Orzeszkowa, Eliza Cham

background image
background image

Ta lektura

, podobnie ak tysiące innych, est dostępna on-line na stronie

wolnelektury.pl

.

Utwór opracowany został w ramach pro ektu

Wolne Lektury

przez

fun-

dac ę Nowoczesna Polska

.

ELIZA ORZESZKOWA

Cham


Miał lat przeszło czterdzieści, i widać to było z kilku zmarszczek, które cienkiemi linjami
przerzynały mu czoło wysokie, a wyda ące się eszcze wyższem od przerzedzonych na niem
włosów ciemnych i na skroni trochę siwie ących. Pomimo ednak tych zmarszczek i te
rozpoczyna ące się siwizny, wyglądał czerstwo, silnie i razem poważnie.

Rybakiem był — dni całe, a czasem i część nocy spędzał na wodzie: więc słońce,

wiatry i wilgotne oddechy rzeki ciemnawą i zdrową śniadością okryły mu twarz, nieco za
długą i chudą, lecz rozświeconą dwo giem oczu z bardzo błękitną i czystą źrenicą, z trochę
nieruchomem, poważnem we rzeniem. Powagę też i zamyślenie czuć było w ruchach ego
wysokie , kształtne , silne postaci.

Kiedy miał lat ośmnaście, o ciec ożenił go z dziewką ze wsi sąsiednie dlatego, że go-

spodyni brakło w chacie. Z tą żoną swo ą, łagodną i pracowitą, lecz głupowatą i brzydką,
żył spoko nie i zgodnie, ale krótko, bo po latach kilku umarła, dzieci mu nie pozostawia-

ąc. Wkrótce też odumarł go stary o ciec, a kiedy eszcze edyną siostrę, o dwanaście lat

od siebie młodszą, zamąż wydał, sam zupełnie pozostał w chacie, w końcu wsi nieduże ,
na wysokim brzegu Niemna, pod borkiem sosnowym sto ące .

Wołów ani koni nie posiadał i pomocników do gospodarskie pracy nie potrzebował,

bo ziemi prawie nie miał. O ciec ego od dawnego dziedzica wsi otrzymał tę chatę ze spo-
rym kawałkiem warzywnego ogrodu, a przeważnie żył z tkactwa, które przez czas akiś
w te wsi kwitnęło i przynosiło nie akie zyski. Ale on z tkackiemi krośnami, z niskim
sufitem i ciemnemi ścianami chaty zżyć się nie mógł. Coś go ciągnęło ku okiem niedo-
ścignionemu szlakowi rzeki, ku błękitne ciszy e w pogodę i śpiewnym szumom w czas
burzliwy, ku powsta ącym nad nią co rano różowym wschodom słońca i odbija ącym się
w nie co wieczór bogactwom zachodu.

Lubił powietrze nieskażone, choćby upalne lub mroźne — niebo otwarte, choćby

pochmurne i smutne; w dzieciństwie uż czółna strugał, wędy wiązał i, gdy tylko dorósł,
rybakiem został. Dawnie , wraca ąc z rzeki, zna dował w chacie o ca żonę, siostrę, czasem
sąsiadów i kumów; czasem też i do karczmy zachodził, choć w wódce nie mógł zasmako-
wać nigdy, a w tańcach i gawędach niewielki brał udział. Teraz, od lat uż kilku, chata ego
była zupełnie pustą; wróciwszy do nie , sam doił krowę, którą wspólny wie ski pastuch
do obórki z pastwiska mu przypędzał, sam sobie strawę warzył i, samotnie ą spożywszy,
do snu się układał, aby naza utrz w większem lub mnie szem czółnie płynąć naprzeciw
wschodzące utrzence lub ku zachodowi pomyka ącym mgłom i mrokom nocnym.

Do karczmy nie chodził uż nigdy i z ludźmi przestawał rzadko, oprócz siostry i szwa-

gra, u których w zimie, gdy rzeka zna dowała się pod lodem, milcząc na częście , pod
ścianą przesiadywał.

Nie można było powiedzieć, aby ludzi nie lubił, bo nietylko nikomu szkodzić nie

chciał i kłótni z nikim nie wszczynał, ale owszem, temu i owemu przysługę akąś nie-
raz oddał, w gospodarskie pracy dopomógł, lub w dzbanku drobnych rybek przyniósł,
a każdemu, kto go zaczepił, odpowiadał życzliwie i chętnie. Tylko nie szukał ludzi, nawet
unikał ich nieco, akby mu pierś i usta w długich po rzece wędrówkach przyzwyczaiły się
do milczenia; ilekroć zaś mówił, głos ego był przyciszony, i słowa powoli ciekły z warg
łagodnych, ale uśmiecha ących się bardzo rzadko. Jednak nie można go też było nazwać
smutnym; przeciwnie, wydawał się spoko nym i zupełnie ze wszystkiego zadowolonym.
Tylko układ ust, we rzenie, ruchy ego posiadały wyraz zamyślenia, co mu nadawało pięt-
no powagi i powolności. O czem myślał? Nie opowiadał nikomu, ale z błyskawiczną szyb-

background image

kością mknąc po zwierciedle spoko ne wody, czy zwolna pomiędzy dwiema utkwionemi
w dno rzeki tykami kołysząc się na e fali, na utrzenki, chmury, burze, tęcze, stacza ące
się za pas boru tarcze słoneczne patrząc, myślał.

Krąg tego myślenia był zapewne ciasny, lecz może głęboki, skoro zdawać się mogło,

że człowiek ten w niem utonął, i że mu tam na lepie .

W wsi uważano go za odmiennego od innych, ale też uczciwego i spoko nego czło-

wieka. Gdy młodo owdowiał, powtórne małżeństwo mu doradzono, tę i ową swatano; ale
on, raz i drugi na wskazywaną dziewkę spo rzawszy, głową przecząco trząsł, ręką machał
i co prędze ku rzece z wysokiego brzegu zstępował.

Przez kumę Awdocię, która i ego, i swatowstwo bardzo lubiła, pytaniami, dlaczego

żenić się nie chce, oblężony, ze wzruszeniem ramion odpowiedział:

— Ot, co tam! Niebo mnie chatą, a rzeka żoną. Każdy po swo emu ży e, a ak grzechu

niema, to każde życie dobre.

Z żartobliwym uśmiechem dokończył:
— A może kumie kilka kiełbików na wieczerzę przynieść?…
I popłynął.
Żadne namowy i pokusy ani do licznych kompanij go zwabić, ani do ożenienia się

nakłonić nie mogły. Nie poddawał się lada akim wpływom; miał widać wolę.

Właśnie czterdzieści dwa lata na ŚŚ. Piotra i Pawła ukończył, a w parę miesięcy potem

wczesnym rankiem ku mie scu rzeki, w które wczora sznur z przynętą na rybę pogrążył,
płynął, gdy z brzegu doszedł go przeraźliwy krzyk kobiecy:

— Jezus, Mar a! ratu cie!
Ranek był wczesny; za czółnem, które mknęło po rzece, nad ciemnym borem stał

askrawy szlak utrzenki, uż złotem wschodzącego słońca obrębiony i na powierzchnię

wody, porannym wiatrem wzruszoną, rzuca ący rumiane smugi.

Rybak, krzyk usłyszawszy, prędko twarz ku brzegowi obrócił i na przód u rzał błękitną

rzecz akąś, która, przez wodę unoszona, w edne linji z czółnem ego płynęła, a potem
kobietę, która, w pobliżu brzegu powyże kostek w wodzie sto ąc, oba ramiona ku te
rzeczy płynące , czy też ku niemu wyciągała.

Na tle zielone góry, u które szczytu w gęstwinie drzew stała zgrabna i biała wil-

la, w różowych światłach poranku postać e , szczupła, zgrabna, wpół naga, z żałośnie
wyciągniętemi ramionami, posiadała wydatność doskonale wypukłe rzeźby. Była ona
wpół nagą, bo wysoko podniesiona spódnica nie zakrywała e kolan, a ciemny kaan,
z zawiniętemi rękawami i szeroko otwarty, odkrywał całe prawie ramiona, szy ę i część
piersi, którym blaski wschodu nadawały barwę złotawą. Bardzo czarne włosy podnosiły
się bezładnie nad zgrabną e głową i obfitemi, krótkiemi, krętemi strugami padały na
plecy. Zdala widać było, że z czarnych e oczu, śród śniade twarzy zapadłych, sypały się
płomienie i płynęły łzy.

Spostrzegłszy, że rybak w stronę e twarz obrócił, wołać zaczęła:
— Zmiłu cie się, człowieku, złapcie tę szmatę i mnie poda cie… Jeżeli Boga kochacie,

złapcie… zmiłu cie, się nade mną… człowieku, ratu cie!

Rzadko u niego z awia ący się uśmiech pod ciemnym wąsem rozszerzył mu usta i uż

z nich nie znikał. Może widok te kobiety, która, ak żywy, gorąco wymalowany i namięt-
nie nakreślony punkt, z awiła się śród porannego kra obrazu, przy emność mu sprawił;
może rozśmieszał go gwałt tak wielki, dla rzeczy tak małe podniesiony.

Płynący po fali przedmiot był istotnie małą sukienką dziecinną, która nakształt błę-

kitnego ptaka muskała powierzchnię wody, a wiatr, niby ptasiemi skrzydłami, krótkiemi

e rękawami poruszał.

Rybak parę razy tylko silnie wiosłem o wodę uderzyć i rękę wyciągnąć potrzebował,

aby lekki ten przedmiot pochwycić. Czyniąc to przecież, z czółna ku wodzie nisko pochy-
lić się musiał, a ruchu tego dokonał gibko i zgrabnie. Ciało ego, nieskażonem powietrzem
żywione i w trudach wiosła ćwiczone, zachowało smukłość i sprężystość pierwsze młodo-
ści. Zdala, w swo e szare , krótkie siermiędze, wysokich butach i kapeluszu z szerokiemi
skrzydłami, wyglądał zupełnie młodo.

Z nieruchomym wciąż uśmiechem na ustach, trochę przy aznym, a trochę drwiącym,

do kobiety w wodzie sto ące podpłynął i mokrą błękitną szmatkę ku nie wyciągnął. Ona,

Cham

background image

z ramionami uż opuszczonemi, w głośnym śmiechu białe zęby ukazu ąc, czarne, zapadłe,
pała ące oczy w twarzy ego utopiła. Teraz dostrzegł, że tuż za e pogrążonemi w przezro-
czyste wodzie, złotawemi stopami, leżał stos lekkich, mokrych gałganków. Z nie akiem
też zadziwieniem na nią patrzał. Jak mogła tak prędko z płaczu prze ść w tak wesoły, aż
zanoszący się śmiech? Przytem, niewiadomo dlaczego, i brała mu z ręki swo ą błękitną
szmatę, i nie brała, niby to dosięgnąć e nie mogąc, to znowu z ciemnych, cienkich, gięt-
kich palców wypuszcza ąc. A wciąż mu w twarz patrzała i teraz nawet we rzenie swoich
pała ących oczy w same źrenice mu zatopiła. Spotkawszy się z tem we rzeniem, rybak
wstydliwie spo rzał w inną stronę. Rzecz była osobliwa: dziewczyna z zalotnością śmia-
łą i ciekawą patrzała na mężczyznę, a mężczyzna wstydliwie wzrok od nie odwracał —

ednak uśmiech z ust mu nie znikał.

Nie na nią, ale na coraz błękitnie sze fale rzeki patrząc, przemówił:
— No, bierzcie uż swo ą szmatę; mnie płynąć trzeba. Było czego tak lamentować!

Myślałby kto, że Bóg wie, akie nieszczęście wam się zdarzyło!

— Aha! czego było lamentować — ze szczególnem połączeniem nadąsania i filuter-

ności zawołała ona — byłaby mnie bieda, gdyby ten gałganek, broń Boże, zginął. Już
trzy dni, ak mnie pani spoko ności nie da e z tem praniem dziecięcych rzeczy… Wczora
w wieczór wyprałam, a dziś dlatego wstałam tak raniutko, aby e w rzece wypłókać. Aż
tu masz! eden wziął i popłynął!

W czółnie, na wąskie ławce siedząc, słuchał e mowy szybkie , żywe , w które wyrazy

zdawały się ścigać i tłoczyć ze sobą.

Powiedział, że dale płynąć musi, ednak nie odpływał. Nie patrzał na nią, ale widać

było, że słuchał pilnie e cienkiego i trochę ostrego głosu.

— A kto wy taka? — zapytał.
— Ja?
Ku szczytowi góry i biele ące nad nim willi ręką wskazała.
— U tych państwa, którzy tu na lato przy echali, w obowiązku estem, poko ówką…

Wzięli mnie zimą, i do końca lata eszcze wybędę u nich… a ak esienią do miasta wrócę,
odprawię się… dłuże , ak do esieni nie chcę…

— A czemuż to? czy bardzo ła ą? — z uśmiechem przerwał.
Wyprostowała się, rumieńcem nagle oblana i z rozbłysłemi oczyma.
— Oho! niechby tylko spróbowali! Na ła anie est odła anie! Ja nie taka, abym so-

bie ubliżać pozwalała! O ciec mó w kancelar i służył, z dobre familji pochodzę, niechby
mię kto złem słowem skrzywdził, takbym emu parsknęła, że i dziesięć latby pamiętał.
A choćby i do sądu… bywałam a i w sądach! Nie zlęknę się!

Teraz ze zdziwieniem i prawie przerażeniem na nią patrzał, ale wnet znowu wzrok

odwrócił, bo z rumieńców te kobiety i błysków e oczu żar na niego padał.

— To i czegoż odprawiać się? — zapytał.
— Czego? Ot, tak sobie! Już a nigdzie długo wybyć nie mogę. Żeby nie wiem aka

dobra służba była, na ednem mie scu znudzę się zawsze i adie! Na Berdyczów drobnemi
literami do mnie pisu cie! Taka uż mo a natura! Ale a bardzo wiedziećbym chciała, kto
wy taki?

— Kto a taki? Ot, ciekawość! Robak…
Z zamyśleniem uśmiechał się; ona głośno zachichotała.
— Niema czego śmiać się — mówił zwolna — człowiek a robak — mała różnica!

robaka ryba e, a człowieka ziemia. Czy pan, czy chłop, czy król, czy parobek, każdego
ziemia z eść musi, ak ryba robaka. Ot, co!

Słuchała ciekawie z trochę otwartemi usty, a gdy umilkł, zauważyła:
— Rozumnie gadacie, ale smutno. Co tam o śmierci myśleć, kiedy i żyć czasem

dobrze… nie zawsze, ale czasem… dobrze! A czemże za mu ecie się?

— Ryby łapię.
— A gdzież mieszkacie?
Wymienił nazwę wsi, w które mieszkał.
— Włościanin? — z nie akiem wahaniem w głosie zapytała.
Potwierdza ąco głową skinął.
— Patrza cie, moi państwo! Jak ży ę, tak długo z żadnym włościaninem nie rozma-

wiałam! A czemuż gadacie nie po chłopsku?

Cham

background image

— A czemuż mnie nie gadać tak samo, ak wy… kiedy umiem?
— Patrza cie, moi państwo! Włościanin, a taki grzeczny, rozumny! A wiecie, że zbliska

wyglądacie daleko starze , niż zdaleka? Kiedyście na środku rzeki byli, myślałam, że to

akiś młody chłopiec płynie, a teraz widzę, że wam uż pewno i ze czterdzieści lat będzie.

Dziwiła się, chichotała, rękoma poruszała, to edną, to drugą zkolei stopą wyrzucała

małe fontanny wody; ak iskra drga ąca, mieniła się przed nim złotawością swego ciała,
kruczą czarnością włosów, płomiennością oczu, białością zębów.

— To nic — dodała — choć i czterdzieści lat macie, przysto ny z was mężczyzna.
A mówiąc to, głosu nie zniżyła ani powiek nie opuściła; owszem, ciemną, giętką,

wilgotną rękę o dziób czółna ego oparła, akby zbliżyć się do niego, lub go przy sobie
zatrzymać pragnęła. Ale on i przestał uż wstydliwie wzrok od nie odwracać. Z otwartemi
trochę usty zapatrzył się w nią, ak w tęczę.

Ona także zbliska mnie młodo wyglądała, niż zdaleka. Twarz e ze szczupłemi i ład-

nie zakreślonemi rysami przywiędła była i zmięta, cera niezdrowa, wielkie oczy głęboko
zapadłe pod czołem, na którem nici kruczych włosów krzyżowały się z kilku cienkiemi
też, ak włosy, rysami zmarszczek. Miała na pewnie lat trzydzieści parę, które też, znać
było, ani po różach e nie przechodziły, ani kąpały się w kryształach. Tylko była w nie
żywość, gibkość, ognistość płomyka i w oczach, ruchach, uśmiechach, w zmięte nawet
cerze coś takiego, co wzrok przykuwało i ku nie ciągnęło.

Było też w nie szczególne, ale uderza ące połączenie cech, napozór zupełnie sprzecz-

nych: wezbrane siły ciała i ego niezdrowia, rozhasane prawie swawoli i dręczącego cier-
pienia. Gdy zaciskała czasem drobne wargi, a oczy e ponury przybierały wyraz, możnaby
myśleć, że wnętrzem e wstrząsa spazm bólu czy złości.

— I nie nudno wam ciągle pływać i ryby łapać? — rękę o dziób czółna opiera ąc,

zapytała.

— Gdzie tam nudno! dobrze! — odpowiedział.
— Weźcie mnie kiedy z sobą na rzekę… ot, tak, na godzinkę, na dwie… nigdy nie

zdarzyło się tak długo pływać, a zawsze akaś straszna bierze mnie ciekawość tego, co

eszcze nigdy nie zdarzyło się… Żebyście wiedzieli, ak mnie tu nudno… nudno… nudno!…

— A czegóż tak nudno? Robotę pewno macie…
— Żeby nie! Robotą tylko tu i ży ! Ja u państwa edna, a kucharka druga, więce

nikogo niema; ani furmana, ani loka a nie trzyma ą. Pan stary, ciągle książki czyta; pani
ze złości, że pan stary, czepia się tylko do wszystkiego i ak sroka skrzeczy: wszystko e
źle, niezgrabnie, to za prędko, to za pomału, to za zimno, to za gorąco… Dziecisków aż
tro e, i nieznośne takie, że niech Pan Bóg broni! Goście prawie nie bywa ą. Ot, tylko ak
ten koń w dreptaku, od rana do wieczora kręć się i kręć się, a ciągle to samo… dobrego
słowa nawet nie posłyszysz, ludzkie twarzy nie zobaczysz… żeby tę wieś d abli wzięli!
w mieście lepie !

Słuchał uważnie, potem poważną i powolną swo ą mową odpowiedział:
— E! niema czego wsi przeklinać! Dobremu wszędzie dobrze, a złemu źle…
Zapłonęła właściwym sobie, krwistym i szybko znika ącym rumieńcem.
— Znaczy, że a zła?
Aż zatrzęsła się cała i, w wodę spluwa ąc, do siebie wyrzekła:
— Ot, cham!
Nie słyszał, albo też słowa e wcale go nie obeszły; ręką powoli skinął:
— E , nie! A skąd mnie wiedzieć, czy wy zła, czy dobra? Tak sobie powiedziałem!…

A kiedy chcecie, żebym po was przypłynął?

W zaciśniętych e wargach i ponurem we rzeniu dostrzegł ów kurcz bólu czy złości,

który ą okrywał nieda ącym się w słowa u ąć wyrazem cierpienia; żal mu się e zrobiło.
Oprócz powagi i zamyślenia, w przezroczystych ego oczach bywała też czasem i głębia
litości.

— Wszyscy na świecie edni drugich edzą, niedziwno, że i was licho akieś e… czy a

wiem, akie? Jeżeli chcecie, powożę was trochę dla wesołości po rzece. Czemu nie? Czółna
mi od tego nie ubędzie! Którego dnia po was przypłynąć?

— W niedzielę, o , bądźcie łaskawi, w niedzielę przypłyńcie!… Państwo z dziećmi do

miasta po adą, a a samiutka w domu, tylko z kucharką zostanę… O , aki z was dobry

Cham

background image

człowiek! Niech wam Pan Bóg nagrodzi! Toż będę bawić się! No! nie spodziewałam się,
że na te pustyni dziś taką miłą zna omość zrobię.

Pochwały e pochlebiały mu widocznie i może dla inne eszcze przyczyny przy emność

mu sprawiały, bo uśmiechał się coraz szerze i cały przeradzać się zdawał w e szybko po
smutku i gniewie odrodzone , gadatliwe , śmie ące się wesołości.

— W niedzielę przypłyńcie… dziś co? środa! A ! Cztery dni eszcze! No, cóż robić?

Na co dobrego i poczekać dobrze. Otóż sobie na Niemnie pohulamy! A teraz bywa cie
zdrowi, do widzenia, bo w nogi uż strasznie zimno!

— E , woda ciepła, nie kapryście! — zażartował.
— E , nie! nogi skostniały, i do domu lecieć trzeba samowar nastawić, bo ak obudzą

się, a samowara na stole nie będzie, krechtać, ak sroki, zaczną. Do widzenia. Dzięku ę.

Stopy e , ak ryby, plusnęły w wodzie, dwa skoki uczyniła i, na piaszczystem wybrzeżu

schylona, stos lekkich gałganków z wody wy mowała.

On wiosłem zlekka wodę zagarniał i bardzo powoli odpływał. Znacznie uż ednak od

brzegu odpłynął, kiedy za sobą usłyszał wołanie:

— Poczeka cie, człowieku, he ! poczeka cie!
Obe rzał się; czółno stanęło na fali. Cała w blasku słońca, którego tarcza w pełni uż

na krawędzi nieba aśniała, stała ona z więce eszcze, niż wprzódy, rozrzuconemi włosami,
ze zwo em mokrych gałganków w rękach i ku niemu wołała:

— A ak nazywacie się? ak nazywacie się?
— Paweł Kobycki! — odkrzyknął.
— A a Franciszka Chomcówna! — zawołała eszcze i pędem po zroszone trawie

puściła się ku szczytowi góry.

Pośrodku góry stanęła, za pomyka ącym uż wdali czółnem spo rzenie rzuciła, z za

warg e bladawych, przywiędłych, błysnęły białe zęby.

— Przysto ny cham! choć nie tak uż młody; ale przysto ny i akiś taki miły… miły!…
Głowę pochyliła, palcami mokre gałganki skubała, zamyśliła się.
W niedzielę ani na chwilę nie opuszczała okna kuchni, z którego Niemen widzieć

było można. Przez ubiegłe dni cztery bardzie eszcze zmizerniała, i powieki e pociem-
niały. Obuta w cienkie i zgrabne trzewiki, w wykrochmalone sukni z asnego perka-
lu, w edwabne żółtawe chusteczce, na gładko dziś uczesanych, lecz tak ak i wówczas
rozpuszczonych, niedługich włosach, siedziała u okna, nieruchoma, w rzekę zapatrzona,
z zaciśniętemi wargami, oniemiała.

W willi było pusto i cicho. Stara kucharka daremnie dziś, krząta ąc się po kuchni,

towarzyszkę do rozmowy wzywała; więc, ob ad z adłszy i twarz chustką od much osło-
niwszy, usnęła.

Franka nie adła nic; wypiła zrana szklankę herbaty, a gdy do obiadu przyszło, parę

razy łyżkę do ust podniósłszy, z brzękiem na talerz ą rzuciła i znowu przy oknie usiadła.
Widać było, że adło dziś e przez gardło prze ść nie mogło. Im więce upływało godzin,
tem większe ogarniało ą zniecierpliwienie.

Stopą o ziemię uderzała; śród ponure e twarzy białe zęby błysnęły parę razy w szy-

derskim, wzgardliwym uśmiechu.

— Nie przy edzie, może i nie przy edzie! głupiec! chamisko!
Nagle zatrzęsła się od stóp do głowy, ze stołka się porwała i, krzyknąwszy:
— Jedzie! dalibóg edzie! — ak szalona z willi wypadła, ak ptak z zielone góry

zleciała i na piaszczystem wybrzeżu, krwista, zarumieniona, rękoma ku nadpływa ącemu
czółnu trzepocząc, wołała:

— Dobry wieczór! dobry wieczór! A czemu tak późno? Myślałam, że pan Paweł

obietnicy nie dotrzyma i wcale uż nie przy edzie. Czy to pięknie, żebym a na pana tak
długo czekała? Czemu tak późno?

Widać było po nie , że za rozrywką i zabawą, za wrażeniem, wywieranem na nią przez

człowieka, który się e podobał, na koniec świata polecieć byłaby zdolna, że brak ich
o chwilowe przyna mnie szaleństwo mógł ą przyprawiać.

Popłynęli.
Z początku lękała się wody, z którą oswo ona nie była, i za każdem zakołysaniem

się czółna wydawała piskliwe krzyki, chwytała towarzysza za ramiona i odzież. Jego to
rozśmieszało. Nie pomyślał o tem nigdy, aby ktokolwiek mógł na wodzie doświadczać

Cham

background image

akie kolwiek trwogi. Przytem, gdy ze strachu krzyczała, wyginała się w obie strony, rę-

ce wyciągała, stawała się podobną trochę do elastyczne i miauczące kotki, a trochę do
przelękłego dziecka. Więc, poważnemi upewnieniami o braku niebezpieczeństwa uspo-
koić ą usiłu ąc, zaśmiał się też tak głośno i serdecznie, ak mu się to może kilka razy
w życiu zaledwie zdarzyło. Ale i ona, widząc, że czółno, pomimo kołysania się, wcale nie
wywraca, uspokoiła się wkrótce i wybornie bawić się zaczęła.

Woda była cicha, błękitna, od stacza ącego się ku zachodowi słońca blado pozłoco-

na, okryta niezliczonem mnóstwem drobnych zmarszczek, które płynęły wciąż edna za
drugą, ednosta nie, bez szelestu, czasem tylko perląc się białemi kroplami lub drobnemi
ognikami pobłysku ąc.

Nad brzegiem czółna schylona, Franka swawolnie w ciemną, małą rękę łowiła te uka-

zu ące się na wodzie perły i ogniki, a potem ciekawie i z przy emnością przypatrywała się
wycieka ącym z e palców strugom roztopionego kryształu.

— A -e ! — zawołała — żeby to znizać i zrobić z tego paciorki na szy ę i kolczyki!

Jedna mo a pani miała takie paciorki i kolczyki… mówili, że z kryształu i że drogie, a mnie
one tak w guście były, że wytrzymać nie mogłam i, ak tylko pani z domu wychodziła,
a mnie do akie kompanji zaproszono, zawsze e na siebie kładłam…

— To źle robiliście — zauważył Paweł.
— Ot, nie ukradłam ich przecież, a nawet nie ugryzłam… Przy dę, bywało, do domu,

zde mę, na mie scu położę, i znaku niema, że brałam.

— To co? zawsze ruszaliście cudzą własność, a Pan Bóg tego robić zabronił. Jabym

i wstydził się cokolwiek cudzego poruszyć.

Filuternie na niego patrząc, pełną garść wody nabrała, w twarz mu ą rzuciła i śmie-

chem parsknęła.

— O , o , aki srogi!
Nie mógł wcale przy te dziewczynie powagi swe utrzymać. Twarz rękawem siermięż-

nego surduta ociera ąc, zaśmiał się znowu.

— Czyste dziecko! O , żeby was! aż mnie dziw bierze, że taka, ak wy, est na świecie!
Ona zadziwiła się w te chwili nad ogromną kępą rozłożonych na wodzie liści, nad

któremi strzelały żółte i białe kielichy lilij wodnych, i zawrotnie latało nieprzeliczone
mnóstwo małych askółek. Każdą z tych lotnych postaci podwa ało odzwierciedlenie e
w wodzie.

— O , co ich est! co ich tu est, tych ptaków!
Więce eszcze wychyliwszy się z czółna, zerwała żółtą lilję i mokrą e łodygę do

stanika przymocowała.

— Pachnie! — z przy emnością zauważyła i wnet, palcem akiś punkt rzeki wskazu ąc,

zawołała:

— A to co?
Był to zapewne wielki szczupak, może sum, który, gwałtownie rzuciwszy się nad wodę,

wnet ukrył się pod nią, na powierzchni e pozostawia ąc szerokie, wzburzone kręgi.

— Aha! ty tu! — na wzburzony punkt wody patrząc, uśmiechnął się Paweł — nie-

długie panowanie two e. Jutro cię złapię.

Pokazywał e potem zkolei skrzynię, do połowy sto ącą w wodzie, w które przecho-

wywał drobne, na przynętę złowione ryby, a do które wnętrza przez podziurawione boki
napływała woda, rybie do życia potrzebna. Drugą taką skrzynię, tylko daleko większą, do
zachowywania w świeżości połowów, na sprzedaż przeznaczonych, posiadał w bliskości
chaty swo e .

Z wielkiem za ęciem wypytywać go zaczęła, gdzie towar swó sprzeda e i ile ma za-

robku; a gdy chętnie i ze zwycza nym spoko em wszystko, o czem wiedzieć chciała, po-
wiedział, wargi zacisnęła i głową ponuro zatrzęsła.

— Dobrze wam — westchnęła — chatę swo ą macie i zarobek niezły… ak pan żyć

sobie możecie. To wcale co innego, niż całe życie włóczyć się ze służby na służbę, cudze
kąty wycierać, od ludzkich kaprysów zależeć i ludzkie złości znosić… Bywa czasem, że
człowiek zabawi się i przy emności akie doświadczy, ale zawsze niech takie życie d abli
wezmą… podłe!

— Wołoczaszcze życie! liche życie! — patrząc na nią i głową kiwa ąc, przemówił Paweł.
Znowu żal mu się e zrobiło.

Cham

background image

— Może chcecie wysiąść trochę i po te wyspie pochodzić? — zapytał.
Zatrzepotała cała z radości.
— O , dobrze, dobrze! Popłyńcie do te wyspy. Jaka śliczna wyspa! ak tu pachnie!

Od czego tu tak ślicznie pachnie? Tak pachnie, że aż w głowie zawraca…

Po samym środku szerokie rzeki, pomiędzy wysepki gliniastą ścianą z edne strony,

a ciemnym borem z drugie , na pozłoconym błękicie wody, leżał owalny szmat piaszczyste
ziemi, olbrzymią dziewanną i białemi goździkami cały porosły. Olbrzymie dziewanny na
sztywnych łodygach, kosmatemi liśćmi okrytych, podnosiły wysoko ogromne, żółte kity,
a spodem rosło takie mnóstwo goździków, że zdala wyspa zdawała się śniegiem okrytą.

Bił też z nie i daleko po rzece rozlewał się zapach słodki, mocny, leśny, z którym

eszcze mieszały się wonie ziół, liljowym i różowym szlakiem ścielących się u stóp prze-

ciwległego boru.

Franka, ak oszalała, ak pijana, po wyspie biegała, zrywała goździki, wąchała e, kładła

we włosy, z których dawno uż zsunęła się była i na kark opadła żółtawa chustka, i pełnemi
garściami z głośnym śmiechem rzucała e na Pawła.

On, powoli nachyla ąc się i prostu ąc, porządnie i pilnie układał z nich bukiet. Nieraz

z te wyspy przynosił on takie białe bukiety i stawiał e w małym dzbanku na oknie
swo e chaty, albo siostrze oddawał, aby niemi święty obraz przystra ała. Nabawiwszy się
goździkami, Franka formalnie przepadła w lesie dziewanny. Rosło e w ednem mie scu
tak wiele, że tylko asna suknia dziewczyny w te zielono-żółte gęstwinie pobłyskiwała.

Paweł przestał rwać goździki, ręce opuścił i zamyślił się.
Franka, ak ptak, szeleszcząc w gęstwinie, co chwila głowę z nie ukazywała, a głos e

cienki, ostry rozlegał się bezustanku:

— Ależ ziele! no, ziele! od człowieka wyższe! ak las! Co to za ziele takie?
— Niedźwiedzie ucho — ob aśnił Paweł.
Powoli, powoli, na ogorzałe policzki e wybijał się rumieniec, akby odblask krwistego

obłoku, który po tarczy słoneczne , za bór uż zapadłe , na niebie pozostał.

Swawolnie, chyłkiem, Franka wybiegła z gęstwiny łodyg, których parę zakołysało się

w powierzu żółtemi kitami. Z twarzą w ogniu, z włosami pełnymi białych goździków,
z żółtawą chustką na kark zsuniętą, przy edne z nich stanęła i, wielki liść e w palce
u mu ąc, znowu gadała:

— A! to prawda! zupełnie, ak ucho akiego zwierzątka. Taki kosmaty, mięcieńki,

mileńki, ak aksamit. U edne mo e pani był piesek, co miał takie same mięcieńkie,
aksamitne uszka.

Lubowała się miękką, puszystą powierzchnią liścia, głaskała go i pieściła dłonią, tak

zupełnie, akby on był naprawdę miłem akiemś zwierzątkiem. Nagle zwróciła się ku Paw-
łowi, wprost ku niemu skoczyła i, obu rękoma na ramionach ego zawisłszy, zapadłe swe
oczy, w wilgotne mgle rozmiękłe i przygaszone, wzniosła.

— Jak tu dobrze, ładnie, wesoło! — wołała — aki z was dobry człowiek, że biedne

dziewczynie i niezna ome zrobiliście taką przy emność! Ja, widzicie, mam taką naturę, że
bardzo wdzięczna estem, kiedy mnie kto co dobrego zrobi.

Ale w te chwili, z tym powolnym, poważnym człowiekiem zrobiło się coś dziwnego.

Rumieniec, który wprzódy okrył mu policzki, rozpostarł się aż na czoło, tak błękitne
i spoko ne zwykle oczy ściemniały i strzeliły prawie ponurym błyskiem. W silne ramię
kibić wątłą e pochwycił, do piersi swe przycisnął i uż, nad głową e schylony, usta do
ust przybliżał, kiedy, dziwnie zwinna wysunęła się mu z ob ęcia i, odskoczywszy, znowu
pod dziewannami stanęła.

Ręką oczy przysłoniła i trochę z gniewem, trochę ze śmiechem zawołała:
— Ot, taki! Zda e się dobry, grzeczny, a taki sam, ak wszyscy. Za to, że na spacer

powiózł, zaraz zapłaty żąda.

Słowa te ukłuły go snadź dotkliwie, bo ochłonął, głowy ręką dotknął i po chłopsku

zaszeptał:

— Ot, tobie na! oś szczo wymyśliła.
Łagodnie za rękę ą wziął.
— Głupstwo! — ze zmieszaniem zaczął — albo a co takiego myślał? Niech mnie

Pan Bóg od takiego grzechu zachowa, żebym a was z taką myślą na spacer wiózł! Ot,

Cham

background image

tak, fiksac a akaś do głowy przyszła. Nie gniewa cie się i bądźcie spoko ni. Siądźcie sobie
i odpocznijcie, a a tymczasem czółno tu przyprowadzę i zaraz do domu was odwiozę…

Na goździkach usiadła i z całe siły obu rękoma połę surduta ego schwyciła.
— Ja nie chcę do domu! — wołała. — Jaki to dom? Piekło nie dom! I nie odchodźcie

ode mnie! Zlitu cie się, nie odchodźcie! Jabym z wami ani na minutkę nie rozstawała się;

abym za wami do wody skoczyła! Siądźcie przy mnie, siądźcie!

Z ustami trochę od zdziwienia i zmieszania otwartemi, u ęty ednak e słowy, obok

nie usiadł.

— Bliże — prosiła — bliże przysuńcie się… ot, tak, bliziusieńko.
Ciągnęła go ku sobie dopóty, dopóki ramię ego nie dotknęło e ramienia, poczem

ucichła i oczy wlepiła w rzekę, która tuż pod ich stopami u piaszczystego skra u wyspy
toczyła stalowe wody. Nie była ona uż błękitna, bo zmrok nadchodził, niebo zbladło,
i tylko płynące po niem asne obłoki w stalowych e głębiach przebłyskiwały srebrem.

— Jak ta woda płynie… płynie… płynie… — zaszemrała Franka, i upo one prawie

rozmarzenie czuć było w osłabłym e głosie.

— Powiedzcie mnie… — z zamyśleniem zaczął Paweł i, wnet umilkłszy, palcami

w gęstwinie goździków grzebał.

— Powiedzcie mnie, kto wy taka, i akie wasze życie od urodzenia było? Czy to wy…

nu… co to wy takiego o te zapłacie…

Wyrwał nagle z piasku całą garść kwiatów i z niespodzianą u niego gwałtownością

zaszeptał:

— Kab ciebie! kołem ęzyk w gębie stanął, taki wstyd!
Franka wyprostowała się i prędko, żywo przemówiła:
— Jeżeli chcecie, to wszystko wam powiem: kto a i aka. Kiedy dobry człowiek pyta

się, dlaczego nie powiedzieć? Jednego uż nie zawstydzę się pewno, to swo e familji.
U dziadunia dwa domy własne były; o ciec w kancelar i służył; ciotecznego brata mam
bogatego, bogatego! W ednem dużem mieście adwokatem est, nazywa się Kluczkiewicz,
żonkę także z pańskiego domu wziął i ak pan ży e. Ot, z akie a familji! Sroce z pod ogona
nie wyskoczyłam, a że w służbę poszłam, to uż taka dola mo a nieszczęśliwa… Rodziców
szelmów Pan Bóg mi dał…

— A o rodzicach, grzech tak gadać! — prawie z przestrachem upomniał Paweł.
— Ot — sarknęła — u was wszystko grzech! a u mnie co prawda, to prawda. Ja nigdy

nie łgę. Posłucha cież sami, czy nie prawda.

Poprawiła się na swo em kwiecistem siedzeniu, wyciągnęła nogi tak, że stopy e ,

w prunelowe trzewiki obute, sterczały tuż nad wodą. Jak ta woda, tak i e mowa, żywa,
tłumna, z chichotami i westchnieniami zmieszana, płynęła nieustannie, nieustannie.

Dziad e , ongrodzki mieszczanin, posiadał dwa własne domy — zapewne domki, bo

taką wymieniła ulicę, przy które same drewniane klitki sto ą — i za życia eszcze syna do
kancelar i oddał.

Kancelary ny urząd e o ca musiał być na podrzędnie szym, bo brał on pensy kę ma-

lutką i często w podartych butach chodził. Tem więce w podartych butach chodzić mu-
siał, że był pijakiem. Zamłodu eszcze, w złych kompanjach podobno, pić polubił, a potem
coraz mnie szą w tem lubieniu miarę zachowywał.

Matka była z dobrego domu, Kluczkiewiczówna; na fortep anie nawet grać umiała i,

kiedy eszcze miała fortep an, to, ak zacznie, bywało, grać aką polkę czy mazura, to aż
na dwóch ulicach wszyscy słyszą. Przysto na sobie była, stro e bardzo lubiła i — kawa-
lerów. Czasem też bywało u nich bardzo wesoło. Jak o ca w domu niema, schodzą się,
gra ą, śpiewa ą, tańcu ą, a potem o ciec przychodzi i, pijany albo nawet i niepijany, gości
rozpędza, a matkę ła e albo bije. Z początku tylko ła ał, a potem i bił.

Sześć lat Franka miała, kiedy po raz pierwszy zobaczyła matkę, cału ącą się z kawa-

lerem, a ośm, kiedy matka do familji swo e od męża uciekła. Wtedy ona i dwa starsi

e bracia żyć zaczęli, ak te wróble, co tyle z edzą, ile gdzie ziarna skubną, i tyle ogrze ą

się, ile im pod strych aki uda się wlecieć. Litowali się ludzie nad nimi, to ten, to ów
nakarmił i na czas akiś przytulił.

Chłopcom lepie było: eden, podrósłszy trochę, do wo ska wstąpił, a drugi do mu-

larki poszedł, choć ta mularka i przeciwna ego urodzeniu była, ale co robić? z nędzy!
Niedługo też w poniżeniu tem pożył. Bladzieńki był i szczupleńki, ak robaczek; raz mu

Cham

background image

widać głowa zakręciła się na rusztowaniu, spadł na bruk, skaleczył się okropnie i, choć
narazie go wyleczyli, niedługo potem zmarł. Starszy, żołnierz, na koniec świata powę-
drował, i żadnego uż słychu o nim nie było.

Chłopcy tedy, ak chłopcy — zawsze im lepie na świecie; ale ona prawdziwe pie-

kło znosiła i z o cem, i z głodem, i z chłodem, i z tymi głupcami, którzy, kiedy eszcze
dwanaście lat miała, dawali e ciastka i orzechy za to, aby pozwoliła im siebie całować.
Mówili, że est ładna, i e się to podobało; ale oni wcale się e podówczas nie podobali.
Bała się ich bardzo i, wyrzeka ąc się nawet orzechów i ciastek, chowała się od nich, ak
mogła; zupełnie ednak schować się nie mogła, bo często na ulicy bywała, to z dziećmi
różnemi bawiąc się, to do dobrych ludzi z prośbą o kawałek chleba, albo o parę drewek
na opał, chodząc.

Domy o ciec dawno uż sprzedał i pieniądze razem z matką eszcze stracił. A matka,

kilka lat u familji swo e zabawiwszy, do męża powróciła. Bo to wu aszek, Kluczkiewicz,
wtenczas umarł; a dzieci ego poroz eżdżały się po świecie ( eden syn w dużem mieście
adwokatem teraz est i bogaty, bogaty!). Nie było uż gdzie siedzieć: do męża powróciła.

Ale uż o ciec wtedy w kancelar i mie sce stracił, do reszty rozpił się i na tę war ac ę,

co to od wódki pochodzi, pół roku pochorowawszy, w szpitalu zmarł.

Matka eszcze ze trzy lata żyła, okropnie biedna i mizerna. Robótki różne robiła i po

domach roznosiła; czasem i bieliznę do szycia brała. O kawalerach uż wtedy nie myślała
wcale, po całych nocach kaszlała i płakała, ą też przy sobie trzymała, czytać i szyć uczyła,
a przed samą uż śmiercią wystarała się dla nie o służbę u edne pani i, do te pani ą
przyprowadziwszy u nóg e pełzała, o opiekę dla nie prosząc.

— Ot, nieszczęśliwa! — zauważył Paweł.
— Aha! — z zaciętą i nienawistną zapamiętałością krzyknęła Franka — a pieniądze

te, co za domy wzięli, razem z o cem na stro e i kawalerów traciła, a nas tro e ak te szcze-
nięta porzuciwszy, sama do familji na wygody i rozkosze uciekła. To co, że upamiętała
się późnie i przed śmiercią trzęsła się nade mną, ak kura nad kurczęciem? Ja e nigdy

uż tego nie darowałam, co ona wprzódy na zgubienie mo e robiła. Wielka rzecz, że upa-

miętała się wtenczas, kiedy uż z nie tylko skóra i kości zostały, a nikt i spo rzeć w e
stronę nie chciał. I wtedy, żeby kto choć palcem na nią kiwnął, poleciałaby i o mnieby
znów zapomniała… a -a , akby poleciała! uż a wiem! uż a ą znałam! Tylko, że Pan Bóg
i ludzie opuścili, to ona do mnie przykleiła się… a wprzódy co? Żeby takich matek świat
nie widział!

— To prawda! Kab hetakich matek świat nie widział! — z przekonaniem mruknął

Paweł.

Pani ta, do które na pierwszą służbę poszła, dobra była, obchodziła się z nią łagod-

nie, szydełkowych robót i prania koronek ą nauczyła; ale pan, ot, przyczepił się do nie ,
i choć wykręcała się z początku, lęka ąc się i wstydząc, nie wykręciła się ednak. Podobał
się e bardzo, był to pierwszy mężczyzna, w którym się ak war atka zakochała. Był też
to pierwszy e kochanek, bo tamci ciastka i orzechy za całowanie e dawali. Ten, kie-
dy ą pani, dowiedziawszy się o wszystkiem, odprawiła, dał e pięćdziesiąt rubli, które
ona w miesiąc przeżyła, nic nie robiąc, tylko po nim płacząc i dla pociechy w wesołych
kompanjach hula ąc.

Potem w drugim domu służbę znalazła i — poszło! Gdyby nie wiedzieć ak długo

liczyła, nie potrafiłaby przypomnieć sobie i zliczyć wszystkich służb, które od czasu te-
go zmieniła; na dłuże , eżeli gdzie rok wybędzie, i to się e zdarzyło tylko dwa razy.
A zwykle za pierwsze złe słowo usłyszane odprawia się; i kiedy roboty ma za wiele, albo
czasu na zabawę za mało, odprawia się; i ak ą edne twarze, na które codzień patrzy,
znudzą, odprawia się także. I ą też często państwo sami odprawia ą; za dwie rzeczy tylko
odprawia ą: za kawalerów i za złość.

U niektórych taka srogość, że nie lubią, aby poko ówka w przy aźni z kim była i, ak

tylko co takiego spostrzegą, zaraz odprawią. Inni znów prędkiego charakteru znieść nie
mogą, a ona prędka, ubliżać sobie nie pozwala, na edno słowo dziesięć odpowie, a czasem
to tak parsknie, że państwu z samego zdziwienia i wstydu pozamyka ą się gęby. Parę razy

ednak za takie parsknięcie proces e wytoczyli, i przed sądem stawała. Za pierwszym

razem bardzo lękała się sądu, ale za drugim była tam uż ak u siebie i, choć karę pieniężną
zapłaciła, tak zato oskarżycieli swych obmalowała, że do śmierci uż pewnie żadne służące

Cham



background image

procesu nie wytoczą.

Raz gorze z nią było: przez trzy dni w policy nym areszcie siedziała, i to na niewinnie .
U edne e pani drogi pierścionek zginął, a ta, dobrze go nawet nie poszukawszy,

zaraz do nie :

— Ty ukradłaś! ty, ty!
Co naprzysięgała się wtedy, co wypłakała! nic nie pomogło; polic antów zawołali, do

aresztu wzięli. I cóż, pierścionek znalazł się, pani sama za komodę go zrzuciła. Co ona
wtedy wypłakała! co wypłakała! Potem ta pani za niewinne oskarżenie pieniądze e dawała,
ale ona, z rąk e asygnatkę wyrwawszy, podarła ą, podarła, podarła, nogami zdeptała i,
panią wyła awszy, poszła sobie.

Nigdy e nikt tak nie skrzywdził, ak ta pani. Bo, co prawda, to prawda, a co niepraw-

da, to nieprawda. Czasem, rzadko nawet, zdarzało się, że akąś rzecz, do pani należącą, na
siebie kładła, ale zawsze ą odnosiła i nietylko nie przywłaszczała sobie, lecz nawet nigdy
nie zepsuła. Co ak co, ale trzech rzeczy nie robi nigdy: nie pije, nie kradnie i nie kła-
mie. Taka uż e natura, że tych trzech rzeczy robić e się nie chce. Gdyby bardzo e się
chciało, pewnieby robiła, ale pokusy żadne do tego nie czu e. Owszem, wódki nie cier-
pi; piękne ubrania choć i lubi, ale nie tak znów bardzo, aby dla nich na kompromitac ę
się narażać; a kłamać, toby, poprostu, nie potrafiła, bo gdy raz zacznie gadać, wszystko
wygadać musi, wszystko, co tylko ślina do gęby przyniesie, i gdyby nawet chciała ęzyk
powstrzymać, nie może — ale nie powstrzymu e, bo co e tam! Ona o nikogo i o nic nie
dba.

I teraz także mówiła, mówiła. Powiedziała, że w życiu swo em kochanków miała wielu,

a z tych eden chciał się z nią ożenić, ale ona odmówiła, bo był mazga i sprzykrzył się e
prędko. Za dwu innych wyszłaby była chętnie, bo i kochała się w nich, ak szalona, i byli
to ludzie delikatni, z dobrych familij pochodzący; ale oni znowu o żenieniu się z nią nie
myśleli i porzucali ą właśnie wtedy, kiedy do nich na więce przywiązania uczuwała.

Z początku po każdym takim nie przez nią zerwanym związku desperowała, włosy

sobie z głowy wyrywała, wszystkie łzy z oczu wypłakiwała. Ale zczasem przywykła do tego,
że u ludzi żadne stałości ani poczciwości znaleźć nie można, i teraz uż o nic i o nikogo nie
dba. Nie będzie tego, to będzie drugi — mówi sobie, i nie zawodzi się nigdy. Nie widziała

eszcze, żeby do akie kobiety mężczyźni czepiali się tak, ak do nie . Mówią, że tańcu e

ładnie, strasznie też tańczyć lubi i nigdy żadne takie kompanji, w które by potańczyć
i pohulać sobie mogła, nie opuszcza, choć ą czasem za to naza utrz po wesołe zabawie
ze służby odprawia ą. Ale ona dba o służbę, ak pies o piątą nogę. Wie dobrze, że zaraz
drugą zna dzie, a zupełnie e wszystko edno, gdzie i u kogo służy. Wszędzie ściany cudze
i ludzie cudzy, wszędzie est sierotą, które nikt prawdziwie nie polubi i nie przygarnie.

Teraz płakać zaczęła i z płaczem mówić, że est sama na świecie; że żadna dusza ludzka

nie dba i nie troszczy się o nią; że gdy raz w życiu na gorączkę akąś zachorowała, była
zmuszona pó ść do szpitala; że tak samo, ak o ciec, w szpitalu też pewnie umrze, albo
i gorze eszcze — pod akimś cudzym płotem śmierć ą zaskoczy, a kiedy umrze, to i pies
po nie nie zapłacze, bo komu ona na świecie potrzebna, i kto ą prawdziwie lubi?

Opowiadała także o wszystkich krzywdach, akich od ludzi doświadczyła kiedykol-

wiek, o ciężkich pracach, które spełniała, o kaprysach, które znosiła.

— Każdy ma kogoś takiego, do kogo w smutku przygarniać się może, kto w biedzie

pocieszy i poratu e: matkę, czy siostrę, czy brata, czy męża… Ja nie. Sierotą mnie Pan
Bóg zrobił i tułać się po tym świecie kazał, a za każdą kropelkę przy emności cały dzbanek
trucizny wypijać…

Łzy, które po twarzy e ciekły, końcami edwabne chustki, na kark zsunięte , ocie-

rała; chwilami aż zanosiła się od płaczu, a mówić ednak nie przestawała, i zdawać się
mogło, że nie przestanie nigdy.

We wszystkiem, co mówiła, czuć było nie cynizm sumienia, ale prawie zupełny e-

go niebyt, a zarazem popędliwą, szorstką, hardą szczerość. Czuć w nie było także przez
długie lata dokonywa ące się nagromadzenie swawoli instynktów i gorzkie , złe , zniecier-
pliwione urazy do świata i ludzi. W łkaniach e odzywały się histeryczne szlochy i ęki;
pochwyciła się nagle za głowę i krzyknęła, że w skroniach zabolało ą strasznie. Był to
może wpływ odurza ącego zapachu goździków, albo też ta emniczego procesu choroby,
która mózg e nurtować zaczynała. Nie od dziś zaczynała. Poskarżyła się eszcze, że uż od

Cham



background image

lat kilku takie bóle głowy chwytać ą zaczęły i chwyta ąc coraz częście , na częście wtedy,
kiedy zmartwi się, albo rozgniewa, albo też po akie bardzo uż wesołe zabawie.

Powiedziawszy to, umilkła nakoniec, skurczyła się trochę i, z łokciami o kolana opar-

temi, a głową ściśniętą w dłoniach, wśród zmroku, pod ścianą wysokie dziewanny, nad
wodą, coraz ciemnie szą i nieustannie, nieustannie płynącą, zwolna w obie strony kołysała
swą wątłą, zgrabną, niespoko ną postać.

Słucha ąc długie te mowy, co myślał i czuł ten obok nie siedzący, poważny, spo-

ko ny człowiek, którego na dłuższą podróżą bywały wycieczki do pobliskich miasteczek,
gdzie sprzedawał swo e połowy — człowiek, którego ciało i dusza zżyły się z wolnemi
przestworami rzeki i nieba, z niepokalanie czystem powietrzem, z głęboką ciszą samot-
nych dni i nocy, a źrenice, pomimo lat dość długich, zachowały niewinność i przezro-
czystość dziecięcia? Czy, obycza em chłopskim na bok splunąwszy, grubiańsko popchnie
on ą ku czółnu i niechętnie, w pogardliwem milczeniu tam, skąd wziął, odwiezie? Czy,
dowiedziawszy się e histor i, zechce wnet zostać ednym z tych wielu, o których mówi-
ła, i do okrywa ących ą plam błotnistych przyłączyć edną więce ? A może zabobonnie
za opętaną i przeklętą ą poczyta i, przeżegnawszy się wielkim krzyżem, od tego szatana
w kobiece postaci co rychle ucieknie?

Kiedy mówiła, w oczach ego malowało się nieraz przerażenie; nieraz też wstydliwie

twarz odwracał i palcami w gęstwinie goździków grzebać zaczynał. Chwilami wpatrywał
się w coraz ciemnie szą wodę i z podziwem, ze zgrozą głową kołysał. Na pewnie widział
wtedy, zamiast wody, przepaść czarną, a w nie ogniste deszcze gore ące smoły.

Kiedy umilkła, chwilkę tylko pomilczał, a potem mówić zaczął.
— Biedna ty — zaczął — o , taka biedna! ze wszystkich uż, zda e się, ludzi na świecie

na biednie sza! Słyszałem a, że gdzieścić tam po miastach ludzie tak ży ą, ale nie wierzy-
łem. Teraz widzę, że to prawda. Wołoczaszcze two e życie, sieroce życie i takie złe, takie
grzeszne, że niech Pan Bóg broni! Porzuć, upamięta się, popraw się… bo i na tym świecie
dobra tobie żadnego nie będzie, i duszę zgubisz.

W głosie tym, tuż nad e głową wśród zmroku szemrzącym, nic, nic więce nie było,

prócz wielkie litości. Ją ten brak pogardy i lekceważenia uderzył i zadziwił. Zazwycza
podobne e wyznania wprawiały mężczyzn w gniew zazdrosny i grubiański, albo w nich
budziły śmiech lekceważący, z zuchwałem obe ściem się połączony.

Gdy ednak o poprawie wspomniał, zadziwiła się eszcze więce .
— Głupstwo! — zawołała — ciekawa estem, z czego mam się poprawiać?
Znowu była szczerą; na lże szego poczucia ani po ęcia akie kolwiek winy swo e nie

miała.

On na słowa e uwagi nie zwrócił, w myślach własnych zatopiony.
— I na tym świecie dobra żadnego nie zaznasz i duszę zgubisz — powtórzył. —

Czemu poczciwą nie być? poczciwym być dobrze. Kiedy człowiek żadnego grzechu na
duszy nie czu e, to taki robi się lekki, ak ten ptak, co pod same niebo lata. I śmierci
wtedy niestraszno. Choćby i dziś umrzeć, wszystko edno, kiedy dusza czysta…

— Co tam dusza! — sarknęła — głupstwo! Jak człowiek umrze, to go w ziemi robaki

z edzą i koniec.

— Nieprawda! — odpowiedział — est i niebo, i piekło, i wieczne zbawienie, i wieczne

potępienie. Ale, żeby uż niczego na tym świecie nie było, to zawsze w człowieku est
cościś takiego, co w grzechu kąpać się nie chce, tak samo, naprzykład, ak ciało w kałuży.
Żeby tobie kazali do kałuży wleźć i po uszy tam siedzieć, miło byłoby, a? A toż dusza
two a w kałuży siedzi. O , szkoda mnie ciebie, szkoda mnie two e duszy i na tym, i na
tamtym świecie. Wiesz co? Porzuć ty swo e wołoczaszcze życie. Jaka tobie ochota coraz
to inne kąty wycierać, ak ta ścierka? Aaa! Mnie dziw bierze, bo zda e się, że człowiekowi
na lepie , kiedy długo na ednem mie scu siedzi. Siedź i ty na ednem mie scu, wszystko

uż lepie znoś, cierp, a na ednem mie scu siedź. Przyzwyczaisz się i polubisz, i do ciebie

przyzwycza ą się, polubią. I na tych, co ciebie do grzechu prowadzą, pluń! Dobrych ludzi
widać między nimi niema, bo, żeby który był dobry, toby z dziewczyną, co dla niego
o poczciwości zapomniała, ożenił się. Zlitowania oni żadnego w sercu nie ma ą, czy co?
Pluń ty na nich! I na te wesołe kompanje, co do takich rzeczy prowadzą, pluń! Ustatku
się, popraw; a i duszę wyratu esz, i zaraz tobie lepie na świecie stanie.

Umilkł, a ona wzamian zaszeptała:

Cham



background image

— Jak ży ę, pierwszy raz takiego człowieka widzę. Czy ty aki przebrany ksiądz albo

pustelnik? No, dziwy!

Parsknęła śmiechem i ruchem zwinne kotki na równe nogi się porwała.
— No, dość tego gadania! — zawołała — dobrze mnie z wami, ale do domu trzeba.

Już wieczór. Z miasta prędko powrócą, a ak do kolac i wpierw nie nakry ę i samowara
nie nastawię, krakać i gdakać zaczną. Płyńmy!

Wyspę, która, nakształt rzucone na rzekę płachty śniegu, w zmroku bielała, i z które

biły mocne goździkowe wonie, opuścili, i pod niebem gwiaździstem po ciemne wodzie,
mnóstwo gwiazd w sobie odbija ące , długo w zupełnem milczeniu płynęli. Rzecz nawet
była dziwna, że Franka tak długo milczała. Można było przypuszczać, że zasnęła, tak skur-
czona i nieruchoma siedziała na dnie czółna, prawie u stóp siedzącego na wąskie ławce
Pawła; ale błyszczące e oczy z nieruchomością upartą i osłupiałą tkwiły w rysach ego,
zaledwie wśród zmroku widzialnych.

On, milcząc, z nisko pochyloną głową, powoli wiosłem zagarniał wodę, w które odbi-

cia gwiazd, przez wiosło roztrącane, ro ami złotych wężyków i iskier otaczały pomyka ące
czółno. Otaczał też e szmer ciągły, srebrny, łagodny, niby śpiew ciemne fali, zranione
ciała i skołatane dusze do spoko nego snu albo czystych marzeń kołyszący.

Kiedy na wysokie nadbrzeżne górze ukazały się smukłe i nieruchome drzewa willi,

głowa Franki nagle na kolana Pawła opadła. Z włosów e wypadły białe goździki, a z ust
posypały się ciche słowa:

— O , aki ty dobry i aki ty miły… miły… miły! Takiego dobrego i miłego, zda e

się, że, ak ży ę, nie widziałam! Taki przysto ny, dobry, miły! Żeby ty przy acielem moim
został, użbym niczego na świecie nie chciała; nie odstałabym od ciebie nigdy; choćby
pomiędzy nami pioruny biły! Choćby pomiędzy nami sto światów stanęło, przez góry i lasy
biegłabym do ciebie. Choćby między nami wielkie morze było, przez morze płynęłabym
do ciebie! A za to na więce , że ty taki dobry i tak litu esz się nade mną. Nikt nigdy
nade mną litości nie miał, i wszyscy mną poniewierali, choć czasem i lubili, a na więce ci
poniewierali, co nibyto lubili. A ty mnie nie sponiewierał, niczego ode mnie nie żądał i ak
o ciec do mnie przemówił — ak przy aciel na lepszy! O , niech tobie Bóg wynagrodzi za
wszystko, mó ty mileńki, złoty, brylantowy!

Rękę ego porwała i do ust swoich przycisnęła. Jemu się wydało, że na rękę spadł mu

gorący żużel. Nachylił się, w obie szerokie dłonie głowę e u ął i usta w gęstwinie e
włosów zatopił.

Pod tym pocałunkiem, ak wpół żywe ptaszę, zmartwiała zrazu, a potem cała drżeć

zaczęła. Ale on zaraz usta od włosów e oderwał i zaszeptał:

— Uspokó się, dziecino! O , biedna ty, dziecino! uspokó się, ucisz się. Spo rzy , ak

na niebie gwiazdy ślicznie świecą. Posłucha , ak woda śpiewa. Ja całe życie na te gwiazdy
patrzę i tego śpiewania słucham. Popatrz i posłucha ty. Może lepie zrobi się tobie. Może
two a dusza, tak ak mo a, to wysokie niebo i tę czystą wodę polubi. Uspokó się, ucisz
się! cicho, cicho, cicho!

Głowy e z dłoni swych nie wypuszczał, a gdy, drżeć nie przesta ąc, wzdychała i coraz

mocnie tuliła się mu do kolan, kilka razy eszcze powtórzył:

— Cicho, cicho, dziecino! uspokó się, ucisz się, cicho uż, cicho!
Potem wziął wiosło i ku brzegowi skierował. Gdy czółno o brzeg uderzyło, Franka

zerwała się na nogi.

