Juliusz Verne
Martin Paz
I
Sło
ń
ce kryło si
ę
za o
ś
nie
ż
onymi szczytami Kordylierów. Pod pi
ę
knym
peruwia
ń
skim niebem przezroczysty woal nocy przepełniała atmosfera
nasycona
ś
wietlist
ą
ś
wie
ż
o
ś
ci
ą
. Była to pora, w jakiej mo
ż
na było korzysta
ć
z
ż
ycia na modł
ę
europejsk
ą
, szukaj
ą
c na otwartych werandach dobroczynnych
powiewów wiatru.
Podczas gdy pierwsze gwiazdy zacz
ę
ły wznosi
ć
si
ę
nad horyzontem,
ulicami Limy przechadzali si
ę
, odziani w lekkie płaszcze, liczni spacerowicze,
rozmawiaj
ą
c powa
ż
nie o najbardziej błahych sprawach. Na Plaza Mayor,1
tym forum dawnego Miasta królów, panowało wielkie poruszenie w
ś
ród
zgromadzonej tam ludno
ś
ci. Rzemie
ś
lnicy korzystali z daj
ą
cej wytchnienie
pory, aby przerwa
ć
swoje codzienne czynno
ś
ci, i kr
ąż
yli w
ś
ród tłumu,
zachwalaj
ą
c dono
ś
nie doskonało
ść
swoich wyrobów. Kobiety, dokładnie
okapturzone zasłaniaj
ą
cymi im twarze mantylami,2 spacerowały kołysz
ą
cym
si
ę
krokiem pomi
ę
dzy grupami palaczy. Kilka señores,3 w balowych
toaletach, których jedynym nakryciem głowy były bujne włosy, upi
ę
kszone
ś
wie
ż
ymi kwiatami, paradowało w obszernych doro
ż
kach. Indianie
przechadzali si
ę
ze spuszczonym wzrokiem, zdaj
ą
c sobie spraw
ę
z tego, i
ż
s
ą
zbyt mali, aby mogli by
ć
dostrze
ż
eni, nie zdradzaj
ą
c ani gestami ani słowami
tej tłumionej, po
ż
eraj
ą
cej ich zawi
ś
ci. Tym zachowaniem ró
ż
nili si
ę
od
Metysów, którzy podobnie jak i oni byli lekcewa
ż
eni, jednak swoje
niezadowolenie objawiali w sposób bardziej hała
ś
liwy.
Tymczasem Hiszpanie, ci dumni potomkowie Pizarra,4 kroczyli z wysoko
podniesionymi głowami, jak za czasów, kiedy ich przodkowie zakładali Miasto
Królów. Tradycyjnie pogardzali wszystkimi bez wyj
ą
tku – i zwyci
ęż
onymi
Indianami, i Metysami, urodzonymi z ich zwi
ą
zków z tubylcz
ą
ludno
ś
ci
ą
Nowego
Ś
wiata. Indianie, jak wszystkie klasy społeczne zmuszone do
podda
ń
stwa,
ś
ni
ą
cy jedynie o zerwaniu kr
ę
puj
ą
cych ich kajdan, w swej
nienawi
ś
ci przykładali jedn
ą
miar
ę
zarówno do zwyci
ę
zców dawnego
imperium Inków, jak i Metysów, b
ę
d
ą
cych swego rodzaju, pełn
ą
niezwykłej
buty bur
ż
uazj
ą
.
Ale zarówno Metysi i Hiszpanie okazuj
ą
cy lekcewa
ż
enie wobec Indian, jak
i Indianie pałaj
ą
cy nienawi
ś
ci
ą
do Hiszpanów, miotali si
ę
pomi
ę
dzy tymi
dwoma, równie zaciekłymi, uczuciami.
Niedaleko
ś
licznej fontanny, która wznosiła si
ę
po
ś
rodku Plaza Mayor,
rozło
ż
yła si
ę
grupa młodych ludzi. Okryci ponczami, czyli prostok
ą
tnymi,
podłu
ż
nymi płachtami bawełny z wyci
ę
tymi otworami, przez które przekłada
si
ę
głow
ę
, ubrani w szerokie spodnie w ró
ż
nokolorowe pasy, w kapeluszach o
szerokich rondach wykonanych ze słomki Guayaquil – rozmawiali, krzyczeli i
gestykulowali.
– Masz racj
ę
, André – przytakn
ą
ł mały m
ęż
czyzna o słu
ż
alczym
wygl
ą
dzie, którego nazywano Millaflores.
Ten Millaflores był paso
ż
ytem André Certy, młodego Metysa, syna
bogatego kupca, który został zabity podczas jednego z ostatnich buntów
spiskowca Lafuente. André Certa odziedziczył wielk
ą
fortun
ę
i łatwo cedował
j
ą
na swych przyjaciół, od których wymagał jedynie pokornej uni
ż
ono
ś
ci w
zamian za rozdawane gar
ś
cie złota.
– Czemu
ż
słu
żą
te zmiany władzy, te wieczne przemowy, które tak
wstrz
ą
saj
ą
Peru? – podj
ą
ł gło
ś
nym głosem André. – Czy b
ę
dzie rz
ą
dził
Gambarra czy Santa Cruz,5 to nie ma
ż
adnego znaczenia, je
ś
li nie panuje tu
równo
ść
!
– Dobrze powiedziane, dobrze powiedziane! – wykrzykn
ą
ł mały
Millaflores, który nawet pod rz
ą
dami egalitarnymi nigdy nie byłby w stanie
dorówna
ć
rozumnemu człowiekowi.
– Jak to jest – kontynuował André Certa –
ż
e ja, syn kupca, mog
ę
porusza
ć
si
ę
jedynie kolask
ą
zaprz
ęż
on
ą
w muły? Czy moje statki nie
spowodowały,
ż
e w tym kraju panuje dobrobyt i bogactwo? Czy u
ż
yteczna
arystokracja piastrów6 nie jest warta wszystkich pró
ż
nych tytułów Hiszpanii?
– To ha
ń
ba! – odpowiedział jaki
ś
młody Metys. – Spójrzcie! Oto tam
przeje
ż
d
ż
a don Fernand swoim pojazdem zaprz
ęż
onym w dwa konie! Don
Fernand d’Aguillo! Mo
ż
e zaledwie z trudno
ś
ci
ą
utrzyma
ć
swego wo
ź
nic
ę
, a
przybywa puszy
ć
si
ę
dumnie na placu! W porz
ą
dku! Ale oto i drugi! Markiz
don Végal!
W tym momencie wspaniała karoca wje
ż
d
ż
ała na Plaza Mayor. Był to
pojazd markiza don Végala, Kawalera Zakonu Alcantara,7 Zakonu
Malta
ń
skiego i Orderu Karola III. Ale ten wielki pan nie przyje
ż
d
ż
ał tutaj z
nudów ani w celu zwrócenia na siebie uwagi. Smutne my
ś
li kł
ę
biły si
ę
pod
tym straszliwie pomarszczonym czołem, i nawet nie słyszał zawistnych uwag
Metysów, kiedy jego cztery konie torowały sobie przej
ś
cie w
ś
ród tłumu.
– Nienawidz
ę
tego człowieka! – powiedział André Certa.
– Długo go b
ę
dziesz musiał nienawidzi
ć
! – odpowiedział mu jeden z
młodych kawalerów.
– Nie, bo wszyscy ci szlachcice wystawiaj
ą
na sprzeda
ż
ostatnie
cudowno
ś
ci swego luksusu, a ja mog
ę
powiedzie
ć
, dok
ą
d w
ę
druj
ą
ich srebra i
klejnoty rodzinne!
– Prawda! Ty co
ś
wiesz na ten temat, ty, który bywasz w domu
Ż
yda
Samuela!
– Tam, w ksi
ę
gach rachunkowych starego
Ż
yda, zapisuje si
ę
wierzytelno
ś
ci arystokratów, a w jego sejfie składa si
ę
resztki tych wielkich
fortun!… Dzie
ń
, w którym wszyscy Hiszpanie stan
ą
si
ę
takimi n
ę
dzarzami jak
ich Cezar de Bazan,8 b
ę
dzie dla nas dniem rado
ś
ci!
– Przede wszystkim dla ciebie, André, poniewa
ż
b
ę
dziesz posiadał
miliony – stwierdził Millaflores. – A jeszcze b
ę
dziesz podwaja
ć
swoj
ą
fortun
ę
!
… Ano wła
ś
nie!… Kiedy po
ś
lubisz t
ę
pi
ę
kn
ą
córk
ę
starego Samuela, która
jest limank
ą
a
ż
po czubki palców, a
Ż
ydówk
ą
jedynie przez swoje imi
ę
Sara?
– Za miesi
ą
c – odrzekł André Certa – i za miesi
ą
c nie b
ę
dzie w Peru
fortuny mog
ą
cej si
ę
zmierzy
ć
z moj
ą
!
– Ale dlaczego – zapytał jeden z młodych Metysów – nie po
ś
lubisz
Hiszpanki wysokiego rodu?
– Pogardzam lud
ź
mi tego rodzaju do tego stopnia,
ż
e ich nienawidz
ę
!
André Certa nie chciał si
ę
przyzna
ć
,
ż
e został bezlito
ś
nie odprawiony
przez kilka szlacheckich rodzin, w które usiłował si
ę
w
ż
eni
ć
.
W tym momencie André Certa został gwałtownie potr
ą
cony przez
m
ęż
czyzn
ę
wysokiego wzrostu, o siwiej
ą
cych włosach, ale którego masywne
członki znamionowały muskularn
ą
sił
ę
.
Ów człowiek, Indianin z gór, ubrany był w br
ą
zow
ą
bluz
ę
, narzucon
ą
na
koszul
ę
z grubego płótna o szerokim kołnierzu, rozpi
ę
t
ą
na owłosionej piersi;
jego krótkie spodnie w zielone pr
ąż
ki przyczepione były czerwonymi szelkami
do po
ń
czoch w kolorze ziemistym; na stopach miał sandały zrobione ze skóry
byka, a pod jego spiczastym kapeluszem błyszczały zwisaj
ą
ce z uszu
szerokie kolczyki.
Potr
ą
ciwszy André Cert
ę
, przyjrzał mu si
ę
dokładnie.
– N
ę
dzny Indianinie! – krzykn
ą
ł Metys, podnosz
ą
c r
ę
k
ę
.
Jego towarzysze powstrzymali go, a Millaflores zawołał:
– André! André! Miej si
ę
na baczno
ś
ci!
– Przekl
ę
ty niewolnik, o
ś
mielił si
ę
mnie szturchn
ąć
!
– To szaleniec! To Sambo!
Sambo nie przestawał wpatrywa
ć
si
ę
w oczy Metysa, którego potr
ą
cił
specjalnie. Ten za
ś
, przepełniony gniewem, chwycił r
ę
koje
ść
sztyletu
wsuni
ę
tego za pas i zamierzał rzuci
ć
si
ę
na napastnika, kiedy gardłowy
okrzyk, podobny do głosu makol
ą
gwy peruwia
ń
skiej,9 wzbił si
ę
ponad
wzniecon
ą
przez spacerowiczów wrzaw
ę
. Sambo znikn
ą
ł.
– Brutal i tchórz! – wrzasn
ą
ł André Certa.
– Pohamuj si
ę
– powiedział cicho Millaflores. – Opu
ść
my Plaza Mayor.
Limanki s
ą
tutaj zbyt nieprzyst
ę
pne.
Grupa młodzie
ń
ców udała si
ę
wi
ę
c w gł
ą
b placu. Zapadła noc, dzi
ę
ki
której limanki zupełnie zasługiwały na swoje miano “tapadas”,10 bowiem nie
mo
ż
na było wcale zauwa
ż
y
ć
ich twarzy pod okrywaj
ą
cymi je szczelnie
mantylkami.
Na Plaza Mayor panowało jeszcze pełne o
ż
ywienie. Krzyki i hałas
spot
ęż
niały. Konne stra
ż
e, stoj
ą
ce na posterunku przed głównym portykiem
pałacu wicekróla, poło
ż
onym po północnej stronie placu, z trudem
pozostawały nieruchomo w
ś
ród tego ruchliwego tłumu. Odnosiło si
ę
wra
ż
enie, jakby reprezentanci najprzeró
ż
niejszych rzemiosł wyznaczyli sobie
spotkanie na tym placu, który wydawał si
ę
by
ć
ju
ż
jedynie olbrzymi
ą
wystaw
ą
ró
ż
nego rodzaju artykułów. Parter pałacu wicekróla i podmurowanie katedry,
zaj
ę
te przez sklepiki, czyniły z tego zespołu architektonicznego prawdziwy
bazar oferuj
ą
cy wszelkie wytwory rejonu podzwrotnikowego.
Hała
ś
liwy był wi
ę
c ten plac, ale kiedy dzwon z katedry odezwał si
ę
na
Anioł Pa
ń
ski, cała wrzawa nagle uspokoiła si
ę
. Gło
ś
ne wrzaski ust
ą
piły
szeptom modlitw. Kobiety przerwały swój spacer i wyci
ą
gn
ę
ły ró
ż
a
ń
ce.
Podczas gdy wszyscy si
ę
zatrzymali i pochylili głowy, stara dueña,11 która
towarzyszyła młodej dziewczynie, próbowała utorowa
ć
sobie drog
ę
w
ś
ród
tłumu. Wywołało to wiele nieprzyzwoitych słów skierowanych pod adresem
tych dwóch kobiet, które zakłócały modlitw
ę
. Dziewczyna chciała si
ę
zatrzyma
ć
, ale dueña poci
ą
gn
ę
ła j
ą
jeszcze energiczniej.
– Widzicie t
ę
córk
ę
szatana? – szeptano wokół niej.
– Kim jest ta przekl
ę
ta tancerka?
– To jeszcze jedna z tych kobiet “Carcaman”!12
Dziewczyna zatrzymała si
ę
w ko
ń
cu, cała zakłopotana.
Niespodziewanie jaki
ś
poganiacz mułów chwycił j
ą
za rami
ę
i próbował
zmusi
ć
, aby ukl
ę
kn
ę
ła; ale zaledwie podniósł na ni
ą
r
ę
k
ę
, powaliło go na
ziemi
ę
silne rami
ę
. To zdarzenie, szybkie jak błyskawica, wywołało na
moment zamieszanie.
– Uciekaj panienko! – powiedział do ucha dziewczyny łagodny i pełen
szacunku głos.
Dziewczyna, blada ze strachu, odwróciła si
ę
i zobaczyła młodego,
wysokiego Indianina, który, skrzy
ż
owawszy ramiona, ze spokojem i
determinacj
ą
oczekiwał na swego przeciwnika.
– Na moj
ą
dusz
ę
, jeste
ś
my zgubione! – krzykn
ę
ła dueña.
I poci
ą
gn
ę
ła za sob
ą
dziewczyn
ę
.
Poganiacz mułów podniósł si
ę
, cały potłuczony w wyniku upadku, ale
oceniwszy,
ż
e bezpieczniej b
ę
dzie nie domaga
ć
si
ę
rewan
ż
u od młodego
Indianina, zdecydowanego na wszystko, powrócił do swoich mułów, mrucz
ą
c
pod nosem bezsensowne gro
ź
by.
II
Lima poło
ż
ona jest w dolinie rzeki Rimac, dziewi
ęć
mil od jej uj
ś
cia. Na
północy i na wschodzie zaczynaj
ą
si
ę
pierwsze pofałdowania terenu,
stanowi
ą
ce cz
ęść
wielkiego ła
ń
cucha Andów. Dolina Lurigancho
ukształtowana jest przez góry San Cristoval i Amancaes, które wznosz
ą
si
ę
za Lim
ą
i ko
ń
cz
ą
si
ę
na jej przedmie
ś
ciach. Miasto rozci
ą
ga si
ę
na jednym
brzegu rzeki. Drugi brzeg, na którym poło
ż
one jest przedmie
ś
cie San Lazaro,
poł
ą
czony jest z Lim
ą
mostem o pi
ę
ciu prz
ę
słach, których filary od strony
górnego biegu opieraj
ą
si
ę
pr
ą
dowi dzi
ę
ki trójk
ą
tnym kraw
ę
dziom. Te
usytuowane po stronie dolnego biegu rzeki oferuj
ą
spacerowiczom ławki, na
których eleganci rozkładaj
ą
si
ę
w letnie wieczory, sk
ą
d mog
ą
podziwia
ć
pi
ę
kn
ą
kaskad
ę
.
