601 Rutland Eva W ramionach księcia

background image

EVA RUTLAND

W ramionach

księcia

background image

Tytuł oryginału:
Her Own Prince Charming

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Nie lubię rudzielców - oświadczyła Rae.
- On wcale nie jest rady. Jego włosy są kasztanowe. -

Whitney obficie posmarowała grzankę masłem i z apetytem
ugryzła kęs. - Podoba mi się ten kolor.

- Najbardziej podoba ci się zielony, bo to kolor pie-

niędzy.

- Nie przeczę. - Whitney zachichotała swawolnie i

znacząco uniosła kubek. - Paula, podgrzej tę kawę, dobrze?
Albo nalej mi nową.

Paula wytarła ręce i posłusznie wykonała polecenie, a

dwie siostry Ashford nadal paplały jak najęte.

- Lepiej sobie za wiele nie obiecuj - cierpkim tonem

poradziła Rae. - Książę Vandercamp przyjechał do San
Diego pograć w polo, a nie uganiać się za kobietami.

Paula jednym uchem słuchała tej rozmowy, szorując

patelnię. Od kilku tygodni głównym tematem rozmów w
domu Ashfordów był turniej golfowy, z którego cały
dochód przeznaczono na cele dobroczynne. Natomiast
ostatnio, gdy rozeszła się wieść, że na przystani miejsco-
wego klubu zacumował jacht milionera Brada Vandercam-
pa, obie panny Ashford nie przestawały plotkować o przy-

background image

stojnym i wciąż wolnym dziedzicu bajecznej fortuny Van-
dercampów.

background image

5

Całe San Diego szalało z zachwytu. Lub raczej tylko ci,

którzy zaliczają się do miejscowej śmietanki towarzyskiej,
poprawiła się Paula w duchu, a na jej ustach zaigrał kpiący
uśmieszek. Przecież tylko bogacze zasiądą na trybunie w
lożach honorowych, aby oglądać mecze polo, a potem
wezmą udział w wielkim balu, wystrojeni w kreacje
zaprojektowane przez słynnych projektantów.

- Na mój widok zmieni zamiar! - stwierdziła Whitney z

niezachwianą pewnością siebie.

Paula dostrzegła błysk wyzwania w oczach Whitney i

była skłonna się z nią zgodzić. Co prawda Whitney nie
mogła uchodzić za klasyczną piękność, gdyż miała zbyt
szerokie usta, nieco zbyt obfite kształty i nos jak...

Przestań, nieładnie jest krytykować bliźnich, skarciła się

Paula w duchu. Odłożyła patelnię i poszła posortować
rzeczy do prania. A jednak nie potrafiła przestać myśleć o
zasłyszanej rozmowie. Co by nie mówić, Whitney była
dosyć atrakcyjną, ciemnooką brunetką. Otaczała ją jakaś
przedziwna, przesiąknięta erotyzmem aura, co sprawiało, że
mężczyźni lgnęli do niej jak pszczoły do miodu. Tak, książę
na pewno zwróci na nią uwagę, Rae będzie skręcać się z
zazdrości, a...

- Gdzież ta dziewczyna się podziewa! - Rozważania

Pauli przerwał zaspany, lecz świdrujący głos pani Ashford.
Paula rzuciła jedwabną koszulkę na stos innych wytwor-
nych ciuszków i pośpieszyła do kuchni. - Ach, tu jesteś!
Czemu nie przyniosłaś mi kawy do sypialni?

- Przepraszam, ale myślałam, że pani śpi.
- Moja głowa! - Mamie Ashford ciężko opadła na

krzesło i przycisnęła dłoń do skroni. - Jak ktoś mógłby

background image

6

spać przy tym ogłuszającym hałasie! Nie możecie, moje
dziewczynki, zaczynać swoich pogaduszek o nieco
późniejszej porze?

- To trochę pomoże, a za moment przyniosę kawę. -

Paula podała pani domu szklankę soku pomidorowego i
dwie tabletki aspiryny.

- Mamo, chyba nie dostaniesz znów tej swojej okropnej

migreny - jęknęła Whitney. - Miałyśmy przecież jechać po
zakupy.

- Otóż to - kpiąco prychnęła Rae. -Whitney musi

znaleźć wystrzałowy strój na bal maskowy, żeby olśnić
księcia!

- Tobie pomógłby tylko taki ciuch, dzięki któremu

stałabyś się niewidzialna.

- Dziewczynki, przestańcie! Głowa mi pęka i jest mi

niedobrze. Pewnie powinnam coś zjeść. Paula, usmaż bekon
i kilka grzanek z cynamonem.

- Już się robi! - Paula chwyciła niedawno umytą pa-

telnię. Miała nadzieję, że nie spóźni się na dzisiejsze za-
jęcia. Gdyby do dwunastej zrobiła pranie i posłała łóżka, to
pewnie by zdążyła. Pod warunkiem, że pani Ashford nie
zleci jej żadnej dodatkowej pracy.

Na szczęście solidne śniadanko i trzy filiżanki mocnej

kawy zdziałały cuda i pani domu odzyskała dobry humor.
Rozmowa przy stole ponownie zaczęła się toczyć wokół
Brada Vandercampa.

- Taki bogaty! I tak uroczo brytyjski! - Oczy Mamie

Ashford zaszły mgłą.

- I zabójczo przystojny - dodała Whitney.

background image

7

- Jak jego dziadek - stwierdziła matka. - I podobno taki

sam z niego huncwot.

background image

8

- Huncwot?
- Nie przepuści żadnej ładnej dziewczynie. Romansuje

na prawo i lewo, jak jego dziadek, staruszek Cyrus Van-
dercamp. Dorobił się fortuny na linii kolejowej, lecz chodzą
słuchy, że w latach trzydziestych sporą część przepuścił na
pewną gwiazdę ekranu. Nie była damą z towarzystwa, ale
on stracił dla niej głowę i porzucił rodzinę. Wybuchł
straszny skandal.

Rae oświadczyła, że nie darowałaby tego żadnemu

mężczyźnie. Whitney miała inne zdanie.

- Gdy Brad Yandercamp włoży mi na palec ślubną

obrączkę, może sobie potem utrzymywać całe stado ko-
chanek.

Pani Ashford zgodziła się z tym poglądem. Jakie to

szczęście, że obie córeczki wyrosły na prawdziwe damy.

- Oby jednak książę polo wrodził się w swego ojca.
- Dlaczego? - spytała Whitney.
- To wyjątkowo porządny człowiek. Bardziej interesuje

się kopalniami złota i szybami naftowymi niż kobietami.
Ożenił się z dziewczyną ubogą jak mysz kościelna, lecz
pochodzącą ze starej arystokratycznej rodziny. Podobno
zamienił zrujnowaną rodową rezydencję żony w luksusowy
pałac. Chciałabym to zobaczyć.

- Cóż, może wszystko przed tobą. - W głosie Whitney

zabrzmiała nutka przebiegłości. - Mówiłaś, że młody Van-
dercamp ma słabość do ładnych dziewczyn?

- I owszem. - Mamie Ashford zachichotała. - A ty jesteś

dużo ładniejsza od tych wszystkich, które będą usiłowały go
usidlić. Dlatego lepiej już jedźmy do Mademoi

background image

9

selle's Boutiąue. Na pewno zwali się tam tłum klientek.
Pośpieszmy się, zanim wszystko wykupią.

Paula odetchnęła z ulgą. Do jedenastej zdążyła zrobić

pranie, sprzątnąć kuchnię i uporządkować sypialnie. Potem
wzięła szybki prysznic, przebrała się i pobiegła na
przystanek, żeby pojechać autobusem na uniwersytet.

Od niepamiętnych czasów marzyła o zawodzie wetery-

narza. Uwielbiała zwierzęta - zarówno małe, jak i duże.
Miała z nimi do czynienia od dzieciństwa, wychowała się
bowiem na hodowlanym ranczu w stanie Wyoming, gdzie
jej ojciec był robotnikiem, a matka kucharką. Często asy-
stowała poganiaczom lub weterynarzom, ilekroć zajmowali
się chorą krową lub koniem. A gdy trochę podrosła,
zakochała się w Tobym, przystojnym synu nadzorcy. Za-
mierzali się pobrać i kupić kawałek ziemi. Toby miał tre-
nować konie, a Paula leczyć ukochane zwierzaki. Jednak
pewnego lata Toby zupełnie stracił głowę dla niejakiej
Cynthii, a Paula poczuła się tak, jakby zawalił się cały jej
świat.

Z rozpaczy omal nie rzuciła szkoły. Była naprawdę

załamana i dopiero brat ojca, Lewis Grant, pomógł jej wyjść
z depresji. Przemówił jej do rozsądku i zachęcił do
kontynuowania nauki.

Paula rzuciła się w wir pracy, nadrobiła zaległości i w

terminie obroniła dyplom. Uzyskała jednak za mało
punktów, żeby zdobyć stypendium na uniwersyteckim wy-
dziale weterynarii, a stan rodzinnych finansów nie pozwalał
na podjęcie pełnopłatnych studiów. Ojciec długo chorował i
leczenie pochłonęło niemal całe rodzinne oszczędności.
Również tym razem z pomocą przyszedł jej wujek

background image

10

Lewis. Zaproponował, że pokryje połowę czesnego, ale to i
tak nie rozwiązywało problemu.

- W tym roku Paula chyba musi zostać na ranczu -

stwierdził Hank, jej ojciec. - Mogłaby pomagać matce.

- Pewnie chętniej pomagałaby tobie - mruknął Lewis.
- Święta racja - przyznała Paula z uśmiechem. Dosko-

nale czuła się w siodle i z radością zajęłaby się zwierzętami.
Wiedziała jednak, że ojciec nie pozwoliłby na to.
- Taka robota bardziej mi odpowiada.

- Ja osobiście wolałbym się krzątać w ciepłej, przytul-

nej kuchni... - Lewis pokręcił głową.

- Każdy marzy o czymś innym - stwierdziła Paula.

- Sam wiele razy mi to powtarzałeś, wujku. - Lewis dawno
temu wybrał życie mieszczucha. Zaczął podróżować, imał
się dziwacznych prac, aż w końcu zatrudnił się na stałe jako
szofer i człowiek do wszystkiego w kalifornijskiej
rezydencji Angusa Ashforda, w San Diego.

- Na czesne jakoś by starczyło. - Matka wróciła do

zasadniczego tematu. - Ale co z mieszkaniem i utrzyma-
niem? - Uniwersytet stanowy był odległy od rancza o sto
pięćdziesiąt kilometrów i codzienne dojazdy nie wchodziły
w grę.

- Nadal pragniesz zostać weterynarzem? - Lewis

zerknął pytająco na bratanicę, ona zaś skinęła głową. -A nie
pojechałabyś ze mną do San Diego? Tam też jest
uniwersytet.

Cała trójka wlepiła w niego zdumione spojrzenie.
- Co powiecie na darmową chatę i wyżywienie? - Lewis

jakby czytał w ich myślach. - Pokojówka Ashfordów

background image

11

właśnie złożyła wymówienie. - Lewis badawczo popatrzył
na Paulę. - Potrafiłabyś zająć się domem?

- Masz na myśli tę codzienną krzątaninę, którą zajmuję

się od wielu lat? - Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko.

- Tak się składa, że chyba mógłbym załatwić ci tę

robotę, a pan Ashford to porządny gość. Prawdopodobnie
pozwoliłby ci chodzić na zajęcia.

Paula natychmiast poweselała. Uniwersytet w San Die-

go? Nie spodziewała się takiego obrotu spraw.

- Mają tam wydział weterynarii? - spytała.
- Prawdę mówiąc, nie wiem. Chociaż... - Lewis roz-

promienił się. - Ależ tak, mają! Właśnie tam zawiozłem do
uśpienia suczkę pana Ashforda.

- Byłoby cudownie! - Oczy Pauli zalśniły jak dwie

gwiazdy. - O ile zostanę przyjęta. - Dziewczyna spojrzała na
ojca i wyczuła jego wątpliwości, które zresztą natychmiast
jasno wyraził.

- Zdajesz sobie sprawę, że to zupełnie co innego niż

mieszkanie w akademiku? No i daleko od domu...

- Ja miałbym na nią oko - zapewnił Lewis. - Przecież

jestem jej ojcem chrzestnym.

Hank wyraził zgodę, a Paula natychmiast rzuciła się

wujkowi na szyję.

- Dzięki! Ale ze mnie szczęściara. Mam najlepszego

ojca chrzestnego na świecie.

- Jeszcze nic nie załatwiłem - ostudził jej zapał Lewis. -

Lepiej od razu zadzwonię do starszego pana. Wzruszę go
opowieścią o utalentowanej bratanicy, która pragnie zostać
weterynarzem i potrzebuje pracy. Pan Ashford jest

background image

12

moim dłużnikiem. Kilka razy przywiozłem go kompletnie
pijanego do domu i po cichutku położyłem do łóżka...

Pan Ashford w istocie pochwalił ambicje młodej kobiety

i oczywiście zgodził się, aby w wolnym czasie uczęszczała
na wykłady. Co więcej, obiecał, że skontaktuje się z
dziekanem wydziału, jeśli kandydatka na studentkę na-
tychmiast przyśle dokumenty.

- Wujku, to wprost fantastycznie! - Paula cmoknęła go

w policzek.

- Może zaśpiewasz na inną nutę, gdy weźmie cię w ob-

roty pani Ashford. Żadna z dotychczasowych pokojówek
nie zagrzała tam miejsca dłużej niż kilka tygodni. Mamie
Ashford potrafi zaleźć człowiekowi za skórę. I jeszcze
jedno... jesteś o wiele za ładna. Zrób coś, żeby wyglądać
trochę gorzej... - Lewis zafrasowanym spojrzeniem prze-
sunął po smukłej figurze, złocistych lokach i ślicznej buzi.

- A jakie to ma znaczenie? - Paula nie potrafiła ukryć

zdumienia.

- Cóż, pani Ashford nie spodoba się, że jesteś ładniejsza

od jej dziewczynek.

- Nie rozumiem.
- Ashfordowie zaliczają się do śmietanki towarzyskiej i

starsza pani staje na głowie, żeby odpowiednio ustawić
córeczki, czyli wydać je za bogatego ważniaka. Wysyła je
na wszystkie przyjęcia, bale...

- Przecież ja będę tylko pokojówką! Z pewnością nie

wejdę im w paradę!

- Niby tak - przyznał Lewis z wahaniem. - Wątpię

jednak, czy by cię zatrudniła, wiedząc, że jesteś taką piękną
dziewczyną.

background image

13

Angus Ashford dotrzymał słowa i rzeczywiście pociąg-

nął za odpowiednie sznurki, aby Paulę przyjęto na uniwer-
sytet. Pozwolił również, co prawda wbrew woli żony, żeby
w ciągu dnia uczęszczała na zajęcia. Paula ciężko harowała
w godzinach przedpołudniowych i często do późnej nocy,
aby wykonać wszystkie domowe prace. Tak bardzo się
starała, że po pewnym czasie nawet pani Ashford zaczęła na
niej polegać, choć za nią nie przepadała.

Jednak rok później pan Ashford zmarł na marskość

wątroby. Paula była pewna, że jego żona natychmiast ją
zwolni, lecz stało się inaczej. Okazało się bowiem, że
Angus Ashford był nie tylko alkoholikiem, lecz także na-
miętnym hazardzistą i kiepskim inwestorem. Zostawił ro-
dzinie mniej pieniędzy, niż się spodziewano, toteż wdowa
po nim musiała zrezygnować z ogrodnika i przychodzącej
raz na tydzień kobiety, która prała i robiła gruntowne po-
rządki.

Pani Ashford była nieco ekscentryczna, lecz równo-

cześnie bardzo sprytna. Zatrzymała Lewisa jako szofera,
ogrodnika i pomocnika w jednej osobie, a Paulę w chara-
kterze kucharki, praczki oraz pokojówki, nieznacznie pod-
nosząc obojgu uposażenie.

Jednak Paula nie narzekała. Przywykła do ciężkiej pracy.

Całe szczęście, że nie musiałam zrezygnować ze studiów,
pomyślała, biegnąc teraz co tchu na ćwiczenia z chemii.

- Hej, Paula - zwołał Link, jeden z kolegów. - Po za-

jęciach idziemy pograć w siatkówkę, a potem wpadniemy
na pizzę. Przyłączysz się do nas?

- Żałuję, ale niestety nie mam czasu.

background image

14

- Jezu, zawsze jesteś zagoniona - jęknął Link, machając

jej na pożegnanie.

Paula odprowadziła roześmianą grupę smętnym spo-

jrzeniem. Nie miała jednak wyboru, musiała wrócić do
domu, żeby ugotować obiad. Była realistką, lecz mimo to w
jej duszy odzywała się coraz częściej bliżej nie sprecy-
zowana tęsknota za innym, trochę lepszym życiem.

To odczucie stało się szczególnie dotkliwe wieczorem,

gdy trzy panie Ashford pokazywały kupione tego dnia
przepiękne stroje. Paula z zachwytem obejrzała czarną
lnianą suknię, którą Whitney zamierzała włożyć na mecz
polo, a potem balową kreację z turkusowego szyfonu.

- Nie sądzisz, że ten kolor cudownie podkreśli blask

moich oczu? - Whitney otworzyła je szeroko, patrząc na
Paulę. - Chyba będziesz musiała zwęzić sukienkę w ra-
mionach, ale tylko odrobinę. - Whitney zachichotała swa-
wolnie. - Nie chcę zasłonić całego biustu, skoro mam
oszołomić księcia.

- Paula, ładnie mi w tym niebieskim? - Rae jakimś

cudem zdołała odepchnąć siostrę sprzed lustra i zająć jej
miejsce. - Uczeszesz mnie na bal, dobrze? Wiesz, tak jak w
zeszłym tygodniu.

Paula chwaliła, obiecywała i usiłowała nie skręcać się z

zazdrości. Ale nazajutrz, gdy zwężała turkusową suknię,
znów dopadła ją tęsknota. Nigdy w życiu nie miała takiej
ślicznej kreacji. Ciekawe, jak by w niej wyglądała?

Cóż szkodzi się przekonać? Przecież panie Ashford

znów będą do późna buszowały po sklepach.

Paula pośpiesznie ściągnęła dżinsy i bluzkę, wsunęła

ostrożnie przez głowę delikatne, szyfonowe cudo i spo

background image

15

jrzała w lustro. Suknia była na nią trochę za duża i za długa,
więc Paula zebrała ją z tyłu i posłała do swego odbicia
uwodzicielski uśmiech w stylu Whitney. Następnie zbliżyła
twarz do kryształowej tafli i przyjrzała się sobie uważnie.
Czy ten kolor podkreśla blask jej oczu? Spróbowała uroczo
zerknąć spod rzęs.

Gdyby tylko poszła na ten bal, a książę ją zauważył, to

na pewno zatonąłby spojrzeniem w jej niebieskich oczach, a
potem tańczyliby i tańczyli...

Na litość boską, co ty wyprawiasz, skarciła się w duchu,

wirując wokół pokoju. Tylko tego brakowało, żeby
niechcący rozdarła sukienkę. Musiałaby na nią pracować
chyba z rok.

Poza tym nie powinna tracić czasu na takie bzdurne

rozważania. Nawet gdyby mogła sobie pozwolić na taką
kreację, to niby dokąd by w niej poszła? Nie chadzała na
bale, nie miała też żadnych szans na taniec z księciem. I
dlaczego w ogóle o nim myśli? Zresztą, on wcale nie jest
prawdziwym księciem...

Ostrożnie zdjęła sukienkę i znów wzięła się do roboty.

Ponad rok temu, wkrótce po przyjeździe do San Diego,

Paula zgłosiła się do firmy organizującej bankiety. Zdarzało
się, że miała wolny wieczór i mogła wtedy dorobić parę
groszy jako kelnerka. Lecz obecnie rzadko było to możliwe
z powodu dodatkowych obowiązków w domu Ashfordów.

- Nie wiem, czy dam radę - powiedziała, gdy zadzwonił

Harry, chcąc ją zatrudnić na balu kostiumowym u państwa
Moodych. - Panie Ashford idą na tę imprezę i muszę im
pomóc się przygotować.

background image

16

- Podobno najpierw wybierają się gdzieś na kolację.

- Rzeczywiście. - Paula dopiero teraz sobie o tym

przypomniała.

- Więc wyjdą wcześniej, a ty możesz trochę się spóźnić.

Błagam cię, Paula, przyjdź. Wybawisz mnie z kłopotu.

- Nie możesz znaleźć nikogo innego?

- Musiałbym szukać kogoś o twojej sylwetce - jęknął

Harry. Miał fioła na punkcie idealnie dopasowanych służ-
bowych uniformów dla swojego personelu.

- Czy ja wiem... - Paula wiedziała, że uniformy szyto na

miarę, a poza tym Harry świetnie płacił. - No dobrze -
zgodziła się niechętnie. Padała na nos ze znużenia.

Lecz wieczorem, gdy w wielkiej kuchni układała przy-

stawki i stawiała na kolejnej tacy czyste kieliszki do szam-
pana, wcale nie czuła zmęczenia. Przeciwnie, taka odmiana
podziałała na nią ożywczo. Parokrotnie zerknęła na tłum
gości w pięknych, kolorowych strojach i maskach. Dźwięki
muzyki docierały nawet tutaj i ogrzewały spragnione
zabawy serce dziewczyny.

W kuchni akurat nie było nikogo oprócz niej, toteż Paula

odrzuciła głowę do tyłu i nucąc graną melodię, zaczęła
lekko wirować wokół stołu. Nie usłyszała, że ktoś otworzył
drzwi, nie zauważyła obserwującego ją mężczyzny.

- Cóż za imponujące wyczucie taktu, ale nie musi pani

tańczyć solo.

Paula zamarła, słysząc dźwięczny męski głos. Niezna-

jomy miał na twarzy maskę, lecz Paula i tak natychmiast go
rozpoznała. Był przystojniejszy niż na fotografii w gazecie,
a jego włosy miały cudowny miedziany kolor.

background image

17

- Och, przepraszam - wybąkała zażenowana. - Ja tylko.

.. Mogę coś dla pana zrobić?

- Niewątpliwie. - Książę wyciągnął do niej ręce. -

Otrzymam ten taniec, piękna panno?

- Nie. To znaczy... - Próbowała śmiechem pokryć za-

kłopotanie. - Przykro mi, ale nie jestem gościem. Ja tu
pracuję.

- Doprawdy? Zaraz załatwimy ten drobny problem. -W

bursztynowych oczach zamigotały wesołe iskierki. Książę
wyjął z kieszeni maskę i założył ją na twarz dziewczyny. -
Załatwione. Teraz jest pani moim gościem. Zatańczymy?

Nie oparła się tej pokusie i pozwoliła się zamknąć w

uścisku jego ramion. Po chwili zatraciła się w radości,
rozkoszując się tańcem i odświętną atmosferą.

I nagle rozległo się bicie zegara zwiastujące nadejście

północy. Muzyka umilkła, a ktoś zawołał: „Zdejmujemy
maski!".

Paula jęknęła w duchu. Stała pośrodku rozbawionego

tłumu!

- Pora się ujawnić, moja piękna. - Mężczyzna pochylił

się i dotknął wargami jej ust.

Cieniutki złoty łańcuszek pękł i bezdźwięcznie upadł na

parkiet, gdy dziewczyna w popłochu biegła w stronę
wyjścia.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

- Zaczekaj! - Nie zdążył jej zatrzymać. Jasnowłosa

piękność błyskawicznie wmieszała się w tłum gości i
znikła, a jemu został po niej tylko cieniutki łańcuszek. Brad
poczuł w sercu zdumiewające ukłucie żalu i bez wahania
ruszył za nią. Powinna być w kuchni, gdzie...

- Bradzie Vandercampie, przestań się ukrywać! - Drogę

zastąpiła mu córka gospodarzy. Zdecydowanym ruchem
ściągnęła mu maskę. - Zresztą i tak nie zdołałeś nikogo
oszukać. Wszyscy cię znamy.

- Czyżby? - Zerknął na jej obcisły strój lśniący od

cekinów w kształcie rybich łusek. - Cóż, moja syrenko... -
Usiłował przypomnieć sobie jej imię. - Nie wszyscy są tacy
sprytni jak...

- Nawet największy spryciarz nie zdołałby ukryć tych

miedzianych włosów - przerwał mu ktoś niezwykle zmy-
słowym tonem.

- Podobnie jak pani nigdy nie uda się ukryć swoich

pięknych oczu. - Patrzących bardzo sugestywnie, dodał w
myśli.

- A więc pan mnie rozpoznał! - zagruchała rozradowana

Whitney. - Moje oczy naprawdę są takie wyjątkowe?

- Ależ tak... są... eee... nadzwyczaj ekspresyjne

background image

19

wymamrotał, przypominając sobie taniec z nieznajomą.
Poruszała się tak lekko, z wdziękiem. Powinien ją natych-
miast odnaleźć, spytać, czy...

- Chodźmy. - Syrenka wzięła go pod ramię. - Napijemy

się czegoś zimnego, a za parę minut podadzą śniadanie.

A więc zaraz ją zobaczę, pomyślał, idąc potulnie między

dwiema uśmiechniętymi kobietami.

Jednak spotkało go rozczarowanie. Śniadanie podano w

formie bufetu, a jedyną obsługę stanowiło kilku kelnerów w
eleganckich, białych smokingach. Brad nigdzie nie
dostrzegł długonogiej, niebieskookiej blondynki w czarnym
stroju pokojówki i z koronkową przepaską na lśniących
włosach.

- Nic pan nie je. Proszę spróbować tego. - Brunetka z

wyłupiastymi oczami wepchnęła mu do ust koktajlową
kiełbaskę. - Smakuje? - Skinął głową, więc nałożyła mu
kilka na talerz. - Jaki omlet pan sobie życzy?

- Hiszpański! - polecił Carl, najlepszy przyjaciel Brada,

a zarazem gracz z jego drużyny. - Przecież jesteśmy w San
Diego. - Dał Bradowi kuksańca w plecy i szepnął: - Zejdź
na ziemię, chłopie. Znów bujasz w obłokach?

No cóż, później odnajdzie piękną nieznajomą. Cieniutki

łańcuszek bezpiecznie spoczywał w jego kieszeni... jak
obietnica.

- Nikt jej nie znał, ale była przebrana za pokojówkę.
- Może to pokojówka.

Paula przystanęła w holu i nadstawiła uszu. Siostry

Ashford właśnie stroiły się w swoich pokojach na pierw

background image

20

szy mecz i dosyć głośno rozmawiały o wczorajszym balu.
Gdyby cokolwiek podejrzewały...

- Co ty pleciesz. Była gościem - z przekonaniem

oświadczyła Rae. - Miała maskę, a poza tym... - Nie do-
kończyła, bo z innej sypialni rozległo się gniewne wołanie.

- Paula! Gdzie ta dziewczyna się podziewa! - Mamie

Ashford była chyba mocno zirytowana.

- Już jestem. Proszę leżeć spokojnie. - Paula poprawiła

poduszki i zmieniła kompres z lodem na nowy. -Wkrótce
poczuje się pani lepiej.

- Moja biedna głowa. Nie wiem, jak zdołam zebrać

myśli na zebraniu komitetu.

- Wszystko będzie dobrze - zapewniła Paula. - Proszę

trochę odpocząć, a w stosownej chwili panią obudzę i po-
mogę się ubrać. - Pauli było trochę żal tej kobiety. Żyła pod
stałą presją, mimo skromnego budżetu starała się zachować
dotychczasowy

splendor

i

zaspokajać

potrzeby

wymagających i rozpieszczonych córek. Teraz właśnie za-
padała w drzemkę, więc Paula zasunęła zasłony i na pal-
cach wyszła z pokoju.

- Paula, co z moją sukienką? - zawołała Whitney.
- Prawie gotowa. - Paula pognała na dół, aby skończyć

prasowanie. Gdy wróciła na górę, Rae prezentowała
siostrze dwie kreacje.

- Co powinnam włożyć? - spytała bezradnie, ale

Whitney nie odpowiedziała, zajęta malowaniem powiek.

- Powiedział, że mam piękne, pełne ekspresji oczy -

zamruczała, podziwiając swoje odbicie w lustrze.

- Ale na pewno nie patrzył naciebie tak, jak na taje

background image

21

mniczą nieznajomą - stwierdziła Rae, uśmiechając się zło-
śliwie. - Kto to mógł być? Nie pamiętam żadnej dziewczyny
w stroju pokojówki, a ty, Whitney?

- Tam było pełno pokojówek. - Whitney krytycznie

przyglądała się swojemu makijażowi. - Może któraś wślizg-
nęła się na parkiet. Na nie i tak nikt nie zwraca uwagi.

Paulę zatkało z wrażenia, ale Rae nie dawała za wygraną.

- Jestem pewna, że była gościem, a Brad dobrze ją zna!

Obejmował ją tak...

- Przecież jej nie widziałaś.

- Wiem od Sylvii. Tańczyła z Rodem tuż obok nich.

Brad podobno patrzył na tę dziewczynę z takim żarem, a
gdy ją pocałował...

Pauli zaparło z wrażenia dech, bo Whitney raptownie się

odwróciła i spiorunowała siostrę wzrokiem.

- Pocałował ją? - warknęła. - Niemożliwe!
- Tak, na środku parkietu!

- To bez znaczenia. - Whitney wzruszyła ramionami. -

Nie czytujesz brukowców? Książę bez przerwy kogoś
całuje.

Paula także się odprężyła. Rzeczywiście, cóż znaczy

jeden pocałunek dla Brada Vandercampa? Bo dla niej ab-
solutnie nic!

- Którą, Paula? - Pytanie Rae sprowadziło ją na ziemię.

- Tę żółtą czy zieloną?

Paula poradziła włożyć zieloną, a Whitney kontynuowała

swoje rozważania.

- A więc Sylvia ją widziała. Na pewno wie, kto to taki.

- Niestety, nie. Podobno kiedy wszyscy zaczęli zdej-

mować maski, ta dziewczyna... to zdumiewające, ale po

background image

22

prostu znikła, jakby rozpłynęła się w powietrzu. Sylvia
spytała Roda, czy widział twarz nieznajomej, ale powie-
dział, że nie, bo gapił się na jej długie nogi.

Paula bezwiednie drgnęła. Wolałaby nie zostać rozpo-

znana. Całe szczęście, że panny Ashford niczego nie po-
dejrzewały. Wiedziały co prawda, że czasem pracuje dla
Harry'ego, lecz były zbyt zajęte sobą, aby kiedykolwiek ją
zauważyć. Nawet teraz, mając ją tuż pod nosem, traktowały
Paulę jak powietrze.

Whitney nawet na nią nie spojrzała, gdy Paula podała jej

uprasowaną sukienkę. Zerknęła tylko na swoją kreację i
pokręciła głową.

- Zmieniłam zdanie. Przynieś mi tę bladoróżową, z se-

ksowną minispódniczką.

Paula wykonała polecenie, zawiązała na włosach Rae

seledynową apaszkę i sprawdziła, czy Whitney ma w to-
rebce kosmetyki oraz lornetkę. Gdy siostry wychodziły,
usłyszała, jak Rae mówi:

- On dzisiaj nie gra. Sądzisz, że zjawi się na widowni?

- Jasne, głuptasku. Gracze zawsze podpatrują technikę

przeciwników. Książę na pewno przyjdzie i zatrzyma się
przy naszej loży. Zwrócił na mnie uwagę. Powiedział, że
moje oczy są...

Głosy ucichły, a Paula odetchnęła z ulgą. Jeśli nie będzie

słuchać tej paplaniny o księciu, to sama przestanie o nim
myśleć!

A jednak nie potrafiła... Patrzyła na skłębioną pościel,

porozrzucane części garderoby, bałagan na blacie komody,
zastawionym kosmetykami, lecz widziała jedynie mężczy-
znę z miedzianymi włosami i bursztynowe oczy, w któ

background image

23

rych migotały iskierki rozbawienia. Ten mężczyzna
uśmiechał się do niej i trzymał ją w ramionach. Czy na
prawdę patrzył na nią z zachwytem?

Czy rzeczywiście ją pocałował?
Może tylko jej się zdawało?

Nie, to nie było złudzenie. Przecież czuła na wargach

gorący dotyk...

Znów przeżywała tamtą chwilę... słyszała muzykę, szmer

głosów, czyjś perlisty śmiech i bicie zegara.

A pocałunek był cudowny. Delikatny i krótki, ale obudził

w niej tyle nieznanych emocji, tęsknot i pragnień...

