie odpowiadał. Spojrzałem na emaliowaną tabliczkę z napisem Sekre-
tariat, i na większą, wykonaną z grubego szkła, ze złoconym napisem
INTERPOLEX. Nie mogłem się pomylić, to musiało być tutaj. Zapuka-
łem więc ponownie, lecz nadal nikt się nie odzywał. Nacisnąłem klam-
kę i wszedłem do sekretariatu.
Na wprost małego biurka i stojącego ukosem stolika z maszyną do
pisania znajdowała się kanapa w stylu Chippendale, z płaskim ażuro-
wym oparciem, na nóżkach zakończonych szponami; stolik i biureczko
były w tym samym stylu, podobnie jak i krzesła stojące po obu stronach
okna ozdobionego drewnianą kratą z powtarzającym się motywem
wstęgowym, charakterystycznym dla urządzenia tęgo chippendalow-
skiego wnętrza.
Usiadłem na kanapce i położyłem obok siebie kapelusz. Wpatrywa-
łem się w drzwi następnego pokoju, obite czarną skórą lub dermą imitu-
jącą skórę.
Usłyszałem od strony korytarza szum wody spadającej do umywal-
ki, szum przerywany i nieregularny, jakby ktoś mył ręce pod silnym
strumieniem. Ten ktoś zakręcił kurek i trzasnął drzwiami prawdopo-
dobnie wiodącymi do ubikacji, które minąłem idąc do sekretariatu.
Rozległy się lekkie kroki; słyszałem stukot szpilkowych obcasów na
terakotowych płytkach posadzki.
Kiedy ta kobieta weszła do sekretariatu i kiedy zobaczyłem ją tuż
przed sobą, pomyślałem, że jest piękna. W następnej sekundzie, kiedy
już stałem przed nią, przypomniałem sobie, że nazywa się Beata, i że
przed dwoma laty poznałem ją na jakimś przyjęciu. Miała czarne wło-
sy, połyskliwie czarne, aż oczy bolały od tej czerni. Nie widziałem
nigdy nic bardziej czarnego.
‒ To miło, że pan mnie jeszcze pamięta.
Chciałem jej powiedzieć, że takich kobiet jak ona nigdy się nie za-
pomina, nawet, jeśli widziało się je przez moment w przejeżdżającym
tramwaju, za witryną kawiarni, w przejściu z jednej strony ulicy na
drugą. Coś w tym stylu chciałem powiedzieć.
‒ Chciał pan coś powiedzieć?
‒ Nie. Myślałem o czymś innym.
Zauważyłem, że Beata chce usiąść obok mnie, na kanapce, jednak
cofnęła się szybko i usiadła za chippendalowskim biureczkiem. Uśmie-
chała się i nic nie mówiła. To nie powinno mnie było zdziwić, bo prze-
cież ja przyszedłem do niej, do tego wytwornego sekretariatu, a nie ona
do mnie.
‒ Ktoś telefonował, żebym zgłosił się o czternastej.
‒ U prezesa Koriola? ‒ zdziwiła się. ‒ Kto?
‒ Nie wiem. Powiedziano mi, że to pilna sprawa, i że ktoś chce
kogoś zabić. Tylko tyle.
‒ To dziwne. Prezes na pewno nie telefonował. Wszystkie telefo-
ny sama przełączam.
‒ Może pan Koriol coś wie? Proszę powiedzieć, że czekam.
‒ Prezes nie przyjmuje nikogo, kto nie był zamówiony.
‒ A jeśli ktoś nie zamówiony ma sprawę do prezesa?
‒ Załatwia to za moim pośrednictwem.
Wzięła jedną z kopert leżących na biurku. Od kilku innych odróż-
niało ją to, że była podłużna i kremowa. Tak popatrzyła na tę zaklejoną
kopertę, jakby wiedziała, co zawiera ukryty w niej list. Nim jeszcze ją
odłożyła, spojrzała na mnie: może podejrzewała, że znam treść listu?
To nieuzasadnione posądzenie wzbudziło we mnie równie nieuza-
sadnioną myśl, że od tego momentu każdy gest tej kobiety i mój gest, i
gesty ludzi, których jeszcze dziś zobaczę ‒ będą miały utajone znacze-
nie, tak samo ważne, jak wszystkie, nawet najobojętniejsze słowa, które
usłyszę i sam powiem.
‒ Pan pracuje w milicji, prawda?
‒ Nie.
Nie zaskoczyła jej odpowiedź. Pomyślałem: dowiedziała się, że już
nie pracuję w milicji. Dlaczego więc zapytała o to w trybie zmuszają-
cym do potwierdzenia, z tym końcowym „prawda”?
‒ Kiedy pana poznałam, był pan w mundurze. Porucznik z dosko-
nałą opinią i nadzieją rychłego awansu. Dlaczego pan zrezygnował z
tak świetnej kariery?
Nie miałem zamiaru tłumaczyć tej kobiecie, że dla mnie to nie była
sprawa kariery, ale pracy, bez której nie umiałem już później żyć, której
brak w jakimś najistotniejszym sensie okaleczył moje życie.
‒ Wylali mnie ‒ powiedziałem z tak zwaną „rozbrajającą prosto-
tą”.
Lekko uniosła brwi, co miało pozorować nie istniejące zdziwienie.
Spodziewała się, że opowiem, dlaczego zwolniono mnie z milicji. Lu-
dzie uwielbiają takie historyjki.
‒ I teraz, po pańskim... odejściu z milicji ‒ tak to delikatnie okre-
śliła ‒ napisał pan kilka świetnych powieści sensacyjnych.
‒ Świetne na pewno nie są ‒ powiedziałem ‒ ale napisałem kilka
takich bajeczek. Czy pani zamelduje mnie prezesowi?
‒ Postaram się. Jednak prezes nikogo nie przyjmuje... od pewnego
czasu. Pan chyba wie, że nasza spółdzielnia pracuje wyłącznie na eks-
port. Ozdoby choinkowe i różne inne rzeczy z wielobarwnego szkła
topionego ze sztucznym tworzywem. To wynalazek prezesa, wie pan?
Nie wiedziałem, że prezes jest wynalazcą. Zastanawiałem się, dla-
czego „od pewnego czasu” nie przyjmuje interesantów. Skojarzyłem
ten fakt z lakoniczną rozmową telefoniczną, w której ktoś prosił, żebym
zgłosił się o czternastej w INTERPCLEX-ie.
‒ Jeśli pani nie chce mnie zameldować prezesowi, zaczekam, aż
on sam wyjdzie.
Włączyła mały mikrofon, ale natychmiast go zamknęła.
‒ Proszę się nie gniewać, ale pomyślałam,, że pan przyszedł z wła-
snej inicjatywy... jako milicjant. Naprawdę.
‒ Proszę się nie gniewać ‒ zacząłem podobnie jak ona ‒ ale
przypuszczałem, że pani wiedziała o moim zwolnieniu z milicji. Na-
prawdę.
Uśmiechnęła się.
‒ Sądziłam, że to plotki. Ludzie dzisiaj okropnie plotkują. Z nu-
dów, z zawiści albo chcą jakoś wypełnić własne życie, w którym nic się
nie dzieje.
Coś stuknęło w głośniku stojącym na biureczku. Usłyszałem chra-
pliwy głos, mężczyzny: ‒ Przynieś pocztę.
Wstała. Wzięła kilka listów i plik zapisanych arkuszy. Podłużną,
kremową kopertę wsunęła pod te papiery.
‒ Gdyby prezes pana przyjął ‒ powiedziała ‒ proszę mu nie mó-
wić, że znaliśmy się kiedyś.
‒ Nikomu nie opowiadam o kobietach, które kiedyś poznałem.
Otworzyła drzwi obite czarną skórą ‒ sprawdziłem po jej wyjściu,
że to jednak skóra, a nie derma ‒ i weszła do gabinetu.
To była satysfakcja, kiedy widziało się jej sylwetkę w ruchu, jej
chód. Nie było w urodzie Beaty niczego banalnego; miała delikatną i
dziką zarazem twarz. Wyraz dzikości nadawały jej rysom skośnie wy-
krojone powieki oraz delikatne i ruchome nozdrza. Wyglądała na dzie-
więtnastoletnią dziewczynę, a miała dwadzieścia sześć lat, domyślałem
jeszcze, że czarna skóra drzwi jest jaśniejsza od czerni jej włosów.
Może Koriol wynalazł tę doskonałą czerń?
Czternasta trzydzieści
Spojrzałem na ebonitowy głośnik stojący na biurku. Za okrągłą
szybką paliło się wciąż czerwone światełko, jak w momencie, kiedy
Beata nacisnęła małą dźwignię i usłyszała chrapliwy głos prezesa. Chy-
ba prezes nie wyłączył mikrofonu. Zapewne był zdenerwowany.
Nacisnąłem dźwignię głośnika i usłyszałem głos Beaty: ‒ Marcin,
trzeba coś zrobić, koniecznie!
Mówiła do szefa po imieniu. Domyśliłem się, że łączy ich coś, kie-
dy Beata chciała usiąść obok mnie i nagle, spojrzawszy na drzwi, zre-
zygnowała z tego i usiadła za biurkiem.
Rozległ się gardłowy baryton Koriola: ‒ Co zrobić?
Beata: ‒ Przecież nie można siedzieć i czekać
Koriol: ‒ Dlaczego dopiero teraz przynosisz?
Beata: ‒ Nie miałam odwagi, chciałam wyrzucić. Chcesz? Podrę ten
list i nie będziemy już myśleć...
Koriol: ‒ Zostaw!
Beata: ‒ I nie powiesz mi, o co chodzi?
Koriol: ‒ O co chodzi komu? O kim myślisz!
Głos Koriola zabrzmiał ostro i zaczepnie. W głosie Beaty usłysza-
łem zmęczenie i lekką irytację:
‒ Boże mój, Marcin, przecież ja nic nie wiem i o nikim nie myślę.
Od miesiąca chodzisz jak struty. W nocy patrzyłam na twoją twarz. To
nie był sen, to wyglądało jak agonia, bo ty nawet we śnie myślisz o tych
listach.
Koriol: ‒ Może jeszcze powiesz, że także chcesz umrzeć?
Usłyszałem drwiący śmiech Koriola i spokojny głos Beaty:
‒ Nie wskoczyłabym za tobą do grobu, ale nie chcę żebyś umarł.
Nie mogę tego słuchać.
Zapewne chciała odejść, bo Koriol zawołał:
‒ Zostań! Chodź tutaj. Siadaj... Siadaj, powiedziałem.
Beata: ‒ Marcin, jeżeli zechcę odejść, nie jest mi potrzebna twoja
śmierć. Chyba nie wyglądam na taką, która będzie szukać adresów w
książce telefonicznej, żeby się z kimś umówić... Obiecywałeś, że bę-
dziemy podróżować... ‒ tu załamał się głos Beaty ‒ a teraz pilnujesz
tylko swoich interesów, a ja pilnuję mojej własnej nudy; Marcin, gdy-
byś ty wiedział, jak ja się nudzę, tutaj i w domu, i wszędzie... Czy ty w
ogóle mnie słuchasz? O czym myślisz?
Koriol: ‒ Po co sztylet, trucizna i rewolwer? Chyba wystarczą takie
listy, przysyłane codziennie... I wreszcie któryś z tych listów zabije...
Bo to może być i tak pomyślane.
Beata: ‒ Więc na co czekasz? Na ten ostatni list, który zabije?
Koriol: ‒ Mówiłem, że nie lubię, kiedy siadasz na biurku. Dla czło-
wieka interesu biurko jest jak ołtarz.
Beata: ‒ Przepraszam. Zapomniałam, że muszę robić tylko to, co ty
lubisz, nic więcej... Marcin, zrozum, że chcą ciebie zabić! A ty tylko
czekasz, żeby przyszli i zabili. To twoja jedyna odpowiedź ‒ ta rezy-
gnacja, to czekanie na śmierć.
Koriol: ‒ Nawet zamknięci w celi skazańców nie czekają na śmierć,
ale na cud. Może im wystarczy mój strach? Może to, że ze strachu nie
zawiadamiam milicji?
Przez chwilę było cicho. Pomyślałem, że ktoś wyłączył mikrofon,
ale nie, światełko wciąż migotało w szklanym oczku.
I znowu zmęczony głos Koriola, zmęczony i chrapliwy, jakim mó-
wią niekiedy ludzie chorzy na serce:
‒ Głupstwa. Skazańcy na krześle elektrycznym myślą tak samo jak
ja. I także czekają na cudowne ocalenie.
Beata: ‒ Może w tym liście coś znajdziesz. Proszę cię.
Koriol: ‒ Otwierałem te listy natychmiast, ale to chyba ostatni list.
Tego się boję, że to już ostatni... Pamiętasz? Śmiałem się z kilku pierw-
szych listów, bo to było bez sensu, żeby uprzedzać kogoś o zamierzo-
nym morderstwie. Ani szantaż, ani wyłudzanie pieniędzy, lecz bezinte-
resowne morderstwo. Kto dzisiaj zabija bezinteresownie? Śmiałem się.
Ale po dziesiątym liście już nie mogłem zasnąć. Po piętnastym zanie-
dbałem interesy, po dwudziestym już nic nie mogłem przełknąć... Po-
tem już tylko czekałem na ten ostatni list. A teraz pocieszam się, że to
jeszcze nie ostatni, że jeszcze jutro i pojutrze...
Lęk zdławił ostatnie słowa Koriola.
Było w tej sytuacji coś niepojętego. Oni tam, we dwoje, za dźwię-
koszczelnymi drzwiami, a ja, tu, rzucony nagle w zagadkowy dramat,
którego istnienia nawet się nie domyślałem. I ten telefon, żebym przy-
szedł o czternastej! Telefon, o którym nie wiedziała Beata, i o którym
Marcin Koriol zapewne także nie wiedział.
Ale dlaczego Beata nie powiedziała mu, że czekam?
Opuściłem dźwignię głośnika.
Pomyślałem, że Koriol naumyślnie włączył mikrofon, żebym usły-
szał, o czym rozmawia z Beatą.
Piętnasta
Gabinet Marcina Koriola był urządzony w stylu Ludwika XIV,
przeładowany złoconymi ozdobami i nadmiarem szyldkretowych i
brązowych inkrustacji. Nie był to oryginalny Boulle, lecz solidna dzie-
więtnastowieczna kopia tych mebli, wykonana z hebanu ze wszystkimi
zawiłościami barokowej ornamentyki.
Koriol siedział za przysadzistym stołem z bogato rzeźbionymi wią-
zaniami łączącymi poprzecznie nogi tego mebla, zastępującego biurko
w nieznośnie reprezentacyjnym gabinecie.
Kiedy zniecierpliwiony przedłużającym się czekaniem otworzyłem
drzwi, przestraszony Koriol skulił się cofnął do tyłu wraz z fotelem.
Miał zmęczoną twarz i podkrążone oczy. Spojrzał na Beatę.
‒ Czy o nim mówiłaś? Że on czeka?
‒ Tak ‒ odparła Beata. ‒ To właśnie ten pan.
‒ Czego? ‒ rzucił opryskliwie. ‒ Co to za historia?
Przestałem się uśmiechać. Miałem awersję do dygnitarzy, nadrabia-
jących brak autorytetu nadmiarem gburowatości.
‒ Czy pan Marcin Koriol? ‒ zapytałem.
‒ Nie widzi pan, że to ja?
‒ Nazywam się Artur Morena. Dzisiaj koś telefonował...
Przerwał mi niecierpliwym ruchem ręki.
‒ Beata mówiła, że ktoś telefonował. No więc, co to za historia?
‒ Zabawna ‒ powiedziałem, przysuwając bliżej ciężkie, również
gobelinem obite krzesło. ‒ Czy można usiąść?
Usiadłem.
‒ To naprawdę bardzo zabawna historia ‒ powtórzyłem. ‒ Ktoś
musiał telefonować, bo inaczej nie zjawiłbym się u pana.
‒ Do nikogo nie telefonowałem. Chyba wiem, co mówię, panie
Moreno, czy jak tam panu.
‒ Morena ‒ poprawiłem. ‒ Na końcu „a”. To polskie słowo, ozna-
czające materiał skalny transportowany i osadzany przez lodowiec.
Zapamięta pan? A teraz druga sprawa: jeżeli pan sam nie telefonował
ani nikomu nie polecił...
‒ Nikomu. Chyba jakieś nieporozumienie... albo głupi kawał ‒
niepewnie powiedział Koriol.
‒ Właśnie tak pomyślałem. Przykro mi, że pana niepokoiłem.
Beata dotknęła dłoni Koriola.
‒ Marcin, proszę cię. Pan Morena poradzi...
Koriol otworzył srebrną szkatułkę z papierosami, inkrustowaną zło-
tym, delikatnym ornamentem. Nie częstując mnie, sam wyjął papierosa.
Beata podała mu zapalniczkę.
‒ Może to jednak nie był głupi kawał? ‒ zapytałem. ‒ Proszę się
zastanowić.
‒ Co pan chce przez to powiedzieé?
‒ Tylko to ‒ wyjaśniłem ‒ że to jednak nie był kawał.
‒ Może ‒ zachrypiał Koriol.
Był tęgi, szeroki w ramionach i na pewno wysoki, choć jeszcze
wciąż kulił się na fotelu. ‒ Może. Ale ja pana nie wzywałem. ‒ Zwrócił
się do Beaty: ‒ Mam chyba rację?
‒ Och, Marcin! Skąd mogę wiedzieć? Zawsze masz rację, jak
wszyscy mężczyźni! A to? ‒ sięgnęła po podłużną kopertę i prawie
dotknęła nią jego twarzy. ‒ Co z tym zrobisz?
Koriol odtrącił rękę Beaty. Koperta upadła na biurko.
Wstałem.
‒ Niech pan zaczeka. Niech pan siada. Pan chyba jest specjalistą
od różnych takich... Niech pan czyta ‒ Koriol podał mi kopertę. ‒
Wiem, co tam jest, nie muszę czytać.
Sięgnąłem po antyczny sztylet leżący na stole i rozciąłem kopertę.
Wyjąłem list pisany na maszynie.
To jest trzydziesty pierwszy list ‒ czytałem ‒ w którym przypominam
Ci, że zginiesz czternastego maja o północy. Nie zawiadamiaj milicji.
Jeżeli to zrobisz, fakt ten nie opóźni Twojej śmierci ani o sekundę. Mam
nadzieję, że dobrze rozumiesz, dlaczego musisz zginąć. Dostaniesz
jeszcze jeden list, w którym wyjaśnię wszystko, co mogłoby być wątpli-
we. Chyba załatwiłeś Swoje sprawy, dałem Ci na to miesiąc czasu. Na
odroczenie wyroku nie licz. Pamiętaj: zginiesz czternastego maja o
północy.
Podałem list Koriolowi. Ujął go, lecz ręka tak mu dygotała, że poło-
żył list na stole i przytrzymał palcem margines. Tak czytał. Kiedy skoń-
czył:
‒ Sądząc po panu ‒ powiedziałem ‒ nie zawiadamiają o spadku?
‒ Jaki dzień dzisiaj? ‒ zapytał.
‒ Piątek.
‒ Piątek! ‒ krzyknął. ‒ Ale którego? Data!
‒ Czternasty maja.
Koriol sięgnął po kieszonkowy zegarek, leżący dotychczas na biur-
ku, lecz nie znalazł go na właściwym miejscu; bawiła się nim Beata.
‒ Powiedziałem ci już, że nie cierpię, jak bawisz się zegarkiem.
Beata podała mi zegarek. Był to staroświecki złoty schaffhausen o
podwójnej kopercie chroniącej tarczę.
‒ Marcin nigdy nie rozstaje się z tym zegarkiem ‒ wyjaśniła Bea-
ta. ‒ Gdyby pan widział, z jaką czułością nakręca go codziennie o dwu-
nastej! A kiedy kładzie się spać, to zegarek musi mu tykać pod podu-
szeczką...
‒ Przestań ‒ powiedział Marcin. ‒ Zawsze masz coś do powiedze-
nia. Moja żona ‒ zwrócił się do mnie ‒ jeszcze nie wie, że nie warto
mówić, kiedy nic się na tym mówieniu nie zarobi.
‒ Żona? ‒ zapytałem.
‒ Niech pan będzie szczery. Nie lubię pochlebców.
Wtedy Beata:
‒ Niech pan nie myśli... ‒ zaczęła i urwała w połowie zdania.
O czym nie myśleć? Że została jego żoną z miłości, z namiętności, z
szaleństwa? Był starszy co najmniej o trzydzieści lat.
‒ Kiedy byłem młody, nie mogłem sobie pozwolić na taką żonę.
Beata uśmiechnęła się niewyraźnie, jakby nie rozumiała, o co cho-
dzi. A przecież rozumiała. Spojrzała w okno, mówiąc:
‒ Marcin jest bardzo dobry.
‒ Ja też jestem bardzo dobry ‒ powiedziałem. Bo co mnie obcho-
dziło, że Marcin jest dobry?
‒ Co to ma do rzeczy? ‒ zachrypiał Marcin.
‒ Nic ‒ powiedziałem. ‒ Po prostu pan jest dobry i ja jestem do-
bry. To wszystko. Może wrócimy do ważniejszych problemów?
Na stole leżał list zawiadamiający Marcina Koriola, że zginie on
czternastego maja o dwudziestej czwartej.
Właśnie był czternasty maja. Ile godzin życia miał jeszcze przed so-
bą ten tęgi i silnie zbudowany mężczyzna? Nie chciało mi się liczyć.
Patrzyłem na Beatę, na jej długie nogi i wąskie dłonie o delikatnych
i smukłych palcach, na jej włosy najczarniejsze ze wszystkiego, co jest
na tym świecie czarne.
Piętnasta trzydzieści
‒ Czy pan nie przypuszcza ‒ zapytałem ‒ że telefonował do mnie
ten sam człowiek, który przysyła panu listy z pogróżkami?
Koriol wciąż trzymał w ręce trzydziesty pierwszy list.
‒ Po co? ‒ zapytał. ‒ Żeby mu pan przeszkodził? Nonsens. Dla-
czego miałby utrudniać sobie... ‒ zawahał się ‒ no, wie pan co.
‒ Bo on wie, że nie przeszkodzi mu moja interwencja ani żadna
inna. Chciałby pana o tym przekonać i obezwładnić...
‒ Nonsens, panie Morena. Przecież ostrzegał mnie w listach, że-
bym nie zawiadamiał milicji. Czy nie mam racji, Beato?
‒ Chyba masz ‒ powiedziała Beata. ‒ Chyba tak.
‒ Co tak, co tak? ‒ denerwował się Koriol. Sięgnął po teczkę z
zielonej kozłowej skóry. ‒ Tam znajdzie pan trzydzieści takich listów,
jak ten ostatni. Niech pan czyta.
Pchnął teczkę po płycie stołu.
Wiedziałem, że te listy nic nie wyjaśnią, i że ten trzydziesty pierw-
szy zawiera kwintesencję wszystkich poprzednich. Zapytałem, czy
znajdę w nich uzasadnienie wyroku.
‒ Niech pan czyta, do diabła! Później będziemy gadać.
Przeglądnąłem listy. Były do siebie podobne. Ich nadawca mógł je
właściwie pisać przez kalkę lub powielić na hektografie, a później wy-
syłać codziennie jeden z nich. Jednak każdy list był pisany oddzielnie,
na tej samej maszynie. W czcionce pochylonego „ó” górny znak był
ledwo widoczny, litera „ł” miała poprzeczną kreskę tylko z lewej stro-
ny, a litera „o” była zabrudzona wewnątrz.
‒ No i co? ‒ zapytał Koriol. ‒ Co pan tam znalazł? Chyba to samo,
co ja: czternastego maja umrzesz o północy.
‒ Zginiesz o północy ‒ poprawiłem.
‒ Co za różnica?
‒ Dość subtelna. Ale na razie bez znaczenia.
‒ I co pan myśli? Potrafi pan chyba coś wymyśleć!
‒ I to się zdarza ‒ odparłem.
Może to było złudzenie, ale wydało mi się, że widzę dziwny błysk
w oczach Beaty. Pomyślałem, że warto porozmawiać z nią o tych li-
stach. I o telefonie zapraszającym mnie do INTERPOLEX-u. Lecz to
nie miało sensu. Jeżeli tymi listami chciała spowodować śmierć męża,
to dlaczego w ostatniej chwili wplątała w to kogoś, kto mógł jej prze-
szkodzić?
Nadawca listów „grał w ciemno”, na chybił trafił, albo nie obawiał
się żadnego przeciwnika ani żadnych przeszkód.
‒ Jak widzę ‒ mruknął Koriol ‒ pan uwierzył, że umrę.
‒ Spróbujemy to rozegrać. Proszę mi tylko wyjaśnić, a od tego
wyjaśnienia dużo zależy, dlaczego pan nie zawiadomił milicji?
Koriol zwrócił się do Beaty:
‒ Czy telefonowałaś do Moreny, żeby przyszedł?
‒ Ależ nie! Byłam pewna, że to ty.
‒ Jeżeli tak zrobiłaś ‒ odparł Koriol ‒ to teraz spójrz na człowieka,
któremu od pół godziny tłumaczę, o co chodzi, a który nawet nie potrafi
poruszyć głową, żeby mi cokolwiek wyjaśnić. Bo nie trzeba poruszać
głową, żeby mi powiedzieć o milicji. Nie chcę ‒ nagle krzyknął ‒ za-
wiadamiać milicji! Nie chcę!
Pierwszy list był podpisany Madryt. Następne nie miały żadnego
podpisu. Nie zwracając uwagi na okrzyk Koriola, pokazałem Beacie ten
podpis Madryt.
‒ Marcin ‒ powiedziała ‒ chyba miałeś wrogów w Madrycie.
‒ Zastanów się ‒ powiedział Koriol ‒ co mi pomoże, jeżeli ci po-
wiem, że miałem tam wrogów? Nie zadawaj głupich pytań.
Koriol końcami palców lekko nacisnął powieki.
‒ Umrzeć. Pan to rozumie? Kiedy wydawało się, że już nic mi nie
zagraża i kiedy osiągnąłem...
Jego ochrypły głos nabrał lirycznych tonów, lekko zadrżał.
‒ Nie bój się ‒ powiedziała Beata. ‒ Będę przy tobie.
Położyła dłoń na jego ramieniu.
Koriol uchylił ramię. Może chciał ukryć wzruszenie pod pozorem
tej brutalności.
Wydało mi się, że oglądam w teatrze dwuosobową sztukę, w której
obie postacie są tak sztucznie i bez przekonania grane przez aktorów, że
sama sztuka traci wszelki sens. Było w zachowaniu się Koriola i Beaty
coś wymuszonego, dwuznacznego, jakby odtwarzali mechanicznie
wyuczone na pamięć role i ukrywali przede mną to, co najważniejsze.
Postanowiłem: wycofam się z tej gry. Z jakiej racji wzywano mnie
tutaj? Bo piszę sensacyjne powieści i poluję na tematy? Znałem o wiele
lepsze niż ten „temat”, w którym niespodzianie zacząłem uczestniczyć.