Miasto liczy dwie mile długo
ś
ci ze wschodu na zachód i tylko mil
ę
i
ć
wier
ć
szeroko
ś
ci od mostu do murów. Te wysokie na dwana
ś
cie stóp mury, grube
na dziesi
ęć
u podstawy, zbudowane s
ą
z adobes, rodzaju cegieł suszonych w
sło
ń
cu i zrobionych z glinki ceramicznej zmieszanej ze zmielon
ą
słom
ą
, a w
zwi
ą
zku z tym odpornych na trz
ę
sienia ziemi. Mury okalaj
ą
ce miasto, przebite
siedmioma bramami i trzema tajemnymi przej
ś
ciami, ko
ń
cz
ą
si
ę
na swoim
południowo-wschodnim kra
ń
cu mał
ą
cytadel
ą
Ś
wi
ę
tej Katarzyny.
Takie jest dawne Miasto królów, zało
ż
one przez Pizarra w 1534 roku, w
dzie
ń
Trzech Króli. Było ono i jest w dalszym ci
ą
gu teatrem wiecznie
odradzaj
ą
cych si
ę
rewolucji.
Lima była kiedy
ś
głównym składem celnym Ameryki na Pacyfik dzi
ę
ki
swojemu portowi Callao, zbudowanemu w 1779 roku w osobliwy sposób.
Osadzono mianowicie na brzegu stary okr
ę
t pierwszej klasy,13 wypełniony
kamieniami, piaskiem oraz ró
ż
nego rodzaju balastem. Wokół tego szkieletu
stanowi
ą
cego trwał
ą
podstaw
ą
, na której wznosi si
ę
molo Callao, wbito pale
fundamentowe z odpornych na wod
ę
drzew mangrowych, dostarczonych z
Guayaquil.
Klimat tu panuj
ą
cy, bardziej umiarkowany i łagodny ni
ż
w Kartagenie14
lub Bahii,15 znajduj
ą
cych si
ę
po drugiej stronie Ameryki, czyni z Limy jedno z
najprzyjemniejszych miast Nowego
Ś
wiata. Wiatr ma dwa kierunki, które si
ę
nie zmieniaj
ą
– albo wieje z południowego zachodu i ochładza si
ę
, mijaj
ą
c
Pacyfik, albo nadchodzi z południowego wschodu, nasi
ą
kni
ę
ty
ś
wie
ż
o
ś
ci
ą
,
któr
ą
zaczerpn
ą
ł na mro
ź
nych wierzchołkach Kordylierów.
Noce pod t
ą
szeroko
ś
ci
ą
tropików s
ą
pi
ę
kne, przynosz
ą
t
ę
dobroczynn
ą
ros
ę
, która u
ż
y
ź
nia gleb
ę
, wystawion
ą
w ci
ą
gu dnia na promienie
bezchmurnego nieba. Tote
ż
z nadej
ś
ciem wieczoru mieszka
ń
cy Limy, w
domach od
ś
wie
ż
onych cieniem, urz
ą
dzaj
ą
nocne przyj
ę
cia. Ulice bardzo
szybko pustoszej
ą
i co najwy
ż
ej jaki
ś
amator wódki czy piwa zagl
ą
da jeszcze
do tego czy innego zajazdu.
Tego wieczoru młoda dziewczyna, w towarzystwie dueñii, przybyła nie
niepokojona na most nad Rimakiem. Nasłuchiwała najmniejszego hałasu,
który wyostrzały jej własne emocje, nie usłyszała jednak nic prócz dzwonków
u uprz
ęż
y mułów, czy pogwizdywania jakiego
ś
Indianina.
Dziewczyna ta, o imieniu Sara, wracała do
Ż
yda Samuela, swojego ojca.
Ubrana była w plisowan
ą
spódnic
ę
ciemnego koloru, bardzo w
ą
sk
ą
u dołu, co
zmuszało j
ą
do stawiania małych kroczków, której zakładki były w połowie
elastyczne, przez co nadawały jej ten subtelny wdzi
ę
k, tak charakterystyczny
dla limanek. Spódnica, ozdobiona koronkami i kwiatami, po cz
ęś
ci przykryta
była jedwabn
ą
mantylk
ą
, zdejmowan
ą
przez głow
ę
, któr
ą
nakrywał kaptur.
Spod pełnej wdzi
ę
ku odzie
ż
y ukazywały si
ę
niezwykle delikatne po
ń
czochy i
satynowe pantofelki. Ramiona dziewczyny otaczały drogocenne bransolety.
Cała osoba przenikni
ę
ta była tym czarem, który tak dobrze wyra
ż
a
hiszpa
ń
skie słowo “donaire”.16
Millaflores dobrze powiedział. Narzeczona André Certy była
Ż
ydówk
ą
tylko z imienia, poniewa
ż
była najwierniejszym typem tych wspaniałych
señoras, których urody nie zdołaj
ą
wyrazi
ć
ż
adne komplementy.
Dueña, stara
Ż
ydówka, na której twarzy wida
ć
było sk
ą
pstwo i
zachłanno
ść
, była oddan
ą
słu
żą
c
ą
Samuela, opłacan
ą
odpowiednio do jej
warto
ś
ci.
W chwili, kiedy obie kobiety weszły na przedmie
ś
cia San Lazaro, jaki
ś
m
ęż
czyzna ubrany w mnisi habit, z głow
ą
zasłoni
ę
t
ą
kapturem, przeszedł
obok nich, przygl
ą
daj
ą
c si
ę
im uwa
ż
nie. Człowiek ten, olbrzymiego wzrostu,
posiadał jedn
ą
z tych wspaniałych twarzy, które tchn
ą
spokojem i dobroci
ą
.
Był to ojciec Joachim z Camarones. Przechodz
ą
c, rzucił Sarze
porozumiewawczy u
ś
miech. Dziewczyna odpowiedziała mu uprzejmym
znakiem dłoni
ą
i natychmiast spojrzała na swoj
ą
słu
żą
c
ą
.
– Wi
ę
c to tak, señora? – ostrym tonem rzekła staruszka. – Nie wystarczy,
ż
e jest panienka obra
ż
ana przez tych synów Chrystusa! Jeszcze musi
pozdrawia
ć
ksi
ę
dza? Mo
ż
e którego
ś
dnia zobaczymy panienk
ę
z ró
ż
a
ń
cem w
dłoni w czasie ko
ś
cielnych uroczysto
ś
ci?
Ko
ś
cielne ceremonie cieszyły si
ę
wielk
ą
popularno
ś
ci
ą
w
ś
ród mieszkanek
Limy.
– Có
ż
za dziwaczne przypuszczenia! – odparła dziewczyna, czerwieni
ą
c
si
ę
.
– Tak dziwaczne jak prowadzenie si
ę
panienki! Co powiedziałby pan
Samuel, gdyby si
ę
dowiedział, co si
ę
wydarzyło dzisiejszego wieczoru?
– Czy mam si
ę
czu
ć
winna tylko dlatego,
ż
e obraził mnie jaki
ś
brutalny
poganiacz mułów?
– Nie, señora – rzuciła staruszka, potrz
ą
saj
ą
c głow
ą
– wcale nie mam na
my
ś
li poganiacza mułów.
– A wi
ę
c mo
ż
e ten młodzieniec
ź
le si
ę
zachował, broni
ą
c mnie przed
obelgami tego motłochu?
– Czy ten Indianin po raz pierwszy znalazł si
ę
na pani drodze? – zapytała
dueña.
Na szcz
ęś
cie twarz młodej dziewczyny chroniła mantylka, bo nawet
ciemno
ść
nie wystarczyłaby do ukrycia jej zmieszania pod badawczym
spojrzeniem starej słu
żą
cej.
– Zostawmy Indianina w spokoju tam gdzie jest – mówiła dalej
ochmistrzyni. – Moj
ą
spraw
ą
jest przypilnowanie go. Je
ś
li na co
ś
si
ę
uskar
ż
am, to na to,
ż
e aby nie przeszkadza
ć
tym chrze
ś
cijanom, chciała
panienka pozosta
ć
na ich modłach. Nie miała pani aby ochoty ukl
ę
kn
ąć
, tak
jak oni? Ach, señora! Pani ojciec przep
ę
dziłby mnie w jednej chwili, gdyby si
ę
dowiedział,
ż
e tolerowałam podobne odst
ę
pstwo od wiary!
Ale dziewczyna ju
ż
jej nie słuchała. Uwaga staruszki na temat młodego
Indianina przywołała bardziej słodkie my
ś
li. Wydawało si
ę
jej,
ż
e interwencja
młodego człowieka była opatrzno
ś
ciowa i kilka razy odwracała si
ę
, aby
zobaczy
ć
, czy nie
ś
ledził jej z ukrycia. Sara miała w sobie pewn
ą
ś
miało
ść
,
która niezwykle do niej pasowała. Wspaniała niczym Hiszpanka, je
ś
li
zatrzymała wzrok na tym m
ęż
czy
ź
nie, to dlatego,
ż
e był on dumny i nie
ż
ebrał
o jej spojrzenie w nagrod
ę
za obron
ę
.
Wyobra
ż
aj
ą
c sobie,
ż
e Indianin nie spuszczał z niej oczu, Sara wcale si
ę
nie myliła. Martin Paz, po udzieleniu pomocy dziewczynie, wolał si
ę
upewni
ć
co do jej losu. Tak wi
ę
c kiedy spacerowicze rozproszyli si
ę
, pod
ąż
ył za ni
ą
,
nie b
ę
d
ą
c zauwa
ż
onym.
Martin Paz był pi
ę
knym, młodym m
ęż
czyzn
ą
, godnie nosz
ą
cym narodowy
strój Indian z gór. Spod słomkowego kapelusza o szerokim rondzie wymykały
si
ę
pi
ę
kne, czarne włosy, których pukle harmonizowały z miedzianym
odcieniem jego twarzy. Oczy błyszczały z niesko
ń
czon
ą
łagodno
ś
ci
ą
, a nos
wznosił si
ę
nad ładnie wykrojonymi ustami, co jest dosy
ć
rzadkie u
przedstawicieli jego rasy. Był to jeden z tych odwa
ż
nych potomków Manco
Capaca,17 a w jego
ż
yłach musiała płyn
ąć
krew pełna
ż
aru, która popycha do
dokonywania wielkich rzeczy.
Martin Paz dumnie prezentował si
ę
w swoim ol
ś
niewaj
ą
co kolorowym
poncho. Za pas wsuni
ę
ty miał jeden z tych malajskich sztyletów, straszliwych
w wy
ć
wiczonych r
ę
kach, stanowi
ą
cych bowiem przedłu
ż
enie posługuj
ą
cych
si
ę
nimi ramion. Na północy Ameryki, na brzegach jeziora Ontario, Indianin
ten byłby wodzem w
ę
drownych plemion, z którymi Anglicy stoczyli tyle
heroicznych bitew.
Martin Paz wiedział,
ż
e Sara była córk
ą
zamo
ż
nego Samuela i
narzeczon
ą
bogatego Metysa André Certy. Indianin zdawał sobie spraw
ę
,
ż
e
ze wzgl
ę
du na swoje pochodzenie, pozycj
ę
i bogactwo nie mogła ona do
niego nale
ż
e
ć
, lecz zapominał o tych wszystkich przeszkodach, aby napawa
ć
si
ę
jedynie własnym uniesieniem.
Pogr
ąż
ony w my
ś
lach, Martin Paz przyspieszył kroku, wtem jednak został
zatrzymany przez dwóch Indian, którzy do niego doł
ą
czyli.
– Martinie Paz – powiedział jeden z nich. – Czy nie powiniene
ś
jeszcze
dzisiaj spotka
ć
si
ę
z naszymi bra
ć
mi w górach?
– Spotkam si
ę
z nimi – chłodno odparł Indianin.
– Szkuner Annonciacion18 pokazał si
ę
na wysoko
ś
ci Callao. Pohalsował
19 przez pewien czas, a pó
ź
niej skrył si
ę
za cyplem i wkrótce znikn
ą
ł. Z cał
ą
pewno
ś
ci
ą
zbli
ż
y si
ę
do l
ą
du u uj
ś
cia Rimacu i dobrze by było,
ż
eby nasze
czółna z kory ul
ż
yły mu, przejmuj
ą
c jego towar. Musisz tam by
ć
!
– Martin Paz wie co ma czyni
ć
i zrobi to.
– Mówimy ci to w imieniu Sambo.
– A ja do was mówi
ę
w swoim własnym imieniu!
– Nie boisz si
ę
,
ż
e twoja obecno
ść
o tej godzinie na przedmie
ś
ciu San
Lazaro b
ę
dzie dla niego niewytłumaczalna?
– Jestem tam, gdzie mi si
ę
podoba by
ć
.
– Przed domem
Ż
yda?
– Ci z moich braci, którzy uwa
ż
aj
ą
to za co
ś
złego, spotkaj
ą
mnie tej nocy
w górach.
Oczy trzech m
ęż
czyzn rozbłysn
ę
ły i na tym si
ę
sko
ń
czyło. Indianie
przeszli z powrotem na stromy brzeg Rimacu i wkrótce odgłosy ich kroków
zamilkły w ciemno
ś
ci.
Martin Paz zbli
ż
ył si
ę
szybko do domu
Ż
yda. Budynek ten, podobnie jak
wszystkie domy w Limie, miał tylko dwie kondygnacje. Na parterze
zbudowanym z cegieł wznosiły si
ę
pokryte gipsem
ś
ciany ze splecionej
trzciny. Cała ta cz
ęść
budynku, zdolna oprze
ć
si
ę
trz
ę
sieniom ziemi, dzi
ę
ki
umiej
ę
tnemu pomalowaniu, imitowała warstwy cegieł poło
ż
one na parterze.
Kwadratowy dach pokryty był kwiatami i tworzył taras pełen zapachów.
Szeroka brama wjazdowa, znajduj
ą
ca si
ę
mi
ę
dzy dwoma pawilonami,
prowadziła na dziedziniec. Zgodnie ze zwyczajem pawilony nie posiadały
ż
adnego okna wychodz
ą
cego na ulic
ę
.
W parafialnym ko
ś
ciele wydzwoniła jedenasta godzina, kiedy Martin Paz
zatrzymał si
ę
przed domostwem Sary. Wokół panowała gł
ę
boka cisza.
Dlaczego Indianin tkwił nieruchomo przed tymi murami? Poniewa
ż
jaka
ś
biała zjawa pojawiła si
ę
na tarasie po
ś
ród tych kwiatów, którym noc
pozostawiła tylko nieokre
ś
lone kształty, nie zabieraj
ą
c niczego z zapachów.
Martin odruchowo podniósł do góry obie r
ę
ce i poł
ą
czył je w ge
ś
cie
podziwu.
Nagle biała zjawa pochyliła si
ę
, jakby si
ę
wystraszyła…
Martin Paz odwrócił si
ę
i stan
ą
ł twarz
ą
w twarz z André Cert
ą
.
– Od kiedy to Indianie sp
ę
dzaj
ą
noce na rozmy
ś
laniu? – zapytał gniewnie
Certa.
– Od czasów, kiedy Indianie st
ą
paj
ą
po ziemi nale
żą
cej do ich przodków –
odparł Martin Paz.
André Certa zrobił krok w stron
ę
swojego rywala, który stał bez ruchu.
– N
ę
dzniku! Usuniesz mi si
ę
z tego miejsca?
– Nie – orzekł Martin Paz.
Dwa sztylety błysn
ę
ły w prawych dłoniach obu przeciwników. Byli tego
samego wzrostu i wydawali si
ę
posiada
ć
tak
ą
sam
ą
sił
ę
.
André Certa szybko podniósł rami
ę
, a jeszcze szybciej je opu
ś
cił. Jego
sztylet napotkał malajski sztylet Indianina i Certa, trafiony w rami
ę
,
momentalnie upadł na ziemi
ę
.
– Na pomoc! Do mnie! – krzykn
ą
ł.
Drzwi domu
Ż
yda otworzyły si
ę
. Z s
ą
siedniego domu nadbiegli Metysi.
Jedni pu
ś
cili si
ę
za Indianinem, który szybko rzucił si
ę
do ucieczki, drudzy
zaj
ę
li si
ę
rannym.
– Kim jest ten człowiek? – zapytał jeden z nich. – Je
ś
li to marynarz,
zaniesiemy go do szpitala
Ś
wi
ę
tego Ducha. Je
ś
li to Indianin, do szpitala
Ś
wi
ę
tej Anny.
