Dornberg Michaela
Lena ze Słonecznego
Wzgórza 12
Koniec złudzeń
W poprzednich tomach
Lena pochodzi z dobrze sytuowanej rodziny. Fahrenbachowie
jednak tylko wydają się szczęśliwi. Matka dawno odeszła do
innego mężczyzny, a ojciec właśnie zmarł, zostawiając duży
majątek. Lena ma troje rodzeństwa: dwóch braci, Friedera i
Jórga, i siostrę Grit. Wszyscy mają już swoje rodziny. Mona
jest żoną Friedera - odziedziczyli po ojcu dobrze prosperującą
hurtownię win. Jórg z żoną Doris otrzymali w spadku
wyremontowany zamek Dorleac we Francji wraz z
przyległymi winnicami. Grit i jej mąż Holger dostali willę w
mieście. Lenie przypadła w udziale posiadłość Słoneczne
Wzgórze w miejscowości Fahrenbach, na pierwszy rzut oka
najmniej intratna część spadku. Za dwa lata rodzina ma się
ponownie zebrać, żeby poznać decyzje w sprawie reszty
majątku.
Ze wszystkich obdarowanych tylko Lena pozostaje wierna
tradycji i nie sprzedaje swojego majątku. Nie zamierza
dokonywać także żadnych poważnych rewolucji. Tak jak
ojciec planuje się zajmować dystrybucją alkoholi i dbać o
Słoneczne Wzgórze, żeby nie popadło w ruinę. Przeprowadza
się do posiadłości i rozpoczyna prace remontowe - w
przyległych do domu budynkach zamierza otworzyć pensjonat.
Tymczasem jej rodzeństwo podejmuje kolejne nieudane
decyzje finansowe. Frieder unowocześnia hurtownię i
rezygnuje z dotychczasowych dostawców, ponosząc ogromne
straty. Jórg wycofuje się z branży alkoholowej, a nowy pomysł
na agencję eventową pogrąża go finansowo. Grit sprzedaje
wilię, a uzyskane w ten sposób pieniądze inwestuje w siebie.
Otrzymany spadek wydaje się całkowicie zmieniać kochającą
się do tej pory rodzinę. Rozpada się związek Friedera i Mony,
którzy zaczynają zaniedbywać także swojego syna, Linusa.
Chłopiec próbuje popełnić samobójstwo. Jego ojciec wydaje
się jednak zupełnie tym nie przejmować. Ma nową, młodszą od
żony kobietę i wiedzie dostatnie życie, w którym nie ma
miejsca dla rodziny. Doris, stęskniona za domem i
wyniszczona nałogiem alkoholowym odchodzi od Jórga, by
zacząć szczęśliwy związek z innym mężczyzną. Małżeństwo
Grit i Holgera też się nie układa. Holger ma dość rozrzutnej i
egzaltowanej żony, która zupełnie zaniedbuje dom i dzieci,
Merit i Nielsa. Dlatego wyjeżdża do Kanady w nadziei, że żona
wreszcie się opamięta. Grit jednak nie ma najmniejszego
zamiaru rezygnować z atrakcyjnego kochanka i wracać do
nudnego rodzinnego życia. Lena jako jedyna z Fahrenbachów
nie porzuca dotychczasowych wartości, często odwiedza grób
ojca i za żadne skarby nie zamierza sprzedawać ziemi, która od
pokoleń należy do rodziny. W ten sposób zraża do siebie
Friedera, który stojąc przed widmem bankructwa, liczy na to,
że ona odstąpi mu część odziedziczonych przez siebie gruntów.
Jeśli natomiast chodzi o samą Lenę...
Jej największym, a wciąż niezrealizowanym marzeniem, jest
ślub z Thomasem, miłością jej życia, która wbrew
przeciwnościom losu znów ich odnalazła. Jednak mimo
ciągłych obietnic i zapewnień deklarujący wielkie uczucie
Thomas wciąż odkłada kolejne wizyty na Słonecznym
Wzgórzu i nie chce rozmawiać o swojej aktualnej sytuacji
życiowej. Zakochana Lena obdarza go zaufaniem i wierzy, że
w Ameryce, gdzie mieszka na stałe, pozostaje jej wierny.
Swoje życie zamienia w czekanie na kolejny telefon od
ukochanego i najmniejszy choćby dowód miłości. W czekaniu
pomaga jej wytrwać piękna bransoletka z romantycznym
napisem LOVE FOREVER - dowód miłości od Thomasa. Gdy
jednak ten odwodzi Lenę od pomysłu odwiedzenia go w
Ameryce, dziewczyna zaczyna coraz bardziej wątpić w jego
miłość. Przyczynia się do tego także pojawienie się Jana van
Dahlena, dziennikarza, który bez pamięci zakochuje się w
ślicznej Lenie. Jego pocałunek wpędza ją w wyrzuty sumienia,
ale nie zniechęca do walki o związek z Thomasem. Wolny czas
Lena poświęca na ciężką pracę, która pozwala jej w końcu
zaistnieć w branży alkoholowej. Odnosi coraz większe sukcesy
i podpisuje kontrakty z kolejnymi dystrybutorami. Część
odremontowanej posiadłości zamienia w pensjonat. Ma nawet
pierwszych gości - doktor von Orthen, która okazuje się byłą
narzeczoną jej zmarłego ojca, i znaną aktorkę Isabelle Wood.
Stara się również dbać o mieszkańców posesji, którzy
otrzymali od zmarłego gospodarza prawo dożywotniego
zamieszkiwania. Nie jest to trudne, bo bardzo ich kocha. To oni
po śmierci ojca stali się jej najbliższą rodziną. Nicola, Daniel i
Aleks też starają się jej pomagać tak, jak tylko potrafią. Nicola
zajmuje się kuchnią, Daniel odnawia posiadłość, a Aleks po-
maga w kwestii kontraktów z dystrybutorami alkoholi. Lena
umie się odwdzięczyć. Obiecała sobie, że odnajdzie córkę
Nicoli, którą ta przed laty, z powodu braku środków do życia,
oddała do adopcji. Wydaje się, że właśnie wpadła na właściwy
trop.
Jej najbliżsi przyjaciele z Fahrenbach, Sylvia i Martin, wrócili
z podróży poślubnej. Lena ich uwielbia i życzy im jak
najlepiej, ale intuicja podpowiada jej, że coś złego czyha na ich
związek. Wciąż poszukuje także receptury Fahrenbachówki,
likieru, którego skład był znany jedynie jej ojcu. Tymczasem
Aleks informuje Lenę o dziwacznym odkryciu. W starej
skrzyni
znajduje
kilka
obrazów,
które wydają się
bezwartościowymi bohomazami. Lena jest jednak całkowicie
pochłonięta problemami rodzinnymi, do których straciła już
dystans.
Na wielkiej gali nagród filmowych, na którą wraz z Nicolą,
Aleksem i Danielem zaprosiła ją Isabella Wood, Lena
nieoczekiwanie natknęła się na Jana van Dahlena. Przywitali
się serdecznie. Przystojny dziennikarz wyraźnie cieszył się z
tego spotkania i wpatrywał się w nią rozanielonym wzrokiem.
Lena czuła, że się czerwieni. Jan ją onieśmielał, zawsze ją
onieśmielał. Wiedziała, że jest w niej zakochany. Sam jej to
powiedział. Gdyby nie było Thomasa, to kto wie... Czuła to już
przy pierwszym spotkaniu w księgarni w Bad Helmbach.
Właśnie dlatego wyszła, nie przeczuwając, że Jan szybko od-
kryje, jak się nazywa, kim jest i gdzie mieszka.
Od razu wyznał jej miłość. Ale ona opowiedziała mu o
Thomasie i zastrzegła, że kocha tylko jego. Jan uszanował jej
uczucia. Kiedy jego ciotka była na kuracji w Bad Helmbach, a
on zatrzymał
się u niej, spotkali się, poszli razem do kina, na kolację, nawet
na fantastyczny koncert. Dobrze się razem bawili. Mogli
rozmawiać godzinami. Nigdy między nimi do niczego nie
doszło, poza jednym jedynym razem. Po cudownym wieczorze
poszli na spacer. Była piękna ciepła noc. Na rozgwieżdżonym
niebie świecił księżyc. Lena czuła się taka samotna bez
Thomasa, opuszczona, spragniona ciepła. I wtedy to się stało!
Pocałowali się. Jan trzymał ją w ramionach, a ona zapomniała,
że to nie Thomas ją całuje.
Ale to była tylko chwila zapomnienia. Lena wyrwała się z
jego objęć i wyraźnie dała mu do zrozumienia, że poza tym
jednym pocałunkiem nigdy nic między nimi się nie wydarzy.
Jan uszanował jej wolę. Nigdy za bardzo się do niej nie zbliżył.
Tam tej nocy na spacerze też nie. Chciała tego pocałunku tak
samo jak on.
Ilekroć się spotykali, Jan zachowywał się jak prawdziwy
dżentelmen. Jednocześnie za każdym razem dawał jej do
zrozumienia, że ją kocha, pożąda jej, a także gorąco wierzył, że
kiedyś będą razem.
„Jeśli nie od razu, to wkrótce..." - brzmiało ostatnie zdanie
listu, który kiedyś jej przysłał.
Jan wierzył, że jego marzenie się spełni.
Lena lubiła Jana, nawet bardzo, i może gdyby nie Thomas...
- Wciąż nie przyjechał - szepnął jej do ucha. Jan wiedział o
niej wszystko. Miał kogoś w Fahrenbach, kto informował go na
bieżąco.
- Nie rozumiem. Jak można taką kobietę zostawić samą na tak
długo? - dodał.
- Ja... Thomas przyjedzie - powiedziała z przekorą jak mała
dziewczynka. - Już niedługo...
Jan delikatnie pogłaskał ją po ramieniu.
- Nie dzisiaj, kochana, nie dzisiaj, i dlatego chcę się cieszyć
każdą minutą, każdą sekundą spędzoną z tobą.
Na sali podniosła się wrzawa.
Weszła Isabella, a za nią - jakże mogłoby być inaczej - tłum
fotoreporterów. Tym razem byli zainteresowani tylko Isabellą.
Jan odciągnął Lenę na bok.
- Potem przywitamy się z Isą. Niech się zrobi trochę
spokojniej.
Oparli się o parapet i przyglądali się, jak fotoreporterzy rzucili
się na Aleksa, Nicolę i Daniela zaraz po tym, jak Isabella
serdecznie się z nimi przywitała.
- Dziękuję, że mi tego oszczędziłeś - powiedziała Lena z ulgą.
Jan ją objął. Lena w jego ramionach czuła się taka bezpieczna.
Miała poczucie, że ktoś się nią opiekuje, ktoś jej strzeże.
- Jak się ma Bondadosso? Jak tam moi mali przyjaciele Lady i
Hektor?
„Jan wie o moim życiu więcej niż Thomas", pomyślała.
Interesuje się zwykłymi sprawami. Może to dlatego, że jest
dziennikarzem? Dziennikarze są dość ciekawscy.
- A co ty porabiałeś? - zapytała. Wzruszył ramionami.
- To, co zwykle. Podróżowałem po świecie. Kilka razy byłem
w Teł Awiwie. Szkoda, że wtedy ze mną nie pojechałaś.
- Szkoda.
- Mówisz poważnie?
- Tak. Kiedyś ci już powiedziałam, że gdyby nie Thomas...
Ale jest i zawsze będzie. Dlatego nie rób sobie żadnych
nadziei. Nie marnuj czasu na czekanie na mnie.
- Czekanie na ciebie się opłaci. Jesteś wyjątkowa. A ja wierzę,
że kiedyś będziemy parą... Thomas jakoś się nie spieszy. Nie
rozumiem tego. Na jego miejscu wsiadłbym w najbliższy
samolot i przyleciał do ciebie, żeby zostać z tobą na zawsze.
Jesteś tego warta.
Lena ciężko westchnęła. W słowach Jana było dużo racji. Ona
sama ciągle się zastanawiała, dlaczego Thomas nie przyjeżdża,
a zarazem nie pozwala, żeby ona poleciała do Stanów.
Nie! Takie myśli są niebezpieczne. Thomas ma swoje
powody. Kocha ją i zawsze będzie ją kochać, tak jak ona go
kocha i zawsze będzie kochać.
- Przyjedzie - powtórzyła. - Już niedługo.
Jan spojrzał na nią z wyrozumiałością i wielką czułością.
- Nie musisz mnie przekonywać - szepnął. -Wyliczyłem
jedynie kilka faktów.
Odgarnął niesforny kosmyk włosów, który opadł na jej twarz.
- Leno, kocham cię i chciałbym spędzić z tobą życie. I właśnie
dlatego, że cię kocham i wiem, że jest Thomas, życzę ci, żebyś
była z nim szczęśliwa. Mam jednak pewne wątpliwości. Coś tu
nie gra.
Powiedzieć mu, że ona też ma wątpliwości? Poczuła ulgę, gdy
na scenę wszedł prezenter i poprosił fotografów, żeby
skończyli już sesję i się wycofali.
Jan pociągnął Lenę w stronę zarezerwowanych miejsc, gdzie
czekała już na nich Isabella. Przywitali się serdecznie. Lena
była zadowolona, że nie
ma już fotografów. Nie miała ochoty kolejny raz znaleźć się
na okładkach czasopism.
Zaczęła się gala, ale Lena jakoś nie mogła się skupić. W
przeciwieństwie do niej Nicola, Aleks i Daniel siedzieli jak
zaczarowani i z zapartym tchem śledzili wydarzenia tak, jak
trzymający w napięciu kryminał, nie, z jeszcze większym
przejęciem.
Jan wziął Lenę za rękę. Przez moment zastanawiała się, czy
jej nie zabrać, ale ciepło dłoni Jana dało jej poczucie
bezpieczeństwa. Czuła się tak dobrze. Nie cofnęła ręki. Była
wewnętrznie roztrzęsiona. Nie dlatego, że siedział przy niej
przystojny mężczyzna, który bez skrępowania mówił, że ją
podziwia. Zdenerwowały ją słowa, które powiedział o
Thomasie. A jeśli rzeczywiście coś tu nie gra?
Nie! Nie chce tak myśleć! To niemożliwe!
Kocha Thomasa, a on ją. Są dla siebie stworzeni, forever, na
zawsze..., nie wolno jej w to wątpić.
Jan mocniej ścisnął jej dłoń.
- Nie myśl o tym, nie teraz. Korzystajmy z chwili. Na moment
jesteś moja.
Spojrzała na niego z przerażeniem.
Jan się roześmiał. Jego sąsiad obrzucił go niezadowolonym
spojrzeniem.
- Z pełnym szacunkiem, kochana, z pełnym szacunkiem.
Dobrze wiesz, że nie zrobię niczego wbrew twojej woli.
W duchu odetchnęła z ulgą. Nic się nie stanie. Na Janie może
polegać. Kocha Thomasa. On przyjedzie, już niedługo i to na
zawsze.
Lało jak z cebra. Wiatr szalał po Słonecznym Wzgórzu,
zrywając z ogołoconych gałęzi ostatnie liście.
Lena z nadzieją wyczekiwała poprawy pogody. Miała po
dziurki w nosie nudnego przesiadywania w czterech ścianach.
Ile można czytać książki? Brakowało jej wycieczek
rowerowych, jazdy konnej i długich spacerów z psami.
Dziś nie miała ochoty pracować. Umówiła się z Nicolą na
babskie pogaduchy. Potem zamierzała rozpalić u siebie w
kominku, popatrzeć w buchający ogień, posłuchać muzyki i
pomarzyć o ukochanym Thomasie.
Wysoko postawiła kołnierz kurtki i zbiegła w dół podwórza.
Tam natknęła się na tę dziwną kobietę, która od ponad dwóch
tygodni zamieszkiwała jeden z apartamentów. Lena nie
potrafiła jej rozszyfrować.
Kobieta rzadko się odzywała. Chociaż nie. Tak naprawdę ona
nie rozmawiała z nią, Nicolą i personelem sprzątającym. Lena
widziała natomiast, jak kiedyś wdała się w dłuższą pogawędkę
z Aleksem. Ponadto parę razy przystanęła gdzieś na boku z
Danielem. Widać było, że dobrze im się ze sobą
konwersowało.
Dlaczego upatrzyła sobie akurat Daniela? Czyżby jej się
podobał? Nie, raczej nie.
Lena pomachała swojemu gościowi, ale nie była pewna, czy
kobieta ją zauważyła.
Ucieszyła się, kiedy dotarła do domu Dunkelów.
Przemokniętą kurtkę powiesiła w łazience. Nie chciała, żeby
nakapało z niej w korytarzu. Wyżęła włosy i wytarła twarz
ręcznikiem.
Parasolka na nic by się zdała. Burza i tak by ją porwała.
Nicola siedziała wygodnie przy lśniącym czystością stole
kuchennym. Pogrążyła się w lekturze kolorowych czasopism
oraz krzyżówek. Obok niej stał dzbanek z kawą. Dziś
wyjątkowo zaopatrzyła się również w te droższe gazety. Nic
dziwnego! W każdej z nich zamieszczono obszerne reportaże i
sesje zdjęciowe z ceremonii rozdania nagród.
Na większości fotografii dumnie prezentowała się obok
Isabelli Wood, słynnej aktorki, która już po pierwszej wizycie
w Fahrenbach i na Słonecznym Wzgórzu zżyła się z ich
mieszkańcami.
- Ojej, przemokłaś do suchej nitki - powiedziała Nicola. -
Wysusz włosy, bo się przeziębisz.
Lena machnęła ręką.
- Same wyschną. Ciepło jest. Napiłabym się kawy.
- Proszę, częstuj się - odparła Nicola, pokazując na dzbanek. -
Przynieś sobie filiżankę i jeśli lubisz... upiekłam rogaliki
waniliowe.
- Lepiej nie. Kawa mi wystarczy. Roznosi cię od środka, co? -
powiedziała, zerkając na otwarte czasopisma.
Nicola westchnęła.
- Niesamowite, jaka przygoda mi się przytrafiła na stare lata.
- Nie przesadzaj. Starość? Ech, bo cię wyśmieję! Daleko ci do
starości.
- Najmłodsza też już nie jestem. I popatrz, najpierw cudowna
podróż do Vancouver do Holgera i dzieci. Potem rozdanie
nagród, na które zaprosiła nas sama Isabella. I jeszcze opłaciła
nam nocleg w ekskluzywnym hotelu. Teraz moja
stara twarz na rozkładówkach i w środku drogich czasopism,
gdzie zwykle swoje jędrne ciała prężą prominentni ludzie. Hm,
całkiem nieźle wyszliśmy. Uważam, Lenko, że dobrze
wyglądamy. Nasi mężczyźni także. Daniel też kupił sobie kilka
pisemek. To znaczy te, w których są jego zdjęcia. Dlaczego
wyszłaś, kiedy otoczyła nas chmara fotografów?
- Bo mam uraz. Pamiętasz? Ostatnio znalazłam się z Isabellą
Wood na tytułowych stronach poczytnych magazynów. Akurat
wtedy doszło do tego nieszczęsnego spotkania z moją matką w
Grandhotelu.
- Wymaż z pamięci tę część wieczoru. Później w nagrodę
spotkałaś się z Isabellą i sfotografowano was razem.
- Ach, Nicola, mnie nie trzeba błysku fleszów. Nie jestem
próżna. Klienci i dostawcy zasypali mnie tysiącem pytań, ale
niestety rzadko dotyczyły one interesów. Moje obroty nie
wzrosły dzięki temu, że stałam obok Isabelli.
- Mnie się tam podobało. Przeżyłam na tej gali najbardziej
ekscytujące chwile w moim życiu.
Lena napiła się łyka kawy i popatrzyła troskliwie na Nicolę.
„Czekają cię bardziej ekscytujące momenty -przyszło jej
przez myśl. - Gdybyś przytuliła do siebie swoją córkę Yvonne,
którą musiałaś oddać tuż po porodzie do adopcji..."
Lena odnalazła Yvonne, ale nie udało się jej dotychczas
zaaranżować spotkania z Nicolą. Za pierwszym razem, gdy
Yvonne chciała bez jakichkolwiek zobowiązań przyjechać na
Słoneczne Wzgórze, w apartamentach zabrakło wolnych po-
koi. A przy drugim podejściu Nicola przebywała w Kanadzie.
Jak na złość!
Lena modliła się w duchu, żeby Yvonne uległa jej namowom i
mimo wcześniejszego zarzekania się, podjęła trzecią,
skuteczną próbę. W końcu do trzech razy sztuka. Nicola
zasłużyła na to, by móc uściskać córkę.
Yvonne była nad wyraz miłą, świetnie wyglądającą osobą.
Nicola pękłaby z dumy, gdyby dowiedziała się, że została
pediatrą.
- Śnisz na jawie? - spytała Nicola. - Trzy razy pytałam cię o
coś, ale ani razu mi nie odpowiedziałaś.
Lena wzdrygnęła się.
- Przepraszam, zamyśliłam się. O co pytałaś?
- Czy wspomniałaś swojej siostrze o Irinie.
Lena potrząsnęła głową.
- Nie. Ona się do mnie nie odzywa, bo nie zabrałam jej ze sobą
na rozdanie nagród i nie zapoznałam z Isabellą. Zresztą,
Nicola, co mi do tego? I tak mnie nie posłucha. Będzie mi
jedynie dogryzać. Wystarczy, że grała mi na nerwach podczas
spotkania w Grandhotelu. Dosyć! Ja już nie będę jako pierwsza
wyciągała ręki do zgody. Wiele lat starałam się o utrzymanie
poprawnych relacji rodzinnych i wyszłam na tym jak Zabłocki
na mydle. Niestety.
- Fakt. Hm, Holger i Irina będą parą. Na bank! Pewnie się jej
oświadczy, gdy tylko uzyska rozwód. I wiesz co? Super! Irina
jest serdeczną, kochającą dzieci kobietą, w dodatku bardzo
atrakcyjną. W przeciwieństwie do twojej siostry, w niej
wszystko jest prawdziwe.
- Kiedyś Grit też była naturalna...
- Dawno, dawno temu, w zamierzchłych czasach... Grit
niczym się teraz nie różni od tych wypacykowanych,
nadmuchanych sztucznych lalek. Czasami można odnieść
wrażenie, że wszyscy chirurdzy plastyczni wykonują zabiegi
według jednego szablonu. Paranoja!
Lena westchnęła.
- Masz rację. Grit najzwyczajniej w świecie się oszpeciła.
Kiedyś imponowała naturalnością i zgrabną figurą. A dziś?
Przemieniła się w wieszak z luksusową biżuterią. Pali
papierosy, a całkiem niedawno brzydziła się dymem
tytoniowym. Była przykładną matką. Zupełnie jej odbiło przez
tego latynoskiego lowelasa. Wydaje się jej, że go kocha, a w
gruncie rzeczy jemu chodzi tylko o seks i pieniądze. On nią
manipuluje. Żyje na jej koszt jak królewicz.
Nicola wetknęła do buzi rogalik. Lenie ciekła, ślinka. Może
niepotrzebnie odmówiła? Jej wypieki były naprawdę
znakomite.
Nicola podsunęła jej talerzyk. Lena nie mogła się oprzeć.
- Twoja siostra jest najwidoczniej uzależniona od jego
bliskości, a on zaspokaja przy niej swoje seksualne rządze. Na
pewno nie łączy ich miłość. Miłość bowiem sprawia, że
człowiek słucha partnera, liczy się z jego uczuciami i
potrzebami. Ten facet potrafi jedynie żądać, a Grit jest na jego
każde zawołanie. Idiotka, pozwoliła, żeby Holger zabrał dzieci
do Kanady. Na szczęście tam są w dobrych rękach. Holger
poszedłby za nie w ogień. One kochają swojego tatę... Grit nie
uświadomiła
sobie jeszcze tego, ale ona straciła dzieci. Któregoś pięknego
dnia Włoch ją rzuci i wtedy zostanie sama. Obudzi się z ręką w
nocniku, że się tak wyrażę. Zostanie sama ze swoją
niebagatelną sumą pieniędzy. Tyle że pieniądze nie ogrzeją jej
serca, nie odwzajemnią uczuć... Czasu nie cofnie.
- Szkoda mi jej. Aczkolwiek podzielam twoje zdanie, Nicola.
Co powinnam zrobić?
- Nic - odparła Nicola, składając gazety w jedną kupkę. - Ona
zignoruje twoja słowa. Każdy jest kowalem swojego losu.
- Ty i te twoje cytaty - zaśmiała się Lena.
- Ich mądrości nie da się obalić, a ludzie z niej nie korzystają.
- Co dziś na kolację? Nie zapominaj o naszym wieczornym
salonie gry. Dzisiaj rozłożę was na łopatki. Będę pretendowała
do tytułu królowej kości.
- Uhm, powodzenia. Daniel jest niekwestionowanym królem
kości. Nie sądzę, żebyś go zdetronizowała. Przygotuję
zapiekankę z warzywami, czyli coś lekkostrawnego. Facetom
podamy do tego kotleta. Oni są przecież mięsożerni.
- Świetny pomysł. Ach, gdyby nie nasz wieczór gier,
usadowiłabym się przy moim kominku...
- Skoro wolisz...
- Nie, nie - przerwała jej. - Cieszę się, że wspólnie umilimy
sobie czas. Serio!
- A co z Doris? Dołączy do nas?
- Nie. Ona spędza ten weekend z Markusem. Ci dwoje stali się
nierozłączni. Gruchają jak gołąbki - zachichotała Lena.
- Czyż nie są słodcy?
- Są, są...
- I kto by pomyślał? - powiedziała Nicola. -Niezbadane są
wyroki boskie.
Lena obeszła stół, objęła Nicolę i pocałowała ją w czoło.
- Powinnaś napisać książkę „Życiowe sentencje Nicoli".
- Drwij ze mnie, drwij!
- Nicola, ja mówię zupełnie poważnie. Nicola wstała i zaczęła
sprzątać ze stołu.
- Zmykaj! Zobaczymy się później!
Na szczęście po kilku deszczowo-burzowych dniach na
przejrzyście niebieskim niebie ponownie wyjrzało słońce.
Termometr wskazywał osiemnaście stopni. Zmiana pogody
momentalnie wpłynęła na polepszenie nastroju ludzi. Nawet
zwierzęta ocknęły się z letargu.
Ponieważ przed rozpoczęciem przebudowy szopy należało ją
uprzednio sprzątnąć, Lena poradziła się Aleksa, dokąd ma
wynieść przecudne meble zgromadzone tam przez kilka
pokoleń.
W wolnych chwilach Aleks starannie odrestaurowywał
poszczególne
antyki.
Odprężał
się
przy
tym.
Odrestaurowywanie tych mebli, w ogóle wszelakich dzieł
sztuki, notabene ku uciesze Leny, sprawiało mu ogromną
przyjemność. To był jego konik.
Lena
przejechała
delikatnie
dłonią
po
świeżo
wypolerowanym drewnie prześlicznej szafy w stylu
biedermeierowskim, nad którą intensywnie
pracował Aleks. Ustawi ją w pokoju gościnnym apartamentu
powstającego w tej szopie.
- Tę szafę powinnaś wstawić do swojego domu - powiedział
Aleks. - Zaczekaj na efekt końcowy. Oko ci zbieleje. Postawisz
ją w pokoju, w którym zawsze sypia Merit.
- Ale szafa stojąca w tamtym pokoju też jest ładna.
- Tak, ale ma mniejszą wartość artystyczną niż ta. Poczekaj,
aż ją odrestauruję, i wtedy się zdecydujesz.
Zanim Lena zdołała cokolwiek odpowiedzieć, od strony
drzwi rozbrzmiało wesołe: „Halo".
