Ingalls Wilder Laura Domek na prerii 07 Miasteczko na prerii

background image

Laura Ingalls Wilder

MIASTECZKO NA PRERII










Rozdział pierwszy
Niespodzianka
Pewnego wieczora podczas kolacji tatuś spytał Laurę:
-

Nie miałabyś ochoty iść do pracy w mieście?

Laura oniemiała. Mama i dziewczynki też zaniemówiły ze zdziwienia. Zamarły w bezruchu - Carrie z zębami
wbitymi w kromkę chleba, Mary z widelcem w uniesionej dłoni, Grace wodząc oczami znad cynowego
kubka. Mama właśnie nalewała tatusiowi herbatę, kubek wypełniał się niebezpiecznie, w ostatniej chwili
cofnęła rękę.
- Co ty mówisz, Charles?
-

Spytałem, czy Laura nie miałaby ochoty iść do pracy w mieście - powtórzył tatuś.

-

Dziewczynka? Do pracy w mieście? - zdziwiła się mama. - Do jakiej pracy? - I natychmiast dodała: -Nie,

Laura nie pójdzie do hotelu między obcych.
- Kto mówi o hotelu? -

odparł tatuś. - O czymś takim nie ma mowy, dopóki mi sił starczy.

-

No właśnie - zaczęła mama - tak mnie zaskoczyłeś. Ale jaką inną pracę można dostać w mieście?

Przecież jest jeszcze za młoda, aby pracować w szkole.
Rozdział drugi
Wiosna na farmie
W ubiegłym roku, wkrótce po październikowej śnieżycy przeprowadzili się do miasteczka i tam Laura przez
pewien czas chodziła do szkoły. Wkrótce potem szkołę zamknięto z powodu szalejących gwałtownych
zamieci. Całą zimę wiatr wyjąc hulał po ulicach miasteczka, tak że z wielkim trudem można było przejść od
jednego domu do drugiego, a sypiący z nieba śnieg przesłaniał gwiazdy. Życie zamarło.
Przez wiele miesięcy stłoczeni w ciasnej kuchni, głodni i zziębnięci, pracowali wytrwale mimo głodu i chłodu.
Skręcali powrósła z siana, żeby bezustannie podsycać ogień w piecu, i mełli pszeniczne ziarna w młynku do
kawy, żeby mieć mąkę na chleb, który był ich jedynym pożywieniem. Podtrzymywała ich na duchu nadzieja,
że oto pewnego dnia zima się skończy, śnieżyce ucichną, zaświeci słonko i będą mogli wrócić na farmę.
Nadeszła wiosna. Na prerię spływały jasne, ciepłe promienie słońca i trudno było sobie wyobrazić, że
jeszcze tak niedawno hulał po niej wicher, wzbijając
6
tumany śniegu. Ach, jak cudownie było znaleźć się znowu na farmie! Laura całe dnie spędzała na dworze.
Miała wrażenie, że nigdy nie przejdzie jej ochota, by wygrzewać się na słońcu.
O świcie, gdy wędrowała do studni znajdującej się nad brzegiem jeziora, żeby napełnić wodą pierwsze
wiadro, ujrzała na niebie wschodzące słońce w glorii porannej zorzy. Skowronki wzlatywały znad traw
wilgotnych od rosy, wyśpiewując na cały głos. Idąc dróżką widziała wielkie króliki, rozglądające się bystro
świecącymi, okrągłymi oczkami. Strzygąc uszami zabierały się do śniadania, na które składały się delikatne
zielone roślinki.
Laura weszła do domu na chwilę tylko po to, żeby zostawić wodę i zabrać wiadro do mleka. Potem pobiegła
na wzgórze, gdzie pasła się krowa Ellen. Pozwoliła się spokojnie wydoić, nie przestając przeżuwać
soczystej trawy.
Mleko tryskało strużkami, pieniło się w wiadrze, a jego piękny zapach mieszał się z wiosennymi woniami,
unoszącymi się nad prerią.
Bose stopy Laury były mokre i zimne od rosy, słońce grzało ją w kark, policzkiem dotykała ciepłego boku
Ellen. Cielaczek przywiązany cienkim, krótkim postronkiem myczał niespokojnie, a krowa muczała
uspokajająco.
Wycisnąwszy ostatnie, tłuste krople z krowich wymion, Laura zataszczyła wiadro do chaty. Mama odlała
trochę świeżego, ciepłego mleka do wiaderka dla cie-laczka. Resztę przecedziła przez czystą, białą szmatkę
do blaszanych baniek, które Laura zaniosła ostrożnie do piwnicy. Z mleka z wieczornego udoju mama
zebrała grubą warstwę śmietany, a resztę chudego mleka dolała do wiaderka. Laura zaniosła je
zgłodniałemu cielacz-kowi.

background image

Cielę nie umiało jeszcze pić z wiadra, trzeba je było
7
dopiero tego nauczyć, co wcale nie było łatwym zadaniem. Malutki cielaczek z trudem trzymał się na
nogach. Był głodny i starał się znaleźć wymiona matki. Więc gdy tylko poczuł zapach mleka, natychmiast
zaczął bóść wiadro.
Nie można było pozwolić, żeby mleko się wylało, trzeba było koniecznie nauczyć cielę pić z wiadra, bo
zupełnie nie wiedziało, jak się to robi. Laura zanurzyła palec w mleku i dała mu do polizania, nachylając
delikatnie jego łepek do wiadra. Ale cielę zamiast pić, wciągnęło mleko nosem i piychnęło rozchlapując je na
wszystkie strony; następnie zaczęło wpychać łepek do środka. Laura z całych sił przytrzymywała wiadro
rękami. Fala mleka zalała pysk cielęcia i zmoczyła przód sukienki Laury.
Nie tracąc cierpliwości dziewczynka rozpoczęła lekcję od nowa. Ponownie zanurzyła palec w mleku, raz
jeszcze dała go do possania cielęciu, a potem, trzymając mocno wiadro, skierowała jego łepek. W końcu po
kilku próbach nieco pożywienia znalazło się w żołądku zwierzęcia.
Laura wyciągnęła z ziemi żelazne paliki, przeprowadziła najpierw Ellen, a potem cielaczka i roczną jałówkę
na świeżą, miękką trawkę i wbiła paliki głęboko w ziemię.
Słońce stało już wysoko na bezchmurnym niebie, cała preria wyglądała jak falujący ocean zieleni. Nagle do
uszu Laury doszedł głos mamy.
-

Lauro, pospiesz się! Śniadanie na stole!

Weszła do domu, szybko umyła w misce twarz i ręce, a następnie jednym ruchem wylała wodę na dwór.
Struga rozbłysła w słońcu jak tęcza i znikła w zielonej, rozgrzanej trawie. Laura pospiesznie przyczesała
włosy grzebieniem; przed śniadaniem nie zdążyła ich rozpuścić, wyszczotkować i na nowo zapleść
warkoczy.
Siedząc obok Mary popatrzyła na obrus w czerwoną
kratkę, na błyszczące talerze, na młodszą siostrzyczkę Carrie i na małą Grace, których twarzyczki aż lśniły
po rannym myciu. Twarze taty i mamy promieniały radością. Przez szeroko otwarte okno wpadł podmuch
wiosenn

ego, porannego wietrzyka; kiedy Laura poczuła jego słodką woń, lekko westchnęła.

Tatuś spojrzał w jej stronę. Musiał się domyślać, co czuła, bo powiedział:
-

Pięknie jest dziś na świecie.

- Cudny poranek -

zgodziła się z nim mama.

Po śniadaniu tatuś zaprzągł oba konie, Sama i Dawida, i ruszył na prerię, na wschód od chaty, by zaorać
ziemię pod pierwszy zasiew. Mama została w domu, by jak zwykle zająć się pracą w gospodarstwie. Laura
najbardziej lubiła te dni, kiedy mama oświadczała:
-

Musimy dziś popracować w ogrodzie. Wówczas Laura szła tam z mamą, a Mary z ochotą

zabierała się do prac domowych. Mary była niewidoma, straciła wzrok po szkarlatynie, ale nawet przedtem,
przed chorobą, nie lubiła przebywać zbyt długo na słońcu i wietrze, czuła się niepewnie.
-

Wolę robić to, co daje się zobaczyć palcami -mówiła. - W ogrodzie nie odróżniłabym groszku od chwastu,

a w domu potrafię pozmywać, posłać łóżka, zająć się Grace.
Carrie, choć nieduża jak na swój wiek, ochoczo zaofiarowała Mary pomoc. Laura i mama mogły więc
spokojnie iść do ogrodu.
Na prerii pojawiło się ostatnio wielu osadników, którzy przybyli tu ze Wschodu. Na południe, na wschód i
zachód od Wielkiego Bagniska nowe chaty wyrastały jak grzyby po deszczu. Co parę dni na przesmyku
między mokradłami pojawiał się wóz, który jechał na północ, w kierunku miasteczka, a potem wracał na
prerię. Mama powiedziała, że później, gdy uporają się z robotami w gospodarstwie, będzie można zawierać
8
9
nowe znajomości. Wiosna nie była najlepszą porą do składania wizyt.
Tata miał teraz nowy specjalny pług do orki na prerii. Pług był zaopatrzony w ustawione przed lemieszem
koło z ostrą krawędzią; nazywało się ono krojem pługa i tocząc się cięło darń. Lemiesz z kolei podcinał od
spodu zbite i splątane korzenie traw, a odkładnica unosiła w górę długie pasma darni i odwracała je. Każde
takie pasmo miało dokładnie dwanaście cali długości i prościutkie krawędzie, przypominały kawałki
olbrzymiego placka równiutko pociętego nożem. Cała rodzina cieszyła się z posiadania takiego wspaniałego
narzędzia.
Po skończonej orce tatuś wyprzęgał konie, wtedy Sam i Dawid tarzały się w trawie. Potem wstawały,
strzygąc uszami rozglądały się uważnie dookoła i zaczynały się paść. Wiosenna orka wcale ich nie
wyczerpywała, nie były smutne ani wychudzone. Tatusia też ta praca nie męczyła, wieczorami miał jeszcze
ochotę na żarty.
-

Jak Boga kocham, ten pług mógłby pracować sam! Ludzie wymyślają dziś takie rzeczy, że praca rąk staje

się niepotrzebna. Wyobrażam sobie, że którejś nocy pójdzie za końmi na pole, a rano, kiedy się obudzimy,
okaże się, że w czasie, gdy ja smacznie spałem, on zaorał kilka akrów.

background image

Prostokąty darni leżały w bruzdach, a sterczące, równo ucięte korzonki pstrzyły się na wilgotnej ziemi jak
małe, białe plamki. Świeżo zorana ziemia była cudownie miękka i chłodna. Carrie i Grace lubiły biegać za
pługiem dla zabawy. Laura z radością dołączyłaby do nich, gdyby nie to, że wkrótce miała skończyć
piętnaście lat, więc była już za duża, by biegać za pługiem na bosaka.
Po skończeniu porannych prac Laura zabierała Mary na spacer po łąkach. Preria okryta była wiosennym
10
kwieciem, po zarośniętych młodą trawą pagórkach wędrowały cienie obłoków.
Dziwne, że kiedyś, kiedy były małe, Mary, jako starsza siostra, decydowała o wszystkim, teraz czuły się tak,
jakby były rówieśnicami. Lubiły chodzić razem na długie spacery, na słońcu i wietrze, zbierać fiołki i jaskry,
skubać listki polnego szczawiu. Szczaw miał ładne, kędzierzawe kwiatki, a jego listki, podobne do listków
koniczyny, miały kwaskowaty smak.
-

Zajęczy szczaw ma dla mnie smak wiosny - zauważyła Laura.

- Ma smak cytryny -

poprawiła ją łagodnie Mary. Za każdym razem, nim wzięła listek do ust, pytała:

-

Obejrzałaś uważnie? Nie ma na nim żadnego robaka?

-

Tu nie ma żadnych robaków! - protestowała Laura. - Preria jest czysta, nie ma czyściejszego miejsca na

świecie niż te łąki.
-

Sprawdź na wszelki wypadek - upierała się Mary. - Nie chcę, żeby akurat mnie trafił się jedyny robak

żyjący w Dakocie.
Roześmiały się jednocześnie. Mary była teraz w dobrym nastroju i często żartowała. Jej twarz w
obramowaniu płóciennego czepka jaśniała szczęściem, niebieskie oczy błyszczały, w głosie zaś brzmiała
taka radość, że trudno było uwierzyć, że dziewczynkę otaczają nieprzeniknione ciemności.
Jak tylko

sięgnąć pamięcią, Mary zawsze była dobrym dzieckiem. Czasami Laura miała dość tej jej dobroci.

Teraz jednak coś się w Mary zmieniło. Postanowiła więc spytać o to siostrę.
-

Zawsze starałaś się być dobra. I zawsze ci się to udawało. Czasem doprowadzało mnie to do takiej

wściekłości, że kiedyś nawet miałam ochotę cię uderzyć. A teraz jesteś po prostu dobra, choć wcale się o to
nie starasz.
11
Mary stanęła jak wryta.
-

Boże, to straszne! I wciąż jeszcze masz ochotę mnie uderzyć?

-

Nie, już nie - odparła Laura zupełnie szczerze.

-

Mówisz prawdę, czy tylko starasz się być miła, ponieważ nie widzę?

-

Nie, Mary, mówię prawdę. Wcale nie myślę o tym, że jesteś niewidoma. Cieszę się... po prostu cieszę się,

że jesteś moją siostrą. Chciałabym być podobna do ciebie. Ale wiem, że mi się to nigdy nie uda. -
Westchnęła, a po chwili dodała: - Zastanawiam się, skąd w tobie tyle dobroci...
-

Wcale nie jestem doskonała, tylko tak ci się wydaje

-

stwierdziła Mary. - Staram się przez cały czas, ale gdybyś wiedziała, jaka mnie czasem ogarnia straszna

złość, gdybyś mogła zobaczyć, jaka naprawdę jestem, nie miałabyś ochoty mnie naśladować.
-

Dobrze wiem, jaka jesteś naprawdę - zaprotestowała Laura. - To widać po tobie. Masz tyle cierpliwości,

nigdy nie bywasz złośliwa.
-

Wiem, dlaczego wtedy miałaś ochotę mnie uderzyć

-

powiedziała Mary. - Popisywałam się wtedy swoją dobrocią, a byłam tylko dumna i próżna, chciałam

wszystkim pokazać, jaka jestem nadzwyczajna. Zasługiwałam na klapsa.
Laura była zupełnie zbita z tropu. Zdawała sobie sprawę, że w słowach siostry jest wiele prawdy, a
jednocześnie nie chciała w nie wierzyć. Powiedziała więc:
-

To nieprawda, wcale taka nie jesteś. Masz bardzo dobry charakter.

-

Człowiek się rodzi, by cierpieć. „Jak iskra, by unieść się w górę"* - zacytowała Mary słowa z Biblii.

-

Ale nie jest to w końcu takie ważne.

* Biblia Tysiąclecia (Księga Joba, R.V w. 7).
12
- Jak to?! -

prawie krzyknęła Laura.

-

Uważam, że w ogóle nie należy tak dużo myśleć o sobie ani o tym, czy ma się dobry charakter czy zły _

wyjaśniła Mary.
-

Ale powiedz, w jaki sposób można dobrze postępować, nie zastanawiając się nad tym? - dopytywała się

Laura.
-

Sama nie wiem. Może faktycznie nie można -przyznała jej rację Mary. - Nie potrafię dobrze wyrazić tego,

co czuję. Widzisz - ciągnęła- nie chodzi o myślenie o tym, tylko o przeświadczenie, o wiarę w dobroć Boga.
Laura się zatrzymała, Mary także stanęła, bała się bowiem zrobić krok bez pomocy siostry. Stała tak pośród
ukwieconych łąk, które jak wodna toń marszczyły się na wietrze, pod ogromnym błękitnym niebem, po
którym żeglowały białe obłoki, i nie mogła tego wszystkiego zobaczyć.

background image

Tak, to prawda -

Bóg jest dobry, pomyślała Laura, każdy o tym wie. Ale poczuła jednocześnie, że Mary wie

na ten temat więcej niż inni.
-

Jesteś tego pewna? - spytała.

-

Tak, ta pewność nie opuszcza mnie ani na chwilę - zapewniła Laurę Mary.

Pan Jest pasterzem moim. Na niczym mi nie zbywa. Na zielonych pastwiskach położył mnie, nad spokojne
wody mnie prowadzi.'
Ten psalm wydaj

e mi się najpiękniejszy ze wszystkich. Ale dlaczego się tu zatrzymałyśmy? Nie czuję

zapachu fiołków.
-

Tak się zagadałyśmy, że minęłyśmy Bawolą Dolinę, ale będziemy tamtędy wracać.

Gdy zawróciły, oczom Laury ukazał się pagórek, którego zbocze opadało łagodnie w stronę Wielkiego
Bagniska. Z tego miejsca ich chatka wydawała się
Przekład Czesława Miłosza.
13
niewiele większa od kurnika. Zza łanów dzikich traw prawie nie było widać stajni obłożonej darnią. Opodal
pasły się krowa, cielę i jałówka. Na wschodniej stronie tatuś sadził kukurydzę. Do tej pory orał bez przerwy,
chcąc zdążyć, nim słońce wysuszy ziemię. Grunty za-j orane w zeszłym roku wybronował i obsiał owsem. A
teraz z woreczkiem nasion przewieszonym przez ramię i z motyką w ręce szedł wolnym krokiem po świeżo
zaoranej ziemi.
-

Tato sadzi kukurydzę - powiedziała Laura do Ma-j ry. - Chodźmy, już widać Bawolą Dolinę.

- Wiem -

powiedziała Mary.

Przystanęły na chwilę, głęboko wdychając rozgrzane, pełne słodyczy powietrze. Bawola Dolina, głęboka na
jakieś trzy lub cztery stopy, kształtem przypominająca idealnie okrągłą misę, była gęsto porośnięta fiołkami.
Kwiaty rosły tak gęsto, że nie było widać listków.
Mary zeszła do doliny i usiadła na ziemi z głośnym westchnieniem, palcami błądziła wśród cienkich łodyżek i
fiołkowych płatków.
Tatuś, gdy go mijały, poczuł zapach fiołków. Głęboko westchnął i z uśmiechem, nie przerywając pracy,
spytał:
-

Udał się wam spacer, dziewczynki? Rozdrabniał motyką maleńki spłachetek ziemi, robił

niewielki dołek, wrzucał do niego cztery ziarna kukurydzy, przysypywał ziemią i mocno udeptywał butem.
Potem robił krok do przodu i powtarzał tę czynność.
Nadbiegła Carrie i zanurzyła nosek w bukieciku fiołków. Miała pilnować w domu Grace, ale Grace wolała
bawić się na polu, blisko taty. Najbardziej interesowały ją dżdżownice. Po każdym uderzeniu motyki
rozglądała się za nimi, a gdy tylko udało się jej dostrzec, jak długa i cienka dżdżownica kurczy się i kryje z
powrotem w ziemi, aż piszczała z zachwytu.
-

Jest przepołowiona, ale obie połówki robią to samo. Dlaczego, tatusiu?

14
-

Chcą się z powrotem schować w ziemi - wyjaśnił tatuś.

- Ale po co? -

nalegała Grace.

-

Bo po prostu im się tak chce.

-

Ale dlaczego im się chce?

-

A dlaczego ty lubisz bawić się w piasku? - spytał ją tatuś.

- Dlaczego? -

powtórzyła Grace. - A ile ty kukurydz wrzucasz do ziemi?

- Ile ziaren kukurydzy -

poprawił ją tatuś. - Cztery. Jedno, dwa, trzy, cztery.

- Jedno, dwa, cztery -

powtórzyła Grace. - Dlaczego cztery?

- To proste:
Pierwsze dla szpalta, Drugie dla wrony, Trzecie i czwarte Na nasze plony.
W ogrodzie wszystko pięknie rosło. Na grządkach kiełkowały rzodkiewki, sałata, cebula. Pięły się w górę
zwinięte pędy groszku, w lekkich podmuchach wiatru chwiały się młode sadzonki pomidorów, rozpościerając
wątłe listeczki o koronkowych brzegach.
-

Grządki trzeba okopać - stwierdziła mama, gdy Laura stawiała na stolę bukiecik pachnących fiołków. -

Jest tak ciepło, że lada chwila wzejdzie fasolka.
Rzeczywiście, któregoś ciepłego poranka fasolki zaczęły wydobywać na światło dzienne młode listeczki.
Grace pierwsza je spostrzegła i z okrzykami zachwytu pobiegła do mamy. Przez całe rano nie można jej
było odpędzić od grządek. Z gołej ziemi, jeden za drugim wychylały się młode pędy, strzelały w górę niby
rozwijające się stalowe sprężynki. Dwie połówki pękniętego ziarna fasoli rozchylały się do słońca, między
nimi zaś kryły się dwa blade jeszcze, jednakowe listeczki. Za
15
każdym razem, gdy ukazywała się nowa roślinka, Grace wydawała okrzyk radości.
Skończywszy sadzenie kukurydzy, tatuś zabrał się do budowy brakującej części chatki. Najpierw ułożył
legary podłogowe. Potem zrobił ramę, którą Laura pomagała ustawić, trzymając równo z pionem, a tatuś ją

background image

przybijał. Następnie wstawił do środka ściankę i dwie okienne ramy. Na koniec umocował krokwie, na
których ułożył dach.
Laura pomagała mu przez cały czas; Carrie i Grace stały i przyglądały się, a gdy jakiś gwóźdź upadł na
ziemię, szybko go podnosiły. Nawet mama przerwała pracę i przyszła do nich. Ach, naprawdę miło było
patrzeć, jak chatka przeistacza się w prawdziwy dom.
Budynek składał się teraz z trzech pokoi. W nowej części były dwa malutkie pokoiki z oknami. Postanowili
wstawić tam łóżka, dzięki czemu we frontowym pokoju zrobiło się sporo miejsca.
-

Upieczemy dwie pieczenie na jednym rożnie -powiedziała mama. - Połączymy wiosenne porządki z

przeprowadzką.
Wyprały więc zasłonki i kołdry i rozwiesiły je na sznurze, by się wysuszyły. Potem umyły szyby, aż bił od
nich blask, i zawiesiły w oknach nowe zasłonki zrobione ze starych prześcieradeł, pięknie obrębionych przez
Mary. Do nowych pokoików mama z Laurą wstawiły łóżka. Potem Laura i Carrie napełniły sienniki wonnym,
miękkim sianem wyciągniętym z samego środka stogu, ułożyły je na łóżkach, a wierzch przykryły świeżymi
prześcieradłami, jeszcze ciepłymi od żelazka, i kołdrami pachnącymi wiosennym powietrzem.
Później mama z Laurą cal po calu wyszorowały starą chatkę, stanowiącą teraz jeden duży pokój. Po
wyniesieniu łóżek został tu tylko piec, kredens, stół, krzesła i etażerka - pomieszczenie wydawało się teraz
bardzo przestronne.
16
Gdy wszystko już lśniło czystością i każdy przedmiot stał na swoim miejscu, wszyscy się zebrali, by
podziwiać wspólne dzieło.
-

Nie musisz za mnie patrzeć, Lauro - rzekła Mary. - Sama czuję, jak tu czysto, pięknie i przestronnie.

W otwartych oknach wiosenny wiatr poruszał białe nakrochmalone zasłonki. Wyszorowane deski miały
jasny, szarozłoty kolor. Na stole stał bukiecik polnych kwiatków uzbieranych przez Carrie. W kącie pokoju
stała lakierowana, brązowa etażerka.
Na pozłacanych grzbietach książek, ustawionych na dolnej półce, igrało popołudniowe światło, lśniło na
szklanych szkatułkach, odbijało się na wzorzystej, szklanej tarczy zegara, połyskiwało na wahadle z brązu,
które poruszało się bez przerwy - raz w lewo, raz w prawo. Na górnej półce etażerki stała porcelanowa
szkatułka Laury z wieczkiem ozdobionym maciupeńką, złotą filiżanką; nie opodal zaś czuwał porcelanowy,
brązo-wo-biały piesek Carrie.
Na ścianie między parą drzwi, prowadzących do nowych sypialni, wisiała drewniana, rzeźbiona przez tatusia
półeczka, którą dawno temu, jeszcze w Wielkim Lesie, mama dostała od niego w prezencie gwiazdkowym.
Każdy, najmniejszy nawet kwiatuszek, listeczek, pnące się wzdłuż brzegów gałązki i większe pędy
wieńczące gwiazdę na szczycie zachowały swe kształty, były dokładnie takie same jak wtedy, gdy tatuś
rzeźbił je składanym nożykiem. A na półeczce stała znów ta sama co zawsze porcelanowa, różowo-biała
pastereczka z porcelanowy

m uśmieszkiem na ustach.

Ach, jakże piękny był ten pokój!


Rozdział trzeci
Kot potrzebny od zaraz
Pierwsze pędy kukurydzy, trzepoczące na wietrze jak wstążki, zieleniły się już wzdłuż zoranych bruzc
Któregoś wieczora tatuś poszedł na pole, żeby się ii przyjrzeć.
Wrócił zmęczony i rozgoryczony.
-

Trzeba obsadzić na nowo przynajmniej połowa pola - powiedział.

- Ojej! Dlaczego?! -

krzyknęła Laura.

-

Susły - odparł tatuś. - Tak to jest, kiedy się sadzij kukurydzę na prerii.

Grace objęła tatusia, chcąc go pocieszyć. Podniósł! ją i dla żartu połaskotał brodą w policzek. Pamiętała!
piosenkę o ziarnach kukurydzy, więc usadowiwszy siej na jego kolanach, zaśpiewała z dumą:
Jedno dla szpaka, Drugie dla wrony, Trzecie i czwarte Na nasze plony.
- Ten,

kto ułożył tę piosenkę, musiał pochodzić ze Wschodu - rzekł tatuś. - Tu, w zachodnim kraju, trzeb

18
wyInyślić nowy wierszyk, Grace. Jak by ci się spodobał
taki:
Pierwsze dla susła, Drugie dla susła, Trzecie dla susta też -Ale przy czwartym -Nawet susła nie uratuje
Wiara w gusła!
- Charles! -

zaprotestowała mama ze śmiechem. Żarty tatusia nie zawsze ją bawiły, tym razem jednak

nie mogła się powstrzymać od śmiechu na widok wesołego spojrzenia, jakie rzucił w jej stronę.
Ledwo zdążył na nowo posadzić kukurydzę, a już susły zwąchały, gdzie są ziarna. Biegały po polu tam i z
powrotem, zatrzymując się tam, gdzie były zakopane i rozdrapywały ziemię malutkimi pazurkami. Aż dziw,
skąd wiedziały, gdzie tatuś je posadził.

background image

Wprost nie do wiary, że te malutkie zwierzątka skaczące po polu, grzebiące pazurkami w ziemi, zdołały
pochłonąć połowę zasiewu, przysiadając na dwóch łapkach, chrupiąc ziarenko po ziarenku.
- Co za plaga! -

martwił się tatuś. - Jaka szkoda, że nie mamy tu takiej kotki jak Black Susan. Natychmiast

by je wytrzebiła.
-

Ach, przydałaby się też w domu! - westchnęła mamusia. - Myszy tak się rozpleniły, że nawet na chwilę nie

można zostawić jedzenia bez przykrycia. Charles, czy nie można skądś zdobyć kota?
- Tu nie ma kotów -

odparł tatuś. - Sklepikarze też okropnie narzekają. Wilmarth powiedział, że sprowadzi

sobie kota ze Wschodu.
Tej nocy Laurę coś nagle wyrwało ze snu. Za przepierzeniem dzielącym obie sypialnie rozległo się najpierw
chrząknięcie, potem syk, a wreszcie głuchy stuk, jakby na ziemię spadło coś małego i miękkiego.
19






І
ebrar
iatus ,. w t<
,<alo sie °cU
mile
-lenia
• na!
się. Chai
u. co się
iejsze tem
powiem im, i
liech Bóg broni! - \
tatuś stroi sc
miu odjecha
Kia na niego z o\
H>yć może trwaj
irze kolacj
■k szybkim 1
■"zwiach z
Łiie.
I dziewczę lem! łkę w kie I radość.

-

Charles, co tu się dzieje? - Laura usłyszała głosi _ Charles, uspokój się - szepnęła mama. mamy.

-

Przysięgam ci, że nie mam zamiaru czuwać no-

-

Miałem sen - powiedział szeptem tatuś. - Śniłe cami i oganiać się od myszy. mi się, że fryzjer mnie

strzyże. - Musimy mieć kota - rzekła mama zdecydowanie.
- To tylko sen. Po

łóż się i śpij, i nie ściągaj ze mni całej kołdry - odparła mama cicho, był przecież środel

nocy i dzieci spały.
-

Słyszałem wyraźnie szczękanie nożyc fryzjerskie - upierał się tatuś.

-

Śpij już - powtórzyła mama ziewając głośno.

-

Mówię ci, ktoś mi obciął włosy - skarżył się tatuś

-

Dotychczas jakoś nie przejmowałeś się snami zdziwiła się mama i znów ziewnęła. - Połóż się nj drugim

boku, to ci się więcej nie przyśni.
-

Caroline, ja mam naprawdę obcięte włosy! - krzyk nął tatuś.

- Co takiego? -

spytała mama, całkiem już rozbu dzona.

-

Mówię ci, dotknij sama.

- Charles! -

rozległ się krzyk mamusi. - Zostałe ostrzyżony!

Laura usłyszała, że mama siada na łóżku.
-

Masz na głowie łyse miejsce.

- Tak -

powiedział tatuś - we śnie przesunąłen ręką po włosach...

-

Łysina wielkości mojej dłoni - zdumiała się mama

-

Kiedy podniosłem rękę chwyciłem coś...

-

Co chwyciłeś? - zawołała mama.

background image

-

Mam wrażenie - odparł tatuś - że to była mysz

- Gdzie ona jest?! -

krzyknęła mama na cały gło

-

Nie wiem. Cisnąłem ją w kąt.

-

Boże Święty - powiedziała mama słabym głosem - Mysz! Tak, to z pewnością była mysz. Wystrzygła

włosy, żeby je zabrać do swojego gniazda.
Po chwili do uszu Laury znów doszedł głos taty.
- Caroline, jak Boga ko

cham, przysięgam ci...

20
Rano pod ścianą sypialni znaleziono martwą mysz, dokładnie tam, gdzie tatuś ją rzucił. Zjawił się na
śniadaniu z łysym plackiem na tyle głowy, wystrzyżo-nym przez myszy.
-

Nie martwiłbym się tym zbytnio, gdybym nie musiał brać udziału w zebraniu rady okręgowej.

Kraj zaludniał się w takim tempie, że zaczęto organizować powiaty, a tatuś jako jeden z najstarszych
osadników musiał się w to włączyć.
Zebranie miało się odbyć w domu Whitingów, na farmie leżącej cztery mile na północny wschód od
miasteczka. Nie mogło na nim zabraknąć pani Whiting, a było nie do pomyślenia, żeby tatuś przez cały czas
siedział w kapeluszu na głowie.
-

Nie martw się, Charles - pocieszała go mama. -Wytłumaczysz im, co się stało. U wszystkich przecież są

myszy.
-

Będą ważniejsze tematy do omówienia - powiedział tatuś. - O! powiem im, że żona mnie tak ostrzygła.

- Niech Bóg broni! -

krzyknęła mama, do której nie dotarło, że tatuś stroi sobie z niej żarty.

Po śniadaniu odjechał wozem, mówiąc mamie, żeby nie czekała na niego z obiadem. Miał przed sobą długą
podróż i być może trwające parę godzin posiedzenie.
Wrócił w porze kolacji. Wyprzągł konie, zaprowadził je do stajni i szybkim krokiem ruszył do domu, zderzając
się w drzwiach z Carrie i Grace, które wybiegły mu na spotkanie.
-

Caroline, dziewczynki! Chodźcie tu szybko! Coś wam przywiozłem!

Trzymał rękę w kieszeni płaszcza, na jego twarzy malowała się radość.
21

- Cukierki! -

zawołały jednocześnie Carrie i GraceJ

-

Nie! Coś lepszego - odparł tatuś.

- List! -

spytała mamusia.

-

Gazetę? Może „Postęp"? - próbowała odgadną* Mary.

Laura spojrzała na płaszcz taty i zobaczyła, że w kieszeni coś się rusza; ale to nie była jego ręka.
- Niech Mary zobaczy pierwsza -

rzekł tatuś i wyją rękę z kieszeni. Na jego dłoni siedział malutki, biało

szary kotek. Ostrożnie postawił go na dłoni Mary, b mogła pogłaskać mięciutkie futerko koniuszkiem palca
Dziewczynka delikatnie dotknęła uszek, noska i ma ciupeńkich łapek.
- Kotek -

powiedziała z zachwytem. - Jaki malutki.

-

Jest jeszcze ślepy - wyjaśniła Laura. - Futerki na grzbiecie ma siwe jak dym z fajki, a pyszczek, brzuszek i

łapki - białe. Jakie maleńkie białe łapeczki, najmniejsze na świecie.
Wszystkie twarze schyliły się nad ślepym kociątkien skulonym na dłoni Mary. Kotek ziewnął, otwierają
różowy pyszczek.
-

To kotka. Trochę za wcześnie została odłączonj od matki - rzekł tatuś. - Musiałem jednak ją wzią( skoro

trafiła się okazja. Nie ja, to wziąłby ją kto inny Whiting dostał ze Wschodu kotkę, która się okociła
Sprzedawali małe po pięćdziesiąt centów sztuka.
-

Dałeś pięćdziesiąt centów za kota?! - zawołali Laura, szeroko otwierając oczy.

- Owszem -

rzekł tatuś.

-

Dobrze zrobiłeś - pochwaliła go mamusia. - N< kota nie trzeba żałować pieniędzy. Naprawdę nam si<

przyda.
-

Ale czy potrafimy odchować takiego malutkiego kotka? - spytała z niepokojem Mary.

-

Oczywiście, że tak - zapewniła ją mama. - Trzeba go będzie często karmić, przemywać mu oczka,

trzymać
22
w cieple. Poszukaj jakiegoś niedużego pudełka, Lauro, i wymość je ścinkami z worka.
Laura zrobiła przytulne, mięciutkie gniazdko w pudelku z tektury. Mamusia podgrzała odrobinę mleka.
Potem wszyscy patrzyli, jak mamusia bierze zwierzątko do ręki i karmi je mlekiem. Parę kropel spłynęło na
szare futerko. Pote

m ułożono kotka w gniazdku, a Mary, głaszcząc go ciepłą dłonią, utuliła do snu.

-

Będzie dzielna i zdrowa jak każda kotka, zobaczycie, że urośnie z niej wielka kocica.

Rozdział czwarty
Szczęśliwe dni

background image

Miasteczko rozrastało się bardzo szybko. Ciągle przybywali nowi osadnicy, którzy w pośpiechu budowali
domy, by jak najszybciej mieć dach nad głową.
Pewnego popołudnia mamusia i tatuś wybrali siej na spotkanie założycieli nowego kościoła. Wkrótce miały
stanąć fundamenty nowego budynku. W mieście brakowało cieśli i tatuś dostał pracę na budowie.
Każdego ranka po obrządzeniu zwierząt zabierał ze sobą drugie śniadanie i szedł do miasteczka.
Pracę zaczynał punktualnie o siódmej, w południe robił sobie krótką przerwę, a o wpół do siódmej kończył
robotę i wracał do domu na kolację. Zarabiał tygodnio wo piętnaście dolarów.
Nastały dobre czasy - w ogrodzie wszystko rosło wspaniale, na polach dojrzewały kukurydza i owies, cielę
zostało odstawione od matki, więc mieli dużo słodkiego i kwaśnego mleka, z którego można było zrobić
twaróg, śmietanę, masło i maślankę. A co najważniejsze - tatuś zarabiał teraz dużo pieniędzy.
Podczas pracy w ogrodzie Laura często myślała
24
o Mary i o jej szkole. Już dwa lata minęły odkąd dowiedzieli się o istnieniu szkoły dla niewidomych w stanie
Iowa. Nie było dnia, żeby nie myśleli o tej szkole, co wieczór modlili się, żeby Mary mogła do niej wstąpić.
Najtragiczniejsze ze wszystkiego było to, że z powodu ślepoty Mary nie mogła się uczyć w normalnej szkole.
Ona, która ta

k bardzo lubiła czytać i marzyła o tym, żeby zostać nauczycielką! Laura zaś, która nie miała na

to żadnej ochoty, wiedziała, że gdy tylko osiągnie odpowiedni wiek, będzie musiała podjąć pracę w szkole,
żeby zarobić na kształcenie Mary.
Trudno, myślała okopując grządki w ogrodzie, za to mam zdrowe oczy, które wszystko widzą.
Spojrzała na ziemię, która mieniła się rozmaitymi barwami, na trzymaną w ręku motykę, na liście groszku,
na których igrały plamki słonecznego blasku i cienie. A gdy podniosła wzrok, oczom jej ukazał się sięgający
horyzontu ocean zieleni, błękitne niebiosa, lecące wysoko ptaki i piętrzące się w oddali letnie obłoki
podobne do ośnieżonych pagórków. Laura znowu z wdzięcznością pomyślała, jak szczodrze została
obdarowana przez los. Siostrę zaś otaczały ciemności...
Może tej jesieni uda się Mary zacząć naukę, myślała Laura z nadzieją i z obawą, by nadzieja nie okazała się
płonna. Ale przecież tato zarabia teraz tyle pieniędzy...
Ach, jeśli tylko będzie możliwe, Laura odda się nauce, będzie pracować bez wytchnienia, żeby - gdy tylko
skończy szesnaście lat - mogła iść do pracy i oddawać swoje zarobki na szkołę dla Mary.
Nie można się było obejść bez pieniędzy. Potrzebowali ubrań, butów, w sklepie musiało się płacić za mąkę,
cukier, sól, herbatę. Zalegali w tartaku za drewno na drugą połowę chaty, na zimę trzeba będzie znów kupić
węgiel, a jeszcze przedtem zapłacić podatki. Dopiero za dwa lata będą się mogli wyżywić produktami
25
z własnej hodowli. Będą mieli własne mięso, kiedy z czną hodować kury i świnie. Przybywało tu coraz więc
ludzi, dzika zwierzyna prawie wyginęła. Trzeba był samemu hodować zwierzęta albo kupować mięso !
sklepie. Być może już za rok tato kupi kurczęta prosiaka. Niektórzy osadnicy przywozili je ze sobą
Wschodu.
Pewnego

wieczoru tatuś wrócił ogromnie rozrad wany.

-

Posłuchajcie - zawołał już w progu - spotkałe w mieście Boasta, który przekazał mi wiadomość, ż pani

Boast posadziła kwokę na jajkach!
- Ach, Charles! -

westchnęła mama.

-

Jak tylko kurczęta podrosną, dostaniemy ca wylęg - oświadczył tatuś.

-

Przyniosłeś wspaniałe nowiny. To cała pani Boas Czy mówił, jak się miewa?

-

Owszem, dobrze im się wiedzie, tylko pani Boa ma tyle pracy, że nie ma kiedy się wybrać do miast

Kazała was jak najserdeczniej pozdrowić.
-

Cały wylęg - ucieszyła się mama - będzie wi tuzin albo może więcej kurcząt. Mało kogo byłoby sta na taki

gest.
-

Widać dobrze pamiętają, że ich serdecznie pr jęłaś, kiedy tu przybyli zaraz po ślubie. Szalała wted

śnieżyca, a my byliśmy jedynymi osadnikami w pr mieniu czterdziestu mil - przypomniał mamie tatuś. Boast
często o tym wspomina.
-

Ależ, taki drobiazg! A dla nas cały wylęg kurczą Dzięki temu zaczniemy hodowlę o rok wcześniej.

Gdyby się udało wyhodować kurczęta, gdyby jastrz bie, lisy i łasice nie dobrały się do nich, to latem byłyb
już młode kurki, które za rok zaczęłyby się nieś I wtedy można by było posadzić je na jajach i nast pnego
roku jeść smażone kurczęta, i jajka, a gdy ku przestaną się nieść, można będzie je upiec w cieści
26
- A g

dyby tato kupił na przyszłą wiosnę prosiaka, to za parę lat moglibyśmy jeść smażoną szynkę z jajkami,

mielibyśmy smalec i kiełbasę, i żeberka, i głowiznę - rozmarzyła się Mary.
-

A Grace mogłaby sobie upiec w ognisku świński ogonek - wtrąciła Carrie.

-

Co bym mogła upiec? Czyj ogon? - dopytywała się Grace.

Carrie pamiętała świniobicie, ale Grace nie było jeszcze wtedy na świecie, więc nie wiedziała, jak smakuje
świński ogonek przypiekany na ogniu. Nigdy nie widziała na oczy brytfanki pełnej ociekających tłuszczem,

background image

soczystych, zarumienionych żeberek ani półmiska z górą cienkich, zapiekanych w cieście kiełbasek, nie
miała też w ustach naleśników polanych sosem. W pamięci zostało jej tylko tłuste, solone, wieprzowe mięso,
które tato kupował w sklepie, kiedy mieszkali w Dakocie.
Ale może teraz, już niedługo nadejdzie czas, gdy znowu będą mogli jeść te wszystkie smakołyki. Tyle było
pracy, tyle różnych myśli i pragnień, że dni mijały jeden za drugim, lecz one prawie nie odczuwały
nieobecności taty w domu.
Wraca

ł wieczorami i przynosił z miasta wiele różnych nowinek. One także miały mu mnóstwo do

opowiedzenia.
Pewnego razu wydarzyło się coś wyjątkowo ciekawego; nie mogły się wprost doczekać, kiedy wróci, żeby
mu o wszystkim opowiedzieć. Sądziły nawet, że im nie uwierzy. A oto, co zaszło tego dnia: mama ścieliła
łóżko, Laura i Carrie zmywały po śniadaniu, gdy nagle rozległ się rozpaczliwy pisk kotka. Kotek już widział
od kilku dni i teraz skakał po podłodze w pogoni za zwitkiem papieru, który Grace ciągnęła przed nim na
sznurku.
-

Grace, uważaj, nie rób krzywdy kotu!

27
Nie robię mu żadnej krzywdy - oburzyła się Gra-j
ce.
W tej samej chwili znów rozległ się pisk kota.
-

Przestań, Grace! - krzyknęła mama z sypialni. -Nadepnęłaś na niego, czy co?

-

Nie nadepnęłam - odpowiedziała Grace. Kotek miauczał rozpaczliwie, Laura odwróciła się oc

miski i zawołała:
-

Uspokój się, Grace! Zostaw kota w spokoju!

- Tu go wcale nie ma! -

odparła płaczliwym głosem Grace. - Nie mogę go znaleźć.

Rzeczywiście, kotka nigdzie nie było. Grace wpełzła pod stół, Carrie zajrzała pod piec, za skrzynkę z drew
nem, mama pod etażerkę, a Laura przeszukała obii sypialnie.
Gdy miauczenie rozległo się ponownie, mama zaj rżała za drzwi. I tam, pod ścianą zobaczyła kotka, któr z
całych sił przyciskał do ziemi łapkami wielką mys? Była to dorodna mysz, dorosła i silna, niewiele mniejsz od
kotka. Wiła się i gryzła, usiłując wyrwać się z jeg pazurków. Raz po raz wbijała w jego futerko ostr ząbki,
kotek piszczał przeraźliwie, ale jej nie wypusz czał. Aż wreszcie sam zatopił ząbki w luźnym fałdzi mysiej
skóry. Wtedy mysz podskoczyła jak szalona, tal że o mało się nie przewrócił.
Mama chwyciła za miotłę.
-

Lauro, weź kotka, ja się rozprawię z tą myszą Laura zaprotestowała:

-

Nie mogę, przecież on sam chce walczyć. Ale nim mama zdołała go pochwycić, kotek dokonał

ostatniej próby: wskoczył na mysz i przytrzymał ją przednimi łapkami. Zapiszczał przeraźliwie, ale zaraz
chwycił ją za kark i ugryzł mocno. Mysz wydała z siebie ostry pisk i zwisła bezwładnie. I tak całkiem samo
dzielnie, bez niczyjej pomocy, kotek upolował pierwszą w życiu mysz.
28
-

Coś podobnego! - westchnęła mama. - Nigdy jeszcze nie widziałam, żeby mysz walczyła z kotem!

Mały kotek nie miał matki, która by z dumą mruczała na widok jego wyczynów i wylizała jego rany. Więc
mama przemyła ostrożnie pogryzione miejsca, napoiła zwierzątko ciepłym mlekiem, a Carrie i Grace
głaskały go po zmierzwionym futerku tak długo, aż zwinął się w kłębek i usnął.
Potem Grace wzięła zdechłą mysz za ogon i wyrzuciła daleko na dwór. Do samego wieczora zastanawiały
się, co tatuś powie, gdy się dowie o wszystkim.
Zaczekały, aż się umyje, uczesze i usiądzie do stołu. Laura odpowiadała grzecznie na wszystkie jego
pytania; powiedziała, że konie, krowa i jałówki zostały napojone, a paliku przesunięte na nowe miejsce.
Noce zrobiły się tak ciepłe, że nie trzeba już było zwierząt wprowadzać na noc do stajni. Spały pod niebem
usianym gwiazdami, a kiedy się budziły, mogły sobie zawsze poskubać trawkę, jeśli tylko miały na to ochotę.
Wreszcie nadeszła chwila, gdy dziewczynki mogły zacząć opowieść o wyczynach kotka.
Kiedy skończyły, tatuś stwierdził, że istotnie nigdy w życiu nie słyszał o czymś podobnym. A potem popatrzył
na biało-szare kociątko, które dość niepewnie, lecz z podniesionym w górę ogonkiem, przeszło przez
kuchnię, i powiedział:
-

Wyrośnie z niej najbardziej łowna kocica w całym powiecie.

Dzień dobiegał końca w doskonałej harmonii. Oto siedzieli razem wokół stołu, wszystkie wyznaczone na ten
dzień prace, z wyjątkiem mycia naczyń po kolacji, były już wykonane. Jedli z apetytem pyszny chleb z
masłem, smażone kartofle, twaróg oraz sałatę skropioną octem i posypaną cukrem.
Przez otwarte drzwi widać było ciemniejącą prerię, a na wciąż jeszcze jasnym niebie zaczynały się zapalać
29
lia
pierwsze gwiazdy. Powiał wiatr, przyniósł zapach z łaj który zmieszał się z zapachami jedzenia, herbaty,
mydł i świeżych desek.

background image

A najbardziej ze wszystkiego cieszyło ich, że nastęl pny dzień będzie podobny do tego, który się właśnie
kończył. Taki sam, choć odrobinę inny, a może, tal jak dzisiaj, znów wydarzy się coś niezwykłego. Ale Laura
zdała sobie z tego sprawę dopiero wówczas, gdy oj ci zwrócił się do niej z nieoczekiwanym pytaniem:
-

Nie miałabyś ochoty iść do pracy w mieście?



Rozdział piąty
Praca w mieście




Nikt sobie nie mógł wyobrazić innej pracy w mieście, odpowiedniej dla dziewczynki, niż praca w hotelu.
-

To Clancy wpadł na ten pomysł - powiedział tatuś. Pan Clancy był jednym z kupców nowo przybyłych

do miasteczka; tat

uś pracował przy budowie jego sklepu.

-

Dom prawie skończony, Clancy zaczyna wstawiać towar. Razem z nim przyjechała jego teściowa, która

ię będzie zajmowała szyciem koszul.
- Szyciem koszul? -

zdziwiła się mama.

-

Owszem, tylu tu mieszka dookoła kawalerów, że jClancy postanowił handlować głównie płótnem, mając

a miejscu kogoś, kto od razu będzie szył z niego oszule dla nieżonatych klientów.
-

Całkiem sprytnie pomyślane - przyznała mama.

-

No pewnie! Clancy ma głowę na karku - rzekł tatuś. - Poza tym ma maszynę do szycia.

Mamusię ogarniała coraz większa ciekawość.
-

Przywiózł sobie maszynę do szycia - powtórzyła.

31
-

Czy wygląda jak na obrazku w gazecie? Ciekawe, j taka maszyna działa?

-

Wyobrażam sobie - zaczął tatuś - że najpier naciska się stopą na pedał, a wówczas koło zaczyi się

obracać i poruszać igłę w górę i na dół. Pod igj znajduje się małe urządzenie z nawiniętą nicią. Clanj
pokazał, jak taka maszyna działa. Igła porusza s niezwykle szybko, a ścieg wychodzi równiutki jak ma
rżenie.
-

Ciekawe, ile taka maszyna może kosztować? zastanawiała się mama.

-

To nie na kieszeń zwykłego człowieka - poinfa iść do szycia do pani White

mował ją tatuś. -Ale Clancy traktuje ją jako inwestyc która mu się zwróci z zysków.
-

Pewnie, że się zwróci - zgodziła się mama. Laura patrzyła na matkę, która zastanawiała si

ile pracy taka maszyna mogłaby zaoszczędzić. Jedn? gdyby nawet mogli sobie pozwolić na kupno takiej
urządzenia, czy nie byłoby to szaleństwem? Kupowa maszynę na potrzeby jednej rodziny?
-

Czy Clancy liczy, że Laura nauczy się na szyć? - spytała mama.

Laurę ogarnęło przerażenie. W razie wypadku jakiegoś uszkodzenia musiałaby odpowiadać za tak d gą
rzecz.
-

Ależ skąd, na maszynie będzie szyć pani Whit wyjaśnił tatuś. - Szukają zręcznej dziewczyny do mocy.

Pytała, czy nie znam kogoś takiego, więc po działem, że ty umiesz dobrze szyć i ona się zgodzi żebyś
przychodziła i jej pomagała. Mają tyle zamówi że sama sobie nie da rady. Obiecała płacić dwadzieś pięć
centów dziennie i dać wyżywienie chętnej, porząi nej szwaczce.
Laura zaczęła w pośpiechu obliczać w pamię
^ite, mogłaby zostać zatrudniona na całe lato i za-rokić piętnaście, a może i dwadzieścia dolarów na szkołę
dla Mary.
діє Laura nie miała wielkiej ochoty iść do miasta, między obcych. Jakże jednak mogłaby odrzucić okazję
zarobienia piętnastu, dziesięciu czy nawet pięciu dolarów. Przełknęła ślinę i powiedziała:
-

Zgadzasz się, mamo?

_ Wcale nie jestem tym zachwycona, ale pocieszam się myślą, że nie będziesz w mieście sama, ponieważ
tatuś jest tam co dzień. Więc jeśli masz ochotę, możesz
-

Ale czy mogę ciebie zostawić z całą robotą na głowie? - Laura zaczęła się wahać.

Wtedy Carrie obiecała, że będzie mamie pomagać. Umiała już słać łóżka, zamiatać, zmywać naczynia.
Mama zaś dodała, że Mary również będzie dla niej wielką pomocą i że doskonale dadzą sobie radę,
zwłaszcza teraz, kiedy zwierzęta przebywają cały czas na pastwisku i prawie wcale nie ma roboty z
wieczornym brządkiem. Na koniec dodała:
-

Nie martw się, damy sobie tu radę, choć będzie am ciebie bardzo brakowało.