Do rannego zbli
ż
ył si
ę
jaki
ś
starzec i ledwie na niego spojrzał, zawołał:
– Prosz
ę
przenie
ść
tego młodzie
ń
ca do mnie. Co za dziwne zdarzenie!
Tym starcem był
Ż
yd Samuel, który w rannym rozpoznał narzeczonego
swojej córki.
W tym czasie Martin Paz, dzi
ę
ki ciemno
ś
ciom i szybko
ś
ci swojego biegu,
miał nadziej
ę
umkn
ąć
tym, którzy go
ś
cigali. Chodziło tu o jego
ż
ycie. Gdyby
mógł wydosta
ć
si
ę
poza mury, byłby bezpieczny. Ale bramy miasta,
zamykane o godzinie jedenastej wieczorem, otwierano dopiero przed czwart
ą
rano.
Indianin dotarł do kamiennego mostu, którym ju
ż
wcze
ś
niej przechodził.
W tym momencie Indianie i kilku
ż
ołnierzy, którzy si
ę
do nich przył
ą
czyli,
prawie ju
ż
go dopadli. Na domiar nieszcz
ęś
cia na przeciwny koniec mostu
wchodził patrol. Martin Paz, nie mog
ą
c i
ść
ani do przodu, ani zawróci
ć
,
przeskoczył przez balustrad
ę
i rzucił si
ę
w wartki nurt, rozbijaj
ą
cy si
ę
o
kamienne podło
ż
e rzeki.
Obie
ś
cigaj
ą
ce grupy zbiegły w dół po skarpach przy mo
ś
cie, aby
schwyta
ć
uciekiniera w chwili, gdy b
ę
dzie si
ę
wydostawał na brzeg.
Lecz to na nic si
ę
nie zdało. Martin Paz nie pojawił si
ę
ponownie.
III
André Certa, kiedy tylko znalazł si
ę
w domu Samuela i został uło
ż
ony na
przygotowanym po
ś
piesznie łó
ż
ku, odzyskał zmysły i u
ś
cisn
ą
ł dło
ń
starego
Ż
yda. Wkrótce przybył lekarz zaalarmowany przez jednego ze słu
żą
cych.
Według niego rana nie wydawała si
ę
powa
ż
na. Rami
ę
Metysa przebite było w
ten sposób,
ż
e ostrze prze
ś
lizgn
ę
ło si
ę
mi
ę
dzy tkankami. Za kilka dni André
Certa powinien stan
ąć
na nogi.
Kiedy Samuel i André Certa zostali sami, Metys zwrócił si
ę
do
gospodarza:
– Mistrzu Samuelu, czy zechciałby pan zamurowa
ć
drzwi prowadz
ą
ce na
taras?
– Czegó
ż
si
ę
pan obawia? – zapytał zdziwiony
Ż
yd.
– Obawiam si
ę
,
ż
e Sara wychodzi na taras jedynie po to, aby pozwala
ć
si
ę
podziwia
ć
Indianom! Ten człowiek, który mnie zaatakował, wcale nie był
złodziejem – to był mój rywal, któremu tylko cudem si
ę
wymkn
ą
łem!
– Ach, na
ś
wi
ę
te Tablice! – wykrzykn
ą
ł
Ż
yd. – Pan si
ę
myli! Sara b
ę
dzie
doskonał
ą
ż
on
ą
, a ja nie zapominam o tym, aby czyniła panu zaszczyt.
André Certa uniósł si
ę
na łokciu.
– Mistrzu Samuelu, jest pewna rzecz, o której nie pami
ę
ta pan
wystarczaj
ą
co dobrze –
ż
e za r
ę
k
ę
Sary płac
ę
panu sto tysi
ę
cy piastrów.
– André Certa – odparł
Ż
yd z chciwym u
ś
mieszkiem – pami
ę
tam tak
doskonale,
ż
e jestem gotów wymieni
ć
to pokwitowanie na brz
ę
cz
ą
c
ą
monet
ę
.
Mówi
ą
c to, Samuel wyci
ą
gn
ą
ł ze swojego portfela dokument, który Certa
odsun
ą
ł dłoni
ą
.
– Nie dobijemy targu dot
ą
d, dopóki Sara nie b
ę
dzie moj
ą
ż
on
ą
, a nie
b
ę
dzie nigdy, je
ś
li b
ę
d
ę
zmuszony konkurowa
ć
z podobnym rywalem! Pan
dobrze wie, mistrzu Samuelu, jakie s
ą
moje plany. Po
ś
lubiaj
ą
c Sar
ę
, chc
ę
dorówna
ć
całemu temu szlachetnemu towarzystwu, które spogl
ą
da na mnie z
pogard
ą
i lekcewa
ż
eniem!
– I zdołasz to osi
ą
gn
ąć
, André Certa, bowiem gdy ju
ż
si
ę
pan o
ż
eni,
zobaczy pan naszych najdumniejszych Hiszpanów tłocz
ą
cych si
ę
w pa
ń
skich
salonach!
– Gdzie Sara była tego wieczoru?
– W izraelickiej
ś
wi
ą
tyni, ze star
ą
Ammon.
– Po co Sara ma w dalszym ci
ą
gu przestrzega
ć
praktyk religijnych?
– Jestem
Ż
ydem – odparł Samuel – a czy Sara byłaby moj
ą
córk
ą
, gdyby
nie wypełniała obowi
ą
zków mojej religii?
Ż
yd Samuel był człowiekiem podłym, handluj
ą
cym wszystkim i wsz
ę
dzie,
w prostej linii potomkiem Judasza, który wydał swego mistrza za trzydzie
ś
ci
srebrników. Do Limy przybył przed dziesi
ę
ciu laty. Kieruj
ą
c si
ę
gustem i
wyrachowaniem, osiedlił si
ę
na kra
ń
cu przedmie
ś
cia San Lazaro i
natychmiast rzucił si
ę
w wir podejrzanych spekulacji. Pó
ź
niej stopniowo
zacz
ą
ł si
ę
otacza
ć
wielkim luksusem. Jego dom był wspaniale utrzymany.
Równie
ż
liczna słu
ż
ba i wspaniałe powozy
ś
wiadczyły o olbrzymich
dochodach.
Kiedy Samuel osiedlił si
ę
w Limie, Sara miała osiem lat. Ju
ż
wtedy,
wdzi
ę
czna i urocza, podobała si
ę
wszystkim i wydawała si
ę
by
ć
przedmiotem
ubóstwienia
Ż
yda. Kilka lat pó
ź
niej jej uroda przyci
ą
gała spojrzenia
wszystkich. Zrozumiałym wi
ę
c było,
ż
e Metys André Certa uległ urokowi
młodej
Ż
ydówki. Natomiast rzecz
ą
niezrozumiał
ą
była cena stu tysi
ę
cy
piastrów za r
ę
k
ę
Sary. Lecz ten kontrakt był utrzymywany w tajemnicy.
Zreszt
ą
nale
ż
ało si
ę
tego spodziewa
ć
,
ż
e Samuel handluje tak samo
uczuciami, jak miejscowymi wyrobami. Bankier, lichwiarz, kupiec, armator,
miał talent czynienia interesów ze wszystkimi. Szkuner Annonciacion, który
usiłował przybi
ć
tej nocy u uj
ś
cia rzeki Rimac, tak
ż
e nale
ż
ał do Samuela.
Po
ś
ród tych rozlicznych interesów, z powodu tradycyjnego uporu,
człowiek ten wypełniał wszystkie praktyki religijne z wr
ę
cz zabobonn
ą
skrupulatno
ś
ci
ą
, a jego córka była kształcona starannie w izraelickiej wierze.
Tote
ż
, gdy w czasie tej rozmowy Metys okazał swe niezadowolenie w tej
sprawie, starzec pozostał milcz
ą
cy i zamy
ś
lony. To André Certa przerwał
milczenie, mówi
ą
c:
– Czy pan zapomina,
ż
e powód, dla którego po
ś
lubiam Sar
ę
, zmusza j
ą
do przej
ś
cia na wyznanie katolickie?
– Ma pan racj
ę
– odrzekł smutno Samuel – ale na Bibli
ę
, Sara tak długo
b
ę
dzie
Ż
ydówk
ą
, dopóki b
ę
dzie moj
ą
córk
ą
!
W tym momencie drzwi pokoju otworzyły si
ę
i wszedł majordomus.
– Czy morderca został zatrzymany? – zapytał Samuel.
– Wszystko wskazuje na to,
ż
e nie
ż
yje! – odrzekł majordomus.
– Nie
ż
yje! – powtórzył André Certa z odruchem rado
ś
ci.
– Osaczony mi
ę
dzy nami i oddziałem
ż
ołnierzy, był zmuszony
przeskoczy
ć
przez balustrad
ę
mostu i rzuci
ć
si
ę
w wody Rimacu.
– Ale jaki macie dowód,
ż
e nie dotarł do jednego z brzegów? – dopytywał
si
ę
Samuel.
– Topnienie
ś
niegu sprawiło,
ż
e w tym miejscu pr
ą
d był bardzo wartki –
odparł majordomus. – Zreszt
ą
, stan
ę
li
ś
my po obu stronach rzeki i uciekinier
nie pokazał si
ę
. Pozostawiłem wartowników, którzy sp
ę
dz
ą
noc na
obserwowaniu brzegów Rimacu.
– Doskonale – o
ś
wiadczył starzec. – Sam sobie wymierzył
sprawiedliwo
ść
! Rozpoznał go pan w czasie ucieczki?
– Oczywi
ś
cie. To był Martin Paz, Indianin z gór.
– Czy człowiek ten od jakiego
ś
czasu szpiegował Sar
ę
? – zapytał
Ż
yd.
– Nie wiem – odpowiedział majordomus.
– Prosz
ę
sprowadzi
ć
star
ą
Ammon!
Majordomus wycofał si
ę
.
– Ci Indianie – rzekł starzec – maj
ą
mi
ę
dzy sob
ą
tajemne powi
ą
zania.
Trzeba si
ę
dowiedzie
ć
, czy ten człowiek nie jest ju
ż
od dawna poszukiwany.
Weszła dueña i stan
ę
ła przed gospodarzem.
– Czy moja córka – zapytał Samuel – nie wie nic o tym, co si
ę
stało tego
wieczoru?
– Trudno mi powiedzie
ć
– odparła dueña – ale kiedy obudziły mnie krzyki
słu
żą
cych, pobiegłam do pokoju señory i znalazłam j
ą
prawie bez czucia.
– Mów dalej – rzekł
Ż
yd Samuel.
– Na moje natarczywe pytania o przyczyn
ę
jej wzburzenia señora nie
chciała nic odpowiedzie
ć
. Poło
ż
yła si
ę
do łó
ż
ka, odmawiaj
ą
c moich posług, i
musiałam odej
ść
.
– Czy cz
ę
sto spotykała tego Indianina na swej drodze?
– Trudno powiedzie
ć
, prosz
ę
pana! Jednak spotykałam go cz
ę
sto na
ulicach San Lazaro, a tego wieczoru to on stan
ą
ł w obronie señory na Plaza
Mayor.
– W obronie! Co to znaczy?
Stara opowiedziała scen
ę
, która miała tam miejsce.
– Ach! Moja córka chciała upa
ść
na kolana po
ś
ród tych wszystkich
chrze
ś
cijan, a ja o niczym nie wiem! – wykrzykn
ą
ł
Ż
yd z w
ś
ciekło
ś
ci
ą
. –
Chcesz zatem,
ż
ebym ci
ę
wyp
ę
dził?
– Wybacz mi, panie!
– Wyno
ś
si
ę
! – twardo rzucił starzec.
Stara wyszła cała przera
ż
ona.
– Sam pan widzi,
ż
e musimy si
ę
szybko pobra
ć
! – zauwa
ż
ył André Certa.
– Ale teraz potrzebuj
ę
odpoczynku i prosz
ę
o pozostawienie mnie samego.
Po tych słowach starzec powoli si
ę
wycofał. Niemniej jednak przed
poło
ż
eniem si
ę
do łó
ż
ka chciał uspokoi
ć
si
ę
co do stanu córki i po cichutku
wszedł do jej pokoju. Sara spała nerwowym snem, w
ś
ród udrapowanych
wokół niej drogich jedwabnych tkanin. Alabastrowa lampka zawieszona na
arabeskach przy suficie dawała łagodne
ś
wiatło, a uchylone okno pozwalało
przenika
ć
poprzez opuszczone story
ś
wie
ż
emu powietrzu, przesi
ą
kni
ę
temu
zapachem aloesów i magnolii. Kreolski luksus przejawiał si
ę
w tysi
ą
cach dzieł
sztuki, które dobry gust poustawiał w pokoju na finezyjnie rze
ź
bionych
eta
ż
erkach. Mo
ż
na by rzec, i
ż
w mglistych
ś
wiatłach nocy duch młodej
dziewczyny kołysał si
ę
w
ś
ród tych cudowno
ś
ci.
Starzec zbli
ż
ył si
ę
do łó
ż
ka Sary i pochylił si
ę
, aby przyjrze
ć
si
ę
ś
pi
ą
cej.
Młoda
Ż
ydówka wydawała si
ę
by
ć
niepokojona jak
ąś
bolesn
ą
my
ś
l
ą
i raz z jej
ust wyrwało si
ę
nazwisko Martina Paza.
Samuel wrócił do swojego pokoju.
Z pierwszymi promieniami sło
ń
ca Sara po
ś
piesznie wstała. Liberta,
czarny Indianin przydzielony jej do słu
ż
by, przybiegł do niej i zgodnie z
rozkazami osiodłał muła dla niej a konia dla siebie.
Sara miała zwyczaj robienia porannych przeja
ż
d
ż
ek w towarzystwie
słu
żą
cego, całkowicie jej oddanego.
Zało
ż
yła br
ą
zow
ą
spódnic
ę
i kaszmirow
ą
mantylk
ę
z długimi fr
ę
dzlami.
Schowała si
ę
pod szerokim rondem słomkowego kapelusza, pozwalaj
ą
c
swobodnie osun
ąć
si
ę
na plecy długim, czarnym warkoczom. Aby lepiej ukry
ć
swoje my
ś
li, wło
ż
yła sobie w usta papierosa z pachn
ą
cego tytoniu.
Znalazłszy si
ę
ju
ż
w siodle, Sara opu
ś
ciła miasto i jechała przez pola,
kieruj
ą
c si
ę
do portu Callao. W porcie panowało wielkie o
ż
ywienie. Stra
ż
e
przybrze
ż
ne miały stoczy
ć
walk
ę
ze szkunerem Annonciacion, którego
niezdecydowane manewry wskazywały na jakie
ś
podst
ę
pne zamiary.
Annonciacion wydawał si
ę
czeka
ć
u uj
ś
cia Rimacu na jakie
ś
podejrzane
szalupy, ale zanim te do niego przybiły, musiał ucieka
ć
i wymkn
ąć
si
ę
łodziom
portowym.
Na temat przeznaczenia tego szkunera kr
ąż
yły ró
ż
ne plotki. Według
jednej z nich był on wypełniony oddziałami Kolumbijczyków, którzy mieli
zamiar zaj
ąć
główne budynki Callao i w ten sposób pom
ś
ci
ć
ha
ń
b
ę
, jakiej
doznali
ż
ołnierze Bolivara,20 którzy zostali sromotnie przep
ę
dzeni z Peru.
Według innej plotki szkuner po prostu zajmował si
ę
przemytem tkanin
wełnianych z Europy.
Nie zajmuj
ą
c si
ę
tymi nowinami, bardziej lub mniej prawdziwymi, Sara,
której przeja
ż
d
ż
ka do portu była tylko pretekstem, zawróciła do Limy i
zatrzymała si
ę
blisko brzegu Rimacu.
Pojechała wzdłu
ż
rzeki a
ż
do mostu… Tam, w ró
ż
nych miejscach na
brzegu rzeki, zbierały si
ę
grupki
ż
ołnierzy i Metysów.
Liberta opowiedział dziewczynie wydarzenia, które miały miejsce w nocy.
Zgodnie z jej rozkazem przepytał kilku
ż
ołnierzy przechylonych nad
balustrad
ą
i dowiedział si
ę
,
ż
e Martin Paz nie tylko utopił si
ę
, ale nawet
odnaleziono jego ciało.
Bliska zemdlenia Sara, potrzebowała całej siły ducha, aby nie podda
ć
si
ę
bólowi.
