Donald Angus Robin Hood 2 Krzyżowiec z Sherwood

background image
background image
background image

ANGUS DONALD

Robin Hood #2 Krzyzowiec z

Sherwood

background image

ANGUS DONALD

Holy Warrior przekład: Dariusz

Ćwiklak

Moim wspaniałym rodzicom

Janet i Alanowi Donaldom;

dziękuję Wam za wszystko

Część I Anglia

ROZDZIAŁ 1

Długo wahałem się przed podjęciem tego dzieła, bo solennie przyrzekłem sobie nigdy nie

utrwalać na pergaminie wydarzeń z wczesnych lat mojego życia. Pewnego dnia jednak
usłyszałem w gospodzie w Nottingham, jak znamienity gawędziarz sławi moc lwiego serca króla
Ryszarda i jego dzielnych wojowników z trzeciej wielkiej pielgrzymki do Ziemi Świętej, która
odbyła się ponad czterdzieści lat temu. Człek ten opisywał niezwykłą sprawność w zabijaniu,
jaką mają zakuci w stal rycerze Chrystusa, i prawił o nieśmiertelnej chwale, którą zdobyli w
walkach z Saracenami pod Akką i Arsuf; opowiadał o pewnej nagrodzie w niebie dla tych,
którzy polegli w tak szlachetnej sprawie, i wspaniałych nagrodach na ziemi – z łupów i
plądrowania – dla tych, którzy wrócili…

Lecz ów złotousty gawędziarz nie wspomniał ni słowem o tym, jak naprawdę wygląda pole

bitwy po wielkim zwycięstwie, o jego zapachach i dźwiękach – o tym, co człowiek zapamiętuje
na całe życie i co prześladuje go potem w snach. Ten wygadany bajarz nie wspomniał ni słowem
o tych, co padli z zastygłymi twarzami, zmrożeni śmiercią, i zostali rzuceni na stertę jak kłody
drewna. Nie mówił też o odorze świeżej krwi, który przywiera do gardła, o niekończącym się
krzyku rannych ani o smrodzie latryny, jaki unosi się nad zdeptanym polem po bitwie.

Słuchacze nie dowiedzieli się też o tysiącach czerwonych od krwi much ani o niekończących

się jękach ciężko rannych; gdy człowiek je słyszy, ma ochotę zatkać uszy.

Nie opowiedział też o koszmarze zabijania kogoś z bliska, o tym, że czujesz, jak się szarpie w

śmiertelnym skurczu, o cuchnącym cebulą oddechu na twoim policzku, o gorącej krwi lejącej ci
się po rękach, kiedy wbijasz miecz coraz głębiej. Po wszystkim zaś masz zawroty głowy i
czujesz ulgę, a zabity leży u twych stóp – nagle już nie człowiek, tylko martwe ciało.

Gawędziarz nie kłamał – nie powiedział jednak prawdy. A kiedy zobaczyłem, jak błyszczą

background image

oczy młodzieńców zebranych w gospodzie, zasłuchanych w opowieści o dzielnych

bohaterach Chrystusa wycinających drogę przez rzeszę tchórzliwych niewiernych, pojąłem,

że muszę pokazać światu prawdziwy przebieg doniosłych wydarzeń sprzed czterech dekad,
prawdziwy przebieg tamtych minionych bitew, które widziałem na własne oczy.

To nie jest opowieść o śmiałych bohaterach i wiecznej chwale, lecz o bezsensownej rzezi i

okrutnie przelanej niewinnej krwi; o chciwości, okrucieństwie i nienawiści. I o miłości. To także
opowieść o wierności, przyjaźni i o przebaczeniu. Nade wszystko jednak o moim panu Robercie
Odo, wielkim hrabim Locksley, znanym niegdyś jako Robin Hood -przebiegłym złodzieju,
bezdusznym mordercy i – Boże, przebacz – moim dobrym przyjacielu przez wiele lat.

Spisując historię moich podróży przy skryptorium w wielkiej sali posiadłości Westbury w

hrabstwie Nottingham, czuję na barkach przytłaczający ciężar lat. Nogi bolą mnie od długiego
stania przy pulpicie. Ręce, które ściskają nożyk i gęsie pióro, drętwieją od wielogodzinnej
pracy. Ale nasz litościwy Pan oszczędzał mnie przez pięćdziesiąt osiem lat mimo licznych
niebezpieczeństw, bitew i rozlewu krwi, wierzę zatem, że da mi dość sił, bym ukończył to dzieło
godne mnicha.

Przez szeroko otwarte drzwi wpada lekki wietrzyk. Przynosi do skryptorium ciepły zapach

wczesnej jesieni – woń spalonego słońcem piachu na podwórzu, siana schnącego w stodole i
owoców dojrzewających w sadzie. To był urodzajny rok w Westbury: zboża dojrzały w gorące
lato i teraz spichlerze są wypełnione po brzegi workami pszenicy, owsa i jęczmienia; krowy co
dzień dają słodkie mleko, świnie obżerają się buczyną w lesie, a Marie, moja synowa, która
prowadzi dla mnie gospodarstwo, jest zadowolona. Bogu niech będą dzięki.

Wiosną przybył do nas kuzyn Marie, Osric, korpulentny wdowiec w średnim wieku. Objął

posadę zarządcy, a jego dwaj synowie – Edmund i Alfred – pracują na moich polach jako
parobkowie. Nie powiem, bym lubił Osrica. Jest prawym, szczerym, ciężko pracującym
chrześcijaninem, ale jest też bezbarwny jak niedopieczony chleb i bywa nadgorliwy wobec
moich poddanych. Od jego przybycia wszystko zmieniło się na lepsze – zaniedbany majątek,
gdzie chwasty porastały pola, a budynki chyliły się ku ziemi, dziś tętni życiem i wszystkiego jest
pod dostatkiem. Osric zebrał zaległe czynsze od najemców, w porze żniw wstawał przed
świtem i wyganiał na pola ludzi z Westbury winnych mi pracę, a tym, którzy nie są mi poddani,
ale chcieli pracować na mojej ziemi, regularnie wypłacał skromne dniówki. Zaprowadził w
majątku porządek, zapewnił mi dostatek – a mimo to nie mogę go polubić.

Może dlatego, że jest taki brzydki – ma wielgachny brzuch, krótkie ręce i grube palce, prawie

łysą głowę i trójkątną twarz z za dużym nosem, wąskimi ustami i wyrazem ciągłego

zmartwienia w małych oczkach – ale wolę myśleć, że nie przypadł mi do gustu, bo w jego

duszy nie ma muzyki, a w sercu dzikiej, nieposkromionej radości.

Niemniej dobrze się stało, że Osric przybył do Westbury. W zeszłym roku majątek spowiła

background image

melancholia. Marie i ja szukaliśmy powodu, by dalej żyć, kiedy po ciężkiej chorobie zmarł mój
syn, a jej mąż, Rob. Bogu dzięki została nam po nim żywa pamiątka – mój wnuk i dziedzic Alan.
W Boże Narodzenie ten mały urwis skończy osiem lat. Alan jest pod urokiem młodszego syna
Osrica, Alfreda. Traktuje go jak bohatera, prawie półboga, i naśladuje wszystko, co robi ten
rosły parobek. Gdy Alfred zaczął nosić lnianą przepaskę, by pot nie zalewał mu oczu, kiedy tnie
zboże, mały Alan musiał dostać podobną. Odkąd Alfred wspomniał, że lubi maślankę, Alan
chodzi za nim z kubkiem tego napoju, na wypadek gdyby parobek poczuł pragnienie.
Nieszkodliwa chłopięca fascynacja, powiecie. Zapewne, ale wkrótce wyślę Alana do innego
majątku, by odebrał wykształcenie należne chłopcu jego stanu. Nauczy się jeździć konno i
walczyć jak szlachcic, tańczyć, śpiewać, pisać po łacinie i po francusku. Nie chcę, żeby wyrósł
na chłopa. Zauroczenie mojego wnuka Alfredem może być nieszkodliwe, ale ślepy podziw
chłopca dla starszego mężczyzny może też zrodzić wielki gniew i ból, kiedy chłopiec odkryje,
że ten, którego podziwia, nie jest takim bohaterem, na jakiego wygląda. Sam tego
doświadczyłem z Robinem. Zrazu wydawał mi się odważny, silny i szlachetny – jak Alfred
młodemu Alanowi – lecz pamiętam to bolesne ściśnięcie w dołku, kiedy dowiedziałem się, że
Robin tak naprawdę jest chciwy, okrutny i samolubny jak większość śmiertelników.

Leniwa osa krąży w promieniach słońca, padających na blat przy moim skryptorium,

oświetlając stos czystego pergaminu. Czeka mnie mnóstwo pracy. Wiem, że nie jestem
sprawiedliwy wobec Robina, wytykając mu samolubność, okrucieństwo i chciwość. Wszak to nie
on mnie oszukał, lecz ja źle go oceniłem. Wciąż jednak czuję wstyd, gdy przypomnę sobie tych
wszystkich dobrych i szlachetnych ludzi, którzy musieli zginąć, by Robin mógł się wzbogacić.
Ale ci, którzy będą czytać te karty, powinni sami go osądzić. Spiszę najprawdziwiej, jak
potrafię, wszystkie nasze wspólne przygody na tej odległej, ogarniętej nienawiścią ziemi, gdzie
ludzie wyrzynają się tysiącami w imię Boga. A ci, którzy przeczytają moją opowieść, sami
osądzą Robina.

Ziarno już zebrane, a spichlerze pełne. Nie będziemy głodować tej zimy. Osric i jego synowie

wybrali się na dożynki do gospody w wiosce, a Marie, o dziwo, poszła wraz z nimi. Cieszy mnie
to – ma wszak tak niewiele radości w życiu. Nie spodziewam się, by szybko wrócili, i to też mnie
cieszy, bo będę miał czas, by zagłębić się w przeszłość, pogrążyć się we wspomnieniach.

Mój szary wałach Duch był wyczerpany. Ja również czułem niewiarygodne zmęczenie. Przez

ostatnie tygodnie przebyliśmy setki mil – do Londynu, Winchesteru, Nottingham i z powrotem.
Teraz wspinaliśmy się stromą ścieżką prowadzącą z doliny rzeki Locksley w hrabstwie York.
Klepałem szarą szyję wierzchowca i szeptałem na zachętę: „Już prawieśmy w domu, maleńki,
prawie w domu. A tam czeka na ciebie gorąca mieszanka z owsem”. Duch nastawił uszu na te
słowa i miałem wrażenie, że nieco przyspieszył kroku. Kiedy tak pięliśmy się po niekończącym
się trawiastym zboczu, strasząc po drodze owce i ich niezdarne jagnięta, dostrzegłem powyżej
kwadratową sylwetkę kościoła Świętego Mikołaja, a za nią wysoką drewnianą wieżę i mocną
palisadę wokół dziedzińca zamku Kirkton, twierdzy mego pana, z której roztaczał się widok na
dolinę Locksley. Rozkoszowałem się myślą o powrocie do domu i czułem przyjemną satysfakcję
po dobrze wykonanym zadaniu. W głowie miałem mnóstwo świeżych wieści – ważnych i
niebezpiecznych, a w sakwach starannie schowany cenny podarek. Czułem się jak myśliwy

background image

wracający po dniu spędzonym w kniei z piękną zdobyczą – mimo zmęczenia przepełniała mnie
radość.

Był piękny wiosenny dzień roku pańskiego 1190 i wydawało mi się, że wszystko zmierza ku

dobremu: szlachetny Ryszard, największy wojownik chrześcijańskiego świata, zasiadał na
tronie Anglii, urzędnicy, którym powierzył wysokie stanowiska, rządzili mądrze, a sam król
wybierał się na świętą wyprawę, by wyrwać Jerozolimę z rąk saraceńskich hord i swymi
prawymi czynami doprowadzić do drugiego przyjścia naszego Pana Jezusa Chrystusa. Cała
Anglia modliła się o sukces tej wyprawy, a mnie rozpierała radość, bo zdołałem wykonać jedno
z pierwszych zadań dla mego pana Roberta Oda, nowo mianowanego hrabiego Locksley i lorda
Kirkton, Sheffield, Ecclesfield, Haliam, Grimesthorpe, Greasbrough oraz dziesiątków
pomniejszych majątków w hrabstwach York, Nottingham i Derby.

Byłem trubadurem Robina, osobistym muzykiem na jego dworze. Trubadurzy sami komponują

pieśni, a nie jedynie powtarzają strofy innych jak kiepscy minstrele. Ale ja byłem też posłem i
od czasu do czasu szpiegiem Robina. Służyłem mu z radością, bo jemu zawdzięczałem
wszystko. Porzucony w niemowlęctwie, nie miałem rodziny ani miasteczka czy nawet wioski,
którą mógłbym nazwać własną. Gdy byłem jeszcze młodzikiem, zaledwie piętnastoletnim,
Robin dał mi niewielki majątek Westbury. Zostałem Alanem z Westbury! Panem na majątku, w
którym ponad czterdzieści lat później piszę teraz te słowa. W okrutnej bitwie pod Linden Lea
pokonaliśmy siły Ralpha Murdaca, szeryfa Nottingham. Potem Robin, człek wyjęty spod prawa,
został ułaskawiony przez króla Ryszarda, poślubił uroczą Marie-Anne i stał się hrabią
Locksley. Wszyscy, którzy towarzyszyli mu w mrocznych latach życia

poza prawem, otrzymali nagrodę za swą lojalność – garść srebra, silnego wołu albo rączego

konia. Ja spodziewałem się podobnego daru, nie liczyłem, że otrzymam posiadłość ziemską.

Niemal odjęło mi mowę, kiedy zobaczyłem akt z wielką czerwoną pieczęcią Robina, który

stanowił, że oto należą do mnie wielki stary dom, towarzyszące mu budynki, dwieście akrów
ziemi uprawnej oraz wioska licząca dwa tuziny chałup i setkę dusz, w większości mi poddanych,
choć była pośród nich garstka ludzi wolnego stanu. Do tego jeszcze młyn wodny, para wołów i
kościół.

–To po prostu niewielkie gospodarstwo, jedyna nagroda dla szlachcica – rzekł Robin. –

Obawiam się, że nieco podupadłe, ale ponoć ziemia jest tam żyzna.

–Jak sobie z tym poradzę? – spytałem. – Nie znam się na uprawie ziemi.

–Nie oczekuję, że zostaniesz rolnikiem – odparł. – Musisz znaleźć dobrego zarządcę, który

wszystkim się zajmie. Chcę, żebyś mi służył, więc potrzebujesz odpowiednich dochodów i
stosownej pozycji, skoro masz mnie reprezentować. Poza tym – uśmiechnął się szeroko –
uważam, że Anglia nie może się obejść bez kolejnych pieśni o śmiałych czynach dzielnego
Robina i jego wesołej kompanii.

background image

Droczył się ze mną, rzecz jasna. Ułożyłem kilka piosenek o naszym wspólnym życiu poza

prawem. Rozlazły się po kraju jak pożar. Śpiewano je w piwiarniach od Cockermouth po
Canterbury, a z każdym pijackim wykonaniem coraz bardziej odbiegały od prawdy. Robin nic
sobie z tego nie robił. Ba! Nawet się tym chełpił. Nie przejmował się, że jego dawne występki
ujrzały światło dzienne. Teraz był wielkim magnatem, nietykalnym dla zwykłego szeryfa, poza
tym cieszył się łaską i przyjaźnią króla Ryszarda. Zdobył to w ciągu zaledwie dwóch dni
okrutnej rzezi w zeszłym roku, okupionej nie tylko krwią lojalnych mu ludzi. Robin zawarł pakt
z Zakonem Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona, czyli templariuszami – w zamian
za ich wsparcie w decydującym momencie bitwy przysiągł poprowadzić oddziały najemników,
łuczników i kawalerii do Ziemi Świętej i wziąć udział w krucjacie pod wodzą króla Ryszarda.
Jako trubadur Robina miałem towarzyszyć tym chrześcijańskim oddziałom i nie mogłem się
doczekać, kiedy wreszcie wyruszę w tę najszlachetniejszą z możliwych przygód, jak mi się
wówczas wydawało.

W sakwie przy siodle miałem list dla Robina od króla Ryszarda. Jak sądziłem, zawierał datę

naszego wyjazdu. Z najwyższym trudem powstrzymałem się od rozerwania zapieczętowanego
pergaminu i odczytania prywatnego przesłania od króla do mego pana. Powstrzymałem się, bo
niczego nie pragnąłem bardziej, niż być wiernym wasalem, całkowicie godnym zaufania i w
pełni lojalnym – wszak Robin obdarzył mnie nie tylko ziemią. To dzięki niemu zostałem tym,
kim jestem. Można nawet rzec, że to on mnie

wymyślił. Kiedyśmy się poznali, byłem zwykłym złodziejaszkiem z Nottingham, a Robin ocalił

mnie przed okaleczeniem i być może śmiercią z rąk stróżów prawa. Uwierzył, że mam talent, i
kazał kształcić mnie w muzyce, we francuskim języku Normanów, w łacinie – języku mnichów i
bakałarzy, wreszcie w sztuce walki. Dzięki niemu władałem mieczem i sztyletem równie
zręcznie, jak vielle,
pięciostrunową lutnią z drewna jabłoni, którą przygrywałem sobie do
śpiewu.

W służbie mego pana spędziłem wiele trudnych dni i nocy na błotnistych angielskich

gościńcach, a teraz, sunąc po tym szmaragdowym zboczu, czułem się, jakbym wracał do domu.

Duch wspinał się noga za nogą, a ja zerknąłem w lewo, by sprawdzić, jak wysoko stoi słońce.

Ku swemu zaskoczeniu dojrzałem tabun konnych nie dalej niż dwieście jardów ode mnie. Było
ich około setki i jechali w dwóch rzędach, odziani w zielone płaszcze i zbroje, dzierżąc
ustawione na sztorc czterometrowe włócznie zakończone stalowymi ostrzami, które złowrogo
lśniły w słońcu. Ogarnął mnie strach, bo chociaż jechali stępa, na swoim wycieńczonym
wierzchowcu nie miałem szansy im uciec. Musiałem pogrążyć się w marzeniach, skoro tak łatwo
dałem się podejść. Kiedy znaleźli się bliżej, ich przywódca -jadący na przodzie – dobył miecza,
krzyknął coś przez ramię i wskazał na mnie, wyraźnie dając sygnał do ataku. Pierwszy szereg
konnych opuścił włócznie, ustawiając drzewce poziomo, tak że wszystkie ostrza były
wycelowane prosto we mnie. Potem natarli: ze stępa przeszli w kłus, a chwilę później pędzili
już pełnym galopem. Drugi rząd powtórzył ich ruchy. Od dudnienia kopyt aż zadrżała ziemia.
Nie mogłem uciekać – nie było na to czasu, a Duch nie poniósłby mnie galopem dalej niż milę,
dobyłem więc mego starego miecza z poniszczonej pochwy i z głośnym okrzykiem „Westbury!”

background image

zawróciłem wierzchowca i ruszyłem na zbliżających się zbrojnych.

Serce zdążyło mi zabić ledwie trzy razy, a już byli przy mnie. Ich przywódca, wysoki

młodzieniec bez hełmu, o jasnobrązowych włosach i drwiącym uśmiechu na przystojnej twarzy,
pędził prosto na mnie z wysoko uniesionym mieczem. Zamachnął się długim ostrzem i gdyby
jego miecz sięgnął celu, padłbym martwy. Na szczęście zablokowałem cios własnym mieczem, a
szczęk metalu o metal zabrzmiał jak kościelny dzwon. Kiedy nasze wierzchowce się mijały,
wygiąłem nadgarstek i z całej siły ciąłem w plecy napastnika. On jednak przewidział ten ruch i
uchylił się w lewo, tak że mój miecz przeciął tylko powietrze.

Zbliżając się do drugiego szeregu konnych, ścisnąłem mocno kolanami Ducha i uderzyłem

mieczem w tarczę najbliższego jeźdźca, tak że poszła z niej długa drzazga. Zdążyłem dostrzec
rude włosy pod źle dopasowanym hełmem, wyraz przerażenia na jego

twarzy – i już minąłem oba szeregi zbrojnych, nie odniósłszy żadnego szwanku. Przed sobą

widziałem tylko zieloną łąkę, a w uszach dźwięczał mi cichnący tętent końskich kopyt.

Zatrzymałem Ducha i zawróciłem go, by spojrzeć na napastników. Zdążyli się oddalić na jakieś

pięćdziesiąt jardów i wciąż pędzili galopem. Gdy dwa szeregi jeźdźców zaczęły się łączyć w
jeden, rozległ się dźwięk trąbki, brzmiący jasno i czysto w to słoneczne popołudnie. Jeźdźcy
ściągnęli cugle i konie stanęły dęba, po czym odwróciły się, znów formując dwurzędowy szyk.
Robiło to wrażenie – czy raczej robiłoby, gdyby wszyscy zbrojni zareagowali na dźwięk trąbki.
Garstka konnych, mniej więcej tuzin, straciła panowanie nad wierzchowcami i oddalała się od
głównej grupy. Pędzili w dół zbocza na południe, w stronę rzeki Locksley. Wyglądało to, jakby
mieli się zatrzymać dopiero w Nottinghamshire. Ale zostało kilkudziesięciu konnych, którzy
przeformowali szyk, ponownie opuścili włócznie i na znak przywódcy ruszyli w moją stronę.
Tym razem stałem nieruchomo, podziwiając ten niezwykły pokaz jeździectwa i czekając na
pędzącą wrażą kawalerię. Kiedy byli o zaledwie pięćdziesiąt kroków, raz jeszcze zabrzmiała
trąbka – wygrywając jedną długą nutę, powtórzoną trzykrotnie – i jakimś cudem cugle znów
ściągnięto, a włócznie zostały wymierzone w niebo. Konie, prychając ze zdenerwowania, darły
kopytami trawę, jeźdźcy zaś klęli na czym świat stoi. Cała ta masa spoconych wierzchowców i
uzbrojonych ludzi zatrzymała się o pół włóczni od chrap Ducha. Spojrzałem na dyszących
jeźdźców i pozdrowiwszy ich uniesionym mieczem, schowałem go do pochwy.

–Wystraszyliśmy cię, co, Alanie? – rzekł przywódca, nieco tylko zdyszany, i

uśmiechnął się do mnie niczym pijany czeladnik.

–W rzeczy samej – odparłem poważnie. – Takem się wystraszył waszej szarży, że

chyba popuściłem w spodnie. – Z szeregów konnych dobiegło kilka parsknięć śmiechu.

Popatrzyłem na Robina i tonem pokornego sługi dodałem: – Przyznaję, mój panie, że był to

doprawdy imponujący pokaz. Mam jednak pewną sugestię. Żaden ze mnie mistrz

background image

jeździectwa, ale czy nie byłoby lepiej, gdyby wszystkie konie szarżowały razem… w tym

samym kierunku i w tym samym czasie?

Wskazałem na kilkunastu konnych z nowo utworzonej jazdy hrabiego Locksley, którzy wciąż

galopowali na złamanie karku pod przeciwległe zbocze. Wierzchowce pokryły się pianą, a
jeźdźcy zupełnie nad nimi nie panowali. Robin popatrzył na nich i uśmiechnął się smutno.

–Pracujemy nad tym, Alanie – zapewnił. – Pracujemy z całych sił. Muszą się jeszcze trochę

podszkolić, nim zabierzemy ich na wyprawę.

–Niezdyscyplinowany motłoch, ot co. Powinno się ich obić! – warknął mężczyzna na

wspaniałym ogierze stojącym obok wierzchowca Robina.

Przyjrzałem mu się z zaciekawieniem. Wśród konnych dostrzegłem z pół tuzina byłych ludzi

wyjętych spod prawa, ale tego człeka nie znałem. Wysoki, w późnym wieku średnim, ani chybi
szlachcic – sądząc po odzieniu, broni i koniu.

–Pozwól, że ci przedstawię – odezwał się Robin. – Sir James de Brus, nowy kapitan jazdy,

odpowiada za to, by wziąć tych łotrów w garść. Sir Jamesie, to Alan Dale, mój stary druh, bliski
przyjaciel i niezwykle utalentowany trubadur.

–Jestem zaszczycony – rzeki sir James z lekkim szkockim akcentem. – Dale, Dale… -

zastanawiał się. – Chyba nie znam tego nazwiska. Skąd pochodzi wasz ród?

Świadom moich korzeni, nie znosiłem pytań o rodzinę, zwłaszcza z ust szlachciców, którzy

lubili chwalić się normańskim rodowodem, by podkreślić swą wyższość. Zmierzyłem więc sir
Jamesa wzrokiem, ale nic nie powiedziałem.

Wyręczył mnie Robin.

–Ojciec Alana przybył tu z Francji – wyjaśnił zręcznie. – A był synem Seigneura

D'Alle, o którym na pewno słyszałeś. Alan jest panem majątku Westbury w hrabstwie

Nottingham.

Robin powiedział prawdę o moim ojcu – drugim synu pośledniego francuskiego szlachcica – ale

nie wspomniał, że skończył jako wędrowny muzyk bez grosza przy duszy, trubadur jak ja, tyle
że bez pana. Przez jakiś czas zarabiał na życie, śpiewając na dworach, i tak poznał Robina.
Później zakochał się w mojej matce i osiadł w małej wiosce pod Nottingham, by uprawiać zboże
i wychowywać trójkę dzieci. Kiedy miałem dziewięć lat, do naszej chaty pewnej nocy wpadli
żołnierze; wyrwali ojca z łóżka i, fałszywie oskarżywszy o kradzież, powiesili na dębie w
środku wioski. Nigdy nie zapomnę widoku jego napuchniętej twarzy, kiedy wydawał ostatnie

background image

tchnienia na prowizorycznej szubienicy. I nigdy nie wybaczyłem Ralphowi Murdacowi,
szeryfowi Nottingham, który zlecił tę egzekucję.

Sir James mruknął tylko coś w rodzaju: „Do usług, panie”, a ja dwornie skinąłem głową, by nie

zachować się jak prostak.

Robin przerwał ciszę.

–No, dość zabawy na dziś – oznajmił. – Może wrócimy do zamku i wrzucimy coś na ząb?

–Mam dla ciebie ważne wieści, panie – powiedziałem.

–Czy mogą zaczekać, aż zjemy kolację? – spytał, a gdy po chwili namysłu niechętnie skinąłem

głową, dodał: – Przyjdź więc po posiłku do mojej komnaty i wtedy mi je przekażesz.

Uśmiechnął się szeroko.

–Dobrze, że wróciłeś, Alanie. Bez twego dowcipu Kirkton było nudne, a bez twojej muzyki

popadło w melancholię. Kiedy wypoczniesz, coś nam zaśpiewasz. Może jutro?

–Oczywiście, mój panie.

Zawróciliśmy konie i zaczęliśmy się wspinać na zamkowe wzgórze.

Zapachy dobiegające z kuchni sprawiły, że pociekła mi ślinka. To jeden z najprzyjemniejszych

stanów, jakie znam: kiedy wyczerpany fizycznie, ale już umyty i czysto odziany wiem, że dobra
strawa jest tuż-tuż. Wyznaczono mi miejsce po lewicy Robina – nie bezpośrednio przy nim, ale
niedaleko, zgodnie z moją pozycją na dworze w Kirkton. Jego krzesło było jeszcze puste; nie
mogłem się doczekać, kiedy Robin do nas dołączy i wreszcie zacznie się uczta. Czekając,
rozglądałem się po sali. Drewniane ściany obwieszono kosztownymi gobelinami i proporcami z
herbami gospodarzy oraz znamienitych gości. Obok herbu Robina z głową ryczącego wilka na
białym tle wisiał herb jego żony Marie-Anne z białym jastrzębiem na niebieskim tle, a dalej
niebieski lew na czerwono-złotym tle, zapewne herb sir Jamesa.

Przy stołach siedziało około trzech tuzinów gości – krewni Robina, jego najbliżsi przyjaciele,

doradcy, przyboczni i najwyżsi rangą zbrojni. Niektórych znałem bardzo dobrze. Miejsce obok
pustego krzesła zajmował John Nailor, olbrzym o słomianych włosach, który uczył mnie władać
mieczem. Był prawą ręką Robina i z żelazną konsekwencją egzekwował jego wolę. Dalej
siedział przysadzisty, muskularny mężczyzna w brązowym habicie – brat Tuck, mistrz
łucznictwa i, jak żartowano, chodzące sumienie Robina. Po drugiej stronie stołu dojrzałem
szczerbaty uśmiech i rude loki Szkarłatnego Willa – nerwowego jeźdźca, z którym starłem się
tego popołudnia. Ale w ciągu ostatnich tygodni, jakie spędziłem z dala od dworu, Robin
werbował ludzi na potęgę, więc nie znałem co najmniej połowy tej wesołej gromady. Sir James
de Brus, co zauważyłem nie bez satysfakcji, siedział dalej od Robina niż ja. Szczerze mówiąc,
nie miałem pojęcia, czemu nie lubię sir Jamesa. Może po prostu dlatego, że drażniły mnie jego

background image

wyniosłe maniery. Zdecydowanie nie pasował do tego swobodnego towarzystwa, w którym nie
dbano o godności i w którym – nie licząc zwierzchnictwa Robina -wszyscy uważaliśmy się za
równych sobie.

Lecz rozglądając się po sali, zrozumiałem, że pod moją nieobecność sporo się na zamku

zmieniło. Pojawiły się nie tylko nowe twarze, ale i nowa atmosfera: stała się bardziej formalna,
nie tak jak w beztroskich czasach, kiedy byliśmy gromadą śmiałków wyjętych spod prawa. No
cóż, tak być powinno: nie byliśmy już bandą rzezimieszków, których ściga kto żyw. Teraz
stanowiliśmy oddział żołnierzy Chrystusa pobłogosławionych przez Kościół,

żołnierzy, którzy przysięgli podjąć niebezpieczną wyprawę, by ocalić Grób Pański w

Jerozolimie w imię prawdziwej wiary.

Zmieniło się również samo Kirkton. Dziedziniec pod murami obronnymi ledwo rozpoznałem,

kiedy wjechaliśmy przez wysokie drewniane wrota. Pełno było na nim ludzi -żołnierzy,
rzemieślników, służących, handlarzy, praczek i nierządnic – a wszyscy spieszyli się do swoich
zajęć. Wzniesiono też kilka nowych budynków, by pomieścić ten ludzki rój. Zamkowy
podwórzec zaprojektowano na planie koła o średnicy stu kroków i otoczono wysoką dębową
palisadą. Przed moim wyjazdem była tam wysoka sala, w której teraz siedzieliśmy, połączona z
prywatną komnatą sypialną, oraz kuchnia, stajnie, skarbiec Robina i kilka magazynów. Teraz
podwórzec przypominał niemal małe miasteczko. Zbudowano koszary dla zbrojnych; przy
palisadzie urządzono dużą kuźnię, w której kowal i jego dwaj czeladnicy uderzali w rozgrzane
kawałki metalu, kując miecze, tarcze, hełmy i groty dla żołnierzy; wzniesiono też chałupę dla
łuczarza wyrabiającego strzały. Czeladnik obserwował, jak jego mistrz przywiązuje lnianą
nitką gęsie lotki do drewnianego promienia. Obok leżał stos gotowych strzał.

W najbliższych tygodniach czekało ich mnóstwo pracy. Dobry łucznik jest w stanie wystrzelić

dwanaście strzał na minutę, a Robin zamierzał zabrać do Ziemi Świętej dwustu łuczników.
Gdyby mieli stoczyć tylko jedną bitwę trwającą zaledwie godzinę, potrzebowaliby stu
czterdziestu czterech tysięcy strzał. Nawet najlepszy łuczarz nie byłby w stanie wyposażyć
wszystkich na wyprawę, łucznicy sami więc robili sobie strzały, a dodatkowo Robin sprowadzał
je tysiącami z Walii. Najmował też walijskich łuczników: zwykle niezbyt wysokich, ale bardzo
silnych. Do naciągnięcia śmiercionośnego łuku potrzeba bowiem ogromnej siły. Walijskich
łuczników łatwo było rozpoznać wśród ludzi kręcących się po zamku po niskich, mocnych
sylwetkach. Strzała wypuszczona z dwumetrowego cisowego łuku może przebić kolczugę z
odległości dwustu kroków. Nim rycerz zdąży podjechać z tej odległości, łucznik jest w stanie
posłać w jego pierś trzy lub cztery strzały.

Rozbudowano też stajnie. Teraz były niemal trzykrotnie dłuższe i mieściły wierzchowce około

setki zbrojnych, którzy mieli towarzyszyć Robinowi w wielkiej pielgrzymce. Konie nie będą w
stanie same się wyżywić podczas podróży przez suche jak pieprz pustynie Lewantu, więc
trzeba będzie zabrać dla nich ogromne ilości ziarna. Oprócz paszy potrzebują też derek,
szczotek, wiader, worków na obrok, nie licząc siodeł, popręgów, wędzideł, nachrapników i
mnóstwa innych pasków, klamer oraz skórzanych drobiazgów. Do tego dochodziła broń: każdy

background image

konny musiał mieć tarczę i czterometrową włócznię, a także miecz lub topór, który wielu
jeźdźców wolało.

Kiedy więc wjechaliśmy na podwórzec, po którym niosło się echo okrzyków ludzi, rżenia koni,

szczęku młotów i beczenia inwentarza, nie mogłem się nadziwić, jak ta senna niegdyś rodzinna
posiadłość zmieniła się w gwarny ul gotujący się do wojny. Nawet baszta wznosząca się na
wzgórzu za podwórcem tętniła życiem. Słudzy nieśli coś do niej po stromym zboczu i jeden po
drugim znikali w dębowych drzwiach okutych żelazem. Baszta stanowiła ostatnią linię obrony
zamku – gdyby wróg był bliski pokonania palisady wokół dziedzińca, mieszkańcy mieli się
schronić właśnie tam. Do tej pory zawsze pełna zapasów żywności oraz pitnej wody i piwa,
teraz zamieniła się w magazyn ekwipunku niezbędnego na wielką wyprawę. Zgromadzono w
niej tysiące strzał, setki mieczy i łuków, worki ziarna, beczki z winem, skrzynie pełne butów,
stosy derek – wszystko, co potrzebne, by nakarmić, odziać i uzbroić czterystu żołnierzy na
długą podróż do Ziemi Świętej.

Widok służących wnoszących misy ze strawą przerwał moje rozmyślania. Ledwo ustawili je na

długim stole, wszyscy rzuciliśmy się do jedzenia. Podano gorącą, gęstą zupę warzywną oraz
chleb, ser, masło, pieczone mięso i owoce. Kolacja była skromniejszym z dwóch posiłków
spożywanych codziennie w zamkowej jadalni. Obiad – podawany w południe – składał się ze
znacznie większej liczby dań, a w święta świeckie i kościelne, kiedy nie ćwiczyliśmy i nie
mieliśmy innych zajęć, potrafił trwać nawet pół dnia.

Nalałem do drewnianej misy cudownie pachnącej zupy i z kościaną łyżką w jednej ręce i pajdą

świeżego chleba w drugiej zacząłem napełniać burczący z głodu brzuch.

–A niech mnie dunder świśnie! – ryknął znajomy głos. – Wrócił nasz wędrowny

minstrel! – Podniosłem głowę i zobaczyłem, jak Mały John pozdrawia mnie, wznosząc kielich

z winem. – Rzuciłeś się na zupę, jakbyś nie jadł od tygodnia! Jakie wieści przywozisz, drogi

Alanie?

Odwzajemniłem pozdrowienie, unosząc swój kielich.

–Złe, Mały Johnie, bardzo złe – odparłem. – Koniec świata tuż-tuż, jeśli wierzyć temu, co

mówili mnisi z Canterbury. – Przełknąłem łyżkę zupy. – Antychryst grasuje na Ziemi, pali i
wyrzyna wszystko na swojej drodze. – Przerwałem na chwilę dla zwiększenia dramatyzmu. – Z
tego, co słyszałem, Zły wypytywał przede wszystkim o ciebie. – Próbowałem zachować powagę,
ale nie zdołałem stłumić uśmiechu. Od dawna żartowaliśmy sobie z Johnem, udając, że zbliża
się koniec świata. Kilka osób przy stole spojrzało na mnie z przerażeniem i się przeżegnało.

–Cóż, jeśli ten Antychryst pojawi się w Hallamshire, obetnę mu przyrodzenie i będzie sikał

krwią przez całą drogę do piekła – odparł John beztrosko, po czym odciął wielki kawał sera i
wepchnął go sobie do ust. – Zaśpiewasz coś dzisiaj? – spytał, wyrzucając z ust deszcz

background image

serowych okruchów.

Pokręciłem głową.

–Dziś za bardzom zmęczony. Ale jutro na pewno, obiecuję.

–Nie wolno żartować z takich spraw – wtrącił się Szkarłatny Will, zerkając na mnie zza

dymiącej misy. – Wasze krotochwile tylko dodają mocy diabłu.

Odkąd dowiedzieliśmy się, że jedziemy na świętą wyprawę, zrobił się znacznie bardziej

religijny.

–Masz rację, Willu – odezwał się miły głos z lekkim walijskim akcentem. – Świętą

rację. Ale młody Alan nie boi się diabła, nieprawdaż? – Z drugiego końca stołu uśmiechał się

do mnie brat Tuck. – Dziś, dzierżąc ostrza w obu rękach, nie boi się niczego… lecz parę lat

temu, kiedy go poznałem, aż podskakiwał ze strachu nawet na widok własnego cienia i

beczał, kiedy wylało mu się wiaderko z mlekiem.

Tuck przestał się ze mną droczyć, bo w jego wielki czerwony nos trafiła kulka z chleba.

Odbiła się, upadła i potoczyła po podłodze. W dzieciństwie nauczyłem się celnie rzucać
kamieniami, polując w spichlerzu na szczury z innymi chłopakami ze wsi. Ucieszyłem się, że nie
straciłem tej umiejętności, choć tym razem przyszło mi rzucać tylko chlebową kulką. Tuck,
ryknąwszy wściekle, cisnął we mnie niedojedzonym kurzym udkiem, ale chybił i nóżka trafiła w
ucho chudego zbrojnego siedzącego obok mnie. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nad
stołem pojawił się grad pocisków, gdyż goście zaczęli rzucać w towarzyszy naprzeciwko
chlebem, owocami i kawałkami sera. W jadalni zapanował radosny chaos. Koło policzka świsnął
mi wielki kawał pieczeni, a na przodzie mojej tuniki wylądowała łyżka zupy. Już
przygotowałem się, by odpowiedzieć…

–Dość! Dość! Na Boga! – krzyczał Mały John, naprawdę nieźle udając furię. Kromka

chleba rzucona niewidzialną ręką odbiła się od jego głowy pokrytej blond włosami. – Dość,

mówię! – ryknął. – Niech no który jeszcze coś rzuci, a rozkwaszę mu nos.

–Wstydź się, Alanie – skarcił mnie Tuck, próbując zachować powagę. – Czyż nie

uczyliśmy cię dobrych manier, kiedy byłeś z nami? Tylko dlatego, że Robina nie ma przy

stole…

Ściskałem w dłoni kawałek jabłka, ale powstrzymałem się, wiedząc, że Mały John nie rzuca

background image

słów na wiatr.

–No właśnie, gdzie jest Robin? – spytałem, aby zmienić temat. – Dlaczego nie ma go z nami?

–Pojechał do wioski Locksley po hrabinę, która udała się tam po radę do zielarki -odparł Tuck.

– Powiedział, że wróci późnym wieczorem.

Marie-Anne, hrabina Locksley, była brzemienna i bardzo źle znosiła ciążę. Na początku miała

częste mdłości, a potem, kiedy brzuch jej urósł, stała się niespokojna i przygnębiona. Hrabina,
wyjątkowo piękna niewiasta, chyba najpiękniejsza, jaką widziałem -szczupła, o kasztanowych
włosach i cudownych jasnoniebieskich oczach – nie mogła znieść, że dziecię rosnące w jej łonie
sprawia, iż staje się gruba i niezgrabna niczym prośna maciora, jak sama mawiała. Ale martwiło
ją coś jeszcze. Nie wiedziałem co, lecz chodziło zapewne o jakieś nieporozumienia między nią a
Robinem. Gdy pewnego dnia wszedłem do ich komnat niezapowiedziany, usłyszałem, że
krzyczą na siebie. Było to niezwykłe, bo Robin miał stalowe nerwy, a Marie-Anne zawsze
patrzyła na życie z anielskim spokojem. Przypisałem ów incydent problemom z ciążą i
zapomniałem o nim.

Locksley jest oddalona zaledwie trzy mile od zamku, więc nawet gdyby Robin wiózł żonę

wozem zaprzężonym w osła – miała za duży brzuch, by jechać konno – wyprawa do wioski i
powrót do Kirkton nie powinny trwać dłużej niż dwie godziny. Byłem pewien, że najdalej za
godzinę wróci. Posiłek dobiegł końca i goście jeden po drugim wstawali od stołu. Jedni zebrali
się wokół kominka pośrodku jadalni i, grzejąc się w jego cieple, plotkowali, grali w kości lub
dopijali wino czy piwo. Inni wymknęli się z jadalni do najdalszego budynku, w którym mieściła
się latryna – zwykły dół w ziemi przykryty deskami. Jeszcze inni rozkładali derki i futra na
podłodze wzdłuż ścian i układali się na nich do snu. Robina wciąż nie było, a że kazał mi czekać
w swojej komnacie, zajrzałem na chwilę do stajni, by się upewnić, czy Duchowi niczego nie
brakuje, po czym wziąłem z jadalni dwa kielichy wina, wielki kawał sera, bochen chleba, dwa
jabłka i mały nożyk do owoców. Zaniosłem wszystko na tacy do sypialni Robina i Marie-Anne,
pomyślałem bowiem, że mogą być głodni po powrocie.

Komnatę oświetlała pojedyncza duża świeca z pszczelego wosku osadzona w srebrnym

lichtarzu. Obszedłem ogromne łoże, postawiłem tacę z jedzeniem na stoliku nocnym i
przysiadłszy na haftowanej jedwabnej kapie, rozejrzałem się po sali. Była słusznych
rozmiarów, jakieś dziesięć na sześć kroków. Ściany z ciemnego drewna zdobiły gobeliny ze
scenami polowania. Podłogę z wypolerowanych desek częściowo przykrywał dywan z wilczej
skóry. Wielkie dębowe łoże dzieliły od wejścia jakieś trzy kroki. Za nim widać było duże okno z
solidną drewnianą okiennicą, które wychodziło na zamkowy dziedziniec. Pod przeciwległą
ścianą stały dwie skrzynie na ubrania – po jednej dla Robina i Marie-Anne – oraz miska do
mycia na cienkim żelaznym stojaku, a przy niej dzban z wodą. Na toaletce pod ścianą
naprzeciwko drzwi dostrzegłem rozmaite kobiece drobiazgi: biżuterię, szpilki do

włosów, róż do twarzy i flakony perfum. W wysokim lustrze ze srebra widziałem swoje

odbicie. Patrzył na mnie wysoki chłopak o szerokich barach i umięśnionych ramionach człeka

background image

władającego mieczem. Owalną twarz o regularnych rysach otaczała burza jasnych włosów.
Zauważyłem kępki zarostu na policzkach i przypomniałem sobie, że nie goliłem się od kilku dni.
Przeciągnąwszy dłonią po twarzy, powiodłem wzrokiem dalej: dostrzegłem wieszak na
peleryny i czapki, krucyfiks na ścianie i wielkie dębowe krzesło przypominające tron.

Zważywszy na pozycję, jaką Robin miał teraz w Anglii, jego prywatna komnata wyglądała

raczej skromnie, ale mój pan nigdy nie przywiązywał wagi do komfortu. Lata życia poza
prawem nauczyły go obywać się bez wygód. Marie-Anne najwyraźniej podzielała tę
powściągliwość i wystarczały jej najzupełniej podstawowe kobiece akcesoria.

Siedząc na jedwabnej kapie, odczułem skutki długiej podróży. Byłem skrajnie wyczerpany –

od tygodni przemierzałem Anglię, doręczając Robinowi wiadomości i płacąc muzyką za wikt i
opierunek na dworach nieznanych szlachciców w obcych zamkach. Teraz, w cieple, najedzony i
bezpieczny, czułem, że powieki robią mi się jak z ołowiu. Robin na pewno niedługo wróci.
Słońce zaszło już dwie godziny temu, a on nie będzie chciał wozić Marie-Anne w jej stanie po
nocy. Głowa sama mi opadała i poczułem przemożną chęć, by się położyć. Mój pan na pewno się
nie obrazi, jeśli zdrzemnę się przed naszą rozmową. Zrzuciłem ciżemki i wyciągnąłem się na
miękkim łożu. Zdołałem podnieść głowę z wypchanej gęsim pierzem poduszki, by zdmuchnąć
świecę, a po chwili spałem już jak zabity.

Wybudziłem się błyskawicznie – niczym człowiek, który wypływa z głębi, przebija taflę wody i

gwałtownie łapie oddech – ale instynkt kazał mi zachować ciszę. Ktoś wchodził do komnaty.
Dostrzegłem zarys jego sylwetki w drzwiach oświetlonych blaskiem świec w korytarzu. Był
niższy od Robina i znacznie odeń szerszy w barach. W ręku trzymał miecz.

Gdy zamknął za sobą drzwi, drewniany rygiel zaskoczył z trzaskiem i w komnacie znów

zapanowały egipskie ciemności. Przeszedł mnie dreszcz, a na rękach poczułem gęsią skórkę.
Leżałem nieruchomo jeszcze chwilę, a kiedy pojąłem, co się święci, poczułem, jakby ktoś
chlusnął mi w twarz wiadrem lodowatej wody. Przetoczyłem się po łóżku. W samą porę.
Usłyszałem świst ostrza przecinającego powietrze, a potem odgłos uderzenia – to miecz intruza
wbił się w miejsce, gdzie leżałem zaledwie przed sekundą.

Zerwałem się na równe nogi, przewracając nocny stolik i powodując ogłuszający hałas. Gdy

pochyliłem się odruchowo, żeby pozbierać rozsypane jedzenie i sztućce, usłyszałem kroki
obutych stóp, a chwilę później kolejny świst miecza. Natrafiłem ręką na nożyk do owoców,
chwyciłem go, zanurkowałem pod łóżko i przeczołgałem się na drugą

stronę. Napastnik przewidział mój ruch. Rzucił się na mnie z drugiej strony łóżka, tak że

ledwo zdążyłem znów pod nie wpełznąć. Kiedy po dłuższej chwili wychyliłem się ostrożnie,
niemal ogłuszył mnie szczęk miecza, który wbił się w podłogę o kilka cali od mojej głowy.
Napastnik zmagał się z ostrzem, które utknęło w desce, ja zaś wróciłem pod łoże, odwróciłem
się i błyskawicznie wyczołgałem z drugiej jego strony, po czym jak najciszej i jak najszybciej
ruszyłem ku przeciwległej ścianie. Dotarłszy do niej, kucnąłem i ukryłem głowę między
kolanami, starając się nie dyszeć. W ręce trzymałem nożyk do owoców.

background image

Zapadła głucha cisza, ciemność była nieprzenikniona, ale powoli opanowałem strach, a jego

miejsce zajął chłodny, niepohamowany gniew. Siedziałem zamknięty w komnacie z
wymachującym mieczem szaleńcem, który próbował mnie zabić i trzykroć omal tego dokonał.
Sprawdziłem ostrze nożyka. Było bardzo ostre, choć miało zaledwie dwa cale długości. Musi
wystarczyć. Po dwóch latach prowadzania się z łotrzykami Robina, wśród których byli
najskuteczniejsi zabójcy w Anglii, wiedziałem, jak zabić człowieka małym ostrzem. Już
spokojny, siedziałem nieruchomo i czekałem, aż wróg się pokaże.

–Panie Robinie, czemu nie wzywasz na pomoc przyjaciół? – usłyszałem wreszcie.

Rozpoznałem walijski akcent. Niska barczysta sylwetka napastnika wskazywała, że to

łucznik, co dobrze wróżyło. Łucznicy nie władali najlepiej mieczem. Wiedziałem o tym, bo sam
ich szkoliłem. Ten łucznik sądził, że osaczył Robina w jego komnacie. Gdybym wezwał pomocy,
ktoś w końcu by się zjawił, ale przedtem zamachowiec dopadłby mnie i nawet w całkowitych
ciemnościach rozpłatał na kawałki, zanim któryś ze strażników chrapiących w korytarzu
zdążyłby przybyć mi na pomoc. Potem wyskoczyłby przez okno i zniknął na dziedzińcu.
Milczałem więc i tylko uśmiechałem się w ciemności. Zdradził mi swoją pozycję. Stał w nogach
łóżka, a ja byłem trzy kroki od niego. Aby mnie dosięgnąć, musiał się ruszyć. Po długiej ciszy, w
której słychać było jedynie szelest płótna, skrzypnęła deska podłogi. Skrzypnęła raz, potem
drugi i wszystko znowu ucichło. Wiedziałem, że napastnik stanął pośrodku komnaty, aby więcej
nie hałasować. W myślach wyraźnie widziałem jego pozycję. Ale musiał podejść bliżej i nie
mógł dowiedzieć się, gdzie jestem. Macając w ciemności, trafiłem ręką na dzbanek na wodę.
Wsunąłem dłoń do środka i przekonałem się, że jest w połowie pełny. Uniosłem go ostrożnie i
cisnąłem daleko w róg pokoju. Rozbił się z niewiarygodnym brzękiem, od którego można było
dostać zawału. Znów usłyszałem skrzypnięcie desek; napastnik ruszył w stronę rogu i zaczął
ciąć powietrze mieczem. Na czworakach podszedłem do miejsca, gdzie powinien stać, i z nożem
w prawej ręce lewą próbowałem znaleźć jego udo. Pomyliłem się tylko trochę, bo chwyciłem go
za kolano. Ledwo zdążył krzyknąć zaskoczony i przestraszony, wbiłem nóż w jego udo i
rozciąłem ciało

gwałtownym ruchem. Wrzasnął z bólu i poczułem, jak uderza mnie po łopatkach rękojeścią

miecza. Krew z rany w udzie chlusnęła mi na twarz. W okamgnieniu zmoczyła mi tors i byłem
pewien, że już z nim koniec.

Rzuciłem nóż, odczołgałem się z zasięgu jego miecza i ponownie wpełzłem pod łóżko.

Rozdzierające jęki napastnika wypełniły komnatę, początkowo głośne i stopniowo coraz
słabsze. W końcu usłyszałem, jak osuwa się na podłogę. Pojękiwał cicho, próbując zatamować
tryskającą krew. Czułem jej metaliczny zapach. Chociaż było ciemno jak w grobie, oczyma
wyobraźni widziałem, co się dzieje: przeciąłem mu tętnicę biegnącą wzdłuż wewnętrznej strony
uda i jeśli nie znajdzie czegoś, żeby ucisnąć udo i powstrzymać upływ krwi, nim serce zabije mu
trzydzieści razy, będzie martwy.

Drzwi komnaty otworzyły się z hukiem i do środka wpadła gromada zbrojnych z pochodniami.

Zaroiło się od świateł, pomieszczenie wypełnił gwar podniesionych głosów. Mężczyzna leżał na

background image

podłodze pośród jeziora krwi. Jego wykrzywiona z bólu twarz była blada jak ściana.
Wysunąłem głowę spod łóżka i popatrzyłem na niego.

Nim opadł bez życia w karmazynową kałużę, zdołał wyszeptać cztery słowa:

–Tylko nie mojego syna…

background image

ROZDZIAŁ 2

Niedoszły zamachowiec, Lloyd ap Gryffudd, był jednym z ludzi zwerbowanych niedawno

przez brata Tucka w południowej Walii. Miał opinię doświadczonego łucznika i godnego
zaufania żołnierza – tak przynajmniej powiedział mi Owain, kapitan łuczników. Było jasne, że
Owain czuje się w jakimś stopniu odpowiedzialny za to, że jeden z jego ludzi próbował zabić
Robina. Kiedy tej nocy rozmawialiśmy przy winie – którego bardzo mi było trzeba – wyraźnie
widziałem, jak ogromnie jest poruszony. Po zamieszaniu wywołanym przez Lloyda dwór znów
ucichł. Służący wynieśli zwłoki i zmyli krew z podłogi, a kapitan walijskich łuczników i ja
siedzieliśmy przy długim stole w jadalni i rozmawialiśmy o nieudanym zamachu.

–Musiał być pijany albo po prostu oszalał – mówił Owain. – Tak potworna zbrodnia na

pewno nie uszłaby mu płazem. Ludzie rozerwaliby go na strzępy, nim zdołałby przebiec sto

jardów. Dobrze wiesz, że kochają Robina, wręcz go wielbią.

–Może tak, a może nie – odparłem. – To było ryzykowne, ale we dworze wszyscy

spali, mógł więc bez trudu zabić Robina i Marie-Anne i uciec przez okno, nim ktoś cokolwiek

by zauważył. W stajni stał osiodłany koń, a w zamieszaniu po śmierci Robina, kiedy na

zamku wszyscy biegaliby jak szaleni, miałby sporą szansę się wymknąć. Nie sądzę, żeby był

szaleńcem. Raczej czymś go do tego skłoniono – obietnicą szczodrej zapłaty, pogróżkami albo

jednym i drugim. Owain spochmurniał jeszcze bardziej.

–Z rana popytam moich ludzi – obiecał. – Jak myślisz, co powie Robin, kiedy się o tym dowie?

–Nie będzie zadowolony – odparłem.

Wstałem od stołu, zostawiając Owaina wpatrzonego w swój kielich, i opadłem na moje

posłanie przy palenisku. Chociaż wiedziałem, że nikt nie chce mnie zabić, postanowiłem spać z
nożem w ręku. Byłem wyczerpany, więc kiedy tylko poczułem w dłoni chłodne ostrze
hiszpańskiego sztyletu, zapadłem w kamienny sen.

Robin i jego brzemienna żona wrócili nazajutrz wczesnym rankiem, słonecznym jak

większość dni tej pogodnej wiosny. Marie-Anne miała ogromny brzuch, rumieńce na

policzkach i siedziała niczym królowa na wielkim krześle umieszczonym na wozie ciągniętym
przez osła. Wokół niej siedziały dwórki. Pomachałem do jednej z nich, mojej małej przyjaciółki
Godify, a ona odpowiedziała mi nieśmiałym uśmiechem. Odwróciłem się, by powitać Robina, i
zrelacjonowałem mu pokrótce wypadki ostatniej nocy. Mój pan był pod wrażeniem,

background image

usłyszawszy, że własnoręcznie zabiłem niedoszłego zamachowca.

–Rzucił się na ciebie z mieczem, kiedy spałeś jak zabity, a mimo to wyprawiłeś go na

tamten świat nożykiem do paznokci? – dopytywał się, kiedyśmy wchodzili z zalanego

słońcem dziedzińca w półmrok budynku. Słysząc, że mówi ze szczerym podziwem, nawet nie

próbując się ze mną drażnić, poczułem się trochę nieswojo.

–To był nożyk do owoców – sprostowałem.

Robin tylko machnął ręką.

–Wiedziałem, że potrafisz sklecić dobrą pieśń o bohaterskich czynach, Alanie, ale nie miałem

pojęcia, że sam chcesz być bohaterem takich opowieści – rzekł z uśmiechem. W jego głosie
słychać było lekką drwinę i na swój sposób uspokoiło mnie to.

–Cóż, panie, skoro zasnąłem w twoim łóżku i wzięto mnie za ciebie, uznałem, że powinienem

się wykazać jakimś bohaterskim czynem.

Robin uśmiechnął się szerzej.

–Bezczelny pochlebca. Wiesz lepiej niż ktokolwiek inny, że żaden ze mnie bohater.

–Wszystkie pieśni mówią o tobie jak o bohaterze, panie, więc ani chybi nim jesteś -

powiedziałem z udawaną emfazą.

Parsknął śmiechem, lecz po chwili spoważniał i poprowadził mnie do długiego stołu w jadalni.

Usiedliśmy. Pojąłem, że skończył się czas żartów.

–No, gadaj wreszcie – rzekł Robin. – Co to za jeden i dlaczego chciał mnie posiekać?

–Za twoją głowę wyznaczono wysoką cenę, panie – przypomniałem mu. – Bardzo

wysoką. Twój dawny wróg sir Ralph Murdac daje sto funtów czystego niemieckiego srebra.

Przy stole zapadła cisza. Robin wpatrywał się we mnie, szczerze zdumiony. Suma była zaiste

oszałamiająca – dość, by człek przeżył wygodnie swoje lata na tym łez padole, mógł pozostawić
pokaźny spadek synom i zadbać o posag dla córek. I więcej niż warte było całe Westbury.

–A więc ten gad wylazł z dziury – odezwał się Robin, przerywając milczenie. – Idź po

Małego Johna, Owaina, sir Jamesa i Tucka, a potem opowiesz nam o wszystkim, co wiesz.

Podałem mu list, który przez cały ranek palił mą pierś pod tuniką. Robin złamał

background image

królewską pieczęć i zaczął czytać, a ja udałem się po jego przybocznych.

Kiedy potem czekaliśmy, aż wszyscy zbiorą się w jadalni, Robin spojrzał na mnie i spytał:

–Co, u diaska, masz na głowie? Wyglądasz jak stręczyciel upadłych niewiast.

Nie odpowiedziałem, urażony tą krytyką mojego nowego błękitnego kaptura, który kupiłem z

Londynie. Wykonany z najlepszej wełny, miękkiej jak policzki niemowlęcia, był ozdobiony
drobinkami złota w kształcie diamentów i czerwonymi gwiazdkami i miał długi ogon, który
opadał na ramię niczym oswojony wąż. Londyński kapelusznik zapewniał mnie, że to ostatni
krzyk mody, więc bardzo sobie ceniłem ten nabytek.

Dziesięć minut później Mały John, sir James Brus, kapitan Owain, Robin i ja siedzieliśmy przy

stole z kuflami piwa w rękach.

–Tuck jest w kościele, odprawia mszę za zmarłego – wyjaśnił Mały John.

Robin skinął głową. Mały zamkowy kościółek pod wezwaniem Świętego Mikołaja odwiedzał

tylko wtedy, kiedy było to konieczne. Wiedziałem dlaczego: w głębi serca nie był
chrześcijaninem. Brutalny ksiądz, który nękał go w młodości, zaszczepił w nim głęboką
nienawiść do Kościoła, więc choć Robin zamierzał uczestniczyć w zbliżającej się wielkiej
pielgrzymce, to w jego duszy nie było miejsca dla naszego Pana i Zbawcy Jezusa Chrystusa.
Jeśli wyda ci się to oburzające, czytelniku tego manuskryptu, zapewniam, że z jakichś
powodów ludzie Robina albo godzili się z jego brakiem wiary, albo udawali, że o nim nie wiedzą.
Uwielbiali go i szli za nim, choć z pewnością był skazany na wieczne potępienie.

–Na rany Chrystusa, pięknieś się wczoraj spisał, młodzieńcze – rzekł Mały John,

wyrywając mnie z zamyślenia. – Sam bym nie zrobił tego lepiej.

Przyznaję, że zarumieniłem się na te słowa. Niech Bóg wybaczy mi dumę, ale wiedziałem, że

spisałem się dobrze. W przeciwieństwie do Robina John rzadko obdarzał kogoś
komplementami, a że uczył mnie walczyć, jego pochwała wiele dla mnie znaczyła.

–No, Alanie, dość tej dramatycznej pauzy. Wszak nie śpiewasz pieśni. Opowiedz o

naszym starym znajomku sir Ralphie Murdacu – odrzekł Robin, wbijając we mnie jasnoszare

oczy. – Sądziłem, że wciąż przebywa w ponurej szkockiej dziczy, bez obrazy, sir Jamesie.

Szkot skrzywił się, ale nic nie powiedział.

Jeszcze kilka dni temu i ja myślałem, że Murdac ukrywa się w Szkocji. W bitwie pod Linden

Lea jego siły uległy wojsku Robina, więc uciekł do swoich krewnych na północ od granicy.
Uciekał nie tylko przed zemstą Robina; ale i przed królem Ryszardem, musiałby bowiem mu

background image

wyjaśnić, co się stało ze srebrem, które jako szeryf Nottingham zbierał na wyprawę do Ziemi
Świętej. Zamiast przesłać je do królewskiego skarbca zatrzymał pieniądze

dla siebie i teraz bał się gniewu Ryszarda. Najwyraźniej jeszcze sporo mu zostało, skoro mógł

zaoferować sto funtów cennego kruszcu za głowę Robina.

–Cóż, powrócił – odparłem. – I pragnie twojej krwi.

Odstawiłem kufel z piwem i zacząłem opowieść:

–Zakończyłem nasze sprawy w Winchester, Oksfordzie i Londynie. Wszystko poszło

zgodnie z planem, więc pojechałem na północ, do Nottingham, by przekazać twe dary księciu

Janowi…

Młody brat króla został po śmierci ojca hojnie obdarowany – Ryszard przekazał mu hrabstwa

Derby i Nottingham, mianował lordem Lancaster, Gloucester i Marlborough, oddał też liczne
majątki w Walii i Irlandii. Książę przyjął mnie w głównej komnacie królewskiego zamku w
Nottingham, ale nie okazał królewskiej łaski. Chociaż byłem wyczerpany podróżą i
przemoczony po oberwaniu chmury, zażądał, bym niezwłocznie stanął przed jego obliczem.
Powiedziano mu, że mam dla niego dar, i nie mógł się doczekać, kiedy go otrzyma. Przyszedłem
więc mokry i zziębnięty do wielkiej sali – wyglądałem zaiste żałośnie wśród bogato odzianych
dworzan i książęcych zauszników – by przekazać dar od Robina: parę sokołów myśliwskich,
którą kupiłem w Londynie. Były to wspaniałe ptaki, dorodne, o szerokich, cętkowanych
skrzydłach, kremowych piersiach z czarnymi plamkami i zakrzywionych dziobach w odcieniu
błękitu przechodzącego w czerń na imponujących czubach. Ptaki miały na głowach kaptury z
czerwonej hiszpańskiej skóry ozdobione srebrnymi dzwoneczkami. Nie bez trudu przekonałem
londyńskiego sokolnika, by mi je sprzedał, a żeby dobić targu, musiałem głęboko sięgnąć do
sakiewki mojego pana. Wraz z sokołami przekazałem księciu list od Robina, który przekazywał
zwyczajowe wyrazy uszanowania potężnemu sąsiadowi – zamek w Kirkton znajduje się
niespełna czterdzieści mil na północ od Nottingham, a kilka innych posiadłości Robina nawet
jeszcze bliżej.

Książę Jan, niewysoki młodzieniec o ciemnorudych kręconych włosach i krępej sylwetce,

kocha polowania, więc zachwycał się sokołami niczym matka noworodkiem. Na list ledwie
spojrzał, po czym podał go stojącemu obok postawnemu rycerzowi z mieczem u boku i siwym
kosmykiem pośrodku rudej czupryny. Gdy popatrzył na mnie, dojrzałem, że ma oczy lisa –
orzechowe, ale nakrapiane żółtymi cętkami i dziwnie rozbiegane, co wcale mi się nie spodobało.

–Co mam z tym zrobić? – zapytał po francusku, zerkając na list.

–No tak, tobie na nic się nie przyda – odpowiedział książę z ironią w głosie i odebrał mu list. –

Musisz w końcu nauczyć się czytać, Mally.

background image

Odwrócił się i podał list niskiemu, ciemnowłosemu mężczyźnie odzianemu na czarno,

który stał nieco z tyłu ze wzrokiem utkwionym w małym, inkrustowanym klejnotami

brewiarzu.

–To od twego dawnego partnera z lekcji fechtunku, zwanego obecnie hrabią Locksley

–rzekł książę chropawym, wysokim głosem, w którym słychać było pogardę dla całego

świata.

Mężczyzna w czerni zamknął brewiarz, wziął list i popatrzył na mnie lodowatymi oczyma,

niezdradzającymi jakichkolwiek emocji. Potem zaczął czytać.

Dopiero wtedy ze zdumieniem uświadomiłem sobie, że to sir Ralph Murdac, były szeryf

Nottingham, człowiek, który kazał zabić mego ojca, a latem zeszłego roku torturował mnie w
śmierdzącym lochu w Winchester. Jego śmierci pragnąłem bardziej niż czegokolwiek innego,
zacisnąłem więc dłoń na rękojeści sztyletu i przez chwilę rozważałem, czy po prostu nie
podejść do niego i wbić mu ostrze w brzuch. Dzięki Bogu wrócił mi zdrowy rozsądek. Wszak
byłem gościem na dworze księcia z królewskiego rodu, a w komnacie znajdowało się kilka
tuzinów świadków. Gdybym na ich oczach zaszlachtował Murdaca, to jeszcze przed
zmierzchem zadyndałbym na stryczku.

Murdac podniósł wzrok znad listu i obrzucił mnie kolejnym spojrzeniem.

–Każ mu coś zaśpiewać – powiedział miękką, sepleniącą francuszczyzną, którą

doskonale znałem. A że książę Jan właśnie szczebiotał coś do jednego z sokołów, powtórzył

nieco głośniej: – Tu jest napisane, że ten ubłocony nieszczęśnik to osobisty trubadur Robina z

Locksley. Każ mu coś zaśpiewać, sir, niech nas zabawi.

Powiódł wzrokiem po dworzanach, z których szeregów słuchać było służalcze potakiwania.

Postawny rycerz z kosmykiem białych włosów uśmiechnął się triumfalnie, wyczuwając moje
zakłopotanie.

–Co? – zapytał książę. – Ach tak, to świetny pomysł. Zaśpiewaj nam coś, chłopcze.

Stałem przed nimi, ociekając wodą, drżąc z zimna, wyczerpany, bez mojej lutni,

zastanawiając się nad skrytobójstwem, a ten królewski idiota chce, żebym zaśpiewał?

–Mój panie, jestem przemoczony, więc jeśli pozwolisz, chciałbym się oddalić i

przebrać…

background image

–Nie wymiguj się – przerwał mi Murdac, a w jego oczach błysnęło okrucieństwo. –

Jego Wysokość rozkazał śpiewać. Więc śpiewaj, chłopcze, śpiewaj! – Klasnął w dłonie i

posłał mi jadowity uśmiech.

Patrzyłem na niego, a krew aż gotowała mi się w żyłach z nienawiści. Wyszczuplał od czasu,

kiedy widziałem go ostatnio, i przybyło mu zmarszczek, ale był odziany w czarny jedwab
obszyty futrem, a na szyi miał złoty łańcuch z ogromnym rubinem. Dobrze znałem ten

kamień. Zacisnąłem pięść na rękojeści sztyletu, bliski rzucenia na szalę własnego życia. Ale

wtedy uświadomiłem sobie, że nie chcę zabić go tu i teraz, nadstawiając karku. Pragnąłem go
upokorzyć, tak jak on upokorzył mnie w tym śmierdzącym lochu. Pragnąłem, żeby błagał o
przebaczenie za to, że zabił mego ojca, że mnie torturował i zabił moich przyjaciół. Puściłem
więc rękojeść sztyletu, złożyłem dłonie za plecami i zacząłem śpiewać.

Nie pamiętam, co śpiewałem. Pewnie jedną z wielu piosnek, które sam ułożyłem. Wiem tylko,

że po pierwszej piosence kazali mi zaśpiewać kolejną, a potem jeszcze jedną. W końcu książę
Jan znudził się tą okrutną zabawą i mnie odprawił. Pokłoniłem się nisko wściekły i upokorzony,
a on sięgnął do swojej sakwy, gmerał w niej chwilę, po czym rzucił mi pod nogi dwa srebrne
pensy. Rycerz o lisim spojrzeniu roześmiał się w głos, widząc tę zniewagę. Trubadurzy mogli się
spodziewać podarków od zadowolonych panów, ale rzucanie pieniędzy – jak akrobacie, który
wywinął salto, czy żebrakowi grającemu na ulicy – było gorsze niż policzek.

Pokłoniłem się po raz drugi i, nie zważając na monety błyszczące u mych stóp pośród

zwierzęcych kości, psiej sierści i błota, odwróciłem się i wyszedłem z sali.

–Cóż za zuchwały człek! – usłyszałem głos księcia Jana, idąc do wielkich dębowych

drzwi. – Widzieliście? Odwrócił się do mnie plecami. Powinienem kazać go wybatożyć.

–Pochodzi z gminu – odparł sir Ralph Murdac – więc brak mu wychowania i

odpowiednich manier. Był też wyjęty spod prawa. Dopiero wasz królewski brat okazał mu

łaskę. Wtrąciłem go do lochu za jego występki, ale ten szczwany łotrzyk zdołał się stamtąd

wydostać i uciekł…

Wyszedłem z sali na zamkowy dziedziniec. Nogi miałem jak z waty. Przysiadłem na

kamiennym bloku i przymknąłem oczy oszołomiony ze wstydu. Zacząłem sobie wyobrażać, jak
sir Ralph Murdac, skuty kajdanami i zakrwawiony po torturach, błaga o litość. Poczułem się
znacznie lepiej, ale wtedy usłyszałem tupot stóp. Otworzyłem oczy i ujrzałem pazia, który stał
przede mną z wyciągniętą ręką, na której leżały trzy przybrudzone srebrne pensy.

background image

–Prze-prze-przepraszam, panie, ale to twoje srebro – wyjąkał.

Przez chwilę zastanawiałem się, czy to nie kolejne upokorzenie wymyślone przez Murdaca i

jego nowego patrona. Spojrzałem na pazia. Miał nie więcej niż jedenaście lat, dziecięcą twarz i
szczere spojrzenie.

–Zatrzymaj to, chłopcze – odparłem. Wyraźnie się stropił.

–Ależ panie, to twoja zapłata. Od księcia. Kró-kró-królewski dar.

–Nie zamierzam go przyjąć – burknąłem i wtedy dotarło do mnie, że to nie on jest

winien memu upokorzeniu, więc nie powinienem okazywać mu niechęci. Uśmiechnąłem się i

dodałem: – Kup sobie coś na targu, ciastko albo nowy nóż.

Patrzył na mnie niepewnie, więc zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie słabuje na

umyśle. W końcu straciłem cierpliwość i, oparłszy się wygodniej na kamieniu, na powrót
pogrążyłem się w rozmyślaniach.

–Wybacz mi, panie, że pytam – odezwał się chłopiec, wytrącając mnie z cudownego

snu na jawie, w którym Murdac wisiał nad jamą pełną węży – ale czy Jego Książęca

Wysokość nie powiedział, że służysz u hrabiego Locksley, którego ludzie zwą Robin

Hoodem? – Jego oczy błyszczały podnieceniem i w końcu zapanował nad jąkaniem.

–Tak, mam zaszczyt mu służyć – odparłem z uśmiechem. Znałem wielu takich

chłopców jak on, spotykałem ich w całym kraju. Zafascynowanych legendami o Robin

Hoodzie i jego kompanach, którzy jadali na leśnych polanach, spali pod gwiazdami i kpili ze

stróżów prawa. Mógłbym opowiedzieć mu kilka historii, po których zmieniłby zdanie o

Robinie – o krwawych ludzkich ofiarach, o bezczelnych kradzieżach i wymuszeniach, o

okaleczaniu wrogów – ale jak zwykle się powstrzymałem.

–Dałbym wszystko za zaszczyt… – chłopiec przełknął ślinę -… służenia mu. I mam wieści,

któ-któ-które go dotyczą.

–Cóż to za wieści? – spytałem.

–Sir Ralph Murdac chce, by twój pan zginął.

background image

–To żadna nowina, chłopcze. Sir Ralph i Robin z Sherwood byli wrogami, zanim ty przyszedłeś

na świat – powiedziałem i znów przymknąłem powieki.

–Ale sir Ralph rozgłosił, że da sto funtów w czystym niemieckim srebrze temu, kto zabije

twego pana i przyniesie jego głowę – oznajmił chłopak.

Błyskawicznie otworzyłem oczy. Byłem oszołomiony. Nie miałem pojęcia, że Murdac może aż

tyle zapłacić za śmierć jednego człowieka.

–Skąd o tym wiesz? – zapytałem.

–Po-podsłuchałem, jak sir Ralph mówił kapitanowi zamkowej straży, żeby przekazał swoim

ludziom wieść o nagrodzie. – Chłopiec spojrzał na mnie błagalnie. – Jeśli przekażesz te wieści
Robinowi, panie, może spojrzy na mnie przychylnym okiem i przyjmie mnie na służbę.

Pomyślałem, że może wcale nie jest tępy. W głowie zaczęła mi kiełkować śmiała myśl o tym,

jak dać się wykazać chłopcu, sobie sprawić nieco satysfakcji, naprawić krzywdę i zranić dumę
Ralpha Murdaca.

–Jak cię zwą, chłopcze? – zapytałem.

–William, panie.

–I służysz tu jako paź? – upewniłem się.

–Tak, panie. Pracuję w kuchni… ale w święta czasami pozwalają mi posługiwać w

dużej sali.

–Naprawdę chciałbyś służyć Robertowi z Locksley?

–Tak, panie, będę mu służył wiernie, tak jak powinno się służyć takiemu człekowi jak on.

Przysięgam na Maryję Pannę, Matkę Bożą.

–Jeśli chcesz służyć Robinowi, najpierw musisz służyć mnie. A za kilka miesięcy

będziesz mógł dołączyć do mojego pana w wielkiej pielgrzymce do Ziemi Świętej. Ten

przywilej da ci też obietnicę zbawienia i odpuszczenia wszelkich grzechów. Co ty na to?

Chłopak kiwał głową tak szybko i gwałtownie, że bałem się, by nie złamał sobie karku.

–Ale pamiętaj, Williamie, nigdy, przenigdy i nikomu na świecie nie możesz

powiedzieć, że służysz memu panu, lordowi Locksley, póki nie nadejdzie czas, byś odszedł z

background image

tego zamku i dołączył do niego. Obiecujesz?

–Tak, panie. Jestem nowy w Nottingham i sam jak palec na świecie, nie mam rodziny

ani przyjaciół, z którymi mógłbym rozmawiać. – Spuścił wzrok. – Ojciec został ok-okrutnie

zamordowany przez złodziei, a matka zmarła wkrótce potem z żalu.

Chlipnął żałośnie i ogarnęło mnie współczucie dla tego biednego chłopaka. Wiedziałem, jak to

jest nie mieć nikogo.

–Możesz jednak poczuć pokusę – rzekłem – by powiedzieć komuś, że potajemnie

służysz słynnemu Robin Hoodowi. To naturalne. A wiedz, że jeśli komukolwiek choćby o

tym piśniesz, nigdy nie będziesz mógł służyć Robinowi. Rozumiesz?

–Tak, panie.

–Jest coś, co mógłbyś zrobić, aby udowodnić, że naprawdę chcesz mu wiernie służyć.

–Powiedz tylko, co to takiego, panie, a zrobię wszystko.

–Jest pewien niezwykle cenny klejnot, który prawnie należy do żony Robina, lady

Marie-Anne. Ale sir Ralph Murdac go ukradł i teraz nosi go na szyi… Widziałeś ten wielki

czerwony rubin… Chcę, żebyś pomógł mi go zwrócić prawowitej właścicielce.

Nawet nie mrugnął na myśl o rozboju w biały dzień. Zgodził się od razu, kiwając głową równie

energicznie jak wcześniej. Byłem pewien, że świetnie się nada do drużyny Robina. Objąłem go
więc za ramię i wyjaśniłem mu, co zrobimy i w jaki sposób.

Spędziłem w Nottingham dwa kolejne dni, ale nie na zamku. Nie chciałem tam zostać,

by nie wezwano mnie ponownie przed oblicze księcia Jana na kolejną rundę muzycznego

upokorzenia. Zatrzymałem się w domu mojego starego przyjaciela Alberta, jeszcze z czasów,
kiedy byłem ulicznym złodziejaszkiem, odcinałem sakiewki bogatym kupcom i uciekałem,
kryjąc się w gęstym targowym tłumie. Albert, który się ożenił i wiódł teraz uczciwe życie,
mieszkał w jednoizbowej norze w najbiedniejszej części starej dzielnicy Nottingham i wolał nie
pytać, co planuję. Domyślał się, że to nic dobrego, znosił jednak moją obecność przez wzgląd na
dawną przyjaźń i srebrnego pensa, którego obiecałem mu po zakończeniu sprawy.

Rankiem drugiego dnia William przyszedł do domu Alberta i powiedział mi, że sir Ralph

Murdac właśnie ogląda pierścienie na uliczce złotników w północnej części miasta.

background image

–Nie jest sam, panie – dodał z obawą. – Towarzyszy mu dwóch zbrojnych.

–To mnie nie martwi – odparłem i faktycznie byłem spokojny. – Ma ze sobą rubin?

–Tak, panie, jak zwykle na złotym łańcuchu. Uśmiechnąłem się.

–W takim razie chodźmy do niego!

Przecisnęliśmy się przez gęsty tłum na rynku i wkrótce dotarliśmy na południowy kraniec ulicy

złotników. Jako że nie chcieliśmy, by Murdac nas rozpoznał, William wysmarował sobie twarz
błotem i naciągnął kaptur na samo czoło, ja zaś ubrałem się w charakterystyczny niebieski
żołnierski płaszcz. Włożyłem kolczugę i przypasowałem miecz, a zakrwawionym bandażem
zasłoniłem oko i spory kawałek policzka. Nad górną wargą przykleiłem sobie sporą kępkę
czarnych włosów Alberta i ukryłem blond loki pod kapeluszem o szerokim rondzie. Szczerze
mówiąc, wyglądałem nieco cudacznie, ale Albert stwierdził, że na pewno nikt mnie nie
rozpozna. Sztuczny czarny wąsik dodawał mi powagi. Gdyby nawet później domyślili się, że był
to ktoś w przebraniu, to wszyscy na zamku byli przekonani, iż trubadur Alan Dale wyjechał z
Nottingham dwa dni wcześniej z podkulonym ogonem, więc na pewno nie będą mnie
podejrzewać o kradzież.

Nasz plan był bardzo prosty, bo takie zawsze są najlepsze. Wykonywałem tę sztuczkę już

kilkakrotnie, choć ostatnio przed ponad dwoma laty. Wszystko zależało od zaskoczenia,
zgrania w czasie i naturalnej ludzkiej reakcji na powalający cios w brzuch.

Sir Ralph Murdac stał przy sklepowej ladzie wychodzącej na ulicę. W środku było jedynie

dwóch młodych czeladników pochłoniętych pracą: stukali w jakiś delikatny przedmiot małymi
młotkami. Jak zwykle poczułem dreszcz podniecenia wywołany zbliżającą się akcją. Obok
Murdaca stał mistrz złotnictwa i pokazywał mu piękną złotą broszę. Wyszedł przed zakład, by
osobiście powitać znamienitego klienta. Dwaj zbrojni odziani w barwy Murdaca – czerń i
czerwień – jakieś dziesięć jardów dalej znudzeni podpierali ścianę.

Ruszyłem w stronę kramu, przed którym sir Ralph targował się ze złotnikiem, i zatrzymawszy

się o dom wcześniej, udawałem, że przyglądam się eleganckim złotym ostrogom. William szedł
za mną w bezpiecznej odległości. Stojąc jakieś sześć jardów od Murdaca, kątem oka widziałem
skradającego się chłopca. Poruszał się jak drapieżnik, przystając to po jednej, to po drugiej
stronie ulicy. Oglądał, ale nie dotykał przedmiotów wyłożonych na ladach, nie chcąc zwracać na
siebie uwagi. Ale każdy, kto by na niego spojrzał i dostrzegł jego ruchy, pomyślałby, że śledzi
mnie niczym kot, który zbliża się do niczego nieprzeczuwającej ofiary. W końcu stanął tuż
obok, między mną a Murdakiem.

Sprytny smyk nawet na mnie nie spojrzał, tylko dotknął palcem mego uda.

–Teraz – szepnąłem i od razu krzyknąłem: – O rety! Łapać złodzieja!

William błyskawicznie rzucił się w stronę sir Ralpha.

background image

–Moja sakiewka! – wrzasnąłem i puściłem się za nim w pogoń. Staliśmy zaledwie

sześć jardów od Murdaca, więc William wpadł na niego w mgnieniu oka, uderzając go głową

prosto w brzuch, tuż pod żebrami. Deptałem mu po piętach, wydzierając się:

–Złodziej! Złodziej!

Kiedy chłopak wyrżnął czupryną w brzuch Murdaca, ten jęknął z bólu i zgiął się wpół. William

odbił się od niego i rzucił do ucieczki, a ja wskazywałem go palcem i krzyczałem, by się
zatrzymał. Wszyscy patrzyli na biegnącego chłopca, ja zaś udawałem, że podtrzymuję sir
Ralpha. Otoczyłem go ramieniem, sprawnie zdjąłem złoty łańcuch z jego pochylonego karku i
wsunąłem do rękawa tuniki. Odskoczyłem od zdumionego szlachcica i minąwszy jego równie
oszołomionych zbrojnych, z donośnym okrzykiem „Wybacz, panie, ale muszę go dopaść!”
zniknąłem za rogiem.

William, muszę to przyznać, biegał szybciej ode mnie, lecz i ja byłem w niezłej kondycji. W

ciągu zaledwie kilku chwil pokonaliśmy sto kroków dzielących nas od skrzyżowania trzech ulic.
Na skrzyżowaniu William stał przez moment, po czym skrył się w zakrystii kościoła. Wbiegłem
tam za nim, przekazałem mu rubin i wróciłem na skrzyżowanie. Na ulicach pełno było wozów
zaprzężonych w woły, konnych, handlarzy z wielkimi pakami, gospodyń z koszami, trafił się
nawet owczarz ze stadem. William wmieszał się w tłum i ruszył raźnym krokiem, ale bez
zbędnego pośpiechu, ulicą po lewej.

Obejrzałem się – nadbiegali dwaj zbrojni Murdaca. Wskazałem ulicę po prawej i ruszyłem

pędem w tamtą stronę.

–Tam uciekł! Niech ktoś go zatrzyma! – krzyczałem, wywołując sporo zamieszania.

Ludzie porzucali swoje zajęcia, aby biec ze mną. Tego nie planowałem, ale na szczęście

zobaczyłem na ulicy chłopca w wieku Williama.

–To on! To ten złodziej – wrzasnąłem i zachęciwszy gestem biegnących ze mną, by go

zatrzymali, oparłem się o ścianę, udając, że łapię oddech.

Pechowy młodzik, widząc, że gromada wściekłych mieszczan pędzi w jego stronę z okrzykami

„Złodziej!”, puścił się biegiem jak wystraszony zając. Kiedy tylko tłum mnie minął, skręciłem w
pierwszy napotkany zaułek. Niebieski płaszcz, bandaż i kapelusz ukryłem w stercie mokrego
siana. Idąc na południe, by spotkać się z Williamem u Alberta, poplułem w dłonie i zerwałem z
twarzy fałszywy wąsik.

–Dobrze się spisałeś – rzekł Robin, wysłuchawszy mojej opowieści, i się roześmiał. Jego

reakcja była niczym w porównaniu z reakcją Małego Johna. Tubalny śmiech olbrzyma odbijał

background image

się echem po całej sali, łzy ciekły mu po policzkach i z rozbawieniem klepał po plecach
krzepkiego Owaina. Nawet sir James de Brus zdobył się na uśmiech.

–I masz ten rubin ze sobą? – zapytał Robin.

–Owszem. – Otworzyłem sakwę i wyciągnąłem z niej płócienne zawiniątko.

Robin wysłał służącego po Marie-Anne, a nim czcigodna połowica mego pana zdołała dotoczyć

się do stołu w asyście swej dwórki Godify, rozwinąłem pakunek i wyjąłem zeń owoc
przestępstwa.

–Musimy nagrodzić Williama pracą na dworze – przypomniałem Robinowi.

–Racja, przyda się ktoś z talentem do takich psot – odparł, patrząc na wielki klejnot. W

pogrążonej w półmroku sali rubin błyszczał złowrogo jak zastygła kropla diabelskiej krwi.

–Należy do ciebie, pani – powiedziałem i, uniósłszy klejnot na złotym łańcuchu, podałem go

Marie-Anne.

Wzięła go i odwróciła się do Godify, szczupłego dziewczęcia lat dwunastu, w którym dopiero

miała rozkwitnąć kobiecość. Godifa, wychowana pośród wyrzutków z bandy Robin Hooda,
teraz służyła Marie-Anne jako pokojówka, towarzyszka i przyjaciółka.

–Jest twój, Goody, na pewno pamiętasz? – Marie-Anne zawiesiła łańcuszek na szyi

dziewczynki. – Należał do twojej matki, ty mi go pożyczyłaś, a ja zgubiłam go, kiedy w

zeszłym roku schwytał mnie sir Ralph. – Uśmiechnęła się. – Jesteś już na tyle duża, że możesz

go nosić.

Goody spojrzała na wielki czerwony rubin spoczywający między kiełkującymi piersiami.

Potem podniosła głowę i popatrzyła na mnie oczyma błyszczącymi ze szczęścia.

–Jak myślisz, Alanie, czy mi w nim do twarzy?

–Wyglądasz pięknie – odparłem, i nie był to czczy komplement. Odkąd widziałem ją ostatnio,

zaledwie kilka tygodni temu, jej twarz zrobiła się mniej krągła, a kości policzkowe

się uwydatniły. Włosy miała długie i gęste, tej samej barwy co złoto na jej szyi. Już

wyobrażałem sobie ślicznotkę, jaką stanie się za kilka lat, powtórzyłem więc: – Naprawdę
cudownie.

O dziwo, spłonęła rumieńcem, podeszła do mnie i pocałowała mnie w policzek, szepcząc:

„Dziękuję ci, Alanie”, a potem wypadła z komnaty jak z procy, wołając po drodze do Marie-
Anne, że musi się przejrzeć w jej srebrnym lustrze.

background image

–Brakuje jej ogłady – skomentował Robin, uśmiechając się do mnie. – Wciąż ma ogień

w duszy.

Rok wcześniej, po niszczycielskim pożarze, w którym zginęli rodzice Godify, ludzie Murdaca

ścigali ją i mnie po najdalszych zakątkach Sherwood. Uciekliśmy konnym sir Ralpha,
przeżyliśmy atak dzikich wilków i napaść szaleńca, który chciał nas zjeść żywcem -to Goody
nas uratowała, dzielnie dźgając go sztyletem w oko. W jej duszy płonął dziki ogień i dobrze
wiedziałem, że nie sposób go zgasić.

–Rychło trzeba będzie znaleźć jej męża, Alanie. Może ty zdołasz poskromić tę kocicę

–oznajmił Mały John i wybuchnął tubalnym śmiechem.

Posłałem mu gniewne spojrzenie.

–Goody to jeszcze dziecko – burknąłem. – Uważam ją za siostrę, opiekuję się nią i nie

pozwolę tak o niej mówić. Nikomu!

Mały John wydawał się zaskoczony moim wybuchem, ale nic nie powiedział. Odezwała się za

to Marie-Anne, jak zwykle łagodząc napięcie.

–Jesteśmy ci winni wdzięczność za odzyskanie klejnotu, drogi Alanie – rzekła. – Ale

czy mógłbyś jeszcze raz opowiedzieć, jak go zdobyłeś? Nie słyszałam tej historii.

Połechtany w ten sposób, opowiedziałem pięknej Marie-Anne, jakim był dzielny i sprytny i jak

wystrychnąłem na dudka sir Ralpha. Ci, którzy słyszeli tę opowieść, oddalili się od stołu, a
przysiadło się kilka innych osób. Przyniesiono wino, potem strawę. Marie-Anne opowiedziała o
swojej wizycie u zielarki. Dowiedziała się od niej, że urodzi chłopca, który wyrośnie na silnego
mężczyznę i wielkiego wojownika.

–Przynajmniej kopie jak wojownik – powiedziała ze śmiechem.

Była niedziela, więc nie czekała nas żadna praca. Strawiliśmy dzień na opowieściach,

zagadkach i innych rozrywkach. Kiedy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, przyniosłem
moją lutnię z drewna jabłoni i śpiewałem przy jej dźwiękach, póki nie nadszedł czas na sen.

Ćwiczyliśmy w Kirkton bardzo intensywnie. Każdego ranka udzielałem łucznikom lekcji

władania mieczem. Gdy łucznikowi zabraknie strzał, staje się bezbronny. Robin, chcąc

uniknąć tego zagrożenia, wyposażył swoich łuczników w miecze, a ja miałem nauczyć ich

posługiwania się nimi. Nie jest łatwo szkolić dwie setki ludzi, więc podzielono łuczników na
dwudziestoosobowe grupy pod wodzą młodszych oficerów zwanych drużynowymi, którym
płacono podwójną stawkę i którzy odpowiadali przed Owainem za dyscyplinę swoich ludzi.

background image

Zwykle zbierałem drużynowych mniej więcej godzinę przed zajęciami, wyjaśniałem im, co tego
dnia będziemy ćwiczyć – na przykład prosty blok czy pchnięcie – i pracowałem z nimi tak długo,
aż to opanowali. Następnie drużynowi demonstrowali wszystko swoim ludziom. Ja
przechadzałem się po polu, na którym ćwiczyliśmy, i obserwowałem mężczyzn tnących
powietrze, atakujących jeden na drugiego, udzielających sobie porad i w razie potrzeby
korygujących technikę. Od czasu nocnego spotkania z niedoszłym zamachowcem wszyscy
traktowali mnie z szacunkiem i mimo młodego wieku w sprawach miecza słuchali mnie, jakbym
głosił ewangelię. Gdy po dwóch godzinach kazałem łucznikom się rozejść i dalej ćwiczyłem z
Małym Johnem, większość z nich została, by na nas popatrzeć.

John był zbrojmistrzem u ojca Robina i najlepiej spośród wszystkich znanych mi ludzi, może

poza samym Robinem, radził sobie z każdą bronią. W bitwie wolał wymachiwać wielkim
wojennym toporem o dwóch ostrzach, ale kiedy ćwiczył ze mną, zazwyczaj posługiwał się
zwykłym mieczem i tarczą, a ja swoim starym mieczem i hiszpańskim sztyletem. Miecz i tarcza
to podstawowe wyposażenie piechura, czasami dzierżącego także długą włócznię. Nieopodal
miejsca, gdzie moi łucznicy bili się na miecze, Mały John szkolił około setki włóczników. Na
jego wydawane donośnym głosem komendy wykonywali skomplikowane ewolucje i, osłaniając
się tarczami, tworzyli rozmaite formacje: „jeża” -obronny krąg włóczni, „mordę dzika” – szyk
ofensywny w kształcie strzały, czy „ścianę tarcz” – stosowaną wobec podobnie ustawionego
wroga.

Od dawna spierałem się z Małym Johnem o wybór broni dla mnie: on twierdził, że powinienem

używać tarczy, ja wolałem swobodę i szybkość, którą uzyskiwałem bez niej. Przekonywałem
go, że jako adiutant Robina będę musiał przemieszczać się do różnych części jego armii i
przekazywać jego rozkazy. Tarcze w kształcie latawca, których używaliśmy, były ciężkie i
niewygodne, a ja musiałem poruszać się szybko i swobodnie po polu walki. Oczywiście
potrafiłem posługiwać się tarczą, nauczyłem się tego w pierwszych dniach z drużyną Robina, ale
gdy już musiałem walczyć, wolałem elegancki taniec ze sztyletem i mieczem. Mały John uważał
jednak, że wydziwiam.

–W bitwie chodzi o to, żeby zabić jak najwięcej wrogów najszybciej, jak się da, i oszczędzić

jak najwięcej własnych ludzi. To nie taniec ani zabawa. Wroga trzeba zabić szybko i ocalić
kark przed jego mieczem. A do tego potrzebna jest tarcza.