Następnego ranka trzeba się było bardzo spieszyć, aura przyniosła wodę ze studni, wydoiła krowę, po zym
umyła się, wy szczotko wała włosy, zaplotła war-ocz i upięła go. Potem ubrała się w swą najlepszą erkalową
sukienkę i włożyła pończochy i buciki. Ze wieżo wyprasowanego fartuszka zrobiła zawiniątko i etknęła weń

background image

naparstek. Bez apetytu przełknęła skrom-e śniadanie i zawiązawszy pod brodą czepek, wybiegła domu za
tatą. Oboje mieli się stawić w pracy o siódmej rano.
Szli przez łąki, wdychając świeże powietrze poranka.
W ciągu tygodnia zarobi półtora dolara, a przez miesia|Pod niebem rozlegały się trele skowronków, znad
Wiel-

trochę więcej niż sześć. Gdyby przypadła do gustu palkiego Bagniska wzlatywały długonogie czaple,

wyciąga-
32
Miasteczko na prerii
33
rl
jąc smukłe szyje i wydając krótkie gardłowe krzyki. to piękny, jasny poranek, ale tatuś i Laura na nic zwracali
uwagi i tak pędzili, jakby chcieli przego wschodzące słońce.
Słońce wznosiło się na niebie szybko, a tatuś i Lauł podążali żwawym krokiem polną drogą, w stronę pa
łudniowego krańca Głównej Ulicy.
Miasteczko zmieniło się nie do poznania. Po zachoil niej stronie ulicy Głównej, między dwiema przecznica
mi, stały budynki z żółtych sosnowych desek. WzdhB nich ułożono nowy, drewniany chodnik. Ale tatuśł
Laura nie zdążyli się po nim przejść, prawie bieł wąską piaszczystą dróżką, która ciągnęła się po druga
stronie ulicy. Tutaj preria wdzierała się jeszcze rl wszystkie nie zabudowane parcele, aż po stajnię i bfl
dynek taty na zbiegu ulic Głównej i Drugiej. Niee dalej, po przeciwnej stronie ulicy Drugiej, na parce
narożnej wznosił się szkielet nowego budynku. Za nił dróżka biegła znowu przez nie zabudowane działM
dochodziła do sklepu pana Clancy. Wnętrze było cal kowicie nowe, unosił się w nim jeszcze zapach sosi»
wego drewna zmieszany z wonią świeżo nakrochml lonego materiału, który leżał zwinięty w belach ii
półkach za kontuarem. Znajdowały się tam ułożone a po sufit bele muślinu, perkalu, cieniutkiego płótna!
wełny, kaszmiru i flaneli, a nawet jedwabiu.
W sklepie nie było towarów kolonialnych ani żela znych; nie widać tam było butów ani narzędzi. Lauł nigdy
jeszcze nie widziała sklepu, w którym sprzedał wano by wyłącznie tkaniny i pasmanterię.
Z prawej strony z

najdowała się szklana lada, a niej poukładane tekturki z ponaszywanymi guzikaflł oraz

kartoniki z igłami i szpilkami. Obok ustawioril była rama, na której rozwieszono szpulki z nićmi vf wszystkich
możliwych kolorach. Ach, jak pięknie wyglj dała ta rama, mieniąca się wszystkimi barwami tęczj
34
pod oknem, przy drugim końcu lady, stała maszyna do szycia. Niklowane części i cienka igła lśniły w
słonecznym blasku, politurowane drewno błyszczało. Na wąskim, czarnym korpusie tkwiła szpulka białych
nici. Laura po

czuła, że za żadne skarby nie odważyłaby się dotknąć tego niezwykłego urządzenia.

Pan Clancy stał za kontuarem i rozwijał belę perkalu. Dwaj klienci mieli na sobie bardzo brudne koszule.
Obok stała wysoka, tęga kobieta, z gładko zaczesanymi czarnymi włosami i starannie wycięte z gazety
formy przypinała do kratkowanego perkalu, rozłożonego na ladzie kolo maszyny do szycia. Tatuś zdjął
kapelusz, przywitał się z tą nieznajomą kobietą i powiedział:
- Pani White, oto moja córka, Laura.
Pani White wyjęła z ust szpilki i powiedziała:
-

Miejmy nadzieję, że okaże się dobrą, zręczną szwaczką.

Potem zaś zapytała:
-

Umiesz porządnie obrębiać dziurki oraz fastrygo-wać ukośnie skrojone wyłogi?

-

Umiem, proszę pani - odpowiedziała Laura.

-

Więc powieś czepek na gwoździu i od razu zabierz się do pracy - rzekła pani White.

Tatuś uśmiechnął się do Laury, chcąc dodać jej otuchy, a potem włożył kapelusz i ruszył do wyjścia.
Laura miała nadzieję, że drżenie, które ją opanowało, wkrótce minie. Powiesiła czepek, zawiązała fartuszek
i nałożyła na palec naparstek. Pani White wręczyła jej kilka koszul do sfastrygowania i kazała usiąść przy
oknie na krześle z prostym oparciem, koło maszyny do szycia. Laura cofnęła je tak, by maszyna częściowo
zasłoniła ją przed spojrzeniami przechodniów. Schyliła głowę i prędko zabrała się do fastrygowania.
Przez cały czas pani White nie odzywała się do niej ani słowem. Niespokojnymi, nerwowymi ruchami przy-
35


pinała formy do materiału i krawieckimi nożycami kr^ ła koszulę za koszulą.
Skoro tyl

ko Laura kończyła fastrygowanie jedni koszuli, pani White odbierała ją od niej i podawał następną.

Po pewnym czasie pani White usiadła do maszyn! Zakręciła koło ręką, a potem utrzymywała je w ruchl
naciskając stopą pedał. Stukot pedału i igły przyporrj nał Laurze brzęczenie olbrzymiego trzmiela. Wirująi
koło zlewało się w jedną plamę, a igła śmigała I szybko, że wyglądała jak smużka jasnego światła. Pij chne
ręce pani White bez chwili przerwy podsuwa materiał pod igłę.

background image

Laura fastrygowała tak prędko, jak tylko mogl Sfastrygowane koszule odkładała na malejący stos \ lewej
ręce pani White i chwytała skrojone części < zszywania. Pani White szybko sięgała po sfastrygowai koszulę,
przeszywała ją na maszynie i odkładała i stos po swej prawej ręce.
W sposobie szycia

koszul byl pewien porządek koszule wędrowały z lady do rąk Laury, od Laury i stos, ze

stosu do rąk pani White, potem zaś na maszyi i lądowały na drugiej kupce. Przypominało to Laur krążenie
zaprzęgów i ludzi na prerii podczas budov torów kolejowych.
Po pe

wnym czasie poczuła się zmęczona. Rozboll ją kark i ramiona. Siedziała zgarbiona, nogi jej ciążyły w

głowie szumiało od nieustannego stukotu.
Nagle maszyna stanęła.
-

W porządku! - powiedziała pani White, która skon czyła szycie ostatniej koszuli ze stosu.

Laurze został jeszcze rękaw i pacha jednej koszu| i cała następna.
-

Tę ja sfastryguję - oświadczyła pani White, eh tając nie zszyte kawałki. - Nie nadążasz z robotą.

-

Dobrze, proszę pani - powiedziała Laura z żale

36
czując, że powinna pracować szybciej, choć przekraczało to jej możliwości.
przez uchylone drzwi zajrzał wysoki, potężny mężczyzna. Twarz miał zarośniętą rudym zarostem i pokryta
kurzem.
_ Co tam z moimi koszulami, Clancy? -

zawołał od

progu.
-

Na popołudnie będą gotowe - odparł kupiec. Kiedy wysoki jegomość odszedł, Clancy spytał panią

White o koszule tego klienta, na co pani White odparła, że nie wie, które do niego należą. I wtedy pan
Clancy okropnie zaklął.
Laura skuliła się ze strachu na swoim krześle i jeszcze szybciej zaczęła fastrygować. Pan Clancy zaczął
rozrzucać stos koszul, zupełnie jakby chciał nimi rzucić w panią White. Krzycząc i przeklinając zagroził, że
jeśli nie będą gotowe na czas, to niech ją lepiej Bóg ma w swojej opiece.
-

Nie będziesz mną pomiatał - wybuchnęła pani White. - Ani ty, ani żaden inny irlandzki prostak.

Laura nie dosłyszała, co odpowiedział na to pan Clancy. Miała tylko jedno pragnienie, żeby uciec stąd jak
najdalej. Ale w tej chwili pani Clancy oznajmiła, że nadeszła pora obiadu, więc obie udały się do kuchni
znajdującej się na tyłach sklepu. Pan Clancy ruszył za nimi.
W kuchni panował okropny bałagan, było tam duszno, gorąco i tłoczno. Pani Clancy nakładała jedzenie na
talerze, a siedzące przy stole trzy małe dziewczynki i chłopiec spychali się z krzeseł. Pan Clancy, pani
Clancy i pani White kłócąc się i przekrzykując, siedli do stołu i zaczęli zachłannie jeść. Laura nie mogła już
nawet zrozumieć, o co się kłócą, a także kto z kim się spiera: czy pan Clancy z żoną, czy z teściową, czy
one 2 nim,

czy każdy z każdym.

Ogarnęła ich taka wściekłość, że Laura zaczęła się
37
Ш
obawiać, iż lada chwila rzucą się na siebie. W cza kłótni pan Clancy przestawał nagle krzyczeć i całkiej
normalnym tonem zwracał się do żony, prosząc ją] podanie chleba czy nalanie kawy.
Pani Clancy posłusznie wykonywała polecenie, czym znów zaczynali się wyzywać i wrzeszczeć na cJ głos.
Dzieci nie zwracały na to najmniejszej uwagB Laura natomiast była tak zdenerwowana, że nie mogB
przełknąć kęska. Marzyła tylko o jednym, żeby sfl stamtąd jak najszybciej wydostać. Natychmiast po оЫД
dzie siadła z powrotem do pracy.
Pan Clancy wszedł do sklepu wesoło pogwizdują» jak gdyby nigdy nic, jakby właśnie wstał od miłegB
rodzinnego obiadu.
-

Ile czasu mama potrzebuje na wykończenie tycł koszul? - zwrócił się serdecznym tonem do pani White

-

Najwyżej parę godzin - odparła grzecznie раш White. - Zaraz się obie bierzemy do roboty.

Laura przypomniała sobie słowa mamy: „Świat skł» da się z bardzo różnych ludzi".
W ciągu dwóch godzin zrobiły cztery koszule. Laurł starannie fastrygowała kołnierzyki - niełatwo jest pA
łączyć kołnierzyk z koszulą i Laura bardzo się nad ■ robotą męczyła. Potem pani White powszywała je ni
maszynie. Następnie trzeba było przyszyć mankie» wykończyć przody i rozcięcia mankietów, a na końcul
mocno poprzyszywać guziczki i obrębić dziurki.
Niełatwo jest powycinać dziurki w równych odste pach, a jeszcze trudniej rozcinać je tak, by miały оЛ
powiednią wielkość. Jeden nieopatrzny ruch nożyczeii może spowodować, że dziurka okaże się za duża, al
wystarczy nie przeciąć jednej nitki - dziurka będzie zaj ciasna.
Po nacięciu otworów Laura szybciutko obszywał brzegi, pokrywając je drobnym, ścisłym ściegiem. Tał
bardzo nie lubiła robić dziurek, że nauczyła się wyko-
38
nywać tę pracę wyjątkowo szybko, by się jej jak najprędzej pozbyć. Pani White zauważyła, że Laura robi
dziurki szybko i starannie i pochwaliła ją za to.

background image

_ prześcignęłabyś mnie w obrębianiu dziurek - powiedziała.
Gdy cztery koszule zostały wykończone, do końca dnia zostało jeszcze trzy godziny pracy. Więc Laura
wykańczała koszule, a pani White kroiła nowe.
Nigdy dotąd Laura nie siedziała tak długo na krześle. Plecy ją bolały, kark zdrętwiał, palce miała pokłute, a
oczy piekły i łzawiły. Dwa razy musiała wyciągać nitkę i fastrygować od nowa. Na widok tatusia z wielką ulgą
odłożyła robotę i wstała.
Raźno maszerowali razem w stronę domu. Dzień się kończył, słońce chyliło się ku zachodowi.
-

No i jak ci się podobał pierwszy dzień pracy, kruszynko? - spytał tatuś. - Poradziłaś sobie ze wszystkim?

- Chyba tak -

odparła Laura. - Pani White powiedziała, że robię bardzo ładne dziurki.



Rozdział szósty
Miesiąc róż
Czerwiec był słoneczny. Przez cały miesiąc Lau: szyła koszule. Wielkie pęki dzikich róż kwitły wśrćl traw, ale
Laura

mogła na nie patrzeć tylko o świcA kiedy oboje z tatusiem szli przez prerię do pracy.

Lekko zamglone, poranne niebo rozjaśniało się I wolna i pojawiały się na nim strzępy obłoczków. W pfl
wietrzu unosił się zapach róż, a na krzewach rosnącycl wzdłuż drogi, kwiaty o świeżych płatkach i
złocistych! środkach wyglądały jak małe, słodkie twarzyczki.
Laura idąc wyobrażała sobie ogromne białe chmuil żeglujące w południe po jaskrawobłękitnym niebie i icl
cienie wędrujące po falujących na wietrze łąkach i pi kępach dzikich róż. Ale właśnie o tej porze będzi
musiała siedzieć w dusznej, pełnej gwaru kuchni.
Wieczorem, kiedy wracała do domu, róże zdążyły jul zwiędnąć w upale, ich płatki unosił wiatr.
Na zabawę w ogóle nie miała czasu, ale i tak byi na to za duża. Pocieszała się więc myślą, że potraf
zarabiać pieniądze i to nawet całkiem sporo. Co sobo
pani White odliczała półtora dolara, a Laura oddawała pieniądze mamie.
_ Nie oddawaj mi wszystkiego -

mówiła. - Trochę możesz zatrzymać dla siebie.

_ Na co mi pien

iądze, mamo? - pytała Laura. -Przecież niczego nie potrzebuję.

jej buty były jeszcze w zupełnie dobrym stanie, bielizna i pończochy także. Miała także nową, perkalową
sukienkę. Przez cały tydzień nie mogła się doczekać chwili, kiedy po wypłacie będzie mogła wręczyć mamie
pieniądze. Często przychodziło jej na myśl, że to przecież dopiero początek.
Za dwa lata skończy szesnaście lat - tyle, ile trzeba, żeby zacząć pracować w szkole. Musi się tylko pilnie
uczyć, by zdobyć dobre świadectwo. Jej zarobki będą wtedy prawdziwą pomocą dla rodziców. W ten sposób
spłaci dług, zwróci im wszystko, co na nią wydali, odkąd przyszła na świat. A wtedy Mary z pewnością
będzie mogła pójść do szkoły.
Czasem miała ochotę zaproponować mamie, żeby z uwagi na jej przyszłe zarobki jak najszybciej posłać
Mary do szkoły. Ale nigdy nie odważyła się tego głośno powiedzieć z obawy, że mama uzna pomysł za zbyt
ryzykowny.
Ta słabiutka nadzieja sprawiała, że szła co dzień do pracy z wielką ochotą. Zarobione przez nią pieniądze
już się przydawały. Laura wiedziała, że mama oszczędza każdy grosz, żeby jak najprędzej posłać Mary do
szkoły.
Rozrastające się miasteczko szpeciło piękną, dziką prerię. Wokół stajen piętrzyły się sterty gnoju, tu i
ówdzie sterczały stogi zeszłorocznego siana. Skryte za Paradnymi fasadami wnętrza sklepów straszyły
brzydotą. Wzdłuż Drugiej Ulicy trawa została wydeptana i między domami unosił się ziarnisty, wzbijany
wiatrem Pył- W miasteczku czuć było stęchlizną, kurzem, z domów dochodziła woń smażeniny i dymu. Z
otwartych
40
41
І
okien і drzwi barów bił wilgotny odór stęchlizny, а oqj podwórek, na które wylewano brudną wodę,
dochodził* kwaśna woń pomyj. Kiedy jednak przebywało się ш mieście przez jakiś czas, można się było
przyzwyczaić! do tych zapachów. Wtedy obserwowanie nieznajomycł zaczynało być ciekawe.
Chłopcy i dziewczynki, z którymi Laura spotykała się poprzedniej zimy, rozjechali się do swoich gospo-j
darstw. W miasteczku zostali tylko właściciele sklepów] którzy wiedli kawalerskie życie i mieszkali w tylnycli
poko

jach, podczas gdy ich żony i dzieci spędzały lata na farmach. Zgodnie z prawem nie można było zostad

właścicielem farmy, jeśli się na niej nie mieszkało w cią-j gu pięciu lat przynajmniej sześć miesięcy w rokuj
Ponadto przez te pięć lat trzeba było uprawiać dziesięd akrów ziemi i dopiero po spełnieniu tych warunków
uzyskiwało się od rządu tytuł własności. Nikt jednała nie był w stanie się wyżywić z uprawy. Więc żeby nil
łamać prawa, kobiety i dzieci przenosiły się na farmyi chłopcy orali, siali, sadzili, podczas gdy ich ojcowia
budowali domy w mieście i zarabiali na żywność i za kup narzędzi, przywożonych tu ze Wschodu.

background image

Im lepiej Laura poznawała życie w mieście, tyrJ bardziej zaczynała sobie zdawać sprawę, jak dobrzd
powodzi się jej rodzinie. A działo się tak dlatego, żl tatuś zabrał się do pracy na prerii o cały rok wcześnie niż
inni osadnicy. Już w ubiegłym roku zaorał darfl przygotował ziemię pod ogród, który teraz pięknie sil
rozrastał, obsiał jedno pole owsem, a drugie kukurydza Siana dla krów było pod dostatkiem, kukurydzl i
owies przeznaczono na sprzedaż. Za te pieniądze ba dzie można kupić węgiel na zimę. Nowi osadnicy
dopierl zaczynali od tego, co tatuś miał już za sobą.
Kiedy Laura unosiła głowę znad szycia i wyglądali przez okno sklepowe, miała przed oczami prawie cal
miasteczko; większość budynków rozciągała się międa
42
dwiema przecznicami po przeciwnej stronie ulicy. Ich naradne fasady o kwadratowych narożach miały
wywoływać wrażenie, że domy są wyższe niż w rzeczywistości i mają po dwa piętra. Tak naprawdę
dwupiętrowe były tylko trzy: hotel Meada na końcu ulicy, hotel Bearsleya znajdujący się na wprost okna,
przy którym siedziała Laura, oraz skład meblowy Tinkhama. W oknach tych domów powiewały prawdziwe
firanki i miało się wrażenie, że w porównaniu z innymi są jakby solidniejsze. Poza tym nie było większych
różnic. Wszystkie były zbudowane z sosnowych desek, które już zdążyły poszarzeć pod wpływem wilgoci.
Na parterze każdy z nich miał od frontu dwa wysokie okna, a między nimi drzwi. Z powodu upałów wszystkie
teraz były pootwierane, a u wejścia we framugach zamocowano drugie; stanowiła je właściwie rama z
rozpiętą różową siatką przeciw komarom.
Wzdłuż domów ułożony był drewniany chodnik. Tuż przy nim ustawiono słupki do przywiązywania koni.
Zawsze

stało tam kilka wierzchowców albo wozy zaprzężone w konie lub woły.

Co pewien czas Laura unosiła głowę, żeby przegryźć nitkę; wtedy jej oczom ukazywał się jeździec, który
dosiadał konia i odjeżdżał przed siebie, na prerię. Czasami do jej uszu dochodził turkot zbliżającego się
wozu; gdy hałas się wzmagał, rzucała okiem przez okno i obserwowała, jak wóz się toczy po wyboistej
drodze.
Pewnego dnia oderwał ją od szycia głośny gwar. Ujrzała, jak z baru Browna wypada wysoki mężczyzna, i
usłyszała głośny trzask zamykanych drzwi.
Człowiek odwrócił się z wyniosłą miną, z pogardą spojrzał na drzwi, a potem unosząc wysoko stopę, kopnął
różową siatkę, rozdzierając ją na strzępy. Z wnętrza baru doszły okrzyki protestu.
Ale wysoki jegomość nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Z miną zwycięzcy już miał ruszyć w dalszą
43
drogę, gdy nagle wyrósł przed nim niski człowieczek,! który właśnie zamierzał wejść do baru. Stali obaj nał
przeciw siebie, zastępując sobie drogę. Wysoki patrzyłj z góry na małego, a mały nadął się jak balon.
U wejścia pojawił się właściciel baru, który na widoM podartej siatki zaczął głośno narzekać. Lecz ani
wysoki,! ani niski nawet nie popatrzyli na niego, spoglądali nj siebie i puszyli się coraz bardziej. Nagle
wysoki chwycił małego za ramię i ni stąd, ni zowąd obaj ruszyli przed siebie, śpiewając na cały głos:
Choć burz huczy wkoło nas, My nie lękamy się. Gdy tyUco z nami w łodzi Pan, Nie utoniemy, nie!
Przed sklepem Hawthorne'a wysoki uniósł znów swi długą nogę i z całych sił kopnął w siatkowe drzwi. Z
wnętrza sklepu doszedł krzyk:
- Hej, wy, co tam...
Ale obaj kompani już maszerowali dalej, a z ust icl płynęła pieśń:
Choć burza huczy wokół nas, My nie lękamy się.
Kroczyli przed siebie z podniesionymi głowami; wyj soki wyciągał długie nogi najdalej jak potrafił, a mały
dreptał obok pośpiesznie na krótkich nóżkach, starając się nie zostawać w tyle.
Me utoniemy, nie...
Z największą powagą, na jaką go było stać, wysoki podszedł do wejścia hotelu Beardsleya i znów z całej siły
kopnął w siatkowe drzwi. Pan Beardsley wyskoczył, pomstując na cały głos, ale wysoki i niski już
maszerowali dalej, zachowując najwyższy spokój. .
Choć burza huczy wkoło nas...
44
Laura przez cały czas przyglądała się wyczynom obu kompanow' zaśmiewając się do łez. Następnie poszła
moskitiera w drzwiach sklepu spożywczego Barkera. Barker wyskoczył z krzykiem. Ale mały na swych
krótkich nóżkach i wysoki na długich już szli dalej marszowym krokiem.
My nie lękamy sie...
Przyszła kolej na moskitierę sklepu z paszą Wildera. Royal otworzył szeroko drzwi i powiedział, co myśli o
wyczynach obu panów.
Wysoki i niski wysłuchali tego z powagą, a gdy Royal przerwał dla zaczerpnięcia tchu, grubasek oświadczył:
-

Nazywam się Тау Pay Pryor i mam w czubie. Wziąwszy się pod ręce znów ruszyli przed siebie,

a grubasek zaintonował:
Nazywam się Тау Pay Pryor...
Wysoki się dołączył natychmiast i dokończyli chórem:

background image

/ piję za dwóch!
Szli dalej powtarzając te słowa w kółko; mały zaczynał, a kończyli razem:
I piję za dwóch!
Zataczając się doszli do rynku i wmaszerowali do następnego baru. Siatkowe drzwi zamknęły się za nimi.
Laura wstrzymała oddech, ale tym razem nie dosłyszała trzasku rozdzieranej siatki.
Śmiała się tak głośno, że aż rozbolał ją brzuch. Nie mogła się powstrzymać od śmiechu nawet wtedy, kiedy
pani White powiedziała, że to, co mężczyźni wyprawiają Po pijanemu, to hańba.
-

Pomyśleć tylko, ile będzie kosztowała naprawa drzwi. Doprawdy, dziwię się, że ciebie to śmieszy. Nic

45
^«*- I
zresztą dziwnego, dzisiejsza młodzież ma zupełnie prze wrócone w głowie.
Wieczorem, kiedy Laura usiłowała opisać obu pijj ków, żeby Mary mogła ich sobie wyobrazić, nikt sl nawet
nie uśmiechnął.
-

Na litość boską, Lauro! - dziwiła się mama. - Nig* rozumiem, jakim cudem widok pijanych mężczyzn mógł

ci się wydać zabawny.
-

To musiał być okropny widok - dodała Mary.

-

Ten wysoki to był Bill 0'Dowd. Brat go przywióJ tutaj, na prerię, żeby przestał pić. Ale widocznie jest w

mieście za dużo o dwa bary.
-

Szkoda, że nie wszyscy są tego zdania - rzekłl mama. - Jeśli nie przestaną tu handlować alkoholem,

kobiety będą musiały się do tego wtrącić.
-

Ty byś miała coś do powiedzenia na ten temat 1 powiedział wesoło tatuś. - Dzięki tobie nigdy nie miałem

wątpliwości co do szkodliwości picia.
- Mó

w, co chcesz, ale to wstyd, żeby podobne rzeczj działy się na oczach dziecka.

A wtedy tatuś spojrzał na Laurę rozbawionym wzrcl kiem i dziewczynka pojęła, że wcale nie miał jej za zle
tego, że się śmiała.
]

.
Rozdział siódmy
Dziewięć dolarów
Zamówień na koszule było coraz mniej. Ci, którym były potrzebne, już je sobie sprawili. Pewnego
sobotniego wieczora pani White zwróciła się do Laury:
-

Wygląda na to, że skończył się szał na koszule.

-

Tak, proszę pani - zgodziła się Laura.

Pani White odliczyła dziewięć dolarów i wręczając je Laurze, powiedziała:
-

Nie będziesz już mi więcej potrzebna, więc nie przychodź w poniedziałek. Do widzenia.

- Do widzenia -

odrzekła Laura.

W ciągu sześciu tygodni zarobiła dziewięć dolarów. Jeszcze sześć tygodni temu jeden dolar wydawał się jej
wielką sumą, a teraz widok dziewięciu nie zrobił na niej szczególnego wrażenia. Gdyby szyła jeszcze
tydzień, zarobiłaby dziesięć i pół, a gdyby mogła zostać dwa tygodnie, przyniosłaby do domu całe
dwanaście dolarów.
Z drugiej strony nęcił ją powrót do domu, miała ochotę zająć się zwierzętami, pracą w ogrodzie, chodzić na
spacery z siostrą, zbierać polne kwiaty, a wieczorami
47
razem z siostrami i matką oczekiwać na powrót tatjl Czuła jednak, że została czegoś pozbawiona wbrew
woij i oga

rnęło ją dziwne uczucie pustki.

Powoli szła Ulicą Główną. Na skrzyżowaniu z DrugJ na placu budowy, przy stercie gontów czekał na nią
tatuś. Kiedy ją ujrzał, zawołał rozradowany:
- Popatrz, co tu mam!
W cieniu sterty stał kosz przykryty workiem. Zl środka dochodziło skrobanie pazurków i cichutkie pol
piskiwanie. Kurczęta! W koszyku znajdowały się małe pisklątka!
-

Boast przyniósł je dzisiaj - rzekł tatuś. - Cztem naście sztuk, wszystkie zdrowe i całe. - Promieniał ni myśl

o tym, jaką radość sprawi mamie.
-

Kosz nie jest ciężki - powiedział. - Weź za jedni ucho, a ja wezmę za drugie i poniesiemy razem.

Ostrożnie niosąc kosz, ruszyli w dół Ulicą GłównJ
Słońce właśnie zachodziło i purpurowo-złoty blasl
oświetlał niebo. Srebrne Jezioro wyglądało tak, jakby
płonęło wielkim ogniem. Pisklęta w koszu popiskiwały
niespokojnie.
-

Pani White już nie chce, żebym do niej przychol dziła - odezwała się Laura.

background image

- Nie ma popytu na koszule -

stwierdził tatuś. Nagle Laurze przyszło do głowy, że i tatuś może

stracić pracę.
-

A co z twoją pracą, tato? - spytała.

-

Być może przestanę pracować przed końcem latl - odparł tatuś. - Zresztą i tak muszę się niebawem brać

do siana.
-

Zarobiłam tylko dziewięć dolarów - powiedział! Laura z żalem.

- Suma nie do pogardzenia -

pocieszył ją tatuś, i Uczciwie zapracowałaś te pieniądze, pani White była

przecież z ciebie zadowolona,
- To prawda -

zgodziła się Laura.

48
_ Więc wszystko w porządku - zakończył tatuś.
Rzeczywiście Laura była z siebie dumna. Słowa tatusia sprawiły jej wyraźną ulgę, a co najważniejsze -nieśli
kosz z kurczętami.
Na widok kurcząt mama się rozpromieniła. Carrie i Grace przepychały się jedna przez drugą, cisnęły się
wokół kosza, żeby zajrzeć do środka, a Laura opowiedziała Mary, jak wyglądają. Były to zdrowe, ruchliwe
kurczątka, o błyszczących czarnych oczkach i jasno-żółtych łapkach. Zaczynały już tracić puch, na ich
szyjkach widać było gołe miejsca, a na skrzydełkach i ogonkach pojawiały się pierwsze piórka. Kurczęta
miały bardzo różne upierzenie, jedne były białe, drugie zaś pstre.
Mama ostrożnie przeniosła je z kosza do swego fartucha.
-

Nie mogą pochodzić z jednego wylęgu - zauważyła mama. - Są wśród nich tylko dwa kogutki.

-

Może Boastowie chcą już w tym roku jeść pieczone kurczęta - domyślił się tatuś.

-

Pewnie zamieniła je na takie kurczęta, z których wyrosną nioski - powiedziała mama. - Cała pani Boast.

Nie znam nikogo o takim sercu.
Mama włożyła kurczęta z powrotem do fartucha i przeniosła je do kojca, który już przedtem zbudował tatuś.
Koj

ec miał z przodu drzwiczki zbite z cienkich deseczek i zamykane na drewniany kołek. Przez szpary

między listewkami wpadało do środka słoneczne światło.
Kojec nie miał podłogi, stał wprost na trawie, którą kurczęta mogły sobie skubać, kiedy tylko miały ochotę.
Gdy trawa zostanie wyjedzona i zabrudzona, przeniesie siQ kojec w inne miejsce.
Z otrębów, wody i odrobiny pieprzu mama w starej brytfance przygotowała pokarm dla kurcząt. Kiedy ją
wstawiła do kojca, kurczęta rzuciły się na jedzenie z takim zapałem, że co chwila przez pomyłkę dziobały
4

— Miasteczko na prerii 49

własne łapki. Najadłszy się do syta, obsiadły pojemni z wodą; by przełknąć, nabierały płynu w dziobki i vM
ciągając szyje przechylały do tyłu łebki.
Mama powiedziała, że kurczętami będzie się zajm0. wać Carrie, musi je karmić i pilnować, żeby zawszę
miały świeżą wodę. Jutro można już będzie kurczęta wypuścić z kojca, tylko Grace będzie musiała uważał
żeby jastrząb nie porwał ich w swe szpony.
Po kolacji mama posłała Laurę, żeby sprawdziła, czj kurczęta bezpiecznie śpią. Nad ciemną prerią lśniły
jasne gwiazdy, nisko nad zachodnim horyzontem świecił srebrny sierp księżyca. Łąki uśpione nocną ciszą
zdawały się miarowo oddychać przez sen.
Laura pogłaskała leciutko stłoczone w ciepłą киш śpiące kurczątka. Potem się wyprostowała i ogarnęła
wzrokiem tonącą w mroku prerię. Nie wiedziała nawet, ile czasu tak stała, zapatrzona w ciemną noc, gdy
nagle spos

trzegła mamę nadchodzącą od strony domu.

-

Ach, tu jesteś, Lauro - powiedziała szeptem maml i tak samo jak przedtem Laura przyklękła, i wsunęła

rękę do kojca, żeby dotknąć przytulonych do siebie kurcząt. Potem się wyprostowała i rozejrzała wokoło.1
- Po

woli to zaczyna wyglądać jak prawdziwa farmaj W ciemności ledwo było widać pole owsa i kukuryi

dzy. W gęsto zarośniętym ogrodzie, na tle ciemnych zarośli lśniły w księżycowym blasku pędy ogórków i
dyń. Niska, zbudowana z darni stajenka ginęła w mroku, w oknie chaty płonęło ciepłe, żółte światło.
Nieoczekiwanie, zupełnie bez namysłu, Laura ode zwała się:
-

Tak bardzo bym chciała, żeby Mary jeszcze ta jesieni mogła pojechać do szkoły.

-

To całkiem możliwe. Rozmawiałam o tym z tatąl Laura umilkła, a po chwili wyjąkała:

-

Czy... czy ona już o tym wie?

-

Jeszcze nie. Nie chcemy jej robić nadziei. Ale jeśl

50
wsZystko pójdzie dobrze, tatuś będzie dalej zarabiał, sprzedamy owies i kukurydzę, można ją będzie posłać
do szkoły. Przez najbliższe siedem lat, póki nie ukończy całego kursu, trzeba będzie na to zarabiać.
po raz pierwszy Laura uświadomiła sobie, że zabraknie siostry w domu. Mary odjedzie i już jej tu nie będzie.
Laura nie mogła sobie wyobrazić życia bez niej.
-

Ach, jak bym chciała... - zaczęła i urwała w pół słowa. Do tej pory miała gorącą nadzieję, że Mary pójdzie

do szkoły.

background image

-

Tak, będzie nam jej brakowało - rzekła mama cicho. - Ale nie wolno nam zapominać, że to dla niej

ogromna szansa.
- Wiem o tym -

zgodziła się Laura ze smutkiem w głosie.

Na

gle przeraziły ją otaczające ciemności, a dom, choć z jego okien padało jasne światło, wydał się pusty i

bez życia. Dom bez Mary nie będzie już tym samym domem.
-

Twoje dziewięć dolarów bardzo nam się przyda, Lauro - odezwała się mama. - Za tę sumę będzie można

kupić dobry materiał na elegancką suknię dla Mary, a także trochę aksamitu na kapelusz.
Rozdział ósmy
Czwarty Lipca
Bum!
Laura ocknęła się gwałtownie. W pokoju panował mrok.
-

Co się stało? - zapytała szeptem przerażona Camel

-

Nie bój się - uspokoiła ją Laura i obie zaczęłj nasłuchiwać.

Okno ledwo-

ledwo odcinało się od reszty wnętrz! tonącego w ciemnościach, lecz mimo to Laura czuła, że

minęła już północ.
Bum! -

rozległo się znowu.

Czuły, jak dom zatrząsł się w posadach.
- To salwy armatnie - o

dezwał się tatuś zaspany™ głosem.

- Co to? Co to? -

dopytywała się Grace. - Co si^

stało?
-

Ale dlaczego strzelają? - niepokoiła się Carrie.

- Która to godzina? -

dziwiła się mamusia. Zza przepierzenia doszedł głos taty:

-

Dziś jest święto, Carrie, Czwarty Lipca.

52
Powietrzem wstrząsnął kolejny wybuch. Bum!
Tym razem nie był to wystrzał armatni, tylko wybuch nrochu na kowadle przed kuźnią.
Huk miał przypominać odgłosy walk, jakie Amerykanie toczyli niegdyś w obronie niepodległości. Właśnie
czwartego

lipca obwieścili światu, że wszyscy ludzie rodzą się równi i wolni.

Buum!
-

Chodźcie, dziewczynki - zawołała mama. - Właściwie możemy już wstać.

Rozległ się śpiew tatusia:
W świetle bladego świtu, powiedz, czy widzisz...
- Charles -

zaprotestowała mamusia, ale po chwili zaczęła się śmiać, ponieważ rzeczywiście było zbyt

ciemno, by cokolwiek dostrzec.
-

Nie musimy tego wszystkiego traktować z tak śmiertelną powagą - oświadczył tatuś, po czym wyskoczył z

łóżka i zawołał: Hurra! Jesteśmy w Ameryce! -I zaśpiewał:
Hurra! Hurra! Niech płynie radosna pieśń. Hurra! Hurra! Podjlagą wolności
Nawet słonko, które wstawało na czystym, jasnym niebie, też wiedziało, że dziś się święci Czwarty Lipca.
Przy śniadaniu mama oświadczyła:
-

Idealny dzień na świąteczny piknik.

-

Miejmy nadzieję, że za rok miasto się wzbogaci i będzie można zorganizować piknik na prerii.

-

W tym roku to i tak by było niemożliwe - przyznała mama. - Во cóż to za piknik bez pieczonych kurcząt.

Dzień zaczął się od uroczystych salw, ale po tym szumnym początku nic więcej się nie działo, choć w taki
szczególny dzień oczekiwano nadzwyczajnych wy-
53
darzeń. Tylko trudno było sobie wyobrazić, co takiego miałoby się właściwie wydarzyć.
Gdy skończyły zmywanie, Carrie powiedziała:
- Mam ochot

ę ubrać się odświętnie.

-

Ja też - przyznała Laura - ale nie ma się przecie! do czego stroić.

Poszła wylać wodę za dom i zobaczyła tatusia, który spoglądał w kierunku poletka owsa. Owies rósł gęsto;
wysokie grube kłosy szarozielonego koloru kołysały się łagodnie na wietrze. Kukurydza też pięknie wyrosła.
Długie, żółtozielone, gęsto rosnące liście zasłaniały ziel mię. W ogrodzie rozpełzały się na wszystkie strony
pędy ogórków, ich koniuszki prostowały się pod kępami гоя łożystych liści. Zieleniły się grządki groszku i
fasoli, marchew wypuszczała pierzastą nać, a buraki długie, ciemne liście na czerwonawych łodyżkach.
Miechunki były już wielkości małych krzaczków, a między nimi w polnej trawie biegały kurczęta w pogoni za
owadami.
W zwykły dzień taki widok wydawałby się nadzwyl czajny, ale w dzień świąteczny oczekiwało się czegoś
całkiem niezwykłego.
Tatuś najwyraźniej myślał podobnie. Nie miał nic do roboty, ponieważ w czasie świąt nie wolno było brać się
do żadnej pracy, prócz obrządzania zwierząt i robót domowych. Wróciwszy z pola zwrócił się do mamusi!

background image

-

W miasteczku na pewno będą jakieś uroczystości nie miałabyś ochoty się tam wybrać?

-

Jakie uroczystości? - spytała mama.

-

Będzie można zobaczyć wyścigi konne oraz wypić szklaneczkę lemoniady - wyjaśnił tatuś.

-

Kobietom nie wypada pokazywać się na wyścigach! a w ogóle - jak tam iść bez zaproszenia.

Laura i Carrie wprost wychodziły ze skóry, czekają^ na to, co mama zdecyduje. Wreszcie po dłuższym naf
myślę mamusia potrząsnęła głową i powiedziała:
-

Idź sam, Charles. To zbyt wiele emocji dla Gracei

54
_ W domu jest przyjemniej -

wtrąciła Mary.

A wtedy odezwała się Laura:
_ Jeśli się wybierzesz, tato, to czy ja i Carrie mogłybyśmy z tobą iść?
Twarz tatusia się rozjaśniła. Spojrzał na Laurę i Carrie i mrugnął do nich wesoło. .
Wtedy mamusia też się uśmiechnęłaś rzekła:
_ Idźcie razem, będziecie mieli wspaniałą wyprawę. Carrie, biegnij do piwnicy, przynieś masło, zrobię wam
kanapki na drogę, a wy się tymczasem ubierajcie.
Zapanował prawdziwie świąteczny nastrój. Mama przygotowała kanapki, tatuś wypastował buty, Laura i
Carrie pięknie się wystroiły. Na całe szczęście perka-lowa suknia w kwiatki Laury była świeżo uprana i
uprasowana. Najpierw jedna, a potem druga wyszorowały mydłem buzie, szyje i uszy. Potem na nie bieloną
bieliznę powkładały szeleszczące halki z białego muślinu. Wyszczotkowały włosy: Laura owinęła ciężkie,
grube warkocze wokół głowy i przypięła szpilkami, Carrie zaś wplotła niedzielne wstążki. Następnie Laura
włożyła świeżo upraną sukienkę i zapięła ją na plecach. Suta falbana u dołu szerokiej spódnicy sięgała
czubków jej trzewików.
-

Czy mogłabyś mnie zapiąć? - poprosiła Carrie. Nie potrafiła dosięgnąć dwóch guzików na samym środku

pleców. Pozostałe zapięła nie po kolei.
- Nie pójdziesz tak na obchody Czwartego Lipca -

zawyrokowała Laura. Odpięła wszystkie guziki i

porządnie je pozapinała.
-

Ciągle mi się warkocze zaczepiają o te guziki -poskarżyła się Carrie.

- Wiem, wiem -

pocieszyła ją Laura. - Mnie się też tak samo zaczepiały. Jak dorośniesz, będziesz upinała

włosy wysoko, tak jak ja. A na razie musisz wytrzymać.
Na końcu włożyły na głowy czepki. Tatuś już czekał, trzymając w ręku kanapki zawinięte w brązowy pa-
55
pier. Mamusia zlustrowała dziewczynki od stóp do głów] i rzekła z dumą:
-

Pięknie obie wyglądacie.

-

Radość mnie rozpiera, że mogę się pokazać w mie-j ście z takimi pięknymi córkami.

-

Ty też świetnie wyglądasz, tato - rzekła Laura, i Tatuś miał na sobie niedzielne ubranie, filcowy kafl

pelusz z szero

kim rondem, przystrzygł sobie brodę, a jego wypastowane buty aż lśniły.

-

Ja też chcę iść - zażądała Grace i mimo upomnień mamusi, powtórzyła jeszcze kilka razy: - Chcę iść z

wal mi! Chcę iść!
Grace była najmłodsza i bardzo rozpieszczona. Tatuś, chcąc córeczkę uspokoić, posadził ją gwałtownym
ruchem na krześle i powiedział surowo:
-

Masz słuchać mamy!

Wyruszyli, ale trochę było im nieswojo z powoduj Grace. Żal im było dziecka, ale trzeba ją było przecież
kiedyś zacząć uczyć posłuszeństwa. Za rok już na pewno ją zabiorą, jeśli tylko znów będą obchody i jeśli
pojadą wozem. Teraz szli pieszo, konie zostały, żeby paść się na łące. I dobrze, bo musiałyby stać cały
dzień w upale i kurzu przywiązane do słupków. Przecież Grace nie przeszłaby sama całej mili i musieliby ją
nieść kawał drogi.
Nim dotarli do miasteczka, doszedł do ich uszu odgłos przypominający trzaskanie prażonej kukurydzy.
Tatuś wyjaśnił, że to petardy.
Wzdłuż Głównej Ulicy stały konie uwiązane do słup-^ ków. Chodnik był tak zatłoczony, że ludzie dosłownie
wpadali na siebie, trudno się było przecisnąć. Co chwila ktoś rzucał na zakurzoną ulicę zapaloną petardę,
która z sykiem i hukiem wybuchała.
-

Nie przypuszczałam, że tak to będzie wyglądało -i szepnęła Carrie.

Laura też nie była zachwycona. Nigdy dotąd nie
przebywały w takim ścisku, ale nie pozostawało im nic innego, jak wmieszać się w tłum i razem z nim
przechadzać się w górę i w dół ulicy. Nie było to jednak przyjemne, zbyt wiele obcych twarzy było wokół.
Kiedy przebyli tak dwie przecznic

e, Laura spytała tatusia, czy nie mogłyby poczekać w jego starym domu.

Tatusiowi bardzo się ten pomysł spodobał. Będą sobie mogły powyglądać przez okno, a on tymczasem
rozejrzy się trochę po mieście. W południe się spotkają, zjedzą razem drugie śniadanie i pójdą na wyścigi.
Tatuś wpuścił dziewczynki do pustego domu i Laura zamknęła drzwi.

background image

Ach, jak przyjemnie było znaleźć się w pustym, przestronnym budynku. Carrie i Laura zajrzały najpierw do
kuchni, w której, tuląc się do pieca, przeżyli długą, srogą zimę. A potem wspięły się na poddasze, gdzie
teraz panował okropny upał. Z frontowego okna patrzyły na tłum falujący na ulicy i petardy wybuchające w
ulicznym pyle.
-

Chciałabym mieć parę takich petard - zwierzyła się Carrie.

-

Możemy sobie wyobrażać, że to są strzały z broni palnej - zaczęła Laura. - Znajdujemy się w forcie

Ticonderoge, otaczają nas Indianie i Anglicy, a my jesteśmy Amerykanami walczącymi o niepodległość.
-

Fort Ticonderoge należał do Anglików, odbili go Zieloni Chłopcy z gór - poprawiła ją Carrie.

-

Wobec tego jesteśmy z Danielem Воопе'ет w Kentucky, a to jest obóz otoczony częstokołem. Anglicy i

Indianie wzięli go siłą.
-

Ciekawe, ile mogą kosztować takie petardy - przerwała jej Carrie.

-

Nawet gdyby tatuś miał pieniądze, szkoda kupować coś takiego tylko po to, żeby narobić hałasu -

stwierdziła Laura.
-

Lepiej popatrz na tego gniadego kuca. Chodź,

57
będziemy wybierały konie, które się nam najbardziej-podobają. Ty zaczynasz pierwsza.
Było tyle do oglądania, że gdy wrócił tatuś i zawołał z dołu: gdzie jesteście dziewczynki? - trudno im było
uwierzyć, że już jest południe.
Pędem zbiegły na dół. Oczy tatusia błyszczały radośnie.
-

Patrzcie, jakie smakołyki przyniosłem wam na drugie śniadanie! - powiedział z dumą. - Będziemy mieli do

chleba wędzonego śledzia! Ale to nie wszystko. - Tatuś wyciągnął z kieszeni paczkę petard.
- Tato! -

krzyknęła Carrie. - Ile kosztowały?

- Ani centa -

odparł tatuś. - Dał mi je adwokat Barnes i powiedział, że to dla was.

- Ojej! -

zawołała Laura. - Dlaczego zrobił nam taki prezent?

Laura nigdy nie słyszała o panu Barnes.
- To polityk -

wytłumaczył tatuś. - Dla każdego stara się być miły i serdeczny.

-

Chcecie od razu zabawić się petardami czy po śniadaniu?

Kiedy spojrzały na siebie od razu o tym wiedziały! że ta sama myśl przyszła im do głowy, więc Carrie
powiedziała:
-

Zostawimy je na potem. Zabierzemy je do doma i pokażemy Grace.

-

Macie rację - powiedział tatuś i schował petard! do kieszeni.

Potem odwinął z papieru wędzonego śledzia, a Laurl wyjęła z paczki chleb z masłem. Śledź był przepyszny,
nie zjedli wszystkiego, zostawili trochę dla mamusi. Kiedy byli już po śniadaniu i znikła ostatnia okruszynka
chleba, poszli się napić do studni i długo, długo pili i wiadra ociekającego wodą. Później umyli ręce i
rozgrzane twarze i wytarli chustką taty.
Pora była iść, bo niedługo miały się rozpocząć wyj
58
ścigi- Cały tłum przeszedł przez tory i skierował się na prerię. Na maszcie, na tle nieba, powiewała
amerykańska flaga. Słońce świeciło jasno i wiał lekki, rześki wiaterek.
Jakiś człowiek stanął na podniesieniu, znajdującym sie w pobliżu masztu.
- Panowie -

zwrócił się do publiczności - nie jestem zbyt mocny w wygłaszaniu oficjalnych przemówień, ale

dzisiaj jest wielkie święto - Czwarty Lipca. Tego dnia nasi przodkowie uwolnili się od despotyzmu władców
Europy. Choć nas, Amerykanów, było wówczas niewielu, nie chcieliśmy się godzić na monarchię czy
tyranię. Stawiliśmy więc czoło wojskom brytyjskim i najemnikom z Hesji, jak również czerwonoskórym
dzikusom i mordercom, których wyfraczeni arystokraci podjudzali przeciwko nam, płacąc im za palenie
naszych domów, mordowanie i skalpowanie naszych dzieci i żon. Garstka wynędzniałych amerykańskich
bojowników stanęła do walki i odniosła zwycięstwo nad nimi wszystkimi. Tak, panowie! Daliśmy Anglikom
łupnia w tysiąc siedemset siedemdziesiątym szóstym, pobiliśmy ich powtórnie w tysiąc osiemset
dwunastym, zmuszając europejskich monarchów do wycofania się z Meksyku i kontynentu amerykańskiego
ni

ecałe dwadzieścia lat temu! Chwała za to narodowi amerykańskiemu!

Na ten sztandar powiewający nad moją głową, przysięgam wam, panowie, że jeśli kiedy komuś z Europy
przyjdzie chętka na naszą ziemię, wypędzimy go stąd na cztery wiatry!
- Hurra! Hurra! - k

rzyknęli wszyscy zebrani, a wraz z nimi Laura, Carrie i tatuś.

-

Tak więc jesteśmy u siebie - ciągnął dalej mówca ~ i każdy z nas jest wolnym i niezależnym obywatelem

w tej Bożej krainie - jedynej ziemi na świecie, gdzie Panuje wolność. Dziś jest Czwarty Lipca - dzień upa-
mictniąjący jej odzyskanie. Powinniśmy go święcić bar-
59
dziej uroczyście. W tym roku nie stać nas jeszcze na to. Większość z nas boryka się z trudnościami, ale za]
rok znajdą się tacy, którym się będzie powodziło o wiele lepiej i będzie można zorganizować świetniejsze
uroczystości.

background image

Dziś zgromadziliśmy się tu, żeby wysłuchać wspólnie słów Deklaracji Niepodległości. Pozwólcie więc, że jąj
przeczytam. W górę serca, panowie!
Laura i Carrie znały ten tekst na pamięć, ale teraz] słuchały go z bijącymi sercami. Trzymały się za ręce i
chłonęły każde słowo, stojąc pośród wzruszonego tłu-1 mu. Nad głowami, na tle jasnego nieba powiewał
gwiaździsty sztandar.
-

Ilekroć wskutek biegu wypadków konieczne staje się dla jakiegoś narodu, by zerwał więzy polityczne

łączące go z innym narodem i zajął wśród potęg ziemskich oddzielne i równorzędne stanowisko, do jakiego
upoważniają go prawa natury i jej Bóg, to właściwy respekt dla przekonań ludzkich wymaga, aby naród ten
podał powody, które zmusiły go do oderwania się.
Uważamy następujące prawdy za oczywiste: że wszyscy ludzie są równi, że Stwórca obdarzył ich pewnymi
nienaruszalnymi prawami, że w skład tych praw wchodzi życie, wolność i swoboda ubiegania się o
szczęście...
Nastąpiła długa i przerażająca lista przestępstw kró-! la:
-

Starał się nie dopuścić do zaludnienia Stanów, j

-

Utrudniał wykonywanie sprawiedliwości, odmawiając swej zgody na prawa ustanawiające władze

sądowe.
-

Uzależnił naszych sędziów wyłącznie od swej wolii

-

Utworzył całą masę nowych urzędów i nasłał tutaj szarańczę nowych urzędników, aby nękali nasz lud i

zjadali jego zasoby.
-

Splądrował nasze morza, zniszczył nasze wybrzeża, spalił miasta i zgładził wielu ludzi...

60
-

Równocześnie przerzucił tutaj wielkie armie obcych najmitów, aby dokończyły dzieła śmierci, spustoszenia

i tyranii już rozpoczętego wśród okrucieństw i perfidii, które ledwie dadzą się porównać z najbardziej
barbarzyńskimi czasami, a które całkowicie niegodne sa głowy cywilizowanego narodu...
Dlatego m

y, przedstawiciele Stanów Zjednoczonych Ameryki zebrani na Kongresie ogólnym, odwołując się

do Najwyższego Sędziego Świata, uroczyście ogłaszamy i oświadczamy w imieniu wszystkich ludzi dobrej
woli tych Kolonii, że połączone Kolonie są i mają słuszne prawo być wolnymi i niepodległymi państwami; że
zwolnione są one z wszelkich zobowiązań w stosunku do Korony Brytyjskiej i że wszelkie powiązania
polityczne między nimi a państwem Wielkiej Brytanii są i powinny być całkowicie zniesione oraz że jako
wolne i niep

odległe kraje mają one pełne prawo wypowiadania wojny...

