Mojej Matce
poświęcam
J. HUBERT DRAPELLA
^^w*-^^-
A gdy mnie trafi kula jaka...
Ilustrował STANISŁAW RZEPA
*
Nasza Księgarnia • Warszawa 1969
PRI
Wt5t>-
-ND * ^ fl.p
Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", Warszawa 1969 r. Wydanie I. Nakład 10 277 egz.
Ark. wyd. 10,1. Ark. druk. 10,5. Papier powlekany ki. V, 82x104/32 80 g (Częstochowa).
Oddano do produkcji w czerwcu 1969 r. Podpisano do druku
w sierpniu 1969 r. Druk ukończono we wrześniu 1969 r.
Zakłady Graficzne w Toruniu Zam. nr 1401 — M-12
I
Kiedy odchodził wzdłuż ulicy Mickiewicza, czuł, że patrzy na niego. Wiedział, że będzie tak
stała niepomszona, póki on nie zniknie za narożnikiem. To spojrzenie, którym go obdarzała
na drogę, ilekroć się rozstawali, było mu potrzebne, sprawiało, że nie wierzył w zagrożenie na
serio. Nawet wtedy, gdy w ucieczce przed rozpędzonymi żandarmami sflaczałe ze strachu
nogi ledwie doniosły go do przechodniej bramy, gdy w czasie przeglądu batalionu (chłopcy
wmieszani w tłum uliczny defilowali przed oczami dowódcy) zajechała „buda" z lotnikami i
rozpoczęło się legitymowanie przechodniów, czy kiedy przenosił broń, jechał na ćwiczenia
strzeleckie, prześlizgiwał się strychem z obstawionego przez Niemców domu do sąsiedniej,
„wolnej" kamienicy, przez wszystkie te dni, od kiedy stał się dorosły w wieku lat czternastu,
wiedział, że cokolwiek się zdarzy, nie skończy się unicestwieniem; nie potrafił sobie tego
wyobrazić. Wiedział, że wróci do dornu, otworzy drzwi i napotka spojrzenie ciemnych oczu
takie, jakie go pożegnało — bez przerwy śledzące go we wszystkich miejscach i chwilach. To
wystarczało, żeby nie stało mu się nic ostatecznego.
Czasem sam sobie próbował wytłumaczyć, że każdy ma matkę, a przeciec tylu z nich
odchodziło, że zbytnie poczucie pewności doprowadzi wreszcie do sytuacji bez wyjścia.
Uśmiechał się, bo to było tylko drażnienie wyobraźni, czuł <się wyjątkowo uprzywilejowany.
Nic przecież stać się nie może.
Nie mówili ze sobą o swoich obowiązkach, chociaż domyślali się, jakie zagrożenia mogą
sprowadzać. Kiedy otrzymali wezwania na przedpowstaniowy alarm, rozeszli się w
milczeniu, każde na swoje miejsce wyczekiwania, skąd zakonspirowane dotąd jednostki
miały ruszyć do otwartej walki. Alarm odwołano. Minęły już trzy dni od tamtej chwili i
znowu spotykali się i rozstawali, jak od kilku lat codziennie, tyle że krócej bywali ze sobą,
oczekując ponownego wezwania.
Zaraz za rogiem kamienicy Jerzy natknął się na leżącego na bruku mężczyznę. Twarz jego
była przykryta gazetami, plamy krwi przysypał kurz. Niektórzy przechodnie przystawali,
odsłaniali gazety. Większość ludzi, tak jak Jerzy, obchodziła zwłoki szerokim kołem.
Interesowali się trupem tylko ci, którzy mogli spodziewać się, że będzie to ktoś bliski. Nie
było w pobliżu policjanta, ale z pewnością ktoś zawiadomił komisariat,
5
tylko że „granatowi" 1 nie mieli teraz wiele czasu, zajęci byli obstawianiem ulic, po których
ciągnęły ze wschodu niemieckie oddziały.
Jerzy wdrapał się na skarpę, dotarł do Krechowieckiej, skręcił w Słowackiego. Nie śpieszył
się. Był już właściwie wolny. Czekała go tylko randka z Bożeną. Przeciął ulicę i minął aptekę
na placu Wilsona. Znalazł się pod pekinem. Wędrował powoli wzdłuż wystaw sklepowych.
Ludzi było sporo, zwłaszcza po tej, handlowej stronie placu.
— Ej! •— zawołał ktoś głośno. Przechodnie podnosili głowy. Jerzy obejrzał się, ale nie
zobaczył nikogo znajomego.
— Ej! — rozległo się jeszcze głośniej i Jerzy teraz dopiero dostrzegł na środku placu, pod
wielkimi lipami dwóch żandarmów. Stali zwróceni w stronę sklepowej ściany. Wołał jeden z
nich. Ludzie naokoło zatupali spieszniej, jeszcze nie biegli, ale rozpelzali się wydłużając
kroki.
— Ej! — to brzmiało już groźniej, z pasją. Jerzy przyśpieszył, ale nie mógł zrozumieć, jak to
się dzieje, że nie dogania nikogo z uciekających. Wokół niego zrobiło się luźno, jakby stał w
oku cyklonu, wir rozmiótł wszystko. Został sam na pustym chodniku. śandarm biegł prosto
na niego, wyszarpując pistolet z kabury. Twarz miał czerwoną z wściekłości. To było
wszystko, co. Jerzy zdążył zauważyć, bo nogi same poniosły go w stronę sklepu Stompora.
Przecisnął się przez ciżbę klientów, odepchnął jakiegoś subiekta i dopadł oszklonych tylnych
drzwi, prowadzących na podwórze. Korciło go, żeby poczekać, zobaczyć, jak żandarm
wpadnie do sklepu. Przymknął drzwi ostrożnie, by nie narobić hałasu i przebiegł do
najbliższej klatki schodowej. Na trzecim piętrze skręcił na balkon prowadzący wzdłuż domu.
Przyciskał się do ściany, żeby nie być widzianym z podwórza, wśliznął się do wnęki.
Zadzwonił. Andrzej był w domu. Jerzy bez; słowa wskoczył do przedpokoju, dopadł do okna.
— Gonili cię? — Jerzy skinął głową. Balkon przesłaniał przynajmniej połowę szerokości
podwórza. Nie widać było żadnego podejrzanego ruchu. '
— Masz coś przy sobie? Daj, schowam. ' •—r- Jestem czysty.
— Dlaczego wiałeś?
1 Polski policjant w czasie okupacji, nazywany tak z racji koloru munduru; „granatowi"
współpracowali z okupantem i przez ogół społeczeństwa traktowani byli w większości jak
zdrajcy.
6
— Nie wiem. śandarm wrzeszczał. Zobaczyłbyś jego mordę. Wyrwał pistolet... /Wiałem...
Przechodząca przez podwórze kobieta odsunęła się gwałtownie od śmietnika. Zawróciła i szła
do domu z opuszczoną głową. Jerzy przycisnął twarz do framugi.
Ukazali się dokładnie w tym miejscu, na które patrzył. Było ich dwóch. Pierwszy miał pistolet
w wyciągniętej ręce, drugi trzymał przed sobą peema 1 gotowego do strzału. Robili wrażenie
automatów, kiedy okręcali się wokoło, trzymając broń wytkniętą przed siebie tak, że w to
samo miejsce patrzyły ich oczy i lufa, jakby uzbrojone ręce sprzężone były ze spojrzeniem,
ż
eby nie mierzyć, najpierw strzelać, a potem brać poprawkę całym ciałem.
— Widział cię z bliska?
— Z dwudziestu kroków.
Andrzej oderwał się od okna. Jerzy patrzył bez przerwy, gotowy, napięty.
— Nakładaj ¦—¦ Andrzej podawał mu swoją marynarkę.
— Coś ty?...
Andrzej był wyższy, ubierał się modnie. Marynarka sięgała Jerzemu do połowy uda, ale była
ze świetnego materiału, z kanciastymi ramionami, jak trzeba. Jerzy poczuł się w niej tak
1 Peem lub empi — skróty — pistolet maszynowy.
7
pewny siebie, że zaniechał obserwacji. śandarmi zresztą nie kwapili się do łażenia po
schodach. Mickiewicza 27 to największy dom w Warszawie. Na oznaczenie literami klatek
ledwie starczyło alfabetu.
— Wyglądam jak pajac — Jerzy stanął przed lustrem.
— Dobrze wyglądasz. Posiedź chwilę, ale musisz stąd wiać. Mogą wezwać UeberfallJ i
szukać po mieszkaniach.
Jerzego zainteresowała otwarta walizka. Andrzej handlował srebrem. Skupował „broch" 2 i
jeździł z tym do Lwowa. Przywoził zegarki kupione od Włochów wędrujących na wschodni
front. Teraz handel się urwał. Sytuacja zmieniła się radykalnie — Włosi nie jechali już na
wschodni front.
— Remanent? — Jerzy wskazał walizkę pełną srebrnych wisiorków, łyżek, pudełek.
— Coś z tym trzeba zrobić — przytaknął Andrzej.
Jerzy wyciągnął z walizki spojone ze sobą obrączki. Resztka łańcucha czy czegoś podobnego.
Oderwał kawałek wisiorka. Obrączki łatwo było oddzielić od siebie. Wziął dwie i pokazał
Andrzejowi.
— Dasz mi?
Andrzej podniósł głowę znad przerwanej roboty. — Na co ci to?
Jerzy roześmiał się. Szedł na spotkanie z Bożenką. Jedną da jej, drugą zachowa sobie — dla
kawału.
— Zaręczę się — powiedział.
— A idźże, głuptasie. Weź... Czekaj, czekaj — podszedł do walizki i urwał jeszcze dwie
obrączki. — Jedfta dla mnie. Dwie dla ciebie', a czwartą zaniesiesz Lali ode mnie.
— Daj sam.
— Ojciec mnie zrzuci ze schodów.
On, ryzykant, handlarz dobrze zarabiający, niechby próbował wystąpić oficjalnie w tamtym
solidnym, mieszczańskim domu. A Jerzy mógł być pośrednikiem w takiej misji — był
przyjacielem brata Lali, jego udział osłabi powagę sytuacji.
1 Skrót od „Ueberfallkommando" — oddziały żandarmerii niemieckiej wyposażone w
samochody, wzywane na miejsce zajścia (dywersji, zbrojnej akcji itp.). Dwugłosowe syreny
ich wozów stanowiły dźwiękowe tło dnia okupacyjnego.
2 Złom; ludzie pracujący w konspiracji, zwłaszcza młodzież, używali często gwary
złodziejskiej. Było w dobrym tonie mówić o „mokrej robocie", a nie o wykonaniu wyroku na
zdrajcy czy gestapowcu, o „hipiszu", a nie akcji dywersyjnej, szło się na „cynk", „filung" itp.
8
Lala przyjmie obrączkę jak żart, nie obrazi się. Zresztą, czy na Andrzeja można się było
obrazić? _
Jerzy wyszedł z pekinu ostrożnie. śandarmów nie było. Poszedł szybko na umówione
spotkanie. Cieszyła go długa marynarka, ale zawstydzała swym modnym krojem. Był trochę
speszony, spodziewając się reakcji Bożeny. Dziewczyna nie miała czasu. Umówili się na
późniejszą godzinę. Nie zauważyła przebrania Jerzego.
Zawiedziony wrócił do Andrzeja, obiecał zajść zaraz do Lali, przebrał się i pognał do siebie.
Lala skwitowała podarunek kpiącym spojrzeniem.
— Sam się nie mógł pofatygować? Pewno jest bardzo zajęty bridżem albo pokerem... —
powiedziała złośliwie, ale Jerzy zrozumiał, że było jej po prostu smutno.
Wypadł szybko, bo zrobiło się późno. W domu nie zastał matki, zjadł obiad i pobiegł na
działki, gdzie Bożena pewno juz na niego czekała.
9
Kiedy przybiegł, siedziała na ławeczce pod morełowym drzewem i wystawiała do słońca
piegowatą buzię. Podał jej obrączkę ze śmiechem, ale zobaczył, że ten śmiech ją uraził.
Przepraszał ją długo i żarliwie i po raz chyba pierwszy w życiu przekonał się, że przeprosiny
są owocniejsze od zwykłej zgody. Bożena pozwoliła pocałować się w usta. Miała ciepłą twarz
i suche, napięte usta. Pocałunek trwał krótko. Wyrwała się i uciekła do domu. Obrączkę
zabrała. On został jeszcze chwilę. Nałożył swoją obrączkę na serdeczny palec prawej ręki.
Potem ruszył ku domowi, powoli, statecznie, czuł przyjemną śliskość metalu na spoconym1
palcu.
W domu zapomniał o obrączce. Musiał wynieść śmiecie, pozmywać naczynia. Matka zajęta
była szykowaniem kolacji. Kiedjy wkładał ręce do gorącej wody, spojrzała na niego uważniej.
— Zdejm ją do mycia — powiedziała. Jerzy zawstydził się.
— Nic jej nie będzie. Jest srebrna.
' Uśmiechnęła się i wtedy opowiedział jej wszystko. Tak było zawsze.
— Dziś znowu nikt się nie zgłosił na wezwanie — powiedział ojciec, wchodząc do kuchni.
— Takie wezwanie?
— Do kopania rowów — domyślił się Jerzy.
¦—¦ Odczekają i będą brać siłą — powiedziała matka.
— Na to trzeba tysięcy wojska. A skąd wezmą te tysiące? Ojciec był optymistą.
— Na takie rzeczy zawsze jest ich dosyć. A jak się rozzłoszczą, że nikt się nie stawił... —
Porządkowała garnki i podawała Jerzemu.
— To znaczy, że trzeba się zgłosić? — ojciec bvł oburzony.
— Kto to powiedział?... — matka wzięła ścierkę i zaczęła wycierać naczynia.
— Słyszałam dziś w mieście, że lepiej byłoby wywędrować z Warszawy — odezwała się
ciotka.
Ojciec stanął w drzwiach zwrócony w stronę jadalnego, gdzie ciotka Helena pisała listy.
— Dokąd?
— A bo ja wiem. Do Kampinosu. Wszyscy o tym teraz mówią.
— Jak wszyscy mówią, to Niemcy o tym wiedzą. Ale Rosjanie są nad Wisłą, dochodzą do
Pragi... Nic nie będzie z tego
10
kopania. Trzeba siedzieć i czekać. Nie ma sensu gdziekolwiek iść... — powiedział z
wyrzutem.
— A kto mówi, żeby iść? Powtarzam tylko, co słyszałam w mieście.
— No, na mnie czas — ojciec zawrócił do korytarza.
Po chwili Jerzy wyjrzał przez okno. W zapadającym zmroku zobaczył, jak ojciec dołączył do
kilku mężczyzn siedzących na podwórzu przy trzepaku na drewnianej, niewygodnej ławce.
Na tej „brechtałce", jak to nazywała Helena, ci ludzie ładowali się, pęcznieli wiadomościami,
nierzadko prawdziwymi, bo niektórzy z nich słuchali radia.
Późno w nocy Jerzy obudził się. Nie pamiętał, co mu się śniło. Wiedział tylko, że ktoś
strzelał. Już na jawie posłyszał szybki stuk peema. Wpółśpiący jeszcze nie mógł ocenić
odległości. Strzelano niedaleko. Zerwał się i podskoczył do okna. Od strony placu Wilsona
ktoś szybko biegł, wypadł spod domu na trawnik. Peem odezwał się jeszcze raz i człowiek
potknął się, biegł jeszcze parę kroków, ale coraz wolniej. Następna seria zwaliła go z nóg.
Noc była wystarczająco jasna, by można było dostrzec postacie kilku żandarmów
zbliżających się do leżącego. Biegnący na przedzie zapalił latarkę. Krąg światła omiatał
nerwowo trawniki, wreszcie zatrzymał się. śandarmi zwolnili. Nie musieli już śpieszyć się.
Podeszli gromadą. Jeden z nich nadepnął mocno na brzuch leżącego na wznak mężczyzny.
Gdyby żył, przepona byłaby napięta, spowodowałaby odruch — skurcz pod wpływem ucisku
buta. Ale ciało było nieruchome. śandarmi poszwargotali coś między sobą i zawrócili. Ich
postacie wkrótce wsiąkły w ciemność. Czasem tylko zalśnił refleksem hełm, szczęknął metal
karabinu czy peema.
Jerzy poczuł chłód. Cofnął się do wnętrza pokoju i przymknął okno. Zatrzymał go przy szybie
skrzyp bramy. Ktoś z przeciwnej strony ulicy wyśliznął się na ulicę i podsunął ostrożnie na
ś
rodek trawnika.
— Nie żyje? — spytała matka. Jerzy odwrócił się. Nie słyszał, kiedy podeszła.
— Nie.
— Połóż się. Już się nim zajęli — powiedziała wyglądając.
— Nawet go nie zrewidowali.
— Gdyby miał broń, toby strzelał.
11
-— Ale nawet nie sprawdzili kennkarty 1.
— A co im po nazwisku? Dla nich sprawa jest prosta: człowiek przekroczył przepisy; stosują
jedną karę za każde wykroczenie, to im wystarczy, żeby zabić. Połóż się — powiedziała to
przesadnie zimno i spokojnie.
Poszła do swojego pokoju. Wszyscy w tym domu odeszli wtedy od okien; wiedzieli, że ta
anonimowa śmierć stoi za progiem. Nie spali. Skuleni na swych posłaniach szykowali się do
następnego dnia, odpędzali tłoczące się przed oczy obrazy. Setki razy ten człowiek biegł i
padał, setki razy podchodził do niego żandarm i opierał but na jego brzuchu.
Następnego dnia był wtorek. Pierwszy dzień miesiąca. Zaczynał się sierpień. Świeciło słońce
i było ciepło. Trawnik przed domem był pusty, kurz przykrył plamy na Mickiewicza przy
placu Wilsona. Było czysto. Bruki na Woli, asfalty w Śródmieściu, płyty na Starówce,
chodniki w całym mieście były gotowe, czekały.
Wszyscy rozeszli się na swoje miejsca spotkań, potem biegali po mieście przekazując
wiadomość o alarmie. Jerzy wpadł do domu dopiero koło drugiej. Ojciec był w banku. Zjedli
więc we troje, matka, Helena i Jerzy, prawie na stojąco coś, co można by nazwać drugim
ś
niadaniem.
Przebrał się w grube zielone pumpy zrobione z wojskowego płaszcza, narzucił wiatrówkę i na
głowę wsadził śmieszną o tej porze roku narciarkę — granatową, ze sztywnym daszkiem.
Helena zerwała gumowaną taśmę, którą owinięte było blaszane pudełko. Wydobyła z niego
paczkę doskonałych francuskich papierosów balto, którą przechowywała dla swego męża,
przebywającego w Anglii. Dała papierosy Jerzemu. Wiedział, że nie może odmówić. To była
ofiara, nie podarunek. Matka wyciągnęła pieniądze. Wzięła dwa „górale" 2.
Potem wszedł do kuchni, uroczyście wyjął zza pazuchy swoją kennkartę na fałszywe
nazwisko i wsadził ją pod ceratę, którą przykryty był stolik przy gazowej kuchence.
Jeszcze raz spojrzał w okno.
Z trzeciego piętra roztaczał się szeroki widok. Aż do Dworca Gdańskiego nie było
zabudowań, jeśli nie liczyć piętrowych domków przy placyku Henkla; nic nie zasłaniało
panoramy
1 Okupacyjny dowód osobisty.
2 Pięćsetzłotowe banknoty okupacyjne, wydawane przez Bank Emisyjny.
12
miasta. I nagle zdał sobie sprawę, że jest to jakaś niezwykle ważna chwila w jego życiu: czuł
to, jak w jakimś jasnowidzeniu, że takiej Warszawy nie zobaczy już nigdy więcej. Wzdrygnął
się. Obejrzał się i zobaczył matkę. Stała tuż przy jego ramieniu i patrzyła mu w oczy.
Będzie patrzyła na niego przez cały czas, póki znowu nie zobaczą się z bliska, jak teraz.
Pożegnali się. Helena miała wyjść zaraz za Jerzym, ostatnia wychodziła matka. Dokąd one
idą? Wiedział tylko, że rozchodzą się wszyscy na swoje stanowiska. Mieli suche oczy i nie
mówili nic ani o ojczyźnie, ani o dbaniu o swoje zdrowie, nikt nie pamiętał o kwiatach, które
zostawiali bez opieki — wszystko na swoim miejscu, jakby tu mieli wrócić wieczorem.
Powiedzieli sobie po prostu „Do zobaczenia".
Jerzy rozpieczętował paczkę papierosów już na placu Zbawiciela, kiedy czekał na dowódcę
plutonu. Zaciągnął się aromatycznym dymem i pomyślał, że będzie się starał, na wszelki
wypadek, szybko wypalić te papierosy, żeby zdążyć.
Był świadkiem pożegnania porucznika z rodziną. Jędrek całował; swoją żonę, a potem
młodszą siostrę żony i Jerzy pozazdrościł mu tego uścisku. Wydała mu się bardzo piękna,
jakby spotkały się w niej ciepłe, kobiece cechy. Nagle zdał sobie sprawę, że może jej nigdy
nie zobaczyć. Odprowadziła ich do tramwaju.
Potem przesiedli się do dorożki i dojechali do Babic o czasie. Przez następną godzinę zebrali
się wszyscy. Pokładli się w jakimś dole na pustym polu, z pięćset metrów od koszar
niemieckiej Luftwaffe *, które mieli zaatakować. Z początku wyglądało to na majówkę i było
bardzo wesoło, ale już koło piątej posłyszeli pierwsze strzały i zobaczyli słupy dymu
wspinające się pod niebieskie niebo.
Było ich dwustu, stłoczonych na małym skrawku pola. W budynkach miało być trzystu
lotników, drugie tyle Niemców z kompanii wartowniczej i dwa tysiące „kałmuków" 2 za
drutami obozu pracy.
1 Niemiecka Armia Powietrzna — lotnictwo.
2 Nazywano tak wziętych do niewoli Rosjan, którzy nie uzbrojeni, trzymani w obozach
wykorzystywani byli przez Niemców do robót, zwłaszcza przyfrontowych.
13
Pierwsze meldunki z terenu zmroziły wszystkich na dobre: drogi do Ulrychowa są odcięte, a
w ogrodach ulrychowskich były zakonspirowane magazyny broni. Przy sobie mieli trzy
pistolety — waltera, colta-siódernkę i hiszpana oraz jedenaście sidolówek *. Potem nisko nad
nimi przeleciał parokrotnie Storch 2, kiwając skrzydłami. Rozpierzchli się, ale nie dosyć
szeroko. Ciągle pozostawali na tej samej łące w sąsiedztwie uzbrojonych Niemców. Kiedy
Storch odleciał, koledzy, którzy próbowali przebiec w sąsiednie zabudowania Babic, wrócili z
szarymi twarzami. Na przedpolu pojawiły się czołgi. Skąd czołgi?! 'Nie mają prawa tu być!
Tak twierdził dowódca batalionu. Ale warczące ze wszystkich stron silniki słychać było
nawet przy głośnej rozmowie. Potem przyszła wiadomość, że poprzedniego dnia do Babic
przyjechała część dywizji pancernej, maszerującej właśnie przez Warszawę.
Czołgi warczały ciągle, ale nie pokazywały się bliżej, natomiast od strony koszar podchodziły
patrole niemieckie z psami. Psów też nie miało być, a były. Patrole spacerowały na skraju
łączki i nie podchodziły. Dlaczego nie strzelali?! O co tu właściwie chodziło? Ludzie
zadawali to pytanie głośno, patrząc sobie w twarze z nieukrywaną rozterką. Jerzemu, zupełnie
niestosownie, przypomniało się, jak kiedyś w towarzystwie pewien starszy pan opowiadał o
wygarnięciu i rozstrzelaniu wszystkich mężczyzn z domu, w którym przebywał, a niesforny
siostrzeniec, słysząc tę relację, zapytał niewinnie: — A jak się to stało, wuju, że ciebie nie
rozstrzelali? — Właśnie. Dlaczego? Nie pamiętał, co tamten na to odpowiedział, nie miał
teraz na to głowy, żeby sobie przypominać...
Niemcy chodzili po skraju łąki i patrzyli na rozłożonych chłopców. Chłopcy patrzyli na
spacerujących dokoła Niemców. I tak to trwało. Już dawno minęła piąta i szósta. Nad
Warszawą unosiły się coraz nowe słupy dymu. Strzelanina rosła to tu, to tam. Jerzy wyobrażał
sobie, jak matka przebiega pod ostrzałem przez ulicę, jak Niemcy wyciągają ją z zajętego
domu, jak pada pod ciosami, ale te obrazy nie były na serio. Wiedział, że matka też sobie coś
takiego wyobraża na jego temat. Ale
1 Granat zaczepny, produkowany konspiracyjnie z zapalnikiem tarciowym; materiał
wybuchowy umieszczony był w puszkach blaszanych po popularnym środku do czyszczenia
„sidol" — stąd nazwa.
2 Bocian; tu typ niemieckiego samolotu zwiadowczego, z charakterystyczną, wysoko
przeszkloną kabiną.
14
na pewno nie mogła wyobrazić sobie takiej sytuacji, w jakiej był naprawdę. Bo ta sytuacja nie
była serio.
Wreszcie zapadł zmierzch i zaczął padać deszcz. Ulewa. Z ust do ust podawano rozkaz.
Wstali, ustawili się dwójkami i prowadzeni przez miejscowego chłopaka ruszyli w ciemność.
Zabrnęli najpierw na pole kapusty. Łomotały sucho kruszone buciorami liście. Z początku
próbowali się uciszać, ale potem zaniechali i tego. Powłóczyli nogami po rozmiękłej ziemi,
ś
lizgali się po bruzdach i szli dalej. Nagle zabrzęczało pod nogami. Zwartą kolumną
wwędrowali w środek kolosalnego śmietnika pełnego puszek po konserwach. Tego hałasu już
nie zagłuszał szum deszczu. Okazało się, że wleźli między bloki koszar artylerii
przeciwlotniczej, osłaniającej lotnisko babickie. W dwójkach, niby przedszkolaki na spacerze,
przedefilowali między dwoma starymi fortami. W jednym z ziemnych bunkrów zapaliła się
latarka. W jej rozproszonym świetle Jerzy dojrzał hełm i błysk karabinu wartownika. Światło
przesunęło się po idących i natychmiast zgasło. Nikt nie uciekał, nie chował się. Szli dalej, a z
bunkra nie wołano ani nie strzelano. Szli jakąś bruzdą i co chwila od czoła monotonnym
głosem podawano wiadomość „Uwaga, drut". Przechodziło się ostrożnie, podtrzymując
przewody polowych telefonów niemieckich, których przerwanie mogło grozić alarmem. Ale
kto wie, może i na to nie byłoby żadnej reakcji? Nikt nie mógł pojąć, dlaczego Niemcy nie
zaatakowali.
Późnym wieczorem oddział dotarł do jakiejś wioski, podobno w obrębie Kampinosu. Rozeszli
się po chałupach i pokładli pokotem. Zakazano zdejmowania ubrań i butów. Jerzy rozdarował
papierosy, a kiedy zapalał ostatniego, zrobiło mu się żal. Może zbyt się pośpieszył z tą
pamiątkową paczką, starczyło na tak krótko. Ale zawstydził się swojego skąpstwa. Podłożył
sobie chlebak pod głowę i zasnął. Zbudziły go strzały. Chłopcy wyskakiwali z chałupy.
Okazało się, że wielu nie usłuchało rozkazu i biegli teraz porozbierani z rękami pełnymi
łachów. Było jasno. Dwa erkaemy J siekły z pobliskiego zagajnika w stronę odległej o trzysta
metrów piaszczystej skarpy. Stamtąd, rozmiatając szerokie strumienie piachu, staczały się
„pantery" 2 i za nimi ciekły drobne strużki niemieckiej piechoty. Kiedy czołgi zjechały na
dół, erkaemy umilkły. Przez
1 Ręczny karabin maszynowy.
2 Typ niemieckiego czołgu.
15
wieś przegalopował kilkunastoosobowy oddział partyzancki. Byli świetnie uzbrojeni. Szybko
zniknęli w lesie. Jerzy biegł w tym samym kierunku z gromadą kolegów i czuł się jak małe
dziecko, które nie umie nadążyć za dorosłymi. Ostatnie postacie znikały między drzewami
puszczy, kiedy „pantery" otworzyły ogień.
Po tym pierwszym spotkaniu z Niemcami trudno było mówić o klęsce: zwycięstwem
wydawało się już to, że nikt nie był ranny i nikt się nie zgubił. A dowódca widocznie zdołał
dogonić jednego z kawalerzystów, bo już na trzeci dzień zaprowadził cały oddział do
partyzanckiego obozu. Było to w sercu puszczy, na terenie, do którego Niemcy nie wchodzili
nigdy.
Działy się tam różne rzeczy. Były i marsze o świtaniu do pobliskich miejscowości, w których
zagnieździli się Niemcy, były wypady z zasadzek, kiedy po słuchaniu polnych koników i
ć
wierkających niewinnie wróbli głuchło się od nawału ognia, a pękające blisko granaty
czyniły resztę akcji gorącym, ale niemym filmem. Były i patrole po wsiach, które osłaniano
przed niemieckimi poborcami kontyngentów, były też godziny spokoju w stodołach czy
nawet izbach, kiedy pod muślinowymi firankami na wyrzeźbionej przez pracowite lata
powierzchni stołu odbywały się misteria nad czyszczeniem broni w brzęku uporczywych
much i zatęchłym, kwaśnym, chlebowym powietrzu. Ale to wszystko nie zbliżało do
Warszawy. Jerzy wychodził na piaszczystą drogę i patrzył na południe. Ani wiatr, ani cisza
przedwieczorna, ani poblaski nocy nie przynosiły znaków walki.
Była tam gdzieś. Nigdy nie rozstawał się z nią na tak długo. Były oczywiście wakacyjne
wyjazdy na miesięczny obóz, ale wtedy zostawała bezpieczna, najczęściej z zapowiedzią
spotkania na jakiejś wsi, na dalszy ciąg letniego wyraju. Teraz mijał piąty, szósty dzień bez
listu, bez żadnego śladu życia. Wyobraźnia podsuwała przeraźliwe sceny, od których robiło
się zimno. Jeśli to było w nocy, rozjarzał się papieros, słowa padały leniwie; przeważnie
mówiło się o przedwojennym czasie, o witrynach sklepowych — obojętnie, o błyszczących
ś
wiatłami ulicach, których jezdnie parowały roziskrzone refleksami po ulewnym letnim
deszczu — już mniej obojętnie, o choinkach wyrastających lasem na placu przed
Politechniką, lasem, w którym gubiło się i odnajdywało ojca — rozmowa stawała się
nerwowa, aż wreszcie padało jakieś pytanie o dom, o bliskich, o ostatnią chwilę przed
rozstaniem, o to, co stało
16
się dopiero co, i wtedy rozmowa gasła. Rozgniatali niedopałki, szeleściła słoma.
Jerzy wychylał się ku szczelinie w deskach i patrzył na gwiazdy, wchłaniając zimne
powietrze. To nic, że dławiło go w gardle, nic, że rozmowa zawsze sięgała tych zakazanych
spraw. Teraz było lżej, a ciągle jeszcze ciężko. Kciukiem dotykał obrączki na serdecznym
palcu. Nie kojarzyła mu się już z Bożenką ani z Andrzejem.
¦— Zdejm ją do mycia — powiedziała matka. Uśmiechał się na wspomnienie dziecinnego
wstydu, który te słowa wywołały. Teraz w mroku i oddaleniu jej oczy były ciemniejsze i
jakieś smutne,'wielkie i nieruchome, jak z ikony.
Pierwszy raz wyszedł jej na spotkanie chyba koło trzynastego. Mieli ubezpieczać zrzuty. Nie
orientował się, dokąd ich prowadzą. Wiedział tylko, że zrzutowisko było na południe od ich
kwater. Dotarli do sporej łąki, w której centrum rozłożono latarnie, potem rozeszli się
gwiaździście na wszystkie strony, licząc skrupulatnie kroki. Stanęli kołem, zwróceni
twarzami na zewnątrz.
Gdzieś tam, za nimi, został gwar półgłosów, szamotanina z latarniami, podniecenie
przygotowań; tu, gdzie stały posterunki ubezpieczające, nie docierało już nic, było cicho i
wiele, bardzo wiele czasu na oczekiwanie.
Jerzy podszedł do skraju zagajnika, który przesłaniał mu widok w południową stronę.
Orientował się po gwiazdach i rozglądał pilnie w czerni zalegającej dokoła, pochylał głowę,
by dostrzec szczegóły terenu i móc w każdej chwili wrócić na właściwe miejsce, wyznaczone
przez rozprowadzającego. Odszedł zresztą nie dalej niż dwadzieścia kroków. Idąc czuł, że
teren podnosi się, że wychodzi na jakieś wzniesienie, potem dostrzegł granicę czerni: odcinała
się wyraźnie od buro-czer-wonego, falującego tła; tam niebo było ruchliwe, błyskało,
czerwieniło się i zasnuwało kłębami dymu, nad jego głową było spokojnie, nieruchome
gwiazdy błyskały jak refleksy w umarłych oczach. Postąpił jeszcze parę kroków, granica
czerni opadała i nagle spojrzenie nie hamowane przeszkodą pobiegło w dal.
Nie zdążył jeszcze pomyśleć, a już skurcz dławił mu gardło i poczuł napływające do oczu łzy.
Zacisnęły się ręce, oddech stał się krótki, nierówny. Kiedy przenikał spojrzeniem poprzez
2 — A gdy mnie trafi
17
dym pożarów do okien i między domy, nie musiał wzywać na pomoc wyobraźni, żeby
dopełnić ten widok anegdotą umierania każdego z tych, którzy tam byli.
Nie wiedział, czy większa jest wściekłość, czy strach; nie wiedział, czy łzy, które łaskotały go
po policzkach, to łzy przerażenia czy bezsilności. Nie wiedział, czy płacze z powodu całej tej
koszmarnej panoramy, czy na myśl o tej jednej istocie gdzieś zagubionej, wetkniętej w to
piekło stękające wybuchami, grzechoczące, zbałwanione kłębami oleistego dymu migocące
wszystkimi odcieniami kłujących oczy kolorów. Stał długo.
Posłyszał chrzęst piasku obok siebie. Koledzy schodzili ze swych stanowisk i stawali na
szczycie skarpy zapatrzeni, milczący. Na twarzach mienił się odblask łuny.
— Słychać strzały — powiedział ktoś półgłosem. Jerzy spojrzał nie rozumiejąc.
— Pojedyncze strzały —¦ dodał tamten. I nagle stojący na skarpie chłopcy zbliżyli się do
siebie, popatrzyli przytomniej, jakby wyrwani z niedobrego transu.
Ma rację, słychać. Nawet gdyby to nie byli nasi, to przecież ten, kto strzela — mierzy. Do
kogoś... Musiała im starczyć ta nadzieja, że tam jeszcze ktoś walczy, że to jeszcze nie koniec.
Nagle nad czerwonoburym pułapem rozbłysły słupy światła. Prześlizgiwały się pomiędzy
dymami. Sięgały wysoko i rozpływały się w czerni, to znów układały się w skłębione, ostre
kręgi nad pożarami. Pracowicie przeszukiwały niebo, aż nagle w jednym rozsrebrzyła się
sylwetka samolotu. Leciał nisko i nawet z tej odległości widać było, jak chwieje się
niepewnie, odpychany od ziemi potężnymi ogniskami żaru. Reflektory zaraz zbiegły się ku
niemu. Zaczęła strzelać artyleria. Rozpętało się drugie piekło — w powietrzu.
Samoloty nalatywały nieustannie. Osaczane przez niemiecką artylerię, otaczane rojami
pomarańczowych pocisków waliły się ku dymom, znikały w nich, wywijając się smugom
ś
wiatła. Nie widać było, czy zrzucały cokolwiek. Zdawały.się powolne i bezbronne. Jeden
został trafiony, gdy nalatywał ku pożarom od strony Wisły. Leciał potem stromym torem,
wybuchając po drodze i rozlatując się, aż wpadł w dymy i po chwili eksplozja zajaśniała
potężnie gdzieś w rejonie Woli. Drugi nadleciał nad miasto już dymiąc; ciągnął za sobą
smugę ognia, błyszczał w świetle reflektorów, kołysał się, unikał lecących
18
pomarańcz. Zdawało się, że pilot szuka jeszcze miejsca do lądowania. Spadł chyba na
Ś
ródmieście. Trzeci eksplodował w powietrzu wysoko nad domami. Reflektory i pociski
artylerii ? nie odstąpiły od wielkiej kuli ognia, z której sypały się
0 szczątki migocące, szarpane wybuchami granatów, aż płomień
rozpłynął się i wtopił w chmury. Potem już nie było widać samolotów, choć reflektory nie
ustawały w poszukiwaniach. Widowisko było skończone. Chłopcy zawrócili na swoje
stanowiska. Stracili nadzieję, by teraz, po klęsce, której byli świadkami, tamci, w górze,
chcieli jeszcze przylecieć do nich z obiecanym zrzutem. Ale po kilkunastu minutach
posłyszeli bliski warkot. Ze środka kręgu zamigotała latarka, z przelatującego samolotu
odpowiedziało światełko. Mrugali tak przez parę sekund do siebie, samolot odleciał i znowu
nic się nie działo. Może odwołali zrzut? Nikt jednak nie przychodził,
19
nie dawał sygnału do powrotu. Samolot nadleciał powtórnie. Zdawało się, że leci bardzo
szybko, że nie zdąży za jednym nalotem wyrzucić wszystkich worków. Jerzy zadarł głowę i
chciał wyśledzić sylwetkę maszyny. Na czarnym tle nieba nic nie zobaczył.
Pomyślał nagle, że nad nim, może o kilkaset metrów przemykają ludzie z obcego,
egzotycznego świata, którzy przeżywają swoją przygodę bez upokorzeń niewoli. Ich
przygoda była wprawdzie równie niebezpieczna, ale była samą wolnością i upajała. Przez
moment zdawało mu się, że gdyby ten samolot wylądował i była iszansa wejścia na jego
pokład, szansa ucieczki w tamten świat, zdecydowałby się na to natychmiast. Przedzierając
się potem przez chaszcze zagajnika i wyszukując spadochronów, które głucho łopotały,
otwierając się parę minut temu nad jego głową, czuł się upokorzony swoimi bezsensownymi
marzeniami.
Następny dzień upłynął na czyszczeniu i przestrzeliwaniu zrzutowej broni. Następnego dnia
wyruszono ponownie. Był piętnasty sierpnia. Dzień imienin matki.
¦— Idę do ciebie — mówił sobie w duchu. — Idę do ciebie!
Miało to być jak zaklęcie, magiczna formuła, że skoro idzie do niej, na jej spotkanie, to nie
może się okazać, że idzie daremnie.
Patrzył więc przed siebie w przybliżające się łuny i powtarzał jak zapowiedź życzeń.
—¦ Idę do ciebie...
Najpierw horyzont czerwieni wydłużał się na boki, nie można było objąć go jednym
spojrzeniem, potem oskrzydliła ich czerwień, tylko za sobą mieli drogę czarną. Byli już
blisko.
Jerzy szedł za czołem kolumny. Widział plecy poprzednika, miarowo chylące się przy
każdym kroku, widział jasny, świeży pas erkaemu, obciągający ramię. Obok Jerzego szedł
amunicyjny; co chwila zmieniali się w niesieniu skrzynek. Ręce mieli zajęte dodatkowym
sprzętem, nie sposób było pilnować, żeby chlebak pełen pestek 1 do peemów nie obijał się o
karabin. Ponad sapaniem najbliższych towarzyszy słychać było dzwonienie, grzechot,
niemiarowy odgłos kroków, przeklinanie potykających się i wpadających na siebie kolegów.
Kazano im iść
1 W okupacyjnym żargonie pociski do ręcznej broni, przeważnie pistoletowej.
20
I* f
jeden przy drugim, żeby się nie pogubić. Po kilku pierwszych kilometrach kolumna
rozciągnęła się jednak i Jerzy widział postacie mijanych oficerów, którzy półgłosem
nawoływali zostających w tyle. Nie szli szybko, ale każdy nieuważny krok powodował metr
opóźnienia. Z tych metrów tworzyły się luki, które rosły z każdą sekundą, wąż kolumny
rozciągał się na setki metrów. Szło ich przecież około siedmiuset, trzysta pięćdziesiąt par. W
ciemności czas się zatrzymał, niczego nie mijali, do niczego się nie zbliżali. I tylko te pożary
— nie potrafił ocenić, jak są od nich daleko. Świeciły przed nimi niby drogowskaz. Ruszał
nogami, wysuwał je do przodu, stawiał i co chwila natrafiał na wybój czy koleinę, potykał się
i boleśnie czuł w barkach ciężar skrzynek.
Weszli między jakieś niewysokie domki, puste i ciemne; może ludzie z nich byli usunięci,
może uciekli. Grunt obniżał się gwałtownie. Zagrzechotało głośniej, pod nogami były kocie
łby. Któryś z oficerów stal obok mijającej go kolumny i powtarzał szeptem: „Cisza, starajcie
się iść cicho! Cisza, chłopcy,
21
cisza". Kolumna zwolniła, dołączali maruderzy, odczuwali na karkach zdyszane oddechy
idących z tyłu kolegów. Było w tym ich skupianiu się w bezładną gromadę, w szepcie oficera
coś niepokojącego i Jerzy pomyślał, że byłoby bardzo niedobrze, gdyby teraz napatoczyli się
na byle patrol niemiecki. Nie byli gotowi na ostrzał, z nogami z waty i rękami obolałymi od
ciężarów; z tym całym majdanem obijającym boki i pośladki nie potrafiliby działać
precyzyjnie i według rozkazu. Posłuchaliby instynktu, a nie byli przecież na tyle wyszkoleni,
by mógł to być instynkt wojtskowy. Prawdopodobnie zaczęłoby się od masowej ucieczki,
nerwowego poszukiwania osłony, chowania głowy pod byle kamień, nie byłoby mowy o
strzelaniu, o celowaniu do wroga, który widzi i mierzy. Zawsze o wrogu w ciemnościach
myśli się, że on widzi lepiej i więcej, zwłaszcza gdy pierwszy otwiera ogień.
Jerzy wpadł na poprzednika, który żachnął się, ale milczał. Stanęli. Ucichło brzęczenie i
tupanie. Jakieś postacie przesuwały się koło nich ku przodowi kolumny.
— Gdzie jesteśmy? — zapytał Jerzy szeptem.
— Oni też pewno nie wiedzą — stojący obok wskazał oficerów, którzy pośpiesznie
przemknęli teraz do tyłu. Erkaemista ściągnął broń z ramienia i posunął się w stronę
bielejącego opodal krawężnika. Usiadł. Najbliżsi poszli za jego przykładem.
— Przed nami Niemcy ¦— zaszeptał kt«ś od przodu kolumny.
— Przed nami, za nami — zbagatelizował erkaemista.
— Tyle, co przez ulicę. Artyleria i czołgi — szeptał drugi.
— I krążowniki — dodał niedowiarek.
Jerzy wypatrywał przez chwilę. Nie potrafił zidentyfikować miejsca. Na wprost nie było łun
ani dymów, zabudowania najwyżej jednopiętrowe. Dotarli pewno na skraj miasta. Może
gdzieś w okolicę Koła albo też Powązek. Strzelaninę słychać było z lewej, i to dość daleko.
Ale to nie mówiło nic. Minęło już dwa tygodnie od wybuchu. Nie wiedział, jaka jest sytuacja,
gdzie przebiega front powstańczy na zachodniej krawędzi Warszawy.
Odstawił skrzynki i potarł opuchnięte palce. Poczuł śliską od potu obrączkę. Uwierała go.
Uśmiechnął się. Prezent, dar imieninowy to jego obecność w Warszawie. Niespodzianka, bo
przecież matka nawet nie wie, że przyszedł już do miasta. Jeszcze nie wie. Ba, nie wiedziała
pewno i o tym, że wyszedł z Warszawy. Bała się o niego przez wszystkie te dni, a jemu
22
nie groziło prawie żadne niebezpieczeństwo. Walki, w których brał udział, nie mogły się
równać z tym, co z daleka ukazało mu się jako piekło tamtej, zrzutowej nocy. śeby choć mógł
uspokoić ją jeszcze tego dnia, żeby choć odjąć zmartwienie minionych dwóch tygodni.
Patrzył w jej oczy ciemne i spokojne, dawały mu tyle siły. Nie, musiała wiedzieć, że jemu nic
nie groziło, patrzyła na niego przez cały czas... Wiedziała.
Oficerowie znowu przeszli. Było ich teraz znacznie więcej. Zagarnęli oddział maszerujący
przed Jerzym. Stworzył się rodzaj szpicy, której chyba połowę stanowili oficerowie. Pewno
zdecydowali się na natarcie czy przebicie, jeśli rzeczywiście przed nimi byli Niemcy.
Od przodu rozległy się kroki oddziału poprzedzającego. Odchodzili. Kolumna uformowała się
pośpiesznie, w marszu. Próbowali dołączyć, ale idąc po bruku jak najciszej, nie mogli
zmniejszyć dzielącej ich odległości. Skręcili. Widać było na tle jaśniejszego nieba jakieś
nieduże drzewka, blady refleks płasko leżących szyb. Inspekty. Jerzy wchodził właśnie w
zagon pomidorów, poznał je po tyczkach i cierpkim zapachu zieleni; ostatni chłopcy przed
nimi znikali za budką ogrodnika, gdy nagle reflektor bluznął światłem dokładnie w przerwę
między oddziałami. Prawie jednocześnie zahuczał cekaem 4 Musiał strzelać zza osłony, z
jakiegoś bunkra, bo strzały dudniły głucho. Tyczki pomidorów zaruszały się gwałtownie, po
ogrodzie poszedł szum, słyszało się pacnięcia pocisków wwiercających się w ziemię. Od
czasu do czasu zabrzęczała tłuczona szyba inspektów.
Przypadli do ziemi. Reflektor oświetlał tylko tę właśnie zbawienną przerwę między
oddziałami. Cekaem pruł zagon, strzelał uparcie i bez sensu w pusty kawałek ogrodu. Leżeli
bez ruchu, czekając, kiedy fantazja każe Niemcom skierować światło w lewo; za smugą
rozjarzonej, kłującej bieli przesunie się i ogień... Nagle reflektor zgasł. Cekaem ucichł. Leżeli
chwilę, nie wierząc w ciszę. Reflektor zapalił się znowu. Tym razem przeszukiwał w prawo,
nie sięgając postaci skulonych na krawędzi zagonu. Nie strzelano, ale nikt też nie miał ochoty
leźć prosto w światło.
— Obejdziemy tyłem. W tył zwrot, zawracamy — posłyszał iszepty i posłusznie wyczołgał
się. Na skraju ogrodu i ulicy stworzył się nieopisany bałagan. Jedni zawrócili w miejscu
1 Ciężki karabin maszynowy.
23
i pomaszerowali z powrotem, inni przyśpieszyli, wyprzedzając kolegów, by przywrócić
poprzedni porządek marszu. Ten chaos oddźwięknął tysiącem poszturchiwań, półgłosem
wypowiadanych upomnień, brzęków oporządzenia. Niemcy zareagowali ogniem z cekaemu,
ale ciągle mierzyli w pusty obszar ogrodu. Dopiero wtedy Jerzy rozejrzał się w sytuacji: na tle
błyszczącego reflektora sylwety drzew — mur po drugiej stronie. Wyglądało to na Powązki.
Byli w okolicy bramy cmentarza wojskowego. Znał to miejsce, ale od strony ulicy
Powązkowskiej. Nie mógłby się podjąć prowadzenia oddziału poza linią zabudowań; nie
zdawał sobie nawet sprawy, na jakiej byli uliczce.
Ogień niemiecki okazał się na tyle pożyteczny, że chłopcy przestali się tłoczyć, zmilkli i
kolumna uformowała się szybciej.
Szli jakiś czas przez podwórza, obok ruder, warsztatów kamieniarskich, między płytami
nagrobkowymi i postaciami aniołów. Nagle Tćolumna stanęła. Nie widząc swego dowódcy,
Jerzy przepchał się do przodu. Czoło kolumny zebrało się w ciasną gromadkę. Rozprawiano.
Sytuacja była kiepska. Oddziału poprzedzającego nie odnaleźli, przewodnika nie było,
oficerowie przepadli razem ze szpicą, a oni zabrnęli w obce miejsce. Wiadomość o
niemieckich czołgach i artylerii na ulicy Powązkowskiej okazała się prawdziwa; tamtędy nie
można było przejść bez walki. A skoro tej walki nie zdecydowali dowódcy, nie warto było
ryzykować. Gdzie są najbliższe pozycje powstańcze? Nikt nie wiedział. Było ich przeszło
trzystu z kilkoma podchorążymi, jednym sierżantem i dwoma czy trzema podoficerami.
Niebo na wschodzie zaczynało jaśnieć. Trzeba było coś zdecydować. Lada chwila zrobi się na
tyle jasno, że Niemcy rozpoczną poszukiwania; przecież ich słyszeli. Sierżant trochę
orientował się w tej dzielnicy i podjął się poprowadzić oddział do Puszczy Kampinoskiej.
Długo milczeli, kiedy padła ta propozycja; każdy czuł, że jest w tym coś z ucieczki, choć
zapewniali się w duchu, że już następnej nocy mogą ruszyć powtórnie, ale z przewodnikiem,
ż
eby donieść broń, dotrzeć cało chociaż do powstańczych pozycji. Jerzy przypomniał sobie
wieczór sprzed dwóch tygodni. Maszerowali pewno tą samą drogą, tyle że nie szosą, jak
teraz. Też oddalali się od Warszawy.
Zaczęło się rozjaśniać, ale równocześnie rozścieliła się nisko mgła. Szli marszem
ubezpieczonym, nie bali się zaskoczenia,
24
a mgła gęstniała coraz bardziej. Kiedy mijali Góry Szwedzkie, na których okopała się
niemiecka artyleria przeciwlotnicza, słyszeli krzątaninę obsługi, ale nie widzieli Niemców,
tylko niebo nad sobą jasne, błękitne, a przed sobą ledwie zarysy kilku postaci. Biały tuman
zaczął opadać, wypełnił się kolor nieba. Przyśpieszyli. Zaczął się wyścig. Wiedzieli, że idą
zupełnym pustkowiem i skoro tylko opadnie mgła, Niemcy wystukają ich każdego z osobna.
Z lewej strony szosy słyszeli niemieckie nawoływania, komendy. Szli przygięci, prawie
biegli, spoceni, zmordowani, wlokący kilogramy żelastwa, włócząc nogami po nierównej,
kamienistej powierzchni. Mieli za sobą całą noc marszu, noc niepowodzenia, goryczy
zawodu; znowu oddalali się od Warszawy, jakby zdradzali tych, którzy tam walczyli;
uciekali, byli nie w porządku — takie myśli nie dodawały sił. A teraz już nie wystarczało
schylać głowę, trzeba było złamać się wpół; ręce nie miały już sił, skrzynki z amu-nicią,
karabiny uderzały o kamienie; opar słał się coraz niżej, oddech stawał się krótki, urywany,
usta mieli szeroko rozdziawione, krztusili się gwałtownymi haustami powietrza.
Podoficerowie wystąpili z szeregu i biegli obok kolumny. Zostawali z tyłu i poganiali
najsłabszych, prosili o te jeszcze... ile? Kilometr? Sto metrów? Nie było nic widać. Mgła ich
ratowała, ale przeklinali ją: nie wiedzieli, jak długo jeszcze
25
wytrzymają. I nagle zgęstniała, oplatała jakieś niewyraźne kształty, niskie, przysadziste, to
pierwsze zarośla — jałowce. Mignęły czarne słupy pni, wpadli do lasu. Chłopcy padali na
ziemię, rozrzucali wokoło sprzęt i w jednej chwili cały skraj lasu wyglądał jak pobojowisko.
Nie można było poderwać kolumny do marszu. Silniejsi musieli jednak wstać i ubezpieczyć
kolegów, rozpoznać teren.
Dopiero wczesnym popołudniem dotarli do porzuconych niedawno kwater, gdzie spotkali się
z częścią pogubionych żołnierzy i oficerów.
Do Warszawy wyruszyli w trzy dni później. Marsz wyglądał podobnie. Tyle że kolumna nie
była już tak liczna: maszerowało ich około pięciuset. Jerzy szedł w szpicy przez cały czas.