Potrząsnęła głową, żeby uwolnić się od urokliwych wizji

i postanowiła wziąć się w garść. Była zbyt praktyczna, aby
marzyć o nierealnych rzeczach. Pośpiesznie skupiła się na
bieżących obowiązkach i poszła obudzić panią Ashford.
Gdy po odwiezieniu dziewcząt wujek Lewis wrócił do
domu, ona już przygotowywała ich matkę do wyjazdu na
zebranie.

Następnie sprzątnęła sypialnie i łazienki, skończyła

pranie i odkurzyła pokoje. Dzisiaj nie musiała gotować,
ponieważ panie Ashford szły na przyjęcie. Mogła więc iść
do swojego pokoiku na facjatce i spokojnie się pouczyć.

Przez dwie godziny zdążyła napisać konspekt prący

semestralnej z angielskiego i przygotować się do jutrzej-
szego testu z chemii. Usłyszała wjeżdżający na podjazd
samochód i zerknęła na zegar. Prawie szósta. Pewnie wraca
wujek Lewis, zmęczony i głodny jak wilk.

- Gdzie jedzonko? - spytał, gdy zbiegła do kuchni. Rzucił

na krzesło szoferską czapkę z daszkiem i zręcznie otworzył
puszkę coli.

background image

24

- Zaraz podaję. Nie wiedziałam, o której przyjedziesz.
- Ja też nie. Tłukę się po mieście przez cały dzień. Z

panienkami na stadion, ze starszą panią na zebranie, potem
znów na stadion... - Lewis usiadł przy stole i pociągnął
długi łyk prosto z puszki. - Poczekałem na koniec meczu i
zawiozłem je na kolację. Mam po nie przyjechać o
dziesiątej.

- Widziałeś chociaż kawałek meczu? - Paula włożyła do

mikrofalówki resztkę pieczeni.

- Szkoda mi było czasu na oglądanie wpadających na

siebie koni ź obandażowanymi pęcinami i bandy jeźdźców,
usiłujących trafić w małą piłeczkę.

- Dochód z tej imprezy przeznaczony jest na cele do-

broczynne. Poza tym to rozrywka, jak na przykład rodeo.

- Wolę rodeo. Przynajmniej można się dowiedzieć, jak

najlepiej spętać cielaka czy ujeździć wierzchowca.

- O ile pamiętam, lubiłeś się popisywać. Pamiętasz

tamto rodeo, na którym...

- Byłem niezły, co? - Lewis uśmiechnął się z satysfak-

cją. - Znałem się na rzeczy.

- Jasne. - Paula uformowała łyżką placuszki z ziem-

niaczanego puree, posypała je mieloną papryką i położyła
na rozgrzanej patelni. - Ale muszę cię oświecić, wujku. Polo
też ma swoich zagorzałych fanów.

- Hmm. - Lewis wzruszył ramionami i wsadził nos w

gazetę.

- Niektórzy gracze cieszą się światową sławą. - Paula

przewróciła placki na drugą stronę i włożyła do piekarnika
kilka babeczek. - Zdradzić ci sekret? - spytała teatralnym
szeptem, kładąc na blacie dwa nakrycia, lecz Lewis nadal

background image

25

nie okazywał zainteresowania. - Wczoraj wieczorem tań-
czyłam z najsłynniejszym graczem.

- Akurat.
- Serio. Z tym, którego nazywają księciem polo. Jest

bajecznie bogaty, znany i niesamowicie przystojny. I po-
prosił mnie do tańca.

- Nie mówisz poważnie - mruknął Lewis, lecz tym

razem zerknął na nią z zainteresowaniem. - Obyś, u licha,
żartowała.

- To było takie zabawne. Pracowałam dla Harry'ego na

balu u państwa Moodych. Właśnie układałam w kuchni
kanapki, coś tam nuciłam i trochę podrygiwałam. No i on
nagle tam wszedł. Mimo maski od razu go rozpoznałam.
Wiele o nim słyszałam i widziałam jego zdjęcie w gazecie. -
Kończąc przygotowywanie kolacji, Paula opowiedziała, co
było dalej. - On jest wspaniałym tancerzem, a ja nie
tańczyłam od niepamiętnych czasów, więc...

- Jezu Chryste! Pani Ashford obedrze cię żywcem ze

skóry.

- Coś ty. Nikt mnie nie widział.
- Zaraz, zaraz. Tańczyłaś na parkiecie z facetem, na

którego poluje każda dziewczyna w tym kraju i uważasz, że
nikt tego nie zauważył?

- Nie mieli pojęcia, kim jestem, bo on założył mi ma-

skę. - Paula postawiła na blacie talerze z jedzeniem. -Gdy
wybiła północ i wszyscy zaczęli je zdejmować, zwiałam co
sił w nogach.

- Całkiem zwariowałaś. Na pewno cię poznali. Nie

miałaś żadnego przebrania.

- Owszem, miałam. Szkoda, że nie słyszałeś, jak dzi

background image

26

siaj rano Rae i Whitney zachodziły w głowę, kto przyszedł
w stroju pokojówki! - Paula omal nie zakrztusiła się łykiem
mrożonej herbaty. Teraz, gdy zagrożenie minęło,
wczorajszy incydent wydał się jej szalenie zabawny. Ale
wujkowi wcale nie było do śmiechu.

- Popełniłaś niewybaczalne głupstwo.
- Och, przestań piorunować mnie wzrokiem. Przecież

nic się nie stało. Tyle tylko, że... - Paula musnęła palcami
szyję - gdzieś zgubiłam naszyjnik, który dałeś mi na uro-
dziny. Pamiętasz, ten z wisiorkiem w kształcie podkówki.
Wszędzie go szukałam, ale...

- Stracisz dużo więcej, zadając się z takim nadzianym

ważniakiem. Że też musiałaś spotkać właśnie jego. Co za
pech! Nie wiesz, że starsza pani nie lubi, gdy ktoś przy-
ćmiewa jej dziewczynki? Nie chcę, żebyś prowadzała się z
jakimś półgłówkiem z wyższych sfer.

- Na litość boską, wujku! Z nikim się nie prowadzam, to

był tylko jeden taniec!

Jednak gdy sprzątała ze stołu, na jej ustach błąkał się

marzycielski uśmiech. Nawet nie zauważyła, że Lewis
spogląda na nią z troską.

Stadion do gry w polo wyglądał jak falujące morze

kolorów. Gracze wjechali na trawę i ustawili się przed
pierwszą rozgrywką. Jednak Brad Vandercamp myślami
błądził bardzo daleko.

- Gdzie jest loża państwa Moodych i jak ma na imię ich

córka? - spytał swego przyjaciela Carla.

- Sheila. - Carl przyglądał się mu w zamyśleniu. - Ale to

nie jest dobry pomysł.

background image

27

- Czyżby?
- Ledwo nadziany Brad Vandercamp rzuci okiem na

młodą damę, jej zaraz przychodzi do głowy Bóg wie co.
Uważaj, stary, żebyś nie wpadł.

- Daj spokój, Carl! Chciałem tylko podziękować za

udany wieczór i...

- Akurat! I co im powiesz? Że pragniesz poznać lepiej

tę apetyczną pokojóweczkę, z którą tańczyłeś na balu? Do
licha, Brad! Chcesz, żeby ta dziewczyna straciła pracę?

- Skądże znowu. Ja tylko...
- Lepiej pokręć się koło wyjścia dla służby.
- Jak jakiś polujący na okazję smarkacz? Chyba sobie

ze mnie żartujesz.

- No dobrze, rób, jak chcesz, chłopie. - Carl zmierzył go

badawczym spojrzeniem. - Tylko raz z nią zatańczyłeś.
Dlaczego tak ci zależy, żeby ją odnaleźć?

Brad zbył pytanie wzruszeniem ramion. Sam nie rozu-

miał swego postępowania.

Odruchowo przesunął między palcami spoczywający w

kieszeni złoty łańcuszek i głęboko się zamyślił. Dlaczego
miał przeczucie, że jeśli nie odszuka tej uroczej blondynki,
utraci coś niezwykle cennego?

Czyste szaleństwo, podsumował w duchu, lecz coś po-

pychało go do działania.

Ruszył w stronę loży Moodych i nawet nie usłyszał

pożegnalnego ostrzeżenia Carla:

- Pilnuj się,' bracie!

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

W niedzielę Mamie Ashford i jej córki wstały prawie w

południe, ponieważ czuły się nieco zmęczone minionym
tygodniem, obfitującym w liczne atrakcje towarzyskie. Od
rana padało i było dosyć chłodno, lecz w saloniku było cie-
pło i przytulnie, toteż panie nad wyraz długo raczyły się
przygotowanym przez Paulę pysznym śniadaniem.

W niedzielę Paula miała co prawda wychodne, jeśli

jednak była w domu, co zdarzało się często, to chlebodaw-
czyni wiedziała, jak wykorzystać jej obecność. Potrafiła
wezwać Paulę nawet wówczas, gdy dziewczyna umknęła do
położonego nad garażem mieszkanka wujka Lewisa.

Jednak dzisiaj Paula chętnie zeszła do kuchni, chciała

bowiem posłuchać opowieści o wczorajszym meczu polo.
Niewiele wiedziała o tej dyscyplinie sportu, lecz znała się
świetnie na koniach. Potrafiła sobie zatem wyobrazić, ja-
kich jeździeckich umiejętności wymaga gra, w której bierze
udział tyle wierzchowców. Ciekawie nadstawiała uszu,
dokładając do koszyka bułeczki domowego wypieku i ko-
lejny raz dolewając paniom kawy.

- Chyba mnie nie zauważył - jęknęła rozżalona Whit-

ney. - Loża cioci Sally jest fatalnie usytuowana; w ogóle
nas nie było widać. Trzeba było usiąść gdzie indziej.

background image

29

- A niby gdzie miałybyśmy przycupnąć, moja panno?

background image

- skarciła ją matka. - Powinnaś być wdzięczna ciotce, że w
ogóle nas zaprosiła.

- On i tak był zainteresowany wyłącznie Sheilą Moo-dy

- stwierdziła z wyraźną satysfakcją Rae.

- Nic dziwnego, skoro tak mizdrzyła się do niego, że

nie mogłam na to patrzeć.

Rae parsknęła śmiechem.

- Ciekawe, skoro przez cały czas pożerałaś Brada i

Sheilę wzrokiem.

- Wcale nie! Ja tylko...
- Dziewczynki, dziewczynki! - karcącym tonem ode-

zwała się ich matka.

- Nie pojmuję, dlaczego ona tak się uwzięła na tego

Vandercampa - prychnęła Rae. - Jakby nie było innych
interesujących mężczyzn.

- On jest najlepszą partią! I przestań się wymądrzać, bo

sama mdlałaś z wrażenia, gdy przyjaciel Brada, lord Carl
Wormsley, hrabia czegoś tam, zatańczył z tobą trzy razy.
On może i ma tytuł, ale to kompletny golec!

- Widzę, że dokładnie sprawdziłaś stan finansów każ-

dego potencjalnego kandydata na męża...

- Wieści szybko się rozchodzą! - wycedziła Whitney.

- Plotka głosi, że hrabiowski tytuł jest na sprzedaż dla tego,
kto da najwięcej, czyli ty odpadasz!

Paula przestała słuchać. Z rozmowy wynikało tylko tyle,

że Whitney jest wściekła jak diabli.

Kilka dni później miała jeszcze więcej powodów do

złości, ponieważ książę złożył wizytę Sheili Moody.

- Przyszedł tylko raz, a Ada Moody już wietrzy wielki

romans - oświadczyła wzburzona pani Ashford. - Dam

background image

31

głowę, że zdążyła oblecieć wszystkie sklepy ze ślubnymi
sukniami.

Z romansu nic nie wyszło, a Whitney poweselała, gdy

panie Ashford otrzymały ekscytujące zaproszenie. Brad
Vandercamp wydawał przyjęcie na pokładzie swojego ja-
chtu „Renegat", który miał odbyć rejs wzdłuż wybrzeża. W
programie przewidziano uroczystą kolację i tańce w świetle
księżyca.

Organizacją przyjęcia zajmował się Harry, który na-

tychmiast zaproponował pracę Pauli. Ona jednak uznała, że
byłoby to zbyt ryzykowne posunięcie.

A może wcale nie... Przecież książę na pewno zdążył o

niej zapomnieć, ona zaś...

No tak, bardzo chciałaby zobaczyć ten słynny jacht,

podobnie jak jego właściciela. Nigdy nie płynęła statkiem,
nie mówiąc już o jachcie. A ten podobno był ósmym cudem
świata.

Właściwie czemu miałaby się nie zgodzić? Przy takiej

liczbie gości jest wprost nieprawdopodobne, że gospodarz
zwróci uwagę na jedną kelnerkę. Zwłaszcza jeśli ona po-
stara się omijać go z daleka.

Rozpoznał ją natychmiast, gdy tylko weszła na trap.

Uśmiechnął się i podał lornetkę stojącemu obok stewar-
dowi.

- To ona.
Steward skinął głową i pośpiesznie odszedł, a Brad znów

skierował lornetkę na dziewczynę. Był szczęśliwy, że udało
mu się ponownie zobaczyć tę śliczną, uśmiechniętą buzię.

background image

Wbiegając po trapie, Paula z zaciekawieniem rozglądała

się dookoła. Chłonęła wzrokiem wszystkie szczegóły, idąc
za Harrym po nieskazitelnie czystym pokładzie, a następnie
schodząc po spiralnych schodach do wielkiej kuchni. Były
tu piekarniki, lodówki, szafki i sprzęty, których
wystarczyłoby dla średniej wielkości hotelu.

- Paula, kotku, włóż to do lodówki, dobrze? - zawołała

Ruth, asystentka Harry'ego. - Niezła łajba, co?

- Owszem. - Paula wzięła pudło z krewetkami. - Jej

właściciel chyba lubi luksus.

- Podobno wcale nie pływa tym jachtem.
- Naprawdę?
- Woli szybsze środki transportu. Do San Diego przy-

leciał własną awionetką.

- To po co mu jacht?
- Któż to wie? - Ruth wzruszyła ramionami. - Pewnie

kręci nosem nawet na pięciogwiazdkowe hotele i dlatego
podczas pobytu u nas postanowił mieszkać na pokładzie
„Renegata". Ma przyzwoitą chatę, nie sądzisz?

- Tak, niebrzydką.
- Jedno jest pewne - paplała Ruth - pracując dla Har-

ry'ego, człowiek przynajmniej zobaczy, jak żyje lepsza
połowa świata.

Święta racja, pomyślała Paula i bezwiednie się uśmiech-

nęła. To zabawne, ale przygotowując krewetki, mogła usły-
szeć o księciu więcej, niż wiedziała o nim Whitney.

- Samo cumowanie w tej przystani kosztuje majątek -

dodała Ruth. - Dwa tysiące dziennie plus koszty utrzymania
załogi, czyli razem około ośmiu-dziesięciu tysięcy.

- Aż tyle? - Paula oniemiała z wrażenia.

background image

33

- Jasne. O takie cacko musi dbać sporo ludzi, potrzebni

są też wykwalifikowani marynarze i stado służby.

- I to wszystko dla jednej osoby...
- Och, śmiem wątpić, czy on często bywa tutaj sam,

kotku. Podobno zawsze ma na pokładzie jakąś interesującą
panienkę.

- Serio? - To też umknęło uwagi Whitney. Czy ta pa-

nienka jest teraz...

- Aktualnie nikt mu nie towarzyszy. - Ruth jakby czy-

tała w myślach Pauli. - Słyszałam, że ostatnio romanso wał
z jakąś Włoszką, ale zostawił ją w Europie. Chyba szybko
nudzi się kolejnymi panienkami.

Paula przypomniała sobie figlarne błyski w oczach Brada

Vandercampa, jego ujmujący uśmiech. Ten mężczyzna nie
wyglądał na znudzonego, ale... może na początku
znajomości zawsze nadskakiwał partnerce, a potem...
Gniewnie potrząsnęła głową. Przecież na tamtym balu nic
się nie zaczęło! Matko święta, była równie głupia, jak
Whitney. Wystarczył jeden taniec i...

- Dlatego często urządza tutaj różne imprezy - konty-

nuowała Ruth. - Na tym jachcie jest mnóstwo sypialni,
pewnie bardzo luksusowych. A te półki z zapasami wina! W
życiu nie widzia... - Ruth raptownie urwała, ponieważ do
kambuza wszedł mężczyzna w nieskazitelnie białym
smokingu.

- To pan McCoy - przedstawił go Harry. - Jest tu

stewardem i dzisiaj będziemy współpracować z nim oraz
jego zespołem. Jak sami wiecie, bary i bufety znajdują się
na obu pokładach oraz w kilku salonach. Każde z was
zostanie teraz przydzielone do określonego miejsca, gdzie

background image

będzie pracować w asyście co najmniej jednego członka
stałej załogi jachtu.

Obaj mężczyźni przez chwilę ustalali szczegóły i wy-

dawali polecenia. Paula nie została nigdzie wysłana, uznała
więc, że ma zostać w kuchni i przygotowywać półmiski z
przekąskami oraz gorące dania, które należało poustawiać
na specjalnych wózkach. Jednak pan McCoy wstał zza stołu
i poprosił, aby gdzieś z nim poszła.

Poprowadził ją niezliczonymi zakamarkami aż na górny

pokład, gdzie kartą magnetyczną otworzył jakieś drzwi.

Paula weszła do wnętrza i rozejrzała się wokoło. Była w

przestronnym, lecz niewątpliwie prywatnym salonie,
o czym świadczył stolik nakryty dla dwóch osób.

Miała zająć się tylko dwojgiem gości? Odwróciła się,

aby spytać o to stewarda, lecz on tylko uprzejmie skłonił
głowę i pośpiesznie wyszedł. Ponownie rozejrzała się po
gustownie urządzonym wnętrzu. Na barku, w kubełku z
lodem, stała butelka najlepszego szampana, a obok znaj-
dował się wspaniale zaopatrzony bufet.

Paula z doświadczenia wiedziała, że usługiwanie parze to

sama rozkosz. Skoro dwoje ludzi je kolację na osobności, to
znaczy, że chcą być sami. Należy więc podać im dania i
dyskretnie się wycofać. Gorzej będzie ze znalezieniem drogi
powrotnej do kambuza... Paula zachichotała, rozbawiona tą
myślą.

A na razie rzeczywiście warto zobaczyć, jak żyje lepsza

połowa świata.

Wielka, półkolista kanapa zajmująca jeden róg pomie-

szczenia miała tapicerkę w różnych odcieniach szmaragdu
i przywodziła na myśl falującą powierzchnię morza. Na

background image

35

niskim stoliku pysznił się bukiet wspaniałych, złocistych
chryzantem. Wyglądały tak, jakby zawdzięczały swoją
barwę promieniom słońca, w których skąpane było wy-
brzeże uwiecznione na obrazie zajmującym całą ścianę.
Wszystko w tej kajucie świadczyło o dobrym smaku i za-
sobności właściciela.

Paula zauważyła kolejne drzwi i leciutko je uchyliła. Za

nimi była utrzymana w błękitnej tonacji sypialnia.
Wchodząc do środka, Paula nagle poczuła pod stopami ruch
pokładu. Boże, już odpływali! Lada moment mogli zjawić
się goście. Tylko tego brakowało, żeby przyłapali ją na
myszkowaniu po kątach. Pośpiesznie się cofnęła i zamknęła
drzwi.

W samą porę, pomyślała, słysząc czyjeś kroki. Po chwili

do kajuty wszedł wysoki mężczyzna.

Książę We własnej osobie.

Oczywiście, że on. Któżby inny? Dlaczego od razu na to

nie wpadła? Człowiek, który podczas balu porywa na
taneczny parkiet pokojówkę, zapewne nie widzi nic nie-
stosownego w tym, że podczas wydawanego przez siebie
przyjęcia urządza sobie schadzkę z jakąś interesującą pa-
nienką. ..

Zdumiała ją własna reakcja. Nie powinno jej obchodzić,

co on robi, z kim i kiedy. Nie potrafiła jednak poskromić
swej ciekawości. Jak wygląda ta dziewczy na? Gdzie może
być w tej chwili? Paula spojrzała w głąb korytarza, lecz był
pusty.

- Witam po raz drugi - powiedział Brad.

Spojrzała na niego spłoszona. Boże, takiej ewentualności

zupełnie nie brała pod uwagę. Rozpoznał ją...

background image

- Dobry wieczór, sir. - Postanowiła zachowywać się

profesjonalnie. - Co panu podać? Drinka czy...

- Pani pozwoli. - Książę wyjął z kubełka butelkę

szampana, odkorkował ją i napełnił dwa kieliszki. Podał
jeden Pauli i lekko dotknął go brzegiem swojego. - Wy-
pijmy za nas.

Co on wyprawia? Paula energicznie odstawiła swój

kieliszek.

- Dziękuję, sir, ale nie piję alkoholu podczas pracy.
- Dzisiaj jest pani moim gościem.
- Eee... słucham? - A cóż to za gierki?
- Powiedziałem, że jest pani moim gościem. Proszę

bardzo... - Odsunął krzesło i uśmiechnął się.

Paula ani drgnęła.

- Zechce pani usiąść - poprosił książę. - Zorganizo-

wanie tego spotkania nie było łatwe, więc spróbujmy się
odprężyć i cieszyć chwilą.

Paula dostrzegła w jego oczach swawolny błysk. Przy-

pomniała sobie wszystko, co słyszała o młodym Vander-
campie.

Wcale nie podobała jej się ta najwyraźniej dwuznaczna

sytuacja. Sama ze znanym playboyem, zamknięta w jego
prywatnym apartamencie na jachcie płynącym po Pacyfiku.

Chwileczkę... Zamknięta? Natychmiast zaschło jej w

gardle. Szybko podeszła do drzwi. Otworzyła je bez trudu i
poczuła, że rumieni się ze wstydu.

- Chyba nie zamierza pani znów umknąć, Kopciuszku?
- Nie nazywam się tak - odparła gniewnie.

background image

37

- Ale uciekła pani z balu, gdy zegar wybijał północ.

Proszę zostać. Dlaczego tak się pani złości?

- Wcale się nie złoszczę, tylko... Nie uprawiam tego

typu gierek, panie Vandercamp.

- Tak bym tego nie nazwał...
- Dobrze pan wie, o co mi chodzi. Przyszłam tu do

pracy, a zostałam wmanewrowana w... w coś takiego!

- A cóż w tym złego? Jak inaczej miałem panią

odnaleźć?

- Słucham?
- Nie znałem pani nazwiska ani adresu. Nie wiedziałem

nawet, gdzie pani pracuje. Przypuszczałem, że dla państwa
Moodych, w związku z tym złożyłem im kilka wizyt, ale
nigdzie pani nie zauważyłem. Na szczęście Sam Moody
wspomniał, jaka firma organizowała ich bal maskowy,
więc...

- Dlaczego po prostu nie spytał pan o mnie Harry'ego?

Byłoby prościej.

- Tak pani sądzi? Oczywiście, rozważałem to, ale pan

Harry niechętnie udziela informacji o pracownikach. Rze-
komo dla ich dobra, lecz chyba bardziej dla swojego. Nie
lubi, gdy ktoś podkupuje jego personel.

- Och.
- Zresztą, co miałbym powiedzieć? Że szukam blon-

dynki? A raczej złotowłosej piękności ze śmiejącymi się,
niebieskimi oczami. Wzrost około metra sześćdziesięciu,
zgrabna. Wspaniale tańczy... a w moich ramionach była
lekka jak piórko. - Usta Vandercampa drgnęły. - Taki opis
mógłby wywołać pewne... niewłaściwe skojarzenia. Wo-
lałem tego uniknąć. To chyba oczywiste, prawda?

background image

- Tak. - Paula pomyślała, że jego uśmiech jest

zaraźliwy.

- Z kolei wynajęcie prywatnego detektywa wydawało

mi się nie na miejscu. Zupełnie jakbym chciał odnaleźć
jakiegoś przestępcę lub miał złe zamiary.

- Tak, to byłoby trochę głupie - przyznała z wahaniem.
- Właśnie. A zatem już pani wie, dlaczego dzisiaj na

pokładzie „Renegata" jest przyjęcie.

- Tyle zachodu... Po co to wszystko?
- Już powiedziałem. Poszukiwania nie były łatwe. Nie

znałem pani nazwiska ani imienia. Prawdę mówiąc, nadal
nie znam.

- Chodzi mi o coś innego. Chciałabym się dowiedzieć, z

jakiego powodu postanowił pan mnie odszukać.

- Dobrze nam się razem tańczyło, prawda? - odparł po

chwili wahania.

- To żaden powód.
- Na początek wystarczy. Może odkryjemy jeszcze kil-

ka innych rzeczy, które moglibyśmy robić razem? Co pani
na to?

Znów dostrzegła figlarne ogniki w jego oczach.
- Nie... nie wydaje mi się, żebym...
- Och, proszę się niczego nie obawiać. Jestem dżentel-

menem. Aha, jeszcze jedno - dodał pośpiesznie, jakby sobie
o czymś przypomniał. - Pragnę oddać pani własność. -
Wyciągnął rękę i rozchylił palce.

- Mój naszyjnik! - Paula nie posiadała się z radości. -

Znalazł go pan!

- Właściwie został mi w dłoni, gdy pani uciekła. Ale

łańcuszek pękł, więc...

background image

- Więc go pan naprawił. Nie, wymienił na inny. - Od

razu spostrzegła, że nowy jest cięższy i niewątpliwie droż-
szy. Chyba nie powinna go przyjąć, ale bardzo lubiła ten
wisiorek. - Dziękuję. - Rozpromieniona spojrzała na Van-
dercampa. - Ten drobiazg ma dla mnie szczególne zna-
czenie.

- Lubi panie konie? - Brad dotknął złotej podkówki.
- Uwielbiam!
- Wiedziałem! Kobieta w moim stylu. - Ujął ją pod

ramię i poprowadził do stołu. - Proszę usiąść. Coś zjemy,
wypijemy i trochę pogawędzimy.

- Dziękuję, ale muszę odmówić, panie Vandercamp.

Doceniam pański gest, lecz...

- Na imię mi Brad. - Podał jej kieliszek. - A pani?

background image

40

ROZDZIAŁ CZWARTY

- Prawie niczego nie tknęłaś - stwierdził Brad, zabie-

rając ze stołu miseczki na sałatę. - Nie jesteś głodna?

- Właściwie to... - Mam wrażenie, że nagle znalazłam

się w bajkowym świecie, pomyślała. Jednak to wszystko
dzieje się naprawdę. - Nie przywykłam, by ktoś mi usłu-
giwał. - Spróbowała się uśmiechnąć.

- Ciesz się z chwilowej odmiany. Spełnię każde twoje

życzenie, piękna pani.

Poczuła rozkoszny aromat firmowego specjału Har-

ry'ego. Odruchowo spojrzała na pięknie ułożone plastry
soczystej wieprzowiny w ziołowym sosie, jędrną fasolkę
szparagową i dziki ryż.

- O czym tak medytujesz?
O tym, jak żyje lepsza połowa świata, miała ochotę

odpowiedzieć.

- Że to naprawdę pyszne.
- A zatem jedzmy! I nie rób takiej miny, jakbyś znów

zamierzała wcielić się w postać Kopciuszka!

- Słucham?'
- Coś mi się wydaje, że rozważasz pomysł ucieczki.

background image

- Czuję się trochę niezręcznie - przyznała szczerze. -

Przecież zostawiłeś swoich i...

background image

42

- Każdego, kto wchodził na pokład, osobiście powi-

tałem.

- Ale teraz jesteś tutaj, a oni...
- A oni jedzą i piją. Mają do dyspozycji oba pokłady,

salę balową i kajuty. Wątpię, żeby szybko za mną
zatęsknili.

- Ale ty... - Urwała, zaskoczona nieoczekiwanym od-

kryciem. Brad naprawdę nie wiedział, że to on stanowi
główną atrakcję przyjęcia.

- Tak? Co chciałaś powiedzieć?
- Powinieneś być teraz z przyjaciółmi, zamiast ukrywać

się przed nimi.

- Staram się pozyskać nowego przyjaciela. I uznałem,

że będąc tylko we dwoje, lepiej się poznamy. Dlatego... -
Zamarł z widelcem w połowie drogi do ust. - Mówisz, że
się ukrywam? Hmm, o tym nie pomyślałem. Wolałabyś
pokręcić się między ludźmi?

- Nie!
- Cóż, może to dobry pomysł. - Brad jakby nie usłyszał

jej gwałtownego zaprzeczenia. - Wynająłem ten sam zespół,
który grał na balu maskowym. Chodźmy potańczyć!

- Jasne. - Musnęła dłonią swój uniform. - Mam sto-

sowny strój.

- To żaden problem. Moja matka nosi chyba ten sam

rozmiar, co ty, a trzyma tu mnóstwo garderoby. Po kolacji
przyniosę ci jakąś wieczorową suknię. - Brad był
najwyraźniej zachwycony swoim pomysłem.

- Chcesz, żebym straciła obie prace?
- Myślisz, że Harry... Dwie? Chcesz powiedzieć, że

pracujesz na dwóch etatach?

background image

43

- Jestem również pomocą domową u pani Ashford.

Zaprosiłeś ją wraz z córkami na przyjęcie. Gdyby mnie
zobaczyły... - Uwieszoną na ramieniu ich wymarzonego
księcia, wpadłyby w szał, dokończyła w myśli. - Nie byłyby
zachwycone, widząc mnie wśród gości - stwierdziła
oględnie.

- Rozumiem. Zrobimy, jak zechcesz. Zresztą wolę po-

rozmawiać z tobą bez świadków. A czemu, jeśli wolno
spytać, masz tyle obowiązków?

- Niektórzy z nas muszą zarabiać na życie - palnęła bez

zastanowienia i natychmiast pożałowała swej złośliwości.

- No, to nie zostaje ci dużo czasu na konną jazdę -

stwierdził spokojnie.

- Na konną jazdę?
- Wspomniałaś, że uwielbiasz konie. - Gestem wskazał

złotą podkówkę na jej szyi.

- Owszem, ale te konie i tak są daleko stąd.
- Należą do ciebie?
- Skądże. Z wyjątkiem jednego. - Uśmiechnęła się do

swoich wspomnień. - To klacz, którą nazwałam Błyska-
wica. Zawsze była dzika,' trudna do ujeżdżenia, więc Jake,
jej właściciel, sprzedał ją mojemu tacie za grosze. A tata
trocheja ułożył i podarował w charakterze gwiazdkowego
prezentu. Nadal jest szybka, pełna wigoru, taka... to fan-
tastyczny wierzchowiec.

- Tęsknisz za nią, prawda?
- Bardzo. I za... - Za mamą, tatą i zielonymi wzgórzami

okalającymi ranczo. - Brakuje mi tamtych stron.

- Gdzie one są?

background image

44

- W Wyomingu. Mój tata jest robotnikiem na ranczu

państwa Randolphów.

- Długo tam mieszkałaś?
- Od urodzenia aż do ubiegłego roku.
- I podobało ci się takie życie?
- O tak. Mieliśmy własny dom, w pobliżu płynął stru-

mień, kiedyś odkryłam też jaskinię. Wspaniale jest dorastać
w takim miejscu.

Brad w głębokim zamyśleniu patrzył na jej rozpromie-

nioną buzię.

- Miejsce nie ma znaczenia - odparł z namysłem. - Ty

sprawiasz, że każde staje się nadzwyczajne.

- Ja?
- Oczywiście. Niezależnie od tego, gdzie jesteś lub co

robisz, zawsze sprawiasz wrażenie uradowanej. Powiedz,
dlaczego mieszkasz tutaj, skoro tak kochasz to ranczo?

- Och, mam pewne plany, lecz daleko jeszcze do ich

realizacji. Dość już o sobie powiedziałam, chciałabym teraz
usłyszeć coś o tobie.

- Zgoda. Od czego by tu zacząć... Wychowałem się w

hrabstwie Surrey, w Balmour, rodzinnej posiadłości mojej
matki.

- Och, nie chodzi mi o informacje, które można znaleźć

w każdym brukowcu. Opowiedz, jaki naprawdę jesteś, co
lubisz. Chociaż... to pewnie też można przeczytać w
plotkarskich czasopismach. - Paula trochę się stropiła. -
Podobno fantastycznie grasz w polo i dlatego nazywają cię
księciem.

- Nie jestem aż taki dobry. A przydomek zyskałem na

studiach w akademii wojskowej w Sandhurst. Jako jedyny

background image

45

facet w drużynie nie miałem prawdziwego tytułu. To był
taki żart.

- Nie przeszkadzało ci to?
- Co? Ten żart?
- Nie, brak tytułu.
- Boże drogi, nie! W Anglii jest utytułowanych ludzi aż

w nadmiarze. - Brad roześmiał się żywiołowo.