Zobowiązujemy się jeden przed drugim naszym życiem, naszymi posiadłościami i świętym naszym honorem
do podtrzymania niniejszej Deklaracji, mając niezłomną wiarę w pomoc boskiej Opatrzności.
Gdy mówca

skończył, zapanowała cisza. Nikt nie wiwatował, nikt nie klaskał; na zakończenie brakowało

tylko, by ktoś powiedział słowo „amen". Stali więc przez długą chwilę w milczeniu, jakby nie wiedząc, co
teraz robić. A wtedy tatuś zaczął śpiewać, a za jego przykładem od razu poszli inni.
Mój kraju, o tobie,
Stodka kraino wolności,
O tobie śpiewam.
Niech zawsze
ptonie w nim święty ogień wolności,
Po ostatnich słowach tłum zaczął się rozchodzić, Laura stała dalej nie ruszając się z miejsca. Słowa
61
Deklaracji i pi

eśni zlały się jedno i Laurze przyszło nagle do głowy, że królem Ameryki jest sam Bóg.

Bo skoro Amerykanie nie chcą słuchać żadnego] władcy, skoro są całkowicie wolni, to wobec tego muszą
być posłuszni jedynie własnym sumieniom. Na przykład tatuś nie jest niczyim poddanym, sam jest sobie
panem. A ona też, gdy jeszcze trochę podrośnie, przestanie słuchać rodziców i też będzie postępować tak,
jak jej będzie sumienie dyktowało. Myśl ta wydała się jej ol-j śniewająco prosta, nagle pojęła, co oznacza
słowo wolność, co to znaczy być wolnym. Zrozumiała, że to znaczy - być dobrym. To Bóg - Ojciec - twórca
wolności i praw natury obdarzył człowieka prawem do życia i swobody. Trzeba więc przestrzegać boskich
praw, po-

j nieważ tylko prawo Boże może zapewnić człowiekowi wolność.

Laura nie miała jednak czasu na dalsze rozmyślania. Carrie chciała się dowiedzieć, nad czym siostra tak się
zamyśliła, ale tatuś powiedział:
-

Chodźmy tędy. Tam za darmo można się napić lemoniady.

Na trawie w pobliżu masztu stało kilkanaście beczek.) Już zdążyła się tam ustawić kolejka. Każdy kolejno pił
lemoniadę z czerpaka - gdy jeden skończył, podawał czerpak następnemu, a sam odchodził w stronę koni i
wozów czekających przy torze wyścigowym.
Laura i Carrie wstydziły się trochę podejść, ale człowiek, który właśnie trzymał czerpak w ręku, zauważył je i
oddał czerpak tatusiowi. Tatuś zaczerpnął trochę lemoniady dla Carrie. Beczka była pełniusieńka, a na jej
powierzchni pływały plasterki cytryny.
-

Dobra lemoniada, widać, że cytryn nie żałują 4 powiedział tatuś.

background image

Carrie piła powolutku, otwierając szeroko oczy z rozj koszy, nigdy przedtem nie miała w ustach czegoś t
pysznego.
62
_ Świeżo przygotowana - powiedział jeden z mężczyzn czekających w kolejce. - Wodę wzięli z hotelowej
studni, dlatego taka zimna.
Drugi zaś dodał:
-

Dużo zależy od tego, ile doda się cukru. Tatuś ponownie napełnił czerpak i podał go Laurze.

Laura znała już smak lemoniady, piła ją kiedyś w Minnesocie, na przyjęciu urodzinowym u Nellie Oleson,
dawno temu, kiedy była małą dziewczynką. Ale lemoniada, którą teraz piła, wydawała się jej jeszcze lepsza.
Wypiła wszystko, do ostatniej kropelki i podziękowała tatusiowi. Nie wypadało prosić o więcej.
Gdy tatuś skończył pić, poszli po wydeptanej trawie i dołączyli do tłumu stojącego przy torze wyścigowym.
Tor był wielkim, kolistym pasem zoranej ziemi, z której zdjęto darń i wyrównano za pomocą pługa z radłem..
Pośrodku i na zewnątrz toru rosła wysoka trawa, która w niektórych miejscach została zadeptana przez ludzi
i wyjeżdżona przez koła powozów.
- Witaj, Boast! -

krzyknął tatuś na widok mężczyzny wynurzającego się z tłumu. Przybył w ostatniej chwili

sam, bo pani Boast, podobnie jak mama, wolała zostać w domu.
Na torze pojawiły się cztery konie - dwa gniade, jeden siwy, jeden kary - i ustawiły się w szereg.
- Na którego stawiasz? -

spytał Laurę pan Boast.

- Na karego! -

zawołała Laura. Sierść konia lśniła w słońcu jak jedwab, a grzywę i długi ogon rozwiewał

wiatr. Zwierzę nerwowo potrząsało smukłym łbem.
Na okrzyk: „start" - konie ruszyły z kopyta. Tłum zawył. Kary mknął pierwszy wyciągniętym kłusem, po chwili
wysunął się na prowadzenie. Spod kopyt unosiły się tumany kurzu, które wkrótce zasłoniły jeźdźców i
wierzchowce. Pędząc ze wszystkich sił konie znalazły się wkrótce po przeciwległej stronie toru. Siwek
zaczął powoli doganiać karego, potem przez jakiś czas szły
63
łeb w łeb, po czym siwy wysforował się do przodu. Laura wciąż wierzyła w zwycięstwo karego, który gna] co
sił w nogach, nie dając za wygraną. Zaczął doganiać siwka, a po kilku sekundach konie zrównały się. Cała
czwórka biegła teraz po prostym odcinku toru. I nagle, zupełnie niespodziewanie, gniady z białą strzałką
wysunął się do przodu, wyprzedził siwego i karego i przy akompaniamencie wiwatującego tłumu pierwszy
dobiegł do mety.
-

Widzisz, gdybyś postawiła na karego, to byś przegrała - powiedział tatuś.

-

Ale kary był najpiękniejszy - rzekła na to zdecydowanie Laura.

Nigdy przedtem nie czuła takiego podniecenia. Oczy Carrie też błyszczały, policzki jej pałały, szarpała
warkocz, który zaczepił się o guzik na plecach.
-

Czy będą jeszcze gonitwy? - spytała.

-

Oczywiście - odparł tatuś. - Zaraz zaczną się; wyścigi powozów.

-

Na który zaprzęg stawiasz, Lauro? - spytał pan' Boast uśmiechając się.

Pierwsza na trasę wyjechała para gniadoszy zaprzężona do lekkiej bryczki. Konie były idealnie dobrane, a
stąpały tak lekko, jakby powóz nic nie ważył. Potem nadjechały inne zaprzęgi, ale Laura prawie na nie nie
patrzyła, ponieważ całą jej uwagę przyciągnęła para kasztanków. Poznała ich dumnie wzniesione łby,
wygięte szyje, lśniącą sierść, rozwiane czarne grzywy i bystre łagodne oczy.
- Zobacz, Carrie - to morgany! -

zawołała.

- Tak, to konie Almanza Wildera -

potwierdził tatuś! - Ale do czego, na Boga, on je zaprzągł?

Wysoko nad grzbietami koni widniała sylwetka Al manza Wildera, który siedział na koźle zsunąwszy
kapelusz na tył głowy. Widać było, że przepełnia go radość i pewność siebie.
64
Gdy podjechał w kierunku toru, zobaczyli że Alman-zo siedzi na wysokim siodełku, w długim, wysokim
pojeździe z bocznymi drzwiczkami.
- To wóz towarowy jego brata! -

zauważył stojący obok mężczyzna.

-

Z takim ciężarem nie ma szans w porównaniu z lekkimi bryczkami - odezwał się ktoś inny. Wszyscy

przypatrywa

li się zaprzęgowi Almanza i tylko o tym mówili.

-

Ten koń od zewnętrznej strony, to Prince, zeszłej zimy zrobił sto czterdzieści mil z Almanzem i Capem

Garlandem. Przywieźli wtedy pszenicę i uratowali nas od śmierci głodowej - objaśnił tatuś panu Boastowi.
-

Ten drugi koń to Lady, ta, która wtedy pognała za stadem antylop. Dzielne, rącze konie.

- Rozumiem -

zgodził się pan Boast - ale nawet najlepszy zaprzęg nie uciągnie tak ciężkiego wozu,

ścigając się z gniadoszami Sama Owena, które ciągną leciutką bryczkę. Ciekawe, czemu chłopak nie
wydostał lżejszego powozu?
-

Dumny młodzieniec - odezwał się ktoś z tłumu. - Woli przegrać jadąc na własnym wozie, niż wygrać na

pożyczonym.
-

Po prostu szkoda, że nie ma własnego - powiedział pan Boast.

background image

Kasztanki b

yły bez wątpienia najpiękniejszym zaprzęgiem na torze wyścigowym. Biła z nich duma i

wydawało się, że wcale im nie przeszkadza ciężki wóz. Potrząsały łbami, strzygły uszami, widać było, że
chcą jak najszybciej ruszyć z miejsca.
- Jaka szkoda -

pomyślała Laura. - Jaka szkoda, że nie mają równych szans.

Zacisnęła pięści. Tak bardzo pragnęła, żeby piękne, dumne konie Almanza mogły stanąć do równej walki!
Zaprzężone do tego ciężkiego wozu nigdy nie zwyciężą. Powiedziała głośno:
^ Miasteczko na prerii
65
- C

o za niesprawiedliwość!

Zaprzęgi ruszyły. Pierwsza poszła para gniadoszy! lśniące kopyta i koła pojazdu poruszały się z taką
szybkością, że miało się wrażenie, iż unoszą się nad ziemią. Wszystkie pojazdy były lekkie, miały
pojedyncze siedzenia, żaden nie miał podwójnego, prócz ciężkiego towarowego wozu Almanza, który
ostatni wytoczył się na tor.
-

Najlepsze konie w okolicy i najmniejszej szansy! na wygraną - usłyszała Laura czyjś głos.

-

Pewnie, że nie - stwierdził ktoś inny. - Kto taj widział, żeby brać taki ciężki wóz. Zgubią krok, jak amen w

pacierzu.
Ale kasztanki Almanza kłusem rwały do przodu równo, bez przerwy, w doskonałym rytmie. Nad torem znów
uniosła się chmura pyłu i konie znikły widzom z oczu. Gdy wynurzyły się po drugiej stronie toru, widać było,
że biegną coraz prędzej.
Ale cóż to? Ciężki wóz Almanza wyprzedził nie jeden, lecz dwa zaprzęgi! Przed nim biegły tylko gniadosze.
Prędzej, błagała w myślach Laura. Prędzej! Musicid wygrać! Tak bardzo pragnęła, by zaprzęg Almanza
wygrał, że wierzyła, iż jej chęci dodadzą koniom sił.
Zaprzęgi zrobiły już prawie całe okrążenie. BrałyJ ostatni zakręt i wychodziły na prostą. Prowadziły gnia-de.
Morgany nie mogły nadążyć ciągnąc taki ciężar, lecz Laura wciąż nie traciła nadziei.
- Szybciej! Pospieszcie

się! Przyspieszcie jeszcze trochę - szeptała.

Almanzo pochylił się do przodu na wysokim siedzeniu; przemawiał teraz do koni. Morgany przyspieszyły
ciągnąc kłusem! Ich łby zrównały się najpierw z bryczką pana Owena, a potem gładko, powoli przesunęły
sie do

przodu i wyprzedziły ją. Końskie nogi migały szybko! tak szybko, jakby za chwilę miały się wzbić w

powietrze. Łby morganów powoli równały się z łbami prowadzącej
66
pary. Oba zaprzęgi pędziły teraz łeb w łeb, szybko, coraz szybciej.
_ Remis! Do licha, remis! -

zawołał ktoś z tłumu.

Wówczas w powietrzu świsnął bat. Świsnął raz i drugi, jednocześnie rozległ się krzyk pana Owena.
Gniadosze skoczyły do przodu. Almanzo nie miał bata. Siedział pochylony do przodu, trzymając lejce w
dłoniach. Znów powiedział coś do koni. A wtedy z szybkością lecącej po niebie jaskółki kasztanki
wyprzedziły parę gniadoszy i minęły metę. Zaprzęg Almanza wygrał!
Podniosła się wrzawa. Tłum ruszył i otoczył Almanza, siedzącego wysoko na wozie. Laura wstrzymała
oddech, po chwili spostrze

gła, że kolana jej drżą. Miała ochotę jednocześnie śmiać się i płakać. Poczuła, że

musi koniecznie usiąść, by chwilę odpocząć.
- Wygrali! Wygrali! -

powtarzała Carrie z zachwytem, klaszcząc w ręce. Laura milczała.

-

Zarobił swoje pięć dolarów - rzekł pan Boast.

-

Jakie pięć dolarów? - spytała Carrie.

-

W miasteczku zebrali pięć dolarów na najlepszy zaprzęg - wyjaśnił tatuś. - I Almanzo je wygrał.

Laura była zadowolona, że nie wiedziała o tym wcześniej. Nie wytrzymałaby napięcia, gdyby ktoś ją
uprzedził, że morgany walczą o taką nagrodę.
-

Zasłużył na nią - powiedział tatuś. - Widać, że młody człowiek umie obchodzić się z końmi.

Wyścigi się skończyły. Nie pozostawało nic innego, jak dalej się kręcić w tłumie i przysłuchiwać rozmowom.
W beczce została na dnie już tylko resztka lemoniady. Pan Boast przyniósł Laurze i Carrie pełen czerpak,
więc podzieliły się jego zawartością. Lemoniada była teraz co prawda słodsza, ale za to niezbyt zimna.
Zaprzęgi powoli zaczęły się rozjeżdżać. Tatuś stwierdził, że czas Wracać do domu.
Pan Boast odprowadził ich do końca Ulicy Głównej. W drodze powrotnej tatuś powiedział, że bracia Wilde-
67
rowie mają siostrę, która jest nauczycielką. Uczyła na Wschodzie w Minnesocie, niedawno osiedliła się na
farmie, pół mili na zachód od miasteczka. Chciałaby podjąć pracę w tutejszej szkole, więc tatuś poradził,
żeby złożyła podanie do rady szkoły. Jego zdaniem nie powinno być żadnych przeszkód.
Laura i Carrie spojrzały na siebie. Tatuś należał do rady szkoły - pozostali członkowie pewnie też będą tego
samego zdania. Laura pomyślała, że jeśli będzie dobrą uczennicą i spodoba się pannie Wilder, to może
kiedyś nauczycielka zabierze ją na przejażdżkę wozem zaprzężonym w te piękne konie.

Rozdział dziewiąty

background image

Szpaki
W sierpniu zrobiło się tak gorąco, że Laura i Mary wychodziły na spacer bardzo wcześnie, gdy słońce było
jeszcze niezbyt wysoko. Rankiem powietrze było świeże, chłodne i spacer sprawiał dziewczynkom wielką
przyjemność. Ale te przechadzki miały się skończyć, bo Mary miała wkrótce wyjechać do szkoły.
Tak długo na to czekali, że teraz, gdy wyjazd stał się rzeczywistością, nie mogli uwierzyć, że to prawda.
Poza tym nikt z rodziny nie miał pojęcia, jak wygląda szkoła dla niewidomych, bo nikt z nich jeszcze takiej
szkoły nie widział. Tej wiosny tatuś zarobił prawie sto dolarów, w ogrodzie wszystko obrodziło, kukurydza i
owies dojrzewały - nic nie stało na przeszkodzie, by Mary podjęła dalszą naukę.
Pewnego ranka, wracając ze spaceru, Laura zauważyła, że do spódnicy Mary przyczepiło się kilka źdźbeł
trawy. Próbowała je strzepnąć, ale trzymały się mocno materiału.
- Mamo! -

zawołała Laura - chodź, zobacz, jaka dziwna trawa.

69
Mama też nigdy czegoś podobnego nie widziała! Źdźbła przypominały trochę kłosy jęczmienia, ale
oddzielne skręcone szczecinki otaczały torebkę nasienną długości cala, zakończoną ostrzem twardym і
сіепкіщ jak igła. Łodyżka była pokryta sztywnymi zadziorkami, skierowanymi w dół. Źdźbła wbiły się w
sukienkę Mary i w dodatku przesuwały się po materiale, a czteroca-lowej długości, skręcone szczecinki
jakby popychały je do przodu.
- Auu! -

krzyknęła Mary. - Coś mnie ugryzło! Tuż nad trzewikiem jedna z tych dziwnych roślin

przebiła pończochę i wkręciła się pod skórę.
-

Czegoś podobnego jeszcze tu nie mieliśmy - odezwała się mama. - Ciekawe, co nas jeszcze tu spotka?

Gdy w południe tatuś wrócił do domu, pokazały mu to niezwykłe źdźbło. Powiedział, że nazywa się
hiszpanka. Jeśli dostanie się do końskiego lub krowiego pyska, trzeba ją wycinać z warg albo języka,
inaczej nie daje

się usunąć. Potrafi przedostać się nawet przez grubą owczą skórę i spowodować śmierć

zwierzęcia.
-

Gdzieście ją znalazły? - spytał tatuś i ucieszył się, że nie umiały określić miejsca. - To znaczy, że jeszcze

się nie rozpleniła. A którędy szłyście?
Laura

opisała mu trasę spaceru, a tatuś powiedział, że zajmie się tą trawą.

-

Podobno można ją zniszczyć ogniem, póki jesi zielona. Wypalę ją teraz, żeby zniszczyć nasiona, a

wiosną dopilnuję, żeby spalić ją zawczasu.
Na obiad mama podała młode kartofle ze szczypiorkiem, zielony groszek i fasolkę szparagową. Przy
każdym nakryciu stał też talerzyk pełen pokrojonych w plasterki dojrzałych pomidorów posypanych cukrem i
polanych śmietaną.
-

Ale pyszności! - powiedział tatuś dokładając sobie] kartofli i groszku.

- Tak -

przytaknęła mama z zadowoleniem. - ТегаЯ

70
nareszcie możemy się najeść do syta, za całą zeszłą
zimę-
Mama była dumna ze swego warzywnika, wszystko
tak pięknie obrodziło.
-

Jutro zaczynam solenie ogórków, pełno ich pod liśćmi. Ziemniaki rosną tak gęsto, że aż trudno je

okopywać.
-

Odpukać, ale jeśli wszystko dobrze pójdzie, będziemy mieli tej zimy ziemniaków pod dostatkiem -

powiedział z radością tatuś.
-

I kukurydzę do prażenia - dodała mama. - Rano zauważyłam, że kitki na niektórych kolbach zaczynają

ciemnieć.
-

Nigdy dotąd nie widziałem takiego urodzaju -powiedział tatuś. - Dzięki naszym plonom wyżywimy się

sami.
- A owies? -

spytała mamusia. - Co z owsem?

-

Owies wyjadają szpaki - odparł tatuś. - Ledwo postawiłem kopy, a już pojawiła się ta zaraza. Całe ziarno

wyjadają, zostają puste kłosy.
Twarz mamy spochmurniała, ale tatuś ciągnął dalej.
-

Trudno, słoma też się na coś przyda. A po żniwach wystrzelam je co do jednego.

Minęło popołudnie, Laura podniosła głowę znad szycia i dostrzegła przez okno cieniutką smużkę dymu
unoszącą się w rozedrganym powietrzu. To tatuś palił hiszpańską trawę.
-

Preria wygląda tak pięknie i niewinnie - powiedziała Laura. - Ciekawa jestem, co nam szykuje

następnego. Cały czas trzeba z nią walczyć.
-

Całe nasze życie jest nieustanną walką - powiedziała mamusia. - Jedno niebezpieczeństwo uda ci się

przetrzymać, a już musisz stawić czoło następnemu. Zawsze tak było i zawsze tak będzie. Im wcześniej
pogodzisz się z tym, tym lepiej. A gdy spotka cię coś dobrego, będziesz umiała odczuć wdzięczność - po
71

background image

chwili dodała: - Chodź, Mary, możesz już zmierzyć górę sukienki.
Szyły dla Mary elegancką, wyjściową suknię. Dusiły się z gorąca, siedząc w rozgrzanym pokoju, zwoje
kaszmiru okrywały ich kolana. Mamusia zabrała się do szycia tej sukni z pewnymi obawami. Zaczęła od
letniej, zwyczajnej sukienki, żeby sprawdzić formę, którą wycięła z gazety. Zrobiła ją na podstawie
tekturowego wzoru, na którym były wydrukowane linie i podane różne rozmiary. Kłopot był w tym, że nikt nie
miał takich właśnie rozmiarów, jakie były podane na tekturowym wzorze. Mama wymierzyła więc Mary,
zapisała na wzorze długość rękawów, spódnicy, gorsu, a potem wycięła formy z płótna. Lecz gdy Mary
zmierzyła zszyty wykrój, okazało się, że tu i ówdzie trzeba poprawić.
Laurze nigdy przedtem nie przyszło do głowy, że mama może nie lubić szycia. Na jej łagodnej twarzy nigdy
nie pojawiał się grymas zniecierpliwienia, w jej głosie nigdy nie było słychać irytacji. Jednak teraz wydało się
Laurze, że mocno zaciśnięte usta mogą być oznaką niechęci, i że być może mama, tak samo jak ona, nie
cierpi szycia, tylko tego po sobie nie pokazuje.
Miały poza tym inne jeszcze zmartwienie. Kiedy kupowały materiał, pani White powiedziała, że wie od
siostry, która mieszka w

Nowym Jorku, że znów wraca moda na krynoliny. W miasteczku jeszcze nie było

ich w sprzedaży, ale pan Clancy już myślał o sprowadzeniu ich do swego sklepu.
-

Nie mam pojęcia, co robić - denerwowała się mama.

W zeszłym roku pani Boast miała katalog mody Godeya. Może teraz ma nowy i uda się go pożyczyć. Tylko
że tatuś przez cały tydzień kosił siano, a w niedzielę wszyscy byli tak zmęczeni, że nie mieli sił wybrać się
na farmę państwa Boast. Panował straszny
72
upał. Na szczęście w sobotę tatuś spotkał w miasteczku pana Boast, i okazało się, że jego żona nie
otrzymała nowego katalogu Godeya.
-

Po prostu trzeba uszyć jak najszerszą spódnicę -zdecydowała mama. - Jeśli krynoliny rzeczywiście będą

modne, Mary może sobie kupić, a na razie wystarczą jej halki.
Uszyły więc dla Mary cztery nowe halki - dwie z niebieskiego muślinu, jedną z bielonego, a jedną z
cieniutkiego, białego batystu. Do tej ostatniej Laura przyszyła drobniutkim ściegiem sześć jardów
szydełkowej koronki. Była to ta sama koronka, którą Laura podarowała Mary w prezencie gwiazdkowym.
Potem uszyły jeszcze dwie halki z szarej flaneli i trzy czerwone komplety bielizny. Dół halek Laura ozdobiła
rzędem czerwonych krzyżyków z włóczki. Czerwona włóczka pięknie wyglądała na szarej flaneli. Wszystkie
szwy w hal

kach i w długich rękawach czerwonych kompletów Laura obrębiła też drobniutkim ściegiem.

Dekolt i mankiety ozdobiła krzyżykowym szlaczkiem z niebieskiej włóczki.
Zużyła w ten sposób prawie całą wełnę, która wraz z innymi prezentami przybyła zeszłej zimy w świątecznej
beczułce. Ale Laurze ani przez chwilę nie było żal wełny, wiedziała, że w całej szkole nikt nie będzie miał
piękniejszej bielizny niż jej siostra.
Gdy mama obrębiła wszystkie szwy i równo je roz-prasowala, przyszła kolej na wszycie fiszbinów w
z

aszewki z przodu gorsu i w ramiona. Była to naprawdę trudna robota - fiszbiny trzeba było wszywać równo

po obu stronach szwu, żeby nie robiły się zmarszczki i żeby góra sukni dokładnie przylegała do ciała. Mama
tak się okropnie namęczyła przy tej robocie, że rozbolał ją kark.
Sukienka Mary była już gotowa do ostatniej miary. Górę z brązowego kaszmiru podszyto brązowym baty-
73
stem. Z przodu ciągnął się rząd małych, brązowych guziczków, a po obu jego stronach biegł wąski, przy-
marszczony pasek sukna w brązowo-niebieską kratkę, przetykany czerwonymi i złotymi nitkami. Taki sam
pasek ozdabiał dół gorsu, wysoki kołnierzyk też był zrobiony z kraciastego sukna. Pod spód mama wszyła
zwój kupnej, białej koronki, która marszcząc się wystawała ponad kraj kołnierza.
-

Ach, jaka piękna suknia - zachwycała się Laura. - Plecy leżą doskonale, bez jednej zmarszczki, ramiona

też, a rękawy aż do łokci są idealnie obcisłe.
-

Piękna - powiedziała Mary - nie wiem tylko, czy uda mi się ją zapiąć.

Laura stanęła naprzeciwko Mary.
-

Wciągnij powietrze i nie oddychaj - powiedziała z niepokojem.

- Jest za ciasna -

rzekła mama z rozpaczą.

-

Nie oddychaj, wciągnij powietrze - powtarzała Laura bezmyślnie, rozpinając guziki. - Teraz już możesz.

Mary zdjęła za ciasny gors i odetchnęła głęboko.
-

Ale co się mogło stać, przecież w zeszłym tygodniu pasowała doskonale - rozpaczała mamusia.

Nagle Laurę coś olśniło.
-

Gorset! Tasiemki gorsetu musiały się rozluźnić! Laura miała rację. Mary wciągnęła oddech, Laura

mocniej zaciągnęła tasiemki gorsetu. Teraz góra sukienki zapięła się bez trudu i leżała doskonale.
-

Jak to dobrze, że ja nie muszę jeszcze nosić gorsetu - stwierdziła Carrie.

-

Ciesz się, póki możesz - powiedziała Laura. - Już niedużo czasu ci zostało.

Ona sama nie znosi

ła gorsetu, wiedziała jednak, ża skoro zaczęła upinać włosy i nosić długie spódnice,

sięgające czubków bucików, musi także od rana do wieczora chodzić w gorsecie.

background image

74
-

Gorsetu nie powinno się na noc zdejmować -mawiała mama i Mary posłusznie się na to zgadzała. Ale

Laura nie mogła znieść ucisku twardych fiszbin, nie pozwalających na zaczerpnięcie głębszego oddechu i
zawsze przed snem gorset zdejmowała.
-

Na litość boską - strofowała ją mama - co się stanie z twoją figurą? Kiedy wychodziłam za mąż, tatuś

mógł mnie objąć w talii dwiema rękami.
-

Teraz już nie może - powiedziała Laura złośliwie - a wygląda na to, że jednak nadal mu się podobasz.

-

Nie bądź złośliwa, Lauro - upomniała ją mama, ale zarumieniła się, a na jej twarzy pojawił się uśmiech.

Na ko

ńcu mama przybrała przód sukni białym koronkowym żabotem i wszyscy się cofnęli, by móc podziwiać

dzieło jej rąk. Spódnica z klinów z brązowego kaszmiru była gładka i wąska z przodu, ale z tyłu i po bokach
mocno zmarszczona i szeroka, by można było włożyć pod spód krynolinę. Z przodu sięgała podłogi, z tyłu
tworzyła niezbyt długi, zgrabny tren, który szeleścił, kiedy Mary się obracała. Dół obszyty był plisowaną
falbanką.
Mama uszyła dwie spódnice. Wierzchnia z wełny w brązowo-niebieską kratę była z przodu marszczona, a
na bokach podpięta, by odsłonić tę, która była pod spodem. Tył opadał w obfitych fałdach powyżej trenu z
falbanami.
Gors sukni ciasno opinał kibić Mary. Zdobił go rząd ślicznych małych guziczków, które sięgały białego,
koronkowego żabotu, opadającego spod kołnierzyka. Brązowy kaszmir okrywał spadziste ramiona Mary aż
do łokci, a dalej rękawy się rozszerzały. U dołu były obszyte marszczoną, kraciastą falbanką, spod której
wystawał rąbek białej koronki, uwydatniając szczupłe dłonie Mary.
W tej wyt

wornej sukni Mary wyglądała przepięknie. Jej złote włosy błyszczały jak jedwab, były bardziej

75
złociste niż jedwabne nitki w falbankach. Jej niewidzace oczy były bardziej niebieskie niż błękit materiału, a
policzki różowe jak jabłuszka. Ach, jak wytwornie wyglądała Mary w nowej sukni!
- Ach, Mary -

westchnęła Laura. - Wyglądasz jakbyś wyszła prosto z żurnala. Żadna dziewczyna w szkole ci

nie dorówna.
-

Naprawdę tak ładnie wyglądam, mamo? - spytała Mary nieśmiało, a jej policzki zaróżowiły się jeszcze

bardziej.
Tym razem mama nie rzekła nic na temat próżności, tylko powiedziała:
-

Wyglądasz nie tylko pięknie, ale i wytwornie. Gdziekolwiek się pojawisz, wszyscy będą patrzeć na ciebie

z przyjemnością. Doprawdy, wszędzie możesz się pokazać, masz odpowiednie stroje na każdą okazję.
Trzeba było zakończyć oględziny. Mary omdlewała z gorąca w wełnianej sukience. Kiedy ją zdjęła, odłożyły
ją z najwyższą ostrożnością, jakby to było najprawdziwsze dzieło sztuki. Zostało jeszcze kilka rzeczy do
zrobienia -

uszycie aksamitnego kapelusza na chłodne dni, wydzierganie wełnianych pończoch i

jedwabnych mitenek. Pończochy miała zrobić mama, a mitenki Laura.
-

Zrobię je, jak tylko znajdę wolną chwilę - obiecała Laura. - Teraz muszę pomóc tacie przy sianie.

Najbardziej ze wszystkiego Laura lubiła pracować na polu, na słońcu i wietrze. Miała nadzieję, że do pracy
w polu nie będzie musiała wkładać gorsetu.
-

Możesz mu pomóc ładować - zgodziła się z niechęcią mama, ale stóg tatuś ułoży w mieście sam.

- Jak to? -

zawołała z przerażeniem Laura. - Czy musimy się znowu tam przeprowadzać?!

-

Nie podnoś głosu, Lauro - upomniała ją łagodnie mama. - Pamiętasz? „Jej głos był zawsze łagodny i

cichy, co przydawało uroku jej kobiecości."
76
-

Naprawdę musimy się przenosić do miasteczka? _ powtórzyła Laura ściszając głos.

-

I tatuś, i ja uważamy, że nie można ryzykować i zostawać na zimę w domu, który ma tyle szpar. Nie

przeżylibyśmy w nim ostatniej zimy.
-

Może ta zima nie będzie taka straszna - powiedziała Laura z nadzieją w głosie.

-

Nie należy kusić losu - powiedziała mama stanowczo i Laura pojęła, że decyzja w tej sprawie już dawno

została podjęta. Przeniosą się na zimę do miasta, a jej nie pozostanie nic innego, jak doszukiwać się w tej
sytuacji dobrych stron.
Przed wieczorem nad polem owsa, oświetlonym blaskiem zachodzącego słońca, znów zaczęły kołować
ptaki. Tatuś wyszedł ze strzelbą na dwór i zaczął do nich strzelać. Nie miał najmniejszej ochoty tego robić, a
każdy wzdragał się, słysząc odgłos wystrzałów, tym niemniej wszyscy wiedzieli, że ktoś w końcu musi się
tym zająć, żeby uchronić resztkę zbiorów. Konie, krowę i dwie jałówki można było wyżywić sianem, ale
owies i kukurydzę przeznaczono na sprzedaż, a zarobione pieniądze na opłacenie podatków i zakup węgla.
Następnego ranka, gdy tylko wyschła poranna rosa, tatuś wyjechał na pole z kosiarką. Mama zajęła się
szyciem aksamitnego kapelusza, a Laura pracowicie dziergała jedwabne, brązowe mitenki. O jedenastej
mama nagle sobie pr

zypomniała:

-

Na miłość boską, pora brać się do obiadu! Najwyższy czas. Biegnij, Lauro, na pole i przynieś kaczanów.

background image

Kukurydza wyrosła tak wysoko, że była wyższa niż Laura. Zapowiadał się obfity zbiór. Jak okiem sięgnąć,
wokół szeleściły długie zielone liście, a kaczany, zakończone ciemnymi, zrudziałymi kitkami, chyliły się ku
ziemi. Ale gdy Laura wkroczyła między rzędy, wzbiła się stamtąd do góry chmara czarnych ptaków, które
77
zaczęły krążyć nad jej głową. Szum i trzepot ich skrzydeł był głośniejszy niż szelest długich liści. Ptaków
było mnóstwo, na ziemię padł cień jak od chmury. Przefru-nęły kawałek i znów opadły na pole.
Kaczanów było co niemiara. Na każdej łodydze tkwiły dwie lub trzy kolby. Kitki na czubkach wyschły, w
powietrzu unosiły się resztki kwiatowego pyłku, z wierzchołków zielonych łusek zwisały jedwabiste nitki
podobne do gęstych, zielonych włosów. Tu i ówdzie kępki nitek zbrązowiały i pod łuską wyczuwało się pełne
ziaren kolby. Dla pewności, nim Laura oderwała je od łodygi, odgarniała łuski na bok i przyglądała się
rządkom mlecznych ziaren.
Nad jej głową bez przerwy krążyły ptaki. Nagle stanęła jak wryta. Szpaki wyjadały ziarna kukurydzy!
Rozejrzała się i w paru miejscach dostrzegła puste kolby. Łuska była zdarta, a kaczany gołe. Stała i nie
ruszała się z miejsca, więc ptaki bez obawy obsiadły kukurydziane pole. Pazurami czepiały się kolb, ostrymi
dziobami rozrywały łuskę, i dziobiąc pośpiesznie, pochłaniały jedno ziarno za drugim.
Laura, ogarnięta dziką wściekłością, bez słowa rzuciła się na ptaki, wymachując czepkiem na wszystkie
strony. Uniosły się trzepocząc wielkimi, czarnymi skrzydłami, lecz po chwili znów siedziały na kolbach.
Huśtając się na nich, zrywały łuskę i pożerały kukurydziany plon. Laura wiedziała, że takiej masie nie potrafi
sama stawić czoła.
Zebrała więc kilka kaczanów do fartucha i pobiegła do domu. Serce jej biło szybko, ręce się trzęsły, kolana
się pod nią uginały. Kiedy mama spytała, co się stało, odparła spokojnym głosem:
-

Szpaki dobrały się do kukurydzy. Chyba trzeba powiedzieć tacie.

-

Szpaki zawsze zjadają trochę kukurydzy, nie ma zmartwienia. Zanieś mu coś zimnego do picia.

78
Tatuś kosił trawę. Nie bardzo się przejął wiadomością o szpakach. Powiedział, że przepędził je z owsa i
ustrzelił ich setkę albo więcej.
-

Z pewnością narobią trochę szkód w kukurydzy, ale nic na to nie poradzimy.

- Jest ich mnóstwo -

martwiła się Laura. - Jeśli nie zbierzemy dość kukurydzy, czy... czy Mary będzie mogła

chodzić do szkoły?
Tatuś posmutniał.
-

Sądzisz, że jest aż tak źle?

-

Nie masz pojęcia, ile ich jest. Tatuś spojrzał w niebo.

-

Jedna godzina nie robi wielkiej różnicy. Zajmę się tym po obiedzie.

W południe wyszedł ze strzelbą. Idąc między rzędami kukurydzy strzelał do ptaków. Za każdym strzałem
unosiła się w górę czarna chmara, z której martwe ptaki sypały się jak grad. Jednak po chwili ptasia
gromada znów obsiadała kaczany. W końcu tatuś wystrzelał wszystkie naboje, ale szum skrzydeł wcale nie
stał się cichszy.
Natomiast nad polem owsa nie ujrzeli ani jednego szpak

a. Wyniosły się stamtąd, ale przedtem wyjadły

wszystkie ziarna, jakie udało się im wydziobać ze snopków.
Następnego dnia mama postanowiła iść na pole kukurydzy z dziewczynkami i odganiać ptaki. Nawet Grace
biegała między rzędami piszcząc i wymachując czepkiem. Ale ptaki unosiły się nad ich głowami, by po chwili
znów osiąść na kolbach i wydłubywać dziobami ziarno.
-

Szkoda twoich sił, Caroline - powiedział tatuś. -Pójdę do miasta i kupię trochę naboi.

Gdy wyszedł, mama powiedziała:
-

Chodźcie, może się uda je odegnać, nim tatuś wróci.

79
Zaczęły więc biegać po polu tam i z powrotem, w gorącym słońcu, krzycząc i wymachując czepkami i
rękami. Po twarzach i plecach spływał im pot, ostre liście kaleczyły ręce i policzki. Od krzyków i gorąca
zaschło im w gardle. A wirująca chmara to unosiła się, to opadała, ostre pazury czepiały się kolb, dzioby
szarpały.
W końcu mama stanęła w miejscu i powiedziała:
- To nie ma sensu.
Tatuś przyniósł z miasta paczkę nowych naboi i przez całe popołudnie strzelał do ptaków. Latały tak gęsto,
że każde ziarnko śrutu trafiało w cel. Zdawało się jednak, że im więcej strzelał, tym więcej ptaków
przybywało, jakby wszystkie szpaki z całego okręgu przybyły do nich na kukurydzianą ucztę.
Z początku były to zwyczajne szpaki. Potem przyleciały większe ptaki z żółtymi główkami, a potem jeszcze
inne, z czerwonymi plamkami na skrzydłach. Były ich setki.
Przylatywały rankiem i krążyły nad polem, to wzbijając się w górę, to opadając.
Po śniadaniu tatuś wrócił z naręczem zabitych ptaków.
- Nie

słyszałem, żeby kto jadł szpaki, ale możemy spróbować, są tłuste jak wieprzki.

background image

- Oskub je, Lauro -

powiedziała mama. - Upieczemy je na obiad. Niewielka z nich korzyść. Jak mówią:

duże straty, mały zysk.
Laura oskubała szpaki, a w południe mama ułożyła je na rozgrzanej patelni, aby się dusiły we własnym
tłuszczu.
Przy obiedzie wszyscy jednogłośnie oświadczyli, że nigdy dotąd nie mieli w ustach równie delikatnego
mięsa.
Po południu tatuś wrócił niosąc trochę kolb i nowa porcję zabitych ptaków.
- Zbiory p

rzepadły - powiedział. - Kukurydza nie

80
jest jeszcze całkiem dojrzała, ale lepiej żebyśmy ją sami zjedli, nim zrobią to szpaki.
-

Czemu o tym wcześniej nie pomyślałam! - zawołała mama. - Laura, Carrie, lećcie pędem i pozbierajcie

wszystkie dojrzałe kolby, to je ususzymy. Może choć trochę da się uratować.
Laura wiedziała, czemu mama nie pomyślała wcześniej o ususzeniu kukurydzy - zbyt była przygnębiona
myślą, że zbiór przepadł, że nie będzie czym zapłacić za węgiel i podatki i tatuś będzie musiał sięgnąć do
oszczędności. A wtedy skąd wezmą pieniądze na szkołę dla Mary...
Na polu było mnóstwo ptaków, uderzały Laurę po rękach i głowie skrzydłami. Carrie rozpłakała się ze
strachu, bojąc się, że ptaki ją zadziobią. Laura nie mogła się oprzeć wrażeniu, że ptaki zawładnęły polem i
uważają, że kukurydza do nich należy. Zdawało się jej, że z gniewem wzlatują w powietrze, tuż przed ich
twarzami, a potem rzucają się na kukurydzę z głośnym skrzekiem, jakby chciały pokazać, że nie oddadzą im
łupu.
Na polu zostało niewiele. Nawet najmniejsze kolby, na których ziarna były jeszcze w zalążku, ptaki obdarły z
łusek i wydziobały. Ale teraz Laura i Carrie zbierały do fartuszków nawet takie na wpół zjedzone kaczany.
Po powrocie do domu Laura zaczęła się rozglądać za ptakami, żeby je oskubać na obiad. Nigdzie nie mogła
ich znaleźć, a mama nie chciała zdradzić, gdzie są.
- Poczekaj, a zobaczysz -

mówiła z tajemniczą miną. - Ugotujmy kukurydzę i wyłuskajmy ziarno do

wysuszenia.
Wyłuskiwanie ziaren z kolb wcale nie było łatwe. Nóż musi ciąć równo wzdłuż rowków na całej długości i tak
głęboko, by wyciąć ziarna w całości nie uszkadzając gniazdek. Po nacięciu ziarna odchodzą od kolb całymi
pasmami, są wilgotne i lepkie.
~~- Miasteczko na prerii
81
Po wyłuskaniu z kolb mama ułożyła ziarna na czystej, starej serwecie i przykryła drugą, żeby szpaki,
kurczęta czy muchy nie mogły się do nich dobrać. Wyschną na słońcu, a zimą po namoczeniu i ugotowaniu
będą się nadawały do jedzenia.
-

To indiański przepis - powiedział tatuś po powrocie do domu. - Musisz przyznać, Caroline, że nawet oni

potrafią coś mądrego wymyślić.
-

Owszem, ale ty tak się nimi zawsze zachwycasz, że ja już nie muszę.

Mama nienawidziła Indian, ale w tej chwili była całkowicie zaprzątnięta swoim sekretem. Laura domyślała
si

ę, że chodzi o szpaki, które zniknęły.

-

Uczesz się, Charles, i siadaj do stołu - powiedziała mama.

Otworzyła drzwiczki od pieca i wyjęła stamtąd blaszany rondel na mleko. Wypełniony był czymś, co z
wierzchu pokrywała brązowa, przypieczona skórka. Mama postawiła naczynie przed tatusiem, on zaś
spojrzał i zdumiony zawołał:
-

Kurczęta zapiekane w cieście!

-

Piosenka za sześć pensów - podpowiedziała ma-1 musia, a Laura, Mary, Carrie i nawet Grace

zaśpiewały:
Piosenka za sześć pensów
I kieszeń pełna żyta
Ach, co za niespodzianka,
Niech nawet nikt nie pyta.
Dwadzieścia cztery szpaki
W cieście sobie drzemały.
Gdy ciasto pokrojono,
Chórem zaśpiewały:
Co za potrawa pyszna, wspaniała!
Ach, wierzcie panowie, panie.
To jest dla króla, tylko dla króla
Najlepsze na świecie danie.

82

background image

-

Nie wierzę! - zawołał tatuś.

Wbił wielką łyżkę w placek, przebił skórkę i nałożył sobie na talerz dużą porcję parującego, pulchnego ciasta
z nadzieniem, polał je brązowym sosem, a obok położył połówkę upieczonego ptaka. Mięso było miękkie,
delikatne i tak dobrze upieczone, że odchodziło od kości. Pierwszy talerz podał przez stół mamie.
Napoczęty placek smakowicie pachniał, wszystkim ślinka napływała do ust. Musieli ją co chwila przełykać
czekając na swoje porcje. Siedząca pod stołem kotka mrucząc prężyła grzbiet, po chwili zaczęła
niespokojnie miauczeć.
-

W rondlu zmieściło się dwanaście sztuk - powiedziała mama. - Po dwa ptaszki dla każdego. Grace zje

najwyżej jednego, więc możesz sobie nałożyć trzy.
-

Mamy drób w cieście, nim jeszcze wyrosły kurczęta - rzekł tatuś.

Skosztował kawałek i powiedział:
-

O niebo lepszy niż z kurcząt.

Mama i dziewczynki też uznały, że szpaki są smaczniejsze niż kurczęta. Do placka były młode kartofle,
groszek, mizeria, młoda gotowana marchewka, którą mama wyrwała, przerywając grządki, śmietana i biały
ser. Obiad był przepyszny, choć to wcale nie była niedziela. Póki starczy ptaków i warzyw, można będzie tak
jadać każdego dnia.
Mama ma rację, pomyślała Laura, zawsze można odczuwać wdzięczność. Nie było jej jednak lekko na
sercu. Zbiory przepadły. Czy w tej sytuacji Mary będzie mogła podjąć naukę w szkole? Wytworną suknię,
śliczną bieliznę trzeba będzie odłożyć na przyszły rok. Jakie to okropne rozczarowanie dla Mary.
Tatuś nabrał sobie resztkę słodkiej śmietany, która została na talerzu, i napił się herbaty. Obiad się
skończył. Tatuś wstał, zdjął kapelusz z gwoździa i zwrócił się do mamusi:
83
-

Jutro sobota. Gdybyś miała chęć wybrać się ze mną do miasta, moglibyśmy kupić kufer dla Mary.

Z piersi Mary w

yrwało się głębokie westchnienie, j

-

Mary jedzie do szkoły?! - krzyknęła zdumiona Laura.

-

Co się z tobą dzieje? - spytał tatuś zdziwiony.

-

Jak to? Przecież zbiory owsa i kukurydzy przepadły.

-

Nie myślałem, że się tym wszystkim tak przejmujesz. Nie zdawałem sobie sprawy, że tak wydoroślałaś.

Mam zamiar sprzedać jałówkę.
- Nie, tato, tylko nie to! -

krzyknęła Mary. Przecież za rok z jałówki wyrośnie krowa. A z dwóch

krów będą mieli mleka pod dostatkiem przez cały okrągły rok. Jeśli jałówka zostanie teraz sprzedana, trzeba
będzie czekać dwa lata, nim cielątko podrośnie.
-

Powinienem na niej nieźle zarobić. Piętnaście dolarów dają teraz za jałówkę.

-

Nie martwcie się, dzieci - odezwała się mamusia. - Krawiec kraje, jak mu sukna staje.

-

Będziesz musiał czekać rok dłużej - martwiła się Mary.

- Nic nie szkodzi, córeczko -

rzekł tatuś. - Czas, żebyś poszła do szkoły. Decyzja została podjęta. I nie

przeszkodzi nam w tym stado głupich szpaków.
Rozdział dziesiąty
Mary jedzie do szkoły
Nadszedł ostatni dzień pobytu Mary w domu. Nazajutrz miała odjechać do szkoły.
Rodzice przywieźli z miasteczka nowy kufer.
Z zewnątrz był obity błyszczącą blachą z wytłoczonymi na niej guzami. W środku i przy brzegach
przymocowano listwy z lśniącego, politurowanego drewna. Trzy takie listwy biegły wzdłuż wypukłego wieka
kufra. Dla ochrony listewek do rogów kufra przykręcono małe, metalowe nakładki. Kufer zamykał się na
zamek i dwa metalowe języczki, które wchodziły do dwóch niewielkich kieszonek. Oprócz tego do wieka
prz

ymocowane były pierścienie, żeby można było kufer zamknąć na kłódki.

- Dobry, solidny kufer -

rzekł z zadowoleniem tatuś. - Kupiłem też pięćdziesiąt stóp nowego, mocnego

sznura, żeby go obwiązać.
Twarz Mary pojaśniała, gdy palcami zaczęła wodzić po lśniącej blasze i drewnianych listwach.
- To najnowszy model -

powiedziała mama. - Będzie ci służył przez lata.

85
Wnętrze kufra zrobione było z gładkiego, wypolerowanego drewna. Mama wyłożyła dno gazetami i ciasno
upakowała wszystkie rzeczy Mary. Rogi wypchała pogniecionymi papierami, żeby nic się nie przesuwało
podczas jazdy pociągiem. Do środka też włożyła kilka warstw gazet, obawiając się, że ubrania Mary nie
wypełnią kufra. Ale w końcu się okazało, że mama musiała usiąść na wieku, żeby tatuś mógł zamknąć
k

łódki. Następnie, przechylając kufer na boki, tatuś obwiązał go mocną linką, naciągając z całych sił, Laura

zaś przytrzymywała, gdy robił supły.
-

W porządku - powiedział tatuś. - Wszystko gotowe.

background image

Dopóki byli zajęci pakowaniem, mogli odsuwać od siebie myśl, że Mary odjeżdża na tak długo. Ale teraz
przygotowania do podróży się skończyły, do kolacji zostało jeszcze sporo czasu i trudno było nie myśleć o
tym, co miało wkrótce nastąpić.
Tatuś mruknął coś pod nosem i wyszedł na zewnątrz. Mama przyniosła koszyk z rzeczami do cerowania,
odstawiła go na stół i podeszła do okna.
-

Nie wyjeżdżaj, Mary - poprosiła Grace. - Opowiedz mi bajkę.

Więc Mary wzięła po raz ostatni siostrzyczkę na kolana i opowiedziała historyjkę o dziadku i panterze.
Wszyscy zdawali sobie s

prawę, że gdy Mary przyjedzie do domu, Grace będzie już dużą dziewczynką.

-

Grace, nie nudź więcej - poprosiła mama, gdy Mary skończyła opowieść, i spytała: - Co masz ochotę zjeść

na kolację?
Była to ostatnia wspólna kolacja przed wyjazdem.
- Wszystko, co gotujesz, jest pyszne -

odparła Mary.

-

Jest taki straszny upał - powiedziała mama. -Zjedzmy twarożek z cebulą i przetarty groszek. Lauro, może

byś przyniosła z ogrodu trochę sałaty i pomidorów?
86
-

Czy mogę pójść z tobą? - spytała Mary. - Chcę się trochę przejść.

-

Nie musicie się spieszyć - powiedziała mama. -po kolacji zostało sporo czasu.

Wyszły na dwór, minęły stajnię i wspięły się na wznoszący się za nią niewielki pagórek.
Słońce właśnie zachodziło i Laurze przyszło na myśl, że kładzie się do snu, jak król do swego wspaniałego
łoża, zaciągając zasłony mieniące się najpiękniejszymi barwami tęczy. Mary nie gustowała w podobnych
porównaniach, więc Laura rzekła tylko:
-

Słońce zanurza się w białe, puszyste obłoki, które ciągną się aż na kraj świata. Obłoki mają karmazynowe

wierzchołki, a spod błękitnej kopuły spływają ogromne, wspaniałe zasłony w kolorze różowozłotym z
perłowymi brzegami, tworząc nad prerią gigantyczny baldachim. Przez szpary między obłokami prześwituje
niebo w kolorze czystej zieleni.
Mary stała nieruchomo.
-

Będzie mi brakowało naszych spacerów - powiedziała, a głos jej lekko zadrżał.

-

Mnie też. - Laura przełknęła ślinę i dodała: - Ale myśl tylko o tym, że jedziesz do szkoły.

-

Nie mogłabym tam jechać, gdyby nie ty - przyznała Mary. - Cały czas mi pomagałaś, zarobiłaś dziewięć

dolarów, żebym się mogła dalej uczyć.
-

To wcale nie jest tak dużo - powiedziała na to Laura. - Nie tyle, ile chciałam...

-

Nieprawda, to bardzo dużo - zaprzeczyła Mary.

Laura poczuła ściskanie w gardle. Przymknęła powieki, odetchnęła głęboko, lecz kiedy się znowu odezwała,
głos jej drżał.
-

Mam nadzieję, że ci się tam będzie podobało.

- Na pewno! -

powiedziała Mary. - Pomyśl tylko, będę mogła się uczyć tylu rzeczy, zdobywać wiedzę, mogę

się nawet nauczyć gry na fisharmonii. I zawdzię-
87
czam to także tobie, Lauro. Jeszcze nie zaczęłaś pracować, a już tak bardzo mi pomogłaś.
-

Jak tylko osiągnę odpowiedni wiek, zacznę uczyć

-

zapewniła siostrę Laura. - A wówczas pomogę ci jeszcze bardziej.

-

Wolałabym, żebyś nie musiała tego robić.

-

Muszę, wiesz o tym. Tylko jeszcze nie mogę. Żeby zostać nauczycielką, trzeba mieć skończone

szesnaście lat.
-

Nie będzie mnie tutaj wtedy - powiedziała Mary. Poczuły obie nagle, jakby rozstawały się na zawsze,

przyszłość wydała się im pusta i przerażająca.
-

Ach, Lauro, nigdy jeszcze nie przebywałam tak daleko poza domem. Boję się i nie wiem, co mnie tam

czeka -

mówiła Mary, drżąc na całym ciele.