- Cześć Lena i Aleks! - zawołała Sylvia. - Właśnie byłam u
doradcy podatkowego i pomyślałam, że wpadnę do was na
minutkę. Dzisiaj mam wolne i chciałam spędzić cały dzień z
Martinem. Ale mój małżonek wystawił mnie do wiatru. Wziął
zastępstwo za kolegę.
Wbiła błagalny wzrok w Lenę.
- Przyjaciółeczko, podtrzymasz na duchu sfrustrowaną
małżonkę? Porobimy coś razem?
Lena wybuchła śmiechem.
- Nie wyglądasz na sfrustrowaną. Kwitniesz, kochanieńka.
OK, postaram się godnie zastąpić
Martina, choć mam niewielkie szanse. Jakieś propozycje?
Sylvia popatrzyła na swój pokaźnych rozmiarów brzuszek.
- Buszowanie po sklepach odpada, chociaż przydałaby mi się
jakaś bluzeczka. Z chęcią kupiłabym kilka dziecięcych
rzeczy... Hm, ale Martin ciągle mi powtarza, że tym, co do tej
pory zebraliśmy, moglibyśmy wyposażyć cały dom dziecka.
Ach, ci mężczyźni. Oni nie mają o niczym pojęcia... Mam
ochotę na japońskie jedzenie. Zapraszam cię do fajnej
japońskiej restauracji w Bad Helmbach.
- Kobietom w ciąży nie wolno jeść surowego mięsa.
Sylvia machnęła ręką.
- E tam, to nie dotyczy ryb. No dobra, nie zamówię sushi czy
sashimi. Zadowolę się zupą miso albo tempurą. Zarówno
warzywa, jak i mięso są smażone na tłuszczu, więc one też
teoretycznie mogłyby mi zaszkodzić.
- Brawo! Grzeczna dziewczynka! Dawno nie jadłam
japońskich specjałów, a bardzo je lubię. Wiesz, na wystawie
tego nowego sklepu dziecięcego widziałam fajne pluszaki.
Kupię je dla waszych
brzdąców. Zastanowiliście się wreszcie nad ich imionami?
- Jesteśmy w trakcie.
- Które obstawiacie?
- Tajemnica. Zdradzimy je na uroczystej kolacji z przyszłymi
chrzestnymi, czyli z tobą i Markusem, jak już je ostatecznie
ustalimy.
- Potraficie budować napięcie - powiedziała Lena i się
roześmiała.
- To nasze pierwsze dzieci. Przy kolejnych prawdopodobnie
nie będziemy robić tyle szumu wokół błahostek.
- Czyli planujecie większą gromadkę?
- Naturalnie. Oby nie trafiały nam się za każdym razem
bliźniaki. W ogóle zadziwia mnie ta moja mnoga ciąża. Ani u
mnie, ani u Martina w rodzinie nie było bliźniaków.
- No, ale was nie unieszczęśliwiły.
- Absolutnie nie. Jesteśmy przeszczęśliwi. Widocznie tak
musiało być. To tak jak w lotto. Puszczasz kupon bez
nastawiania się na wygraną, a nagle zgarniasz główną
wygraną.
- Tak, dwie szóstki.
Lena wzięła przyjaciółkę pod rękę.
- Chodź, moja królowo lotto.
Doprowadziła Sylvię do drzwi i zawołała przy wyjściu:
- Aleks, przekaż proszę Nicoli, że nie będzie mnie dziś na
obiedzie. Aha, i Danielowi, że moja przyjaciółka Sylvia
zmusiła mnie dziś do wagarów.
- Mówisz i masz, kochana. Bawcie się dobrze.
- Przebiorę się szybko i zrobię makijaż - powiedziała Lena,
kiedy były na zewnątrz. - Odmłodzę się o parę lat.
-
Ty
nie
musisz
stosować
żadnych
zabiegów
upiększająco-odmładzających. Pomaluj swoje usta szminką i
tyle. No chyba, że chcesz kogoś poderwać?
- Na pewno nie tych typków z Bad Helmbach. Są wstrętni.
Zresztą oni nie interesują się kobietami stawiającymi na
naturalność. Polują na odpicowane modeleczki.
- Jakoś Jan van Dahlen poleciał na twoją naturalną urodę, a
przyznaj, on jest niezłą partią.
- Jan jest szarmanckim mężczyzną, ale ja jestem zajęta. Dla
mnie liczy się tylko Thomas. Nikt więcej. Nawet dziesięciu
Janów nie zmiękczyłoby mojego serca.
- Obecnie jesteś bardziej wolna niż zajęta -stwierdziła Sylvia.
- Twój Thomas powinien
wreszcie ruszyć ten swój ociężały tyłek i coś przedsięwziąć, a
nie wybiera się do ciebie jak sójka za morze. Niech sprzeda
mieszkanie w Ameryce i zrezygnuje z tamtejszej pracy. Co,
przesiedla całą Amerykę Północną do Niemiec, że zajmuje mu
to tyle czasu?
Lena od razu posmutniała.
- Przepraszam - zreflektowała się Sylvia. -Z tym moim długim
jęzorem... Nie chciałam ci zrobić przykrości.
- Ach, masz rację. Nie rozumiem, dlaczego do mnie jeszcze
nie przyleciał.
- Zapytaj go o to wprost.
- Sama nie wiem... Kiedy zaczynam ten temat, on reaguje
złością... Nie chce też, żebym go odwiedziła za oceanem.
- Szczerze? Nie pojmuję tego. Gdybym nie wiedziała, jak
bardzo cię kocha i że jesteście dla siebie stworzeni,
pomyślałabym, że ma inną. Tyle że u Thomasa coś takiego nie
wchodzi w grę. Waszej miłości nie da się podważyć. Może ktoś
utrudnia mu odejście z pracy? Czym on się właściwie tam
zajmuje?
Lena wzruszyła ramionami.
- Nie wiesz, co robi zawodowo?
- Wiem, że studiował matematykę...
Sylvia przystanęła i wbiła w przyjaciółkę zdumiony wzrok.
- O czym w takim razie rozmawiacie, kiedy się widujecie albo
do siebie dzwonicie?
- O nas, naszej miłości, o... Lena nie dokończyła zdania.
- Super, ale życie składa się z różnych elementów, chociażby
z codzienności. Z partnerem rozmawia się o tym, co się robiło,
o problemach. Martin zawsze mi opowiada o swoim dniu,
szykujących się podwyżkach cen piw, a potem on wysłuchuje
mojej relacji.
- Pragnę dzielić z Thomasem każdy dzień, ale mieszkamy za
daleko od siebie, a przez telefon trudno o tym rozmawiać. Być
może różnica czasu determinuje nasze relacje. Kiedy on się
budzi, u nas jest południe, kiedy kończy pracę, ja najczęściej
już śpię.
- Rzeczywiście, głupia sytuacja. Tak czy owak powinniście
coś zmienić. Kiedy teraz do ciebie przyjedzie?
- Mówił, że wkrótce. Thomas nigdy nie podaje konkretnego
terminu. Zwykle bez zapowiedzi pojawia się przed moimi
drzwiami... Nie gadajmy o nim. To zbyt skomplikowane.
- Przepraszam, że popsułam ci humor.
- Nie popsułaś. Jest jak jest.
Doszły do domu Leny, starego pięknego budynku,
zamieszkiwanego przez Fahrenbachów od pięciu pokoleń.
- Wejdziesz do środka? - spytała Lena.
- Nie, klapnę sobie na ławce. Wygrzeję się na słoneczku.
Sylvia cieszyła się, że Lena odziedziczyła posiadłość
Słoneczne Wzgórze i na stałe przeprowadziła się do
Fahrenbach. Przyjaźniły się od dzieciństwa. Od początku
nadawały na tych samych falach. Razem broiły i psociły, kiedy
Fahrenbachowie przyjeżdżali tu na wakacje, najpierw całą
rodziną, a potem głównie Lena z ojcem.
Później, przez ponad dziesięć lat Lena nie zaglądała w te
strony. Rozstała się bowiem z Thomasem i nie chciała
przebywać w miejscu, gdzie była z nim szczęśliwa i snuła
plany na przyszłość. Może wszystko potoczyłoby się zupełnie
inaczej, gdyby Thomas nie wyemigrował z rodzicami do
Ameryki? Wówczas matka Leny nie miałaby pola do popisu i
nie zmyśliłaby tych bredni, że Thomas rzekomo znudził się
Leną. Nie przechwyciłaby również jego listów. Lena i Thomas
zapewne by
się pobrali i mieliby teraz co najmniej dwójkę dzieci.
Dlaczego matka Leny tak namieszała między nimi? Jaki miała
w tym interes, skoro rozwiodła się z mężem i porzuciła własne
dzieci, żeby wyjść za bogatego Amerykanina z Południa?
Gdyby Lena nie odziedziczyła posiadłości i nie sprowadziła
się do Fahrenbach, nie dowiedziała się od Markusa, że Thomas
z nią nie zerwał...
Sylvia westchnęła.
Po wykryciu tej perfidnej intrygi Thomas natychmiast
przyleciał do Niemiec. Zrzucił z helikoptera na Słoneczne
Wzgórze setki czerwonych róż. Dlaczego więc zwleka z
przeprowadzką do Niemiec? Przecież on i Lena kochają się tak
mocno...
- Rozmarzyłaś się? Sylvia ocknęła się.
- Szybka jesteś - mruknęła.
- Sama mi radziłaś, żebym się nie wypacykowała. Czyj
samochód bierzemy?
- Twój. Do wioski pojedziemy dwoma, ja odstawię swój do
garażu i ruszymy dalej. Będziesz moją szoferką.
- Zgoda - odparła Lena, przyciągając do siebie Sylvię. -
Dobrze masz ze mną. Chcesz do Bad
Helmbach, pstrykasz palcem, a ja jadę. Chcesz, żebym cię
zawiozła i ja cię wiozę.
- Kotku, jestem w ciąży i trzeba o mnie szczególnie dbać.
Zrozumiano?
Lena wybuchła śmiechem.
- Założę się, że jeszcze godzinę przed porodem będziesz się
krzątać po swojej gospodzie, wydając podwładnym polecenia.
- Dlaczego wszyscy mają o mnie takie zdanie?
- Bo nikt nie ma tyle energii i zapału co ty. Poza tym
wykrzykujesz na prawo i lewo, że nie jesteś chora, tylko w
ciąży.
- Hm, strzeliłam sobie samobója.
- Jesteś, jaka jesteś, i taką cię uwielbiamy.
- Że co?
- Pstro, przyjaciółko. Spotkamy się zaraz we wsi, na dole.
Lena wsiadła do samochodu i wcisnęła pedał gazu. Cieszyła
ją perspektywa spędzenia popołudnia z Sylvią. Nie gryzły ją
wyrzuty sumienia, że zaniedbała dziś obowiązki zawodowe.
Szybko się z nimi upora. Na szczęście miała nienormowany
czas pracy. Podczas jej nieobecności Daniel doglądał
destylarni. Zaraz kupi dla dziewczynki pluszową owieczkę, a
dla chłopczyka misia.
Kiedy Lena wróciła do domu po miejskich wojażach, Doris
siedziała w fotelu w salonie i przeglądała kolorowe
czasopismo.
- Czyżbyś posprzeczała się z Markusem?
- O Boże! - zaśmiała się Doris. - Straszne, że od razu o tym
pomyślałaś. Chociaż w sumie rzadko tu bywam, bo zwykle
bywam u niego. Między mną a Markusem wszystko jest w
najlepszym porządku. Po prostu chciałam spędzić dzisiejszy
wieczór z tobą. Tylko z tobą. Zapraszam cię na słodkie co
nieco do francuskiego bistro.
- Ty chcesz iść do francuskiego bistro? Dopiero co uciekłaś z
Francji i nie chciałaś mieć nic wspólnego z tym krajem.
Doris machnęła ręką.
- Kobieta zmienną jest. To naprawdę bardzo przytulny lokal.
Serwują wyśmienite jedzenie. Wybrałam się tam kilka razy z
Markusem. Mam
dla ciebie mały prezent... - Wstała i wzięła ze stołu paczuszkę
zapakowaną w ozdobny papier. - Te kwiaty też są dla ciebie -
dodała, wskazując palcem na bukiet egzotycznych roślin.
- Przecież nie mam dziś urodzin. Dlaczego coś mi dajesz?
Doris podeszła do szwagierki i mocną ją uściskała.
- Ponieważ jesteś najcudowniejszym człowiekiem na Ziemi.
Ponieważ wyratowałaś mnie z opresji. Ponieważ przyjęłaś
mnie pod swój dach, mimo że rozwodzę się z twoim bratem. I
ponieważ dzięki tobie poznałam Markusa... Mogłabym tak
wyliczać w nieskończoność.
Lena wzruszyła się.
- Ach, Doris...
- Nie wiem, jak ci się odwdzięczę. Dobrze, że mnie nakłoniłaś
do tego, żebym porozmawiała z Franzem w cztery oczy.
Posłuchałam cię i teraz czuję się wolna. Źle postąpiłam,
uciekając bez słowa i kończąc związek przez telefon.
Stchórzyłam. Gdybyś ty nie tchnęła we mnie trochę wiary w
siebie...
Dopiero teraz zorientowały się, że nadal stoją przytulone. Z
uśmiechem rozluźniły uścisk.
- Dziękuję, Doris. Kwiaty są przepiękne. Usiadła i
rozpakowała paczuszkę.
W środku znalazła płyty Borisa Adrimanowa.
- Edycja specjalna z gratisem w postaci koncertu
skrzypcowego.
- Jejku, kochana jesteś. Ubóstwiam Borisa Adrimanowa.
Doris zaśmiała się.
- Wiem, często go słuchałaś.
- Kiedyś Isabella podarowała mi jego najnowszą płytę.
Ostatnie nagranie przed tym tragicznym wypadkiem. Ona go
kochała. Po jego śmierci wypłakiwała swoje smutki u nas, na
Słonecznym Wzgórzu. Wynajęła wówczas wszystkie aparta-
menty w czworakach.
- On zginął w wypadku samochodowym, prawda?
- Tak. A najgorsze jest to, że on i Isabella się pokłócili... -
łamał się jej głos. - Wjechał w drzewo. Isabella obwiniała się
za jego śmierć. Załamała się nerwowo. Na szczęście dość
szybko wykryto, że mechanicy niedbale naprawili jego
samochód. Boris nie popełnił samobójstwa. Zginął przez durną
usterkę techniczną.
- Tragedia. Taki zdolny artysta.
- Ty też jesteś jego fanką? Doris potrząsnęła głową.
- Zanim tu przyjechałam, niewiele o nim słyszałam. Czytałam
o jego wypadku w gazetach. Ale u ciebie zafascynowałam się
tym słynnym koncertem skrzypcowym. Cudowna melodia.
Poruszyła mnie. Postanowiłam zgłębić świat muzyki kla-
sycznej. Ty masz też płyty z muzyką organową.
- Słuchaj, czego twoja dusza zapragnie.
- Wcześniej miałam zupełnie inny gust muzyczny. Jórg
zresztą też. Dlatego zdziwiłam się, kiedy zorganizował w
Chateau koncert muzyki poważnej.
- Pewnie nie rodzaj muzyki był czynnikiem decydującym, a
raczej znane nazwiska niektórych wykonawców.
- Którzy notabene zainkasowali pokaźne gaże.
- A jak przebiegła twoja rozmowa z Franzem?
- Na początku oboje byliśmy podenerwowani. Warczeliśmy
na siebie. Ale nie dałam się wyprowadzić z równowagi. Jasno
określiłam swoje stanowisko i powiedziałam otwarcie, jak
bardzo mnie skrzywdzili, przede wszystkim jego teściowa i
córki. Wypomniałam mu, że potraktował mnie ozięble, nie
wspierał w trudnych momentach.
Przyznał się do błędu i błagał, żebym do niego wróciła. Wiesz
co, Lena, on się nic nie zmienił. Teściowa dalej mieszkałaby z
nami, dzieciaki wtórowałyby jej w docinkach na mój temat, a
Franz przypatrywałby się temu biernie. Nawet gdybym nie
poznała Markusa, nie zeszłabym się z Franzem. Jestem mu
wdzięczna jedynie za to, że wyciągnął mnie z nałogu
alkoholowego. Nigdy mu tego nie zapomnę. Rozstaliśmy się w
zgodzie. Teraz muszę jeszcze sfinalizować rozwód z Jörgiem.
-Dla Markusa?
- Może... Przyznaję, zakochałam się w nim. On mnie
przynajmniej rozumie. Przy nim potrafię się śmiać, a kiedy go
widzę, serce bije mi o wiele szybciej. Tyle że mam za sobą dwa
nieudane związki... Dlatego nie chcę niczego przyspieszać.
Najpierw muszę się upewnić, czy odnajdę się tu, w Fahren-
bach, na wsi, i czy ułoży mi się z Markusem. On jest
wspaniałym mężczyzną i nie chcę go zranić.
- Miło, że myślisz o drugim człowieku i nie zapatrujesz się
samolubnie na wasze partnerstwo. Pamiętaj, nikt i nic cię nie
nagli.
- Nie mogę wiecznie siedzieć ci na karku. Czasami aż mi
głupio, że...
- Przestań. W moim domu jest bardzo dużo miejsca. Cieszę
się, że tu jesteś.
- Serio? Bez kurtuazji?
- Mówię szczerze. Jeszcze raz wielkie dzięki za kwiaty i płytę.
- Wystroimy się na dzisiejszy wieczór? - spytała Doris. -
Kupiłam sobie szykowną sukienkę. Na dodatek niedrogą. Jórg
przysłał mi dwadzieścia tysięcy euro, więc pozwoliłam sobie
na odrobinę luksusu.
- I słusznie. Jak wygląda ta sukienka?
- Przynieść ci ją?
Doris pobiegła do swojego pokoju, a Lena rozmarzonym
wzrokiem wpatrywała się w podarowany jej zbiór nagrań.
Boris Adrimanow nie żył, ale jako artysta nigdy nie zostanie
zapomniany. Czy także w sercu Isabelli Wood? Lena nie
ważyła się jej o to zapytać. Isabella była profesjonalistką.
Potrafiła doskonałe ukrywać uczucia, pozując na roześmianą
gwiazdę. Tutaj, na Słonecznym Wzgórzu poznali nieco inną
Isabellę: wrażliwą, samotną, nieszczęśliwą... Prawdopodobnie
otworzyła się przed nimi, ponieważ wiedziała, że nie
sprzedadzą nikomu jej prywatności.
Przyszła Doris. Wymachiwała sukienką niczym trofeum.
Była krótka, miała prostokątny dekolt i rękawy trzy czwarte.
Uszyto ją z bawełny w kolorze turkusowym.
- Bajecznie piękna - stwierdziła Lena. - Markus oszaleje, jak
cię w niej zobaczy. Wyskoczy z butów.
- Fajnie, że ci się podoba. Założę ją dziś.
- Nie chcesz jej zachować dla Markusa? Doris potrząsnęła
głową.
- Nie, dziś ubiorę się w nią dla ciebie. Ty też zrobisz się na
bóstwo?
- A mam jakieś inne wyjście? - zaśmiała się Lena.
- Lena, ten Francuz reprezentuje elegancję najwyżej klasy.
Jest niezmiernie szarmancki. Zobaczysz, padnie ci do stóp.
- Tak? Niby dlaczego?
- Bo biegle posługujesz się francuskim. Powalisz go na
kolana.
- Lepiej nie, bo nie będzie mógł nam zaserwować tego
pysznego jedzenia. OK, szykujmy się. Przed wyjściem musimy
się zaprezentować Nicoli i naszym mężczyznom. Niech nas
podziwiają i zachwalają.
Weszły razem na pierwsze piętro. Doris ściskała mocno nową
sukienkę. Ucieszył ją fakt, że spodobała się Lenie. Zanim
weszła do pokoju, obróciła się.
- Lena, czy mi się tylko zdaje, czy ta kobieta, która od
pewnego czasu wynajmuje pokój na Słonecznym Wzgórzu,
jest trochę dziwna? Unika kontaktu wzrokowego, chodzi ciągle
w tym brązowym płaszczu.
- Hm, przyjechała z wielką walizką... Ale masz rację, coś jest
z nią nie tak. Wolałabym, żeby stąd wyjechała. Tyle że nie
mogę jej wyrzucić tylko dlatego, że się ekscentrycznie
zachowuje. Może ma jakąś manię? Nicola opowiadała mi, że
zamknęła swoją walizkę w szafie, a klucz nosi zawsze przy
sobie.
Doris zachichotała.
- Może schowała w niej skarb albo napadła na bank i ukryła
się w twojej posiadłości.
Po czym znów spoważniała.
- Zapytaj ją mimochodem, jak długo zamierza wynajmować u
was pokój, bo musicie uaktualnić dostępność apartamentów.
Wystaw jej rachunek tymczasowy.
- Sama nie wiem. Nie robiliśmy takich rzeczy.
- Kiedyś musi być ten pierwszy raz - powiedziała Doris. - Jeśli
zareaguje normalnie, to znaczy, że ma obsesję albo bzika, ale...
- przerwała. -Co będziemy sobie zaprzątać głowę jakimś
osobliwym gościem. Nawet nie znamy jej imienia.
- Ja znam. Nazywa się Helia Gundlach. O nikim takim nie
pisali w brukowcach.
- Mogła zameldować się pod fałszywym nazwiskiem.
Lena przeszła do swojego pokoju. Otworzyła szafę i
zmarszczyła czoło. Co powinna założyć, żeby nie odstawać od
Doris? Z pewnością jakąś sukienkę. Przesuwała wieszak po
wieszaku, aż zdecydowała się na obcisłą kreację w modnym w
tym sezonie odcieniu szarości. Rozłożyła ją na kanapie,
przyszykowała pasujące do tego rajstopy oraz buty i poszła do
łazienki.
Nalała wody do wanny i aromatyczny olejek. Uwielbiała
ciepłe kąpiele. Relaksowała się przy nich. Wdychała woń
olejku i marzyła...
Lena uznała, że jednak wystawi Helli Gundlach rachunek
tymczasowy. Każdy pieniądz się przyda. Niedawno poszerzyła
asortyment alkoholi i musiała się zadłużyć. Niestety,
większość klientów opieszale uiszczała zaległe należności, a
banki nie tolerowały, kiedy ktoś przekraczał z góry ustalone
terminy płatności, co się Lenie parokrotnie przydarzyło. Odkąd
zajęła się dystrybucją alkoholi, balansuje na granicy płynności
finansowej.
Akurat w momencie, gdy chciała wrzucić rachunek do
skrzynki gościa, z apartamentu wyszła Helia Gundlach.
- Dzień dobry, pani Gundlach. Dobrze, że panią widzę.
Przyniosłam pani rachunek tymczasowy. Jak długo pani u nas
zostanie?
Kiedy dostrzegła poirytowaną minę pani Gundlach, dodała:
- Proszę nie zrozumieć mnie źle. Oczywiście może pani
zostać tak długo, jak będzie pani chciała. Po prostu spisujemy
dostępność pokoi na kolejne dni.
Kobieta energicznie wzięła kopertę i wsadziła ją do płaszcza.
- OK, zaraz przeleję pieniądze na pani konto. Niedługo też
dam pani znać, jak długo zostanę. Właściwe mój pobyt tutaj
znacznie się przeciągnął... Planowałam przenocować u pani
parę dni, ale urzekło mnie piękno okolicznej przyrody. No i ta
cisza. To jest dokładnie to, czego ja potrzebuję po... - zawahała
się - ciężkich przeżyciach.
Lenę przeszył zimny dreszcz. Miała wyrzuty sumienia. Może
zbyt pochopnie oceniła dziwne zachowanie swojego gościa?
- Pani Gundlach, niech się pani nie spieszy. Ja pani nie
wyganiam.
Helia pokiwała głową, po czym oddaliła się bez słowa.
Lena obejrzała się za nią. Dlaczego nie współczuła tej
kobiecie? Dlaczego wciąż była wobec niej nieufna?
Poszła do destylarni. Musiała wysłać kilka upomnień.
Na schodach natknęła się na Daniela.
- Idziesz z czworaków? - zapytał. - Przypadkiem widziałem
cię z okna mojego biura.
- Tak. Wystawiłam pani Gundlach rachunek tymczasowy.
Popatrzył na nią zaskoczony.
- Po co? Miałaś ku temu jakiś powód?
- Nie. To normalna procedura, kiedy gość wynajmuje pokój
przez dłuższy czas. U niej uzbierała się już niezła sumka.
- Ach tak. i Usatysfakcjonowała go ta odpowiedź?
Lena nie wytrzymała i opowiedziała mu o swoich
podejrzeniach dotyczących pani Gundlach.
Daniel wymownie pokazał dokumenty, które trzymał pod
pachą.
- Długo będziesz w biurze? Muszę coś z tobą omówić. Chodzi
o uzupełnienie magazynu. Ale najpierw załatwię te sprawy.
Lena machnęła ręką.
- OK, mnie też to trochę zajmie.
- Super, więc przyjdę później.
- Zgoda.
Lena usiadła przy biurku. Jej wzrok powędrował na zdjęcia
dwóch ludzi, których kochała
najmocniej na świecie: Thomasa i ojca. Obaj byli dla niej
nieosiągalni. Thomas urzędował w Ameryce, a tata nie żył.
Wzdychając, odwróciła się w fotelu i wyciągnęła listę
kupców. Wprawdzie wszystko miała w komputerze, ale lubiła
papiery. Na nich mogła kreślić i zapisywać uwagi.
Na pierwszej pozycji widniało nazwisko Albani. To był
włoski właściciel restauracji, który migał się od płatności,
robiąc maślane oczy. Dziś mu się ta sztuka nie uda. Jeśli jej nie
zapłaci, skreśli go z listy klientów. Chociaż miała nadzieję, że
do tego nie dojdzie.
Nagle zabrzęczał telefon.
Chwyciła za słuchawkę. Łudziła się, że to któryś z klientów
się opamiętał i chce jej oddać dług, ale się myliła.
- Cześć, moja piękna! Jak się miewasz? - odezwał się Jan van
Dahlen.
- Cześć, Jan! Co za niespodzianka! Skąd wiesz, że jestem w
firmie?
- Zapomniałaś, że jestem dziennikarzem? Bystrym
kombinatorem? Tak obowiązkowy człowiek jak ty siedzi o tej
porze w biurze i pracuje. Proste, prawda?
Lena nie miała od niego żadnych wieści od ich ostatniego
spotkania na rozdaniu nagród. Wówczas go prosiła, żeby się z
nią nie kontaktował.
- Niecałkiem - odparła. - Często bywam poza biurem. Czemu
zawdzięczam ten telefon? - zapytała ironicznie.
- Powiem tylko: reggae, steel band...
Lena przypomniała sobie, że była kiedyś z Janem na
fantastycznym koncercie reggae. Zapunktowała wtedy u
swojego bratanka Linusa, który nie wierzył, że jego ciocia
będzie się bawić przy zespole grającym reggae.
- Odebrało ci mowę? - spytał Jan po chwili milczenia.
- Nie. Czytałam wcześniejszą zapowiedź. Podobno
wyprzedali już wszystkie bilety na koncert w Bad Helmbach.
- Wiem, ale ja zdobyłem dwie wejściówki i chciałbym cię
zaprosić.
- Gdzie ty jesteś?
- W Singapurze.
- W... w... Singapurze - wyjąkała. - Ale..., to znaczy...
- Nie marudź i zgódź się. Przyjadę po ciebie w piątek o
osiemnastej.
- Jan, ja...
- Super! Dzięki, że się zgodziłaś, moja piękna. Zatem do
piątku. Aha, mógłbym u ciebie przenocować? Naturalnie w
jednym z apartamentów.
- Tak, oczywiście. Ale, Jan... Nie dał jej dojść do słowa.