— A kiedy zobaczym się? Mileńki mó , kiedyż znów się zobaczym? — zaszeptała.
Chustką, którą zupełnie uż z szyi zd ęła, mokrą od łez twarz ocierała; zarazem białe

e zęby w przelotnych, zalotnych uśmiechach błyskały.

On namyślał się chwilę, nakoniec rzekł:
— Ot, choćby utro o takie same porze w to samo mie sce przypłynę. Przy dź na

brzeg, to pogadamy. Dużo a z tobą do gadania mam, bo szkoda mnie ciebie, strach, aka
szkoda!

Przypływał tam o zmroku ze trzy razy, lecz nie na długo. Raz ona czasu nie miała,

bo w willi goście byli, i e potrzebowano więce , niż zwykle. Z grubem przekleństwem
powiedziała o tem Pawłowi, a ten, za przeklinanie ludzi, u których chleb adła, surowo ą
upomniał, aby co prędze do domu wracała, znaglił i, ani na prośby e , ani na gniewne
tupanie nogami nie zważa ąc, odpłynął.

Cham



background image

Drugiego wieczora ona miała czasu wiele, dłuże więc nieco z sobą rozmawiali, ale

wśród te rozmowy on znowu stawał się takim niespoko nym, akim nie bywał nigdy;
ciągle poruszał się w czółnie, wzdychał parę razy, akby go coś zabolało, syknął i, nie
pożegnawszy się z nią wcale, zanim spostrzec i opamiętać się mogła, na środku rzeki się
znalazł.

Za trzecim razem, kiedy dziewczyna, więce niż kiedykolwiek roztęskniona i rozswa-

wolona, ręce mu na szy ę zarzuciła i ten sam żużel, który uż raz czuł na ręku, do twarzy

ego przykleiła, odepchnął ą tak silnie, że aż zachwiała się i za dziób czółna pochwycić

musiała, aby nie upaść.

— Słucha , Franko, — posępnie i surowie , niż zwykle, zaczął — ty do mnie tak

nie czepia się, bo ak będziesz, to nie przy adę nigdy, i oczy two e mnie nie zobaczą.
Ja do dobrego chcę ciebie doprowadzić, nie do złego… Ja duszę two ą wyratować chcę,
a nie gorze eszcze zgubić. Od tego czasu, kiedy ty mnie na wyspie wszystko powiedziała,
dzień i noc tylko o tem myślę, ak tu tobie doradzić, ak pomóc i co takiego zrobić, żebyś
ty swo e przeklęte życie porzuciła… A ty eszcze i mnie do grzechu kusisz… Pfe! aka
brzydka! czysta pijaczka… choć i wódki nie pije.

W wodę splunął i do dziewczyny, która oniemiała ze zdziwienia, rzekł eszcze:
— Jutro przypłynę i, kiedy będziesz dobra, to i długo z tobą pogadam, a kiedy taka,

ak dziś, to bywa zdrowa: giń i przepada ! Widać, że dla ciebie, tak ak dla tego ostatniego

pijaka, żadne uż rady i żadnego ratunku nie będzie.

Ale naza utrz nie popłynął uż w to mie sce, na którem poznał ą i dotąd widywał,

bo właśnie po całodziennem łowieniu ryb na chwilę do chaty swe za rzawszy, od wsi
zstępował ku rzece, kiedy spostrzegł Frankę, od rzeki ku wsi dążącą. Zmrok uż zapadał,
lecz on ą poznał po asne sukni i po ruchach.

Zdala uż widać było, że wątłe i do gładkich chodników mie skich przyzwycza o-

ne , tchu do wstępowania na wysoką i stromą górę brakło. Zdziwiony, kilku szerokiemi
krokami obok nie się znalazł.

— A ty tu czego przyszła? — zapytał surowo, nawet szorstko, ale w głosie ego każ-

dyby uczuł dławioną radość.

Ona, chwyta ąc go za rękę, wnet zawiodła:
— O , mileńki! bieda na mnie spadła, taka bieda, że uż nie wiem, czy wytrzymam…

Jak tylko dowiedziałam się o swo em nieszczęściu, zaraz do ciebie pobiegłam. Brzegiem
biegłam i człowieka ednego spytałam się, gdzie ta wieś i ta chata, w które Paweł Kobycki
mieszka. Chyba uż ty mnie wyratu esz, chyba uż ty mnie poradzisz… bo, eżeli nie, zginę,

ak Boga kocham, niech ziemia zaraz rozstąpi się pode mną, eżeli nie zginę…

Mówiła zcicha i głosem od płaczu przerywanym.
— Aaaa! — zadziwił się Paweł — akaż to bieda? Gada że…
Obe rzał się. U szczytu góry tu i owdzie ukazało się kilka kobiet z wiadrami i dzban-

kami.

Za rękę ą wziął i krętą ścieżką prowadzić zaczął ku ciemnie ącym za wsią sosnom.
— Tędy po wodę chodzą, ciebie zobaczą i Bóg wie, co gadać zaczną…
Kiedy pomiędzy sosny weszli, Franka drgnęła i wtył się rzuciła.
— A , a ! cmentarz! — krzyknęła.
Był to niewielki borek sosnowy, wśród którego istotnie sterczały większe i mnie sze

krzyże grobowe.

— To co, że cmentarz? — uśmiechnął się Paweł — czego lękać się? Grzechu lęka

się, nie cmentarza. Żywych lęka się, nie umarłych… No, gada teraz, aka tam bieda na
ciebie spadła?

U skra u borku stanęła tuż pod wysokim krzyżem, którego ramiona rozpierały gałęzie

dwóch wysmukłych sosen.

Wieczór był pochmurny i trochę wietrzny, więc pomiędzy sosnami w grubym zmro-

ku rozlegały się cicho szmery, do westchnień i szeptów podobne. Na szarem tle świata
Niemen tylko nisko u stóp góry stalowemi smugami pobłyskiwał, i w wiosce po chatach
zapalały się tu i owdzie żółte światełka.

Franka, z całe siły do ramienia towarzysza swego uczepiona, drżąc ze strachu i płaczu,

prędko opowiedziała, że o ciec e pani w mieście zachorował, i dlatego państwo nie za

Cham



background image

miesiąc, ak zamierzali wprzódy, ale za dni trzy willę opuszcza ą. Kiedy dowiedziała się
o tem, myślała, że zaraz martwa na ziemię padnie, taki żal e serce ścisnął.

Ona teraz za nic, za nic stąd echać nie chce! Zginie, a nie po edzie; ak pies na brzegu

rzeki położy się i z głodu zdechnie, a nie po edzie! Niech tam oni sobie choć do samego
piekła adą, eszczeby im konie zaprzęgać pomogła; ale dla nie teraz dopiero tu niebo
otworzyło się, ak w akim śnie ukazało się szczęście, i ona go nie porzuci… nie porzuci!…

— Nie rozstanę a się z tobą, gołąbku mó , przy acielu ty mó na milszy, o czulku!

nie rozstanę się z tobą!… Odpycha ty mnie od siebie, bij, zabija , a nie rozstanę się… nie
po adę!…

Ręce mu pocałunkami i łzami okrywała, głowę do piersi ego tuliła.
On z początku słuchał w milczeniu z głową zwieszoną, widocznie też usłyszaną wia-

domością zgnębiony. Potem namiętnym wykrzykom e i łkaniom wtórował szeptem:

— To prawda, że bieda! Ja i sam nie spodziewał się te biedy i nigdy o nie nie pomyślał.
A potem gwałtownie, ponuro, tak ak nie mówił nigdy, po chłopsku mówić zaczął:
— Nie chaczu! nie puszczu! daliboh nie puszczu! Znów na niedolę i poniewierkę

pó dziesz. Nie puszczę! I ciała, i duszy two e na zginienie nie dam!

Słowa te usłyszawszy, z dzikim prawie krzykiem radości u szyi mu zawisła i całem swem

wątłem, gibkiem ciałem, ak wężowemi skrętami, silną ego postać owinęła. Wtedy i on

ą podniósł, ak dziecko, w ramionach zakołysał i z akimś zachwyconym, bezpamiętnym

śmiechem twarz e pocałunkami okrywał. Wkrótce ednak opanował się znowu i, zlekka
usunąwszy ą od siebie, cicho rzekł:

— To i pobierzmy się chyba? a co? przy acielem tobie będę do śmierci i nigdy nie

skrzywdzę. Chatę własną będziesz miała, kawałek chleba i życie poczciwe. Nu, Franka,
a co?

Czuć było, że mówił to z trwogą. Czy lękał się e odmowy? czy strachem prze mowały

go własne słowa?

Dziewczyna oniemiała zrazu, zmartwiała i, po minucie zaledwie rękoma plasnąwszy, ze

spazmatycznym śmiechem do niego przypadła. O własnym dachu i zapewnionym kawałku
chleba przez parę sekund może pomyślała, ale, co pewna, to, że życie z tym człowiekiem,
ciągłe i awne, ra em wydało się e w te chwili.

On silnie, lecz spoko nie ramieniem ą ob ąwszy, mówił:
— Bo to, widzisz, inne rady i innego ratunku, ani dla ciebie, ani uż dla mnie niema.

Widać tak Pan Bóg chciał, żebyśmy spotkali się, żebym a ciebie od ostatnie zguby wy-
ratował i sam na tym świecie eszcze troszkę radości miał. Nigdy mnie do żadne kobiety
tak nie ciągnęło, ak do ciebie. Żonę a miałem poczciwą, ale lubienia żadnego pomiędzy
nami nie było, i żyła ona niedługo. A potem uż, co swatali, co dziewcząt pokazywali, do
żadne ochota nie brała… Każda, zda e się, nietaka i nietaka, a akie a chciał, to i samby
powiedzieć nie umiał… Pierwsza ty… ak zorza, pierwsze światło dzienne… Widać uż
tak Pan Bóg chciał, takie przeznaczenie nasze… A do tego taki mnie żal, taki żal, takie
zlitowanie nad tobą bierze! Odrazu, tam na wyspie, do głowy mi wlazło, aby wyratować
ciebie; a akże a ciebie wyratu ę, kiedy ty po edziesz i znowu swo e nieszczęśliwe i grzesz-
ne życie zaczniesz… To uż niech będzie tak! Pobierzem się i żyć będziem, ak Pan Bóg
przykazał.

Chciała go znowu obe mować i całować, ale on ą powstrzymał, znowu nieco od siebie

usunął.

— Słucha , Franka — zaczął — a upamiętasz się ty? poprawisz się? będziesz poczciwa;

będziesz żyć, ak Pan Bóg przykazał?

— Będę! będę! — pośpiesznie zaszeptała.
— Przysięgnij! złóż palce na krzyż i przed tym krzyżem przysięgnij, że grzech porzu-

cisz, poczciwą będziesz, d abłu do siebie przystępku nie dasz.

Kiedy to mówił, wysoka ego postać poważnie wyprostowała się w cieniu; głos także

nabrał brzmień poważnych i głębokich.

Franka, z twarzą zwróconą ku krzyżowi, który wyniosłą linją odrzynał się od tła zmro-

ku, z palcami skrzyżowanemi, przy towarzyszeniu przelotnych szeptów boru, ak zwykle,
porywczo, śpiesznie, z ugania ącemi się i tłoczącemi w ustach e wyrazami, wymówiła:

— Tak mnie, Boże, dopomóż, żebym a tak po śmierci oblicze Boga oglądała, żeby tak

d abeł duszy mo e nie chciał, ak będę ciebie wiecznie i aż do śmierci kochać i szanować,

Cham



background image

mó ty gołąbku mileńki, złoty, brylantowy!

Przysięgi te wysłuchawszy, Paweł uspokoił się zupełnie. W szczerość e bezwarun-

kowo wierzył; nigdy mu przypuszczenie nawet do głowy nie przyszło, aby ktokolwiek
na świecie przysięgać mógł fałszywie. Zresztą Franka istotnie fałszywie nie przysięgała;
czuć to było w e głosie i widać w postawie. Wydało mu się więc, że od te chwili uż
zaślubionym est z tą kobietą i opuszczać e nie powinien. Zapewne też i ciężko mu było
choć na chwilę ą opuścić. Dlatego waha ącym się głosem zapytał:

— A akże będzie… gdzież ty podzie esz się, nim ślub nasz nastąpi?
— Jakto gdzie? — zawołała — polecę zaraz, za służbę podzięku ę, rzeczy zabiorę i za

minutkę nazad przylecę…

— Ale! przylecisz! a gdzież podzie esz się?
— A u ciebie! a w two e że chacie!
Uśmiechnął się.
— Dziecina, o , biedna ty dziecina! Co ty wiesz? Widzę a, że wiele ty nawet nie

wiesz. Jakby w lesie urodziła się, akby pomiędzy ludźmi nie żyła. Jakże ty w mo e chacie
żyć możesz, kiedy my eszcze przed ludźmi nie esteśmy mąż i żona? Oczyby tobie w te
same wiosce ludzie wy edli, i sprawiedliwie, bo takich rzeczy robić nie trzeba.

Po kilku minutach myślenia powiedział e , że, gdy państwo wy adą, on ą do siostry

swo e zaprowadzi, gdzie też dwa albo trzy tygodnie, nim zapowiedzi w kościele przeczy-
ta ą, przebędzie.

O tem, że ma on siostrę zamężną, Franka wiedziała uż wprzódy. Prosić zaczęła, aby

dziś zaraz do nie ą zaprowadził. Jutro poleci za służbę podziękować i po rzeczy, a dziś uż
w wiosce nocować będzie, blisko niego. Ale on na układ taki nie przystał. Państwo przed
wy azdem pewnie więce niż zawsze sługi potrzebu ą. On pańskie zwycza e zna dobrze, bo
zamłodu z o cem tkaczem kilka lat we dworze mieszkał, a i teraz zdarza mu się często po
dworach ryby sprzedawać. Otóż wie on, że gdy panowie wybiera ą się w drogę, wiele tam

est u nich zachodu i lataniny, a ona, co państwu swemu przyrzekła, to i spełnić powinna;

potem zaś, no, skoro zamąż wychodzi, to i oni sami zrozumie ą, że odprawić się musi.

— No, idź uż, idź! Wszystko im tam, ak należy, zrób, a we czwartek rano a tam

przypłynę, cza ką przypłynę, aby i ciebie, i two e rzeczy zabrać.

Musiała mu być posłuszną, choć zrazu zatrzęsła się cała od zniecierpliwienia i przy-

krości. To tylko uprosiła, że przed czwartkiem, utro, koniecznie utro, zobaczą się z sobą.

— Jakbym a te trzy dni przeżyła bez ciebie?
O to długo prosić nie potrzebowała. Sam pragnął widzieć ą ak na prędze .
Naza utrz, przy końcu dnia, na zwykłe mie sce przypłynął i z czółnem u samego brzegu

stanął. Je eszcze na brzegu nie było. Przybiegła niebawem, w krwistych rumieńcach, cała
od gniewu tym razem wzburzona.

— Żeby e dobra na świecie nie było! Żeby ą kolki sparły! Żeby ą d abli porwali!
Przeklinała tak swo ą panią za to, że przy układaniu rzeczy do drogi, ak konia na

deptaku, ak wołu w arzmie, dziś ą pędzała, ani na minutkę od roboty nie puszcza ąc.
I teraz także kazała e książki pana do kua składać, ale ona uż nie posłuchała, myśląc,
że on może czeka na nią, wszystko porzuciła i pobiegła.

Paweł, ak zwykle, z niezadowoleniem słuchał e skarg i przekleństw, ednak, nie

upomina ąc e tym razem, ręką tylko machnął.

— No, uż to ostatnia two a służba była, uż więce nikomu służyć nie będziesz, to

i złość w tobie ustanie. Wiadomo, kiedy wiatr dmie, woda podnosi się i szumi, a kiedy
dąć przestanie, opada i cichnie. Uciszysz się i ty we własne chacie, na ednem mie scu
siedząc, uciszysz się… A powiedziałaś państwu, że zamąż idziesz?

Powiedziała i słyszała potem, ak pani panu, śmie ąc się, mówiła, że Franka mezalijans

robi.

— A co to znaczy? — zapytał Paweł.
Wytłumaczyła, że panowie zawsze tak mówią, eżeli człowiek wyższego urodzenia żeni

się z niższą i naodwrót. Pani wyraźnie panu mówiła:

— Franka głupia, że za chłopa idzie. Taka delikatna dziewczyna, do miasta i do wygód

przyzwycza ona…

A pan z nad książki nos podniósł i odpowiedział:
— To prawda, szkoda e , nieszpetna.

Cham



background image

Opowiadała to Pawłowi z triumfu ącym zrazu chichotem i filuternemi spo rzeniami,

a potem nadąsała się czegoś. Usta wydęła i, brodę w palce u mu ąc, dodała:

— I mnie uż to same na myśl przychodziło. Chłopów a nigdy nie znałam i z chło-

pami nie żyłam. Familja, ak dowie się, wyrzecze mnie się zupełnie, a żeby matka w grobie
zobaczyła, aki a sobie los obrałam, przewróciłaby się w trumnie… pewno!

Wszystkiego tego Paweł słuchał zdziwiony, niewiele rozumie ący, ale po chwili ręką

znowu machnął, zaśmiał się.

— Głupstwo! panowie głupstwa gada ą, a ty powtarzasz. Jaka tam two a wyższość

i aka tam mo a niższość! Z chłopami ty nie żyła, a z kim ty żyła? Z ła dakami. Albo to
lepie żyć z ła dakami, niż z chłopami? Dziecina ty. Z inszem życiem tobie i inszy rozum
przybędzie. Zobaczysz.

Mówić zaczął o tem, że siostrze i szwagrowi uż przybycie e zapowiedział, że oni

chętnie na ten krótki czas do swo e chaty ą przy mą, że po papiery do miasta po echać
trzeba będzie, bo bez papierów ksiądz ślubu nie da, że dziś na ryby nie eździł, bo przez
dzień cały chatę swo ą mył i bielił.

Słucha ąc go, patrząc na niego, prędko nadąsaną minę utraciła i, gdy odpływać miał,

z taką samą, ak wczora , namiętną radością u szyi mu zawisła, dziękowała, że ą za żonę
brał, na ślicznie szym, na milszym, złotym, brylantowym go nazywała.

Paweł, odmłodzony i rozpromieniony, choć i w rozpromienieniu tym nawet cichy

i poważny, odpłynął.

To ego odmłodzenie i rozpromienienie zauważyli w nim szwagier i siostra odrazu,

gdy wczora w wieczór do chaty ich wszedł.

Była to chata niezbyt dostatnia, ale też i nie uboga, przedewszystkiem zaś w porządku

utrzymywana. Stała ona na samym skra u wsi, piaszczystą drogą tylko od borku i cmen-
tarza oddzielona, a dziedzińcem do ogrodu Pawła przytyka ąca. Dlatego to może Filip
Koźluk, wysoki, przysto ny, czarnowłosy chłop, tak skwapliwie, gdy tylko szesnaście lat
miała, pochwycił siostrę Pawła, że tak blisko siebie mieszkali.

Roli miał niewiele i młodszego brata, ale po niedawne śmierci o ca gospodarzem

w chacie został i przewożeniem podróżnych przez Niemen na własnym promie trochę
pieniędzy zarabiał. Prom ten przed ożenieniem się eszcze zrobił sam z mocnych desek,
do dwóch wielkich łodzi przytwierdzonych. Pomieścić się na nim mogło cztery konie
z wozami albo z bryczkami, a Filip był tak silny, że z pomocą tylko piętnastoletniego
brata długiemi drągami, noszącemi nazwę szosty, po rzece go przeprowadzał. Dawnie
nigdy tu promu nie było, ale pomysł zbudowania go był widać trafny, bo sporo ludzi
teraz z niego korzystało. Zdobycie się na ten pomysł dowodziło w młodym Koźluku roz-
tropności i przemyślności, które łączył on z zupełną trzeźwością, i dlatego, pomimo małe
ilości należącego do te chaty gruntu, nie była ona wcale ubogą. Owszem, w wewnętrz-
nem e urządzeniu znać uż było dążenie ku nie akiemu pięknu i budzenie się potrzeb,
nad zupełnie pierwotne licznie szych. Na czystych ścianach wisiały tam askrawe obra-
zy świętych, na stole stała naowa lampka, u okna czarny krzyżyk, owinięty wiankiem
z nieśmiertelników; śmiecia pod progiem i wieprzaka pod ławami charka ącego nie było.
Na służących za łóżka tapczanach leżały poduszki, nie sianem, lecz pierzem wypchane;
blaszany samowarek połyskiwał w kącie na czerwone szafce; kury tylko nocowały zawsze
pod piecem, w którym pieczono chleb i gotowano strawę; u drzwi stały wiadra z wodą;

edynemi sprzętami, oprócz tapczanów, były grube zydle i stoły.

Kiedy Paweł, zaraz po rozmowie z Franką na cmentarzu, do te chaty wszedł, siostra

ego, Ulana, o kilkanaście lat od niego młodsza, więc niespełna trzydziestoletnia, hoża

kobieta, z niemowlęciem na ręku przed ogniem stała; Filip, tylko co z promu wróciwszy,
plecami na zydlu leżał i obu rękoma trzymał sto ącego mu na piersi trzyletniego malca;
brat ego piętnastoletni, Daniłko, do rybołówstwa ogromny pociąg ma ący, przy lampie
sieć wiązał.

— Niech będzie pochwalony…
— Na wieki wieków! — odpowiedziały trzy głosy.
Ulana podeszła i, od zdrowe młodości swe , zarówno ak od ognia, gorąco rumiana,

brata w rękę pocałowała.

Filip podniósł się na zydlu, usiadł prosto i z rąk wypuścił malca, który izbę z wielkim

krzykiem przebiegł, matczyne spódnicy uczepił się i ucichł.

Cham



background image

Wtedy Paweł, na zwykłem swem mie scu pod ścianą usiadłszy, z dłońmi na kolanach

i z oczyma ku ziemi zwróconemi, powoli mówić zaczął:

— Przyszedłem a dziś do was, mo e dziatki, z enteresem i proszę was bardzo, abyście

zrobili tak, ak a powiem.

Ulana, z dziećmi na środku izby sto ąc, słuchała; Daniłko głowę z nad siatki podniósł;

Filip odezwał się uprze mie:

— A czegóż to chcecie?
— Niecha a wprzód wszystko, ak potrzeba, wyłuszczę — ciągnął Paweł i na Ulanę

wzrok podniósł.

— Czy a tobie Ulanko, kiedy nasze baćki pomarli i ciebie maleńką na moich rękach

zostawili, złym bratem był?

— O, Jezu! a któż to mówi? — krzyknęła młoda kobieta.
— Nikt nie mówi, a a tylko sam chcę przypomnieć i sobie, i wam, mo e dziatki, że

wszystko, co mogłem dla was zrobić, zrobiłem. Nie krzywdziłem a ciebie nigdy, mo a
gołąbko, nie opuszczałem, złego nie nauczałem, przeciwnie, lubiłem, głaskałem i dobra,
rozumu uczyłem. Kiedy zamąż wychodziłaś, trzy części ogrodu swego wam oddałem, dwie
krowy i dziesięć owieczek kupiłem i kilka groszy dałem… Czy prawdę a mówię?

Ulanka znowu, tym razem uż z dwo giem dzieci, podeszła i w rękę go pocałowała,

a Filip odpowiedział:

— Prawda! a któż to mówi, że nieprawda? Ale i my, zda e się, źli dla was nie byli i,

zda e się, nigdy nie będziem.

— A któż to mówi, że wy źli? — powtórzył Paweł. — Dlategożto, że wy mnie zawsze

dobre serce i życzliwość okazywali, a teraz do was z tym enteresem przyszedł.

I powoli, z rozwagą, bez na lże szego wahania się, to, z czem przyszedł do nich, wy-

powiedział.

Kiedy umilkł, przez dobre dwie minuty panowało w izbie milczenie, skwierczeniem

niemowlęcia tylko przerywane. Ulana tem, co słyszała, była tak zdziwiona, że nawet na
upomina ące się o pokarm dziecko uwagi nie zwracała. Czarne oczy Filipa pod gęstemi
brwiami słupem stanęły; Daniłko aż krzyknął i zaraz twarz swawolną i roześmianą w swo e
sieci schował.

Jakkolwiek Paweł miał tylko czterdzieści dwa lata, z powodu powagi i odludności ego

wszyscy przywykli poczytywać go prawie za starca, i nikomu zrazu w głowie pomieścić
się nie mogło, aby mógł się on eszcze ożenić.

Po ochłonięciu przecież ze zdziwienia, Ulana pierwsza zawołała:
— Przy miem! czemu nie przy miem? o -e ! albo to chata ciasna? Wielka rzecz, że

sobie ze trzy tygodnie posiedzi. Jeszcze i wesele będzie.

Filip słowa żony potwierdził:
— My dla was i nie to, ale choćby i co więce zrobić gotowi… Czemu nie? Mało to

my dobra od was mieli? Tylko…

Zawahał się, z zydla wstał, do szwagra podszedł i, edną rękę na biodrze opiera ąc,

a drugą ku głowie podnosząc, z wahaniem przemówił:

— Dziewier! Czy wy tylko dobrze robicie, że z taką żenicie się? Z miasta pochodząca,

niezna oma, niewiadoma… Kto wie, aka? żebyście tylko, broń Boże! nie nabrali sobie

akie biedy!

— Otóż to — blisko do brata i męża przysuwa ąc się, powtórzyła Ulana — otóż to,

żebyście czasem, Pauluczku, akie biedy nie nabrali.

Paweł wstał, przy aźnie na dwo e młodych popatrzał i stanowczo rzekł:
— Nie lęka cie się. Biedy nijakie nie będzie. Przysięgła mnie ednego szanować i lubić

aż do śmierci. Przysięgła. A co do tego, aka była, to nic. Ja ą i lubię, i wyratować żądam.
Ot, co; uż inacze nie będzie. A za dobroć waszą dzięku ę wam, dziatki, i da Bóg, może
czem eszcze odsłużę. We czwartek ą przyprowadzę. Dobranoc.

Kiedy do drzwi szedł, głowę trzymał wyże , niż zwykle, ani edne zmarszczki na czole

nie miał i tak akoś młodo i gibko wyglądał, akby mu dziesięć lat wieku ubyło.

Ulana i Filip w milczeniu naprzód na siebie spo rzeli. Filip końcem palca czoła swego

dotknął.

— Sfiksował Pauluk, czy co? — zcicha wymówił.
Kobieta z niezadowoleniem oczy odwróciła.

Cham



background image

— Jego wola — szepnęła.
— A czy aż? Jego, ale żeby tylko emu z te woli ciężka niewola nie wyniknęła? Wy-

włokę akąś z miasta za żonę brać, i to na starość! Tfu!

Splunął.
Ulana ku ogniowi znowu odeszła. Szanowała i lubiła brata. Słowa męża o nim trwożyły

ą i trochę gniewały. Jednak po kilku minutach odezwała się pierwsza:

— Pilip!
— A co?
— A Pauluk akiś inny, niż zawsze… zda e się, młodszy zrobił się i weselszy…
— Ale! — piskliwym głosem i parska ąc śmiechem, zawołał Daniłko — ak z chaty

wychodził, zda e się, że aż głową do sufitu dostawał.

Dziwili się długo. Nie wiedzieli, że we krwi tego człowieka, z pozoru ak Niemen

w pogodę spoko ne , zawrzała pierwsza w życiu namiętność, że w sercu ego, ak Niemen
głębokiem i cichem, rozlała się litość niezmierna, że przed wzrokiem ego, przywykłym
do ścigania nieścignionego szlaku Niemna i do wpatrywania się w widnokręgi wysokie,
dalekie — powstało zadanie ludzkie, dobre, święte i blask swó rzucało mu na oblicze.


Wydatnie i prawie askrawo postać Franki uwypukliła się na tle wie skie ludności kobie-
ce . Kiedy po raz pierwszy do chaty Koźluków przybywała, Ulana, z ednem dzieckiem na
ręku a drugiem do spódnicy e uczepionem, oczekiwała na nią wśród zielonego i przez
światło słońca zalanego podwórka. Obok te młode matki, w bogatem rozwinięciu kształ-
tów i siły nieco ciężkie , a krasą rumieńców i spoko nym blaskiem oczu aśnie ące , zmalała
ona i przygasła, ak drobny, przywiędły goździk obok pysznie rozkwitłe piwonji. I po-
tem zawsze, na ulicy, w izbach, na stoku góry, z które po wodę schodzono, miała wśród
wie skich niewiast i dziewcząt pozór szczupłe , zwinne , ruchliwe pliszki, wypadkiem po-
między kokosze ciężkie i nieśmiałe gołębice wmieszane . Na wątle sza z mieszkanek wsi,
młodziutka żona Aleksego Mikuły, była eszcze w ramionach i w pasie dwa razy szerszą
i grubszą od nie ; sześćdziesięcioletnia Adwocia, z pomarszczoną, lecz ak esienne abłko
rumianą twarzą i czarnemi błyszczącemi oczkami, wyglądała przy nie , ak upostaciowanie
zdrowia i siły; nawet bardzo uż stara kątnica, Marcela, o kiju po żebraninie chodząca,
przedstawiała uwiędłość i słabość natury wcale inne , bo w kwadratowych kształtach e
ciężkiego ciała i grubem brzmieniu ochrypłego głosu widać było niegdyś wielką i tylko
przez długie lata i trudy zniszczoną siłę.

Ze swą cienką i gibką kibicią, z elastycznemi ruchami, ze zniszczoną, niezdrową ce-

rą, wśród które ogniem uczuć i pożądań, oddawna w stan nieustannego podniecenia
wprawionych, gorzały zapadłe oczy, w mie skie sukience, cienkie i lichemi ozdóbkami
okryte , Franka na tle nowego otoczenia swego wyglądała, ak dziecię całkiem innego
świata i rodu.

Ubranie zresztą wkrótce zmienić musiała na takie, akie we wsi noszono.
Wraz z nią, Paweł na łódź zabrał i do chaty siostrzyne przywiózł skrzynkę niedużą,

z które Ulana, ciekawie rzeczy mie skie dziewczyny rozpatru ąca, wy ęła małą poduszkę,
podartą kołdrę, dwie suknie i trzy koszule. Było to wszystko, co posiadała Franka.

Przez szesnaście lat służby taki tylko zgromadziła sobie ma ątek; reszta poszła na czę-

stowanie przy aciół i przy aciółek i na to eszcze, co napełniało na dnie skrzynki zna du ącą
się szkatułkę. Napełniały ą świecące szpilki, kolczyki, grzebyczki, różnokolorowe wstąż-
ki i chusteczki, zbrudzone rękawiczki, pachnące mydełka; a wszystko to było połamane,
zgniecione, podarte i przy pierwszem dotknięciu grubych rąk Ulany z niezamknięte szka-
tułki wysypało się na e kolana.

Wśród powszechnego zachwycenia, Franka znaczną część tych skarbów obecnym roz-

dawała i, ponsową chustkę zawiązawszy na głowie Ulany, stare Awdoci nawet wstążką
szy ę przyozdobiła. Dzieciom, których zgromadziło się wiele, rzuciła garść paciorków
i połamanych szpilek; do Filipa uczepiła się, aby sobie koszulę błyszczącem szkiełkiem
zapiął. Wszystko to uczyniła, chichocząc i szczebiocząc, Ulanę, Awdocię i dzieci cału ąc.
Wspiąwszy się na palce, Filipa nawet w policzek pocałowała i, ku Pawłowi poskoczywszy,
z ramieniem dokoła szyi ego zarzuconem, na kolanach mu usiadła. On przy tylu świad-
kach przedślubne te poufałości zawstydził się, wzrok odwrócił i przy sobie na ławie ą

Cham



background image

posadził.

Wszyscy patrzyli na nią z ciekawością i zdziwieniem. Nikt tu, ak żył, nie widział

kobiety, tak ruchliwe , głośne i ho ne . W ho ności te czuć było naprzód, że przywykła
o nic nie dbać, nic nie zgromadzać i o utrze nie myśleć, a potem, że czuła się niezmiernie
szczęśliwą. Uszczęśliwienie to wybuchało nazewnątrz śmiechem, skokami i gwałtownem
rozczuleniem się dla ludzi, pośród których się znalazła. Zdawać się mogło, że gdyby teraz
ktokolwiek z otacza ących był bardzo głodnym, samą siebie do z edzeniaby mu oddała.

Ulana, bardzo z darów otrzymanych zadowolona, skrzynki przetrząsać ednak nie

przestawała i, coś białego rozwija ąc, od zdziwienia aż krzyknęła. Zadziwiły ą koszule
Franki, cienkie, ale bardzo podarte. Pełną szkatułkę kosztownych szkiełek i wstążek mia-
ła, a koszuli całe nie miała. Suknie też e z mnóstwem falban i kokardek poplamione
były i u dołu obłocone.

— Aaaa! — zadziwiła się Ulana — akże wy w tem chodzić będziecie? To uż innego

odzienia nie macie?

Franka sięgnęła do kieszeni i z rogu chustki, w węzełek związanego, kilkorublową

asygnatę wy ęła. Była to zapłata, którą za ostatni miesiąc służby otrzymała i które na wsi
stracić nie mogła.

Prosić zaczęła Ulanę, aby e za te pieniądze takich samodziałowych spódnic, fartu-

chów, grubych, lecz całych koszul, ak te, które na sobie miała, kupiła.

— Mo a, mileńka, złocieńka, brylantowa, kupcie! — prosiła.
Ulana zawahała się i na męża spo rzała, a widząc, że potaku ąco powiekami mrugnął,

uprze mie rzekła:

— Na co kupować? u mnie, chwała Bogu, wszystkiego dosyć est. Ja wam i tak bez

nijakie zapłaty parę spódnic i płótna na koszulę dam.

I, śmie ąc się, dodała:
— A potem, kiedy zechcecie, tkać was nauczę, to i sami natczecie sobie wszystkiego,

co potrzeba.

Paweł malutkiego siostrzeńca z ziemi podniósł i na kolanach huśtać zaczął.
Obecni ledwie uszom swoim wierzyć mogli, słysząc, że wesoło zagwizdał, tak to ze

zwykłem ego zachowaniem się sprzeczne było.

— Dobre, Ulanka! — przy aźnie na siostrę patrząc, przemówił — da e tymczasem,

co trzeba, a późnie policzym się. Jak nie krzywdziłem a ciebie do tego czasu, tak i teraz
krzywdzić nie będę. A tkać i co tam więce w stanie naszym potrzebne, ą naucz. Ona
biedną sierotą od urodzenia swego była, i nikt e nigdy dobra, rozumu nie uczył. Uczyć
teraz będę a. Ucz i ty. Pan Bóg tobie wynagrodzi!

Ulana, Filip, Awdocia, nawet swawolny Daniłko, głowami po kilka razy kiwnęli.

Wyraz sierota do serc im trafił.

Ubranie, od Ulany otrzymane, za które Paweł z miasteczka dla siostry ładne rude cięlę

przyprowadził, włożyła ednak nie prędze , ak w parę tygodni po ślubie. Dotąd z prze-
braniem się tem ciągle zwlekała, często po grudzie lub błocie ulicy wie skie paradu ąc
w prunelowych bucikach i falbanach mie skie sukni. Ale teraz nie było uż rady: buciki
podarły się, koszule prawie spadały z ciała, sukni do reszty zniszczyć nie chciała. Wszak

uż, ak dawnie , pens i, za którą gałganki sobie kupowała, otrzymywać nie będzie; to

zaś, aby Paweł e dla nie kupował, wprost na myśl e nie przyszło, tak bardzo nieprzy-
zwycza oną była, aby w potrzebach życia ktokolwiek e dopomagał, i aby do stosunków
swych z ludźmi akąkolwiek rachubę przywiązywać. Przeciwnie, sama, w formie poczę-
stunków lub pożyczek, oddawała zwykle ludziom, którzy się e podobali, wszystko, co
miała. I teraz także, choć wiedziała o tem, że Paweł zarabia sporo, a stara Marcela dawno

uż wyszeptała przed nią, że podobno w ego chacie pod piecem zna du e się, przez o ca

tkacza eszcze zakopany, garnek ze srebrnemi rublami, wcale o tych dostatkach męża nie
myślała i, mie ską sukienkę starannie w skrzynce złożywszy, aby w nie choć do kościoła
móc eździć, ubrała się nakoniec po chłopsku.

Kiedy uż płytkie trzewiki skórzane i samodziałową spódnicę w różnokolorowe paski

na siebie włożyła, a na grubą koszulę narzuciła perkalową, kwiecistą chustkę, plasnęła
rękoma, po ubraniu tem wzrokiem rzuciła i żałośnie zawiodła:

— Otóż i chłopianka ze mnie! Otóż i przemieniłam się w chłopiankę! Jużby mnie

teraz rodzony o ciec nie poznał a matka, żeby z grobu na mnie spo rzała, na drugi bok

Cham



background image

przewróciłaby się w trumnie! Ot, uż i po mnie! Pochowana a i zakopana na wieki, i nie
będzie uż dla mnie innego życia na świecie, ak to chłopskie, którego a nigdy nie znała
i znać nie chciała!

Twarz rękoma zakryła i rozpłakała się na całą chatę. Tym wybuchem rozpaczy, który

po bardzo wesołym ranku nastąpił, Paweł zrazu był tak zdumiony, że z otwartemi ustami
przez chwilę na ławie siedział. Ale potem uśmiechnął się i ręką machnął.

— Czysta dziecina! — rzekł — niewiadomo czasem, czego śmie e się, i niewiadomo,

czego płacze. Ot, głupstw tobie w głowę nakładli, a ty wierzysz i powtarzasz. Rozumu
nikt nie uczył, a głupstw ponauczali. Niech im Pan Bóg tego nie pamięta. A ty, ak
pochodzisz troszkę w tem odzieniu, to i przywykniesz, i poznasz, że między panami, czy
między chłopami, lepsza koszula cała, niż dziurawa.

Wstał, kilka kroków uczyniwszy, obok nie usiadł i, ob ąwszy ą, do piersi swe przy-

garnął.

— Cichoż, Franka, — mówił — no, cichoż uż, cicho, uspokó się, ucisz się… niema

czego lamentować.

Płakać przestała, całem swem ciałem gibkiem i drga ącem przykleiła się do niego i,

na szy ę ramiona mu zarzuciwszy, okryła go pieszczotami.

On schwycił ą na ręce i, ak piórko, aż pod niski sufit podniósł. Błękitne ego oczy,

tak dawnie przezroczyste i spoko ne, gorzały; ona zanoszącym się śmiechem i odgłosami
pocałunków napełniła izbę. W godzinę potem razem szli ku rzece, do czółna wsiedli
i popłynęli, a niebawem widać było, ak na przeciwnym brzegu rzeki obo e wędy na wodę
rzucili.

We wsi zauważono, że Paweł po ożenieniu się nie tak ciągle na rzece przebywa, ak

przedtem, i daleko mnie często do miasteczek i dworów ryby na sprzedaż wozi. Nikt się

ednak temu bardzo nie dziwił, bo wszyscy się domyślali, że w samotnem i skromnem

życiu, przy niezłym zarobku, trochę grosza mógł on uzbierać; ale i ten o cowski garnek,
pod piecem zakopany, dla nikogo ta emnicą nie był. Dlaczego Paweł dotąd go nie od-
kopał? Ot, potrzeby widać nie było. Siostrę i bez tego po ludzku i po o cowsku z chaty
wyprawił, a późnie , ak wilk samotnie ży ąc, byle czem się obchodził. Garnek ten może
na czarną godzinę, czy na zbudowanie kiedykolwiek nowe chaty schował, albo po śmierci
na kościół oddać umyślił. Dość, że biednym nie był, zapas posiadał: czemuby więc, przez
całe życie pracu ąc i haru ąc, a pod starość młodą żonkę wziąwszy, odpocząć trochę nie
miał? Słucha ący rozmów tych parobcy z młodości Franki śmieli się trochę.

— E! — mówili — aka ona tam młoda? Już nawet on młodszym od nie wygląda.
Istotnie znać było po Pawle, że ze stanu biernego spoko u przeszedł w stan nieustan-

ne , gorące radości. W ruchach i sposobie mówienia powagi nie utracił, ale z ludźmi
chętnie i dłuże rozmawiał, a w oczach i uśmiechu miał cichą, lecz ciągłą wesołość. Spra-
wiało to, że wyglądał młodzie , niż wprzódy. Można go było teraz wziąć za człowieka,
któremu niedawno trzydziestka minęła.

Raz stara Awdocia, spotkawszy go samego u brzegu rzeki, z które wodę do wiader

czerpał, brodę na ręku podparłszy, zagadała:

— A co, kumku, dobrze tobie teraz? Kontent, że ożenił się? a?
Rumianą, choć starą Awdocię, o czarnych błyszczących oczkach, wszyscy we wsi lubili

i poważali. Była ona ciekawą, gadatliwą, w cudze sprawy wtrącać się lubiącą, ale wesołą,
usłużną, doświadczoną i w wielu wypadkach użyteczną. Nie potrzebowała przytem niczy e
łaski, mieszka ąc przy synu, porządnym i statecznym gospodarzu. Pawłowi sprzy ała zawsze
i kiedyś swatostwami swemi mu dokuczała, ale on ą lubił i kilka razy u sąsiadów dzieci
z nią do chrztu trzymał.

Wyprostował się też zaraz z nad wiader i z uśmiechem odpowiedział:
— A dobrze, o -e , ak dobrze! Czego chciałem, to i dostałem, czemuż nie ma być

dobrze?

— To ty dlatego nie żenił się, że chciał takie , ak ta? — zapytała Awdocia.
— Ale, widać dlatego…
— To czemuż nie gadał… możeby prędze znalazła się — zachichotała baba.
— Albo a wiedział?… a sam nie wiedział i czego a chcę, i akie a chcę… a teraz ak

znalazł, to i dowiedział się…

— Nu, dobre, da Boże, żeby zawsze tak było — życzliwie mówiła kobieta.

Cham



background image

Ale teraz on e przerwał. Dawnie nigdy nie zdarzało mu się, aby komu mowę prze-

rywał, bo słowa miał leniwe i niechętne; teraz z pełnego widać serca wyrywały się mu
one na usta:

— Bo to widzicie, kumo, wszystko dobrze… mieć do kogo w chacie zagadać i z kim

poweselić się… dobrze… i przy aciela do śmierci mieć dobrze… ale za co uż a na więce
Panu Bogu Na wyższemu dzięku ę, to, że duszę ludzką wyratowałem…

Tak ak i Awdocia brodę na ręku oparłszy, z zamyśleniem kończył:
— Duszę ludzką od męki na tym świecie i od potępienia na tamtym wyratować… czy

to mała rzecz!… O, Jezu, aka wielka!

— A toż — potwierdziła Awdocia, ale widać było po nie , że, o co właściwie chodziło,

nie rozumiała.

— Dobre, dobre! Kab tylko Pan Bóg dał, żeby zawsze tak było! — winszowała, ale

te sprawy z duszą nic a nic nie rozumiała. Jedno tylko swemi żywemi, okrągłemi oczyma
dostrzegła: że na twarzy Pawła akby łuna od księżycowego światła za aśniała.

— Nu, nu! — dziwiła się — akby ciebie, Pawluku, matka drugi raz na ten świat

narodziła!

I, chichocząc, przez cały wieczór roznosiła po wsi, aki ten Pawluk szczęśliwy, ak

z żonki kontent, ak odmłodniał.

Zresztą wszyscy mieszkańcy wsi, z awieniem się śród nich obce i całkiem odmienne

kobiety zrazu bardzo zaciekawieni, przekonali się wkrótce, że w chacie Pawła nie dzie e
się nic niezwykłego. Cicho tam było, ak i dawnie , a tylko na podwórku Koźluków, albo
w ogrodzie, dwie chaty rozdziela ącym, rozlegał się często cienki głos i donośny śmiech
Franki, rozmawia ące z Ulaną, lub głośne swawole wyprawia ące z Daniłkiem. Na ulicy
wie skie widywano ą rzadko, do sąsiadów nie chodziła wcale, wiele czasu z mężem na
rzece spędzała.

Już teraz na mnie szego nie doświadczała strachu, zna du ąc się na wodzie; owszem,

pływanie i łowienie ryb z właściwą sobie popędliwością gustów i chęci polubiła. Ilekroć
Paweł z udaniem się na rzekę ociągał się nieco, chwytała go za rękę i wyciągała z chaty,
poczem żądała, aby z nią na wyścigi biegł ku rzece, i zawsze, zdyszana strasznie, ale prędze
od niego u brzegu stawała. On był silny i krok miał szeroki, ale ona, ak piórko lekka,
tak szybko biegała, że zdawało się, iż, ziemi nie dotyka ąc, powietrzem leci. Ramiona
przytem, ak skrzydła, rozpościerała i wydawała ostre, piskliwe, prawdziwe ptasie krzyki.
Wiosłem robić nauczyła się prędko, ale długo nie mogła, bo sił e nie starczyło; ednak
często dwoma czółenkami, przywiązaną do nich siecią złączonemi, na rzekę wypływali.
Czółna, ak bliźnięta, ku sobie przybliżone i nierozłączone, równo i niezbyt prędko po
szlaku pogodne wody mknęły; sieć, pomiędzy niemi w wodę opuszczona, ciężarem wpa-
da ących w nią ryb nabrzmiewała, a Franka, powoli wiosłem wodę zagarnia ąc i wzrokiem
ciekawym po wodzie i brzegach wodząc, widziała, że to za ęcie, które zniedawna dopiero
z posiadanym człowiekiem dzieliła, daleko lże szem est i przy emnie szem od dmucha-
nia w samowary, sprzątania poko ów i prasowania cudzych sukni, w ciasnych i dusznych
kuchniach. Że zaś wszystko, co czuła, czemkolwiek było, prawie bez woli i e wiedzy
wylewało się z nie nazewnątrz, o doznawanych przeto miłych wrażeniach nieustannie
prawie Pawłowi mówiła.

— Ot, odpoczywam sobie, — mówiła — ot, ak królowa, panu ę i o nic głowa mię

nie zaboli. Jakby mnie matka drugi raz na świat ten narodziła. Jakby mnie Pan Bóg na

akimściś drugim świecie posadził.

Był to dla nie istotnie świat zupełnie nowy. Parę razy w życiu zaledwie opuszczała

miasto i za każdym razem przez kilka tygodni kręciła się tylko dokoła letnich mieszkań
swoich państwa, nic prócz ich dziedzińców i drzew na bliższych nie widząc.

Teraz, gdy przed e oczyma otworzyły się widnokręgi swobodne i kra obrazy, pełne

szczegółów, nigdy dotąd nie widzianych, wszystko, na co spo rzała, budziło ciekawość e
i zdziwienie.

Ciekawość i zdziwienie, nie zachwycenie.
Piekący głód wrażeń, który ze wszystkich nędz i rozkoszy przeszłości swe wyniosła,

czynił ą namiętnie ciekawą każde nowości, bez względu, czy był nią świeżo poznany
a ponętny człowiek, czy po raz pierwszy widziana fala, chmura, barwa, błyskotka.

Cham



background image

Była zaś tak ciemną, tak początku i natury żadne rzeczy nie zna ącą, że wszystkiemu,

co wzrok e pociągało i ciekawość obudziło, dziwiła się głośno, namiętnie, bez granic, ak
człowiek dziki, ak dziecko. Istotą dziką każdemu wydaćby się mogła ta kobieta, wśród
wie skiego spoko u ruchliwa i krzykliwa, ta wychowanica wysokich murów mie skich, nie
zna ąca nic z tego, co powstawało, kwitło, świeciło, śpiewało pod niebem od krańca do
krańca otwartem. Ale dzieckiem, wesołość budzącem, ciągle i coraz bardzie wydawała się
towarzyszowi swemu, który w rzeczach, dla nie nieznanych i dziwnych, tak był biegłym,
że na parę dni z góry przepowiadać mógł stany, w akich zna dować się miały powietrze,
niebo i woda.

Czasem, rano z chaty wyszedłszy, po niebie wzrokiem wodził, na słońce z pod dłoni

spoglądał, w nozdrza powiewy wiatru wciągał, a potem ludziom spotkanym — swoim
poważnym, przyciszonym głosem mówił, aby ze zbieraniem zboża, siana czy warzywa
pośpieszali, bo uż tylko dni dwa, trzy pogoda potrwa, poczem rozpoczną się deszcze.

W porze dżdżyste , kiedy eszcze ciężkie obłoki rozpościerały się u góry, a u dołu przez

wiatry chłostany Niemen toczył ciemne i spienione fale, do chaty z podwórza wraca ąc,
Frankę na ławie skurczoną i poziewa ącą pocieszał wieścią, że za dni dwa, trzy rozpogodzi
się i pocieple e. A gdy zawsze stawało się tak, ak przepowiedział, Franka z trwożnem
prawie spo rzeniem pytała:

— Czy ty prorok, czy co, że wszystko zawsze wyproroku esz?
On śmiał się z zadowoleniem.
— Ja nie prorok, — odpowiadał — ale rybak. A akiżto rybak byłby ze mnie, że-

bym nie wiedział, kiedy trzeba na rzekę wypływać, a kiedy nie trzeba; kiedy przeszkody
w robocie będą, a kiedy ich nie będzie.

Wiedział wybornie, z akie chmury deszcz spadnie, a z akie pioruny bić będą, aka

niewinnie nad ziemią przepłynie, a aka nad nią wichrem potężnym powie e, lub gradem
niszczącym sypnie!

Wiedział, w których mie scach woda na rzece głęboką bywa lub płytką, w których

dno e kamieniami est usiane, białym i pomarszczonym piaskiem usłane, lub gęstwi-
ną długich, śliskich, splątanych wiklin porosłe. Wiedział, gdzie na łatwie poławia ą się
kiełbie i płotki, lub w na większe obfitości mieszka ą szczupaki, u akich brzegów raki
na gęście obsiada ą podwodne mchy i kamienie, w akie porze dnia i roku akie gatunki
ryb na akie biorą się przynęty. Po doniosłości pluśnięcia i szerokości kół, roztoczonych
na wodzie, poznawał, aka ryba wyskoczyła na e powierzchnię, a z kierunku, wysokości
i szybkości fal odgadywał, czy połów będzie szczęśliwy.

O wszystkiem tem mówił France, a gdy się wszystko, cokolwiek powiedział, spraw-

dzało, znać było po nie , że prze mowała ą trwoga przesądna.

— Czy ty asnowidzący, czy co? — pytała.
On, znowu śmie ąc się, odpowiadał:
— Ja nie asnowidzący, ale ta rzeka przez całe życie żonką mo ą była. Inne a nie miał

i nie chciał, aż póki ciebie nie zobaczył.

Wybornie więc Franka bawiła się, pływa ąc z mężem po rzece, wcale też nieźle, gdy

czasem bez niego w domu zostawała. Przychodziła wtedy do nie żebraczka, Marcela,
w tym roku u Koźluków na kącie siedząca, i prawiła rzeczy, dla nie przy emne i za mu ące.

Kiedy pierwszy raz niewiele przed południem, bosa, ciężka od łachmanów, które ą

okrywały, garbata, weszła do izby, Franka wyciągała się eszcze na pościeli, poziewa ąc
i przeciera ąc oczy. Marcelę widziała uż nieraz, więc na powitanie e życzliwem skinieniem
głowy odpowiedziała.

Baba miała twarz wielką, prawie kredowo białą, w grube zmarszczki pofałdowaną,

kosmykami siwych włosów z pod brudnego łachmana, którym głowę obwiązywała, za-
rzuconą. Zapewne z akie uż siedmdziesiąt lat miała i żyła w nędzy, ednak żywości i by-
strości nie utraciła. Poruszała się tylko powoli i ciężko, ale mówiła wiele i małe e oczki
z pod nabrzmiałych powiek rzucały połyskliwe, bystre, ciekawe spo rzenia. U progu sto-

ąc, na kiju wsparta, głosem ochrypłym, w którym akby zgrzytanie piły słychać było,

zaczęła:

— Aaaa! to wy eszcze nie wstali! Mo eż wy mileńkie, a toż ludzie dawno uż od-

południowali i znów do roboty poszli. A ogień rozpalony, i strawa gotu e się, i w izbie
sprzątnięto. A któż to wam wody przyniósł i garnki do ognia przystawił, kiedy wy do

Cham



background image

tego czasu spali?…

— Mąż — na pościeli eszcze siedząc i leniwie nogi swe ogląda ąc, odpowiedziała

Franka. — Do miasteczka dziś z rybą po echał, a przed wy azdem wody przyniósł, ogień
rozpalił i obiad nastawił…

— Aaaa! otóż dobry z niego człowiek! — zadziwiła się żebraczka i bliże przystąpi-

ła ku gospodyni, która, w płaskie trzewiki stopy uż wsunąwszy, niedbale, poziewa ąc,
samodziałową spódnicę zawiązywała.

Ręce, których skóra do kory drzewne podobną była, na kiju składa ąc, z wlepionemi

we Frankę oczyma, żebraczka dziwiła się dale :

— Ależ ty, mo a mileńka, śliczna, to śliczna! Nie dziwno, że twó za tobą świata nie

widzi. Bożeż mó , Boże! nóżki u ciebie bielsze, niż twarz u drugich, a oczka, ak pacioreczki
błyszczące, a w pasie cienka taka, ak aka panienka, kiedy gorsetem ściśnięta.

— A tyś widziała kiedy gorset? — zaśmiała się Franka, drżąc trochę, ak zwykle z nią

bywało, gdy z pościeli wstawała.

W izbie ciepło było, ale to drżenie uż od lat kilku zrana szczególnie ą napadało.

Cera e wtedy żółkła, i wargi bladły. Przed ogniem przysiadła, chustką otuliła się, pozie-
wała, a żebraczkę poprosiła, aby sobie na ławie usiadła. Pochwały, przed chwilą usłyszane,
życzliwie ą dla ochrypłe baby usposobiły.

Marcela pod ścianą naprzeciw ognia siadła, ręce znowu na kiju oparła i, w szerokim

uśmiechu bezzębne dziąsła ukazu ąc, zawiodła:

— Czy a gorset widziałam? O , Bożeż, mó Boże! czego a na świecie nie widzia-

łam? Różne piękności i bogactwa widziałam… wszystko widziałam, wszystko słyszałam
i wszystko wiem. Jaż calusieńką młodość swo ą w dworach pańskich przesłużyłam, a teraz

uż może i piętnaście lat będzie, ak o kiju ciągam się po szerokim świecie…

Franka żywo odwróciła się i, plecami do ognia z twarzą ku nie zwrócona, z błyskiem

oczu zawołała:

— We dworach służyłaś!… A a myślałam, że ty taka sama prosta chłopka, ak tuta

wszystkie…

— Chłopka, to a chłopka — trzęsąc głową, prawiła baba — ale małą dziewczyną do

dworu mnie wzięli, i tam młode mo e lata przebyłam. A kiedy w tym dworze wybyć uż
nie można było, do innych w służbę poszłam, aż ot, lat będzie może piętnaście, ak do
żebracze torby przyszłam… Temużto a odrazu i poznałam, kto ty taka… Inni nie poznali,
a a poznałam…

— A któż a taka? — z wybuchem śmiechu zawołała Franka.
— Panienka!… o , panienka ty, delikatna, śliczna, ak ta królewna… Jak tylko on

ciebie do Koźlukowe chaty przyprowadził, a zaraz pomyślałam sobie: ot, Boże mó , Boże!
chłop, taki prosty, a zachciało się emu królewny. Mnie nawet dziw bierze, że ty za takiego
prostego chłopa poszła…

Z rozpromienione twarz Franki nagle stała się posępną.
— Czy a wiem, ak to się stało? Widać, uż takie przeznaczenie mo e było. Sama

nigdy nie spodziewałam się za chłopa wy ść i żyć pomiędzy chłopami. Z piękne familji
pochodzę… Dziadunio dwa domy własne miał, o ciec w kancelar i służył… a cioteczny
brat adwokatem est w wielkiem mieście i bogaty, bogaty!

Przy żebraczce usiadła i o wysokie edukac i matki, o bogactwie ciotecznego brata,

o tem, ak w mieście bawiła się i akich kawalerów miała, opowiadać zaczęła.

Baba z wyrazem uwielbienia głową trzęsła i wykrzyki, pełne zdziwienia, wydawała. Po

kwadransie Franka poskoczyła z ławki.

— Wiesz co, Marcelko? nastaw ty samowarek: herbatki sobie wypijem.
U Pawła, ak u Filipa, ak w kilku zresztą na porządnie szych chatach te wioski, był

blaszany samowarek i zawsze akaś szczypta herbaty i trochę cukru w zapasie. Paweł na-
wet na prośbę żony zapas ten powiększył. Franka o edzenie wogóle mało dbała. Jadła
byle co i bardzo niewiele; zdarzało się nawet, że przez dzień cały, szczególnie gdy była
czemś za ęta albo wzruszona, nic w usta nie brała. Ale bez herbaty żyć nie mogła i za
cukierkami tęskniła, które w mieście, ak opowiadała Pawłowi, kupowała sobie zawsze,
albo od kawalerów otrzymywała. Innych podarunków nikt e nie przynosił, ale cukierki
przynosili, a ona e przy mowała, bo panie nawet od panów zawsze cukierki przy mu ą.
Dziś właśnie, kiedy Paweł do miasteczka wy eżdżał, zarzuciła mu ręce na szy ę i poprosiła:

Cham



background image

— Przywieź cukierków! Mó mileńki, złoty, brylantowy, przywieź!
O suknie albo pożywienie inne, niż to, które powszechnie we wsi adano, nie prosiła

go nigdy; o herbatę i cukierki poprosiła.

Tymczasem Marcela, z pod opuchłych powiek radośnie oczyma błysnąwszy, żwawo,

bez pomocy nawet kija, po izbie chodząc, rozkaz e spełniła.

Na dworze deszcz padał; dwie kobiety, edna w łachmanach, druga w grube chu-

stce na plecach, przy małem oknie herbatę z zielonawych szklanek popijały, trzaskami

ą miesza ąc. Żebraczka przytem pochłaniała dużo razowego chleba, i znać było po nie ,

że cieszyła się czegoś bardzo. Może odwiedziny te powiodły się e lepie , niż spodziewać
się mogła, i pomyślność akąś na przyszłość zapowiadały. Wzamian w rozmowie z nią
Franka stawała się posępną. Z dna przeszłości, o które rozpowiadała, podnosiły się akieś
męty i z siłą upa a ącego trunku uderzały e do głowy; krwiste rumieńce wybiły się na

e policzki, oczy nabiegły łzami.

— Ot, do czego przyszłam! chamką zrobiłam się i ży ącą do grobu wstąpiłam! Już

niema dla mnie innego świata, ak ta wioska, i innego życia, ak chamskie!

Ręce załamała i ocierała niemi mokre od łez oczy.
— Nu, chodzi! nie płacz! co tam! — pocieszała stara. — Kiedy mąż dobry i miły, to

nie zginiesz… A czy miły?

I, pochyliwszy się do e ucha, z brzydkim uśmiechem o coś e zapytała.
Franka zaśmiała się, oczy odwraca ąc.
— O , o ! — szepnęła — o , o , zda e się, że mu od urodzenia dwudziestu lat eszcze

niema!

Wza emnie do samego ucha szepcząc coś babce, śmiała się zcicha i zębami białemi

błyskała.

Tegoż wieczora Paweł, z miasteczka wróciwszy, wy ął z kieszeni trochę owiniętych

w papier, wpół roztopionych karmelków. Rok uż może przeleżały one na straganie Ży-
dówki i kilkanaście groszy kosztowały. Ale Franka, na gatunek przysmaku nie zważa ąc,
z rąk go mężowi wyrwała i z namiętną chciwością głośno gryźć zaczęła. Gdy nasyciła się,
kilka pozostałych karmelków do chaty Koźluków zaniosła, gdzie eden z nich przemocą
w otwarte usta Daniłka wepchnęła, a inne oddała dzieciom.

Koźlukowie zna dowali się względem nie obo ętnie; zadziwiała ona ich nieraz, lecz

ani nieprzy aźni, ani szczególne przy aźni w nich nie budziła. Szkody im nie sprawiała
żadne , korzyści także, a Filip w polu i na promie, Ulana przy gospodarstwie i dzieciach
tyle mieli roboty, że śledzenie e , badanie, zastanawianie się nad nią, wprost do głowy
im nie przychodziło. Brata była wola wziąć ą za żonę; eżeli dobrą się okaże, ego będzie
szczęście, eżeli złą, ego bieda. Im co do tego? Jednak od czasu do czasu życzliwość e
okazywali, rozmowy z nią zaczyna ąc, do chaty swo e zaprasza ąc.