- Musisz jednak dobrze grać w polo, skoro jesteś w

drużynie. To chyba dość skomplikowana gra.

- Nigdy nie widziałaś meczu?
- Nie.
- Pora naprawić ten błąd. Gramy we wtorek, załatwię ci

miejsce w loży.

- Nie, nie trzeba! I tak pewnie nie mogłabym przyjść.

Lepiej sam opowiedz mi o grze...

- Później. - Nie chciał rozmawiać z nią o polo. -Chodź,

wypijemy kawę na dworze.

- O rany! - zawołała, gdy Brad odsunął szklane drzwi i

wyszedł na zewnątrz. - Jak mogłam tego nie zauważyć?

- Czego?
- Tego prywatnego pokładu! Przegapiłam go, bo sku-

piłam się na wnętrzu. Myszkowałam tu i ówdzie... Mam
nadzieję, że mi wybaczysz. - Zanim zdążył zapewnić, że
wybaczyłby jej wszystko, ona już stała przy relingu, wpa-
trzona w dal. Silny wiatr porwał z jej włosów koronkową
przepaskę, lecz Paula nawet tego nie zauważyła, zachwy-
cona oszałamiającym widokiem. - Ależ pięknie - szepnęła
niemal z nabożną czcią.

Brad skinął głową, nieoczekiwanie poruszony wspania-

łym zachodem słońca. Dlaczego wcześniej nie zachwycił

background image

46

go ten cud natury? Wielka złocistoczerwona kula powo-
lutku zanurzała się w pociemniałych falach, rzucając blask
na powierzchnię oceanu i barwiąc niebo kolorami tęczy.
Trudno było powiedzieć, gdzie przebiega granica między
wodą i niebem.

- Coś takiego podnosi na duchu, prawda? - spytała

Paula. - Pamiętam, co mawiał mój tata. Dopóki słońce
zachodzi, a na nieboskłonie pojawia się księżyc, wiadomo,
że ktoś tam na górze wie, co robi, i świat jeszcze nie
zwariował.

- Filozof z twojego taty.
- Chyba tak. Często prawi takie mądrości. - Paula

umilkła. Pochłonięta podziwianiem pejzażu, długo nie od-
rywała wzroku od spienionych fal. W końcu odwróciła się i
westchnęła, - Powinnam mieć wyrzuty sumienia.

- Dlaczego?
- Bo zamiast zwijać się w kambuzie... - Zawahała się i

wzruszyła ramionami. - Bezmyślnie gapię się na morze.

- Bzdura. - Zapragnął, aby zawsze była taka pogodna i

zachwycona. - Nie powinnaś czuć się winna.

- I wcale się nie czuję - przyznała ze śmiechem. -Wiesz,

właściwie pierwszy raz żegluję. Nie licząc wypraw z
Tobym.

- Z Tobym?
- Synem nadzorcy. Zbudowaliśmy tratwę, którą cumo-

waliśmy przy brzegu strumienia. Czasem zabieraliśmy
lunch i płynęliśmy aż do...

- Zaczekaj. - Brad wziął ją za rękę, jakby nagle obudził

się w nim zaborczy mężczyzna. - Może opowiesz mi więcej
o tym Tobym i o życiu na ranczu. Nie ruszaj się

background image

47

stąd. - Usadowił ją na jednym z wyściełanych krzeseł.
- Przyniosę kawę.

Wkrótce popijali aromatyczny napój, pojadali owoce i

sery, beztrosko gawędząc.

Brad chciał usłyszeć coś niecoś o Tobym.

- Toby? Och, to tylko przyjaciel z dzieciństwa. - Paula

zdumiała się prawdziwością tego stwierdzenia. Nie wia-
domo kiedy, Toby stał się właśnie kimś takim - dawnym
przyjacielem, który dorósł, został bankierem i ożenił się z
dziewczyną imieniem Cynthia. Przyjacielem, który od
dawna był tylko odległym, nieco zamglonym w pamięci
wspomnieniem.

- Podobno gdzieś z nim żeglowałaś.
- Tak. - Opowiedziała Bradowi o tamtej przygodzie.

- Tratwa się przewróciła, a ojciec Toby'ego złoił mu skórę i
kazał trzymać się z daleka od wirów. Wrzeszczał, że
mogliśmy się utopić. Moim zdaniem przesadzał. Toby i ja
świetnie pływaliśmy, a te wiry nie były aż takie groźne.
Moja mama strasznie się wkurzyła na pana Jonesa za to, że
spuścił Toby'emu takie lanie. Powiedziała, że nie dotknąłby
batem konia, lecz sprał swoje dziecko, a to żadna metoda
wychowawcza. Też tak uważam, a ty? - Zdziwiła się, że tak
bardzo chce znać jego zdanie na ten temat.

- Ja też, chociaż moja stara niania słusznie dała mi

czasem klapsa w siedzenie, gdy...

- Miałeś nianię?
- Jasne - odparł z taką miną, jakby posiadanie opiekunki

było czymś najbardziej oczywistym pod słońcem.
- Dopóki nie skończyłem pięciu lat. Potem był prywatny
nauczyciel, później...

background image

48

Paula z zapartym tchem słuchała opowieści Brada. Mó-

wił o różnych rzeczach... na przykład o tym, jak niania
przekonywała go, że chłopcy nie płaczą. Ale jeden z
ogrodników, Sven, był innego zdania. „To nic złego, jeśli
płaczesz z żalu za kimś, kogo kochasz", przekonywał, w
tajemnicy pomagając małemu Bradowi pochować na terenie
posiadłości Smokeya, ukochanego spaniela. „Do Ucha,
Smokeyowi zależało na tobie bardziej niż wielu ludziom. I
uratował ci życie. Gdyby nie skoczył na tego węża..."

Paula uśmiechnęła się, słuchając, jak Brad naśladuje

szkocki akcent i od razu zrobiło jej się żal małego,
samotnego dzieciaka, którego wychowywało stado obcych
ludzi.

Słońce wreszcie znikło za horyzontem i zapadł zmrok.

Paula podeszła do relingu i spojrzała w rozgwieżdżone
niebo.

- Oby pierwsza gwiazdka, którą ujrzę na nieboskłonie,

sprawiła, że spełni się moje życzenie - zamruczała.

- Jakie to życzenie?
- Dzisiaj i tak nic z tego, bo przegapiłam tę pierwszą

gwiazdkę.

- Przykro mi.
- Niepotrzebnie. Lubię patrzeć w gwiazdy. Dobrze, że

księżyc skrył się za chmurami.

- Robi się chłodno. Lepiej włóż to. - Brad zdjął ma-

rynarkę i otulił nią ramiona Pauli.

Poczuła na plecach emanujące z niej ciepło ciała Brada

oraz subtelny zapach jego wody po goleniu. Zupełnie jak-
bym znalazła się w jego objęciach, stwierdziła, upojona
zmysłowym doznaniem.

background image

49

- Dlaczego cieszy cię brak poczciwego księżyca? -

spytał Brad.

- Eee... ja... - To się nazywa zapomnieć języka w gębie,

pomyślała ze złością.

- Masz coś przeciwko niemu?
- Nie, skądże. - Wreszcie odzyskała mowę. - Ale znasz

to powiedzenie: „Im czarniejsza noc, tym jaśniej świecą
gwiazdy".

- Chyba nie słyszałem.
- Jest bardzo trafne. W blasku księżyca gwiazdy wydają

się bledsze. Natomiast na tle ciemnego nieba są takie
lśniące i wyraźne... Widzisz? Można nawet zobaczyć, które
mrugają, a które nie.

- Naprawdę? Nie miałem pojęcia, że w ogóle się od

siebie różnią.

- Nigdy nie patrzyłeś w gwiazdy?
- Czyja wiem... - Spojrzał w niebo, a potem na nią. -

Prawdę mówiąc, raczej nie.

- No, to popatrz teraz. O, tamta z prawej strony

wyraźnie mruga. A ta obok niej - ani trochę. Nie mam
pojęcia, skąd bierze się to migotanie. Tata twierdzi, że
chyba jest skutkiem ruchu. W domu co noc obserwowałam
Wielki Wóz. - Wskazała palcem dobrze widoczną
konstelację.

- Skąd tak dużo wiesz o gwiazdach?
- Od taty. Uwielbiał o nich czytać i lubił je obserwo-

wać. Zwłaszcza gdy przebywał ze stadem gdzieś na gór-
skich pastwiskach. Zawsze zabierał ze sobą lornetkę.
Twierdził, że nocą człowiek czuje się tam samotny, więc
gwiazdy dotrzymują mu towarzystwa.

background image

50

- Interesujące podejście.
- Prawda? Cały tata. Często powtarza, że na którejś z

tych gwiazd na pewno siedzi jakiś kowboj i patrzy w naszą
stronę.

- A więc twój ojciec wierzy w istnienie życia na innych

planetach?

- Oczywiście. Uważa, że wkrótce je odkryjemy, jeśli

nie zaniechamy badań kosmicznych. Kiedyś powiedział, że
musielibyśmy być niespełna rozumu, sądząc, że ktoś
stworzył ten cały wszechświat tylko dla nas! - Paula roze-
śmiała się, ale Brad jej nie zawtórował.

- Chciałbym poznać twojego tatę.
- Cóż... może kiedyś. - To mało prawdopodobne, po-

myślała. - A twoja mama i ojciec? Opowiadali ci o gwiaz-
dach? - spytała zaciekawiona, ponieważ ani słowem nie
wspomniał ó swoich rodzicach.

- Nie. - Brad wydawał się zdziwiony jej pytaniem. -

Rzadko ze sobą rozmawialiśmy. Chyba nie mieliśmy na to
czasu.

- Nawet gdy byłeś mały?
- Zawsze coś się działo... albo odbywał się bal, z któ-

rego dochód przeznaczane na cele charytatywne, albo po-
lowanie lub przyjęcie. Poza tym rodzice dużo podróżowali.
Mój ojciec to urodzony biznesmen. Prowadzi interesy na
całym świecie.

- A ty?
- O co właściwie pytasz?
- Co robisz?
- Wiele rzeczy. Gram w tenisa, golfa i w polo. Poza tym

lubię też wojaże.

background image

51

- Hmm. - Paula znów skarciła się w duchu za to wy-

mowne chrząknięcie. Wcale nie chciała, aby zabrzmiało tak
lekceważąco. Dobrze chociaż, że Brad i tak się nie
zorientował. Widać uważał, że człowiek może żyć samymi
rozrywkami.

Zresztą, niby co w tym złego? Kto z nas garnąłby się do

pracy, mając od dzieciństwa wszystkiego w bród?

Chociaż... gdyby miała spędzać życie wyłącznie na

zabawie, pewnie szybko zaczęłaby jej doskwierać nuda.

- A co ty lubisz?

- Pływać. I całkiem dobrze radzę sobie na korcie - od-

parła pośpiesznie. Nie zamierzała znów palnąć jakiejś gafy.
- I... muszę ci powiedzieć, że wielką przyjemność sprawiło
mi to wszystko. - Zatoczyła rękami krąg, wskazując jacht,
ocean, gwiaździste niebo. Jak również twoje towarzystwo,
dodała w myśli. - Dziękuję, Brad.

- Ja też ci dziękuję.
Pogłaskała go po policzku i delikatnie pocałowała.

A Brad natychmiast przygarnął ją do siebie i pogłębił

pocałunek, budząc w niej nieznane, rozkoszne doznania,
więc mocno objęła go za szyję.

Czas stanął w miejscu, ona zaś była świadoma jedynie

bliskości obejmującego ją mężczyzny, który wplótł palce w
jej włosy i całował jej twarz, mrucząc jakieś czułe słówka. I
nagle, jakby gdzieś daleko stąd, zahuczała syrena płynącego
parowca.

Paula spróbowała się odsunąć, ale Brad mocno trzymał

ją w ramionach.

- Nie uciekaj ode mnie, mały Kopciuszku. Kopciuszek!
To słowo definitywnie sprowadziło ją na

background image

52

ziemię. Zdecydowanie wyswobodziła się z uścisku księcia.

- Wy... wybacz. Muszę... - Zebrać na wózek brudne

obrusy i zastawę, pomyślała. Zejść do kambuza, zanim ktoś
zacznie mnie szukać.

Zdobyła się na wymuszony uśmiech.
- Pora wracać do pracy - powiedziała z fałszywą we-

sołością.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

- Co zrobiłaś?! - huknął gromko Lewis. - Kompletnie ci

odbiło?

- Och, na litość boską, przecież to nic takiego. - Paula

rzuciła parę brudnych skarpetek na stos rzeczy do prania. -
Ależ z ciebie flejtuch, wujku.

- Nie prosiłem, żebyś po mnie sprzątała. I nie zmieniaj

tematu, chcę wiedzieć, w co się wpakowałaś!

- Nie wiem, o co ci chodzi.
- Nie udawaj niewiniątka, Paula. Dostałaś bzika na

punkcie tego...

- Wcale nie!
- Jasne, że tak. Znam to spojrzenie.
- Niby jakie?
- Takie rozmarzone, jakby spotkało cię Bóg wie co. Nie

rozumiem, dlaczego ten rejs tak cię odmienił.

Paula zaśmiała się cicho.

- Wiesz, z górnego pokładu świat rzeczywiście wydaje

się inny. - To złociste słońce powoli zanurzające się w
oceanie... to czarne niebo usiane gwiazdami...

- No, to mamy problem - parsknął Lewis. - Byłaś tak

samo rozanielona, gdy opowiadałaś o tańcu na tamtym
durnym balu przebierańców.

background image

54

- Och, daj spokój. To był tylko... żart.

background image

- O wiele więcej, dziewczyno. Widziałem to w twoich

oczach. Lśniły tak samo jak wtedy, gdy dostałaś na
Gwiazdkę od ojca klacz.

- Błyskawicę? - Jakim cudem w tej rozmowie pojawił

się koń? I dlaczego wujek Lewis tak się wścieka?

- A jakże, Błyskawicę. Ta kasztanka była równie spo-

kojna, jak szalejące tornado, a ty aż się trzęsłaś, aby po-
galopować na niej prosto do nieba. Usiłowałem przekonać
twojego staruszka, że to zwierzę jest dla ciebie zbyt nie-
bezpieczne.

- Jakoś udało mi się ją poskromić. Tylko raz mnie

zrzuciła.

- Ale za to jak! Pozwól sobie coś powiedzieć. - Lewis

wstał i wycelował w nią palec. - Spotka cię o wiele bardziej
nieprzyjemna niespodzianka, jeśli będziesz balować z tym
książątkiem!

- Ty znowu swoje! - Paula z hukiem cisnęła do kosza

butelki po piwie. - Wcale z nim nie baluję!

- Nie? W takim razie jak nazwać fakt, że dyskretnie

wymknęłaś się na...

- Zostałam wezwana. Myślałam, że do pracy. Ale on... -

Urwała, nie chcąc zdradzić, że Brad Vandercamp zwabił ją
do siebie podstępem.

- Więc on to wszystko ukartował? Żeby pobyć z tobą

sam na sam? Chryste Panie, Paula, jeśli on cię wykorzystał,
to go... Zrobił to?

- Nie, skądże!
- Jezu, jeśli on cię napastował, to...
- Przecież ci mówię, że nie! - Ale mógł. Zamknięta w

jego ramionach, czując jego usta na swoich, tak bardzo

background image

56

pragnęła, żeby... - Naprawdę nie zdarzyło się nic takiego.
Było... - Cudownie, słodko, intymnie.

- Chłopak się nie śpieszy?
- Co takiego?
- Wiem, co on knuje.
- Nic nie knuje! - Paula nagłe się rozzłościła. - Już ci

powiedziałam, że to prawdziwy dżentelmen.

- Słuchaj, dziewczyno, żyję na tym świecie dłużej niż

ty. Napatrzyłem się na bogatych playboyów, którzy potrafią
uwodzicielskim gadaniem zrobić naiwnej smarkuli wodę z
mózgu.

- Tylko rozmawialiśmy na niewinne tematy.
- To znaczy, że potrafi nawijać, a ty dałaś się na to

nabrać. Tacy jak on zawsze prawią miłe słówka, żeby się
przypodobać. Trochę się zabawią, ale szybko się nudzą i
rzucają dziewczynę bez słowa wyjaśnienia. Słowo daję,
następnym razem, gdy ten palant spróbuje zbliżyć się do
ciebie, to mu...

- Na litość boską, wujku! Nie będzie żadnego następ-

nego razu.

- Lepiej, żeby nie było - mruknął Lewis. Trochę się

uspokoił, lecz nadal miał zafrasowaną minę. Oparty o fra-
mugę spod oka obserwował krzątającą się bratanicę. -Paula,
nie musisz zmieniać pościeli co tydzień. Kurczę, kiedy
mieszkałem w baraku, to czasem zdarzało się, że...

- To nie jest barak.
Lewis prawie się nie odzywał, lecz gdy skończyła po-

rządki i ruszyła do drzwi, chwycił ją za rękę.

- Kochana z ciebie dziewczyna, Paula.
- Wiem - odparła, zabawnie marszcząc nos.

background image

57

- O wiele za dobra. Wybacz, że na ciebie wrzeszczałem.

Starsza pani daje ci wystarczająco popalić.

- Och, ona nie jest taka zła, po prostu często boli ją

głowa.

- Gdyby tyle nie piła, nie cierpiałaby wiecznie na te

swoje migreny. Jeszcze raz przepraszam za swoje zacho-
wanie. Jesteś wykształcona, ale trochę naiwna i nie znasz
się na ludziach. Martwię się o ciebie. - Lewis przeczesał
włosy palcami. - Przecież obiecałem twojemu tacie, że będę
o ciebie dbał.

- Wiem. - Cmoknęła go w policzek. - Więc się mną

opiekuj. I możesz wrzeszczeć do woli.

- Czy ty w ogóle mnie słuchasz?

- Jasne, że tak. Naprawdę. Wyniesiesz śmieci? -

Wskazała dwa pełne kosze, jeszcze raz go pocałowała,
wzięła z podłogi naręcze rzeczy do prania i wyszła.

Lewis zawsze martwi się na zapas, pomyślała, zbiegając

na dół. Niepotrzebnie opowiedziałam mu o przygodzie na
jachcie.

Dlaczego więc to zrobiła?

Z przyzwyczajenia. Przecież od dziecka zwierzała się

wujkowi Lewisowi. A przynajmniej w czasach, gdy mie-
szkał na ranczu i miał w sobie chyba tyle samo radości
życia, co ona i Toby. Pomógł im zbudować tamtą nie-
szczęsną tratwę. Wiedział o tym, że planują ślub i kupno
rancza. Wspierał ją duchowo, gdy postanowiła studiować
weterynarię.

Uśmiechnęła się na myśl o swoich młodzieńczych ma-

rzeniach. Wujek Lewis znał je wszystkie.

Nigdy nie miała przed nim tajemnic, dlatego wspo

background image

58

mniała mu o rejsie. Poza tym aż się paliła, żeby komuś o
tym opowiedzieć, a tylko wujek Lewis był godnym zaufania
powiernikiem. Nawet zaprzyjaźnionej Ruth nie ośmieliła się
pisnąć ani słowa, zwłaszcza że czuła się wobec niej nieco
winna. Grała rolę wielkiej damy, podczas gdy pozostali
pracownicy Harry'ego zwijali się jak w ukropie.

Mocniej przytrzymała wielki tobół i zachichotała,

otwierając kuchenne drzwi. Rzeczywiście przeżyła cudowną
przygodę, ale musiała zachować ją w tajemnicy.

To Wszystko było takie zabawne. I zdarzyło się całkiem

niespodziewanie.

A właściwie to nie był przypadek, tylko przemyślane

działanie Brada. Postanowił ją odnaleźć. Odwiedził państwa
Moodych, odkrył jej powiązania z Harrym i... Czy
naprawdę zadał sobie aż tyle trudu, wydał przyjęcie i za-
prosił tłum gości tylko po to, aby się z nią zobaczyć?

Tak powiedział.
I ty mu uwierzyłaś, Paula? Ale z ciebie naiwna gąska.

Książę tylko tak mówił, żeby...

O Jezu, zaczynała myśleć jak Lewis. On wszędzie wie-

trzył podstęp.

Wrzuciła białe rzeczy do pralki i przekręciła programa-

tor, wspominając z rozbawieniem, jak bardzo stała się nie-
ufna, gdy podstęp Brada wyszedł na jaw. Ależ dała susa do
drzwi! I poczuła się jak idiotka, gdy stwierdziła, że są
otwarte.

Nikt do niczego jej nie zmuszał. Mogła spokojnie wyjść.

I co dalej? Miała wrócić do kambuza, gdzie zaczęłaby

background image

59

mętnie tłumaczyć, że wysłano ją nie tam, gdzie trzeba?
Powiedzenie prawdy nie wchodziło w grę. Tylko tego bra-
kowało, żeby ktoś zarzucił Bradowi próbę uwiedzenia kel-
nerki...

Cudownie było obserwować szumiące fale, rozkoszować

się wiatrem i słońcem... Bliskością stojącego tuż obok
mężczyzny.

Nie sprawiał wrażenia bogatego playboya, który wie, jak

zamotać w głowie dziewczynie. To taki miły, zwyczajny
facet... Nie, w ten sposób by go nie określiła. Było w nim
coś, czego nie umiała nazwać, a co sprawiało, że wydawał
się kimś szczególnym, wyjątkowym.

Nie, to za dużo powiedziane. Po prostu... no cóż, wspa-

niale się czuła w jego towarzystwie.

I wcale nie starał się jej uwieść. Nic z tych rzeczy. Nawet

nie próbował jej przytrzymać, gdy wreszcie oprzytomniała i
wyślizgnęła się z jego ramion. Roześmiał się tylko, wrócił
za nią do salonu i... pomógł jej sprzątać! Niewiarygodne!

Zachichotała, przypominając sobie, jak się uwijali. Ra-

zem ustawili zastawę i sztućce na wózku i zdjęli brudny
obrus.

- Nie odchodź - poprosił Brad, gdy skończyli. - Nawet

nie dopłynęliśmy do brzegu. Przyjęcie jeszcze trwa.

- Nie dla Kopciuszka. - Wiedziała, że o tej porze w

kambuzie wre wytężona praca, bo Harry pilnuje, żeby
wszystko wyczyścić na wysoki połysk, pochować zapasy i
spakować przywiezione rzeczy. - Ale ten wieczór tutaj... -
Zawahała się, szukając w myśli odpowiednich słów, -
Sprawił mi wielką przyjemność. Co prawda nie powinnam

background image

60

była się tu znaleźć, lecz wspaniale się bawiłam - przyznała,
szczera jak zwykle. - Dziękuję i do widzenia.

Tym razem umknęła z saloniku, zanim Brad zdążył ją

powstrzymać. Jakimś cudem znalazła drogę do kambuza i
jakby nigdy nic włączyła się do pracy. Z ulgą stwierdziła,
że nikt nie spogląda na nią podejrzliwie.

I o co tyle hałasu, wujku? Za parę dni skończy się turniej

polo i książę wyjedzie, ona zaś...

Wielkie nieba! Pranie dobiegało końca, a ona nie wsy-

pała proszku ani wybielacza! Zrobiła to, przestawiła pro-
gramator i pobiegła do kuchni gotować obiad.

- Paula, mama powiedziała, żebyś nie szykowała kur-

czaka - poinformowała ją Rae. - Niech Lewis skoczy do
sklepu po udziec jagnięcy. Właśnie rozmawiałam przez
telefon z lordem Wormsleyem. Przyjdzie do nas na kolację i
przyprowadzi przyjaciela. A wiesz, z kim on się przyjaźni,
prawda? - Rae nie kryła podekscytowania.

Z księciem, jakżeby inaczej, pomyślała Paula. Whitney

otrzyma kolejną szansę zabłyśnięcia.

- I koniecznie to zaszyj. - Rae wskazała turkusową

sukienkę bez ramiączek. - Muszę wyglądać bosko. Aha,
niech Lewis odbierze z pralni ciuchy Whitney. A mama
chce, żeby podawał. Ma włożyć ten smoking, który mu
kupiła. I dopilnuj, żeby wyszorował dokładnie ręce i wy-
czyścił paznokcie. Goście nie powinni się domyślić, że jest
ogrodnikiem.

Paula nieomal parsknęła śmiechem, wyobrażając sobie

wujka Lewisa w roli majordomusa. Będzie równie zgrabny,
jak słoń w składzie porcelany.

- No dobrze, co jeszcze? - Rae nerwowo zabębniła

background image

61

palcami o blat stołu. - A właśnie, kwiaty. Mama powie-
działa, żebyś zrobiła jakąś ładną kompozycję z tego, co
rośnie w ogrodzie. I nie zapomnij o świecach. Goście zjawią
się o siódmej, więc może jeszcze zdążysz upiec bułeczki.
Spróbujesz?

Paula zerknęła na zegar. Trzecia. Pieczenie odpada.

- Bułeczki kupię w piekarni - oświadczyła twardo. I tak

będzie musiała zwijać się jak w ukropie, żeby wszystko
przygotować. Oby tylko biała koszula Lewisa okazała się
czysta.

Ułożyła kompozycję z kwiatów, pięknie nakryła do stołu

i przekonała wujka, by wbił się w smoking. Jednak nie
miała już wpływu na to, że Lewis wylał trochę zupy na
plecy pani Ashford i przewrócił kieliszek z winem, a przy-
jacielem lorda okazał się zupełnie kto inny, niż się spo-
dziewano.

Właśnie ten ostatni fakt został uznany za największą

klęskę.

- Dlaczego ten Wormsley go nie przyprowadził? - ję-

czała Whitney po wyjściu gości. - Zachował się wręcz
nietaktownie, prawda? Przecież mieszka na jachcie Van-
dercampa i rzekomo jest jego najbardziej zaufanym po-
wiernikiem! Nie popisałaś się, Rae! Powinnaś była nalegać,
żeby przyszedł z księciem! On na pewno chciałby mnie...

- Czy ja wiem... - Tym razem to Rae była górą. -Książę

umie lawirować i zwodzić ludzi, nie sądzisz? Nawet na
własnym przyjęciu wiedział, jak zniknąć. Ja go nigdzie nie
zauważyłam, a ty?

Whitney zignorowała tę przejrzystą aluzję.

background image

62

- Jaka szkoda. Dzisiejsze spotkanie byłoby wspaniałą

okazją do pogłębienia znajomości. Boże, jeszcze tylko dwa
dni i on wyjedzie.

Dwa dni minęły, jak z bicza strzelił. Pomagając paniom

Ashford stroić się na końcowy mecz, Paula szczerze żało-
wała, że nie może iść z nimi. Była to ostatnia okazja, aby
zobaczyć, jak gra Brad Vandercamp. Żeby w ogóle go
zobaczyć. Nie, to nie tak. Rzecz w tym, że nigdy nie
widziała meczu polo. Oczywiście, tylko o to jej chodziło.
Bez wątpienia.

Później dowiedziała się od podekscytowanych pań, że

drużyna Anglików zwyciężyła w turnieju. O niczym więcej
nie było mowy, ponieważ matka i jej dwie córeczki zaczęły
przygotowywać się do wielkiego balu. Jeszcze tylko dziś
wieczorem miały szansę wywrzeć oszałamiające wrażenie
na księciu.

Jednak on się nie zjawił. Paula usłyszała o tym nazajutrz,

gdy podawała późne śniadanie.

- Coś takiego! - syknęła Whitney i gniewnie zaatako-

wała zębami kawałek grzanki. - Mógł przyjść chociażby
przez grzeczność. I to on powinien był odebrać puchar, a nie
ten pompatyczny lord Wormsley, który wygłosił naj-
nudniejsze przemówienie, jakie kiedykolwiek słyszałam.

- Wcale nie! - Rae nieco zbyt energicznie odstawiła

filiżankę na spodeczek. - I z pewnością nie był pompa-
tyczny! Nawet słowem nie wspomniał o dokonaniach
swojej drużyny, tylko stwierdził, że zawodnicy z radością
wzięli udział w imprezie, której przyświecał szlachetny cel i
wszyscy powinniśmy być dumni, bo wspomogliśmy dom
dziecka.

background image

63

- Ale gada! i gadał! - obstawała przy swoim Whitney. -

Marzyłam, żeby wreszcie przestał truć i powiedział nam,
gdzie jest książę.

- A jakie to ma znaczenie? - Usta Rae wygięły się w

drwiącym uśmieszku. - Nie przyszedł na bal, widocznie te
twoje pełne ekspresji oczy wcale go nie urzekły!

- Och, zamknij się! Nie musisz być taka zgryźliwa.

Zresztą, twój ukochany lord też już wyjechał. Razem z
księciem. A ty zostałaś na lodzie! - Ładną twarz Whitney
wykrzywił gniew. - Księcia już nie ma w San Diego!

Już go tu nie ma, powtórzyła w duchu Paula i niespo-

dziewanie ogarnęło ją dziwne odrętwienie. Już nigdy nie
spotka Brada Vandercampa. Nie zobaczy tych iskierek
wesołości w jego oczach, nie usłyszy jego głosu, nie po-
czuje dotyku...

Na litość boską, co ja wyprawiam, skarciła się w duchu.

Zachowuję się równie idiotycznie, jak Whitney!

Z zadowoleniem powitała fakt, że pani Ashford wkro-

czyła do kuchni, opryskliwie domagając się, aby Paula
zrobiła coś z jej biedną głową.

Paula natychmiast pośpieszyła z pomocą. Ciężka praca

to najlepsze lekarstwo na smutek, pomyślała. W nawale
zajęć człowiek nie ma czasu zadręczać się jałowymi spe-
kulacjami.

I choć zwijała się jak fryga, jednak przez cały dzień

towarzyszyło jej uczucie przemożnego smutku.

Zobaczył nazwisko na skrzynce listowej. Ashford.
Przejechał obok domu dwukrotnie, zanim skręcił za róg i
zaparkował.

background image

64

Postanowił skorzystać z wejścia dla służby. W tych sta-

rych dżinsach i powyciąganej bluzie raczej nie będzie rzu-
cać się w oczy.

Lewis nie poznał się na markowych dżinsach, lecz na-

tychmiast rozpoznał księcia. Zaprzestał wyrywania chwa-
stów i zmierzył intruza podejrzliwym spojrzeniem.

- Dzień dobry, sir. Mogę w czymś pomóc?
- Mam nadzieję. Szukam panny Grant. Pauli Grant.
- Przykro mi. To rezydencja państwa Ashford.
- Wiem. Ale sądziłem... wydawało mi się, że panna

Grant jest tutaj zatrudniona.

- Owszem, sir, lecz nie wolno jej przyjmować gości.
- Cóż... rozumiem. - Dlaczego ten ogrodnik łypie na

niego wrogo? - To właściwie nie jest wizyta towarzyska.
Chciałem skontaktować się z panną Grant. Proszę ją za-
wiadomić...

- Nie ma jej.
Do licha. Ten facet wyraźnie próbował go spławić. Brad

poczuł gwałtowny przypływ irytacji.

- Słuchajcie, mój dobry człowieku. Kimkolwiek jeste-

ście, ja życzę sobie tylko...

- Proszę sobie darować tego „dobrego człowieka"! I nie

interesują mnie pańskie życzenia, zwłaszcza te, dotyczące
Pauli. Nic z tego, jasne?!

Brad gapił się na mężczyznę coraz bardziej zaskoczony.

Czyżby natknął się na pana domu we własnej osobie? Ten
osobnik z pewnością nie zachowywał się jak służący.

- Przepraszam, ale chciałbym coś wyjaśnić. Jestem...
- Wiem, kim pan jest i nie zamierzam pozwolić Pauli na

kontakty z ludźmi pańskiego pokroju.

background image

Brada zatkało. Nigdy w życiu nikt nie potraktował go z

tak jawną wrogością. Głośno przełknął ślinę i spróbował
jeszcze raz.

- Szanowny panie...

- Lewis, pamiętaj, żebyś... - W drzwiach pojawiła się

pani Ashford. - O mój Boże! My... myślałyśmy, że pan
wyjechał! To znaczy... Panie Vandercamp! Brad! Mój drogi
chłopcze, co pana sprowadza? - paplała jak najęta,
najwyraźniej zakłopotana i zachwycona równocześnie.

- Dzień dobry, pani Ashford. Przyszedłem, żeby...

- Pan pytał o panienkę Whitney - wtrącił bezczelny

ogrodnik i wyzywająco spojrzał na gościa.