-

Nic się nie bój, wszystko będzie dobrze - rzekła Laura z przekonaniem. - Rodzice pojadą z tobą. A

egzaminy zdasz na pewno.
-

Tego się nie boję - zapewniła ją Mary. - Tylko tej okropnej samotności. Ale na to nie ma rady.

- No tak -

powiedziała Laura. Po chwili odchrząknęła i zaczęła mówić: - Słońce wyszło zza białych chmur.

Wygląda jak ogromna, pulsująca kula płynnego złota. Nad nim stoją karmazynowe, złote i purpurowe obłoki.
Reszta rozproszonych na niebie chmur przypomina ogniste płomienie.
-

Wydaje mi się, że czuję ich blask na twarzy -powiedziała Mary. - Ciekawe, czy w stanie Iowa zachody

słońca są takie same czy inne?
Laura nie umiała odpowiedzieć na to pytanie. Obie siostry powolutku zeszły z niewysokiego pagórka.
Dobiegł końca ich ostatni wspólny spacer przed długim rozstaniem. Tak długim, że zdawało się im, że już
się nigdy nie spotkają.
- Egzaminy zdam na pewno -

odezwała się Mary.

background image

-

Bardzo mi pomogłaś, każde słówko ze mną przero-

88
biłaś. Znam cały podręcznik na pamięć. Martwię się tylko, jak ty sobie poradzisz. Tato wydał na mnie tyle
pieniędzy - ciągnęła dalej. - Kupił mi kufer, nowy płaszcz, nową parę butów i jeszcze bilety na pociąg. Skąd
weźmie pieniądze na podręczniki i ubrania dla ciebie i dla Carrie?
-

Nie martw się. Rodzice sobie poradzą. Zawsze sobie jakoś radzili.

Nazajutrz z samego

rana, nim Laura zdążyła wstać, mama oskubała szpaki, które tatuś ustrzelił. Po

śniadaniu usmażyła je, a gdy wystygły, zapakowała do tekturowego pudełka po butach.
Poprzedniego wieczoru rodzice i Mary zrobili sobie kąpiel. Rano Mary ubrała się w najlepszą ze swoich
starych perkalowych sukienek i porządne buciki, mama w letnią, jedwabną suknię, a tatuś włożył niedzielny
garnitur. Chłopiec z sąsiedztwa zgodził się zawieźć ich na stację. Rodzice mieli wyjechać na cały tydzień i
po powrocie do miasteczka wrócić do domu piechotą.
Nadjechał wóz. Piegowaty chłopak z rudymi włosami, które sterczały spod słomkowego, dziurawego
kapelusza, pomógł tacie załadować kufer na wóz. Słońce paliło niemiłosiernie i wiał gorący wiatr.
-

A teraz, Carrie i Grace, bądźcie grzeczne i słuchajcie się Laury - poleciła mama. - A ty, Lauro, pamiętaj o

wodzie dla kurcząt, uważaj na jastrzębie, pamiętaj o przegotowaniu i wystawieniu mleka na słońce.
- Dobrze, mamo -

odpowiedziały wszystkie naraz.

- Do widzenia -

odezwała się Mary.

- Do zobaczenia -

wyjąkały Laura i Carrie, a Grace popatrzyła tylko szeroko otwartymi oczami. Tatuś

pomógł Mary wspiąć się na koło wozu i usiąść na koźle obok mamy i piegowatego chłopaka. Sam usiadł na
kufrze.
-

W porządku, możemy jechać - rzekł do chłopca. - Do zobaczenia, dziewczynki.

89
Wóz ruszył. Grace otworzyła szeroko usta i zaczęła szlochać na cały głos.
-

Wstydziłabyś się, Grace! - krzyknęła Laura. - Taka duża dziewczynka i płacze. Wstyd! - powtórzyła

zdławionym głosem. W gardle coś ją ściskało boleśnie. Carrie też wyglądała tak, jakby się miała za chwilę
rozpłakać. - Wstyd! - powtórzyła. Grace załkała bezgłośnie i umilkła.
Wóz się oddalał, rodzice jechali nie odwracając się za siebie. Zrobiło się zupełnie cicho. Laura nigdy
przedtem nie odczuwała takiej pustki. Nie była to pustka prerii. Była to rozpacz, którą czuła każdą cząstką
swego ciała.
-

Chodźcie, wracajmy do domu - powiedziała.

Ale w domu panował taki sam nastrój. Było tak cicho, że Laura poczuła, iż musi zniżać głos do szeptu.
Grace popłakiwała po kątach. Siedziały bez ruchu. Po wyjeździe Mary zrobiło się w domu cicho i pusto.
Grace znów zaczęła płakać, a w oczach Carrie pokazały się łzy. Laura poczuła, że nie mogą tak dalej
siedzieć. Mama zostawiła wszystko pod jej opieką i Laura nie może jej zawieść.
- Wiecie co? -

zaproponowała. - Zrobimy wielkie sprzątanie. Zaraz się zabieramy do roboty. Gdy mama

wróci, to się okaże, że jesienne porządki ma już za sobą.
Nigdy dotąd nie miały tyle pracy. Laura nawet nie zdawała sobie sprawy, jak ciężko wyciągnąć z balii
ociekającą wodą kołdrę, jak trudno ją wyżąć i powiesić na sznurze. Nie miała pojęcia, jak trudno znosić
kaprysy Grace, która chciała we wszystkim pomagać, a tylko przysparzała więcej kłopotu. A najbardziej
zdumiewające było to, że podczas sprzątania okropnie się wszystkie pobrudziły, a wcale się nie wydawało,
że jest tak brudno. Im bardziej przykładały się do sprzątania, tym większy się robił nieporządek. Najgorsze
ze wszy-
90
stkiego było to, że dzień był tak strasznie gorący. Wytaszczyły na dwór sienniki, opróżniły je, napełniły
świeżym, pachnącym sianem. Potem zdjęły z drewnianych stelaży sprężynowe ramy. Opierając jedną z nich
o ścianę, Laura przycięła sobie palec. Następnie zaczęły rozkładać stelaże na części. Laura ciągnęła za
jeden

róg, Carrie za drugi, gdy nagle odpadło wezgłowie, uderzając Laurę w czoło. Świeczki stanęły jej w

oczach.
-

Bardzo cię boli? - spytała Carrie.

- Nie, nie bardzo -

odparła Laura.

Oparła wezgłowie o ścianę, które po chwili osunęło się na podłogę i uderzyło ją w kostkę.
- Uaa! -

wrzasnęła Laura na cały głos. - Niech sobie leży, skoro chce.

-

Trzeba jeszcze wyszorować podłogi - przypomniała Laurze Carrie.

- Wiem -

odparła ponuro Laura.

Usiadła na podłodze i zaczęła sobie rozcierać kostkę. Potargany warkocz przylepił się do mokrej od potu
szyi. Suknia też była zalana wodą, a paznokcie u rąk czarne od brudu. Spojrzała na Carrie umorusaną od
stóp do głów.
-

Musimy się wykąpać -jęknęła Laura i nagle krzyknęła głośno: - Gdzie jest Grace?

background image

Całkiem zapomniały o Grace. A przecież Grace już raz zgubiła się na prerii. Dwoje dzieci z Brookins zginęło
w ten sposób. Straciły życie, nim je odnaleziono.
- Jestem -

oznajmiła Grace niewinnym głosikiem. - Byłam na dworze. Deszcz pada!

-

Niemożliwe! - krzyknęła Laura. W istocie, nad domem wisiała czarna chmura. Na ziemię spadały

pierwsze, wielkie krople deszczu. Nagle rozległ się huk pioruna.
-

Carrie! Sienniki! Łóżka! Pościel!

Wybiegły pędem na dwór. Sienniki nie były zbyt ciężkie, ale za to pękate od siana; trudno je było
91
utrzymać w rękach, bez przerwy się wyślizgiwały. Gdy się udało zataszczyć pierwszy, trzeba go było obrócić
na bok, żeby się zmieścił w drzwiach.
Znów zagrzmiało, po chwili lunął rzęsisty deszcz.
-

Odsuń się! - krzyknęła Laura. Wepchnęła siennik z całej siły przez drzwi, a potem wtaszczyła go do

domu. Nie zdążyła już wciągnąć drugiego ani zdjąć pościeli ze sznura. Lało jak z cebra.
Pościel szybko wyschnie, ale z siennika trzeba będzie wyjąć mokre siano i wypchać świeżym, suchym, bo
in

aczej będzie pachniał pleśnią.

-

Teraz przesuniemy rzeczy z sypialni do frontowego pokoju i wyszorujemy podłogi - zdecydowała Laura.

Przez pewien czas pracowały w milczeniu, słychać było tylko grzmoty, szum ulewnego deszczu, odgłosy
szorowania i wyżymania mokrych szmat. Laura i Carrie cofały się na klęczkach, myjąc podłogę sypialni, gdy
nagle usłyszały rozradowany głos Grace:
-

Ja też sprzątam!

Grace stała na krześle i smarowała piec czernidłem. Od stóp do głów była umorusana na czarno. Na
podłodze wokół pieca widniały czarne plamy. Do pudełka z czernidłem nalała wody; patrząc z dumą na
Laurę w oczekiwaniu na pochwałę, raz jeszcze przeciągnęła czarną szmatą po umazanym piecu, po czym
odsunęła pudełko.
Laura obrzuciła dzikim spojrzeniem potworny rozgardiasz panujący w pokoju, w którym dopiero co było tak
czysto i pięknie. Zdołała jednak powiedzieć:
-

Nie martw się, Grace, nic nie szkodzi, nie płacz, zaraz to oczyścimy. - A potem usiadła na stosie

rozłożonych stelaży i oparła głowę na kolanach. - Ach, Carrie, zupełnie nie mam pojęcia, jak mama sobie z
tym wszystkim radzi -

powiedziała prawie z płaczem.

Czwartek był najgorszym dniem, ale za to w piątek dom był prawie posprzątany. Trochę się bały, że mama
92
może zjawić się wcześniej niż zapowiedziała. Pracowały do późna w nocy i dopiero w sobotę po północy
wzięty kąpiel, po czym dosłownie nieprzytomne padły do łóżek. Podłoga wokół pieca była wyszorowana do
białości. Po czernidle zostały ledwo widoczne plamki. Na łóżkach leżały wyprane kolorowe kołdry, sienniki
pachniały świeżym sianem. Szyby w oknach lśniły. Każda półeczka w kredensie była wyszorowana, każdy
talerz umyty.
-

Żeby nie zabrudzić naczyń, będziemy jadły tylko chleb i piły mleko - powiedziała Laura.

Na ponie

działek zostały tylko zasłonki do wyprania i wyprasowania oraz zmywanie. Bardzo były

zadowolone, że niedziela jest dniem wypoczynku.
W poniedziałek wczesnym rankiem Laura wyprała zasłonki. Gdy wyschły, skropiły je wodą, wyprasowały i
powiesiły w oknach. Dom był idealnie wysprzątany.
-

Trzeba trzymać Grace na dworze, póki rodzice nie wrócą - powiedziała Laura do Carrie ściszonym

głosem, żeby Grace nie usłyszała. Ale żadnej z nich nie chciało się iść z małą na spacer. Usiadły więc na
trawie w cieniu domu, pa

trzyły, jak biega w kółko, i wypatrywały pociągu.

Nagle ujrzały unoszące się nad prerią kłęby dymu, które powoli się rozwiewały na niebie, rozmazywały i
rozpływały wśród obłoków. Po chwili do ich uszu doszedł pierwszy gwizd, a zaraz potem drugi, i znów na
niebie ukazały się kłęby dymu. Na myśl, że rodzice mogą nie przyjechać tym pociągiem, ogarnęło je
przerażenie.. Nagle, na drodze wychodzącej z miasta, zobaczyły dwie niewielkie sylwetki.
I w tej samej chwili powróciła tęsknota za Mary z taką siłą, jakby siostra wyjechała zaledwie przed chwilą.
Wybiegły rodzicom na spotkanie aż na skraj Wielkiego Bagniska. Wszyscy zaczęli mówić naraz.
Rodzicom szkoła bardzo się spodobała. Budynek był ładny, zbudowany z czerwonej cegły. Mary będzie w
nim
93
ciepło, gdy nadejdą mrozy. Jedzenie też było dobre i Mary znalazła, towarzystwo miłych dziewcząt.
Szczególnie miła wydała się mamie koleżanka Mary z pokoju. Nauczyciele też wyglądali sympatycznie.
Mary zdała śpiewająco. Żadna z dziewcząt nie była od niej ładniej ubrana. W szkole uczono ekonomii
politycznej, literatury, muzyki, matematyki i robót ręcznych: szycia, robienia na drutach, wyszywania
paciorkami. Ponadto w szkole znajdowała się fisharmonia.
Laura tak się ucieszyła, że prawie zapomniała o tęsknocie. Mary tak bardzo pragnęła się uczyć. I wreszcie
przyszedł czas, że będzie mogła naprawdę oddać się nauce.

background image

Musi tam pozostać, musi! - myślała Laura i raz jeszcze przysięgła sobie, że będzie się uczyć co sił, żeby gdy
skończy szesnaście lat, zostać nauczycielką i zacząć zarabiać na szkołę dla Mary.
Zupełnie zapomniała o porządkach. Gdy zbliżali się do domu, mama spytała:
-

Czemu się tak uśmiechacie? Macie jakiś sekret? Co tam przede mną ukrywacie?

A wtedy Grace zaczęła skakać i wołać:
-

Wyczyściłam piec! Wyczyściłam piec!

-

Rzeczywiście - powiedziała mama wchodząc do pokoju. - Pięknie to zrobiłaś, Grace, ale chyba Laura ci

pomogła. Nie powinnaś... - Nagle mama spojrzała na wyprane zasłonki. - Ależ, Lauro, wyprałyście zasłonki!
I umyłyście okna! Nie wierzę własnym oczom!
-

Zrobiłyśmy jesienne porządki, mamo -powiedziała Laura, a Carrie pisnęła: - Umyłyśmy łóżka,

wypchałyśmy sienniki i wyszorowałyśmy podłogi. I w ogóle wszystko...
Mama uniosła ręce do góry w zdumieniu, a potem usiadła w fotelu.
- Nie do wiary!
Następnego dnia, kiedy rozpakowała walizkę, przy-
94
szła kolej na niespodziankę mamusi. Wyszła z sypialni z trzema niewielkimi, płaskimi paczuszkami. Jedną
wręczyła Laurze, drugą Carrie, a trzecią Grace.
W paczuszce Grace znajdowała się książka z obrazkami. Piękne kolorowe obrazki na błyszczącym papierze
były przyklejone do barwnych oprawnych w płótno stronic o ząbkowanych brzegach.
W paczuszce Laury także znajdowała się niewielka książeczka. Była cienka i podłużna. Na czerwonej
okładce napisane było złotymi ozdobnymi literami: PAMIĘTNIK. Różnokolorowe stronice o pastelowych
barwach były nie zapisane. Carrie też dostała taki pamiętnik, tylko z niebieską okładką.
-

Takie pamiętniki są teraz w modzie - powiedziała mama. - I wszystkie dziewczynki je mają.

-

Ale do czego one właściwie służą? - spytała Laura.

-

Trzeba poprosić przyjaciółkę, żeby do takiego pamiętnika wpisała jakiś wierszyk - wyjaśniła mamusia.

-

Jeśli koleżanka ma taki sam pamiętnik, to ty się możesz jej wpisać.

-

Z chęcią pójdę teraz do szkoły - powiedziała Carrie

-

i pokażę pamiętnik koleżankom. Jak będą miłe, to dam im się wpisać.

Mama się ucieszyła, że prezenty się spodobały.
-

Oboje z tatusiem chcieliśmy wam przywieźć coś z Vinton w stanie Iowa, gdzie teraz Mary chodzi do

szkoły.
Rozdział jedenasty
Nowa nauczycielka
W pierwszy dzień szkoły Laura i Carrie wyruszyły z domu wczesnym rankiem. Włożyły swe najlepsze per-
kalikowe sukienki w kwiatki. Wzięły ze sobą książki, a Laura niosła drugie śniadanie dla nich obu.
Słońce już było wysoko, lecz czuło się jeszcze chłód; pod bladoniebieskim niebem preria mieniła się
rozmaitymi barwami -

zieloną, brązową, jasnofioletową.

Lekki wietrzyk niósł woń dojrzałych traw i mocny zapach słoneczników. Wzdłuż drogi kołysały się ich żółte
kwiaty; Laura

trącała pudełkiem, w którym było śniadanie, ich zielone, sztywne łodygi. Carrie szła obok,

drugą koleiną.
-

Mam nadzieję, że panna Wilder będzie dobrą nauczycielką - powiedziała Carrie.

-

Tatuś uważa, że jest dobra - odparła Laura. -A on jest przecież w radzie szkoły. Chyba że zatrudniono ją

tylko dlatego, że jest siostrą Wilderów. Pamiętasz, Carrie, ich piękny zaprzęg?
-

Nie zatrudniono by jej z tego powodu. Może jest naprawdę miła.

96
-

W każdym razie musi umieć uczyć, ma przecież świadectwo - dodała Laura i westchnęła, myśląc, jak

wiele czeka ją pracy, żeby sama mogła zostać nauczycielką.
Od ich ostatniej wizyty w miasteczku Ulica Główna zdążyła się wydłużyć. Po tej stronie, gdzie stał dom
tatusia, naprzeciw banku, zbudowano nową stajnię -wynajmowano tam konie i wozy. Po drugiej stronie
torów, na samym końcu ulicy, wyrósł elewator zbożowy.
-

Dlaczego parcele między działką taty a tą nową stajnią stoją puste? - dziwiła się Carrie.

Laura nie umiała odpowiedzieć na pytanie siostry, ale podobało się jej, że w miasteczku wciąż jeszcze
rośnie dzika trawa. Wokół stodoły tatusia stały już stogi siana; nie będzie musiał tej zimy zwozić siana z
pola.
Dziewczynki skręciły na zachód w Ulicę Drugą. W tyle, za szkołą, tu i ówdzie widać było na działkach nowe,
m

ałe chatki. Przy torze kolejowym wznosił się młyn, a za nie zabudowanymi jeszcze parcelami, między

Ulicą Drugą i Trzecią, robotnicy wznosili nowy kościół. W tłumie uczniów zgromadzonych przed wejściem do
szkoły zobaczyły dużo nowych twarzy.

background image

Carrie bojażliwie cofnęła się do tyłu, pod Laurą też ugięły się kolana; udała jednak, że wcale się nie boi i
śmiało ruszyła naprzód. Przed szkołą stało chyba ze dwadzieścioro chłopców i dziewczynek. Laura miała
wrażenie, że wszystkie spojrzenia skierowane są w ich stronę.
Podeszły obie do gromadki uczniów. Chłopcy i dziewczynki cofnęli się nieco, żeby zrobić im przejście.
Tuż przy samym wejściu Laura spostrzegła Mary Power i Minnie Johnson, z którymi chodziła do szkoły,
zanim się zaczęły straszliwe zamiecie.
-

Cześć, Lauro! - zawołała Mary.

Jej oczy błyszczały radością, piegowata twarz Minnie też się rozjaśniła. Laura od razu poczuła się pewniej
'

— Miasteczko na prerii 97

i pomyślała sobie, że Mary będzie jej najlepszą koleżanką.
-

Wybrałyśmy już sobie ławkę - powiedziała Minnie. - Będziemy siedziały razem. Usiądź obok, po drugiej

stronie przejścia.
Weszły razem do szkoły. Książki Mary i Minnie leżały już na pulpicie ławki, znajdującej się tuż przy ścianie.
Laura położyła swoje na wskazanym miejscu. Były to najlepsze miejsca w klasie. Carrie musiała usiąść
bliżej nauczycielki, razem z młodszymi dziewczynkami.
Panna Wilder, trzymając w ręce szkolny dzwonek, szła przejściem między ławkami. Miała ciemne włosy i
szare oczy i wyglądała na osobę bardzo sympatyczną. Ubrana była w modną suknię, podobną do najlepszej
sukni Mary -

obcisłą i dopasowaną z przodu, z suto marszczoną falbaną sięgającą podłogi i wierzchnią

spódnicą podpiętą powyżej małego trenu.
- Cz

y wybrałyście już sobie miejsca? - spytała uprzejmie panna Wilder.

Minnie Johnson odpowiedziała nieśmiało:
-

Tak, proszę pani.

Mary Power uśmiechnęła się i dodała:
-

Ja się nazywam Mary Power, a to jest Minnie Johnson i Laura Ingalls. Czy możemy tu siedzieć? Jesteśmy

najwyższe w klasie.
-

Oczywiście, że możecie - zgodziła się od razu panna Wilder.

Podeszła do drzwi i potrząsnęła dzwonkiem. Tłocząc się, do klasy weszła reszta uczniów i zaczęła
zajmować miejsca. Po stronie dziewcząt tylko jedno zostało puste, natomiast po stronie chłopców wszystkie
tylne ławki były wolne, ponieważ starsi chłopcy pracowali jeszcze w polu i mieli zacząć naukę dopiero w
zimowym semestrze.
Carrie, bardzo zadowolona, siedziała w rzędzie dla młodszych dziewczynek z Mamie Beardsley. Nagle Lau-
98
ra zobaczyła, że w przejściu stoi nieznajoma dziewczynka. Na jej twarzy malował się wyraz niepewności.
Była mniej więcej w wieku Laury i, podobnie jak Laura, wyglądała na osobę nieśmiałą. Była szczupła,
niewysoka, miała duże oczy o łagodnym spojrzeniu i drobną, okrągłą twarz. Jej czarne włosy układały się w
miękkie fale, a na czoło spadały krótkie loczki. Była czerwona ze zdenerwowania. Spojrzała bojaźliwie na
Laurę i zaczerwieniła się jeszcze bardziej. Nie chciała siedzieć sama i miała wielką ochotę, żeby Laura
zaprosiła ją do swojej ławki.
Laura uśmiechnęła się i wskazała wolne miejsce obok siebie. W oczach nowej dziewczynki pojawił się błysk
radości, położyła książki na pulpicie i usiadła obok Laury.
Panna Wilder kazała wszystkim się uciszyć, wyjęła dziennik i chodząc od ławki do ławki spisywała imiona i
nazwiska uczniów. Sąsiadka Laury powiedziała, że nazywa się Ida Wright, ale wołają na nią Ida Brown,
ponieważ jest adoptowaną córką pastora Browna i jego żony.
Pastor był nowym duchownym, który dopiero co przyjechał do miasteczka. Laura wiedziała, że rodzice
niezbyt go lubią, ale Ida bardzo jej się spodobała.
Panna Wilder schowała dziennik pod pulpit i już miała zacząć lekcję, gdy drzwi do klasy znowu się
otworzyły. Wszyscy odwrócili głowy, żeby popatrzeć,! któż to pierwszego dnia spóźnia się do szkoły.
Laura nie mogła uwierzyć własnym oczom - do klasy weszła Nellie Oleson - ta sama Nellie znad
Śliwkowego Strumienia! Bardzo wyrosła, była teraz o wiele wyższa i szczuplejsza od Laury. Choć od
ostatniego ich spotkania upłynęły już dwa lata, Laura od razu ją poznała. Była to ta sama Nellie z nosem
dumnie zadartym, blisko osadzonymi oczami, z wyrazem wyższości na twarzy i z grymasem pogardy na
ustach. Kiedyś wy-
99
śmiewała się z Laury i Mary, ponieważ były ze wsi, ona zaś była córką kupca. Na przyjęciu bezczelnie
odzywała się do mamy i źle potraktowała ich ukochanego psa, wiernego Jacka.
Mimo że się spóźniła, patrzyła na wszystkich z wyższością. Miała na sobie żółto-brązową suknię: spódnica,
s

zerokie mankiety rękawów i wykrój przy szyi ozdabiało suto marszczone obszycie, spod kołnierzyka zaś

spływał koronkowy żabot. Jasne, proste włosy były gładko zaczesane do tyłu i upięte w wysoki kok, co
jeszcze bardziej podkreślało ostre rysy jej twarzy. Głowę podniosła do góry i pogardliwie spoglądała na
klasę.

background image

-

Chciałabym zająć miejsce z tyłu - zwróciła się do panny Wilder, patrząc jednocześnie na Laurę, jakby

chciała dać do zrozumienia, że ona właśnie ma jej ustąpić miejsca.
Laura oparła się plecami o ławkę i spod przymrużonych powiek spoglądała na Nellie.
Cała klasa z zaciekawieniem patrzyła na nauczycielkę. Panna Wilder chrząknęła nerwowo. Laura nie
spuszczała oczu z Nellie, ale ta odwróciła się w stronę Minnie Johnson i wskazując na jej miejsce
stwie

rdziła:

-

Chciałabym tu siedzieć.

-

Minnie, czy zgadzasz się na zmianę miejsca? -spytała panna Wilder.

Minnie rzekła z ociąganiem:
-

Zgadzam się, proszę pani.

Powoli zgarnęła swoje książki i przesiadła się na ławkę, gdzie było jedno wolne miejsce. Tymczasem Mary
Power nie ruszyła się ze swego miejsca, więc Nellie nadal stała i czekała w przejściu, bo nie miała zamiaru
obchodzić rzędu ławek dookoła.
-

A teraz, Mary, jeśli się przesuniesz i zwolnisz miejsce dla nowej koleżanki, wszyscy będą zadowoleni.

Ale Mary wstała i powiedziała stanowczym tonem:
-

Raczej przeniosę się razem z Minnie.

• 100
Nellie usiadła z uśmiechem. Miała najlepszą ławkę i w dodatku całą dla siebie.
Nellie powiedziała nauczycielce, że wraz z rodziną mieszka teraz na farmie na północ od miasta. Laura
słuchała tego ze złośliwą satysfakcją. A więc Nellie też jest teraz wiejską dziewczyną! I nagle Laura
przypomniała sobie, że przenosi się na zimę do miasteczka... a więc teraz ona i Carrie, a nie Nellie, będą z
miasta!
Panna Wilder stuknęła w pulpit linijką i zwróciła się do klasy.
-

Słuchajcie, chłopcy i dziewczęta! Następnie wygłosiła krótkie przemówienie:

-

Przystępujemy do rozpoczęcia szkolnego semestru. Będziemy pracować co sił, żeby osiągnąć jak

najlepsze

wyniki w nauce. Jestem po to, żeby wam w tym pomóc. I chciałabym, żebyście uważali mnie za

swego przyjaciela, a nie nadzorcę. Jestem pewna, że się zaprzyjaźnimy.
Chłopcy zaczęli się wiercić, a Laura poczuła, że ma ochotę zrobić to samo. Nie miała ochoty patrzeć dłużej
na uśmiech panny Wilder.
Zapragnęła, by nauczycielka skończyła już swoje przemówienie, lecz ona z uśmiechem ciągnęła dalej:
-

Mam nadzieję, że nikt nie będzie się źle zachowywał, nie okaże się samolubem, więc nie trzeba będzie

nikogo karać. Wszyscy będziemy się lubić i pomagać sobie nawzajem.
Wreszcie panna Wilder skończyła i pozwoliła wyjąć książki.
Ale tego ranka lekcji nie było, nauczycielka zajęła się dzieleniem uczniów na klasy. Laura, Ida, Minnie, Mary
i Nellie wraz z grupą najstarszych chłopców mieli stanowić oddzielną klasę.
Podczas przerwy wszystkie starsze dziewczynki zebrały się razem. Ida, zgodnie z przewidywaniami Laury,
okazała się bardzo miła.
101
- Jestem adoptowana -

powiedziała. - Pani Brown wzięła mnie z przytułku, chyba się jej spodobałam.

-

Na pewno się jej spodobałaś - zapewniła ją Laura i wyobraziła sobie, jakim ładnym dzieckiem musiała być

Ida ze swoimi czarnymi kręconymi włosami i wielkimi, ciemnymi, śmiejącymi się oczami.
Nellie chciała skupić na sobie uwagę koleżanek.
-

Nie wiem, czy nam się tu spodoba - powiedziała. - Przyjechaliśmy ze Wschodu. Nie przywykliśmy do tak

surowych warunków i nieokrzesanych ludzi.
-

Przyjechałaś z Minnesoty, tak samo jak ja - stwierdziła Laura.

-

Ach, stamtąd! - Nellie zrobiła ruch ręką, jakby chciała odsunąć od siebie jakiekolwiek wspomnienie o

stanie Minnesota. -

Tam mieszkaliśmy chwilowo, przyjechaliśmy ze Wschodu, ze stanu Nowy Jork.

-

Wszyscy jesteśmy stamtąd - ucięła rozmowę Mary Power. - Chodźcie, wyjdziemy na słońce.

-

Coś ty! - zawołała Nellie. - Słońce opali ci skórę. Wszystkie dziewczynki z wyjątkiem Nellie były opalone.

-

Nawet jeśli przez jakiś czas będę musiała mieszkać w tej dzikiej okolicy, nie pozwolę, żeby słońce

zniszczyło mi cerę. Na Wschodzie damy mają białą skórę i białe dłonie. - Rzeczywiście, dłonie Nellie byty
smukłe i białe.
Nie zdążyły jednak wyjść na dwór. Nauczycielka podeszła do drzwi i zadzwoniła, wzywając wszystkich na
następną lekcję.
Tego wieczora Carrie bez przerwy opowiadała o szkole, aż wreszcie tatuś jej przerwał mówiąc, że jest
gadatliwa jak sroka.
-

Pozwól Laurze też coś powiedzieć. Czemu tak cicho siedzisz, Lauro? - spytał. - Nie spodobało ci się w

szkole?
Laura opowiedziała o spotkaniu z Nellie Oleson i o tym, jak się zachowała panna Wilder.
102

background image

-

Nie powinna była się zgodzić, by Nellie zajęła miejsce w ławce Mary i Minnie - stwierdziła na końcu

Laura.
Ale mamusia łagodnie ją upomniała:
-

Nie powinnaś krytykować nauczycielki.

Laura się zaczerwieniła. Wiedziała dobrze, jaka to wielka dla niej szansa móc uczęszczać do szkoły,
wiedziała też, że panna Wilder jest tam po to, żeby jej w nauce pomagać. Właściwie powinna czuć
wdzięczność i wystrzegać się krytyki, dobrze się uczyć i zachowywać wzorowo.Mimo wszystko jednak nie
potrafi

ła zmienić zdania o dzisiejszym wydarzeniu w szkole - była pewna, że panna Wilder postąpiła

niesprawiedliwie.
-

A więc Olesonowie pochodzą ze stanu Nowy Jork - zainteresował się tatuś. - Rzeczywiście, jest się czym

chwalić.
Laura przypomniała sobie, że tatuś, kiedy był małym chłopcem, też mieszkał w stanie Nowy Jork.
-

Nie wiem, jak do tego doszło, ale Oleson stracił wszystko, czego się dorobił w Minnesocie. Nie posiada

nic prócz farmy i podobno krewni ze Wschodu musieli mu pomóc przetrwać do pierwszych zbiorów. Nellie
pewnie się wstydzi do tego przyznać i dalej się przechwala. Na twoim miejscu wcale bym się tym nie
przejmował.
-

Ale jakie ona ma piękne suknie - zaprotestowała Laura. - A o swoje ręce tak dba, że trudno sobie

wyobrazić, by mogła nimi cokolwiek robić.
-

Ty byś też mogła nosić czepek od słońca - wtrąciła mama. - A jeśli chodzi o piękne suknie, to dostała je

pewnie w paczce świątecznej. Pamiętasz taką piosenkę o dziewczynce, która miała podwójną krezę na szyi,
ale chodziła bez bucików?
Laura

pomyślała, że Nellie jest właściwie godna współczucia, ale nie mogła się jakoś nad nią litować i w

duchu pragnęła, żeby Nellie znalazła się jak najdalej
103
Rozdział dwunasty
Przygotowania do zimy
Laura i Carrie całą jesień spędziły bardzo pracowicie. Rano pomagały przy obrządzaniu zwierząt i
przygotowywaniu śniadania. Potem szykowały drugie śniadanie, przebierały się w szkolne sukienki i
maszerowały milę do miasta. Po lekcjach wracały do domu, gdzie czekały na nie zajęcia trwające aż do
wieczora.
W sobotę też miały mnóstwo pracy. Cała rodzina przygotowywała się do przeprowadzki do miasteczka,
gdzie mieli spędzić zimę.
Tatuś kopał kartofle, a dziewczynki je zbierały; obcinały liście rzepy i pomagały ją ładować na platformę;
wyrywały marchewkę, obcinały nać; wykopywały buraki i cebulę. Zbierały pomidory i owoce miechunki, które
rosły na niskich krzaczkach, ukryte w przejrzystych sześciograniastych dzwoneczkach. Były soczyste i miały
złocisty kolor.
W ogrodzie rosła pewna odmiana pomidorów pokrytych gładką, ciemnobrązową skórką, kryjącą owoc o
jasnopurpurowym miąższu, nieco większy niż owoc miechunki, ale o wiele mniejszy od zwykłych
czerwonych pomidorów.
105
Kiedy dziewczynki były w szkole, mama robiła konfitury, a z zielonych pomidorów, które nie zdążyły dojrzeć
-

marynaty. Cały dom był przesiąknięty ostrym zapachem octowej zalewy.

-

Tym razem będziemy mieli mnóstwo zapasów -mówił tatuś z zadowoleniem. - Ale niedługo musimy się

przenieść, nie chcę, żeby w tych cienkich ścianach zaskoczyła nas śnieżyca.
- Ta

zima nie będzie tak ciężka jak poprzednia. Pogoda jest zupełnie inna - stwierdziła Laura.

-

Masz rację, nie wygląda na to, żeby zima miała być tak ciężka, ale wolę być przygotowany na najgorsze.

Tatuś przywiózł do miasta słomę, kukurydziane łodygi i ustawił je w kopy obok stogów siana. Zwiózł i złożył
w piwnicy kartofle, rzepę, buraki, marchew. W poniedziałek do późna w nocy dziewczynki pomagały mamie
pakować ubrania, naczynia i książki.
Wtedy właśnie Laura odkryła pewien sekret. Klęcząc przed komodą mamy, wyciągała z dolnej szuflady
bieliznę i nagle pod czerwonym kompletem jej ręka natrafiła na jakiś twardy przedmiot.
Był to całkowicie nowy egzemplarz książki w pięknej, twardej oprawie z zielonego płótna, wytłaczanego w
złoty wzór. Gładkie, proste, złocone brzegi kartek wyglądały tak, jakby były zrobione z prawdziwego złota.
Na okładce dwa, wygięte w łuk, rządki pięknych liter układały się w tytuł: Poezje Tennysona.
Laura była tak zdumiona swoim odkryciem, że o mało nie wypuściła książki z rąk. W świetle lampy widziała
białe, nietknięte stronice, pokryte wyraźnym pismem. Każdy wiersz obwiedziony był cienką, czerwoną
ramką, która wydawała się chronić jakiś skarb, zostawiając na zewnątrz czysty margines.
Na pierwszej stronicy widniał tytuł: Lotofagowie. Wiersz się zaczynał od słowa „Odwagi". Laura wstrzymując
oddech czytała:
106

background image

„Odwagi! - mówił, rękę wyciągał ku brzegom: -Do tych brzegów nas morze niedługo zaniesie". A pod zachód
przybyli do kraju takiego. Gdzie owa pora zda się panować bezkreśnie. Powietrze nad wybrzeżem omdlewa
znużone. Jak strudzonego ciała oddech snem spętany, Ponad doliną - pełny księżyc. Rozproszone
Strumienie wiotkie snuły się przez skalne ściany Z wolna jalc dym, co spada, wiatrem w dół strącany.'
Zatrzymała się przerażona. Nagle zdała sobie sprawę ze- swego postępowania: przecież nie ma prawa
czytać tych poezji, skoro mama je ukryła. Zasłoniła sobie oczy i szybko zamknęła książkę, choć miała
ogromną ochotę doczytać wiersz do końca. Wiedziała jednak, że nie wolno ulec pokusie.
Z westchnieniem odłożyła książkę na miejsce, między bieliznę z czerwonej flaneli i zamknęła szufladę.
Zaczęła się zastanawiać, jak powinna teraz postąpić.
Rzecz jasna, powinna się przyznać, ale w tej samej chwili przyszło jej do głowy, że może rodzice kupili tę
książkę na prezent gwiazdkowy. Tak pięknie wydana książka z wierszami mogła być przeznaczona tylko na
taki cel. Serce biło jej mocno. Przecież ona jest najstarsza, więc to na pewno prezent dla niej!
Jeśli się teraz przyzna, zepsuje rodzicom całą przyjemność.
Miała wrażenie, że od momentu znalezienia książki upłynęło dużo czasu, choć w rzeczywistości minęło
zaledwie kilka chwil.
Mama wpadła w pośpiechu do pokoju i powiedziała:
-

Ja sama tutaj skończę, ty leć do łóżka, już późno!

- Dobrze, mamo -

powiedziała Laura, domyślając się, że mama obawia się, by Laura nie znalazła w

Przekład: Z. Kubiak.
107
szufladzie książki. Nigdy dotąd nie ukryła niczego przed mamą, teraz jednak nie powiedziała ani słowa.
Tego dnia po lekcjach obie z Carrie nie wróc

iły już na prerię; poszły do domu na rogu Ulicy Głównej i

Drugiej. Przeprowadzili się na zimę do miasta.
W kuchni był już piec i kredens. Na pięterku pod mansardowym dachem krytym gontami stały łóżka, na nich
leżały nabite słomą sienniki, na nich zaś kołdry i poduszki. Jedyną pracą, jaką należało jeszcze wykonać,
było ścielenie łóżek. Laury nie opuszczała myśl, że w komodzie leży tomik poezji. Wiedziała, że go teraz nie
dotknie, ale za każdym razem, kiedy jej wzrok padał na komodę, przypominały się jej słowa:
Ponad doliną - pełny księżyc. Rozproszone Strumienie wiotkie snuty się przez...
Przez co? Musi czekać do Bożego Narodzenia, żeby poznać cały wiersz.
„Odwagi - mówił, rękę wyciągał ku brzegom: -Do tych brzegów nas morze niedługo zaniesie''. A pod zachód
przybyli do kraju talciego, Gdzie owa pora zda się panować bezkreśnie...
Laura nie mogła się doczekać Bożego Narodzenia.
Mama uporządkowała frontowy pokój; wypolerowała piec, zawiesiła w oknach świeże zasłonki, położyła na
podłodze mały dywanik zrobiony ze ścinków. Zrobiło się czysto i przyjemnie. W najjaśniejszym kącie stanęły
dwa fotele. Fotel Mary był pusty.
Laura często tęskniła za siostrą tak bardzo, że nieraz bolało ją serce, ale nie było sensu mówić o tym - Mary
była w szkole, zgodnie ze swym największym pragnieniem. Tatuś otrzymał nawet list od nauczyciela, który
donosił, że Mary dobrze się czuje, robi szybkie postępy, i że wkrótce napisze sama.
108
Wszyscy, nie tylko Laura, odczuwali nieobecność Mary, nikt jednak o tym nie mówił. Siadali do kolacji, jak
gdyby wszystko było po staremu, a mama nawet nie zauważając, że wzdycha, mówiła:
-

Całe szczęście, że urządziliśmy się wygodnie na zimę.

A tatuś dodawał:
-

Tak, tym razem jesteśmy dobrze zabezpieczeni.

Nie tylko oni się przygotowali, całe miasteczko pamiętało o zimie. W składzie opałowym węgla było pod
dostatkiem, kupcy porobili duże zapasy towarów. Tatuś cieszył się z tego.
-

Nawet jeśli pociągi nie przebiją się przez zaspy, węgla i jedzenia starczy na całą zimę.

Ach, jak dobrze było czekać na zimę bez niepokoju, nie bać się głodu ani mrozu.
Laurze brak było długich spacerów z chatki na farmie do szkoły. Ale za to rano nie trzeba było się spieszyć,
nosić wody ze studni, obrządzać zwierząt. Tatuś, nie mając teraz pracy w polu, sam dawał sobie radę z
krowami i końmi. Carrie też była zadowolona, długie marsze do szkoły bardzo ją męczyły.
Rodzice i Laura często niepokoili się o Carrie. Nigdy nie była odporna, a po ciężkiej ubiegłoroczne] zimie
wciąż nie mogła wrócić do zdrowia. Nie obciążali jej więc ostatnio żadnymi obowiązkami domowymi, a
mama, jak tylko mogła, podsuwała jej najsmaczniejsze kąski. Ale Carrie wciąż była blada i chuda, i bardzo
mała jak na swój wiek. W jej drobnej, wychudzonej twarzyczce świeciły wielkie oczy o rozszerzonych
źrenicach. Kiedy rankiem szły do szkoły, Carrie pod koniec drogi ustawała ze zmęczenia, a przecież od
szkoły dzieliła je tylko mila i Laura niosła jej książki. Czasem cierpiała na tak okropne bóle głowy, że myliła
się przy odpowiedziach. Tak, w mieście będzie lepiej, wyjdzie to na zdrowie Carrie.
Rozdział trzynasty
Szkolne dni

background image

Laura polubiła szkołę. Poznała już wszystkich uczniów, a z Idą, Mary Powers i Minnie bardzo się
zaprzyjaźniła. Na przerwach zawsze trzymały się razem.
W słoneczne dni chłopcy grali w piłkę, rzucali ją jeden do drugiego albo po prostu odbijali o ścianę budynku.
W pogoni za piłką pchali się i przewracali w trawie. Często namawiali Laurę:
-

Chodź, zagraj z nami!

Choć nie wypadało w jej wieku biegać i skakać, Laura tak to lubiła, że niekiedy włączała się do gry. W piłkę
grali młodsi chłopcy. Czasem gra stawała się bardziej zacięta, ale Laura nigdy się nie wycofywała. Kiedyś
usłyszała, jak jeden z chłopców, Charley, powiedział do drugiego:
-

Jest twarda, chociaż to dziewczyna.

I Laura bardzo się ucieszyła, bo pomyślała, że skoro mali chłopcy lubią tak dużą dziewczynę jak ona, to
znaczy, że wszyscy ją lubią.
Koleżanki widziały, jak Laura w ferworze gry robi
110

się czerwona na twarzy, gubi szpilki od włosów, ale nie potępiały jej za to. Niekiedy również przyłączała się
Ida, a Mary i Minnie kibicowały. Tylko Nellie Oleson kręciła nosem.
Nellie nie chciała nawet chodzić na spacer, choć dziewczynki zawsze ją zapraszały. Mówiła, że na dworze
jest brzydko.
Wtedy Ida się śmiała i przygadywała:
-

Boi się o swoją nowojorską cerę.

-

Nie opuszcza szkoły, bo jej zależy na sympatii panny Wilder - zauważyła Mary Power. - Cały czas z nią

rozmawia.
- Niech sobie gada -

wtrąciła Minnie. - Wcale nam nie jest potrzebna.

-

Panna Wilder też mieszkała na Wschodzie, więc pewnie o tym rozmawiają - dodała Laura.

Mary Power rzuciła Laurze porozumiewawcze spojrzenie i ścisnęła ją za ramię. Żadna z nich nie wymówiła
słowa „lizuska", ale wszystkie tak myślały. Laurę zresztą niewiele to obchodziło, i tak była najlepsza w klasie
ze wszystkich przedmiotów i wcale nie musiała się podlizywać nauczycielce.
Każdego wieczoru, po kolacji długo odrabiała lekcje. Wtedy właśnie ogarniała ją największa tęsknota za
Mary, z którą się razem uczyły. Wiedziała jednak, że gdzieś daleko, w stanie Iowa, Mary siedzi teraz nad
książkami. Więc jeśli Mary ma uczyć się dalej, to ona, Laura, musi z całych sił przykładać się do nauki i
uzyskać świadectwo nauczycielskie.
Pewnego razu spacerowały z Mary Power, Idą i Minnie, ta ostatnia powiedziała tajemniczym głosem:
- Wiecie...
- Co, powiedz? -

spytały wszystkie naraz.

-

Założę się, że Nellie chodzi o to - rzekła Minnie i skinęła głową w stronę zbliżającego się ku nim pojazdu

zaprzężonego w dwa kasztanki.
111
Smukłe nogi zwierząt poruszały się szybko, spod kopyt unosiły się obłoczki kurzu, grzbiety, ogony i grzywy
lśniły w słońcu. Konie strzygły uszami i bystro rozglądały się dookoła. Ich uzdy były ozdobione małymi,
czerwonymi, powiewającymi na wietrze wstążeczkami. Konie ciągnęły lekki, nowy powozik. Przednia osłona
błyszczała, od wygiętego nad siedzeniem czarnego oparcia bił blask, czerwone koła migały. Laura nigdy
dotąd nie widziała tak pięknego pojazdu.
-

Dlaczego się nie odkłoniłaś, Lauro? - spytała Ida, gdy powóz ich mijał.

-

Nie zauważyłaś, że zdjął kapelusz? - dodała Mary Power. Ale Laura patrzyła tylko na konie, nie zwracając

uwagi na woźnicę.
-

Och, wcale nie chciałam być nieuprzejma. Nie uważacie, że te wspaniałe konie dorównują pięknością

ptakom?
-

Nellie na niego poluje, mówię wam. Jest dorosły, ma farmę - stwierdziła Mary Power.

-

Widziałam, jak patrzyła na te konie - dodała Min-nie. - Głowę dam, że marzy, żeby się przejechać tym

powozem. Zobaczyła nową bryczkę...
-

Nie miał takiego pojazdu Czwartego Lipca - zauważyła Laura.

- D

opiero co przysłali mu go ze Wschodu. Miał wspaniały urodzaj i kupił powóz po sprzedaży pszenicy -

poinformowała Minnie, która miała najświeższe wiadomości od swego brata Artura.
Laura poczuła się nieswojo. Nie miała zamiaru podlizywać się pannie Wilder tylko dlatego, by przejechać się
końmi Almanza. Wciąż jednak miała nadzieję, że gdyby nauczycielka ją polubiła, to któregoś dnia mogłaby
ją zabrać na przejażdżkę.
Panna Wilder otrzymała farmę w pobliżu, oddaloną tylko o ćwierć mili od szkoły. Mieszkała w małej chatce.
Almanzo często podwoził ją rano, a po lekcjach pod-
112

background image

jeżdżał po nią pod szkołę. Za każdym razem widok jego koni budził w Laurze marzenie o przejażdżce.
Obawiała się, by panna Wilder nie okazała się podobna do Nellie Oleson. Kasztanki były jednak tak piękne,
powóz tak szybki, że nie mogła się oprzeć marzeniom.
-

Zaraz będzie dzwonek - powiedziała Ida i zawróciła do szkoły. Nie wolno było się spóźniać. W

przedsionku zaczerpnęły chochlą trochę wody z wiadra, po czym wpadły do klasy owiane wiatrem, okryte
pyłem, zgrzane i rozczochrane. Nellie stała spokojnie, jej suknia była czyściuteńka, na twarzy nie było ani
pyłku, włosy miała ułożone bez zarzutu. Nellie chciała wyglądać jak prawdziwa dama.
Spojrzała na nie z góry, z lekceważącym uśmieszkiem. A kiedy Laura odwróciła się w jej stronę, stwierdziła
wzruszając ramionami:
-

Panna Wilder powiedziała, że twój ojciec, choć jest w zarządzie, niewiele ma do gadania w sprawach

szkoły.
- Ale dlaczego? -

wyjąkała Laura.

-

Ma takie same prawa jak każdy inny, a nawet większe - wtrąciła Ida zdecydowanym głosem.

-

Oczywiście! - zawołała Laura, a Mary Power dodała:

-

Ma większe prawa, bo Laura i Carrie chodzą do szkoły, a pozostali członkowie rady nie mają dzieci.

Laurę ogarnęła wściekłość. Jakim prawem Nellie śmie mówić coś takiego o tatusiu! Panna Wilder stała na
schodkach i potrząsała dzwonkiem. Jego dźwięk boleśnie zranił uszy Laury.
-

Szkoda, że mieszkacie na wsi - zwróciła się Laura do Nellie - a nie w mieście, bo wtedy twój ojciec

mógłby zasiąść w radzie i może on miałby coś do powiedzenia o szkole.
Wtedy nagle Nellie uniosła rękę, chcąc Laurę uderzyć w twarz. W ułamku sekundy Laura pomyślała, że nie
8

— Miasteczko na prerii

113

wolno jej za nic w świecie oddać uderzenia. Ale Nellie opuściła rękę i szybko wślizgnęła się na swoje
miejsce. Panna Wilder weszła do klasy, a za nią inni uczniowie. Laura była tak poruszona, że ledwie
widziała, co się wokół niej dzieje. Ida uścisnęła pod ławką jej zaciśniętą pięść, co miało oznaczać:
-

Jesteś górą! Dobrze jej przygadałaś.

Rozdział czternasty
Kara
Dla wszystkich uczniów panna Wilder stanowiła zagadkę. Rzecz jasna, od pierwszego dnia chłopcy
próbowali wybadać, jak daleko mogą się posunąć w dokazywaniu, i kiedy nauczycielka przywoła ich do
porządku. Ona jednak zdawała się nie zwracać na to uwagi, czego nikt nie potrafił zrozumieć.
Z początku wiercili się w ławkach, głośno szurali książkami i tabliczkami do pisania. Dopóki hałas nie
przeszkadzał jej w prowadzeniu lekcji, nic nie mówiła. Kiedy zaś szum stawał się zbyt głośny, z uśmiechem,
nie podnosząc głosu, zwracała się do tych, którzy hałasowali:
-

Myślę, że nie zdajecie sobie sprawy z tego, iż przeszkadzacie innym.

Chłopcy nie zwracali na jej słowa większej uwagi i gdy panna Wilder odwracała się do tablicy, hałas jeszcze
bardziej się wzmagał.
Panna Wilder znów prosiła o ciszę, a ci, którzy nie hałasowali, uważali, że nauczycielka niesprawiedliwie się
do nich odnosi. Po chwili znów słychać było w
115
klasie szepty, chłopcy zaczynali się trącać łokciami i wiercić w ławkach, a dziewczynki przesyłały sobie
liściki na tabliczkach.
Nauczycielka nadal nikomu nie wymierzała kary. Któregoś popołudnia stuknęła linijką w pulpit, nakazała
ciszę i wygłosiła krótkie przemówienie. Powiedziała, iż jest pewna, że każdy chce być dobry, a ona nie ma
przekonania do stosowania kar, bo chce kierować nie strachem, lecz miłością, ponieważ ich wszystkich lubi
i jest pewna, że oni też ją darzą podobnym uczuciem.
Słowa nauczycielki wprawiły starsze dziewczynki w okropne zażenowanie.
Panna Wilder wciąż się uśmiechając dodała:
-

Ptaki w swych gniazdach też żyją w zgodzie. Laura i Ida słysząc to aż się skręciły ze wstydu.

Panna Wilder nie miała pojęcia o życiu ptaków!
Panna Wilder nie przestawała się uśmiechać, choć jej oczy wyrażały zatroskanie. Tylko uśmiech skierowany
do Nellie wydawał się być szczery, zupełnie jakby nauczycielka tylko na nią mogła liczyć.
Na którejś przerwie Minnie powiedziała szeptem:
- To hipokrytka.
Dziewczęta stały przy oknie, przyglądając się chłopcom grającym w piłkę, a panna Wilder przy piecu
gawędziła z Nellie.
-

Nie wydaje mi się, żeby to było właściwe określenie - rzekła Mary Power. - Prawda, Lauro?

-

Też mi się nie wydaje - zgodziła się Laura. - Ma wiedzę książkową, ale zbyt mądra nie jest.