- Cieszę się, Lena, i dzięki za udostępnienie lokum na
Słonecznym Wzgórzu. Nie mogę się doczekać piątku.
Rozłączył się.
Zszokowana Lena nieruchomo trzymała słuchawkę. Była
zdezorientowana.
Jan zadzwonił do niej aż z Singapuru, żeby zaprosić ją na
koncert reggae? Niesamowite! Ostatnim razem balowali całą
noc przy jamajskich rytmach. Było kapitalnie. Szkoda, że Jan
zakochał się w niej po uszy. Byłby z niego świetny przyjaciel.
Miał świadomość tego, że ona kochała Thomasa i raczej nie
przekroczyłby granicy przyzwoitości...
Wypadało jej przyjąć jego zaproszenie? Hm, Jan był
przystojnym, frapującym mężczyzną, no i nie mieszkał za
oceanem jak Thomas. Jeśli się powie „a", trzeba powiedzieć
„b", rzekłaby Nicola. Niech się dzieje wola nieba.
Postanowione! Spędzi z Janem ekscytujący wieczór!
A teraz do pracy!
Szybko wybrała numer do swojego włoskiego klienta.
- Ristorante Milano, Albani przy aparacie.
- Dzień dobry, panie Albani.
- Oh, signora Fahrenbach. Miło słyszeć pani czarujący głos.
Wszystko w porządku u pani?
- Kochany panie Albani, w jak najlepszym. Nie narzekam.
Aczkolwiek polepszyłoby mi się, gdyby zachciał pan łaskawie
uregulować zaległe rachunki.
- Signora Fahrenbach, interesy idą źle, coraz mniej gości...
- Więc nie potrzebuje mnie pan jako dostawcy. Nie
chciałabym, żeby magazynował pan w swojej piwnicy
alkohole dostarczone przez moją firmę. Mam dla pana
propozycję. Ja wstrzymam dostawę kolejnych produktów, a
pan zapłaci wszystkie otwarte rachunki.
- Signora Fahrenbach, chce mnie pani zrujnować? Bez
Finnemore Eleven, Światła wydm, Ognia wybrzeża, wódki i
ajerkoniaku pójdę na dno.
- Ależ panie Albani, po co panu tyle napojów wyskokowych,
skoro nie przychodzą do pana goście? Ja chcę panu pomóc.
Zaśmiał się. Chyba zrozumiał, że z nią nie wygra.
- Poddaję się. Potrzebuję pani towarów, szczególnie tej
wyśmienitej whisky i wódki. Jutro zapłacę za pierwsze faktury.
- Mogę wierzyć panu na słowo?
- Madonna mia, na miłość boską, niechże mi pani tego nie
robi. Na koniec każdego tygodnia otrzyma pani ode mnie
należne pieniążki...
- OK, zgoda, ale biada panu, jeśli mnie pan wyroluje.
Lena poczyniła w notatniku odpowiednie adnotacje. Pora na
następnego delikwenta. Amberg!
Pan Amberg otworzył sklep monopolowy w dużym mieście.
Znalazł na niego idealną lokalizację. Jednak rachunki opłacał
zawsze z opóźnieniem. Także on przyrzekł Lenie, że się
poprawi.
Na koniec dnia Lena była zadowolona z efektów swojej
pracy. Spakowała rzeczy i opuściła destylarnię. Na dworze
zrobiło się ciemno. Na szczęście droga do posiadłości była
dobrze oświetlona.
Nie omieszkała spojrzeć w stronę czworaków. W
apartamencie wynajmowanym przez Hellę Gundlach nie
świeciło światło. Gdzie mogła być? Może na wsi? Nieważne.
Wróci.
Z naprzeciwka nadszedł Daniel z psami. Lady i Hektor
obskoczyły ją, radośnie wymachując ogonami i obwąchując ną
zmianę jej torebkę.
- Przykro mi. Nie mam nic dla was - zaśmiała się Lena.
- No i dobrze. Doris i ja dogodziliśmy naszym wiecznym
głodomorom - powiedział Daniel. -Niech się nauczą, że nie
wolno się objadać samymi smakołykami.
- Oj, nie dostają ich tak wiele.
- Wystarczy im. Udało ci się coś wyciągnąć od naszych
dłużników?
- Werbalnie owszem, ale zobaczymy, jak będzie z realizacją
złożonych obietnic.
- Lena, z chęcią odciążyłbym cię przy tych upomnieniach, ale
wydaje mi się, że klienci ugną się raczej przed szefową...
- Daniel, i tak masz mnóstwo obowiązków.
- Ty też.
- Poczekajmy, aż sklep będzie normalnie prosperował i
przynosił
dochody.
Wtedy
zatrudnimy
biuro
podatkowo-rozliczeniowe. Na razie muszę oszczędzać, gdzie
popadnie, żebyśmy cokolwiek zarobili.
- Nie od razu Kraków zbudowano. Małymi kroczkami
osiągniemy cel.
-Oby.
Niezauważenie dołączyła do nich Doris.
- Właśnie do ciebie szłam.
- Coś się stało?
- Nic. Chciałam zapytać, czy pożyczyłabyś mi swój
samochód. Markus miał po mnie przyjechać, ale ma jeszcze
naradę. Wybieramy się do kina i żeby nie przegapić seansu...
- Co byłoby istną katastrofą - zażartował Daniel.
- Wcale nie. Ale dzisiaj ostatni raz puszczają ten film, a
chciałam go zobaczyć.
- Weź mój samochód. Nie będę go potrzebowała. Wieczorem
idę na kolację do Dunkelów.
- Fajnie, kiedy ktoś dla ciebie gotuje, prawda? -powiedziała
Doris. - We Francji korzystałam z takich luksusów. O nic się
nie martwiłam. Codziennie podawano do stołu wykwintne
dania. Ale szczerze? Kuchnia Nicoli jest smaczniejsza.
- Nasza Nicola jest niezrównana. Inni nie dorastają jej do pięt
- stwierdził Daniel.
- Też przyjdziesz do naszej pani Niezrównanej? - zaśmiała się
Lena.
- Nie, dziś wyjątkowo nie zaszczycę was moją skromną
osobą. Mam spotkanie w gospodzie Sylvii.
- Pozdrów ich ode mnie i powiedz, że wpadnę do niej jutro
rano na kawę. W jednej z moich torebek znalazłam jej książki,
czyli ona na pewno ma moje...
- OK, przekażę jej. Do jutra i udanego wieczoru.
- Dzięki i wzajemnie, Daniel - zawołały równocześnie Lena i
Doris.
- Dobra, wystroję się i jadę - powiedziała Doris. - Idziesz do
domu?
- Nie, pójdę bezpośrednio do Dunkelów. -Lena uściskała
szwagierkę. - Powodzenia w kinie - zachichotała. - Buziaki dla
Markusa.
- Dzięki. I dzięki za samochód.
- Nie ma za co!
Aleks siedział w salonie przed telewizorem. Oglądał jakiś
program sportowy.
Nicola rozmawiała z kimś w kuchni przez telefon. Zapewne
lokatorzy z czworaków składali kolejne zamówienia.
- To naprawdę żaden problem. Zarezerwowałam dla pani
apartament z dwoma sypialniami od piątku. Nic się nie stanie,
jeśli zamelduje się pani w sobotę rano.
Lena uważnie przysłuchiwała się tej rozmowie.
- Tak jest. Zanotowałam. Dziękuję i dobranoc, pani
Wiedemann.
Lenie zadrżały nogi.
Pani doktor Wiedemann... To była Yvonne! Biologiczna
córka Nicoli!
A jednak się przemogła. Przyjedzie zobaczyć swoją matkę.
Tylko po co jej dwa pokoje? Z kim się tutaj wybiera?
Lena podeszła chwiejnym krokiem do stołu i osunęła się na
krzesło. Czuła się tak, jakby grała w thrillerze
psychologicznym.
- No, zabieram się do przygotowania kolacji. Na Aleksa nie
mamy co liczyć. Ugrzązł przed telewizorem. Podstawię mu
pod nos talerz z kanapkami i piwo. Nawet się nie połapie, co je.
- Nicola, nie przemęczaj się. Odpocznij. Ja też się zadowolę
kanapkami.
- Kobieto, tak nie może być. Dla nas ugotuję wątróbki cielęce
z ryżem. Napijesz się czegoś?
- Tak, lampkę wina.
- Czerwonego czy białego?
- Białego.
- OK, ja też się napiję. Ty przynieś kieliszki, a ja pójdę po
wino.
Lena wyciągnęła z szafki kieliszki sporych rozmiarów. Nicola
nalała do nich wino z Chateau.
- Ktoś dzwonił w sprawie rezerwacji? - spytała Lena, próbując
nadać głosowi obojętny ton.
- Tak, pani doktor Wiedemann. Wreszcie wstrzeliła się w
odpowiedni termin. Chociaż kiedyś odniosłam wrażenie, że
nawet się cieszyła, kiedy nie powiodła się jej próba
zabukowania u nas terminu. Przyjedzie w następny weekend z
tatą.
Lena drżącymi dłońmi odstawiła kieliszek. Yvonne
przyjedzie! Matka i córka po raz pierwszy w życiu się
spotkają... Ach, niewiarygodne! Oby się polubiły. Dlaczego
Yvonne zabiera ze sobą swojego przybranego ojca? Potrzebuje
wsparcia?
- Co z tobą? - spytała Nicola. - Cała się trzęsiesz ze
zdenerwowania.
Lena złapała głęboki oddech. Powinna się opanować.
- Oj, przesadzasz. O jakim zdenerwowaniu mówisz? Jan van
Dahlen zadzwonił do mnie z Singapuru. Słyszysz? Z
Singapuru! Zaprosił mnie na piątkowy koncert reggae. Czyste
szaleństwo.
- Ten wie, jak działać. Chłopak nie próżnuje. Podziwiam go.
W sumie jest bajecznie bogaty, ale się z tym nie obnosi.
Pracuje jak każdy normalny zjadacz chleba. Że co? Skąd
dzwonił?
- Z Singapuru!
- Niebywałe! On zrobiłby dosłownie wszystko, żeby cię
zdobyć.
- Uświadomiłam mu, że moje serce bije jedynie dla Thomasa.
- Który... Lubię Thomasa, ale nie rozumiem, co go zatrzymuje
w tej Ameryce.
- Nie wiem. Pomóc ci? - zmieniła temat Lena.
- Nie. Zostaw! Sama się z tym uporam. Gdzie kucharek sześć,
tam nie ma co jeść. Mam nowe czasopisma, poczytaj sobie.
- Wolę z tobą pogadać. Widziałaś dzisiaj wieczorem panią
Gundlach?
- Nie, a co?
- Nic, w jej pokoju było ciemno. Nicola wzruszyła ramionami.
- W południe szła do czworaków, ale może później się
rozmyśliła i poszła do wioski albo gdzie indziej. Doręczyłaś jej
rachunek?
Lena pokiwała głową.
-1 co powiedziała?
- Że zapłaci.
- Więc może poszła podjąć pieniądze z banku.
- Wieczorem banki są zamknięte.
- No to z bankomatu.
- Przecież u nas można płacić kartą.
- Nieważne. Za dużo mówimy o tej kobiecie. Lena, nakryj do
stołu.
Następnego ranka Lena, wychodząc z domu, mimowolnie
powędrowała wzrokiem w stronę czworaków. U pani
Gundłach wciąż było ciemno. Dlaczego ją to irytowało?
Wsiadła do samochodu i pojechała na wieś. W gospodzie
panował gwar. Goście tłumnie przybyli na sławetne śniadanie.
Sylvia siedziała z filiżanką herbaty przy ich stałym stoliku.
- Cześć, Lena - zawołała lekko podenerwowanym tonem.
- Coś nie tak? - spytała zdumiona Lena.
- A gdzie tam. Wszystko w porządku. Chociaż nie. Nic nie
jest w porządku. Mam poczucie beznadziejności. Chce mi się
wyć.
- Dlaczego? Oj, chyba jednak coś się stało?
- Nie. Jestem jakaś przestraszona, przygnębiona... Aaa, łeb mi
pęka i nie umiem opisać tego, co mi doskwiera. Przed oczami
rysuje mi się jakiś
tragiczny obrazek, jakby ogromna, siejąca spustoszenie
lawina spadała prosto na mnie, a ja nie mogę przed nią uciec.
Gdzie się podziała ta ciągle roześmiana, radosna i pogodna
Sylvia?
- Prawdopodobnie pogoda wpłynęła na twój podły nastrój.
Albo dopadł cię jesienny blues.
- Jesienny co?
- Blues. Tak się mówi, kiedy ktoś łapie doła.
- Pogoda nigdy nie determinowała mojego samopoczucia.
- W takim razie to sprawka hormonów. Kobiety w ciąży
miewają zmienne nastroje.
- E tam. Po prostu boję się, że stanie się coś strasznego.
- Niby co? Stop! Przestań się zadręczać, bo nie masz czym.
Sama niepotrzebnie się nakręcasz. Jesteś zdrowa, twoja ciąża
przebiega bez komplikacji, dzieci rozwijają się prawidłowo,
twój mąż cię kocha, gospoda prosperuje na najwyższych obro-
tach... Czego chcieć więcej?
- Fatalnie się czuję! Dlaczego?
- Odpędź od siebie czarne, destrukcyjne myśli.
- To nie takie łatwe.
- Mylisz się.
Lena zmieniła temat.
- Przyniosłam ci twoje książki. Przez pomyłkę spakowałam je
do mojej torebki.
- A tak, Daniel mi mówił. A ja mam twoje. Zaczekaj, są na
dole.
Sylvia wstała i pomaszerowała do bufetu.
Wymieniły się książkami, po czym jedna z pracownic
zawołała Sylvię do magazynu, ponieważ przyjechał dostawca
mięsa.
- Zaraz wracam, OK? - powiedziała Sylvia.
- Wybacz, ale będę się powoli zbierała. Mam mnóstwo roboty
w destylarni. Zdzwonimy się jeszcze. I niczym się nie
przejmuj, kochana przyjaciółko. Nic ci nie grozi. Jutro
będziesz się śmiała z tego twojego nastroju. Zobaczysz,
wspomnisz moje słowa.
- Humor nie dopisuje mi nie od dziś. Tyle że dzisiaj moje
przygnębienie
osiągnęło
apogeum.
Może
bogowie
pozazdrościli mi nadmiaru szczęścia?
- Istnieje tylko jeden Bóg - upomniała ją Lena. - On się cieszy
z ludzkiego szczęścia, nie niszczy go. Zdzwonimy się, tak? Daj
znać, jeśli ci się pogorszy i nie będziesz mogła wytrzymać.
Wtedy przyjedziesz do mnie na Słoneczne Wzgórze i razem
przepędzimy złe demony.
- Dzięki, Lena! Pożegnały się.
Kiedy wsiadała do samochodu, ni z tego, ni z owego
przypomniała sobie pewne, według niej prorocze zdarzenia z
przeszłości. Otóż na weselu Sylvii i Martina, gdy pozowali do
zdjęcia, tuż nad głową Sylvii przeleciał czarny ptak i zaplątał
się w jej welon... Potem Cyganka nie chciała wróżyć Sylvii z
ręki, ba, nawet oddała jej pieniądze.
Lenę przeszył zimny dreszcz. Podświadomie skręciła w
stronę kapliczki, postawionej na małym pagórku nieopodal
strumienia. Zaparkowała samochód na poboczu drogi i ostatnie
metry przeszła pieszo.
Weszła do kapliczki, zapaliła świeczki i usiadła na starej,
drewnianej ławeczce. Blade światło późnojesiennego słońca
przenikało do środka przez kolorowe szyby, rzucając na ściany
wielobarwną poświatę. Na ozdobnym ołtarzu z metalowym
krzyżem stały dwa bukiety egzotycznych roślin. Podobne
kwiaty podarowała jej Doris. Czyżby była tu podziękować za
sprowadzenie jej życia na właściwe tory?
- Panie Boże Wszechmogący - modliła się Lena - spraw,
proszę, by nic nie zmąciło szczęścia mojej przyjaciółki Sylvii.
Wstała i zapaliła jeszcze parę świeczek, po czym znowu
usiadła, próbując się wyciszyć i uspokoić. Nadaremnie.
Zamiast relaksu i odprężenia wzmagało się w niej potworne
napięcie.
Dlaczego życie jest tak zawiłe? Czy nie mogłoby być
prostsze? Thomas utknął w Ameryce, rzadko się do niej
odzywał, zwlekał z przeprowadzką... I ten Jan van Dahlen.
Gdyby nie było Thomasa, zapewne Jan skradłby jej serce,
stałby się dla niej kimś bardzo bliskim. Wielokrotnie
podkreślał, że darzy ją płomiennym uczuciem. Na szczęście
uwzględniał to, że związała się z Thomasem.
Nagle pomyślała o Helli Gundlach. Wstała. Nie no! Tego już
za wiele! W takim miejscu myśleć o osobliwym gościu...
Wyszła z kapliczki, zamykając za sobą drzwi.
Na niebie pojawiły się ciemne chmury. Czyżby zły omen?
Wysoko postawiła kołnierz od kurtki i pobiegła do
samochodu. Zapowiadało się na ulewę.
Szkoda, bo miała ochotę pojechać na cmentarz, na grób ojca.
Wolała jednak nie ryzykować przy takiej pogodzie.
Wcisnęła pedał gazu i pojechała do domu.
Odłożyła na komodę zamienione książki, po czym udała się
do destylarni. Znów automatycznie spojrzała na czworaki. W
oknach Helli Gundlach bez zmian. Nadal ciemno. Wybyła
gdzieś czy zaszyła się w czterech ścianach i analizuje swoje
życie?
Lena złościła się na samą siebie, że nieustannie o kimś
rozmyślała. Powinna się skoncentrować na własnych
problemach.
Zdziwiła się, bo nie zastała Daniela w firmie. Może rozwoził
towar?
Kiedy przekroczyła próg biura, spojrzała najpierw na faks.
Nadeszły nowe zlecenia. Zaniosła je do biura Daniela, a
następnie
przeczytała
pytanie
nadesłane
przez
międzyrejonowego sprzedawcę alkoholi, notabene klienta
hurtowni win Fahrenbach. Czyżby Frieder się z nim pokłócił?
Lena westchnęła. Od dłuższego czasu nie miała żadnego
kontaktu ze swoim bratem. Karał ją pogardą, ponieważ nie
chciała mu odstąpić działek nad jeziorem. Przekartkowała
pobieżnie listę cen, żeby móc odpowiedzieć na zadane jej
pytanie.
Zabrzęczał telefon.
- Fabryka likierów Fahrenbach. Przy telefonie Lena
Fahrenbach.
- Dzień dobry! Fangmann z Heidelbergu. Wreszcie się do pani
dodzwoniłem, co było nie lada wyzwaniem.
- Przepraszam, ja...
-
Spokojnie.
Państwo
jesteście
producentami
Fahrenbachówki, prawda?
-Tak.
- Super! Chciałbym zamówić sześćdziesiąt butelek. Trudno ją
dostać. Próbowałem już chyba wszędzie i nic. Rewelacyjny
trunek. Powinniście państwo zwiększyć nakłady na reklamę.
Przypadkiem odkryłem tę Fahrenbachówkę, ale niestety,
kupiłem tylko jedną butelkę. Obiło mi się o uszy, że nie jest
nigdzie dostępna. Żart?
- Na razie nie produkujemy Fahrenbachówki -odparła
powściągliwie Lena.
Nie chciała mu wyjawić, że zaginęła im tajna receptura.
- Dlaczego? Przecież to znakomity trunek. Jestem
bezpośrednim
konsumentem
i
chciałem
kupić
Fahrenbachówkę dla mnie i moich klientów. Pracuję jako
architekt. Budowlańcy chętnie piją takie napoje alkoholowe.
Fahrenbachówka ma niepowtarzalny smak, wyczuwa się w
niej wspaniałą tradycję.
- Bo... Ona... - nie mogła zbudować prawidłowego zdania. -
Mój tata zmarł. Firma została podzielona i jesteśmy w trakcie
restrukturyzacji.
- Aha.... Przykro mi z powodu śmierci pani ojca. Rozumiem.
Proszę zanotować sobie mój adres. Może pani do mnie
zadzwonić albo napisać.
Lena przytaknęła, chociaż wiedziała, że nie spełni tej
obietnicy. Bo i jak? Jej ojciec zostawił im wprawdzie w spadku
nowoczesną destylarnię, ale bez receptury.
Pan Fangmann nie był jedyną osobą, która dopytywała o
Fahrenbachówkę. Szkoda, że nie znaleźli przepisu na jej
produkcję. Lena domniemywała, że tata przekazał tę recepturę
komuś obcemu, ponieważ bracia od początku nie wykazywali
chęci włączenia Fahrenbachówki do asortymentu hurtowni.
Wręcz przeciwnie.
Wsunęła zanotowany adres do akt, aczkolwiek równie dobrze
mogłaby go wyrzucić do kosza.
Wykręciła numer do klienta.
- U pani brata, o ile w ogóle otrzymałabym jakąkolwiek
odpowiedź, musiałbym czekać tygodniami. On rzekomo jest
stworzony do wyższych celów. Oj, kiedyś spadnie z
wierzchołka góry i bardzo się potłucze.
- Nie mam wglądu w dokumentację interesów mojego brata.
On jest jedynym prawowitym właścicielem hurtowni.
- Pani ojciec powinien był się najpierw upewnić, czy pani brat
nadaje się do zarządzania firmą. On rujnuje waszą hurtownię.
- Mój tata nie żyje i jak mówiłam, mnie ta sprawa nie dotyczy.
Moglibyśmy przejść do pańskiego pytania?
Nie chciała rozmawiać o Friederze. Po co? Doskonale
zdawała sobie sprawę, co wyczyniał. Zresztą później by się na
niej mścił.
- Nie chciałem pani urazić, pani Fahrenbach. Przepraszam.
Szkoda wysiłku pani rodziny. OK, wróćmy do mojego
pytania...
Przez kolejne pół godziny Lena maksymalnie się
koncentrowała. Po zakończonej rozmowie nie ulegało
wątpliwości, że zyskała nowego klienta. Ledwie odłożyła
słuchawkę, znów zabrzęczał telefon.
- W ogóle nie można się do ciebie dodzwonić. Nadwyrężę
sobie palce od wykręcania twojego numeru... Witaj, moja
piękna.
To był Jan.
- Witaj, Janie.
- Nie zajmę ci dużo czasu. Chciałem tylko powiedzieć, że
niezmiernie się cieszę, że zobaczę cię w weekend. Niestety,
niecały. W sobotę po śniadaniu muszę wyruszyć dalej. W
każdym razie, żeby się z tobą spotkać choćby na kwadrans,
przemierzyłbym cały świat.
- Kłamczuch - odparła. - Nie zrobiłbyś tego. Choć przyznaję,
miło słyszeć coś takiego. Ja też się cieszę na nasze spotkanie.
- Fajnie. Bałem się, że mi odmówisz, dasz mi kosza. Na
szczęście ty dotrzymujesz słowa.
- Zawsze.
-1 to mi się właśnie w tobie podoba. No i wiele innych
rzeczy...
Lenę krępowały komplementy płynące z jego ust.
- Jan, proszę, nie bądź na mnie zły, ale muszę kończyć. Mam
sporo pracy.
- OK, już ci nie przeszkadzam. Do zobaczenia, moja piękna.
Trochę ją denerwowało to, że nazywał ją „moja piękna". A
jednocześnie przy nim odzyskiwała humor.
Potrafił wprawić ją w wesoły nastrój, sprawić, że się
uśmiechała.
Marzyła, żeby takie odczucia ożywiły jej związek z
Thomasem. Niby się kochali, należeli do sie bie, byli dwiema
pasującymi połówkami jabłka
;
a w istocie jakby poruszali się
na dwóch różnych planetach. Oboje utrzymywali, że nie mogą
żyć bez siebie, a niewiele o sobie wiedzieli. Wynikało to z
faktu, że było między nimi mnóstwo niedopowiedzeń.
Niektórych kwestii w ogóle nie poruszali. Z Janem było
inaczej.
Lubiła Jana, lecz kochała Thomasa. Proste? Na pozór tak,
ale...
Dosyć! Lena z zadowoleniem i satysfakcją opuściła budynek
destylarni. Wykonała dziś kawał dobrej roboty. No i pan
Albani przelał na jej konto obiecane pieniądze.
Oczywiście nie odmówiła sobie zerknięcia na czworaki. To
stało się prawie jej rytuałem. We wszystkich apartamentach
światło było zapalone. Oprócz tego wynajmowanego przez
Hellę Gundlach.
Potrząsnęła głową i skierowała swoje kroki do domu
Dunkelów. Chciała się z nimi tylko przywitać. Zje u siebie.
Czasami urządzała sobie samotne wieczory. Przyrządzała
wówczas sałatkę, kroiła chleb, smażyła jajecznicę i siadała
przy kominku. Ale tego dnia nie pogardziłaby tym, gdyby
Nicola zapakowała jej swój obiad do podgrzania.
Kiedy weszła do kuchni, Nicola, Aleks i Daniel debatowali
przy wielkim drewnianym stole. Mieli zatroskane miny.
- Co z wami? Żałobę macie czy jak? - spytała żartobliwie,
wyciągając z lodówki piwo i wódkę. -Którą wódkę pijecie?
Ogień wybrzeża czy Światło wydm? - Na stole stały dwie
butelki.
- Ogień wybrzeża. Daje mocniejszego kopa -burknął Daniel.
- Obyś nie przeholował z procentami - chrząknął Aleks.
Lena popatrzyła raz na jednego, raz na drugiego.
- Co jest grane?
Nicola, która zazwyczaj piła wino, sięgnęła po swoją szklankę
z wódką, przechyliła ją i się otrząsnęła.
- Pani Gundlach zniknęła - powiedziała.
- Wyjechała? - dopytywała Lena. Zapadło kilkusekundowe
milczenie.
- Nie! Uciekła!
- Nie rozumiem. Bez zapłaty? Nicola pokiwała głową.
Lena jednym haustem wypiła kieliszek wódki.
- W jaki sposób? Nikt jej nie zauważył? Przecież miała
ogromną walizkę. Musiała się komuś rzucić w oczy.
- Uhm, gdyby zabrała tę walizkę - wtrącił Daniel.
- Ale zostawiła ją... Wydało się też, dlaczego
zamknęła ją w szafie. Była pusta. Pamiętasz, jak zareagowała,
kiedy chciałem ją wziąć od niej tuż po przyjeździe?
- Tak. Nie wypuściła jej z rąk.
- Bo od razu wyszłoby na jaw, że wpuszcza nas w maliny.
- Szczwany, zuchwały lisek z niej. Przez nią jestem stratna
ponad tysiąc pięćset euro.
- Nie tylko ty, Leno - mruknęła Nicola.
- Słucham? Ty też? -
- Nie ja. Nasi mądralińscy panowie.
- Nie rozumiem.
- Mój mąż pożyczył jej pięćset euro, a Daniel aż tysiąc
dwieście.
- Zrobiło mi się gorąco. Nalejcie mi wódki - poprosiła Lena.
- Wyobraź sobie, że nasi hojni panowie nabrali się na jej
gadkę. Wzbudziła w nich litość. Okantowała jak dzieci.
- Nieprawda - warknął Aleks. - Pokazała mi rachunek za
naprawę opiewający na kwotę siedemset euro. Nie mogła
odebrać samochodu z warsztatu, bo czekała na dopływ
gotówki. Brzmiała wiarygodnie.
- Mnie załatwiła w podobny sposób. Ponadto pokazała mi
umowę najmu mieszkania w Bad
Helmbach. Rzekomo pilnie potrzebowała pieniędzy na
kaucję.
Lenie włos zjeżył się na głowie. Prawdopodobnie i ona
wpadłaby w tę pułapkę.