‒ Panie Koriol ‒ powiedziałem ‒ milicja mogłaby sprawdzić, na
jakiej maszynie pisano listy, skąd je wysyłano, w której dzielnicy wrzu-
cano do skrzynki. Mogą odnaleźć właściciela maszyny. Niech pan się
zastanowi nad moją radą.
Tępo wpatrywał się w moją twarz, jego oczy były pozbawione ja-
kiegokolwiek wyrazu. Nie słyszał mnie albo nie rozumiał.
‒ Będę przy tobie ‒ odezwała się Beata ‒ o północy.
‒ Jeżeli oni nie kłamią ‒ stuknął palcem w kremową kopertę ‒ ko-
muś muszę wszystko zostawić. Nie będziesz przy mnie.
Pomyślałem: teraz Beata powie Marcinowi, że zależy jej tylko na
nim, na Marcinie, i że bez niego całe życie straci urok i sens, i tak dalej.
Na szczęście zaoszczędziła mi tego, zostawiając to chyba na później,
kiedy będą sami.
Zabrzęczał jeden z trzech telefonów stojących na biurku. Zabrzęczał
delikatnie, lecz Koriol wzdrygnął się, prawie podskoczył, jakby to nie
było tylko to cichutkie brzęczenie, ale ogłuszający dźwięk spiżowych
dzwonów.
Szesnasta
Telefon wciąż brzęczał. Koriol odwrócił się ode mnie.
‒ Czy istnieje taka możliwość, panie Morena, żeby zabić kogoś
poprzez słuchawkę telefonu, kiedy się ją podniesie?
‒ Do północy mamy trochę czasu.
‒ Pytałem pana, czy to jest możliwe?
‒ Tak. Ale niech pan o tym nie myśli i przyjmie telefon.
‒ Ty weź ‒ Koriol powiedział do Beaty.
Beata, do słuchawki:
‒ Ach, to ty! ‒ I do Koriola, podając mu słuchawkę: ‒ Twój brat.
Koriol słuchał, później sprzeciwiał się jakiejś propozycji: ‒ Nie,
wykluczone... Nie, skąd, wcale nie jestem chory, dlaczego miałbym być
chory? Dzisiaj nie mogę wyjść... Co, do diabła, ma to wspólnego z
chorobą... A, tak! No to czemu nic nie mówisz, niemożliwe, chwilecz-
kę, dobrze, zaczekaj.
Dłonią przysłonił mikrotelefon.
‒ Morena... Mój brat, Robert, wie o tych listach.
‒ Kto mu powiedział?
‒ Ja. Robert chce mnie dzisiaj skontaktować z kimś, kto może to
załatwić. Co pan mi radzi?
Nim zdążyłem odpowiedzieć, Beata zawołała:
‒ Marcin, nie! Ten ktoś może właśnie w ten sposób chce cię wy-
wabić z domu, Marcin, mówię ci, nie możesz tam iść. Prawda, panie
Morena, że on nie może?
‒ Pójdziemy tam ‒ powiedziałem.
‒ A jeżeli pan jest w zmowie z tym, człowiekiem? ‒ zapytał.
‒ A jeżeli ‒ odpowiedziałem ‒ pańska żona jest w zmowie z kimś,
kto właśnie tutaj ma pana zabić i dlatego odradza panu wyjście? A
jeżeli ten facet działający za pośrednictwem pańskiego brata jest prze-
konany, że pan nie odważy się wyjść dzisiaj z domu i telefonując teraz,
chce się w tym upewnić, bo właśnie tutaj ma pana zabić? Panie Koriol,
w ten sposób możemy bawić się do północy. Proszę powiedzieć bratu,
że przyjdziemy.
Koriol przyłożył słuchawkę do policzka.
‒ Robert? Będę u ciebie. Nie, wcale nie jestem zdenerwowany, nie
ma powodu. Wciąż mi coś wmawiasz. No, dosyć, dosyć ‒ odłożył słu-
chawkę.
‒ Nie wiem, czy pan Morena słusznie... ‒ zaczęła Beata.
‒ Proszę pani ‒ przerwałem jej ‒ musimy poznać człowieka, który
może załatwić sprawę listów. Czy pani nie rozumie?
‒ Może pan Morena sam pójdzie do Roberta? ‒ zaproponowała.
‒ Głupstwa mówisz. Wciąż mówisz głupstwa. Ten człowiek nie
będzie rozmawiać z Moreną ani z milicją. Chce rozmawiać ze mną. To
nie jest filantrop ani anioł stróż, ale ktoś, kto chce u mnie zarobić, jeżeli
mi pomoże. Czy nie mam racji?
Koriol włożył do zielonej teczki trzydziesty pierwszy list. Teczkę
wsunął do szuflady i zaniknął ją na klucz. Klucz podał Beacie.
‒ Na wszelki wypadek ‒ powiedział. ‒ Morena, czy pan nadaje się
do takiej historii?
‒ Przekonamy się o północy ‒ powiedziałem. ‒ Ale dlaczego wła-
śnie czternastego maja, a nie piątego. Skąd ta data?
Koriol wzruszył ramionami ‒ i to był znowu gest aktora grającego
rolę bez „przekonania.
‒ Nadawca listów wybrał ten dzień. Równie dobrze mógł wybrać
jakiś inny. Co to ma do rzeczy?
‒ Co działo się czternastego maja, kiedyś, obojętne w którym ro-
ku?
‒ Więc pan sądzi... ‒ szepnął Koriol.
‒ Że tego dnia pan Koriol popełnił... powiedzmy, że dobry uczy-
nek, o którym ktoś nie może zapomnieć.
‒ Morena, pan chciał powiedzieć, że kiedyś, czternastego maja,
popełniłem łajdactwo albo zbrodnię?
‒ Nie chciałem, lecz pan mi to podsunął. ‒ Wstałem, zbliżyłem się
do okna. ‒ Co działo się w Madrycie czternastego maja?
Koriol wzniósł dłoń ponad hebanową politurowaną płytę stołu, w
której odbiła się ta dłoń jak w lustrze.
‒ Tego się bałem, niczego więcej. Ani bomb, ani wojny, ani cho-
roby. Tylko tego. Tak, to było czternastego maja.
‒ Może zostaniemy sami i wtedy pan powie.
‒ Morena ‒ Koriol podniósł głos ‒ nie zostaniemy sami i nic wię-
cej panu nie powiem. Niech pan siada. Ani pan, ani Beata, ani cała
wasza milicja, ani nikt inny na świecie nie wyciągnie ze mnie, co stało
się czternastego maja któregoś tam roku w Madrycie. Jeżeli jestem w
Polsce, to tylko dlatego, że tutaj czuję się najbezpieczniej. Gdybym
został na Zachodzie, już dawno stałoby się to, co ma się stać dzisiaj.
Dobrze pracuję, dobrze zarabiam, ale państwo także dobrze zarabia na
mojej pracy. Mogę w sprawach INTERPOLEX-u jeździć po całym
świecie, mam paszport na wszystkie kraje. Nigdzie nie jeżdżę. Wysy-
łam moich zastępców, a władze dziwią się, że sam nie wyjeżdżam...
Morena, nie potrzebuję amatora detektywa ani pocieszyciela, który
podtrzyma mnie na duchu. Jeżeli pan sam się nawinął, a sądzę, że to
sprawka Beaty...
‒ Marcin, nie! ‒ zawołała Beata. ‒ Dlaczego mi nie wierzysz?
‒ Ty siedź cicho ‒ te słowa zabrzmiały jak warknięcie złego psa ‒
a Morena niech słucha. Za dobrą robotę potrafię dobrze zapłacić. Jeżeli
o północy nic mi się nie stanie, jutro dam panu przedmiot wartości
dziesięciu tysięcy dolarów. Beata, otwórz safes.
Koriol podał Beacie pęk kluczy. Podeszła do stojącej w rogu gabi-
netu trójkątnej serwantki i otworzyła oszklone drzwi. Na najwyższej
półce odstawiła kilka przedmiotów wykonanych przez INTERPOLEX z
tajemniczego stopu szklanych włókien i sztucznego tworzywa ‒ i odsu-
nąwszy boczną ścianę serwantki otworzyła ukryte poza nią stalowe
drzwi safesu. Wyjęła z głębi skrytki zamszowy woreczek, przypomina-
jący wytarty kapciuch na tytoń fajkowy. Położyła go na stole.
Koriol rozsupłał wiązanie woreczka i wysypał na stół siedem ol-
brzymich kilkunastokaratowych brylantów. Były to piękne kamienie o
błękitnawym połysku ukrytym w ich niewidzialnej głębi, w przecięciu
się załamanego na szlifowanych krawędziach światła, i o zwielokrot-
nionym przez ten szlif blasku.
‒ Jeden z tych kamieni będzie jutro pańską własnością.
Spojrzałem na Beatę wpatrzoną pożądliwie w brylanty. Ich blask
odbijał się w jej źrenicach. Pomyślałem, że już wiem, dlaczego została
z Koriolem; tak w tym momencie pomyślałem.
‒ Skąd mam te szkiełka, o to panu chodzi? Z Brazylii. Z dwoma
garimpeiros przez kilka lat poszukiwałem diamentów w Mato Grosso.
Potem było nas tylko dwóch, ale to inna historia. Zebrałem kilka garści
kamyków. Były warte więcej niż te, które pan widzi. Ale wymieniłem
je za te siedem, bo zawsze kochałem przedmioty wyjątkowe i fascynu-
jące...
Spojrzał na Beatę, bo chyba także o niej pomyślał, mówiąc, jakie
rzeczy kocha: wyjątkowe i fascynujące.
‒ Niech pan pokaże kamień, który pan chce dostać.
‒ Czy pan nie obiecuje zbyt wiele? Jeżeli nawet dzisiaj pana ocalę,
to może pan zginąć jutro lub pojutrze.
‒ Nie o to chodzi, Morena. Jeżeli dzisiaj nic się nie stanie, mogą o
rok odroczyć ten wyrok, znowu na czternastego maja. Wówczas sam
zacznę działać. Uprzedzę ich. Powiem panu więcej: jutro albo pojutrze
mogą mnie zabić. Ale nie dzisiaj. Nie zgadzam się, żeby ktoś wybierał
za mnie dzień mojej śmierci. Pan chyba rozumie, Morena. Nie czterna-
stego maja. I właśnie za to dostanie pan dziesięć tysięcy dolarów. Tyle
pan zarobi w ciągu jednej nocy, właściwie w ciągu jednej godziny czy
minuty. Jeżeli jednak oni mnie... ‒ przełknął ślinę ‒ wtedy moja żona
nie da panu ani złamanego grosza.
Wielką dłonią zgarnął połyskujące kamienie i wrzucał je do skórza-
nego woreczka. Głośno liczył: ‒ jeden, dwa, cztery...
Beata włożyła do safesu woreczek z brylantami, zamknęła stalowe
drzwiczki, zasunęła drewnianą ściankę serwantki, ustawiła fantastyczne
fabrykaty INTERPOLEX-u i oddała klucze Koriolowi.
‒ Panie Koriol ‒ powiedziałem ‒ nie mogę spełniać usług prywat-
nego detektywa, taki zawód u nas nie istnieje. Nie mogę przyjmować
honorarium za coś, czego nie wolno mi wykonywać. Zajmuję się tą
sprawą, żeby dociec, kto do mnie telefonował i dlaczego wplątano mnie
w pańską sprawę, w sprawę tej złowieszczej pogróżki: „zginiesz o
północy”.
Pochylił głowę i chusteczką ocierał pot z karku i ze skroni.
‒ Panie Morena.
‒ Słucham pana.
‒ Morena...
‒ Proszę mówić.
Wtedy zaczął mówić, o czym myślał przez cały czas i o tym, co
dręczyło go od wielu dni.
‒ Morena, niech pan mnie ratuje niech mi pan pomoże, niech pan
im nie pozwoli... Dobili mnie tymi listami, sparaliżowali. Jakby dzień w
dzień kto strzelał do mnie i trafiał obok serca, na umyślnie o b o k
serca... trzydzieści razy, żeby tylko serce zachować na ostatni dzień, na
czternastego maja, na dzisiaj. Błagam, niech pan coś zrobi, niech pan
im przeszkodzi, nie pozwoli...
Szesnasta trzydzieści
Robert Koriol mieszkał na przedmieściu, w parterowej willi. Z wej-
ściowych drzwi mały korytarz wiódł do obszernego hallu, w którym
skupiało się za dnia życie rodzinne, i z którego czworo drzwi wiodło do
oddzielnych pokoi, piąte drzwi do wspomnianego korytarza, a szóste do
kuchni, ubikacji i łazienki.
Na środku hallu stał stół, secesyjna kanapa i cztery krzesełka obite,
podobnie jak ta kanapa i wygodny fotel, czerwonym wypłowiałym
pluszem.
W momencie, od którego ta historia może nas interesować, łysy
osiemdziesięciokilkuletni staruszek, o twarzy zwiędłej i przebiegłej,
siedział przy stole z lupą zegarmistrzowską w oku, pochylony nad po-
dróżnym budzikiem ułożonym na skrawku płótna. Budzik oraz kilka
innych zegarków oświetlała biurowa lampa z elastycznym ramieniem.
Starzec nazywał się Arkadiusz Koriol, był ojcem Roberta i Marcina.
Robert siedział na kanapce obok swej żony Pauliny, kobiety już
niemłodej, ale jeszcze interesującej i zapewne przesadnie dbającej o
siebie. Miała duży temperament ujawniający się w ruchach niespokoj-
nych i w sposobie mówienia. Nosiła krótką spódniczkę odsłaniającą
połowę uda. Kiedy siedziała z nogą założoną na nogę, starała się poka-
zać jak najwięcej tego uda; drażniło to Roberta, bo od czasu do czasu
pociągał on za spódniczkę Pauliny, starając się przysłonić odsłonięte
miejsce ponad zapięciem podwiązki przytrzymującej pończochę.
Nim zjawiłem się w domu Roberta, rozegrała się tam scena, którą
pragnę odtworzyć na podstawie zebranych później informacji.
‒ Jeżeli w gwiazdach stoi ‒ powiedział Arkadiusz ‒ że Marcin
dzisiaj umrze, to znaczy, że umrze. Przed przeznaczeniem nikt nie
uciekł.
‒ Arkadiuszu ‒ powiedział Robert ‒ mówisz głupstwa. Stary już
jesteś i dlatego mówisz głupstwa.
‒ Głupcy ‒ Arkadiusz spojrzał na Paulinę ‒ nie zauważą nigdy
mądrości.... Przyjdzie dzisiaj ten twój Franio?
‒ Dziadku ‒ zdenerwowała się Paulina ‒ dlaczego mój? Robert,
powiedz ojcu...
‒ Przyjdzie ‒ powiedział Robert. ‒ Umówiłem go z Marcinem.
‒ I wymyśliłeś, że Franio może coś załatwić?
Robert zbliżył się do Arkadiusza.
‒ Nie, staruszku. Chcemy wydusić trochę forsy od Marcina. Fra-
nio uważa, że te listy, to zwykłe pogróżki bez pokrycia.
‒ Wiedziałem, że Franio nic tu nie poradzi.
‒ Ale jutro powiemy Marcinowi, że to Franio go uratował, za na-
szym pośrednictwem. I Marcin odpali trochę grosza.
‒ Masz ty główkę do takich rzeczy, niezłą główkę. Ale co wam z
tego, jeżeli oni Marcina zakatrupią?
‒ Pieniądze weźmiemy od Marcina dzisiaj. Do północy czasu nie-
wiele, a powiemy Marcinowi, że Franio musi pochodzić za tym i mieć
gotówkę przy sobie, żeby komuś do ręki pogadać, o tych listach. Jak
Marcin nie zginie, to pieniążki nasze. Jeżeli zginie, to także nasze, bo
umarli nie odbierają pieniędzy.
Paulina przenosiła wzrok z siwego starca na swego męża, z chy-
trych i okrągłych oczu dziadka na podłużne i złe oczy Roberta.
‒ Boże, jak wy rozmawiacie! Przecież chodzi o życie człowieka.
A wy tak na zimno i z takim spokojem, jakbyście naradzali się, czy
zarżnąć koguta na obiad, czy nie.
Wstała i otworzyła okno.
‒ Paula ‒ powiedział Arkadiusz ‒ co ma się stać, zawsze się sta-
nie. I nic nie pomoże, czy będziemy mówić na zimno, czy na gorąco.
Czasem myślę, że to ty piszesz listy do Marcina. Może razem z Beatą?
Znam kobiety i wiem...
‒ Dziadkowi pomieszało się na strychu ‒ Paulina stuknęła się pal-
cem w czoło. ‒ To raczej do dziadka podobne.
‒ Dobrze, Robert ‒ Arkadiusz zachichotał ‒ żeś powiedział, co
obmyśliliście z Franiem. Dobrze wiedzieć o czymś takim.
Paulina podeszła do Roberta.
‒ Dziadek to straszny gaduła, wszystko może zepsuć. Niepotrzeb-
nie powiedziałeś.
‒ Ech, Paula, Paula ‒ zaśmiał się Arkadiusz. ‒ Czy potrzebnie, czy
nie, o tym tylko gwiazdy wiedzą. A ty, Robert, daj sobie spokój z Fra-
niem. Temu łazikowi twoja żona za bardzo się podoba i dlatego Franio
tak się koło ciebie kręci.
‒ Jesteś... ‒ krzyknęła w uniesieniu Paula i nagle urwała, bo roz-
legł się głośny dzwonek, natarczywy i przerywany.
‒ Otwórz, Paula ‒ odezwał się zaniepokojony Arkadiusz.
‒ Drzwi są otwarte ‒ powiedział Robert.
Przenikliwy dźwięk dzwonka nagle ucichł.
Ktoś powoli otwierał ciężkie wejściowe drzwi.
Siedemnasta
Do hallu weszli dwaj mężczyźni: jeden w szarym garniturze, drugi
w mundurze kaprala milicji, z teczką w ręku.
‒ I po co ten hałas? ‒ zapytał Arkadiusz wkładając do oka zegar-
mistrzowską lupę. ‒ Po co dzwonić, kiedy drzwi otwarte?
‒ Niespodzianka ‒ powiedział kapral, patrząc z zainteresowaniem
na wstającą z kanapki Paulinę. ‒ Kto ma czyste sumienie, nie boi się
nagłego dzwonka. A to jest ‒ wskazał mężczyznę w szarym ubraniu ‒
sam inspektor Anioł.
Inspektor skłonił głowę.
‒ Ja jestem kapral Filipek. Na imię Ludwik, tak rodzice wymyślili.
A to ‒ wskazał inspektorowi obecnych ‒ Arkadiusz Koriol, Robert
Koriol oraz Paulina, żona wyżej wymienionego.
‒ No dobrze ‒ odezwał się Robert ‒ jest nam bardzo miło, ale mo-
że pan inspektor wyjaśni, co to ma znaczyć?
‒ Czy można usiąść? ‒ zapytał inspektor Anioł.
‒ Ależ tak ‒ zawołała Paulina ‒ oczywiście, proszę bardzo, natu-
ralnie, istotnie, niech pan!
Inspektor usiadł na pluszowym krześle. Dotknął frędzli, którymi
obity był spód siedzenia.
‒ Po mojej matce ‒ powiedziała Paulina ‒ te krzesła. Nie lubimy
fabrycznych mebli, wszystkie jednakowe, to straszne.
‒ Paula ‒ mruknął Arkadiusz ‒ ty i tak nic mądrego nie powiesz.
Niech lepiej mówi pan inspektor. On jest jakby widomym znakiem
przeznaczenia i na ogół działa w jego imieniu.
‒ Proszę państwa ‒ powiedział inspektor ‒ tak niefortunnie się
złożyło, że od tej chwili każdy może wejść do tego przytulnego miesz-
kania, lecz nikt nie może stąd wyjść.
‒ Ale ‒ zapytał Robert ‒ dlaczego?
‒ Chciałbym obejrzeć pokoje ‒ odezwał się kapral naciskając
klamkę pierwszych drzwi. Uchylił je i zajrzał do środka.
‒ Czy panowie kogoś szukają? ‒ zapytała Paulina.
‒ Nieuczciwego obywatela, który jest wmieszany w przemyt pla-
tyny ‒ wyjaśnił Anioł. ‒ Mogę jeszcze dodać nie uchybiając tajemnicy
służbowej, że celnicy znaleźli u pewnego turysty rzekomo srebrny
łańcuch. Był wykonany zapewne z tej przemyconej platyny w jakiejś
firmie zegarmistrzowsko-jubilerskiej. Tak zeznał pechowy turysta.
Arkadiusz utkwił małe okrągłe oczy w twarzy inspektora.
‒ Naprawiałem kiedyś łańcuch platynowy do zegarka, a jakże. Ze
starego zatrzasku, który był cechowany, zrobiłem nowy, bo tamten się
złamał.
‒ Jeśli tak ‒ uśmiechnął się inspektor ‒ to bądźmy dobrej myśli,
bo ta historia zakończy się pogodnie.
‒ Panowie są bardzo weseli ‒ powiedział Robert.
Inspektor przestał się uśmiechać.
‒ Panie Robercie, nasza służba jest piękna, ale ciężka, przykra i
niekiedy smutna. Musimy się więc ratować dobrym humorem. Ufamy
pewnym ludziom, a nagle okazuje się, że nie byli godni zaufania. Wie-
rzymy bezgranicznie zeznaniom świadka, i nagle stwierdzamy, że nas
okłamał. Liczymy na czyjąś nieskazitelną uczciwość, a oto dowiaduje-
my się, że ten najuczciwszy ukradł coś lub kogoś oszukał. Seria rozcza-
rowań, które mogłyby osłabić w nas wiarę w człowieka, gdyby nie...
‒ Wszystko w porządku ‒ powiedział kapral Filipek, zamykając
ostatnie drzwi znajdujące się w hallu.
‒ Nikogo pan nie znalazł? ‒ zapytał drwiąco Robert.
‒ Bo też nikogo nie szukałem ‒ odparł kapral. ‒ Ten, na kogo pan
inspektor czeka, dopiero przyjdzie.
‒ Kto? ‒ zawołali Robert i Paulina, a Arkadiusz wypuścił z małe-
go imadełka zwijaną sprężynę, która podskoczyła z wizgotem, odbiła
się od oparcia kanapki i upadła na dywan, tuż u jego stóp. Pochylił się,
podniósł ją i powiedział:
‒ Cały towar zakupuję legalnie i tylko z przydziałów.
‒ A więc wszystko skończy się pomyślnie ‒ powiedział inspektor.
‒ Jestem najszczęśliwszy, kiedy jakieś podejrzenie okazuje się nie-
słuszne. Jednak z ubolewaniem stwierdzam, że przestępcy postępują w
momencie zaskoczenia tak samo jak niewinni: przysięgają, że są nie-
winni.
Arkadiusz włożył sprężynę do naczynia z naftą.
Paulina przechyliła się na kanapce i podciągnęła kolana.
‒ Inspektorze ‒ powiedziała ‒ protestuję przeciw najściu na nasz
dom. Czy można gdzieś interweniować?
‒ Oczywiście ‒ odparł Anioł ‒ lecz nie może pani wyjść stąd ani
skorzystać z telefonu. Na podstawie wiarygodnego doniesienia i wstęp-
nego dochodzenia otrzymaliśmy zezwolenie prokuratora. Przebywamy
więc pod dachem państwa legalnie i praworządnie.
‒ Kto doniósł? ‒ wtrącił się Robert obciągając zbyt wysoko pod-
winiętą spódniczkę Pauliny. ‒ Żądamy wyjaśnienia. Nazwiska!
‒ Szef słyszał? ‒ zapytał kapral.
Inspektor rozłożył ręce.
‒ Ale na jakiej podstawie? ‒ denerwował się Robert. ‒ To godzi w
nasz honor. Nie możemy sobie pozwolić na takie...
‒ Tak ‒ podjęła Paulina ‒ mąż nie może sobie pozwolić.
‒ Proszę państwa ‒ odparł spokojnie Anioł ‒ stwierdzam z ubole-
waniem, że nasi ludzie są omylni. Jednak do omylności w sprawach
ziemskich przyznaje się nawet Ojciec Święty.
‒ To nie jest argument ‒ rzekł Robert. ‒ Co to za argument?
‒ Mąż ‒ dodała Paulina ‒ nie uznaje papieża i uważa, że kardyna-
łowie powinni chodzić boso i w łachmanach, jak apostołowie.
‒ Apostołowie chodzili w sandałach ‒ wyjaśnił Arkadiusz.
‒ Słusznie ‒ potwierdził Anioł. ‒ Nie znalazłem też w Piśmie
wzmianki o łachmanach. Nadmiar religijnej wyobraźni podsuwa wier-
nym wzruszające, ale i naiwne pomysły. Cieszy mnie, panie Arkadiu-
szu, pańskie teologiczne wykształcenie. Uwaga o sandałach apostołów
była słuszna. Spodziewam się, że z pożytkiem spędzimy czas, który
nam pozostał do jutra rana.
‒ To jest nieuniknione? ‒ zapytał Robert.
‒ Jak ludzkie zbrodnie ‒ powiedział inspektor Anioł. ‒ Czy pan
zastanawiał się kiedyś nad tym, że nasza praca sprowadza się w myśl
najstarszych wierzeń ludzkości, do istoty walki dobra ze złem, Ormuz-
da z Arymanem, do starcia elementów równowagi i ładu ‒ z elementem
chaosu i dezorganizacji? Odwieczny i nieunikniony antagonizm tych sił
utrzymuje nasz świat w równowadze. Kiedy ktoś popełnia zbrodnię,
równowaga ta, na której wspiera się świat, zostaje zachwiana. I wtedy
zjawia się oficer śledczy lub detektyw, mściciel reprezentujący prawo,
który uparcie i z nieubłaganą cierpliwością zdąża od zwłok ofiary do
ujęcia mordercy.
‒ Zwłok? ‒ tylko tyle podchwycił zaskoczony Robert.
‒ Kiedy wstaję rano, nigdy nie spodziewam się, że zobaczę trupa.
A jednak każdego dnia znajdujemy trupa, przynajmniej na szosie lub w
rozbitym samochodzie, już nie mówiąc o umyślnych morderstwach.
Należy dodać, panie Robercie, że czasem ten wysłannik ładu zjawia się
po to, by przeszkodzić morderstwu.
‒ Widzisz, Robert ‒ odezwał się spoza stołu Arkadiusz ‒ że nie
warto zadawać się z takimi łobuzami jak Franio.
Wtedy Paulina:
‒ Arkadiusz plecie głupstwa. Franio jest przyzwoitym młodym
człowiekiem i nie ma nic wspólnego z interesami męża!
‒ Wynika stąd ‒ podjął Anioł ‒ że gdyby Franio miał coś wspól-
nego z interesami męża, wówczas byłby nieprzyzwoitym młodym
człowiekiem?