Kręciłem przecząco głową. Hiszpańskim sztyletem byłem w stanie sparować uderzenie

miecza, tułów chroniłem zwykle kolczugą do kolan, głowę solidnym hełmem, a w wirze walki
wolałem móc zadawać ciosy obiema rękami.

Kiedy ćwiczyłem z Johnem, największy problem sprawiała mi jego ogromna siła. Byłem wszak

młodzikiem, szczuplutkim i niewysokim. John zdobywał doświadczenie w boju od ponad
trzydziestu wiosen, miał prawie siedem stóp wzrostu i pierś szeroką niemal na trzy stopy. Kiedy
brał zamach, musiałem przede wszystkim uniknąć ciosu, bo jego siła pokonałaby wszelkie
blokady. Czekałem więc zawsze, aż zaatakuje, robiłem unik, a potem odpowiadałem ciosem na
rękę, w której trzymał miecz. Wiedziałem z doświadczenia, że silne uderzenie w ramię może

background image

złamać kość, nawet jeśli nie przetnie stalowej kolczugi. A człek ze złamaną ręką nie miał ze
mną żadnych szans.

Pewnego słonecznego poranka niedługo po moim powrocie z Nottingham krążyliśmy z Johnem

wokół siebie po skoszonej trawie. Drażniłem się z nim, drwiąc, że skoro wciąż nie ma żony, to
pewnie woli w łóżku małych chłopców. Zarazem uważałem, by stać poza zasięgiem jego miecza.
Odpowiedział mi, żebym podszedł bliżej, to przekonam się, co lubi robić z małymi chłopcami,
takimi jak ja. Świetnie bawiliśmy się tymi sprośnymi żartami, budząc śmiech wśród
obserwujących nas łuczników i włóczników. Ale udało mi się naprawdę zirytować Johna, kiedy
zacząłem recytować wierszyk, który, o ile dobrze pamiętam, brzmiał tak: „Mały John nie
wypięknieje, bo ma brudne przyrodzenie…” Ryknął wściekle i rzucił się na mnie, mierząc w
głowę. Uznałem, że oto nadarza się szansa. Zrobiłem unik przed potężnym ciosem i
zamachnąłem się na jego uniesione ramię. Chybiłem, ostrze mego miecza nawet nie zbliżyło się
do jego ręki. Straciłem równowagę, a chwilę później tarcza Johna z potworną siłą uderzyła w
rękę, w której trzymałem miecz, i w mój bok. Poleciałem w górę, tak że zobaczyłem twarze
tłoczących się wokół żołnierzy, a potem upadłem na ziemię. Świat zawirował mi przed oczami i
z przerażeniem odkryłem, że nie mogę oddychać. Płuca przestały się poruszać, tonąłem na
suchym lądzie.

–Wszystko dobrze, młodziku? – odezwała się tuż nade mną wielka głowa z bujną czupryną

koloru słomy. Prawie nie widziałem przez nią słońca. Nie mogłem mówić, kiwnąłem więc tylko
głową. – Oto kolejne zastosowanie tarczy – powiedział John, po czym chwycił mnie za kolczugę
i postawił na nogi. – Masz dość? – zapytał, kiedy niepewnie kręciłem się w kółko, starając się
znaleźć miecz i sztylet.

–Jasne, że nie – odparłem bojowo, chociaż ledwo utrzymywałem równowagę. – No chodź,

wielkoludzie… tym razem cię dopadnę…

Nagle zwymiotowałem. Strumień na pół strawionego jedzenia chlusnął na zieloną

trawę.

–W tej sytuacji, Alanie, poddaję się. Szlachetny rycerzu, wyraźnie widać, żeś lepszy. –

John skłonił się nisko, budząc ironiczny rechot gapiów.

Wysoka postać o jasnych włosach i pomarszczonej twarzy przepychała się przez tłum prosto

ku mnie.

–Dale – oznajmił sir James de Brus. – Lord Locksley oczekuje cię w skarbcu. Jeśli

jesteś w stanie… – Spojrzał na mnie: chwiałem się na nogach, spocony, niemal bez tchu, z

nitkami żółtych wymiocin wiszącymi mi z ust. Prychnął i odwrócił się na pięcie.

background image

W drodze do zamku odzyskałem oddech, ale prawe ramię i żebra bolały mnie po potężnym

ciosie. Kiedy wchodziłem na dziedziniec, oprzytomniałem na tyle, że zacząłem rozmyślać nad
kolejną potyczką z Johnem. Wiedziałem już, jak go dopaść…

Skarbiec, w którym Robin trzymał swoje srebro, mieścił się obok jadalni. Gdy tylko

zapukałem do drzwi, usłyszałem krótkie „Wejść!” Robin siedział przy stole przykrytym
obrusem w czarno-białą kratę, na którym zwykł prowadzić rachunki. Na kolejnych kwadratach
kładł kolorowe kamyki, oznaczające różne sumy. W pomieszczeniu panował półmrok, bo
wąskie okna wpuszczały niewiele światła. Robin sprawiał wrażenie na poły wściekłego, na poły
zdziwionego. Patrzył to na plik pergaminów, które trzymał w ręku, to na kamienie na obrusie.

–Nie rozumiem – rzekł. – To nie może być prawda… Jaka szkoda, że Hugh nie może

się tym zająć… – przerwał, jakby ugryzł się w język.

Wiedziałem dlaczego. Hugh był głównym powiernikiem, kanclerzem, szefem wywiadu i

skarbnikiem Robina, kiedy jego drużyna stanowiła jeszcze grono wyjętych spod prawa. Ale
zdradził młodszego brata, sprzymierzywszy się z sir Ralphem Murdakiem, a kiedy jego zdrada
wyszła na jaw, został zgładzony na oczach nas wszystkich przez Małego Johna.

Robin rzucił papiery na stół.

–Nie wyznaję się na tym – mruknął. – Ale mogę pokazać ci znacznie prościej, dlaczego

mamy poważny problem. Podejdź do kufra i otwórz go.

Wielka, okuta żelazem skrzynia w bardziej beztroskich czasach była pełna srebra. Rzeka

pieniędzy – zrabowanych bogatym podróżnym w Sherwood, pochodzących od wieśniaków,
którzy płacili Robinowi za ochronę swoich wiosek, oraz od przyjaciół, rywali, a nawet wrogów
szukających u niego sprawiedliwości – płynęła prosto do tej dębowej skrzyni kutej żelazem,
wypełniając ją po brzegi.

Zawahałem się – w czasach, kiedy byliśmy wyjęci spod prawa, za samo dotknięcie skrzyni

groziła kara śmierci.

–No, dalej – ponaglił mnie Robin. – Otwórz ją. Pozwalam ci.

Przekręciłem klucz w zamku, odsunąłem blokadę i podniosłem ciężkie dębowe wieko.

Skrzynia była pusta, jeśli nie liczyć garstki srebrnych pensów, które mrugały do mnie z dna.
Pieniądze zniknęły.

background image

ROZDZIAŁ 3

Popatrzyłem na Robina z rozdziawionymi ustami.

–Ukradli srebro – zdołałem wykrztusić. – Ale kto by się ośmielił? I jak…

–Nikt go nie ukradł, Alanie – przerwał mi Robin. – Zostało wydane. Przeze mnie.

Zapłaciłem prawdziwie królewski okup – nomen omen – za nasze akty łaski, a przygotowanie

wojska na wojnę w Zamorzu też nie było tanie. Czynsze w Locksley zwykle są płacone w

naturze, a przecież mam do wyżywienia prawdziwą armię… Tak, Alanie, po prostu wydałem

więcej, niż powinienem. Mamy poważny problem. Król chce, byśmy w lipcu dołączyli do

niego w Lyons – to właśnie napisał w liście – muszę więc przewieźć do Francji czterystu

zbrojnych, dwieście koni i górę ekwipunku, prowiantu i paszy. Wprawdzie król obiecał mi

zrekompensować koszty przygotowania żołnierzy, ale jeszcze nie dostałem tego srebra i, o ile

znam królewski dwór, nie zobaczę go, dopóki nie przejdziemy przez rozbite wrota

Jerozolimy. – Przerwał na chwilę i zamyślił się, a potem dodał: – Potrzebni nam są Żydzi,

Alanie. Potrzebujemy Reubena.

Godzinę później byliśmy już w drodze, a nasze konie skierowały się na północ, w stronę

Yorku. Jechaliśmy szybko, tylko we dwóch, bez świty. To niezwykłe zachowanie jak na
wielkiego pana i nieco ryzykowne – Robin miał między Sheffield a Yorkiem wielu wrogów,
którzy z radością by go pojmali. Choć nie był już wyjęty spod prawa, dopóki król przebywał za
granicą, jakiś chciwy baron mógł porwać go dla okupu. No i Murdac wyznaczył wysoką cenę za
głowę Robina.

–Nie chcę, żeby ciągnął się za mną wąż służących i zbrojnych – powiedział, kiedy

wyjawiłem mu swoje obawy. – Poza tym zabieram ciebie, żebyś nade mną czuwał. –

Uśmiechnął się. – Dasz sobie radę?

Zmarszczyłem czoło. Wiedziałem, dlaczego Robin postanowił podróżować bez asysty. Nie

chciał, aby ktokolwiek się dowiedział, że brakuje mu pieniędzy. Zamierzał złożyć wizytę
Reubenowi, staremu i zaufanemu przyjacielowi, za jego pośrednictwem zorganizować dużą

pożyczkę od Żydów z Yorku i wrócić do Kirkton za kilka dni.

background image

–W drogę, Alanie. Pojedziemy w prostych szatach, jak dwóch pielgrzymów, ale

dobrze uzbrojonych i walecznych. Będzie jak za dawnych czasów, zabawimy się…

I rzeczywiście było wesoło. Ostatnio rzadko miałem okazję przebywać sam na sam z Robinem.

A choć wciąż trochę się go bałem – nigdy nie zapomniałem, że wśród zbrodni, jakich się
dopuścił, było morderstwo własnego brata – brakowało mi jego towarzystwa. Obaj
przywdzialiśmy zbroje, Robin miał swój łuk, kołczan ze strzałami i miecz, a ja stary miecz i
sztylet. Włożyłem nowy błękitny kaptur z haftem tylko po to, by pokazać Robinowi, że chociaż
zawsze będę wobec niego lojalny, nic sobie nie robię z jego poglądów na męską modę.

Jechaliśmy kilka godzin, a kiedy zaczął zapadać zmrok, rozbiliśmy obóz w małym lesie

nieopodal zamku Pontefract. Zamczyskiem władał Roger de Lacy, nowy szeryf Nottingham. Na
pewno przyjąłby nas po królewsku. Robin jednak chciał zachować wyprawę w tajemnicy, a ja
też wolałem, żeby jak najmniej ludzi wiedziało, iż hrabia Locksley podróżuje w towarzystwie
zaledwie jednego uzbrojonego człowieka. Dziś myślę, że Robinowi ciążyło brzemię
hrabiowskiego tytułu i tęsknił za prostym życiem człeka wyjętego spod prawa, choć nigdy mi się
z tego nie zwierzył.

Zabrał w drogę pieczone mięso, nic sobie nie robiąc z tego, że mieliśmy Wielki Post i zaledwie

pięć dni dzieliło nas od Wielkanocy. Miał też chleb, cebulę i bukłak z winem. Urządziwszy obóz
pod rozłożystym dębem, rozpaliliśmy małe ognisko. Zjedliśmy posiłek, owinęliśmy się ciepłymi
zielonymi płaszczami i usiedliśmy przy wesoło buzującym ogniu. Robin pociągnął długi łyk wina
z bukłaka i podał go mnie. Wypiłem też niemało i oddałem mu bukłak.

–Myślisz, panie, że Murdac naprawdę ma sto funtów niemieckiego srebra? –

zapytałem, ocierając usta.

–To bez znaczenia – odparł. – W promieniu stu mil wszyscy słyszeli o nagrodzie, a połowa już

się zastanawia, jak ją zdobyć. Bardzo sprytny ruch. Muszę to przyznać temu padalcowi. –
Uniósł bukłak i pociągnął kolejny łyk.

–A już miałem go w ręku – powiedział po chwili. – Miałem i go puściłem. Głupiec ze mnie.

Gdybym go wtedy zatłukł, mógłbym uniknąć mnóstwa problemów. – Pstryknął palcami. – Ale
zrobiło mi się go żal. Mówię, że to żal, chociaż tak naprawdę okazałem po prostu słabość. Na
kolanach błagał mnie o życie i nie potrafiłem go zabić. Cholerna słabość… i głupota. No cóż,
nikt nie jest w stanie przewidzieć przyszłości. – Westchnął i znów się napił.

–Kiedy to było? – zapytałem.

–Pij, ja mam już dość. – Robin podał mi bukłak.

Nigdy nie pił dużo, ale czułem, że tego wieczoru miał na to ochotę. Upiłem mały łyk i

background image

milczałem.

–To było jakieś siedem, osiem lat temu, na długo zanim do nas dołączyłeś. Była nas

wtedy zaledwie garstka: Mały John, Much, syn młynarza, Owain i z tuzin innych.

Rabowaliśmy bogatych podróżnych. Zapraszałem ich na ucztę, a potem musieli zapłacić za

ten przywilej. Jeździliśmy po całym Sherwood, żeby nie natknąć się na jakiś większy oddział

żołnierzy. Byliśmy żałosną bandą wałęsających się piechurów. Wreszcie zrozumiałem, że

potrzebuję większych pieniędzy, by stworzyć kompanię, jakiej chciałem. Więc wymyśliliśmy

z Johnem plan.

Zsunął płaszcz, podszedł do sterty drewna i wrzucił kilka gałęzi do ogniska. Wróciwszy na

miejsce, wyciągnął ręce w stronę ognia mówił dalej:

–Postanowiliśmy ograbić samego szeryfa Nottingham w jego własnym zamku. – Przez

tańczące płomienie wyraźnie widziałem twarz Robina: uśmiechał się na to wspomnienie, a

jego srebrne oczy lśniły w ciemności. – Na jarmarku w Nottingham miał się odbyć turniej

władania mieczem. Mały John przystąpił do niego, nazywając się… Jak to brzmiało?… Jakoś

tak dziwacznie… Chyba Zielonolistny. Tak, Reynald Zielonolistny. Miał nadzieję, że sir

Ralph Murdac go zauważy i przyjmie do straży zamkowej. Znasz Johna, więc pewnie się

domyślasz, że zwyciężył w turnieju bez trudu, w ostatniej walce nawet zabił przeciwnika. A

Murdac nie tylko go przyjął, ale nawet mianował dowódcą.

Byłem zafascynowany. Nie znałem tej historii. Robin sięgnął do sakwy z jedzeniem po resztę

pieczeni. Odciął cienki plaster i wsunął do ust. Upiłem kolejny łyk z bukłaka.

–To był prosty plan – mówił Robin z pełnymi ustami. – Chcieliśmy skraść używane w

dni świąteczne srebra stołowe Murdaca. Słyszeliśmy, że trzyma je w zamkniętej na klucz

komórce przy kuchni. John przez trzy dni udawał lojalnego strażnika, a trzeciego dnia o

północy zszedł do kuchni, otworzył drzwi schowka i zaczął chować srebra do wora. Przyłapał

go na tym główny kucharz, człek niemal równie silny jak John. Zaczęli walczyć, tak że garnki

background image

i patelnie latały po całej kuchni. Hałas był piekielny. W końcu John zdołał go powalić i uciekł

z workiem pełnym sreber. Ale ucieczka nie przebiegała gładko. Hałasy w kuchni obudziły

wszystkich na zamku, więc kiedy John umykał z Nottingham, gonili go Murdac i zgraja

strażników. – Robin grzebał w ognisku kijem, który po chwili zajął się ogniem. Pomachał nim

w powietrzu, by zgasić płomienie.

–Czekaliśmy na Johna w lesie – podjął opowieść – a kiedy zjawili się żołnierze,

wystrzelaliśmy ich jak kuropatwy. Wjechali bez zbroi prosto pod grad strzał, więc w

mgnieniu oka zostały po nich tylko puste siodła i szlak znaczony krwią. Ci, których nie

dosięgły nasze strzały, uciekli. I zostawili sir Ralpha.

–Więc pojmałeś, panie, samego szeryfa?

–Tak, mieliśmy go, i to rannego. Nie jakoś poważnie, ot, strzała trafiła go w lewe ramię. Ale

koń Murdaca dostał kilka razy i zrzucił go na ziemię. Szeryf był przerażony. Otaczała go
zgraja żądnych krwi wyrzutków, a jego ludzie leżeli ranni albo martwi, ci zaś, którzy przeżyli,
uciekli. Klęczał, błagając o życie, a po twarzy ciekły mu łzy. Nigdy nie zapomnę tego widoku…

Moich ludzi to bawiło: oto potężny szeryf błagał nas o litość. Dobyłem miecza i już chciałem go

zabić, kiedy wtrącił się Tuck. „Niech przysięgnie na krzyż, że nie będzie nas więcej
prześladował – mówił. – Niech przysięgnie na wszystkie świętości, że zapłaci nam okup”.
Uległem, a Murdac złożył uroczystą przysięgę, że od tej pory nie będzie nas ścigał i my, wyjęci
spod prawa, możemy robić w Sherwood, co chcemy. Obiecał w ciągu trzech dni dostarczyć okup
na miejsce, w którym klęczał. Nie pamiętam już, ile dokładnie, ale na pewno królewską sumę,
zdaje się, że sto marek. Uwierzyłem w jego zapewnienia i jak ostatni głupiec puściłem go
wolno.

Robin znów poruszył patykiem w ognisku.

–Rzecz jasna nie zapłacił okupu. Może nawet miał taki zamiar, kiedy błagał o życie, gdy

jednak wrócił bezpiecznie do zamku, uznał, że nie musi oddawać swego srebra jakimś
wyrzutkom. Ale o dziwo, dał nam spokój na rok czy więcej, więc miałem dość czasu, by się
wzmocnić. Dołączali do mnie ludzie wszelkiego autoramentu. Zaczęto mnie kojarzyć z gminem i
zyskałem szacunek chłopów.

–Gdybyś zabił Murdaca, naraziłbyś się na gniew króla, panie – zauważyłem. – Henryk

wyruszyłby na północ z całą swoją armią i zgniótł cię jak muchę.

–Racja – przyznał Robin. – Ale i tak żałuję, że nie poderżnąłem gardła temu wrednemu

background image

padalcowi.

Następnego dnia wczesnym popołudniem wjechaliśmy do Yorku przez niski łuk bramy

Micklegate, na której szczycie zawieszono odcięte głowy siedmiu przestępców. Jeszcze nigdy
nie byłem w tym wielkim mieście i nie mogłem się doczekać, kiedy je zobaczę. Gdy mijaliśmy
centrum, zmierzając do starego mostu nad rzeką Ouse, przyglądałem się gęsto ustawionym
domom i chłonąłem zapachy ulicy. Wszędzie było mnóstwo ludzi, znacznie więcej niż w
Nottingham o tej porze, a wielu wyglądało na bardzo czymś poruszonych.

Zauważyłem też, że w tłumie kręci się znacznie więcej strażników niż zwykle w mieście tej

wielkości.

Robin chyba czytał w moich myślach, rzekł bowiem:

–Sir John Marshal, szeryf Yorku, zbiera najemników na wielką pielgrzymkę. Musisz

uważać, Alanie, bo wszędzie aż się roi od żołnierzy. Nie wdaj się w żadną bójkę, nikogo nie

prowokuj.

Jak często bywało, mówił pół żartem, pół serio. Ale po wypadkach, które nastąpiły później,

czułem dreszcz, ilekroć przypominałem sobie te słowa.

Stary most przejechaliśmy gęsiego. Musiałem zatkać nos, bo nieczystości z publicznych latryn

wzniesionych nad brzegiem rzeki wpadały do wody i unosił się z niej potworny smród. Po
prawej, jakieś dwieście jardów dalej, dostrzegłem drewniane ściany Królewskiej Wieży, która
górowała nad miastem. Z lewej, nieco bliżej rzeki, wznosiło się opactwo Świętej Marii, jedno z
najpotężniejszych w Yorkshire. Robin miał pewne problemy z opatem – publicznie wyśmiewał
jego bogactwo i napadał na jego służących podróżujących przez Sherwood – domyślałem się
więc, że chce ominąć to miejsce.

Nie pojechaliśmy ani w prawo do zamku, ani w lewo do opactwa, lecz prosto pod górę, między

rzędami domów, niekiedy dwu – lub nawet trzypiętrowych. Choć nigdy wcześniej nie byłem w
Yorku, czułem, że coś jest nie tak. Ludzie przemykali ulicami, wykrzykując ledwo słyszalne
słowa; grupa pijanych czeladników przecięła nam drogę, śpiewając piosenkę, która kończyła się
chóralnym: „Aha, aha, aha, jeszcze jeden piwa kufel, aha, aha, aha, i następny Żyd jest trupem,
aha, aha, aha…” Wyglądało na to, że wszyscy zmierzają w stronę targu, jak fala poruszająca
się w tym samym kierunku.

Spojrzałem na Robina. On też marszczył czoło, ale jechał dalej. Gdy wreszcie się zatrzymał,

poczułem dobiegającą z lewej strony woń surowego mięsa. Zsiedliśmy z koni i przywiązaliśmy
je u wejścia na targ. Na szerokim placu z rzędami straganów oferujących krwawe kawały
wieprzowiny i wołowiny oraz niezliczone rzędy martwych kurczaków powieszonych za nogi
zebrał się ogromny tłum. W głębi na drewnianej skrzynce stał niski mężczyzna w średnim
wieku. Miał na sobie mnisi habit – tyle że nie brązowy lub czarny, lecz białawy – i przemawiał

background image

do ludzi. Przystanęliśmy, żeby posłuchać, a do tłumu dołączali kolejni mieszczanie. Mężczyzna
mówił o wielkiej pielgrzymce i o potrzebie wyzwolenia Ziemi Świętej.

–…te bestie nadal bezczeszczą nasze święte miejsca – prawił. – Bydło niewiernych sra

na podłogę samej Bazyliki Grobu Pańskiego; ich czarni jak synowie szatana niewolnicy

szczają do źródła, w którym ochrzczono tysiące chrześcijańskich dzieci. Jak długo, Panie, jak

długo jeszcze będziesz na to pozwalał saraceńskim bezbożnikom? Gdzie jest silne ramię

chrześcijańskiej armii? Gdzie jest armia pobożnych sług, którzy oczyszczą Ziemię Świętą z
tych brudnych bezbożników?

Powiadam wam, bracia, wielcy tej ziemi robią, co do nich należy. Nawet nasz król Ryszard

przysiągł odzyskać Jerozolimę i pozbyć się bezbożnych wszy, które pienią się na tych samych
kamieniach, na których Jezus Chrystus wygłaszał swoje błogosławieństwa. Wszyscy hrabiowie
Anglii i Francji pragną wyzwolić świat spod władzy pogan. Nasz szlachetny szeryf sir John
Marshal, brat najwspanialszego rycerza chrześcijan Williama Marshala, wzywa śmiałych
rycerzy z całego hrabstwa York, by przemierzyli z nim morze i rozbili w proch śmierdzące
diabelskie hordy.

Tłum wiwatował uniesiony słowami mnicha.

–Co mogę zrobić, zapytacie, aby wyzwolić świat od grzechu i niewiernych? Co mogę

zrobić? – Mnich przerwał i powiódł wzrokiem po zebranych. – Nie jestem wielkim rycerzem,

hrabią ani królem, powiecie. Jestem tylko skromnym człekiem, dobrym chrześcijaninem, ale

nie wojownikiem władającym mieczem. Powiadam wam: diabeł jest pośród was! Tu! Teraz!

W tym mieście! – Mnich uniósł rękę i wodził palcem wskazującym po tłumie. – Diabeł jest

tutaj, pośród was. Nie musicie iść na zamorską wyprawę, by stoczyć wielką bitwę. Nie

musicie ryzykować życia w długiej drodze na wschód. Heretyków, niewiernych, demonów

pod przebraniem ludzi, którzy ośmielają się odrzucać Chrystusa i pluć w twarz świętej Maryi,

Matce Boga, nie brak tu, w Yorku. Mieszkają pośród dobrych chrześcijan niczym ludzkie

szczury. Wiecie, o kim mówię, znacie ich doskonale. To ci, którzy odbierają chleb uczciwym

chrześcijanom, którzy przeklętymi przez Boga kredytami rujnują im życie. To rasa, która

sprzeciwia się Chrystusowi, która ukrzyżowała naszego Błogosławionego Zbawcę i nawet

background image

dziś porywa chrześcijańskie dzieci i morduje je podczas swych niecnych szatańskich

rytuałów…

W tłumie narastało wzburzenie. W końcu ktoś krzyknął: „Żydzi! Żydzi!” i ludzie podjęli ten

okrzyk, wydłużając pierwszą sylabę w gromkie „Yyyyyyyyy”. Wzburzony tłum ryczał:
„Żyyyyyydzi, zabić Żyyydów, zabić Żyyyydów”. Dudniące okrzyki przypominały wycie
oszalałej bestii.

–Bóg tego chce, powiadam wam – ciągnął mnich. – Sam Bóg Wszechmogący chce,

żeby zetrzeć z powierzchni ziemi Żydów, tę rasę zdegenerowanych demonów…

Robin patrzył na mężczyznę w białym habicie z ponurą miną – mnich miał kropelki śliny wokół

ust i podburzał tłum do nienawiści.

–Ktoś powinien zabić tego szaleńca, nim utopi świat we krwi – powiedział cicho,

jakby sam do siebie.

Spojrzałem na niego z niepokojem. Zabicie mnicha czy księdza było świętokradztwem. Robin

został wyjęty spod prawa właśnie za zabicie kogoś z kleru, więc chyba nie zamierza znowu
uśmiercić duchowego.

–Dość się nasłuchałem – stwierdził. – Jedźmy dalej. Musimy ostrzec Reubena.

Reubena nie trzeba było ostrzegać. Kiedy zbliżyliśmy się do żydowskiej dzielnicy –

tuż za miejskimi wałami obronnymi – zobaczyliśmy, że już ją zaatakowano. Na ulicach pełno

było zniszczonego dobytku. Wielki kamienny dom jednego z bogatszych mieszkańców zmienił
się w dymiącą ruinę. Szabrownicy buszowali po sąsiednich budynkach. Wynosili z nich głównie
mało warte przedmioty, ale któryś trzymał małą skrzynkę kutą żelazem, zapewne szkatułkę z
klejnotami.

–To dom Benedicta czy raczej jego były dom – powiedział Robin ponuro. – Jest

przywódcą Żydów z Yorku, o ile jeszcze żyje. Widzę, że domu Reubena na razie nie ruszyli…

Poprowadził mnie do piętrowego drewnianego budynku jakieś sto jardów dalej. Otaczał go

ogród pełen egzotycznych krzewów i grządek ziół, Reuben bowiem trudnił się nie tylko
pożyczaniem pieniędzy, ale i zielarstwem. Zapach ziół był oszałamiający. Czułem w powietrzu
woń szałwii i ogórecznika, rozmarynu i majeranku.

Przechodząc przez bramę, patrzyłem na zamknięte okiennice i nabijane ćwiekami dębowe

drzwi. Nagle poczułem silne pchnięcie w plecy i wylądowałem na kamiennej ogrodowej ścieżce.
Za moimi plecami coś łupnęło. Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem czarną rękojeść noża w słupku

background image

bramy.

–Reubenie, to my, Robert z Locksley i młody Alan Dale. Jesteśmy przyjaciółmi –

zawołał Robin skulony za mną za krzakiem: – Nie chcemy ci zrobić nic złego. Znasz nas

przecież! Wpuść nas!

Na parterze uchyliła się okiennica i zobaczyłem śniadą twarz o czarnych oczach.

–Czego chcesz, chrześcijaninie? – zapytał hardy głos.

–Chcę pożyczyć trochę grosza – odparł Robin i uśmiechnął się szeroko.

Córka Reubena, Ruth, przyniosła nam chleb, ser i piwo. Była dorodną dziewczyną mniej

więcej w moim wieku, wysoką, szczupłą, z pełną piersią. Twarz miała zakrytą, ale widać było
duże brązowe oczy i czułem, że pod cienką białą zasłonką uśmiecha się do mnie.
Odwzajemniłem uśmiech, a potem spuściłem wzrok, bo patrzyła na mnie śmiało znad woalki.

–Możesz odejść – warknął Reuben i Ruth odeszła posłusznie, zostawiając nas samych.

–Wiem, powinienem wybić jej z głowy namiętność – rzekł Reuben – ale to moja

jedynaczka i tak bardzo przypomina matkę, która zmarła przy porodzie, niech jej dusza

spoczywa w pokoju na łonie Abrahama. Po prostu nie mogę się zmusić, żeby ją strofować.

Zaprowadził nas do wielkiej jadalni i poprosił, byśmy usiedli przy stole. Dom Reubena był

wręcz ogromny w porównaniu ze ściśniętymi kamieniczkami w mieście. Żydzi nie mogli osiedlać
się w samym Yorku, ale mieli sporo przestrzeni między murami miejskimi a rzeką Foss.
Budowali więc solidne domy z ogromnymi ogrodami, a do centrum miasta mieli zaledwie ćwierć
godziny pieszo.

–Niełatwo dziś być Żydem w kraju chrześcijan, mój młody przyjacielu – rzekł Reuben

z przepraszającym uśmiechem, kiedy oddawałem mu nóż, którym rzucił w bramę.

Ostrze wbiło się niemal na cal w dębowy słupek i musiałem się nieźle nabiedzić, żeby je

wyrwać. Reuben schował nóż do kieszeni chałata, po czym nalał Robinowi i mnie po kielichu
wina.

–Słyszeliście, co nam zrobili w Londynie? – zapytał. Mój pan skinął głową.

–To straszne – odparł.

Gdy podczas koronacji Ryszarda we wrześniu zeszłego roku Żydzi próbowali przekazać

nowemu królowi hojny dar, z powodu zamieszania u wejścia do pałacu wybuchły zamieszki i

background image

strażnicy króla zabili członków ich delegacji. Co gorsza, zamieszki objęły całe miasto i wielu
Żydów ścigano po ulicach Londynu jak zwierzęta, by bezlitośnie ich zaszlachtować.

–Ale potem król ogłosił, że wasi ludzie pozostają pod jego osobistą opieką –

przypomniał Robin. – Nie czujecie się pewniej?

–Król jest we Francji – zauważył Reuben ponuro – i nie dba o nas. Jesteśmy tylko jego

owcami, które goli, kiedy zechce. Ubiegłej nocy tłum mieszczan spalił dom mojego przyjaciela
Benedicta. On zmarł już wcześniej od ran, jakie odniósł podczas zamieszek w Westminsterze,
a teraz nie żyją też jego żona i dzieci. Wyciągnęli ich z domu i rozszarpali na ulicy jak
zwierzęta. Rozkradli majątek Benedicta, zniszczyli zapisy jego długów. Boję się, że Ruth i ja
będziemy następni w kolejce. Ale prędzej sam ją zabiję, niż pozwolę, by wpadła w łapy
chrześcijańskiego motłochu. – Mówił bez emocji, ale drgał mu mięsień na policzku, zdradzając
prawdziwe uczucia.

–A co robi sir John Marshal? – spytałem. – Jako szeryf ma obowiązek dbać o spokój w Yorku.

–To słaby człowiek i też zadłużony u Żydów – odparł Reuben. – Nie sądzę, aby się zmartwił,

gdyby wszystkich nas wymordowano i tym samym zlikwidowano jego długi.

Chociaż może jestem niesprawiedliwy. Trudno dziś rozpoznać, kto wróg, a kto przyjaciel,

wszyscy chrześcijanie wydają mi się tacy sami. – Uśmiechnął się do Robina, by dać do
zrozumienia, że przynajmniej częściowo żartuje. – Ale przyjechałeś porozmawiać o
pieniądzach – rzekł – mówmy więc o złocie i srebrze, a nie o śmierci. W czym moi przyjaciele i
ja możemy ci pomóc?

Robin kiwnął do mnie głową na znak, że woli rozmawiać o finansach w cztery oczy, więc

wstałem od stołu i poszedłem w drugi kąt jadalni, by podziwiać wiszący tam szczególnie piękny
gobelin: widać było na nim Święte Miasto Jerozolimę, wysoko na wzgórzu, a wokół anioły,
archanioły i dawnych proroków. Zacząłem rozmyślać o tym, ile łączy Żydów i chrześcijan w
kwestiach wiary i tradycji, Tuck mówił mi, że większość Biblii dla Żydów też jest święta.
Oczywiście wówczas – tak jak i dzisiaj – wierzyłem, że wszyscy Żydzi są przeklęci na wieki, bo
nie przyjmują do serca naszego Pana Jezusa Chrystusa. Ale czułem też, że Reuben to dobry
człek i lojalny przyjaciel Robina, i nie widziałem żadnego powodu, by prześladować i mordować
jego czy innych Żydów. Odwróciłem się, by spojrzeć na Robina i Reubena rozmawiających
przyciszonymi głosami w drugim końcu sali. Wiedziałem, co mój pan sądzi o prześladowaniach
Żydów – nie miał czasu na religijne rozważania i było mu obojętne, czy zginie tysiąc Żydów albo
chrześcijan, o ile coś go z nimi nie łączyło. Ale Reuben był jego przyjacielem, dawnym
wspólnikiem, i na pewno broniłby go przed śmiercią z rąk kogokolwiek – chrześcijan, pogan czy
Saracenów.

Patrząc na nich, zauważyłem, że Reuben pokazał Robinowi małe zawiniątko białawych

kryształków. Robin wziął jeden z nich, powąchał i odłożył. Reuben podniósł żółtobiały

background image

kryształek srebrnymi szczypcami i przytknął do płomienia świecy. Rozległ się trzask, nad
stołem pojawił się obłok białego dymu, który po chwili dotarł i do mnie. Miał słodki zapach,
jakby palonych kwiatów – a woń ta wydała mi się znajoma, byłem pewien, że gdzieś już ją
czułem. Ale gdzie? Nie mogłem sobie przypomnieć.

Robin spostrzegł, że na nich patrzę i zmarszczył czoło. Odwróciłem się więc i wróciłem do

podziwiania gobelinu. Co to za tajemnicza substancja, zastanawiałem się, i dlaczego Reuben i
Robin tak bardzo się nią interesują?

Gdy jakiś kwadrans później Robin mnie wezwał, zawiniątko z białymi kryształkami zniknęło,

zapewne w jednej z kieszeni obszernego chałata Reubena.

–A zatem umowa stoi – rzekł Robin, uścisnąwszy dłoń gospodarza. – Alanie, nim wrócimy do

domu, musimy odeskortować Reubena i Ruth do zamku. Tam będą bezpieczni, póki nie skończy
się ten religijny obłęd.

Podczas gdy Reuben zbierał swoje pergaminy, księgi rachunkowe i różne wartościowe

przedmioty, a Ruth pakowała prowiant i odzienie, ja wyglądałem przez okno na piętrze.

Miałem stamtąd doskonały widok na szeroką ulicę, budkę strażnika przy moście i wznoszące
się za murami miasta opactwo. Kiedy tak stałem zapatrzony, dzwony katedry zaczęły bić na
nieszpory, a po chwili dołączyły do nich wszystkie dzwonki i kołatki w Yorku. Ciepły wieczór
rozbrzmiewał muzyką Boga, wzywając wiernych na modlitwę, i ów dźwięk wypełnił moje serce.
Jak można myśleć o nienawiści i zabijaniu, mając ten chwalebny brzęk w uszach?

–Jedźmy już, Alanie, bo zamkną nam wrota – zawołał Robin z dołu. W ręku trzymał

uzdy. Dobytek Reubena miał ponieść dodatkowy koń. Zszedłem do moich przyjaciół.

Dotarliśmy do bramy w chwili, kiedy strażnik zaczynał ją zamykać. Przepuścił nas, gderając i

obrzucając niechętnym wzrokiem Reubena i Ruth, po których od razu było widać, że są Żydami.
Kiedy wjechaliśmy do miasta i zmierzaliśmy na południowy zachód w stronę zamku,
zauważyłem z zaniepokojeniem, że na ulicach wciąż jest więcej ludzi niż zwykle o tej porze.
Niektórzy przechodnie obrzucali obelgami Reubena i jego córkę, a co gorsza, część z nich
zaczęła iść za nami, kiedy prowadziliśmy konie wąskimi uliczkami. Przez ciemniejące ulice
ciągnął za nami wzburzony tłum. Położyłem rękę na rękojeści sztyletu, ale Robin dostrzegł to i
pokręcił głową. Jakiś bezwstydny młodzian uniósł czerwono-brązową tunikę i wykonał kilka
ordynarnych ruchów biodrami w kierunku Ruth.

–Pachołki Żydów! – krzyknął, a gęstniejący tłum powtarzał za nim: „Pachołki Żydów,

pachołki Żydów”. Jakiś przechodzień splunął obficie flegmą, która wylądowała na zadzie

konia niosącego dobytek. Chciałem przyspieszyć kroku, ale Robin dał mi znak, że mamy iść

background image

tym samym tempem. W pewnej chwili kątem oka dostrzegłem, że inny człek podnosi kamień

i z okrzykiem „Śmierć zabójcom Chrystusa!” rzuca go w naszą stronę. Kamień trafił Ruth w

plecy, aż jęknęła z bólu. Natychmiast wbiłem palce w kark Ducha, odwróciłem go w stronę

napastnika i, cofnąwszy się, pchnąłem konia prosto na tego padalca. Mężczyzna stracił

równowagę i padł na ziemię prosto pod kopyta mego wierzchowca. Usłyszałem trzask

łamanej kości i zduszony krzyk. Dobyłem miecza i stanąwszy nad jęczącym mężczyzną,

przez chwilę obserwowałem, czy ktoś spojrzy na mnie hardo. Nikt się nie odważył,

odwróciłem więc Ducha i wróciłem na miejsce w naszej małej karawanie.

Niestety, tratując napastnika, tylko rozjuszyłem tłum. Ludzie przestali wznosić pojedyncze

okrzyki, a zaczęli gromko ryczeć, coraz głośniej i głośniej. Obok szyi Ducha świsnął kolejny
kamień, potem następny. Jeden z nich trafił Robina w udo z głośnym plaśnięciem. Mój pan
nawet nie westchnął, tylko dobył miecza i dał znak, żebyśmy przyspieszyli. Ruszyliśmy
truchtem, a końskie podkowy klekotały po bruku. Wściekły tłum puścił się za nami, poleciały
kolejne kamienie. Szybko oddaliliśmy się od wzburzonych ludzi,

ale przed nami pojawiali się kolejni. Jakiś garbus podpierający się wielką drewnianą kulą

wskazywał na nas palcem, krzycząc:

–Żydzi! Żydzi! Żydzi!

Kiedy go mijaliśmy, zamachnął się kulą na idącego najbliżej Robina. Gdyby trafił, zmiażdżyłby

mu czaszkę. Ale Robin bez trudu zablokował cios mieczem, a potem wykonał klasyczne cięcie,
jakie Mały John kazał mi ćwiczyć setki razy. Ostrze rozpłatało czaszkę garbusa. Trysnęła
krew, a nieszczęśnik osunął się bezwładnie na bruk.

Z tłumu za nami dobiegł wściekły krzyk – głęboki, zwierzęcy ryk, od którego ciarki przeszły

mi po plecach – i ludzie ruszyli na nas kupą.

–Trzymaj się blisko, Alanie – powiedział Robin, przekrzykując tłum; głos miał

spokojny, jak zawsze podczas walki – i tnij każdego, kto nam stanie na drodze.

Jeszcze mówił, kiedy z otwartego okna mijanego domu wyskoczył jakiś mężczyzna i omal nie

strącił mnie z siodła. Wylądował na zadzie Ducha i nim zdążyłem zareagować, wbił mi w plecy
krótki nóż. Dzięki Bogu, kolczuga uchroniła mnie przed ostrzem. Odwróciłem się błyskawicznie
i uderzyłem napastnika łokciem w głowę. Rozluźnił uścisk, więc uniosłem miecz i wbiłem go
głęboko w ciało mężczyzny między ramieniem a bokiem. Spadł, krzycząc i brocząc krwią.
Ruszyliśmy pędem w stronę zamku, od którego bram dzieliło nas ledwie dwieście jardów. Tłum

background image

za naszymi plecami zawył jak stado wilków i zaczął biec.

Na ulicę wypadł wielki ciemnowłosy mężczyzna z wielkim duńskim toporem. Przestępował z

nogi na nogę, uśmiechając się szeroko, jakby czekał, aż na niego wpadniemy. Ani chybi chciał
się uchylić w ostatnim momencie i ciąć toporem po nogach któregoś z koni, by go powalić na
ziemię. Nagle twarz mu stężała, a uśmiech zniknął. W tej samej chwili dostrzegłem rękojeść
noża wystającą z jego piersi. Mężczyzna osunął się na kolana, a jego topór ze szczękiem upadł
na ziemię. Ledwie go minęliśmy, z lewej pojawił się włócznik, który próbował mnie dosięgnąć
zardzewiałym grotem. Zdołałem odepchnąć włócznię i ciąłem go sztyletem. Robin bez trudu
powalił mężczyznę z potężnym starym mieczem, którym trzeba było machać oburącz. W końcu
przejechaliśmy przez bramę i znaleźliśmy się na zewnętrznym dziedzińcu zamku.

Zatrzymaliśmy konie pośrodku szerokiego podwórca i od razu dostrzegliśmy, że dzieje się coś

złego. Nie powitał nas żaden patrol straży, nikt nie zapytał, czego chcemy, widać było jedynie
nielicznych służących. Gdzie sir John Marshal? Mieliśmy nadzieję, że żołnierze zamkną za
nami bramę, gotowi bronić zamku przed rozszalałym tłumem. Ale zamek wyglądał na
opuszczony. Odwróciłem się, by spojrzeć na bramę. Nadal była szeroko otwarta, a tłum
mieszczan szybko się do niej zbliżał. W migoczącym świetle pochodni

dojrzałem w pierwszym szeregu brudny biały habit. Chwilę później uchyliłem się

instynktownie, bo poleciał na nas grad kamieni, a nawet kilka strzał.

–Do wieży – wydyszał Reuben. – Wszyscy są w wieży.

Spojrzałem na ponurą Wieżę Króla, umocnioną drewnianą warownię wzniesioną na planie

kwadratu. Wszyscy rzuciliśmy się w jej stronę. Zbudowano ją na wzgórzu i wyglądała na
wystarczająco mocną, by przetrwać do dnia Sądu Ostatecznego. Biegnąc wąskim mostkiem
łączącym wieżę z dziedzińcem, poczułem się odrobinę bezpieczniej. Kiedy dotarliśmy stromym
podjazdem do warowni i minęliśmy wrota okute żelazem, powitał nas wysoki łysiejący
mężczyzna w czarnej jarmułce. Miał pomarszczoną twarz i siwą brodę.

–Szalom alejchem – odezwał się. – Jestem Josce z Yorku, witajcie serdecznie.

Grube dębowe wrota zatrzasnęły się, a stalowa zasuwa opadła, odcinając nas od wściekłego

tłumu.

background image

ROZDZIAŁ 4

W Wieży Króla było mnóstwo Żydów – od trzęsących się starowinek po postawnych

młodzieńców i niewiasty z niemowlętami w ramionach. Na trzech kondygnacjach warowni
tłoczyło się co najmniej sto pięćdziesiąt dusz, upakowanych jak solone ryby w beczce. I dwóch
dobrych chrześcijan, a właściwie jeden dobry chrześcijanin i Robin. W życiu nie widziałem tylu
Żydów w jednym miejscu i było to dla mnie dziwne doświadczenie. Rozmawiali głównie po
angielsku i po francusku, ale niekiedy przechodzili na inny, gardłowy język, którego nie
rozumiałem. Niewielu przyniosło ze sobą broń, co wydało mi się dziwnym zachowaniem w
obliczu zagrożenia przemocą, ale nie miało znaczenia, bo warownia była dobrze zaopatrzona w
broń. Ciągle się o wszystko kłócili, lecz o dziwo, już po chwili ściskali się i całowali, i następował
spokój. Nigdy nie dochodziło do rękoczynów, choćby nie wiadomo jak sobie naubliżali. Byłem
zdumiony. W społeczności chrześcijan wystarczyłby agresywny ton, aby w ruch poszły pięści.

Byli trzeźwi i dobrze zorganizowani, a do mnie odnosili się z szacunkiem, więc przypadli mi do

gustu. Przynieśli nam też strawę i pomyślałem z ulgą, że w czasie pobytu w wieży nie zabraknie
nam jedzenia.

W dolnej części było niewiele miejsca dla wierzchowców, ale zdołaliśmy tak ustawić nasze

konie, że worki z obrokiem i cebry z wodą miały pod nosem. Wspięliśmy się z Robinem na dach,
omietliśmy wzrokiem teren wokół warowni i dotarło do nas, że jesteśmy otoczeni. Wieża Króla,
wybudowana do obrony, z pewnością była bezpieczną fortecą, ale dla nas stała się pułapką, z
której niełatwo uciec. Od południowego zachodu płynęła rzeka Ouse o głębokim i powolnym
nurcie. Mężczyzna w dobrej kondycji mógłby ją pokonać, ale co z czeredą żydowskich babć i
niemowląt? Od wschodu płynęła rzeka Foss, również nieprzekraczalna, jeśli nie liczyć wąskiego
mostka. Od północy widać było linię ognisk, wokół których kręciły się gromady zbrojnych i
mieszczan, najwyraźniej szykujących się do kolacji. Od południa mieliśmy zamkowy
podwórzec, pełny oszalałych ludzi, przed którymi dopiero co uciekliśmy. Zapadła już noc, ale
dziedziniec oświetlono pochodniami i ogniskami,

więc wszystko było widać jak na dłoni. Po placu kręciły się setki ludzi, a przy kaplicy po

zachodniej stronie zebrał się spory tłum wokół niskiego mężczyzny w jasnej szacie,
trzymającego wielki drąg z przywiązanym doń krzyżem. Przemawiał do tłumu i raz po raz walił
drągiem w ziemię, by podkreślić swoje słowa. Rozpoznałem mnicha w białym habicie, którego
widzieliśmy po południu. Głosił chyba te same zatrute słowa co wtedy, bo od czasu do czasu
wyciągał rękę i wskazywał na wieżę. Za nim stał wysoki rycerz w kolczudze, z długim mieczem
u pasa i tarczą opatrzoną herbem: szkarłatną pięścią na jasnoniebieskim polu. Wydał mi się
znajomy, ale dopiero gdy dwaj zbrojni zbliżyli się do niego z pochodniami, dostrzegłem kosmyk
białych włosów w bujnej rudej czuprynie i rozpoznałem niepiśmiennego rycerza o lisim
spojrzeniu, którego widziałem na dworze księcia Jana.

Dołączył do nas Josce z Yorku, zadyszany od szybkiej wspinaczki po schodach. Teraz we

trzech wyglądaliśmy na zamkowy dziedziniec. Nadstawiałem uszu, żeby dosłyszeć słowa

background image

mnicha, kiedy Robin spytał:

–Co to za paskudny rycerz?

–To sir Ryszard Malbęte z Evil Beast, nazywany czasem Bestią – odparł Josce. – Mówi się, że

jest półdemonem, bo ponoć uwielbia zadawać ból bardziej, niż jeść czy pić. Ma dwadzieścia
tysięcy marek długu u mojego przyjaciela Josepha z Lincoln. Jest zawzięty i nienawidzi
wszystkich ludzi, ale szczególnie Żydów. Może to naprawdę demon.

–To zaufany księcia Jana – wtrąciłem, a Josce i Robin spojrzeli na mnie zdziwieni. – Był w

Nottingham dwa tygodnie temu.

Robin skinął głową i zwrócił się do Josce.

–A ten drugi, ten mnich w białym, to kto?

–Brat Ademar, wędrowny szaleniec, który kiedyś należał do zakonu norbertanów.

Uciekł z klasztoru i teraz podburza ludzi przeciwko Żydom, a oni go słuchają. Twierdzą, że

dotknął go palec boży.

Robin milczał, ale przypomniałem sobie, co powiedział parę godzin wcześniej: „Ktoś powinien

zabić tego szaleńca, nim utopi świat we krwi”.

–Zdołamy się tu utrzymać, dopóki się wszystko nie uspokoi albo dopóki król nie

przyśle pomocy? – spytał Josce raczej ze znużeniem niż niepokojem.

Robin się rozejrzał. Około dwudziestu młodych Żydów obserwowało dziedziniec i od czasu do

czasu odpłacało pięknym za nadobne bluzgającym z dołu ludziom. Wzdłuż muru co pięć jardów
leżała kupka kamieni, każdy wielkości głowy człowieka. Robin zawsze twierdził, że głównym
atutem każdej warowni jest jej wysokość, a my znajdowaliśmy się dobre pięćdziesiąt stóp nad
napastnikami. Kamienie pracowicie wniesione na górę przez załogę

wieży można było zrzucić w dół, wywołując wielkie szkody u wroga.

–Tak sądzę – odparł. – Mamy dość ludzi, by odpierać ich ataki, póki nie nadejdzie

pomoc albo póki nie otrzeźwieją. Byłoby lepiej, gdyby wieża była z kamienia. Ale

utrzymamy się, jeżeli ten motłoch nie zaopatrzy się w jakieś działa.

Spojrzał na mnie, a ja aż się wzdrygnąłem, przypomniawszy sobie, jak podczas bitwy pod

Linden Lea sir Ralph Murdac sprowadził machinę do wyrzucania wielkich głazów i jak owe
potężne pociski wyrzucane z odpowiedniej odległości dziurawiły drewniane ściany.

background image

Josce wyglądał na uspokojonego.

–Może zejdziesz na dół i przemówisz do wszystkich – poprosił. – Myślę, że to by

pomogło.

Robin patrzył na niego dłuższą chwilę.

–Zejdę, ale najpierw muszę porozmawiać z Alanem – odezwał się w końcu. Josce pochylił

łysiejącą głowę.

–Dziękuję. Zwołam ludzi – rzekł i uniósł chałat, żeby nie potknąć się na schodach. Kiedy

zniknął, Robin ujął mnie pod ramię.

–Musisz się stąd wydostać, Alanie. Dasz radę uciec. – Spojrzałem na niego z

niedowierzaniem, a on ciągnął: – Odczekasz do północy, a potem weźmiesz linę z magazynu,

spuścisz się po ścianie i przepłyniesz Ouse. Nawet jeśli cię złapią, jako chrześcijanin będziesz

bezpieczny.

–Moglibyśmy uciec obaj – zaproponowałem, choć wiedziałem, co odpowie.

–Ja nie mogę – rzekł Robin, patrząc mi prosto w twarz. – Potrzebuję Reubena. On ma

pieniądze i kontakty. Muszę go pilnować jak oka w głowie albo… – Westchnął. – Myślę, że
będzie ciężko, naprawdę ciężko. Dlatego nalegam, żebyś uciekł dziś w nocy. To nie twoja
walka.

Uniosłem hardo głowę i spojrzałem w jego płonące srebrne oczy.

–Kiedy zaciągałem się u ciebie na służbę, panie – powiedziałem – przysięgałem, że

będę ci wierny aż do śmierci. Nie złamię tej przysięgi. Jeśli tu zostaniesz, ja zostanę z tobą.

–Jesteś idiotą, Alanie – dodał Robin – sentymentalnym idiotą. Ale dziękuję ci. –

Uśmiechnął się i klepnął mnie w ramię. – Niech będzie, jak chcesz. A teraz powinienem zejść

i zagrzać do walki śmiałych wojowników Izraela.

Poszedł, ja zaś zostałem na górze i, patrząc w ciemność, zastanawiałem się, czy nie popełniłem

ogromnego, może nawet śmiertelnego błędu. Dziedziniec wydawał się spokojniejszy; w świetle
kilku płonących pochodni widziałem, jak setki ludzi przygotowuje sobie posłania pod ścianami
zamkowych budynków, a pozostali, uzbrojeni w stare włócznie i

background image

topory, stoją na straży niczym regularni żołnierze. Mnich w bieli zniknął, sir Ryszarda

Malbęte też nie było nigdzie widać. Spojrzałem w prawo na atramentowo czarną Ouse i
zobaczyłem, że między podnóżem wieży a rzeką zapłonęło dziesiątki ognisk. Opętani
nienawiścią do Żydów szaleńcy wcale się nie rozpierzchli. Wręcz przeciwnie – zaczęło ich
przybywać i ktoś nimi kierował, niewątpliwie jakiś żołnierz, bo otoczyli nas jak oblężnicza
armia. Wbrew temu, co mówił Robin, nie byłoby mi łatwo uciec. Żądny krwi tłum nie rozszedł
się, ludzie nie wrócili do swoich domów. Nieco się uspokoili z nadejściem nocy, ale zostali. A
rankiem będą próbowali wedrzeć się do wieży. Czekała nas walka. Opuściłem dłonie na
rękojeści sztyletu i miecza po moich bokach. Jeśli nazajutrz mam umrzeć, zabiorę ze sobą paru
tych szaleńców, powiedziałem sobie, ale w brzuchu poczułem bryłę lodu, od której przeszedł
mnie dreszcz.

W tej chwili drobna dłoń dotknęła mej ręki i aż podskoczyłem jak wystraszony zając.

Wyszarpnąłem sztylet gotowy do ataku, ale zobaczyłem, że obok mnie stoi Ruth i podaje mi
dymiącą drewnianą miskę.

–Nigdy nie podkradaj się do nikogo – upomniałem ją. – Omal cię nie zabiłem. Zmarszczyła

brwi.

–Przepraszam, że cię wystraszyłam – odparła.

–Nie wystraszyłaś – burknąłem, nadal rozdrażniony. – Po prostu obserwowałem

wrogów i obmyślałem strategię na jutro. – Pożałowałem tych pompatycznych słów, ledwie je

wypowiedziałem.

Nie odezwała się, tylko podała mi miskę z gulaszem rybnym i pokazała gestem, bym jadł.

Usiadłem, oparłem się plecami o drewnianą ścianę i sięgnąłem po łyżkę. Ruth przykucnęła obok
i patrzyła, jak jem. Gulasz był wyśmienity i byłem zaskoczony, że w tych okolicznościach
komuś chciało się przygotować gorący posiłek. Uśmiechnąłem się do dziewczyny, a ona
odwzajemniła się tym samym. Znów byliśmy przyjaciółmi.

–Jeszcze ci nie podziękowałam, że nas tu przywiozłeś – powiedziała. Jej brązowe oczy

błysnęły nad woalką ciepłem i wdzięcznością. – Byłam przerażona, a ty okazałeś się mężny,

jak Jonatan walczący z Filystynami…

Patrząc w te dwa głębokie oceany nad woalką, zacząłem tracić apetyt.

–Żaden ze mnie Jonatan – mruknąłem. – Robiłem tylko, co do mnie należało…

Nie zdołałem wykrztusić nic więcej. Bardzo się cieszyłem, że Ruth uważa mnie za bohatera,

ale zarazem miałem nadzieję, że w ciemności nie dostrzeże rumieńców na moich policzkach.

background image

–Zostaniesz i obronisz nas przed nimi? – Wskazała głową w stronę dziedzińca.

Odstawiłem pustą miskę i wziąłem ją za rękę.

–Moja pani – odparłem, nieco za głośno jak na nocną ciszę. – Będę cię chronił przed

tymi złymi ludźmi nawet kosztem własnego życia. Nie zrobią ci krzywdy.

Uniosła drugą rękę do mego policzka i delikatnie go pogłaskała.

–Dziękuję ci, Alanie – rzekła cicho.

Dziś, po ponad czterdziestu latach, wzdragam się na myśl o buńczucznych obietnicach, jakie

składałem w młodości. Niewiele pamiętam z tego, co stało się potem, ale muszę sobie
przypomnieć, bo dzięki temu może zdobędę przebaczenie naszego Pana za moje grzechy z
owych mrocznych dni.

Zszedłem za Ruth po spiralnych schodach, z lubością patrząc na jej wiotką kibić i kołyszące

się biodra. Na dole właśnie trwało zebranie zdolnych do walki mężczyzn zgromadzonych w
wieży. Nie wyglądali na silną armię. Było ich około czterdziestu, w wieku od czternastu do
pięćdziesięciu lat, i niemal wszyscy wyglądali na przerażonych i zagubionych. Ruth się
wymknęła, a ja patrzyłem, jak Robin – uosobienie pewności siebie -wyszedł na środek
pomieszczenia i stanął na starej drewnianej skrzynce, by wszyscy go dobrze widzieli. Przez
ramię przewiesił sobie kuszę i zaczął, jak sam to określił, „zagrzewać do walki śmiałych
wojowników Izraela”.

–Posłuchajcie mnie, przyjaciele – zaczął. – Nadstawcie uszu, a przekażę wam dobre

wieści o naszej sytuacji.

Żydzi spojrzeli na niego zdziwieni, jakby stanął między nimi kolejny szaleniec.

–Mamy szczęście – oznajmił Robin donośnie. Wśród zebranych rozległy się szmery i

szepty. – Mówię, że mamy szczęście, bo jesteśmy tu…

Z nieregularnego kręgu, który uformował się wokół Robina, wystąpił potężny mężczyzna w

ciemnoniebieskim chałacie i z gęstą rudą brodą i przerwał mu gniewnym głosem:

–Mamy szczęście? Szczęście, że ścigali nas przez całe miasto? Że wygnali nas z domów, że

zaszlachtowali naszych przyjaciół i krewnych? Że ukradli nasze srebro?

–Macie szczęście, że żyjecie – odparł chłodno Robin. – Macie szczęście, że ta zgraja

szaleńców nie rozerwała was na strzępy. – Wśród zebranych rozległy się gniewne okrzyki. –
Ale poza tym – ciągnął Robin spokojnie – macie szczęście także pod innymi względami. Po
pierwsze, jesteśmy w wieży, warowni, w której garstka rycerzy może obronić się przed

background image

znacznie większą armią. A my mamy rycerzy. Widzę przed sobą odważnych mężów, którzy
chcą walczyć jak rycerze i jeśli trzeba, zginąć w obronie swoich rodzin, swojej dumy i honoru. –
Dostrzegłem, że kilku Żydów kiwa głowami. – Widzę przed sobą odważnych

mężów gotowych do walki i dlatego mówię, że mamy szczęście. Z takimi ludźmi jak wy

możemy bronić tej wieży do końca świata. Mamy strawę, wodę i piwo i mamy dzielnych ludzi.
Więc powiadam wam: mamy szczęście.

Zauważyłem, że nastrój wyraźnie się zmienił. Widywałem to podczas innych przemówień

Robina. Potrafił porwać ludzi, potrafił sprawić, że czuli się lepsi, niż byli naprawdę. Żydzi
wyprostowali się, wciągnęli brzuchy i unieśli głowy. Dostrzegli w sobie wojowników, a nie owce
pędzone przez pełny nienawiści tłum.

–Mamy też to – powiedział Robin, zdejmując kuszę z ramienia i wznosząc ją w górę. –

Mamy ponad trzy tuziny takich kusz i dość bełtów, by posłać ponad tysiąc dusz do piekła.

Uzbrojeni możemy z łatwością przetrwać to szaleństwo, które ogarnęło mieszczan. Możemy

powstrzymać diabła, póki nie nadejdzie pomoc. Powtarzam wam więc, mamy szczęście.

Żydzi zaczęli wznosić okrzyki na jego cześć. Jeszcze kilka chwil temu stali jak stado

przerażonych owiec, a teraz uważali się za drużynę dzielnych wojowników.

–Słuchajcie mnie uważnie, przyjaciele – ciągnął Robin. – Ta broń jest bardzo prosta w

użyciu, ale śmiercionośna.

Mówiąc to, pokazywał im, jak naciągnąć kuszę. Napotkałem jego wzrok, a on posłał mi

porozumiewawczy uśmieszek i mrugnął.

Kusza oczywiście jest prostą bronią. Sztywną cięciwę naciąga się siłą całego ciała. Potem

stawia się prawą stopę w strzemieniu na końcu kuszy i ciągnie cięciwę obiema rękami, zarazem
prostując nogę, póki cięciwa nie zaczepi się o dwa żelazne zęby na końcu. Wtedy kładzie się
bełt w rowku, podnosi kuszę do ramienia, celuje i pociąga za spust. Spust odsuwa żelazne ząbki
i uwalnia cięciwę, a ta mknie do przodu, wypychając bełt z zabójczą szybkością. Z bliska to
dość celna broń i wystarczająco silna, by z pięćdziesięciu kroków przebić kolczugę.

–Zdejmij kaptur, Alanie – powiedział do mnie Robin.

Stałem pod ścianą, starając się wyglądać na pewnego siebie, ale usłyszawszy jego słowa,

poczułem, że serce mi zamiera. Wiedziałem, co chce zrobić, lecz posłusznie zdjąłem z głowy
kaptur i trzymałem go jak najdalej od mego ciała, tuż przy ścianie z nieociosanych drewnianych
desek.

background image

Rozległ się świst i bełt zakończony żelaznym grotem wyrwał mi kaptur z ręki, przybijając go

do drewna.

–Widzieliście? – rzekł Robin. – Teraz ustawcie się w szeregu i każdy będzie mógł

strzelić raz do kaptura. – Posłał mi złośliwy uśmiech. – Potem Alan wyda każdemu z was

kuszę.

Noc minęła spokojnie. Wprawdzie jeden z Żydów postrzelił się z kuszy w stopę i koledzy

musieli go wynieść, drwiąc niemiłosiernie z nieudolnego kamrata, lecz poza tym nic
szczególnego się nie wydarzyło. Ułożyłem się na posłaniu pod ścianą i choć bez kaptura było mi
zimno w głowę, natychmiast zasnąłem. Obudziłem się o świcie. W ciągu nocy przybyło
mieszczan oblegających warownię – u stóp wieży było ich co najmniej pięć może nawet sześć
setek. Od czasu do czasu wykrzykiwali jakieś obelgi lub groźby, ale poza tym nas ignorowali.

Wciąż nie było śladu po załodze zamku ani po sir Johnie Marshalu, szeryfie Yorkshire. Ponoć

kiedy pierwsi uciekinierzy przybyli do wieży, była w niej jeszcze garstka zbrojnych, ale
wynieśli się, kiedy w warowni zaczęli się chronić kolejni Żydzi. Dlaczego opuścili posterunki?
Czyżby mieli rozkaz zostawić wieżę Żydom? Czy ktoś chciał zwabić wszystkich Żydów w jedno
miejsce, gdzie łatwiej można było ich wybić?

Słońce stało wysoko na niebie, mniej więcej w połowie drogi do zenitu, a dzwony Yorku

wzywały na tercję, kiedy brat Ademar, szalony mnich w bieli, zaczął znów przemawiać, prawiąc
o Bogu i diable, o świętej pielgrzymce i śmierci Żydów. Tak jak poprzedniego wieczoru, stał
przy nim rycerz Malbęte. Nie byłem w stanie usłyszeć wszystkich słów mnicha, ale niesione
bryzą fragmenty nienawistnej mowy docierały do mnie niczym odór zgnilizny. Publiczność
wszakże wydawała się zadowolona. W pewnej chwili kazał wszystkim uklęknąć i pobłogosławił
zebranych, następnie polecił im odmówić Ojcze Nasz
, po czym wrócił do swej przemowy i
walenia w ziemię krzyżem.

Robin podzielił Żydów na trzy piętnastoosobowe kompanie, złożone z ludzi w różnym wieku i

różnych umiejętności. Jedna zawsze miała odpoczywać na parterze, a pozostałe dwie stać na
straży i bronić zamku. Mieliśmy dość kusz, by starczyło dla wszystkich, znalazło się też kilka
mieczy, a nawet dwie włócznie.

–Kiedy podejdą – tłumaczył Robin kompaniom, które jako pierwsze miały bronić

wieży – będą pewni siebie. Dopuścimy ich bardzo blisko, bliżej niż to bezpieczne, a potem

rozbijemy. Jeśli szczęście będzie nam sprzyjać, pożałują, że podnieśli na nas rękę. Czy

wszyscy zrozumieli?

Rozległy się potwierdzające pomruki.

background image

–I tak powtórzę. Kiedy ruszą, pozwalamy im podejść blisko. Nikt nie strzela, póki nie

wydam rozkazu. Jeśli ktoś strzeli wcześniej, osobiście zrzucę go z muru na pożarcie

chrześcijanom. Jasne?

Mężczyzna, który poprzedniego wieczoru przerwał Robinowi, mruknął coś w swoją bujną

rudą brodę, ale Robin spojrzał na niego twardo i Żyd natychmiast zamilkł. W gromadzie
wojowników dostrzegłem Reubena, z którym wymieniliśmy porozumiewawcze

uśmiechy. Wyglądał na zmęczonego, ale trzymał kuszę tak pewnie, jakby się z nią urodził.

–Teraz pozostaje nam tylko czekać – podsumował Robin i usiadł w cieniu blanek.

Wyprostował długie nogi i nasunął kaptur na oczy, najwyraźniej szykując się do snu. Przy

prawej ręce położył nienaciągniętą kuszę i uniósłszy lewą róg kaptura, zerknął na mnie. –

Miej oko na wszystko, Alanie – powiedział i ziewnął. – Jeśli nic się nie wydarzy, obudź mnie

za dwie godziny.

Ledwo skończył mówić, zasnął.

Żydzi byli zdumieni jego nonszalancją, ale po chwili sami zaczęli szukać wygodnych miejsc pod

blankami. Rozdano strawę i bukłaki z winem, a niektórzy mężczyźni zaczęli cicho śpiewać
piosenkę, jakiej jeszcze nigdy nie słyszałem. Ta niezwykła muzyka nie trzymała się reguł
sztuki, której uczyłem się z takim trudem u mego mistrza – francuskiego trubadura Bernarda
de Sezanne'a, który teraz służył Eleonorze Akwitańskiej, matce króla Ryszarda – a jednak
była naprawdę piękna.

Zasłuchany w żydowską pieśń, wyjrzałem nad blankami na tłum chrześcijańskich głupców

słuchających nienawistnych kazań brata Ademara. Poprawiłem miecz i sztylet, a naładowaną
kuszę oparłem o blanki. Bywały chwile, kiedy rozumiałem nieufność Robina wobec wiary –
chwile takie jak ta, kiedy święty przedstawiciel Boga na ziemi podburzał chrześcijan do rzezi
sąsiadów – ale w głębi duszy zdawałem sobie sprawę, że to nie nauki Jezusa tu zawiniły. Zło nie
pochodziło od Niego, musiało pochodzić od diabła albo z grzechu pierworodnego. Tylko
Chrystus mógł zbawić świat od zła, tego byłem pewien. No, prawie pewien.

Atak nastąpił wczesnym popołudniem. Jednym uchem słuchałem pomruków tłumu smaganego

słowami Ademara, a Robin delikatnie chrapał u mych stóp. Pomruki brzmiały jak szum fal
rozbijających się o kamienny brzeg. Na swój sposób było to kojące, po prostu jeden
niekończący się dźwięk, na pozór niezwiązany z żadnym złem. Nagle na dziedzińcu zaczął się
ruch. Brat Ademar zakończył długą tyradę głośnym okrzykiem, a ludzie zaczęli ryczeć
donośniej niż do tej pory. Mnich zniknął wśród tłumu słuchaczy. Malbęte sunął przez ciżbę

background image

śladem Ademara, otoczony półtuzinem zbrojnych odzianych w szkarłatno-błękitne kaftany,
barwy swojego pana.

Mnich wychynął z tłumu przy bramie dziedzińca, u wejścia na ścieżkę prowadzącą do wieży, i

odwrócił się, by wykrzyknąć ostatnie wezwanie. Z tej odległości słyszałem go wyraźnie i
pamiętam, że ryknął:

–Te wszy, które zabiły Chrystusa, trzeba zetrzeć z powierzchni ziemi! Trzeba ich

zgładzić! Bóg tego chce! Bóg tego chce!

Tłum odpowiedział kolejnym gromkim okrzykiem, Ademar zaś uniósł drewniany krzyż i ruszył

na drewniany mostek kilka jardów od wieży. Z dzikim wyciem, od którego zamarło mi serce,
gromada chrześcijan, dobrych obywateli Yorku, ruszyła jego śladem niczym rzeka.

Już dawno obudziłem Robina, który teraz rozstawiał kompanię Żydów wzdłuż blanek i

dodawał im otuchy. Każdy z nich ściskał w ręku kuszę, ale wielu wyglądało na przerażonych.

–Nie strzelać! Nie strzelać! – wołał Robin, próbując przekrzyczeć głębokie dudnienie

nienawistnego tłumu poniżej. – Kiedy dam znak, zgnieciecie to robactwo, ale nie wcześniej.

Zachowajcie spokój, póki nie wydam rozkazu. Nie strzelać!

O dziwo, żaden Żyd nie strzelił z kuszy ani nie rzucił włócznią czy kamieniem.

–Czekajcie! Czekajcie! – krzyczał Robin i nagle zrobił coś dziwnego. Odłożył kuszę,

sięgnął po kamień z jednego ze stosów ułożonych wokół blanki i, przycisnąwszy go do piersi,

wyjrzał ponad murem na gęstniejący tłum.

Mnich w białym habicie stał przed chronionymi żelazną sztabą wrotami wieży, łomotał w

dębowe drzwi końcem swego krzyża i nakazywał Żydom, by je otworzyli w imię Chrystusa.
Robin wychylił się nad murem, uniósł wielki kamień, chwilę odczekał, by dobrze wycelować, i
spuścił głaz prosto na głowę Ademara.

Czaszka mnicha pękła jak rozbite jajo, spryskując krwią i kawałkami mózgu zakurzone deski

mostka. Ciało osunęło się, drgnęło kilka razy, a potem znieruchomiało.

Przysięgam, przysięgam na Maryję Matkę Bożą, że w jednej chwili opętany tłum zamilkł i

znieruchomiał, wstrząśnięty śmiercią duchownego. Wtedy Ryszard Malbęte, który stał
pośrodku ciżby, uniósł miecz i ryknął:

–Zabić ich, zabić ich wszystkich. – Ludzie jęknęli jak z wielkiego bólu i znów zaczęli przeć

naprzód.

background image

–Strzelać – krzyknął Robin. – Teraz! Przeładować i znów strzelać.

Obrońcy strzelili jak na komendę i grad czarnych bełtów pomknął w dół prosto na tłum.

Dziesiątki chrześcijan padło przed wrotami wieży od okrutnych ran w szyję, barki i głowę.
Jakiś mężczyzna w czerwonym kapturze bluzgający na Żydów dostał prosto w oko, opadł na
kolana i został stratowany przez tłum. Część naszych ludzi, naśladując Robina, po wystrzeleniu
z kuszy brało kamienie z kupek przy blankach i zrzucało je na napastników. Inni
przeładowywali kusze, wychylali się za mur i raz za razem strzelali w ludzką masę poniżej. Na
stoku pod wieżą było coraz więcej rannych i martwych mieszczan, wśród nich kilka kobiet

porwanych ogniem fanatyzmu. Kolejni chrześcijanie sunęli chybotliwym mostkiem z

dziedzińca, zajmując miejsca powalonych sąsiadów, kłębiąc się wokół kutych żelazem wrót i
waląc w nie toporami, mieczami, a nawet drewnianymi drągami. Nie mieli szans. Czarne bełty
leciały jeden za drugim, siejąc spustoszenie.

Robin stał obok mnie z naciągniętą kuszą w ręku i szukał w tłumie konkretnego celu.

Wiedziałem, o kogo mu chodzi. Ryszard Malbęte, otoczony zbrojnymi, nawoływał ludzi, by parli
naprzód, bo „Bóg tego chce!”

Dostrzegłszy go, Robin uniósł kuszę, wycelował i strzelił. Bełt pomknął prosto do celu, ale w

ostatniej chwili zbrojny stojący obok Malbęte'a podniósł tarczę w kształcie latawca i bełt
uderzył z głuchym stuknięciem jakiś cal czy dwa poniżej łukowatej górnej krawędzi. Robin
zaklął i wyciągnął kolejny bełt. Zobaczyłem, że Malbęte patrzy prosto na nas. Jego lisie oczy
błysnęły szaleństwem, a w końcu zaczął się wycofywać. Przeciskał się przez tłum niczym
węgorz, lekko pochylony. Jeszcze raz obrzucił nas nienawistnym spojrzeniem, po czym
odwrócił się i zniknął na dziedzińcu za mostkiem.

Walka wciąż trwała, ale widać było, że pod gradem naszych strzał i kamieni zapał mieszczan

słabnie. Jakiś młodzieniec o twarzy pełnej religijnego uniesienia w desperacji próbował wspiąć
się po ścianie wieży. Użył do tego dwóch noży, które wbijał w drewno, by mieć się czego
przytrzymać. Wychyliłem się za mur i strzeliłem mu z kuszy w gardło. To był mój pierwszy
strzał i patrzyłem z uczuciem pewnego żalu, jak młodzieniec odpada od ściany, stacza się po
stoku i, szarpiąc brzechwę strzały wystającą mu z szyi, dusi się własną krwią.

Wreszcie znieruchomiał i niemal w tej samej chwili mieszczanie zawrócili do mostka,

podtrzymując swoich rannych. Na zakrwawionej trawie u naszych stóp leżało ponad
dwadzieścia ciał. Kilku Żydów strzeliło w plecy wycofujących się, ale nie trafili, a Robin
krzyknął:

–Przestańcie strzelać! Oszczędzajcie amunicję.

Nagle staliśmy się drużyną uśmiechniętych, wiwatujących mężczyzn. Chociaż zdyszani i

spoceni z wysiłku, przeżyliśmy i – przynajmniej na razie – odnieśliśmy zwycięstwo.

Głośne, niemal rozsadzające czaszkę stukanie zaczęło się wkrótce po tym, jak ostatni

background image

mieszczanin wycofał się na dziedziniec, i trwało od wielu godzin. Gorsza niż sam hałas była
świadomość tego, co budują – drabiny. Nie pokonaliśmy ich całkiem w krwawym starciu u wrót
wieży, mieli wrócić, i to lepiej przygotowani.

Jednak Żydzi się radowali. Kiedy jedna kompania została wysłana na dół na odpoczynek i

zastąpiła ją nowa, rozległy się śpiewy i żarty, a wojownicy wyolbrzymiali

liczbę osobiście zabitych chrześcijanin. Ja również zszedłem na dół. W pogrążonej w półmroku

jadalni dostałem chleb z serem i kufel piwa od Ruth. Dziewczyna promieniała szczęściem, jej
oczy błyszczały, kiedy podawała jedzenie głodnym mężczyznom. Niewątpliwie uważała walkę
za zakończoną, a ja nie mogłem zdobyć się na to, by pozbawić ją złudzeń – dobrze wiedziałem,
że czeka nas znacznie cięższy bój, nim będziemy mogli ogłosić ostateczne zwycięstwo.
Wiedziałem też, że śmierć wielu chrześcijan jeszcze bardziej wzburzy mieszczan i Żydzi mogą
mieć poważne problemy, kiedy sir John Marshal i jego żołnierze w końcu wrócą.

Robin zastał mnie podczas drzemki pod ścianą jadalni. Towarzyszyli mu Reuben i trzech

innych Żydów, wszyscy uzbrojeni w miecze i tarcze. Takiego miecza, jaki miał Reuben, jeszcze
nie widziałem – był bardzo wąski, niczym sztylet, i lekko zakrzywiony. Zacząłem się
zastanawiać, czemu mężczyzna chce nosić taką delikatną, iście kobiecą broń.

–Wkrótce znów zaatakują – zaczął Robin bez żadnych wstępów. – I to ze wszystkich

stron, bo użyją drabin. – Spojrzał na trzech mężczyzn, którzy przyszli z Reubenem. –

Możemy

ich powstrzymać, ale gdyby przedarli się przez blanki, ty, Alanie, z pomocą Reubena i tych

zacnych mężów musicie ich przegonić. Całą piątką trzymajcie się z dala od bitwy i

wypatrujcie, czy gdzieś się nie przedrą. Macie być jak korek w butelce i wypełnić wszelkie

ewentualne luki naszej obrony. Jasne?

Kiwnąłem głową, a Robin wyszczerzył zęby w uśmiechu.

–Świetnie. Alanie, jesteś dowódcą, nasz los spoczywa w twoich rękach – powiedział i

odszedł, my zaś wdrapaliśmy się na górę.

Było już dobrze po południu i nawet w słabym marcowym słońcu na dachu panowało przyjemne

ciepło. Gdy rozstawiliśmy się co piętnaście kroków wzdłuż czterech ścian, zrozumiałem, czemu
Robin postanowił nas tu umieścić. Gdyby wróg przedarł się przez blanki, nasza piątka mogłaby
go dopaść w mgnieniu oka i zepchnąć z powrotem. Wyjąłem mój stary miecz i zacząłem go
ostrzyć. Zgrzyt metalu o kamień stanowił przeciwwagę dla stukania dochodzącego z
dziedzińca, a wszystko razem tworzyło jakąś nieziemską wojenną muzykę. Zorientowałem się,

background image

że dopasowuję ruchy osełki do odgłosów młotków. Wtem, ni z tego, ni z owego, stukanie ustało.

Wstałem i podszedłem do blanek, ale moim podkomendnym kazałem zostać na miejscach. Na

dziedzińcu wciąż roiło się od ludzi, ale tym razem było wśród nich więcej zbrojnych w
szkarłacie i błękicie, a mniej mieszczan. Widziałem, jak podają sobie drabiny nad głowami, a
potem nagle rozległ się sygnał trąbek i ludzka masa ruszyła w stronę wieży.

–Nadchodzą! – krzyknął ktoś. Obejrzałem się i dojrzałem zacięte twarze żydowskich

obrońców. Stali z dłońmi zaciśniętymi na kuszach, zapierając się nogami o drewnianą podłogę,

jakby oczekiwali bezpośredniego ataku. Robin przypominał im, żeby nie strzelali.

–Czekajcie, aż zaczną atakować! – krzyczał. – Czekajcie na mój sygnał!

Atakujący podzielili się na dwie grupy i minąwszy kute żelazem wrota, przy których

pokonaliśmy ich poprzednio, obchodzili wieżę z lewej i prawej, trzymając się z dala od zasięgu

kusz. Niektórzy wykrzykiwali obelgi pod naszym adresem, inni machali mieczami i wykonywali
obsceniczne gesty, jeszcze inni po prostu nas ignorowali. Ustawili się w dwóch luźnych
gromadach na zachód i na północ od brzegów Ouse, na kawałku płaskiego gruntu tuż przed
miastem. Nagle z grupy północnej wystąpił jakiś mężczyzna, któremu towarzyszył zbrojny z
białą flagą. To był sir Ryszard Malbęte. Zobaczyłem, jak Robin sięga po bełt do płóciennego
kołczanu u pasa, a Josce kładzie mu rękę na ramieniu, by go powstrzymać.

–Posłuchajmy, co ma do powiedzenia – powiedział stary Żyd.

Robin zmarszczył czoło, ale zostawił bełt w kołczanie.

–Żydzi z Yorku! – zawołał Malbęte. – Żydzi z Yorku! – powtórzył głośniej. –

Wypuśćcie chrześcijańskie dzieci, które porwaliście, i wyjdźcie z Wieży Króla, a okażemy

wam łaskę.

Na dachu wieży rozległ się szmer zdumienia.

–Jakie dzieci? – krzyknął ktoś. – O czym ty mówisz? Rozum ci odjęło?

–Wypuśćcie dwóch chłopców, których porwaliście, dwa chrześcijańskie aniołki.

Oddajcie ich matce, a okażemy wam łaskę – odpowiedział sir Ryszard.

Josce podszedł do blanek, złożył dłonie wokół ust i krzyknął:

–Nie porwaliśmy żadnych chrześcijańskich dzieci. Ten, kto tak mówi, łże. Nie ma tu

background image

żadnych dzieci chrześcijan. Dlaczego z nami walczycie?

Malbęte odwrócił się w stronę tłumu. Jakiś zbrojny podszedł do niego i wzniósł tarczę, by

chronić plecy swojego pana.

–Zamordowali ich! – wrzasnął rycerz. – Zamordowali nasze małe aniołki. Czy mamy

zostawić ich w spokoju? Czy mamy odejść i pozwolić, by ci dzieciobójcy, ci niewierni, dalej

uprawiali swoją czarną magię?

Tłum ryknął jednym głosem gromkie „Nieee!”, rozległ się sygnał trąbek i obie grupy

mieszczan ruszyły w stronę wieży z uniesionymi drabinami.

Nie widziałem ataku, bo wróciłem do moich podkomendnych. Staliśmy na dachu z

wyciągniętymi mieczami, a hałas był wręcz ogłuszający – ryki wściekłości atakujących mieszały
się z krzykami rannych, świstem strzelających kusz i od czasu do czasu uderzeniami

mieczy o tarcze. Wszystkie trzy kompanie znalazły się na górze, by bronić wieży, ale ja i moi

ludzie trzymaliśmy się z dala od największego zamieszania. Ilekroć drabina oblegających
pojawiała się na blankach, Żydzi natychmiast podbiegali w tamtą stronę i strzelali znów, by ją
oczyścić z napastników. Potem któryś z nich chwytał drabinę i odpychał od ściany. Pojawiała się
kolejna i sytuacja się powtarzała. Robin strzelał pewnie, ale oszczędnie. Wiedziałem, że miał
tylko dwa tuziny bełtów, a kołczan był już w połowie pusty.

Nasi kusznicy byli pełni zapału, ale napastników były setki i mieli dziesiątki drabin, toteż czas

między pojawieniem się na blankach szczytu drabiny a jej odrzuceniem przez Żydów zaczął się
wydłużać. Raz po raz zza blanki wychylała się głowa i wreszcie od zachodu na dach wdarli się
pierwsi napastnicy. W mgnieniu oka było ich pół tuzina, a kolejni przeskakiwali przez blanki i
zrywali się na równe nogi z bronią w ręku.

Moi ludzie rzucili się w ich stronę, a ja biegłem na przodzie z mieczem w prawej ręce i

sztyletem w lewej. Jednego z napastników ciąłem mieczem w chwili, kiedy podnosił się z ziemi,
a drugiemu wbiłem sztylet w brzuch. Poczułem, jak gorąca krew oblewa mi pięść, wyciągnąłem
ostrze i cofnąłem miecz. Zablokowałem nim cios w moją głowę i pchnąłem napastnika
sztyletem. Usłyszałem tuż przy uchu potworny krzyk. Poruszałem się automatycznie, blokując i
tnąc, nie zastanawiając się nad ruchem, który właśnie wykonywałem. Jak zwykle zatraciłem się
w walce, czułem, jakby ktoś inny sterował moim ciałem. Dzięki latom ćwiczeń moje ciało
reagowało mechanicznie. Nie myślałem o niczym, po prostu ciąłem, blokowałem, wykonywałem
pchnięcia i uniki, stojąc pośród wrogów. A każde moje pchnięcie kończyło się śmiercią lub
okaleczeniem napastnika. Zaszło mnie od tyłu kilkunastu zbrojnych, ale zostawiłem ich
Reubenowi i innym blokującym, a sam parłem naprzód, do szczytu drabiny. Pośliznąłem się na
plamie świeżej krwi, odzyskałem jednak równowagę i ciąłem w twarz jednego napastnika, a
potem drugiemu obciąłem rękę, w której trzymał miecz. W końcu oczyściłem przestrzeń przed
sobą i stanąłem u szczytu drabiny. Za plecami słyszałem sapanie Reubena i jego towarzyszy

background image

walczących z wrogami, których zraniłem, ale nie zważałem na ich wysiłki. Głowa kolejnego
napastnika wychyliła się zza ściany, więc ciąłem mieczem, podrzynając mu gardło. Kiedy
spadał, charcząc i brocząc krwią, pojawił się następny, którego dźgnąłem w oko sztyletem.
Szarpnął się w tył, a ja uderzyłem mieczem w bok zakutej w hełm głowy. Musiałem go ogłuszyć,
bo puścił drabinę i poleciał w dół jak kamień, strącając dwóch kolejnych z drewnianych szczebli.
Na drabinie pozostał tylko jeden człek, który widząc spadających towarzyszy, ani myślał
wspinać się wyżej. Opuściłem miecz, chwyciłem za górny szczebel i potrząsnąłem drabiną,
dopóki i on nie zeskoczył, a potem odepchnąłem od ściany.

Odwróciłem się, by zobaczyć, co z moimi ludźmi. Na dachu było aż gęsto od martwych

napastników – mieszczan i zbrojnych. Kilku kolejnych jęczało i zwijało się w śmiertelnych
drgawkach. Jeden ze zbrojnych klęczał, ciężko ranny, a dwaj Żydzi, krzyczący z wściekłości,
cięli mieczami jego ręce, którymi próbował się osłonić. Trzeci Żyd stał nieopodal, chwiejąc się
lekko. Na boku, w miejscu, gdzie dosięgnął go miecz wroga, czerwieniła się wielka krwawa
plama. Umierał z oczyma szeroko otwartymi ze strachu, a szkarłatna plama rosła, aż
przemoczyła cały bok tuniki. Wreszcie osunął się na kolana, opadł twarzą na drewniany dach i
legł nieruchomo. Reuben toczył zaciekły pojedynek z odzianym w zbroję rycerzem.
Zakrwawione ostrze jego miecza śmigało w powietrzu. Spadło z góry i cięło wroga najpierw po
kostkach, potem po oczach, by wreszcie świsnąć koło szyi. W pierwszej chwili chciałem
pospieszyć mu z pomocą, ale uznałem, że jej nie potrzebuje. Rycerz nie miał szans, jego
niezdarne machnięcia ciężkim prostym mieczem nawet nie zbliżały się do Reubena. W mgnieniu
oka nastąpił koniec: Reuben zrobił dwa kroki naprzód, jednym cięciem po nadgarstku wytrącił
rycerzowi broń, a potem płynnym ruchem przeciągnął zakrzywione ostrze po jego szyi.
Żołnierz opadł na kolana, chwycił się rękoma za gardło, a życie uciekało z niego wielką
czerwoną fontanną.

Skończył się też szturm. Napastnicy zostali odparci i teraz wracali na dziedziniec.

Wychyliwszy się zza blanek, zobaczyłem dziesiątki martwych ciał; niektóre naszpikowane
strzałami, niczym upolowane dziki. Było też mnóstwo rannych, którzy nie byli w stanie iść.
Wielu miało połamane nogi po upadku z drabiny. Żydzi byli bezlitośni, a Robin nawet nie
próbował ich powstrzymać. Ładowali kusze, wychylali się zza blanek i strzelali do rannych.
Zabitych i ranionych wrogów zrzucili z wieży na trawiaste zbocze u jej stóp.

Po naszej stronie również były ofiary. Poza moim podkomendnym, którym zajęli się jego

towarzysze, poległo dwóch innych Żydów przeszytych włóczniami, a kilku innych zostało
rannych, gdy odpychali drabiny od ściany. Ponieśliśmy jednak niewielkie straty i przede
wszystkim znów zdołaliśmy odeprzeć atak.

W wieży zapanował jeszcze bardziej bojowy nastrój. Żydzi, pokrzepieni dwukrotnym

triumfem, nie kryli radości. Ja natomiast, jak zawsze po walce, byłem bliski łez. Kiedy minęło
bitewne podniecenie i serce wróciło do normalnego rytmu, poczułem wielki ciężar na duszy i żal
z powodu tych wszystkich chrześcijan, którzy nie doczekają kolejnego wschodu słońca.
Upadłem na kolana i modliłem się do Boga, by przyjął dusze zabitych i odpuścił im grzechy.
Zmówiłem też krótką modlitwę dziękczynną za to, by wyrazić wdzięczność, że tego dnia ocalił

background image

mnie z krwawej łaźni. Potem zacząłem czyścić i oliwić broń. Wiedziałem, że rychło będzie mi
znów potrzebna.

background image

ROZDZIAŁ 5

Tej nocy jedna kompania odpoczywała, a dwie pełniły straż. Pikiety wroga nadal stały wokół

wieży, widzieliśmy ludzi kręcących się w blasku ognisk, lecz atak nie nastąpił. Zamiast tego
mieszczanie rozpalili pośrodku dziedzińca wielkie ognisko i ustawili nad nim ogromny kocioł, do
którego nalali wody z rzeki. Woda grzała się przez kilka godzin, ale kiedy wreszcie zawrzała,
wokół ognia zebrał się tłum. Pomyślałem, że chrześcijanie warzą jakąś zupę, by nakarmić setki
ludzi, którzy przyszli popatrzeć, jak mordują Żydów z wieży. Myliłem się jednak, bardzo się
myliłem.

W tłumie wokół kotła zobaczyłem dwóch mężczyzn w czarnych szatach księżowskich i wysoką

sylwetkę sir Ryszarda Malbęte'a. Jeden z księży odprawił krótkie nabożeństwo -zaśpiewał
kilka psalmów i zaintonował modlitwę. Nagle tłum zafalował i ze środka wyrzucono jakiś
pakunek, który wylądował na ziemi przy ognisku. Pakunek się poruszył i wtedy dostrzegłem, że
to mała dziewczynka, przerażona, okrutnie pobita i ciasno związana.

Ktoś za mną wydał z siebie przenikliwy krzyk. Odwróciłem się i zobaczyłem korpulentnego

Żyda w schludnym chałacie. Wyraźnie przerażony, wskazywał na skrępowaną dziewczynkę na
dziedzińcu. Po chwili otoczyli go ziomkowie. Jęli go pocieszać i próbowali odciągnąć od blanek.

–To jego córka – usłyszałem znajomy głos. Spojrzałem na Robina, który stał obok

mnie z ponurą miną. – Nie wiem, co zamierzają jej zrobić, ale lepiej, żeby tego nie oglądał –

dodał beznamiętnym tonem.

Jakiś młody Żyd wychylił się za blanki i krzyknął w ciemność, w stronę najbliższego ogniska:

–Hej, chrześcijaninie! Hej, ty.

Nikt nie odpowiedział. Mężczyzna wychylił się jeszcze bardziej, tak że towarzysze musieli

przytrzymywać go za nogi.

–Hej, chrześcijaninie, porozmawiaj ze mną – zawołał ponownie.

Po chwili z ciemności ktoś odkrzyknął:

–Czego chcesz, przeklęty Żydzie? Przestań hałasować i daj nam spać.

–Co się dzieje na dziedzińcu? – nie ustępował młodzieniec. – Pojmali córkę złotnika

Mordechaja. Co jej chcą zrobić? Odpowiedz, chrześcijaninie, odpowiedz, na litość boską. Ona
ma zaledwie dziesięć lat i nikogo nie skrzywdziła.

U stóp wieży trwała przyciszona narada. W końcu rozległ się rechoczący śmiech i odezwał się

jakiś inny głos:

background image

–To brudna Żydówka i trzeba ją dobrze umyć. Ochrzczą ją i poślą jej duszę do Jezusa,

który ani chybi skieruje ją do piekła, gdzie jej miejsce!

Rozległy się kolejne chichoty.

Spojrzałem na dziedziniec, gdzie modlitwy zdawały się dobiegać końca.

–Jak daleko jest stąd do kotła? – spytał mnie Robin. – Dwieście dwadzieścia jardów

czy trochę więcej? – Mówił takim tonem, jakby pytał o pogodę.

–Raczej dwieście trzydzieści – odparłem, również siląc się na spokój. Ale kiedy

zobaczyłem, co się dzieje na dziedzińcu, ogarnęło mnie przerażenie.

Dwaj zbrojni podnieśli związaną dziewczynkę i w blasku ognia mignęła jej przerażona twarz.