W
ś
ród ludzi kł
ę
bi
ą
cych si
ę
na brzegach zauwa
ż
yła Indianina o ostrych
rysach twarzy. Był to Sambo, który wydawał si
ę
by
ć
na progu rozpaczy.
Sara, przechodz
ą
c obok starego górala, usłyszała:
– Co za nieszcz
ęś
cie! Co za nieszcz
ęś
cie! Zabili syna Sambo! Zabili
mojego syna!
Młoda dziewczyna zebrała si
ę
w sobie i dała znak Libercie, aby si
ę
za ni
ą
udał. Tym razem, nie przejmuj
ą
c si
ę
,
ż
e zostanie dostrze
ż
ona, udała si
ę
do
ko
ś
cioła
Ś
wi
ę
tej Anny, oddała swego wierzchowca Indianinowi, weszła do
katolickiej
ś
wi
ą
tyni, poprosiła ojca Joachima i, kl
ę
kn
ą
wszy na kamiennych
płytach, modliła si
ę
za dusz
ę
Martina Paza.
IV
Ka
ż
dy inny na miejscu Martina Paza zgin
ą
łby w wodach Rimacu. Aby
unikn
ąć
ś
mierci, potrzebował swojej zadziwiaj
ą
cej siły, swojej
nieprzezwyci
ęż
onej woli, a zwłaszcza tego opanowania, które jest jednym z
darów wolnych Indian Nowego
Ś
wiata.
Martin Paz wiedział,
ż
e
ż
ołnierze skoncentrowali swoje wysiłki, aby go
schwyta
ć
pod mostem, gdzie pr
ą
d wydawał si
ę
niemo
ż
liwy do pokonania.
Jednak kilkoma silnymi ruchami ramion udało mu si
ę
go poskromi
ć
. Znajduj
ą
c
mniej oporu w gł
ę
bszych warstwach wody, mógł dosta
ć
si
ę
na brzeg i
przycupn
ąć
za k
ę
p
ą
drzew mangrowych.
Ale co robi
ć
dalej?
Ż
ołnierze mogliby zmieni
ć
zdanie i pój
ść
w gór
ę
rzeki.
Martin Paz zostałby niechybnie schwytany. Szybko podj
ą
ł decyzj
ę
: postanowił
wróci
ć
do miasta i tam si
ę
ukry
ć
.
Dla unikni
ę
cia spotkania z kilkoma spó
ź
nionymi krajowcami, Martin Paz
musiał pod
ąż
y
ć
jedn
ą
z najdłu
ż
szych dróg. Wydawało mu si
ę
jednak, i
ż
jest
ś
ledzony. Nie było si
ę
nad czym zastanawia
ć
. Jego oczom ukazał si
ę
jeszcze
jasno o
ś
wietlony dom. Brama wjazdowa była otwarta dla pojazdów, które
wła
ś
nie opuszczały dziedziniec, odwo
żą
c do domów osobisto
ś
ci hiszpa
ń
skiej
arystokracji.
Martin Paz, nie zauwa
ż
ony przez nikogo, w
ś
lizgn
ą
ł si
ę
na teren tego
domostwa. Prawie natychmiast po jego wej
ś
ciu bramy zostały zamkni
ę
te.
Wszedł zwinnie po kosztownych schodach z drzewa cedrowego, ozdobionych
cennymi obiciami. Jeszcze o
ś
wietlone salony były całkowicie puste. Min
ą
ł je z
pr
ę
dko
ś
ci
ą
błyskawicy i w ko
ń
cu ukrył si
ę
w jakim
ś
ciemnym pokoju.
Wkrótce ostatnie
ś
wieczniki zostały pogaszone i w domu zapanowała
cisza.
Martin Paz zaj
ą
ł si
ę
wi
ę
c rozpoznawaniem miejsca. Okna tego pokoju
wychodziły na wewn
ę
trzny ogród. Ucieczka wydawała mu si
ę
wi
ę
c mo
ż
liwa i
wła
ś
nie si
ę
do niej przymierzał, kiedy usłyszał te słowa:
– Señor,21 zapomniał pan ukra
ść
diamenty, które zostawiłem na tym
stole!
Martin Paz odwrócił si
ę
. M
ęż
czyzna o dumnym wygl
ą
dzie pokazywał mu
palcem szkatułk
ę
.
Tak zniewa
ż
ony Martin Paz zbli
ż
ył si
ę
do Hiszpana, którego zimna krew
wydawała si
ę
by
ć
niewzruszona, i wyci
ą
gaj
ą
c sztylet, który zwrócił przeciwko
sobie, powiedział głuchym głosem:
– Señor, je
ś
li powtórzy pan podobne słowa, zabij
ę
si
ę
u pa
ń
skich stóp!
Zdziwiony Hiszpan przyjrzał si
ę
uwa
ż
niej Indianinowi i poczuł do
ń
w sercu
rodzaj sympatii. Podszedł do okna, zamkn
ą
ł je cicho, i wracaj
ą
c do Indianina,
który upu
ś
cił sztylet na podłog
ę
, zapytał:
– Kim pan jest?
– Indianinem, nazywam si
ę
Martin Paz… Jestem
ś
cigany przez
ż
ołnierzy,
poniewa
ż
biłem si
ę
z Metysem, który mnie zaatakował i którego powaliłem na
ziemi
ę
ciosem sztyletu! Ten Metys jest narzeczonym dziewczyny, któr
ą
kocham! Teraz, señor, mo
ż
e mnie pan odda
ć
w r
ę
ce moich nieprzyjaciół, je
ś
li
uzna pan to za słuszne!
– Panie – odparł zwyczajnie Hiszpan – jutro wyje
ż
d
ż
am do wód, do
Chorillos.22 Je
ś
li ma pan ochot
ę
mi towarzyszy
ć
, b
ę
dzie pan jednocze
ś
nie z
dala od wszelkich po
ś
cigów i nigdy nie b
ę
dzie si
ę
pan mógł uskar
ż
a
ć
na
go
ś
cinno
ść
markiza don Végala!
Martin Paz skłonił si
ę
chłodno.
– A
ż
do jutra mo
ż
e pan spoczywa
ć
na tym łó
ż
ku – ci
ą
gn
ą
ł don Végal. –
Nikt na
ś
wiecie nie domy
ś
li si
ę
pa
ń
skiej kryjówki.
Hiszpan opu
ś
cił pokój i pozostawił Indianina wzruszonego tym
szlachetnym zaufaniem. Tymczasem Martin Paz, powierzaj
ą
c siebie opiece
markiza, spokojnie zasn
ą
ł.
Nazajutrz o wschodzie sło
ń
ca markiz wydał ostatnie rozkazy dotycz
ą
ce
swojego wyjazdu i nakazał poprosi
ć
Ż
yda Samuela, aby przybył do niego.
Wcze
ś
niej jednak udał si
ę
na pierwsz
ą
porann
ą
msz
ę
.
Był to zwyczaj ogólnie praktykowany przez cał
ą
arystokracj
ę
peruwia
ń
sk
ą
.
Od zało
ż
enia Lima była całkowicie katolicka. Poza licznymi ko
ś
ciołami
znajdowały si
ę
tu jeszcze dwadzie
ś
cia dwa klasztory, siedemna
ś
cie opactw i
cztery domy rekolekcyjne dla kobiet, które nie składały
ś
lubowania. Ka
ż
da z
tych instytucji posiadała osobn
ą
kaplic
ę
, w zwi
ą
zku z czym w Limie istniało
ponad sto miejsc przeznaczonych do praktykowania religii, w których
o
ś
miuset ksi
ęż
y
ś
wieckich i duchownych oraz trzysta zakonnic, braci i sióstr
laickich obsługiwało religijne ceremonie.
Don Végal, wchodz
ą
c do ko
ś
cioła
Ś
wi
ę
tej Anny, z miejsca zauwa
ż
ył
kl
ę
cz
ą
c
ą
dziewczyn
ę
, pogr
ąż
on
ą
w modlitwie i zalan
ą
łzami. Wydawała si
ę
prze
ż
ywa
ć
tak wielki ból,
ż
e markiz nie mógł si
ę
temu przygl
ą
da
ć
oboj
ę
tnie i
uznał za wskazane skierowa
ć
do niej kilka pocieszaj
ą
cych słów. Wtedy
jednak nadszedł ojciec Joachim i zwrócił si
ę
do niego cichym głosem:
– Don Végal! Błagam, prosz
ę
si
ę
do niej nie zbli
ż
a
ć
!
Nast
ę
pnie dał znak Sarze, która pod
ąż
yła za nim do pustej i ciemnej
kaplicy.
Don Végal skierował si
ę
do ołtarza i wysłuchał mszy. Wracaj
ą
c,
mimowolnie my
ś
lał o tej młodej dziewczynie, której obraz gł
ę
boko wyrył si
ę
w
jego pami
ęć
.
W salonie zastał
Ż
yda Samuela, który przybył na jego wezwanie.
Wydawało si
ę
,
ż
e Samuel zapomniał o nocnych wydarzeniach. Jego twarz
o
ż
ywiona była nadziej
ą
zarobku.
– Czego pan sobie
ż
yczy, Wasza Wielmo
ż
no
ść
? – zapytał Hiszpana.
– Za godzin
ę
potrzebuj
ę
trzydzie
ś
ci tysi
ę
cy piastrów.
– Trzydzie
ś
ci tysi
ę
cy piastrów!… A któ
ż
by tyle posiadał?… Na
ś
wi
ę
tego
króla Dawida, zdoby
ć
tyle jest bardziej niemo
ż
liwe, ni
ż
Wasza Wysoko
ść
mo
ż
e sobie wyobrazi
ć
!
– Oto kilka klejnotów wielkiej warto
ś
ci – kontynuował don Végal, nie
zwracaj
ą
c uwagi na słowa
Ż
yda. – Poza tym mog
ę
panu sprzeda
ć
po niskiej
cenie znaczny kawał ziemi niedaleko Cuzco…23
– Ach, señor! – wykrzykn
ą
ł Samuel. – Grunty nas rujnuj
ą
! Nie mamy ju
ż
do
ść
r
ą
k do ich uprawiania. Indianie wycofali si
ę
w góry i zbiory nie pokrywaj
ą
nawet tego, co kosztowały.
– Na ile wycenia pan te diamenty? – zapytał markiz.
Samuel wyci
ą
gn
ą
ł z kieszeni mał
ą
, precyzyjn
ą
wag
ę
i zabrał si
ę
z wielk
ą
skrupulatno
ś
ci
ą
do wa
ż
enia. W trakcie wykonywania tej czynno
ś
ci mówił i
zgodnie ze swoim zwyczajem obni
ż
ał warto
ść
zastawu, który mu
zaoferowano.
– Diamenty!… Kiepska inwestycja!… Czy przynios
ą
korzy
ś
ci?… Tak
drogo pogrzeba
ć
swoje pieni
ą
dze!… Musiał pan zauwa
ż
y
ć
,
ż
e ten nie jest
doskonałej przejrzysto
ś
ci… Czy zdaje sobie pan spraw
ę
,
ż
e nie b
ę
dzie mi
łatwo sprzeda
ć
tak kosztowne ozdoby?. Zmuszony b
ę
d
ę
wysła
ć
te towary a
ż
do Stanów Zjednoczonych!… Amerykanie je kupi
ą
z cał
ą
pewno
ś
ci
ą
, ale po
to, aby je odsprzeda
ć
tym synom Albionu. Oni pragn
ą
, i to zreszt
ą
słusznie,
otrzyma
ć
uczciwe zlecenie, a to oczywi
ś
cie spada na moje barki… Ja my
ś
l
ę
,
ż
e dziesi
ęć
tysi
ę
cy piastrów zadowoli Wasz
ą
Wysoko
ść
!… Bez w
ą
tpienia to
mało, ale…
– Czy
ż
nie powiedziałem – odparł Hiszpan z gł
ę
bok
ą
pogard
ą
– czy
ż
nie
powiedziałem,
ż
e dziesi
ęć
tysi
ę
cy piastrów mnie nie zadawala?
– Señor, nie mog
ę
da
ć
nawet pół reala24 wi
ę
cej!
– Prosz
ę
zabra
ć
te klejnoty i przekaza
ć
mi t
ę
sum
ę
natychmiast. Dla
uzupełnienia trzydziestu tysi
ę
cy piastrów, których potrzebuj
ę
, we
ź
mie pan
wystarczaj
ą
c
ą
hipotek
ę
na ten dom… Wydaje si
ę
panu solidny?
– Ech, señor, w tym mie
ś
cie nara
ż
onym na trz
ę
sienia ziemi nie wiadomo,
kto
ż
yje, ani kto umiera, co stoi, ani co pada!
Mówi
ą
c to, Samuel pozwolił sobie przytupn
ąć
par
ę
razy obcasami, aby
sprawdzi
ć
solidno
ść
parkietów.
– Jednak
ż
e, aby wy
ś
wiadczy
ć
Waszej Wysoko
ś
ci przysług
ę
– mówił dalej
Ż
yd – zgadzam si
ę
na wszystko, czego sobie pan
ż
yczy, mimo
ż
e w tym
momencie niech
ę
tnie pozbywam si
ę
brz
ę
cz
ą
cej monety, poniewa
ż
wydaj
ę
moj
ą
córk
ę
za kawalera André Cert
ę
… Pan go zna, señor?
– Nie znam go, ale prosz
ę
o bezzwłoczne przesłanie mi kwoty, któr
ą
uzgodnili
ś
my. Prosz
ę
zabra
ć
te klejnoty!
– Czy potrzebuje pan pokwitowania? – zapytał
Ż
yd.
Don Végal nie odpowiedział i przeszedł do s
ą
siedniego pokoju.
– Dumny Hiszpan! – mruczał Samuel pod nosem. – Pragn
ę
zdruzgota
ć
twoj
ą
but
ę
, podobnie jak zniszczy
ć
twoje bogactwo! Na Salomona! Jestem
genialnym człowiekiem, poniewa
ż
moje interesy id
ą
w parze z moimi
uczuciami!
Don Végal, po opuszczenia
Ż
yda, znalazł Martina Paza w stanie
gł
ę
bokiego przygn
ę
bienia.
– Co panu jest? – zapytał z przej
ę
ciem.
– Señor, to wła
ś
nie córk
ę
tego
Ż
yda kocham!
–
Ż
ydówka! – rzekł don Végal z uczuciem odrazy, nad którym nie mógł
zapanowa
ć
.
Widz
ą
c jednak smutek Indianina, dodał:
– Wyje
ż
d
ż
amy przyjacielu i jeszcze raz porozmawiamy o tych wszystkich
sprawach!
Godzin
ę
pó
ź
niej Martin Paz, ubrany w nie swoje odzienie, opuszczał
miasto, towarzysz
ą
c don Végalowi, który nie zabierał ze sob
ą
nikogo ze
swoich ludzi.
K
ą
pieliska morskie w Chorillos poło
ż
one s
ą
zaledwie dwie mile od Limy.
Ta parafia india
ń
ska posiada ładny ko
ś
ciół. Podczas ciepłych sezonów jest
miejscem spotka
ń
eleganckiego społecze
ń
stwa Limy. Publiczne domy
zabronione w Limie, s
ą
otwarte w Chorillos przez całe lato. Señoras pałaj
ą
tutaj niewyobra
ż
alnym zapałem, czyni
ą
c co chc
ą
c ze swoimi uroczymi
partnerami. Niejeden bogaty kawaler zobaczył na własne oczy, jak jego
fortuna ulatniała si
ę
w kilka nocy.
W tym czasie w Chorillos było jeszcze mało go
ś
ci, tote
ż
don Végal i
Martin Paz, zatrzymawszy si
ę
w małym domku zbudowanym nad brzegiem
morza, mogli wie
ść
spokojne
ż
ycie, podziwiaj
ą
c rozległy widok Pacyfiku.
Markiz don Végal, nale
żą
cy do jednej z najstarszych rodzin hiszpa
ń
skich
w Peru, widział w sobie koniec wspaniałej linii rodu, z którego słusznie był
dumny… Na jego twarzy mo
ż
na było dostrzec
ś
lady gł
ę
bokiego smutku.
Przez jaki
ś
czas był zamieszany w sprawy polityczne, po których poczuł
niewysłowiony wstr
ę
t do tych nieko
ń
cz
ą
cych si
ę
rewolucji przeprowadzanych
z powodu osobistych ambicji, uciekł wi
ę
c w swego rodzaju samotno
ść
, któr
ą
z
rzadka przerywały jedynie obowi
ą
zki czysto kurtuazyjne.