‒ Żona wcale tak nie myślała ‒ powiedział Robert. ‒ Ona chciała
tylko powiedzieć... ‒ w tym momencie spojrzał na odsłonięte uda Pau-
liny: ‒ Jak ty siedzisz? Popraw to zaraz!
‒ O Boże! ‒ jęknęła Paulina, obciągając lekko spódniczkę. ‒ Pan
inspektor wcale się nie patrzył. Teraz jest taka moda.
‒ Czekałaś, aż popatrzy, tak?
‒ Robert ‒ Paulina zmieniła temat ‒ zadzwoń do Marcina. Po-
wiedz mu, żeby nie przychodził.
‒ Szef słyszał? ‒ zapytał kapral.
‒ Ale mąż musi odwołać... ‒ zaczęła Paulina.
Inspektor wzniósł dłoń.
‒ Już niczego nie można odwołać. Jeżeli rzuciliście jeden kamyk,
potoczy się lawina. Nie przewiduje się w podobnych okolicznościach
odwoływania umówionych spotkań za pośrednictwem telefonu, ani w
żaden inny z możliwych sposobów dostępnych człowiekowi. Mam na
myśli również gołębie pocztowe, sygnały dymne i wystrzeliwanie sy-
gnalizacyjnych rakiet. Jest to zgodne nie tylko z przepisami, ale rów-
nież ze zdrowym rozsądkiem.
‒ To jednak jest oburzające ‒ powiedziała Paulina.
‒ I nieuniknione ‒ uzupełnił inspektor Anioł.
‒ Paula ‒ odezwał się Arkadiusz ‒ przyrządź panu kawę.
‒ Podoba mi się pański sposób wysławiania ‒ powiedział Anioł. ‒
Wszyscy dziś mówią „zrób kawę”. A przecież kawę trzeba przyrządzić.
To słowo precyzyjniej oddaje istotę zabiegu.
‒ Więc zrobić ‒ Paulina podkreśliła ostentacyjnie to słowo ‒ kawę
czy nie?
‒ Dziękujemy ‒ odparł Anioł. ‒ Mamy w termosie. I zaopatrzyli-
śmy się w odpowiednią ilość kanapek.
‒ No to zrobię kawę dla nas. Chyba można?
Kapral Filipek zerwał się ochoczo z miejsca.
‒ Pomogę pani przygotować i przynieść.
‒ Uprzejmie dziękuję. Sama udźwignę trzy filiżanki.
‒ Znowu sytuacja ‒ powiedział inspektor ‒ której przepisy nie
przewidują. Kapral musi pani towarzyszyć.
Paulina żachnęła się:
‒ No to może do ubikacji pan kapral także będzie ze mną chodzić?
Jak pan to sobie wyobraża, inspektorze?
‒ Szef słyszał? ‒ zaśmiał się kapral.
‒ W takim wypadku ‒ uprzejmie wyjaśnił Anioł ‒ raczej wyjąt-
kowym i nagłym, kapral zaczeka pod drzwiami. To przykre.
‒ Jak dla kogo. Co pan w ogóle wie o miłości?
‒ Drogie dziecko ‒ zaśmiał się inspektor ‒ niech panią nie myli
niebiańskie brzmienie mego nazwiska. Istnieją również upadłe anioły.
Ale to nie temat do rozmowy w takim gronie.
‒ Możemy porozmawiać na osobności.
‒ Nie możemy ‒ zaprzeczył Anioł. ‒ Wolno mi rozmawiać tylko
w obecności świadków. Wspomniałem już, jak wiele kolców ma nasz
zawód. Nazwałbym to powołaniem, zmuszającym do rezygnacji z wie-
lu przyjemności dostępnych innym ludziom.
Arkadiusz chichotał. Paulina odwróciła się w jego stronę.
‒ Z czego dziadek się śmieje? Nie wstyd dziadkowi?
‒ Paula ‒ wykrztusił ‒ a niech was... Zawsze mówiłem, że jest
przeznaczenie. Chcieliście rozmawiać z Marcinem o tych listach, ale
inaczej było w gwiazdach pisane.
‒ Arkadiuszu! ‒ krzyknął Robert.
Inspektor wstał.
‒ O to chodzi. Porozmawiamy teraz o listach.
Siedemnasta trzydzieści
Beata załatwiała bieżące sprawy w sekretariacie INTERPOLEX-u.
Zostaliśmy sami: wystraszony Koriol ‒ i ja, przypadkowy świadek,
właściwie już uczestnik tego zdarzenia. Patrzyłem na zniszczoną twarz
Koriola; której wyraz brutalności nadawała silnie rozwinięta dolna
szczęka i mięsisty nos.
‒ Milicja zna tysiące kawałów z anonimowymi listami ‒ mówiłem
‒ począwszy od naiwnych i złośliwych, a skończywszy na nikczem-
nych i groźnych. Na ogół jednak, kiedy ktoś chce kogoś zabić, wów-
czas nie uprzedza go, lecz zabija.
‒ Wiem ‒ powiedział Koriol sięgając po szkatułkę z papierosami;
tym razem również mnie poczęstował. ‒ Widziałem takie rzeczy w
kinie i czytałem. Ale ‒ Koriol zdusił w popielniczce papierosa, którym
zaledwie raz się zaciągnął ‒ ale, Morena, czy mój wypadek nie jest
nadzwyczajny?
‒ Byłby takim ‒ powiedziałem ‒ gdyby pan sam pisał te listy.
‒ Więc pan jednak przypuszcza, że to historia najzwyczajniejsza w
świecie? Jak wtedy, kiedy takie listy wysyła rodzina czyhająca na spa-
dek albo na ubezpieczenie?
‒ Pan jest ubezpieczony na życie?
‒ Na dwieście tysięcy złotych. Dzisiaj rano telefonowałem do
agenta ubezpieczeniowego. Prosiłem, żeby natychmiast przyszedł.
‒ Przyszedł?
‒ Nie miał czasu. Przyjdzie po siedemnastej. Przed trzema laty
powierzyłem mu ubezpieczenie moje i Beaty, od wypadku, śmierci i tak
dalej. Nazywa się Cyprian Ursyn.
‒ Czy jest spokrewniony albo związany z kimś...
‒ Nonsens! Morena, nie zależy mi wcale, żeby pan znalazł nadaw-
cę listów.
‒ Gdybym znalazł tego człowieka przed północą, nie mógłby pana
zabić o północy. To chyba logiczne.
‒ Do diabła! Jeśli chce pan tracić czas, to niech pan szuka! Ale
pan go nie znajdzie. Bo on nie chce spadku ani nie podejmie z Beatą
mego ubezpieczenia, ani nie chce moich kamieni, ani mego stanowiska.
On nie chce zarobić na mojej śmierci. Pragnie tylko, żebym umarł o
północy, dzisiaj, czternastego maja. A ja nie chcę umierać ‒ nagle
krzyknął przez gardło ściśnięte spazmem lęku ‒ Morena, nie chcę!
Czekałem, aż Koriol się uspokoi. Paroksyzmy strachu przychodziły
gwałtownie i szybko mijały. W momencie takiego napadu Koriol zate-
lefonował do agenta ubezpieczeniowego. Sądził, że w trosce o interesy
PZU agent chroni go przed śmiercią, a swoją instytucję przed wypłatą
dwustu tysięcy złotych.
‒ I co ‒ zapytał po chwili Koriol ‒ co pan zrobi?
‒ Postaram się przeszkodzić temu człowiekowi. Ale nie wolno pa-
nu podjąć żadnej decyzji bez porozumienia się ze mną. Jeżeli zechce
pan wejść do ubikacji, wtedy dokładnie ją obejrzę, a później dopiero
pan tam wejdzie i zrobi siusiu. Ani kroku beze mnie, panie Koriol, ani
kropli wody bez mojej zgody, ani kęsa chleba bez mojej wiedzy. Ro-
zumie pan?
Skinął głową. I powiedział niespodziewanie:
‒ Zauważyłem, jak pan patrzy na Beatę. Nie życzę sobie, żeby pan
z nią flirtował. Nie cierpię, kiedy ktoś ma ochotę na to, co jest moją
własnością.
‒ W porządku, panie Koriol. Trudno jednak nie odpowiedzieć
uśmiechem na uśmiech kobiety. Chociażby z grzeczności.
‒ Wobec mojej żony ‒ powiedział gniewnie ‒ może pan być nie-
grzeczny. Pozwalam. Niech pan będzie dla niej niegrzeczny.
‒ W porządku, postaram się o to.
‒ Żona człowieka interesu nie powinna flirtować. Człowiek nie
może robić dobrych interesów, jeśli żona go zdradza.
‒ Są kobiety, które zamysł zdrady noszą w sobie, w swojej psy-
chice, w swojej naturze. I te zawsze zdradzą, bez względu na to, jak
postępuje mężczyzna, z którym żyją.
‒ Ale co do Beaty...
‒ Załatwione. Mamy chyba ważniejsze sprawy.
Beata weszła do gabinetu.
‒ Przyszedł pan Cyprian Ursyn.
‒ Niech wejdzie ‒ powiedziałem. ‒ Albo nie! Proszę tu zostać. Po-
rozmawiam z panem Ursynem.
‒ Niech pan robi, co pan chce ‒ jęknął Koriol. ‒ Dzisiaj. Jutro pa-
na wyrzucę.
Wyszedłem do sekretariatu. Na mój widok wstał z kanapki młody
mężczyzna o ciemnych oczach i zabawnych wąsach.
‒ Cyprian Ursyn, pan pozwoli.
‒ Morena ‒ powiedziałem podając mu rękę. ‒ Czy Koriol zawia-
domił pana, że otrzymuje listy z pogróżkami?
‒ Mówił o listach z wyrokiem śmierci.
‒ I co pan na to?
‒ To nie wszystko... nie wiem, jak mam pana tytułować? Ktoś
jeszcze telefonował, żebym zgłosił się u pana Koriola, bo grozi mu
śmierć. Nie wspomniałem o tym panu Koriolowi, żeby go nie dener-
wować. Może to ktoś od was?
‒ Dlaczego pan nie przyszedł do Koriola?
‒ Nie rozumiem. Przecież przyszedłem. Jestem.
‒ Powiedział pan, że przyjdzie dopiero o siedemnastej.
‒ Chyba panu nie muszę tego tłumaczyć. Musiałem skontaktować
się z komendą...
‒ Z kim?
‒ Rozmawiałem z kapitanem Aniołem. Przepraszam, pan jest z
milicji, prawda?
‒ Nie.
‒ Więc jakim prawem pan mnie indaguje? Kim pan jest?
‒ Czymś w rodzaju prywatnej ochrony pana Koriola. Cieszę się,
że pan przyszedł. I cieszę się, że pana poznałem.
‒ Ja także bardzo się cieszę ‒ powiedział bez entuzjazmu.
Poprosiłem Ursyna, żeby zaczekał. Wróciłem do gabinetu.
Beata i Koriol szeptali. To chyba nie było takie ważne, bo każde
małżeństwo ma sprawy, o których tylko szepce między sobą, i o któ-
rych nikt się nie dowie, nigdy.
‒ I co panowie ustalili? ‒ zapytała Beata.
‒ Ten młody człowiek ‒ powiedziałem ‒ może się przydać. Czy
pan nadal upiera się, żeby nie zawiadamiać milicji?
‒ Już powiedziałem ‒ warknął Koriol. Sposób, w jaki wypowie-
dział te dwa słowa, odsłonięte przy tym zęby i zdławiony głos ‒ na-
prawdę przypominały warknięcie brytana. To był jeden z tych ludzi,
których można się bać. Chyba pod wpływem tej myśli i jakichś niezu-
pełnie świadomych skojarzeń, zapytałem:
‒ Co by pan zrobił, gdyby Beata odeszła?
‒ Zmusiłbym ją do powrotu.
‒ A gdyby odeszła z kimś?
Koriol zaśmiał się. Śmiał się po raz pierwszy od momentu, w któ-
rym go poznałem.
‒ Nonsens. To nie jest możliwe.
‒ A gdyby jednak? Każdy z nas musi pamiętać, że są jednak bar-
dziej interesujący mężczyźni niż pan i ja.
‒ Jeśli idzie o pana, nie mam złudzeń. O siebie jestem spokojny.
‒ A gdyby tak się stało? Że odejdzie z kimś?
‒ Zabiłbym go ‒ powiedział jak człowiek, który już zabijał, i który
nie przecenia wartości ludzkiego życia. Mówił o tym bez śladu jakiej-
kolwiek emocji.
‒ Sądziłem, że zabiłby pan żonę.
‒ Kobiety są predestynowane do popełniania głupstw. Jednak od
mężczyzn wymagam charakteru i działania z pełną świadomością i
odpowiedzialnością. Zabiłbym tego człowieka, już panu powiedziałem.
Wtedy Beata wróciłaby do mnie. Ukarałbym ją i byłaby...
Czy chciał powiedzieć „szczęśliwa”? To było do niego podobne.
Sposób, w jaki traktował Beatę, wykluczył nie tylko możliwość, ale i
nadzieję, że potrafi on zrozumieć kobietę.
‒ Jeszcze jedno: czy wyklucza pan, że ktoś starający się kiedyś o
Beatę, chciałby się zemścić za to, że pan ją zabrał, porwał, uwiódł...
obojętnie, jak to nazwiemy.
Chciałem dodać „kupił”, lecz powstrzymałem się.
‒ To idiotyczne, co pan mówi. Nigdy z nikim nie rywalizuje,
zwłaszcza o kobiety. Zawsze biorę to, co chcę mieć. Po prostu biorę.
Zrozumiał pan?
Zrozumiałem.
Osiemnasta
Kiedy dowiedziałem się, że Ursyn zawiadomił już milicję, poczu-
łem się nieco spokojniejszy. Odpadła jednak ta wymarzona szansa, że
sam ocalę Koriola. Jeżeli kapitan Anioł zapyta, dlaczego nie zawiado-
miłem go o tej sprawie, powiem, że zrobił to Ursyn, więc ja nie zawra-
całem mu głowy. Znając kapitana Anioła, wiedziałem, że przedsięwziął
jakieś kroki, i że już działa. Może wiedział, że jestem u Koriola? Może
nawet wiedział...
Siedziałem w gabinecie obok Ursyna, który ze znawstwem oglądał
schaffhausena. Beata stała obok swego męża, wsparta o oparcie fotela.
Stamtąd mogła bezkarnie uśmiechać się do mnie.. Nie odpowiadałem
na te uśmiechy.
‒ Już czas ‒ powiedziałem. ‒ Chciałbym zobaczyć tego sprycia-
rza, który może załatwić sprawę listów. Ma pan wóz?
‒ Tak ‒ odparł Koriol. ‒ Ale nie ufam kierowcy. To nowy czło-
wiek, pracuje u mnie dopiero trzy miesiące.
‒ Nawet gdyby pracował trzy lata, musiałby pan go zostawić. Po-
prowadzę pański wóz. A co z poprzednim kierowcą?
‒ Morena, pan znowu idzie złym tropem. Pomyślał pan chyba, że
kierowca chce się zemścić, bo go zwolniłem?
‒ Muszę wiedzieć jak najwięcej. Muszę wszystko rozpatrzyć.
‒ Na mnie szykuje się ktoś inny. Już mówiłem.
‒ Ten człowiek może posłużyć się kimś z pańskiego otoczenia.
‒ To możliwe, Morena ‒ zgodził się Koriol. ‒ Poprzedni kierowca
rozbił wóz i kogoś przejechał. Dostał wyrok i siedzi. Dbam o to, żeby
jego rodzina nie głodowała. Umiem dbać o moich ludzi. Pan sam się
przekona, jeżeli o północy...
Zorientowałem się, że o brylancie nie trzeba wspominać przy Ursy-
nie. Co do mnie, nie interesowałem się brylantem. Ambicja zawodowa i
pragnienie udowodnienia Aniołowi, jak dużo stracił zwalniając mnie z
pracy ‒ to było najważniejsze.
Koriol dotknął laski wspartej o poręcz fotela. Przed chwilą dokład-
nie ją obejrzałem. Jak wszystko, co Koriol posiadał, laska również była
bezcennej wartości. Wykonana z czarnego bambusa, miała ciężką,
srebrną rączkę, misternie rzeźbioną w kształcie chińskiego smoka wy-
sadzanego turkusami i rubinami.
Koriol wsparł się na lasce i dźwignął swe olbrzymie ciało. Kiedy
odsunął fotel i zrobił kilka kroków, zorientowałem się, że utyka na
prawą nogę i lekko nią powłóczy. Powiedział:
‒ Muszę wydać jeszcze kilka poleceń różnym ludziom.
‒ Gdzie oni są? ‒ zapytałem.
‒ Na tym piętrze ‒ odparł ‒ w przeciwległym skrzydle.
‒ Pan Ursyn pójdzie z panem. A ja porozmawiam z pańską żoną.
Przez chwilę wpatrywał się we mnie. Później, bez słowa, skierował
się ku drzwiom, przepuszczając przed sobą Ursyna.
‒ On panu ufa ‒ powiedziała Beata.
Wciąż stała wsparta o poręcz fotela. Teraz usiadła i przechyliła
głowę do tyłu, patrząc spod opuszczonych powiek.
‒ Czy pan sądzi ‒ zapytała ‒ że człowiek, z którym Marcin ma się
spotkać... że chce go zabić? Że on wysyła listy?
‒ To byłoby naiwne, chociaż istnieje taka możliwość.
Pochyliła się nad stołem i spojrzała na swą twarz odbitą w wypole-
rowanej płycie.
‒ Może ukartował całą historię z bratem Marcina ‒ zapytała i resz-
tę rodziny? Oni uważają, że Marcin jest skąpy.
‒ Czy może pani powiedzieć coś więcej o jego rodzinie?
‒ Zazdroszczą mu. Ojciec ma żal, że w jakiejś trudnej sytuacji
Marcin mu nie pomógł ‒ powiedziała. I nagle: ‒ Zainteresowałam się
kiedyś panem, pan wie? Na pewno pan wie. Za co pana zwolniono z
milicji? Może pan powiedzieć?
Mogłem jej o tym powiedzieć.
Osiemnasta trzydzieści
Opowiedziałem Beacie, dlaczego nie pracuję w milicji. Opowie-
działem, bo nie chciałem być posądzony o szczególny rodzaj nieuczci-
wości, o jaki podejrzewa się każdego człowieka, którego skądś wyrzu-
cono lub zwolniono.
...Dwaj mężczyźni wybrali się w góry: pewien agronom z notorycz-
nym pijakiem, nie pracującym od kilku lat technikiem budowlanym A.
N. Otrzymaliśmy wiadomość, że jeden z nich, A. N., runął w przepaść,
ześliznąwszy się z wąskiej ścieżki górskiej. Właśnie wtedy przebywa-
łem w Zakopanem w związku z inną sprawą więc, jak to często bywa,
dorzucono mi jeszcze tę jedną, żeby już nikogo innego nie wysyłać na
miejsce wypadku.
U człowieka, który spadł w przepaść, stwierdzono silne stężenie al-
koholu we krwi. „Zalał się w trupa i zleciał na mordę ‒ powiedziano mi
‒ zwyczajna rzecz”.
Ofiara wypadku miała liczne ślady potłuczeń i złamany kręgosłup,
ale skóra głowy była prawie nietknięta. Na szyi A. N., w zagłębieniu
karku, znalazłem ślad silnego uderzenia. Mógł uderzyć się o ostry ka-
mień albo o sterczący z ziemi korzeń. Jednak ten ślad pasował idealnie
do kształtu okutej laski, którą miał ze sobą ów agronom, współtowa-
rzysz górskiej wycieczki. Agronom był trzeźwy, nie pił tego dnia; wła-
ściwie w ogóle nie pił.
Kiedy już udowodniliśmy, że znaleziony przeze mnie ślad na karku
ofiary pochodził niewątpliwie od uderzenia okutą rękojeścią laski ‒
agronom oświadczył, że gdy A. N, zatoczył się nagle i pośliznął, on,
pragnąc ocalić go przed upadkiem, chciał zahaczyć laską o kołnierz
wiatrówki A. N, i w ten sposób powstrzymać ześlizgującego się ze
stoku mężczyznę.
To nie mogło być prawdą, bo ślad na karku miał kształt podłużny, a
nie poprzeczny. Mężczyznę uderzono od tyłu, prostopadle, i tylko po
to, żeby go zepchnąć.
‒ Dlaczego z pijanym udał się pan w góry? ‒ pytałem agronoma. ‒
Zataczanie się na jezdni jest niebezpieczne, a co dopiero na górskiej
ścieżce.
Agronom odparł, że A. N. przed wycieczką pił tylko piwo, nato-
miast już w górach wypił ćwiartkę czystej.
Znaleźliśmy butelkę po wódce, a na niej ślady palców nie tylko
ofiary, ale i agronoma. Agronom nie pił, co sprawdziliśmy natychmiast
po wypadku; więc jeśli ćwiartkę przyniósł A. N., to skąd na butelce
odciski linii papilarnych agronoma?
Agronom początkowo nie umiał tego wytłumaczyć. Później powie-
dział, że A. N. podał mu ćwiartkę, lecz on zwrócił ją, ponieważ nie pije.
Podejrzewałem, że agronom przyniósł wódkę ze sobą znając nałóg A.
N., i że podał mu butelkę w górach.
A motywy? Szukając ich, zorientowałem się, że cała ta sprawa traci
wszelki sens. A. N, był mężem siostry agronoma, Marii N. W przeciągu
pięciu lat agronom widział go zaledwie trzy razy: na ślubie swej siostry,
na swoim własnym ślubie, i z okazji jakichś świąt. Nic ich nie łączyło
prócz wzajemnej obojętności.
Musiałem szukać motywów tego zabójstwa gdzie indziej. I znala-
złem je gdzie indziej. A. N, był notorycznym alkoholikiem, wyrzuco-
nym z pracy za pijaństwo. W przeciągu kilku lat zniszczył życie Marii,
doprowadził ją do ciężkich schorzeń nerwowych i prawie do kalectwa,
ponieważ kilkakrotnie brutalnie ją pobił.
Znaleźliśmy też akta sprawy sądowej wytoczonej przez Marię jej
mężowi za ciężkie pobicie. Jako niekarany, otrzymał wyrok z zawie-
szeniem. Nim doszło do tej rozprawy, pobił Marię i zagroził jej, że jeśli
na rozprawie będzie świadczyć przeciwko niemu, to ją zabije.
‒ Nie mogłem patrzeć ‒ mówił później agronom ‒ jak ten bydlak
ją traktuje. W przeciągu kilku lat Maria postarzała się o dwadzieścia lat.
Musiała zarabiać na jego pijaństwa, żyła w nędzy, odbierał jej całą
wypłatę, chciał ją zmusić do nierządu...
Beata słuchała mojej opowieści z niezwyczajnym zainteresowaniem
i w takim skupieniu, jakby widziała w tym właśnie momencie człowie-
ka kroczącego wąską ścieżką górską, którego idący za nim mężczyzna
uderza nagle w kark rękojeścią laski, i wtedy ten uderzony, nie mogąc
uchwycić równowagi, krzyczy, pochyla się do przodu i spada w prze-
paść... Jego ostry krzyk, zwielokrotniony echem, jeszcze długo wibruje
w powietrzu...
To wszystko, co z konieczności musiałem na razie opowiedzieć Be-
acie, jeszcze nie tłumaczyło mego odejścia z milicji.
Ponieważ jedynym prawdopodobnym motywem zabójstwa mogła
być tylko chęć zemsty na A. N, za krzywdy doznane przez siostrę agro-
noma i zamiar uwolnienia jej od zmory tego nieszczęsnego pożycia ‒
oficer prowadzący śledztwo, przed przekazaniem sprawy prokuratoro-
wi, musiał sprawdzić jeszcze jedną okoliczność: czy Maria brała po-
średni udział w tym zabójstwie, czy istotnie była zainteresowana w
pozbyciu się swego męża nawet za cenę zbrodni, i czy namówiła swego
brata...
‒ Namówiła ‒ powiedziała Beata. ‒ Więc pan udowodnił, że jed-
nak Maria go namówiła?
‒ Mogłem to udowodnić. Znalazłem list, mniejsza o to w jaki spo-
sób znalazłem ten list, w którym Maria błaga swego brata o pomoc.
Wspomina tam o planowanym wyjeździe w góry i zaprasza brata na ten
wyjazd. Koleżanka odstąpiła jej letniskowy pokój z kuchnią, a ponie-
waż brat Marii miał urlop, mógł do nich przyjechać i spać w kuchni.
Maria wspominała jeszcze w tym liście, że jej mąż rozpoczyna każdy
dzień od opróżnienia butelki piwa, jeszcze na czczo. Do następnej bu-
telki piwa dolewa wódkę, żeby było „taniej i skuteczniej”. W stanie
tego nieustannego zamroczenia nie trudno o wypadek w górach, i chyba
on, jej brat, zrozumiał, co chciała przez to powiedzieć...
Taki był ten rozpaczliwy list Marii, stanowiący jedyny dowód jej
oczywistego współudziału w morderstwie i nawet obciążający ją za sam
zamysł tej zbrodni. To był istotnie jedyny dowód ‒ bo jej brat zaprze-
czył w śledztwie, że Maria ma jakikolwiek związek z tą sprawą. Powie-
dział nawet, że nic nie wiedział o jej okropnej sytuacji, bo ona, Maria,
nigdy się nie skarżyła, a nawet twierdziła, że jest szczęśliwa z tym A.
N.
‒ I co pan zrobił, z tym jedynym dowodem, z listem Marii?
‒ Proszę mnie dobrze zrozumieć ‒ powiedziałem. ‒ Prowadziłem
mnóstwo spraw i zawsze byłem po stronie ofiary, nigdy po stronie
zabójcy. Ścigałem ludzi, którzy uzurpowali sobie prawo do wymierza-
nia sprawiedliwości, którzy samowolnie stosowali wobec innych ten
najwyższy wymiar kary, jakim jest śmierć, najwyższy i najbardziej
bezwzględny, najbardziej okrutny, bo uniemożliwiający już na wieki
wszelką skruchę, poprawę, wewnętrzną przemianę...
‒ I kiedy poznał pan życie Marii ‒ powiedziała Beata ‒ zlitował
się pan nad nią...
‒ Nie tylko to. Poczułem obrzydzenie, nawet nienawiść do czło-
wieka, który zrujnował życie młodej i uczciwej kobiety. W liście do
brata napisała, że jeśli nie uwolni się od swego męża, to sama popełni
samobójstwo, i że jest na to zdecydowana. Gdyby miała wrócić po
dwóch tygodniach z tej wycieczki razem z mężem, to woli sama sko-
czyć w przepaść.
Uwierzyłem Marii i później przekonałem się, że ta kobieta nie
umiała kłamać, że pisała prawdę.
‒ Jednak się zabiła?