Z tłumu dobiegły pojedyncze okrzyki. Ksiądz wykonał znak krzyża, zbrojni unieśli
dziewczynkę wyżej, zamachnęli się i wrzucili ją do wrzącej wody. Nawet dziś, po ponad
czterdziestu latach, słyszę jej mrożący krew w żyłach krzyk. Przeszył mą duszę niczym
sztylet, a każdy mięsień mego ciała stał się twardy jak żelazo. Ale Robin nie stał bezczynnie.
Kiedy jęki cierpiącej dziewczynki poniosły się echem wokół wieży niczym złe duchy na wietrze,
wyciągnął strzałę z kołczanu, przyłożył do łuku i jednym szybkim płynnym ruchem zwolnił
cięciwę. Strzała pomknęła przez ciemność prosto do celu, aż w końcu utkwiła w piersi
nieszczęsnej dziewczynki. Krzyk ustał tak nagle, jakby odcięto jej głowę. To był niesamowity
strzał, niewiarygodnie celny, zważywszy odległość i brak światła, a Robin jednak tego dokonał.
Ludzie wokół kotła zamarli – dopiero co patrzyli, jak żydowska dziewczynka krzyczy z bólu ile
sił w płucach, a teraz widzieli jej zwłoki pływające we wrzącej wodzie.

Robin strzelił ponownie – i znów niesamowicie – trafiając w brzuch księdza, który odprawiał

nabożeństwo. Klecha patrzył z niedowierzaniem na strzałę tkwiącą w jego grubym bebechu, a
tłum rozpierzchł się świadomy zagrożenia. Nigdzie nie było śladu Ryszarda Malbęte'a. Znów
wziął nogi za pas, kiedy tylko zaczęło robić się niebezpiecznie.

Usłyszałem, jak Robin zaklął, i spojrzałem na niego. Zaglądał do pustego kołczana i miotał

kolejne przekleństwa. Została mu już tylko jedna strzała, ta, którą trzymał w ręku.
Napotkawszy mój wzrok, wzruszył ramionami, napiął cięciwę i strzelił w zbrojnego, który

biegł przez dziedziniec, by skryć się w kaplicy. Strzała trawiła mężczyznę w sam środek

pleców, przebiła mu kolczugę i powaliła na ziemię. Robin odwrócił się do mnie i rzekł:

–Popełniłem błąd. Powinienem był zabrać więcej strzał, Alanie.

–Nie wiedzieliśmy, że przyjdzie nam walczyć – zauważyłem.

background image

–To prawda, ale takie błędy mogą kosztować życie – odparł z drwiącym uśmiechem, odwrócił

się i zszedł po schodach na dół.

Tkwiłem na górze przez całą noc w jakimś obłąkańczym, bezcelowym hołdzie dla zabitej

dziewczynki. Myślałem o szybkiej, miłosiernej śmierci zadanej jej przez Robina. Myślałem też
o sir Ryszardzie Malbęcie.

Z pierwszym światłem brzasku przyszła Ruth, przynosząc mi piwo i chleb. Wreszcie

rozluźniłem zesztywniałe nogi, usiadłem na podłodze i zacząłem jeść. Przerwał mi dźwięk
trąbek. Wraz z innymi wojownikami stanąłem przy blankach, obserwując kawalkadę około
pięćdziesięciu konnych rycerzy i około setki piechurów, za którymi jechał rząd zaprzężonych w
woły wozów wyładowanych ociosanym drewnem. Konwój wjechał na dziedziniec przez
wschodnią bramę. Sir John Marshal powrócił.

Oblężeni w wieży Żydzi mieli mieszane uczucia. Niektórzy uznali, że powrót szeryfa ich ocali,

inni jednak obawiali się, że tylko wzmocni naszych wrogów.

–Teraz przynajmniej będziemy mogli negocjować – powiedział do mnie Reuben.

Przyniósł własne śniadanie i żuł jakąś skórkę, kiedy obserwowaliśmy żołnierzy wysypujących

się na podwórzec. Tuż pod nami leżały ciała zabitych, nietknięte, jeśli nie liczyć kruków,

które zbierały się całymi stadami i skubały zwłoki chrześcijan z ptasią obojętnością dla

ludzkiej godności.

–Mogę zobaczyć twój miecz? – zapytałem.

Reuben wyjął zakrzywione ostrze z ozdobnej pochwy i podał mi je rękojeścią do przodu.

Miecz był zbyt lekki jak na mój gust. Machnąłem nim na próbę kilka razy i czułem się, jakbym
machał jesionową różdżką. Ale też od razu pojąłem, że tym ostrzem można siec błyskawicznie.
Reuben zdjął z szyi jedwabny szal i poprosił, bym wyciągnął miecz przed siebie. Uniósł szal nad
ostrzem i puścił. Jedwab rozpadł się na dwie części pod własnym ciężarem. Byłem zdumiony.
Jeszcze nigdy nie widziałem takiego ostrza. Musnąłem je palcem i rozciąłem go głęboko. Ssąc
zraniony kciuk, spytałem Reubena, gdzie zdobył tak świetną broń.

–To bułat wykonany na modłę arabską – rzekł, nie odpowiadając na moje pytanie. –

Jeśli przeżyjemy oblężenie i pojedziesz z królem w Zamorze, zobaczysz znacznie więcej

takich mieczy. To popularna broń w wielkiej armii tego, którego chrześcijanie nazywają

Saladynem.

–Ale jak go zdobyłeś? – drążyłem. Westchnął.

background image

–Jak myślisz, Alanie, skąd pochodzę?

–Jak to skąd? Z Yorku, rzecz jasna. Chociaż słyszałem, że masz też dom w

Nottingham.

–Popatrz na moją cerę, oczy, włosy. Czy wyglądam, jakbym pochodził z północnej Anglii?

–Cóż, jesteś Żydem – odparłem, patrząc na jego smagłą twarz i czarne jak noc oczy -więc

przypuszczam, że twoja rodzina musiała kiedyś mieszkać w Ziemi Świętej.

–Czy przypominam tych innych? – Wskazał Żydów stojących obok.

–No, trochę… właściwie nie bardzo. – Dziwne, że nie zauważyłem wcześniej, iż

Reuben ma znacznie ciemniejszą karnację niż pozostali Żydzi. Niektórzy kusznicy na dachu

mieli złotorude włosy, a kilku nawet błękitne oczy.

–Wszyscy jesteśmy dziećmi Izraela – rzekł Reuben – ale ci dobrzy Żydzi pochodzą z

północnej Francji. Ich rodziny mieszkały tam przez wiele pokoleń, nim przybyły do Anglii.

–Więc pochodzisz z Zamorza? – spytałem szczerze zafascynowany. Nigdy nie

myślałem o przodkach Reubena, był dla mnie po prostu przyjacielem Robina, Żydem,

kupcem i pożyczkodawcą z Yorku. Pochodzić z Zamorza, ojczyzny Chrystusa, Jana

Chrzciciela, Mojżesza, króla Dawida, Samsona i Dalili, wszystkich proroków… to było coś

niesamowicie egzotycznego i tajemniczego.

–Pochodzę z plemienia Temanów, Żydów z dalekiego południa, kraju leżącego dalej

niż Zamorze, który Arabowie zwą al-Yaman, a który niegdyś był znany jako ojczyzna

królowej Saby – powiedział Reuben z nutą dumy w głosie.

To było jeszcze bardziej niezwykłe. Kraj leżący dalej niż Zamorze? Równie dobrze mógł

rzec, że pochodzi z Księżyca. Tuck opowiedział mi kiedyś historię króla Salomona i królowej
Saby, ale wydawała się taka dawna i taka odległa. Jak legenda. Czułem się, jakbym stanął oko
w oko z jednorożcem.

–Jak jest w… al-Yaman? – zapytałem, potykając się na nieznanej nazwie.

Wyobrażałem sobie cudowną krainę, gdzie rzeki spływają winem, ziemię porastają klejnoty, a

background image

na drzewach rosną ciastka.

–To pustynia. Wszędzie jest piasek i skały, i bezlitośnie prażące słońce. Ale to mój

dom albo raczej byłby moim domem, gdyby jeszcze żył ktoś z mojej rodziny.

Patrzyłem na niego w milczeniu, czekając, aż opowie swoją historię. Uśmiechnął się i

dwornym gestem wskazał, żebyśmy usiedli. Kiedy już usadowiliśmy się plecami do ściany,

położył swój piękny miecz na kolanach i zaczął opowieść:

–Mój ojciec, niech jego dusza spoczywa w pokoju, kuł miecze. Wykuł i ten, który

mam w ręku – powiedział, kładąc z nabożeństwem dłoń na zdobionej srebrem pochwie. –

Byliśmy bogatą rodziną, interesy szły bardzo dobrze, a w naszym mieście między Żydami a

Arabami panowała przeważnie harmonia. Szkolili mnie najlepsi nauczyciele, na jakich stać

było ojca. Uczyłem się języków – greki i łaciny – oraz historii, filozofii, trochę medycyny, a

także dworskich manier. Byłem szczęśliwy. Ojciec marzył, bym został poetą albo muzykiem

jak ty, Alanie, a nie kowalem, który całymi dniami uwija się w gorącej kuźni w skórzanym

fartuchu. Mnie zaś odpowiadały te plany, bywałem w najlepszych domach, przyjaźniłem się z

synami bogaczy i mówiło się, że mogę pojąć za żonę córkę zamożnego kupca z sąsiedniego

miasta. Żyło mi się bardzo przyjemnie i wygodnie. – Na chwilę zamknął oczy, wspominając

to młodzieńcze szczęście, po czym mówił dalej: – Kiedy miałem szesnaście lat, w naszym

mieście pojawił się wędrowny mułła. Chodził w łachmanach, ale w oczach miał pasję i z

wielką elokwencją nauczał wiernych w miejscowym meczecie. Jego kazania uważano za

wybitne, ludzie zjeżdżali się z daleka, by ich posłuchać. Mówili, że inspirował go sam Prorok,

niech będzie mu chwała. Nauczał głównie o czystości. Tylko zachowując czystość, prawił,

muzułmanin może po śmierci trafić do raju. Tylko wiodąc święte życie i wyzbywając się

wszelkiego zła, może właściwie czcić Boga. Musi wystrzegać się wszelkiej nieczystości,

całkowicie ją odrzucić, jeśli zaś nie można jej zakazać, to trzeba ją zniszczyć. A zdaniem

tego

background image

świętego człeka my, Żydzi, byliśmy nieczyści.

Zaczynałem pojmować, dokąd zmierza ta historia. Przypomniałem sobie wieczór, kiedy

zjawiliśmy się z Robinem w domu Reubena i powitał nas nóż rzucony w bramę. Milczałem
jednak, czekając, aż podejmie swą opowieść.

–Początkowo duchowny nawoływał tylko, by unikać Żydów, ale w naszym mieście

żyliśmy razem w pokoju od wieluset lat. Byliśmy sąsiadami, zapraszaliśmy się do swoich

domów, szanowaliśmy, nasze dzieci bawiły się razem na ulicach. Zorientowawszy się, że

większość mułłów nie stosuje się do jego zaleceń, duchowny ów zaczął nauczać młodych z

naszego miasta. Spotykał się z nimi nocą, niemal w tajemnicy, i mówił im, że muszą wypełnić

świętą misję, czyli oczyścić miasto z Żydów. Nazywał ją dżihadem. – Reuben wypluł to

słowo, jakby paliło mu język niczym trucizna. – Większość młodych ignorowała mułłę, bo

mimo jego elokwencji widać było wyraźnie, że to szaleniec. Ale część z nich – ci

nieszczęśliwi, zagubieni – słuchała go. I zaczęli pielęgnować w sobie nienawiść.

Pewnej nocy grupka takich młodych mężczyzn, piętnastu, może dwudziestu, przyszła

do naszego domu. Byli odurzeni haszyszem. Podpalili dom i zabili moich rodziców, kiedy ci

próbowali ich powstrzymać. Mój młodszy brat wdał się z nimi w walkę, dwóch zabił, a gdy
pozostali go otoczyli, popełnił samobójstwo. Tej strasznej nocy spłonęły także inne żydowskie
domy i wiele rodzin straciło bliskich. Tak się przypadkiem złożyło, że byłem wtedy z wizytą u
znajomych w sąsiednim mieście i chyba to ocaliło mi życie. Następnego dnia mułłę wypędzono z
miasta pod gradem kamieni i przekleństw, a wyganiali go i Żydzi, i muzułmanie. Młodzi
mężczyźni, którzy dopuścili się tych potwornych czynów, oddali się pod sąd miejskiej
starszyzny i otrzymali surowe kary: dwóch prowodyrów ścięto, pozostałym zaś wyłupano po
jednym oku. Mimo to miasto już nigdy nie było takie samo. Ziarno nienawiści zostało zasiane i
rosło podlewane łzami rodzin, które straciły bliskich. Ojcowie na wpół oślepionych zaczęli
nienawidzić Żydów, a Żydzi, których krewni i przyjaciele zginęli z rąk młodych muzułmanów,
zaczęli nienawidzić i bać się muzułmańskich sąsiadów.

Po stracie najbliższych nie byłem w stanie dłużej żyć w tym mieście. Czułem się winny ich

śmierci i wmawiałem sobie, że gdybym był na miejscu, mógłbym ich ochronić. W głębi duszy
wiedziałem, że zginąłbym wraz z nimi, gdybym nie wyjechał. Ale miałem poczucie winy, jak
ktoś, kto jako jedyny zdoła przeżyć katastrofę. Nie mogłem pozostać w tym mieście, więc
zabrałem wszystkie pieniądze oraz nasze konie i wielbłądy i ruszyłem w drogę. Przez trzy lata
podróżowałem po Arabii i okolicznych krajach. Odwiedziłem Aleksandrię i Bagdad, Jerozolimę

background image

i Mekkę. Żyłem niczym młody książę, tak jak chciał ojciec. Podróżowałem z wielkim zbytkiem,
zatrzymując się tylko w najlepszych domach, wydając krocie na jedzenie, wino, perfumy i
klejnoty, aż pewnego dnia pieniądze się skończyły. I tak znalazłem się w Akce, chrześcijańskim
mieście na wybrzeżu Palestyny, bez grosza przy duszy i bez pomysłu, co zrobić z resztą życia.

Reuben znów zamknął oczy, wspominając.

–I co zrobiłeś? – spytałem cicho.

Westchnął.

–Musisz zrozumieć, że wstydzę się tego, Alanie, i choć to marna wymówka, powiem

ci, iż wciąż byłem zrozpaczony po śmierci rodziców i brata, nie miałem celu, nie miałem

pieniędzy, więc na jakiś czas zostałem rabusiem. Napadałem na bogate karawany na drogach

Zamorza. Odebrałem życie wielu niewinnym ludziom i poznałem tajniki pustyni, ale po roku

miałem dość mojej profesji i zatrudniłem się jako strażnik karawan, które zmierzały na

południe do al-Yaman. Można rzec, że z kłusownika przedzierzgnąłem się w leśniczego.

Czułem, że jeśli będę chronił kupców, których uprzednio grabiłem, to na swój sposób w

oczach Boga odkupię swe grzechy.

Po dwóch latach wdychania pyłu wzbijanego przez wielbłądy i odpędzania rabusiów -dodam,

że było wśród nich wielu chrześcijan – także i to zajęcie mnie zmęczyło. Znów znalazłem się w
Akce i odpoczywałem w gorącym słońcu w pięknym ogrodzie, w którym rosła starannie
przystrzyżona trawa i wonne drzewka pomarańczowe. Słuchając szmeru fontanny i
dobiegających z oddali śpiewów chrześcijańskich mnichów, czułem głęboki spokój. Nigdy nie
kusiło mnie, by porzucić wiarę ojców, ale przyznaję, że w tym chrześcijańskim ogrodzie
poczułem się blisko Boga. Spojrzałem na swoje stopy – brudne, poranione, zniekształcone od
odcisków i blizn – i wtedy mnie olśniło. Zrozumiałem, że pragnę dwóch rzeczy: żyć gdzieś, gdzie
nie jest stale tak gorąco, i być bogaty.

–Przybyłeś więc do Anglii? – spytałem z niedowierzaniem.

–Tak, młody Alanie – odparł Reuben. – Zajęło mi to dwa lata, a kiedy tu dotarłem, byłem bez

grosza. Wszyscy patrzyli na mnie z niechęcią, jak na wędrownego Żyda, ale wkrótce zaczęło mi
się dobrze powodzić. – Domyślałem się, co za chwilę powie, i miałem rację. – To Robin pierwszy
mi pomógł. Nigdy nie zapomnę jego dobroci. Pożyczył mi pieniądze na założenie interesu i za to
go szanuję. Zawsze będę wobec niego lojalny i będę darzył go przyjaźnią.

–Lichwa – rzuciłem szorstko. Pożyczanie na wysoki procent jest grzechem

background image

śmiertelnym i nie podobało mi się, że Robin był w to zamieszany.

–Nie pochwalasz tego? – odparł Reuben. – Ale co innego mógłbym robić? Jako Żyd

nie mam dostępu do żadnego innego zawodu. Mam wykształcenie medyczne, ale nie mogę

leczyć chrześcijan. Szkolono mnie do walki, ale nie przyjęto by mnie do chrześcijańskiego

wojska. Pozostawała tylko lichwa. – Spojrzał mi w oczy i dodał: – Pomyśl, że to usługa.

Ludzie od czasu do czasu muszą pożyczyć pieniądze, a ja świadczę im tę usługę.

Nie chciałem się z nim kłócić, więc ucieszyłem się, słysząc dźwięk trąbki. Kiedy wstaliśmy i

wyjrzeliśmy zza blanek, dojrzałem delegację konnych zmierzającą przez mostek pod białym
sztandarem. Na czele jechał bogato odziany rycerz w pełnym rynsztunku. Był to sir John
Marshal. Obok niego, na wychudzonym srokatym perszeronie, siedział wysoki sir Ryszard
Malbęte.

Szeryf Yorkshire zatrzymał konia kilka jardów od wrót wieży – w zasięgu kuszy, ale pewien,

że biała flaga go ochroni – i stanął w strzemionach.

–Żydzi z Yorku! – zawołał. – Musicie wypuścić chrześcijańskie dzieci, które

przetrzymujecie, i wyjść z wieży. Zachowamy was przy życiu, jeśli przyjmiecie chrzest i

prawdziwą wiarę naszego Pana Jezusa Chrystusa.

Malbęte popatrzył na nas i uśmiechnął się kącikami ust. Wzdrygnąłem się na

wspomnienie „chrztu” we wrzątku, który poprzedniej nocy przeszła maleńka żydowska

dziewczynka.

–Dlaczego oni wciąż mówią o dzieciach? – zapytałem Reubena.

Spojrzał na mnie twardo.

–Najwyraźniej ktoś nas oczernia. Rozgłasza, że porwaliśmy jakieś dzieci, by pożreć je

na kolację. A ci głupcy w to uwierzyli.

Kilka metrów od nas stanął Josce i spoglądał w dół na szeryfa. Robina nie było nigdzie widać.

Uznałem, że nie chce się pokazywać sir Johnowi.

–Mówiłem już twemu kamratowi Richardowi Malbęte'owi, że nie mamy tu żadnych

chrześcijańskich dzieci – krzyknął stary Żyd. – I że nie porzucimy naszej wiary. Jakie możesz
nam dać gwarancje, że będziemy mogli bezpiecznie wyjść? Zdołasz nas przed nimi ochronić? –

background image

Wskazał na dziedziniec za plecami sir Johna, gdzie roiło się od mieszczan z Yorku. Wyglądali
okropnie, wielu miało przesiąknięte krwią opatrunki albo poruszało się o kulach. W odpowiedzi
na słowa Josce wznosili gniewne okrzyki i wymachiwali pięściami.

–To Wieża Króla – oznajmił szeryf – i w imię króla rozkazuję wam wyjść i oddać broń. Jeśli

nie, wypędzę was siłą. Powtarzam po raz ostatni: poddajcie się i zwróćcie broń.

–To chodźcie i ją sobie weźcie – mruknął Reuben, a potem dodał w języku, którego nie

rozumiałem: – Molon labe. Molon labe, dranie.

Josce rozmawiał chwilę ze starszym rabbim, jak zwą żydowskich księży, po czym wychylił się

zza blanek i zawołał:

–Nie oddamy broni, dopóki nie dostaniemy gwarancji bezpieczeństwa dla naszych rodzin.

–Macie czas do południa, by wyjść bez broni pod białą flagą. Potem wypędzimy was siłą –

odkrzyknął gniewnie sir John, zawrócił konia i przejechał z powrotem przez mostek.

Ryszard Malbęte posłał nam kolejny uśmieszek i ruszył za szeryfem na dziedziniec.

Spojrzałem w niebo: do południa pozostały niespełna trzy godziny. Na dziedzińcu znów rozległ
się stukot młotków.

W półmroku na dole wieży toczyła się gwałtowna dyskusja. Żydzi krzyczeli ile sił w płucach,

nie słuchając jeden drugiego; niektórzy załamywali ręce w geście rozpaczy, inni wymachiwali
pięściami. Robin i ja przysiedliśmy na ławie w kącie, z dala od zamieszania. Czuliśmy się
nieswojo w tym chaosie. Wreszcie Josce zaczął walić w stół cynowym kubkiem, chcąc uspokoić
towarzyszy.

–Bracia – odrzekł, kiedy zapadła względna cisza – posłuchajcie, co ma do powiedzenia

rabbi Jomtob.

Stary rabin wstał z wyraźnym trudem. Był bardzo sędziwym człekiem, siwym, z długą brodą i o

zmęczonych oczach, które wydawały się jeszcze starsze niż jego zgarbione ciało.

–Przyjaciele – zaczął cicho i szum natychmiast ustał, bo wszyscy chcieli go usłyszeć. –

Urodziłem się jako Żyd, zawsze przestrzegałem przykazań Mojżesza i nakazów Tory. Nigdy

nie wyrzeknę się wiary ojców. Te słowa o chrzcie i o chrześcijańskim wybaczeniu to

kłamstwo. Jeśli stąd wyjdziemy, dziś czy jutro, zginiemy, zginą też nasze żony i nasze dzieci.

Może nie będziemy cierpieć katuszy przed śmiercią, ale zginiemy na pewno. A ja wolę

umrzeć w męczarniach jako ten, kim zawsze byłem – wierny Żyd, niż dać się upokorzyć

background image

śmiercią z rąk tych żądnych krwi szaleńców. Przypomnijcie sobie naszych przodków z

Masady, którzy szli za Elazarem ben Ya'irem. Kiedy otoczyły ich wojska wielkiego Imperium

Rzymskiego, woleli odebrać sobie życie jako wolni Żydzi, niż oddać się w niewolę.

Zamierzam pójść w ich ślady.

Dostrzegłem, że Reuben wpatruje się w rabbiego, a jego ciemna twarz pobladła. W całej sali

zrobiło się cicho jak w grobie.

–Dziś, jak wszyscy wiecie, mamy święto Paschy – ciągnął staruszek – pamiątkę nocy,

kiedy to dzięki Najwyższemu Anioł Śmierci zabrał pierworodnych synów Egiptu, ale

oszczędził synów Izraela i ustrzegł nas przed niewolnictwem. Dziś, po kolacji złożonej z

macy i kieliszku wina, wezmę nóż i odbiorę życie własnemu pierworodnemu, Izaakowi –

najwyraźniej przerażony młodzieniec zrobił bezwiednie krok w tył – a także mej ukochanej

żonie, z którą jestem od pięćdziesięciu lat, oraz córce. Zachęcam was, byście zrobili to samo.

A potem będziemy ciągnęli losy, kto zabije kogo spośród tych, którzy przeżyli. Dziś

będziemy Aniołami Śmierci, damy wolność naszym rodzinom i modlę się, by Bóg Mojżesza i

Izaaka nam przebaczył. Oto, com miał do powiedzenia – zakończył i usiadł.

Zapadła głucha cisza, ale po chwili znów rozległ się harmider. Kilku Żydów jęczało,

przerażonych słowami rabina, niektórzy szlochali, inni krzyczeli o walce aż do śmierci, by
zabrać ze sobą te chrześcijańskie psy. Robin ujął mnie pod ramię i powiedział:

–Chodźmy na dach.

Byłem tak oszołomiony zamiarami rabbiego Jomtoba, że brakowało mi tchu, kiedy wchodziłem

na górę. Uważałem, że to dziwaczny i grzeszny pomysł. Bywałem już w beznadziejnym
położeniu – choćby pod Linden Lea – ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy targnąć się na własne
życie.

Znalazłszy się na dachu, spojrzałem na dziedziniec i serce zamarło mi w piersiach. Czekała

nas pewna śmierć i przez krótką chwilę zastanawiałem się nawet, czy rabin nie miał

racji. Może samobójstwo byłoby najlepszym wyjściem.

Na dziedzińcu miejscy rzemieślnicy wznosili ogromną drewnianą konstrukcję. Już zbudowali

background image

podstawę z grubych na stopę belek, zbitych gwoździami i ustawionych na solidnych drewnianych
kołach. Przymocowali także pionowe drągi, a na górze poprzeczną belkę, która wyglądała jak
szubienica. Pośrodku, w pajęczynie grubych lin i kołowrotków, znajdowało się wielkie
drewniane ramię zakończone czymś, co wyglądało jak wielka łyżka. Doskonale wiedziałem, co
to jest. Zadrżałem. To była katapulta, machina oblężnicza zdolna do wyrzucania ogromnych
głazów. Widziałem kiedyś, jak taka katapulta rozbiła w drzazgi solidną palisadę wokół
umocnionej posiadłości.

–Kiedy ją uruchomią – rzekł Robin – będziemy mieli tylko kilka godzin, nim wieża się

rozpadnie. – Mówił spokojnie, jakby opowiadał o jakimś interesującym zjawisku.

–Więc co zrobimy? – spytałem, siląc się na równie beznamiętny ton, choć w żołądku czułem

wzbierające mdłości.

–Gdybym miał dość strzał, mógłbym ich nieco opóźnić – odparł Robin i wzruszył

ramionami. – Powiem ci jedno, drogi Alanie, nie popełnimy samobójstwa. – Uśmiechnął się

do mnie, a ja odpowiedziałem najdzielniejszym uśmiechem, na jaki było mnie stać.

Zawiodły negocjacje z sir Johnem Marshalem. Przyznam w duchu, że na nie liczyłem. Szeryf

najwyraźniej zamierzał dotrzymać słowa, bo kiedy słońce sięgnęło zenitu, katapulta wyrzuciła
pierwszy pocisk. Głaz uderzył z ogłuszającym hukiem w dolną część ściany, tak że cała wieża
zadrżała w posadach. Patrzyłem, jak mieszczanie instruowani przez zbrojnych cofają ramię w
kształcie łyżki, umieszczają na nim kolejny głaz i puszczają liny.

Ładowanie katapulty szło im kiepsko, może dlatego, że jako cywile nie nawykli do tego. I

chyba brakowało im kamieni. Ale pięć głazów, które zdołali wystrzelić, wyrządziły poważne
szkody. Jeden róg wieży nieco się obniżył, wąskie okienko na piętrze zostało znacznie
poszerzone, więc musieliśmy je zakryć deskami, odpadł też fragment blanek na górze. Dwaj
Żydzi, trafieni ostatnim kamieniem, spadli martwi przez dziurę w dachu, ku przerażeniu kobiety
przygotowującej na dole posiłek.

W końcu ostrzał został wstrzymany. Obsługa zabójczej machiny siedziała bezczynnie, pijąc

piwo z wielkiej beczki, a gdy trunek ich rozweselił, zaczęli pląsać i obnażać tyłki w stronę
Żydów z wieży.

Zrozumiałem, że skończyła im się amunicja, i pomyślałem z nadzieją, że może dziś nie

wyrządzą więcej szkód. Nadzieja ta zgasła, gdy przez otwartą bramę wjechał na dziedziniec
wóz wyładowany po brzegi wielkimi kamieniami. Znów naciągnięto wyrzutnię, do zagłębienia
wrzucono szary głaz, puszczono liny i kolejny kamień wbił się w wieżę. Ze

ściany odpadło kilka desek, a nad wrotami powstała następna dziura. Zatkaliśmy ją dębowym

stołem i dwiema ławami, ale zdawałem sobie sprawę, że wystarczy jeden strzał w
prowizoryczną łatę i znowu powstanie dziura.

background image

Kiedy w ścianę uderzył kolejny głaz, ogarnęła mnie czarna rozpacz. Wkrótce z potężnej

wieży zostanie tylko kupa drzazg, a wtedy powrócą zbrojni i unicestwią nas w wielkiej fali
nienawiści.

Znów wyszedłem na dach, ale starałem się nie patrzeć na wielką dziurę w poszyciu. Blanki

chwiały się pod moim lekkim dotykiem. Dół był pełen rannych Żydów. Głazy uderzały w ściany
wieży z potężną siłą, więc ostre jak brzytwa drzazgi odrywały się od drewna i wbijały w
nieuzbrojone ciała niczym gorąca igła w masło. Wieżę wypełniała woń krwi, a krzyki rannych
oraz przerażonych kobiet i dzieci rozchodziły się echem niczym jęki potępionych dusz. Czułem
się, jakbym trafił do piekła.

I nagle stał się cud. Usłyszałem dzwony katedry, wzywające wiernych na nieszpory. Biły bez

końca, a ja odmówiłem modlitwę do Maryi, by wzięła mnie w opiekę. Po chwili dotarło do mnie,
że ostrzał się skończył. Od ostatniego uderzenia minął co najmniej kwadrans. Załoga porzuciła
katapultę i tylko jeden zbrojny siedział na jej przedniej belce, wpatrzony w żałosne resztki
wieży. Pomyślałem, że moja modlitwa do Matki Bożej została wysłuchana. Ale kiedy dzwony
katedry wzywające na nieszpory nie przestawały bić, odgadłem prawdziwą przyczynę. Dotarło
do mnie, że jest Wielki Piątek i nasi chrześcijańscy oprawcy uhonorowali pokój boży w ten
święty wieczór. Dziedziniec był prawie pusty i tylko krąg odzianych w zbroje żołnierzy pod
wieżą ani drgnął. Wszyscy, którzy nie musieli nas pilnować, poszli na mszę.

background image

ROZDZIAŁ 6

Zapadł zmrok i było jasne, że tego dnia oszczędzą nam kolejnego ostrzału. Przypuszczałem,

że w nocy także dadzą nam spokój, ale wszystko zacznie się od nowa rankiem, a kiedy
zostaniemy rozbici w puch, żądni krwi mieszczanie przy wsparciu żołnierzy sir Ryszarda i sir
Johna przypuszczą atak na ruiny. Robin przyznał mi rację.

Zasugerowałem, żebyśmy zeszli na dół pomóc Żydom w naprawianiu wewnętrznych ścian.

–Niczego nie będą reperować – odparł, kręcąc głową. – Postanowili umrzeć. Właśnie

się modlą i odprawiają rytuały związane z ich świętym dniem. Powinniśmy zostawić ich w

spokoju.

Popatrzyłem na niego przerażony.

–Wszyscy? – zapytałem.

–Prawie wszyscy – potwierdził. – Jutro wraz z Reubenem i Ruth wyprowadzimy stąd garstkę

Żydów i zdamy się na łaskę szeryfa. Nie martw się, Alanie, nam nie zrobi krzywdy,
przynajmniej tak mi się wydaje. Należy liczyć się… z pewnymi reperkusjami, ale jestem dla
niego wart więcej jako jeniec niż jako trup. Co do Reubena i Ruth, przekonałem ich, aby się
ochrzcili, i obiecałem ich chronić. To lepsze niż pewna śmierć…

–Miejmy nadzieję, że sir John nie słyszał o nagrodzie wyznaczonej za twoją głowę -

mruknąłem ponuro.

–Jeśli masz lepszy plan, to mów, nie krępuj się – burknął Robin. Zdawałem sobie

sprawę, że musi być równie zmęczony jak ja, ale i tak była to nietypowo ostra reakcja jak na

niego. Nie miałem żadnego sensownego planu, więc milczałem.

Długo siedzieliśmy pod chwiejącymi się blankami i patrzyliśmy w gwiazdy. Myślałem o Ruth, o

jej dłoni na mojej twarzy, o jej ponętnych kształtach i o mojej obietnicy, że będę ją chronił. Z
dołu dobiegały śpiewy Żydów świętujących Paschę i przygotowujących się do niewiarygodnego
rozlewu krwi. Wyobraziłem sobie sędziwego rabina o poczciwym obliczu, jak ujmuje nóż w
drżące dłonie i podcina gardła najbliższym, a ich krew tryska czerwienią i

wsiąka w jego chałat… Wzdrygnąłem się na samą myśl o tej scenie. Nagle śpiewy na dole

ustały. Na długi czas zapadła cisza, słychać było tylko odległe głosy zbrojnych z dziedzińca i
pikiet wokół wieży. Nie mieli pojęcia o tragedii, jaka rozgrywała się zaledwie pięćdziesiąt
jardów dalej. Ciarki przeszły mi po plecach, kiedy usłyszałem pierwsze krzyki cierpienia -długi,
pełny bólu jęk, najpierw z jednego gardła, a chwilę później z kolejnych.

background image

Nie mogłem tego znieść. Zerwałem się na równe nogi i ruszyłem przez zniszczony dach, pełny

drzazg i porzuconej broni, do schodów.

–Alanie! – krzyknął Robin zza moich pleców. – Alanie, nie schodź tam…

Zignorowałem jego słowa i krokiem skazańca zacząłem schodzić w dół, do ludzkiej

rzeźni.

Widziałem w życiu więcej okropieństw, niż człek powinien zobaczyć podczas swej ziemskiej

wędrówki, ale ten widok był najgorszy ze wszystkich. Nawet dziś, po tylu latach, nie mogę
zdobyć się na to, by wrócić myślami do tamtej nocy w wieży.

Muszę jednak spróbować – jestem to winien Ruth.

Kiedy ucichło niemal zwierzęce wycie, pełne niewyobrażalnego bólu i cierpienia, poczułem

zapach – na długo, nim minąłem ostatni zakręt schodów, w moje nozdrza niemal wdarła się woń
krwi, metaliczna i obrzydliwie słodka. Podłoga jadalni wyglądała niczym karmazynowe jezioro i
leżały na niej ciała, dziesiątki ciał, skulonych, z rękoma przyciśniętymi do poderżniętych gardeł,
jakby próbowali powstrzymać życiodajny płyn. Leżeli w szkarłatnych kałużach, patrząc w sufit
pustymi oczyma. Niektórzy mężczyźni stali nieruchomo, wciąż oszołomieni i przerażeni tym, co
zrobili; inni klęczeli, zanosząc się szlochem i gładząc spryskaną krwią twarz ukochanej żony
czy dziecka. Reuben stał pośrodku sali, z obłędem w oczach. Lewą ręką obejmował córkę, moją
słodką Ruth, a w prawej trzymał nóż o srebrnym ostrzu. Krzyknąłem „Nie!” i rzuciłem się w
jego stronę, ślizgając się na pokrytej krwią podłodze. Dostrzegłszy mnie, wyraźnie się zawahał.
Dopadłem go i chwyciłem obiema rękami za prawe ramię. Był nadspodziewanie silny, ale
zdołałem odciągnąć jego rękę od Ruth. Dziewczyna padła w moje ramiona i zaniósłszy się
płaczem, popatrzyła nienawistnym wzrokiem na szarobladą twarz ojca. Nagle pojawił się
Robin. Położył ręce na ramionach Reubena i wbił w niego świdrujące srebrne oczy.

–Zawarliśmy umowę – warknął. – Wychodzisz ze mną. Ocalę cię, masz moje słowo.

Uderzył Reubena w twarz, głowa Żyda odskoczyła. Po raz drugi tej nocy Robin stracił

panowanie nad sobą. Reuben milczał. Podejrzewam, że nie był w stanie wydobyć z siebie

słowa. Właśnie wrócił znad krawędzi piekła, wyrwał się ze stanu, o którym nie chcę nawet
myśleć. Robin, odzyskawszy zwykły spokój, wyprowadził przyjaciela z tej krwawej jatki na

schody. Żyd nie stawiał oporu. Poszedłem za nimi z Ruth, która wciąż szlochała i drżała w

mych ramionach.

Gdy dotarliśmy do magazynu na piętrze, owinęła się moim płaszczem, a Reuben usiadł z głową

ukrytą w dłoniach i płakał cicho. Robin i ja trzymaliśmy straż, chociaż w wieży nie było nikogo,
kto mógłby nas napaść, a oblegający nas chrześcijanie nie wiedzieli, co dzieje się w środku.
Jestem pewien, że tej nocy wieżę nawiedził diabeł. Ze skąpanej we krwi sali na dole jeszcze

background image

długo dochodziły jęki. W końcu zapadła cisza.

Przed świtem rozpętała się gwałtowna burza. Niebo przecinały błyskawice, huk piorunów

niemal nas ogłuszył, a ulewny deszcz przypominał zasłonę włóczni zrzucanych z niebios.
Pomyślałem, że sam Bóg, rozgniewany, że Jego chrześcijańskie sługi zmusiły tylu Żydów do tak
strasznej śmierci, zesłał tę nawałnicę.

O świcie podpaliliśmy wieżę, rozniecając ogień w pięciu różnych miejscach, i w chmurze dymu

wyjechaliśmy przez poobijane wrota z białą koszulą przywiązaną do włóczni. Było nas
siedmioro: Robin, ja, Reuben i Ruth oraz młode małżeństwo z dzieckiem, których znaleźliśmy
ukrytych w spiżarni. Chociaż jechaliśmy oddać się w ręce wrogów, cieszyłem się, że
opuszczamy to przerażające miejsce.

Kiedy pokonywaliśmy drewniany mostek, z dziedzińca nadbiegli zbrojni. Robin, wiodący naszą

nieliczną grupkę, z dumnie uniesioną głowę, jasnymi włosami, niebieskimi oczami i w
kosztownej kolczudze, nie wyglądał jak pobity Żyd, i chyba właśnie o to mu chodziło. Jechałem
na końcu, obserwując zbierających się żołnierzy i starając się nie okazać strachu. Byliśmy
uzbrojeni, wbrew rozkazom sir Johna, ale Robin wyjaśnił nam, że jeśli coś pójdzie nie tak,
mamy pędzić przez dziedziniec do otwartej bramy, która prowadzi do mostu nad Foss i dalej do
Walmgate. Byłem zdecydowany walczyć i, jeśli trzeba, umrzeć w obronie Ruth, która od chwili,
kiedy niemal zginęła z rąk własnego ojca, nie odezwała się nawet słowem.

–Jestem hrabią Locksley i chcę porozmawiać z waszym dowódcą sir Johnem Marshalem –

oznajmił Robin piechurom, którzy zebrali się wokół nas pośrodku dziedzińca.

Żołnierze wyraźnie zdezorientowani nie wiedzieli, co zrobić. Nie stanowiliśmy żadnego

zagrożenia i powinni nas aresztować, ale pewność siebie i szlachetny wygląd Robina
powstrzymywały ich. Za plecami zbrojnych widziałem mieszczan w brązowych tunikach i
kapturach, którzy nadchodzili od strony budynków otaczających dziedziniec, przecierając
zaspane oczy. Nagle serce mi zamarło. Nigdzie nie zauważyłem sir Johna Marshala, za to
dostrzegłem, jak na konia wsiada wysoki mężczyzna z kosmykiem białych włosów pośrodku

czoła. Dobył miecz i ruszył w stronę otaczających nas żołnierzy. Mieszczanie podążali jego

śladem, wyłażąc ze swych nor jak wredne szczury, którymi w istocie byli. Sir Ryszard Malbęte
nie tracił czasu.

–Na co czekacie?! – krzyknął do zbrojnych, znalazłszy się jakieś dwadzieścia kroków

od nich. – Łapać Żydów!

Jeden z żołnierzy uniósł rękę, by chwycić uzdę konia Robina, ale mój pan szarpnął łbem swego

wierzchowca. Ktoś z tłumu krzyknął: „Zabić Żydów!” i okrzyk ten podchwyciły kolejne głosy.
W jednej chwili wokół nas rozgorzała bitwa.

–Do bramy! – wrzasnął Robin, dobywając miecz i tnąc bezlitośnie nieszczęśnika,

background image

który próbował chwycić jego konia za uzdę.

Jakiś człek złapał mnie za nogę, wyszarpnąłem ją i kopnąłem go w twarz. Wyciągnąłem oba

ostrza – w lewej ręce trzymałem sztylet, w prawej miecz – a lejce owinąłem wokół kuli siodła.
Klepnąłem po zadzie konia Ruth i wierzchowiec szarpnął się gwałtownie, przewracając
zbrojnego, który chciał ją zrzucić z siodła, po czym ruszył ku bramie. Popędziłem Ducha, a
mijając owego żołnierza, ciąłem go mieczem po uzbrojonym ramieniu. Z obu stron rzucili się na
mnie inni zbrojni, więc siekałem ich i kopałem po twarzach i kończynach, dopóki nie oczyściłem
na chwilę przestrzeni wokół siebie. Ale żołnierzy było za dużo, bym poradził sobie ze
wszystkimi. Jakiś zbrojny zaszedł mnie od tyłu. Dałem Duchowi sygnał bitewny, którego tak
cierpliwie go uczyłem, i mój wierzchowiec uniósł w górę oba tylne kopyta. Rozległ się głośny
trzask i żołnierz poleciał na ziemię z połamanymi żebrami. Kolejnego rozpłatałem mieczem i
zatopiłem sztylet w plecach następnego – mocna hiszpańska stal bez trudu przebiła jego
kolczugę. Rozejrzałem się, szukając żydowskiego małżeństwa z dzieckiem. Jedynym śladem,
że kiedyś żyli, był kłąb zbrojnych dźgających mieczami ledwo widzialną kupkę wierzgającego,
przesiąkniętego krwią płótna. Odwróciłem wzrok. Reuben, wciąż na koniu, siał wokół siebie
śmierć zakrzywionym bułatem. Ludzie padali pod jego ciosami, brocząc krwią. Robin też
wyrąbywał sobie drogę do bramy. Był już niemal u celu, ale wtedy się obejrzał i ściągnął cugle,
widząc Reubena otoczonego przez żołnierzy i mieszczan żądnych żydowskiej krwi. Spojrzał w
lewo, a ja podążyłem za jego wzrokiem i zobaczyłem, że kilku mężczyzn próbuje ściągnąć Ruth
z konia. Powaliłem mieczem żołnierza, który do mnie podbiegł, i znów spojrzałem na Robina.
Miał bliżej do Ruth, ale ściągnął mocniej cugle, obrócił konia i uniósłszy miecz, popędził na
ratunek… Reubenowi. Wrzasnąłem wściekle, usunąłem z drogi jakiegoś mieszczanina i
spiąwszy ostrogami Ducha, zacząłem się przedzierać w stronę Ruth. Ale ona już zniknęła
pośród motłochu. Widziałem uniesione ręce i błysk stali i wydawało mi się, że słyszę, jak ostrza
zatapiają się w jej ciele.

Nagle wokół mnie zrobiło się pusto, najbliższy żołnierz stał o jakieś dziesięć kroków dalej.

Odwróciłem się i zobaczyłem, że Reuben i Robin także wyrwali się z tłumu i pędzą w stronę
bramy. Ruszyłem za nimi, lecz wtedy z prawej podjechał do mnie sir Ryszard Malbęte.
Zamachnął się mieczem, a ja instynktownie zablokowałem uderzenie i wykrzywiwszy
nadgarstek, ciąłem go po twarzy. Nie był to cios śmiertelny, ale zadany z wielką siłą. Trysnęła
krew, rozległ się krzyk i sir Ryszard omal nie spadł z siodła. Nie miałem czasu, by z nim
skończyć, bo w moją stronę pędziło kilkunastu zbrojnych w szkarłatno-błękitnych kaftanach.
Rzuciłem ostatnie spojrzenie na konia Ruth, który stał z opuszczonym łbem, jakby w żałobie,
spiąłem ostrogami Ducha i ruszyłem w stronę bramy i wolności.

Przysięgam, że gdybym wtedy dopadł Robina przy bramie, zabiłbym go albo przynajmniej

próbowałbym go zabić. Uciekając z zamku, płakałem jak dziecko i wciąż miałem przed oczyma
Ruth osuwającą się w morze wyciągniętych rąk i przepełnionych nienawiścią twarzy. Ale nie
czas było na słabość, więc tylko otarłem rękawem łzy, przejechałem przez most nad Foss i
skręciłem w prawo na prostą drogę do Walmgate. Robin i Reuben, którzy galopowali przede
mną, minęli dwóch zdumionych strażników przy Walmgate i wyjechali na otwartą przestrzeń za
bramą.

background image

Dlaczego Robin podjął taką decyzję? – zastanawiałem się. Jak mógł pospieszyć na ratunek

groźnemu wojownikowi, wiedząc, że tym samym skazuje na śmierć słodką, niewinną
dziewczynę? W głębi duszy wiedziałem, czemu Robin tak postąpił. Potrzebował Reubena, bo
ten mógł zdobyć pieniądze, a dziewczyna była dla niego bezwartościowa. Znałem więc
przyczynę, ale i tak nie mogłem uwierzyć, że poświęcił młodą dziewczynę, której jedyną
zbrodnią było to, że była Żydówką.

Kiedy po pewnym czasie dogoniłem Robina i Reubena, a nasze konie zwolniły do kłusu, nie

miałem ochoty rozmawiać z żadnym z nich. Oni też nie byli w nastroju do konwersacji. Robin
spytał tylko, czyśmy wyszli z opresji bez szwanku. Ja miałem płytką ranę na ręku, choć nie
pamiętam, kto mi ją zadał; Reuben zaś dostał równie niegroźne cięcie w łydkę. Wracaliśmy do
Kirkton w milczeniu, każdy zatopiony we własnych melancholijnych myślach.

Następnego ranka, po nocy spędzonej pod gołym niebem, ruszyliśmy stępa drogą obiegającą

od północy piękną dolinę Locksley. Gdy usłyszałem z naszego kościółka Świętego Mikołaja
dzwony, których echo roznosiło się po dolinie, przypomniałem sobie, że oto mamy Wielką
Niedzielę, najświętszy dzień roku.

Część II Sycylia i Cypr

background image

ROZDZIAŁ 7

Moja synowa Marie jest zakochana. Śpiewa, sypiąc ziarno kurom na podwórzu. Dziś rano do

owsianki dała mi dodatkową łyżkę miodu, a kiedy wieczorem przyniosła mi kubek grzanego
piwa, z czułością pogładziła mnie po przerzedzonych siwych włosach. Oczy jej błyszczą, ma
rumieńce na policzkach i śmieje się bez powodu. A gdy wydaje jej się, że nikt na nią nie patrzy,
robi kilka tanecznych kroków, unosząc spódnicę.

Obiektem jej westchnień jest Osric, mój zarządca. Zdobył serce Marie po kilku tygodniach

niezdarnych zalotów, na które chwilami aż przykro było patrzeć. W końcu jednak uległa i
przeniosła się do pokojów dla gości po drugiej stronie podwórca; zajmują je Osric z synami.
Mówi nawet o ślubie na wiosnę. Cieszę się jej szczęściem, ale dalibóg nie pojmuję, czemu go
pokochała. Osric to szpetny guzdrała i okrutny tępak, w którym już dawno wygasł żar młodości.
Byłby jednym z ostatnich ludzi, z którymi chciałbym spędzić resztę swoich lat. A Marie, choć
zaledwie pięć lat młodsza od niego, wciąż ma wiotką kibić i wygląd hożej dziewoi. Czymże ją
ujął?

–To dobry człek, Alanie, i dlatego chcę go poślubić. Jest stateczny, szczery, opiekuńczy i nigdy

mnie nie porzuci – wyjaśniła mi Marie. – Ty też powinieneś go pokochać. Ciężką pracą ocalił
Westbury, więc postaraj się go traktować jak drugiego syna.

To raczej niemożliwe, ale ze względu na Marie spróbuję mu okazać nieco więcej ciepła.

Zbliża się Boże Narodzenie, czas radości i obfitości. Zaszlachtowaliśmy kilka świń i teraz na

żelaznych kółkach wiszą krągłe szynki, wielkie kawały boczku i grube kiełbasy. Wędzą się nad
ogniem pośrodku jadalni. Drewna na zimę mamy pod dostatkiem – Osric i jego synowie przez
cały tydzień czyścili zagajnik nad strumieniem z uschniętych pni i gałęzi, a potem zwieźli je do
majątku wozami zaprzęgniętymi w woły. Spiżarnia jest pełna beczek przedniego wina z
Akwitanii, a w wielkim piecu na podwórcu Marie piecze pasztety z dziczyzny i przepyszne
ciasta. W zeszłym tygodniu spadł pierwszy śnieg i już wyglądam naprawdę porządnej śnieżycy,
by zaszyć się w swojej komnacie przy buzującym ogniu, mając

pod dostatkiem jadła i napitku.

Spokój ducha mąci mi tylko jedno: Osric doniósł, że Dickon, starszy świniopas, mnie okrada.

Kilka tygodni po tym, jak maciora się oprosi, podbiera jednego prosiaka i albo go sprzedaje,
albo zostawia dla siebie. Zawsze tłumaczy, że maciora we śnie położyła się na małych i zadusiła
jedno z nich. Moje maciory rodzą po osiem, a bywa że nawet szesnaście prosiąt, więc do tej
pory nikt nie zauważył oszustw Dickona. I pewnie nie zauważyłby, gdyby ten jednoręki stary
głupiec nie chwalił się tym po pijanemu w gospodzie, gdzie podsłuchał go Osric. Teraz Osric
chce zebrać dwunastu przysięgłych z wioski i urządzić Dickonowi proces podczas kolejnego
dnia sądu, tuż przed Bożym Narodzeniem. Ja zaś zastanawiam się, czy warto wszczynać ten
proces. Nigdy nie brakowało mi prosiąt, a wieprzowiny mam pod dostatkiem, więcej nawet niż
mogę zjeść. Marie mówi, że chodzi o zasadę, że za bardzo pobłażam chłopom i to przeze mnie

background image

Westbury mocno podupadło. Jako pan majątku powinienem budzić strach i szacunek u
poddanych, bo inaczej będą mnie okradać i śmiać się ze mnie w kułak za moimi plecami. Osric
twierdzi, że w ciągu kilku lat Dickon jedyną ręką, jaka mu została, okradł mnie na ponad
szylinga i powinien stanąć przed sądem, a jeśli zostanie uznany za winnego, zawisnąć na
stryczku. Czasami zastanawiam się, co zrobiłby w takiej sytuacji Robin. Kazałby powiesić
człowieka za kradzież prosiaków? W dawnych czasach w Sherwood za samo dotknięcie
szkatuły z pieniędzmi Robina można było zostać skróconym o głowę. Sąd ma się odbyć za dwa
tygodnie – do tego czasu muszę jeszcze o tym pomyśleć.

Wzruszający, choć zarazem dziwny jest widok Marie i Osrica razem – ona jest szczęśliwa jak

dzierlatka, on wygląda jak wielka niezdarna klucha o twarzy kreta. Niekiedy obserwuję
ukradkiem, jak spoglądają czule na siebie i przy każdej okazji potajemnie dotykają swoich
dłoni. Przypominam sobie wtedy własną pierwszą miłość, to wszechogarniające, zatykające
dech w piersiach uczucie na widok twarzy ukochanej, nieopisaną radość na widok jej uśmiechu i
niemal fizyczny ból, kiedy nie było jej przy mnie. Stary ze mnie głupiec, ale trochę im
zazdroszczę tego szczęścia.

Mówiąc o własnych amorach, nie mam na myśli, rzecz jasna, córki Reubena Ruth, niech Bóg

czuwa nad jej duszą. Znałem ją ledwie kilka dni, a jeśli targały mną jakieś uczucia po jej
strasznej śmierci, było to przede wszystkim poczucie winy. Polubiłem ją, podziwiałem jej urodę
i, chcąc odgrywać rycerskiego kawalera, obiecałem w razie potrzeby oddać za nią życie. Nie
dotrzymałem tej obietnicy i przez wiele miesięcy dręczyły mnie przygniatające wyrzuty
sumienia. Ciążyły mi jak ołowiane jarzmo na barkach, a w głowie kłębiły się

dziesiątki pytań bez odpowiedzi: Czy gdybym sprawniej władał mieczem, zdołałbym ją ocalić?

Czy powinienem był uciekać z zamkowego dziedzińca, czy też zostać i umrzeć razem z nią?
Czułem też silną niechęć do Robina. Wierzyłem, że mógł ją ocalić, choć zapewne oznaczałoby
to pozostawienie Reubena własnemu losowi.

Po powrocie do Kirkton odbyłem długą rozmowę na osobności z moim wiernym druhem

Tuckiem – o ile można rozmawiać na osobności w zamku, po którym uwija się jak w ukropie
czterystu chłopa szykujących się do długiej wyprawy.

–Robin to niezwykle praktyczny człek – rzekł Tuck, kiedy opowiedziałem mu

wszystko i wyznałem, że czuję wstyd, winę i gniew. Siedzieliśmy na wielkiej drewnianej

skrzyni w mrocznym północno-wschodnim kącie kościoła Świętego Mikołaja. – W jego sercu

nie ma miejsca na sentymenty. Rozumie, że czasem coś trzeba zrobić, i robi to, nie zważając

na koszty. Obaj dobrze wiemy, że jeśli trzeba, potrafi być bezwzględny.

U ołtarza stała grupka zbrojnych, a ksiądz, nieszkodliwy, choć niezbyt rozumny człek

imieniem Simon, święcił ich łuki przed wyjazdem na wojnę. Żaden z nich nie mógł nas słyszeć.

background image

–Musisz szczerze rozważyć, Alanie, co byś osiągnął, ratując tę dziewczynę – ciągnął

Tuck.

Spojrzałem na niego zmieszany. Czyż ocalenie życia dziewczynie bądź komukolwiek innemu

nie jest samo w sobie szlachetnym czynem?

–Chodzi mi o to, byś spojrzał na to szerzej – wyjaśnił. Miał dość przyzwoitości, aby

spuścić wzrok, lecz mówił dalej: – Ratując Reubena, Robin ocalił swą armię. Bez jego

żydowskich przyjaciół z Lincoln, którzy pożyczyli nam górę srebra, nie moglibyśmy

wyruszyć do Francji w przyszłym miesiącu i nie dołączylibyśmy do wielkiej pielgrzymki

idącej na ratunek Ziemi Świętej. Gdyby ocalił dziewczynę, ale stracił Reubena, nasi żołnierze

bez żołdu rozjechaliby się do domów albo poszli w las. Armia by się rozpadła, a Robin

zawiódłby króla, okazałby mu wręcz nieposłuszeństwo. Straciłby jego łaski, mógłby nawet

zostać znów wyjęty spod prawa za sprzeniewierzenie się obowiązkowi. Wszak sam mówiłeś,

że Robinowi nie brakuje wrogów, za to brakuje mu czasu. Nie miał wyjścia, musiał ocalić

Reubena…

Wbiłem wzrok w posadzkę. Tuck milczał chwilę, po czym rzekł:

–Pamiętaj, Alanie, że nawet kiedy tego nie dostrzegamy albo nie rozumiemy,

Wszechmogący Bóg zawsze ma jakiś plan. Może ta biedna dziewczyna musiała umrzeć, żeby

Robin mógł poprowadzić swoich ludzi, by odzyskali święte Jeruzalem dla prawdziwej wiary.

Rozumiałem jego racje, ale nie chciałem się z tym pogodzić i nadal czułem ukłucie

gniewu na myśl o tym, jak łatwo Robinowi przyszło poświęcić życie dziewczyny.

–Powiedz mi, przyjacielu – spytałem w końcu – czy Ruth zostanie przyjęta do nieba

przez naszego Pana Jezusa Chrystusa? Przecie była niewinną duszyczką?

Tuck westchnął przeciągle, jakby wydawał ostatnie tchnienie, po czym podniósł wzrok i

spojrzał na mnie łagodnymi orzechowymi oczyma.

–Obawiam się, że nie – odparł. – Była Żydówką, a nasz Pan Nasz Jezus Chrystus

background image

nauczał, że droga do nieba wiedzie jedynie przez Jego łaskę.

Odwróciłem głowę, czując łzy napływające mi do oczu, i spojrzałem na wielkie malowidło na

ścianie przedstawiające Zbawiciela umierającego na krzyżu za nasze grzechy. Byłem
wdzięczny Tuckowi, że mnie nie okłamał. Nagle, ku memu zdumieniu, braciszek dodał:

–Ale Bóg jest nieskończenie miłosierny, Alanie, a Jego przebaczenie nie zna granic. I

w swej mądrości może uznać, że jej miejsce jest na Jego łonie.

Te słowa przyniosły mi pociechę. Chrystus nauczał o miłości – jak więc mógłby nie okazać

miłości niewinnej dziewczynie, zamordowanej przez złych ludzi opętanych przez szatana?

Wyruszyliśmy z Kirkton ostatniego dnia kwietnia i skierowaliśmy się do Southampton, by

przeprawić się przez morze do Normandii. Robin jechał na czele długiego szeregu stu dwóch
konnych. Każdy miał nowiutką kolczugę, płaski hełm z kutej stali i był uzbrojony w wielką
tarczę w kształcie latawca, miecz i czterometrową włócznię. Sir James de Brus, dowódca
konnych, jak zwykle krzywił się i gderał, ilekroć obracał się w siodle i mierzył wzrokiem swoich
ludzi. Za konnymi szli łucznicy, stu osiemdziesięciu pięciu chłopa wyposażonych w długie łuki,
kołczany pełne strzał i krótkie miecze. Śmiali się i żartowali, ale maszerowali żwawo w
wiosennym słońcu. Byli dumą i radością Owaina, który chełpił się, że każdy jego łucznik „z
dwustu kroków potrafi trafić człeka między oczy i posłać mu kolejną strzałę w brzuch, nim ten
zdąży upaść na ziemię”.

Za łucznikami jechało dziesięć wielkich wozów z zapasami, ciągniętych przez potężne woły.

Były wyładowane po brzegi prowiantem, winem, piwem, namiotami, odzieżą, końskim
ekwipunkiem i dodatkową bronią. Na czterech leżały same strzały, powiązane w tuziny i mocno
przymocowane do drewnianych pojazdów.

Na samym końcu jechała tylna straż – dziewięćdziesięciu trzech włóczników pod wodzą

Małego Johna, uzbrojonych w pięciometrowe włócznie z szerokimi grotami, ostre topory i
staromodne okrągłe tarcze. Mieli strzec taboru i pilnować stada owiec

przeznaczonych do zjedzenia po drodze. Zgodnie z rozkazami mogli jechać własnym tempem,

nie musieli dotrzymywać kroku głównej grupie.

Byliśmy w bojowych nastrojach, czekała nas bowiem szlachetna praca na chwałę Bożą,

czekały nas przygoda, chwała i łupy, a tych, którym przyjdzie zginąć w walce, czekało niebo.
Nie było pośród nas żołnierza, którego nie rozpierałaby duma, że może uczestniczyć w tej
wyprawie. Ogarnięty podnieceniem przed wyjazdem zapomniałem o gniewie na Robina, a
wspomnienie Ruth nieco przygasło. Jechałem za moim panem i sir Jamesem ze wspaniałym
poczuciem, iż wreszcie rozpoczęliśmy tę ekscytującą podróż. Ale nie wszyscy się radowali.
Obok mnie jechał Reuben, któremu po strasznych wydarzeniach w Yorku przybyło co najmniej
dziesięć lat. Chociaż jeszcze nie przekroczył czterdziestki, wyglądał niemal jak starzec. Robin
przekonywał go, by jechał z nami, a Reuben, może zbyt znużony, by się spierać, zgodził się nam

background image

towarzyszyć w charakterze skarbnika armii i osobistego lekarza mego pana. Wyznał mi, że po
śmierci córki już nic go nie trzyma w Anglii i pragnie tylko przed śmiercią jeszcze raz zobaczyć
swą pustynną ojczyznę. Odzywał się rzadko, a kiedy tego wiosennego ranka spojrzałem w jego
zaczerwienione oczy, zrozumiałem, że znowu płakał.

W Kirkton zostawiliśmy Goody, Marie-Anne i Hugh, pierworodnego i dziedzica Robina.

Hrabina Locksley z doskonałym wyczuciem czasu wydała syna na świat dwa tygodnie przed
naszym wyjazdem. Poród trwał cały dzień. Marie-Anne leżała w komnacie w towarzystwie
wiernej Goody i starej akuszerki z wioski. Do głównej sali dobiegały tylko pojedyncze
stłumione jęki i głośne żądania gorącej wody. Robin zachowywał kamienny spokój, siedząc na
wielkim zdobionym tronie ze zwojem romansów w dłoni. Od czasu do czasu prosił mnie, bym coś
zaśpiewał albo porozmawiał z nim o błahych sprawach. Jadł i pił bardzo mało i wstał z miejsca,
dopiero gdy Goody wpadła do komnaty z błyszczącymi oczyma i pałającą twarzą i krzyknęła:

–Masz chłopca, Robinie, zdrowego chłopca! Chodź i spójrz na niego! Jest taki

śliczny!

Syn Robina był krzepkim niemowlęciem o jasnobłękitnych oczach, kruczoczarnych włosach i

płaskiej twarzy małpki. Wcale nie wydał mi się śliczny i co więcej, zdumiał mnie kolor jego
włosów – wszak Robin miał włosy jasnobrązowe, a Marie-Anne kasztanowe. Kiedy razem z
Goody staliśmy nad kołyską, podzieliłem się z przyjaciółką mymi wątpliwościami.

–Doprawdy, Alanie, wy mężczyźni w ogóle nie znacie się na dzieciach – wyjaśniła mi

dwunastoletnia dwórka. – Wiele dzieci rodzi się z czarnymi włosami. Ja też miałam takie,

kiedy przyszłam na świat. A popatrz na mnie teraz. – Odwróciła się, a jej dwa blond warkocze

wirowały wraz z nią.

Chwyciłem jeden z warkoczy – miał kolor czystego złota i miękkość piórka.

–Powiedziałam „popatrz”, nie „dotknij” – rzekła Goody, wyrywając mi warkocz. – No, Alanie,

idź już, musimy tu posprzątać. – I wypchnęła mnie z komnaty niczym w średnim wieku matrona,
która strofuje niesfornego chłopca.

Podróżowanie z armią to coś zupełnie innego niż wędrówki w pojedynkę czy niewielką grupą,

do jakich przywykłem. Gdziekolwiek się pojawialiśmy, budziliśmy strach. Pasterze uciekali na
nasz widok, a chłopi zamykali się w chatach i zasłaniali okna. Niektórzy zapewne pamiętali
wojnę domową między Stefanem z Blois a cesarzową Matyldą, kiedy po kraju krążyły zbrojne
bandy i plądrowały, co się dało. Wszak nie było to tak dawno, a chłopi mają dobrą pamięć.

Ale my nie łupiliśmy własnych krajan. Zapasów mieliśmy pod dostatkiem dzięki pożyczce od

przyjaciół Reubena i kiedy wieczorem rozbijaliśmy obóz na jakimś ugorze albo w lesie,

background image

zabijaliśmy kilka owiec, piekliśmy je na ogniu i ucztowaliśmy. Moja muzyka cieszyła się
ogromnym powodzeniem. Niemal co wieczór proszono mnie, bym śpiewał i grał do kolacji, a ja
chętnie to robiłem. Śpiewałem głównie stare wiejskie przyśpiewki o niewiernych mężach i złych
żonach oraz ballady o wielkich bitwach z czasów króla Artura i jego rycerzy. Pieśni o dworskiej
miłości, wykonywane na różnych dworach, nie podobały się prostym żołdakom. Od czasu do
czasu Robin zwoływał swoich przybocznych, by przy posiłku snuć plany na najbliższe dni lub
tygodnie. Po takich naradach zabawiałem publiczność bardziej wyrafinowaną muzyką. Byłem
dumny zwłaszcza z jednej pieśni, którą wówczas ułożyłem: opowiadała o pięknym złotym
klejnocie należącym do pewnej damy. Klejnot zakochuje się w pani, której pierś ozdabia – i
którą strzeże przed dotykiem innego kochanka – ale wie, że nie istnieje prawdziwa miłość
między klejnotem, choćby najpiękniejszym, a wielką damą. Może jedynie służyć jej na wieki,
nie może zaś jej posiąść, lecz jest z tej roli zadowolony. Niestety, dama wyrzuca klejnot, który
jej się znudził, i teraz leży on w głębokim błotnistym rowie, wspominając swoją nieszczęśliwą
miłość.

Można by pomyśleć, że kiedy pisałem tę pieśń, byłem w ponurym nastroju, ale prawdę mówiąc,

przepełniał mnie wtedy optymizm. Postanowiłem wybaczyć Robinowi i jako lojalny wasal
wspierać wszelkie jego decyzje, czy się z nimi zgadzam, czy nie. Dobrze też czułem się w
towarzystwie kapitanów i dowódców drużyn, może z wyjątkiem Jamesa de Brusa. Ale to nie był
problem: po prostu trzymałem się na dystans od Szkota, on zaś unikał mnie. Miałem też
osobistego służącego, więc puszyłem się jak paw. William, chłopak, który pomógł mi

ukraść rubin sir Ralphowi Murdacowi, regularnie przesyłał wieści z Nottingham,

wykorzystując jakąś tajemniczą sieć szpiegów Robina. W nagrodę, kiedy mijaliśmy zamek
Murdaca w drodze na południe, mógł do nas dołączyć. Był żwawy, chętny do roboty i bardzo
bystry, choć trochę się jąkał. Moją lutnię z drewna jabłoni i smyk z końskiego włosia – cenny
prezent od dawnego mentora Bernarda – utrzymywał w nienagannym stanie. Śmiał się z rzadka
i nie w głowie mu były psoty, jakim ja oddawałem się w jego wieku. Ale lubiłem go i cieszyłem
się z jego usług.

Jedyną chmurą na moim niebie było to, że w wielkiej przygodzie nie towarzyszy nam brat

Tuck. Między innymi doniesienia Williama, że Murdac wciąż oferuje sto funtów w srebrze za
głowę Robina, sprawiły, że mój pan postanowił zatroszczyć się o bezpieczeństwo swej żony i
syna. Poprosił Tucka, by został w Kirkton i pilnował Marie-Anne i małego Hugh z pomocą
swoich dwóch szkolonych do bitew wilczurów – Goga i Magoga, które potrafiły odgryźć
człowiekowi rękę z taką łatwością, z jaką ja odrywam udko pieczonego kapłona. Dla przyjaciół
Tucka były jednak łagodne jak baranki. Robin zostawił też w zamku dwudziestu łuczników i po
dziesięciu konnych oraz włóczników. W razie ataku nie zdołaliby utrzymać dziedzińca, ale było
ich aż nadto, by mogli bronić się w warowni – o czym dobrze wiedziałem po doświadczeniach z
Yorku.

Zamiast Tucka, wesołego mnicha skorego do bitki, towarzyszył nam ojciec Simon z kościoła

Świętego Mikołaja. Znałem go niezbyt dobrze. Najwyraźniej urodził się bez podbródka – jego
usta przechodziły od razu w szyję, jakby ktoś usunął mu żuchwę – i każdego ranka przed

background image

wymarszem odmawiał krótką modlitwę w kiepskiej łacinie, a w niedziele odśpiewywał całą
mszę, niemiłosiernie fałszując. Miałem niejasne przeczucie, że nie przepadał za Robinem.
Czasami wydawało mi się nawet, że go nienawidzi, choć jak każdy rozsądny człowiek, który
chciał jeszcze trochę pożyć, bał się mego pana i traktował go z szacunkiem.

Domyślam się przyczyny tej niechęci – wielu ludzi wiedziało, że Robin w czasach banicji

oddawał się pogańskim obrzędom ku czci Bogini Matki i, choć potem złożył hołd prawdziwej
wierze, nie zapomniało mu dawnych związków z szatanem. Niezależnie od opinii samego
Robina o ojcu Simonie, pielgrzymując do miejsca narodzin Naszego Pana, nie mogliśmy
podróżować bez choćby jednego księdza. I właśnie dlatego towarzyszył nam ów klecha bez
podbródka.

Jedno muszę mu oddać – nie wywyższał się jak niektórzy księża, lecz po prostu robił, co do

niego należało. Zanim w Southampton wsiedliśmy na pokład trzech wielkich statków
towarowych, pobłogosławił je, aby chronić nas przed niebezpieczeństwami głębin. Jego

modlitwy najwyraźniej podziałały – przepłynęliśmy przez kanał bez żadnych problemów i

następnego ranka dotarliśmy do Honfleur, normandzkiego portu króla Ryszarda u ujścia
Sekwany.

Jeszcze nigdy nie wyjeżdżałem z Anglii i byłem zdumiony, że Normandia wygląda niemal tak

jak moja ojczyzna. Spodziewałem się chyba niebieskiej trawy i zielonego nieba, tymczasem
pola wyglądały tak samo jak angielskie, domy też, a i Francuzów można było wziąć za
dobrodusznych, uczciwych Anglików, dopóki nie zaczynali mówić.

Gdy przemierzaliśmy wsie, w naszej armii znaleźli się ludzie – głównie byli banici -którzy

uważali, że francuscy chłopi istnieją jedynie po to, by dostarczać nam darmową żywność i
napitki. Robin był innego zdania i postanowił utrzymać ścisłą dyscyplinę. Te ziemie stanowiły
dziedzictwo naszego króla i nie wolno nam było ich plądrować. Mały John już pierwszego dnia
kazał powiesić dwóch konnych za kradzież kury. Robin zebrał wszystkich i wygłosił krótką
mowę, stojąc tuż pod dyndającymi piętami szabrowników.

–Myślicie, że jestem surowy? – zapytał donośnym głosem czterystu mężczyzn. –

Myślicie, że jestem niesprawiedliwy? Mam to gdzieś. Żaden z moich żołnierzy nie ukradnie

ani pensa, nie zbezcześci kościoła ani nie ochędoży niewiasty, chyba że na to zezwolę.

Każdy, kto się tego dopuści, zawiśnie na najbliższym drzewie. Jasne?

Rozległo się kilka ponurych mruknięć, ale żołnierze dobrze wiedzieli, że dyscyplina jest

niezbędna, a Robin potrafi być o wiele bardziej brutalny. Ale on jeszcze nie skończył.

–Dotyczy to także oficerów. Każdy kapitan, który coś zrabuje albo zgwałci kobietę,

background image

zostanie wychłostany na oczach wszystkich, a następnie zdegradowany.

To było niezwykłe, wręcz wstrząsające. Oficerów obowiązywały na ogół inne reguły

dyscypliny niż zwykłych żołdaków i nigdy nie wymierzano im kar cielesnych. Zobaczyłem, jak
sir James de Brus patrzy gniewnie na Robina, przebierając palcami po rękojeści miecza. Niemal
słyszałem jego myśli: „Prędzej zginę, wbijając ci ostrze w brzuch, nim poddam się chłoście jak
jakiś niesforny pachołek”. Nie odezwał się jednak. Był wszak zawodowym żołnierzem i
wiedział, kiedy trzeba trzymać język za zębami.

Nasi ludzie nie musieli nikogo gwałcić – kiedy przemierzaliśmy Normandię, jak spod ziemi

wyrastały kobiety i szły za naszą kolumną niczym pszczoły lgnące do miodu. Były wśród nich
zarówno nierządnice szukające bogatych kochanków, jak i zwykle niewiasty, które szukały
przygody i chciały zobaczyć kawał świata. Nie skarżyły się Robinowi, więc nie musiał nikogo
karać. Moją uwagę przykuła pewna niezwykła niewiasta, bardzo wysoka i wyjątkowo szczupła.
Miała co najmniej trzydzieści wiosen i w długim, brudnozielonym

płaszczu, który okrywał ją od ramion do kostek, wyglądała, jakby nie miała żadnych kobiecych

krągłości. Ale jej włosy, istna burza białych loków, sprawiały, że przypominała dmuchawiec,
który za chwilę pozbędzie się nasion. Miała na imię Elise.

–Powróżyć, paniczu? – zaczepiła mnie pewnego wieczoru, kiedy wymieniałem

zerwany rzemień przy siodle Ducha.

Rozbawiony propozycją, pozwoliłem jej czytać z mej prawej dłoni.

–Czeka cię wielka miłość – rzekła, patrząc mi w oczy. Pokiwałem głową; w przypadku

młodego człowieka taka wróżba była czymś zgoła normalnym, wręcz obowiązkowym.

–Widzę też wielki ból – ciągnęła Elise. – Będziesz myślał, że twoja miłość jest

potężna, jak zamek, którego nie można zdobyć, ale okaże się nie taka silna. Zdradzisz ją

wzrokiem. Bo miłość wpada nam w oko i w ten sam sposób odchodzi. Będziesz żałował, że

nie jesteś ślepcem, bo twój wzrok zabije całą miłość w sercu.

Cofnąłem dłoń. Byłem pewien, że to wszystko wierutne bzdury, ale brzmiały niczym klątwa.

Poza tym niepewnie się czuję w towarzystwie wróżbiarek. Niektóre mają naprawdę wielką moc
pochodzącą od szatana, więc lepiej z nimi nie zadzierać.

–Nie podoba ci się moja wróżba – rzekła Elise, mierząc mnie wzrokiem. – W takim

razie powiem ci coś jeszcze: umrzesz jako starzec we własnym łóżku.

background image

Wróżbiarki mówiły to wielu wojownikom, chcąc zdobyć ich przychylność, więc uśmiechnąłem

się tylko, dałem Elise monetę i odprawiłem ją.

Ale ona nadal trzymała się naszej kolumny. Rzadko się do mnie odzywała, została jednak

przywódczynią towarzyszących nam kobiet i potrafiła utrzymać porządek między nimi, choć
wcześniej co chwila skakały sobie do oczu. Robin uznał ją za nieszkodliwą i nie miał nic
przeciwko temu, że tu i ówdzie zarobiła parę miedziaków czytaniem z dłoni.

Po dwóch tygodniach naszej podróży przez Francję musiał pokazać silną rękę. Sir James de

Brus przyłapał Szkarłatnego Willa na kradzieży, co gorsza, w kościele. Will okazał po prostu
słabość – od lat był wyśmienitym kieszonkowcem i włamywaczem. Jako młody banita nosił
przezwisko Pogromca Zamków, bo nie oparła mu się żadna skrzynia z pieniędzmi, choćby
najwymyślniej zamknięta. Kiedy miał odpowiednie narzędzia, kłódki otwierały się przed nim
szybciej niż nogi nierządnicy. Ale teraz nie był już banitą, był świętym żołnierzem Chrystusa,
pielgrzymem, i Robin musiał mu o tym przypomnieć.

Will dowodził patrolem dwudziestu jeźdźców, zwanym conroi, ale miał problemy z

zapanowaniem nad nimi. Był młodszy niż większość żołnierzy i, prawdę mówiąc, choć miał
talent do złodziejstwa, to do wojaczki nie za bardzo. Nie umiał nawet dobrze jeździć konno.
Podczas patrolu ludzie Willa trafili na pusty kościół i namówili swego dowódcę, by otworzył

skrzynię, w której leżały kościelne srebra. Tylko głupiec mógł zrobić coś takiego i to zaledwie

tydzień po edykcie wydanym przez Robina. Ale przypuszczam, że chciał udowodnić swoim
żołnierzom, że coś potrafi robić dobrze.

Moim zdaniem winę ponosił sam Robin. Wszak dobrze wiedział, że Szkarłatny Will nie nadaje

się na dowódcę dwudziestu twardych, zaprawionych w boju jeźdźców. Rudowłosy chłopak w
moim wieku – miał zaledwie piętnaście wiosen – dostał tę funkcję w nagrodę za wierną służbę
Robinowi w czasach banicji. Okazał się też głupcem, wierząc, że jego ludzie nie pisną słowa o
jego występku i że odgrywając dobrego kompana, zyska ich szacunek. Uważał także, że nic mu
się nie stanie z uwagi na długą znajomość z Robinem. Pomylił się aż trzy razy.

Został rozebrany do bielizny i przywiązany do drzewa na spokojnej leśnej polance, a sir

James, Robin i zwiadowcy Willa patrzyli, jak Mały John smaga batem jego nagie plecy aż do
krwi. Chociaż byli przyjaciółmi, Mały John bił, ile sił w rękach. Nie przejął się zbytnio
kradzieżą w kościele, ale nie lubił, kiedy ktoś lekceważył rozkazy Robina.

Will krzyczał od pierwszego uderzenia, które rozległo się na polanie niczym mięsisty klaps, a

zanim Mały John wymierzył mu przykazanych dwadzieścia batów, na szczęście stracił
przytomność.

Kiedy go odwiązano, zajęła się nim wróżbiarka Elise. Delikatnie obmyła mu plecy z krwi, a

potem nasmarowała maścią z gęsiego sadła i opatrzyła czystym lnem.

Cała kolumna dostała dzień odpoczynku. Zwiadowcy Willa mogli się rozejść, ale wcześniej

background image

musieli wysłuchać Robina.

–Okryliście się hańbą – powiedział lodowato, a jego oczy błyskały gniewnie w

porannym słońcu. – Nie tylko okradliście kościół wbrew mym wyraźnym rozkazom, ale też

zdradziliście własnego kapitana, a to o wiele większa zbrodnia. Powinienem kazać wszystkich

was powiesić. – Żołnierze stali z wzrokiem wbitym w ziemię, wstyd mieli wypisany na

twarzach. – Ale nie zrobię tego.

Rozległo się głośne westchnienie ulgi, słyszalne nawet po drugiej stronie polany, gdzie

siedziałem na Duchu.

–Zamiast tego – ciągnął Robin – postanowiłem rozwiązać wasz oddział. Od tej pory

przestaje istnieć. Kto chce odejść, może zwrócić konia, siodło i broń Johnowi Nailorowi i

oddalić się natychmiast pieszo, bez prawa powrotu. Tych, którzy postanowią zostać, sir James

przydzieli do innych oddziałów, o ile jakikolwiek oficer zechce przyjąć takie zdradzieckie

nasienie. Rozejść się.

Odwrócił się i odjechał.

Zwiadowców Willa umieszczono w innych oddziałach. Co ciekawe, żaden nie zdecydował się

opuścić armii. Cieszyłem się, że Robin okazał im litość, ale w głębi duszy podejrzewałem, że
tylko dlatego, że nie mógł sobie pozwolić na utratę dwudziestu ludzi z powodu w gruncie rzeczy
błahostki.

Will szybko doszedł do siebie i dwa dni później znów siedział w siodle, rzecz jasna jako

szeregowy żołnierz. Znosił upokorzenie bez słowa skargi, ale zrobił się dziwnie cichy i nie
odzywał się, o ile nie było to absolutnie konieczne. Ten incydent wzbudził ogólny niesmak,
szybko jednak o nim zapomniano, bo tydzień później wydarzyło się coś znacznie gorszego: ktoś
próbował zamordować hrabiego Locksley.

W drodze przez Francję i Burgundię do Lyonu omijaliśmy zamki i miasta; po części, by nie

kusić naszych ludzi, a po części dlatego, że już w Anglii przekonaliśmy się, iż duża grupa
uzbrojonych po zęby mężczyzn rzadko jest witana z radością. Tak więc każdego popołudnia
łucznicy zwiadowcy szukali miejsca na nocne obozowisko – zwykle na jakimś polu nad
potokiem albo na ugorze. Niekiedy było to odosobnione gospodarstwo. Reuben uciszał protesty
właścicieli srebrem, a my nocowaliśmy w stodołach i szopach, gdzie nie kapało nam na głowę.
Najczęściej jednak rozbijaliśmy namioty na dwudziestu chłopa każdy i gotowaliśmy strawę na
wielkich ogniskach. Robin miał własny namiot, który co noc rozstawiało dla niego dwóch

background image

łuczników, ale póki nie udał się na spoczynek, wokół tego namiotu skupiało się całe obozowe
życie. Oficerowie, a nawet żołnierze, których znał jeszcze z czasów banicji, mogli w każdej
chwili wejść i wyjść. Sam zostawał, dopiero kiedy ułożył się do snu, zwykle już dobrze po
północy.

Pewnej nocy, gdyśmy obozowali nieopodal wielkiego miasta Tours, odśpiewałem memu panu

nową canzonę. Widziałem, że jest bardzo zmęczony, więc zabrałem lutnię, wyszedłem z
namiotu i zasznurowałem za sobą wejście. Uszedłem nie więcej niż kilka kroków, gdy
usłyszałem krzyk, a potem serię metalicznych brzęków, jakby ktoś w namiocie walczył na
miecze. Nie tracąc czasu na rozsznurowywanie wejścia, wbiłem sztylet w płótno, przeciąłem je
i wpadłem do środka z bronią w obu rękach.

W świetle świecy zobaczyłem, że Robin bez koszuli siedzi na brzegu pryczy, a nagi miecz leży

na ziemi u jego stóp. Mój pan ściskał swe nagie przedramię, klnąc szpetnie. Skromne
wyposażenie namiotu wyglądało, jakby je poszatkowano, a pośrodku leżał cienki czarny wąż
pocięty na trzy części.

–Sprowadź Reubena – wycharczał Robin. Jego przedramię nabierało wściekle czerwonego

koloru i puchło.

–Wszystko dobrze? – zapytałem bez sensu.

–Nie, niedobrze… idźże… sprowadź Reubena… szybko… – Robin ledwo mówił, a ja,

przeklinając się w myślach za opieszałość, wypadłem z namiotu.

Nim serce zabiło mi trzydzieści razy, przywiodłem Reubena ze zmierzwionym włosem i

klejącymi się od snu oczyma. Ukląkł przy Robinie i dokładnie obejrzał dwa ślady po ukąszeniu.
Następnie odciął nożem cienki pasek z jego koszuli, obwiązał mu rękę nad łokciem i ułożywszy
go na pryczy, przywiązał zranioną rękę do ramy. Blady Robin leżał na pryczy, a Reuben zaczął
bardzo delikatnie zwilżać ślady po ukąszeniu rozcieńczonym winem.

–Rozetniesz ranę i wyssiesz jad? – zapytałem. Pewien stary banita powiedział mi

kiedyś, że to jedyny sposób, by zapobiec śmierci po ukąszeniu przez jadowitego węża.

Żartował, że ten niezawodny sposób ma tylko jedną wadę: jeśli wąż ukąsi człeka w tyłek, nikt

nie zechce go ratować.

–Oczywiście, że nie – warknął Reuben. – Co za bzdurny pomysł! Robin już ma ranę,

mam ją powiększyć i rozprowadzić jad jeszcze bardziej? Zresztą nie chciałbym wziąć go do

ust. Przynieś mi bandaże, Alanie, i przestań wygadywać głupoty.

background image

Tymczasem Robin odwrócił się na bok i obficie zwymiotował, o włos mijając rękę, którą

Reuben obmywał.

Kiedy kilka minut później wróciłem z bandażami i odrobiną wody święconej, pobłogosławionej

pospiesznie przez ojca Simona, Robin leżał nieprzytomny. Był blady jak ściana i pocił się
obficie. Ręka nabrała fioletowoczerwonego koloru i spuchła jak bania. Reuben siedział na
stołku u jego boku i spokojnie popijał wino.

–Przeżyje? – zapytałem, starając się opanować drżenie głosu.

–Mam nadzieję – odparł Reuben. – Bez wątpienia przez jakiś czas będzie

nieprzytomny, ale jest młody i silny, więc powinien się wylizać. Od jadu węży giną zwykle

starcy, małe dzieci i ludzie słabego zdrowia. Bardziej ciekawi mnie, jak ta żmija dostała się

do jego namiotu.

–Może wpełzła, by ukryć się przed ludźmi i zasnąć? – powiedziałem, z góry wiedząc,

co Reuben odpowie.

–Żaden wąż nie zbliży się z własnej woli do obozu pełnego setek ludzi, żeby

zdrzemnąć się na pryczy dwie stopy nad ziemią – rzekł. – Ktoś musiał go tu podrzucić. Ale

kto?

Zastanawiałem się nad tym pytaniem przez kilka następnych dni. Z pewnością była to

nieudolna próba zabójstwa, ale czyja to mogła być sprawka? Czy kolejny łucznik próbował
zdobyć sto funtów w srebrze od Ralpha Murdaca? Prawie wszyscy w obozie mieli dostęp do

namiotu Robina, przez cały dzień ludzie wchodzili do niego i z niego wychodzili. Łatwo więc

było podrzucić niepostrzeżenie śpiącą żmiję i wsunąć pod pościel.

Od owej nocy rozstawiałem przed namiotem mego pana dwóch zbrojnych i sam miałem

baczenie, by nie spali na warcie. Zapowiedziałem, że jeśli pod ich nosem prześliźnie się kolejny
zamachowiec, Mały John żywcem obedrze ich ze skóry. Nie było to zresztą konieczne, bo
zamach na życie Robina wywołał powszechne oburzenie i zdemaskowany morderca w mgnieniu
oka zostałby posiekany na kawałki.

Mały John objął dowództwo i chociaż Robin pozostawał nieprzytomny, ruszyliśmy dalej. Co

rano przywiązywaliśmy go do pryczy mocnymi skórzanymi pasami, a potem czterech silnych
łuczników brało pryczę na ramiona i nieśli ją pośrodku kolumny. Pierwszego dnia, kiedy Robin
leżał nieruchomo z twarzą bladą jak pergamin, miałem wrażenie, że niesiemy go na marach w
ceremonialnej procesji. Poczułem nieoczekiwanie silny, niemal fizyczny ból w piersiach, aż w

background image

końcu musiałem ostro przywołać się do porządku. Na szczęście stan Robina stopniowo się
poprawiał, a po dwóch dniach opuchlizna zaczęła schodzić.

Kiedy dotarliśmy pod Lyon, odzyskał przytomność. Wciąż był bardzo słaby, uparł się jednak,

że wsiądzie na konia, i choć wyglądał jak trzydniowy trup, przejechał wzdłuż kolumny, by
pokazać się żołnierzom. Powitali go wiwatami, za co Bóg im zapłać, a on obandażowaną ręką
lekko uniósł miecz w pozdrowieniu.

Kiedy zmierzaliśmy doliną Saony w stronę Lyonu, już w granicach świętego Cesarstwa

Rzymskiego, stało się jasne, że nie jesteśmy pierwszą dużą siłą, która tędy przeszła. Kilka
tygodni wcześniej król Ryszard i król Filip połączyli swoje potężne armie pod Vezelay, sto
dwadzieścia mil na północ, i razem przemaszerowali do Lyonu. Droga była zniszczona, a
porośnięte trawą pobocza zdeptane przez przechodzącą ciżbę ludzi i pełne glinianych skorup,
kawałków kości, porzuconych butów, kapturów i starych szmat.

Gdy w końcu pewnego ranka wyjechaliśmy zza pagórka, zobaczyłem w dole największe

zgromadzenie, jakie w życiu widziałem. Stałem bez tchu, oszołomiony, że tylu ludzi zdołało się
stłoczyć na tym skrawku ziemi. Między nurtami Saony i potężnego Renu zebrał się kwiat
rycerstwa całej Europy – ponad dwadzieścia tysięcy dusz, tyle ile mieszka w wielkim mieście.
Ich tętniący życiem obóz ciągnął się po horyzont, pełny kolorowych namiotów, błyszczącej stali,
błota i przede wszystkim ludzi. Rzędy koni, trzepoczące sztandary, wypolerowane tarcze,
zgrubne chatynki z ziemi i drewna, zdobne pawilony dla rycerzy, kowale wykuwający hełmy,
balwierze wyrywający zęby, uwijający się giermkowie,

heroldowie w kolorowych tunikach ogłaszający nadejście swych panów donośnym trąbieniem.

Na skraju obozu trwał wyścig konny obserwowany przez damy i mężów w wytwornych szatach.
Rycerze w pełnych zbrojach ćwiczyli walkę, piechurzy siedzieli przed polowymi gospodami,
nierządnice paradowały w wyzywających strojach, szukając klientów, księża przemawiali do
grupek wiernych, ubodzy mnisi w brązowych habitach prosili o dary dla biednych, psy szczekały,
żebracy zawodzili, dzieci bawiły się w berka wokół szałasów z opartych o siebie włóczni…

Mieliśmy przed sobą największą, najpotężniejszą armię, jaką widział świat. Ta zgromadzona

w jednym miejscu wielka siła zwiastowała koniec Saladyna i jego armii niewiernych.
Jerozolima, błogosławione miejsce męki Chrystusa, wkrótce znów trafi w ręce chrześcijan.

background image

ROZDZIAŁ 8

Cieśnina Messyńska wyglądała jak granatowa płachta, pomarszczona gdzieniegdzie

niesfornymi falami. Żeglarze zapewniali mnie, że w starożytności mieszkały tu dwa potwory
zwane Scyllą i Charybdą, ale jak przekonałem się w ciągu kilku ostatnich tygodni, ludzie morza
opowiadają wiele niestworzonych historii. Ten skrawek morza wydawał się nieszkodliwy i nie
mogłem zrozumieć, czym zasłużył sobie na tak złą reputację. Późne wrześniowe słońce grzało
przyjemnie, na niebie nie było ani jednej chmurki, a żwawy wiatr popychał naszą flotyllę przez
kanał między butem Italii a złotą Sycylią – wyspą pomarańczy, cytryn, zboża i trzciny
cukrowej, normandzkich rycerzy i greckich kupców, saraceńskich handlarzy i żydowskich
lichwiarzy, chrześcijańskich księży i prawosławnych mnichów, którzy mieszkali obok siebie,
tworząc barwną mieszankę wierzeń i ras. To na Sycylii zaczynał się baśniowy Lewant i właśnie
tę wyspę nasi panowie wybrali na początek naszej świętej ekspedycji.

Ogromną armię króla Ryszarda – ponad dziesięć tysięcy żołnierzy, do których mieli w

najbliższych tygodniach dołączyć kolejni – umieszczono na ponad stu trzydziestu wielkich
morskich okrętach. Były wśród nich dziesiątki pojemnych wozów i pękatych statków
transportowych – niektóre miały nawet specjalne zagrody dla koni; liczne mniejsze kogi, które
wiozły zbrojnych i ich wyposażenie; śmigłe galery napędzane siłą muzułmańskich niewolników u
wioseł; a także płaskodenne łodzie, którymi można było dowieźć konie i ludzi prosto na plaże,
długie smukłe łodzie przypominające łodzie wikingów oraz mnóstwo szybkich łódek o
trójkątnych żaglach; to one śmigały między większymi jednostkami i przekazywały flocie
rozkazy króla. Cała ta flotylla, być może największa, jakąkolwiek zebrano, parła przed siebie
w stronę starożytnego portu Messyna. Na każdym maszcie powiewała bandera, grały trąbki, a
bębny wybijały rytm dla niewolników wiosłujących na galerach. Musiał to być zapierający dech
w piersiach widok dla tysięcy miejscowych, którzy wylegli na brzeg, by obserwować nasz
przyjazd.

Messyna leży mniej więcej na osi północ-południe, a my podpłynęliśmy do niej od

wschodu. Port, główne źródło bogactwa miasta, jest wciśnięty za zakrzywiony półwysep na

południowym jego krańcu. Stanowi on dobrą ochronę dla statków przed zimowymi sztormami.
Kiedy skręciliśmy na południe, zmierzając do wąskiego wejścia do portu, spojrzałem w prawo i
zobaczyłem wielki kamienny pałac, siedzibę Tankreda, normańskiego króla Sycylii. Tydzień
wcześniej Filip, król Francji, na prośbę Tankreda zatrzymał się właśnie tam z garstką swoich
rycerzy. Serce zabiło mi mocniej, kiedy dostrzegłem królewskie sztandary z liliami Francji
powiewające nad blankami. Pałac wznosił się na skraju miasta, nieco na północ od wspaniałej
katedry, pobłogosławionej w słynnym liście przez samą Maryję Pannę. Widziałem ze statku
smukłą kamienną wieżę na planie kwadratu i wysoką nawę. Za pałacem i katedrą, jeszcze
wyżej i trochę dalej na południe, stał grecki monastyr San Salvatore, niski, ale o grubych
murach. Monastyr ów słynął z kopiowania bogato iluminowanych wspaniałych i rzadkich ksiąg.
Messyńska starówka znajdowała się na południe od pałacu, katedry i klasztoru. Okalała port,
lecz była nieco odsunięta od nabrzeża. Otaczały ją solidne kamienne mury z kilkoma bramami,

background image

ale budziła więcej skojarzeń z bogactwem niż grozy. Pośród licznych kamienic, niektórych
wysokich na dwa, a nawet trzy piętra, wznosiło się przynajmniej pół tuzina dobrze utrzymanych
kościołów, w obrządku zarówno greckim, jak i łacińskim. Tutejsi kupcy, choć zamożni, słynęli z
oszczędności, kobiety zaś były ponoć piękne i zmysłowe – biada jednak temu, kto którąś
zhańbił, bo ich ojcowie i mężowie mieli w sobie mściwość skorpionów. Trzy masywne bramy w
miejskich murach wychodziły na pomosty biegnące do zatoki, dzięki czemu egzotyczne towary
można było przenosić bezpośrednio do magazynów na samej starówce. Wysokie szare góry
ciągnące się za miastem wyglądały jak gigantyczni mnisi patrzący z dezaprobatą na nasz
triumfalny przyjazd.