W początku esieni Filip ze szwagrowego świrna wyniósł krosna, po pierwsze żonie

Pawła pozostałe, i w izbie e ustawił, a że były stare i zepsute, przez całą godzinę piłką
i ćwieczkami e naprawiał.

Ulana w niedzielę do miasteczka eździła, za pieniądze brata kupiła lnu i farbowanych

nici, a zaraz naza utrz kądziel na kołowrotku przyrządziła i krosna zasnuła nićmi. Aż za-
nosiła się od śmiechu, aż rękawem koszuli oczy, z których śmiech łzy wyciskał, ocierać
sobie musiała, patrząc na niezgrabne i nieumie ętne ruchy, z akiemi Franka brała się do
przędzenia i tkania. Jak żyła, nie widziała, aby kobieta nie umiała prząść i tkać; nigdy
nawet na myśl e nie przyszło, aby taka kobieta istnieć mogła.

Pokładała się tedy od śmiechu, niemnie przecież pilnie i cierpliwie robót tych nauczała

Frankę, która zrazu z zapałem rzuciła się ku nim, prząść nauczyła się prędko, ale kiedy do
tkania przyszło, zniechęciła się i sposępniała.

— Ciężko! — sarknęła.
— Przywykniesz! — perswadowała Ulana.
Nieustanne przytłaczanie nici przednią częścią krosien i przydeptywanie stopami ich

podnóży, męczyło ą istotnie; po kwadransie tego za ęcia krople potu występowały e
na czoło. Na pewnie , tak ak przepowiadała Ulana, przywykłaby z czasem i coraz mnie
doświadczałaby trudności, ale o przywyknieniu do tego, co przykrość e sprawiało, ani
myślała. Jeżeli robota podobała się e , to dobrze; eżeli nie, to niech ą d abli wezmą!

Cham



background image

Po kilku próbach, przy których Ulana śmiać się uż przestała, a ze znudzoną twa-

rzą i zmarszczonem czołem patrzała na nią, Franka zerwała się od krosien i, ramionami
trzepocąc, krzyknęła:

— Nie chcę! nie będę! ręce bolą i nogi pomdlały! Na akie licho tkanie to mi po-

trzebne? Dość uż napracowałam się i naharowałam z ciężkiego musu, a teraz, kiedy musu
niema, niech sobie d abeł nad temi krosnami siły nadweręża! Ja nie będę!

— Jak sobie chcecie — obo ętnie rzekła Ulana i, głową na pożegnanie e kiwnąwszy,

z izby wyszła.

Dnia tego pod wieczór, po wodę idąc, Ulana brata na stoku góry spotkała i, z wiadrami

na ramionach zatrzymu ąc się przed nim, przemówiła:

— A Franka tkać nie chce.
— To niech sobie nie

— obo ętnie odpowiedział Paweł.

Ale Awdocia, która, pomimo sześćdziesięciu swych lat, wyręcza ąc synowę, także

spuszczała się z góry po wodę, krótkie rozmowy brata i siostry wysłuchała tak ciekawie,
że aż na bok przechyliła głowę, a potem wiadra na ziemi postawiła i, Pawła po imieniu
zawoławszy, gdy odwrócił się, z ta emniczą miną palcem kiwnęła, aby ku nie podszedł.
Aż e czarne oczy wśród rumiane twarzy błyszczały, tak zadowoloną była, że w czy ąś
sprawę wtrącić się może.

— Pawluk! — z palcem, do zwiędłe wargi przyłożonym, zaczęła — e , Pawluk, cościś

ty żonce za wiele panować pozwalasz. Patrza , aby z tego panowania biedy akie nie było.

Już i wprzódy to i owo o sposobie życia Franki od Marceli słyszała i długiem e

spaniem, herbatą, cukierkami bez granic zdziwiona i zgorszona była.

Paweł poważnie odpowiedział:
— Nie biada cie, kumo; uż a wiem, co robię. Z męki a ą wyrwał i nie na to wyrwał,

żeby znów w mękę pogrążać, ale na to, żeby e dobrze na tym świecie było. Jak człowie-
kowi na tym świecie źle, to i on sam zły, a ak dobrze, to i on dobry. Czemu dobrym nie
być, kiedy do żadnego gniewu ani grzechu przyczyny niema? Ot, co!

Tak był pewnym tego, co mówił, ak tego, że słońce świeci, a woda płynie; ale Awdocia

filozofji ego nie zrozumiała wcale, — swo ą zato miała.

— E , Pawluk, — zeszeptała — patrza , żeby z tego panowania biedy akie nie było.

Skąd ty ą wziął? Czy od baćków (rodziców) wziął? Czy z chaty rodzone ? Jaka ona była,
nim ty ą wziął? Nie bó się, a wszystko wiem. Spo rzawszy się tylko na nią, aką ona
była, poznałam. Może kto nie poznał, ale a poznałam.

Wpół z triumfem, wpół z politowaniem, mądremi oczkami swemi mrugała i, wspiąw-

szy się prawie do ucha Pawła, ta emniczo zaszeptała:

— Patrza , żeby z tego panowania, co ty e da esz, znów akie licho nie przyczepiło

się do nie .

Na Pawle ostrzeżenie to, którego sens wybornie zrozumiał żadnego wrażenia nie uczy-

niło.

Uśmiechnął się, ręką machnął i z zupełnym spoko em odpowiedział:
— Tego, to uż pewno nie będzie. Przysięgła!
Widać było, że zupełne , nieograniczone ufności, przez ostatni wyraz w nim obudzo-

ne , nic na świecie zachwiać nie mogło. Widać było, że w mniemaniu ego, ktokolwiek
przysiągł, uczynić musiał tak, ak przysiągł, i że, aby inacze być mogło, nigdy nie pomy-
ślał.

Awdocia ramionami wzruszyła, wiadra podniosła i z nie aką trudnością, dość ednak

rzeźko z chropowate góry znowu nadół schodzić zaczęła. Kilkanaście kroków uszedłszy,
za Pawłem, prędko na górę wchodzącym, obe rzała się i głową pokręciła.

— Durny ! o , durny ! — szeptała.
U Koźluków częście , niż wprzódy, o France mówić zaczęto, bez żadne nieprzy aźni

wprawdzie, ale tak, ak ludzie o wszelkie osobliwości mówić zwykli.

Swawolny Daniłko, który w esieni i zimie mało roboty miał i wszystko, co się działo

we wsi, wypatrywał i podsłuchiwał, z chichotem opowiadał, ak Paweł, żonkę ma ąc, sam
ogień w piecu rozpala, strawę gotu e i krowy doi, a ona, albo wyciągnąwszy się na pościeli
leży, albo na ławce pół dnia z nim obe mu e się i cału e, albo różne skoki i śmiechy
wyprawia.

Cham



background image

Filip za boki brał się od śmiechu, ale Ulanie przy opowiadaniach tych robiło się trochę

markotno.

— Jemu z tego dobra nie będzie — do męża rzekła.
— Komu? — zapytał.
— A Pawlukowi.
I, na dziedziniec wyszedłszy, kury do chaty zwoływać zaczęła, a Franka stała wtedy przy

płocie, ogród na dwie połowy rozdziela ącym, i gruszki adła. Pochodziły one z edynego
drzewa, które w ogrodzie przy same chacie Pawła rosło. Dawnie Paweł sprzedawał e
w miasteczku, albo siostrze oddawał, teraz zostawił w chacie, bo Franka e lubiła. Może
widok gruszek, które lat zeszłych stanowiły drogocenny przysmak dla e dzieci, wzmógł
niezadowolenie Ulany.

O parę kroków przed płotem stanęła i do bratowe przemówiła:
— Czy tobie nie wstyd, że twó sam krowy doi? toż nie mużycka, ale kobiecka robota.
Jakkolwiek mówiła to głosem umiarkowanym i więce żartobliwie, niż gniewnie, na

twarz Franki wytrysnął zwykły e , krwisty i szybko przemija ący rumieniec.

— A tobie co do tego? — krzyknęła. — Nie wtyka nosa tam, gdzie ciebie o to nie

proszą. Ja wszystkich chamskich robót nigdy nie robiłam i robić nie będę! Adie!

Od płotu odskoczyła, ale Ulana, zaczerwieniona również, kilka słów także za nią rzu-

ciła:

— A ty od chamów nie ła ! Jakie ty masz prawo chamstwem ludziom oczy wypiekać,

kiedy sama od chamki byłaś gorsza?…

Znaczenie słów ostatnich Ulana czerpała z domysłów Awdoci i długich szeptów, które

Marcela, po każde u Franki bytności, w ucho e kładła.

Było to pomiędzy dwiema kobietami poróżnienie pierwsze, prędko zaś minęło, bo

Ulana z bratem różnić się nie chciała, oprócz lubienia i to na względzie ma ąc, że za-
wsze tam od niego akieś kropelki dobra padać na nią mogły: eżeli uż nie coś więce ,
to choć obwarzanków dla dzieci z miasteczka przywiózł, eden zagonik w swo e poło-
wie ogrodu kartoflami lub konopiami zasiać pozwolił, na zapłacenie podatku, albo inną
pilną potrzebę kilka groszy pożyczył. Filip zaś nietylko o tych drobnych przysługach,
ale i o o cowskim garnku, w chacie Pawłowe pod piecem zakopanym, może pamiętał,
bo, dowiedziawszy się o kłótni żony z bratową, żonę wykrzyczał tak, ak mu się to nigdy

eszcze nie zdarzyło, i z Franką pogodzić się e rozkazał. Ulanie łatwie to przyszło, niźli

spodziewać się mogła, bo Franka, bez cienia zawziętości, na pierwszą e zaczepkę, wesoło
odpowiedziała i, wieczorem do chaty Koźluków wpadłszy, a kilku sąsiadów i sąsiadek tam
znalazłszy, takich im rzeczy naopowiadała, że od zdziwienia oczy wytrzeszczali i do same
północy gadaniu e przysłuchiwali się, ak cudownym ba kom.

Przez całą zimę potem dość często zbiera ące się u Koźluków gromadki Franka w po-

dobny sposób zabawiała. Widok to był ciekawy.

Izbę, oświetloną płonącym w ogromnem piecowisku ogniem i na stole palącą się

lampką naową, napełniali mężczyźni w siermięgach lub kożuchach i kobiety w grana-
towych sukiennych kaanach. Pierwsi sieci wiązali, kołki do płotów lub zęby do bron
strugali, beczułki i wiadra naprawiali, albo, nic wcale nie robiąc, fa ki i papierosy pali-
li. Kobiety na kołowrotkach przędły, albo niemowlęta u piersi trzymały, czy w rękach
huśtały. Wszyscy siedzieli na zydlach i stołkach pod ścianami lub przed ogniem.

France niewygodnie było na twardym i wąskim zydlu siedzieć, więc, z nogami na

stołku wyprostowanemi, a plecami o ścianę oparta, miała postawę osoby, niedbale na
szezlongu wyciągnięte . Pończoch codzień nie nosiła, więc z pod samodziałowe spódni-
cy nagie e nogi sterczały nad stołkiem z obutemi w płytkie trzewiki stopami; kibić e
ściskał, tak ak u innych, granatowy kaan, a na głowie, tak ak inne, miała perkalową
chustkę kwiecistą, za uszyma związaną. Jednak ubranie to miało na nie pozór przebrania.
Możnaby myśleć, że wybierała się pó ść w niem na maskaradę lub inną aką kost umową
zabawę. Krucze, kędzierzawe e włosy ze wszech stron wymykały się z pod kwieciste
chustki, opada ąc na szy ę, czoło i pierś, ubraną w rzędy paciorków takich, akich tu nikt
nie nosił; przy uszach także połyskiwały świecące blaszki; ręce drobne i wobec wszystkich
tu innych prawie białe, a zawsze bezczynne, poruszały się nieustannemi i niespoko ne-
mi gestami; na twarzy przywiędłe i szczupłe miała zawsze albo żółtawą bladość, albo
rumieńce, ogniem bucha ące, akie tu widywano tylko u ludzi, którzy w gorączce leżeli.

Cham



background image

Gorączkowemi też snami wydawały się otacza ącym e opowiadania, tak przecież dla

nich ciekawe, że z wieczornic, odbywa ących się w Koźlukowe chacie, wygnały zimy owe
zapełnia ące e zwykle śpiewy i ba ki. Cóż bowiem ba ki, w większe części wszystkim tu
od dzieciństwa znane, znaczyć mogły wobec opowiadań o teatralnych przedstawieniach,
którym z na wyższego piętra, w ścisku, upale, potokach światła, Franka często przypa-
trywała się niegdyś; o maskaradach, pełnych przebrań i śmiesznych albo potwornych
maszkar, w których też nieraz udział brała; o świetnych tanecznych wieczorach, które
w domach swoich dawnych państwa widywała; o tłumnych hulankach, w zamie skich
ogrodach, z huśtawkami, karuzelami, d abelskiemi młynami, przez mnóstwo razem ka-
walerów i panien odbywanych; o różnych głośnych zbrodniach, samobó stwach, roman-
sach, kłótniach, śmiesznych lub przeraża ących wypadkach, kiedykolwiek i gdziekolwiek
wydarzonych, a przez nią w niezmierne obfitości znanych i zapamiętanych, bo ich, ak
wszelkich innych drażniących i podnieca ących wrażeń, od lat na wcześnie szych chciwą
być zaczęła.

Pośród słuchaczy e zna dowali się tacy — kobiety szczególnie — którzy, oprócz ro-

dzinne i kilku zupełnie do nie podobnych wsi, żadnych innych mie sc pod słońcem nie
widzieli; inni do miasta, z którego pochodziła ona, nierzadko nawet eździli, ale oprócz
rynków i kościołów nic wcale w niem nie znali. Niektórzy, ak naprzykład przysto ny,
śmiały i trochę uż surdutowo siermięgę swą przykrawa ący, Aleksy Mikuła, do zna o-
mości świata nie aką pretens ę roszcząc, opowiadaniom Franki potwierdza ącem wstrzą-
śnieniem głowy wtórzyli, lecz w gruncie, tak samo ak inni, bawili się niemi, gorszyli lub
zdumiewali.

W izbie niskie i duszne , ze stłoczonych i prawie tuż przy sobie oddycha ących piersi,

z ust, w gapiowatem zdziwieniu rozwartych lub okrążonych szyderczemi czy zadumanemi
uśmiechy, wyrywały się okrzyki zdziwienia, zgorszenia, przerażenia, rozweselenia.

Bożeż mó , Boże! toż bogactw wszelakich na świecie, ak tego śmiecia w izbie, kiedy

przez cały tydzień e nie zamieść. Toż tam ludzie dokazu ą, weselą się i grzeszą! Chyba
oni nigdy nic nie robią, że im to wszystko do głowy przychodzi. Chyba oni Pana Boga
nie lęka ą się i wstydu w oczach nie ma ą, kiedy takie rzeczy robić mogą. Człowiek i sto
lat przeżyć mógłby, a w pracy i biedzie do głowyby mu nie przyszło, że są na świecie takie
bogactwa, piękności, dziwy i grzechy.

O , grzechy! Te szczególnie ludzi tych w oczy kłóły i w głowach im zamęt sprawiały.

Nie dlatego, aby człowiek sam nigdy uż Pana Boga nie obrażał i, szczególnie upiwszy się,
siakim takim grzechem duszy nie obarczył. Ale zawszeż takie marnowanie darów boskich,
rozpusty, kłótnie, zabijanie siebie i innych, o akiem ta opowiada, to uż piekło, czyste
piekło!

Czasem ręce niewiast z wrzecionami, a mężczyzn z toporkami, iglicami i heblami, wdół

opadały; z kątów izby w donośny i piskliwy głosik opowiada ące Franki, niby podmuchy
wiatru, wpadały basowe westchnienia.

Awdocia, mądre swe czarne oczki, wśród twarzy, do esiennego abłka podobne , sze-

roko wytrzeszcza ąc, pomarszczoną choć eszcze rzeźwą rękę ku czołu podniosła, szepcząc:

— W imię O ca, i Syna, i Ducha świętego…
A szept e głośny, od rozbudzonych uczuć i myśli szepleniący i syczący, zdawał się

być szelestem uschłych liści, na glinianą podłogę izby sypanych.

Sama tylko żebraczka Marcela, u stołka, na którym Franka nogi swe wyciągała, na

ziemi siedząc, ani dziwiła się, ani gorszyła, tylko bawiła się wybornie. W czerwonawe
smudze światła, z ogniska na nią spływa ące , ze swą czworokątną, ciężką postacią, wy-
glądała ak kupa łachmanów, z które ku opowiada ące wychylała się głowa, łachmanem
owinięta, z szerokim uśmiechem ust bezzębnych. Wśród zorane zmarszczkami twarzy,
w oczach e spłowiałych i przebiegłych zapalały się migotliwe światełka, nabrzmiałe po-
wieki potaku ąco mrugały, głos ochrypły, do przesuwania piły po drzewie podobny, od
czasu do czasu wymawiał:

— Ale! a toż! prawda! wszystko prawda!
Ona tylko to wszystko, o czem mówiła tamta, widziała, słyszała, doświadczała. One

dwie były istotami innego rodu i świata, rzuconemi w ten ród gruby, ciężki, w ten świat,
niczego nieświadomy, naiwny. Tylko gdy starsza, prawie zgrzybiała i łaski ludzkie po-
trzebu ąca, wiedzę swą roztaczać leniła się i często nie śmiała — młodsza, harda i wiecznie

Cham



background image

niespoko nem życiem wrząca, czyniła to z uczuciem nieskończone swe nad otacza ący-
mi wyższości. Gdyby umiała, byłaby ą nazwała wyższością umysłową. Wyrażenia tego
przecież w głowie nie posiada ąc, pełną była po ęcia, przez niego przedstawianego. Po-
chlebiało e to niezmiernie i zwiększało w nie wzgardę, którą dla tych ludzi uczuwała.
Bawiła się też wybornie. Z wieczornicy wraca ąc, śmiechem głośnym i zanoszącym się
chatę napełniała.

— Ot, głupie chamy! ot, bydło! O takich zwykłych rzeczach im gadam, a oni gęby

pootwiera ą i dziwią się, tak akbym im Pana Boga albo d abła pokazywała! Jak królowa
między pastuchami, tak a między niemi wyglądam. Ale to nic. Wesoło. Czasem mnie
zda e się, że na komed i estem albo sama komed ę odgrywam. No, ciemny lud! No,
bydło! Przed każdym z miasta, choćby i na głupszym, świnie im tylko paść.

I opowiadań e w siostrzyne chacie, i wesołych drwin z chamskie ciemnoty i głupoty

Paweł słuchał w chmurnem milczeniu.

Ze słyszenia wiedział o tem, że gdzieściś na świecie są wielkie bogactwa i rozkosze;

ale, ako rzecz niedościgła i niepożądana, nie obchodziły go one wcale. Nędzy nie za-
znał i zbytków nie pokosztował nigdy: więc ani przeciw razowemu chlebowi goryczy, ani
na słodkie przysmaki chciwości nie doświadczał. O tych ostatnich, poprostu, nie my-
ślał nigdy, a kiedy teraz żona mu e pod postacią wspominanych mieszkań wspaniałych,
obiadów smacznych, stro ów drogocennych, świateł olśniewa ących na myśl nasuwała,
z wyobraźnią na te nieznane rozkosze całkiem tępą, z duszą zupełnie im obcą, ręką ma-
chał i z zamyślonym na ustach uśmiechem powtarzał chłopskie przysłowie:

— Ot, zwycza nie! Boh z ludźmi robić ihrysko, odnoho wysoko, druhoho nisko.
Co innego wcale, gdy mowa była o hulankach, romansach, kłótniach, zbrodniach,

o tem wszystkiem, słowem, co on ogarniał edną nazwą: grzech. To wszystko w ustach
Franki sprawiało mu taką przykrość, że albo kręcił się na zydlu, ak w bólach stęka ąc,
albo, łokcie o kolana wsparłszy, a twarz w dłoniach zanurzywszy, w głębokie medytac i
kołysał się w strony obie.

Przez zaciśnięte zęby zcicha wymawiał:
— Pohane życie! Przeklęte życie! Żeby takiego życia ludzie nie znali! żeby ono wskróś

ziemi poszło!

Czasem, gdy tak medytował, dziwnych doświadczał wrażeń i złud wyobraźni. Słucha-

ąc opowiadania o tem, ak wesoło ludzie bawią się na zamie skich karuzelach, huśtaw-

kach, całonocnych tańcach, i akie na tych zabawach powsta ą pijatyki, bó ki, choroby,
romanse, nagle pod zamkniętemi swemi powiekami spostrzegał wodę błękitną, czystą,
cichą, taką, aką Niemen toczy w nieskazitelną pogodę, a nad nią albo różany pas utrzen-
ki, albo wełniste obłoki, do stada białych owiec podobne, albo chóry askółek, wkółko,
wkółko zwija ących się nad wodnemi liljami. Czasem ni stąd ni zowąd gołębie nad uchem
mu zagruchały, lub ednosta nym, łagodnym szmerem zaśpiewały fale. Wtedy z nad dłoni
podniósł twarz zmartwioną, zbróżdżoną i, gdy Franka z nim razem do chaty wróciwszy,
nad głupotą chamską od śmiechu się kładła, nie sprzeczał się, wyrzutów e nie czynił,
tylko do umilknięcia skłonić ą usiłował.

— Cichoż uż, cicho! — mówił — wolałbym a, żebyś ty nie pamiętała, że na świecie

żyłaś, nim do te chaty weszłaś. O , rozumu nikt nie nauczył, a głupstw tak powyuczali,
że i zapomnieć ich nie możesz. Może Pan Bóg Na wyższy da, że kiedykolwiek zapomnisz!

I ze spazmatycznie rozchichotaną tak samo postępował, ak gdy ą nagłe płacze po-

rywały.

Przy sobie ą sadzał, ramieniem obe mował i łagodnie, o cowsko upominał:
— Cichoż uż, cicho! cicho! Hodzi, dzieciatko, hodzi!
Nie sprzeczał się, nie gniewał, nic e nie wyrzucał, ale częstych wieczornic, wśród

których ona królowała, znosić nie mógł, tem więce , że wydało mu się, iż ona do Aleksego
Mikuły zalecać się zaczęła.

Był to na przysto nie szy i na rezolutnie szy mężczyzna we wsi, a choć parę uż lat

żonaty i z żoną dobrze ży ący, czasem eszcze na żart i dla popisu z dziewkami i młodemi
mężatkami poigrać lubił. Z Franką wprawdzie żadnych zaczepek nie szukał, owszem, żar-
tował z nie sobie, w oczy e mówiąc, że est uż starą i że wcale nie potrzebu e popisywać
się przed nim ze swo ą miastową mądrością, bo on eszcze więce o wszystkiem wie, niż
ona. Ale e wydawał się on na podobnie szym akoś do dawnych zna omych i przy aciół;

Cham



background image

przytem, ak zwykle wypowiada ąc wszystko, co e na myśl przychodziło, głośno i bez
wahania się tra kotała, że się e ego butna postawa i szafirowe oczy bardzo podoba ą.

Razu pewnego, gdy się z nią przekomarzał, garść suszonych wiśni w twarz mu rzuciła,

a innym razem ze swego zaimprowizowanego szezlongu nagle zerwawszy się, tuż przy
nim usiadła i, białemi zębami błyska ąc, a czarne kędziory całym lasem z pod chustki
wywija ąc, w samą twarz mu za rzała.

Tego wieczora Paweł, z chaty Koźluków wychodząc, tak silnie rękę e schwycił, że aż

krzyknęła z bólu i prosić zaczęła, aby ą puścił.

Lecz on mocnie eszcze dłoń zacisnął i, na piskliwe e skargi, ani na giętkie u boku

ego zwijanie się nie zważa ąc, do chaty ą wprowadził, drzwi zamknął, lampkę zapalił

i obie uż e ręce, tak samo ak wprzódy, ścisnąwszy, tonem zapytania przemówił:

— Przysięgłaś?
Nigdy nie przypuszczała, aby oczy ego tak płomiennie pałać mogły, a stłumiony głos

brzmieć tak groźnie.

Pomimo bólu, w ściskane ręce uczuwanego, zapatrzyła się w niego, ak w tęczę.
— Przysięgłaś? — zapytał po raz drugi.
— No, to i co? — spróbowała zuchwale się postawić.
— Odpowiada … chucze , chucze , odpowiada ! Przysięgłaś?
Teraz dwie sine żyły przerznęły mu pogodne zwykle czoło, a oczy stały się czarnemi

i czemś czarnem z głębi patrzały. Ale ona, zamiast bo aźni, uczuła nagle odżycie swoich
dla niego zapałów, które przedtem uż w nie zwolna ostygać zaczynały. Podobał się e ,
okropnie podobał się znowu w te zupełnie inne , niż zwykle postaci. Było to dla nie coś
nowego i zaciekawia ącego: akaś siła, która ą podbijała, i namiętność, która warem po
żyłach e przebiegła.

Z okrzykiem miłości, z tłoczącemi się na ustach wyrazami pieszczoty na pierś mu

opadła i do ust ego ustami się przykleiła.

On, tak samo ak wtedy, gdy w ciemnym borku, przed mogilnym krzyżem, po raz

pierwszy w ramiona ą pochwycił, ak pijak do brzegu czary, do nie przylgnął. Po długie
dopiero chwili zapytał:

— A o grzechu nie pomyślałaś? Aleksego nie polubiłaś? ha?
— Niech tego chama d abli wezmą! tak mnie on w głowie, ak przeszłoroczna zima!

Ciebie, Pawełku, lubię! ty mó mileńki, drogieńki, złoty, srebrny, brylantowy!

Uspokoił się zupełnie; wiedział, że nie kłamała nigdy i nawet nic z tego, co myślała

lub czuła, utaić nie była zdolną.

Istotnie też i tym razem nie skłamała. Do przysto nego i od innych nieco światowsze-

go mężczyzny czepiać się zaczynała z przyzwycza enia, z chęci triumfowania, z odrobiny
pociągu, który wnet zagasł przy odnowionym zapale do Pawła. Na wieczornice przez czas

akiś wcale nawet nie chodziła i kilka razy sama zamiotła izbę i zgotowała obiad. Po wodę

tylko chodzić i krów doić za nic nie chciała; Paweł też e do za ęć tych nie znaglał i na
odmowne e odpowiedzi z pobłażliwym gestem mówił:

— Nu, nu, głupstwo! Niech sobie będzie po two emu, byle tobie dobrze było, i byle

ty sama dobra była.

Zresztą zaniósł raz do nie dość dziwną prośbę.
Było to w niedzielę po powrocie Franki z kościoła. Do kościoła, zna du ącego się

w pobliskiem miasteczku, eździła ona na częście , ak tylko mogła, to z mężem, to z Fi-
lipem i Ulaną, to z którymkolwiek sąsiadem, na którego wóz wpraszała się z umizgami
i grzecznemi słowy. Choć malutkie, było to zawsze miasteczko, które ciągnęło ą ku
sobie. W czasie nabożeństwa przypatrywać się mogła zebranym w kościele różnym lu-
dziom, a potem na sklepiki z towarami popatrzeć, z czegoś pośmiać się, coś zabawnego,
albo osobliwego usłyszeć.

Jadąc tam, ubierała się w swo e mie skie odzienie, a do rąk brała książkę do nabo-

żeństwa, wydętą od włożonych w nią świętych obrazków i biletów z powinszowaniami,
które niegdyś na imieniny swe otrzymała.

Mie skie odzienie w nikim tu zachwycenia nie budziło, lecz na trzymaną w ręku książ-

kę wielu spoglądało z ciekawością i podziwem. Na książkę tę spogląda ąc, Ulana więce
uprze mą, niż zwykle, stawała się dla bratowe , obok nie na wozie siedzące ; wzrok Filipa,
zatrzymu ąc się też czasem na czarnych okładkach i złoconych brzeżkach książki, stawał

Cham



background image

się zamyślonym i poważnym; Awdocia, po raz pierwszy ą u rzawszy, w pomarszczone
ręce klasnęła i zawołała:

— Ot, szczęśliwa, ot, łaskę swo ą Pan Bóg Na wyższy tobie okazał, że i z książki

chwalić Jego możesz!

Aleksy nawet, gdy raz Frankę razem z żoną swą wieźć miał do kościoła, na widok

książki spokorniał trochę, żartować z Franki przestał i, na znak uszanowania, więce nieco
siana w to mie sce, które ona na wozie za ąć miała, zgarnął. W nikim przecież ta książka
takiego za ęcia i pociągu nie budziła, ak w Pawle. Ilekroć brał ą w ręce, zawsze wprzód
ze schyloną twarzą dmuchnął na nią ze stron obu, końcami palców starł z nie resztki
niespędzonego przez dmuchnięcie pyłu, a potem, na ławie usiadłszy, powoli, ostrożnie
w różnych mie scach ą roztwierał, po drukowanych kartkach wzrokiem wodząc i czasem
błogo uśmiecha ąc się, a czasem z milczącą żałością głową trzęsąc.

Kwadranse niekiedy upływały mu na te kontemplac i, którą zazwycza kończył głę-

bokiem westchnieniem i pełnem uszanowania złożeniem książki na mie scu w chacie
na paradnie szem, to est na olchowe , czerwone szafie, pomiędzy lampką z wysokim
kominkiem i samowarkiem z połysku ące blachy.

Raz, kiedy Franka po powrocie z kościoła, ak zwykle, książkę swo ą niedbale na stół

porzuciwszy, ze szczebiotem i śmiechem kręciła się po chacie, Paweł, od książki wzroku
nie odrywa ąc, przemówił:

— Franka! Wiesz co, Franka? Ja ciebie dawno uż o edną rzecz chciał prosić.
W wybornym dnia tego była humorze, bo dziś w miasteczku, kiedy kręciła się po

rynku, akiś pan w zgrabnem futerku — podobno pisarz z sąsiedniego dworu — wskazu ąc

ą drugiemu, powiedział:

— Ot, szelma przysto na!
A drugi, starszy, podobno ekonom, głową kiwnął:
— A niczego sobie yga!
Krótka ta rozmowa, którą usłyszała, sprawiła e wielką przy emność.
W dodatku za dwanaście groszy, które e od kupienia krup i soli zostały, kupiła sobie

ze straganu karmelków, które teraz, na ławie ak kotka zwinięta, ak wiewiórka w zębach
chrustała.

Usłyszawszy więc słowa męża, uprze mością i czułością wybuchnęła:
— Ja dla ciebie, Pawełku, wszyściutko na świecie zrobić gotowa!
— Nu, kiedy uż ty taka dobra, to bądź łaskawa, naucz mnie czytać.
Osłupiała zrazu ze zdziwienia, ale potem uczuła się bardzo dumną. Co to znaczy z do-

bre familji pochodzić! Gdyby ze złe pochodziła, czytaćby nie umiała. Dobrze! Czemuż
nie? Wyuczy Pawła czytać. O -o ! wielkie rzeczy! W domach swoich dawnych państwa
ona takie guwernantki widywała, co w głowie mnie rozumu miały, niż ona w małym
palcu, a ednak uczyły. Tylko że do tego elementarza trzeba.

O elementarz Paweł ednego zna omego sobie człowieka poprosić miał, a teraz z roz-

czerwienioną twarzą nalegał na nią, aby mu tymczasem na książce do nabożeństwa litery
pokazała.

Pokaż, Franka! bó się Boga, choć na książce tymczasem pokaż. Jaż tak długo tego

szczęścia żądał!

Znowu zdziwiła się niezmiernie. Cóż to za takie szczęście: umieć czytać?
Ale Paweł tłumaczyć e zaczął, że niczego ludziom nie zazdrości, tylko tego, eżeli

który umie na książce w kościele Pana Boga pochwalić, a w chacie, kiedy est czas, różne
ciekawe histor e poczytać. Po świecie nigdy tułać się nie lubił, to też i nic prawie nie
wie, co dzie e się tam za górami, za lasami, a wiedzieć chciałby. W książkach to wszystko
napisane stoi, wie o tem, bo, gdy z nieboszczykiem o cem eszcze po dworach przebywał,
dużo książek widział i ludzi, na nich czyta ących, słyszał. Ekonom tam czasem żonce swo e
na głos czytywał i ochmistrzyni, kiedy w dobrym humorze była, w niedzielę, czy święto

akie, o ca ego do swego poko u wołała i głośno z książeczek różnych czytała. Słyszał też

czyta ące głośno panienki, i pod ganek, na którym one siedziały, zakradłszy się, słuchał.
Często rozmyślał, akby to nauczyć się? ale nie było ak i od kogo. W te wsi dwa ludzie
są tacy, co czytać umie ą, ale do nauczania kogoś ani czasu, ani ochoty nie ma ą. Teraz
przecież on razem z żonką i to szczęście do swe chaty wziął. Ona go nauczy i Boga lepie
chwalić, i z ciemności na światło wychodzić, i może lepszym zrobić się, niż do tego czasu

Cham



background image

był, bo, słyszę, w książkach różne sposoby takie poda ą, przez które ludzka dusza, ak ta
gołąbka, bielutką stać się może.

— Głupstwo dusza i głupstwo gołąbka! — zeskaku ąc z ławy, zawołała Franka — ale,

że w książkach ciekawe histor e opisu ą, to ciekawe!

Ona sama lubiła czasem poczytać sobie, a u niektórych e pań dużo książek było: więc

e brała i czytywała, albo nocami, w pościeli leżąc, albo w świąteczne dni z kimkolwiek

ze swoich gości w garderobie lub kuchni.

Jedną z tych przeczytanych history teraz Pawłowi opowiadać zaczęła. Czytała ą, akg-

dyby to wczora było, tak pamięta, z ednym loka em, w którym kochała się podówczas.
Był to romans akiś, pełen zdumiewa ących i okropnych przygód i wrażeń. Figurowa-
li w nim zbó cy, truciciele, zgubione kobiety, podrzutki, niezmiernie cnotliwe księżne
i do na wyższego stopnia szlachetni hrabiowie. Franka opowiadała go dokładnie z ognistą
gestykulac ą i mimiką, na szerze i z na większą lubością rozwodząc się nad romansami
i zbrodniami; aż e oczy pałały i drgały muskuły twarzy. Tyle ze swo e umie ętności
czytania skorzystała.

Paweł, choć w części te śliczne , ak ą Franka nazywała, histor i, nie zrozumiał,

a w części e się przeląkł, wcale się do przedsięwzięcia swego nie zniechęcił.

Zima była tęga; na rzece, grubą warstwą lodu opancerzone , mało co robić było można;

czasu więc miał wiele i odtąd codziennie to w południowych, to w wieczornych godzinach
od Franki żądał, aby mu czytać „pokazywała”.

Ona zrazu chętnie tę prośbę spełniała. Przy sosnowym stole, starannie przez Pawła

wytartym, przed małem oknem, za którem na ogrodzie wzdymały się puchy śniegowe,
i stała szronem okryta grusza, w surowem, bo niczem nie przyćmionem świetle białe
zimy, nad otwartą książką lub elementarzem obo e zasiadali.

W chwilach tych, ten wysoki, silny, przeszło czterdziestoletni człowiek w dziecko po-

korne i lękliwe przemieniać się zdawał. Z zydla, nad stołem tak pochylony, że na dwo e

akby złamany, w litery, które mu Franka końcem palca pokazywała, z takiem wytęże-

niem oczy wlepiał, iż zdawać się mogło, że z pod szeroko rozwartych powiek wyskoczą.
W twarzy ego, bibuły prawie dotyka ące , dziwne zachodziły zmiany: brwi podnosiły się
wysoko, czoło w dwie grube zbiegało się zmarszczki, wykrzywiały się policzki i wydymały
wargi.

Kiedy uż pierwsze głoski alfabetu rozpoznawać się nauczył i monotonnie, powoli

wymawiał: a, b, c… oderwane dźwięki ego głosu podobnemi były do stękań, z trudnością
z piersi dobywanych. Z trudnością wielką rozróżniać mu przychodziło te drobne, czarne,
kręte linje, wzrokowi ego dotąd zupełnie nieznane; z powolnością niezmierną mózg ego
rozpoczynał czynność, dotąd zupełnie mu obcą.

— D… e… f… — stękał i wzdychał, nie czu ąc i nie wiedząc sam, że ręce, pod stołem

na kolanach złożone, tak silnie łamał, iż stawy palców na całą izbę trzeszczały.

— G… h…
Nad następną literą siadywał długo w milczeniu, kurcząc się coraz bardzie , z wiel-

kiemi kroplami potu na zmarszczonym czole. Trudno mu było odróżnić ą od edne
z następu ących. Nakoniec zcicha, lękliwie wyszeptał:

— L…
Franka, która przy każdem utknięciu męża nad którą z liter niecierpliwie kręciła się

na stołku, z krzykiem teraz zerwała się z siedzenia:

— Ot, dureń! L… l… l… akież to l, kiedy kropka na wierzchu stoi! Ot, chamska

głowa! Taki ty do czytania zdatny, ak wół do karety!

Na obelżywe e wyrazy wcale uwagi nie zwraca ąc, edną palącą chęcią ogarnięty,

pokorne spo rzenie ku nie wznosił.

— Nu, Franka, nie gniewa się! cichoż uż, cicho! uż a sobie przypomniał, że to i…

z kropką na wierzchu… nu, siądź i eszcze troszkę pokaż… cicho! cicho!

Za rękę ą ku stołowi przyciągał i rozkrzyczaną pokornie uspoka ał:
— Widzisz, Franka, a do tego nie przyzwycza ony… ale ty poczeka troszkę… po-

czeka … mo a mileńka… niecha trochę przywyknę…

Siadała znowu, ale uż nadąsana, niechętna i za każdą omyłkę coraz sroże go gromiła.
On i to znosił cierpliwie.
— Poczeka , mileńka — powtarzał — poczeka troszkę… niecha przywyknę.

Cham



background image

Przywykał istotnie dość prędko i, cały alfabet wybornie uż umie ąc, raz wieczorem

przy świetle naowe lampki dość biegle uż bąkał: b, a, ba, b, e, be, — kiedy Franka, ak
sprężyną podrzucona, ze stołka się zerwała i krzyknęła:

— Nie chcę! nie będę! Dość uż tego! niech to czytanie d abli wezmą! Czy a u ciebie

za guwernantkę na ęła się? Nuda mnie taka źre, że chyba ak pies wyć zaraz zacznę!

Na pościel ak długa upadła i, z twarzą do sufitu obróconą, z rękoma nad głową

wyprężonemi, poziewać zaczęła. Poziewanie to, przeciągłe i głośne, istotnie do wycia po-
dobnem było.

Paweł, zmartwioną twarz z nad elementarza podniósłszy, milcząc, na nią popatrzał,

głową kiwnął, ręką lekceważący gest uczynił.

— Ot, eszcze do ciebie czasem złe przystępu e. Musi spać chcesz, kiedy tak drzesz

gębę. Nu, i dobrze, kiedy spać, to i spać.

Lampkę zgasił i po kilku minutach głęboko uż usypiał.
Ale e wcale do snu nie było.
W długie zimowe noce napadały ą trwogi i przerażenia, zarówno przez grobową ciszę,

ak przez napełnia ące ą niekiedy głosy obudzane. Gdyby choć eden turkot kół, choć
edno gwizdnięcie nocnego stróża, choć edno zatętnienie śpieszących się stóp ludzkich

po zmarzłym chodniku ulicy, choć na bledszy odbłysk uliczne latarni, choć na słabsze
echo muzyczki, zabawie nocne kędyś przygrywa ące !

Gdzie tam! Nie było tu nic, nic z tego, co ą niegdyś uspoka ało i rozweselało, ilekroć

rozmarzona, wzburzona lub chora, usnąć nie mogła.

Tu w mroźne, spoko ne noce panowały takie ogromne, rozległe cisze, z taką bezden-

ną, zda się, ciemnością czasem połączone, że e się wydawało, akby głęboko pod ziemią
leżała. Niekiedy w tę ciszę i ciemność wpadało silne stuknięcie, do wystrzału z pistoletu
albo do uderzenia kamieniem o ścianę chaty podobne. Franka wyprostowana i z natężo-
nym słuchem na pościeli siadała, a gdy stuknięcie powtarzało się, ramię śpiącego męża
targać zaczynała. Z trudnością rozbudzonemu Pawłowi przerażonym szeptem mówiła, że
do chaty ich dobiera ą się rozbó niki. On w to nie wierzył, bo, odkąd żył na świecie,
w te wiosce żadnych rozbó ników nie bywało; w ciszę i ciemność wsłuchiwał się prze-
cież, a gdy stuknięcie powtórzyło się eszcze, ze śmiechem żonie ozna miał, że to z takim
hukiem ściany chaty od mrozu pęka ą. Przekonała się zczasem, że tak było istotnie, ale
nigdy z temi nocnemi głosami oswoić się nie mogła.

Mróz, ak lodowy olbrzym, gniewnie i smutnie tułał się po wsi. To w edną ścianę

chaty, to w drugą, to daleko, to blisko uderzał; pękaniem i cichym trzaskiem odzywał
się dokoła małych okien; za oknami po płotkach ogrodu chodził, i z oddalenia eszcze
słychać było, ak dokoła chaty Koźlukowe błądził. Wprawdzie to tułanie się po wsi i wśród
czarnych nocy lodowatego olbrzyma zdarzało się nieczęsto, lecz i odwilże niememi nie
były.

Mróz stukał, pękał, trzeszczał, one zaś wzdychały, szeptały, szlochały. Wiatr wzdy-

chał, u okapu chaty roztapia ące się sople lodu cichym pluskiem płakały, u ściany stara
grusza szeleściła, i zaledwie dosłyszalne szepty rozbiegały się nad topnie ącym śniegiem po
suchych badylach ogrodu. France zdawało się wtedy, że słyszy dokoła chaty ciche zmowy
zacza onych złoczyńców, albo westchnienia błędnych i udręczonych duchów. Przypomi-
nała sobie cmentarz pobliski i wszystkie histor e o duchach i strachach, których znała
mnóstwo. W ciemne izbie rozlegał się szept głośny i przerażony:

— W imię O ca, i Syna, i Ducha Świętego… Jezus, Mar a i wszyscy Święci Pańscy,

ratu cie!

Przy świetle dziennem, w humorze dobrym, gotowa zawsze ze śmiechem zawołać: —

Głupstwo Pan Bóg! głupstwo dusza! — w nocnych ciemnościach wierzyła w powraca ące
z tamtego świata dusze i przyzywała na pomoc nietylko Boga, ale i świętych, których
imiona poznała ze zna du ących się w e książce do nabożeństwa litanij.

Na gorze ednak bywało, gdy nad uśpioną wioską rozhulały się wielkie zimowe wi-

chry. Z pól szerokich, z głębokie kotliny Niemna, z pod utopionego w ciemnościach
nieba przylatywały one, powstawały, spadały i nad szeregiem niskich, pod śniegowe-
mi kołdrami śpiących dachów, dokoła ciemnych, śniegowemi wałami otoczonych ścian,
odbywały się szalone org e. Powietrze napełniało się wtedy kotłowaniem i wrzaskiem

Cham



background image

wszystkich głosów świata. Były to ugania ące się z sobą olbrzymie kule czy kłęby, któ-
re w szalonym rozpędzie uderzały o siebie z trzaskiem piorunów lub hukiem armatnich
wystrzałów: grzmoty, z nieustannym turkotem od końca do końca ziemi pędzące, prze-
raźliwe wycia smaganych psiarni, krzyki mordowanych, płacze zrozpaczonych, przeciągłe
błagania topiących się w groźnych szumach, łopoty mnóstwa skrzydeł, połączone z trza-
skiem walących się gmachów.

Wszystko to piekielnym hałasem i szałem napełniało ciemne przestworza, lecz ludzi

usypia ących pod niskim szeregiem dachów, w śniegowe kołdry otulonych, nie budziło
wcale. Pod wszystkiemi tymi dachami, spoko nie i bezpiecznie w srogich, lecz dobrze
znanych ramionach natury usypia ącemi, edna tylko istota siedziała na pościeli, wypro-
stowana, ze wzrokiem w ciemność utkwionym, z wyprężonym słuchem, z oddechem
zamiera ącym w piersi i z potem na czole. Teraz była pewną, że zaraz, zaraz roztworzą się
naoścież trzeszczące i skrzypiące drzwi i okna chaty, a przez nie wleci cały tłum wście-
kłych szatanów, lub, że wnet, wnet, te szale ące wichry chatę wywrócą i dach e i ściany
na nią zwalą.

Znowu męża za ramiona targała:
— Chata zawali się! Paweł! Paweł! ucieka my gdziekolwiek, chata zawali się!
Sennym i zdziwionym głosem zapytywał:
— Czemu?
— Posłucha ! — odpowiadała.
Słuchał chwilę, a potem, na drugi bok przewraca ąc się, mówił:
— Głupstwo! nie zawali się! czy to pierwszyzna?
— Pawełku, — prosiła wtedy — zapal lampkę… mó drogieńki, zloty, brylantowy,

zapal!

Ale długo go prosić nie potrzebowała. Wsta ąc i zapala ąc lampkę, zapytywał:
— Czemuż sama nie zapaliłaś?
— Aha! a i oddychać bałam się, nietylko co!
— Głupstwo! — powtarzał — przeżegna się i śpij.
Zaledwie to wymówił, usnął znowu, a ona, przez zapalone światło trochę uspoko ona,

nie kładła się ednak; na pościeli siedząc, ze wzburzonemi włosami i nieoschłym eszcze
potem na czole, śpiącemu obok nie człowiekowi przypatrywać się zaczynała.

Paweł sen miał, z łatwością przychodzący, twardy, a kiedy nieruchomy i z zamknięte-

mi powiekami leżał, wydawał się znacznie starszym, niż wtedy, gdy poruszał się i patrzał.
Gibkość ruchów i przezroczysty błękit oczu nadawały mu czasem pozór prawie młodzień-
czy. Teraz zmarszczki, które miał na czole, stawały się wydatnie szemi, a poważny układ
warg całą twarz czynił surową.

Franka, z wlepionemi w niego oczyma, przez zaciśnięte zęby wymawiała:
— Bałwan! znów zasnął!
Przytem, aki on teraz brzydki! Wcale inacze wyglądał, kiedy go po raz pierwszy

w czółnie na Niemnie u rzała. Taki e wtedy wydał się zgrabny i tak na nią ładnie patrzał.
A teraz…

Znowu przez zaciśnięte zęby wymówiła:
— Stary!
Dokoła chaty wiatr hulał, świstał, grzmiał, wył i turkotał, złe błyski przelatywały po

czarnych źrenicach kobiety, która, ze wzburzonemi włosami na pościeli siedząc, przypa-
trywała się uśpionemu obok nie mężczyźnie.

Jednak kiedy o świcie budził się i, zaledwie zaczyna ącą usypiać, ku sobie ą przy-

ciągnął, ak rozpieszczona kotka poddawała się ego uściskom, pocałunkami go z adała,
miłosnemi szeptami upa ała, a w kilka godzin potem, ze śmiechem i szczebiotem z po-
ścieli zeskoczywszy, ochoczo zwijała się około rozpalonego ognia i przyrządzania strawy.

Ale zdarzyło się, i coraz częście zdarzać się zaczynało, że, niedawno uśpione nie bu-

dząc wcale, Paweł wychodził z chaty, aby do przerębli, w które , wczora sieć był zapuścił,
za rzeć, albo, gdy lód pękać uż zaczął, na kry płynące popatrzeć, a z nich możność i kie-
runek na bliższy połowów wymiarkować. Zmysłowość podstawowym czynnikiem natury

ego nie była i, choć podniosła się w nim gwałtownie, tem gwałtownie , że późno i po raz

pierwszy, ustępowała teraz pod ociężałym nieco spoko em ciała i ducha, przed skłonnością
i przyzwycza eniem do długich, milczących zamyślań się i kontemplacy .

Cham



background image

Kiedy po pęknięciu lodów po raz pierwszy na brzegu rzeki stanął, całą może godzinę,

z brodą na dłoni opartą, nieruchomie przestał, oczyma tylko po roztacza ącym się przed
nim widoku wodząc. Niebo miało uż wtedy ciepły błękit nadchodzące wiosny, a na niem
wzbijało się z nad boru samotne, bladawe, lecz uż ciepłe słońce.

Za rzeką płachty i wzgórza roztapia ącego się śniegu bielały wśród ciemne zieleni

sosen, po których wierzchołkach z urywanem, radosnem krakaniem skakały z podlaty-
waniem wrony.

Rzeka wyglądała, ak nieścigniony szlak płynącego srebra, okryty żeglu ącemi po nim

taflami, pagórkami, domkami z kryształu. Gdzie niegdzie słychać było kipienie i warcze-
nie wody, eszcze pod grubą szybą lodu uwięzione ; lecz środkiem szerokim, to tłumnie
i szybko, to samotnie i poważnie, płynęły te kryształowe twory, lśniące, przezroczyste, tu
i owdzie przez promień słońca pozłocone, albo barwami tęczy nalane i opasane. Było ich
tak wiele, że wydawać się mogły fantastycznym i nieprzeliczonym ludem, w pośpiechu
i milczeniu z akichś nieznanych i niesłychanych stron ucieka ącym. Zaledwie przepłynęły

edne, napływały inne i, gdy tamte u ednego widzialnego końca rzeki zdawały się stła-

czać w gród, wieżami i dachami nastrzępiony, u drugiego końca takiż gród rozdrabniał się
na cząstki i niemi szlak płynącego srebra okrywał. Wszystko to odbywało się w wielkie
ciszy powietrza, którego chłody podszywało słabe i chwie ne ciepło, a napełniała słaba
także, lecz stała woń uż odmarzłe i pod śniegowemi roztopami zaczyna ące swobodnie
oddychać ziemi.

Co rok Paweł widok ten miewał przed sobą i co rok witał go przy aznym uśmiechem

i radosnym błyskiem oczu. Nie tyle było w tem zachwycenia, przez piękność natury obu-
dzonego, ile przy emności, ze spotkania się z czemś dobrze i dawno znanem płynące .

Możnaby mniemać, że dla przyrody uczuwał on to potężne przywiązanie, z którem

niemowlę, imienia matki wymówić nie umie ące, rękoma i usty czepia się e piersi —
które może ślimak do swego wapiennego domku i robak do swo e rodzinne grudki
uczuwa. Jednak, oprócz te serdeczne przy aźni z naturą, doświadczać on musiał na widok

e z awisk rozkoszy i zachwytu, bo kiedy, z góry zstępu ąc, po raz pierwszy te wiosny

płynące kry zobaczył, ak wryty stanął i taki okrzyk z rozwartych ust wydał, akby e
zobaczył po raz pierwszy w życiu. Potem przypatrywał się im z brzegu całą godzinę tak
pilnie i bacznie, akby e liczył.

Za temi, które miały osobliwe kształty, dłuże niż za innemi wzrokiem wiódł; na widok

edne , do kapliczki ze szkła podobne i tęczowemi błyskami u szczytu połysku ące , głową

pokiwał i ęzykiem mlasnął.

— Ot, śliczna!
Stukiem siekiery z te kontemplac i obudzony, obe rzał się i zobaczył Filipa, który

prom swó naprawiać i do puszczenia go na rzekę przysposabiać zaczął.

W robocie te trudność snadź akąś spotkał, bo do szwagra zawołał:
— Pomaży, dziewier! zmiłu sia, pomaży!
Paweł drugą siekierę, dla Daniłka przygotowaną, z ziemi podniósł i pilnie, choć z po-

wolnemi ruchami, ogromne gwoździe w grube deski wbijać zaczął.

Tak obadwa w cichem, porannem powietrzu siekierami gorliwie stukali, aż i Ulana

z dwoma wiadrami po wodę zeszła, i inne kobiety z wiadrami też albo dzbankami ukazały
się na brzegu, a kilku mężczyzn tu i owdzie poczęło ściągać z góry łodzie i czółna, które

uż wkrótce potrzebnemi być miały, i albo siekierami rozluźnione ich deski zbijać, albo

poczynione w nich otwory smołą zalewać.

Brzeg zawrzał życiem, robotą, zamaszystemi ruchami ramion, głośnemi rozmowami.

Przed rozpoczęciem za ęcia wszyscy choć przez chwilę na płynące kry patrzali, głowami
kiwali, palcami sobie wza em na większe i na dziwnie sze z nich ukazywali.

Kobiety, z głośnym piskiem w ledwie odmarzłą wodę bose stopy pogrąża ąc, odważnie

przecież i pośpiesznie napełniały nią wiadra i dzbany.

Kilku chłopców, pod przewodnictwem swawolnego Daniłka, na krę na bliże brzegu

płynącą dostawszy się, z krzykiem triumfu i trwogi naprzemian po ruchome tafli lodu
ślizgać się próbowało; Filip, podniósłszy się z nad roboty, donośnie młodszego brata za
swawolę i prożniactwo gromił, a Paweł, także na chwilę robotę przerywa ąc, kilku na bliże
zna du ącym się ludziom przepowiadał, że wiosna w tym roku rychłą i ciepłą będzie; uż on
to według zapachu ziemi i pory, w które kry płynąć zaczęły, miarku e. Temu gwarowi, na

Cham



background image

ednym brzegu powstałemu, odpowiadał na drugim gwar wron, które rozkrakały się, ak

opętane, i czarnemi stadami nad borem latały, a na szczycie góry od końca do końca wsi
płynąć zaczęły, stłumione ścianami obór, ryk krów i beczenie owiec. Koguty też tam piały,
i psy szczekały w zawody ze stuka ącemi u dołu siekierami, budząc w dalekich głębiach
boru przewlekłe echa.

Franka w te porze, skrzypnięciem otwiera ących się drzwi obudzona, rozczochraną

głowę od poduszki odrywała i zaspanym wzrokiem spostrzegła naprzód kij sękaty, o pod-
łogę izby ze stukiem uderza ący, a potem u samego progu przysiada ącą na ziemi kupę
łachmanów.

— Niech będzie pochwalony… — ozwał się głos, do pociągnięcia piły po drzewie

podobny.

Franka, leniwie wyciąga ąc się na pościeli, mówiła:
— Zmiłu się, Marcelka, ogień rozpal, niech a sobie eszcze troszkę poleżę.
Z żebraczki te , za misę strawy, niekiedy szklankę herbaty albo kawał słoniny i garść

mąki, sługę sobie uczyniła. Była też ona e powiernicą i ze wszystkich mieszkanek wsi

edyną, które towarzystwo lubiła i które nigdy nie nazywała chamką. Wza emnie zwie-

rzały się przed sobą. U progu na ziemi siedząc, albo na ławie z zielonawe szklanki mętną
herbatę popija ąc, Marcela oddawna uż życie swo e France opowiedziała. Wypadkiem,
wśród wie skich kobiet zupełnie wy ątkowym, nigdy zamężną nie była, przez całą mło-
dość po dworach przetułała się, to ciężko haru ąc, to hula ąc sobie i panu ąc, ak zdarzyło
się, ak dola zrządziła.

Był bowiem taki czas, w którym i ona panowała i szczęśliwą była, w pięknych suk-

niach chodziła, tyle tylko pracowała, ile sama chciała. Pan był młody i ak swo ą duszę ą
lubił. Nie żenił się z nią, bo chłopką była, ale lubił i byłby może nigdy lubić nie przestał,
byłby może kiedykolwiek i ożenił się, gdyby ma ątku nie stracił i w dalekie strony do
wielkiego miasta nie wy echał. Gdzież mu uż było, kiedy i sam był biedny, ą z sobą
do wielkiego miasta brać? Po echał i zapomniał. Ona także zapomniała, i różne potem
szczęścia i nieszczęścia ą spotykały; ale, kiedy uż całkowicie postarzała i na żebractwo
zeszła, coraz częście sobie to pierwsze swo e szczęście przypomina, aką była wtedy, i aki
on był, i co w te dawne, dawne lata widziała i doświadczała.

O , cudności i dziwy wszelakie ona wtedy widziała i rozkoszy wszelakich doświadczy-

ła; o nich też, o zabawach i przysmakach pańskich, o poko ach pięknych, o muzykach
wesołych, naprzemian wzdycha ąc, to chichocząc, głową żałośnie trzęsąc, to w same ucho
słuchaczki coś szepcząc, France rozpowiadała. Franka zaś rozwartemi usty, z za których
białe zęby błyskały, i rozbłysłemi od współczucia i ciekawości oczyma zdawała się pić
i pochłaniać te zwierzenia, które w e własne pamięci ró wspomnień budziły. Zkolei
więc przypominała sobie i swo ą szybką, gorączkową mową przed Marcelą malowała lata
swe pierwsze młodości i napełnia ące ą miłosne wrażenia.

Smutnie, gorzko zamyślały się potem obie, Franka głośno wyrzekać zaczynała:
— O , czemu mnie całe życie tak samo nie przeszło, ak wtedy przechodziło! Czemu

a teraz taka nieszczęśliwa, że i nadziei te mieć nie mogę, aby ono kiedykolwiek eszcze

do mnie powróciło!

A stara żebraczka, która imię nadziei oddawna uż wymawiać zapomniała, z rękoma

na kiju splecionemi, w ziemię patrząc, wzdychała:

— O , chciałabym a przyna mnie wiedzieć, czy ten mó gołąbek mileńki po świecie

eszcze nóżkami swemi chodzi? Czy główka ego spoko na i szczęśliwa? Czy robaki pod

ziemią oczek mu nie wy edli?

Czasem, gdy tak wzdychała i zawodziła, łzy wypływały z pod e opuchłych powiek

i po kredowych, pomarszczonych policzkach, ak mętne krople ciekły.

Raz w chwili takiego rozczulenia powiedziała France, że dwo e dzieci miała: syna,

który, zaledwie dorósłszy, umarł, i córkę, która ży e, ale głupowata, niezdarna, po na -
podle szych służbach chodzi i e w niczem pomocą być nie może.

Powiedziała to bez wahania, bez zawstydzenia, ot, tak, ako rzecz zupełnie prostą,

i która w te chwili na pamięć e przyszła. Ale wnet przypomniała sobie także, ile biedy,
pracy, kłopotów z dziećmi temi miała, ak e dla wyżywienia ich i przyodziania ręce od
pracy mdlały, ak musiała i za nich i za siebie wysługiwać się ludziom, i ak za to wszystko
na starość nic e , oprócz żebractwa, nie pozostało.

Cham



background image

Brwi siwe nasępiła, źrenice e z za powiek opuchłych i czerwonych srogie błyski ci-

skały.

a im dobra na tym i na tamtym świecie nie było! a

h a a

a

! a

m

!

Po chłopsku złorzeczyła dachom, pod któremi kochała, weseliła się, pracowała, cier-

piała i z pod których w ostatecznym wyniku nic nie wyniosła, oprócz samotne , żebracze ,
okrutne starości.

Frankę też porywały gorzkie urazy i gniewy. Zrywa ąc się ze stołka, z żywemi gestami

szczupłych ramion, przekleństwom i skargom żebraczki wtórzyć zaczynała.

— A aż co zyskała u nich! Figa, rożek i pierożek zostawały mi zawsze z każde te mi-

łości i z każde te służby. Kiedy na więce lubiłam, lubić przestawali. Kiedy chorowałam,
do szpitala mnie rzucali. Kiedy zamąż szłam, trzy dziurawe koszule miałam. O , świat! o ,
ludzie! Żeby taki świat pioruny spaliły! Żeby tacy ludzie wskróś ziemi przewalili się!

Na sferę świata, w które spędziły młodość i z które uniosły nagie ciała i puste dusze,

z serc i ust wyrzucały namiętne przekleństwa, ale za kwadrans, za godzinę, na dale naza-

utrz, znowu o powabach e , uciechach i zaznanych wśród nie wzruszeniach i rozkoszach

wspominały z zachwytem, tęsknotą i żalem.

Raz, o szare godzinie, Marcela, u progu izby na ziemi siedząc, po z edzeniu kawałka

chleba i sera, w długie wpadła milczenie. Tylko co powiedziała France, że do miasta u-
tro pó dzie, aby przez nadchodzący wielkanocny tydzień trochę groszy od dobrych ludzi
nazbierać, est to bowiem pora, w które ludzie na więce żebrakom da ą. Franka aż za-
trzepotała cała, o wycieczce Marceli do miasta usłyszawszy. Onaby także tam poleciała,
na skrzydłachby poleciała, aby domy i ulice, przy aciół i przy aciółki zobaczyć, choć raz
po dawnemu poweselić się i pohulać. Ale gdzie e tam teraz o takiem szczęściu myśleć.
Już za nią klamka zapadła, uż ona sama siebie w grobie zagrzebała. Siedzieć e teraz tylko
w te chacie, wiatrów wie ących słuchać i na chamów patrzeć. Ot, co ona z sobą zrobiła…

Długo mówiła w ten sposób, ale, od Marceli odpowiedzi żadne nie otrzymu ąc, w ką-

cie izby na ławie skurczona w ponure milczenie zapadła.