- Musimy jak najszybciej skontaktować się z pracownikami
warsztatu i osobą, która wynajęła jej to mieszkanie.
Daniel machnął ręką.
- Myślisz, że nie próbowaliśmy tego zrobić? Sfałszowała
wszystkie dokumenty. Pod wskazanym przez nią adresem w
Bad Helmbach mieszka ktoś inny. Jedynie pieczątka warsztatu
była oryginalna. Tyle że oni nigdy nie mieli u siebie samo-
chodu niejakiej Helli Gundlach.
- Powinniśmy złożyć na nią doniesienie na policji -
stwierdziła Lena. - Jeśli nawet nie mamy najmniejszych szans
na odzyskanie czegokolwiek. Nie pozwólmy, żeby dalej
oszukiwała ludzi.
- Wstrzymaliśmy się z tym do twojego powrotu. Woleliśmy
najpierw przedyskutować tę sprawę
- z tobą. Ty jesteś najbardziej poszkodowana. Jeśli po okolicy
rozniesie się plotka, że na Słonecznym Wzgórzu grasuje
oszustka, zniszczy to naszą nieposzlakowaną opinię.
- Hm, nic na to nie poradzimy. Takie życie. Wierzę, że ludzie
będą dla nas wyrozumiali. W końcu jesteśmy ofiarami, a nie
sprawcami. Rano pojadę do Steinfeld i zgłoszę przestępstwo.
- Chcesz jeszcze wódki albo piwa? - spytał Aleks.
- Oszalałeś? Potem wynosilibyście mnie stąd na rękach.
Alkohol nie jest lekarstwem na zło tego świata. On nie
rozwiązuje problemów.
- Ale dzięki niemu człowiek zapomina na moment o troskach.
Lena wybuchła śmiechem.
- Tak ci się tylko wydaje.
- Że też dałem się tej kobiecie wyrolować. Zrobiła mnie na
szaro - złościł się Aleks.
- Trzeba było się mnie poradzić, stary pryku -burknęła Nicola.
- Przecież jestem twoją żoną.
- Oczywiście masz rację, ale zaufałem jej. Sądziłem, że odda
mi te pieniądze.
- Ja też - wtórował mu Daniel. - Nie wolno skreślać ludzi
zaraz na początku znajomości albo być do nich uprzedzonym.
Trzeba okazać im zrozumienie, wyciągnąć do nich pomocną
dłoń. Leno, gdyby nie twój tata, sięgnąłbym dna. Pani
Gundlach sprawiała wrażenie zrozpaczonej...
- Cóż, zagrała tę rolę na miarę Oscara - dokończyła Lena. -
Szczerze mówiąc, nie mam pretensji do chłopaków. Ja
zachowałabym się dokładnie tak jak oni.
Lena wstała.
- Nicola, zostało ci trochę tej pysznej kapusty włoskiej?
- Nie. Zamroziłam ją.
- Szkoda. Naszła mnie na nią ochota.
- Zgłupiałaś? Na obiad kapusta włoska, na kolację kapusta
włoska...
- OK, więc zjem kanapki.
- Ale wymyśliłaś. Zrobię ci sałatkę ziemniaczaną z
kurczakiem na zimno.
- Super!
- Lena, nie idziesz do domu tylko dlatego, że zawaliliśmy
sprawę z panią Gundlach? - zapytał Aleks.
- Nie, mój drogi. Nie martw się. Dziś i tak zamierzałam pobyć
sama.
- Uff!'...
- Proszę, twoja kolacja. - Nicola wręczyła jej tacę pełną
jedzenia.
- Dziękuję, Nicola.
Lena pożegnała się i poszła do siebie.
Tradycyjnie spojrzała na czworaki. W oknach Helli Gundlach
nadal było ciemno. Tysiąc pięćset euro od niej, pięćset od
Aleksa, tysiąc dwieście od Daniela... No, no... Ta kobieta
zainkasowała bagatela trzy tysiące dwieście euro. Dorobiła się,
nie płacąc podatku. Trzeba znaleźć komiczny kontekst tej
sytuacji, bo inaczej można się nabawić wrzodów.
Okazało się, że niejaka Helia Gundlach w rzeczywistości
nazywała się Ursula Boettger i od dłuższego czasu była
poszukiwana przez policję. Miała dość bogatą kartotekę. Lena
spełniła obywatelski obowiązek i powiadomiła organa ścigania
o popełnionym przestępstwie. Dalsze działania leżały w gestii
policji.
Wykorzystała fakt, że była w mieście i poszła na deptak.
Jednak doszła do wniosku, że samotne buszowanie po sklepach
wcale nie jest ekscytujące. Wprawdzie nosiła się z zamiarem
kupienia nowych ubrań na piątkowy wieczór, lecz chyba nie
tego dnia. Zresztą jej szafa pękała w szwach, więc uzupełnienie
garderoby nie było konieczne. Naturalnie nie mogła przejść
obojętnie obok księgarni. Nie mogła się oprzeć i weszła do
środka.
Przystanęła przy półce z nowościami wydawniczymi.
Przeglądała skrupulatnie każdą książkę.
Wśród nich odkryła pięknie ilustrowaną pozycję
zatytułowaną „Życiowe mądrości". Kartkując ją, trafiła na
powiedzonko Marka Twaina: „Rozczarowania trzeba palić, a
nie balsamować". Odłożyła książkę na miejsce i wyszła z
księgarni.
- Mądre powiedzonko - mruknęła pod nosem.
Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, jak w wielkich
płomieniach palą się jej wszelkie wspomnienia związane z
Hellą Gundlach. „Dziękuję ci, Marku Twainie, uzdrowiłeś
moją duszę", pomyślała, idąc do samochodu.
W sumie powinna była kupić tę książkę dla Nicoli. Ona
lubowała się w takich sentencjach. Ach, innym razem.
Tan van Dahlen zjawił się na Słonecznym Wzgórzu
punktualnie o osiemnastej. Lena była lekko zestresowana,
kiedy zapukał do jej drzwi. Zanim je otworzyła, przejrzała się
jeszcze w lusterku. Na poprzednim koncercie ludzie byli ubrani
raczej na luzie, więc i ona specjalnie się nie stroiła. Założyła
obcisłe
niebieskie
dżinsy,
jedwabną
bluzkę
oraz
niekonwencjonalną brązową kurteczkę z gniecionej bawełny.
Włosy związała w kitkę.
Otworzyła drzwi.
Znienacka Jan wziął ją na ręce.
- Lena, wyglądasz olśniewająco. Czym sobie zasłużyłem,
żeby móc wyjść z taką pięknością?
Komplementy, szczególnie te płynące z jego ust, wprawiały ją
w zakłopotanie, więc nic nie odpowiedziała. Zrobiło się jej
cieplej na sercu. W jego ramionach czuła się błogo. Byłaby
skłonna wtulić się w jego szerokie barki, zatracić się w tej
namiętności... Ale nie mogła. Jan był jedynie przyjacielem,
nikim więcej, a przyjaciół wita się krótkim pocałunkiem w
policzek lub uściskiem dłoni. Energicznie uwolniła się z jego
ramion.
- Jesteś punktualny jak szwajcarski zegarek.
- Lena, rozluźnij się. Przy mnie nic ci nie grozi.
- Ja jestem wyluzowana.
- Nie, moje serduszko, nie jesteś. I nie zabronisz mi ciebie
kochać. Musimy tak stać w futrynie? Gdyby przynajmniej
wisiała w niej jemioła, mógłbym cię pocałować...
- Przepraszam. Wejdź! Napijesz się czegoś?
- Nie. Przed rozpoczęciem koncertu porywam cię do nowo
otwartej mongolskiej restauracji.
- Mongolskiej restauracji? Gdzie?
- Oczywiście w Bad Helmbach. Zarezerwowałem dla nas
stolik.
Lena potrząsnęła głową.
- Skąd wiesz...
- Zapomniałaś? - wszedł jej w słowo. - Dowiem się
wszystkiego, czego chcę. Mam świetnych informatorów,
potrafię dotrzeć do ważnych źródeł.
- Chwalipięta - zaśmiała się Lena.
- E tam. Po prostu interesuje mnie wszystko, co ma związek z
tobą, Ty mnie interesujesz.
- Gdzie twój bagaż? - zmieniła temat.
- Z tego zamieszania zostawiłem go na ławce. Przywiozłem ci
coś. Zaczekaj sekundkę.
Wniósł swoją torbę do środka. Wyciągnął z niej przepiękny
bukiet bladoróżowych róż.
- Śliczne! Piękne są! - zachwycała się Lena.
- Cieszę się, że ci się podobają. Nie mogłem przejść obok nich
obojętnie, chociaż wiem, że najbardziej lubisz białe kwiaty.
- Jeszcze nigdy nie dostałam tak niesamowitych kwiatów. Po
tysiąckroć dzięki, Jan. Przytnę je od razu i wstawię do wazonu.
A ty zanieś bagaż na górę.
- Na górę?
- Tak. Przygotowałam ci pokój tutaj, nie w czworakach.
- Dziękuję. Jesteś bardzo miła.
- Rozgość się w pokoju przy schodach. Wchodząc, przyglądał
się Lenie, jak kroczyła
rozanielona do kuchni.
Przycięła kwiaty i wsadziła je do kryształowego wazonu. Co
za ładny bukiet. Dlaczego coś tak niezwykłego nie trwa
wiecznie, tylko z czasem przekwita? A gdyby tak ususzyć ten
bukiet? Hm, Nicola zna się na roślinach.
Mimo lekkiego zmęczenia następnego ranka Lena tryskała
energią. Humor jej dopisywał, ponieważ spędziła z Janem
niezapomniane chwile. Najpierw zjedli kolację w mongolskiej
restauracji, potem wybawili się na koncercie, a na koniec
usiedli wygodnie przed kominkiem i rozmawiali o świecie i
Bogu. Jan był uważnym, a zarazem błyskotliwym partnerem
do konwersacji. Zupełnie zatracili poczucie czasu. Rozeszli
się do swoich pokoi dopiero około trzeciej.
Lena uświadomiła sobie, że właśnie z kimś takim chciałaby
dzielić każdy dzień, rozmawiać, śmiać się, dyskutować...
Wprawdzie zadowalało ją towarzystwo przyjaciół: Nicoli,
Aleksa, Daniela i Doris, ale to było co innego.
Gdy przebywała z Janem, zdała sobie sprawę, że brakowało
jej bliskości narzeczonego.
Thomas, jej największa miłość, mieszkał tysiące kilometrów
od niej. Jej nie wystarczały krótkie wizyty czy też telefoniczne
pogaduchy. Zbyt długo trwali zawieszeni w próżni. Kochała
Thomasa z całego serca, jednak to Jan bywał przy niej częś-
ciej... Była młoda i miała swoje potrzeby. Chciała, żeby ktoś ją
przytulał, całował, kochał... - realnie, nie tylko w słowach.
Zanim doszła do kuchni, usłyszała głośny śmiech swojej
szwagierki.
Jan i Doris jedli śniadanie, zaśmiewając się do rozpuku.
- Dzień dobry - wymamrotała nieco zakłopotana Lena. - Oho,
zaspałam i jestem ostatnia. A łudziłam się, że zwlokę się z
łóżka jako pierwsza i nakryję do stołu.
- Doris godnie cię zastąpiła.
Jan wstał i podszedł do Leny. Przytulił ją i pocałował w czoło.
- Mam nadzieję, że świetnie spałaś, moja kochana?
- Jak suseł - odpowiedziała. - Ale za krótko.
- Rozgadałem się wczoraj w nocy i przeze mnie późno się
położyłaś.
Lena wysunęła się z jego objęć.
- Jan, zafundowałeś mi wczoraj wspaniałą rozrywkę.
Dziękuję ci. Nie żałuję ani jednej sekundy spędzonej u twojego
boku. Ale teraz muszę się napić mocnej kawy, żeby się
rozbudzić.
- Proszę, częstuj się - powiedziała Doris, wręczając Lenie
filiżankę świeżo parzonej, aromatycznej kawy. - Ja i Markus
też mieliśmy ochotę wybrać się na koncert. Niestety, za późno
się o nim dowiedzieliśmy. Wszystkie bilety zostały
wyprzedane. Następnym razem na pewno pójdziemy. Jeszcze
nigdy nie byłam na koncercie reggae.
- Kolejny z tego cyklu odbędzie się w Londynie
- wtrącił Jan. - Możemy się umówić i razem na niego
pojechać.
W oczach Doris pojawiły się ogniki.
- Byłoby super! Nigdy nie byłam w Londynie. Upiekłabym
dwie pieczenie przy jednym ogniu. To byłaby moja pierwsza
wizyta na koncercie i pierwsza w Londynie. Wow. Pogadam o
tym z Markusem.
Lena nie włączała się do rozmowy.
- A ty, moja kochana? - zwrócił się do niej Jan.
- Co sądzisz o tym pomyśle? Lena odstawiła filiżankę.
- Londyn jest atrakcyjnym miastem. Jednak nie pojechałabym
tam tylko ze względu na koncert reggae.
- Dlaczego?
- Lubię reggae. Koncerty, na których z tobą by łam, wywarły
na mnie niesamowite wrażenie, ale wolę muzykę klasyczną i
dla niej pojechałabym do samego Nowego Jorku, Mediolanu
albo Londynu.
Jan wybuchnął dźwięcznym śmiechem.
- Dlaczego wcześniej mi o tym nie powiedziałaś? Ja również
wolę muzykę klasyczną. W Nowym Jorku mam swój
apartament. Ostatnio zaopatrzyłem się w karnety na festiwal
„Met". Zaraz zerknę w rozpiskę koncertów i jakoś dopasujemy
terminy...
- Nie! Nie Nowy Jork! - krzyknęła Lena. Popatrzył na nią
zdziwiony, po czym pokiwał
głową.
- Ach, wiem, co masz na myśli.
- Przepraszam.
- Nie musisz mnie przepraszać. Bo i za co? To ja przez
nieuwagę palnąłem głupstwo. Przecież nie musimy teraz
podejmować tej decyzji.
Odwrócił się do Doris.
- Podaj mi, proszę, galaretkę porzeczkową.
Lenie wydawało się, że przez swoją impulsywną reakcję
popsuła luźną atmosferę. Dlaczego oburzała się za każdym
razem, kiedy ktoś poruszał temat Thomasa?
Bezmyślnie gryzła bułkę z masłem.
Doris i Jan próbowali podtrzymać swobodną konwersację. Na
próżno. W końcu Doris spojrzała na zegarek i wstała.
- Och, Markus zaraz po mnie przyjedzie. Jan, mogę się z tobą
pożegnać? Miło było cię poznać. Może się jeszcze kiedyś
zobaczymy.
Następnie zwróciła się do Leny.
- Wrócę raczej późno. Spotkamy się jak zwykle na śniadaniu.
Lena pokiwała głową.
- Udanego dnia. Pozdrów ode mnie Markusa!
-OK.
Doris zaczęła sprzątać naczynia, ale Lena machnęła ręką.
- Zostaw! Ja pozmywam!
- Dzięki! Cześć! Lena i Jan zostali sami.
- Lena, proszę, uwierz mi. W tym momencie nie pomyślałem
o tym, że twój... chłopak - nie wypowiedział jego imienia -
mieszka w Nowym Jorku.
- Wyluzuj! Nic się nie stało.
- Zdenerwowałem cię. Potrząsnęła głową.
- Za gwałtownie zareagowałam. Przesadziłam. To nie twoja
wina. Kiedyś chciałam odwiedzić Thomasa w Ameryce, ale on
zbył mnie durnymi wymówkami... I teraz nagle ty wyskakujesz
z zaproszeniem do Nowego Jorku.
- No i w czym problem? Mam tam apartament oraz karnet na
„Met". Nie mam nic do ukrycia.
- Thomas też nie ma nic do ukrycia! - warknęła
rozgniewanym tonem.
- Uspokój się, Leno! Nikt tego nie powiedział. Usypał z
okruszków bułki małą kupkę.
- Lena, kocham cię, choć wiem, że twoje serce należy do
innego mężczyzny. Dlatego staram się okazywać ci jedynie
przyjacielskie uczucia. Hamuję się. Jednak nie chciałbym,
żebyś z mojego powodu popadała w konflikt z własnym sumie-
niem. Przestanę się z tobą kontaktować, nie będę pisał ani
dzwonił... Ale jeśli będziesz mnie potrzebowała, daj znać.
Będę przy tobie.
Zbierało się jej na płacz. Co się z nią działo? Nie chciała tracić
Jana. Jan wstał.
- Pora na mnie - oznajmił.
Chciała go poprosić, żeby został, ale nie mogła wydobyć z
siebie słowa. Zapadło krępujące milczenie.
- Ja cię nie wyganiam - powiedziała po chwili. Podsunął
krzesło, przyciągnął ją do siebie
i przytulił.
- Wiem. Mówiłem ci, że po śniadaniu wyjeżdżam. W zasadzie
już jestem spóźniony...
Tym razem nie opierała się jego czułemu uściskowi.
- Przepraszam, Jan - szepnęła. - Naprawdę bardzo cię lubię.
Gdyby nie było Thomasa...
Przerwała.
Jan przeczesał palcami jej gładkie włosy.
- Wiem, moja piękna, wiem.
Serce waliło jej jak młotem. Wzdychając nostalgicznie,
rozkoszowała się ciepłem jego ciała, zapachem perfum.
Zatraciła poczucie czasu i miejsca.
- Z chęcią bym został, ale muszę iść. Lena odprowadziła go do
drzwi.
- Uważaj na siebie - powiedział. - Jeśli będziesz mnie
potrzebowała, dzwoń!
- Dziękuję, Jan. Dziękuję ci za wszystko. Fajnie mieć takiego
przyjaciela.
Pochylił się nad nią, pocałował ją w czoło i wyszedł.
Lena odruchowo chwyciła za słuchawkę telefonu. Wybiła
dziesiąta, zatem u Thomasa powinna być czwarta rano.
Prawdopodobnie przekręcał się teraz na drugi bok. Ach,
nieważne. Wykręciła jego numer i czekała. Po paru sekundach
włączyła się automatyczna sekretarka.
- Tom, musimy wreszcie podjąć jakieś konkretne decyzje
odnośnie naszego wspólnego życia. Nie wytrzymam tak dłużej.
Proszę, odezwij się do mnie. Moja propozycja, żebym cię
odwiedziła w Ameryce, jest nadal aktualna... Kocham cię. Bez
ciebie jestem samotna. Tom, proszę, od-dzwoń do mnie.
Rozłączyła się. Żałowała, że nagrała tę wiadomość. Takie
sprawy wyjaśnia się osobiście. Uzna ją za histeryczną idiotkę.
Przeszła z powrotem do kuchni i zaczęła sprzątać po śniadaniu.
Tom ją kochał. Na pewno za nią tęsknił i marzył o tym, by być
przy niej. Co go zatrzymuje ^ w Ameryce? Ach, gdyby to
wiedziała!
Poukładała naczynia w zmywarce, założyła ciepłą kurtkę,
wygodne buty i wyszła. Musiała się przewietrzyć na świeżym
powietrzu i przemyśleć
swoją przyszłość. Postawiła wysoko kołnierz, ponieważ wiał
silny wiatr. Mimo to zimno nie zniechęciło jej do spaceru nad
rzeką, gdzie zwykle analizowała swoje rozterki. Tam
znajdowała ciszę i spokój.
Z naprzeciwka nadbiegły psy - Hektor i Lady. Obskoczyły ją,
radośnie machając ogonami.
Lena sięgnęła do kieszeni i wyjęła kilka ich ulubionych
smakołyków. Kiedy psiaki spostrzegły, że nic więcej od niej
nie wydobędą, czmychnęły do Daniela nadchodzącego z
oddali.
- Twój gość już wyjechał? - zapytał.
- Tak, ma umówione terminy. Sympatyczny ten twój Jan
Dahlen.
- Uhm, lubię go.
- Tylko lubisz?
- Tak! Kocham Thomasa. Zawsze będę go kochała.
- Lena, bez nerwów, dziewczyno. Ja ciebie nie atakuję, nie
czynię ci żadnych uszczypliwości. Po prostu zauważyłem, że
Jan pozytywnie na ciebie wpływa.
- Wybacz mi, Danielu. Ale zmieńmy temat, OK? Przejdziesz
się ze mną kawałek czy zmykasz do domku?
- Przejdę się z tobą. Wprawdzie jest wietrznie, ale dzisiejsze
powietrze świetnie orzeźwia. No i na szczęście nie pada.
Szli razem wzdłuż brzegu rzeki. Na wodzie unosiły się
zeschnięte liście. Stado spłoszonych przez Hektora i Lady
kaczek wleciało do wody.
- Hektor! Lady! Przestańcie! - zawołał Daniel. Im bardziej
zbliżali się do wioski, tym więcej
ludzi mijało ich po drodze, także ci z nowego osiedla.
Nagle Lena przypomniała sobie, że powinna zaprosić do
siebie rodziców Timmy'ego.
- Timmy dawno się nie pokazywał na Słonecznym Wzgórzu -
zauważyła Lena.
- Ma teraz sporo przyjaciół na wsi. Sylvia go z nimi
zapoznała. Poza tym Martin załatwił mu psa ze schroniska.
- Fajnie. Psina trafiła w dobre ręce. Zresztą, co tu dużo mówić.
Martin ma dar wyszukiwania zwierząt, które pasują do danej
rodziny, również fizjologicznie. Straszne, że niektórzy ludzie
sprawiają sobie zwierzęta dla prestiżu, a potem pozbywają się
ich tak szybko jak zużytych chusteczek higienicznych.
- Dzięki Bogu jest coraz więcej hodowców, którzy
przywiązują wagę do tego, komu powierzają swoje zwierzęta.
- Ale nie brakuje też takich, którzy nastawiają się głównie na
profity. Im jest obojętne, komu sprzedają cały miot. Ważne, że
ich kieszenie wypełniają się pieniędzmi. Zawracamy? Robi się
tłoczno. Spójrz, mnóstwo rowerzystów i biegaczy.
- Nowe osiedle zmieniło klimat tutejszej okolicy. We wsi
kręci się więcej ludzi... No i sporo spekuluje się o cudownym
uroku
twoich
ziem.
Dlatego
obcy przyjeżdżają tu
pospacerować, pobiegać. Nad jeziorem też rozwija się
rekreacja.
Odwrócili się.
- Przynajmniej nikt nie zabuduje nam tego jeziora. Już ja tego
dopilnuję.
Wyobrażasz
sobie
u
nas
kompleksy
hotelowo-wypoczynkowe jak w Bad Helmbach? Ja - nie!
- Cieszę się, że nie połaszczyłaś się na pieniądze i nie uległaś
namowom inwestorów. Twoje rodzeństwo bez mrugnięcia
okiem pozbyłoby się znacznej części twojej posiadłości.
- Słoneczne Wzgórze nic dla nich nie znaczy. No może poza
Jórgiem.
Daniel zaśmiał się.
- Twój brat Jórg nie wtrąca się, ponieważ jego ta sprawa nie
interesuje. Ale nie łudź się, że on cię rozumie, Leno.
- Ale on i tak jest przystępniejszy niż Grit i Frieder.
- Ach, Leno, w tym przypadku to żaden wyczyn. Miałaś jakieś
wieści od tej dwójki?
- Nie. Grit pokłóciła się ze swoim lowelasem, a Frieder nie
odezwie się do mnie, dopóki nie odstąpię mu działek nad
jeziorem.
- Czego oczywiście nie zrobisz.
- Po moim trupie. Tatuś równo obdarował naszą czwórkę.
Właściwie, gdyby te grunty nie zyskały miana działek
budowlanych, mnie przypadłaby najskromniejsza część
spadku. Choć ja nie płakałabym z tego powodu. Tak czy owak
byłabym przeszczęśliwa. W sumie i tak nie wzbogaciłam się na
przemianowaniu tych ziem. Wręcz przeciwnie. Musiałam
sięgnąć głęboko do kieszeni. Gdyby Thomas nie wspomógł
mnie finansowo i nie uiścił opłaty za uzbrojenie, miałabym nie
lada problem. Skąd wytrzasnęłabym tyle pieniędzy?
Musiałabym sprzedać kawałek posiadłości i tym samym
byłabym pierwszą z rodu Fahrenbach, która pozbyła się
majątku, znajdującego się
w naszym posiadaniu od pięciu pokoleń. Nie pogodziłabym
się z tym...
- Pssst. Wszystko się dobrze skończyło. Thomas ci pomógł.
- Uspokoiłabym sumienie, gdybym spłaciła ten dług.
- On przecież nie liczy na żadną spłatę. Nie chce, żebyś...
- Daniel, ja naprawdę poczuję się lepiej, jeśli oddam mu te
pieniądze.
Doszli do Słonecznego Wzgórza. Nicola wrzuciła coś do
pojemnika na odpady organiczne i podeszła do nich.
- Wam to do dobrze. Spacerki sobie urządzacie, a ja muszę się
użerać z rozmaitymi ludźmi.
- O Jezusie, co się stało?
Nicola uśmiechnęła się.
- Nic złego. Dzwonił pan Schaapendonk z Holandii, ten od
ajerkoniaku, i nie mieściło mu się w głowie, że nie zastał cię
ani w biurze, ani w firmie. Oddzwoń do niego i do Sylvii. Ona
chciała, żebyś koniecznie wpadła do niej wieczorem. W końcu
wybrali z Martinem imiona dla dzieci.
- No ale przecież nie ma Markusa, a on też będzie chrzestnym.
- Sylvia zadzwoniła do niego na komórkę. Zmienił plany i
przyjedzie do niej.
- Coś jeszcze?
- Nic, co by tyczyło się ciebie. Pani doktor Wiedemann
anulowała rezerwację na przyszły weekend.
O nie! Dlaczego Yvonne to zrobiła?
- Dlaczego? - spytała Lena.
- Jej tata się przewrócił i przewieźli go do szpitala.
Powiedziała, że jeszcze się do nas zgłosi. Co za pech!
Pochyliła się i pogłaskała psy.
- Chodźcie, moje włóczykije, mam dla was smakołyki -
zawołała, po czym zwróciła się do Leny i Daniela. - Zaparzyć
wam kawy albo herbaty? A może wolicie grzańca?
- Dzięki za propozycję, Nicola, ale lepiej oddzwonię od razu
do pana Schaapendonka. Pewnie ma do mnie pilną sprawę,
skoro dobija się do mnie w weekend.
- A ja chcę doczytać do końca moją gazetę -stwierdził Daniel.
- Zobaczymy się później. Nicola wzruszyła ramionami.
- Jak chcecie - mruknęła.
„Dlaczego zawsze coś musi stanąć na przeszkodzie?
Dlaczego los utrudnia spotkanie Nicoli i jej biologicznej
córki?" zastanawiała się w drodze do domu Lena. Zanim się
rozebrała z wierzchniego okrycia, złapała za telefon i
wykręciła numer do pana Schaapendonka.
- Dziękuję za szybki odzew - powiedział po przywitaniu. - Na
pani można polegać. Doceniam ten fakt. W ostatnim czasie
trochę eksperymentowaliśmy i obok naszego tradycyjnego
likieru stworzyliśmy trzy nowe wariacje ajerkoniaku o smaku
czekoladowym, pomarańczowym i limonki.
- Brzmi kusząco, panie Schaapendonk. Kiedy rozpoczniecie
produkcję tych trzech trunków?
- Już je produkujemy. W związku z tym zwracam się do pani z
pytaniem, czy chce ich pani najpierw spróbować, czy dołączyć
je bezpośrednio do dostawy?
- Panie Schaapendonk, mam do pana pełne zaufanie. Skoro
zapewnia mnie pan, że są dobre, nie będę wstrzymywała ich
dystrybucji przez zbędną degustację. Proszę przysłać mi taką
ilość artykułów, jaką ustaliliśmy przy pierwszej dostawie.