M

ary Power zgodziła się z Laurą, ale nadal nie mogła się pozbyć wątpliwości.

background image

-

Czy osoba, która ma tyle wiadomości, nie powinna mieć trochę zdrowego rozsądku? Nie umie sobie

poradzić z maluchami, ciekawe, co zrobi, kiedy przyjdą starsi chłopcy.
Oczy Minnie

błyszczały z podniecenia, a Ida zawsze

116
wesoła i skora do śmiechu - teraz też się śmiała. Mary Power miała poważną minę, na twarzy Laury
malował się wyraz niepokoju. Bała się kłopotów, chciała się uczyć i zdobyć uprawnienia nauczycielskie.
Odkąd przenieśli się do miasta, Laura i Carrie w przerwie między lekcjami przychodziły na obiad. Wydawało
się, że wyjdzie to Carrie na zdrowie. Ona jednak wciąż była blada, chuda i ciągle zmęczona. Często bolała
ją głowa tak, że nie mogła się przygotować do lekcji. Laura pomagała jej odrabiać lekcje i choć z rana Carrie
umiała napisać każde słowo, to później w klasie robiła błędy.
Ida, Nellie i nauczycielka przynosiły ze sobą obiady do szkoły. Jadały razem siedząc koło pieca. Kiedy
pozostałe dziewczynki wracały po obiadowej przerwie, Ida dołączała do nich, a Nellie dalej siedziała,
rozmawiając z nauczycielką do końca godzinnej przerwy.
Czasami Nellie, uśmiechając się złośliwie, zapowiadała koleżankom:
-

Zobaczycie, niedługo przejadę się powozem zaprzężonym w morgany.

D

ziewczynki nie miały wątpliwości, że dopnie swego.

Któregoś dnia, wracając z obiadu, Laura podeszła z Carrie do pieca, żeby ją rozebrać w cieple. W pobliżu
stały panna Wilder i Nellie zatopione w rozmowie. Laura zdołała tylko usłyszeć, jak nauczycielka z
o

burzeniem powiedziała: „rada szkolna" - ale na ich widok zaraz umilkła.

-

Muszę zadzwonić na lekcję - pospiesznie powiedziała panna Wilder i mijając Laurę, nawet na nią nie

spojrzała. Laura domyśliła się, że nauczycielka ma jakiś żal do rady szkolnej, ale umilkła, ponieważ ojciec
Laury był w zarządzie.
Tego dnia Carrie znów nie umiała napisać trzech słów. Laurze zrobiło się jej strasznie żal. Była blada, widać
było, że bardzo boli ją głowa i stara się, jak
117
może. Niewielką pociechą było, że jej koleżanka Mamie też zrobiła kilka błędów.
Panna Wilder zamknęła elementarz i smutnym głosem oznajmiła, że jest rozczarowana i ma żal do uczniów.
Kazała Mamie wrócić na miejsce, a Carrie ponownie wezwała do tablicy i poleciła jej pięćdziesiąt razy
napisać bezbłędnie słowa: katarakta, separacja, irytacja.
Laurze zdawało się, że słyszy w głosie panny Wilder nutę triumfu, i ogarnęła ją wściekłość. Co za
niesprawiedliwość! Karać i zawstydzać małą, biedną Carrie przed całą klasą. Przecież Mamie też zrobiła
błędy, ale kara spotkała tylko Carrie, mimo że Carrie była tak słaba. Ach, jak okrutna i złośliwa jest panna
Wilder!
Carrie z nieszczęśliwą miną podeszła do tablicy. Miała łzy w oczach, ręce jej drżały, ale się nie rozpłakała.
Chudą rączką zaczęła wypisywać długi szereg słów. Bladła coraz bardziej, ale nie przerywała pisania. Nagle
twarz jej całkiem poszarzała, zacisnęła w ręku szmatkę do wycierania tablicy.
Laura podniosła rękę i nie czekając na pozwolenie, zawołała:
-

Proszę pani, Carrie zaraz zemdleje! Nauczycielka szybko się odwróciła, spojrzała na Carrie i powiedziała:

-

Możesz wrócić na miejsce, Carrie.

Czoło Carrie pokryło się potem, lecz szarość zaczęła ustępować z jej twarzy. Najgorsze minęło.
-

Siądź w pierwszej ławce - poleciła panna Wilder, i Carrie siadła.

-

A teraz ty, Lauro, idź do tablicy i zastąp siostrę. Klasa zastygła w milczeniu. Jakiż wstyd dla jednej

z najstarszych dziewcząt pisać na tablicy słowa za karę! Panna Wilder przyglądała się Laurze, a Laura
patrzyła jej prosto w oczy.
Potem podeszła do tablicy, wzięła kredę i zaczęła
118
pisać. Policzki płonęły jej ze wstydu, ale po chwili się zorientowała, że nikt w klasie się z niej nie śmieje.
Szybko pisała, jedno słowo za drugim. Nagle usłyszała za plecami cichy szept:
-

Lauro, przestań, nie pisz! To Charley dawał jej sygnały.

-

Jesteśmy z tobą.

Laurze aż się ciepło zrobiło w środku z radości, pisała jednak dalej, nie chcąc sprzeciwić się nakazowi
panny Wilder. Uśmiechnęła się, zmarszczyła brwi i potrząsnęła przecząco głową. Charley zrobił
rozczar

owaną minę. Laura zauważyła skierowane na nią wściekłe spojrzenie nauczycielki, która widziała

całą scenkę. Odwróciła się do tablicy i dalej pisała, nauczycielka nie odezwała się słowem ani do niej, ani do
Charleya. Laura pomyślała z żalem: Nie ma prawa gniewać się na mnie, raczej powinna być wdzięczna za
to, że jestem posłuszna i nie zakłócam porządku.
Po lekcjach Charley, Clarence i Alfred szli za Laurą, Mary Power i Minnie.
Charley mówił głośno, tak żeby Laura słyszała:
-

Wsadzę jutro pineskę tej starej złośnicy.

-

A ja przedtem złamię jej linię, żeby nie mogła cię ukarać - dorzucił Clarence.

background image

Laura się odwróciła i podeszła do nich.
-

Nie róbcie tego, chłopcy.

-

Czemu, będzie fajnie, nic nam nie zrobi. Ale Laura nie ustępowała.

-

Wcale nie będzie fajnie. A poza tym chłopcom nie wypada się tak odnosić do kobiet, nawet jeśli im się nie

podobają. Nie róbcie tego.
- Dobrze... -

zgodził się Clarence po chwili wahania, a za nim Alfred i Charley.

Laura wiedziała, że dotrzymają słowa. Wieczorem, odrabiając lekcje przy lampie, Laura oznajmiła:
119
- Nie wiem czemu, ale panna Wilder nie lubi ani Carrie, ani mnie.
Mama przerwała robotę na drutach.
-

Chyba ci się coś przywidziało, drogie dziecko. Tatuś podniósł głowę znad gazety.

-

Nie dawaj jej żadnego powodu, a na pewno zmieni stosunek do ciebie.

-

Nie dałam jej żadnego powodu, tato - powiedziała ponurym głosem Laura. - Może to Nellie Oleson tak na

nią wpłynęła - dodała po chwili i znowu pochyliła się nad książką. Ciekawe, czemu panna Wilder we
wszystkim słucha Nellie Oleson? pomyślała.
Następnego dnia Laura i Carrie przyszły do szkoły wcześniej. Panna Wilder i Nellie już siedziały razem przy
piecu. Laura się przywitała. Gdy przechodziła obok skrzynki z węglem, zaczepiła spódnicą o nadłamaną
des

kę.

- Och! -

zawołała, próbując odczepić spódnicę.

-

Rozdarłaś sobie spódnicę - rzekła zjadliwie panna Wilder. - Skoro twój ojciec jest w radzie szkolnej,

powinnaś załatwić nową skrzynię.
Laura spojrzała na nią ze zdumieniem.
-

Dlaczego ja? Przecież pani mogłaby otrzymać nową skrzynię, jeśliby się pani zwróciła do rady.

-

Dziękuję ci - odparła panna Wilder.

Laura nie mogła pojąć, dlaczego nauczycielka zwraca się do niej w ten sposób. Nellie udawała, że patrzy w
książkę, ale w kącikach jej ust krył się złośliwy uśmieszek. Laura nie wiedziała, co powiedzieć, więc nie
odezwała się więcej.
Całe przedpołudnie w szkole było niespokojnie i głośno, ale chłopcy dotrzymali słowa i nie dokuczali pannie
Wilder bardziej niż zwykle. Nie byli jednak przygotowani do lekcji i panna Wilder tak się denerwowała, że
Laurze zrobiło się jej żal.
Popołudnie zaczęło się spokojnie. Laura skupiła się
120
na lekcji geografii. Czytając o Brazylii, podniosła głowę znad książki i spojrzała na Carrie i Mamie Beardsley,
pogrążone w nauce. Pochyliły głowy nad podręcznikiem, wymawiając bezgłośnie słowa, kiwały się w tył i w
przód i nie zdawały sobie sprawy, że ławka kołysze się wraz z nimi.
Laura pomyślała, że obluzowały się śruby, którymi ławka była przymocowana do podłogi. Ten ruch nie
wywoływał żadnego dźwięku, więc rzecz była bez znaczenia i Laura znów zagłębiła się w lekturze, zaczęła
czytać o morskich portach.
Nagle usłyszała ostry głos panny Wilder.
-

Carrie, Mamie! Możecie odłożyć książki i dalej się huśtać!

Laura popatrzyła na siostrę, która ze zdumienia otworzyła usta i przerażonymi oczami spojrzała na
nauczycielkę. Jej mała, chuda twarzyczka zbladła ze strachu, a potem zrobiła się czerwona ze wstydu.
Dziewczynki odłożyły książki i zgodnie z poleceniem panny Wilder zaczęły huśtać ławką.
Nauczycielka wyjaśniła słodkim głosem:
-

Żeby umożliwić naukę, w klasie musi panować porządek. Od tej pory, każdy kto będzie przeszkadzał, tak

długo będzie powtarzał czynność, która przeszkadza innym, dopóki się całkowicie nie zmęczy.
Mamie ni

e przejęła się zbytnio, ale Carrie omal nie rozpłakała się ze wstydu.

-

Tak długo będziecie kołysać ławką, aż pozwolę wam przerwać - rozkazała panna Wilder tryumfalnie.

Odwróciła się do tablicy i zaczęła tłumaczyć jakieś zadanie z arytmetyki. Chłopcy wiercili się w ławkach i
wcale jej nie słuchali.
Laura usiłowała dalej czytać swój podręcznik do geografii, ale zupełnie nie mogła się skupić. Nagle Mamie
potrząsnęła głową, wstała i przeniosła się na inne miejsce.
121
Carrie została sama i dalej kołysała ławką, ale dla małej dziewczynki było to zadanie ponad siły.
-

Kołysz, Carrie - powtórzyła panna Wilder słodkim głosem, nie zwracając uwagi na Mamie.

Laura poczuła, że robi się czerwona z wściekłości. Ogarnęła ją prawdziwa nienawiść do panny Wilder za
złośliwe i niesprawiedliwe traktowanie Carrie. Dziewczynce, która odmówiła przyjęcia kary, nie zwróciła
nawet uwagi, tylko ukarała Carrie, która była zbyt słaba, żeby kołysać ciężką ławką. Laura mocno zagryzła
wargi i nie ruszała się z miejsca.

background image

Miała nadzieję, że panna Wilder wkrótce wybaczy Carrie. Dziewczynka zbladła i mimo największego wysiłku
nie była w stanie dłużej pokonywać takiego ciężaru. Ruch ławki stawał się coraz wolniejszy i wolniejszy i
chociaż Carrie napinała wszystkie mięśnie, kołysanie ustawało.
-

Prędzej, Carrie! Prędzej! - powtarzała panna Wilder. - Chciałaś kiwać ławką, więc rób to dalej.

Laura poderwała się z miejsca. Owładnęła nią wściekłość nie do opanowania.
- Panno Wilder -

wykrztusiła - jeśli pani chce, żeby ławka się kołysała prędzej, ja mogę to dla pani zrobić.

Nauczycielka odparła z nie ukrywaną złością: -, Proszę bardzo! Zostaw książki i siadaj obok siostry.
Laura się przesiadła i szepnęła do Carrie:
-

Siedź spokojnie i odpoczywaj.

Sama wparła mocno stopy w podłogę i zaczęła kołysać ławką z całych sił.
Nie darmo tatuś kiedyś powiedział, że jest silna jak francuski kucyk.
Łubudu! - tylne nogi ławki uderzyły w podłogę.
Bach! -

głośno stuknęły przednie nogi.

Wszystkie śruby całkowicie się obluzowały.
Bum, bum, bum -

waliła rytmicznie ławka. Laura

122
huśtała się, jakby jej to sprawiało przyjemność, Carrie zaś odpoczywała.
W rzeczywistości gniew Laury wzmagał się z minuty na minutę. Im prędzej i głośniej kołysała się ławka, tym
większa wzbierała w niej wściekłość.
Bum, bum, bum...
Nikt w

klasie nie był w stanie się uczyć. Stukot ławki zagłuszał wszystko, nawet głos panny Wilder, która

wzywała do czytania trzecią klasę. Nikt nie mógł czytać, stukot wciąż się wzmagał.
Panna Wilder wstała i powiedziała głośno:
- Lauro Ingalls, ciebie i Carri

e wypraszam ze szkoły. Proszę iść do domu na resztę dnia.

Raz jeszcze nogi ławki uderzyły z trzaskiem o podłogę, po czym nastąpiła martwa cisza.
Uczniowie wiedzieli, że jest taka kara, ale nikt jeszcze jej nie doświadczył. Wyrzucenie z lekcji było gorsze
o

d chłosty. Jeszcze gorszy mógł być tylko całkowity zakaz przychodzenia na lekcje.

Laura podniosła głowę, ale prawie nie widziała, co się wokół niej dzieje. Zgarnęła książki Carrie, zabrała
swoje. Carrie skurczona i drżąca czekała u wyjścia. W klasie panowała kompletna cisza. Mary Power i Min-
nie spuściły głowy, Ida rzuciła przyjaciółce współczujące spojrzenie. Nellie udając, że jest zajęta lekcją,
uśmiechała się złośliwie.
Carrie otworzyła drzwi. Wyszły z klasy i ubrały się w przedsionku. Na dworze było dziwnie pusto, w drodze
do domu nie spotkały ani jednego człowieka.
Dochodziła druga godzina, w domu nie spodziewano się ich o tej porze.
-

Co teraz będzie, Lauro? - pytała zrozpaczona Carrie.

- Pójdziemy do domu -

odparła Laura. Przeszły już spory kawałek.

-

Ale co powiedzą rodzice? - zamartwiała się Carrie.

-

Dowiemy się tego niedługo. Ciebie nie będą winić.

123
To ja tak mocno kołysałam ławką. Ale wcale nie żałuję, że tak zrobiłam - powiedziała Laura i dodała: - I na
pewno zrobiłabym to jeszcze raz.
Ale Carrie to nie przekonało. Drżała ze strachu na myśl, co powiedzą rodzice, gdy je zobaczą.
- Ach, Lauro! -

westchnęła Carrie i chwyciła Laurę za rękę.

Przeszły w milczeniu na drugą stronę Ulicy Głównej, zbliżyły się do domu, Laura otworzyła drzwi i obie
wkroczyły do środka.
Tatuś odwrócił się od biurka, przy którym coś pisał, mama poderwała się z fotela tak gwałtownie, że kłębek
wełny potoczył się na podłogę i kotek chwycił go w swoje łapki.
-

Na litość boską, co się stało? - zawołała mama. - Carrie zachorowała?

-

Kazano nam opuścić szkołę - wyjaśniła Laura. Mama usiadła i spojrzała bezradnie na tatusia. Po

chwili groźnego milczenia, tatuś spytał poważnym głosem:
-

Dlaczego kazano wam wyjść ze szkoły?

- To moja wina -

prędko powiedziała Carrie. - Nie robiłam nic złego, ale tak wyszło. Ja i Mamie zaczęłyśmy.

- Nie, to wszystko moja wina -

zaprzeczyła Laura i opowiedziała, co się wydarzyło. Kiedy skończyła, znowu

zapadła groźna cisza.
Po chwili tatuś odezwał się surowym głosem.
- Jutro pójdziecie rano

do szkoły, jakby się nic nie zdarzyło. Może panna Wilder nie ma racji, ale to ona jest

nauczycielką. I nie sprawiajcie więcej kłopotów w szkole.
-

Nie, tatusiu, nie będziemy - zapewniły obie.

-

A teraz przebierzcie się i siadajcie do nauki -powiedziała mama. - Resztę popołudnia będziecie się uczyć

w domu. A jutro, jak zwykle, pójdziecie do szkoły. I prawdopodobnie wszystko pójdzie w zapomnienie.

background image

Rozdział piętnasty
Wizyta rady szkolnej
Wchodząc następnego ranka do szkoły, Laura zauważyła na twarzy Nellie zdumienie i rozczarowanie, które
najwyraźniej wywołał widok jej i Carrie. Zupełnie się nie spodziewała, że wrócą do szkoły.
-

Jak to dobrze, że przyszłaś - powiedziała Mary Power, a Ida lekko ścisnęła ją za rękę.

-

Nie przestaniesz chyba chodzić do szkoły przez cudzą złośliwość - powiedziała Ida.

-

Nikt mi nie może przeszkodzić w zdobywaniu wykształcenia - oświadczyła Laura.

-

Jak cię wyrzucą ze szkoły, to na pewno żadnego wykształcenia nie zdobędziesz - wtrąciła się do rozmowy

Nellie.
Laura spojrzała na Nellie i powiedziała:
-

Nic takiego nie zrobiłam, żeby mnie trzeba było wyrzucać ze szkoły. I niczego takiego nie zrobię.

-

Oczywiście, mając ojca w radzie szkolnej, możesz się czuć całkiem bezkarna - odparła drwiącym głosem

Nellie.
125
-

Przestań się wreszcie zajmować tym, czy mój tatuś należy, czy nie należy do rady! - wybuchnęła Laura. -

Nie twoja sprawa...
Zadźwięczał dzwonek i dziewczynki udały się na miejsca.
Carrie uważała na lekcjach, a Laura, pamiętając ostrzeżenie tatusia, również była bardzo grzeczna. Nie
myślała przy tym o biblijnej przypowieści o kubku i spodku, które były czyste tylko z wierzchu, a prawdę
mówiąc, przypowieść ta mogła odnosić się do niej. Laura czuła nienawiść do panny Wilder za okrucieństwo i
niesprawiedliwość, jakie nauczycielka okazywała Carrie, i miała wielką ochotę zemścić się na niej. Na
zewnątrz zachowywała się bez zarzutu, ale nie czyniła najmniejszego wysiłku, by uwolnić się z tych
okropnych uczuć.
Nauczycielka sprawiała wrażenie osoby dobrze wychowanej, ale w istocie nie zadawała sobie
najmniejszego trudu, by w głębi duszy być naprawdę dobrą.
Nigdy jeszcze w szkole nie było takiego hałasu jak tego dnia. W klasie słychać było stukanie butami,
uderzenia książkami o pulpity, szepty. Tylko duże dziewczynki i Carrie.zachowywały się spokojnie i
zajmowały lekcjami. A gdy panna Wilder tyłem odwracała się do klasy, zaraz za jej plecami wzmagał się
szum i harmider. Nagle rozległ się przeraźliwy wrzask.
Charley zerwał się z miejsca i trzymając się rękami za pośladek, wołał:
-

Pinezka! Pinezka mi się wbiła!

Tym razem panna Wilder się nie uśmiechała. Zacisnęła mocno wargi i powiedziała ostrym głosem:
-

Podejdź tutaj, Charley.

Charley mrugnął do klasy i powoli ruszył w kierunku pulpitu nauczycielki.
-

Wyciągnij rękę - poleciła i sięgnęła po linijkę. Przez chwilę macała ręką pod pulpitem, a następnie

126
zajrzała tam i stwierdziła, że linijka znikła. Zwróciła się więc do uczniów:
-

Kto widział moją linijkę?

Nikt nie podniósł ręki. Panna Wilder zaczerwieniła się z gniewu i powiedziała:
-

Charley do kąta, twarzą do ściany!

Charley stanął w kącie, pocierając dłonią siedzenie, jakby tam jeszcze tkwiła pinezka. Clarence i Alfred
zaczęli się głośno śmiać. Nauczycielka zrobiła parę kroków w ich stronę, ale Charley błyskawicznie odwrócił
głowę i zrobił taką minę, że wszyscy chłopcy wybu-chnęli śmiechem. Kiedy panna Wilder skierowała się
znów ku niemu, stał jakby nigdy nic, z twarzą zwróconą do ściany.
Scena ta powtórzyła się kilka razy, doprowadzając klasę do szalonego śmiechu. Nawet starsze dziewczynki
chichotały, zasłaniając usta chusteczkami. Tylko Laura i Carrie zachowywały idealny spokój.
Chcąc przywołać klasę do porządku, panna Wilder zaczęła stukać w stół zaciśniętą pięścią, nic to jednak nie
pomogło. Kiedy się odwracała, Charley robił miny, doprowadzając klasę do coraz większej wesołości.
Chłopcy nie złamali przyrzeczenia danego Laurze, lecz przygotowali jeszcze gorsze psoty, niż zapowiadali.
Ale Laurze przestało zależeć na tym, by w klasie panował porządek, i kiedy Clarence zsunął się ze swego
miejsca i zaczął łazić na czworakach po klasie, sama uśmiechnęła się do niego zachęcająco.
Podczas przerwy została w klasie. Wiedziała, że chłopcy przygotowują jeszcze bardziej złośliwe figle, więc
wolała o niczym nie słyszeć i trzymać się od nich z daleka.
Po przerwie rozgardiasz wzmógł się jeszcze bardziej. Nad rzędem chłopców latały kulki i zwitki papieru.
Mniejsze dziewczynki szeptały między sobą i pisały liściki. Gdy tylko panna Wilder odwracała się do tablicy,
127
Clarence, a za n

im Alfred, zaczynali chodzić w przejściu na czworakach, a zręczny jak kot Charley skakał

przez nich jak żaba.
W dodatku raz po raz spoglądali na Laurę, spodziewając się uznania z jej strony, a ona uśmiechała się do
nich.

background image

-

Z czego się śmiejesz, Lauro? - ostrym tonem spytała panna Wilder, odwracając się od tablicy.

-

Ja się śmieję? - Laura udając zdziwienie, podniosła głowę znad książki. W klasie na chwilę zapanował

spokój. Wszyscy chłopcy siedzieli w ławkach i udawali, że się pilnie uczą.
-

Uważaj na przyszłość - rzuciła ze złością nauczycielka i odwróciła się do tablicy. W tym momencie cała

klasa, z wyjątkiem Laury i Carrie, wybuchnęła śmiechem.
Do południowej przerwy Laura starała się nie odrywać od książki. Tylko od czasu do czasu spoglądała na
Carr

ie. Siostrzyczka raz się do niej odwróciła, a wtedy Laura przyłożyła palec do ust i Carrie znów schyliła

się nad książką.
W klasie jednak panował rozgardiasz i panna Wilder stawała się coraz bardziej niespokojna. W południe
zwolniła uczniów o pół godziny wcześniej, i znowu Laura i Carrie musiały wyjaśniać w domu przyczynę
wcześniejszego powrotu.
Tatuś wysłuchał ich wyjaśnień z poważną miną i powiedział tylko:
-

Proszę was, żebyście się grzecznie zachowywały. Obie zastosowały się do jego zalecenia. Następnego

dnia zamieszanie w klasie było jeszcze większe. Prawie wszystkie dzieci otwarcie drwiły sobie z panny
Wilder. Laura z przerażeniem patrzyła na to, co się dzieje, ale mimo wszystko nie miała ochoty przyjść
nauczycielce z pomocą. Czuła, że nigdy nie wybaczy jej niesprawiedliwego ukarania siostry.
128
Teraz, kiedy wszyscy dokuczali i wyśmiewali się z nauczycielki, Nellie przyłączyła się do ogółu. Była pupilką
panny wilder, ale zaczęła powtarzać koleżankom wszystko, czego się od niej dowiedziała i śmiała się razem
z nimi. Któregoś dnia powiedziała, że panna Wilder ma na imię Eliza Jane.
-

To jest sekret, który powierzyła mi dawno temu i nie chciała, aby ktokolwiek się o tym dowiedział.

- Ale dlaczego? -

zdziwiła się Ida. - Przecież to ładne imię.

- Zaraz wam powiem -

ciągnęła Nellie. - Kiedy była mała i mieszkała w stanie Nowy Jork, siedziała w ławce

z okropnie brudną dziewczynką i - tu Nellie zniżyła głos do szeptu - we włosach zalęgły się jej wszy.
-

Nie wolno opowiadać takich rzeczy! - zawołała Mary Power.

-

Nie chciałam, ale Ida mnie spytała.

-

Wcale cię o to nie spytałam - zaprzeczyła Ida.

-

Właśnie, że spytałaś! Słuchajcie! - Nellie zaczęła się śmiać. - Jej mama napisała do nauczyciela, tę

brudną dziewczynkę odesłali do domu, ałe wszyscy się dowiedzieli, że panna Wilder ma wszy. Matka
czesała jej włosy gęstym grzebieniem. Bała się wrócić do szkoły, szła wolno i się spóźniła. A na przerwie
dzieci ją otoczyły i wołały: „Lizus - Liza - liże - gnidy!"
Od tego dnia nie może znieść swego imienia. Dopóki była w tej szkole, każdy ją przezywał „Lizus - Liza -liże
-

gnidy" i to doprowadzało ją do szału.

Kiedy Nellie skończyła opowiadanie, wszystkie dziewczynki zaczęły się śmiać, choć było im trochę wstyd. A
potem, kiedy sobie poszła, postanowiły, że nie będą jej niczego opowiadać, bo jest dwulicowa.
W szkole panował taki hałas, że nauczycielka nie mogła prowadzić lekcji. Kiedy panna Wilder oznajmiła
dzwonkiem rozpoczęcie zajęć, rozbawieni uczniowie wpadli gromadą do klasy i znowu zaczęli jej dokuczać.
9

— Miasteczko na prerii 129

Nie była w stanie obserwować wszystkich jednocześnie, nie mogła nikogo złapać na gorącym uczynku.
Chłopcy tłukli książkami i tabliczkami o pulpity, ciskali papierowe zwitki i kulki zwilżone śliną, gwizdali, biegali
po klasie. Wszyscy byli przeciw pannie Wilder, wszyscy się cieszyli, że mogą z niej drwić.
Laura z przerażeniem patrzyła na to, co się dzieje. Uczniowie robili, co chcieli, nie można się było uczyć.
Przy

szło jej nawet do głowy, że jeśli tak dalej pójdzie, nie zdobędzie w porę świadectwa nauczycielskiego i

nie będzie mogła pomagać Mary. I być może przez jej prowokujące uśmieszki zachęcające chłopców do figli
i nieposłuszeństwa jej siostra będzie musiała opuścić szkołę.
Któregoś poranka, a był to piątek, Ida zamiast się uczyć, zaczęła rysować na tabliczce. Cała pierwsza klasa
robiła naumyślnie błędy ortograficzne i śmiała się z tego. Panna Wilder posłała wszystkich do tablicy. Nie
spostrzegła Idy, która pilnie rysowała, huśtając nogami i mrucząc bezwiednie jakąś melodię. Laura zatkała
sobie uszy rękami i usiłowała się uczyć.
Podczas przerwy Ida pokazała Laurze rysunek. Była to karykatura panny Wilder, bardzo do niej podobna.
Pod rysunkiem Ida napisała wierszyk:
Wszyscy z radością do szkoły chodzimy, Nigdzie tak dobrze się nie bawimy, Każdy ze śmiechu po prostu
sapie, Widząc, Jak Liza weszki Łapie...
-

Nie udał mi się wierszyk - powiedziała Ida. Mary Power i Minnie śmiały się z rysunku.

-

Laura ci pomoże, ona umie pisać wiersze - poradziła Mary.

-

Lauro, wymyśl coś lepszego - poprosiła Ida. Laura wzięła tabliczkę i ołówek i zaczęła się zasta-

130
nawiać. Chciała pokazać, co potrafi. Po chwili namysłu napisała:

background image

W tej naszej szkole, w tej naszej szkole zabaw

ę mamy jedną: z głupiej, zawszonej Lizy Jane można się

pośmiać na pewno. Taka to zgrywa, taka to zgrywa, że wszyscy joJwś czujemy, jak z tego śmiechu, jak z
tego śmiechu całą klasą tyjemy.
Ida i koleżanki były zachwycone. Mary Power oznajmiła:
- Powiedzi

ałam, że Laura to poprawi. Zadźwięczał dzwonek, przerwa minęła jak chwilka. Chłopcy weszli,

hałasując ze wszystkich sił. Charley
mijając Idę zauważył karykaturę i Ida, śmiejąc się, pozwoliła mu wziąć tabliczkę.
- Nie dawaj! -

krzyknęła Laura, ale było już zbyt późno.

Do południowej przerwy tabliczka wędrowała z rąk do rąk i Laura truchlała ze strachu na myśl, że panna
Wilder ją przechwyci. Z rysunkiem Idy i wierszykiem napisanym jej, Laury, charakterem pisma! Odetchnęła z
ulgą, kiedy tabliczka do nich wróciła i Ida szybko starła wszystko ściereczką.
Kiedy w słoneczne popołudnie szli do domu na obiad drogą wiodącą do Ulicy Głównej, Laura usłyszała, jak
chłopcy śpiewają:
W tej naszej szkole, w tej naszej szkole
Zabawę mamy jedną,
Z głupiej, zawszonej Lizy Jane
Można sie pośmiać na pewno.
To taka zgrywa, to taka zgrywa...
131
Laurze zaparło dech, poczuła że się jej robi słabo.
-

Nie wolno tego śpiewać. Musimy ich zatrzymać. Minnie, Mary, chodźcie prędko.

-

Chłopcy! Charley! Clarence! - wołała głośno.

-

Nie usłyszą, zresztą i tak ich nie powstrzymamy - powiedziała Minnie.

Chłopcy żegnali się właśnie ze sobą na rogu Ulicy Głównej, więc na chwilę umilkli, ale po chwili jeden znowu
zaczął, a reszta się przyłączyła. Na początku i na końcu Ulicy Głównej rozlegał się śpiew:
2 głupiej, zawszonej Lizy Jane Można się pośmiać na pewno!
-

Całkiem zgłupieli! - stwierdziła Laura. Mary Power wykazała się zdrowym rozsądkiem.

-

Za żadne skarby nie wolno przyznać się, kto to napisał. Wiem, że Ida będzie milczeć, ja i Minnie też.

-

Przysięgam na Boga - zapewniła Minnie. - Ale co będzie z Nellie Oleson?

-

Ona nic nie widziała. Całą przerwę rozmawiała z panną Wilder - powiedziała Mary. - Ty się nie przyznasz,

Laura?
-

Nie, chyba że rodzice wprost mnie o to spytają.

- Pew

nie im to nie przyjdzie do głowy. Nikt się nie dowie, zobaczysz - pocieszała Laurę Mary Power.

Gdy Laura jadła w domu obiad, pod oknami przemaszerowali Charley i Clarence, śpiewając tę okropną
piosenkę. Tatuś podniósł głowę.
-

Nigdy czegoś podobnego nie słyszałem. Co to za piosenka o głupiej, zawszonej Lizie Jane?

-

Ja też nie - rzekła mama. - Jakaś głupia piosenka. Laura milczała. Nigdy w życiu nie czuła się równie

nieszczęśliwa.
Następnego dnia pod szkołą chłopcy, a wśród nich Willie - brat Nellie Oleson - znowu zaczęli śpiewać
132
piosenkę o Lizie. W klasie przy oknie, z dala od panny Wilder, stały Ida i Nellie. Wyglądało na to, że
nauczycielka wie, iż Nellie zdradziła jej sekret.
Nellie była wściekła. Koniecznie chciała się dowiedzieć, kto napisał wierszyk, ale ani Ida, ani inne koleżanki
nie pisnęły ani słowem. Ale przecież braciszek Willie wkrótce się dowie, powie siostrze, a ona już na pewno
przekaże pannie Wilder.
Wieczorem po lekcjach i na drugi dzień w sobotę chłopcy znowu wyśpiewywali to samo. Pogoda była
piękna, powietrze jasne i czyste, więc wszyscy przerwy spędzali na dworze.
Laura marzyła, żeby nadciągnął huragan, który by ich w końcu uciszył. Zdawała sobie sprawę, że okazała
się jeszcze gorszą plotkarką niż Nellie Oleson. Ogarnęło ją uczucie głębokiego wstydu. Lecz mimo to wciąż
bardziej niż siebie winiła pannę Wilder za to, że tak niesprawiedliwie potraktowała Carrie.
Tego popołudnia Mary Power przyszła z wizytą do Laury. W sobotnie popołudnia często się spotykały i
razem pracowały. Siedziały w słonecznym, frontowym pokoju, Laura szydełkowała - z miękkiej, białej wełny
przygotowywała dla starszej siostry prezent gwiazdkowy, Mary Power dziergała krawat z jedwabnej nici dla
ojca. Mama robiła na drutach, siedząc w bujanym fotelu, i od czasu do czasu rzucała okiem na niedzielne
wydanie gazety „Postęp". Grace się bawiła, a Carrie zszywała kołdrę z łat.
Było to miłe popołudnie, do pokoju wpadały ostatnie promienie zachodzącego słońca, od węglowego pieca
biło ciepło. Kitty, która była już dorosłą kotką, przeciągała się leniwie i mruczała, leżąc w słońcu na gał-
gankowym dywaniku. Potem wstała i zaczęła miauczeć, domagając się, by wypuszczono ją na dwór.
Kitty była znana w całym miasteczku. Miała biało-szare futerko i długi puszysty ogon i była tak ładna,
133

background image

że każdy miał ochotę ją głaskać. Ale ona uznawała tylko swoją rodzinę i tylko jej członkowie mogli jej
dotykać. Kiedy ktoś obcy próbował ją pogłaskać, prychała i drapała pazurami. Ostrzegano się wzajemnie: -
Nie dotykajcie tego kota!
Kotka lubiła przesiadywać na frontowych schodkach i obserwować ulicę. Chłopcy, a nawet dorośli, niekiedy
dla zabawy szczuli na nią psa. Podczas gdy pies ujadał i warczał, Kitty siedziała spokojnie, zawsze czujna,
wesoła i gotowa. Kiedy pies rzucał się na nią, wydawała przeszywający wrzask, wyskakiwała, jak wyrzucona
sprężyną w powietrze, i spadała na grzbiet zwierzęcia.
Pies uciekał na oślep z przeraźliwym wyciem, a Kitty trzymała się pazurami jego grzbietu. Po pewnym
czasie zeskakiwała, a pies uciekał. Kitty wolno, z dumnie podniesionym ogonem, wracała do domu. Można
ją było poszczuć tylko takim psem, który nigdy jej przedtem nie widział.
Te sobotnie popołudnia były najprzyjemniejsze: Mary Power przychodziła z wizytą, a Kitty dostarczała
rozrywki. Ale tym razem Laura ni

e potrafiła się cieszyć. Siedziała przerażona, że za chwilę znowu usłyszy

chłopców śpiewających fatalny wierszyk i na jej serce kładł się wielki ciężar.
Muszę wszystko wyznać tatusiowi i mamie, pomyślała, i nagle znowu poczuła przypływ wściekłości. Kiedy
p

isała wierszyk, wcale nie chciała skrzywdzić panny Wilder, a poza tym pisała na przerwie, a nie na lekcji.

Ale jak to wszystko wyjaśnić rodzicom? A może, jak mama powiedziała, sprawa pójdzie w zapomnienie. Im
mniej się będzie o tym mówiło, tym szybciej się to stanie. A może tatuś dowiedział się już o wszystkim?
Mary Power też była zdenerwowana. Obu dziewczynkom myliły się oczka i ścieg wychodził nierówno.
Popołudnie mijało, a one tak niewiele zdołały zrobić.
134
Żadna nie wspomniała słowem o szkole, nie czekały, jak dawniej, na poniedziałkowy ranek, by z
przyjemnością pójść do szkoły.
A poniedziałek był jeszcze gorszy niż poprzednie dni. Nikt się nie uczył. Chłopcy gwizdali, miauczeli,
szamotali się w przejściach między ławkami. Z wyjątkiem Carrie wszystkie mniejsze dziewczynki szeptały,
chichotały, a nawet przesiadały się z miejsca na miejsce. Nawoływań panny Wilder o zachowanie spokoju
prawie nie było słychać.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Ida i Laura, które siedziały najbliżej, usłyszały je i kiedy pukanie się
powtórzyło, spojrzały po sobie, a Ida podniosła rękę. Panna Wilder nie usłyszała pukania ani nie zauważyła
podniesionych rąk.
Tym razem pukanie usłyszeli wszyscy, ktoś pukał do drzwi. Kiedy się otworzyły, do klasy wszedł tatuś i
dwóch mężczyzn, których Laura nie znała. Hałas natychmiast ucichł i zapadła głucha cisza.
-

Dzień dobry, panno Wilder - przywitał się tatuś.

-

Rada szkolna zdecydowała, że czas odwiedzić szkołę.

-

Właśnie jest pora, żeby coś zrobić - odpowiedziała panna Wilder, czerwieniąc się i blednąc na przemian.

-

Dzień dobry - zwróciła się do pozostałych mężczyzn.

Trzej mężczyźni stali przed klasą i rozglądali się. Wszyscy uczniowie siedzieli w całkowitym milczeniu, a
serce Laury tłukło się w piersi jak szalone.
-

Doszło do nas, że ostatnio miała pani jakieś małe kłopoty - powiedział z naciskiem, ale uprzejmie wysoki,

poważny pan.
-

Tak i rada jestem, że mogę panom podać fakty dotyczące tej sprawy - powiedziała panna Wilder, a w

głosie jej brzmiał gniew. - Główną winowajczynią jest Laura Ingalls. Jej się zdaje, że jest najważniejsza, bo
jej ojciec jest w radzie. Tak jest, panie Ingalls, tak wygląda prawda! Laura chwaliła się, że potrafi prowa-
135
dzić szkołę. Myślała, że tego nie słyszę, ale ja dobrze usłyszałam! - Panna Wilder spojrzała na Laurę z
gniewnym tryumfem w oczach.
Laura siedziała jak ogłuszona, nie mogła pojąć, dlaczego panna Wilder kłamie.
Podniosła rękę, ale tatuś potrząsnął przecząco głową.
-

Również ona zachęca chłopców do złego zachowania. Stąd się biorą te kłopoty - oświadczyła panna

Wilder. -

Laura Ingalls namawia ich do wszelkiego rodzaju psot i nieposłuszeństwa.

Tatuś spojrzał na Charleya i mrugając oczami powiedział:
-

Młody człowieku, słyszałem, że cię ukarano za to, że siedziałeś na pogiętej pinezce.

A Charley z miną niewiniątka odparł:
-

O, nie proszę pana! Zostałem ukarany nie za to, że siedziałem na pinezce, ale za to, że ją wyciągnąłem.

Trzeci mężczyzna o jowialnym wyglądzie zakrztusił się nagle, tłumiąc śmiech. Nawet wąsy poważnego pana
zadrgały. Twarz panny Wilder oblał rumieniec, ale tatuś zachował całkowity spokój. Nikt w klasie nie
odważył się uśmiechnąć.
Powoli, ważąc słowa tatuś oznajmił:
-

Chcemy, żeby pani wiedziała, że rada szkoły popiera panią, jeśli chodzi o zapewnienie porządku w szkole.

Surowo spoglądał na uczniów.

background image

-

Wszyscy uczniowie muszą być posłuszni pannie Wilder, właściwie się zachowywać i pilnie uczyć. Chcemy

mieć dobrą szkołę i będziemy ją mieli.
Gdy tatuś mówił w ten sposób, można było być pewnym, że sprawy potoczą się zgodnie z jego wolą.
W klasie panowała cisza. Po pożegnaniu się członków rady z panną Wilder nadal panowała cisza, nie było
figlów ani szeptów. Uczniowie zabrali się do lekcji, a wywołani odpowiadali na pytania nauczycielki.
136
Laura również w domu była spokojna. Zastanawiała się, co też tatuś powie. Dopóki on nie zacznie, Laura
nie ma prawa mówić o szkolnych wydarzeniach. Tatuś milczał do chwili, kiedy naczynia po kolacji zostały
pozmywane i wszyscy siedli wokół stołu przy zapalonej lampie.
Odłożył wtedy gazetę i zwrócił się spokojnie do Laury:
-

Pora, żebyś wyjaśniła, skąd u panny Wilder ta myśl, że chcesz kierować szkołą, ponieważ ja jestem

członkiem rady szkolnej. Czy ty o tym z kimś rozmawiałaś?
-

Z nikim o tym nie rozmawiałam, nigdy podobne myśli nie przychodziły mi do głowy - odpowiedziała Laura.

-

Wierzę ci, ale coś było, co jej podsunęło taki pomysł. Zastanów się, co to mogło być.

Laura zaczęła się zastanawiać. Nie była przygotowana na to pytanie, gdyż w myśli broniła swojej postawy i
p

rzeświadczenia, że panna Wilder kłamie. Nie zastanawiała się nad powodem tego kłamstwa.

-

Czy rozmawiałaś z kimś o moim udziale w radzie szkolnej? - pytał dalej tatuś.

Kilka razy mówiła o tym do Nellie Oleson, chcąc by jej dała spokój. Potem przypomniała sobie sprzeczkę,
podczas której Nellie omal nie uderzyła jej w twarz.
-

Nellie powiedziała, że zdaniem panny Wilder masz niewiele do powiedzenia w sprawach szkoły, mimo że

jesteś członkiem rady. Więc wtedy powiedziałam jej...
W tym momencie Laurę ogarnął taki gniew, że nie mogła sobie dokładnie przypomnieć rozmowy.
-

Oświadczyłam, że masz takie same prawa jak pozostali członkowie rady, i jeszcze dodałam, że szkoda,

że nie mieszkają w mieście, tylko na wsi, bo wtedy jej ojciec też by mógł być w zarządzie.
-

Musiałaś ją tym okropnie rozzłościć - zauważyła mama.

137
-

Chciałam jej dokuczyć. Kiedy mieszkaliśmy nad Śliwkowym Strumieniem, zawsze wyśmiewała się ze mnie

i z Mary, że jesteśmy ze wsi. Niech sama teraz poczuje.
- Ach, Lauro -

zmartwiła się mama - jak możesz być tak pamiętliwa? Przecież już lata minęły...

-

Bezczelnie się zachowywała wobec ciebie i dokuczała Jackowi - upierała się Laura i łzy stanęły jej w

oczach.
- Jakie to ma teraz znaczenie -

uspokajał ją tatuś. - Nasz kochany piesek biega pewnie po niebieskich

pastwiskach. A Nellie przekręciła twoje słowa w rozmowie z nauczycielką i stąd wszystkie kłopoty. Widzisz,
Lauro, dostałaś nauczkę, nie wolno rzucać słów na wiatr.
Zapadło milczenie, Carrie znów zabrała się do lekcji. Nagle mama powiedziała:
-

Idź, Lauro, po pamiętnik, to ci się wpiszę. Laura pobiegła na pięterko po album.

Mama siadła przy biurku, wzięła swoje pióro wykładane perłową macicą i zaczęła coś pisać. Potem
ostrożnie wysuszyła nad lampą zapisaną stronicę i wręczyła pamiętnik Laurze.
Na gładkiej kremowej karcie widniały pięknie wykaligrafowane słowa:
Unikniesz w życiu przykrości
Gdy bliskie Ci będą zasady mądrości:
Rozwaga i ostrożność w rozmowie,
By słowa nie zwróciły się przeciwko Tobie,
Z kim i o kim rozmawiasz,
Pomyśl mądrze sama.
Tak ci radzi twoja
Kochająca mama
De Smet, 15 listopada 1881 roku
Rozdział szesnasty
Karty wizytowe
Wszystkie przygotowania zostały już zakończone, ale zima wciąż nie nadchodziła. Dni były jasne i
słoneczne, na zamarzniętą ziemię nie spadł ani jeden płatek śniegu.
Po zakończeniu jesiennego semestru panna Wilder odeszła ze szkoły i wróciła do Minnesoty. Nowy
nauczyciel, pan Clewett -

spokojny, ale stanowczy człowiek - przestrzegał dyscypliny. W klasie panowała

cisza, prze

rywana tylko głosami odpowiadających uczniów, którzy teraz pilnie się uczyli.

W zimowym semestrze zaczęli chodzić do szkoły starsi chłopcy. Zjawił się Cap Garland z twarzą opaloną na
tak ciemny kolor, że jego blond włosy i jasnoniebieskie oczy wydawały się prawie białe. Uśmiech ciepły jak
promień słońca rozświetlał jego twarz. Wszyscy pamiętali, że Cap Garland wybrał się poprzedniej zimy w
niezwykle niebezpieczną podróż, by wraz z Almanzem Wilderem przywieźć pszenicę. Obaj uratowali
miasteczko od śmierci głodowej. Wrócił też Ben Woodworth

background image

139
i Fred Gillbert, którego ojciec dostarczył ostatnią pocztę, nim pociągi utknęły w zaspach. Przybył także
Arthur Johnson, brat Minnie.
A śniegu ciągle nie było.
Na dużej przerwie chłopcy grali w baseball. Starsze dziewczynki nie brały udziału w tej grze, tylko niektóre
stawały przy oknie, przyglądając się grającym. Nellie na przerwach zajmowała się szydełkowaniem, a Laura
zwykle siedziała w ławce i pilnie się uczyła. Miała już piętnaście lat i bardzo jej zależało na uzyskaniu
nauczycielskiego świadectwa.
Któregoś popołudnia Ida podeszła do niej i powiedziała:
-

Chodź, popatrz, jak grają. Masz jeszcze cały rok do egzaminów, zdążysz się nauczyć.

Laura zamknęła książkę, rada, że koleżanki pragną jej towarzystwa. Nellie potrząsnęła głową z
lekceważeniem.
-

Ja, na szczęście, nie będę nauczycielką. Rodzice mogą się obyć bez moich zarobków.

Laura opanowała się z trudnością i odparła zjadliwie:
-

Pewnie, Nellie, że nie musisz, ale my nie jesteśmy biedakami, którym muszą pomagać krewni ze

Wschodu.
Nellie zaczęła się jąkać ze złości. Mary Power przerwała jej:
-

Nie rozumiem, czemu cię tak irytuje fakt, że Laura chce zostać nauczycielką. Jest zdolna i może uczyć w

szkole.
-

Pewnie, jest lepsza niż... - zaczęła Ida, ale przerwała, gdyż do klasy wszedł Cap Garland. Wracał z

miasta, w ręku trzymał paczuszkę, zawiniętą w prążkowany papier.
-

Cześć - powiedział, patrząc na Mary Power. A potem wręczając jej paczuszkę powiedział z uśmiechem:

- Chcecie cukierków?
140
»-."
Nellie zręcznie przechwyciła pakunek i zawołała:
-

O, Cap, skąd wiedziałeś, że tak bardzo lubię słodycze? To są najlepsze cukierki, jakie można dostać w

mieście! - Zaśmiała się i rzuciła mu spojrzenie, jakiego Laura u niej nigdy przedtem nie zauważyła. W
pierwszej ch

wili Cap jak gdyby się przestraszył, a potem zrobił głupią minę i spuścił wzrok.

-

Chcecie spróbować? - spytała Nellie i wspaniałomyślnie poczęstowała wszystkie koleżanki, po czym

wzięła sobie cukierek, a torebkę z resztą słodyczy wsunęła do kieszeni spódnicy.
Cap spojrzał na Mary Power takim wzrokiem, jakby chciał się usprawiedliwić, ale ona potrząsnęła głową i
spuściła oczy.
-

Mam nadzieję, że wam smakują - powiedział Cap Garland niepewnym głosem i wyszedł na dwór, żeby

pograć w piłkę z chłopcami.
Następnego dnia w południe znowu przyniósł cukierki. Tym razem też chciał je podarować Mary Power, ale
Nellie znów ją ubiegła.
-

To miło z twojej strony, że kupujesz mi tyle cukierków - uśmiechnęła się do niego. Ale nie poczęstowała

nikogo, tylko powiedziała do Capa: - Nie będę takim łakomczuchem, żeby zjeść wszystko sama, weź sobie
jeden. -

Wyjął jeden cukierek, a Nellie szybko zaczęła zjadać resztę, patrząc mu w oczy i mówiąc, jaki jest

miły, przystojny i silny.
Laura pomyślała sobie, że Cap wygląda jak bezbronna, a jednocześnie zadowolona ofiara. Wiedziała, że nie
poradzi sobie z Nellie, a Mary Power jest zbyt dumna, żeby z nią rywalizować.
Dlaczego taka Nellie ma prawo brać sobie wszystko, co tylko zechce, gniewnie pomyślała Laura. Nie
chodziło jej tylko o cukierki.
Przez całą przerwę aż do dzwonka Nellie rozmawiała wyłącznie z Capem, a raczej mówiła do niego.
Koleżanki
141
%
starały się ich nie zauważać; Laura poprosiła Mary Power o wpisanie się do pamiętnika. Wszystkie
dziewczynki wpisywały się sobie, z wyjątkiem Nellie, która nie miała pamiętnika.
Mary Power siadła w ławce i starannie kaligrafując napisała:
Więdną pachnące płatki róży I inne kwiaty zwiędną w dolinie. Ulotni się nasza szczęśliwa młodość, Lecz
przyjaźń nasza nigdy nie minie.
W pamiętniku Laury było już parę wpisów. Były strofy napisane przez mamę, oraz króciutko wpisała się Ida:
W złotej szkatułce pamięci Skryj jedną perłę dla mnie.
Na pamiątkę wpisała się kochająca przyjaciółka
Ida B. Wright
Od czasu do czasu Cap spoglądał bezradnie ponad głową Nellie w stronę dziewcząt, ale one nie zwracały
uwagi ani na niego, ani na Nellie. Minnie Johnson poprosiła Laurę, żeby się jej wpisała do albumu.

background image

-

Ty się wpisz pierwsza do mojego.

-

Nie umiem pisać tak ładnie jak Mary, ale się postaram. Ona pisze tak pięknie jak w książce.

Minnie usiadła i napisała:
Pożółkną strony tego albumu I zblakną litery mego imienia, A ja cię będę wspominać czule Do końca mego
istnienia A kiedy będziemy daleko od siebie,
142

Zależy mi na tym ogromnie,
Byś często myślała, kochana Lauro,
Byś często myślała o mnie.
Wpisała się Minnie Johnson
Zadźwięczał dzwonek i wszyscy wrócili na miejsca. Po południu na przerwie Nellie zaczęła sobie pokpiwać z
pamiętników.
-

Miałam taki kiedyś. Ale one już dawno wyszły z mody.

Żadna z koleżanek nie chciała jej uwierzyć.
-

Na Wschodzie, skąd pochodzę, szczytem mody są teraz karty wizytowe - dodała Nellie.