Kiedy wpływaliśmy przez wąskie gardło zatoki do portu, stałem na dziobie „Santa Marii”,

starej sześćdziesięciostopowej kogi z pojedynczym kwadratowym żaglem, która przez
ostatnich sześć tygodni była domem dla mnie oraz dla czterdziestu siedmiu cierpiących na
morską chorobę łuczników, tuzina członków załogi i kilku kobiet dotrzymujących towarzystwa
żołnierzom. Czuliśmy się na małym statku jak śledzie w beczce, bo nie było nawet gdzie się
wyciągnąć.

Poznałem każdy cal „Santa Marii” – od ostrego dzioba i przeciekających, nachodzących na

siebie desek poszycia na burtach po zaokrągloną rufę z długim wiosłem sterowym, nad którym
panował szorstki kapitan Joachim – i miałem jej serdecznie dość. Nie mogłem się doczekać,
kiedy wreszcie dotrzemy do Messyny i zakończy się ten męczący rejs.

Po tygodniowym odpoczynku w Lyonie i wielu naradach mego pana z królem Ryszardem – na

które, rzecz jasna, nie miałem wstępu – cała potężna armia wyruszyła na południe. Francuzi
króla Filipa, ponad trzykrotnie mniej liczni od sił Ryszarda, pomaszerowali na wschód, by
zaokrętować się na statki genueńskich kupców w tym pięknym mieście. Obie armie miały się
spotkać na Sycylii i stamtąd wyruszyć do Ziemi Świętej. Wielka armia Ryszarda, złożona z
Anglików, Walijczyków, Normanów i Andegaweńczyków, a także żołnierzy z okolic Poitevins,
Gaskonii oraz z Maine i Limoges, maszerowała doliną Renu na południe do Marsylii. Idąc,
śpiewaliśmy, a prowansalscy chłopi stojący przy drogach wiwatowali na naszą cześć i obrzucali
nas kwiatami. W Marsylii czekaliśmy kolejny tydzień, aż przypłyną królewskie okręty z
rycerzami i zbrojnymi, którzy wyruszyli w długą drogę z Anglii morzem. Ósmego dnia
miejscowi rybacy przekazali nam wieść, że ta wielka flotylla zabawiła dłużej w Portugalii,
żołnierze bowiem wywołali poważne zamieszki w Lizbonie. Zabili wielu żydów, muzułmanów i
chrześcijan, po czym splądrowali miasto podczas trzydniowej orgii zniszczenia. Od razu
przypomniał mi się York.

Król wpadł w istną furię. Jego krzyki było słychać z pięćdziesięciu kroków. Kąpany w gorącej

wodzie Ryszard od razu wynajął bądź kupił wszystkie statki, jakie zdołał znaleźć w Marsylii i
pobliskich portach, po czym wysłał połowę swojej armii do Ziemi Świętej pod wodzą Baldwina,
arcybiskupa Canterbury oraz Ranulfa Glanville'a, byłego ministra. Siły te miały odciążyć
chrześcijańskie armie, które – jak słyszeliśmy – desperacko broniły się przed Saracenami w
umocnionym porcie Akka.

background image

Reszta królewskiej armii, w tym ja i czterdziestu ośmiu łuczników zaokrętowanych na „Santa

Marii”, zaczęła leniwy rejs wokół Zatoki Genueńskiej i dalej wzdłuż wybrzeża Italii.
Płynęliśmy powoli i co wieczór rzucaliśmy kotwice w przyjaznych zatoczkach, by uzupełnić
prowiant oraz zapasy słodkiej wody, bo czekaliśmy, aż główna flota okrąży Półwysep Iberyjski
i nas dogoni. Początkowo bardzo cierpiałem z powodu choroby morskiej, tak jak niemal
wszyscy łucznicy. Raz po raz pięćdziesięciu zwalistych chłopa po kolei wychylało się za burtę,
by wymiotować, a później leżeli na dnie kogi, jęcząc i modląc się. Gdy padało, byliśmy
przemoczeni do suchej nitki, a kiedy było pogodnie, czyli przez większość dni, smażyliśmy się w
ostrym śródziemnomorskim słońcu, do którego nie przywykliśmy.

Jedzenie było okropne: solona wieprzowina, której większość zgniła, spleśniały ser i placki z

mąki i wody, pieczone na ogniu jak naleśniki, a do tego cienkie piwo i kwaśne wino. Cały czas
towarzyszyły nam odrażające zapachy: smród niemytych ciał i wilgotnych, przesiąkniętych
morską solą ubrań, woń gnijących ryb z magazynów na rufie i odór fekaliów z burt kogi, gdzie
łucznicy załatwiali naturalne potrzeby. Szybko zacząłem marzyć tylko o

tym, by choć na chwilę zejść z tego przeklętego statku i rozprostować nogi na kawałku

suchego lądu pobłogosławionego przez Boga.

Schodzenie na brzeg bywało jednak niebezpieczne. Pod Livorno jednego z naszych ludzi

zamordowali wieśniacy: przyłapali go w pobliżu jakiegoś gospodarstwa, a że byli podejrzliwi,
uznali, że jest złodziejem i pobili go na śmierć kijami i kamieniami. Król zakazał nam zemsty, a
Robin zbeształ mnie, że pozwoliłem jednemu z jego ludzi wałęsać się samotnie – moim zdaniem
niesprawiedliwie, bo nie byłem ich dowódcą.

W Salerno, gdzie zabawiliśmy kilka dni, wreszcie otrzymaliśmy dobre wieści: główna flota

zacumowała w Marsylii, uzupełniła zapasy i właśnie zmierza do Messyny. Wypłynęliśmy
niezwłocznie, a kiedy dostrzegliśmy główną flotę, zaczęliśmy głośno wiwatować. Armia była już
w komplecie, więc po krótkim postoju w Messynie będziemy nareszcie mogli wyruszyć do Ziemi
Świętej. Pomyślałem, że z bożą pomocą pójdę na pasterkę w Jerozolimie. Okazało się, że
bardzo się myliłem.

Zanim wszystkie okręty przybiły do portu w Messynie, a królewscy kwatermistrzowie

przydzielili kwatery dziesięciu tysiącom ludzi, upłynęły prawie dwa dni. Ryszard, chcąc
zamanifestować swoją siłę, wybrał na główną kwaterę i magazyn dla armii klasztor San
Salvatore. Greccy mnisi zostali wyproszeni uprzejmie, acz stanowczo i monastyr wypełniły
skrzynie, sterty broni oraz rośli, pewni siebie mężczyźni.

Żołnierze Robina rozbili obóz na polu na północ od pałacu, nieopodal strumienia, z którego

można było czerpać wodę do picia. Rozstawiwszy namioty, rozwiesiliśmy mokre, przesiąknięte
solą ubrania na krzakach i suchych drzewkach oliwnych. Potem naoliwiliśmy broń, ogoliliśmy się
po raz pierwszy od tygodni i spłukaliśmy sól z włosów. Część żołnierzy udała się do miasta, by
kupić chleb, ser i owoce. Inni zaczęli się rozglądać za kobietami, a jeszcze inni grali w kości, pili
albo spali. Wszyscy czekaliśmy na rozkazy. Był ostatni tydzień września i wśród ludzi zaczęła

background image

krążyć niepokojąca pogłoska, że przegapiliśmy sezon żeglarski i teraz nie ma mowy, by nasza
flota przed wiosną mogła bezpiecznie przepłynąć przez targane sztormami Morze Śródziemne.
Nie będzie więc pasterki w Jerozolimie w tym roku. Nasze obozowisko zaczęło się zmieniać –
żołnierze ścinali drzewa w okolicy i budowali chaty trwalsze niż płócienne namioty. Drewniane
ściany uszczelniano błotem, a na dach kładziono ziemię albo podwójne warstwy płótna
nasączonego oliwą i woskiem. Wkrótce nasze obozowisko zaczęło przypominać wioskę. To
samo działo się na całym obszarze na północ od Messyny, gdzie także inne części królewskiej
armii wznosiły odporne na pogodę siedliska.

Brakowało drewna do ognisk, więc żołnierze musieli wędrować całe mile po stromych

zboczach, by znaleźć choć trochę gałązek i móc zagrzać zupę. Kiedy spadły pierwsze jesienne

deszcze, sklepikarze ze starówki podwoili ceny chleba i wina, ku oburzeniu żołnierzy. Suszone
ryby kosztowały już szylinga za funt, a świeżych ryb też zaczęło brakować, bo wielu ludzi
próbowało szczęścia, łowiąc na haczyk z pokładów statków stojących w porcie.

Niewiele mieliśmy do roboty, choć Mały John organizował przynajmniej raz dziennie

ćwiczenia dla włóczników, łucznicy ustawiali tarcze do strzelania, a sir James każdego ranka
zabierał swoich konnych w góry. Ale przez większość dnia żołnierze byli wolni i szukali
jedzenia, drewna na opał albo oddawali się hazardowi na starówce. Trzech ludzi Małego Johna
wychłostano, bo rozpętali bijatykę w mieście, a na początku października przy grze w kości
doszło do groźnej bójki między żołnierzami Robina a miejscowymi. Co chwila pojawiały się
doniesienia o napadach tubylców na naszych ludzi.

Miałem szczęście, bo Robin zajął część klasztoru San Salvatore, a Williamowi i mnie

przydzielił celę jakiegoś mnicha. Ja spałem na kamiennym łożu wyłożonym płaszczami i
workiem wypchanym owczą wełną, William zaś na słomianym legowisku na podłodze. Mały
John, Owain i sir James de Brus zostali zakwaterowani w sąsiednich celach i każdemu
przydzielono żołnierza do posług. Reuben zamieszkał na starówce. Znał tam kilku żydowskich
kupców i wprosił się do nich. Myślę, że miał najwygodniej z nas wszystkich. Choć trzeba
przyznać, że Robin zajął w klasztorze zwykłą komnatę z kominkiem, wąskim łóżkiem i wielkim
stołem, przy którym jego oficerowie mogli się spotykać na posiłkach i naradach. Pilnowałem, by
co najmniej dwóch zbrojnych zawsze miało go na oku, w razie gdyby ten, kto podrzucił mu
żmiję do namiotu, podjął kolejną próbę zamachu.

Mówiąc szczerze, tak jak większość mężczyzn byłem niezwykle znudzony. Codziennie

ćwiczyłem z Małym Johnem – uczył mnie tajników wymachiwania maczugą – i chodziłem na
tyle nabożeństw w pięknej messyńskiej katedrze, na ile się dało. Byłem srodze rozczarowany,
dowiedziawszy się, że mamy spędzić na Sycylii całą zimę. Gnębiło mnie też poczucie, że nie
jestem godzien postawić stopy na świętej ziemi, po której stąpał Jezus Chrystus, i że Bóg
opóźnia mój wyjazd w Zamorze, abym odpokutował moje występki i oczyścił duszę. Dużo
myślałem o chrześcijanach, których zabiłem w Yorku, nocami dźwięczały mi w uszach puste
obietnice, jakie składałem Ruth, i jakiś wewnętrzny głos drwił ze mnie, że nie dotrzymałem
słowa. Każdego ranka wstawałem przed świtem i chodziłem na jutrznię w katedrze, każdego

background image

wieczoru – na kompletę, a w ciągu dnia – na inne nabożeństwa. Jednakże mimo iście
nieziemskiego piękna katedry, mimo urody wspaniałych kolorowych witraży i polichromii z
maleńkim Chrystusem i Jego matką, na które patrzyłem z nabożeństwem, nie potrafiłem się
uwolnić od głębokiego poczucia winy. Spędzałem całe

godziny, klęcząc pokornie przed wielkim ołtarzem i prosząc Maryję o wybaczenie, ale nie

mogłem odegnać złych myśli. Żałowałem, że nie ma z nami Tucka, on bowiem na pewno ulżyłby
memu sumieniu.

–Na przeklęte hemoroidy! Musisz porządnie powalczyć – rzekł Mały John, kiedy

pewnego popołudnia poskarżyłem mu się na mój nastrój. – Albo dobrze podupczyć. Wszystko

minie jak ręką odjął. – Niestety i jedno, i drugie wydawało mi się równie odległe.

I wtedy, pośród całej tej smuty, król Ryszard postanowił wydać wspaniałą ucztę przy muzyce

na cześć swego francuskiego kuzyna Filipa. Krążyły plotki, że nie układało się między nimi
najlepiej, więc będzie to próba naprawy stosunków. Ja także miałem zagrać w pachnącym
zielem ogrodzie na tyłach klasztoru. Pewnego deszczowego poranka Robin wziął mnie na
stronę i opowiedział o planowanym muzycznym wieczorze i moim w nim udziale.

–Zagraj te miłosne sprośne ballady i może coś tradycyjnego. Ale pod żadnym

pozorem nic politycznego, bo mamy Filipa ukoić, a nie zdenerwować – oznajmił Robin. Już

chciałem zaprotestować, że nazwał moje piękne, wyszukane kancony „miłosnym sprośnymi

balladami”, lecz jego kolejne słowa tak mną wstrząsnęły, że zapomniałem języka w gębie. – A

tak przy okazji, sir Ryszard Malbęte zeszłej nocy przypłynął z Marsylii i jest w orszaku

naszego pana.

Wybałuszyłem oczy. Bestia jest tu, w Messynie, z królem?

–Po rozlewie krwi w Yorku popadł w niełaskę – ciągnął Robin. – Król nie był

zadowolony, że ktoś zabija jego Żydów. Ponoć mocno się zdenerwował, bo wszak od nich

pożycza pieniądze na swoje przygody. – Uśmiechnął się krzywo, gdyż sam znajdował się w

podobnym położeniu. – Malbęte stracił swe ziemie na północy i ruszył na wielką pielgrzymkę

w ramach pokuty. – Robin uśmiechnął się szerzej i dodał żartobliwie: – Zgodnie z waszą

chrześcijańską logiką, aby oczyścić duszę ze śmiertelnego grzechu zabójstwa Żydów, musi

background image

teraz zabić tyle samo Saracenów.

Zmarszczyłem brwi. Nie lubiłem, kiedy Robin drwił z naszej religii bądź też z naszej misji

ocalenia Ziemi Świętej. On jednak, nie zważając na moją kwaśną minę, mówił dalej:

–Jeśli chodzi o nas, nigdy nie byliśmy w Yorku, nigdy nie byliśmy w wieży i nigdy nie

przedzieraliśmy się przez tłum zbrojnych. Jeśli coś takiego w ogóle się zdarzyło, choć to
przecież nie do uwierzenia, był tam ktoś inny. Nie my. Rozumiesz?

–Wyjawiłeś wszak zbrojnym swoje imię – przypomniałem mu.

–Ktoś się pode mnie podszył – odparł błyskawicznie. – Jakiś przebiegły Żyd chciał

uratować skórę, udając słynnego Robin Hooda. Czy to jasne?

Skinąłem głową. Robin nie chciał mieć nic wspólnego z tą tragedią, nie chciał

wyjaśniać, po co pojechał do Yorku, ani przyznawać, że zabił chrześcijańskich mieszczan w

obronie Żydów. Myślę, że nie tyle bał się gniewu króla, ile czuł się zażenowany, wiedząc, iż
udział w tych krwawych zamieszkach nie przynosi mu chwały. Ja, choć z innej przyczyny,
również chciałem zapomnieć o nich na wieki.

–A co z Reubenem? – spytałem. – Kiedy dowie się, że jest tu Malbęte, gotów wyrwać mu

serce.

–Tak, też się tego obawiałem, powiedziałem więc Reubenowi, że Malbęte przybył na Sycylię, i

obiecałem mu, że jeśli teraz pozostawi drania przy życiu, gdy dotrzemy do Ziemi Świętej, sam
pomogę mu go zabić. Wspomniałem też, że i ty pewnie się dołączysz.

Przytaknąłem. Nic nie sprawiłoby większej radości niż posłanie duszy Malbęte'a prosto do

piekła.

–Po co czekać? – zapytałem. – Czemu nie zabijemy go od razu? Przez chwilę

wydawało się, że Robin nie odpowie, w końcu jednak rzekł:

–Z dwóch powodów, Alanie. I nie powtarzaj tego nikomu. Nie piśniesz o tym nikomu

ani słowa, dobrze? Po pierwsze, nie chcę wywoływać niepotrzebnego zamieszania. Nawet

gdybyśmy zdołali dokonać dyskretnego morderstwa, nasza ekspedycja i tak zaczęłaby się

rozłazić w szwach. Wystarczy, że Ryszard już prawie nie odzywa się do Filipa. Wprawdzie

nic mnie nie obchodzi, która banda religijnych fanatyków zatknie swój sztandar nad

background image

Jerozolimą, lecz mam swoje powody, by życzyć dobrze tej kampanii. I tu dochodzimy do

drugiej przyczyny. Gdyby coś poszło nie tak, Reubena powieszono by na Sycylii za

morderstwo – wszak król Ryszard przysiągł, że każe ściąć każdego, kto targnie się na życie

innego pielgrzyma, a Malbęte, oby Bóg go pokarał, jest pielgrzymem. Ja zaś potrzebuję

Reubena, by pomógł mi w czymś w Zamorzu. Na razie, Alanie, nie powiem ci w czym,

dowiesz się we właściwym czasie.

Nie byłem jedynym trubadurem towarzyszącym armii zmierzającej do Ziemi Świętej. W

istocie było nas wielu i zaczęliśmy wieczorami spotykać się przy winie w tawernie na
messyńskiej starówce, gdzie snuliśmy opowieści i graliśmy sobie nawzajem nasze nowe
kompozycje. Szczególnie przypadł mi do gustu Ambroise, człek niemal równie szeroki, jak
wysoki, o rumianej twarzy, błyszczących czarnych oczach i ciętym dowcipie. Był Normanem z
Evrecy w pobliżu Caen, pomniejszym wasalem króla Ryszarda. Wyznał mi, że prócz
komponowania muzyki ku uciesze swego pana spisuje też historię tej świętej wyprawy. Po raz
pierwszy natrafiłem na niego na zatłoczonym nabrzeżu. Pochylony nad tabliczką pisał coś na
niej kredą.

–Co się rymuje z „w porcie rój”? – zapytał mnie nagle, odwracając grubą szyję, by na mnie

spojrzeć.

–Byczy chuj – odparłem bez namysłu.

Roześmiał się tak, że całe jego krągłe ciało aż się trzęsło.

–Zaiste, podobają mi się ścieżki, jakimi chadza twój umysł – rzekł, gdy wreszcie się

opanował – ale to chyba niezbyt fortunny rym do wiersza sławiącego przybycie naszego króla

do Messyny. Jesteś Alan, trubadur hrabiego Locksley, prawda? Słyszałem, że jak na młodzika

nieźle sobie radzisz. Ja jestem Ambroise, człek króla. Trochę poeta, trochę śpiewak, a trochę

historyk, za to smakosz pełną gębą. – Poklepał się po wydatnym brzuchu i znów roześmiał.

Od tamtego dnia zostaliśmy przyjaciółmi.

W rzeczywistości nasz przyjazd do Messyny nie był aż tak wspaniały, jak chciałby Ambroise

czy król. Miejscowa ludność składała się z wielu narodowości: głównie z Greków, Włochów,
kilku Żydów, a nawet Arabów – i wszyscy nas nienawidzili. Kiedy zacumowaliśmy w porcie,
buczenie i gwizdy tłumu było słychać mimo dźwięku trąbek. Posypały się zgniłe owoce,
wygrażano nam pięściami. Król Ryszard był tak wściekły, że aż pobladł, a jego błękitne oczy

background image

rzucały gromy. Chciał zademonstrować swoją siłę i majestat i sądził, że mieszkańcy Sycylii –
zgrabnie nazwani przez Małego Johna „męczysynkami” – oniemieją na jej widok. Oni jednak
nie oniemieli. Traktowali nas jako coś między armią okupacyjną a gromadą zagranicznych
wieśniaków, których można grabić i obrażać, ile dusza zapragnie. Muszę przyznać, że niechęć
była obopólna: Greków pogardliwie nazywaliśmy „Gryfonami”, Włochów „Lombardami”,
Arabów zaś, wśród których było wielu niewolników, ignorowaliśmy, uznawszy, że nie zasługują
nawet na chrześcijańską pogardę.

Ambroise miał zaszczyt rozpocząć muzyczne świętowanie w ogrodzie zielnym klasztoru San

Salvatore. Przejaśniło się i na bladoniebieskim niebie między puszystymi chmurkami pojawiło
się październikowe słońce. Zaczął od prostej i w założeniu melancholijnej pieśni o rycerzu,
który rozpacza po odejściu kochanki. Trudno było to uznać za oryginalny temat. Mój przyjaciel
już od dawna nie żyje, mogę więc wyznać, że nie był szczególnie utalentowanym trubadurem.
Boże, miej w opiece jego wesołą duszę. To prawda, miał ładny głos, ale jego kompozycje
rzadko bywały inspirujące. Od czasu do czasu podejrzewałem nawet, że przywłaszcza pomysły
innych. Kiedyś przyznał mi się, że reguły kompozycji pieśni traktujących o niespełnionej miłości
uważa za nudne. Bardziej interesowała go poezja, zwłaszcza epicka, opisująca dramatyczne
wydarzenia. O swej historii wielkiej pielgrzymki potrafił przy kielichu w naszej ulubionej
tawernie Pod Owieczką opowiadać bez końca.

Jeśli dobrze pamiętam, pieśń Ambroise'a zaczynała się tak:

Żegnaj, ma radości,

Ból stoi u bramy,

Póki znów nie ujrzę swej damy…

Chyba zgodzicie się, że to raczej ponure. Trudno sobie wyobrazić, jak krągły, niski Ambroise

wciela się w chorego z miłości młodzieńca, który nie może jeść i pić, tak bardzo tęskni za
ukochaną. Ale może się mylę – wstyd mi to wyznać, lecz nie śledziłem uważnie przyciężkawych
rymów mego przyjaciela, bo przyglądałem się publiczności. Król Ryszard siedział na
najbardziej zaszczytnym miejscu, obok swego królewskiego gościa z Francji. Ryszard był
wysoki, dobrze umięśniony i silny, choć kiedy się denerwował lub podniecał, lekko drżały mu
dłonie. Miał wtedy trzydzieści trzy lata i był w sile wieku. Jego rudozłote włosy lśniły w
promieniach porannego słońca. Cerę miał jasną, a niebieskie oczy spoglądały szczerze i śmiało.
Cieszył się reputacją znamienitego wojownika, powiadano, że dobrą walkę lubił ponad
wszystko. Należał do ludzi, których Tuck określał mianem „gorących” – pod powierzchnią
zawsze czaił się u niego gniew, a gdy weń wpadał, budził strach. Francuski król stanowił jego
całkowite przeciwieństwo. Ciemnowłosy, o ziemistej cerze i wielkich błyszczących oczach, był
chudy, a nawet kruchy. Choć liczył zaledwie dwadzieścia pięć wiosen, garbił się jak znacznie
starszy mężczyzna. Tuck nazwałby go człowiekiem „chłodnym”, który ukrywa prawdziwe
uczucia za murem lodu. W młodości obaj monarchowie wielce się przyjaźnili, mawiano nawet,
że Ryszard był wręcz zauroczony Filipem, ale widać było wyraźnie, że dziś z tej miłości zostało

background image

bardzo mało.

Wśród obecnych w ogrodzie dostrzegłem Robina i kilku innych wysokich dowódców Ryszarda,

w tym Roberta z Thurnham, którego poznałem w zeszłym roku w Winchester i który pomógł mi
wówczas wyrwać się z rąk Ralpha Murdaca. Teraz był nader ważną personą, ni mniej, ni
więcej, tylko wysokim admirałem króla. Nie miałem czasu, by odnowić naszą znajomość, więc
ograniczyłem się do przelotnego uśmiechu i skinienia głowy.

Obok sir Roberta stał sir Ryszard Malbęte. Miał świeżą różową bliznę na prawym policzku, co

odnotowałem z satysfakcją, ale poza tym wcale się nie zmienił. Biały kosmyk pośrodku czoła i
lisie oczka były dokładnie takie, jak je zapamiętałem. Wyglądało na to, że on mnie w ogóle nie
pamięta, bo kiedy spojrzeliśmy sobie w oczy, na jego twarzy malował się wyraz zupełnej
obojętności. Nie chcąc zwracać na siebie uwagi, szybko odwróciłem wzrok.

Na spotkanie przybyło też kilkunastu francuskich rycerzy, gromadka miejscowych

duchowych oraz dwaj gubernatorzy Messyny mianowani przez króla Tankreda, osobnicy,

którzy nazywali się Margarit i Jordan del Pin. Byli bogato odziani, ale małomówni, patrzyli
tylko na obu królów ciemnymi, zaniepokojonymi oczkami.

Mieli powód do niepokoju – Ryszard i Tankred toczyli gorący spór o pieniądze. Nigdy nie

zrozumiałem wszystkich jego zawiłości, ale wiem, że poprzednik Tankreda obiecał
poprzednikowi Ryszarda sporą sumę na wsparcie wielkiej wyprawy do Ziemi Świętej. Obaj już
nie żyli, lecz Ryszard naciskał na Tankreda, by spełnił obietnicę zmarłego króla Williama. Do
tego dochodziła sprawa siostry Ryszarda, Joanny, wdowy po Williamie. Kiedy ten zmarł i tron
objął Tankred, powinna była otrzymać sporą sumę w spadku. Tymczasem Tankred zatrzymał
pieniądze dla siebie, a wdowę więził. Gdy Ryszard i jego wielka armia przybyli na Sycylię,
Tankred uwolnił Joannę i odesłał z mniejszą sumką. Teraz mieszkała bezpiecznie i wygodnie w
klasztorze Bagnara na kontynencie. Jej brat zaś domagał się od Tankreda reszty pieniędzy, a
dziesięć tysięcy żołnierzy pod ręką i wielu kolejnych w drodze stanowiło nader przekonujący
argument. Niektórzy sugerowali – na przykład Robin – że to, co zrobił Ryszard w ciągu kilku
następnych godzin, było tylko szachowym posunięciem w rozgrywce z Tankredem i miało
zmusić króla Sycylii do zapłaty.

Kiedy ucichła lutnia Ambroise'a, a dworzanie zaczęli bić brawo, mała chmurka przesłoniła

słońce i poczułem w powietrzu październikowy chłód. Wstałem, wziąłem do ręki instrument i
pokłoniłem się nisko dwóm królom – według planu czas na mój występ. Zgodnie z sugestią
Robina trzymałem się tradycyjnego repertuaru. Wykonałem klasyczną pieśń o Tristanie i
Izoldzie, akompaniując sobie na lutni prostą, choć elegancką melodyjką, którą skomponowałem
tego ranka. Uznacie pewnie, że to tylko przechwałki starca, ale przysięgam, że widziałem
autentyczne łzy wzruszenia w oczach króla Ryszarda, kiedy wybrzmiał ostatni akord.

Kolejny wykonawca, posiwiały pięćdziesięcioletni rycerz, był starym przyjacielem króla

znienawidzonym przez innych dworzan. Zwał się Bertran de Born, nosił tytuł wicehrabiego

background image

Hautefort i miał reputację gwałciciela panien ze służby. Ilekroć mógł, wywoływał jakieś spory
między wielkimi książętami Europy. Wstał i zaczął bez akompaniamentu długą pieśń sławiącą
wojnę. Mówiła o szczęku toporów, pękaniu tarcz, rozbitych głowach i przekłutych ciałach, a
kończyła się słowami: „Pędź, co koń wyskoczy, do Tak-i-Nie i rzeknij mu, że za dużo wokół
pokoju”. Muszę przyznać, że wiersz był dość dobry; może nieco staromodny, ale na swój
sposób zabawny i bardzo poruszający. Nie podobała mi się reputacja tego starego mąciwody,
lecz jego poezji nie mogłem niczego zarzucić.

Przydomek Tak-i-Nie Bertran nadał Ryszardowi, pijąc do jego rzekomego

niezdecydowania w młodości. Królowi to przezwisko zdawało się zupełnie nie przeszkadzać,

ale znali się z Bertranem od lat. Później zastanawiałem się, czy Ryszard i Bertran nie zmówili
się potajemnie, bo w chwili, gdy trubadur skończył śpiewać, do ogrodu wpadł jakiś rycerz i bez
najmniejszych ceremonii wypalił:

–Gryfoni się burzą, atakują Hugh de Lusignana!

Hugh, baron Akwitanii i wasal króla Ryszarda, pochodził z rodu, do której należał jeden z

pretendentów do tronu Jerozolimy. Dość nierozważnie zajął wygodną kamienicę na
messyńskiej starówce mimo napiętej sytuacji między pielgrzymami a miejscowymi.

–Co?! – ryknął król, zrywając się na równe nogi. Trzeba mu oddać, że ten wybuch gniewu

wyglądał bardzo prawdziwie.

–Panie – rzekł posłaniec – w mieście było niespokojnie od rana. Sycylijczycy rzucali w naszych

ludzi kamieniami, potem doszło do bójki, a teraz uzbrojeni Gryfoni otoczyli dom Lusignana i
wygląda na to, że chcą wejść do środka i kogoś zamordować.

–Na rany Boga, dość tego! – wykrzyknął Ryszard. – Do broni, moi panowie!

Nauczymy te zbuntowane psy szacunku dla świętych pielgrzymów Chrystusa.

Skinął na Robina, Roberta z Thurnham, Ryszarda Malbęte'a i pozostałych rycerzy.

–Nie ma czasu do stracenia – ciągnął. – Weźcie broń i zbierzcie tylu ludzi, ilu się da.

Zajmiemy to miasto szybciej, niż ksiądz zdąży zmówić jutrznię. Do broni! I niech Bóg

zachowa nas wszystkich przy życiu.

Podszedł do Filipa, który wciąż siedział w otoczeniu francuskich rycerzy, i spytał:

–Kuzynie, czy zechcesz mi towarzyszyć w uciszaniu tych bezczelnych ludzi?

Twarz Filipa nie zdradzała żadnych emocji. Tylko po zaciśniętych mięśniach szczęki

background image

poznałem, że jest wściekły; może też podejrzewał, że Ryszard zainscenizował te wydarzenia.

W końcu pokręcił głową, lecz nic nie powiedział. Ryszard patrzył na niego przez chwilę, po
czym odwrócił się na pięcie i wybiegł z ogrodu.

Szybkość i zaciekłość ataku była doprawdy zaskakująca. Można by uznać za lekkomyślność

atakowanie ponadpięćdziesięciotysiecznego miasta z zaledwie garstką rycerzy u boku, ale
okazało się to nadzwyczaj skuteczne. Dopiero później uświadomiłem sobie, że Ryszard znał się
na subtelnościach sztuki wojennej i kiedy trzeba, stosował fortele i rozmaite manewry, lecz
najbardziej lubił podsycane wściekłością szalone natarcie, na którego czele jechał sam,
wywijając mieczem i kładąc trupem dziesiątki wrogów.

Zebraliśmy się przed klasztorem, około trzydziestu jeźdźców gotowych walczyć i umrzeć u

boku naszego króla. Włożyłem kolczugę, na głowę wcisnąłem prosty stalowy hełm,

do pasa przypiąłem miecz i sztylet, a w ostatniej chwili zabrałem jeszcze maczugę. Kiedy

dosiadałem Ducha na klasztornym dziedzińcu, zauważyłem, że Ryszard już stoi za wielkimi
wrotami i dosłownie podskakuje w siodle, krzycząc na rycerzy: „Szybciej, szybciej, na litość
boską!”

Owain miał ściągnąć większe siły, ale król nie chciał zwlekać. I właśnie dzięki temu zajęliśmy

Messynę o wiele łatwiej, niż gdybyśmy zaczekali, aż zbierze się cała armia.

Ryszard omiótł wzrokiem rycerzy, skinął głową i rzekł:

–Jedźmy nauczyć ten motłoch dobrych manier.

Ruszyliśmy galopem w dół wzgórza ku starówce: król na czele, Robin tuż za nim, a ja w

środku grupy. Obok mnie na wielkim białym koniu pędził Mały John, szczerząc zęby w
uśmiechu, na myśl o zbliżającej się rzezi. Mnie też przepełniało podniecenie. Czułem, że na
pewno nie zginę, jadąc w bój za Ryszardem, że ochroni mnie święta aura królewskiej siły, która
od niego biła. Oczywiście był to kompletny nonsens – towarzystwo króla nie zapewniało
bezpieczeństwa, a nawet przeciwnie, zważywszy na jego lekkomyślne szarże.

Przed główną bramą miejską kilkuset Sycylijczyków utworzyło na małym wzgórku coś, co

chyba uważali za szyk wojskowy. Gryfoni dzierżyli najróżniejszą broń: jedni miecze i
włócznie, inni kusze i okrągłe tarcze, jeszcze inni wielkie topory, a niektórzy nawet rybackie
trójzęby. Popychali się i przesuwali nawzajem, a dziesięciu mężczyzn, zapewne przywódców,
krzyczało, ile sił w płucach, starając się zebrać niesforny tłum w choćby namiastkę szyku.
Później dowiedziałem się, że zamierzali zdobyć klasztor i uwięzić króla dla okupu. Nigdy by im
się to nie udało, skoro nie potrafili nawet zewrzeć szyków, nie krzycząc na siebie i
przepychając się.

Na ich widok Ryszard nawet nie zwolnił. Krzyknął tylko: „Za Boga i za Świętą Matkę

Maryję!”, po czym ruszył w masę Sycylijczyków, wywijając mieczem. Ciął i dźgał, powalając
mężczyzn i jard po jardzie torując sobie drogę w tym morzu ludzi. My rzuciliśmy się za nim.

background image

Trzydziestu odzianych w stal rycerzy pędziło w pełnym galopie ciasnym klinem, na którego
czubku znajdował się Ryszard. Byliśmy jak ostrze siekiery wchodzące w zgniłą kapustę.

Boże, przebacz mi, ale podobała mi się ta walka. Duch skoczył w szeregi wroga, przewracając

dwóch ludzi samą siłą rozpędu, a trzeciego ja dźgnąłem czubkiem miecza w szyję. Mały John
gracko pracował toporem, ścinając przeciwników krótkimi zamachami obustronnego ostrza.
Zawiązałem lejce na siodle i walczyłem z mieczem w jednej ręce, a maczugą w drugiej.
Maczuga – półmetrowy metalowy pręt z ciężką głowicą, do której przymocowano osiem
ostrych płaskich trójkątów – była w stanie rozbić czaszkę pod żelaznym

hełmem. Wystarczyło zamachnąć się na kolczugę, by złamać przeciwnikowi rękę czy nogę.

Szarpnąłem maczugę do góry i rozpłatałem jednemu wrogowi żuchwę, po czym machnąłem
poziomo, trafiając kolejnego zbrojnego w skroń. Oczy zalała mi wielka fontanna krwi. Na wpół
wyczułem, na wpół ujrzałem, że ktoś z prawej celuje we mnie włócznią. Instynktownie odbiłem
jej grot mieczem. Następnie zmieniłem kierunek uderzenia i ciąłem napastnika po karku. Hałas
był ogłuszający – okrzyki naszych rycerzy mieszały się ze szczękiem stali, rżeniem koni i
jękami rannych. Spiąłem Ducha ostrogami i w tej samej chwili poczułem mocne uderzenie w
lewy but. Ciąłem mieczem do tyłu i nagle masa gryfońskich żołnierzy pękła niczym rozbita
klatka z gołębiami, z której wszystkie ptaki uciekają jednocześnie – setki mężczyzn cofały się
w stronę miejskiej bramy. Zobaczyłem, że brama powoli się otwiera, by przepuścić
uciekinierów. To był fatalny błąd.

–Za nimi! – krzyknął Ryszard, machając mieczem. Długie ostrze i ramię miał

unurzane we krwi. – Za nimi, póki brama jest otwarta!

Popędziliśmy w dół wzgórza, mieszając się z biegnącymi Sycylijczykami. Cięliśmy ich twarze i

karki, miażdżyliśmy czaszki, zostawiając za sobą ślad martwych ciał. Ten, kto dowodził
miejską strażą, chyba zdał sobie sprawę z błędu, jaki popełnił, bo kiedy się zbliżyliśmy,
zobaczyłem, że ludzie po obu stronach bramy próbują ją zamknąć. Równie dobrze mogliby
powstrzymywać morskie fale. Nasi rycerze już jechali pośród tłumu, tnąc na prawo i lewo.
Zobaczyłem, jak Robin się odwraca, ustawia miecz niczym włócznię i naciera na grupkę
strażników usiłujących zamknąć bramę. Pierwszego trafił w oko, które wypadło z oczodołu i
teraz dyndało na zakrwawionej nitce jakiejś tkanki. Kolejnego ciął mieczem w odsłonięte
ramię, niemal odcinając je od ciała. Pozostali strażnicy rzucili się do ucieczki. Wkrótce wszyscy
żywi Gryfoni także dali drapaka i zniknęli pośród zaułków miasta.

Brama została zdobyta i król zarządził chwilę odpoczynku. Kiedy nasi rycerze, dysząc z

wysiłku, gładzili spocone wierzchowce, rozejrzałem się za przyjaciółmi. Robin wyglądał na
nietkniętego, za to Mały John właśnie opatrywał koszulą ranę na boku. Zawołałem do niego
zaniepokojony, ale odparł tylko:

–To ledwie draśnięcie, Alanie, zwykłe draśnięcie. Na włochate jądra Boga, chyba się

background image

starzeję. – Posłał mi szeroki uśmiech, od którego zrobiło mi się ciepło na sercu.

Spojrzałem na swój but i zobaczyłem głębokie nacięcie na grubej skórze. Stopę miałem całą,

potrzebowałem jednak nowych butów. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Przy bramie stały
cztery konie bez jeźdźców, a dwa kolejne skubały trawę na przesiąkniętym krwią wzgórzu,
gdzie przypuściliśmy pierwszy atak. Całe zbocze pokrywały ciała martwych i rannych
Gryfonów; niektórzy czołgali się, inni leżeli, jęcząc i klnąc ze strachu i bólu. Obok

nich leżał koń z rozpłatanym brzuchem, z którego wylały się na trawę fioletowe wnętrzności.

Wył przeraźliwie, dopóki jakiś rycerz nie skrócił jego cierpień sztyletem. Kilku ludzi miało rany
od mieczy, po których pozostaną blizny – pamiątki po potyczce z Sycylijczykami. Jednemu z
rycerzy ręka zwisała bezwładnie ze zwichniętego barku. Robert z Thurnham, choć miał głęboką
ranę na policzku, wyglądał na radosnego i, ocierając twarz jedwabnym szalem, żartował z
królem, Bertranem de Bornem i Mercardierem, najemnym kapitanem o wiecznie ponurej
twarzy. Zostanie mu nielicha blizna, pomyślałem, rozglądając się za Malbęte'em. Napotkawszy
jego beznamiętne spojrzenie, szybko odwróciłem wzrok. Z tego, co zdążyłem dostrzec, ten
drań wyszedł z bitwy bez najmniejszego draśnięcia. Wprawdzie Robin kazał zaczekać, aż
dotrzemy do Ziemi Świętej, ale gdybym miał pewność, że nikt mnie nie zobaczy, ukatrupiłbym
Malbęte'a bez wahania i nie czułbym się gorzej niż po zabiciu wściekłego psa.

Pomyślałem o Reubenie, który miał kwaterę w mieście. Czy nic mu nie grozi? Przez otwartą

bramę zobaczyłem, jak od strony klasztoru nadciągają posiłki mające wzmocnić garstkę
naszych jeźdźców. Zmierzała ku nam gromada pieszych łuczników pod wodzą Owaina, zbrojni
na koniach, włócznicy, rycerze i ich giermkowie – wszyscy z uśmiechami na ustach. Skoro
opanowaliśmy bramę, zajęcie miasta było praktycznie przesądzone. Potem czekała nas noc
ognia i krwi, gwałcenia kobiet, zabijania mężczyzn, rabowania dobytku i rozbijania wszystkiego
dla czystej przyjemności.

Gryfoni najwyraźniej zrozumieli, w jakim są niebezpieczeństwie, bo kiedy opatrywaliśmy

konie i rannych, przegrupowali się i utworzyli ludzki mur na głównej ulicy prowadzącej do
rynku. Mur ten gęstniał z każdą chwilą, dołączali bowiem do niego kolejni mieszczanie,
przerażeni wizją tego, co mogą zrobić zwycięskie wojska. Na przodzie stanęli mężczyźni w
zbrojach i w ten sposób powstała ściana połączonych tarcz i włóczni, która miała nas
zatrzymać. Byłaby trudna do przejścia, gdyby nie dwie rzeczy. Po pierwsze, mieliśmy wielu
łuczników, którzy już szczerzyli zęby na myśl o rychłym plądrowaniu i tym bardziej ochoczo
naciągali łuki. Po drugie zaś, dowodził nami król Ryszard.

Robin i Owain rozstawili łuczników i na znak króla dali im sygnał do ataku. Setki szarych

strzał spadły na mur mieszczan niczym zimowy deszcz. Rzeź była okrutna, a Gryfoni nie mieli
czym odpowiedzieć. Stali jednak dzielnie, gotowi oddać życie w obronie swoich domów i rodzin.
Z każdą kolejną falą strzał padali dziesiątkami na bruk. Martwych i rannych od razu odciągano
do tyłu, a ich miejsce zajmowali nowi ludzie. Wreszcie mur zaczął rzednąć

i chwiać się pod atakiem łuczników; topniały też tyły, bo ojcowie rodzin wymykali się

background image

zaułkami, nie walczyli, by chronić swe dzieci.

Król Ryszard wzniósł zbroczony krwią miecz i krzyknął: „Za Boga i Maryję Dziewicę!

Naprzód! Plądrować miasto!” i wszyscy jeźdźcy – a zebrało się nas już sześćdziesięciu czy
siedemdziesięciu – spięli konie ostrogami. Odziana w stal masa popędziła galopem i przebiła się
przez osłabiony mur tarcz niczym brzozowa miotła przez kupę suchych liści. Natarliśmy na nich
i przebiliśmy się z łatwością. A potem w starożytnej, niegdyś spokojnej Messynie rozpętaliśmy
istne piekło.

background image

ROZDZIAŁ 9

Plądrowanie miasta nie wygląda pięknie. Ale czegoś takiego nie widziałem nigdy w życiu. Król

Ryszard krzyknął „Plądrować!” i oznaczało to, że ludzie mogli grabić, gwałcić i zabijać, ile
dusza zapragnie. Nikt nie mógł liczyć na pobłażanie, wszystko w mieście należało teraz do
zwycięzców. Ryszard świadomie karał Messynę za bezczelność jej mieszkańców, za rzucanie
zgniłych owoców, wygrażanie pięściami i gwizdy podczas jego przybycia do portu. Kiedy
jeźdźcy przejechali przez resztki obronnego kordonu, łucznicy i piechurzy ruszyli za nimi z
dzikim rykiem. Pędzili po ulicach, wybijając kopniakami drzwi, wpadając do domów i zabijając
każdego, kto im się sprzeciwił. Plądrowali wnętrze, szukając wina, pieniędzy i kobiet – choć
niekoniecznie w tej kolejności – a na koniec podkładali ogień. Wyglądało to, jakby wszystkich
ogarnął amok, zupełnie jak chrześcijan w Yorku, jakby oszaleli z pożądania, okrucieństwa i
potrzeby przelewania ludzkiej krwi.

Nim słońce zaszło za wzgórza na zachodzie, większość domów płonęła, rynsztokami płynęły

krew i wino, a na ulicach zalegały setki martwych ciał. Pijani żołdacy błądzili po płonącym
mieście z nagimi mieczami, potykając się o własne nogi, warcząc na cienie, szukając
niesplądrowanych jeszcze domów, kobiet, które można zgwałcić, i kolejnych beczek wina.
Niektórzy padali nieprzytomni, zaspokoiwszy swą chuć – i wielu z nich już się nie obudziło, bo
mieszczanie podrzynali im gardła w zemście za zgwałcone córki, zabitych synów, splądrowane i
zniszczone domostwa. Strach i śmierć królowały w rozświetlonej pożarami ciemności, a
mieszczanie chowali się w piwnicach albo barykadowali lub zabijali gwoździami drzwi i modlili
się, by koszmar wreszcie dobiegł końca. Jednak do świtu było jeszcze sporo czasu, a chuć
zwycięzców Ryszarda daleka była od zaspokojenia.

Król i rycerze jego dworu, w tym mój pan Robin, pojechali do domu Hugh de Lusignana. Był

cały i zdrowy, bo zabarykadował się w dwupiętrowym kamiennym budynku z dziesiątką dobrze
uzbrojonych ludzi. Objąwszy go ceremonialnie – wszak zaatakował Messynę, idąc mu z pomocą
– Ryszard wrócił ze swymi rycerzami do klasztoru, by wspólnie świętować zwycięstwo. Robin
musiał towarzyszyć swemu panu, ale miałem przeczucie, że

wolałby zostać i plądrować miasto. Mały John zniknął jakiś czas wcześniej, zapewne w

poszukiwaniu uciech i kosztowności, zostałem więc sam. Jechałem wąskimi uliczkami,
zmierzając w stronę dzielnicy żydowskiej. Chciałem się upewnić, że Reubenowi nic się nie
stało. Wiedziałem wprawdzie, że potrafi o siebie zadbać, wciąż jednak miałem w pamięci
obrazy żądnego krwi tłumu fanatyków z Yorku.

Mijając jakiś ciemny zaułek, dostrzegłem grupkę zbrojnych, którzy szturchali się i popychali,

jakby się o coś kłócili. Na ziemi leżała kobieta, a na niej jakiś zbój, inni zaś czekali i pewnie
spierali się o swoją kolej. Zatrzymałem Ducha świadomy, że powinienem przyjść nieszczęsnej z
pomocą i przepędzić te pijane bestie. Byłem jednak sam, a miałem przed sobą tuzin silnych
chłopa, więc się zawahałem. Czy naprawdę mam obowiązek ocalić tę biedną kobietę? Była
prawowitym łupem wojennym, wrogiem. Sam król chciał, by została ukarana. Przypomniałem

background image

sobie coś, co Robin powiedział mi rok wcześniej. Wtedy tego nie zrozumiałem, choć często
rozmyślałem nad jego słowami. Rzekł wówczas: „Dobro i zło rzadko bywa proste. Świat jest
pełen złych ludzi, ale gdybym po nim biegał, karząc wszystkich napotkanych złych, nie
zaznałbym spokoju. A gdybym nawet przez całe życie karał złe uczynki, i tak nie zwiększyłbym
ani o jotę ilości dobra na świecie. Zło ma niewyczerpane pokłady. Mogę więc jedynie starać się
chronić tych, którzy mnie o to proszą, tych, których kocham, i tych, którzy mi służą”.

Powiedział to zaledwie kilka godzin przed tym, jak wydał rozkaz, by pojmanego zbója, Johna

Peverila, przyprowadzić związanego na leśną polanę i odrąbać mu trzy kończyny na oczach
jego dziesięcioletniego syna. Peveril przeżył, o ile można nazwać życiem żałosną egzystencję
kogoś, z kogo został jedynie tułów z głową i jedną ręką. Robin darował też życie chłopcu, nie z
litości jednak, lecz po to, by mógł rozpowiadać o przerażającej karze, jaka spotkała jego ojca.

Teraz pojąłem, co mój pan miał na myśli, mówiąc o istocie dobra i zła. Ta kobieta była dla mnie

nikim, po co więc miałbym nadstawiać karku, by ją ratować? Ale wiedziałem też, jak
należałoby postąpić. Wiedziałem, jak postąpiłby naprawdę prawy rycerz. Niestety, tchórz we
mnie był zbyt silny i kiedy Duch rozsądnie minął zaułek, uległem własnej słabości i nie
zawróciłem go.

W domu, w którym zatrzymał się Reuben, nikogo nie zastałem. Wszystkie okna szczelnie

zabito deskami, tak że na ciemną ulicę nie docierał choćby promyk światła. Reuben
najwyraźniej wyczuł, co się święci, i wyjechał z miasta w jakieś bezpieczniejsze miejsce.
Błądząc spływającymi krwią ulicami, pomyślałem gorzko, że pewnie w jakiejś przytulnej
kryjówce na północ od Messyny gra w kości z ludźmi Robina – i bez wątpienia wygrywa.

Zawróciłem w stronę głównej bramy. Byłem zmęczony po bitwie i nie mogłem przestać myśleć

o kobiecie, którą gwałcił tuzin opętanych chucią mężczyzn. Kiedy mijałem drewniany piętrowy
dom z rozbitymi drzwiami, których resztki zwisały z zawiasów, usłyszałem przeciągły krzyk.
Krzyczała kobieta, sądząc po głosie młoda i śmiertelnie wystraszona. Zatrzymałem Ducha.
Krzyk rozległ się ponownie – długi, coraz wyższy jęk ostatecznego przerażenia. A potem
usłyszałem śmiech mężczyzny, złowrogi rechot i jakiś żart wykrzyknięty do kogoś innego.

Tym razem nie zastanawiałem się. Zsiadłem z konia, przywiązałem go do słupka, dobyłem

miecza i wszedłem do domu.

Widać było, że mieszka tu ktoś zamożny. Wielki pokój od frontu, o wysokim suficie, był

spustoszony. W księżycowej poświacie wlewającej się przez otwarte okiennice dostrzegłem
meble rozbite na drobne kawałki i cenne gobeliny zdarte ze ścian. W powietrzu unosił się odór
wina i ekskrementów, jakby ktoś wypróżnił się w tym bogatym wnętrzu. Po chwili zauważyłem
zwłoki bardzo grubego mężczyzny leżące na podłodze w kałuży krwi. Minąłem je i szedłem
dalej na tyły budynku. Znów usłyszałem krzyk, ale tym razem skończył się nagle bulgoczącym
charczeniem. Tak jakby kobiecie podcięto gardło.

Wyszedłem na dziedziniec pod gołym niebem, oświetlony dwiema pochodniami osadzonymi w

background image

uchwytach na ścianie. Poczułem się, jakbym trafił do rzeźni. Kamienna posadzka dosłownie
spływała krwią. Jej strużki ciekły między płytami, a na ziemi leżały nagie ciała dwóch młodych
kobiet, które w migocącym świetle pochodni przypominały tusze zaszlachtowanych świń.
Trzecia dziewczyna zwisała bezwładnie z pionowej drewnianej ramy w kształcie litery X. Bez
wątpienia nie żyła – na szyi widniał krwawy ślad w miejscu, gdzie poderżnięto jej gardło aż do
kości. Mężczyzna, który ją zabił, stał przy ramie i patrzył na mnie ze zdziwieniem. Miał na
sobie szkarłatno-błękitny kaftan zachlapany krwią dziewczyny i krwią jej zmarłych sióstr. W
prawej dłoni trzymał unurzany we krwi nóż…

Nie wyzwałem go na pojedynek, tylko po prostu zrobiłem dwa kroki w jego stronę i wziąłem

szybki zamach mieczem. Desperacko próbował zablokować uderzenie sztyletem, ale osiągnął
tylko tyle, że nie wbiłem mu ostrza w czaszkę, lecz w twarz, miażdżąc zęby i rozcinając usta.
Osunął się na ziemię i zdążył jedynie krzyknąć przez pokiereszowane usta „Panie, pomóż mi!”,
nim wbiłem mu miecz w gardło, uciszając go na zawsze.

W ślepej furii byłem gotów posiekać jego zwłoki na kawałki, ale zdołałem się opanować.

Wiedziałem, że muszę stąd zniknąć jak najszybciej. Król Ryszard zagroził, że każe stracić
każdego, kto zabije innego pielgrzyma, a on nie rzuca słów na wiatr. Już miałem odejść, kiedy
dobiegł mnie jakiś dźwięk. Przekrzywiłem głowę, nasłuchując – czyżby ktoś

śpiewał? Nie, to tylko chyba moja wyobraźnia. Dla pewności rozejrzałem się po dziedzińcu i

zauważyłem czwartą dziewczynę: związaną, zakneblowaną i skuloną w kącie. Była tak blada,
że prawie zlewała się ze ścianą. Kiedy do niej podszedłem, zobaczyłem, że ma ogromne oczy
pociemniałe z przerażenia, a jej włosy są niczym plama czerni spływającej po plecach aż do
wąskiej kibici. Choć leżała w miejscu przesiąkniętym krwią, bólem i śmiercią, dostrzegłem jej
niezwykłe piękno. Ale przecież widziała, jak zabijam zbrojnego. Była świadkiem. Wiedziałem,
co doradziłby mi Robin. Dziewczyna była świadkiem zbrodni, za którą groziła śmierć, więc
powinna umrzeć. W czasach naszej banicji Much, syn młynarza, zabił kiedyś niewinnego pazia,
bo ten był świadkiem morderstwa, które popełnił Mały John. Robin nie tylko go za to nie zganił,
ale wręcz pochwalił. Wiedziałem zatem, co radziłby mi zrobić. Ale ja nie byłem Robinem.

Poszedłem do głównej sali, wziąłem jedwabną zasłonę leżącą na podłodze i wróciłem na

otwarty dziedziniec. Dziewczyna ani drgnęła. Rozciąłem krępujące ją więzy i otuliłem ją
jedwabiem. Blada jak pergamin, wpatrywała się we mnie wielkimi, pięknymi oczyma. Zdało mi
się, że na piętrze słyszę odgłos kroków, więc starałem się delikatnie popędzić dziewczynę. Nie
rozumiała moich słów, ale gestykulując i wskazując palcem, w końcu ją przekonałem, że
musimy czym prędzej wyjść. Po kilku chwilach staliśmy na ulicy. Wyraźnie słyszałem jakieś
pijackie śpiewy – bez wątpienia żołnierzy, którzy szukali kolejnej ofiary do gwałtu, kolejnego
domu do splądrowania. Ich głosy się zbliżały. Musiałem jak najszybciej wyprowadzić
dziewczynę z tego siedliska śmierci, ale najwyraźniej krępowało ją, że jedwabna zasłona za
bardzo się rozchyla, i nie chciała wsiąść na Ducha. Wyciąłem więc w zasłonie dziurę na głowę i
odciąłem kawałek, by zrobić zeń pasek. Dopiero wtedy dziewczyna zgodziła się usiąść w siodle.

Ledwo zdążyłem ją usadzić, za moimi plecami rozległ się znajomy głos:

background image

–Zabiłeś mojego człowieka, śpiewaku. Zamordowałeś mojego sierżanta.

Odwróciłem się i w drzwiach domu zobaczyłem wysoką postać sir Ryszarda Malbęte'a

oraz czterech zbrojnych z pochodniami, którzy wyglądali mu zza pleców.

–Nie zapomniałem tej pamiątki od ciebie – powiedział Bestia, przesuwając palcem po

szramie na policzku. – Nie wybaczyłem ci, śpiewaku, i dobrze pamiętam, co wyprawiał w

Yorku twój pan, miłośnik Żydów – mówił, a jego lisie oczy błyszczały gniewnie w świetle

pochodni. – Ty i twój tak zwany hrabia drogo zapłacicie za to, że stanęliście mi na drodze.

Nie czułem strachu, kiedy ujrzałem Malbęte'a z czterema ludźmi, choć było ich więcej, niż

mógłbym pokonać w bezpośredniej walce. Nie czułem też nienawiści, choć od

dawna marzyłem, by zabić tego padalca. Ogarnął mnie dziwny spokój i byłem w pełni

świadomy swego ciała – tego, że trzymam miecz w prawym ręku, że lewą stopę wysunąłem
nieco do przodu i że muszę wykonać serię konkretnych ruchów, kiedy dojdzie do starcia.
Najpierw jednak musiałem ratować dziewczynę. Siedziała w siodle swobodnie, z bosymi stopami
w strzemionach, co wskazywało, że potrafi jeździć konno. Wystarczy więc mocne klepnięcie w
zad, by mój wierzchowiec puścił się galopem i zawiózł ją w bezpieczne miejsce. Dziwne, że
najpierw pomyślałem o niej. Nie byłem z nią w żaden sposób związany, nie kochałem jej.
Widziałem, że jest piękna, ale przecież była dla mnie nikim. Mimo to chciałem ją chronić,
ryzykując własne życie. Zaiste, nieznane są plany Boga.

Potem pomyślałem, że przeciwników jest za dużo, by mogli skutecznie walczyć wszyscy

naraz, zwłaszcza że stali stłoczeni za plecami Malbęte'a. Zrozumiałem, że muszę zrobić kilka
kroków i stanąć w wąskich drzwiach, gdzie będzie mógł mnie atakować tylko jeden, najwyżej
dwóch. Zapewne wcześniej czy później któryś wejdzie do domu przez okno, by zajść mnie od
tyłu. Wtedy raz dwa położą mnie trupem. Ale jeśli choćby przez kilka chwil zdołam ich
zatrzymać w drzwiach, dziewczyna będzie miała czas na ucieczkę.

Więc do dzieła, Alanie, klepnij konia w zad, rzuć się ku Ryszardowi Malbęte'owi, by go zmusić

do cofnięcia się, a potem blokuj przejście, jak długo się da.

Śpiew pijanych żołnierzy stawał się coraz głośniejszy i nagle, tuż przed straceńczym atakiem,

pojąłem, że Bóg mi sprzyja. Znałem tę pieśń! Słyszałem ją wielokrotnie w czasie długiej
podróży z Anglii do Sycylii. To była pieśń walijska. A żołnierze, którzy ją śpiewali…

–Czyż to nie młody Alan? Jak się masz w tę piękną noc? – powitał mnie Owain nieco

bełkotliwie. – Może coś zaśpiewasz moim chłopcom?

background image

Odwróciłem głowę bardzo powoli, bo mięśnie karku miałem sztywne, prawie nieruchome.

Owain stał niczym Chrystus, który zstąpił z nieba, na czele około trzydziestu swoich łuczników.
Wprawdzie łuki mieli na plecach i wszyscy byli pijani jak bele, ale każdy dzierżył za pasem
krótki miecz. Dzięki ci, Boże, za Twe miłosierdzie!

–Patrzcie, Alan znalazł sobie niewiastę! Słodki Jezu, niezła sztuka – krzyknął jeden z

łuczników.

Koledzy szybko go uciszyli. Nawet pijani, okazywali mi wielki szacunek.

–Wszystko w porządku, Alanie? – zapytał Owain. – Wyglądasz trochę blado. Łyknij

sobie. – Wyciągnął ku mnie flaszkę.

Odwróciłem się do drzwi. Sir Ryszard Malbęte zniknął. Spojrzałem w głąb ulicy i zobaczyłem

oddalających się zbrojnych w szkarłatno-błękitnych kaftanach.

–Wszystko dobrze, dzięki ci, Owainie – odparłem, chowając miecz do pochwy. – Ale

byłbym wdzięczny, gdybyście odprowadzili mnie i tę damę do naszej kwatery. Wszędzie tu

pełno odrażających pijanych typów.

Spojrzałem surowo na upojonych winem mężczyzn, którzy właśnie uratowali mi życie. A

Walijczycy zarechotali z mego kiepskiego żartu.

Miłość jest bodaj najdziwniejszym z ludzkich doświadczeń. Chwile szczęścia, jakich

dostarcza, są naprawdę wzniosłe, ale równie często bywa źródłem ogromnego bólu. Mimo to
szukamy jej przez całe życie niczym ćmy wabione do śmiertelnie groźnego płomienia.
Wystarczyło kilka dni, bym zakochał się w Nur, bo tak miała na imię dziewczyna, którą
uratowałem. Kiedy patrzyłem na jej kształtne ciało, wielkie ciemne oczy, aksamitną skórę i
pełne usta, pragnąłem wziąć ją w ramiona i całować tak, byśmy stali się jednością. Nie miałem
na myśli fizycznego spółkowania, jakiemu oddają się zwykli ludzie, co było z mej strony
głupotą. Dziś wiem, że kiedy trafi się na miłość, trzeba czerpać z niej całymi garściami i cieszyć
się nią, póki trwa. Ale wtedy byłem młody, brałem udział w świętej pielgrzymce i przepełniało
mnie głębokie poczucie moralności.

Były też względy praktyczne. Przede wszystkim nie potrafiłem się z nią dogadać – nie mówiła

ani po angielsku, ani po francusku, ani po łacinie. Próbowałem nawet langwedockiego, języka,
który znało wielu trubadurów i który był ojczystym językiem króla Ryszarda. Ale nie rozumiała
ani słowa. Za pomocą gestów i spojrzeń zdołaliśmy ustalić, że ja mam na imię Alan, a ona Nur i
że w obozie jest pod moją opieką, więc powinna trzymać się blisko mnie i mego sługi Williama.
Powiedziała mi, że jest „Filistini”, co zapewne oznaczało, że pochodzi z Zamorza i należy do
biblijnego narodu Filistynów, nie miałem jednak pojęcia, w jaki sposób trafiła do sycylijskiego
domu.

background image

Po powrocie do klasztoru wraz z Williamem znaleźliśmy jej jakieś czyste odzienie, trochę

strawy i wina, a także wodę i szmatkę do mycia. Wyglądała na przerażoną, co było zrozumiałe.
Ale William był dla niej miły i, gestykulując, pokazał, że nie zamierzamy zrobić jej krzywdy.
Dobry był z niego chłopak i bardzo lojalny. Razem stanęliśmy na straży przed drzwiami celi, a
ja zastanawiałem się, co, u licha, mam z nią zrobić, zarazem starając się nie myśleć o jej
jędrnych piersiach pod jedwabną zasłoną. Stałem tak i słuchałem, jak pluska się i śpiewa, i
próbowałem okiełznać swą wyobraźnię. Nagle wpadł mi do głowy pewien pomysł i posłałem
Williama, by poszukał Reubena. Wychował się wszak w krajach arabskich i na pewno znał jej
ojczysty język.

William szybko wrócił, prowadząc Żyda – rzeczywiście grał w kości, kiedy ja byłem w

Messynie, ale wzruszyło go, że starałem się go odszukać. Zapukał do drzwi celi i wszedł.

Wrócił po kwadransie.

–Powiedziałem jej, że mimo młodego wieku jesteś wielkim chrześcijańskim

wojownikiem z Północy i że podróżujesz z armią, aby walczyć w Zamorzu. Powiedziałem

też, że jeśli będzie ci wierna, pozwolisz, by ci towarzyszyła jako służąca, będziesz ją karmił,

ubierał oraz chronił, aż dotrzecie do Ziemi Świętej, gdzie odprowadzisz ją nietkniętą do

wioski jej ojca. Przystała na to i czeka na ciebie, by okazać dozgonną wierność takiemu

szlachetnemu rycerzowi.

–Ale gdzie będzie spać? – zastanawiałem się. – Skąd mam wziąć dla niej ubrania i…

wiesz… te kobiece rzeczy…

–Jeśli chodzi o spanie, to myślę, że z tobą. Tym się trudni, to dziewczyna do

towarzystwa…

–Co to, to nie – warknąłem, prostując się i gromiąc Reubena wzrokiem. – Ocaliłem ją z

rąk gwałcicieli i uchroniłem przed upadkiem. Teraz, kiedy jest bezpieczna, nie wykorzystam

jej dla własnych niecnych celów.

Mój Boże, ależ byłem pompatyczny. Reuben roześmiał się w głos. Wręcz zanosił się śmiechem,

trzymając się za brzuch, a łzy rozbawienia płynęły mu po twarzy. Położyłem rękę na mieczu i
podszedłem do niego. Na szczęście zdołał się jakoś opanować i uniknąć rozlewu krwi.

–Oczywiście, młody Alanie, oczywiście – wykrztusił, maskując śmiech kasłaniem. –

background image

Jeśli wolisz, może przebywać z innymi niewiastami. Załatwię to z Elise. – I odszedł,

chichocząc i kręcąc głową.

Niewiasty, o których wspomniał, mieszkały w kilku namiotach rozstawionych na tyłach

klasztoru. Było ich około tuzina i podążały za oficerami z kwatery głównej. Kucharki,
sprzątaczki, praczki, szwaczki, kochanki i ladacznice. Przewodziła im Elise, owa normańska
wróżbiarka. Rycerze z dworu króla Ryszarda ledwo zauważali ich obecność. Wszyscy bowiem
mieliśmy zachować czystość, jak przystoi pielgrzymom podczas świętej wyprawy.

Kiedy wszedłem do celi, Nur klęczała na podłodze z pokornie spuszczoną głową. Była umyta,

mokre włosy związała w gruby warkocz i włożyła czystą, ale znoszoną tunikę, która sięgała jej
za kolana. Spojrzała na mnie, a ja poczułem się, jakby trafił mnie piorun. Głębokimi, czarnymi
jak smoła oczyma wysysała ze mnie duszę. Próbowałem się wyrwać spod mocy tego spojrzenia,
ale nie byłem w stanie odwrócić wzroku. Chłonąłem jej cudowne ciemnoczerwone usta,
wystające kości policzkowe, mały zadarty nosek, łabędzią szyję, wypukłości obfitych piersi pod
cienką tuniką. Czułem, że sztywnieję pod bielizną od samego patrzenia na jej postać, i byłem
pewien, że ona to widzi. Stojący za mną William zakaszlał.

Zrozumiałem, że wpatruję się w nią za długo. Z poczuciem winy odwróciłem wzrok i

dostrzegłem, że jedzenie i wino zniknęły, a talerz i kielich zostały umyte i wytarte. Podszedłem
krok bliżej i stanąłem przed nią, mając bolesną świadomość, że mój wyprężony członek
znajduje się zaledwie o kilka cali od jej twarzy. Wyciągnąłem rękę, by ją podnieść z kolan, ale
dziewczyna chwyciła moją dłoń i pocałowała ją. Mój członek poruszył się pod tuniką. Jej
miękkie wargi ledwie muskały moje palce, ale czułem, jakby ktoś przyłożył mi do nich
rozpalone żelazo. Bezwiednie wyszarpnąłem rękę.

Podniosłem Nur z podłogi, a William otulił ją swoim płaszczem – nie mogła chodzić po

klasztorze w tej kusej tunice, bo wywołałaby prawdziwą bitwę. Poleciłem Williamowi
zaprowadzić Nur do namiotów kobiet i dopilnować, by Elise dobrze ją przyjęła. Następnie
udałem się do łaźni, i rozebrawszy się do naga, oblewałem się kolejnymi kubłami zimnej wody,
by odegnać grzeszne myśli.

W ciągu zaledwie trzech dni zakochałem się w Nur bez pamięci. Tęskniłem za jej twarzą, jej

bliskością i niczego nie pragnąłem bardziej, niż być w jej towarzystwie. Stale wyobrażałem
sobie, jak ją dotykam, gładzę po twarzy. W snach kochaliśmy się bez końca, a nasze splecione
ciała tworzyły cudowną mozaikę kształtów. Kiedy budziłem się zlany potem, czułem, że mój
członek jest twardy jak rękojeść miecza.

Nur przychodziła do mnie każdego ranka i przynosiła mi chleb, ser i piwo oraz dzban wody i

miskę do mycia. Czasami, gdy budziłem się wcześniej z erotycznego snu, długie godziny
wczesnego poranka wydawały mi się wiecznością, nie mogłem się doczekać, aż usłyszę jej
nieśmiałe pukanie i ujrzę jej piękną twarz. Wreszcie wchodziła, uśmiechała się na powitanie i
zabierała do prania mą odzież i bieliznę. Zatraciłem się w miłości do cna, lecz mimo to nawet jej

background image

nie dotknąłem. Nie ufałem sobie, a poza tym do szczęścia wystarczyło mi tylko patrzeć na jej
piękno, kiedy zaś oddalała się do swoich kobiecych obowiązków, cały pochmurniałem.
Prześladowało mnie też poczucie winy i całkowicie nieuzasadniony wstyd. Pewnego dnia
odwiedził mnie ksiądz Simon i wygłosił mi kazanie o żądzach, jakie czyhają na młodych
mężczyzn, i o tym, jak Bóg odwraca twarz od młodych grzeszników, którzy wykorzystują
biedne służki, nawet jeśli są z narodu niewiernych. Gdyby ten stary cap bez podbródka znał
prawdę. Powiedział, że w całej kwaterze się o mnie mówi, a Mały John opowiada sprośne żarty,
ja zaś zapłonąłem z wściekłości na tę niesprawiedliwość. Nie mogłem jednak narzekać – miałem
Nur i każdego ranka, kiedy mnie witała, moją duszę przepełniała radość. Tej jesieni i zimy
wykonywałem swoje obowiązki jak w letargu. Podczas ćwiczeń Mały John wygrywał ze mną,
jak chciał, i rugał mnie za brak skupienia. Nie dbałem o to. Myślałem tylko o Nur, o jej
czarnych oczach, krągłych piersiach, wąskiej kibici i o tym,

jak by to było objąć ją, poczuć jej usta na swoich, wtulić jej pośladki w łuk mego

przyrodzenia. Jak by to było wejść w nią…

Ale starczy tych bzdur. Jestem pewien, że ty, cierpliwy czytelniku, doświadczyłeś miłości i

dobrze znasz przyjemność oraz ból, jakich dostarcza. Dość powiedzieć, że byłem młodzieńcem i
po raz pierwszy naprawdę się zakochałem.

Próbowałem wyrzucić Nur z rozgorączkowanych myśli, oddając się zdrowym ćwiczeniom na

świeżym powietrzu. Robin zasugerował, bym poćwiczył władanie lancą, w czym niewątpliwie
miałem braki. Poprosił naszego kapitana jazdy sir Jamesa de Brusa, by mnie podszkolił.

Sir James zaczął od ćwiczeń z manekinem, którego ustawił za obozem; na równym kawałku

ziemi na północ od miasta. Nieopodal, na wzgórzu górującym nad Messyną, Ryszard budował
wielki drewniany zamek. Wznoszono go z gotowych części, które król przywiózł ze sobą z
Francji. Piechurzy wnosili na górę długie pale z zaostrzonymi końcami, a jeźdźcy wciągali po
stromym zboczu potężne drewniane wrota. Doceniałem zapobiegliwość Ryszarda, który –
wiedząc, że na Sycylii drewna jest jak na lekarstwo – wolał przywieźć materiały do budowy
obronnej warowni, niż liczyć na to, że Bóg mu je ześle. Zamek miał nosić nazwę Mategriffon –
dosłownie Bij Gryfonów – co stanowiło ponure przypomnienie, że ze swej nowej warowni
wznoszącej się nad miastem król może w każdej chwili zjechać i ukarać Messynę i jej
mieszkańców.

Król Filip wpadł we wściekłość, kiedy zobaczył proporzec Ryszarda powiewający nad murami

miasta – zapewne liczył, iż szalony atak z garstką rycerzy zakończy się porażką – i zagroził, że
wróci ze swą armią do Francji, jeśli nie dostanie połowy łupów. Natomiast król Sycylii Tankred,
przerażony perspektywą utraty swego najbardziej dochodowego portu, wypłacił Ryszardowi
górę złota i srebra, by zakończyć toczony przez nich spór. Suma ta znacznie przekraczała
wartość spadku królowej Joanny, Tankred bowiem liczył, że dzięki temu zyska przychylność i
wsparcie Ryszarda w przyszłości. Miał wielu wrogów w Italii, a sojusz z najpotężniejszym
księciem chrześcijańskim był cenniejszy od złota.

background image

Zabiegi dyplomatyczne Roberta z Thurnham pomogły załagodzić niesnaski między królami

angielskim i francuskim. Ryszard zdjął swe proporce z murów Messyny i zastąpił je
sztandarami templariuszy oraz joannitów. Te dwa zakony rycerskie przejęły władzę nad
miastem, a Ryszard ogłosił, że wszelkie dobra zrabowane w Messynie należy zwrócić.
Oczywiście nikt nie był na tyle głupi, by przyznać, że ma jakieś nieuczciwie zdobyte łupy, był to
więc jedynie pusty gest, a i Ryszard nie zamierzał nikogo w tym względzie naciskać. Aby
jednak poprawić stosunki z mieszczanami, zakazał hazardu pod surową karą. Ustalił też cenę

chleba i wina i zapowiedział, że tych podstawowych dóbr Gryfonowie nie mogą sprzedawać

drożej. W końcu, by okazać pokojowe zamiary, wykonał jeszcze jeden, moim zdaniem
najhojniejszy gest – jedną trzecią złota otrzymanego od Tankreda przekazał królowi Filipowi.
Udobruchany król Francji wrócił do swego legowiska w pałacu, bez wątpienia po to tylko, by
szukać pretekstu do kolejnego sporu z naszym wielkodusznym monarchą. Ambroise powiedział
mi kiedyś przy kielichu wina i świeżej pieczonej wieprzowinie, że święta wyprawa króla Francji
była wymierzona nie tyle w Saracenów, ile w Ryszarda – i choć był to tylko pijacki żart,
zawierał sporo prawdy.

Manekin ćwiczebny, ąuintain, to poziomy drąg z okrągłym drewnianym celem na jednym

końcu i przeciwwagą w postaci skórzanego worka z ziarnem lub z wodą na drugim. Drąg
montowano na pionowym palu. Kiedy tarcza została trafiona lancą przez rycerza na koniu, cały
mechanizm obracał się bardzo szybko, a stanowiący przeciwwagę wór z ziarnem potrafił zmieść
z siodła nieuważnego jeźdźca.

Ćwiczyłem posługiwanie się lancą, gdy mieszkałem w Sherwood w domu starego saskiego

wojownika Thangbranda, ale nigdy nie opanowałem dobrze tej sztuki. Wiedziałem, że liczyła
się tu przede wszystkim szybkość, kiedy więc sir James po raz pierwszy kazał mi zaatakować
manekina, spiąłem Ducha ostrogami i ruszyłem w stronę drąga, licząc na łatwy cel. Do lewego
ramienia miałem przypiętą tarczę w kształcie latawca, a pod prawą pachą dzierżyłem długą
stępioną włócznię.

Nad ciężką lancą było o wiele trudniej zapanować, niż sądziłem. Jej czubek majtał się we

wszystkie strony, kiedy podskakiwałem wraz z koniem, i w rezultacie w ogóle nie trafiłem w
cel. Duch zachwiał się, ale biegł dalej siłą rozpędu. W ostatniej chwili uskoczył w bok, by
uniknąć zderzenia z manekinem, a ten trafił w moją tarczę z ogromną siłą i niemal wysadził
mnie z siodła. Obracający się wór z ziarnem świsnął mi za plecami, mijając mnie o włos.

Kiedy podjeżdżałem truchtem do sir Jamesa, spodziewałem się przytyków i drwin. Nieraz

słyszałem, jak sztorcuje swoich żołnierzy, a gdy był wściekły, potrafił przeklinać tak, że
zawstydziłby niejednego alfonsa. On jednak powiedział tylko:

–Za pierwszym razem nikomu się nie udaje. Popatrz jeszcze raz na mnie.

I pocwałował w stronę manekina z lancą wzniesioną przed siebie nieruchomo, jakby była

zaczarowana. Ostatnich kilka jardów przejechał galopem, trafił w sam środek drewnianej

background image

tarczy i minął drąg, nim worek z ziarnem zdążył wykonać ćwierć obrotu.

Spróbowałem ponownie, ale znów chybiłem i znów musiałem bronić się tarczą przed workiem.

Przy kolejnej próbie zwolniłem przed samym celem, by trafić w tarczę, i obrotowy

worek trafił mnie w żebra, zrzucając z siodła. Obolały i niemal bez tchu dosiadłem Ducha i

wróciłem do sir Jamesa.

–Chyba musimy zacząć od czegoś prostszego – rzekł bez cienia niechęci w głosie.

Ustawił drąg wysokości człowieka z wyciętym na szczycie rozwidleniem, w którym

umieścił splecione ze słomy kółko wielkości jabłka. Prawdziwą, nie stępioną lancą, miałem

trafić w to kółko i zdjąć je z drąga. Zadanie wcale nie było prostsze. Ciągle pudłowałem, nawet
jadąc truchtem, więc byłem coraz bardziej sfrustrowany, a nawet zły na siebie i na sir Jamesa,
że tak mnie upokarza, obnażając mój brak umiejętności.

–Spróbuj galopem – zaproponował, kiedy spudłowałem po raz dwudziesty.

Zmełłem w ustach przekleństwo, spiąłem Ducha ostrogami i po chwili obaj pędziliśmy

w stronę kółka na drągu. O dziwo, na galopującym koniu siedziało mi się znacznie stabilniej.

Kiedy zbliżyłem się do celu, dźgnąłem lancą jak mieczem i ku swemu zdumieniu przebiłem
słomiane kółko i zdjąłem je z drąga. Poczułem satysfakcję. Wreszcie sukces! Sir James
skrzywił się nieco bardziej, co chyba było jego wersją uśmiechu.

–A teraz powtórz – powiedział.

I powtórzyłem.

W ciągu tygodnia opanowałem sztukę trafiania w słomiane kółko. Udawało mi się zdjąć je z

drąga dziewiętnaście razy na dwadzieścia prób. Wtedy wróciliśmy do manekina. Po dwóch
kolejnych tygodniach opanowałem i tę umiejętność. I zyskałem przyjaciela.

Pewnego dnia po wielu godzinach ćwiczeń z manekinem sir James zaprosił mnie na wino. Był

późny listopad i dni stawały się coraz krótsze. Tego popołudnia siedzieliśmy w prawie pustym
klasztornym refektarzu – poza nami tylko dwóch rycerzy grało w drugim końcu sali w
backgammona – rozmawialiśmy o taktyce saraceńskiej jazdy.

Sir James był już w Jerozolimie, nim wpadła w ręce Saladyna, i dużo wiedział o stylu walki

tureckiej konnicy. Opowiadał mi, że Saraceni są mistrzami siodła: podjeżdżają bardzo blisko do
wroga, strzelają z łuku w pełnym biegu, a potem szybko się oddalają.

Nagle przy naszym stole pojawiła się Nur, podając chleb i zimną pieczeń do zacnego wina,

które przyniósł sir James.

background image

Brus skrzywił się, ale on krzywił się na każdego, taki już miał wyraz twarzy. Nur jednak,

najwyraźniej przestraszona, podeszła bliżej mnie. Zauważyła luźną nitkę w mojej tunice i
prawdziwie kobiecym gestem oderwała ją, a potem wygładziła materiał na moim ramieniu.

Nie zwracałem uwagi na Nur, bo patrzyłem na sir Jamesa i zastanawiałem się, jak można

pokonać saraceńską jazdę. Zobaczyłem, że otworzył usta ze zdziwienia, a kiedy

dziewczyna wyszła, pochylił się do mnie i powiedział ściszonym głosem:

–Przepraszam, że pytam, Alanie, ale czy dzielisz łoże z tym uroczym dziewczęciem?

Oblałem się rumieńcem.

–Oczywiście, że nie – odparłem. – To nie jakaś nierządnica, tylko cnotliwa

dziewczyna, młoda służąca, której obiecałem pomóc wrócić do rodziny w Ziemi Świętej.

–Ale chyba zdajesz sobie sprawę, że jest w tobie zakochana po uszy? – ciągnął. –

Widać to na milę.

Odebrało mi mowę. Nigdy nawet nie przyszło mi do głowy, że moje uczucia do Nur mogą być

odwzajemniane.

Sir James chyba zrozumiał, że wkroczył na grząski grunt, i szybko zmienił temat.

–Znałem kiedyś pewne piękne dziewczę – rzekł. – No, może nie była równie piękna

jak ta, ale też mnie kochała. Miałem jednak konkurenta o jej względy. To było lata temu,

jeszcze w Szkocji, ale dobrze pamiętam jej twarz. Miała na imię Dorothea, Dotty…

Ledwie go słuchałem. Chciałem pobiec za Nur, chwycić ją w ramiona i zapytać, czy mnie

kocha. Zdołałem się jednak opanować i nieobecnym głosem zapytałem:

–Czy to dlatego wyjechałeś ze Szkocji? Z miłości?

–Och nie, nie z takich wzniosłych przyczyn. Po prostu kogoś zabiłem. Jednego z

Douglasów, a kiedy człek zabije Douglasa, musi się mieć na baczności, bo cały ich klan rzuca

się w pogoń, szukając zemsty. Są równie mściwi, jak Murdacowie, ale oni nam sprzyjają.

–Co się stało? – spytałem zaciekawiony wbrew sobie.

–Ot, zwykła sprzeczka w gospodzie w Annandale, ale puściły nam nerwy, dobyliśmy mieczy i

background image

nim się obejrzałem, młody Archie Douglas leżał martwy u moich stóp. Pojechałem do zamku
władcy Brus, mego wuja Roberta, zapytać, co mam robić. Okazał mi współczucie -kiedyś zabił
kogoś przypadkiem – i zapłacił Douglasom sowity okup. Po prawdzie, młody Archie nie był tyle
wart, był z niego pijak i utracjusz, ale Robert Brus był bogaty. Aby nie doszło do utarczek
między obiema klanami, uzgodniono, że wyśle mnie gdzieś daleko. Hrabia Huntingdon, który
przebywał wtedy na zamku i który jest spokrewniony z hrabiną Locksley, zaproponował, bym
wstąpił do jazdy Robina i pomógł doprowadzić ją do porządku. Wyznam ci, Alanie, że teraz
cieszę się, iż tak się stało. Od kiedy dołączyłem do tej bandy obiboków, jestem szczęśliwy jak
nigdy.

Obdarzył mnie jednym ze swych krzywych uśmiechów – i nagle zrozumiałem, że go lubię. Te

grymasy i krewki sposób bycia były tylko zasłoną dla jego prawdziwych uczuć, chroniły go
przed nadmiernym spoufalaniem się.

–Mówiłeś coś o Murdacach – napomknąłem.

–Są bardziej mściwi od samego szatana – odparł sir James. – Mówi się u nas, że kto wchodzi w

drogę Murdacowi, podpisuje na siebie wyrok śmierci.

–Wspomniałeś też, że wam sprzyjają.

–Ano tak, moja matka była córką sir Williama Murdaca z Dumfries i Mary Scott z Liddesdale.

Ale jej ojciec, to znaczy ojciec Mary, był przeklętym Douglasem z Lanarkshire…

Słuchałem go jednym uchem, bo miałem ważniejsze sprawy na głowie – musiałem się

dowiedzieć, co czuje do mnie Nur.

Reubena odnalazłem bez trudu, bo wrócił do wygodnego domu zaprzyjaźnionego żydowskiego

kupca. Po długim przekomarzaniu się zgodził się nauczyć mnie podstaw arabskiego. Mieliśmy
odbywać lekcje codziennie, już od następnego dnia. Mogłem go wprawdzie poprosić, by został
naszym tłumaczem, ale zależało mi, by samemu porozmawiać z Nur i zapytać ją o prawdziwe
uczucia wobec mnie. Nie chciałem, by w takiej chwili stał między nami ktoś obcy.

Po spotkaniu z Reubenem byłem cały w skowronkach, ale kiedy wróciłem do klasztoru,

panował tam ponury nastrój. Żołnierz przy bramie powiedział mi, że szatan położył swe ohydne
łapsko na hrabim Locksley.

Robin rzeczywiście zapadł na ciężką chorobę i był bliski śmierci – leżał rozpalony gorączką,

blady, uwalony własnymi wymiocinami – ale nie wierzyłem, że to sprawka szatana. Ktoś w
klasztorze próbował go otruć, bez wątpienia ta sama osoba, która w Burgundii podłożyła żmiję
do jego namiotu.

background image

ROZDZIAŁ 10

Cała armia Robina – łucznicy, jeźdźcy i włócznicy – zebrała się na nabrzeżu w porcie, by

obejrzeć wymierzanie kary. Dzień był ponury, z gęstych szarych chmur siąpił deszcz, a słońce
nie mogło się przez nie przedrzeć. Więzień, marynarz imieniem Jehan ze znienawidzonej
przeze mnie „Santa Marii”, grał w kości na pieniądze z miejscowymi rybakami. Przegrał i był
winien pewnemu Gryfonowi pięć szylingów, więcej niż miał. Odmówił więc wypłaty, twierdząc,
że skoro jest pielgrzymem zmierzającym do Ziemi Świętej, jego długi należy zamrozić do
powrotu ze świętej wyprawy. Był to niecny sposób wyłgania się od długu. Wprawdzie sam
papież orzekł, że długi uczestników wielkiej pielgrzymki należy zawiesić do ich powrotu, ale
chodziło o to, by zachęcić zadłużonych rycerzy z wielkimi włościami do walki w obronie
Jerozolimy. Jego Świątobliwość z pewnością nie zamierzał zachęcać przebiegłych hazardzistów
do wyłgiwania się ze swoich umów. Gryfoński rybak poskarżył się joannitom, którzy
sprawowali władzę w tej części Messyny, oni zaś przedłożyli sprawę królowi. Ryszard
postanowił przykładnie ukarać nieszczęsnego marynarza.

Jehan miał zostać przeciągnięty pod kilem, czyli pod statkiem, od burty do burty. Choć brzmi

to niegroźnie, kara jest znacznie gorsza, niż się wydaje – po miesiącach na morzu kil obrasta
maleńkimi skorupiakami, gruzełkami nie większymi niż ćwierć cala, ale na tyle twardymi i
ostrymi, by przeciąć skórę i mięśnie ciągniętego po nich nagiego ciała. Karanemu grozi też
utonięcie, musi bowiem wstrzymywać oddech pod wodą. Wielu ludzi utopiło się podczas
przeciągania pod kilem, a ci, którzy przeżyli, byli potem okrutnie pokiereszowani. Król Ryszard
rozkazał przeciągnąć hazardzistę pod kilem trzy razy przez trzy kolejne dni. W praktyce
oznaczało to wyrok śmierci.

Marynarza rozebrano do bielizny, a do dłoni i stóp przywiązano mu długie liny. Leżał

bezradnie z zamkniętymi oczyma na dziobie „Santa Marii”, którą zacumowano kilkadziesiąt
jardów od nabrzeża. Ksiądz odmawiał modlitwy nad jego drżącym ciałem. Deszcz zaczął padać
coraz mocniej.

Nasi ludzie stali w milczeniu. Nikt nie żałował Jehana. Wszyscy uważali, że kara,

choć surowa, należała mu się. Nie tylko zlekceważył królewski zakaz uprawiania hazardu, ale

także potem próbował się wykpić. Żołnierze nienawidzili takich cwaniaków. Poza tym tak
naprawdę nie był jednym z nas – ot, prowansalski żeglarz wynajęty w Marsylii.

Stałem na nabrzeżu, gryząc udko kurczaka, z Williamem u boku. U mych stóp leżał kulawy

kundel. Miał przerzedzoną sierść, poszarpane w niejednej walce uszy i tylko jedno oko. Ten
ohydny pies szedł za mną przez całą drogę od klasztoru do portu, choć próbowałem go
odpędzić, tupiąc i krzycząc. Teraz wpatrywała się we mnie – bo była to suka – jednym okiem z
miłością i oddaniem. Pomyślałem, że patrzy na mnie tak samo, jak ja na Nur.

–D-d-daj jej, panie, kość – odezwał się William. – Chyba t-t-tego chce. Daj jej, panie,

background image

kość, to może sobie p-p-pójdzie.

Uznałem, że to dobry pomysł, i rzuciłem kość z kurczaka kulawej suce. Chwyciła ją w locie i

przemknęła między moimi nogami. To by było na tyle, jeśli chodzi o prawdziwą miłość,
pomyślałem.

Tymczasem na „Santa Marii” dwóch marynarzy podniosło Jehana za głowę i stopy, a

kolejnych dwóch chwyciło liny, do których był przywiązany. Bez zbędnych ceregieli pierwsi
dwaj przerzucili go nad dziobem, a trzymający liny zaczęli iść wzdłuż burt statku, ciągnąc je za
sobą.

–Stop! – rozległ się głos z rufy. – Stop, w imieniu króla, wy padalce! – grzmiał sir

Ryszard Malbęte, który był teraz prawą ręką Ryszarda, jeśli chodzi o dyscyplinę i kary w

armii. Ta funkcja pasowała do jego czarnej duszy. Martwiło mnie jednak, że Bestia wkradł się

w łaski króla.

Na komendę Malbęte'a dwaj marynarze ciągnący swego nieszczęsnego kamrata pod statkiem

stanęli jak wryci. Mogłem sobie tylko wyobrażać, co czuł Jehan, wisząc nieruchomo pod kilem
„Santa Marii”.

–Idziecie za szybko – orzekł Malbęte, po czym wezwał jednego ze swych ludzi.

Obaj wyciągnęli miecze, stanęli przed ciągnącymi liny marynarzami i zaczęli bardzo wolno się

cofać. Marynarze musieli iść równie wolno, by nie nadziać się na ostrza. Gdy wreszcie dotarli
do drugiej burty, Malbęte schował miecz i pozwolił im wyciągnąć skazańca z wody.

Jehan był jedną wielką krwawiącą raną. Stracił oko, nos rozpłaszczył mu się na twarzy, a jego

brzuch wyglądał, jakby ktoś przeciągnął po nim ostrymi grabiami. Zwymiotował na pokład
chyba z galon morskiej wody i choć kamraci próbowali opatrzyć jego rany, wił się, brocząc
krwią niczym patroszona makrela.

–Jutro w południe kolejny raz – powiedział Malbęte.

Jeden z marynarzy podniósł wzrok na Bestię.

–Ale on nie przeżyje kolejnego razu – rzekł. Rycerz tylko wzruszył ramionami.

–Jutro w południe – oznajmił i zeskoczył na skif, którym przewieziono go na brzeg.

Marynarz miał rację. Jehan nie przeżył kolejnego przeciągania pod kilem. Wyciągnięto go z

wody martwego. Nie widziałem tego, bo zajmowałem się moim panem. I karmiłem żółtą sukę,
którą z powodu kiepskiego wyglądu nazwaliśmy Keelhaul (jak przeciąganie pod kilem), w
skrócie Keelie.

background image

Pojawiła się ponownie, kiedy wychodziliśmy z Williamem z portu, i szła za nami do klasztoru.

Pewnie liczyła na kolejną kość. Krzyczałem na nią, nawet rzuciłem w nią kamieniem, ale nie
odeszła. Postanowiłem więc ją otruć. A właściwie nie otruć, tylko podawać jej małe porcje
wszystkiego, co jadł Robin. Została moim psem do próbowania potraw.

Uwiązaliśmy Keelie w kącie komnaty Robina i karmiliśmy z misy mego pana. William rano i

wieczorem wyprowadzał ją do klasztornego ogrodu, by mogła załatwić naturalne potrzeby.
Kilka razy nabrudziła w komnacie, ale szybko nauczyła się czystości.

Regularne karmienie zdziałało cuda. Suka nabrała ciała, sierść zaczęła jej odrastać, a żałosne

oko łypało coraz żywiej. Keelie wyglądała jak normalny zdrowy pies. Naprawdę dobrze.