Teraz lepiej orientował się w drodze. Zostawiali Bielany z prawej. W okolicy Wawrzyszewa
przednie ubezpieczenie zatrzymało kolumnę. Znowu była bieganina oficerów do tyłu i do
przodu, wzdłuż szeregów. W ciemności Jerzy nie widział nic i chwilową przerwę w
pochodzie traktował jako naradę nad wyborem drogi. Przechodzący do czoła oficerowie
rozmawiali półgłosem.
— Ty tylko powiedz, czy dasz sobie radę. Nie chcą mówić po niemiecku, rozumiesz?
Coś było w tym niepokojącego. Z kim trzeba mówić? I to nie po niemiecku. Jerzy wysunął się
o parę kroków przed stojących kolegów i nasłuchiwał. Posłyszał wszystko naraz, coś, czego
nie można było jasno określić, jakby świadomość czegoś nieuchwytnego, nie słyszał gwaru
ani szeptów, nie słyszał brzęku oporządzenia czy broni. A jednak wyczuł, że w ciemności,
przed nim, stoi mur ludzi. Nie było to uczucie przerażające, nawet kiedy się domyślał, że
przed nimi są uzbrojeni wrogowie.
Dowódca szpicy wyłonił się z nocy tuż przed Jerzym i nachylił się, by rozpoznać jego twarz.
Trwało to jakiś ułamek sekundy dłużej, niż było potrzeba. Jerzy wyczuł, jak dowódca
zapanowuje nad sobą, nim wyszepce pierwsze słowo tak, by zabrzmiało mobilizująco.
— Erkaem na stanowisko ogniowe, szpica w tyralierę, przygotować się do natarcia, podać
kolumnie: „W gęstej tyralierze padnij!"
Oficer poczekał, aż erkaem stanął tuż przy nim, a cała szpica rozsunęła się w ciemności.
Słychać było zamierające szepty, potem chrzęst oporządzenia, kiedy kolumna i??????-
26
wała rozkaz, i zapadła cisza. Jerzy zdał sobie sprawę, że teraz dopiero zaczyna się
denerwować; słyszał przyśpieszone dudnienie pulsu; spocone ręce zaciskał na stenie1. Oficer
zniknął znowu. W ciemności przed tyralierą kipiało. Teraz już wyraźnie słychać było głosy,
tupanie wielu nóg. Próbował wysłuchać z tych kroków, ilu może być przeciwników. Nagle
głosy podniosły się, coś krzyczano, coś, czego nie rozumiał. Krzyczało wielu. Jerzy uniósł się
i odciągnął zamek stena. Posłyszał, że obok, potem dalej, jak echo, zaszczekały karabiny.
Zrobiło mu się zimno. Marzły przede wszystkim usta. Jeszcze chwila, a poderwą się i
pobiegną strzelając, strzelając, strzelając... Do kogo? Nie widać celu. Napięcie minęło i w tej
samej chwili posłyszał tuż przed sobą kroki. Dowódca szedł spiesznie, ale już bez tego
zdenerwowania. Byłby wpadł na erkaemistę, gdyby ten nie poderwał się ze stanowiska. Jerzy
wstał również. — W dwójkach w marszu...
Głos porucznika brzmiał wesoło; po niedawnej chwili napięcia spowodowało to taką reakcję,
jakby w marszu podano rozkaz „odtrąbiono". Złażąc na ścieżkę i podbiegając do swoich par,
wszyscy zaczęli gadać. W jednym momencie zapanował nastrój wycieczki. Z tamtej strony, z
ciemności, na ich powitanie wyciągnęły się dłonie, zabłysły światła latarek. Przechodzili
przez ten klosz światła, ściskali ręce Węgrów, pokrzykiwali, przyjmowali paczki papierosów i
czekoladę. Ale już w chwilę potem wpadali znowu w jeszcze czarniejszą noc, zimną, obcą i
złowrogą. Długo jeszcze za sobą słyszeli nawoływania Węgrów, śmiechy. Przed nimi były
łuny;
Tej nocy jeszcze raz natknęli się na placówkę węgierską. Wszystko odbyło się podobnie, tyle
ż
e obecny tam oficer niemiecki bardzo długo wykrzykiwał swoje „Sofort schiessen!" 2 Potem
nagle jego krzyk urwał się wpół słowa, jakby mu ktoś zasłonił usta. Dowódca, który dogonił
szpicę, potwierdził domysły: oficera niemieckiego Węgrzy sami przydusili, nie mieli wyboru:
taki świadek wysłałby całą placówkę pod ścianę.
Wkrótce Jerzy rozpoznał przedmieście śoliborza. Zbliżali się db Włościańskiej. Kiedy
pierwsi przeskakiwali przez ulicę i podbiegali pod mur warsztatów Opla na rogu
Marymonckiej, zagrał niemiecki karabin maszynowy. Niemiec strzelał długimi
1 Brytyjski, pochodzenia zrzutowego pistolet maszynowy.
2 Natychmiast strzelać!
27
seriami i zupełnie nieskutecznie. Przebiegali bez strat, nawet nie widząc, skąd do nich
strzelają. Jerzy przycisnął się do muru i popatrywał ciekawie w górę. Ktoś z prowadzących
stał obok i młócił w żelazną bramę pięściami. Nagle nad głową Jerzego coś zaczęło
chrobotać. Nie zdążył zarepetować stena, kiedy na tle jaśniejszego nieba dojrzał sylwetkę
głowy w niemieckim hełmie.
—¦ Sie macie, chłopaki. Nie przez bramę, przez furtkie.
Przeciskali się przez wąski otwór po dwóch, żeby szybciej, nawet nie w strachu przed
niemieckim kaemem. Przeszli przez płot na teren ogródków działkowych przytykających do
Krasińskiego. Tak blisko, paręset metrów do domu. Jerzy chciał się urwać, zajrzeć na
podwórze. Hamował się. Doprowadzono ich do Suzina. Tam mieli kwatery. Pobiegł do
dowódcy i poprosił o zwolnienie.
Ś
witało, kiedy wychodził na ulicę. Był osłabiony. Ledwie powłóczył nogami. Dom stał cały.
Nie widać nawet dziur po artylerii. Idąc na skos przez trawnik skracał sobie drogę, śpieszył
się, a nie mógł już podbiec. Nie spotkał nikogo na podwórzu. Nawet gdyby ktoś znajomy
stanął teraz przy nim, nie zauważyłby tego. Do klatki „D" jeszcze parę kroków. Kolana miał
miękkie, w ustach sucho. Zrobiło mu się niedobrze. Ale nie przystanął. Na schody właził
powoli, chwytając się poręczy. Dobrnął do trzeciego piętra. Drzwi były zatrzaśnięte. Odłożył
stena na posadzkę nieuważnie, potrącał go nogami, kiedy pochylił się do zamka i niepewnymi
palcami ujmował klucz. Otworzył drzwi i wtedy dopiero pomyślał, że to przecież nie miało
sensu — cały ten pośpiech. Nikogo nie mogło być w domu. Ojciec jest... był wtedy w banku,
a matka i ciotka też wyszły. Nie po to, żeby wrócić do domu na drugi dzień. A jednak zrobił
pierwszy szybki krok do przedpokoju, zanim opamiętał się i zawrócił po stena porzuconego
na klatce schodowej. Potem wszedł do pustego mieszkania i usiadł w kuchni. Zastał ją taką,
jaka była niegdyś. Ile to czasu? Zaledwie 18 dni temu. Wiek?
W półotwartych drzwiach kredensu zobaczył poustawiane w stosach talerze z niebieskiego
serwisu. Tak go lubiła... Siedział bez ruchu. Odpoczywał. Zmęczyła go własna fantazja. Nie
chciał już wizji jej poniewierki, jej bólu, umierania. Ona jest. Wszystko będzie dobrze.
W ciszy, z zamkniętymi oczami siedział długo i z trudem w myśli wiązał słowa: oznajmiał, że
ż
yje, wrócił do Warszawy
28
cały, zdrowy, trochę zmęczony, nogi ma obrzękłe i zapuchnię-te oczy. Trochę kręci mu się w
głowie, ale zaraz pójdzie zjeść cokolwiek i położy się spać. A potem, potem będzie szedł
dalej i wreszcie dojdzie do tego miejsca, w którym będą razem. Wówczas oboje zaczną się
niepokoić o resztę najbliższych, o znajomych, o sąsiadów, ale najpierw muszą się znaleźć
razem, blisko siebie. Wtedy będzie czas na wszystko inne.
W dwa dni potem, po nieudanym natarciu na Dworzec Gdański i próbie przebicia się górą na
Stare Miasto, Jerzy wrócił na krótkie przedpołudnie do kwatery. Zgłosił się na ochotnika do
oddziału, który miał kanałami przemaszerować na Starówkę. Na kwaterze spotkał jakiegoś
oficera, który brał udział we wrześniowej kampanii.
¦— Czy to było prawdziwe natarcie? — pytał niecierpliwie.
— Co znaczy prawdziwe? — nie rozumiał oficer.
•— No, chodzi mi o artylerię, ogień zaporowy i... Czy to było tak, jak na prawdziwym
odcinku, na froncie prawdziwej wojny?
Oficer spojrzał zmęczonymi oczami i nagle Jerzemu przypomniał się ksiądz, który przybiegł
do nich, kiedy ustawiali się w pobliżu alei Wojska Polskiego, przed rozpoczęciem natarcia,
wiatr szarpał komżą i stułą, rozwiewał mu włosy. Stanął przed oddziałem; na tle
różowiejących w mroku łun nad Warszawą — biały, niespokojny, uniósł ręce z krzyżem,
ż
egnał ich, udzielając irn absolucji, wykrzykiwał słowa porywane podmuchem wiatru i
głuszone hukiem pękających na przedpolu pocisków; ksiądz miał natchnioną twarz i
zmęczone oczy pod siwymi nastroszonymi brwiami.
•—• Tak. Prawdziwe! — warknął oficer i odszedł, a Jerzy choć zawstydzony, poczuł się pełen
satysfakcji. Może dlatego, że chciał być wreszcie pasowany na rycerza, może dlatego, że
potrzebne było to usprawiedliwienie dla nieudanej akcji, z której oddziały wycofywały się
bezładnie z pola, zastawiając dziesiątki rannych i zabitych kolegów, gubiąc się, nie mogąc
dotrzeć do celu. Potrzebował tych słów, aby nie przestać wierzyć w celowość działań; choćby
wtedy gdy zgubiwszy swój oddział — zaplątany między obcych, nie wiedząc, że wysforował
się na czoło nacierających — wpadł z kilkunastoma do okopów opuszczonych przez
Niemców, tuż koło torów. Nie przypuszczał, że nikt za nimi nie idzie, że są tu sami; wtedy im
29
oznajmiono, że dowództwo nakazało wycofanie, a przecież potrzebowali tylko gamoń Ł do
wysadzenia torów i unieruchomienia pancerki, potrzebowali nożyc do cięcia zasieków przed
torami; mogli przejść, za nimi by poszli inni, wszyscy, którzy zawrócili, którzy nie doszli do
torów, a jednak powiedziano im, że to już nie ma sensu, że jest rozkaz odwrotu. Nie
dopuszcza się w wojsku takiej ewentualności, że podchorąży słysząc rozkaz: „Przerwać
natarcie", ma nagle ochotę cisnąć majorowi stena pod nogi tylko dlatego, że jemu,
podchorążemu, rozkaz wydaje się niewłaściwy. Nie zrobił tego. Ale nie dlatego, że w ten
sposób zaprzeczyłby regułom. Zachował się tak, jak przystało na średnio wychowanego
człowieka — tamten był starszy... Może więc Jerzy dlatego właśnie zapytał spotkanego na
kwaterze oficera, czy to było prawdziwe natarcie?.
Na wojnie, prawdziwej wojnie, zdarzają się przecież takie wypadki, że oddziały zawracają,
odchodzą, nawet uciekają w rozsypce, w panice, i nikt wtedy nie wini poszczególnych
ż
ołnierzy, tylko wojsko, które zawróciło, albo plan natarcia, który okazał się nierealny, albo
dowódcę, który nie umiał wykorzystać do końca swoich szans, bo wtedy nie ma
indywidualnego oskarżenia w stosunku do ludzi biorących udział w akcji i nikt nie wskazuje
palcem na jednego żołnierza, nazywając go przed frontem oddziału winowajcą
niepowodzenia, tchórzem, bo nawet to jego tchórzostwo, jeśli miało zdecydować o rezultacie,
zwierzchnik powinien przewidzieć i wziąć pod uwagę.
Ale żeby mimo wszystko nie czuć się winnym czegokolwiek, Jerzy zgłosił się na ochotnika
do oddziału, który miał przejść na Starówkę. Wszyscy mówili, że tam skończyła się kanada 2,
po zdobyciu magazynów na Stawkach wyczerpują się zapasy papierosów „Kónigin von
Saba", czekolady, chleba, że został już tylko cukier w kostkach i Stukasy 3 bombardują
regularnie co piętnaście minut, a „tygrysy" 4 atakują ze wszystkich stron.
Właz do kanału znajdował się tuż przy domu na rogu Stołecznej i Krasińskiego; trafiony
celną bombą ział prze-
1 Silny (trzykrotny w stosunku do angielskiego granatu obronnego) ładunek plastyku
umieszczony w płaskiej, miękkiej torebce z zapalnikiem, używany jako granat
przeciwpancerny.
2 Tu — warunki bytowe niewspółmiernie do innych korzystne (żargon okupacyjny).
3 Niemiecki bombowiec lekki Junkers 87, przystosowany do ataku z lotu nurkowego.
4 Typ niemieckiego czołgu.
30
raźliwym otworem. Gdzieś w dole kłębiła się woda, szumiąc potężnym strumieniem wzdłuż
Krasińskiego, w dół, wprost do Wisły. Trzeba było zejść po kilku ocalałych stopniach,
zwiesić się na rękach i skoczyć w tę czeluść. Obznajmieni z tym wejściem uspokajali, że
poniżej włazu jest lina w poprzek burzowca i ci, którym prąd wody podetnie nogi, zatrzymają
się na niej absolutnie bezpieczni. Nie można było tego skoku zrobić na próbę, trzeba było
wykonać ściśle wszystko tak, jak kazali. Skoczył. Rozbryzg wody zalał mu twarz, poczuł
ś
liski grunt pod nogami, prąd uderzył go mocno w kolana, ale nie przewrócił. Jerzy sprawdził
stena, rewolwer za pasem i przytroczony wysoko na piersiach chlebak pełen amunicji.
Wszystko było na miejscu, nawet nie zamokło. Kazali mu się szybko usunąć na betonową
ś
cieżkę pod półkoliście sklepionym tunelem. Mocno podając się do przodu, by pokonać napór
wody, pobrnął do skraju burzowca. Ręką ocierał twarz. I wtedy zdał sobie sprawę, że ma gołą
głowę. Narciarka! Stanął i sprawdził jeszcze raz. Nie było narciarki. Obejrzał się. Spieniony
nurt lekko rozświetlony pod otworem włazu ginął błyskawicznie gdzieś w rozszumiałej
czerni. Czapki nie było. Przynaglali go. We włazie ukazał się następny. Jerzy odsunął się pod
betonową podmurówkę. Rozglądał się, jakby miał nadzieję, że dojrzy gdzieś narciarkę. Mogła
zaczepić się o linę przecinającą burzowiec, która szarpana co chwila wyskakiwała z nurtu, to
znowu tonęła, jakby targało się na niej jakieś oszalałe stworzenie. Przewodnik nachylił się
nad Jerzym.
— Wyłaź! — wołał przekrzykując szum. Jerzy rozglądał się nadal.
— Zgubiłeś coś?
— Czapka. Spadła mi czapka — odpowiedział.
Tamten machnął ręką. Jerzy wylazł powoli, cały czas nie odwracając wzroku od wody,
szukając nerwowo spojrzeniem. Zagadywali do niego, nie odpowiadał. Nawet gdy wszyscy
już byli na dole, kiedy ustalono porządek i przewodnik dał znak do marszu, Jerzy ruszył ze
wszystkimi, oglądając się do tyłu na miejsce, gdzie narciarka spadła mu z głowy i porwana
szalonym pędem wody znikła w czeluści burzowca.
Nie rozumieli go. Nie chodziło przecież o stratę czapki. O parę kroków od włazu był dom
Jerzego. Dom, w którym mieszkał bezpieczny przez tyle lat. Wszystko, co miał na sobie czy
ze sobą, co wyniósł z tego mieszkania, stanowiło substytut bezpieczeństwa dla niego, dla
całej rodziny. Ta strata była
31
pierwszą od chwili, kiedy opuścił dom; przypadek odebrał mu coś, co stanowiło cząstkę
rodziny. Nie umiał tego wytłumaczyć swoim towarzyszom. Pokpiwali sobie z niego, póki
można było rozmawiać. Potem szum kroków głuszył półgłosem prowadzone rozmowy,
później trzeba było iść ostrożnie, nie robić hałasu, bo zbliżali się do przejścia pod Dworcem
Gdańskim, a przy mijanych włazach czatowali Niemcy z granatami.
Utracił coś najdroższego. Wszystko stamtąd było najdroższe. Jak w wierzeniach pierwotnych,
w magii, czuł lęk przed konsekwencją tego nic nie znaczącego wypadku. Było to jak znak, jak
przestroga-zapowiedź, że jeśli stracił jedno, może stracić i więcej; bał się o los swojej matki,
ciotki, ojca. Wydawało mu się, że teraz są zagrożeni jeszcze bardziej.
Dopiero przychodził do Warszawy. Widział co najwyżej ślady po pociskach, wywalone okna,
nadpalone dachy. Jeszcze swoją ojczyznę zastał taką, jaką zostawił; nie widział trupów ludzi
najbliższych czy znajomych, nie widział cmentarzy na podwórzach i skwerach ani domów
sproszkowanych do fundamentów, ani porozrywanej jezdrii, nad którą zwisały druty z
pochylonych słupów, nie widział kościołów rozdartych aż po tabernakula ani książek
rozsypanych na brukach; nie widział jeszcze małych, kudłatych, zawsze pogodnych piesków,
które teraz postrzelone ciągnęły sztywniejące tylne łapki, by wpaść w jakąś dziurę pod
barykadą, gdzie będą mogły konać powoli, skomląc i czekając daremnie na pomoc; nie
widział starych kobiet owiniętych w złachmanione pledy, niosących ciężkie wiadra z
drogocenną wodą uzbieraną z ledwo cieknącego, jedynego w dzielnicy hydrantu,
wystawiających się na pociski niemieckich gołębiarzy1 zaczajonych na dachach; nie znał
jeszcze widoku młodych ludzi czarnych od dymu i pobielonych wapiennym pyłem,
przesadzających z gracją spiętrzone stosy pluszowych mebli na barykadzie, którzy w sekundę
potem trafieni odłamkiem w brzuch rozmazywali pijanymi rękami własną krew po płytach
trotuaru; nie znał prawdziwego gniewu, który pomaga mierzyć i trafiać tak, by SS-mann
zagania-
1 śołnierz niemiecki usadowiony na strychu czy dachu wysokiego domu, skąd strzelał do
pojedynczych ofiar; gołębiarze miewali podrobione powstańcze dokumenty, opaskę biało-
czerwona i w razie groźby demaskacji udawali powstańców; rekrutowani często spośród
ukraińskich oddziałów bywało, że znali język polski. Ich proceder podły i zdradziecki tak ich
piętnował w opinii warszawiaków, że do egzekucji gołębiarzy występowały na ochotnika całe
kompanie.
32
jacy cywilów przed czołg umarł jeszcze pełen tego swojego
tchórzliwego okrucieństwa. Nie widział dotąd takiej swojej ojczyzny. Miał ją dopiero
zobaczyć, miał wziąć udział w jej losie.
! ' '.
O
Terzy szedł drugi, tuż za przewodnikiem — kapralem Kiełbasą, który ubrany w panterkę, z
trzonkowym granatem za pasem, niemieckim empi na ramieniu, nie ogolony, sczerniały
wydawał się wszystkim na śoliborzu typowym reprezentantem Starówki. Przewodnik był
małomówny, operował raczej gestami Znał drogę i nie musiał zapalać latarki, by
odczytać szyfrowane znaki na wilgotnych murach kanałów. Czasem przystawał, pokazywał
Jerzemu, jak należy przekraczać niebezpieczne miejsce, przeskakiwał pod „syfonami", z
których padało na czarną wodę mdłe światło gdzieś z góry, czasem przesadnie podnosił nogi,
by idąc robić jak najmniej szumu. Jerzy po-
3 — A gdy mnie trafi...
33
wtarzał te gesty, demonstrował je idącemu za nim koledze. Droga dłużyła się. Trudno było
powiedzieć, czy idą godzinę czy dwie, czy już jest południe, a wyruszyli przecież z samego
rana.
Napisy na murach czasami miały charakter informacyjny nawet dla nie obytych z kanałową
drogą — pojawiały się nazwy ulic, strzałki, ostrzeżenia. Mimo to Jerzy nie mógł skojarzyć
tych znaków z rzeczywistością znaną, codziennym widokiem ulic znajdujących się o tych
parę metrów powyżej. Kanały, którymi przechodzili, były wysokie, nie zmuszały do schylania
się, woda, po wyjściu z burzowca żoliborskiego, sięgała im zaledwie do kolan, miejscami
było jej jeszcze mniej, niebezpieczeństwo sygnalizowane przez przewodnika ani razu nie
sprawdziło się w najmniejszym choćby zagrożeniu. Powietrze było parne, do kanalarskiego
smrodu przywykli prędko, bania zwielokrotnionego przez echo jednostajnego szumu ich
kroków stawała się częścią atmosfery tego marszu, raczej więc męczyła monotonia. Raz
jeden, przy przekraczaniu jaśniejszego miejsca, zdawało się Jerzemu, że słyszy dalekie,
płaskie głosy, wypowiadane w normalnej przestrzeni. Nie rozumiał słów, tym bardziej że
spodziewał się raczej posłyszeć mowę niemiecką. Dopędził Kiełbasę. Dowiedział się od
niego, że przy włazach siedzą Ukraińcy. I tym razem informacja o tak bliskim
niebezpieczeństwie wydała się Jerzemu abstrakcyjna. Przede wszystkim nie mógł zrozumieć,
ż
e ci przy włazach nie słyszą tego potwornego, głuszącego wszystko szumu. Włóczył więc
stopy przy dnie, nie przejmując się bliską groźbą, nie chciało mu się już wyjmować nóg z
wody przy stawianiu następnego kroku — nie wierzył w zagrożenie.
Toteż przestraszył się i ścierpł cały, przypadł do mokrych cegieł, kiedy zaskoczył go
pierwszy, głośny, uderzający mocno i boleśnie dźwięk strzału. Teraz dopiero zdał sobie
sprawę z tego, że przewodnik wysforował się naprzód, kazał mu przystanąć, że nieobecność
jego trwała już nad miarę długo, że strzelono z kierunku, w którym zniknął Kiełbasa. Zamarli
wszyscy. Strzał odezwał się znowu, a echo było tak mocne, że nie można było rozróżnić, z
jakiej broni pochodził. Potem odezwała się seria. Zaświdrowała w uszach, przygniotła
nieznośnie bębenki. Jerzy dał znak kolegom, żeby nie ruszali się z miejsca, a sam zdjął z szyi
stena i ruszył naprzód, repetując broń. Nie mógł siedzieć tak bezczynnie i oczekiwać na
niebezpieczeństwo. Słyszał przecież jeszcze na śoliborzu, że wy-
34
buch granatu w kanale jest wielokrotnie silniejszy, bo działa w ograniczonej przestrzeni;
Kiełbasa trafił na wroga, strzela jeszcze, może do niego strzelają, czego nie słychać w
ogłuszającym huku, lada chwila jakiemuś Niemcowi uda się rzucić granat do kanału...
Przyśpieszył. Nie widział przed sobą kaprala, nie widział nawet ogników jego peema.
Zobaczył tylko rozlaną plamę światła. Jest studnia, są schodki — żelazne klamry. Stamtąd
odezwała się nowa seria. Jerzy uskoczył pod mur i trąc plecami o wilgotną powierzchnię
przesuwał się ostrożnie do studzienki. Podniósł stena. Widział czarny kształt kolebiącego się
pod zamkniętym włazem. Tubalny głos przygwoździł go.
— Zawilec, chodź no tu!
Teraz dopiero zobaczył, że Kiełbasa stoi na klamrach tuż pod włazem i usuwa się robiąc mu
wolne miejsce koło siebie. Jerzy widząc to i słysząc ciche przekleństwa opuścił broń,
zabezpieczył i począł wspinać się na górę.
— Właz zamknęli. Zaklinował się, cholera, nie mogę otworzyć. Próbujmy razem.
Oparli się mocno o klamry i rękami usiłowali wypchnąć żelazne koło. Nie dali rady. Kiełbasa
zdjął znowu swego peema, wystawił lufę ma zewnątrz i strzelał raz po raz pojedynczym
ogniem.
— Może to nie tu?
Kapral zbył to pytanie milczeniem. Jerzy spojrzał w szpary. Niewiele było widać. Skrawki
nieba, dymy.
— Gdzie jesteśmy?
Nagle żelazne koło włazu drgnęło, ktoś odsunął je na bok. W twarze stojących na klamrach
wionęło gryzące dymem powietrze.
— Wyskakiwać pojedynczo. Szybko. Jest nalot.
Jerzy wytknął głowę z otworu i zobaczył odbiegającego pod mur chłopca w panterce.
Wygramolił się na zewnątrz i pobiegł za tamtym do narożnika. Zobaczył pod nogami wielką
kałużę. Nie miał czasu jej ominąć. Przewrócił się. Była to zalana wodą wyrwa po bombie.
Skąpał się po pas. Klnąc przysiadł koło chłopaka, który otworzył właz.
— W czasie nalotu zamykamy. Piloci polują na włazy —-wyjaśnił chłopak.
— Przebiegać, przebiegać, szybko! — wołał ktoś z drugiego narożnika do ukazujących się
we włazie następnych z grupy Jerzego.
35
Samolotów było trzy. Stukasy. Nalatywały po kilkakroć na upatrzone w poprzednim nalocie
lub wskazane przez niemieckich dywersantów i gołębiarzy cele; zrzucali bomby, siekli z
lotniczych cekaemów i odlatywali, żeby powrócić po piętnastu minutach. Byli punktualni,
pracowali metodycznie, precyzyjnie, trafiali do celu bezbłędnie, przelatując tuż nad dachami
atakowanych domów, niezagrożeini przez żadną broń przeciwlotniczą. śe byli to stale ci
sami, stwierdzono z całą pewnością kolo 25 sierpnia. Niemcy za wszelką cenę usiłowali
wtedy wykurzyć powstańców z Banku Polskiego na Bielańskiej. śeby nie razić swoich
pozycji, znajdujących się po drugiej stronie ulicy, kierowali maszyny wzdłuż Bielańskiej i
podrywali je dopiero nad placem Teatralnym. Nalatując tak, równolegle do osi ulicy byli
pewni, że bomba, nawet nie w porę zrzucona, trafi na stronę powstańczą. Jeden z samolotów
poderwał się nieco za późno. Zawadził o wieżyczkę pseudogotyckiego domu, zwanego
domem Krzysztofa Bruna, na rogu Bielańskiej i placu. Zwalił się potem na gmach, w którym
była „Adria", lokal „Nur fur Deutsche" J, gdzie w tym momencie zgromadziło się kilkuset
niemieckich żołnierzy; może szykowali się do flankującego natarcia na niezwyciężony
bastion Ratusza? Powstańcy naliczyli
1 „Tylko dla Niemców".
36
około 200 trupów niemieckich wynoszonych ze zrujnowanego domu. Samolot spadł tam
razem z bombami, eksplozja była potężna. Po tym niepowodzeniu Stukasy nalatywały nadal
co piętnaście minut, ale już tylko dwa. Dopiero w dwa dni później dołączył do nich trzeci
samolot.
Oddział, z którym Jerzy przywędrował z dalekiego Kampinosu, został włączony do
„Parasola" jako nadetatowa, czwarta kompania. Niedoświadczeni w walce miejskiej, nie
byliby tak upragnionym uzupełnieniem mocno nadwerężonego batalionu, gdyby nie to, że
przynieśli ze sobą amunicję i broń zrzutową. Przynieśli nawet kilka piatów J razem z
amunicją. Ta broń brytyjska, coś pośredniego między granatnikiem i panzerfaustem, nie
budziła zaufania; zrobiona z niespełna metrowej długości rury, na stojaku, z kolbą i językiem
spustowym, wyglądała jak spęczniały, staroświecki muszkiet wykonany przez amatora-ko-
wala. Potem okazało się, że biła celnie na kilkaset metrów, przebijając pancerz niemieckiego
czołgu. Największym zainteresowaniem „Parasola" cieszył się cekaem brytyjski na wielkiej
podstawie z przeciwlotniczym, kołowym celownikiem. Postanowiono natychmiast zrobić z
niego użytek. Ustawiono go w oknie pałacu Krasińskich, gdzie „Parasol" miał wtedy swoje
kwatery. Nie czekano długo: nalatujące Stukasy zjawiły się w porę. Cekaem zagadał w ich
kierunku. Amunicja smugowa pozwalała prowadzić skuteczny ogień. W pierwszej próbie nie
udało się jednak zaszkodzić żadnemu z samolotów. Błękitny dymek smużył się z okna
pałacowego skrzydła, najbliższego barykadzie od strony getta. Ta część gmachu osłabiona
była pożarem, który strawił górne piętra. W piwnicy pod celowniczym, przestrzeliwującym
nowy nabytek, leżeli na materacach koledzy z jego kompanii, liczącej wtedy już tylko
dwudziestu kilku ludzi.
Stukasy odpłynęły na lotnisko, omijając kąśliwe serie przeciwlotniczej broni. Celowniczy
szykował się na ich powrót. Wiadomo było, że będą z powrotem dokładnie za piętnaście
minut. Byli. Z nowym ładunkiem bomb. Nadlecieli nawet bardzo blisko, przerażająco blisko.
Stukasy pochyliły się do lotu nurkowego, nacelowały dzioby dokładnie na zajadle gadający
cekaem... Wybuch poderwał wszystkich w pałacu. Zanim zdążyli wygrzebać się na schody z
piwnic, macając przed sobą w czarnym, nieprzeniknionym dymie i kurzu, na zewnątrz zro-
1 Rodzaj broni przeciwpancernej.
37
biło się już czysto i zapadła cisza. Samoloty odleciały po następną porcję bomb, zostawiając
rumowisko. Całe skrzydło gmachu leżało. Wybuchy pokruszyły cegły, porozdzielały je i
miejsce, gdzie był dom, wyglądało teraz jak plac porozbiór-kowy, zarzucony cegłami. Od
strony getta Niemcy ostrzeliwali chłopców usiłujących rozgrzebać to rumowisko. Trudno
było prowadzić akcję ratunkową, po paru godzinach słychać było już tylko jeden słaby głos.
Kopano uparcie. Ludzie poustawiali się rzędami i podawali sobie cegły, dogrzebując się coraz
bliżej do zasypanych. Ponieważ wybierano gruz z jednego miejsca, wkrótce utworzył się lej
gigantyczny, jak po ogromnym wybuchu. Każdy ruch powodował ponowne osypywanie się
cegieł, a tam, na dnie leja ukazała się już głowa żyjącego kolegi. Odsłonięto go szybko aż do
pasa, gdy Niemcy z getta otworzyli silny ogień. Nie można było prowadzić dalej
zorganizowanej akcji. Stojący w dole nie był nawet ogłuszony, rozmawiał, palił podawanego
mu papierosa, ale ciągle jeszcze nie można go było uwolnić. Wreszcie udało się. Zajął się nim
chirurg. Nie odkrył żadnych obrażeń, prócz nielicznych, powierzchownych zadrapań. Na tym
akcję ratunkową przerwano. Nikt więcej nie odzywał się spod rumowiska. Musieli zginąć;
pozostali pod spaloną częścią gmachu; ten jeden uratowany odszedł w chwili katastrofy do
innej części piwnicy i zatrzymał się pod stropem; to go uratowało. Jedna kompania „Parasola"
przestała istnieć.
W następnych nalotach Stukasy nie interesowały się już pałacem. Atakowały domy przy
Długiej. Jerzy stał u wejścia do pałacu i obserwował przedziwne zjawisko: nad całym placem
unosił się gęsty dym i kurz; bomby z nisko lecących samolotów wślizgiwały się w to
kłębowisko. Po chwili z miejsca, gdzie wybuchały, rozchodził się i błyskawicznie poszerzał
krąg zgęstniałego dymu; kiedy docierał do pałacu, posłyszał wybuch. Była to fala powietrza
nabrzmiałego gromem eksplozji, dolatywała do niego w chwili, gdy tam już było po
wszystkim; umarli już ci, którzy mieli umrzeć, a wieść o katastrofie rozchodziła się jeszcze.
Tego dnia Jerzy dostał panterkę i czapkę z malowanego w łaty brezentu. Dostał też apaszkę
granatową w białe grochy. Apaszki nosili wszyscy ze zgrupowania Radosława, do którego
należał „Parasol". Mówiło się, że apaszką przesłaniać trzeba usta, kiedy walczy się w gęstym
kurzu; Jerzy nie widział nigdy, by ktoś tak robił. Apaszki raczej przypominały harcer-
33
skie chusty; wrażenie to podkreślone było również i tym, że poszczególne oddziały
przestrzegały jednolitego wzoru czy koloru apaszek.
Minęło kilka dni. Jerzy zdążył się zorientować, co w praktyce oznaczają białe litery, które
polecono mu wymalować na czapce: GS. Wiedział, że to skrót od nazwy „grupa szturmowa".
Dopiero jednak po kilku dniach przekonał się, że grupy szturmowe nie tylko broniły
wyznaczonych im odcinków, były też posyłane na odcinki inne, szczególnie zagrożone
niemieckimi atakami. Dzięki temu znalazł się w gmachu Banku Polskiego na Bielańskiej
wtedy, gdy Niemcy po jego stracie chcieli go odzyskać za wszelką cenę.
W parę dni później powędrował jako zastępca dowódcy plutonu do pasażu Simonsa. I to
miejsce miało swoją krótką, tragiczną historię. Z pasażu wyszły oddziały powstańcze do
znajdującego się nie opodal Arsenału, opuszczonego cichaczem przez niemieckie załogi. Gdy
powstańcy już się tam zadomowili, kiedy w piwnicach zorganizowano zabezpieczony
potężnymi stropami szpital' powstańczy, eksplodowały założone przez Niemców ogromne
ilości materiałów wybuchowych. Straty powstańców wynosiły kilkuset ludzi. Teraz pasaż
Simonsa stał się znowu pierwszą linią; Niemcy atakowali z drugiej strony Nalewek; udało im
się zająć zachodnią stronę pasażu i budynki doń przylegające. W ciągu dnia, kiedy Jerzy
przyszedł na pozycję, nie działo się jednak nic szczególnego. Dopiero gdy zmrok zaczął już
zapadać, major Sosna, dowodzący tym odcinkiem, wezwał odsiecz z „Parasola" do akcji.
Chodziło o wyparcie Niemców na drugą stronę Nalewek, z domów okalających pasaż. Do
akcji nie można było iść całą kompanią — szczupłość miejsca nie pozwalała rozwinąć
skutecznego natarcia kilkudziesięciu ludzi. Jerzy zgłosił się na ochotnika. Zebrało się ich
jednak zaledwie trzech, czwartym był łącznik, znający przejścia i układ pomieszczeń parteru,
którymi mieli iść.
Jerzego wezwał do siebie jeden z oficerów miejscowego oddziału. Wraz z dowódcą kompanii
„Parasola" wyszli na podwórze, mroczne już i zupełnie ciche. Front domów po drugiej stronie
podwórza wychodził na Nalewki. Tam siedzieli Niemcy. Ale w oknach nie widać było
ż
adnego ruchu. Domy po lewej stronie przy pasażu płonęły. Wypaliły się już dolne piętra i
parter gorzał tylko żarem rozprażonych tynków.
Tamtędy, przez wpółrozwalone pomieszczenia, z pokoju do
39
pokoju biegła kręta linia frontu. Tamtędy trzeba będzie iść do natarcia. Od strony barykady,
zbudowanej z ogromnych bel papieru wtoczonych do pasażu, dobiegały od czasu do czasu
słabnące okrzyki porucznika, który samym wołaniem: „Naprzód!" ostudzał zapędy Niemców.
Bali się powstańczego natarcia w zapadającym mroku i te chrapliwe, niegłośne okrzyki
starczały za obronę barykady.
Porucznik był ranny w głowę, ale przytomny. Umierał.
Pożar zlokalizowano, nie zagrażał powstańczej pozycji. Trzeszczały gdzieś jeszcze ostatnie
futryny, czasem z hukiem walił się płat tynku i wtedy jaśniej robiło się na chwilę w
zamkniętym podwórzu. Ściany bielały od niespokojnego blasku, otwory okienne sczerniały;
w każdym z nich mógł czaić się Niemiec. Porucznik z miejscowego oddziału kończył
wyjaśniać sytuację i drogę natarcia. Zaturkotało coś po asfaltowej powierzchni podwórza. Był
to dźwięk nie wróżący nic złego, toteż nie uskoczyli, rozejrzeli się tylko. Niemiecki granat
pod-toczył się niemal do ich nóg. Zobaczyli go za późno. Zdążyli tylko pochylić się nieco.
Eksploeja rozniosła odłamki nad ich głowami. Wskoczyli do środka pomieszczenia. Jerzy
poczuł nagle potworne pieczenie pod cholewką buta. Krzyknął bardziej ze strachu niż bólu.
Zatoczył się na skrzynię podstawioną pod wysokie okno i szarpiąc niecierpliwie rozwiązywał
sznurowadło. Nim zdążył zdjąć but, odłamek już ostygł. Nie zadrasnął go nawet.
— Strzelaj! — wrzasnął Jerzy przez ramię do erkaemisty.
— Nie widzę nikogo.
Jerzy rozwścieczony, nie nakładając buta, wskoczył na skrzynię i odepchnął erkaemistę. W
oknie były ozdobne kraty; by nie zdradzić swojej pozycji, erkaem cofnięty był do wnętrza tak,
ż
e otwór lufy nie sięgał grubych żelaznych prętów. Jerzy spojrzał po znowu cichym i
mrocznym podwórzu. Rzeczywiście nie widać było tam żadnego ruchu. Ale strach i jakby
upokorzenie przemogło rozsądek. Przyłożył kolbę mocno do ramienia. Celownik i muszka w
tym typie erkaemu znajdowały się po lewej stronie zamka i lufy, umieszczone poziomo.
Wycelował w okna naprzeciwko, gdzie powinni być Niemcy. Nacisnął spust. Zobaczył szare
obłoczki rozsnuwające się pod parterowymi oknami, w które celował. Pociągnął następną
krótką serią i wtedy poczuł gorące ukłucia na twarzy. „Strzelają, zobaczyli erkaem" —
pomyślał i dalej, nie widząc napastników, pruł krótkimi seriami po
40
podwórzu. Po każdej pryskały mu w twarz gorące opiłki. Złość przeszła. Zmitygował się.
Spojrzał ponad erkaemem. Zapadła cisza. Podwórze trwało puste; jedyny ruch to niespokojne
blaski pożaru. Odsunął erkaem od kraty i wtedy zobaczył: na wprost lufy żelazne, wygięte
pręty wyjedzone były pociskami jego własnego erkaemu. Celował między kraty patrząc przez
celownik umieszczony z boku przy zamku; otwór lufy wypadł dokładnie na linii żelaznego
pręta. Zawstydzony odszedł od erkaemu, zeskoczył ze skrzyni. Teraz, bardziej niż przed tym
incydentem, chciał iść naprzód, strzelać, atakować widzialnego wroga.
Przeliczyli granaty, uzupełnili amunicję. Pierwsze pomieszczenia były puste, ale wiedzieli, że
za kolejnymi drzwiami czy nad nimi na piętrze są Niemcy, czekają na nich, przygotowani z
bronią wycelowaną, odbezpieczonymi granatami; musieli słyszeć ich kroki, uskakiwanie za
drzwi, brzęk szkła rozgniatanego butami.
Szli naprzód powoli, dokładnie przepatrując każde pomieszczenie. Zbliżali się do nadpalonej
części budynku. W am-filadach widzieli już przed sobą wypalone futryny, gołe pola cegły i
osmalone, spękane od żaru sufity. Sierżant podchorąży idący koło Jerzego zatrzymał się.
Porozumiewali się gestami. Wyciągnęli granaty. Ciskali je kolejno do następnych pokoi, i
ledwo wybuch wyrzucił im w twarze kłąb dymu i pyłu, wskakiwali do środka. Posuwanie się
naprzód było teraz bardziej rwane, nerwowe. Nie wiedzieli, kiedy znaleźli się w wypalonych
pomieszczeniach. Poprzez dym i kurz po wybuchach nie widzieli płomieni, czuli tylko
wzrastający żar, piekący w podeszwy butów, palący w twarze. Teraz trzeba było uważać nie
tylko na ruch przed lufami peemów: przepalone stropy pękały donośnie; uskakiwali pod
ś
ciany, kiedy płaty tynku waliły się na kamienną posadzkę. Oczy łzawiły. Przeskoczyli przez
kilka większych pokoi, dotarli do ostatniego pomieszczenia, które wyglądało na warsztat czy
garaż. Było stąd już tylko jedno wyjście: wielkie przymknięte wrota. Czyżby doszli do końca?
Jerzy chciał już wracać. Rozczarowało go to natarcie. Nie widział Niemców, strzelać nie było
potrzeby. Rzucanie granatów było ubezpieczeniem przejścia, nie atakiem. Sierżant skinął na
łącznika.
— Leć do porucznika, powiedz, dokąd poszliśmy. Co dalej? — wykrztusił kaszląc. Łącznik
odbiegł do tyłu. Pozostali rozeszli się na całą szerokość wysokiego, ziejącego żarem
41
wnętrza. Przymknięte, okute wrota nie zdołały się spalić, choć miejscami belki były
zwęglone, w szparze widać było czerń. Dalej nie było ognia, wionął stamtąd zimny, czysty
podmuch. Jerzy stanął przy drzwiach. Czekali krótko. Łącznik wrócił po paru minutach.
Rozkaz wydał się idiotyczny: mieli sprawdzić, co jest poza wrotami. Czy to już Nalewki?
Jeśli tak, to tam są Niemcy. Odlegli o szerokość ulicy.
Jerzy stanął po jednej stronie, wysoki strzelec po drugiej, sierżant podchorąży na wprost
szpary. Dał znak. Jerzy z wysiłkiem pociągnął ciężkie skrzydło drzwi. Zazgrzytało. Za
następnym szarpnięciem ruszyły. Szpara poszerzała się. Nie trzeba było ciągnąć dalej;
wprawione w ruch powoli otwierały się same. Jerzy chwycił mocniej stena i wycelował.
Ustępował krok za krokiem. Naraz z wielu miejsc wypryisnęły ku nim ogniki. Byli prawie
ś
lepi od żaru, nie widzieli nic poza błyskami przed sobą. Niemcy natomiast widzieli ich
dokładnie — ciemne sylwetki na tle rozżarzonych ścian. Granaty rozerwały się tuż pod
stopami sierżanta. Jęknął i zacisnął obie ręce na piersi, jakby się obejmował. Wysoki strzelec
cofnął się strzelając, potknął się i upadł wyciągając przed siebie dłonie. Oparł się na nich i
krzyknął strasznie. Poderwał się szybko. Jerzy poczuł szarpanie za rękaw. Obejrzał się. Nie
było nikogo. Ale kiedy zmierzył się do następnej serii, poczuł, że prawa ręka mdleje, nie
może utrzymać stena. Opuścił rękę. Spod gumki ciasno opinającej kiść strużkami popłynęła
krew. Szarpnął się poza drzwi. Chciał je zatrzymać, przymknąć. Nie dawał rady. Sierżant
chwiejnym krokiem odbiegł w głąb pomieszczenia.
— Wycofuj się! Wycofuj! — charczał.
Zawrócili. Przed sobą mieli długą oświetloną amfiladę. Kiedy próbowali przycisnąć się do
ś
cian, odpychał ich żar, środkiem pryskały serie niemieckie. Biegli zataczając się. śaden z
nich nie próbował nawet ubezpieczać kolegów. Musieli śmiesznie wyglądać stamtąd, z
czarnej ulicy, niezgrabnie usiłując ujść pogoni gęstego ostrzału.
Koledzy przyjęli ich przy barykadzie z bel papieru. Wskazali drogę do szpitala. Jerzy
próbował po bohatersku ustąpić miejsca sierżantowi, któremu odłamki granatu w kilkunastu
miejscach rozorały pierś. Czekając przysiadł obok przy stole opatrunkowym.
•—¦ Niech pan podciągnie rękaw panterki — powiedziała
42
do niego siostra, ale w tym momencie zsunął się na podłogę i stracił przytomność.
Wysoki strzelec miał zwęglony naskórek na obu dłoniach, którymi oparł się o podłogę,
łącznik wyszedł cało. Jerzy miał stykowy postrzał przedramienia. Stracił sporo krwi i dlatego
zabrano mu broń i odesłano do pałacu, na kwatery. Koledzy z kompanii pozostawali w
odwodzie dowódcy odcinka przy uwolnionym pasażu.
Wystarczyło dwa dni, by Jerzy czuł się już zupełnie pewnie tyle że ręka cierpła mu często, nie
mógł utrzymać w niej uniesionego peema. Postanowił jednak wrócić na odcinek. W
dowództwie nie mogli mu powiedzieć z całą pewnością, gdzie jest jego kompania.
Poprzedniego dnia była jeszcze w pasażu. Po drodze zaskoczyła go wiadomość, że pasaż
został przez Niemców zbombardowany, szpital zasypany. Kiedy przerażony dopytywał się o
kolegów z kompanii, powiedziano mu, że cała obrona pasażu zginęła pod gruzami. Akcja
ratunkowa jeszcze trwała. Zawrócono go do dowództwa. Nie
43
dowiedział się tu niczego. Było już po nieudanej próbie przebicia się na Śródmieście górą, już
po rozpoczęciu ewakuacji kanałami. Na rogu Długiej i Miodowej stały nie kończące się rzędy
ludzi, którzy kryli się pod ścianami, czekając swojej kolejki, by wolno im było przebiec do
włazu, prowizorycznie osłoniętego jakimiś blachami, wśliznąć się do okrągłego otworu, jeśli
zdążyli przed celną serią niemieckiego ostrzału, i sunąć w długiej, nie kończącej się kolumnie
kanałami wzdłuż Miodowej do Krakowskiego Przedmieścia, a dalej w prawo, w kierunku
placu Napoleona.
Zaczął się już ostatni akt Starówki. Obrońcy umierali na barykadach, by inni mogli odejść na
Ś
ródmieście.
W dowództwie batalionu przydzielono Jerzego do jakiegoś obcego oddziału; podobno wbrew
dotychczasowym wersjom jego kompania poszła już na Śródmieście; miał ich dogonić.
Tym razem w kanałach wody było mniej. Tylko potykano się często na jakichś
nieokreślonych, miękkich tobołach, zatopionych w grząskim, zamulonym dnie. Nie patrzyli,
nie palili świateł, bojąc się dojrzeć, co mieli pod nogami. Wyszli po paru godzinach w okolicy
Szpitalnej. Służba sanitarna skierowała Jerzego do gmachu PKO przy Świętokrzyskiej. Tam
zastał swoich. Byli tu już od paru godzin. Jerzy rzucił się na prowizoryczne posłanie, ale
sanitariuszka nie dała mu spokoju. Kazano mu zejść na opatrunek. Rana była brudna.
Postanowiono zrobić zastrzyk przeciwtężcowy. Ponieważ w każdej chwili mógł się
spodziewać rozkazu wymarszu na nowe pozycje, lekarz zgodził się robić mu zastrzyk „na
raty", małymi dawkami. Niewiele to pomogło. Jerzy leżał potem przez całą noc, z wysoką
gorączką, jak pijany, półprzytomny. Koledzy wrócili z miasta z nowinami i kubkiem zimnej,
aromatycznej cieczy.
— Niech pan wypije — zachęcał go Wiktor. — Nie mieliśmy dwóch kubków, ale może pan
wierzyć, że każde z osobna było świetne — zapewniał.
— Co to jest?
— Burgund i tokaj, bardzo dobry rok — mądrzył się Wiktor.
!
Potem pousiadali na płaskich, twardych materacach i grali do północy w pokera, przebijając
w ciemno po kilkadziesiąt tysięcy. W banku zdarzało się i dwa, i trzy miliony złotych:
odcinali pięćsetki z arkuszy, na których spali. Były to prze-
44
cięż prawdziwe, do powstania ważne, obiegowe pieniądze okupacyjne.
Rozkaz wymarszu przyszedł jeszcze przed świtem. Jerzy nie nacieszył się odzyskanym
stenem: musiał go oddać koledze i prosić jeszcze o pomoc. Szczepionka działała nadal. Szedł
opierając się o ściany. Przekroczyli Aleje Ujazdowskie, przemknęli pod murami Instytutu
Głuchoniemych i zeszli w niegłęboki rów, prowadzący w dół prawą stroną Książęcej; kryli
się tu przed celnym ostrzałem z gmachów Muzeum Narodowego.
0 świcie dobrnęli do Zagórnej na Czerniakowie.
Tam Jerzy dowiedział się od swojego dowódcy kompanii, że za akcję w pasażu Simonsa
otrzymał Krzyż Walecznych i awans na plutonowego podchorążego.
Po kilku dniach bez walki otrzymali wreszcie zadania i nowe miejsce postoju: przenieśli się
na Ludną do gmachu „Ruchu". Z prawej strony mieli Solec i wąski pas zabudowany
nielicznymi barakami i płaskimi budynkami rzeźni, a na wprost kilka drewnianych baraków
dzieliło ich od ślimaka mostu Poniatowskiego, z lewej natomiast był pusty teren starej
gazowni. Kończył się „urlop" 1> który dostał Radosław 2 po wyjściu ze Starówki.
Zupełnym przypadkiem Jerzy spotkał łącznika, który kanałami dotarł do ich pozycji z
Mokotowa. Łącznik szedł tędy na Śródmieście przez wąskie, jedyne już wtedy przejście koło
gmachu Ubezpieczalni przy Książęcej. Dogadał się z Jerzym: widział jego matkę na
Mokotowie. Była lekko ranna w głowę, ale trzymała się dobrze. Kiedy łącznik wracał tą samą
drogą, Jerzy dał mu list do matki. Pisał słowa tkliwe i pełne obietnic, żarliwych zapewnień i
błagań. Ale nie umiał skupić się i bez reszty oddać tej rozmowie z matką. Ostatnie przeżycia
zmieniły go — nie usiłował już oderwać swojego losu od losu wszystkich, którzy go otaczali.
Poszerzyła się jego Ojczyzna, zogromniała poza ramiona matki, poza ściany domu na
Krasińskich, może nawet poza Warszawę...
1 Wszystkie oddziały ppłk Radosława, jako najbardziej przetrzebione i zmordowane z racji
swych szturmowych zadań, po przyjściu ze Starówki na Śródmieście na parę dni (do
tygodnia) zostały wyłączone z akcji; pełniły w tym czasie funkcje pomocnicze, służbę
wartowniczą itp.
2 Pseudonimem dowódcy określało się często całe zgrupowanie.
II
13 września. Środa.
Stali w bramie naprzeciwko dziury wybitej w murze tuż nad jezdnią. Nie mogli się ruszyć.
Młody człowiek, któremu pokazywali stanowisko, osunął się pod ich nogi. Na jego twarzy
sześć ran od czoła po brodę, podobnych do wrzodów ze ściętymi wierzchami; nabierały
wodnistoczerwonej barwy, a on ułożył się spokojnie na betonie, wypuścił karabin z ręki.
Spojrzeli jednocześnie przed siebie. Dziewczyna, narzeczona zabitego, wyszła z kotłowni.
Stanęła jak wryta. W ręce trzymała talerz ż zupą. Porucznik uskoczył w jej kierunku.
Podchorąży posunął się za nim, trąc plecami o mur bramy. Za dziurą został już tylko Teodor.
Stał bezradnie. Szkła jego okularów błyskały w słońcu. Ruszył przez bramę. Skradał się,
zaczaił i dał susa ponad dziurą. Strzelił z karabinu w otwór. Cofali się teraz krok za krokiem,
patrząc w miejsce, z którego jeszcze przed chwilą wysączył się niebieskawy dymek po serii z
pistoletu maszynowego.