- Karty wizytowe? Co to takiego? -

spytała Ida. Nellie zrobiła zdziwioną minę, a potem uśmiechnęła

się z wyższością.
- No tak, s

kąd możecie wiedzieć. Przyniosę moją do szkoły i pokażę wam, ale nie będę wam mogła dać,

bo nie macie swoich, więc nie możemy się wymienić. Teraz na Wschodzie wszyscy wymieniają między sobą
takie karty.
Ale dziewczynki nie chciały uwierzyć Nellie. Przecież mama kupiła Laurze album w sierpniu, w Vinton, w
stanie Iowa i był to nowiutki egzemplarz.
Wracając ze szkoły do domu, Minnie oświadczyła:
-

Nellie cały czas się przechwala. Nie wierzę, że ma jakieś karty wizytowe, w ogóle pewnie czegoś takiego

nie ma.
Ale następnego ranka Minnie i Mary czekały na Laurę pod jej domem. Musiały natychmiast podzielić się
wiadomością, że karty wizytowe naprawdę istnieją, a Jake Hopp, wydawca miejscowej gazety, w swoim
biurze, nie opodal banku zajmuje się ich sprzedażą. Są kolorowe, zdobione rysunkami kwiatów i ptaków, i
można na nich wydrukować swoje nazwisko i imię.
143
Minnie uparcie twierdziła, że Nellie Oleson nie ma czegoś takiego.
-

Pewnie się dowiedziała, gdzie je można zamówić i teraz chce je kupić i pokazać, żebyśmy myślały, że ma

je ze Wschodu.
- A ile to kosztuje? -

spytała Laura.

-

To zależy od rodzaju obrazków i liter. Ja sobie zamówię tuzin ze zwykłym nadrukiem, za dwadzieścia pięć

centów.
Laura nic nie powiedziała. Ojciec Mary był krawcem i miał zapewnioną pracę na całą zimę, ale pracy
ciesielskiej dla jej taty nie będzie wcześniej niż na wiosnę. Miał na utrzymaniu całą piątkę i jeszcze musiał
opłacać pobyt Mary na uczelni. Byłoby głupotą myśleć o wydaniu dwudziestu pięciu centów tylko dla
przyjemności.
Ale te

go ranka Nellie nie przyniosła do szkoły kart. Kiedy zebrały się koło pieca, gdzie Nellie się grzała po

marszu na mrozie, Minnie spytała ją o wizytówki.
-

O Boże, zupełnie o nich zapomniałam! Muszę sobie dla przypomnienia zawiązać sznurek na palcu.

Minnie

spojrzała znacząco na Mary i Laurę, jakby chciała powiedzieć: „A co, nie mówiłam?!"

W południe Cap znowu przyniósł cukierki. Nellie, jak zwykle, tylko na to czekała.
-

Ach, jakiś ty miły - zaczęła czułym głosem, ale gdy chwytała cukierki, Laura wyrwała jej torebkę z rąk i

podała Mary Power.
Wszystkie się przestraszyły, nawet Laura. Twarz Capa rozjaśnił szeroki uśmiech. Najpierw z wdzięcznością
spojrzał na Laurę, a potem popatrzył na Mary.
-

Bardzo dziękuję - powiedziała Mary. - Jak to miło z twojej strony.

Zaczęła częstować koleżanki, a Cap wychodząc z klasy, by się włączyć do gry w piłkę, odwrócił głowę i
spojrzał na nią z uśmiechem.
144
-

Proszę, weź sobie cukierka, Nellie. - Mary podsunęła jej torebkę.

-

A wezmę. - Wybrała największy. - Smakują mi jego cukierki, ale on sam... co mi po nim! Możesz go sobie

wziąć, tego dudka...
Na twarzy Mary Power ukazał się rumieniec, ale nie powiedziała ani słowa. Laura poczerwieniała z gniewu.
-

Akurat! Chętnie byś go złapała, gdybyś tylko mogła. Dobrze wiedziałaś przez cały czas, że przynosił

cukierki dla Mary.

background image

-

Gdybym tylko zechciała, mogłabym go sobie owinąć koło płaca, ale na nim wcale mi nie zależy! Chętnie

bym poznała jego kolegę, tego młodego Wildera, który ma takie śmieszne imię. Zobaczycie, jeszcze się
przejadę jego zaprzęgiem.
I pewnie tak się stanie, pomyślała Laura. Dziwne, że dotychczas brat panny Wilder, z którą Nellie tak się
zaprzyjaźniła, nie zaprosił jej na przejażdżkę. W tej sytuacji Laura nie miała żadnych szans.
Wizytówki Mary P

ower zostały wydrukowane w następnym tygodniu. Przyniosła je do szkoły i pokazała

koleżankom. Były piękne, bladozielonego koloru, każda z obrazkiem ptaszka siedzącego na złotej gałązce.
Niżej czarnymi literami wydrukowane było imię i nazwisko: MARY POWER. Minnie, Ida i Laura otrzymały po
karcie, choć nie były się w stanie zrewanżować.
Tego samego dnia Nellie przyniosła swoje karty. Były bladożółte z bukietem bratków i ozdobnym napisem
„Do rozmyślań". Jej nazwisko i mię były wydrukowane pisanymi literami. Wymieniła swoją wizytówkę z Mary.
Następnego dnia Minnie oznajmiła, że ojciec dał jej pieniądze na karty i pójdzie je zamówić po lekcjach, jeśli
koleżanki będą jej towarzyszyć.
-

Nie mogę iść - powiedziała Ida. - Wiecie, że jestem adoptowana; muszę od razu po szkole brać się do

10

— Miasteczko na prerii

145
pracy. Nie wolno mi prosić o pieniądze na karty. Pastor nie uznaje takich гъъсту, uważa, że to próżność.
Kiedy Minnie odbierze karty, będę się z nią cieszyć.
-

Czy nie uważacie, że Ida jest nadzwyczajna? -spytała Mary, kiedy Ida poszła.

Wszystkie ją kochały. Laura chciała być do niej podobna, ale zupełnie jej to nie wychodziło. Gorąco
pragnęła mieć wizytówki i choć starała się ukryć, zazdrościła Mary i Minnie.
W biurze pan Hopp, ubrany w fartuch po

plamiony atramentem, rozłożył na ladzie przed dziewczętami wzory

kart. Jedne były ładniejsze od drugich. Laura ze złośliwą satysfakcją zauważyła, że wśród wzorów były takie
karty, jakie miała Nellie. A więc kupiła je tutaj.
Wszystkie karty były w pięknych pastelowych kolorach, niektóre nawet miały złote brzegi. Do wyboru było
sześć różnych bukietów, w jednym znajdowało się ptasie gniazdko, ukryte wśród kwiatów, nad nim dwa
ptaszki, a jeszcze wyżej napis: MIŁOŚĆ.
-

Ta karta jest dla mężczyzny - poinformował pan Hopp. - Tylko młodzieniec może mieć tyle odwagi, żeby

wręczyć komuś kartę z podobnym napisem.
-

Oczywiście - wykrztusiła zarumieniona Minnie. Dziewczynkom trudno było się zdecydować, więc pan

Hopp powiedział:
-

Zastanówcie się, a ja tymczasem pójdę po papier. Po powrocie posmarował drukarską farbą czcionki,

nałożył arkusze papieru i zapalił lampę. W końcu Minnie zdecydowała się na kolor niebieski. Zrobiło się
późno i trzeba było wracać do domu.
Tatuś mył właśnie ręce, mama podawała do stołu, kiedy do kuchni wpadła zdyszana Laura.
-

Gdzie byłaś, Lauro? - spytała mama spokojnie.

-

Przepraszam, mamo. Myślałam, że to zajmie tylko chwilkę - tłumaczyła się Laura, a potem opowiedziała

rodzicom o wizytówkach. Oczywiście nawet nie wspo-
146
mniała, że bardzo pragnie stać się posiadaczką takich kart.
-

A ile one kosztują? - spytał tatuś i Laura powiedziała, że za tuzin najtańszych płaci się dwadzieścia pięć

centów.
Było już późno. Laura patrzyła przed siebie powtarzając w pamięci historyczne daty. Tatuś złożył gazetę i
powiedział:
- Lauro?
- Co, tatusiu?
- Chcesz kilka tych modnych kart?
-

Właśnie pomyślałam o tym samym, Charles -wtrąciła mama.

-

Chciałabym - przyznała Laura. - Ale nie muszę ich mieć.

Tatuś mrugnął do niej, wyjął z kieszeni kilka monet, odliczył dwie dziesięciocentówki i jedną pięciocentówkę.
-

Możesz sobie kupić, kruszynko.

-

Naprawdę? Jesteś pewien, że możemy sobie na to pozwolić?

-

Cóż to, Lauro, nie ufasz tatusiowi? - odezwała się mama.

-

Och, tato, dziękuję! Teraz zabrała głos mama:

-

Jesteś dobrą dziewczynką, Lauro, i chcemy, żebyś miała takie same przyjemności jak inne dziewczynki w

twoim wieku. Jeśli się pospieszysz, to jutro przed rozpoczęciem lekcji zdążysz zamówić swoje wizytówki.
Leżąc w łóżku, Laura ze wstydem myślała, że nie jest tak dobra jak mama, Mary czy Ida Brown.
Jednocześnie odczuwała prawdziwą radość na myśl o tym, że będzie miała własne karty. Zamówi sobie
takie same jak Mary i Minnie i zrobi na złość Nellie Oleson.

background image

Pan Hopp obiecał karty na środę w południe i tego dnia Laura prawie nie mogła przełknąć obiadu. Mama
zwolniła ją z obowiązku mycia naczyń, więc pobiegła
147
pędem do biura pana Hoppa. Karty już czekały na nią. Były jasnoróżowe i widniały na nich bukieciki
niebieskich bławatków i bladoczerwonych róż. Jej nazwisko i mię były wydrukowane cienkim, wyraźnym
pismem: Laura Elisabeth Ingalls,
Nie miała czasu nacieszyć się nimi, trzeba było biec do szkoły. Spieszyła chodnikiem wzdłuż domów na
Drugiej Ulicy, gdy nagle zatrzymał się obok niej lśniący powozik.
Laura spojrzała zdumiona na parę kasztanków. Przy powozie stał młody pan Wilder z czapką w ręku.
-

Może podwieźć panią do szkoły? Tak będzie szybciej - powiedział.

Ujął jej rękę, pomógł wsiąść do powoziku i usiadł przy niej.
Laura nie była w stanie wymówić słowa, takie ogarnęło ją zdumienie, była spłoszona i zachwycona, że
wiozą ją te piękne konie. Konie stąpały powoli i strzygły uszami, czekając tylko na rozkaz, by ruszyć szybkim
kłusem.
-

Ja... Ja się nazywam Laura Ingalls - powiedziała Laura i pomyślała, że głupio się odezwała, bo przecież

musiał wiedzieć, kim jest.
-

Znam pani ojca i widziałem panią czasem w mieście - odparł. - Moja siostra często mówiła mi o pani.

-

Jakie piękne konie! Jak się zwą? - pytała Laura, choć dobrze znała imiona obu koni.

- To jest Lady, a to Prince -

wyjaśnił Almanzo. Nagle Laura poczuła, że miałaby wielką ochotę na

szybką jazdę, ale nie wiedziała, jak o to poprosić.
Pomyślała więc, że powie coś o pogodzie, ale to również wydało się jej niemądre.
Nic, zupełnie nic nie przychodziło jej do głowy, a przecież minęli dopiero jedną przecznicę.
Usłyszała własny głos:
-

Właśnie odebrałam moje karty wizytowe.

148
~ Tak? A ja mam tylko zwyczajne wizytówki, które przywi0złem z Minnesoty.
Wyjął jedną z kieszeni i jej wręczył.
Ро%02ц jedną ręką, bawiąc się lejcami, które trzymał między palcami dłoni obciągniętej w rękawiczkę. Karta
była zwyczajna, biała z wydrukowanym czarnymi literami nazwiskiem: Almanzo James Wilder.
-

To nie jest angielskie imię - powiedział.

Laura c

hciała powiedzieć coś miłego na ten temat.

~ To rzeczywiście dziwne imię.
~ ^ mojej rodzinie tradycyjnie w każdym pokoleniu powinien być jakiś Almanzo. Podobno jeden z Wilderów
brał udział w wyprawach krzyżowych i Arab o imieniu El Manzoor uratował mu życie. Trochę je potem
zmieniono w Anglii, wiele się tu nie da poprawić.
-

Ale to naprawdę bardzo interesujące imię - szczerze powiedziała Laura.

Nie wiedziała, co zrobić z wizytówką. Byłoby niegrzecznie ją zwrócić, ale nie była pewna, czy nie powinna
tego zr

obić. Trzymała ją więc tak, że gdyby zechcią^ mógłby ją sobie wziąć z powrotem.

Zaprzęg skręcił za róg Drugiej Ulicy. Laura była w rozterce. Skoro nie odebrał swojej wizytówki, to może
Laura powinna mu wręczyć swoją. Nellie wspominała, że karty należy wymieniać.
~ Czy pan... czy pan -

wyjąkała - chce z powrotem swoją wizytówkę?

-

Nie, proszę ją sobie zatrzymać - odparł.

-

To może chce pan moją?

Wyciągnęła jedną z pakiecika i wręczyła mu ją.
Spojrzał, podziękował i schował do kieszeni.
~ Bardzo ładna karta.
Podjechali pod szkołę. Trzymając lejce zeskoczył z powozy zdjął czapkę i podał jej rękę, by pomóc jej
wysiąść. Ale ona ledwo dotykając jego dłoni, sama zeskoczyła na ziemię.
149
:

-

Dziękuję panu za przejażdżkę - powiedziała.

- Nie ma za co -

odparł.

Laura spostrzegła, że jego włosy były ciemnobrązowe, a nie czarne, jak jej się dawniej wydawało, a oczy
ciemnoniebieskie. Twarz miał opaloną. W jego spojrzeniu malowała się pewność siebie, uczciwość, a
jednocześnie niefrasobliwość.
-

Cześć, Wilder! - pozdrowił go Cap Garland, a Al-manzo pomachał mu ręką.

Pan Clevett zadzwonił i chłopcy pospieszyli do klasy. Gdy Laura wślizgnęła się na swoje miejsce, Ida
zdążyła uścisnąć jej ramię i szepnąć:
-

Ach, szkoda, że nie widziałaś jej twarzy, kiedy tu zajechałaś!

Mary Power i Minnie rzucały na Laurę rozradowane spojrzenia, Nellie zaś umyślnie omijała ją wzrokiem.

background image

Rozdział siedemnasty
Wieczorek dobroczynny
Pewnego sobotniego popołudnia Mary Power wpadła jak wicher do domu Laury. Policzki jej płonęły z
podniecen

ia. Charytatywne Kółko Pań wydawało dobroczynne przyjęcie w mieszkaniu pani Tinkham nad

sklepem meblowym w następny piątek wieczorem. Wstęp dziesięć centów.
-

Pójdę, jeśli ty pójdziesz, Lauro. Proszę, niech jej pani pozwoli iść, pani Ingalls - zwróciła się Mary do

mamy.
Laura nie miała pojęcia, co to takiego wieczorek dobroczynny ze wstępem za dziesięć centów. Chociaż
lubiła Mary, czuła się w jej obecności dość niezręcznie. Mary Power nosiła zawsze piękne suknie, które szył
dla niej ojciec-

krawiec, fryzurę też zawsze miała bardzo wytworną - czesała się z grzywką, według

najnowszej mody.
Mama zgodziła się, by Laura poszła na wieczorek, słyszała już o Charytatywnym Kółku Pań.
Prawdę mówiąc, rodzice byli głęboko rozczarowani
151

tym, że bliski ich sercu pastor Alden znad Śliwkowego Strumienia nie został kaznodzieją w miasteczku. Miał
na to ochotę i pozwolenie swojego kościoła. Ubiegł go jednak pastor Brown, więc wielebny Alden udał się
jako misjonarz na Zachód.
Oczywiście mama i tatuś nie zrezygnowali ze współpracy z kościołem i mama miała zamiar nadal się
udzielać w Kółku Pań, ale oboje czuliby się znacznie lepiej, gdyby kaznodzieją został pastor Alden.
Cały następny tydzień Laura i Mary Power żyły w oczekiwaniu na spotkanie. Było wątpliwe, czy ze względu
na c

enę Ida i Minnie też będą mogły pójść, Nellie zaś oświadczyła, że ją takie spotkania w ogóle nie

interesują.
Piątek dłużył się obydwu dziewczętom, z niecierpliwością oczekiwały wieczoru. Po powrocie ze szkoły Laura
nawet nie zdjęła szkolnego ubrania, tylko włożyła na wierzch długi fartuch i zapięła go pod szyją. Kolację
zjadła wcześniej, szybko pozmywała naczynia i natychmiast zaczęła się szykować.
Z pomocą mamy oczyściła brązową princeskę. Była to wełniana sukienka z wysoką stójką i długą spódnicą,
sięgającą cholewek wysokich, sznurowanych bucików. Kołnierzyk i mankiety były obszyte czerwoną taśmą,
przód zdobił rząd guziczków z brązowego rogu, na każdym z nich wygrawerowany był maleńki kwiatuszek.
Laura, stojąc przed lustrem w dużym pokoju, starannie wyszczotkowała włosy, zaplotła je, a warkocze
upięła w koronę. Potem się jednak rozmyśliła i spuściła je na plecy. Nie umiała podjąć decyzji, jak uczesać
się na to przyjęcie.
-

Mamo, pozwól mi ściąć grzywkę - prosiła błagalnie. - Mary Power tak się czesze, to ostatni krzyk mody.

-

Masz takie ładne warkocze - odparła mama. -Mary Power jest bardzo miła, ale według mnie w tej nowej

fryzurze wygląda jak straszydło.
152
- Takich warkoczy nie ma nikt -

pocieszała Carrie. -Twoje włosy są gęste i mają piękny kasztanowaty kolor.

Laura była jednak nieszczęśliwa. Miała krótkie loczki przy skroniach. Nie było ich widać, kiedy czesała się
do tyłu, ale teraz sczesała je na czoło układając rzadką krótką grzywkę.
-

Mamo, błagam, nie zrobię sobie takiej wielkiej grzywy jak Mary, pozwól mi tylko trochę ściąć, żebym sobie

mogła zakręcić włosy nad czołem.
-

No, już dobrze - zgodziła się mama.

Laura wzięła nożyczki z koszyka mamy i stojąc przed lustrem obcięła grzywkę. Następnie położyła na piecu
długi rysik, służący do pisania na tabliczce, a kiedy się rozgrzał, wzięła go w palce za zimny koniec i zaczęła
na nim zakręcać kosmyk za kosmykiem. Resztę włosów zaczesała gładko do tyłu, zaplotła warkocze,
okręciła je dookoła głowy i spięła mocno szpilkami.
-

Obróć się, niech popatrzę - poprosiła mama.

-

Podoba ci się? - spytała Laura.

-

Wygląda całkiem ładnie, aleja wolałam poprzednie uczesanie.

-

Niech i ja się przyjrzę - włączył się tatuś. Popatrzył dłuższą chwilę i widać było, że spodobała

mu się nowa fryzura Laury.
Jeśli już musisz zmienić uczesanie, to trzeba przyznać, że nieźle ci z tą grzywką - powiedział i wrócił do
swojej gazety.
-

Ładna grzywka - powiedziała cichutkim głosem Carrie. - Ślicznie wyglądasz,

Laura włożyła brązowy płaszcz i ostrożnie naciągnęła na głowę czepek z niebieską podszewką. Jego długie
końce można było wiązać jak szal dookoła szyi.
Jeszcze raz spojrzała w lustro. Policzki miała różowe z podniecenia, pięknie zakręcona grzywka wymykała
się spod czepka, a niebieska podszewka jeszcze bardziej podkreślała błękit jej oczu.
153
Mama dała jej dziesięć centów.

background image

-

Baw sie dobrze, Lauro. Mam nadzieję, że nie zapomnisz o dobrych manierach.

-

Może powinieniem ją odprowadzić? - spytał tatuś.

-

Jest jeszcze wcześnie, idzie z Mary Power, a mają tylko przejść przez ulicę.

Laura wyszła w ciemną, gwiaździstą noc. Z przejęcia serce jej biło szybko, z ust wydobywały się obłoczki
pary. Światło lamp rzucało jasne plamy na chodnik przed sklepem z towarami żelaznymi i drogerią; na
pięterku nad sklepem meblowym widać było dwa jasno oświetlone okna. Mary Power wyszła z zakładu
krawieckiego ojca i obie weszły na górę po zewnętrznych schodach.
Mary zapukała do drzwi, otworzyła im pani Tinkham. Była drobna, szczupła, ubrana w czarną suknię,
obszytą przy szyi i nadgarstkach białą koronką. Przywitała się z dziewczętami, wzięła od nich po dziesięć
centów i rzekła:
-

Chodźcie za mną, pokażę wam, gdzie możecie zostawić płaszcze...

Przez cały tydzień Laura czekała z niecierpliwością, żeby zobaczyć, jak wygląda dobroczynny wieczorek, i
wreszcie się doczekała. Kilka osób siedziało w jasno oświetlonym pokoju. Na ten widok Laurę ogarnęło takie
onieśmielenie, że spuściwszy głowę, z bijącym sercem pospieszyła za panią Tinkham do sypialni. Położyły
na łóżku płaszcze i kapturki, a potem wróciły do dużego pokoju i cicho usiadły na krzesłach.
Po obu stronach okna zasłoniętego firanką w kropki siedzieli pan i pani Johnson. Nie opodal stał okrągły,
politurowany stół, a na nim pękata szklana lampa z porcelanowym kloszem w czerwone różyczki. Obok leżał
album z fotografiami, w zielonej pluszowej okładce.
Podłogę pokrywał jasny, kwiecisty dywan. W pokoju stał wysoki, lśniący piec ozdobiony szybkami z miki.
154
Krzesła pod ścianami zrobione były z politurowanego drewna. Pan i pani Woodworth siedzieli na kanapie,
której wysokie oparcie i poręcze były wykonane z wypolerowanego do połysku drewna, a siedzenie
wyściełane czarnym atłasem.
Tylko ściany z szerokich desek przypominały frontowy pokój w ich domu, ale te tutaj były gęsto obwieszone
obrazami przedstawi

ającymi osoby i miejsca, których Laura nie znała. Niektóre malowidła oprawione były w

ciężkie, złocone ramy. Od razu można było poznać, że pan Tinkham jest właścicielem sklepu z meblami.
Wśród zebranych znajdowała się starsza siostra Capa Garlanda Florence, jej matka, a także pani Beardsley
i pani Bradley, żona aptekarza, wszystkie wystrojone i milczące. Laura i Mary też usiadły w milczeniu, nie
mając pojęcia, jak się zachować.
Rozległo się pukanie do drzwi, pani Tinkham otworzyła i wszedł pastor Brown z żoną. Donośnym głosem
przywitał zebranych, po czym wdał się w rozmowę z panią Tinkham o domu, który zostawił w
Massachusetts.
-

W niczym nie przypominał tutejszych domów -stwierdził - ale i my jesteśmy tu obcy.

Laura nie mogła oderwać od niego wzroku, choć wcale nie przypadł jej do gustu. Pastor twierdził, że jest
potomkiem Johna Browna z Ossawatomy, o którym wiadomo było, że miał na sumieniu setki ofiar i
doprowadził do rozpoczęcia wojny domowej. W istocie pastor Brown do złudzenia przypominał wizerunek
John

a Browna z podręcznika historii.

Miał szeroką, kościstą twarz. Spod siwych, krzaczastych brwi błyskały głęboko osadzone oczy o ostrym,
zawziętym spojrzeniu nawet wtedy, gdy się uśmiechał.
Płaszcz zwisał luźno na jego wielkim ciele, z rękawów wystawały niezgrabne, grube dłonie. Pastor nie
był
155
człowiekie schludnym. Na długiej, siwej brodzie i wokół ust widać było żółte plamy od tytoniowego soku.
Mówił długo, po nim - z wyjątkiem Mary Power i Laury - głos zabierały wszystkie zgromadzone w pokoju
pani

e. Dziewczęta usiłowały siedzieć spokojnie, ale od czasu do czasu nie mogły wytrzymać i wierciły się w

krzesłach. Długo trwało, nim pani Tinkham przyniosła z kuchni talerzyki z kawałkiem ciasta i porcją budyniu.
Laura zjadła swoją porcję i szepnęła do Mary:
-

Chodźmy do domu.

- Idziemy -

zadecydowała Mary.

Odstawiły talerzyki na stojący z boku stolik, włożyły płaszcze i czepki i pożegnawszy się z panią Tinkham,
wyszły.
Na ulicy Laura głęboko odetchnęła.
-

Takie zebranie dobroczynne to coś okropnego!

-

Zgadzam się z tobą. Szkoda, że poszłam, miałabym te dziesięć centów w kieszeni.

Kiedy Laura weszła do domu, tatuś i mama spojrzeli na nią z zaciekawieniem, a Carrie zaraz spytała:
-

Dobrze się bawiłaś, Lauro?

-

Nie. Ty powinnaś była iść, mamo, nie ja. Byłyśmy tam najmłodsze, nie miałyśmy z kim porozmawiać.

- To pierwsze takie zebranie w miasteczku -

usprawiedliwiała organizatorów mama. - Kiedy ludzie się lepiej

poznają, takie wieczorki na pewno będą ciekawsze. Czytałam w piśmie „Postęp", że takie dobroczynne
zebrania są teraz bardzo popularne.

background image

Rozdział osiemnasty
Wieczór kulturalny
Zbliżało się Boże Narodzenie, a śniegu nie było ani na lekarstwo. Ani razu nie rozpętała się burza śnieżna.
Wczesnym rankiem zamarzniętą ziemię pokrywał puszysty, siwy szron, który znikał, gdy słońce zaczynało
przygrzewać. Kiedy Laura i Carrie spieszyły do szkoły, tylko w miejscach, na które cień rzucały sklepy,
ziemia była zamarznięta. Mróz szczypał w nosy i mroził ręce schowane w jednopalcowych rękawiczkach.
Dziewczęta miały usta zasłonięte szalami, więc przez całą drogę milczały.
Wiatr posępnie zawodził, słońce wydawało się bardzo małe, na niebie nie było ani śladu ptaków. Bezkresną,
monotonną prerię pokrywał dywan wyschniętych traw. Budynek szkoły wyglądał szaro i nudnie. Laurze się
zdawało, że prawdziwa zima nigdy nie nastąpi, że poza lekcjami w szkole i lekcjami w domu nic nowego się
nie zdarzy. Jutro będzie takie samo jak dzień dzisiejszy, życie upłynie na uczeniu się i nauczaniu w szkole.
A bez Mary nawet Boże Narodzenie nie będzie prawdziwym świętem.
Laura przypuszczała, że książka z wierszami wciąż
157
jeszcze leży ukryta w szufladzie komody. Za każdym razem, przechodząc tamtędy, przypominała sobie
wiersz, którego nie zdążyła przeczytać do końca.
Odwagi! -

mówił, rękę wyciągał ku brzegom: -Do tych brzegów nas morze niedługo zaniesie...

Tyle razy wspominała tę strofę, że przestała w niej budzić jakiekolwiek uczucia i nawet oczekiwanie na
książkę - gwiazdkowy prezent - przestało ją bawić.
Znowu nadszedł piątkowy wieczór. Laura i Carrie jak zwykle pozmywały naczynia i usadowiły się z
książkami przy oświetlonym lampą stole. Tatuś czytał gazetę, mama spokojnie się bujała w fotelu, a druty w
jej rękach migały i podzwaniały. Laura otworzyła podręcznik do historii i nagle poczuła, że nie może już tego
dłużej znieść.
Odsunęła krzesło, z trzaskiem zamknęła książkę i uderzyła nią w stół. Tatuś i mama aż podskoczyli
zdumieni jej zachowaniem. Oboje popatrzyli na nią z przerażeniem.
-

Nie zależy mi na tym! - krzyknęła. - Nie chcę się uczyć! Nie chcę się uczyć! Nigdy nie będę pracowała w

szkole, nigdy!
Mama, wbrew swej naturze, przybrała surowy wyraz twarzy.
- Lauro! -

powiedziała stanowczo. - Uspokój się. Tracisz panowanie nad sobą, zachowujesz się hałaśliwie.

Jeszcze trochę, a zaczniesz przeklinać. Niech się nic podobnego więcej nie powtórzy.
Laura nic nie odpowiedziała.
- O co chodzi, Lauro? -

spytał tatuś. - Dlaczego nie chcesz się uczyć i zostać nauczycielką?

- Och, nie wiem! -

zawołała Laura z rozpaczą. -Jestem tak zmęczona tym wszystkim. Nic się tu nie dzieje.

Chciałabym pojechać, gdzieś daleko, na Zachód.
158
Chciałabym się pobawić, ale jestem na to za duża -mówiła gorączkowo Laura, jakby za chwilę miała się
rozpłakać.
-

Lauro, co się stało? - zawołała mama.

- To przejdzie -

usiłował załagodzić tatuś - po prostu zbyt dużo się uczyłaś.

-

Tak, dość na dzisiaj nauki - mama poparła tatusia. - W ostatnich numerach „Towarzysza młodości" jest

kilka opowiadań, których jeszcze nie znamy. Może byś nam przeczytała jedno z nich.
- Dobrze, mamo -

zgodziła się Laura, ale jej nastrój się nie zmienił. Nie o czytanie opowiadań jej chodziło.

Nie wiedziała, czego pragnie, ale czuła, że jest to nieosiągalne. Wzięła czasopismo i przysunęła znowu
krzesło do stołu.
- Carrie, wyb

ierz opowiadanie, które chciałabyś usłyszeć.

Cierpliwie czytała na głos, Carrie i Grace słuchały z szeroko otwartymi oczami, mama kołysała się w fotelu i
druty pobrzękiwały.
Tatuś wyszedł. Udał się do żelaznego sklepu Fullera, gdzie zwykle wokół pieca gromadzili się sąsiedzi na
pogawędkę.
Nagle drzwi do mieszkania się otwarły i wpadł tatuś wołając:
-

Caroline, dziewczynki, ubierajcie się szybko! W szkole jest zebranie.

- Jakie zebranie, na Boga? -

zawołała mama.

-

Wszyscy idą! - dodał tatuś. - Organizujemy towarzystwo kulturalne.

Mama odłożyła robótkę.
-

Laura, Carrie, wkładajcie płaszcze, ja ubiorę Grace. Wkrótce wszyscy byli gotowi. Tatuś zapalił latarnię,

a kiedy mama zgasiła stołową lampę, tatuś wziął ją mówiąc:
-

Przyda się w szkole.

159
Wzdłuż Głównej Ulicy widać było latarnie kołyszące się w rękach ludzi, zmierzających do Drugiej Ulicy.
Tatuś wstąpił po pana Clewetta, który wziął klucze do szkoły. W migotliwym świetle latarni szkolne ławki

background image

wyglądały dziwnie. Niektórzy ludzie też przynieśli lampy. Pan Clewett postawił swoją na pulpicie, a Gerald
Fuller wbił gwóźdź w ścianę i zawiesił lampę z blaszanym lusterkiem.
Z powodu zebrania pan Fuller zamknął sklep, podobnie postąpili inni kupcy. Zebrało się prawie całe
miasteczko.
Kiedy pan Clewett poprosił o spokój, wszystkie ławki były już zajęte, a w przejściach też tłoczyli się ludzie.
Nauczyciel poinformował, że celem spotkania jest zorganizowanie towarzystwa kulturalnego.
-

Musimy zacząć od powołania towarzystwa, następnie wysłuchać propozycji co do wyboru tymczasowego

przewodniczącego. Przejmie on prowadzenie zebrania i wybierzemy stałych członków zarządu.
Uczestnicy zebrania poczuli się trochę onieśmieleni, a zarazemopuściło ich uczucie radosnego oczekiwania,
z jakim przybyli do szkoły. Ciekawe było, kogo wybiorą na przewodniczącego. Wtedy tatuś wstał ze swego
miejsca i zabrał głos.
-

Panie Clewett i drodzy sąsiedzi! Przyszliśmy tutaj, żeby się trochę rozerwać. Nie sądzę, by w tym celu

była potrzebna jakaś organizacja. Z doświadczenia wiem, że zwykle kłopot polega na tym, że ludzie dość
prędko zaczynają skupiać uwagę na samej organizacji, a nie na tym, czemu ona ma służyć. Myślę, że
jesteśmy zgodni, co do celu naszego spotkania. Nie zaczynajmy więc od wyborów, bo się pokłócimy.
Proponuję, byśmy od razu przystąpili do dzieła. Niech pan Clewett kieruje towarzystwem i opracuje program
spotkań, o czym poinformuje nas na następnym zebraniu. Jeśli ktoś ma jakiś dobry pomysł, niech go już
teraz zgłosi. Udział
160

wnioskodawców w tworzeniu programu niech będzie ich wkładem w zapewnienie nam godziwej rozrywki.
- Racja, Ingalls! -

zawołał pan Clancy, a kiedy tatuś usiadł, rozległy się oklaski.

Pan Clewett powiedział:
-

Kto się zgadza, niech zawoła: „tak".

Głośnym chórem poparli wniosek tatusia. Przez chwilę nikt nie wiedział, co dalej robić. Pan Clewett
oznajmił, że na obecne zebranie nic jeszcze nie przygotował.
- Szkoda -

tu i ówdzie dały się słyszeć głosy. - Nie pójdziemy przecież do domu.

Fryzjer zaproponował śpiewy, a ktoś spytał:
-

Może uczniowie umieją deklamować jakieś wiersze?

-

A może zrobimy konkurs ortograficzny? - odezwał się inny głos.

Kilka osób podchwyciło:
-

Doskonały pomysł! Urządzimy konkurs!

Pan Clewett wyznaczył tatusia i Geralda Fullera na kierowników współzawodniczących grup. Było dużo
śmiechu i żartów, kiedy obaj zajęli miejsca we frontowych końcach sali i zaczęli wywoływać nazwiska.
Laura z niepokojem oczekiwała na swoją kolej. Oczywiście najpierw wywoływano dorosłych. Uczestnicy
wychodzili przed klasę, oba szeregi się wydłużały. Laura coraz bardziej się obawiała, że Fuller wywoła ją
pierwszy, a nie chciała być przeciwnikiem tatusia. Na chwilę zapadła denerwująca cisza; teraz tatuś miał
wybierać. Zaczął stroić sobie żarty, rozśmieszając wszystkich, ale w końcu się zdecydował i zawołał:
- Laura Ingalls!
Pospieszyła do szeregu i stanęła tuż za mamą. Następnie Gerald Fuller wykrzyknął:
- Foster. .
Ostatni z dorosłych zajął miejsce naprzeciwko Laury.
11

— Miasteczko na prerii 161

*
Może tatuś powinien był wybrać pana Fostera, ale widocznie wolał ją, Foster nie jest chyba zbyt dobrym
znawcą ortografii, myślała Laura. Jest przecież poganiaczem wołów. To on właśnie zeszłej zimy bezmyślnie
zeskoczył z klaczy Almanza, pozwalając jej uciec, a sam wystrzelił do stada antylop, chociaż znajdowały się
poza zasięgiem wystrzału.
Następnie szybko zostali wywołani uczniowie, nawet ci najmłodsi. Pan Clewett wyjął z szuflady podręcznik
do pierwszej klasy. Zaczął czytać na głos:
-

córka, czółno, pszenica, brzuch, i o pisownię tego ostatniego spytał pana Barclaya. Ten, zmieszany,

powiedział:
-

Samo b, ż z kropką, u zwykłe.

Sala zatrzęsła się od śmiechu. Pan Barclay nie bardzo się orientował, z czego się ludzie śmieją, wrócił na
swoje miejsce i też zaczął się śmiać. Nauczyciel czytał coraz dłuższe słowa i coraz więcej uczestników
wypadało z gry. Z początku szybciej malał szereg Fullera, potem tatusia, potem znowu Fullera. Wszystkich
rozgrzał śmiech i podniecenie. Laura była w swoim żywiole, bardzo lubiła ortografię. Splotła ręce z tyłu,
czubkiem trzewika przesuwała po szczelinie w podłodze i podawała poprawną pisownię każdego słowa.
Odpadła czwórka przeciwników, tatuś stracił trójkę, znów przyszła kolej na Laurę. Odetchnęła głęboko i
bezbłędnie odpowiedziała:

background image

-

Różniczkować - er, ó kreskowane, samo ż, en, i, ce, zet, ka, o, wu, a, ć.

Powoli miejsca w ławkach zajmowali roześmiani, rozbawieni uczestnicy, którzy wypadli z gry. W grupie
Fullera została szóstka, a u tatusia piątka: tatuś, mama, Florence, Garland, Ben Woodwotrh i Laura.
- Krztusiec -

powiedział pan Clewett. Kiedy kolejny przeciwnik się poddał, mama zaczęła literować

dźwięcznym głosem:
■ 162
- Ka, es, zet... -

i też odpadła.

- Podwórzec -

rzekł pan Clewett. Gerald Fuller zaczął:

-

Pe, o, de, wu, u zwykłe... - Zawahał się i spojrzał na nauczyciela, po czym stwierdził: - Przegrałem. -I

usiadł w ławce.
- Choreografia -

rzekł pan Clewett.

- Choreografia -

powtórzyła Florence Garland. -Samo ha...

Nauczycielka zrobiła taki błąd! Odpadł kolejny zawodnik z drużyny Fullera, potem Ben zrezygnował sam.
Laura się wyprostowała, szykując się do odpowiedzi, ale kolej wypadła na pana Fostera.
-

Gżegżótka...

Pan Foster nie zrobił ani jednego błędu, otrzymał burzliwe brawa, a kilka osób krzyknęło:
-

Górą Foster!

Pan Foster, uśmiechając się z zakłopotaniem, zdjął surdut i został w samej koszuli. Oczy błyszczały mu
radośnie. Nikt się nie spodziewał, że jest on tak doskonałym znawcą ortografii.
Szybko i dobitni

e padały kolejne, najtrudniejsze słowa z podręcznika. Po jednej stronie został tylko pan

Foster, po przeciwnej tatuś i Laura.
Nikt z nich nie popełnił ani jednego błędu. Sala milczała. Najpierw odpowiadał tatuś, potem pan Foster,
następnie Laura i znowu pan Foster - sam przeciw dwójce. Zdawało się, że jest nie do pokonania.
- A teraz zmartwychwstanie -

powiedział pan Clewett.

Wypadła kolej na Laurę.
- Zmartwychwstanie -

powtórzyła. Ze zdumieniem poczuła, że się zgubiła. Miała przed oczami to słowo na

os

tatniej stronie podręcznika do ortografii, ale nie mogła się skupić. Stała tak dłuższą chwilę w groźnej ciszy,

czując na sobie wzrok zebranych. - Zmartwy-
163
chwstanie -

powtórzyła zdesperowana i szybko zaczęła literować: zet, em, a, er, te, wu, y, ha...

Ale pan Clewett potrząsnął przecząco głową.
Laura, drżąc, usiadła. Teraz w ich drużynie został tylko tatuś. Pan Clewett odchrząknął:
-

Zhierarchizować.

Laura wstrzymała oddech, sala zamarła.
- Zet, ha, i, e, er, a, er... -

powiedział pan Foster i umilkł.

Nauczyciel czekał. Pan Foster również. Wydawało się, że czas stanął w miejscu. Wreszcie pan Foster
stwierdził:
-

Poddaję się. - I usiadł.

Rozległy się brawa. Tego wieczoru pan Foster zdobył sobie wielkie uznanie u mieszkańców miasteczka.
-

Rachatłukum - powiedział pan Clewett. Wydawało się niemożliwe, żeby ktokolwiek umiał

napisać to okropne słowo, ale Laury nie opuszczała nadzieja, że tatuś zna to słowo, że musi je dobrze
przeliterować!
-

Er, a, ce, ha, a, te, eł, u zwykłe, k... - Zdawało się, że wymawia głoski nieco wolniej, ale to było złudzenie. -

U zwykłe, na końcu em - powiedział.
Pan Clewett głośno zamknął książkę. Wybuchła burza oklasków. Tatuś wygrał z całym miasteczkiem!
Rozbawieni, rozochoceni ludzie zaczęli się ubierać.
-

Dawno się tak dobrze nie bawiłam - zwróciła się pani Bradley do mamy.

-

Miło pomyśleć, że w przyszły piątek odbędzie się następne spotkanie - dodała pani Garland.

Rozgadany tłum z kołyszącymi się w rękach latarniami podążył w stronę Ulicy Głównej.
- No jak tam, Lauro, lepi

ej się czujesz? - spytał tatuś.

- O wiele lepiej! -

To była wspaniała zabawa!

;
Rozdział dziewiętnasty
W wirze zabaw
Teraz w każdy piątkowy wieczór myślało się już o tym, co będzie za tydzień. Po drugim spotkaniu
towarzyskim powstała między uczestnikami taka chęć rywalizacji, że co dzień mówiło się o grach i
konkursach.
Drugie spotkanie było poświęcone wyłącznie zagadkom i tatuś znów został bohaterem wieczoru. Nikt nie
umiał rozwiązać jego zagadki. Idąc środkowym przejściem klasy, niósł przed sobą wielki klucz.

background image

Przechadzał się po klasie w swoim codziennym stroju, mrugał do widzów i podpowiadał im z lekko drwiącym
uśmieszkiem.
-

To ma coś wspólnego z budownictwem. No, przecież każdy z was słyszał o tym. Często tego używacie.

Bardzo często tam straszy, duchy pilnują skarbów. Tylko nie mówcie mi, że się poddajecie.
Nikt nie był w stanie rozwiązać zagadki. Laurę ogarnęło uczucie dumy i zadowolenia. Tatuś wreszcie ujawnił
rozwiązanie zagadki.
- Zamek.
165
Kiedy minęła chwila zdziwienia, nastąpił wybuch śmiechu i salwa braw.
Wracając do domu, Laura przypadkiem usłyszała, jak pani Bradley mówi do Geralda Fullera.
-

Będziemy się musieli mocno napracować, by wypaść lepiej niż Ingalls!

Jej towarzysz zaproponował:
- Zorganizujemy program muzyczny. Jest sporo talentów w miasteczku.
Tak więc następne spotkanie było poświęcone muzyce. Tatuś grał na skrzypcach, a Fuller na harmonii.
Słuchacze zebrani w szkole byli oczarowani, wręcz rozpływali się w zachwytach. Po każdym kawałku
domagano się bisów.
Wyda

wało się niemożliwe, by mógł się zdarzyć jeszcze cudowniejszy wieczór. Całe miasteczko było w

euforii, rodziny zjeżdżały z oddalonych farm, by uczestniczyć w spotkaniach. Ludzie byli tak pełni zapału, że
postanowili zorganizować nadzwyczajny wieczór muzyczny. W ramach przygotowań pożyczyli od pani
Bradley fisharmonię.
W piątek starannie owinęli ją w kołdry i końskie derki, załadowali na zaprzężoną w woły platwormę pana
Fostera i ostrożnie przewieźli do szkoły. Był to piękny instrument, z lśniącego drewna, zdobiony
wieżyczkami, delikatnymi półeczkami i wielokątnymi lusterkami. Wewnętrzna rama była misternie wycięta z
drewna, z tyłu pokryta czerwoną tkaniną, która przeświecała przez otwory. Na bokach fisharmonii były
przymocowane kandelabry.
Odsunięto pulpit nauczyciela i na tym miejscu ustawiono instrument. Pan Clewett napisał na tablicy program
wieczoru. Znalazły się tam utwory na samą fisharmonię, na fisharmonię z towarzyszeniem skrzypiec, a
także pieśni śpiewane przez kwartet, duet i solo.
Najpierw zaśpiewała pani Bradley:
166
Cichutko, na palcach wokół nas
Pomyka nieubłagany czas.
Ach, czasie, czasie, ty litość miej
I cofnąć swe kroki dla mnie chciej,
Bym znów na tę jedną noc dzieckiem była,
I główkę swą, ach, w poduszki tuliła.
Laura z trudem panowała nad sobą, w gardle ją ściskało, jakby się za chwilę miała rozpłakać; mama otarła
łzę, która spłynęła jej po policzku. Wszystkie panie miały łzy w oczach, nawet panowie byli wzruszeni.
Po tym wieczorze muzycznym twierdzono zgodnie, że już nic lepszego nie można zaproponować. Ale tatuś
powtarzał z tajemiczą miną:
- Poczekajcie, a zobaczycie.
To nie wszystko: kościół nareszcie pokryto dachem i teraz co niedziela odbywały się dwa nabożeństwa oraz
zajęcia w szkółce niedzielnej.
Kościół był ładny, nowy, choć jeszcze nie wykończony. W dzwonnicy nie było dzwonu, drewnianych ścian
nie zdążono niczym ozdobić, widać było gołe deski i belkowanie. Kazalnica i długie ławki z przegródkami
były również wykonane z surowego drewna, pachniało świeżością i czystością.
W pr

zedsionku było dość miejsca, by przed wejściem do kościoła czyścić buty i otrzepać okrycia ze śniegu.

Wewnątrz było ciepło od węglowego pieca. Pani Bradley pożyczyła fisharmonię, nie brakowało więc muzyki
i śpiewu.
Laura z przyjemnością słuchała kazań pastora Browna, choć niewiele z nich rozumiała. Ale pastor tak
bardzo przypominał Johna Browna z podręcznika do historii. Kiedy mówił, wzrok mu pałał, białe wąsy i
bokobrody drżały; wymachiwał wielkimi dłońmi, zaciskał pięści, potrząsał nimi w powietrzu, bił w kazalnicę,
aż deski drżały. Laura się bawiła, poprawiając w myśli
• 167
niepoprawnie sformułowane zdania. Nie musiała dokładnie zapamiętać całego kazania, tatuś wymagał od
niej i Carrie, by umiały powtórzyć teksty biblijne. Po nabożeństwie zaczynało się śpiewanie hymnów.
Najpiękniej brzmiał osiemnasty. Rozlegały się dźwięki fisharmonii i słychać było:
W drodze Już jesteśmy do niebieskich stron. Poprzez ciemność burzy lśni nam Ojca tron. Tam w tym kroju
światła nie ma cierpień, łez, Wszelkiej nieprawości położono kres. Jezus na nas czeka, z pereł brama lśni
Tam nikt nie narzeka, pieśń aniołów brzmi

background image

A potem wszystkie głosy złączyły się w jeden dźwięczny chór, zagłuszając brzmienie fisharmonii.
Lśniąca Zbawiciela uśmiechnięta twarz Serce rozwesela, wszyscy nucą wraz. Jeszcze pielgrzymuję przez
ten ciemny świat, W sercu radość czuję, Zbawcy śpiewam rad, Wszystkim dzisiaj głoszę o ogrodzie łask,
Chwałę Panu wznoszę za przyszłości blask.
Teraz przyjemnie i szybko mijała każda niedziela -przed południem nabożeństwo i szkółka niedzielna,
potem obiad, zmywanie naczyń i znowu wieczorne nabożeństwo. W poniedziałek szło się do szkoły, a przez
następne dni z rosnącą niecierpliwością czekało się na piątkowe spotkanie. W sobotę nie starczało czasu,
żeby to wszystko omówić, i znowu przychodziła niedziela.
W Święto Dziękczynienia Dobroczynne Kółko Pań zamierzało zorganizować wielką uroczystość w celu
zebrania funduszy na kościół. Miał to być raut.
Laura szybko wróciła ze szkoły, by pomóc mamie w przyrządzaniu potraw. Mama wybrała największą z dyń
wyhodowanych przez tatusia tego lata. Starannie przebrała i umyła kwartę drobnej, białej fasoli. Miała
168
zamiar przygotować olbrzymi placek z dynią i ogromną miskę fasoli.
W Święto Dziękczynienia nie było lekcji w szkole ani świątecznego obiadu w domu. Dziwny dzień, w którym
wszyscy najbardziej przejmowali się tym, czy się uda placek i fasola.
Po południu mama przygotowała kąpiel dla całej rodziny. Dziwnie było kąpać się w kuchni, przy świetle
dziennym i w dodatku w czwartek.
Laura oczyściła starannie ubranie, wyszczotkowała włosy, zaplotła je w warkocze i zakręciła sobie grzywkę
nad czołem. Mama włożyła najlepszą z sukien, a tatuś przystrzygł bokobrody i włożył świąteczne ubranie.
O zmierzchu wszysc

y byli już porządnie zgłodniali; mama owinęła wielką miskę fasoli w brązowy papier i

okręciła ciepłym szalem, żeby nie wystygła. Laura ubrała Grace i sama szybko nałożyła płaszcz i kaptur.
Tatuś niósł fasolę, mama dźwigała przed sobą w obu rękach blaszaną formę wypełnioną wielkim plackiem z
dyni. Laura i Carrie niosły razem kosz pełen talerzy. Grace dreptała, trzymając Laurę za rękę.
Gdy minęli sklep Fullera, ujrzeli za nie zabudowanymi parcelami jasno oświetlony kościół. Dookoła stały już
wozy, zaprzęgi, osiodłane kucyki, a ludzie wchodzili do ciemnego przedsionka.
Na ścianach kościoła zapalono wszystkie umieszczone na wsporniczkach lampy. Szklane zbiorniki były
pełne nafty, jasne światło odbijało się od blaszanych lusterek umieszczonych z tyłu czystych, szklanych
kloszy. Ławki przesunięto pod ściany, a pośrodku ustawiono dwa długie stoły nakryte eleganckimi białymi
obrusami.
- Patrz! -

zawołała Carrie.

Laura stanęła jak wryta. Nawet mama i tatuś przystanęli zdumieni, Choć im jako dorosłym nie wypadało
okazy

wać zdziwienia. Tak więc Laura patrzyła tylko

169
i delikatnie uciszała Grace, chociaż była równie podniecona i oszołomiona jak Carrie.
W samym środku jednego ze stołów stało pieczone prosię z czerwonym jabłkiem w ryjku.
Nad stołem zastawionym wybornymi potrawami unosił się smakowity zapach pieczonego mięsa.
Laura i Carrie nigdy w życiu nie widziały tyle jadła co na tych stołach. Góry tłuczonych kartofli, rzepy i dyni
polanych topionym masłem; salaterki pełne kukurydzy w śmietanowym sosie, stosy kromek złocistego
chleba kukurydzianego i pszennego. Były marynowane ogórki, buraki, zielone pomidory, a w szklanych
naczyniach konfitury z czerwonych pomidorów i galaretka z dzikiej śliwy. Na każdym stole stała ogromna,
parująca brytfanna z kurą zapiekaną w cieście.
Ale najwspanialsze ze wszystkiego było prosię. Stało jak żywe, podparte krótkimi patykami, nad wielką
blachą pełną pieczonych jabłek. I ten zapach pieczonej wieprzowiny - od dawna zapomniany!
Przy stołach siedzieli ludzie, nakładali jedzenie na talerze, jedli i rozmawiali. Z jednego boku prosięcia
odkrawano płaty białego, soczystego mięsa z brązową chrupiącą skórką.
-

Ile jest mięsa? - usłyszała Laura głos mężczyzny, który podając talerz prosił o dokładkę.

-

Ważył dobre czterdzieści funtów - padła odpowiedź.

Przy stole nie było wolnych miejsc. Pani Tinkham i pani Bradley uwijały się podając ponad głowami,
biesiadników filiżanki z kawą i herbatą. Inne panie zbierały talerze i stawiały czyste. Kto już zjadł kolację,
zwalniał miejsce, które natychmiast zajmował ktoś inny. Chociaż koszt wynosił pięćdziesiąt centów, kościół
był pełen, a wciąż przybywali nowi goście.
Wszystko to było dla Laury niezwykłe. Czuła się trochę zagubiona, nie bardzo wiedziała, co ma robić,
170
Л

gdy nagle d

ostrzegła Idę, która stojąc w kącie pracowicie zmywała naczynia. Mama włączyła się w

usługiwanie przy stole, więc Laura pospieszyła na pomoc Idzie.
- Nie masz fartucha? -

spytała Ida. - Osłoń się ręcznikiem, bo inaczej ochłapie ci suknię.

background image

Była córką pastora, więc czuła się w kościele jak w domu. Podwinięła rękawy i włożyła duży fartuch; śmiejąc
się i paplając myła sprawnie naczynia, które Laura równie szybko wycierała.
- Ale sukces! -

cieszyła się Ida. - Pomyślałabyś, że przyjdą takie tłumy?