Cisza i zmrok napełniały izbę. Ze wsi dochodziły odgłosy do monotonnego szmeru

podobne; na przeciwnym brzegu rzeki głos męski i donośny, każdą zgłoskę przewlekle

akby śpiewa ąc, wołał:

— Po-rom! po-rom!
A wnet potem dało się słyszeć szybkie zbieganie z góry Filipa i Daniłka. Na świecie

wiosna roztapiała resztki chłodu, pachniała odżywia ącemi igłami sosen, zieleniała mło-
dą trawą. Na dworze bawiące się dzieci Koźluków u bliskiego płotu wybuchały czasem
płaczem lub śmiechem.

Dwie kobiety, w mroczne izbie zdala od siebie siedząc, milczały, i po długie dopiero

chwili z szarze ące u drzwi kupy łachmanów wydobyło się coś nakształt śpiewu:

Powie , wietre, powie , wietre, z zielonoho ha u,

Powiernisia nasz panoczek z dalokoho kra u!
Jak a ma u powiewaci, koli ha wysoki,
Jak a ma u powiernućsia, koli kra daloki!

Dziwny to był śpiew: basowy, ochrypły, dygoczący, do wywodzenia tonów sił nie

ma ący, ednak pełen żałości i skargi. Wnet też, po prześpiewaniu edne stro pieśni,
Marcela wzdychać zaczęła tak głośno, że to wzdychanie, ak przedtem śpiew całą, coraz
ciemnie szą, izbę napełniło.

— Och, och, och! Och, och, och!
Ale wkrótce wzdychanie to zastąpił świszczący szept:
— W imię O ca, i Syna, i Ducha Świętego. Amen. O cze nasz, któryś est w niebie-

siech…

W szepcie tym słychać było skruchę, pokorę, szczere i błagalne wznoszenie się sieroce

i znękane duszy ku Niebieskiemu O cu.

Odmówiła cały pacierz, przeżegnała się znowu i wnet potem innym uż zupełnie tonem

przemówiła:

— Aaa! a aż tobie nowinę powiedzieć zapomniałam!

Cham



background image

Głośno i przeciągle poziewa ąc, Franka zapytała:
— Jakaż to nowina?
— Już akieś państwo z miasta pałac na lato na ęli.
Franka wiedziała, że chłopi tę willę, w które zeszłego lata parę miesięcy spędziła,

i z które wziął ą Paweł, pałacem nazywa ą.

Z ławy poskoczyła, w ręce klasnęła.
— Już na ęli! a, mo aż ty mileńka, czemuż ty mnie pierwe tego nie mówiła? Ot, cie-

kawość, kto to taki ci państwo? Może zna omi? Może kogo zna omego z sobą przywiozą?
Jak tylko przy adą, polecę dowiedzieć się i popatrzeć! Nie wiesz czasem, Marcelko, czy
bogaci, czy młodzi, czy dużo służby trzyma ą?


Dzień esienny zbliżał się do końca, powietrze chłodne i nieruchome napełniał zmrok
przedwczesny, zaprawiony sinawą barwą, od ciężkich, ciemnych, niskich kłębów chmur
spływa ącą. Kłęby te, ogromne i mnie sze, akby roztopionym ołowiem nalane, ciężko,
leniwie, bardzo powoli przewalały się po gdzie niegdzie bardzie widzialne białości ob-
łoków, a u zachodnie strony widnokręgu stawały edną grubą, wysoką ścianą, po które
mętnych, sinawych szarzyznach płynęły fale i plamy brudnego granatu i smołowe prawie
czarności.

W tym przedwczesnym, smutnym, sinawym zmroku, w powietrzu chłodnem, nieru-

chomem, akby zamarłem, bo dźwięków, woni, nawet oddechów wiatru pozbawionem,
szereg niskich domostw, u szczytu nadrzeczne góry wyciągnięty, stał cicho, nierucho-
mie, akby sennie.

Kędyś tam na szerokich polach, gnijącem ścierniskiem usłanych i uschłemi łodygami

roślin nastrzępionych, ostatni w roku i dniu oracze zatapiali eszcze lemiesze w pociem-
niałe od deszczów ziemi i przewlekłemi wołaniami zachęcali zmęczone zwierzęta do prze-
ciągnięcia pługów po ostatnie , eszcze nie zorane , bróździe. Ale na ulicy i podwórkach
wsi ludzi widać nie było.

Wszystkie nazewnątrz chat roboty pokończone zostały, ogrody stały pustką, żadna

gałąź nie poruszała się na żadnem z drzew, ogołoconych z liści i na granatowoczarnem tle
nieba rysu ących ciemne, koronkowe wzory. Tu i owdzie nisko nad ziemią okna zapalały
się, ak złotawe lub czerwonawe ogniki, a wyże z kominów wypływały dymy, lecz zamiast
wstęgami rozwijać się ku górze — smutno i ciężko takiemiż kłębami, ak te, które wisiały
pod niebem, staczały się ku ziemi.

Wśród tego zmroku i te nieruchomości rzeczy i ludzi Paweł stał tak przede drzwiami

swo e chaty w postawie słupa, wkopanego w ziemię. W ręku trzymał krótką fa kę i bez-
wiednie podnosił ą czasem do ust, ale za każdym razem ręka ego ciężko wdół opadała,
a z fa ki nie wydobywało się ani trochę dymu, bo oddawna uż ona zagasła.

Z pod daszka czapki, nisko na czole zsunięte , wyrazu i kierunku ego spo rzenia

dostrzec nie było można, ale po ustach i dolne części ściągłych policzków przebiega-
ły wciąż krótkie drgania, akby od wewnętrznych łkań czy bólów pochodzące. Czasem
drgania te wykrzywiały mu usta tak, ak, to bywa u dzieci, które wzbiera ący w nich płacz
powstrzymu ą, lub wyrywa ą z nich ciche, przeciągłe okrzyki bezgranicznego zdziwienia.

Osłupiały, ak w ziemię wkopany, wszelkiego ruchu pozbawiony, Paweł wymawiał

czasem:

— Aaaaa!
I znowu milcząc, z pod daszka czapki kędyś daleko na pola, za ostatniemi płotami wsi

leżące, czy na wijącą się wśród nich i daleko ucieka ącą drogę spoglądał.

Za Niemnem ozwało się i w głębokie ciszy przeciągle, posępnie popłynęło wołanie:
— Proooom! Proooom!
Drzwi Koźlukowe chaty ze stukiem otworzyły się i zamknęły, dwóch ludzi przebiegło

wąskie podwórko, i dwie pary męskich stóp zatętniły na stoku góry.

Za Niemnem parę razy ozwało się eszcze wołanie:
— Proom! Proom!
I umilkło, bo pokład z desek, do dwóch dużych łodzi przytwierdzony, szybko uż

mknąć zaczynał ku piaszczystemu brzegowi, na którym mętnie ciemniały zarysy parokon-
ne bryczki. Pod ciemnemi, niskiemi chmurami, na ciemne wodzie, toczące się zwolna

Cham



background image

i ciężko, prom i prowadzący go ludzie wyglądali ak widma.

Rytmicznie, cicho — bez na lże szego plusku i szelestu, Filip i Daniłko odginali wtył

wysokie swe postacie i znowu e prostowali. Rysy i odzież ich zmrok zacierał tak, że wy-
dawali się czarnemi, z czarnym promem zrośniętemi linjami, a długie szosty od rąk ich
ku wodzie rysowały suche, czarne, ukośne linje. Wtedy dopiero, kiedy prom całą szero-
kość rzeki przepłynął, na przeciwległym brzegu ozwały się niewyraźne, bo przestrzenią
zgłuszone, rozmowy.

Wtedy też Paweł, przede drzwiami swo e chaty sto ący, przeciągle i cicho przemówił:
— Jezuż mó ! Jezu! Jezu!
Niewiadomo było, czy wołanie o prom słyszał, lub czy dźwięk akikolwiek mógłby

mu w te chwili przedrzeć się do świadomości i na świat zewnętrzny wydobyć duszę,
pogrążoną w akie ś głębokie topieli.

Tylko powolnym ruchem ręki wyże nieco na czole czapkę podniósł, i wtedy dopiero

do rzeć było można, że patrzał na drogę, po polu wijącą się i aż pod daleki ciemny skłon
chmur ucieka ącą.

Od rzeki na górę powoli i z przytłumionym przez wilgoć turkotem w eżdżała pa-

rokonna bryczka; w te same chwili z za węgła Koźlukowe chaty wyszedł Filip. Dla
pośpiechu widać naokoło płotka, rozdziela ącego ogród, nie obszedł, lecz, przestąpiwszy
go z łatwością, puste zagony kilku szerokiemi krokami przebył i przed Pawłem stanął.

— Dziewier! — przemówił — nie gniewa się na nas, bądź łaskaw, ale my teraz

uradnika przez rzekę przewozili i wszystko emu powiedzieli.

Z trudnością widoczną głos z piersi dobywa ąc, Paweł zapytał:
— A cóż wy takiego emu powiedzieli?
Filip głowę trochę pochylił i rękę do włosów podniósł.
— A że Franka gdzieściś podziała się, i uż tydzień, ak e w chacie niema… — zcicha

powiedział.

Paweł głowę podniósł, i z pod daszka czapki oczy mu błysnęły ostro, popędliwie.
— Czort was za ęzyk ciągnął! — ze śpiesznym oddechem przemówił.
— Jaby to może i nie gadał… co mnie do tego? — usprawiedliwiał się Filip — ale

Daniłko zaczął: tak i tak, panie uradniku, tak i tak… ak ten mówił… uciekła!

Teraz parokonna bryczka z za Koźlukowe chaty wy echała i przed zamkniętemi wro-

tami podwórka stanęła.

Na bryczce siedzący człowiek, w płaszczu, z mętnie połysku ącemi guzikami, głosem,

w którym czuć było drwiący uśmiech, zawołał:

— A co, Kobycki? żonka tobie, słyszę, przepadła… Uciekła, czy co? A może ą roz-

bó niki gdzie zabili? albo utopiła się? ha? Czemuż polic i znać nie dał? Możeby, dobrze
poszukawszy, i znaleźli. Czy tobie e nie szkoda? ha? taka ładna kobietka przepadła, a on
nic. Wstydziłby się… cha, cha, cha!

Śmiał się, a trzy osoby, przed chatą sto ące, z widocznem wytężeniem ciekawości

odpowiedzi Pawła oczekiwały. Może spodziewały się, że przekleństwem na tą zginioną
on wybuchnie, albo polic anta błagać zacznie, aby wyszukano ą, choćby z pod ziemi
wykopano, a do niego na karę i pomstę przyprowadzono.

Ale Paweł, u bryczki sto ąc, milczał dopóty, dopóki uradnik śmiać się nie przestał;

potem zaś poważnie, spoko nie przemówił:

— Ona nie uciekła, nie utopiła się, i nijakie rozbó niki e nie zabili. Do familji swo e

poszła…

— Ehe! — cienkim i przekornym głosem zagadał we wrotach Daniłko — do familji

poszła… niewiadomo tylko, kiedy powróci!

Filip syknął na brata, aby milczał, Paweł zaś, na polic anta patrząc, mówił dale :
— Polic i a nie ozna miał i ozna miać nie będę, bo tu nijakie polic i nie potrzeba…

a dla nie polic a…

Podniósł trochę głowę, w głosie ego zabrzmiał gniew.
— Ot, aki hardy! pchi! — drwiąco syknął urzędnik i z niezadowoleniem zapytał:
— To ty e , znaczy, pozwolenie dał? ha?
— Dałem! — bez chwili wahania odrzekł Paweł.
Daniłko w obie garście śmiechem parsknął.

Cham



background image

— No, kiedy tak, to i a tu nie mam nic do roboty! Wio! rusza !
Bryczka potoczyła się i po ulicy wsi głucho dudniała; Paweł ku tro gu ludziom, za

nim sto ącym, zwrócił się; oczy mu z pod czapki ak świece gorzały.

— A wy ęzyki mocno w gębach trzyma cie! — z gwałtownym ruchem ramienia

zawołał — bo i a, choć spoko ny, gniew swó pokazać mogę… Co wam do tego, że ona
poszła, i co was obchodzi, kiedy powróci: prędko czy nie prędko? Jeżeli ona co złego
zrobiła, to mnie zrobiła, nie wam. Ot! Ale ona nic złego nie zrobiła… Do familji poszła,
z mo em pozwoleniem poszła! Ot, wam wiadomość. Stulcie gęby, i żeby a nigdy waszego
gadania o nie nie słyszał…

— O , Pauluczku! — żałośnie za ęczała Ulana — musi ty uż nas ze wszystkiem nie

lubisz, kiedy nami tak poniewierasz… a wszystko — cisze dodała — przez tę szelmę,
ła daczkę…

Żałosny głos siostry, którą na rękach swych wyhodował i ak o ciec z rodzone chaty

wyprawił, trochę go ułagodził.

— Nie poniewieram a wami — spoko nie odpowiedział — a tylko proszę i każę,

abyście nie robili tego, co mnie niemiłe… Ja wam nigdy tego nie robił, nie róbcież i mnie…
A ona do familji poszła, z mo em pozwoleniem poszła, i czy prędko wróci, czy nieprędko,
to uż mnie bardzo dobrze wiadomo. Ot, wam wiadomość, pamięta cież!

Odszedł, płot w na bliższem mie scu przestąpił i znowu przed swo ą chatą stanął,

plecami o ścianę oparł się i ciężko, śpiesznie, ak człowiek bardzo zmęczony, dyszał. Czapkę
aż do połowy czoła podniósł i na drogę, zaledwie uż dostrzegalnym białawym szlakiem
ciemne pola przerzyna ącą, patrzał.

Koźlukowie zniknęli we wnętrzu swo e chaty, które dwa małe okna pozłacał blask

płomienia.

Chata Pawła stała za ego plecami, ciemna, zamknięta, milcząca; milczenie razem ze

zwiększa ącym się coraz zmrokiem zapanowało znowu od nieba do ziemi, a przerwał e
dopiero powiew wiatru, który przed samem zapadnięciem nocne ciemności nie wiedzieć
skąd się zerwał, po badylach ogrodu zaszeleścił i w borek sosnowy, krzyżami i mogiłami
napełniony, poleciał. Sosny zatrzęsły gałęźmi i przeciągle zaszumiały; drobna, deszczowa
mgła spuściła się od chmur, które, coraz bardzie ciemnie ąc, zlewały się w edną czarną,
nisko wiszącą oponę.

Dla mieszkańców wsi zaczęła się noc esienna, ciemna, długa, nierozweselona esz-

cze wieczornicami, które w późnie sze dopiero porze roku rozpocząć się miały. To też
oprócz psów, których drobne postacie pod ścianami i płotkami czasem przebiegały, żywa
dusza nie ukazywała się nazewnątrz chat, wewnątrz przecież blaskami ognisk i rodzinnym
gwarem napełnionych.

W borku nad mogiłkami zakwiliła sowa, i ednocześnie wrota podwórka zcicha skrzyp-

nęły: akaś niewielka, w grubym zmroku ciemna postać szybko podwórko przeszła i przed
Pawłem stanęła.

— Pauluk! — zaszeptała.
— A czego? Kto to taki? — głosem budzącego się ze snu człowieka zapytał Paweł.
Ale kobieta bezpośrednie odpowiedzi mu nie dała. Niskiego wzrostu była, więc, aby

mu w twarz móc patrzeć, wysoko głowę podnosić musiała.

Z podniesioną głową zaszeptała znowu:
— Czego ty, Pauluk, sterczysz przed chatą, ak ten wartownik? Czego ty tu, ak

ten słup, stanął i po nocy na pole oczy wytrzeszczasz? Toż to nic. Idzi do chaty! czu esz?
(słyszysz). Nu, idziże, a to ludzie pomyślą, że sfiksował, albo złe akie do ciebie przystąpiło.

Niewiedzieć dlaczego mówiła to wszystko szeptem, bo słowa e nic ta emniczego

w sobie nie zawierały, i dokoła nikogo nie było, ktoby e mógł usłyszeć. Ale był to szept
taki, akim zazwycza przemawia ą ludzie, krząta ący się około ciężko chorych albo umar-
łych — czuć w nim było gderliwą troskliwość i trochę przerażonego lęku, przez ta em-
nicze i groźne z awisko choroby lub śmierci obudzonego.

— Czu esz, Pauluk? — coraz więce naglącym szeptem powtarzała. — Idzi do chaty!

Co ty tu wystoisz? Ot, i deszcz padać uż zaczął. Nu, idziże, idzi, idzi!

Obydwiema rękoma i całem swo em szczupłem ciałem ku drzwiom chaty popychać

go zaczęła. Ale ego natarczywość ta oburzyła.

Cham



background image

— Czego ty ode mnie chcesz, Awdocia? Czego ty do mnie przyczepiła się, ak ta smo-

ła? — gwałtownie zaszeptał. — No, odczep się! kiedy zechcę, to i całą noc tak przesto ę,
a tobie nic do tego!

— Otóż i nie przestoisz! Otóż a ciebie na marne zginienie nie dam! Co to? Mało a

chorych widziała i od śmierci ratowała? I ciebie wyratu ę.

Widocznie stan, w akim zna dował się teraz Paweł, ednoznacznym był dla nie z cho-

robą.

Już zrana dnia tego, spotkawszy się z nim na brzegu rzeki i bystre swe oczki w niego

wlepiwszy, pokiwała głową i zcicha przemówiła:

— Cościś ty, Pauluk, kiepsko wyglądasz. Tak wyglądasz, akby tobie tydzień do

śmierci było.

I, wiadro, pełne wody, rzeźwo na górę dla synowe niosąc, postanowiła wtedy, że

wieczorem pó dzie do niego dowiedzieć się…

Teraz znów szeptała:
— Chadzi do chaty, to cościś o France powiem. Maksym z miasta dziś przy echał

i ą w mieście widział. Kiedy pó dziesz do chaty, to powiem, a kiedy nie pó dziesz, to tak
i zostawa , ak bydlę nieme i rozumu nijakiego nie ma ące… albo ak ta dziecina głupia,
ratunku swego nie rozumie ąca…

Niedarmo dziecina w te chwili na myśl e przyszła. Wiele, wiele razy, gdy syn e ,

Maksym, i dwa inni e synowie i córki, i potem młodziutka synowa w gorączce i różnych
bólach na tapczanie leżeli, stała ona nad nimi, z garnkiem gorzkiego stanouniku albo
poruszeniku w edne ręce, a w drugie z trochą miodu na drewniane łyżce, i mówiła:

— Kiedy napijesz się ziela, to miodu dam, a kiedy nie napijesz się, to tak i zostawa ,

ak to bydlę nieme i rozumu nijakiego nie ma ące…

Teraz mówiła do Pawła:
— Kiedy pó dziesz do chaty cościś o France powiem, a kiedy nie pó dziesz, to tak

i zostawa … Czy a z tobą całą noc tu przesto ę? Czy a dla ciebie, ak ten pies, na deszczu
moknąć będę?

Paweł czapkę na czoło nasunął.
— Mnie nijakie wiadomości o nie nie potrzeba… — sarknął — a sam o nie wszyst-

ko wiem… do swo e familji poszła…

Jak wprzódy do uradnika, siostry i szwagra, tak teraz do Awdoci przemawiał w sposób

dawnie u niego niebywały: szorstki i zniecierpliwiony. Jednak zwrócił się ku drzwiom
chaty i z głośnem stuknięciem e otworzył; zanim ednak do ciemne sionki wszedł, raz

eszcze ku czarnym polem, ku całkiem uż w ciemnościach utopione i niewidzialne dro-

dze twarz obrócił.

W ciemne izbie, głośnie niż przedtem, choć zawsze stłumionym głosem, Awdocia

przemówiła:

— Aaaa! toż u ciebie zimno w izbie! hm! Musi dni ze trzy w piecu nie palono. Czy

ty dziś adł co, czy nie adł? Musi nie adł, bo w piecu ognia nie było. Nu, da siarczyki
(zapałki)! ogień rozniecę i wieczerzę tobie zgotu ę! O , ty stary, a durny! Dawa siarczyki,
gdzie siarczyki?

— Albo a wiem? poszuka cie sami, bądźcie łaskawi!
Słowa te wymówił ochrypłym głosem i na ławie pod oknem usiadł.
Kobieta, ak cicha mysz, zwijała się w ciemne izbie, dłonie po piecu, piecyku, stole

i ławach przesuwa ąc. Przytem szeptała:

— Kab ich paralusz kinuł! Kab oni skrucilisia! Kab ich chwaroba!
Tak złorzeczyła zapałkom, których znaleźć nie mogła. Nakoniec znalazła, i zaraz w rę-

ku e błysnął drobny, siny ognik, a potem długim, płomiennym ęzykiem zapaliła się
sucha drzazga, którą Awdocia także omackiem znalazła, z ziemi podniosła i zapaloną
w podniesione nieco ręce trzymała, czeka ąc, aż cała ogniem się za mie.

Przed głębokim, pustym, wystygłym otworem pieca, w świetle płonące nakształt

pochodni drzazgi ukazała się i uwypukliła głowa e czerwoną chustką owinięta, i twarz
w ramach czerwone chustki, na czole, policzkach, dokoła ust i oczu w mnóstwo drob-
nych zmarszczek pomarszczona, ale okrągła, pełna, rumiana, ak zdrowe i tylko nieco
przymarzłe abłko esienne.

Cham



background image

W czarnych, żywych, bystrych oczach, oprawą mnóstwa zmarszczek otoczonych,

blask ognia zapalał złote świeczki. Rozweseliła się też i rozgadała:

— Ot, zaraz tobie i ogień będzie, i wieczerza, i ciepło zrobi się w chacie. A est u ciebie

słonina? Zacierki ze słoniną zgotu ę, czy co? bo ak

obierać zacznę, to i do północka

głodny zostaniesz. A z zacierką krótka robota. Potem posiedzim sobie, pogadamy, a kiedy
chcesz, to i przenocu ę sobie tuta … Zawszeż nie taki sam będziesz, ak ten wilk… choć
dawnie i przyzwycza ony był do tego, ale uż odwykł… Oho! czy a takich rzeczy nie wiem
i nie znam? Ja wszystko wiem i znam. Kiedy mó umarł, to takie mnie bóle pod sercem
zde mowały, że gdybym na minutkę sama została, to tak ot, zda e się, że uż skonam,
że uż i po mnie będzie. Ale nie było kiedy same zostawać… dzieci skonać nie dały…
dzieci pilnowałam i podhrudnik piłam. Ja i tobie podhrudniku przyniosę, bo w zgryzocie,
wiadomo, okrutne bóle pod serce przystępu ą, a ak tego ziela napijesz się, zaraz opadną,
i lże stanie… Jutro ak świt, znów tobie ogień rozniecę i duchem do swoich polecę…
Oho! eszcze a, chwała Bogu, dwom chatom i dwom gospodarstwom dam rady. Siła

e i ochota e… Czemu nie? Dobremu człowiekowi w zgryzocie pomocą stanąć — czy

to mała rzecz? Pan Bóg za to grzechy odpuści, a ty, Pauluczku, kiedy odwdzięczyć się
zechcesz, to czasem troszkę ryb nam przyniesiesz… Tadeusz i Hanula za rybką przepada ą,
strach, ak szelmeczki maleńkie za nią przepada ą, więce eszcze, niż za cukrem, albo
obarzankami; a eżeli nie zechcesz przynosić, to z Bogiem i nie przynoś sobie… Wszystko

edno… bylebym a ciebie od te paskudne choroby wyleczyła! E , wyleczę! czemu nie

wyleczę? Nie takie a choroby widziała i leczyła…

Widocznie pomiędzy zgryzotą a chorobą wyraźne granicy nie dostrzegała, i pierw-

sza lże szą się e wydawała od drugie , bo nietylko coraz głośnie i coraz prędze mówić
zaczęła, ale przy wspomnieniu o maleńkich szelmeczkach, Tadeuszu i Hanulce, wesoło
sobie zachichotała.

Przytem do płonące trzaski przytknąwszy drugą, trzecią i czwartą, cały pęk płomien-

nych ęzyków w pusty otwór pieca rzucić uż miała, gdy nagle uczuła się silnie za rękę
pochwyconą.

— Nie zapala cie ognia! Jeżeli Boga kochacie, nie zapala cie! — nad głową e prze-

mówił głos, tak do mu ącem cierpieniem zd ęty, aki nieraz, nieraz w długiem swem życiu
słyszała u tych, którzy zaraz umierać mieli.

Strach ą zd ął, obe rzała się szybko.
— Czemu? — zapytała i z otwartemi usty, z pękiem palących się trzasek w ręku,

w pochyloną nad nią twarz Pawła oczy wlepiła.

— Aaaa! — zadziwiła się. — Schfichsował! dalibóg, schfichsował! do czego ty teraz

podobny? żeby sam siebie zobaczył, toby przeląkł się!

Cała rzecz w tem ednak była, że czoło Pawła zbiegło się w dwie grube fałdy, usta ego

były wykrzywione, a pod wzniesionemi brwiami oczy bez blasku i bez ruchu spoglądały
gdzieś daleko za te ściany w daleki świat.

— Nie zapala cie ognia, — powtórzył — zmiłu cie się, nie zapala cie!…
Wpół z przestrachem, wpół z gniewem zapytała znowu:
— Czemu?
— Już nie pyta cie się, bądźcie łaskawi, tylko nie zapala cie…
A potem z ciężkim nad sobą samym przymusem dodał:
— Mnież wydało się, że to ona przed piecem stoi i ogień roznieca.
Zapalone trzaski z rąk Awdoci wyrwał, na glinianą podłogę rzucił, stopami zagasił.
Ciemność znowu izbę zaległa, a wśród nie przez długą chwilę rysowała się ciemnie sza

od nie postać sto ące przed piecem Awdoci. Długo, milcząc i nieruchomie, zapewne
z palcami do policzków przyłożonemi, stała. Zawsze palce do policzków przykładała, gdy
namyślała się lub dziwiła. Widać choroba Pawła cięższą była, niż przypuszczała wtedy, gdy
głośno sobie, akgdyby nic ważnego nie stało się, gadać i nawet chichotać zaczęła. Widać,
że emu stało się coś ważnego. Widać, że to emu zrobione, i trzeba będzie utro kopytniku
mu zgotować, bo kopytnik od zrobionego na lepszy.

Ale tymczasem żal nad kumem i ciekawość, ak też to wszystko stało się, i co on teraz

w głowie ma, tak ą paliły, że ledwie ęzyk utrzymać w sobie mogła, tyle na nim i zapytań,
i pocieszenia, i wszelkiego innego gadania miała. Do siedzącego na ławie podeszła.

Cicho, powoli podeszła, i cicho też, tak ak przy chorym, zaszeptała:

Cham



background image

— A Maksym o nie wiadomość z miasta przywiózł.
Pawła, pod ścianą siedzącego, wcale w ciemności widać nie było.
Z ciemności te , niewidzialny, tonem niezłomnego oporu odpowiedział:
— Mnie nijakie wiadomości o nie nie trzeba. Do swo e familji poszła, z mo em

pozwoleniem poszła…

Wtedy Awdocia usiadła na drugie ławie, naprzeciw okna sto ące , i powoli, tym razem

rozważnie, szeptać zaczęła:

— Czy ty, Pauluk, sam siebie durzysz, czy ludzi okpiwać chcesz? Na co takie gadanie

przydało się, kiedy wszyscy wiedzą, że ona do nijakie familji nie poszła, ale od ciebie
w świat uciekła? Z loka em tych panów, co latem w pałacu mieszkali, uciekła. Jaż sama nie
raz i nie dwa razy widziała, ak ona do pałacu biegała, a kiedy pobiec nie mogła, to tę szelmę
Marcelę z różnem gadaniem posyłała. Ja i tego loka a nie raz, nie dwa widziałam, kiedy
sobie nad rzeką chodził, a tego wypatrywał, żeby ona z góry zbiegła! Z bliskości nawet

ego widziałam. W czarnym surducie, z kręconemi włosami chodził, i czemściś takiem od

niego śmierdziało, że ni to ełkie sadło, ni to bahun w lesie rosnący, ni to błoszczytnik,
wszędzie plugastwo tru ący — zanic nie poznasz — ale cościś bardzo śmierdziało. Marcela
gadała, że to parfumy i pamady… czort eho zna e!… A ta, ot, i zaczęła przepadać za nim.
Paniczem go przed Marcelą nazywała. Dość uż, mówi, a na chamów napatrzyła się;
panicza chcę. Nadto e , słyszę, te parfumy podobały się.

Raz w pałacu, wiadomo, w kuchni, tańce sobie zrobili, i ona na te tańce poleciała.

A ty wtedy cały tydzień na rzece był, ryby łapał i do miasta woził. Z tych tańców, ak
schfichsowana przyleciała i eszcze sama edna po chacie tańczyła. — O , Marcelka —
mówi — aki on śliczny, ak on ślicznie tańczy, i akie u niego słodkie mówienie! —
A potem, kiedy te panowie nazad do miasta wybierali się, cościś pierwe posmutniała,
a potem znów poweselała i Marceli powiedziała, że on ą namawia, żeby do miasta wróciła
się i znów tam w służbę poszła, a on będzie do nie codzień przychodził i, ak tylko
można, to na spacer i na tańce ą poprowadzi. — Polecę — mówi — dalibóg, polecę!
Czy to a w niewolę zaprzedała się? Czy za życia w mogiłkę mnie pogrzebali? Czy mnie
świat niemiły? Polecę! — I poleciała! Kab e dobra nie było, ła daczce takie ! a ty familję
wymyślił! Do familji i do familji poszła! Myślisz, że ludzi zdurzysz, a sam durny! Tut
i dziecko wszelakie wie, aka to familja…

Umilkła i zapewne z chciwością oczekiwała, co też on teraz e powie, kiedy uż prze-

konał się, że ona o wszystkiem wie, i wszyscy wiedzą.

Pewnie Frankę przeklinać zacznie i na swo ą własną głupotę narzekać, że z taką ożenił

się, a byleby tylko przeklinać i narzekać zaczął, to i zgryzota prędze z niego wy dzie.

Czekała ednak długo; Paweł nie odpowiadał i po kilku dopiero minutach w grube

ciemności głos przyciszony, ochrypły, wymówił:

— A przysięgała!
W dwóch tych wyrazach zabrzmiało niezmierne, bezdenne zdziwienie.
Awdocia z równym prawie zdziwieniem aż krzyknęła:
— Czyż ty, doprawdy, teraz ode mnie dowiedział się?
Daremnie ednak tym razem na odpowiedź czekała; Paweł milczał.
Więc znowu mówić zaczęła.
Opowiedziała, że wczora syn e , Maksym, na targ niedzielny szesnastkę owsa i pół

kopy a woził, a pod wieczór, z rynku z echawszy, na ulicy Frankę spotkał. Z kawalerem

akimś, pewnie z tym samym loka em, pod rękę szła, a czerwone stużki aż biły od nie ,

tyle ich na siebie nakładła. Maksyma zobaczyła i głową emu na powitanie kiwnęła.

— Jak się masz, Maksymku? — mówi — kłania się tam wszystkim ode mnie i po-

wiedz, żeby do mnie na Berdyczów drobnemi literami pisali — mówi.

Zęby wyszczerzyła i, podskaku ąc, poszła sobie ze swoim kawalerem razem. Maksym,

obe rzawszy się za nią, tylko plunął.

— O , mameczko — mówi — taka mnie ochota brała batem po plecach ą ścią-

gnąć, że ledwie garść przy sobie utrzymałem… ale bałem się — mówi — boby do polic i
zaprowadzili…

Znowu przestała mówić, do na wyższego stopnia ciekawa, akie wrażenie sprawi na

Pawle wiadomość Maksyma. Teraz, to uż pewnie przeklinać i ostatniemi słowami ła-

ać ą zacznie. Ale Paweł milczał długo, aż znowu głosem człowieka, z bezdenne topieli

Cham



background image

zdziwienia odzywa ącego się, przemówił:

— A przysięgała!
— Baba swo e, a czort swo e! — wykrzyknęła. — Co chcesz emu gada , człowieku,

a on tylko dziwu e się i dziwu e. Czegóż ciebie taki dziw bierze?

Na zapytanie to odpowiedzi nie doczekawszy się, dale prawiła:
— Ty, Pauluk, wielkim krzyżem przeżegna się, na tę szelmę pluń i po dawnemu sobie

cicheńko, spoko nieńko żyć zaczyna . Czego tobie braknie? Chatę swo ą masz, rzemiosło,
i dobre, w ręku masz, grosz siaki taki, i przy aźń ludzką, i łaskę a miłosierdzie Pana Boga
wszechmogącego nad sobą masz… Czego tobie smucić się i w zgryzocie żyć? O , o ! żeby
tak wszystkim dobrym ludziom na świecie było, ak tobie dobrze być może, eśli głupim
nie będziesz. Pana Boga słucha , z dobrymi ludźmi ży , edz, pij i na tę biedę, co cię
spotkała, plu !

— Żaden człowiek — mówiła — bez biedy na świecie nie przeży e, ale bywa ą daleko

od te gorsze; ot, naprzykład Karasiowi dwie krowy na wiosnę zdechły, a teraz wszystkie
świnie chorować zaczęły i pewno też wyzdycha ą… Albo u Szymona Mikuły… to uż
bieda! syn ego Jasiuk, rozbó nikiem zrobił się, i uż go raz na Sybir byli wysłali, a teraz
drugi raz za to, że stamtąd uciekł, na Sybir i na pletnie sądzić będą. Ot, prawdziwa bieda!
Gdyby ona, broń Boże, syna rozbó nika miała, to uż chyba nie wytrzymałaby i, Pana
Boga przeprosiwszy, powiesiłaby się, albo do Niemnaby się rzuciła, i z żalu nad dzieckiem
rodzonem, i z samego wstydu…

— A two ać aka bieda? Niezna omą, niewiadomą z

(kałuży) wyciągnąłeś i, kab

dobra była, chciałeś! Głupi ty! Ja odrazu wiedziała, co z tego będzie. Czortouska córka,
do swego baćka czorta powróciła. Wiadomo, czort swo e dzieci lubi i nigdy ich zupełnie
od siebie nie puszcza. Choć i puści kiedy, to na krótko, a potem znów pazurami za duszę
zaczepi i do siebie ciągnie, aż póki ze wszystkiem do piekła nie zaciągnie. Tak uż musi być;
tak uż widać Pan Bóg na wyższy chce, żeby edne ludzie Jemu, a drugie czortu służyli.
Ty, Pauluk, Bogu służ, a o czortouską córkę nie dba . Cudza ona tobie była i cudza znów
zrobiła się. Niecha sobie marnie ginie i przepada…

I sama uż nie wiedziała, co dale mówić i czem więce go pocieszać. Całą uż swo ą

filozofję wyczerpała, wszystkich sposobów wyzwania go na gadanie i wyrzekanie użyła.

— Nu — po krótkiem milczeniu rzekła — akżeż heto było? akżeż heto stałosia?

Każy! Jak opowiesz, lże stanie.

Nie wiedziała Awdocia o tem, że są na świecie natury ludzkie, od wszelkie studni

głębsze, w które, gdy raz kwiat ukochania wpadnie, uż go żadne fale precz nie wyrzucą,
i żadne żale głośno wymówioną skargą nie splamią. Serce nóż zatopiony w sobie czuć
może, ale usta nie otworzą się dla wydania słowa oskarżenia, bo nad wszystkie bóle większy
żal zde mu e nad tym, na kogo paść ma to słowo. Choćby im od tego oskarżenia włos
nie spadł z głowy, oni go nie wymówią; choćby im ono wysunęło z tego serca połowę
tego noża, który w niem zatopiony, oni go nie wymówią i eszcze wszelkiemi sposoby,
choćby kłamstwem, z ust innych wy mować e będą. Jakto! tę pierś oskarżać, u które
głowa nasza prześniła swó złoty sen życia? Te duszy złorzeczyć, dla które z ognia, z wody,
przez drogi kamieniste, przez czyściec gore ący pragnęlibyśmy dostać i przynieść wszystkie
błogosławieństwa! Na te dni i godziny wyrzekać, w których nam drzewa śpiewały, ptaki
gadały, ze wszystkich zdro ów życia wody słodkie i gorące biły! Wszystko to mogło być
snem, złudzeniem, marą rozwiewną, lotną błyskawicą, po które same ciemności zostały,
ale winy w tem niczy e niema, a eśli est czy a, to nasza racze , stokroć racze nasza, lecz
nie te istoty, które oskarżyć za żadną cenę przed nikim w świecie usta nasze nie chcą
i nie mogą.

Są na świecie takie natury ludzkie, ale Awdocia, pomimo wielkiego doświadczenia,

nie wiedziała o nich wcale. Nie wiedział o nich i Paweł, nie myślał o tem, aką wogole
posiada naturę, a tem mnie , że właśnie taką posiada; czuł tylko, że, gdyby go na krzyżu
rozpinano, gdyby sami święci pańscy zstąpili z nieba i do mówienia go skłaniali, nic złego
nie powiedziałby o France, o żadnąby winę e nie oskarżył i o żadną pomstę nad nią nie
prosił.

— A wiecie, kumo — po długiem milczeniu z grubych ciemności ozwał się Paweł

— że to wszystko, co stało się, mo a wina! niczy a, tylko mo a… Pierwsze: że za mało a
od nie przez modlitwę i napomnienia czorta odpędzał; a drugie: że kiedy uż e pustotę

Cham



background image

zobaczył i tego loka a domyślał się, z chaty wychodzić nie przestał. Trzeba było więce

ą upominać i lepie pilnować… z oczu nie spuszczać… toby i nie przepadła, a tak przeze

mnie ona przepadła… i siebie a zgubił, i ą… ona eszcze narzekać na mnie może, nie to,
żebym a na nią narzekał…

Awdocia, gdy tylko Paweł odezwał się, chciwie słuchać zaczęła, ale im więce mówił,

tem większe zdziwienie ą ogarniało, aż oddech w nie zaparło i na chwilę mowę od ęło.
Osłupiałym też głosem wymówiła tylko:

— Zdureł! ze wszystkiem taki zdureł!
Z ławki wstała i wpół ze śmiechem, wpół z gniewem zagadała:
— Nu, uż a dziś z tobą do nijakiego ładu nie do dę, uż z tobą dziś i gadania szkoda.

Kładnij się spać. Może ak prześpisz się, Pan Bóg wszechmogący rozum tobie przywróci.
A a tu przenocu ę, bo choć ty zdurniał, zawsze mnie ciebie szkoda. Jeszcze, żeby sam
został, toby, nie da Boże, co złego z sobą zrobił… do reszty schfichsowawszy.

Przeżegnała się, krótki pacierz półgłosem wymruczała i, watowy kaan pod głowę

wsunąwszy, a trzewiki zd ąwszy, ak żyła, w spódnicy i ciepłe chustce, na ławie pod ścianą
zasnęła.

Do izby, nieprzeniknioną czarnością i ciszą bezdenną napełnione , wyraźnie docho-

dziły kwilenia i szlochania sów i puszczyków. Kwiliły one i szlochały w sosnach nad mogi-
łami, tuż za małem oknem deszcz po pustym ogrodzie z pluskiem i szeptem chodził; tak
zupełnie wydawało się, akby chodził, bo to bliże , to dale odzywały się ego pluskania,
to pod samą ścianą, to kędyś około płotków z suchym chrzęstem gałęzie i badyle uginał
i łamał.

W te słabe, lecz ciągłe odgłosy wmieszał się eszcze eden:
— W imię O ca, i Syna, i Ducha świętego. Amen. O cze nasz, któryś est w niebie-

siech…

Był to szept, wychodzący z pod ściany, ale tak głośny, taką namiętną żarliwością

zd ęty, że od końca do końca i od góry do dołu całą otacza ącą czarność napełnił. Trwał
niedługo, bo tyle tylko czasu, ile go trzeba na odmówienie ednego pacierza, ale wkoń-
cu wzmógł się eszcze w żarliwość, w błaganie, i towarzyszyć mu zaczęły odgłosy pięści,
w twardą i silną pierś uderza ące .

— Boże, bądź miłościw e grzeszne ! Boże, bądź miłościw e grzeszne !
Zazwycza codzienny pacierz swó Paweł kończył trzykrotnem uderzeniem się w pierś

i wyrazami:

— Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu!
Teraz mówił:
— Boże, bądź miłościw e grzeszne !
I powtórzył to wiele razy coraz głośnie szym, żarliwym szeptem i coraz silnie pięścią

o pierś uderza ąc.

Potem umilkł i tak ucichł, akby go wcale w chacie nie było.
Naza utrz o świcie, Awdocia, obudziwszy się, zobaczyła przez drzwi otwarte Pawła, za-

ętego w sieni pilną akąś robotą. Ku gliniane podłodze nachylony, z silnem poruszeniem

ramion coś lepił, czy miesił.

Zerwawszy się z ławki, pobiegła i zobaczyła, że istotnie mieszał on mokrą glinę z mnó-

stwem nałowionych w lesie nadrzecznych motylków, acicą zwanych, i lepił z nie wielkie
żółte kule. Wiedziała dobrze, do czego kule te służyć ma ą. Rzucone w wodę rozsypu ą
po nie ro e motylich trupów, ku którym zbiega ą się gromady ryb.

Wiedząc o tem, zadziwiła się ednak:
— Na ryby pó dziesz? — zapytała.
— A akże! woda dziś dobra — odpowiedział.
Poszła ogień w piecu rozpalać. Paweł tym razem nie przeszkadzał e wcale. Ulepiwszy

kilka glinianych kul, na ławie w izbie usiadł i z leżącego na stole bochna spory kawał
chleba ukroił.

Wyglądał prawie tak samo, ak zawsze, trochę tylko policzki mu zapadły, ale kobieta

wcale się temu nie dziwiła, wiedząc, że od kilku dni ciepłe strawy nie adł i w zgryzocie
żył. Teraz z adł misę krupniku, który mu śpiesznie zgotowała, powstał i, wór z glinianemi
kulami na plecy zarzuciwszy, pęk długich wędzideł o ramię oparł.

Cham



background image

Dotąd nic wcale do Awdoci nie mówił, zdawać się nawet mogło, że wcale e paplaniny,

to z ubolewaniami, to z chichotami zmieszane , nie słyszał. Teraz dopiero, czapkę na głowę
włożywszy, z worem na plecach a wędami na ramieniu, zbliżył się ku nie .

— Dzięku ę, kumo, za przy aźń i za wszystko, dzięku ę. Niech Pan Bóg nagrodzi!
Mówił to powoli i przyciszonym głosem, ale przy aźnie głową kiwnął i rękę, od gliny

żółtą, do stare kobiety wyciągnął.

Ją to rozczuliło; do rozczulenia się, tak ak do gadania i chichotania, ednokowo

skłonną była. Czarne, okrągłe oczy e zwilgotniały, powieki zamrugały.

— Niema za co, niema za co! ot — i chwała Bogu, że tobie, Pauluk, rozum do głowy

powrócił…

Kiedy wyszedł, wybiegła także z chaty i chwilkę patrzała, ak z góry ku rzece schodził.

Bose e stopy prawie do kostek pogrążone były w błocie, a ręka, prawie ak to błoto ciem-
na, pomarszczona, z palcami od pracy pokrzywionemi, szybko za odchodzącym kreśliła
w powietrzu znaki krzyża. O dwadzieścia lat od niego starsza, malutkiem dzieckiem na
ręku go nieraz nosiła, potem dobrym i rozumnym człowiekiem zawsze nazywała, kilkoro
dzieci do chrztu z nim trzymała. Uczuć swoich nigdy nie roztrząsa ąc, nie da ąc im na-
zwy, ani myślała, ani wiedziała, że dla człowieka tego ma przy aźń serdeczną, ale przy aźń
tę czuła; tak samo Paweł ani rozbierał, czem są rany zdeptane miłości i wiary, ani po
imieniu ich nie nazywał, ale e czuł. Takie uczucia, nierozbierane, nienazywane, okrywa ą
rozległe niziny ludzkości, lecz dlatego, że kwitną nisko i są bezimienne, mieszkańcy gór
mniema ą, że ich wcale niema.

Jednak, cokolwiek czuł, żył dale ak zwykle i tak prawie ak zwykle wyglądał. Policzki

mu tylko schudły i zapadły, co twarz, i bez tego uż nieco długą, więce eszcze wydłużyło,
a od skroni do skroni otoczył ą wąski, szorstki, siwie ący zarost. To rozpromienienie,
które przez czas akiś wygładzało mu czoło i cichą wesołością napełniało oczy, zniknęło;
przestał wyglądać o dziesięć lat młodszym, niż był; nawet zdawać się mogło, że, gdy
innym miesiące tylko, emu lata przybywały. Ociężał akoś i zupełnie uż ucichł; chodził
powolnie , niż wprzódy, i nigdy prawie z nikim nie rozmawiał. Ale postawa ego była, tak
samo ak i dawnie , prostą, silną, wśród pracy gibką i do wszystkich trudnych poruszeń
ciała wybornie wyćwiczoną. Pracował też tak samo, ak dawnie , nawet więce , niż dawnie ,
bo i na rzece i — gdy rzeka zna dowała się w niepomyślnym dla rybołówstwa stanie —
w polu i około chaty.

Własnego pola nie miał, ale pierwszego zaraz dnia, gdy silny wicher i gwałtowne

na Niemnie fale wszelką nadzie ę akiegokolwiek połowu odbierały, do szwagra poszedł
i zapytał: czy wszystko pólko ego uż zorane?

Filip właśnie zakłopotany był tem, że dotąd eszcze, choć pora spóźniona była, parę

morgów pod zasiew wiosenny zaorać nie zdołał.

Wiele w tych czasach roboty miał przy promie, a Daniłko do pługa niezupełnie eszcze

był zdatny. Paweł, milcząc, konia szwagra do pługa zaprzągł i w pole z nim poszedł. Orać
umiał, ale, na wodzie życie pędząc, za ęć około roli nie lubił. Teraz przecież wolał takie
mieć, niż nie mieć żadnego. Młócić też zboże i płoty naprawiać szwagrowi pomagał; Ulana
mu wzamian szmaty prała, odzież naprawiała, chleb piekła. Ale i na wodzie płynące , i na
polach szerokich, przyroda w wieczne obo ętności zakreśla wieczne swe koła z awisk,
a prace ludzkie spotyka ą się ze wznoszonemi przez nią nieprzezwyciężonemi zaporami.

Bywały pory, w których rzeka odpychała od siebie rybaków, a pola rolników nie po-

trzebowały. Wtedy Paweł wychodził na tę drogę, z które przez kilka dni po zniknięciu
Franki oczu prawie nie spuszczał, i szedł nią długo, daleko. Idąc, często głowę podnosił
i z pod daszka czapki wytężone spo rzenia po bocznych drożynach i aż pod skra widno-
kręgu rzucał. Po szerokie równinie, pod rosnącemi wśród nie gdzie niegdzie laskami, na
niewyraźnych szlaczkach drożyn i miedz czegoś wzrokiem szukał. Czasem stawał, wyże

eszcze twarz podnosił i więce wzrok wytężał.

Pod laskiem, na tle ogólne szarzawy świata czernie ącym, albo u skra u edne z dro-

żyn, spostrzegał drobny punkt ruchomy, wlepiał w niego zaniepoko one oczy i po na -
bliższe miedzy krokiem szerokim na spotkanie ego iść zaczynał. Niebawem spostrzegał,
że był to ednokonny wózek, którym eden z sąsiadów ego wracał z miasteczka, albo
wlokący się o kiju żebrak, albo kobieta, z głową od chłodu w grubą płachtę owiniętą,
i pod ciężarem wora, kartoflami czy otrębami napełnionego, przygarbiona.

Cham



background image

Wtedy na pustem i mokrem polu, w powietrzu, od mgły esienne szarem i chłodnego

wiatru szumiącem, brzmiało krótkie pozdrowienie:

— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki wieków — spoko nie odpowiadał Paweł i, ku spotkane istocie ludzkie

życzliwie głową skinąwszy, szedł dale długo eszcze, aż do zupełnego zmierzchu.

Raz, gdy o zupełnym uż zmierzchu do wsi powracał, z ciężkich chmur listopadowych

spuścił się deszcz rzęsisty, a wiatr, gniewnie szumiąc, skręcał go w zimne i ostre bicze,
które z głuchym hukiem uderzały o ziemię, a twarz i plecy idącego siekły.

Do chaty wszedłszy, Paweł lampkę zapalił i z gorącego eszcze pieca wy ął garnek

ze strawą, którą sobie na dzień cały był zgotował. Siermięga ego była zmoczona i ście-
ka ącą po nie wodą świeciła. Nie zde mował e ednak. Na ławie usiadłszy, drewnianą
łyżkę w garnku zatapiał i do ust podnosił, powoli, głęboko o czemś myśląc i wciąż na
okno, czarną płachtą grube ciemności zawieszone, patrząc. Możnaby myśleć, że po raz
pierwszy w życiu ciemność taką widział, tak się w nią wpatrywał. Ilekroć zaś wiatr prze-
ciągle zaszumiał, i deszcz głośnie o ziemię zasiekł, ręka ego, z drewnianą, krupnikiem
napełnioną łyżką, zatrzymywała się w powietrzu. Można było przypuszczać, że te ponure
odgłosy natury, przy których ednak przez całe życie zwykł był bezpiecznie pracować albo
spoko nie usypiać, teraz go przestraszały.

Garnek i resztki chleba ze stołu na piec przeniósłszy, z brodą u ętą w palce stanął

i znowu w zamyśleniu głębokiem na czarność, okno zalega ącą, patrzał i odgłosów, na-
pełnia ących ą, słuchał.

— Boże, zmiłu się! Boże, zmiłu się! — zaszeptał i ednocześnie, lampkę ze stołu

zd ąwszy, na małem oknie ą postawił.

Czyżby dlatego ą tuż przy drobnych szybach chaty swe umieszczał, aby kierowniczym

punktem była dla kogoś, do te chaty może dążącego? Czyżby tak żarliwym, gorącym
szeptem zmiłowania Bożego wzywał dla akie ś istoty ludzkie , o które wyobrażał sobie,
że może czarność listopadowe nocy, fale wiatru i bicze deszczu wątłą swą postacią, dążąc
tu, przerzyna.

Na ławie usiadłszy, zaczął pod światłem lampki naprawiać w niewodzie szkody, przez

ostatni połów zrządzone.

Stalowa iglica szybko połyskiwała mu w ręku, gdy pilnie i wprawnie porwane oka

sieci nowemi zastępował. Zadzierzgiwał e, ściągał, sznur z leżącego mu u stóp wielkiego
kłęba wywijał, i zdawać się mogło, że ciałem i duszą pogrążał się w te robocie. Ale dusze
ludzkie miewa ą czasem szepty nieustanne, które ani podczas edzenia, ani podczas pracy,
ani w ciszy, ani w gwarze zupełnie nie milkną. Nie przeszkadza ą one życiu toczyć się torem
na zwykle szym i wszystkim narzędziom ciała i myśli spełniać właściwe im czynności, ale
są same akby drugiem, spodem płynącem życiem i ednem więce , ta emnie działa ącem
narzędziem istnienia.

Paweł także, akkolwiek wieczerzę spoko nie spożył, a potem tak pilnie pogrążył się

w robocie, że aż głośne ego sapanie napełniało ciszę izby, nagle głowę podniósł i przybrał
postawę człowieka, z wytężeniem czegoś słucha ącego.

To tylko żółty, kudłaty Kurta na Koźlukowem podwórku zaszczekał. Ale na kogo

w te spóźnione porze mógł on szczekać? Czy razem ze szczekaniem ego nie ozwą się
u płotu kroki ludzkie istoty, nieśmiałe , zmęczone , zziębłe ? Nie, starym swoim, ochry-
płym głosem Kurta szczeknął kilka razy i umilkł, a żadne kroki słyszeć się nie dały.

W ręku Pawła znowu błyskać zaczęła iglica. Tuż za nim w kącie izby załopotały myszy.

Obe rzał się i zobaczył małe, zwinne zwierzątko, z błyskawiczną szybkością pod ścianą
przebiega ące.

Widok ten sprawił mu snadź przy emność, bo uśmiechnął się i głową pokiwał.
— Ot, głupie stworzenie! czego ona boi się? Przyszłaby do mnie, tobym eszcze i chle-

ba e troszkę nakruszył.

Wtem drzwi od podwórza w sieni skrzypnęły, wyraźnie skrzypnęły.
Paweł znowu przybrał postawę człowieka, z wytężeniem wsłuchanego w ciszę.
Może tam ktoś wszedł, u progu stanął i, do izby we ść śmiałości nie ma ąc, stoi

w ciemności, drżąc od zmokłego odzienia i strachu?

Sieć i iglicę na ławie położył, wstał i z lampką w ręce do sieni wyszedł. Lampka, ak-

kolwiek mała, całą sień oświetliła. Drabina o ścianę oparta w nie stała, dziurawa skrzynia

Cham



background image

na przechowywanie ryb w wodzie, wiadro z wodą, beczułka z ukwaszoną przez Ulanę
kapustą; ludzkie istoty żadne nie było.

Paweł do drzwi wpółotwartych podszedł. Wchodząc do chaty, nie zamknął ich dobrze;

zapewne też wiatr e z przeciągłem skrzypnięciem otworzył. A może nie wiatr? Może to
ktoś do chaty we ść chciał, ale z nieśmiałości, z niepewności, ak w nie przy ętym będzie,
cofnął się z progu i teraz u ściany, pod deszczem, z okapu ciekącym, pokornie, żałośnie
stoi?

Lampkę na ziemi postawił, przed chatę wyszedł i krokiem powolnym, ze wzrokiem

w ciemność wytężonym, dokoła ą obszedł. Przeszedł nawet wzdłuż płotków ogrodu
i dziedzińca, z nad niskich wrót na nieprzeniknione czarności, pole i drogi w sobie kry-

ące, popatrzył.

Nigdzie nikogo nie było; tylko stary Kurta, w ciemności nawet go poznawszy, płotek

przeskoczył i o rękę ego zimnym ęzykiem uderzył. Ręką po kudłate głowie psa powiódł
i razem z nim do izby powrócił. Lampkę, w sieni z ziemi podniesioną, znowu na oknie
postawił i do roboty swo e się zabierał, gdy znowu coś zimnego i kudłatego otarło się
mu o rękę. Kurta, głowę podniósłszy, patrzał na niego rozumnem, smutnem, proszącem
okiem głodnego, zziębłego zwierzęcia.

— Biedny ty!
Wziął z pieca kromkę chleba, psu ą dał i z widoczną przy emnością na edzące zwierzę

spoglądał, a gdy eść przestało, drzwi otworzył i łagodnie, ale stanowczo wy ść mu z chaty
rozkazał.

Biedne zwierzę! Zimno mu na wietrze i deszczu, ale cóż robić? Na podwórzu nocować

musi, aby chaty, sta ni, świrna od złodzie a strzec.

— Wszelkie stworzenie swó żal i swo ą biedę ma. Czemu to tak? Chto eho zna e?
Nad tem pytaniem — z brodą w palce u ętą — myślał długo. W same rzeczy myślał

on nad przepaścistą, niezgłębioną, czarną zagadką powszechnego cierpienia świata, tylko,
że ani e po imieniu nie nazywał, ani rozbiorowi poddawał.

Przez wszystkie esienne noce, na oknie Pawła lampka paliła się dopóźna tuż przy szy-

bach, zwilżonych od mgły lub deszczu. Z drogi i dróżek, przerzyna ących mokre i ciem-
nością pokryte pola, wyglądać ona musiała, ak zapłakane, drobne światełko. Zbliska
dostrzegali e parobcy i dziewczęta, do Koźluków na wieczornice idący, ale uwagi na nie
wcale nie zwracali.

Losy Pawła przestały za mować wszystkich, odkąd stał się znowu spoko nym i żył ak

zwykle. Nawet Ulana i Filip rzadko do niego zaglądali. Za ęci byli swo em, a gdy nie pra-
cowali, spali lub z sąsiadami gwarzyli. Jednak dziewczęta, które z kołowrotkami swemi
na krótszą drogą około chaty Pawła do Koźluków przechodziły, i parobcy, w celu stra-
szenia dziewcząt za węgłami ścian lub załamami płotków przysiada ący, słyszeli nieraz z za
tego okna, zapłakanem światełkiem połysku ącego, wychodzące dziwne odgłosy. Był to
racze odgłos eden, monotonny, do głośnego mruczenia lub nieustannego wybąkiwania
zgłosek i wyrazów podobny.

Daniłko, na śmielszy i na ciekawszy, zakradł się raz pod okno, spo rzał przez nie do

wnętrza izby, a potem wszystkim w chacie Koźluków zgromadzonym ozna mił, że dziadź-
ko siedzi i czyta.

— Dalibóg czyta — uderza ąc się w piersi, z wytrzeszczonemi oczyma przysięgał —

z książki czyta!

Mało kto temu się dziwił, bo dawnie uż we wsi wiedziano, że Pawła żonka czytać

nauczyła.

— O , żonka! kab hetakich na świecie nie bywało! — spluwa ąc i ogniście czerwieniąc

się, mówiła Ulana.

— Cała to ego i korzyść z ożenienia się, że czytać teraz umie — z głośnym śmiechem

dodał Aleksy, ale z błysku ego szafirowych oczu widać było, że myśl o umie ętności
czytania obudzała w nim trochę żalu i podziwu.

Tożby był dumny, tożby prawdziwy re we wsi wodził, gdyby ą posiadał!
Istotnie Paweł w długie zimowe wieczory czytał. Co? ak? Oprócz niego samego,

oprócz myszy, które coraz śmiele a częście pod ścianami przebiegały, i starego Kur-
ty, który niekiedy, w żółty i błotnisty kłąb zwinięty, u stóp ego parę nocnych godzin
w cieple przesypiał — nie wiedział nikt.

Cham



background image

Było to tak. Przy schyłku dnia grudniowego do chaty wszedł zziębły i zmęczony, bo

razem z Daniłkiem cały dzień na zamarzłe rzece przepędził, przeręble w lodzie żelazne-
mi łomami rąbiąc i sieć w nie zapuszcza ąc, co rzeczą łatwą nie est. Kilka toni w ten
sposób robili, lecz żadna nie była zupełnie pomyślną. Mały wynik wielkich wysileń; nie
będzie nawet miał z czem utro do miasteczka po echać, do tego kupca, który zazwycza
towar ego hurtownie kupu e i sam go uż do większego miasta wysyła. Niepowodzenie
to przecież nie martwiło go bardzo.

— Mnie sza o to. Nie dał Bóg dziś, da utro.
Ręką machnął, na ławie siadł.
Głodnym nie był, bo Ulana emu i Daniłkowi tam na lód edzenie przynosiła, ale

kożucha z siebie nie zde mował. Mróz silny i wiatr ostry do szpiku kości go przeniknęły.
Buty też miał na sobie do kolan wysokie, a na nich eszcze bezkształtne wory z wo łoku,
dla większe ciepłości sianem wypchane. W tem ubraniu na ławie odpoczywa ąc, po-
wolnem spo rzeniem wodził po izbie, którą ostatki dziennego światła, z blaskiem śniegu
zmieszane, napełniały białą, mdle ącą asnością.

Przygasłem i powolnem spo rzeniem zmęczonego i niewesołego człowieka Paweł

obe rzał ściany, które, po raz ostatni przed ożenieniem się ego pobielane, dobrze uż
od pyłu i dymu sczerniały; na eden kąt, w którym za miotłą i dwoma koszami łoziny
na bardzie dokazywały myszy, i na drugi, w którym stała pusta skrzynka Franki, popa-
trzał, aż wzrok ego przesunął się po zapełnia ące kąt trzeci czerwone szafce i w leżącym
na nie przedmiocie utkwił.

Przedmiotem tym była książka w zrudziałe i spłowiałemi pozłoceniami przyozdo-

bione oprawie. Leżała ona pomiędzy lampką a samowarkiem w tem samem mie scu, na
którem ą był położył wtedy, gdy Franka po raz ostatni z kościoła do chaty ego powróciła.