Olbrzymia fortuna don Végala znikała z dnia na dzie
ń
. Zaniedbanie
posiadło
ś
ci, spowodowane brakiem r
ą
k do pracy, zmuszało go do zaci
ą
gania
kosztownych po
ż
yczek. Perspektywa bliskiej ruiny nie przera
ż
ała go jednak.
Naturalna hiszpa
ń
skiej rasie beztroska, poł
ą
czona z nud
ą
bezu
ż
ytecznej
egzystencji, uczyniła go człowiekiem mocno niewra
ż
liwym na problemy
przyszło
ś
ci. Kiedy
ś
był m
ęż
em wspaniałej kobiety, ojcem uroczej córki. W
nast
ę
pstwie straszliwej katastrofy wydarto mu te dwa obiekty jego miło
ś
ci!…
Od tej pory
ż
aden uczuciowy zwi
ą
zek nie ł
ą
czył go ze
ś
wiatem, a on pozwalał
swemu
ż
yciu toczy
ć
si
ę
według woli przypadków.
Don Végal s
ą
dził, i
ż
jego serce jest ju
ż
zupełnie nieczułe, kiedy poczuł na
nowo jego bicie w momencie zetkni
ę
cia si
ę
z Martinem Pazem… Ta ognista
natura wznieciła płomie
ń
pod popiołem. Dumna postawa Indianina
odpowiadała rycerskiemu hidalgo.25 Poza tym don Végal był zm
ę
czony
arystokratami hiszpa
ń
skimi, do których zupełnie nie miał zaufania, oraz
zdegustowany egoistycznymi Metysami, którzy chcieli dorówna
ć
jego pozycji.
Markizowi sprawiało przyjemno
ść
zwi
ą
zanie si
ę
z t
ą
pierwotn
ą
ras
ą
, która tak
m
ęż
nie broniła ameryka
ń
skiej ziemi przed
ż
ołnierzami Pizarra.
Według nowin, jakie otrzymał markiz, w Limie Indianin uchodził za
zmarłego. Jednak
ż
e don Végal, widz
ą
c,
ż
e przywi
ą
zanie Martina Paza do
Ż
ydówki jest gorsze nawet od samej
ś
mierci, postanowił uratowa
ć
go
podwójnie, pozwalaj
ą
c córce Samuela wyj
ść
za André Cert
ę
.
Tak wi
ę
c, kiedy Martin Paz odczuwał bezgraniczny smutek ogarniaj
ą
cy
całe jego serce, markiz unikał wszelkich aluzji do przeszło
ś
ci i wci
ą
gał
Indianina w oboj
ę
tne tematy.
Jednak pewnego dnia don Végal, zasmucony jego my
ś
lami, powiedział:
– Przyjacielu mój, dlaczego poprzez pospolite uczucie wypierasz si
ę
szlachetno
ś
ci swojej natury? Czy twoim przodkiem nie był ten odwa
ż
ny
Manco Capac, którego patriotyzm wyniósł do rangi bohaterów? Jak
ą
pi
ę
kn
ą
rol
ę
miałby do odegrania ten człowiek, gdyby nie dał si
ę
powali
ć
nikczemnej
nami
ę
tno
ś
ci! Czy nie nosisz w sercu my
ś
li o odzyskaniu pewnego dnia przez
wasz kraj niepodległo
ś
ci?
– Pracujemy nad tym, señor, a dzie
ń
, w którym podnios
ą
si
ę
wszyscy moi
bracia, by
ć
mo
ż
e jest ju
ż
bliski.
– Rozumiem pana! Mówi pan o tej podziemnej wojnie, któr
ą
wasi bracia
przygotowuj
ą
w górach! Na umówiony sygnał zejd
ą
do miasta z broni
ą
w
r
ę
ku… i zostan
ą
pokonani, tak jak to zawsze bywało! Widzi pan, jak wasze
interesy gin
ą
po
ś
ród tych odwiecznych rewolucji, których teatrem jest Peru,
rewolucji, które gubi
ą
Indian i Hiszpanów na korzy
ść
Metysów!
– Uratujemy nasz kraj! – zawołał Martin Paz.
– Tak, uratuje go pan, je
ś
li dobrze zrozumie swoj
ą
rol
ę
! Prosz
ę
mnie
posłucha
ć
, mój panie, którego kocham jak własnego syna! Mówi
ę
o tym z
wielkim bólem, ale my, inni Hiszpanie, zdegenerowani synowie pot
ęż
nej rasy,
nie mamy ju
ż
wystarczaj
ą
cej energii, aby odbudowa
ć
pa
ń
stwo. Do was wi
ę
c
nale
ż
y zatriumfowanie nad tym nieszcz
ę
snym amerykanizmem, który d
ąż
y do
pozbycia si
ę
wszystkich obcych kolonistów! Tak, niech pan wie o tym!
Staro
ż
ytne peruwia
ń
skie imperium mogłaby uratowa
ć
jedynie europejska
imigracja. Zamiast tej wojny wewn
ę
trznej, któr
ą
przygotowujecie i której celem
jest wyniszczenie wszystkich klas, z wyj
ą
tkiem jednej, wyci
ą
gnijcie szczerze
r
ę
ce do pracuj
ą
cej ludno
ś
ci Starego
Ś
wiata!
– Indianie, señor, b
ę
d
ą
zawsze widzie
ć
nieprzyjaciela w cudzoziemcach,
jacy by oni nie byli, i b
ę
d
ą
zawsze cierpie
ć
, widz
ą
c,
ż
e bezkarnie oddycha si
ę
powietrzem ich gór. Rodzaj władzy, jaki na nich wywieram, pozostanie bez
efektu a
ż
do dnia, w którym przysi
ę
gn
ę
ś
mier
ć
ich gn
ę
bicielom. A zreszt
ą
,
kim
ż
e ja teraz jestem? – dorzucił Martin Paz z gł
ę
bokim smutkiem. –
Zbiegiem, który nie prze
ż
yłby trzech godzin na ulicach Limy!
– Przyjacielu, musi mi pan przyrzec,
ż
e nigdy pan tam nie wróci….
– Ech! Czy
ż
mógłbym panu przyrzec podobn
ą
rzecz? Ja przemawiam
tylko sercem!
Don Végal nie odezwał si
ę
. Nami
ę
tno
ść
młodego Indianina rosła z dnia
na dzie
ń
. Markiz dr
ż
ał na my
ś
l,
ż
e gdyby pojawił si
ę
w Limie, wystawiłby si
ę
na pewn
ą
ś
mier
ć
… We wszystkich swoich pragnieniach po
ś
pieszał, całym
swoim wysiłkiem chciał przy
ś
pieszy
ć
mał
ż
e
ń
stwo tej
Ż
ydówki!
Aby samemu upewni
ć
si
ę
co do stanu rzeczy, pewnego poranka opu
ś
cił
Chorillos i udał si
ę
do miasta. Tam dowiedział si
ę
,
ż
e André Certa wykaraskał
si
ę
ze swoich ran i stan
ą
ł na nogi, a jego zbli
ż
aj
ą
cy si
ę
ś
lub był tematem
wszystkich rozmów.
Don Végal pragn
ą
ł pozna
ć
t
ę
dziewczyn
ę
, ukochan
ą
Martina Paza.
Wieczorem udał si
ę
wi
ę
c na Plaza Mayor, gdzie jak zawsze tłum był bardzo
liczny. Spotkał tam ojca Joachima, swego starego przyjaciela. Jakie
ż
było
zdziwienie ksi
ę
dza, kiedy don Végal oznajmił mu,
ż
e Martin Paz
ż
yje! Z jak
ą
gorliwo
ś
ci
ą
duchowny obiecał czuwa
ć
nad młodym Indianinem i przekazywa
ć
markizowi interesuj
ą
ce go nowiny!
Nagle wzrok don Végala przeniósł si
ę
na młod
ą
dziewczyn
ę
, owini
ę
t
ą
w
czarn
ą
mantylk
ę
, siedz
ą
c
ą
w gł
ę
bi doro
ż
ki.
– Kim jest ta pi
ę
kna osóbka? – spytał ojca Joachima.
– To narzeczona André Certy, córka
Ż
yda Samuela.
– A wi
ę
c to ona! Córka
Ż
yda!
Markiz z trudem opanował swoje zdziwienie. U
ś
cisn
ą
wszy dło
ń
ojca
Joachima, ruszył w powrotn
ą
drog
ę
do Chorillos.
Jego zaskoczenie było zrozumiałe, poniewa
ż
rozpoznał w domniemanej
Ż
ydówce młod
ą
dziewczyn
ę
, modl
ą
c
ą
si
ę
w ko
ś
ciele
Ś
wi
ę
tej Anny.
V
Od czasu gdy oddziały kolumbijskie, przekazane przez Bolivara pod
rozkazy generała Santa Cruz, zostały przep
ę
dzone z Dolnego Peru, kraj ten
dot
ą
d niepokojony przez rewolty wojskowe odzyskał pewien spokój i
równowag
ę
. Istotnie, osobiste ambicje nie rzucały si
ę
w oczy, a prezydent
Gambarra wydawał si
ę
niewzruszony w swoim pałacu przy Plaza Mayor. Z tej
strony nie nale
ż
ało si
ę
niczego obawia
ć
. Prawdziwe niebezpiecze
ń
stwo,
nieuchronne, nie pochodziło z tych buntów, równie szybko gaszonych jak
rozpalanych, a które wydawały si
ę
schlebia
ć
upodobaniom Amerykanów do
wojskowych parad.
Otó
ż
to niebezpiecze
ń
stwo umkn
ę
ło spojrzeniom Hiszpanów, zbyt wysoko
postawionych, aby je dostrzec, a tak
ż
e uwadze Metysów, którzy nigdy nie
chcieli widzie
ć
tego, co si
ę
działo poza nimi.
Tymczasem dawało si
ę
obserwowa
ć
niezwykłe poruszenie w
ś
ród Indian z
miasta, którzy cz
ę
sto spotykali si
ę
z mieszka
ń
cami gór. Ludzie wydawali si
ę
otrz
ą
sa
ć
ze swej naturalnej apatii. Zamiast zawija
ć
si
ę
w swoje poncha i
wystawia
ć
nogi do sło
ń
ca, rozchodzili si
ę
po wsi, zatrzymuj
ą
c jedni drugich,
rozpoznaj
ą
c si
ę
po umówionych znakach, i nawiedzali gospody o podejrzanej
reputacji, w których mogli bezpiecznie si
ę
zatrzymywa
ć
.
Ten ruch dało si
ę
głównie zauwa
ż
y
ć
na jednym z placów oddalonych od
miasta. Na rogu tego placu wznosił si
ę
dom, składaj
ą
cy si
ę
tylko z parteru,
którego dosy
ć
mizerny widok szokował przechodniów.
Była to najgorszego gatunku tawerna, prowadzona przez star
ą
Indiank
ę
,
która oferowała najbardziej zaufanym klientom piwo ze sfermentowanej
kukurydzy i napój wytwarzany z trzciny cukrowej.
Indianie zbierali si
ę
w tym miejscu tylko w pewnych godzinach, kiedy to,
jako sygnał, nad dachem ober
ż
y wznosiła si
ę
wysoka tyczka. Dlatego te
ż
tubylcy wszelkich profesji – przewodnicy karawan, poganiacze mułów,
wo
ź
nice – wchodzili jeden po drugim i szybko znikali w wielkiej sali.
Gospodyni wydawała si
ę
by
ć
bardzo zaaferowana i, zostawiaj
ą
c słu
żą
cej
trosk
ę
o sklepik, sama obsługiwała swoich stałych klientów.
Kilka dni po znikni
ę
ciu Martina Paza w sali gospody miało miejsce liczne
zgromadzenie. W ciemno
ś
ciach, pogł
ę
bionych jeszcze przez dym tytoniowy,
z trudem mo
ż
na było rozpozna
ć
bywalców tawerny… Około pi
ęć
dziesi
ę
ciu
Indian siedziało wokół długiego stołu: jedni
ż
uli rodzaj li
ś
ci herbaty,
zmieszanej z kawałkiem pachn
ą
cej ziemi; inni popijali z du
ż
ych dzbanków
sfermentowan
ą
kukurydz
ę
. Te zaj
ę
cia w
ż
aden sposób ich jednak nie
rozpraszały i z uwag
ą
słuchali słów jednego z Indian.
Był to Sambo, którego spojrzenie było dziwnie nieruchome.
Po starannym przyjrzeniu si
ę
słuchaczom, Sambo zabrał głos:
– Synowie Sło
ń
ca mog
ą
mówi
ć
o swoich sprawach. Nie ma
zdradzieckiego ucha, które mogłoby ich podsłucha
ć
. Na placu kilku z naszych
przyjaciół, przebranych za ulicznych
ś
piewaków, przyci
ą
ga uwag
ę
przechodniów wokół siebie, a my mo
ż
emy czu
ć
si
ę
całkiem swobodnie.
Istotnie, na zewn
ą
trz rozlegały si
ę
d
ź
wi
ę
ki mandoliny.
Indianie w ober
ż
y, czuj
ą
c si
ę
całkowicie bezpieczni, z najwy
ż
sz
ą
uwag
ą
słuchali słów Samba, w którym pokładali całe zaufanie.
– Jakie nowiny Sambo mo
ż
e nam przekaza
ć
o Martinie Pazie? – zapytał
jeden z Indian.
–
Ż
adnych.
Ż
yje czy nie
ż
yje?…Tylko Wielki Duch mo
ż
e to wiedzie
ć
.
Czekam na kilku naszych braci, którzy przemierzyli rzek
ę
a
ż
do jej uj
ś
cia. By
ć
mo
ż
e znajd
ą
ciało Martina Paza!
– To był dobry wódz! – rzekł Manangani, zawzi
ę
ty Indianin, bardzo
przej
ę
ty. – Dlaczego nie był na swoim stanowisku w dzie
ń
, kiedy szkuner
przywiózł nam bro
ń
?
Sambo nie odpowiedział i spu
ś
cił głow
ę
.
– Czy moi bracia nie wiedzieli – ci
ą
gn
ą
ł Manangani –
ż
e nast
ą
piła
wymiana ognia mi
ę
dzy Annonciacion i stra
żą
przybrze
ż
n
ą
, i
ż
e zdobycie tego
statku miało pokrzy
ż
owa
ć
wszystkie nasze plany?
Słowa Indianina spotkały si
ę
z potwierdzaj
ą
cym pomrukiem.
– Ci z moich braci, którzy chc
ą
poczeka
ć
z os
ą
dem, b
ę
d
ą
mile widziani! –
powiedział Sambo. – Kto wie, czy mój syn nie pojawi si
ę
pewnego dnia!… A
teraz słuchajcie: jeste
ś
my w posiadaniu broni, któr
ą
przysłano nam z
Sechury,26 została ukryta w Kordylierach i gotowa jest spełni
ć
swoje zadanie,
kiedy wy b
ę
dziecie przygotowani, aby spełni
ć
wasze!
– A co nas wstrzymuje? – krzykn
ą
ł młody Indianin. – Naostrzyli
ś
my nasze
no
ż
e i czekamy.
– Musimy czeka
ć
na stosowny moment – odparł Sambo. – Czy moi bracia
wiedz
ą
, którego nieprzyjaciela ich rami
ę
ma ugodzi
ć
w pierwszej kolejno
ś
ci?
– Metysów, którzy traktuj
ą
nas jak niewolników! – powiedział jeden z
obecnych. – Tych zuchwalców, którzy bij
ą
nas r
ę
k
ą
i batem, jak jakie
ś
narowiste muły!
– Oczywi
ś
cie! – wmieszał si
ę
inny. – Tych spekulantów wszelkich
bogactw ziemskich!
– Mylicie si
ę
! Wasze pierwsze uderzenie musi trafi
ć
gdzie indziej! – podj
ą
ł
Sambo o
ż
ywiaj
ą
c si
ę
. – To nie ci ludzie o
ś
mielili si
ę
trzysta lat temu postawi
ć
stop
ę
na ziemiach waszych przodków! Ci bogacze nie s
ą
tymi, którzy wp
ę
dzili
do grobu synów Manco Capaca. Nie! To s
ą
ci dumni Hiszpanie, prawdziwi
zwyci
ę
zcy, których jeste
ś
cie rzeczywistymi niewolnikami! Je
ś
li nie posiadaj
ą
ju
ż
bogactw, sprawuj
ą
jednak władz
ę
, i wbrew wyzwoleniu peruwia
ń
skiemu
depcz
ą
nogami nasze niezbywalne prawa! Zapomnijmy zatem, kim teraz
jeste
ś
my, aby móc przypomnie
ć
sobie, kim byli nasi ojcowie!