- Nie - odp

arła Laura i szepnęła: - Zostanie coś dla nas?

- O, tak! -

zapewniła ją Ida i po cichu dodała: -Matka Brown zawsze dba o to. Schowała dwa najlepsze

placki i tort.
Ale Laurze wcale nie zależało na ciastach, tylko na pieczonym prosięciu. Miała nadzieję, że zostanie dla niej
choć trochę mięsa, kiedy przyjdzie na nią kolej przy stole.
Kiedy tatuś, Carrie i Grace zajęli miejsca, wciąż jeszcze było na stole trochę wieprzowiny. Laura, wycierając
talerze, widziała, z jakim smakiem zajadają swoje porcje.
Czyste tal

erze i kubki błyskawicznie znikały, lecz natychmiast pojawiały się góry brudnych naczyń.

-

Przydałby się nam ktoś do pomocy - stwierdziła Ida pogodnie.

Mama i inne panie uwijały się wokół jedzących, a Laura dalej pokornie zmywała naczynia. Nie chciała
zos

tawić Idy samej, choć głód doskwierał jej coraz bardziej i coraz mniej miała nadziei, że na stole coś

zostanie.
Długo trwało, nim zaczęły się zwalniać miejsca. Wreszcie zgłodniałe panie z Dobroczynnego Kółka, Laura i
Ida mogły zasiąść do stołu. Na tacy zamiast prosięcia
f,
171
piętrzył się teraz stos kości, ale Laura była zadowolona, że przynajmniej będzie je mogła poobgryzać.
Ocalało też trochę kury pieczonej w cieście, a pastorowa przyniosła na deser placki z owocami i tort.
Ida i Laura jadły w milczeniu, panie wychwalały nawzajem swoje talenty kulinarne i cieszyły się z
powodzenia, jakie miała kolacja.
Z ław zajętych przez gości dochodził zgiełk, w kątach i przy piecu też stali ludzie i gawędzili.
Na koniec uprzątnięto ze stołów. Laura i Ida znowu zabrały się do zmywania i wycierania naczyń, a inne
panie porozdzielały je i ułożyły w koszykach razem z zapakowanymi resztkami jedzenia.
Z dyniowego placka mamy nie został ani jeden kawałek, zjedzono też całą fasolę, co było dowodem uznania
dla jej kulinarnych u

miejętności. Ida umyła jeszcze brytfannę i formę do pieczenia, Laura je wytarła, a mama

schowała do koszyka.
Pani Bradley zagrała na fisharmonii, tatuś i parę osób zaczęło śpiewać, ale Grace była bardzo zmęczona i
trzeba było wracać do domu.
-

Musisz być okropnie zmęczona, Caroline - powiedział tatuś, który niósł Grace, podczas, gdy mama

oświetlała drogę latarnią.* Z tyłu szły Laura i Carrie, dwigając koszyk z naczyniami. - Ale trzeba przyznać, że
Kółko Dobroczynne odniosło wielki sukces.
-

Jestem zmęczona - oparła mama dziwnym tonem. - Ta nieznaczna zmiana w jej zazwyczaj łagodnie

brzmiącym głosie zaniepokoiła Laurę. - To nie był wieczór dobroczynny, to był prawdziwy raut.
Tatuś już się więcej nie odezwał. Kiedy otwierał drzwi, zegar wskazywał jedenastą. Jutro czekał ich
pracowity dzień - przed południem lekcje w szkole, a wieczorem piątkowe zebranie kulturalne, podcza
którego miała się odbyć dyskusja na temat: „Czy Lincoln był większym mężem stanu, czy Waszyngton".
Laurę
172
ciekawiło to spotkanie, gdyż dyskusję miał prowadzić pan Barnes, który był on za Lincolnem.
-

Na pewno się czegoś nowego dowiem - powiedziała do mamy, kiedy w pośpiechu szykowały się do

wyjścia. Sama siebje próbowała przekonać, że powinna jak najwięcej czasu poświęcać na naukę. A
t

ymczasem w tym tygodniu straciła już dwa wieczory. Na szczęście w czasie świąt Bożego Narodzenia

będzie można odrobić zaległości.
Wysłali do Mary paczkę z podarkami gwiazdkowymi. Mama starannie zapakowała szal, który Laura zrobiła
szydełkiem z miękkiej puszystej wełny, białej jak płatki śniegu. Dołożyła koronkowy kołnierzyk z białej
włóczki i sześć chusteczek z cieniutkiego płótna uszytych przez Carrie.
Grace nie umiała jeszcze własnoręcznie przygotować prezentu, ale z zaoszczędzonych centów kupiła pół
jard

a niebieskiej wstążki, z której mama upięła kokardę. Wszyscy razem napisali długi list ze świątecznymi

życzeniami, a tatuś włożył do koperty pięciodolarowy banknot.
-

Niech sobie kupi parę drobiazgów - powiedział. Nauczyciel Mary przysłał list, w którym bardzo ją

chwalił. Pisał, że gdyby Mary otrzymała pieniądze na paciorki, mogłaby im wysłać próbkę paciorkowej wy-
szywanki; potrzebna także specjalna tabliczka do pisania. Za jakiś czas będzie jej potrzebna druga tabliczka
do pisania literami ВгаШе'а, które to pismo umożliwia niewidomym czytanie palcami.
-

Mary będzie wiedziała, że podczas świąt wszyscy o niej myślimy - powiedziała mama. Byli zadowoleni, że

paczka z prezentami jest już w drodze.
Jednakże bez Mary nie były to prawdziwe święta. Tylko Grace nic nie psuło radości. Przy śniadaniu
rozpakowała gwiazdkowy prezent. Była to prawdziwa lalka z porcelanową główką, w małych, czarnych pan-

background image

173
tofełkach, przyszytych do jej szmacianych nóżek. Do pudełka po cygarach tatuś przymocował bieguny,
Laura, Carrie

i mama uszyły maleńkie poduszeczki, prześcieradła i kołderki, a lalkę ubrały w nocną koszulkę

i czepek. Grace nie posiadała się z radości.
Laura i Carrie złożyły się na srebrny naparstek dla mamy i jedwabny niebieski krawat dla tatusia. Dla Laury
rodzice p

ołożyli na stole „Poezje" Tennysona w zielonej oprawie ze złoconymi brzegami. Ani mama, ani

tatuś nie zauważyli, że Laura nie była aż tak bardzo zaskoczona. Dla Carrie też przywieźli z Vinton
„Opowieści z wrzosowisk".
Tak upłynął świąteczny poranek. Po śniadaniu Laura usiadła, żeby wreszcie przeczytać do końca
wiersz.pod tytułem „Lotofagowie". Ale poemat ją rozczarował. Bo w tej krainie, gdzie wiecznie padał blask
zachodu, żeglarze okazali się ludźmi nierozumnymi, bez serca i myśleli, że mają prawo żyć na tym
zaczarowanym skrawku ziemi i użalać się nad sobą. A jeśli kiedykolwiek przychodziła im do głowy myśl o
powrocie do rodzinnych stron, mówili: Już fala nas nie będzie niosła. Ciekawe dlaczego? myślała Laura z
oburzeniem. Czyż nie na tym polega praca żeglarza, by walczyć z wzbierającą falą. Lecz oni woleli pójść na
łatwiznę, wieść spokojne życie, oddając się marzeniom. Laura zamknęła książkę.
Wiedziała, że w tomiku są na pewno inne piękne wiersze, ale ogarnęła ją taka tęsknota za siostrą, że
straciła serce do czytania.
Wpadł tatuś z listem od Mary. Pismo było obce, ale podpis był jej! Mary ułożyła papier na rowkowanej płytce
z metalu i, wyczuwając rowki palcami, nanosiła litery ołowianym pisakiem. List był gwiazdkowym podarkiem
dla wzystkich.
Napisała też, że bardzo jej się podoba na uczelni i że według nauczycieli poczyniła znaczne postępy. Teraz
uczy się czytać i pisać metodą ВгаШе'а. Так bardzo
174
pragnęłaby spędzać z nimi święta, więc niech myślą o niej, a ona będzie myślała o nich. Laura powiedziała:
-

Gdyby Mary była tu z nami, jakże cieszyłyby ją nasze piątkowe wieczory.

Nagle przyszło jej na myśl, jak szybko wszystko się zmienia. Dopiero za sześć lat Mary wróci do domu, a
przez ten czas wszystko stanie się inne.
W przerwie między semestrami Laura w ogóle się nie uczyła. Styczeń przeleciał jak błyskawica. Tegoroczna
zima była tak łagodna, że szkoły nie zamknięto nawet na jeden dzień. W każdy piątek odbywał się
wieczorek. Te spotkania stawały się coraz bardziej interesujące.
Na ostatnim pani Jarley pok

azała figury woskowe. Żeby je zobaczyć, zjechali ludzie nawet z dalszych stron.

Konie, wozy, kucyki przywiązano do słupków. Wśród nich były kasztanki Almanza, który wraz z Capem
Garlandem kręcił się wśród gości.
W miejscu, gdzie zwykle stał pulpit nauczyciela, rozwieszono zasłonę z białych prześcieradeł. Po
rozsunięciu jej wśród zebranego tłumu dało się słyszeć pomruk zdziwienia i westchnienia zachwytu. Wzdłuż
całej ściany i przy podeście stał rząd figur z wosku! Były to postacie naturalnej wielkości.
Na bi

ałych twarzach odznaczały się wyraźnie czarne brwi i czerwone wargi. Odziane w białą, fałdzistą

materię stały nieruchomo jak posągi.
Przez dłuższy czas zgromadzeni patrzyli na figury, po czym zza kurtyny wyszła pani Jarley. Nikt jej nie
poznał. Ubrana w długą do ziemi, czarną suknię, na głowie miała obcisły, głęboko naciągnięty czepek. W
ręku trzymała długą laseczkę.
Rzekła uroczystym tonem:
-

George Washington, rozkazuję ci! Ożyj i porusz się! - I dotknęła laseczką jedną z figur.

175
Postać drgnęła! Jedno ramię kilkoma sztywnymi szarpnięciami uniosło się i z fałdów białej szaty wynurzyła
się woskowa dłoń trzymająca toporek. Ruch ramienia miał przypominać rąbanie.
Pani Jarley wzywała postacie wymieniając nazwiska, dotykała szat laseczką i każda z nich zaczynała
wykonywać nienaturalne mechaniczne ruchy. Daniel Boone podniósł i opuścił strzelbę. Królowa Elżbieta
włożyła i zdjęła pozłacaną koronę. Sir Walter Raleigh sztywną dłonią wyjmował i wkładał fajkę między
nieruchome wargi.
Figury zostały wprawione w ruch. Poruszały się jak marionetki. Wrażenie było niezwykłe. Ich ruchy coraz
bardziej przypominały żywych ludzi.
Kiedy wreszcie zaciągnięto zasłonę, rozległy się burzliwe oklaski. Teraz wszystkie „figury" musiały wyjść
przed kurtynę podczas nie milknących braw. Po zdjęciu czepka panią Jarley okazał się Gerald Fuller, a spod
korony i peruki wynurzyła się pani Bradley! Wydawało się, że końca nie będzie radosnym okrzykom.
W drodze do domu mama powiedziała:
-

Już nic wspanialszego się nie zdarzy.

- Nie b

yłbym taki pewien - rzekł tatuś takim tonem, jakby wiedział więcej, niż mógł powiedzieć. - Całe

miasto się rozruszało.

background image

Na drugi dzień Laurę odwiedziła Mary Power i całe popołudnie zeszło im na rozmowie o figurach
woskowych. Wieczorem, kiedy zabrała się do nauki, nie mogła opanować ziewania.
-

Pójdę chyba spać - powiedziała - jestem taka śpią... - I znów szeroko ziewnęła.

-

Już dwa wieczory straciłaś w tym tygodniu -powiedziała mama. - A jutro wieczorem idziemy do kościoła.

Ostatnio żyjemy w takim wirze spotkań i rozrywek... Co to, czy ktoś pukał?
Pukanie się powtórzyło i mama otworzyła drzwi. Był
176
to Charley, ale nie chciał wejść do środka. Podał tylko mamie kopertę i zniknął.
- To do ciebie, Lauro -

powiedziała.

Carrie i Grace szeroko otworzyły oczy, tatuś i mama czekali, podczas gdy Laura czytała adres: Panna Laura
Ingalls, De Smet, Dakota.
-

Co to może być? - zdziwiła się Laura. Ostrożnie rozcięła kopertę szpilką do włosów i wyjęła

z niej złożony arkusik z pozłacanymi brzegami. Rozwinęła go i głośno przeczytała:
Ben M. Woodworth ma przyjemność zaprosić panią do swego domu w sobotę 28-go stycznia na kolację o
ósmej wieczorem.
Laura opadła bezwładnie na krzesło. Mama wzięła od niej zaproszenie, powtórnie przeczytała i powiedziała:
- To jest proszona kolacja.
-

Ach, Lauro, jesteś zaproszona na przyjęcie - zawołała Carrie. - A co się robi na przyjęciu? - spytała.

- Nie wiem -

odparła Laura. - Mamo, co mam robić? Nigdy w życiu nie byłam na przyjęciu. Nie wiem, jak

się należy zachować.
- Wiesz dob

rze, jak się zachowywać w różnych okolicznościach. Masz się zachowywać odpowiednio i

dobrze wiesz jak.
Bez wątpienia mama miała rację, ale to było słabą pociechą dla Laury.

12

— Miasteczko na prerii

Rozdział dwudziesty
Przyjęcie urodzinowe
Przez cały tydzień Laura myślała o przyjęciu. Raz miała ochotę pójść, a raz nie. Kiedyś w dzieciństwie była
na urodzinach u Nellie Oleson, ale były dziećmi. U Bena będzie na pewno inaczej.
Ida, Mary Power i Minnie też był bardzo przejęte. Nie mogły jednak o tym wszystkim porozmawiać podczas
przerw z powodu obecności Nellie, która nie została zaproszona. Nie mogłaby i tak zresztą przyjść, bo
mieszkała na wsi.
Wieczorem w sobotę Laura była gotowa do wyjścia już o siódmej. Czekając na Mary, która miała przyjść po
nią o wpół do ósmej, czytała ulubiony wiersz Ten-nysona.
Zbudź mnie wcześnie, matko droga, zbudź mnie wcześnie, bardzo wcześnie. Rok szczęśliwy, nie ma czasu
szczęśliwszego niźli w wieśnie. Jakiż milszy bywa dźwięk
178
niźli porą tą majową.
Więc chcę maja być królową,
chcę majową być królową'.
Nie mogła spokojnie usiedzieć. Jeszcze raz rzuciła okiem na swoje odbicie w wiszącym na ścianie lustrze.
Tak bardzo pragnęła ujrzeć w nim wysoką, smukłą dziewczynę, lecz zamiast niej ujrzała dość niepokażną
panienkę o nieco zaokrąglonych kształtach, ubraną w odświętną suknię z niebieskiego kaszmiru. Suknia
sięgała ziemi, zakrywając sznurowane buciki; z tyłu zebrana była w sute fałdy, a opięta baskinka miała z
przodu szereg zielonych guziczków. Całość, wraz ze stojącym kołnierzykiem, obszytym koronką, ozdobiona
była paseczkami z materiału w niebiesko-złoto-zieloną kratkę. Pod szyją kołnierzyk był spięty broszką
mamy.
Do sukni nie miała żadnych zastrzeżeń, tylko gdyby mogła coś zrobić z własną figurą! Stać się smukłą,
gibką jak na przykład Nellie Oleson. Niestety nie miała wciętej talii, a jej ramiona choć szczupłe, też były
zaokrąglone, małe ręce, poczerwieniałe od pracy, o niezbyt długich, dość pulchnych palcach bardzo się
różniły od wąskich, długich i białych dłoni Nellie.
Twar

z w lustrze też wydała się niezbyt urodziwa, a przede wszystkim zbyt okrągła - przypominała księżyc w

pełni. Jedynie nos był prosty, z profilu prawie grecki, gdyby nie ten zadarty koniuszek. Oczy, zdaniem Laury,
zbyt szeroko rozstawione, wyrażały niepokój, były o ton jaśniejsze niż oczy tatusia, ale wcale nie błyszczały.
Czoło do połowy przysłaniała kręcona grzywka. Przynajmniej włosy miała gęste i bardzo długie, choć nie
złociste, zaczesane gładko z tyłu i upięte w koronę. Czuła, że w jakiś sposób warkocze przydają jej
dorosłości. Powoli odwróciła głowę, by zobaczyć, jak światło
* Przekład: Jan Kasprowicz.
179
ślizga się po jej gładkich włosach. Nagle zdała sobie sprawę, ile w niej próżności.

background image

Podeszła do okna, ale Mary Power jeszcze nie było widać. Laura tak bała się przyjęcia, że była gotowa
zrezygnować z wizyty.
-

Usiądź spokojnie i poczekaj - upomniała ją łagodnie mama. W tym momencie Laura spostrzegła

koleżankę i gorączkowo zaczęła się ubierać.
W zupełnym milczeniu przeszły do końca Głównej Ulicy, a potem wzdłuż torów do stacji, gdzie mieszkali
Woodworthowie. Okna na piętrze były jasno oświetlone. W urzędzie telegraficznym, w którym pracował Jim,
starszy brat Bena, paliła się jeszcze lampa. W nocnej ciszy wyraźnie rozlegało się stukanie telegrafu.
- Wej

dźmy może najpierw do poczekalni - powiedziała Mary. - Zapukamy, czy wejdziemy od razu?

- Nie wiem -

odparła Laura.

Niepewność koleżanki podniosła ją trochę na duchu. Wciąż jednak czuła ściskanie w gardle, ręce jej drżały.
Poczekalnia była zazwyczaj otwarta, tym razem - ze względu na przyjęcie - zastały drzwi zamknięte.
Mary Power zawahała się, po czym cicho zapukała. Kiedy usłyszały własne stukanie, jeszcze bardziej się
przestraszyły. Nikt się nie zjawiał.
-

Wejdźmy - nabrała odwagi Laura.

W chwili, gdy

naciskała klamkę, drzwi otworzył nagle Ben Woodworth. Ze zdenerwowania nie odpowiedziały

nawet na jego „Dobry wieczór". Ubrany był w świąteczny garnitur ze sztywnym, białym kołnierzykiem. Włosy
miał jeszcze wilgotne i starannie uczesane.
- Mama jest na górze -

rzekł.

Poszły za nim na piętro, gdzie w małym holu czekała jego matka. Była wzrostu Laury, ale znacznie pulch-
niejsza. Wyglądała wyjątkowo elegancko w miękkiej, popielatej sukni, ozdobionej przy szyi i przy
mankietach śnieżnobiałymi falbankami. Odniosła się do dziew-
180
czynek tak serdecznie, że Laura od razu poczuła się lepiej.
W sypialni zdjęły okrycia. Pokój był równie elegancki jak gospodyni. Zawahały się, nim położyły płaszcze na
wytworne łoże przykryte białą szydełkową kapą i poduszkami obrzeżonymi haftowanymi falbankami. W
oknach wisiały firanki z białego muślinu, a na małym stoliku, na koronkowej serwetce stała lampa. Na
komodzie leżała koronkowa serwetka, nawet górna część lustra ozdobiona była koronką.
Mary i Laura spojrzały w lustro i poprawiły grzywki; ich fryzury trochę się spłaszczyły pod czepkami.
-

Jeśli jesteście gotowe, możemy iść do bawialni -powiedziała przyjacielskim tonem pani Woodworth.

W pokoju byli już Ida, Minnie, Arthur Cap i Ben. Pani Woodworth powiedziała z uśmiechem:
-

Kiedy Jim przyjdzie z pracy, będziemy już w komplecie.

Usiadła i rozpoczęła rozmowę.
Przyjemna była bawialnią z lampą ocienioną abażurem, ogrzana ciepłem bijącym od pieca. W oknach
wisiały ciemnoczerwone zasłony; krzesła nie stały pod ścianą, ustawiono je wokół pieca, którego żar
przeświecał przez szybki z miki. Na stojącym pośrodku stole z marmurowym blatem znajdował się
oprawiony w plusz album z fotografiami, a obok leżało kilka książek. Laura miała wielką ochotę zajrzeć do
nich, ale się obawiała, że mogłoby to zostać poczytane za nietakt wobec gospodyni, która zabawiała gości
rozmową.
Po kilku chwilach pani Woodworth przeprosiła towarzystwo i znikła w kuchni. W bawialni zapadła cisza.
Laura wiedziała, że powinna coś powiedzieć, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Zdawało się jej, że jest
niezgrabna, ma zbyt duże stopy, zupełnie nie miała pojęcia, co robić z rękami. Przez otwarte drzwi do
sąsiedniego pokoju widziała długi stół, nakryty białym
181
obrusem. Światło lampy, zawieszonej u sufitu na długich, złoconych łańcuchach, obijało się od
porcelanowych naczyń i sreber. Z mlecznego klosza zwisały szklane wisiorki.
Był to piękny widok, jednakże Laura nie mogła zapomnieć o swoich zbyt dużych stopach i usiłowała je skryć
głębiej pod spódnicą. Rzucała okiem na koleżanki i czuła, że skoro one milczą, przynajmniej ona powinna
coś powiedzieć. Nie miała jednak siły się przemóc, z przykrością myślała, że przyjęcie urodzinowe jest
równie nieprzyjemne jak wieczór dobroczynny.
Usłyszeli tupot nóg na schodach i do pokoju wpadł Jim. Rozejrzał się wokoło i spytał grobowym głosem:
- Czy to zebranie kwakrów?
Wszyscy wybuchnęli śmiechem i od tej chwili rozmowa gładko się potoczyła, a przez cały czas towarzyszył
jej dochodzący z drugiego pokoju brzęk porcelany. Jim czuł się tak swobodnie, że bez najmniejszego
skrępowania zawołał:
- Mamo, kolacja gotowa?
- Gotowa -

odparła pani Woodworth, stając w drzwiach. - Możecie przejść do jadalni.

Woodworthowie używali tego pokoju wyłącznie do jedzenia.
Przy stole r

ozłożono nakrycia dla ośmiu osób. Najpierw podano zupę z ostryg. Ben usiadł u szczytu, Jim po

przeciwnej stronie stołu. Pani Woodworth wskazała każdemu gościowi jego miejsce, a sama zajęła się
obsługiwaniem.

background image

Stopy Laury były schowane pod stołem, znalazło się też zajęcie dla rąk - nagle wszystko zrobiło się
przyjemne i wesołe i całe onieśmielenie znikło.
Na samym środku stołu stała srebrna taca z kara-feczkami z rżniętego szkła na ocet, musztardę i sos
pieprzowy, z wysoką solniczką i pieprzniczką. Porcelanowe talerze były zdobione szlaczkami z
różnobarwnych
182
kwiatków. Przy każdym nakryciu umieszczono serwetkę złożoną na kształt ogromnego, białego kwiatu.
Najcudowniejsze było to, że przed każdym nakryciem leżała pomarańcza, której skórkę nacięto w kilku
mie

jscach i odwinięto tak, że owoc wyglądał jak róża z czerwonozłocistymi płatkami.

Sama zupa z ostryg starczyłaby, żeby uświetnić przyjęcie, ale pani Woodworth podała do niej salaterkę
pełną małych, okrągłych grzanek; kiedy zjedzono ostatnią łyżkę zupy zebrała puste talerze i postawiła na
stole półmisek krokietów ziemniaczanych, przysmażonych na złoty kolor. Następnie podała gorące pulpety
ze sztokfisza, rozpływające się w ustach, a do tego świeże, jeszcze ciepłe masło podane w szklanej masel-
niczce.
Oczywiście można sobie było wziąć dokładkę, nie raz, a nawet dwa razy, do czego gospodyni gorąco
zachęcała. Potem pani Woodworth przyniosła kawę, śmietankę i cukier.
Na koniec, zabrawszy wszystkie brudne naczynia ze stołu, wniosła oblany białym lukrem urodzinowy tort.
Postawiła go przed solenizantem. Ben wstał, pokroił ciasto, na każdym talerzyku położył porcję, a mama
rozdała talerzyki gościom. Wszyscy czekali, aż Ben spróbuje kawałek tortu.
Laura przyglądała się leżącej przed nią pomarańczy. Nie wiedziała, jak i kiedy się do niej zabrać. Wyglądała
tak pięknie, że aż szkoda było ją jeść. Laura znała już smak pomarańczy i wiedziała, jaki to pyszny owoc.
Wszyscy jedli tort, lecz nikt do tej pory nie tknął pomarańczy. Laurze przyszło na myśl, że owoce będzie
można zabrać do domu. A wtedy będzie mogła się podzielić z rodzicami, Carrie i Grace.
Nagle wszyscy spostrzegli, że Ben sięgnął ręką po swoją pomarańczę. Trzymając ją ostrożnie nad talerzem,
obrał ze skórki i podzielił na cząstki. Ugryzł
183
najpierw jeden kawałeczek, a potem wziął do ust kawałek tortu.
Laura też wzięła owoc do ręki, a potem wszyscy poszli jej śladem.
Gdy kolacja się skończyła, na talerzykach zostały tylko starannie poukładane skórki pomarańczy. Laura
pamiętała o tym, żeby wytrzeć usta serwetką, po czym złożyła ją i odłożyła na miejsce. Inne dziewczynki
postąpiły dokładnie tak samo.
-

Teraz zejdziemy na dół - rzekł Ben - i będziemy grać w różne gry.

Wstając od stołu Laura szeptem zagadnęła Mary Power:
-

Czy nie powinnyśmy pomóc w zmywaniu? Ida zaś całkiem swobodnie spytała:

-

Może najpierw pomożemy pani w zmywaniu? Ale pani Woodworth podziękowała za pomoc i powiedziała:

-

Idźcie się bawić, dziewczynki. Nie myślcie teraz o kuchni.

Ogromna poczekalnia jaśniała od lamp zawieszonych na ścianach, z rozgrzanego do czerwoności piecyka
biło ciepło. Było tam dość miejsca na zorganizowanie wszelkich gier. Najpierw bawili się w „Mam chusteczkę
haftowaną", a potem w ciuciubabkę. A kiedy wreszcie, ledwo dysząc, padli na ławki, żeby trochę odpocząć,
Jim się odezwał:
-

Znam grę, o której jeszcze nikt z was nie słyszał. Oczywiście wszyscy chcieli się dowiedzieć, co to za

gra.
-

Nawet nie ma nazwy, to zupełna nowość - wyjaśnił Jim. - Chodźcie ze mną do mego biura, to wam

pokażę.
Pomiesz

czenie biurowe było bardzo małe, ledwo starczyło miejsca, żeby się ustawić w półkole wokół pulpitu

telegraficznego. Jim stanął na jednym końcu, a Ben naprzeciwko. Jim kazał wszystkim wziąć się za ręce.
184
- Teraz stójcie spokojnie -

powiedział.

Zastygli

nieruchomo, czekając, co się dalej wydarzy.

Nagle Laura poczuła, że jej ciało przeniknął gorący prąd, coś szarpnęło ją za rękę, usłyszała piski dziewcząt
i krzyki chłopców. Ogarnął ją niepokój, ale nie wydała żadnego dźwięku, ani nie zrobiła żadnego ruchu.
Pozostali także trochę wystraszeni zadawali pytania:
-

Co to było? Coś ty zrobił Jim? Jak to zrobiłeś? Cap powiedział:

-

To był prąd elektryczny, ale jak to zrobiłeś, Jim? Jim tylko się uśmiechnął.

-

Lauro, ty nic nie poczułaś?

-

Pewnie, że poczułam.

-

Więc dlaczego nie krzyknęłaś? - próbował się dowiedzieć Jim.

-

Czemu miałabym krzyczeć? - spytała Laura, ale Jim jej nie odpowiedział.

-

Powiedz, co to było? - pytała wraz z innymi, ale Jim odparł tylko:

- Nikt tego nie wie.

background image

Tatuś także twierdził, że nikt nie umie wytłumaczyć zjawiska elektryczności. Benjamin Franklin odkrył, że
jest to jakieś wyładowanie, ale nikt nie miał pojęcia, co to znaczy. Działały już elektryczne telegrafy, ale
nadal nie było wiadomo na jakiej zasadzie.
Towarzystwo czu

ło się dziwnie, patrząc na ustawione na stole małe mosiężne urządzenie, które mogło

przesyłać sygnały tak szybko i tak daleko.
Jim stuknął w dźwigienkę jeden raz.
-

Usłyszeli mnie w St. Paul - stwierdził.

- W tej samej chwili? -

spytała Minnie.

- Tak jest -

odparł Jim.

Stali w milczeniu, gdy nagle drzwi się otworzyły i wszedł tatuś.
-

Czy zabawa się już skończyła? - spytał. - Przyszedłem po Laurę.

185
Duży zegar wybił dziesiątą. Nikt nie zauważył, że zrobiło się tak późno.
Chłopcy zaczęli wkładać palta i czapki, które wisiały w poczekalni, a dziewczęta poszły na górę, żeby wziąć
swoje ubrania, podziękować pani Woodworth i życzyć jej dobrej nocy. Ale teraz, kiedy przyjęcie dobiegło
końca, Laurę, która z początku tak się bała, ogarnął żal, że już po wszystkim.
Na dole czekał na Idę pastor Brown; Mary i Minnie poszły z tatusiem i Laurą.
Mama czekała w drzwiach.
-

Po oczach widzę, że dobrze się bawiłaś - powiedziała z uśmiechem. - A teraz połóż się cicho do łóżka, bo

Carrie i Grace już śpią. Jutro nam wszystko opowiesz.
-

Mamo, każdy z nas dostał całą pomarańczę! Laura nie mogła się powstrzymać, żeby nie powiedzieć tego

od razu. O całej reszcie opowie im jutro.

Rozdział dwudziesty pierwszy
Przebierańcy
Po przyjęciu urodzinowym Bena Laura całkiem zaniedbała naukę. Między uczestnikami przyjęcia powstała
tak bliska zażyłość, że teraz w mroźne, wietrzne dni gromadzili się wokół pieca, by pogawędzić ze sobą.
W pogodne dni było jeszcze przyjemniej - wychodzili na dwór i obrzucali się śnieżkami. Może nie było to
zachowanie godne dam, ale za to było im tak wesoło! Wracali do klasy, nałykawszy się świeżego powietrza,
zdyszani i ze śmiechem otrzepywali się ze śniegu. Potem siadali w ławkach rozgrzani, z czerwonymi od
mrozu policzkami.
W wirze zabaw Laura zup

ełnie zapomniała o nauce. Wciąż jeszcze była najlepszą uczennicą w klasie, ale

nie miała już samych piątek. Robiła błędy w zadaniach z arytmetyki, a niekiedy nawet podczas lekcji z
historii mylnie podawała daty. Wciąż jednak miała nadzieję, że uda jej się nadgonić stracony czas latem,
choć dobrze pamiętała słowa przestrogi:
Niewidzialny czas toczy bezszelestnie ztote godziny, Klejnoty z sześćdziesięciominutowych diamentów.
187
Jeśli w porę nie pochwycisz tego skarbu, Nigdy go już nie odnajdziesz...
Młodzi chłopcy przywozili do szkoły swoje saneczki, które dostali w prezencie na Boże Narodzenie. Niekiedy
starsi chłopcy pożyczali je i wozili na nich dziewczęta. W pobliżu szkoły nie było pagórków ani wielkich zasp
jak zeszłej zimy, więc chłopcy musieli ciągnąć sanki.
Cap i Ben zmajstrowali długie sanie mogące pomieścić naraz czwórkę dziewcząt. Czterech chłopców
zaprzęgło się do nich i podczas przerw ciągnęli je daleko w prerię. W czasie dużej pauzy zapędzali się
jeszcze dalej.
Nellie Oleson, która stojąc samotnie przy oknie, przyglądała się temu wszystkiemu, w końcu się poddała.
Zawsze gardziła zabawą na powietrzu, bo bała się, że zimny wiatr źle wpłynie na jej delikatną cerę.
Pewnego dnia nie wytrzymała i oświadczyła, że też chce się przejechać.
Sanki ledwo mogły pomieścić pięć osób. Dziewczęta ścisnęły się i chłopcy ruszyli z miejsca. Nogi pasażerek
wystawały spod spódnic, które podwinęły powyżej cholewek wysokich bucików, tak że widać było wełniane
pończochy.
Dziewczęta zarumienione od zimna i wiatru, z rozwianymi włosami śmiały się na cały głos. Chłopcy
zrobiwszy rundę na prerii, zawrócili w kierunku miasta. Śmignęli koło szopy i Cap zawołał:
-

Pobiegnijmy jeszcze Główną Ulicą.

Chłopcy pędzili coraz szybciej, śmiejąc się i pokrzykując.
- W tej chwili macie s

ię zatrzymać! Stójcie! Stójcie! Macie się natychmiast zatrzymać! - krzyczała Nellie.

-

Nie wolno tam jechać! - krzyknęła Ida, ksztusząc się ze śmiechu. Laura też się śmiała, bo widok był

wprost nadzwyczajny: buciki zadarte do góry, wzdę-
c
188

background image

te wiatrem spódnice, szaliki, chustki i włosy trzepocące na wietrze. Piski Nellie wzmagały wesołość
chłopców, którzy rozbawieni gnali ze zdwojoną prędkością. Laurze też przemknęło przez głowę, że nie
powinni wjeżdżać na Główną Ulicę, że powinni natychmiast zawrócić.
Minnie zaczęła krzyczeć:
-

Nie, nie, Arthur, nie! Mary Power błagała:

-

Nie jedźmy tam! Błagam!

Nagle Laura spostrzegła uwiązane do słupków, okryte derkami kasztanowate Morgany. Almanzo Wilder
ubrany w grube futro, odwrócił się słysząc krzyki. Laura w jednej chwili pojęła, że chłopcy mają zamiar
przedefilować tak na oczach Almanza i wszystkich innych ludzi znajdujących się na Głównej Ulicy. To
przestało być zabawne.
Reszta dziewcząt robiła tyle hałasu, że Laura chcąc, by ją usłyszano, ściszyła głos:
-

Cap, proszę, zatrzymaj ich. Mary nie może się pokazać na Głównej Ulicy.

Cap chciał natychmiast skręcać, lecz trzej pozostali dalej ciągnęli naprzód.
-

Dość, wracamy! - Krzyknął Cap i zawócił sanki. Podjeżdżając do szkoły usłyszeli dźwięk dzwonka,

oznajmiający koniec przerwy. Przed wejściem do szkoły wszystkie dziewczynki, nie tracąc dobrego humoru,
wygramoliły się z sań. Wszystkie, z wyjątkiem Nellie.
-

Wam się zdaje, że jesteście dobrze wychowani?! Jesteście zwykłymi prostakami z Zachodu! - krzyknęła z

wściekłością.
Chłopcy popatrzyli na nią w milczeniu. Nie mogli przecież powiedzieć otwarcie, co o niej myślą. Cap spojrzał
niepewnie na Mary Power, która uśmiechnęła się do niego.
-

Dziękujemy za przejażdżkę - rzekła Laura.

189
-

Było wspaniale - dodała Ida.

-

Dziękuję ci - zwróciła się Mary do Capa, który słysząc te słowa aż się rozjaśnił.

-

Na następnej przerwie znowu pojedziemy - obiecał, kiedy wchodzili do klasy.

W marcu śnieg zaczął topnieć. Zbliżały się końcowe egzaminy, lecz Laura wciąż nie bardzo przykładała się
do nauki. Wszyscy byli teraz przejęci ostatnim tej zimy wieczorkiem kulturalnym. Nikt nie znał programu, to
miała być niespodzianka, wiele osób próbowało zgadywać. Nawet Olesonowie się wybierali, Nellie
szykowała sobie na tę okazję nową suknię.
Laura, zamiast się uczyć, także przygotowywała sobie odpowiedni strój. Prasowała na mokro niebieską
suknię z kaszmiru i odświeżała koronki. Marzyła o tym, żeby mieć kapelusz zamiast czepka i tak często o
tym mówiła, aż wreszcie mama kupiła pół jarda pięknego brązowego aksamitu.
-

Jestem pewna, że jeśli będziesz o niego dbała, starczy ci na kilka sezonów - mówiła mama, jakby chcąc

usprawiedliwić ten nieoczekiwany wydatek.
Tak więc w soboty Laura i Mary Power szyły sobie kapelusze: Mary ciemnoniebieski, przystrojony
warkoczykiem z czarnego i niebieskiego aksamitu, a Laura brązowy. Włożyła go po raz pierwszy, udając się
na wieczór kulturalny.
Szkolnej sali nie przygotowywano jakoś specjalnie na tę okazję, zdjęto jedynie pulpit nauczyciela z podestu.
Goście siedzieli po trzech na jednej ławce. Ci, dla których nie starczyło miejsca, stali pod ścianami. Pan
Bradley i adwokat Barnes starali się zrobić przejście środkiem, prosząc, by stojący tam ludzie usunęli się na
boki. Przed drzwiami, tam

gdzie tłoczyli się ludzie, w pewnej chwili rozległ się głośny krzyk. Nikt nie wiedział,

co się stało.
Środkowym przejściem wmaszerowało pięciu męż-
190
czyzn ubranych w zniszczoną, łataną odzież. Twarze mieli pomalowane na czarno, wokół oczu białe kręgi, a
usta szerokie i czerwone od szminki. Najpierw ustawili się pod ścianą, potem rzędem wmaszerowali na
podest i zwróciwszy się ku widowni zaśpiewali chórem:
Popatrzcie ludzie, jakie z nas zuchy, My nie jesteśmy zwykie czarnuchy. Najlepsze na świecie są nasze
tańce I wygibańce, i różne łamańce.
Szereg cofał się i postępował naprzód.
Panowie i panie, gdy tylko zechcemy, To nie puścicie nas już z tej sceny, I hop, siup, oj dana, dana,
Będziemy was bawić do białego rana
Mężczyzna w środku tańczył stukając głośno obcasami, czterej pozostali cofnęli się pod ścianę. Jeden grał
na drumli, drugi na ustnych organkach, trzeci wybijał rytm kościanym instrumentem, czwarty przytupywał i
klaskał.
Rytm i muzyka porwały zebrany tłum. Nogi same rwały się do tańca. Potem zaczęły się skecze.
Przebierańcy przewracali podmalowanymi oczami, z czerwonych ust zadawali prześmieszne pytania,
udzielali zabawnych odpowiedzi. W pewnej chwili znów zabrzmiała muzyka i rozpoczęły się jeszcze bardziej
zwariowane tańce. Nagle pięciu czarnoskórych oberwańców przebiegło środkiem szkolnej sali i znikło, a
tłum dalej pokładał się ze śmiechu. Nikomu nie chciało się wierzyć, że to koniec przedstawienia. Występ

background image

tancerzy przebranych za Murzynów był na wysokim poziomie. Przez rozradowany tłum przebiegło pytanie:
Kim byli ci przebierańcy?
Trudno było się domyślić, kto krył się pod tymi
191
łatanymi ubraniami i zaczernionymi twarzami. Laura domyśliła się, że solowy taniec wykonał Gerald Fuller;
widziała, jak pewnego razu tańczył dżigę na chodniku przed swoim sklepem. Ten, który wystukiwał rytm,
grzechocząc białym kościanym instrumentem, mógł być jej własnym ojcem: to na pewno były jego ręce.
Tylko gdzie się podziały bokobrody?
-

Czy tatuś przypadkiem nie zgolił bokobrodów? -spytała mamę.

- Niech Bóg broni! -

odpowiedziała przerażona i dodała: - Mam nadzieję, że nie!

-

Tatuś nie poszedł z nami na przedstawienie, więc z pewnością był jednym z Murzynów.

-

Widziałam, jak się przygotowywał do występu -przyznała mama i przyspieszyła kroku.

-

Ale żaden z czarnych nie miał bokobrodów, mamo - upierała się Carrie.

-

Boże święty, Boże - powtarzała w kółko mama. Była tak przejęta, że nie mogła skupić myśli. - Nie, tego na

pewno by nie zrobił - powiedziała i zwróciła się do Laury: - Myślisz, że stać by go było na to?
-

Nie mam pojęcia - odparła Laura i pomyślała, że dla tak wspaniałego przedstawienia warto było poświęcić

bokobrody; nie wiedziała tylko, czy tatuś zdobył się na to.
Gdy weszły do domu, jeszcze go nie było. Po dłuższym czasie się zjawił i wesołym głosem spytał:
-

No i jak wam się podobało?

Długie bokobrody były na swoim miejscu.
-

Coś ty zrobił z bokobrodami? - zawołała Laura. Tatuś udał, że nie rozumie.

-

Coś nie tak z moimi bokobrodami?

-

Charles, ty mnie wpędzisz do grobu - powiedziała mama, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu.

Laura, przyglądając się uważnie, zauważyła białą smużkę w kąciku oka, a na bokobrodach ślad pomady.
192
-

Już wiem! Zaczerniłeś je, przygładziłeś i ukryłeś pod wysokim kołnierzem! - oskarżyła go.

Nie mógł zaprzeczyć. To on był tym czarnoskórym, który grzechotał kośćmi.
Mama stwierdziła, że taki wieczór zdarza się tylko raz w życiu. Siedzieli do późna, wspominając ostatnie tej
zimy spotkanie. Wiosna była już za pasem.
-

Wrócimy na wieś, gdy tylko pozwolą na to zajęcia szkolne.Co wy na to? - spytał tatuś.

-

Muszę przejrzeć zapas nasion - powiedziała mama w zamyśleniu.

-

Z radością tam wrócę - powiedziała Carrie. -Będziemy znowu zrywały fiołki, prawda Grace?

Ale Grace siedząc na kolanach mamy już zasypiała. Otworzyła tylko jedno oko i mruknęła: - Fiołki.
- A ty, Lauro? -

spytał tatuś. - Mam wrażenie, że tym razem nie spieszysz się z wyjazdem.

-

To prawda. Życie w mieście spodobało mi się bardziej, niż przewidywałam. Ale na lato i tak przecież

wszyscy przeniosą się na wieś. A na zimę znowu tu wrócimy.
-

Tak, na pewno. Sądzę, że zostanę tu dopóty, dopóki nie wynajmę komuś domu, a dla was, dziewczynki,

bezpieczniej będzie, jeśli tu będziecie chodzić do szkoły. I pomyśleć, że moglibyśmy równie dobrze
przezimować w tym roku na farmie. Tak to bywa -człowiek przygotowuje się do przetrwania ciężkiej zimy, a
tymczasem nie przychodzi ani jedna burza śnieżna.
Powiedział to z komiczną pretensją i wszyscy zaczęli się śmiać. Trzeba było zacząć myśleć o
przeprowadzce. Piękna pogoda, ciepłe powietrze przesycone zapachem wilgotnej ziemi, odbierały wszelką
chęć do nauki. Laura wiedziała, że i tak zda wszystkie egzaminy, może tylko z nieco gorszymi stopniami.
Kiedy dręczyło ją sumienie, z przykrością myślała, że przecież przez całe lato nie będzie widywać ani Idy,
ani Minnie, ani Mary, ani
13

— Miasteczko na prerii

193
chłopców. Obiecała sobie solennie, że wtedy weźmie się porządnie do pracy.
Na egzaminie nie udało jej się zdobyć ani jednej piątki. Nie najlepszą ocenę otrzymała z historii, jeszcze
gorzej wypadła z arytmetyki. Stopnie zostały raz na zawsze wpisane do dziennika i nigdy nie da się ich
stamtąd usunąć.
Nagle zdała sobie sprawę, że musi skończyć z tym lenistwem. Do ukończenia szesnastu lat zostało jej tylko
dziesięć miesięcy. Chociaż przed nią lato, błękitne niebo, wielkie białe obłoki, fiołki kwitnące w dolinach,
dzikie róże wśród traw prerii - będzie musiała przysiąść fałdów i wziąć się do książek. Bez tego nie uzyska
świadectwa nauczycielki, a wtedy Mary, jej siostra, będzie musiała opuścić uczelnię.
Rozdział dwudziesty drugi
Nieoczekiwana burza śnieżna
W domku na farmie zrobiono już gruntowne wiosenne porządki. Śnieg stopniał, a preria pokryła się młodą,
zieloną trawą, która przypominała zieloną mgiełkę. Daleko ciągnęły się czarne, świeżo zorane pola, nad
którymi unosił się zapach wilgotnej, nagrzanej słońcem ziemi.

background image

Laura od rana siedziała nad książkami. Po obiedzie sprzątnęła ze stołu naczynia i rzuciła okiem na
czekające na nią podręczniki i tabliczkę. Poczuła łagodny wietrzyk, który zachęcał do wiosennego spaceru z
Car-

rie i Grace. Wiedziała jednak, że musi się uczyć.

Tatuś włożył kapelusz.
-

Wybieram się do miasta, Caroline. Czy mam coś przynieść?

Nagle, nieoczekiwanie świeży powiew przeistoczył się w lodowaty podmuch. Laura szybko spojrzała w okno
i krzyknęła:
- Tato, burza idzie!
-

Śnieżyca w kwietniu? - spytał zdumiony i odwrócił się do okna.

195
Słońce przysłoniła czarna chmura, wiatr się wzmagał. Domek trząsł się pod uderzeniami wichury. Wirujące
białe płatki uderzały w okna, chłód wdarł się do izby.
-

Rozmyśliłem się - powiedział tatuś. - Zostaję w domu. - Przysunął sobie krzesło do pieca, usiadł i dodał: -

Na szczęście bydło jest w stajni. A właśnie miałem kupić powrozy i zacząć wyprowadzać je na pastwisko.
Kitty była całkiem oszołomiona. Po raz pierwszy widziała burzę śnieżną. Futerko zjeżyło jej się na grzbiecie.
Grace chciała ją uspokoić, pogłaskać, ale gdy tylko ją dotknęła, iskry zaczęły przeskakiwać z jej sierści, więc
zostawiła kotkę w spokoju.
Burza s

zalała trzy dni i trzy noce. Tatuś przeniósł kury do stajni, żeby nie zamarzły. Zrobiło się tak zimno, że

prawie całe trzy ponure dni przesiedzieli przy piecu. Przy słabym świetle lampy Laura uparcie uczyła się
arytmetyki, myśląc zarazem: Przynajmniej nie chce mi się wyjść na dwór.
Po trzech dniach śnieżyca ucichła; prerię pokrywał twardy, ubity śnieg. Następnego dnia jeszcze leżał i tatuś
wybrał się do miasteczka. Wrócił z wiadomością, że podczas burzy zginęło dwóch ludzi.
Przyjechali pociągiem ze Wschodu w ciepły, wiosenny poranek. Chcieli odwiedzić znajomych mieszkających
na farmie znajdującej się na południe od miasta. Po obiedzie wybrali się na spacer na inną farmę, położoną
dwie mile dalej.
Po burzy wszyscy sąsiedzi wyruszyli na poszukiwania. Gdy znaleziono przybyszów w pobliżu stogu siana,
już nie żyli, zamarzli na śmierć.
-

Przyjechali ze Wschodu, więc nie umieli sobie poradzić - powiedział tatuś. - Gdyby wkopali się w stóg i

zatkali za sobą otwór, mogliby się wzajemnie grzać i przeżyliby burzę.
196
-

Ale kto mógł się spodziewać śnieżycy o tej porze roku? - zauważyła mama.

-

Nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć - powiedział tatuś. - Zawsze trzeba się przygotować na

najgorsze, a wtedy jest nadzieja, że się przetrwa.
-

Tej zimy przygotowywaliśmy się na najgorsze, tato - wyraziła swe zastrzeżenie Laura. - I tyle pracy poszło

na marne. W mieście nie było ani jednej burzy przez cały czas, a tu dopadła nas nie przygotowanych.
Tatuś pokiwał głową.
-

Wygląda na to, że burze są po to, by nas zaskakiwać.

L

aura ciągnęła swoją myśl:

-

Nie rozumiem, jak w ogóle można być przygotowanym na cokolwiek. Oczekujesz jednego, a zawsze

zdarza się zupełnie co innego.
- Lauro -

upomniała ją mama.

-

Ależ tak właśnie jest, mamo - upierała się Laura.

- Nie -

stwierdziła mama. - Nawet pogoda ma więcej sensu, niż ci się zddaje. Burze bywają tylko w

surowym klimacie. Możesz być bardzo dobrze przygotowaną do uczenia w szkole i nie zostać nauczycielką,
ale jeśli się nie przygotujesz, to na pewno nią nie zostaniesz.
A więc o to chodziło. Laura przypomniała sobie, że mama kiedyś uczyła w szkole.
Wieczorem odkładając książki, żeby pomóc mamie, spytała:
-

Przez ile semestrów uczyłaś w szkole?

- Przez dwa -

odparła.

- A dlaczego tak krótko?
-

Spotkałam twojego tatusia.

- O! -

zdumiała się Laura. Błysnęła jej nadzieja, że ona może także kogoś spotka i nie zawsze będzie

musiała uczyć w szkole.
Rotdział dwudziesty trzeci
Nowy semestr
Później, kiedy Laura wspominała lato, zdawało jej się, że przez cały czas się uczyła. Oczywiście, było
inaczej. Rano przynosiła wodę ze studni, doiła krowę, przestawiała kołki na pastwisku, uczyła pić nowo
narodzone cielę. Pracowała w ogrodzie i w domu, a w czasie sianokosów udeptywała siano, które następnie
tatuś zawoził do miasteczka. Ale długie godziny, spędzone nad książkami podczas tego upalnego, parnego
lata, przesłoniły wszystko. Nawet w święto Czwartego Lipca nie poszła na obchody do miasta. Tatuś wybrał

background image

się z Carrie, a ona została w domu, opiekując się Grace i ucząc się na pamięć Konstytucji. Listy od Mary
przychodziły często i co dzień rodzina wysyłała odpowiedź. Nawet Grace, nauczona przez mamę,
dopisywała kilka słów.
Kury się teraz niosły. Mniejsze jajka mama brała do kuchni, największe przeznaczone były do
wysiadywania. Po pewnym czasie wy

kluły się z nich dwadzieścia cztery kurczątka. A którejś niedzieli zjedli

na obiad pieczone kurczęta z zielonym groszkiem i młodymi kartoflami. Resztę kurczaków zostawili, żeby
podrosły.
198
I znowu pojawiły się na prerii susły, ale tym razem Kitty polowała na polu kukurydzianym. Łapała ich więcej,
niż mogła zjeść. Przez cały dzień słychać było jej dumne miauczenie. Zanosiła dopiero co upolowane
zwierzątka do stóp mamy lub dziewczynek, jakby chciała podzielić się zdobyczą, i dziwiła się, dlaczego nikt
nie c

hce jeść takich smakołyków.