Więce niż trzy miesiące upłynęło od dnia, w którym, z rzeki do domu wróciwszy,

Franki tam nie znalazł; do późne nocy na nią oczekiwał, aż, skrzynkę e otwartą i zupełnie
próżną zobaczywszy, domyślił się, że w świat poszła. W świat idąc, ego własności nie
poruszyła, palcem nawet nie dotknęła, choć dobrze wiedziała, gdzie żywność i odzież,
i pieniądze znaleźć mogła; ale wszystko, co do nie należało, mie skie łachmanki swo e
i błyskotki zabrała. Jedyne tylko swo e rzeczy nie zabrała: te książki.

Jakim sposobem mógł on dotąd e nie spostrzec? Codziennie lampkę, a kilka razy

i samowarek z szafki zde mował, a książki nie spostrzegł. Choć całą przeszłą zimę nad
elementarzem często przesiadywał i pod srogą dyrekc ą Franki, albo, gdy ona rozkaprysiła
się, samodzielnie cały uż elementarz przesylabizował, nie przywykł ednak do te rzeczy
trudne , dziwne , z cudem prawie graniczące , aką było czytanie, tak dobrze, aby mu ona
codzienną i konieczną była.

Jednak przy mdle ąco białym skłonie dnia zimowego, w ciszy, które nawet nie prze-

rywały tym razem mysie szelesty, po pracy, która mu przyniosła daleko więce zmęczenia,
niż korzyści, na książkę wypadkiem spo rzawszy, wstał i ku szafce podszedł.

Gdy przez izbę szedł, pomimo pięknego swego wzrostu, w kożuchu i wo łokowych

workach na nogach bardzo podobny był do grubego, ciężkiego niedźwiedzia. Kawałki
lodu, w gęsty i krótki ego zarost wplątane, w ciepłe izbie roztapiały się i kroplami ściekały
na wełnisty kołnierz kożucha.

Książkę z szafki zd ął, ku oknu przyniósł, na okładkę e kilka razy dmuchnął, końcami

czerwonych palców z poszanowaniem ostrożnie resztę pyłu z nie starł. Potem, na ławie
usiadłszy, okładkę podniósł i na pierwsze zaraz karcie w grube, duże litery tytułu wzrok
wlepił. Zrazu znaki te, akkolwiek bardzo wyraźne, w nierozwikłane skręty mąciły się mu
przed oczyma. Od trzech miesięcy ich nie widywał, odwykł… Już był przyzwyczaił się,
zrozumiał, zapamiętał, a teraz znowu odwykł.

Jednak po kilku minutach pierwszą literę rozpoznał wyraźnie:
— S… — bąknął.
I potem, to z dłuższemi, to z krótszemi, zawsze przecież dość długiemi przestankami,

każdą z liter wybąku ąc, sylabizować począł:

— S-ł-u-ż — służ, b-a — ba, służba…
Aż poruszył się na ławie z ukontentowania i bąkał dale :
— B-o — Bo, ż-a — ża, Boża.
A potem, każdą sylabę oddzielnie i dobitnie wymawia ąc, powtórzył:

Cham



background image

— Służ-ba Bo-ża.
Upłynął na mnie kwadrans, zanim te dziesięć liter w dwa te wyrazy złożył, ale podo-

bały się mu one bardzo. Więc zaczął dale :

— C-z-y — czy, l-i — li, czyli…
W taki sposób cały napis, pierwszą stronicę okrywa ący, przeczytał, aż do umiesz-

czonego na samym e dole roku wydania książki, którego nie przeczytał, bo na cyach
drukowanych wcale się nie znał.

Na pamięć liczył biegle; ale żadne cyy wyczytać, ani tem mnie nakreślić nie umiał.
Te więc cztery znaczki, zupełnie dla siebie niezrozumiałe, opuścił i, kartkę przewró-

ciwszy, począł na następne kalendarzowe wiadomości sylabizować:

— R-o-k — rok, m-a — ma… rok ma…
Z niezmierną trudnością, w niektóre z liter po całe minucie oczy wlepia ąc, ręce pod

stołem zaciska ąc i łamiąc tak, że aż stawy palców trzeszczały, przeczytał:

— Rok ma dwanaście miesięcy, tygodni piędziesiąt dwa…
Oddawna i bardzo dobrze wiedział, że rok ma dwanaście miesięcy i piędziesiąt dwa

tygodnie; niemnie ucieszyło go niezmiernie, że to wyczytał w książce. Podniósł głowę
i uczuł, że zrobiło się mu bardzo gorąco. Uczuł się też spracowanym niezmiernie, daleko
więce , niż przy robieniu kilku toni na zamarzłe rzece. Pot mu na czole świecił. Zd ął
kożuch i usłyszał z chaty Koźluków naprzód, potem z coraz dalszych chat, coraz słabie
dochodzące, pianie kogutów: więc północ była uż bliską.

Przyczytanie tytułu książki i uwagi, że rok ma dwanaście miesięcy i piędziesiąt dwa

tygodnie, za ęło mu cały wieczór zimowy. Pamiętał, że przy ostatnich światłach dzien-
nych książkę otworzył, lecz wcale nie pamiętał, ak i kiedy lampkę zapalił. Uczynić to
musiał całkiem bezwiednie, utopiony w myśleniu o tem, ak złożyć zna du ącą się w ty-
tule, a nadewszystko trudną do złożenia sylabę, złożoną z liter:

C-h-r-z-e-ś…
Cały kwadrans potem, uż przy świetle lampki, męczył się nad zlaniem w dźwięk eden

tylu po edyńczych dźwięków, aż nagle, z gwałtownem poruszeniem na ławie całego ciała
wykrzyknął:

— Chrześć…
A po kilku eszcze minutach przeczytał cały wyraz:
— Chrześcijanie.
Napełniło go to takiem zadowoleniem, że ze spoconego czoła poznikały mu wszystkie

zmarszczki, a oczy, od książki na chwilę oderwane, świeciły znowu bystrym, pogodnym,

ak u dziecka, niewinnym błękitem.

W ten sposób spędzał potem prawie wszystkie zimowe wieczory. Przeczytał uż, co

to adwent, co suche dni, kiedy Kościół zakazu e ślubów i wesel małżeńskich, przeczytał
o powinnościach względem Boga, bliźnich, samego siebie i zaczynał właśnie rozdział,
traktu ący o Sakramentach Świętych, kiedy do izby wsunęła się Awdocia.

Było to uż przy końcu stycznia; Paweł, przez sześć tygodni ośm stronic przesylabi-

zowawszy, zaczynał uż czytać po wierzchu.

Pamiętał dobrze, ak nieraz znudzona i zniecierpliwiona Franka nad głową mu krzy-

czała:

— Po wierzchu czyta ! no, czyta że uż, durniu, po wierzchu!
A kiedy on w żaden sposób rozkazu tego spełnić nie mógł, książkę mu z rąk wyrywała

i z wielkiem poczuciem własne wyższości, które w nie nieco znudzenie i zniecierpliwienie
tłumiło, ak to się po wierzchu czyta, pokazywała.

Teraz próbować zaczynał sam po wierzchu czytać i przy te stokroć zwiększone pracy

znalazła go Awdocia. Wnuki e chorowały, dwo e wyzdrowiało, eden umarł; przyszła
kuma odwiedzić. Trochę z nią o zmarłym wnuczku i na młodszym synu, którego świeżo
do wo ska wzięto, porozmawiawszy, i gruszkami, których eszcze trochę w chacie miał, ą
poczęstowawszy, Paweł do książki wrócił.

Awdocia, z głową, tak od mrozu płócienną płachtą owiniętą, że tylko nos zadarty

ukazywał się z za nie , i czarne oczki połyskiwały, nietylko nic wcale przeciw czytaniu
Pawła w swo e obecności nie miała, ale z niezmierną ciekawością przysłuchiwać mu się
zaczęła. Stopniowo ciekawość ta zmieniała się w skupienie i wytężenie uwagi i słuchu.

Cham



background image

Siedząc na stołku, formalnie skamieniała. Ogryzek gruszki z ręki e wypadł. W długie
siermiędze i szare płachcie, która e głowę i całą prawie twarz grubemi fałdami okrywała,
miała pozór wyrzeźbione z kamienia figurki.

Paweł, to sylabizu ąc, to krótsze i łatwie sze wyrazy po wierzchu wybąku ąc, czytał:
— „Czyny ludzkie, żeby mogły podobać się Bogu, muszą być nietylko dobremi, lecz

nadto eszcze nadprzyrodzonemi, czyli pochodzić z nadprzyrodzone łaski Boże …”

Kamienna figurka, na stołku nieruchomie siedząca, nic a nic nie rozumiała. Gdyby

kto ą bił i zabijał, co znaczyły «czyny ludzkie nadprzyrodzone», w na mnie szem przy-
bliżeniu wytłumaczyćby nie potrafiła. Niemnie ogarniać ą zaczynały żałość i skrucha,
tak zupełnie, ak gdy w kościele ksiądz z kazalnicy mówił, a ona, górne ego mowy nic
a nic nie rozumie ąc, do wzdychania i płaczu ednak ochotę uczuwała. Może dźwięki,
w codziennem życiu nigdy nie słyszane, i wyrazy, piętnem świętości namaszczone — tak

ak to u istot innego niż ona rzędu czyni muzyka — na dnie e duszy budziły i wzmagały

uta one uczucia i zaczątki uczuć.

Kiedy Paweł czytał następnie o dwo akie łasce Boskie , poświęca ące i przechod-

nie , Awdocia głośno westchnęła i coraz częście , głośnie , przeciągłe wzdychała, aż gdy
niezmiernie powoli przeczytał:

— „Zwy-cza -ne-mi i na -ob-fit-… s-z-e, m-i mi, — na obfitszemi ka-na-ła-mi łask

Boskich są Ś-w-i-ę — Świę, t-e — te, — Święte Sa-kra-men-ta”.

Głośnym płaczem i lamentem wybuchnęła.
We dwo e zgięta, połą siermięgi twarz zakrywa ąc, lamentowała:
— O , zabrał Pan Bóg Na wyższy, do chwały swo e zabrał robaczka mego maleńkiego,

Tadeuszka mego mileńkiego! Zmarniała dziecina, ak ten kwiatek pod śniegiem, stoczyła
się ze świata, ak ta agoda…

Tak przez czas akiś hołosiła, połą siermięgi nos uciera ąc i deszczem łez płacząc.
To, co mówiła, z łaską Boską dwo aką i na obfitszemi e kanałami w na mnie szym

związku nie zostawało, ale dźwięki dziwne a święte były tą okruchą, która, na rozżaloną
duszę e spada ąc, z równowagi ą wytrąciła. Tak we wspaniałe i rzęsiście oświetlone
sali, przy dźwiękach strun, mistrzowskim smyczkiem poruszanych, po bladych policzkach
modnie ubrane damy płynąć zaczyna ą ciche, grzeczne, bo z duszy gorsetem ściśnięte
dobywa ące się łzy.

Awdocia zaś hołosiła, a Paweł, książkę zamknąwszy, pocieszał ą powolną, łagodną swą

mową.

Mówił o woli Boskie , o tem, że człowiek a robak to wszystko edno, bo robak przez

rybę, a człowiek przez ziemię pochłonięty być musi, i że po śmierci Tadeuszka eszcze e
dwo e wnuków zostało; kobieta zaś w siermiędze i szare płachcie, w grube fałdy dokoła
głowy zawiązane , stopniowo cichła, nieruchomiała i znowu do kamienne figurki stawała
się podobną.

Nakoniec, po raz ostatni nos połą siermięgi utarła, spo rzała na Pawła i ta emniczym

szeptem zapytała:

— Nu, a o te … nic nie słychać?
W oczach e , z łez eszcze nie oschłych, świeciła uż ciekawość.
Przez kilka tygodni Pawła nie widywała: może więc w tym czasie w stosunku ego do

Franki coś nowego zaszło.

Paweł dość długo milczał, a potem powolnym, monotonnym głosem mówić zaczął:
— Nic a o nie nie słyszał, nic a o nie nie wiem, i Bóg tylko Święty wie, co tam

z nią dzie e się… gdzie ona…

Po chwilowe przerwie mówił dale :
— Ot, biedna, nieszczęśliwa! Znów na wołoczaszcze życie, na poniewierkę i na wsze-

lakie złości swo e i ludzkie poszła… Znów dusza e zgubiona i bez ratunku nijakiego
w piekło lecąca… a a myślał, że ą wyratował… od męki na tym, a od potępienia na
tamtym świecie wyratował. Nie chciała. Nie wytrzymała. Czysta pijaczka, choć i wódki
nie pijąca. O , biedna ona, biedna!

Ręką machnął; nie na kobietę, z którą rozmawiał, ale kędyś w bok pod ścianę patrzał.
— Nijakiego gniewu i nijakie pretens i a do nie nie mam. Do siebie pretens ę mam,

nie do nie . Inacze widać trzeba mnie było z nią postępować…

Cham



background image

— A toż! inacze , pewnie, że inacze … — z zapałem zaszeptała Awdocia. — Panowanie

e dałeś… do pracy nie zaganiałeś… w pościeli, ak ta świnia w barłogu, wylegiwała się…

cukierki, ak ta pani, smochtała i herbatę piła…

— Żeby powróciła — po długiem milczeniu przemówił Paweł — użbym a teraz

z nią inacze …

— Czego e powracać? Nie powróci… Marcela, z miasta przyszedłszy, mówiła, że uż

e tam niema: pewno ze swoim loka em gdzieściś dale powlokła się…

Pawłowi oczy zaświeciły, ale prędko powieki spuścił i uż ani słowa do Awdoci nie

przemówił.

Ona też niebawem wstała, głową kiwnęła.
— Bywa cie zdrowi!
A potem:
— Niech będzie pochwalony! — powiedziała i wyszła.
Po dniu mroźnym i wietrznym noc zrobiła się burzliwa. Naokoło chaty wichry dęły,

dmuchały, huczały, ęczały.

Paweł lampkę zgasił. Czarna ciemność zaległa izbę, w te ciemności i wśród słabnących,

to wzdyma ących się głosów wichru nie zasnął Paweł tak, ak dawnie bywało: odrazu
i twardo.

Długo z cichemi łopotami i szelestami dokazu ących wśród koszów i mioteł myszy

słychać było obracanie się na łóżku ciężkiego ciała i głośne, przewlekłe westchnienia; aż
zastąpił e żarliwy, błagalny szept, który po wiele razy z odgłosami pięści, pierś uderza ące ,
powtórzył:

— Boże, bądź miłościw e grzeszne ! Boże, bądź miłościw e grzeszne !


Gdy od zniknięcia Franki trzecia uż zima upływała, powszechnem i oddawna utrwalonem
zdaniem było, że Paweł o nie zupełnie zapomniał. W ostatnich czasach nawet poweselał;
nie w tem znaczeniu poweselał, aby w hulankach udział brał, albo kiedykolwiek głośnym
śmiechem wybuchnął, ale ludzi nie unikał, z każdym, kto go zaczepił, chętnie i grzecznie
rozmawiał, w zimowe wieczory znowu czasem, choć nie często, do chaty Koźluków przy-
chodził, dzieci ich na kolana brał, całował e i z figlów ich, albo nierozumnego gadania,
śmiał się.

Wprawdzie postarzał widocznie: łysina powiększała się mu nad czołem, wąski zarost,

policzki otacza ący, bielał coraz więce , plecy, tak dawnie proste i gładkie, w okolicach
karku trochę się przygarbiły, co na bardzie było widocznem, kiedy szedł, stopy od ziemi
powoli odrywa ąc. Nie dziwiło to przecież nikogo; wszak lat mu przybywało i pracował
wiele, daleko więce nawet, niż przed ożenieniem się, a z taką samą rzeźkością i siłą, ak
wówczas.

Jednego z pierwszych dni marcowych od rana do wieczora za ęty był przygotowywa-

niem narzędzi, do wiosennego rybołówstwa potrzebnych.

Lody w tym roku puściły, i śniegi sta ały wcześnie; szeroko rozlana rzeka podmywała

pnie sosen u przeciwległego boru i o stok góry, na które stała wioska, biła wysokiemi,
pienistemi, szumnemi falami. Środkiem szare i wzdęte fale bystro unosiły wielkie kępy
białe piany i czasem eszcze drobne odłamy lodu, które, gdy słońce świeciło, usiewały
rzekę okruchami złota i tęcz.

Niekiedy piasek i żwir z nadbrzeżne ściany osypywał się z głośnym i długim szelestem

nawałnicy, albo ze stoku góry, przez wodę poderwany, z wielkim hukiem i pluskiem
staczał się i do rzeki wpadał ciężki kamień.

W powietrzu unosił się uż zapach odmarzłe ziemi, i odzywały się gwary odżywa ącego

ptactwa; lecz natura była eszcze szara, zimna, wilgocią przesiąknięta, burzliwemi ruchami
wiatrów i wody wydobywa ąca się z ka dan zimy.

W chacie Pawła żelazne łomy, na długi czas uż niepotrzebne, stały w kącie przy ścia-

nie. Na ścianach wisiały naprawione sieci różnych rozmiarów. Stół i ławę okrywały świeżo
ukręcone sznury różne grubości i różne wielkości, z drutu wyrobione haki i haczyki.

Daniłko, teraz uż wysmukły, ośmnastoletni, ładny chłopak, przez cały prawie dzień

pomagał Pawłowi sznury kręcić i haczyki robić. Za mował się tem z wielką ochotą, bo, tak

ak i Paweł, do rybołówstwa uczuwał od dziecięctwa pociąg, z namiętnością graniczący.

Cham



background image

Przed południem z dzieckiem na ręku przyszła Ulana. Było to czwarte uż e dziecko,

którego chrzciny odbyły się te zimy, a Paweł był na nich, ze zgromadzonemi sąsiadami
ochotnie rozmawiał i matce nowonarodzonego wiele przy aźni okazywał.

Na tychto chrzcinach na mocnie utrwaliło się przekonanie, że o niegodziwe żonce

zupełnie uż zapomniał i nad e utratą smucić się ani myśli. I owszem: pewnie cieszy się,
że go porzuciła, i że to głupstwo, które zrobił, większego nieszczęścia mu nie sprawiło.

Filip nawet, na chrzcinach syna podpiwszy sobie, wesoło szwagra chłopskiem przy-

słowiem zaczepił:

— A co, dziewier? ak to kazau… baba z kalos, kalosom lehcze !
Teraz Ulana, niemowlę, w ciepłą chustkę owinięte, na pościeli brata złożywszy, ogień

roznieciła i zgotowała strawę, którą potem Paweł i Daniłko razem edli. Przed ogniem
sto ąc, ta silna, zdrowa, hoża kobieta mówiła ciągle: to o nowych deskach, które Filip do
wyreparowania promu swego potrzebu e, to o tem, że im pewnie trochę zboża do nowego
zabraknie, to, że na starszy e syn, Szymonek, gwałtem butów napierać się uż zaczął…

O potrzebie nowych desek i małym zapasie zboża mówiąc, z ukosa zerkała na bra-

ta, i błękitne e oczy połyskiwały przytem trochę chciwemi błyskawicami. Spodziewała
się widocznie i bardzo pragnęła, aby on e w tych dość ważnych kłopotach z pomocą
przyszedł. Opowiada ąc zaś o małym Szymonku i ego zachciankach, śmiała się tak, że
wszystkie śnieżne zęby z za pełnych, koralowych warg pokazywała.

Paweł uważnie słuchał, głową potaku ąco trząsł, do zrozumienia tem da ąc, że kłopoty

siostry rozumie i że do zaradzenia im dopomoże. Żółtego Kurtę, który poufale wił się
mu u nóg, chlebem i kartoflami karmił, poczem niemowlę z pościeli wziąwszy, trochę e
w rękach pohuśtał i gwizdaniem zabawił.

Z dziedzińca Koźlukowe chaty dał się słyszeć donośny głos Filipa, żonę przywołu ą-

cego. Ulana dziecko z rąk brata wzięła i śpiesznie wybiegła.

Wkrótce potem na przeciwnym brzegu rzeki ozwało się przeciągłe, po kilka razy po-

wtarza ące się wołanie:

— Prooom! Prooom! Prooom!
Daniłko sznur, do połowy ukręcony, porzucił i z chaty wypadł. Musiał Filipowi na

pomoc biec. Teraz po szeroko rozlane , burzliwe rzece prom na łodziach szostami prze-
prowadzać nie było rzeczą łatwą. Kto wie, czy we dwóch podoła ą?

To też po upływie minuty, tuż za oknem Pawła Filip zawołał:

chodźcie, pomóżcie! zmiłu cie się, pomóżcie!

— A trzeci

est? — donośnie zapytał Paweł.

— Jest! est! — odkrzyknął Filip.
Paweł czapkę na głowę włożył i, tak ak był, w krótkie siermiędze i wysokich butach,

poszedł szwagrowi na promie pomagać.

Gdy z promu wrócił, w izbie było uż prawie zupełnie ciemno.
Ulana garnek ze strawą na wieczerzę pozostawioną w piecu umieściła i otwór pieca

drewnianą deską zasunęła. Ognia więc nie było, w ednym kącie tylko mętnie pobłyskiwał
samowarek, a w drugim czerniały nagromadzone tam łomy, wiosła, miotły i kosze. Na
ścianach wiszące sieci wyglądały ak błędne, bezkształtne cienie.

Za oknem wiatr szumiał, i gęsty deszcz marcowy padał; z drugie strony dochodził,

przez oddalenie osłabiony, monotonny i głuchy szum rzeki.

Paweł lampkę zapalił i, okrywa ące stół haki i sznur nieco odgarnąwszy, pod światłem

e książkę rozłożył. Była to ta sama, co i przed trzema laty, «Służba Boża», przez Frankę tu

przywieziona i pozostawiona. Przez pierwszą zimę Paweł, nic nie opuszcza ąc, przeczytał
stronic sześćdziesiąt, przez drugą dwa razy tyle, a przez trzecią daleko uż więce . Jednak
całe przeczytać eszcze nie zdołał. Modlitwy, które mu na więce się podobały, świętemi
obrazkami zakładał. Tych obrazków w książce było dość dużo, pomiędzy niemi zaś zna -
dowały się bilety z powinszowaniem Nowego Roku lub imienin, od mie skich zna omych
i przy aciół przez nią otrzymywane. Składały się one z wielkich askrawych róż, girland,
bukietów, na twardym papierze malowanych lub nakle anych. Były też tam czerwone
serca, złotemi strzałami poprzebijane, i żółte kupidyny ze świecącemi skrzydłami.

U spodu lub dokoła tych wyobrażeń zna dowały się grube napisy, wyraża ące imiona

i nazwiska kawalerów, od których dary te pochodziły, oraz datę ofiarowania ich France;

Cham



background image

ale Paweł napisów tych wyczytać nie umiał i bilety te za święte także obrazki poczytywał;
kupidyny, poprostu, brał za aniołków.

«Służbę Bożą» otworzywszy, bilet z czerwonem sercem, przez kupidyny trzymanem,

pobożnie ku ustom podniósł, pocałował i ostrożnie, delikatnie napowrót go do książki
włożywszy, ak zwykle, półgłosem powoli bąkać zaczął:

— Przygotu ozdobny przybytek twó , S-y — sy, o — o, syo, n-i-e — nie, Sy-o-nie.
Umilkł i z oczyma, wlepionemi w książkę, zamyślił się. Zamyślił się nad tem, kto

to być może ten Syon? Musi król aki, a może i pan bardzo bogaty, kiedy emu świę-
ta książka ozdobny przybytek przygotowywać nakazu e. Co znaczy: ozdobny przybytek
rozumiał, i wyrazy te przed wyobraźnią mu stawały wielką i wszelkich ozdób pełną salę,
którą w ednym ze zna omych dworów przez otwiera ące się drzwi przedpoko u czasem
widywał.

Ale kto ten Syon?
— I przy mij Kró-la Chry-stu-sa…
Przed wrotami coś, akby koła po mokre ziemi toczące się, zaturkotało i ucichło;

Kurta na przyległem podwórku zaszczekał; wrota skrzypnęły. Paweł twarz podniósł i słu-
chał. Nic; cicho.

Za oknem, akby kto całun zawiesił, tak ciemno, i wiatr z deszczem coraz głośnie

szumi.

Paweł do książki powrócił.
— Rozmiłu się w Ma… w Ma-r i…
Pomyślał chwilę.
— Aha! to emu Syonu, królu akiemuś, czy bogatemu panu, święta książka w Mar i

rozmiłować się nakazu e!…

I czytał dale :
— Ona bo… bo-w-i-e-m, — bowiem est bramą niebieską…
Westchnął.
— O , żeby to człowiek po śmierci te bramy niebieskie dostąpił…
Teraz wyraźnie usłyszał, że w sieni drzwi od podwórza skrzypnęły.
— Pewno Awdocia… — półgłosem wymówił, ale zarazem wyprostował się, ak stru-

na.

W sieni słychać było stąpanie, lecz nie stąpanie Awdoci, ociężałe i grubemi buta-

mi głośno stuka ące. Ktoś tam szedł cicho, nieśmiało, na podobieństwo skrada ące się
myszy. Paweł, wciąż, ak struna wyprostowany, bezwiednie palcami mnąc żółtą kartkę
książki, oczy w zamknięte drzwi wlepiał. Ale ciche, nieśmiałe kroki umilkły, a drzwi się
nie otwierały. Coś ednak znowu za niemi zaszeleściło i umilkło, a Pawłowi zdawało się,
że słyszy szmer ciężkiego i z całe siły tłumionego oddechu. Z podniesionemi brwiami
i z twarzą wzburzoną poszedł ku drzwiom i popędliwym ruchem naoścież e otworzył.

— Kto tu⁈ — zawołał.
Z ciemności zalega ących sień, z pod same ściany wyszedł nieśmiały szept:
— To a.
— Kto? — powtórzył i cały naprzód się podał.
— Ja… Franka!
On wysoki próg przeskoczył, omackiem przy ścianie znalazł ramię, w twardym, od

deszczu przemokłym rękawie i, z całe siły e schwyciwszy, do izby wciągnął niewysoką,
szczupłą, ciemną postać, w paltocie, po którego twarde i poplamione powierzchni ście-
kała woda, z głową i twarzą całkiem prawie zawiniętą w grubą, podartą chustę. Kiedy uż
blade światło palące się na stole lampki na nią spłynęło, ona, niema i z opuszczonemi rę-
koma, zatrzymała się u drzwi; on ramię e puścił i, z wlepionym w nią wzrokiem, głosem
takim, akby czkawka go porywała, zawołał:

— Ty… ty… ty!…
Wśród fałd mokre chusty czarne, wielkie, zapadłe oczy ak żużle świeciły, a wąskie

blade usta eszcze cisze , eszcze nieśmiele , niż wprzódy wyszeptały:

— Ja… nie gniewa się…
Ale on tego, co mówiła, nawet nie słyszał.
— Taki powróciła!… a a uż i nie spodziewał się… wprzódy spodziewał się… a potem

i przestał…

Cham



background image

Zachłysnął się, dłońmi plasnął, głośno i ciągle połykał ślinę i łzy, które mu w oczach

świeciły.

Ciemna, przemokła, nieruchomie u drzwi sto ąca postać głośnie nieco, choć bardzo

nieśmiało, przemówiła:

— Kiedy można mnie tu zostać, to dobrze, a kiedy nie, to zaraz pó dę sobie…
— Ot, durna! — zaśmiał się teraz na całe gardło. — Rozdziewa sia chucze , chucze

rozdziewa sia, a to eszcze zachwara esz od te mokrości.

Jak zwykle, gdy był wzruszonym, po chłopsku mówił, chustkę e z głowy odwiązu ąc,

prawie zrywa ąc. Ona, czy z zimna, czy z inne przyczyny, drżała tak, że aż zęby e dzwo-
niły. Zcicha powiedziała, że paltota nie zde mie, bo deszcz go po wierzchu tylko zmoczył,
a bez niego będzie e bardzo zimno i, nic uż nie mówiąc, na tapczanie, okrytym pościelą
Pawła, ze zwieszoną głową i rękoma na kolana opuszczonemi, usiadła. Włosy roztargane
i rozplecione opuszczały się e na czoło i plecy, a z pośród wilgotne ich czarności wyglą-
dała twarz drobna, żółta, zmartwiona, sterana, z cieniem długich spuszczonych rzęs na
drga ących i chudych policzkach. Paweł ze zwieszonemi ramionami i silnie splecionemi
rękoma stał przed nią i, ak w tęczę, w nią patrzał.

— Taki powróciła… — mówił — taki znów z czartouskich pazurów wyrwała się… taki

poznała, gdzie e dobro i wybawienie… O , mo aż ty biedna, mo aż ty nieszczęśliwa!…

Nagle odwrócił się i do pieca poszedł.
— Ogień zaraz rozpalę. Krupniku gorącego dam, albo i herbaty zgotu ę… Zaraz i roz-

grze esz się, i lepie tobie stanie…

Piec zna dował się blisko drzwi i, gdy Paweł ku niemu postąpił, Franka przestraszonym

wzrokiem za nim rzuciła i zcicha krzyknęła:

— O !
Niespoko nie obe rzał się na nią.
— A co? Pewno chora? Pewno we środku boli? Niemało widać wszelakie biedy

zniosła i w takie zimno przy echała. Poczeka ! minutkę poczeka ! Zaraz ogień będzie,
i wszystko będzie…

Rękę do włosów z zakłopotaniem podniósł.
— Trzasek niema… Kab ich… w sieniach zostawił… poczeka , minutkę poczeka !
Ręką drzwi dotykał, gdy Franka daleko głośnie , niż wprzódy, prawie przeraźliwie

krzyknęła:

— O ! nie idź tam… nie idź…
Z przestrachem na nią spo rzał.
— Czemu? — zapytał.
Ona, nie rusza ąc się z mie sca, trzęsła się teraz, ak w febrze i, ręce łamiąc, nieprzy-

tomnie mówiła:

— O , co a zrobię? co a zrobię? co z tego będzie? Kiedy pociemku pó dziesz, to na-

stąpisz i zadusisz, a kiedy ze światłem pó dziesz… to zobaczysz i mnie zaraz wypędzisz…
Co mnie tu nieszczęśliwe robić? Co z tego będzie? O, Jezu! O, Panno Mar o Przena -
świętsza, ratu cie mnie nieszczęśliwą!

Przerażony, z ręką na klamce drzwi, pytać zaczął:
— Z czego co będzie? Na kogo a tam nastąpię? Kto tam taki w sieniach?
Obu rękoma twarz zakryła i ze spazmatycznym płaczem wyrzuciła głośno wyraz:
— Dziecko!
Przez parę minut, ak skamieniały, ak do mie sca przykuty, z pochyloną twarzą i gru-

bemi fałdami na czole, przy drzwiach stał, aż zwolna ku stołowi postąpił, lampkę wziął
i również powoli do sieni z nią wyszedł.

Po chwili z czemś, w grube i wilgotne łachmany owiniętem, a żadne wyraźne formy

nie ma ącem, wrócił i, milcząc, zawinięcie to na pościeli obok Franki położył.

Ona każdy ruch ego ścigała przestraszonym, nieprzytomnym wzrokiem swoich czar-

nych, palących się oczu; on, nie patrząc na nią, zniżonym głosem zapytał:

— Czemuż odrazu do izby nie wniosła, a ak to szczenię w zimnie na ziemi porzuciła?
Kurczowo ręce ściska ąc, odszepnęła:
— Bałam się…
Do pieca odszedł i ogień rozniecać zaczął. Czynił to bez uprzedniego pośpiechu, bez

te łuny gwałtowne radości, która przedtem twarz mu oblewała. Owszem, czoło w dwie

Cham



background image

grube fałdy ściągnięte i usta silnie zwarte nadawały mu pozór posępny i surowy.

Garnek z krupnikiem do ognia przystawił, w małym imbryku herbatę zgotował i bo-

chen chleba razem z dużym nożem na stole położył.

— Chodź eść!
Od kwadransa było to pierwsze słowo, które wymówił, a wymawiał e, nie patrząc na

Frankę.

Ona, ak odrętwiała, ak skamieniała, żadnego poruszenia nie zrobiła. Z leżącego na

pościeli zwo u grubych płacht ozwało się głośne ękliwe wołanie:

— Ma-mo! Ma-mo! — i w chlipiący płacz uż przechodziło.
Franka nie poruszała się eszcze i zdawała się nie widzieć i nie słyszeć nic. Paweł nagłym

ruchem zwrócił się ku nie . Fałdy ego czoła pogłębiły się eszcze, a zniżony głos gniewnie
zabrzmiał:

— Czemuż dziecka ze szmat nie rozwiniesz? Możeby chciała, żeby zadusiło się, ha?

Ła daczka!

Jak sprężyną pod ęta, wstała, długo drżącemi rękoma rozwiązywała chusty, aż wydo-

było się z nich i na pościeli usiadło stworzenie drobne, chude, wpół-bose i wpół-okryte
suknią askrawoczerwoną, lecz tak podartą, że na ramionach i piersi szeroko ukazywała
żółte i drobnemi kośćmi sterczące ciało. Jasne gęste i długie włosy, ak roztargana kądziel,
wznosiły się mu nad głową, a świecące pod niemi czarne, ak węgiel, oczy z chciwością
wpiły się w leżący na stole bochen chleba.

— Da … da … da !… — na całą izbę zadzwonił cienki, płaczem nabrzmiały głosik,

i z czerwonego, podartego łachmanka dwa drobne, cienkie, prawie ak wosk żółte ramiona
wyciągnęły się w kierunku stołu i chleba.

— Czegóż stoisz, ak słup? — tym samym, co wprzódy, szorstkim głosem, ozwał się

Paweł. — Przynieś ego tu i nakarm. Słyszysz? nu!

Jak automat posłuszna, wzięła dziecię na ręce i ku stołowi e niosła. Kilkanaście mie-

sięcy przyna mnie mieć musiało, skoro uż mówiło i przedmioty rozpoznawać mogło,

ednak było tak drobne i lekkie, że nawet ta wątła, wychudła, zmęczona kobieta ak piór-

ko e niosła. Przy stole z nim usiadła i kawał chleba włożyła w małe ręce, które go zaraz
z chciwością do ust poniosły.

Paweł postawił przed nią talerz dymiącego się krupniku.
— Jedz i dziecku da — mówił, a sam o parę kroków pod ścianą w cieniu usiadł.
Widocznie usiłowała eść, ale nie mogła; żywność nie przechodziła e przez gardło,

i oczy co chwila nabrzmiewały łzami. Dmuchaniem na drewnianą łyżkę krupnik studziła
i dziecku potrosze do ust wlewała.

W izbie panowało milczenie, przerywane tylko głośnem wciąganiem płynu przez usta

dziecięce i ciężkim oddechem Pawła. Z cienia, w którym siedział, nie można było dostrzec,
czy na Frankę patrzał; ednak po chwili krótko i ostro przemówił:

— Czemu nie esz?
— Nie chcę — ledwie dosłyszalnym głosem odpowiedziała.
Wstał, chwilę przed piecem coś robił, a potem zielonawą szklankę herbaty przed nią

postawiwszy, znowu na uprzedniem mie scu zdala od stołu usiadł.

Dziecko, z edzeniem trochę gorącego krupniku rozgrzane i nasycone, ak ptak zatrze-

potało i, z małym palcem ku szklance wyciągniętym, wykrzyknęło:

— Batka! Bat-ka! Batka!
A w te że chwili, u rzawszy parę kawałków cukru, które Paweł przy szklance położył,

eszcze głośnie wołać zaczęło:

— A , a ! Ciu-kiel! Ciu-kiel! a ! a ! a ! Ciukiel!
I kilka razy eszcze potem w milczące izbie, naprzeciw okna, zawieszonego z zewnątrz

czarnym całunem, cienki, donośny, radosny głosik dziecięcy — eden ten wyraz, na dwie
sylaby rozdzielany, powtórzył. Podobne to było trochę do srebrnego dźwięku ednosta nie
poruszanego dzwonka, a trochę do słodkiego gruchania synogarlicy.

Franka ku tym małym, grucha ącym ustom przechylała szklankę z wystudzoną her-

batą, gdy ręka e drgnęła, bo w cieniu, pod ścianą, niski, lecz mnie niż wprzódy szorstki
głos męski wymówił:

— Chrzczone?
— A akże! — odszepnęła.

Cham



background image

— Jakżeż ono nazywa się?
— Oktaw an.
— Oktaw an — powtórzył i umilkł, a po kilku zaledwie minutach zapytał znowu:
— Wiele emu będzie?
— Rok i ośm miesięcy — odpowiedziała.
Dziecko kilka razy tylko przełknęło trochę herbaty, resztę z widoczną pożądliwością

wypiła Franka, z ada ąc przytem parę kęsów chleba.

— Chcesz więce ? — zapytał Paweł.
Zcicha i drżącemi usty odpowiedziała, że herbaty więce nie chce, i że dziecko senne.
Sennem istotnie było: podróż e zmęczyła i rozmarzało ciepło ognia. Głowę schyla ąc

na ramię matki i powieki mrużąc, raz eszcze ednak cichutko zaszczebiotało:

— Ciu-klu! da … da … da !…
I długie, tak ak u Franki, rzęsy opadły mu na chude policzki, usta zaś, do bladego

listka róży podobne, zamknęły się z cichym uśmiechem. Franka nie wstawała ednak; oczy

e , ciągle łzami nabrzmiałe, z ponurym smutkiem tkwiły w chropowate powierzchni

stołu.

Paweł też milczał długo; potem wstał.
— Nu, idzi spać! — przemówił.
Na tapczan z pościelą wskazał.
— Kładnij się i dziecko przy sobie połóż… a na zydlu przenocu ę…
Wstała i, z dzieckiem na ręku parę kroków zrobiwszy, nieruchomie przed nim stanęła.
— Czego chcesz? — szorstko zapytał.
Milcząc, wzięła ego rękę i do ust ą podniosła. On rękę z dłoni e wysunął, twarz ku

ścianie zwrócił.

— Nu, idź spać… idź spać… Bóg z tobą… — przemówił i prędkim, mimowolnym

akby ruchem dłonią po włosach e powiódł.

Ale wnet odwrócił się i naprzód lampkę, a potem resztki ognia w piecu zagasił. Gruba

ciemność zalegała izbę, w które przez parę minut słychać eszcze było szelest rozbierania
się Franki, a potem uż tylko szemrały w nie ciche oddechy dwóch głęboko uśpionych
istot: kobiety i dziecka. Lecz u przeciwległe ściany długo w noc i co chwila ciężkie ciało
z szelestem i stukiem przewracało się na twarde ławie, odzywały się długie westchnienia,
i głośny szept, to z żałością i rozpaczą, to z trwogą i skruchą Boskie imiona wymawiał.
Była tam widocznie dusza ludzka, burzą sprzecznych uczuć dręczona i miotana. Dlaczego?
Wszak to małe stworzenie, które, ak ptaszę nie ma ące gniazda, niespodzianie do ego
chaty spadło, nie uwiadomiło go o niczem, o czemby on i przedtem dobrze nie wiedział.
Tak; ale świadomość tę ono w żywe kształty przyoblekło, w niezbity dowód zaopatrzyło:
było ostrzem, które ugrzęzło w ranie ego serca, nie pozwala ąc mu uż ani na chwilę o nie
zapomnieć i ognistą literą wyraźnie wypisu ąc przed nim to, co on za grzech poczytywał
i czem się brzydził.

W tą noc długą, czarną, był pewnym, że aniołowie i czarty szarpią go i rozdziera ą,

wza em sobie duszę ego wyrywa ąc. Litość i radość, to wściekłość i rozpacz, zkolei go
zde mowały.

Dłonie i palce tak silnie splatał, że w grube ciemności wraz z westchnieniami: „O,

Jezu, Jezu!” słychać było suche trzeszczenie stawów.

Co tu robić?
Czy, gdy dzień zaświta, pieniędzy e dać, choćby wszystko, co w chacie est, oddać

i powiedzieć e , aby razem ze swoim bękartem szła sobie precz w świat na zatracenie? Na
zatracenie! A przysięgał przed Bogiem i samym sobą, że od zatracenia ą wyratu e… Ona
przecież po ten ratunek do niego przyszła, i może to teraz taka u nie minuta nastała, że
czarta wyrzecze się, a dobrą i poczciwą zostanie?

Gdzie tam! Nadzie a mała! Kiedy to było, żeby pijak wódki się wyrzekł? ona zaś, choć

wódki nie pije — pijaczka! A w dodatku bękarta tego na zawsze uż do chaty wziąć i e
grzechem a swoim wstydem popisywać się przed ludźmi! Toż będą w całe wsi ludzie
rohotać, że on loka skie dziecko hodu e! Wstyd! O , i żałość taka, że serce zda e się całe
krwią oblane…

— Nie chaczu, — gwałtownie zaszeptał — za niszto nie chaczu!

Cham



background image

Ale, eżeli teraz z chaty ą wyprawi, ona uż nie powróci nigdy, i on nigdy e nie zo-

baczy, na te e oczy świecące nie popatrzy, tych e włosów, ak krucze skrzydła czarnych,
nie pogładzi, tego e śmiechu głośnego, długiego, który nad życie lubił, nie posłyszy…

Z głuchem łkaniem tym razem połączony, w ciemności rozległ się szept:
— Nie mahu, a ! Bożeż mó , Boże, za niszto nie mahu!
I eszcze:
— Co mnie tu robić? Bożeż mó wszechmogący, co mnie tu począć, co robić?
Jednak, gdy dość późny eszcze świt marcowy siwawem światłem rozpraszać począł

ciemności izby, Paweł spał. Niezupełnie rozebrany, bez butów tylko i siermięgi, którą
pod głowę sobie był podłożył, leżał na wąskie ławie w całe długości wyciągnięty, w białe
płócienne odzieży, więce niż kiedykolwiek barczysty i ogromny.

Jakkolwiek niedawno był zasnął, obudził się o zwykłe porze i, odrazu zapewne wszyst-

ko, co stało się wczora , przypomniawszy, na łokciu podniesiony, z głową, na ręku opartą,
na łóżko, naprzeciw sto ące, nieruchomie się zapatrzył.

Franka, niezupełnie także rozebrana, bez paltota i trzewików tylko, spała głęboko

i twardo. Widać, że przed zaśnięciem, z twarzą wtuloną w poduszkę, płakała eszcze, bo
i teraz część policzków i czoła w poduszce tonęła, resztę zaś przezroczystą zasłoną okrywały
i na plecy także spada ące, czarne e , gęste, falu ące włosy. Przez cienki poplamiony kaan
ukazywała się, widocznie kośćmi łopatek stercząca, chudość e pleców, a z pod obłoconego
brzegu e spódnicy wydobywały się stopy w podziurawionych i brudnych pończochach.
Jakiś rozczochrany nieład i uliczna błotnistość, ale też akaś niezgłębiona nędza, biły od
te uśpione , skurczone postaci, o rozpuszczonych ślicznych włosach i przegląda ące z za
nich żółte skórze twarzy.

Paweł z dwiema grubemi fałdami na czole wlepiał w nią wilgotne, a zarazem ponure

we rzenie. Nagle po omglonym i posępnemi cieniami nalanym błękicie ego źrenic prze-
mknął nieledwie wesoły promień, a na zwarte, surowe usta spadł słaby zrazu uśmiech.

Jaskrawoczerwony punkcik, dotąd nieruchomie i bez wyraźnych kształtów obok ciem-

nego kaana Franki leżący, wzdął się, poruszył i wydobył z siebie naprzód parę bosych,
drobnych stópek, potem małą głowę z tak prawie żółtą, ak wosk, twarzą i wznoszącą się
nad nią roztarganą kądzielą lnianą, nakoniec parę drobnie szych eszcze, niż stopy, rączyn,
które, ze strzępi podartych rękawów wydobyte, wzniosły się ku kądzieli i w nie utonęły.
Nowością mie sca, w którem się znalazło, tułacze to dziecię byna mnie nie przerażone,
ze stopkami trochę za pościel wysta ącemi, z rękoma zatopionemi we włosach, poczę-
ło owszem powoli, z głębokiem akby zamyśleniem, wlepiać swe czarne, wielkie oczy
w różne zkolei punkty izby. Czy widok leżącego na stole chleba e ucieszył, czy zacieka-
wił mętny w sinym świcie błysk opartego o ścianę łomu — dość, że wyprostowało się
ono, szerze oczy otworzyło i z zadziwionem wzruszeniem ramion, z cichym chichotem
zaszczebiotało:

— Chli-chli-chli-li-li-li!
Zupełnie niewiadomo, z akiego ęzyka dźwięki te pochodziły i co oznaczały, lecz na

ustach Pawła rozszerzył się uśmiech, a oczy ego wciąż kierunek dziecięcych oczu ścigały,
aż spotkały się z ich zadziwionem i trochę uż przestraszonem spo rzeniem.

Widok niezna omego człowieka przestraszył nieco dziecko. Znieruchomiało i, ręce od

włosów odrywa ąc, edną ze swych małych stóp, niby odporny oręż, niemi pochwyciło.
U przeciwległe ściany rozległ się szept:

— Chadzi tu…
Jednocześnie ruchem głowy i palca Paweł dziecko ku sobie przyzywał; ale ono, bosą

stopkę coraz wyże ku piersiom podnosząc, uż, uż do wybuchnięcia płaczem blade usta
wykrzywiać zaczęło, gdy na ławie leżący i na łokciu wsparty człowiek powtórzył:

— Chadzi, cukru dam…
W mgnieniu oka bosa stopka ze ściska ących ą z całe siły rączyn wypadła i wraz

z drugą swą towarzyszką ku ziemi opuszczać się zaczęła.

Zarazem po izbie, szarem światłem napełnione , ni to dzwonienie monotonne i srebr-

ne, ni to gruchanie synogarlicy, rozległy się dźwięki:

— Ciuk-lu! Ciuk-lu! Ciuk-lu!
Paweł wstał z ławy i ku czerwone szafce szedł, a za nim po gliniane podłodze bose,

dziecięce stopki tętniały prędko, prędko… Gdy z kawałkiem cukru w palcach odwrócił się

Cham



background image

od szafki, u samych stóp ego stało malutkie, czerwone stworzonko, ze wzniesionemi ku
niemu czarnemi oczyma i cienkiemi, chudemi ramiony.

Na całą izbę dzwonił cienki głosik:
— Da … da … da !…
Czerwona sukienka dziecięca, czarnemi centkami usiana, przywiodła mu na pamięć

owad malutki, śliczny, nieszkodliwy, kołyszący się w lecie na zielonych trawach.

Pochylił się, dziecko, które uż cukier cmokało, w ramiona wziął.
— O , ty, Boża krówko malenieczka! — zaszeptał — Boskie stworzenie, niczemu nie

winne.

Na kolanach e trzyma ąc, u okna na ławie usiadł. Teraz uż z drugie strony chaty

kędyś za Niemnem słońce wschodziło i w siną szarość świtu rzucało smugi bladoróżowe
i złote światłości.

Na podwórzu Koźluków, przez okno Pawła z za przezroczystego płotu widzialnem, od

zamkniętych eszcze drzwi chaty ku śmietnisku, a stamtąd ku wrotom, węsząc coś, czegoś
szuka ąc, biegł żółty Kurta.

Dziecko, w edne ręce spory kawał chleba, a w drugie cukier trzyma ąc, przez małe

szyby chciwym wzrokiem ruchy psa ścigało, aż zaszczebiotało:

— Ciu-cia! Ciu-cia!
— Ciucia… sobaczka! — odpowiedział Paweł.
Dźwiękiem ego głosu zdziwione, czy zaciekawione, dziecko całą twarzą zwróciło się

ku niemu i z namysłem akby zapytało:

— A ti… ti… kto?
Kiedy zaś nie odpowiadał i z dwiema znowu grubemi fałdami na czole w milczeniu

na nie spoglądał, drobną ręką targać go za rękaw koszuli zaczęło.

— Kto ti? Kto ti? Kto ti? — brzmiało znowu po izbie ni to srebrne dzwonienie, ni

to szczebiot wróbla.

A gdy Paweł nie odpowiadał eszcze — o pytaniu swem zapomina ąc, wykrzyknęło:
— Kicia!
Za oknem, pod płotem chyłkiem przebiega ącego kota zobaczyło.
Kiedy Franka obudziła się i powieki podniosła, w oczach e odmalowało się zdu-

mienie, z przerażeniem graniczące. Paweł siedział u okna, profilem do izby zwrócony,
i w szerokich swych dłoniach trzymał dziecko, które, na kolanach ego sto ąc, drobne
palce zatapiało mu w krótkim i siwie ącym zaroście. Szybko zsunęła się z pościeli, nie
wkłada ąc trzewików, cicho ku oknu podeszła i taki ruch uczyniła, akby chciała dziecko
z kolan ego wziąć.

Obe rzał się, wzrokiem spotkał e przestraszone spo rzenie i, bliże ku sobie przygar-

nia ąc dziecko, krótko rzekł:

— Nie trzeba!
— Dokuczy — zauważyła zcicha.
Nie odpowiedział nic. Widocznie chora, drżała na całem ciele, choć w chacie wcale

zimno nie było, i otulała się swoim podartym kaanem.

— Może ogień rozpalić? — zapytała.
— Rozpal.
Zaczęła krzątać się około pieca; mimowolne stękania wyrywały się e z piersi, i obu

dłońmi chwytała się czasem za głowę. Jednak ogień roznieciła prędko; dziecko, z kolan
Pawła zeskoczywszy, dreptało za nią, przypatru ąc się e robocie, a na widok ognia, który
wesołym płomieniem buchnął w piecu, z radości krzyknęło.

Do ognia twarzą zwrócona, zapytała znowu:
— Może kartofli obrać i zgotować?
— Zgotu — odpowiedział i, z ławy wstawszy, siermięgę i buty w milczeniu włożył.
Potem, kawał chleba z bochna ukroiwszy, do kieszeni go schował i ku drzwiom z czap-

ką w ręku szedł. Przede drzwiami zatrzymał się, na kobietę, przed ogniem sto ącą, spo -
rzał, a spotkawszy się z e niespoko nym wzrokiem, powieki spuścił.

— Wszystko w chacie na tem samem mie scu, gdzie dawnie było — zniżonym gło-

sem zaczął — bierz, gotu , edz i dziecku dawa . Rób, co chcesz. Ty tu znów taka sama
gospodyni, ak i wprzódy była.

Cham



background image

Cała naprzód podana, z trwogą w oczach wsłuchiwała się w ego słowa, a przy ostat-

nich uczyniła ruch taki, akby rzucić się ku niemu chciała. Ale on prędko zwrócił się ku
drzwiom i z progu, nie ogląda ąc się, rzekł eszcze:

— Przed wieczorem powrócę… eżeli boisz się sama zostawać, drzwi na zasuwkę za-

mknij.

Mocne postanowienie uż był powziął, ale było w nim eszcze coś, co go ku wolnemu

powietrzu, ku bystre , burzliwe wodzie ciągnęło: może akiś wstyd niepokonany, ból,
nożem w sercu tkwiący.

Dwa wiosła w sieni sto ące wziął i, o ramiona e oparłszy, szerokiemi krokami z góry

zstąpił. Wkrótce wśród szerokiego szlaku rozlane rzeki czółno ego, ak czarny punkcik,
na ciemnych falach wznosząc się i opada ąc, z szybkością ptasią w dal pomykało, a przed
nim, za nim, wkoło niego, rozlegał się szumiący i nieprzerwany śpiew bystre , burzli-
we wody. Szumnie i nieprzerwanie śpiewała mu ona teraz o ranach zdradzone miłości
i żądłach zazdrości i o słodyczach nadziei, zmieszanych z trucizną wspomnień, przedew-
szystkiem zaś może, przedewszystkiem o tem zadaniu ludzkiem, dobrem, świętem —
ratowania i zbawiania, które uż było zniknęło mu z oczu, a teraz znowu przed nim po-
wstawało i blask, podobny do księżycowego światła, rzucało na postarzałe, siwie ącemi
włosy okolone ego oblicze.

Na godzinę przed zmrokiem wszedł do chaty i zobaczył Frankę, na łóżku leżącą. Nie

spała i, u rzawszy wchodzącego, szybko na pościeli usiadła, z głowy wilgotną chustkę
zrywa ąc.

Stawia ąc u ściany wiosła, zapytał:
— Głowa boli?
Odpowiedziała, że teraz est e daleko uż lepie : odpoczęła…
— To i dobrze, że odpoczęła…
A po krótkie chwili zapytał:
— Chtaw an śpi?
— Zasnął. Cały dzień dokazywał tak, że niech Pan Bóg broni, wszystko w izbie ruszał,

pyta ąc się: co to? co to? a ona bała się bardzo, aby czego nie zepsuł i szkody akie , broń
Boże, nie zrobił. Ale teraz uż, chwała Bogu, zasnął…

Wszystko to mówiła trochę uż śmiele i głośnie , ale z siedzenia nie wstawała, a w mó-

wieniu i postawie czuć eszcze było trwogę i niepewność.

Po chwili rzekła:
— Kaszy gryczane zgotowałam… w piecu stoi i pewno gorąca.
Paweł wy ął z pieca garnek i kawał chleba ukroił. Jadł powoli, dość długo, nie przy

stole ednak, ale przed piecem sto ąc, potem na ławie siadł i do kobiety, nieruchomie na
łóżku siedzące , przemówił:

— Chodżże tu, pogadamy!
Głos ego brzmiał łagodnie. Kiedy Franka zsuwała się z pościeli i przez izbę przecho-

dziła, ruchy e miały uż w sobie coś z dawne żywości i gibkie , kocie grac i. Jednak nie
otoczyła, ak dawnie , ramieniem szyi człowieka, obok którego usiadła, i nie zwinęła się
nakształt rozpieszczone kotki u ego piersi.

Z rękoma na kolana opuszczonemi siedziała, milcząc i czeka ąc. Choć łagodnie uż

do nie przemawiał, choć powiedział, że ona tu gospodynią est tak, ak i wprzódy, wcale

eszcze pewną nie była, co e teraz powie i ak z nią postąpi.

— Nu — przemówił — dużo biedy i poniewierki nacierpiałaś się? Kontenta teraz, że

ode mnie w świat poszła i znów drogi do piekła spróbowała? Miła musi ta droga, kiedy
przyszłaś nazad, ak ta szczapa wychudła, chora i tak ak goła? ha! czemu szłaś i czemu
powróciłaś?… gada że!

O, tylko tego i tak wymówionego wezwania trzeba było, aby otworzyły się wszystkie,

długo zamknięte upusty e obfite i burzliwe mowy, aby niepowstrzymanym strumie-
niem wylewać się z nie zaczął, przez te nowe lata włóczęgi nakipiały w e piersi, war go-
ryczy, zażaleń, gniewu! Jak błyskawica przemknęło e przez głowę wspomnienie dalekie
chwili, w które na wyspie, wśród śnieżnych goździków powiedziała temu człowiekowi
wszystko, wszystko, a on wtedy obszedł się z nią, ak o ciec z dzieckiem, ak spowiednik
z pokutnicą, i nawet odtąd lubić ą zaczął.

Cham



background image

Wspomnienie to ośmieliło ą do reszty i nowy bodziec dało chęci wywnetrzenia się,

i bez tego uż ą palące . Ze zwykłą więc sobie, żadnemi względami nie powściąganą,
ognistą i hardą szczerością, opowiadała mu naprzód, że w tym loka u zakochała się ak
szalona; sama nawet nie wie, ak i kiedy się to stało, ale ot, wprost przepadała za nim, żyć
bez niego nie mogła. A on e znów przysięgał, że wiecznie ą kochać będzie i że e nigdy
nie opuści. A tak słodko mówił, taki był delikatny i zawsze ładnie ubrany, ak pan. Bo
też i z dobre familji pochodził. O ciec ego nawet szlachcicem był, a dzieci z biedy tylko
w służbę poszły. Ona, gdy tylko go zobaczyła, poznała, że on z dobre familji pochodzi,
i to ą do niego odrazu pociągnęło. Z początku było e w mieście bardzo dobrze i wesoło.
Służbę znalazła w takim domu, gdzie sług było dużo i roboty niewiele. Karol prawie
codzień do nie przychodził; w niedziele i święta na spacery i do teatru ą prowadził. Było
tak miesięcy kilka, aż tu, buch! wziął i wy echał; z panem tym, u którego służył, do
dalekiego wielkiego miasta wy echał.

Żegna ąc się z nią, ak bóbr płakał, ale mówił, że takie służby, ak u tego pana, i takich

korzyści, ak te, które z nie ma, na całym świecie nie zna dzie, więc war atem byłby, gdyby
się e wyrzekał.

Co wypłakała, co nabłagała się, aby ą z sobą wziął, a on, tak samo płacząc, nie zgadzał

się i nie zgadzał.

— Co a tam z tobą będę robić? Na co ty mnie tam potrzebna?
I po echał, a ona za nim, cościś we dwa tygodnie po ego wy eździe, po echała. Myślała,

że do tego miasta, w którem on był, do edzie i że on e w tem wielkiem nieszczęściu,
które nadchodziło, z pomocą stanie. Ale uż tylko niewiele drogi u echała, i w inszem
zupełnie mieście nieszczęście ą zaskoczyło…

Urodziło się dziecko. Dała mu na chrzcie imię Oktaw an, bo to bardzo piękne imię

i między prostymi ludźmi nie używane.

Do Karola nawet pisać nie mogła, bo nie wiedziała ani ulicy, ani domu, w którym

ze swoim panem mieszkał. On, albo nie wiedział sam o tem, kiedy się z nią żegnał, albo
powiedzieć nie chciał.

Zniosłaż ona wtedy nędzę taką, akie nigdy eszcze nie znosiła! Wszystkie pieniądze,

które miała, wydała na na ęcie kąta w izbie akie ś praczki, a na edzenie sprzedawała
potem suknie i drobiazgi, akie sobie w czasie ostatnie swe służby była kupiła.

W niezna omem mieście nie łatwo było o służbę. Przez kilka miesięcy na mowała się

po domach do prania bielizny i nawet do mycia podłóg, a że dziecko przytem karmiła
i niewygody różne znosiła, sił e często brakło i albo nic, albo bardzo mało zarobić mo-
gła. Potem ednak służbę znalazła, dziecko u te praczki za zapłatę zostawiła, i przez czas

akiś nieźleby e było, gdyby zgryzota i żałość, i złość na tego niegodziwca, co ą stąd

wyciągnął, a potem w na nieszczęśliwszem położeniu porzucił, nie piekły i nie męczyły
tak, że suknię na sobie czasem w drobne kawałki darła, a w głowie akby turkot dziesięciu
wozów i szumienie dziesięciu samowarów czuła.

Bywała też czasem złą, wtedy szczególnie , kiedy o Pawle, o ego dobroci, o te chacie

cicheńkie i mileńkie , z które dobrowolnie uciekła, pomyślała; bywała tak złą, że, zda e
się, zabiłaby każdego, ktoby e w oczy wlazł. Wlazła e raz w oczy kucharka, także złośnica
wielka; pokłóciły się, i ona te kucharce garnek z gorącą wodą na głowę rzuciła. Gwałt
w domu podniósł się wielki, przed sądem ą oskarżyli, sąd ą na trzy miesiące więzienia
skazał. Więc do więzienia poszła.

Ot, napatrzyła się tam różnych różności! Ot, nasłuchała się! edna z tych kobiet, z któ-

remi razem w więzieniu siedziała, męża swego otruła; druga dziecko zadusiła, kilka było
takich, co domy podpalały, albo całe życie kradły. Wstyd e było z takiemi zbrodniarkami
siedzieć, a do tego, że i proste to były kobiety, same prawie chamki i po chamsku mówią-
ce. Coraz też większy turkot, szum i ból w głowie czuła, aż gdy ą z więzienia wypuścili,
tyle tylko, że do dziecka zawlokła się, wycałowała e, nad ciężką dolą ego zapłakała i do
szpitala poszła.

Tam przebyła miesięcy kilka, na dziwną akąś słabość choru ąc. Gorączki prawie nie

miała, a ednak często bywała nieprzytomna i śmiechów akichś albo płaczów dostawała
takich, że ledwie, ledwie wśród nich ducha nie wyziewała. Kiedy ą to napadło, kołdry
szpitalne na kawałki darła i szklanki, w których e lekarstwo dawano, tłukła. Nakoniec ą

ednak od nieprzytomności i od tych śmiechów i płaczów doktorowie wyleczyli, a nawet

Cham



background image

to zrobili, że turkot w głowie ustał, i silnie szą niż przed chorobą się uczuła.

Ze szpitala wyszła, i taka ą chęć wrócenia do Pawła zd ęła, akby temu, kto pić chce,

trzy dni wody nie dawali.