– Tak! Tak! – zawołali wszyscy zgromadzeni, przytupuj
ą
c nogami na znak
aprobaty.
Po kilku minutach milczenia Sambo, przepytuj
ą
c niektórych spiskowców,
upewnił si
ę
,
ż
e ich przyjaciele z Cuzco i z całej Boliwii gotowi byli uderzy
ć
jak
jeden m
ąż
.
Nast
ę
pnie mówił dalej z uniesieniem:
– A nasi bracia z gór, dzielny Manangani, je
ś
li maj
ą
w sercu nienawi
ść
podobn
ą
do twojej, odwag
ę
równaj
ą
c
ą
si
ę
twojej odwadze, czy
ż
nie spadn
ą
na Lim
ę
jak lawina ze szczytów Kordylierów?
– Sambo nie poskar
ż
y si
ę
na ich odwag
ę
w wyznaczonym dniu – odparł
Manangani. – Niechaj Sambo opu
ś
ci miasto. Nie b
ę
dzie musiał i
ść
daleko,
aby zobaczy
ć
wokół siebie wyłaniaj
ą
cych si
ę
zewsz
ą
d Indian pałaj
ą
cych
zemst
ą
! W w
ą
wozach San Cristoval i Amancaes wszyscy
ś
pi
ą
w swoich
ponchach, ze sztyletami za pasem, oczekuj
ą
c,
ż
e dostan
ą
do r
ą
k karabiny!
Oni równie
ż
nie zapomnieli,
ż
e maj
ą
pom
ś
ci
ć
na Hiszpanach kl
ę
sk
ę
Manco
Capaca.
– Dobrze Manangani – odparł Sambo. – To Bóg zemsty przemawia
twoimi ustami! Moi bracia dowiedz
ą
si
ę
wkrótce, co ich wodzowie
zdecydowali. Prezydent Gambarra stara si
ę
umocni
ć
swoj
ą
władz
ę
. Bolivar
jest daleko, Santa Cruz przep
ę
dzony. Mo
ż
emy zastosowa
ć
pewne uderzenie.
Za kilka dni
ś
wi
ę
to Amancaes27 zwoła naszych ciemi
ęż
ycieli na zabawy. Tak
wi
ę
c ka
ż
dy niech b
ę
dzie gotów do wymarszu, aby nowina dotarła do
najbardziej oddalonych wiosek Boliwii!
W tym momencie do wielkiej sali weszło trzech Indian. Sambo ruszył
ż
ywo w ich kierunku:
– No i co? – zapytał.
– Nie odnale
ź
li
ś
my ciała Martina Paza – odpowiedział jeden z nich. –
Przes
ą
dowali
ś
my rzek
ę
we wszystkich kierunkach, nasi najzr
ę
czniejsi
nurkowie przeszukali j
ą
starannie, i my
ś
limy,
ż
e syn Samba nie mógł zgin
ąć
w
wodach Rimacu.
– Zabili go wi
ę
c! Co si
ę
z nim stało? Och, biada im, je
ś
li zabili mojego
syna!… Niechaj moi bracia spokojnie si
ę
rozejd
ą
! Niech ka
ż
dy wraca na
swoje stanowisko, obserwuje, czuwa i czeka!
Indianie wyszli i rozproszyli si
ę
. Sambo został sam z Mananganim, który
zapytał go:
– Czy Sambo wie, jakie uczucie poprowadziło tego wieczoru jego syna do
dzielnicy San Lazaro? Czy Sambo jest pewien swojego syna?
Błyskawica roz
ś
wietliła oczy Indianina. Manangani cofn
ą
ł si
ę
.
Lecz Indianin opanował si
ę
i rzekł:
– Gdyby Martin Paz zdradził swoich braci, w pierwszym rz
ę
dzie zabiłbym
tych, których obdarzył on swoj
ą
przyja
ź
ni
ą
, wszystkich, których obdarzył
swoj
ą
miło
ś
ci
ą
. Nast
ę
pnie zabiłbym jego samego, po czym zabiłbym si
ę
sam,
aby nie pozostawi
ć
pod sło
ń
cem nikogo ze zha
ń
bionej rasy.
W tym momencie gospodyni otworzyła drzwi, zbli
ż
yła si
ę
do Samba i
przekazała mu zaadresowan
ą
do niego karteczk
ę
.
– Kto to pani dał? – zapytał Sambo.
– Nie wiem – wyja
ś
niła gospodyni. – Ten papier został zostawiony
umy
ś
lnie przez jakiego
ś
pijaka, poniewa
ż
znalazłam go na stole.
– Tutaj przychodz
ą
tylko Indianie?
– Tak, tylko Indianie.
Gospodyni wyszła. Sambo rozwin
ą
ł kartk
ę
i przeczytał na głos:
– Pewna młoda dziewczyna modliła si
ę
za Martina Paza, bowiem nie
zapomniała o Indianinie, który ryzykował dla niej swoje
ż
ycie! Je
ś
li Sambo ma
jakie
ś
nowiny o swoim synu, czy jak
ąś
nadziej
ę
na odnalezienie go, niechaj
owinie swoje rami
ę
czerwon
ą
chust
ą
. S
ą
oczy, które b
ę
d
ą
oczekiwa
ć
tego
ka
ż
dego dnia.
Sambo zgniótł bilecik.
– Nieszcz
ę
sny – powiedział – pozwolił si
ę
zauroczy
ć
jakiej
ś
kobiecie!
– Kim jest ta kobieta? – zapytał Manangani.
– To nie jest Indianka – odrzekł Sambo, spogl
ą
daj
ą
c na kartk
ę
. – To jaka
ś
elegancka młoda dziewczyna… Ach, Martinie Paz, nie poznaje ci
ę
!
– Czy uczyni pan to, o co prosi ta kobieta?
– Absolutnie! – gwałtownie odpowiedział Indianin. – Niechaj straci
wszelk
ą
nadziej
ę
zobaczenia mojego syna i niechaj przez to umrze!
I Sambo z w
ś
ciekło
ś
ci
ą
podarł bilecik.
– Człowiekiem, który zostawił wiadomo
ść
, musiał by
ć
Indianin – zauwa
ż
ył
Manangani.
– Och, nie był to nikt z naszych! Musiał wiedzie
ć
,
ż
e cz
ę
sto przychodz
ę
do
tej gospody, ale wi
ę
cej moja noga tu nie postanie. Niechaj mój brat wraca w
góry, ja b
ę
d
ę
czuwał tutaj, w mie
ś
cie. Zobaczymy, czy
ś
wi
ę
to Amancaes
b
ę
dzie radosne zarówno dla ciemi
ę
zców jak i dla ciemi
ęż
onych!
Nast
ę
pnie obaj Indianie rozeszli si
ę
.
Plan był dobrze opracowany a godzina jego wykonania dobrze wybrana.
Peru było wtedy prawie wyludnione, je
ś
li nie liczy
ć
małej grupy Hiszpanów i
Metysów. Inwazja Indian, przybywaj
ą
cych z lasów Brazylii, podobnie jak z gór
Chile i równin La Platy,28 musiała sprawi
ć
pojawienie si
ę
na polu walki armii
budz
ą
cej postrach. Mieszka
ń
cy wielkich miast, takich jak Lima, Cuzco czy
Puno,29 doszcz
ę
tnie zniszczonych, nie mogliby liczy
ć
na to,
ż
e oddziały
kolumbijskie, wygnane niedawno przez rz
ą
d peruwia
ń
ski, przyjd
ą
z pomoc
ą
swoim b
ę
d
ą
cym w niebezpiecze
ń
stwie nieprzyjaciołom.
Ten przewrót społeczny musiałby zako
ń
czy
ć
si
ę
sukcesem, gdyby tylko
pozostał gł
ę
boko ukryty w sercach Indian, bowiem z pewno
ś
ci
ą
w
ś
ród nich
nie było zdrajców.
Nie wiedzieli oni jednak,
ż
e pewien człowiek zjawił si
ę
na prywatnej
audiencji u prezydenta Gambarry. Nie wiedzieli,
ż
e ów człowiek wyjawił, i
ż
szkuner Annonciacion wyładował wszelkiego rodzaju bro
ń
do piróg
india
ń
skich u uj
ś
cia Rimacu… Za przysług
ę
, któr
ą
oddał rz
ą
dowi
peruwia
ń
skiemu, donosz
ą
c o tych wydarzeniach, osobnik ten za
żą
dał
wysokiego wynagrodzenia.
Tymczasem człowiek ów prowadził podwójn
ą
gr
ę
. Po wynaj
ę
ciu za
znaczn
ą
cen
ę
agentom Samba swojego statku, przyszedł sprzeda
ć
prezydentowi tajemnic
ę
spiskowców.
Po tych poczynaniach łatwo go było rozpozna
ć
. To był
Ż
yd Samuel.
VI
André Certa, całkowicie uzdrowiony, s
ą
dz
ą
c,
ż
e Martin Paz nie
ż
yje, jak
najszybciej chciał wzi
ąć
ś
lub. Spieszno mu było do przechadzek ulicami Limy
z młod
ą
i pi
ę
kn
ą
Ż
ydówk
ą
.
Tymczasem Sara okazywała mu wci
ąż
t
ę
sam
ą
, dumn
ą
oboj
ę
tno
ść
. On
jednak nie zwracał na to uwagi, poniewa
ż
uwa
ż
ał j
ą
jedynie za kosztowny
przedmiot, za który zapłacił sto tysi
ę
cy piastrów.
Trzeba przyzna
ć
,
ż
e André Certa nie ufał
Ż
ydowi i miał ku temu pełne
prawo. Je
ś
li kontrakt był mało uczciwy, to zawieraj
ą
cy go jeszcze mniej.
Dlatego te
ż
Metys chciał przeprowadzi
ć
z Samuelem sekretn
ą
rozmow
ę
i
pewnego dnia zabrał go do Chorillos. Przy tym Metys miał ochot
ę
spróbowa
ć
przed za
ś
lubinami szcz
ęś
cia w grze w ko
ś
ci.
Kilka dni po przybyciu markiza don Végala do o
ś
rodka wypoczynkowego
otwarto sale gier. Od tej chwili na drodze do Limy panował ci
ą
gły ruch.
Niektórzy przychodzili piechot
ą
a wracali powozami, inni tracili ostatnie resztki
swoich fortun.
Don Végal i Martin Paz w ogóle nie uczestniczyli w tych rozrywkach, a
bezsenno
ść
młodego Indianina miała na dodatek szlachetniejsze przyczyny.
Martin Paz, po wieczornych spacerach z markizem, powracał do swego
pokoju i, opieraj
ą
c si
ę
łokciami na oknie, długie godziny sp
ę
dzał na
rozmy
ś
laniu.
Don Végal wci
ąż
wspominał córk
ę
Samuela, któr
ą
widział modl
ą
c
ą
si
ę
w
katolickiej
ś
wi
ą
tyni, ale nie odwa
ż
ył si
ę
powierzy
ć
tego sekretu Martinowi
Pazowi, mimo
ż
e powoli nauczał go chrze
ś
cija
ń
skich prawd. Obawiał si
ę
przywróci
ć
do
ż
ycia w jego sercu uczucie, które chciał stłumi
ć
, poniewa
ż
skazany na wygnanie Indianin musiał zrezygnowa
ć
z wszelkiej nadziei
zdobycia Sary. Tymczasem policja zako
ń
czyła
ś
ledztwo, porzucaj
ą
c spraw
ę
Martina Paza. Z upływem czasu, a tak
ż
e pod wpływem swego protektora,
Indianin mógłby pewnego dnia sta
ć
si
ę
godnym członkiem peruwia
ń
skiej
społeczno
ś
ci.
Ale zdarzyło si
ę
,
ż
e zdesperowany Martin Paz postanowił dowiedzie
ć
si
ę
,
co si
ę
dzieje z młod
ą
Ż
ydówk
ą
. Dzi
ę
ki swemu hiszpa
ń
skiemu ubiorowi mógł
w
ś
lizgn
ąć
si
ę
do salonu gier i tam wysłucha
ć
pogaw
ę
dek stałych bywalców.
André Certa był człowiekiem dosy
ć
znacznym, aby jego mał
ż
e
ń
stwo, je
ż
eli
miało by
ć
zawarte w najbli
ż
szym czasie, nie było przedmiotem rozmów.
Tak wi
ę
c pewnego wieczoru, zamiast skierowa
ć
swoje kroki w kierunku
morza, Indianin wspi
ą
ł si
ę
na wysokie skały, na których znajdowały si
ę
główne budynki Chorillos, i wszedł do domu, do którego prowadziły szerokie
kamienne schody. Był to dom hazardu.
Dla wielu lima
ń
czyków był to ci
ęż
ki dzie
ń
. Kilku z nich, zmo
ż
onych
zm
ę
czeniem poprzedniej nocy, odpoczywało na ziemi, zawini
ę
tych w swoje
poncha.
Inni gracze siedzieli przy wielkim stole nakrytym zielonym suknem,
podzielonym na cztery tablice dwiema liniami, przecinaj
ą
cymi si
ę
na
ś
rodku
pod k
ą
tem prostym. Na ka
ż
dym z tych pól widniały litery A i S – inicjały słów
azar i suerte (los i przeznaczenie). Gracze stawiali na jedn
ą
lub drug
ą
liter
ę
.
Bankier trzymał stawki i rzucał na stół dwie kostki, a suma punktów
decydowała,
ż
e wygrywało A lub S.
W tym momencie grupy “podnieconych” graczy o
ż
ywiły si
ę
. Jaki
ś
Metys z
gor
ą
czkowym zapałem kontynuował nieprzychyln
ą
mu gr
ę
.
– Dwa tysi
ą
ce piastrów! – krzykn
ą
ł.
Bankier rzucił ko
ś
ci i z ust gracza posypały si
ę
przekle
ń
stwa.
– Cztery tysi
ą
ce piastrów! – powiedział tym razem.
I jeszcze raz je przegrał.
Martin Paz, pozostaj
ą
cy w mroku panuj
ą
cym w salonie, mógł zobaczy
ć
gracza z przodu. Był to André Certa.
Tu
ż
obok niego stał
Ż
yd Samuel.
– Wystarczy tej zabawy, señor – powiedział Samuel. – Nie ma pan dzisiaj
szcz
ęś
cia.
– Co panu do tego! – odparł szorstko Metys.
Samuel pochylił si
ę
do jego ucha.
– Je
ś
li mnie to nawet nie dotyczy – powiedział – to pan jednak powinien
pohamowa
ć
swoje przyzwyczajenia w tych ostatnich dniach poprzedzaj
ą
cych
pa
ń
skie mał
ż
e
ń
stwo!
– Osiem tysi
ę
cy piastrów! – odrzekł André Certa, stawiaj
ą
c na S.
Wyszło A. Metysowi wyrwało si
ę
z ust blu
ź
nierstwo.
Bankier powiedział znowu:
– Prosz
ę
zacz
ąć
gr
ę
!
André Certa, wyci
ą
gaj
ą
c z kieszeni banknoty, zamierzał postawi
ć
znaczn
ą
sum
ę
. Zło
ż
ył j
ą
nawet na jednym z pól, a bankier potrz
ą
sał ju
ż
ko
ść
mi, kiedy
wstrzymał go nagły znak dany przez Samuela.
Ż
yd ponownie pochylił si
ę
do
ucha Metysa i powiedział:
– Je
ś
li nie zostanie panu nic, aby dobi
ć
naszego targu, tego wieczoru
wszystko zostanie zerwane!
André Certa wzruszył ramionami i machn
ą
ł z w
ś
ciekło
ś
ci
ą
r
ę
k
ą
,
nast
ę
pnie, zabrawszy swoje pieni
ą
dze, wyszedł.
– Prosz
ę
sobie nie przeszkadza
ć
– powiedział Samuel do bankiera. –
Zrujnuje pan tego señora po jego
ś
lubie!
Bankier skłonił si
ę
uni
ż
enie, gdy
ż
Ż
yd był zało
ż
ycielem i wła
ś
cicielem
salonów gier w Chorillos. Wsz
ę
dzie tam, gdzie był cho
ć
jeden real do
zarobienia, mo
ż
na było spotka
ć
tego człowieka.