- Och, to doprawdy cudownie. Córka będzie zachwy-

cona. Proszę do środka - zaszczebiotała pani Ashford i za-
wahała się. - Ale nie, nie tędy. Lewis, proszę zaprowadzić
pana do frontowego wejścia.

background image

66

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Brad ruszył za swoim przewodnikiem, zdegustowany i

zły jak diabli. Panienka Whitney! Też coś! Już miał zażądać
wyjaśnień, lecz mężczyzna odezwał się pierwszy.

- Pauli bardzo zależy na tej pracy.
- Nie zamierzam Pauli zaszkodzić. Chciałbym tylko...
- A pani Ashford nie pozwala jej nikogo zapraszać -

dodał Lewis, jakby go nie usłyszał.

- Może więc... - Brad urwał. Lepiej nie prosić tego

człowieka o przekazanie wiadomości, bo nie wiadomo, jak
zareaguje. Chyba miał jakieś zastrzeżenia co do osoby
Brada Vandercampa. Ale dlaczego, u licha? Przecież nawet
go nie znał. Zresztą, to tylko ogrodnik. Jakim prawem
wtrącał się w cudze sprawy?

Zanim Brad zdążył przeanalizować nieoczekiwany

problem, dotarli do frontowych drzwi.

- Proszę, proszę dalej - zagruchała rozpromieniona pani

Ashford. - Cóż za wspaniała niespodzianka. Whitney zaraz
zejdzie.

Brad wszedł do środka, zastanawiając się, jak wybrnąć z

kłopotu. Nie chciał narazić Pauli na utratę pracy, lecz ani
myślał udawać adoratora Whitney. Wystarczy, że już raz
popełnił taki błąd, odwiedzając rodziców Sheili Moody.

background image

Brad przyszedł w czwartek, a Paula właśnie wtedy

uczęszczała na zajęcia. Nazajutrz rano panie Ashford
wyszły z domu bardzo wcześnie, toteż o odwiedzinach
księcia dowiedziała się dopiero wieczorem, gdy podawała
kolację. Ależ się nasłuchała! A Lewis nie pisnął nawet
słówkiem...

Po kolacji pomaszerowała do kuchni, wstawiła do zlewu

stertę brudnych talerzy i ujęła się pod boki.

- Wujku - syknęła, mierząc go oskarżycielskim spoj-

rzeniem. - Nie powiedziałeś mi, że wczoraj gościliśmy
księcia!

Widelec Lewisa z trzaskiem wylądował na podłodze.

Paula zauważyła, że twarz wujka nabiegła krwią.

- Posłuchaj, Paula. Nie musisz tak się na mnie
wściekać.
- Nie wściekam się.
- To i dobrze, bo nic nie zrobiłem. - Lewis podniósł

widelec i odłożył go na stół.

- Przeciwnie. Celowo coś przede mną ukryłeś.
- Skądże. Ja tylko...
- Myślałeś, że się nie dowiem? Przecież one paplały

tylko o nim. Podobno najpierw rozmawiał z tobą przy
kuchennych drzwiach.

- Chciałem oszczędzić ci przykrości.
- Doprawdy? - Postanowiła trochę się z nim podro-

czyć. - Słabo mi - jęknęła, kładąc dłoń na sercu. - Chyba
zemdleję... - Urwała, bo Lewis patrzył na nią z jawnym
przerażeniem. - Hej, głowa do góry! Tylko cię nabieram! -
Otoczyła go ramieniem. - Jednak chyba trochę za bardzo
przejąłeś się rolą opiekuna.

background image

68

- Nie chcę, żebyś cierpiała, dziecinko.
- Co ty pleciesz! Chyba nie przypuszczasz, że jestem

background image

69

zazdrosna o Whitney? Och, nie rób takiej zdumionej miny!
Już ci mówiłam, że wcale nie mam bzika na punkcie Brada.
Niby dlaczego miałabym się przejmować tym, kogo
odwiedza?

- Eee... nie wiedziałem.
- Teraz już wiesz. Nie jestem ani trochę zazdrosna czy

urażona. Nic z tych rzeczy! - Z trudem przełknęła ślinę i
posłała wujkowi promienny uśmiech. - No dalej, skończ
jedzenie.

Lewis wziął widelec i wlepił wzrok w talerz, lecz nadal

wydawał się zafrasowany. Nie przekonałam go, pomyślała.
Dlatego myjąc talerze, starała się zachowywać beztrosko.
Siląc się na lekki ton, streściła też rozmowę, której
przysłuchiwała się w jadalni.

- Whitney jest w siódmym niebie - oświadczyła. -

Podobno od początku wiedziała, że między nimi zaiskrzyło.
Nie wierzy, jakoby książę wpadł tutaj tylko po drodze na
ranczo, które zamierza kupić.

Słowo „ranczo" podziałało na Lewisa elektryzująco.

- Po jaką cholerę potrzebne mu ranczo?
- Chce tam trzymać swoje konie do gry w polo.
- Nie może ich odesłać tam, skąd przyjechały? -W

głosie Lewisa zabrzmiała wyraźna irytacja.

- Spodobała mu się ta okolica, więc chyba zostanie tu

na dłużej. - Paula zachichotała. - Whitney twierdzi, że ze
względu na nią.

Lewis skwitował to pogardliwym prychnięciem.
- Och, ona uważa, że wszyscy są pod jej urokiem.

Podobno w głębi serca czuła, że on wcale nie odpłynął
swoim jachtem.

background image

70

- Też coś!
- Płotka głosi, że jego matka wraz z grupą przyjaciół

ma przylecieć z Anglii na Florydę, a potem chcą popłynąć
w rejs na Karaiby. Dlatego kapitan popłynął przez Kanał
Panamski do Miami. Tylko pomyśl... - Paula westchnęła
rozmarzona. - Rancza, jachty, wszystko, czego dusza
zapragnie. Na każde skinienie! Musi być miło, prawda?

- Owszem, jeśli marzysz o luksusach - burknął wujek.
Whitney niewątpliwie pragnie właśnie takiego życia,

pomyślała Paula. Zauważyła błysk chciwości w jej oczach,
gdy panna Ashford barwnie rozwodziła się na temat
czekających ją perspektyw.

Luksusy. Bradowi nigdy ich nie brakowało. Nie miał

tylko kogoś bliskiego, z kim mógłby porozmawiać.

Jakie tó smutne.
- O czym myślisz? - spytał Lewis niespotykanie ostro.
- Och, o niczym. A właściwie o Whitney - zapewniła

pośpiesznie i skarciła się w duchu.

Za dużo i za szybko paplała. Lewis często powtarzał, że

jeśli jego bratanica ma słowotok, to znaczy, że coś jest nie
tak... Powinna przekonać wujka, że wszystko jest w
porządku.

- O tym, jak one podnieciły się tą jedną wizytą. Nawet

poczęstowały go herbatą, bo o tej porze Anglicy nie piją nic
innego. A na dodatek same ją zaparzyły i podały, ponieważ
mnie nie było, a ty pracowałeś w ogrodzie. Szkoda, że nie
widziałam, jak się do tego zabierały. I ciekawe, co podały
na deser, oprócz brzoskwiniowej tarty mojego wypieku.

background image

71

Paula nagle umilkła. Znów gadała jak najęta. Wzięła

głęboki oddech i zaczęła mówić wolniej:

- Skończyłeś? To daj talerz. Zostało jeszcze kilka cia-

stek. Masz ochotę? Z gorącą kawą czy zimnym mlekiem?

W następny czwartek czekała na autobus o dwunastej

dwadzieścia, żeby pojechać na zajęcia z biologii. I właśnie
wtedy zobaczyła księcia. Zatrzymał się tuż przed nią.

- Ależ jesteś pochłonięta lekturą.
- Tak... zaczytałam się.
- Niewątpliwie. - Usiadł obok niej. - Od dziesięciu

minut nie podniosłaś wzroku.

- Od dziesięciu minut? - powtórzyła jak idiotka. Co on

tutaj robi?

- Dokładnie - zapewnił z powagą. - Obserwowałem cię

z przeciwnej strony ulicy.

- Naprawdę? - Spojrzała na zaparkowany przy kra

wężniku sportowy samochód.

- Prawie cię nie poznałem. Nie jesteś w uniformie. -

Popatrzył na jej dżinsy i sweter. - Podoba mi się ten strój na
luzie.

- Jest wygodny.
- Prawie mnie zmylił. Żadnego wykrochmalonego far-

tuszka ani koronkowego czepka. Gdybyś tak nie pochyliła
głowy... Wiesz, że nigdy nie widziałem takiej fantazyjnej
fryzury jak twoja?

Nic dziwnego, pomyślała. Zawsze strzygła się sama.
- Twoje loki układają się w szczególny sposób, gdy

lekko pochylisz głowę. Minąłem cię i zawróciłem, żeby
lepiej się przyjrzeć.

background image

72

- Akurat tędy przejeżdżałeś? - Pewnie w drodze do

Whitney.

- Owszem. Ostatnio często krążę po tej okolicy.
Popatrzyła na niego pytająco. Wiedziała, że nie złożył

paniom Ashford drugiej wizyty.

- Postanowiłem... lub raczej poszedłem za radą mojego

przyjaciela Carla, chociaż wystawanie pod cudzymi
drzwiami niezbyt mi odpowiada. - Brad rozsiadł się wy-
godniej i wyprostował długie nogi.

- Słucham? - O czym on gada?
- Nieważne. Co robisz tak daleko od miejsca pracy? A

może tam nie mieszkasz?

- Mieszkam, ale miejska komunikacja nie dociera w

pobliże wypieszczonych trawników ulicy Turtle Cove.
Właśnie czekałam... O rany, właśnie mi ucieka! - Zerwała
się z ławki, lecz autobus już ruszył.

- Chciałaś gdzieś jechać?
- No pewnie! Chyba nie sądzisz, że przesiaduję na

przystanku dla zdrowia. - Następny autobus miała dopiero
za godzinę. - Psiakość, tak się zagadałam. - Westchnęła
ponuro. Wyglądało na to, że w towarzystwie Brada Van-
dercampa zawsze zapominała o bożym świecie. - Gdybyś
mnie nie zaczepił...

- I tak byś przegapiła ten autobus. - Gestem wskazał

książkę. - Musi być fascynująca.

- Nie jest. - Paula nie lubiła kroić zwierząt, lecz skoro

zamierzała zostać weterynarzem...

- Więc co cię tak wciągnęło?
- Anatomia wieprza.
- Poważnie?

background image

73

- Mamy dzisiaj przeprowadzić sekcję świni, a ja pewnie

nie zdążę na zajęcia. Wykułam wszystko, a ominą mnie
takie ćwiczenia. - Kopnęła krawężnik, zła na Van-
dercampa. I na siebie. Stała tu jak idiotka, gadając o niczym
z tym... tym... playboyem, jak nazwał go Lewis.
Prawdopodobnie trafnie. Pewnie Brad obdarza tym sło-
dziutkim uśmieszkiem każdą potencjalną zdobycz...

- Dokąd, milady?
- Co?
- Gdziekolwiek zamierzałaś znęcać się nad świnią, za-

wiozę cię tam szybciej niż ten autobus.

- Jak miło z twojej strony - przyznała, gdy trzy minuty

później sportowe auto wyprzedziło pojazd komunikacji
miejskiej. - Nawet zdążę się jeszcze przygotować.

- Do krojenia prosiaka. - Brad skrzywił się z niesma-

kiem i zerknął na nią spod oka. - Patrzysz w gwiazdy,
bywasz kelnerką i jeszcze świnie... Cóż za szerokie zain-
teresowania.

- To wszystko się ze sobą łączy.
- Co takiego?
- Najpierw o czymś marzysz, obserwując spadającą

gwiazdę. Potem bierzesz się do roboty, aby marzenie się
spełniło. Chciałabym zostać... weterynarzem.

- Serio? Jesteś chodzącą zagadką. Ten świat chyba

zwariował. Dawniej młode kobiety marzyły o bardziej
romantycznych rzeczach.

- Pewnie tak - przyznała z uśmiechem. Cóż, jej ro-

mantyczne marzenia - te dotyczące małżeństwa z Tobym -
stały się nierealne. - Chyba uznałam, że wszystko poza tym
już mam.

background image

74

- Nadal tak uważasz?
- Czy ja wiem... - Jakim cudem jeden taniec, jeden

pocałunek pod gwiaździstym niebem mógł obudzić tyle
nowych pragnień, wprowadzić tyle fermentu w jej spokojne,
uporządkowane życie?

- Nie odpowiedziałaś.
- Muszę się zastanowić - odparła ze śmiechem, usiłując

zignorować głupie porywy serca. - Cóż, nie mam wszystkie-
go, czego chcę, ale trzeba się trochę napracować, by zreali-
zować niektóre marzenia. Właśnie dlatego tak się cieszę, że
mnie podwieziesz. Nie powinnam opuścić tych zajęć.

- Zwłaszcza że masz kroić świnię.
- A potem nawet konia.
- Konia?! - Wolałby ją widzieć w roli weterynarza le-

czącego małe, łagodne pieski i kotki. - Chyba żartujesz!
- Natychmiast odezwał się w nim instynkt opiekuńczy.
Przecież wystarczyłoby jedno solidne kopnięcie ogiera, by
człowiek pozostał do końca życia niepełnosprawny lub...
zginął!

- Uwielbiam konie i świetnie sobie z nimi radzę - za-

pewniła z dumą. - Ale do tego jeszcze daleka droga. Na
razie muszę tylko zmierzyć się z martwą świnią.

- Oraz z dojazdami autobusem, harówką u Ashfordów i

pracą dla Harry'ego. Nie możesz z czegoś zrezygnować?
- Przypomniał sobie jej stwierdzenie, że niektórzy muszą
zarabiać na życie ciężką pracą, i dziwnie go to rozstroiło.

- Przyda się każdy grosz - odparła ze stoickim spoko-

jem. - Spełnianie marzeń bywa kosztowne.

Brad przez chwilę analizował to stwierdzenie. Sam nigdy

nie musiał kiwnąć palcem, aby kupić coś, czego za

background image

75

pragnął. Jednak ta dziewczyna najwyraźniej była zadowo-
lona z faktu, że... że jest taka samodzielna.

- Fantastycznie! - zawołała Paula. - Normalnie muszę

przejść jeszcze spory kawałek od przystanku do uczelni.
Jedź prosto i na następnym rogu skręć w lewo. Laboratoria
są na końcu tamtego kompleksu. - Pośpiesznie zgarnęła
książki, gdy Brad zatrzymał auto przed wskazanym
budynkiem. - Uratowałeś mi życie. Dzięki.

- Ile trwają te ćwiczenia? Poczekam na ciebie.

- Nie, nie trzeba. Za dwie godziny mam inne zajęcia,

więc wrócę autobusem. Już i tak bardzo mi pomogłeś.
Cześć.

Nie odpowiedział na pożegnanie. Śledził ją wzrokiem,

gdy dołączyła do grupy studentów, a kiedy znikła za
drzwiami, spytał jakiegoś chłopaka, gdzie jest parking. Tym
razem nie zamierzał pozwolić jej umknąć. Musiał najpierw
uzyskać odpowiedzi na swoje pytania. Gdzie i kiedy
mógłby znów się z nią spotkać? Jak można się z nią
skontaktować? I kim jest ten niesympatyczny ogrodnik,
który zachowuje się jak podwórzowy brytan?

Brad nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek musiał

tak się natrudzić, organizując randkę. Zazwyczaj wystarczył
jeden telefon lub przesłanie wybrance tuzina róż. Czasem
nawet i to było zbędne. Na ogół musiał wręcz unikać zbyt
agresywnych dziewczyn lub ich przebiegłych rodziców,
którzy chcieli złapać bogatego męża dla swoich córeczek.
Nigdy specjalnie się tym nie przejmował, wiedział jednak,
że jest uważany za świetną partię. Czemu więc ów
impertynencki ogrodnik uznał go za nieodpowiedniego
kandydata?

background image

Brad zaparkował auto i pomaszerował energicznie

background image

77

przez rozległy trawnik. Prawie nie zwrócił uwagi na sią-
piący kapuśniaczek, zbyt pochłonięty kolejnym dręczącym
go pytaniem. Dlaczego za wszelką cenę pragnął lepiej
poznać właśnie tę dziewczynę?

Ledwie mogła uwierzyć, że on nadal tu jest. Poczuła też

przyjemny dreszczyk, gdy Brad Vandercamp szukał kogoś
wzrokiem i na jej widok wyraźnie się odprężył. Miał
postawiony kołnierz marynarki, a miedzianorude włosy
były mokre od deszczu.

- Czemu nie wszedłeś do środka?
- Och, byłem tam. Zwiedziłem cały budynek i nawet

zajrzałem do twojego laboratorium z tymi cuchnącymi
świnkami. - Brad skrzywił się wymownie. - Nie wiem, jak
wy to znosicie.

- Można się przyzwyczaić.
- Osobiście wolę sterczeć na deszczu. Poza tym nie

chciałem cię przegapić w tym zatłoczonym holu, więc
postanowiłem obserwować wyjście. - Zarzucił sobie jej
plecak na ramię i wziął ją za rękę.

- Zmarnowałeś ponad trzy godziny. - Z przyjemnością

wsunęła palce w jego ciepłą, dużą dłoń. - Mówiłam ci,
żebyś nie czekał.

- Wiem. Ale nie zamierzam znów cię stracić.
- Stracić mnie?
- Właśnie. Gdy dowiedziałem się, gdzie mieszkasz,

uznałem, że bez trudu cię odnajdę. Lecz gdy przyszedłem
do rezydencji Ashfordów i chciałem się z tobą zobaczyć,
okazało się to niewykonalne.

- Ty... Kiedy?

background image

- Jak to?
- Kiedy o mnie pytałeś?
- Jakiś tydzień temu. Dokładnie w czwartek. Prawdo-

podobnie byłaś na zajęciach, tak jak dzisiaj.

- Myślałam, że przyszedłeś do Whitney.
- Wcale nie o nią mi chodziło.
- Ach tak. - To oczywiste, że wszyscy uznali go za

adoratora Whitney.

- Nie prostowałem pomyłki, ponieważ... odniosłem

wrażenie, że mógłbym ci zaszkodzić.

Jeszcze jak, pomyślała przerażona. Gdyby spytał o nią...

- Powinienem przewidzieć, że twoi chlebodawcy nie

pozwalają ci przyjmować gości.

Ale ona już go nie słuchała. Miała ochotę skakać ze

szczęścia. Brad przyszedł do niej, nie do Whitney. Jeszcze
nigdy chłodne, wilgotne powietrze nie wydawało się takie
ożywcze, a miasteczko uniwersyteckie takie piękne. Paula
westchnęła rozmarzona, a dręcząca ją od tygodnia zazdrość
nagle znikła.

- Masz czas, prawda?
- Czas? - Wyjeżdżali z parkingu, a ona dopiero teraz

zdała sobie sprawę, że Brad coś do niej mówił.

- Żeby zjeść ze mną kolację. Nie musisz zaraz wracać?
- Nie. - Czwartkowe wieczory miała wolne, o ile panie

Ashford nie zaplanowały czegoś szczególnego lub nie
musiała pracować dla Harry'ego.

- Doskonale, Wiesz co? Ty znasz to miasto lepiej niż ja.

Dokąd warto pójść?

- Niech pomyślę. - Tak się cieszyła, że jeszcze trochę

pobędą razem. Przez chwilę zastanawiała się nad wyborem

background image

79

miejsca. Wolała nie natknąć się na znajomych pań Ashford
ani nie siedzieć w barze pełnym hałaśliwych studentów,
gdzie człowiek nie słyszy nawet własnych myśli.

W końcu pojechali do małej włoskiej restauracyjki. Nikt

nie patrzył tam krzywym okiem na klientów w dżinsach, a o
tej porze salka była prawie pusta. Zajęli stolik przy oknie i
natychmiast zaczęli rozmawiać. Prawie nie tknęli pysznego
spaghetti i czerwonego wina. Paula opowiadała o swoich
studiach i życiu w Wyomingu, a Brad mówił o Anglii i
meczach polo. Wspomniał też, że całkiem niedawno kupił
małe ranczo i chciałby je jej pokazać. Kiedy mogłaby z nim
pojechać?

Paula zawahała się. Z rozkoszą wybrałaby się z Bra-dem

na taką wycieczkę, ale nie była pewna, czy zdoła wykroić
trochę wolnego czasu.

- Nie wiem, kiedy będzie to możliwe. W niedzielę

zazwyczaj mam wychodne, lecz jeśli panie Ashford coś
zapla...

- Więc spotkamy się w niedzielę. Nie jesteś przecież ich

niewolnicą.

- Nie, ale one zgodziły się, bym kontynuowała studia,

więc w rewanżu staram się iść im na rękę.

- Szkoda, że mniej zrozumienia wykazuje ten cholerny

ogrodnik!

- Ogrodnik?
- Pracujący u pani Ashford. Ostatnio... - Tknięty nagłą

myślą, Brad spojrzał badawczo w oczy Pauli. - Słuchaj, jeśli
ten stary dziad dobierał się do ciebie albo próbował jakichś
sztuczek, to...

background image

80

- Lewis? - Paula roześmiała się perliście. - Ależ skąd!

To przecież jest...

background image

81

- Piekielnie zaborczy facet. Spytałem go o ciebie, a on

mało nie skoczył mi do gardła. I natychmiast zażądał, bym
trzymał się od ciebie z daleka.

- Chwileczkę. - Paula odstawiła kieliszek. - Powtórz to.

Lewis wiedział... Powiedziałeś mu, że przyszedłeś do mnie?

- Oczywiście. Poszedłem do tylnych drzwi i natknąłem

się na tego osobnika. Spytałem o ciebie, a on od razu się
wkurzył. Właśnie się kłóciliśmy, gdy z domu wyjrzała pani
Ashford, i ten typ miał czelność oświadczyć, że szukam
panienki Whitney! Miałem ochotę go udusić.

Paula nie posiadała się z oburzenia. Jak wujek mógł

zrobić coś takiego! Nic dziwnego, że zachowywał się potem
potulnie jak baranek i był taki zakłopotany. Okłamał ją.
Pozwolił jej zadręczać się myślą, że Brad przyszedł do
Whitney. Poczekaj, Lewis! Niech tylko cię dorwę!

- Nie pojmuję, dlaczego potraktował mnie jak wroga.

Skoro mu na tobie nie zależy, to z jakiej racji...

- Zależy mu na mnie. - Gniew opuścił ją równie nagle,

jak się pojawił. Pora uświadomić sobie prawdę, Paula. Byłaś
załamana, bo mężczyzna, którego spotkałaś dwa razy,
przyszedł odwiedzić inną kobietę. A teraz wariujesz z
radości, bo on siedzi naprzeciwko ciebie.

- A jednak - warknął Brad.
- Och, nie tak, jak myślisz - zapewniła pośpiesznie. -

Lewis jest moim wujkiem i ojcem chrzestnym. Zawsze stara
się mnie bronić.

- Ale... przede mną?
- Niestety, tak. - Uśmiechnęła się z rozrzewnieniem.
- Dlaczego? Żałuje ci odrobiny rozrywki? Cóż złego

jest we wspólnym zjedzeniu kolacji? Albo w wizycie na

background image

82

moim ranczu? Kupiłem też kilka wierzchowców, między
innymi śliczną klacz, w sam raz dla ciebie.

Rzeczywiście, cóż w tym złego, pomyślała. Podchodziła

do tego wszystkiego zbyt poważnie. Zupełnie, jakby się
zakochała lub zrobiła coś równie idiotycznego. A że jest
trochę podekscytowana? Cóż, pewnie dlatego, że od dawna
się nie bawiła, zakopana po uszy w nauce i pracy.

- Miałabyś ochotę pojechać na ranczo? Pojeździć
konno? Jeszcze jak! Nie siedziała w siodle od wyjazdu z
domu.
- Z przyjemnością.

- Wspaniale. Przyjechać po ciebie czy... Może wola-

łabyś umówić się gdzieś w mieście?

- Raczej tak. Ale... ale mógłbyś najpierw porozmawiać

z Lewisem?

- Potrzebujesz jego pozwolenia?
- Nie. Po prostu wolałabym, żeby panie Ashford nie

dowiedziały się o naszym spotkaniu, a czułabym się głu pio,
oszukując wujka. Wiem, że martwiłby się o mnie, nie
wiedząc, z kim się umówiłam. Dlatego byłoby dobrze, żeby
trochę cię poznał. -I niech się przekona, że nie jesteś takim
zepsutym, bogatym playboyem, za jakiego cię uważa,
dodała w myśli.

- Nadzwyczajna z ciebie dziewczyna. - Brad uśmiech-

nął się, trochę zaskoczony rozwojem sytuacji.

- Tak?
- Śliczna i interesująca. Prawdziwe wyzwanie.
- Dlaczego?

background image

- Nieważne. Gdzie mam stawić czoło temu tygrysowi?

W jego legowisku czy gdzieś na neutralnym gruncie?

background image

84

ROZDZIAŁ SIÓDMY

- Masz na zbyciu dolca, chłopie? - Mężczyzna chwiał

się na nogach, mrucząc coś o kawie i bilecie na autobus.
Cuchnął whisky i potem.

- Najpierw strzel sobie kawę. - Brad dał pijaczkowi

dwudziestkę i ruszył ciemnym zaułkiem, zaśmieconym
potłuczonymi butelkami po tanim winie i puszkami po
piwie: Na ławce spokojnie chrapał jakiś facet, a po chod-
niku snuło się kilku innych. Wyglądali tak, jakby od dawna
mieszkali na tej ulicy.

Brad zerknął na kartkę. Tawerna „U Tommy'ego",

Ocean-side 601. Paula powiedziała, że właśnie tam jej
wujek będzie grał w pokera w piątkowy wieczór.

Wybredny tylko w doborze partnerów dla swojej bratani-

cy, z przekąsem pomyślał Brad, wypatrując szyldu. Zauwa-
żył go za następną przecznicą, gdzie chyba zaczynała się
lepsza dzielnica. Nic szczególnego, ale nie były to takie
rudery, jakie właśnie minął. Tawerna okazała się solidnym,
dwupiętrowym budynkiem, w którym mieścił się hotelik,
jadłodajnia i sala gier, zapewne miejsce wieczornych spot-
kań pracowników pobliskiej bazy marynarki.

background image

Brad wszedł do środka i stojąc przy drzwiach, obrzucił

spojrzeniem salę, w której grano w karty i w kości. Goście

background image

86

śmiali się i rozmawiali, sącząc drinki. Panowała tu taka
sama atmosfera, jak w wielu innych klubach.

Brad dostrzegł Lewisa siedzącego wraz z sześcioma

mężczyznami przy stoliku w rogu. Wujek Pauli uważnie
wpatrywał się w swoje karty, a przed nim leżał spory stosik
żetonów. Brad nie zamierzał przeszkadzać w tak ważnym
momencie rozgrywki. Poszedł do baru, usiadł w miejscu,
skąd dobrze widział Lewisa Granta, zamówił drinka i
uzbroił się w cierpliwość. Czekał już kilkanaście minut, gdy
na sąsiednim stołku przysiadł młody mężczyzna. Chyba męt
z tamtego zaułka, stwierdził Brad, ponieważ chłopak był
zaniedbany i najwyraźniej unikał kontaktu wzrokowego z
barmanem, który kilka metrów dalej gawędził z klientem.
Chłopak łapczywie wyjadał orzeszki i chipsy ze stojących
na ladzie miseczek. Brad właśnie zamierzał taktownie
zaproponować mu hamburgera, gdy ktoś huknął:

- Hej, ty! - Barman zgarnął miski i wysypał resztę ich

zawartości do kosza. - Trzymaj swoje brudne łapy przy
sobie! To przekąska dla klientów! I wynocha stąd, bo
wezwę gliny!

Chłopak odskoczył, zamierzając umknąć, lecz Brad

chwycił go za ramię.

- Proszę nas obsłużyć - wycedził tonem nie znoszącym

sprzeciwu. - A może obsługuje pan tylko wybranych
klientów?

- Mam uwierzyć, że on jest ż panem?
- W rzeczy samej. - Brad zmierzył barmana wyzywa-

jącym spojrzeniem. - Umówiłem się z nim, żeby pogadać o
interesach.

background image

Barman patrzył na niego z powątpiewaniem, lecz Brad

nie na darmo był Vandercampem.

background image

88

- Chyba coś zjemy - oświadczył. - Proszę nam podać.. .

- Przesunął wzrokiem po wiszącej na ścianie tablicy ze
spisem potraw i zamówił tę najbardziej pożywną.
- Pasuje? - spytał chłopaka.

On zaś tylko skinął głową, oniemiały ze zdumienia. Już

po chwili z apetytem zaczął pałaszować.

- Zwolnij, bracie - mruknął Brad. - To tempo nie wyj-

dzie ci na zdrowie.

- Umieram z głodu. Nie wiem, kim pan jest, i wcale się

tu nie umówiliśmy, ale serdecznie panu dziękuję. To mój
pierwszy porządny posiłek od...

- Nie byłbym taki pewny, że nie pogadamy o intere-

sach. Co potrafisz robić? - Brad przypomniał sobie, że
trener kompletuje robotników do pracy na ranczu. Ten
chłopak na pewno do czegoś by się przydał.

Nagle zauważył, że Lewis Grant zbiera swoje sztony,

więc pośpiesznie zapisał na wizytówce numer telefonu do
swojego hotelu.

- Teraz muszę lecieć, ale proszę w najbliższym czasie

do mnie zadzwonić - polecił i ruszył do sali gier. Poczekał,
aż Lewis wymieni żetony na gotówkę i odejdzie od kasy. -
Panie Grant, moglibyśmy zamienić parę słów?

- Co pan tu robi? - Lewis zdumiał się na jego widok.
- Paula powiedziała, że tutaj pana znajdę.
- Doprawdy? - Ani ton, ani mina Lewisa nie wróżyły

nic dobrego.

- Chciałbym prosić o chwilę rozmowy. W cztery oczy

- dodał Brad, bo kilku mężczyzn zaczęło patrzeć na nich
niezbyt przyjaźnie.

Nie umknęło to również uwagi Granta. Lewis wzruszył

background image

89

ramionami i podszedł do wolnego stolika w najdalszym
kącie sali.

- Słucham - warknął, gdy obaj usiedli.
- Paula namówiła mnie na to spotkanie.
- Po co?
Lewis był najwyraźniej wrogo nastawiony, lecz Brad nie

dał zbić się z tropu.

- Uznała, że poznawszy mnie trochę lepiej, może...

łatwiej zaakceptuje pan jej znajomość ze mną.

- Wiem wszystko o panu oraz ludziach pańskiego po-

kroju i nie pozwolę, żeby się pan z nią zabawiał, jasne?!

- Zabawiał? Nie przepadam za tym określeniem. -Brad

rozluźnił węzeł krawata. Psiakość, ten facet jest niezwykle
agresywny i nieprzejednany! - Ale zgodzi się pan, że
ostateczna decyzja należy do Pauli? Wiem, że kocha
swojego wujka i liczy się z jego zdaniem, ale już jest
pełnoletnia. Ma... ile? Dwadzieścia trzy lata?

- To nieważne, ile ma lat! Troszczę się o nią od dziecka

i tak pozostanie. Paula to bystra dziewczyna, ale nie na tyle,
żeby przejrzeć pańskie intencje. Ja wiem, o co panu chodzi.

- Niby o co, do cholery?! Lubię Paulę, a jej chyba

sprawia przyjemność moje towarzystwo. Chcielibyśmy
tylko spotykać się od czasu do czasu i...

- Akurat! Nadstaw uszu, smarkaczu! - Lewis groźnie

wycelował w niego palec. - Wykluczone, żeby moja Paula
prowadzała się z facetem, który nic nie robi poza balo-
waniem i pilnowaniem rodzinnej fortuny!

- Teraz niech pan posłucha! - Brad szturchnął go pal-

cem w pierś. Lewis poruszył czułą strunę. - Już parę razy
wspomniał pan o takich jak ja, więc pewnie słyszał pan

background image

90

o majątku Vandercampów oraz o firmie Vandercamp En-
terprises. A jeśli tak, to musi pan wiedzieć, że nie siedzimy
bezczynnie na naszej forsie, tylko ciężko pomnażamy swój
majątek. - Brad użył niezbyt uczciwych argumentów,
ponieważ sam nie prowadził nigdy żadnych interesów.
Najważniejsze, że przykuł uwagę tego impertynenta po
przeciwnej stronie stołu. Lewis milczał, więc Brad
kontynuował przemówienie. - Ma pan pojęcie, ilu ludziom
dajemy Zatrudnienie? Tysiącom! W Europie, Afryce oraz w
Stanach Zjednoczonych, jeśli to pana interesuje. -
Zadowolony z tej tyrady Brad rozsiadł się wygodniej
i skinął głową. - Pogadajmy o Pauli. To zrozumiałe, że pan
ją uwielbia. Jest wspaniałą, rozsądną, inteligentną kobietą,
która bardzo ciężko pracuje. Moim skromnym zdaniem o
wiele za ciężko. Dlaczego tak uparcie odmawia jej pan
prawa do odrobiny rozrywki?