Przyleciały także szpaki. Chociaż nie było ich tyle co poprzedniego roku, a Kitty także wiele ptaków
wyłapała, to jednak poczyniły wiele szkód. Potem nadeszła łagodna jesień i Laura z Carrie wróciły do szkoły.
Do miasta przybyło sporo nowych mieszkańców. W szkole wszystkie miejsca były zajęte, mniejsze dzieci
siedziały z przodu, po troje w jednej ławce.
Nowym nauczycielem został pan Owen, syn tego Owena, którego gniadosze o mało nie wygrały wyścigów
w zeszłym roku, w święto Czwartego Lipca. Laurze bardzo się spodobał i szanowała go. Mimo młodego
wieku zachowywał się bardzo poważnie, był pracowity i wyjątkowo przedsiębiorczy.
Od pierwszego dnia prowadził szkołę twardą ręką. Uczniowie musieli być posłuszni i okazywać respekt, a
wszy

stkie zadania musiały być starannie przerobione. Na trzeci dzień po rozpoczęciu semestru pan Owen

sprawił lanie Willie'emu Olesonowi.
Przez pewien czas Laura nie wiedziała, co o tym sądzić. Willie był dość bystry, ale nigdy nie odrabiał lekcji.
Wezwany do

odpowiedzi stał z otwartymi ustami i tępo patrzył przed siebie. Wyglądał wówczas jak

niedorozwinięty, jakby zupełnie stracił rozum. Przykro było na niego patrzeć.
Zaczęło się to jeszcze przy pannie Wilder. Przy tablicy zachowywał się tak, jakby nie potrafił zebrać myśli
ani pojąć, co się do niego mówi. Na przerwach powtarzał to samo dla zabawy. Pan Clewett uznał, że Willie
jest niedorozwinięty i w ogóle się nim nie zajmował. Zacho-
199
wanie chłopca przeszło w nawyk i teraz często można go było zobaczyć, jak z otwartymi ustami tępo
spogląda przed siebie. Laura myślała, że naprawdę w takich chwilach Willie traci rozum.
Pierwszy raz Willie wytrzeszczył oczy na pana Owena, kiedy nauczyciel wpisywał nazwiska do dziennika.
Widząc jego zdumienie, Nellie szybko wyjaśniła:
-

To mój brat, Willie. Boi się odpowiadać na pytania, ze strachu plącze mu się język i miesza mu się w

głowie.
Tego i następnego dnia Laura zaobserwowała, że pan Owen przypatruje się chłopcu. Willie jak zwykle
zachowywał się dziwacznie i patrzał tępym wzrokiem. Trzeciego dnia pan Owen powiedział spokojnie:
-

Choć ze mną, Willie.

W ręku miał laseczkę do wskazywania na tablicy. Trzymając Willie'ego mocno za ramię, wyszedł z nim bez
słowa do przedsionka i zamknął za sobą drzwi. Ida i Laura, które siedziały najbliżej wejścia, pierwsze
usłyszały świst laseczki i głuche uderzenia, po chwili cała klasa usłyszała wycie i krzyki Willie'ego.
Pan Owen wrócił do klasy, za nim Willie.
-

Przestań beczeć - rzekł nauczyciel. - Wracaj na swoje miejsce i bierz się do nauki. Mam nadzieję, że teraz

zaczniesz odrabiać lekcje i nareszcie będziesz mógł odpowiadać na pytania.
Willie przestał płakać i poszedł do swojej ławki. Teraz wystarczyło jedno spojrzenie nauczyciela, a z twarzy
chłopca znikał bezmyślny wyraz. Zdawało się, że zaczyna myśleć i zachowywać się jak inni chłopcy. Laura
często się zastanawiała, czy uda mu się ocalić nadwyrężony umysł, ale Willie przynajmniej próbował tego
dokonać. Bał się, że jeśli nie będzie się starał, nauczyciel znów sprawi mu lanie.
Laura, Ida, Mary, Minnie i Nellie siedziały w tych samych ławkach co przed wakacjami. Wszystkie były
200
opalone, z wyjątkiem Nellie, która była bledsza niż dawniej, wciąż jeszcze starała się zachowywać jak dama.
Chociaż matka szyła jej suknie z resztek, były tak piękne, że Laura z niechęcią patrzała na swoją szkolną,
brązową sukienkę, a nawet na tę najlepszą, jaką miała - z niebieskiego kaszmiru.
Nie skarżyła się, ale bardzo chciała być ubrana tak jak Nellie. Kiedy pojawiły się w sklepie obręcze do
spódnic

, mama kupiła dla Laury cały zestaw. Opuściła zakładkę brązowej sukni i tak wszyła obręcze, że

doskonale pasowały; sukienka z niebieskiego kaszmiru nie wymagała żadnych przeróbek. Mimo to Laura
wciąż miała uczucie, że jest ubrana gorzej niż inne dziewczęta.
Mary Power nosiła nową szkolną suknię, Minnie Johnson nowy płaszcz i nowe trzewiki, Ida dostawała
ubranie z paczek przysyłanych przez organizacje dobroczynne, a miała tyle wdzięku, że wyglądała
doskonale we wszystkim. Laurze wydawało się, że im bardziej dba o swój wygląd, tym mniej jej się to udaje.

background image

Któregoś ranka mama powiedziała do niej:
-

Masz za luźny gorset, ściągnij go ciaśniej, zaraz figura ci się poprawi. Nie wydaje mi się, żeby ta

rozwichrzona grzywa pasowała do twoich warkoczy. Jak się włosy upina, a czoło zakrywa grzywką, to uszy
wydają się większe.
Mama troszczyła się o Laurę i chciała jej pomóc, ale nagle przyszło jej coś na myśl i zaczęła się śmiać.
- O co ci chodzi, mamo, powiedz -

prosiły Laura i Carrie.

-

Przypomniało mi się, jak ciotka Eliza i ja upięłyśmy włosy i tak poszłyśmy do szkoły. Nauczyciel kazał nam

stanąć przed klasę i stwierdził, że nie zachowujemy się jak damy, że jesteśmy bezwstydne, bo obnażamy
uszy.
-

Czy dlatego do dziś nosisz zawsze loki, żeby je zakryć? - zawołała Laura.

201
Mama wyglądała na zaskoczoną.
-

Tak, może w tym tkwi przyczyna - powiedziała rozbawiona.

W drodze do szkoły Laura zwróciła się do Carrie:
-

Wiesz, nigdy nie widziałam uszu mamy.

-

Ma chyba ładne uszy - oceniła Carrie - jesteś do niej podobna, a ty masz bardzo ładne, małe uszy.

- No, tak -

zaczęła Laura, nagle przystanęła, zaczęła się kręcić wkoło. Mocny wiatr unosił jej spódnicę, tak

że obręcze znajdowały się na wysokości kolan. Musiała się kilka razy okręcić, żeby z powrotem zsunęły się
na właściwe miejsce.
-

Uważam, że kiedy mama była małą dziewczynką, nosiła niezbyt ładne suknie. Do diabła z tym wiatrem! -

krzyknęła, kiedy wiatr znowu uniósł spódnicę.
Carrie czekała, aż Laura upora się ze swoją krynoliną, po czym rzekła:
-

Jak to dobrze, że jeszcze nie muszę się tak ubierać. To by mnie przyprawiło o zawrót głowy.

-

To rzeczywiście kłopot - przyznała Laura. - Ale krynoliny są w modzie i zapewniam cię, że kiedy będziesz

w moim wieku, też będziesz chciała ładnie wyglądać.
Tej jesieni życie w mieście było tak urozmaicone, że zdaniem tatusia nie było potrzeby organizowania
wieczorków kulturalnych w szkole. W każdą niedzielę chodziło się do kościoła, co środę zbierano się na
wspólne modlitwy. Dobroczynne Kółko Pań planowało dwa spotkania towarzyskie i była również mowa o
wspólnej choince na Boże Narodzenie. Laura cieszyła się z tego, ponieważ Grace jeszcze nie widziała
choinki w kościele. W listopadzie miał się odbyć cykl zebrań poświęconych odrodzeniu religijnemu, a
ponadto pan Owen za zgodą rady szkolnej zamierzał zorganizować szkolną akademię.
Lekcje miały się odbywać nieprzerwanie prawie do samych świąt. Dlatego też starsi chłopcy nie czekali
202
na początek zimy, ale zjawili się w szkole już w listopadzie. Trzeba było zrobić dla nich miejsce, więc
mniejsze dzieci usadzono w ławkach po troje.
-

Szkole potrzebny jest większy budynek - zwrócił się pan Owen do Laury i Idy podczas przerwy. - Mam

nadzieję, że w przyszłym roku miasto będzie na to stać. Prawdę mówiąc, przydałaby się tu już szkoła
pows

zechna, z podziałem na klasy. Wielką nadzieję pokładam w tym, że podczas akademii ludzie zobaczą

szkołę z bliska i poznają jej potrzeby.
Następnie powiedział, że będą musiały na akademii opowiedzieć z pamięci całą historię Ameryki.
-

Czy damy sobie radę? - wyjąkała Ida, kiedy zostały same.

-

Jakoś sobie poradzimy. Przecież lubimy historię.

-

Całe szczęście, że ty masz dłuższą część - powiedziała Ida. - Co prawda, ja muszę pamiętać okres od

Johna Quincy Adamsa do Rutherforda B. Hayesa, ale za to tobie pr

zypadły wszystkie odkrycia, bitwy,

Konstytucja. Jak ty to wszystko zapamiętasz?
-

To jest dłuższy okres, ale więcej się o tym uczyliśmy i częściej powtarzaliśmy - odparła Laura. Była

zadowolona z powierzonego jej zadania, temat uważała za bardziej interesujący.
Inne dziewczęta rozprawiały głośno o szkolnych zebraniach, mających na celu odrodzenie religijne.
Wszyscy mieszkańcy miasteczka i okolic mieli zamiar w nich uczestniczyć. Laura nigdy nie była na takim
zebraniu i nie wiedziała, dlaczego wszyscy chcą być obecni. Kiedy oznajmiła, że ona w tym czasie ma
zamiar się uczyć, Nellie zawołała z przerażeniem:
-

Co?! Ludzie, którzy nie pójdą na zebranie, to ateiści!

Nikt nie stanął w obronie Laury, tylko w oczach Idy można było wyczytać prośbę: „Prawda, że przyjdziesz,
Lauro?"
203
Zebrania religijne miały się odbywać codziennie przez cały tydzień, a przecież trwały lekcje, no i trzeba się
było przygotować do akademii.
W poniedziałek wieczór Laura pędziła do domu, by się jeszcze trochę pouczyć przed kolacją. Zmywając
naczynia myślała o historii, a nawet wykorzystała kilka chwil na naukę, podczas gdy rodzice przygotowywali
się do wyjścia.

background image

-

Pospiesz się Lauro, bo spóźnimy się do kościoła - strofowała ją mama.

Laura stojąc przed lustrem pospiesznie nałożyła swój ukochany aksamitny kapelusz i rozwichrzyła grzywkę.
Mama, Carrie i Grace czekały przed drzwiami, tatuś zasunął szyber pieca i przykręcił knot w lampie.
- Wszyscy gotowi? -

zapytał i zdmuchnął płomień. Na Głównej Ulicy ani jedno okno nie było oświetlone.

Za

sklepem żelaznym Fullera widać było rząd migoczących latarni. Wszyscy zdążali na skróty przez nie

zabudowane parcele ku jasno oświetlonemu kościołowi. Wozy, bryczki, okryte derkami konie stały w mroku
gęsto koło siebie.
Tłum wypełniał kościół nagrzany od jarzących się lamp i węglowego pieca. Starcy siedzieli blisko kazalnicy,
rodziny z dziećmi w środkowych rzędach, młodzi mężczyźni i chłopcy zajmowali miejsca z tyłu. Laura
zobaczyła wszystkich znajomych. Było także wiele nieznajomych twarzy. Tatuś ruszył środkowym
przejściem, rozglądając się za wolnymi miejscami, wreszcie znalazł je w drugim rzędzie. Mama z Grace,
potem Carrie i Laura, przecisnęły się do niego.
Pastor Brown wstał z krzesła za kazalnicą i zaintonował hymn. Pani Brown zagrała na fisharmonii, wszyscy
wstali i zaczęli śpiewać:
Dziewięćdziesiąt dziewięć owieczek znużonych W cichej spoczęto zagrodzie,
204
s
A jedna ze stada, zmyliwszy swą drogę, Znikła w powrotnym pochodzie. I błąka się w górach, i błądzi wśród
lasu Z dala od swego szałasu...
Laura nie miałaby nic przeciwko zebraniom religijnym, gdyby polegały one wyłącznie na śpiewaniu, choć z
drugiej strony czuła, że lepiej byłoby się uczyć, niż tracić czas na śpiewy. Jej głos, podobnie jak głos tatusia,
rozlegał się czysto i donośnie:
Hosann

a! Znalazłem mą owcę,

A chóry aniołów wtórują na chlubę:
Hosanna! Pan wraca nam zgubę!
Wszyscy zaczęli odmawiać długą modlitwę. Pastor Brown ochrypłym głosem recytował monotonnie. Laura
pochyliła głowę i przymknęła oczy. Poczuła wielką ulgę, gdy mogła wreszcie wstać i znowu śpiewać. Tym
razem rozległ się hymn, śpiewany rytmicznie:
Siej wcześnie, nim wzejdzie jutrznia dnia, Siej i w południe, choć piecze cię skwar, Siej i pod wieczór, choć
mija dzień, Siej, choć na ziemię noc rzuca swój cień...
W modlitwach

pastora słychać było jakby ten sam rytm. Jego głos wznosił się i opadał, grzmiał i drżał. Gęste

białe brwi poruszały się w dół i w górę, pięści biły w pulpit.
-

Okażcie skruchę, żałujcie, póki jeszcze czas, ratujcie się przed potępieniem - grzmiał pastor.

Po ciele Laury przeszedł dreszcz. Zdawało się jej, że z tłumu wydobywa się coś ciemnego i przerażającego,
coś, co rośnie, nasila się pod wpływem grzmiącego głosu kaznodziei. Słowa traciły sens, nie było już zdań,
205
pozostała tylko groza. Przez jedną okropną chwilę Laura wyobraziła sobie, że pastor Brown jest szatanem.
Zdawało się, że jego oczy płoną ogniem.
-

Wystąpcie! Wystąpcie i bądźcie zbawieni! Okażcie skruchę, grzesznicy! Powstańcie, powstańcie i

śpiewajcie! O, zagubione owieczki, drzyjcie przed gniewem Bożym! Do brzegu! Do brzegu! - Wzniósł ręce, a
tłum wstał.
Do brzegu, żeglarzu, do brzegu...
-

Odwagi, odwagi! Jesteś u celu! - grzmiący głos przedzierał się przez gromki śpiew, gdy nagle jakiś młody

człowiek, utykając, ruszył przejściem, głośno śpiewając:
Choć burza huczy wokół nas, My nie lękamy się...
-

Błogosławię cię, błogosławię, grzeszny bracie, padnij na kolana przed Bogiem. Czy są jeszcze inni?

Jeszcze inni?
Pastor Brown krzyczał, a jego głos wybijał się ponad rozśpiewany tłum.
Słowa hymnu wzbudziły w Laurze chęć śmiechu. Przypomniała sobie nagle wysokiego chudzielca i małego
grubaska, którzy wyśpiewywali z pijacką powagą tę samą pieśń, i wszystkich kupców wyzierających spoza
podartych zasłon zawieszonych w drzwiach sklepów. Poczuła, że cały ten zgiełk i podniecenie nie mają z
nią nic wspólnego.
Spojrzała na rodziców. Stali i spokojnie śpiewali, a wokół nich tłum szalał jak burza.
Jeszcze jeden młodzieniec, a potem starsza kobieta podeszli i uklękli. Nabożeństwo się skończyło, ale
ludzie nie

opuszczali kościoła, tylko tłoczyli się wokół klęczącej

206
trójki i modlili się za ich dusze. Tatuś zwrócił się cicho do mamy:
-

Chodź, idziemy.

background image

Niosąc Grace, ruszył przejściem do drzwi. Mama szła za nim z Carrie, a Laura tuż za nimi. Siedzący w
tylnych

rzędach młodzi mężczyźni i chłopcy przyglądali się wychodzącym. Laurę ogarnął strach przed ich

spojrzeniami. Otwarte drzwi wydały się jej schronieniem.
Nie poczuła, że ktoś dotyka rękawa jej płaszcza, dopóki nie usłyszała głosu:
-

Czy mogę odprowadzić panią do domu? Był to Almanzo Wilder.

Laura ze zdumienia nie mogła wykrztusić słowa. Almanzo szedł obok niej do przedsionka, chroniąc ją przed
tłoczącymi się ludźmi.
Tatuś zapalił właśnie latarnię, opuścił klosz i spojrzał w górę. Mama odwróciła się i spytała:
- Gdzie jest Laura?
Oboje ujrzeli ją u boku Almanza. Mama skamieniała.
-

Chodźmy, Caroline - powiedział tatuś i ruszył przed siebie.

Mama poszła za nim, a za nimi Carrie, rzuciwszy przedtem na siostrę jedno krótkie spojrzenie.
Na ziemi leżał śnieg, było zimno, ale bezwietrznie, na niebie jasno świeciły gwiazdy.
Laura zupełnie nie wiedziała, jak się zachować. Miała nadzieję, że pan Wilder odezwie się pierwszy. Jego
płaszcz pachniał lekko dymem cygara. Był to przyjemny, choć obcy zapach, inny niż zapach dymu z fajki
taty. Woń cygar była silniejsza i nie wiedzieć czemu Laurze się przypomniało, że idący obok niej młody
człowiek i Cap Garland wybrali się kiedyś w czasie ciężkiej zimy po pszenicę dla głodującego miasteczka.
Zastanawiała się gorączkowo, co powiedzieć.
Ze zdumieniem usłyszała własny głos:
-

Przynajmniej nie ma śnieżycy.

207
-

Właśnie. Zima jest łagodna, nie taka jak tamta straszna zima.

I znowu zapadło milczenie. Słychać było tylko chrzęst śniegu pod stopami.
Na Głównej Ulicy tłum ludzi z latarniami, które rzucały wielkie cienie, spiesznie szedł przed siebie. Tatuś
przeszedł przez ulicę, mama, Carrie i Grace podążały za nim.
Laura i Almanzo zatrzymali się na chwilę przed zamkniętymi drzwiami.
Almanzo zrobił krok w tył, uniósł czapkę i rzekł:
-

Dobranoc. Zobaczymy się jutro wieczorem.

- Dobranoc -

odpowiedziała Laura, otwierając prędko drzwi.

Tatuś trzymał wysoko latarnię, podczas gdy mama usiłowała zapalić lampę.
-

Można mieć do niego zaufanie. Przecież odprowadził ją tylko z kościoła do domu.

-

Ależ ona ma dopiero piętnaście lat! - powiedziała mama.

Laura zamknęła drzwi i weszła do ciepłego pokoju. Paliła się lampa, wszystko było na swoim miejscu.
-

Jak ci się podobało dzisiejsze spotkanie w kościele? - spytał tatuś.

-

Było zupełnie inne niż spokojne kazania pastora Aldena. Wolałam tamte.

-

Ja również - zgodził się tatuś.

Mama zauważyła, że pora kłaść się spać.
Następnego dnia Laura zastanawiała się wielokrotnie, co miał na myśli młody pan Wilder, mówiąc, że
spotkają się wieczorem. Nie rozumiała, dlaczego odprowadził ją do domu. Wydało się to dziwne, przecież
był dorosły. Od kilku lat miał farmę, musiał więc mieć co najmniej dwadzieścia trzy lata, i mógłby być raczej
przyjacielem tatusia niż jej.
Tego wieczora w kościele w ogóle nie uważała na
208
słowa modlitwy. Marzyła tylko o jednym - żeby jak najprędzej wydostać się z rozgorączkowanego tłumu. Z
ulgą usłyszała głos tatusia:
-

Chodźmy.

Almanzo Wilder stał w grupie młodych mężczyzn. Laura poczuła się ogromnie zakłopotana. Widziała, że
niektórzy z nich odprowadzają do domu młode panny. Paliły ją policzki i nie wiedziała, gdzie skierować
wzrok.
-

Czy mogę panią odprowadzić do domu? - znów spytał grzecznie.

Tym razem równie uprzejmie wyraziła zgodę:
-

Proszę bardzo.

Wcześniej się zastanawiała, jak prowadzić rozmowę. Postanowiła spytać go o Minnesotę. Przybyła tu znad
Śliwkowego Strumienia, on zaś ze Spring Valley, ale przedtem mieszkał w stanie Nowy Jork, w pobliżu
Malone. Laura uznała, że udało się jej utrzymać konwersację na właściwym poziomie. Doszli do drzwi i
pożegnali się.
Przez cały tydzień co wieczór odprowadzał ją do domu. Wciąż nie mogła pojąć, dlaczego to robi. Ale tydzień
nabożeństw się skończył i w wirze przygotowań do akademii Laura zapomniała o Almanzo.
14

— Miasteczko na prerii

background image


Rozdział dwudziesty czwarty
Szkolna akademia
Chociaż w pokoju było ciepło i jasno, Laura z trudem zapinała sztywnymi palcami guziki niebieskiej
kaszmirowej sukni, a lustro wydawało się jej zamglone. Wybierała się na akademię. Od dawna dręczył ją
niepokój i zbliżająca się uroczystość wydawała się czymś coraz mniej rzeczywistym. Wiedziała jednak, że
musi jakoś przez nią przebrnąć.
Carrie była również przerażona. W jej wielkich oczach czaił się strach. W kółko szeptem powtarzała strofy
wiersza,

który zaczynał się od słów: „Artysta z dłutem w dłoni stał przed kamieniem", podczas gdy Laura

wplatała jej wstążkę do włosów. Mama uszyła nową sukienkę z wełny w ładną kratkę, którą Carrie miała
włożyć na występy.
-

Mamo, proszę, wysłuchaj mnie jeszcze raz - błagała.

-

Nie ma czasu, Carrie, jesteśmy prawie spóźnione - odparła mama. - Pewna jestem, że umiesz doskonale.

Przesłucham cię po drodze. Gotowa jesteś, Lauro?
- Tak, mamo -

odparła Laura niepewnie.

210
Mama zdmuchnęła lampę. Na dworze wiał zimny wiatr i pędził przed siebie kłęby śniegu. Spódnice Laury
wzdymały się, obręcze krynoliny wędrowały do góry. Bała się, że świeżo zakręcona grzywka za chwilę
całkiem się rozprostuje.
Rozpaczliwie próbowała przypomnieć sobie, co ma do powiedzenia, ale w głowie kołatało się w kółko tylko
jedno: „Amerykę odkrył Krzysztof Kolumb w roku tysiąc czterysta dziewięćdziesiątym drugim. Urodzony w
Genui, w Italii..."
Carrie tymczasem prawie bezgłośnie powtarzała: „I pojął mistrz młody zamysł ducha Bożego..."
-

Coś takiego, zapalono lampy w kościele - zdziwił się tatuś.

I w kościele, i w szkole paliło się światło. Długi szereg ludzi z latarniami w rękach posuwał się w stronę
kościoła.
-

Co się stało? - spytał tatuś, a pan Bradley wyjaśnił:

-

Przyszło tyle ludzi, że się nie mogli pomieścić w szkole, więc Owen przenosi nas do kościoła. Słyszałem,

Lauro, że dziś wieczorem uraczysz nas wyjątkowo ciekawym wykładem - dodał.
Laura nie wiedziała, co odpowiedzieć. W głowie tłukło się tylko jedno: „Krzysztof Kolumb, urodzony w Genui,
w Italii... Odkrył Amerykę w roku tysiąc czterysta dziewięćdziesiątym drugim. Krzysztof Kolumb..." Och, żeby
już się odczepić od tego Kolumba.
W przedsionku było tak tłoczno, że Laura zaczęła się obawiać o swoją krynolinę. Zabrakło miejsca na
wiesz

akach. W przejściach stali ludzie, rozglądając się za miejscami. Pan Owen powtarzał:

-

Pierwsze rzędy zarezerwowane dla uczniów. Mama powiedziała, że zajmie się okryciami. Pomogła

Carrie zdjąć płaszcz i czepek, Laura zaś sama się rozebrała i nerwowo poprawiała grzywkę.
211
-

Carrie, pamiętaj, masz tylko powtórzyć to, czego się tak doskonale nauczyłaś. - Mama wygładziła jej

szeroką kraciastą spódnicę. - Umiesz swój wiersz na pewno.
- Tak, mamo -

szepnęła Carrie.

Laura nie mogła wykrztusić z siebie słowa. Milcząc prowadziła siostrę przejściem. Carrie przysunęła się do
niej i spojrzała prosząco.
-

Jak wyglądam?

Laura spojrzała w okrągłe, wystraszone oczy siostry. Spadał na nie jasny kosmyk, więc odgarnęła go z
czoła. Carrie miała ciasno splecione warkocze, włosy rozdzielone pośrodku głowym równym przedziałkiem.
-

Teraz wyglądasz bardzo ładnie! - powiedziała Laura spokojnym, jakby nie swoim głosem. - Ta sukienka

jest piękna.
Twarz Carrie się rozjaśniła. Przeciskając się przez tłum, poszła za nauczycielem do pierwszego rzędu. Pan
Owen zwrócił się do Laury:
-

Portrety będą wisiały na ścianie w takiej kolejności jak w szkole. Moja laseczka leży na pulpicie. Kiedy

dojdziesz do Jerzego Waszyngtona, weź laseczkę i wskazuj na portret każdego prezydenta, o którym
będziesz mówić. To ci pomoże przypomnieć sobie właściwą kolejność.
-

Tak, proszę pana - powiedziała Laura. Zauważyła, że pan Owen również się niepokoi... Nie może mu

sprawić zawodu, jej rola jest najważniejsza.
-

Powiedział ci o laseczce? - szeptem spytała Ida, która wyglądała jak blady cień zwykle zadowolonej z

siebie dziewczyny. Laura skinęła głową. Obserwowały, jak Cap i Ben wieszają portrety prezydentów na
ścianie. Pulpit, na którym leżała długa laseczka, cofnięto pod ścianę, robiąc miejsce na podeście.
-

Wiem, że ty sobie doskonale dasz radę, ale ja się strasznie boję - powiedziała Ida drżącym głosem.

212

background image

- Na pewno dobrze ci pójdzie -

pocieszała ją Laura. - Przecież zawsze byłyśmy dobre z historii. To jest

łatwiejsze niż liczenie w pamięci, a z tego też będą nas pytać.
-

Jak to dobrze, że ty jesteś pierwsza, ja bym za nic nie chciała zaczynać - mówiła przerażonym głosem

Ida.
Laura cieszyła się, że przypadła jej ta właśnie część historii Ameryki, którą lubiła najbardziej, ale chwilowo
miała zamęt w głowie. Usiłowała przypomnieć sobie wyuczone wiadomości, ale wiedziała, że na to jest już
zbyt późno. Będzie musiała sobie wszystko przypomnieć, gdy przyjdzie na to pora. Nie może sprawić
zawodu.
-

Prosimy o ciszę - zwrócił się pan Owen do zebranych.

Akademia się rozpoczęła. Na podest weszli Nellie Oleson, Mary Power, Minnie, Laura, Ida oraz Cap, Ben i
Arthur. Arthur był w nowych, głośno skrzypiących butach. Przed sobą mieli wnętrze kościoła pełne
wpatrzonych w nich ludzi. Ale dla Laury

cały ten tłum był jedną wielką plamą. Pan Owen przystąpił do

zadawania pytań.
Raptem Laurę opuścił cały strach. Wydało się jej nierealne, że stoi w jaskrawym świetle, ubrana w
odświętną niebieską suknię i odpowiada z geografii. Oczywiście byłoby straszną rzeczą popełnić teraz błąd
przed tymi ludźmi, przed rodzicami, ale jakoś przestała się bać. Miała uczucie, że śni, a w głowie cały czas
kołatała się jedna myśl: „Krzysztof Kolumb odkrył Amerykę..." Mimo to nie zrobiła ani jednego błędu! Gdy
skończyła, rozległy się brawa. Nadeszła kolej na gramatykę. Z gramatyki trudno było odpowiadać bez
tablicy. Łatwo wykonać rozbiór gramatyczny długiego zdania, kiedy ma się każde słowo przed oczami.
Jedynie Nellie i Arthur popełnili błędy.
15

— Miasteczko na prerii 213

m
Jeszcze trudniej było z obliczeniami pamięciowymi. Laura nie lubiła arytmetyki i serce mocno biło jej w
piersi, kiedy nadeszła jej kolej. Była pewna, że popełni błąd. Sama się zdumiała, słysząc, jak gładko dzieli
trzysta czterdzieści siedem dwieście sześćdziesiąt cztery tysięczne przez szesnaście. Szesnaście w trzystu
czterech mieści się dwa razy, zostaje do przeniesienia dwa. I tak licząc w pamięci otrzymała wynik:
dwadzieścia jeden, przecinek, siedemset cztery.
Nie musiała robić mnożenia dla kontroli. Wiedziała, że dobrze obliczyła, gdyż pan Owen przeszedł do
następnego zadania.
Wreszcie nauczyciel powiedział:
- Klasa jest wolna.
Gdy wracali na miejsca, tow

arzyszyły im głośne oklaski. Nadeszła kolej na młodszych uczniów, a dopiero

potem miała wystąpić Laura.
Podczas gdy uczniowie kolejno byli wzywani do odpowiedzi, Laura i Ida siedziały cicho, zdrętwiałe ze
strachu. W mózgu Laury ścigały się strzępy zdań: Amerykę odkrył, w Filadelfii zebrał się Kongres skon-
federowanych kolonii... W tej petycji jest tylko jedno słowo, którego nie aprobuję, i tym słowem jest
Kongres... Pan Benjamin Harrison wstał i powiedział: „Panie Prezydencie, w tym dokumencie jest tylko
je

dno słowo, które aprobuję, i tym słowem jest Kongres... Jerzy Trzeci, ta zdrada, panowie, okaże się dla

nas korzystna!... Daj mi wolność lub śmierć... Uważamy te prawdy za oczywiste... Ich stopy zostawiły
krwawe ślady na śniegu..." Nagle Laura usłyszała głos pana Owena wzywający Carrie Ingalls. Carrie ruszyła
przed siebie z twarzą białą jak płótno. Guziki na plecach były zapięte do wewnątrz. Laura pomyślała, że
powinna jej była pomóc, a zostawiła biedną, małą siostrzyczkę samą sobie.
Carrie stanęła prosto, ręce założyła do tyłu, oczy
214
utkwiła ponad tłumem. Głos jej brzmiał wyraźnie i czysto, kiedy zaczęła deklamować:
Artysta z dłutem w dtoni Stał przed kamieniem, Objąwszy tworzywo Czułym wejrzeniem. Poczuł w swym
sercu Blask tajemnicy I moc zwróconej nań Boskiej źrenicy. Pękły okowy Ziemskiego istnienia, A duszę
ogarnął Płomień natchnienia, I zaklął rzeźbiarz W cierpliwym kamieniu Marzenia, co w piersi Mu grały
A struny tych marzeń, Czarownych marzeń, Anielskie palce trącały. I pojął mistrz młody Zamysł ducha
Bożego -Gdy tyle wokół nas Piękna niebiańskiego, Kujmy z niego swe życie, A gdy tchnienie anielskie W
sercach nam zagości, Życie nasze będzie Pięknym snem radości
Ani razu się nie zawahała, nie opuściła ani słowa. Laura była dumna, a Carrie zaróżowiona i uśmiechnięta
wróciła na swoje miejsce wśród głośnych oklasków.
Wreszcie pan Owen powiedział:
215
-

Teraz wysłuchamy przeglądu historii naszego kraju w opracowaniu Idy Wright i Laury Ingalls. Możesz

zaczynać, Lauro.
Nadszedł oczekiwany moment. Laura wstała. Dotarła na podest, choć zupełnie nie wiedziała, jak.
Wyprostowała się i zaczęła mówić:

background image

-

Amerykę odkrył w roku tysiąc czterysta dziewięćdziesiątym drugim Krzysztof Kolumb, urodzony w Genui,

w Italii. Długo starał się o uzyskanie pozwolenia na podróż w zachodnim kierunku, usiłując odkryć nową
trasę do Indii. W tym czasie Hiszpanią rządziły zjednoczone korony Aragonii i Kastylii...
Głos jej zadrżał, ale się opanowała i mówiła spokojnie dalej. Wydawało się jej czymś zupełnie
nierzeczywistym, że oto stoi tutaj w niebieskiej kaszmirowej krynolinie, z broszką mamy spinającą
koronkowy żabot pod szyją, z zakręconą grzywką, przyklejoną do spoconego czoła.
Mówiła o hiszpańskich i francuskich odkrywcach i ich koloniach, o utraconej kolonii Raleigha, o angielskich
kompaniach handlowych w Wirginii i Massachusetts, o Holendrach, którzy kupili wyspę Manhattan i zasiedlili
dolinę rzeki Hudson.
Z początku miała przed oczami mgłę, ale po pewnym czasie zaczęła rozróżniać twarze. Tatuś stał z boku,
ich oczy się spotkały. Popatrzył na nią i powoli skłonił głowę.
Teraz Laura swobodnie wypłynęła na szerokie wody wielkiej historii Ameryki. Opowiedziała o nowej wizji
wolności i równości w Nowym Świecie, mówiła o dawnym ucisku w Europie, o wojnie przeciw tyranii i
despotyzmowi

, o wojnie trzynastu stanów o niepodległość, o Konstytucji i zjednoczeniu trzynastu stanów.

Potem wzięła laseczkę i wskazała na portret Jerzego Waszyngtona.
W kościele zapanowała zupełna cisza, słychać było tylko jej głos, opowiadający o jego trudnym dzieciń-
216
stwie, jego pracy jako inspektora, o klęsce doznanej od Francuzów w Forcie Duąuesne, а następnie o
długich, męczących latach wojny. Opowiedziała o jednogłośnym wyborze na Pierwszego Prezydenta ojca
kraju, o prawach uchwalonych przez Pierwszy i Dru

gi Kongres, o otwarciu Północno-Zachodniego

Terytorium. Doszła do Johna Adamsa, a potem Jeffersona, który wprowadził wolność religijną i własność
prywatną w Wirginii, założył tam uniwersytet i zakupił dla kraju nowe ziemie między Missisipi a Kalifornią.
Na

stępnie mówiła o Madisonie, o wojnie tysiąc osiemset dwunastego roku, inwazji, klęsce, spaleniu Kapitolu

i Białego Domu w Waszyngtonie, o morskich bitwach, toczonych przez śmiałych amerykańskich marynarzy
na nielicznych statkach, wreszcie o zwycięstwie, które ostatecznie zapewniło niepodległość.
Omówiła działalność kolejnych prezydentów - Mon-roego, który miał odwagę powiedzieć silniejszym
narodom i ich tyranom, by nigdy nie ważyli się podnieść ręki na kraj; Andrew Jacksona, który walczył z
Hiszpanami i zdo

był Florydę, którą następnie Stany Zjednoczone wykupiły od Hiszpanii. Wspomniała o

kryzysie w roku tysiąc osiemset dwudziestym, kiedy banki się załamały, stanęła gospodarka, ludzie stracili
pracę i głodowali. Wskazała laseczką na portret Johna Quincy Adamsa i opowiedziała o jego wyborze na
prezydenta. Wspomniała o Meksykanach, którzy także wywalczyli sobie niepodległość i zaczęli prowadzić
wolny handel; o kupcach ze Stanów, którzy przebyli tysiące mil pustyni, by handlować z Meksykiem.
Opowiedziała o pierwszych wozach, które ruszyły na Zachód.
Skończyła. Druga część należała do Idy.
Odłożyła laseczkę na pulpit i skłoniła się ku milczącemu tłumowi. Rozległy się huraganowe brawa, Laura
zupełnie straciła głowę. Czuła, że idąc na miejsce dosłownie przedziera się przez burzę oklasków. Bra-
217
wa nie ucichły nawet wtedy, gdy dotarła na miejsce i usiadła obok Idy, zupełnie wyczerpana. Dopiero pan
Owen uciszył zebranych.
Laurę opanowało takie drżenie, że nie była w stanie powiedzieć Idzie paru słów otuchy. Mogła tylko
siedzieć, odpoczywać i cieszyć się, że ma za sobą ogniową próbę.
Referat Idy również dobrze wypadł, Laura z radością słuchała, jak tłum bije jej brawa.
Pan Owen poinformował o zakończeniu akademii i ludzie zaczęli się powoli rozchodzić. Po drodze
zatrz

ymywali się w przejściach i rozmawiali o udanych występach uczniów. Pan Owen był bardzo

zadowolony.
- Dobra robota, kruszynko -

powiedział tatuś, kiedy obie z Carrie przecisnęły się przez tłum. - I ty, Carrie,

poradziłaś sobie doskonale.
- Jestem dumna z was obu -

dodała mama.

-

Pamiętałam każde słowo - powiedziała uszczęśliwiona Carrie. - Ale jestem bardzo zadowolona, że już się

skończyło - dodała z westchnieniem ulgi.
-

Ja także - zgodziła się Laura, wkładając płaszcz. Wtem poczuła, że ktoś jej pomaga, i usłyszała głos:

-

Dobry wieczór, panno Ingalls. Odwróciła się i ujrzała Almanza Wildera.

Oboje w milczeniu wyszli z kościoła i widząc przed sobą latarnię tatusia, szli wydeptaną w śniegu ścieżką.
Wiatr ucichł, było mroźno i cicho, świecił księżyc.
-

Powinienem był spytać, czy mogę odprowadzić panią do domu.

-

Owszem, i właśnie pan to robi.

-

Taka była szarpanina przy wyjściu - usprawiedliwiał się Almanzo i po chwili spytał:

-

Czy mogę panią odprowadzić?

Laura nie mogła powstrzymać się od śmiechu, Almanzo też się roześmiał.
Dziwiła się, dlaczego z nią idzie, był przecież o tyle od niej starszy. Mógłby ją odprowadzić pan Boast lub

background image

218
inny znajomy tatusia, a zresztą tatuś tutaj był. Pomyślała, że Almanzo ładnie się śmieje, zdawało się, że
wsz

ystko go cieszy. Pewnie uwiązał swoje kasztanki na Głównej Ulicy, więc jest mu z nią po drodze.

-

Czy zostawił pan konie przy Głównej ulicy? -spytała.

-

Nie, zostawiłem je za kościołem i okryłem derkami przed zimnem. Robię lekkie sanki.

Sposób, w jaki wy

mówił te słowa, wzbudził w Laurze nagłą nadzieję. Wyobraziła sobie, jak cudownie by było

pędzić na sankach zaprzężonych w te rącze konie. I zaraz pomyślała, że Almanzo nie ma najmniejszego
zamiaru składać jej takich propozycji. Ale sama nadzieja przyprawiła ją o zawrót głowy.
-

Jeżeli śnieg się utrzyma, powinna być dobra sanna. Pewnie będziemy mieli łagodną zimę.

- Chyba tak -

zgodziła się Laura. Teraz już miała pewność, że nie zostanie zaproszona na przejażdżkę.

-

Trochę potrwa, nim będą gotowe, pewnie po Bożym Narodzeniu. Trzeba je dwa razy pomalować. Lubi

pani jazdę sankami? - spytał.
Laura poczuła skurcz w gardle.
-

Nie wiem, nigdy nie jeździłam. - I nagle śmiało dorzuciła: - Ale jestem pewna, że polubiłabym.

-

Zgoda. Przyjadę na początku stycznia, może zechce pani zrobić małą rundę i się przekonać? Może w

którąś sobotę?
- O, tak! -

zawołała Laura. - Dziękuję panu!

-

W porządku, jeśli pogoda się utrzyma, zjawię się za jakieś dwa tygodnie.

Podeszli do drzwi. Almanzo zdjął czapkę i się pożegnał.
Laur

a tanecznym krokiem wpadła do domu.

-

Och, tato! Mamo! Pan Wilder robi sanki i zabierze mnie na przejażdżkę, jak tylko będą gotowe.

Rodzice spojrzeli po sobie. Laura spytała prędko:
219
-

Będę mogła pojechać? Proszę!

- Zobaczymy -

odpowiedziała mama.

A

le Laura poznała po oczach tatusia, że kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, pozwoli jej na tę przejażdżkę.

Wyobraziła sobie, jak cudownie będzie siedzieć w sankach z takim zaprzęgiem i pędzić przed siebie w
mroźnym, słonecznym powietrzu. I równocześnie przemknęło jej przez głowę: „Nellie chyba oszaleje!"
Rozdział dwudziesty piąty
Niespodziewana wizyta
Dzień był nijaki. Nie mieli ochoty obchodzić uroczyście świąt bez Mary, więc choć święto przypadało dopiero
nazajutrz, już tego dnia otworzyli małą, świąteczną przesyłkę, która od niej przyszła. Prezenty były
przygotowane tylko dla Carrie i Grace.
Szkoła miała być zamknięta przez cały tydzień. Laura wiedziała, że powinna wykorzystać wolny czas na
naukę, ale jakoś nie mogła się zabrać do książek.
-

Nie chce mi się uczyć bez Mary - powiedziała. Po obiedzie wszystko już było sprzątnięte, ale bez

najstarszej siostry siedzącej w bujanym fotelu dom wydawał się pusty. Laura wciąż rozglądała się po pokoju,
jakby coś zgubiła.
Mama odłożyła kościelną gazetę.
-

Pomyśleć tylko! Do tej pory nie mogę się przyzwyczaić, że jej nie ma. Te wspomnienia misjonarza są

ciekawe, ale przedtem czytywałam je Mary na głos i nie potrafię czytać dla siebie.
-

Po co ona wyjechała?! - wybuchnęła Laura, ale

221
mama powiedzi

ała, że nie należy ulegać podobnym nastrojom.

-

Przecież robi takie postępy w nauce. To cudowne, że uczy się tylu nowych rzeczy - szycia na maszynie,

gry na fisharmonii, robótki z koralików.
Spojrzały na stojący na biurku wazonik zrobiony z nanizanych na cienki drucik niebieskich i białych
paciorków. Mary przysłała go dla całej rodziny jako prezent świąteczny. Laura podeszła do wazonika i
zaczęła przesuwać palcami po jego ściankach, a mama mówiła dalej:
-

Niepokoję się, za co kupimy letnie sukienki dla niej, trzeba jej też posłać trochę pieniędzy na drobne

wydatki, a przede wszystkim na tabliczkę z pismem ВгаіИе'а, а to jest kosztowna rzecz.
-

Za dwa miesiące skończę szesnaście lat; może w lecie zdam egzamin nauczycielski - powiedziała Laura z

nadzie

ją.

-

Gdybyś w przyszłym roku popracowała jeden semestr, Mary mogłaby przyjechać na letnie wakacje -

powiedziała mama. - Tak długo jej nie było. Potrzebne są pieniądze na bilet kolejowy. Ale nie czas dzielić
skóry na niedźwiedziu.
-

Tak czy inaczej, muszę się lepiej przyłożyć do nauki - westchnęła Laura.

Zawstydziła się własnego lenistwa. Mary tak pracowicie wykonywała roboty z paciorków...
Mama wróciła do gazety, a Laura pochyliła się nad książkami. Nie mogła się jednak przemóc.
- Idzie pan Boast z jakim

ś panem. Są już pod drzwiami! - zawołała Carrie.

background image

Laura otworzyła drzwi, wszedł pan Boast, mówiąc:
-

Jak się macie? Przedstawiam pana Brewstera. Po butach, grubej kurcie i dłoniach od razu można

było poznać, że pan Brewster zajmuje się gospodarstwem. Stanął w milczeniu.
-

Co słychać? - mama przysunęła im krzesła. - Mąż

222

wyszedł do miasta. A jak się miewa pani Boast? Szkoda, że z panem nie przyjechała.
-

Nie planowałem tych odwiedzin - odparł pan Boast. - Wstąpiliśmy tylko, by porozmawiać z tą młodą damą

-

dodał i błysnął czarnymi oczami w stronę Laury.

Laurę ogarnął niepokój. Siedziała wyprostowana, tak jak ją uczyła mama, z rękami złożonymi na kolanach i
bucikami ukrytymi pod spódnicą. Nie mogła się domyślić, czego mogą od niej chcieć ci dwaj panowie.
- Obecny tu pan Lew Brewster -

zaczął pan Boast

-

szuka nauczycielki do nowej szkoły, która powstaje w jego okręgu. Wczoraj wieczorem był obecny na

akademii i uważa, że Laura będzie najlepszą kandydatką, z czym ja też się zgadzam.
Serce Laury tłukło się w piersi jak szalone.
-

Jestem jeszcze za młoda - powiedziała.

-

Nie ma potrzeby, żebyś podawała swój wiek, chyba że cię ktoś o to spyta - zapewnił ją gorliwie pan Boast.

-

Pytanie jest takie: czy chcesz uczyć w szkole, jeśli nadinspektor wyda ci świadectwo?

Laura nie mogła wykrztusić słowa. Spojrzała na mamę, a mama spytała:
-

Panie Brewster, gdzie jest ta szkoła?

-

Dwanaście mil na południe od miasta - odparł. Laurę całkiem już opuściła odwaga. Z dala od domu,

wśród obcych, zdana tylko na siebie. Będzie mogła wrócić do domu dopiero po zakończeniu semestru.
Dwanaście mil to za daleko, żeby często przyjeżdżać z wizytą.
-

Mało u nas ludzi, okolica jeszcze nie całkiem zasiedlona - mówił dalej pan Brewster. - Możemy sobie

pozwolić na razie tylko na dwumiesięczną szkołę. Płacić możemy nauczycielowi dwadzieścia dolarów
miesięcznie z utrzymaniem.
-

Wydaje się, że to właściwa płaca - stwierdziła mama.

223
To będzie czterdzieści dolarów, całe czterdzieści dolarów, pomyślała Laura. W głowie się jej nie mieściło, że
może zarobić tyle pieniędzy.
-

Wiem, panie Boast, że mąż przychyli się do pańskiej rady - dodała mama.

-

Znamy się z Brewsterem ze Wschodu - powiedział pan Boast. - Dla Laury to prawdziwa okazja.

Laura była tak przejęta, że ledwo mogła mówić.
-

Oczywiście - wyjąkała. - Z radością będę uczyć, jeśli tylko potrafię.

-

A więc musimy się pospieszyć - pan Boast i pan Brewster wstali. - Williams jest w mieście i jeśli uda się go

złapać przed wyjazdem, to przyjdzie tu i przeegzaminuje cię na miejscu.
Pożegnali się i prędko wyszli.
-

Mamo, myślisz, że zdam?

- Jestem przekonana, Lauro -

zapewniła ją mama. - Nie ma powodu do obaw. Taka okazja się nie

powtórzy. Wyobraź sobie, że jesteś w szkole, i zaraz poczujesz się lepiej.
Nie minęła chwila, a Carrie zawołała:
- Idzie!
- Nadinspektor idzie -

poprawiła ją mama surowo.

-

Przechodzi przez ulicę! - zawołała Carrie. Rozległo się pukanie do drzwi. Mama otworzyła i do

domu wszedł wysoki pan o miłej twarzy i przyjaznym uśmiechu. Przedstawił się jako Williams, szkolny
nadinspektor hrabstwa.
-

A więc ta młoda dama chce otrzymać świadectwo nauczycielskie - zwrócił się do Laury. - Egzamin jest

prawie niepotrzebny. Byłem na akademii, odpowiedziała pani na wszystkie pytania. Ale widzę tu tabliczkę i
rysik, w

ięc tylko mały sprawdzian.

Usiedli oboje przy stole. Laura rozwiązywała zadania z arytmetyki, odpowiadała z pisowni i z geografii.
Czytała mowę Marka Antoniusza. Potem przeszła do gra-
224
matycznego rozbioru pierwszego zdania i czując się zupełnie swobodnie, zrobiła to błyskawicznie. Zdanie
brzmiało: „Gdy wspiąłem się na górę, ujrzałem orła, krążącego nad jej szczytem".
-

Podmiot domyślny: ja, ujrzałem - orzeczenie, orła - dopełnienie, krążącego - przydawka, nad jej

szczytem...
Po kilku takich przykładach pan Williams wyraził swoje zadowolenie.
-

Egzamin z historii jest zbędny. Słyszałem wczoraj pani referat. Muszę trochę obniżyć stopnie, gdyż mogę

tylko wystawić świadectwo trzeciego stopnia, ważne na przyszły rok. Czy mogę prosić o pióro i atrament? -
zwrócił się do mamy.

background image

Siadł za biurkiem tatusia i rozłożył czysty blankiet. Przez chwilę słychać było tylko szelest przesuwającego
się po papierze rękawa. Wytarł koniec pióra w bibułkę, zatkał buteleczkę z atramentem i wstał.
-

Załatwione, panno Ingalls - powiedział. - Brewster prosił, żebym przekazał, że szkołę otwierają w

następny poniedziałek. Przyjedzie po panią w sobotę lub w niedzielę, w zależności od pogody. Pani wie, że
to jest dwanaście mil na południe od miasta?
-

Tak, proszę pana, pan Brewster nam powiedział.

-

A więc życzę wiele szczęścia - powiedział serdecznie pan Williams.

-

Dziękuję panu - odparła Laura.

Kiedy się pożegnał i wyszedł, przeczytały świadectwo.
Wydział Oświaty Dakota Hrabstwo Kingsbury
Świadectwo nauczyciela Niniejszym poświadczam, że przeegzaminowałem pannę Lawę Ingalls i
stwierdziłem, że może udzielać
225

lekcji w zakresie następujących przedmiotów: czytanie, ortografia, pisanie, arytmetyka, geografia gramatyka
angielska i historia
A mając wystawione zadowalające świadectwo o nienagannym prowadzeniu się
uzyskuje niniejszym
Świadectwo Trzeciego Stopnia i prawo do nauczania tych przedmiotów w każdej powszechnej szkole w
kraju na okres dwunastu miesięcy
Datowano 24 grudnia 1887 roku
Geo. A.Williams Nadinsp. Szkolny Hrabstwo Kingsbury D.T.
Oceny: Czytanie - 4, Pisanie - 4+, Historia - 5, Gramatyka angielska - 4+, Arytmetyka - 4+, Geografia - 5.
Kiedy tatuś wszedł do domu, Laura stała na środku pokoju, trzymając w ręku świadectwo.
-

Co się stało, Lauro? - spytał. - Wyglądasz, jakbyś się bała, że cię ten papier ugryzie.

-

Tatusiu, jestem nauczycielką - powiedziała Laura.

-

Co takiego? Caroline, co tu się dzieje?

- Przeczytaj. -

Laura podała mu świadectwo i usiadła. - I nie pytał mnie, ile mam lat.

Kiedy przeczytał i mama opowiedziała mu o szkole, rzekł tylko:
-

Niech mnie kule biją!

A potem usiadł i raz jeszcze przeczytał niezwykły dokument.
-

Doskonale. Znakomicie jak na piętnastoletnią pannę.

Chciał, żeby jego głos zabrzmiał pogodnie, ale przebiła się w nim nuta smutku. Laura wyjeżdżała z domu.
Wciąż nie mogła sobie wyobrazić, że będzie nauczycielką w szkole, dwanaście mil od domu, wśród obcych.
226

Nie chciała o tym myśleć teraz, nie chciała wyjeżdżać. Im mniej będzie myśleć, tym lepiej, przecież nie ma
innego wyjścia - musi się z tym zmierzyć.
-

Teraz Mary dostanie wszystko, czego jej trzeba, i będzie mogła przyjechać latem. Tato, jak myślisz, czy ja

sobie dam radę w szkole?
-

Jestem o to całkiem spokojny - zapewnił tatuś.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ingalls Wilder Laura Domek na prerii 03 Nad śliwkowym strumieniem
Ingalls Wilder Laura Domek na prerii 05 Mały farmer
Ingalls Wilder Laura Domek na prerii 02 Domek na prerii
Ingalls Wilder Laura Domek na prerii 09 Pierwsze cztery lata
domek na wsi pbp dzieci mlodsze numer 4 195 1662
domek na Zapolskiej
0897 Wright Laura Małżeństwo na rok
Van Wormer Laura Tylko na lato
Laura Iding Na ratunek
Domek na drzewie Alen K K
2 Wright Laura Małżeństwo na rok
Domek na drzewie Alen K K
2 1 II 2 07 1 Przekroje podłużne drogi manewrowe na MOP ark (2) PW
70 NW 07 Walizka na kolkach

więcej podobnych podstron