Detonacja oszołomiła ich na moment. Zrobiło się czarno. Poprzez dym, nie widząc się
nawzajem, cofnęli się pod wyjście z kotłowni. Z okna klatki schodowej widzieli w
rozpierzchającym się dymie złote ogniki. Niemcy strzelali po podwórzu nie szczędząc
amunicji.
Chłopcy rozbiegli się szukając osłony. Góral pośliznął się przy przeciwległej klatce
schodowej. Małgorzata odepchnęła się od muru i przez chwilę oparła o niego rękę; biała dłoń
zaczerwieniła się nagle na szarej powierzchni ukośną krechą. Jerzy zawrócił i biegnąc zderzył
się z dziewczyną. Stała tam jeszcze z niepotrzebnym talerzem zupy. Zagarnął ją do środka.
Roztrącali cywilów, którzy przerażeni stłoczyli się przy schodach.
— Na drugą stronę Ludnej! — komenderował porucznik.
Komendant OPL, w hełmie i opasce na rękawie, odsunął mieszkańców i wskazywał drogę.
Zgięci przemykali pod grubymi rurami omotanymi szklaną watą i oblepionymi tynkiem.
Wybiegli na klatkę schodową. Niemcy strzelali przez podwórze. Kule siekły ściany. Chłopcy
przeskakiwali do jednego z parterowych mieszkań. Góral wyjrzał pierwszy.
46
— Uwaga na ostrzał z lewej! — zdążył wrzasnąć i skoczył na chodnik.
Skakali za nim jeden po drugim. Z lewej, w dymie wybuchów wysunęła się szara góra czołgu,
który od Solca skręcał w Ludną; ustawiał się do strzału. Był nieprawdopodobnie blisko, 30—
40 metrów! Jerzy popchnięty wypadł z okna. Potykając się przebiegł przez szerokość ulicy i
podskoczył do parapetu. Koledzy podali mu ręce i wciągnęli do środka. Framugi siekane
pociskami pękały w długie drzazgi, odsłaniając suche, żółtawe drewno. Jerzy przystanął przy
oknie, przebiegało jeszcze kilku.
Wycofali się bez strat. Porucznik z częścią ludzi odchodził na Okrąg wzmocnić barykadę,
reszta, zaledwie kilkunastu, została na miejscu.
Jerzy oparł się o poręcz schodów. Drzwi były otwarte na przestrzał: i od strony podwórza, i
od ulicy. Stało ich tu, na parterze, kilku. Niemcy nie podchodzili jeszcze; zatrzymali się przy
rogu Solca. Natarcie jakby się skończyło, choć przecież oni mieli inicjatywę, mogli ruszyć w
każdej chwili i iść dalej, bo ochrona nieparzystej strony Ludnej nie mogła ich zatrzymać.
Było wczesne popołudnie i pewno zmieniali się na stanowiskach, by każdy mógł spokojnie
zjeść obiad. Siadali spracowani na progach domów, na zwalonych murach, ocierali spocone
czoła i zdejmowali hełmy. Siorbali gorącą zupę z menażek i dowcipkowali.
Tak sobie to Jerzy wyobrażał.
Wysunął się na podwórze. Bloki mieszkalne ciągnęły się równą linią aż po Okrąg. Każdemu
wejściu na klatkę schodową od ulicy odpowiadało takie samo wejście od strony podwórza.
Kiedyś podwórko było podzielone niskimi murkami i siatką na poszczególne posesje, teraz
rozgrodzono murki, zdjęto siatkę i zrobiła się z tego długa kiszka. Całość odgrodzona była od
nie zabudowanego pola murem ciągnącym się wzdłuż wszystkich bloków aż do ulicy Okrąg.
Mur był nie-otynkowany, jednolity, wysoki na dwa i pół metra. Naprzeciw wejścia, przy
którym stał podchorąży, wybito spory otwór, można było tamtędy przejść swobodnie, Ta
przednia krawędź pozycji — bloki wzdłuż nieparzystej strony Ludnej — miała jakieś
dwieście pięćdziesiąt metrów. Na Solcu bronił się jeszcze jeden dom. Przy Okrąg była
barykada w poprzek Ludnej.
Na tyłach ich pozycji, w kierunku Czerniakowskiej, mie-
47
ś
ciło się dowództwo Radosława. Mówili, że na Okrąg 2. Wyobrażał sobie, że tam musi być
spokojniej. Oparł się o mur i przymknął oczy. Piekły nieznośnie z niewyspania i pyłu.
Przesunął bezpiecznik stena i odłożył broń. Ręce miał spocone i brudne. Zwałkował brud, trąc
dłonie o siebie.
— Zawilec!
Poderwał się i podniósł stena. Porucznik nadbiegał wzdłuż podwórza od strony barykady.
— Masz granat angielski? Albo gamonę?
Miał granat. Porucznik pociągnął Jerzego za sobą. Wbiegli na drugie piętro i weszli do
jednego z mieszkań. Szli pod ścianami pokoju. Podsunęli się do podwójnych, balkonowych
drzwi. Wypatrywali Niemców w oknach magazynów poczty. Nie było tam nikogo. Porucznik
cofnął się.
— Popatrz sobie.
Jerzy wyjrzał. Ulica była zadymiona. Kilkunastu Niemców łaziło tam i z powrotem koło rogu
Solca, wypatrując łatwego celu. Kilku zapuściło się na skraj Ludnej. Ci patrzyli bacznie w
okna, z bronią uniesioną do góry odwracali się powoli, gotowi w każdej chwili. Czołg
spowity szaroniebieskim dymem manewrował tuż pod nogami Jerzego; jakoś nie śpieszył się,
by ruszyć Ludną ku barykadzie.
— Dorzucisz? — spytał porucznik. Jerzy pokręcił głową. Cofnął się powoli. ¦— Dorzucę, ale
nie trafię.
— W takiego kolosa?
— Nie umiem rzucać lewą, a prawą nie dam rady. — Pokazał rękę; z przedramienia zwisały
strzępy brudnego bandaża.
— Zamachniesz się blisko, przy murze...
-—¦ Trzeba trafić w wieżyczkę — upierał się Jerzy.
Nie chciał wyłazić na balkon. Stał przed porucznikiem w miękkiej czapce, panterce z
wymalowanym z boku niezgrabnym, białym wizerunkiem parasola. Wytrzymał spojrzenie.
— Dawaj! — zawołał porucznik.
Jerzy odczepił granat od paska. Porucznik prześliznął się do kąta, włożył palec w druciane
kółko i pociągnął energicznie. Zawleczka wysunęła się z brzękiem, który posłyszeli obaj
mimo wycia czołgowego silnika. Porucznik znalazł się na skraju balkonu. Jerzy uniósł stena i
postąpił za nim. Ale postać oficera przesłaniała mu widok; nie mógł dojrzeć Niemców w
dole. Porucznik zamachnął się i rzucił. Posłyszeli, jak
48
odskoczyła łyżka i zaraz potem granat potoczył się po stalowych blachach czołgu. Jerzy nie
wytrzymał. Musiał to zobaczyć. Wyskoczył na balkon akurat w chwili, gdy Niemcy odbiegli
od czołgu i nerwowo zaczęli strzelać po oknach, ale zupełnie w innym kierunku; zobaczył
jeszcze, jak mała kulka granatu spadała z wieżyczki, potoczyła się po korpusie i osłonie
gąsienicy, wreszcie upadła na bruk. Granat nie wybuchał, a Niemcy już ich dojrzeli. Drobiny
odłupanego tynku zakłuły w twarz. Obaj cofnęli się do wnętrza pokoju.
Słyszeli, jak czołg odsuwa się w kierunku narożnika.
—¦ Cholera! Nie będzie drugiej takiej okazji. — Zeszli na dół.
— Zostań tu — porucznik wskazał podest parteru. Jerzy posłusznie stanął przy poręczy
schodów i wpatrzył się w otwór drzwi. Tuż obok, na ulicy kręcili się Niemcy. Wydawało się
niewiarygodne, że ma ich zatrzymać strzałami peema. Nie mógł stanąć u samego podnóża
schodów wiodących do podwórzowego wyjścia, bo wtedy podest parteru przesłaniał mu
widok; nie chciał też windować się na samą górę, pozbawiając się całkowicie osłony. W
końcu było to wszystko jedno. Jak będą chcieli, to wejdą. Emocja ustąpiła, odezwał się
ć
miący pod czaszką ból, oczy przymykały się same.
Dwa dni temu, tak, dwa dni temu zobaczył to z ostatniego piętra jasnego, nowoczesnego
domu na Solcu. Przybiegł do kolegów, którzy obserwowali przeciwległy brzeg Wisły. Dymy
wybuchów słały się tuż nad wodą. Nisko przelatywały duże dwusilnikowe samoloty, które
nazywali „Bostonami"; miały oszkloną kabinę i czerwone gwiazdy na sterach; znawcy
twierdzili, że to maszyny amerykańskie czy angielskie, przekazane Armii Radzieckiej jako
pomoc wojenna. Okazało się, że to nieprawda. Niemieckie Stukasy pojawiały się nad domami
rzadko, latały nisko, przemykały między kominami, zrzucały bomby w pośpiechu i uciekały
na swoje lotniska. Chwilami, kiedy na niebie nie widać było ani Bostonów, ani ścigłych
maszyn myśliwskich, niebo rozkwitało czarnymi obłoczkami artylerii przeciwlotniczej i
zdawało się, że przez tę zaporę nie przeleci żaden Niemiec; potem obłoczki rozsnuwały się,
mieszały z dymami pożarów i ociężałe szarym welonem wypełniały dolinę rzeki; płynęły dwa
nurty — burej wody, czasem zbełtanej rozpryskami białożółtej piany, wstającej smukłymi
słupami ku niebu, i drugi — rozchwiany, lotny, srnużasty — dymu.
4 — A gdy mnie trafi
49
Na horyzoncie widziało się zdmuchiwane przez wiatr raz szare, raz ceglaste bąble wybuchów
pocisków artyleryjskich. Najpierw słychać było niepoważne pykanie baterii, potem
chybotliwy gwizd świdrujący welony dymu nad rzeką, a po chwili ukazywały się te bąble.
Artyleria niemiecka strzelała na tyły Armii Radzieckiej. Tam była walka; obserwatorzy
podawali dowództwu dokładne dane, określające miejsca toczącego się boju, mówili o
czołgach, które jednego dnia podeszły do ronda Waszyngtona i wycofały się, innym razem
pokazywali na mapach rejon za Saską Kępą. Tam teraz wzmagały się walki. Jerzy przybiegł
sprawdzić to na własne oczy. Rozczarował się. Obserwatorzy musieli kłamać albo
koloryzowali tylko po to, żeby ludzi z oddziałów natchnąć lepszą myślą lub też podkreślić
konieczność istnienia placówki obserwacyjnej. Nie widział nic takiego, co mogłoby
potwierdzić dokładne relacje — tylko dymy dalekich, rozpływających się echami wybuchów i
jazgoty broni maszynowej.
Dobrze, są tam, biją się, ale czy atakują, podchodzą, tego nie można było powiedzieć z' taką
pewnością. Nie widać tego, można co najwyżej domyślać się i zaprawiać ten domysł własną
nadzieją. Może spodziewał się zobaczyć sylwetki czołgów, znane z ilustracji wydawanych w
czasie okupacji pism niemieckich, może nawet postacie w innych hełmach czy w spiczastych
czapkach z czerwoną gwiazdą nad czołem? Może chociaż ruch, bieganinę, cieknące między
willami Saskiej Kępy paciorki tyralier, te setki, setki ludzi. Nie widział nic. Wiatr rozpędzał
obłoki wybuchów i krajobraz, choć zadymiony, nie sprawiał wrażenia pola bitwy. Gdy
spojrzał za siebie, na Warszawę, nie widział wprawdzie ludzi ani, na szczęście, czołgów, ale
tu wojna była inna i dojmująco rzeczywista, realna; tam — najwyżej pukanina artylerii.
Obserwatorzy kłamali.
I nagle na horyzoncie, gdzieś w kierunku Targówka, może dalej, trudlno to było określić,
wykwitł bury pas; najpierw wzniósł się tylko nieco ponad linię horyzontu — szaroczarny,
skłębiony; nie rozróżniało się poszczególnych wybuchów — to był jeden wielki wybuch, tyle
ż
e tworzył ciągłą linię, która mogła mieć trzy, pięć kilometrów. Dopiero po chwili posłyszeli
go. Groźny, powolny jak echo grzmotu. Zamilkli wszyscy wpatrzeni w to przedziwne i
straszne zjawisko. Poczuli się jak pierwotni ludzie — bezradni, nie rozumiejący żywiołu,
skłonni przypisywać mu nadprzyrodzone właściwości. Upłynęła spora chwila, nim w
urywanych, krótkich zdaniach zaczęli wypowia-
50
dać domysły. Wmawiali sobie, że to Niemcy wysadzili szosę czy może pas umocnień, ale w
duchu byli przekonani, że to przedziwne zjawisko wywołała jakaś potężna broń.
Nikt nie miał odwagi powiedzieć, że powstanie ma się ku końcowi. Walczą dalej, bo cóż
można robić innego, ale walka wygasa, dzielnice kurczą się do wysepek, kwartały do domów,
z których odchodzi się piwnicami po to, by w którymś momencie poczuć za swoimi plecami
plecy kolegów, strzelających w przeciwnym kierunku i bronić już tylko kawałka przestrzeni
pod własnymi nogami. Nie wolno było mówić o tym, co wydawało się prostym i jedynym
wyjściem — ostatnia kula dla siebie. Wielu już to zrobiło; byli dość młodzi, żeby tak
postąpić.
Tymczasem front był coraz bliżej, Niemcy cofali się i lada dzień, lada godzina, na tamtym
brzegu — o paręset metrów od pozycji — pojaw się inna armia, uzbrojona w inne karabiny,
inne armaty, ubrana w inne mundury, przynosząca im życie, ale nieznana.
51
W pierwszych dniach powstania łatwo było im — młodym i buńczucznym — stopować każdą
wątpliwość oczywistym twierdzeniem, że należy dobrze mierzyć, niszczyć wroga; wróg był
realny, niewątpliwy; walka z Niemcami trwała całą okupację, teraz tylko zmieniały się jej
formy, skończyły się działania skryte, wydobywało się broń dotąd skrupulatnie chowaną.
Minęło kilka tygodni walki. Obszar uwolnionej Warszawy kurczył się z dnia na dzień. Groźba
zagłady wisiała już nie tylko nad pojedynczym człowiekiem, sytuacja stawała się coraz
bardziej beznadziejna; to prowokowało do stawiania pytań: Jak długo jeszcze? Czy to ma
sens? Gzy miało sens kiedykolwiek ?
Kiedy człowiek z karabinem, biegnący ulicą, potyka się nagle, przewraca i leży nieruchomo
posypany pyłem, nieważny — trudno jest wtedy mówić, że umarł potrzebnie. Dopiero potem
jego matce czy żonie tłumaczy się, że właśnie jego śmierć była konieczna. A przecież w
ludzkiej naturze leży doszukiwanie się sensu własnej śmierci — niech ona komuś czy czemuś
służy. Mieli więc umierać pełni wątpliwości i tym trudniejsze było to umieranie. Dlatego
jeszcze rozpaczliwiej rozglądali się w poszukiwaniu ratunku dla siebie. Ratunek przecież
mógł być bliski, o paręset metrów — za rzeką. A jednak Jerzy, myśląc o zbliżaniu się tamtej
armii, czuł jakieś zmieszanie, wstyd, nawet lęk. Dlaczego?
Patrzył po twarzach kolegów i odczytywał te same uczucia i myśli. W milczeniu rozchodzili
się na swoje pozycje.
To było dwa dni temu. Wczoraj na Ludną przyszły pierwsze plotki na temat oddziałów, które
zbliżyły się do brzegu. Może już szykują przeprawę? Może lada chwila ich tyraliery wysypią
się na Solcu, zepchną Niemców i pójdą niepowstrzymanie ku Śródmieściu? Nie, to już była
fantazja. Nie można było iść do przodu, złamać oporu, ale żeby chociaż ich zatrzymać,
postawić przeciwczołgowe działka i spojrzeć spokojniej w perspektywę ulicy.
Cóż dla armii znaczy batalion, tysiąc uzbrojonych ludzi? Tysiąc ludzi to dla nas
niewiarygodna siła! Tysiąc karabinów! Boże! Działa, karabiny maszynowe, granaty,
współdziałanie z lotnictwem, radiostacje, amunicja; gdyby przysłali tylko ten nieważny dla
armii tysiąc ludzi, my — zmęczeni, zaczadzeni i poranieni, z resztkami amunicji, głodni i
zawszeni — będziemy mogli odpocząć, zasnąć... Front, tu przyjdzie front! My nie jesteśmy
frontem, utoniemy w mrowiu wojska, sprzętu, wozów
52
bojowych, między ludźmi sztabów, odłożymy gorące pistolety, przemyjemy oczy zaprószone
pyłem, ściągniemy buty uwierające spęczniałe, spocone nogi i zwalimy się gdziekolwiek,
ż
eby przespać; ze snem przesunie się wszystko zło — niebezpieczeństwo śmierci i zmęczenie,
i ta wątpliwość dziwna, nieumo-tywowana.
Posłyszał kroki za sobą; wiedział, że to porucznik.
— Próbowali?
— Nie — odpowiedział Jerzy.
— Obiad chyba jedzą. —¦ Może.
— Czołg wycofał się do rogu i stoi. Na co czekają?
— A po co tu mają leźć?
— Byłem w placówce na Solcu. Amunicji mają mało.
— Mam trzy magazynki; inni mają mniej.
— Wiem.
Porucznik osunął się na stopień i nie odwracając głowy od otworu przed nimi, zapalał
papierosa. Jerzy spojrzał łakomie. Porucznik nie zauważył.
— Tamci lądowali? ¦—¦ Jacy tamci?
— No, z drugiej strony. Porucznik wzruszył ramionami.
-— Podobno już przeprawiają się do nas.
— Nie wiem, nie byłem w dowództwie. ¦— Ciekawe, ilu tu przyślą?
— Gdzie?
— No, tu, na odcinek.
— A po co by tu mieli ich przysyłać?
— Mówili, że będą nas luzować.
— Kto? —¦ No, oni.
Porucznik popatrzył uważnie na Jerzego.
— W duchy pan wierzy, panie podchorąży.
— A dlaczego by to nie miało być prawdą? Amunicja nam się kończy, ranni prawie
wszyscy, nie spaliśmy po trzy noce...
— No, to co?
Popatrzyli sobie w oczy. Jerzy dostrzegł w spojrzeniu porucznika głuchą rozpacz, zmęczenie;
tamten myślał to samo, ale wiedział więcej.
— Boję się, że zasnę, panie poruczniku — powiedział Jerzy tonem usprawiedliwienia.
53
— Boisz się?
— Boję się, że zasnę — powtórzył Jerzy, ale wiedział, że porucznik wyczuł ten tonik,
cichutką nutkę nadziei na pomoc, na absolutny ratunek, na wybawienie.
— Stoję tu tyle godzin... Jestem podchorążym, zastępcą dowódcy plutonu... — zaczął i
urwał, bo poczuł się ohydnie — skamlał.
— Wzdłuż Ludnej do Okrąg jest siedem domów, siedem klatek schodowych; rozstawiłem na
nich dwunastu ludzi, z łącznikami i sanitariuszkami jest was szesnaście osób, na barykadzie i
w odwodzie dowództwa trzydzieści kilka... To znaczy było ich trzydziestu kilku przed
dwiema godzinami... Niech pan przyprowadzi swój pluton, postawi na tej klatce schodowej!
Dwudziestu kilku ludzi, erkaem, pistolety maszynowe, granaty... Co jeszcze według
podręcznika dowódcy plutonu?! — krzyczał prawie i Jerzy przestraszył się nie tego, że krzyk
był oskarżeniem, ale tego, że w tym wołaniu była rozpacz.
Porucznik podniósł się i zachwiał schodząc ze stopni.
Przestali tak parę godzin, samotni na swoich posterunkach. Nawet Niemcy nie przerywali
tego złowieszczego procesu, który ich załamywał; było spokojnie. Tylko placówka na Solcu
odpowiadała rzadkim ogniem na zaczepne działania wroga.
Ulica za drzwiami zasnuła się dymem. Niemcy zapalili świece dymne. Gęsty, czarny obłok
wpełzał na klatkę schodową, Jerzy rozkaszlał się. Oczy łzawiły. W sinej szarości zobaczył
ciemne sylwetki pod ścianami domów po przeciwnej stronie. Nie zd|ążył się złożyć; za mało
miał amunicji, żeby strzelać długimi seriami. Niemcy przechodzili spokojnie. Mieli
podwinięte do łokci rękawy panterek, w zwieszonych rękach trzymali pistolety maszynowe.
Nie interesowali się klatką schodową. Patrzyli prosto przed siebie, w kierunku barykady u
zbiegu Ludnej i Okrąg. Było w tym coś śmiesznego — przechodzili o kilkanaście metrów i
nie troszczyli się o grożące im z boku niebezpieczeństwo. Jerzy posłyszał ruch za sobą.
Obejrzał się. Nie było jeszcze nikogo, ale nadchodzili. Poczuł paniczny strach. Był sam. W
górę, na schody? I co dalej? Zimno podeszło mu do gardła. Cofnął się ze schodów. Wyjrzał
na podwórze i odetchnął — koledzy szli gromadką z porucznikiem.
Jerzy wrócił na stanowisko. Dym na ulicy zrzedniał. Ciemne sylwetki przemykały z
powrotem do Solca.
54
— Wracają ¦— posłyszał nad uchem.
— Zrobiliście ten czołg? —¦ zapytał nie oglądając się.
¦—¦ Nie wyszło, ale się spietrali. Wracają na Solec. Pan podchorąży łyknie zupy. Zgotowali w
suterenie. Myśmy jedli.
Jerzy uśmiechnął się. Opuścił stena, oparł się niedbale o poręcz naśladując Wiktora. Ale
wewnętrzne napięcie nie ustępowało. Wiedział, jak to jest — sztywność, złe krycie się, potem
przestaje się myśleć o czymkolwiek innym, kręci się głową na wszystkie strony, przychodzi
panika i w końcu dostaje się w czapę. Od takiego, który tego nie potrafi ukryć, koledzy
odsuwają się natychmiast: wiedzą, że jest „trędowaty", że koło niego jest niebezpiecznie.
Taka samotność przyśpieszała koniec.
Zszedł óp sutereny. Małgorzata bandażowała sobie rękę. Postrzał był niegroźny, stykowy.
¦—¦ Teraz jesteś dobra — mówił Zygmunt, pomagając jej zawiązać końce bandaża.
Małgorzata spojrzała pytająco.
—¦ Raz trafiona, drugi raz nie dostaniesz. Jak wjpanku.
Jerzy dostosował się do tonu. Odłożył stena i usiadł przy stole. Dostał talerz zupy.
Tramwajarz podał mu łyżkę. Podchorąży jedząc obserwował go. Był niski, szczupły. Miał z
pięćdziesiąt lat. Z kołnierza tramwajarskiego munduru wychylała się zarośnięta rzadką
szczeciną szyja, szpakowate włosy pozle-piane były potem. Tamten przeczesał je ręką i
włożył służbową czapkę. Mógł wziąć panterkę na Starówce, ale nie chciał pozbyć się swego
munduru.
— Co pan patrzy? Zmachałem się. Dla mnie zjeść talerz zupy to już robota. Przydałaby się
teraz drzemka z gazetą.
Roześmieli się. Tyle że tramwajarz zupełnie swobodnie. Nagle, tuż nad głowami posłyszeli
dudnienie maszynowej broni. Jerzy rzucił łyżkę. Zupa rozprysnęła się na ścianę. Tłoczyli się
na schodach, wybiegali na parter.
— Nie podchodź! — wrzasnął Felek zagradzając im drogę na podwórze. Cekaem zagrał
znowu. Strzelał krótkimi seriami, raz po raz. Jerzy zobaczył czerwoną mgiełkę, która osnuła
otwór w murze. Poleciały kawałki rozpryśniętej cegły. Z tamtej strony przebiegali koledzy z
placówki na Solcu. Strzelano do nich, ale strzelano z domu, w którym był Jerzy z kolegami.
Felek wyjrzał ostrożnie. Za nim wyglądali inni. W drzwiach byli bezpieczni: tuż obok, w
sąsiednim oknie parteru, jakieś cztery metry od drzwi unosił się jeszcze obłoczek dymu.
Rozejrzeli się; było ich razem ze dwanaścioro.
55
?? v
— Gdzie porucznik? — zapytał Jerzy, czując, że nogi słabną mu z wrażenia.
— Poszedł do dowództwa — odpowiedział Wiktor.
Jerzy widział, że patrzą na niego. Teraz był tu dowódcą. Odbezpieczył stena.
— Felek z Teodorem, pilnujcie drzwi od ulicy i od podwórza.
— Chodź — zagarnął Wiktora. Wbiegli do mieszkania na parterze i przysunęli się do ściany
odgradzającej ich od sąsiedniego budynku. Mimo hałasów i strzelaniny wokoło posłyszeli
krzątaninę Niemców za ścianą.
— Wleźli w środek, cholera.
— Cofali się od barykady, zobaczyli wolne wejście...
— Co teraz? Kujemy ścianę?
Jerzy struchlał. Ściana wydała mu się jedyną obroną. Tak blisko, na odległość dwóch cegieł
siedzieli tam uzbrojeni po zęby, z twarzami czarnymi od dymu, w panterkach i nienawistnych
hełmach, które odbierały człowieczy wyraz ich oczom.
— Nie. Trzeba próbować przez strych.
Wybiegli z mieszkania. Napatoczył się przerażony cywil.
— Panie, są tam, są pod piątym... — bełkotał.
— Strychem przejdziemy?
— Nie ma połączenia, trzeba kuć — wtrąciła się niewiasta, która gościła ich obiadem.
— Piwnicami? ¦— To samo.
Posłyszeli głuche uderzenia w ścianę. Jak tąpnięcia skały w kopalnianej studni. Jerzy spojrzał
na Wiktora.
—¦ Pchają się dołem. Może na nich poczekać w piwnicy?
— Mają granaty. Rzucą, potem wejdą. Trzeba wiać.
— Panie podchorąży! — Teodor wołał od drzwi na podwórze. Jerzy zbiegł'z podestu.
Zobaczył sylwetkę kaprala Brzozy, który przebiegł za otworem w murze. Ostrzał z cekaemu
spóźnił się nieco.
— Wycofujcie się! Rozkaz z dowództwa: wycofać się natychmiast! — Brzoza stał tuż przy
otworze, bezpieczny, z tamtej strony.
— Którędy? — zawołał Jerzy i głos mu się załamał.
— Wycofujcie się zaraz! — wrzasnął Brzoza.
W tym momencie cekaem strzelił krótko i umilkł nagle. Zrobiło się dziwnie cicho. Jerzy
pomyślał, że może coś się tam stało. Wyjrzał na podwórze. Od strony ulicy Okrąg, w ich
56
kierunku, biegła łączniczka Jana. Biegła po tej stronie muru. Wewnątrz podwórza. Była
jeszcze o trzydzieści metrów od niemieckiego okna.
— Jana, stój! Uciekaj! — zawołał Jerzy. Jana stanęła, nie rozumiejąc, skąd i dlaczego wołają.
Teodor przepchnął się od tyłu. Wysunęli się obaj na podwórze. Z tyłu tłoczyli się koledzy.
— Jana, zawracaj! Wracaj na Okrąg! Uciekaj z powrotem! Tu Niemcy! Cekaem! Zawracaj!
— wrzeszczeli jeden przez drugiego.
Jana ruszyła parę kroków: zobaczyła kolegów. Stanęła znowu. Odwracała się, zakręciła na
miejscu, wypatrując niebezpieczeństwa. Może nie wierzyła w ten alarm. Spojrzała znowu na
stłoczonych w drzwiach klatki schodowej i ruszyła ku nim spłoszonym, nerwowym krokiem;
czuło się, że jest gotowa do rzucenia się biegiem; rozglądała się nerwowo; nic nie rozumiała.
Trwało to może piętnaście, może dwadzieścia sekund. Krzyczeli bez przerwy, widząc, że nie
rozumie, że zbliża się do okna, które było na drodze do ich klatki schodowej.
Wiktor odepchnął Teodora i wypadł na zewnątrz. Jerzy nie zdążył go zatrzymać; nie
spodziewał się tego. Tamten zdołał wybiec dwa kroki w kierunku Jany. Był już prawie pod
oknem Niemców. Strzelili z pistoletu. Wiktor złapał się za udo, przykucnął i upadł pod
ś
cianę. W tym momencie zajazgotał cekaem. Jana dostała od razu, pierwszymi kulami.
Prawdopodobnie zginęła natychmiast, bo nie próbowała odpełznąć, nie ruszała się. Ale
Niemcy nie przerwali ognia. Cekaem strzelał krótkimi, przerywanymi seriami. Dziewczyna
miała na sobie szeroką panterkę. Kule szarpały nią na wszystkie strony; wyglądało to, jakby
jakieś szczury miotały się pod jej luźnym ubraniem. Cekaemista rozdzierał jej ciało. Leżała o
dziesięć metrów od niemieckiego okna. Kiedy rozszedł się kurz wzniesiony kulami, zobaczyli
jakiś bezkształtny wór, tłumok zrobiony z porozdzieranych łachmanów. Nie przypominało to
człowieka.
Cofnęli się do wnętrza. Nie patrzyli sobie w oczy. Teraz już wszyscy byli gotowi. Nie
potrafili reagować nawet na głuche łomotanie, dobiegające z czeluści piwnicznych. Jerzy
spojrzał w stronę otworu w murze. Było do niego z dziesięć metrów. Z tego tylko dwa mogły
nie leżeć w polu ostrzału niemieckiego. Więc osiem. Osiem metrów to jest dziesięć kroków,
może dwanaście. Ile pocisków może wystrzelić MG * na jeden
1 Karabin maszynowy.
57
krok? Niemiec ustawi cekaem na otwór w murze i będzie spokojnie czekał, aż zobaczy
dobiegającego. Wtedy zacznie strzelać długą serią. Nawet nie musi mierzyć. Nim oddalający
się po skosie zniknie za murem, dogoni go przynajmniej dziesięć pocisków.
To beznadziejne. Ale nie ma na co czekać. Chyba na to, że Niemcy wykują dziurę w piwnicy,
rzucą granaty i wpadną na schody. Ilu ich można zabić na raz? Trzech? Zaatakują na pewno i
z okna, i z drzwi, i z piwnicy — równocześnie. Jerzy rozejrzał się po kolegach. Nikt nie
przeżyje minuty.
Wiktora wciągnęli do drzwi. Postrzał był paskudny, przez udo. Dobrze, że nie krwawił zbyt
mocno. Zbielał tylko i nie mógł chodzić, o bieganiu nie mogło być mowy.
— Trzeba spróbować przejść wzdłuż muru do Solca, może jest tam jeszcze jedna dziura.
Mur widać było aż do kamienicy stojącej poprzecznie. Nie było tam otworu. Ale to była
szansa. Może uda się przeleźć przez mur; byle dalej od tego okna! Tramwajarz podniósł
swego lebela 1 i nacisnął czapkę na uszy.
— Dobra, sprawdź pan — Jerzy ustąpił z przejścia.
Tramwajarz przesuwał się wzdłuż muru, oglądał się na Jerzego, wypatrywał przed siebie,
zerkał na okna. Kiedy zadarł głowę do góry, rozległ się suchy strzał z karabinu. Tramwajarz
oparł się o ścianę. Ręką objął kurczowo szyję. Trąc plecami o mur domu cofał się chwiejnie.
Wyskoczyli po niego. Przez palce, które zacisnął na szyi, przeciekała krew. Osłabł na
schodach — już bezpieczny — osunął się na kolana. Nie mógł mówić, dławił się krwią,
krztusił, trząsł ramionami, usiłując złapać oddech. Małgorzata była bezradna. Znieśli go do
sutereny i Jerzy wiedział, że ten człowiek jest stracony. Zabrał od niego karabin i pomyślał
tylko, że Tramwajarza, jeśli przeżyje, może uratować przywiązanie do munduru. Niemcy nie
będą przypuszczali, że ten stary, mały człowieczek w tramwajarskim mundurze trzymał w
ręku karabin i strzelał do nich spokojnie, powoli repetując, jakby w obawie, że stary lebel się
rozleci, a kiedy strzał był skuteczny, zdejmował czapkę i ocierał pot z czoła. Pracował
uparcie, nieefektownie, jak kiedyś w czasie ćwiczeń, jeszcze zapewne pod okiem
austriackiego aspiranta. Nie widzieli, skąd strzelano do Tramwajarza. W każdym razie było
pewne, że i ta droga w kierunku Solca jest nie-
1 Karabin francuski starego typu.
58
bezpieczna. Koledzy z placówki na Solcu wycofali się przed chwilą, więc Niemcy dopiero
tam wleźli. Jeszcze ich nie było widać w oknach bloku, ale mogli ukazać się lada moment, a
wtedy przebiegający przez podwórze będzie miał ostrzał z dwóch stron.
— Kto biegnie pierwszy? — zapytał Jerzy.
Stali stłoczeni na skrawku podestu i nie podnosili oczu na niego.
— Pierwszy ma najwięcej szans — dodał.
ś
adnej reakcji. Jerzy przełknął ślinę. Nie znał tych ludzi. Prócz Tramwajarza i Teodora
wszyscy byli z drugiej kompanii, widywali się przy akcjach, ale walczyli razem dopiero od
wczoraj.
— Wiktor, możesz chodzić? ¦— Wiktor uniósł się na nogi, ale musiał podeprzeć się o ramię
Felka.
— Teodor, pójdziesz pierwszy, potem Małgorzata, potem... — Jerzy mówił zdławionym
głosem i wiedział, że nie brzmi to jak rozkaz, nikt go nie usłucha. Jana leżała o kilkanaście
metrów i wszyscy widzieli, jak umierała.
— Nikogo z nas nie oszczędzą — krzyknął zrozpaczony. Obeirzał się. Na schody wysunęło
się kilku cywilów. Milczeli. Wyglądało na to, że przyszli patrzeć, jak będą ginąć powstańcy.
— Czy ktoś z państwa idzie z nami? — To samo milczenie, żadnego gestu, nawet przeczenia.
— Mówię wam, że Niemcy się nie spodziewają. Pierwszy przebiegnie na pewno...
— To biegnij pierwszy — odezwał się Felek.
Jerzy poczuł ściskanie w gardle. Spojrzał na podwórze. Stukania w piwnicy zamilkły na
chwilę i wszyscy zamarli w oczekiwaniu wybuchu. Cisza. Może zmieniali się przy kilofie.
¦—¦ Panie podchorąży, ten człowiek... — gospodyni wyjrzała z sutereny. Małgorzata zbiegła
na dół.
¦— Dobrze, pójdę pierwszy. Wy po mnie. W odstępach co parę sekund.
Kiwali głowami, patrząc uważnie na Jerzego. Nie wierzyli, że zdecyduje się na skok. Wróciła
Małgorzata.
— Wygląda na to, że się kończy — powiedziała.
— Kto pomoże Wiktorowi?
— Dam radę sam — Wiktor odepchnął się od ściany. Przeczłapał po schodach ku wyjściu.
— Czy naprawdę nikt nie zdecyduje się przede mną?
59
— Idź. Pójdziemy za tobą. ¦— Wszyscy?
— Wszyscy — odpowiedział Felek. — Pójdę ostatni. — Zdjął peema i cofnął się za Teodora.
— Spróbuję was osłaniać stamtąd. — Jerzy podszedł do progu. Podwórze wyglądało
sielankowo. Było pusto, cicho, isłońce padało skośnie z prawej strony. Duża mucha
przeleciała z brzękiem i klapnęła ciężko. Usiadła na drzwiach w słońcu. Jerzy obejrzał się za
siebie. Stali stłoczeni.
— Złam kark — powiedział Felek i uśmiechnął się.
Jerzy odepchnął się mocno, stopą poczuł krawędź stopnia; wystartował jak z dołków na
bieżni. Do otworu było blisko, bardzo blisko, zaledwie kilkanaście kroków. Ręką uchwycił
krawędź muru, zakręcił gwałtownie, zabolało: starł skórę z dłoni, odwracając się posłyszał
jazgot cekaemu. Zobaczył jeszcze, jak na wysokości jego głowy pryskały czerwone, świeże
odłamki cegły i jak różowy obłoczek zasnuwał otwór. Wytchnął nadmiar powietrza, jak po
nurkowaniu, przysiadł przy murze i wysunął najpierw stena. Tamci byli czujni, wpatrzeni w
otwór: bryznę-ły pociski. Odłamki zaprószyły mu oczy. Cofnął się. Teraz te kłujące drobiny
pod powiekami wydały mu się ważniejsze od wszystkiego. Posłyszał nową serię i zdążył
jeszcze podsunąć się do otworu, by gwałtownym ruchem szarpnąć do siebie nadbiegającego
Teodora. Chłopak potknął się, wywrócił, zgubił okulary. Szukał ich mozolnie za murem, nie
zważając, że może znaleźć się w polu ostrzału. Jerzy poczuł nagły przypływ radości; chciał
objąć Teodora, uściskać. Nadbiegła Małgorzata. Złoty warkocz upięty w koronę rozplótł się
jej w biegu. Jerzy stanął w otworze. Kiedy już chwytał ją za ręce, padł jeden strzał, nie seria,
pojedynczy strzał.
— Jestem skończona — krzyknęła Małgorzata. Osunęła się w objęcia Jerzego.
Podtrzymywał ją, czując, że zwisa mu w rękach bezwładnie. Ten krzyk, odrzucona do tyłu
głowa i przymknięte powieki dziewczyny — za wiele tej histerii.
— Opanuj się, już po wszystkim...
Dziewczyna leciała mu przez ręce; nie miał siły jej utrzymać. Zsunęła się na ziemię.
Oburzony ujął ją mocno za ramiona, podniósł na nogi i potrząsnął z pasją.
— Nie wygłupiaj się! Historyczka! — Już go nie słyszała. Kiedy ją puścił, ponownie upadła
na ziemię i dopiero wtedy Jerzy zrozumiał, co się stało. Wysunął stopy spod jej ciała. Od
strony Solca nadbiegał kapral Brzoza.
60
— Ubezpieczaj ogniem, przebiegają! — zawołał Jerzy do niego.
Brzoza posłusznie stanął obok.
— Nie tu. Próbowałem. — Rozejrzeli się. Brzoza skoczył po jakąś iskrzynię i podjsunął ją do
muru.
— Poczekajcie chwilę! — wołał Jerzy do swoich.
^ Nim kapral zdołał wdrapać się na skrzynię i wychylić, przebiegał następny. Prawie
równocześnie zagadał cekaem Niemców i peem Brzozy. Przebiegali jeden po drugim.
Niemiec nie celował już tak precyzyjnie. Działanie Brzozy trochę pomogło. Potem była
chwila przerwy.
—¦ Nicht schiessen, nicht schiessen l.
Jerzy poznał głos Wiktora. Szedł utykając, ręce podniósł do góry i starał się iść tak, by
widzieć okno za sobą. Na przedramieniu prawej ręki kołysał się peem.
1 Nie strzelać.
61
— Nicht schiessen — zawodził idąc powoli. Zdawało się, że Niemcy usłuchają. Wiktor szedł
pomału, prawie ciągnął za sobą ranioną nogę, każdy następny krok był jak potknięcie.
Cekaemista dopuścił go aż dio otworu. Jerzy pomagając Wiktorowi przy przechodzeniu czuł,
jak ranny spazmatycznie drga od każdej kuli, która go dosięga, czuł razem z nim ten
ś
widrujący, gorący ból przenikający ciało. Wiktor zwalił się za murem. Był przytomny.
— Poprawili, cholera, tylko w nogę — stękał.
Dalsi nie wytrzymali nerwowo; może Niemcy wysadzili już ścianę piwnicy; dość, że chłopcy
przebiegli grupą. Nie wszyscy. Dwóch zostało. Do Felka nie można było nawet podejść.
Leżał w połowie drogi od klatki schodowej.
Zjawił się porucznik. Zapędził sanitariuszki po rannych. Jerzy nie mógł odejść od tego
miejsca, jakby czekał na dalszych kolegów, jakby spodziewał się, że jeszcze przywita wielu
po tej stronie muru wyciągniętymi ramionami.
Wiedział, że czegoś nie zrobił, coś zaniedbał. Nie mógł zebrać myśli. Porucznik pobiegł w
kierunku Solca. Po chwili wracał z resztą chłopców, którzy zdołali przebiec pod ogniem
czołgu i grenadierów i opuścić ostatnią placówkę u wylotu Ludnej. Jerzy pomagał nieść
umierającą dziewczynę. Była w panterce, więc musiała być w oddziale już na Starówce, ale
nie przypominał sobie jej twarzy. Ranny kolega, który dotąd dźwigał ją sam, "tracił już siły.
Przystanęli. Położyli dziewczynę na ziemi. Była już nieprzytomna. Panterkę miała rozerwaną
z przodu, widać było krzepnące strugi krwi. Jerzy usiłował zakryć jej piersi. Kiedy dźwignęli
ją ponownie, wysunął się jej z kieszeni aluminiowy grzebień i kennkarta. Była Gruzinką.
Jerzy zawlókł się do porucznika. Pozwolono mu położyć się na korytarzu. Znalazł miejsce
pod stołem, któryś z kolegów rzucił na niego ciężki kożuch. Tupali obok niego, biegając w
obie strony. Nie słyszał nic. Przespał zmierzch i atak czołgów odparty na barykadzie, przespał
potworny, mrożący krew w żyłach krzyk — wycie cywilów, których Niemcy popędzili przed
czołgami w następnym natarciu. Zbudził się dopiero, gdy ktoś przypadkiem potknął się o jego
nogi. Nie mógł zrozumieć, dlaczego korytarz tak ludny przed chwilą opustoszał nagle, zrobił
się przeraźliwie długi, mroczny, oświetlony tylko pełgającymi blaskami pożarów.
— Wstawaj, idioto, zaraz tu będą! — wrzasnął ktoś.
62
— Kto? Kto będzie? — Jerzy był jeszcze nieprzytomny.
— Wywalili ścianę z sąsiedniego bloku.
Trzęsąc głową ciężką od snu, dał się poprowadzić. Przebiegli na drugą stronę ulicy. Jerzy
stoczył się do piwnicy. Znalazł swoich. Byli na Okrąg 9.
Kłębiło się wszystko w ciągu tego jednego dnia. Do tej pory Jerzy wiedział, z jakimi
oddziałami sąsiaduje, chociaż linii, której bronił batalion, nie potrafiłby narysować na planie
miasta. Teraz, jakby właśnie zbudzony z ciężkiego snu, nie zdawał sobie sprawy z położenia
sąsiadów ani własnego oddziału...
Własny oddlział... Co to było? Pluton, drużyna, patrol? Podchorąży, proszę zameldować stan
oddziału! Taki rozkaz zabrzmiałby jak koszmarny dowcip. W piwnicy znalazło się trochę
miejsca. Jerzy przykucnął pod ścianą. Próbował prze-drzemać resztę nocy.
Niemcy po zdobyciu i zajęciu domów na Ludnej, aż po ulicę Okrąg, nie kwapili się z dalszym
natarciem. Oddziały stłoczone na małym skrawku roiły się na każdej barykadzie. Robiło to
wrażenie, jakby nagle przybyło powstańców.
Nie działo się nic szczególnego. Wiktor był ranny ciężko,
63
ale nie niebezpiecznie. Małgorzata umarła w dwie godziny po przeniesieniu jej do szpitala.
Gruzinka także już nie żyła. Część „Parasola" była w odwodzie dowództwa na Okrąg pod
drugim, część tu — pod dziewiątym. Razem czterdziestu kilku. Jedna dziesiąta stanu z
pierwszego dnia powstania. Jeżeli się mówi, że oddział został zdziesiątkowany, to ma się na
myśli, że zginął co dziesiąty; jak można określić straty „Parasola", „Zośki", innych oddziałów
Radosława?
15 września. Piątek.
Barykada została utrzymana. Niemcy obrzucili pozycje pociskami zapalającymi. Pękały po
upadku jak torby papierowe i wysypywały swoją termitową zawartość. Do świetlika
sięgającego od dachu do piwnic wpadła jedna z takich bomb. Jerzy czołgał się pod niską
belką i obserwował jarzącą się substancję. W tym momencie zdarzyła się rzecz
niewiarygodna. W ten isam świetlik, nie mający wiele ponad pół metra kwadratowego,
wpadła druga bomba i pękła tuż przed nim. Nie raził go nikły wybuch, ale rozpalający się
termit był przeraźliwie jasny. Nim zdążył wycofać się na brzuchu, oślepiło go. Przerażony
utratą wzroku wyciągnął ręce przed siebie i potrącając ludzi dotarł do schodów. Wybiegł na
podwórze. Bał się. Przycisnął ręce do oczu i stał tak długą chwilę, czekając momentu, kiedy
ochłonie i zdobędzie się na otworzenie oczu. Słyszał nad sobą zmieszane głosy kolegów. Dla
wszystkich stało się jasne, że Jerzy „wysiadł". Przy takim napięciu nerwowym wystarczyło
przeżyć jeden szok i człowiek drżał na każdy odgłos.
Jerzy odjął ręce od oczu i stał długą chwilę z uniesioną twarzą, rozwartymi szeroko
powiekami i nie widział nic poza nieprzenikliwą, rażącą białością. Pocił się z wrażenia, ale
osłabł dopiero wtedy, gdy w tej białości pojawiać się zaczęły pierwsze niewyraźne kontury
murów, ciemniejsze plamy otworów okiennych, kiedy to wszystko zaczynało nabierać
kolorów. Widział! Widział normalnie. Poczuł się nagle ogromnie zmęczony. Odszedł w
stronę iskrzydła budynku. Przysiadł pod murem. Koledzy obserwowali go przez chwilę,
potem dali spokój. Poza tym tego dnia nie zdarzyło się nic ciekawego.
Pod wieczór przybiegli obserwatorzy znad Wisły. Zawrzało od nowin. Na praskim brzegu
ukazali się żołnierze jednostek radzieckich. Walki jeszcze tam trwały, ale z pewnością już
64
było to tylko wymiatanie i likwidowanie ostatnich punktów oporu. Tego obserwatorzy nie
mogli wymyślić; można to było sprawdzić bez trudu. Wersja o stworzeniu przyczółka i
„wymianie" sił z wojskami zza Wisły stała się powszechna. W domysłach na ten temat
gorliwie zagrzebywano owo uczucie niepokoju, które nawiedziło ich parę dni temu. Liczyło
się godziny, które rannych i zadręczonych, głodnych i nieprzytomnych z wyczerpania dzieliły
od przeprawy na drugą stronę, od tej idyllicznej przeprowadzki w rejon bezpieczny, na tyły
frontu.
16 września. Sobota.
Przyszli. Nie było ich wielu. Na Okrąg pod dziesiąty trafiło zaledwie kilku. Nosili płaszcze
koloru prawie zapomnianego od Września, polowe, miękkie rogatywki z czarniawym orłem i
owijacze, które także przypominały tamte dni. Broń nie zaskoczyła nikogo; znali ją i ci,
którzy walczyli w partyzantkach, i ci, którzy przyjmowali zrzuty radzieckie.
ś
ołnierze śpiewnie przeklinając zaciągnęli wielkiego maxima na pierwsze piętro gmachu.
Działali sprawnie i metodycznie. Dziurę, która kiedyś była oknem, obłożyli workami z
piaskiem, wsunęli na to masywną podstawę i zmocowali zamek. Taśm i pocisków mieli
bardzo dużo i Jerzemu, który pilotował ich na pozycję, wydawało się tego znacznie za wiele.
Gdyby nie to, że amunicja ta nie pasowała ani do stena, ani do kabeków, ograbiłby ich z
pewnością.
Nagle na Solcu zachrzęściło i zazgrzytało. To Ferdynand 1 wypełzł zza bloków i przez puste
pole przesunął się w stronę Czerniakowskiej. Przystanął w połowie drogi, tak jak życzyli
sobie tego żołnierze z obsługi maxima. Zaczął ostrzeliwanie domów na początku ulicy.
Błyskało, lufa cofała się odsłaniając na ułamek sekundy matowo lśniące naoliwione
prowadnice i na kilka sekund działo przesłaniało się dymem i kurzem wybuchu. Nim wiatr
zdołał rozwiać obłok, już strzelało dalej. Zagrał maxim. Cel był odległy zaledwie o sto, isto
dwadzieścia metrów — pokaźny, nieruchomy. Jerzy z rosnącym przerażeniem obserwował,
jak strumyczki pocisków osypywały się po blachach działa. Celowniczy miotał się, klął i
rozstawiał po kątach całą familię tego, który z rusznicą przeciwpancerną poszedł na sąsiedni
odcinek. Ferdynand nie reagował zupełnie na jazgot
1 Ferdynand — niemieckie działo pancerne na gąsienicach.
5 — A gdy mnie trafi
G5
???i???. i??i^, w tym coś tak niesamowitego, że wszyscy czuli
się coraz bar^zjej njeswoj0. Niemcy nie strzelali do nich i to
ignorowanie ^.ekaemu oraz spokojna niewzruszalność działania
stalowego niąSyWU jg^yja włosy na głowie. Zdębieli zupełnie,
gdy otworzy^ sjc klapa wieżyczki i wyskoczył z niej żołnierz
z załogi aziąja^ w tym właśnie momencie zmieniano taśmę
w cekaemie. Rozstrzelały się karabiny, wszyscy śpieszyli się tak
bardzo, ze njkt z jjjj-jj n;e trafiał. SS-man wdrapał się na
wieżyczkę, zateknął Uapę i zapadła
cisza. Jerzy wybałuszył oczy
i zamarł pr,
murze. Znów zazgrzytało. Ferdynand poruszy! się pow0ij -j\^a gąsienicach rozbłysły
promienie słońca i glnCty w Posuwającym się cieniu. Fascynowała ich precyzja kierowcy, i
Znowu zapadła cisza. Patrzyli dalej. Zajęczał silnik i luta poczęła p0W0lutku unosić się do
góry. Celowniczy porwał się ze swego (miejsca szarpnął rygle, ktoś pomógł mu ściągnąć
zamek; °dstę^owajj QCj ????^ kiedy lufa pokazała czarny krążek otworu. Jerzy patrzył jak
zahipnotyzowany. Lufa znieruchomiała. bzczęĄnaj zamek. Jerzy widział teraz już tylko
czarny, krągły otwory \ytedy dopiero dotarło do niego, o co chodzi w tym poka^je_ c0fnął się
gwałtownie, potykając o gruz wywalił się jak ^}Ugj i przekoziołkował na korytarz.
odciął nc^gj uciekającym żołnierzom; upadli w samą porę. pocisk trałił prosto w 0kno i
eksplodował dopiero na ścianie kolo drzwi. prZy|Sypał0 ich gruzem, ogłuszyło, ale nikt nie
ucierpiał.
^ Jerzy me fc^yj ciekawy dalszych losów Ferdynanda, a Niemcy nie kwapili sję z podejściem
bliżej, na odległość rzutu granatem. JNie st*\zejaij w;ęCej. Zmiażdżona wybuchem podstawa
cekaemu^ zos,4.aja między workami, ale ???i? mógł strzelać i bez niej. Prsenieśu gQ na dół
Zaczęło zr^ier^hać. Jerzego odwołano z odcinka. Porucznik przeprowadź^ go do środkowych
domów na ulicy Okrąg. Szykowały się^ j^kieś" specjalne zadania, jakoby związane z
przeprawą wojska z tamtej strony Wisły. Jerzy przeczyścił stena, sprawdził aryaunjcjc j
doładował magazynki. Czekał do zapadnięcia c^mności. Przyszli po niego z porucznikiem:
łączniczka Llzbi^ta — dziewczyna o ciemnych włosach i pełnej, zaokrąglonej ^??2?} wysoki,
chudy, chyba trzydziestoletni mężczyzna w wojskowej, „starej" czapce z czerwonym
otokiem, przezwany ni e wiadomo dlaczego „Łapiduchem", i niepokaźny kapral w panterce i
czarnej czapce-polówce esesmańskich pan-cermakow. ??0??? m;eli peemy. Elżbieta nie była
uzbrojona.