- Wcale nie odmawiam. - Lewis wreszcie odzyskał

mowę. - Mój sprzeciw budzi tylko...

- Moja osoba? Z jakiego powodu? Postaram się, żeby

Paula dobrze się bawiła. Kocha konie, a podobno nie sie-
działa w siodle od dawna. Chciałbym zabrać ją na moje
ranczo, żeby trochę pojeździła.

Urwał, bo do sali wpadł barman, wlokąc za kołnierz

zabiedzonego chłopaka. Zatrzymał się przed Bradem.

- Powiedział pan, że jesteście razem, a jak podałem

jedzenie, to pan się zmył!

- Nic podobnego. - Brad wstał. - Ile wynosi rachunek?
- Dziewięć pięćdziesiąt. Razem z pańskim drinkiem,

który został na blacie.

Brad sięgnął do kieszeni i przez chwilę z niedowierza

background image

91

niem gapił się na to, co z niej wyjął. Pięć dolarów i osiem-
dziesiąt pięć centów. Do licha, przecież miał dwudziestkę.
Przypomniał sobie pijaczka i zaklął pod nosem.

- Chwileczkę, zaraz przyniosę z samochodu książeczkę

czekową. - Wcale nie był pewien, czy ją tam znajdzie.
Nigdy nie potrzebował czeków ani kart kredytowych. Wy-
starczało, że podał swoje nazwisko. Ale chyba nie tutaj.

- Nie ze mną takie numery - oświadczył barman. -

Wzywam gliny.

- Mój dobry człowieku...
- Zamknij się! Wyczuwam oszustów na kilometr. Od

razu się skapowałem, że kłamiesz. Żaden wystrojony laluś z
dobrej dzielnicy nie będzie mnie robił w konia. Hej, Steve -
zawołał do gapiącego się na nich kasjera. - Łap za telefon i
dzwoń po...

- Chwileczkę - przerwał mu Lewis. - Daj mi ten ra-

chunek, chłopie. Ja zapłacę.

- Lewis? - Barman chyba dopiero teraz go zauważył. -

To twój kumpel? A może ciebie też chce w coś wrobić?

- Wcale bym się nie zdziwił. - Lewis skrzywił się za-

bawnie, a potem odliczył odpowiednią kwotę i dodał spory
napiwek. - Nie ma sensu wywoływać draki, prawda, Mike?

- Jasne, że nie. Ale nie mogę patrzeć, jak ten facet cię

naciąga, Lewis. Masz za dobre serce. - Barman puścił swoją
ofiarę i na odchodnym posłał Bradowi wrogie spojrzenie.

- Bardzo mi przykro, proszę pana - odezwał się chło-

pak. - Naprawdę nie zamierzałem sprawiać kłopotu.

- Nic się nie stało - zapewnił Brad. - I proszę do mnie

zadzwonić.

- Hmm... - Lewis odprowadził nieznajomego wzro

background image

92

kiem i odwrócił się do Brada. - Ktoś tu coś mówił o swoich
milionach?

- Ależ się pan wymądrza! Przecież oddam dług. - Bra-

dowi było trochę głupio. - Ale dziękuję za wsparcie. My-
ślałem, że mam przy sobie więcej pieniędzy. Ten chłopak. ..
naprawdę był głodny.

- Już dobrze, dobrze. Wisi mi pan dwanaście dolców.

Wróćmy do Pauli i pańskiego rancza.

- Pomyślałem, że ucieszy ją taki wypad.

- Paula jest dla mnie kimś bardzo ważnym. - Lewis

obserwował go spod oka.

- Nie wątpię.

- I trochę mnie martwią pańskie zamiary. Mój ojczulek

zawsze powtarzał, że droga do piekła jest wybrukowana
dobrymi chęciami.

- Proszę posłuchać, wcale nie zamierzam... Lewis
przerwał mu ruchem ręki.
- Paula zawsze angażuje się w każdą sprawę całym

sercem. Wszystko albo nic. To cała ona. Wkurzę się, jeśli
pan ją oszuka. Rozumiemy się?

- Jak najbardziej.
- Nie chcę, żeby cierpiała. Zgoda, ma już dwadzieścia

trzy lata i chyba umie oddzielić ziarno od plew. Co daj
Boże... - Lewis westchnął zrezygnowany, lecz nadal patrzył
na Brada groźnym wzrokiem. - Ale ostrzegam, jeśli ją pan
wykorzysta i zrani, to nie ujdzie to panu na sucho. Już moja
w tym głowa. Proszę o tym pamiętać.

- Nie ma obawy. - Brad wiedział, że Lewis Grant daje

mu zielone światło i domyślał się, ile go to kosztuje. -
Dziękuję.

background image

93

Nigdy w życiu nie musiał aż tak stawać na głowie, żeby

umówić się na randkę. Mając zgodę wujka, czekał jeszcze
cały tydzień, aż Paula wygospodaruje trochę wolnego cza-
su. Dlatego pojechali na ranczo dopiero po jej poniedział-
kowych zajęciach.

Jednak naprawdę warto było zadać sobie tyle trudu. Wy-

starczającą nagrodą była rozradowana buzia Pauli. Ta
dziewczyna naprawdę we wszystko wkładała całe serce.
Brad obserwował ją z uśmiechem, gdy jechali konno. Miała
cudownie zarumienione policzki, rozwiane złociste loki i
siedziała w siodle jak przymurowana, w pełni panując nad
klaczą. Brad od razu wiedział, że nie każdy koń będzie
Pauli odpowiadał. Dlatego obejrzał wiele wierzchowców i
wybrał Windy. Była piękną kasztanką, silną, odporną i
szybką jak wiatr. Uznał, że to koń godny Pauli i bez
wahania go kupił.

Czy przypadkiem nie nabył tego całego rancza właśnie

dla tej uroczej dziewczyny?

Nie, skądże. Przecież to Dan, trener koni do gry w polo

uznał, że z uwagi na klimat najlepiej byłoby trzymać je w
Kalifornii. A to ranczo idealnie nadawało się do tego celu.
Stajnie były obszerne, nie brakowało też miejsca na padoki
do ćwiczeń. Dan wraz z rodziną już zamieszkał w jednym z
dwóch znajdujących się tutaj domów, a drugi, większy,
czekał na nowego właściciela. Można było wprowadzić się
choćby zaraz, zatrudnić gospodynię...

Brad, czyżbyś planował dłuższy pobyt w Stanach? -zadał

sam sobie pytanie, które od jakiegoś czasu niezwykle go
nurtowało.

background image

94

A niby czemu nie, u licha! Nie cierpiał hotelowych

apartamentów, a tutaj naprawdę mu się podobało.

background image

95

Bo właśnie tutaj była Paula?

Ta myśl przykuła jego uwagę. Rzeczywiście został w

San Diego dłużej, niż planował. I nigdy aż tak się nie starał,
żeby umówić się na randkę. Gdy zaś przypomniał sobie, jak
w tamtej zadymionej tawernie gapił się na swoje pięć
dolarów, a Lewis mierzył go kpiącym spojrzeniem, nie
wiedział, czy śmiać się, czy płakać.

- No dobrze, guzdrało, co cię tak bawi? - spytała Paula,

bo został daleko w tyle i musiała na niego poczekać.

- Ty!

- Ja? Śmiejesz się ze mnie?! - zawołała z udawanym

oburzeniem.

- Właściwie nie z ciebie, tylko z różnych faktów zwią-

zanych z twoją osobą i życiem.

- Doprawdy? Zapewniam pana, sir, że wiodę bardzo

spokojne życie.

- Aż za bardzo! Zatrzymamy się tutaj, żeby je omówić?

- Tak, zróbmy sobie mały postój. - Paula skręciła ze

ścieżki na małą polankę i zsunęła się z siodła. - Jakie śliczne
miejsce! Nie wiedziałam, że masz na swojej ziemi strumień.

- Od razu mi się spodobał.
Przez chwilę oboje patrzyli na wierzchowce łapczywie

pijące źródlaną wodę.

- Byłaś spragniona, prawda? - Paula czule poklepała

swoją kasztankę po szyi.

Brad uwiązał ogiera i obserwował Paulę. W kraciastej

koszuli i obcisłych, znoszonych bryczesach, podkreślają-
cych smukłość długich nóg, prezentowała się niezwykle
ponętnie.

background image

96

- W tym stroju idealnie nadajesz się na ranczo.
- Bo te ciuszki są z Wyomingu, dziś włożyłam je po raz

pierwszy od przyjazdu do Kalifornii. - Podprowadziła klacz
do pobliskiego drzewa. - Dzięki, Windy. Jesteś cudowna. -
Przytuliła policzek do boku zwierzęcia, a Brada
natychmiast ogarnęła zazdrość. - Podoba mi się pańskie
ranczo, panie Yandercamp. - Podeszła nad brzeg potoku,
uklękła i zanurzyła dłonie w przejrzystej wodzie.

- A ja jestem pod wrażeniem pani urody, panno Grant. -

Usiadł obok niej i westchnął cicho. Pragnął wziąć ją w
ramiona, przytulić i całować do utraty tchu.

- A jednak jakieś fakty z mojego życia wydają się panu

bardzo zabawne? - Ochlapała go.

- Przestań! - Uniósł ręce w geście poddania. - Prawdę

mówiąc, śmiałem się z samego siebie.

- Tak?
- Bo czuję się jak Mahomet, który próbuje przyjść do
góry.
- Nie mów zagadkami. O co ci chodzi?
- O to, że jesteś najlepiej strzeżoną i najbardziej nie-

dostępną kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem.

- Bzdura.
- Wierz mi, wiem swoje. Poznałem cię tylko dlatego, że

pomyliłem drzwi, potem musiałem zabawić się w de-
tektywa, ale i tak niewiele bym wskórał, gdybyś nie prze-
gapiła tamtego autobusu. A na domiar złego kazałaś mi
obłaskawić swojego agresywnego wujka.

- Nie jest agresywny, to bardzo uczuciowy i serdeczny

człowiek.

background image

97

- Akurat. Chcesz posłuchać, jak mnie potraktował w

tawernie?

background image

98

- O rany... Bardzo się stawiał?

- I owszem. Od razu mi wygarnął, co o tym wszystkim

myśli. Zdaniem twojego wujaszka nikt nie jest dla ciebie
wystarczająco dobry, a zwłaszcza ja - wyjątkowo rozbe-
stwiona latorośl bogatego rodu, która pławi się w luksusie i
nie zasługuje nawet na cień zaufania. Musiałem naprawdę
ostro zaprotestować przeciwko takiemu wizerunkowi, żeby
uzyskać niechętnie wyrażoną zgodę na kontynuowanie
naszej... stuprocentowo niewinnej przyjaźni.

Gdy skończył, Paula tarzała się ze śmiechu. I wyglądała

tak rozkosznie, że Brad nie zdołał się powstrzymać.

- Jesteś taka piękna. - Bez wahania przygarnął ją do

siebie. Delikatnie odgarnął złocisty loczek i pocałował ją w
skroń, potem powędrował wargami po jedwabiście gładkim
policzku, pieszczotliwie skubnął małe, różowe ucho. Poczuł,
że Paula przylgnęła do niego, więc lekko pocałował kącik
jej ust i pozwolił wargom zostać tam trochę dłużej,
rozkoszując się słodyczą tego miejsca, a Paula cichutko
jęknęła.

Potem powoli dotarł do pulsującego zagłębienia jej szyi,

wsunął dłoń pod kraciastą koszulę i ujął pierś.

- Brad... och, Brad - zamruczała Paula. Wiedział, że
oboje pragną tego samego. Chciał posiąść tę

kobietę, ona zaś każdym gestem dawała do zrozumienia, że
jest gotowa oddać mu się. Całym sercem, ciałem i duszą.

Ta myśl powinna go przywołać do porządku, lecz nie

umiał okiełznać pożądania. Paula także była podniecona.
Nie mógł teraz się wycofać. To było ponad jego siły.

„Lecz jeśli pan ją wykorzysta i zrani..." Wspomnienie

tych słów podziałało na niego jak kubeł zimnej wody.

background image

Zranić ją? Nigdy!

Ogarnęła go fala przemożnej czułości. Otoczył Paulę
ramieniem i cmoknął w czubek nosa, po czym zapiął jej
bluzkę.

- Trochę mnie poniosło, kochanie. Nie powinnaś tak

mnie kusić.

Uśmiechnęła się, lecz wyczuł, że jest tak samo zakło-

potana, jak on. Pragnąc ukryć zażenowanie, odwróciła
głowę i spojrzała w niebo, które w zapadającym zmroku
przybrało niemal granatową barwę.

- Spójrz! - zawołała. - Szybko!
- Co takiego? - Powędrował wzrokiem za jej spojrze-

niem.

- Pierwsza gwiazda! Pomyśl o jakimś marzeniu. Po-

dobno nigdy tego nie robiłeś. Teraz masz szansę.

- Hmm... chciałbym, żeby...
- Nie mów tego głośno, tylko powtarzaj za mną: Oby

pierwsza gwiazda, którą ujrzę na nieboskłonie, sprawiła, że
spełni się moje życzenie.

Powtórzył posłusznie słowo po słowie, lecz nadal był

rozstrojony i sfrustrowany. Cóż za dziecinada, przemknęło
mu przez głowę.

A niby czego się spodziewał? Cudu?

background image

100

ROZDZIAŁ ÓSMY

- I koniecznie te słodkie ziemniaki. W zeszłym roku

doskonale je przygotowałaś. Po prostu rozpływały się w
ustach. Co jeszcze... Indyka już zamówiłaś, prawda? - Pani
Ashford postukała ołówkiem w kartkę papieru. Uwielbiała
robić różnorakie listy.

Nie wiadomo, po co, kwaśno pomyślała Paula. I tak

kupiłabym wszystko co trzeba na kolację z okazji Święta
Dziękczynienia. Gdyby pani Ashford wreszcie skończyła
gadać, mogłabym już pojechać po te zakupy.

Z zamyślenia wyrwała ją Whitney, która z nadętą miną

wkroczyła do saloniku.

- To największy gbur świata! - oświadczyła gniewnym

tonem. - Ani razu nie oddzwonił.

- Może nie jesteś w stanie zrozumieć tego, co oznacza

takie zachowanie - słodko wycedziła Rae, wchodząc za
siostrą. - Chyba książę po prostu nie ma ochoty z tobą
rozmawiać.

- Mógłby chociaż odpowiedzieć. - Whitney była zbyt

przejęta, aby zareagować na złośliwość. - Każdy by się
ucieszył, dostając zaproszenie na świąteczną kolację.

background image

- To Anglik - prychnęła Rae. - Nie ma pojęcia o

Święcie Dziękczynienia.

background image

102

- Och, wszyscy o nim wiedzą. Nikt przy zdrowych

zmysłach nie chce wtedy samotnie siedzieć w hotelu.

Właśnie to samo powiedział Brad! Paula prawie się z

nim pokłóciła, gdy zaczął żarliwie ją namawiać, aby
spędzili ten czas wspólnie. Ona zaś próbowała mu uświa-
domić, że musi pracować, bo panie Ashford zawsze za-
praszają na świąteczną kolację gości.

- Jest wtorek, córeczko - stwierdziła pani Ashford. -

Może pan Vandercamp już przyjął czyjeś zaproszenie.

- Niby od kogo? - zdziwiła się Whitney. - Wszyscy

wiedzą, że jest w San Diego, ale nikt nie ma pojęcia, co
porabia całymi dniami.

Bo unika miejsc, w których ja wolę się nie pokazywać,

pomyślała Paula.

- Wiadomo tylko, że wciąż mieszka w tym samym

hotelu. Ciekawe, gdzie on się włóczy?

Ja wiem, pomyślała Paula i poczuła, że się czerwieni.

Uwielbiała chwile sam na sam z Bradem. Spotykali się na
przystanku, Brad podwoził ją na uniwersytet, a po zajęciach
czasem jechali na ranczo, spacerowali lub jeździli konno.
Paula nigdy dotąd nie zaznała tylu przyjemności.

A teraz, słuchając narzekań Whitney, poczuła się trochę

winna. Z natury nie była skryta, ale Lewis wyraźnie
powiedział, że lepiej nie stawać w zawody z pannami Ash-
ford. Zależało jej na pracy, dlatego też wolała nie przy-
znawać się do znajomości z Bradem.

- Podczas wizyty u nas był taki miły. Myślałam, że

mnie polubił. - Na twarzy Whitney pojawił się wyraz
rozmarzenia, a Pauli nagle zrobiło się jej żal. Biedna Whit

background image

103

ney. Nawet nie wiedziała, co ją ominęło. Te przechadzki z
Bradem, pogawędki, pocałunki...

- Mamo, czy ta spódnica pasuje do tej bluzki? - Pytanie

Rae wyrwało Paulę z zamyślenia.

- Jak najbardziej, skarbie. A gdy włożysz szmaragdowe

kolczyki...

- Chyba jeszcze raz do niego zadzwonię. W końcu tylko

mnie jedną odwiedził - oświadczyła Whitney, nie
ukrywając dumy.

- Wpadł tylko na chwilę, trzy tygodnie temu. - Rae

wbiła siostrze kolejną szpileczkę. - Pewnie przyjrzał się tym
twoim ekspresyjnym oczom i postanowił zwiać, gdzie
pieprz rośnie!

- Za to twój lord nie spojrzał w twoje wyłupiaste ślepia

ani razu! A ta spódnica jest na ciebie za ciasna. Tyjesz na
potęgę.

- Wcale nie! Mamo, sądzisz, że...
- Ależ skąd, kochanie. Wyglądasz ślicznie. A ty, Whit-

ney, daj sobie spokój z tym księciem. - Pani Ashford za-
wsze twardo stąpała po ziemi. - Zaprosiłyśmy Alstonów
wraz z ich przystojnym bratankiem. Przyjdzie też pan
Simmons. Wpadłaś mu w oko na kolacji u Atkinsów. Ten
chłopak pracuje w prestiżowej kancelarii adwokackiej i
podobno świetnie sobie radzi!

- Nigdy nie dorobi się milionów Vandercampa! - syk-

nęła Whitney.

Paula natychmiast przestała jej współczuć. Najchętniej

zamknęłaby na zawsze Brada w ramionach, aby nigdy nie

background image

104

dopadła go żadna bezwzględna łowczyni majętnych
mężów.

background image

105

Paula wjechała na parking przed supermarketem, po-

chłonięta planowaniem przygotowań do świątecznej kolacji.
Ziemniaki obierze zaraz po powrocie do domu i przechowa
w lodówce, żeby w czwartek tylko wstawić je do
piekarnika. Dziś wieczorem upiecze ciasto z dyni, a jutro
- biszkopt. Gdyby jeszcze.

Usłyszała klakson i zerknęła we wsteczne lusterko.

Uśmiechnęła się radośnie, widząc Brada w sportowym au-
cie. Zaparkował obok niej, a gdy wysiedli, objął ją i cmok-
nął prosto w usta.

- Och, nie! - Raptownie się cofnęła. - Ktoś może cię

zobaczyć.

- No to co? Mam dosyć tego ukrywania się. - Znów

chciał ją pocałować, ale mu umknęła.

- Przestań, Brad, bo wpadnę w poważne tarapaty. Skąd

się tu wziąłeś?

- Jechałem do ciebie.
- Do domu Ashfordów? Ani mi się waż! Mówiłam ci...
- Wiem, co mówiłaś. Ale to nie ma nic do rzeczy.
- Mógłbyś wyrażać się jaśniej?
- Powinniśmy przedyskutować pewien pomysł.
- To nie najlepsza pora. Muszę zrobić milion rzeczy.

- Zerknęła na zegarek. - Najpierw wielkie zakupy, potem
gotowanie i jeszcze...

- To wszystko jest na twojej głowie?
- Lewis nie zna się na Warzywach. Często kupuje
nieświeże.
- Masz za dużo obowiązków. Właśnie o tym chciałem z

tobą pogadać.

background image

106

- Czy to nie może poczekać? Naprawdę bardzo się

śpieszę.

background image

107

- To sprawa najwyższej wagi. Już czas skończyć tę

zabawę w chowanego i zafundować ci więcej wolnego
czasu.

- No dobrze, mów, ale chodźmy już do sklepu. - Cho-

ciaż ta rozmowa pewnie nie poprawi mi humoru, pomyślała.
Chwyciła wózek, wyjęła listę zakupów i ruszyła w stronę
stoiska z owocami. Potrzebowała pomarańczy i ananasa na
owocową sałatkę.

Po chwili zorientowała się, że Brad został w tyle. Stał jak

słup soli i z rozdziawionymi ustami chłonął wzrokiem
wnętrze wielkiej hali.

- Brad? Co się stało?
- Nic, ale... Fantastyczne miejsce, prawda? Rozejrzała
się wokół. Sklep jak sklep. Duży, ale nic

szczególnego. Sporo klientów, kolorowe pryzmy starannie
ułożonych jabłek, bananów, cytrusów i winogron, awoka-do
i brzoskwiń. Wybór był duży, ale to przecież normalne.

- Tak po prostu bierzesz wszystko, na co masz ochotę? -

W głosie Brada zabrzmiała nuta zdziwienia graniczącego z
nabożną czcią.

- Zachowujesz się tak, jakbyś nigdy nie był w super

markecie.

- Bo nie byłem. - Wzruszył ramionami. - Po prostu nie

musiałem.

Nic dziwnego, pomyślała. Takimi sprawami zajmuje się

służba.

- Hej, spójrz, te są ładne. - Brad sięgnął po czerwone

jabłko. - Przydadzą się?

Całkiem zapomniał, o czym chciał z nią porozmawiać i z

zapałem pomagał jej robić zakupy. Paula obserwowała

background image

108

go spod oka, nie kryjąc rozbawienia. Zaledwie kilka minut
temu stwierdziła, że nawet drobiazgi sprawiają jej radość,
jeśli tylko Brad jest w pobliżu. Najwidoczniej dla niego
zakupy były całkiem nowym doświadczeniem. Cieszył się
jak dziecko, bo pierwszy raz w życiu wszedł do supermar-
ketu! Niesamowite.

- Sądzisz, że wystarczy? - spytał z łobuzerskim uśmie-

chem, gdy wyszli z dwoma pełnymi po brzegi wózkami.

- Oby. Szykuję kolację dla dwunastu osób.
- Ostatni raz.
- Co?
- Oglądałem mieszkania. Znalazłem całkiem ładne w

pobliżu uniwersytetu. Byłoby dla ciebie idealne,

t-

Zaczaj

wraz z chłopakiem z obsługi wkładać towary do bagażnika.

- Co z tym mieszkaniem? - spytała niecierpliwię, gdy

tylko zostali sami.

- Jest naprawdę ładne. Kiedy mogłabyś je obejrzeć? Już

rozmawiałem z agentem, więc jeśli ci się spodoba...

- Chwileczkę! Nie stać mnie na kupno mieszkania.
- Nie musisz go kupować. Wystarczy, że tam
zamieszkasz.
- Mam dach nad głową.
- Tak, u Ashfordów, ale koniec z tą harówką.
- Nie rozumiem.
- Słuchaj, ja kupię ten apartament, a ty się wprowadzisz

i...

- Może jeszcze dołożysz coś na drobne wydatki i

błyszczące, nowe autko? - Spiorunowała go wzrokiem.
Czuła, że za chwilę wybuchnie.

background image

109

- Na litość boską, nie denerwuj się. Usiłuję tylko upo-

rządkować niektóre sprawy, żebyś miała więcej czasu...

background image

110

- Na igraszki z tobą, tak? - wycedziła rozjuszona.
- Na naukę i trochę rozrywki. Nie możesz tak ciężko

pracować. I... no dobrze, moglibyśmy się wtedy częściej
spotykać. Rany, nie patrz tak na mnie! Nie zamierzam
zostać twoim współlokatorem. Mogłabyś zamieszkać z
Lewisem. No i jak? To wspaniałe rozwiązanie!

- Chciałabym zobaczyć, jak składasz tę propozycję

mojemu wujkowi. W życiu nie przyjął od nikogo jałmużny.
Ja też nie! Wypchaj się, mój drogi!

- Paula, źle mnie zrozumiałaś. Spójrz na to z innej

strony. Potraktuj moją pomoc jak pożyczkę. Powiedzmy, że
spłacisz ją po studiach...

- Nie mam zamiaru być twoją dłużniczką. Zawsze po-

trafiłam o siebie zadbać i na pewno nie zgodzę się być
czyjąś... utrzymanką!

- Co ty pleciesz! Pragnę jedynie ofiarować ci trochę

swobody. Całymi dniami tylko uczysz się i pracujesz. Nie
masz czasu na żadne przyjemności ani na spotkania ze mną.

- Dzięki za troskę, aleja nie narzekam. Jestem świetnie

zorganizowana i jakoś sobie radzę.

- Opacznie zrozumiałaś moje intencje. Chętnie pomogę

ci zrealizować marzenie o uzyskaniu dyplomu uni-
wersyteckiego. Całkiem bezinteresownie, słowo. Co w tym
złego?

- Jak mawia Lewis, człowiek powinien nauczyć się grać

kartami, jakie dostał od losu. Osobiście nie narzekam -
powtórzyła, wzruszając ramionami.

- Lubię cię, mogę i chcę pomóc. Czemu nawet nie

próbujesz mnie zrozumieć? - spytał z rozżaleniem.

- Próbuję, jak również doceniam twój gest. - Już nie

background image

111

czuła gniewu. - Ale ty z kolei nie rozumiesz mnie. - To
prawda, pomyślała smętnie. Przecież rozmawiam z czło-
wiekiem, który nigdy sam nie kupował jedzenia. - Dziękuję,
Brad. - Dotknęła jego ramienia. - Złożyłeś mi wspaniałą
propozycję, a ja zareagowałam jak wariatka. Niepotrzebnie
tak się zjeżyłam. Przepraszam, ale nie mogę skorzystać z
twojej pomocy.

- Dlaczego?
- Trudno to wyjaśnić, jednak... pewnych rzeczy nie

można kupić za pieniądze. - A tym bardziej sprzedać,
dodała w myślach. Na przykład niezależności...

- To żadna odpowiedź.
- Musi ci wystarczyć. Widzisz... gdy ktoś włoży w re-

alizację planów tyle pracy, co ja, to nawet te ciężkie zma-
gania wydają się bezcenne. Wzbogacają duchowo. A gdy-
bym teraz zdała się na ciebie, to byłoby tak, jakbym... się
sprzedała. Nie jestem na sprzedaż, Brad. - Szybko cmoknęła
go w policzek, wsiadła do samochodu i zatrzasnęła
drzwiczki.

Odprowadził ją wzrokiem, gdy wyjeżdżała z parkingu.

Miał ochotę wskoczyć do auta, pojechać za Paulą, wpaść za
nią do domu Ashfordów i potrząsnąć nią mocno. Dlaczego
jest taka uparta?

Ależ z niego idiota. Odetchnął głęboko, wściekły na

siebie. Fatalnie to rozegrał. I pomyśleć, że zawsze wysoko
cenił swoje dyplomatyczne talenty i opanowanie. Śmiechu
warte.

Wszystko schrzaniłeś, bracie.
Ja?! To ona jest winna! Ma bzika na punkcie swojej

samodzielności i niezależności.

background image

112

I właśnie dlatego nie może poświęcić ci wystarczająco

dużo czasu. Prawda?

Oczywiście. Z niejakim zdziwieniem stwierdził, że kie-

ruje nim nie tyle miłość bliźniego, co raczej uleganie
własnym zachciankom. Do tej pory nigdy się nad tym nie
zastanawiał. Lubił romansować i spotkał na swojej drodze
kilka kobiet, które szczególnie mu się podobały. Na przy-
kład. .. jak ona miała na imię? Aha, Joannę, ta Francuzka. I
jasnowłosa Zoey, której dał się oczarować, bawiąc na
nartach w Szwajcarii. Zauroczenie trwało aż cały miesiąc.
Tak, uwielbiał kobiety. Zdobywał je bez trudu, i równie
łatwo rzucał. Bez cienia żalu.

Lecz teraz było całkiem inaczej. Przy Pauli czuł się jak

ktoś zupełnie inny. Działała na niego ekscytująco i kojąco
zarazem. Zupełnie jakby wreszcie odnalazł swoje miejsce
na ziemi.

Natomiast bez tej dziewczyny natychmiast robiło mu się

ciężko na sercu.

To przecież nie miało sensu. Zawsze umiał zatracić się w

różnych przyjemnościach. Polo, golf lub, ostatecznie, tenis.
Ale wszystko się zmieniło, odkąd poznał Paulę. Jej
nieobecność powodowała powstanie bolesnej luki, której
nie był w stanie niczym wypełnić. Bez Pauli nic go nie
cieszyło. Bez przerwy się zastanawiał, gdzie ona jest, co
robi i... kiedy, u licha, znów ją zobaczy!

Stał w swoim hotelowym pokoju, patrząc na ruchliwą

ulicę. Z rozmyślań wyrwał go dzwonek telefonu. Czyżby
Paula? Albo ta nieszczęsna panna Ashford? Może powinien
przyjąć jej zaproszenie na świąteczną kolację? Przy
odrobinie szczęścia mógłby zamienić kilka słów z Paulą...

background image

- Pan Vandercamp? - Głos należał do nieznajomego

mężczyzny.

- Tak, to ja.

- Nazywam się Westley Parker. Jestem tym facetem,

któremu... okazał pan tyle współczucia w tawernie „U
Tommy'ego". Dał mi pan numer i kazał się odezwać.

- Rzeczywiście. Szukał pan pracy.

- Już znalazłem. Miejmy nadzieję, że tylko przejściową.

Ale... gdyby nie miał pan nic przeciwko temu, chciałbym o
czymś porozmawiać.

- Tak? - Biedak pewnie potrzebuje paru groszy. Czemu

nie? - Jestem do dyspozycji. Mieszkam w hotelu „Senator".
Może dziś wieczorem? Zjemy razem kolację. -Chłopak
prawdopodobnie jest głodny, a ja i tak nie mam nic do
roboty, pomyślał Brad.

- Przykro mi, ale dzisiaj nie mogę. Pracuję od dwunastej

w południe do późnych godzin nocnych. Gdyby pasowało
panu jutro rano, najlepiej do jedenastej...

Brad uśmiechnął się. Jak brzmi to powiedzonko? Biedak

nie powinien wybrzydzać? Ten biedak był widać wy-
jątkiem. Zresztą... niech mu będzie.

- Jasne. Spotkajmy się między ósmą a ósmą trzydzieści

rano. Na śniadaniu.

Odłożywszy słuchawkę, Brad stwierdził, że rozmówca

trochę go zaintrygował. Pewnie chciał coś zaproponować.
Czyżby był naciągaczem? Ale co tam, nie zaszkodzi go
wysłuchać.

background image

114

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Brad zszedł na dół o ósmej i przy kawiarnianym barze

ujrzał swojego znajomego z tawerny. Dzisiaj chłopak wy-
glądał inaczej. Czyściej. Dojrzalej. Miał na sobie nowe
dżinsy i nieskazitelnie białą koszulę z krótkimi rękawami, a
jasne włosy były starannie przyczesane. Ale wydawały się
jakby przerzedzone, a wokół oczu dało się zauważyć
siateczkę drobnych zmarszczek. To już nie dzieciak,
stwierdził Brad. Po prostu zmyliła mnie drobna, młodzień-
czo szczupła sylwetka. I to spojrzenie - niewinne jak u
dziecka.

- Usiądźmy przy stoliku - zaproponował Brad. Jeśli

miał paść ofiarą oszusta, to wolał, żeby nie stało się to na
oczach licznej widowni. - Ile ma pan lat?

- Trzydzieści pięć.

Więcej niż ja, stwierdził Brad.

- Myślałem, że... zresztą nieważne. Co pana sprowadza,

panie... Parker, prawda?

- Tak. Westley Parker. Cóż, znalazłem się w trudnej

sytuacji. Widzi pan... - Mężczyzna urwał, bo Brad ski-
nieniem ręki przywołał kelnera. Zamówił dla siebie po-
rządne śniadanie, lecz Parker poprosił tylko o kawę.

- Nie jest pan głodny?

background image

- Dzisiaj nie. W pracy mogę najeść się do syta.

background image

116

- Czyli gdzie?
- Dwa tygodnie temu zaczepiłem się jako kelner w

pewnej restauracji. Od dwunastej do trzeciej podaję lunch,
potem od piątej do jedenastej - kolację. Dlatego zależało mi
na spotkaniu o tak wczesnej godzinie.

