Ks. prof. Tadeusz Guz: neomarksistowska,
genderowa i nihilistyczna opcja laicyzmu
Na przestrzeni wieków, począwszy od ustanowienia urzędu
apostolskiego, tj. powołania Apostołów przez Jezusa Chrystusa jako
prawdziwego Boga i zarazem prawdziwego człowieka w Drugiej
Osobie Boskiej Trójcy Przenajświętszej oraz powołania ich
współpracowników, czyli kapłanów, trwa zmaganie z jednej strony
o zachowanie świętości zarówno samych urzędów hierarchicznych,
jak też i ich ludzkich podmiotów, a z drugiej strony o odparcie
ataków ideologicznych, których celem jest częściowa lub całkowita
ich relatywizacja poprzez relatywizowanie ich Boskiego źródła, czyli
Kapłaństwa Chrystusowego – pisze ks. prof. Tadeusz Guz w
pierwszych słowach wstępu do książki
papieży” wydanej przez Stowarzyszenie „Polonia Christiana”.
Poniżej prezentujemy jedynie ósmy punkt obszernego wprowadzenia
pt.
O różnych formach ideologii laicyzmu w nowożytnych wiekach –
perspektywa filozoficzno-religijna,
pióra ks. prof. Tadeusza Guza
Neomarksistowska, genderowa i nihilistyczna opcja laicyzmu
globalnej rewolucji seksualnej jako synteza próby totalnej
dekonstrukcji rzeczywistości Boskiej i ludzkiej, niebiańskiej
i kosmicznej, wiecznej i czasowej, duchowej i materialnej oraz
każdego innego typu, i to ze względu na ideologiczny postulat
sakralizacji nicości jako nicości na przykładzie myśli Maksa
Horkheimera
Horkheimer, który wywarł chyba największy wpływ na ukształtowanie
się neomarksizmu nowej lewicy, był do końca przekonany
o „niezbędności” „nauki Marksa i Engelsa”, pomimo tego, że od czasu
do czasu nazywał socjalizm „totalitarnym barbarzyństwem”,
„przejściem do obłędu” i „bożkiem”. Jeszcze przed końcem życia
Horkheimer wyrażał w jednym z wywiadów udzielonych włoskiemu
dziennikowi ogromny „szacunek dla Marksa jako wielkiego
myśliciela”, chociaż uznał ostatecznie jego filozofię za
„niewystarczającą”. Dlaczego? Sądzę, że m.in. z racji obecności zbyt
wielu elementów pseudoreligijnych w myśli Marksa – także
w odniesieniu do ich pojęcia małżeństwa i rodziny, które miałyby
doświadczyć ostatecznie jakiejś „teistycznie” pojętej „rajskiej
przyszłości duszy na tym lub na innym świecie”. Z tymi resztkami
teizmu, względnie z „teologicznym charakterem historii”, trzeba
zerwać, brzmi teza Horkheimera oraz wszystkich najbardziej
wpływowych przedstawicieli szkoły frankfurckiej aż po Jürgena
Habermasa, który z litości dopuszcza koegzystencję z jednej strony
liberalno-socjalistycznego państwa, a z drugiej strony religii i Kościoła,
ale w gruncie rzeczy jest przekonany o nadejściu przyszłości, która
zlikwiduje zarówno religię chrześcijańską, jak też każdą inną, oraz
moralność jako coś z istoty swojej tylko przejściowego. Dopiero
w jednym z ostatnich wywiadów przed śmiercią Horkheimer ma
wątpliwości, czy „proces likwidacji religii” nie powinien w obliczu
wyzwań czasu i historii wzbudzić „poważnego namysłu”, bo przecież,
stwierdza w tym samym wywiadzie, „bez każdej teologicznej bazy
zdanie, że miłość jest lepsza niż nienawiść”, jest niemożliwe do
„uzasadnienia”. W 1967 r. Horkheimer powiada, że obecność prawdy
o Bogu, który stworzył świat, nadawała „wiedzy ideę sensu”, która
jest „usunięta z nauki”.