6G
Jerzy od razu poczuł do niej sympatię. Szli na akcję poza teren swojej pozycji, uznał więc za
konieczne, by i ona miała jakąś broń. Dał jej swój rewolwer, zawieszony dla fasonu na białym
sznurze spadochronowym. Prawdę mówiąc nie strzelał z niego do tej pory. Dopasowanie
dostępnej im amunicji do tego rewolweru było bardzo kłopotliwe. Gest w stosunku do
Elżbiety nie był więc aktem wielkiego poświęcenia, raczej manifestacją.
Porucznik zaprowadził ich na ulicę Wilanowską. Znał dobrze drogę, dla Jerzego był to teren
zupełnie nie znany. Przekroczyli ulicę i w zupełnej ciemności podeszli pod jakieś
zabudowania; tu mieli strażować do świtu, ubezpieczając od, strony Czerniakowskiej
przejście dowództwa Radosława, które zmieniało kwaterę. O określonej godzinie patrol miał
podejść do zabudowań społemowskiej marmoladziarni i zająć ją, o ile to okaże się jeszcze
możliwe — według informacji z godzin wieczornych Niemcy przechodzili na drugą stronę
Czerniakowskiej, a teren zakładów „Społem" znajdował się na linii ich natarcia. W chwili
wydawania rozkazu nie był przez nikogo obsadzony.
Na tle rozwidnionego pożarami nieba niski, długi betonowy blok zakładów wydawał się
zupełnie pusty; podeszli do niego dość blisko. Jerzy nie orientował się, z jakiego kierunku
można spodziewać się ostrzału. Wiedział tylko, że przed nim, poza manmoladziarnią jest
Czerniakowska zajęta przez Niemców, za plecami miał dom przy Wilanowskiej, ostatni przed
Solcem, dalej była Wisła. Solec na tym odcinku obsadzony był przeważnie oddziałami
dziewiątego pułku Wojska Polskiego przeprawionego na tę stronę rzeki. Porucznik odszedł,
przyrzekając ściągnięcie placówki przed świtem. Do tej pory mieli tu pozostać zdani tylko na
siebie.
Położyli się na gruzowisku. Przed nimi jaśniał beton placyku, za nimi zaś ciągnął się ciemny
korytarz utworzony z beczek. Nie wiedzieli, dokąd prowadzi, domyślali się tylko, że stanowił
coś w rodzaju rowu dobiegowego, którego ściany wprawdzie nie chroniły przed pociskami,
ale osłaniały przed wzrokiem strzelców niemieckich. Wniosek nasuwał się prosty: teren, na
którym leżeli, był odkryty i penetrowany za dnia. Powoli oswajali się z ciemnością i pustką,
nasłuchiwali jakiegoś ruchu od strony niemieckich pozycji.
Niebo nad Wisłą rozbłyskiwało rakietami; to Niemcy oświetlali miejsca przepraw. W miarę
jak rakiety opadały, cienie
67
rosły, wydłużały się potem i nagle zapadała ciemność. Nad dymami drgała łuna pożarów.
Artyleria strzelała i z tej, i z tamtej strony Wisły. Pociski z gwizdem przelatywały nad nimi.
Chwilami w poświst wświdrowywał się rechot moździerzy czy też granatników. Bój trwał
bezustanny, noc sprzyjała rozeznaniu miejsc i rejonów nasilonej walki. Najbliższa okolica
była jednak dość spokojna. Czasem tylko słyszeli za plecami huraganowy ogień broni
maszynowej, który z reguły poprzedzony był rozbłyskami rakiet.
Nie byli pewni, czy Niemcy zajęli już marmoladziarnię; byliby wówczas od nich o
kilkanaście metrów.
Jerzy wstał ostrożnie, uważając na rozrzucone cegły. Łapi-duch i ten krępy podnieśli się
również. Elżbieta została na miejscu. Odbezpieczyli broń i skradając się poszli ku budynkowi.
Wyczekiwali na moment, kiedy rakiety zgasły i przeskoczyli placyk. Przypadli do muru. W
ś
wietle następnej rakiety zobaczyli długi, parterowy budynek; miał chyba pięćdziesiąt
metrów. Z tej strony nie było rampy ani żadnych schodów — wejście więc musiało być od
strony Czerniakowskiej. Wzdłuż budynku ciągnął się na dziesięć metrów szeroki pas betonu.
Był pusty i tylko od pola ograniczały go sterty beczek. Jerzy gestem nakazał kolegom
pozostanie na miejscu. Krępy wysunął się na tyle, by w razie konieczności osłonić
podchorążego ogniem. Łapiduch został przy samym murze. Na wysokości około dwóch
metrów widniało okienko. Jerzy zawiesił stena na szyi i uchwycił się za dolną krawędź
otworu, podciągnął się powoli, przełożył ręce na kratę w oknie. Teraz mógł całą głowę
wsunąć do środka. Nie widział nic; aksamitna czerń wypełniała wszystko. Było zupełnie
cicho, wnętrze szumiało jak muszla. Nagle posłyszał spokojne kroki, dobiegające z wewnątrz.
Ktoś szedł powoli. Echo potęgowało stuk twardego obuwia na betonie. Nie mógł to być nikt z
powstańców. A więc Niemiec.
— Wer da? 1 — zawołał głośno Jerzy. Kroki umilkły natychmiast.
Przebrzmiało echo okrzyku. Zrobiło się cicho. Jerzy czekał. Ciągle nic nie widział. Nagle
błysk i huk wystrzału. Szarpnął się odruchowo i zeskoczył. Pocisk stuknął niedaleko okienka.
Teraz pociski gwizdały gęsto. Krępy przyskoczył do Jerzego. Wycofali się pojedynczo przez
placyk za beczki, jedyną osłonę.
1 Kto tam?
68
Niemców musiało być kilkunastu. Część usadowiła się za rogiem budynku, część wpadła do
ś
rodka i strzelała z okienek. Po paru minutach Niemcy ochłonęli. Umilkli. Słychać było
jedynie ich kroki po pustej hali. Przez podwórze nie próbowali podchodzić.
— Elżbieta, pójdziesz do dowództwa. Jeśli dadzą paru ludzi, spróbujemy przejść za
beczkami na tamtą stronę.
— Porucznik jest u Radosława. Znasz drogę?
— Na nowe miejsce znam.
— Wracaj zaraz.
Skinęła głową. Jerzy popatrzył na nią zazdroszcząc, że odchodzi z tego miejsca, że biegnie z
konkretnym zadaniem, wie, do kogo ma dotrzeć, co powiedzieć i co robić dalej. Tłumaczył
się sam przed sobą, że jego decyzja jest słuszna, że nie opłaci się próbować ataku we trzech,
ż
e lepiej zaczekać; inicjatywa i tak przeszła w ręce nieprzyjaciela. Rozkaz brzmiał: „O ile to
będzie możliwe". Okazało się niemożliwe. Ale był w nim ten drugi głos, może nierozsądny,
ale od paru dni dobitny, męczący, który przy każdej okazji wypominał mu jego
niepowodzenia, lęk, ostrożność. Tracił zaufanie do siebie. Nie był już pewny, czy jego
działanie nie zasługuje na najgorszą ocenę, czy strach raz wyzwolony nie dyktuje mu
rozwiązań bezpieczniejszych, od których blisko było do paniki. Mógł strzelić do tamtego, ale
przecież miał obie ręce na kratach... Mógł jednak odskoczyć za beczki i zaatakować od razu.
Niemcy w nocy bali się starcia ze zdecydowanym przeciwnikiem. Nie, nie dałby rady:
przebiegając przez podwórze, widoczny na białym tle betonu, ujawniłby swoją pozycję już na
kilkadziesiąt kroków przedtem, nim mógłby otworzyć skuteczny ogień. Ale można było za
beczkami zmienić miejsce, dojść blisko, rzucić ostatni granat i... Tak. To można było zrobić, a
teraz już na taką akcję za późno. Niemcy usadowili się w hali i są za murami. Za późno.
Zresztą co dałby taki atak? Doszliby nawet do Czerniakowskiej i co? Cała ulica była od paru
dni obsadzona przez Niemców; zająć marmoladziarnię to nie to samo, co ją utrzymać. We
trzech? Nie mieli szansy. A może raczej nie byłoby w tym sensu. Te słowa tak podobne do
siebie, a przecież to drugie demaskowało; co nim kierowało — rozsądek czy strach?
Popatrzył na Krępego. Leżał nieruchomo wpatrzony w blok czerni za placykiem. Łapiduch
oparł się plecami o beczkę i czapkę zsunął na oczy. Nie spał: manipulował koło pasa, na
którym zawieszone miał ładownice. Może wszystko było w po-
69
rządku? Próbowali, nie wyszło. A może klną teraz na chwilę, w której dostali się pod
komendę nieznajomego podchorążego, który przy pierwszej okazji nie tylko źle działał, ale i
stchórzył? Jerzy wiedział, że niepewność, wahanie było najlepszym argumentem przeciwko
niemu. Poczuł się zmaltretowany.
— Nie jesteś zmęczony? — zapytał Krępego.
— Nie. Zdrzemnij się, jeżeli możesz.
Jerzy chciał pokazać, że nie wyczuł żadnej aluzji w tym „jeżeli możesz"; brzmiało to tak,
jakby mówił, „jeżeli teraz możesz, teraz po tym wszystkim, coś narobił". A może żadnej
aluzji nie było?
17 września. Niedziela.
A jednak zdrzemnął się. Kiedy otworzył oczy, jeszcze nie było widno, ale kontury ruin i
bloku marmoladziarni szarzały na niebie i wyraźnie widniały ciemniejsze smugi dymów.
Leżał bez ruchu, próbując uświadomić sobie sytuację: Elżbiety nie było — zbudziliby go;
ż
adnego znaku od porucznika. A przecież jasność przynosiła im groźbę niemieckiego
ostrzału.
Podniósł głowę. Obejrzał się i zmartwiał. Spojrzał w bok nie poruszając głowy. Łapiduch
ułożył się na ziemi nieco przed nim, Krępy leżał pod beczkami. Nie mogli tego widzieć. Za
nim o parę metrów stali ramię koło ramienia sztywni, odsłonięci, nieruchomi. Nie widział ich
rysów, na to było jeszcze za ciemno, ale dostrzegał, że obaj byli w hełmach. Jeden z nich
trzymał ręce oparte na lornetce, krótko podwieszonej na piersiach. Patrzyli w stronę Zagórnej.
Była więc szansa. Wysunął dłoń spod głowy, starając się nie poruszać gwałtownie. Sten leżał
w zasięgu ręki. Czy go zabezpieczył? Na pewno. Ale zdąży przesunąć dźwigienkę i
natychmiast nacisnąć na spust. śeby tylko nie odwrócili się. Już czuje zimno pistoletu.
Dlaczego oni stoją tak bez ruchu? Teraz już mogli zauważyć. Nie mają broni na wierzchu.
Jeszcze sekunda... I nagle... Przewrócił się na wznak, krople potu spływały mu po twarzy.
Chwilę jeszcze wpatrywał się w postacie. Przeniósł spojrzenie poza Wilanowską. Kościół. Z
niego wyniesiono figury świętych, kiedy płonął. Ustawiono je na ulicy. Teraz już dostrzegał
wyraźnie, że to, co brał za hełmy, było wianuszkiem włosów dpkoła głowy, lornetka okazała
się księgą. Gdyby strzelił. Co by było, gdyby jednak strzelił? Jeśli widział te postacie tak
wyraźnie, Niemcy z Zagórnej zobaczyliby i jego. Gdzie Elżbie-
70
ta? Wystrzelają ich tu jak kaczki. Rozejrzał się. Puste pole odgraniczone korytarzem z beczek
ciągnęło się aż do wypalonych garaży. Dalej były ruiny domów na Solcu. Tam mieściło się
dowództwo dziewiątego pułku. Ale w tamtej stronie na Idźkowskiego, z wysokich okien
szkoły na Zagórnej, z marmoladziarni, z Wilanowskiej od strony Czerniakowskiej, zewsząd
byli widoczni. Beczki nie stanowiły bezpiecznej osłony. Pod-czołgał się do kolegów.
Spojrzeli na niego, a potem znacząco na niebo.
— Zwijamy się? — zapytał Łapidiuch. Podchorąży nie odpowiedział.
—¦ Dojdziesz do dowództwa? Łapiduch kiwnął głową.
— Idź do nich. Może tam jest Radosław albo porucznik. Powiedz o naszej sytuacji. Nie
wiem, co się stało z Elżbietą. Uważaj po drodze.
Łapiduch skwapliwie chwycił peema i ruszył na klęczkach między beczki. Jego odejście było
Jerzemu prawie nienawistne. Jak chętnie posłuchał rozkazu. Tu robiło się niedobrze.
Ułożyli się z Krępym tak, by móc w każdej chwili otworzyć ogień na martwy budynek
marmoladziarni. Szarzało i widzieli już szczegóły terenu. Na dobrą sprawę celowniczy z
Zagórnej, jeśli śledzi teren przez lornetkę, mógł już ich zobaczyć. To było nie więcej niż
dwieście metrów!
Sekundy uciekały powoli. Gdy Jerzy postanowił mimo wszystko wycofać się, posłyszeli za
sobą chrzęst i tupot, osypywał się gruz, szczęknęła broń. Szli dużą grupą. Między beczkami
ukazał się Łapiduch, a za nim rząd postaci w jednakowych mundurach. Jerzemu zrobiło się
ciepło na sercu. Niesłusznie osądzał kolegę. Wrócił na to parszywe miejsce i przyprowadził
ż
ołnierzy z dziewiątego pułku, berlingowców *.
Przywarowali. Obok Łapiducha kucnął porucznik.
— Podchorąży Zawilec? Mamy zaatakować zakłady „Społem" — wyszeptał.
— Ile pan ma ludzi?
— Pluton.
Jerzy popatrzył na dwa rzędy przyczajonych pod beczkami postaci. Mieli kilka pepesz,
erkaem talerzowy, granaty. Można wojować.
1 śołnierze regularnych oddziałów Wojska Polskiego, nazywani tak popularnie przez
powstańców od nazwiska dowodzącego wówczas I Armią WP gen. Berlinga.
71
— Ten dom przed nami. Wejście jest z drugiej strony. Niemcy są w środku i od strony
Czerniakowskiej, tam — pokazał ręką. — Trzeba podejść przez ten placyk i atakować wzdłuż
budynku. Uważać na okna i beczki. Niemcy mogą nas obejść.
— Zaczynamy?
— Robi się coraz jaśniej. Tu nie ma osłony.
Porucznik dał znak ręką. śołnierze podsunęli się na skraj placyku. Jerzy podszedł razem z
nimi. Przeskoczyli. Bez strzału. Wychynęli zza budynku i wtedy Niemcy otworzyli ogień.
Strzelali z górnych okienek. śołnierze przebiegali wzdłuż muru, strzegąc się otworów. Potem
rozbiegli się na całą szerokość podwórza w tyralierę' wystawieni na strzały. Jerzy wrzeszczał i
zaganiał ich gestami. Nie pomagało. Rwali ostro do przodu, co chwila któryś padał albo
wycofywał się z opuszczoną bronią — ranny.
Od strony Czerniakowskiej Jerzy zauważył Niemców. Przebiegali za beczki. Zaczął strzelać.
Nie zdołał jednak ich zatrzymać. Nagle gorąco uderzyło w twarze. Granat. Następny rozerwał
się za nimi. Rzucano je z małego piwnicznego okienka. Ktoś im odpowiedział natychmiast.
Dym na chwilę zasłonił wszystko. śołnierze obok Jerzego też rzucali. Zaczynało to jakoś iść.
Posuwali się naprzód krok po kroku, ale to nie był pęd, nawała, której się spodziewał. Każdy
krok był powolny, zapłacony. Było ich coraz mniej. W połowie budynku Jerzy uprzytomnił
sobie, że coś pryska mu w twarz. Iskry owionęły go raz i drugi. Nagle dostrzegł wychylającą
się zza beczek rękę Niemca z granatem.
— Za beczki, za beczki! — wrzeszczał do tyłu. Nie miał czasu dobrze patrzeć, uskakując
przed nadlatującymi granatami. Niemcy mierzyli wyraźnie w jego grupę. Po eksplozji
odwrócił się, zdrętwiał. Przy nim było zaledwie kilku. Tylu zostało już z całego plutonu! Lada
chwila groziło im odcięcie od swoich. Trąc ramionami o mur zaczęli się wycofywać. Ruch w
okienku piwnicznym. Któryś rzucił granat. Po wybuchu w piwnicy szli naprzód. Jeden z
ż
ołnierzy został w tyle. Odbiegł od muru i padł na beton. Jerzy z resztą uskakiwał za dom.
Porucznik stał już tam z pistoletem w garści, bezradny. Erkaem strzelał krótkimi seriami.
— Stasiek! — wrzasnął któryś z żołnierzy, pokazując na leżącego. Porucznik zrobił gest,
jakby chciał się wychylić, ale Niemcy pewni przewagi gęsto pruli wzdłuż muru. Jerzy po-
72
pchnął wrzeszczącego żołnierza i wyskoczył razem z nim. Złapali rannego i pociągnęli po
betonie za mur. Erkaem strzelał bez przerwy, wyganiał Niemców zza beczek. Oskrzydlenie
teraz im nie groziło, ale zawrócić żołnierzy do ataku? Chyba wszyscy byli ranni. Leżeli
stłoczeni, nawet nie próbowali strzelać.
— Wycofujemy się! —- krzyknął porucznik.
Placyk już był pod ostrzałem z Zagórnej. Pociski podrywały kurz spod stóp, gdy
przeskakiwali między beczki. Erkaem zamilkł.
— Wycofywać się. Z powrotem! — śołnierze przytuleni do jedynej i mizernej osłony nie
chcieli ruszyć się z miejsca. Porucznik przesunął się do tyłu. Z Zagórnej strzelano bez
przerwy. Jerzy wypatrywał po oknach, ale nie widział żadnego ruchu. Nagle do szczekania
tego dołączyło drugie, bliższe. śołnierze zaczęli wycofywać się. Ciągnęli za sobą rannych.
Zniknął Łapiduch. Krępy z Jerzym trzymali się końca kawalkady i ubezpieczali resztę.
Próbowali krótkimi seriami wstrzymywać Niemców, wychylających się z drugiej strony
marmoladziarni, ale sten Jerzego nagle zamilkł. Zaciął się po raz pierwszy. W magazynku
zostało już tylko kilka naboi, zapiaszczony zamek nie dawał się cofnąć. Cekaem niemiecki
szczekał nad uchem. Jerzy wyjrzał. Z prawej, za jezdnią Wilanowskiej, pod czwartym czy
szóstym zobaczył w oknie pierwszego piętra głowę niemieckiego cekaemisty. Widać było
hełm, błyskała lufa, smużył się dym wystrzałów. Blisko. Do jezdni — dwadzieścia metrów,
jezdnia, chodnik i dom — trochę na ukos od beczek — razem nie więcej jak pięćdziesiąt
metrów. Tamten strzelał bez przerwy. Skąd się tu wziął? Czyżby w nocy zajęli te domy?
Przez Wilanowską nie było powrotu. Cofać się. Szybciej. Ruch między beczkami na pewno z
Wilanowskiej widać. Cekaem sieje jeszcze chaotycznie; obłoczki kurzu podnoszą się z
placyku przed marmoladziarnią, biegną ku pierwszym beczkom. Łupie się drzewo. Pryskają
długie szczapy, pęka jakaś obręcz i odskakuje wygięta do środka korytarza. śołnierze tłoczą
się. Szybciej ! Szybciej! Robi się zator. Już ich zmacał. Widzi. Są ranni. Beczki drżą od
stuknięć pocisków. Niemiec spieszy się, strzela najpierw po wierzchach beczek. Drzazgi
ś
wieżego drewna sypią się naokoło. Przejechał serią długą ku tyłowi. Rwą się szczapy z
klepek od tyłu ku przodowi, już niżej — w połowie wysokości beczek. Jerzy wychyla się, nie
patrzy na Niemca. Musi się rozpłaszczyć na ziemi. Zbliżają się. Kiedy przerwie ogień? Jak
długa jest taśma cekaemu? Drzazgi rwą się nad głowami niżej.
73
Wkopać się, wryć w udeptaną, przysypaną gruzem ziemię. Twarz boli. Odłamki cegieł
wciskają się w policzki. Beczki łupią się jeszcze powyżej głowy. Ale następny ścieg.
Następny, jeśli znowu niżej?... Do tyłu!
Robi się luźniej, żołnierze odczołgali się. W kurzu już ich nie widać. Jest sam? A Krępy?
Następna seria z tyłu. Blisko i jeszcze bliżej. Przeszła nad głową. Szarpie się do tyłu. Nie
ogląda się. Patrzy na beczki. Zaczyna się znowu. Beczki dudnią! Czuć ich dygotanie, słychać
jęk w ich wnętrzu i trzeszczenie drzewa. Drzazgi pryskają w oczy i nagle coś bije go w nogę.
Wypręża się, skacze do przodu. Pada na twarz. Noga zdrętwiała natychmiast. Nie czuje jej.
Nie wie teraz, czy cekaem bije dalej. Nie widzi beczek. Próbuje zaprzeć się nogami. Nie wie,
co się z nim dzieje. Odpycha ^ię rękami od beczek, od gruzu, trze ciałem o ziemię. Cofa się
mozolnie, odwraca tyłem do Niemca. Przed sobą widzi erkaemistę.
— Strzelaj w niego! Strzelaj! — woła.
Tamten przyciąga broń do siebie, otula rękami, cofa się. Jerzy chwyta go za nogi.
Przytrzymuje.
— Strzelaj!
— Wycofuj się! Słyszałeś rozkaz?! — I wyrywa się z rąk Jerzego. Już go nie ma. Nie ma
nikogo. Pusty korytarz. Jeszcze metr, dwa, pięć; dokąd tak się czołgać? Co tam jest? Jakiś
wypalony mur i wypalony samochód. Blisko. Za murem postacie. Wyciąga rękę, chwyta się
cegieł. Ostatni metr, byle za osłonę, za mur. Opiera się plecami o cegły. Zaciska powieki. Nie
ma beczek, nie ma kurzu, nie ma bryzgów, nie huczy cekaem w pustce; jest tylko drętwienie,
mrowienie w nodze i pot, w głowie chaos. Ręce rozdygotane, szare. Przeszkadza sten.
Nie stracił przytomności. Kiedy otworzył oczy, stali koło niego. Krępy, Elżbieta, jeden
ż
ołnierz, jakiś porucznik w panterce. Nie znał go. Porucznik był szczupły, drobny, miał
czarny, dawno nie golony zarost.
— Noga? — porucznik schylił się nad nim.
Jerzy przytaknął. Z trudem rozsznurował but. Palce miał drewniane, jakby nie swoje.
Porucznik odsłonił skarpetę. Zobaczył mały otworek w goleni. Krwawy krążek podsiniony
naokoło.
— Niegroźne. Wstaniesz?
Jerzy opierając się plecami o mur usiłował wstać. Noga była nieczuła, ugięła się pod nim. Ból
gwałtownie dotarł do
74
głowy. Zamigotało mu w oczach. Usiadł z powrotem. Elżbieta otarła mu pot z czoła. Szarpnął
but. Ściągnął go i przechylił. Chlusnęła krew jak ze szklanki. Porucznik przykucnął przy nim.
Zdjął mu skarpetkę. Kostka była miękka jak woreczek wypełniony gruzełkami, sflaczała.
„Nie będę grał w siatkówkę" — przemknęło Jerzemu przez głowę. Elżbieta zabandażowała
stopę.
— Trzeba stąd wiać, póki nas nie zmacają.
Podsunęli się za porucznikiem do skraju muru. Przed nimi otwierała się łączka z mizerną,
niską trawą i kępkami chwastów. Na prawo widać było domy Zagórnej, za pustym polem, o
jakieś sto metrów za garażami, mur zamykał drogę do posesji przy Solcu.
— Trzeba się dostać do tego muru. Tam jest dowództwo berlingowców. Doczolgasz się?
Jerzy skinął głową.
— Wy idźcie pierwsi — porucznik zwrócił się do Elżbiety, Krępego i żołnierza. — Ty
pójdziesz za nimi, ja za tobą.
— Niech pan weźmie legitymację — Jerzy sięgnął do kieszeni.
— Zostaw, dojdziesz.
— Niech pan weźmie. Mogę zasłabnąć.
— Dlatego pójdę za tobą. Gdybyś nie doszedł, zabiorę legitymację.
— Beze mnie poszedłby pan szybciej.
— Nie. I tak trzeba się czołgać. Uważajcie na ostrzał z Zagórnej. Jazda!
Wychylili się i skoczyli za mur. Zniknęli Jerzemu z oczu. Porucznik chwilę ich obserwował.
Zagadał cekaem, drugi zawtórował mu z Wilanowskiej.
¦— Dobra. Można iść.
Jerzy związał sznurowadła, zaczepił but do pasa, przełożył stena przez szyję. Wyczołgał się.
Odpychał się zdrową nogą i skakał do przodu, na ręce. Takimi susami posuwał się naprzód
dlość «zybko. Rozpłaszczył się na chwilę i dyszał. Kręciło mu się w głowie.
„Gdybym szedł, byłoby gorzej" —¦ pomyślał. Spojrzał przed siebie. Mur zbliżył się wyraźnie.
Trawa zafalowała od wiatru. Od wiatru? Przecież nie ma wiatru. Rany boskie! To od
pocisków! Wydawało się, jakby ktoś cyrklem rysował odcinki okręgów na trawie. Ostrze
cyrkla tkwiło gdzieś w oknie wysokiego piętra. Jerzy bał się spojrzeć na cekaem plujący z Za-
75
górnej. To stamtąd. Jednak spojrzał. Nie zobaczył cekaemu. Zaczął więc znowu skakać.
Wtedy drugi karabin maszynowy przyłączył się do tamtego. Kępy traw pochylały się, drżały,
poddawały szarpnięciom to w tę, to w drugą stronę. Na całej łączce zaczęły buszować
niewidzialne stada jakichś gryzoni, szurały ogłupiałe jazgotem wystrzałów, rozszalałe,
jadowite i przerażające. Podbiegały do oczu i momentalnie zawracały, rozrywały ostrymi
pazurkami ziemię, nadbiegały znowu niespodzianie, stukotały drobnymi kroczkami w
ograniczonej przestrzeni, nie mogły się stąd uwolnić.
— Jezus Maria!
Kto to krzyknął?! Jerzy przywarł. Szarpnął się w bok. Spojrzał za siebie. Porucznik leżał z
wyciągniętymi rękami, wyprężony, z jednym barkiem nieco uniesionym. Nie ruszał się.
Cofnąć się po niego? Ciągnąć go? Przecież on nie żyje. Widać, że nie żyje. Posunął się
naprzód; osłabły, z przymkniętymi oczami, półprzytomny, z głową wypełnioną dzwonieniem.
Elżbieta podciągnęła go i oparła o mur. Przysiedli za wrakami samochodów. Cekaemista ich
nie widział.
— Dawajcie przez mur. Przez mur, górą! — dobiegło ich wołanie z tamtej strony
rozśpiewanym, rozwleczonym akcentem.
— Mamy rannego, nie damy rady. Kujcie ścianę.
— Kapral, nie widziałeś tam kilofa? 1 — Na co ci kilof?
•—¦ Ludzie z rannym za murem — głos oddalał się. Słyszeli szuranie butów i
pogwizdywanie. Byli tak blisko. ¦—¦ Na rany Boga, szybciej! — krzyknęła Elżbieta.
— Poszedł, poszedł. Dużo was?
— Czworo.
— Jeden ranny?
— Prędzej. Jesteśmy pod ostrzałem.
— Masz ten kilof?
Sypnęła się niepolska wiązanka.
¦—• Kuj tu, wyżej!
Pierwsze uderzenia zluzowały zaprawę. Mur kruszył się szybko.
Jerzy spojrzał na pole. Cekaem strzelał już rzadziej. Nagle zaszeleściło. Jeden jeszcze nie
przebrzmiał, gdy wplótł się drugi, trzeci, potem czwarty. Eksplozje następowały rytmicznie.
Zrywało ziemię, wionęło w twarze wiatrem. Zabębniło po blachach wraków.
— Prędzej! — krzyknęła Elżbieta.
76
Krępy złapał jakiś drut, który złamał się od razu na cegłach. Oderwał kawałek blachy z
błotnika rozdartego wybuchem i zaczął skrobać ścianę. Wydłubywał ostrym końcem zaprawę,
obluzowywał cegły. Jedna z nich podskakiwała od uderzeń z tamtej strony.
— Bierz.
— Zmęczyłeś się.
— Popracuj, praca nie wstyd i kapral może pomachać kilofem — gadali za murem. Cegła
wypadła. Przysunęli się bliżej. Widzieli ich.
¦—¦ Na Boga, panowie! — wołała Elżbieta.
Kapral przysunął się do otworu. Rozejrzał się ciekawie. Oczy biegały mu śmiesznie, błyskały
białka. Widać było tylko oczy i kawałek nosa.
— Szybciej, strzelają z granatnikowi — Krępy zaklął. Tamten odsunął się urażony.
Kuł dalej. Wypadła następna cegła, ale otwór był jeszcze za mały. Nadleciały następne
pociski. Blachy wraków jęknęły głośniej. Niemcy strzelali baterią, ostukiwali teren metr po
metrze. Obluzowane cegły w murze dały się szybko usunąć. Krępy złapał Jerzego pod ręce.
Otwór był na wysokości pasa. Z tamtej strony kapral odrzucił kilof i sięgnął do wyciągniętych
rąk podchorążego. Następna seria granatów. Wybuchy zasnuły ich czerwoną mgłą. Któryś
pocisk rozprysnął się na krawędzi muru. śołnierze odskoczyli na boki. Ledwie eksplozje
przebrzmiały, podbiegli szybko i porwali Jerzego za ręce. Pociągnęli. Zawył z bólu. Kapral
wskazywał wejście do klatki schodowej. Granaty objęły mur z obu stron trzy, cztery sekundy
potem. Wtłoczyli się na schody popędzani gorącym smagnięciem wybuchów.
Położyli Jerzego przy schodach do piwnicy. Elżbieta oswobodziła mu nogę z opatrunku i
próbowała tamować krew. Obnażyła mu udo i założyła jakąś szmatę. Zakręciła mocno. Jerzy
odchylił się w tył. Zabolało potwornie, ale po chwili krew przestała ściekać z rany. Usta miał
spieczone. Elżbieta przyniosła fusy kawy. Gęsta ciecz spłynęła na język. Noga puchła i siniała
od ucisku. Gdy Elżbieta odeszła, Jerzy zerwał opaskę ze szmaty. Ból nieco ustąpił. Nie
wiedział, kiedy dziewczyna wróciła, nie wiedział, co się dzieje dokoła. Co chwila w
rozgardiaszu rozlegały się krzyki, wołano, ściany dygotały od tępych uderzeń. Podchodziły
czołgi. Ranni żołnierze wciskali się pod schody i jęczeli za każdym mocniejszym wybuchem.
77
Potem nastała cisza. A może to Jerzy stracił przytomność? Ludzie nawoływali się. Nawet do
piwnicy docierał monotonny, ciężki dygot powietrza. Leciały amerykańskie bombowce.
Wyrzucały tysiące małych srebrnych papierków, które drżały, spływając na ziemię, błyskały
jak jednolita srebrząca się warstwa, jakby całe niebo utkano z ruchliwej, drgającej łuski.
Artyleria niemiecka szalała. Zrzuty poszły na inne dzielnice. W rejonie przyczółka nie spadł
ani jeden zasobnik. Tu zresztą byli Niemcy. Sto metrów ku Zagórnej i sto w stronę
Czerniakowskiej, dwieście od Wilanowskiej... Tyle było ich ziemi. Dalej byli Niemcy. A o
pięćdziesiąt metrów z czwartej strony — Wisła kipiąca podi nieustannym ostrzałem
niemieckim. Zapadła noc. Pewno znowu był nieprzytomny, a może zasypiał. Gdy ocknął się,
ktoś stał nad nim. Wymieniano jego pseudonim i stopień. Domyślił się raczej, niż rozumiał,
ż
e Elżbieta o coś prosi, powołuje się na wspólne natarcie na marmoladziarnię.
— Zrozum, kobieto, że łodzie toną. Bierzemy rannych, którzy mogą pływać.
— Ja będę z nim. Pomożemy mu.
— Nie weźmiemy. Może potem. Jak się zrobi ciszej.
— Nie można go tak zastawić!
— To idź, do cholery, na brzeg i sama zobacz! — wrzasnął oficer i odszedł. Elżbieta
spojrzała na Jerzego i teraz dopiero zorientowała się, że jest przytomny. Podała mu kawę w
obtłuczonym kubku. Ocierała mu pot z czoła.
— Gdzie nasi? — spytał Jerzy.
— Poszli na odcinek. Leż spokojnie. Muszę na chwilę odejść. — Fala strachu podpłynęła mu
do gardła.
— Elżbieta! Nie zostawiaj... — Już jej nie było.
Potem ktoś próbował go unieść, ale położył z powrotem. Zobaczył krzątających się żołnierzy.
Było ich czterech. Podnieśli go na kocu. Porucznik od berlingowców przeprowadził ich do
wyjścia na podwórze. Elżbieta szła tuż obok głowy Jerzego i podawała mu rękę. Było dobrze.
Przycisnął usta do jej ręki. Wyprostował się wygodnie i zobaczył niebo rozświetlone trupim
blaskiem, który zachybotał, cienie podskoczyły na ścianach, ale nim zapadła ciemność, nowa
rakieta rozjarzyła niebo. Stękały pociski. śołnierze podbiegali przez równiejsze miejsca.
Nieśli go głową do przodu i nie wiedział, gdzie się znajduje. Oddalał się masyw bloku na
Solcu, potem jakieś ruiny, niebo, blask rakiety, płomienie wybuchów i łuny nad miastem, i
znowu rakieta. Nagle upadł na płask, żołnierze od-
78
skoczyli, Elżbieta przywarła do niego piersią. Za moment znowu nieśli go dalej. Potykali się
na cegłach. Pod plecami poczuł zimno gładkich kamieni. Spojrzał w tył, za siebie. Brzeg
opadał ostro w dół. Wisła czarna i biała, rozstrzeliwana miejsce koło miejsca i refleksy na
wodzie, ostre kontury łodzi, czasem oślizgłe dno i rozkrzyżowane ramiona postaci
rzucających się wpław, krzyki urywane, zalewająca usta woda i jeszcze wołanie o ratunek, a
na Pradze małe, dogasające, prawie sielankowe ognisko.
Chłód go otrzeźwił. Noszowi przywarli na kamieniach i czekali kolejki. Jacyś ludzie tłoczyli
się. Jedni ciągnęli ładunki dobywane z dna ciemności i wytaczali na brzeg, drudzy wskakiwali
do lodzi, twardo tupiąc buciorami po namiękłym drzewie. Łodzie przypływały i odbijały
natychmiast. Kilku ludzi szarpało się z każdym ładunkiem, z każdym człowiekiem, który
przechodził przez kontrolę na brzegu. Byli rozjazgotani, brutalni. Próbowali z tego chaosu
zrobić jakąś sensowną akcję. Ześlizgiwali się po kamieniach podmurówki, to znów biegali na
brzeg, nie kryjąc się przed ostrzałem, nie mieli nawet czasu schylić głowy. Pociski artylerii
rwały się tuż obok, wyrzucając strumienie wody i brudny cuchnący muł. Krzyki ludzkie
chwilami tonęły w grzechotaniu i detonacjach. Czasami na moment zapadała cisza i znowu
rwały się rakiety ze słabym echem na niebie; wszystko zaczynało się od początku.
Prawie do samych stóp Elżbiety zbliżyła się łódź. Czarne sylwetki z karabinami przemknęły
jak duchy koło Jerzego. Elżbieta targnęła kocem. Noszowi skoczyli do łodzi, ale już któryś z
porządkowych był przy nich.
— Następna! Nie teraz! Ładować się! — zwrócił się do nadchodzącej grupy. Zatupali
nogami, odepchnęli się długim pias-karskim pychem. Odbili na dwa metry. Pociski cekaemu
z reflektorem wśliznęły się na długi, czarny kształt łodzi. Ludzie wypadali, woda
rozchlupotała się gwiaździście; pusta łódź zakręciła się i oparła dziobem o kamienie brzegu.
Noszowi wpadli do niej. Dwóch zawróciło po Jerzego. Zsunęli go nad samą wodę i potem z
rozmachem cisnęli podchorążego do środka, na deski. Poczuł ból i zaraz szarpnięcie.
Zakołysało. Woda przelała się przez twarz. Elżbieta podsunęła ręce. Oparł się i całym
wysiłkiem dźwignął, by spojrzeć na burtę.
Oddalała się. Coraz szerszy pas czerni i bieli, rozbłysków, falowania chybotliwego,
niespokojnego, ciemnego życia oddzielał go od niej. Zostawała jak za jakąś przegrodą,
niedostrzegalną ścianą, murem ze szkła — ogromna, szeroko rozło-
79
ż
ona, dźwigająca się konturami murów, zerwami rozprutych ścian, przesłonięta dymem —
bizantyjska świątynia w czerwieni i czerni, potrząsana, zryta, roztętniona wybuchami,
patetyczna. —¦ Ojcze nasz, któryś jest w niebie... — modlił się głośno, wyraźnie, spokojnie.
Nie wiedział, czy za nią, czy za swoje odejście, czy o ratunek. Modlił się, patrząc szeroko
otwartymi oczami, bo przeczuwał, że traci ją na zawsze. Patrzył na oddalający się brzeg, na
którym pozostawała najbliższa mu istota — matka, o której nie miał czasu pomyśleć od paru
dni — i nie potrafił już dzielić intencji swojej modlitwy. Modlił się za wszystko. Głośno,
powoli wymawiał słowa i wierzył, że nie padnie żaden pocisk, nic nie może trafić w tę łódź,
w ludzi koło niego. I wtedy poczuł się spokojny...
III
Ostrożnie stawiała nogi, wybierając miejsca, na których śnieg był nie zadeptany, świeży.
Wspinała się na pagórki pełne rozpadlin i czarnych czeluści. Szła uparcie, powoli. Czasem,
gdy jezdnia robiła się czysta między usypiskami, przyśpieszała kroku. Na szczęście buty
przemokły już dawno i stopy zdrętwiały od zimna, więc nie musiała omijać zasp śniegu, które
przegradzały jej drogę. Dobrze się tak szło. Przypominały się wycieczki w góry, przejście
przez Wantule, oddychające wilgocią, czy piargi pod Rysami.
Ubrana w męską kurtkę sięgającą poza kolana, której za długie rękawy znakomicie chroniły
dłonie, z owiniętą szalikiem głową i chlebakiem obijającym bok, obuta w mokre, ale
wygodne, sznurowane buty czuła się doskonale.
Przy następnym usypisku zwolniła. Oddech stawał się coraz krótszy i płytszy. Będzie jeszcze
wiele takich przeszkód, nim dojdzie do przetartej i oczyszczonej drogi. Trzeba rozsądnie
gospodarować siłami. Chciała najpierw dotrzeć do Powiśla, żeby tam zebrać informacje, ale
kiedy weszła między domy, ujrzała na resztkach murów, bramach, na drzwiach opartych o
cegły napisy, przedziwne listy czekające na odbiorców. Wtedy zdecydowała się zmienić swój
plan. Parę kilometrów stąd stał jej dom. A jeśli nie ocalał, może podobnie jak tu znajdzie takie
napisy, a jeden z nich będzie przeznaczony dla niej.
Ruszyła wolniej. Usiłowała sobie wyobrazić, że znalazła się tu przy jakiejś innej okazji, na
przykład po powstaniu w getcie, że idzie do domu nie obciążona żadnymi obowiązkami,
jakby od znajomych... Uśmiechnęła się do swoich myśli.
Kiedy to tak było? Bez blankietów kennkart, bez szyfrów czy choćby tylko gazetek, bez
ostrożnego rozglądania się i nasłuchiwania tupotu nóg za narożnikiem, krzyku, gwałtownego
hamowania wozu czy kroków odmierzanych spokojnie.
Nie zdarzało się, żeby tak szła beztrosko. Każde przecież wyjście z domu było obarczone
jakimś „przy okazji", jakąś „sprawą". Śmieszne wydawały się zakochane pary. Nie wiadomo
było, czy spacerowały jako obstawa niosących broń, czy też śledziły konfidenta. Mogły być
naprawdę zakochane — on szef i ona łączniczka. Cała ulica pełna była ludzi zagrożonych,
popełniających „przestępstwo" nawet wówczas, gdy kupowali zwykłą pszenną bułkę.
6 —¦ A gdy mnie trafi.
81
Znowu musiała stanąć, wydyszeć narastające zmęczenie, opanować się i ruszyć tak samo
powoli, uparcie, bez niepotrzebnych myśli. Nawet bez nadziei. Nadzieja była najzgubniej-sza
— przyspieszała bicie serca, zmuszała do pośpiechu. Więc wmawiała w siebie, że po prostu
idzie do domu. Minęła ulicę Bonifraterską, ruiny szpitala Jana Bożego, potem wiadukt. Idzie
do domu. Chce zobaczyć, co z niego zostało; może da się coś zabezpieczyć czy zabrać z
ocalałych rzeczy, a potem dopiero będzie czas zastanowić się, jak odnaleźć ślad urwany we
wrześniu, odczytać los, który jest jego losem. Właśnie — jest, a nie był.
Dochodziła już do placu Wilsona. Przy Mickiewicza po drugiej stronie zgliszcza, ale dom z
apteką stoi, nawet ocalały szyby w niektórych oknach, bloki pod szesnastym i osiemnastym
dostały parę pocisków, a dalej była mała ślepa uliczka, którą szło się do działkowych
ogródków.
Idąc wzdłuż pekinu nie wytrzymała: zaraz zza tego nieznośnie długiego półkola, na lewo,
ukaże się perspektywa ulicy: bezlistne drzewa nie przesłonią ostatniego domu, domu, do
którego idzie, a za nim będzie widać już tylko czerwony klasztor Zmartwychwstanek.
Z tej odległości wydawało się, że dom jest cały. W każdym razie na pewno ktoś w nim
mieszka, ktoś znajomy, może ma do przekazania informację dla niej. Teraz wystarczy już
tylko dotrzeć do końca szerokiej alei, a rozwieje się niepokój, niepewność. Wszystko dobrze
się skończy, będzie mogła odpocząć, zdjąć przemoczone buty, rozwinąć szal i przyczesać
zlepione potem włosy, wziąć kąpiel i poprosić przed zaśnięciem o szklankę mocnej herbaty z
mlekiem; nie musi się troszczyć o nic: o ciepło, czystą pościel, zapas jedzenia na dzień
następny dla wszystkich, dla całej rodziny — dla męża, syna i siostry; są tam, czekają i
pewnie się niecierpliwią.
— Jerzy, wyjdź na moje spotkanie. Wyjdź przed dom — powtarzała w duchu. •— Zobaczę
cię z daleka. Popatrz, jestem już blisko. Już idę pod domem, patrzę w nasze okna, jestem taka
zmęczona i zmarznięta. Wyjrzyj chociaż przez okno. Patrzę na ciebie, słyszysz, Jerzy!
Mieszkanie w środku bloku na trzecim piętrze było rozbite. Śnieg nie zdołał zasypać wielkiej
dziury i urwiska, które stromo spadało aż po parter. Na osmalonym murze widać było ślady
pożaru.
Wiedziała, że siostra była w Niemczech, w obozie, mąż
82
w Krakowie; ona zaś dotarła tu, by dowiedzieć się, jaki będzie sens ich dalszego życia,
Jerzy... Ostatnie wiadomości miała z Powiśla. Łącznik przekazał jej pozdrowienia od syna,
który czuł się dobrze. Był na pozycji przy Solcu, w magazynach poczty. Dobrze wygląda? W
niemieckiej panterce i granatowej apaszce na szyi, granatowej w białe grochy. Oberwał, zdaje
się na Starówce, ale niegroźnie, w rękę. Drugą wiadomość przekazali jej powstańcy
wychodzący z kanałów na Mokotowie. Stała wtedy przy włazie i pomagała. Byli osmaleni
pożarami, apatyczni, z bielmem snu na oczach. Powiedzieli, że podchorąży Zawilec leży
ranny na Solcu w dowództwie dziewiątego pułku piechoty. Wysłany z patrolem na
Wilanowską już nie wrócił, ale żył, wtedy żył na pewno. Obie wiadomości dostała około 20
września; pierwsza była z trzynastego, druga...? Nie można było ustalić. Leży na Solcu, pod
trzydziestym dziewiątym. Leżał... To było pół roku temu, a przecież wtedy życie liczyło się
na sekundy...
Wdrapała się na trzecie piętro. Widziała, że ludzie po-przystawali na podwórzu, patrząc za
nią, jak mozolnie stopień po stopniu zbliża się do drzwi swego mieszkania. Byli wśród nich i
znajomi. Powybiegali z mieszkań, ale nie zastąpili jej drogi. Podejdą potem, kiedy już
wszystko zobaczy. Taki był rytuał. Matka oparła się o poręcz i stała chwilę, oddychając
ciężko. Drzwi od mieszkania były wystawione na klatkę schodową. Nie było na nich żadnego
napisu. W przedpokoju na podłodze leżały krawaty męża, te z komody, stare, przeznaczone
do reperacji; obok nich duży, rogowy grzebień Heleny; dostała go na imieniny w
trzydziestym ósmym; szufladka z mahoniowego, biedermajerowskiego stolika z rozsypanymi,
splątanymi nićmi.
Weszła do mieszkania. Dwa pokoje były rozprute przez pół, podłoga wisiała nad czeluścią
pochylona, sprężynująca pod stopą; zsunęły się z niej wszytkie sprzęty. W kuchni widać było
ś
lady ognia, ale kredens w części ocalał. Schyliła się nad półkami w dole, gdzie stały jeden na
drugim talerze z niebieskiego serwisu. Uniosła pierwszy talerz, który wydał się jej jakoś
dziwnie zniekształcony. Był bardzo ciężki. Razem z nim podniosła całą stertę. Wtopiły się
jeden w drugi.
Przysiadła na stołku obok kredensu wpatrzona w serwis. Mówiła kiedyś Jerzemu, że jak się
ożeni, ten serwis zabierze na swoje gospodarstwo. Piękny, z kobaltową obwódką i delikatnym
złotym rancikiem. śal takiego pięknego serwisu. Poczuła,
83
ż
e łzy napływają jej do oczu. Nie ma nic, z czym mogłaby pójść na wesele Jerzego. Nie
ofiaruje mu przecież talerzy stopionych ze sobą w równiutkie sterty — osobno płytkie,
osobno głębokie i deserowe. Taki piękny serwis. Rozpłakała się.
Kiedy sięgała po chusteczkę i wycierała łzy, dostrzegła nagle porzuconą pod zlewem małą
srebrną łyżkę. Jego. Podniosła ją. Na trzonku wygrawerowano literę „J". Wyprostowała się,
schowała łyżkę do chlebaka, energicznie wytarła nos i rozejrzała się po kuchni. Nie miała tu
nic do roboty. Postawiła stołek kuchenny na jego dawnym miejscu pod kaloryferem i wyszła
na klatkę schodową.
Dźwignęła oparte o ścianę drzwi wejściowe i obejrzała drugą stronę. Nie było tam nic prócz
zadrapań, które w żaden sposób nie mogły być resztką jakiegoś napisu.
Nikt nie miał jej nic do zakomunikowania.
Schodziła szybko. Nie dała się zatrzymać życzliwym sąsiadom. Zamieniła z nimi ledwie parę
słów. Nie wiedzieli nic. Zostawiła im krakowski adres i ruszyła w drogę, wie3ząc, że
mogłaby tu powrócić na nocleg.
Na Powiśle dotarła koło południa. Bez trudu odnalazła dom przy ulicy Solec 39. Gdzieś tu, w
tych ruinach, czy może wtedy domy jeszcze stały, upływały ostatnie chwile jej syna. Ostatnie
chwile, o których coś wiedziała — dodała szybko, zabobonnie. W ruinach nie widziała śladu
ż
ycia, piwnice były wypalone, żaden człowiek nie kręcił się w okolicy.
Cicho. Śnieg głuszył hałasy docierające z dzielnic, gdzie powoli wracało życie. Matka
przedzierała się przez sterty gruzu, ślizgała się na połamanych schodach, zaglądała na
podwórza — nigdzie nie było znaku życia, śladu człowieka. Ruiny były wyniosłe i
niepokojące zarazem, kikuty ścian strzelały w szare niebo, obnażone wnętrza mieszkań,
rozwarte szeroko klatki schodowe, czarne, osmalone cegły pod białymi nawisami śniegu.
Krajobraz tej ulicy krzyczał, wzywał świadków swego tragicznego końca, żądał
zadośćuczynienia. Jakże ciche i przypłaszczone, szare i niedramatyczne były trupy ludzi,
które widywała tak często i w czasie okupacji, i w dniach powstania. Szare i zmalałe, w
okurzonych i ubrudzonych ubraniach wyglądały jak kupa łachmanów, a z nich nagle
wyzierała blada, tak samo brudna i szara twarz, która już nie była twarzą.
Matka cofnęła się ze schodów do piwnicy domu nr 39 na Solcu. Cegły zawaliły zejście,
piwnica zdawała się pusta. Ni-
84
czego tu nie znajdzie. Zawróciła w kierunku ulicy Ludnej. Tamta wskazówka, wiadomość
przyniesiona przez łącznika wydawała jej się bliższa prawdy. Obie w każdym razie albo się
wzajemnie wykluczały, albo ta o Ludnej była wcześniejsza. Przyniosła jej jednak obraz syna
zdrowego, ubranego zawadiacko, tak jak wszyscy ze Starówki, którym zazdroszczono
zdobyczy w magazynach na Stawkach. Ten portret pasował do jej nadziei, kłócił się ze
zdruzgotanym, martwym krajobrazem.
Na Ludnej widać było domy cale, na pewno już tam mieszkają ludzie, można będzie zdobyć
informacje.
Dom narożny, wysunięty najbliżej Nowego Zjazdu, zgadzał się z opisem łącznika. Brama od
ulicy była zawarta; obeszła budynek i przez wyrwę w murze, od strony starej gazowni, weszła
na podwórze. Tak, to tu. Magazyny poczty czy „Ruchu". Podwórze było nieco uprzątnięte,
czarne ślady wydeptane do klatki schodowej i zabite dyktą, a nawet częściowo oszklone okna.
Tu są ludzie. Tu był jej syn.
— Kogo pani uważa?
Odwróciła się zaskoczona. Stary mężczyzna stał w progu klatki schodowej.
— Tu są magazyny i obcym tu nie wolno.
— Szukam syna — zaczęła niepewnie.
— Syna? Tu mieszkają trzy rodziny. Nie ma tu pani syna.
— Syn tu był w czasie powstania...
— Kobieto, co pani...
— Może ktoś tu jest, kto mógłby mi pomóc, dać jakieś wskazówki.
—¦ Nikt tu nic nie wie — mruczał stary niechętnie.
Matka rozejrzała się. Z okna na pierwszym piętrze sączył się dymek z wytkniętej rury
piecyka. Ominęła mężczyznę i poszła energicznie do klatki schodowej.
— Dokąd? — próbował zastąpić jej drogę. Stanęła i spojrzała mu w oczy. Zawahał się.
— Muszę się czegoś dowiedzieć — powiedziała. Nim zdążył zareagować, wbiegła na
schody. Słyszała jego kroki za sobą.
— Niech pani tam nie idzie! — krzyczał. Kulał mocno i nie mógł jej dogonić. Zapukała.
Dobiegł do połowy schodów, kiedy szczęknął zamek.
— Kto tam?
— Szukam syna. Był w tym domu w powstaniu.
85
Drzwi otworzyła młoda dziewczyna okutana niemieckim, wojskowym płaszczem. Matka
weszła do środka. Tamta nie pytała o nic, nie nawiązywała rozmowy. Matka poczuła się
niepewnie.
— Syn był w „Parasolu". U Radosława. Miałam od niego wiadomość, że jest tu na odcinku,
w tym domu.
Dziewczyna nie odzywała się i nie spuszczała wzroku z twarzy matki.
¦— Byłam wtedy na Mokotowie. Wiedziałam, że na Powiśle chodzą łącznicy. Dotarłam do
jednego z nich i przyniósł mi wiadomość... Syn był podchorążym. Miał pseudonim Zawilec...
Słyszała za plecami sapanie starego. Dziewczyna stała na progu kuchni. Miała zmęczone oczy
doświadczonej, starej kobiety.