‒ Nie. Ale w trakcie rozprawy sądowej, ona, która błagała mnie
płacząc, żebym zniszczył ten list, opowiedziała jego treść sędziemu i
prokuratorowi. Jej brat wziął całą winę na siebie, chociaż upierał się
przy tej wersji, że nagłym ruchem laski chciał powstrzymać A. N. przed
upadkiem w przepaść. Sam obaliłem tę wersję i poparłem to innymi
dowodami: przy ofierze nie znaleziono pieniędzy, bo w ogóle ich nie
miał, natomiast ja znalazłem restaurację, w której wcześnie rano, tuż po
jej otwarciu, rozpoznany przez kelnera agronom kupił ćwiartkę wódki
dla człowieka, którego nienawidził za opilstwo. I stąd odciski palców
agronoma na butelce.
Dlaczego Maria opowiedziała w sądzie o tym liście, to panią intry-
guje? Prawda? Już pani powiedziałem: bo Maria nie umiała kłamać. Bo
wzruszył ją spokój brata, ten spokój, z którym przyjął na siebie całą
winę, i z którym odrzucał wszelkie podejrzenia dotyczące współudziału
Marii w zabójstwie jej męża. Przeraziła się, słysząc, jakiego wyroku
domaga się prokurator. Podbiegła do stołu sędziowskiego i z płaczem
opowiedziała, że to ona namówiła brata i że nawet groziła samobój-
stwem, jeśli brat jej nie wysłucha.
To była nowa okoliczność, jak najbardziej prawdopodobna, jednak
nie poparta żadnym konkretnym dowodem. Zdarzały się przecież wy-
padki, w których ktoś przyznawał się do nie popełnionego przestęp-
stwa, byle tylko ocalić przed więzieniem bliską mu osobę.
„Może świadek składa takie zeznanie ze szlachetnych pobudek ‒
zapytał sędzia ‒ chcąc ratować brata? Niech świadek się zastanowi”.
„Nie kłamię ‒ powiedziała Maria. ‒ Namówiłam brata”.
„Czy świadek może to udowodnić?” ‒ zapytał prokurator.
„Tak ‒ powiedziała Maria odwracając się w moją stronę i wskazując
na mnie ‒ pan porucznik czytał ten list i zniszczył go, bo prosiłam, bo
płakałam...”
Nie zniszczyłem listu. Nie miałem odwagi, żeby posunąć się aż tak
daleko w swoim fatalnym wykroczeniu. Miałem ten list przy sobie.
Byłem zdemaskowany, poniżony na zawsze w oczach kolegów i sądu, i
wszystkich innych ludzi. Wstałem, wyjąłem z kieszeni list Marii i poda-
łem go sędziemu. W milczeniu, bez żadnych wyjaśnień. Ten fakt i mój
czyn wyjaśniały wszystko, nic nie miałem do dodania.
„Dlaczego ‒ wszyscy pytali ‒ dlaczego tak zrobiłeś?”
Nie odpowiedziałem na to pytanie innym ani nawet moim przełożo-
nym. Oni mieli rację, nie ja. Niczego nie miałem na moją obronę. W
naszym państwie ‒ a ja właśnie byłem jednym z wybranych do strzeże-
nia porządku i prawa w tym państwie ‒ sąd orzeka o czyjejś winie, sąd
decyduje o jej stopniu i o karze, a nie poszczególny obywatel.
‒ Czy pani wie ‒ powiedziałem po chwili do Beaty ‒ że kiedy zro-
zumiałem, jak fatalnie ułożyło się życie Marii, poczułem nienawiść do
człowieka, który zniszczył nie tylko siebie samego, ale również swoją
żonę. Pomyślałem nawet, że ten notoryczny pijak i pasożyt nie powi-
nien żyć, i że spadając w przepaść spadł tam, gdzie już od dawna leżał,
lecz przynajmniej w tej przepaści, o której mówię bez przenośni, nie
był już niebezpieczny dla innych ludzi. To brzmi naiwnie i sentymen-
talnie, prawie melodramatycznie, ale...
‒ Nie ‒ powiedziała Beata. ‒ To brzmi zupełnie inaczej. Pan nie
mógł pogodzić się z myślą, żeby ta nieszczęśliwa kobieta...
‒ Tak ‒ powiedziałem ‒ z tym' nie mogłem się pogodzić, żeby
ona, która w przeciągu pięciu lat przeżyła już swoje piekło, została
jeszcze skazana przez sąd. Z takimi prywatnymi poglądami, raczej
prywatnymi działaniami (bo poglądy mogłem mieć inne niż sędziowie,
nikt mi tego nie zabraniał) więc z takimi prywatnymi działaniami w
sprawach, które powierzało mi państwo, nie miałem nic do roboty w
milicji. Po prostu ta jedna rysa, to jedno potknięcie, pierwsze w mojej
całej praktyce, ujawniło moją słabość. Wyobraźcie sobie chirurga, który
boi się widoku krwi! To było coś w tym rodzaju.
„To najbardziej niebezpieczny precedens ‒ powiedział mi później
szef ‒ kiedy milicja sama feruje wyroki, kiedy wkracza w kompetencje
sądu. Czy przypuszczasz ‒ tak mówił kapitan Anioł ‒ że innych ofice-
rów czy podoficerów milicji nie wzruszają tragiczne niekiedy losy
przestępców? Kradzież bochenka chleba popełniona z głodu? Sytuacja
najuczciwszego pod słońcem człowieka, który z zazdrości i z szaleń-
stwa do jakiego może doprowadzić miłość, zabija w porywie gniewu
zwykłą dziwkę, którą naprawdę kochał, dziwkę wielokrotnie u nas
notowaną? Czy sądzisz, że ty jeden przeżywasz takie wątpliwości, że ty
jeden dostąpiłeś łaski doznawania rozterki w zetknięciu się z rozpacz-
liwym czynem jakiegoś człowieka?”
‒ Chyba nie muszę pani tłumaczyć ‒ dodałem ‒ że szef miał rację,
nie ja. Dlatego nie broniłem się i nie usprawiedliwiałem, dlatego
wszystko, co na mnie spadło za ukrycie tego listu, przyjąłem jako rzecz
sprawiedliwą, na którą zasłużyłem.
‒ Jednak postąpił pan szlachetnie ratując Marię... i że stanął pan
po jej stronie, a nie po stronie prawa.
Uśmiechnąłem się. Bo Beata nie zrozumiała tego, co powiedziałem.
Ona także nie rozumiała, podobnie, jak ja, kiedy znalazłem ten list ‒ że
złamałem przysięgę złożoną wobec wszystkich innych ludzi, których
miałem chronić przed samowolą, jaką sam popełniłem.
Dziewiętnasta
Czekaliśmy w gabinecie na powrót Koriola, który wyszedł z Ursy-
nem. Beata zapytała:
‒ Czy pan wierzy, że uda się przeszkodzić temu człowiekowi?
‒ Gdybym był prywatnym detektywem, powiedziałbym: dziesięć
tysięcy dolarów to ładny pieniądz. Warto więc uniemożliwić zbrodnię.
‒ A ponieważ nie jest pan prywatnym detektywem?
‒ Lepiej udaremnić zbrodnię niż później ścigać zbrodniarza. Gdy-
bym miał dopłacić z własnej kieszeni, także przeszkodziłbym w popeł-
nieniu morderstwa.
‒ Panie Arturze ‒ Beata po raz pierwszy powiedziała mi po imie-
niu ‒ a gdyby ktoś dał panu dwa brylanty, a więc dwadzieścia tysięcy
dolarów, żeby pan nie przeszkadzał?
‒ Chyba pani żartuje?
‒ A pan?
‒ Nie rozumiem.
‒ Powiedziałam tak sobie. Czy znalazłby pan czas, żebyśmy poszli
zatańczyć, albo do kina, może do kawiarni, albo ja wiem co...
‒ Albo co?
Zaśmiała się.
‒ To zależy od pana.
‒ Nudzi się pani?
‒ Okropnie. Umieram z nudów, chociaż Marcin jest interesujący.
Pan widział go dzisiaj w najgorszej formie. Ma niezwykłą indywidual-
ność, potrafi nią fascynować. I jest zepsuty, a to także pociąga kobiety.
Jednak on przytłacza tą swoją osobowością, po prostu nudzi. Zgadza się
pan?
‒ Czy pani umawia się ze mną jako ewentualna wdowa czy jako
mężatka?
‒ To drugie. Nie wierzę, że Marcin zginie. Pan będzie przy nim. I
ja. Zabezpieczyłam go także w inny sposób.
‒ W jaki sposób?
‒ Nie chcę, żeby go zabili, naprawdę.
‒ A ja naprawdę muszę się dowiedzieć...
‒ Co pan musi, Morena? ‒ usłyszałem głos Koriola.
Stał w drzwiach wsparty o laskę z czarnego bambusu. Chyba dlate-
go tak cicho otworzył drzwi, żeby nas zaskoczyć. Był zadowolony, że
zastał mnie na tym miejscu, i że Beata siedziała na fotelu, oddzielona
ode mnie ciężkim stołem. Za Koriolem, w otwartych drzwiach, stał
agent ubezpieczeniowy.
‒ No więc? Co pan musi, Morena?
‒ Dowiedzieć się jak najwięcej, żeby pana ocalić.
‒ I pan w to wierzy?
‒ W ogóle w nic nie wierzę, panie Koriol. Przede wszystkim nie
wierzę w cuda. I niczego panu nie obiecuję prócz tego, że o północy
nikt do pana nie strzeli, nikt pana nie otruje i nikt nie otworzy pod pa-
nem zapadni ani nie opuści sufitu na pańską głowę. I jeszcze tyle mogę
obiecać, że pokój, w którym będzie pan spać, nie wyleci w powietrze.
‒ Nie będę spać. W łóżku jest się najbardziej bezbronnym. More-
na, czy gwarantuje pan...
‒ Tylko to, że nikt z zewnątrz nie będzie mieć do pana dostępu. Za
resztę nie odpowiadam.
‒ Co pan przez to rozumie? Jaka jest ta reszta?
‒ Dowiemy się o północy.
‒ Chciał pan powiedzieć, że to wykaże sekcja zwłok?
‒ Jeżeli ze strachu umrze pan na angina pectoris. Jest pan gotów?
Jedziemy do pańskiego brata. I do tego specjalisty od listów. Pan za-
czeka w bramie z panem Ursynem, a ja wyprowadzę wóz z garażu. Pani
Beata zostanie tutaj.
‒ Musicie tam jechać? ‒ zapytała Beata.
Już wcześniej wyjaśniłem jej, że musimy, więc nie odpowiedziałem.
Nie lubię rozmawiać o niczym.
Dziewiętnasta trzydzieści
Siedzieliśmy w hallu willi Roberta Koriola: Robert i Marcin na ka-
napce obitej wypłowiałym pluszem, inspektor na fotelu, a ja przy stole,
obok Arkadiusza pochylonego nad budzikiem. Kapral stał przy oknie.
Paulina chodziła niespokojnie z kąta w kąt; kiedy podchodziła do lustra
zawieszonego na ścianie, patrzyła na siebie ukradkiem, jak na obcą
osobę.
‒ Inspektorze ‒ odezwał się zdenerwowany Koriol ‒ ile razy mam
powtarzać, że wstąpiłem na chwilę do brata?
‒ Nie trzeba powtarzać ‒ odparł Anioł. ‒ Pańska prawdomówność
nie wzbudza wątpliwości.
‒ Więc to chyba wyklucza mój współudział w tej idiotycznej hi-
storii z platyną! To nonsens;
‒ Podzielam pańską opinię. Jednak nikt nie może stąd wyjść.
‒ Moja żona została sama! ‒ denerwował się Koriol; irytował go
uprzejmy ton i niewzruszony spokój kapitana Anioła. ‒ Martwi się o
mnie.
Koriol wstał i szybkim krokiem, niespodziewanie szybkim jak na
człowieka utykającego, zbliżył się do telefonu.
Anioł wyprzedził go i położył dłoń na dłoni Koriola, zaciskającej
się na słuchawce.
‒ Czy pan wie ‒ ostro zapytał Koriol ‒ jak mógłbym panu zaszko-
dzić? Gdybym tylko chciał? Ostrzegam!
‒ Kiedy wykonam moje zadanie, złoży pan zażalenie.
Arkadiusz odsunął budzik i wyjął z oczodołu lupę.
‒ Marcin ‒ powiedział ‒ nie walcz z przeznaczeniem. Na tym ono
polega, że człowiek nie wie, co go czeka. A czeka na niego nieuniknio-
ne i nieodwracalne.
‒ Pan nie docenia roli przypadku w przyrodzie ‒ wtrącił Anioł
wciąż przytrzymując dłoń Koriola. ‒ Ani roli świadomego wyboru. I
nie uwzględnia pan, że o losie człowieka decyduje najczęściej jego
charakter i temperament.
Koriol rozkurczył palce zaciśnięte na słuchawce i wysunął je spod
dłoni inspektora.
‒ Muszę stąd wyjść!
‒ Panie Koriol ‒ powiedziałem ‒ znalazł się pan w idealnie strze-
żonym pomieszczeniu. Wyjście na dach zabezpieczono, pod oknami są
ludzie inspektora. Jest tu kapitan i kapral. Ja jestem przy panu i cała
rodzina. Jeśli pan podejrzewał rodzinę, już nic panu z jej strony nie
zagraża. Nic lepszego nie można wymyślić.
‒ Dobrze mówi pan Morena ‒ odezwał się Robert. ‒ Gdyby nie
moje zaproszenie, to kto wie, co stałoby się o północy.
‒ To najszczęśliwszy zbieg okoliczności ‒ dodał Ursyn.
‒ Powiedzmy ‒ mruknął sceptycznie Anioł ‒ że to tylko zbieg
okoliczności.
Koriol usiadł na kanapie. Oparł laskę o brzeg stołu i wyjął zegarek.
‒ Jeszcze cztery godziny ‒ mruknął.
‒ Pokaż no ‒ Arkadiusz wyciągnął kościstą dłoń po zegarek. ‒
Sam go naprawiałem, pamiętasz?
‒ Od tego czasu doskonale chodzi. Ojciec ma złote ręce.
‒ Jeżeli nakręcasz zegarek codziennie o tej samej godzinie, to sto
lat będzie tak chodzić.
Robert oglądał rzeźbiony uchwyt laski Marcina. Podał ją Arkadiu-
szowi i wziął od niego zegarek. Po chwili Paulina gładziła srebrną
rzeźbę laski, którą podał jej Arkadiusz.
‒ Chyba od spodu ma także dwie koperty? ‒ zapytał Robert.
‒ Ma, ale nie otwieraj zegarka. Zawsze się zakurzy.
Robert podał zegarek Paulinie. Przyjęła go, oddając laskę Marcino-
wi.
‒ Dukatowe złoto ‒ powiedziała, patrząc na wytartą próbę.
Kapral stał za Paulina i spoglądał przez jej ramię.
‒ Pani pokaże ‒ powiedział.
Podała mu zegarek. Nacisnął sprężynkę otwierającą kopertę i przy-
patrywał się starej tarczy o ozdobnych cyfrach.
‒ Piękna sztuka ‒ powiedział do Ursyna. ‒ Zobacz pan.
Rozległo się ciche brzęczenie dzwonka, jakby dzwonił ktoś nie-
śmiały lub wystraszony.
Robert wstał. Był wyraźnie zaniepokojony.
‒ Chyba Franio Glindas. Ale do Frania nic nie macie?
Chciał podejść do drzwi, lecz uprzedził go kapral. Po chwili wpro-
wadził do hallu Frania Glindasa. Przesunął dłońmi wzdłuż jego ciała.
‒ Nie ma broni, obywatelu inspektorze.
Dwudziesta
‒ Kłaniam się ‒ powiedział zaskoczony Franio, z wściekłością pa-
trząc na Roberta.
‒ Franio, nie gniewaj się, słowo honoru ‒ tłumaczył się Robert. ‒
Inspektor sam przyszedł, nawet nie wiedziałem...
‒ Po co się tak zwijasz? Czy ja coś powiedziałem?
‒ Ty nie, ale dziadek powiedział wszystko inspektorowi.
‒ Jakie wszystko? Nic nie było do mówienia.
‒ Wiesz, Franio, o tych listach, że miałeś załatwić.
‒ Jak pragnę zakwitnąć ‒ zawołał Franio. ‒ Jakie listy? Co zała-
twić? Ludzie, nie wrabiajcie mnie. Dziadek ma fioła.
‒ Co wiesz o listach? Co chciałeś załatwić? W jaki sposób? Za
czyim pośrednictwem? ‒ pytał Anioł.
‒ Ludzie, zleźcie ze mnie! Nic nie obiecywałem. Co może zała-
twić taki szary człowiek jak ja?
Kapral Filipek położył dłoń na ramieniu Glindasa.
‒ Franio, jak Boga kocham, ty mi tu nie podskakuj. Mieszkasz w
mojej dzielnicy i tylko wstyd przynosisz.
Koriol, wspierając się na lasce, zbliżył się do Glindasa.
‒ Brat zapewnił mnie, że pan to załatwi. Propozycja wyszła nie
ode mnie, ale od pana.
‒ Franio, daj spokój ‒ wtrącił się Robert ‒ oni już wiedzą.
‒ Ponieważ pan obiecał ‒ mówił Koriol ‒ przyjechałem tutaj. Tyl-
ko dlatego i tylko po to tu jestem. Musi pan pomóc.
‒ Prezes ma już władzę do pomocy. Jak pomaga władza, to ja od-
padam. Z taką konkurencją nikt nie wytrzyma.
‒ Chyba miałeś konkretny plan? ‒ zapytał Anioł.
‒ Franio ‒ zawołał kapral ‒ nie wyprowadzaj mnie z nerwów!
Paulina pospieszyła na pomoc osaczonemu Glindasowi.
‒ Ależ panowie! Franio chciał, żeby Marcin opowiedział całą hi-
storię. I dopiero później miał się zastanowić.
‒ Właśnie! ‒ zawołał Franio. ‒ Miałem się zastanowić. Trochę po-
łazić, popytać, zajrzeć do knajpki, obciągnąć z kimś ćwiartkę, poczę-
stować papierosem... Zawsze trafi się na kogoś, kto coś wie i zechce
pogadać.
‒ Nonsens! ‒ Koriol podszedł do Roberta. ‒ I po to ściągnąłeś
mnie tutaj? Mnie?
Robert podrapał się w głowę, później w kolano, później w policzek.
‒ Marcin, czego się czepiasz? Chciałem ci pomóc. Jutro będziesz
nas po rękach całować. Przeczekasz tu północ, a u ciebie w domu wy-
buchnie bomba. Masz szczęście, że Franio wpadł na taki pomysł. Bo
gdyby nie Franio...
Franio skorzystał z obrotu sprawy i podjął tyradę Roberta:
‒ A jutro prezes zbudzi się wypoczęty i rześki, przytuli mnie do
serca i powie: „Dziękuje panu, panie Franio. Zasłużył pan sobie na
nagrodę, kochany panie Franio. Dzięki panu jestem teraz do przodu.
Nie wiedziałem nawet, że pan Franio ma taką głowę”. Kto wie, preze-
sie, co się tam u pana w domu szykuje? Lepiej nie myśleć.
Franio odsapnął i mrugnął do Roberta.
‒ Robcio, a znajdą się tu jakieś nie ujawnione rezerwy?
‒ Jest pół litra ‒ powiedział Robert.
‒ Sam nie mogę iść do lodówki, muszę z panem kapralem.
‒ We dwójkę! ‒ zarechotał Franio.
‒ Warto było przeżyć wojnę, żeby zobaczyć, jak dwóch facetów
dźwiga pół litra czystej. No to wam powiem...
‒ Gdzie zegarek? ‒ zawołał Koriol.
Paulina spojrzała na Anioła.
‒ Przed chwilą pan inspektor oglądał. Widziałam.
Arkadiusz podniósł rękę. Trzymał w niej zegarek Marcina.
‒ Leżał za budzikiem. Nie róbcie hałasu, jak nie ma o co.
‒ To mój talizman ‒ powiedział Koriol chowając zegarek. ‒ Prze-
raziłem się, że zginął, i pomyślałem, że jednak dzisiaj...
Zabrzęczał telefon. Anioł podniósł słuchawkę. Nie powiedział
„hallo”, ani nie zapytał kto mówi. Zapewne wiedział, kto mówi. Przez
chwilę słuchał, po czym odłożył słuchawkę ostrożnie, jakby była wy-
konana z najbardziej kruchego materiału.
Podszedłem do Anioła.
‒ Nie domyślasz się, kto? ‒ zapytał.
‒ Beata?
‒ Tak. I wiesz chyba, dlaczego się nie zgłosiłem?
‒ Bo chcesz, żeby tu przyjechała. Żeby wszystkich zgromadzić w
jednym miejscu. Wszystkich podejrzanych.
Koriol stuknął laską o brzeg stołu.
‒ Może dowiem się, kto dzwonił? Jak pan myśli, inspektorze? A
może pan zapomniał o moim ostrzeżeniu?
‒ Zapomniałem ‒ odparł inspektor. ‒ Dobrze, że był pan tak
uprzejmy i przypomniał.
‒ Przypomnę panu w odpowiednim czasie, inspektorze.
‒ Po północy, panie Koriol, jeśli można o to prosić.
Dwudziesta pierwsza
Paulina przyrządzała kolację. Asystował przy tym kapral Filipek.
Robert stał w otwartych drzwiach kuchni i obserwował każdy ruch
Pauliny i kaprala. Kapitan Anioł wyjął z teczki kanapki opakowane w
serwetki i poukładane starannie w nylonowym woreczku.
‒ Dobrze, że tu jestem czy źle? ‒ zapytał Koriol.
‒ Zaczekamy do północy ‒ powiedziałem. ‒ Niech pan o tym nie
myśli.
Arkadiusz, siorbiąc z łyżeczki herbatę, zapytał:
‒ Boisz się? Chciałbyś żyć wiecznie. Ale to...
Rozległ się przeciągły dzwonek u drzwi.
Kapral wyszedł, żeby je otworzyć. Po chwili wbiegła do hallu Beata
‒ niepokojąca piękna i wzburzona.
‒ Marcin! ‒ krzyknęła. ‒ Co tu się dzieje? Dlaczego nikt nie ode-
brał telefonu? Nie mogłam złapać taksówki. Czemu nie wracasz? Po co
tu siedzicie, na co czekacie? Mój Boże!
‒ Siadaj ‒ powiedział Robert. ‒ Niepotrzebnie przyszłaś. Gdyby
Marcinowi coś się stało, będziesz jedną z podejrzanych. Nie trzeba było
przychodzić.
‒ Podejrzanym jest przede wszystkim ten ‒ odparła ‒ kto zaprosił
Marcina. O ile coś się stanie właśnie tutaj.
‒ Ja nie zapraszałem ‒ odezwał się Franio. ‒ Mówię, żeby później
ktoś się nie czepiał. Sam jestem zaproszony.
‒ Do diabła! ‒ krzyknął Marcin ‒ czy nie możecie gadać o czymś
innym? Znajdziecie czas na gadanie, jak mnie już wykończą. Wtedy
sobie ulżycie.
Czułem, że Koriol czeka, by ktoś zaprzeczył jego słowom, by ktoś
powiedział, że nic mu nie grozi, i że nikt go nie wykończy. Jednak nikt
się nie odezwał.
Koriol spojrzał na mnie. Jeszcze wciąż oczekiwał pocieszenia. Tak-
że milczałem. Bo skąd mogłem wiedzieć, czy go wykończą, czy nie?
Do północy było jeszcze trzy godziny.
Dwudziesta druga
Koriol ‒ jeśli dać wiarę listom ‒ miał przed sobą dwie godziny ży-
cia.
Beata denerwowała się coraz bardziej. Z jej twarzy i wymownych
oczu można było odczytać, co przeżywa. Nie powiedziała mi o wszyst-
kim. Ale co zataiła i dlaczego? Czy była tylko bezradnym świadkiem
tego zdarzenia, jak my wszyscy?
‒ Proszę pana, będę spać z moim mężem ‒ powiedziała Beata.
‒ Pan Marcin będzie sam spać.
‒ Morena ‒ zachrypiał Koriol ‒ panu nic do tego, z kim śpię!
‒ W takim razie nic mnie nie obchodzi, czy pana sprzątną ci ludzie
z Madrytu, czy nie. Może się pan wycofać.
Beata podeszła do Marcina. Usiadła przy nim na kanapie i przytuliła
twarz do jego policzka.
‒ Nie bądź uparty, proszę cię.
‒ Więc gdzie będzie spać moja żona?
‒ W innym pokoju. Miejsca jest dość dla wszystkich.
‒ A pan? ‒ zapytał Koriol. ‒ Gdzie pan będzie spać?
‒ Pod pańskimi drzwiami ‒ powiedziałem ‒ jak wierny pies.
Inspektor Anioł zbliżył się do Koriola i jego żony. Pochylił się i
wsparł dłonie na ich ramionach. Przynajmniej w taki sposób mógł do-
tknąć Beaty. Miała tak przedziwnie gładką skórę, że chyba każdy męż-
czyzna chciałby ją dotknąć, by sprawdzić tę gładkość ‒ przynajmniej
tak delikatnie dotknąć, jak to uczynił Anioł.
‒ Bądźcie dobrej myśli ‒ powiedział.
Koriol spoglądał na dłoń dotykającą ramienia Beaty.
‒ Dla pana ‒ ciągnął Anioł ‒ przeznaczyliśmy pokój o grubych
murach, bez okien. Pan Robert wyjaśnił, że kiedyś zamurowano tam
okno, żeby z tego pokoju zrobić magazyn.
‒ Spiżarnię ‒ wtrącił Robert ‒ na wypadek wojny, pan wie.
‒ Żeby odpryski bomby atomowej ‒ powiedziałem ‒ nie rozbiły
szyby. To niezły pomysł.
‒ Ale wojna, na szczęście, nie wybuchła ‒ mówił Anioł ‒ i został
pusty pokój, wymarzony na schronienie dla pana.
Obok tego pokoju stał kapral Filipek, przy nim Ursyn.
‒ Podaj pan coś do opukania ścian ‒ powiedział kapral.
Ursyn podał laskę Koriola. Kapral opukał mur przy futrynie i zajrzał
do pokoju. Wrócił i oparł laskę o stół.
Anioł zauważył, że Marcin patrzy na jego dłoń opartą o ramię Bea-
ty. Opuścił ręce i zwrócił się do Ursyna:
‒ A jak oględziny z punktu widzenia Zakładu Ubezpieczeń?
‒ Zadowalające ‒ odparł Ursyn. ‒ Mam zastrzeżenia tylko do
drzwi, właściwie do zamka. Nie przyjąłbym ubezpieczenia na pokój z
takim tandetnym zamkiem.
‒ Nie zamkniemy drzwi na klucz ‒ wyjaśnił Anioł. ‒ Usiądziemy
pod tymi drzwiami.
‒ Czy pan nie sądzi, panie inspektorze ‒ zapytał Ursyn ‒ że jestem
tu niepotrzebny? Nikogo nie uprzedziłem, że wrócę tak późno, a telefo-
nu w domu nie mam.