— Pó dę i pó dę — myślała sobie.
Znowu do prania bielizny i mycia podłóg na mować się zaczęła, ale nie bardzo kto

chciał ą do domu przy mować, bo wszyscy wiedzieli, że z więzienia tylko co wyszła. A tu
ta praczka ani e , ani dziecka dłuże uż u siebie trzymać nie chciała. Co tu począć? gdzie
tu podziać się — i eszcze z dzieckiem! Uczuła, że znowu siły traci, i szumieć e w głowie
zaczyna… Sprzedała tedy wszystko, co eszcze miała, nawet edną z dwóch koszul; praczka
też ta, dość litościwa, u akichś zna omych państwa kilka rubli dla nie uprosiła, zabrała
więc dziecko i po echała. Wprzódy kole ą echała, a od na bliższego miasta ednokonną
furmanką chłop akiś za złotówkę ą tu przywiózł, bo mu po drodze było, i zaraz też, ak
tylko przed wrotami Pawła z wozu wysiadła, dale sobie po echał…

Ot, i wszystko!
Nie było to mało. Z oczu opowiada ące łzy ciekły cicho, ciągle ciekły po e zapadłych

policzkach i gęstym deszczem na ręce chude i na plamy kaana spadały.

Paweł z głową zwieszoną słuchał i milczał; dopiero gdy mówić przestała, ze wzrokiem

w ziemię utkwionym, zcicha wymówił:

— Piekło! piekło! gorące piekło!
I wyglądał przytem tak, akby go znowu i odwaga, i spokó , i wszelkie powzięte po-

stanowienia opuszczały.

Ona pierwszych słów ego teraz, gdy uż o wszystkiem wiedział, ak wyroku śmier-

ci lub życia oczekiwała, oddech nawet w sobie tłumiąc, u ściany skurczona i drżącą. Po
prędkie , czasem ostre i gniewne , a czasem płaczliwe e mowie, zapanowało w izbie
głuche milczenie, przerywane tylko ciężkim oddechem Pawła i zdala dochodzącym głu-
chym szmerem rzeki. Trwało tak dość długo, gdy u przeciwległe ściany dało się słyszeć
naprzód ciche i niewyraźne skwierczenie, a potem cienki, żałosny głosik zawołał:

— Ma-mo! ma-mo!
Ona, niepewnością tego, co spotkać ą miało, zd ęta, żadnego poruszenia nie uczyniła;

Paweł zaś podniósł zwieszoną dotąd głowę.

— Chtaw an obudził się; idź zobacz go…
Poszła i dziecko na ręce wziąć chciała, ale ono, kapryśnym ruchem ob ęć e unik-

nąwszy, zsunęło się z pościeli i do Pawła, który teraz u okna stał, pobiegło. Od kąta do
kąta izby zadzwonił cienki głosik:

— Chli-chli, chli — chlip-ka!
Paweł tą przybiega ącą mu do stóp czerwoną «Bożą krówkę» w ramionach z ziemi

podniósł.

— Chlebka chcesz? ha? chlebka chcesz? — zapytał i w mizerną, niewinną twarz

dziecka długo patrzał.

Możnaby mniemać, że oczy, od akiegoś askrawego, ohydnego widoku rozbolałe,

widokiem te dziecięce nędzy i niewinności poił i goił.

— Chlebka chcesz? — powtórzył.
Ale Chtaw an o chlebku nie myślał wcale, syty był i czarne oczy, szeroko rozwarte,

utkwił w szybie, przez którą znowu widać było poważnie tym razem siedzącego, u wrót
Kurtę. Mały palec ku szybie wyciągnął i zaszczebiotał:

— Ciu-cia! ciu-cia!
— Sobaczka! — rzekł Paweł.
— Sio-bać-ka! — powtórzył Chtaw an.
I zaraz potem, ku człowiekowi, który na rękach swych go trzymał, zwraca ąc się,

poważnie zapytał:

— A ti kto?
I kilka eszcze razy zrana uż zadawane przez się pytanie, ze śmiechem, z natarczywo-

ścią, z rękoma, w zarost Pawła zatopionemi, powtórzył:

— Kto ti? Kto ti? Kto ti?
Paweł, nie spuszcza ąc z niego oczu, uśmiechał się coraz wyraźnie i wesele .
— Tato! — odpowiedział.
— Ta-to? — akby ze zdziwieniem, przechyla ąc na bok główkę, zapytało dziecko.

Cham



background image

— A tato!
Ale w te że chwili uczuł, że cienkie i gibkie ramiona kolana mu obe mu ą.
Franka, klęcząc, do kolan ego głowę tuliła i dziękowała mu, dziękowała, bo teraz

dopiero uwierzyła, że e z chaty swe nie wypędzi i dla dziecka e o cem będzie. Jak
wzburzony wrzątek wylewały się z nie słowa wdzięczności, radości, podziwienia dla ego
dobroci. Potem zaczęła przysięgać, że teraz uż zawsze, zawsze poczciwą i posłuszną będzie,
a ego kochać i szanować nie przestanie do śmierci; gdyby zaś kiedy przestała, sama sobie
pętlę na szyi zawiąże lub otru e się, aby ziemia takiego potwora uż nie nosiła, akimby
ona była wtedy.

Paweł dziecko na ziemi postawił, a rozpłakaną, u kolan ego po ziemi pełza ącą kobietę

na ławie posadził, a kiedy szlochać, dziękować, przysięgać nie przestawała, sam przy nie
usiadł i zcicha, łagodnie przemówił:

— Cicho! no, cichoż uż, mo a ty biedna! Mo a ty nieszczęśliwa! cicho! cicho!
W ręce go całowała, ale przybliżyć się do niego, ob ąć go nie śmiała eszcze. Prędkim,

gorączkowym szeptem mówiła:

— Od śmierci ty mnie, Pawełku, o , drogieńki ty mó , złoty, brylantowy, od śmierci

ty mnie wyratował, bo uż a takie postanowienie miałam, że eżeli ty mnie nie przy miesz,
wypędzisz — to dziecko pod akim progiem zostawię, a sama otru ę się…

Do kieszeni sukni sięgnęła i, wy ęty z nie papierek rozwinąwszy, ukazała w nim

trochę białego proszku.

— Widzisz? — trucizna…
— W imię O ca, i Syna… — przeżegnał się Paweł. — I do tego eszcze czort ciebie

kusił? Skądże ty wzięła tę truciznę?

Oho! ona, kiedy czego bardzo chce, zawsze na swo em postawić musi. Ta kobieta,

która razem z nią w więzieniu za otrucie męża siedziała, rozpowiedziała e , gdzie i ak
trucizny dostać można. A ona, adąc tu, myślała sobie: eżeli Paweł mnie wypędzi, to
albo powieszę się, albo otru ę. Ale wieszać się brzydko. Tylko prości ludzie wiesza ą się.
Dostała więc sobie trucizny, ale teraz uż e nie potrzebu e, bo Pawełek e wszystko
darował, i ona znowu będzie ego kochać, szanować i w te mileńkie chateczce spoko nie
sobie i szczęśliwie, ak u Pana Boga za piecem, siedzieć…

Przy ostatnich słowach papierek z białym proszkiem napowrót do kieszeni wsunęła i,

z ławy zerwawszy się, w dłonie klaszcząc, chichocząc, parę razy ak wiewiórka podskoczyła.
Ale Pawła akby strach nagły ogarnął.

— Aaaa! ak tu ciemno zrobiło się — zauważył i, prędko izbę przeszedłszy, lampkę

zapalił.

Chtaw an, u stóp wielkiego pieca na ziemi siedząc, węgle w garnku przesypywał i pa-

daniu ich w głąb garnka głośnemi wykrzykami wtórzył:

— Ba-ba-ba-bach!
Franka do dziecka przyskoczyła i tak gwałtownie całować e zaczęła, że aż krzyknęło

z bólu.

— Odda węgle, — mówiła — odda , samowarek nastawię i herbatka będzie… her-

batka… batka!

A gdy dziecko upierało się przy zostawieniu mu garnka, po plecach e dłonią uderzyła.
Chtaw an głośno zapłakał.
Paweł surowo ozwał się:
— Za co bijesz? Da ego tu!
Po sposobie, w aki zawijała się około nastawiania samowaru i przyrządzania herbaty,

widać było, że teraz dopiero, ale uż zupełnie uczuła się tu taką samą, ak dawnie , go-
spodynią. We tro e potem herbatę z chlebem razowym pili; dziecko było wesołe; Franka
gadatliwie i zupełnie uż śmiało o zna omych we wsi wypytywała się; Paweł coraz łagod-
nie szym się stawał.

Kiedy nakoniec Chtaw an, na pościeli złożony, usnął, a Franka przycichła i poziewać

zaczęła, Paweł wstał z ławy i rzekł:

— Nu, Franka, chodź, razem pacierze odmówim…
Ze zdziwieniem na niego patrzała, on zaś rzekł eszcze:
— A toż! Bez Boga ty do tego czasu żyła, a i czort przystęp do ciebie miał. I a kiepsko

postąpił, że odrazu do Pana Boga i do święte modlitwy ciebie nie namawiał. Teraz ty

Cham



background image

znów z drogi do piekła uciekła i może uż nie powrócisz, może upamiętasz się, i wszystko
dobrze będzie… W święte książce pisze, żeby Syon rozmiłował się w Przena świętsze
Pannie Mar i… może i ty rozmiłu esz się, i Ona ciebie od złego obroni. Klęka i głośno
powtarza za mną…

Ukląkł i obe rzał się, a widząc, że ona także uklękła, zaczął:
— W imię O ca, i Syna…
Głośno i powoli odmówił O cze nasz, Zdrowaś Mar a i Wierzę w Boga, a ciągle

przysłuchiwał się, czy ona każde słowo za nim wymawia, gdy zaś którego nie wymówiła,
oglądał się na nią i mówił:

— Powtarza …
Po skończeniu Wierzę w Boga, nie wsta ąc z klęczek, «Służbę Bożą» ze stołu wziął

i otworzył ą w mie scu, w którem założona była na większym biletem, dnia imienin
France winszu ącym.

Powoli, zgłoskę od zgłoski oddziela ąc, czytać zaczął:
— Modlitwa o zwy-cię-stwo w-s-z-e-l wszel, k-i-e kie, wszel-kie-go na-ło-gu g-r-

-z-e, grze-cho-we-go.

I całą, niedługą zresztą modlitwę, edne wyrazy z łatwością, inne z trudnością wyczy-

tu ąc, a niektóre sylabizu ąc, przeczytał.

Przeczytawszy, Kupidyna, unoszącego na bilecie wieniec różany, pobożnie pocałował,

w tem samem mie scu książkę nim założył i, przeżegnawszy się eszcze głośno, z klęczek
powstał. Pogodę wielką i znowu akby łagodną asność księżyca na twarzy miał. Wzrokiem
szczęśliwym ob ął głowę Franki, która, znużona i poziewa ąca, z ciekawością na niego
patrzała. Jak wprzódy widok niewinności dziecięce przebłagał go i ukoił, tak teraz zdawało
się, że wspólnie odmówiona z tą kobietą modlitwa zupełnie ą w oczach ego oczyściła.

Po raz pierwszy, odkąd na nowo ą zobaczył, za szy ę ą ob ął, głowę e ku piersiom

przycisnął i twarz tak długo, gorąco całował, ak długo i chciwie człowiek spragniony pije
źródlaną wodę.

— O , Franka! — szepnął — ak a ciebie lubię, strach, ak a ciebie lubię! Pan Bóg

dopomoże, że ty uż teraz dobra i poczciwa będziesz… uż a widzę, że ty sama tego praw-
dziwie żądasz… Pan Bóg dopomoże… o ! akże a ciebie lubię! Mo aż ty miła! mo aż ty
biedna, ak a ciebie lubię!

Naza utrz, wkrótce po wschodzie słońca, Chtaw ana podartą chustką Franki owinął,

na ręce wziął i do sieni wyszedł. Nim drzwi od podwórza otworzył, stał przed niemi
chwilę, w postawie człowieka waha ącego się i z czemś wewnętrznie walczącego. Trudno
mu widać było z dzieckiem tem na ręku pokazać się przed ludźmi. Loka skie dziecko!
z końca świata przyniesione! Wstyd! Miał ednak przyczynę, dla które wszystkim pokazać
chciał, że i z żoną pogodził się, i e dziecko za swo e przy ął. Gęby im przez to pozamyka
i do wiadomości da, że ani e , ani dziecka krzywdzić nie pozwoli. W ostatnie przecież
chwili odwagi mu zabrakło, u samych drzwi zawahał się, parę minut postał, aż zaszeptał:

— Bogu Przena świętszemu na ofiarę… za e nawrócenie… za zbawienie duszy grzesz-

ne …

I wyszedł, chwilę przed progiem postał, a potem, podwórko przeszedłszy, we wrotach

stanął.

Dzień był od poprzedza ących cieple szy, słoneczny; z dachów padały brylantowe kro-

ple, w drzewach nazabó świergotały wróble, po szerokiem polu biegły szlaki zielonych
runi. Drogą, przed wrotami ten i ów z wiosłem, siekierą, łopatą przechodził i Pawła,
z dzieckiem na ręku we wrotach sto ącego, u rzawszy, głową kiwał i „niech będzie po-
chwalony”, albo „ ak się macie?” mówił.

Na dziecko z mężczyzn nikt uwagi nie zwracał. Niektórzy myśleli pewno, że est to

edno z dzieci Ulany, a inni do pracy śpieszyli, swo e kłopoty i potrzeby mieli. Ale dwie

kobiety też drogą przeszły; edna z nich szeroko tylko oczy i usta otworzyła, na Pawła
popatrzała i dale poszła; druga zaś, również z otworzonemi ustami stanęła, patrzała, głową
kiwała, aż przemówiła:

— A czy eż to?
— Mo e — uśmiecha ąc się, odpowiedział Paweł.
Kobieta trochę wstydliwie, a trochę złośliwie zachichotała:
— A kiedyż to Pan Bóg dał?

Cham



background image

— A kiedy dał, to dał, dość, że dał.
Chtaw ana, który, wszystkiem, co otaczało go, zadziwiony, spoko nie na rękach sie-

dział, w głowę pocałował. Kobieta żywo odeszła i, na sąsiednie podwórko zawróciwszy,
w drzwiach Koźlukowe chaty zniknęła. We wnętrzu te chaty rozległy się i aż do Paw-
ła doszły odgłosy żywych rozmów, a po chwili Ulana, z niemowlęciem swem na ręku
i tro giem dzieci otoczona, na podwórko wyszła; wyszła, stanęła, i dzieci stanęły, z za
spódnicy e wychyla ąc pyzate, rumiane twarze i asnowłose głowy. Na wilgotne trawie
dziedzińca, w świetle słońca, boso, w spódnicy, kostek nie sięga ące , i grube białe ko-
szuli, dziećmi otoczona, wyglądała ak wcielenie zdrowia, płodności i z hożą młodością
złączone powagi. Poważnie, milcząc, choć i z ciekawością na sto ącego w oddali brata
patrzała.

W progu ukazał się wysoki, przysto ny Filip, z za którego ramienia wychyliła się

bezwąsa, asna, ściągła, filuterna twarz Daniłka.

Paweł, siostrę u rzawszy, powoli ku nie iść zaczął, a gdy uż o krok eden znalazł się

przed nią, stanął i powolnym też głosem rzekł:

— Franka powróciła…
Ulana kiwnęła głową. Od wczora uż wiedziała o tem od Daniłka, który zawsze

wszystko wiedział, — ale, że Franka i dziecko z sobą przywiozła, nie dowiedział się, więc
nikomu ozna mić nie mógł. Teraz domyśliła się wszystkiego i na Chtaw ana, milcząc, ale
z wyraźną niechęcią i wzgardą w oczach, patrzała.

Filip nie mówił też nic, ale nagle, akby przezwyciężyć się nie mogąc, głośno splunął.

Daniłko w ramieniu brata swawolny śmiech tłumić usiłował.

Czoło Pawła zbiegło się znowu w dwie grube fałdy. Wzrok ku dziecku zwrócił i rzekł:
— Niczemu ono nie winne… Boskie stworzenie!
— Ale! — odpowiedziała Ulana.
Chtaw an zaś do przelatu ącego wróbla palec wyciągnął i rzekł:
— Chli-chli-chli-li-li!
Wzrok Ulany trochę złagodniał, a Paweł po chwili milczenia ozwał się znowu:
— Ot, zwycza nie… sierota!
— A toż…
Zawahała się trochę, palcami ramienia i piersi dziecka dotknęła.
— Ależ malenieczkie to i mizernieńkie; same kosteczki, ta skóra… Wieleż emu?
— Rok i ośm miesiąców — odpowiedział Paweł.
— Aaaa! — zadziwiła się kobieta i na edno z dzieci swoich popatrzała. — Toż memu

rok i dwanaście niedziel, a akie!

Zadowolenie i duma rozlały się po rumiane , pełne e twarzy. Ale na sierotę z litością

spo rzała. Zato Filip ozwał się z progu:

— Dziewier, e dziewier, na szto tobie hety benkart? Czy tobie nie wstyd będzie

w oczy ludziom patrzeć?

Pawła oczy zaświeciły.
— Czego wstyd? Grzechu wstyd, a nad sierotą nieszczęśliwą zlitować się nijakiego

wstydu niema. Ja Panu Bogu Na wyższemu za niego dzięku ę… Przy dziecku i e mile
w chacie będzie, łatwie grzech od duszy odpędzi i dobrą stanie…

— O ! — pogardliwie i szydersko zaśmiał się Filip — kab złym ludziom tak dobrze

na świecie było, ak ona dobrą stanie. Tego nigdy nie będzie.

W te same chwili przez niski płot, dwa podwórka rozdziela ący, przeskoczyła Fran-

ka i ku rozmawia ącym szybko, z głośnym śmiechem biegła. Twarz miała bardzo chudą,
żółtą, ale uczesała się dziś gładko, krucze e włosy lśniły ak edwab, i mieniły się ciem-
nym szafirem. Poplamiony swó kaan, kolorowym paskiem, zwanym dziahą, przepasała,
i w tem nawet ubraniu zgrabna, obu ramionami uwisła odrazu na szyi Ulany, w policzki,
czoło i usta ą cału ąc. Filipowi podała rękę, Daniłka dłonią po plecach i twarzy uderzyła.

— Jak się macie? — mówiła — ak się macie, mo e mileńkie, złocieńkie, brylantowe!

Dawnoż a was nie widziała! A tobie, Ulanko, aż dwo e dzieci przez ten czas urodziło się!
Ależ Daniłko wyrósł! Już teraz i mężczyzna z niego! Ot, widzicie, powróciłam, a Pawełek
taki dobry, że mnie nawet złego słowa nie powiedział! O , aki on dobry! takiego do-
brego na całym świecie niema. Chatę wyprzątnęłam, ogień roznieciłam i do was, mo e
drogieńkie, przybiegłam, żeby z wami przywitać się!

Cham



background image

Witała się; Ulanę i dzieci znów całowała, kręciła się, śmiała; zdawało się, akby tym

ludziom duszę swo ą oddaćby rada, akby ich wszystkich z całego serca kochała. I w te
chwili kochała ich istotnie: uspoko oną się czuła, a w Pawle znów rozkochaną, szczęśliwą.
Przytem ani cienia wstydu. Przed Pawłem zawstydziła się była, gdy po wszystkiem, co
zaszło, do chaty ego i eszcze z dzieckiem powróciła; ale tylko przed nim wstyd ten była
czuła, i uż zniknął on z nie bez śladu. Ulana ze zdziwienia w niemy słup się zmieniła;
Filip wzgardliwie uśmiechał się pod wąsem, a Paweł poważnie ku nie podszedł.

— Weźmij dziecko — rzekł — i do chaty idź. Krowę wydó i obiad zgotu , a chutko,

bo mnie do miasteczka po echać trzeba.

Posłuszna, Chtaw ana na ręce wzięła i zaraz odeszła. Paweł poprosił szwagra, aby mu

konia na godzin kilka pożyczył i ku sta ence po niego poszedł.

Ulana, wchodząc z dziećmi do izby, w które Filip coś uż młotkiem i heblem około

nowych desek robił, z gniewem rzekła:

— Żeby ona była wprzódy skręciła się, nim tu powróciła! Znowu dnia spoko nego

przez nią nie będzie, i eszcze kiedykolwiek dzieciom co zrobi…

— Niecha spróbu e! — wpół groźnie, wpół żartobliwie odezwał się Filip.
Było to przypomnienie kilku gwałtownych kłótni, które przed ucieczką swą Franka,

nowemi pożądaniami swemi i niechęcią do Pawła uczuwaną roz ątrzona, z siostrą męża
stoczyła i z których ostatnią zakończyła pogróżkami, że dzieciom karki poskręca i całe

e chamskie plemię wydusi. Filip śmiał się z tych pogróżek, ale w macierzyńskie serce

Ulany głęboko one zapadły.

Paweł dnia tego do miasteczka po odzież dla Franki i dziecka po echał.
W parę miesięcy potem Awdocia w niedzielę, niedaleko swe chaty na bu ne uż

trawie siedząc, stare kości na słońcu wygrzewa ąc, idącego brzegiem rzeki Pawła ku sobie
przywoływała:

— Kumie! a kumie! Pauluk! czu esz? chadzi tutki, Pauluk!
Wołanie e usłyszawszy, z ochotą na górę wszedł. Idąc, trzymał się znowu prosto;

ruchy ego dawną rzeźkość odzyskały. Gdy stanął uż przed nią, baba głowę w czerwone
i na słońcu iskrzące się chustce ku niemu podniosła.

— A co? — zapytała.
Bez żadnych ob aśnień pytanie e zrozumiał i z uśmiechem odpowiedział:
— A nic, dobrze. Wszystko chwała Bogu, dobrze! Żeby tak dobrze do końca życia

było.

Jakby do dłuższe pogawędki, ramieniem oparł się o drzewo, pod którem siedziała

Awdocia. Ona zaś, z twarzą ciągle ku niemu podniesioną, szeptała:

— A a wczora w two e chacie była, na was i na wasze życie patrzeć chciała. Ciebie

nie widziałam, bo eszcze z rzeki nie powrócił, a ą widziałam. Nie taka ak wprzódy była,
troszkę insza…

— A Chtaw ana widziała? — zapytał Paweł.
— Żeby nie! I na ręce wzięłam… taki leciusieńki, ak to piórko…
— Mileńki — zauważył Paweł.
— Ale biednieńki, taki chudzieńki…
— Już teraz nie taki… troszkę poprawił się.
— Ale! nad syroto u Boh z kaleto u!
Przysłowiem tą część rozmowy swo e z Pawłem zakończyła Awdocia, ale widocznem

było, że o czemś eszcze, daleko ważnie szem, pomówić z nim chciała. Od blasku powietrza
mrużącemi się oczyma na niego patrzała i z brodą, na obu dłoniach opartą, cisze eszcze
zauważyła:

— A Franka ogród kopie?…
— Kopie! — z zadowoleniem odpowiedział Paweł — cały ogród skopała. I wszystko

robi: gotu e, krowę doi, szmaty pierze… chleb piecze… uż tak e est przykazane.

— Ty przykazu esz?
— A a. Codzień ranieńko ą budzę, pacierze z sobą mówić każę, a potem do wszelkie

roboty gnam. Tylko po wodę do rzeki nie przykazu ę, bo do tego ona uż nie silna… ale
do czego tylko silna, to i musi robić…

— A słuchaż ona ciebie?
Głową potwierdza ąco skinął.

Cham



background image

— Słucha. Choć czasem i zagniewa się, a posłuchać musi. Już teraz nic nie pomoże:

nijakie e gniewanie się i nijakie całowanie nie pomoże… ona swo e, a a swo e. Pracu
— mówię — Pan Bóg każdemu człowiekowi na świecie pracować przykazał… Święta
modlitwa — mówię — czortu do ciebie przystępu nie da, a przy robocie różne paskudztwa
do głowy tobie przychodzić nie będą. Ot, ak a z nią teraz postępu ę.

— Dobrze, Pauluk, ot, tak to dobrze! — energicznie potwierdziła Awdocia — a tobie

i wprzódy mówiła, że tak trzeba robić, panowania e nijakiego nie dawać…

— Mnie zdawało się wprzódy, — z rozwagą mówił Paweł — że ak a e , po te

niewoli, co ona przez całe życie znosiła, wolę dam, i ak e dobrze na świecie będzie, to
i ona do złego ochoty nie poczu e. Ale potem i poznałem, że ze wszystkiem inacze trzeba
mnie było robić. Teraz uż ą przez świętą modlitwę do Pana Boga prowadzę, a przez
napominanie i robotę od czorta odprowadzam. Już teraz ona u mnie żadnego pobłażania
nie ma. Kiedy co złego zrobi, to napomnę i wykrzyczę…

Od ciekawości wielkie powieki Awdoci nad biega ącemi źrenicami zamrugały.
— A co ona takiego zrobiła? Jakie ona złe robiła? — zaszeptała śpiesznie.
Ale Paweł niedbały gest ręką uczynił; uśmiech z ust, a pogoda z czoła mu nie znikały.
— Głupstwo! — odpowiedział — kiedy ogród kopała, z Ulaną kłócić się zaczęła;

a dwa dni temu, ak rano wstawać bardzo uż nie chciała, nadaremnie dziecko wybiła. Taki

uż w nie charakter, nadto prędki. Ja ą i za kłócenie się, i za bicie niewinnego dziecka

wykrzyczał… Tak płakała, że niech Pan Bóg broni, a mnie na gorze , ak ona płacze. Zda e
się, że i życie zaraz oddałbym, żeby tylko nie płakała. Ale uż i to nie pomoże… uż żeby
nie wiem, ak płakała, taki napomnę i wykrzyczę… Niedługoż uż tego będzie… Prędko

uż i nie będzie za co krzyczeć…

— Czemu? — zapytała Awdocia.
— Ot, i rozumna baba, a eszcze pyta się: czemu? — zaśmiał się Paweł. — A toż

modlitwa święta, a toż napominanie, robota! Żebyś uż i modlitwa święta, i napominanie,
i robota złego nie przemogły, chybaby koniec świata nastąpił. Przemogą, ak Pan Bóg
wszechmogący na niebie est, tak przemogą. Może i nie zaraz, może i czasu troszkę na to
trzeba, ale przemogą.

W uśmiechu ego naprzód, a potem w spoko ne , prawie uroczyste powadze, czuć

było przekonanie silne i głębokie. Jak przedtem mocno i niezachwianie wierzył w opokową
moc przysięgi i w to także, że człowiek, któremu dobrze est na świecie, do zła pociągu
mieć nie może, tak teraz o konieczności zbawczego działania modlitwy, upomnień i pracy
przekonany był głęboko i silnie.

Awdocia tę ego nową filozofję daleko lepie rozumiała, niż uprzednią, a nawet zgadzała

się ona zupełnie z e własnem zdaniem.

Głową też potaku ąco trzęsła.
— Dobre — mówiła — dobre, two a prawda, Pauluczku! Modlitwa święta wszystko

może, i rozumne napomnienie może, i robota może… Żeby nie! Pan Bóg łaskawy zrobi,
że wszystko dobrze będzie! O ! kab dobrze było i wam, i nam! A u nas bieda!

Ze swoich z kolei bied przed przy acielem zwierzać się zaczęła.
Trzy dni temu byczek u nich zdechł, a taki był piękny, silny; Maksym go na kiermasz

prowadzić miał i pewnoby z pięć rubli za niego wziął. Pięć rubli! Nie żarty, aka to strata!
a znów przeszłe niedzieli z włościańskie poczty list od Chwedorka przywieźli… Pisze, że
nijak do wo ska przyzwyczaić się nie może; że ptakiemby, zda e się, do chaty rodzone
powrócił; że choć zdrów, ale mu cościć we środku boli; że wszystkim pięknie kłania się.

— I tobie, Pauluczku, kłania się, i Ulanie, i Pilipu, i Daniłku… i wszystkim!
Już gdy o zdechłym byczku mówiła, łzy miała w oczach a teraz zachlipała i zalała się

łzami.

W te że chwili, na progu chaty ukazała się kobieta młoda, wysoka, z dość ładną, ale

bladą twarzą, na które znać było przebytą chorobę, ze sporem korytem, pełnem posieka-
nego zielska, w obu rękach. Była to synowa Awdoci. Przed dwoma laty ciężko chorowała
i nigdy uż potem, pomimo dawanego e przez teściową podhrudniku, suchotniku i róż-
nych gatunków poruszeniku, do dawnych sił wrócić nie mogła. Pod ciężarem koryta,
silne snadź niegdyś, lecz zwątlałe e ciało boleśnie wyginało się to wtył, to naprzód.

Cham



background image

— Mamo! — wołała — o , mamo, zmiłu cie się, świniom edzenie zanieście, bo mnie

dziecko nakarmić trzeba, krzyczy i krzyczy!…

Z chaty dochodził istotnie przeraźliwy krzyk paromiesięcznego dziecka.
Awdocia na równe nogi skoczyła, palcami nos, a fartuchem zapłakaną twarz otarła i,

z rąk synowe koryto wziąwszy, mężnie i raźnie, choć z nie aką trudnością, do bliskiego
chlewka, w którym odzywało się rzężenie świń, e poniosła. Chuda i blada Maksymo-
wa zniknęła w sieniach chaty, wzamian wybiegło z nie dwo e małych dzieci i bosemi
stopkami za babką ku chlewkowi podreptało.

Na starszy, Tadeuszek, przed dwoma laty zmarł; ale Hanulka i Stepańczyk żyli, a teraz

w głębi chlewka taki radosny krzyk i śmiech podnieśli, że Awdocia także śmiała się na
całe gardło. Na świnie, chciwie adło pożera ące, patrząc i z wnukami swawoląc, zupeł-
nie — choć może na chwilę tylko — zapomniała o zdechłym byczku i smutnym liście
Chwedorka-sołdata.

Paweł zaś na brzeg rzeki ku czółnu powrócił. Nie było ono tym razem puste, lecz

zna dowały się w niem różne narzędzia rybackie i spory worek, chlebem, serem i słoniną
napełniony.

Na niedalekim punkcie rzeki Paweł spotkać się miał z rybakiem, który często spól-

nikiem ego w pracy i zyskach bywał, i razem z nim dopłynąć dość daleko, do takiego
mie sca w którem właśnie w te porze roku na obfitsze zdarzały się połowy. Za trzy dni
dopiero, albo i późnie , wrócić zamierzał, ale był tak spoko ny, tak szczęśliwe przyszłości
i dopięcia zamierzonego celu pewny, że przed we ściem do czółna, z cichą, ale promie-
nie ącą wesołością w oczach, roze rzał się po błękitnem niebie i zielone ziemi, po całe
śliczne , złote pogodzie dnia ma owego i, na wiośle oparty, wygwizdywał przez chwilę
nutę chłopskie pieśni:

O , u łuzi, pri dorozi

Razćwieła kalina;
Paradziła biedna udowa
Sołdaćkoho syna…

Przestał gwizdać, ale w ednym z ogrodów wsi, od dwóch abłoni i kilku wiśni gę-

stym i cienistym, kobiecy głos akiś nutę, z pod stóp góry przybyłą, podchwycił i cienko,
donośnie, na świat cały, zda się, dale zawodzić zaczął:

Paradziła ena oho,

Da ciomnoi noczy;
Dała omu bieło liczko
Da czorny e oczy…

Tego samego dnia, niewiele przed wieczorem, Franka z małym Chtaw anem na ko-

lanach na progu chaty siedziała. Ubrana była znowu po chłopsku, ale uż żadnych świe-
cideł u szyi i uszu nie miała; wszystkie w ostatnie swe wędrówce zostawiła. Wogóle
teraz więce niż wprzódy wyglądała na chłopkę; uwiędła i znużona cera e twarzy okryła
się śniadą ogorzeliną, ręce pociemniały i zgrubiały. Chudość e tylko nie znikła wca-
le; owszem, zwiększyła się eszcze, a światło zachodzącego słońca ukazywało mnóstwo
drobnych zmarszczek, nagromadzonych dokoła e ust i oczu. Dziecko na kolanach e
podskakiwało i szczebiotało, na psa, ptaki, drzewa małemi rękoma ukazu ąc; ona tak-
że szczebiotliwie do niego przemawiała, mocno ramieniem obe mowała, często i głośno
cału ąc w głowę i w szy ę; ale oczy e zapadłe i ciemnemi kołami podkrążone, miały
przytem wyraz do mu ącego smutku, a drobne usta były blade.

Za płotem, wzdłuż podwórka biegnącym, słabo na ciemnem tle zagonów zieleniał

ogród, e rękoma skopany, zasiany i zasadzony. Bardzo mizernie wyglądał on obok dru-
gie połowy ogrodu, do Koźluków należące i przez Ulanę uprawione . Tam wszystko
świeże, gęste, rosło dobrze i silną woń rozlewało; tu rzadko rozsiane roślinki nikłe były
i przywiędłe. Obok tych ogrodów pracu ąc, dwie kobiety widywały się były codziennie,
i Ulana od drwiących uwag nad nieumie ętną i leniwą robotą Franki powstrzymywać się

Cham



background image

nie mogła, a może i nie chciała. Nazwała ą raz «panią», na co Franka, podnosząc się z nad
ziemi, zawołała:

— A pewno, że nie taka chamka, ak ty!
Wtedy Ulana ze swo e połowy ogrodu kazała iść precz Chtaw anowi, który pomiędzy

zagonami z e trzyletnią Maryśką piasek przesypywał. Poprostu, chwyciła go na ręce
i przez niski płot do te połowy ogrodu, w którym zna dowała się ego matka, przerzuciła.
Oczy e pałały więce eszcze wzgardą, niż gniewem, ale zęby zacisnęła i nic uż nie mówiła,
choć Franka, rękoma wymachu ąc i to płacząc, to podrwiwa ąc, rzucała e różne obelżywe
wyrazy, aż dopóki Paweł nie przyszedł i żony za rękę do chaty nie wprowadził.

Teraz podwórko Koźluków było puste i milczące. Ulana po krowę swo ą na pastwisko

poszła i dzieci z sobą zabrała; Filip i Daniłko na ęli się dnia tego do koszenia we dworze
dziedzińca i ogrodu. Wróble tylko pod dachami obu chat i w stare gruszy przeraźliwie
ćwierkały, głuchy gwar ludzkich i zwierzęcych głosów toczył się po wsi, bocian kędyś
daleko klekotał, i Franka, na progu chaty siedząc, swemi smutnemi oczyma w twarz
dziecka patrzała i świergotała do niego blademi usty.

Wtem za węgłem chaty ozwało się chrypliwe, lecz dość głośne mruczenie, westchnie-

niami i uderzeniami kija o ziemię przerywane.

— Kir e ale son, Chryste ale son, O cze niebieski, zmiłu się nad nami, Synu Odku-

picielu, zmiłu się nad nami…

Franka szybko twarz podniosła i oko w oko spotkała się z wygląda ącą z za węgła

wielką, w grube fałdy pomiętą twarzą, wśród które kredowe prawie bladości czerwieniły
się opuchłe i mruga ące powieki.

— Marcelka! — z radością wykrzyknęła.
— A Pawła niema w chacie? — grubym szeptem zapytała żebraczka, głowę tylko,

w brudną szmatę owiniętą, z za węgła wychyla ąc.

— Niema! niema! trzy dni nie będzie! — śpiesznie odpowiedziała Franka i, dziecko

z kolan spuściwszy, na spotkanie przybyłe pobiegła.

— A mo aż ty drogieńka, złota, brylantowa! — śmie ąc się i rękoma macha ąc, trze-

pała — a aż tak ciebie czekała, tak o ciebie wypytywała się… Wszyscy mówią: niema
Marceli! ak przed Wielkanocą do miasta poszła, tak i nie powróciła. Już my myśleli, że
ty może gdzie i umarła…

Kupa łachmanów, w dwie wielkie stopy, honuczami owinięte, i w dwie bezkształtne

ręce kij trzyma ące, zaopatrzona, głową trzęsła i zwolna posuwała się ku chacie, do które
też Franka ą wprowadziła i, wita ąc, szczebiocząc, ciesząc się, na ławie posadziła. Potem do
czerwone szafki przypadła, kawał chleba, zimne kartofle w misce i trochę soli przyniosła.

— Jedz, mileńka, edz — prosiła. — O , ak to dobrze, że przyszła, bo tu słowa

przemówić do kogo niema!…

Żebraczka do edzenia nie brała się; sytą widać była. Z pod czerwonych powiek prze-

biegłym i ciekawym wzrokiem ścigała ruchy Franki.

— Aaaa! — zadziwiła się — to ty tu taka sama gospodyni, ak i pierwe była!
— A taka sama! — triumfu ąco zawołała Franka. — Już i ślad tego, co było, przepadł…

uż tak, akby nic i nie było!

— Nu, powiedz, kiedy Boga kochasz, powiedz, co z tobą działo się, gdzie była, co

robiła, ak tuta powróciła i z Pawłem pogodziła się? — prosiła żebraczka.

France nie trzeba było dwa razy prośby te powtarzać. Siadła i rozpowiadać zaczęła,

a gdy opowiadała o tem, ak Paweł e wszystko darował i dziecko za swo e przy ął, łzy e
w oczach świeciły, i wargi drżały.

Marcela też spoważniała, skupiła się akoś w sobie, od czego kwadratowa e postać

wydawała się eszcze grubszą i cięższą.

— Ot, dobry! — zcicha i z podziwieniem przemówiła.
— Dobry! — potwierdziła Franka — uż takiego dobrego pewno na całym świecie

niema!

Nagle zamyśliła się, oczy e znieruchomiały; westchnęła.
— Choć, wiesz co, Marcelko? — dodała — że ednakowoż nie taki uż dobry, ak

był…

— Nie może być? — wykrzyknęła żebraczka.

Cham



background image

— Aha! Dawnie , bywało, co chciałam, robiłam; dopóki chciałam, spałam; kiedy co-

kolwiek w chacie zrobię, to dobrze, a kiedy nie zrobię, to tak samo żadne wymówki
od niego nie posłyszę. Jeszcze i cukierki przywoził, i na ręce ak małe dziecko brał. Pod
koniec, kiedy uż ego znielubiłam, kłóciłam się, krzyczałam… a on nic! Milczy ak ścia-
na, albo obe mie i prosić zacznie: cichoż uż, dzieciątko! cicho! uspokó się! Teraz, gdzie!
Raniusieńko, ak ten tyran, nad pościelą sta e i wstawać każe. Co wyproszę codzień, co
wysprzeczam się, nic! a swo e, a on swo e: wstawa i wstawa ! Czasem za ręce weźmie
i z pościeli ściągnie, a potem znów klękać każe i pacierze za nim głośno odmawiać…
i z książki modlitwy czyta… a akie to czytanie? O , Boże Święty, zwycza nie chamskie!
Nim edną modlitwę przeczyta, mnie od klęczenia w głowie kręcić się zaczyna. Po pa-
cierzach znów do roboty gna, a to ogień rozpal, a to krowę wydó … a to ogród kop,
albo chleb piecz!… Nawet kiedy z chaty wychodzi, eszcze przykazu e: patrza , Franka,
żebyś zrobiła, co a powiedział! — Jak powróci i zobaczy, że nie zrobione, kazanie za-
czyna mówić, albo i wykrzyczy. Już wszystko i robię, choć przed samą sobą wstydzę się,
że do takich prostych robót zaprzągnięta, choć czasem ze słabości, ot, zda e się, że zaraz
i upadnę. Ale wolę uż to, ak te ego kazania o Panu Bogu, o czarcie, o wiecznem potę-
pieniu i o różnych takich głupstwach. Przytem, niewolnica uż a teraz, z ciałem i duszą

emu zaprzedana. Zdrowie straciłam, dziecko na karku mam, i niema uż dla mnie inne

ucieczki i innego ratunku, ak w te chacie i z tym człowiekiem żyć. Na taką uż dolę a
skazana… w taką czarną godzinę na ten świat narodzona.

Gdy tak wyrzekała, coraz głębszy smutek napełniał i wprzódy uż smutne e oczy, aż

nagłym strumieniem łzy z nich pociekły i nagle też ciec przestały.

Za głowę się chwyciła.
— A , Marcelko — ęknęła — żebyście wiedzieli, aką a biedę z tą głową mam! Boli

i boli! Jak tu powróciłam, cościś z tygodni kilka nie bolało, a teraz znów boli, i ten szum
powrócił… nie taki wielki, ak był, ale powrócił…

Perkalową, kwiecistą chustkę z głowy zd ęła i, płócienkową szmatę w wiadrze wody

umoczywszy, czoło i całą czaszkę nią obwiązała.

— Ot, edyny ratunek mó ! — mówiła — ak uż bardzo rozboli i szumieć zacznie,

zimną wodą zmoczyć…

Usiadła znowu naprzeciw żebraczki, która, rękoma na kiju splecionemi, tak pilnie

za nią wzrokiem wodziła i tak zamyśliła się, skupiła się akoś w sobie, że na chwil kilka
odstąpiła ą zwycza na gadatliwość. Potem, zwolna chrypliwym swym głosem zaczęła:

— Patrza cie, państwo! to on taki srogi zrobił się! Aaaa! Jednakowoż, mo a mileńka,

szczęśliwa ty, o , aka szczęśliwa, że takiego człowieka dostała! Co to! tyle żonce wybaczyć
i cudze dziecko, ak swo e, hodować, i eszcze do roboty zapraszać, ak tę panią do stołu!
Nie żart, mileńka, aki on dobry!

— A dobry! — obu rękoma za głowę trzyma ąc się, odrzuciła Franka. — Już a i sama

wiem, że za tę dobroć w niewolę emu zaprzedałam się!

Marcela głową kiwała, w ziemię patrzała; po stare i brzydkie e twarzy akieś ciemne

zadumy płynęły.

Po chwili, akby do te ziemi, w którą wlepiła wzrok, zachrypiała i za ęczała:
— O , doloż mo a, dolo! czemu ty mnie w młodych moich latach takiego człowieka

i takiego zbawiciela nie zesłała? Czemu ty mnie, ak tę trawkę w polu, samą na świecie
zostawiła? Wiedziałabym a, o , wiedziałabym, ak takiego człowieka i takiego zbawiciela
szanować, i tylebym trudności wszelakich z dziećmi-sierotami nie poniosła, na starośćbym
na taką biedę i poniewierkę nie zeszła!

Bezkształtną od owija ących ą łachmanów głową kołysała, a w piersi e , ni to płacz,

ni to śpiew wzbierał, aż wezbrał dygotliwą, chrapliwą, ednak żałosną nutę:

Powij, wietre, powij, wietre,

Z zielonoho ha u,
Powiernisia nasz panoczek
Z dalokoho kra u!

— Aha! — cienkim i ostrym głosem wykrzyknęła Franka — dobrze tobie, Marcel-

ko, tak mówić, kiedy uż, ak spróchniały grzyb, zestarzałaś! W młodym wieku człowiek

Cham



background image

świata, wesołości i różnych przy emności pożąda…

Teraz Marcela oczy, mętną wilgocią z pod opuchłych powiek świecące, od ziemi ode-

rwała i we Frankę wlepiła:

— A wieleż, mo a mileńka, tobie lat będzie?
— A trzydziesty ósmy na Gromniczną zaczął się — z widocznym triumfem odpo-

wiedziała Franka.

Marcela głową kołysała.
— O , to uż i nie dziecina ty, i do sorokonki (czterdziestki) tobie nie daleko. Sorok

liet, babskij wiek, mo a ty mileńka!

— Ot, chamskie przysłowie! Albo to prawda? A -e , akby eszcze za mną chłopcy

latali, żebym tylko zdrowa była i w takie amie nie mieszkała!…

Czy w te chwili wzrok Marceli na połysku ący w kącie samowarek upadł, czy spo-

tkał się z wiszącym na ścianie workiem z mąką lub z krupami — dość śpiesznie, niby
popełnioną omyłkę naprawia ąc, potakiwać France zaczęła:

— Ale! Pewno! Czemu nie! Szczupleńka ty taka i delikatna, ak ta panienka, co

w gorsecie chodzi, a rączki two e, ak u dziecka, malenieczkie i oczy takie…

Wtem na podwórku Koźluków ozwały się głosy.
Franka na ławie u okna przyklękła i do mokre szyby twarz przyłożyła. Zobaczyła

Ulanę, do obórki krowę zapędza ącą, czworo dzieci po trawie rozsypanych, Filipa z kosą na
ramieniu, wchodzącego do chaty, i Daniłka, który, także z kosą na ramieniu, ze sto ącym
we wrotach równego mu wieku chłopakiem rozmawiał:

— Popatrza cie, Marcelko — śpiesznie zaszeptała Franka — popatrza cie, złocieńka…

aki przysto ny chłopiec zrobił się z tego Daniłka…

Chłopak istotnie był ładny. W płócienne , krótkie kapocie, wysokich butach, z po-

łysku ącą w ostatnich światłach dnia kosą na ramieniu, wyglądał zgrabnie i wesoło. Dzie-
więtnasty rok zaczynał, twarz miał ak u dziewczyny gładką i złotorude włosy.

Sfałdowane policzki Marceli zatrzęsły się od cichego, filuternego śmiechu.
— Ot, dzieciuk! — wymówiła — młody, to i gładki…
— To nic, że młody — cicho trzepała Franka — ale taki cienki sobie i zgrabny, ak

panicz. Patrza cie, państwo! a a do tego czasu i nie zauważyłam, że on taki przysto ny!

Coraz wyraźnie szy i złośliwszy uśmiech trząsł fałdami policzków Marceli; zarazem

przyciszonym i pochlebia ącym się głosem zapytała:

— To może temu dzieciuku powiedzieć, co ty o nim mówiła? A? Ot, uradu e się! A,

Jezuż mó , Na świętsza Mar o Panno, czysta pociecha! Jemu i w głowie nie powstało, żeby

ego kto chwalił, że ładny!

— Powiedzcie, mo a złocieńka, brylantowa, koniecznie powiedzcie! Ot, ciekawość,

czy on uradu e się i co o mnie powie?

Ulana w te chwili z obórki wyszła, a dzieci ak ptaki ku nie poleciały. Z szerokim

uśmiechem coś do nich mówiąc, w mały garnuszek z do nicy mleka zaczerpnęła i brzeg

ego, schylona, pokolei do czworga wyciąga ących się ku nie dziecięcych ust przykładała.

Tro e tych małych stworzeń do nie należało; czwartem był Chtaw an. Dała napić się
mleka swoim, dała i emu, naostatku wprawdzie, może na mnie , ale dała. Potem wszystkie
czworo za nią do chaty pobiegły.

Franka, choć przez szybę ciągle patrzała, drobne sceny, na przyległem podwórku za-

szłe , nie spostrzegła. Myślami swo emi za ęta była — milczała dość długo, aż w zmroku,
zaczyna ącym uż izbę napełniać, wyprostowała się, ruchem zmęczenia ramiona w górę
podniosła; oczy e zapadłe, wielkie, pod czołem, wilgotną szmatą oblepionem, napełniły
się czarnym smutkiem.

— O , Marcelko, mo a mileńka! — zcicha przewlekle przemówiła — tak mnie cościś

we środku e… tak mnie na świecie niedobrze!

— Czemu tobie niedobrze? — zapytała żebraczka.
— A czemuż ma być dobrze? — odpowiedziała i z dłońmi, nad głową załamanemi,

mówiła dale : — On, widzisz, choć dobry, ale delikatności mo e szanować nie umie, ani
gadać, tak ak lubię, nie umie i w takiem odzieniu grubem chodzi, i taki akiś… a i sama
nie wiem, aki…

Po chwilowym zaś namyśle dokończyła:
— Ot, zwycza nie cham… żeby nie wiem, aki dobry był, zawsze cham!

Cham



background image

A cisze eszcze dodała:
— I taki uż teraz stary… stary!


Pora kośby i żniw minęła; wiele rzeczy przez ten czas ubiegły działo się i stało w dwóch
sąsiadu ących ze sobą chatach. Raz, w czasie koszenia łączki, którą Filip w pobliżu wsi
posiadał, Paweł, zrana przed chatę wyszedłszy i po niebie okiem powiódłszy, do szwagra,
słomę ku oborze niosącego, rzekł:

— A żywo, Filipie, siano z łąki zabiera , bo utro, po utrze, Pan Bóg deszcz przyśle,

i cościś a z wiatru czu ę, że na długo.

W tyczące się zmian pogody przepowiednie szwagra Filip wierzył; śpiesznie więc ko-

nia do wozu zaprzęgać zaczął, a Daniłkowi grabie i widły przygotować rozkazywał. Ulana
w domu zostać i, eżeliby ktokolwiek promu zażądał, sama podróżnego przez rzekę prze-
wozić miała.

Wąską teraz ta rzeka była i bardzo powolną. Z wiosny dwom mężczyznom trudno

bywało przebyć ą z promem; teraz i edna baba podoła, a gdyby aż dwa konie, albo
ciężka aka fura do przewiezienia była, Paweł dziś niedaleko u brzegu ryby łowić będzie,
przyskoczy więc prędko i siostrze pomoże. Gdy tak umawiali się, a Filip konia zaprzęgać
kończył, z za pleców Pawła wypadła Franka i wołać zaczęła, że ona po edzie na łąkę siano
grabić. Już wszystko, co trzeba było, w chacie zrobiła: edzenie na cały dzień zgotowała,
krowę wydoiła i chce Filipowi do zbierania siana dopomóc. Ubrana była w białą, ak śnieg,
koszulę, błękitną perkalową spódnicę i różowy fartuch; czarne włosy z pod kwieciste
chustki wypływały e na czoło, ramiona i plecy. Ruchy miała ożywione, wesołemi oczyma
i białemi zębami błyskała.

Filip drwiącym uśmiechem zrazu ofiarę e przy ął.
— O , z takiego grabienia, ak two e, czortu chyba pociecha będzie!
Ale Daniłko odezwał się:
— Niecha edzie. Zawsze we tro e łatwie i prędze …
— Niecha edzie. Pokażecie e raz i drugi, ak grabiami robić, to i potrafi! A zawsze

choć troszkę pomoże — zadecydował Paweł.

Z Filipem na wóz siadła i po echała; Daniłko zaś pieszo krótszą drogą poszedł, ale

zaledwie wóz trochę drogi u echał, Franka na ziemię zeskoczyła i ku idącemu miedzą
chłopcu pobiegła.

— E ! — odbiega ąc od Filipa, zawołała — my tamtą drogą prędze do dziem, niż ty

tą po edziesz!

Po powrocie z łąki, Filip ze zdziwieniem żonie opowiadał, że ta chfichsatka Franka

doprawdy nieźle siano grabiła i naprawdę troszkę do zebrania go dopomogła.

— Żeby leniwa nie była, wszystkoby potrafiła — dokończył.
— Jak tylko chce, wszystko potrafi, taka zgrabna — ustami wypchanemi chlebem

zauważył Daniłko i przez okno na Frankę, po podwórku swo em zwija ącą się, zerkał,
a oczy mu, ak u kota, zielonawo pobłyskiwały.

I tak uż potem bywało często. W żniwa z sierpem na pole Koźluków chodziła i, choć

nie mogła ani wytrwale, ani tak dobrze żąć, ak Ulana, bo sił i wprawy e brakowało,
zawsze ednak właścicielom pola dopomagała.

Filip wtedy na inne części swego małego gruntu orał, albo przy domu i promie zo-

stawał, a Daniłko z dwiema kobietami żął i snopy do stodoły woził. Franka też często
razem z nim na furę zboża właziła i do domu echała, poczem razem powracali i brali
się do roboty. Choć na gorąco i bóle w krzyżach narzekała nieraz, wesołą była, ruchliwą,
gadatliwą i nigdy przedtem niewidzianą u nie gorliwość w pracy okazywała. Do Ula-
ny przymilała się, złocieńką i brylantową ą nazywała, dzieci e wycałowywała i na ręku
nosiła, do Daniłka zaś lgnęła, ak mucha do miodu. Na to lgnienie przecież długo nikt
żadne uwagi nie zwracał, że z dzieciukiem swawoli i dokazu e, a w niedzielę gdzieściś
z nim na kilka godzin przepada, nic dziwnego. Choć opamiętała się, ochotę do roboty
poczuła i ludziom w oczy, ak ta osa, rzucać się przestała; wszystkie głupstwa z głowy
odrazu wylecieć e nie mogły. Stara, a taka czasem durna, ak dziecko; że zaś i Daniłko

eszcze dzieciukiem est, to im razem do pary. Zawsze ednak dobrze, iż opamiętała się,

pracu e, ludziom pomaga, grzeczna. W sąsiedztwie takiem bliskiem ędzę mieć, nie żart

Cham



background image

aka przykrość. Więc uż niecha sobie odmienna będzie i troszkę chfichsatka, byle ędzą

nie była.

To też Ulana uprze mie znowu obchodziła się z bratową. Chtaw ana coraz częście do

siebie przygarniała i, wywdzięcza ąc się za pomoc w polu, różne przysługi w gospodarstwie
France oddawać zaczęła: to chleb za nią wymiesiła i upiekła, to bieliznę w rzece wypłókała
i pralnikiem wybiła, to, po wodę poszedłszy, edno wiadro dla siebie, a drugie dla nie
przyniosła.

Tak przez długie trzy miesiące ludzie ci, wśród ciężkie pracy kryształowy żywot wio-

dący, nic nie spostrzegli i żadnego pode rzenia nie powzięli. Żaden cień występku nie
przesunął się pomiędzy ich oczyma a pięknem słońcem letniem, w którego blaskach nu-
rzali się po dniach całych; żadna kropla brudu nie ciążyła ich piersiom, gdy zmęczeni
zasypiali i twardo, głęboko spali przez całe noce.

Paweł przez ten czas długie wycieczki po rzece odbywał, a do domu wraca ąc, zna -

dował Frankę, pracu ącą wesoło, w śnieżną koszulę i różowy fartuch ustro oną. Choć
często opryskliwie mu odpowiadała, a czasem i odpychała go z nieuta onym wcale wstrę-
tem, przypisywał to resztkom pokus d abelskich, których eszcze modlitwa i napomnienia
przemóc nie zdołały.

— Niech uż sobie aką chce będzie, byle poczciwa była! — myślał. Chtaw ana na ręce

brał, obwarzanki mu z miasteczka przywiezione dawał, coraz więce dziecko to lubił i pie-
ścił. Pieszcząc e, bawiąc się z niem, na gniewne warczenie Franki i złe słowa, które mu
czasem rzucała, nie zważał, tem więce , że wkrótce ona, znowu w dobry humor wpadłszy,
przy acielsko z nim rozmawiała, izbę gadaniem swym i śmiechem, za którym on szcze-
gólnie przepadał, napełnia ąc. Żaden więc cień przez te długie trzy miesiące nie stawał
pomiędzy pogodnemi ego oczyma a światłem pięknego letniego słońca, i nic wcale nie
ciążyło ego szeroko oddycha ące piersi, gdy w nocy twardo, spoko nie, usypiał.

Nagle, przy końcu ednego z dni sierpniowych, w chacie Koźluków zakipiało, ak

w garnku. Podniósł się tam piekielny wrzask ludzi dorosłych i dzieci. Filip brata bił.

Było to o zmroku. Niewiadomo gdzie i akim wypadkiem dowiedział się o tem, za co

teraz brata bił, ale dowiedział się w sposób tak nagły i brutalny, że ta brutalność wstrząsnęła
całą istotą tego nawet silnego, prostego chłopa. Nigdy przedtem dużo młodszego od siebie
brata nie krzywdził; ale teraz zdawać się mogło, że oszalał, tak rozsrożony miał wyraz
twarzy i tak mocno, edną ręką brata za odzież trzyma ąc, drugą po plecach walił.

— Sadoma i Hamora! — bijąc, krzyczał — a toż za ciebie Boski piorun chatę spali!

A toż on tobie ak rodzonym dziadźkiem był, na rękach ciebie nosił, dobra, rozumu uczył!
A ty emu taki wdzięczny! A ty z ego żonką… A do pługa, a do cepa, a do roboty tobie,
nie do ła daczek! Karę Boską na nas i na dzieci nasze sprowadzać będziesz? Won z chaty!
czu esz? żeby tuta noga two a nie postała! słyszysz? Na włóczęgę po świecie idź! W na my
idź! choć i na wieczne zatracenie idź! A z mo e chaty, won! won! won!

Krzycząc tak, bijąc się z chłopcem, który od niego mnie wprawdzie był silnym, ednak

siłę miał dużą mocu ąc się, ku drzwiom go popychał. Ulana z głośnym lamentem ręce
łamała. Dzieci krzyczały.

Daniłko u samego uż progu z rąk brata wyrwać się potrafił i, czerwony ak piwonja,

z oczyma pała ącemi, z rozdartą na plecach odzieżą, hardo krzyczeć zaczął:

— A ty nijakiego prawa nie masz z chaty mnie wypędzać! Taka ona two a, ak i mo a.

Jednych my baćków dzieci.

— A kto tobie baćkiem był? — rzuca ąc się ku niemu, huknął Filip — a tobie

baćkiem był, kiedy ty mały sierota na rękach moich został! Czy na to a ciebie hodował
i karmił, i dobra, rozumu nauczał, żeby ty Sadomu i Hamoru robił! Nu, nauczęż a ciebie!
nu, popamiętasz ty! Nu, będziesz ty!…

I z gradem słów grubych, nagich, ohydnych, na plecy i głowę Daniłka znowu posypał

się grad razów. Szamotali się z sobą u drzwi zapamiętale.

Ulana, z twarzą łzami zalaną, krzycząc, ręce łamiąc, rozdzielić ich usiłowała. Dzieci uż

teraz rozkrzyczały się wniebogłosy.

Kury w podpiecku, obudzone, przeraźliwie gdakały. Nawet Kurta pod ławą zawył

przeciągle, i bury kot, nadeptany czy przestraszony, nie ma ąc kędy uciec, ze wściekłem
miauczeniem po izbie się miotał.

Cham



background image

Wtem do izby wszedł Paweł. Z rzeki wracał; u połowy góry wrzask, z chaty Koźluków

wychodzący, usłyszał i, niespoko ny, śpiesznie ku nie podążył.

Na widok wchodzącego, Ulana, może żalem nad nieszczęściem brata, albo obawą

o utratę ego przy aźni popchnięta, zanosząc się od płaczu, ak długa runęła mu do nóg.

Daniłko, wyrwawszy się z rąk Filipa, wypadł z izby, a Filip, ze z eżonym włosem,

z twarzą od wściekłości pijaną, ku Pawłowi się zwrócił i temi samemi grubemi, nagiemi
wyrazy, akiemi chłopca, ciężko w oczach ego występnego, ła ał, wszystko opowiedział.

Opowiadanie to nie trwało dłuże nad trzy minuty i, zaledwie Ulana, podniósłszy się

z nad ziemi, na klęczkach eszcze, do męża wołać zaczęła: — Cicho! milcz! Pilip, o , Pilip,
co ty robisz? Milcz! — Filip powiedział uż wszystko, a Paweł z izby wyszedł.

Nie poszedł naokoło, aby przez własne podwórko do chaty swo e we ść, ale, niskie

płotki ogrodu przestępu ąc, po zagonach pełnych warzywa deptał.

Blady był ak płótno, z oczu wyrzucał złotawe połyski. Wszystko, co w człowieku est

gwałtem gniewu i miłosne zazdrości, podniosło się w ego mózgu, nerwach, w tym ka-
wałku ciała, który, na dnie piersi osadzony, nazywa się sercem, i targało niemi, rozdzierało

e, prawie przytomności go pozbawiało.

Jak pijany, zatacza ąc się, sień przeszedł i drzwi izby ze stukiem otworzył.
W izbie, przed piecem, w którego ciemne głębi krwisto i ognisto żarzyły się rozpa-

lone węgle, stała Franka. Stała w skurczone , zmalałe postawie, ramiona mocno u piersi
zaciska ąc, a w krwistem świetle żaru twarz e świeciła wśród zmroku krwistą także czer-
wonością.

Wiedziała dobrze, co zaszło w chacie Koźluków; przez okno widziała, kiedy Paweł do

te chaty wchodził, kiedy i ak z nie wyszedł: była więc przestraszona, ale daleko więce
była zawstydzona. Ten wstyd, którego doświadczyła, gdy po trzyletnie prawie włóczędze
tu powracała, niczem był w porównaniu z tym, który teraz spadł na nią, piekący i ciężki.
Dlategoto skurczyła się, zmalała i twarz miała tak prawie czerwoną, ak płonący w piecu
żar, a gdy tylko Paweł w progu stanął, z wyciągniętemi rękoma do niego zawołała:

— Nie wierz ty im, Pawełku! nie wierz, to nieprawda… oni umyślnie…
Pierwszy raz w życiu kłamała, i nie ze strachu kłamała, ale wstydu; połowę życia od-

dałaby za to, aby on w kłamstwo e uwierzył.