- Rozumiem. Ma pan pracę. I nadal jakiś problem.
- Właśnie. Straciłem mieszkanie i warsztat.
- Ale... - Ten człowiek nie wyglądał na bezdomnego.
- Och, wynająłem skromny pokój, ale muszę dostać się

do mojego warsztatu. To naprawdę pilne. Kiedy więc
spojrzałem na tę kartkę i zobaczyłem nazwisko Vander-
camp... Chwileczkę, lepiej zacznę od samego początku.
Widzi pan, jestem inżynierem elektronikiem.

Brad uniósł brwi. Teraz już miał absolutną pewność, że

trafił na oszusta.

- Może pan mnie sprawdzić, panie Vandercamp. Aż do

ubiegłego roku byłem zatrudniony w Cal Electronics na
ulicy Bassett. To dość znana firma komputerowa.

- Brzmi imponująco. - Brad spojrzał na apetyczną

szynkę, jajecznicę i pięknie przyrumienione ziemniaki.
Dopiero teraz poczuł, że jest głodny jak wilk. Wczoraj
wieczorem nic nie jadł. Prawie wpadł w depresję z powodu
jednej kobiety! Niewiarygodne. Dobrze, że teraz mógł
skupić uwagę na czymś zupełnie innym. - I co się stało?

- Odszedłem stamtąd, gdy odziedziczyłem po ojcu tro-

chę pieniędzy. Wypłatę z tytułu polisy i kwotę za sprzedaż
jego domku w Los Angeles. Niewiele, lecz sądziłem, że
wystarczy.

- Na co? - Brad ukroił kawałek ciepłej szynki
- Od dawna myślałem o skonstruowaniu miniaturowe

background image

go skanera, a teraz wreszcie mogłem wynająć warsztat i
kupić narzędzia.

- Jest pan jakimś wynalazcą?
- Oczywiście. Zawsze lubiłem wymyślać różne dro-

biazgi. W szkole średniej sam zrobiłem mechaniczne kręgle.
U Cala też stworzyłem to i owo - elektroniczne zabawki,
gry komputerowe.

- To ciekawe.
- Owszem. Ale skupiłem się na syntezatorach głosu i

usiłuję stworzyć specjalny skaner.

- Co takiego?
- Skaner. Dla niewidomych. Wkłada pan do niego

zadrukowaną kartkę, a komputer na głos ją odczytuje. Na
rynku jest dostępny jeden model, jednak pracuje bardzo
powoli, a poza tym jest duży i nieporęczny. Ja zaprojekto-
wałem taki kieszonkowy, który...

- Moment. Ten istniejący powstał w Cal Electronics?
- Nie, tam nie zajmują się skanerami. Może i powinie-

nem im to zasugerować, ale... - Parker zawahał się i oczy
mu rozbłysły. - Nigdy nie chciał pan samodzielnie dokonać
czegoś ważnego?

- No cóż... - Brad gorączkowo usiłował sobie przy-

pomnieć, czy kiedykolwiek marzył o czymś takim.

- Nazwę to urządzenie skanerem Parkera. Na cześć

mojego ojca. Stracił wzrok i musiał przejść na wcześniejszą
emeryturę.

- Musiało wam być ciężko.
- Rodzice dawali sobie radę. Mama pracowała w domu

handlowym, a tata dostawał rentę. I wie pan co? Był
wspaniałym mechanikiem samochodowym i nawet jako

background image

118

niewidomy potrafił od podstaw zmontować silnik auta. Ale
najbardziej lubił czytać. Owszem, miał te specjalne książki
na kasetach, ale brakowało mu gazet i literackich nowości.
A po śmierci mamy i moim wyjeździe znalazł się w jeszcze
gorszej sytuacji. Sąsiad musiał czytać mu listy, sprawdzać
wydruki z banku. To było bardzo krępujące.

- Nie wątpię.
- Gdyby miał mój skaner... Muszę jeszcze dopracować

kilka szczegółów, ale jest już prawie gotowy! - Parker
rozpromienił się jak uradowany czymś dzieciak. - Mieści się
w dłoni. Wystarczy w dowolnym tempie przesuwać go po
papierze, a głos z syntezatora czyta wszystko bez wyjątku -
druk gazetowy, czeki, listy miłosne. Niewidomi odzyskaliby
swoją prywatność, rozumie pan?

Entuzjazm Parkera był zaraźliwy. Brad, który niezbyt

dobrze znał się na komputerach, a o syntezatorach nie
wiedział nic, słuchał jak zaczarowany.

- I pan... skonstruował taki przyrząd?
- Tak. Trzeba tylko poprawić parę szczegółów. Chciał-

bym dokończyć ten projekt i właśnie dlatego skontakto-
wałem się z panem. Problem w tym, że nie mogę dostać się
do swojego mieszkania.

- Wyeksmitowano pana?
- Niestety. Koszty produkcji okazały się wyższe, niż

przypuszczałem. Oczywiście nie dostałem pożyczki z
banku, bo mój wyrób jeszcze nie był zarejestrowany. Muszę
przyznać, że nigdy nie miałem głowy do finansów, więc
zorientowałem się, co jest grane, dopiero gdy zarzucono mi,
że wystawiłem czek bez pokrycia. Zacząłem

background image

119

zalegać z czynszem, a po trzech miesiącach właściciel mnie
wyrzucił.

- Więc tamtego wieczoru w tawernie...
- Od tygodnia żyłem na ulicy. Może niezupełnie tak...

Spałem w samochodzie, ale byłem wygłodzony.

- Nikt nie mógł panu pomóc? Jacyś przyjaciele?
- Jestem typem samotnika. Poza tym człowiek nie lubi

się chwalić, że wylądował na bruku.

- Teraz przynajmniej ma pan pracę. Ale dlaczego jako

kelner, skoro jest pan elektronikiem? Nie lepiej wrócić do
Cala?

- Marzę o ukończeniu tego skanera. Nie chcę zatrudniać

się w żadnej firmie, bo zamierzam założyć własną. Mam
jeszcze mnóstwo pomysłów, takie nowatorskie wy-
korzystanie elektroniki to moja prawdziwa pasja.

- Rozumiem.
- Teraz mam wolne przedpołudnia, więc na pewno uda

mi się zakończyć pracę nad projektem. Kłopot w tym...

Nareszcie, pomyślał Brad, widząc wahanie Parkera.

Dotarliśmy do sedna sprawy.

- Potrzebuje pan pieniędzy.
- Tak. Muszę się dostać do mieszkania. Zostawiłem tam

całe wyposażenie warsztatu i bardzo się boję, by ktoś nie
położył ńa tym ręki. Mój gospodarz zapewnia, że to
wykluczone, bo stryszek jest dobrze zamknięty, ale różnie
bywa. Mam jeszcze tydzień na spłatę długu. Nawet z na-
piwkami nie zbiorę całej kwoty w takim krótkim terminie.

- Ile?
- Jakieś pięć tysięcy. Może więcej, bo wtedy właściciel

pozwoliłby mi zostać, a to byłoby mi na rękę.

background image

120

- Cóż... chodźmy pogadać z właścicielem. Muszę zo-

baczyć ten pański warsztat.

Właściciel był sympatycznym grubaskiem i z wyraźną

ulgą przyjął czek Brada.

- Wszystko dobre, co się dobrze kończy - stwierdził,

zdejmując z drzwi solidną kłódkę. - Przykro mi, panie
Parker, że musiałem tak pana potraktować, ale sam spłacam
kredyt hipoteczny, więc jak lokator od trzech miesięcy
zalega z czynszem, to i ja wpadam w tarapaty. Muszę jakoś
się bronić. Ale zgodnie z obietnicą, nawet nie wchodziłem
do tego mieszkania. Niech pan sprawdzi.

Po dokładnej inspekcji wnętrza Parker stwierdził, że

wszystko jest na swoim miejscu.

- Proszę wejść i rozejrzeć się - zwrócił się do Brada,

gdy właściciel zostawił ich samych.

Na dwóch długich stołach stały trzy komputery, w tym

jeden rozmontowany, zaś na półkach leżały starannie uło-
żone narzędzia oraz tace z drobnymi elementami, o których
zastosowaniu Brad nie miał zielonego pojęcia.

- Proszę spojrzeć. - Parker wyjął z sejfu coś przypomi-

nającego małą kamerę. - Oto skaner. - Włączył urządzenie i
ustawił je nad gazetą, a gdy cieniutki promień światła trafił
na zadrukowaną stronę, odezwał się głos. Trochę się
zacinał, lecz brzmiał na tyle wyraźnie, by można było go
zrozumieć.

- Niesamowite. - Brad nie posiadał się ze zdumienia.
- Trzeba tylko lepiej dostroić dysk, ale to żaden prob-

lem. No więc... co pan na to?

background image

121

- Niesamowite - powtórzył Brad. Ten chudzielec rze-

czywiście skonstruował fantastyczne urządzenie.

background image

122

- Jestem pańskim dłużnikiem. Jakie są pańskie
warunki?
- Warunki?
- Przecież właśnie wyłożył pan pięć tysięcy dolarów.
- Ach, to... Cóż, może pan je oddać w dowolnym

terminie.

- To nie jest podejście biznesmena. Nawet nie zażądał

pan pokwitowania.

- Prawdę mówiąc - Brad uśmiechnął się szeroko - cie-

szę się, że nie trafiłem na oszusta. - Spojrzał z podziwem na
człowieka, który poświęcił dwa lata na stworzenie skanera.
A ja jedynie wypisałem czek na sumę, która nic dla mnie
nie znaczy, pomyślał. - Poza tym ufam panu. Spłaci pan
dług, kiedy pan zechce. Cieszę się, że mogłem pomóc. To
nadzwyczajne urządzenie.

- Święta prawda. Ten drobiazg przyniesie spore do-

chody. A pan właśnie dokonał inwestycji.

- Rozumiem. - Brad omal się nie roześmiał. Jego ojciec

był urodzonym biznesmenem, a gdy przebywał w domu,
podczas kolacji mówiło się wyłącznie o właściwym
inwestowaniu pieniędzy. Brad nigdy nie interesował się
tymi sprawami. Niby po co miałby to robić? Dysponował
olbrzymim majątkiem, którego z pewnością do końca życia
nie zdoła roztrwonić. Pomnażanie go wydawało się bez
sensu. Dając Parkerowi te głupie kilka tysięcy, nawet nie
pomyślał, że to inwestycja.

- Firma Angels bierze pięćdziesiąt procent.
- Angels?'

background image

123

- Tak. To grupa inwestorów finansujących realizację

małych projektów. Cieszą się opinią filantropów, ale zgar-
niają połowę zysków.

background image

124

- Nie wykazali zainteresowania?

- Nie. Chyba uznali, że ktoś inny wcześniej wprowadzi

ten produkt na rynek. Pan mi pomógł, więc chętnie pod-
piszę z panem każdą umowę. Omówmy szczegóły, byle
szybko, bo muszę lecieć do pracy.

- Chwileczkę. - Brad mimo wszystko był Vandercam-

pem i miał głowę na karku. - Skoro mówimy o inwestowa-
niu, to nie pozwolę, żeby pan marnował czas na etacie kel-
nera. Jeśli zamierzamy wypromować to urządzenie oraz
stworzyć zakład z prawdziwego zdarzenia, to musi pan po-
święcić temu wszystkie siły i dysponować większym
kapitałem niż parę tysięcy. I powinien pan zatrudnić
pomocników.

Brad już wiedział, co zrobi. Zamierzał porozmawiać z

adwokatem Vandercampów i zlecić mu znalezienie dobrego
specjalisty w zakresie prawa patentowego oraz agenta do
spraw nieruchomości. Należało bowiem poszukać miejsca
na budowę zakładu produkcyjnego.

Nie tracił czasu. Towarzyszył Parkerowi podczas roz-

mów z prawnikiem, osobiście obejrzał też polecone przez
agenta parcele. Jedna wydawała się idealna. Stał na niej
stary, dziś już nieczynny magazyn. Budynek nadawał się
tylko do rozbiórki, lecz teren i lokalizacja spełniały wszel-
kie wymagania. Negocjując warunki, Brad nieoczekiwanie
skonstatował, że to wszystko go bawi. Perspektywa
stworzenia od podstaw firmy Parker Electronics okazała się
niezwykle ekscytująca.

Ale w pewnym momencie natłok spraw organizacyjnych

zaczaj go przytłaczać. Podobnie jak Parker nie znał się ani

background image

125

na przetargach, ani na umowach z firmami budowlanymi.
Uznał więc, że musi zasięgnąć fachowej rady.

background image

126

A kto mógł być lepszym konsultantem od... jego ojca?

Brad natychmiast do niego zadzwonił.

- W co się wpakowałeś?! - Bradley Elmwood Vander-

camp omal nie dostał apopleksji.

Brad przedstawił sytuację, choć nie powiedział, jak

poznał Westleya Parkera. Nie, nie naruszył funduszu po-
wierniczego odziedziczonego po dziadku ani nie wystawił
żadnemu cwaniaczkowi czeku in blanco. Jaki ma udział w
nowej firmie? Dwadzieścia pięć procent.

- Mogło być gorzej - oświadczył, gdy ojciec wyraził

niezadowolenie. - Przecież to wynalazek Parkera. I usta-
liliśmy wszystkie szczegóły - dodał zniecierpliwiony. -Czy
ojciec uważa go za durnia? Poleciłem Diggsby'emu
sprawdzić całą umowę.

Informacja, że prawnik rodziny nie miał zastrzeżeń,

usatysfakcjonowała starszego pana, który z wielkim entu-
zjazmem zaczął zasypywać syna cennymi radami.

Odkładając słuchawkę, Brad stwierdził, że była to chyba

najdłuższa rozmowa, jaką kiedykolwiek przeprowadził z
ojcem. W jej rezultacie trzymał teraz w ręku listę z na-
zwiskami trzech specjalistów, z których każdy znał się
świetnie na zawiłych formalnościach związanych z uru-
chamianiem fabryki. Brad od razu umówił się z nimi na
rozmowę.

Od ostatniego spotkania z Paulą minęły już dwa tygo-

dnie. Brad marzył o tym, aby ją wreszcie zobaczyć i oczy-
wiście opowiedzieć jej o nowym przedsięwzięciu. Na
szczęście odnalazł ją na przystanku i jadąc z nią na uni-
wersytet, zaczął mówić o Parkerze i jego genialnym wy-
nalazku.

background image

127

- Sam skonstruował to cudo? W tym warsztaciku na

poddaszu?

- Tak.
- Ale potrzebował kogoś do sfinansowania projektu?
- Uhm.
- Więc skontaktował się z tobą? Pewnie podziałała

magia nazwiska Vandercamp?

- W pewnym sensie, choć poznaliśmy się wcześniej.

Wiesz, że ty jesteś odpowiedzialna za nasze spotkanie?

- Ja?
- Owszem. Pamiętasz, jak wysłałaś mnie do tawerny na

rozmowę z Lewisem?

Skinęła głową.

- Czekałem przy barze, aż Lewis skończy partyjkę, i

wtedy wszedł ten chłopak. A przynajmniej wyglądał jak
młody chłopak. Było oczywiste, że jest głodny, bo rzucił się
jak sęp na różne przekąski, co nie spodobało się barmanowi.

- Więc zafundowałeś chłopakowi kolację.
- Miałem taki zamiar... chociaż zapłacił Lewis. Nic ci

nie wspomniał?

- Nie.
- Myślałem, że nie oprze się pokusie. Niespodziewanie

zabrakło mi gotówki, twój wujaszek wyłożył potrzebną
kwotę, ale dał mi popalić.

- Żartujesz!
- Ani trochę. - Brad parsknął śmiechem. - Na szczęście

wszystko dobrze się skończyło. My, przedstawiciele
angielskiej arystokracji, czasem chodzimy bez pieniędzy,
lecz zawsze mamy przy sobie wizytówki. Dałem więc

background image

I

128

chłopakowi swoje namiary, bo zamierzałem załatwić mu
pracę.

- A on cię odnalazł.
- Tak, ale poznaliśmy się tylko dlatego, że kazałaś mi

tam pójść. Miałem szczęście.

- A pan Parker - jeszcze większe.
- Może. Zresztą, ja też cieszę się z takiego obrotu spra-

wy. Fantastycznie jest brać udział w takim nowatorskim,
ekscytującym przedsięwzięciu. To człowieka uskrzydla.

Paula obserwowała go w milczeniu, gdy jechał zatło-

czonymi alejkami uniwersyteckiego miasteczka. Oto sławny
książę polo, pomyślała. Tylokrotnie opisywany w
bulwarowej prasie, bogaty, przystojny, czarujący Brad
Yandercamp, najbardziej upragniony kawaler świata, męż-
czyzna, o którym marzą niezliczone rzesze kobiet. Ten
człowiek miał dosłownie wszystko.

A jednak umiał cieszyć się jak dziecko z dokonań kogoś

innego. I bagatelizować własny, znaczący wkład w reali-
zację projektu.

- Lubię cię - oświadczyła, gdy zatrzymali się przed

wejściem do budynku. Dotknęła ramienia Brada, uśmie-
chając się. - Jesteś nadzwyczajny. - Wysiadła i posłała mu
całusa. Biegnąc na zajęcia, nuciła radośnie, ponieważ
wiedziała, że Brad na nią poczeka.

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

- Nie, dzisiaj nie mogę iść z tobą na kolację - powie-

działa, gdy Brad odwoził ją do domu. - Pani Ashford
zaprosiła gości.

- Widzisz? Właśnie o to mi chodziło. - Zgodnie z

przewidywaniem Pauli Brad trochę się zirytował. - Naj-
pierw zajęcia, teraz harówka w domu.

- Przyjdzie tylko osiem osób. To naprawdę pestka.

Muszę tylko...

- Ugotować, podać, sprzątnąć i pozmywać. Zamęczasz

się!

- Brad, posłuchaj. Chciałam cię o coś...
- Nie, to ty mnie posłuchaj. Nie ma sensu, żebyś tak

harowała, skoro mogę...

- Brad! Już to przerabialiśmy. Nie zaczynaj wszystkie-

go od nowa.

Wzruszył ramionami i skupił uwagę na prowadzeniu

auta, bo wjechali na autostradę.

- Nie ciekawi cię, co zamierzałam ci powiedzieć?
- Co?
- Chodzi o... prezent na Gwiazdkę.
- Nie za wcześnie? - Brad błysnął zębami w uśmiechu. -

Prezent dla mnie?

background image

- Dla... dla nas obojga. To znaczy... mam nadzieję,

background image

131

że uznasz to za prezent. - Może on już ma plany na święta.
Przecież jest Bradem Vandercampem, który wojażuje po
całym świecie w towarzystwie pięknych...

- Co to takiego?

- Panie Ashford wyjeżdżają na tydzień do Connecticut,

więc pomyślałam... że moglibyśmy spędzić te dni, a
przynajmniej większość z nich, razem. Jeśli chcesz.

- Jeśli chcę? Z radością! Pojechalibyśmy...
- Uważaj, ciężarówka!

- Widzę. - Zwolnił, aby wielki pojazd ich wyprzedził, a

Paula odetchnęła z ulgą. - Co miałaś na myśli, mówiąc
„większość dni"? Przecież będziesz wolna przez cały ty-
dzień. Dokąd chciałabyś pojechać?

- Nie mogę wyjechać. - Nie jestem gotowa, dodała w

myśli. Nie na to, aby stać się jedną z wielu kobiet, z którymi
się umawiasz, chodzisz na kolacje, podróżujesz. Taką, która
w skrytości ducha marzy, aby być dla ciebie tą jedną
jedyną.

Przecież już się z nim umawiasz i chodzisz na kolacje,

prawda?

Tak, ale... Spróbowała zrozumieć, dlaczego zaczęła

spotykać się z Bradem. Chyba uznała jego zainteresowanie
za... zaproszenie do flirtu, niewinnej zabawy. Przyjęła je i
rzeczywiście dobrze się bawiła. Jak nigdy dotąd.

Cóż, do tej pory nie miała z kim. Dawno temu zakochała

się w Tobym, a gdy odszedł, tak bardzo się załamała, że w
ogóle nie zwracała uwagi na mężczyzn. Żyła tylko pracą i
nauką. Aż do dnia, w którym poznała Brada i poczuła
przypływ nieznanych, cudownych uczuć.

Przez chwilę je analizowała i nagle oniemiała z wraże

background image

132

nia, olśniona nieoczekiwanym odkryciem. Nigdy naprawdę
nie kochała Toby'ego. Znali się od dzieciństwa, więc gdy
dorosła, nie rozglądała się za innymi facetami, ponieważ
romansowała z nim niejako z przyzwyczajenia. Ale nie było
w tym miłości. Na pewno.

Natomiast znajomość z Bradem była jak nowa, wspaniała

przygoda... jak pobyt w nieznanym kraju, gdzie wszystko
jest cudowne, ekscytujące... i zarazem niebezpieczne.

- Czemu nie możesz?
- Słucham? Aha... muszę pilnować rezydencji Ashfor-

dów. - Skłamała, ale tylko trochę. To Lewis zawsze zo-
stawał w San Diego. Ona w zeszłym roku pojechała na
święta do Wyomingu. Rodzice już się zastanawiali, dla-
czego w tym roku nie będzie jej w domu. Kiedy jednak
dowiedziała się, że ma wolny tydzień, natychmiast pomy-
ślała o Bradzie. O dniach, które spędzą tylko we dwoje.

- Nie może popilnować jej twój wujek?
- Może, ale nie chcę zostawiać go samego. Poza tym

powinnam nadrobić zaległości w nauce.

- Więc nie będziemy bez przerwy razem? - Brad pod-

jechał do przystanku, na którym zawsze się umawiali.

- Chyba nie - przyznała smętnie. Dlaczego Brad miałby

zostać na Boże Narodzenie w nudnym San Diego? Ktoś taki
jak on na pewno wolałby poszaleć w ciekawszym miejscu.
Z bardziej oszałamiającą kobietą u boku.

- Ale znajdziesz dla mnie więcej czasu niż do tej pory?
Skinęła głową, znów pełna nadziei.
- I spędzimy razem święta?
- Och, tak!

background image

133

- Obiecujesz?
- Oczywiście. Kupię choinkę. I przygotuję świąteczny

obiad...

- Nie, zjemy w moim apartamencie. Albo na ranczu!
- Moglibyśmy? Och, Brad, tam byłoby cudownie! -

Prawie jak w domu, pomyślała. A na dodatek z Bradem.
Była zachwycona tą perspektywą. Najchętniej zaczęłaby z
nim planować wszystko już teraz, ale musiała wracać, żeby
zająć się kolacją. - Porozmawiamy w najbliższych dniach. -
Z ociąganiem wysiadła z auta.

Wracała do rezydencji prawie w podskokach, podniecona

wizją świąt. Już zapomniała o wszystkich wątpliwościach.
Zostały zagłuszone myślami o siedmiu wspaniałych dniach
w towarzystwie Brada.

Zobaczyła się z nim dopiero w sobotę, równo tydzień

przed Bożym Narodzeniem. Panie Ashford wyjechały w
piątek wieczorem i Paulę rozpierało poczucie fanta stycznej
wolności.

- Ranny z ciebie ptaszek - stwierdziła, gdy zjawił się

Brad, żeby zabrać ją na ranczo. Powiedział, że przyjedzie
wcześnie, ale nie spodziewała się go przed dziewiątą.

- Szkoda mi stracić każdą minutę naszych wakacji. A

poza tym chcę ci coś pokazać.

- Kupiłeś kolejnego konia.
- Nie. To coś zupełnie innego. Oby ci się spodobało.
- Już jestem zachwycona - oświadczyła, gdy pomagał

jej wsiąść do samochodu. - Czuję się jak księżniczka.
Przyjeżdżasz po mnie do domu, w biały dzień, nie musimy
spotykać się po kryjomu.

background image

134

- Zawsze tak powinno być. Przecież nie jesteś niczyją

niewolnicą.

- Wiem, ale... - Zerknęła na dom sąsiadów. - Mam

nadzieję, że nikt nas nie zobaczył.

- A ja - że tak. I niech wypaplają wszystko pani Ash-

ford. Wtedy ta głupia zabawa nareszcie się skończy.

- Nie daj Boże! Muszę wytrzymać u nich jeszcze osiem

miesięcy.

- A potem?
- Podziękuję pani Ashford i pożegnam się z nią raz na

zawsze.

- Świetny pomysł! Ale po co czekać tyle czasu?
- Bo potrzebuję tej pracy. Wzięłam ją, bo mam tu za

darmo wikt i dach nad głową.

- Chyba nie tyrasz tylko za mieszkanie i utrzymanie? -

Brad gapił się na nią z lekkim przerażeniem.

- Oczywiście, że nie. Dostaję też przyzwoite wynagro-

dzenie, z którego sporą część udaje mi się odłożyć. Przyda
się, gdy w przyszłym roku zostanę klinicystą.

- A któż to taki?
- W weterynarii odpowiednik lekarza zatrudnionego w

klinice. - Rozpromieniła się na myśl o czekających ją
perspektywach. - Wreszcie będę leczyć zwierzęta. Głównie
konie, rzecz jasna, bo je uwielbiam. Och, Brad, to będzie
wspaniałe!

Był przerażony jej planami. Owszem, znała się na wierz-

chowcach, ale jazda konna to zupełnie co innego niż
leczenie chorych zwierząt. Jęknął w duchu, wyobrażając
sobie tę delikatną dziewczynę podnoszącą końskie kopyto
lub robiącą zastrzyk wielkiemu, niespokojnemu ogierowi.

background image

135

- W przyszłym semestrze mam ćwiczenia z fizjologii

zwierząt kopytnych. Już nie mogę się doczekać. Z tą wiedzą
może przydam się na coś Danowi, gdy zacznie trenować
twoje nowe źrebaki.

- Wspaniale. - Brad nie chciał mącić jej radości, ale Dan

trenował źrebaki już w czasach, kiedy Pauli jeszcze nie było
na świecie. Prawdopodobnie nie potrzebował pomocy
świeżo upieczonego weterynarza w spódnicy. Brad uznał,
że pora zmienić temat. - Sprawa firmy Parkera szybko
posuwa się naprzód.

- Zatrudniłeś administratora?
- Jeszcze nie. Muszę najpierw przeprowadzić rozmowę

kwalifikacyjną z ostatnim kandydatem, niejakim Elli-sem
Andrewsem. To starszy pan, już na emeryturze, ale z
jakichś względów bardzo chce znów być aktywny zawo-
dowo. Wpadnie w poniedziałek.

- W środku naszego... - Urwała i szybko się poprawiła.

- Przecież to okres świąteczny!

- Teraz już rozumiesz, co czuję, gdy jesteś zbyt zajęta,

żeby się ze mną spotkać. Ale nie martw się, kochanie, to
będzie krótka wizyta. Chociaż muszę przyznać, że ta sprawa
coraz bardziej mnie wciąga.

Po przyjeździe na ranczo Paula zdziwiła się, że Brad

skręcił na podjazd prowadzący do domu dawnego właści-
ciela. Nigdy przedtem tam nie zaglądali.

Zresztą dom podobno stał pusty. Trzeba więc będzie

przywieźć ładną choinkę, udekorować salon gałązkami
ostrokrzewu i jemioły. I jedno, i drugie bujnie rosło w po-
bliskim lesie. Można też wszędzie porozstawiać świeczki i
rozpalić ogień na kominku, żeby stworzyć odpowiedni

background image

136

nastrój. A świąteczny obiad? Cóż, przywiozą jedzenie w
piknikowym koszu.

Tak, to dobre rozwiązanie, pomyślała, wchodząc ze

staroświeckiego ganku do obszernej sieni, a z niej do wiel-
kiego pomieszczenia, pełniącego rolę salonu i jadalni.

Brad zapalił światło, a Paula zamrugała i z wrażenia

zaparło jej dech.

Opadła na miękką, przepastną kanapę. Wnętrze było

przepięknie urządzone. Emanowało ciepłem, sprawiało
wrażenie, jakby ktoś mieszkał tu od dawna, zapraszało, aby
zostać w nim na dłużej. To chyba skutek odpowiedniego
doboru mebli i dodatków, pomyślała Paula. Wszystko było
dopieszczone w najdrobniejszych szczegółach. Nie
brakowało nawet obrazów i ozdobnych bibelotów.

- Nie podoba ci się? - Brad patrzył na nią z trochę

niepewną miną.

- Och, przeciwnie! Jest pięknie, tylko... oniemiałam z

zachwytu. Spodziewałam się, że dom będzie pusty.

- Był. Tydzień temu.
- Dokonałeś tego w zaledwie kilka dni?
- Nie ja. Pani Sorenson ze Sloane's.

Sloane's. Najbardziej ekskluzywny dom meblowy w

całej Kalifornii.

- Uznała, że to żaden problem - dodał Brad. - Dom był

czysty i w dobrym stanie. Dobrze się złożyło, prawda?

- Nawet bardzo. - Spojrzała na lśniący, złocisty parkiet

ozdobiony ślicznymi dywanikami leżącymi w odpo-
wiednich miejscach.

- Przywiozłem ją tutaj i powiedziałem, czego oczekuję.
I wręczyłeś jej czek na oszałamiającą sumę, pomyślała

background image

137

Paula. To istotnie żaden problem. Wystarczy tylko mieć
odpowiednio dużo pieniędzy.

- No i zaznaczyłem, że bardzo zależy mi na czasie.

Chyba nie przypuszczałaś, że urządzimy sobie Boże Na-
rodzenie w pionierskim stylu?

- Nie - skłamała w żywe oczy. I po raz kolejny zdała

sobie sprawę z dzielącej ich przepaści.

- Zresztą od niedawna chodzi mi po głowie pomysł,

żeby tu zamieszkać. Najwyższa pora, by się ustatkować i
mieć własny kąt.

Własny kąt. Miejsce, do którego Brad mógłby wpadać

między jednym a drugim wojażem. Ta myśl sprawiła, że
Paula nagle poczuła się jak przybysz z innej planety.

- Nie podoba ci się. Masz to wypisane na twarzy, Paula.

- Brad usiadł obok niej.

- Nie, skądże! - zaprzeczyła żywo. Za nic w świecie nie

chciała zrobić mu przykrości. - Tu jest cudownie!

- Ale coś cię gryzie. Może chciałabyś wprowadzić

jakieś zmiany?

- Uchowaj Boże! To wnętrze jest idealne! - Jak

wszystko, co należy do księcia Brada Vandercampa. Na
przykład jego jacht. Też rzucał na kolana swoją wygodą i
elegancją dostępną tylko dla bogaczy.
-

Więc o co chodzi? Powiedz mi, Paula. Właściwie

sama nie wiedziała. Coś zaczynało jej doskwierać, lecz nie
umiała tego nazwać.

- Naprawdę o nic. Jestem tylko... zaskoczona, że w

takim tempie zdołałeś urządzić ten dom.

- Jeszcze nie widziałaś wszystkiego. - Brad podniósł ją

z kanapy. - Chodź.

background image

138

Reszta domu okazała się równie imponująca. W prze-

szklonym bufecie stała wytworna, porcelanowa zastawa oraz
bateria kryształowych szklanek i kieliszków, kuchnia była
doskonale wyposażona, zaś w małej łazience obok holu leżał
stosik ręczników dla gości.

A piętro... Poprzedni właściciel niewątpliwie nie zaliczał

się do biedaków i lubił życie w wielkim stylu. Każda z
czterech sypialni miała własną elegancką łazienkę, a pokoje
były pięknie urządzone i nie brakowało w nich dosłownie
niczego.

- Ta pani Sorenson to prawdziwa cudotwórczym -z

podziwem stwierdziła Paula.

- To prawda. Szkoda tylko, że nie mogła zatrudnić

służby i nadal muszę koczować w hotelu.

No tak, pomyślała Paula. Kolejna rezydencja, gdzie

trzeba mieć kogoś do gotowania, sprzątania, robienia za-
kupów. Ten człowiek z pewnością nigdy nie skalał się żadną
pracą.

- Spokojna głowa - dodał Brad. - Już szukam perso nelu.

Za parę dni powinienem...

- Nie! Nikogo nie sprowadzaj. Załatwisz to wszystko po

świętach.