¦— Potem przyszli na Mokotów ludzie Radosława. Koło dwudziestego. Mówili, że mój syn
leżał ranny na Solcu, w dowództwie pułku, który przepłynął zza Wisły. W każdym razie syn
na Mokotów nie przyszedł...
— A ta pierwsza wiadomość dotarła do pani którego? — dziewczyna odezwała się nareszcie.
— W tym samym czasie. Łącznik widział go zdrowego. Syn był w trzeciej kompanii. Nosił
na szyi apaszkę granatową w białe grochy.
— Wszyscy mieli takie. Nie pamiętam pani syna...
— Łącznik wyszedł stąd trzynastego września...
— Trzynastego!... — dziewczyna krzyknęła prawie. Zakręciła się jak nieprzytomna.
—¦ We środę... — przerzucała niespokojne spojrzenia na matkę, na starego, drżące ręce
przesunęła po stole, jakby czegoś szukała.
— Trzynastego zaczęło się natarcie... Niemcy wysadzili most...
— Mówiłem, że nic się pani nie dowie... Ona nikogo nie znała. Niech pani już idzie! — w
głosie starego matka nie czuła już gniewu, raczej prośbę.
Dziewczyna gwałtownie odwróciła się i podeszła do kuchennego okna. Stała teraz tyłem do
matki.
— Trzynastego zginął kapral „Wrona". Został po nim wolny karabin. Niemcy strzelali z
Nowego Zjazdu, z muzeum, ze ślimaka przy moście. Nie było komu strzelać. Było ich mało
na taką siłę.
86
— Stefka, daj spokój, co to panią obchodzi.
— Ludzie w naszym domu nie wychodzili z kotłowni. Mieli już dosyć. Powstańcy
przychodzili i zabierali do budowania umocnień. Nie brali siłą, ale przychodzili na dół z
bronią. Trzecia kompania... Nie było już trzeciej kompanii. Ilu ich mogło być? Czterdziestu?
— odwróciła się od' okna. Oczy miała szeroko otwarte. Podniecała się opowiadaniem.
Mówiła coraz zapalczywiej, głośniej.
— Jak Niemcy wysadzili most, to całe okna, futryny leciały z góry, tu, na środek podwórka.
A pod bramą leżał kapral i umierał. Dostał w głowę, ale umierał długo. Wróciłam do kotłowni
i powiedziałam, że jest wolny karabin. Mój narzeczony siedział razem z innymi cywilami.
Jedyny młody, zdrowy mężczyzna bez broni. Przecież umiał strzelać; kto wtedy nie umiał
strzelać? Poszedł po ten karabin.
— Stefka, przestań! — stary podszedł blisko, próbował wyprowadzić dziewczynę. Był za
słaby. Dziewczyna odepchnęła go tak, że zachwiał się na swojej kulawej nodze i cofnął pod
drzwi zrezygnowany.
— ...Wtedy Niemcy podeszli piwnicami pod nasz dom. Ktoś ich podprowadził. Ktoś, kto
dobrze znał przejścia. Sami by nie poszli. Tam, w tej bramie od Nowego Zjazdu, była dziura
przy samej jezdni, dziura do piwnicy. Tamtędy, nocą, chodziliśmy po pomidory na ogródki
koło rzeźni. Kiedy mój narzeczony wyszedł ze mną, wziął ten karabin i poszedł do bramy.
Stanęli we trzech naprzeciw dziury. Pokazywali mu miejsce, gdzie ma stanąć. Pobiegłam po
zupę, bo nie zdążył zjeść, kiedy wyszła ta historia z karabinem. Zaraz wróciłam z talerzem...
To tamci stali jeszcze nad nim. Tacy byli zdziwieni, że im się nagle osunął pod nogi, zapadł
się między nimi. Któryś Niemiec strzelił do niego z tej dziury. Z paru kroków! śeby posiał w
bok, to dostaliby wszyscy— i dowódca, i podchorąży. Ale Niemiec strzelał prosto. Trafił go
w twarz. Ze sześć kul. A Niemców poprowadził ktoś dalej, pod mur do klatki schodowej.
Stałam z tym talerzem i patrzyłam. A tam ten dowódca i podchorąży tak samo nie mogli się
ruszyć. I wtedy huknęło. Niemcy wysadzili ścianę i skoczyli na klatkę schodową. Zrobiło się
czarno od dymu, a oni strzelali. Nikt ich się tu nie spodziewał. .
Tamci dwaj z bramy pociągnęli mnie do kotłowni. Potem wszyscy powstańcy uciekli przez
piwnice na drugą stronę i wyskoczyli przez parter na Ludną; włazili przez okna do
87
tamtych domów. A ja nie mogłam podejść do niego. Leżał w bramie i nie mogłam... Nie
wystrzelił ani razu. Przecież nawet nie strzelał z tego karabinu!
Dziewczyna odwróciła się od okna i spojrzała na starego.
— Ktoś Niemców podprowadził. Gdyby szli normalnie, ulicą... Ale stanęli w tej dziurze. O
parę kroków...
Matka posłyszała, że stary usiadł ciężko na taborecie. Obejrzała się. Mężczyzna siedział
zgarbiony. Jedną nogę sztywno wyciągnął przed siebie. Masował ją powoli, kiwając się
rytmicznie. Patrzył w podłogę przed siebie.
— Wszyscy potem zginęli, Stefka. Wszyscy. A który ocalał i miał broń, to go Niemcy
rozstrzelali. Dla takiego nie było ratunku. — Podniósł głowę i popatrzył na matkę. — Pognali
nas potem przed czołgami. Widziałem, co robili z takimi, którzy mieli broń.
Podniósł się ciężko i podszedł do piecyka. Zestawił kipiący czajnik. Zsunął fajerki.
— No i co, dowiedziała się pani? — powiedział z goryczą. Matka cofnęła się do wyjścia.
— Przygotuj, Stefka, herbaty. Pójdę do gazowni. Mieli przywieźć chleb.
Matka wyszła na podwórze. Stanęła nad otworem do piwnicy. Owionął ją wilgotny chłód z
czarnej czeluści. Odsunęła się pod ścianę, jakby ta dziura ją przeraziła. Stała teraz w miejscu,
w którym wtedy stali tamci trzej. Dowódca, ten chłopak i jakiś podchorąży. Jerzy był
podchorążym. Może właśnie jego ominęły te kule? Myśl ta dziwnie podniosła ją na duchu.
Jeśli był tak blisko śmierci i wyszedł cało, to widać nie było mu sądzone.
Ruszyła w kierunku Ludnej. Tam przebiegali powstańcy. Jeśli stało się coś... Jeśli go nie ma,
to moje poszukiwania nie doprowadzą do niczego. Muszę wierzyć, że żyje, że gdzieś jest;
muszę ze wszystkich informacji wybierać tę, która prowadzi dalej. Jeśli mi powiedzą, że
zginęli wszyscy i tylko jeden się uratował, pójdę za śladem tego jednego. To będzie on. Tylko
takie rozumowanie miało sens. Poczuła się mocniejsza.
To nie było kłamstwo, nie próbowała zwieść się nadzieją; musiała tak działać, jakby Jerzy żył
na pewno. Trzeba go odnaleźć. Przyjechała tu po to, żeby go odnaleźć, a nie żeby posłyszeć,
jak zginął. Nadzieja przychodziła dopiero potem.
Domy po przeciwnej stronie ulicy Ludnej były całe. Na pierwszej klatce schodowej zobaczyła
ś
lady pożaru, który jednak nie
83
objął całego budynku. Zachodziła do kilku mieszkań i w tej, i w sąsiedniej bramie, nigdzie
jednak nie zastała nikogo. Wszystkie domy po tej stronie ulicy były całe. Walki musiały trwać
tu krótko. Natarcie, o którym mówiła dziewczyna, przeszło szybko i widocznie powstańcy
zostali odepchnięci dalej. Przeszła przez którąś z bram na drugą stronę domów. Długa linia
bloków sięgała aż do Okrąg. W odległości kilkunastu metrów wzdłuż domów ciągnął się mur,
odgradzający od pustego terenu długie, kiszkowate podwórze. Mur był poharatany pociskami,
w kilku miejscach przekuto w nim przejścia.
Dotarła do ulicy Okrąg. Narożny budynek pod numerem dziewiątym wyraźnie stanowił
redutę; tu walczono zacielde przez dłuższy czas. Dom był potężny, budowany przed epoką
bloków mieszkalnych. Wyglądało na to, że mieścił się w nim urząd jakiś czy szkoła.
Kilkanaście jego okien poszerzyły pociski czołgowe. Strzelali z bliska, skoro trafiali w okna.
Tam pewno były powstańcze pozycje broni maszynowej.
Cóż z tego, że odtworzy sobie cały przebieg walk, że po resztkach domów odczyta drogę
oddziałów walczących w tej dzielnicy. Błądzenie po ruinach nie naprowadzało jej na żaden
ś
lad. Podobniejsze było do zwiedzania miejsc, które oglądał Jerzy przed paroma miesiącami,
albo też do pielgrzymki, drogi krzyżowej. Jeśli terminy były ścisłe czy choćby tylko bliskie
prawdy, to przecież między relacją z Ludnej a opowiadaniami o ranie i piwnicy na Solcu
upłynęło trzy, cztery dni.
Rozejrzała się. Na ocalałych resztkach murów, na ścianach bloków przy Ludnej, wszędzie
widniały ślady pocisków, wyrwy od bomb. Strzelali ze wszystkich stron do garstki ludzi
stłoczonych między tymi kilkoma ulicami. W każdej chwili, w każdej sekundzie spadały na
nich setki pocisków. Ginęli w natarciu, gdy jeden nie widział drugiego, ukryci za paroma
cegłami, ginęli, uciekając przed nawałą ognia z jednego okna do drugiego, ginęli
rozpłaszczeni na ulicy, pozostawieni przez kolegów, którzy zdążyli do następnej osłony,
ginęli pijąc wodę, śpiąc w piwnicy, odpoczywając gdzieś w kącie — zapomniani, rozrzuceni
na różnych posterunkach, samotnie. Brak ich dostrzegano dopiero po kilku godzinach czy
nawet po dniach. Jakaż relacja, jaka opowieść najbliższego przyjaciela może być absolutnie
wiarygodna; każda z nich, nawet najprawdziwsza, mogła być nieaktualna już po kilku
sekundach. Po co tu przyjechała? Z jaką nadzieją? Kto mógł jej opo-
89
wiedzieć to, w co mogłaby uwierzyć bez zastrzeżeń? Nie było stąd wyjścia, nie było
bezpiecznej drogi, nie było przecież i takiego miejsca, które można by uznać za bezpieczne.
Mogła tylko spojrzeć na jego twarz, mogła tylko oczekiwać, kiedy przemówi do niej sam —
wtedy uwierzy.
Poczuła się obciążona przemożną rozpaczą i bezradnością. Zimno przenikało do brzucha,
słabły kolana. Osunęła się na stertę cegieł. Co dalej? Nie miała siły oprzeć się takim myślom.
Wybierając się w tę podróż nie przewidziała, że rozpacz może być tak fizycznie odczuwalna.
Posłyszała za sobą chrobot osypujących się cegieł. Siedziała dalej nieporuszona, nieciekawa
przyczyny. Ktoś zbliżał się do niej.
— Przepraszam najmocniej, czy nie mógłbym pomóc pani?
Obejrzała się. Starszy pan w długim, ciemnym płaszczu z aksamitnym kołnierzem i owiniętą
szalem szyją stał niedaleko sterty, na której usiadła.
— śle się pani czuje? -— Starszy pan podniósł rękę do okularów, które zsuwały mu się z
nosa; były z jednej strony podwiązane sznurkiem. Płaszcz miał brudny, rękawy w strzępach,
zabłocone poły. Kapelusz naciągnięty na nauszniki przysypany był wapiennym pyłem.
— Dziękuję panu. Rzeczywiście, trochę jestem zmęczona.
— Tak, podróżuje się teraz w nie najlepszych warunkach i pogoda nie sprzyja takim
wyprawom w ruiny. — Zrobił nieokreślony ruch ręką, potem znowu sięgnął do zsuwających
się okularów.
— Mieszkaliśmy tutaj. Właśnie staram się dotrzeć do jednej z piwnic. Dlatego tak wyglądam
— uśmiechnął się blado, kwitując badawcze spojrzenie matki.
— Był pan tu w czasie powstania?
— Tak. Do dwudziestego pierwszego. Potem wyprowadzono nas... to znaczy mnie i innych
cywilów.
¦—• Przyjechałam z Krakowa, żeby odnaleźć swego syna. Był w grupie Radosława...
— Część wyszła kanałami na Mokotów.
— Właśnie. Mówili, że mój syn został ranny. Leżał w piwnicy na Solcu. W dowództwie.
— Ach, tak... — zmartwił się wyraźnie. ¦—¦ Jesteśmy w podobnej sytuacji... Moja żona
chciała pomagać rannym. Ja... zostałem w domu. Niemcy nie ewakuowali tamtych
90
piwnic z rannymi. Teraz próbuję dostać się do niej. Pozwoliłem jej odejść samej. Niedobrze
się stało... — Głos mu lekko zafalował, chrząknął i poprawił okulary.
Zimno znowu podeszło jej aż do żołądka. Poczuła kropelki potu na plecach. Wstała,
przemagając narastające uczucie pustki.
— Dowództwo było na Solcu pod trzydziestym dziewiątym. Dom jest zburzony, ale... spaliła
się tylko piwnica.
Zachwiała się przekraczając rumowisko. Podał jej rękę. To dotknięcie pomogło jej, dodało
siły. Nie chciała czuć się solidarna w nieszczęściu z tym człowiekiem. Wyszarpnęła się.
— Jeśli wolno coś doradzić... Nie szedłbym tam na pani miejscu... Wejście do piwnicy jest
zawalone. A przez dziurę od podwórza niebezpiecznie, stropy słabe...
Wyminęła go. Szła na przełaj przez ruiny ku domowi przy Solcu. Teraz zrozumiała, że
poszukiwać można było tylko tak, jak to robił ten nieznajomy: docierać do piwnic,
rozdrapywać ruiny, sterty cegieł i zaglądać w twarze poszarzałe, zniekształcone, domyślać się
rysów, choćby po to, żeby nie znaleźć, żeby umacniać przeświadczenie, że nie ma go między
nieżywymi.
Weszła do posesji od strony podwórza. Dojrzała otwór ciemniejący pod ścianą. Miała przy
sobie latarkę. W słabym świetle widziała korytarz rozgałęziony na boki. Oświetliła drogę w
dół. Schowała latarkę do kieszeni kurtki i zsunęła się, nogami szukając oparcia. Zwisła na
rękach i nie czulą jeszcze podłogi piwnicy pod stopami. Nie miała już siły dźwignąć się z
powrotem. Przeleciało jej przez myśl, że nie wyjdzie tędy na powierzchnię, ale już było za
późno. Mogła tylko rozewrzeć palce. Upadła w ciemność. Nie było tak głęboko. Poczuła,
jakby ktoś poduszkami zasłonił jej szczelnie uszy. Dalekie odgłosy życia utonęły w
ciemności. Stała chwilę bez ruchu. Posłyszała najpierw mocne bicie serca i swój szybki
oddech, potem tępe, padające na rozmiękłą ziemię kapanie wody. Oczy powoli oswajały się z
mrokiem, ale widziała najwyżej na metr, dwa w głąb piwnicy, dalej czaiła się ciemność.
Stamtąd wypełzał słodki, mdlący odór pomieszany z gryzącym, zapachem przepalonej w
ogniu zaprawy. Na chwilę wstrzymała oddech. Cisza wypełniała ją całą, podchodziła do
gardła, otumaniała. Wyszarpnęła latarkę z kieszeni i ruszyła korytarzem. Cegły były
poczerniałe od spalenizny, jęzory ognia miękkimi łukami ułożyły na murze smugi skierowane
do szpar i przywalonych rumowiskami otworów. Korytarz kończył się
91
nagle. Przed nią otworzyła się aksamitna czerń. Spuściła latarkę ku ziemi. Nie chciała
spojrzeć tam nie przygotowana. Wiedziała, co tam zobaczy. Odór wsiąkał w jej ubranie,
podchodził do ust, nie można się było obronić chustką przytkniętą do warg. Wiedziała, że tam
leżą. Nie wiedziała tylko, jak to wygląda. Nie przychodziła jej do głowy żadna myśl, która by
mogła przywrócić rozsądek i opanowanie.
— Muszę tylko stwierdzić, że jego tu nie ma — powiedziała do siebie głośno. Usta miała
pełne śliny i brzydziła się ją przełknąć. Splunęła do chustki.
Podniosła latarkę. Leżeli pokotem pod ścianami i przez środek piwnicy. Gdzieniegdzie
szeregi były złamane. Bała się dopowiedzieć, co spowodowało, że niektóre z tych ciemnych
podłużnych kształtów znalazły się poza ordynkiem. Nakierowane były ku wyjściu,
wyciągnięte na całą długość lub skręcone ostatnim wysiłkiem, nim spadla na nie ciemność.
Nachyliła się, wyciągnęła rękę z latarką. Pierwszy leżał na wznak. Wydał jej się tylko
niesamowicie mały. Spalił się zupełnie. Zwęglona skóra zmarszczyła się. Ścięgna szyi
wystąpiły na wierzch jak napięte struny. Przeniosła światło latarki dalej, ale zamknęła oczy.
Wiedziała już, że ten obraz będzie mogła wywoływać z pamięci do końca życia. Może uda się
przejść koło tych szeregów, nie oglądać każdego tak dokładnie, ale wiedziała, że musi zbliżyć
się do ka-żdej z tych twarzy, by móc rozpoznać rysy. I nagle zapragnęła, żeby przenikliwe
ś
wiatło rozproszyło wszystkie cienie, żeby te trupy przestały być tak bardzo człowiecze, by
można się było przyjrzeć im z zimną uwagą badacza. Włosy wysunięte spod szala łaskotały
jej policzki jak delikatne dotknięcia, słuch poprzez głuche łomotanie tętna łowił osypywanie
się gruzu, grzechot cegieł, stąpania i głosy. Cofnęła się pod ścianę. Kręciło się jej w głowie.
Jeśli dłużej zostanie w tej piwnicy, oszaleje.
Upadła na kolana i gorliwie przysunęła się do pierwszego szeregu. Pochylała się do twarzy,
rąk. Działała mechanicznie, już prawie zapomniała, po co tu się znalazła, nie pamiętała o
swoim bólu, rozpaczy i zimnie. Uderzyła głową w mur. Spojrzała na cegły z bliska.
Oszołomiona ledwie rozpoznawała ich chropowatość. To był koniec piwnicy, odwróciła się,
nie wstając z klęczek, i oparta o mur poświeciła po leżących aż do przeciwległej ściany.
Uświadomiła sobie, że dotąd go nie znalazła. Jednak nie potrafiła się z tego ucieszyć.
Zatruta gazami już prawie traciła przytomność, chwiała się
92
na kolanach. Trzeba wstać i dojść do otworu. Łyknąć trochę powietrza. Inaczej zostanie tu na
zawsze, z nimi wszystkimi. Kiwając się i podpierając rękami dowlokła się do piwnicznego
korytarza. Poczuła chłodniejszy powiew. Słyszała nad sobą jakiś głos. Huczał w podziemiu,
rozchodził się zwielokrotniony pod jej czaszką, ale nie rozumiała, skąd przychodzi, nie
rozróżniała słów. Było jej wszystko jedno. Utknęła głową w załomie muru. Próbowała się
jeszcze odwrócić i usiąść, wiedziała, że tak będzie lepiej, ale nie miała już sił.
Znieruchomiała. Jak przez watę posłyszała jakieś słowa. Po chwili, budząc się z omdlenia,
oddychała nierówno, jak po płaczu, urywanym, ale coraz pełniejszym rytmem.
-----Musi pani wstać. Nie dam rady wyciągnąć pani na
górę.
Starszy pan przysiadł koło matki i rozcierał jej dłonie, przykładał śnieg do skroni. Zimne
strużki spływały jej po szyi. Wzdrygnęła się, dostała dreszczy. Wracała świadomość.
— Dziękuję. Dziękuję panu — mamrotała.
— Może pani wstać? Wyjdę pierwszy.
— Tak. Już mi lepiej — nagle zrozumiała sens jego słów. „Nie. Jeszcze muszę wrócić. Nie
widziałam wszystkich". — Pomyślała o tym bez przykrości. Teraz czeluść piwnicy nie
wydała jej się tak przerażająca.
— Nie znalazłam go...
— Na pewno go tu nie ma — potwierdził starszy pan skwapliwie.
— Na pewno. Ale muszę to zobaczyć. Niech pan tu na mnie zaczeka. — Trąc plecami o mur
podniosła się. Była słaba, ale czuła, że da radę dowlec się do piwnicy. Starszy pan nie
oponował. Podparł ją ramieniem. Poszli oboje.
Wracali jeszcze kilkakrotnie do otworu i odpoczywali, drżąc z zimna. Pot spływał jej po
twarzy, nawet nie usiłowała go zetrzeć. Dygotała tak, że starszy pan musiał przytrzymywać
jej rękę z latarką. Jeszcze dziesięć, dziewięć, osiem skurczonych, zmalałych postaci. Nie ma
go. Nie ma. Ale może być jeszcze dalej, może przy samych schodach, może jeszcze gdzieś w
innej części piwnicy. Starszy pan mówił, że jacyś powstańcy byli zabrani na tamtą stronę, że
przewieziono ich łodziami. Łodzie przypływały tu przez kilka nocy z rzędu, wracając
zabierały rannych.
Nie dopuszczała tych informacji do siebie, przeszkadzały jej. Musiała stwierdzić z całą
pewnością, że Jerzego nie ma
93
w piwnicy, potem będzie mogła zastanowić się na tym, co robić dalej. Kiedy przesunęła się
na klęczkach do ostatniego trupa i dygoczącymi rękami skierowała strumień światła na jego
twarz, ustąpił strach, opuściła ją energia. Dała się objąć i odprowadzić do wyjścia. Starszy
pan zsuwał ?? piwnicy jakieś cegły. Stawała na nich jak na stopniach, potem podał jej ręce i
powoli wysunęła się na górę. Przysiadła na śniegu i nie chciało jej się wstawać. Nie czuła
radości. Starszy pan ujął ją pod rękę i poprowadził do swojego mieszkania.
W pokoiku było ciepło. Ocalała kuchenka. Nieznajomy dołożył węgla pod płytę. Pomógł się
matce rozebrać i wtedy dopiero skłonił się przed nią.
— Pani wybaczy, ale... do tej pory nie przedstawiłem się... — pochylił się nad jej ręką i
wymienił jakieś nazwisko. — Nie wiem, czy nie będzie to za śmiałe z mojej strony... Powinna
pani koniecznie rozgrzać nogi. Mam tu pled — podał podróżny kraciasty pled, pomógł zdjąć
buty.
— Dziękuję panu. Naraziłam pana na trudy i stratę czasu. Uśmiechnął się.
— Pani pozwoli, że zaproponuję herbatę. Z pewnością nie miała pani okazji... — Był
subtelny, troskliwy i nienaganny. Jego zachowanie pozwalało matce zapomnieć o małej
izdebce, o stroju, zdjętych butach, o wszystkich tych okolicznościach, które ich zetknęły.
Musiała na chwilę chociaż odetchnąć inną atmosferą i nie myśleć o tym, co przeżyła i co ją
jeszcze czeka.
Starszy pan nie zaczynał rozmowy na ten temat. Nagrzał wody i dyskretnie wyniósł się,
jakoby do sąsiadów po jakieś gospodarskie drobiazgi. Wrócił, gdy się umyła. Szykował
kawałki chleba i nalewał herbatę. Pozwoliła się obsługiwać. Chciała odzyskać siły i przestać
się troszczyć o cokolwiek; wyczuła, że starszemu panu sprawiła przyjemność rola troskliwego
gospodarza. Poprawiał jej koc na nogach, przysunął stolik, podawał ogień do papierosa. Nie.
Palić jeszcze nie mogła. Natychmiast wrócił tamten zapach, zrobiło się zimno, obraz
doskoczył do oczu, aż poczuła nagły zawrót głowy. Zdusiła papierosa w popielniczce i przez
chwilę siedziała mroczna, bez słowa. Zrozumiał.
Przed zmierzchem chciała jeszcze dotrzeć do Saskiej Kępy, na której lądowały łodzie
przeprawowe. Pożegnała się. Do mostu, nurzającego się w wodzie, było blisko. Gdy stanęła
na brzegu, zobaczyła sznur czarnych sylwetek, sunących w dole
94
ostrożnie pomiędzy pogiętymi, porwanymi stalowymi żerdziami konstrukcji. Miejscami woda
wydostała się ponad lodowe tafle, przyprószone śniegiem i na tym tle postacie gubiły się,
jakby zapadały w, zimny, ruchliwy i groźny nurt.
Na Saskiej Kępie nie miała kłopotów z odnalezieniem willi, w której mieścił się punkt
opatrunkowy. Mieszkańcy tego domu powrócili do siebie prawie jednocześnie z wojskowymi
oddziałami. Byli świadkami ostatnich walk w Warszawie, widzieli tonące, rozbijane
pociskami łodzie, kryli się do piwnic przed niemieckim ostrzałem artyleryjskim, który miał
udaremnić przeprawę, pomagali przy opatrywaniu rannych, których nie było wielu. Przez ich
dom przewinęło się nie więcej niż trzydziestu powstańców; potem zabierano ich do polowego
szpitala w Aninie.
Matka wróciła do ronda Waszyngtona. Wiedziała, że tego dnia nie dotrze już do Anina.
Ciemno robiło się przecież już o szóstej po południu, a była teraz czwarta. Miała do wyboru:
albo wracać na śoliborz i następnego dnia brnąć
95
z powrotem ten szmat drogi, albo iść teraz w kierunku Anina i zanocować gdziekolwiek, a
poszukiwania rozpocząć rano.
Właściwie nawet nie podejmowała decyzji. Szła bezwiednie dalej ku linii średnicowej,
wzdłuż parku Skaryszewskiego.
Opowiadania ludzi z Saskiej Kępy wskazały jej wprawdzie kierunek, ale nie wzmocniły
nadziei. Mówiono o straszliwym ostrzale przeprawy, o stratach oddziałów przepływających
na tamtą stronę: były takie jednostki, które niemiecka artyleria i broń maszynowa
dziesiątkowała już tu, na praskim brzegu, nim zdołały zepchnąć pontony i łodzie do wody.
Opowiadano o nocach zasnutych gęstym dymem, trzymającym się długo nad powierzchnią
rzeki, burzonym wybuchami pocisków, o straszliwych krzykach, wołaniach o ratunek
dobiegających stamtąd, ze środka tej kipieli. O godzinach niezwykłej jasności, kiedy Niemcy
z różnych stron wystrzeliwali rakiety oświetlające, o zbełtanej, spienionej wodzie sieczonej
bezustannie i od strony zwalisk mostu, i od ślimaka, i od półwyspu przy porcie
czerniakowskim. Nie było, naprawdę nie było bezpiecznego miejsca ani bezpiecznego
odejścia z tego piekła, na które patrzyli ponad nurtem rzeki w dzień i w nocy.
Znowu, z każdym krokiem, każdą sekundą dziejów tych kilku dni malały szanse dla każdego
człowieka, malały nadzieje. Jakiż znikomy procent leżących tam na Solcu rannych
wyniesiono na brzeg, ilu spośród nich dotarło do łodzi, ilu z płynących znalazło się na Saskiej
Kępie, ilu z tej liczby miało jeszcze siły żyć, przetrwać, ocaleć aż do szpitalnego łóżka? A
potem...
Odwaga .opuściła ją. Ten dzień odebrał jej wiele lat życia i czuła, jak powoli, ale bez ustanku
gaśnie w niej zapał, który musiała hamować jeszcze dziś, idąc na śoliborz, jak wypływa z
niej — niby krew — ochota do czegokolwiek. Nie pchała jej nadzieja zdobycia pewności, że
syn żyje i czeka gdzieś w szpitalu. Szła automatycznie, pochyliła się bezwiednie,
przyzwyczajona do tego, że idzie. Zdawało się, że już całe życie przewędruje, rozpytując po
drodze, czy ktoś nie wie, gdzie podział się jej syn. Będzie tak pytała bez nadziei na
otrzymanie jakiejś jednej odpowiedzi, która doprowadzi ją do celu.
Na Grochowskiej zeszła na jezdnię. Nie zauważyła, że samochód, nadjeżdżający od strony
dworca zahamował gwałtownie. Zakręcił się i zatrzymał tuż przy niej. Nie zdawała sobie
sprawy, że była tak blisko końca. Kierowca wymyślał
96
z rosyjska. Wylazł z szoferki z korbą, bo silnik zgasł przy tym piruecie.
— Nie widzisz, co narobiłaś? Ciebie bym zabił, wóz rozbił — wrzeszczał zbliżając się z
korbą do zapatrzonej niemo kobiety. Zastanowiła go widocznie jej twarz bez wyrazu. Umilkł.
Pochylił się nad silnikiem. Pytał przez ramię:
— Dokąd? Świata bożego nie widzisz!
Stała nadal bez słowa, więc zwrócił się do niej i spojrzał badawczo.
— No, co? To ja mam cię przepraszać?
— Przepraszam — odpowiedziała. Zakręcił korbą, silnik zaskoczył.
— Dokąd?
— Do Anina.
¦— Czort... Gdzie to?
— Parę kilometrów. Na drodze do Otwocka.
—¦ Na Otwock jedziemy? — zapytał podoficera w szoferce. Tamten skinął głową.
— Siadaj — zawrócił do szoferki. Stała dalej bez ruchu. — No, siadaj, podwieziemy.
Szybko, szybko!
Dostała się do wozu z pomocą żołnierzy, którzy zrobili jej miejsce za budą szoferki, tam
gdzie najmniej wiało. Samochód ruszył. Nikt jej o nic nie pytał. Przykucnęła i opatuliła się
jak mogła najszczelniej. Któryś z żołnierzy narzucił jej na nogi plandekę. Podziękowała
spojrzeniem.
Wysadzili ją w Aninie między domami rozrzuconymi szeroko po lesie. Kierowca coś tam
jeszcze przygadał o niedoszłym wypadku, ale już ze śmiechem. Zawrócili. Samochód zjechał
na pobocze. Pył śniegowy uniósł się spod kół. śołnierze śmiejąc się machali rękami;
przesłaniał ich biały obłok. Sylwetka wozu malała, wtapiała się w ciemny tunel drogi; na
zakręcie zawadzili budą o obciążone śniegiem gałęzie i po chwili została po nich już tylko
drżąca, rozmigotana bielą mgła.
Drzewa stały szeroko, nie tknięty stopą śnieg rozfalowaną płaszczyzną błękitniał i
granatowiał w oddali. Wokół pni tworzyły się zaklęśnięcia łagodnie spływające aż do
warstwy suchych, rudych liści. Od strony Wisły w rozpogodzonym pod wieczór niebie
ukazały się długie cienie różowo prześwietlone smugami ostatnich promieni. Pomiędzy
drzewami widniały ciepłe prostokąty żółtego światła z zatopionych w lesie okien. Było cicho,
kolorowo i śnieżnie, jak w dziecinnej bajce. Matka stała chwilę nieruchomo. Wstępowała w
nią pogoda i cierpli-
7 — A gdy mnie trafi...
97
wość, które wygładzały zmarszczki cierpienia, uciszały uczucie krzywdy i bezradności.
Nasłuchiwała, czy nie doleci do niej dźwięk dzwonków i głuchy trucht konnego zaprzęgu,
jakieś słowa ciepłego powitania albo nuta śpiewu rozciągnięta w koronach drzew.
Skręciła do najbliższego domu, w którym połyskiwało chybotliwe światło. Szła ostrożnie
wąziutką ścieżką, wydeptaną w gładkiej puszystej bieli. Weszła na drewnianą werandę
dużego, piętrowego domu; szeroka poręcz biegła wokoło, pod nią cienkie deszczułki
wykrojone były w misterny wzór, nie malowane drzwi, wianuszek zeschłych polnych
kwiatków za* tknięty nad framugą. Okna przesłonięte były drewnianymi okiennicami.
Zapukała.
— Proszę, proszę. Otwarte! — dobiegł z wnętrza męski głos. Posłyszała odsuwanie krzesła i
kroki. Na jej spotkanie wyszedł wysoki, barczysty mężczyzna. Zamknął drzwi i wprowadził
ją do pokoju. Przy stole siedziały dwie kobiety. Jedna z nich, młodsza, z upiętymi w koronę
warkoczami podniosła się na powitanie.
Matka poczuła się jak w domu. Było ciepło, na stole dymiły szklanki z gorącą herbatą, stał
słoik z konfiturami, leżał chleb i na wzorzystym talerzu kawał białego sera. Zapraszali ją do
stołu, nie czekając wyjaśnień. Dopiero gdy usiadła i postawiono przed nią herbatę, mogła
powiedzieć, z czym przychodzi.
Szpital w Aninie działał przez długi czas. Umieszczono rannych częściowo w namiotach,
częściowo w domach, które kiedyś były pensjonatami. Gospodarze znali tylko tych, którzy
leżeli w ich domu, ale wśród nich nie było ludzi z powstania. Wiedzieli jednak o tym, że
przychodziły transporty z tamtej strony Wisły, że między żołnierzami regularnego wojska
byli i powstańcy. Nie umieli powiedzieć nic bardziej określonego.
— Niechże pani pije herbatę i je cokolwiek — zapraszała starsza.
— Zaraz, zaraz. Pomyślimy. Kto by tu taki... Jest. Jadwiga! Ubieraj się. Pójdziesz z panią do
księdza. Tu, niedaleko ¦mieszka ksiądz. Był tu cały czas. Chodził między rannymi. Jeżeli ktoś
może coś wiedzieć, to tylko on... Na pewno jest u siebie. Poczciwy starowina, dobry
człowiek. Biegał z sakramentami, dreptał wszędzie. Puszczali go nawet do domów, gdzie
leżeli sami ruscy. Zaprowadzisz panią. Gdyby księdza nie było,
to pójdziesz do kaplicy. Wiesz, gdzie go szukać.
98
Młoda kobieta narzuciła kożuszek i wciągnęła kapce.
— Weź coś na głowę.
—¦ Włosy ją grzeją — roześmiał się gospodarz.
— Potem niech pani wróci. Pokoi nie brak, a i pościel się znajdzie. Niedobrze teraz
wędrować po nocy — zapraszała kobieta. Mężczyzna odprowadził je do drzwi.
Spotkały księdza przed kaplicą. Był stary, niesforne siwe kosmyki opadały mu na uszy, wokół
oczu ułożyły się promieniście cieniutkie zmarszczki.
— Pani do mnie? Zaraz służę, zaraz. Wprowadź panią, Jadziu. Proszę się nie krępować, ja
tylko na chwileczkę do kaplicy — podreptał szybko. Nim zdążyły usiąść w niewielkim
pokoiku pełnym półek i etażerek z książkami, wrócił, otu-pał śnieg z butów, zdjął płaszcz i
usiadł za stolikiem, który służył mu za biurko.
:— Słucham panią, już słucham. A może to jakaś sprawa...— spojrzał na młodą kobietę.
— Nie, nie. Trafiłam do księdza, bo powiedzieli mi państwo, że ksiądz był tu w czasie
powstania... Kiedy przywozili rannych.
-— Tak, dziecko, byłem. Słucham, słucham.
•—¦ Mój syn był w powstaniu... Na Powiślu. Przypuszczam, że... Jeżeli przedostał się przez
Wisłę, to musiał tu trafić.
¦—- Wszyscy przechodzili przez nasz szpital — potwierdził ksiądz.
— Może go ksiądz widział?...
Ksiądz dotąd nachylony ku niej nad stołem, teraz wyprostował się, ręce złożył na blacie.
—¦ Niewielu ich było, dziecko. Bardzo niewielu. Pamiętam wszystkich. Może nie z nazwiska,
bo nie wszyscy wtedy mówili nazwiska, ale z twarzy pamiętam.
¦—- Mój syn miał... Ma dwadzieścia lat, średniego wzrostu, brunet. W panterce. Panterka to
taka...
— Wiem, wiem, dziecko.
— Miałam wiadomości, że był ranny, ale nie wiem, czy ciężko.
— Nie mógł być ciężko ranny. Nie brali na przeprawę. ¦—¦ Ach tak...
Nie pomyślała o tym wcześniej. Rzeczywiście, jeśli przeprawa była tak groźna, tyle łodzi
tonęło, to brali tylko takich, którzy nawet w razie wypadku mogliby się utrzymać na wo-
99
dzie. To jasne... Ale przecież nie było go tam, w piwnicy. Więc nie był ciężko ranny!
— Mów, mów, co wiesz. Wtedy ja powiem, co pamiętam.
— Był z oddziału „Parasol"... Niewiele więcej... — zamilkła.
— Wierzący?
Pytanie wydało jej się absurdalne. Spojrzała w oczy księdza.
— Czy był wierzący? To ważne. Dopuszczali mnie tam, gdzie byłem potrzebny. Udzielałem
sakramentów, ale tylko wtedy, gdy mnie wzywano — wyjaśnił.
— Wierzący — powiedziała cicho, była zawstydzona. Ksiądz uśmiechnął się.
— Przypuszczam, że prosiłby o sakramenty, gdyby wiedział, że jest taka możliwość.
Widzisz. W ten sposób z tej grupy już można wyeliminować mniejszą gromadkę. A może
masz jego zdjęcie? Matka żachnęła się.
— Mam, oczywiście, że mam... — Porwała chlebak, nerwowymi ruchami szarpała pasek.
Wydostała portfelik, gdy otworzyła go nad stołem, zdjęcia wysypały się na blat. Wybrała to,
na którym Jerzy miał twarz roześmianą. Takim go chciała widzieć, taki wydawał się jej
najpodobniejszy do siebie.
Ksiądz nałożył okulary i pochylił się nad zdjęciem. Patrzyła na jego twarz w napięciu.
— Jak miał na imię? — zapytał ksiądz.
— Jerzy — wyszeptała. Musiała przełknąć ślinę i powtórzyć to głośniej.
— Pamiętam takiego. Zaraz, zaraz. Leżał w „Dianie", na parterze. Spowiadał się i
komunikował... Masz może inne jego zdjęcie?
Podsunęła księdzu resztę. Przebierał wśród nich chwilę i znowu się pochylił; twarz mu nagle
pomroczniała. Ręce ze zdjęciem trzymał jeszcze na stole; wyprostował się i spojrzał na
matkę.
— Ale to chyba nie był twój syn... Miał dwadzieścia lat... śonaty?
— Nie, skądże... Nie...
— To nie był twój syn, dziecko, bardzo podobny, ale nie... nie...
Znowu uczuła, jak robi się w środku pusta i zimno pod-
100
chodzi od brzucha do piersi. Ksiądz zdjął okulary. Położył ręce na jej dłoniach.
—- Widzisz, dziecko. Ten, którego pamiętam, był żonaty. Przychodziłem do niego. Był
ciężko ranny, ale niegroźnie, w nogę. Po tygodniu zabrali go do szpitala w Lublinie.
Pamiętam go. Miał na prawej ręce obrączkę. Był żonaty. Nie wypytywałem go o to, ale
obrączkę widziałem.
Matka poczuła, jak krew uderza jej do twarzy, serce waliło nieprzytomnie. Wyswobodziła
ręce z uścisku księdza i swoimi ścisnęła jego chłodne palce. Nachyliła się nad stołem i
zbliżyła swoją twarz do jego oczu.
— Jaką obrączkę, proszę księdza? Jaką?
— Zwykłą obrączkę... Tyle że srebrną — powiedział zdziwiony.
Zwiotczał uścisk jej dłoni na palcach księdza. Opadła na stół, przysunęła jego ręce do twarzy i
trwała tak nieruchomo.
— Co ci jest, dziecko, opanuj się! — usiłował unieść jej głowę, ale przywarła do jego rąk
mocno. Czuł, jak łzy ciekną z jej twarzy na jego palce. Wreszcie podniosła się, wyprostowała
nie cofając rąk. Czoło wygładziło się, w półprzymknię-tych oczach widniał wyraz pogody.
— To był mój syn. Teraz wiem na pewno, że to był mój syn •— wyszeptała powoli,
spokojnie.
To nie do wiary, by pół roku temu Jerzy nałożył tę obrączkę tylko po to, by teraz skrócić jej
niepokój, odegnać rozpacz. Jego młodzieńczy żart wracał teraz do matki dziwną koleją.
W ciszy, która zapadła w pokoju, posłyszała dzwonki dalekich sanek i śpiew. Melodię znaną,
tkliwą i pogodną, która rozpłynęła się po lesie.
Następnego dnia wróciła na śoliborz przed podróżą do Lublina. Chciała podzielić się z
sąsiadami radosną nowiną. Wiedziała, że już go niedługo zobaczy. Ustąpiła niecierpliwość.
Czuła się rześka i świeża po nocy spędzonej w normalnym, zasłanym łóżku. Nastrój
ż
yczliwości i pogody wyniesiony z pensjonatu w Aninie napełnił ją spokojem i pomógł
zapomnieć o zmęczeniu. Wierzyła tak mocno w szczęśliwe zakończenie swojej podróży, że
nie mogła sobie uświadomić, jakie okoliczności wtrąciły ją wczoraj w rozpacz.
Gdy skręciła na podeście schodów do trzeciego piętra, coś
10I
uderzyło ją w wyglądzie drzwi. Były pomazane czarnym ołówkiem. Ktoś tu był. Zostawił
wiadomość. Podeszła bliżej. Szerokim, okrągłym pismem nieznany informator zawiadamiał,
ż
e Jerzy jest w Lublinie w szpitalu nr 62.
Dotknęła delikatnie palcami drzwi. Uśmiechnęła się do napisu. Nie zastanawiała się nad tym,
ż
e gdyby wiadomość dotarła do niej kilkanaście godzin wcześniej, nie byłoby chodzenia po
Powiślu ani piwnicy, ani przeprawy na Saską Kępę, ani rozmowy z księdzem. Nie myślała o
tym, że tyle mogło jej być oszczędzone. Nie czuła nic poza radością.
IV
Zostawił ją. Zostawił wszystko po tamtej stronie. Nie odwrócił wzroku przez cały czas, kiedy
się od niej oddalał. A teraz cała woda była już za nim. Łódź zahamowała gwałtownie, trąc
dnem o piach brzegu. śołnierze chwycili koc, podnieśli. Nadleciały pociski. Upadli wszyscy.
Kiedy przegrzmiało, Jerzy zobaczył ogieniek niedaleko, znak przeprawowy; koło niego była
już tylko Elżbieta.
•—¦ Nie ruszaj się stąd. Znajdę cię.
Zniknęła w ciemnościach. Pociski rozrywały się coraz bliżej, znowu minął spokój i Jerzy nie
spoglądał już na drugą stronę. Bał się. Posłyszał chrzęst kroków na piasku i rozmowę. Szło
kilku ludzi. Gadali o głupstwach. Zajęczały pociski. Jerzy dostrzegł postacie na tle nieba.
Jeden upadł na niego, szukając osłony. Noga zabolała przeraźliwie. Krzyknął- śołnierze
poderwali się.
— Ranny! Chłopcy, po nosze — zawołał ten najbliższy. Znowu Jerzy został sam. Po chwili
Elżbieta wróciła z kilku żołnierzami; przynieśli nosze. Zabrali go do willi stojącej na fkraju
Saskiej Kępy, nad brzegiem. Jerzy zobaczył rozbite drzwi, drugie z całymi jeszcze szybami ze
szkła katedralnego pałały rozmazanymi blaskami. Kiedy wszyscy wyszli, posłyszał
monotonny głos. Nie rozumiał słów; była to jakby modlitwa, jakby zaklęcie, powtarzane w
kółko, bez końca. Strach zjeżył mu włosy na głowie. Nie odróżniał słów szaleńca. Zaczął
krzyczeć, wyć, żeby zagłuszyć słowa tamtego. Drzwi z szybami rozwarły się. Wypadł z nich
człowiek w mundurze. Kredy nachylał się nad krzyczącym, Jerzy zobaczył błyskające
gwiazdki na szerokich, sztywnych epoletach.
— Kto takoj? — oficer pochylił się, pomacał ręką. Potem wyciągnął z ust tlącego się
papierosa i wetknął w usta Jerzemu. Zawrócił do pomieszczenia za szybami i zamknął
gwałtownie drzwi. Jerzy oprzytomniał i nasłuchiwał. Gdy kroki umilkły, znowu posłyszał
głos tamtego.
—¦ Adin, dwa, tri... Podaj na strajku, podaj na strojku. Tut wisznia, tut wisznia, kak słyszytie
mienia? — pauza i znowu: — Adin, dwa, tri, czetyre... •—¦ W kółko, obłędnie, ale teraz już
rozumiał, wiedział, przestał się bać. Papieros parzył mu wargi. Jerzy zgasił go i ukołysany
monotonnym głosem nagle przestał widzieć rozbłyski za szybami.
103
Potem przyszli po niego. Wynieśli na ciemną przestrzeń, władowali na jakąś furkę;
zaklekotała nie po chłopsku jadąc asfaltem. Potem była jakaś willa, rozjarzone w piwnicy
wnętrze pełne zapachu lekarstw, kobiety w białych, zakrwawionych fartuchach i niski,
czarniawy człowieczek. Elżbieta coś im tłumaczyła. Podeszli. Ten czarny miał na sobie
mundur, fartuch narzucony tylko na ramiona. Siostry przygotowały zastrzyk. Tryskały
płynem pod światło, srebrna smuga zrosiła twarz Jerzego.
— Boli? — zapytał czarny oficer. Jerzy skwapliwie przytaknął.
— I morfina — lekarz zwrócił się do sióstr.
— Co to za zastrzyk? — zaniepokoił się Jerzy na widok ogromnej, chyba weterynaryjnej
strzykawki, z którą pielęgniarka zbliżyła się do stołu. Lekarz roześmiał się.
_ — Patrzajcie, jaki ciekawy. Nogę ma rozbitą, a zastrzyku się boi. Morfina, kamfora i...
— Tężec — podpowiedziała pielęgniarka, bo lekarzowi nie starczyło polskiej nazwy.
— Tężec — powiedział z wysiłkiem wymawiając nosówkę.
— Miałem tężca przed tygodniem. Robili mi dopiero co, nie można mi robić tężca... —
zagadał Jerzy szybko, próbując odsunąć rękę pielęgniarki. Lekarz uśmiechnął się spokojnie.
Przytrzymał ręce Jerzego. Zrobili mu zastrzyk. Światło po chwili zmętniało. Potem było
ciemno. Kiedy otworzył oczy, Elżbieta nachylała się nad nim.
— Jerzy, zabiorą cię do szpitala, do prawdziwego szpitala. Ja wracam...
— Nie możesz, Elżbieta, musisz być przy mnie.
— Przeprawiają się. Pójdę.
— Do czego? Może tam już nie ma gdzie lądować.
— Płyną jeszcze.
— Elżbieta, nie odchodź!
— Trzeba.
— Ja ci zabraniam. Daję rozkaz, żebyś została!
— Nie możesz mi już rozkazywać — mówiła łagodnie, cicho, jak do dziecka. Ujęła go za
rękę. Uściskał ją, panicznie, nerwowo obejmując jej palce obiema rękami.
— Proszę cię, nie idź. To nie ma sensu.
— Do widzenia, Jerzy. —- Elżbieta!
Odwróciła się na progu i uśmiechnęła się tak, że Jerzemu
104
łzy zakręciły się w oczach i płacz zdławił go gwałtownie. Znikła. Znowu spadła na niego
ciemność, odurzający welon, czuł, że się dusi, że oddychać mu coraz ciężej; gorąco i odór
apteczny wpływały do płuc. Ból odchodził.
Było jasno. Wynieśli go na ulicę i wsunęli nosze do sanitarki. Na dole Jerzy dojrzał rannego z
omotaną bandażami głową. Ranny jęczał bezustannie.
Kierowca opóźniał odjazd, bo ostrzał artyleryjski przewalał się po ulicy i Jerzy widział, jak
pryskają w kłębach dymu mury sąsiednich domów. Potem ruszyli nagle. Kierowca brał ostre
zakręty. Jerzy złapał się za drążki noszy. Ranny na dole rozkrzyczał się strasznym,
chrypiącym głosem. Jerzy walił w szoferkę i krzyczał do kierowcy, ale to nie pomogło. W
pewnej chwili kierowca, znudzony widocznie tym łomotaniem za plecami, odwrócił się.
— Ostrzał, musimy szybko przejechać. A temu i tak niewiele brakuje. Widzisz, że w głowę
ranny? I tak żywego nie dowiozę.
Jazda trwała długo. Wreszcie stanęli i nosze wytaszczono na polankę pachnącą żywicą,
roztańczoną przesianym przez liście słońcem. Opodal stały wielkie namioty.
Wniesiono go do jednego z nich. Wypełniony był zapachem środków dezynfekcyjnych i krwi.
Stoły operacyjne stały obok siebie. Cztery. Jasne światło, padające od dachu na każdy stół,
wybielało prześcieradła i serwety, których nie nadążano zmieniać; narzucono je na plamy,
aby szybciej, bo już podchodził następny. Jerzy leżał pod ścianą i przyglądał się wszystkiemu
z zimnym obiektywizmem niezainteresowanego obserwatora. W nogach każdego stołu stał
niewielki taboret, przy którym siedziała siostra i notowała. Chirurg albo wypytywał rannego o
personalia, albo odczytywał numer z blaszki identyfikacyjnej, jeśli ranny był nieprzytomny;
potem, operując, mówił głośno, co robi. Ranni, którzy dotarli do namiotów o własnych siłach,
siedzieli pod ścianami i czekali swojej kolejki, komentując każdą amputację, czasem- któryś
dowcipkował nerwowo i spoglądał na towarzyszy.
Jerzy nie czekał długo. Obserwował do końca zabieg i dziwił się, że tak mało interesuje go
jego własna noga. Patrzył na twarz lekarza, asystentki, widział wystające spod fartuchów
kołnierze mundurów, słuchał rosyjskich zwrotów, przeplata-
105
nych łaciną i nagle uświadomił sobie, że jest oto między tymi ludźmi, na których pomoc
oczekiwał tam, za Wisłą. Uczucia, które ogarniały go na tamtym brzegu, kiedy myślał o
spotkaniu z nieznanym, tu zniknęły, przestały być ważne w zetknięciu z realnymi działaniami.
Przychodził tu ranny, a oni wykonywali swój zawód, nie poświęcając mu ani mniej, ani
więcej czasu niż innym, nie dziwił ich brak munduru, niemiecka panterka i znak „Parasola"
na czapce.
Po operacji przewieziono go do szpitala, który rozlokował się w pensjonatach na terenie
letniskowej miejscowości. Sanitarka stanęła przed schodkami oszklonej werandy. Przy
niewielkim stole założonym papierami siedział radziecki podoficer. Na sztywnych epoletach
iego kurtki Jerzy zobaczył dwa skrzyżowane szerokie paski. Kiedy postawiono nosze na
podłodze werandy, spostrzegł też innego wojskowego, który stał w głębi. Był w polskim
mundurze, chyba pułkownik.
Podoficer zapytał go o imię, nazwisko i imię ojca, zignorował nazwisko panieńskie matki.
Mrucząc powtarzał diane i wpisywał je na blankiecie. Brzmiało to obco nie dlatego, że po^
rosyjsku. Teraz nazywał się Jerzy Stanisławowicz... syn Stanisława. Nigdy dotąd nie
pomyślał tak o sobie.
-— AK iii AL? — spytał podoficer.
— AK — odpowiedział Jerzy machinalnie i dopiero wtedy zdziwił się, że istnieje takie
rozróżnienie. — Powstaniec — dodał więc szybko.
— AK — mruczał podoficer. — Partizan.
— Nie partyzant, ale powstaniec z Warszawy — sprostował Jerzy. .
— Da, znaju... Partizan z AK — powtórzył tamten i spojrzał pytająco.
— Partyzant to nie to samo co żołnierz. Jestem żołnierzem AK — upierał się Jerzy.
.— Nie mieszaj! śołnierz to ten, co z Polskiego Wojska, a ty jesteś z AK, tak więc partizan.
Jerzy nie mógł się pogodzić z tym rozumowaniem, choć pamiętał niejasno konwencję, z
której wynikały różnice stosunku do żołnierza i partyzanta. Zniecierpliwił się i rozgoryczył.