Konkretyzując swoją myśl na temat małżeńsko-rodzinny, Horkheimer
zrywa najpierw ze „wszystkim zabobonno-mistycznym,
dogmatycznym, ze wszystkim kościelnym”, traktując je jako
„najciemniejszą moralność Kościoła” i dosłownie „obłęd”, i dodając:
„Nie chcemy należeć do głupców, którzy pozwalają sobie zepsuć
pobyt przez zatrzymanie się w »Domu Bożym« ideologicznego świata
pozoru”, opanowanego przez takie „wyobrażenia” chrześcijańskie jak
„to o stworzeniu świata, narodzinach Chrystusa i oczekiwanym końcu
świata”. Zdania „Bóg jest w niebie”, „Bóg stworzył świat”, czy też
„każdy z nas posiada nieśmiertelną duszę” są dla neomarksizmu tylko
tak zwanymi prawdami, których „cała treść”, podobnie jak treść
„wyobrażeń o moralności” jest uwarunkowana li tylko poprzez
„psychiczne przepracowanie ziemskich spraw” i z tej racji są one
sprzeczne z „nauką” pojętą naturalnie materialistycznie. Religia jest
dla nowej lewicy, tak jak dla psychoanalizy Zygmunta Freuda, jedynie
produktem ludzkiej fantazji i psychiki, czyli „zapośredniczonymi
odbiciami ziemskich stosunków pracy” i niczym więcej. Jeżeli zatem
ktoś utrzymuje wiarę w Boga jako istotę pozaziemską, słusznie
według neomarksizmu podpada pod ostrze „uzasadnionej krytyki”.
Horkheimer chwali protestantyzm, który wyzwolił „człowieka” spod
obowiązku „posłuszeństwa wobec Kościoła”.
Horkheimer zrywa także konsekwentnie z „normatywnym
charakterem »więzów krwi«”, czyli z rodziną oraz
z „posłuszeństwem” rodzinnym, które zalicza do „najciemniejszych
ideologicznych bożków”. O swojej matce i ojcu pisze tak: „Moja
matka jest aktywną i złą, mój ojciec przyjął tchórzliwą i cierpliwą
postawę małego grzesznika i bohatera pantoflowego”. W tym sądzie
Horkheimer – wówczas 31-letni – zapewnia, że nie są to wyznania
„czternastoletniego chłopca”, który wypowiada takie słowa
w „afekcie”, a więc któremu brak odpowiedniego stopnia
świadomości i wolności, wprost przeciwnie, wyznaje: „Nie pozwolę
sobie przemycić poprzez tradycyjną atmosferę nastawienia, jakoby
pomiędzy moimi rodzicami a mną mogło istnieć duchowo coś innego
aniżeli jedna nieprzekraczalna i nudna przepaść, która
w rzeczywistości jest nie do wypełnienia”. „Idealizowanie autorytetu
ojcowskiego, jakoby pochodził on z Boskiego planu, z natury lub
z rozumu, okazuje się przy bliższej analizie przemienieniem instytucji
uwarunkowanej gospodarczo”, podsumowuje Horkheimer i zarazem
przy końcu życia przyznaje, że „autorytet ojca wszędzie
w rozwiniętych państwach zanika”, ponieważ w tych krajach zamiera
wiara w „Boga, często nazywanego Ojcem”.
Matka, jako kobieta, powinna się wreszcie uwolnić od
„monogamicznego” małżeństwa, uniemożliwiającego wyżycie się
w „czystej zmysłowości”, od „ojca jako głowy rodziny”, od męża jako
jedynego „żywiciela” rodziny. Sama kobieta powinna uniezależnić się
od męża finansowo, podjąć pracę zarobkową poza domem i pozwolić
się całkowicie z relacji małżeńsko-rodzinnych emancypować. Jeżeli
zatem kobieta „rezygnuje z każdego sprzeciwu”, to jest ona sama
według nowej lewicy „winna”. Później Horkheimer ubolewa nad
„urzeczowieniem kobiety” w procesie ekonomii, kobieta „nie
podchodzi z miłością do swoich dzieci w tworzeniu atmosfery
w rodzinie”, gdy „podejmuje pracę zawodową i staje się aktywnym
członkiem społeczeństwa”, to nie daruje „małym dzieciom miłości
i duszy”.