- Ale... Myślałem, że wolałabyś, by ktoś wszystko

przygotował.
-

Nie, nie chcę... - Żeby ktoś odebrał mi Boże Naro

dzenie, dodała w duchu. Uwielbiała święta i wszystko, co
było z nimi związane. Szukanie w lesie odpowiedniej cho-
inki, zbieranie szyszek, ostrokrzewu i jemioły, dekorowanie
domu. I ten cudowny aromat sosnowych gałęzi oraz
palących się świec. A także lepkość słodkiego ciasta

background image

i

139

na palcach, zapach domowych wypieków. Nikt nie podałby
jej tego na srebrnej tacy! - Wolałabym spędzić ten czas w
bardziej kameralnej atmosferze.

- Oczywiście. Nikt nie będzie nam przeszkadzał.

Właśnie dlatego tak się śpieszyłem z urządzeniem domu.
Żebyś mogła zostać tutaj na noc... albo na cały tydzień.
Lewis także — dodał pośpiesznie, gdy się odsunęła.

- Wiesz, że to niemożliwe. Musimy pilnować
rezydencji.
- No tak... Aha, zapomniałem ci powiedzieć, że za

domem są mieszkania dla służby. Nikt by nam nie prze-
szkadzał.

- Och, nie w tym rzecz, Brad. - On naprawdę nic nie

rozumie. - Ja po prostu lubię robić wszystko sama. - Jak mu
wyjaśnić, że dobrze wykonana praca daje wielkie poczucie
satysfakcji? Tak to jest, gdy kobieta, która pracuje od
zawsze, spotyka się z mężczyzną, który nigdy nie kiwnął
palcem, pomyślała smętnie.

- Uważam, że powinnaś wypocząć! - Złagodniał na

widok jej miny. - No dobrze. Żadnej służby. Zamówię tylko
jedzenie w firmie.

- Och, nie! Proszę cię. To nie ma sensu. - Omal nie

parsknęła śmiechem. Posiłek dla trzech osób? Była w stanie
przygotować go jedną ręką. Zresztą, naprawdę uwielbiała
robić wszystko sama. Ta krzątanina była częścią świąt,
początkiem ich radosnego celebrowania. -Chodźmy
poszukać choinki - zaproponowała. - A na drzewie obok
jeziora chyba widziałam jemiołę.

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Przedświąteczne dni były zupełnie inne niż w poprze-

dnich latach. Brad kolejny raz doszedł do wniosku, że
chwile spędzone z Paulą są jak przebywanie w nowym,
ekscytującym świecie pełnym nieznanych atrakcji.

Na przykład takich, jak szukanie choinki. W dzieciń-

stwie często chodził ze Svenem i kilkoma innymi ogrod-
nikami po rodzinnej posiadłości Balmour, aby wybrać ładne
drzewko. A właściwie drzewka. Największe do ogromnego
frontowego salonu, mniejsze do holu w pomieszczeniach
dla służby i jeszcze jedno do własnej sypialni. Patrzył na
mężczyzn, którzy mierzyli choinki, a potem je ścinali. Lecz
samo patrzenie było dość nudne, więc wolał uganiać się po
lesie za wiewiórkami lub wdrapywać się na drzewa.

Szybko nudził się też obserwowaniem grupy zawodo-

wych dekoratorów, którzy przyjeżdżali z wielkimi pudłami
światełek i ozdób, aby fachowo upiększyć rezydencję.

Początkowo lubił dostawać zabawki i inne prezenty od

Świętego Mikołaja, lecz w miarę upływu lat coraz mniej
bawiły go okolicznościowe przyjęcia, podczas których
elegancko wystrojeni goście gawędzili głównie o niczym,
delikatnie stukali się kieliszkami szampana i uprzejmie
życzyli sobie nawzajem wesołych świąt.

background image

141

Później przestał bywać na tych imprezach. Wolał

pojeździć na nartach w Szwajcarii, pograć w polo w Ar-
gentynie lub popływać jachtem po Morzu Śródziemnym.
Jednak w okresie Bożego Narodzenia znów lądował wśród
osób, które gawędziły o niczym i popijały szampana. Co za
nuda!

Natomiast z Paulą nigdy się nie nudził. Dlaczego? Nie

miał pojęcia. Przecież szusowanie po zaśnieżonym zboczu
szwajcarskich Alp, a potem gorący grog w towarzystwie
pięknej kobiety powinny być bardziej ekscytujące, niż
atakowanie siekierą pnia choinki. I z pewnością jest ła-
twiejsze, pomyślał, ocierając pot z czoła.

Jakimś cudem zdołał ściąć wybrane przez Paulę drzew-

ko. Razem z Danem przyniósł je do domu, potem wraz z
Paulą ustawił choinkę w czerwonym pojemniku, który
Paula napełniła wodą z cukrem. Żeby drzewko długo było
świeże i pachniało, wyjaśniła. Razem zebrali w lesie mnó-
stwo zielonych gałęzi i zrobili z nich wspaniałe girlandy,
które porozwieszali wokół okien i pod sufitem. Kupili
również mnóstwo bombek, światełek i świeczek. Rozba-
wieni jak dzieci, długo się zastanawiali, gdzie umieścić
każdą ozdobę.

Wśród tych przygotowań znaleźli czas na lunch w

kuchni i zjedzenie hamburgerów, gdy robili zakupy. Byli
we wspaniałym nastroju. Często się śmiali, czasem uścisnęli
się serdecznie, uradowani jakimś małym sukcesem.
Zdarzały się też pocałunki... lekkie cmoknięcia w policzek
lub te bardziej rozkoszne, w usta. Pośpieszne, lecz jakże
obiecujące. Doprowadzały Brada do szaleństwa.

- Prawie jak Boże Narodzenie w domu - stwierdziła

background image

142

Paula, gdy wieczorem skończyli dekorowanie. - Brakuje
tylko śniegu za oknem i trzaskającego ognia na kominku.

- Najważniejsze, że jesteśmy razem.
- Masz rację. Zresztą w południowej Kalifornii śnieg nie

pada nigdy.

- Ale ogień zaraz rozpalimy. - Brad przytknął zapaloną

zapałkę do gazowego paleniska.

- I będziemy udawać, że za oknem jest biało. A teraz

gasimy elektryczne światło i zaczynamy święta! - Usiedli na
podłodze przed kominkiem i popatrzyli na przystrojony
pokój. - Zawsze uwielbiałam tę chwilę. Gdy tylko posta-
wiliśmy choinkę i rozbłysły lampki, ogarniało mnie nie-
zwykłe uczucie.

- Jakie?
- Cóż, rozpierała mnie radość, której towarzyszyło

przeświadczenie, że zdarzy się coś cudownego. Robiło mi
się ciepło na sercu, byłam po prostu szczęśliwa. Wiesz, o
czym mówię?

- Teraz już tak. Dzięki tobie. - Z zachwytem patrzył w

jej błyszczące oczy, na jej zarumienione policzki, kusząco
rozchylone wargi. Sam jej widok sprawiał, że jemu też
robiło się ciepło na sercu. Wziął Paulę w ramiona, święcie
przekonany, że zaraz zdarzy się coś cudownego.

Był pewien, że się nie rozczaruje, ponieważ zareagowała

namiętnie i bez wahania. Pragnęła tego samego, co on.
Świadczył o tym sposób, w jaki wplotła palce w jego włosy,
jak odruchowo przylgnęła do niego, gdy pogłębił pocałunek.
A gdy powędrował ustami po jej szyi aż do pulsującego
zagłębienia, usłyszał cichy jęk rozkoszy. Wsunął rękę pod
bluzkę, a Paula nie zaprotestowała. Prze

background image

143

ciwnie, sprawiała wrażenie zachwyconej, a jej gardłowe
pomruki obudziły w nim przemożne pragnienie, które coraz
gwałtowniej domagało się zaspokojenia.

Dlatego prawie stracił równowagę, gdy Paula raptownie

się odsunęła i zerwała na równe nogi.

Patrzył na nią oszołomiony, usiłując się opanować.
- Chy... chyba już pójdę - mruknęła Paula. - Robi się

późno.

- Czyżbym wysyłał niewłaściwe sygnały? - wycedził,

piorunując ją wzrokiem, gdy wreszcie zdołał wstać.

- Nie ty. To... moja wina. Nie chciałam... - Przygryzła

wargę.

- Wprowadzać mnie w błąd?
- Przepraszam.
- Zrobiłaś to po mistrzowsku. - Najchętniej porządnie

by jej wygarnął, co sądzi o podejmowaniu takiej wyrafi-
nowanej gry. - Myślałem, że jesteś zbyt uczciwa na takie... -
Zauważył drżenie jej palców, gdy próbowała wygładzić
bluzkę, i natychmiast złagodniał. Może zachował się zbyt
agresywnie. Nie miał prawa jej popędzać. Powinien
uszanować fakt, że ona nie jest gotowa. - Chodź, odwiozę
cię do domu.

Bez słowa zaprowadził ją do auta, pomógł wsiąść i

usiadł za kierownicą. Gdy wyjechali na autostradę, Paula
ośmieliła się zerknąć na niego kątem oka. Nie wyglądał na
rozgniewanego. Był tylko poważny i milczący, jakby całą
uwagę skupił na prowadzeniu samochodu.

Chciała przerwać to niezręczne milczenie, lecz nie po-

trafiła wymyślić nic sensownego, co mogłaby powiedzieć.
Już go przeprosiła. Naprawdę nie chciała go zwodzić.

background image

144

Jego? To raczej ona dała się zwieść... podszeptom

własnego ciała. Przecież aż się trzęsła, pragnąc w pełni
rozkoszować się cudownymi, erotycznymi doznaniami, ja-
kich nigdy przedtem nie doświadczyła.

Przez kilka podniecających chwil marzyła tylko o tym,

aby wejść na nieznane terytorium.

Nieznane? Głupie gadanie. Przecież powszechnie wia-

domo, że kobieta plus mężczyzna równa się seks. Bo w tym
przypadku tylko o to chodziło. O seks.

Ale... czy kiedykolwiek czuła się podobnie przy Tobym?

Razem jeździli konno, pływali na tratwie, parę razy się

pocałowali. Było też trochę ukradkowych pieszczot, ale
całkiem niewinnych, ponieważ rodzice zawsze mieli ich na
oku. A gdy pojechali na studia i dojrzeli do większej
intymności, ich drogi zaczęły się rozchodzić, więc do ni-
czego nie doszło. Potem zaś Paula skoncentrowała się tylko
na nauce i pracy.

Dobry Boże, mając dwadzieścia trzy lata była taka nie

doświadczona, że namiętny pocałunek pierwszego lepszego
mężczyzny doprowadził ją...

Nie. Nie pierwszego lepszego. Brada.
Znów dyskretnie na niego spojrzała. Nie odzywał się i

pewnie myślał, że ona jest naiwną smarkulą, która boi się
odrobiny seksu.

A przecież chodziło o coś zupełnie innego. Po prostu

wiedziała, że oddawszy się Bradowi, będzie bardzo cier-
pieć, gdy nadejdzie chwila ostatecznego rozstania.

Bo przecież tak to się wszystko skończy. Brad Vander-

camp szybko się znudzi i lada dzień pofrunie w kolejną
podróż.

background image

145

Co za szczęście, że w samą porę obudził się jej zdrowy

rozsądek i ochłodził rozgrzane namiętnością ciało!

Ale co teraz się stanie? Czy wyrafinowany światowiec

Brad Vandercamp uzna, że nie warto marnować świątecz-
nego tygodnia, spędzając go z pruderyjną głupią gęsią?
Postanowi zabawić się z bardziej atrakcyjną kobietą, która
nie będzie robić takiego problemu z łóżkowych igraszek?

Paula poczuła w sercu bolesne ukłucie i tym razem

śmiało utkwiła spojrzenie w twarzy Brada. Chciała na za-
wsze zapamiętać ten wspaniały, wyrazisty profil, te lśnią ce,
kędzierzawe włosy o miedzianym odcieniu, te bursztynowe
oczy, które potrafiły się uśmiechać, przymilać i obiecywać.
I te dłonie - silne i jednocześnie takie delikatne.

Błagam, Boże, daj mi ten tydzień z Bradem, poprosiła

żarliwie. Nawet gdyby na tym miała się skończyć ta przy-
goda. Na razie było tak przyjemnie. Wręcz cudownie...
Dzięki obecności Brada wszystko, co do tej pory robiłam,
nabrało blasku, stało się radosne i ważne.

Ale... Z trudem przełknęła ślinę i westchnęła ciężko, gdy

Brad skręcił na podjazd przed domem Ashfordów. Może
sposób, w jaki spędzali czas, wydał się Bradowi piekielnie
nudny? Może on wolałby...

- Jesteśmy na miejscu! - Brad uśmiechnął się pro-

miennie. - Co mamy w planie na jutro?

Okazało się, że na świąteczną kolację przyjdzie pięć

osób. Paula i Brad układali listę gości kilka dni wcześniej,
podczas pieczenia ciast. Brad zajmował się głównie łuska-
niem orzechów i pomagał dekorować ciasteczka. Oczywi-
ście pierwszy raz w życiu.

background image

146

- Może zaprosisz Parkera - zasugerowała Paula, od-

mierzając składniki na pierniczki. - Wiem, że to samotnik,
ale jest Boże Narodzenie, więc...

- Już go zaprosiłem.
- I pana Andrewsa, jeśli jeszcze jest w mieście.
- Owszem, i nie traci czasu.
- Ten facet to dynamit, nie sądzisz? Cieszę się, że go

przyjąłeś.

- To raczej twoja zasługa. - Przeprowadził rozmowę

kwalifikacyjną podczas obiadu, na który przyszedł wraz z
Paulą. Wyglądała szałowo w prostej, czarnej sukience,
która odsłaniała wspaniałe nogi.

- Moja?
- Oczywiście. - Paula rzeczywiście okazała Andrew-

sowi tyle ciepłego zainteresowania, że starszy pan otworzył
się przed nią, jakby znali się od lat. Przeszedł na
wcześniejszą emeryturę, żeby opiekować się chorą żoną, a
gdy niedawno zmarła, poczuł się bardzo samotny i po-
stanowił wrócić do pracy. - Zwierzał ci się jak najlepszemu
przyjacielowi.

- To miły człowiek. I powinien się czymś zająć.
- A mnie przyda się jego doświadczenie. Wkrótce trze-

ba będzie zatrudnić architektów i firmę budowlaną.

- Wkładasz dużo serca w to przedsięwzięcie, prawda?
- Wciągnęło mnie. - Bardziej niż mógłby przypuszczać.

Może on też potrzebował bardziej aktywnego życia.

Pan Andrews przyjechał z Parkerem. Obaj przyłączyli

się do Lewisa, który stwierdził, że nic tak nie wzmaga
apetytu, jak konna przejażdżka. Lewis przywiózł Sama
Jonesa, jednego ze swoich pokerowych partnerów.

background image

147

- Sam nie ma rodziny i jest ostatnio trochę przygnę-

biony - oświadczył.

Jones, który nie przepadał za końmi, postanowił wybrać

się na długi spacer w towarzystwie Parkera. Piątym gościem
był jeden ze stajennych Brada, dziewiętnastoletni Sid, który
chyba też nie miał nikogo bliskiego. Sid powiedział, że
zostanie w domu i pomoże pannie Pauli.

Brad już wcześniej zauważył, że cała robota spadnie na

nią, bo wszyscy goście to mężczyźni. To nie w porządku,
stwierdził, lecz Paula zbagatelizowała ten problem. Przywy-
kła do obecności wielu facetów. Na ranczu Randolphów
mama zawsze zapraszała na święta samotnych kowbojów.

- Poza tym wcale nie będę wszystkiego robić sama -

dodała Paula. - Oni na pewno się włączą.

Nie pomyliła się. Zwłaszcza Sid się włączył, pomyślał

Brad, obserwując krzątającego się po kuchni chłopaka. Sid
chodził za Paulą jak mały psiak i patrzył na nią z nie
skrywanym uwielbieniem.

A Brad rozpaczliwie pragnął się z nią kochać. I wyda-

wało mu się, że ona też tego chce. Chociaż... może nie.
Znów traktowała go po koleżeńsku, z rzadka obdarzając
szybkim całusem lub przelotnym uściskiem. Zupełnie, jakby
prowokowała i natychmiast się wycofywała.

To nie było zachowanie, do jakiego przywykł Brad. Inne

kobiety...

Urwał, tknięty nagłą myślą. Paula to Paula. Nie podobna

do żadnej kobiety z jego przeszłości.

Usiłował grać zgodnie z zasadami Pauli, lecz z trudem

trzymał ręce przy sobie. Wciąż myślał tylko o tym, żeby
wziąć ją w ramiona i zatrzymać w nich na zawsze.

background image

148

Na zawsze.

Otóż to. Romansował z wieloma kobietami. Bywał

zainteresowany, zaintrygowany, raz nawet mocno zauro-
czony. Nigdy jednak nie myślał kategoriami „na zawsze".

Co czuje Paula? Wiedział, że coś ich łączy, coś głęb-

szego niż samo pożądanie. Paula także zdawała sobie z tego
sprawę. Mógłby przysiąc, że tak. Dlaczego więc trzymała
go na dystans? A Lewis nie ukrywał, że jego zdaniem Brad
Vandercamp nie jest dostatecznie dobry dla ukochanej
bratanicy.

Do licha! Brad bezwiednie zacisnął pięści. Czyżby

wpadał w kompleksy? Nigdy dotąd nie zmagał się z takim
poczuciem niepewności, nie był taki... przerażony!

Niech to diabli! Najlepiej wszystko natychmiast wyjaś-

nić. Zdecydowanym krokiem pomaszerował do kuchni.

- Paula...
- Uważaj! - ostrzegła, otwierając piekarnik, z którego

buchnęła para, a w powietrzu rozszedł się apetyczny zapach
pieczonego indyka.

- Paula, chcę cię o coś spytać.
- A ja ciebie. Pokroisz to ptaszysko?

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Inne miejsce, inni ludzie, pomyślał Brad, gdy wszyscy

zaczęli schodzić się na kolację. Nikt nie był elegancko
wystrojony. Jedynie Ellis Andrews przyszedł w marynarce i
krawacie, lecz zaraz zdjął i jedno, i drugie.

Żadnego stukania się kieliszkami szampana, żadnych

pogawędek o niczym. Zgodnie z przewidywaniem Pauli
goście włączyli się do przygotowań. Z wyjątkiem Lewisa,
który rozsiadł się wygodnie i wydawał polecenia. Parker też
już siedział przy stole, zatopiony w myślach. Pewnie głowi
się nad kolejnym oszałamiającym wynalazkiem, stwierdził
Brad, nalewając wino.

- Wolę piwo. - Lewis zakrył dłonią swój kieliszek.
- Chyba nie mamy.
- Jest w lodówce. Przywiozłem sześć puszek.
Brad poszedł do kuchni i omal nie wpadł na Sida, który

wraz z Samem Jonesem pomagał Pauli wnosić półmiski z
przystawkami.

Wkrótce wszyscy zasiedli przy stole i Ellis Andrews

przystąpił do krojenia indyka. Brad wiedział, że dzisiaj nie
wykonałby tego zadania, nawet gdyby miał w tej dziedzinie

background image

150

jakiekolwiek doświadczenie. Zastanawiał się bowiem, co
później powie Pauli, która siedziała naprzeciw niego.

background image

Zdjęła swój wielki fartuch i wyglądała bardzo powabnie w
obcisłym, czerwonym sweterku.

- Jasne czy ciemne? - spytał Andrews.
Brad usłyszał, lecz nie zareagował na jego słowa, ponie-

waż chciał wstać, obejść stół, wziąć Paulę w objęcia i...

- Brad! Jakie mięso wolisz - jasne czy ciemne? - po-

wtórzył Andrews nieco głośniej.

- Poproszę każdego po kawałku. - Jakby miało zna-

czenie, co będzie jadł. Co się z nim działo? Zachowywał się
jak zakochany nastolatek.

Nie był takim uwodzicielem, za jakiego uchodził, lecz

zawsze umiał postępować z kobietami. Ale jak tu skutecz-
nie czarować taką, która zręcznie manewruje ciężkim pół-
miskiem z gorącym indykiem-gigantem?

Miłość należy wyznawać w bardziej romantycznym

otoczeniu, lecz skoro człowiek stracił głowę dla kobiety,
która pół życia spędza w kuchni...

Chwileczkę... miłość?
- Chyba coś zrobisz z tym fantem, prawda, Brad?
O czym ten Lewis gada? Brad spojrzał na niego nie-

przytomnie.

- Sam nie chce wyjechać z San Diego - dodał Lewis. -

Powiedz mu, chłopie, w czym rzecz.

Brad pytająco popatrzył na Sama Jonesa.
- Och, wspomniałem tylko, że będzie mi szkoda opuścić

te strony. Ale chyba muszę. Wczoraj dostałem różowy
kwitek.

- Różowy kwitek? - Brad nie miał pojęcia, co to
takiego.

background image

152

- Czyli wymówienie. Zwolnienie z pracy - wyjaśnił

Lewis.

background image

153

- Ach tak. - Brad zastanawiał się, jak mógłby pomóc.

Sam najwyraźniej nie lubił koni, lecz... - Co pan umie?

- Jestem malarzem, znam się też na stolarce. Przez

ostatni rok pracowałem w bazie.

- W bazie?
- W bazie marynarki. Niedługo ją likwidują i zwalniają

ludzi. Poszedłem na pierwszy ogień.

- Niedobrze.
- Och, i tak jestem w lepszej sytuacji niż inni. Nie mam

rodziny i żadnych zobowiązań. Ale żal mi takich
chłopaków, jak na przykład mój przyjaciel Tom, ojciec
czworga dzieci. A na dodatek niedawno wziął kredyt na
domek, więc nawet jeśli znajdzie robotę gdzieś indziej,
trudno mu będzie zdecydować się na przeprowadzkę.

- Nie mógłby poszukać czegoś w okolicy?
- Żartuje pan? Baza zatrudnia dwadzieścia sześć tysięcy

osób. Jak ją zamkną, zostaniemy na lodzie. W tym mieście i
tak jest bezrobocie, a bazy wojskowe znikają jedna po
drugiej. Chyba potrzebujemy kolejnej wojny.

- To i tak nie rozwiązałoby problemu - oświadczył Ellis

Andrews. - Przy dzisiejszej automatyzacji jeden pracownik
może naciskać wiele przycisków.

Wszyscy parsknęli śmiechem i przez chwilę gawędzili o

wadach i zaletach współczesnej cywilizacji.

- Już nikt nie zatrudnia sekretarki do odbierania tele-

fonów - podsumował dyskusję Lewis.

- Osobiście się cieszę, że malowanie i wbijanie gwoździ

nadal odbywa się ręcznie. Przynajmniej na razie. Ale
mnóstwo ludzi już się martwi o swoją przyszłość. - Sam dla
przykładu wymienił robotnika w wieku przed

background image

154

emerytalnym i samotną matkę chłopczyka z zespołem
Downa. - Jak straci robotę, to nie będzie mogła posyłać
dzieciaka na specjalne zajęcia. - Sam ze smutkiem po-
trząsnął głową.

- Nowe miejsca pracy to działka Brada. - Lewis spojrzał

na niego z ukosa. - Przecież jest Vandercampem.

- I co z tego? - spytał Sam.
- Vandercampowie nie siedzą bezczynnie na swojej

forsie. Dają zatrudnienie tysiącom ludzi. W Europie, Azji,
dosłownie wszędzie. Dla Vandercamp Enterprises to kaszka
z mlekiem.

- Lewis, do końca życia będziesz mi wypominał te

słowa? - Brad uśmiechnął się od ucha do ucha.

- To twoje słowa, nie moje.
- Fakt - przyznał Brad. I nagle stwierdził, że targa nim

jakieś dziwne uczucie. Było skrzyżowaniem gniewu i de-
terminacji, lecz nie zostało wy wołane ironią Lewisa. Spo-
wodowała je myśl o tych wszystkich ludziach, którzy
zmagają się z tyloma problemami i są tak bardzo uzależ-
nieni od stałej pracy. A mogą ją stracić w mgnieniu oka.

Rzeczywiście był Vandercampem. Wiedział o fuzjach i

przejęciach. Wiedział, że jeden podpis na dokumencie
czasem oznacza milionowe zyski. Przejmowane w mgnie-
niu oka.

A teraz spojrzał na te sprawy z innego punktu widzenia. I

przeraziło go to, co ujrzał.

Ale przecież był Yandercampem!

- Może udałoby się stworzyć jakiś rynek pracy w San

Diego. Sprawdzę to - oświadczył lekkim tonem, lecz w
głębi serca już podjął decyzję. Nie zamierzał tracić cza

background image

155

su. W mgnieniu oka można też dokonać wielu zmian na
lepsze.

To były wspaniałe święta. Chyba najszczęśliwsze w

moim życiu, pomyślał Brad, choć coraz bardziej nie-
cierpliwie czekał na wyjście gości. Lecz oni jeszcze nie
zamierzali się zbierać. Po jedzeniu rozsiedli się wygodnie w
salonie, opowiadali dowcipy, śmiali się i żartowali. A Paula,
zamiast subtelnie dać do zrozumienia, że pora się pożegnać,
namówiła wszystkich na grę w karty, więc wieczór jeszcze
się przeciągnął.

Ale w końcu panowie zaczęli wychodzić, obładowani

pudłami świątecznych ciasteczek. Paula jak zwykle miała
rację, przemknęło Bradowi przez głowę. Wcale nie upiekła
za dużo tych pyszności.

Sprzątaniem i zmywaniem na szczęście zajęła się kilku-

nastoletnia córka Dana, którą Brad wcześniej zatrudnił.
Zjawiła się ze swoim chłopakiem, więc Brad musiał tylko
wywlec z kuchni Paulę, która już zaczęła mówić, co gdzie
należy schować. Rany boskie, czy ta dziewczyna nigdy nie
przestaje pracować?

- To moja kuchnia i pozwalam tym dzieciakom robić,

co im się żywnie podoba - oświadczył stanowczo, a dwójka
nastolatków zachichotała za jego plecami, gdy chwycił
Paulę na ręce i wyszedł.

- Puść mnie! - zapiszczała. - Co oni sobie pomyślą?
- Powiem ci, co ja myślę. - Musnął wargami jej szyję. -

Myślę, że za dużo myślisz o tym, co myślą inni. - A jego
guzik to obchodziło, dopóki Paula była tam, gdzie od rana
pragnął ją mieć - w jego ramionach. Dotknął ustami jej
warg i poczuł natychmiastową reakcję. Paula zadrżała

background image

156

z pożądania. - Och, skarbie - szepnął. - Pozwól rai kochać się
z tobą.

- Nie. Ja... nie. - Jej usta się poddawały, lecz słowa

oznaczały odmowę. Paula spróbowała się wyswobodzić.

Do licha, tak strasznie jej pragnął. Marzył tylko o tym, aby

zanieść ją do łóżka i usłyszeć, jak krzyczy z rozkoszy w
chwili spełnienia.

- Proszę cię - jęknęła zdławionym szeptem. - Postaw

mnie na podłodze.

- Lepiej odwiozę cię do domu. - Cmoknął ją w czoło i

poszedł wziąć jej prezenty spod choinki. Zamierzał prze-
prowadzić z Paulą poważną rozmowę, wyjaśnić wszelkie
wątpliwości. Ale nie tutaj, gdzie za ścianą dwójka dzieciaków
ogłuszająco hałasowała garnkami.

Paula dyskretnie go obserwowała. Gdy ją puścił, poczuła

ulgę... i lekkie rozczarowanie. Przez cały tydzień z takim
trudem trzymała go na dystans. A teraz... nadal wszystko w
niej pulsowało z pożądania. Jeszcze chwila, a kompletnie
zapomniałaby o swoich wątpliwościach.

Ależ tak! Jedna noc z Bradem byłaby dla niej cenniejsza

niż całe życie z innym mężczyzną. Skoro mogła otrzymać
tylko teraźniejszość, tę chwilę...

Jeszcze nie jest za późno.
- Brad - zawołała cicho.
- Gotowa do wyjścia? - Podszedł do niej, obładowany

paczkami. - Chyba wziąłem wszystkie.

Paula nagle się rozgniewała. Brad był taki spokojny,

opanowany, podczas gdy ona nadal dygotała.

- Wychodzimy! - zawołał do dwojga nastolatków

"i

i ujął

ją za łokieć.

background image

157

Z jaką łatwością potrafi opanować swoje emocje, po-

myślała rozjątrzona. Jakby zakręcał kran. Cóż, bądź reali-
stką, Paula. On właśnie z taką samą łatwością przechodzi od
jednego romansu do kolejnego.

A skoro tak, to ona też będzie równie chłodna i wyra-

finowana. W dowód tego zaczęła paplać o wszystkim i o
niczym. Mówiła o dużym ruchu na szosie, o ludziach,
którzy zapewne jadą na świąteczne spotkania lub z nich
wracają, o tym, że goście Brada chyba świetnie się bawili.
Aha, czy już wspomniała, że jest zachwycona gwiazdko-
wymi podarunkami? Chociaż Brad oczywiście nie powinien
był dawać jej aż tyle. Zdumiewające, że pamiętał o książce,
którą tak bardzo pragnęła mieć. A ten kaszmirowy sweterek
jest taki mięciutki...

- No i ta bransoletka z brylantami - dodała. - W życiu

nie widziałam nic piękniejszego, ale...

- Zamknij się - burknął Brad, parkując samochód przed

domem Ashfordów. - Musimy porozmawiać.

- Przecież rozmawiamy - odparła buntowniczym tonem.

Ani myślała podejmować tematu swojej powściągliwości,
pruderyjności, czy jak on by to nazwał.

- Nie zamierzam gadać o głupstwach.
- Ta bransoletka to nie żadne głupstwo. - Przesunęła

między palcami łańcuszek z iskrzących się brylantów. Nie
oparła się pokusie noszenia go przez jeden dzień, lecz to
cacko było o wiele za drogie, aby mogła je przyjąć. - Jest
cudowna, ale.

- Nie chcę wiedzieć, co sądzisz o bransoletce, Paula. -

Brad nakrył jej dłoń swoją. - Powiedz, co myślisz o mnie.

Nagle zaczęło ją dławić w gardle. Oczywiście, powinna

background image

158

powiedzieć, że bardzo go lubi i lubi przebywać w jego
towarzystwie. Coś w tym stylu. Mężczyźnie, który skacze z
kwiatka na kwiatek, nie warto mówić, że się go szaleńczo
kocha.

Ale obawiała się, że nawet ton głosu może ją zdradzić,

więc tylko czule pogłaskała Brada po twarzy, musnęła
palcem jego wargi.

- Przestań! - Odsunął jej rękę, ale zatrzymał ją w swo-

jej. - To już wiem.

- Co?
- Że między nami iskrzy. Och, nie patrz na mnie takim

wzrokiem! Pragniesz mnie tak samo, jak ja ciebie. Ale nie o
tym chcę mówić.

- A o czym?
- Muszę wiedzieć, co naprawdę do mnie czujesz. Czy te

uczucia choć trochę są podobne do moich,

- Jakie są te twoje? - spytała i z zapartym tchem czekała

na odpowiedź.

- Kocham cię, Paula.

Gapiła się na niego oniemiała. Czyżby się przesłyszała?

Ciekawe, ile razy mówił te słowa, i ilu kobietom.

- Zgoda, nie mam najlepszej reputacji. Ale uwierz mi,

że uczyniłem takie wyznanie pierwszy raz w życiu. I nawet
nie wiem, kiedy się w tobie zakochałem. Może już tego
pierwszego wieczoru, gdy zobaczyłem, jak tańczysz w
kuchni. A może dopiero wtedy, gdy się przekonałem, że
jesteś takim ciężko harującym, bezpretensjonalnym
Kopciuszkiem, który do wszystkiego podchodzi z
cudownym, zaraźliwym entuzjazmem. Do cholery, dlaczego
beczysz?

background image

159

- Och... więc mnie kochasz. Nigdy bym nie przypusz-

czała. Myślałam...

background image

160

- Nie ma powodu do zalewania się łzami. Nadal mi nie

odpowiedziałaś, ty bekso, co do mnie czujesz?

- Kocham cię, kocham, aż za bardzo! Byłam gotowa

zgodzić się na wszystko, na jeden tydzień z tobą, na dzień
lub nawet tylko na jedną noc.

- A na zawsze? - szepnął z ustami przy jej wargach.
- Chodź, pogadamy w domu.

Spędzili w salonie sporo czasu, lecz nie na rozmowie.

Później Brad przeszedł do omawiania szczegółów. Chciał,
żeby pobrali się jak najszybciej. W Kalifornii, a może w
Wyomingu? A dokąd Paula miałaby ochotę wyjechać w
podróż poślubną? Może polecieliby do Monako, wsiedli na
pokład „Renegata" i popłynęli w rejs po Morzu Śród-
ziemnym? W drugiej połowie stycznia mogliby pomieszkać
w rodzinnej rezydencji we Włoszech.