Ale Paweł dwoma szerokiemi krokami obok nie się znalazł i, nic nie mówiąc, bez

oddechu nawet, w żelazną obręcz swoich palców ramię e u ął. Krzyknęła przeraźliwie
i do ziemi przypadła, pod razami opada ące na plecy e pięści.

W ten sposób krzyknęła kilka razy, aż nagle uczuła, że ramię e z żelazne obręczy

uwolnione zostało, i że est w izbie samą.

Takim samym szerokim i chwie nym krokiem, akim wszedł, Paweł z izby wyszedł,

ze strugami potu na czole chatę okrążył i do tylne e ściany, na same krawędzi góry
sto ące , czoło przycisnąwszy, płaczem ryknął.

Gwałt gniewu i miłosne zazdrości, który tam, w mroczne izbie, nad skurczoną u zie-

mi kobietą, ramieniem ego miotał, opadł teraz i sta ał w wielkie , pierś mu rozrywa ące
żałości, żałości nad sobą, nad nią, nad tem ludzkiem, dobrem, świętem zadaniem rato-
wania i zbawiania, które dwa razy uż ukazało mu było swe niebieskie oblicze i dwa razy
w nicość zapadło.

Z złamanemi rękoma, z czołem do chropowate ściany przyciśniętem, rycząc z płaczu,

urywanemi słowami wymawiał:

— Niema uż widać dla nie ratunku, ni wybawienia żadnego! niema uż dla mnie

szczęśliwe doli na świecie! Boże mó wszechmogący! Boże mó miłosierny! co mnie tu
teraz robić?

W godzinę potem czółnem na rzekę wypłynął, ak błędny, drobny punkt czarny, po

stalowe e powierzchni pod występu ące na niebo złote gwiazdy pomknął, a za czółnem

ego biegła srebrna ścieżka wodna i perlistą, monotonną, wieczną pieśń swo ą szemrała.

Całą noc na rzece, a może i na samotnem wybrzeżu akiem, pod aką wierzbą starą albo
drżącą osiką, przepędził.

W izbie zaś, w które po ego wy ściu Franka na ziemi leżąca została, w parę godzin

późnie , szeptem i w ciemności toczyła się rozmowa, ękami i westchnieniami przeplatana.

— Aaaa! wybił! Patrza cie, państwo, wybił! Musi bardzo uż zazdrosny, kiedy aż wybił!

Jeszcze on nigdy nikogo nie bił! taki spoko ny, taki dobry… a wybił!

Cham



background image

— Żeby emu Pan Bóg nigdy tego nie darował, ak a nie daru ę! — wykrzyknął

cienki i ostry głos kobiecy. — Nie daru ę!… nie daru ę!… do śmierci pamiętać będę taką
hańbę… o , hańbę! hańbę! hańbę! O , Bożeż mó , czego a dożyłam, czego się docze-
kałam! Czy mnie na to matka rodziła, żebym chamskie kułaki na swoich plecach czuła!
Z dobre familji pochodzę, dziadunio swo e domy miał, matka edukowaną była, cioteczny
brat bogaty, ak pan sobie ży e, a ot, co na mnie teraz przyszło! Żeby ego Pan Bóg za
mo ą krzywdę skarał! Żeby on dobra na tym i na tamtym świecie nie doczekał!

Klęła, wyrzekała, czasem ak dziecko kwiliła, a czasem zrywała się ak fur a i, na po-

ścieli wyprostowana, za włosy targała się, pięścią o pięść biła.

— Dość uż a emu za ego dobroć wywdzięczyła się, dość plecami swemi i hańbą

swo ą zapłaciłam! Popamiętam a o te ego dobroci, kiedy taki mnie wstyd ogarnął, że,
zda e się, gdybym mogła, żywcem zagrzebałabym się pod ziemię, byle tylko ego uż nie
widzieć i emu w oczy nie patrzeć! Ale teraz niczego uż przed nim nie wstydzę się! niczego,
niczego! Kiedy emu wolno mnie bić, to mnie wolno wszystko robić. Żebym Daniłka nie
żałowała, tobym znów uciekła. Ale może i ucieknę! Ot, wezmę i ucieknę!

— A Chtaw an? — ozwał się gruby, ochrypły głos, z kupy łachmanów wychodzący.
— Niecha i ego d abli wezmą! Niecha wszystko d abli wezmą! — rzucała się leżąca

na łóżku kobieta; ednak nagle umilkła i po chwili dopiero waha ącym się głosem rzekła:

— To co? Zostawię…
U bosych nóg swych czuła ciepło uśpionego dziecięcego ciała — i zawahała się znowu.
— Otóż to! zaszeptała — ni to mnie ego tu zostawiać… ni to z sobą zabierać! Do

tego i Daniłka szkoda!… a ! żeby ty, Marcelko, wiedziała, ak a ego lubię… aki on miły!
A nie widziała ty ego teraz, kiedy tu szła? a?

— Czemu nie widziała? widziała. Umyślnie zaszłam tam do nich, żeby zobaczyć, co

z nim biednieńkim dzie e się, co on teraz nieszczęśliwy robi?

— A cóż? cóż? cóż? — zaszeptała Franka — może co mówił? może kazał mnie co

powiedzieć?

— Nic on nie mówił i nic powiedzieć nie kazał — odpowiedziała Marcela. — Zwy-

cza nie dzieciuk! Brat wybił, to siedzi i płacze; co ma robić?

Franka gwałtownie westchnęła.
— Ot — zauważyła — cham także, a nie taki, ak wszystkie chamy… młodzieńki,

zgrabnieńki i eszcze grub aństwa nie nauczył się…

— A tyż i o Pawle tak samo mówiła, że on, choć cham, ale nie taki, ak wszyscy…
— Niecha emu Pan Bóg nie daru e, że on mnie tak zwiódł i oszukał! Dobrego

i delikatnego udawał, a teraz pokazał, kto i aki. Ot, żebym a była nie zwar owała i za
niego nie wyszła, terazbym za Daniłka wyszła….

Marcela przeciągły krzyk zdziwienia wydała.
— A mo aż ty mileńka, co ty wygadu esz! toż to dzieciątko w porównaniu z tobą!

tożby ty emu matką mogła być! a boda ciebie! ot, wymyśliła! A Jezu mó na słodszy!
z czterdziestówką za takiego smerdusa wychodzić!

Pusty, do powstrzymania niepodobny śmiech porwał babę; wstrzymywała go ednak

i w dłoniach tłumiła, z obawy obrażenia Franki.

Ta zaś, ręce nad głową wygina ąc, z nie aką obrazą w głosie zaczęła:
— Tak i co, że a od niego starsza? Jedna mo a pani starsza ode mnie była, a mło-

dzieńkiego męża miała, i on przed nią skakał i wszyściutko, co tylko kazała, robił. O -e !
co to na świecie nie zdarza się! A może ty sobie myślisz, że onby nie chciał ożenić się?
Otóż chciałby, chciałby, i ak chciałby!

— Mówił, że chciałby? — zapytała Marcela.
— Mówić nie mówił, ale a wiem… — odpowiedziała Franka.
U łóżka siedząca kupa łachmanów trzęsła się ciągle od stłumionego śmiechu, a po

chwili wyszedł z nie głos przymila ący się i zawodzący:

— O , pewno, że chciałby, czemuby nie chciał? Jeszcze nie było na świecie takiego

mężczyzny, coby takie śliczności nie chciał. Taka ty delikatna, taka ty ładna i weseleńka,
i żwawieńka, ak ta biała koza na łące, albo ak ta królewna w pałacu…

— Ot, widzisz! — ozwała się znowu Franka — ale cóż z tego, kiedy mnie ten cham,

grub anin, niedźwiedź, rozbó nik, krwiożerca, ręce i nogi związał!

Porwała się znowu, na łóżku usiadła, ręce we włosach zatopiła.

Cham



background image

Kiedy zaczęła mówić, syk e gwałtowne , namiętne mowy rozchodził się po wszyst-

kich kątach ciemne izby.

— Nie lubiłam uż a ego i wprzódy… bo wół, niedźwiedź, nudny, stary… ale teraz,

kiedy śmiał rękę na mnie podnieść, sto razy więce nie lubię… Nie cierpię, nienawidzę,
tak nienawidzę, że zda e się, zabiłabym, zadusiła…

— Cicho! — z przerażeniem syknęła Marcela — eszcze nade dzie i posłyszy!
— Nie nade dzie, nie nade dzie! D abli go przez całą noc po rzece nosić będą! Już

a ego zwycza e znam! A żeby i posłyszał? Ja emu sama to powiem! Niech wie, co to

kobietę, z dobre familji pochodzącą, krzywdzić.

Zaniosła się spazmatycznym płaczem i poprosiła Marceli, aby płachtę w zimne wodzie

umoczyła i e podała, bo takie ą bóle głowy chwyciły, i tak e w uszach turkotać zaczęło,
że chyba zaraz umrze.

Przez kilkanaście dni potem Franka miała uż ciągle głowę mokrą chustką obwiązaną,

a widać było po nie , że cierpienia, przeciw którym środka tego używała, istotnemi były
i dotkliwemi.

Ciało e coraz więce nabierało suchości i żółtości trzaski, a na woskowo żółtych,

bezkrwistych policzkach płonęły czasem czerwone rumieńce. Wsta ąc z pościeli, drża-
ła, ak w febrze, i chwiała się na nogach, a w napadach gniewu okazywała zadziwia ącą
sprężystość i siłę. Choroba, które silne uż zadatki z niezdrowo spędzonego dzieciństwa,
z młodości tułacze i burzliwe , tu z sobą przyniosła, którą w czasie ostatnie włóczęgi
wzmogły: nędza, poniewierka, hańba więzienia i trwoga o przyszłość — rozwinęła się
teraz i szybko wzrastała.

Była to edna z tych dziwnych, ta emniczych chorób, których nasiona przynoszą uż

z sobą na świat pewne ustro e ludzkie. W atmosferze spoko ne i czyste zanikać one nie-
kiedy mogą, ale wśród burz tragicznych, albo błotnistych wyziewów życia, wyda ą owoc,
zatruwa ący mózg i wolę.

Mózg i wola Franki działały świadomie, przytomnie i z energ ą, namiętnie wyprężoną,

ale zwracały się w ednym wyłącznie kierunku. Myślała, że est strasznie, okrutnie skrzyw-
dzoną i poniżoną; pragnęła za tę krzywdę i poniżenie gryźć, dokuczać, szkodzić, mścić się.
Daleko więce eszcze, niż gryzienia i mszczenia się, pragnęła zupełne , nieograniczone ,
dzikie swobody. Przymus i zależność ątrzyły ą zawsze, były dla nie nienawistnemi, ale
znosiła e z potrzeby, z musu, niecierpliwiąc się i warcząc; teraz zupełnie uż znosić ich
nie mogła. Dawna e niecierpliwość, głucha i niekiedy tylko wybucha ąca, zmieniła się
w rozmiotany i ustawiczny niepokó , warczenie przeszło w krzyk.

Przeszkody, które spotykała w widywaniu się z Daniłkiem, do szału doprowadzały

e nie zna ące nigdy przeszkód ani skrupułów miłosne instynkty, a wspomnienie razów,

od Pawła otrzymanych, wprawiało e dumę w obłędne prawie wyobrażenia o własne
wyższości i wielkości.

Cechy temperamentu, charakteru, procesów myślenia, rozwinięte w nie , a w czę-

ści zapewne i wytworzone przez całokształt e życia, wzmagały chorobę nerwów istotną
i dotkliwą, która znowu potęgowała e i do stanu ostatecznego natężenia doprowadzała.

To też, na ciasne przestrzeni podwórzy i ogrodu, dwie chaty rozdziela ących, dzia-

ły się teraz codzień rzeczy, nigdy przedtem w tym stopniu przez mieszkańców te wsi
nie widywane; wrzało istne piekło kłótni, pogróżek i płaczów. Spoko na i odważna Ula-
na ze swo e strony także roz adła się przeciw bratowe , które ani krzywdy brata, ani
obelżywych wyrazów, ciągle od nie otrzymywanych, przebaczyć nie mogła. Cała istota
Franki wydawała się e garścią błota, zmieszaną z akiemiś mętnemi przebłyskami ognia,
czy krwi, które ą przerażały. Bezwzględna i bezwarunkowa w swoich po ęciach o cno-
cie niewieście , z nauk baćków i z otacza ących widoków zaczerpniętych, dla erotycznych
szałów Franki miała dwie tylko nazwy: rozpusta i Sadoma i Hamora, które wymawiała,
czerwieniąc się ze wstydu, ak dziewczyna, i spluwa ąc z obrzydzeniem, koralowe e usta
tak wykrzywia ącem, akgdyby brzydkiego akiego owada połknęła, albo cuchnące wody
napiła się z kałuży.

Z inne znowu strony, przez całe życie z ednym tylko gatunkiem ludzi przebywa-

ąc i o żadnym innym nie ma ąc wyobrażenia należytego, lękała się te odmienne , te

przybłędy, te chfichsatki, do wszystkiego, zda e się, choćby do podpalenia chaty, albo
do skręcenia szyi niewinnemu dziecku, gotowe . Alboż o tem wszystkiem nie mówiła?

Cham



background image

Alboż — naza utrz po owem pamiętnem za ściu — wybiegłszy na podwórko, nie wygra-
żała Filipowi i Ulanie, że chatę im spali za to, że ą przed mężem oskarżyli, że z ich to
łaski ona, z dobre familji pochodząca, edukowana, delikatna, przez niego, przez chama,
wybitą została? Co więce i strasznie eszcze! raz, gdy, zdaleka idącego w pole Daniłka
zobaczywszy, za nim lecieć chciała, a mała Maryśka, bawiąca się u wrót, pod nogami e
się plątała i, pada ąc, za spódnicę ą uchwyciła, czyż nie porwała tego dziecka, ak kor-
szun skowronka, i nie cisnęła go od siebie tak mocno i tak daleko, że Maryśka o płot się
uderzyła i od uderzenia tego szerokie sińce dotąd eszcze na plecach i czole nosi?

Wtedy uż i Ulana, i Filip rzucili się byli na nią i za krzywdę dziecka wybić ą chcieli,

ale do chaty swo e uciekła i drzwi z wewnątrz zasunęła. Naza utrz zato zła ali ą obo e
za Maryśkę i e sińce od słów ostatnich a ona nic nie odpowiadała, siekierę schwyciła
i z góry ku rzece zbiegła.

Nie wiedzieli wcale poco siekierę brała i czego ku rzece biegła.
— Może utopi się, da Pan Bóg! — mówili.
Ale ona topić się nie myślała wcale. W wodę po kolana prawie wlazłszy, siekierą prom

Filipa rąbać zaczęła. Chuda ak trzaska, żółta ak świeca woskowa, z głową, mokrą płachtą
owiniętą, tak ednak w złości silna była, że, ak mężczyzna, siekierą o deski promu uderzała,
aż trzaski z pod nie wyskakiwały.

Szczęściem dla Filipa, Paweł, który niedaleko stamtąd ryby łowił, dostrzegł ą, do-

myślił się, co robi, i, przyskoczywszy, siekierę e z rąk wyrwał. Potem, krzyczącą i wijącą
się, na górę wciągnął, do chaty wepchnął i drzwi chaty z zewnątrz zamknął. Okno nawet
słomianą matą założył i drewnianym kołem podparł, aby przez nie wyskoczyć nie mogła.

Po ode ściu Pawła, Filip, na prośbę żony ku oknu zcicha podszedł, róg maty odchylił

i przez utworzoną w ten sposób szczelinę zobaczył Frankę, w kącie ciemne izby na ziemi
siedzącą. Siedziała i, za chorą głowę trzyma ąc się, zanosiła się od cichego tym razem,
całem e ciałem wstrząsa ącego płaczu.

— Niecha płacze! Żeby cała roztopiła się w tym płaczu, da Boże!
Filip zaklął, do na wyższego uż stopnia za prom swó rozgniewany. Ale Ulana, wy-

słuchawszy opowiadania męża, zamyśliła się, westchnęła i, milcząc, zwróciła się ku chacie,
a spostrzegłszy małego Chtaw ana, którego przed godziną, kłócąc się z ego matką, wyła-

ała i z podwórka swego wypędziła, w strwożone i smutne postawie, u wrót siedzącego,

przyzywa ąco głową ku niemu skinęła i zawołała:

— Chadzi!
Chłopiec natychmiast do nie przybiegł, a ona, pogłaskawszy go po włosach, łagod-

nie powiedziała, aby do e dzieci, które na piasku pod laskiem biega ą, bawić się szedł.
Pomimo wstrętu i nienawiści, które dla Franki miała, obraz kobiety, w słoneczny dzień
Boży siedzące w ciemnym kącie i, ak opowiedział Filip, trzęsące się od płaczu, wywarł
na nie wrażenie smutku.

Na pewnie niczemu z tego, co pomyślała i czuła, żadnego imienia nie dawała, ale

na pewnie też doświadczyła przebłysku po ęcia, że wielkie złe bywa też dla człowieka,
w którym mieszka, wielkiem nieszczęściem. Nad tą rozpustnicą, ędzą, fiksatką uczuła
litość i wylała ą z siebie życzliwem obe ściem się z e dzieckiem, tak samo, ak przystępy
gniewu i nienawiści względem matki wylewała nietylko na nią, ale i na e dziecko.

Tego samego dnia nad wieczorem Paweł u brzegu rzeki rozmawiał z Awdocią. Wyglą-

dał ak człowiek ciężko zmęczony albo chory. Kark trzymał pochyło; z pod sfałdowanego
czoła zapadłe ego oczy ponurem spo rzeniem wpijały się w ziemię. Policzek na dłoni
oparł i zcicha, powoli, mówił:

— Co mnie tu robić? Boże mó miłosierny! Boże wszechmogący! co mnie z nią robić?
Awdocia, niska, szczupła, bosa, nad wiadrem pełnem wody stała wyprostowana, ak

świeczka, z podniesioną ku niemu rumianą, pomarszczoną twarzą, na które malowało
się zmartwienie i podziwienie. Usta miała otwarte, ale nic nie mówiła; nie wiedziała, co
mówić i ak radzić przeciw te biedzie, o które , ak o cudowisku, cała wieś od końca do
końca gwarzyła. I Paweł uż poznał, że niema poco z te biedy sekretu robić, bo o nie
wszyscy wiedzą.

Tak stali obo e naprzeciw siebie, nieruchomi i milczący; on z wybladłym policzkiem,

na dłoń opuszczonym, ona prosta, ak świeczka, z rękoma pod fartuchem splecionemi,
z podniesioną ku niemu głową w czerwone chustce i z otwartemi usty. Dokoła nich

Cham



background image

nikogo nie było; u pustego piaszczystego brzegu pozłocona od świateł zachodnich wo-
da płynęła spoko nie, ednosta nie, nieustannie, nad przeciwległym borem słał się długi
seledynowy obłok; na górze, we wsi ryczało bydło. Świat był cichy, ciepły, pogodny.

Awdocia palce edne ręki do policzka przyłożyła i eszcze chwilę milczała, myślała, aż

nagle z wybuchem, z energ ą, z silnie akby powziętem postanowieniem, zawołała:

— Bie !
Z nogi na nogę przestępu ąc, prędko i z błyszczącemi oczyma mówiła dale :
— Bij ą, Pauluk! bij i duchu słucha ! Za wszystko bij! i za rozpustę, i za złość, i za

hulta stwo, bij! Nie żału , a bij! Łaskawość nie pomogła, i modlitwa święta nie pomogła,
i gonienie do roboty nie pomogło; może eszcze bicie pomoże. Może będzie bać się, może
na nią groźby potrzeba, może, groźbę przed sobą widząc, upamięta się! Już widać inne
rady dla nie niema! bij!

— Już widać rady i innego ratunku dla nie niema! — machinalnie powtórzył i nagle

rękoma plasnął.

— Co mnie tu robić? — zaczął znowu — żeby mnie ednemu nieszczęście robiła,

niecha by uż… ale tamtych szkoda! Zaco oni od nie ła ania i szkody znoszą? Może pie-
niędzy e dać, wszystko oddać i z chaty wyprawić? Jużbym, zda e się, teraz tak i zrobił,

uż zda e się i nie lubię a e teraz… a ednakowoż żal mnie ą na ostatnie zatracenie

w świat wypędzać. I grzech na duszę wezmę, kiedy wypędzę. Przed świętym ołtarzem
przysiągłem, że nie opuszczę aż do śmierci? ha? I tak źle, i tak eszcze gorze ! co mnie tu
robić?

— Bij! — powtórzyła Awdocia.
— O , kiedy mnie to bicie…
— Dla e własnego ratunku bij! może przelęknie się, i ze strachu upamiętanie na nią

przy dzie…

— Dla e własnego ratunku… może eszcze i upamięta się… — wzroku od ziemi nie

odrywa ąc, powtórzył Paweł.

W godzinę potem do chaty swo e wszedł, omackiem lampkę znalazł i zapalił, po izbie

roze rzał się.

— Franka, eść dawa ! czu esz? chutko!
Głos ego brzmiał surowo i szorstko.
Ona z kąta izby wyskoczyła i z gwałtownym ruchem ramion krzyknęła:
— A ty do mnie swoim chamskim ęzykiem mówić nie śmie ! I rozkazywać mnie

nie śmie ! Ja nie two a sługa! Ja, choć zwar owawszy i wyszłam za ciebie, w porównaniu
z tobą panią estem! księżną! królową! Ty mnie służyć powinien i pył przed memi nogami
zamiatać, nie żebym a tobie służyć miała!

Długo eszcze w ten sam sposób mówiła, tem, że ą był na kilka godzin w ciemne

izbie zamknął, do ostatka rozwścieczona.

Paweł nie odpowiadał nic; ak kamienny na ławie siedział, kiedy zaś wreszcie umilkła,

powtórzył:

— Da eść!
— Niema u mnie dla ciebie żadnego edzenia! — krzyknęła.
— Zgotu , a zaraz! — podniesionym głosem zawołał.
Czy sama, przez cały dzień nic w ustach nie ma ąc, głodną się czuła, lub też, czy, drżąc

na całem ciele, przy ogniu ogrzać się zapragnęła, ale z sieni wiązkę drewek przyniosła
i w milczeniu, ponurem warczeniem tylko przerywanem, ogień w piecu roznieciła. Wody
potem do garnka nalawszy, kilka garści krup w nią wsypała.

Paweł przez chwilę wodził za nią błędnemi i niekiedy ostre błyski rzuca ącemi oczyma,

aż przysunął się do stołu, leżącą na nim „Służbę Bożą” otworzył i w karty e wzrok wlepił.
Chciał może odpędzić od siebie myśli, które kręciły się mu po głowie — półgłosem bąkać
zaczął:

— Niech o-pła-ki-wam wi-ny mo- e, niech od od-od-r-z-u-rzu odrzu-cam po-ku-

-sy…

Przed piecem, w którym płonął uż ogień, rozległ się ostry, z adliwy śmiech.
— Ot, czytanie! Ot, śliczne czytanie! Ot, widać zaraz, że edukowany! Ot, gnó tobie

wozić, ale nie książki czytać, chamisko!

Cham



background image

— Niech po-pra-wiam złe s-k-ł-o-n skłon-n-o-ś noś, skłonnoś c-i skłonności mo-

- e.

Paweł, z głową w dłoniach, półgłosem czytał dale .
— Nu, czy przestaniesz? — krzyknęła Franka — wolałabym skrzeczenia żab słuchać,

niż tego chamskiego czytania. Czytać zachciało się! pan! hrabia! rabin żydowski!

Paweł czytał, a racze bąkał:
— Niech się sta-ram o cno-ty p-r-z-y-z przyz-wo wo przyzwo…
Wtem mała, zgrabna, drżąca ręka z pod same twarzy ego książkę porwała. Jedno-

cześnie zerwał się i on z ławy, prosty ak struna, z rozbłysłemi oczyma.

— Odda książkę! — krzyknął.
— Nie two a książka, mo a! do mo e własności prawa nie masz! Kiedy zechcę, to

spalę i ad e! Na tamtym świecie chyba d abli ci książki do czytania dawać nie będą!

— Franka, odda ! słyszysz? bić będę! — przez zaciśnięte zęby przemówił i widać było,

że z wysileniem nadzwycza nem tłumił w sobie gniew straszny, gniew cichego i łagodnego,
w głębi zaś namiętnego człowieka.

— Bij! — krzyknęła — a a książkę spalę!
Ramieniem zamachnęła tak, akby «Służbę Bożą» w ogień cisnąć miała, ale powstrzy-

mała ą ta sama twarda, żelazna obręcz, która uż raz przed kilkunastu dniami ob ęła była

e ramię. Książkę z ręki e wyrwał i, ramię z uścisków palców swych uwolniwszy, na

ławę ciężko upadł.

Pobladł, ak płótno, ciężko i głośno oddychał, parę razy zcicha powtórzył:
— Piekło! piekło! gorące piekło!
Jeszcze pohamował się, eszcze nie wybił e , a nawet po kilku minutach zniżonym

i przez śpieszny oddech przerywanym głosem mówić zaczął:

— Franka! upamięta się! Na Pana Boga wspomnij, duszy swo e własne pożału …

toż ty mnie wtenczas na mogiłkach przed krzyżem świętym przysięgała… i drugi raz
w kościele przysięgała… toż a tobie nic złego nie zrobił… za co ty mnie męczysz? za co
ty sama siebie gubisz?…

Ona, przed ogniem sto ąc, milczała i drżącą ręką mieszała w garnku wodę i krupy. Po

twarzy e , czerwonym blaskiem ognia oblane , błądziły akieś waha ące się wątpliwości
i namysły.

Szarpiące nią fur e uspoka ać się zdawały; gdy Paweł wymawiał:
— Toż a tobie nic złego nie zrobił, za co ty mnie męczysz? — policzki e boleśnie

zadrgały i powieki opadły na źrenice, mnie niż wprzódy rozgorzałe. Znowu tak wyglądała,

akgdyby wstyd prze mować ą zaczynał.

Wtem drzwi otworzyły się ze stukiem, ale wąsko, i przez ten wąski otwór ukazał

się mały Chtaw an, w dwóch wielkich czerwonych rękach trzymany. Zarazem głos nie-
widzialne za uchylonemi drzwiami Ulany, popędliwy, wzgardliwy, grubszy niż zwykle,
zawołał:

— Masz swego bękarta… czemu ego sama nie pilnu esz! Żeby nie a, użby z niego

tylko garść kosteczek została. Po drodze łaził… z pod wozu go wyrwałam… z pod sa-
mutkiego wozu! Czemu nie pilnu esz! Kiedy urodziłaś, to i pilnu ! Ale taka ty matka, ak
i żonka! Szelma, nie matka! Sadoma i Hamora nie żonka!

Ze stukiem znowu drzwi zamknęła, a Chtaw an, przez próg do izby wrzucony, ręce

ku głowie podniósł i płaczem wrzasnął.

Na głos Ulany, te nienawistne dla nie kobiety, przez którą i przez które męża obitą

została i Daniłka utraciła, Franka z zaciśniętemi pięściami i groźbą w oczach porwała się
ku drzwiom.

— Zabiję! — krzyknęła — dalibóg zabiję… za gardło schwycę i ak sukę zaduszę…
Łatwo było uwierzyć, że, gdyby dopędziła teraz Ulanę, spróbowałaby przyna mnie

groźbę swą uskutecznić. Ale znowu uczuła na ramieniu swem tę samą, co wprzódy, obręcz
i znowu z przeraźliwym krzykiem ku ziemi przypadła.

W izbie zaś, razem z e krzykiem i chlipaniem przelęknionego dziecka, słychać było

głuchy stuk zadawanych razów i śpiesznym, urywanym, zdławionym szeptem wymawiane
wyrazy:

— Nie zabijesz! Nie zabijesz! Wprzód a ciebie… Cierp! Pokutu ! upamięta się! Za

grzechy cierp! O zabijaniu nie myśl! Pokutu !

Cham



background image

Nakoniec ucichło wszystko, i mężczyzna wysoki, z nieco schylonym karkiem, z twa-

rzą bladą i potem oblaną, z gwałtownie podnoszącą się i opada ącą piersią, przed chatę
wyszedł. Silnym był, a ednak nogi pod nim drżały. Na progu usiadł, głowę w obie ręce
wziął i całą postacią zakołysał się w obie strony.

— Jezu mó ! Jezu! Jezu na miłosiernie szy! — głośno i rozpacznie wzdychał.
Z pół godziny kołysząc się, miłosierdzia Boskiego wzywa ąc, z głową w dłoniach sie-

dział, aż nagle, o czemś sobie przypomniawszy, wstał i do chaty wszedł. Co się dzie e
z dzieckiem? Roze rzał się po izbie, Franki nigdzie nie zobaczył. Tak schowała się w a-
kimś kącie, że wcale e widać nie było, ale Chtaw an przed piecem na ziemi siedział,
z trzasek dom budować, czy płot stawiać próbował, a mrużącemi się od senności oczyma
na garnek, przed dogorywa ącym ogniem sto ący, spoglądał.

Pawła u rzawszy, trzaski z rąk wypuścił i żałośnie zawołał:
— Tatku! eść!
Krupnik zgotowany nie był, więc Paweł z szafki kawał chleba wy ął, cienki płatek

słoniny na nim położył i dziecku dał. Potem, schyliwszy się, wziął e na ręce i, przez izbę
przeniósłszy, na łóżku posadził.

— Jak z esz, połóż się i śpij! — nauczył.
Z na ciemnie szego kąta izby, tego, w którym wśród rybackich i gospodarskich na-

rzędzi na częście i na głośnie zwykłe były łomotać myszy, ozwało się gniewne, z ękami
zmieszane warczenie:

— Nie rusz mego dziecka! słyszysz? to mo e dziecko… Pańskie… a ty rozbó nik,

krwiożerca… cham! cham podły! Słyszysz?

Paweł nie odpowiedział nic. Lampkę zgasił, z chaty znów wyszedł i przez całą noc nie

powracał.

Ale niebawem, bo może w trzy dni po tym wieczorze, przyszedł dzień, dla wszyst-

kich mieszkańców obu chat na strasznie szy, w którym Franka całkiem uż prawie od
przytomności zdawała się odchodzić. Tem większem zaś przerażeniem i obrzydzeniem
prze mowało to Koźluków, że o przyczynie tego na sroższego napadu e szaleństwa do-
brze uż wiedzieli. Dowiedzieli się zaś o nie od Daniłka, który wczora o zmroku do izby
wpadł z takim impetem, akby kto go był z procy wyrzucił, i prawie z płaczem zawołał:

— To cóż a zrobię? Potem znów cała bieda na mnie spadnie! Czepia się, ak ta smoła…

I teraz do gumna przyleciała… obe mu e… kusi… prosi…

— A ty, co zrobił? — głowę z nad brony, którą naprawiał, podnosząc, srogo zapytał

Filip.

— W kark dał i uciekł… — cienkim głosem odpowiedział Daniłko.
— Nie łżesz?
— Jak Boga kocham, prawda! — zaprzysiągł chłopiec.
— Nu, patrza , bo eżeli co… kijem skórę z pleców zedrę!
Ulana nad dzieżą, w które chleb miesiła, kilka przekleństw wymruczała i z wykrzy-

wionemi ustami na stronę splunęła.

Daniłko mówił prawdę. Myśl o widzeniu się z nim samnasam gwoździem w mózgu

siedziała i warem toczyła się w żyłach Franki.

Nie tyle uż instynkt miłosny ku niemu ą pociągał, ile żądza postawienia na swo-

em, pomimo wszystko i wszystkich, dziki bunt przeciw więzom, które nałożono na nią;

i przeciw te nienawistne pięści, która ą karciła. Im większą nienawiść uczuwała wzglę-
dem Pawła i ego krewnych, tem szalenie pragnęła akimkolwiek kosztem swo ą wolę im
pokazać, z ładnym chłopcem choć na chwilę o tem, co ą wewnątrz bolało, paliło, targa-
ło, zapomnieć. Była zresztą na pewnie szą, że Daniłko przepada za nią, że gotówby nawet
ożenić się z nią, gdyby wolną była, że tylko ze strachu przed gniewem Filipa i Pawła e
unika.

Unikał e istotnie. Choć zrazu, olśniony i upo ony pierwszą w życiu miłosną przygodą,

z łatwością dał się szeptom Marceli i Franki zalotom pociągnąć, teraz zląkł się, nietylko
gniewu brata, ale także grzechu, więce eszcze zawstydził się, ochłonął i, ręką machnąwszy
stanowczo sobie powiedział:

— I znać e nie chcę!
To też, gdy, upatrzywszy nakoniec stosowną chwilę, do gumna za nim wbiegła i do

rąk, do szyi ego, szepcząc coś, mizdrząc się, czepiać zaczęła, odepchnął ą z gniewnemi

Cham



background image

słowy:

— Odczep się! czego przylepiła się, ak ta smoła? Czego chcesz?
A gdy natarczywie eszcze ku niemu wróciła, pięścią nieco powyże pleców ą uderzył

i sam uciekł.

To przechodziło uż wszystko, co znieść mogła.
Jakto! więc poto urodziła się, aby każde chamisko śmiało na e plecy pięści swe opusz-

czać! A któż to ona est, aby w takie poniewierce móc zostawać? Pokaże im, pozna ą oni,
kto ona taka! Dobrze ą popamięta ą!

Wszystko to, naza utrz po niefortunnem widzeniu się swo em z Daniłkiem, wypo-

wiadała i wykrzykiwała, pomiędzy płotkami, podwórko otacza ącemi, chodząc i pięściami
ku sąsiedniemu podwórzu wygraża ąc.

Ranek był eszcze wczesny, ale Paweł o świcie uż nad rzekę poszedł, a Filip i Ulana

przed drzwiami swo e chaty stali, co mówić i poczynać uż nie wiedząc. Na twarzach
ich, nieco pobladłych, malowała się trwoga. Gromadka ludzi, krzykami i ciekawością tu
przywiedziona, we wrotach stała, temu, co działo się na przeciwległem podwórku, przy-
patru ąc się z otwartemi ustami. Była tam i Awdocia, która ze wsi pobliskie , od chore
kobiety powraca ąc, tędy przechodziła i także u wrót stanęła.

— Ja wam, chamy, pokażę, kto a taka! — krzyczała Franka — a was nauczę wyższych

szanować! Ja pani z panów! O ciec mó w kancelar i służył, dziadunio swo e domy miał,
matka na fortep anie grała… Słyszycie? Ot, kto a taka! Do Kluczkiewicza napiszę! A wiecie
wy, kto on taki? Adwokat, wszystko emu opiszę, a on was wszystkich za mo e krzywdy
na Sybir powysyła! On pan, z panią żonaty, bogaty, wszyscy panowie przed nim czapkę
zde mu ą, i wszystkie sądy w garści trzyma, i wszystko może! On brat, on za mną u mie
się… wszystkich was na Sybir ześle… wszystkich… wszystkich… do katorgi… na całe
życie… żeby tu i nogi wasze nie było…

Tak wykrzykiwała, przechwałki i pogróżki grubemi wyrazami ła ań i przekleństw

przeplata ąc, pięściami wygrażała, a potem przyciszała się na chwilę i z głuchem tylko
warczeniem, po zżółkłe trawie podwórka, pomiędzy niskiemi płotkami chodziła wkół-
ko, wkółko, nieustannie. I wtedy właśnie na strasznie szy miała pozór.

W brudne koszuli, na plecach tylko przykryte dziurawą chustką, w różowym far-

tuchu, z nagiemi nogami, a stopami w płytkie trzewiki obutemi, z czołem oblepionem
mokrą płachtą, skurczona, naprzód podana, gdy tak wkółko pod płotem chodziła i głucho
warczała, podobną była do dzikiego zwierzęcia, które, wściekłym gniewem i żądzą wol-
ności opanowane, krąży dokoła prętów swo e klatki. Wyraźnie przytem rozróżnić było
można wymawiane przez nią słowa:

— Kara boska! Kara boska! Kara boska na mnie spadła za to, że sama siebie szanować

nie umiałam i między chamów wlazłam! O ciec i matka przewraca ą się w trumnach na
mo ą hańbę patrząc! Kara boska! Kara boska! Kara boska na mnie za to, że sama siebie
szanować nie umiałam!

A potem znowu, prostu ąc się i do płota, z podwórkiem Koźluków graniczącego,

przyskaku ąc, ściśnięte pięści wyciągała i krzyczała:

— Chatę podpalę, dzieci poduszę, prom porąbię! Do Kluczkiewicza napiszę, do ed-

nego mego pana napiszę, żeby na was krzywdy mo e poszukiwali, do turmy posadzili,
na Sybir pozsyłali… Ja pani z panów, z panami znam się, wszystko mogę… i chatę wam
z dymem puszczę… mo a matka na fortep anie grała… a ą z grobu wyciągnę… a na was
polic ę i sędziów posprowadzam… a pani z panów… Wszystkich was chamów zgubię…

Teraz znowu, gdy suchą kibić swą prostowała, ramiona swe ze ściśniętemi pięśćmi

w górę wyprężyła, a piękne e włosy, ak czarne, połysku ące węże, wiły się po e plecach
i piersiach, oczy zaś wielkie, zapadłe, z pod oblepia ące czoło mokre szmaty płomienie
i błyskawice ciskały, wydawać się mogła bezprzytomną i rozszalałą war atką. Ale ludziom,
którzy patrzyli na nią, wydawała się piekielnem, nadprzyrodzonem z awiskiem. To też
coraz większe osłupienie ich ogarniało, i coraz większy lęk występował na ich twarze,
szczególnie na twarze Ulany i Filipa, do których bezpośrednio zwracały się groźby e
i przekleństwa. A może sprawdzi się którekolwiek? A może ten e Kluczkiewicz dopraw-
dy wielkim akim adwokatem est i biedę na nich sprowadzi? Może cokolwiek z tego,
co wygadu e, w zły moment wygada? Że sama zdolną była do podpalenia chaty, albo

Cham



background image

zaduszenia dziecka, o tem Koźlukowie w na mnie sze mierze nie wątpili. Stali tedy prze-
rażeni, ogłupieli, niemi, a w gromadce kobiet i mężczyzn, u wrót sto ących, rozlegały się
czasem stłumione chichoty, lecz daleko częście zadziwione i przerażone szepty.

— Komed a!
— Wiedźma!
— Chfiksatka!
— Kab ą do miasta zawieźć i do szpitala chwar atów posadzić!
— Czy ten Pauluk Boga nie boi się, żeby taką w chacie trzymać…
Nikt przecież i nie chciał, i nie śmiał zbliżyć się do nie z napomnieniem lub pogróż-

ką. Nikt prócz Awdoci, która długo i prędko powiekami mrugała, głową kiwała, ciche
wykrzyki zgrozy wydawała, aż szybkim ruchem przeżegnała się i, ak świeczka wypro-
stowana, z rękoma pod fartuchem schowanemi, drobnym kroczkiem małą przestrzeń
przebyła i, na podwórko Pawła wszedłszy, drogę France zaszła.

— Franka — łagodnym i poważnym głosem zaczęła — słucha , Franka! Tobie ktościś

coś zrobił, ty oczarowana. Już teraz a wiem, dlaczego ty taka, i takiego ziółka a tobie
przyniosę, że, ak napijesz się, odrazu ciebie złe odstąpi. Już a takie ziółka od zroblenoho
mam i tobie dam. Pomogę, wyratu ę! Tylko teraz przeżegna się, mo a mileńka, przeżegna
się… raz tylko przeżegna … a zobaczysz, że lże stanie… To tobie zrobiono… to na ciebie
ktoś nieczystą siłę nasłał… przeżegna się!…

Franka łagodne i proszące mowy stare kobiety zrazu z gorączkową ciekawością zda-

wała się słuchać, ale wkrótce z przyśpieszonym oddechem i ściśniętemi pięściami do nie
poskoczyła.

— Ty sama wiedźma! — krzyknęła — co ty mnie czarami straszyć przyszła…
— Ja wiedźma! — odkrzyknęła Awdocia, dla które sroższe nad tę obelgi być nie

mogło.

Lekarką była, ale nie wiedźmą, dobrze ludziom robić lubiła, ale robieniem złego brzy-

dziła się, ak śmiertelnym grzechem.

Pierwszy raz w życiu wiedźmą nazwana została i, schwyciwszy się za głowę, wielkim

gniewem wybuchnęła:

— Ty sama z czartowskiego plemienia!… — zakrzyczała.
— Ja pani z panów a ty czartowska sługa… Precz! czego mnie w oczy wlazła… cza-

rownica, chamka… precz! precz!

Dwie postacie niewieście zaszamotały się teraz u płota, dwa piskliwe głosy krzyczały

tak, że uż słów rozróżnić nie było można.

Aleksy Mikuła z gromadki u płota sto ące wyskoczył i na ratunek Awdoci pobiegł;

za ego przykładem, choć nieco powolnie posunęli się i inni.

— Związać ą i do szpitala chwar atów odwieźć! — krzyczał Aleksy.
— Związać! zbić! w chacie zamknąć! po Pauluka posłać! — rozlegały się wołania

innych.

Ulana, przed chatą swo ą wciąż sto ąc, drżąca, edną ręką u czoła i piersi znak krzyża

czyniła, drugą przygarniała cisnące się ku nie , przerażone dzieci, pośród których zna do-
wał się i Chtaw an.

Wtem, z za węgła chaty ukazał się Paweł. Ktoś go uż nad rzeką był wynalazł i o tem,

co działo się, zawiadomił. Szedł prędko, z czapką nisko na oczy zsuniętą, z policzkami,

ak ogień czerwonemi.

Na spotkanie mu poskoczyła Awdocia, ręce łamiąc i głośno skargi zawodząc, że Franka

ą wiedźmą nazwała i wybiła, a pewnoby i zabiła, gdyby Aleksy i inni ludzie e nie obronili.

Paweł przy aciółkę swo ą porywczym gestem usunął, dwóch mężczyzn, którzy na dro-

dze mu stali, odepchnął i Frankę, za ramię pochwyciwszy, ku chacie pociągnął. Wszystko
to uczynił bez słowa, bez tchu prawie, z oczyma, daszkiem czapki zasłoniętemi, i czer-
wonemi ak ogień policzkami. Gdy razem z Franką we wnętrzu chaty zniknął, obecni
w części rozeszli się, w części na Koźlukowem podwórku pozostali i, niby czegoś eszcze
oczeku ąc, milczeli.

Wśród tego milczenia rozległ się z chaty Pawła wychodzący krzyk kobiecy i powtórzył

się uż nie kilka, ak przedtem, ale kilkanaście razy. Potem wszystko zupełnie ucichło,
ludzie rozeszli się do reszty, Koźlukowie nawet do codziennych swych robót poszli, czworo

Cham



background image

dzieci tylko swawolą i śmiechem dzwoniło u stóp cmentarnego borku, i żółty Kurta,
wygrzewa ąc się na bladem słońcu wrześniowem, od czasu do czasu poszczekiwał.

W bladem słońcu wrześniowem chata Pawła stała cicha, ak grób, z drzwiami zewnątrz

zamkniętemi, z oknem, zawieszonem słomianą matą i drewnianym drągiem podpartem.
Wewnątrz, w ciemne izbie, Franka ogień w piecu rozniecała. Przed kilku minutami Paweł,
wychodząc stąd, surowym i ciężko z piersi wychodzącym głosem przemówił:

— Ogień rozpal i strawę zgotu , żeby mnie, ak z rzeki wrócę, zgotowana była. Kiedy

nie będzie, znów wybiję!

Zaraz potem ciemność otoczyła Frankę, ale skurczona, oniemiała, siedziała ona wśród

nie na ziemi tylko minut kilka, potem zerwała się i prędko, śpiesznie ogień rozniecać
zaczęła. Trzęsącemi się rękoma wrzuca ąc do pieca polana i suche trzaski, urywanym,
świszczącym szeptem mówiła:

— Zgotu ę a tobie strawę, zobaczysz, aka będzie smaczna! Wywdzięczę się a tobie…

Pokażę a wam wszystkim… będziesz ty kontent z te strawy, którą a dziś zgotu ę… Będzie
tobie dobrze po nie ! Poczeka ! poczeka ! na tamtym uż świecie chyba spróbu esz swo e
chamskie kułaki na takie, ak a, spuszczać!

Można było mniemać, że po wszystkiem, co dziś zaszło, czuć się musi zmęczoną

i osłabioną. Byna mnie . Dziwnie żwawo i sprężyście krzątała się koło rozpalenia ognia,
nalewania wody do garnka, wydobywania krup z worka. Nóż z szafki pochwyciła, trochę
kartofli z łupin okroiła i do gotu ące się wody wrzuciła, z zapaloną trzaską do sieni poszła
i stamtąd garnek z mlekiem przyniosła.

Jakaś myśl, akieś uczucie rękom e przysparzały siły, ciału giętkości, ruchom pośpie-

chu. Zdawać się też mogło, że opanowała ą niezmierna gorliwość i troskliwość o to, aby

adło, które sporządzała, ak na smacznie szem być mogło. To też sól do garnka z wodą

i krupami sypiąc, kartofle wkłada ąc, mleka wlewa ąc, ciągle ze świstem w ustach i chryp-
ką w gardle, szeptała:

— Ot, na esz się, ot, syty uż będziesz… taki syty, że uż nigdy się tobie nie zechce!

Podzięku esz mnie! W godzinę śmierci poznasz, co to znaczy na taką, ak a, rękę podnosić!

Czasem ednak po tym z adliwym i triumfu ącym szepcie następował ponury i roz-

pasany:

— Kara boska! Kara boska! Kara boska na mnie za to, że sama siebie szanować nie

umiałam i między chamów wlazłam! Ot, do czego przyszłam. Ot, co mnie teraz robić
przyszło! Kara boska!

Wtedy blask ognia, na twarz e pada ący, ukazywał w e oczach przepaścisty, czarny,

osłupiały smutek.

Kiedy uż krupnik zupełnie był zgotowany, do skrzynki swo e , sto ące w kącie, poszła,

otworzyła ą, ze spodu podartą i obłoconą spódnicę wywlokła i przez chwilę kieszeni e
ręką szukała. Kieszeń znalazłszy, rękę w nie pogrążyła i coś w papierek owiniętego z nie
wy ęła. Potem niedbale spódnicę na ziemię upuściła, skrzynki nie zamknęła i, z papierkiem
w ręku przed piec wróciwszy, to, co się w nim zawierało, do garnka wsypała.

Wszystkiego tego dokonała z prędkiemi, ale spoko nie szemi niż wprzódy, ruchami,

w zupełnem milczeniu. Do zgotowanego i mlekiem zaprawionego krupniku biały pro-
szek wsypawszy, dużą, drewnianą łyżką w garnku mieszać zaczęła. Mieszała zwolna pilnie,
regularnie, sine usta e były mocno zwarte, w oczach świeciło nieruchome płomię, na
policzkach płonęły czerwone rumieńce…

Na niewątpliwie czyniła to wszystko z zupełną świadomością swego celu, nawet z na-

mysłem, bardzo ednak biegły chyba psych atra udzielićby mógł wiadomości, czy e psy-
che całkowicie w nie była przytomną. Co pewna, to, że w te chwili żyła edynie i wy-
łącznie tą chwilą i ani wspomnień, ani przewidywań nie miała. Nie było też w nie ani
skrupułów, ani walki… Pierwszych przez całe życie swe nie doświadczała nigdy; przez całe
życie ta składowa część uspołecznione istoty ludzkie , która budzi skrupuły i walki, była
w nie nieobecną. Teraz, pod wpływem edne , do ostatecznego natężenia doszłe myśli
i namiętności, mnie niż kiedykolwiek powstać w nie ona mogła.

W plecach, ramionach, szyi, czuła ból od popychań i uderzeń tych, którzy stawali

w obronie Awdoci, i od razów, które e zadał Paweł. Myślała, że est sponiewieraną,
skrzywdzoną, spętaną, nienawidziła i nienawiścią tą w na potężnie szy możliwy sobie
sposób uderzyć w kogo pragnęła. Więce nic. Na niewątpliwie psyche e całkiem nie

Cham



background image

opuściła, ale na te wąziutkie linijce, która przytomność z obłędem rozgranicza, chwiała
się kaleka, pijana, bezpamiętna i — rozbolała.

Paweł, po zamknięciu drzwi i okna swo e chaty, szerokiemi krokami, z czapką ciągle

na oczy nasuniętą, zmierzał do te , w które mieszkała Awdocia. Zobaczył ą, wiesza ącą
na płocie upraną bieliznę i, na dziedziniec nie wchodząc, z przeciwne strony płotu przed
nią stanął. Czapki nie podnosząc, głuchym głosem zaczął:

— Wybacza cie, kumo, że taką nieprzy emność przeze mnie mieliście… Wybiłem…
Spłakana Awdocia ednak wyprostowała się i, ręce pod fartuch chowa ąc, powiekami

mruga ąc, zaszeptała:

— Nic e i bicie nie pomoże. Je to zrobione i póki odrobione nie będzie, nic nie

pomoże. Już a dziś poznałam, że to nie boska wola, tylko ludzka robota… Dziś wieczor-
kiem kopytniku nagotu ę i e do picia przyniosę… kopytnik od zrobionego na lepszy,
ale kiedy nie pomoże… co innego pomoże… bo to est zrobione…

Paweł milczał długo, aż, ramionami wzrusza ąc, odpowiedział:
— Czy a wiem? może i two a prawda… może to i zrobione… Ani przysięga i łaskawość

nie pomogły, ani święta modlitwa i robota nie pomogły, ani bicie nie pomaga… Czyż to
boska wola taka może być? Chyba to uż czartowska wola i siła… chyba może… chyba kto

e tak zrobił…

Wahał się, nie dowierzał, ednak, nieszczęściem swem zgnębiony, zawodami, które

wiarę ego, tak zawsze silną, po kolei niszczyły, do osłupiałości zadziwiony, nadprzyro-
dzone wpływy, na Frankę działa ące, przypuszczać zaczął.

Awdocia zaś szeptała:
— Wieczorkiem pod ogród pode dę i ciebie zawołam. Jak wy dziesz, garnuszek z ko-

pytnikiem tobie dam, a ty go e wypić każesz… żeby nie wiem, ak nie chciała, każ… zły
w nie krzyczeć będzie, ale ty nie zważa i wypić każ… O cze nasz przy tem mów i żegna
się, ciągle żegna się, i ą żegna … Wieczorkiem uż a tobie wszystko powiem, ak robić…

— Dobrze — odpowiedział Paweł — przynieście, nauczcie, poratu cie, i niech wam

Pan Bóg wynagrodzi za to, że mnie w biedzie nie opuszczacie.

Prędko odwrócił się i ku rzece zszedł.
Nie do pracy mu ednak było dnia tego. Wyglądał tak, akby sam ciężko był zbitym;

cierpienie zagłębiło mu policzki i w grube fałdy ściągnęło czoło.

Na parę godzin przed wczesnym, wrześniowym zmrokiem matę u okna chaty swo e

zd ął, drzwi otworzył i do izby wszedł.

Otwór pieca był drewnianą deską zasunięty; Franka, na łóżku skurczona i z głową

w dłoniach ściśniętą, siedziała. Gdy tylko asno zrobiło się w izbie, skoczyła, leżący na
ławie kawał płótna z wetkniętą igłą schwyciła i, na uprzednie mie sce swe wróciwszy, szyć
zaczęła.

Widok pieca i deski, za którą gospodynie zazwycza stawia ą zgotowaną strawę, przy-

pomniał Pawłowi, że od wczora szego wieczora nic w ustach nie miał.

— Czy est co eść? — zapytał, a głos ego brzmiał uż daleko spoko nie i łagodnie ,

niż przed kilku godzinami; był to głos człowieka, który, po wybuchu wielkiego gniewu,
uczuwać zaczyna wielką litość, po burzy i kłótni, niby właściwe dla siebie atmosfery,
pragnie pogody i zgody.

— Jest co eść, Franka? — zapytał po raz drugi.
Głowy ani oczu nie podnosząc, mruknęła:
— Jest.
— Nale na miskę i da .
— Weź sam — odpowiedziała.
Od ął deskę, z głębi pieca wysunął garnek i, ukroiwszy kawał chleba, przed piecem,

który mu za stół służył, w sto ące postawie eść zaczął. Jadł bardzo powoli. Przed chwilą
czuł się głodnym, teraz ednak strawa z trudnością przez gardło mu przechodziła. Czuł
w nie smak nieco gorzkawy. Myślał, że to zgryzota goryczą mu usta i gardło zalała. Ona
teżto istotnie — ale nie smak gorzkawy, bardzo lekki — głód w nim tłumiła. Część więc
tylko zawartości garnka z adłszy, łyżkę w krupniku zatopioną z ręki wypuścił, siermięgę
zd ął i, pod głowę sobie ą położywszy, z głośnem odetchnięciem ciężko zmordowanego
człowieka na ławie się wyciągnął.

Cham



background image

Franka, z głową nisko schyloną, ciągle i prędko szyła. Gdy Paweł adł, wcale oczu od

płótna nie odrywała; teraz rzucać zaczęła na niego spo rzenia badawcze, szybkie. Kiedy
zobaczyła, że powieki zamknął i usnął, płótno odrzuciła, łokcie na kolanach oparła i twarz
w dłoniach zanurzyła.

Cisza zupełna, przerywana tylko oddechem śpiącego człowieka, długo panowała w izbie.

Z zewnątrz też dochodził do nie gwar, wzniecany przez bawiące się dzieci, pomiędzy któ-
remi zna dował się i Chtaw an. Ulana go dziś nakarmić musiała, co zresztą zdarzało się
dość często; z dziećmi e na słońcu ciepłem dokazywał, do chaty nie przychodził.

W powietrzu trochę uż szarzeć zaczęło; eszcze dzień był, ale uż kłonił się ku wie-

czorowi. Paweł we śnie poruszył się parę razy niespoko nie i zcicha za ęczał. Usta przytem
skurczyły mu się, akby od bólu. Nie obudził się ednak.

Franka głowę podniosła, na zcicha ęczącego popatrzała, z siedzenia zerwała się i z cha-

ty wypadła. Ściany chaty okrążywszy, skra em góry, za stodółkami, których tam kilka
rzędem i blisko siebie stało, prędko iść zaczęła. Widać było po nie , że sama nie wiedzia-
ła, po co i dokąd idzie; niewiedzieć też dopóki i gdzieby szła, gdyby nie zobaczyła, na
spotkanie e także skra em góry i za stodółkami posuwa ące się kwadratowe , ciężkie ,
łachmanami okryte , kijem podpiera ące się postaci.

— Marcelka! — krzyknęła takim głosem, akim ktoś, długo wśród wrogów przeby-

wa ący i przez nich dręczony, wita edyną na świecie przy emną mu istotę.

Dawno uż stare żebraczki nie widziała; Marcela bowiem, ak przedtem w sprawie

z loka em, Karolem, tak teraz w za ściu z Daniłkiem niewinną się nie czuła, Pawła i Koź-
luków lękała się, ak ognia, a w oddalone chacie na kącie teraz przesiadu ąc, wolała wcale
nie nawijać się im na oczy. Ciekawą ednak była, bardzo ciekawą, dowiedzieć się, co po
dzisie sze hawanturze, o które od ludzi słyszała, dzie e się z Pawłem i Franką; więc za
stodołami ku ich chacie szła, w nadziei, że pokry omu coś może zobaczy, posłyszy, Frankę
samą gdzie spotka i u nie rozpyta się. Spotkała i kroku przyśpieszyła.

Franka ku nie nie szła, ale biegła; blisko nie znalazłszy się, ramiona wyciągnęła, na

szy ę żebraczki e zarzuciła i, całem swem wyschłem, giętkiem ciałem do nie przylgnąw-
szy, gwałtownym płaczem wybuchnęła.

Zdawało się, że radość, które doznała, przy azną sobie istotę u rzawszy, serce e ,

stwardniałe i ciężkie ak kamień, zmiękczyła nagle i w łzy roztopiła.

Marcela przyciszonym głosem zawodziła:
— Bije! a co? bije i bije? Taki zda e się dobry był, a teraz zrobił się taki zły! biedna

ty, rybeńko mo a, biedna! Nie do tego ty stworzona, nie do tego urodzona… Królować
tobie i panować na tym świecie, a nie poniewierkę taką znosić… o , Boże mó , Boże!
a a przy ść do ciebie lękałam się… eszczeby mnie wybił… Mo a ty złocieńka, może ty
mnie wieczorkiem ze dwa kawałeczki cukru przyniesiesz… a tu na ciebie czekać będę…
okropnie cościś brzuch rozbolał, stanouniku sobie nagotowałam, ale nadto gorzki, osło-
dzić trzeba…

Franka nagle płakać przestała.
— Już on mnie nigdy bić nie będzie — zaszeptała.
— Czemu? — zapytała żebraczka.
— Już a emu tak zrobiła… że nie będzie…
— Mo aż ty mileńka, a cóż ty emu takiego zrobiła?…
Zcicha, grubo, porywczo Franka rzuciła wyraz:
— Otrułam!
— W imię O ca i Syna!… czy ty zwar owała, Franka, żeby takie rzeczy gadać? —

krzyknęła Marcela.

— Może i zwar owałam, ale uż on żyć na tym świecie nie będzie…
Sto ącą przed nią kupę łachmanów porwało drżenie.
— Jezu na słodszy!… Franka, nie łżesz?
Uderzyła się pięścią w pierś.
— Jak Boga kocham! — odpowiedziała.
— Ratu cie ludzie! Jezus, Mar a, Józefie Święty!… O cze nasz, któryś est w niebie…

Święty Antoni Padewski, Na świętsza Mar o Panno… W imię O ca, i Syna, i Ducha…
Kyr e… Ale son… — plączącym się w ustach ęzykiem, drżąc, żegna ąc się, wtył się cofa ąc,

Cham



background image

plotła Marcela, a siwe e oczki, pod czerwoną, opuchłą powieką słupem stawały.

— Ach, szelmaż z ciebie! ach, d abełże ciebie skusił! O , głowa mo a nieszczęśliwa!

czegóż a tu przyszła! na co ty mnie to powiedziała… eszcze i na mnie bieda spadnie…
ach, niegodziwa ty! czy w tobie duszy ludzkie nie było!…

Wtem, od strony chaty Pawłowe , z podwórka, dało się słyszeć wołanie:
— Ulana! Ulana! Ulana!
Był to głos donośny, silny, ale bardzo dziwny, bólem zd ęty, na pomoc woła ący.
Franka, w kierunku tego głosu cała naprzód się podała, a potem sama ak strzała

pobiegła. Do boczne ściany chaty przypadłszy, z za węgła e na podwórko patrzeć zaczęła.

Paweł stał przed drzwiami, twarzą do podwórza Koźluków zwrócony, i coraz słabie ,

cisze Ulany wołał.

Dzieci bawiły się tuż za wrotami, ale na to wołanie uwagi żadne nie zwracały; Ulana

zaś z głębi komórki ozwała się nakoniec:

— Czego?
— Chadzi! — zawołał eszcze Paweł — eżeli Boga kochasz, prędze … tuta !…
Z dłońmi do piersi przyciśniętemi, chwie ąc się, do chaty wszedł; Ulana, słowami

i brzemieniem głosu ego przelękniona, z obórki wypadła i prędko biegła. Filip ze swe
chaty wychylił się i za żoną zawołał:

— A czego ty tam lecisz, Ulano?
— Chadzi chutko! — odkrzyknęła i do chaty braterskie wbiegła.
Przez dobrą godzinę potem przytłumione ęki cierpiącego człowieka, z płaczliwem

zawodzeniem kobiet zmieszane, rozlegały się w te chacie, i panowała w nie zawierucha
krząta ących się około chorego osób.

Paweł, bez obuwia i siermięgi, w płóciennem odzieniu na posłaniu leżał, czasem ę-

cząc i wijąc się od doświadczanych wewnątrz bólów i mdłości, czasem uspoka a ąc się
na chwilę, i tylko nieustannie osłabłym głosem o wodę prosząc. Zamiast wody podawa-
no mu ziółka, które Awdocia przed ogniem gotowała, przelewała, studziła, chlipiąc i za
głowę chwyta ąc się, gdy Paweł więce cierpiał i głośnie ęczał, gdy zaś ulgi doświadczał
i przycichał, z zapałem rękoma rozmachu ąc i gada ąc.