Samuel poszedł za Metysem i znalazłszy go na kamiennych schodach
przed budynkiem, powiedział:
– Mam panu do przekazania bardzo wa
ż
ne sprawy. Gdzie mogliby
ś
my
bezpiecznie porozmawia
ć
?
– Gdzie tylko pan chce! – odparł gwałtownie André Certa.
– Señor, oby pa
ń
ski zły humor nie zgubił pa
ń
skiej przyszło
ś
ci! Nie mam
tak wielkiego zaufania do otoczenia, ani najlepiej zamykanych pokoi, ani
najbardziej opustoszałego miejsca, aby przekaza
ć
panu moj
ą
tajemnic
ę
. Je
ś
li
tak du
ż
o pan za ni
ą
płaci, to warta jest zachodu, aby była dobrze strze
ż
ona!
Rozmawiaj
ą
c w ten sposób, dwaj m
ęż
czy
ź
ni doszli do pla
ż
y i zatrzymali
si
ę
przed kabinami przeznaczonymi dla k
ą
pi
ą
cych si
ę
. Nie zdawali sobie
sprawy,
ż
e s
ą
widziani i słyszani przez Martina Paza, który przemykał w
ciemno
ś
ci niczym w
ąż
.
– We
ź
my łódk
ę
– rzekł André Certa – i wypły
ń
my na pełne morze.
André Certa odczepił mał
ą
szalup
ę
i rzucił kilka monet stra
ż
nikowi.
Samuel wszedł razem z przyszłym zi
ę
ciem do łodzi, po czym Metys
odepchn
ą
ł j
ą
od brzegu.
Widz
ą
c oddalaj
ą
c
ą
si
ę
łód
ź
, Martin Paz, ukryty w załomie skały, rozebrał
si
ę
po
ś
piesznie i, zachowuj
ą
c jedynie zatkni
ę
ty za pasem sztylet, popłyn
ą
ł
m
ęż
nie ku szalupie.
Sło
ń
ce gasiło wła
ś
nie swoje ostatnie promienie w wodach Pacyfiku i
milcz
ą
ce ciemno
ś
ci ogarn
ę
ły niebo i morze.
Martin Paz nawet nie pomy
ś
lał,
ż
e te złowieszcze okolice przeczesywały
najbardziej niebezpiecznego gatunku rekiny. Zatrzymał si
ę
niedaleko szalupy
Metysa, w zasi
ę
gu jego głosu.
– Ale jaki dowód to
ż
samo
ś
ci dziewczyny dostarcz
ę
ojcu? – dopytywał si
ę
Ż
yda André Certa.
– Przypomni mu pan okoliczno
ś
ci, w jakich stracił to dziecko.
– Jakie s
ą
te okoliczno
ś
ci?
– Oto one…
Martin Paz, trzymaj
ą
c si
ę
z trudem na powierzchni, słuchał, lecz nic z tego
nie rozumiał.
– Ojciec Sary – mówił
Ż
yd – mieszkał w Concepcion, w Chile. Był to wielki
pan, którego ju
ż
señor zna. Jedynie jego fortuna mogła rywalizowa
ć
z jego
wysokim urodzeniem. Zmuszony, w zwi
ą
zku z interesami, uda
ć
si
ę
do Limy,
wyjechał sam, zostawiaj
ą
c w Concepcion swoj
ą
ż
on
ę
i córeczk
ę
, która miała
wtedy pi
ę
tna
ś
cie miesi
ę
cy. Klimat Peru odpowiadał mu pod ka
ż
dym
wzgl
ę
dem, poprosił wi
ę
c markiz
ę
, aby przyjechała do niego.
Ż
ona wsiadła z
kilkoma zaufanymi słu
żą
cymi na statek San Jose, wyruszaj
ą
cy z Valparaiso.
Udawałem si
ę
do Limy tym samym statkiem. San Jose miał dopłyn
ąć
do
portu w Limie, ale na wysoko
ś
ci Juan Fernandez został ogarni
ę
ty straszliwym
huraganem, który go uczynił niezdatnym do
ż
eglugi i przewrócił na bok.
Członkowie załogi i pasa
ż
erowie schronili si
ę
w szalupie, lecz na widok
rozszalałego morza markiza odmówiła zej
ś
cia do łodzi.
Ś
ciskała dziecko w
ramionach i pozostała na statku. Zostałem z ni
ą
. Szalupa oddalała si
ę
, lecz
sto s
ąż
ni30 od San Jose pochłon
ę
ło j
ą
morze wraz ze wszystkimi
pasa
ż
erami. Zostali
ś
my sami. Nawałnica rozszalała si
ę
z wyj
ą
tkow
ą
gwałtowno
ś
ci
ą
. Skoro moja fortuna nie znajdowała si
ę
na statku, specjalnie
nie rozpaczałem. San Jose, maj
ą
c pi
ęć
stóp wody w ładowni, dryfował w
kierunku nadbrze
ż
nych skał, o które roztrzaskał si
ę
na kawałki. Młoda kobieta
została wyrzucona w morze razem ze swoj
ą
córeczk
ą
. Na szcz
ęś
cie dla mnie
udało mi si
ę
schwyta
ć
dziecko w momencie gdy jej matka uton
ę
ła na moich
oczach i wydosta
ć
si
ę
na brzeg.
– Czy wszystkie te szczegóły s
ą
prawdziwe?
– W stu procentach prawdziwe. Ojciec im nie zaprzeczy. Ach, miałem
dobry dzie
ń
, señor, poniewa
ż
zyskałem sto tysi
ę
cy piastrów, które mi pan
przeka
ż
e!
– Co to ma znaczy
ć
? – zapytał sam siebie Martin Paz.
– Oto mój pugilares31 ze stoma tysi
ą
cami piastrów – odrzekł André Certa.
– Dzi
ę
kuj
ę
, señor! – rzekł Samuel,
ś
ciskaj
ą
c pieni
ą
dze. – Prosz
ę
w
zamian wzi
ąć
to pokwitowanie. Zobowi
ą
zuj
ę
si
ę
zwróci
ć
panu sum
ę
dwukrotnie wi
ę
ksz
ą
, je
ś
li nie zostanie pan jedn
ą
z pierwszych rodzin
Hiszpanii.
Ale Indianin nie słyszał ostatniego zdania. Musiał zanurkowa
ć
, aby
unikn
ąć
zetkni
ę
cia si
ę
z szalup
ą
, a wtedy oczy jego ujrzały zbli
ż
aj
ą
c
ą
si
ę
szybko do niego jak
ąś
niekształtn
ą
brył
ę
.
To był
ż
arłacz tygrysi,32 jeden z najbardziej krwio
ż
erczych rekinów.
Martin Paz widział zbli
ż
aj
ą
ce si
ę
ku niemu zwierz
ę
i zanurkował, ale
wkrótce musiał powróci
ć
na powierzchni
ę
, aby zaczerpn
ąć
powietrza.
Indianin, którego dosi
ę
gło uderzenie ogona
ż
arłacza, poczuł, jak jego pier
ś
drapi
ą
kleiste łuski potwora. Rekin, aby schwyta
ć
swoj
ą
zdobycz, odwrócił si
ę
na wznak, otwieraj
ą
c swoj
ą
szcz
ę
k
ą
uzbrojon
ą
w potrójny rz
ą
d z
ę
bów. Martin
Paz jednak, widz
ą
c błyszcz
ą
cy biały brzuch zwierz
ę
cia, pchn
ą
ł go swoim
sztyletem.
W jednej chwili wody wokół niego zabarwiły si
ę
na czerwono od krwi
rekina. Zanurkował ponownie i pojawił si
ę
na powierzchni dziesi
ęć
s
ąż
ni dalej.
Nie dostrzegłszy nigdzie szalupy Metysa, kilkoma ruchami ramion dotarł do
brzegu, zapominaj
ą
c ju
ż
, i
ż
unikn
ą
ł straszliwej
ś
mierci.
Nazajutrz Martin Paz opu
ś
cił Chorillos, a don Végal przepełniony
niepokojem udał si
ę
w po
ś
piechu do Limy, aby spróbowa
ć
go odnale
źć
.
VII
Klub André Certy z córk
ą
bogatego Samuela był prawdziwym
wydarzeniem. Kobiety nie miały ani chwili odpoczynku, zm
ę
czone
wymy
ś
laniem a to jakiego
ś
ś
licznego gorsetu, a to znowu jakiej
ś
nowej
fryzury. Padały ze znu
ż
enia, przymierzaj
ą
c coraz to nowe stroje.
Liczne przygotowania trwały te
ż
w domu Samuela, który chciał nada
ć
za
ś
lubinom Sary wielki rozgłos. Freski, które wedle hiszpa
ń
skiej zwyczaju
zdobiły jego dom, zostały dokładnie od
ś
wie
ż
one. Okna i drzwi domostwa
okalały szerokie fałdy najbogatszych draperii. Obszerne salony, przesi
ą
kni
ę
te
dobroczynn
ą
ś
wie
ż
o
ś
ci
ą
, wypełniały rze
ź
bione meble z cennych i pachn
ą
cych
gatunków drzew. Wzdłu
ż
balustrad i tarasów wiły si
ę
pochodz
ą
ce z ciepłych
krain rzadkie krzewy.
Tymczasem młoda dziewczyna nie miała ju
ż
najmniejszej nadziei, skoro i
Sambo jej nie miał. Sambo za
ś
nie miał nadziei, gdy
ż
nie nosił ju
ż
na swym
ramieniu jej znaku! Liberta
ś
ledził ka
ż
dy krok starego Indianina… Nie potrafił
jednak nic doda
ć
w tej sprawie.
Ach! Gdyby biedna Sara mogła i
ść
za głosem swego serca, schroniłaby
si
ę
w klasztorze, aby tam doczeka
ć
ko
ń
ca swych dni! Urzeczona nieodpartym
powabem dogmatów katolicyzmu, nawrócona w tajemnicy dzi
ę
ki staraniom
ojca Joachima, przył
ą
czyła si
ę
do tej religii, która współgrała tak dobrze z
przekonaniami jej serca.
Ojciec Joachim, chc
ą
c unikn
ąć
skandalu, czytaj
ą
c zreszt
ą
lepiej z
brewiarza ni
ż
z ludzkiego serca, pozwolił Sarze wierzy
ć
w
ś
mier
ć
Martina
Paza. Dla niego przede wszystkim miało znaczenie nawrócenie młodej
dziewczyny. Poza tym, widz
ą
c,
ż
e dzi
ę
ki mał
ż
e
ń
stwu z André Cert
ą
b
ę
dzie
miała zapewniony byt, usiłował przyzwyczai
ć
j
ą
do my
ś
li o takiej przyszło
ś
ci,
nie podejrzewaj
ą
c nawet, na jakich warunkach miał by
ć
zawarty ów zwi
ą
zek.
W ko
ń
cu nadszedł ten dzie
ń
, tak radosny dla jednych, tak smutny dla
drugich. André Certa zaprosił na uczt
ę
weseln
ą
całe miasto. Zaproszenia nie
zostały jednak przyj
ę
te przez rodziny szlacheckie, które wymówiły si
ę
mniej
lub bardziej prawdopodobnymi powodami.
Tymczasem nadeszła godzina, w której miał zosta
ć
podpisany kontrakt
ś
lubny, jednak
ż
e panna młoda nie pojawiła si
ę
…
Ż
yda Samuela dr
ę
czyło jakie
ś
tajemne zmartwienie. André Certa
niecierpliwie marszczył brwi. Na twarzach zaproszonych go
ś
ci malowało si
ę
jakby skr
ę
powanie, gdy tymczasem tysi
ą
ce
ś
wiec, odbijaj
ą
c si
ę
w lustrach,
napełniały salony ol
ś
niewaj
ą
cym
ś
wiatłem.
Na zewn
ą
trz, na ulicy, bł
ą
kał si
ę
jaki
ś
człowiek ogarni
ę
ty
ś
miertelnym
niepokojem. Był to markiz don Végal.
VIII
Tymczasem Sara, n
ę
kana najci
ęż
szymi strapieniami, pozostawała sama.
Nie mogła wyj
ść
ze swego pokoju. W pewnej chwili, dławiona emocjami,
stan
ę
ła na balkonie, który wychodził na wewn
ę
trzne ogrody.
Nagle zauwa
ż
yła człowieka, który prze
ś
lizgiwał si
ę
pomi
ę
dzy szpalerami
magnolii. Rozpoznała Libert
ę
, swojego słu
żą
cego. Wydawało si
ę
,
ż
e Liberta
ś
ledzi niewidzialnego wroga, raz po raz chowaj
ą
c si
ę
za jak
ąś
rze
ź
b
ę
albo
przypadaj
ą
c do ziemi.
Naraz Sara zbladła. Liberta zmagał si
ę
z jakim
ś
olbrzymim człowiekiem,
który powalił go na ziemi
ę
. Jedynie kilka stłumionych oddechów
ś
wiadczyło o
tym,
ż
e jaka
ś
silna dło
ń
zatyka usta sługi.
Młoda dziewczyna ju
ż
miała krzykn
ąć
, gdy nagle zobaczyła,
ż
e ci dwaj
m
ęż
czy
ź
ni podnosz
ą
si
ę
. Sługa przypatrywał si
ę
swemu przeciwnikowi.
– To pan! Pan tutaj! – rzekł Liberta.
I poszedł za tym człowiekiem, który, zanim jeszcze Sara zd
ąż
yłaby
krzykn
ąć
, wydał si
ę
mu duchem z innego
ś
wiata. A młoda dziewczyna, jak
niewolnik przygnieciony do ziemi kolanem Indianina, zgi
ę
ta pod spojrzeniem
Martina Paza, nie mogła wypowiedzie
ć
nic poza słowami:
– To pan! To pan!
Martin Paz spojrzał na ni
ą
i rzekł:
– Czy narzeczona nie słyszy odgłosów
ś
wi
ę
ta? Zaproszeni niecierpliwi
ą
si
ę
w salonach, aby zobaczy
ć
, jak szcz
ęś
cie ja
ś
nieje na jej twarzy! A mo
ż
e
jest to ofiara, przygotowana na po
ś
wi
ę
cenie ich oczom? Czy
ż
z t
ą
pobladł
ą
od bólu twarz
ą
panna młoda mo
ż
e pokaza
ć
si
ę
swojemu narzeczonemu?
Słowa Martina Paza z ledwo
ś
ci
ą
docierały do Sary.
Młody Indianin zacz
ą
ł raz jeszcze:
– Skoro panna młoda jest we łzach, to znaczy,
ż
e si
ę
ga spojrzeniem
dalej, ni
ż
dom jej ojca, dalej ni
ż
miasto, w którym ona cierpi!
Sara podniosła głow
ę
. Martin Paz wyprostował si
ę
i ramieniem
wyci
ą
gni
ę
tym ku szczytom Kordylierów wskazał dziewczynie drog
ę
wolno
ś
ci.
Sara poczuła,
ż
e ogarnia j
ą
nieprzezwyci
ęż
ona moc. W tym czasie dotarł
do jej uszu d
ź
wi
ę
k kilku głosów. Kto
ś
zbli
ż
ał si
ę
do jej pokoju. Bez w
ą
tpienia
za chwil
ę
miał przekroczy
ć
próg jej ojciec, by
ć
mo
ż
e w towarzystwie jej
narzeczonego! Martin Paz przygasił szybko lamp
ę
zwisaj
ą
c
ą
tu
ż
na jego
głow
ą
… Gwizd, przypominaj
ą
cy ten, który mo
ż
na było usłysze
ć
na Plaza
Mayor, przenikn
ą
ł ciemno
ś
ci nocy.
Nagle otworzyły si
ę
drzwi. Weszli Samuel i André Certa. W pokoju
panowała gł
ę
boka ciemno
ść
. Kilku słu
żą
cych po
ś
pieszyło ze
ś
wiecznikami…
Pokój był pusty!
–
Ś
mier
ć
i gniew! – wykrzykn
ą
ł Metys.
– Gdzie ona jest? – zapytał Samuel.
– Jest pan za to odpowiedzialny – odpowiedział mu brutalnie André Certa.
Po tych słowach poczuł, jak zimny pot przenika go a
ż
do ko
ś
ci.
– Do mnie! – zawołał.
I wraz ze słu
żą
cymi wybiegł z domu.
Tymczasem Martin Paz uciekał w po
ś
piechu ulicami miasta. Dwie
ś
cie
kroków od domu
Ż
yda natkn
ą
ł si
ę
na kilku Indian, którzy zebrali si
ę
,
usłyszawszy jego gwizd.