Neomarksizm w postaci ideologii genderyzmu stoi na stanowisku, że
„dziecko w rodzinie mieszczańskiej niczego nie doświadcza o jej
uwarunkowaniu i zmienności. Ono bierze jej relacje jako naturalne,
konieczne i wieczne, ono fetyszyzuje”, czyli ubóstwia „postać rodziny,
w której wzrasta. Uchodzi uwadze dziecka coś istotnego o jego
własnej egzystencji”, o czym informuje „teoria socjalistyczna”,
a mianowicie, że „człowiek” jest produktem „stosunków społeczno-
ekonomicznych” i „dopiero wtedy”, argumentuje Horkheimer,
człowiek bezpowrotnie „traci wiarę w naturalność jego
uwarunkowań”. Posłuszeństwo według nauki katolickiej „łamie
własną wolę dziecka”, mniema neomarksizm, i prowadzi do
„wewnętrznego przymusu”, zamiast wychowywać do wolności.
„Rozwój społeczny” wraz ze zniszczeniem rodziny „niszczy jedyne
miejsce bezpośrednich relacji pomiędzy ludźmi”, niszczy „zdrową
rodzinę”, w której każdy dzieli „radość i cierpienie z drugim”. A co
wchodzi w miejsce rodzinnych więzów? „Wspólne rewolucyjne
interesy”, a więc walka jednych przeciwko drugim aż do przelewu
krwi, ponieważ ani sam człowiek, ani jego małżeństwo i rodzina nie są
dla socjalistycznej mentalności „boskimi instytucjami”. Później
Horkheimer przyznaje, że „rozpad rodziny i jej funkcji powoduje
wzrastającą rolę zakładów ochrony i wychowania dzieci i młodzieży”,
które jest coraz bardziej „pożądane, ale coraz trudniejsze”.
Horkheimer w obliczu kryzysu rodziny przyznaje, że prawdziwe
„kształcenie nie jest tylko wiedzą, lecz kształcenie oznacza, jeżeli
dobrze myślę, że pewne idee, myśli, zdolność do miłości, zasady
moralne są wpajane w człowieka od najmłodszych lat”, co w obliczu
tego kryzysu musi przejąć „nauczyciel”, którego „odpowiedzialność
jest nieporównywalnie większa, aniżeli w minionych stuleciach”
i słusznie zalicza się do „najważniejszych zawodów w tym
społeczeństwie”, które powinno „cenić zawód nauczyciela w szkole,
wychowawcę, a także profesora na uniwersytecie bardzo wysoko”.
Rodzinę według neomarksizmu należy zniszczyć także dlatego, że
właśnie ona spośród „wszystkich instytucji społecznych” wywiera
największy wpływ na „uwrażliwianie jednostki na autorytet”,
zapominając przy tym, że sama rodzina jest „wytworzoną” przez
„relacje społeczne”. Autorytet posiada wprawdzie według
neomarksizmu „produktywny” aspekt, ale przede wszystkim „hamuje
ludzką moc rozwoju w historii”. Nowa lewica pojmuje ostatecznie
autorytet jedynie negatywnie, jako „poddanie się obcej instancji”, co
jest według niej „sprzeczne” z dobrem człowieka jako jednostki.
„Regulacja seksualnych relacji w ramach związków płciowych,
rodziny” nie jest uwarunkowana według Horkheimera ani przez Boga-
Stwórcę, ani przez naturę, lecz wyłącznie „ekonomicznie”
i „historycznie”, stąd jeśli ludzie dojdą na pewnym etapie do innych
wyobrażeń o życiu seksualnym, np. homoseksualnych, to mogą je
według nowej lewicy urzeczywistniać bez żadnych religijno-moralno-
prawnych ograniczeń, bowiem one wszystkie są wytwarzane przez
materię i historię, czego wiele przykładów mamy dzisiaj – nawet
w tak światłym ustawodawstwie niektórych wysoko cywilizowanych
krajów Europy, które zalegalizowały np. związki homoseksualne na
równi z małżeństwem, co jest typowym przejawem globalnej
rewolucji seksualnej.
Po co to wszystko? Czyli po co tak systemowa negacja wszystkiego,
począwszy od Bytu Pana Boga, poprzez Kościół święty, jego
sakramenty, naukę, prawo, moralność etc.? Wydaje się, iż
genderyzmowi, względnie neomarksizmowi czy postmodernizmowi
chodzi już tylko o jedno, o sakralizację nicości, tzn. o najradykalniejszą
postać laicyzmu, jakiej jeszcze nigdy nie było w historii świata.
Ks. prof. Tadeusz Guz