Żeby wystartować z kampanią reklamową, muszę mieć jakieś
produkty w magazynie. Aha, może dla
przyspieszenia procedur reklamowych, proszę wysłać mi po
jednej butelce przesyłką ekspresową.
- Super! Tak właśnie zamierzałem zrobić. Cieszę się, że
dobiliśmy targu, pani Fahrenbach. Świetny z pani kontrahent.
Życzę miłego weekendu i do usłyszenia.
- Dziękuję i wzajemnie. Następnie zadzwoniła do Sylvii.
- Dziś wieczorem jest spotkanie na szczycie? - spytała.
- Nie.
- Nicola mówiła...
- Zaszła nieoczekiwana zmiana. Markus i Doris gdzieś się
wybierają. Zapomniałam gdzie. I nie mogą tego przełożyć, a on
koniecznie chce być przy tym, jak wyjawimy wam imiona
naszych dzieci. Dlatego uzgodniliśmy, że spotkamy się w
południe. Inaczej sobie wyobrażałam ten moment. Szampan,
wykwintne jedzenie, wyborne wina...
- Sylvia, przecież ty w ciąży nie pijesz alkoholu.
- Ja nie, ale wy tak. Cóż, posilimy się czymś na szybko. W
dzień nie ma takiej przytulnej, uroczystej atmosfery jak
wieczorem przy dźwiękach muzyki.
- Oj tam, będzie fantastycznie, ponieważ zżera nas ciekawość,
jak nazwiecie wasze pociechy.
- Tak, ale wiesz, jak jest, kiedy człowiek się na coś nastawi...
- O której mam przyjść?
- Mogłabyś teraz?
- Jasne. Powiadomię tylko Nicolę i zaraz u ciebie będę.
Proszę, moja przyjaciółko, nie zadręczaj się więcej. Zobaczysz,
w południe też będzie fajnie. Wreszcie poznamy owiane wielką
tajemnicą imiona. Na razie!
Lena i nieco uspokojona Sylvia nakryły razem do stołu i
zamówiły u szefa kuchni wyrafinowane potrawy: zupę z
grzybów leśnych, smażony filet z sandacza, ziemniaki z
rozmarynem oraz sałatą, a na deser tort czekoladowy.
Martin i Sylvia wyglądali na szczęśliwych. Byli
podekscytowani i podenerwowani jak małe dzieci tuż przed
rozdaniem prezentów bożonarodzeniowych. Aż miło było na
nich popatrzeć. Gdyby nie byli jej najlepszymi przyjaciółmi,
Lena z zazdrości rzuciłaby na nich urok.
O dziwo Markus przybył punktualnie.
- Czyżbym już coś przegapił? - zapytał od progu.
- Nie, jeszcze nie. A gdzie Doris?
- Pojechała na Słoneczne Wzgórze. Później po mnie
podjedzie. To narada rodziców i chrzestnych, prawda?
- A propos chrzestnych - odezwał się Martin. - Planujemy
zamach na was dwoje. Głowiliśmy się nad tym, które z was
będzie chrzestnym jakiego dziecka. I według nas najprostszym
rozwiązaniem będzie, jeśli zostaniecie rodzicami chrzestnymi
obojga dzieci. Co wy na to?
- Dla mnie bomba! - krzyknęła spontanicznie Lena. - Dniami i
nocami zastanawiałam się, czy wybierzecie mnie do
dziewczynki, czy do chłopczyka, no i kogo ja bym wolała.
- Lena wyjęła mi te słowa z ust - wtórował jej Markus. -
Kapitalny pomysł. Oboje przystajemy na taki układ.
- Ekstra. Zatem ogłaszamy wszem i wobec, że nasze dzieci...
Hm, może Sylvia przejmie pałeczkę...
Zabrzęczał telefon.
- Przepraszam, to do mnie - powiedział zakłopotany Martin.
Zaczął rozmawiać przez telefon, po czym wykrzywił twarz i
zmarszczył czoło.
- Nie, oczywiście, panie kolego. Robi się. Natychmiast.
Rozmówca powiedział coś jeszcze.
- Nie, proszę nie zawracać sobie tym głowy. Siła wyższa.
Musimy sobie pomagać.
Rozłączył się.
- Przykro mi, ale muszę was opuścić. Żona kolegi Metzingera
spadła ze schodów, co wywołało u niej przedwczesne skurcze.
Właśnie wiezie ją do szpitala, a dostał też wezwanie do jednego
z rolników. Prosił, żebym go zastąpił.
- Dlaczego akurat ty? Nie ma innych weterynarzy w okolicy?
- Kochanie, Metzinger i ja zawsze się zastępujemy w nagłych
przypadkach. Dzięki niemu polecieliśmy na urlop do
Portugalii. Jego żona rodzi. W tej sytuacji nie będziemy im
robić problemów.
Sylvia zawstydziła się.
- Przepraszam. Masz rację. Za ile będziesz z powrotem?
Wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia.
- Czyli nie czekać na ciebie?
-Nie.
-1 co teraz?
- Przełóżmy to na kiedy indziej - zaproponował Markus. - Nic
na siłę. Jesteś zawiedziona, bo los pokrzyżował twoje plany...
Spotkajmy się jutro albo na początku przyszłego tygodnia.
Nadrobimy dzisiejszą imprezkę. Martin ty się spieszysz,
a my chrzestni chyba nie chcielibyśmy poznać imion waszych
potomków na chybcika. No i ty, Sylvia, wolałabyś, żeby
Martin przy tym był, prawda?
Sylvia pokiwała głową.
Zmarkotniała.
- OK, zdecydujcie gdzie, kiedy i jak - powiedział Martin. -
Dzięki za zrozumienie. - Przyciągnął Sylvię do siebie.
Pocałował ją czule w usta. -Nie smuć się, kochanie. Nie
poślubiłaś urzędnika, który o określonej godzinie ma wolne.
Naprawdę przykro mi, że muszę jechać. Kocham cię - szepnął
jej na ucho, gładząc ją po sporym brzuszku. -A wy dwoje,
pilnujcie waszej mamusi. Kocha was, moje promyczki.
Ponownie pocałował ją w usta i jeszcze raz pogładził po
brzuszku. Trudno mu było się z nią rozstać. Pomachał Lenie i
Markusowi i wyszedł.
- Że też pani Metzinger musiała spaść ze schodów akurat
teraz.
- Przecież nie zrobiła tego celowo - chrząknął oschle Markus.
- Ciesz się, że tobie się nic nie stało.
- Wybacz. Zachowuję się jak histeryczka. Po prostu
nastawiłam się na fajną zabawę w gronie najbliższych.
- Sylvia, co się odwlecze, to nie uciecze. Ale i tak sprawiliście
nam ogromną radość, że możemy być chrzestnymi obojga
maluszków.
- Mimo wszystko zjemy razem? - spytała Sylvia.
- Bez Martina? Chciałabyś? Sylvia potrząsnęła głową.
- Zawiadom kuchnię. Kiedy wróci Martin, pogadasz z nim na
spokojnie i powiadomisz nas, kiedy się spotkamy. Ja mam
zawsze czas.
- Ja też - dodał Markus. - No oprócz dzisiejszego wieczoru.
- OK - odparła Sylvia. - Zejdę na dół popracować. Przyda im
się każda para rąk.
- Lena, zabierzesz mnie ze sobą na Słoneczne Wzgórze?
- Tak.
- Super!
- Chodź, uprzątniemy szybko stół.
- Zostawcie. Sama się tym później zajmę. Zresztą może
przyda się na jutro. Ale zdzwonimy się jeszcze. Mam nadzieję,
że Martin nie przyjdzie zbyt późno.
Pożegnali się.
Sylvia poszła do gospody, a Lena i Markus do samochodu.
- Doris się zdziwi, kiedy zobaczy nas tak wcześnie -
zagadnęła Lena, przekręcając kluczyk w stacyjce. - Markus,
kochasz ją?
- Tak - przyznał bez owijania w bawełnę. -Dokładnie takiej
kobiety szukałem. Oby zdecydowała się zamieszkać w
Fahrenbach na stałe.
Lena skręciła w ulicę.
- Zdaje się, że twoje akcje stoją wysoko.
- Wiesz coś więcej? Opowiadaj!
- Za wiele nie wiem. Sam z nią o tym pogadaj. Doris jest w
tobie zakochana, ale nie chce niczego przyspieszać. Poza tym
najpierw musi się rozwieść z Jórgiem.
- To tylko formalność.
- Zgadza się, ale oni żyli ze sobą kilkanaście lat i nie rozstali
się w kłótni. Rozwód jest ostatecznym krokiem i myślę, że
bywa bolesnym doświadczeniem, jeśli nawet uczucia między
dwojgiem małżonków dawno wygasły.
- Nie przeczę. Jednak na razie pasuje nam obecny układ.
Chciałbym, żeby ułożyło mi się z Doris tak jak Sylvii z
Martinem. Oni są ze sobą szczęśliwi.
Kiedyś parą stawianą za wzór wszelkich cnót byli ona i
Thomas. Wszyscy im zazdrościli. Hm,
zamierzchłe czasy. Thomas rzadko pokazywał się na
Słonecznym Wzgórzu. Ludzie dziwili się, dlaczego jeszcze nie
porzucił Ameryki na rzecz ukochanej.
- Oj tak, Sylvia i Martin stanowią idealną parę. Odkąd się
pobrali, tryskają szczęściem, z dnia na dzień coraz większym.
- Uhm, człowiek odkrywa przy nich uroki małżeństwa i
rodzicielstwa.
Dojechali do posiadłości. Powoli wysiedli z samochodu.
- Doris jest u Dunkelów. Przekaż, proszę, Ni-coli, że nie
przyjdę na kolację. Położę się wcześniej. - Przystanęli przy
drzwiach domu Leny. -Bawcie się dobrze. I kto wie, może
zobaczymy się jutro i dowiemy, jak będą mieli na imię nasi
chrześniacy. Masz jakieś typy?
- Żadnych - powiedział Markus. - Na pewno nie nazwą swojej
córki Sylvia.
Lena zaśmiała się.
- Ach, pozwólmy się zaskoczyć. Uściskała Markusa.
- W porządku, położę się już. W przeciwnym razie usnę na
stojąco. Miłego wieczoru. Do jutra, Markus.
Na chybcika ściągnęła buty oraz ubranie, wzięła kaszmirowy
koc i osunęła się bezwiednie na sofę. Zasnęła dosłownie w
ciągu paru sekund.
Kiedy się obudziła, początkowo nie wiedziała, gdzie się
znajduje. Przeciągnęła się i wtuliła w wygodny koc. Co tu
robić? Bujać w obłokach, porozmyślać o Thomasie, marzyć,
żeby zadzwonił, czy wstać, zaparzyć kawę albo jedną z tych
wspaniałych chińskich herbat? A może pójść do Nicoli? Ona
na pewno znowu coś upiekła.
Wtem rozległ się dźwięk telefonu. Najchętniej by nie
odbierała. Ale to mógł być Thomas...
- Fahrenbach - zawołała do słuchawki. Usłyszała jedynie
głębokie westchnięcie
i szloch. Jakiś żart?
- Halo, z kim mam przyjemność? - zapytała.
- To ja... Sylvia - odezwała się przyjaciółka. Zanosiła się
płaczem. Ledwie wyartykułowała
te trzy słowa.
- Sylvia, na miłość boską, co się stało?
- Martin... - wyjąkała.
- Co z Martinem?
- Przyjedź do mnie... Musimy do szpitala... Do Steinfeld...
Szpital Św. Teresy - wykrztusiła z siebie ostatkiem sił.
- Sylvia, powiedz mi wreszcie, co z Martinem. Sylvia nie
przestawała szlochać.
- Kierowca jechał pod prąd... Wyciągnięty z zakleszczonego
samochodu...
- Martina wyciągnięto?! - krzyknęła do słuchawki Lena, nie
dowierzając temu, co słyszała. Przecież jeszcze parę godzin
temu widziała Martina całego i zdrowego. - Sylvia, skąd masz
te informacje?
- Od... od policji. Przed chwilą do mnie dzwonili. Muszę
szybko pojechać do szpitala. Martin...
Nie było sensu przedłużać tej rozmowy. Sylvia była zbyt
roztrzęsiona.
-
Sylvia,
rozłączamy
się.
Spakuj
dla
Martina
najpotrzebniejsze rzeczy. Jeśli chcesz, zrobimy to razem. Już
do ciebie jadę. OK?
- Tak, dziękuję, Lena.
Pobiegła do sieni. Wsunęła stopy w pierwsze lepsze buty i
zarzuciła płaszcz. Szybko przeczesała palcami włosy i
wybiegła z domu. Boże, spraw, żeby Martin przeżył!
Na szczęście przetransportowali go do szpitala teresińskiego.
Tam pracują wybitni chirurdzy. No i dysponują
najnowocześniejszą aparaturą.
Przed odjazdem wyjęła z torebki telefon komórkowy i
drżącymi palcami wystukała numer do Dunkelów. Chciała ich
zawiadomić o tej tragedii. Zgłosiła się Nicola. Lena pokrótce
streściła jej, co się stało. Nicola się rozpłakała.
- Nicola, muszę kończyć. Sylvia na mnie czeka. Dam ci znać,
jak tylko dowiem się czegoś więcej.
- OK, ale nie zapomnij. Biedny Martin! Biedna Sylvia! Jak
ona to przyjęła? Oby nie zaczęła rodzić!
- Nicola, jeszcze nie wiemy, w jakim stanie jest Martin i jak
się czuje. Nie denerwuj się! Będę cię informowała na bieżąco.
- Nie zapomnij! Będę się modliła za Martina. Boże, dlaczego
on? Taki dobry człowiek...
Lena zdawała sobie sprawę, że Nicola będzie lamentować bez
końca, więc się rozłączyła.
Złapała kilka głębszych oddechów i przekręciła kluczyki w
stacyjce. Musiała się skoncentrować na prowadzeniu
samochodu. Jeszcze tego brakowało, żeby i ona spowodowała
wypadek. Poza tym, wioząc Sylvię, będzie ponosiła
odpowiedzialność także za dwójkę jej nienarodzonych dzieci.
„Opanuj się, opanuj się, Lena", powtarzała to sobie, ocierając
łzy. Muszę zapanować nad sobą! Muszę być silna! Dla Sylvii i
Martina. Bała się spojrzeć roztrzęsionej przyjaciółce w oczy.
Stresowała się, bo nie wiedziała, jak podnieść ją na duchu. Co
mówi się do kobiety, której szczęście i radość życia prysnęły w
ułamku sekundy?
Oby Martin przeżył! Oby wyszedł z tego cało! Miał przecież
żonę, która spodziewała się bliźniaków! Lenę przeszył zimny
dreszcz. Znów przypomniał się jej czarny ptak na weselu...
Cyganka, która nie chciała powróżyć Sylvii z dłoni... Jej
obawy... Nie! Nie powinna teraz o tym myśleć!
Dojechała do gospody. Sylvia stała przed drzwiami blada jak
kreda. W ręku trzymała torbę podróżną. Płakała. Lena
zatrzymała się tuż przy niej. Wysiadła i podbiegła do
przyjaciółki. Wzięła ją w ramiona.
- Lena, dziękuję, że przyjechałaś. Jedźmy tam. Chcę do
Martina... - Sylvia mówiła powoli, dziwnie akcentując każdy
wyraz.
Lena wsadziła ją do samochodu. Przypilnowała, żeby zapięła
pasy. Torbę rzuciła na tylne siedzenie. „A jeśli on tego
wszystkiego już wcale nie
potrzebuje?", przeszło jej przez myśl. Przestraszyła się.
Wzdrygnęła się. Dla otrzeźwienia poklepała się po policzkach i
ruszyła. Martin musi żyć! Dla siebie i swojej ciężarnej żony!
Nie ma inne możliwości!
Sylvia siedziała nieruchomo na miejscu obok kierowcy.
Patrzyła otępiałym wzrokiem przeć siebie.
Lena najchętniej by ją pocieszyła. Ale jak? Co miałaby jej
powiedzieć?
„Boże, miej Martina w swojej opiece! Nie zabieraj go nam",
modliła się, z trudem tłumiąc napływające do oczu łzy.
Szpital św. Teresy w Steinfeld znajdował się na skraju
rozległego parku miejskiego. Ten surowy prostokątny budynek
bez żadnych ozdób jakby chował się za drzewami w parku. Z
zewnątrz wyglądał na trochę zaniedbany, ale w środku był
doskonale wyposażony w nowoczesną aparaturę i pracowali tu
znani lekarze. Dzięki dyrektorowi, profesorowi Ruttli, szpital
awansował w ostatnich latach do rangi placówki, która
przyjmowała
poszkodowanych
w
wypadkach
komunikacyjnych. To tu przywożono ciężko rannych nawet z
bardzo odległych miejsc.
Lena znała ten szpital, ale nigdy nie zastana^ wiała się nad
jego znaczeniem i rolą w udzielaniu pomocy ofiarom
wypadków. O takich sprawach myśli się zwykle wtedy, gdy
samemu szuka się pomocy lekarskiej. Jak teraz. Martin, mąż jej
najlepszej przyjaciółki i jednocześnie sam jej dobry
przyjaciel, potrzebuje pomocy. Dobrze, że to właśnie tu go
przywieziono. Tu, w tym szpitalu, Martin jest w najlepszych
rękach.
Lena odetchnęła z ulgą, kiedy dotarła do Steinfeld. Droga do
szpitala była upiorna. Sylvia nie odezwała się ani słowem.
Siedziała sztywno i tępym wzrokiem patrzyła prosto przed
siebie.
Lena nie miała odwagi do niej zagadnąć. Pewnie i tak Sylvia
nie zareagowałaby na jej słowa.
Zresztą o czym miałyby rozmawiać? Nie miały bliższych
informacji o wypadku Martina. Sylvia mówiła coś o kierowcy
jadącym pod prąd. Wspomniała też, że straż musiała rozcinać
samochód Markusa, żeby go wyciągnąć. A może tego drugiego
nie można było inaczej uwolnić z pojazdu? Nie padło przecież
żadne imię. To pewnie tylko domysły.
Jechała wolno drogą dojazdową do szpitala. Nigdy tu
wcześniej nie była. Nie miała pojęcia, gdzie jest parking.
Wolała tak krążyć jeszcze przez chwilę. To opóźni moment
wejścia do szpitala. Prawdę mówiąc, chciała odwlec moment
konfrontacji z prawdą. Jakie wieści na nie czekają? Co usłyszą
od lekarzy?
Niestety, na nic się zdał wybieg Leny. Bo niedaleko wejścia
było kilka miejsc parkingowych
i akurat jedno było wolne. To był znak, że trzeba stanąć
twarzą w twarz z prawdą, nawet jeśli będzie gorzka. Wolno
wjechała na puste miejsce między samochodami, wyłączyła
silnik, obeszła samochód, z bagażnika wyjęła torbę podróżną i
otworzyła drzwi pasażera.
- Sylvio, musisz wysiąść - powiedziała ciepłym głosem. -
Jesteśmy na miejscu.
Przyjaciółka nie reagowała. Lena chwyciła przyjaciółkę za
ramię, nachyliła się nad nią i rozpięła pas bezpieczeństwa. To
wyrwało Sylvię z odrętwienia.
- Jesteśmy na miejscu? - zapytała.
- Tak, wysiądź, proszę.
Lena pomogła jej wysiąść z samochodu. Szły ramię w ramię
do głównego wejścia szpitala. Wolnym krokiem wchodziły po
schodach. Wejście było jaskrawo oświetlone, podobnie jak
pozostałe części szpitala. Dlaczego w całym szpitalu jest takie
jaskrawe światło, w którym nawet zdrowy wygląda na
chorego? Lena skierowała kroki ku portierni. Sylvia została z
tyłu.
- Przyszłyśmy do doktora Grubera... Martina Grubera.
Przywieziono go tutaj.
Mężczyzna od razu wiedział, o kogo chodzi. Nie musiał
nawet sprawdzać w książce przyjęć.
Spojrzał na nią ze współczuciem czy tylko tak jej się zdaje?
- Oddział pierwszy, pierwsze piętro... To oddział profesora
Rüttli. Tuż obok wyjścia z windy jest pokój pielęgniarek. Tam
proszę pytać.
„To znaczy, że Martin nie leży jeszcze na sali chorych",
pomyślała Lena. Inaczej portier podałby im numer sali. Gdzie
jest Martin? Na intensywnej terapii?
- Dziękuję - powiedziała niewyraźnie.
- Proszę tędy. W lewo i przez szklane drzwi. Tam są windy -
powiedział mężczyzna.
Lena wzięła Sylvię pod rękę i dosłownie ciągnęła ją za sobą.
Wnętrze szpitala było odnowione. Ściany pomalowano na
delikatny żółty kolor i powieszono ładne akwarele. Na
podłodze leżała sztuczna szara wykładzina. Sufit i drzwi były
białe. Jak na szpital było tu zadziwiająco ładnie. No i co z tego.
Szpital to szpital. Najlepiej widać to z zewnątrz. Szpitale są
ładne tylko w jednym przypadku. Kiedy rodzą się dzieci.
Doszły do wind. Lena wcisnęła przycisk. Już po chwili drzwi
windy się otworzyły. Mogły wsiadać. Sylvia nadal się nie
odzywała. Lena musiała
ją wepchnąć do środka, a potem wypchnąć z kabiny, kiedy
winda zatrzymała się na pierwszym piętrze.
Portier mówił prawdę. Prosto z windy wyszły prawie na pokój
pielęgniarek. Przy ladzie siedziały trzy pielęgniarki i
wypełniały dokumenty. Jedna z nich opisywała probówki z
krwią.
- Dzień dobry, przyszłyśmy do doktora Grubera. Podobno
leży na tym oddziale.
O ile w przypadku portiera Lena miała tylko dziwne uczucie,
o tyle teraz nie miała już żadnych wątpliwości. Prawie
jednocześnie pielęgniarki odłożyły swoją pracę i spojrzały na
Lenę i Sylvię. Współczucie? Przerażenie?
- To pani jest żoną? - zapytała w końcu jedna z nich.
Lena potrząsnęła głową.
- Nie, przyjaciółką. To jest żona pana Grubera - pokazała na
Sylvię, która stała, jakby to wszystko jej nie dotyczyło.
Wzrok kobiet przeniósł się na Sylvię. Teraz nie można już
było nie zauważyć współczucia i przerażenia. Nie ma się
czemu dziwić. Patrzyły przecież na sparaliżowaną strachem
kobietę, bladą i na dodatek... w ciąży. Jedna z sióstr wyszła zza
lady.
- Proszę, niech pani zaczeka w poczekalni -powiedziała i
otworzyła drzwi. - Pójdę po lekarza.
Słowa pielęgniarki na chwilę wyrwały Sylvię z odrętwienia.
- Co z moim mężem? Dlaczego nie możemy pójść do niego? -
zapytała.
- Proszę o cierpliwość. Zaraz przyprowadzę lekarza...
Pielęgniarkom nie wolno udzielać żadnych informacji.
- Chcę do męża...
- Proszę, niech pani będzie cierpliwa. - Pielęgniarka niemal
uciekła z poczekalni.
Lena próbowała siłą posadzić Sylvię, ale ona wyrwała się i
podeszła do okna. Lena patrzyła na nią zmartwionym
wzrokiem. Sylvia była na skraju załamania. Co się stanie, jak
się dowie prawdy o Martinie? Było pewne, że nie usłyszy nic
dobrego. Wskazywało na to zachowanie pielęgniarek, a nawet
portiera.
Żeby ciągle nie myśleć o najgorszym, Lena rozglądała się po
poczekalni. Tu również ściany były żółte, a sufit i drzwi białe.
Zamiast akwareli na ścianach wisiały pełne wyrazu duże
zdjęcia w ramkach. Były też rośliny doniczkowe, a w rogu
mała fontanna. Odgłos tryskającej wody działał kojąco.
Uspokajał. Krzesła z wysokimi oparciami i małe fotele
zapraszały do wypoczynku. Były pokryte grubym płótnem w
kolorze ciemnego turkusu. W poczekalni znajdowały się też
małe stoliki, na których leżały czasopisma. W rogu obok drzwi
stał dystrybutor z wodą i automat z napojami. W poczekali
panował przyjemny nastrój. Ale ktoś tak zdenerwowany i
przerażony jak one nie zwraca na to uwagi. W takich
sytuacjach nie chodzi przecież o wystrój wnętrza.
Gdzie się podziewa ten lekarz?! Mijały kolejne minuty i nic
się nie działo. Lena chciała już wstać i zapytać, czy
przypadkiem o nich nie zapomniano, kiedy otworzyły się
drzwi.
Do poczekalni wszedł mężczyzna średniego wzrostu, mniej
więcej koło pięćdziesiątki, szczupły, z krótko przystrzyżonymi
włosami. Sylvia odwróciła się. Mężczyzna w białym fartuchu
patrzył to na Lenę, to na Sylvię.
- Pani Gruber?
- To ja - powiedziała Sylvia. Mężczyzna spojrzał na Lenę.
- To moja przyjaciółka, pani Fahrenbach. Chciałabym, żeby
była przy naszej rozmowie.
Mężczyzna pokiwał głową.
- Ruttli - przedstawił się.
Przyszedł więc sam profesor. Przywitał się najpierw z Sylvią,
a później z Leną. Poprosił Sylvię, żeby usiadała. Właściwie
zmusił ją do tego. Sam usiadł naprzeciwko niej. Wziął ją za
ręce.
- Co... z moim... mężem? - wyjąkała Sylvia zdławionym
głosem.
Lena wstrzymała oddech i zamknęła oczy. Napięcie w
pomieszczeniu było nie do wytrzymania.
- Ustabilizowaliśmy jego stan. Zaraz zacznie się operacja.
- Mogę go zobaczyć?
- Pani Gruber, to niestety niemożliwe. Zaraz przyjdzie siostra
Annegret i zada pani kilka pytań do naszej ankiety. Proszę nam
zostawić swój numer telefonu. Teraz niech pani jedzie do
domu. Nic tu pani nie pomoże. W pani stanie potrzebny jest
spokój.
- Zaczekam.
Profesor spojrzał na nią ze współczuciem. Tak się
przynajmniej Lenie zdawało.
- Pani Gruber, pani mąż odniósł poważne obrażenia. Operacja
potrwa kilka godzin, po operacji przewieziemy męża na
OIOM, a tam nie ma
odwiedzin. Jutro go pani zobaczy, jak już się wy-budzi z
narkozy.
Sylvia pokręciła głową.
- W domu nie zaznam spokoju. Zostanę tutaj, blisko Martina.
- Pani Gruber...
Do poczekalni weszła pielęgniarka.
- Przepraszam, panie profesorze, jesteśmy gotowi.
Profesor puścił ręce Sylvii i wstał.
- Pani Gruber, osobiście będę operował pani męża razem z
zespołem doskonałych lekarzy. Zrobimy wszystko, co w naszej
mocy. Proszę mi wierzyć. - Skinął głową i wyszedł.
Po krótkim milczeniu Sylvia zapytała:
- Leno, czy profesor powiedział, co konkretnie będą robić?
Lena pokręciła głową.
- Nie, nie powiedział. Wspomniał jedynie, że Martin odniósł
poważne obrażenia.
- Jasne... inaczej... by go nie operowali. - Łzy zdławiły jej
głos.
Lena podeszła do przyjaciółki. Przytuliła ją. Sylvia zaczęła
szlochać. Niech już lepiej płacze, niż ma trwać w tym
zatrważającym odrętwieniu.
Lenie też chciało się płakać. Bała się, miała złe przeczucia.
Ale nie może pokazać, jak bardzo się boi. Na zewnątrz musi
być silna. Dla Sylvii. Oby się udało! Oby lekarze uratowali
Martina!