Jeśli podoficer uznaje go za partyzanta z AK, to znaczy, że nie uznaje AK za armię, wojsko.
„śołnierz" — to brzmiało jak przydział do określonej społeczności, „partyzant" — nie było
tak jednoznaczne. Nieścisłość formalna byłaby może nie tak ważna, gdyby nie upór
podoficera, podkreślający różnicę.
?6
Ustępowało działanie środków znieczulających, głuche, drobne uderzenia w obnażoną pod
opatrunkiem kość zaczynały męczyć. Jerzy pragnął spokoju. Przymknął oczy. Widocznie
podoficer skończył wypełnianie blankietu, bo sanitariusze podnieśli nosze. Po rozmowie z
nim pozostało Jerzemu niewyraźne uczucie żalu, jakby mu coś odebrano.
Przez ten dzień i następny nie stykał się z nikim, kto na mundur nie wkładał białego kitla. I
lekarz, i pielęgniarka Nadieżda, i koledzy na sąsiednich łóżkach — wszyscy byli anonimowi.
Nawet sanitariusze przeciskający się między łóżkami.
Jerzy zapominał o pierwszych spotkaniach na Powiślu, o sylwetkach żołnierzy widzianych na
brzegu w ciemności, zamglonych w jego półprzytomnym spojrzeniu. Nie mógł zapomnieć
tylko tego uczucia żalu, które zostało po rozmowie z podoficerem.
Czasem podnosił głowę i rozglądał się po sali. Każdy z rannych czuł się po prostu żołnierzem.
Jerzy był inny. Ankieta, którą wypełnił podoficer, stawiała go obok tutejszej, żołnierskiej
społeczności, odróżniała od towarzyszy na sali.
Leżał z przymkniętymi oczami, słyszał glosy nowo przybywających, którzy przedstawiali się,
wypytywali kolegów o jednostki, okoliczności ranienia, czasem pytali o niego. Mówiono o
nim tak, jak to miał zapisane w papierach — „partyzant". Nie miał już na sobie panterki ani
czapki z oznaką „Parasola". Był dla nich partyzantem, nie żołnierzem. Otwierał oczy i patrzył
na kolegów. Zdawało mu się, że łowi ich ukradkowe, badawcze spojrzenia. Nie mógł przecież
za każdym razem zaprzeczać, tłumaczyć, prezentować się. Było mu przykro i samotnie.
Narastający ból i gorączka odsuwały go coraz dalej: od otoczenia. Mozolnie zmieniał
położenie, żeby wybrać tó najlepsze, przy którym ból osłabnie. Nie znajdował takiego. Miał
jednak jeszcze dosyć sił, by nie godzić się z cierpieniem, był jeszcze niecierpliwy.
Któregoś ranka Nadieżda przyszła wcześniej niż zwykle, zmierzyła temperaturę i nie chciała
gawędzić z rannymi. Wróciła po chwili z plikiem papierów, które rozdała wszystkim, kazała
ich pilnie strzec. Jerzy otrzymał swoją „istorię bolezni", z trudem wysylabizował ten swój
wojenny przydział do partyzantów. Nadieżda była nieprzenikniona, nie chciała powiedzieć,
dlaczego te karty dostali. Dopiero gdy Jerzy zaprotestował
107
przeciw oczywistym łgarstwom wpisanym w rubrykę temperatury, rozjuszyła się i wygadała.
— Miałem wpisywać ci tak, jak było? Dobra, wpiszę! tylko potem nie miej do mnie
pretensji! Wczoraj miałeś 38,5, dzisiaj więcej — 39, tak? Dawaj! -—¦ Wyciągnęła pióro i
wyrwała kartę z ręki Jerzego.
Nie rozumiał, dlaczego tak się rozgniewała, chciał dowiedzieć się czegoś więcej, a na to
potrzeba było trochę chytrości.
— Będziesz coś zmieniać na karcie? Bez wiedzy lekarza?
— Sam tego chcesz.
— Z tej karty wynika, że jutro mogę iść do domu!
— Z tej karty wynika, że możesz jechać w transport! Durak! Tu się nie będą patyczkować z
twoją nogą! Obetną i koniec! To polowy szpital, nie ma czasu na zabawy. Ale jak wolisz
zostać... Nie moja noga. — Oparła kartę na kolanie i udała, że nie zwraca uwagi na protesty
Jerzego.
Pozwoliła wyrwać sobie papiery i odeszła z nadąsaną miną. Zawrzało. Lżej ranni, którzy
mogli chodzić, wyszli na korytarze i jeśli tylko udało im się przeszwarcować, stali na
przeszpiegach; donosili o krzątaninie w kancelarii i przybywaniu sanitarek. Koło południa
zjawił się ksiądz proboszcz, który parę dni przedtem udzielił Jerzemu sakramentów. I on
wiedział o transporcie. Przyszedł pożegnać się.
Obiad wydano normalnie i potem nagle wpadli na salę sanitariusze, poganiani przez obcych
lekarzy. Zaczęli wynosić wszystkich wyznaczonych do transportu. Potem była długa jazda
sanitarką i wreszcie wniesiono ich po kilkunastu do dużych namiotów. Z dala słychać było
sapanie lokomotywy, płótno namiotu wydymało się od podmuchów wiatru i w górze, nad
dachem popstrzonym plamami rdzawego koloru trzeszczały suche, trące się gałęzie gołych
sosen. Potem przychodzili do nich sanitariusze, lżej ranni kładli się na nosze, jakby nagle
poczuli się słabo; poddawali się kołysaniu noszowych i syczeli ostrzegawczo, urażeni w
bolące miejsca, kiedy nosze przycierały w ciasnych przejściach o paliki namiotów.
Jerzy był zbyt osłabiony, żeby przeżywać emocje tych chwil. Ledwie starczało mu siły na
unoszenie głowy nad płaskie, twardo naciągnięte płótno noszy, kiedy do namiotu wchodzili
noszowi albo koledzy.
— Każcie się nieść do 27 wagonu! Oficerski wagon! — zawołał któryś z informatorów,
kładąc się na nosze, kiedy przyszli po niego.
108
— Uspokój się, duszeńko. Poniesiemy, gdzie komisja wyznaczy — zaśpiewał noszowy
głosem zduszonym przez maseczkę.
Jerzy postanowił dostać się do wagonu 27. Położył się płasko i czekał spokojnie. Przymknął
oczy.
— Zaniosą mnie na peron i wstawią nosze do wagonu 27 — powtarzał w myśli.
Poczuł na powiekach przesuwający się cień wchodzących do namiotu ludzi. Słyszał krzątanie
się noszowych, głosy kolegów. Wynoszono następnego. Potem ktoś nachylił się nad nim
ostrożnie, jakby nie chciał go zbudzić. Jerzy powoli otworzył oczy. Zobaczył nad sobą twarz
obcego człowieka. Wiedział, że nie zapomni tej twarzy do końca życia. Dostrzegł płótno
munduru, biały cienki pasek wypustki kołnierzyka, haftkę przyszytą czarną nicią,
przytrzymującą kołnierzyk i wydatną, nie dogolohą grdykę. Rysy twarzy były niezwykle
wyraziste — duży, suchy i garbaty nos, nastroszone, gęste, lekko szpakowate brwi i
badawcze, ale przyjazne spojrzenie bladoniebieskich oczu. Całość dopełniały wielkie,
sterczące poza linię policzków, skręcone wąsy. Nim obcy wypowiedział pierwsze słowa,
Jerzy już wiedział, jak zabrzmi jego głos, posłyszał śpiewny, ciepły akcent; znał go, choć nie
widział go nigdy dotąd. Wiedział nawet, jak się do niego odezwać, jak go tytułować, choć w
pierwszej chwili nie dostrzegł naramienników. To był wachmistrz. Nie sierżant, a właśnie
wachmistrz.
— Proszę zanieść mnie do wagonu numer dwadzieścia siedem, panie wachmistrzu —
powiedział spokojnie.
109
Podoficer uśmiechnął się serdecznie i wyprostował,
— Bierz — zwrócił się do jednego z noszowych. Drugiego odprawił i stanął sam przy
nogach, dźwignął nosze. Wynieśli go z namiotu. Jerzy poddał się miarowemu kołysaniu. Czuł
się absolutnie bezpieczny, nie podnosił głowy, nieciekawy, dokąd go niosą. Patrzył przed
siebie; najpierw przebiegały nad jego twarzą gałęzie sosen zawieszone wysoko nad rudymi,
łaciatymi pniami, potem przesunęły się gęste, splątane zarośla i nagle uderzyło go mocne
ś
wiatło. Posłyszał chrzęst żwiru pod nogami niosących; przechodzili przez tory, potem na
peron. Wiatr owionął twarz podchorążego, aż nie dosznurowana przy szyi panterka załopotała
sucho.
— Stać! — posłyszał mocny głos. Poczuł, że noszowi opuszczają go na ziemię. Spojrzał
najpierw na twarz wachmistrza, na której przygasł uśmiech, potem na grupę mundurowych
postaci. Stojący na czele miał dystynkcje pułkownika i był najstarszy rangą. Trzymał w ręku
plik papierów szarpanych wiatrem.
— Dokąd go niesiecie? — zapytał pułkownik.
— Do wagonu oficerskiego — odpowiedział wachmistrz.
¦—- Kto wam kazał?! Ja tu jestem od przydzielania miejsc w transporcie! Macie się meldować
z każdym rannym...
— To ja powiedziałem panu wachmistrzowi, żeby mnie zaniesiono do wagonu dwudziestego
siódmego — powiedział Jerzy.
Pułkownik teraz dopiero spojrzał na niego. Ranny, umundurowany w panterkę i czapkę
drelichową z takiego samego łaciatego materiału, nie był pospolitym widokiem; cała komisja
ciekawie przyglądała się Jerzemu. Pułkownik spojrzał za siebie, zamachał papierzyskami,
udawał, że coś tam odczytuje, potem obrzucił Jerzego badawczym wzrokiem. Jerzy nie miał
na panterce żadnych znaków, dystynkcji, nic prócz biało-czerwonej opaski na rękawie,
orzełka i wymalowanego niezgrabnie parasola na czapce nad literkami „GS".
—- Co za jeden? — pułkownik zwracał się do wachmistrza.
— Z powstania, melduję, obywatelu pułkowniku.
Oficer zagłębił się w swoje papiery, z których nie mógł na pewno nic odczytać.
— Drugi wagon od lokomotywy — zdecydował. Oficerowie porozumieli się wzrokiem
między sobą, ale gdy
pułkownik spojrzał na nich ostro, patrzyli już obojętnie przed siebie. Wachmistrz schylił się.
Dźwignęli nosze. Gdy odeszli
110
parę kroków, Jerzy zobaczył za sobą grupkę otaczającą pułkownika. Wachmistrz poruszył
wąsami, uśmiechnął się.
— Jeden, drugi — liczył głośno. Przystanęli. Jerzy spojrzał. Na rozsuniętych drzwiach
towarowego wagonu wymalowano wielkie cyfry: 27.
Wagon podzielony był na trzy części. W środkowej był rodzaj przedsionka, po obu zaś
stronach znajdowały się przedziały z dwiema piętrowymi pryczami po bokach. W całym
wagonie mieściło się więc zaledwie ośmiu rannych.
Jerzego zsunięto z noszy na posłanie z materacy obszytych ceratą. Było chłodno, miękko,
wygodnie. Wyciągnął się i rozprężył. Jak zwykle, po chwilach emocji, przychodził tępy ból, o
którym dotąd prawie zapomniał. Wiedział już z doświadczenia tych paru dni, że nie warto
szukać pozycji, w której ból wyda się przez krótką chwilę mniejszy; przyjdzie jeszcze
mocniejszy razem z uczuciem zawodu. Trzeba było leżeć możliwie nieruchomo i nie bronić
się.
— Pan z powstania?
Jerzy spojrzał ku wejściu. Młody porucznik z aparatem przygotowanym do zdjęcia. Musiał
tam stać od pewnego czasu. Teraz pstryknął migawką raz i drugi i podszedł do pryczy.
— Jakubiński — przedstawił się.
Jerzy zobaczył na jego piersi kilka odznaczeń, między nimi trzykrotny Krzyż Walecznych; na
prawej stronie siedem gwiazdek na niebieskim tle: siedem razy ranny.
Porucznik był z prasy wojskowej. Niecodzienny mundur podchorążego wywabił go ze świty
pułkownika. Za plecami Jaku-bińskiego pojawili się żołnierze. Porucznik wrócił do wejścia i
pomógł noszowym wtaszczyć jęczącą kobietę. Była niemłoda, w mundurze; miała
obandażowaną głowę, z jej nieprzytomnie drgających ust dobywał się jęk, bełkot, krzyk.
Ułożyli ją na pryczy pod Jerzym. Nie przestała krzyczeć. Otworzyła oczy.
— Jakubiński, Jakubiński... — zabełkotała, widząc porucznika koło siebie. Nachylił się nad
nią, wyciągnął coś z kieszeni, uciszył kobietę. Rzeczywiście, po chwili ułożyła się spokojniej
i tylko cicho zawodziła, jakby sama usypiała się swoim jękiem. Wnieśli następnego pasażera.
Znowu kobieta. Porucznik na jej widok ściągnął z ramienia aparat.
— Poczekajcie — zawołał do noszowych. Zatrzymali się przy wejściu. Porucznik zrobił
kilka zdjęć. Jerzy wychylił się z pryczy. Zrozumiał zainteresowanie Jakubińskiego: nie dość
ż
e była to młoda i ładna dziewczyna, ale w dodatku w takiej sa-
111
mej, jak Jerzy, panterce. Tylko głowę miała odkrytą. Jasne, długie włosy rozsypały się jej na
ramiona. „Jak ona z takimi włosami dawała sobie radę w akcji?" — pomyślał Jerzy
odruchowo.
Dziewczynę położono na pryczy obok podchorążego. Porucznik stanął w przejściu między
nimi. Obaj oglądali ranną z zainteresowaniem. Jerzy ocenił jej urodę, dostrzegł niebieskie
oczy, bladość cery i czerwone rumieńce gorączki na policzkach; starał się zwrócić na siebie
uwagę. Uniósł głowę i uśmiechnął się.
— Od Radosława?
— Z „Zośki". Irena. Mam przestrzelone płuco — mówiła urywanym głosem, z zadyszką.
— Porucznik Jakubiński.
— Jerzy. Z „Parasola".
— Widziałam cię w szpitalu. Spałeś wtedy — powiedziała dziewczyna. — Strasznie mnie
boli — wyjęczała i położyła się na wznak.
— Może zawołać lekarza?
— Nie, dziękuję. Już mi nic nie chce dawać. Ostatnią no-valginę zażyłam godzinę temu...
— Obawiam się, że novalgina niewiele pomoże na ranę płuc — powiedział porucznik.
— Ach, nie o płuca chodzi — żachnęła się. — Ząb mnie boli. Okropnie. Od dwóch dni.
Chcieli mi wyrwać, ale się bałam.
— Jakubiński, Jakubiński... — zajęczała zmowu kobieta z dołu.
¦— Uspokój się — warknął porucznik.
Kobieta złapała go za mundur i zaczęła szarpać, krzycząc. Jakubiński wyrywał się, ale
trzymała go mocno; musiał się schylić i uwolnić połę munduru z jej kurczowego uchwytu.
Odstąpił tak, żeby go nie mogła dosięgnąć. Kobieta rozkrzyczała się. Nie był to już ludzki
krzyk; w gardle jej bulgotała ślina. Spojrzeli po sobie bezradni.
— Przyzwyczaili ją do morfiny — powiedział porucznik. — Nie można, słyszysz?! Nie
można tak bez przerwy! — wrzasnął nachylając się do kobiety. Nie przestawała krzyczeć.
Porucznik wyszedł. Krzyk zagłuszał wszystko. Irena przycisnęła ręce do uszu. Za chwilę
Jakubiński wrócił w towarzystwie lekarza, który trzymał w ręku strzykawkę. Kobieta
uspokoiła się na ich widok. Po sekundzie umilkła. Lekarz zabierał się do wyjścia.
— Panie doktorze, chociaż jedną.
112
— Za trzy godziny. Dobrze pamiętam, kiedy dałem ostatni proszek.
Wyszedł. Irena pokręciła głową. Krzywiła się i próbowała językiem odsunąć policzek;
zdawało się, że tak będzie mniej bolało.
— Niech pani stara się usnąć — poradził porucznik.
— Dwie noce nie spałam przez ten idiotyczny ząb.
— Jak mnie pani nie zdradzi, dam pani lekarstwo. Zaraz panią przestanie boleć.
— Jakie tam lekarstwo. Już mi novalgina niewiele pomaga.
— Może pomoże.
— Mogę spróbować, ale wiem, że nic z tego. — Odwróciła głowę, skrzywiona.
Porucznik uśmiechnął się chytrze. Stanął plecami do Ireny, twarzą do podchorążego,
wyciągnął z kieszeni małe pudełeczko. Sprawnymi ruchami owinął watą główkę zapałki i
umoczył w białym proszku. Potem schował lekarstwo i dopiero wtedy odwrócił się do
dziewczyny.
— Który to ząb?
— A co mi pan daje? — przyjrzała się zapałce.
— Niech się pani nie pyta. Proszę przytknąć zapałkę do bolącego zęba.
— Go mi pan głupstwa opowiada... Mnie naprawdę boli. ¦— Położyła się z powrotem.
— Niech pani spróbuje — nalegał porucznik.
— Od waty przestanie? — zajęczała.
— No, proszę.
Zrezygnowana, raczej dla uspokojenia porucznika niż z wiary w skuteczność lekarstwa,
wzięła zapałkę z jego ręki. -— Przytknąć do zęba?
— Lekko przytknąć, nic więcej. Gwarantuję...
— To niemądre — powiedziała Irena. Wykrzywiła się otwierając szeroko usta. Przytrzymała
zapałkę przy bolącym zębie. I nagle jej twarz wygładziła się. Trzymając zapałkę na obolałym
miejscu, spojrzała z "bezgranicznym zdumieniem na porucznika. Jakubiński odwrócił się z
uśmiechem do Jerzego.
— Co to było?
— Proszę nie pytać, tylko spać. Ból wróci. Niech pani stara się usnąć, póki nie boli.
— Ale co mi pan dał? Muszę mieć to lekarstwo.
— Nie dostanie pani. Proszę spać.
Położyła się posłusznie i zamknęła oczy. Wtedy porucznik,
8 ¦— A gdy mnie trafi.
113
odwrócony do niej plecami, pokazał pudełeczko Jerzemu. Przysunął mu je do oczu.
„Kokaina" — odczytał podchorąży. Ja-kubiński gestem poprosił o milczenie. Jerzy pokiwał
głową. Teraz dopiero skojarzył te siedem ran i to, że porucznik mówi przez nos, jak przy
katarze... Wagon szarpnął. Pociąg ruszył wreszcie.
— Nie wie pan, dokąd jedziemy?
— Do Lublina. Zobaczymy się jeszcze. Muszę przeskoczyć do sąsiedniego wagonu —
powiedział porucznik i zniknął w drzwiach.
Jerzy nie pamiętał wiele z tej podróży. Pociąg jechał powoli, wagon chwiał się usypiająco,
przynosili im posiłki i dawali lekarstwa; za okienkiem, do którego Jerzy mógł sięgnąć bez
większego wysiłku, przesuwały się płaskie, puste pola. Stawali -na długie godziny, gorączka
odbierała świadomość upływającego czasu. Pod koniec podróży Jerzy dojrzał pola aż po
horyzont zryte i uformowane w małe pagórki. Z każdego pagórka sterczała ku niebu lufa
działa przeciwlotniczego. Była tego taka masa, że Jerzemu przypomniały się opinie na temat
najlepszej w świecie rosyjskiej artylerii; nie tylko najlepszej, ale i najliczniejszej.
Krajobraz oszołomił go. Przy szlabanach, na przejazdach kolejowych stały nie kończące się
kolumny ciężarówek. Nie przejeżdżał jeszcze nigdy przez front, nie widział takich mas
wojska. Wobec tych tysięcy, wobec tego mrowia, dziwnie małe i zagubione wydały mu się
oddziałki, które nacierały i wycofywały się wśród ruin miasta. Oczywiście nie umniejszał ich
wartości. Wiedział, że i Niemcy w zwartej zabudowie nie mogli używać większych liczebnie
oddziałów. Gorycz wywołało tylko proste porównanie. Czym mogła być ich powstańcza
armia, co mogła znaczyć dla frontu? Ilu ich było w powstaniu — nie wiedział, ale na
Powiślu? Dwa tysiące, trzy? Go to było? Pułk? Mój Boże!
Po dwóch dniach dojechali do Lublina. Prawie cały ich transport ulokowano w szpitalu
Szarytek. Dotąd byli tam sami cywile, teraz przygotowano wszystko na przyjęcie nowych
pacjentów. Lekarze dostali mundury, ale jeszcze bez stopni, toteż po staremu mówiło się do
nich „panie doktorze".
Zaraz po przyjeździe Jerzy poczuł się gorzej. Temperatura podskoczyła gwałtownie, bóle
promieniowały poza rany.
114
Przy pierwszym opatrunku okazało się, że pocisk, który przedziurawił kość goleniową,
odsłonił staw skokowy i zmiażdżył kostkę, przeorał też i piętę. Okolice wszystkich tych
miejsc usiane były odłamkami. Trzeba było unieruchomić nogę. W odsłoniętych .stawach
wywiązały się stany zapalne. Wiedział, że jeśli nogę uda się uratować, nieruchome stawy
zwapnieją i stopa pozostanie sztywna, ale nie było innego wyjścia.
Bóle nie dawały Jerzemu spać, przy każdym opatrunku prosił chirurgów o amputację. Nie
zwracali na to uwagi. Po zbadaniu serca zaczęli faszerować go narkotykami. Dostawał na
zmianę dolantynę, pantopon i morfinę. Lekarze twierdzili, że w ten sposób organizm nie
przyzwyczai się do jednego narkotyku. Narkotyki oddzielały go od otoczenia jakąś kurtyną.
Słyszał, widział, ale wszystko, nawet własny ból, stawało się dziwnie nieważne — niech boli.
Przyzwyczajenie wszakże skracało stopniowo czas działania leków. Był osłabiony, drażnił go
każdy szybszy krok przez salę, nawet przez korytarz; jęczał wtedy donośniej, prosił kolegów,
by interweniowali. Najważniejsze było dla niego to własne przeżywanie bólu.
Leżał na sali wraz z czterema kolegami. Najstarszym był taksówkarz warszawski, pan
Kazimierz; szczupły, szpakowaty, z krzaczastymi brwiami i bystrym spojrzeniem wąskich,
złośliwych oczu. Mawiał, że cała ta „heca" nie warta była jego poharatanej ręki. Do
każdej'wiadomości o powstaniu dodawał nieodmiennie złośliwy i gorzki komentarz.
Właściwie byli mu wdzięczni za ten styl. Łatwiej było pod pozorami natrząsania się z własnej
niedoli i wzruszeń kryć niepokój o bliskich i rozpacz. Wiedzieli, że powstanie dogorywa, że
musi upaść.
Zygmunt pracował jako metalowiec na Woli. Bolała go strzaskana i źle złożona ręka, długie
godziny leżał odwrócony do ściany. Choć mógł wstać, chodził mało i nie lubił wiele gadać.
Wiedzieli o nim tyle tylko, że oberwał odłamkami: strzelił w otwór lufy czołgu, pocisk w
lufie eksplodował, czołg był do niczego, ale Zygmunt też miał dosyć.
Na trzecim łóżku leżał milczący, półprzytomny dwudziestoparoletni człowiek. Nie wiedzieli
o nim nic. Siostry też nie potrafiły albo nie chciały o nim mówić. Leżał już od paru miesięcy;
miał strzaskane podudzie. Poili go alkoholem, który jakoby najskuteczniej oczyszczał ranę.
Osłabiony po długotrwałej gorączce, przebytym zapaleniu szpiku kostnego zapadał w letarg
po pierwszej porcji wódki i leżał jak worek, nieobecny.
115
Czternastoletni kapral Tadek mało przesiadywał na sali. Ranny niezbyt ciężko w rękę, biegał
po całym szpitalu, często wychodził „w miasto", ubrany w pożyczany, sięgający mu do
kostek płaszcz wojskowy i zadzierzyście zsuniętą na ucho polową rogatywkę. Dostarczał
kolegom na sali „skombinowane" w kuchni łakocie, a z miasta plotki i lepszy tytoń.
Jerzy leżał na łóżku pod oknem, twarzą do drzwi, widział więc każdego wchodzącego do sali.
Lewą, ranną nogę ułożono mu na wielkiej, sztywnej poduszce, mógł poruszać jedynie
zdrową, prawą. Ponieważ wszyscy w szpitalu po paru dniach stali się specjalistami od
chirurgii, przeto każdy udzielał rad innym. Namawiali Jerzego, by nie trzymał rannej nogi
wysoko, tłumaczono, że zakaża się w ten sposób zdrowe partie i może zajść konieczność
amputacji całej nogi, a wtedy mowy nie ma o ruchomej protezie. Nie oni jedni przypominali
Jerzemu o amputacji: zachodziła na salę starsza siostra, pomocnica z sali operacyjnej i
milcząc ściskała ciepłą dłonią palce jego rannej nogi. Potem kręciła z niezadowoleniem głową
i mówiła „ciepłe", co miało znaczyć, że jeszcze „żyją" i do amputacji nie są gotowe.
Któregoś dnia biegający Tadzio wpadł na salę z wiadomością, że w opatrunkowej jest jakiś
gość z powstania. Dzięki Tadziowi znali wszystkich z sąsiedniej, również „akowskiej" sali, na
której obok majora Kryski i jeszcze jednego oficera z Powiśla leżał porucznik Jegorow,
wcielony do polskiej armii jako fachowiec-cekaemista. Znali chyba wszystkich warszawskich
powstańców, którzy znaleźli się w Lublinie. Tadzio opowiadał, że ów nowy jest jednym z
opisywanych w gazetach bohaterów, którzy przepływali Wisłę w czasie, gdy na prawym
brzegu byli jeszcze Niemcy. Nawiązano wówczas kontakt z regularnymi oddziałami Wojska
Polskiego. Widzieli fotografie odznaczonych i honorowanych łączników, o tym „nowym", o
Stefanie, dotąd nie słyszeli.
Kiedy zjawił się w drzwiach, sprowadzony przez Tadzia, spojrzeli na niego ze zdziwieniem.
Nie był w mundurze, nie miał na piersiach żadnych odznaczeń; ubrany był w drelichy, na
nogach miał gumowe buty. Okazało się, że był przewodnikiem, pływał przez Wisłę kilka
razy, a oberwał przez plecy przy ostatniej przeprawie. Postrzały były niegroźne, dlatego, jak
twierdził, nie musiał leżeć w szpitalu, przychodził tylko na opatrunki.
116
Pan Kazimierz obserwował go w milczeniu, ze złowróżbnym, złośliwym uśmiechem.
— Myślałem, że wszyscy jesteście dygnitarzami... A pański mundur coś nie na czasie i
buty... To jakaś specjalna formacja ?
— Nie jestem w wojsku. Przydzielili mnie do innej roboty — odpowiedział przybysz,
lekceważąc kpiny Kazimierza.
— Ale wszyscy pańscy koledzy to oficerowie nagradzani, odznaczani i chyba dostali też
ciepłe płaszcze, a pan co? Nie wiem, jak by to było u nas, ale u was coś nietęgo z tą
sprawiedliwością.
— Co to znaczy „u was"?
— No w tym waszym aparacie politycznym... Biega pan po ulicy z bohaterską gołą piersią.
Nie wstyd to? Każ pan sobie dać przyzwoity płaszcz.
Stefan odruchowo poprawił kurtkę, spod której rzeczywiście widać było gołe piersi i szerokie
bandaże.
— Na pańską złośliwość mógłbym nie odpowiadać, ale nie podoba mi się to rozgraniczanie
„u was", „u nas".
— A gdzie nam się do was równać? Wyście nam w papierach zapisali, że nie jesteśmy
ż
onierzami, tylko inna nacja — partyzanci.
— Ma, pan przez to gorsze łóżko, inne lekarstwa?
— Nie, dobrze mi się tu leży. A pański przykład mnie pociesza. Niesprawiedliwość zdarza
się nie tylko u nas, ale i między wami.
— Niech pan próbuje poprawiać, co się panu nie podoba.
— Uchowaj Boże. Od tego poprawiania ręka mi spuchła. Widać było, że Stefan hamuje się,
by nie odpowiedzieć
ostro. Wkrótce też pożegnał się. Może udawał, może rzeczywiście pełen był życzliwości,
dość że zapowiedział następne wizyty i nie widać było po nim, by chował urazę po tej
nieprzyjemnej rozmowie.
Któregoś dnia, gdy Jerzy wrócił na salę z opatrunku, zastał w niej zmiany. Nie było
milczącego, obcego pacjenta. Zabrano go szybko i cicho, a siostry nie chciały mówić, czy
przeniesiono go na inną salę czy do separatki. Tadzio przybiegł z wieściami, że rannego
wywieziono w ogóle ze szpitala.
— Bzdura. W takim stanie? Dokąd? — dopytywał się Kazimierz.
— Musieli go zabrać, bo mu groziło aresztowanie.
— Za co?
117
— A kto jego tam wie? Leżał tu jako cywil, ale podobno był z jakiejś partyzantki. Szukali go,
miał coś na sumieniu.
— Tadziu, bajki opowiadasz — Kazimierz patrzył na kolegów, ale nikt się nie odezwał i na
temat tajemniczego pacjenta nie mówiło się więcej.
Jerzy pocieszał się, że po kolejnym zastrzyku obojętność odsuwa go od sali, od wszystkiego,
co działo się naokoło, że nikt nie pyta o jego stanowisko, że nie musi osądzać postępowania
sióstr, że w końcu to wszystko były domysły, plotki.
Przypomniało mu się, jak sobie wyobrażał wolność po wojnie. Siadywali nieraz z kolegami i
snuli takie marzenia, w których nie było miejsca na naukę, pracę. Wierzyli, że Pojezierze
Mazurskie będzie w granicach powojennej Polski, będzie można wytrzasnąć skądś kajaki i
popłynąć na cały rok, może na te cieplejsze pół roku; przesuwać się zacienionymi
korytarzami rzeczułek, przez jeziora wśród trzcin, obozować pod namiotami, jeść złowione
ryby, żyć z daleka od ludzi i wszelkiego obowiązku. ...•'.•
Na końcu tego marzenia, jak wyrzut, stanęła w oczach postać Stefana. Miał rację pan
Kazimierz, że się rozzłościł na ten jego drelich, na tę jego wyrozumiałą cierpliwość, całe to
bohaterstwo, które wyglądało na pozę. Nietrudno było sobie wyobrazić, jak po wyjściu ze
szpitala chował ręce do kieszeni i kulił się, chroniąc twarz przed zacinającym, ostrym,
dokuczliwym deszczem. Nie żądał dla siebie niczego, żył tą robotą, przy której go
postawiono. Kto w ogóle kiedyś uwierzy, że tacy byli? Czuł nową falę zbliżającego się bólu i
złościł się, że Stefan zakłócał mu spokojne chwile i psuł marzenia.
Na salę wszedł wysoki, postawny oficer w mundurze radzieckiego lotnika. Jerzy nauczył się
już rozpoznawać stopnie: przybysz był pułkownikiem. Latał nad Warszawą od wielu dni.
Czasem były to loty patrolowe, czasem ze zrzutami, czasem, zwłaszcza nocą, atakował
pozycje niemieckie; latał na Kuku-ruźniku. Jerzy pamiętał te niewielkie dwupłaty,
staroświeckie, powolne, które obok śmigłych maszyn myśliwskich czy bombowców
pojawiały się nad Wisłą. Kukuruźniki były jak ćmy — na wyłączonym silniku schodziły w
nocy nisko nad most i słychać było tylko świst powietrza na linkach. Zdezorientowane załogi
niemieckiej obrony przeciwlotniczej strzelały bezładnie. Radzieccy piloci właśnie na to
czekali, na zdradzenie się niemieckich pozycji. Zrzucali małe bomby, czasem wiązki
granatów z tak niskiego pułapu, że zawsze dokładnie w cel. Niemcy
118
zapalali reflektory, omiatali nimi niebo, a nad podziw zwinne dwupłaty kolebiąc skrzydłami,
robiąc uniki i nagłe skręty, wyślizgiwały się przed pomarańczowymi pociskami lekkich
działek i nisko nad wodą odlatywały na swoje lotniska.
Pułkownik wypytywał o pozycje, na których walczyli powstańcy. Rysowali mu plany, żeby
mógł się zorientować, gdzie to się mogło znajdować; inaczej ulice wyglądały z góry.
Opowiadał o lotach, obserwacjach powstańczych akcji, o bezsilnej pasji, kiedy wiedział, że
jego zrzut jest oczekiwany w takim miejscu, do którego nie może dotrzeć. Ale teraz już chyba
jest po wszystkim. Latał jeszcze wczoraj, w sobotę. Przebijał się przez dymy pożarów, przez
roje pocisków przeciwlotniczych, zniżał się nad same dachy; nie widział nigdzie walk,
przebiegających postaci, wybuchów granatów czy pocisków artylerii. Zaufali jego
doświadczeniu. Nie ponawiali pytań o barykady domów, zaułki, z których odeszli przed
tygodniem, wtedy jeszcze rozstrzeliwane i miażdżone pociskami. Pułkownik stukał w
rysunki, pokazywał palcem rozpoznane fragmenty dzielnic nadwiślańskich i potrząsał głową.
Zapadło milczenie.
Potem pułkownik pytał jeszcze o zdrowie, o spodziewane terminy wyjścia ze szpitala. Jerzy i
jeszcze jeden z kolegów zgłosili swoją chęć dostania się do lotnictwa. Może jeszcze zdążą. Za
miesiąc wyjdą ze szpitala, potem przeszkolenie i może zdążą. Jeśli nie jako piloci, bo na to
trzeba długiego szkolenia, to choćby w służbie pomocniczej...
Szkolenie teraz trwa bardzo krótko, zdążą nawet jako piloci — upewniał pułkownik. Cieszył
się, ściskał im ręce.
Jerzy wiedział, że nie wyjdzie ze szpitala za miesiąc. Pułkownik też się tego domyślał,
przeszkolenie bojowe pilota trwało zresztą dłużej, niż mówił, ale to nie było kłamstwo. To nie
było złe kłamstwo. Jerzy zobaczył, że pułkownik na korytarzu wyciągnął chustkę i
rozmawiając z lekarzem wcale nie wstydzi się swojego wzruszenia.
„Nie, to nie było złe kłamstwo" — myślał pułkownik odchodząc.
Od pewnego czasu zwiększył się krąg stałych gości. Z sąsiedniej sali coraz częściej zachodził
porucznik Jegorow. Lubili go wszyscy, bo miał żywe, pogodne usposobienie. Zabiegi
chirurgiczne jakoś wyreperowały jego pokaleczone dłonie i Je-
119
gorow liczył już dnie, gdy będzie mógł pojechać do domu. Przychodziła też Irena. Przestrzały
płuc zagoiły się stosunkowo dobrze, tylko oddech miała płytki, męczyła się prędko, ale na / to
już nie było lekarstwa. Ponieważ jedynym jej strojem szpitalnym była pidżama i długi,
flanelowy, nietwarzowy szlafrok, z tym większą więc gorliwością dbała o swoje włosy, które
urzekały nawet pana Kazimierza. Spoglądał spod swoich posiwiałych krzaczastych brwi i
uśmiechał się, komentując z przekąsem braterskie pocałunki, którymi Irena witała się z
Jerzym. Przyzwyczaili się do tego, że przychodziła właśnie do podchorążego; kiedyś nawet
major z sąsiedztwa zapowiedział uregulowanie tej zażyłości — postanowił zorganizować im
Hwojgu huczne zaręczyny. Miano z tej racji przesunąć łóżko Jerzego do sąsiedniej sali,
ustanowić „kuratorów" młodej pary i wypić trochę. Ten ostatni punkt programu nie podobał
się szarytkom, więc odwlekały zapowiadaną uroczystość.
Jerzy nie mógł spać. Bezsenność męczyła go prawie na równi z bólem. Na korytarzu zegar
chrobotał głośno i Jerzy nauczył się szybko rozpoznawać ten szyfr wyznaczający godziny od
ostatnich odwiedzin dyżurującej siostry do porannego mierzenia temperatury. Do zastrzyków
morfiny lekarze dołączyli teraz środki nasenne. Nie skutkowały zupełnie. Ranek zastawał go
zbolałego, w mokrej od potu bieliźnie, z wysoką gorączką.
Któregoś wieczoru siostra zostawiła przy jego łóżku szklankę pełną przezroczystego płynu,
polecając to wypić; miał to być nowy środek na bezsenność. Jerzy odczekał do drugiej w
nocy i bez nadziei na rezultat sięgnął po szklankę. Wypił duszkiem. Spalił sobie podniebienie
i przełyk. To był spirytus. Podziałał. Jerzy zapadł w głęboki sen, pierwszy raz od wielu nocy.
Następnego dnia na opatrunek zjawił się sam doktor Jaworski, ordynator mający opinię
znakomitego chirurga. Gdy potem Jerzy zmęczony opatrunkiem leżał z zamkniętymi oczami,
zjawił się oficer, który przysiadł się kolejno do wszystkich kolegów i wypytywał ich o
okoliczności, w jakich zostali ranni. Przysiadł się i do Jerzego, który odpowiadał na pytania
możliwie krótko, by móc wreszcie zapaść z powrotem w swój letarg morfinowy.
Wszystkowiedzący Tadzio przybiegł potem na salę z wieścią, że oficer chodził i do innych,
do żołnierzy radzieckich i polskich; wszyscy sądzili, że ma to związek z żołdem i
przydziałami. Pan Kazimierz miał swoje zdanie na ten temat. Nie chciał się nim podzielić z
kolegami, w każdym razie nie podobało mu się to zbytnie zainteresowanie ich akowską prze-
120
szłością. Nikt nie wiedział nic pewnego. W porze obiadowej wpadł do nich Stefan. I tym
razem nie obyło się bez złośliwego tonu. Pan Kazimierz perorował coś na temat wzajemnego
zaufania. Był pod wrażeniem wizyty oficera i własnych komentarzy. Na salę wparadował
właśnie Jegorow. Rozmowa urwała się, bo Jegorow miał na sobie nowy, wspaniale
dopasowany płaszcz, z patką z tyłu i ostro zaprasowanyrni fałdami. Kręcił się przed oczami
leżących dumny, roześmiany, zamiatający połami płaszcza.
— Buty by się panu zdały. Z mocną szklanką i cholewką jak szkło. Prawdziwe, oficerskie —
ś
miał się Zygmunt.
Rzeczywiście Jegorow miał buty parciane z grubą, skórzaną podeszwą, ale nic nie zdołało
zepsuć mu jego radości.
— Ale krawców macie w Lublinie — chwalił.
— Nie zapomnieli. Płaszcz, jak przedwojenny — przyznawał pan Kazimierz.
Jegorow rozpiął płaszcz i przysiadł przy Jerzym.
— Gawędzicie? Słyszałem o zaufaniu — prowokował dalszą rozmowę.
Stefan machnął ręką w zniecierpliwieniu.
— Co tu można gadać o zaufaniu. Leżą sobie spokojnie w szpitalu i nikt się ich nie czepia —
tłumaczył Jegorowowi. Zwrócił się do Kazimierza: — Ja od trzydziestego ósmego byłem w
Kazetemie 1. A wy co? Wyjdzie pan ze szpitala, weźmie się za robotę. Wtedy pogadamy o
zaufaniu.
Kazimierz milczał. Jegorow spoważniał, zapatrzył się. Zaczął mówić cicho, tak że wszyscy
zwrócili się do niego.
— Z zaufaniem jest jak z wdzięcznością lub jak z błyszczeniem: dostaniesz brudny cekaem,
zapiaszczony, naharujesz się nad nim, wytrzesz go, naoliwisz, przetrzesz jeszcze raz,
popatrzysz z boku — błyszczy. Przyjdzie dowódca, z której strony nie popatrzy — błyszczy
ten twój cekaem. I wtedy dowódca, co robi? Nie daje ci za to przepustki ani orderu, tylko
jeszcze dwa cekaemy brudne i zapiaszczone. I ty masz do niego wdzięczność, bo on ci ufa.
Ma rację- Stefan. Wy musicie powiedzieć: poczekajcie na naszą robotę. Nie ma się co gryźć,
chociaż wiem, jak to ciężko czekać; ale roboty dosyć, zdążycie.
Pomilczeli chwilę.
— A ja jutro rano na dworzec... — zagwizdał — na dworzec i... pojechali!
1 Komunistyczny Związek Młodzieży.
121
Jerzy czuł się teraz lepiej. Gorączka przestała skakać i rany zaczęły się rzeczywiście
oczyszczać. Zabrano wielką poduszkę spod rannej nogi, tak że mógł nawet siadać na łóżku.
W parę dni po pożegnaniu się z Jegorowem Jerzy przeczytał w „Rzeczypospolitej" artykuł.
Autor nawoływał do stworzenia „Związku Uczciwych Polaków", motywował potrzebami
zniszczonego narodu, trudną sytuacją polityczną. Było coś tak serdecznego w tych słowach,
tak angażującego, że Jerzy apel ów wziął bardzo do serca. Nie mógł doczekać się następnej
wizyty Stefana, żeby z nim o tym pogadać. Próbował rozmawiać z kolegami, ale nikt nie
przywiązywał do jego słów zbyt wielkiej wagi. Wobec tego Jerzy wyszukał kawałek bibułki,
bo papieru listowego nie było, wypisał na niej pełne entuzjazmu i zapału swoje poparcie dla
apelu i zgłosił swój akces do „związku", gdyby taki rzeczywiście miał powstać. Zakleił
kopertę z listem i prosił Tadzia o doręczenie go do redakcji.
Mijały dnie, a odpowiedzi z redakcji nie było. Może Tadzio okazał się niesumiennym
doręczycielem, a może planowana w artykule akcja nie liczyła na tego rodzaju zgłoszenia.
Potem przyszedł dzień wigilijny i od południa zaczęły się dziać tak dziwne rzeczy, że i Jerzy,
i wszyscy w szpitalu zapomnieli o redakcyjnym artykule. Na korytarz nieoczekiwanie wpadło
kilkunastu uzbrojonych w pepesze żołnierzy. Nie było sióstr ani lekarzy, którzy by mogli
wyjaśnić, co się dzieje. śołnierze najpierw chodzili, zaglądali do sal, potem ustawiali się na
korytarzach, jakby w oczekiwaniu na coś, co dopiero ma nastąpić. Przez sale powiało
niepokojem. Pan Kazimierz z wyrzutem powiedział coś Jerzemu o jego naiwnym stosunku do
treści artykułu w gazecie.
Tadzia zapędzono do sali i kazano mu się położyć. śołnierze z pepeszami byli milczący,
burkliwi, jak ludzie, którzy mają poczucie własnej ważności. Ich zachowanie się nie
zapowiadało niczego dobrego. Ale co mogło się zdarzyć niedobrego?
Ustał ruch, zrobiło się cicho i wtedy posłyszeli stąpania wielu ludzi na schodach.
Na korytarz wysypała się cała gromada majorów, pułkowników, jakieś panie półwojskowo
ubrane; pojawiły się nawet mundury z generalskimi wężykami i nagle na salę wkroczyła świta
otaczająca generała Zawadzkiego i premiera. Podeszli najpierw do Tadzia, który w poczuciu
jakiejś wielkiej sprawy wyprostował się na baczność, na siedząco. Generał Zawadzki
122
przypiął mu order do koszuli i ściskał dłoń jak staremu wojakowi. Ludzie przesłaniali
Jerzemu widok. Dopiero kiedy podeszli do niego i kiedy generał, jak przy innych łóżkach,
wyciągnął z otwartej walizeczki Krzyż Walecznych, Jerzy poczuł się dziwnie onieśmielony,
ale i przeraźliwie dumny. Mimo osłabienia podniósł się i prostował tak samo śmiesznie jak
Tadzio. Poczuł ciężar Krzyża zawieszonego na koszuli. Słyszał jakieś słowa, ściskał czyjeś
dłonie. Jedna z pań podeszła do łóżka i przepychając się między znakomitościami kładła na
stolikach i kołdrach różne upominki, czekoladę, torebki z cukierkami. Było wiele uśmiechów,
rozgwaru, tupania i potem raptem wszyscy wyszli. Ranni rozejrzeli się po sali, patrzyli na
siebie trochę ogłupiali, wzruszeni i oszołomieni.
W gwiazdkowym numerze „Polski Zbrojnej" wyczytali swoje nazwiska na długich listach
osób odznaczonych tego dnia.
Obie kule przełożył do jednej ręki i podpierając się posuwał przedramię po poręczy w dół.
Potem robił skok o jeden stopień. Schody były wąskie i Irena musiała ubezpieczać jego
zejście, stając przed nim. Nie mógł zgiąć nogi usztywnionej długą szyną. Musiał wykonywać
szerokie ruchy, zamiatając nogą przed sobą, aby nie stuknąć nią boleśnie o stopień. Kiedy
znaleźli się na dole, był spocony z przejęcia i zmęczenia.
Ten pierwszy dłuższy spacer okupić trzeba było dodatkowym bólem; dotąd, poruszając się
tylko po sali czy korytarzu, wiedział, że w każdej chwili można przysiąść gdziekolwiek i
odczekać, aż napływająca i tętniąca w ranach krew cofnie się, aż puls rozsadzający nogę
wyrówna się i uspokoi. Teraz musiał pokonać długą drogę korytarzem, schodami z
pierwszego piętra, przez próg i krach tę kaplicy; dopiero tam mógł odpocząć. Irena przeszła
najpierw całą trasę sama i oceniała, czy on zdoła ją przebyć. Miał już za sobą blisko połowę
drogi. Oparł się; o kaloryfer przy wyjściu na dwór. Wy sapy wał zmęczenie. Szpital spał
jeszcze. Siostry dyżurujące przechodziły korytarzami i szeleściły nakrochmalonymi
kornetami. Stąpania prawie się nie słyszało, tylko jakby szum całej postaci sunącej po
gładkiej posadzce.
Irena otworzyła drzwi i Jerzy wysunął się na dwór. Zatkało go powietrze. Przystanął w
małym wirydarzyku. Ścieżki były pracowicie wymiecione i wysypane piaskiem; na klombach
i rabatach wyrosły puszyste zaspy. Od jaskrawego światła
123
znad klatki schodowej błyszczały refleksy na złoconej koronie Matki Boskiej, której figura
bielała w samym środku ogródka. Dalej, za parkanem rosły rzadko niskie drzewa, bezlistne i
nieruchome. Niebo fioletowiało lekko nad dachami piętrowych domów, wyżej ciemniało aż
do czerni. Oślepiony lampą przy wyjściu, Jerzy nie widział nic więcej oprócz kilku
migocących gwiazd, przesłanianych obłoczkami pary jego oddechu. Ruszyli do kaplicy.
Zalana była żółtym światłem, łamiącym się mdła-wymi poblaskami na wypolerowanych,
miękkich krawędziach drewnianych ławek. Pachniało lasem. Ksiądz właśnie wychodził z
mszą i z pierwszych rzędów jednoczesnym, zgodnym ruchem podniosły się siostry. Potem, w
trakcie nabożeństwa, równocześnie podnosiły głowy i wielkie skrzydła białego,
nakrochmalonego płótna kornetów rozjaśniały całe wnętrze.
Po czterech miesiącach leżenia, wielu tygodniach bezsenności, rozgorączkowanych dniach,
przesłoniętych mgłą morfiny, po wyczerpujących zabiegach i opatrunkach Jerzy reagował
płaczem na każde serdeczne słowo, na uścisk dłoni kolegi, który opuszczał szpital, czy też
ż
yczliwe stwierdzenie lekarza, „że już niedługo". Nie on jeden. Wszyscy czuli się paskudnie
rozmyci, bezbronni i tylko udana surowość przytomniejszego towarzysza powstrzymywała od
dziecinnego płaczu.
Potem dzień potoczył się zwyczajnie -—- z obchodem porannym, wołaniem o „kaczkę" i
basen, utyskiwaniem na niewygodę łóżek.
Jerzy odwiedził plutonowego z sąsiedztwa, który dostał właśnie wiadomość o śmierci brata.
Był rozgoryczony na wojnę, rozpłakał się bezsilny, osłabiony gorączką, na którą nie pomogła
już amputacja nogi przy samym stawie biodrowym. W tym płaczu zbielał nagle, siostry
natychmiast wyrzuciły Jerzego i przyniosły biały parawan, którym zasłoniły łóżko. Z
głośników umieszczonych nad drzwiami sal muzyka lekka miała zagłuszyć myśli i protesty.
Jerzy pokuśtykał do swego pokoju. Przerwano muzykę i spiker moskiewski potężnym,
mobilizującym basem obwieścił następne zwycięstwo, zajęcie kolejnego miasta czy
sforsowanie Wisły w nowym punkcie, odegrano hymn i znowu popłynęły dźwięki starej
melodii.
Było niewiele po dwunastej, bo właśnie na salę wjechał wózek z obiadem. Siostra podawała
talerze z zupą. Nagle
124
muzyka urwała się. Zaszemrało w głośniku, ktoś szeptał jakieś niezrozumiałe słowa. I nagle
spiker odchrząknął, zbliżył usta do mikrofonu, bo słychać było jego przyśpieszony oddech,
trwało to chwilę, długą chwilę, jakby zbierał siły do wypowiedzenia słowa. Wszyscy odłożyli
łyżki i zapatrzyli się w głośnik. Znieruchomieli, wyczuwając coś niezwykłego.
„Warszawa wzięta" — wrzasnął spiker prosto w mikrofon dziwnym, szalonym i
rozdygotanym głosem. I zaraz potem rozbrzmiała „Warszawianka".
Siostra stała na środku pokoju jak wryta, ranni zestawiali talerze na stoliki przy łóżkach.
Poodwracali się do ścian i zagryzali mocno prześcieradła, żeby nie było słychać szlochu, i łzy
dławiły ich w gardle. I nic. Nic więcej. Po „Warszawiance" znowu zaczęto nadawać muzykę.
ś
adnego oficjalnego komunikatu, żadnych konkretnych wieści. Ale oni wiedzieli, że to nie
może być nieprawda. To musiało przyjść nareszcie.
Nad wieczorem ogromny huk wielokrotnie powtórzony wstrząsnął ścianami szpitala, niebo
pojaśniało od rakiet i wszyscy wiedzieli, że to jest potwierdzeniem. Garnęli się do okien i
patrzyli w niebo, na którym zimowe chmury bielały od kolejnych wystrzałów salwy.
Zgromadzone na placu Unii Lubelskiej dziesiątki dział obwieszczały Lublinowi radosną
nowinę.
Późnym wieczorem na korytarzu rozległy się pijane śpiewy. Wracał do swego łóżka
porucznik Adiutant, jak go nazywano, człowiek, którego nie darzono sympatią choćby
dlatego, że ciągle miał pretensje do chirurgów; pochodził z Grodna i w trzydziestym
dziewiątym poszedł do wojska jako podchorąży łapiduch, twierdził więc, że zna się na tym.
Był złośliwy. Zawsze niezadowolony, z fanaberiami. Spił się teraz; nikt nie rniał mu tejgo
dnia za złe, że wyciągnął pistolet i wygarnął cały magazynek w okno na szpitalnym
korytarzu. Przeciwnie, wszyscy polubili go za to.
Upłynęło już parę dni od chwili, kiedy naczelny chirurg szpitala dostał ma swój „goły"
mundur naszywki i gwiazdki. Został pułkownikiem i pojechał na front jako inspektor.
Spierano się, czy inspektora armii, czy tylko frontu. Opiekujący się Jerzym doktor
Wiśniewski — typowy chirurg o mocnych, czerwonych rękach i grubych palcach — dostał
stopień kapitana i też odszedł ze szpitala.
125
Szarytki wróciły do cywilnego życia i Jerzy został tam jako jedyny z rannych wojskowych.
Irena odjechała do Warszawy. Od szeregu dni chodziła dzielnie po szpitalu udowadniając
lekarzom, że zadyszkę miała zawsze, że rana płuc nie ma nic do rzeczy i podróż na stopniu
towarowego wagonu w mroźny czas tylko ją zahartuje. Chodziła, chodziła, aż pozwolili.
Wyjechała w ostatnich dniach lutego, zabierając adres Jerzego na śoliborzu i przysięgając
zostawić wiadomość dla rodziny; w to, że ktokolwiek tam przeżył, nie wierzyli oboje.