Czego nie dało się powiedzieć o Robinie. Trzy dni wcześniej zjadł kawałek kandyzowanej

skórki owocowej z misy na stole w swojej komnacie i niemal natychmiast bardzo się
rozchorował. Nikt nie pamiętał, kiedy misa pojawiła się na stole. Kucharze i służący z klasztoru
nic o niej nie wiedzieli, a na messyńskiej starówce kandyzowane owoce oferowały dziesiątki
kramów. Mógł je kupić niemal każdy. Pod nieobecność Robina nikt nie strzegł jego komnaty,
więc każdy też mógł wśliznąć się tam niepostrzeżenie i zostawić na stole misę z zatrutymi
owocami.

Bezpośrednio po zjedzeniu słodzonych skórek Robin poczuł szczypanie, a potem odrętwienie

w ustach i na języku – tyle tylko zdołał powiedzieć Reubenowi, którego niezwłocznie wezwano.
Odrętwieniu w ustach towarzyszyły nudności, wymioty, zgaga i piekący ból brzucha. Reuben
zbadał chorego i stwierdził, że puls ma niezwykle wolny, a serce ledwo bije. Teraz Robin leżał
poszarzały na twarzy, z zamkniętymi oczyma, nieruchomo, a jego organizm próbował pozbyć
się złych substancji.

Reuben nie zdołał rozpoznać trucizny, ale też wydawał się rozproszony, jakby

myślami był gdzie indziej. Król posłał Robinowi złoty kielich ozdobiony czterema szmaragdami

z wiadomością, że najlepsi lekarze z Sycylii powiedzieli mu, iż szmaragdy potrafią oczyścić
wino z każdej trucizny.

–Róg jednorożca też tak działa – mruknął Reuben na widok kielicha i polecił

Robinowi pić z niego jak najwięcej bardzo rozwodnionego wina, które przyniósł William.

Zjawił się też ojciec Simon i komnata wypełniła się jego mamrotanymi po łacinie modlitwami

oraz wonnym dymem, który miał oczyścić powietrze z wszelkich trucizn. Rozpoznałem zapach,
który przed kilkoma miesiącami poczułem w domu Reubena w Yorku.

–Co to za kościelne pachnidło? – zapytałem go, kiedy ksiądz skończył swe przydługie modły w

intencji chorego.

–To olibanum, czyli kadzidło – odparł, unikając mego wzroku. – Pali się je w każdym wielkim

background image

chrześcijańskim kościele. Sądziłem, że jako chrześcijanin dobrze znasz ten zapach.

–Zapach znam, nie wiedziałem tylko, jak się nazywa – wyjaśniłem gładko. Nie

lubiłem, kiedy ktoś ujawniał moją ignorancję. – Więc to olibanum – powtórzyłem to słowo,

smakując je jak przednie wino. – Skąd się je bierze?

Reuben obrzucił mnie badawczym spojrzeniem.

–Rozmawiałeś z nim o tym? – spytał, wskazując głową śpiącego Robina, który, gdyby nie

delikatne ruchy piersi, wyglądałby jak trup.

–Nie, nigdy o tym nie wspominał. A więc skąd się bierze olibanum? Rośnie gdzieś w Europie?

–Nie. – Uciął Reuben.

Milczałem, czekając, aż rozwinie temat.

–No dobrze, skoro musisz wszystko wiedzieć – rzekł gderliwie. – Olibanum to bardzo

cenna substancja, warta o wiele więcej, niż sama waży w złocie. Pochodzi z mojej ojczyzny,

al-Yaman, na dalekim południu za wielkimi pustyniami.

Powiedziawszy to, odwrócił się do pacjenta i nie zwracał na mnie uwagi. Usiadłem na stołku i

zamyśliłem się nad jego słowami. Czy kadzidło naprawdę jest warte więcej, niż waży w złocie?
I czy we wszystkich wielkich kościołach pali się je na każdym nabożeństwie? W takim razie
ktoś mnóstwo zarabia na tym zapachu. Uświadomiłem sobie, że od dłuższego czasu patrzę na
bitewny proporzec Robina wiszący na ścianie – czarną wilczą głowę na białym tle; zdawała się
wyskakiwać z płótna w moją stronę. Mój pan był waleczny jak wilk, ale kiedy trzeba potrafił
być przebiegły jak lis…

Nagle przyszło mi coś do głowy.

–Reubenie – zapytałem – czy… czy to możliwe, że otruto go tojadem lisim?

Odwrócił się gwałtownie i popatrzył na mnie.

–Mój Boże, ależ ze mnie głupiec – rzekł. – Głupiec, jakich mało. Myślałem, że to jakaś

egzotyczna sycylijska trucizna albo coś subtelnego z Persji… – Ponownie odwrócił się do

Robina i bardzo delikatnie zaczął klepać go po twarzy. – Robercie, Robercie, obudź się,

muszę obejrzeć twoje oczy – mówił.

background image

Kiedy Robin wybudził się z głębokiego snu, Reuben spojrzał mu w oczy. Chyba spodobało mu

się, to co zobaczył, bo się uśmiechnął.

–Myślę – powiedział – że słusznie zgadłeś. Został otruty aconitum, który pospolicie

zwiemy tojadem lisim. Musisz znaleźć trochę naparstnicy. To jedyne, co może go uleczyć. I

nie pozwól mu pić więcej wina. Od teraz może pić tylko przegotowaną wodę.

Spojrzałem na Reubena z powątpiewaniem. Naparstnica była znaną trucizną. Po co więc chciał

dawać kolejną truciznę i tak już podtrutemu człowiekowi? I jak, u licha, mam znaleźć
angielskie kwiaty na Sycylii?

Reuben dostrzegł moje wahanie.

–Idź do zielarza, który ma sklep obok rzeźnika przy głównej ulicy. Powiedz mu, że ja

cię przysłałem. To dobry człek, kilka razy rozmawialiśmy o medycynie. Powiedz mu, że

potrzebuję uncji sproszkowanych liści digitalis. Zapamiętasz nazwę? Digitalis. Pospiesz się,

chłopcze, bo twój pan umiera.

Poszedłem, nie zwlekając.

Bez trudu znalazłem sklep zielarza i kupiłem proszek. Ale paczuszkę podałem Reubenowi z

wahaniem i z równą niepewnością patrzyłem, jak przyrządza miksturę z miodu, szałwii i
sproszkowanego digitalis. Dostrzegłszy, że przyglądam mu się podejrzliwie, spojrzał na mnie
surowo.

–Zostaw nas samych, chłopcze – polecił. – Daj swemu panu trochę odpocząć.

Wyszedłem, ale nie mogłem pozbyć się mrocznych myśli. Czy Reuben mógł

próbować zabić Robina? Nie, to niemożliwe. Wszak Robin ocalił mu życie. Ale też w pewnym

stopniu odpowiadał za śmierć jego ukochanej córki Ruth.

Do tej pory podejrzewałem, że Robina próbował otruć jakiś łajdak opłacony przez Malbęte'a.

Francuz groził mu przecież tamtej nocy, kiedy plądrowano Messynę, a ja uratowałem Nur.
Bestia mógł przekupić jakiegoś zbrojnego pieniędzmi i obietnicą wysokiego stanowiska,
dostarczyć mu pudełko z zatrutymi kandyzowanymi owocami, a potem śmiać się nad kielichem
wina, usłyszawszy, że Robin stoi jedną nogą w grobie. Wiedziałem o tym, lecz mroczne myśli
wciąż nie chciały odejść. Czy mógł to zrobić Reuben? Nie, nigdy, Reuben jest lojalny wobec
Robina. Nie zniżyłby się do otrucia przyjaciela. Jeśli miałby żal do Robina,

albo by odszedł, albo – gdyby była to sprawa honoru – wyzwałby go na pojedynek. Ale

background image

trucizna? Nigdy. Czy aby na pewno? Przecież Reuben zna się na medycynie – sam właśnie
przyznał, że rozmawiał o tych sprawach z zielarzem z Messyny – a mimo to nie rozpoznał, że
trucizną jest zwykły tojad. Dziwne… chyba że wiedział, że to tojad, bo sam go podał Robinowi,
a teraz daje mu kolejną truciznę – naparstnicę! Już chciałem wpaść z powrotem do komnaty i
ratować mego pana, ale na szczęście rozsądek wziął górę. Reuben był wiernym, lojalnym
przyjacielem. A gdybym go fałszywie oskarżył, mógłby się obrazić, przestałby leczyć Robina i
mój pan by zmarł. Kto wie, może naparstnica okaże się skuteczna.

Pozbywszy się wreszcie demona podejrzliwości, poszedłem do katedry i modliłem się żarliwie

o ocalenie Robina. Przysiągłem też sobie odwiedzać mego pana regularnie, by sprawdzać stan
jego zdrowia. Gdyby się pogorszył, trzeba będzie zasięgnąć porady osobistego lekarza króla.
Jeśli zaś Robin umrze, krwawo zemszczę się na Żydzie.

Wkrótce Robin zaczął powoli dochodzić do zdrowia. Puls mu się wzmocnił i uspokoił, wróciły

mu kolory, a po trzech dniach był w stanie usiąść na łóżku i wypić gorącą miksturę, którą
przygotował mu Reuben. Ogromnie mi ulżyło i czułem się szczęśliwy – Reuben nie był
trucicielem, a dzięki jego opiece mój pan przeżył. Ale szczęście przepełniającą mą duszę miało
też inną przyczynę. Oto Nur i ja staliśmy się jednością.

Pewnego wieczoru wróciłem do celi bardzo późno, spędziwszy kilka godzin przy łożu Robina.

Zmartwiony William czekał na mnie przed drzwiami.

–Ch-ch-chyba c-coś złego dzieje się z Nur – powiedział. – W-w-wypłakuje oczy, ale

nie wiem, o co jej ch-ch-chodzi.

Wszedłem do celi i zobaczyłem, że Nur siedzi na kamiennej półce, która służyła mi za łoże,

owinięta w mój ciepły zielony płaszcz. Oczy miała zaczerwienione, a czernidło, którym je
malowała, ściekało jej po policzkach. Wyglądała jak mała zagubiona dziewczynka, kiedy zaś
mnie ujrzała, wybuchnęła gwałtownym szlochem i błyskawicznie znalazła się w mych
ramionach.

–Ty… mnie… nie… kochasz… – wykrztusiła przez łzy po angielsku niczym wyuczona

na pamięć papuga.

Domyślałem się, kto ją tego zdania nauczył – pewien wtrącający się w nie swoje sprawy Żyd,

który był także wspaniałym przyjacielem potrafiącym cudem przywracać życie. Obejmowałem
Nur czule i gładziłem ją po jedwabistych czarnych włosach. Wyczułem, że pod płaszczem jest
naga. Odprawiwszy Williama, który gapił się na nas z progu, wreszcie poddałem się
namiętności, która szalała we mnie przez tyle tygodni.

Co starzec może napisać o miłości? Każdemu kolejnemu pokoleniu wydaje się, że odkrywa ją

po raz pierwszy i że starsi wyglądają w łożu groteskowo. Ale choć dziś jestem już sędziwy,
wtedy nie byłem i zapamiętałem ten pierwszy raz, kiedy kochałem się z Nur, jako

background image

najpiękniejszą noc mego życia.

Po pierwszym pocałunku, który smakował jak długi łyk słodkiego wina, rzuciliśmy się na siebie

niczym dzikie bestie ogarnięte namiętnością. Zerwała ze mnie szaty, a ja wszedłem w nią bez
wahania. Wsuwając się w nią głęboko, czułem, jak w lędźwiach narasta mi żar, jak Nur
obejmuje mnie nogami, jak jej piersi napierają na mnie. Dałem się ponieść wirowi rozkoszy,
cofałem się i napierałem, całując jej cudowne usta. W mym kroczu narastało ciśnienie nie do
zniesienia, a każde pchnięcie wydawało się jeszcze cudowniejsze niż poprzednie, aż w końcu
wybuchnąłem głęboko w niej i przeszyła mnie seria niezwykłych dreszczy.

Ta noc minęła nam w mgnieniu oka i na zawsze zostanie w mej pamięci. Czas nie istniał, kiedy

byłem z nią, w niej, obok niej, a w przerwach między kolejnymi falami miłości całowaliśmy się
namiętnie. Po drugim razie Nur zaczęła zapoznawać mnie ze sztuką, jakiej nauczyła się w
wielkim domu w Messynie. Całowała i pieściła mnie we wszystkich sekretnych miejscach,
doprowadzając niemal do ekstazy i przerywając, nim było za późno. Raz za razem brakowało
mi tchu dzięki jej zwinności i pragnieniu dawania rozkoszy na wszelkie możliwe sposoby.
Znalazły się wśród nich rozkoszne praktyki, o jakich nigdy nawet nie śniłem i które z pewnością
srodze potępiłby każdy ksiądz. Tuż przed świtem leżeliśmy wyczerpani, a ja patrzyłem w jej
niezgłębione czarne oczy i na jej szczupłe ciało, które obejmowałem ramionami. Nie
rozmawialiśmy, bo w znajomości arabskiego nie posunąłem się poza formalne powitania, a Nur
znała tylko to jedno zdanie, którego nauczył ją Reuben, lecz w takich chwilach niepotrzebne są
słowa. Leżeliśmy obok siebie szczęśliwi, otuleni bezpiecznie wzajemną czułością.

Po naszej pierwszej miłosnej nocy, gdy w klasztorze panowała cisza, a ciemna głowa Nur

spoczywała na mym ramieniu, byłem szczęśliwy jak nigdy wcześniej i nigdy potem, ale zarazem
wyczerpany ponad ludzką miarę.

Przyszła do mnie następnego wieczoru i kolejnego. William został wysłany do klasztornego

dormitorium, gdzie, jak mówił, nie mógł spać z powodu chrapania i wiatrów puszczanych przez
zbrojnych. Ale chłopak dzielnie znosił to wygnanie i widziałem, że cieszy się moim szczęściem.

Sir James de Brus nie komentował mego nowego położenia, kiedy jednak doskonaliłem sztukę

walki z manekinem, zdawał się okazywać mi większy szacunek.

Pewnego dnia po zakończeniu ćwiczeń na placu zjawił się sir Robert z Thurnham ze świtą.

–Zrobiłeś ogromne postępy, Alanie – rzekł do mnie. – Władasz włócznią jak

doświadczony rycerz.

–Dziękuję, sir Robercie – odparłem, kłaniając się w pas. – Ale myślę, że największymi

umiejętnościami wykazuje się mój wierzchowiec.

Sir Robert się roześmiał.

background image

–Nonsens. Obserwuję cię od pewnego czasu i widzę, że masz zadatki na rycerza. Jeśli

zrobisz dobre wrażenie na królu w Ziemi Świętej, to kto wie, może z bożą pomocą przyzna ci

rycerski tytuł i będziesz mógł służyć na jego dworze. Twój ojciec, zdaje się, pochodził ze

szlacheckiej rodziny, a ty masz chyba jakąś posiadłość na ziemi hrabiego Locksley?

Byłem zdziwiony, że sir Robert wie to wszystko, i bardzo zadowolony z jego pochwał. Nigdy

nie przyszło mi do głowy, że mógłbym awansować do grona rycerzy, zostać sir Alanem z
Westbury. We własnym mniemaniu wciąż byłem odzianym w łachmany kieszonkowcem z
zaułków Nottingham, sierotą i banitą.

–Król jest już pod wrażeniem twoich talentów – ciągnął sir Robert. – Polubił cię i

bardzo mu się spodobało twoje wykonanie Tristana i Izoldy. Właściwie przychodzę prosto od

niego z zaproszeniem na nieformalny obiad w Wigilię. Król życzy sobie, żebyś zaśpiewał na

wydawanej przez niego uczcie. Co ty na to?

To był wielki zaszczyt, ale – jak często bywa w obecności znamienitych mężów – nie byłem w

stanie wykrztusić sensownej odpowiedzi. Mruknąłem więc coś o wdzięczności i znów nisko się
skłoniłem.

–A zatem pojutrze w południe. W nowym zamku. – Sir Robert wskazał głową

górującą nad nami ciemną sylwetę Mategriffon, uśmiechnął się, zawrócił konia i odjechał

wraz ze swymi rycerzami.

–Obiad z królem to rzadki przywilej – zauważył sir James. – Zrób wszystko, by się nie

zhańbić.

No tak, miałem na tym obiedzie wystąpić. Pożegnałem się niezwłocznie i popędziłem do

klasztoru, by zacząć ćwiczyć. Muszę przygotować coś naprawdę wyjątkowego, powtarzałem
sobie. Ale zamiast nut, wciąż słyszałem tylko słowa: sir Alan Dale, sir Alan z Westbury i Alan,
rycerz z Westbury.

Robin ucieszył się, kiedy powiedziałem mu, że mam zagrać dla króla. Wstał już z łóżka i

właśnie karmił Keelie kawałkami gotowanej baraniny. Wciąż był osłabiony, ale wyglądał na
radosnego, zważywszy, jak blisko otarł się o śmierć.

–Uznałem, że powinienem oddać się uciechom – oświadczył. – Życie jest krótkie i

background image

wszystkich nas czeka śmierć, a że niewątpliwie jestem przeklęty na wieczność za liczne

grzechy, muszę się zabawić, nim trafię w ogień piekielny. Chodź, Alanie, wypijmy flaszkę wina i
coś mi zagraj.

Spędziliśmy bardzo przyjemny wieczór, śpiewając, pijąc i żartując. O północy poczułem szum

w głowie, a ręce zesztywniały mi od trzymania lutni. Odłożyłem więc instrument i zebrałem się
do wyjścia. Nur czekała na mnie w celi i tęskniłem za chwilą, gdy wreszcie znajdę się z nią nago
pod kocem.

–Alanie – rzekł Robin, kiedy wstałem i chwiejnym krokiem ruszyłem do drzwi. –

Usiądź jeszcze na chwilę. Chcę z tobą porozmawiać.

Usiadłem posłusznie na stołku przy wielkim stole.

–Chcę, żebyś coś dla mnie zrobił – powiedział Robin całkowicie trzeźwym głosem. –

Znajdź człowieka, który próbuje mnie zabić. Zrób to szybko i dyskretnie. W ciągu minionego

roku trzy razy próbowano mnie zgładzić i tylko dzięki szczęściu uniknąłem śmierci. Ale nie

zawsze będę je miał. Jeśli chcesz mi się przysłużyć, znajdź tego, kto za to odpowiada.

Spodziewałem się takiej prośby. Zamachowiec nie mógł dłużej działać swobodnie w

najbliższym otoczeniu mego pana. Kiwnąłem głową, a Robin spytał:

–Co wiemy o trzech dotychczasowych próbach?

–Cóż – odparłem – pierwszej, w twej komnacie w Kirkton, dokonał łucznik Lloyd ap Gryffudd.

Owain dowiedział się od swego człeka w Walii, że jakiś sługa Murdaca obiecał Lloydowi sto
funtów w srebrze i że grożono śmiercią jego jedynemu synowi, jeśli cię nie zabije. Lloyd nie
żyje, ale jego żona opowiedziała człekowi Owaina wszystko, co wie. Nie chciała zemsty. Owain
dał jej garść monet za szczerość i sprowadził ją wraz z synem do zamku Kirkton, gdzie będą
bezpieczni. Tak więc Lloyd nie żyje, ale nagroda Murdaca może skusić jakiegoś innego
łucznika, zbrojnego, a nawet rycerza.

–Szkoda, że sam nie mogę się o nią ubiegać – mruknął Robin ponuro.

Wiedziałem, że znów jest w tarapatach. Król nie zapłacił mu ani pensa, a pieniądze

pożyczone od Żydów prawie się skończyły. Nie chciałem jednak zbaczać z tematu, więc

pominąłem tę uwagę i mówiłem dalej:

–Wiemy też, że zabójca i w przypadku żmii, i zatrutych owoców miał dostęp do twej

prywatnej komnaty czy namiotu. Jest to zatem ktoś, kogo obecność nie budziła niczyjego
zdziwienia. Ale nie zawęża to zbytnio poszukiwań. Niemal każdy z twojej armii może znaleźć

background image

pretekst, by się tu znaleźć. Zapytany, mógłby odpowiedzieć, że doręcza wiadomość od Owaina,
Małego Johna czy sir Jamesa.

–Zatem koniec z tym – rzucił Robin stanowczo. – Od tej chwili kontakt ze mną będzie

możliwy tylko przez ciebie. I przez Małego Johna, bo nie sądzę, by John Nailor po tylu latach

chciał mnie zgładzić. Zresztą gdyby to on chciał mnie ukatrupić, już bym nie żył.

Każdy – ciągnął – kto będzie chciał widzieć się ze mną, trafi do ciebie albo do Johna. Ty

przynosisz mi jedzenie, które oczywiście sprawdza Keelie – uśmiechnął się do żółtego psa
śpiącego spokojnie w kącie komnaty – i wino, a także przekazujesz wszelkie rozkazy moim
ludziom. A ludzie, zamiast rozmawiać ze mną, będą rozmawiać z tobą albo z Johnem, a wy
przekażecie mi wiadomość. Ilekroć stąd wyjdę, któryś z was będzie mi towarzyszył. Jasne?

–Tak – potwierdziłem – ale czy to naprawdę konieczne? Ludziom się nie spodoba.

Uznają, że im nie ufasz.

–Nic na to nie poradzę – odparł Robin. – Im szybciej dowiesz się, kto jest zabójcą, tym

szybciej zakończymy tę maskaradę. Masz jakieś podejrzenia?

–Mam przeczucie, że zabójcą może być kobieta – powiedziałem. – I wcale nie jestem pewien,

czy chodzi o pieniądze Murdaca. Może to być także sir Ryszard Malbęte. Kiedy natknąłem się
na niego w Messynie tej nocy po bitwie, groził, że zemści się na tobie… i na mnie.

–To może być Malbęte – przyznał Robin i się zamyślił. – Ale to by oznaczało, że

próby we Francji dokonał jeszcze ktoś inny, bo Bestia dołączył do nas dopiero w Messynie.

Czy naprawdę mogło być trzech różnych zamachowców: jeden w Yorkshire, we Francji i

tutaj? Nie sądzę. To musi być jedna osoba. – Podparł brodę dłonią i przez chwilę wpatrywał

się w dal.

–Dlaczego sądzisz, że to mogła być kobieta? – zapytał po jakimś czasie.

–Ze względu na naturę tych zamachów – wyjaśniłem. – Są podstępne i ciche: wąż w łóżku,

zatrute jedzenie. Tak nie postępuje mężczyzna, a tym bardziej żołnierz.

–Chyba nieco przeceniasz poczucie honoru naszych wojowników. – Robin parsknął śmiechem.

– Wprawdzie nie lubię się chwalić, ale szanse pokonania mnie w walce jeden na jednego są dość
nikłe. A nawet gdyby się to komuś udało, walka trochę by potrwała, a w tym czasie z pomocą
mógłby mi przyjść znany mistrz miecza Alan z Westbury. – Spoważniał i dodał: – Gdy trzeba
kogoś zabić, trucizna jest równie dobrym sposobem jak każdy inny.

background image

Milczałem, bo chociaż intuicja podpowiadała mi, że zamachów musiał dokonał ktoś, kto czuje

się słaby, w jakiś sposób niższy, nie wiedziałem, jak to wytłumaczyć. Omówiliśmy natomiast
szczegóły planu izolacji Robina.

Kiedy wychodziłem, chwycił mnie za rękę, spojrzał mi w oczy i rzekł:

–Wiem, że nie zawsze patrzymy na świat tak samo i że czasem z różnych przyczyn

gniewasz się na mnie, ale jestem ci wdzięczny za to, że podjąłeś się tego zadania, i zdaję

sobie sprawę, że jeśli ci się uda, będę ci zawdzięczał życie.

Pomyślałem o Ruth, o człeku, którego w czasach naszej banicji poświęcono, by zaspokoić

jakiegoś fałszywego leśnego bożka, oraz o dziesiątkach innych okrucieństw, jakich Robin
dopuścił się w pogoni za własnymi celami – lecz w tamtej chwili nie znalazłem w sobie
nienawiści i gniewu.

Przypomniałem sobie, ile dla mnie zrobił. Ocalił mnie i w bitwie, i zmieniając bieg mego życia,

darował posiadłość Westbury, okazał przyjaźń i zapewnił wysoką pozycję w szeregach jego
twardych ludzi.

–Wykonuję tylko swój obowiązek jako wierny wasal – odparłem ze szczerym wzruszeniem w

głosie, po czym ścisnąłem jego ramię i wyszedłem, nim emocje wzięły górę.

Król miał wyborny nastrój, kiedy zebraliśmy się w głównej sali zamku Mategriffon. W dwóch

wielkich paleniskach pośrodku jadalni płonął ogień, iskry strzelały w górę i niknęły w ciemnej
chmurze dymu, który uciekał przez otwory pod sufitem. Stoły ustawiono w podkowę wokół
palenisk, dzięki czemu panowała niemal rodzinna atmosfera, rzadka na królewskich ucztach.
Ryszard siedzący pośrodku głównego stołu wznosił toasty i zachęcał gości – było nas nie więcej
niż dwa tuziny – by kosztowali najlepszych kawałków mięsiwa ze srebrnych talerzy. Honorowe
miejsce po jego prawicy zajął król Tankred, pomarszczony człowieczek z resztkami ciemnych
włosów zaczesanymi na czubek głowy, by ukryć łysinę.

Ja siedziałem przy jednym z bocznych stołów, obok sir Roberta z Thurnham, którego

powitałem serdecznie, i mrukliwego francuskiego rycerza, którego nie znałem. Odnosiliśmy się
do siebie uprzejmie, ale obojętnie. W obecności królów zawsze lepiej zwracać uwagę na
najważniejszego biesiadnika. Ryszard żartował, śmiał się i pochłaniał ogromne ilości mięsiwa,
odrywając je od kości mocnymi białymi zębami. Mniej więcej po godzinie poprosił mnie, bym
zaśpiewał dla gości.

Napisałem coś specjalnie na tę okazję pod wpływem mej miłości do Nur. Rzecz jasna, nie

mogłem wyznać, że zakochałem się w niewolnicy, która była wcześniej nałożnicą jakiegoś
bogacza, ułożyłem więc typową pieśń o miłości do wielkiej damy, którą mogę jedynie podziwiać
z daleka. O ile dobrze pamiętam, zaczynała się tak:

background image

Ma radość każe mi Śpiewać w tej słodkiej porze A hojne serce podpowiada By kochać moją

panią…

Towarzyszyła temu prosta, ale ładna melodia wygrywana na lutni. Muzyka nie zagłuszała

słów, jedynie podkreślała ich piękno. Ryszardowi pieśń bardzo się spodobała. Tak bardzo, że
chciał się w niej znaleźć, kupić ją, a nawet przypisać ją sobie. Przyniesiono drugą lutnię, chyba
należącą do Bertrana de Borna, i kiedy służący ją stroił, Ryszard przechadzał się po sali,
mrucząc coś do siebie i nucąc. W końcu odwrócił się i obdarzywszy mnie łaskawym uśmiechem,
rzekł:

–Mam, blondasku. Strofa za strofę, tak? Raz ty, raz ja?

Najwyraźniej zapomniał, jak mam na imię, pochłonięty komponowaniem, i pewnie dlatego

nazwał mnie blondaskiem, ale nie narzekałem. Miałem śpiewać na zmianę z królem. Czyż mógł
być większy honor dla młodego trubadura?

Ryszard kazał mi zacząć, więc jeszcze raz wykonałem pierwszą strofę:

Ma radość każe mi Śpiewać w tej słodkiej porze, A hojne serce podpowiada, By kochać moją

panią…

Kiedy skończyłem, król skłonił się nieco sztywno, powtórzył refren, a potem zaśpiewał:

Me serce każe mi Kochać mą słodką panią, A wtedy moja radość Sama jest hojną nagrodą…

To było bardzo zgrabne – wykorzystał moje słowa, lecz w innej kolejności, by przekazać

podobną myśl. Przyznaję, że byłem nieco zdumiony poetyckimi zdolnościami króla. Pisałem tę
pieśń przez cały dzień, a Ryszard odpowiedział na nią w czasie, w którym nie zdążyłbym nawet
włożyć butów. Szybko jednak ochłonąłem i odpowiedziałem własną strofą z podtekstem. To
było śmiałe posunięcie, niemal bezczelne, lecz mimo to zaśpiewałem:

Pan obowiązek ma jeden, Co większy jest od miłości, Nagradzać najhojniej, jak może

Rycerza, co wiernie mu służy…

Nie chodziło mi o własny zysk, ale bardzo chciałem, żeby król wypłacił Robinowi pieniądze,

które mu obiecał. Wykorzystując zatem popularny wśród trubadurów motyw obowiązku
hojności, jaki ciąży na dobrym panu, przemyciłem subtelną aluzję.

Król Ryszard nie stropił się, tylko zagrawszy kilka taktów na lutni, odpowiedział:

Rycerz, co śpiewa słodko, Że pan się musi postarać, Sam winien cenić nad życie Dworskie

maniery, nie swary.

Zamaszystymi ruchami smyka odegrał ostatnie nuty i odłożył lutnię. Rozległy się ogłuszające

background image

oklaski. To była błyskotliwa riposta i Ryszard słusznie był z siebie zadowolony. Uśmiechnął się
do mnie przez zastawiony stół, a potem odwrócił się w lewo i przegonił jakiegoś starszego
angielskiego rycerza, bym mógł usiąść obok niego. Kiedy już zająłem wielkie dębowe krzesło
obok mego suwerena, Ryszard sam nalał wina do zdobionego klejnotami kielicha, podał mi
puchar i rzekł:

–Brawo, blondasku! Kiedyś musimy jeszcze razem pograć. Stworzymy duet tak

znakomity, że poskromi Saracenów, a może nawet i samego Saladyna.

Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc tylko skinąłem głową i mruknąłem:

–Tak, panie.

Ryszard pochylił się do mego ucha i szepnął:

–Możesz powiedzieć swemu panu, przebiegłemu hrabiemu Locksley, że rankiem

dostanie swoje srebro.

I mrugnął.

background image

ROZDZIAŁ 11

Król dotrzymał obietnicy i następnego ranka do komnaty Robina przyniesiono kilka ciężkich

skrzyń. Był dzień Bożego Narodzenia i dzwony katedry dźwięczały w całej Messynie,
wzywając nas radośnie na jutrznię. Służący dostarczył sakiewkę ze złotem i do mojej celi, a
William wpuścił go, kiedy leżeliśmy jeszcze z Nur w łożu. Pryszczaty młodzieniec odezwał się
wysokim, skrzeczącym głosem:

–To dar od króla, panie, mam też wiadomość od niego. – Kiwnąłem głową, a chłopak

odchrząknął i wyrecytował: – Dla blondaska, któremu, mam nadzieję, nigdy nie będzie

brakowało ani dobrych manier, ani hojnych panów. Niech Bóg będzie z tobą w to Boże

Narodzenie.

Po tych słowach odwrócił się na pięcie i wybiegł.

Tego świątecznego ranka – ryzykując srogą pokutę od księdza Simona, gdyby się dowiedział –

zignorowałem dzwony wzywające na jutrznię i zostałem w objęciach Nur w naszym przytulnym
łożu. Była zachwycona, że król nagrodził mnie złotem, i zaczęła z ożywieniem mówić o
pięknych strojach, jakie mogliśmy za nie kupić. Mój arabski znacznie się poprawił, a i ona znała
coraz więcej słów w normańskim dialekcie francuskiego. Rozumiałem mniej więcej co trzecie
słowo z jej radosnego szczebiotania.

Sam byłem więcej niż zadowolony z królewskiego daru. Robina też trapiło mniej zmartwień,

bo mógł wreszcie wypłacić żołd swoim ludziom i spłacić pożyczki, które Reuben musiał
zaciągnąć u Żydów z Sycylii.

–To bynajmniej nie wszystko, co obiecał mi w Anglii – przyznał kilka dni po Bożym

Narodzeniu, kiedy rankiem jechaliśmy w góry na polowanie. – Ale lepszy rydz niż nic, dobre i

tyle na początek. „Pan obowiązek ma jeden, co większy jest od miłości. Nagradzać najhojniej,

jak może…” Podoba mi się to. I dziękuję ci, Alanie, ze szczerego serca.

Cieszyłem się, że moja śmiała strofa przyniosła taką korzyść, natomiast jeśli chodzi o

szukanie zamachowca, nie poczyniłem większych postępów. Wypytałem tylko zielarza, który
przyznał, że ma w swym sklepie tojad, ale twierdził, że nigdy nie sprzedał go Reubenowi. To

jednak niczego nie wyjaśniało – wszak Reuben mógł poprosić kogoś, by kupił truciznę dla

niego.

Jechaliśmy w sycylijskie góry, by zapolować na dzika. Szkarłatny Will dowiedział się od

background image

jakiegoś tubylca, gdzie dziki niszczyły uprawy, ryjąc w zbożu i terroryzując miejscowych
chłopów. Podzielił się tą wiedzą z Małym Johnem, ten przekazał ją Robinowi i teraz wszyscy
jechaliśmy w góry, licząc na udane łowy. Robin i ja podążaliśmy z przodu, za nami John i
Szkarłatny Will, a na końcu mój sługa William i miejscowy przewodnik – ciemnowłosy wieśniak
Carlo, który, muszę przyznać, przyzwoicie mówił po francusku. William i Carlo prowadzili
konie niosące sieci i długie włócznie. Przy koniach biegły trzy alaunty, wielkie kudłate psy
myśliwskie należące do Carla, oraz Keelie, żwawa jak szczeniak, promieniejąca w słońcu jak
złota moneta.

Nigdy wcześniej nie polowałem na dzika, więc ogromnie się cieszyłem na tę wyprawę.

Sycylijskie dziki to ogniste bestie, o niezwykłej sile i długich kłach, którymi mogą wypatroszyć
człeka od krocza po gardło. Aby zabić zwierza, postanowiliśmy użyć specjalnych włóczni –
czterometrowych jesionowych drągów grubych u rękojeści na dwa cale i ze stalowymi
poprzeczkami poniżej grotu, które miały powstrzymać nadzianą już bestię, by w szale nie
popędziła wzdłuż włóczni i nie dopadła tego, kto ją trzyma.

Szkarłatny Will od czasu wybatożenia nie był już tym beztroskim gadatliwym

złodziejaszkiem, jakiego znałem z Sherwood. Kara w pewien sposób go ustatkowała -
najwyraźniej lepiej czuł się jako zwykły żołnierz, jeden z wielu w armii. Traktował swoje
obowiązki poważnie, trzymał się z dala od kłopotów i nigdy nie nadużył przyjaźni z Robinem.

William, wyraźnie podniecony perspektywą polowania, stałe wypytywał Carla o różne metody

zabijania dzików, chciał wiedzieć, jak się zachowują, kiedy są osaczone, i jak reagują na psy i
sieci. Carlo, mimo podejrzanego wyglądu, był człekiem cierpliwym i odpowiadał na niezliczone
pytania chłopaka z niezmąconym spokojem. Plan polegał na tym, by rozstawić sieci – wysokie
na metr i dość gęste, aby nie było ich widać, ale zarazem mocne – a potem z pomocą psów
zagonić w nie dzika. Kiedy bestia zaplącze się w sieci, będziemy mogli ją dźgać, ile dusza
zapragnie.

Carlo zaprowadził nas na skalisty szczyt porośnięty karłowatymi świerkami i orlicą, a potem

wskazał kępę krzewów jakieś sto kroków dalej, gdzie ponoć dzik miał swe legowisko. Trzymał
alaunty na smyczach, a i Keelie stała przywiązana grubą liną. Widać było wyraźnie, że psy
wyczuły zwierzynę. Wszystkie ciągnęły za smycze gotowe popędzić w krzewy i rzucić się na
bestię.

William, Szkarłatny Will i Carlo rozstawili długą sieć poniżej szczytu i podparli ją kijkami i

gałązkami – sieć miała spaść, kiedy dzik w nią wbiegnie. Robin, John i ja zajęliśmy pozycje z
włóczniami w rękach. Serce waliło mi jak młotem, zupełnie jakbym ruszał w bój.

Carlo, William i Szkarłatny Will poszli z psami w lewo, okrążając krzewy. Mieli je spuścić po

drugiej stronie wzgórza i iść za nimi, ostrożnie, waląc w ziemię drzewcami włóczni, dmąc w rogi
i krzycząc, by dzik popędził w stronę sieci.

Był zimny pochmurny dzień, więc nasze oddechy zamieniały się w pióropusze pary w

background image

nieruchomym powietrzu. Robin stał dwadzieścia jardów ode mnie i wyglądał na znudzonego.
Wciąż był wychudzony, ale kiedy wyszedł na świeże powietrze, wróciły mu kolory. Nucił coś
pod nosem i oglądał sobie paznokcie. Z oddali dobiegł jazgot psów, ale wydawało się, że są
jeszcze bardzo daleko. Robin podszedł do Małego Johna, który siedział nieopodal na skałce i
ostrzył kamieniem grot swej włóczni. Najwyraźniej chciał mu coś powiedzieć, ale nie zdążył, bo
znienacka z krzewów wypadł potężny dzik. Pędził z niewiarygodną prędkością w dół zbocza
prosto w naszą stronę. Był ogromny, o wiele większy niż się spodziewałem, i biegł z takim
impetem, że serce podeszło mi do gardła. Zmierzał w stronę luki między mną a Robinem, która
właśnie się powiększyła, bo Robin podszedł do Johna. Chwyciłem mocniej włócznię pewny, że
lada chwila dzik zaplącze się w sieć, a wtedy wszyscy się na niego rzucimy. Tak się jednak nie
stało. Wielki odyniec przebiegł przez miejsce, gdzie powinna stać sieć, i nie zwolnił ani trochę.
Dostrzegłszy mnie, nieco zboczył z kursu i ruszył prosto na mnie – trzysta funtów mięśni
napędzanych wściekłością, że jakiś intruz wdarł się na jego terytorium. Wszystko to wydarzyło
się w mgnieniu oka – dzik dopiero co wypadł z zarośli, a już znajdował się zaledwie kilka
jardów ode mnie. Zareagowałem w samą porę. Chwyciłem mocniej rękojeść włóczni, pochyliłem
się i wymierzyłem grot prosto w nacierające zwierzę. Odyniec rzucił się na mnie, zupełnie nie
dbając o własne życie, i nadział się prosto na falujący grot. Ostrze wbiło mu się w łopatkę aż po
metalową poprzeczkę. Poczułem taki wstrząs, jakbym powstrzymał co najmniej byka. Gruba
włócznia wygięła się, ale nie pękła, a mnie aż pobielały palce od ściskania twardego drewna.
Dyszałem z wysiłku, próbując utrzymać zwierzę jak najdalej, ale bestia pchała mnie z taką siłą,
że ślizgałem się po skale i piasku. Odyniec ryczał z bólu, oczy błyszczały mu wściekłością, a z
pyska zwisały nitki śliny. Kły, wygięte w górę jak dwa sztylety, mogły bez trudu wypatroszyć
człeka. Po chwili szarpnął potężnie i wyrwał mi włócznię. Długi drąg dosłownie wyleciał mi z
dłoni, a po chwili wrócił, uderzając mnie w bark. Siła uderzenia zbiła mnie z nóg. Upadłem na
ziemię, a dzik rzucił się prosto na mnie. Drzewce włóczni mignęło mi tylko przed oczyma, a już
po chwili miałem nad sobą ryj wielkiego odyńca. Zdołałem chwycić obiema rękami za jeden w
masywnych kłów,

lecz zwierz, nawet śmiertelnie ranny, miał niewiarygodną wręcz siłę. Czułem jego cuchnący

oddech, na twarz kapała mi jego ślina pomieszana z krwią, a czarne ślepia w czerwonych
obwódkach miałem zaledwie kilka cali od własnych oczu. Dzik szarpnął się ponownie i ciężka
włócznia uderzyła mnie w lewe ramię, tak że omal nie rozluźniłem chwytu.

Nagle z lewej mignął jakiś cień, usłyszałem wysoki okrzyk i poczułem, jak w ciało bestii wbija

się druga włócznia. To William, mój wierny służący, wbił ostrze w bok zwierzęcia, próbując je
dobić. Pojawiły się też psy i skakały wokół dzika, obszczekując go. Keelie chwyciła zębami
zwisające ucho i zaczęła złowrogo warczeć tuż przy moim policzku. W końcu nadeszli Robin i
Mały John. Poczułem kolejne dwa pchnięcia włóczni i gorąca krew chlusnęła na moje ręce i
pierś. Odyniec sapał jeszcze chwilę, aż wreszcie padł martwy. Jakimś cudem wciąż żyłem, choć
przygnieciony gigantycznym ciężarem zwierza, i słyszałem głośny śmiech moich tak zwanych
przyjaciół.

Tego wieczoru rozbiliśmy obóz na zboczu i ucztowaliśmy przy pieczystym z dzika. Nie byłem

ranny, miałem tylko sińce na barku, rękach i piersiach i czułem się nieco zażenowany, że omal

background image

nie przegrałem zapasów ze świnią. Mały John skomentował to bardziej grubiańsko:

–Na spuchnięte boskie jądra – powiedział, kiedy nie bez wysiłku ściągnął ze mnie

zakrwawione zwierzę. – Wiedziałem, że jurny z ciebie byczek, ale nie pomyślałbym, że

będziesz tak zdesperowany, by wydupczyć na śmierć świnię. Chryste Panie, co też wy młodzi

jeszcze wymyślicie…

Byłem obolały – odyniec wierzgającymi łapami poobijał mi żebra – ale choć każdy mięsień

mówił „nie”, i tak się roześmiałem. Żyłem i właściwie nic mi się nie stało. Dostrzegłem też błysk
niepokoju w oczach Robina, kiedy pomagał mi wstać i opukał mnie, sprawdzając, czy niczego
sobie nie złamałem. Podziękowałem wylewnie Williamowi, bo gdyby nie jego szybka reakcja,
bestia zatopiłaby we mnie kły i już bym nie żył.

–W-w-wyglądał, jakby ch-chciał cię zjeść żywcem, panie – rzekł chłopak, który wyglądał na

jeszcze bardziej przejętego tym wypadkiem niż ja.

–Co się stało z siecią? – zapytał Robin Carla. – Dzik przebiegł przez nią jak przez pajęczynę.

Myśliwy wzruszył ramionami.

–Może była za słaba na niego – odparł i rozłożył ręce. – A może Bóg postanowił

doświadczyć tego młodego panicza – dodał, wskazując na mnie.

Tego wieczoru ucztowaliśmy wesoło na zboczu. Nad głowami mieliśmy baldachim z

tysięcy błyszczących gwiazd, a w brzuchach tłustawą wieprzowinę doprawioną dzikim

tymiankiem i popitą winem, które Mały John przezornie zabrał na łowy. Poczułem się jak
kiedyś w Sherwood, w szczęśliwych czasach życia banity. Kiedy najedliśmy się do syta i
siedzieliśmy przy ogniu owinięci ciepłymi płaszczami, Mały John wstał powoli, szeroko rozłożył
potężne ramiona i zaintonował smętnie:

–Jest na ziemi wojownik o dziwnych korzeniach. Błyszczy stworzony z pożytkiem dla

ludzi. Wrogowie z nim walczą, ale choć silny, kobiety potrafią go okiełznać. Jeśli człek o

niego dba i często go karmi, on jest posłuszny i wiernie mu służy. Ale ten wojownik zniszczy

każdego, kto pozwoli za bardzo urosnąć mu w dumę. Jak brzmi jego imię?

Mały John słynął z zagadek. Opowiadał je w jaskiniach w Sherwood i w jadalni zamku

Kirkton. Potrafił opisywać zwykłe przedmioty za pomocą zręcznie dobranych, często mylących
słów. Ale ta zagadka była zbyt łatwa. Od razu odgadłem odpowiedź, postanowiłem jednak

background image

siedzieć cicho, bo pozostali towarzysze głowili się nad słowami Johna.

–Cz-czy to pies? – zapytał William. Jednooka Keelie leżała u jego stóp, a on gładził ją po

złotym łbie.

–Nieźle – odparł John – ale nie to miałem na myśli.

–Wiem! – krzyknął rozemocjonowany Szkarłatny Will. – Ten wojownik to ogień. I słusznie

zebrał brawa za rozwiązanie zagadki.

–Teraz twoja kolej – powiedział Mały John.

Will zastanawiał się dłuższą chwilę, a w końcu rzekł:

–Na tej skrzyni o jednym boku siada matka. W środku kryje się jej złoty skarb, który

dla innych jest tylko kąskiem.

To też była prosta zagadka, stara jak świat – chodziło o jajko. Skrzynia z jednym bokiem to

skorupka, na jajku siedzi kwoka, w środku jest złote żółtko, które dla człowieka stanowi
przysmak.

Podejrzewałem, że wszyscy znali odpowiedź, ale każdy udawał, że nie wie, by Szkarłatny Will

mógł się nacieszyć, jaką to trudną zadał zagadkę. W końcu młody William z poważną miną
podał rozwiązanie i przyszła jego kolej. Wziął głęboki oddech, zacisnął pięści, żeby zapanować
nad jąkaniem, i zaczął:

–Żyję, ale nie mówię. K-każdy, kto chce, może mnie pojmać i odciąć mi głowę. Gryzą

me nagie białe ciało. Nikomu nie szkodzę, póki ktoś mnie nie natnie. Ale wtedy zaraz płacze.

Tej zagadki jeszcze nie słyszałem. Opowieść o odcinaniu głowy i gryzieniu ciała mroziła krew

w żyłach. Wszyscy zastanawialiśmy się nad odpowiedzią, ale nikt nie mógł na nią wpaść. Robin,
który nigdy łatwo się nie poddawał, myślał głośno:

–Co doprowadza człeka do płaczu? Z doświadczenia wiem, że zwykle kobieta, ale w

tym wypadku… No tak. Białe ciało, które można gryźć, ale doprowadza cię do płaczu… To

cebula!

Wszyscy pogratulowaliśmy mu przenikliwości i wznieśliśmy toast. Tej nocy padło jeszcze

wiele zagadek, aż wreszcie zmęczeni i upojeni winem zalegliśmy jeden przy drugim wśród skał
i zapadliśmy w sen.

Zimowe miesiące mijały powoli, ale spokojnie. Noce spędzałem z Nur. Coraz lepiej

background image

opanowywałem jej język, ona zaś pilnie uczyła się francuskiego, powszechnego w naszej armii.
W końcu byliśmy w stanie swobodnie rozmawiać. Pewnej nocy opowiedziała mi o swoim życiu –
i była to smutna opowieść. Pochodziła z małej wioski na wybrzeżu, nieopodal chrześcijańskiego
miasta Tyr. Przed dwoma laty na jej wioskę napadli piraci z Cylicji, którzy porwali wielu
młodych chłopców i dziewcząt, wśród nich Nur. Zawieźli ich na północ, do pirackiej twierdzy w
pobliżu Seleucji. Chłopców wykastrowano, by uczynić z nich eunuchów, natomiast dziewczęta
traktowano z szorstką uprzejmością. Kiedy jednak Nur próbowała uciec, wypalono jej na
kostce arabski symbol, nieco skręcone L pisane wspak. Trafiła do haremu, gdzie przebywało
około dwudziestu dziewcząt. Właśnie tam, w wieku trzynastu lat, nauczyła się dawać
przyjemność mężczyznom na wiele sposobów, które teraz poznałem i ja. Poczułem żal, że moją
rozkosz zawdzięczam jej cierpieniem, ale Nur zapewniła:

–Alanie, nigdy wcześniej nie oddałam się mężczyźnie z własnej woli. Jeśli więc moje

dawne cierpienia mogą dać ci dziś radość, to cieszę się, że tyle wycierpiałam.

Po sześciu miesiącach w haremie została sprzedana frankijskim rycerzom w białych

płaszczach z czerwonymi krzyżami. Wiedziałem, że templariusze trudnili się handlem
niewolnikami w okolicy Morza Śródziemnego – chociaż ponoć nigdy nie brali w niewolę
chrześcijan – ale zasmuciło mnie, że pojawili się w opowieści mojej ukochanej. Jak jednak
mawiał Tuck, niezbadane są wyroki boskie, bo przecież właśnie dzięki Rycerzom Świątyni
Salomona Nur trafiła w me ręce. Templariusze sprzedali ją pewnemu kupcowi z Messyny, który
handlował kadzidłem, jedwabiem i przyprawami. Zamierzał odsprzedać Nur, ale w końcu
zatrzymał ją i kilka innych dziewcząt ku własnej uciesze. Właśnie w jego domu ją znalazłem.
Malbęte włamał się tam ze swymi ludźmi w nocy, kiedy plądrowano miasto. Zabili kupca i aż
zawyli z radości, kiedy ujrzeli jego harem. Nur niemal oszalała z przerażenia, patrząc jak
zbrojni przywiązują dziewczęta do pręgierza i po kolei gwałcą je i torturują…

Tu jej przerwałem, bo nie mogłem dłużej tego słuchać.

–Dlaczego mężczyźni są tacy? – zapytała Nur po chwili smutnym cichym głosem. –

Dajemy im rozkosz, podajemy im jedzenie, sprzątamy ich domy, rodzimy im dzieci.

Dlaczego mężczyźni tak nas traktują?

Nie miałem na to innej odpowiedzi poza tą, że nie wszyscy mężczyźni są tacy sami.

–Wiele wycierpiałaś, ukochana, ale teraz jesteś bezpieczna pod opieką moją i mego

pana Robina. Nie pozwolę, by przytrafiło ci się coś złego.

Przez całą zimę Mały John i ja na zmianę czuwaliśmy przy Robinie i wkrótce zaczęliśmy

pojmować, jak trudno jest kierować czterema setkami zbrojnych. Każdego dnia trzeba było
podejmować dziesiątki decyzji, karać ich, nagradzać, zapewniać im pożywienie -zapasy

background image

przywiezione z Yorkshire już dawno się skończyły. Za srebro od króla Robin kupował ogromne
ilości zboża od kupców z Messyny, a nasi młynarze i piekarze mełli zboże i piekli setki bochnów
chleba dla żołnierzy. Mieliśmy też piwowarów, którzy warzyli piwo – kolejny ważny element
codziennego jadłospisu. Do tego dochodziły porcje sera i mięsa – a w środy i piątki ryb – oraz
owoce, warzywa, suchy groch i fasola. Z tym, na szczęście, radzili sobie Mały John i jego
drużyna krzepkich kwatermistrzów. Mnie pozostawał tylko obowiązek przekazywania
Robinowi wiadomości od naszych ludzi. On podejmował decyzje – rozstrzygał spory między
żołnierzami, postanawiał, czy zwiększyć racje piwa i chleba albo która drużyna ma danej nocy
pełnić straż, a która udać się na polowanie czy zbieranie drewna na opał – ja zaś
przekazywałem je dowódcom oddziałów.

Wciąż nie zbliżyłem się do rozwiązania zagadki niedoszłego zamachowca, ale ataki na mego

pana ustały i wyglądało na to, że taktyka odizolowania go od ludzi przyniosła pożądany skutek.
Kilka razy chodziliśmy na wspólne muzykowanie z królem, niekiedy z udziałem innych
trubadurów, w tym Ambroise'a czy odrażającego Bertrana de Borna, a czasami tylko w trójkę.
Widać było, że Ryszard naprawdę lubi towarzystwo Robina, i myślę, że mnie też polubił.
Pomogłem mu zabłysnąć talentami poetyckimi podczas świątecznej uczty, a z doświadczenia
wiem, że to dobry sposób zyskania przychylności dowolnego człeka – i księcia, i żebraka.

Źle się natomiast działo między królem a jego kuzynem Filipem Augustem, który na wielu

tajnych spotkaniach przekonywał sycylijskiego Tankreda, by nie ufał Ryszardowi. Ryszard był
poirytowany zdradzieckim zachowaniem przyjaciela z młodości, ale rozmówił się z Tankredem
na osobności i hojnymi darami oraz solennymi obietnicami przekonał chwiejnego sycylijskiego
monarchę, że nie chce mu zaszkodzić. Jednak głównym źródłem niechęci króla Filipa było
planowane małżeństwo Ryszarda z Berengarią z Nawarry.

Na początku marca w obozie rozeszły się pogłoski, że król sprowadza piękną

księżniczkę na Sycylię i ma zamiar ją poślubić. Wielu żołnierzy to pochwalało: Ryszard

wybierał się na wojnę w imieniu Chrystusa, więc było rozsądne, aby wziął sobie żonę i być może
począł potomka, nim zacznie narażać życie w walce z Saracenami. Sęk w tym, że od ponad
dwudziestu lat był zaręczony z Alicją, siostrą króla Francji. Alicja gościła na angielskim dworze
od czasów chłopięcych Ryszarda i była – rzec by można – towarem używanym. Uwiódł ją król
Henryk, ojciec Ryszarda, lecz po kilku latach znudził się nią i porzucił. A Ryszard, który
formalnie był jej przyrzeczony, nietaktownie oświadczył, że woli być na wieki przeklęty, niż
poślubić nałożnicę własnego ojca.

Rozumiałem go – nie należy orać tej samej bruzdy co ojciec – ale w przypadku królów

małżeństwo to akt wagi państwowej, a obiekcje Ryszarda utrudniały mu stosunki z Filipem,
który nalegał na szybkie małżeństwo z Alicją. Ryszard jednak trwał w uporze, a kiedy rozeszła
się wieść, że sprowadza na Sycylię inną narzeczoną, piękną księżniczkę z Nawarry, Filip wpadł
we wściekłość.

Jak zwykle dał się udobruchać darem w postaci dziesięciu tysięcy marek w złocie, które

background image

Ryszard posłał mu, gdy ogłoszono publicznie jego zaręczyny z Berengarią. Nasz król miał dość
rozsądku, by nie afiszować się z tym, że jego przyszła żona w towarzystwie matki, królowej
Eleonory Akwitańskiej, jest już w drodze na Sycylię. Natomiast Filip zadeklarował, że pod
koniec marca ruszy do Ziemi Świętej, by nie być świadkiem afrontu dla swej siostry, czyli
wjazdu do Messyny księżniczki Berengarii.

Cztery wielkie statki Filipa wypłynęły z messyńskiego portu ostatniego dnia marca przy

wiwatach żołnierzy Ryszarda, którym król nakazał stawić się na nabrzeżu. Nazajutrz niewielki,
ale bogato wyposażony statek przywiózł księżniczkę Berengarię, królową Eleonorę
Akwitańską, oraz mego starego przyjaciela i niedawnego nauczyciela muzyki Bernarda de
Sezanne'a.

Nie widziałem Bernarda od półtora roku, lecz, o ile ja podrosłem i zmężniałem, o tyle on nie

zmienił się ani na jotę poza tym, że jako uwielbiany trubadur królowej Eleonory mógł się teraz
ubierać strojniej niż w czasach banicji. Był odziany w karmazynowo-zielone spodnie i
karmazynową tunikę wyszywaną złotem, a na głowie miał zamszowy kapelusz, który wyglądał
jak wielki bochen sycylijskiego chleba, z długim powiewającym piórem z boku. Stojąc obok
niego w swej brązowawo-zielonej tunice i zniszczonym w podróży szarym kapturze, czułem się
jak ubogi krewny.

Zaprowadziłem Bernarda do gospody Pod Owieczką, gdzie regularnie spotykaliśmy się z

innymi trubadurami. Dostarczywszy bezpiecznie Berengarię, on i jego pani Eleonora

mieli za dzień czy dwa opuścić Sycylię i wrócić do Anglii. Chciałem porozmawiać z nim przed

wyjazdem, a w gospodzie mogłem liczyć na ogromne ilości przedniego wina i towarzystwo
ceniące muzykę. Mały John dyżurował przy Robinie, więc miałem wolny wieczór. Dotarliśmy
Pod Owieczkę jeszcze przed zachodem słońca i mogliśmy porozmawiać dłuższą chwilę na
osobności.

–Cóż, młody Alanie – rzekł Bernard z uśmiechem – wyglądasz jak zaprawiony w boju

żołnierz. Mam nadzieję, że nie porzuciłeś artystycznego życia.

Zapewniłem, że nie, i pochwaliłem się swymi faworami u króla Ryszarda oraz jego uznaniem

dla mych pieśni.

–A jak ci służy życie pośród przyszłych męczenników? – zapytał.

Odparłem, że niezgorzej, wspomniałem też o nowo nabytych umiejętnościach we władaniu

lancą. Mniej więcej w połowie opowieści o moich sukcesach w ataku na manekina dostrzegłem,
że Bernard się nudzi. Zakończyłem więc przechwałki, zamówiłem więcej wina i zmieniłem
temat.

–A jak sprawy w Anglii? – spytałem.

background image

–Niedobrze, Alanie, nawet bardzo źle – odparł i ciężko westchnął. Minę miał ponurą, ale był

wyraźnie zadowolony, że może się z kimś podzielić złymi wieściami. – Krajowi nie służy
nieobecność Ryszarda. Baronowie umacniają swe zamki, miasta wznoszą grube mury,
Walijczycy sprawiają poważne problemy. Ale największym problemem jest Willie Longchamp,
główny minister króla, który nie potrafi zapanować nawet nad własnym domem, nie mówiąc już
o rządzeniu krajem. Ten wstrętny gbur nie ma za grosz słuchu, ale skoro Ryszard mianował go
głównym ministrem, można się było spodziewać, że zyska jakiś szacunek. Okazało się jednak,
że nie, i książę Jan coraz bardziej podważa jego autorytet.

–Trudno w to uwierzyć – ciągnął – ale brat Ryszarda rządzi się iście po królewsku. Ma

własnego głównego ministra, własny dwór, kanclerza, pieczęcie, a jego ludzie mówią, że to Jan
będzie następnym królem, jeśli Ryszard zginie, choć wszyscy wiedzą, że prawowitym następcą
tronu jest mały książę Artur. Tak, tak, Alanie, gdy króla nie ma w kraju, nie ma komu trzymać
w ryzach ambitnych możnych… – Znowu westchnął, po czym wyrecytował:

Jak ziemia ciemnieje po zachodzie słońca,

Tak królestwo marnieje pod nieobecność króla.

Pociągnął długi łyk wina i otarł usta w karmazynowy rękaw.

–Mam jeszcze gorsze wieści – rzekł, ściszając głos. – Byłem u hrabiny Locksley po

list, który napisała do męża, i zastałem ją w strasznym stanie. Niby nic jej nie dolega, wygląda

pięknie i trzyma się godnie, ale jest bardzo nieszczęśliwa.

Zamilkł i zrozumiałem, że czekał, by przekazać mi te wieści, od chwili kiedy spotkaliśmy się na

nabrzeżu.

–Mów dalej – poprosiłem.

–No cóż, krążą o niej ohydne plotki rozpowszechniane przez tego padalca Murdaca. Plotki

najgorszego rodzaju i, rzecz jasna, nieprawdziwe, ale ona boi się, że dotrą do uszu Robina. –
Ledwo był w stanie ukryć radość, że może się nimi podzielić.

Pochyliłem się i zmarszczyłem czoło.

–Jakie plotki? – spytałem, czując, że narasta we mnie gniew. – Co to za plotki,

Bernardzie? – powtórzyłem głośniej.

–Nie złość się na mnie, Alanie – odparł Bernard – ja jestem bowiem tylko posłańcem.

Nie ja je rozgłaszam i nikomu nie pisnąłem ani słowa. Ale ludzie gadają.

Powstrzymywałem się, by nie wybuchnąć. Bardzo lubiłem Marie-Anne, hrabinę Locksley –

background image

przez jakiś czas wydawało mi się nawet, że jestem w niej zakochany – i nie chciałem, aby
ktokolwiek oczerniał jej imię.

–Co gadają? – zapytałem nieco spokojniej. W końcu Bernard to Bernard, mój gniew go nie

zmieni.

–Nikomu nie wspominaj, że usłyszałeś to ode mnie, ale ludzie mówią… – Zawiesił głos.

–No mówże, Bernardzie – przynaglałem go.

W końcu, po długim lawirowaniu i wykrętach, odpowiedział.

–Ludzie mówią, Alanie, choć jestem pewien, że to wierutna bzdura, że blisko dwa lata

temu hrabina była kochanką Ralpha Murdaca i że syn hrabiny, Hugh, uznany za prawowitego

dziedzica Roberta z Locksley, to w istocie potomek Murdaca.

Wyrzucił z siebie wstrząsające wieści i usiadł wygodniej, czekając na moją reakcję. Mam

nadzieję, że go rozczarowałem – z kamienną twarzą pociągnąłem łyk wina i rzucałem lekkim
tonem:

–Co za absurdalny pomysł. Marie-Anne Locksley kochanką Ralpha Murdaca?

Nonsens. – Spróbowałem nawet zachichotać, lecz zabrzmiało to jak ryk rannego osła.

Na szczęście nie musiałem obmyślać riposty, bo zjawili się Ambroise i kilku innych trubadurów.

Zdążyłem jeszcze syknąć ostro do Bernarda, żeby trzymał gębę na kłódkę – na co, rzecz jasna,
nie było co liczyć – a już po chwili porwał nas wir wina i radości, jaki zawsze nieśli ze sobą
Ambroise i jego towarzysze. Kiedy Bernard z nowo poznanym normańskim

grubaskiem wymieniali się sprośnymi dowcipami i zamawiali kolejne flaszki wina – a trzeba

wiedzieć, że w niespełna kwadrans zostali przyjaciółmi od serca – ja rozmyślałem o mej pięknej
przyjaciółce, ukochanej żonie Robina Marie-Anne, oczernianej plotkami hrabinie Locksley.
Miałem ogromny problem, chociaż przed Bernardem udawałem spokój. Wiedziałem, że plotka,
jakoby syn Robina był w istocie synem Murdaca, jest prawdą. I że ta prawda może zniszczyć
nas wszystkich.

background image

ROZDZIAŁ 12

Teraz, kiedy sam jestem ojcem, rozumiem, dlaczego krew jest taka ważna. Gdy zmarł mój

syn Rob, czułem się, jakby wraz z nim umarła jakaś część mnie. Wychowaliśmy go z żoną w
miłości i pokładaliśmy w nim wszelkie nasze nadzieje. Czy gdyby był synem innego mężczyzny,
kochałbym go tak bardzo i tak mocno przeżywał jego śmierć? Być może. Ale wątpię, czy
czułbym, że w jakiś sposób jego śmierć była też moją.

Wiosną roku pańskiego 1191, kiedy zrozumiałem, że mały Hugh jest synem Murdaca,

pomyślałem przede wszystkim o wstydzie, jaki to przyniesie Robinowi. Nie dość, że Ralph
Murdac zhańbił mu żonę – wielu mężów już za samo to oddaliłoby swoje połowice, nie
zważając, że doszło do gwałtu – to jeszcze ją zapłodnił.

O tym, że Hugh jest synem Murdaca, świadczyły cztery fakty. Po pierwsze, kiedy Robin,

Reuben i ja wyrwaliśmy Marie-Anne z łap Murdaca, miała porwaną i zakrwawioną suknię.
Murdac pojmał ją po śmierci króla Henryka, zanim Ryszard wrócił do Anglii i przejął rządy.
Zapewne liczył, że wykorzysta ją do szantażu i wywarcia nacisku na Robina. Po drugie, kiedy
Robin zabił jej strażników, wziął ją w ramiona i zapytał, czy stała jej się krzywda, nie
odpowiedziała „Nic mi nie jest” albo „Nie stała mi się krzywda”, tylko: „Już wszystko w
porządku”. Jestem pewien, że gdyby Murdac jej nie tknął, powiedziałaby to wyraźnie. Trzeci
fakt świadczący o ojcostwie Murdaca to wygląd małego Hugh. Miał ciemną czuprynę i
jasnobłękitne oczy. Wprawdzie Goody mówiła mi, że wiele dzieci rodzi się z czarnymi włosami,
ale dlaczego to dziecko tak bardzo przypominało akurat Ralpha Murdaca? O ile wiem,
akuszerki twierdzą, że po urodzeniu dziecko jest podobne do ojca, a dopiero potem staje się
coraz bardziej podobne do matki. Czwarty powód to dziwny dystans między małżonkami tuż po
porodzie. Robin zdawał sobie sprawę, że dziecko nie jest jego – a moim świętym obowiązkiem
było zdusić te plotki, i to tak, by mój pan nigdy się nie dowiedział, że znam jego wstydliwą
tajemnicę.

Bernard miał długi język – Robin wyrwałby mu go z ust, gdyby wiedział, że rozpowiada takie

rzeczy – ale plotki o ojcostwie Murdaca na pewno rozejdą się po całej Anglii

i gdy Robin wróci, będzie obiektem drwin. Ludzie uznają go za rogacza, nie zważając na to,

że Marie-Anne została zgwałcona przez potwora. Robin zaś nigdy się nie przyzna, że nie zdołał
ochronić kobiety, którą kocha. Jak to wpłynie na stosunki między małżonkami? I jak będzie się
czuła Marie-Anne, wiedząc, że wszyscy uważają jej syna za bękarta? Ona nigdy się do tego nie
przyzna, ale czy Robin zaakceptuje podrzutka?

Siedziałem w milczeniu, rozważając te kwestie, tymczasem zabawa w gospodzie zaczęła się

rozkręcać. Ambroise i Bernard przerzucali się sprośnymi kupletami i wychylali kolejne kielichy
nierozcieńczonego wina, a jeden z trubadurów ruszył w tany z pewną służką. Wymknąłem się,
by odszukać mego pana.

Był w swojej komnacie w klasztorze i właśnie czytał list od Marie-Anne. Kiedy pod

background image

pretekstem wniesienia kolacji wszedłem do sali, obrzucił mnie tak lodowatym spojrzeniem, że
omal nie straciłem rezonu i się nie wycofałem.

–Twoja kolacja, panie – powiedziałem cicho, a on machnięciem dłoni wskazał mi,

bym postawił tacę na stole.

Oderwałem kawałek pieczonego kuraka i zaniosłem Keelie, która siedziała w koszyku w kącie

komnaty.

–Dobre wieści z Anglii? – zapytałem niby od niechcenia. Kucałem plecami do Robina, a

jednooka suka zlizywała mi z ręki resztki tłuszczu.

–Nie – odparł. Ta pojedyncza sylaba zabrzmiała jak odgłos garści ziemi rzucanej na trumnę.

Odwróciłem się, by spojrzeć na hrabiego Locksley. List położył na stole, obok tacy, i

wpatrywał się w podłogę, jakby był w transie. Przez dłuższą chwilę siedział nieruchomo,
wreszcie podniósł wzrok na mnie i rzekł:

–Wygląda na to, że książę Jan chce być królem. – Próbował się uśmiechnąć, ale jego

szare oczy pozostały zimne.

Chciałem go pocieszyć, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, że to nie jego wina, że

Murdac zniszczył mu życie, ale przepaść między panem i wasalem była zbyt wielka.

–Możesz odejść, Alanie – odezwał się Robin zmęczonym głosem. – Powiedz ludziom,

że za mniej więcej tydzień ruszamy, niech się przygotują. Powiedz też Małemu Johnowi…

zresztą nieważne, sam mu powiem jutro rano. Dobrej nocy.

Kiedy wychodziłem, dostrzegłem kątem oka, że sięga po list i że ręka lekko mu drży.

Opuściliśmy Messynę dziesięć dni później. Siedemnaście tysięcy żołnierzy wielkiej armii

Ryszarda stłoczyło się na dwustu statkach. Mategriffon został rozebrany kawałek po

kawałku, a jego części umieszczono na jednym z wozów. Wierzchowce rycerzy, opasane

bezpiecznie mocnymi linami, przeniesiono za pomocą wielkich dźwigów do statków
towarowych, a Berengaria z Nawarry oraz siostra Ryszarda Joanna zostały umieszczone w
zwinnej kodze ze wszystkimi wygodami, na jakie było stać króla. Towarzyszyła im arabska
służąca, moim zdaniem kobieta przewyższająca urodą wszystkie inne niewiasty. Nur została
dwórką księżniczki dzięki wstawiennictwu Robina i odrobinie srebra wręczonego szambelanowi
Berengarii. Była przeszczęśliwa.

–Alanie – powiedziała, kiedy żegnaliśmy się w porcie – jesteś cudownym mężczyzną i

background image

moim wybawcą. Aby ci wynagrodzić tę uprzejmość, raz jeszcze zrobię to, co tak bardzo

lubisz, z pasami i miodem…

Uciszyłem ją i rozejrzałem się pospiesznie, mając nadzieję, że nikt nas nie usłyszał. Dwa jardy

za mną stał Mały John. Wyglądał na pochłoniętego przenoszeniem koni, więc odetchnąłem z
ulgą. Niestety za szybko. Kiedy tylko Nur znalazła się na pokładzie skifa, podszedł do mnie i
spytał:

–Alanie, powiedz mi, co lubisz robić z pasami i miodem?

Oblałem się rumieńcem.

–Nic takiego, naprawdę – wymamrotałem. – Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. – Twarz mi

płonęła i nie mogłem spojrzeć mu w oczy. – Ona pochodzi z daleka i nie zawsze wie, co mówi.

–Czyżby? W takim razie może ją spytamy?

Nim zdołałem go powstrzymać, przyłożył dłonie do ust i odwrócił się w stronę skifa, który

wiózł mą ukochaną na statek.

–Nur, kochanie! – ryknął tak głośno, żeby go słychać po drugiej stronie cieśniny. –

Powiedz mi, co młody Alan lubi robić w łóżku z miodem i pasami…

Pół tuzina ludzi spojrzało na niego, a ja odwróciłem się jak błyskawica i z całej siły walnąłem

go pięścią w brzuch.

Dziś myślę, że John zgiął się wpół nie dlatego, że cios był tak silny, lecz raczej dlatego, że nie

mógł wytrzymać ze śmiechu. Ale gdy nie przestawałem okładać go pięściami, opanował śmiech
na tyle, by chwycić mnie za kark i pas, unieść w górę i rzucić w brudną wodę.

Kiedy żagiel „Santa Marii” załopotał na wietrze, a załoga na dźwięk kapitańskiego gwizdka

rzuciła się do pajęczyny lin, uświadomiłem sobie, że ze szczerą radością opuszczam Sycylię.
Wprawdzie znalazłem tu miłość i szczęście, ale cicha wrogość pokonanych

Gryfonów robiła się nieznośna – nigdzie nie chodziłem bez broni – a poczucie marnowanego

czasu, kiedy inni chrześcijanie ginęli w Zamorzu, nie poprawiało mi nastroju. Był też problem
zamachowca. Wciąż nie wiedziałem, kto to jest, ale miałem nadzieję, że teraz zostawimy jego
– lub ją – za sobą. Wierzyłem, że zaczyna się wielka przygoda, o jakiej od dawna marzyłem.
Płynęliśmy do Ziemi Świętej i z bożą pomocą wkrótce pokonamy potężną armię Saracenów. Za
kilka miesięcy Jerozolima znów będzie w dobrych chrześcijańskich rękach.

Trzeciego dnia tuż przed zmierzchem, kiedy słońce stało nisko za naszymi plecami i na

atramentowej wodzie widać było cienie w kształcie żagli, z południa nadszedł wielki sztorm.

background image

Statek zaczął wierzgać na wzburzonych falach jak dziki koń, a wiatr napinał liny żagla niemal
do granic możliwości. Z fioletowoczarnych chmur lunął deszcz, którego lodowate bicze smagały
powierzchnię wody. Skulony na dziobie pod kawałkiem nawoskowanego płótna patrzyłem, jak
świat zaciska się wokół mnie. Czułem się jak pod wodospadem. Deszcz dudnił o płótno, a statek
wierzgał pod moim skulonym ciałem. Miałem wrażenie, że oto gniew boży spadł na świat, że
przeżywam kataklizm porównywalny z biblijnym potopem. Spod przemoczonego płótna ledwo
widziałem statek, który płynął pięćdziesiąt jardów dalej. Łucznicy na „Santa Marii” wylewali
wodę hełmami, ale niewiele to dawało, bo na każdą wylaną porcję z nieba lało się dziesięć razy
tyle, a swoje dorzucały jeszcze wysokie fale bezlitośnie bijące o pokład. Wkrótce zostaliśmy
sami w ryczącym wirze wody i wiatru, niesieni z niewiarygodną prędkością przez fale wysokie
jak góry. Żołnierze i żeglarze krzyczeli, prosząc Boga o miłosierdzie, ale ten krzyk było
słychać jedynie w krótkich przerwach między uderzeniami kolejnych fal o kadłub.
Przeżegnałem się i przygotowałem najlepiej, jak mogłem, na śmierć. Zmawiałem kolejne
zdrowaśki, błagając Najwyższego, by w swym nieskończonym miłosierdziu ocalił mą ukochaną
Nur, gdziekolwiek jest w tym morskim piekle, a także nas wszystkich na pokładzie tej żałosnej
drewnianej łupiny, którą nazwano na cześć Świętej Matki Jego ukochanego Syna Jezusa
Chrystusa.

Sztorm szalał przez całą noc. Huragan rzucał statkiem niczym listkiem, a ja straciłem

poczucie czasu. Trzymając się drewnianej belki przemoknięty do nitki i zmarznięty na kość -
moją płócienną osłonę porwał wyjący wiatr – czekałem, kiedy statek się wywróci i ściana wody
pochłonie mnie i mój ból. Ale, Bogu niech będą dzięki, tak się nie stało. O świcie podniosłem
głowę i zobaczyłem, że burza ucichła, a nasz statek sunie naprzód pchany zachodnim wiatrem.
Pruł, rozbijając fale, spryskujące burty mgiełką wody. Straciliśmy tylko jednego marynarza,
który dzielnie próbował przywiązać zerwaną linę, i zmiotła go za burtę gigantyczna fala.
Wspólnie zmówiliśmy dziękczynną modlitwę i zrozumiałem, że głęboko się myliłem, wątpiąc
choćby przez chwilę w bożą łaskę. Powinienem był wiedzieć, że Pan nas

ocali – wszak płynęliśmy czynić Jego dzieło, ocalić kolebkę chrześcijaństwa. Przepłukaliśmy

usta słodką wodą, zdjęliśmy przemoczone ubrania i zaczęliśmy rozglądać się za innymi statkami
z naszej floty.

O dziwo, kiedy się przejaśniło i morze uspokoiło się jeszcze bardziej, zobaczyłem, że wiele

innych statków wciąż płynie, choć żaden nie był blisko nas. Rozrzuceni byliśmy po powierzchni
morza aż po horyzont, ale nadal dzielnie płynęliśmy. Naprawdę czuło się w tym rękę boską,
która uchroniła nas przed diabelską furią. Najcudowniejsze było wszak to, że za sterburtą, nie
dalej niż dwa tuziny mil, widać było niską szarozieloną sylwetkę Krety.

Zacumowaliśmy na dwa dni w starym porcie Iraklion na Krecie, by uzupełnić zapasy i zebrać z

powrotem flotę. Choć spaliśmy na statkach, mieliśmy sporo czasu, by zejść na ląd po świeży
prowiant i wodę. Wynająłem miejscowego skifa i złożyłem wizytę Robinowi, Małemu Johnowi i
Reubenowi na pokładzie ich statku „Duch Święty”. Dowiedziałem się, że większość żołnierzy
ma się dobrze i podczas sztormu straciliśmy ich nie więcej niż tuzin, w tym nikogo, kogo dobrze
znałem. Jeden z naszych ludzi, stateczny mieszkaniec Yorkshire, oszalał podczas burzy i

background image

najpierw próbował zaatakować kapitana statku, a w końcu rzucił się do morza. Większość
naszych statków przetrwała sztorm i teraz spokojnie unosiły się na wodach portu w Iraklionie.
Mimo tych wieści przepełniał mnie niepokój, gdyż wśród około dwudziestu statków, które
zaginęły podczas burzy, była królewska koga wioząca księżniczkę Berengarię, królową Joannę
i moją ukochaną Nur.

Rankiem trzeciego dnia, kiedy było już jasne, że żaden statek nie dołączy do nas na Krecie,

ruszyliśmy w stronę Rodos. Tam mieliśmy nadzieję zdobyć wiadomości o zaginionych
jednostkach, bo wyspa leży na głównym szlaku morskim. Nękały mnie wyrzuty sumienia i
zacząłem się zastanawiać, czy Bóg nie chciał mnie ukarać za to, że pokochałem dwie kobiety
wyznania niechrześcijańskiego – żydówkę i muzułmankę. Wydawało mi się, że cierpię na jakąś
morską gorączkę – wszak ledwo znałem Ruth i stwierdzenie, żem ją kochał, było kłamstwem.
Ale poczucie winy z powodu Nur było prawdziwe aż do bólu. Przypominałem sobie każdą
chwilę, kiedyśmy się kochali, i torturowałem sam siebie tymi cudownymi wspomnieniami. Czemu
byłem tak głupi, aby posłać ją na służbę do księżniczki? Powinienem był trzymać ją przy sobie,
by móc ją chronić, tak jak jej obiecałem. Oczywiście był to nonsens i dobrze o tym wiedziałem
– jak mógłbym ochronić Nur przed gniewem samego Boga? Ale ta świadomość nie koiła mego
bólu.

Na Rodos spędziliśmy dziesięć dni, ponieważ król zapadł na tajemniczą chorobę z gorączką i

wymiotami. Dziś niewiele pamiętam z tamtego okresu, bo byłem całkowicie

pochłonięty obawami o Nur. Reuben zdołał nawiązać kontakt ze swymi przyjaciółmi z Ziemi

Świętej – choć nie miałem pojęcia jak – i dowiedział się, że król Filip stoi już pod murami Akki
wraz z kontyngentami Niemców i Włochów, którzy przebywali tam od kilku miesięcy, i
przygotowuje się do ataku na tę starożytną twierdzę. Okrutnym żartem wydawało się to, że
oblegająca miasto chrześcijańska armia była oblężona przez wojska Saladyna – w twierdzy
Akka trzymał się muzułmański garnizon, wokół niego stali chrześcijanie, a wokół nich z kolei
muzułmanie. Nie wróżyło to najlepiej naszym towarzyszom pielgrzymom.

W końcu doszły nas wieści i o zaginionych statkach, niestety, głównie złe. Kilka poszło na dno

podczas sztormu i wielu ludzi utonęło. Ale kilku statkom udało się umknąć burzy. Koga
księżniczki, wioząca także moją ukochaną, zdołała dotrzeć do Limassol na Cyprze. Serce aż mi
podskoczyło z radości – Nur żyje!

Cypr był bogatą wyspą, słynącą z drzew owocowych, oliwnych, winorośli i zbóż, ale rządził nim

tyran imieniem Izaak Komnen, potomek rodu władającego Bizancjum, który kilka lat wcześniej
zajął wyspę z pomocą greckich i armeńskich najemników i ogłosił się cesarzem. Król Ryszard
wpadł we wściekłość na wieść, że ów tyran uwięził część naszych ludzi, którzy zeszli ze
statków na ląd. Królewskiej kogi dzięki Bogu nie tknął – stała na kotwicy w małej zatoczce na
zachód od Limassol. Uwięzionych żołnierzy źle traktowano, choć byli przecież świętymi
pielgrzymami. Ludzie cesarza przechwycili też Wielką Pieczęć Anglii wiezioną przez sir
Rogera Malchiela, jednego z najbardziej zaufanych rycerzy Ryszarda, który utonął, kiedy jego
statek rozbił się na skałach. Komnen zaprosił niewiasty z królewskiego rodu, by zeszły na

background image

brzeg, ale te, wiedząc o losie pielgrzymów uwięzionych dla okupu, odmówiły. Koga miała
eskortę dwóch innych statków z kusznikami i garstką zbrojnych. Kiedy cesarz próbował
wedrzeć się na pokład, jego ludzi powitał grad strzał i musieli się wycofać. Berengaria zyskała
ogromną popularność wśród żołnierzy i byli gotowi oddać życie, broniąc jej przed tyranem z
Cypru. Powstał więc pat – statki były zbyt zniszczone, by wypłynąć z zatoki na otwarte morze,
a cesarz nie mógł zmusić kobiet do zejścia z pokładu. Kiedy królewska koga poprosiła o
pozwolenie na wysłanie ludzi na ląd po słodką wodę i prowiant, Komnen zdecydowanie odmówił.

To był poważny błąd z jego strony. Król Ryszard nie zwykł bowiem tolerować zniewag wobec

swej siostry czy przyszłej królowej, toteż niewiele się zastanawiając, postanowił, że weźmiemy
Cypr siłą.

–Oszalał – stwierdził Szkarłatny Will, kiedy siedzieliśmy nad misą zupy rybnej w portowej

gospodzie na Rodos. Był post i całej armii nie wolno było jeść mięsiwa. – Powinniśmy płynąć do
Akki na pomoc królowi Filipowi. Musimy pomóc mu zająć miasto,

pobić Saladyna, a potem jechać do Jerozolimy. Nie możemy zbaczać z kursu i podbijać całej

wyspy tylko dlatego, że jej władca nas obraził. Ryszard powinien popłynąć na Cypr po
niewiasty, sprowadzić je tutaj, a potem ruszyć tam, gdzie wiedzie nas Bóg – do Ziemi Świętej.
Rozumiałem jego wzburzenie. Ja też nie mogłem się doczekać, kiedy dotrzemy do celu. Ale
wiedziałem też, że Ryszard nie zamierzał zajmować Cypru tylko po to, by pomścić zniewagę.

–Robin mówi, że ta wyspa to klucz do odzyskania Ziemi Świętej – odparłem,

nabierając na łyżkę gęstej zupy. Cieszyło mnie, że jest smaczna, zwłaszcza że to ja płaciłem.

Will miał jeszcze mniej pieniędzy niż zazwyczaj, odkąd zdegradowano go do stopnia

szeregowca o niższym żołdzie. Nie wiedział też, że wkrótce będzie musiał jeszcze bardziej

zacisnąć pasa. Robin wydał już wszystkie pieniądze otrzymane od króla Ryszarda i znów się

zadłużył. Nikt z naszych oddziałów w najbliższej przyszłości nie zobaczy żołdu, więc nie

żałowałem Willowi miski zupy – ja wszak wciąż miałem w sakiewce większość złota, które

podarował mi Ryszard.

–Pomijam bogactwo tej wyspy – ciągnąłem – i fakt, że Izaak nie ma prawowitego tytułu do

rządzenia nią. Jeśli bowiem zajmiemy i utrzymamy Cypr, tym samym zdobędziemy bazę, z
której będziemy mogli zaatakować dowolny punkt w Zamorzu. Gdybyśmy stracili Akkę, która
jest naszym ostatnim przyczółkiem w Lewancie, będziemy mogli wrócić na Cypr i się
przegrupować. Robin uważa, że Ryszard od początku planował zajęcie tej wyspy, i brak
szacunku okazany jego niewiastom dał mu świetny pretekst do inwazji.

background image

–Ale to może potrwać całe miesiące – protestował Will. – Jeśli lokalni możnowładcy poprą

cesarza, czeka nas długa, ciężka i kosztowna walka.

–To prawda, ale Reuben mówi, że cypryjscy możni nie lubią Komnena. Przy

odrobinie szczęścia Ryszard może zająć wyspę po jednej czy dwóch bitwach. Jeśli udowodni,

że potrafi wygrywać, miejscowi możnowładcy szybko przejdą na naszą stronę.

Will nie wyglądał na przekonanego, ale ja uważałem, że dobrze będzie spotkać się z

człowiekiem, który odmówił mojej Nur słodkiej wody i jedzenia, skazując ją na pragnienie i
głód. Dokończyliśmy zupę w milczeniu.

Cypr leżał przed nami jak naga nierządnica – obfity i kuszący – ale jego zdobycie mogło nas

drogo kosztować. U stóp pięknych bielonych domów w Limassol, skupionych wokół wielkiego
kościoła, ciągnęła się piaszczysta plaża otoczona drzewami. Była gładziuteńka – idealne
miejsce, by dobić do brzegu płaskodennymi łodziami. Za miastem

widać było bujne gaje pomarańczowe i cytrynowe, a za nimi ogromne pola drzew oliwnych,

pnące się aż do zboczy niskich zielonkawo-fioletowych wzgórz.

Poprzedniego wieczoru zabraliśmy z królewskiej kogi niewiasty. Kiedy się już odświeżyły i

umyły, Ryszard zaprosił je na ucztę i wtedy publicznie przysiągł, że pomści ich zniewagę bez
względu na cenę. Nie słyszałem jego mowy, leżałem bowiem w namiętnym uścisku z moją
ukochaną Nur w ciemnym kącie wielkiego królewskiego statku, obsypując pocałunkami jej
piękną twarz.

–Wiedziałam… że przyjdziesz… po mnie – powiedziała łamaną francuszczyzną.

Zrobiło mi się ciepło na sercu. Uniosłem ją w ramionach, pocałowałem w usta i przysiągłem,

że od teraz zawsze będę jej strzegł od złego. A potem zaczęliśmy się kochać. W ciągu

następnej półgodziny ani razu nie pomyślałem o identycznej obietnicy, którą kiedyś złożyłem

Ruth.

Nasyciwszy pożądanie, leżeliśmy objęci na wpół śpiąc, aż z ramion Nur wyrwało mnie

nadejście Williama, który dysząc z podniecenia, powiedział, że właśnie powrócił poseł wysłany
do cesarza. Ubrałem się pospiesznie, przygładziłem włosy i ruszyłem na górny pokład ciekaw
wieści.

Dotarłem tam w samą porę, by usłyszeć słowa posłańca:

–…a zatem, panie, kiedy przekazałem mu twe żądanie restytucji, spojrzał na mnie jak na

robaka, który wypełzł spod kamienia, rzekł: „Tproupt, sir” i oddalił mnie.

background image

–Co rzekł? – dopytywał się król. Już całkiem wyzdrowiał i wyraźnie buzowała w nim energia.

–„Tproupt”, sądzę, że powiedział „Tproupt, sir” – powtórzył poseł.

Wszyscy rycerze zaczęli wymawiać to słowo i brzmieli niczym chór gołębi: „Tproupt!”,

„Tproupt!”, „Tproupt!”

–A co to znaczy? – pytał dalej król. – Zresztą nieważne. To pewnie jakaś gryfońska

obelga. Tproupt! Zaiste niezwykłe. A więc stało się, formalności mamy za sobą, czas się

zabawić. Panowie…

I zaczął wydawać swoim ludziom rozkazy związane z atakiem na twierdzę Cypr.

W długiej łodzi nie było jak oddychać. I nic dziwnego, skoro tłoczyło się w niej szesnastu

wojowników w pełnej zbroi, a mogła pomieścić nie więcej niż dziesięciu. Robin, Mały John i sir
James siedzieli z przodu, przed masztem, a Szkarłatny Will i ja pod szarym żaglem wraz z
tuzinem jeźdźców bez koni. Na rufie siedział siwy żeglarz, który prowadził łódź, trzymając
rękę na sterze.

Do pierwszego ataku król wyznaczył tylko część swoich ludzi – zaledwie trzystu –

uznał bowiem, że tylu wystarczy. Każdy dowódca miał zabrać swoich najlepszych żołnierzy,

resztę zaś zostawić na pokładach statków. Nasza szesnastka była śmietanką armii Robina, więc
na myśl, że znalazłem się w tym gronie, rozpierała mnie duma. Do ataku zmobilizowano
wszystkie skify, łodzie wiosłowe i każdą łupinę, bo tylko z łodzi o niewielkim zanurzeniu można
lądować na plaży. W kilku pierwszych popłynęli rycerze i zbrojni, w następnych setka
łuczników Robina, a w dwóch ostatnich cierpiący na chorobę morską kusznicy z Akwitanii.

Burty naszej łodzi niebezpiecznie zbliżały się do linii wody i gdyby zanurzyły się odrobinę

bardziej, wszyscy utonęlibyśmy pociągnięci na dno ciężarem naszych zbroi i oręża. Ale o dziwo,
nie czułem strachu. Obecność króla dwie łodzie dalej wlała nierozsądną odwagę w me serce.
Ryszard miał tę cudowną właściwość, że pod jego komendą wydawało się nam, że wszystko jest
możliwe. Trzystu mężczyzn atakowało całą wyspę – i to bardzo dobrze umocnioną.

Na plaży w Limassol wzniesiono potężną barykadę, by uniemożliwić nam lądowanie.

Zbudowano ją ze wszystkiego, co było akurat pod ręką: wielkich kamieni, zagród dla owiec,
dziurawych łodzi, starych desek i suchych drzew. Widziałem też ogromne stągwie na oliwę oraz
stoły, krzesła, stołki, drzwi, a nawet ołtarz z kościoła. Wszystko to ustawiono wzdłuż plaży,
blokując nam dostęp do lądu. Za barykadą stało blisko dwa tysiące mężczyzn -greckich rycerzy
w wypolerowanych okrągłych hełmach, smagłolicych armeńskich najemników, mieszczan z
Limassol uzbrojonych w piki i kusze, cypryjskich chłopów ściągniętych z pól, dzierżących
prowizoryczne włócznie i pordzewiałe miecze po dziadkach. Mieli ogromną przewagę –
barykadę, liczebność oraz to, że walczyli o ojczyznę. My atakowaliśmy z morza garstką ludzi,

background image

byliśmy zmęczeni podróżą, z dala od domu, w ciężkich ubraniach nasiąkniętych morską wodą.
Mimo to, kiedy zobaczyłem promienną twarz króla Ryszarda, który schylił się gotów zeskoczyć
na brzeg z pierwszej łodzi, w głębi duszy wiedziałem już, że odniesiemy zwycięstwo.

Sto jardów przed plażą Robin odwrócił się, wykrzyknął rozkaz i z łodzi za nami posypały się

strzały walijskich łuczników. Wystrzelone z wielkich cisowych łuków, poleciały wysoko w
błękitne niebo i spadły na barykadę jak gniew Najwyższego. Były niczym zabójczy grad –
stalowe groty przebijały kolczugi rycerzy równie łatwo jak tuniki chłopów, wbijały się głęboko
w piersi, barki i plecy obrońców, raniąc ich niemiłosiernie. Skulili się za barykadą pod tym
ostrzałem, a ci, którzy mieli tarcze, unieśli je nad głowy. Ci bez tarcz przeżywali koszmar, bo
strzały wbijały się w ich bezbronne ciała. Ranni schodzili z barykady, brocząc krwią, czasami z
niejednej rany, i depcząc zabitych. Linia obrońców wiła się i przesuwała pod gradem naszych
strzał. Wkrótce spadła na nich druga fala. Strzały klekotały, uderzając w

drewniane nogi stołów, wbijały się w nieopatrznie uniesione ku górze twarze, a nawet

przebijały co pośledniejsze hełmy, powalając całe tuziny obrońców. Potem były jeszcze trzecia
i czwarta fale. Jęki i krzyki rannych Greków niosły się echem w słonym powietrzu, ale
słyszałem też Małego Johna. Ściskając wielki topór, wył potężnym głosem, od którego ciarki
przechodziły mi po plecach.

Strzały nadal zbierały ponure żniwo, przerzedzając linię wroga. Do Walijczyków w łodziach

za nami dołączyli akwitańscy kusznicy i chmura śmiercionośnych pocisków przesłoniła niebo.
Zakrwawione ciała leżały wzdłuż całej barykady, a z obu jej krańców zaczęli uciekać chłopi.
Pędzili plażą w stronę pól, nie zważając na krzyki dowódców, którzy próbowali ich zatrzymać.
Jednak pośrodku wciąż trzymała się grupa greckich rycerzy skupionych wokół cesarza i jego
złotego proporca.

Łódź Ryszarda pierwsza dobiła do brzegu i zaszorowała po piasku. Z okrzykiem „W imię

Boga i Świętej Dziewicy!” król zeskoczył na ląd, zachwiał się lekko, po czym stanął
wyprostowany. Kiedy mierzył wzrokiem linię wroga jakieś dwieście kroków przed sobą, jego
hełm otoczony złotą koroną zalśnił w południowym słońcu. Strzała z kuszy świsnęła mu tuż koło
twarzy, a on tylko przesunął tarczę z własnym herbem – czerwonymi lwami prężącymi się
dumnie na białym tle – wzniósł miecz i nie obejrzawszy się nawet, czy inni podążą za nim,
zaczął biec przez plażę prosto na największe skupisk obrońców.