Kiedy człowiek przeżywa radosne chwile, czas pędzi jak
szalony, ale tu, w szpitalnej poczekalni, sekunda wlokła się za
sekundą, czas jakby się zatrzymał.
Sylvia siedziała wciśnięta w fotel. Była zupełnie apatyczna.
Lena nie miała odwagi nic powiedzieć. Bała się, że Sylvia
wybuchnie płaczem. Czekały już ponad trzy godziny. Jedna z
sióstr przyniosła im coś do picia i jedzenia. Sylvia niczego nie
tknęła, natomiast Lena, mimo całego tragizmu sytuacji, była
głodna. W końcu od śniadania nie miała nic w ustach.
Wstydziła się jednak, że potrafi jeść w takiej sytuacji. Jadła
ukradkiem.
Wykańczało ją to czekanie. Myślała o Martinie. Pożegnał się
z nimi tak wesoło, kiedy jechał zastąpić kolegę. Tego dnia
Martin nie miał dyżuru, a rolnik, do którego został wezwany,
nie mieszkał
w jego rejonie. Pojechał z czystej uprzejmości. Na swoją
zgubę.
Znowu minęło kolejne pół godziny. W poczekalni nikt się nie
pokazał.
- Pójdę. Może się czegoś dowiem - powiedziała Lena, ale nie
była pewna, czy jej słowa dotarły do Sylvii.
Przed wyjściem Lena z troską spojrzała na przyjaciółkę.
- Mają już panie jakieś wieści z sali operacyjnej? - zapytała. -
Czekamy tyle godzin.
- To może jeszcze potrwać - odpowiedziała pielęgniarka,
która przyniosła im jedzenie i picie. - Doktor Gruber odniósł
naprawdę poważne obrażenia.
- Co mu właściwie jest?
- Nie wiem. Nawet gdybym wiedziała, nie mogłabym pani
powiedzieć. Pani Gruber też nie. Takich informacji udzielają
tylko lekarze... Może czegoś panie potrzebują?
- Nie, dziękuję... A może wie pani, gdzie się wydarzył ten
wypadek?
Pielęgniarka spojrzała na koleżankę, chyba szukając w jej
oczach przyzwolenia. Ta pokiwała głową.
- Policja powie paniom więcej. Same niewiele wiemy, tylko
tyle, że jakiś kierowca jechał pod prąd... Młody mężczyzna,
któremu zbrzydło życie. Jechał z bardzo dużą prędkością i
zderzył się czołowo z samochodem doktora Grubera. Zginął na
miejscu. Samochód pana Grubera wyrzuciło z drogi, dachował,
a potem uderzył jeszcze w mur. Musiała go wyciągać straż
pożarna.
Pod Leną ugięły się nogi, zachwiała się. Chciała się czegoś
przytrzymać, ale trafiła w pustkę i gdyby nie podbiegła do niej
druga z pielęgniarek, pewnie by upadła.
- Straszne... - wyszeptała Lena, jak już doszła do siebie. - Bez
sensu... Boże, jak ja to powiem Sylvii?!
- Dopóki pani przyjaciółka nie pyta, proszę jej nic nie mówić.
Nie powinna się denerwować w takim stanie. Trzeba jej
oszczędzać przykrych informacji.
Lena przytaknęła.
- Dziękuję... Ma pani rację. I tak już dużo przeszła, a jeszcze
niejedno ją czeka. Martin tak szybko nie dojdzie do siebie.
Trochę to potrwa.
Na szczęście nie zauważyła spojrzenia, jakim wymieniły się
pielęgniarki. To spojrzenie by ją
zaniepokoiło. Lena wróciła do poczekalni. Sylvia czekała z
niecierpliwością na przyjaciółkę. Jednak zauważyła jej
wyjście.
- I co? Dowiedziałaś się czegoś?
- Niestety, nie. Musimy być cierpliwe.
- Dlaczego to tak długo trwa? Przecież to niemożliwe, żeby
tak długo operowali.
- Martin jest w najlepszych rękach. Lekarze wiedzą, co robią.
Sama słyszałaś, operuje go sam szef, profesor Rüttli.
- Całe szczęście - odpowiedziała Sylvia. - Pomoże mu. Martin
jest silny. Przeżyje... Dlaczego zgodził się zastąpić kolegę?
Gdyby nie pojechał, nic by się nie stało!
- Nie wolno ci tak myśleć. Nikt nie ucieknie od swojego
przeznaczenia. Kto wie, może... Może spadłby ze schodów lub
stałoby się coś innego.
- Na pewno nie tak strasznego jak wypadek samochodowy.
Nie pamiętam, co mówiła policja. Jutro przyjdą jeszcze raz.
Ale będę już po rozmowie z Martinem. Na pewno mi powie,
jak doszło do wypadku. Leno, możesz mi powiedzieć, co...
Urwała nagle, bo do poczekalni wszedł profesor Rüttli. Był w
towarzystwie jednego z lekarzy.
Profesor nie zdążył jeszcze powiedzieć ani słowa, a Lena już
wiedziała, że nie ma dobrych wiadomości. Czuła to. Czuła to
każdą częścią swojego ciała, całą sobą.
Sylvia zerwała się na równe nogi.
- Panie profesorze, i co? Jak się czuje mój mąż? Operacja się
udała? Mogę do niego iść?
Profesor wolnym krokiem podszedł do Sylvii. Był bardzo
poważny. Wziął ją za ręce.
- Pani Gruber, robiliśmy wszystko, co w naszej mocy, ale go
straciliśmy.
Sylvia utkwiła wzrok w jego twarzy. Początkowo nie
rozumiała, co powiedział.
Nagle uświadomiła sobie, co znaczą jego słowa. Wyrwała się,
podbiegła do drzwi i gwałtownie je otworzyła.
- Dokąd pani idzie? - zawołał profesor i pobiegł za nią. - Pani
Gruber...
- Chcę do męża... Do mojego męża... Asystent profesora
chciał wyjść z poczekalni.
Lena go zatrzymała. Sama się dziwiła, że mimo wszystko jest
w stanie trzeźwo myśleć.
- Proszę, niech mi pan powie, co było przyczyną śmierci
Martina. Muszę to wiedzieć. Przyjaciółka będzie mnie pytać.
Nie dzisiaj, teraz i tak
nic do niej nie trafia, ale kiedyś zapyta. Muszę jej to jakoś
wytłumaczyć. Lekarz wahał się.
- Panie doktorze, jestem jej najlepszą przyjaciółką, zaufaną
osobą. Może mi pan wszystko powiedzieć. Zresztą doktor
Gruber był też moim przyjacielem.
Mówiła o Martinie w czasie przeszłym, ale nie zdawała sobie
z tego sprawy.
- Dobrze, powiem. Nie wiem, co pani wie o okolicznościach
wypadku. To prawdziwy cud, że pan Gruber nie zginął na
miejscu. Kiedy go do nas przywieziono, udało nam się go na
tyle ustabilizować, że mogliśmy zrobić rezonans magnetyczny
i
tomografię
komputerową. Zdiagnozowaliśmy uraz
czaszkowo-mózgowy, zmiażdżenie mózgu i zlokalizowaliśmy
źródło krwotoku. Trzeba było przede wszystkim go
zatamować. Ponadto pan Gruber miał złamaną miednicę,
połamane kończyny i żebra. Na dodatek jedno z żeber przebiło
płuco, co doprowadziło do krwotoku płucnego. Doszło także
do odmy opłucnowej...
Lena nie mogła tego słuchać. Aż tyle obrażeń? To potworne.
Wzięła się w garść. Musiała przecież
zachować przytomność umysłu, musiała to zrobić, dla
Sylvii... Kiedyś przyjaciółka zapyta o obrażenia męża.
- Co to jest odma opłucnowa?
- Dochodzi do niej wtedy, gdy powietrze dostaje się do jamy
opłucnej, gdzie ciśnienie jest na ogół niższe od ciśnienia
atmosferycznego. Przedostające się do jamy opłucnej
powietrze znosi ujemne ciśnienie względne w jamie opłucnej i
uniemożliwia prawidłową wymianę oddechową. Płuca ulegają
zapadnięciu.
- To była bezpośrednia przyczyna śmierci Martina?
- Równie dobrze mogło nią być coś innego. Wszystkie
obrażenia były bardzo poważne. Nawet gdybyśmy zatamowali
krwotok mózgowy, pojawiłyby się inne komplikacje. Gdyby
pan Gruber przeżył, i tak nigdy nie mógłby już normalnie żyć...
Martin do końca życia wymagałby już stałej opieki. „Byłby
jak roślinka", pomyślała Lena. Lekarz nie musiał wcale tego
mówić. Przy takich obrażeniach... Lena słuchała jego słów z
przerażeniem. Nie wytrzymała. Przestała panować nad
własnymi emocjami. Łzy wąską strużką spływały jej po
policzkach, cała drżała.
- Dziękuję, panie doktorze - powiedziała cicho i spojrzała na
niego. - Dlaczego ludzie, którym zbrzydło życie, nie mogą
odejść w ciszy z tego świata? Dlaczego tchórzą i pociągają za
sobą inne, niewinne istnienia?
Wzruszył ramionami.
- Nigdy się tego nie dowiemy... Ma pani jeszcze jakieś
pytania?
- Czy... czy Martin, to jest doktor Gruber, bardzo cierpiał?
Lekarz pokręcił głową.
- Nie, stracił przytomność w trakcie zderzenia. Spojrzała na
niego z niedowierzaniem. Skąd
może wiedzieć? Ale lepiej wierzyć w jego słowa, niż
kwestionować ich prawdziwość.
Jakie były ostatnie myśli Martina przed wypadkiem? Myślał o
Sylvii i swoich jeszcze nienarodzonych dzieciach? Słuchał
muzyki czy ciekawego reportażu sportowego? Dlaczego
przychodzą jej teraz do głowy takie banały? Chyba po to, żeby
nie zacząć głośno krzyczeć, nie stracić panowania nad sobą, bo
Martin nie żyje, bo już nigdy z nim nie porozmawia, bo już
nigdy razem nie będą się śmiać, bo nie zobaczy swoich dzieci,
bo jego dzieci będą musiały dorastać bez ojca...
Dlaczego akurat Martin? Przecież nikogo nie skrzywdził!
Owszem, był szczęśliwym człowiekiem. Ale czy to grzech?
Przecież pomagał też innym. Dlaczego Bóg pozwolił, żeby ten
szaleniec ściągnął na Martina śmierć? Tylko dlatego, że po-
jawił się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze?!
Głos lekarza wyrwał ją z zamyślenia.
- Przepraszam panią. Proszę tu zaczekać na panią Gruber.
- Dobrze. Lekarz wyszedł.
Lena stała jak wmurowaną pośrodku pokoju. Martin nie żyje!
Z dworu dobiegł radosny śmiech. Ktoś dobrze się bawił. No
cóż, dlaczego miałby się smucić. Życie toczy się dalej, a osoba,
która się śmieje, wcale nie musi wiedzieć o cierpieniu Sylvii.
Życie-i śmierć zawsze idą w parze.
Kiedy jeszcze kilka godzin temu siedzieli razem przy stole,
rodzice i chrzestni, i mieli porozmawiać o imionach, jakie będą
nosiły dzieci Sylvii i Martina, nikt z nich nie przypuszczał, że
już nigdy nie zasiądą do stołu w takim składzie. Co za
paskudny los!
Ale widocznie takie było przeznaczenie Martina. No bo jak
inaczej wytłumaczyć fakt, że kolega Martina poprosił go o
zastępstwo akurat wtedy, gdy na drodze szalał ten przeklęty
samobójca? Nikt nie ucieknie od swojego przeznaczenia. Jeśli
przyszła na kogoś pora, to nie ma wyboru. Nie ma znaczenia,
czy ktoś jest młody, czy stary, zdrowy czy chory. Nic tu nie ma
znaczenia. Dlatego tak trudno to zrozumieć!
Biedna Sylvia! Jej szczęśliwe małżeństwo z Martinem zostało
tak tragicznie i bezsensownie zniszczone. Lena była gotowa
zrobić wszystko, żeby pomóc przyjaciółce przetrwać ten
najgorszy czas, żeby się pozbierała po tak dotkliwej stracie.
Nie wiedziała tylko, jak się wobec niej zachować. Nie ma
chyba takich słów, które mogłyby pocieszyć Sylvię. Rana jest
zbyt świeża. Potworny ból zamieszkał w jej sercu.
Biedny Martin! Trudno uwierzyć, że nie żyje taki dobry
człowiek, taki wspaniały przyjaciel. Dzięki niemu Lena ma
Lady, dzięki niemu ma Bondadosso, którego uratował przed
rzezią i przyprowadził do posiadłości. Ilu zwierzętom ocalił
życie! Pracował niestrudzenie dla swoich czworonożnych
pacjentów. Wspierał też właścicieli
swoich podopiecznych. Nie dlatego, że był do tego
zobowiązany, robił to z powodu życzliwości.
Łzy płynęły jej po policzkach. Nie wstydziła się, że płacze. W
poczekalni była sama i mogła dać upust swojemu smutkowi.
Przy Sylvii musi być silna.
Thomas! Musi go powiadomić. Markus też jeszcze nie wie, co
się stało. Spędza teraz radosne chwile z Doris i nawet nie
przypuszcza, do jakiego nieszczęścia doszło. Żałowała, że nie
zabrała ze sobą komórki.
Lena otarła łzy, wzięła głęboki oddech i próbowała się
uspokoić.
Trudno jej zrozumieć, że Martin nie żyje, że tylu lekarzy,
wszyscy wysokiej klasy specjaliści, walczyło o jego życie, a
mimo to go nie uratowali. Trudno się pogodzić z
nieodwracalnością i ostatecznością wydarzeń. Martin nie żyje!
Nie może teraz o tym myśleć. Przede wszystkim musi zająć
się Sylvią, którą los tak brutalnie pozbawił szczęścia, życia
pełnego miłości i wzajemnego zrozumienia. Gdzie ona się
podziewa?
Lena chciała wyjść z poczekalni i zapytać pielęgniarki o
przyjaciółkę. Trzeba przyznać, że siostry na tym oddziale są
naprawdę miłe. Nagle
otworzyły się drzwi i jedna z pielęgniarek weszła do środka.
- Musi się pani uzbroić w cierpliwość. Profesor bada panią
Gruber. Zasłabła.
Biedna Sylvia! Ale czy można się temu dziwić? Straciła
męża, wielką miłość swojego życia, ojca jej jeszcze
nienarodzonych dzieci.
- Mogę do niej pójść? Pielęgniarka pokręciła głową.
- Nie, to niemożliwe. Lepiej będzie, jak pani tu zaczeka. Mogę
pani jakoś pomóc?
- Nie, dziękuję za troskę. Miło, że pani pyta. Mam nadzieję, że
profesor pomoże mojej przyjaciółce. Będzie się musiała
zmierzyć z nie lada cierpieniem.
- Profesor Rüttli to wspaniały człowiek. Rozumie sytuację
pani przyjaciółki. Zrobi wszystko, żeby jej pomóc, ale nie
uleczy jej bólu. Tylko czas, jak to się pięknie mówi, co zresztą
jest szczerą prawdą, czas leczy rany. Ale przed nią długa droga.
Nie może pójść nią sama. Na szczęście ma panią.
- Z całych sił będę ją wspierać. Jej dzieci też. Wie pani, oni tak
się kochali. Byli dla siebie stworzeni, byli tacy szczęśliwi, a
teraz... - przerwała, bo nie mogła dalej mówić.
- Tak, czasem dzieją się rzeczy, które trudno zrozumieć.
Proszę mi wierzyć, pani przyjaciółka nie jest odosobnionym
przypadkiem. Zdarzają się wypadki, które jeszcze trudniej
zrozumieć. Oczywiście jak się patrzy na wszystko z boku.
Wczoraj też wydarzył się wypadek samochodowy. Zginęła
młoda kobieta i troje dzieci. Jej mąż musi się teraz pogodzić z
utratą całej rodziny. Stracił ich wszystkich w jednej chwili.
Najgorsze, że to nie ona spowodowała ten wypadek, lecz
kierowca ciężarówki. Jechał z nadmierną prędkością, stracił
panowanie nad pojazdem i wjechał w samochód osobowy.
Matka i dzieci nie mieli żadnych szans. Kierowcy ciężarówki
nic się nie stało. Matka jechała z dziećmi na przyjęcie
urodzinowe. Wszyscy byli pewnie weseli, podekscytowani...
Żadne z nich nie przypuszczało, że jadą na spotkanie śmierci.
Pielęgniarka miała rację. Wciąż umierają ludzie i człowiek się
zastanawia, dlaczego akurat ci, a nie inni. Nie ma żadnego
wyjaśnienia.
- Widzi tu pani dużo nieszczęścia - powiedziała Lena.
- To prawda. Ale przeżywamy też chwile szczęścia, kiedy
profesorowi i jego zespołowi uda
się uratować ludzkie życie nawet wtedy, gdy stan
poszkodowanych był niemal krytyczny... Niestety, pan doktor
Gruber nie należał do tych szczęśliwców. To smutne,
szczególnie dla rodziny - powiedziała i odwróciła się. -
Rozgadałam się. Proszę mnie powiadomić, gdyby pani czegoś
potrzebowała. I niech pani będzie cierpliwa. Pani przyjaciółka
jest w najlepszych rękach.
- Dziękuję, siostro.
Pielęgniarka wyszła z poczekalni.
Lena została sama ze swoimi myślami, które krążyły
oczywiście wokół Martina, ale przede wszystkim wokół Sylvii.
Oby przyjaciółka przetrwała te ciężkie chwile.
Dopiero po dwóch godzinach profesor Rütfli przyprowadził
Sylvię do poczekalni. Wyglądała przerażająco. Była blada jak
ściana. Poruszała się jak marionetka. To pewnie efekt działania
środków uspokajających, które dostała. Była jakby nieobecna.
To też przez leki? A może przez szok po śmierci Martina
straciła kontakt z rzeczywistością?
Lena miała wrażenie, że Sylvia w ogóle nie zarejestrowała, co
powiedział profesor. Bezwolnie dała sobie założyć kurtkę,
pożegnała się z lekarzem i poszła za przyjaciółką. Lena
pomogła jej -wsiąść do samochodu i ruszyła. Była już ciemna
noc. Na rozgwieżdżonym niebie świecił księżyc. Jego pełna,
blada tarcza rzucała na ulicę nieco przerażające światło.
Żadna z nich tego nie zauważyła. Lena zastanawiała się, co się
teraz dzieje w głowie Sylvii. „Jak się zachować", myślała
gorączkowo. Zagadnąć ją?
Nie, to głupi pomysł. Lepiej po prostu zostawić ją w spokoju.
Droga ze Steinfeld do Fahrenbach na niewielkim odcinku
prowadziła przez las. W zasadzie był to całkiem przyjemny
odcinek, ale nie w tej chwili. W chłodnym świetle księżyca las
wyglądał odpychająco, był skostniały i zimny.
Lena aż podskoczyła, kiedy Sylvia nagle się odezwała.
- Amalia... Fryderyk...
Lena nie rozumiała, co jej przyjaciółka mówi.
- Słucham?
- Bliźniaki... Będą się nazywać Amalia i Fryderyk -
powtórzyła Sylvia i zaczęła głośno szlochać.
Lena zjechała do małej zatoczki, wyłączyła silnik, nachyliła
się na Sylvią i przytuliła ją do siebie. Głaskała ją po plecach.
Dopiero po dłuższej chwili przyjaciółka się uspokoiła.
- Właściwie od początku tak chcieliśmy nazwać dzieci, ale nie
byłam do końca pewna...
- Dlaczego? To piękne imiona.
- Tak, ale...
- Amalia, Fryderyk - powtórzyła Lena. - Obydwa imiona
bardzo mi się podobają. Mówię całkiem szczerze.
Sylvia uwolniła się z objęć Leny i powoli się wyprostowała.
- Moim zdaniem też są ładne. Podobają mi się. Martin od
samego początku za nimi optował.
- Więc w czym problem? - zapytała Lena. Cieszyła się, że
Sylvia jest w stanie rozmawiać
i nie mówi wyłącznie o Martinie i jego tragicznej śmierci.
- Sama wiesz, że przez całe życie byłam nieszczęśliwa, bo
rodzice dali mi na imię Sylvia na pamiątkę jakiegoś tam
wydarzenia.
- No dobrze, ale ty tak nie robisz.
- No nie, ale w przypadku Amalii myśleliśmy oczywiście o
Amálii Rodrigues, tej słynnej pieśniarce fado, a Fryderyk od
Fryderyka
Chopina,
którego
obydwoje
kochamy...
kochaliśmy... - poprawiła się natychmiast i znowu zaczęła łkać.
- Fajnie, kiedy dzieci dostają imiona jakichś wybitnych
osobistości. To bardzo ważne. Wiesz, moja koleżanka ze
Stanów nazwała swoją córkę Sayle. Jej imię wypowiada się tak
jak sale, czyli wyprzedaż. I co się stało? Wszystkie przyjaciółki
z Niemiec tak nazywają jej córkę. Kiedy rozmawiają między
sobą o dzieciach, pytają na przykład: A co tam u Wyprzedaży?
Sylvia cicho się zaśmiała. Historia tej dziewczynki, a
właściwie jej imienia ją rozśmieszyła. Lena uruchomiła
samochód. Pojechały dalej. Reszta drogi upłynęła im w
milczeniu. Amalia będzie przypominać Sylvii, jaki szczęśliwy
był Martin w Portugalii, w czasie ich podróży poślubnej, i
później, kiedy pojechali tam na urlop. Obydwoje byli
zauroczeni Portugalią i szczęśliwi, kiedy się wsłuchiwali w
dźwięki fado. Teraz sytuacja jest zupełnie inna. Sylvia cierpi,
jej serce przepełnione jest bólem. Lena chciała, żeby
przyjaciółka wykrzyczała swój ból, żeby w jakiś sposób
wyrzuciła z siebie całe cierpienie. Ale upłynie jeszcze dużo
czasu, zanim Sylvia pokona ból i smutek.
Wreszcie dojechały do Fahrenbach. W gospodzie świeciło się
jeszcze światło. Lena skręciła w boczną bramę, która
prowadziła bezpośrednio do części mieszkalnej. Wysiadły z
samochodu. Lena sięgnęła po torbę z rzeczami Martina, które
nie będą już potrzebne, nigdy więcej nie będą potrzebne...
- Sylvio, jesteś pewna, że chcesz zostać sama? Może
przenocujesz u mnie? U mnie jest przecież dużo miejsca.
- Nie, zostanę w domu. Życie toczy się dalej. Jutro rano muszę
się skontaktować z... z zakładem pogrzebowym... -
powiedziała to łamiącym się głosem.
- Możesz to zrobić ode mnie. Sylvio, nie chcę cię do niczego
zmuszać. Zrobisz, jak chcesz. Ale teraz odprowadzę cię na
górę.
Sylvia nie protestowała.
Razem weszły do domu. Szły na górę. W przedpokoju wisiały
kurtki Martina. Lena odstawiła torbę, potem podreptała za
Sylvią do salonu. Niewyobrażalne, że jeszcze kilka godzin
temu siedzieli tu wszyscy razem, byli w doskonałych hu-
morach, a wśród nich cały i zdrowy Martin. Potem wydarzyła
się rzecz nieprzewidywalna. Sylvia zauważyła gruby sweter z
szarej wełny, rzucony niedbale na fotel, jakby Martin zostawił
go tu na chwilę, żeby zaraz go założyć. W tym momencie
uświadomiła sobie, że Martin nigdy więcej nie założy tego
swetra, nigdy więcej nie przyjdzie, że nie żyje i że nic na
świecie nie zwróci jej męża.
Sylvia podbiegła do fotela, złapał sweter, przycisnęła go do
twarzy i zaczęła głośno płakać.
Lena stała jak sparaliżowana. Ten nagły wybuch bólu ją
zaskoczył. Najchętniej podbiegłaby do Sylvii i przytuliła
przyjaciółkę, ale podświadomie czuła, że Sylvia musi teraz
zostać sama, musi dać upust rozpaczy. Dopiero po dłuższej
chwili się uspokoiła.
Spojrzała na Lenę. Wciąż przyciskała do siebie sweter
Martina.
- Masz rację. Będzie lepiej, jak pojadę z tobą. Lena
przytaknęła.
- Spakuję ci kilka rzeczy.
Sylvia nie protestowała. Stała bez ruchu jak uosobienie
nieszczęścia i przyciskała do siebie sweter Martina. Ciężko
było na nią patrzeć. Lena szybko spakowała kilka ubrań Sylvii i
przybory toaletowe. Kiedy wróciła, Sylvia nadal stała
nieruchomo.
Lena chwyciła za telefon i zadzwoniła do Nicoli.
- Zaraz będę w domu. Zabieram ze sobą Syhdę. Przygotujesz
pokój?
Nicola o nic nie pytała. Głos Leny zdradzał wszystko.
Domyśliła się, co się stało.
- Boże, Boże, Boże - powtarzała. - Już idę do twojego domu -
powiedziała i szybko odłożyła słuchawkę.
Do Sylvii nic nie dotarło z tej rozmowy. Lena delikatnie
objęła przyjaciółkę.
- Możemy iść - powiedziała. - Spakowałam twoje rzeczy i
powiadomiłam Nicolę. Naszykuje dla ciebie pokój.
- Nie chcę wam robić kłopotu.
- Nie robisz. Wszystko w porządku - zapewniła ją Lena.
Zgasiła światło i wyprowadziła Sylvię. W innych
okolicznościach przyjaciółka poszłaby teraz
do gospody i wydała personelowi kilka poleceń. Ale było
inaczej. To nie były normalne okoliczności. Nic nie miało dla
niej znaczenia.
Wyszły z domu. Lena pomogła jej wsiąść do samochodu.
Posiadłość Leny leżała na wzgórzu, więc była wyżej położona
niż wioska. Prezentowała się imponująco i okazale. Jej raj, jej
warownia. Tu czuje się bezpiecznie, tu jest szczęśliwa. Czy
Sylvia zazna jeszcze kiedyś spokoju i szczęścia? Zrobi
wszystko dla przyjaciółki. Pomoże jej przetrwać ten kryzys.
Tylko jak? Sylvia straciła męża, ojca jej nienarodzonych
dzieci, miłość swojego życia... Dlaczego musi się wydarzyć
coś tragicznego, żeby człowiek zrozumiał, że nasze życie nie
trwa wiecznie?
Lena wjechała na prywatny parking posiadłości. Zaparkowała
obok trzech samochodów należących do gości, którzy wynajęli
apartamenty w czworakach. Zgasiła silnik. Nicola już do nich
biegła. Na pewno stała w oknie i ich wypatrywała. Nie chciała
przegapić ich przyjazdu. Energicznie szarpnęła za drzwi
pasażera i pomogła Sylvii wysiąść. Objęła dziewczynę i
przytuliła ją do siebie. Sylvia nie protestowała. Po jakimś
czasie pogłaskała ją po głowie.
- Chodź, dziecko, zaprowadzę cię do domu.
Szły ramię w ramię. Lena wzięła torbę Sylvii i wolnym
krokiem poszła za nimi. Nicola umie pocieszyć. Wie, jak ukoić
ból. „Jest wspaniała", pomyślała Lena.
„Jak Sylvia położy się do łóżka, zadzwonię do Thomasa",
postanowiła. Była pewna, że wsiądzie do pierwszego samolotu
i przyleci do Niemiec. Jest przecież przyjacielem Sylvii. Był
też przyjacielem Martina. Poza tym na pewno zdaje sobie
sprawę, jak bardzo Lena go teraz potrzebuje.