— Ot, co zgryzota może! Wszystko ze zgryzoty! Zamęczyła szelma ta biednieńkiego,

przed czasem do mogiłki go wtrąciła! Może eszcze Pan Bóg da, że ode dzie… Może ziółka
pomogą!…

Gorący popiół z pieca wygarniała, w worki go wsypywała i Ulanę uczyła, ak ma

niemi brata okładać. Ulanie gęste łzy po czerwonych policzkach ciekły, gorliwie spełniała
wszystkie zlecenia lekarki i czasem tylko przed chatę wybiegała, aby na dzieci na rzeć.

Filip na ławie siedział nieruchomy, zmartwiony, nic do roboty nie ma ąc, tylko gdy

raz Awdocia do chorego, który gwałtownie za ęczał, przyskoczyła i przeraźliwie krzyknęła:
„umiera, ot, uż i umiera! hromnicę, ludzie, zmiłu cie się, prędze hromnicę dawa cie!” —
poskoczył i z chaty swo e kawał grube woskowe świecy przyniósł.

Obce kobiety śpiesznie i z głośnym płaczem gromnicę tę zapaliły i w rękę chorego

włożyły.

Odtąd zaczęło się ciągłe gaszenie i zapalanie, podawanie choremu i odbieranie mu

gromnicy. Ile razy cierpienia ego zwiększały się, zapalały ą i podawały; ile razy zdawały
się zmnie szać, z rąk mu ą wy mowały i gasiły. Wtedy też do izby wsunęła się Franka i, ak
widmo cicha, przesunąwszy się pod ścianą, w kącie na ziemi usiadła. Nikt na nią żadne
uwagi nie zwrócił.

Raz tylko Ulana, wody z wiadra zaczerpnąć potrzebu ąc, bo Awdocia nowe akieś zioła

gotować zamierzała — kobietę, przy wiadrze siedzącą, popędliwie z drogi usunęła.

Franka głębie eszcze w kąt zasunęła się i, łokcie na kolanach oparłszy, twarz w dło-

niach zanurzyła. Nie podniosła e ani wtedy, kiedy Paweł głośnie ęczeć zaczynał, a ko-
biety z wielkiem szamotaniem się i szlochaniem zapaloną gromnicę mu z bratem poda-
wały, ani wtedy, gdy Daniłko do izby wszedł i, półgłosem porozmawiawszy, zmieszany,
z pochyloną twarzą wyszedł.

Była to uż druga i strasznie sza od pierwsze godzina te zawieruchy, w chacie Pawła

panu ące . W połowie trzecie , chory rzadzie ęczeć zaczął, uspoka ał się; ciężkie ego ciało,
na posianiu wyciągnięte, coraz większe nieruchomości nabierało; twarz, która ze zmroku,

Cham



background image

słabo oświetlonego palącą się na stole lampką, wynurzała się, ak sino blada, kurczami bólu
ściągnięta maska, do zwykłych zarysów swych powracała.

— Lże tobie? — pochyla ąc się nad nim, zapytała Awdocia.
— Lże — słabym głosem odpowiedział.
Wtedy Ulana znowu sobie o dzieciach przypomniała.
— Pilip! — śpiesznie zwróciła się do męża — idź zobaczyć, czy dzieci w chacie…

ogień zgaś, bo eszcze sobie co złego zrobią… może Łukasz płacze, to przynieś go tuta .

Filip wstał i z chaty wyszedł; wieczór był uż zupełny; chłodnawy, pogodny, gwieź-

dzisty.

W zmroku, przez światło gwiazd rozświeconym, Filip, ku wrotom idący, zobaczył

sto ącą za niemi grubą kwadratową postać ludzką, a do uszu ego doszło półgłośne ochry-
płe mruczenie:

— Jezu Nazareński! zmiłu a nad nami! Jezu przedziwny, zmiłu a nad nami! Jezu,

ucieczko nasza, zmiłu a nad nami!

Nie było to zwycza ne modlitewne mruczenie żebraczki; odzywały się w niem: prze-

strach, groza, gwałtowne wołanie do Boga o ratunek. Filip ednak nie zwrócił na nie
uwagi, tem bardzie , że, przy zbliżaniu się ego, ciężka, mrucząca postać odstąpiła i w in-
ną stronę poszła. Zaledwie ednak Filip, ku podwórku swemu zmierza ąc, zwrócił się ku
nie plecami, wróciła także i kilka śpiesznych kroków za nim uczyniła. W ten sposób
chodziła ona od trzech uż blisko godzin, idąc, wraca ąc, na ednem mie scu drepcząc,
przysiada ąc na ziemi, gdy stare nogi posłuszeństwa e odmawiały, i znowu podnosząc
się, aby iść, wracać, dreptać…

Modliła się żarliwie, walczyła. I powiedzieć lękała się o tem, co wiedziała, i zamilczenie

zgrozą ą prze mowało. W pierwszym wypadku lękała się pode rzeń, na nią także spaść
mogących, kłopotów, sądów; w drugim przerażał ą straszny sąd Boży. Litość przytem
czuła nad tym człowiekiem, którego ęki aż po podwórku rozlegały się czasem i uszu e
dochodziły, i ohyda ą zde mowała dla te kobiety, która chyba duszy ludzkie w sobie nie
miała, gdy to robiła…

— Pilip! — odezwała się nakoniec — a! Pilip!
Filipowi wydało się, że tuż za ego plecami piła akaś imię ego wyzgrzytała. Już do

chaty swo e miał wchodzić, obe rzał się.

— Czego? — zapytał.
Ze sto ące przed nim na dwu wielkich stopach kupy łachmanów wynurzyła się ku

niemu wzniesiona, sfałdowana, wyrazem zgrozy wykrzywiona twarz Marceli.

— Wieda esz, Pilip — zaczęła — wieda esz szto?… on… znaczy Pauluk… twó dzie-

wier… otruty!

— Co! — wykrzyknął Filip.
— Dalibóg! — zaszeptała znowu żebraczka — nie mów tylko nikomu, mó mileńki,

nie mów, że to a tobie mówiłam; bo eszcze i mnie bieda będzie… Trucizny do edzenia

emu wsypała… nie mów tylko nikomu, że ode mnie dowiedziałeś się, eżeli Boga boisz

się, nie mów…

Filipa nagle światło w oczy uderzyło. Dawno uż myślał, że ona kiedykolwiek aką

okropną rzecz zrobi, że wszystko zrobić gotowa. A toż! Skądże Pawłowi ta nagła choroba
przyszła? Marcela prawdę mówi, ak Bóg na niebie, prawdę!

Za głowę się schwycił.
I zgroza go prze ęła, i uczucie triumfu: zgrozę w nim budziła dokonana zbrodnia,

triumf uczuwał na myśl, że Paweł przekona się sam nakoniec, aką biedę i akie niebez-
pieczeństwo na siebie i na nich sprowadził. Przez głowę, ak błyskawica, przemknęły mu:
turma, sąd, Sybir! Do turmy ą zabiorą, na Sybir wyślą i wszystkich ich od nie na zawsze
wybawią.

Z mie sca porwał się, Marcelę odepchnął, krótszą drogą przez płoty i ogród ku chacie

Pawła pędem biegł i do izby, w które zapanowała była chwilowa cisza, z krzykiem wpadł:

— Ot, co! ot, ak! Wieda esz, Pauluk! ty otruty… żonka tobie trucizny zadała! słyszysz?
Tak dobrze usłyszał, że, ak sprężyną pod ęty, całą górną połowę ciała z posłania dźwi-

gnął, wyprostowany usiadł i z ust eden tylko, przeciągły, pytaniem nabrzmiały, dźwięk
wydał:

— Ha?

Cham



background image

— Otruła — powtarzał Filip — do edzenia trucizny wsypała…
Awdocia i Ulana ręce załamały, a potem schwyciły się za głowy.
Pierwsza do chorego przyskoczyła:
— Jadł ty dziś co?
Paweł, ak był nagle i sztywnie podniósł się, tak nagle i sztywnie na posłanie opadł.
— Jadłem — zcicha odpowiedział.
— A co ty adł?
— Krupnik — wyszeptał.
— A gdzie ten krupnik? — zaszamotała się po izbie Awdocia.
Ulana, głośno dysząc, z przerażeniem na twarzy garnek z utopioną w nim łyżką z ziemi

pod ęła.

— Ot, a tu postawiłam, bo ogień rozpalać przeszkadzał…
Zdawało się, że kasztanowate e włosy, dwoma pasmami ukazu ące się z pod chustki,

od zgrozy powstały nad czołem, tak stała się nagle rozczochraną. Filip, ze wzburzonemi
także na głowie włosami, z lata ącą źrenicą u otwartych drzwi stał; za otwartemi drzwiami
widać było w ciemne sieni pobladłą twarz Daniłka i czworo drobnych dzieci, w ścisłą
gromadkę zbitych, krzykami i niezwykłym ruchem zadziwionych…

Awdocia garnek z krupnikiem pod samą prawie twarz chorego podsuwała:
— Ten krupnik adł?
Ale on uż nie odpowiadał; osłupiałym, błędnym, strasznym wzrokiem po izbie wo-

dził. Na skrzynkę Franki w kącie otwartą i na leżącą obok nie spódnicę spo rzał; papierek
zmięty, nieduży, stopami krząta ących się po izbie osób na środek e wyciągnięty, zoba-
czył; coś sobie przypomniał i powieki zamknął. Pierś ego podnosiła się wysoko, ciężko,
ale ze ściśniętych ust nie wydobył się dźwięk na lże szy. Daremnie Awdocia i Ulana zapy-
tania swe i badania w same ucho mu wykrzykiwały, daremnie go za koszulę i ręce targały;
z czołem spotniałem, z zaciśniętemi usty, ze szczelnie zamkniętemi powiekami, leżał ak
martwa i ciężka kłoda, zda ąc się nie czuć i nie słyszeć nic. Tylko szybki i ciężki oddech
upewniał o tem, że ży e, ale kobietom znowu przez głowy przemknęła myśl, że uż kona,
a ponieważ tym razem, nie od zwykłe choroby, lecz od trucizny w mniemaniu ich konał,
więc zgrozą zd ęte wyprostowały się, przeżegnały i pacierze ciche mówić zaczęły.

W te ciszy, przerażonym szeptem kobiet i trzaskiem ognia przerywane , zdala, z prze-

ciwległego brzegu rzeki doszło basowe, przeciągłe, w ednosta nych odstępach czasu po
wiele razy rozlega ące się wołanie:

— Po-rooom! Po-o-o-rom! Po-ooo-rom!
Filip, po raz pierwszy może odkąd prom posiadał, na wołanie to żadne uwagi nie

zwracał, ale Daniłko natychmiast z sieni wyskoczył, a po minucie wrócił i, głowę do izby
wsuwa ąc, głośnym szeptem zawołał:

— Pilip! chodź prędze ! Uradnik!
Zdala znane mu dobrze konie policy nego urzędnika, i głos woźnicy ego poznał.
Filipa akby coś w górę podrzuciło, tak podskoczył i w mgnieniu oka z izby wypadł,

a potem, szost z pod ściany chaty swo e porwawszy, bez czapki, cały naprzód podany,
z góry zbiegał.

— Ot, chwała Bogu — wołał — ot, Pan Bóg miłosierny ego tu zesłał! Ot, w czas

przy echał!

Nic w tem dziwnego nie było, że teraz przy echał, bo w tem mie scu przez Niemen

przeprawiał się bardzo często, robotę urzędową po obu stronach rzeki do spełnienia ma ąc.
Ale Filip zrządzenie samego Boga w tem upatrywał i z szostem, wysoko nad głową mu
sterczącym, ku rzece pędził; Daniłko z takiem samem narzędziem za nim biegł. Wkrótce
też na rzece stalowe , w zmroku, od światła gwiazd przezroczystym, czarny prom z dwiema
czarnemi postaciami ludzkiemi, to pochyla ącemi się, to prostu ącemi, i suche, czarne linje
ukośne w wodzie zanurza ącemi, cicho, szybko, widmowo wszerz rzeki pomykał.

Izba Pawła zaś na krótką chwilę opustoszała. Ulana do chaty swo e pobiegła, aby star-

sze dzieci do snu ułożyć, a na młodsze choćby zobaczyć i ogień zgasić; Awdocia w prze-
ciwną stronę, po ziółko od zadanego, na prędze ak mogła, podreptała. Miała edno, tak
wyborne i doświadczone, że gdyby niewiedzieć co komu zadanem było, zadane z ciała wy-
prowadzało. Gdyby była wprzódy wiedziała, od czego Pauluk chory, byłaby e uż dawno
zgotowała; teraz zato po nie biegła.

Cham



background image

Gdy w izbie zrobiło się pusto i cicho, Paweł powieki podniósł.
— Franka! — słabym głosem wymówił.
W kącie, pomiędzy wiadrem z wodą a gospodarskiemi i rybackiemi narzędziami, dał

się słyszeć lekki szelest, i cicha, skurczona, przygarbiona, z głową i czołem owinięte-
mi płócienną szmatą, ak ponure, zgnębione widmo, wychyliła się z niego Franka. Parę
kroków naprzód postąpiła i, z rękoma, kurczowo u piersi koszulę ściska ącemi, z twarzą
schyloną i wzrokiem utkwionym w ziemię, stanęła.

— Franka — słabym i powolnym głosem zaczął Paweł — czy to prawda?
Milczała.
— Franka — przemówił znowu — ty nigdy nie łgała… Powiedz i teraz sprawiedliwie,

czy to prawda?

— Prawda — odpowiedziała.
Paweł znowu zamknął powieki.
Nie ęknął przecież, nic nie powiedział, tylko obfitszy pot czoło mu oblał, i wargi

zwarły się eszcze silnie .

Franka stała ciągle na ednem mie scu, nieruchomie w ogień zapatrzona. W wyrazie

e oczu nie było ani obawy ani żalu. Nie miały one w te chwili żadnego pewnego wyrazu.

Malowało się w nich akby bezmyślne osłupienie, czasem tylko urągliwemi światełkami
przerywane.

Wtem w sieni ozwał się chód przyśpieszony; Filip, bez czapki, zdyszany, z roztarga-

nemi włosami i uroczystym wyrazem twarzy, do chorego przystąpił.

— Nie gniewa się, dziewier — stanowczym głosem wymówił — zaraz uradnik tu

przy dzie szelmę tę zabierać…

Słowa te akby z ciężkiego snu Frankę przebudziły; zatrzęsła się całem ciałem, prze-

raźliwie krzyknęła i rzuciła się ku drzwiom. Ale zastąpiła e drogę Ulana, z niemowlę-
ciem swem na ręku powraca ąca, a po kilku sekundach wszedł do izby ten sam człowiek,
w ubraniu z połysku ącemi guzikami, który przed dwoma laty, na bryczce siedząc, o zgi-
nione podówczas France z Pawłem rozmawiał.

Przez kilka minut panowały tu gwar głosów i zawierucha stąpań ludzkich. Filip,

Ulana, Awdocia, która z ziółkiem swem wróciła, razem mówili, opowiadali, świadczyli,
garnek z krupnikiem pokazywali, Frankę, która na całem ciele drżąc, kilka razy eszcze
rzucała się do drzwi, zatrzymywali i w głąb izby popychali.

Polic ant słuchał, dziwił się, oburzał, do Pawła podszedł i pytania zadawać mu począł.

Ale Paweł, z zamkniętemi oczyma, z zaciśniętemi wargami, w całe długości swego cięż-
kiego ciała na pościeli wyciągnięty, ak kłoda nieruchomy był, ak grób milczał i wtedy
dopiero podniósł powieki, kiedy uradnik rozkazu ącym głosem do Franki przemówił:

— No, odziewa się, a prędko… na spacer po edziem…
Potem Filipowi mówił eszcze, że do wyższego urzędu dziś wieźć ą uż zapóźno, więc

ten miły ptaszek u niego przenocu e. Do mie sca, w którem mieszka, niedaleko, cztery
wiorsty, a on tyle dziś miał roboty, że chce choć kilka godzin spoko nie przespać. Jutro
zato raniutko dale ą powiezie.

— Już tylko ą stąd zabierzcie! Zmiłu cie się, zaraz zabierzcie!
Paweł, na lże szego poruszenia nie czyniąc, rozmowy dwóch mężczyzn słuchał, a oczy-

ma za Franką wodził. Na całem ciele drżąca, cicha, ak grób, spełniała rozkaz urzędnika
i ubierała się. Czyniła to nawet z rozmysłem i nie akiem staraniem. Wcale na obecność
w izbie kilku mężczyzn nie zważa ąc, zmieniła samodziałową spódnicę na tę mie ską,
z obłoconemi falbanami, którą podniosła z ziemi, włożyła pończochy, nowe buciki, ka-
an, watowaną algierką i, z głowy płócienną szmatę zd ąwszy, wełnianą chustkę na nią
zarzuciła. Wtedy uradnik wziął ą za ramię i ku drzwiom poprowadził.

Gdy obo e przez izbę przechodzili, Paweł mógł widzieć wyraz e spo rzenia. Szła cicho

i bardzo posłusznie, na całem ciele drżała, a oczy e , rozszerzone i nieruchome, wyrażały
śmiertelny przestrach.

Filip urzędnikowi aż do bryczki towarzyszył, kobiety zbliżyły się do chorego.
— Lepie tobie, Pauluk? — pytały.
— Już i zupełnie dobrze — odpowiedział.
Kłamał.

Cham



background image

Za mało trucizny przełknął, aby od nie umrzeć, za wiele, aby tak rychło wyzdrowieć.

Na dolegliwsze cierpienia uż minęły, bo organizm ego, silny i zdrowy, z zabó czym
pierwiastkiem skuteczną walkę toczył, a dopomogły mu w nie trochę i leki Awdoci. Ale
wewnątrz doświadczał eszcze bólów, które ednak mógł uż utaić.

— Napij się ziółek! — prosiła Awdocia.
— Dawa ! — odpowiedział i z podanego sobie garnka wypił tyle, ile kazała.
— Dobrze? — zapytała stara lekarka.
— Dobrze, tylko bardzo spać chce się.
— To i chwała Bogu, że spać chce… to i zdrów będzie — zadecydowały kobiety, on

zaś odezwał się:

— Dzięku ę a wam, mo e dziatki, i za pomoc, i za ratunek, i za dobre serce… Teraz

uż spać idźcie, odpocznijcie… bardzo przy mnie napracowali się…

Awdocia odezwała się, że nocować przy nim będzie.
— Nie trzeba mnie, kumo, ciebie — odpowiedział — nikogo mnie nie potrzeba…

Zgaście ogień i idźcie sobie… sen mnie nadto mroczy…

Zupełnie uspoko one, zgasiły w piecu ogień, na stole lampkę i wyszły.
Kiedy kroki ich i przyciszone rozmowy w oddaleniu umilkły, Paweł z głośnem stęk-

nięciem na posłaniu się dźwignął, nogi spuścił, usiadł i, z twarzą nisko zwieszoną, nieru-
chomy siedział.

Dlaczego tak uporczywie wszystkich z chaty wyprawiał? Dlaczego pragnął pozostać

sam? Dlatego, aby w samotności i ciszy zastanawiać się nad tem, co mu w głowie zama a-
czyło było uż wtedy, gdy Franka, przez urzędnika ku drzwiom prowadzona, przechodziła
tuż prawie obok posłania ego, drżąca, posłuszna, ze śmiertelnym przestrachem w oczach.
Zama aczyła mu wtedy w głowie myśl: «ot, uż zgubiona ona na wieki! Do turmy, na Sy-
bir pó dzie, i nijakiego wybawienia uż dla nie , ani na tym, ani na tamtym świecie nie
będzie!» A potem, akby echo zdala, zdala dochodzące, przypłynęły doń wyrazy, które
niegdyś sam przed ołtarzem w kościele wymawiał, «a iż cię nie opuszczę aż do śmierci».

Długo w ciemnościach, napełnia ących izbę, panowało grobowe milczenie, aż po go-

dzinie prawie rozległy się wśród nie półgłosem wymówione słowa:

— Nie opuszczę ciebie aż do śmierci!
Jednocześnie prawie błysnął silny płomyk rozniecone zapałki; Paweł, chwie ąc się,

postąpił kilka kroków i lampkę zapalił.

W oknach Koźluków było uż zupełnie ciemno, wszyscy tam w całe wsi spali. Paweł

ukląkł przed łóżkiem i, aż do ziemi zgięty, zaczął z pod niego ciężki akiś przedmiot
wyciągać. Z trudnością mu to szło, kilka razy prostował się i odpoczywał, stękał. Cierpiał

eszcze dotkliwie i osłabionym czuł się, ale tak samo, ak przed kilku godzinami, działo się

z Franką, edno akieś uczucie, edna myśl podniecały mu nerwy, głuszyły bóle, wzmagały
siły.

Po kilku minutach całkiem z pod łóżka wysunął sporą skrzynkę, żelazem okutą, na

klucz zamkniętą. Kluczem, którego w kieszeni siermięgi swe wyszukał, otworzył ą i na-
przód odzienie różne letnie i świąteczne wyrzucać z nie zaczął. Ruchy ego stawały się
coraz niecierpliwszemi i śpiesznie szemi. Czasu do stracenia nie miał. Te nocy, ak na -
prędze , albo uż nigdy.

Buty wciągnął, siermięgę włożył i śpieszył, śpieszył. Noce były uż wprawdzie dość

długie, ale cztery wiorsty przed świtem u echać musiał… Czem u echać? Czy konia Fi-
lipa pocichu ze sta enki wyprowadzi i do woza zaprzęgnie? Mógłby to uczynić, bo sta-

enki, niezamykane nigdy, Kurta tylko strzegł, a Koźlukowie nie obudziliby się pewno

i nie usłyszeli… Coś go ednak od tego powstrzymywało; nie zdawał sobie sprawy, co
mianowicie, ale do używania w tym wypadku Koźlukowego konia wstręt czuł.

— Jak Żydzi na Hamana, tak oni na nią zawzięli się — myślał — prawda, że i est

za co, ale kogo ona na więce skrzywdziła? Mnie? A toż mnie swo ą krzywdę darować
można. I co mnie takiego stało się? Nie umrę!

Czuł, że nie umrze. Pomimo nieusta ących eszcze cierpień, wiedział, że nie takiemiby

one były, gdyby miał umrzeć. Jednak konia Koźluków brać nie chciał. Czółnem eszcze
prędze tę krótką przestrzeń przepłynie, a od brzegu rzeki do mieszkania uradnika ćwierć
wiorsty może.

Cham



background image

Czapką głowę okrył, lampkę zgasił, w sieniach omackiem wiosło o ścianę oparte zna-

lazł, chatę z zewnątrz zamknął i z góry ku rzece zszedł.

Kilka godzin minęło, późny świt esienny na niebie pogasił uż gwiazdy, a nad zie-

mią i wodą kłębił mgły wilgotne i chłodne, kiedy czółno z dwo giem siedzących w niem
ludzi do brzegu pod wsią przybiło. Czy siły zawiodły Pawła i, wiosłu ąc słabo, płynął on
powoli, że tak nieprędko powracał? Ale też nie powracał sam eden; powoli, choć szero-
kim krokiem, na górę wchodził, głowę schyloną miał i policzki wklęsłe, bardzo blade. Za
nim, w znaczne od niego odległości, szła wątła, skurczona kobieta w watowane algierce,
z twarzą całkiem prawie niknącą w fałdach chustki.

Kiedy on drzwi chaty swo e otworzył i do sieni wszedł, ona stanęła i za progiem

pozostała. Zwrócił się ku nie twarzą i rzekł:

— Chodź!
Próg przestąpiła, przez sień za nim przeszła, do izby weszła i u drzwi stanęła znowu,

tak nieruchoma, akby ślepą była, albo też, co począć i dokąd iść nie wiedziała.

Paweł, ciężko na ławę opada ąc, znowu rzekł:
— Rozbierz się!
Chustkę tylko powolnym ruchem z głowy zd ęła, odkrywa ąc czarne, rozpuszczone,

roztargane włosy i twarz woskowo żółtą, ze zsiniałemi usty i spuszczonemi powiekami.
Ramiona e wzdłuż ciała opadły; wyglądała zupełnie tak, ak winowa cy czasem, przed
obliczem sądu sto ący wygląda ą; wszystko w nie wyrażało straszny, druzgocący ciężar
wstydu.

Po chwili powieki e drgnęły kilka razy i podniosły się, a oczy, spotkawszy się z oczyma

Pawia, zaczęły nabrzmiewać łzami. Bez słowa, cicho, z oczyma po brzegi nabrzmiałemi
łzami, dwa kroki uczyniła i, również o kilka kroków od Pawia oddalona, zgięła się przed
nim całem ciałem, szybko a tak nisko, że włosy e końcami swemi ziemi dotknęły. Tak za
doznane dobrodzie stwa dzięku ąc, lub o nie prosząc, kłania ą się czasem chłopi i chłopki.
Widziała to pewno nieraz, i teraz, w ten sam sposób ukłoniwszy się przed Pawłem, szybko
zwróciła się ku drzwiom i do sieni wyszła.

On ręką po oczach powiódł i, mokrą dłoń od nich od ąwszy, ciężką głowę na nie

wsparł. Tak kilka minut przesiedział; Franka z sieni nie powracała. Wstał, drzwi otworzył
i w ciemnym kącie u rzał ą, z czołem do ściany przyciśniętem sto ącą.

— Chodź! — rzekł znowu.
Posłuszna, weszła i przed piecem, twarzą do izby zwrócona, stanęła.
Paweł, na ławie usiadłszy, powoli, słabym głosem mówić zaczął:
— Jeszcze i ten raz wyratowałem a ciebie, choć ty wielkiego grzechu dopuściłaś się…

ale żebyś tam została, tobyś uż na wieki zginęła, a tuta może eszcze i upamiętasz się,
może choć teraz złości swo e przelękniesz się i do upamiętania przy dziesz… Pożałowałem
ciebie, o , ak pożałowałem! a do tego i przysięgałem, że do śmierci ciebie nie opuszczę.
Przysięga nie żart. Kiedy przysiągłem, że nie opuszczę, to nie opuściłem… i do śmierci
tak, ak przysiągłem, nie opuszczę…

Trudno mu było mówić; ednak widząc, że nieruchoma, osłupiała stoi, dodał eszcze:
— Nu, czego tak stoisz?… ogień rozpal, bo w chacie zimno i harbaty zgotu dla siebie

same i dla mnie… Rób, co chcesz, i co potrzeba. Taka sama ty tu gospodyni, ak i wprzódy
była.

Jakie natury siłę zawierały w sobie ostatnie słowa ego, że niby kula ognista, niby

pocisk potężny, w samą zda się pierś te kobiety ugodziły? Zachwiała się na nogach, kolana
ugięły się pod nią i czerwonym rumieńcem naprzód, a potem łzami oblana, na ziemię
upadła.

Nie krzyczała, nie łkała, nie ęczała; przeciwnie, z czołem do ziemi przyciśniętem,

przez minut kilka leżała, ak grób cicha, i to, że żyła, zdradzały tylko rytmiczne ruchy e
pleców, wysoko podnoszących się i opada ących w płaczu rzęsistym, ale tak cichym, że
na lże szego szmeru nawet z nie nie wydobywał.

Po kilku minutach zerwała się i ogień rozpalać zaczęła. Czyniła to cicho, szybko,

gorliwie. Paweł na pościeli z zamkniętemi oczyma leżał, na ławie zaś, niczem nie przy-
kryty, w grube koszuli, która mu pierś i nagie nogi osłaniała, spał mały Chtaw an. We
wczora sze zawierusze, snem znużony, wlazł tu, zasnął i spał dotąd, od chłodu skurczony.
Przechodząc, Franka go spostrzegła i chustką, którą przedtem na głowie miała, okryła.

Cham



background image

W kwadrans potem, zielonawą szklankę z herbatą ku Pawłowi niosła, ale zanim mu ą
podała, dziwnem wahaniem zd ęta, na środku izby stanęła. Myślała, że będzie lękał się
pić to, co mu ona podawała. Ale on nie lękał się; rękę wyciągnął, szklankę wziął i z po-
żądliwością nawet, przez osłabienie i zmęczenie wywołaną, herbatę tę pić zaczął.

Franka zdala na pijącego patrzała, patrzała, aż nagłym ruchem obie dłonie do twarzy

przycisnęła tak mocno, akby pragnęła, aby do nie przyrosły i na wieki uż przed nim
zasłoniły.

— Napij się herbaty, poduszkę weź i zaśnij — odezwał się Paweł, i oczyma na edną

z dwu leżących na łóżku poduszek wskazywał.

— Nie trzeba, i algierkę pod głowę podłożywszy, wyśpię się — cicho odpowiedziała.
Paweł oczy zamknął. Śmiertelne znużenie malowało się na ego twarzy. Wkrótce głę-

boko zasnął.

Koźlukowie o powrocie Franki dowiedzieli się wtedy, gdy Ulana, zaraz po obudzeniu

się, przypomniawszy sobie chorobę brata i chcąc dowiedzieć się, co się z nim dzie e, przez
okno naprzód do izby ego za rzała. Za rzała, rękoma plasnęła i ak strzała puściła się do
swo e chaty.

Na posłaniu zobaczyła głęboko uśpionego brata, a na ławie, z głową na zwinięte al-

gierce złożoną, z oczyma szeroko otwartemi, leżącą Frankę. Czary, czartowskie sprawy
i różne inne straszne rzeczy do głowy e przyszły. Z krzykiem śpiącego eszcze męża obu-
dziwszy, o widocznym cudzie mu opowiadała. Ale Filip, chwilkę tylko pomilczawszy,
domyślił się wybornie, akie w tym niespodziewanym powrocie Franki do domu męża
czary i cuda działały.

— Twó brat sfichsował! — z gniewem zawołał, a gdy Ulanie domysł swó powtórzył,

ona, płaczem wybucha ąc, powtarzała także:

— Sfichsował! ze wszystkiem taki sfichsował! Czy a kiedy spodziewała się, żeby on

takim durniem i takim chfiksatem był?

Innych nazw dla postępku Pawła nie mieli; gniewali się na niego, sarkali, ak stru-

ci chodzili; Filip nawet układał pro ekt echania do miasta i oskarżenia przed wyższym
urzędem tak Franki, ak uradnika, który ą z aresztu wypuścił; chodził nawet do star-
szych gospodarzy i rady ich w tym celu zasięgał; ale gdy to akoś zwlekało się dni dwa,
trzy, ostygał zwolna, i Ulana też zastanawiać się nad tem zaczęła, że Pauluk ą, kiedy bać-
ki zmarli, na ręku swoich wyhodował, pół ogrodu swego w posagu e dał, to i to dla
nie zawsze robił, pożyczał, pomagał, radził… Nadal też nieraz potrzebnym być mógł, o ,
i ak potrzebnym przy tylu dzieciach, a ziemi kawałku niewielkim! Nad tem wszystkiem
medytu ąc, płakała i mężowi mówiła:

— A może uż, Pilip, wszystkiemu pokó dać! Może niech uż i po ego woli będzie!

Na co nam ą prześladować? Niech uż ą sam Pan Bóg karze! Chaty i dzieci pilnować
będziem… a Paulukowi uż lepie nie sprzeciwia my się…

Filip sarkał, nie zgadzał się, codzień po echaniem do miasta wygrażał, ale nie echał

i żadnych innych kroków nie robił; wahał się także i namyślał. Dobroć szwagra pamiętał
i zgody z nim żałował. W gniewie, przeciw France, w nienawiści dla nie , Koźlukowie
ostygli tem łatwie , że nie widywali e zupełnie. Awdocia, pomimo oburzenia, w nie
przez postępek Pawła wznieconego, nie wytrzymała i poszła raz dowiedzieć się, co z nim
biednieńkim dzie e się. Opowiadała, że zdrów on est, tylko eszcze bardzo słaby, ciągle
leży i z chaty nie wychodzi. Franka przed nią tak w kącie sieni schowała się, że e wcale
widzieć nie mogła; ale Paweł zdrów i nawet wesoły. Powiedział e , że eszcze dni dwa, trzy
odpocznie sobie, a potem na rzekę pó dzie. W okno też spogląda ąc, mówił, że piękna
pogoda niedługo potrwa i prędko, prędko uż zaczną się wielkie wiatry i deszcze. Kiedy
zaś mu o France wspomniała, głową pokiwał i rzekł:

— Już ona teraz nie taka, ak była! uż upamiętała się i dobra będzie… ak Bóg est na

niebie… teraz uż dobra będzie!

Tak myślał istotnie, takie stopniowo powstawało w nim przekonanie, gdy, na posłaniu

wyciągnięty, po wielkich akby trudach odpoczywa ąc, wzrokiem ścigał e ciche teraz,
nieśmiałe, prawie pokorne ruchy. Nigdy nie zbliżała się do niego, nawet ilekroć mu co
podawała, aby nie zbliżyć się, ramię w całe długości wyciągała. Nigdy też pierwsza do
niego nie przemówiła, a gdy on na rozmowę ą wyzywał, odpowiadała cicho, grzecznie,

Cham



background image

ale urywanemi słowy i ze spuszczonemi powiekami.

Pierwszego zaraz wieczora, po powrocie swym od uradnika, grube radno na ławie

zasłała, algierkę swą pod głowę sobie położyła i, wpół tylko rozebrana, kawałkiem sta-
rego kilimka okryta, do snu się ułożyła. Daremnie kilka razy e powtórzył, aby edną
z poduszek pod głowę wzięła, albo i na łóżko położyła się, a on będzie na ławie spał.

Na pierwszą propozyc ę krótko, ale stanowczo odpowiedziała:
— Nie chcę, nie trzeba!
Na drugą ze słabym odgłosem dawne swe niecierpliwości sarknęła:
— Jeszcze czego!
Kiedy Chtaw an naparł się raz, aby spać przy nie , naprzód perswadowała mu, aby

na łóżko wlazł i przy „tatce” spał, a potem Pawła poprosiła, aby dziecko do siebie wziął.
W prośbie te dźwięczało wyraźnie coś nakształt przerażenia.

Zdawać się mogło, że myśl o przytuleniu się do nie dziecięcego ciałka obawę w nie

budziła.

Obawa też, przestrach nawet, ze zgrozą graniczący, malowały się często na e twa-

rzy, bez żadnego bezpośredniego powodu, pod wpływem akby myśli, powsta ących w e
głowie, czy widm, przed oczyma ma aczących. Robiła wszystko, co tylko w chacie do
zrobienia było: zamiatała, gotowała, o świcie albo o zmroku, dlatego pewno, aby nie
spotykać się z ludźmi, po wodę z dzbankiem chodziła — z dzbankiem, bo wiadra udźwi-
gnąćby nie mogła. Raz nawet chleb upiekła; niekiedy też do szycia się brała. Wszystko to
spełniała prędko, cicho, gorliwie; ale często wśród pracy ustawała nagle, akby zniemożo-
na, albo strasznemi myślami opanowana i przed ogniem, albo pośrodku izby, z garnkiem
czy miotłą w ręku nieruchoma stawała, w przestrzeń wlepia ąc czasem ponure i rozżalone,
częście daleko przerażone oczy. Raz nawet wydała krzyk przestrachu.

— A co? — twarz od ściany odwraca ąc, zapytał Paweł.
Opamiętała się, akby oprzytomniała, i niechętnie odrzekła:
— Nic. Bardzo przelękłam się…
— Czego? — zapytał eszcze.
Nie odpowiedziała i dale izbę zamiatać zaczęła.
Jemu od te pokory e i cichości serce w piersi ta ało.
Nakoniec poprawiła się! Nakoniec przezwyciężył on tego d abła, który w nie siedział!

Ale tem większy zde mował go żal nad nią.

— Franka — odezwał się raz — czego ty, ak ten zbity pies, uszy tulisz i w oczy mnie

nie patrzysz? Ja nie gniewam się na ciebie i bardzo kontent, że ty uż zrobiłaś się dobra.
Gada sobie ak dawnie , śmie się, choć i dokazu . Wesołość nie grzech!

Ona słuchała, zrazu z niepoko em, potem ze zdziwieniem, aż odwróciwszy się prędko,

wierzchnią stroną ręki oczy sobie zakryła i krótko, głęboko załkała.

Innym razem, leżąc, zawołał ą do siebie, a gdy, ak zwykle, o dwa kroki od niego

stanęła, przemówił:

— Czego ty boisz się, Franka? Czego ty czasem taka przestraszona, akby umarłego

przed sobą widziała? Może ty kary boskie za wszystko, co złego zrobiłaś, boisz się? Nie bó
się! Już a tobie mówię, nie bó się! Wyspowiadasz się! Pana Boga przeprosisz, to i daru e.

— Głupstwo Pan Bóg! — zcicha sarknęła; on zaś, sprzeciwiać się e w te chwili nie

chcąc, mówił dale :

— Nie stara eszcze esteś, dobrem życiem złe odpokutu esz i wynagrodzisz. Ot, i a

zaraz zupełnie uż wyzdrowie ę, Koźluków za ciebie przeproszę… będziem sobie wszyscy
żyli w zdrowiu, zgodzie i dobrem powodzeniu… a potem Chtaw an podrośnie… ryby ze
mną łapać zacznie.

Przy ostatnich wyrazach uśmiech rozszerzył mu usta, rozpłynął się po całe blade

i chude twarzy i znowu oblał czoło blaskiem, do księżycowego światła podobnym.

Ona słuchała; czerwone, ak krew, rumieńce występowały na e policzki; aż nagle,

wtedy właśnie, gdy, chcąc ą do siebie przycisnąć, rękę ku nie wyciągał, ku drzwiom
rzuciła się, do sieni wypadła i przez parę godzin stamtąd nie wracała.

W sieni ednak nie siedziała, z chaty się wyślizgnęła, boczną ścianę e okrążyła i na

skra u góry, pomiędzy uschłemi łodygami łopuchów i ostów usiadła. Siedziała tam od
kwadransa może, kiedy usłyszała za sobą kroki, z szelestem suche łodygi i trawy łamiące.

Z za edne ze stodółek wyszła Marcela.

Cham



background image

— Franka! — odezwała się zdaleka i nieśmiało.
Odwróciła głowę.
— Chodź! — odpowiedziała.
Żebraczka zbliżała się powoli. Nie była pewną, czy Franka wie o tem, że ona ą przed

Filipem wydała. Trochę lękała się e gniewu, ale bardzo też pragnęła dowiedzieć się od
nie o wszystkiem, co zaszło, i stosunki swe z nią korzystne znowu zawiązać.

— Jakżeż ty, koteczko, masz się? — zaczęła — chwała Bogu, że tu siedzisz… a ludzie

uż Bóg wie, co gadali…

— Ludzie nic nie wiedzą — porywczo sarknęła Franka — a edna wszystko wiem…

ludzie głupi, źli, niegodziwi… on eden dobry…

— Kto, serdeńko, kto taki dobry? — zapytywała, do na wyższego stopnia rozcieka-

wiona, Marcela.

— Siada , to wszystko opowiem.
Uszczęśliwiona zaproszeniem, kupa łachmanów wnet obok nie w ostach usiadła;

Franka zaś, akby e to, co w sobie miała, strasznie ciężyło, akby ten ciężar wyrzucić
z siebie pragnęła, dawną swą mową, prędką, ognistą, niepowstrzymaną, mówić zaczęła.

Opowiadała o tem, ak uradnik ą, do swego mieszkania przywiózłszy, w zimne śpiżar-

ni zamknął, i akie ona tam męki przechodziła, strasznie, okrutnie, niewymownie bo ąc
się tego, o czem wiedziała, że spotkać ą teraz musi. Do turmy ą teraz zamkną, przed
sądem postawią, na Sybir, do katorgi wyślą… Męża przecież truła, a za to kara est wiel-
ka, długa, wiedziała o tem dobrze. W śpiżarni było ciemno, ale omackiem szukała na
podłodze i ścianach akiego sznurka i gwoździa; wszystko, zda e się, oddałaby za kawa-
łek sznurka i gwóźdź, na którym powiesićby się mogła i od wszystkich, od wszystkiego
uciec… na tamten świat, gdzie e uż nikt dopędzić nie może, uciec. Wtem, kiedy tak
męczyła się, w zimnie i ciemności tarzała się po ziemi i o ścianę głową tłukła, głos Pawła
posłyszała. Uszom swoim wierzyć nie chciała, a ednak był to głos ego. Do okna uradni-
ka stukał i prosił, aby mu drzwi otworzył. Uradnik wstał, Pawła wpuścił, świecę zapalił;
ona zaś, przez szczelinę drzwi światło zobaczywszy, do te szczeliny skoczyła i wszystko
widziała, wszystko słyszała…

— Coś ty widziała, mo a mileńka? co ty słyszała? gada ! — od ciekawości, a może

i od wzruszenia trzęsąc się, zapytała Marcela.

Widziała ona i słyszała, ak naprzód Paweł uradnikowi mówić i przekładać zaczął, że

ona, Franka, est niewinna, że to tylko takie plotki i ludzkie gadania na nią padły, że on
przecież nie otruty, ży e i nijakie pretens i do nie nie ma.

— Wypuśćcie ą, panie, i mnie odda cie — prosił.
Aż uradnik, trochę może i z ukontentowania, że ktoś mu kłania się i prawie do nóg

pada, nie wytrzymał dłuże i zgodził się ą wypuścić. Śmiał się przytem tak, że aż za boki
brał się.

— Ot, dureń — mówił — takiego durnia eszcze chyba na świecie nie było!
A Paweł, na śmiech ego wcale nie zważa ąc, o nią tylko się dopominał.
— To i gdzież ona, panie? — zapytywał. — Wypuśćcie ą i mnie odda cie.
Uradnik śpiżarnię otworzył i ze świecą musiał e szukać, bo ona, Pawła, idącego ku

drzwiom zobaczywszy, za beczkę akąś schowała się i tego tylko pragnęła, aby pod zie-
mię zapaść się i zniknąć. Ale Paweł ą z ziemi podniósł, za rękę wziął i do czółna swego
poprowadził. Ot, ak to było! Ot, co ona widziała i słyszała.

Umilkła nakoniec, a Marcela zrazu oniemiała, późnie szeptać zaczęła:
— O , dobryż on, dobry! Jak Pan Jezus dobry! A ty, Franka, szczęśliwa…
— Niech takie szczęście d abli wezmą! — sarknęła.
— Nie znasz ty swego szczęścia i nie rozumiesz… głupia… — zaczęła Marcela, ale

Franka gwałtownie e przerwała:

— Zabił on mnie tą swo ą dobrocią, zamordował tak, że uż żyć na świecie nie mogę…

z samego strachu żyć nie mogę…

Wstrzęsła się całem ciałem i zaszeptała:
— Jezus Mar a! Jezus Mar a! Jezus Mar a! Żebym mogła, to, zda e się, zabiłabym ą,

ak tę wściekłą sukę!

— Kogo? — zapytała przestraszona żebraczka.

Cham



background image

Franka szeptała dale :
— Stoi mnie przed oczyma i stoi… gdzie obrócę się, wszędzie ą widzę… a taka strasz-

na!

— Któż to taki? mo aż ty mileńka! Któż to tak ciągle przed oczyma tobie stoi?
Franka spo rzała na nią zdziwionym wzrokiem.
— A aż sama! — odpowiedziała.
— W imię O ca, i Syna, i Ducha… — zaczęła Marcela.
Franka za ramię ą pociągnęła.
— Nic ty nie wiesz i nic nie rozumiesz — zaszeptała — same siebie a bo ę się… tego,

co zrobiłam, bo ę się… od tego momentu, kiedy przez szczelinę widziałam i słyszałam, ak
on za mnie uradnika prosił, cościś mnie takiego zrobiło się, że uż żyć nie mogę… Gryzie
mnie tak we środku, spać nie da e… straszy… Siebie same a bo ę się i ego bo ę się…
gorze teraz ego bo ę się, niż wtedy, kiedy bił… oczu na niego podnieść nie mogę… wstyd
taki!

— Porzuć! uspokó się! — perswadowała żebraczka — szanu ego teraz, miłu , ak

u Pana Boga za piecem w chacie sobie siedź… i wszystko będzie dobrze.

Franka przecząco wstrząsnęła głową.
— Już a ą znam… ona ak ta pijaczka… kiedy trzeźwa, to i dobrze, a ak kiedy upije

się, to znów emu co takiego zrobi…

— Kto? co ty wygadu esz, Franka? Kto taki?
— A aż! — ze zdziwieniem znów odpowiedziała i po cichu, takim głosem, akim

bardzo słabi ludzie przemawia ą, skarżyć się zaczęła:

— Nie dobrze mnie… o , mo a Marcelko, tak mnie nie dobrze, że uż i żyć nie mogę…

Jakie uż mo e życie na świecie! Ręce i nogi mam związane, bo ę się znowu licha akiego
narobić i tego życia bo ę się, co mnie przy nim czeka, i wszystkiego bo ę się… Nic mnie

uż niemiłe, niczego uż nie chcę… Jak w grobie zakopana…

A po chwili milczenia poskarżyła się eszcze:
— Tak mnie nie dobrze, mo a Marcelko, tak mnie źle… tak mnie we środku coś e…

smokcze… ssie…

Z trudnością z ziemi wstała… Wiatr chłodny od rzeki powiał, wstrząsnęła się.
— Zimno!
— Ale — potwierdziła Marcela — esień uż… a ty, mo a koteczko, mo e złotko,

kawałek słoninki mnie da , bo nie mam czem ciepłe strawy okrasić…

— Ludzie gada ą — gdzieś daleko za rzekę patrząc, zaczęła Franka — że kiedy czło-

wiek aki wiesza się, wtedy zawsze wielki wiatr powsta e…

— A gada ą! — potwierdziła Marcela i mówiła dale : — może utro Paweł na rzekę

uż pó dzie, to a do ciebie, mo a mileńka, przy dę…

— Aha! utro!
— A słoninki dasz?
— Jutro! — powtórzyła Franka i, nic uż nie mówiąc, z rękoma u piersi zaciśniętemi,

skurczona, przez gęstwinę uschłego zielska do chaty odeszła.

Gdy do izby weszła, Paweł przy stole na ławie siedział, a mały Chtaw an, u kolan

ego zwieszony, opowiadaniem akiemś, z głośnym śmiechem zmieszanem, na całą izbę

dzwonił.

— A gdzie byłaś? — zapytał wchodzącą Paweł.
Powiedziała, że za chatą siedziała, i że na dworze zrywa się wiatr.
— Jesień — odpowiedział — ale to nic. Jutro na rzekę pó dę… choćby i fala była

duża, teraz miętusów przepaść nałowić można.

Wieczerzę przy zapalone lampce z edli. Franka adła także i dziecku eść dawała.
Gdyby biegły aki psych atra w te chwili na nią patrzał i widział ten nieruchomy,

przepaścisty, czarny smutek, który napełniał e zapadłe oczy, zrozumiałby może, iż psy-
che e , ak motyl z pokaleczonemi skrzydłami, trzepotała znowu nad samą wąską linją,
przytomność z obłędem, rozum z szałem rozgranicza ącą. Ale Paweł widział tylko, że
kobieta, naprzeciw niego z dzieckiem na kolanach siedząca, spoko ną była, łagodną, za-
wstydzoną, i myślał, że naza utrz, przed wypłynięciem na rzekę, z Koźlukami pogodzić
się i o nie pomówić musi.

Cham



background image

Wkrótce po wieczerzy Franka nad skrzynką swo ą pochyliła się, i twardą, kolorową

taśmę, dziaha zwaną, z nie wy ęła. Ubrana była w samodziałową spódnicę, różowy fartuch
i mie ski swó podarty kaan. Teraz go wy ętą ze skrzynki taśmą przepasała.

Paweł na to żadne uwagi nie zwrócił. Na posłaniu siedząc, do snu rozbierać się zaczynał

i właśnie buty zde mował, kiedy Franka ze śpiącym Chtaw anem na ręku do niego się
zbliżyła.

Głośno i krótko w policzek dziecko pocałowała i położyła e na łóżku, tuż przy nim.
— Bądź dla niego łaskaw, tak ak dla mnie byłeś… on niczemu nie winien! — szep-

nęła.

Paweł zdziwił się.
— Czy ty zdureła, Franka? Alboż a ego nie lubię i nie żału ę?
Ale ona, o parę kroków przed nim sto ąc, pochyliła się aż prawie ku ziemi, tym

samym, co wówczas, gdy ą z aresztu uwolnił, szybkim, niskim, chłopskim ukłonem. Tak
zupełnie kłaniał się Paweł uradnikowi, gdy go naprzód o e wolność prosił, a potem mu
za nią dziękował. Możnaby mniemać, że te ego pokłony naśladowała.

Paweł ednak nic uż nie powiedział. Głowę na poduszkę kładąc, myślał:
— Wstydzi się eszcze! Jeszcze zapomnieć o tem, co zrobiła, nie może! To i chwała

Bogu! Widać, że upamiętała się uż zupełnie.

Tak myśląc, usnął. Spał i nie słyszał wzmaga ących się na dworze szumów esiennego

wiatru. Nie usłyszał też, że wśród nocy drzwi izby lekko skrzypnęły.

Zrana, bardzo wcześnie obudził go rozlega ący się w pobliżu chaty gwar ludzkich

głosów, wśród którego powtarzano wciąż imiona ego i Franki. Zerwał się i w płócien-
ne tylko odzieży, bosy, przed chatę wybiegł. Tam, gdzie kończyła się zagroda Koźluków,
piaszczystą drogą z cmentarnym borkiem rozdzielona, stała gromadka mężczyzn i ko-
biet, rozgadana, rozkrzyczana, przerażona, ze wskazu ącemi palcami, wyciągniętemi ku
temu punktowi borku, w którym z pomiędzy dwu starych sosen wystrzeliwał cienki,
bardzo wysoki krzyż. Paweł z głośnych rozmów i krzyków kilka wyrazów dosłyszał i ku
rozgadane , rozkrzyczane , przerażone gromadce ludzi ak szalony biegł. Zanim ednak
do nie dobiegł, wiatr silnie powiał, a z pomiędzy sosen wyunął i o parę stóp nad zie-
mią gwałtownie zaszamotał się różowy fartuch Franki. Oprócz tego różowego łachmanka,
w bladem świetle wychodzącego z za chmur słońca rozmiotanego, Paweł nie zobaczył nic,
ale odgadł wszystko. Teraz uż i on e nie wyratu e. Ręką chwycił się płotu, a biegnące
naprzeciw niego Awdocia i Ulana coś strasznego na twarzy ego spostrzec musiały, bo,
rozłożywszy ramiona, krzyknęły obie:

— Ratu cie, ludzie! trzyma cie! ratu cie! umrze! Padnie i umrze.

*

Nie umarł. Nieprawdą est, że ludzie zdrowi, silni, z natury nie ułomni, umiera ą

z cierpień moralnych. Silny, zdrowy, chłopski organizm Pawła Kobyckiego nie rozłożył
się i nawet nie osłabł w tym kilkoletnim epizodzie życia, który ognistą błyskawicą, czy
burzliwą nawałnicą przerznął ego niską, równą, cichą drogę.

Od nagłego zakończenia tego epizodu sporo lat uż minęło, a dziś eszcze widzieć

można tego nadniemeńskiego rybaka, rankiem po srebrne rzece mknącego naprzeciw
różane utrzence, lub wieczorami płynącego pod chmury i zmroki zachodu. Gdy pod
sosnowym borem na piaszczysty brzeg z czółna wychodzi, albo przybija do wyspy, śnie-
żystą bielą goździków usłane i lasem wysokie dziewanny zarosłe , towarzyszy mu często
dziecko, chłopak dziesięcioletni, o włosach, ak len asnych, i wielkich, czarnych, długą
rzęsą ocienionych oczach. Stary rybak trzyma się nieco pochyło, osiwiały est, zamyślo-
ny, milczący; dziecko żywe, śmiałe, policzki ma rumiane i nieustannie szczebiocze; ale
odrazu poznać można, że zgoda pomiędzy nimi panu e zupełna, i że im z sobą dobrze.
Czasem, gdy dziecko na długo przepadnie w dziewannach, po rzece rozlega się męskie
wołanie:

— Chtaw an! a! Chtaw an!
A z gęstwiny łodyg, wielkiemi, kosmatemi liśćmi zawieszonych, głos dziecinny, ak

donośny dzwonek, odpowiada:

— Ku-ku, tatku! a kuku!

Cham



background image

Wtedy po surowych ustach rybaka przesuwa się uśmiech, i woła on na dziecko, aby

mu garnek, w który złowione ryby wrzuca, wodą napełniło. Chtaw an z pękiem białych
goździków w rękach z gęstwiny dziewanny wybiega, u brzegu wyspy siada i na wodę do
garnka napływa ącą patrząc, dzwoni znowu:

— Gul, gul, gul, gul!
Widocznie dziecko to est szczęśliwem.
Co zaś czu e, co w nieskończonych swych po wodzie wędrówkach myśli opieku ący

się niem człowiek? Nikt nie wie, bo przed nikim nie zwierza się on ze swych uczuć
i myśli. Ludzie opowiada ą, że o swo e żonce, wisielicy, od dnia e pogrzebu ani razu
przed nikim nie wspomniał, że towarzystwa ludzkiego, tak ak i dawnie , nie szuka, że,
tak ak i dawnie , przez wiosnę, lato i esień niebo mu chatą, a rzeka żonką.

Ale w zimowe wieczory przez długie godziny okno nadniemeńskiego rybaka błyszczy

bladem światełkiem lampy, a parobcy i dziewczęta, którzy tamtędy na wieczornicę do
Koźluków chodzą, słyszą za tem okienkiem monotonne, nieustanne, wpółgłośne bąka-
nie. «Służba Boża» rozłożona na stole leży, a nad nią pochylony, wysoki i silny człowiek,
z pomarszczonem czołem i siwym dokoła ściągłych policzków zarostem, niektóre z wyra-
zów sylabizu ąc z trudnością, powoli czyta zawarte w te książce modlitwy. Inne książki,
niż ta, Paweł Kobycki dotąd nie zna i zapewne nie pozna nigdy, bo w miasteczku, do
którego uczęszcza, żadnych książek nie sprzeda ą, a u ludzi ich dostać, albo wiadomości
o nich zasięgnąć, bardzo mu trudno. Tę zato od pierwsze stronicy do ostatnie przeczytał

uż trzy razy, a teraz zaczął czytać po raz czwarty.

Zresztą, od lat dwu na czytanie «Służby Boże » mnie uż ma czasu, bo obok nie leży

często rozwarty elementarz, bardzo stary, zżółkły, podarły, a nad nim na wysokim stołku
siedzi Chtaw an i, z rękoma utopionemi w lniane kądzieli włosów, bąka:

— B-a — ba, b-e — be.
Zeszłe zimy doszedł uż był do kombinac i z różnemi samogłoskami litery , ale że

przez lato wiele z tego, czego nauczył się, zapomniał, Paweł do

powrócić mu kazał.

Bąkanie Chtaw ana trwa zwykle dość długo, potem dziecko usypia, a Paweł półgłosem
«Służbę Bożą» czyta.

Potem okno rybaka zalega ciemność, i cały ten szereg chat, na skra u nadrzeczne góry

rozciągnięty, pod grubemi kołdrami śniegu usypia głęboko i spoko nie. Oprócz rzadkiego
poszczekiwania psów, lub stłumionego przez ściany piania kogutów, żaden głos z ży ących
stworzeń nie mąci wtedy bezdenne ciszy wie skie , zimowe nocy; ale wzamian wyraźnie
da ą się słyszeć głosy natury.

Czasem lodowy olbrzym mrozu tuła się po wsi, gniewnie i z wielkim stukiem uderza

to w edną chatę, to w drugą, to daleko, to bliże cichem łuskaniem odzywa się dokoła
okien, po płotach z suchem trzeszczeniem chodzi. W inne znowu noce odwilże piersią
wiatru wzdycha ą, roztapia ącemi się u okapów soplami lodu cicho i monotonnie pluska ą
i płaczą, szeleszczą w drzewach i ta emniczemi szepty rozbiega ą się szeroko po suchych
badylach ogrodów.

Ale niekiedy bywa tam daleko hucznie i groźnie . W ciemnych przestworach zrywa ą

się szalone org e wichrów; powietrze nabrzmiewa kotłowaniem i wrzaskiem wszystkich
głosów świata; są to ugania ące się z sobą olbrzymie kule czyli kłęby, trzaski piorunów,
huki armatnich wystrzałów, grzmoty, z nieustannym turkotem od krańca do krańca ziemi
lecące, wycia smaganych psiarni, krzyki mordowanych, płacze zrozpaczonych, przeciągłe
biadania… Wszystko to piekielnym hałasem i szałem napełnia ciemne przestworza, lecz
ludzi, usypia ących pod niskim szeregiem dachów, śniegowemi kołdrami okrytych, nie
budzi wcale.

I tylko, kiedy mróz stuka, łuska i trzeszczy, odwilże wzdycha ą, szlocha ą i szepczą,

wichry zaciekle w przestworzu szale ą, pod ednym z tych dachów eden człowiek nie
usypia długo.

Tuż przy nim, na posłaniu, szemrze oddech uśpionego i do boku ego przytulone-

go dziecka, a on bezsennie patrzy w nieprzeniknioną ciemność i wsłuchu e się w głosy
natury. Podówczas często w nieprzeniknione ciemności i bezdenne ciszy, głosami natu-
ry napełnione , da ą się słyszeć głośne, wielokrotnie powtarzane uderzenia pięści o pierś
twardą i silną, i głośny, błagalny, żarliwy szept, wielokrotnie powtarza ący:

Cham



background image

— Boże, bądź miłościw e grzeszne ! Boże, bądź miłościw e grzeszne i nieszczęśli-

we !

Ten utwór nie est ob ęty ma ątkowym prawem autorskim i zna du e się w domenie publiczne , co oznacza że
możesz go swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać. Jeśli utwór opatrzony est dodatkowymi
materiałami (przypisy, motywy literackie etc.), które podlega ą prawu autorskiemu, to te dodatkowe materiały
udostępnione są na licenc i

Creative Commons Uznanie Autorstwa – Na Tych Samych Warunkach . PL

.

Źródło:

http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/orzeszkowa-cham/

Tekst opracowany na podstawie: Eliza Orzeszkowa, Cham, nakł. Gebethner i Wolff, Warszawa .

Wydawca: Fundac a Nowoczesna Polska

Publikac a zrealizowana w ramach pro ektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl) na podstawie tekstu do-
stępnego w serwisie Wikiźródła (http://pl.wikisource.org). Redakc ę techniczną wykonała Paulina Choromań-
ska, natomiast korektę utworu ze źródłem wikiskrybowie w ramach pro ektu Wikiźródła. Dofinansowano ze
środków ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Okładka na podstawie:

NickGourlie@Flickr, CC BY-SA .

ISBN ----

Wolne Lektury to pro ekt fundac i Nowoczesna Polska – organizac i pożytku publicznego działa ące na rzecz
wolności korzystania z dóbr kultury.
Co roku do domeny publiczne przechodzi twórczość kole nych autorów. Dzięki Two emu wsparciu będziemy

e mogli udostępnić wszystkim bezpłatnie.

a m

m

Przekaż % podatku na rozwó Wolnych Lektur: Fundac a Nowoczesna Polska, KRS .
Pomóż uwolnić konkretną książkę, wspiera ąc

zbiórkę na stronie wolnelektury.pl

.

Przekaż darowiznę na konto:

szczegóły na stronie Fundac i

.

Cham




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Orzeszkowa Eliza Cham
Orzeszkowa Eliza Cham
Orzeszkowa Eliza Cham
Orzeszkowa Eliza Cham
Orzeszkowa Eliza Cham
Orzeszkowa E., Polonistyka, 05. Pozytywizm, Orzeszkowa Eliza, opracowania
Orzeszkowa Eliza Dobra pani
Orzeszkowa Eliza Opowiadanie Czego po swiecie szuka smutek(z txt)
Orzeszkowa Eliza Pajęczyna
Orzeszkowa Eliza Nad Niemnem
Orzeszkowa, Eliza Jędza
Orzeszkowa Eliza Jędza Pieśń przerwana
Orzeszkowa Eliza Dziurdziowie 2
Orzeszkowa Eliza O wpływie nauki na rozwój miłosierdzia
Orzeszkowa Eliza Dziurdziowie
Orzeszkowa Eliza DWA BIEGUNY
Orzeszkowa Eliza Westalka
000 Orzeszkowa Eliza Dobra Pani

więcej podobnych podstron