Nie mogłem patrzeć, jak najszlachetniejszy z rycerzy atakuje wroga, bo nasza łódź

zatrzymała się i musiałem uważać, by nie stracić równowagi. Robin zeskoczył na piasek i
natychmiast pobiegł pod górę wesprzeć króla, a ja ruszyłem za nim pośród świszczących strzał.
Tuż za mną pędzili sir James de Brus i Mały John. W kilka chwil dopadliśmy barykady, na
prawo od króla Ryszarda i doborowych rycerzy z jego dworu, wymieniającymi ciosy z greckimi
obrońcami. Robin krzyknął do Małego Johna coś, czego nie dosłyszałem. Blond olbrzym opuścił
topór i pod osłoną mieczy i tarcz sir Jamesa i Robina zaczął ciągnąć za nogi wielki stół
wciśnięty pośrodku barykady. Chwycił grubą okrągłą nogę, przykucnął i szarpnął. Rozległo się
głośne zgrzytnięcie i stół przesunął się o kilka cali. Greccy rycerze walczący z Robinem i sir

background image

Jamesem cofnęli się zaskoczeni, kiedy cała barykada zaczęła drżeć. Przed Małym Johnem
pojawił się niczym zły demon jakiś kusznik. Przyłożył broń do ramienia, wymierzył – z takiej
odległości nie mógł chybić – i nagle znieruchomiał. Głowa odskoczyła mu do tyłu, z oka
wystrzelił jard angielskiego jesionu – i kusznik spadł z barykady. Nasi łucznicy zeszli na ląd.
Zamachnąłem się na jakiegoś brodacza, który wystawił głowę zza blokady, i zmusiłem go, by
zanurkował. Ktoś pchnął we mnie włócznią przez dziurę w barykadzie i tym razem ja musiałem
zrobić szybki unik.

Po mojej lewej Mały John nadal ciągnął za nogę od stołu, kołysząc się to w przód, to w tył.

Szarpnął mocno po raz ostatni, tak że mięśnie jego potężnych ramion omal nie przebiły skóry,
ale nagle cały stół wyskoczył z barykady niczym cielak z krowy. W ten sposób powstała luka w
linii obrony wroga. John stracił równowagę i upadł na piasek, ale dziesiątki ochoczych dłoni
zaczęły rozbierać barykadę, odrzucając krzesła, deski i kamienie. Po kilku chwilach powstała
wielka dziura, przez którą nasz waleczny król wbiegł bez chwili wahania, nie zważając na
własne bezpieczeństwo. Robin, sir James, ja i tuzin innych rycerzy ruszyliśmy za nim między
szeregi obrońców.

W prawym ręku dzierżyłem miecz, a w lewym sztylet. Moją głowę chronił dopasowany

stalowy hełm, a ciało, od nadgarstków po kolana, kolczuga z drobnych kółek. Pragnąłem nieść
śmierć Cypryjczykom, którzy obrazili moją Nur. Jakiś rycerz zamachnął się na mnie mieczem.
Uchyliłem się i wtedy natarł na mnie swą tarczą. Ja jednak spodziewałem się tego ruchu, więc
przetoczyłem się po tarczy na lewą stronę, z dala od jego miecza, i własnym ostrzem ciąłem go
po tylnej stronie ud. Cios powalił go na kolana. Odrzuciłem miecz, ściągnąłem rycerzowi hełm,
by obnażyć kark, i szybko jak błyskawica podciąłem mu gardło sztyletem. Krew buchnęła
gorącym strumieniem, a ja puściłem wijące się ciało i ukląkłem, żeby podnieść miecz. W ten
sposób ocaliłem własne życie, kolejny cios miecza przeciął powietrze tuż nad mą głową, aż
poczułem jego powiew we włosach. Odwróciłem się i pchnąłem napastnika własnym mieczem,
trafiając go prosto w krocze samym czubkiem ostrza. Zachwiał się i złapał rękoma za
przyrodzenie, a spomiędzy palców sączyła mu się krew. Zobaczyłem po lewej króla Ryszarda
bijącego się z masą rycerzy w bogatych zbrojach. Obok walczył Robin, siekąc i dźgając jak
szaleniec, a Mały John jednym ciosem topora zdjął z konia rycerza, tak że trysnęła krew.

Zaatakował mnie zbrojny, przyzwoity fechmistrz, muszę przyznać. Wymieniliśmy trzy ciosy, a

między kolejnymi uderzeniami krążyliśmy wokół siebie. Rycerz zerkał to w lewo, to w prawo i
widział, że jego towarzysze uciekają, a przez lukę w wielkiej barykadzie wlewa się coraz
więcej naszych zbrojnych, w tym walijscy łucznicy, którzy zamienili łuki na krótkie miecze i
topory. Ja też nie skupiałem się w pełni na przeciwniku, bo również byłem zdumiony, jak
szybko wróg opuszcza pole bitwy. I omal nie przypłaciłem życiem tego braku uwagi. Rycerz
znienacka podszedł bliżej i zamachnął się mieczem. Gdyby mnie dosięgnął, rozpłatałby mi
czaszkę, ale w ostatniej chwili zablokowałem cios. Ledwo zdołałem go powstrzymać, taki był
silny. Nagle głowa rycerza spadła z barków, a kwadratowy stalowy hełm z krwawiącym
kawałkiem karku potoczył się po ziemi. Stał jeszcze chwilę, po czym nogi się pod nim ugięły i
bezgłowy korpus osunął się na ziemię. Zobaczyłem sir Jamesa de

background image

Brusa z zakrwawionym mieczem trzymanym oburącz nad lewym ramieniem, w klasycznej

postawie wojownika.

–Wszystko w porządku, Alanie? – zapytał, przyglądając mi się ze zdziwieniem. – To do ciebie

niepodobne tak się guzdrać z jednym tylko człekiem.

–Byłem roztargniony, Jamesie – odparłem. – Patrz tam. – Wskazałem sztyletem skraj plaży.

Samozwańczy cesarz Cypru pędził co koń wyskoczy w stronę linii drzew. Za nim jechała grupa

dobrze uzbrojonych rycerzy, z których najwyraźniej żaden nie odniósł rany. Pośrodku grupy
powiewał na łagodnej bryzie złoty cesarski proporzec.

Miałem nadzieję na chwilę wytchnienia po walce. Choćby godzinę, żeby opatrzyć rany, wypić

łyk wody i zjeść kęs chleba. Ale król spieszył się chyba jeszcze bardziej niż przed bitwą. Kiedy
Robin podszedł do niego na zakrwawionej plaży, położył mu rękę na ramieniu i rzekł:

–Nie ma ani chwili do stracenia. Muszę mieć konie. Robercie, sprowadź konie dla

moich rycerzy. Skądkolwiek. I jak najszybciej.

Robin zwrócił się do mnie.

–Słyszałeś rozkaz króla, Alanie. Weź drużynę i jedźcie do miasta. Macie rekwirować każdego

konia, który wpadnie wam w ręce. Szybko!

–Rekwirować? – zdziwiłem się. Wiedziałem, co znaczy to słowo, ale chciałem mieć jasność,

czego Robin ode mnie oczekuje. Nie chciałem ryzykować stryczka za złodziejstwo.

–Na litość boską, Alanie, to oznacza, że masz kraść, zabierać, konfiskować. Idźże i sprowadź

królowi konie, ile się da i jak się da. Masz moje pozwolenie. Siodła też przywieź, jeśli jakieś
znajdziesz. Nie możemy pozwolić, by cesarz uciekł.

Zebrałem tuzin łuczników, którzy przeszukiwali poległych i podrzynali gardła rannym wrogom.

Posłusznie, acz niechętnie ruszyli za mną zakurzoną drogą prowadzącą do Limassol.

Miasto było niemal opuszczone. Najwyraźniej mieszkańcy, widząc, co się święci, uciekli, by

ratować życie. Nie brakowało okazji do plądrowania, ale zapowiedziałem moim ludziom, że
osobiście dopilnuję, by każdy, kto ukradnie coś bez mojego pozwolenia, został wybatożony do
krwi. I nie żartowałem.

Limassol było pięknym miastem o szerokich ulicach i słonecznych placach. Przed bielonymi

domami z niebieskimi okiennicami znajdowały się wyłożone kamieniem dziedzińce otoczone
drabinkami, na których rosły pnącza, dając w lecie cień. Za jednym z

takich domostw, większym niż inne i bogatszym, znaleźliśmy zagrodę dla koni. Było w niej

background image

tuzin wierzchowców i pięć całkiem porządnych siodeł. Za moim przyzwoleniem żołnierze
poczęstowali się jedzeniem, które znaleźli w kuchni, zakazałem im natomiast pić wino z
napoczętej już beczki, którą znaleźliśmy w spiżarni.

Wsiadłszy na „zarekwirowane” konie, objechaliśmy miasto w poszukiwaniu innych

wierzchowców. Wczesnym wieczorem mieliśmy ich już ponad dwa tuziny, różnej jakości, w tym
konie pociągowe, kilka mułów i jedną starą mulicę, która sprawiała wrażenie, jakby była
gotowa na litościwą śmierć. Całe to stado powiedliśmy w stronę plaży.

Pole bitwy mocno się zmieniło od południowej walki. Barykada została rozebrana, a w zatoce

aż roiło się od statków, które podpłynęły na tyle, na ile pozwalało im zanurzenie. Skify i długie
łodzie krążyły między statkami a brzegiem, przewożąc na plażę prowiant, broń i nasze
wierzchowce. Zwierzęta były wyczerpane po długiej morskiej podróży i przerażone jej
ostatnim etapem, kiedy wioślarze przewozili je pojedynczo w chyboczących się łodziach. Na
brzegu dostały karmę i wodę, dzięki czemu trochę się uspokoiły i odzyskały równowagę.

Zarekwirowane stado przekazałem koniuszym króla Ryszarda, a oni dołączyli je do grupy

wierzchowców, które sprowadzono z okolicznych wiosek. Niektóre wierzchowce musiały
należeć do bogatych rycerzy, ale ich właściciele albo zginęli, albo zostali pojmani w bitwie.

Pozwoliłem moim łucznikom się rozejść i poszedłem do Robina po kolejne rozkazy. Był na

naradzie u króla.

Akurat przemawiał sir Robert z Thornham, królewski admirał. Stanąłem za Robinem, na

skraju grupy, i patrzyłem na przepiękny zachód słońca.

–Nasi zwiadowcy – rzekł sir Robert – donoszą, że cesarz i jego rycerze znajdują się nie

więcej niż pięć mil od nas i przygotowują się do noclegu. – Odchrząknął i mówił dalej: – Ale jest
ich o wiele więcej, niż sądziliśmy. Do cesarza dołączyli rycerze z północy wyspy, którzy nie
zdążyli na bitwę.

–Ilu? – spytał krótko Ryszard.

–Zwiadowcy mówią – sir Robert przełknął ślinę – że jest ich tam ponad trzy tysiące, łącznie ze

służbą obozową i pachołkami. A w drodze są ponoć kolejni. Gdybyśmy zebrali wszystkich
naszych ludzi, będzie nas więcej, ale to potrwałoby co najmniej do końca tygodnia.

–Zaatakuję ich jeszcze dziś, ze wszystkimi rycerzami, którzy znajdą konia i siodło i będą mieli

odwagę jechać ze mną. Nie zamierzam czekać do końca tygodnia, bo cesarz się wymknie i
ukryje gdzieś w górach. A wtedy miesiącami będziemy zajmować tę wyspę. Nie.

Muszę uderzyć na niego teraz.

–Ależ panie, to szaleństwo – odezwał się wysoki urzędnik, tchórzliwy człowieczek imieniem

Hugo, którego ledwo znałem, lecz nie znosiłem z całego serca. – Ich jest ponad trzy tysiące, a

background image

my mamy niespełna pięćdziesiąt koni… – Wskazał w stronę zagrody, gdzie stały nasze
wymęczone chorobą morską wierzchowce i ze dwa tuziny zarekwirowanych zwierząt.

–Jesteś urzędnikiem – rzucił Ryszard lodowatym tonem – więc trzymaj się swoich papierów i

ksiąg, a walkę i rycerskość pozostaw nam.

Stłumiłem uśmiech, widząc, jak król zgasił żałosnego Hugona. Ale czekało nas poważne

wyzwanie. Ryszard zamierzał zaatakować trzytysięczną armię z garstką ludzi na kiepskich
koniach. Na każdego z naszych rycerzy przypadało aż sześćdziesięciu wrogów. Może urzędnik
miał jednak rację, może król rzeczywiście oszalał!

background image

ROZDZIAŁ 13

Naliczyłem pięćdziesięciu dwóch rycerzy, którzy stanęli na plaży i utworzyli bitewny szyk.

Wszystko odbyło się w zupełnej ciszy, bo czekające nas zadanie było wyjątkowo trudne.
Metalowe sprzączki siodeł wyciszyliśmy płótnem, by nie szczękały w czasie jazdy i nie
ostrzegły zawczasu ludzi cesarza. Rycerze zachowywali powagę, jak przystało ludziom
stojącym w obliczu śmierci. Księża krążyli między jeźdźcami, błogosławiąc broń i szepcząc
modlitwy. Kilku szczęśliwców, w tym król i hrabia Locksley, dostało konie pojmanych
gryfońskich rycerzy. Pozostali dosiedli zarekwirowanych wierzchowców, wśród których były
konie pociągowe i muły, oraz koni przywiezionych ze statków. Ja siedziałem na grzbiecie
Ducha, który zaskakująco szybko doszedł do siebie po trudach podróży na otwartym morzu, a
teraz cieszył się, że stoi czterema kopytami na twardym lądzie. Dostrzegłem sir Ryszarda
Malbęte'a na chudym dwulatku, który wyglądał, jakby miał się załamać pod jego ciężarem.
Bestia, napotkawszy mój wzrok, odpowiedział mi beznamiętnym lisim spojrzeniem i przejechał
palcem w rękawicy po czerwonej szramie na policzku. Uśmiechnąłem się do niego drwiąco,
szczerząc zęby.

Na sygnał króla ruszyliśmy w dwuszeregu, a przodem i po bokach wysłaliśmy zwiadowców.

Jadąc przez gaje pomarańczowe, staraliśmy się trzymać szyk i jak najmniej hałasować.
Wdychaliśmy zapach kwiecia w nieruchomym powietrzu. Majowa noc była ciepła, a żółty
półksiężyc dawał dość światła, byśmy widzieli towarzyszy przed sobą i obok. Przyznaję, że w
moim żołądku zalągł się lodowaty wąż strachu, wiedziałem jednak, iż mój król poprowadzi nas
do zwycięstwa, tak jak zrobił to tego ranka.

Po mniej więcej godzinie nasza kolumna zatrzymała się na otwartej przestrzeni za niskim

wzgórzem. Rycerze z włóczniami – czyli blisko połowa naszej skromnej armii -utworzyli szereg
z przodu, a ci bez włóczni, w tym ja – miałem jak zwykle miecz, sztylet i maczugę – stanęli za
nimi. Przedni szereg miał poprowadzić ataki siłą rozpędu i rozbić wszelkie oddziały, jakie staną
im na drodze. Druga fala miała atakować rozbite linie wroga mieczami i maczugami. Taki
przynajmniej był plan.

Król jechał między dwiema liniami, mówiąc cichym, ale stanowczym głosem.

–Walczyliście już dziś z wielką odwagą i poznaliście słodki smak zwycięstwa – rzekł.

–Teraz proszę was, byście ponownie wykazali swe męstwo. Ich jest wielu, nas ledwie

garstka, ale już raz pokonaliśmy ich i dokonamy tego znowu. Teraz śpią, otuleni ciepłymi

kocami, sądząc, że jesteśmy daleko, ale pokażemy im, jak potrafi walczyć nasza armia. Tak,

jest ich wielu, a nas zaledwie garstka, ale pomyślcie, jaka chwała nas czeka, kiedy odniesiemy

zwycięstwo.

background image

Zawrócił konia i, mijając mnie, uśmiechnął się, a w jego oczach błysnęła księżycowa poświata.

–Bóg jest z nami, nasza sprawa jest słuszna – mówił dalej ledwie słyszalnym głosem.

Widziałem, jak rycerze pochylają się w siodłach i nadstawiają uszu. – A teraz słuchajcie

uważnie: jedziemy po cesarza, by wziąć go do niewoli, nic innego się nie liczy. Wznoście

okrzyki wojenne, wzywajcie Boga i pędźcie na złoty proporzec. Kiedy go przejmiemy, walka

będzie wygrana, a wróg zniknie tak szybko, jak śnieg wiosną. Bóg z wami – zakończył i

wrócił na swoje miejsce pośrodku pierwszego szeregu.

–Naprzód! – rozległo się w nocnej ciszy. – Za Boga i króla Ryszarda!

Rozpoznałem głos Robina, którego bitewny okrzyk było słychać co najmniej na pół

mili. W tej samej chwili dwaj trębacze zaczęli dąć w swe instrumenty, wzywając naszą

formację do ataku. Ten nagły hałas w ciszy pomarańczowych gajów był oszałamiający, ale o to
właśnie chodziło – by wywołać szok i przerażenie wroga. Pierwszy szereg ruszył po zboczu, a
gdy zniknął za pagórkiem, sam krzyknąłem „Westbury!”, wzmagając hałas, który już wszczęli
moi towarzysze. Nasz drugi szereg spiął wierzchowce i podążył za pierwszym.

Minąwszy wierzchołek wzgórza, popędziliśmy w dół do gaju oliwnego, w którym obozował

wróg. Widzieliśmy, jak konni z pierwszego szeregu runęli na obóz. Przy wtórze trąbek zrywali
namioty i tratowali śpiących w nich ludzi. Każdy, kto się poderwał, nadziewał się na włócznię
przejeżdżającego rycerza. Lance zostawały w ciałach zabitych, a jeźdźcy pędzili dalej i
dobywszy mieczy, cięli kolejnych ludzi majaczących w mroku. Nasz szereg podążał za nimi,
powalając zaskoczonych wrogów.

Wśród Cypryjczyków wybuchła panika, kiedy rzuciło się na nich pięćdziesięciu zakutych w

żelazo zabójców. Pędziliśmy przez obóz, wznosząc głośne okrzyki i raz po raz przechylając się
w siodłach, by dosięgnąć kolejnych ofiar. Cieszyłem się, że w ciemności nie widzę twarzy ludzi,
których zabijałem. Modlę się, aby Bóg mi wybaczył, jestem bowiem pewien, iż co najmniej
jedna czy dwie z moich ofiar były kobietami. Nie zatrzymałem się, by oszacować straty wroga,
gdyż w migoczącym świetle pochodni pośrodku obozu dostrzegłem

duży namiot w zielone i żółte pasy, a obok niego złoty proporzec samego cesarza, strzeżony

przez dwóch konnych.

Spiąłem Ducha ostrogami i ruszyłem w tamtą stronę. Nie ja jeden. Po obu stronach miałem

innych jeźdźców, a wszyscy mieliśmy ten sam cel – pojmać cesarza, nim cały obóz się obudzi i
tysiące mieczy obrócą się przeciwko nam.

background image

Zdzieliłem w głowę maczugą jakąś postać, która wychynęła z mroku po mojej lewej. Kolejny

przeciwnik rzucił się na mnie z przodu. Skierowałem Ducha nieco w bok i przeszyłem go
mieczem. Ostrze zaklinowało się między żebrami i dopiero gdy boleśnie wygiąłem nadgarstek,
zdołałem je wyciągnąć.

Tymczasem wokół oświetlonego pochodniami kręgu rozgorzała ostra walka. Król ciął mieczem

jednego z obrońców, jednocześnie odpychając drugiego. Obok niego Robin i sir James de Brus
bili się dzielnie z jeźdźcami wroga. Dobrze wycelowana włócznia strąciła z siodła jednego ze
strażników proporca. Drugi chwycił drzewce, zawrócił konia i pomknął w ciemność.

Z okrzykiem „Westbury!” wyciągnąłem zakrwawiony miecz i ruszyłem za nim. Uciekający,

dojrzawszy mnie kątem oka, popędził wierzchowca. Ale przed nim stał jakiś rycerz Ryszarda –
w ciemności dostrzegłem tylko mignięcie szkarłatu i błękitu na jego kaftanie. Strażnik proporca
znów zawrócił i puścił się galopem prosto na mnie. Kiedy nasze konie niemal zetknęły się
chrapami, uniósł miecz i wykonał znakomite cięcie w kierunku mego lewego barku. Zdołałem je
zablokować rękojeścią maczugi i niemal w tej samej chwili trafiłem go własnym mieczem prosto
w oko.

Rozległ się głośny trzask, przeszył mnie ostry ból i uświadomiłem sobie, że straciłem miecz, a

prawą rękę mam wygiętą pod dziwnym kątem. Nie zważając na to, spojrzałem na rycerza
dzierżącego proporzec i zobaczyłem, że jest martwy, choć wciąż siedzi w siodle z czaszką
przebitą mieczem. Jego koń zwolnił do stępa, a w końcu stanął. Zatknąłem maczugę za pas,
przycisnąłem złamany nadgarstek do piersi, po czym podjechałem do martwego rycerza i
pochyliwszy się, lewą ręką wyrwałem proporzec z uchwytu w siodle. Odrzuciłem głowę do tyłu i
krzyknąłem, na pół triumfalnie, na pół z bólu.

Uniosłem wysoko złoty proporzec i krzyknąłem ponownie. Rozpierała mnie duma, zdobyłem

bowiem sztandar wroga, symbol jego honoru. Wydawało się, że wszyscy Gryfoni uciekli albo
pochowali się gdzieś w ciemności. Ale nagle kątem oka dostrzegłem jakiś ruch. W moją stronę
szedł koń, klucząc między zwłokami, a na jego grzbiecie, w powalanym krwią szkarłatno-
błękitnym kaftanie, siedział sir Ryszard Malbęte.

Zatrzymał się dziesięć kroków ode mnie i przekrzywił głowę. Byliśmy sami w

pogrążonym w ciemności obozie, tylko z oddali dobiegały pojedyncze zduszone okrzyki.

–Widzę, że zgubiłeś miecz, śpiewaku – rzekł sir Ryszard i zaniósł się niskim,

chrapliwym śmiechem, w którym brzmiała czysta nienawiść. – Lepiej więc oddaj mi ten

proporzec.

Z jakiegoś niezrozumiałego powodu przypomniałem sobie Reubena i dziwne słowa, które

powiedział podczas bitwy w Yorku.

background image

–Chodź i sam go sobie weź – wycedziłem, zaciskając zęby z bólu.

Ale Bestia najwyraźniej mnie nie słuchał. Pochylił się i gmerał chwilę przy siodle. Pomyślałem,

że odpina jakiś pasek czy linę. W końcu wyprostował się i uśmiechnął drwiąco.

–Z chęcią – odparł i wtedy ujrzałem, że trzyma w rękach naładowaną kuszę, z której

mierzy prosto we mnie.

Malbęte strzelił. Poczułem, jakby koń kopnął mnie w bok, i zsunąłem się z siodła. Pamiętam

tylko, że uderzyłem ciężko o ziemię, a potem ogarnęła mnie ciemność.

Część III Zamorze

background image

ROZDZIAŁ 14

Ubiegłego wieczoru przyszła do mnie żona Dickona, Sarah. Jej mąż jutro stanie przed sądem

w Westbury, jeśli go oskarżę. Mógłbym nawet go wysłać przed sąd królewski za złodziejstwo.
Gdyby sędziowie króla uznali Dickona za winnego, dostałby surową karę, a przecież jego wina
jest oczywista. Pół tuzina świadków słyszało, jak przechwalał się, że kradł prosięta. Ci
świadkowie to moi poddani, więc na pewno chcieliby zeznawać.

Długo po zmierzchu Marie wprowadziła Sarah do sali, w której siedziałem sam przy kubku

ciepłego piwa. Szykowałem się już do spoczynku, ale na widok Sarah zapomniałem o
zmęczeniu. Łzy spływały jej po zniszczonej twarzy, kiedy padła przede mną na kolana. Jeden z
moich psów ocknął się z drzemki, obrzucił ją smutnym spojrzeniem i pobiegł poszukać
spokojniejszego miejsca do snu.

Buty miała całe w śniegu, białe płatki pokrywały też jej szal. Przez chwilę zastanawiałem się,

czy czeka nas ostra zima, po czym krzyknąłem na służących, by dorzucili drew do ognia i
przynieśli Sarah jakiś stołek, a mnie – kolejny kubek piwa. Marie, wyraźnie zirytowana tą
uprzejmością, głośno stukała talerzami podczas sprzątania ze stołu. Nie zważając na to,
zwróciłem się do Sarah:

–Wstań z kolan i usiądź. Powiedz, co cię do mnie sprowadza. Czemu zakłócasz mój spokój w

ten mroźny wieczór?

–Och, panie, to przez tego starego durnia Dickona. Znów upił się miodem wdowy Wilkins,

przeklina cię okrutnie i… – Urwała, lecz dałem znak, by mówiła dalej. – Och, panie, on grozi,
że poderżnie sobie gardło. Boi się, że jeśli poślesz go przed królewski sąd, zawiśnie na
stryczku… a tak nie chce umrzeć. Woli zginąć z własnej ręki, jak żołnierz, ryzykując wieczne
potępienie, niż zadyndać na stryczku jak zwykły rzezimieszek. Tłumaczyłam mu, że nie poślesz
go, panie, przed sąd króla za tych parę prosiąt, że czeka go miejscowy sąd i jakaś grzywna. Ale
on chyba odszedł od zmysłów, panie. Siedzi w chałupie, bełkocze, nie przestaje pić i ostrzy nóż.
Och, panie, powiedz, że nie poślesz go przed królewski sąd.

–Okradł mnie – przypomniałem najspokojniej, jak potrafiłem. – Przyznał się do tego.

Rok za rokiem kradł moją własność i śmiał mi się za plecami. Co byś zrobiła na moim miejscu?

W Westbury musi obowiązywać sprawiedliwość.

Wybuchła głośnym szlochem, który zdawał się dobiegać z samego dna duszy. A ja, stary

głupiec, wzruszyłem się jej łzami.

–Uspokój się, Sarah – rzekłem. – Nie płacz. Idź do domu i powiedz Dickonowi, że ma

się tu stawić jutro rano, trzeźwy, czysty i pełny skruchy, wtedy porozmawiamy.

background image

Kiedy poszła, podszedłem do wielkiej skrzyni, w której trzymałem najcenniejsze rzeczy, i

nurkując głęboko, znalazłem to, czego szukałem – stary miecz w zniszczonej skórzanej
pochwie. Wyciągnąłem go i spojrzałem na szary metal, w którym odbijała się moja zmęczona
twarz. Ilu ludzi zabiłem tą bronią? Tylu, że nie da się zliczyć. A jednak był to symbol
sprawiedliwości. Dla króla był symbolem władzy, która w imię prawa może zabić każdego.
Wziąłem zamach w powietrzu, tak na próbę. Odwykłem od ciężaru miecza i odezwał się
złamany niegdyś nadgarstek, ale rękojeść nadal dobrze leżała w dłoni. Machnąłem drugi raz i
trzeci. Stopy podążały posłusznie za ruchami ramienia, gdy dźgałem i blokowałem ciosy
wyimaginowanego wroga.

–Co ty, u licha, wyprawiasz? – usłyszałem głos Marie. – Odłóż to, bo sobie zrobisz

krzywdę. Nie masz już dwudziestu wiosen.

Przez chwilę, dosłownie mgnienie oka, miałem ochotę ściąć synową za te słowa. Ogarnęło mnie

pragnienie, by odwrócić się, wziąć zamach i zostawić ją w kałuży krwi na podłodze. Ale szybko
odzyskałem panowanie nad sobą. Schowałem miecz do pochwy i wróciłem przed palenisko.

Marie podeszła i otuliła mnie ciepłym wełnianym szalem.

–Chłodny dziś wieczór – powiedziała.

Nie raczyłem odpowiedzieć. Pociągnąłem tylko kolejny łyk grzanego piwa z miodem.

Przed oczyma majaczył mi świetlisty złoty pasek. Czy to anioł wskazuje mi drogę do Nieba?

Nie, to nie był anioł. Po chwili zorientowałem się, że to słońce oświetlające bieloną ścianę.
Zamknąłem powieki. Kiedy znów je otworzyłem, pasek przesunął się i poszerzył u podstawy.
Stopniowo zaczęły do mnie dochodzić także dźwięki – tupanie stóp na kamiennej posadzce,
przyciszona rozmowa, od czasu do czasu krzyk bólu albo pluśnięcie jakiejś cieczy w misie. Usta
miałem wyschnięte jak wiór, język sztywny jak sosnowy kołek. Znów przymknąłem oczy i
zasnąłem.

Tym razem, gdy się obudziłem, ktoś pochylał się nade mną – ciemne lśniące włosy otaczały

białą twarz o wielkich czarnych oczach. Pas słonecznego światła na ścianie wyglądał

teraz jak sztaba złota. Wieczór, pomyślałem. Poczułem na czole chłodne wilgotne płótno, a do

ust kapnęło mi trochę wody. Cudowna ulga. W głowie rozbrzmiało mi jedno słowo, pojedyncza
ukochana sylaba – Nur.

Wlała mi jeszcze odrobinę wody między spierzchnięte wargi, a ja przełknąłem ją z trudem.

Próbowałem usiąść, lecz drobna dłoń Nur powstrzymała mnie delikatnie.

–Gdzie jestem? – spytałem chrapliwym głosem, który wydał mi się całkowicie obcy.

–Ciii, mój kochany – odparła. – Nie mów, pij. Jesteś w Akce, w dzielnicy

background image

szpitalników, w dormitorium. Byłeś bardzo chory. Ale gorączka minęła. Już nic ci nie grozi.

Jestem przy tobie.

–Akka? – szepnąłem, a Nur wlała mi jeszcze trochę wody do ust.

–Nie mów, pij – powtórzyła.

Jej piękna twarz zniknęła i pojawiła się chwilę później z glinianą miseczką pełną jakiegoś

płynu. Przytknęła chłodny brzeg miski do moich ust i, podtrzymując mi głowę, zaczęła mnie
poić. Płyn był gorzki, ale jakoś zdołałem go przełknąć. Ten wysiłek wyczerpał mnie. Ledwo
opuściłem głowę na poduszkę, zasnąłem.

Obudziłem się wczesnym rankiem. Nur nie było. Rozejrzałem się dokoła – leżałem w dużej

kamiennej komnacie, na jednym z wielu łóżek stojących w rzędzie. Na ścianie wisiał prosty
drewniany krucyfiks, a pod nim siedział na pryczy staruszek ubrany tylko w koszulę. Był chudy
jak szczapa i prawie łysy, na różowej czaszce zostało mu zaledwie kilka siwych kosmyków.
Dostrzegłszy, że się obudziłem, uśmiechnął się i skinął do mnie głową, ale nie odezwał się.
Odwzajemniłem uśmiech i odwróciłem wzrok. Przypomniałem sobie słowa Nur. Jestem w Akce,
pod opieką szpitalników, którzy leczą chorych i walczą z poganami w imię Chrystusa. Nic mi nie
grozi.

Zaczęły powracać kolejne wspomnienia. Przypomniałem sobie sir Ryszarda Malbęte'a, który

strzelał do mnie z kuszy. Przypomniałem sobie duszną koję pod pokładem statku, potworny ból
w prawej ręce, ogień, który palił mi wnętrzności, i przekleństwa Reubena, który opatrywał mi
rany Przypomniałem sobie wielki namiot z białego płótna na wietrznym wzgórzu oraz krzyki
rannych i umierających wokół mnie mieszające się z krzykami mew. I pełne troski oczy Robina,
który patrzył na mnie i mówił: „Nie umieraj, Alanie, to rozkaz”. Pamiętałem też ból i wstyd,
kiedy nie mogłem zapanować nad wymiotowaniem i wypróżnianiem. I Nur, mojego anioła,
troszczącą się o mnie jak o dziecko, obmywającą mi lędźwia i kończyny, próbującą mnie
karmić, obejmującą mnie, kiedy trzęsłem się w gorączce. Ale najlepiej zapamiętałem, jak
płakała nade mną. I jak bardzo chciałem wtedy umrzeć.

Znów zasnąłem, a kiedy się obudziłem, ranek był już w pełni, a przy moim łóżku stał

Mały John. Był wielki jak dom, opalony, tryskał energią i uśmiechnął się od ucha do ucha. W

ręku trzymał znajomy przedmiot w kształcie latawca – solidną tarczę z cienkich deszczułek
obciągniętych malowaną skórą. Miała cztery i pół stopy długości i prawie dwie stopy w
najszerszym miejscu. Na białym tle zobaczyłem znajomą głowę warczącego wilka.

–To tarcza – rzekł Mały John, stukając w nią palcami. – Może trochę niemodna, ale za

to solidna. Kiedy ruszysz w bój, musisz mieć ze sobą taką tarczę. Ile razy mam ci powtarzać,

że wymachiwanie mieczem i sztyletem może i sprawdza się w walce jeden na jednego, ale w

background image

prawdziwej bitwie tarcza jest nieodzowna.

Mówił bardzo wolno i głośno, jak do dziecka albo do idioty.

–Gdybyś miał ze sobą taką piękną tarczę, źli ludzie nie mogliby tak łatwo postrzelić

cię ze swej wstrętnej kuszy. – Rzucił tarczę na moje łóżko. – Przyniosłem ci też nowy miecz,

bo stary chyba gdzieś zgubiłeś. Ach, wy młodzi! Niedługo zaczniecie iść do boju, jak was Pan

Bóg stworzył!

Miałem ochotę się roześmiać, ale wciąż bolał mnie brzuch, więc tylko odwzajemniłem uśmiech

i rzekłem:

–Nie najlepiej radzę sobie z tarczą… Brak mi twoich zdolności do krycia się przed

wrogiem.

Mały John wybuchnął śmiechem.

–Temu łatwo zaradzić. Kiedy staniesz na nogi, wszystkiego cię nauczę. Ktoś musi.

Wygląda na to, że posiedzimy tu jeszcze kilka tygodni, więc masz mnóstwo czasu, żeby

nabrać sił. Ale bez żartów, Alanie, jeśli znów pójdziesz na bitwę bez tarczy… to osobiście

zastrzelę cię z kuszy! Tymczasem zdrowiej, drogi chłopcze.

Po tych słowach odwrócił się i wyszedł z dormitorium.

Następnego dnia, kiedy Nur nakarmiła mnie owsianką i obmyła od stóp do głów, przyszedł

Robin. W dłoniach trzymał kiść winogron i chyba nie wiedział, co powiedzieć ani co zrobić z
owocami. W końcu położył je na stoliku przy mojej głowie, usiadł na łóżku i rzekł:

–Reuben mówi, że musisz jeść owoce. Podobno w ten sposób można oczyścić ciało ze

złych humorów. Świeże owoce zmniejszają ilość żółci… a może flegmy?… coś w każdym

razie zmniejszają.

Podziękowałem mu za prezent i zapadła krępująca cisza. Robin sprawiał wrażenie

zmęczonego.

–Wyglądasz lepiej – odezwał się po dłuższej chwili. – Znów prawie przypominasz

człowieka.

background image

Uśmiechnął się, a ja zapewniłem, że czuję się całkiem dobrze, ale jestem jeszcze słaby.

–Reuben był pewien, że umrzesz – odparł. – Ja też bardzo się martwiłem… Obawiałem

się, że będę musiał szukać innego trubadura. – Znów się uśmiechnął, a w oczach błysnęły mu

srebrne iskierki. – Reuben mówił, że nastawienie nadgarstka to była kaszka z mlekiem –

ciągnął, a ja uniosłem prawą rękę, by sam zobaczył. Nadgarstek był sztywny, ale się poruszał.

–Sądził jednak, że strzała z kuszy cię zabije. A jeśli nie strzała, to gorączka, którą złapałeś.

Powiedziałem mu… powiedziałem, że twardy z ciebie człek i nie wierzę, by jakiś gryfoński

kusznik mógł cię posłać na tamten świat, ale… – Głos uwiązł mu w gardle.

–To nie był Gryfon – odezwałem się cicho. – To był Ryszard Malbęte.

Robin przeszył mnie wzrokiem, jakby chciał się upewnić, czy mówię prawdę.

–A to dopiero ciekawe – rzekł w końcu. – Sir Ryszard, od kiedy zdobył proporzec

cesarza, w oczach króla Ryszarda jest bohaterem bez skazy. Co się tak naprawdę stało?

Opowiedziałem mu, a on słuchał z szeroko otwartymi oczyma.

–Na Boga, tę kreaturę o lisim pysku trzeba zabić – mruknął, kiedy skończyłem. – Ale

mamy problem, Alanie, bo nikt ci nie uwierzy, jeśli powiesz, że sir Ryszard, rycerz bez skazy,

ten wzór do naśladowania, próbował cię ukatrupić. Na razie więc zatrzymaj to dla siebie, póki

nie wymyślimy, jak dopaść tego drania. Nie próbuj nawet porywać się na niego w pojedynkę,

zrobimy to wspólnie. A nie będzie to łatwe, bo ostatnio kręci się ciągle przy królu, prawie u

niego zamieszkał…

Sam doszedłem do podobnego wniosku. Nie będzie to łatwe, lecz ja też byłem

zdeterminowany, by tak czy inaczej zabić Malbęte'a, choćby dla własnego bezpieczeństwa.
Choć istniało wiele innych powodów, by zgładzić Bestię: Ruth, Żydzi z Yorku, Nur i te
zaszlachtowane niewolnice…

Siedzieliśmy chwilę w ciszy. Zjadłem kilka winogron. Były wyśmienite – chłodne, twarde i

słodkie jak miód.

–Robinie – poprosiłem – możesz mi opowiedzieć, co się stało? Skąd się tu wzięliśmy,

background image

jak odbiliśmy Akkę? Nie wiem nawet, jaki mamy miesiąc.

Spojrzał na mnie ze zdumieniem.

–Czyżby nikt ci nic nie powiedział? Cóż, mamy lipiec, Akkę zajęliśmy tydzień temu,

nie bez kłopotów, ale twierdza poddała się w drugim tygodniu lipca, bodaj dwunastego dnia

miesiąca. Może lepiej zacznę od początku. – Sięgnął do stolika, oderwał garstkę winogron i

włożył je do ust. Kiedy skończył przeżuwać, podjął opowieść: – Znaleźliśmy ciebie i Ducha o

świcie po nocnej bitwie w gaju oliwnym. Zabraliśmy cię na brzeg, gdzie powstał szpital. Cesarz

znów wziął nogi za pas, i bardzo dobrze się stało, bo gdyby zdołał skrzyknąć swoich ludzi,
zgnietliby nas jak człek rozdeptuje mrówkę. Ale uciekł, a my wygraliśmy, Twój przyjaciel
Malbęte wyszedł na bohatera, zjawiając się dumnie ze złotym proporcem. Podarował zdobycz
królowi podczas zaślubin Ryszarda z Berengarią w Limassol, kilka dni po bitwie. Szczwany lis z
tego Malbęte'a, wykonał sprytny ruch, a król był zachwycony.

Tak czy siak, ścigaliśmy cesarza po wyspie przez blisko tydzień, a że miejscowi baronowie

zwrócili się przeciw niemu, w końcu musiał się poddać. A teraz uważaj, to ci się spodoba: cesarz
poddał się, pod warunkiem że król Ryszard nie zakuje go w żelazne łańcuchy. Król się zgodził,
a kiedy Izaak Komnen się zjawił, Ryszard miał już gotowe kajdany ze srebra i kazał go w nie
zakuć. Nasz pan ma wyborne poczucie humoru, doprawdy wyborne. – Robin roześmiał się, choć
zdawało mi się, że był to śmiech zaprawiony nutką goryczy. – Zajęliśmy więc Cypr, Ryszard w
końcu wyruszył do Zamorza i tak trafiliśmy tutaj, do Akki. Oblężenie trwało w najlepsze, ale
nie zmierzało w żadną stronę – twierdza wciąż się broniła, a chrześcijańscy żołnierze za
murami zostali otoczeni przez siły Saladyna. Dopiero przybycie Ryszarda wszystko zmieniło.
Król niezwłocznie zaczął budować machiny oblężnicze, potężne monstra, które potrafią wybić
dziury w kamiennym murze. Powinieneś je zobaczyć, są straszniejsze niż nasza stara znajoma
katapulta. No i wybiliśmy kilka dziur, ale ilekroć próbowaliśmy atakować, Saladyn podchodził
nas od tyłu. W końcu, po długiej walce, kiedy dziury w murze były już znaczne, twierdza się
poddała. Saladyn też się wycofał. Mieliśmy szczęście, bo udało mi się trzymać moich ludzi z dala
od najcięższych walk… -Uśmiechnął się kwaśno. – A raczej nie zaproszono nas do
najkrwawszych ataków.

Zapadła cisza. Wiedziałem, jak wielką hańbę oznaczało to proste zdanie. Robin wyprostował

się i spojrzał mi w oczy.

–Alanie, prawda jest taka, że z tej czy innej przyczyny straciłem względy Ryszarda.

Król obrócił się przeciw mnie, a część ludzi z jego kręgu rozgłasza ohydne plotki o mojej

rodzinie… Gdybym wiedział, kto, pozabijałbym sukinsynów. Ale nie wiem. No cóż, dzięki

background image

temu nie straciliśmy wielu ludzi, a i ty wyraźnie nabierasz sił. Ale zapewne długo nie zabawię

w Zamorzu. Mam tu jeszcze kilka spraw do załatwienia, a potem mogę wracać do domu.

Nie byłem w stanie patrzeć mu w oczy. Wiedziałem, o jakie plotki chodzi: że Marie-Anne

przyprawiła mu rogi i mały Hugh nie jest jego synem.

–Pewnie wkrótce wszyscy wrócimy do domu, bo cała ta wyprawa zaczyna się rozłazić

w szwach – mówił dalej. – Nasz waleczny król Ryszard zdążył się już pokłócić bodaj ze

wszystkimi. Sam wiesz, jak nie układały mu się stosunki z królem Filipem, a teraz jest jeszcze

gorzej. Filip uważa, że Ryszard odebrał mu tytuł do chwały, zdobywając Akkę, której on sam

nie był w stanie pokonać. Jest więc między nimi zadra. Co gorsza dwóch ludzi rości sobie prawa
do godności króla Jerozolimy. Guy de Lusignan i Conrad z Montferrat, choć żaden z nich sam
nie ma żadnych praw, jedynie przez swą żonę. Można by pomyśleć, że póki Jerozolima
pozostaje w rękach Saladyna, jest to spór o pietruszkę. Ale nie, to powód do kolejnej kłótni
między królami. Filip zadeklarował wsparcie dla Conrada z Montferrat, Ryszard zaś wziął
stronę Guya de Lusignan. Mówi się, że Filip myśli o rychłym powrocie do Francji. Zrzuci winę
za ten wyjazd na Ryszarda, a chce wrócić, żeby wyrwać dla siebie kawałek ziemi we Flandrii.

Musiałem zrobić zdziwioną minę, bo Robin rzekł dalej:

–Przepraszam, zapomniałem, że nic nie wiesz. Książę Flandrii zginął podczas

oblężenia Akki i teraz Filip ma pewne plany wobec jego włości, które graniczą z jego ziemią

na północy. Ani chybi zagarnie też część posiadłości Ryszarda w Normandii. – Przerwał, by

zaczerpnąć tchu. – Nie powiedziałem ci najgorszego. Nie dość, że Ryszard kłóci się z Filipem

i Francuzami, ale zraził też kontyngent niemiecki. Słyszałeś o sporze o sztandary? Nie?

Kolejna arogancka głupota. Kiedy zajęliśmy Akkę, Ryszard i Filip wywiesili swoje flagi nad

miastem, a Niemcy walczący pod Leopoldem, księciem Austrii, uznali, że zasłużyli na własny

sztandar, wszak walczyli tu na długo przed przybyciem Ryszarda. Wywiesili więc flagę

Leopolda obok flagi Ryszarda. Król wpadł we wściekłość – widziałeś kiedy, jak traci

panowanie nad sobą? Jest na co popatrzeć. Popędził na mury i osobiście zrzucił sztandar

księcia Austrii do fosy. Powiedział, że Filip i on są królami, a Leopold to jedynie książę, więc

background image

nie ma prawa wywieszać swojej flagi obok ich sztandarów. Teraz z kolei Leopold jest

wściekły na Ryszarda i grozi, że też wróci do domu.

Byłem wstrząśnięty – wyglądało na to, że wielka pielgrzymka, podczas której przebyliśmy

taki szmat drogi i tyle wycierpieliśmy, rozpada się z powodu małostkowej rywalizacji, zazdrości
i głupich kłótni. Dopiero co przybyliśmy do Ziemi Świętej i zajęliśmy jeden zamek – nie
widziałem jeszcze ani jednego saraceńskiego wojownika – a kto wie, czy wkrótce się nie
spakujemy i nie wrócimy do Anglii.

–Co jeszcze się zdarzyło? Czy ktoś próbował cię zabić? – zapytałem, głównie po to, by

zmienić temat. Spojrzał na mnie z ożywieniem.

–Wydaje mi się, że tak – odparł. – Chciałem właśnie z tobą o tym porozmawiać. Dzień po tym,

jak zajęliśmy miasto, szedłem wzdłuż jego murów z Owainem i kilkoma innymi ludźmi.
Dochodziło południe, upał był niemiłosierny, gdy nagle ruszyła na mnie lawina kamieni. Nie
zauważyłbym jej, gdyby nie to, że właśnie ocierałem pot z czoła i spojrzałem w

górę. Najpierw posypał się grad mniejszych kamieni, a potem w dół poleciał głaz wielkości

dorosłej świni. Ledwo zdołałem uskoczyć. Wierzaj mi, byłem poruszony. Spora część murów
obluzowała się podczas naszych ataków i robotnicy robią, co mogą, by połatać dziury, ale chwilę
przed tym, nim zaczęły lecieć kamienie, widziałem kogoś w górze. Wątpię więc, że był to
wypadek.

–Miałem nadzieję, że to się skończyło w Messynie – rzekłem, a Robin skinął głową. –

Chyba wiem, kto to może być – dodałem.

Spojrzał na mnie zaintrygowany, ale milczał przez dłuższą chwilę.

–Kto? – spytał wreszcie.

–Nie chcę wyjawiać imienia, bo mogę się mylić – odparłem. – Mogłoby to wywołać poważne

kłopoty i napsuć mnóstwo krwi.

Tak naprawdę bałem się, że Robin po cichu zamorduje osobę, o której myślałem, tak na

wszelki wypadek. A nie byłem do końca przekonany o winie tej osoby i nie chciałem mieć na
sumieniu kolejnej niewinnej duszy.

–Popytam jeszcze trochę – obiecałem. – A kiedy już zdobędę pewność, powiem ci.

–Niech i tak będzie – odparł lekko. – Zachowaj tajemnicę, ale jeśli mnie zamordują, mój duch

będzie cię straszył aż do śmierci! – zagroził, lecz się uśmiechnął.

Ogarnęło mnie współczucie dla Robina. Miał tyle problemów: mordercę skrywającego się pod

background image

płaszczykiem przyjaciela, ogromne długi, żonę, która ośmieszała go w oczach innych, i pana,
który na podstawie oszczerstw wykluczył go ze swego kręgu. Chciałem go jakoś pocieszyć, ale
nie znalazłem właściwych słów. Przez chwilę wpatrywał się w swoje buty.

–Wiesz, przyjacielu – odezwał się – czasami żałuję, że jestem hrabią, dowódcą armii i

pielgrzymem w świętej misji. Chyba wolałbym znów być zwykłym banitą. Wtedy, jeśli ktoś

krzywo na mnie patrzył, zabijałem go, a gdy czegoś pragnąłem, po prostu to brałem.

Wszystko było jakieś… prostsze.

I z tymi słowy wyszedł, uśmiechnąwszy się na pożegnanie.

Dwa dni później byłem w stanie wstać z łóżka i zażyć odrobinę słońca na kamiennym

dziedzińcu kwatery szpitalników. Odwiedziło mnie jeszcze kilku przyjaciół, nie licząc Nur,
która co dzień spędzała wiele godzin przy moim łóżku. Zjawił się William, który aż popłakał się
z radości, kiedy zobaczył, że siedzę i nabieram sił. Był i Reuben, który kazał mi nasikać do
naczynia, a potem powąchał i posmakował urynę, by orzec coś, co sam mógłbym mu powiedzieć,
że mam się lepiej. Przyszedł też Szkarłatny Will.

Mój towarzysz z dzieciństwa wyglądał na silnego, zdrowego i szczęśliwego, a źródło

jego szczęścia stało obok w bezkształtnej zielonej sukni i z białymi lokami jak owcze runo.

Elise, dziwna Normandka, która ponoć potrafiła przepowiadać przyszłość, została jego żoną.

Dzieliło ich piętnaście lat, ona była o pół stopy wyższa, lecz mimo to czułem, że pasują do

siebie i że są naprawdę zakochani. Wprawdzie Elise skakała wokół Willa niczym kwoka, ale też
zdołała wydobyć z jego duszy jakąś ukrytą siłę. Patrzył mi w oczy jasnym, pewnym wzrokiem,
przekazując dobre wieści.

–Elise przewidziała, że kiedyś się pobierzemy – mówił. – Powiedziała mi to tego dnia,

kiedy zostałem wybatożony. I miała rację. Ale dopiero w Messynie zrozumiałem, że ją

kocham. Początkowo broniłem się przed tym, wmawiałem sobie, że to diabeł kusi mnie

lubieżnymi myślami o niej. – Ledwo się powstrzymałem od uśmiechu, gdyż w tej niemłodej

już kobiecie, która stała przede mną, nie widziałem zgoła nic, co by mogło wzbudzić lubieżne

myśli. – Ojciec Simon zapewnił mnie, że jeśli pojmę ją za żonę, to nasz związek zostanie

pobłogosławiony przez Boga. I tak oto tydzień temu udzielił nam ślubu.

Pogratulowałem im ze szczerego serca, bo naprawdę cieszyłem się z ich szczęścia.

background image

Przepełniony miłością do Nur pragnąłem, by cały świat zaznał podobnej radości.

–Chcemy jak najszybciej począć dzieci… – oznajmił Will. Spojrzawszy na białe włosy

i zmarszczki wokół oczu Elise, mruknąłem „oczywiście”, ale ku memu zdziwieniu Will

mówił dalej: -…aby Bóg pobłogosławił naszemu związkowi w Ziemi Świętej i dał nam znak

swej zgody na nasze małżeństwo.

Było jasne, że Will stał się chyba jeszcze bardziej religijny, od kiedy postawił stopę na ziemi,

która karmiła naszego Pana Jezusa Chrystusa.

Ucałowałem oboje, a gdy zbierali się do wyjścia, Elise powiedziała:

–Wiem, że nie wierzysz w moje przepowiednie, Alanie, ale miałam rację co do ciebie,

prawda? Nie było ci pisane umrzeć tutaj, umrzesz we własnym łóżku, jako starzec. – A potem

zrobiła coś dziwnego. Pochyliła się i podniosła staromodną tarczę z głową wilka, którą

zostawił mi Mały John. – Noś ją ze sobą cały czas, a ocali ci życie – powiedziała, wzięła Willa

za rękę i wyszli.

Byłem zaskoczony, że powtórzyła radę Małego Johna co do tarczy. Przysiągłem sobie, że

nauczę się posługiwać tarczą i będę ją dzierżył, idąc na kolejną bitwę.

Przez kolejne dni nabierałem sił. Robin zniknął, a kiedy zapytałem o niego Owaina i sir

Jamesa de Brusa, żaden najwyraźniej nie miał pojęcia, gdzie się podział hrabia Locksley.
Reuben też jakby zapadł się pod ziemię. Spytany o Robina Mały John, odparł szorstko, bym się
przestał martwić i dalej nie pytał, mój pan bowiem ma własne sprawy. John dotrzymał

słowa co do tarczy. Przychodził co rano i dawał mi lekcje. Posługiwanie się tarczą nie było

trudne. Wprawdzie początkowo trochę mi przeszkadzały obolałe mięśnie brzucha – na prawo
od pępka miałem brzydką purpurową bliznę po strzale Malbęte'a – ale wkrótce skakałem z
Małym Johnem po nasłonecznionym dziedzińcu kwatery szpitalników. Olbrzym zamierzał się
na mnie drewnianą pałką, a ja blokowałem za pomocą tarczy jego potężne ciosy – wysokie,
niskie i zwodnicze, które miały dostać się za jej brzeg. Początkowo szybko się męczyłem, bo
choć zaczynaliśmy ćwiczenia wczesnym rankiem, żar z nieba wkrótce stawał się nieznośny.
Lecz w miarę, jak nabierałem sił, coraz bardziej cieszyły mnie lekcje z przyjacielem i znosiłem
tę niewygodę dłużej. Kiedy opanowałem podstawowe ruchy, John zaczął mnie uczyć bardziej
skomplikowanych manewrów: uderzeń krawędzią i zwodów, które sprawiają, że wróg wolniej
reaguje na cios miecza.

Pewnego dnia podczas ćwiczeń usłyszałem czyjś głos:

background image

–Pracuj stopami, Alanie, nie zapominaj o ruchach stóp.

Odwróciłem się i zobaczyłem wysokiego brodatego mężczyznę w białym płaszczu z

czerwonym krzyżem na piersi i z długim mieczem u boku. To był mój stary druh sir Ryszard z
Lea, członek zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona. To głównie za jego
sprawą Robin wyruszył na wielką pielgrzymkę. Sir Ryszard i setka jego towarzyszy z zakonu
templariuszy, bodaj najlepszych wojowników całego chrześcijaństwa, wsparli nas w bitwie pod
Linden Lea, a w zamian Robin obiecał powieść swoich ludzi do walki w Ziemi Świętej. I oto po
dwóch latach spotkaliśmy się tutaj.

Wielce uradowany, klepnąłem Ryszarda po ramieniu i tylko trochę się skrzywiłem, kiedy on

mocno uścisnął mój dopiero co zrośnięty nadgarstek. Pozdrowił ciepło Małego Johna, zapytał o
Robina i o brata Tucka, po czym odwrócił się do mężczyzny, który stał obok, i uśmiechał się
przyjaźnie.

–Pozwólcie, że wam przedstawię sir Nicholasa de Scrasa, zacnego chrześcijanina i

znamienitego rycerza, który jednakowoż wstąpił do niewłaściwego zakonu. Jest bowiem
szpitalnikiem, oby Bóg mu wybaczył.

–Ja zaś proszę o wybaczenie dla mego przyjaciela – rzekł sir Nicholas, witając się ze mną, o

wiele delikatniej niż sir Ryszard. – Tak jak wielu templariuszom, często wydaje mu się, iż jest
dowcipny.

Kiedy szpitalnik witał się z Małym Johnem, przyjrzałem mu się dokładniej. Był średniego

wzrostu, ale dobrze umięśniony, miał krótko przycięte szpakowate włosy i szarozielone oczy.
Nosił czarny płaszcz z białym krzyżem szpitalników. Jak na wojownika wydawał się zbyt
delikatny i zacząłem się zastanawiać, czy nie woli uprawiać subtelniejszych

sztuk, z których słynął jego zakon. Jakże się myliłem! Sir Nicholas podniósł tarczę, którą

upuściłem, i przyjrzał jej się uważnie, sprawdzając kciukiem siłę deszczułek.

–Dziwny herb – powiedział, odwracając warczącego wilka w moją stronę. – Czy

słusznie mniemam, że służysz hrabiemu Locksley?

Przytaknąłem, a on mówił dalej:

–I jak widzę, jego zbrojmistrz uczy cię walki z tarczą? – Znów skinąłem głową. –

Pozwolisz zatem, że stoczę rundę lub dwie z twoim przyjacielem? Może i ja zdołam ci

pokazać coś przydatnego.

Wykonałem szeroki gest ręką, wskazując, że w tej części Akki może robić, co chce, jest ona

bowiem we władaniu jego zakonu. Ruszyliśmy z Ryszardem ku kamiennej ławie biegnącej

background image

wokół dziedzińca, by stamtąd obserwować pojedynek.

John miał niepewną minę, stając do walki z przeciwnikiem tak dwornym, a zarazem znacznie

niższym i lżejszym od niego.

–Nie martw się, sir Ryszardzie, obiecuję, że obejdę się z nim łagodnie – zapewnił. Ale mimo

zwykłej brawury chyba wyczuwał, że ma przed sobą znamienitego wojownika.

–Nie oszczędzaj się, Johnie, zasłużył na porządne lanie – krzyknął wesoło Ryszard, siadając

na ciepłym kamieniu.

Sir Nicholas uśmiechnął się do Johna, pokłonił i zaczęli walczyć. Krążyli wokół siebie przez

kilka chwil, aż w końcu John ostro zamachnął się mieczem na ramię przeciwnika. Szpitalnik
sparował cios tarczą i natychmiast wykonał serię szybkich jak błyskawica pchnięć w stronę
twarzy Małego Johna. Olbrzym musiał się cofać, aż niemal oparł się o ławę po drugiej stronie
dziedzińca. Kiedy dotknął nogami ciepłego kamienia, w końcu się otrząsnął i, rycząc wściekle,
zaczął ciąć zamaszyście, to z lewej, to z prawej. Sir Nicholas blokował kolejne uderzenia za
pomocą tarczy, stopniowo cofając się w stronę środka dziedzińca i wciąż trzymając w prawej
ręce miecz gotowy do błyskawicznego ataku. Wyglądało na to, że czeka, aż John się odsłoni. Sir
Nicholas zdołał wytrzymać potężny atak Małego Johna, nie używając ani razu miecza. Nie
blokował uderzeń drewnianą ramą tarczy, lecz tak ustawiał jej zakrzywioną zewnętrzną
powierzchnię, że miecz się po niej ześlizgiwał, a wielka siła Johna szła w powietrze. W końcu
zrobił coś niezwykłego – zamiast blokować, uchylił się przed kolejnym cięciem, które było tak
silne, że Mały John stracił równowagę i obrócił się w bok, a następnie Nicholas przemknął pod
świszczącym ostrzem i odwróconą tarczą Johna z zaokrągloną górą własnej tarczy, a wąskim
dołem lekko wysuniętym. Pchnął łokciem w górę i wbił stępiony koniec tarczy w skroń
olbrzyma. Mały John padł jak długi na kamienną posadzkę. Sir Nicholas nawet na niego nie
spojrzał, tylko odwrócił głowę i popatrzył na mnie.

–Widziałeś, Alanie?

Gapiłem się na niego oniemiały. Zademonstrował ten ruch jeszcze raz, tym razem

dźgając tępym końcem tarczy powietrze, po czym schował miecz, zdjął tarczę i przyklęknął

obok Małego Johna. Nawet się nie zdyszał. Olbrzym zdołał usiąść, ale chwiał się lekko i patrzył
oszołomionym wzrokiem. Ja byłem nie mniej oszołomiony. Jeszcze nigdy nie widziałem, by ktoś
pokonał Małego Johna, w dodatku tak szybko. To wydawało się niemożliwe, a jednak ten
niepozorny człek, który sięgał Johnowi do piersi, powalił go z łatwością. Sir Nicholas,
obejrzawszy głowę pokonanego przeciwnika, krzyknął nad jego ramieniem:

–Ryszardzie, poproś służącego, by przyniósł mi szmatkę i trochę wody.

Potem delikatnie podniósł prawą powiekę Małego Johna, odwrócił jego twarz do

słońca i zaczął wpatrywać mu się w oko.

background image

Udaliśmy się z sir Ryszardem do refektarza szpitalników, gdzie u jednego z braci służebnych

zamówiliśmy pieczoną rybę, gotowaną fasolę, chleb i wino. Kiedyśmy się posilali, zapytałem
przyjaciela, co porabiał przez ostatnie tygodnie, po poddaniu się miasta.

–Wielki Mistrz postanowił, że dopóki nie odzyskamy Jerozolimy, tu będzie nasza

kwatera główna – odparł – więc jestem zajęty jej urządzaniem. Najwięcej czasu zajmuje mi

użeranie się z handlarzami. Mówię ci, Alanie, jeszcze nigdy nie spotkałem takiej bandy

tchórzliwych drani. Ciągle narzekają, że bandyci napadają na ich karawany, i domagają się

ochrony od naszych rycerzy. Ale cóż, ochrona pielgrzymów i podróżnych przed ludzkimi

drapieżnikami krążącymi po pustyni to jeden z naszych obowiązków w Ziemi Świętej.

Zmarszczył czoło i nałożył sobie kolejną porcję ryby. Wiedziałem, że templariusze zajmowali

się także handlem. Mieli posterunki, zwane komandoriami, w całym chrześcijańskim świecie,
własną flotę i koneksje w najwyższych sferach, więc było naturalne, że do prowiantu i broni
wysyłanych do owych posterunków dorzucali towary, które można sprzedawać z zyskiem.
Opracowali nawet sprytny system: kupiec mógł zdeponować pieniądze w jednej komandorii, na
przykład we Francji, na co otrzymywał dowód w postaci kawałka pergaminu, a kiedy
przedstawił go w innej komandorii templariuszy, nawet kilka tysięcy mil dalej, dostawał taką
samą sumę pomniejszoną o drobną opłatę. Dzięki temu templariusze zarabiali, a dla kupców
podróżowanie stało się trochę bezpieczniejsze. Templariusze byli też – na polecenie samego
papieża – zwolnieni z wszelkich podatków. Mówiło się więc, że choć składali śluby ubóstwa,
dysponowali majątkiem, o jakim nawet się nie śniło królom i cesarzom.

–Saladyn nie zniknął – ciągnął sir Ryszard. – Wprawdzie stracił Akkę, lecz wciąż stoi w

górach z ponad dwudziestoma tysiącami ludzi. Czeka, aż wyjdziemy z miasta, a wtedy na nas
napadnie i stoczymy prawdziwą bitwę.

–Kiedy stąd wyjdziemy? – spytałem. Nie mogłem się doczekać, kiedy zobaczę święte miasto

Jerozolimę i pomodlę się o odpuszczenie grzechów w Bazylice Grobu Pańskiego.

–To zależy od naszych królów – odparł. – Król Ryszard jest gotów iść dalej na

południe do Jerozolimy, ale Filip otwarcie mówi o powrocie do Francji. Twierdzi, że źle się

czuje, że upał daje mu się we znaki. Na szczęście on i Ryszard wreszcie zgodnie uznali, że

królem Jerozolimy jest Guy de Lusignan, ale po jego śmierci rządy przejmie Conrad z

Montferrat lub jego spadkobiercy.

Zobaczyłem, że zbliża się sir Nicholas de Scras, a za nim William.

background image

–Ten młody człowiek błąkał się po szpitalu w poszukiwaniu ciebie – wyjaśnił mi sir

Nicholas, po czym usiadł przy stole i poczęstował się rybą.

–Panie – oznajmił William – hrabia Locksley prosi, byś przybył do niego

niezwłocznie, jeśli tylko zdrowie ci na to pozwoli.

Wstałem od stołu i ruszyłem do wyjścia.

–Nie przemęczaj się, Alanie – zawołał sir Nicholas. – Bracia lekarze mówią, że

zdrowiejesz, ale powinieneś jak najwięcej odpoczywać, słyszysz?

Kiwnąłem głową, pomachałem im na pożegnanie i podążyłem na spotkanie z moim szukającym

przygód panem.

background image

ROZDZIAŁ 15

Robin zajął trzypiętrowy dom nieopodal portu, należący wcześniej do jakiegoś bogatego

saraceńskiego kupca. Wzniesiono go z gładkiego białego piaskowca, a pokoje były przestronne i
chłodne. Do domu przylegały pokaźne stajnie i wielki magazyn, w którym pomieściła się prawie
połowa naszych ludzi. Reszta rozeszła się po mieście w poszukiwaniu tanich kwater. Właściciel
domu był teraz jednym z blisko trzech tysięcy muzułmańskich jeńców zamkniętych w
potężnych lochach pod Akką. Król Ryszard obiecał uwolnić zakładników, jeśli Saladyn wypłaci
mu dwieście tysięcy sztuk złota i odda świętą relikwię -krzyż, na którym dokonał ziemskiego
żywota Jezus Chrystus. Krzyż ów wpadł w ręce saraceńskiego wodza po bitwie pod Hittin
cztery lata wcześniej.

–Chcę, żebyś zagrał jutro na uczcie, którą wydaję – oznajmił Robin, kiedy odnalazłem

go w pięknej komnacie z wysokimi filarami.

Dzięki zasłonom z muślinu nawet w największy upał panował tu przyjemny chłód. Wspaniałe

meble z polerowanego drewna cedrowego stały na podłodze pokrytej grubymi dywanami.
Ledwo rozpoznałem mego pana – był ubrany jak Saracen, w długą luźną szatę z jakiegoś
lekkiego materiału, za pasem miał zakrzywiony sztylet, a skórę przyciemnił sobie jakimś
barwnikiem. Na głowie miał złoty turban, a na stopach jedwabne kapcie.

–Oczywiście, panie, z przyjemnością… – wykrztusiłem, lecz w końcu wybuchnąłem: –

Czemu, u licha, odziałeś się tak dziwnie? I co się z tobą działo przez ostatni tydzień?

Robin parsknął śmiechem i odwrócił się bym mógł podziwiać jego orientalny strój. Wyglądał na

odprężonego, szczęśliwego i… roztaczał wokół siebie aurę człowieka, który właśnie dokonał
czegoś wielkiego.

–Sądziłem, że to cię rozbawi – rzekł. – W tym stroju jestem tajemniczym i

nieprzyzwoicie bogatym księciem kupców Rabinem al-Hudem, który zainteresował się

olibanum i chce sprzedawać je niewiernym. Właśnie złożyłem wizytę znajomym Reubena w

Gazie. Nie dalej jak wczoraj przypłynęliśmy stamtąd.

–W Gazie? – powtórzyłem, a on znów się roześmiał. Byłem skołowany, ale teraz

przynajmniej rozumiałem, skąd ten dziwny strój: jako chrześcijanin Robin nie byłby w stanie

wtopić się w tłum w Gazie, mieście daleko na południu, znajdującym się w rękach saraceńskich.

Kiedy mu pomagałem zdjąć to niezwykłe przebranie i włożyć przyzwoite chrześcijańskie

odzienie – zielone wełniane spodnie, czarną tunikę i obszerny zielony kaptur -opowiedział mi,

background image

co robił w Gazie i co planuje, by raz na zawsze rozwiązać problemy z pieniędzmi.

–Olibanum to cenny towar, jak zapewne wiesz. Pali się je na każdej mszy we wszystkich

większych kościołach, więc zużywamy go mnóstwo. To wysuszona żywica jakichś drzew
rosnących w miejscu zwanym al-Yaman, na dalekim południu Półwyspu Arabskiego. Tak się
składa, że to ojczyzna Reubena. Wartość olibanum rośnie, im dalej jest ono od al-Yaman. Tam
funt można kupić za kilka pensów, natomiast w Anglii czy Francji warte jest więcej, niż waży w
złocie. – Przerwał na chwilę, gdy wkładałem mu przez głowę czarną tunikę. – Na Boga, Alanie,
ależ w tym gorąco. – Westchnął i zanim wrócił do wykładu, kazał mi przynieść kielich
rozcieńczonego wodą wina.

–Od ponad tysiąca lat olibanum przewozi się karawanami wzdłuż zachodniego wybrzeża

Półwyspu Arabskiego, niebezpiecznymi szlakami przez góry i pustynię, suche równiny i wysokie
przełęcze, a z każdym krokiem wielbłąda staje się cenniejsze. Oczywiście trzeba zapłacić myto
właścicielom ziem, przez które przechodzą karawany, a także doliczyć koszty wynajęcia
strażników, prowiantu, wody i zapasów dla wszystkich.

Kiedy Rzymianie przybyli do Egiptu – ciągnął – wybili niemal wszystkich piratów z Morza

Czerwonego. Wtedy zaczęło się opłacać przewozić olibanum morzem, bo było to tańsze i
bezpieczniejsze. I tak się to robi po dziś dzień. Cenny towar jest ładowany na statki w Adenie i
płynie na północ do zatoki Akaba. Stamtąd trzeba go przewieźć przez pustynię Synaj aż do
Gazy. W młodości Reuben pracował na tym szlaku jako strażnik karawan, a potem… zresztą
nieważne. W Gazie olibanum jest sprzedawane chrześcijańskim kupcom, którzy dostarczają je
morzem do Italii, skąd trafia do kościołów w całym świecie chrześcijańskim. Wszystko jasne?

Kiwnąłem głową.

–Wszystko się zmieniło, kiedy cztery lata temu straciliśmy Jerozolimę – mówił dalej

Robin. – Karawany nie mogą już zatrzymywać się w Gazie, bo każdy chrześcijanin, który by

się tam pokazał, natychmiast zostałby wtrącony do lochu i zapewne stracony przez

Saracenów. Teraz karawany z olibanum muszą iść ponad sto mil dalej na północ, przez tereny

skaliste, suche i pełne bandytów, aż tu, do Akki.

Musiałem mieć niewyraźną minę, bo Robin zapytał szorstko:

–Jeszcze nie rozumiesz? Reuben i ja pojechaliśmy do Gazy spotkać się z handlarzami

olibanum i złożyliśmy im ofertę: zaproponowaliśmy, że kupimy cały zapas olibanum,
oszczędzając im ryzykownej wyprawy na północ przez pełną bandytów pustynię. – Już drugi
raz użył tego określenia. – To był pomysł Reubena i uważam, że jest genialny. To propozycja
korzystna i dla nich, i dla nas. Wszyscy są zadowoleni.

background image

–A co z chrześcijańskimi kupcami z Akki? – zapytałem. – Czy nie będą źli, że ktoś kupił całe

olibanum, na które czekali, całkowicie eliminując ich z tego handlu?

–W mądrej księdze napisano – odparł Robin, nie kryjąc samozadowolenia – że każdy człek

musi się liczyć z rozczarowaniem w życiu i powinien starać się ubogacić tym doświadczeniem.

Po tych słowach temat został zamknięty.

Nazajutrz przyszedłem nieco wcześniej na wieczorną ucztę i znalazłszy wygodny kąt w

luksusowej jadalni, usiadłem, by nikomu nie przeszkadzając, nastroić lutnię i pomyśleć.
Nadgarstek wciąż nie był w pełni sprawny, ale musiałem jakoś sobie poradzić. Ciekawiło mnie
niezmiernie, z kim Robin będzie ucztował. Podejrzewałem, że wśród gości znajdzie się Reuben,
niezmiernie ważny dla planów Robina w Ziemi Świętej – planów, które nie miały najmniejszego
związku z naszą misją odzyskania Jerozolimy z rąk pogan. Reuben stanowił klucz do realizacji
zamiaru handlu olibanum, bo pracował przy karawanach i znał właściwych ludzi. Teraz
rozumiałem, dlaczego w Yorku Robin poświęcił życie Ruth i ocalił jej ojca, lecz ta świadomość
wcale mnie nie pocieszała. Myśl, że mój pan pozwolił umrzeć młodej dziewczynie, by samemu
się wzbogacić, zasmuciła mnie, ale nie wstrząsnęła mną tak, jak mógłbym się spodziewać. Po
prostu poczułem, że zaczynam pojmować prawdziwą naturę Robina – nie był szlachetnym
bohaterem, za jakiego go uważałem, lecz twardym bezwzględnym człowiekiem, który zrobi
wszystko, by chronić siebie i swoje interesy. Miałem też przeczucie, że w planie dotyczącym
olibanum jest coś jeszcze, o czym Robin mi nie wspomniał, ale wolałem nawet się nie
zastanawiać, co to może być.

Nie zdążyłem napisać niczego nowego, lecz Robin dał mi do zrozumienia, że mam zagrać coś

przyjemnego i spokojnego, prawdopodobnie po to, by nikt nie mógł podsłuchać, o czym się
mówi. Dla wprawy przećwiczyłem kilka ulubionych piosnek Robina i czekałem na przybycie
gości.

Pierwszy pojawił się Reuben, wychudzony i zmęczony, ale w nowej bogato haftowanej szacie.

Cieszyłem się, że to on przybył pierwszy, bo chciałem z nim pomówić o czymś ważnym.
Rozmawialiśmy przez kilka minut w moim muzycznym kąciku, a kiedy

skończyliśmy, Reuben oddalił się, by poszukać służącego i dostać coś do picia.

Do jadalni wszedł kolejny gość, krępy mężczyzna średniego wzrostu. Sądząc po ciemnych

kręconych włosach i pełnych żaru oczach, był Arabem, ale nosił się na zachodnią modłę – miał
tunikę, spodnie i długie żeglarskie buty sięgające aż do ud. Chodził kołyszącym się krokiem,
jakby nie czuł się pewnie na stałym lądzie, miał ciężkie złote kolczyki w uszach i bułat o
szerokim ostrzu na biodrze. Nie zważając na mnie, zajął mój stołek w kącie, lecz ja miałem
tego wieczoru pozostać niewidzialny. Z Reubenem arabski żeglarz przywitał się przyjaźnie,
choć bez wylewności.

W końcu nadszedł Robin w towarzystwie dwóch łuczników, których znałem z widzenia i

background image

którzy objęli straż przy drzwiach. Robin znów był w długiej saraceńskiej szacie, ale nie założył
nic na głowę i nie przyciemnił skóry.

Gdy zacząłem grać Moja radość każe mi…, nucąc po cichu, Robin spojrzał na mnie i rzekł:

–Śpiewaj nieco głośniej, Alanie, jeśli łaska. Nie sądzę, by nasi goście słyszeli tę

uroczą pieśń.

Posłusznie zacząłem grać i śpiewać głośniej i w efekcie, choć bardzo się starałem, słyszałem

tylko urywki rozmowy podczas posiłku. Reuben, Robin i żeglarz, który, jak się później
dowiedziałem, miał na imię Aziz, siedzieli na dużych poduszkach wokół szerokiego niskiego
stołu. Służący wchodzili od czasu do czasu z półmiskami pełnymi egzotycznych potraw –
maleńkich kawałków mięsa w delikatnym cieście, chleba pieczonego z miodem i daktylami oraz
glazurowanych gruszek w przyprawach. Ilekroć się pojawiali, biesiadnicy przerywali rozmowę i
czekali w milczeniu, aż służący wyjdą i zostawią ich samych.

Pierwsze, co usłyszałem, to ostre słowa Robina po długiej cichej przemowie Aziza:

–Odrzucili moją propozycję? Jak to odrzucili? Nie potrafią docenić wartościowej

oferty, którą ktoś podaje im na tacy? – Chyba usłyszał, że nasłuchując, zgubiłem trochę rytm,

bo spojrzał na mnie twardo i dalej mówił już ciszej.

Jakiś kwadrans później znów się zapomniał i kończąc jakąś wesołą kanconę, usłyszałem, jak

mówi do Reubena:

–…nie obchodzi mnie, że wynajęli więcej uzbrojonych ludzi, i tak dam im nauczkę.

Nadal będą się bali o własne zyski.

Wnoszono kolejne dania, goście je zjadali, a służba sprzątała. Gdy na stole pojawił się sorbet

– orzeźwiające danie z górskiego śniegu, soku z cytryny i cukru, na którego widok aż pociekła
mi ślinka – usłyszałem koniec zdania, jakie Reuben wygłaszał do Aziza:

–…więc zgodzisz się przewieźć to do Messyny za cenę, którą uzgodniliśmy?

Rozumiem, że nie będzie z tym problemu?

Po dwóch godzinach uczta dobiegła końca. Kiedy żeglarz wstał i skłonił się uprzejmie

Robinowi, mój nadgarstek był już sztywny i obolały. Nie wiem, o jakich interesach rozmawiali,
ale miałem wrażenie, że wszyscy odeszli od stołu zadowoleni.

Robin i Reuben pokłonili się wychodzącemu żeglarzowi i wtedy pierwszy raz usłyszałem jego

głos.

background image

–A więc do pełni księżyca – rzekł, po czym wyszedł z jadalni i zniknął w ciemnościach.

Dwie noce później staliśmy z Reubenem przy dębowych drzwiach sali na szczycie wieży we

wschodniej części Akki, opodal królewskich apartamentów. Było ciemno choć oko wykol. Przez
małe okienko w przeciwległej ścianie sączyła się tylko nikła poświata, toteż widziałem jedynie
zarys sylwetki mego przyjaciela. Stał plecami do kamiennej ściany ze świeżo naostrzonym
nożem w dłoni. Ja też naostrzyłem swój sztylet, ale trzymałem go w pochwie, bo musiałem mieć
obie ręce wolne. Czekaliśmy w milczeniu ponad godzinę, nasłuchując kroków na schodach w
korytarzu po drugiej stronie drzwi.

Patrząc na łukowate okno, wyobrażałem sobie grubą linę, którą przywiązaliśmy do parapetu,

kiedy tu weszliśmy. To była nasza droga ucieczki – lina z węzłami sięgała do kamiennej
posadzki dziedzińca czterdzieści stóp niżej, na którym stały nasze konie. Denerwowałem się,
bo planowaliśmy morderstwo, morderstwo z zimną krwią. Kto miał paść ofiarą? Oczywiście sir
Ryszard Malbęte. Wprawdzie jak mało kto zasłużył na śmierć, ale wolałbym stanąć z nim do
walki z otwartą przyłbicą, a nie podrzynać mu gardło w ciemności jak złodziej.

Mimo tych obiekcji to ja opracowałem plan zamachu. Najważniejszym jego elementem był

mój służący William. Wahałem się, czy wciągać go w spisek, gdyby bowiem plan się nie powiódł,
chłopak ryzykowałby gniew Malbęte'a, nie mówiąc o wściekłości króla. Ale kiedy powiedziałem
mu, że to Bestia postrzelił mnie z kuszy na Cyprze, zapalił się do zemsty i wręcz błagał, by
wziąć w tym udział.

Tak więc postanowiłem wykorzystać świeży afekt Ryszarda dla Malbęte'a i pragnienie Bestii,

by zyskać przychylność swego suwerena. Plan narodził się, kiedy wracałem z kwatery
służebnych kobiet. Poszedłem tam, by zadać ważne pytanie Elise, i uzyskałem pozytywną
odpowiedź. Wracając przez pralnię, dostrzegłem stos czerwono-złotych płaszczyków
królewskich paziów i wtedy doznałem olśnienia. Rozejrzawszy się szybko, czy nikt nie patrzy,
wsunąłem pod tunikę jeden z nich – złodziej zawsze zostanie złodziejem, pomyślałem

–i ulotniłem się w mgnieniu oka.

Owego wieczoru, kiedy Robin ucztował z Azizem, poprosiłem Reubena na wspólnika, on zaś

zgodził się z entuzjazmem. Dwa dni później William, ubrany w płaszczyk z wyhaftowanymi
Lwami Anglii, wszedł do gniazda Bestii.

Sir Ryszard Malbęte zajmował mały, dość skromnie umeblowany dom w południowej części

miasta, nieopodal mniejszego portu. Mieszkał tam z mniej więcej tuzinem swoich zbrojnych.
Wielu z nich poważnie ucierpiało podczas srogich walk o Akkę, bo szli na czele ataków. William
powiedział mi później, że gdy wszedł niezapowiedziany, wylegiwali się na centralnym
dziedzińcu, pijąc wino. Na widok królewskiego pazia zbrojni wstali, poprawili ubrania i
przywołali sir Ryszarda, który był w domu. William wyznał mi, że choć misja była
niebezpieczna, musiał opanować przemożną chęć parsknięcia śmiechem, kiedy przekazywał
Bestii rzekomą wiadomość od króla. Była prosta: tego wieczoru po nieszporach Malbęte ma się

background image

stawić w sali, w której zaczailiśmy się z Reubenem. Spotkanie będzie miało charakter
dyskretny, zapewniał William, więc sir Ryszard jest proszony o przyjście w pojedynkę. Malbęte
zgodził się i William wyszedł bez szwanku. A teraz my czekaliśmy w ciemności.

Usłyszałem za drzwiami kroki, a potem ciche pukanie i głos mówiący „Panie?” Drzwi

otworzyły się i ciemną salę zalało światło pochodni. W progu majaczyła postać wysokiego
mężczyzny w szkarłatno-błękitnym płaszczu, o twarzy skrytej w cieniu. Skoczyłem przed
siebie i objąłem go w pół, by nie mógł oderwać łokci od tułowia. Zaskoczony upuścił pochodnię, a
ja przycisnąłem głowę do jego piersi i szarpnąłem go z oświetlonego przejścia w ciemność.
Mężczyzna wydał krótki okrzyk przerażenia, a zza moich pleców wychynął Reuben i wbił mu
nóż w szyję. Ofiara szarpnęła się, kiedy ostrze zagłębiło się w miękką skórę. Fontanna krwi,
która zalała mi głowę, oznaczała, że Reuben trafił w tętnicę. Rozluźniłem uchwyt i mężczyzna
opadł na kolana, jęcząc i przyciskając rękę do szyi. Wyciągnąłem sztylet, zamierzając dobić
drania…

Nagle drzwi otworzyły się z ogłuszającym hukiem i salę zalało jasne światło. Do środka wpadli

uzbrojeni mężczyźni w szkarłatno-błękitnych strojach, a za nimi dostrzegłem drwiącą,
naznaczoną czerwoną blizną twarz Malbęte'a. Ktoś zamachnął się na mnie mieczem, lecz
powstrzymałem cios głownią sztyletu, uwolniłem rękę i zatopiłem ostrze w brzuchu napastnika.
Upadł, a ja wyciągnąłem sztylet z jego splątanych trzewi.

–Uciekaj, Alanie! Uciekaj! – krzyknął Reuben. – Okno!

Jeden ze zbrojnych chciał dźgnąć go włócznią, lecz Reuben zatrzymał ją swoim nożem i wbił

ostrze w pachę napastnika, tak że ten zgiął się w pół. Następnie wyciągnął bułat, wziął zamach
na kolejnego zbrojnego i rozciął mu twarz. Już miałem sięgnąć po miecz, kiedy

Reuben znów krzyknął:

–Uciekaj, Alanie! Uciekaj!

Nie zwlekając dłużej, schowałem zakrwawiony sztylet do pochwy, podbiegłem do okna i

rzuciłem się przez łukowaty otwór tak szybko, że omal nie spadłem na ziemię. Chwyciłem linę
dosłownie w ostatniej chwili i zacząłem schodzić po węzłach. Nad głową słyszałem jęki, krzyki i
szczęk broni. Kiedy dotarłem na dół i uniosłem głowę, zobaczyłem jakieś dziesięć stóp nade
mną Reubena. Dostrzegłem też, że ktoś wychyla się z okna, po czym ujrzałem błysk stali na
parapecie. Reuben był już prawie przy mnie, kiedy nagle runął jak kamień na ziemię. Uderzył o
bruk, a odcięta lina spadła na niego. Usłyszałem rozdzierający krzyk i trzask łamanych kości.
Przyprowadziłem konie i, z trudem podniósłszy Reubena, zdołałem go wsadzić na grzbiet jego
wierzchowca. Lewą goleń miał złamaną tak, że kość wyszła mu przez skórę. Wrzeszczał z bólu,
ale nie zważałem na to. Wsiadłem na Ducha i już miałem wyprowadzić konia Reubena, kiedy
usłyszałem znienawidzony głos dobiegający z okna na górze.

–Śpiewaku! – zawołał Bestia. – Hej, śpiewaku! Myślałeś, że nie spodziewałem się, że

background image

spróbujesz czegoś takiego? Miałeś mnie za głupca?

Nie odpowiedziałem, ale byłem na siebie wściekły za własną głupotę. I jeszcze wciągnąłem w

to wszystko moich przyjaciół.

–Jesteś tam, śpiewaku? – zawołał ponownie Malbęte. – Pociąłeś jednego z moich ludzi,

więc teraz ja powinienem pociąć jednego z twoich. – Wybuchnął niskim, bulgoczącym

chichotem.

Dość się nasłuchałem. Spiąłem Ducha ostrogami i wywiozłem jęczącego Reubena jak najdalej

od tego miejsca.

–Na co, u licha, liczyłeś? – pytał Robin, a jego srebrne oczy błyszczały gniewnie.

Byliśmy w kwaterze szpitalników, gdzie potężny nastawiacz kości zręcznie

unieruchomił złamaną nogę Reubena. Hrabia Locksley sprawiał wrażenie spokojnego, ale

wiedziałem, że jest wściekły.

–Omal nie zginąłeś – rzekł – a co ważniejsze, śmiertelnie naraziłeś Reubena.

–Martwisz się o Reubena tylko z powodu waszych knowań w sprawie pieniędzy –

odpysknąłem. – A Malbęte musi umrzeć! To dla mnie sprawa honoru. Ale i tak tego nie

zrozumiesz, ty… ty handlarzu!

Ku memu zdziwieniu Robin się roześmiał. Był to wprawdzie pusty i wcale nie przyjemny

śmiech, zdradzał jednak rozbawienie.

–Kiedy cię znalazłem, byłeś zasmarkanym złodziejaszkiem bez rodziny i bez

pieniędzy, a teraz proszę, pouczasz mnie w kwestii honoru i wyzywasz od handlarzy! –

Prychnął. – Ty żałosny szczeniaku… no już, znikaj mi z oczu.

Odszedłem, walcząc z czarną falą żalu nad sobą. Robin miał rację – byłem zasmarkanym

złodziejaszkiem bez rodziny i pieniędzy, ale… znałem się na honorze.

Złamanie Reubena, choć bardzo bolesne, było nieskomplikowane, a w dormitorium

szpitalników miał dobrą opiekę. Odwiedziłem tam przyjaciela, by go przeprosić.

–Nie przejmuj się, Alanie. Próbowaliśmy zgładzić Bestię i nie udało się. Ale będzie

background image

jeszcze okazja – odparł i od razu poczułem się lepiej.

Po naszej kłótni Robin przestał się do mnie odzywać. Wiedziałem, że jestem w niełasce, bo

nawet Mały John znalazł jakąś wymówkę, by przełożyć nasze poranne ćwiczenia z tarczą.
Kolejnych kilka dni spędziłem, kochając się z Nur w małym domku, który dzieliła z Elise. Kiedy
myślę o tym, co wydarzyło się później, cieszę się, że tak się stało. I do dziś pamiętam jej ciemne
oczy, w których można było utonąć, kształtny nos, wydatne kości policzkowe, pełne usta, które
aż błagały, by je całować… Pamiętam dokładnie jej twarz nawet dziś, po ponad czterdziestu
latach. Była taka piękna… Pamiętam też, co powiedziała, kiedy usłyszała o mojej kłótni z
Robinem.

–Wiem, że zawsze starasz się postępować właściwie, Alanie. I również dlatego tak

bardzo cię kocham.

Jakiś tydzień później, mniej więcej w połowie sierpnia, Robin wezwał mnie do siebie. William

przekazał mi jego polecenie, gdy ćwiczyłem walkę z tarczą i mieczem na dziedzińcu kwatery
szpitalników. Towarzysząca chłopcu Keelie podbiegła, by mnie przywitać i polizać po twarzy.

Król Filip wyjechał z Akki pod koniec lipca. Zabrał ze sobą część rycerzy, ale inni pozostali,

gotowi do walki pod sztandarem Ryszarda. W armii panowała atmosfera oczekiwania i
poczucie, że wkrótce ruszymy w drogę. Chciałem za wszelką cenę wykazać się w świętej misji
przeciw Saracenom, więc mimo koszmarnego upału i zalewającego mnie potu codziennie
ćwiczyłem walkę z mieczem i tarczą. Saladyn wciąż jednak nie zapłacił okupu za trzy tysiące
muzułmańskich jeńców ani nie zwrócił relikwii z chrystusowego krzyża. Wielu twierdziło, że nie
zamierza oddać świętego przedmiotu w ręce wroga. Pomyślałem, że król będzie musiał
wypuścić saraceńskich jeńców przed dalszym marszem. W drodze do Jerozolimy nie będziemy
przecież w stanie pilnować i karmić takiej chmary ludzi. Uwolnienie jeńców byłoby ciosem dla
prestiżu króla… ale co innego mógł zrobić?

–Hrabia ch-chce cię widzieć, p-panie – powiedział William, odciągając ode mnie

rozdokazywaną Keelie i witając mnie z przepraszającym uśmiechem. Nie widziałem go
zaledwie kilka dni – od naszej katastrofalnej próby zamachu na życie Malbęte'a. Miałem
jednak wrażenie, że w tym krótkim czasie zdążył urosnąć chyba ze dwa cale. Zmieniła mu się
także twarz: stała się mniej pucołowata, kości policzkowe rysowały się wyraźniej. Miał już ze
dwanaście albo trzynaście wiosen i widać było wyraźnie, że mężnieje.

–Coś w-wielkiego szykuje się w kwaterze – powiedział William. – Wszyscy k-kręcą się jak

bąki i wyglądają na zadowolonych z siebie. Ludzie ostrzą broń i pakują p-p-plecaki. Coś mi się
wydaje, że wkrótce r-ruszamy.

Wątpiłem w to. Tyle już było plotek, że armia ma wyjść z Akki. Od kilku dni przybywało

księżyca i z moich prowizorycznych obliczeń wynikało, że następnej nocy czeka nas pełnia.
Było prawie pewne, że to, na co Robin umówił się z żeglarzem Azizem, wydarzy się jutro.

background image

Kiedy tego popołudnia przybyłem do pałacu mego pana nad morzem, miał na sobie drogą długą

togę z jedwabiu, siedział przy stole i przeglądał stos pergaminów, najwyraźniej jakichś
rachunków. Wprawdzie szczerze żałowałem wybuchu sprzed tygodnia, ale Robin naprawdę
wyglądał teraz jak handlarz. Nie tracił czasu na uprzejmości.

–Już dobrze się czujesz? – zapytał zdawkowo. Potwierdziłem, on zaś tylko mruknął i przez

chwilę coś pisał. – Kiedy dwa i pół roku temu wstępowałeś do mnie na służbę – rzekł wreszcie
sucho – przysięgałeś, że będziesz mi wierny aż do śmierci. Czy podtrzymujesz tę przysięgę?

–Mam nadzieję, że nie jestem padalcem, który łamie dane słowo – odparłem chyba zbyt

wyniośle.

Robin spojrzał znad pergaminów wzrokiem lodowatym jak naga stal zimą.

–Może i nie łamiesz słowa, za to jesteś bezczelny. Mnie jednak interesuje, czy jesteś

posłuszny.

Bolało mnie, że poróżniłem się z moim panem, bo mimo wszelkich jego wad nadal szanowałem

i niezwykle lubiłem Robina. Nieco bardziej pojednawczym tonem zapewniłem:

–Służę ci, panie, całym moim sercem i, wykonując swe obowiązki, zawsze staram się

być całkowicie lojalny i posłuszny.

Robin wreszcie się uśmiechnął.

–To dobrze – powiedział. – Alanie, musisz pojechać ze mną jutro na… pewnego

rodzaju ćwiczenia. Nie mów o tym nikomu, ale bądź tu o świcie, na koniu i uzbrojony. Aha, i

nie wkładaj na siebie nic z moim herbem czy barwami, będziemy bowiem podróżować

incognito.

Rzucił mi kolejny uśmiech i wrócił do przeglądania papierów. Mogłem odejść.

Kiedy pojawiłem się w pałacu następnego dnia tuż przed świtem – siedząc na grzbiecie Ducha,

z mieczem i sztyletem u pasa i staromodną tarczą z warczącym wilkiem na białym tle

–zdziwiłem się na widok Reubena, który z owiniętą grubo bandażami nogą w łupkach

dosiadał konia. Wyglądał mizernie i miał nieco zdezorientowaną minę, ale przywitał mnie

serdecznie, a ja z wdzięcznością odpowiedziałem na ciepłe słowa.

background image

–Co słychać, Reubenie? – zagadnąłem. – I co robisz na koniu w twoim stanie? Powinieneś

wszak leżeć w łóżku.