Przez chwilę pomyślała, jak by się czuła, gdyby Thomas był
na miejscu Martina, gdyby straciła mężczyznę, którego kocha
nad życie. Nie! To niemożliwe. Nie wolno jej tak myśleć.
Thomas żyje i musi żyć. Przecież chce wreszcie zaznać
szczęścia wspólnego życia w posiadłości. Nie będzie już
narzekać, że Thomas nadal mieszka w Stanach i tylko
sporadycznie odwiedza ją w Niemczech. Przecież ciągle
rozmawiają ze sobą przez telefon, piszą e-maile. Owszem, to
za mało dla kogoś, kto tęskni za bliskością ukochanej osoby.
Ale Sylvia nie będzie już miała nawet tego. Nigdy już nie do-
stanie żadnej wiadomości od Martina, nie będzie już
teraźniejszości z nim, będzie jedynie wspólna
przeszłość. Na szczęście Thomas żyje, jest i żyje. W końcu
nadejdzie taki dzień, że zacznie się ich wspólna szczęśliwa
przyszłość.
Tak, zadzwoni do niego, jak tylko będzie mogła, i powie mu,
że go kocha i że już nigdy nie będzie niecierpliwa, że będzie
czekać, aż przyjedzie do niej na zawsze.
Wzięła torbę przyjaciółki i pospieszyła za Sylvią i Nicolą. Ile
razy zazdrościła Sylvii i Martinowi, kiedy na nich patrzyła,
jacy są dla siebie czuli, jak pięknie okazują sobie miłość? Ile
razy była smutna i czuła się przy nich jak piąte koło u wozu?
- Panie Boże, dziękuję ci, że nie odebrałeś mi Thomasa, ale
proszę, pomóż Sylvii znieść ten ból i żałobę.
Nicola zaprowadziła Sylvię do przytulnej kuchni i posadziła
ją przy starym stole z miękkiego drewna.
- Teraz wypijesz ciepłe kakao - powiedziała. - Zrobiłam takie,
jak lubisz.
-Ale ja...
- Żadnego sprzeciwu, moja kochana - powiedziała Nicola. -
Nie możesz myśleć tylko o sobie. Jesteś odpowiedzialna za
dzieci, które nosisz pod sercem.
Lena usiadła obok Nicoli. To niesamowite, jaką Nicola ma
intuicję. Ani Sylvia, ani ona nie wspomniały nawet słówkiem o
śmierci Martina, a mimo to Nicola wyczuła, co się stało.
- Ja też poproszę kakao - powiedziała Lena.
- Oczywiście, wszystkie trzy się napijemy - oznajmiła Nicola.
Postawiła na stole trzy duże kubki. Przyniosła dzbanek i je
napełniła.
Sylvia napiła się trochę i odstawiła kubek. Zdławionym od łez
głosem powiedziała:
- Nicola, Martin nie żyje...
Ona przysunęła się do niej, objęła ją i delikatnie masowała jej
ramiona.
- Wiem, moje dziecko, wiem...
Ciszę w kuchni przerywał jedynie szloch Sylvii. Nicola też
miała łzy w oczach. Lena rozpaczliwie walczyła z własną
słabością. Za wszelką cenę nie chciała się rozkleić. Miała
ochotę krzyczeć z żalu, ale nie mogła tego zrobić w obecności
przyjaciółki. Biedaczka jeszcze bardziej by się załamała. Do-
brze zrobiła, że przywiozła Sylvię do posiadłości. Nicola wie,
co robić, jak jej pomóc.
Swoim opanowaniem i roztropnością Nicola uspokoiła
Sylvię. Ale dziewczyna wylała dzisiaj już tyle łez i tyle
przeszła, że w końcu zwykłe wyczerpanie wzięło górę nad
żałobą. Bez słowa sprzeciwu dała się Nicoli zapakować do
łóżka. Pozwoliła się traktować jak małe dziecko. Nicola została
przy niej i trzymała ją za rękę. Nawet wtedy, gdy Sylvia
zasnęła, nie wyszła z pokoju, tylko położyła się na stojącej w
pokoju sofie, żeby być blisko niej.
Sylvia była pod dobrą opieką, więc Lena mogła pójść do
swojego pokoju. Rozpaczliwie próbowała dodzwonić się do
Thomasa. Obydwu telefonów stacjonarnych nikt nie odbierał, a
jego komórka była wyłączona. Akurat teraz, kiedy chce mu
powiedzieć, że Martin zginął w wypadku, że go potrzebuje, że
jego głos uspokoiłby ją, nie może się z nim połączyć!
Lena nie miała pojęcia, co robić. Przypomniało jej się, że
Markus też o niczym nie wie. Zastanawiała się przez moment.
Zadzwonić do niego na komórkę? Na pewno ma ją przy sobie.
Szybko zrezygnowała z tego pomysłu. To nie jest wiadomość,
którą można przekazać przez komórkę. O takich rzeczach
informuje się osobiście. Może Markus jest gdzieś z Doris i piją
akurat drinka, a może są u niego w domu, całują się i są w do-
skonałych humorach. Nie będzie ich zaskakiwać tą hiobową
wiadomością. Nie, tak się nie robi. Jutro z samego rana
pojedzie do tartaku i osobiście poinformuje Markusa. Czy
Markus dowie się w środku nocy, czy kilka godzin później, nie
ma już najmniejszego znaczenia... Martinowi i tak nie pomoże.
Ostatni raz spróbowała połączyć się z Thomasem, potem
odłożyła telefon, zgasiła światło i wtuliła się w poduszki.
Wiedziała, że sen tak szybko nie przyjdzie. Wciąż miała przed
oczami, jak Martin się z nimi żegna. Była taki wesoły, a teraz
nie żyje! Gdyby długo chorował, można by się było oswoić z
myślą o nieuniknionym końcu. Ale tak? Śmierć zabrała go tak
nieoczekiwanie... To okropne! Straszne! Co za bezsensowna
śmierć!
Lena uporczywie starała się myśleć o czymś innym. Mimo że
bardzo się starała, nie udawało jej się nie myśleć o Martinie.
Jeszcze długo czekała na sen. W końcu przyszedł. Ale był
niespokojny, przerywany strasznymi obrazami.
Następnego ranka Sylvia była zadziwiająco opanowana.
Zjadła nawet dwa naleśniki z syropem klonowym, które
usmażyła jej Nicola.
- Leno, masz książkę telefoniczną Steinfeld? -zapytała po
śniadaniu.
- Tak. Dlaczego pytasz?
- Muszę znaleźć zakład pogrzebowy.
- Dlaczego w Steinfeld? Przecież Hoisl zajmuje się u nas
organizacją pogrzebów.
- Tak, ale konwencjonalnych. Lena nic nie rozumiała.
- No tak, ale chyba zamierzasz wyprawić Martinowi
tradycyjny pogrzeb... Twój mąż spocznie na naszym
cmentarzu, prawda?
Sylvia pokręciła głową.
-Nie.
Nicola odstawiła filiżankę, którą akurat podniosła do ust.
Lena wpatrywała się w przyjaciółkę
szeroko otwartymi oczami. Zdawało się, że Sylvia jest
myślami daleko stąd. Odezwała się ponownie dopiero po
dłuższej chwili.
- W czasie naszej podróży poślubnej byliśmy w cudownej
miejscowości nad morzem. Nie da się opisać słowami jej
piękna. Przysięgliśmy sobie, że kiedy umrzemy, nasze prochy
zostaną tam rozsypane... Tak właśnie chcę zrobić. Zawiozę
prochy Martina do Portugalii i rozsypię tam, gdzie spędziliśmy
najszczęśliwsze chwile naszego życia, gdzie byliśmy
niesamowicie... - nie dokończyła.
Głos odmówił jej posłuszeństwa, ból wykrzywił jej twarz, a
po policzkach znowu płynęły łzy.
Lena i Nicola zostały na swoich miejscach. Trzeba zostawić
Sylvię z jej wspomnieniami. Po chwili Sylvia się uspokoiła.
- Kiedy o tym rozmawialiśmy, nie mieliśmy pojęcia, że
nastąpi to tak szybko... A może właśnie wiedzieliśmy... Nie
chcieliśmy wyjeżdżać z Portugalii. Tam nic by się nie stało.
Kiedy pomyślę o tych wszystkich złych znakach - czarny ptak,
który rzucił się na mnie w dniu naszego ślubu, Cyganka, która
nie chciała mi powróżyć z ręki, nawet oddała mi pieniądze, mój
strach, że ktoś może
rzucić urok na nasze szczęście... To wszystko zwiastowało
tragedię.
- Sylvio, przecież tobie nic się nie stało, tylko Martinowi...
Jej przyjaciółka westchnęła.
- Jakie to ma znaczenie. Martin był moim życiem, bez niego
jestem nikim... Martin musiał to czuć. No bo dlaczego tak
nalegał na ślub? Przed ślubem tyle lat byliśmy ze sobą i wcale
nam się nie spieszyło przed ołtarz. Chciał uporządkować nasze
życie. Dlaczego zaszłam w ciążę, chociaż nie chcieliśmy mieć
od razu dzieci. Mieliśmy inne plany... Po co Martin prowadził
pamiętnik?
Sylvia zamilkła. Ani Lena, ani Nicola nie wiedziały, co
powiedzieć. Rzeczywiście z perspektywy czasu to wszystko
może wydawać się dziwne. Ale wszystko mogło też być
dziełem przypadku, a teraz siedzą i dorabiają ideologię.
- Sylvio, tradycją jest, że mieszkańcy Fahrenbach spoczywają
na naszym cmentarzu. Tu leżą twoi rodzice i rodzice Martina.
- Wiem, ale mimo to teraz będzie inaczej. Kocham tradycję i
pielęgnuję ją, ale nie mogę się jej trzymać zbyt kurczowo.
Przeczytałam kiedyś coś pięknego. To słowa Gustawa
Mahlera. „Tradycja
to nie uwielbianie popiołów, lecz utrzymywanie ognia...". Nic
nie musi dziać się tylko dlatego, że zawsze tak robiono. Martin
i ja tak postanowiliśmy. Kiedy umrę, chcę, żebym moje prochy
rozsypano tam, gdzie prochy Martina. Nicola nie ustępowała.
- Jeśli pochowasz go tutaj, będziesz mogła przynajmniej
przychodzić na jego grób.
Sylvia pokręciła głową.
- Martin jest w moim sercu. Nie potrzebuję żadnego miejsca,
żeby móc z nim porozmawiać. Wręcz przeciwnie, nie
zniosłabym myśli, że przysypuje go warstwa ziemi. Na morzu
połączy się z przyrodą. To dla mnie logiczne. Zresztą, gdybym
nawet chciała zrobić inaczej, a nie chcę, nie mogłabym się
sprzeciwić życzeniu Martina.
Lena zazdrościła przyjaciółce konsekwencji. Wstała od stołu i
przyniosła książkę telefoniczną Steinfeld.
- Umów się na popołudnie - powiedziała. -Pojadę do Markusa
i powiem mu, co się stało. Przecież on nic nie wie.
- A ja zostanę z tobą - powiedziała Nicola.
- Przecież musisz się zająć Aleksem i Danielem, no i gośćmi
w czworakach.
- Wszystko już ustalone. Doris się nimi zajmie. Rozmawiałam
z nią w nocy, kiedy wróciła do domu.
Widać było po Sylvii, że cieszy się, że nie musi być sama.
- Dziękuję.
- W takim razie ja idę - powiedziała Lena i pomachała Sylvii i
Nicoli.
Złapała kurtkę, kluczyki do samochodu i wyszła z domu.
Przede wszystkim chciała powiadomić Markusa o śmierci
Martina, ale chciała też się dowiedzieć, czy nie ma innych
numerów telefonu do Thomasa.
Wciąż nie mogła się z nim skontaktować
Markus musiał widzieć, że przyjechała, bo od razu wybiegł z
domu.
- A to niespodzianka! Co cię tu sprowadza? Chcesz mi
pogratulować, że Doris zdecydowała się zamieszkać na zawsze
w Fahrenbach i że się pobieramy, jak tylko dostanie rozwód?
Lena spojrzała z zaskoczeniem na starego przyjaciela.
- Nie, nic mi o tym nie wiadomo. Nie rozmawiałam jeszcze z
Doris. Ale skoro już wiem, to moje gratulacje. Pasujecie do
siebie.
- W takim razie co cię do mnie sprowadza? Chcesz mi
sprzedać kilka drzew?
Lena pokręciła głową.
- Co jest? O co chodzi?
- Możemy wejść do środka? - poprosiła.
Nie chciała mu mówić na parkingu o tragicznych
wydarzeniach wczorajszego dnia.
- Tak, ale... - Dziwne zachowanie Leny go zdziwiło. - Czy coś
się stało?
Nie odpowiedziała. Poszła przodem, ale nie do biura, skąd
Markus wybiegł jej na przywitanie, lecz do stojącego obok
domu. Znała jego dom. Skierowała kroki prosto do salonu i
opadła na fotel. Zaczęła mówić dopiero wtedy, gdy Markus
usiadł.
- Martin nie żyje.
Markus podniósł energicznie głowę i spojrzał na nią z
niedowierzaniem.
- Co...? Co powiedziałaś?
Lena opowiedziała mu, co się wydarzyło.
- Mój Boże, to straszne... Biedna Sylvia. Gdzie ona jest?
- Zabrałam ją do siebie. Nicola się nią świetnie opiekuje.
- Dzięki Bogu. Musi być załamana.
- Ma zmienne nastroje. Raz płacze, raz siedzi . odrętwiała.
Myślę, że nie dotarło do niej jeszcze, co naprawdę się
wydarzyło.
- Dobrze, że jest u ciebie. Zaraz do was pojadę.
- Nie teraz. Przyjedź wieczorem. W ciągu dnia ma jakieś
zajęcie. Wieczorem zjemy razem kolację. W towarzystwie jest
silniejsza, stara się panować nad sobą.
- Dobrze, zrobię, jak zechcesz. Leno, nie mogę tego
zrozumieć. Wciąż widzę Martina, jak nam radośnie macha
przed wyjściem.
- Ja też mam ciągle ten obraz przed oczami... Markus, musimy
pomóc Sylvii.
- To oczywiste. Dobrze, że nie jest teraz sama.
- Nie może być teraz sama.
Rozmawiali jeszcze przez chwilę o wypadku Martina. Potem
Lena wyłuszczyła swoją prośbę.
- Nie mogę się dodzwonić do Thomasa. Może masz do niego
jakiś numer telefonu, którego ja nie mam.
-Nie sądzę.
- Sprawdź, proszę.
- Dobrze, skoro nalegasz.
Markus wstał, podszedł do biurka, wyjął notes z numerami
telefonów, otworzył go na literce S.
- Proszę, tu są numery, które mam pod nazwiskiem Sibelius.
Lena wskazała na jeden z numerów.
- Tego nie mam.
- To jakiś stary numer. Prawdopodobnie już nieaktualny.
- Mimo wszystko go zapiszę. Dasz mi kartkę i ołówek?
- Dam, ale to głupi pomysł.
Lena nie dała się przekonać i zapisała numer telefonu. Nagle
zadzwoniła komórka Markusa. Wzywano go do tartaku.
- Przepraszam, muszę iść do tartaku - powiedział. - O której
przyjechać?
- Może koło osiemnastej? Pogadamy jeszcze przed kolacją.
- Zgoda... Leno, mogę mieć prośbę?
- Jasne. Jaką?
- Czy Nicola mogłaby przygotować swoją pieczeń w
skorupce? Nigdzie takiej nie jadłem. Jest doskonała. To
prawdziwa uczta dla podniebienia.
- Przekażę Nicoli. Ucieszy się - obiecała Lena. Markus
odprowadził Lenę do samochodu. Pożegnali się.
Lena ruszyła. Pojechała do kapliczki zapalić świeczki dla
Martina. Ktoś tu musiał być przed nią, bo w kapliczce paliło się
już kilka. Ale nie mogły to być świeczki dla Martina. We wsi
jeszcze nikt nie wiedział o śmierci sympatycznego
weterynarza. Lena zapaliła świeczki i usiadła na ciemnej
drewnianej ławce, na której zawsze siadała, ilekroć była w
kapliczce. Modliła się za Martina, ale też za Sylvię, żeby
przetrwała ten bolesny cios, jaki zadał jej los.
Sylvia straciła męża, a Markus i Doris właśnie się odnaleźli
jak dwie połówki tego samego jabłka. Może w chwili,.gdy
Martin umierał, Markus prosił Doris o rękę. Jednym szczęście,
drugim cierpienie... Życie ciągle płynie, a każdy dzień przynosi
jakieś zmiany.
Jej życie też się zmieni. Thomas przeprowadzi się do
Niemiec, pobiorą się, będą mieli dzieci. Czeka ich świetlana
przyszłość. Ścieżkę życia jej przyjaciółki okryła ciemność.
Nikt nie mógł tego przewidzieć.
Jej wzrok powędrował od mrugającego światła świeczek w
stronę pięknego krzyża na ołtarzu.
Dlaczego tak się stało? Dlaczego akurat Martin? Dlaczego
musiał zginąć taką tragiczną śmiercią? Dlaczego los odebrał
Sylvii radość życia? Dlaczego Amalia i Fryderyk nigdy nie
poznają swojego ojca, który tak się cieszył i czekał na ich
przyjście na świat? Nie ma i nie będzie odpowiedzi na te
pytania. Niezbadane są wyroki niebios.
Lena wstała. Wsadziła rękę do kieszeni kurtki i upewniła się,
czy karteczka z numerem telefonu wciąż tam jest, i wyszła z
kaplicy. W południe zadzwoni pod ten numer. U Thomasa
będzie wtedy ranek. Nie mogła się już doczekać rozmowy z
nim.
Coś ciągnęło ją na cmentarz. Pojechała. Chciała pójść na grób
ojca. Cicha rozmowa z ojcem wiele dla niej znaczyła. Dobrze,
że przeniosła grób ojca na cmentarz w Fahrenbach. Kiedy stała
nad grobem, jej wzrok powędrował w prawą stronę.
Znajdowały się tam, jeden za drugim, groby rodziny Sylvii i
Martina. Ale Martin tu nie spocznie, Sylvia też nie, bo
postanowili inaczej. Nie można krytykować ich decyzji.
Nachyliła się i zebrała ostatnie suche liście z grobu ojca.
Pomyślała o pani doktor Christinie von Orthen, jej pierwszym
gościu w czworakach. Gdyby tu nie było grobu jej ojca,
Christina nie przyjechałaby do Fahrenbach, nie położyłaby
czerwonej róży na jego grób i Lena nigdy by się nie dowiedzia-
ła, że ta kobieta jest ostatnią miłością jej ojca. Po raz ostatni
spojrzała na zadbany grób, odwróciła się i poszła żwirową
ścieżką do samochodu.
Oby Sylvia była pewna swojej decyzji i nie pożałowała jej
pewnego dnia. Nikt nie ma prawa wpływać na zmianę jej
postanowienia. Co do jednego Sylvia ma rację. Ukochaną
osobę zawsze nosi się w sercu.
Lena nosi w sercu pamięć o ojcu i miłość do niego, ale mimo
wszystko potrzebne jest jej to
ciche miejsce na cmentarzu. Tylko jej rodzeństwo w ogóle nie
myśli o ojcu. Żadne z nich, ani Frieder, ani Grit, ani Jörg, nigdy
nie przyjechało na grób ojca. Wiele osób zapomina o zmarłych.
Niestety, do takich łudzi należy jej rodzeństwo. Przejęli swoją
część spadku i zamknęli rozdział życia zatytułowany „Ojciec".
Przeszłość nie ma dla nich najmniejszego znaczenia. Nic nie
ma dla nich znaczenia. Ani nazwisko Fahrenbach, ani tradycja,
która sięga już pięciu pokoleń. Sylvia powiedziała prawdę o
tradycji. Lena widziała w sobie osobę, która podtrzymuje
płomień, jest kontynuatorką tradycji, ale unowocześnia ją, co
świetnie udowodniła, przerabiając czworaki na apartamenty
wakacyjne.
Kiedy wsiadała do samochodu, uświadomiła sobie, że już
dawno nie miała żadnych wieści od rodzeństwa. Nic dziwnego.
Frieder wciąż się dąsa, chcąc ją w ten sposób zmusić do
odstąpienia mu gruntów nad jeziorem, Grit ma nadal problemy
z kochankiem, a Jörg - uśmiech zagościł na jej ustach - zaklinał
się na wszystkie świętości, że będzie do niej dzwonił, żeby po
prostu porozmawiać, a nie tylko wtedy, gdy ma sytuację
podbramkową, bo znowu coś sknocił. No cóż,
pewnie zapomniał o swojej obietnicy. Ale Jórg jest jeszcze
najprzyzwoitszy z rodzeństwa. Sama do niego zadzwoni, jak
tylko sytuacja nieco się uspokoi. Teraz musi się zająć Sylvią.
Tylko to się liczy.
Sprawy z zakładem pogrzebowym załatwiono, wspólną
kolację omówiono, więc Nicola zabrała Sylvię na spacer.
Wzięły ze sobą psy, Lady i Hektora.
Lena już się zbierała, żeby pójść do destylarni i omówić coś z
Danielem, kiedy nagle stanęła przed nią Doris. Ją również
mocno dotknęła śmierć Martina.
- Nie mogę się z tym pogodzić - powiedziała. -Taki miły
człowiek i zginął w tak bezsensowny sposób. Aż coś mi się w
środku robi, kiedy pomyślę, że kiedy Martin umierał, ja i
Markus wyznawaliśmy sobie miłość. Ale przecież nikt się tego
nie spodziewał.
- Nie, nikt się tego nie spodziewał. Martin znalazł się po
prostu w złym czasie w niewłaściwym miejscu. Naszym
najważniejszym zadaniem jest teraz pomóc Sylvii. Nic i nikt
nie zwróci jej
Martina... Zapomniałabym, Markus wpadnie dzisiaj do nas.
Zjemy razem kolację.
- Tak, wiem, już mi powiedział. Widzimy się zatem
wieczorem. A, Leno, to małżeństwo z apartamentu numer
siedem przedłużyło swój pobyt o trzy dni. Bardzo im się u nas
podoba. Zgodziłam się. Dobrze zrobiłam?
- Oczywiście. Poza sezonem każdy gość jest na wagę złota.
Przepraszam cię, Doris, ale muszę iść do Daniela. No i trochę
mi zimno w tym cienkim sweterku.
- Brakuje tylko, żebyś się przeziębiła. Na razie!
- Na razie!
Lena pobiegła w stronę wzgórza, gdzie stała destylarnia.
- Fabryka likieru Fahrenbach - przeczytała. Tablica z nazwą
zakładu była staromodna, ale
nigdy jej nie zdejmie i nie zastąpi jakąś nowoczesną, jak
zrobił Frieder na budynku hurtowni. Tu wszystko się zaczęło.
Wprawdzie nic nie produkują, a zajmują się jedynie
dystrybucją znamienitych trunków, ale i tak nic nie zmieni.
Nigdzie nie mogła znaleźć Daniela. Pewnie pojechał na
pocztę nadać paczki z mniejszymi zamówieniami. Duże
zamówienia zlecają firmie
spedycyjnej. Nad wszystkim czuwa Daniel. Lena weszła do
biura. Nie przyszły żadne nowe zamówienia, nie było też
żadnych wiadomości na automatycznej sekretarce.
Spojrzała na zegarek. Mogła już zadzwonić do Stanów.
Zorientowała się jednak, że nie ma na sobie kurtki, w której
miała karteczkę z numerem telefonu od Markusa. Wróciła więc
do domu. Zresztą tu jest przytulniej. Zadzwoni z biblioteki.
Lena tęskniła za głosem Thomasa. Nigdy nie przestanie go
kochać, nigdy nie przestanie za nim tęsknić. Spojrzała na
przegub lewej ręki, gdzie od wczesnej młodości widniało
wycięte w skórze „T. Miejsce pokryło się już blizną, ale „T"
wciąż było widoczne. Na ręce dzwoniła bransoletka od Tho-
masa z wygrawerowanym napisem: LOVE FOREVER.
Dotknęła starego medalionu, który zawsze miała na szyi i w
którym nosiła zdjęcie Thomasa. Same dowody miłości. Na
dobrą sprawę wcale ich nie potrzebuje.
Thomas jest miłością jej życia. Jest taka szczęśliwa, że
odnaleźli się po ponad dziesięciu latach rozłąki. Gdyby jej
matka nie była intrygantką, nie byłoby tego rozstania. Nigdy jej
nie wybaczy, że kłamstwem chciała zniszczyć ich miłość. Musi
powiedzieć Thomasowi coś strasznego, ale cieszy się, że
usłyszy jego głos. Może to egoizm.
Lena weszła do domu i zaparzyła sobie herbatę, żeby się
rozgrzać. Wzięła filiżankę i usiadła wygodnie w fotelu.
Najpierw spróbowała się połączyć z Thomasem pod znanymi
jej wcześniej numerami. Ale sytuacja się powtórzyła. Telefony
stacjonarne milczały, a komórka nadal była wyłączona.
Czy to nie głupie, że całą nadzieję pokłada w numerze
telefonu,
który
Markus
uważa
za
nieaktualny?
Niezdecydowanie patrzyła na kartkę, którą trzymała. Wahała
się. Wreszcie wybrała numer. Miała połączenie. Serce zaczęło
jej walić jak szalone. Zaraz usłyszy głos ukochanego.
W słuchawce usłyszała typowe amerykańskie:
- Halloooooo...
Lena wstrzymała oddech. To był głos kobiety.
- Pani do sprzątania? Przełknęła ślinę.
- Z kim... rozmawiam?
Zawsze telefon odbierał Thomas. Jeszcze nigdy nie odebrała
kobieta. W końcu są poranne godziny, czas sprzątania
mieszkań. Lena była pewna, że Thomas sam nie sprząta
swojego mieszkania. Tylko skąd u niej od razu takie nerwy?
- Sibelius - powiedziała kobieta, której głos brzmiał dość
sympatycznie. - Nancy Sibelius.
Lena miała wrażenie, że ziemia rozstępuje się pod jej nogami.
Nie była w stanie wykrztusić z siebie ani słowa - Nancy
Sibelius...
- Hallo, jest tam pani jeszcze? - dopytywała kobieta.
Lena wzięła się w garść.
- Tak, tak - powiedziała, nie zauważając, że zaczęła mówić po
niemiecku, ale kobieta wszystko rozumiała. - Jest pani żoną
Thomasa Sibeliusa?
- Tak, ale... - powiedziała kobieta po niemiecku. - Z kim
rozmawiam?
- Lena Fahrenbach... Dziękuję... ja...
Nie, nie mogła rozmawiać, była całkowicie zdruzgotana.
Odłożyła słuchawkę. Nagle zrozumiała, dlaczego Thomas nie
chciał, żeby przyjechała do Stanów, dlaczego nie dał jej tego
numeru telefonu. Istnieje zatem niejaka Nancy Sibelius, żona
Thomasa. Ma nawet sympatyczny głos. Lena chciała krzyczeć,
ale nie mogła wydobyć z siebie głosu.
Thomas ją okłamał. Zdradził ją. Był żonaty i nie wspomniał o
tym ani słowem. A ona siedzi w posiadłości i czeka, ma
nadzieję, że przyjedzie
do niej na zawsze. Ale była głupia! Czy może mieć mu to za
złe? Ponad dziesięć lat nie mieli ze sobą kontaktu. Thomas
myślał na pewno, że Lena nie chce go znać. To normalne, że
znalazł pocieszenie w ramionach innej kobiety. Dlaczego
jednak nic jej nie powiedział? Zrozumiałaby go.
Łzy płynęły jej po twarzy. Nie zauważyła, że płacze. Czy to
nie potworne, że Sylvia i ona prawie jednocześnie straciły
ukochanych mężczyzn, swoje bratnie dusze? Sylvia straciła
swoją miłość w wypadku, Lena przez kłamstwo, przez zdradę.