- Wiesz, że to wykluczone. - Paula z uśmiechem wtuliła

się w objęcia Brada. - Muszę się uczyć.

- Uczyć? - spytał taki zdumiony, jakby odezwała się po

chińsku.

- Trzeciego stycznia zaczyna się nowy semestr. No i

właśnie wtedy wracają panie Ashford. Muszę złożyć
wymówienie z wyprzedzeniem, więc chyba weźmiemy ślub
dopiero...

- Do diabła z paniami Ashford. Koniec z tą robotą.
- Cóż... - Wolałaby być w porządku wobec dotych-

czasowej pracodawczyni, lecz chyba uda się jakoś...

- I do diabła z tą nauką. Pora na miłość i małżeństwo,

skarbie.

background image

161

- Tak, ale... - Miałaby zrezygnować ze studiów? Akurat

teraz, gdy już jest tak blisko wymarzonego celu? -Brad,
muszę to jeszcze przemyśleć.

background image

162

- Nie ma czego, kochanie. Sądzisz, że Kopciuszek po

ślubie z księciem nadal sprzątał końskie łajno?

- Właśnie tak oceniasz mój zawód? - Zagotowało się w

niej ze złości.

- Och, dziecinko, nie bądź taka drażliwa. Zgoda, to

świetna profesja, ale nie dla ciebie.

- Radziłam sobie z nimi od dziecka!
- Co innego konna jazda, a co innego leczenie takich

zwierząt. Paula, jesteś zbyt delikatna. Weterynaria to zajęcie
dla mężczyzn.

- Doprawdy?
- No cóż...
- A może sądzisz, że faceci są mądrzejsi?!
- Wcale tak nie uważam. Nie mam pojęcia, jakim

cudem nasza rozmowa przerodziła się w bezsensowną
dyskusję.

- Arogancko uznałeś, że bez wahania rzucę wszystko,

na co pracowałam od lat, że pożegnam się z marzeniem,
które już prawie zrealizowałam!

- Właśnie! - Brad także się zdenerwował. - Chcę, żebyś

to rzuciła! Nic, tylko pracujesz i pracujesz. Najwyższy czas,
żebyś zaznała trochę przyjemności. Dam ci rzeczy, jakich
nigdy nie miałaś, pokażę ci miejsca, jakich nigdy nie
widziałaś. Będziemy się kochać i bawić!

- Nie zamierzam pędzić jałowego życia. Może tobie

ono odpowiada, ale mnie na pewno nie!

Brad obdarzył ją szczerze rozbawionym spojrzeniem,

odwrócił się i wyszedł. Po chwili usłyszała trzaśniecie
drzwiczek, szum silnika i pisk opon.

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

- O co chodzi, Paula? - Lewis zerknął na nią znad

talerza ze śniadaniem.

- Sparzyłam się! - Powachlowała dłonią usta i odstawiła

kubek z kawą.

- Mnie nie nabierzesz. W czym rzecz?
- Nie rozumiem - odparła z miną niewiniątka.
- Pytam, co się dzieje.
- Stara bieda, jeśli o mnie chodzi. Smakuje ci jajecz-

nica?

- Jak zwykle. Ale ty nawet jej nie tknęłaś. Co cię

gryzie?

- Ależ z ciebie nudziarz! - Zerwała się z krzesła, wylała

kawę do zlewu i wstawiła kubek do zmywarki. - Bez
powodu wiercisz mi dziurę w brzuchu!

- Dobrze widzę, kiedy ktoś jest w depresji. Zwłaszcza

dziewczyna, która zazwyczaj jest wesoła jak skowronek. I
widzę, że facet, który niemal koczował na naszym progu,
nie pokazuje się od dwóch dni, więc...

- Już dobrze, dobrze! - Odwróciła się i spiorunowała

wujka wzrokiem. - Skoro się tak dopytujesz, to ci po wiem!
On mnie rzucił!

- Naprawdę?

background image

164

- Przecież sam mówiłeś, że tak będzie!

background image

- Ja?
- Nie udawaj niewiniątka - parsknęła z przekąsem. -Bez

przerwy mnie ostrzegałeś, że ten bogaty laluś najpierw
mnie wykorzysta, a potem rzuci...

- Tak twierdziłem? Hmm... nie pierwszy raz będę mu-

siał coś odszczekać.

Nie miała pojęcia, dlaczego się rozpłakała. Może dla-

tego, że Lewis się uśmiechał? Albo dlatego, że to, co mu
powiedziała, nie było zbyt zgodne z prawdą? Niezależnie
od powodu usta nagle same zaczęły drżeć, a oczy wypełniły
się łzami.

- Siadaj. - Lewis wskazał jej krzesło. - Pogadajmy.

Przyznaję, że okropnie się pomyliłem. Ten facet wcale nie
patrzył na ciebie jak na swoją kolejną zdobycz. Uwierzy-
łem, że mu na tobie zależy.

- Nie... nie powinnam była gadać takich głupot.
- Co się stało?
- On... och, Lewis, on mi się oświadczył. - Wierzchem

dłoni otarła mokre policzki.

- I dlatego zalewasz się łzami?
- Byłam taka zdumiona, gdy poprosił mnie o rękę.

Zawsze myślałam, że Brad tylko chce się ze mną przespać i
starałam się trzymać go na dystans, ale on... och, wujku, on
naprawdę mnie kocha. I spytał, co ja do niego czuję. Ja też
go kocham.

- Więc w czym problem?
- Sama nie wiem. - Zawahała się. - Nie, to nie tak. Brad

zaczął mówić o tym, gdzie i kiedy weźmiemy ślub, o
podróży poślubnej...

- Miła perspektywa.

background image

166

- Owszem, ale zupełnie zapomniał, że ja też mam swoje

życie, różne plany, marzenia... Zupełnie, jakby to wszystko
nie miało żadnego znaczenia.

- Mówisz o studiach?
- Nie tylko. Wiesz, że już za pół roku będę klinicystą?
- A cóż to takiego?
- Odpowiednik lekarza.
- Rozumiem.
- Mówisz, jakby to było jakieś głupstwo. Przecież

wiesz, że oboje z Tobym marzyliśmy o tym od dziecka. On
trenowałby konie, a ja...

- Wszystko się zmienia, dziecinko. Obecnie Toby jest

bankierem, a ty musisz sama zatroszczyć się o swoją
przyszłość.

- Do licha, przecież się troszczę! Za rok będę wetery-

narzem. Kimś niezależnym. Tego nikt mi nie odbierze.

- Boisz się?
- O co ci chodzi?
- Po odejściu Toby'ego byłaś załamana. Zostało ci tylko

marzenie o zawodzie weterynarza. Parłaś do jego realizacji
z niezwykłym uporem.

- Na litość boską, Lewis, chyba nie sądzisz, że nadal

cierpię z powodu Toby'ego!

- Nie. Ale po tym, co się stało, rozpaczliwie potrzebo

wałaś czegoś trwałego, na wypadek gdyby twoje życie
ponownie legło w gruzach. Nazwij to, jak chcesz - nad-
rzędnym celem, potrzebą niezależności, realizacją marzeń...
Jednak moim skromnym zdaniem to po prostu rodzaj polisy
ubezpieczeniowej. Coś, czego nikt ci nie odbierze.

background image

167

Trzymasz się tego tak kurczowo, bo powoduje tobą zwykły
strach.

background image

168

Czy to możliwe? Czyżby uznała, że to, co łączy ją z Bra-

dem, jest zbyt kruche, aby przetrwało próbę czasu? Nawet
jeśli tak, to pragnęła zaryzykować. Przecież Brad
powiedział, że ich miłość jest prawdziwa i głęboka, oparta
na czymś trwalszym niż namiętność i pożądanie. A jeśli to
on miał rację? Musiała się o tym przekonać. Za wszelką
cenę.

- Nie, wujku. Wiesz, że zawsze uwielbiałam zwierzęta,

zwłaszcza konie. Lubiłam się nimi zajmować i nie zrezyg-
nuję z tego właśnie teraz, gdy już mam fachową wiedzę. I
jeszcze jedno... Pragnę być sobą! Robić coś sensownego.

- Zawsze będziesz sobą, kochanie. Nie spoczniesz na

laurach. Taka już jesteś.

- Ale Brad usiłuje... wybić mi to z głowy, podać mi

wszystko na tacy...

- Pozwól mu na to. Zawsze to ty troszczyłaś się o

wszystkich, którzy potrzebowali pomocy. Tak było na
ranczu w Wyomingu i nic się nie zmieniło. Dbasz o mnie, o
te trzy baby Ashford, o każdego, kto akurat jest w potrzebie.
Nie umiesz brać. Brad cię kocha, a zatem to zrozumiałe, że
pragnie dać ci jak najwięcej.

- Ale... to takie przytłaczające. I nie chcę być rozpie-

szczoną, leniwą paniusią w stylu Whitney.

- To ci nie grozi. Nie mogłabyś aż tak się zmienić. Jako

żona Brada będziesz...

- Kochać się z nim i bezustannie balować. Dlatego mu

powiedziałam, że takie jałowe i puste życie może wystarcza
jemu, ale mnie na pewno nie!

- O rany ! - Lewis aż gwizdnął. - Tom usiało go
rozjuszyć!

background image

169

- Właśnie wtedy mnie zostawił. - Paula chlipnęła ża-

łośnie. - Ale... skąd wiesz?

background image

170

- Łatwo się domyślić. Sam mu wygarnąłem, co sądzę o

facecie, który umie tylko bawić się i grać w polo. Wtedy
zaatakował mnie jak rozjuszony nosorożec! - Lewis za-
chichotał na wspomnienie swej tyrady.

- Na mnie nawet nie nakrzyczał - stwierdziła z ciężkim

westchnieniem Paula. - Był zbyt wściekły.

- Dziwisz się? Nie mamy prawa patrzeć na niego z

góry, tylko dlatego, że jest bogaty. Trzeba zapomnieć o jego
forsie i przyjrzeć się samemu człowiekowi. - Lewis
zamyślił się na chwilę. - Ja chyba poznałem się na nim
podczas spotkania w tawernie. Nie dlatego, że prawie
skoczył mi do gardła z powodu wzmianki o majątku
Yandercampów. To ten Parker. Wyglądał jak jakiś lump, a
Brad nic o nim nie wiedział, lecz postanowił mu pomóc.
Chociaż nie miał grosza przy duszy. - Lewis parsknął
śmiechem. - A potem, chociaż rozmawiał ze mną, nadal
myślał o tym chłopaku. Dał mu swoją wizytówkę i
zastanawiał się, jak pomóc temu biedakowi. Chyba właśnie
wtedy doszedłem do wniosku, że Brad to przyzwoity gość.

Pauli zrobiło się ciepło na sercu.
- Miał rację co do tej forsy Vandercampów - dodał

Lewis. - Zauważyłaś, jak uważnie słuchał Sama? Brad
wczuł się w położenie tych ludzi. Dam głowę, że zainwes-
tuje w bazę, zwłaszcza że mieści się ona tuż obok mającej
powstać fabryki. To się nazywa biznes, ale tylko ktoś
wyjątkowy decyduje się na taki poważny krok.

- Co próbujesz mi powiedzieć, wujku?
- Nic. Pozwól jednak, że o coś cię spytam. Ten koń,

którego dostałaś od taty... kochasz go bardziej niż Brada?

background image

171

- Chyba żartujesz! Brad znaczy dla mnie więcej niż

wszystkie konie świata!

- No więc?
- Ale z ciebie spryciarz!
- Nie przeczę. - Lewis położył coś na jej dłoni i zacisnął

jej palce.

- Co to jest?
- Kluczyki do samochodu. Nie pozwolę, żebyś wypu-

ściła z garści porządnego faceta.

Zanadto dławiło ją w gardle, aby mogła coś powiedzieć,

ale wychodząc, odwróciła się i mocno uścisnęła swojego
wujka - mądralę.

- Tak się cieszę, że jesteś moim ojcem chrzestnym

- mruknęła, cmoknąwszy go w czubek głowy.

- To najohydniejsza kawa, jaką kiedykolwiek piłem.

- Bradley Elmwood Vandercamp odstawił filiżankę i spio-
runował syna wzrokiem.

- Jeszcze nie nauczyłem się parzyć dobrej. - Brad

wzruszył ramionami.

- I nie masz kucharki. Ani gospodyni. Nikogo.
- Wszystko w swoim czasie. - Paula jeszcze nie dojrzała

do zatrudnienia fachowego personelu. Zanadto przywykła
do krzątania się po domu. Brad postanowił dać jej czas.
Spełnię każde jej życzenie, pomyślał. Nie pozwolę jej
odejść z mojego życia.

To ty odszedłeś, palancie!

Nie szkodzi. Zamierzam wrócić! Ona też musi dać mi

trochę czasu.

- Lepiej zakręć się koło tej sprawy. - Głos ojca wyrwał

background image

172

go z zamyślenia. - Sam nie dasz sobie rady. Ta kawa to
trucizna.

- Wybacz. Nie spodziewałem się, że przyjedziesz dwa

dni po naszej rozmowie o bazie marynarki.

- Chciałem się z tobą zobaczyć, dopóki nie stracisz

zapału.

- Do czego?
- Do interesów. Jesteś gotów zasilić szeregi Vander-

camp Enterprises?

- Och, nie sądziłem, że...
- Drugi raz w ciągu miesiąca pytałeś mnie o radę. Naj-

pierw chodziło o jakiś skaner, a teraz o tę bazę.

- Parker to długa historia. Ale rzeczywiście skonstruo-

wał genialne urządzenie. Potem rozmawiałem z kimś, kogo
martwi zamknięcie tej bazy. Uznałem, że mógłbyś pod-
rzucić mi jakiś dobry pomysł.

- Ludzie i pomysły. - Vandercamp senior pokiwał gło-

wą. - To jest właśnie biznes, synu.

- A mnie zaczyna się to podobać. Chętnie popracuję w

naszej firmie.

- Doskonale. Potrzebujemy świeżej krwi. Przywiozłem

Armstronga. Obejrzy tę bazę, zanim przystąpimy do
przetargu. - Już wspomniał Bradowi, że Armstrong,
brytyjski producent filmowy, szuka w Stanach miejsca na
studio.

- Sądzisz, że będzie zainteresowany całym terenem? -W

głosie Brada zabrzmiała nuta troski. - A co z pracownikami
bazy?

background image

173

- Żartujesz? Chce zbudować wielki obiekt i przypusz-

czalnie zatrzyma większość lub nawet wszystkich ludzi.
Dlatego...

background image

174

Przed domem trzasnęły drzwiczki auta i na ganku rozległ

się odgłos szybkich kroków. Lekkich, znajomych. Brad
zerwał się i pognał do holu.

Chwycił Paulę w objęcia, a szeptane przeprosiny natych-

miast ustąpiły miejsca gorączkowym pocałunkom. Minęła
długa chwila, zanim Brad wprowadził Paulę do kuchni.

- Ojcze, poznaj Paulę, kobietę, którą kocham i mam

nadzieję poślubić - powiedział z nie skrywaną dumą w
głosie.

Zza stołu wstał dystyngowany dżentelmen, a Paula

przełknęła ślinę. Wolałaby zaprezentować się rodzicom
Brada od najlepszej strony, a nie w tych starych, wytartych
dżinsach i za dużym swetrze. Nawet nie pamiętała, czy się
dzisiaj czesała. Co ten pan sobie o niej pomyśli?

Mężczyzna patrzył na nią z oczywistym zdumieniem.

Uprzejmie wyciągnął do niej rękę, lecz nie zdążył nic
powiedzieć, ponieważ do środka wpadł Sid.

- Dan mówi, żeby pan zaraz przyszedł, panie Brad.

Chodzi o Caspara.

- Co z nim?
- Nie wiem. Dan sądzi, że to zapalenie płuc. Ale koń

ledwie zipie.

Paula już biegła do samochodu, a Brad i jego ojciec za

nią. Caspar był najcenniejszym wierzchowcem do gry w
polo.

Dan odizolował Caspara w jednym z mniejszych pado-

ków. Paula przeskoczyła ogrodzenie i pośpieszyła do konia.
Na jego widok serce ścisnęło się jej boleśnie. Wspaniałe
zwierzę stało nieruchomo jak wrośnięte w ziemię i ciężko
dyszało, a w wielkich oczach malowała się dzika panika.

background image

175

Paula od razu stwierdziła, że to nie zapalenie płuc. Ten

koń szaleńczo walczył o każdy haust powietrza.

- Weterynarz już jedzie - zapewnił Dan. - Żeby tylko

Caspar doczekał.

Paula wiedziała jednak, że zwierzę jest w bardzo kie-

pskim stanie. Ale co się stało? Czyżby wąglik?

Przecież w okolicy nie było roślin, które mogłyby sta-

nowić źródło chorobotwórczych bakterii...

Przesunęła dłonią po boku Caspara i odetchnęła z ulgą.

Nigdzie ani śladu typowych, okrągłych krost. Skóra była
gładka, choć wyjątkowo rozgrzana.

Paula westchnęła. Nie dysponowała termometrem i nie

miała pojęcia, co Casparowi dolega.

Biedny zwierzak. Jak mu pomóc? W odruchu

bezradności oparła policzek o smukłą szyję konia... i prawie
się sparzyła!

Wyprostowała się, a słońce zaświeciło jej prosto w oczy.

I jednocześnie oświeciło.

- Dan, ćwiczyłeś z nim dziś rano? - spytała trenera.
- Tak, nawet dosyć długo. Ale Caspar był w formie.

Dopiero po powrocie...

- To udar słoneczny! Podłącz wąż do hydrantu - po-

leciła Sidowi. - Szybko!

Sid w mgnieniu oka wykonał polecenie, a ona zaczęła

polewać konia zimną wodą.

Wydawało się jej, że minęła cała wieczność, zanim

Caspar lekko poruszył łbem.

- Już mu lepiej! - stwierdził Dan.

background image

176

Paula z ulgą i zachwytem obserwowała wspaniałego

wierzchowca, który oddychał coraz spokojniej i już nie
sprawiał wrażenia dogorywającego.

background image

177

- Uratowałaś mu życie, najdroższa. - Brad serdecznie ją

uścisnął. - Pozwól, że cię zastąpię. - Wziął z jej rąk
końcówkę węża, aby jeszcze trochę ochłodzić swojego
ulubieńca. A Caspar już po chwili zarżał radośnie i otworzył
pysk, chłepcząc ożywczą wodę.

Weterynarz z uniwersyteckiej kliniki przyjechał po

czterdziestu pięciu minutach. Poradził Danowi nieco ogra-
niczyć czas ćwiczeń wszystkich koni na świeżym po-
wietrzu.

- Pogoda jest wyjątkowo ciepła, jak na grudzień. Nawet

w tym rejonie Kalifornii.

- Ostatnio często zdarzają się różne anomalia pogodowe

- stwierdził ojciec Brada.

- Owszem - przyznał weterynarz. - Mieliście szczęście,

że diagnozę postawiła jedna z moich najzdolniejszych
studentek. - Z uśmiechem popatrzył na Paulę. Wykładał na
uniwersytecie i dobrze ją znał. - Zdała pani ten sprawdzian
na szóstkę, panno Grant.

- To wcale nie moja zasługa - stwierdziła skromnie

Paula, gdy wszyscy już odjechali, a ona wreszcie została
tylko z Bradem. - Po prostu mam dobrą pamięć i naczy-
tałam się opowieści Jamesa Herriota.

- Tego weterynarza?
- Tak, autora kilku wspaniałych, zabawnych i mądrych

książek. Pochłaniałam je w dzieciństwie i dzisiaj
przypomniał mi się stosowny fragment.

- Naprawdę?
- To prawie jak cud. Herriot opisał podobny przypadek,

tyle tylko, że chodziło o byka. Też nikt nie wiedział, co mu
dolega. Ale objawy były identyczne z tymi, jakie

background image

178

zauważyłam u Caspara, i nagle doznałam olśnienia. Zro-
biłam dokładnie to samo, co Herriot. I podziałało!

- Niewątpliwie. Czy już ci podziękowałem?
- Tak.
- A powiedziałem ci, że cię kocham?
- Ja też cię kocham. - Zarzuciła mu ręce na szyję. -

Najbardziej na świecie. Możemy się pobrać, kiedy zechcesz
i pojechać, dokąd tylko.

- Hej, ktoś zrobił ci pranie mózgu?
- Zgadłeś. Dziś rano Lewis przemówił mi do rozumu.

Stwierdził, że przyzwoity z ciebie gość.

- Żartujesz. Ten Lewis, którego znam?
- Ten sam - odparła ze śmiechem. - On mnie tu przysłał.

Powiedział, że nie wolno mi wypuścić z garści porządnego
faceta.

- Niewiarygodne! Jestem mu winien więcej niż dwa-

naście dolarów!

- Dwanaście dolarów?
- Nieważne. Porozmawiajmy o ważniejszych sprawach.

Sądzisz, że po dzisiejszym popisie pozwolę ci zrezygnować
z zawodu?

- Czyżbyś zamierzał zaakceptować moje studia i

późniejszy termin ślubu?

- Ślub odbędzie się jak najszybciej, ale potem zosta-

niemy tutaj, żebyś mogła spokojnie obronić dyplom.

- Naprawdę tego chcesz? - Nie posiadała się z radości.

Ale... przecież Brad to człowiek przyzwyczajony do cią-
głego przenoszenia się z jednego atrakcyjnego kurortu do
drugiego...

- Nie wspomniałem ci, kochanie, że po raz pierwszy

background image

w życiu mam wrażenie, jakbym odnalazł swoje miejsce na
ziemi?

- Och, Brad! - Ze wzruszenia tylko tyle zdołała wy-

krztusić.

- Zresztą wcale nie chodzi o miejsce, najdroższa - do-

dał. - Ty jesteś dla mnie najważniejsza.

- A ty dla mnie - zapewniła. - Ale... poświęcasz się dla

mnie, a ja nie muszę z niczego rezygnować. Zachowam i
zawód, i ciebie. Czy to w porządku?

- Spokojna głowa, kochanie. Ja też zamierzam rzucić

się w wir pracy, która będzie wymagała ode mnie obecności
w Kalifornii. Opowiem ci o tym później. A co do tego
poświęcenia... nie popadaj w samozadowolenie, bo po-
ważnie się zastanawiam, czy nie warto iść za starą jak świat
radą dla młodych mężów. Znasz ją?

- Nie.
- To sugestia, że żona powinna siedzieć w domu. Bosa i

ciężarna.

Paula nie wiedziała, czy się roześmiać, czy dać mu w

ucho. Zresztą i jedno, i drugie stało się niewykonalne,
ponieważ Brad zasypał ją pocałunkami.

background image

180

EPILOG

Był piękny, słoneczny dzień. Paula siedziała obok star-

szego pana Vandercampa w niedawno wykupionej przez
niego loży na stadionie w San Diego. Pierwszy raz w życiu
miała oglądać mecz polo. Dochód z dzisiejszej imprezy,
tradycyjnie organizowanej w Nowy Rok, przeznaczony był
na pomoc kalekim dzieciom.

Paula od pierwszej chwili nie posiadała się z zachwytu i

roziskrzonymi oczami przyglądała się wyjeżdżającym na
trawę graczom w eleganckich uniformach. Kiedy zaś
ustawili się w dwóch szeregach, poszukała wzrokiem
Brada. Podobnie jak pozostali zawodnicy z jego drużyny
miał na sobie białe bryczesy, koszulę w biało-niebieskie
pasy, hełm w tych samych kolorach, a także długie, lśniące
buty. Na grzbiecie wspaniałego Caspara prezentował się
wprost oszałamiająco.

- Brad świetnie wygląda - stwierdziła. - Nic dziwnego,

że wszyscy nazywają go księciem polo!

- Nie dlatego, moja droga. - Pan Vandercamp obdarzył

ją pobłażliwym, lecz ciepłym uśmiechem. - Otrzymał ten
przydomek z uwagi na sposób, w jaki prowadzi grę.

Obserwując mecz, Paula doszła do wniosku, że starszy

pan ma rację. Brad rzeczywiście radził sobie wspaniale. Był

background image

czujny i reagował błyskawicznie, w pełni panując nad
sytuacją, choć, zdaniem Pauli, na boisku panował
niesamowity mętlik.

background image

182

Pan Vandercamp długo i cierpliwie wprowadzał ją w

zawiłe tajniki gry. Niewiele z tego rozumiała, lecz uznała
widowisko za fascynujące.

- Nigdy bym nie przypuszczała, że można tak

wspaniale wyszkolić konie - stwierdziła. - One jakby
wiedziały, co w którym momencie powinny zrobić. To
fantastyczne.

- Wierzchowce do gry w polo to specjalna odmiana

- odparł. - Są nadzwyczaj wszechstronne. Udało się po-
łączyć najlepsze cechy różnych ras, takie na przykład jak
szybkość, inteligencję i wytrzymałość.

- Niewątpliwie - przyznała, z zapartym tchem obser-

wując toczącą się rozgrywkę.

Była tak bardzo pochłonięta meczem, że nie zauważyła,

iż ktoś bardzo bacznie jej się przygląda.

- Mamo, to jest Paula -z uporem powtórzyła Whitney.
- Nie bądź śmieszna. Paula siedzi w domu. A przynaj-

mniej powinna. - Pani Ashford zmarszczyła brwi. - Chociaż
nie pojmuję, dlaczego jej nie było, gdy dzisiaj przy-
jechałyśmy z lotniska.

- Przecież spodziewała się nas dopiero pojutrze -

przypomniała Rae.

- Oczywiście! - Whńney gniewnie łypnęła na siostrę.

- Co za szczęście, że zadzwoniła Sheila, bo inaczej nie wie-
działybyśmy o tym meczu z udziałem Brada. Należało po-
wiadomić Paulę, że wracamy wcześniej. Przygotowałaby mi
kilka sukienek do wyboru. Niech nie baluje na nasz koszt!

- Ale co, na miłość boską, ta dziewczyna robi tutaj?

- Pani Ashford wydawała się szczerze wstrząśnięta. - Jesteś
pewna, kochanie, że to ona?

background image

- Och, taka spryciula, jak Paula, potrafi wszędzie się

background image

184

wkręcić. - Whitney prychnęła pogardliwie. - Chciałabym
tylko wiedzieć, skąd wzięła ten boski strój i jak zdołała
poderwać faceta, który ma lożę.

- Siedzi w loży? Chyba żartujesz. Przecież wszystkie są

pełne. U Sally nie było dla nas miejsca! - Pani Ashford
chwyciła teatralną lornetkę, podniosła ją do oczu i okiem
bazyliszka przyjrzała się pierwszym rzędom trybuny. -Nie
mam pojęcia, gdzie... - Urwała i gwałtownie wciągnęła
powietrze. - Wielkie nieba! Chyba masz rację, córeczko. To
rzeczywiście Paula. Ale jakim cudem...?

Mecz się skończył i widzowie powoli opuszczali stadion.

Paula została w loży. Popijała schłodzonego szampana i ga-
wędziła z panem Vandercampem, czekając wraz z nim na
Brada. Trzy panie Ashford były jeszcze dość daleko, gdy
zauważyła, że idą w jej stronę, i wpadła w lekki popłoch.

O rany, jęknęła w duchu. Nawet nie miałam okazji, żeby

im cokolwiek wyjaśnić. Powiedziałam Bradowi, że muszę
złożyć wymówienie trochę wcześniej, aby nie zostały bez
pokojówki, ale teraz nic z tego.

- Paula! - Głos pani Ashford zabrzmiał jak świst bata. -

Raczysz się wytłumaczyć z obecności tutaj?

- No cóż... przyszłam obejrzeć mecz. Pani Ashford,

chciałabym przedstawić...

Nie zdążyła dokonać stosownej prezentacji, ponieważ

odezwała się Whitney:

- Nie masz tu nic do roboty, Paula! - syknęła gniewnie.

- W tej chwili powinnaś pracować w naszej rezydencji! Po
przyjeździe nie mogłam znaleźć potrzebnych rzeczy i
musiałam sama układać włosy!

background image

185

- Przykro mi, że mnie nie zastałaś. Ale poradziłaś sobie

doskonale. Wyglądasz naprawdę ładnie, Whitney.

Whitney zrobiła taką minę, jakby uwaga Pauli bardzo ją

rozjuszyła. Panna Ashford właśnie zamierzała dać upust
swojej złości, gdy Brad przeskoczył przez białą barierkę i
podszedł do nich. Whitney natychmiast się rozpromieniła.

- Och, Brad, byłeś doprawdy fantastyczny! - zawołała,

zapominając o Pauli. Podpłynęła do niego, kusząco
kołysząc biodrami i wypinając pierś. - Jestem z ciebie taka
dumna! Należy ci się stosowna nagroda! - dodała, nad-
stawiając do pocałunku pełne wargi.

Jednak spotkało ją rozczarowanie, bowiem Brad po-

śpiesznie się odsunął, zręcznie unikając również uścisku.

- Dziękuję, Whitney, ale to było zwycięstwo zespołowe.

Niemniej bardzo się cieszę, że mecz ci się podobał. -
Wysłuchał jeszcze gratulacji od pozostałych pań Ashford, a
następnie przedstawił im swojego ojca.

- Och, jakże mi miło, że mogę pana poznać - zagru-

chała słodziutko Mamie Ashford. - Wiele słyszałam o
pańskich nadzwyczajnych osiągnięciach oraz o pańskiej
pięknej posiadłości Balmour. - Pani Ashford zapewne mó-
wiłaby jeszcze dłużej, lecz umilkła, ponieważ Brad nie-
oczekiwanie objął Paulę w talii.

- Czy Paula już przekazała paniom dobrą nowinę? -

spytał z uprzejmym uśmiechem.

Pani Ashford nadal miała trudności z odzyskaniem mo-

wy, toteż oniemiałą matkę wyręczyła Rae.

- Jaką nowinę? - spytała przytomnie.
- Paula zgodziła się zostać moją żoną.
- Ona? Wykluczone! - Słowa niemal eksplodowały

background image

186

w ustach Whitney. - Przecież nie możesz... To znaczy...
skąd w ogóle ją znasz? To tylko nasza pokojówka. Powinna
teraz robić w domu to, co do niej należy, zamiast...

- Zamknij się, Whitney - syknęła jej matka takim to-

nem, że córka natychmiast umilkła, zapominając jednak
zamknąć buzię.

Lecz pani Ashford to zignorowała, bowiem przeniosła

całą uwagę na Paulę. Jako bystra kobieta natychmiast pra-
widłowo oceniła zaistniałą sytuację.

- Och, Paula, moje drogie, kochane dziecko! Cóż to za

wspaniała wiadomość! - Chwyciła Paulę w objęcia i czule
ucałowała w oba policzki, po czym zwróciła się do ojca
Brada: - To najmilsza dziewczyna pod słońcem, panie Van-
dercamp. Od dawna, rzec można, należy do naszej rodziny.
Jest dla mnie jak trzecia córka. Mój Boże, trzeba
natychmiast rozpocząć przygotowania do ślubu. Koniecznie
musi się od być w naszej rezydencji, a Rae i Whitney będą
druhnami. Przecież są dla Pauli jak siostrzyczki. Tylko
pomyślcie, dziewczynki! Wasza droga siostra Paula wkrótce
zostanie panią Vandercamp, zamieszka w Balmour, pośród
tych wszystkich lordów... i wielkich dam, oczywiście.
Będzie naprawdę cudownie, gdy ją odwiedzimy. Och, nie
możemy dopuścić, aby nasza kochana Paula przebywała
daleko od nas. Tęskniłabyś za nami, prawda, kochanie?


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
601 Rutland Eva W ramionach księcia
601 Rutland Eva W ramionach księcia
0418 Rutland Eva Wynajmę żonę
Rutland Eva Harlequin Romance 145 Boze Narodzenie jest codziennie
Rutland Eva Ponad granicami
Rutland Eva Ponad granicami
0558 Rutland Eva Zaopiekuj się mną
302 Rutland Eva Cudowny zbieg okoliczności
Rutland Eva Harlequin Romance 182 Ponad granicami
Rutland Eva Cudowny zbieg okolicznosci
Cartland Barbara W ramionach księcia
0302 Rutland Eva Cudowny zbieg okoliczności
182 Eva Rutland Ponad granicami
Eva Rutland Ponad granicami
ramiona do kraula na piersiach, pływanie
ŚWIAT DOROSŁYCH W MAŁYM KSIĘCIU
LIST MAŁEGO KSIĘCIA DO RÓŻY
ZŁOTE MYŚLI Z MAŁEGO KSIĘCIA

więcej podobnych podstron