‒ Co o tym myślisz, Morena? ‒ zapytał Anioł.
‒ Że to nie zmieni biegu wypadków. Sam zadecyduj.
‒ Może pan odejść. Kapral pana wyprowadzi.
Anioł zwrócił, się do pozostałych:
‒ Państwo są na pewno zmęczeni?
‒ Kładziemy się wcześnie spać ‒ powiedziała Paulina. ‒ Kobieta
powinna dużo spać, to najlepsze lekarstwo na cerę. Nie sądzi pan?
Franio Glindas dopił resztę wódki z kieliszka.
‒ Na mnie nie liczcie. O takiej młodej godzinie nie chodzi się
spać.
‒ Nie podskakuj, Franio ‒ powiedział Filipek. ‒ Pójdziesz spać,
kiedy pan inspektor powie.
‒ Dobra ‒ zgodził się potulnie Franio ‒ ja nic nie mówiłem, panie
kapralu.
‒ A więc ‒ powiedział inspektor ‒ wypada mi podziękować za
waszą obywatelską postawę i przeprosić za niespodziewane najście.
Lecz tam, gdzie idzie o ratowanie życia ludzkiego, nigdy nie zważam
nawet na najprzykrzejsze okoliczności. Panie i panowie zechcą to
uwzględnić w swojej opinii.
‒ Ładnie pan inspektor to wyraził ‒ powiedział Franio. ‒ Ale gdzie
ja mam spać?
‒ Już ja wiem, Franio ‒ zachichotał Arkadiusz ‒ z kim chciałbyś
spać. Już ja wiem, ty! Ej, ty! Franio! Ale nie takie twoje przeznaczenie.
‒ Dziadku ‒ Paulina aż podskoczyła na kanapce ‒ tylko bez nie-
smacznych aluzji! Wypraszam sobie.
‒ Aluzje do smacznych rzeczy zawsze są niesmaczne.
‒ Okropne są te złote myśli ojca ‒ powiedział Marcin.
‒ Zobaczymy dzisiaj, synku ‒ odparł Arkadiusz ‒ co za okropność
była ci w gwiazdach pisana.
‒ Może pan obejrzy swój pokój ‒ odezwał się Anioł. ‒ Państwo
Paulina i Robert śpią w swojej sypialni. W drugim pokoju, jak już mó-
wiłem, pan Marcin Koriol. W trzecim pani Beata. W czwartym od pra-
wej mieszka stale pan Arkadiusz, i tam dokwaterujemy Frania.
‒ Czy będzie pan pod moimi drzwiami? ‒ zapytał Koriol.
‒ Przez całą noc będę pod pańskimi drzwiami.
‒ Dobrze ‒ mruknął Koriol ‒ niech pan tyle nie mówi.
‒ Jeszcze nie jest dobrze. Proszę oddać żonie wszystkie drobiazgi.
Może pan położyć na stole. Tak. Portfel, notes, pióro, długopis... Chus-
teczkę może pan zabrać.
‒ Zegarek także zabieram ‒ powiedział Koriol. ‒ Już panu mówi-
łem, że to mój talizman.
‒ Że co to jest? ‒ zapytał Franio wpatrzony hipnotycznie w pękaty
portfel Koriola. ‒ Że co?
‒ Amulet, fetysz ‒ powiedział Koriol. ‒ Przedmiot, który przez
wiele lat przynosił mi szczęście.
‒ Mógł prezes od razu tak powiedzieć ‒ odparł Franio. ‒ Ale niech
mnie prezes nie tyka. Tylko kumplom i milicji pozwalam, żeby mówili
mi „ty”, chociaż co do milicji, to brudzia z nimi nie wychyliłem.
Marcin wyjął z kieszonki kamizelki srebrne pudełko.
‒ A tabletki uspokajające? ‒ zapytał. ‒ Na sen. Od kiedy dostaję te
listy, zasypiam tylko dzięki tabletkom.
‒ Proszę ich dzisiaj nie zażywać. ‒ powiedziałem.
‒ Czy mogę przy was zażyć jedną?
Anioł delikatnie wyjął pudełko z dłoni Koriola.
‒ Ktoś mógł wymienić te tabletki... Życzę spokojnej nocy.
‒ Dobrej nocy, panie prezesie ‒ powiedział Ursyn. ‒ Chyba już
pójdę. Jeśli pan sobie życzy, jutro wstąpię do biura.
‒ Tak, dobrze ‒ powiedział w roztargnieniu Koriol, nie zauwa-
żywszy wyciągniętej dłoni Ursyna. ‒ Trzeba odnowić ubezpieczenia,
pamiętam, panie Ursyn.
Cyprian Ursyn wszedł do korytarzyka oddzielającego hall od głów-
nych drzwi. Za nim szedł kapral Filipek.
Marcin Koriol stał przed drzwiami swego pokoju, położywszy dłoń
na klamce. Stał odwrócony tyłem.
Usłyszeliśmy trzask zamykanych drzwi. Do hallu wrócił kapral.
Trzymał w ręku podłużną kremową kopertę.
‒ W skrzynce był list do pana prezesa.
Zapytałem Anioła, czy sprawdzał skrzynkę, kiedy wchodził tu z ka-
pralem. Powiedział, że nie. Również tam nie zajrzałem, kiedy przyje-
chałem z Koriolem i Ursynem. Beata także nie otwierała skrzynki. Nie
orientowaliśmy się więc, kiedy ten list wrzucono.
Było jednak pewne, że zrobił to ktoś, kto wiedział, że Koriol tu
przyjdzie, albo ktoś, kto dowiedział się, że Koriol już jest u Roberta.
List wrzucono dopiero wtedy, kiedy Robert uzgodnił z Marcinem, że
ten przyjdzie na spotkanie z Franiem. Kto wiedział o tym spotkaniu?
Arkadiusz, Robert i Paulina ‒ a więc ci, którzy czekali na Marcina.
Także kapitan Anioł i kapral Filipek.
Jeżeli list wrzucono w momencie przyjazdu Marcina, to w rachubę
wchodziły trzy osoby: Marcin, Ursyn i ja.
Jeśli wrzucono go później, mógł to uczynić Franio. Albo Beata, któ-
ra przyszła najpóźniej. Przed jej przybyciem nikt listu nie zauważył...
Ale też nikt do skrzynki nie zaglądał.
Koriol wyciągnął dłoń, wyraźnie drżała. W trzydziestym pierwszym
liście nadawca obiecał mu, że otrzyma „uzasadnienie wyroku”. Do-
trzymał słowa.
Anioł dokładnie obejrzał list pod silnym światłem zegarmistrzow-
skiej lampy Arkadiusza. Przycisnął go dłonią do stołu, później po-
przecznie i podłużnie zwijał kopertę.
‒ Oddasz mu? ‒ cicho zapytałem.
Anioł uśmiechnął się.
‒ Proszę ‒ powiedział do Koriola podając mu kopertę.
‒ Czy pan sądzi ‒ zapytał Koriol cofając wyciągniętą dłoń ‒ że
koperta mogłaby także...
‒ Może pan śmiało otworzyć.
‒ Gdyby było coś ciekawego, to powiem panom. Dobranoc.
‒ Dobrej nocy ‒ odparł Anioł. ‒ Proszę się położyć.
‒ Mąż ‒ odezwała się Beata ‒ nigdy się nie kładzie, jeżeli jest
zdenerwowany.
Pocałowała Marcina w policzek. Marcin dotknął włosów Beaty,
odwrócił się i wszedł do pokoju.
‒ Franio ‒ powiedział kapral ‒ zmów grzecznie paciorek. I do łó-
żeczka. Jacuś i Agatka już dawno powiedzieli dobranoc.
‒ Jak już pan kapral coś powie ‒ zapiszczał Franio ‒ to można
umrzeć ze śmiechu. Powinni pana wziąć do telewizji, mieliby weselszy
program. Szanowanie.
Wszedł do pokoju Arkadiusza. Za nim podreptał Arkadiusz. Biegł
zabawnym truchcikiem chichocząc i zacierając ręce.
Beata podała mi rękę przytrzymując ją nazbyt długo.
‒ Dobranoc, panie Arturze ‒ powiedziała. ‒ Ufam panu.
Robert i Paulina weszli do swojej sypialni. W dużym hallu pozosta-
liśmy we trójkę: Anioł, Filipek i ja.
‒ Znałeś Beatę wcześniej? ‒ zapytał Anioł.
‒ A bo co?
‒ A bo nic ‒ powiedział Anioł.
‒ Właśnie tak pomyślałem.
Spojrzałem na zegarek: za piętnaście minut dwudziesta trzecia. Za
godzinę i piętnaście minut Marcin Koriol powinien zginąć.
Dwudziesta trzecia
Na stole leżały zniszczone karty kaprala ‒ graliśmy w „oczko”, czy-
li w „dwadzieścia jeden”. Obok, na podręcznym stoliku, stał termos z
mocną kawą, szklanki i radio tranzystorowe, które przyniosła Paulina:
„Żeby się panom nie nudziło”.
Nie nudziło się nam.
Stolik ustawiliśmy w pobliżu drzwi pokoju Marcina. Wciąż któryś z
nas spoglądał na te drzwi. To nie było takie nudne zajęcie, jeśli dodać
do tego nasze domysły i atmosferę tej nocy.
Przez radio nadawano piosenki z ostatniego festiwalu międzynaro-
dowego w Sopocie; tylko niektóre z nich nadawały się do słuchania.
W drzwiach swego pokoju ukazał się nagle Koriol. Bez marynarki,
rozluźniony krawat na szyi. Miał spocone czoło i silnie podkrążone
oczy. Powiedział cicho:
‒ Morena, pod podłogą coś się rusza. Jakby ktoś drapał albo skro-
bał...
‒ Wykluczone. Sprawdzaliśmy strop w piwnicy.
‒ Ale słyszałem... Co to może być?
‒ Widziałem ślady szczurów. Proszę się uspokoić.
‒ A wy tak tu sobie siedzicie i spokojnie gracie w karty?
‒ Wszystko w porządku, panie Koriol ‒ powiedziałem. ‒ Gramy w
„oczko”, bo nie chcemy zasnąć. Kamienia jeszcze nie przegrałem.
‒ Spodziewam się, Morena. Nie jest jeszcze pana własnością.
‒ Właśnie dlatego nie dałem go do puli. Czy pan przeczytał list?
‒ Nie ‒ odparł Koriol ‒ nie mam odwagi. A radio musi grać?
‒ Nie musi. Gra cichutko, żeby nam było łatwiej czuwać.
‒ Ale ja wciąż...
‒ Niech się pan nie obawia. Proszę się położyć i przeczytać list.
‒ Nie mam odwagi ‒ powiedział cicho Koriol. ‒ Oni mnie już wy-
kończyli. A radio niech gra, nic nie szkodzi.
W drzwiach swego pokoju stanęła Beata w przejrzystym nylono-
wym szlafroczku, który pożyczyła od Pauliny. Spod cieniutkiej tkaniny
przeświecało jej ciało osłonięte tylko koronkowymi majteczkami i
wąskim biustonoszem.
‒ Stało się coś? ‒ zapytała Beata. ‒ Ach, Marcin!
‒ Nic się nie stało ‒ odezwał się inspektor. ‒ Pan Koriol chciał
nam tylko powiedzieć, że czuje się doskonale.
Koriol dostrzegł pewne szczegóły stroju Beaty.
‒ Bądź rozsądna, Beato. Połóż się spać.
Beata zwróciła się do mnie:
‒ Czy mogę odprowadzić męża do pokoju?
‒ Szef słyszał? ‒ zapytał kapral.
‒ Pani mąż ‒ powiedziałem ‒ sam trafi do swego pokoju.
‒ Pan wciąż myśli tylko o tym kamieniu ‒ powiedział Koriol.
‒ To piękny kamień, panie Koriol, rzadkiej urody, i jest o czym
myśleć. Myślałem jednak o tym, żeby pan wreszcie położył się i prze-
stał myśleć o tej całej cholernej historii. Niech pan o niej nie myśli.
Myślenie o śmierci zabija jak sama śmierć.
‒ Przestanę o tym myśleć, Morena, ale od jutra. Wyjdź stąd, Bea-
to. Połóż się. Nie cierpię, kiedy pokazujesz się obcym w takim stroju.
Idź już. Idź, powiedziałem!
‒ I ty się połóż ‒ powiedziała Beata.
Uśmiechnęła się do mnie. ‒ Dobrej nocy, panie Morena.
Cofnęła się do pokoju i dopiero wtedy Koriol wrócił do swojej ka-
miennej groty pozbawionej okien. Trzasnął drzwiami.
‒ Beata ‒ powiedział Anioł ‒ jest w beztroskim nastroju. Niektóre
kobiety pozbawione są wyobraźni. Może nawet większość kobiet, kiedy
myślą lub mówią o mężu.
‒ Po co jej wyobraźnia ‒ stwierdził lakonicznie kapral ‒ jeżeli ma
takie ciało. Z takim ciałem kobieta dalej zajdzie niż z wyobraźnią i
inteligencją. Widział pan kiedy lepsze?
‒ Nie mogę sobie przypomnieć ‒ powiedziałem.
‒ Trafnie pan to ujął ‒ stwierdził kapral. ‒ Niech mi kaktus wyro-
śnie, jeśli ta ślicznotka nie czuje do pana mięty.
‒ Koriol za coś innego chce mi dać jeden ze swoich ślicznych ka-
myków. Anioł, jak myślisz, kto wezwał mnie do Koriola?
‒ A ty jak myślisz? ‒ zapytał Anioł.
‒ Może ktoś z polecenia faceta, który chce go sprzątnąć.
‒ Ani ten facet, ani nikt z polecenia faceta.
‒ Nie chcesz powiedzieć, że wymyśliłem ten telefon? Skąd mógł-
bym wiedzieć o sprawie Koriola?
Anioł zaśmiał się.
‒ Poleciłem komuś, żeby do ciebie zatelefonował i zaprosił do
INTERPOLEX-u.
‒ Stąd wynika ‒ powiedziałem ‒ że wiedziałeś o listach.
‒ Przed dwoma tygodniami przyszła do nas Beata i opowiedziała o
nich mojemu zastępcy. Prosiła, żebyśmy nie ujawniali przed jej mężem,
że była u nas. Ale nie umiała wytłumaczyć, dlaczego Koriol nie szuka u
nas pomocy.
‒ Co tu ukrywać ‒ odezwał się kapral ‒ on się nas boi.
‒ Domyślam się ‒ powiedziałem ‒ że byłeś w zmowie z Franiem i
kazałeś mu ściągnąć Koriola. I stąd ten kocioł.
‒ Rozmawiałem z dzielnicowym. Polecił mi kaprala Filipka. Przy-
pomniał nam historię z platyną, w której to aferze Franio Glindas istot-
nie nam pomógł. Kapral wiedział też, że Franio często odwiedza Rober-
ta.
‒ Więc kocioł zrobiłeś dlatego, że Marcin miał tu przyjść?
‒ Chciałem mieć w jednym miejscu ofiarę i jej domniemanego kata,
i zarazem ocalić Koriola. Podejrzewałem, że listy wysyła ktoś z rodziny
Koriola, względnie w porozumieniu z jego rodziną, może nawet z żo-
ną? Franio, za pośrednictwem Roberta, obiecał Koriolowi, że załatwi
sprawę listów. Jednak przy tej sposobności chciał z Robertem, jak dzi-
siaj się okazało, wyłudzić od Koriola trochę forsy.
‒ On zawsze robi jakieś kawały ‒ powiedział przygnębiony kapral.
Na sam widok pracujących ludzi dostaje zawrotów głowy i robi mu się
niedobrze.
‒ Jak przypuszczasz, Anioł, kto chce zabić Koriola?
‒ Pomysł z wysyłaniem listów dla wyłudzenia pieniędzy ‒ to po-
dobne do Frania. Albo jest z kimś w zmowie, albo nie ma z tym nic
wspólnego. Na razie jestem zdezorientowany. A ty?
Dwudziesta trzecia dwadzieścia
Spojrzeliśmy na drzwi, bo właśnie zaskrzypiały. Ukazał się w nich,
opierając jedną dłoń na lasce a drugą na klamce, wystraszony Koriol. Z
dłoni zwisała wilgotna od potu chusteczka.
‒ Morena, niech to szlag trafi. Mówię panu, że coś chrobocze pod
podłogą i w ścianach.
‒ W piwnicy jest dwóch moich ludzi ‒ powiedział Anioł.
‒ Niech pan zejdzie do piwnicy i sprawdzi tych ludzi.
‒ Panie Koriol, są ludzie, których nie potrzeba sprawdzać. Pracują
uczciwie i nie mają żadnych „boków”. Są w Polsce tacy ludzie.
‒ Morena, a co pan powie?
‒ Wszystko jest w porządku. Niech się pan nie denerwuje.
‒ A ten typ, ten przeklęty Franio? Gdzie on jest?
‒ W pokoju starszego pana ‒ powiedział kapral.
‒ Mógł wyjść przez okno.
‒ Nie wyszedł przez okno.
‒ Skąd pan wie? ‒ zawołał Koriol.
Nim zdążyliśmy przeszkodzić, podbiegł do pokoju Arkadiusza i
otworzył drzwi.
‒ Proszę! ‒ zawołał. ‒ Gdzie on jest! Mówiłem!
‒ Niech pan tam nie wchodzi! ‒ powstrzymałem go.
Z ciemnego wnętrza wyskoczył Franio w kąpielowych spodenkach.
‒ Jak pragnę zakwitnąć, pali się czy co?
Za Franiem ukazał się zaspany Arkadiusz w długiej koszuli nocnej
ozdobionej koronkami. Spojrzał na Marcina.
Inspektor stanął przed tą malowniczą grupą.
‒ Proszę natychmiast wrócić do pokoju!
‒ I po co hałasujecie? ‒ zachichotał Arkadiusz. ‒ Tak czy inaczej
na każdego spadnie, co mu jest przeznaczone.
‒ No to cześć ‒ powiedział Franio.
Cofnął się w głąb pokoju. Za nim Arkadiusz, jakby ani na moment
nie chciał zostawić samego Frania w swoim pokoju.
Wtedy otworzyły się inne drzwi i do hallu weszła Beata.
‒ Stało się coś? ‒ zapytała.
‒ Beata ‒ powiedział Koriol ‒ bądź rozsądna i nie pokazuj się w
tym... obłoku. Wracaj do łóżka i śpij.
‒ Nie mogę zasnąć, Marcin, przecież wiesz!
Anioł podprowadzał Koriola do jego pokoju.
‒ Pan także powinien się położyć. Przeczytał pan list?
‒ Zaraz przeczytam. Beato, nie stój tak. Idź stąd.
Koriol czekał, aż Beata zamknie za sobą drzwi.
I znowu cisza zaległa hall.
Usiedliśmy przy stoliku.
Kapral Filipek sięgnął po karty i rozdzieliwszy talię na dwie części,
przetasował je z wprawą zawodowego gracza.
‒ Obskoczymy rundkę? Co szef na jeszcze jedną rundkę?
‒ Może po północy, Filipek, jeśli to ci odpowiada.
‒ Jak szef uważa ‒ powiedział kapral sięgając po termos z kawą. ‒
Ładnie byśmy wyglądali, gdyby ta kawa była zatruta. Trzy trupki przy
jednym stoliku.
‒ Nie mów takich strasznych rzeczy ‒ powiedział inspektor ‒ bo
dostaję gęsiej skórki.
‒ Jak już szef coś powie ‒ zaśmiał się kapral ‒ to słowo honoru,
lepiej nie można. Gęsiej skórki... To było dobre, szefie.
Anioł zmienił stację w odbiorniku. Usłyszeliśmy głośny przebój se-
zonu, o lalce z wosku czy coś w tym rodzaju.
‒ Więc ty kazałeś telefonować ‒ powiedziałem do Anioła. ‒ Dla-
czego do mnie?
‒ Z różnych przyczyn ‒ odparł Anioł. ‒ Byłeś bardzo zdolnym
oficerem śledczym. Kochałeś swoją pracę i teraz jest ci ciężko... Wciąż
myślę, Morena, że kiedyś do nas wrócisz.
‒ Dziękuję ci. Ale to nie są wszystkie powody, dla których kazałeś
do mnie telefonować.
‒ Nie wszystkie. Kiedy dowiedzieliśmy się przed dwoma tygo-
dniami od Beaty, że Koriol otrzymuje listy z pogróżkami, posłaliśmy na
rozeznanie zdolnego wywiadowcę, który miał go delikatnie wybadać.
Koriol wyprosił go z gabinetu. Pomyślałem, że taki prywatny człowiek
jak ty, wydobędzie z Koriola o wiele więcej niż ktoś z milicji.
‒ Niezły pomysł. Ale jeszcze nie powiedziałeś o wszystkim.
‒ Przeszłość Koriola i źródło jego majątku nie mniej nas interesują
niż te listy i ich nadawca.
‒ To już twoja sprawa. Ja mam uchronić Koriola przed śmiercią.
A jak z tą platyną?
‒ Pretekst, który podsunął nam Filipek. A co do platynowego łań-
cucha, to zapięcie istotnie naprawiał Arkadiusz. To się wiązało z aferą
Frania. Musieliśmy zmylić autora listów co do istotnego celu naszego
najazdu na willę Roberta. ‒ Filipek ‒ Anioł zwrócił się do kaprala ‒
zajrzyj do pokoju Roberta i zobacz, czy oni tam są. Robert w ogóle nie
wychodził z pokoju.
‒ Jakbym był z Pauliną ‒ mruknął kapral ‒ to także bym nie wy-
chodził z pokoju. Szef wyczuwa, co chciałem przez to wyrazić?
‒ Twoja żona pieje z zachwytu nad twoją wiernością ‒ powiedział
Anioł ‒ a ty wciąż gadasz o kobietach.
‒ Gadać chyba wolno ‒ powiedział markotnie kapral. ‒ Przynajm-
niej tyle wolno żonatemu człowiekowi.
Koriol chodził po pokoju. Trzeszczały klepki wysuszone w niewie-
trzonym pomieszczeniu. Słyszałem, jak stawia lewą stopę, później lekki
stuk laski, później powłóczenie prawą nogą.
Kapral uchylił drzwi sypialni Roberta i Pauliny.
Dwudziesta trzecia trzydzieści
Pokój Marcina Koriola był ponury. Pod jedną z bielonych ścian sta-
ły sięgające sufitu półki. Trzy pozostałe ściany były nagie, bez żadnej
ozdoby; nie sterczał z nich nawet gwóźdź. ,
Na środku ustawiono polowe łóżko przykryte pościelą i kocami.
Obok stał ‒ téijoret spełniający chwilowo rolę nocnego stolika; na nim
lampka z seledynowym abażurem, popielniczka, mosiężny lichtarz z
wetkniętą weń świecą i pudełko zapałek.
Marcin siedział na łóżku i miętosił w rozdygotanych dłoniach po-
dłużną kremową kopertę. Wreszcie ją rozerwał ‒ szybko, nerwowo, pod
wpływem nagle powziętej decyzji. Spojrzał na podpis: Madryt:, i jakby
go to zaskoczyło, włożył, list do rozdartej koperty. Kopertę położył na
stoliku.
Po chwili opanował go strach. Wyjął z koperty list i zaczął czytać
półgłosem:
Musisz umrzeć dzisiaj o północy. Mój ojciec, Federico Castro de
Robles, wrócił z tobą z Brazylii, gdzie obaj przez kilka lat poszukiwali-
ście diamentów i złota. Przypłynęliście do Francji. Tylko jeden z sied-
miu wielkich brylantów należał do ciebie, reszta była własnością mego
ojca.
Kiedy przekradaliście się później przez hiszpańską granicę, francu-
scy strażnicy postrzelili cię w nogę, a mój ojciec dostał postrzał w płu-
co. Obawiając się, że wpadnie w ręce gwardzistów, już na hiszpańskiej
ziemi wręczył ci swoje brylanty, żebyś oddał je w Madrycie mojej mat-
ce. Dla mnie ‒ miałem wtedy kilka lat ‒ przekazał złoty zegarek kie-
szonkowy, który zawsze nosisz przy sobie i nigdy się z nim nie rozsta-
jesz. Ojciec dostał go od mego dziadka. Drugi, taki sam zegarek, dostał
od dziadka brata mego ojca, mój wuj.
Marcin przez chwilę trzymał list w opuszczonej dłoni. Drugą ręką
wspierał się na lasce. Odstawił laskę, oparł ją o brzeg łóżka i sięgnął po
złoty zegarek. Otworzył kopertę. Sprawdził, która godzina. Otwarty
zegarek położył na taborecie i znowu, opierając dłoń na lasce, pochylił
głowę nad listem. Miał przekrwione i zmęczone oczy, zasnuła je mgła,
przybliżył więc list do lampki.
Ojciec miał krwotok. Zostawiłeś go w pobliżu granicy w jakiejś ma-
łej wiosce. Kiedy po miesiącu w gorączce i z niewyleczoną raną po-
strzałową wrócił do Madrytu, gdzie ty również mieszkałeś ze swoją
rodziną, nie chciałeś mu oddać jego sześciu kamieni ani zegarka. I
złożyłeś doniesienie agentom z Gvardia Civil, że w czasie wojny domo-
wej mój ojciec walczył po stronie Republiki przeciw dywersantom z
madryckiej piątej kolumny.
Koriol przetarł oczy. Patrzył tępo przed siebie, w jakieś miejsce na
ścianie, między pustymi półkami z nie heblowanego drzewa. I znowu
podsunął list pod seledynowy abażur.
Gwardziści przyszli do nas czternastego maja, przed północą. Roz-
strzelali mego ojca w samym środku nocy, kiedy na wieży pobliskiego
kościoła zegar bił dwunastą godzinę. Powiedzieli mu, kto złożył donie-
sienie, i że to wystarczy, żeby kogoś rozstrzelać bez sądu. Matka słysza-
ła.
Marcinie Koriol, byłem wtedy dzieckiem. Ale moja matka dobrze cię
znała, bo przyjaźniłeś się kiedyś z nią i moim ojcem. Matka do końca
życia pamiętała twoje nazwisko i powtarzała mi je po sto razy każdego
roku czternastego maja o północy.
Koriol zmiął list w ręku, zamknął pięść. Chciał cisnąć listem o ścia-
nę, ale poruszył tylko tą wielką pięścią w górę i w dół ‒ i znowu ją
otworzył i wygładził zmięty list i czytał dalej:
Pozdrawia cię dziś spoza grobu Federico Castro de Robles, za mo-
im pośrednictwem, za pośrednictwem syna hiszpańskiego komunarda i
polskiej kobiety; wiesz, że moja matka była Polką. Nie chcę, żebyś
zwracał mi majątek mego ojca. Nauczyłem się żyć z własnej pracy i
wszystko, co posiadam, zawdzięczam wyłącznie sobie. Ale nie mogę
spokojnie chodzić po tej ziemi ani oddychać jej powietrzem ‒ jak długo
chodzi po niej i oddycha tym samym powietrzem taki łajdak, jak ty.