Leżał teraz na innej salce, wśród obcych ludzi, z którymi nie łączyło go nic prócz szpitalnej
niedoli. Miejsc było mało, podobnie jak lekarzy i pielęgniarek. Zdawać by się mogło, że
pułkownik Jaworski zabrał ze sobą wszystkich i wszystko. Jerzego położono na czarnej,
ceratowej kanapce, która przypominała mu jego posłanie z dziecinnych lat, z pierwszych
mieszkań na kolonii Lubeckiego. Kanapka była wygodna, tyle że prześcieradło zsuwało się
po śliskiej ceracie przy każdym ruchu. Nie dbał już teraz o takie drobiazgi, wstawał, nie
potrzebował pomocy siostry w poprawieniu pościeli. Szyna dokuczała mu jak dawniej, ale
rany goiły się dobrze i ból ustąpił prawie zupełnie. Wędrował więc teraz po salach, docierał
do opatrunkowej i za szklane drzwi operacyjnej, marzył o zawodzie chirurga; obznajmiony
już ze zwyczajami, przypadkami, stał się prywatnym lekarzem kolegów, jeśli nie leczącym, to
w każdym razie stawiającym diagnozę.
— Kiedy pozwolą wstać? Jak pan myśli, panie podchorąży? ¦— pytał go chory sąsiad,
któremu wpuszczono właśnie z litr soli fizjologicznej. Był po ciężkiej operacji.
— Doktor mówi, że za siedem dni. To niemożliwe! Wycięli mi pół żołądka — odwrócił się
do sali. Wszyscy pokiwali głowami, szanując chorego z połową żołądka.
— Pół żołądka — delektował się chory. — Po takiej operacji polezę parę miesięcy, a oni mi
tu...
— Wyjdzie pan za tydzień. Co to jest? Wycięli, zaszyli. śadnych powikłań, zapaleń. Siedem
dni to przyzwoity termin.
Jerzy nie lubił operacji miękkich części. Zajmował się chirurgią kostną.
— Przy kostnych sprawach, widzi pan, nic nie wiadomo. Odłączy się sekwestr, zrobi
przetoka, trzeba zakładać setony, nawet dreny, gorączka skacze, może przyplątać się
zapalenie szpiku, a jak staw odkryty, to i zapalenie stawów...
— Pan miał to wszystko? — chory patrzył z uwielbieniem.
126
— No, a jak?
Na salę wszedł stary, siwiuteńki felczer. Przysiadł koło Jerzego ze strzykawką. Jerzy ocenił
dawkę i specyfik. ¦— Morfina?
— Przed tobą nic się nie ukryje — uśmiechnął się felczer. Jerzy odsunął rękaw i wziął od
felczera watkę. Przetarł
skórę, felczer posłusznie wbił igłę w przygotowane miejsce.
— Będzie nowy zabieg? — domyślił się Jerzy.
— Doktor ó tobie nie może zapomnieć. Nakłuli cię, nakłuli ¦— jęczał felczer, oglądając rękę
Jerzego.
— To mi przypomina ojczyznę — powiedział zagadkowo i zabrał się do porządkowania
strzykawki.
— Jak to, ojczyznę?
— A, widzisz, ja też tego nie mogłem zrozumieć. Miałem wtedy ? osiem lat. Uwielbiałem
swojego dziadka, który był pełen cnót, wielki i mocny, ale nie dość ustatkowany. Toteż
widywałem go rzadko, bo rozjeżdżał wszędzie. Miał z tego powodu stale jakieś
nieprzyjemności z carskimi władzami i wzywali go do cyrkułui. Nie bardzo rozumiałem, co
za pretensje może mieć policmajster do wyjazdów mojego dziadka. Ale miał. Ile razy dziadek
przyjeżdżał, wiedziałem z góry, że przyjdzie po niego powiestka 2 i będzie musiał się
tłumaczyć. Dziadek wracał z komisariatu zdenerwowany, biegał po pokojach i huczał
wielkim głosem. Wszystko u niego musiało być, uważasz, wielkie. Któregoś razu zebrało się
na przywitanie powracającego dziadka kilkunastu panów, zamknęli się i mnie nie dali wejść
do gabinetu. Kłócili się tam okropnie i co chwila któryś z panów wypowiadał to właśnie
słowo: ojczyzna. Nie wiedziałem, co to znaczy. Wiedziałem, że bat'ką — ojcem — był car,
matier — słyszałem często nie tylko w szkole i nie zawsze w parlamentarnej oprawie, ale
ojczyzna? Nie znałem. Więc jak tylko dziadek wyskoczył z gabinetu i sunął do kredensu,
wiedziałem, że po nalewkę, złapałem go za połę surduta i nie puściłem, póki nie stanął. Pytam
go, co to takiego ojczyzna, a on tylko się opędza ode mnie, ale nie pozwoliłem mu odejść.
Ustąpił. „Ojczyzna, smyku... tak mi tłumaczył — w sześćdziesiątym trzecim, jak rozbili naszą
partię, taki oddział wojskowy, byłem lekko ranny, przekradłem się moczarami do znajomego
dworu i tam mnie schowali. Ale wkrótce przyszli
1 Komisariat policji carskiej.
2 Przyjęty w polszczyźnie „zaborowej" termin określający wezwanie.
127
kozacy i znaleźli mnie. Chcieli rozstrzelać, ale że byłem smarkaczem, więc tylko ściągnęli
portki i nahajami zdrowo przeciągnęli... Widzisz, to właśnie jest ojczyzna" — skończył
dziadek. Tłumaczenie było bardzo nieprecyzyjne, ale coś mi zaświtało. Tak teraz patrzę
aeęsto, zawód mi taki wypadł, na wasze, pożal się Boże, członki i przypominam sobie...
Ojczyzna... No, zbieraj się, morfina już działa. Pora. Doktor czeka.
Jerzy zlazł ze swej kanapki i posłusznie pokuśtykał do sali operacyjnej pełen jednoznacznych
myśli na temat poniżania świętości i autorytetu wykładowcy.
— Dzień dobry, panie doktorze.
Doktor podniósł głowę znad umywalni. Miał zmęczone oczy, zaczerwienione spojówki i
Jerzy chętnie przepisałby mu kurację polegającą na przespaniu przynajmniej jednej nocy.
Zwłaszcza teraz, przed operacją. Jerzy wlazł na stół, podał pielęgniarzowi kule i zaczął
ś
ciągać but ze zdrowej nogi.
¦— W aseptykę to już pan przestał wierzyć, panie podchorąży — powiedział lekarz.
— Chyba przestałem — odburknął Jerzy.
Znał doktora tylko z opowiadań. Będzie to w każdym razie pierwszy zabieg, który wykona na
jego ciele ten ponurak. Nie podobał mu się.
— Panie doktorze, czy nie można by zastosować narkozy ewipanowej ?
— Dlaczego?
— Miałem już sześć zabiegów i zawsze usypiali mnie chloroetylen! albo eterem...
— Nie będzie ewipanu.
— Po eterze mam zgagę — kaprysił Jerzy, podając ręce do przywiązania. Pielęgniarz
zaciągnął mocno pasy.
— Nie będzie eteru.
— Znowu chloretyl?
— Nie. W każdym razie jakaś nowość dla pana. Pielęgniarz, bardzo marny instrumentariusz,
wyjął z szafki
maseczkę i kroplomierz.
— Co to takiego? — Jerzy był coraz bardziej niespokojny.
— Przywiązaliście? — zapytał doktor. Pielęgniarz zapiął ostatni pas.
— Chloroform — burknął doktor i popatrzył na przygotowane narzędzia.
Jerzy poderwał się na tyle, na ile pozwalały pasy. Pielęgniarz usiłował przytrzymać jego
głowę.
128
— Nie ma pan nic innego?
— Nie ma ewipanu, nie ma eteru, nie ma chloretylu. Jest pan w szpitalu cywilnym.
— Nie podoba mi się to — Jerzy próbował się uspokoić. — Co pan robi?! — krzyknął
zaniepokojony na dobre, widząc, że pielęgniarz nakłada mu maskę.
— Będzie podawał narkozę. Nie ma też anestezjologa. Jerzy wściekły i zrezygnowany
położył się płasko. Słyszał,
jak pierwsze krople bębnią po gazie napiętej nad jego ustami. Zaczął forsownie oddychać, bo
wiedział, że jest to najlepszy sposób na szybkie stracenie przytomności. Poczuł świeży
podmuch powietrza pod niedokładnie przyłożoną maską. Usiłował coś wybełkotać i poruszył
głową. Posługacz odjął maskę.
— Trzyma pan nierówno, czuję powietrze.
— Dałby pan spokój, nie wstyd panu? — powiedział tamten i popchnął mocno głowę
Jerzego na stół.
— Słuchaj pan podchorążego. Bądź co bądź po sześciu operacjach jest większym praktykiem
od pana — poparł Jerzego doktor.
Pielęgniarz zamruczał coś niezrozumiałego. Krople nie działały tak szybko. Jerzy doliczył do
stu i wszyscy zaczęli się niecierpliwić.
— Robił pan trening alkoholowy czy jak?
Jerzy czuł już banię dźwięków wokół głowy, wiedział, że teraz powinna przyjść ciemność i
cisza, ale nie przychodziły. Pokręcił głową.
— Przytomny jak...
— Podawaj pan dalej. Niech pan liczy z powrotem od stu w dół — poradził doktor,
nachylając się nad głową Jerzego. Poczuł to pochylenie, bo głos doktora przebił banię
wypełnioną echami i zahuczał blisko, niesamowicie.
Jerzy mógł sobie pozwolić na doświadczenia. Po sześciu narkozach! Mrowie przechodziło od
palców nóg i rąk i sunęło ku tyłowi; potem ciało drętwiało, jakby ścierpł cały, ale ciągle
jeszcze czuł ucisk maski na twarzy, nieznośnie uwierała kości policzkowe i okolicę ust.
Liczył. Mylił się już, ale liczył dalej uparcie. Sprawdził ręce: palce chodziły ciężko w
zawiasach, niemrawo, jakby nienaoliwione. Myśli toczyły się już leniwie, ale czuł ciągle
potworny odór chloroformu i słyszał. Słyszał każdy dźwięk, brzęk instrumentu, głosy doktora
i pielęgniarza. Ton każdy przypływał z oddali, rósł, jak gdyby wypowiadany był przez osobę
podjeżdżającą szybko do niego;
9 — A gdy mnie trafi... 129
I
potem ton pękał echem, rozlewał się szeroko, mieszał z następnymi, wypełniał całą czaszkę,
powtarzał po wielekroć udziwniony, zawsze w tym samym rytmie, niezależnie od tego, czy
był przekształceniem dźwięku głosu ludzkiego, szmeru czy brzęku. Potem następowała
katastrofa dźwięku: rytm przyśpieszał, ton wchodził na wysokie nuty i nagle wracał zbałwa-
niony i potworny, walił się na głowę jak fala przyboju. Na chwilę zapadała cisza, ale potem
wszystko powracało w niezmiennym rytmie i brzmiało jak muzyka napisana na kotły, werble
i czynele. Teraz Jerzy przypomniał sobie, że doktor Wiśniewski już przy pierwszym zabiegu
zapewniał go o powtarzaniu się wrażeń, odczuć, myśli nawet, a w każdym razie snów. Tak, to
było to samo. Drętwiała już broda, ale poczuł jeszcze, że odwijają bandaże. Czuł, jak ścierpła
i właściwie nieczułą już nogę podnoszą w górę. Słyszał, najdłużej słyszał. Próbował
zaprotestować: cięcie poczuje na pewno. Zamiast słów, które najpierw z trudem układał,
wydał jakiś dziwny, nie swój bełkot.
¦—¦ Dobra, dobra, jeszcze nie — doktor zrozumiał go.
„Dobry doktor" — pomyślał jeszcze i w tym momencie poczuł, że podający narkozę ohydny
facet odsuwa maskę od twarzy, przypłynął wiew świeżego powietrza, a w chwilę potem
chluśnięcie chloroformu sparzyło mu twarz, zachłysnął się, zakaszlał, chciał wyrwać głowę
oburzony, ale już mięśnie odmówiły posłuszeństwa; twarz piekła coraz, mniej, pojawiły się
jakieś obrazy. Te same, co zawsze, dźwięk oddalał się w ciemność i nie powracał, nie czuł już
nic, przestał słyszeć.
Zbudził się jak zwykle trzeźwy, z szeroko otwartymi oczami i uczuciem głodu.
— A, jest już pan, dzień dobry! — Doktor stał przy nodze Jerzego i nakładał mu gips,
solidnie bandażując miejsce koło miejsca, formując zgrabny bucik pod kolano.
— Długo pan sobie pospał.
— Jak mi chlusnął narkozę na twarz...
— Pamięta pan? Zdumiewające. Niech się pan nie gniewa. My w cywilu nie możemy się
patyczkować z bohaterami.
Jerzy uśmiechnął się i nagle poczuł sympatię do zmęczonego doktora. W końcu nie wyprawił
go na tamten świat.
— Zepsuła się panu pięta, więc musiałem wyskrobać. Tą łyżką — pokazał brodą na brudny
stół z instrumentami. -—• Potem, sprawdziliśmy wszystkie stare sprawy, na to poszła piękna
maść tranowa i gipsik. Piękny, co?
130
Jerzy przyglądał się krytycznie, ale musiał przyznać, że po rozdętej w szynie, rozlanej,
niepodobnej do czegokolwiek nodze, but gipsowy wyglądał już zupełnie po ludzku.
— Gips będzie na głucho. Będzie panu trochę śmierdziało, bo bez ropy.się nie obejdzie, a
opatrunku przez gips nikt nie zrobi, ale z tym może pan nawet wędrować. Na kulach,
oczywiście.
Doktor ożywił się, kończąc bandażowanie. Był z siebie zadowolony.
— Myślę, że rnimo wszystko posłuży panu ta noga. Jerzy usiadł na stole. W porządku. Mógł
iść na salę. . i
— Da pan radę? — zapytał pielęgniarz.
— Daj pan kule.
Nosze i tak nie chciały się zmieścić w ciasnym przejściu salki nie przeznaczonej na operacje,
więc doktor pozwolił spróbować, byle uważać na jego przyzwoitą robotę i nie uszkodzić
gipsu. Przy ceratowej kanapce czekał, jak zwykle po zabiegu, obiad. Zawsze wracał z zabiegu
diablo głodny i siostry wiedziały, że nigdy nie choruje. Zjadł obiad ze smakiem, wyziewując
resztki niesmacznego zapachu chloroformu.
131
Siostra z operacyjnej przyszła do podchorążego zaraz po obiedzie.
•— Teraz! — oburzył się Jerzy. — Narkozę mi podawał byle kto, poparzyli mi twarz.
— Nie mogłam. Mieliśmy jeden żołądek i przepuklinę. Podeszła bliżej kanapki i krytycznie
obejrzała gipsowy but.
Odruchowo dotknęła ręką palców nogi Jerzego i zawstydziła się.
— Ciepłe, ręczę, że są ciepłe — roześmiał się Jerzy.
¦— Daj Boże, żeby nie trzeba było amputować — westchnęła melancholijnie. Poszła. Jerzy
nie obrażał się. Przywykł do jej makabrycznego stylu.
Pospał chwilę rozgrzany obiadem. Obudził się z uczuciem, że ktoś stoi nad nim. Był spocony
i bielizna kleiła się do pleców. Otworzył oczy. Siostra z operacyjnej obserwowała go bacznie.
— Jak się pan czuje? — zapytała podejrzliwie.
— Koniecznie chce mnie siostra wyprawić na tamten świat? ¦— oburzył się.
— Niech pan nie mówi takich głupstw! — Przeżegnała się. — Pytam się, jak się pan czuje?
Mocno? Zdrowo?
Potakiwał, nie wiedząc, do czego zmierza.
— Z sercem nie ma pan żadnych sensacji?
— śadnych. O co chodzi? — zaniepokoił się.
— Nie... Nic takiego... Ktoś do pana przyjechał... — uśmiechnęła się niepewnie i cofnęła do
drzwi. Skinęła ręką na kogoś stojącego w korytarzu. Jerzy nie widział jeszcze, ale wiedział.
Wszystko już wiedział. Wyczarowywał jej postać na tle białego prostokąta drzwi. Wiedział,
ż
e to ona. Weszła spokojna, łagodna, uśmiechnięta, tak jak trzeba uśmiechać się do ciężko
chorego.
— Jestem zdrowy, mamo. Trzymaj się. Wszystko dobrze. Tylko nie płacz. Proszę, nie płacz.
Trzymaj się — mówił coraz ciszej, chowając głowę w jej ramiona i przyciskając kurczowo jej
dłonie do mokrej od łez twarzy.
V
Pociąg zwalniał. Za oknami nie widać było nic prócz kłębów pary. Matka chuchała i tarła
szybę, nie widziała jednak wiele więcej. Okna pociągu oświetlonego ogarkami świec dawały
nikły poblask na śnieżnej równinie.
— Co znowu? — zniecierpliwiła się.
— Dojechaliśmy — zawołał ktoś od przodu wagonu i otworzył drzwi. Powiało mrozem i
ludzie zakrzątali się, ciaśniej opatulając chustki, kożuchy i ściągając z półek bagaże. Kiedy
zapiszczały hamulce, podróżni posunęli się do wyjść; świecili latarkami i staczali się z
wysokich stopni prosto w zasypane śniegiem rowy przy torze.
— Ależ to pustka, żadnej stacji — zaniepokoiła się matka.
— Stacja po drugiej stronie Sanu. Most zwalony — wyjaśnił jakiś mężczyzna i przerzucił
tobół przez ramię.
Matka cofnęła się do wyjścia i spojrzała bezradnie na Jerzego. Był parę dni po operacji, z
nogą w gipsie. Do tej pory droga nie wydawała się zła. Normalna. Wsiedli do pociągu,
którym mieli dojechać do Rozwadowa; potem dalej na Przeworsk i przesiadka na Kraków, na
linię podkarpacką. Ale teraz wyglądało to zupełnie inaczej. Pole pod śniegiem i noc. Gdzie tu
pociąg, który zabierze ich dalej? Jerzy owinął gips szmatami; lekarz przestrzegał przed
zaziębieniem nogi, zbytnim wysiłkiem, uszkodzeniem gipsu. Gdyby wystąpiła gorączka, nie
byłoby ratunku, natychmiast do najbliższego szpitala i amputować. Bez gadania —
amputować.
— Daj agrafkę. Zapnę, bo się odwinie — pochyliła się nad szmatami.
— Zawołam kogoś. Nie dasz rady zejść — odwróciła się do wyjścia, ale ostatni podróżni
przemykali pod wagonem i ginęli w ciemności. Szli dokądś pospiesznie.
¦— Bierz bagaże i wysiadaj pierwsza — powiedział Jerzy i wstał, podpierając się kulami.
Wysiadali powoli: Jerzy nie zdążył nałożyć rękawic i teraz, trąc ręką mocno zaciśniętą na
poręczy czuł, jak zmrożone żelazo klei się do skóry. Usiadł na ostatnim stopniu, zmacał kulą
twardy grunt pod zaspą i osunął się w śnieg. Poszli.
Skręcili w udeptany szlak przez pole, oddalając się od syczenia parowozu i pokrzykiwań
kolejarzy. Przed nimi świeciło parę okien i błyskały latarki, łowiąc z ciemności tQ płot,
133
to ścianę, to drewniany zrąb chałupy. Psy zanosiły się ujadaniem. Do wsi było z pół
kilometra. Matka z przerażeniem myślała o tym, że wszyscy podróżni wyprzedzają ich,
znikają w opłotkach i zagrodach, jakby byli tutejsi, oczekiwani, a ona i Jerzy nie wiedzą, co
dalej robić.
Nim doszli do pierwszych chałup, wieś już wchłonęła przybyszów, ucichła, światła w
okienkach poprzygasały. Jerzy spocił się porządnie i zasapał. Nie był przygotowany na taką
podróż. Widział niepokój matki i starał się nie zdradzać ze swoim zmęczeniem. To był
dopiero początek podróży.
— Zaczekaj tu na mnie — powiedziała i otworzyła drewnianą furtkę. Zaskrzypiało. Potem z
drzwi na mdławej fali światła nieśmiało potoczyły się jakieś głosy i wszystko umilkło. Jerzy
oparł się o płot. Oczy przywykły już do nocy. Śnieg bielał pofalowaną płaszczyzną aż po
czarny horyzont; były tam jakieś pagórki, drzewa, las. Psy jazgotały nieustannie,
odpowiadając sobie z jednego końca wsi na drugi.
Nagle zza pagórków odezwał się cekaem. Stał gdzieś osłonięty, może w bunkrze drewnianym
— ocenił Jerzy ze znawstwem, słysząc głuche stukanie przy odpalaniu. Drugi odpowiedział
mu z kierunku czerniejącego na horyzoncie lasu. Tak przepowiadały do siebie długą chwilę.
Potem umilkły i zapadła zupełna cisza. Psy nie odzywały się dobre pół minuty i nagle
wybuchły ujadaniem, jakby nagromadziła się w nich długo wstrzymywana wściekłość.
— Kto tu strzela? Kraj pod śniegiem, front przeszedł tędy parę miesięcy temu. Strzelają na
postrach chyba. Gdyby mierzyli, odpaliliby najpierw rakietę.
Cekaemy rozstrzelały się ponownie i psy znowu ucichły. Matka pojawiła się przy płocie.
Jerzy nie słyszał jej podejścia.
— Chodź, trzeba przenocować. Jest miejsce. — Otworzyła furtkę i przynaglała. On jednak
ociągał się, wszystko to — ten dźwięk realny, bliski, a w tle strzały i ujadanie kundli, zapach
drzewa płonącego — wydało mu się znane, skądś to pamiętał. Tylko ta zima i mróz dławiący
oddech, to było obce. Pamiętał to z niedawnej przeszłości, może to wspomnienie którejś nocy
w Kampinosie.
— Uważaj — matka podparła go na oślizłym stopniu. Weszli do chałupy.
Mieszkańcy wsi przywykli już do przychodzących w nocy pociągów. Z nocowania
podróżnych mieli źródło dochodu. W izbie przy otwartych drzwiczkach popielnika, w
słabym,
134
pobłyskującym czerwono świetle stłoczyło się kilkanaście osób. Zdążyli już porozwijać
zatłumoczone chustami i szalami głowy, porozkładać się do spania na ławie, stołkach, na
podłodze. Gospodarze rzucili im parę garści słomy.
Jerzemu dostało się miejsce w cieple, niedaleko pieca. Podłożył pod głowę chlebak,
przysunął do siebie kulę pod rękę — jak krabin — i umościł wysoko nogę na zwiniętym
płaszczu. Izba rozmamrotana sennie przy ich wejściu umilkła teraz i słychać było tylko
trzaskanie drzewa pod płytą, szelest słomy na podłodze i postękiwanie usypiających.
Nie mógł zasnąć. Patrzył na matkę i martwił się, że siedzi niewygodnie, oparta ramieniem o
ś
cianę, nasłuchiwał kolejnych nawrotów psiego ujadania i strzelaniny, układał się na twardej
podłodze tak, by ustało tętniące pod gipsem łomotanie w obrzmiałej nodze. Położył głowę na
chlebaku i spojrzał w żar popielnika. Oczy piekły go ze zmęczenia i od czadu, ale nie chciał
odwracać wzroku, od światła. Podłoga była szara, zradlona ze starości. Deska musiała być
sosnowa, bo słoje wyraźnie układały się w wypukłe i zaklęsłe miękkie linie.
Nagle słoma zaruszała się tuż przy jego.policzku. Zamigotało światełko refleksu na czarnej
pokrywie skrzydełek. Karaluch przesunął się przez jaśniejszą plamę na podłodze i
zniknął w kupce słomy. Jerzy odruchowo odsunął głowę. Zwabiony nikłym szelestem
spojrzał w bok. Między znieruchomiałymi we śnie podróżnymi słoma ruszała się to tu, to tam.
Karaluchy buszowały po podłodze. Biegały, sunęły między źdźbłami, przystawały przy
tobołkach podróżnych, dotykały ich twardymi czułkami i odbiegały nerwowym,
urywanym, zygzakowatym ruchem. Mrowiły się wszędzie. Jerzy nie próbował już usuwać
się. Zaglądały co pewien czas w jego szeroko otwarte oczy i biegły dalej, uspokojone
bezruchem ludzi.
Obraz zamglił się i senność rozluźniała napięte mięśnie. Jerzy widział przed sobą krzątaninę
czarnych, błyskających, obłych kształtów aż do chwili, kiedy przymykał oczy. Potem
karaluchy wpełzały w jego ostatnie myśli, wypełniały sen, mrowiły się pod powiekami,
drażniły kłującymi dotykami czuł-ków, szeleściły słomą.
Wiał silny wiatr i chmury, szare na szarym tle, rozsnuwały się nisko. Mróz zelżał nieco, ale
wiatr wciskał zimno przez najmniejsze szczeliny pod ubranie, kłuł w policzki. Jerzy od-
135
ruchowo podkulał ciężki gipsowy but, żeby nie sunąć nim po śniegu; zdawało mu się, że
zimno ogarnia jego nogę i usztywnia palce. Przypomniała nu się siostra z operacyjnej. Teraz,
po wyjściu ze szpitala, kiedy ból nie oszałamiał, nie chciał już amputacji i bał się każdego
urazu, dotknięcia, które czuł nawet przez gips, jakby biała powłoka stała się jego drugą skórą.
Do Sanu było niedaleko. Rzeka przepływała tuż za wsią. Pędziła swoje wody w niewielkiej
kotlinie szara, pobielona mętnymi pecynami kry. Nie była bardzo szeroka, ale nurt wypełniał
ją od brzegu do brzegu, zwijał się coraz nowymi wirami, chrzęścił trącymi o siebie
lodowatymi złomami. Do niej od wiejskiej drogi prowadził trakt wyłożony kocimi łbami,
oślizgły i niebezpiecznie pochyły. Nad brzegiem zgromadziło się kilkadziesiąt osób. Stali tam
już na pewno od długiego czasu, milczący, nieruchomi, zapatrzeni w bury, gwałtowny,
groźny odmęt. Kilka lodzi wysunięto daleko na brzeg, w miejsca bezpieczne.
Podróżni trzymali się razem, od tutejszych uzależnieni najpierw noclegiem, teraz przeprawą
na drugą stronę Sanu, obcy w tym miejscu.
Matka i Jerzy docierali do nich w milczeniu, jakby spóźnili się na jakiś spektakl czy zebranie,
na którym zapadły już decyzje i teraz nie było o czym mówić. Kilku miejscowych łatwo było
odróżnić w tym tłumie: nie mieli ze sobą żadnych pakunków. Jeden z nich, widać najbardziej
skłonny do przeprawy, trzymał w ręku długie wiosło. Podpierając się na nim podchodził do
samej wody i kopał bezmyślnie bryły lodu wyrzucane na brzeg. Lód byl gruby. Ciężkie bryły
nie dawały się ruszyć ani nawet zachwiać. Z bliska widać było, z jaką siłą uderzały. Dalej
niesione szybkim, przyprawiającym o zawrót głowy prądem zdawały się tańczyć, uchylać
przed sobą, okręcały się powolnie, statecznie, przytapiały nawzajem, ciągle pędząc naprzód w
dól rzeki. Można było tak stać i patrzeć bez końca. Jerzy po chwili, kiedy rzeczywiście
zakręciło mu się w głowie, podniósł oczy i powiódł spojrzeniem po twarzach milczących
ludzi.
— Po moście nie da rady przejść? — zapytał jednego z tutejszych.
Tamten tylko spojrzał ponurym, bawolim okiem. ¦—- Po moście nie można— powiedział ktoś
z tłumu.
— Cały w wodzie? —pytała matka.
— Nie. Nie w wodzie.
136
— No, to można spróbować.
— Nie wolno. —- Dlaczego?
— Strzelają!
— Kto strzela?
— A kto ich tam wie. Wojskowi.
— Dlaczego strzelają?
— Pyta pan i pyta, a sam pan strzelał — powiedział rozmówca z tłumu i cofnął się między
ludzi.
Jerzy nie rozumiał związku między tym, co posłyszał, i swoimi pytaniami. Wyglądał jednak
na wpół wojskowo w zbieraninie żołnierskiego przyodziewku; taki dostał przy wyjściu ze
szpitala.
-r- Ale my musimy do Rozwadowa. Syn nie może tu zostać. Musi być w szpitalu.
Przewoźnik wzruszył ramionami i znowu odwrócił się do wody.
— Przechodzili my po moście, aż go wysadzili.
— Kto wysadził?
— Jacyś tacy. Kręcili się tu, kręcili się, aż wysadzili most.
— A teraz wojskowi strzelają — odezwał się ten z wiosłem. Starszy przewoźnik popatrzył
na niego ponuro, nasunął
czapę na oczy i przepchał się między ludźmi. Skierował się do wsi. Zerwały się jakieś szepty i
umilkły. Stali dalej bez ruchu.
— Panie... — matka podeszła do przewoźnika z wio-
137
^^JS
¦ ¦- i
?
?-' *
su L3
~- ra O r>
^-.^ O — ? I?
^r-? *\
-1
'^
S' 5" cc
&?
"##
^ ^ J^H.
/ 3
¦ *¦<
re n> 'S'.
?
p
n .&> • g «¦ ? ». g- L... pi — ? ? -*>
43
0 N- ? ??
q ? ? N ? ? -? », ?
3 K- Ł "> N S .4
LatsŁ:rs&
-I?'
IB JB
¦? ?
?? O-.
słem. — Panie, synowi odetną nogę, jeżeli nie dostanie się zaraz do szpitala.
Przewoźnik popatrzył bez słowa na matkę i na nurt.
— Przecież zapłacimy. Ile pan zechce.
— Łodzi nie zepchnie — odezwał się ktoś z tłumu.
— Nie widzi pani, co się wyrabia? ¦— poparł go drugi. ¦—• Musimy się dostać do
Rozwadowa. Nie rozumiecie?
— A syn wojskowy? — spytał przewoźnik i popatrzył na czeski płaszcz Jerzego.
Matka stropiła się. Nie wiedziała, co będzie polityczniej. Spodziewała się dalszego ciągu.
—¦ Bo jak wojskowy, to dlaczego nie trzymają go w wojskowym szpitalu?
— Zwolnili go. Zabieram go do domu — wyjaśniła, wiedząc, że brzmi to jeszcze bardziej
podejrzanie niż pozostawienie pytania bez odpowiedzi.
Przewoźnik powiódł po ludziach spojrzeniem triumfatora. •—¦ Lepiej go było zostawić —
powiedział ktoś ironicznie. ¦— Przewiezie pan?
— Zamiast syna ratować, pcha go pani do wody — odezwał się dyskutant z tłumu.
— Przeczeka pani na wsi ze dwa dni; może kra spłynie.
— Ależ to niemożliwe. Musi być w szpitalu.
Jerzy rozejrzał się. Z początku nie rozumiał uporu matki. Nie było z nim aż tak źle, by nie
mógł poczekać albo próbować innej drogi. Nie rozumiał,.bo. nie był z nią w te dni, kiedy
uparcie szła naprzód przez ruiny, pchała się do piwnicy z trupami, brnęła po śniegu do Anina;
przeciwności zdawały się ją umacniać w uporze; widziała przed sobą tylko cel, nie zważała na
ś
rodki ani trudności. Z drugiej strony Jerzy nie bał się przeprawy, nie umiał sobie wyobrazić
groźby kry, zdawało mu się, że rzecz cała. jest przesadzona, ale nie można przecież pokonać
tępego uporu tych ludzi. Zajrzał w twarze stojących na brzegu. Widział spojrzenia ciekawe,
badawcze. Nie wiedział, co mogą dla nich znaczyć: przychylność czy wrogość. Nagle
przypomniały mu się słowa o moście, o wysadzeniu, potem skojarzył to z pytaniami na. temat
szpitala wojskowego:
Legitymować się nie będzie! Nonsens. A przecież najwidoczniej brano go za jakiegoś
podejrzanego typa, który albo dezerteruje, albo szwarcuje się w wojskowych łachach, byle
daleko od wojska; taki człowiek mógł sprowadzić kłopoty, ta-
138
kiego lepiej omijać. Teraz zrozumiał, dlaczego matka łowiąc te spojrzenia z tłumu, a może
nawet rozmawiając jeszcze tam, we wsi, starając się o nocleg, potem o jedzenie, rozpytując o
drogę zdecydowała jechać dalej za wszelką cenę. Być może bała się. Po prostu nie chciała
dopuścić do kłopotliwej sytuacji.
— W Rozwadowie jest doktor i kolej jedzie dalej... — powiedział ktoś na pozór bez związku.
— A tu przez most niech pani nawet nie próbuje. Zobaczą syna i z daleka będą strzelać.
— Do nas strzelali, a co dopiero...
¦— Może by i przepłynął —¦ powiedział na to przewoźnik i" znowu popatrzył na wodę.
— Pewnie, że w takim przypadku, kiedy nie ma wyjścia... Głosy z tłumu odzywały się to tu,
to tam. Nie było po co
protestować. Go miał im powiedzieć? śe nie jest żadnym podejrzanym typem, że najzupełniej
legalnie zwolniono go ze szpitala, że ma przepustkę i papiery wojskowe? Jakich to papierów
dorabiali się wtedy ludzie różnymi sposobami! Nie było rady. Przewoźnik westchnął ciężko i
ruszył ku rzece. Zeszli za nim nad sam brzeg. Łódź zepchnięto do małej zatoczki, w której nie
groziło uderzenie kry. Wsiedli. Nie kwapił się nikt więcej poza matką i Jerzym. Przewoźnik
ujął wiosło i stanął szeroko rozkraczony.
— Zepchniecie, kiedy powiem — rzucił do pomagających mu mężczyzn. Patrzył na wodę i
wyczekiwał na ten jedyny moment, który zdawał się szansą.
— Teraz! — zawołał i razem z ruchem pchających sam potężnym zamachem rzucił się na
wiosło oparte o krawędź brzegu. Łódź wyskoczyła na nurt. Zakręciło ją, nim przewoźnik
zdołał usiąść. Bloki kry nie uderzyły jednak, tylko przyparły i przytrzymały czółno w pędzie.
Na jedną sekundę zdawało się, że nurt przyjął i ogarnął łódź, że teraz poniesie ją otoczoną
lodem i wirami i nie wypuści już ze swych groźnych objęć. Jerzy trzymał się mocno burty.
Czuł bardziej niż kiedykolwiek dotąd ciężar gipsowego buta, nieruchawość swoich ramion
spętanych przyciasnym płaszczem. Patrzył przyczajony na zwierające się wokół białe tafle.
Kra tarła drewno łodzi powoli, wyprzedzała ją, wirowała i przechylała się, dobywając z
ciemnego odmętu potężne bloki zatopione w wodzie.
139
Przewoźnik wyczekał odpowiedni moment i zagarnął wiosłem mocno przepychając łódź.
Uniknął potężnego uderzenia kry.
Na brzegu tłum zafalował i do uszu płynących doleciał jak podmuch wiatru jęk ludzi. Matka
kątem oka dostrzegła ogromny kawał lodu, który prześliznął się tuż obok nich, zajął
opuszczone przez łódź miejsce i naparł na kry z przodu, przy-topił je i rozkruszył. Matka
szybkimi spojrzeniami ogarniała to przygarbionego syna, to rzekę, to znów brzeg, do którego
zbliżali się powoli.
Przewoźnik dawał łodzi spływać z prądem i sterował nią niepostrzeżenie, jakby kryjąc swój
zamiar. Okłamywał rzekę powolnymi, nieznacznymi ruchami wioseł po to, by we właściwej
chwili przeskoczyć do następnego oka czystej wody.
Przeprawa trwała parę minut zaledwie, tak krótko, że dopiero wyłażąc z łodzi Jerzy pomyślał
po raz pierwszy o tym, że matka nie umie pływać, a on też nie zdołałby jej pomóc, zresztą nie
dałby rady ratować samego siebie.
Posłyszeli znowu jęk tłumu na drugim brzegu, jęk, w którym było więcej zdziwienia niż
triumfu. Jedynie matka, zdawało się, nie dopuściła do świadomości zwątpienia w powodzenie
przeprawy. Są oto na brzegu, skąd prosta już droga do niedalekiej mieściny ze stacją
kolejową. Są tu, gdzie mieli się przedostać. Z pewnością wierzyła, że nawet wywrócenie się
łodzi czy zmiażdżenie jej przez krę nie przekreśliłoby jej planów i wtedy znalazłoby się jakieś
wyjście.
Jerzy stanął na brzegu i patrzył na wodę, znowu dając się wciągnąć w tę hipnotyczną zabawę,
w której więcej było zachwytu i szacunku niż strachu.
— Chodź, chodź, przeziębisz się. Gips nie zamókł? — nachyliła się do jego nogi.
— Pełno było wody na dnie łodzi, można ją było najpierw wybrać — powiedziała tonem
przygany, zwracając się do przewoźnika, który stanął osłupiały i niezdolny do protestu.
Jerzy roześmiał się serdecznie. Mój Boże, to była jego matka! Nie znał jej. Poczuł, że ją
podziwia, tak jak się podziwia kogoś obcego, kiedy ujawni jakąś nową, wspaniałą cechę
swego charakteru.
Niedaleko rzeki była zagroda, do której zaprowadził ich przewoźnik. Po sforsowaniu
pochyłości brzegu Jerzy czuł się kompletnie wyczerpany; nie miał sił na spacer do
Rozwadowa, którego pierwsze domy widać było na szarym horyzoncie,
140
otoczone siatką gałęzi topól sterczących ponad obłe pagóry śniegu. Poczekali, aż gospodarz
zaprzęgnie konie. Przewoźnik przyniósł im po kubku gorącego mleka. Był małomówny i nie
ś
pieszył z powrotem. Twierdził, że ma interesy w Rozwadowie i wcale do wsi nie wróci;
może dopiero następnego dnia... Wstydził się przyznać do strachu: ostatecznie przeprawił
tego tu... wojskowego. Pomógł...
Rozwadów okazał się niedużą mieściną z paroma sklepami, apteką i sporym klasztorem
schowanym za wielki kościół i kępę rozłożystych lip.
Tam właśnie, w okolicy kościoła znaleziono im gościnę w domu kolejarskim. Na stacji
zdobyli nie najlepsze wiadomości o pociągu, który kursował bardzo nieregularnie: jedyny
skład jeździł między Medyką i Stalową Wolą mniej więcej raz na dzień, nie trzymając się
ż
adnego rozkładu. Ale kolejarska rodzina pocieszyła ich — otóż pociąg ruszając w drogę ze
Stalowej Woli długo gwizdał. Ten gwizd słyszany w Rozwadowie był znakiem dla
podróżnych, którzy wtedy śpieszyli
141
na stację. Pociąg przejeżdżał przez Przeworsk, gdzie matka spodziewała się trafić do rodziny
przyjaciół. Siedzieli tam niegdyś w cukrowni, czy byli tam teraz, po wojnie, nie wiedziała.
Coś się jednak na pewno wykombinuje, mimo że, jak twierdzili kolejarze, pociągi z
Przeworska w kierunku Krakowa jeszcze nie kursowały.
Jerzego ulokowano na dziecinnym łóżku. Jedną nogę, zdrową, przesadził między prętami
oparcia, drugą — w gipsie — opierał na kuchennym stołku. Cuchnęła straszliwie. To wszakże
nie bardzo przeszkadzało gospodarzom i licznej rodzinie, która czasowo mieszkała w dwóch
izbach wiejskiej chałupy. Z powodu ostrej zimy do izby kuchennej przygarnięto i część
inwentarza. Jerzy, budząc się z rozpalonego gorączką otępienia, widział czarno-białe, łaciate
prosię, które biegało po kuchni, włażąc pod nogi, ruchliwe, kwiczące i wesołe. Gonili je
wszyscy za prowizorycznie ustawioną przegrodę, ale dzieci wypuszczały prosiaka i bawiły się
z nim jak z psem.
Matka rzadko wychodziła po jakieś sprawunki — głównie przesiadywała w izbie, pomagając
gospodyni. Co chwila podchodziła do łóżeczka, zaglądała w senne, zaczerwienione oczy
Jerzego. Kładła dłoń przyjemnie chłodną na jego czole i, odchodziła milcząca i zbielała.
Gospoclyni czasem zbliżała się do Jerzego, obiecywała zdobyć termometr, ale widok
rozgorączkowanej twarzy chłopca hamował ją wyraźnie: termometr nie mógł się znaleźć.
Może to i lepiej, bo w Rozwadowie nie było szpitala, w którym można by dokonać amputacji:
Jerzy pamiętał przestrogi lekairza.
Przez izbę przewijało się zawsze sporo ludzi. Mężczyźni przynosili bimber i pili razem z
kobietami ze szklanek lub prosto z butelki „pod cyk", ,,pod manufakturę", czasem pod
prawdziwą zupę, zależy, o jakiej porze pojawiała się na stole butelka. Czasem między
hałaśliwymi, plotącymi o niczym Jerzy słyszał powolny, cichszy głos: spoglądał w kierunku
zebranych przy stole i widział krępą postać w habicie franciszkańskim. Ojciec często
odwiedzał dom kolejarzy. Otoczony był powszechną sympatią i szacunkiem, pomagał, radził i
pocieszał. Lubiano go i szanowano do tego stopnia, że kiedy wizyta kończyła się za dnia,
eskortowano go do murów klasztornych, uważając, by niepewny krok duchownego nie stał
się przyczyną zgorszenia.
Dwa razy w ciągu dwóch dni Jerzego podrywano z pościeli; ubierali się szybko, zagarniali
manatki i śpieszyli na
142 s
dworzec. Niestety, sygnał dolatujący ze Stalowej Woli obliczony był dla zdrowych nóg.
Docierali do stacji już po odejściu pociągu. Trzeciego dnia wybrali się więc na dworzec
wtedy, gdy pociąg przejeżdżał do Stalowej Woli. Jerzego położono na biurku zawiadowcy,
gdzie przeleżał parę długich godzin.
Pociąg nadjechał dopiero pod; wieczór. Stał na stacji z godzinę. Był czas na ulokowanie się w
towarowym wagonie przeznaczonym dla kolejarzy: zbawienna okazała się protekcja
kolejarskiej rodziny i gips na nodze. Wagon kolejarzy miał tę wyższość nad innymi, że na
ś
rodku zainstalowano w nim kozę — metalową kuchenkę. Wokół niej stały ławki dwoma
rzędami. Jedne blisko, drugie pod ścianami wagonu. Prócz tego pod sufitem zrobiono coś w
rodzaju pawlacza; mogło się tam swobodnie zmieścić parę osób.
Pociąg ruszył około piątej w mroźny, rozczerwieniony, pogodny wieczór. Lokomotywa
otoczyła się kłębami pary i powoli nabierała szybkości. Wagony skrzypiały i jęczały na
łukach szyn. Jerzy rozsiadł się wygodnie pod ścianą, postawił kołnierz płaszcza, by głową nie
dotykać lodowego mchu na deskach. Koza huczała, czerwieniejąc bladymi plamami na
korpusie. Matka siedziała tuż obok. Wypoczynek, mroźny dzień i słońce — wszystko to
sprawiło, że Jerzy czuł się nieco lepiej, był ożywiony i nie miał gorączki. Rozglądał się
ciekawie. W wagonie siedziało kilku kolejarzy i jeden milczący cywil.
Pociąg rozturkotał się, mijając już ostatnie zabudowania stacyjne. Nagle posłyszeli strzały,
krótką serię z pepeszy, pojedyncze suche trzaśnięcia karabinu. Kolejarze zasunęli się za
ś
cianę i nie kwapili z wyglądaniem.
W szparze lekko odsuniętych drzwi pojawiły się ręce. Uchwyciły brzeg podłogi. Ktoś biegł
unoszony pędem pociągu, potem dźwignął się. Zobaczyli papachę, kołnierz płaszcza.
Wojskowy zgrabnie uniósł się na rękach i skoczył do środka. Nie był sam. Pomógł wtarabanić
się towarzyszowi. Oparli się o framugi i wyglądali na uciekający peron, śmiejąc się i
posyłając komuś wiązanki nie najpochlebniejszych familijnych sformułowań. Rechotali,
klepali się po ramionach, szczęśliwi z kawału. Wreszcie zasunęli drzwi i rozpinając płaszcze
usiedli na ławkach koło kozy. Jeden był w stopniu starszego lejtnan-ta, drugi — starszyny.
—• O dokumenty pyta, o dokumenty. Widziałeś, jaka ostra!
143
— Starszy lejtnant miał oliwkową cerę i piękne skośne, czarne oczy.
— Ja od trzech miesięcy sprawdzam dokumenty! Powiedziałem jej coś o maci, a ona za
pepeszkę! — Nagle z wielkiej uciechy palnął starszynę po ramieniu, aż tamten osunął się na
bok. Jerzy mimowolnie chciał się pochylić, by go podtrzymać. Lejtnant był bliżej. Roześmiał
się szczęśliwy i popatrzył na Jerzego.
Omiótł go szybkim, bystrym spojrzeniem i odwrócił się do starszyny.
Ś
ciągnął rękawice i próbował rozpiąć pas, z którego zwisały rapcie; na rzemieniach dyndał z
fasonem podwieszony pistolet. Palce miał zgrabiałe z zimna i nieruchawe. Starszyna
przysunął się do niego. Wyciągnęli ręce do kozy.
— Konserwę masz? — zapytał lejtnant. Starszyna rozsupłał worek i wyciągnął puszkę.
Wyjął z kieszeni kozik z dużym spiczastym ostrzem i drewnianą, walcowatą rękojeścią.
Wyciął denko puszki tak łatwo, jakby krajał chleb. Podał lejtnanto-wi. Porucznik pogrzebał
nożem, przełknął parę kęsów, zagryzł chlebem odrywanym z bochenka. Nagle odstawił
puszkę:
— Nie chcę więcej.
Grzał ręce i rozglądał się po wagonie. Zlustrował wszystkich badawczym spojrzeniem.
Jerzego zostawił sobie na koniec, jakby pewien, że siedzący najbliżej tuż przed nim nie ujdzie
jego uwagi.
Jerzy zaś obserwował go bez przerwy. Energiczny, szybki, zaskakujący gestem, reakcją,
ostrym spojrzeniem — fascynował Jerzego.
Lejtnant pochylił się nad piecykiem i patrzył przed siebie spode łba. Białka jego oczu
błyskały tuż nad rozczerwienioną płytką. Obejrzał płaszcz Jerzego, zapięty na czeskie guziki,
wystającą spod płaszcza kurtkę mundurową, drelichową, a nie sukienną, jaką dostawano w
wojsku na zimę, cywilne wełniane rękawiczki, pumpy zrobione z koca, chyba jedyna rzecz,
która uratowała się z powstania i przetrwała z Jerzym w szpitalu, wreszcie na but
niewojskowy, choć sznurowany, i drugą nogę, którą Jerzy wystawił sztywno przed siebie.
Była szczelnie okutana kolorowymi szmatami, tak że gips nigdzie nie przeświecał.
Lejtnant spojrzał na Jerzego. Patrzył długo i nieruchomo. Jerzy poczuł się nieswojo. Zasunął
ręce w rękawy i przymknął oczy pochylając głowę. Lejtnant zaobserwował te ma-
144
newry. Obejrzał rękawy, oceniając rzekomą ukrytą zawartość, potem uśmiechnął się
złośliwie, czując przez szparki w powiekach Jerzego bynajmniej nie senne spojrzenie.
Wreszcie pokręcił głową powoli, z przyganą, był czujny jak człowiek, którego podejrzliwość
zmieniła się w gotowość na przyjęcie agresji.
Koło drzwi zrobił się ruch. Starszyna poskoczył z pomocą. Do wagonu wśliznęło się ze
stopnia kilka mundurowych postaci. Przeszli z sąsiedniego wagonu. Pierwszy był w randze
pułkownika, drugi — kapitana, dwaj pozostali byli zwykłymi żołnierzami. Najwidoczniej
znali lejtnanta i starszynę, bo nie witając się obstąpili piecyk i zagadali coś szybko i wesoło.
Lejtnant odwrócił się, ale nie wstał.
¦— Idźcie spać. Miejsca tu dużo — zamachnął szerokim gestem.
Pułkownik i kapitan z pomocą jednego z żołnierzy wtara-banili się na „pawlacz" i rozkładali
tam swoje płaszcze. Lejtnant siedział teraz przez chwilę odwrócony tyłem do Jerzego.
— Udawaj, że śpisz — zaszeptała matka. Jerzy spojrzał na nią kątem oka. Była niespokojna.
Zasłoniła twarz szalikiem i narzuciła na plecy syna kawałek pledu.
— Widziałeś, jak mnie żegnała z pepeszy ta z prowier-ki?
— One są honorowe. Coś tam jej przygadałeś, nie chciałeś się zatrzymać, to ci
odpowiedziała po swojemu — odpowiedział pułkownik układając się na „pawlaczu".
ś
ołnierze poprzysiadali na ławkach w kącie koło drzwi. Robiło się ciemno. Jeden z kolejarzy
zapalił świeczkę i wstawił ją do lampki podwieszonej na ścianie wagonu. Zalśniły kryształki
lodu na deskach. Pociąg turkotał monotonnie; słychać było sapanie lokomotywy. Wagon
chwiał się jak statek na łagodnie falującym morzu. Ale Jerzy nie mógł zasnąć.
Lejtnant wstał, rozpiął pas, rzucił na ławkę i ściągnął płaszcz. Błysnęły oprawione w sztywną
pochewkę odznaczenia: „Order Lenina" i dwukrotna odznaka Bohatera Związku
Radzieckiego. To było coś niezwykłego. Wiedeialo się o takich wypadkach, ale mówiono o
nich w szpitalu jako o niesłychanej rzadkości. Jerzy zapomniał o udawaniu snu i patrzył na
lejtnanta szeroko otwartymi oczami. Teraz dopiero docenił jego zgrabną sylwetkę, urodę
twarzy i ciemnej, oliwkowej cery. Musiał być pięknością w kraju, z którego pocho-
10 — A gdy mnie trafi...
145
dził, we wschodniej jakiejś republice. Wiedziano tam z pewnością o bohaterstwie tego
człowieka, opowiadano o nim legendy, może śpiewano pieśni.
Lejtnant usiadł ciężko na ławce i sięgnął do worka starszy-ny. Wyjął manierkę i przechylił,
potem otarł usta i zabrał się do konserwy. Jadł powoli dłubiąc kozikiem w puszce i zagryzał
chlebem. Przysunął się do piecyka i jedząc obserwował Jerzego.
— A ty co, do szpitala? — zagadnął obojętnie, skrobiąc kozikiem po blasze.
— Do szpitala — odpowiedział Jerzy skwapliwie, ale poczuł nagły niepokój.
— Wojskowego? Jerzy stropił się.
— Zwolnili mnie... — powiedział i nagle poczuł nonsens tego stwierdzenia.
— Zwolnili niewyleczonego?
Mimo że tak było, zabrzmiało to nieprawdopodobnie, a więc budziło podejrzenie. Jerzemu
nagle przypomniały się rozmowy ze Stefanem, tajemnicze zniknięcie obcego rannego z ich
sali, niedomówienia, plotki o aresztowaniu, to wspomnienie podbudowało niepokój.
Lejtnant popatrzył na nogę Jerzego. Proces jego rozumowania był przejrzysty. Jerzy wiedział,
jakie teraz padnie pytanie. Lejtnant nie bawił się w kruczki, które miały wywołać przyznanie
się do jakiejś winy. Po prostu pytał o rzeczy, które go ciekawiły. Czuł, że lakonicznie
odpowiadając, tylko odpowiadając, pozwala lejtnantowi przejąć inicjatywę. Czuł się winnym
już choćby dlatego, że się nagle przestraszył tej rozmowy.
W papierach zasuniętych na piersi miał napisane wyraźnie to sformułowanie, o którym
wiedział, że prowokuje do zawiłych wyjaśnień: partyzant.