–Te pytania lepiej zostawmy na później – odparł niewyraźnym głosem. – Powiem tylko, że

muszę wam towarzyszyć. I nie martw się moimi niewygodami: wypiłem wywar z maku
zaprawiony haszyszem i zupełnie nie czuję bólu. Właściwie czuję… czuję się cudownie

–dodał i zachichotał.

On może czuł się cudownie, za to ja zdecydowanie nie. Źle spałem i obudziłem się cały zlany

potem, skołowany i z niezbyt silnym, lecz uporczywym bólem głowy. Kiedy jednak
wyjechaliśmy przez wysokie bramy Akki i skierowaliśmy konie na południe, starałem się
zapomnieć o wszelkich dolegliwościach. Było nas czterdziestu, mniej więcej po połowie
łuczników i zbrojnych, wszyscy na dobrze odkarmionych i wypoczętych wierzchowcach. Kiedy
przejeżdżaliśmy przez prowizoryczny most nad szańcami, które usypała nasza armia podczas
oblegania Akki, dostrzegłem wiele znajomych twarzy, banitów, którzy towarzyszyli Robinowi
od lat. Jesteśmy grupą wybrańców, pomyślałem. Każdy z nas dobrze zna towarzyszy i ufa im,
bo razem z nimi znosił przeciwności losu i walczył ramię w ramię. W całej kompanii wyraźny był
nastrój podniecenia, jakiego nie wyczuwałem od czasu, kiedyśmy opuścili Anglię. Robin
powiedział, że jedziemy na ćwiczenia, ale czuliśmy się, jakbyśmy jechali przez Sherwood na
jakąś szaloną eskapadę, po której nasze sakiewki wypełnią się srebrem, a policzki szeryfa
spłoną rumieńcem wstydu.

Przejechaliśmy przez płytką rzekę i skierowaliśmy się na południe, na ogromną piaszczystą

połać, na której praktycznie nie było drogi. Zauważyłem, że krajobraz był tu zupełnie inny niż
w Sherwood – poza ciemnogranatowym morzem widać było tylko opustoszałą, spaloną słońcem
ziemię pozbawioną roślinności. Mimo bardzo wczesnej pory czułem, że zapowiada się
wyjątkowo upalny dzień. Po lewej mieliśmy cuchnące bagna, a za nimi, jakieś pięć mil dalej,
wznosiła się stroma ściana zielonych gór. Właśnie w tych górach, zaledwie o ćwierć dnia drogi,
czaił się Saladyn ze swą potężną armią Saracenów. Tego dnia

nie dane mi było zobaczyć ani jednego ze słynnych tureckich jeźdźców, kiedy jednak

ujechaliśmy jakieś sześć mil po oślepiająco białym piasku, zaczęliśmy dostrzegać ślady
obecności Saladyna. Mijaliśmy spalone domostwa, osmalone drzewa oliwne i całe pola
poczerniałego rżyska po uprawach kukurydzy i jęczmienia strawione ogniem. Nie spotkaliśmy
żywej duszy, jeśli nie liczyć jaszczurek, które patrzyły na nas niepewnie z kamieni przy
drodze, by uciec, gdy się zbliżaliśmy. Saladyn ogołocił teren ze wszystkiego, co mogło się
przydać wrogowi, i zniszczył wszystko, czego nie mógł zabrać. Jechaliśmy przez ponure,
wypalone pustkowie, które cuchnęło dymem i strachem.

Przed południem zatrzymaliśmy się na krótki popas. Ból głowy wzmógł się w trakcie jazdy i

czułem, jakby jakiś mały człowieczek bił w wielki bęben w mojej czaszce. Robin rozdał nam
wielkie czarne kwadraty jedwabnej tkaniny i powiedział:

background image

–Zakryjcie sobie tym nosy i usta, żeby nie wdychać piasku.

Posłusznie obwiązaliśmy twarze tkaniną i ruszyliśmy w dalszą drogę. Po kilkuset jardach

przekonałem się, że rzeczywiście znacznie łatwiej jest mi oddychać, bo nie dusił mnie popiół ze
spalonej ziemi. Poza tym dzięki chustom na twarzach trudno nas było rozpoznać. Uświadomiłem
sobie, że jesteśmy teraz bandą zamaskowanych mężczyzn jadących przez terytorium wroga. Z
jakiegoś powodu w głowie dźwięczały mi słowa Robina o pustyni pełnej bandytów. Nagle
zrozumiałem dlaczego i poczułem się, jakbym dostał maczugą w łeb. Byliśmy takimi właśnie
bandytami, drapieżnikami zapełniającymi okolicę. I wtedy pojąłem, jaki będzie cel naszych
„ćwiczeń”. Karawana wielbłądów objuczonych olibanum, wartym więcej niż waży w złocie.

Robin nie zdołał przekonać kupców z Gazy, że zrobią dobry interes, sprzedając mu kadzidło w

tym południowym porcie. Zamierzał więc brutalnie im pokazać, dlaczego popełnili błąd, nie
chcąc z nim robić interesów.

background image

ROZDZIAŁ 16

Słońce stało w zenicie, kiedy Reuben sprowadził nas z nadmorskiego gościńca na dróżkę

wiodącą do podnóża gór. Głowa mi pękała i wszyscy cierpieliśmy srodze od gorąca, które
buchało na nas niczym żar z otwartych drzwi pieca. Mimo upału mieliśmy na rękach cienkie
skórzane rękawice, bo dotknięcie kawałka metalu po tylu godzinach na słońcu skończyłoby się
bolesnym oparzeniem. W końcu zjechaliśmy z dróżki na jeszcze węższą ścieżkę pnącą się w
górę, po której stąpały chyba tylko kozy. Na rozkaz Robina jechaliśmy gęsiego, w całkowitej
ciszy, ze spuszczonymi głowami. Ledwo znosiliśmy gorąco, a każdy widział tylko zakurzony zad
konia przed sobą i słyszał jedynie stukot podków o kamienne podłoże. Ufaliśmy jednak, że
Reuben prowadzi nas właściwą drogą.

Kilka godzin później, już dobrze po południu, zatrzymaliśmy się w cedrowym zagajniku, w

którym jakimś cudem znalazło się małe źródełko. Napoiłem Ducha i przywiązałem go do
drzewa, po czym zdjąłem kolczugę i wsunąłem rękę pod tunikę i przepoconą koszulę, by
zwilżyć ciało cudownie chłodną wodą ze źródła. Byłem wyczerpany, głowa łupała mnie jak diabli
i czułem na przemian to gorąco, to dotkliwe zimno. Mimo żaru lejącego się z nieba dostałem
dreszczy. Próbowałem coś zjeść, ale nie byłem w stanie niczego przełknąć. Wielu ludzi
drzemało w cieniu drzew, lecz ja oparłem się przemożnej potrzebie snu.

Mały John leniwie ostrzył przy źródle wielki topór. Usiadłem obok niego w nadziei, że przy

rozmowie zapomnę o wszelkich niewygodach.

–Johnie, co my tu naprawdę robimy? – zapytałem.

–Wykonujemy rozkazy, jak przystało na wiernych żołnierzy – odparł i dalej

rytmicznie przesuwał osełką po zaokrąglonych ostrzach topora.

–Pytam poważnie. Powiedz, co my tu robimy? Co się dzieje?

–Kiepsko wyglądasz, chłopcze. Coś ci dolega?

–Nic mi nie jest – skłamałem. – Powiedz, co nas czeka. Westchnął.

–Na tłuste jądra Pana Boga, tylko nie wyskakuj mi z moralizowaniem, Alanie. Chodzi

o wierność Robinowi, o nic innego. Ja jestem mu wierny… a ty? To, co wkrótce zrobimy, ani

trochę nie różni się od tego, co kiedyś robiliśmy w Sherwood. Zatrzymamy karawanę kupców

i pozbawimy ich bogactwa. Widzisz tych zwiadowców na górze?

Popatrzyłem na niewielkie wzniesienie na wschód od nas i dostrzegłem dwie postacie leżące

płasko na piasku tuż za krawędzią szczytu.

background image

–Widzę – odparłem.

–Wypatrują karawany – wyjaśnił John. – Kiedy się pojawi, pojedziemy na to wzgórze,

zasypiemy ich strzałami, zjedziemy po zboczu i zabijemy każdego, kto będzie stawiał opór.
Krótko mówiąc, zastawiamy na nich pułapkę. Zabierzemy im towar i damy nauczkę. –
Wyszczerzył zęby w zuchwałym bitewnym uśmiechu. – Tego właśnie chce Robin, a my jako
jego wierni ludzie wypełnimy rozkazy naszego pana. Niektórzy mogliby nas nazwać bandytami,
inni rabusiami. A ja powiadam, że to praca jak każda inna! Tak czy owak, Alanie, nie wolno ci o
tym z nikim rozmawiać, przenigdy. Rozumiesz? Zaklinam cię, nie mów nigdy i nikomu o tej
robocie.

Patrzyłem na niego zdziwiony. Znałem reguły obowiązujące w familii Robina, a jedną z

najważniejszych było milczenie. Już miałem coś powiedzieć, ale pochyliłem się tylko, świat
zawirował mi przed oczami, a potem wszystko pociemniało.

Gorączka wróciła. Kiedy się ocknąłem, leżałem pod szerokim cedrem zawinięty jak niemowlę

we własny płaszcz, a moi towarzysze szykowali się do walki. Proste słowa Johna stanowiły
całkiem niezły opis tego, co stało się później. Kiedy słońce zawisło nisko nad morzem na
zachodzie, dostaliśmy sygnał. Łucznicy najciszej jak mogli naciągnęli łuki, a jeźdźcy dosiedli
rumaków. Wszyscy ruszyli na swoje pozycje na wzgórzu. Zrobiło się chłodniej, kurz też opadł,
ale Robin upierał się, by każdy miał na twarzy czarną jedwabną chustę. Spałem w
popołudniowym upale jakieś dwie godziny i choć nikt się nie spodziewał, że wezmę udział w
walce, to chciałem przynajmniej na nią popatrzeć. Wstałem niepewnie, na drewnianych nogach
powlokłem się na wzgórze i zatrzymałem jakiś metr przed szczytem. Kręciło mi się w głowie, a
żołądek wywijał hołubce, ale jakoś dotarłem na miejsce i rzuciłem się na gorący piasek.

Leżąc płasko przed szczytem, widziałem, jak w tumanie kurzu zbliża się karawana. Ku nam

jechało około czterdziestu wielbłądów, kołyszących się charakterystycznie. Każdy niósł dwie
wielkie paki przywiązane po obu stronach garbu, a z przodu, niemal na szyi zwierzęcia, siedział
człowiek popędzający je długim kijem. Wielbłądy szły powiązane jeden za drugim, a obok tego
długiego rzędu jechali gęsiego konni. Było ich ze dwudziestu. Dosiadali wielkich,

dobrze wyszkolonych koni bojowych, a uzbrojeni byli we włócznie i tarcze. Ze zdumieniem

zobaczyłem, że mają na sobie białe płaszcze z czerwonymi krzyżami. Oddział templariuszy.
Mieliśmy się bić z naszymi sojusznikami, ubogimi rycerzami Chrystusa, których świętym
obowiązkiem była ochrona podróżnych i kupców na niebezpiecznych drogach Ziemi Świętej.
Poczułem falę dezorientacji i wstrętu do samego siebie. I nie była to kwestia gorączki -
zrozumiałem, że znajduję się po niewłaściwej stronie. Miałem przed sobą świętych rycerzy
broniących słabych w imię Boga, a moi towarzysze chcieli zamordować niewinnych ludzi i
ukraść im towar. Oczy zaszły mi mgłą, świat znów zawirował i musiałem na dłuższą chwilę
opuścić głowę w ramiona, by się opanować.

Kiedy znów podniosłem głowę, karawana znajdowała się nie więcej niż pięćdziesiąt kroków od

nas. Templariusze jechali prosto w pułapkę. Ostrzec ich? Ale co z moją wiernością Robinowi i

background image

przyjaciołom? Nim zdążyłem podjąć decyzję, inni zdecydowali za mnie. Z lewej rozległ się
okrzyk Robina: „W górę!” i dwudziestu łuczników wyskoczyło zza krawędzi wzgórza,
wyciągnęło strzały z kołczanów na biodrach i przyłożyło je do łuków.

–Gotowi… – zawołał Robin. – Mierzyć w jeźdźców, mierzyć tylko w jeźdźców…

Strzelać!

Rozległ się świst, jakby obok przeleciało stado ptaków, i pierwsza fala strzał spadła na

kolumnę templariuszy niczym potężny wiatr buszujący w suchym sitowiu. Długie na jard
jesionowe strzały stukały o tarcze i zbroje. Stalowe groty zagłębiały się w odziane w kolczugi
ciała, przebijały brzuchy i płuca. Rozległy się jęki bólu i polała się krew. Trafione konie rżały i
stawały dęba. Przerażone wielbłądy zaczęły pędzić jak oszalałe przed siebie, coraz bliżej nas.

–Napiąć… i strzelać! – krzyknął Robin i kolejna fala jesionowych strzał spadła na

jeźdźców w białych płaszczach. Pół tuzina siodeł było już pustych, ale templariusze to jedni z

najlepszych wojowników w całym świecie chrześcijańskim. Rozległy się komendy i z chaosu

spłoszonych koni i klnących, ochlapanych krwią mężczyzn wyłonił się jakiś porządek.

Rycerze skupili się w jednym rzędzie naprzeciwko łuczników stojących na szczycie wzgórza,

wznieśli tarcze, pochylili lance i popędzili galopem pod górę. W drodze napotkali następną

niszczycielską falę strzał, które opróżniły kolejnych kilka siodeł. Koni trzymało się jeszcze

tylko dziesięciu templariuszy. Pędzili poszarpanym szykiem w stronę wzniesienia, podkowy

ich wierzchowców dudniły o ziemię, ale łucznicy nie cofnęli się nawet o krok. Strzelali już

pojedynczo, każdy we własnym tempie, ale ze śmiertelną skutecznością. Widziałem, jak

dowódca rycerzy spada z konia przeszyty strzałą, która utkwiła mu w piersi aż po lotki. Inny

potoczył się w dół zbocza wraz z półtonowym rumakiem – jego wierzchowiec dostał w gardło

trzema strzałami, jedna po drugiej. Trzeci został przyszpilony do siodła strzałą w udzie, a

kiedy odwrócił konia, zobaczyłem, że także w jego drugim udzie tkwi strzała.

Wtedy zaatakowała nasza jazda. Dwudziestu konnych wyjechało zza wzgórza z wysuniętymi

lancami i uderzyło z boku w przerzedzony szyk templariuszy. To był klasyczny manewr o
nazwie la traverse.
Templariusze zostali rozbici w puch. Długie włócznie przebijały im kolczugi,
a ostre jak brzytwa groty cięły ciało pod spodem. Ginęli nadziewani jak zające na ruszt albo
powalani świszczącymi mieczami. Jeźdźcy Robina przypuścili drugi atak, tnąc

background image

pokiereszowanych strzałami rycerzy. Jeden z templariuszy, zakrwawiony, bez włóczni, a
jedynie z mieczem, uniknął śmierci od włóczni naszych jeźdźców i nadal pędził w stronę linii
łuczników na wzgórzu. Zatrzymał się dopiero dwadzieścia stóp od nich, kiedy kilkanaście strzał
wbiło mu się w piersi i brzuch, i z walecznym okrzykiem runął na ziemię, po czym skonał.

Ze łzami w oczach i wstydem ściskającym mi gardło patrzyłem, jak ci dzielni mężowie

umierają. Sam nie wiem, czemu wstałem, wszak nic nie mogłem zrobić. Zacząłem jednak iść w
stronę mego pana. Kiedy się zbliżyłem, usłyszałem, jak Robin rozkazuje naszym jeźdźcom, by
pędzili za karawaną i zatrzymali ją, nim wpadnie do morza. Przepełniony bólem i wściekłością,
zacząłem krzyczeć „Morderca! Morderca!”, a po policzkach ciekły mi łzy.

–Zabiłeś ich! – wrzeszczałem. – Zabiłeś wszystkich!

–Nie teraz, Alanie – odrzekł Robin chłodno. – Jesteś chory, rozum ci odjęło z gorączki, nie

czas na twoje dziecinne jęczenie.

I zszedł po zboczu, a za nim pospieszyła dwudziestka rozradowanych łuczników. Opadłem na

kolana przygnieciony wstydem, gniewem… i winą. Jak to możliwe? Jechałem do Ziemi Świętej
czynić dobro w imię Boga, a teraz widziałem, że biorę udział w czymś złym i ohydnym, czymś
naprawdę potwornym.

Nie wiem, jak długo klęczałem na tym wzgórzu, rozmyślając o dwudziestu szlachetnych

rycerzach zamordowanych dla zysku jednego bezwzględnego człowieka. Kiedy wreszcie
wstałem i dołączyłem na dole do naszych ludzi, wielbłądy były już schwytane i okiełznane, a
Reuben wyjaśniał po arabsku ich poganiaczom, że jeśli nie będą stawiać oporu i poprowadzą
karawanę z cennym ładunkiem do nowego celu – małej nadmorskiej wioski o nazwie Hajfa,
gdzie towar zostanie załadowany na statek – otrzymają nagrodę i wraz ze swymi wielbłądami
będą mogli wrócić na południe. Jeżeli nie… – Tu wykonał krótki gest, przejeżdżając płaską
dłonią po gardle. Poganiacze nie namyślali się długo.

Myliłem się, gdy oskarżałem Robina, że zabił wszystkich rycerzy. Nie wszyscy byli

martwi. Trzech templariuszy przeżyło – ranni, zakrwawieni, klęczeli z rękoma związanymi za

plecami, bez hełmów. Za każdym stał uzbrojony człowiek, oni jednak nie okazywali strachu. W
ich oczach widać było wewnętrzny żar, pewność co do życia na tym i tamtym świecie. Patrzyli
dumnie, nieustraszenie na swych zamaskowanych porywaczy. Z okrutnym dźgnięciem bólu w
piersi rozpoznałem w jednym z tych rycerzy mojego starego przyjaciela sir Ryszarda z Lea.

–Wielki mistrz, który przebywa w Akce, niezwłocznie wypłaci wam za nas okup… –

mówił sir Ryszard, kiedy szedłem w ich stronę chwiejnym krokiem. Słońce tonęło w

niebieskoszarych wodach Morza Śródziemnego i rzucało długie, groteskowe cienie przed

klęczącymi rycerzami.

background image

–Nie będzie żadnego okupu – powiedział głucho Robin. Choć głos tłumiła mu

jedwabna chusta, dostrzegłem, że sir Ryszard natychmiast go rozpoznał.

–Czy to ty, Robinie z Sherwood, zamaskowany jak tchórz? Jeśli tak, niechaj zobaczę

twoją twarz – rzekł templariusz, próbując wstać.

Ciężka dłoń przycisnęła go do ziemi: za jego plecami stał Mały John. Sir Ryszard z Lea

odwrócił głowę i spojrzał w górę na ogromnego blondyna w masce, który stał za nim. Postura
nie pozostawiała żadnych wątpliwości.

–Wiem, że to ty, Johnie Nailor, a ten tu – wskazał brodą w moją stronę, a ja stanąłem

jak wryty – to młody Alan Dale! – Przystojną twarz sir Ryszarda wykrzywił gniew. –

Dlaczego

na nas napadliście? Dlaczego zabiliście moich ludzi? Wszak nie jesteśmy waszymi wrogami.

Czyż nie łączy nas ta sama misja tu, w Ziemi Świętej?

Nagle urwał, bo Robin ściągnął jedwabną chustę i w gasnącym świetle dnia widać było

wyraźnie jego wychudłą, zmęczoną twarz. Odezwał się do sir Ryszarda lodowatym głosem:

–Proszę, możesz mnie zobaczyć. Miej na koniec tę satysfakcję. Rozmawiajmy jak

mężczyźni, twarzą w twarz. I wyznam ci prawdę. Nigdy nie podzielałem twojej pasji do

odzyskania Jerozolimy, nie mam nic do Saladyna ani do Saracenów. Gdyby nie ty, w ogóle

by mnie tu nie było. – Wymierzył oskarżycielsko palec w pierś klęczącego templariusza. –

Jestem tu nie z własnej woli, lecz dlatego, że zmusiłeś mnie, bym przysiągł, iż będę

towarzyszył królowi w wyprawie do tej ziemi wybranej przez Boga.

Ludzie Robina, widząc, że ich pan odsłonił twarz, również ściągnęli chusty.

–Nie obchodzi mnie, w czyich rękach jest Jerozolima: saraceńskich, żydowskich czy

chrześcijańskich – ciągnął Robin. – Ale przez ciebie, przez twoje wtrącanie się w moje życie,

a

także przez to, że król nie dotrzymał obietnicy zapłaty, jestem teraz zadłużony u połowy

lichwiarzy w Europie i Lewancie. Muszę mieć pieniądze i obawiam się… – Robin przerwał,

background image

wzruszył ramionami, po czym dokończył cicho: -…obawiam się, że stoisz mi na drodze. To
wszystko.

Sir Ryszard patrzył na mego pana.

–To wszystko? – powiedział chrapliwie. – Zabiłeś dwudziestu dobrych ludzi,

dwudziestu szlachetnych rycerzy dla paru miedziaków i mówisz: „To wszystko”? Bóg z

pewnością ukarze cię za złe czyny, których się dziś dopuściłeś. Pozostawiam to twemu

sumieniu i osądowi Najwyższego.

Odwrócił wzrok od Robina i zaczął szeptać słowa modlitwy: Ave Maria, gratia plena, Dominus

tecum…

Widziałeś moją twarz, sir Ryszardzie, nie możesz więc przeżyć – rzekł Robin. – Idź

do swego Boga. Mam szczerą nadzieję, że przyjmie cię z otwartymi ramionami. Johnie… –

Skinął na Małego Johna, a ja z przerażeniem patrzyłem, jak olbrzym unosi długi nagi miecz.

Następne chwile mocno wryły się w moją pamięć i zostaną tam na zawsze. Na ostrzu miecza

błysnęły ostatnie promienie zachodzącego słońca, a potem John machnął nim od lewej do
prawej, przerywając cichą modlitwę sir Ryszarda. Stałem nieruchomo, niczym głaz, i
patrzyłem, jak mój przyjaciel upada na ziemię, a gorąca krew cieknie mu po szyi na
śnieżnobiały płaszcz, po czym rozlewa się kałużą na pustynnym piasku. Nagle wyrwałem się z
odrętwienia, krzyknąłem „Nie!” i rzuciłem się w stronę Johna. Wiedziałem, że już za późno, ale
czułem, że muszę zaprotestować. Krzyczałem coś bez ładu i składu na Małego Johna, on zaś,
nie zważając na to, zabił dwóch pozostałych rycerzy na moich oczach. Coraz bardziej
przerażony, zacząłem wrzeszczeć na Robina. Płakałem, zawodziłem, potrząsałem pięściami i
przeklinałem go jako mordercę, człeka bez honoru, drania przeklętego przez Boga.

Kiedym tak krzyczał, Robin, patrząc gdzieś ponad moją głową, powiedział spokojnie.

–John, ucisz go, proszę.

Coś ciężkiego uderzyło mnie w potylicę i straciłem przytomność.

Obudziłem się w zalanym słońcem dormitorium w kwaterze szpitalników. Jednak tym razem

nie było przy mnie Nur, jej gładkie białe dłonie nie chłodziły mi rozpalonego czoła, nie podawały
mi zimnej wody. Zamiast mego ciemnowłosego anioła zobaczyłem stroskaną twarz Williama,
który wyciągał do mnie popękany gliniany kubek z piwem.

Ostrożnie dotknąłem głowy – na potylicy miałem guza wielkości kurzego jaja, a pod czaszką

czułem potworny ból, jakby ktoś przypalał mnie rozżarzonym żelazem. Dobrze chociaż,

background image

pomyślałem, że przyjaciele przywieźli mnie z powrotem do Akki. Byłem zlany

potem i drżałem z zimna. Wziąłem od Williama kubek z piwem i wychyliłem je duszkiem.

Potem otuliłem się szorstkim kocem i próbowałem zapanować nad dreszczami.

–Gdzie jest Nur? – zapytałem mego służącego.

–Och, p-panie – odparł – och, p-panie, naprawdę nie wiem. Nie w-w-widziałem jej od trzech

dni, od kiedy wyjechaliście z Robinem na ćwiczenia. Nie ma jej w kw-kw-kwaterach kobiet,
Elise też jej nie widziała. Pomyśleliśmy, że m-może uciekła do swej w-w-wioski.

–Leżę tu od trzech dni? I Nur nie ma już tak długo? – Zakręciło mi się w głowie od tych wieści.

Nie mogłem uwierzyć, że odeszła tak bez słowa. Ogarnął mnie lęk.

–Tak, panie. M-m-majaczyłeś coś o krwi, grzechu i b-b-bożym sądzie. Mówiłeś, panie,

straszne rzeczy o h-h-hrabim.

Mimo gorączki i piekielnego łupania w głowie czułem, jak wzbiera we mnie panika, a mą duszę

wypełnia strach o życie Nur. Ten strach miał twarz sir Ryszarda Malbęte'a. Starałem się zdusić
w sobie obawy, że Bestia położył na niej swe brudne łapska, ale nie byłem w stanie.

–Gdzie są wszyscy? – zapytałem, bo dostrzegłem, że dormitorium jest prawie puste. Nie

widziałem ani innych chorych, ani braci szpitalników.

–P-p-poszli z-z-zobaczyć egzekucje – wyjaśnił William.

–Egzekucje?

–Saladyn nie dostarczył okupu ani drzewa z k-k-krzyża, więc król R-R-Ryszard kazał stracić

wszystkich saraceńskich jeńców.

–Wszystkich? – powtórzyłem z niedowierzaniem. – Przecież są ich setki, tysiące. Nie może

zabić ich wszystkich.

–Sir Ryszard Malbęte podjął się tego z-z-zadania, panie – odparł z niewzruszoną miną. –

Zostaną s-s-straceni za murami miasta na oczach wszystkich, dzisiaj w p-p-południe.

–Williamie, pomóż mi się ubrać – rozkazałem.

Mury obronne Akki były pełne gawiedzi i musieliśmy z Williamem mocno rozpychać się

łokciami, żeby znaleźć jakieś miejsce w pobliżu głównej bramy, skąd było widać, co dzieje się
poniżej. Na rozległej piaszczystej równinie za okopami powstałymi podczas oblężenia twierdzy
stali w rzędach muzułmańscy jeńcy. Wszyscy byli związani i klęczeli z wyciągniętymi głowami.
Później z relacji mego przyjaciela Ambroise'a, który opisał tę scenę w swej Historii świętej
wojny
i który lubił podawać konkretne liczby – choć podejrzewam, że czasami je zmyślał –

background image

dowiedziałem się, że na równinie czekało na śmierć dwa tysiące siedmiuset jeńców. I wszyscy
zginęli. Skazańcy – mężczyźni, kobiety i dzieci – czynili

przeraźliwy hałas, jęcząc, zawodząc i wykrzykując imię swego fałszywego Boga. Z trzech

stron otaczały ich szeregi naszych konnych, więc nie było mowy o ucieczce. Od południa stali
nasi łucznicy w charakterystycznych zielonych płaszczach, a za nimi kolejne rzędy jeźdźców.
Robin siedział nieruchomo na swym wierzchowcu tuż przed łucznikami, zaledwie dwadzieścia
stóp od jeńców. Z szeregów naszych żołnierzy dobiegały od czasu do czasu krzyki i gwizdy,
widziałem też, że kilku robiło zakłady, ale większość obserwowała tę rzeź w milczeniu niczym
wieśniacy gapiący się na cyrkowców na lokalnym jarmarku.

Ludzie Malbęte'a już zaczęli swoją makabryczną pracę. Działali w parach: sześć par

zbrojnych, każda przy innym rzędzie jeńców. Pierwszy ściągał skazańcowi nakrycie głowy -
szal czy turban – by odsłonić szyję, a następnie przytrzymywał go. Drugi zbrojny brał zamach
mieczem i odcinał jeńcowi głowę. Była to żmudna, krwawa praca i szkarłatno-błękitne kaftany
żołnierzy szybko nasiąkły czerwienią. Czasami do odrąbania głowy trzeba było aż czterech
cięć, a wiele ofiar żyło jeszcze przez kilka chwil po egzekucji. Najmniej trudności sprawiało
zabijanie dzieci; w ich przypadku zwykle wystarczał pojedynczy cios. Jedna para katów
pracowała wyjątkowo nieudolnie: ich miecz regularnie uderzał ofiary w plecy albo ześlizgiwał
się po czaszce, ku uciesze gawiedzi. Malbęte, dosłownie brodząc we krwi, nadzorował całą
operację. Od czasu do czasu podjeżdżał do żołnierzy, którzy nie radzili sobie z ofiarą, odpychał
ich gwałtownie i jednym cięciem własnego miecza kończył sprawę.

Z naszego punktu obserwacyjnego na murach mieliśmy z Williamem dobry widok na to ponure

widowisko, ale z tej wysokości ludzie wyglądali jak lalki, a cała egzekucja jak makabryczny
teatrzyk. Kiedy tak patrzyłem, para zbroczonych krwią żołnierzy dotarła do końca jednego
rzędu jeńców. Nie zatrzymali się, tylko pospiesznie oczyścili miecze i podeszli do pierwszej
ofiary z kolejnego szeregu. Ciach, ciach, buchnęła wielka fontanna krwi i bezgłowa ofiara
opadła na bok. Z karku wciąż tryskała krew, głowa potoczyła się kawałek i zatrzymała przy
bucie żołnierza.

–Co się dzieje z tym światem? – szepnąłem do siebie. – Czy wszyscy poszaleli? Dlaczego Bóg

tego nie powstrzyma? Dlaczego my tego nie powstrzymamy? Czy utknąłem w jakimś
przeraźliwym koszmarze, w świecie bez litości, bez Boga, pełnym krwi i śmierci?

Ledwo wybrzmiały te słowa, z jakiejś czarnej nory głęboko w mojej głowie wypełzła jeszcze

straszniejsza myśl. Nic nie czujesz, usłyszałem głos mrocznej larwy. Patrzysz na prawdziwy
koszmar, odrażającą brutalność, masowy rozlew krwi, na twoich oczach dokonuje się rzeź
setek ludzi, nawet dzieci, a ty nic nie czujesz. Czy nadal jesteś człowiekiem? Czy jeszcze
jesteś w stanie coś czuć?

Zakręciło mi się w głowie i zamknąłem oczy, wciąż jednak widziałem potworne

obrazy z rzezi: ciało sir Ryszarda z Lea padające na skalistą ziemię, jego krew czarną jak

background image

smoła, odcięte głowy porzucone na piasku niczym zgniłe główki kapusty, cięcia miecza,
przekleństwa i śmiechy gawiedzi, kiedy żołnierze nie trafiali w kark. Świat zawirował.
Poczułem, że nogi mam jak z waty i osuwam się na ziemię.

–Williamie – szepnąłem. – Chyba muszę wrócić do dormitorium.

Gorączka powróciła tej nocy z siłą wściekłego wilka. A wraz z nią pojawili się zmarli – duchy

ludzi, którym odebrałem życie, i tych, których śmierci byłem świadkiem. Było ich wielu, bardzo
wielu. Krzyczałem przez sen, bo w mojej obolałej głowie kłębiły się koszmarne obrazy nie do
zniesienia. Zobaczyłem pierwszego człeka, którego zabiłem przed blisko trzema laty w jakiejś
potyczce w lesie Sherwood. Uśmiechał się do mnie, a z miejsca, gdzie ciąłem go mieczem,
tryskała krew. Podcinał gardło mojej matce, a sir Ryszard z Lea patrzył na to bez zmrużenia
oka i mówił: „Musiała umrzeć, Alanie, stała mi na drodze”.

Potem zobaczyłem Małego Johna, jak unosi swój wielki topór i odcina kończyny zbójowi na

leśnej polanie, i Robina, który popycha stopą saraceńskiego jeńca i zanosi się demonicznym
śmiechem, widząc, jak odpada mu głowa i toczy się, zostawiając czerwony ślad na piasku.

Nie wiedziałem już, czy to sen, czy jawa. Tej ciągnącej się w nieskończoność potwornej nocy

zmarli czuwali przy moim łóżku w dormitorium i mówili do mnie, a ja krzyczałem na nich,
błagając, by zostawili mnie w spokoju. Kiedy wreszcie odeszli, przyszedł do mnie Malbęte z
odciętymi główkami dwojga dzieci. Trzymał je w obu dłoniach niczym zakrwawione
pomarańcze i kazał mi je zjeść. „Owoce oczyszczą twe ciało ze złych humorów” – wyjaśnił
głosem Reubena i zaniósł się drwiącym rechotem.

Dostrzegłem, że w dormitorium stoi jakaś postać – niska, odziana w czarną szatę i z twarzą

zakrytą czarnym welonem. Postać podeszła do mnie ze świecą w ręku. Kiedy skuliłem się,
mamrocząc z przerażenia, pojawiła się drobna biała dłoń i spoczęła na mym czole. Była chłodna
i wyperfumowana. Poczułem ogromną ulgę – to Nur, moja ukochana Nur. Moja piękna
dziewczyna wróciła i znów jest przy mnie. Wciąż nie widziałem jej twarzy, więc sięgnąłem do
czarnego welonu, chwyciłem go i pociągnąłem. Gdy opadł, zacząłem krzyczeć i krzyczałem bez
końca i tak głośno, że mogłem obudzić tysiąc nieboszczyków.

Zamiast pięknej twarzy mojej ukochanej ujrzałem oblicze potwora. Odcięto jej wargi, tak że

widać było białe zęby i różowe dziąsła ułożone w ohydny grymas. Włosy miała ogolone do samej
skóry, a po nosie została tylko ciemna dziura pełna krwi i strupów. Zniknęły też powieki i
piękne ciemne oczy teraz patrzyły na mnie zaczerwienione i

wybałuszone z bólu. Gdy odwróciła się i pochyliła, szukając welonu, który spadł na podłogę,

zobaczyłem, że brutalnie odcięto jej też uszy. Po obu stronach głowy pod małymi
zakrwawionymi dziurkami zostały jedynie ich płatki.

Wpatrywałem się z przerażeniem w moją ukochaną Nur. Odwróciła głowę w moją stronę

zaledwie o włos, ale i tak nie mogłem się powstrzymać, by nie cofnąć się przed tym

background image

odrażającym widokiem. Dostrzegła mój odruch. Chwyciła welon drobną białą dłonią, zakryła
nim twarz i rzuciwszy świecę na podłogę, wybiegła z sali. Zostało po niej tylko echo szelestu
płótna na kamiennej posadzce i zapach perfum.

Moje krzyki pobudziły wszystkich w dormitorium, a kilka chwil później wpadł do mnie sir

Nicholas de Scras z latarnią w dłoni. Przycięte szare włosy miał zmierzwione od snu.

–A więc odwiedziła cię twoja młoda przyjaciółka – rzekł. – Mówiłem jej, żeby nie

przychodziła, dopóki nie wyzdrowiejesz w pełni. Ale widzę, że mnie nie posłuchała.

Wystraszyła cię?

–Co się jej stało? Mój Boże, była taka… taka piękna, taka idealna…

–Nie chce powiedzieć, kto jej zadał te okrutne rany, ale podejrzewam, że to jeden z naszych

rycerzy… Nie obraziłeś kogoś ostatnio? Została też brutalnie zgwałcona: nasz brat lekarz
musiał jej zszyć organy kobiece. – Mówił o tej intymnej czynności rzeczowym tonem. – Ale
poza tym nic jej nie jest, Alanie. To silna, zdrowa dziewczyna. Zraniono głównie jej próżność,
więc z czasem wydobrzeje. Z Bożą pomocą… no i pod twoją czułą opieką.

Szpitalnik bez wątpienia miał rację. Ale jakie życie czekało dziewczynę, która była tak

piękna, a stała się odrażającym dziwadłem, przed którym ludzie będą uciekać z przerażeniem?
A ja? Przysięgałem, że zawsze będę ją kochał – lecz czy będę w stanie kochać ją teraz, kiedy
tak brutalnie odebrano jej piękno? Nie chciałem nawet o tym myśleć.

Poczułem przypływ wściekłości na Malbęte'a, bo byłem pewien, że to albo jego sprawka, albo

któregoś z jego pomagierów. W głowie dźwięczały mi słowa Bestii: „Pociąłeś jednego z moich
ludzi, śpiewaku, więc teraz ja powinienem pociąć jednego z twoich”. Przyznaję ze wstydem, że
w owej chwili użalałem się nad sobą. Malbęte zabrał mi to, co najcenniejsze, zmieniając moją
piękną Nur w monstrum. Ale czułem też potworne wyrzuty sumienia. Wiedziałem wszak, że
gdyby nie ten nieudolny zamach na Bestię, Nur nadal byłaby piękna.

Czułem się winny, ponieważ w głębi duszy zdawałem sobie sprawę, że takiej Nur nie będę

potrafił naprawdę kochać.

background image

ROZDZIAŁ 17

Następnego ranka obudziłem się osłabiony, ale z jasną głową. Dokładnie wiedziałem, co

powinienem zrobić. To będzie bolesne, ale muszę iść do Robina i błagać go o przebaczenie. Bez
jego pomocy i ochrony nie będę miał szans na pomszczenie okrutnej krzywdy, jaką Malbęte
wyrządził mojej pięknej dziewczynie.

W kwaterze kobiet nie było śladu Nur. Elise powiedziała mi, że nocą zabrała cały swój

dobytek i odeszła. Szkarłatny Will właśnie odwiedził żonę i oboje cieszyli się, że minęła mi
gorączka. Ja zaś, choć wyznaję to ze wstydem, poczułem ulgę, dowiedziawszy się o ucieczce
Nur. Nie miałem pojęcia, co mógłbym jej powiedzieć. Obiecałem, że zawsze będę ją kochał i
chronił, ale zdawałem sobie sprawę, że nie jestem w stanie zrobić ani jednego, ani drugiego.
Tęskniłem za piękną dziewczyną, z którą dzieliłem łoże przez kilka miesięcy – za pierwszą
dziewczyną, której oddałem kawałek mej duszy – a zarazem cieszyłem się, że zniknęła, kiedy
przestała być piękna.

Nie wiem jak, ale Elise odgadła, co czuję. Może za sprawą kobiecej intuicji, a może dzięki jej

szczególnemu darowi.

–Żal mi twej miłości, Alanie – rzekła. – Weszła oczyma, tak jak przepowiedziałam, i

uciekła tą samą drogą. Ale nie obwiniaj się, taka już uroda mężczyzny. Nie potraficie kochać

całym sercem, jak kobiety, lecz takimi uczynił was Bóg w swej wielkiej mądrości.

Stawiwszy się u Robina w jego nadmorskim pałacu, klęknąłem przed nim na jedno kolano i

wygłosiłem mowę, którą przygotowałem wcześniej. Gdy skończyłem, zdałem sobie sprawę, że
nie jestem nawet w połowie tak elokwentny, jak sądziłem, i nawet nie w ćwierci tak szczery,
jak powinienem. Błagałem mego pana, by wybaczył mi słowa, które wykrzyczałem po ataku na
karawanę, i zapewniłem go, że gdyby nie trawiąca mnie gorączka, nigdy bym ich nie powiedział.

–Bardzo w to wątpię – odparł Robin chłodno. – Gorączka, nie gorączka, każde słowo

mówiłeś z przekonaniem. Podejrzewam, że chcesz, bym pomógł ci zabić Ryszarda Malbęte'a,

i dlatego klęczysz przede mną i błagasz mnie o przebaczenie. Ale skoro chcesz, uznajmy, że

bredziłeś w gorączce. Zapowiadam ci jednak, jeśli jeszcze kiedykolwiek tak się do mnie

odezwiesz – zdrowy czy w gorączce – każę cię zachłostać na śmierć za bezczelność. A teraz
odejdź i zacznij się pakować, jutro bowiem ruszamy. Święta pielgrzymka – zakończył
drwiącym głosem – wybiera się do Jerozolimy.

Chciałem wyjść, ale zatrzymał mnie gestem i dodał ciszej:

–Alanie, naprawdę bardzo mi przykro z powodu tego, co spotkało Nur.

background image

Nie odzywałem się, bo czułem, jak łzy napływają mi do oczu.

–Jeśli coś mogę zrobić… – Urwał, a po chwili westchnął i rzekł: – Jakiś czas temu

mówiłeś, że chyba wiesz, kto próbuje mnie zabić. Czy teraz możesz mi wyjawić, kogo

podejrzewałeś?

Podniosłem głowę i spojrzałem na Robina. Przeszywał mnie wzrokiem, czekając, aż zdradzę,

co wiem. Wzruszyłem ramionami i otarłem oczy.

–Myślałem, że to Szkarłatny Will i jego żona Elise – odparłem cicho.

Robin zastanawiał się chwilę, pocierając kciukiem brodę.

–No tak – powiedział w końcu. – Znienawidził mnie za to, że kazałem go wybatożyć i

zdegradowałem. Wprawdzie zasłużył sobie na to, ale upokorzyłem go na oczach jego ludzi, i to
chyba był błąd. Will zawsze miał dostęp do mojej kwatery. A Elise go kocha, dobrze zna trujące
rośliny i węże. Tak, oni mogli próbować mnie zabić.

–Ale to nie byli oni – odparłem.

Robin spojrzał na mnie, a w jego srebrnych oczach zaigrały groźne ogniki.

–Alanie, nie drwij sobie ze mnie. Ostrzegam cię.

–To nie mógł być ani Will, ani Elise, bo nazajutrz po zajęciu Akki w samo południe wzięli ślub

– wyjaśniłem. – A właśnie tego dnia ktoś próbował zrzucić ci na głowę kamienie. Zapytałem o
godzinę ślubu Elise, a potem ojca Simona, który odprawiał ceremonię. Kiedy cię zaatakowano,
Will i Elise stali w nawie kościoła w południowej części Akki, co może potwierdzić tuzin
świadków. To na pewno nie oni.

–Rozumiem – rzekł Robin. – Ale nadal będziesz rozpytywał?

Kiwnąłem głową.

–Jeśli wyjawisz mi imię winowajcy, wybaczę ci twe nieumiarkowane słowa i pomogę

ci zniszczyć Malbęte'a, kiedy tylko zechcesz – obiecał.

To była dobra propozycja, więc przypieczętowaliśmy naszą umowę uściskiem dłoni. Wtedy zaś

ze zdziwieniem uświadomiłem sobie, że wciąż darzę Robina ciepłymi uczuciami, choć
zobaczyłem, jakim potrafi być chciwcem, bezbożnym mordercą i okrutnikiem.

Armia zebrała się nazajutrz na tej samej równinie pod Akką, gdzie dwa dni wcześniej

background image

Malbęte i jego żołdacy odebrali życie tylu niewinnym ludziom. Do tego czasu przytoczono znad
morza wielkie beczki piasku i zasypano nim największe plamy krwi, lecz odór rzezi wisiał wciąż
w powietrzu jak klątwa.

Rankiem, kiedy szedłem do stajni, wpadłem na Ambroise'a, mego krągłego przyjaciela z grupy

trubadurów. Wymieniliśmy uprzejmości i zapytałem go, czemu król podjął tak okrutną decyzję,
by zabić wszystkich saraceńskich jeńców. Wciąż byłem wstrząśnięty czynem mego suwerena i
przyznaję, że moja wiara w Ryszarda jako najszlachetniejszego rycerza całego
chrześcijaństwa nieco się nadwątliła.

–Wiem, nie było to przyjemne, ale niestety konieczne – odparł Ambroise. – Co

bowiem Ryszard miał z nimi zrobić, jeśli nie zemścić się za chrześcijańską krew przelaną

przez tych ludzi podczas oblężenia, za strzały wystrzelone w stronę naszego obozu?

–Mógł poczekać na wypłatę okupu – powiedziałem. – A potem ich wypuścić. Saladyn

ma opinię człeka, który dotrzymuje słowa, na pewno by zapłacił, gdyby dać mu dość czasu.

Nie sądzisz?

–Och, Alanie, czasami jesteś taki naiwny. Owszem, powiadają, że Saladyn to

szlachetny człek, ale i żołnierz. Dopóki Ryszard trzymał jeńców, nie mógł się ruszyć z Akki.

Saladyn o tym wiedział i właśnie dlatego zwlekał z wypłatą okupu. Tym samym Ryszard był

uwięziony przez więźniów. Nie mógł sobie pozwolić na ich wypuszczenie, bo wzmocniliby

szeregi wroga, nie mógł też zabrać ich ze sobą w drogę do Jerozolimy. Pomyśl, ilu ludzi

trzeba by do pilnowania trzech tysięcy jeńców podczas długiego marszu przez pylistą

pustynię, ile prowiantu i wody, to byłyby ogromne koszty. Skoro zaś nie mógł ich wypuścić

ani zabrać ze sobą, czekał, aż Saladyn ich wykupi. A kiedy stało się jasne, że Saracen nie

zapłaci i nie rozstanie się z relikwią krzyża, Ryszard nie miał innego wyjścia, niż zrobić to, co

zrobił.

Pokręciłem głową. Byłem pewien, że musiało być jakieś inne wyjście.

–Warto zauważyć jeszcze jedną, równie ważną rzecz – rzekł Ambroise. – Zdobyliśmy

background image

wprawdzie Akkę, nie jest to jednak ostatnia twierdza, która czeka nas na drodze do Świętego

Miasta. Są jeszcze Cezarea, Jaffa, Aszkelon… i wiele innych, nim dotrzemy do Jerozolimy.

Wszystkie te miasta pilnie obserwują, co robi Ryszard tu, w Akce. I czego się dowiedziały?

Że nasz król stosuje się do reguł wojennych: przyjmuje kapitulację i oszczędza mieszkańców

miast, póki pokonani dotrzymują warunkowej kapitulacji. Ale bez skrupułów zabije każdego,

kto stanie mu na drodze albo złamie zawartą z nim umowę. Te miasta widziały, jak postąpił

Ryszard, i jestem gotów się założyć, że po tym, co zrobił w Akce, o wiele łatwiej będzie mu

zajmować kolejne twierdze.

Wzdrygnąłem się lekko i dostałem gęsiej skórki. Postępowanie króla Ryszarda do złudzenia

przypominało bezwzględny stosunek Robina do życia i śmierci.

Później tego ranka zgłosiłem się do kawalerii Robina i czekałem na rozkazy. Wpatrując się w

brązowawy, pełny grudek piasek skrzypiący mi pod butami, zastanawiałem się, czy przelana
krew saraceńskich jeńców rzeczywiście ułatwi naszym ludziom zdobycie innych miast.
Wątpiłem w to – wszak gdybym bronił twierdzy i wiedziałbym, że w razie kapitulacji Ryszard
zapewne każe mnie stracić, walczyłbym tym zacieklej. Ale co ja tam mogłem wiedzieć?

Przed wymarszem na południe król Ryszard podzielił armię na trzy wielkie dywizje, każda po

około pięciu czy sześciu tysięcy ludzi. W pierwszej dywizji szli doborowi rycerze króla, wśród
nich sir Ryszard Malbęte, templariusze i szpitalnicy oraz Bretonowie, rycerze z Anjou i
Poitevins. W drugiej zgromadzono kontyngenty angielskie i normańskie, które strzegły
królewskiego proporca ze smokiem, oraz Flamandowie pod wodzą Jamesa z Avesnes. W
trzeciej dywizji jechali Francuzi i Włosi pod dowództwem Hugona, księcia Burgundii,
najwyższego rangą francuskiego szlachcica. Mieliśmy trzymać się blisko wybrzeża, a naszym
śladem miała podążać flota wioząca ciężki ekwipunek i prowiant. Skoro więc prawej flanki
strzegła flota, musieliśmy się troszczyć jedynie o lewą. Nim wyruszyliśmy, Robin zgromadził
swoich najwyższych dowódców i oficerów, by wydać rozkazy.

–Jedziemy w stronę Jaffy, portu leżącego najbliżej Jerozolimy, osiemdziesiąt mil stąd

–wyjaśnił, kiedy wszyscy zebrali się w półkolu. – To nie będzie łatwy marsz. Aby zająć

Jerozolimę, musimy najpierw zdobyć Jaffę, a Saladyn, rzecz jasna, zamierza nam w tym

przeszkodzić.

Rozejrzał się, by się upewnić, że wszyscy uważnie słuchają.

background image

–Mamy zająć miejsce na końcu drugiej dywizji. Jazda skupi się w środku, osłaniana z

lewej i prawej przez piechotę, łuczników i włóczników. Trzymamy się razem, zapamiętajcie

to sobie. Maruderzy wystawią się na ataki lekkiej jazdy Saladyna, jeśli zatem chcecie

przeżyć,

nie odstawajcie od kolumny, jasne? Piechurzy mają chronić konnicę. W czasie marszu

dojdzie zapewne do starcia z główną armią Saladyna, więc żeby go pobić, musimy dbać o

naszą ciężką jazdę. Powtarzam zatem: łucznicy i włócznicy stanowią zasłonę przed lekką

jazdą wroga, mają za wszelką cenę chronić naszą ciężką kawalerię. Sir James de Brus dobrze

zna naszego wroga, więc warto posłuchać, co ma do powiedzenia. Sir Jamesie…

Szkot skrzywił się i odchrząknął.

–Według naszych doniesień – rzekł – Saladyn ma do dyspozycji jakieś dwadzieścia do

trzydziestu tysięcy ludzi, głównie lekkiej jazdy, ale także dwa tysiące nubijskich rycerzy z

Egiptu i kilka tysięcy wyśmienitych berberyjskich ciężkich jeźdźców – w większości

wyposażonych we włócznie. Liczebnie jego armia góruje nad naszą, ale jeśli chodzi o trzon –

lekką jazdę turecką – siły Saladyna są słabsze niż nasza jazda. Są szybcy, znacznie szybsi od

nas, ale lekko uzbrojeni. Używają krótkich łuków, z których można strzelać z końskiego

grzbietu. Mają też zakrzywione miecze, czyli bułaty, lekkie włócznie i maczugi. W starciu

jeden na jednego nasz rycerz zawsze będzie górą, ale oni nie walczą w ten sposób. Nie stają

do walki z pojedynczymi rycerzami.

Ktoś mruknął „tchórzliwe śmierdziele”, a sir James przerwał i obrzucił uczestników narady

twardym spojrzeniem.

–Ci ludzie nie są tchórzami – zapewnił. – Ich taktyka – podkreślił to słowo – polega na

tym, by zbliżyć się do wroga, zabić z łuków jak najwięcej ludzi i oddalić się, nim ktokolwiek

zdąży nawiązać walkę. W ten sposób wróg ponosi straty, a oni nie. To nie tchórzostwo, tylko

zdrowy rozsądek. Ale wobec chrześcijańskich rycerzy mają też inną taktykę: nękać wroga

background image

strzałami, by sprowokować natarcie. Kiedy nasi rycerze atakują, Turcy rozpraszają się we

wszystkie strony i nagle nasza ciężka jazda gubi cel. To tak, jakby próbować zabić ciosem

pięści chmarę much. Nasi rycerze rozdzielają się, siła natarcia się rozprasza, a wtedy

pojedynczych rycerzy rozrzuconych na dużym terenie otacza po dziesięciu lżejszych,

szybszych jeźdźców.

Robin znów zabrał głos.

–Zatem nie atakujemy ich – zdecydował. – Nasza kawaleria nie zaatakuje, dopóki nie

będziemy pewni, że możemy zadać mocny cios i rozbić ich główną siłę. Kiedy oni zaatakują,

piechota musi wziąć ich na siebie. Łucznicy oczywiście będą strzelać z oddali, ale włócznicy

muszą trzymać się twardo i jakoś to wytrzymać.

Robin uśmiechnął się chłodno i dodał.

–Ale mam też dobre wieści dla piechoty. Zostaną podzieleni na dwie kompanie, na

zmianę broniące kawalerii od lewej flanki, tej bliższej wroga. Gdy jedna kompania będzie

osłaniać jazdę, druga znajdzie się między jazdą a morzem, gdzie praktycznie nic im nie grozi.

Następnego dnia zamienią się miejscami. Każdy szczęściarz, który zostanie ranny, będzie

mógł popłynąć dalej jednym z naszych wygodnych statków.

Zebrani wybuchnęli śmiechem, bardziej żeby odreagować napięcie niż rozbawieni dowcipem.

–Czy wszystko jasne? – zapytał Robin. – Jeśli tak…

–A co jeśli nas zaatakują bezpośrednio? Wtedy chyba możemy się na nich rzucić -zapytał

niezbyt lotny weteran jazdy Mick.

Robin westchnął.

–Często będą udawać atak – odparł – ale ty jako jeździec masz za zadanie po prostu

maszerować na południe aż do Jaffy i nic więcej, postaraj się to zrozumieć, Mick. Wróg chce,
żebyś go zaatakował, bo jest szybszy od ciebie i nie możesz go dogonić. Taki atak rozbije
nasze formacje, a kiedy się rozproszymy, będziemy zdani na łaskę wroga. Więc co robimy,
Mick?

background image

–Będziemy maszerować na południe aż do Jaffy i nic więcej – powtórzył Mick, nieco

zakłopotany.

Zebrani znów wybuchnęli śmiechem i z ulgą zauważyłem, że Mick też się roześmiał.

–Brawo, chłopie – pochwalił go Robin.

To był doprawdy imponujący widok – armia chrześcijan wyszła z Akki niczym gigantyczny

błyszczący wąż, długi prawie na milę. Wszędzie powiewały proporce, trąbiły clariony, gorące
słońce połyskiwało w tysiącach kolczug, tarcz, sprzączek i grotów włóczni. Zostawiliśmy w
twierdzy mocny garnizon, większość kobiet, które przygarnęliśmy w czasie podróży, w tym
nową żonę Ryszarda, królową Berengarię, i jej siostrę, królową Joannę, oraz blisko trzy
tysiące chorych i rannych. Zastanawiałem się, co się stało z Nur, czy jeszcze kiedykolwiek ją
zobaczę i czy tego chcę. W końcu jednak odpędziłem te myśli, nie była to wszak pora na
użalanie się nad sobą.

Pierwszego dnia król Ryszard, odziany w najlepszą zbroję, ze złotą koroną nasadzoną na

stożkowaty stalowy hełm, jeździł wzdłuż kolumny w towarzystwie swych rycerzy, nakazując
dowódcom pilnować ścisłego szyku w kompaniach i nie zostawać z tyłu. Wręcz kipiał energią,
zapewne szczęśliwy, że wreszcie ruszyliśmy w stronę naszego celu. Jego mocny głos słychać
było w całej kolumnie mimo niezwykłego tumultu blisko osiemnastu tysięcy żołnierzy.

Nam wyznaczono miejsce z tyłu drugiej dywizji. Ja znalazłem się w podwójnej kolumnie

wśród osiemdziesięciu dwóch jeźdźców, którzy nam jeszcze zostali, a na jej czele jechali Robin
i sir James de Brus. Tak jak inni, miałem tarczę i włócznię, a także hełm, kolczugę do kolan,
pod nią zaś tunikę, mimo żaru lejącego się z nieba. Nękały nas ogromne chmary much, które
brzęczały, pojąc się naszym potem. Cały czas klepaliśmy się po karkach i twarzach, oganiając
się od nich. Z boku musieliśmy wyglądać jak armia szaleńców, którzy

machają rękami i pocą się, brnąc naprzód w ostrym porannym słońcu.

Z lewej osłaniała nas kompania Małego Johna złożona z łuczników i włóczników. Po prawej,

od strony morza, za drugą kolumną jeźdźców, maszerowali ludzie Owaina. Mieliśmy stu
sześćdziesięciu jeden łuczników zdolnych do służby i osiemdziesięciu pięciu włóczników.
Wiedziałem to, bo Robin kazał mi wszystkich dokładnie policzyć przed wyjazdem. Część
naszych ludzi zmarła w drodze do Zamorza, inni zginęli podczas oblężenia Akki, a niektórych
złożyła gorączka i trzeba było zostawić ich w twierdzy. Nadal jednak stanowiliśmy groźną siłę.
Łucznicy i włócznicy zostali podzieleni na dwie kompanie; jedną dowodził Owain, a drugą Mały
John. W razie ataku włócznicy mieli stworzyć mur z tarcz i nie ustępować, a łucznicy zza ich
pleców mieli strzelać do wroga. My, jeźdźcy, mieliśmy nie podejmować żadnego ataku, chyba
że okaże się to absolutnie niezbędne. Jak wytłumaczył nam Robin, naszym zadaniem było
maszerować do Jaffy, nic więcej – no i trzymać się razem.

Za nami szły nieliczne oddziały wojowniczych Flamandów, a dalej francuscy rycerze z trzeciej

background image

dywizji. Stanowili tylną straż, mieli też strzec naszego taboru – czterdziestu wyładowanych po
brzegi wozów ciągniętych przez woły, kilku rzędów jucznych koni i trzech tuzinów mułów.
Większość bagażu wiozły galery, które widać było z gościńca, płynęły bowiem równo z nami po
spokojnym granatowym morzu. Wiosła to zanurzały się w wodę, to błyszczały w słońcu jak
makrele złapane w sieci.

Jeszcze przed południem stało się jasne, że kolumna ma problemy z utrzymaniem zwartego

szyku. Luka między naszą drugą dywizją a Francuzami zdawała się rosnąć z każdym krokiem.
Nie chcieliśmy zwalniać, bo to by oznaczało utratę kontaktu z rycerzami z Normandii, którzy
szli przed nami. Trzymaliśmy się więc naszego tempa, a przestrzeń między nami a Francuzami
zwiększała się coraz bardziej. W pewnej chwili obok nas przejechał król, a za nim grupka
wyraźnie zmęczonych upałem rycerzy przybocznych. Usłyszałem, jak Ryszard krzyczy
gniewnie na francuskiego dowódcę, Hugona, dając mu niedwuznacznie do zrozumienia, by
trzymał się szyku. Nie dosłyszałem odpowiedzi księcia Burgundii, ale królewskie kazanie chyba
nie zrobiło na nim wrażenia, bo odległość między dwiema dywizjami kolumny wciąż rosła. W
południe, ujechawszy nie więcej niż pięć mil, zatrzymaliśmy się na popas, aby coś zjeść i napić
się wody z bukłaków. To wtedy po raz pierwszy zauważyłem zwiadowców wroga.

Szczytem niewielkiej diuny oddalonej o jakieś trzysta jardów jechał szereg tureckich

jeźdźców na niskich i drobnych konikach. Głowy mieli spowite czarnymi turbanami, spod
których wychylały się korony stalowych hełmów z ostrymi czubkami, a ze skórzanych sakiew
za siodłami wystawały krótkie łuki. Wyglądali groźnie, ich smagłe brodate twarze aż pałały

pragnieniem przelania krwi chrześcijan. Mimo upału zadrżałem.

Kiedy ruszyliśmy w dalszą drogę, nieprzyjacielscy jeźdźcy podążyli za nami. Jechali stępa, tak

jak my, i nie zbliżali się. Od czasu do czasu jeden konny odrywał się od kolumny i pędził
galopem na północy wschód, by zdać raport głównym siłom saraceńskiej armii, które kryły się
gdzieś w górach. Wczesnym popołudniem linia saraceńskich zwiadowców znacznie zgęstniała;
zamiast pojedynczego szeregu koni widać było kolumnę szeroką na trzy czy cztery
wierzchowce. Widziałem, jak dołączają do niej kolejni jeźdźcy. Zerknąłem przez ramię – luka
między naszą dywizją a pierwszym szeregiem francuskiej jazdy urosła jeszcze bardziej.
Dzieliło nas już dobre ćwierć mili pustkowia.

–Może powinniśmy się zatrzymać i zaczekać na Francuzów? – spytałem Robina.

Wiedziałem, co odpowie, jeszcze nim skończyłem mówić.

–Mamy rozkazy – odparł krótko.

Odwróciłem się w siodle i ponownie spojrzałem do tyłu. Trzecia dywizja składała się z nieco

ponad tysiąca konnych, głównie Francuzów, ale było tam również kilkuset znamienitych
włoskich rycerzy z Pizy, Rawenny i Werony. Towarzyszyło im ponad pięć tysięcy włóczników,
łuczników i piechurów, a także służący, poganiacze mułów, woźnice i najrozmaitsi pomocnicy.

background image

Wbrew wyraźnemu rozkazowi króla Ryszarda najwyraźniej zabrali ze sobą wszystkie swoje
kobiety. Na czele dywizji, w dwóch szeregach, jechało pięciuset francuskich rycerzy. Wyglądali
imponująco w jaskrawych płaszczach, pod wesoło łopoczącymi proporcami. Za nimi znajdowały
się wozy zaprzężone w woły i kolumny mułów, strzeżone z obu stron przez rosłych włóczników
w skórzanych zbrojach oraz znakomitych włoskich łuczników, którzy maszerowali, śpiewając.
Za taborem podążały kolejne dwa rzędy rycerzy. To był dobry szyk, umożliwiający obronę
zapasów na wozach, a raczej byłby dobry, gdyby nie powiększająca się luka między trzecią
dywizją a resztą armii. Miałem wrażenie, że nikomu się nie spieszy, ale głównym problemem
były chyba wozy zaprzężone w woły, które jechały zdecydowanie za wolno. W rezultacie
rycerze na przodzie musieli stale ściągać lejce i czekać, aż ciężkie wozy ich dogonią. Ilekroć
zaś to robili, odległość między naszymi kolumnami rosła.

–Alanie – odezwał się Robin – jedź do króla i powiedz mu, co się dzieje. Powiedz, że

zostawimy Francuzów z tyłu, jeśli nie spowolnimy marszu. Jedź, co koń wyskoczy. Nie

podobają mi się ci saraceńscy jeźdźcy.

Przejechałem między dwoma łucznikami Małego Johna i spiąłem Ducha ostrogami. Galopując

wzdłuż kolumny, spojrzałem na wschód i od razu pojąłem, co tak niepokoiło mego pana. Rzeka
jeźdźców – setki, może nawet tysiące – wylewała się na nadmorską równinę

mniej więcej na wysokości ludzi Robina, ale zmierzali w kierunku przerwy w kolumnie. Gdyby

udało im się wbić w tę lukę, będą mogli otoczyć tabory i wyciąć wszystkich w pień. Pochyliłem
głowę i pognałem Ducha w stronę królewskiego proporca, smaganego wiatrem złoto-
czerwonego sztandaru, który miałem pół mili przed sobą. Już po kilku chwilach, bez tchu,
spocony jak niewolnik, wołałem do królewskich rycerzy, by mnie przepuścili. I oto wreszcie
stanąłem przed Ryszardem. Wyglądał jakby starzej niż wtedy, kiedy ostatnio widziałem go z
tak bliska, i sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego. A ja niosłem mu kolejne zmartwienie.

–Pozdrowienia od hrabiego Locksley, najjaśniejszy panie. Hrabia donosi, że Francuzi i tabory

nie nadążają i musimy zwolnić tempo, by ich nie stracić. Wygląda na to, że wielka grupa
saraceńskiej jazdy zamierza się wbić między nas a trzecią dywizję.

–Na Boga, to niedobrze! – wykrzyknął Ryszard. – William, Roger, Hugo, za mną. Reszta

pilnuje, żeby kolumna jechała dalej. Blondasku – uśmiechnąłem się, słysząc, że król użył
przezwiska, które dla mnie wymyślił – ilu kawalerzystów ma Locksley? O ile pamiętam,
niespełna setkę? – Przytaknąłem. – Dobrze więc, chodźmy zobaczyć, czy się do czegoś nadają.

Kiedy cofaliśmy się do trzeciej dywizji z królem i jego rycerzami, ujrzałem, że jest już za

późno. Trzystu czy czterystu Saracenów galopowało w luźnym szyku prosto na rycerzy
jadących na przodzie francuskiej dywizji. Jeźdźcy puścili wodze, sięgnęli po swoje krótkie łuki
i napięli je sprawnie, w ogóle nie zwalniając. Patrzyliśmy, jak puszczają cięciwy i chmura strzał
mknie wysoko, po czym spadła na tarcze i kolczugi rycerzy. Nie zwalniając ani na chwilę,

background image

Saraceni wydobyli kolejne strzały z kołczanów przy siodłach, napięli łuki i strzelili ponownie. I
tak raz za razem. Byłem zdumiony, bo strzelali szybciej niż nasi łucznicy z Sherwood, i to z
grzbietów galopujących koni! Zdawało się, że lada chwila wpadną na francuskich rycerzy,
którzy opuścili włócznie i jechali truchtem gotowi na starcie. Ale saraceńscy jeźdźcy nagle
skręcili i przemknęli wzdłuż czoła dywizji, wypuszczając następny grad strzał, które z bliska
trafiały w ludzi i konie. Potem ruszyli w stronę, z której przyjechali, i odwrócili się w siodłach,
by poczęstować Francuzów pożegnalną serią z krótkich łuków. To był niezwykły pokaz.
Wątpiłem, czy ktokolwiek z naszej armii dorównałby ich umiejętnościom. Kiedy odjechali,
zauważyłem coś dziwnego: wprawdzie wielu Francuzów zostało trafionych – niektórym z
kolczugi wystawały nawet trzy czy cztery strzały – lecz zaledwie kilku spadło z siodeł, o wiele
za mało jak na liczbę strzał, jakie w nich posłano. Nagle zrozumiałem. Strzały padały gęsto i
szybko, ale nie miały dość siły, by przebić zbroję, chyba że jeździec strzelał naprawdę z bliska.
Krótkie łuki Saracenów były znacznie mniej skuteczne od naszych. Strzała wypuszczona z
długiego łuku potrafiła przebić zachodzące na

siebie kółka kolczugi, miękką podściółkę pod nią i wejść głęboko w ciało rycerza.

Król był już bardzo blisko ludzi Robina, lecz od trzeciej dywizji dzieliło go jeszcze dobre pół

mili, kiedy usłyszałem ryk, jaki wydali z siebie Francuzi, spinając ostrogami wierzchowce i
rzucając się w pogoń za uciekającą saraceńską jazdą.

–Stać, głupcy, stać! – krzyknął Ryszard.

Zatrzymaliśmy się, ciężko dysząc, obok Robina i jego piechurów i patrzyliśmy, jak pięciuset

najlepszych rycerzy Francji pędzi na swych rumakach przez równinę. Potężne konie ścigały
skoczne kucyki, które umykały na wschód po spękanej ziemi porośniętej krzewami. Rycerze
galopowali w zwartym szyku, ale gdy dotarli do spękanej ziemi, podzielili się na grupki po
dwóch czy trzech i uganiali się za Saracenami niczym teriery wpuszczone do stodoły pełnej
szczurów. Co gorsza, kiedy tylko rzucili się do ataku, inna, mniejsza grupa Saracenów – jakichś
dwustu jeźdźców – wychynęła zza wzgórza i ruszyła prosto na niestrzeżony teraz tabor. Z
oszałamiającą prędkością wpadli w grupkę kuszników, którzy zebrali się pospiesznie, by ich
powstrzymać. Ścięli kuszników bułatami i stratowali piechurów, a potem zaczęli wyrzynać
bezbronnych woźniców. Pochylając się nisko w siodłach, zabijali też ciągnące wozy woły. W
ciągu kilku chwil cały tabor stanął w miejscu. Francuscy rycerze stanowiący tylną straż trzeciej
dywizji byli za daleko, żeby pomóc. A choć garstka pieszych zbrojnych i włóczników dzielnie
walczyła w obronie taboru, w żaden sposób nie mogli równać się z szybkimi jeźdźcami. Na
naszych oczach Saraceni wycięli piechurów w pień, siekąc ich po twarzach i odcinając
zakrzywionymi mieczami ręce, którymi ci zasłaniali sobie oczy, a potem zaczęli plądrować
tabor. To było istne piekło. Piechurzy zataczali się, cali zakrwawieni, woły ryczały z bólu, a
woźnice próbowali chować się pod ciężkie wozy, by uniknąć tureckich bułatów. Saraceni zaś,
teraz niezatrzymywani przez nikogo, brali z wozów, co tylko im się spodobało – żywność,
odzież, ekwipunek – po czym oddalali się truchtem z łupem zwisającym z siodła.

My wszakże nie staliśmy bezczynnie. Jeźdźcy Robina, osiemdziesięciu twardych, dobrze

background image

wyszkolonych wojowników, zawrócili i stanęli w dwóch rzędach z uniesionymi włóczniami, a na
komendę króla „Naprzód!” popędzili w stronę krwawego chaosu, w który zmieniła się
francuska dywizja.

Prowadzeni przez sir Jamesa jechali równo jak pod sznurek. Na jego rozkaz włócznie

pierwszego szeregu opadły i czterdziestu jeźdźców ruszyło jeden przy drugim. Pierwszy rząd
dotarł do taboru w ciągu kilku chwil i runął na garstkę Saracenów, którzy byli albo wyjątkowo
chciwi, albo po prostu nie zdążyli uciec. Wkrótce dołączył drugi rząd naszej jazdy. Sir James de
Brus poświęcił całe tygodnie na szkolenie, ale teraz widać było, że nie na

próżno. Szeregi odzianych w kolczugi jeźdźców parły przed siebie jak grabie sunące po

długiej trawie. Włócznie wbijały się głęboko w ciała przeciwników i zrzucały ich zwłoki z siodeł
na ziemię. Ale nadzialiśmy na nasze ostre lance tylko kilka tuzinów Saracenów. Większość
dostrzegła, że się zbliżamy, i teraz uciekała na wschód. Pędząc, co koń wyskoczy, raz po raz
oglądali się na nas.

Goniliśmy ich tylko przez kilkaset jardów od zniszczonego pierwszego taboru. Rozniósłszy na

włóczniach, ilu się dało, zatrzymaliśmy się i wróciliśmy do dywizji. Ja nikogo nie zabiłem.
Prawdę mówiąc, nie zbliżyłem się nawet na dwadzieścia stóp do jakiegokolwiek Saracena.
Byłem jednak zadowolony, bo odpędziliśmy wroga i szybko przywróciliśmy porządek w
taborze.

–Nieźle, Locksley – krzyknął król do Robina. – Całkiem nieźle.

Mój pan pokłonił się w siodle swemu suwerenowi i wydawało mi się, że dostrzegłem na jego

twarzy mgnienie ulgi, szybkie jak letnia burza.

–Blondasku! – Ryszard zwrócił się do mnie.

–Tak, panie?

–Wracaj na czoło kolumny i powiedz Gwidonowi de Lusignan… och przepraszam,

poproś uprzejmie króla Jerozolimy, by zatrzymał marsz. Rozbijemy tu obóz i jakoś

spróbujemy dojść z tym wszystkim do ładu. Pędź, a żywo.

Popędziłem więc.

Francuscy rycerze wrócili do obozu późnym popołudniem, w pojedynkę i dwójkami,

wyczerpani, spragnieni, na ledwo człapiących, spienionych koniach. Ich atak nie zaszkodził
wrogowi – nie zdołali nikogo wziąć na lance – za to sami w pojedynczych potyczkach stracili
połowę ludzi. Kiedy się rozproszyli na nieznanym terenie, natychmiast otoczyły ich roje
Saracenów, którzy wyrośli jakby spod ziemi. Sprytni wrogowie strzelali przede wszystkim w
konie, a spieszonych rycerzy albo brali do niewoli, albo zabijali na miejscu. Do obozu wróciła

background image

nie więcej niż setka Francuzów, którzy przed kilkoma godzinami tak śmiało ruszyli do ataku. A
wielu z tych, którzy zdołali ujść z życiem, otrzymało tak ciężkie rany, że rychło czekało ich
spotkanie z Najwyższym.

Wszystko to opowiedział mi Szkarłatny Will, obserwował bowiem francuskich rycerzy, którym

udało się wrócić, i potem rozmawiał z ich służącymi. Will dobrze się sprawił w naszym krótkim
natarciu na Saracenów plądrujących tabor. Jednego zabił, trafiając go prosto w pierś. Saracen
próbował uciec z dwoma worami ziarna, które były tak ciężkie, że mocno spowolniły jego konia.
Will z ożywieniem opowiedział mi o swoim „chwalebnym

ciosie dla Chrystusa”, a ja pogratulowałem mu z całego serca. Sam nie mogłem uwierzyć, że

jeszcze niedawno podejrzewałem go, iż chciał zabić Robina. Patrząc w jego szczerą twarz z
radosnym szczerbatym uśmiechem, kiedy po raz kolejny opisywał ów chwalebny cios,
zrozumiałem, że to prawdziwy przyjaciel i dobry towarzysz w tym dalekim, wrogim kraju.
Natomiast na myśl o Anglii ogarnęło mnie przygnębienie. Tęskniłem za chłodnym powietrzem
Yorkshire, tęskniłem za Kirkton i chciałem znów zobaczyć moich przyjaciół: brata Tucka,
Marie-Anne i słodką Goody. Przez krótką samolubną chwilę pragnąłem znów być w domu.

Następny dzień spędziliśmy w miejscu, gdzie poprzedniego wieczoru rozbiliśmy obóz, zaledwie

o ćwierć dnia drogi od Akki. Wrogowie nie pojawili się, jeśli nie liczyć kilku samotnych
zwiadowców na horyzoncie. Król postanowił zmienić szyk dywizji, zawstydzając Francuzów.
Zdecydował, że od tej pory taboru będą strzegli na zmianę rycerze szpitalnicy i templariusze.
Ochrona taboru była najbardziej niebezpiecznym i tym samym najbardziej honorowym
zadaniem, a Ryszard zwolnił Francuzów z tego obowiązku. Był to oczywisty policzek
wymierzony Hugonowi Burgundzkiemu, ale król, wściekły, że nie posłuchano jego rozkazu już
pierwszego dnia marszu, chciał upokorzyć księcia.

Król uznał też, że podczas letnich upałów – zbliżał się koniec sierpnia – nie możemy iść w

środku dnia, bo to zbyt męczące. Zarządził, że będziemy wstawać ciemną nocą, aby być gotowi
do wymarszu tuż przed świtem. Tak też się stało. Budziliśmy się, kiedy jeszcze świecił księżyc,
po omacku siodłaliśmy konie, w ciemności zajmowaliśmy swoje pozycje i ruszaliśmy, gdy tylko
pierwsze promienie jutrzenki pojawiały się na wschodniej części nieba nad górami. Każdego
dnia tuż przed południem zatrzymywaliśmy się i rozbijaliśmy obóz. Karmiliśmy i poiliśmy konie,
posilaliśmy się, a potem padaliśmy wyczerpani w każdym skrawku cienia, by przespać całe
popołudnie i wieczór.

Wprawdzie podróżowaliśmy tylko rankiem, ale i tak był to bardzo trudny marsz. Największym

problemem nie była dla mnie kolczuga – choć tych sto funtów metalu ciążyło jak diabli – lecz
gruby filcowy strój, który musiałem nosić jako podściółkę pod kolczugę i ochronę przed
strzałami Saracenów Było w nim nieznośnie gorąco, nie ośmieliłem się jednak go zdjąć w
drodze, bo niebezpieczeństwo czyhało na nas stale.

Ataki na różne części kolumny zdarzały się niemal codziennie. Takie uciążliwe napady w

miejscach, gdzie wróg wyczuwał słaby punkt. Dwie setki Saracenów pędziły na nas jak wiatr,

background image

mijały linię piechurów, strzelały obficie w nasze szeregi, po czym zawracały, strzelając nawet
w czasie ucieczki. Było to bardziej upokarzające niż groźne, zwłaszcza dla zbrojnych jadących
konno.

Jeśli nie zostały wystrzelone z bliska, strzały Saracenów nie były w stanie przebić naszych

kolczug i filcowych kaftanów. Zatrzymywały się na metalowych kółkach, więc po dłuższym
ataku jazdy wyglądaliśmy jak jeże. Trafienie bolało nie bardziej niż uderzenie ręką, lecz
każdemu uderzeniu broni o ciało, choćby nieszkodliwemu, zawsze towarzyszy strach. W
największym niebezpieczeństwie byli łucznicy, toteż zbudowali sobie prowizoryczne tarcze ze
starych wiklinowych koszyków albo pustych drewnianych skrzynek i nakładali na siebie tyle
kaftanów, ile mogli znieść w tym żarze. Całkowicie bezbronne wobec strzał były konie, dzielne
zwierzęta okryte jedynie płóciennymi derkami. Choć strzały wbijały im się w ciała tylko na pół
dłoni, niczym igły, lecz kilka takich bolesnych igieł potrafiło doprowadzić konia do szału i parę
wierzchowców znarowiło się w trakcie marszu, tratując naszych ludzi. Kopały i gryzły, jakby w
nie wstąpił szatan, dopóki jakiś dzielny rycerz nie zakończył ich męczarni mieczem czy
strzałem z kuszy.

Wojska Robina radziły sobie lepiej niż pozostali. Saraceni szybko przekonali się, że ilekroć

zbliżają się do naszych szeregów i wspaniałego proporca z głową wilka, pod którym szliśmy,
tracą dziesiątki własnych ludzi od trafień naszych łuczników. Dlatego też w ciągu dziesięciu dni
marszu przez spieczoną słońcem ziemię zaatakowali nas tylko dwa razy.

Minęliśmy Cezareę, zrównaną z ziemią przez Saladyna. Nie zatrzymaliśmy się nawet na popas

przy tym niegdyś wspaniałym biblijnym mieście. Na szczęście nie brakowało nam prowiantu,
chociaż nasz tabor atakowano niemal codziennie. Wczesnym wieczorem jedzenie, a czasami
beczki słodkiej wody i piwa sprowadzaliśmy na brzeg z naszych galer. Jadaliśmy całkiem
dobrze. Pewnego wieczoru król zaprosił mnie i kilku innych trubadurów do swego ogniska,
byśmy pośpiewali, ale choć udawaliśmy radość, raczyliśmy się jego winem i wspólnie
układaliśmy strofy, posiłek nie był dla mnie najprzyjemniejszy. Przy ognisku siedział bowiem
Ryszard Malbęte i przez cały czas patrzył na mnie zza ognia swoimi lisimi rozbieganymi
oczkami, nic nie mówiąc. Wydawało mi się, że widzę nad jego ramieniem okaleczoną twarz Nur,
i nie byłem w stanie tworzyć strof. Podczas jednego z ataków król dostał włócznią w bok. Nie
była to poważna rana, ale bolesna, kiedy ruszał się zbyt szybko. Nie był też w najlepszej formie
jako muzyk. Poza tym jakoś nie wypadało śpiewać dowcipnych fraszek o damach i ich
wyrafinowanych miłosnych gierkach pośrodku pustyni, gdy nocną ciszę przerywały okrzyki
rannych, a gdzieś w ciemności czaiła się potężna pogańska armia, która rankiem znowu będzie
próbowała przerzedzić nasze szeregi.

Pewnego wieczoru przyszedł do mnie William z wiadomością od Robina. Choć oficjalnie się

pogodziliśmy, mój pan trzymał mnie na dystans od czasu napadu na karawanę. A ja wcale nie
byłem z tego powodu nieszczęśliwy.

–Hrabia chce, p-p-panie, żebyś jak najszybciej przyszedł do jego n-n-namiotu –

background image

oznajmił chłopak.

Poszedłem, nie zwlekając. Robin siedział w swoim namiocie na pustej skrzyni z wyciągniętym

mieczem w dłoni.

–O co chodzi, panie? – zapytałem.

Wskazał głową łóżko, prostą pryczę z pledem z szorstkiej wełny.

–Podnieś pled – rzekł. – Ostrożnie, choć tym razem to nie wąż – dodał.

Ciarki przeszły mi po plecach. Bardzo powoli podniosłem wełniane nakrycie. A potem

cofnąłem się z obrzydzeniem: pośrodku pryczy leżała wielka cętkowana włochata kula
wielkości pięści, która bardzo powoli poruszyła jedną z wielu błyszczących nóg.

–Co to jest? – zapytał Robin. Starał się mówić spokojnie, bez emocji. Takim głosem mówił,

gdy był wzburzony, lecz chciał to ukryć.

–Wygląda na pająka, ale nigdy nie widziałem takiego wielkiego – odparłem. – Reuben by

wiedział.

Nagle Robin wstał, podniósł miecz i jednym płynnym ruchem rozpłatał włochatą bestię przez

środek, rozcinając też na dwoje płótno pryczy. Nogi zwierzęcia nadzianego na ostrze poruszyły
się, a ja, walcząc z obrzydzeniem, patrzyłem, jak ze śmiertelnej rany wycieka żółta maź.

Wezwano Reubena, który przykuśtykał do namiotu o kulach. Wyglądało na to, że złamana

noga zrasta się dobrze i konna eskapada tego dnia, kiedy napadliśmy na karawanę z olibanum,
w niczym mu nie zaszkodziła.

–To tarantula – oznajmił. – Potrafi ukąsić mocno, ale nie śmiertelnie. Była w twoim

łóżku? Znowu? – Reuben nie potrafił ukryć zdumienia.

Robin odprawił nas gestem dłoni i powiedział, że chce wreszcie zasnąć. Ale przed jego

namiotem Reuben mnie zatrzymał. Wziął mnie pod rękę i odprowadził kawałek dalej, aby nie
było nas słychać.

–Widzę, że poróżniliście się z Robinem – zaczął. Mruknąłem coś niewyraźnie w

odpowiedzi. – Owszem, to twardy człek i potrafi być bezwzględny, ale musisz zrozumieć jego

sytuację. Dźwiga na barkach odpowiedzialność za życie wielu ludzi – swoich żołnierzy, żony

Marie-Anne, małego syna, twoje, a nawet moje. Wszyscy bowiem przynależymy do Robina.

Robi to, co robi, często nawet straszne rzeczy, by nas wszystkich chronić.

background image

Nic nie powiedziałem. Znałem dobrze filozofię Robina – zrobiłby wszystko, aby chronić

członków swojej familii, przyjaciół, ukochane osoby i wszystkich, którzy mu służyli. Ale każdy
spoza tego szczęśliwego kręgu był dla niego nikim; wrogów, obcych, nawet

towarzyszy z krucjaty nie traktował jak ludzi. Był gotów ich wykorzystywać, okłamywać,

nabierać, ignorować, a nawet zabijać, jeśli tylko mógł coś na tym zyskać.

–Jestem Żydem – ciągnął Reuben. – Wiem, co to znaczy rodzina, co znaczy bronić

swoich bliskich. Wiem, dlaczego Robin robi to, co robi, i potrafię to uszanować. To wielki

człowiek, naprawdę, i właśnie dlatego… – przerwał na chwilę – właśnie dlatego, jeśli wiesz,

kto z naszego obozu źle życzy Robinowi i podstępnie dybie na jego życie, powiedz mi to

natychmiast.

Patrzył na mnie ciemnymi jak noc oczami i czekał, aż się odezwę. Zastanawiałem się, czy

gdyby wiedział, że Robin zostawił w Yorku jego córkę na pewną śmierć, zmieniłby opinię o tym
„wielkim człowieku”. Uznałem, że chyba jednak nie. Mimo to coś mnie powstrzymało przed
wyjawieniem Reubenowi prawdy o śmierci Ruth. Zamiast tego powiedziałem wolno i wyraźnie:

–Nie mam pojęcia, kto życzy śmierci Robinowi.

Kłamałem. Byłem prawie pewny, że wiem, kto jest winowajcą. Nie wiedziałem tylko, czemu

chce zabić mojego pana. I jakaś część mej duszy nie była pewna, czy chcę go od tego
powstrzymać.

background image

ROZDZIAŁ 18

Saladyn dobrze wybrał pole bitwy: szeroka, lekko wznosząca się równina porośnięta krótką,

sprężystą darnią wyglądała, jakby sam Bóg zaprojektował ją do konnych potyczek. Rzecz
jasna Saraceni zajęli pozycje po stronie wyższej, dalej od morza. Kiedy minęliśmy gęsto
zalesione tereny na północy i wyjechaliśmy na szeroką równinę Arsuf, jak zwano to miejsce,
zobaczyłem całą saraceńską armię zebraną naprzeciw nas – wielka czarno-brązowo-biała
plama ciągnęła się niemal na milę. Trudno było nie zdumieć się ich liczebnością. Turecka jazda
na małych, chudych konikach stała szereg za szeregiem. Zielono-czarne sztandary powiewały
im nad głowami, zbroje lśniły w czystym powietrzu. Tysiące wojowników w równych rzędach z
łukami w futerałach przy siodłach. Konie pospuszczały łby i szczypały trawę. Pośrodku stał
oddział dosiadający wielkich berberyjskich rumaków. Jeźdźcy mieli głowy owinięte białą
tkaniną chroniącą przed upałem, a w rękach trzymali długie ostre włócznie lśniące w porannym
słońcu. Tu i ówdzie widać było regimenty piechoty z długimi mieczami i małymi okrągłymi
tarczami. Byli to półnadzy ciemnoskórzy mężczyźni, jak mi powiedziano, z dalekiego południa
Egiptu. Wysocy, dobrze umięśnieni, o twarzach i skórze barwy starego dębu i bielusieńkich
zębach. Powiadano, że jednym skokiem potrafią przesadzić konia, że nie czują bólu i piją krew
wrogów z kielichów zrobionych z czaszek.

Zwiadowcy donieśli nam o saraceńskiej armii, jeszcze zanim wyjechaliśmy z lasu, więc

Ryszard wydał jasne rozkazy. Mieliśmy trzymać się razem – wszystkie dywizje tak blisko
siebie, że jabłko rzucone w środek nie miało prawa paść na ziemię – i czekać, aż nas zaatakują.
Mieliśmy trzymać się blisko i bez względu na poczynania wroga nie atakować, dopóki on nie da
sygnału. Król powtórzył wielokrotnie, żebyśmy przetrwali ich atak, póki nie nadejdzie właściwy
czas, a wtedy na znak od niego – dwa dźwięki trąbki z pierwszej dywizji, dwa z drugiej i dwa z
trzeciej – sami rzucimy się do ataku. Robin wydał naszym łucznikom dodatkowe strzały, jedne
z ostatnich, które przywieźliśmy z Anglii, po czym upewnił się, że wszyscy zrozumieli rozkazy
króla.

Kiedy wyjeżdżaliśmy z lasu w ten wczesny wrześniowy poranek, Ryszard jechał na

czele ze swoimi przybocznymi i dwiema setkami odzianych na biało rycerzy z Zakonu Świątyni

Salomona. Za nimi podążali wojownicy z różnych rejonów Andegawenii i Akwitanii, potem zaś
Normanowie i my – Anglicy. Patrzyłem na wspaniały czerwono-zielony proporzec Wessex ze
smokiem, którego mieli strzec ludzie Robina, bo tak nakazał im o świcie król. Dziwny to był
widok – saski symbol pośród tych wszystkich normańskich proporców – ale nasi ludzie wybrani
na jego strażników aż urośli, idąc pod sztandarem, pod którym tak dzielnie walczyli od czasu
króla Alfreda.

Za nami szli Flamandowie pod wodzą Jakuba z Avenses, wielkiego bohatera wśród swoich, a

dalej rycerze francuscy, którzy nieco się otrząsnęli po katastrofalnym pierwszym starciu z
Saracenami i aż palili się do walki. Na końcu ciągnęli szpitalnicy, dwustu trzydziestu rycerzy,
równie biegłych w sztuce wojennej, jak w sztuce leczenia ludzi. Jechali tuż przy naszym

background image

cennym taborze.

Tym razem nie popełniono żadnych błędów i wozy z wołami krwawiącymi od batów niemal

deptały Francuzom po piętach. Gdybym chciał, mógłbym rzucić jabłkiem i trafiłbym w radosną
twarz mego rozumnego i dwornego przyjaciela sir Nicholasa de Scrasa, który jechał w
pierwszym szeregu szpitalników. Pomachałem mu, a on pozdrowił mnie w odpowiedzi.

Kiedy cała armia wyszła na równinę – blisko dwadzieścia tysięcy ludzi – król dał sygnał, by się

zatrzymać. Jego forpoczta dotarta do płytkiej, błotnistej rzeczki, która przecinała nam drogę i
nieopodal wpadała do morza. Rozległy się trąbki, kolejni dowódcy w kolumnie wydali rozkazy
swoim ludziom i obróciliśmy się, by stawić czoło potężnemu wrogowi, który stał niespełna milę
dalej. Włócznicy i łucznicy z prawej strony przepychali się między końmi, by uformować szyk
przed naszymi kawalerzystami. Staliśmy w zwartej grupie ludzi, koni i zwierząt pociągowych.
Dalej po prawej, od południa, dywizja króla zatrzymała się na rzece. Szpitalnicy z taborem od
północy byli w ten sam sposób chronieni przez las. Milę dalej, na wschodzie, wrogowie stali
nieruchomo, najwyraźniej pozwalając nam uformować szyki; choć dalej, za ich przednią linią
widziałem galopujące wzdłuż szeregów konne oddziały. Przez kwadrans nic się nie działo.
Słychać było tylko szczęk broni przygotowywanej przez naszych ludzi oraz przyciszone głosy
żołnierzy rozmawiających z sąsiadami.

–I co teraz? – zawołał ktoś gromko w rzędzie przede mną. Oczywiście Mały John.

–Teraz czekamy – odparł Robin donośnym głosem. – Stoimy, nie schodzimy ze swoich pozycji i

czekamy, aż wykonają pierwszy ruch.

I czekaliśmy, przez godzinę albo i dłużej, tymczasem słońce wzeszło nad górami od

wschodu i zaczęło wypalać całe piękno dnia. Staliśmy albo siedzieliśmy w siodłach w pełnym

bojowym rynsztunku, a pot ściekał nam po żebrach. Patrzyliśmy na wrogów w oddali, próbując
zgadnąć, ilu ich tam jest, i starając się nie poddawać strachowi. Ambroise powiedział mi, że
Saladyn znacznie się wzmocnił i jego armia liczy teraz ponad trzydzieści tysięcy dusz. To nie
była krzepiąca wiadomość: my mieliśmy jakieś czternaście tysięcy piechurów uzbrojonych we
włócznie, łuki, miecze i kusze, ale tylko około czterech tysięcy rycerzy. Saraceni bardzo nas
przewyższali liczebnie i wszyscy o tym wiedzieliśmy.

Wzdłuż pierwszego szeregu chodzili księża, odmawiając modlitwy i kropiąc wodą święconą

żołnierzy, którzy przyklękali, by odebrać błogosławieństwo. Ojciec Simon przeciskał się między
rzędami naszych zbrojnych, błogosławiąc broń i zapewniając nas, że Bóg i wszyscy święci są po
naszej stronie i przyjdą nam z pomocą.

–Każdy, kto zginie w tej bitwie, ma zapewnione miejsce po prawicy Boga Ojca w wiecznej

chwale – mówił. Miałem nadzieję, że to prawda, że Bóg weźmie wszystkich naszych zmarłych
do nieba, bo czułem, że śmierć jest tuż-tuż. Znów poczułem, jak w brzuchu ślizga mi się
lodowaty wąż strachu. Do tej pory zawsze miałem szczęście w bitwie, ale kto wie, czy dziś

background image

również mi ono dopisze. Zmówiłem cicho Ojcze Nasz, licząc, że modlitwa, której nauczył nas
sam Chrystus, doda mi odwagi i siły.

–Na boskie krwawiące hemoroidy, co się z nimi dzieje? Tacy nieśmiali? Nie chcą walczyć? Co

tam robią tak równo ustawieni, skoro nie chcą się trochę pobić? Na okulałego Chrystusa,
zaczyna mnie to wszystko okrutnie nudzić.