Marcin skulił się. Poczuł nagły chłód, ogarnęły go dreszcze. Chwy-
ciwszy skrawek koca, narzucił go na siebie przysłaniając nim głowę i
część twarzy. Spojrzał na ostatnie zdania listu.
Długo czekałem, by wykonać mój wyrok. Przygotowania trwały kil-
ka lat. Jestem nareszcie gotów. Marcinie Koriol, od mego wyroku nie
ma odwołania. Umrzesz czternastego maja o północy i nikt cię przed tą
śmiercią nie ocali.
Marcin położył list na popielniczce i podpalił go zapałką. Papier,
nasiąknięty potem z dłoni Marcina, tlił się zaledwie.
‒ Umrzesz o północy ‒ szepnął Koriol ‒ umrzesz czternastego ma-
ja o północy... o północy... umrzesz.
Było cicho, przeraźliwie cicho ‒ bo w tej ogromnej ciszy szeleścił
na popielniczce podpalony list.
‒ Morena! ‒ krzyknął Koriol. ‒ Morena!
Dwudziesta trzecia czterdzieści
Gwałtownie pchnięte drzwi tak silnie uderzyły o mur, że posypał się
tynk. Przerażony Koriol, oparłszy się plecami o ścianę, krzyczał:
‒ Morena, Morena! Oni mnie zabiją! Zabiją mnie, mówię wam,
zabiją! Róbcie coś, ratujcie mnie! Morena...
Podbiegłem do Koriola i podtrzymałem go. Rozejrzał się półprzy-
tomnie po hallu. Zatrzymał wzrok na twarzy kaprala, później na twarzy
kapitana. Tak patrzył, jakby ujrzał ich po raz pierwszy. Wreszcie oprzy-
tomniał.
‒ A oni... Tamci... Czy są w pokojach? I ten Glindas...
‒ Prezesie ‒ odezwał się kapral ‒ dopiero co do nich zaglądałem. I
do prezesa zajrzałem, ale głowę miał pan przykrytą kocem.
‒ Głowę kocem, to niemożliwe, tak... A czy nic pan nie słyszał?
Tego chrobotania?
‒ Słyszałem tylko pański oddech, prezesie.
‒ To tak cichutko chrobocze jakby w murze była ukryta maszyna
piekielna... Chciałem powiedzieć, że bomba zegarowa.
‒ Panie Koriol ‒ powiedziałem ‒ to tyka pański zegarek.
Koriol sięgnął do kieszonki i nie znalazł tam zegarka. Odwrócił się,
ruszył w głąb pokoju. Chwycił otwarty zegarek i wrócił z nim do hallu.
‒ Może on tak chrobocze. To mogło mnie zmylić, Morena.
‒ Właśnie ‒ powiedziałem. ‒ Ale zbliża się północ. Wolałbym,
żeby pan nie stał tutaj, w odsłoniętym miejscu.
Spłoszony wzrok Koriola prześliznął się po oknach i ścianach, po
drzwiach i nawet po suficie.
‒ Skąd mogliby strzelać? ‒ szepnął.
‒ Chyba nie będą strzelać ‒ powiedziałem. ‒ Proszę natychmiast
wrócić do pokoju. Za chwilę będzie po wszystkim.
Jakoś niezręcznie, raczej dwuznacznie zabrzmiało to słowo, bo Ko-
riol natychmiast je podchwycił.
‒ Po wszystkim? ‒ zawołał. ‒ Cholera, takiego wszawego obrońcę
musiałem sobie znaleźć! Takiego przeklętego głupca, który pozwoli
mnie zabić! I milicja pozwoli mnie zabić!
Denerwował mnie ten przerażony wielki mężczyzna, który wyglądał
teraz jak wystraszona mysz w potrzasku.
‒ Po wszystkim ‒ powiedziałem ‒ to znaczy, że po całym strachu.
Po pańskim tchórzliwym, obrzydliwym strachu, panie Koriol. Po stra-
chu postrzelonego kujota, a nie mężczyzny, który zapewne sam umiał
zabijać, i który do swoich brylantów nie doszedł niańczeniem dzieci w
przedszkolu, ale na pewno jak najbardziej brutalnie, z całym okrucień-
stwem dla tych, którzy mogli mu przeszkodzić w zdobyciu tych kamie-
ni! Niech pan się stąd wynosi i przestanie histeryzować, bo tu aż cuch-
nie od pańskiego cholernego tchórzostwa!
Koriol skulił się, skurczył, zmalał. Dotychczas nikt tak do niego nie
mówił. Drżały mu wargi, trzepotały powieki.
‒ Jeżeli pan sobie życzy ‒ powiedziałem ‒ możemy rozwiązać na-
szą umowę. Pański strach wzbudza obrzydzenie.
‒ Nie, co pan ‒ cicho mówił Koriol ‒ niech pan pilnuje... Przy
świadkach powiedziałem, że dam ten kamień. Inspektor słyszał i moja
żona, i wszyscy... Dostanie pan jutro...
‒ Chwileczkę ‒ przerwał mu inspektor. I do mnie: ‒ Weź zegarek
pana Koriola. Lepiej będzie, jeśli zostanie tutaj.
Koriol podał mi zegarek.
‒ Dlaczego tak będzie lepiej? ‒ zapytał.
‒ Z dwóch przyczyn ‒ odparł Anioł. ‒ Przestanie pan patrzeć na
poruszające się wskazówki. I skończy się to chrobotanie... Morena,
połóż gdzieś ten zegarek.
Położyłem zegarek na wysokim parapecie okna zasłoniętego drew-
nianą okiennicą. Koriol wzniósł laskę wskazując nią kapitana Anioła:
‒ Niech pan nie pozwoli, żeby oni mnie zabili... Musicie mnie pil-
nować, od tego jest milicja.
‒ Szef słyszał? ‒ zapytał kapral. ‒ Prezes trafnie to ujął.
‒ Nie mówiłem do kaprala ‒ chrapliwie powiedział Koriol: ‒
Niech kapral nie tego...
‒ Panie Koriol ‒ powiedziałem ‒ już pan nas ustawił. A teraz pro-
szę wracać do pokoju.
‒ I już nie muszę się bać?
‒ Może się pan bać, ale niech pan o nas się nie martwi. Niech pan
spokojnie czeka, aż wejdziemy do pokoju i powiemy panu, że wszystko
jest w pierwszorzędnym porządku.
‒ Będę czekać. A jutro...
‒ I niech pan więcej nie wychodzi do hallu.
‒ Dobrze ‒ zgodził się potulnie Koriol. ‒ Już nie wyjdę.
Dwudziesta trzecia pięćdziesiąt
‒ Anioł ‒ powiedziałem ‒ za chwilę północ.
Wyjął rewolwer z kabury zawieszonej pod pachą.
‒ Filipek, uważaj na okna. A ty ‒ zwrócił się do mnie ‒ obserwuj
te drzwi. Ja biorę główne wejście.
Zsunęliśmy trzy krzesła zestawiając je oparciami tak, że utworzyły
trójkąt. Usiedliśmy dotykając się ramionami.
‒ Okiennice zamknąłem na skoble ‒ powiedział kapral.
‒ Kasy pancerne zamyka się na coś lepszego niż skoble ‒ mruknął
Anioł ‒ a jednak są tacy, którzy je otwierają. Wszystko, co jest za-
mknięte, zawsze można w jakiś sposób otworzyć. O czym myślisz,
Morena?
‒ O Koriolu, który stoi pod drzwiami i boi się.
‒ Wierzysz w to, że nic mu się nie stanie?
‒ Nie wiem. Dlaczego odebrałeś mu zegarek?
‒ Sam przestraszyłem się chrobotania, o którym Koriol tak suge-
stywnie mówił. Ale to nie ma znaczenia.
Dostrzegłem, że klamka w drzwiach pokoju Beaty opadła w dół.
Nie powiedziałem o tym Aniołowi. Beata powoli otwierała drzwi.
‒ Wracać ‒ powiedziałem. ‒ Natychmiast.
Końcami palców dotknęła ust i przesłała mi pocałunek. Powoli, jak
przed tym otwierała drzwi, tak teraz je zamykała.
Spojrzałem na zegarek: za pięć minut dwudziesta czwarta.
Kapral poruszył się niespokojnie. Usłyszeliśmy cichy trzask.
‒ Co to było? ‒ zapytał Anioł.
‒ Zapaliłem latarkę, szefie ‒ wyjaśnił kapral. ‒ Bo nagle może
zgasnąć światło, a chciałbym mieć oświetlone okna.
‒ I stąd ten trzask?
‒ Tak, szefie, z latarki.
Znowu spojrzałem na zegarek. Sądziłem, że już północ, ale upłynęło
zaledwie kilkanaście sekund.
‒ Cicho jak na pustyni ‒ odezwał się kapral. ‒ Szef był na pustyni?
‒ Filipek ‒ powiedział Anioł ‒ jak z oknami?
‒ Bez zmian, szefie. W czasie wojny byłem na pustyni, w Afryce.
W stopniu starszego strzelca, ale zawsze.
‒ Co zawsze? ‒ zapytałem.
‒ Przynajmniej widziałem pustynię. W nocy była tam niemożebna
cisza. Jakby nie wojna, to do końca życia znałbym pustynię tylko z
obrazków... Szefie, jeszcze dwie minuty.
‒ Nie patrz na zegarek, ale na okna.
‒ Ja tylko na chwilę, szefie.
Jeszcze żadna minuta nie trwała tak długo jak ta następna, po ostat-
nich słowach kaprala. Panowała niesamowita cisza, nie zmącona żad-
nym szmerem. Nie słyszeliśmy nawet tykania naszych zegarków ‒
jakbyśmy ogłuchli na wszystko inne, prócz tego odgłosu, na który pod-
świadomie oczekiwaliśmy w napięciu wzrastającym z sekundy na se-
kundę. Na odgłos strzału albo wybuchu. Może na krzyk?
‒ On się tam musi paskudnie bać ‒ szepnął kapral.
‒ Chyba tak ‒ powiedział Anioł. ‒ Ten człowiek umie się bać.
‒ A co by szef zrobił, jakby on teraz wyszedł?
‒ Tym zajmuje się Morena ‒ odparł Anioł. ‒ Już on coś zrobi.
‒ Co by pan zrobił? ‒ dopytywał się kapral.
‒ Dałbym mu w zęby i wrzuciłbym go do pokoju.
‒ Szef słyszał?
‒ Słyszałem. O czym jeszcze myślisz, Morena?
‒ Chciałbym, żeby to się już skończyło.
Rozmawialiśmy ściszonym szeptem, zaledwie poruszając ustami.
‒ Żeby go zabili? O tym pomyślałeś?
‒ Żeby już było po północy.
‒ Sądzisz, że po północy nic się nie stanie?
‒ Dałbym za to głowę ‒ powiedziałem. ‒ Oni go sprzątną albo o
północy, albo za rok, również czternastego maja.
Zaskrzypiało krzesło kaprala.
‒ Co to znowu? ‒ zapytał Anioł.
‒ Jeszcze minuta, szefie. Na okna uważam, niech szef nie martwi
się o okna. Skoble są dobre, ręcznie kute.
Znowu cisza. Denerwująca i zabawna: trzech facetów obróconych
do siebie plecami czeka nie wiadomo na co. Jak można w tej sytuacji
zabić Koriola? Nic nie mogłem wymyśleć.
‒ Mocna rzecz, szefie, taka pustynia.
‒ Co cię napadło z tą pustynią? ‒ zapytał Anioł.
‒ Wspominam sobie. Znałem tam jedną Murzynkę.
‒ Filipek ‒ powiedziałem ‒ nie podniecaj szefa.
Anioł, pstryknął palcami.
‒ Skończcie z tym gadaniem!
Spojrzałem na zegarek. Do północy brakowało dwudziestu pięciu
sekund. Nie ma takiej pustyni, na której czas wlókłby się tak powoli,
jak tutaj ‒ w domu Roberta Koriola i w oczekiwaniu na śmierć lub
ocalenie Marcina Koriola.
Północ
‒ Morena ‒ powiedział Anioł ‒ gratuluję kamyka. Dwunasta.
‒ Twój zegarek spieszy o kilka sekund.
‒ Tak ‒ potwierdził kapral. ‒ Jeszcze trzy sekundy, szefie.
‒ To chyba nie ma znaczenia ‒ odparł Anioł.
‒ Może ‒ powiedziałem ‒ ale odłóżmy to do północy.
‒ Już północ ‒ odezwał się kapral. ‒ Za pół sekundy.
Jeszcze przez te pół sekundy siedzieliśmy w milczeniu.
I wtedy dobiegł nas dziwny odgłos z pokoju Marcina Koriola: głu-
che i przytłumione uderzenie, jakby worek piasku zwalił się na trzesz-
czące klepki podłogi.
Skoczyliśmy w kierunku pokoju Koriola.
Nacisnąłem klamkę i próbowałem otworzyć drzwi.
Natrafiały na jakąś przeszkodę.
Powoli i silnie popychałem je, czując, jak napierają na ciężkie i
bezwładne, leżące wzdłuż progu, ciało Koriola.
Do hallu wbiegli już mieszkańcy sąsiednich pokoi: Arkadiusz i Fra-
nio, Robert i Paulina, także Beata. Mieszały się ze sobą krótkie okrzyki:
‒ Zabili! Umarł! Nie żyje? Naprawdę? Co się stało? O Boże!
Pozostawiliśmy ich w hallu pod opieką kaprala i przez wąską szcze-
linę między futryną a drzwiami przecisnęliśmy się ‒ ja, i nieco tęższy
ode mnie Anioł ‒ do pokoju, w którym punktualnie o północy runął na
podłogę Koriol.
Zamknęliśmy za sobą drzwi.
Olbrzymie ciało Koriola leżało skośnie w stosunku do progu, sto-
pami dotykając nisko umocowanego zawiasu. Rysy twarzy były spa-
zmatycznie skurczone. Język wysunięty z ust przysłaniał dolną wargę.
Chyba Koriol dławił się lub dusił. O wnętrze porażonej silnym skur-
czem dłoni, wykrzywionej jak u człowieka chorującego na przewlekły
gościec stawów ‒ opierała się srebrna, kunsztownie rzeźbiona rączka
laski z czarnego bambusu. Druga dłoń była tak samo skurczona, stopy
skręcone do wewnątrz, a kolana lekko podkurczone.
Oczy były otwarte i szklane, z nienormalnie poszerzonymi źrenica-
mi, jakby w ostatniej sekundzie swego życia Koriol ujrzał coś przeraża-
jącego.
To nie mógł być atak serca ani wylew krwi do mózgu, ani nic z te-
go, co tak często widziałem u ludzi, których śmierć dopadła nagle i
niespodziewanie.
‒ Wszystko wskazuje na błyskawiczne działanie silnej trucizny, ‒
powiedział Anioł ‒ chociaż to jest mało prawdopodobne. Trzeba we-
zwać lekarza i ekipę śledczą.
Koriol nie miał przy sobie żadnych tabletek, nie pił żadnych pły-
nów, niczego nie jadł od kilku godzin.
‒ Nie ma takiej trucizny ‒ powiedziałem ‒ która działałaby z zale-
ceniem zabicia kogoś o określonej godzinie.
‒ Wygląda na to, że ktoś wydmuchał zatrutą strzałę z indiańskiej
pucuny, przez dziurkę od klucza. Ale siedzieliśmy pod drzwiami.
Nie musieliśmy badać ścian, czy jest w nich jakiś otwór. Zbadali-
śmy je, nim Koriol wszedł do tego pokoju. Nie było w starannie otyn-
kowanych murach żadnej szczeliny ani otworów po gwoździach, nie
tkwił w nich ani jeden hak. Mury wzniesiono z pełnych cegieł, nie z
pustaków. Opukaliśmy je centymetr po centymetrze.
Zrzuciłem z lampki seledynowy abażur i wzniosłem ją w górę, by
oświetlić sufit. Stuwatowa żarówka ujawniała każdą chropawość na
fakturze sufitu; z małego otworu, umieszczonego na środku, sterczały
krótkie przewody elektryczne okręcone plastrem, przewody, do których
nie podłączono lampy. Przez ten wąski otwór, nie mający zresztą od-
słoniętego ujścia, nikt i w żaden sposób nie mógł dosięgnąć Koriola.
Spojrzałem na gniazdko kontaktowe. Było dobrze umocowane w
ścianie, a oba otwory zasłonięte wtyczką, od której biegł przewód do
lampki. Przez masę lampki nie przepływał prąd.
Oświetliłem twarz Koriola. Na szyi wystąpiły sinobrunatne plamy,
obejmowała szczękę i część policzka. Anioł rozchylił koszulę na piersi
Koriola i wskazał takie same plamy.
‒ Powiedziałem ci, że to silna trucizna. Szalony pomysł, ale nikt
mi nie wmówi nic innego. Stężona, o piorunującym działaniu.
We wnętrzu prawej dłoni Koriola widniały dwie krople krzepnącej
krwi. Z jednej wybiegła cieniutka smuga czerwieni kończąc się w nie-
widocznym dla nas miejscu, w zagłębieniu między palcem średnim, a
wskazującym.
Spoza drzwi wiodących do hallu dobiegały nas przytłumione głosy
rozmowy; nad tym gwarem dominował cichy płacz: Beaty i histeryczny
szloch Pauliny.
Siódma
Z kapitanem Aniołem spotkałem się następnego dnia ‒ piętnastego
maja ‒ w gabinecie Koriola. Była siódma rano.
Usiadłem na tym krześle, na którym siedziałem poprzedniego dnia,
o czternastej trzydzieści. Anioł siedział za antycznym stołem w stylu
Ludwika XIV. Siedział na fotelu obitym gobelinem ‒ z zatroskaną
twarzą, niewyspany i zmęczony. Pomyślałem, że całą noc studiował
życiorysy i dokumenty wszystkich członków rodziny Koriola. Ja także
nie próżnowałem tej nocy.
‒ Liczę na ciebie ‒ powiedział Anioł. Musimy znaleźć zabójcę
Marcina, i to szybko.
‒ Wiem, Anioł, że jest ci trochę łyso. Pod nosem sprzątnęli ci go-
ścia, którego tak strzegłeś, jakby to było całe złoto fortu Knox.
‒ Razem z tobą, nie zapominaj. Użyj więc liczby mnogiej czasu
przeszłego i, niestety, już dokonanego: „którego pilnowaliśmy”. Jednak
ten czas nie był stracony, jeszcze to zrozumiesz. Czy wyłączyłbyś Bea-
tę z kręgu podejrzanych?
‒ Podejrzanych o zabójstwo czy o współudział?
‒ Obojętne.
‒ Mogła działać w zmowie z zabójcą, jednak...
Przypomniałem sobie, jak Beata zapytała: „a gdyby ktoś dał panu
dwadzieścia tysięcy dolarów? Czy wtedy także przeszkodziłby pan w
tej zbrodni?”
Mimo wszystko dokończyłem rozpoczętego zdania:
‒ …jednak wolałbym wykluczyć Beatę nawet spośród podejrza-
nych.
‒ Czy nie sądzisz ‒ zapytał Anioł ‒ że była w tym zainteresowana,
by Marcin nie umarł w jej sypialni? Ani w biurach INTERPOLEX-u,
gdzie Beata stałaby się główną podejrzaną?
Anioł podał mi laskę Koriola. Z przyczepioną kartką i załączoną
ekspertyzą, stanowiła teraz tak zwany „dowód rzeczowy”.
Kilka minut po północy zwróciłem uwagę kapitana na tę laskę. Do-
tykała dłoni Koriola, prawej dłoni, na której zauważyliśmy krople
krzepnącej krwi i tę cieniutką smugę czerwieni zanikającą między pal-
cami.
Ze srebrnej rączki, w tym miejscu, gdzie rzeźba smoka była inkru-
stowana turkusami, sterczał stalowy kolec z kroplą bursztynowego
płynu na samym ostrzu; tam miało swe ujście wydrążenie wewnątrz
kolca. Ten kolec tak umieszczono, by wbił się w nasadę wskazującego
palca. Drugi kolec, lekko naznaczony krwią, wystawał z tej części
uchwytu laski, która opierała się o śródręcze, blisko nasady małego
palca.
Już wiedzieliśmy, jak porażono Koriola trucizną. Morderca, przewi-
dując, że Koriol może opierać się przez moment na części rękojeści,
wmontował w nią dwa kolce.
Teraz, w siedem godzin później, mogłem dokładnie obejrzeć laskę z
czarnego bambusa. Wewnątrz rękojeści były wmontowane dwie silne
sprężyny zakończone stalowymi igłami. Specjalny mechanizm wyzwa-
lał sprężyny za pośrednictwem impulsu wysłanego z zewnątrz.
Srebrny uchwyt był osadzony w bambusowym drzewcu na trzech
gwintach. Można go było wykręcić w ciągu kilku sekund i wkręcić do
laski inny ‒ ten, który znaleźliśmy przy martwym Koriolu, zawierający
elektronowe urządzenie i truciznę umieszczoną w zbiornikach znajdu-
jących się u nasady obu igieł, na których podstawę nacisnęły sprężyny
w momencie ich odkształcenia. Kolce wypchnęły dwa malutkie turku-
sowe oczka i wbiły się w dłoń Koriola.
U podstawy uchwytu znajdował się dziesięciocentymetrowy drut
miedziany; stanowił antenę, która odebrała impuls.
Jeszcze w nocy eksperci z Zakładu Kryminalistyki zbadali laskę.
Stwierdzili, że wmontowano w rękojeść mechanizm stanowiący od-
biornik dla przekazanego impulsu. Urządzenie było wymyślne i mikro-
skopijne, prawdopodobnie japońskiej konstrukcji. Nie posiadało jednak
mechanizmu zegarowego, który punktualnie o północy zwolniłby sprę-
żyny zakończone jadowitymi kolcami. Zacisk, który je przytrzymywał,
musiał być zwolniony zdalnie, przez specjalny nadajnik; nie mógł sam
działać, nawet gdyby gwoździe przybijano tą laską.
Eksperci założyli, że nadajnik miał większe rozmiary niż mecha-
nizm ukryty w rękojeści laski, i dlatego nie wmontowano go razem ze
sprężynami. Ale gdzie ukryto ten nadajnik i kto go uruchomił o półno-
cy?
Rewizja przeprowadzona w willi Roberta, nie przyniosła żadnych
rezultatów, ani też rewizja osobista wszystkich obecnych. Może nadaj-
nik znajdował się poza obrębem willi? Może działał automatycznie,
ukryty gdzieś przez któregoś z członków rodziny lub przez tajemnicze-
go Mściciela z Madrytu?
‒ Trzymajmy się tego ‒ powiedział Anioł ‒ co ustaliliśmy na
pewno. Marcina zaproszono do brata, czy też wykorzystano tę okolicz-
ność, żeby wymienić uchwyt laski i poszerzyć krąg podejrzanych. Do
czasu, nim Koriol zjawił się u Roberta, kontaktował się tylko z tobą,
Ursynem i Beatą, w biurze INTERPOLEX-U. Później z całą rodziną w
domu Roberta.
‒ Nie tylko. Także z tobą i kapralem.
‒ To się zgadza ‒ potwierdził Anioł. ‒ Dalej: morderca wiedział,
że kiedy Koriol jest zdenerwowany, nie kładzie się spać. Zresztą wie-
dział, że trzydzieści jeden listów nie pozwoli mu zasnąć, i że zdener-
wowany Koriol będzie chodził tej nocy z kąta w kąt, zaciskając kur-
czowo uchwyt laski.
Do gabinetu Koriola wszedł młody porucznik, który nie zwracając
na mnie uwagi położył na stole opieczętowaną kopertę.
‒ Dziękuję ‒ powiedział Anioł. ‒ Wiem, co to jest.
Porucznik wyszedł. Wtedy Anioł otworzył kopertę cieniutkim
ostrzem zabytkowego sztyletu Koriola i wyjął z niej kilka arkuszy foto-
graficznego papieru. Znajdowała się na nich odbitka ręcznego pisma,
zapewne listu. Przeczytał go i schował fotokopie do koperty.
‒ Domyślasz się, kto jest mordercą? ‒ zapytał.
‒ Chyba tak, ale jeszcze musiałbym sprawdzić kilka danych.
‒ Masz jakichś przyjaciół z Brygady Międzynarodowej? Z Hisz-
panii, z okresu wojny domowej?
‒ Tak. Nawet krewnych.
‒ Czy mówi ci coś nazwisko Castro de Robles?
‒ Nic mi nie mówi.
‒ Federico de Robles zginął, bo Marcin Koriol zadenuncjował go
przed frankistowską policją polityczną. Jego syn jest mordercą Koriola,
albo inicjatorem tego wymyślnego morderstwa. Federica de Robles
rozstrzelano 14 maja o północy.
‒ To potwierdza mój domysł, że Zakład Kryminalistyki odczytał
spalony list, który Koriol zostawił na popielniczce. To fotokopie, praw-
da? Bo chyba stąd pochodzą twoje rewelacje.
‒ Treść tego listu znałem wcześniej, nim Koriol go przeczytał.
‒ Rozumiem. Czy jest tam jakiś szczegół, który...
Anioł zerwał się z fotela. Stojąc, wyjął z koperty fotokopie listu do
Koriola. Odszukał jakiś fragment.
‒ No tak, oczywiście! ‒ zawołał. I wybiegł z gabinetu poruszając
fotokopiami jak wachlarzem.
Ósma
Punktualnie o ósmej przyszli do biura pracownicy INTERPOLEX-
u. Nie spóźnili się ani o minutę, lecz także nie przyszli ani o minutę
przed ósmą, w nadmiarze gorliwości.
Powiedziałem Aniołowi, że muszę wyjść. Zgodził się pod warun-
kiem, że o dziewiąte] przyjdę do willi Roberta.
Jak dowiedziałem się później, przesłuchanie urzędników INTER-
POLEX-u nie wniosło nic nowego. Prócz jednego szczegółu obciążają-
cego Beatę i mnie. Koriol nie spoufalał się ze swymi współpracowni-
kami i wbrew przyjętym u nas obyczajom, nie chodził z nimi na kawę
ani na „drinka”, nie uczestniczył też w imieninach czy urodzinach swo-
ich pracowników.
Po ostatnim, niezbędnym, ale i niepotrzebnym przesłuchaniu księ-
gowego, Beata poprosiła Anioła o rozmowę.
‒ Spodziewam się ‒ powiedział Anioł ‒ że powie mi pani to, na co
czekam od wczoraj.
‒ A na co pan czeka od wczoraj?
‒ Pani najlepiej znała nawyki swego męża. Pani wiedziała, że kie-
dy jest zdenerwowany, to wędruje po pokoju ze swoją laską. Pani mo-
gła najłatwiej wymienić rzeźbiony uchwyt laski.
‒ Wymienić? Nic nie wiem o takiej wymianie. Chciałam tylko...
bo jest jedna niezbyt jasna sprawa.
‒ Czy ta, że nie jest pani nawet przygnębiona? Nie spotkałem
jeszcze kobiety tak opanowanej po śmierci męża.