Jak Thomas mógł ją tak oszukać!
Zerwała łańcuszek i zdjęła bransoletkę. Obydwie rzeczy
wrzuciła do najniższej szuflady w komodzie. Najchętniej
wyrzuciłaby wszystko do kosza, ale były to zbyt kosztowne
rzeczy. Sprzeda je, a pieniądze przeznaczy na jakiś dom
dziecka łub przekaże na cele charytatywne.
Love forever!? Co on sobie myślał, dając jej bransoletkę z
takim napisem? Przecież to zwykłe kłamstwo! Jak można
komuś przysięgać miłość do grobowej deski, skoro jest się
żonatym? Jak mogła się tak pomylić się co do niego! Teraz
wiele zrozumiała.
Zawsze unikał pytań o życie w Stanach. Zręcznie zmieniał
temat lub pocieszał, gdy się trochę
dąsała. Spojrzała na przegub z wyciętym T. Najchętniej
wypaliłaby tę pamiątkę po nieszczęśliwej miłości. Jak długo
jest żonaty z Nancy?
Miała w głowie gonitwę myśli. Musi się wziąć w garść.
Sylvia jest teraz w żałobie. Nie może jej obarczać własnymi
problemami. Zachowa to dla siebie i kiedy indziej opowie
Sylvii i Markusowi. A może Markus o wszystkim wiedział?
Przecież jest przyjacielem Thomasa. Mężczyźni zawsze
trzymają się razem.
Niewiele myśląc, złapała telefon i wybrała numer Markusa
Herzoga. Niecierpliwie czekała na połączenie.
- Czemu zawdzięczam ten zaszczyt, że mogę usłyszeć twój
miły głos? - zapytał.
Lena nie zareagowała na takie powitanie, tylko wypaliła
prosto z mostu:
- Wiedziałeś, że Thomas jest żonaty? Nie odpowiedział.
- Więc wiedziałaś i nic mi nie powiedziałeś. Myślałam, że
jesteś moim przyjacielem.
Chciała już odłożyć słuchawkę, ale powstrzymał ją głos
Markusa.
- Zaczekaj, Leno, to nie tak... Z Nancy to już przeszłość, to
było wieki temu.
„Proszę, zna nawet jej imię", przeszło Lenie przez myśl.
- Czyżby? Przez telefon jej głos brzmiał dość energicznie.
Markus stracił grunt pod nogami.
- Rozmawiałaś z nią? -Tak.
- Na miłość boską! Leno, uwierz mi... Naprawdę myślałem, że
to już nieaktualne.
- A jednak jest inaczej.
- Leno, nie miałem pojęcia. Myślałem, że Thomas jest już
dawno po rozwodzie.
Uwierzyła mu.
- W porządku, zapomnijmy o sprawie. Markusie, nigdy
więcej nie wymawiaj przy mnie jego imienia. Rozumiesz? I
jeszcze jedno, to musi zostać między nami. Sylvia ma dosyć
swoich zmartwień. Nie chcę jej obarczać dodatkowymi
problemami. W porównaniu z jej problemami mój jest
naprawdę niczym.
- Zrobię tak, jak sobie życzysz. Leno, rozmawiałaś już z
Thomasem?
- Nie i nie mam zamiaru.
- Może to tylko jakieś nieporozumienie.
- Markusie, zapytałam ją, czy jest żoną Thomasa.
Potwierdziła...
- Ale to do niego nie pasuje... Thomas jest uczciwym
człowiekiem. Kocha cię. Nie zapominaj, że od razu przyjechał,
jak się dowiedział, że go kochasz, i wasze rozstanie jest
sprawką twojej matki.
- To nie ma nic wspólnego z faktem, że jest żonaty, że jest
niejaka Nancy, która ma całkiem miły głos... Wiesz co? Nie
denerwuje mnie fakt, że jest żonaty. Jestem wściekła, że nic mi
nie powiedział. I to są moje ostatnie słowa na temat tego
zdrajcy Thomasa. Kto wie, może moja matka poznała się na
nim i chciała mnie przed nim chronić. Tylko ja nie chciałam
poznać prawdy, bo patrzyłam na świat przez różowe okulary.
Nieważne. Było, minęło. Edith Piaf śpiewa, że niczego nie
żałuje... A ja żałuję wszystkiego, żałuję, że znowu go spot-
kałam i dałam się nabrać... Przepraszam cię, ale... - nie mogła
mówić. - Markusie, ani słowa pozostałym, przede wszystkim
Sylvii.
Obiecał jej to i odłożył słuchawkę.
Thomas nic nie powiedział Lenie o swoim małżeństwie, a
przed nim zachowywał się tak, jakby ta sprawa była już dawno
załatwiona. Dlaczego ją oszukał? Dlaczego dała się nabrać?
Sygnał ostrzegawczy już dawno powinien jej się włączyć. Nie
chciał, żeby przyjechała do Stanów. Zawsze skąpił jej
informacji o swoim życiu w USA. Nic dziwnego, musiał być
ostrożny, żeby nie powiedzieć za dużo.
Lena wstała i akurat w tym momencie zadzwonił telefon.
Czyżby Markus zapomniał jej coś przekazać? Odebrała i serce
jej zamarło. Dzwonił Thomas!
- Dzięki Bogu, udało mi się do ciebie dodzwonić - powiedział
zdenerwowanym głosem. -Właśnie...
Lena odłożyła słuchawkę. Telefon zadzwonił ponownie, ale
Lena nie odebrała. Nie była w stanie rozmawiać. Nie tylko z
Thomasem. Z każdym... Zaczęła płakać. Dostała spazmów.
Płakała z powodu wszystkiego - siebie, Thomasa, znisz-
czonych marzeń, śmierci Martina... Cały ból tego świata
przeszył nagle jej serce.
Trudno jej było widzieć w Thomasie żonatego mężczyznę,
człowieka, który nie umie powiedzieć prawdy, która
podstępnie ją podszedł... Nic dziwnego, Thomas był jej wielką
miłością. Takiej miłości nie da się w jednej chwili wyrzucić z
serca. Spędzili razem cudowne chwile, ale to już przeszłość. Jej
marzenia prysły jak bańka mydlana. Zamiast
szczęścia w jej życiu zapanował mrok, a serce ścisnął ból.
- Leno, jesteś tu?
To był głos Sylvii. Lena otarła łzy, wzięła się w garść.
Sylvia podeszła do niej i ją objęła. Teraz ona zaczęła płakać.
- Staram się jakoś trzymać, ale trudno mi pogodzić się z
myślą, że Martina nie ma już wśród nas.
W duchu Lena odetchnęła z ulgą. Sylvia myśli, że Lena
opłakuje śmierć Martina. To dobrze, niech tak myśli.
Nastąpiły niespokojne dni, pełne burzliwych wydarzeń.
Wszyscy wzięli udział w ostatnim pożegnaniu Martina.
Trumnę z jego ciałem wystawiono na katafalku w małej
kapliczce należącej do zakładu pogrzebowego Steinfeld.
Wystawienie trumny Martina w kapliczce w Fahrenbach
wywołałoby zbyt wielkie poruszenie. Na pewno przyszli-by
wszyscy mieszkańcy wioski. Sylvia nie zniosłaby widoku
tłumu żegnającego jej męża. Mieszkańcy Fahrenbach
dowiedzą się później, kiedy Sylvia wróci z Portugalii. Za to
całe Fahrenbach wrzało od plotek. Gabinet weterynaryjny
Martina był przecież zamknięty, a Sylvia zamieszkała w
posiadłości Leny. Ludzie wymyślili, że Martin i Sylvia się
rozstali. Jak to bywa w przypadku plotek, każdy dodał coś od
siebie i wyszło na to, że Martin wdał się w romans z jakąś
kobietą, a Sylvia znalazła sobie nowego faceta, chociaż jest w
ciąży.
Sylvia godzinami siedziała przy trumnie męża. Nicola nie
odstępowała jej na krok. To dobrze, bo kiedy Sylvia zaczęła
spazmatycznie płakać i straciła równowagę, Nicola w porę ją
złapała.
Lena cieszyła się, że ma dużo pracy w destylarni. Musiała się
na niej skupić, więc nie myślała o problemach. Thomas
wielokrotnie próbował się z nią skontaktować, ale nie dała mu
żadnych szans na rozmowę. Koniec z pajęczyną kłamstw.
Od Doris dowiedziała się, że próbował dotrzeć do niej przez
Markusa. Ale Markus trzymał się danego słowa i się nie
wtrącał. Thomas dzwonił nawet do Nicoli. Chociaż Lena ceniła
sobie jej rady, ale w tym przypadku była nieugięta. Nie chciała
słuchać o Thomasie, nie chciała niczego o nim wiedzieć.
Thomas miał tyle okazji, żeby jej powiedzieć, że jest żonaty.
Zmarnował wszystkie i nie mogła mu tego wybaczyć. W końcu
jest człowiekiem, który potrafi zrozumieć i zniesie każdą
prawdę. Ale kłamstwa nienawidzi. Na jakim fundamencie stoi
związek, który jest zbudowany na kłamstwie? Nie umiałaby
mu już zaufać. Kto raz skłamie, temu już nikt nie uwierzy,
choćby mówił prawdę. Nie było jej łatwo stać nad gruzami
miłości.
Zraniona miłość boli. Teraz jeszcze bardziej rozumiała ból
Sylvii po stracie męża. Zabrała go śmierć, a nie kłamstwo i
zdrada. Śmierć ukochanej osoby niesie ze sobą ból nie do
wytrzymania.
Niebo wyglądało tak, jakby chciało płakać razem z nimi.
Nieprzerwanie padało i wiał zimny wiatr. Lena najchętniej
wzięłaby psy i pobiegła z nimi przed siebie lub osiodłałaby
konia i wyruszyłaby na przejażdżkę. Ale przy tej pogodzie było
to raczej niemożliwe.
Siedziała więc zamknięta nie tylko w swoich myślach, lecz
również w pomieszczeniach. Wszyscy siedzieli w domu, a to
oznaczało, że Lena musi się wziąć w garść, bo najważniejsza
jest teraz Sylvia. Na szczęście ona zadowoliła się jej
wyjaśnieniem, że Thomas nie może przyjechać ze względu na
ogrom pracy, ale jest zrozpaczony po śmierci Martina.
Kiedy Sylvia trzymała urnę z prochami Martina, zaszła w niej
zadziwiająca zmiana. Nikt nie miał pojęcia, skąd ta
dziewczyna ma tyle siły. Wydała polecenia personelowi w
gospodzie i sama wybierała się do Portugalii spełnić ostatnie
życzenie męża. Urnę z jego prochami schowała do torby
podróżnej. Lena nie była pewna, czy to zgodne
z prawem, ale Sylvia zapewniała ją, że nikt jej nie zatrzyma.
Nicola i Aleks odwieźli Sylvię na lotnisko. Poleciała do
Portugalii.
Lena zajęła się usuwaniem wszystkich śladów Thomasa.
Zachowywała się niemal jak masochistka. Przed wrzuceniem
do kominka czytała wszystkie jego listy pełne czułych wyznań.
Wrzuciła do ognia wszystkie jego zdjęcia, wszystkie pamiątki.
Kiedy patrzyła, jak płoną dowody ich wspólnych szczęśliwych
dni, zaczęła spazmatycznie płakać. Już nie musiała
powstrzymywać łez. Teraz mogła dać upust swojemu bólowi
po stracie wielkiej miłości.
Jej serce wołało do niego, ale rozum podpowiadał, że musi się
wreszcie pogodzić z faktem, że Thomas nie był z nią szczery.
Wierzyła w jego miłość, wierzyła, że ją kocha. Żaden człowiek
nie może aż tak dobrze udawać zakochania. Ale ta miłość nie
zwyciężyła, nie była na tyle silna, by obwieścić ją całemu
światu. Dlaczego? Thomas najprawdopodobniej chciał mieć w
Niemczech oddaną kochankę i żonę w Stanach.
Spłonęły już wszystkie dowody miłości. Została z nich
jedynie kupka popiołu. Lena wstała. Nie mogła wysiedzieć w
domu. Musiała wyjść, żeby
nie zwariować. Nie mogła się teraz skupić na pracy. Na
szczęście był Daniel i czuwał nad wszystkim w destylarni.
Pogoda nie pozwalała na długi spacer. Pojedzie do Bad
Helmbach i poszuka czegoś w księgarni. Kocha książki. Może
dzięki nim nie będzie myśleć o swoich problemach. Przed
wyjściem z domu spojrzała w lustro. Wyglądała okropnie. Była
blada, miała zapłakane oczy. Było jej wszystko jedno. Nie ma
zamiaru ukrywać śladów swojego cierpienia. Po co? Dla kogo?
Postawiła kołnierz kurtki i w strugach deszczu pobiegła do
samochodu.
Już w Bad Helmbach zastanawiała się, czy przyjazd tutaj nie
był głupim pomysłem. Przecież doskonale wiedziała, że
dopóki człowiek nie rozwiąże swoich problemów, wszędzie
będzie je za sobą wlókł. W jej przypadku tylko czas pomoże jej
zapomnieć o cierpieniu. O ile w ogóle będzie umiała
zapomnieć. Wątpiła, czy kiedykolwiek uda jej się zapomnieć o
Thomasie.
Kiedy jeszcze siedziała w samochodzie i zastanawiała się, czy
nie odjechać, zauważyła, że tuż za jej samochodem stoi inny,
który czeka, żeby wjechać na jej miejsce. To zadecydowało.
Wysiadła z samochodu i wzruszyła ramionami, przechodząc
obok rozczarowanego kierowcy. Nie chodzi o to, że nie chciała
ułatwić życia mężczyźnie siedzącemu za kierownicą, lecz o to,
że zrozumiała, że udało jej się od razu znaleźć miejsce do
parkowania, o co - jak widać - wcale nie było łatwo. Był
to dla niej też znak, że przyjazd do księgarni był słuszną
decyzją. Pokręci się wśród półek z książkami, a to zajmie jej
myśli.
Na szczęście nie padało już tak intensywnie. Była nawet
nadzieja, że zupełnie przestanie. W zasadzie nie miało to dla
Leny żadnego znaczenia. Nie zrobiła makijażu, który i tak
mógłby zostać zmyty przez deszcz, a trochę wody jeszcze
nikomu nie zaszkodziło. W końcu nie jest z cukru, nie rozpuści
się.
W drodze do księgarni minęła fryzjera. Nie przypominała
sobie, żeby wcześniej widziała tu zakład fryzjerski, ale nic
dziwnego, w Bad Helmbach sklepy i zakłady usługowe
wyrastają jak grzyby po deszczu. Każdy z właścicieli miał
nadzieję skosztować trochę tego smacznego tortu. Jak złudne
to były nadzieje, widać było po tym, jak szybko takie sklepy i
zakłady były zamykane, jeśli nie znalazły uznania w oczach
dość
specyficznych
gości
Bad
Helmbach.
Dla
przyjeżdżających tu bogaczy i bogaczek obnoszących się
swoim bogactwem liczy się tylko to, co jest aktualnie na topie i
kosztuje majątek.
Le Figaro - widniał napis na szybie. Lena zajrzała do środka
małego salonu, w którym była
tylko jedna klientka. Z boku stało dwóch fryzjerów,
prawdopodobnie czekając na klientów. Lena nie wiedziała, jak
to się stało, ale zanim się obejrzała, już była w środku. Jeden z
mężczyzn, wysoki i bardzo szczupły, podszedł do niej.
Przywitał ją nadzwyczaj uprzejmie. Najwyraźniej ucieszył
się, że ktoś wszedł do modnego salonu. Miał pewnie nadzieję
na dobry zarobek.
- Nie jestem umówiona, ale chciałabym obciąć włosy -
powiedziała bez zastanowienia.
Stała się rzecz, która działa się jakby sama z siebie, miała
jakąś własną dynamikę, a Lena nie miała na to żadnego
wpływu. Wszystko działo się teraz jakby bez jej udziału i poza
nią, chociaż była główną aktorką tej sceny.
- Proszę bardzo, niech pani usiądzie - powiedział fryzjer.
Zaprowadził ją do fotela wyściełanego bordową skórą. Tu i
ówdzie były srebrnoszare akcenty, które komponowały się ze
srebrnoszarymi umywalkami. Salon był naprawdę ładnie
urządzony. Musiał sporo kosztować. Lena życzyła właścicie-
lowi salonu, którym okazał się zajmujący się nią fryzjer, żeby
nie podniósł fiaska jak inni, którzy próbowali zarabiać w Bad
Helmbach. Mieli chyba
zbyt wygórowane oczekiwania, które nijak się miały do
rzeczywistości.
Fryzjer przejechał ręką po jej gęstych blond włosach.
- Ma pani piękne włosy. Co chce pani z nimi zrobić? Podciąć
tylko końcówki?
Lena zdecydowanie pokręciła głową.
- Nie, chcę je obciąć.
Fryzjer spojrzał na nią z przerażeniem w oczach.
- Takie piękne włosy? To niemożliwe. Proponuję skrócić je
do brody i zrobimy trochę dłuższą grzywkę.
- Nie, krótko, bardzo krótko... Spojrzał na nią zrozpaczony.
- Mogę coś pani zaproponować? Moglibyśmy na przykład...
Lena nie dała sobie nic wytłumaczyć.
- Młody człowieku, przyszłam tu obciąć włosy, a nie
wysłuchiwać propozycji. Chyba wyraziłam się jasno. Ja mówię
po niemiecku i pan mówi po niemiecku. Doskonale się
rozumiemy. Powiem jeszcze raz, ale po raz ostatni. Proszę
mnie obciąć na krótko. Jeśli nie potrafi pan tego zrobić, to
pójdę gdzie indziej.
Fryzjer więcej się nie odezwał. Spojrzał na nią
nieszczęśliwym wzrokiem, wzruszył ramionami, wziął
bordową pelerynę i przykrył nią Lenę. Podsunął specjalną
umywalkę i bez słowa zaczął jej myć włosy.
Lena zamknęła oczy. Była w takim stanie, że nie wiedziała, co
robi i dlaczego. Czuła jedynie ból, który przeszywał jej duszę i
ciało. Straciła Thomasa, bratnią duszę, sens życia, jedyną
prawdziwą miłość jej życia. Jego zdrada zniszczyła wszelką
nadzieję. Lena nie miała już złudzeń. Prysły jak bańka
mydlana. Chciała go nienawidzić, ale w jej sercu nie było
miejsca na nienawiść. Było po brzegi wypełnione bólem. Miała
wrażenie, że ktoś otulił ją czarnym welonem utkanym z bólu.
Może dlatego, że wcześniej ze względu na Sylvię trzymała
swoje emocje na wodzy, wszystko wybuchło teraz ze zdwojoną
siłą. Była rzucona na pastwę wszelkich złych emocji. Nie było
odwrotu.
Fryzjer skończył myć włosy, wytarł je i otworzył etui z
nożyczkami. Każdy szanujący się fryzjer miał takie etui i
strzeże go jak oka w głowie. Lena wiedziała, co wyróżnia
dobrego fachowca. Ale dla tego fryzjera etui i jego zawartość
było niczym świętość.
Lena podziękowała za szampana, kawę i cokolwiek innego do
picia. Nie chciała też żadnego czasopisma. I tak na niczym nie
mogłaby się skupić, nawet na głupich plotkach. Nie chciała też
rozmawiać z fryzjerem, chociaż ten próbował być miły i ciągle
ją zagadywał. Zamknęła oczy, żeby uniknąć jego pytań. Jej
myśli od razu powędrowały do Thomasa. Jakże mogłoby być
inaczej! Dlaczego nie był z nią szczery? Dlaczego nie
powiedział jej o Nancy? Nigdy by go nie podejrzewała o
podwójną grę.
Usłyszała szczęk nożyczek. Po co tu właściwie przyszła?
Myśli, że kiedy obetnie włosy, to razem z nimi wyrzuci z siebie
cały ból? Życie jest takie niesprawiedliwe. W piłce nożnej są
jasne reguły gry. Kto fauluje, dostaje żółtą albo czerwoną
kartkę. Dlaczego w związkach nie ma granic, których nie
wolno przekraczać? Dlaczego wolno ranić drugą osobę?
Dlaczego nie jest to zabronione?
- Proszę przechylić głowę na bok - usłyszała głos fryzjera.
Poddała się jego woli. Fryzjer delikatnie obrócił jej głowę w
prawą stronę.
- Teraz jest dobrze.
Znowu usłyszała szczęk nożyczek.
Właśnie dobrze, że obetnie włosy! Precz z włosami, precz z
Thomasem, precz z kłamstwami, ze zdradą... Precz, precz,
precz!
Lena głośno przełknęła ślinę. Ostatkiem sił powstrzymywała
się od łez. Jeszcze tego brakowało, żeby zaczęła płakać.
Szczęk nożyczek ucichł. Młody mężczyzna sięgnął po
suszarkę i przejechał palcami po włosach Leny. Po chwili
przestał.
Lena była zmuszona otworzyć oczy. Kiedy to zrobiła,
przestraszyła się.
W lustrze zobaczyła swoje szeroko otwarte i przerażone oczy,
szczupłą twarz, która w nowej fryzurze wydawała się jeszcze
szczuplejsza.
- Na szczęście do pani twarzy pasuje wiele fryzur... O takie
cięcie chodziło? Podoba się? Tak obciąłem włosy, że może je
pani zaczesać albo na bok, albo do przodu. Można też...
Fryzjer mówił i mówił, a ona nie rozumiała ani słowa. Istna
wieża Babel!
Wpatrywała się w niby własną, ale obcą twarz. Zastanawiała
się, dlaczego nie posłuchała rady fryzjera i na własną prośbę
tak się oszpeciła. Wyglądała okropnie. Ale na płacz i lament
było już za późno.
Wstała z fotela. Nie chciała oglądać, jak włosy układają się z
tyłu, wystarczyło jej to, co widziała z przodu. Energicznym
ruchem ściągnęła z siebie pelerynę i sięgnęła do torebki.
Kiedy zobaczyła rozczarowaną minę fryzjera, opanowała się.
Zrobił, co mógł, cięcie było idealne, tylko ona wydawała się
sobie jak becząca owca. Fryzjer ją ostrzegał, ale zignorowała
jego uwagi.
- Świetnie... Właśnie o taką fryzurę chodziło. Przepraszam,
nie jestem dzisiaj w najlepszym nastroju... W dodatku boli
mnie głowa.
Spojrzał na nią ze współczuciem.
- Ból głowy to paskudna rzecz. Wiem coś o tym. Ciągle boli
mnie głowa. Nie pamiętam dnia, żeby mnie nie bolała - zaśmiał
się, ale po chwili spoważniał. - Szkoda, że nic pani nie
powiedziała. Dałbym pani coś przeciwbólowego. Jestem
ekspertem w tej dziedzinie. Zna pani rixamend?
Lena pokręciła głową.
- Proszę zaczekać. Przyniosę jedną tabletkę. Ból głowy minie
jak w okamgnieniu. Jednak muszę panią przestrzec przed
działaniami ubocznymi... Ale chyba po jednej tabletce nic pani
nie będzie.
- Dziękuję. Jest pan bardzo miły. Lepiej nie będę niczego
brała. Świeże powietrze na pewno mi pomoże.
- Pada deszcz. Mam nadzieję, że ma pani parasolkę.
Że też fryzjerzy muszą być tacy gadatliwi! Zawsze to samo, w
każdym zakładzie fryzjerskim. Ale nie na darmo mówi się, że
salony fryzjerskie to prawdziwa giełda plotek i ploteczek.
- Mam - zapewniła go Lena i poszła do kasy. Szybkim
krokiem poszedł za nią. Uregulowała
rachunek i dała fryzjerowi niemały napiwek, co wywołało
uśmiech na jego twarzy. Lena wzięła od niego wizytówkę,
obiecała zajrzeć tu jeszcze niebawem i polecić go innym. Była
szczęśliwa, kiedy wreszcie znalazła się na ulicy.
Co ona najlepszego narobiła? Postradała zmysły? Obcięcie
włosów nie zlikwiduje jej cierpienia. Gdyby tak było, po
ulicach chodziłyby tłumy z krótkimi włosami. Wizyta u
fryzjera ją wykończyła. Przeszła jej ochota na księgarnię.
Czuła się obco. Za każdym razem, gdy ktoś na nią spojrzał,
miała wrażenie, że ludzie patrzą na nią, bo wygląda tak
szkaradnie.
Co za diabeł ją podkusił?
Lena poszła do samochodu.
- Odjeżdża pani?! - krzyknął ktoś z innego auta.
Pokiwała głową. Zrobi przynajmniej dobry uczynek. Nie jest
łatwo znaleźć miejsce parkingowe w centrum Bad Helmbach.
- Dziękuję - odpowiedziała kobieta czekająca w samochodzie,
uśmiechnęła się i zamknęła okno.
Lena wyjechała, machnęła do kobiety i ruszyła w stronę
Fahrenbach. Co powiedzą domownicy na jej nową fryzurę?
Najchętniej kupiłaby sobie perukę i ją założyła. Niezależnie
od tego, czego się spodziewała po tak radykalnej zmianie
fryzury, nie spełniła swoich oczekiwań. Żeby chociaż była tu
Sylvia! Ale jej przyjaciółka jest w Portugalii. Pojechała
rozsypać prochy męża nad morzem.
Czy w ten sposób pogodzi się z jego śmiercią i zacznie
układać sobie życie bez niego? Lena spaliła wszystkie pamiątki
po Thomasie, ale nie złagodziło to bólu po utracie ukochanej
osoby.
Kiedy wjeżdżała na wzgórze prowadzące do posiadłości,
wyprzedziła listonosza z trudem pedałującego pod górę. Lena
zatrzymała się. Weźmie od niego pocztę.
- Świetnie, nie muszę jechać na górę - stwierdził listonosz. -
W pierwszym momencie pani nie poznałem. Wygląda pani
zupełnie inaczej.
- Mam nową fryzurę - odpowiedziała Lena i odebrała pocztę.
- Ach tak - powiedział, ale nowa fryzura Leny jakoś go nie
zainteresowała. - W takim razie wracam. Zawsze to lepiej z
górki niż pod górkę.
Pomachał jej i zawrócił.
„Jak w życiu", pomyślała Lena. Raz na wozie, raz pod
wozem. Tylko upadek zawsze przynosi ból i cierpienie. Ona
też spadła, spadła z anielskich obłoków w sam środek piekła.
Posortowała pocztę i zauważył list nadany pocztą lotniczą. Po
charakterystycznym piśmie poznała, że to list od Thomasa.
Koniuszkami palców, jakby był trujący, wyjęła go z kupki, nie
czytając, porwała na kawałeczki i wyrzuciła przez okno. Wiatr
porwał skrawki listu i pędził je przez puste pola jak konfetti w
czasie karnawału.
Dlaczego się nie podda? Dlaczego nie odpuści? Niech zostawi
ją w spokoju. Ona nie chce o nim więcej słyszeć. Jakiś inny
głos podpowiedział jej, że może powinna najpierw przeczytać
list i dopiero potem zniszczyć.
Lena była wściekła. Uruchomiła silnik.
Nie! Nie ma żadnego „może"! Są tylko fakty. Thomas jest
żonaty i nic jej nie powiedział.
Jechała o wiele za szybko. Musiała ustąpić pierwszeństwa
samochodowi, który nadjeżdżał z naprzeciwka. Obok niej
przejechał, kręcąc głową, jeden z jej gości.
Musi się opanować. Dobrze zrobiła, że podarła list i
pozwoliła, żeby wiatr rozniósł jego strzępki na cztery strony
świata. Tak bardzo chciała, żeby wiatr rozwiał też jej ból.
Byłoby wspaniale.