Wyjaśnianie mogłoby wyglądać na tłumaczenie się. Tego chciał uniknąć. Poza tym lejtnant
po prostu stawiał pytania, na które trzeba było szybko dać odpowiedź, jednoznaczną
odpowiedź. Podejrzewał coś, a z tego nie rodziło się zaufanie i cierpliwość chętnego
słuchacza. Tłumaczenia nie byłyby na czasie. Lejtnant był oczywisty: jego mundur stanowił
ideową deklarację. Dla Jerzego był towarzyszem broni. A Jerzy dla niego?... I tego właśnie
Jerzy bał się najbardziej. Bał się,
146
ż
e tamten oddzieli się od niego. To byłoby niesprawiedliwe, tym bardziej że lejtnant tak rnu
zaimponował sylwetką, odznaczeniami, pewnością siebie, że Jerzy właśnie w nim widział
uosobienie siły i prawości. Pragnął jego życzliwości, nawet przyjaźni, a sam nie potrafił się
zdobyć na coś więcej niż nieszczerość.
Miał żal dio losu za tę sytuację. A z tym żalem trzeba było iść dalej; przewidywać, że nieraz
jeszcze kłamstwo czy odmierzona prawda muszą starczyć za legitymację. Więc się bał i teraz,
i na przyszłość. Bał się tej nowej dojrzałości. Co gorsza, pojmował, że ten strach, to jakby
przyznanie się do rzekomej winy wobec tego, co lejtnant reprezentował. Ktoś stojący z boku
musiałby podejrzliwie pomyśleć: boi się, to znaczy, że coś tam nie jest w porządku.
Jakże byłoby dobrze i łatwo mówić szczerze. Opowiedzieć swoje dzieje, jak żołnierz
ż
ołnierzowi, o trudach, śmierci przyjaciół, okrucieństwach wroga, niedospanych nocach,
strachu przed bombami i artylerią, mówić to lejtnantowi, który to wszystko przeżył i
zrozumie. Ale już wpadł w tę koleinę, już nie mógł się wydostać, już szykował sobie
odpowiedź, która nie wyjawi za wiele. Brzydził się sobą w tej chwili.
— Zwolnili? Z wojskowego szpitala? A noga jeszcze nie w porządku?
— Komisja zwolniła na prywatne leczenie. Matka po mnie przyjechała.
Lejtnant spojrzał na matkę i uśmiechnął się.
— Mama, mamusia... — spoważniał nagle. — Ile czasu byłeś na froncie?
— Na froncie i... w szpitalu: razem siedem miesięcy. — To już brzmiało poważnie.
¦— Siedem miesięcy! Nawojowałeś się! Ja nie byłem w domu cztery lata. Trzy razy ranny.
Ciebie ledwie coś tam w nogę pukło j już: mamusia zabiera do domu. — Kiwał głową.
Tak lepiej, niech się wyzłośliwia, nawet ironizuje. W tej sytuacji Jerzy czuł nieledwie
przyjemność, że ktoś z niego drwi. Sam sobie był winien.
— Coś ty robił na froncie?
Jerzy uśmiechnął się głupawo. Nie rozumiał intencji i nie wiedział, ku czemu zmierza
lejtnant. Czy chodzi o jednostkę, rodzaj broni?
— Strzelałem do Niemców.
147
— I zabijałeś?
— Może i zabijałem. Nie chodziłem oglądać trupów — Jerzy spróbował się odciąć.
— Pokaż rękę! — szarpnął Jerzego. Wyciągnął jego dłoń ku sobie. Obejrzał dokładnie.
— Ręka. Widziałeś? Pułkownik, widziałeś? Oj, ty... inte-ligencik. Nie napracowałeś się przy
tym zabijaniu. Stiepan! — lejtnant odwrócił się ku drzwiom. Z ławki zerwał się jeden z
ż
ołnierzy. Mierzył ze dwa metry wzrostu. Był zbudowany proporc j onalnie.
¦— Daj rękę! Pokaż!
ś
ołnierz wyciągnął swoją dłoń wielką jak bochen chleba, czerwoną od mrozu.
— Ot, widzisz, ręka. Siadaj, Stiepan.
Jerzy poczuł się obrażony złośliwością, a w dodatku sprowokowany do zaprzeczeń czy
tłumaczenia; a jednak postanowił to wyrównać. Pocieszał się, że to pewnie alkohol nastrajał
lejtnanta złośliwie i agresywnie. Tamten zajął się znowu manierką, potem blaszaną puszką.
Kiwał się sennie. Starszyna ułożył się na ławce koło Jerzego.
— Z jakiego oddziału? — lejtnant zaatakował niespodzianie. Gwałtowność tego pytania
zaskoczyła Jerzego. Dość już miał tego wymigiwania się i ostrożności. Trzeba odpowiedzieć
tak, żeby uciąć tę rozmowę. Więc wybrał kłamstwo.
— Z dziewiątego pułku. — Kłamstwo wyszło zupełnie składnie.
Przypomniał sobie: dziewiąty pułk walczył po drugiej stronie, z dziewiątego pułku
przepływali do nich, na Powiśle.
— Takie u was umundurowanie? Wyglądasz jak pajac.
— Takie dała komisja w szpitalu — teraz mógł nie kłamać. — Takie dawali tym, którzy szli
na prywatne leczenie — dodał szybko, ale lejtnant nie uwierzył.
— Do jakiego szpitala się wybierasz?
— Do Krakowa.
— Syn był ciężko ranny. Grozi mu amputacja, nogi — wtrąciła się matka. — Niech mu pan
da spokój —¦ dopowiedziała ostro.
— Ciężko rannego zwolnili z wojskowego szpitala... Słyszałeś o takim? Pułkownik!
Zwolniłbyś takiego ze szpitala?
Pułkownik podniósł głowę i spojrzał w dół.
— Daj spać. Przyczepił się...
Lejtnant odstawił puszkę zdecydowanie. Wyprostował się.
148
— A ja cię do Krakowa nie puszczę. Jestem komendantem placówki w Przeworsku. Nie
puszczę. Pojedziesz z pułkownikiem do Lwowa —¦ pochylił się do Jerzego i zniżył glos. —
Ty wiesz, kto to taki, pułkownik? Naczelny chirurg frontowy. Głowę utnie, przystawi i będzie
w porządku. Pojedziesz do szpitala we Lwowie. Wyleczą cię w wojsku, potem możesz się
zabierać do mamy. Dobrze mówię, pułkownik?
W tym nachyleniu, tonie było coś z konfidencji, serdeczności i przyjaźni. Jerzy poczuł nagle
wstyd. Po co kłamał? Było za późno na prawdę, ale pomyślał, że gdyby się zgodził,
podporządkował, mogłoby to zmazać kłamstwo i nieufność. Gwałtownie chciał podtrzymać
ten nastrój, stać się tym, kim czuł się naprawdę — towarzyszem broni.
Z pawlacza słychać było pochrapywanie. Matka przerażona spoglądała to na Jerzego, to na
pułkownika, jakby teraz rzeczywiście miał zapaść wyrok. Wreszcie zdecydowała się.
— Panie pułkowniku, przyjechałam po syna, zabrałam go ze szpitala, mają mu amputować
nogę, czekają na niego w szpitalu. Muszę go dowieźć do Krakowa — wyrzuciła z siebie
jednym tchem.
Pułkownik znowu podniósł głowę i popatrzył sennymi oczami.
— Daj mu spokój, lejtnant. Nie widzisz, że słaby? Niech jedzie, gdzie chce.
Było w tym lekceważenie, zasłużona litość.
Zapadło milczenie. Lejtnant kiwał się na ławce i spoglądał na Jerzego badawczo i
nieprzyjaźnie. Wagon chwiał się i turkotał. O śnie nie było mowy, ale żeby choć można było
odprężyć się. Lejtnant zamruczał coś do siebie, nie patrzył na Jerzego. Po chwili podniósł głos
tak, by Jerzy mógł go dosłyszeć.
— Cztery lata nie widziałem swoich stron, ani matki, ani żony, ani dzieci. Cztery lata poza
ojczyzną. Co ty wiesz o ojczyźnie? śeby zrozumieć, trzeba od niej odjechać daleko. Walczyć
na obcej ziemi. Szastają z odcinka na odcinek, z frontu na front, tam gdzie ludzie nie
rozumieją twojego języka, patrzą wrogo, a ty życie dla nich narażasz. — Mówił rozwlekle,
przeciągał sylaby. Brzmiało to jak śpiew, opowiadał swój żal, tęsknotę. Błyskała świeca i
drżały na ścianach czerwone refleksy od'niespokojnego płomienia pod płytką piecyka;
migotały kryształki lodu na deskach, mieniły się tęczowymi barwami jak klejnoty.
149
— Walczyłeś, między swoimi, za swoją ziemię, co ty wiesz o ojczyźnie...
Jerzy poczuł w gardle dławienie. Zaplątany w kłamstwo nie mógł nawet okazać swojego
wzruszenia; pozostawał w swoim milczeniu obcy lejtnantowi, jakby był mu wrogi.
Przymknął oczy i starał się drzemać, ale dławienie w gardle nie ustępowało, czuł się
niesprawiedliwie skrzywdzony i wiedział, przeczuwał, że to uczucie będzie mu towarzyszyć
długo, nim zdoła zapomnieć, nim zapomnienie wygładzi wszystkie niespokojne fale,
pobudzone przez walkę ludzi z powstania, aż nie będzie już o czym mówić i życie nowymi
kłopotami jak kurzem przysypie ich namiętności, żal po stracie najbliższych, rozpacz i zapał.
I z tego niewypowiedzenia, spychania na dno świadomości wszystkich tych wielkich,
nagromadzonych w sercu uczuć pozostanie gorzki smak krzywdy. A przecież życie miało się
dopiero zacząć. Czy już do końca swoich dni w skrytości, niezrozumiany i osądzony
niesprawiedliwie, będzie wspominał chwile najwyższego uniesienia, wspominał, tylko
wspominał. Jak człowiek stary od dwudziestego roku życia.
Uchylił powieki. Lejtnant otwartym kozikiem skrobał dno puszki od konserw. Nagle
przerwał, spojrzał na Jerzego i pochylił się do przodu. Ostrożnie odwinął szmaty z nogi
rannego. Białość gipsu zaświeciła ostro w półmroku wagonu. Lejtnant pomedytował chwilę
nad gipsowym butem. Potem popatrzył uważnie na Jerzego, równie ostrożnie omotał nogę
szmatami i usiadł prosto.
— Grisza! — zawołał ostro.
— Słuszaju, starszy lejtnant!
— Niczewo, spi... — lejtnant machnął ręką i odczekał, aż starszyna ułoży się na ławce.
— Grisza! — powiedział już słabszym tonem.
Starszyna znowu wstał, ale już bardziej opieszale. I meldunek nie wypadł tak dziarsko. Potem
Grisza już nie wstawał, nawet nie podnosił głowy ze swojego posłania.
— Grisza...
— Czego? — odzywał się sennie i lejtnantowi to wystarczało. Uspokajał się na chwilę.
— Nasz lejtnant to wspaniały człowiek. Gieroj; uważasz. Ale nie wchodź mu w drogę! Boże
broń! Ot i teraz przypiął się... — szeptał starszyna do Jerzego.
150
— Grisza...
— No, czego?! Śpij... — zamruczał starszyna.
Senność przyszła znienacka. Jerzy pochylił się nieco, oparł o głowę starszyny i zasnął mocno.
Obudziło go światło i rześkie powietrze. Ktoś odsunął drzwi. Jerzy przez sennie zmrużone
powieki obserwował szybko przebiegający krajobraz. Przesuwał się rozmazany, spowity
obłokami pary z lokomotywy, nieważny. Lejtnant nie spał. śołnierze posiadali blisko drzwi
nieruchomi, zapatrzeni; nie wiadomo, czy zaciekawieni nowością obcego kraju, czy niewidzą-
cy, nieobecni. Jerzy powrócił do tamtego nastroju, jakby nie było żadnej przerwy od ostatnich
słów nocnej rozmowy. Wpatrywał się w lejtnanta, widział rozjaśniony, śniady policzek
przesłonięty do połowy postawionym kołnierzem płaszcza, widział kosmyki czarnych włosów
przyciśnięte barankową czapką, odczytywał w nieruchomości lejtnanta dalszy ciąg jego skargi
i tęsknoty; mógł teraz mówić do niego bez przemilczeń i ostrożności.
Za otworem przesunęła się chałupa z rozwartymi szeroko drzwiami i czarną, osmaloną ścianą.
Niezwykła jakaś i zastygła. Nim zniknęła za krawędzią otworu, Jerzy, zdążył zobaczyć
jeszcze białą siatkę stłuczenia na szybach jednego okna. Drugie było wyważone i czarne.
Potem ciągnęło się pole; dojrzałe zboże podnosiło kożuch śniegu wysoko; gdzieniegdzie
słoma ugięła się niżej pod ciężarem i śnieg wyrównywał łagodnie brzegi zapadliny. Czasem
widać było kłosy miękko przechylone, ciężkie bezwładem martwoty; odmuchane ze śniegu
złociły się żółtą plamą. Poprzez turkot pociągu zdawało się, że można posłyszeć rozdygotane
owadzim brzękiem, mieniące się szumem, rozprażone żniwnym słońcem sierpniowe
południe. Skrzypiał wagon i jęczały osie.
W pośrodku równiny wbity w świeży, czerniejący spalenizną grób sterczał wysoko ku niebu
groźnie pochylony kadłub samolotu: jego stery zdawały się być poziomym ramieniem krzyża.
Wokół szeroko roztoczyło się czarne klepisko, którego śnieg nie zdołał przykryć.
Po godzinie takiej jazdy zobojętniały już martwe chałupy i nastroszone pod śniegiem łany,
liczyło się tylko monumenty czołgów zakopanych w zboże i zaspy. Jerzy, gdy się
wyprostował, widział wzdłuż toru przelatujące co chwila tablice, zrobione z kawałka deski i
ż
erdzi wyrwanej z płotu, blach złamanego semafora. Napisy na tablicach niezmiennie prze-
151
strzegały przed minami. Straszyły te tablice przed ogromnym krajem, letnią panoramą
zaduszoną śnieżnym kożuchem.
Potem wjechali w las. W zwielokrotnionym turkotaniu nadlatywały potężne pnie blisko toru
stojących drzew, bielały łaciate brzozy, rdzawobrunatne, gołe sosny i ciemne od wilgoci
omszałe dęby i poradlone grubą spękaną korą świerki. W tym nieustannym mijaniu, szybkim,
oszałamiającym wyglądały jak pionowe żerdzie krzyży. Setki, tysiące krzyży, groby
towarzyszy z „Zośki", „Parasola", kwatery „Krybara" i „Czaty", znaczone numerami
plutonów na przecinkach i duktach, nieskończone szeregi. Zapatrzony w ten grobowy las,
Jerzy żalił się i narzekał, że wszyscy oni tak go wyprzedzili. Mógł być z nimi. Nie bał się
ż
ycia, strach był tylko przed tym, co wikłało w nieprawdę. Nikt ich o tym nie uprzedzał
wtedy, gdy podawano im pierwsze gazetki, kazano śledzić gestapowców, uczono czyścić i
składać broń — kiedy wysyłano ich na strzelnice czy akcje dywersyjne, szykowano do
opanowania rzemiosła śmierci. Nie wiedzieli, nie byli przygotowani na to, co przychodziło
teraz. Byli gwałtownie wciśnięci w obce sobie życie, zmuszeni do samodzielności, dorośli i
nagle odpowiedzialni.
Wydawało mu się, że mocno trzyma za ręce ich wszystkich.
Piętnastoletni Leszek z odłamkiem w brzuchu płakał dużymi, dziecinnymi łzami, które
wymywały mu blade ścieżki na poszarzałej od kurzu twarzy, czołgał się z butelką benzyny w
ręku od barykady prosto pod gąsienice czołgu zamglonego prochowym dymem, płakał z
nienawiści i żalu, że nie miał już siły i nie rozbita butelka została w jego kurczowo zaciśniętej
dłoni.
Łączniczka Jadzia z szyją owiniętą we wzorzystą, turecką chustkę pociemniałą nagle lepkimi,
szybko poszerzającymi się plamami; chciała wypowiedzieć to ostatnie, najważniejsze słowo
meldunku, ale krew bulgocąca w gardle nie dawała jej wymówić zrozumiale ani sylaby; i tak
mozoliła się, charcząc i połykając wielkie hausty krwi, aż znieruchomiały jej wargi i posiniały
nozdrza.
Podchorąży Topór na piątym piętrze domu przy Śniegockiej z rozprutą pociskiem czaszką
szukał słabnącymi rękami erkaemu, który był gdzieś blisko; już go nie widział. Zmacał go
wreszcie i usiłował odsunąć poza granicę ostrzału, by koledzy mogli go podnieść i strzelać
dalej: ręce wiosłowały po parkiecie coraz wolniej i słabiej, coraz mniejszymi, zamierającymi
ruchami aż po próg nieświadomości.
152
Porucznik Szofer z głową owiniętą brudną i skrwawioną szmatą nie mógł już ustać, więc leżał
za wielką rolą papieru w pasażu Simonsa i chrypiał do ostatka przerażającym głosem
kraczące „hura", które przestrzegało Niemców przed wychyleniem się zza osłony i pozwalało
towarzyszom podbiegać do wrogiej pozycji blisko, na rzut granatem niszczącym niemieckie
gniazdo broni maszynowej.
Nieznany żołnierz z Powiśla trafiony odłamkiem pocisku, kiedy przeciskał się przez stłoczone
oddziały, zmieniające się na pozycji, zszarzał nagle, zakurzony, niepodobny do nikogo.
Pochylali się nad nim koledzy z obu oddziałów i nikt nie rozpoznał w nim swojego
towarzysza, a potem ogień rozegnał zbiegowisko i on został tam skurczony między
odłamkami cegieł i gruzem, na brudnej, zasłanej drobinami szkła jezdni, wtopiony w tło,
nieruchomy, niewidoczny, niczyj.
Jerzy czuł, że uścisk dłoni wiotczeje, słabnie, że oddalają się od niego wywikłani z niedoli,
ale wiedział, że będą mu towarzyszyć, że może liczyć na nich jak zawsze, przez wszystkie dni
swojej pamięci, w życiu, które wymagało teraz innego bohaterstwa, ludzi silnych,
rozważnych i upartych.
Drzewa przerzedziły się, rozbiegły, otworzyła się połać szeroka, widna aż po horyzont. Tor
wyginał się ogromnym łukiem i lśnił w szarym świetle, wpadał między ciemne, twarde
sylwety domostw, rude kominy fabryki, znikał w obłokach pary unoszącej się nad stacją. Nad
kamienicami miasta w nieruchomym powietrzu dymy rozsnuwały się burymi wstęgami.
Pociąg zwalniał, koła postukiwały na zwrotnicach. Dojeżdżali.
153
Pociągi z Przeworska nie kursowały. Do Krakowa dostać się można było jedynie
samochodem, dobrą szosą na Dębicę, Tarnów. Ponieważ jednak nikt nie odgarniał śniegu z
szosy, tylko mocny wóz mógł przebrnąć przez zaspy. Wyruszyli wielkim trzyosiowym
Jamesem, który z cukrowni przeworskiej jechał do Warszawy przez Kraków.
Za odchyloną plandeką odwijała się biała, wyiskrzona szosa, powoli zapadał zmrok, zrobiło
się ślisko i kierowca musiał zwolnić. Potem nagle pojaśniało od rozmytych mgłą świateł
ulicznych. Domy rosły, aż znaleźli się na plantach przy Karmelickiej. Kierowca znalazł
dorożkę i pomógł do niej wsiąść Jerzemu.
Od alei Trzech Wieszczów jechali wzdłuż Błonia. Mały, wąskotorowy tramwaj wymijał ich,
chwiejąc się na szynach. Jerzemu chciało się spać, przytulił się do matki. Czuł zapach
spotniałego konia i wilgotnego pledu, którym okryli nogi. Zdawało mu się, że jest małym
chłopcem i wraca z matką z jakiejś wizyty do domu. Tyle że jechali ulicą, której nie pamiętał,
do domu, którego nie znał, ale teraz miał to być jego dom, kres wędrówki, koniec wszystkich
niepokojów — bezpieczeństwo, ciepło i tkliwość.
Dla niego skończyła się wojna. Zaczynał się wymarzony czas spokoju i odpoczynku. Mógł
teraz bez żalu oddać chłopięce plany wyjazdu nad jeziora, zagubienia się w pustce bez ludzi.
Wiedział od1 matki, że Helena żyje, jest w obozie, skąd pisała już po powstaniu, że w domu
na końcu szerokiej alei czeka na niego ojciec. Nie potrzebował niczego więcej. To było jego
wszystko.
Ojciec czekał rzeczywiście. Wybiegł przed dom i razem z babcią koniecznie chcieli
transportować Jerzego na rękach. Łóżko było przygotowane. Pewno czekało tak od wielu dni.
W rozgardiaszu i bieganinie przeminęły jakoś najbardziej łzawe chwile, a potem był już
spokój, który sobie wymarzył.
Miał do załatwienia dwie sprawy: zdjąć gips i zgłosić się do RKU. Gips zdjął Jerzemu sam
profesor Gruca. Stawy zesztywniały na dobre, ale okazało się, że rany goją się. Wystarczył
już teraz zwykły opatrunek, który można założyć nawet samemu. Jerzy powędrował do domu
z uczuciem bardzo mieszanym. Lżej było iść o kulach, nie ciążył gips, sztywna noga tylko
cokolwiek więcej obrzmiewała; teraz będzie czuł się coraz lepiej. To właśnie wywołało w
nim uczucie jakby zawodu i niepokoju. Za tydzień, dwa trzeba będzie coś postanowić
154
o sobie, o przyszłości, pożegnać się z troskliwością i pielęgnowaniem. Wcale się do tego nie
spieszył, przez cały ten czas nic nie musiał. Teraz będzie się czegoś od niego oczekiwać.
Wysiadł z tramwaju na pętli i podszedł do skraju jezdni. Patrzył na samoloty. Na Błoniach
gospodarowali radzieccy lotnicy. Dwumiejscowe, tak dobrze Jerzemu znane Kukuruź-niki
kręciły się nad Krakowem cały dzień. Oficerowie z tej jednostki byli zakwaterowani na
terenie osiedla; jeden z nich, pilot, mieszkał w domu babci. Często wyjeżdżał na parę dni,
wstawał wcześnie i właściwie nie widywano go w domu. Był to cichy, drobny blondyn, z
zadartym nosem. „Spokojna sa-fandluła" — ocenił go Jerzy. Porucznik szedł właśnie od
strony namiotów rozstawionych na brzegu pola. Podchodząc zasalutował Jerzemu niedbale,
jak dobremu znajomemu.
— Chciałby pan polatać? — zapytał przystając. Jerzy spojrzał spod oka. Był ciekaw, czy
zwrot „pan" był złośliwy. Porucznik przeglądał jakieś dokumenty, złożył je, schował do
kieszeni.
— Jeszcze nie czuję się najlepiej. Nie wiem, jak bym się zachował... Zresztą, nigdy nie
latałem. Bałbym się chyba.
— Bałby się pan — zabrzmiało to nieco ironicznie. Porucznik popatrzył na nogę Jerzego,
podniósł wzrok.
<— Zdjęli panu gips — stwierdził po chwili. — Wszystko w porządku?
— Tak. Goi się.
— Idzie pan do domu? Muszę zabrać kurtkę, bo zaraz lecę.
— Niech pan idzie. Ze mnie teraz piechur nie najlepszy...
— Jakby pan chciał polecieć, niech mi pan powie. Często mam wolne miejsce — zawrócił
ku domowi.
— A wolno tak?
— Wolno, wolno... Dla towarzysza broni — porucznik uśmiechnął się "odchodząc.
— Poczekam tu na pana — zawołał Jerzy za nim.
Porucznik szedł szybko. Kiedy minął jezdnię, ruszył biegiem. Po paru krokach czapka mu się
przekrzywiła; ściągnął ją i biegł dalej z gołą głową. Jerzy patrzył bez uśmiechu. Oparł się o
pień kasztana i odłożył kule. Ręce miał spocone.
Zagadał silnik. Jeden z samolotów podkołował blisko. Mechanik to zwiększał, to zmniejszał
obroty. Potem wygramolił się na skrzydło i zeskoczył na ziemię. Silnik pracował równo;
widać było, jak drgają zawory. Mechanik wytarł ręce o kombinezon i położył na skrzydło
skórzany hełm. Jakiś podoficer
155
4
^dfległ z namiotu z mapnikiem. Przekrzykiwali do siebie, ale _y*6w nie było słychać. Potem
stanęli zwróceni w stronę ulicy. Nadchodził porucznik. Jerzy szybko ujął kule i zrobił parę
kroków w jego kierunku. Stanął.
— Poruczniku, nazwał mnie pan towarzyszem broni — powiedział zaczepnie.
Porucznik zatrzymał się. Patrzył w oczy Jerzego. Śmiał się.
— Nazwałem — potwierdził.
— A co pan o mnie wie?
— Dla mnie wystarczy. Leci pan?
Mechanik zbliżył się i podał porucznikowi hełm i mapnik. Jerzy potrząsnął głową.
— ja nie byłem w wojsku. Jestem z powstania. Z AK. Pan wie?
Porucznik nie przestawał się uśmiechać. Naciągnął hełm.
— Na wieczór wrócimy... — zawołał wesoło.
— Nie polecę.
— Do zobaczenia.
Porucznik machnął ręką. i podbiegł do samolotu. Wskoczył zgrabnie na skrzydło, wśliznął się
na miejsce pilota. Natychmiast dodał gazu, popatrzył na mechanika, który dawał mu sygnały.
Wykołował na środek błonia i, kiedy Jerzemu zdawało się, że teraz dopiero weźmie rozbieg,
samolot oderwał się od ziemi. Wznosząc się powoli odlatywał w stronę kopca Kościuszki.
Jerzy powlókł się do domu. Zmęczył się bardziej niż kiedykolwiek. Kule obcierały pachy,
ręce obrzmiewały, dłonie miał spocone.
Matka właśnie wróciła z miasta.
— Jerzy, zmierz to, popatrz, co dostałam — wołała z drugiego pokoju. Jerzy zastał matkę
rozpakowującą spory tobół rzeczy.
— To dla ciebie. Od Bolka — podawała Jerzemu brązową marynarkę. Uśmiechała się do
syna z triumfem.
— Mamy drugą kołdrę — mówiła pokazując na łóżko. •—: Też od Bolków?
— Nie, od cioci Julki.
Jerzy rzucił marynarkę na fotel.
— Dlaczego nie zmierzysz?
— Nie będę tego nosić.
Patrzyła na niego ze zdziwieniem i nieledwie zgrozą. Wiedział, że czeka na jakieś
wyjaśnienie, więc wyszedł z pokoju.
156
— Nie wiem, czego się irytujesz. Gdyby nie przyjaciele i rodzina, nie mielibyśmy nic ¦—
wołała za nim. — To nie jest jałmużna, dzielą się z nami.
Zamknął drzwi od łazienki i usiadł na brzegu wanny. Nie wiedział, skąd ten jego wybryk,
dlaczego jest taki zły. Przypomniało mu się nagle, jak przeżywał stratę narciarki, jak
bezradnie oglądał się na wszystkie strony w ciemnym rozszu-miałym tunelu burzowca. Teraz
zaczynało się wszystko od początku. Całe to normalne życie, gromadzenie rzeczy. Więc nie
było tych miesięcy między pożegnaniem na Krasińskiego i dniem dzisiejszym? Przecież
tamtych nawet jeszcze nie pogrzebali, jeszcze słychać echo strzałów w murach Starówki i
Woli...
Ojciec wrócił późno wieczorem. Był zmęczony, ale zaraz po kolacji usiadł do roboty, którą
zabrał ze sobą z biura. Pracował teraz w zaopatrzeniu jakiejś instytucji węglowej. On —
cukrownik —¦ który po garstce miału, piasku, kryształu czy rafinady rozpoznawał
producenta-cukrownię. Matka prasowała i reperowała przyniesione dzisiaj rzeczy.
— Tatku, czy tatuś w kompanii miał cekaerny? — zapytał Jerzy.
157
Ojciec podniósł oczy. Myślał przez chwilę, jakby się musiał dobrze skupić, żeby sobie
przypomnieć. —¦ Cekaemy? Tak. Były.
— ???i?? czy hotchkissy?
Ojciec zdążył już nachylić się nad robotą. Nowe pytanie zakłopotało go.
— Nie pamiętam, może ???i??... A dlaczego pytasz?
— Tak tylko... U nas w batalionie były i bredy, i ???i??, i digtiarew talerzowy, i angielskie
fajkowe, ze zrzutów, i MG niemieckie.
¦— Co powiesz?
¦— Strzelałem najczęściej z tych angielskich. Miały muszkę i celownik z boku...
— Wiesz, Karpiński wrócił z Warszawy — powiedziała matka.
— Znalazł coś? —¦ ojciec zwrócił się do niej z ożywieniem.
— Nie. Ale spotkał sąsiadów. Mówił, że chce tam jechać. ¦— Z czego będzie żył?
— Ci sąsiedzi mają na Pradze mieszkanie; otwierają tam herbaciarnię czy restaurację. Ma im
pomagać w zaopatrzeniu.
— To ten, co miał syna w powstaniu? — wtrącił się Jerzy.
— Nie. To córka jego zginęła. Ten socjolog, co malował szyldy — wyjaśniła matka.
— Ja bym tam nie wracał... — ojciec zamyślił się.
— A co w biurze?
— Jest już dyrektor techniczny nowego oddziału. Centrala będzie we Wrocławiu. Zbierają
ludzi... — ożywił się.
—- We Wrocławiu... — Jerzy uśmiechnął się do wspomnienia. — Tatuś pamięta? W
trzydziestym ósmym miał być mecz piłki nożnej we Wrocławiu. Z Niemcami...
— Pamiętam. „Orbis" organizował wycieczki kibiców.
— Mieliśmy pojechać, ale to drogo kosztowało... Tatuś wtedy opowiadał, że to wielkie
miasto, sto linii tramwajowych i mostów tyle na Odrze...
— Pamiętam. Kupiłem prospekt reklamujący wycieczkę... — Ojciec uśmiechał się do
Jerzego. Matka przyglądała im się w milczeniu. Potem nachyliła się nad swoją robotą. Ojciec
odwrócił się do papierów, ale nie zaczynał roboty. Trzymał papierosa w kąciku ust i mrużył
oczy, bo dym mu przeszkadzał. Jerzy wstał, pokuśtykał do kąta i wyciągnął stojącą za szafą
laskę. Wyszedł na korytarz.
Matka nie odwracając się od prasowania obserwowała ojca.
158
— Myślisz o tym poważnie?
— Jeszcze czas na decyzję... ¦— Uśmiechał się.
Jerzy stanął przy końcu korytarza, odłożył kule i wziął laskę do ręki. Najpierw stąpał mocno
podparty, próbował siły w chorej nodze. Była miękka i nie mogła utrzymać jego ciężaru.
Spocił się z wrażenia i usiadł na krześle. Postawił obie nogi koło siebie. Pochylał się do
przodu, naciskając obandażowaną nogę obiema rękami. Potem wstał znowu. Wysunął chorą
nogę lekko do przodu, postawił laskę przy niej i przerzucił ciężar ciała, szybko robiąc krok
drugą nogą. Udało się, ale musiał szukać oparcia. Złapał się za półkę. Stał dysząc z przejęcia.
Drzwi od klatki schodowej otworzyły się za jego plecami. Jerzy nie zauważył tego i zamierzył
się do następnego kroku. Dopadł do ściany i odwrócił się. Przy drzwiach stał porucznik i
obserwował go z uśmiechem.
— Nieźle idzie.
Jerzy wysapywał zmęczenie. Patrzył prosto w oczy porucznika, wyglądał na
zdeterminowanego.
— Wybieram się jutro na wojskową komisję lekarską.
— Już się kazali meldować?
— Nie... Ale chcę to mieć za sobą...
— Będzie się pan starał o przydział do piechoty — powiedział porucznik żartobliwie.
— Akowców pewno nie przyjmą do broni specjalnych... Porucznik nie dał się sprowokować.
— Chyba już w ogóle nie będą przyjmować do wojska — powiedział.
— Nie potrzebują takich jak ja...
— Dobrze, że pan nie poleciał... Nałykałem się dymu.
— Palił się pan?
— Nie, dym był z dołu. Wracałem z Legnicy nad Wrocławiem — porucznik wymawiał
„Breslawiem".
— Jak to wyglądało?
— Nic nie widać. Mnóstwo dymu. Jeszcze dzień, dwa... Wojna się kończy...
— Niepotrzebnie uczę się chodzić?
— Chodzenie przyda się panu niekoniecznie w piechocie. — Uśmiechnął się.
— Wobec tego ćwiczę dalej — Jerzy odpowiedział uśmiechem. Porucznik przepuścił go i
zawrócił do swojego pokoju. Jerzy przekuśtykał cały korytarz i pod przeciwległą ścianą, przy
nawrocie stąpnął śmielej na chorą nogę. Ból osłabił go, laska
159
pośliznęła się i Jerzy z łoskotem przewracanego krzesła zatoczył się na półkę.
Matka wypadła na korytarz z przerażoną twarzą.
— Co się stało? Go ty wyrabiasz? — Podeszła szybko i podparła syna ramieniem.
— Jutro idę do RKU •— powiedział Jerzy przez zaciśnięte zęby. Bolało go jeszcze, oparł się
o matkę, która patrzyła na niego niespokojnie.
— Nie pójdziesz przecież o lasce.
— Nie. Nie dam rady.
— Odprowadzę cię.
— Pójdę sam.
Jerzy przyszedł do RKU na parę minut przed końcem urzędowania komisji. Wycelował na
taką porę, kiedy nie ma wiele ludzi. Nie chciał czekać między obcymi. Oddał swoje papiery
dyżurnemu podoficerowi i usiadł na długiej ławie. Poczekalnia była pusta i goła. Co chwila
któryś z wojskowych przechodził z pokoju do pokoju, zamykając starannie drzwi za sobą.
Jerzy niespokojnie rozglądał się, czekając, jaki będzie efekt, gdy wreszcie członkowie komisji
obejrzą sobie jego papiery. Dyżurny wrócił na swoje miejsce. Za nim przyczłapał jakiś inny
podoficer, nachylił się nad stołem i zezując na Jerzego coś tam naszeptywał. Jerzy
ostentacyjnie rozsiadł się, wysuwając przed siebie obandażowaną nogę.
Gawędziarz zabrał się wreszcie. Jeszcze przy drzwiach odwrócił się i obejrzał Jerzego.
— Dużo tam jeszcze interesantów? ¦—¦ zapytał Jerzy, gdy tylko drzwi zamknęły się za
podoficerem.
— A bo co? — burknął dyżurny.
— Długo mam tu czekać?
— Czasem długo się czeka, czasem krótko — „wyjaśnił" dyżurny. Skrobał niemiłosiernie
piórem, podnosił je pod światło i zdejmował paprochy ze stalówki.
— Nie macie się czego śpieszyć — dodał z chytrym uśmiechem. — Wypełnię wasz
formularz i zaczniemy — powiedział.
Jerzy z zainteresowaniem patrzył na robotę dyżurnego. Przysunął się do stołu.
— Może ja pomogę.
Dyżurny odgrodził się ręką od Jerzego i pokręcił głową.
— To dokumenty poufne. Wam nie wolno. — Pisał dalej.
160
Nagle drzwi jednego z pokoi otworzyły się gwałtownie. Stanął w nich oficer w białym
fartuchu.
— No, macie tego partyzanta? Dawaj, dawaj, szybciej.
— Pióro mam do...
¦—¦ Nie marudźcie. Mówiłem wam, że kto inny lepiej sobie da radę, a wy wrócicie do
kompanii.
Poskutkowało. Dyżurny zerwał się i zbierając papiery kiwnął na Jerzego. Przeszli do pokoju
komisji.
Zaczęło się od sprawdzania personaliów, daty i miejsca ranienia.
— No, to jaki z was partyzant? Jesteście z powstania?
— Tak.
— Trzeba było od razu wyjaśnić — zniecierpliwił się drugi lekarz.
— Gdzie was przyjmowali do szpitala?
— W Aninie. Tu mam dokumenty szpitalne. — Jerzy podał cały pakiet lekarzom.
— I zdjęcia wam wydali?
— Prosiłem. Potrzebne były do prywatnego leczenia.
— „Zwolniony na własną prośbę"... — czytał lekarz. — Dlaczego?
— Matka mnie znalazła, przyjechała.
Lekarz spojrzał na Jerzego uważniej. Wzrok mu zmiękł.
¦— Nie powiem, żeby to było w porządku... — mruczał przeglądając papiery. Drugi lekarz
podszedł ze zdjęciami rentgenowskimi do okna. Przyglądał im się, porównywał.
— Chodź no tu —¦ kiwnął głową do kolegi. Stanęli blisko siebie, oglądali zdjęcia po kilka
razy.
— Z jakiej to broni? — zapytał jeden.
— Ekrazytówka * z cekaemu ¦— powiedział Jerzy.
— Ekrazytówka... gdzie to było?
— Na Wilanowskiej, przy Solcu. Lekarze coś zaszeptali między sobą.
— Poczekajcie tu chwilę. — Zabrali zdjęcia i wyszli. Jerzy patrzył za nimi bezradnie.
Niepokoił się. Po chwili jeden z lekarzy wrócił, porwał ze stołu papiery Jerzego i wyszedł
znowu.
1 Typ pocisku, rodzaj „dum-dura", który po napotkaniu na opór rozrywa się i setkami
odłamków miażdży przeszkodę. Pocisków ekrazy-towych, a także innego typu „dum-dum"
Niemcy używali powszechnie, i to nie tylko przeciw warszawskim powstańcom. Rana po
takim pocisku najczęściej bywała śmiertelna. Konwencja haska w 1899 r. zabroniła używania
tego rodzaju pocisków.
11 — A gdy mnie trafi... 161
— A pora urzędowania się skończyła — marudził dyżurny. — Najpierw szybko, szybko, a
potem...
— Można zapalić? — spytał Jerzy.
Dyżurny spojrzał na podawaną mu paczkę papierosów. Przemógł się i pokręcił głową. ¦—
Nie, tu nie wolno.
— Co oni tam znaleźli w tych papierach? — powiedział Jerzy, nie zwracając się właściwie
do podoficera.
— Kto ich tam wie. Długo to nie potrwa, bo obiad wydają tylko do...
Obaj lekarze weszli spiesznie.
— Mam do pana prośbę. Może pan odmówić, ale to zawodowa ciekawość... Czy mógłby
pan zdjąć opatrunek? Sam potem wszystko założę... — mówił jeden z lekarzy.
— To taki klasyczny przykład działania ekrazytówki... — dodał drugi.
Jerzy spoglądał to na jednego, to na drugiego. Ich grzeczność była niepokojąca. Chciałby im
wierzyć. Potem w milczeniu, szybko zaczął szarpać bandaże rozdygotanymi rękami. Lekarze
pomogli mu zdjąć opatrunek, wypytywali o położenie ciała w chwili otrzymania postrzału,
porównywali ranę ze zdjęciami. Jeden z nich notował sobie szczegóły. Założyli bandaże
fachowo i delikatnie, dziękowali, przepraszali za kłopot i przetrzymywanie Jerzego. Zabierali
się do wyjścia, kiedy osłupiały dyżurny wstał ze swego urzędowego miejsca.
— Co mam pisać, obywatelu majorze? — zwrócił się do starszego lekarza.
—¦ Jak to, co? Niezdolny... Nie widzicie?! — obruszył się major. Podpisali papiery i wyszli.
Jerzy szybko wyniósł się z lokalu komisji. Męczył się z kulami na schodach, gdy drzwi
stuknęły i ktoś dogonił go ha półpiętrze.
— Cześć, partyzant!
Jerzy spojrzał podejrzliwie na Stefana.
¦— Cześć, agitator! — uśmiechnął się Jerzy. Przywitali się jak starzy przyjaciele.
— Pokazywali mi w komisji twoje papiery. Nie wiedziałem, że to ciebie maglują — mówił
Stefan.
Wychodząc przed dom na ulicę Wenecja i człapiąc do ławek na skwerku opowiedzieli sobie
pokrótce, jakie drogi doprowadziły ich do Krakowa. Stefan był tu służbowo. Ciągle pełnił ,po
kilka funkcji naraz, narzekał na robotę w komisji, gdzie
«82
musiał od czasu do czasu zjawiać się jako ,,czyninik społeczny". Jerzy spojrzał podejrzliwie
na Stefana.
— W jakiej komisji?
— W wojskowej, lekarskiej — tłumaczył Stefan. Jerzy pokiwał głową.
— Nic nie. ukrywałem. Wszystko mam napisane w papierach. Widziałeś mnie w szpitalu!
Nawet w takiej sytuacji nie macie zaufania!
— O czym mówisz? —¦ pytał Stefan, widząc rosnące oburzenie Jerzego.
—¦ Jak to, o czym?! Kazali mi zdejmować opatrunek! Rozumiesz?
— Co ty za bzdury...
— Musieli popatrzeć na ranę, żeby się przekonać, że nie symuluję! — wrzasnął Jerzy. Nie
panował już nad sobą. Zerwał się z ławki i łapał za kule. Chciał odejść. Stefan wstał szybko i
przytrzymał Jerzego za klapy kurtki.
—¦ Czekaj, wariacie! — Szarpnął Jerzego i odwrócił go do siebie z pasją.
— Obok w pokoju siedział lekarz. Naczelny, z frontu. Pokazywali mu twoje papiery, on
polecił zapisywać wypadki używania „dum-dum". Zbierają materiały przeciwko
hitlerowcom! Teraz wiesz, po co im były twoje papiery i twoja rana ?! — krzyczał
potrząsając Jerzego.
163
Ludzie przystawali na ulicy. Stefan zmitygował się, puścił Jerzego. Stali chwilę zdyszani,
czerwoni i zawstydzeni. Stefan pchnął Jerzego na ławkę. Usiedli.
— Masz, zapal — podsunął paczkę Jerzemu.
— Nie palę tego świństwa — burknął Jerzy.
— Czort z tobą. Pal swoje — żachnął się Stefan.
— Nie podoba mi się w Krakowie.
— A myślisz, że mnie się podoba? — odpowiedział zaczepnie Stefan.
— Stojąca woda... Pojechałbym gdziekolwiek na porządną robotę... Na przykład do
Wrocławia...
— Możesz jechać. Dzisiaj padł — mruczał Stefan. Jeszcze nie ochłonął z gniewu i emocji.
— śartujesz!
Stefan wzruszył ramionami.
— No, to pojadę... — powiedział z uporem Jerzy. Stefan spojrzał krytycznie.
— Co tam będziesz robił z tym swoim kulasem?
— Za dwa tygodnie będę chodził bez kul.
— Po co ci Wrocław? Tam każdą cegłę trzeba będzie rwać zębami z gruzu.
¦— Właśnie... Potem pójdę na uniwersytet.
— Jaki uniwersytet?! We Wrocławiu?! — Stefan patrzył na Jerzego jak na wariata.
— Kiedyś tam musi być uniwersytet. Powinieneś to przewidzieć, agitator...
— Kiedy to będzie?... — Stefan pokręcił głową.
— Pojadę. Tu nie wysiedzę... między tymi ludźmi, którzy nic nie stracili.
— Kto by tu chciał siedzieć? — Stefan spoważniał. Zadeptał papierosa. Wstali.
— Gdzie cię szukać? — spytał Stefan.
— Na Cichym Kąciku, za Błoniami. Piąty dom od pętli tramwajowej po prawej...
— Zajrzę kiedy... Trzymaj się! Jerzy poszedł do przystanku.
Wieczór był pogodny. Jerzy wybrał się na spacer. Nie mógł iść daleko, ale wystarczyło
znaleźć się za pętlą, poza linią drzew okalających Błonia i już krajobraz się poszerzał. W
drugą stronę, gdy się szło poza Cichy Kącik, horyzont był może
164
rozleglejszy, ale z Bronowie nie docierały tu żadne światła, to była wieś, pola, kamienista
droga; drzewa stały tam z rzadka, a ziemia uprawna przy drodze usiana była odłamkami
skałek.
Tu, z Błonia, widok był ładniejszy. Kiedy spojrzało się ponad korony kasztanów, ponad
szarzejące w zmroku spadziste płaszczyzny płacht namiotowych, widziało się sylwetki wież
kościelnych, można było zapomnieć, że to Wawel, Mariacki. Pod wieżami rozbłyskiwały
ś
wiatła, miasto żyło. Z prawej, za Rudawą i linią domów przy ulicy Królowej Jadwigi płynęła
Wisła. Nie widział jej, to nawet lepiej, bo była wąska i niepodobna do tamtej, ale dobrze było
wiedzieć, że to Wisła. Aleją jechały tramwaje. Stąd gdzie stał Jerzy, nie widziało się, że
wagony są mniejsze, kołyszą się rozpędzone na wąskich torach, że są innego koloru, nie
czerwone. Dźwięk dzwonków był inny.
Ludzie wysiadali na przystanku i rozchodzili się szybko. Wracali z fabryk, sklepów, kawiarni,
kin, spotkań, wracali do swoich mieszkań, funkcjonowali tak samo i wczoraj, i tydzień temu
¦—¦ normalni. Gdyby było nieco jaśniej, mogliby spostrzec stojącego przy drodze młodego
człowieka w połatanej kurtce i szerokich, sukiennych spodniach, z jedną nogą podkurczoną i
omotaną zakurzonym bandażem, opartego na kulach. Może podeszliby i spytali, czy nie
potrzebna jakaś pomoc, może w wyciągniętej ręce trzymaliby monetę, a nie widząc miejsca,
gdzie można by ją zostawić, zawróciliby speszeni. Byli życzliwi, choć roztropni, jeśli chodzi
o wydawanie pieniędzy bez zysku. Jerzy im nie zazdrościł. Wieczór i łagodny mrok,
stłumiony odległością szum miasta, światła rozsiane daleko i ciepło niosące od drzew zapach
kwitnienia, wszystko to nakłaniało do spokoju i serdeczności. Na palcu czuł obrączkę, swój
klejnot, symbol wierności dla tego wszystkiego, co stało mu się bliskie w ostatnich
miesiącach, kiedy życie gwałtownie domagało się od niego dojrzałości; pod powiekami miał
obraz miasta utrwalony w momencie rozstania. Nie potrzebował dla siebie niczego więcej.
Tam, kiedy w majowy wieczór stało się na prawym brzegu Wisły i patrzyło w stronę zachodu,
ku kępie wysokich drzew i wydostającą się spomiędzy nich kopułę na Bielanach, widziało się
taki pejzaż, jakiego się nie zapomina — bardzo kolorowy, spokojny, cichy. A za chwilę
kolory już gasną w szarej wodzie. Wystarczy na parę sekund odwrócić głowę, aby potem
ujrzeć
165
inne barwy, inną szarość i refleksy na rzece, inną głębię w cieniach domów i sylwetce miasta.
Tu zachód gasł za aleją, horyzontu nie było widać.
Jerzy powoli ruszył w stronę domu. Kiedy minął torowisko, nadjechał tramwaj. Słyszał kroki
ludzi idących asfaltową uliczką. Ktoś go doganiał. Jerzy obejrzał się, stając przy furtce. Stefan
rozglądał się po domach.
— Nie szukaj. Jestem tu — powiedział.
— Słuchaj, decyzje zapadły. Jadę... — wytchnął Stefan podchodząc.
— Dokąd?
— Jak to, dokąd? A ty rozmyśliłeś się?! Słomiany ogień!
— Do Wrocławia?
— Oczywiście.
— No, to dobra.
— Pojedziemy całą grupą. Zaagitowałem mnóstwo ludzi. Stali tuż koło ogrodzenia. W
oknach na pierwszym piętrze
widać było ruch. Matka i babcia krzątały się w kuchni. Ojciec pewno siedział w pokoju nad
zabraną do domu robotą. Jerzy nagle zapragnął być razem z nimi.
— Zajdź do mnie na chwilę.
Zrobił gest w kierunku Stefana i w tym momencie drgnęli obaj, bo posłyszeli daleką serię z
broni maszynowej. Był to dźwięk, który tak kłócił się z wieczorem, blaskiem okien, spokojną
krzątaniną miasta, dzwonkiem jadącego tramwaju, niespiesznymi krokami ludzi i zamaszystą
melodią dźwięczącą gdzieś z gramofonu.
Gekaem spieszył się, zachłystywał i znowu rechotał długą serią. Strzelający musiał poruszać
szeroko bronią, jakby siał po nadchodzącej tyralierze. Echo przebiegało raz sucho,
rozedrgane, to znów oddalało się, płynęło gdzieś na wzgórza, rozchodziło się faliście.
Spojrzeli ostro na siebie. W oknach pojawiły się twarze, gdzieniegdzie na osiedlu pogasły
ś
wiatła. Do cekaemu przyłączyły się strzały z karabinów. Słyszeli je najpierw gdzieś od
Łobzowskiej, potem od śródmieścia. Przybywało ich z każdą sekundą. Strzelano naokoło.
Odezwała się artyleria.
Jerzy chwycił Stefana za ramię i chciał ruszyć do narożnika, stąpnął chorą nogą i zachwiał
się. Stefan podparł go i podał mu kule, które upadły na chodnik. Przeszli parę kroków, za
dom. Otworzył się przed nimi widok na miasto, na niebo czarne nad miastem. Głuche pękanie
granatów artyleryjskich
166
pocętkowało ciemność nad domami. Z różnych stron biegły w górę żółte linie pocisków
ś
wietlnych, krzyżowały się, rozbiegały, łączyły. Co chwila, kiedy odpalały działa, horyzont
błyskał fioletowosinym blaskiem, kontury domów wyskakiwały z ciemności przy każdym
strzale. Niebo drgało od nieustannych, gwałtownych świateł. Jeszcze w oczach nie zgasła
jedna eksplozja, gdy tuż obok pojawiała się druga, trzecia, linie, zygzaki, kreski, żółte,
czerwone, fioletowe.
Stali z zadartymi głowami i chłonęli ten widok, od którego bolały oczy. Widowisko trwało.
Jerzy spojrzał na Stefana. W rozbłyskach eksplozji widział jego twarz, która powoli
łagodniała, aż pojawił się na niej uśmiech. Poruszał ustami jak dziecko olśnione wspaniałym
widokiem.
— Mówisz coś? — zapytał Jerzy, ale sam nie posłyszał swoich słów.
— Mówisz coś? — powtórzył głośno, krzyczał prawie. Stefan na moment tylko oderwał
wzrok i zwrócił się do Jerzego. Chwycił go za rękę i patrząc znowu w niebo powtarzał:
167
— Rozumiesz? Rozumiesz?! — wołał. Powietrze jęczało od wibrujących dźwięków.
Odłamki jak
deszcz leciały z wysokiej ciemności. Jerzy posłyszał, jak spadały z sykiem i szelestem,
naokoło rozlegały się pamięcią o ziem* ogródków. Trzasnęły drzwi za nimi. W świetle
Pijącym z okna zobaczył matkę. Podbiegła do nich. Szarpnę a Jerzego za ramię, pociągnęła ze
sobą. Nie dał się poprowadź c
- Odłamki - powiedziała. - Schowaj się do klatki scho-
^jTrzy potrząsnął głową. Objął matkę. Popatrzyła w niebo. -Wiecie już? — powiedziała
zdławionym, zdyszanym
SlEwnął głową, bo poczuł nagle, że nie może wykrztusić słowa, że owładnęła nim jakaś
ogromna radosc, gorycz i zal. Nie potrafił się opanować. . . ,
Nigdy nie widzieli czegoś takiego. Am wtedy gdy nieb^^ płonęło ognistymi wybuchami
samolotów, ani gdy falowało.dymem i czerwienią w dniach powrotu ani gdy zostawiał ja za
rzeką pełną krwawych spienionych błysków. _
Teraz niebo było kolorowe, radosne smugi nie drążyły czerni uparcie w jednym miejscu,
kopuła blasków wypełniała całą
PrZTeerzyepoczuł, że matka drży, zobaczył jej oczy wzniesione dogóry,P pełne łez, nie
hamował już własnego wzruszenia. Chciał," żeby wszyscy ci, którzy odeszli na zawsze, byli
teraz z nimi żeby przyszli na ten apel, wezwani radosną kanonadą,
która rozwalała pokruszone mury, zaPadnfe * ™P7 ? ? V potrząsała ziemią na skwerach i
cmentarzach. Nikt z ruch nie doczekał tego, a przecież było to także 1Ch dziełem czy m eh
choć tę jedną - najważniejszą w życiu chwilę wiary, ze ten
^W?^ zapatrzeni w oszalałe niebo i wiedzieli, _że wszyscy w promieniu setek -metrów czują
ogromny ciężar gorzkiej radości, swojej i radości nieobecnych, którzy im tę chwilę
ofiarowali.