‒ Panie inspektorze ‒ powiedziała ‒ nie kochałam Marcina. Był
brutalny i grubiański, apodyktyczny i wymagający, chorobliwie zazdro-
sny i trochę... nienormalny. Interesują pana szczegóły tej anomalii?
‒ Raczej inne szczegóły ‒ odparł Anioł. ‒ No więc?
‒ Wciąż powtarzał, że mnie kupił. Obrażał mnie, zawsze, nawet
przy obcych. W ogóle dla wszystkich był przykry.
‒ Chce pani powiedzieć, że ta śmierć uszczęśliwiła panią.
‒ Nie. Bardzo mi go żal, naprawdę.
‒ Jego śmierć uczyniła panią najbogatszą kobietą w Polsce. Pani
jedna zyskała na tej śmierci.
Beata potrząsnęła głową.
‒ Rozmawiałam przed chwilą z jego adwokatem, telefonicznie.
Marcin zostawił testament. Jedną trzecią majątku zapisał mnie, drugą
zostawił ojcu, a trzecią Paulinie. Tylko Roberta pominął. Gdyby Marcin
żył, nakłoniłabym go, żeby wszystko mnie zapisał. Jego śmierć unie-
możliwia zmianę testamentu. Dostanę dwa brylanty, dwa dostanie Pau-
lina, dwa Arkadiusz. Ten siódmy kamień muszę także im oddać, jeżeli
chcę zatrzymać samochód, kosztowne urządzenie mieszkania i sporo
innych rzeczy. Straciłam najwięcej na śmierci Marcina.
‒ Dlaczego Koriol wyróżnił w swoim zapisie Paulinę?
‒ Była jego kochanką. Później przedstawił ją swemu bratu. Dał jej
samochód i sporo pieniędzy. I Robert ożenił się z Pauliną. Ale on nie
wie, że Paulina żyła z Marcinem.
‒ Co panią łączy z panem Moreną?
‒ Nie rozumiem, dlaczego...
‒ Znaliście się dawniej.
‒ Pan wie o tym? Skąd?
‒ Nie ujawniam źródła moich informacji.
‒ Poznałam Morenę, kiedy pracował w milicji. Spotkaliśmy się
kilka razy. To wszystko. Miał jakieś kłopoty, pan je chyba zna, i wtedy
przestał się ze mną widywać.
‒ Jakim cudem Morena znalazł się tu wczoraj?
‒ Telefonowałam do niego. Żeby pomógł memu mężowi. To
świetny fachowiec, a mąż nie chciał rozmawiać z milicją. Nie wiem,
czego Marcin się bał. Byłam pewna, że Morenie powie, o co tu chodzi,
i że w ten sposób ja także się dowiem.
Oczy Anioła zabłysły i zwęziły się nieco.
‒ Proszę pani, to ja telefonowałem do Moreny. Właściwie moja
sekretarka. Żeby wstąpił do Koriola, po czternastej godzinie. Wiedzia-
łem o listach z pogróżkami i potrzebny był mi ktoś, kto dowie się od
Koriola, kim jest nadawca listów.
‒ Przed dwoma tygodniami byłam w komendzie. Mówiłam o li-
stach.
‒ Wiem. Skąd pani telefonowała do Moreny?
‒ Skąd telefonowałam? Z biura.
‒ To nieprawda.
‒ Skąd pan wie?
‒ Podtrzymuję,, co powiedziałem o nie ujawnianiu źródeł moich
informacji. Skąd pani telefonowała?
‒ Telefonowałam ‒ uśmiechnęła się Beata ‒ z baru mlecznego,
naprzeciw biura, zapomniałam. Nie chciałam, żeby mąż...
‒ Dlaczego pani z takim samozaparciem osłania Morenę?
Uśmiechnęła się, nic nie powiedziała.
‒ Kogo pani podejrzewa o zamordowanie swego męża?
‒ Czy ja wiem? Arkadiusz mówił, że zabiłby Marcina, gdyby takie
było jego przeznaczenie. Nie wiem kto... Może Paulina dowiedziała się
o testamencie Marcina i bała się, że mogę go zmienić na jej niekorzyść?
Może ten okropny Franio? Nie, chyba nie. To był tylko tragiczny epilog
madryckiej historii.
‒ Albo ktoś, kto znał szczegóły tej historii? Wykorzystał ją dla
swoich celów i dla zmylenia śladów. Pani mogła ją znać. Może Pauli-
na? Jest pani podejrzana o współudział. Czynię to niechętnie, ale nie
mogę inaczej.
‒ Nie wiem, jak mam pana przekonać, doprawdy, nie wiem ‒ mó-
wiła Beata niespokojna, lekko przestraszona. ‒ Nie byłabym zdolna do
czegoś takiego, nawet nie znam szczegółów śmierci... Musi pan poroz-
mawiać z Arkadiuszem, z Franiem, z Pauliną...
‒ Wiem, że muszę ‒ powiedział inspektor. ‒ Z panią także.
Powiedziała urażonym tonem, oschle i wyniośle.
‒ Jak pan uważa, inspektorze. Jasiem do dyspozycji.
Dziewiąta
Dla dokładniejszego odtworzenia pewnych sytuacji, przesłuchanie
świadków ‒ każdy ze świadków był na razie podejrzany i zarazem
„podejrzanym świadkiem”, a więc budzącym nieufność ‒ odbyło się w
willi Roberta Koriola. Asystowałem przy tym.
Zeznanie Pauliny Koriol:
‒ Panie inspektorze, strasznie mnie złościło, kiedy oni tak spokoj-
nie rozmawiali o śmierci Marcina, to był przemiły człowiek, ale nikt go
nie rozumiał tak naprawdę, tak jest, panie inspektorze, tylko ja jedna...
Co nas łączyło, to łączyło, lepiej nie wspominać, dla kobiet to nie jest
takie łatwe jak dla mężczyzn, przeżywamy takie rozstanie, długo cier-
pimy...
...Nie, już nie płaczę... Robert nie powiedział, że umawia Marcina z
Franiem, dopiero w ostatniej chwili, to mnie zaskoczyło. Nie chcieli
naciągać Marcina, ale żeby dał im jakąś gratyfikację, pan rozumie,
inspektorze, nagrodę za ich starania... Mnie z Franiem nic nie łączy,
chociaż nie jestem szczęśliwa z Robertem, bo Robert to małżeństwo z
rozsądku, Marcin tak chciał. Ale Robert nie wie, że byłam z Marcinem.
Jeśli pyta pan o moje zdanie, to u nas tylko dziadek mógł wymyśleć ten
mechanizm w lasce, ale on go nie zabił, nie wierzę.
Zeznanie Arkadiusza Koriola:
‒ Panie Morena, takie było przeznaczenie Marcina. Inspektor nie
wierzy w przeznaczenie, uwzględnia rolę przypadku i wolnej woli. Ale
czymże jest przypadek i wolna wola, jeśli nie przewrotną postacią prze-
znaczenia, łudzącą nas jeszcze bardziej, że możemy przeciwstawić się
losowi?
...Gdyby mój Marcin miał inne przeznaczenie, to pożyłby jeszcze ze
trzydzieści lat. W naszej rodzinie mężczyźni długo żyli. Kto wie, może
i Robert maczał w tym palce? Bo on i Franio coś tam zamyślali z tymi
listami... Kto zabił Marcina? Przeznaczenie, inspektorze, zrządzenie
losu, fatum, Nemezis! Wy, w milicji i we wszystkich policjach świata,
lubicie się babrać w takich sprawach. Ale nie wiecie, że człowiek wtedy
umiera, kiedy śmierć jest mu pisana. Zabójca jest tylko bezwolnym
narzędziem losu... Co? Nie, ja takich lasek nie umiem robić. Nie wy-
mieniałem tej rączki w lasce. A że stała obok mnie, przy stole, to dlate-
go, że postawił ją tam pan inspektor... Nauczcie się czytać w gwiaz-
dach, co komu sądzone, bo już astronomowie chaldejscy posiedli ta-
jemnicę...
I tak dalej. Nie mogliśmy się pozbyć Arkadiusza. Błagaliśmy go,
żeby wreszcie ustąpił miejsca Robertowi.
Zeznanie Roberta Koriola:
‒ Co działo się w Madrycie, o tym nic nie wiem. Każdy ma jakiś
haczyk w życiorysie. Dogadałem się z Franiem co do tych listów, bo
kochałem Marcina. Chciałem mu jakoś pomóc... Nie, laski w ogóle nie
dotykałem, no bo kiedy?
...A na Frania nie dam złego słowa powiedzieć. Takich ludzi mało
jest na świecie. On jeszcze nigdy nie pracował, od urodzenia nie pra-
cował, a zawsze ma trochę pieniędzy. To wzbudza szacunek i podziw...
Kto wie, może Beata zabiła Marcina? Nikt nic nie wie.
...Niech się panowie nie krępują, możemy i o Pauli mówić. Wiem,
że ona żyła z Marcinem. Dał jej samochód i forsę, mogliśmy domek
kupić. Beata i Paulina nic nie wiedzą, że ja wiem, co łączyło Paulę z
Marcinem. Ale niech tam. Która dziewczyna ma dzisiaj posag? A co do
Beaty, to nic dobrego nie mogę o niej powiedzieć ani także nic złego,
panie inspektorze.
Zeznanie Franciszka Glindasa:
‒ No niech pan tylko sam ruszy głową, panie kapitanie: jeżeli
można żyć bez pracy, to po co człowiek miałby pracować? Bóg dba o
każde stworzenie i nie da mu marnie zginąć... No, jak pragnę zakwit-
nąć, dobrze pan mówi, że jednak Bóg dał zginąć Marcinowi. Ale czy
pan myśli, że Bóg opiekuje się wszystkimi jednakowo? Niech pan tak
nie myśli.
...Co do laski, to w ogóle jej nie dotykałem, bo po co dotykać coś,
co i tak nie będzie moje? Chcieliśmy postraszyć trochę Marcina i zaro-
bić, bo nie wierzyliśmy w jego śmierć. A on by na drugi dzień coś nam
odpalił. A czy mnie posadzą za to czy nie, o tym wysoki sąd będzie
mówić, a nie pan. Znam się na kodeksach, bo już w sądzie bywało się w
różnym charakterze...
Zeznania Beaty Koriol:
‒ Inspektorze, wczoraj wieczorem wzięłam od mego męża różne
rzeczy na przechowanie, tak kazał pan Morena... Panie Morena, gdyby
pan kazał zabrać także laskę, wówczas ocalałby Marcin. Ale ja bym
zginęła, bo trzymałabym laskę przy sobie. Lubiłam dotykać srebrnego
smoka z turkusami i rubinami. No tak, ktoś musiał wymienić laskę, ale
naprawdę nie wiem... Może od dawna jadowite zęby były ukryte w
rękojeści laski i Marcin wiedział o tym? I nagle ktoś uruchomił mecha-
nizm, ktoś, kto wiedział o tych kolcach. Ale kto?
...Marcin dostał laskę od Pauliny, kiedy jeszcze ją kochał. Jeśli on w
ogóle umiał kochać... Chyba zawsze kochał tylko siebie i po to były mu
potrzebne ładne kobiety...
Spojrzałem na Anioła, Anioł popatrzył na mnie. Bo tak istotnie mo-
gło być, że rękojeści nie wymieniono, i że Koriol znał jej tajemnicę.
Może laska miała służyć do samoobrony? Może Koriol, gdyby ktoś
odebrał mu tę laskę, umiał przy pomocy jakiegoś aparatu wyzwalać
sprężyny z jadowitymi kolcami? Może uruchomiła je Paulina, zazdro-
sna o Beatę i zawiedziona w swej miłości do Koriola?
Może.
Dziesiąta
Z willi Roberta pojechaliśmy do Zakładu Kryminalistyki.
‒ Czy możesz pokazać fotokopię listu do Koriola?
Anioł wyjął z teczki odtworzony tekst tego spalonego listu, przepi-
sany na maszynie. Opuścił szybę radiowozu i obserwował ruch uliczny.
‒ Chodziło ci o zegarek, prawda? ‒ podałem mu maszynopis.
Domyślałem się, dlaczego Anioł po przeczytaniu tego listu wybiegł
tak nagle z gabinetu.
‒ Jak wiesz ‒ powiedział ‒ zegarek Koriola był nakręcony. Kiedy
wyszliśmy z pokoju martwego Koriola, podszedłem do okna, żeby
zabrać zegarek. Położyłeś go na parapecie, pamiętasz? Zauważyłem
wtedy, że wciąż wskazywał dwunastą godzinę.
‒ Przypuszczasz, że aparat wyzwalający sprężynę w rękojeści la-
ski, był ukryty w zegarku?
‒ Chyba tak. Nigdy nie wierzyłem, że zegarki zatrzymują się o tej
godzinie, w której ktoś umiera. A ten się zatrzymał.
W Zakładzie Kryminalistyki Anioł zostawił mnie na korytarzu, a
sam wszedł do laboratorium. Po chwili wyszła stamtąd asystentka kie-
rownika tej pracowni. Przywitała się ze mną.
‒ Kapitan mówił, że pan tu czeka i umiera z ciekawości ‒ powie-
działa. ‒ Otóż z kieszonkowego zegarka wyjęto oryginalny mechanizm,
a na jego miejsce wmontowano malutki, z damskiego zegarka. W uzy-
skanej w ten sposób przestrzeni, we wnętrzu koperty, zainstalowano
elektronowo-tranzystorowe urządzenie, stanowiące przekaźnik impulsu
do laski, którą badaliśmy dzisiejszej nocy. Kiedy obie wskazówki za-
trzymały się na dwunastej...
Kapitan Anioł wyszedł z laboratorium.
‒ ...impuls wzbudzony w półprzewodnikach mikroskopijnego apa-
ratu sprzężonego z mechanizmem zegarka ‒ mówiła dalej asystentka ‒
został przekazany do mechanizmu ukrytego w rękojeści laski. W
uproszczony sposób można to tak przedstawić.
‒ Ale powiedzieliście rano, że aparat nadający impuls musiał być
nieco większy.
‒ Musiałby być większy ‒ wyjaśniła asystentka ‒ gdyby ktoś na-
dawał impuls z większej odległości. Przypuszczamy jednak, że mecha-
nizm ukryty w lasce i antena o małym zasięgu nie odebrałyby sygnału z
większej odległości niż powiedzmy, osiem metrów.
‒ Czy wiesz ‒ zapytał Anioł ‒ że gdybyśmy wyrzucili zegarek do
ogrodu, to impuls byłby zbyt nikły, żeby zwolnić sprężyny w lasce?
‒ Morderca wiedział ‒ odezwała się asystentka ‒ że ofiara nie roz-
stawała się z zegarkiem ani z laską. Dlaczego nie odebraliście mu laski?
‒ Utykał ‒ odparł Anioł ‒ nie umiał się bez niej poruszać. A zega-
rek traktował jak fetysz, który chroni go od nieszczęść. Oddał mi go w
momencie panicznego lęku, kiedy trochę obce tykanie zegarka, obce,
bo mechanizm był zmieniony, nasunęło mu podejrzenie, że w pokoju
„coś chrobocze”.
‒ Jeżeli mechanizm był nastawiony na dwunastą ‒ powiedziałem ‒
to wmontowano go dopiero po dwunastej w południe. Bo nie wysłałby
impulsu o północy, ale o dwanaście godzin wcześniej.
Asystentka uśmiechnęła się.
‒ Jeżeli ofiara nie rozstawała się z zegarkiem, to pańskie przy-
puszczenie, że to urządzenie umieszczono w zegarku dopiero po dwu-
nastej w południe, jest jedynym możliwym i prawdziwym domysłem,
ale i nieprawdopodobnym. Zainstalowanie tak skomplikowanej mi-
kroaparatury i wymiana oryginalnego mechanizmu zegarka na mecha-
nizm wyjęty z zegarka damskiego, dopasowanie do nowej osi oryginal-
nych wskazówek i osadzenie ich na niej, precyzyjne podłączenie mi-
kroaparatu do mechanizmu zegarka, sprawdzenie działania i tak dalej, i
tak dalej ‒ asystentka głęboko odetchnęła po tym wyliczeniu ‒ taki
zabieg u najzdolniejszego mechanika-elektronika musiałby trwać przy-
najmniej trzy godziny.
‒ Po dwunastej ‒ powiedziałem ‒ ktoś wymienił cały zegarek.
‒ Beata twierdzi, że to na pewno zegarek Koriola. Codziennie go
oglądała. Zresztą to stary model schaffhausena. Okazowy, prawie mu-
zealny unikat. Nie do podrobienia.
‒ A jednak zegarek wymieniła jedna z tych osób, z którymi Mar-
cin zetknął się po dwunastej.
‒ Proszę pamiętać ‒ ostrzegła nas asystentka ‒ że ofiara nosiła ten
zegarek kilkadziesiąt lat. Łatwo mogła poznać, że ktoś go wymienił.
‒ A więc był to identyczny zegarek, z tej samej serii ‒ powiedzia-
łem. ‒ Mamy na to dowód.
‒ Myślisz o wzmiance w liście do Koriola? ‒ Anioł wyjął maszy-
nopis i wskazał asystentce odpowiedni fragment:
Dla mnie ‒ miałem wtedy kilka lat ‒ przekazał złoty zegarek kie-
szonkowy, który zawsze nosisz przy sobie i nigdy się z nim nie rozsta-
jesz. Ojciec dostał go od mego dziadka. Drugi, taki sam zegarek, dostał
od dziadka brat mego ojca, mój wuj.
‒ A od wuja ‒ powiedziałem ‒ przejął go syn Federica. Ktoś zain-
stalował w jego zegarku urządzenie, o którym pani mówiła. Syn
Federica nosił go przez wiele lat, aż trafiła się dobrze przygotowana
okazja wymiany tego zegarka na zegarek Koriola.
‒ Właśnie ‒ powiedział Anioł. ‒ Dobrze przygotowana okazja.
Asystentka zgadzała się z moją wersją, jako jedynym logicznym
wyjaśnieniem uzasadniającym możliwość wymiany zegarka.
‒ A przy nakręcaniu? ‒ zapytała. ‒ Sprężyna damskiego zegarka
ma zupełnie inny opór. Istnieje jeszcze specyficzna pamięć dotyku i
wrażliwość opuszka...
Z podziwem przysłuchiwałem się wywodom młodej dziewczyny.
‒ Jak to wyjaśnisz? ‒ zapytał Anioł.
Koriol nakręcał zegarek o dwunastej w południe.
‒ I tylko ktoś, kto o tym wiedział ‒ powiedziała asystentka ‒ mógł
wczoraj wymienić zegarek.
Anioł przypatrywał mi się nadal. Zapytał:
‒ Kto o tym wiedział? Że nakręca o dwunastej?
‒ Beata ‒ powiedziałem. ‒ I Arkadiusz. Mogli o tym wiedzieć Ro-
bert i Paulina. Robert mógł powiedzieć Franiowi.
‒ A więc cała rodzina ‒ stwierdziła asystentka. ‒ Jednak żona ofia-
ry nie mogła skonstruować ani wmontować...
‒ Arkadiusz to świetny zegarmistrz ‒ wtrącił Anioł ‒ z zagranicz-
ną praktyką w wielkich firmach zachodnich. Jeżeli działał w porozu-
mieniu z Beatą, ona mogła wymienić zegarek. Ale w domu Roberta
zegarek przechodził z rąk do rąk. Wszyscy go oglądali. Nawet ja.
‒ Tylko ja nie oglądałem.
‒ Tak, Morena, ty nie oglądałeś. Więc przyjmijmy, że Robert za-
prosił Marcina, żeby zamienić zegarek.
Nie zgadzałem się z tym, co powiedział Anioł.
‒ Albo ktoś inny, wiedząc, że Marcin ma być u Roberta, wykorzy-
stał to dla zamiany zegarka.
‒ I to możliwe ‒ zgodził się Anioł. ‒ Ale Beata najlepiej wiedzia-
ła, że Marcin nie rozstaje się z zegarkiem, i że nakręca go codziennie o
dwunastej. Wiedziała też, że kiedy Marcin jest zdenerwowany, wów-
czas nie śpi, lecz chodzi po pokoju z laską.
‒ Gdyby Franio nie umówił się z Koriolem, to Koriol nie zjawiłby
się u Roberta. Nie pozwoliłbym na to.
‒ I wtedy ‒ powiedział Anioł ‒ wskazówki tego samego zegarka
pokryłyby się o północy w biurze lub w mieszkaniu Marcina chodzące-
go z kąta w kąt. A kolce wypełnione trucizną paraliżującą układ krąże-
niowy i oddechowy, wbiłyby się w dłoń Marcina.
‒ Może ‒ powiedziałem ‒ wykorzystano jego pobyt u Roberta, że-
by dopiero tam wymienić zegarek i uchwyt laski!
‒ Uchwyt mógł być wkręcony wcześniej ‒ wyjaśniła asystentka ‒
bo wszystko zależało od działania zegarka.
Uchwyt laski mógł być wkręcony wcześniej lub później, w miesz-
kaniu Koriola, w biurze INTERPOLEX-u lub w willi Roberta. Mógł go
wkręcić ktoś z jego rodziny albo człowiek, którego nie znaliśmy.
Wszystko stawało się możliwe i niemożliwe, a sprawa zamordowania
Koriola ‒ mimo wciąż nowych odkryć w toku dochodzenia ‒ stawała
się coraz bardziej skomplikowana i zagmatwana.
Mogliśmy ją w nieskończoność roztrząsać. Jednak wbrew temu, co
mówił Anioł, łączyłem zaproszenie Koriola na spotkanie z Franiem,
względnie jego obecność w willi Roberta ‒ z faktem morderstwa. Ten,
kto chciał wykonać zapowiadany od miesiąca wyrok śmierci, mógł go
spełnić tylko dzięki obecności Marcina w willi Roberta.
Jedenasta
Z Zakładu Kryminalistyki pojechaliśmy do komendy. Co najmniej
od godziny kapitan Anioł wciąż mi, się przypatrywał. W radiowozie
rozsiadł się wygodnie ‒ był zmęczony ‒ i nadal na mnie patrzył.
Czułem się nieswojo. Nie lubię, kiedy ktoś tak mnie ogląda, jakbym
był wypchanym dinozaurem.
‒ Mówiłeś ‒ odezwał się ‒ że w domu Roberta nie dotykałeś ze-
garka Koriola. Dzieje zegarka od dwunastej w południe do dwudziestej
czwartej w nocy najbardziej mnie interesują. Bo laska mogła być wcze-
śniej zamieniona. Beata twierdzi ‒ ciągnął Anioł ‒ że obejrzałeś zega-
rek Koriola w biurze.
‒ Tak było ‒ powiedziałem. ‒ W biurze.
‒ Beata skłamała, że telefonowała do ciebie.
‒ Nie wiem, dlaczego skłamała.
‒ Czy sam odbierałeś telefon, w którym proszono cię, żebyś przy-
jechał do Koriola?
‒ Tak. Kazałeś komuś zatelefonować.
‒ O której byłeś w INTERPOLEX-ie?
‒ Punktualnie o czternastej.
‒ To dziwne. Właśnie o czternastej telefonowała moja sekretarka.
Zjawiłeś się w biurze Koriola, więc sądziłem, że to ona załatwiła. Ale
dowiedziałem się przed chwilą, że jej telefon odebrała kobieta, która u
ciebie sprząta. Powiedziała, że wyszedłeś o trzynastej czterdzieści.
‒ Widocznie wcześniej telefonował ktoś inny.
‒ Chcesz powiedzieć, że Beata? Z baru mlecznego, w którym w
ogóle nie była?
‒ To nie był głos kobiety. Telefonował mężczyzna.
Przez chwilę jechaliśmy w milczeniu. Kierowca zręcznie manew-
rował wozem na zatłoczonych ulicach.
‒ Szefie ‒ odezwał się ‒ czy później przywieźć Ursyna?
‒ Tak ‒ odparł Anioł. I do mnie: ‒ Może on zna jakieś sprawy Ko-
riola? Dla porządku muszę go przesłuchać. ‒ I niespodziewanie: ‒ Mo-
rena, są poszlaki, które przemawiają przeciw tobie. Zjawiasz się niepro-
szony w biurze Koriola, gdzie znasz osobę najmocniej związaną z Ko-
riolem: Beatę.
Spojrzałem na Anioła.
‒ I w tym obcym biurze ‒ podjąłem ‒ w obecności kobiety, którą
kiedyś poznałem, biorę zegarek leżący na biurku, unikalnego
schaffhausena. Kiedy małżonkowie zajęci są jakimś sporem, wymie-
niam go na identyczny. To chciałeś powiedzieć.
‒ Mógłbym tak powiedzieć. Bo to świetna okazja do zamiany ze-
garka. Natomiast w domu Roberta celowo nie oglądasz zegarka. Bo i po
co, jeśli jest już wymieniony? Nie biorąc go do ręki, odsuwasz od siebie
wszelkie podejrzenia. W biurze Koriola oglądasz jego laskę. Manipulu-
jąc nią pod poziomem stołu, możesz w sekundzie wymienić rączkę
oryginalną na tę z jadowitymi kolcami.
‒ Musiałbym naprzód dokładnie skopiować rzeźbę uchwytu. Kie-
dy mogłem to zrobić? Jak myślisz?
‒ Beata mogła ci dostarczyć dwustronny odcisk z wosku i fotogra-
fie rzeźbionej rączki. Później celowo nie spotykałeś się z Beatą przez
rok, żeby odsunąć podejrzenia od siebie i od niej. Przychodząc do Ko-
riola, może działasz w porozumieniu z Beatą? Ale na pewno chcesz tam
być, chcesz chronić ją przed podejrzeniami, przed popełnieniem błędu.
‒ Wtedy Beata ‒ podsunąłem Aniołowi ‒ obawiając się, że mnie
podejrzewasz, składa fałszywe zeznanie, że mnie wezwała.
‒ Przeprowadzasz cały plan bezbłędnie ‒ ciągnął Anioł. ‒ W do-
mu Roberta polecasz Koriolowi, żeby oddał żonie wszystkie przedmio-
ty, ale nie wspominasz o lasce i zegarku.
‒ Byłeś przy tym i mogłeś wydać inne polecenie.
‒ Zabrałem mu zegarek. To mogło ocalić Koriola. Ale położyłeś
go na najbliższym parapecie okiennym, a nie na tym najdalszym, bo
wiedziałeś, że impuls wyzwolony o północy w mechanizmie zegarka,
nie dotrze z większej odległości do wyzwalacza sprężyn z jadowitymi
kolcami, ukrytego w rękojeści laski.
‒ I zażądałem ‒ uzupełniłem wywód Anioła ‒ żeby Marcin spał
osobno. Bo mógłbyś podejrzewać Beatę, że sama pilnowała, by Marcin
o północy trzymał laskę w dłoni.