Bluźnierstwa Małego Johna od razu przywołały mnie do rzeczywistości. I o dziwo, dodały mi

też otuchy. Walczyłem już ramię w ramię z tymi ludźmi i zawsze zwyciężałem. Nie byłem w
stanie sobie wyobrazić, by ktoś mógł zabić Małego Johna czy Robina. Spojrzałem w prawo i
zobaczyłem hrabiego Locksley na koniu, opanowanego i spokojnego, jakby był na pikniku. Nucił
coś pod nosem, jak często przed bitwą. Hełm powiesił na kulbace siodła, na ustach igrał mu
uśmieszek. Bezwiednie obracał w palcach długie orle pióro, podziwiając grę światła na
ciemnych barwach. Musiał wyczuć, że na niego patrzę, bo nagle zerknął na mnie i uśmiechnął
się półgębkiem. Zawstydzony, że tak mnie przyłapał, szybko odwróciłem wzrok. Pamiętaj
niewinną krew sir Ryszarda z Lea, pomyślałem wściekły na siebie samego.

Wzdłuż szeregu przejechał posłaniec, jeden z trubadurów, którego znałem z widzenia.

Zauważyłem, że zatrzymywał się przy kolejnych dowódcach dywizji i rozmawiał z każdym
chwilę. Wieści szybko się rozeszły. Możemy jechać dalej, dziś bitwy nie będzie. Moje drżące
serce aż podskoczyło z radości. Odetchnąłem z ulgą. Skoro Saraceni nie chcą walczyć, to cóż,

będziemy maszerować w stronę Jaffy, do której mieliśmy już niespełna trzydzieści mil. Kiedy

wieści się rozeszły, cała kolumna otrząsnęła się, niczym wielki długi pies, może wilczarz,
wstający po drzemce przy ognisku. Wykrzykiwano rozkazy, jeźdźcy, którzy zeszli z koni,
teraz dosiadali ich ponownie, piechurzy, którzy usiedli na ziemi, wstali i zarzucili broń na ramię.
Wszyscy gotowali się do marszu. Rozległy się trąbki i gwizdki, młodsi oficerowie zaczęli
krzyczeć na podwładnych i cała kolumna ruszyła, zostawiając przeciwnika na równinie.
Wkrótce pierwsze dotarły do rzeczki na południu pola. Nie będzie bitwy, ruszaliśmy w drogę do
Jaffy.

W tej właśnie chwili zaczęły bić bębny wroga, głęboko, donośnie, tak że aż powietrze

wibrowało w piersiach, a nogi człekowi drżały. Rozległy się dźwięki saraceńskich trąb,
cymbałów i mosiężnych gongów. Usłyszałem odległy okrzyk i w szeregach wroga zaczął się
ruch. Cała chrześcijańska armia sprawiała wrażenie, jakby na chwilę zamarła. Wyglądało to
tak, jakbym siedział z kimś obcym w małej salce bez słowa i w chwili, gdy postanowiłem opuścić
jego grubiańskie towarzystwo, on nagle się do mnie odezwał. Wróg nas zaskoczył i nieco
pomieszał szyki. Kiedyśmy się wahali, ich bębny dudniły, clariony trąbiły, a potężna masa
tureckiej kawalerii z prawej flanki Saracenów, naprzeciwko szpitalników, oderwała się od linii
frontu i zaczęła zmierzać w naszą stronę. Ujechaliśmy zaledwie ćwierć mili, może nawet nie
tyle, gdy wróg ruszył do ataku, ale nikt nie wydał rozkazu do postoju, więc niektórzy nasi ludzie
szli dalej, inni zaś stanęli. I wtedy, w całej kolumnie zaczęły pojawiać się luki między tymi,
którzy postanowili iść, a tymi, którzy stanęli, by zmierzyć się z wrogiem. Ludzie klęli i potykali
się, wpadając na żołnierzy z przodu. Innych wywracali sąsiedzi wpadający na nich z tyłu.

background image

Posłańcy króla – heroldowie i trubadurzy – pędzili wzdłuż kolumny, wrzeszcząc, byśmy stanęli i
ponownie zwarli szyki, a ich krzykom towarzyszył donośny dźwięk trąbek. I w ten bałagan, ten
okrutny chaos i harmider, uderzył tysiąc tureckich jeźdźców z łukami w rękach i pogańską
dzikością w sercach.

Rzucili się prosto na naszą wysuniętą w lewo flankę – tabor strzeżony przez szpitalników.

Niczym stado jaskółek, lecz hałasując jak górska lawina, jechali przy dźwięku bębnów
dudniących jednym głosem niczym serce olbrzyma, byli coraz bliżej wolno poruszających się
wozów. Tysiąc cięciw jęknęło jak jedna, tysiąc strzał wyleciało, tworząc czarną smugę na
błękitnym niebie, i spadły jak tysiąc małych piorunów na szpitalników i wszystkich innych,
grzechocząc o zbroje i tarcze. Ledwo dotarły do celu, pofrunęła kolejna smuga, ale tym razem
niżej, sięgając naszej tylnej straży. Następnie jeźdźcy skręcili, obracając swoje kucyki
zgrabnie niczym tancerze i wypuszczając ostatnią salwę w drodze powrotnej do własnych
szeregów. Atak nie trwał dłużej niż zmówienie Ojcze Nasz
, ale okazał

się zabójczo skuteczny. Strzały wbiły się w naszych piechurów strzegących taboru, raniąc ich i

zmieniając wielu zdrowych mężczyzn w krwawe szczątki. Wyglądało na to, że Turcy
wyciągnęli wnioski z poprzednich porażek i tym razem nie strzelali, dopóki nie zbliżyli się na
kilkadziesiąt jardów do naszych szeregów. Włócznicy z trzeciej dywizji stali twardo, z
zaciśniętymi zębami i uniesionymi wysoko tarczami, witając grad strzał. Wielu zginęło,
niektórzy przeszyci nawet kilkoma strzałami jednocześnie. Inni odnieśli straszliwe rany. Kilku
kuszników odpowiedziało swoimi piekielnie skutecznymi czarnymi bełtami i kiedy Turcy się
wycofali, z radością zobaczyłem, że zostawili za sobą krwawy ślad.

Dostrzegłem rycerza w czarnym habicie szpitalnika, który pędził wzdłuż prawej strony

kolumny do królewskiej dywizji.

–Pewnie chce prosić o pozwolenie na atak – domyślił się sir James de Brus.

–Nie dostanie go – odparł krótko Robin.

Ruszyła druga grupa tureckiej jazdy, która odłączyła się od linii wroga podczas pierwszego

ostrzału szpitalników. Oddział ten – równie liczny jak poprzedni – poszedł w ślady swoich
towarzyszy i gdy ci uciekali od taboru, strzelając po drodze do tyłu, przypuścił śmiertelny atak
na sponiewieranych czarnych rycerzy i ich wykończonych piechurów. Niektórzy szpitalnicy
zdążyli odprowadzić swe konie, do bezpiecznej strefy na tyłach i teraz pieszo, z włóczniami w
rękach, stanęli pośród rzednących szeregów włóczników. Cały czas dudniły bębny, skrzeczały
piszczałki, dźwięczały cymbały, a tureckie strzały świszczały w powietrzu. Ponad tym
piekielnym hałasem słyszałem jęki rannych i wojenne okrzyki naszych rycerzy.

Wkrótce musiałem oderwać wzrok od walecznej obrony na lewej flance, bo zaczęliśmy mieć

własne problemy. Trzeci oddział lekkiej saraceńskiej jazdy – kilkuset wojowników – oderwał
się od głównej armii i galopował prosto na ludzi Robina. Bitwa zaczynała się i dla nas.

background image

–Osłonić się tarczami! – ryknął Mały John i osiemdziesięciu zwalistych włóczników

sprawnie utworzyło szyk, który ćwiczyli setki razy. Stanęli w długim na pięćdziesiąt kroków

szeregu, ramię przy ramieniu. Wielkie okrągłe tarcze zachodziły jedna na drugą, ustawione

ciasno przy sobie. Przez szczeliny między tarczami wysunęli długie włócznie i tak stworzyli

ścianę z drewna, mięśni i stali, z wystającym z niej gęstym żywopłotem włóczni. Jeśli będą

się mocno trzymać, żaden koń nie pokona takiej bariery – dla zwierzęcia skok na te włócznie

byłby samobójstwem.

Za ścianą włóczników stała podwójna linia łuczników w ciemnozielonych tunikach i z krótkimi

mieczami przy pasach. Naciągnięte już łuki mieli na razie wycelowane w ziemię.

Nasza konnica ustawiła się dwadzieścia jardów za łucznikami. Ja stałem w pierwszym szeregu

obok Robina i sir Jamesa de Brusa, gotowy doręczyć rozkazy mego pana albo przekazać
wiadomość od niego w dowolne miejsce pola.

Wrzeszcząc jak demony z piekła rodem, saraceńscy jeźdźcy pędzili prosto na nas. Znalazłszy

się w odległości stu pięćdziesięciu kroków, naciągnęli cięciwy łuków, założyli strzały i
przygotowali się do zaczernienia nimi nieba. Ale my byliśmy szybsi. Owain wykrzyknął rozkaz,
rozległ się odgłos, jakby stary dąb pękł pod naporem huraganu, i stu sześćdziesięciu dzielnych
angielskich łuczników naciągnęło cięciwy aż do ucha i wypuściło chmurę szarej śmierci ponad
naszą ścianą z tarcz, prosto w nacierających Turków. Strzały trafiły we wrogów niczym
gigantyczny miecz, ścinając całą pierwszą linię, strącając jeźdźców z siodeł. Wbijały się też w
piersi i gardła galopujących kucyków. Ranione zwierzęta potykały się, biegły w bok albo
próbowały się cofać, wprowadzając zamieszanie wśród jeźdźców za nimi. Nasze łuki znów
jęknęły i kolejny rój ostrych jak igły śmiercionośnych strzał wbił się w szyki wroga. Konie z
tyłu wpadały na martwe i umierające zwierzęta z pierwszej linii, a ich delikatne nogi pękały jak
gałązki. Jeźdźcy wylatywali z siodeł z rozrzuconymi rękoma, gubiąc broń, i lądowali na twardej
ziemi z ciężkim łupnięciem. Kolejna seria strzał trafiła w trzeci i czwarty rząd, siejąc jeszcze
więcej zniszczenia. Kilku śmiałków przejechało przez martwych i umierających towarzyszy i
ich wierzchowców, próbując kontynuować atak, ale zostali trafieni przez naszych łuczników,
którzy strzelali już nie na komendę i samodzielnie wybierali sobie cele. Natarcie zostało
zatrzymane ostatecznie przez kilkaset jardowej długości jesionowych patyków wypuszczanych
za pomocą długiego kija i konopnej linki. Dostrzegłem, że Turcy z tylnych szeregów zawracają
wierzchowce i wracają do głównej armii. Konie bez jeźdźców dreptały bez celu po równinie, a
jakiś pozbawiony konia jeździec, któremu czarny turban rozwinął się w długi czarny ogon,
odsłaniając błyszczący hełm z ostrym czubem, przeklinał głośno, pocierając obolałe żebra.
Potrząsnął w naszą stronę mieczem, ale gdy strzała wbiła się w leżące obok zwłoki jego konia,
cofnął się i, zerkając bojaźliwie przez ramię, zaczął biegiem wracać pod górę. Łucznicy,
upojeni sukcesem, pozwolili mu uciec. Wznosili radosne okrzyki szczęśliwi, że udało im się

background image

złamać natarcie wroga. Nim jednak zdążyli się nacieszyć, głosy uwięzły im w gardłach, bo
zaledwie siedemdziesiąt jardów od nas pojawił się oddział berberyjskich jeźdźców z lancami.
Objechali tureckie szwadrony, które przesłoniły ich nadejście, i pędzili ku nam równym kłusem.
Na wielkich, wypoczętych koniach jechało pięciuset wojowników odzianych w stalowe kolczugi
i luźne białe szaty. Każdy był uzbrojony w dwa krótkie i lekkie oszczepy do rzucania i długą
włócznię do dźgania. Jechali po naszą krew. Mieliśmy czas tylko na jedną nierówną salwę

strzał, nim dopadła nas owa elita dzikich jeźdźców.

Berberowie zaatakowali po skosie, omijając splątane ciała poranionych ludzi i okaleczonych,

kopiących koni, które zaściełały równinę na wprost naszych szeregów. Nadjechali z prawej, a
ich atak poprzedził śmiertelny deszcz oszczepów, które spadły niczym czarny grad na cienki
szereg piechurów. Długie na półtora jarda kije zatapiały się w ciałach łuczników i włóczników,
powalając ich na ziemię z połamanymi rękoma i broczących krwią. Jeden z łuczników został
trafiony prosto w kark, inny siedział zdziwiony na ziemi i przyciskał ręce do oszczepu, który
wystawał mu z zalanego krwią brzucha. Ledwo Mały John zdążył ryknąć, żeby jeszcze
bardziej zagęścić ścianę tarcz, druga fala oszczepów spadła na naszych ludzi. Wprawdzie
siedziałem na grzbiecie Ducha ponad dwadzieścia jardów dalej, ale również uniosłem tarczę i
schowałem za nią lewy bark. Oszczepy były znacznie cięższe niż strzały, które wypuścili w
naszą stronę tureccy jeźdźcy.

Kiedy trafiały w ciężkie okrągłe tarcze, włócznicy aż się chwiali i szereg łamał się, dopóki

chwiejący się nie odzyskał równowagi i nie wrócił na przeznaczone dla niego miejsce. Z wbitym
w nią oszczepem tarcza stawała się nieporęczna i niezrównoważona. Widziałem, jak jeden z
włóczników padł trupem trafiony oszczepem w oko, podczas gdy jego towarzysz stojący po
prawej stronie powstrzymał dwa kolejne oszczepy swoją drewnianą tarczą. Nie mając wsparcia
z lewej, zachwiał się pod podwójnym uderzeniem i cofnął, zostawiając w naszej ścianie tarcz
dziurę szeroką na dwóch ludzi. Przez tę lukę przecisnął swego konia jakiś śmiały berberyjski
jeździec. Skierował włócznię w stronę jednego z łuczników, który na szczęście w ostatniej
chwili zdołał mu umknąć, i zawodząc wysoko i melodyjnie – brzmiało to, jakby dziecko śpiewało
„la-la-la-la-la” – rzucił się ku naszej kawalerii.

Sir James de Brus zareagował błyskawicznie. Spiął konia i skoczył w stronę Berbera. Tarczą

zablokował pchnięcie lancy wroga, a następnie sam pchnął, wbijając grot swej włóczni w
nieosłoniętą brodę berberyjskiego wojownika tak głęboko, że dotarł aż do mózgu. Berber runął
do tyłu, brocząc krwią z szerokiej rany na karku, a sir James spokojnie uwolnił zakrwawiony
grot, strącając zwłoki z siodła, po czym podjechał naprzód, by wypełnić lukę w ścianie tarcz.
Pod śmiertelnym deszczem oszczepów wyłomy pojawiły się na całej linii, ale Mały John cały
czas przeskakiwał od jednej luki do drugiej, a dzięki ogromnemu wzrostowi i zasięgowi ramion
mógł dwustronnym toporem powalić każdego jeźdźca. Przesuwał włóczników, zwierając ich
szeregi, ryczał na nich, żeby się ścieśnili, a ilekroć jakiś Berber próbował przełamać ścianę,
łamał mu lancę ciosem topora i powalał konie i jeźdźców, których miał w zasięgu ręki. Machał
wielkim toporzyskiem z taką łatwością, jakby to była mała siekierka.

background image

Nasi łucznicy też nie próżnowali. Wiedzieli, że ich życie zależy od tego, czy zdołają zatrzymać

Berberów za linią tarcz, gdzie jeźdźcy w białych szatach kłębili się, szukając wyłomu w murze i
rzucając oszczepami z zadziwiającą celnością. Uchylając się przed oszczepami i pchnięciami
lanc, niezmordowanie strzelali we wrogów. Strzelali z bliska, więc strzały często przechodziły
przez ciała Berberów na wylot i wbijały się w ludzi czy konie po drugiej stronie. Nagle jeździec
za moimi plecami wydał głośny okrzyk i odchylił się do tyłu w siodle z oszczepem w barku.
Odwróciłem się i zobaczyłem, że to Szkarłatny Will. Twarz miał białą, oczy wybałuszone, a po
kolczudze ściekała mu krew. Zsunął się z siodła i spadł na ziemię. Zazgrzytałem zębami,
wiedząc, że nie mogę mu pomóc, i odwróciłem się ponownie, by widzieć, co się dzieje przede
mną. Mieliśmy wszak wyraźny rozkaz, żeby nie łamać szyku. Nad głową świsnął mi kolejny
oszczep, więc jeszcze bardziej skuliłem się za tarczą, bojąc się choćby zza niej wyjrzeć.

I wtedy nastąpił koniec. Berberowie odjechali, zostawiając poległych i rannych towarzyszy

przed naszą pierwszą linią. Jakimś cudem utrzymaliśmy pozycje, a Duch nie cofnął się nawet o
krok podczas tej desperackiej walki.

Kiedy łucznicy, którzy przeżyli, dobyli mieczy i wybiegli za ścianę tarcz, by podorzynać

rannych Berberów i złupić, co się da, z ich odzienia, spojrzałem na miejsce, gdzie jeszcze przed
paroma minutami stał Szkarłatny Will. Zobaczyłem jakiegoś innego konnego, ale ksiądz Simon
już zajmował się moim rudowłosym przyjacielem, ułożywszy go przy wozie z bagażem. Will nie
był jedyną ofiarą tej potyczki. Rany odniosły dziesiątki naszych, głównie łuczników i
włóczników. Siedzieli albo leżeli na tyłach i czekali na Reubena, który kuśtykał od jednego do
drugiego, próbując ratować tych, których uratować się dało. William i inni służący krzątali się,
podając wodę najciężej rannym i bandaże Reubenowi. Odwróciłem wzrok od tego widoku krwi
i bólu, po czym zerknąłem w prawo na Robina. Z jego twarzy nie zdołałem niczego wyczytać,
dostrzegłem jedynie napięte mięśnie wokół ust.

Spojrzałem dalej i zobaczyłem, że nie tylko my stawiliśmy czoło groźnej saraceńskiej konnicy.

Tureccy jeźdźcy zaatakowali naszą kolumnę jeszcze w dwóch innych miejscach. Mimo że
dopiero co odparliśmy potężne natarcie, w którym zginęło i ucierpiało wielu moich towarzyszy,
wciąż nie mogłem się napatrzeć na ich zręczność, doprawdy godną podziwu. Pędzili na wroga,
strzelali z łuków, nie zwalniając, a potem zawracali konie kolanami tuż pod nosem przeciwnika
i nawet podczas odwrotu zasypywali go strzałami. Prowokowali naszych ludzi do ataku, do
złamania szyku i wyjścia w pole, gdzie łatwiej mogli ich dosięgnąć. Straty Saracenów były
nieznaczne – większość łuczników z naszej armii towarzyszyła Robinowi, więc szkody mogły im
wyrządzić tylko strzały z kusz, gdy któryś wpadał nieopatrznie w ich

zasięg.

–Szukają słabych punktów w naszej kolumnie – powiedział do mnie Robin.

Byłem wstrząśnięty. Szukają słabych punktów? Przecież czułem się, jakbyśmy przetrwali

potężny atak. W pierwszej chwili zdziwiłem się też, że Robin się do mnie odezwał – wszak
nasze stosunki wciąż były chłodne – ale uświadomiłem sobie, że skoro nie ma przy nim sir

background image

Jamesa de Brusa, zwrócił się do kolejnego człowieka w szeregu.

–I chyba znaleźli. – Robin wskazał naszą lewą flankę, gdzie na szlachetnych

szpitalników ruszyła kolejna horda pogańskich jeźdźców. – Jedź do króla, Alanie, i powiedz

mu, że my w środku trzymamy się mocno, ale lewa flanka dostanie kolejnego łupnia. Zapytaj

również, czy ma dla nas jakieś rozkazy.

Zawróciłem Ducha i przejechawszy między rannymi, ruszyłem w stronę morza. Kiedy

zostawiłem za sobą jęczących z bólu towarzyszy, spojrzałem na północ i przekonałem się, że
Robin miał rację: szpitalnicy odpierali kolejny atak potężnego oddziału konnych łuczników. Nie
zważając na szum tureckich łuków oraz krzyki rannych rycerzy i rozpaczliwe rżenie trafionych
strzałami koni, puściłem się galopem na południe, w stronę dywizji króla, by przekazać mu
ostrzeżenie od mego pana. Cudownie było tak pędzić w ten okrutny upał, czuć wiatr na twarzy i
szczypiącą sól w morskim powietrzu. Do morza miałem jednak nie więcej niż dwieście jardów,
toteż w kilka chwil dotarłem do grupy rycerzy otaczających króla. Toczyła się między nimi
gorąca dyskusja. Ignorując wrogie spojrzenie Ryszarda Malbęte'a, popatrzyłem na mego
przyjaciela Nicholasa de Scrasa, który gestykulował z przejęciem.

–Najjaśniejszy panie – mówił – błagam cię o pozwolenie. Szpitalnicy muszą zaatakować, i to

szybko. Nie możemy tego dłużej znieść. Tureckie strzały prawie wycięły w pień naszych
piechurów, a konie – z trudem przełknął ślinę – konie powalano, kiedy na nich siedzieliśmy, a
my nic nie mogliśmy zrobić. Musimy zaatakować, bo inaczej wkrótce nie będziemy mieli
żadnego konnego zdolnego do ataku.

–Powiedz Wielkiemu Mistrzowi – odparł król – że musicie się trzymać, tak jak pozostali.

Czekać, póki nie nadejdzie odpowiednia pora.

–Ale panie, ludzie mówią, że jesteśmy tchórzami, że lękamy się zaatakować wroga, bo… –

zaczął sir Nicholas.

–Powstrzymaj swój język, mnichu – zgromił go Ryszard. – Ja tu dowodzę i będziecie

atakować na mój rozkaz. Ani chwili wcześniej. Na Boga Najwyższego, ten twój Wielki Mistrz i
jego gadanie o tchórzostwie…

Jeden z rycerzy szarpnął króla za rękaw.

–Panie, spójrz! – wykrzyknął, wskazując na sam koniec naszej kolumny.

Wszyscy zwróciliśmy głowy w tamtą stronę.

Blisko milę dalej spośród pozostałości trzeciej dywizji wyjechał równy rząd odzianych na

czarno jeźdźców. Lance trzymali pionowo, tworząc płot włóczni, od których grotów odbijało się

background image

słońce. Na czarnych okryciach idących stępa koni widać było białe krzyże Rycerskiego Zakonu
Szpitalników Świętego Jana z Jerozolimy. Wszyscy zamilkli ze zdumienia, a ja wręcz
wstrzymałem oddech. Po chwili za pierwszym szeregiem czarnych rycerzy pojawił się drugi.

–Więc jednak zamierzają atakować – mruknął jeden z towarzyszy króla.

Przed szpitalnikami kłębił się tłum tureckich jeźdźców. Wielu zsiadło z koni, by móc łatwiej

mierzyć do przeciwników, inni zaś pozostali w siodłach i szykowali się do kolejnego ataku na
załamujący się szyk chrześcijan. Wyglądali na zaskoczonych nie mniej niż my, gdy rycerze
wyłonili się spomiędzy wozów, których tak długo bronili. Kilku wystrzeliło w ich stronę, ale nie
przyniosło to żadnego efektu. Po chwili szpitalnicy, cicho niczym drapieżny pustynny kot,
ruszyli do ataku. Pierwszy szereg, liczący około setki rycerzy, najpierw jechał równym kłusem,
a potem przyspieszył. Opuściwszy włócznie, szpitalnicy popędzili prosto na wroga. Tureccy
jeźdźcy pospiesznie wsiedli na swe kucyki, wypuściwszy ostatnie strzały. Chcieli umknąć, ale
nie zdążyli. Uderzył w nich pierwszy rząd czarnych rycerzy. Turcy umierali nadziani na długie
włócznie, które bez trudu przebijały ich lekkie zbroje. Uderzenie szpitalników było jak potężny
taran. Pojedynczy Saraceni rzucili się do ucieczki, by ratować życie. Ale przeżyło niewielu, bo
już pierwszy rząd czarnych rycerzy rozniósł ich jak trąba powietrzna, a potem w tę masę wpadł
drugi rząd, wymachując mieczami i maczugami. Ponad stu odzianych na czarno sług Chrystusa
brało krwawy odwet za upokorzenie, którego doznawali przez cały ranek pod gradem tureckich
strzał. Za szpitalnikami podążyła chmara francuskich rycerzy, a ich jaskrawe kaftany
kontrastowały z ponurą czernią płaszczy zakonników. Cała jazda trzeciej dywizji – wszyscy,
którzy mieli jeszcze konie – ruszyła do ataku. Około czterystu znamienitych rycerzy,
prawdziwa elita naszej armii, rzuciła się na wroga, ignorując rozkazy króla. Francuzi z
bojowym okrzykiem na ustach wbili się w masę tureckiej jazdy i zabijali każdego napotkanego
Saracena. Śmigały ostrza mieczy, krew lała się strumieniami, a potężne wierzchowce gryzły i
kopały na rozkaz swoich żądnych odwetu chrześcijańskich panów.

–Spójrz, panie – zawołał jeden z rycerzy króla, przerywając pełne zdumienia

milczenie. – Saladyn chyba rzuca do walki swoje rezerwy.

I wskazał na oddziały wroga, liczące chyba po tysiąc wojowników, które ruszyły na

szpitalników, wciąż siekących swymi wielkimi mieczami resztki Turków na krwawą masę.

–Więc stało się – powiedział król Ryszard. – Saladyn osłabił środek. Wykorzystajmy

to. – Spojrzał na mnie. – Blondasku, pędź i przekaż wiadomość Locksleyowi. Ma wesprzeć

trzecią dywizję; jeśli zdoła, niech pomoże szpitalnikom, a potem zaatakuje prawą flankę

wroga – czyli lewą, patrząc od naszej strony. Może wziąć ze sobą Jakuba z Avesnes i

Flamandów. A my atakujemy, całą kolumną. To rozkaz. Trębacze!

background image

Kiedy zawróciłem Ducha, by przekazać Robinowi wiadomość od króla, serce waliło mi jak

młotem. Kątem oka zobaczyłem jeszcze, jak Ryszard zwraca się do sir Nicholasa de Scrasa.

–A ty – zagrzmiał – przekaż swemu Wielkiemu Mistrzowi, że kiedy będzie już po

wszystkim, mam z nim do pogadania. Oczywiście jeśli przeżyje!

Po tych słowach odwrócił się i krzyknął, by przyniesiono mu lancę i rękawice.

Pędziłem co koń wyskoczy, ale królewski rozkaz zdążył mnie wyprzedzić. Cały szereg

jeźdźców już parł naprzód. Dołączyłem do kawalerii Robina, zająłem miejsce obok mego pana.

–Mamy wspomóc szpitalników, a potem zaatakować prawe skrzydło wroga –

wydyszałem. – Mają z nami jechać Flamandowie. Cały szereg już idzie na wroga. – I nagle,

chyba tylko dlatego, że zaraził mnie bitewny szał króla, uśmiechnąłem się do Robina.

–Ano idzie, Alanie, wreszcie idzie – odparł i odwzajemnił uśmiech.

background image

ROZDZIAŁ 19

Ruszyliśmy równym szeregiem, przejeżdżając przez morze martwych ludzi i koni. Potem

skierowaliśmy się na północny wschód, gdzie rozproszeni szpitalnicy, którzy roznieśli swych
przeciwników na strzępy, teraz zwierali szyki, widząc, że z prawego skrzydła Saladyna
zmierza ku nim około dwustu ciężkich berberyjskich jeźdźców. Kiedy zbliżaliśmy się kłusem, z
Flamandami tuż za naszymi plecami, dwieście jardów przed nami Berberowie wypuścili deszcz
oszczepów, po czym runęli na stłoczonych szpitalników, wpadając na nich pełną siłą
galopujących koni i wrzeszczących, odzianych na biało wojowników z wyciągniętymi
włóczniami. Ale chrześcijańscy rycerze, chociaż zmęczeni poprzednią walką, byli mistrzami
bezpośrednich starć – walczyli pierś w pierś, lanca w lancę. Obie grupy, mniej więcej równe
liczebnie, starły się z trzaskiem łamanego drewna i zgrzytem stali o stal.

Obejrzałem się przez prawe ramię na południe i zobaczyłem, że cała pierwsza dywizja:

rycerze króla Gwidona de Lusignan, Andegawenowie, wojownicy z Poitiers, rycerze Ryszarda
z Akwitanii oraz templariusze w charakterystycznych białych płaszczach, wysunięci najdalej na
prawo – w sumie ponad tysiąc mocno uzbrojonych żołnierzy Chrystusa – naciera wielką masą
na wschód, wzdłuż linii błotnistej rzeczki, lekko na lewo od środka linii Saracenów.

Zerknąłem przez lewe ramię. Bezpośrednio za nami, w odległości jakichś dwustu

pięćdziesięciu jardów, stała reszta angielskiej kawalerii i ponurzy normandzcy rycerze króla.
Nie ruszyli się ze swej pozycji pośrodku naszej linii, a ja zastanawiałem się czemu, skoro cała
reszta naszych sił rzuciła się do ataku. Czyż nie padł rozkaz generalnego natarcia? Ryszard ze
złotą koroną połyskującą w popołudniowym słońcu jeździł w tę i we w tę przed angielskimi i
normandzkimi rycerzami – jednymi z najlepszych i najsłynniejszych wojowników w naszej
armii – i widać było, że coś do nich mówi, byłem jednak za daleko, by coś usłyszeć. Stali w szyku
bojowym, ale żaden koń nawet nie drgnął, wszyscy trwali nieruchomo w piekielnym upale.
Dlaczego nie jadą, czemu zwlekają?

Nie miałem czasu na dalsze rozważania, bo sir James de Brus wykrzyknął rozkaz,

zagrała trąbka i zaczęliśmy pędzić na wroga. Duch galopował płynnie, ja zaś, mocno dzierżąc

tarczę w lewej ręce, w prawej trzymałem opuszczoną lancę. Berberyjska kawaleria
rozproszyła się szeroko, a ci, którzy jeszcze żyli, dobyli bułatów i walczyli z uzbrojonymi w
miecze szpitalnikami i francuskimi rycerzami. Konie kręciły się w kółko i waliły kopytami,
ludzie przeklinali i krzyczeli z bólu. Chrześcijanie i muzułmanie walczyli jeden na jednego.
Nasz szereg wpadł w tę grupę galopem. Jeszcze przed chwilą przyglądaliśmy się toczącej się na
naszych oczach walce Berberów ze szpitalnikami, by teraz stać się jej częścią.

Zobaczyłem przed sobą odzianego w białą szatę wojownika, który zamachnął się bułatem na

Francuza bez hełmu i zadał mu okrutny cios w twarz, zdzierając chrześcijaninowi skórę z
policzka i rozchlapując jasną krew. Ścisnąłem mocniej włócznię między łokciem a bokiem,
spiąłem mego wierzchowca i rzuciłem się naprzód, by z całą siłą zatopić grot w plecach

background image

Saracena. Wstrząs był potężny, czułem się, jakbym jadąc galopem, wbił włócznię w pień dębu.
Drzewce wypadło mi z ręki i poczułem ból w złamanym nadgarstku. Po chwili minąłem mego
wroga, musiałem więc obejrzeć się przez ramię, żeby zobaczyć, co mu zrobiłem. Wciąż siedział
w siodle, dobyłem zatem miecza, zawróciłem Ducha i popędziłem z powrotem, by dokończyć
dzieła. Ale muzułmanin nie stanowił już zagrożenia. Biała szata przybrała karmazynowy kolor
od pasa po kolana, a długa włócznia sterczała ze środka jego pleców. Domyśliłem się, że grot
przebił go na wylot, a wyszedłszy przez brzuch, przyszpilił do siodła i w ten sposób utrzymał na
koniu. Szeroko otwarte oczy Berbera wyrażały niewyobrażalny ból, a usta szeptały coś
bezgłośnie. Tylko z litości, przejeżdżając, ciąłem go mieczem w kark, by skrócić jego mękę.

Minęło kilka chwil i wszyscy berberyjscy jeźdźcy albo nie żyli, albo uciekli z pola. Nasze

mosiężne trąbki dały sygnał do odwrotu. Rozejrzałem się wokół i zobaczyłem, że wielu
poległych nosi czarne kaftany z białymi krzyżami. Rozczulające było zachowanie koni, bodaj
najwierniejszych spośród zwierząt – stały nad zwłokami swych panów i szturchały je chrapami,
zachęcając, by wstali. Mimo poważnych strat około sześćdziesięciu szpitalników i kilka tuzinów
Francuzów wciąż było przy życiu. Tak jak nasi rycerze, kłusowali w stronę białego proporca z
głową warczącego wilka. To był nasz punkt zborny.

Nasi jeźdźcy nie ponieśli większych strat w tej desperackiej walce. Zobaczyłem, że co

najmniej osiemdziesięciu ludzi dołączyło do Robina i sir Jamesa pod naszym proporcem. Znów
uformowaliśmy szyk, tym razem w dwóch rzędach. Ci, którzy mieli jeszcze własne włócznie
albo wpadli na to, by wziąć którąś z porzuconych na polu, stanęli w pierwszym szeregu. Reszta
miała jechać za nimi uzbrojona w miecze. Ze swojej pozycji w drugim rzędzie patrzyłem ponad
głowami rycerzy z włóczniami na szeregi prawego skrzydła wroga,

od których dzieliło nas nie więcej niż czterysta jardów. Przed sobą mieliśmy linię piechurów,

których były setki. Każdy dzierżył długi miecz i małą okrągłą tarczę. Piersi mieli gołe, a na
biodrach śnieżnobiałe przepaski. Z zaciętymi twarzami o skórze ciemnej jak noc czekali na
nasz atak. Oto groźni egipscy wojownicy, którzy nie czuli bólu i pili ludzką krew. Za nimi stała
kolejna masa tureckiej kawalerii z łukami gotowymi do strzału. Zadrżałem, patrząc na wrogów,
w których mieliśmy za chwilę uderzyć. Dłoń na rękojeści miecza spociła mi się i uświadomiłem
sobie, że mocniej przyciskam tarczę do lewego barku.

Gdy po chwili rozległ się kolejny sygnał trąbki, ruszyliśmy przed siebie. Zaczęły na nas spadać

strzały saraceńskich łuczników. Grzechotały o moją tarczę i hełm, kiedy skuliłem się pod ich
gradem. Próbując nie zważać na żądlący deszcz śmiercionośnych grotów, skupiłem się na tym,
by trzymać Ducha w jednym szeregu z resztą grupy. Na szczęście nie trwało to długo.
Przyspieszyliśmy, najpierw do kłusa, a potem puściliśmy się galopem i dopadliśmy ich. Pierwszy
rząd rycerzy przebił się włóczniami przez szereg ciemnoskórych mężczyzn. My z drugiego
szeregu jechaliśmy tuż za nimi. Potężny półnagi wojownik zaatakował mnie od lewej.
Wzniósłszy przerażający okrzyk wojenny, wybił się wysoko w powietrze – wyżej niż
siedziałem na Duchu – i jednocześnie zamachnął się długim mieczem na mą głowę. Raczej
szczęściu niż umiejętnościom zawdzięczam to, że zablokowałem ów cios krawędzią tarczy i
zmieniłem jego tor tak, że miecz świsnął mi tylko nad głową. Zarazem pchnąłem napastnika

background image

własnym mieczem prosto w umięśniony brzuch. Zsunął się z ostrza i spadł, krzycząc i chlapiąc
wokół krwią. Ale już pędzili na mnie dwaj jego towarzysze, jeden z lewej, drugi z prawej
strony. Słyszałem, jak Robin krzyczy: „Naprzód, naprzód! Bić kawalerię, bić kawalerię!”,
byłem jednak zbyt zajęty, by go posłuchać. Zamiast na mnie skoczyć, ciemnoskóry wojownik po
lewej przykucnął i wymierzył długie szare ostrze w brzuch Ducha, chcąc wypatroszyć mojego
wiernego wierzchowca. Błyskawicznie opuściłem spiczasty koniec tarczy i sparowałem jego
cios, po czym wziąłem mocny zamach mieczem i obciąłem kawałek tarczy, którą trzymał nad
głową, a ostrze wbiło się w miejsce między ramieniem a karkiem tak głęboko, że padł z niemal
odciętą głową. Ostrze uwięzło w jego mostku i musiałem się mocno naszarpać, by je uwolnić.
Kiedy to zrobiłem, gorąca krew buchnęła mi w twarz i na prawe ramię. Straciłem równowagę,
bo wychyliłem się za bardzo z siodła, by zadać cios. Kątem oka dostrzegłem drugiego
napastnika, zaledwie o kilka kroków, który brał potężny zamach, by zadać mi śmiertelny cios.
Czas nagle zwolnił – czułem każde uderzenie serca, jakby to było żałobne dudnienie bębna
pogrzebowego. Wiedziałem, co się za chwilę stanie. Nie zdołam obrócić własnego miecza, by
sparować cios, i długie, zakrwawione ostrze trafi w mój bok, zmiażdży kolczugę i rani mnie
głęboko. Śmierć była tuż-tuż.

I wtedy stał się cud. Usłyszałem tętent kopyt, obok przebiegł wielki koń, a długa włócznia

trafiła Nubijczyka prosto w pierś, uniosła go na kilka stóp i odrzuciła na bok. Półnagie ciało
padło na ziemię z nadal uniesionym ramieniem i mieczem gotowym do ciosu, który omal mnie
nie zabił.

Jeździec ściągnął cugle dziesięć jardów dalej. Wzniósł miecz w geście pozdrowienia i

uśmiechnął się do mnie – to był Robin. Wyprostowałem się w siodle i odpowiedziałem, również
wznosząc miecz.

–Chodźmy, Alanie – powiedział Robin. – Nie możemy tu spędzić całego dnia, musimy

zepchnąć kawalerię z tamtego wzgórza.

Wskazał przez ramię miejsce, gdzie chmara tureckich jeźdźców kręciła się niepewnie na

niskim wzniesieniu między nami a środkiem ogromnej armii Saladyna.

–Alanie, zachowuj się, król będzie patrzył – rzekł Robin i znów się do mnie

uśmiechnął. Zwinął dłoń wokół ust i ryknął: – Do mnie, do mnie! Trębacz, graj „formuj

szyk”!

Na wzmiankę o królu odwróciłem się ku naszym szeregom i zobaczyłem cudowny widok:

Ryszard w hełmie okolonym złotą koroną pędził w stronę środka pola, a za nim jechało tysiąc
rycerzy z Anglii i Normandii. Ich zbroje lśniły, groty lanc połyskiwały w słońcu, proporce
powiewały wesoło w powietrzu, a potężne konie waliły w ziemię kopytami, aż dudniło. Zmierzali
w sam środek linii wroga. Olśniło mnie i zrozumiałem, dlaczego Ryszard opóźnił swój atak.
Poczekał, aż mu osłabimy nieco środek i ściągniemy wrogie regimenty na prawą i lewą flankę,

background image

gdzie templariusze i Andegaweńczycy wciąż toczyli zaciekłe pojedynki. Teraz, kiedy środek
saraceńskiej armii osłabł z powodu ataków na skrzydła, Ryszard mógł weń uderzyć z siłą
kafara. Czy mu się uda? Było za wcześnie, by coś powiedzieć. Saladyn wciąż miał do dyspozycji
potężną armię i gdyby Ryszard został zmuszony do cofnięcia się, a Saladyn odpowiedziałby
kontratakiem, przed nocą cała chrześcijańska armia uciekałaby, by ratować życie.

Nasza konnica – ludzie Robina, Flamandowie i resztki szpitalników oraz Francuzów -była

rozproszona po całym polu. Dzielni nubijscy piechurzy ginęli tam, gdzie stali, wycinani w pień
przez naszych jeźdźców. Ale półnadzy dzikusi zażądali strasznej ceny za swą śmierć: ledwo
setka konnych była w stanie odpowiedzieć na wezwanie Robina. Zmówiłem szybką modlitwę za
powodzenie ataku Ryszarda i powodzenie dla nas, po czym dodałem pokorną prośbę, by
Najwyższy ocalił mnie. Po chwili znów ruszyliśmy do ataku, tym razem nie w równych
szeregach, lecz po prostu całą gromadą. Chrześcijańscy jeźdźcy, których zdołał zebrać Robin,
pędzili z wyciągniętymi zakrwawionymi mieczami, by wyciąć w pień tureckich

konnych stojących na wzgórzu.

Nie można powiedzieć, że Turcy to tchórze. Już trzykrotnie mierzyli się z tymi samymi

żądnymi krwi wojownikami i za każdym razem ponosili porażkę. Jako lekka jazda nie powinni
wszak mierzyć się z ciężkimi wierzchowcami chrześcijan; powinni żądlić i uciekać,
przegrupowywać się i wracać, nękać i zabijać z daleka. Kiedy jednak setka naszych
wyczerpanych, schlapanych krwią rycerzy wpadła w ich pierwsze rzędy, wymachując mieczami
i krzycząc „Święty Jerzy!”, „Święty Grób!” – a nawet, jednym zaledwie słabym głosikiem
„Westbury!” – Turcy zawrócili swoje małe wierzchowce i pomknęli na wschód co koń
wyskoczy. Zakotłował się kurz i nagle tysiące wybornych jeźdźców pokazało nam plecy i
galopem uciekło z pola.

Ten dzień okazał się początkiem końca Saladyna. Rycerze Ryszarda wbili się w środek szyku i

z królem na czele zapamiętale wycinali sobie drogę przez elitarną gwardię sułtana w stronę
człeka, z którym Ryszard chciał stoczyć pojedynek twarzą w twarz. Ale nie dane mu było.
Atakowany wściekle z lewej, prawej i pośrodku muzułmański władca zarządził odwrót, a
regimenty oddanych mu gwardzistów miały ów odwrót osłaniać. Saladyn uciekł z pola bitwy w
chmurze wirującego kurzu.

Byliśmy zbyt wyczerpani, by go ścigać. Ja, cały obolały ze zmęczenia, patrzyłem tylko z

opuszczoną głową, jak ludzie Ryszarda rozbijają ostatnią formację wroga serią szybkich jak
błyskawica ataków. Zwyciężyliśmy i, Bogu dzięki, pozostałem przy życiu.

Lecz wielu z naszych nie przeżyło. Zginął sir James de Brus. Znalazłem go, kiedy wracałem

powoli do naszych szeregów. Został poszatkowany na kawałki przez Nubijczyków, których pół
tuzina leżało wokół jego okaleczonego ciała. Jego koń, przebity mieczem, stał przy zwłokach
pana, rżąc żałośnie, a fioletowozielone trzewia zwisały mu wokół schlapanych krwią podków.
Skróciłem cierpienia nieszczęsnego zwierzęcia głębokim cięciem sztyletem po szyi.
Zaznaczyłem też miejsce, gdzie leżało ciało sir Jamesa, wbijając jego miecz w ziemię.

background image

Chciałem tam później wrócić i urządzić przyjacielowi odpowiedni pochówek, bo słońce wisiało
już nisko na niebie i nie mógłbym godnie zwieźć z pola jego szczątków. Poczułem, że krew
odpływa mi z twarzy, kiedy spojrzałem na swoje ręce. Miałem wrażenie, że noszę czerwone
rękawice, tak bardzo unurzane były we krwi. Zapragnąłem, póki jeszcze jest widno, wejść do
morza i zmyć z siebie bitewny brud. A potem chciałem odpoczywać przez miesiąc.

Kiedy wróciłem do naszych szeregów, dowiedziałem się, że mój przyjaciel Szkarłatny Will też

zmarł od odniesionych ran. Patrzyłem na jego ciało i smutek wzbierał mi w piersiach. Błękitne
oczy Willa patrzyły martwo w górę, ku niebu. Modliłem się, by przyjęto go tam za

udział w naszej świętej wyprawie. Tylu ludzi zginęło podczas tej pielgrzymki do Jerozolimy,

tyle krwi przelano w imię Jezusa Chrystusa. Pomyślałem o Żydach z Yorku, którzy woleli zabić
własne dzieci i odebrać sobie życie, niż paść ofiarą żądnych krwi chrześcijan, którzy wierzyli,
że wypełniają wolę Bożą. Pomyślałem o Ruth, której głębokie oczy i kobieca figura uwodziły
mnie przez dzień czy dwa, a której już nie mogłem sobie wyraźnie przypomnieć. Pomyślałem o
sir Jamesie de Brusie i jego wiecznie skrzywionej twarzy, za którą skrywał dobre serce.
Myślałem też o biednym Willu, który leżał u mych stóp, który chciał przypodobać się swoim
ludziom i który znalazł szczęście u boku Elise. Przede wszystkim jednak myślałem o Nur – o
pięknie, które kiedyś otaczało ją niczym złota aureola, i o biednym okaleczonym potworze,
jakim została. A wszystko z mego powodu.

Łzy spływały mi po twarzy, kiedy podszedł do mnie William z kawałkiem chleba, sera i

bukłakiem źródlanej wody.

–Jesteś ranny, p-p-panie? – zapytał, patrząc z troską na moją zakrwawioną kolczugę i twarz.

–Nic mi nie jest, dziękuję, Williamie – odparłem. – Ale muszę się umyć, nim zjem. Chodźmy

nad morze.

Ruszyliśmy wąską ścieżką biegnącą w dół po stromym klifie ku osłoniętej zatoczce, z dala od

wzroku ciekawskich. Schodziłem tą krętą ścieżyną, na obolałych sztywno nogach, za to Keelie
skakała wokół nas jak szczeniak, którym tak niedawno była, szczęśliwa, że żyje, i ciekawa
każdego zapachu, który dochodził do jej wilgotnego nosa. Nie mogłem się nadziwić jej energii –
ja sam ledwo się ruszałem. Dałem nawet Williamowi do niesienia własną tarczę, bo nagle
poczułem, że ciąży mi niezmiernie. Na skrawku piaszczystej plaży rozebrałem się i
zostawiwszy Williama i Keelie na straży mej broni i odzieży, nagi jak mnie Pan Bóg stworzył
wszedłem do wody. Brnąłem przez delikatne fale, aż w końcu rzuciłem się w chłodne objęcia
morza. Nie oddalałem się zbytnio od brzegu, bo pływałem kiepsko, ale że woda sięgała mi
zaledwie do pasa, skakałem w niej jak delfin. Zmyłem z siebie krew w ostatnich ciepłych
promieniach słońca, które wisiało jak wielka brązowa tarcza nad granatowym morzem.

Wychynąwszy na powierzchnię, obejrzałem się na plażę odległą o nie więcej niż czterdzieści

jardów i zauważyłem coś dziwnego. Podpłynąłem bliżej brzegu, żeby zobaczyć dokładniej, co
się dzieje. Koło kupki mych ubrań stało dwóch zbrojnych, a obok nich postać, która wyglądała

background image

przy nich jak karzeł. Gdy dostrzegłem kolor ich kaftanów, serce aż mi zamarło. Szkarłat i
błękit. A w następnej chwili zobaczyłem biały kosmyk na rudych włosach jednego ze zbrojnych.
To był sir Ryszard Malbęte.

–Wychodź z wody, śpiewaku – powiedział Malbęte. – Podejdź bliżej, to sobie wesoło

pośpiewamy na plaży. – Jego głęboki głos aż dudnił od czarnego humoru.

Tkwiłem nieruchomo dwadzieścia jardów od niego, nagi, ociekający wodą, zakrywając dłońmi

przyrodzenie. Sir Ryszard też nawet nie drgnął; stał z ręką na głowni miecza i patrzył na mnie
swoimi lisimi oczyma. Jego towarzysz pochylił się nad karłowatą postacią i wyciągnął zza pasa
długi nóż. Zobaczyłem, że to William, ze związanymi rękami i nogami i z zakrwawioną twarzą
po uderzeniu w skroń. Był związany w pozycji w kucki, ale kiedy zbrojny przyłożył mu nóż do
gardła, wyglądał na bardziej wściekłego niż przerażonego. Obok chłopaka leżała martwa
Keelie. Ktoś okrutnym ciosem rozbił jej złocistą głowę. Na myśl o tym, jak potraktowano tego
radosnego psa, który jeszcze przed półgodziną uganiał się beztrosko po plaży, w moim sercu
wezbrała fala wściekłości, czarna i silna.

–Chodź do mnie, śpiewaku – nucił Malbęte. – Albo twój sługa zginie.

Nie miałem wyboru – to była kwestia lojalności. William był dobrym i wiernym sługą, nie

mogłem więc uciekać, skazując go na pewną śmierć, nawet gdyby dla mnie oznaczało to
zagładę. Zresztą nie chciałem uciekać. Pragnąłem zabić Malbęte'a, jeśli trzeba, to choćby
gołymi rękami, albo zginąć podczas takiej próby. Ruszyłem wolno w stronę obu mężczyzn.
Zatrzymałem się tuż poza zasięgiem miecza, przy swoich ubraniach. Malbęte odsłonił żółte
zęby w złowieszczym uśmiechu.

–To będzie prawdziwa przyjemność – powiedział głuchym głosem. – Czekałem na to

od dawna. Przyszedłem na tę plażę, bo szukałem ustronnego miejsca do kąpieli, i proszę, co

znalazłem!

Powoli wyciągnął miecz. Ostrze zgrzytało o metalowe zakończenie pochwy, tak że aż

zabolały mnie zęby. Bestia uśmiechnął się jeszcze bardziej przerażająco i zrobił krok w tył.

–Sir Ryszardzie – rzekłem do niego – chyba nie zabijesz nagiego człowieka? Czy

mogę najpierw się ubrać, jak przystoi skromnemu chrześcijaninowi? – Próbowałem mówić

najpokorniej, jak potrafiłem, a równocześnie dyskretnie rozglądałem się dokoła.

Wtedy odezwał się zbrojny towarzyszący Malbęte'owi. Stał nad Williamem, wyciągnąwszy

zza jego pleców ciężki węzeł jasnych skórzanych pasów, na których wisiały mój sztylet i miecz.
Pomachał nimi i rzekł:

background image

–Tego szukasz, panie? – I parsknął śmiechem. To, że zwrócił się do mnie „panie”,

było chyba jeszcze gorsze od „śpiewaka”.

Nie potrafiłem ukryć zaskoczenia i rozczarowania, a Malbęte aż zaniósł się od śmiechu.

–Ależ oczywiście, śpiewaku, ubierz się. Nigdzie mi się nie spieszy. Lubię sobie

powoli dawkować drobne przyjemności. – Wskazał ręką na kupkę moich ubrań.

Schyliłem się powoli, nie spuszczając wzroku z Bestii. Sięgnąłem dłonią w dół, chwilę

gmerałem w piasku rozczapierzonymi palcami i chwyciłem kamień wielkości pięści, na który
patrzyłem przez cały czas, od kiedy wyszedłem z wody. Odwróciwszy się błyskawicznie,
wziąłem zamach i rzuciłem kamień prosto w twarz sir Ryszarda. Wspomniałem już, że potrafię
celnie rzucać i że jestem szybki w bitwie, ale tym razem byłem szybszy niż kiedykolwiek.
Kamień wyprysnął mi z ręki i popędził w stronę głowy Malbęte'a. Pół funta skały wygładzonej
przez morze, którą wymierzyłem w jego nos. Uchylił się w ostatnim momencie. Ale tego dnia
Bóg mi sprzyjał, bo kamień przeleciał obok głowy Bestii i uderzył w usta zbrojnego, który
właśnie stanął za swoim panem. Uderzył z potężną siłą. Mężczyzna padł na piasek jak wór
kartofli, a Malbęte odsunął się ode mnie i popatrzył z niedowierzaniem na nieprzytomnego
towarzysza. To wystarczyło, bym chwycił tarczę. Wtedy sir Ryszard wziął zamach mieczem,
ale z głuchym łupnięciem zdołałem zablokować jego cios krawędzią tarczy.

Skoczyłem w stronę powalonego zbrojnego, chcąc odzyskać moją broń, która leżała obok

niego, lecz Malbęte był zbyt sprytny, by mnie tam dopuścić. Zrobił krok do przodu i próbował
ciąć mnie w głowę, a potem w prawy bok. Zablokowałem oba ciosy i cofnąłem się. Nagle dotarło
do mnie, że jestem całkiem nagi i uzbrojony jedynie w staromodną tarczę. Sir Ryszard odzyskał
tymczasem równowagę. Zamachnął się na moje gołe kolana i roześmiał, kiedy uskoczyłem
przed jego ostrzem.

–To będzie lepsza zabawa, niż się spodziewałem – zadudnił, a ja pojąłem, że mówi poważnie.

Bawiło go to, że nie jestem zupełnie bezbronny, ale widać było wyraźnie, iż nadal nie ma
wątpliwości, że jest w stanie zabić mnie bez trudu. Zamachnął się po raz kolejny i nie posiadał
się z radości, kiedy się potknąłem. Cały czas próbowałem jakoś dotrzeć do mej broni, ale
ilekroć szedłem w tę stronę, Bestia odganiał mnie precyzyjnie wymierzonymi ciosami miecza,
musiałem więc robić uniki i je blokować, by przeżyć. Patrzyłem na Malbęte'a znad krawędzi
tarczy, nienawidząc go całym sercem i duszą. Znów ogarnęła mnie wściekłość i tym razem
zaczęła we mnie kipieć, przemieniając się w dziką furię. Wiedziałem, że nie mogę zginąć z ręki
tego człowieka. Wiedziałem, że go zabiję – za Nur, za Ruth, za Reubena i wreszcie za siebie.
Jeszcze dziś jego dusza powędruje do piekła. Musiał zauważyć tę furię na mej twarzy, bo
przestał się śmiać i mruknął: „No, dość żartów, czas to wreszcie skończyć”, po czym zrobił
krok naprzód, rozdając na prawo i lewo grad silnych ciosów. Gdyby sięgnęły celu, nic by ze
mnie nie zostało. Blokowałem je jednak, parowałem i czekałem na odpowiedni zamach – od
tyłu, tak by odsłonił ciało. Kiedy dostrzegłem, że ów cios się zbliża, zamiast

background image

bronić się tarczą, zrobiłem unik, podniosłem lewy łokieć i rzuciłem się naprzód. Malbęte

zaczynał pochylać się naprzód i wtedy ostry koniec tarczy wbiłem mu pod brodę, prosto w
jabłko Adama, wkładając w to całą siłę. Chrząstki w jego krtani pękły z cichym pyknięciem i
powietrze przestało dochodzić do płuc. Bestia wybałuszył lisie oczka i opadł przede mną na
kolana, obiema rękami trzymając się za rozpłatane gardło. Nie był w stanie oddychać i nie
rozumiał, co się stało. Skoczyłem za niego, wziąłem mocny zamach tarczą i wbiłem jej twardą
ramę w potylicę Malbęte'a niczym drewnianą siekierę. Rozległ się trzask pękających kości,
głowa opadła mu do tyłu i osunął się na ziemię. Jeszcze chwilę uderzał stopami o piasek, po
czym znieruchomiał. Leżał z głową skręconą w bok pod nienaturalnym kątem, co mogło
oznaczać tylko jedno.

Nie traciłem czasu na napawanie się zwycięstwem. Podbiegłem do ogłuszonego zbrojnego,

wyrwałem miecz z zapiaszczonej pochwy leżącej obok jego ciała i podciąłem mu gardło jednym
płynnym ruchem.

–Och, p-p-panie – odezwał się William. – Okazałeś p-p-praw-dziwe męstwo. Nie

widziałem zręczniejszego rycerza.

Kiedy tak stałem, próbując zapanować nad urywanym oddechem, patrząc, jak krew zbrojnego

wsiąka w piasek, nagi, jedynie z zakrwawionym mieczem i poobijaną tarczą, wcale nie czułem
się jak rycerz. Prawdę mówiąc, przez chwilę czułem się jak jeden z tych starożytnych
wojowników, którzy opierali się Rzymianom w czerwonych płaszczach, na długo zanim pojawili
się Normanowie i ich rycerze. Ale ta chwila szybko minęła. Serce zaczęło mi bić spokojniej,
uśmiechnąłem się do Williama i wykonałem salut mieczem w jego stronę.

–Odwiąż mnie, p-p-panie, p-p-proszę – rzekł.

Ruszyłem ku niemu, lecz nagle zamarłem. Spojrzałem na niego świeżym wzrokiem. Sposób, w

jaki był związany, przywoływał jakieś odległe wspomnienie. Kolana miał blisko piersi, a ręce
przywiązane do stóp. Wyglądał jak ptak gotowy do pieczenia na świąteczną wieczerzę. Wtedy
do mnie dotarło – podejrzewałem to od jakiegoś czasu, ale teraz byłem już pewien.
Wiedziałem, że William jest niedoszłym mordercą Robina. I zrozumiałem, dlaczego od tylu
miesięcy próbuje go zabić.

background image

ROZDZIAŁ 20

Patrzyłem przez moment na Williama, który siedział skulony na piaszczystej plaży. W końcu

odłożyłem miecz i tarczę na piasek i włożyłem bieliznę i koszulę. Choć słońce znikało za
horyzontem, byłem za bardzo posiniaczony i rozpalony, by włożyć pełny strój. Żałowałem, że
nie mogę jeszcze trochę popływać, ale nie było czasu. Podniosłem jeszcze pas z mieczem i
zapiąłem go na biodrach, a potem ukląkłem przy moim wiernym słudze.

Przez kilka chwil tylko mierzyłem go wzrokiem, upewniając się w myślach, że to on. William

spoglądał na mnie zdziwiony, a w końcu rzekł:

–Panie, b-b-błagam, uwolnij mnie. Więzy wrzynają mi się w ci-ci-ciało.

–Najpierw powiedz, jak się nazywasz – zażądałem. Zmarszczył czoło.

–Ależ p-p-panie, dobrze wiesz, że mam na imię W-W-William.

–Powiedz, jak nazywał się twój ojciec – rzekłem chłodno, myśląc o wężach,

truciznach, spadających kamieniach i wielkich pająkach.

Wpatrywał się we mnie i wyraz twarzy powoli mu się zmieniał. Oblicze wiernego służącego –

pokorne, radosne i szczere – gdzieś zniknęło i teraz było twarde i ponure. Nic nie powiedział,
ale z jego młodzieńczej twarzy patrzyły na mnie oczy, w których płonął tlący się od dawna ból.

–Nazywasz się William Peveril. – To nie było pytanie. – Twoim ojcem był sir John

Peveril, a Robert Odo, dziś hrabia Locksley, kazał go okaleczyć i upokorzyć na twoich

oczach.

Nadal milczał. Wróciłem myślami do wydarzeń sprzed trzech lat, kiedy byłem niewiele starszy

od Williama dzisiaj. Przypomniałem sobie leśną polanę w Sherwood o świcie, wielkiego
mężczyznę przywiązanego do ziemi, miękkie trzaski topora Małego Johna, kiedy na rozkaz
Robina odrąbywał mu trzy kończyny, zostawiając tylko lewą rękę. Dziesięcioletni chłopiec,
którego uważaliśmy za nieszkodliwego, i związaliśmy niczym bożonarodzeniową gęś, został
puszczony wolno, by rozpowiadał o tym wszędzie. Ten sam

chłopiec tak samo związany kucał teraz przede mną na plaży i wpatrywał się we mnie

ponurym, mściwym wzrokiem.

–Mów! – krzyknąłem. – Nic nie zyskasz milczeniem. Powiedz, że to ty włożyłeś

robactwo Robinowi do łóżka i zatrułeś mu jedzenie i wino, przyznaj, że to ty zepchnąłeś mu

background image

na głowę kamienie w Akce…

–A czym się tak przejmujesz? – syknął William. – Też go nienawidzisz. Słyszałem, jak

majaczysz w gorączce, że to morderca, złodziej, bezbożny okrutnik. Odebrał memu ojcu

męstwo i uczynił z niego jęczącego żebraka, który nie potrafił zadbać o siebie, nie potrafił się

nawet z godnością wysrać.

Zauważyłem, że całkiem przestał się jąkać.

–Nie było nikogo innego – ciągnął pełnym nienawiści tonem, zupełnie niepodobnym do jego

zwykłego głosu – więc ja się nim opiekowałem: zmieniałem mu pełne szczyn pieluchy,
obmywałem zadek z gówna, żebrałem, kradłem dla niego jedzenie i każdego dnia nienawidziłem
go coraz bardziej. Żył przez cały rok, półczłowiek, odrażający niedołęga, póki nie zebrał w
sobie odwagi, by zakończyć ten żałosny żywot własnym sztyletem. Nienawidzę Roberta Odo za
to, co zrobił memu ojcu. Ale wiem, że ty nienawidzisz go tak samo jak ja. Jest zły i dobrze o
tym wiesz. Rozetnij mi więzy, to zabijemy go razem, ty i ja. Uwolnij mnie, to usuniemy ze
świata tego obrzydliwego śmiecia… – I nagle wybuchnął niepohamowanym szlochem. Z nosa
ciekły mu gile, a po policzkach spływały łzy.

–Powiedz mi najpierw, Williamie, jak w ogóle do nas trafiłeś. Czy zawsze nosiłeś to

morderstwo w sercu? Planowałeś je już od dnia, kiedy poznaliśmy się w Nottingham?

Skinął głową. Byłem zdumiony jego oddaniem zemście. I zarazem nieco przerażony. Jąkanie,

pokora, przyjacielskość – wszystko to było oszustwem, środkiem prowadzącym do śmiertelnego
celu.

–Kiedy mój ojciec zakończył swe cierpienia, złożyłem święte śluby. Przysiągłem

przed Maryją Dziewicą, że albo zabiję potwornego hrabiego Locksley, albo zginę, próbując to

uczynić.

–Wszak ci zaufałem! – wykrzyknąłem. – Czy mnie także poderżnąłbyś gardło we śnie?

–Tobie nie, panie. Nigdy. Ty byłeś dla mnie dobry. – Pociągnął nosem. – Zabiłbym tego potwora

i zniknął nocą. Może wstąpiłbym do klasztoru jako sługa i przez resztę życia pokutował.

–A ten dzik? – spytałem chłodno. – Na Sycylii omal mnie nie zabiłeś.

–Naprawdę cię przepraszam, panie – szlochał William. – Zepsułem siatkę, ale ten

potwór zmienił miejsce. Nie chciałem wyrządzić ci krzywdy, panie. Przysięgam na me życie!

background image

Wciąż nie mogłem uwierzyć, że mój pokorny sługa wszystko to zaplanował. William, który

służył mi tak wiernie przez tyle miesięcy, skrywał mroczną morderczą tajemnicę, i to przez tak
długi czas.

–Czy jeśli cię puszczę, obiecasz odstąpić od zemsty na mym panie Robercie z

Locksley? – zapytałem, z góry bojąc się odpowiedzi. – Czy przysięgniesz na Pana Jezusa

Chrystusa, na Maryję Dziewicę i wszystkich świętych, że zaniechasz prób zabicia mego pana,

że opuścisz naszą kompanię i już nigdy nie wrócisz?

–Nie! – Łypnął na mnie gniewnymi oczyma. – Nigdy nie przestanę próbować zabić

tego potwora. Będę go tropił aż na krańce ziemi i zemszczę się. Musi umrzeć za swe ohydne

czyny…

Zobaczyłem, że w kącikach ust Williama tworzą się kropelki piany. Przewidując swój los,

zaczął szarpać sznury, którymi go związano.

Stanąłem za nim, wyciągnąłem sztylet i – Boże, przebacz – podciąłem mu gardło najszybciej,

jak potrafiłem. Kiedy przestał się szarpać, rzuciłem jego związane ciało na piasek, po czym sam
upadłem na ziemię, jakbym to ja otrzymał śmiertelną ranę, i spojrzałem w niebiosa, gdzie
mieszkają Bóg i Jego aniołowie. Ale nie zobaczyłem nic boskiego. Zapadła noc i gęste chmury
przesłoniły gwiazdy. Kiedy tak wpatrywałem się w ciemność, leżąc bez sił pośród trzech
trupów, które dopiero co padły z mojej ręki, oczy napełniały mi się łzami i zapłakałem nad
marnością życia. Płacząc, rozmyślałem o zemście i sporach, o morderstwie i świętej wojnie oraz
o lojalności i miłości. Zastanawiałem się nad lojalnością wobec mego grzesznego pana i została
właśnie wystawiona na najcięższą próbę. I o miłości chłopca do ojca; przerodziła się w coś
odrażającego. Zabiłem Williama, bo nie wyrzekł się zemsty na Robinie, musiałem więc to
zrobić, ale tak naprawdę zabiłem go z powodu Nur.

Nie byłem wobec niej lojalny. Kiedy ją okaleczono, krzyknąłem z przerażenia, patrząc na jej

brzydotę, a ona uciekła. Uciekła, bo zrozumiała, że nie mógłbym jej kochać z takim wyglądem.
I to była prawda. Nigdy nie kochałem jej szczerze i, co gorsza, nie miałem dość sił, by być jej
wiernym. Więc w pewnym sensie zabiłem Williama z powodu Robina. Nie mogłem kochać mego
pana – przepełniało mnie obrzydzenie, że zamordował sir Ryszarda z Lea po prostu dla zysku.
Ale pragnąłem udowodnić, że chociaż nie mogę go dłużej kochać, mogę być wobec niego lojalny.
Czyż nie przysiągłem mu wierności aż do śmierci? Kiedy składałem tę przysięgę, sądziłem, że
będzie to śmierć Robina albo moja, stało się jednak inaczej. Śmierć poniósł William. Na tej
ciemnej plaży zapłakałem nad nim, nad sobą, nad Nur, nad Robinem i nad wszystkimi
nieszczęsnymi grzesznikami na ziemi. Zaczęło padać i wydawało się, że cały świat płacze razem
ze mną.

background image

W końcu podniosłem się z ziemi. W prawej dłoni wciąż trzymałem zakrwawiony sztylet.

Patrząc na nóż, rozmyślałem o tym, co symbolizuje. Dostałem go od człeka, który na moich
oczach został zaszlachtowany na rozkaz Robina. Teraz zaś ja tym samym nożem zakończyłem
życie młodego chłopca, okrutnie skrzywdzonego, a wszystko w imię lojalności wobec mego
pana. Nie mogłem dłużej znieść jego widoku, więc wziąłem zamach i rzuciłem go w mrok.
Wpadł z cichym pluskiem do wody i spoczął gdzieś na dnie.

Zaciągnąłem ciała ludzi i psa do morza, tak daleko od brzegu, jak zdołałem, i puściłem je, by

zatonęły na wieki. Potem zanurzyłem się raz jeszcze od stóp do głowy i wyszorowałem ciało
drobnym piaskiem z płycizny. Wysuszyłem się, ubrałem, wziąłem broń i wróciłem wąską ścieżką
biegnącą w górę klifu do naszej armii.

Znalazłem mego pana w namiocie. Reuben klęczał przed nim i opatrywał ranę w udzie. Kiedy

wszedłem, Robin podniósł głowę i rzekł:

–Rana od strzały, Reuben mówi, że to nic groźnego.

Wskazał ręką tacę, na której stał dzban wina i kilka kubków. Nalałem sobie, usiadłem na

skrzyni z cedrowego drewna i popijałem wino, czekając, aż Reuben skończy owijać udo Robina
świeżym bandażem.

–Co cię trapi? – zapytał Robin z lekkim dystansem. Sprawiał wrażenie poirytowanego, że tak

go naszedłem. – Myślałem, że będziesz pił z innymi, świętując nasze chwalebne zwycięstwo.

–Zabiłem Malbęte'a – powiedziałem prosto z mostu. – Na plaży. Przetrąciłem mu kark tarczą.

–Gratuluję – rzekł Robin obojętnym tonem. – Więc jednak nie potrzebowałeś mojej pomocy.

Za to Reuben spojrzał na mnie z wyraźnym zainteresowaniem.

–Zabiłem też mego służącego Williama – dodałem. – Poderżnąłem mu gardło od ucha

do ucha. Także na plaży.

Po tych słowach obaj oniemiali i tylko patrzyli na mnie jak na szaleńca.

–To on próbował cię zabić – wyjaśniłem zmęczonym głosem. Chciałem jak

najszybciej wsunąć się pod koc i zasnąć. Ale że wino koiło mój smutek, nalałem sobie jeszcze

jeden kubek. – Pochodził z rodu Peverilów To ten chłopak, którego puściliśmy wolno, kiedy

trzy lata temu ukarałeś sir Johna. Już od tamtego czasu próbował cię dopaść.

Reuben i Robin nadal nie mogli wydobyć z siebie słowa. W końcu Reuben spytał:

background image

–Ten młody służący? Kto by pomyślał?

Wstałem, dopiłem wino i spojrzawszy Robinowi prosto w oczy, rzekłem:

–A zatem, mój panie, nie musisz się już niczego bać w swojej kwaterze.

Odwróciłem się, nie chcąc nawet słuchać pytań, którymi zaczęli mnie zasypywać,

wyszedłem z namiotu i ruszyłem w poszukiwaniu mego koca.

Trzy dni później dotarliśmy do Jaffy. Saladyn już wcześniej zrównał z ziemią miejskie mury,

toteż większość mieszkańców uciekła przed zwycięską armią Ryszarda. Nawet nie próbowała
się bronić. Miasto było tak zniszczone, że stanowiło jedno wielkie rumowisko, my więc
musieliśmy obozować w gaju oliwnym pod Jaffą. Ambroise miał rację – barbarzyńskie
potraktowanie saraceńskich jeńców w Akce rozeszło się echem po całej Ziemi Świętej i
mieszczanie woleli porzucić swoje domy, niż ryzykować oblężenie.

Ambroise przypomniał mi swą przenikliwość, kiedy siedzieliśmy razem przy dzbanie

miejscowego wina i talerzu fig pod płóciennym daszkiem nieopodal królewskiego obozu.

–On bardzo cię polubił – powiedział konspiracyjnym szeptem. – No wiesz, król.

Uważa, że twoja muzyka jest odświeżająco nowoczesna. I poprosił mnie, żebym zwrócił się

do ciebie w jego imieniu.

Byłem zdumiony. Co to mogło oznaczać?

–No więc… król oczywiście wie, że służysz hrabiemu Locksley i robisz to, od kiedy…

–Ambroise nie mógł znaleźć uprzejmego odpowiednika słów „od kiedy był banitą”, więc po

prostu pociągnął łyk wina. – No cóż, wie, że jesteś bardzo przywiązany do hrabiego, ale pewni

ludzie mówią, że nie cieszy cię zbytnio ta służba, bo padły… pewne słowa… między tobą a

twoim panem. Dlatego król Ryszard zastanawia się, czy nie wolałbyś, a raczej czy nie

zechciałbyś rozważyć dołączenie do jego dworu jako trubadur. Jak mówiłem, bardzo cię

polubił i podziwia twoją muzykę. Wie też, że dzielnie walczyłeś pod Arsuf.

Zaniemówiłem. Król Anglii chce, żebym dołączył do jego dworu? Ja, były kieszonkowiec,

zasmarkany złodziejaszek z Nottingham, jak słusznie nazwał mnie Robin, zostałem zaproszony
do grona przyjaciół samego monarchy? Nie byłem w stanie wykrztusić choćby słowa. Ambroise
uprzejmie udawał, że nie dostrzega mojego zmieszania, i ciągnął beztrosko:

background image

–Oczywiście nadałby ci tytuł rycerski. Robi tak ze wszystkimi z najbliższego kręgu.

Otrzymałbyś też odpowiednie posiadłości i znaczne wsparcie w złocie…

Tego było dla mnie za wiele. Wymamrotałem, że się zastanowię, ale ledwo mogłem usiedzieć

na miejscu. Ambroise zmienił temat, widziałem jednak, że obserwuje mnie bacznie i na pewno
dostrzega, iż rozmyślam o świetlanej przyszłości na królewskim dworze. Zostanę sir Alanem
Dale'em, sir Alanem z Westbury, Alanem, rycerzem z Westbury… Ta myśl

sprawiła, że poczułem się jak pijany.

Kiedy zostawiłem Ambroise'a, czułem się, jakbym szedł po linie. Biegłem między drzewami

oliwnymi, promieniejąc szczęściem, pełny głębokiej miłości do świata i całego rodzaju
ludzkiego. Tylko jedna rzecz psuła mi tę radość. Miałem wrażenie, że ktoś mnie śledzi.
Podskakiwałem radośnie niczym ptaszek, ale kątem oka widziałem drobną ciemną postać
podążającą za mną krok w krok. Ilekroć jednak się oglądałem, znikała. Idąc wzdłuż ceglanego
muru, odwróciłem się nagle i jakieś pięćdziesiąt kroków za sobą dostrzegłem kobietę odzianą w
czarną szatę spowijającą ją od stóp do głów.

–Nur! – krzyknąłem. Popędziłem do miejsca, gdzie stała, ale nikogo tam nie

znalazłem. Rozejrzałem się dookoła. W ocienionym gaju oliwnym nie było żywego ducha.

Czy to tylko moja wyobraźnia podsycona winem od Ambroise'a? Czy to wytwór nieczystego

sumienia? A może naprawdę tam stała? Ciarki przeszły mi po plecach.

Kiedy wróciłem do obozu, Owain sprowadził mnie na ziemię, oznajmiając, że Robin chce się ze

mną widzieć. Nadal niepewny co do obrazu Arabki w czerni, skierowałem się do namiotu mego
pana i, zapowiedziawszy się głośno, wszedłem.

W środku nad mapą rozłożoną na małym stoliku pochylali się Robin, Reuben i Mały Jon.

Wszyscy trzej doznali uszczerbku podczas naszej wyprawy. Udo Robina zostało
zabandażowane świeżym płótnem. Reuben wciąż kuśtykał z nogą w łupkach. Nawet Mały John
dorobił się długiej, topornie zaszytej rany na czole.

Stanąłem przed nimi i czekałem, aż Robin zauważy moją obecność. Po chwili puścił mapę,

która zwinęła się z ostrym trzaskiem, i oznajmił bez ogródek:

–Wracamy do domu, Alanie. Ja, John, Owain i większość naszych ludzi. Reuben

jedzie do Gazy. Będzie tam pilnował moich interesów w handlu olibanum. Mam bowiem

pewne sprawy rodzinne w Kirkton, które wymagają pilnej uwagi. Moja żona i mój syn

potrzebują mnie.

background image

Podkreślił słowa „mój syn”, jakby wygłaszał oświadczenie. Wiedziałem, co to oznacza, i

podniosło mnie to na duchu. Postanowił stać przy Marie-Anne i małym Hugh mimo hańby, którą
okrył się zdaniem wielu. Wracał do domu, by być z rodziną, i w ten sposób oznajmiał, że z tej
samej krwi czy nie Hugh jest jego synem.

–Tak więc wracam do domu – powtórzył. – Król nie sprzeciwia się memu powrotowi

do Anglii, chce bowiem, żebym miał oko na jego brata Jana, który ponoć staje się nie do

zniesienia. Oficjalnym powodem mego wyjazdu jest rana – poklepał się po zabandażowanym

udzie – ale prawda wygląda tak, że zrobiłem to, po co się tu wybrałem. Ryszard wygrał swoją

bitwę, więc czas opuścić to przeklęte przez Boga miejsce i wrócić do naszych zielonych

dolin. Pytam cię zatem: jedziesz ze mną?

Byłem zdumiony. Robin nigdy dotąd mnie nie pytał, czy mam ochotę gdzieś z nim jechać. Po

prostu mówił, dokąd się wybiera, a ja przyjmowałem za rzecz oczywistą, że będę mu
towarzyszył. Kilka razy poruszyłem bezgłośnie ustami, a w końcu odezwał się Reuben:

–Słyszeliśmy, że król zaproponował ci miejsce na swym dworze. I wiemy, że nie

jesteś szczęśliwy u Robina od…

Byłem coraz bardziej zdumiony. Skąd Reuben wie o propozycji królewskiej, o której ja

usłyszałem ledwie godzinę wcześniej. No cóż, uświadomiłem sobie, Ambroise nigdy nie słynął z
dyskrecji.

–Jeśli chcesz mnie opuścić i dołączyć do króla, z wielkim żalem zwolnię cię ze służby

i dam ci moje błogosławieństwo – powiedział Robin ze smutnym uśmiechem.

Przełknąłem ślinę. Z jednej strony rycerski tytuł, dobrze płatna posada muzyka u

najszlachetniejszego monarchy chrześcijaństwa i szansa na dokończenie naszej misji
uwolnienia Jerozolimy, najświętszego miasta na świecie, z rąk Saracenów. Z drugiej zaś dalsza
służba u człeka, który nie wiedział, co to moralność, który nie poddawał się żadnemu prawu i
który bez wahania mordował dla własnego zysku niewinnych chrześcijańskich rycerzy.

–Dawno temu – odparłem – złożyłem ci, panie, przysięgę. Ślubowałem, że będę ci

wierny aż do śmierci. Wypełniając tę przysięgę, przelałem wiele krwi, wiele niewinnej krwi…

ale nigdy jej nie złamię. Jedźmy do domu.

Robin się uśmiechnął.

background image
background image

Epilog

Kiedy następnego ranka Dickon wszedł do jadalni w Westbury, siedziałem na wysokim

drewnianym krześle z nagim mieczem na kolanach. Zdałem sobie sprawę, że wygląda bardzo
staro – jego chuda, pomarszczona twarz miała żółtawy odcień, resztki włosów były białe jak
mleko, a żałosnego obrazu dopełniał pusty rękaw.

Przez długą chwilę siedziałem w milczeniu i tylko patrzyłem na niego gniewnie, on zaś

przestępował z nogi na nogę i czuł się coraz mniej pewnie. W końcu się odezwał.

–Wezwałeś mnie, panie – powiedział drżącym głosem. Odczekałem, aż te słowa wybrzmią w

powietrzu, i spytałem:

–Powiedz mi, Dickon, jak straciłeś rękę? Zaskoczyło go to pytanie.

–Ależ panie, sam dobrze wiesz – odparł. – Wszak byłeś ze mną w Arsuf. Obciął mi ją

jeden z tych brudnych pogan z wielkim zakrzywionym mieczem. Musisz pamiętać!

Istotnie pamiętałem. Pamiętałem Dickona jako młodego łucznika o jasnych oczach, niewiele

starszego ode mnie. Był jednym z nielicznych Anglików w szeregach twardych walijskich górali
i został raniony bułatem w potyczce z berberyjskimi jeźdźcami. Pamiętałem jego wesołość,
mimo bólu, kiedy nazajutrz po bitwie odwiedzałem rannych i przynosiłem im wodę i strawę.

–Służyłeś więc u Robin Hooda w Sherwood, jeszcze zanim został hrabią – rzekłem.

–Tak, panie, tak jak ty. – Dickon był już całkiem zbity z tropu. Widziałem, że

zastanawia się, czy przypadkiem na starość nie postradałem zmysłów.

–Co robił Robin Hood banicie, który go okradał? – zapytałem cicho.

I wtedy krew odpłynęła Dickonowi z twarzy, bo przypomniał sobie leśne czasy sprzed ponad

czterdziestu lat, kiedy nasz pan rządził swoimi ludźmi za pomocą czystego strachu.

–Robin wiele mnie nauczył o przestępstwach i o odpowiedniej karze za nie –

odezwałem się najbardziej złowrogim tonem, na jaki mogłem się zdobyć. Potem wstałem,

podniosłem miecz i podszedłem do Dickona.

Padł na kolana, chcąc błagać o litość, ale był zbyt przerażony, by wykrztusić choćby słowo.

Przyłożyłem czubek miecza do bicepsu ręki, która mu pozostała.

–Wierzaj mi, Dickonie, że nie żartuję – ciągnąłem. Biedak patrzył to na miecz, to na

background image

moją twarz. – Jeśli jeszcze raz mnie okradniesz, jeśli zabierzesz mi choćby skórkę suchego

chleba, odrąbię ci zdrową rękę i nakarmię nią moje świnie. Słyszysz?

Dickon kiwnął głową. Dygotał ze strachu.

–Ale że tak jak Robin mam za nic sądy, nie postawię cię ani przed sądem lokalnym,

ani przed królewskim za to, że kradłeś mi prosiaki. Wyznaczę ci karę – szylinga – za moje

straty. Taką zawrzemy ugodę jako byli towarzysze broni. Przysięgasz ją wypełnić?

Z trudem przełknął ślinę i wychrypiał:

–Przysięgam.

–Dobrze, możesz więc odejść.

Patrzyłem, jak podnosi się ciężko i, potykając się, wychodzi z jadalni.

Wiedziałem, że Marie będzie zła, że puściłem go wolno tylko z karą grzywny, a Osric będzie

się bardzo dziwił. Lecz memu panu Robinowi, który dziś już leży w grobie, spodobałaby się
moja decyzja. Dickon walczył ze mną dzielnie w Ziemi Świętej. Cierpiał wraz ze mną i od
tamtego czasu przez czterdzieści lat dobrze opiekował się moimi świniami w Westbury, rok za
rokiem, czy słońce, czy deszcz. Nigdy nie powiesiłbym go za kradzież prosiaków, Robin też nie.
To po prostu kwestia lojalności.

background image

Nota historyczna

Pomysł, że Robin Hood został krzyżowcem, może wydawać się przewrotny, ale wydawało mi

się naturalne, że tak znamienity szlachcic, znaczący członek anglo-normańskiej kasty
wojowników powinien uczestniczyć w jednym z najważniejszych wydarzeń swoich czasów, z
własnej woli lub wręcz przeciwnie, w wyprawach w obronie chrześcijaństwa. Przed wyjazdem
króla Ryszarda na wielką pielgrzymkę, jak określano trzecią krucjatę, i w czasie jej trwania
Anglików opanowało religijne uniesienie. Dziesiątki tysięcy rycerzy od Gór Pennińskich po
Pireneje, od Brytanii po Bawarię było gotowych poświęcić życie, majątek i bezpieczeństwo
swoich bliskich i wziąć udział w czymś, co wydawało im się wielką i świętą przygodą. Myślę, że
byłoby nieco dziwne, gdyby hrabia Locksley nie uczestniczył w tym wydarzeniu.

Właśnie ta religijna histeria była główną przyczyną wstydliwych i okropnych wydarzeń w

Yorku w połowie marca 1190 roku. Tłum uzbrojonych mieszczan, podżegany przez
tajemniczego mnicha w białej szacie głoszącego nienawiść do Żydów, otoczył około stu
pięćdziesięciu mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy schronili się w Wieży Króla zamku w Yorku
(dziś zwanej Wieżą Clifforda).

Po kilku dniach oblężenia, kiedy stało się jasne, że poddanie się sir Johnowi Marshalowi,

szeryfowi Yorku, jest jednoznaczne ze śmiercią, Żydzi pod wodzą Josce z Yorku i rabina
Yomtoba woleli popełnić samobójstwo (16 marca), niż dać się rozszarpać tłumowi żądnych krwi
chrześcijan. Wstrząsającą relację z tego strasznego wydarzenia można przeczytać w pracy R.
B. Dobsona The Jezus of Medieval York and the Massacre of March 1190
(wydanej przez
University of York).

Opętanym fanatyzmem mieszczanom z Yorku przewodził rycerz o nazwisku Richard

Malebisse. Choć powieściowy zły charakter sir Richard Malbęte ma wiele jego cech, to
podkreślić należy, że nie jest to ta sama osoba. Malebisse nie zginął w czasie trzeciej krucjaty.
I choć okrył się hańbą podczas masakry w Yorku w 1190 roku, wrócił do łask po śmierci
Ryszarda, za rządów króla Jana. Historycy odnotowali fakt, że w 1199 roku dostał zgodę na

budowę zamku w hrabstwie York i że zmarł w 1209 lub 1210 roku. Wierzę, że wciąż żyje kilku

jego potomków.

Oczywiście nie ma żadnych dowodów na obecność pośród walecznych żydowskich

męczenników z Yorku dwóch chrześcijan – a raczej jednego chrześcijanina i Robin Hooda -ale
prawem powieściopisarza jest umieszczanie fikcyjnych bohaterów w centrum dowolnego
historycznego wydarzenia, z którego wychodzą cało.

Trzecia krucjata przebiegała w rzeczywistości prawie tak, jak opisałem ją w książce -źródłem

większości moich informacji było monumentalne dzieło Ryszard I Johna Gillinghama (wydane
przez Yale University Press). Latem 1190 roku główna część armii Ryszarda spotkała się z
Francuzami pod Vezelay. Następnie pomaszerowali na południe, do Marsylii, skąd pożeglowali
na Sycylię, w Messynie spędzili zimę. Tam krzyżowcy pod wodzą króla Ryszarda w reakcji na

background image

liczne prowokacje miejscowych opanowali miasto i je splądrowali. Owej długiej zimy stosunki
między królami Ryszardem i Filipem zaczęły się pogarszać. Kiedy król Filip wyruszył 30 marca
1190 roku do Ziemi Świętej, zaledwie dzień przed przybyciem do Messyny narzeczonej
Ryszarda, Berengarii, obaj monarchowie już sobie nie ufali. Potężna armia Ryszarda ruszyła za
Francuzami trzy dni później, ale o ile Filip dotarł do Akki 20 kwietnia 1191 roku, to flota
Ryszarda została rozproszona z powodu sztormu szalejącego w pobliżu Krety. Częściowo
zniszczone statki, na których płynęły towarzyszące krzyżowcom damy, rzuciły kotwice u
brzegów Cypru. Nowy cesarz Izaak Komnen odmówił ich prośbie o słodką wodę i jedzenie.

Ryszard przypuścił atak na Limassol (opisałem go zgodnie z prawdą historyczną) i wyparł

cesarza z plaży, przebijając się z zaledwie kilkuset ludźmi przez wzniesioną naprędce
barykadę. Znaczącą rolę w zwycięstwie odegrał niewielki kontyngent walijskich łuczników. Los
cesarza przypieczętował udany atak tego samego wieczoru w gajach oliwnych. Kiedy cesarz
poddawał się królowi Ryszardowi 31 maja 1191 roku, rzeczywiście miał na sobie srebrną, a nie
żelazną kolczugę.

Dwunastego lipca 1191 roku, po oblężeniu trwającym blisko dwa lata, miesiąc po triumfalnym

przybyciu króla Ryszarda Akka poddała się jego krzyżowcom. I choć zmęczeni oblężeniem
chrześcijanie z radością powitali przyjazd Ryszarda i posiłki, to wyobrażenia o dyplomacji,
jakie miał król Anglii, pozostawiały wiele do życzenia. Zraził do siebie kontyngent niemiecki,
rozkazując usunięcie z murów obronnych sztandaru ich księcia. Stosunki między Ryszardem a
królem Filipem stały się jeszcze bardziej napięte, kiedy Ryszard poparł innego kandydata na
króla Jerozolimy. Kiedy Niemcy i Francuzi wyjechali z Ziemi Świętej, Ryszard sam dowodził
pozostałymi chrześcijańskimi wojskami (jednak

znacznie mniej licznymi).

Ryszard rzeczywiście zarządził egzekucję dwóch tysięcy siedmiuset muzułmańskich jeńców –

tę zbrodnię opisał normański trubadur Ambroise w swojej książce History of the Holy War
(wydanej przez The Boydell Press, tłumaczonej z łaciny przez Marianne Ailes). Ryszard
opuścił Akkę i pomaszerował na południe w stronę Jaffy (w pobliżu obecnego Tel Awiwu),
zagrażając Jerozolimie. Aby powstrzymać marsz na południe, Saladyn musiał stawić czoła
Ryszardowi około trzydziestu kilometrów na północ od Jaffy, niedaleko maleńkiej wioski o
nazwie Arsuf.

Bitwa pod Arsuf 7 września 1191 roku została uznana za zwycięstwo króla Ryszarda i jego

rycerzy, ale nie miała decydującego znaczenia. Saladyn dostał łupnia i wycofał swoje wojska,
ale w ciągu kolejnych tygodni i miesięcy dołączali do niego żołnierze z całego Bliskiego
Wschodu, aż armia znów była tak samo liczna, jak przed klęską pod Arsuf. Bitwa pod Arsuf
miała wielki wpływ na los trzeciej krucjaty: po porażce Saladyn poprzysiągł sobie, że nigdy nie
pozwoli, by jego turecka lekka kawaleria stanęła w bitwie naprzeciw ciężkozbrojonych
chrześcijan. Okazało się, że to strategia zwycięska: zamiast stanąć twarzą w twarz z
rycerzami i znów przegrać, przywódca muzułmanów wybrał taktykę stałego nękania wojsk
Ryszarda i unikania bezpośredniego starcia. Czas i odległość, jaka dzieliła chrześcijan od domu,

background image

pracowały na korzyść Saladyna. W następnym roku siły Ryszarda zostały zdziesiątkowane w
potyczkach, oblężeniach oraz przez choroby, aż stało się jasne zarówno dla króla, jak i jego
przeciwnika (z którym nigdy się nawet nie spotkał), że choć ogromnym wysiłkiem krzyżowcy
mogliby zająć Jerozolimę, są za słabi, by utrzymać miasto, zewsząd otoczeni przez wrogów.
Będą zmuszeni oddać święte miasto muzułmanom, więc krew zostanie przelana niepotrzebnie.
Rok po bitwie pod Arsuf, po wielomiesięcznych negocjacjach, zawarto trzyletni rozejm.
Krzyżowcy mogli zatrzymać ważny przyczółek na wybrzeżu Zamorza, zaś chrześcijanie
zyskali prawo do odwiedzania świętych miejsc w Jerozolimie i modlitwy. Ryszard mógł więc
pochwalić się efektem krucjaty, która kosztowała wiele istnień ludzkich i pieniędzy. Król mógł
wreszcie wyjechać z Ziemi Świętej, co też uczynił 9 października 1192 roku.

O tym, co przydarzyło się królowi Ryszardowi podczas drogi powrotnej, oraz o kolejnych

przygodach Robina, Małego Johna, Alana i ich przyjaciół przeczytacie w kolejnej książce z tej
serii.

Angus Donald Kent, styczeń 2010 roku

background image

PODZIĘKOWANIA

W pisaniu tej książki pomogło mi tak wiele osób, że wymienienie ich wszystkich

przypominałoby parodię najdłuższych podziękowań z rozdania Oscarów. Mimo to chciałbym
wspomnieć o tych, którzy pomogli mi szczególnie: moich agentach Ianie Drurym i Gai Banks z
Sheil Land Associates; moich redaktorach i wydawcy ze Sphere – Davidzie Shelleyu, Danielu
Mallorym i Thalii Proctor.

Biblioteki British i Tonbridge były jak zwykle niezwykle gościnne. Carol Edwards i jej partner

Mick zasługują na wzmiankę za to, że objaśnili mi sekrety łuku bojowego. Nie mogę nie
wspomnieć o Tez, która z dużą cierpliwością odgrywała ze mną kilka scen bitewnych w ogródku
pubu The Prince of Wales w Hadlow, w hrabstwie Kent.

Chciałbym też podziękować moim braciom Jamiemu, Johnowi i Alexowi Donaldom, którzy

znosili niekończące się przynudzanie o moich książkach i którzy od czasu do czasu podsuwali mi
naprawdę świetne pomysły.

Na koniec chciałbym podziękować taksówkarzowi z Messyny, który w zeszłym roku zdarł ze

mnie skórę – dzięki temu pisanie o tym, jak król Ryszard i jego rycerze splądrowali pańskie
miasto sprawiło mi szczególną przyjemność.

This file was created with BookDesigner program

bookdesigner@the-ebook.org

2011-03-26

LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Robin Hood Legenda Sherwood poradnik do gry
Robin Hood Legenda Sherwood
Robin Hood Defender of the Crown poradnik do gry
ROBIN HOOD
Brian Adams robin hood
Robin Hood Prince of Thieves głosy
a favourite ballad from robin hood
Robin Hood
Robin Hood
Robin Hood (1991) script

więcej podobnych podstron