‒ Tak pomyślałem ‒ odparł Anioł. ‒ Wrzucasz do skrzynki ostatni
list do Koriola, kiedy z nim wchodzisz. Właśnie dlatego pytasz mnie
później, czy zajrzałem do skrzynki, wchodząc do willi. Urzędnik IN-
TERPOLEX-U, który przez chwilę czekał w sekretariacie na Koriola,
usłyszał, jak w jego gabinecie umawiałeś się z Beatą do kawiarni albo
na dansing. Zapytałeś, czy umawia się jako mężatka, czy już jako
wdowa. Zgadza się?
‒ To się zgadza, Anioł. Urzędnicy INTERPOLEX-u mają pierw-
szorzędne uszy.
Jedenasta trzydzieści
Dalsza część tej rozmowy odbyła się w komendzie.
‒ Dużą wypijesz czy małą? ‒ zapytał Anioł.
‒ Małą. Wypiłem dzisiaj siedem filiżanek kawy.
‒ Może wolisz coś innego?
‒ Wolę, żebyś opowiedział do końca historię, którą zacząłeś w
samochodzie. To ładna i pouczająca historia.
‒ Po to cię zaprosiłem.
‒ Z tym, co dotychczas powiedziałeś, można pójść do prokuratora.
Ale nie mieszaj Beaty w tę ponurą historię. Szkoda takiej ładnej dziew-
czyny.
‒ Interesujesz się Beatą?
‒ Jest piękna, lecz to za mało, żeby się kimś interesować.
‒ Według naszych informacji, była wierną żoną.
‒ Wierność z wyrachowania gorsza jest od niewierności.
‒ Morena, Beata zmięknie na przesłuchaniu. Przestraszy się, że
możemy ją obciążyć współudziałem, jeśli nie inicjatywą. Pamiętasz
chyba sprawę Marii i zabójstwo agronoma? I morderstwo popełnione
przez brata Marii na jej mężu? I twoją rolę w tej przykrej sprawie?
Beata, w trosce o własną skórę, powie nam, że trzydziesty pierwszy list
z wyrokiem śmierci przetrzymała u siebie, żeby wejść z nim do gabine-
tu Koriola dopiero po twoim przybyciu do biura. Chciała w nastroju
paniki i zagrożenia zmusić męża, by szukał pomocy u ciebie. Powie
nam jeszcze ta piękna Beata, że tylko dlatego wzięła do ręki zegarek
Koriola, by podać go tobie i ułatwić, wymianę na inny, zręcznie ukryty
w twojej dłoni; właśnie ten, który później położyłeś na najbliższym
parapecie, w odległości pięciu metrów od laski Koriola.
‒ Bardzo ładnie opowiadasz tę historyjkę i dobrze ją ułożyłeś.
Powiedz jeszcze, dlaczego ją opowiadasz?
‒ Jak myślisz?
‒ Chcesz udowodnić, że można mnie w to w r o b i ć ?
‒ Masz przyjaciół z wojny domowej w Hiszpanii. Pozostało od
ustalenia, który z nich zlecił ci tę robotę. Czy jest w Polsce?
‒ Sądzę, że już nie ‒ powiedziałem. ‒ Na jego miejscu także bym
natychmiast wyjechał.
‒ Jednak nie wyjechałeś.
‒ Nie przypuszczasz chyba, że jestem synem Federica?
‒ Zabić mógł ktoś inny. Albo ta madrycka sprawa była tylko efek-
townym pretekstem. Jeden szczegół zazębia się idealnie o drugi, drugi o
następny. I można uzupełnić wszystkie luki. Klasyczna sprawa poszla-
kowa. Są jeszcze brylanty i jest do odebrania wysokie ubezpieczenie
Koriola. Jest także twoja piękna znajoma, Beata. Potrafi skłamać, jeżeli
wierzy, że kłamstwo może ci pomóc. Jak wiesz, nie kłamie się bezinte-
resownie.
‒ Z kłamstwem różnie bywa. Dlaczego nie każesz spisywać proto-
kołu z mego przesłuchania?
‒ Człowiek, który przeczytałby taki protokół, uwierzy, że ty za-
mordowałeś.
‒ Chcesz popełnić błąd, który ja kiedyś popełniłem. Chcesz mi
pomóc, wbrew znakomicie skonstruowanym poszlakom?
‒ Morena, ty zataiłeś wtedy fakty, a ja dziś zatajam tylko do-
mniemania. Jeżeli chcesz oczyścić się, musisz wskazać mordercę.
‒ Może mógłby nam pomóc Cyprian Ursyn...
‒ Kierowca nie zastał go w biurze. Ursyn rozpoczął dzisiaj dwuty-
godniowy urlop, zaplanowany jeszcze w styczniu. Możemy go znaleźć
za godzinę lub dwie.
‒ No to spróbuj znaleźć Ursyna, a ja pójdę...
‒ Wolałbym, żebyś sam nie wychodził. Jestem całym sercem po
twojej stronie, jednak musi z tobą pójść jeden z naszych ludzi. Dobrze
rozumiem, że syn człowieka wydanego na śmierć przez Koriola, nie
miał żadnych konkretnych dowodów, na podstawie których sąd mógłby
skazać Koriola za taką denuncjację.
‒ Są więc wypadki ‒ powiedziałem ‒ w których prawo zawodzi, a
sąd jest bezradny.
‒ Całe szczęście, że sąd musi mieć konkretne dowody.
‒ Co nie świadczy o tym, że prawo jest doskonałe.
‒ Z tym mógłbym się zgodzić. Jednak świat zdziczałbyś do reszty,
gdyby każdy uzurpował sobie przywilej wymierzania sprawiedliwości.
Wybieramy najmniejsze zło, pozostawiając to sądom.
‒ Marcin wydał na śmierć Federica Castrę, którego zamordowano
bez wyroku trybunału. Ale żaden trybunał nie może skazać Marcina
Koriola. Dlatego syn Federica tym się zajął.
‒ Na jak długo chcesz wyjść?
‒ Daj mi jeden z listów wysłanych do Koriola.
Anioł otworzył szufladę. Wyjął teczkę z zielonej kozłowej skóry i
podał mi list.
‒ Co chcesz z tym zrobić, Morena?
‒ Wrócę z tym za pół godziny.
Dwunasta
Znalazłem maszynę Olimpia, na której pisano listy do Koriola. Mia-
ła zbitą poprzeczną kreskę z lewej strony czcionki litery „ł”. I prawie
niewidoczną kreskę nad pochyłym „ó”. Litera „o”, pojawiająca się
dwukrotnie w nazwisku Marcina, była zanieczyszczona tuszem z ta-
śmy.
Na tej maszynie napisałem do Anioła, kto zabił Koriola i jak do tego
doszło. Przepisałem także ten list do Koriola, żeby Anioł mógł porów-
nać krój czcionek.
Kapitan czekał w swoim pokoju.
‒ Odszukaliście Ursyna? ‒ zapytałem.
‒ Wczoraj o dwudziestej trzeciej trzydzieści siedem wyjechał do
Rzymu na dwutygodniową wycieczkę Orbisu. Wysłaliśmy telegram do
kierownika wycieczki i zawiadomiliśmy naszą ambasadę. Taką zbrod-
nię powinien obmyślać w największej tajemnicy tylko jeden człowiek.
Gdyby było ich dwóch, na przykład Ursyn i ty, zbrodnię można przygo-
tować tak doskonale, jak była przygotowana. Od kiedy zacząłeś podej-
rzewać Ursyna?
‒ Jeszcze wtedy, kiedy był on w wagonie sypialnym pociągu, któ-
ry znajdował się w granicach Polski.
‒ Mogliśmy zatelefonować na punkt graniczny, żeby zatrzymano
Ursyna. Jak na to wpadłeś?
‒ O pierwszej w nocy wróciłem do domu. Znalazłem nazwisko
Ursyna w książce telefonicznej, chociaż Ursyn twierdził, że nie ma
telefonu. Wykręciłem ten numer. Odezwał się zaspany kobiecy głos.
Zapytałem o Ursyna. Wtedy dowiedziałem się, że od miesiąca numer
ten jest przepisany na sąsiada Ursyna, bo Ursyn zrezygnował z aparatu
telefonicznego. Pomyślałem, że zabezpieczył się także w ten sposób.
‒ I na tym poprzestałeś?
‒ Pojechałem do Ursyna? Adres znalazłem w książce telefonicz-
nej. Pukałem, dzwoniłem ‒ lecz nikt nie otwierał. No cóż, mógł mocno
spać po tych przeżyciach. Może zażywał środki nasenne, może miał u
siebie kobietę, może nie wrócił na noc? Zbudziłem dozorcę. Dowie-
działem się, że Ursyn przed dwudziestą trzecią wyszedł z walizką i
wsiadł do czekającej taksówki. „Pan Cyprian ma od jutra urlop ‒ za-
pewnił mnie dozorca ‒ i pojechał na wczasy, chyba na dwa tygodnie”.
To wszystko grało. A ja nie miałem żadnego dowodu, że Ursyn jest
mordercą. Zresztą nie okłamał nas, twierdząc, że nie ma telefonu.
‒ Co robiłeś, po wyjściu z komendy, z listem do Koriola?
‒ Byłem w PZU, w pokoju Ursyna. I na maszynie, której używał
Ursyn, napisałem, kto jest mordercą Koriola.
Położyłem na biurku dwa listy: pisany do Koriola i odpis tego listu.
Trzeci list, dla Anioła, trzymałem w kieszeni, Anioł wyjął z biurka
prostokątną lupę i pobieżnie zbadał krój czcionek oraz ich charaktery-
styczne znamiona.
‒ Czy gdybyś wcześniej zdobył tak oczywisty dowód, powiedział-
byś mi, że Ursyn mógł zabić Koriola?
‒ Nie wiem. Oceniłbym postępek Cypriana tak jak ty, uwzględnia-
jąc, podobnie jak ty, wszystkie okoliczności łagodzące. Bo jednak czyn
Marcina Koriola był wyjątkowo ohydny.
‒ Czy jeszcze nie nauczyłeś się, że oceny ludzkich postępków i
wymierzanie kar należy pozostawić sędziom?
‒ Nigdy tego nie negowałem. Dlaczego uważałeś mnie, czy też
nadal uważasz, za wspólnika Ursyna? Dlaczego pozwoliłeś Ursynowi
wyjść!
‒ Nie zrobiłem tego lekkomyślnie. Chcieliśmy się dowiedzieć, co
Ursyn zrobi i dokąd pójdzie. Później otrzymałem wiadomość, że byłeś
tej nocy u Ursyna w domu, o pierwszej trzydzieści. Nie miałem pod-
staw, by zatrzymywać ciebie lub Ursyna. Przez całą noc ślęczałem nad
papierami dotyczącymi rodziny Koriola i sprawdzałem wszystkie ży-
ciorysy.
‒ Oprócz jednego.
‒ Tak, twojego życiorysu nie sprawdzałem. W nocy nie mogłem
się dowiedzieć, dokąd Ursyn wyjeżdża, wszystkie biura były zamknię-
te. Dzisiaj rano sprawdziłem, że wyjechał do Rzymu i przypomniałem
sobie różne szczegóły.
‒ Że Ursyn w INTERPOLEX-ie towarzyszył Koriolowi, kiedy
rozmawiałem z Beatą, i że mógł wtedy wymienić laskę?
‒ Mogłeś tylko po to rozmawiać z Beatą, żeby Ursyn tę laskę wy-
mienił. Ursyn bywał u Koriola, znał jego nawyki dotyczące zegarka i
laski. Mógł wziąć odcisk laski, mógł je sfotografować. On mógł telefo-
nować do ciebie, żebyś przyszedł do Koriola, bo chciał powiększyć
krąg podejrzanych. Mógł skłamać, że prócz Koriola ktoś jeszcze telefo-
nował do niego w sprawie planowanego zabójstwa. A dla obalenia
podejrzeń, zgłosił się u nas przed pójściem do Koriola. Ty tego nie
zrobiłeś. Dlaczego?
‒ Po co? Przecież Ursyn był u was.
‒ Powiedzmy, że dlatego. Zegarek mógł wymienić w domu Ro-
berta lub w biurze. Taka manipulacja trwa ułamek sekundy.
‒ Anioł ‒ powiedziałem ‒ to, co mówisz teraz o Ursynie i co przed
tym opowiadałeś o mnie, można równie dobrze powiedzieć o Beacie
albo o Arkadiuszu. Mógłbym także ułożyć śliczną historyjkę na temat
twojego współudziału w tej zbrodni.
‒ Punkt zaczepienia?
‒ Ty sprowokowałeś zjazd rodzinny w willi Roberta i ściągnąłeś
tam Marcina. A on tylko tam mógł zginąć.
‒ Więc w innym miejscu nie doszłoby do morderstwa?
‒ Nie. Bo jednak uchwyt laski wymieniono u Roberta. W biurze
Ursyn tego nie zrobił. Bo Koriol rozmawiał z urzędnikami stojąc,
wsparty o laskę. W domu Roberta Ursyn trzymał laskę przez moment i
podał ją komuś. Więc kiedy ją wymienił? Przed czternastym maja nie
widział Koriola przez pół roku. I chyba nie za pośrednictwem Beaty,
chociaż i to jest możliwe.
‒ W tej sprawie wszystko jest możliwe. Urok dochodzenia jest
nieodparty. Wciąż nowe hipotezy, z wysiłkiem konstruowane i obalane
przez następne, pozornie bardziej realne. Wciąż nowi podejrzani, któ-
rych z żalem łub radością eliminujemy z kręgu tych, na których czeka
szubienica. Anioł, pasjonujesz się tą grą tak jak ja. Wytłumaczyć, coś,
co wydaje się niemożliwe do wyjaśnienia, co urąga doświadczeniu i
zdrowemu rozsądkowi, co jest nie do przyjęcia ‒ oto nasze zadanie. I
chyba dlatego posądziłeś mnie o to morderstwo, dla samej gry.
Anioł uśmiechnął się.
‒ Wobec każdego z obecnych u Roberta przeprowadziłem podob-
ną operację. Zawsze stosuję taką metodę. Najefektowniejsze rozwiąza-
nie i najbardziej prawdopodobne ‒ ty dostarczyłeś.
‒ I tylko dlatego, dla tej gry, tak mnie maglowałeś?
‒ Zadecydowały również względy dydaktyczne. Wolałbym, żebyś
nie interweniował w takich sprawach. Każda z nich może stać się pu-
łapką. Zresztą wiesz, że nie lubimy konkurencji.
‒ Powiedziałeś w nocy, że chciałeś dać mi szansę.
‒ Jak ją wykorzystałeś?
Wyjąłem z kieszeni list, w którym pół godziny temu napisałem na
maszynie Ursyna nazwisko mordercy. Wyjąłem notes, w którym tej
nocy po powrocie do domu zanotowałem przebieg wydarzeń od czter-
nastej do dwudziestej czwartej.
Trzynasta
Pokazałem Aniołowi mój notatnik. Anioł czytał:
Obok tego pokoju stal kapral Filipek, przy nim Ursyn.
‒ Podaj pan coś do opukania ścian ‒ powiedział kapral.
Ursyn podał laskę Koriola. Kapral opukał mur przy futrynie i zaj-
rzał do pokoju. Wrócił i oparł laską o stół.
‒ I jeszcze ten fragment przeczytaj ‒ powiedziałem podsuwając
notes. Anioł czytał:
Kapral stal za Pauliną i spoglądał przez jej ramię.
‒ Pani pokaże ‒ powiedział.
Podała mu zegarek. Nacisnął sprężynkę otwierającą kopertę i przy-
patrywał się starej tarczy o ozdobnych cyfrach.
‒ Piękna sztuka ‒ powiedział do Ursyna. ‒ Zobacz pan.
Rozległo się ciche brzęczenie dzwonka, jakby dzwonu ktoś nieśmiały
lub wystraszony.
Robert wstał. Był wyraźnie zaniepokojony.
‒ Chyba Franio Glindas? Ale do Frania nic nie macie?
‒ Chciał podejść do drzwi, lecz uprzedził go kapral.
Anioł oddał mi notes.
‒ Więc kapral podszedł do drzwi z zegarkiem?
‒ Tak ‒ powiedziałem. ‒ I w przedpokoju go wymienił. Później
zegarek znalazł się obok budzika Arkadiusza. Twierdziłeś, że tylko ja,
Ursyn lub ktoś z rodziny Koriola mogli zamienić zegarek. Powiedzia-
łem ci wtedy: „Zapomniałeś o sobie i o kapralu”.
‒ To nieprawdopodobne, co mówisz ‒ odparł Anioł. ‒ Kapral Fili-
pek pracował bez zarzutu. Jest u nas trzy lata.
‒ Na pewno pracował rzetelnie ‒ powiedziałem. ‒ Na pewno
przywiązał się do was. Ale to nie wyklucza...
Anioł przerwał mi gwałtownym ruchem dłoni.
‒ Potrzebujemy do naszej pracy najuczciwszych spośród uczci-
wych. Ale gdzie oni są, gdzie się ukryli? Mamy jednak sporo dobrych
ludzi. Niektórzy dopiero u nas wyrabiają sobie, jak to się mówi, charak-
ter. Ale to co powiedziałeś o Filipku...
‒ Nazywał się inaczej. Musisz to sprawdzić.
‒ Myślałem, że to jednak Ursyn. Obawiałem się, że odłączy się od
tej wycieczki i wysiądzie w Wiedniu. Dostałem już wiadomość, że tak
nie zrobił. Dlaczego wczoraj nie powiedział, że jedzie do Rzymu?
‒ Anioł, zrozum, że taka wycieczka to wielkie wydarzenie w życiu
Ursyna. To kosztuje masę forsy, masę starań... Gdyby powiedział, nie
pozwoliłbyś mu wyjechać. Dla dobra śledztwa.
‒ Nie można sobie z tymi ludźmi poradzić ‒ mruknął Anioł. ‒
Każdy ma jakieś tajemnice... A w jaki sposób kapral mógł pisać listy na
biurowej maszynie Ursyna? Także nie wiesz? Jak myślisz, gdzie jest
teraz kapral?
‒ Jeżeli zabił Koriola, to na pewno wyjechał.
‒ Trzeba to sprawdzić. Która godzina?
‒ Trzynasta.
W tym momencie ktoś zapukał.
W dwudziestej czwartej godzinie od momentu, kiedy za sprawą ta-
jemniczej informacji telefonicznej zjawiłem się po raz pierwszy w
sekretariacie spółdzielni INTERPOLEX ‒ a więc punktualnie o trzyna-
stej, umyślny listonosz dostarczył do komendy przesyłkę „expres-
polecony”, zaadresowaną do Anioła. Zawierała krążek plastykowy z
taśmą magnetofonową.
Przyniesiono magnetofon do pokoju kapitana. Nałożył krążek, prze-
sunął taśmę przez głowicę i zaczepił ją o nacięcie w bębnie drugiego
krążka. Uruchomił magnetofon.
Usłyszeliśmy spokojny, monotonny głos:
„Przykro mi, że muszę się z wami rozstać. Jeszcze bardziej przykro,
że sprawiłem wam tyle kłopotów. Ale to, co się stało, musiało się stać.
Tylko nieprzewidziany przypadek mógł temu przeszkodzić. Jestem
pełen szczerego uznania dla waszej pracy i mam nadzieję, że szybko
uporacie się z tą sprawą.
Zegarek wymieniłem otwierając drzwi Franiowi, a rączkę laski ‒
kiedy opukiwałem ściany w tym pokoju bez okien. Mogłem to zrobić w
inny sposób, jednak wykorzystałem ten moment.
Jak działał zamieniony zegarek i co w nim było ‒ o tym chyba wie-
cie. Co było w liście do Koriola ‒ także wiecie. Ta taśma chyba wiele
wam wyjaśni, jakkolwiek z waszego punktu widzenia nie może mnie
usprawiedliwić.
Jeszcze sprawa listów do Marcina Koriola. Wybrałem celowo ma-
szynę w biurze Cypriana Ursyna. Wybrałem deszczowy dzień, kiedy po
skończeniu służby wracałem w nocy z obchodu. Wstąpiłem do Zakładu
i powiedziałem staremu portierowi, że może się zdrzemnąć, a ja popil-
nuję gmachu. Na maszynie w pokoju Ursyna napisałem tej nocy
wszystkie listy, z kolejnymi datami dni, aż do czternastego maja. Nikt o
tym nie wie, ani Ursyn, ani portier.
Rodzina Koriolów mieszkała w mojej dzielnicy. Obserwowałem ich
przez trzy lata, obserwowałem zwłaszcza Marcina Koriola, jego przy-
zwyczajenia. Kilka razy, pod różnymi pretekstami, przychodziłem do
spółdzielni INTERPOLEX. Wielokrotnie przechadzałem się pod tym
gmachem. Pewnego dnia pomogłem Koriolowi wsiąść do samochodu.
Zatrzasnąwszy drzwiczki, nie podałem mu laski. Był wtedy wyjątkowo
roztargniony, nie zauważył. Kiedy się spostrzegł i kazał zawrócić do
INTERPOLEX-u, dowiedział się, że laskę odniosłem do jego prywat-
nego mieszkania. Zaniosłem ja tam, lecz przed tym sporządziłem odlew
uchwytu i zrobiłem kilkanaście fotografii w technicolorze. To było
przed dwoma laty.
Wnętrze zegarka zmontował mój wuj zamieszkały w Japonii, wy-
bitny konstruktor przemysłu elektronicznego. Z tym zegarkiem przyby-
łem do Polski przed czterema laty, z grupą repatriantów. Z językiem nie
miałem kłopotów, bo po tragicznej śmierci mego ojca, matka rozma-
wiała ze mną tylko po polsku. Sporządzone przed dwoma laty odlewy
uchwytu laski i fotografie przekazałem wujowi, który odwiedził: mnie
w Polsce. W marcu bieżącego roku przywiózł mi odpowiednio skon-
struowaną i bezbłędnie wykonaną imitację tej rączki. Po udanych pró-
bach mogłem przystąpić do działania.
Nie chcę wyjaśniać, jak wiele różnych starań kosztowało mnie, by
pracować właśnie w dzielnicy, w której mieszkali Koriolowie. Wszyst-
ko załatwiłem uczciwie i pracowałem tak solidnie, jak tylko potrafię.
Dla zrealizowania mego planu nie mogłem liczyć na niczyją pomoc.
Musiałem się jednak wszechstronnie zabezpieczyć i w tym celu utrud-
nić prowadzenie śledztwa. Co do uczestnictwa Frania Glindasa, to nie
wtajemniczając go w mój plan, nawet bez pośrednictwa kapitana, mo-
głem ściągnąć przy jego pomocy Marcina Koriola do domu Roberta, i
mogłem tego dnia wejść do tego domu. Byłem zabezpieczony nawet w
tym wypadku, gdyby nie powiódł się mój plan oficjalnego zorganizo-
wania ochrony Marcina Koriola.
Telefonowałem do pana Moreny, żeby zjawił się u Koriola o czter-
nastej. Przed dwoma laty widziałem, jak odprowadzał Beatę do domu,
więc jego udział w śledztwie mógł skomplikować dochodzenie. Telefo-
nowałem także do Ursyna, nie wiedząc, że Koriol również go wzywał.
Pisałem listy na jego maszynie, więc jego obecność jeszcze bardziej
mogła utrudnić śledztwo i odwrócić uwagę ode mnie. Powiększyłem
krąg podejrzanych przynajmniej na kilkanaście godzin. To mi wystar-
czy do przekroczenia granicy. Odlatuję samolotem SAS piętnastego
maja o szóstej rano, dzięki paszportowi wystawionemu na moje praw-
dziwe nazwisko, przez państwo, którego jestem obywatelem. Przyjeż-
dżając do Polski jako repatriant, skorzystałem z papierów zmarłego w
tym państwie przyjaciela.
Sądzę, że wszystko wyjaśniłem, przynajmniej pobieżnie. Proszę,
wybaczcie mi mój postępek. Wiem, że popełniłem czyn godny potępie-
nia. Ale gdyby ludzie wiedzieli, że za spowodowanie czyjejś śmierci
trzeba z a w s z e zapłacić własnym życiem, popełniano by na świecie
o wiele mniej morderstw. Czy pan wie, ilu wielokrotnych morderców z
SS, gestapo i innych hitlerowskich formacji ‒ żyje i chodzi po tej ziemi,
mimo że wielu z nich stało przed sądem? Co najmniej kilkadziesiąt
tysięcy. Nie mogę się z tym pogodzić. Mord z pobudek politycznych
czy pod pretekstem sprawy politycznej, jest jednym z najohydniejszych
postępków i najbardziej nieludzkich.
Dlatego też, a nie tylko z pobudek osobistych ani z chęci zemsty za
śmierć mego ojca ‒ Marcin Koriol musiał umrzeć czternastego maja o
północy. Proszę mi wybaczyć, że do waszej trudnej i żmudnej pracy
dorzuciłem sprawę mego samowolnego czynu. Jednak Marcin Koriol
musiał umrzeć.”
Pomyśleliśmy, że to już koniec, ale usłyszeliśmy jeszcze jedno zda-
nie, wypowiedziane z wyczuwalnym wzruszeniem:
„Kapral Ludwik Filipek odmeldowuje się... Szef słyszał?”
Taśma obracała się nie odtwarzając już spokojnego, beznamiętnego
głosu. Słyszeliśmy monotonny i chropawy szum magnetycznych zakłó-
ceń nie nagranej taśmy, szmer jej tarcia o głowicę, ledwo dosłyszalne
brzęczenie motoru i szelest obracających się krążków.
Anioł wskazującym palcem nacisnął taster wyłącznika. Spojrzałem
na niego, a on, po raz pierwszy od momentu uruchomienia magnetofo-
nu, popatrzył na mnie.
‒ Chyba nie powiesz ‒ zapytałem ‒ że ta taśma to moje doskonałe
alibi? Głos kogoś podstawionego, ratujący mnie z opresji?
‒ Wolałbym ci powiedzieć coś innego. Ale nie lubię ordynarnie
kląć.
‒ Anioł, nie przejmuj się. Im bardziej zaskakujące zakończenie,
tym bardziej historia jest prawdziwa. Zebrałeś komplet dokumentów w
dwadzieścia cztery godziny od uruchomienia mechanizmu tej zbrodni, i
w dwanaście godzin od momentu zamordowania Marcina Koriola. To
wyjątkowy sukces. Resztę zostaw w spokoju.
‒ A nie masz do mnie żalu, Morena?
‒ Nie, Anioł. Wszystko jest w porządku.
‒ Prawie wszystko ‒ powiedział kapitan Anioł.
KONIEC
Okładkę projektował MARIAN STACHURSKI
PRINTED IN POLAND
Państwowe Wydawnictwo „Iskry”, Warszawa 1969 r.
Wvdanie I. Nakład 100 000 + 257 egz. Ark, wyd. 5.
Ark, druk. 3,5. Papier druk, mat. 60 g kl. VII, 70 X 180.
Druk ukończpno w listopadzie 1969 r.
Wrocławska Drukarnia Dziełowa. Zam. 3106/A P-95 Cena zł. 6.‒