– W nasze góry! – zawołał.
– Do domu markiza don Végala! – powiedział kto
ś
, kto stał tu
ż
za nim.
Martin Paz obrócił si
ę
.
U jego boku stał Hiszpan.
– Nie powierzy mi pan tej młodej dziewczyny? – zapytał don Végal.
Indianin pochylił głow
ę
i ci
ęż
kim głosem odpowiedział:
– Do domu markiza don Végala!
Martin Paz, ulegaj
ą
c przewadze markiza, powierzył mu dziewczyn
ę
.
Wiedział,
ż
e w jego domu b
ę
dzie bezpieczna i, rozumiej
ą
c do czego
zobowi
ą
zuje go honor, nie chciał sp
ę
dzi
ć
nocy pod dachem don Végala.
Wyszedł wi
ę
c z rozpalon
ą
głow
ą
. Czuł, jak gor
ą
czka rozgrzewa krew w
jego
ż
yłach…
Ale nie zrobił nawet stu kroków, gdy pi
ę
ciu czy sze
ś
ciu ludzi rzuciło si
ę
na
niego i, mimo
ż
e bronił si
ę
zawzi
ę
cie, skr
ę
powało go. Martin Paz wydał z
siebie j
ę
k rozpaczy. Wiedział,
ż
e wpadł w r
ę
ce swoich wrogów.
Kilka chwil pó
ź
niej został zło
ż
ony w jakim
ś
pokoju, gdzie zdj
ę
to mu
zakrywaj
ą
c
ą
oczy opask
ę
. Rozejrzał si
ę
wokół i zrozumiał,
ż
e jest w dolnej
sali tej tawerny, w której jego bracia zorganizowali ich pierwsz
ą
rewolt
ę
.
Był tam Sambo, który brał udział w uprowadzeniu dziewczyny. Otaczali go
Manangani i inni. Błysk nienawi
ś
ci pojawił si
ę
w oczach Martina Paza.
– Mój syn nie ma wi
ę
c lito
ś
ci dla moich łez – powiedział Sambo – skoro
pozwala mi tak długo wierzy
ć
w swoj
ą
ś
mier
ć
?
– Czy w przeddzie
ń
wybuchu rewolty Martin Paz, nasz przywódca, musiał
znale
źć
si
ę
w obozie wroga? – zapytał Manangani.
Martin Paz nie odpowiedział ani swojemu ojcu, ani Indianinowi.
– Tak wi
ę
c nasze najwa
ż
niejsze sprawy zostały po
ś
wi
ę
cone dla jakiej
ś
kobiety?
Wypowiadaj
ą
c te słowa, Manangani zbli
ż
ył si
ę
do Martina Paza ze
sztyletem w r
ę
ku. Martin Paz nawet na niego nie spojrzał.
– Najpierw porozmawiajmy – rzekł Sambo. – Działa
ć
b
ę
dziemy pó
ź
niej.
Je
ś
li mój syn uchybił w czym
ś
swoim braciom, b
ę
d
ę
teraz wiedział, na kim
pom
ś
ci
ć
zdrad
ę
. Niech ma si
ę
na baczno
ś
ci! Córka
Ż
yda Samuela nie jest tak
dobrze ukryta, by mogła nam si
ę
wymkn
ąć
! Zreszt
ą
, mój syn si
ę
zastanowi.
Naznaczony wyrokiem
ś
mierci, nie znajdzie ju
ż
w tym mie
ś
cie kamienia, na
którym mógłby zło
ż
y
ć
swoj
ą
głow
ę
. Je
ż
eli jednak wyzwoli swój kraj, oznacza
ć
to b
ę
dzie dla niego honor i wolno
ść
!
Martin Paz ci
ą
gle milczał, lecz wewn
ą
trz toczył straszliw
ą
walk
ę
. Sambo
poruszył wra
ż
liwe struny tej dumnej natury.
W planach buntowników Martin Paz był postaci
ą
nie do zast
ą
pienia.
Cieszył si
ę
najwy
ż
szym autorytetem w
ś
ród Indian z miasta, na swój sposób
manipulował nimi, i wystarczyłby tylko znak, aby porwał ich do walki na
ś
mier
ć
i
ż
ycie.
Wi
ę
zy, które go ł
ą
czyły, zniszczył rozkaz Sambo. Martin Paz podniósł si
ę
.
– Mój synu – powiedział Indianin, obserwuj
ą
c go z uwag
ą
– jutro, podczas
ś
wi
ę
ta Amancaes, nasi bracia spadn
ą
jak lawina na bezbronnych
mieszka
ń
ców Limy. Oto droga ku Kordylierom, z przeciwnej strony ta, która
prowadzi do miasta. Jeste
ś
wolny.
– W góry! – wykrzykn
ą
ł Martin Paz. – W góry i niech nieszcz
ęś
cie spadnie
na naszych wrogów!
Wschodz
ą
ce sło
ń
ce oblało pierwszymi promieniami tajne zgromadzenie
india
ń
skich wodzów zaszytych w łonie Kordylierów.
IX
Nadszedł 24 czerwca, dzie
ń
wielkiego
ś
wi
ę
ta Amancaes. Mieszka
ń
cy –
pieszo, konno, powozami – zmierzali na słynny płaskowy
ż
, poło
ż
ony pół mili
od miasta. Metysi i Indianie zmieszali si
ę
ze sob
ą
we wspólnej zabawie. Szli
wesoło w grupach z rodzinami lub przyjaciółmi. Ka
ż
da grupa poprzedzona
muzykiem, który grał na gitarze i
ś
piewał najbardziej popularne melodie,
niosła swoje zapasy.
Ś
wi
ę
tuj
ą
cy szli przez pola kukurydzy i lucerny, poprzez
zaro
ś
la bananowców, przemierzali pi
ę
kne aleje wysadzane wierzbami, aby w
ko
ń
cu znale
źć
si
ę
po
ś
ród drzew cytrynowych i pomara
ń
czowych, których wo
ń
mieszała si
ę
z dzikimi zapachami gór. Wzdłu
ż
całej drogi ruchome gospody
oferowały wódk
ę
i piwo, które, spo
ż
ywane w du
ż
ych ilo
ś
ciach, pobudzały do
ś
miechów i krzyków. Je
ź
d
ź
cy zmuszali swe konie do harcowania po
ś
ród
tłumu i prze
ś
cigali si
ę
w szybko
ś
ci, biegło
ś
ci i zr
ę
czno
ś
ci.
W tej zabawie, która zawdzi
ę
cza sw
ą
nazw
ę
górskim kwiatuszkom,
dominowała niepoj
ę
ta porywczo
ść
i swoboda. Jednak
ż
e nigdy
ż
adna kłótnia
nie wybuchła po
ś
ród tysi
ę
cy okrzyków powszechnej rado
ś
ci. Zaledwie kilku
je
ź
d
ź
ców, przyodzianych w błyszcz
ą
ce pancerze, wystarczyło, by
zaprowadzi
ć
w
ś
ród ludno
ś
ci porz
ą
dek.
I kiedy w ko
ń
cu cały ten tłum przybył na płaskowy
ż
Amancaes, z tysi
ę
cy
gardeł wydobył si
ę
pot
ęż
ny okrzyk uwielbienia, powtórzony nast
ę
pnie przez
odbite od gór echo.
U stóp widzów rozci
ą
gało si
ę
dawne Miasto Królów, wznosz
ą
ce zuchwale
ku niebu swe wie
ż
e i dzwonnice, pełne ogłuszaj
ą
cego, radosnego
dzwonienia. Ko
ś
cioły San Pedro, San Augustin i katedra przyci
ą
gały
spojrzenia swymi l
ś
ni
ą
cymi w promieniach sło
ń
ca dachami. San Domingo,
bogata
ś
wi
ą
tynia, w której Madonna nie jest nigdy przyodziana dwa dni z
rz
ę
du w te same szaty, wznosiła sw
ą
ozdobn
ą
iglic
ę
wy
ż
ej ni
ż
ko
ś
cioły, które
z ni
ą
s
ą
siadowały. Po prawej stronie rozległe niebieskie płaszczyzny Oceanu
Spokojnego lekko falowały pod wpływem wiej
ą
cego wietrzyku, a spojrzenie,
kieruj
ą
c si
ę
od Callao do Limy, przesuwało si
ę
po wszystkich tych
zabytkowych grobowcach, zawieraj
ą
cych szcz
ą
tki wielkiej dynastii Inków.
Rysuj
ą
cy si
ę
na horyzoncie przyl
ą
dek Morro Solar stanowił jakby ram
ę
dla
tego cudnego obrazu.
Jednak podczas gdy lima
ń
czycy podziwiali te malownicze widoki, na
oblodzonych wierzchołkach Kordylierów przygotowywany był krwawy dramat.
W samej rzeczy, gdy miasto zostało niemal
ż
e opuszczone przez zwykłych
mieszka
ń
ców, po ulicach snuło si
ę
wielu Indian. Ludzie ci, zazwyczaj bior
ą
cy
czynny udział w zabawach z okazji Amancaes, przechadzali si
ę
w milczeniu z
dziwnie zamy
ś
lonymi twarzami. Od czasu do czasu który
ś
z zaaferowanych
dowódców przekazywał im sekretny rozkaz i dalej szedł swoj
ą
drog
ą
, gdy
tymczasem wszyscy zbierali si
ę
powoli w bogatych dzielnicach miasta.
Sło
ń
ce zacz
ę
ło zni
ż
a
ć
si
ę
do widnokr
ę
gu. O tej to wła
ś
nie porze
arystokracja lima
ń
ska udawała si
ę
na
ś
wi
ę
to Amancaes. Najbogatsze stroje
l
ś
niły wewn
ą
trz powozów, przesuwaj
ą
cych si
ę
lew
ą
i praw
ą
stron
ą
wysadzanej drzewami drogi. Kł
ę
biła si
ę
tam zawiła mieszanina pieszych,
powozów i je
ź
d
ź
ców.
Zegar na wie
ż
y katedry wybił pi
ą
t
ą
.
W tej chwili w mie
ś
cie rozległ si
ę
ogromny krzyk. Ze wszystkich placów,
ulic, domów wybiegli Indianie z broni
ą
w r
ę
ku. Pi
ę
kne dzielnice zapełniły si
ę
w
niedługim czasie buntownikami, w
ś
ród których kilku potrz
ą
sało ponad
głowami zapalonymi pochodniami.
–
Ś
mier
ć
Hiszpanom!
Ś
mier
ć
ciemi
ę
zcom! – tak brzmiał rozkaz.
W jednej chwili szczyty wzgórz zaroiły si
ę
od Indian, którzy mieli doł
ą
czy
ć
do swych towarzyszy w mie
ś
cie.
Mo
ż
na sobie wyobrazi
ć
, jak Lima wygl
ą
dała w tamtej chwili. Buntownicy
rozprzestrzenili si
ę
po wszystkich dzielnicach. Na czele jednej z kolumn szedł
Martin Paz, wymachuj
ą
c czarn
ą
flag
ą
. Podczas gdy Indianie atakowali domy
przeznaczone do zniszczenia, on skierował si
ę
ze swoim oddziałem na Plaza
Mayor. Id
ą
cy tu
ż
przy nim Manangani wydawał z siebie dzikie okrzyki.
Zebrani na placu przed pałacem prezydenckim
ż
ołnierze rz
ą
dowi,
uprzedzeni o buncie, byli gotowi do walki. Straszliwy ostrzał przywitał
spiskowców w chwili, gdy weszli na plac. Zaskoczeni pocz
ą
tkowo t
ą
nieoczekiwan
ą
salw
ą
, która znaczn
ą
cz
ęść
z nich powaliła na ziemi
ę
, Indianie
rzucili si
ę
na oddziały z niesłychan
ą
porywczo
ś
ci
ą
. Wynikła z tego straszliwa
walka, podczas której bojownicy obu stron wprost si
ę
o siebie ocierali. Martin
Paz i Manangani dawali niesłychane dowody waleczno
ś
ci i tylko cudem
unikn
ę
li
ś
mierci.
Za wszelk
ą
cen
ę
musieli zdoby
ć
pałac i umocni
ć
si
ę
w nim.
– Naprzód! – zawołał Martin Paz i tym okrzykiem poci
ą
gn
ą
ł za sob
ą
oddział do ataku.
Cho
ć
Indianie byli atakowani z ka
ż
dej strony, udało im si
ę
rozerwa
ć
kordon oddziałów otaczaj
ą
cych pałac. Manangani rzucił si
ę
na pierwsze
stopnie schodów, lecz nagle zatrzymał si
ę
. Rozerwane rz
ę
dy
ż
ołnierzy
odsłoniły dwa działa, gotowe ostrzela
ć
atakuj
ą
cych.
Nie było chwili do stracenia. Trzeba było skoczy
ć
do dział, zanim jeszcze
zd
ąż
yłyby wypali
ć
.
– My to zrobimy! – krzykn
ą
ł Manangani do Martina Paza.
Ale Martin Paz wła
ś
nie si
ę
pochylił i ju
ż
go nie słyszał, gdy
ż
jaki
ś
murzyn
szepn
ą
ł mu do ucha:
– Pl
ą
druj
ą
dom markiza don Végala. Mo
ż
e wła
ś
nie go morduj
ą
!
Na te słowa Martin Paz wycofał si
ę
. Manangani chciał go zatrzyma
ć
, ale w
tym momencie zabrzmiały działa i salwa zmiotła Indian.
– Do mnie! – krzykn
ą
ł Martin Paz i kilku oddanych mu towarzyszy
doł
ą
czyło do niego. W ten sposób mógł utorowa
ć
sobie luk
ę
w szeregach
wojsk rz
ą
dowych.
Ta ucieczka nosiła w sobie wszelkie znamiona zdrady. Indianie s
ą
dzili,
ż
e
dowódca ich opu
ś
cił. Manangani nadaremnie próbował nakłoni
ć
ich do walki.
Znale
ź
li si
ę
pod g
ę
stym ostrzałem. Od tej chwili zebranie ich w jedno miejsce
nie było ju
ż
mo
ż
liwe. To spowodowało kompletne zamieszanie i rozsypk
ę
ż
ołnierzy. Płomienie, które unosiły si
ę
nad niektórymi dzielnicami, zach
ę
ciły
uciekinierów do grabie
ż
y, lecz pod
ąż
aj
ą
cy za nimi
ż
ołnierze zabili wi
ę
kszo
ść
z
nich.
W tym samym czasie Martin Paz dotarł do domu don Végala, który stał
si
ę
aren
ą
zawzi
ę
tej walki, kierowanej przez samego Samba. Stary Indianin
miał podwójny interes, aby si
ę
tam znale
źć
: zwyci
ęż
y
ć
Hiszpana oraz pojma
ć
Sar
ę
, r
ę
kojmi
ę
wierno
ś
ci swego syna.
Brama i mury dziedzi
ń
ca, zniszczone, pozwalały widzie
ć
don Végala ze
szpad
ą
w dłoni, otoczonego przez sw
ą
słu
ż
b
ę
i stawiaj
ą
cego czoła
nacieraj
ą
cej masie. Duma tego człowieka i jego odwaga miały w sobie co
ś
wzniosłego. Pierwszy wystawiał si
ę
na uderzenia i jego gro
ź
ne rami
ę
pokryło
ziemi
ę
wokół niego ciałami poległych.
Ale có
ż
mógł zdziała
ć
wobec tego tłumu Indian, wci
ąż
powi
ę
kszaj
ą
cego
si
ę
o uciekinierów z Plaza Mayor? Don Végal czuł,
ż
e siła obro
ń
ców słabnie, i
nie pozostawało mu ju
ż
nic innego, jak tylko pozwoli
ć
si
ę
zabi
ć
. Wtedy jednak
Martin Paz, szybki jak błyskawica, zaatakował napastników od tyłu, zmusił
ich, by obrócili si
ę
ku niemu, i w ogniu kul dotarł a
ż
do don Végala, osłaniaj
ą
c
go własnym ciałem.
– Dobrze, mój synu, dobrze! – rzekł don Végal do Martina Paza,
ś
ciskaj
ą
c
mu dło
ń
.
Lecz młody Indianin był pos
ę
pny.
– Dobrze, Martinie Pazie! – wykrzykn
ą
ł inny głos, który dotarł a
ż
do jego
duszy.
Rozpoznał Sar
ę
, za
ś
jego rami
ę
zakre
ś
liło wokół szeroki krwawy kr
ą
g.
Tymczasem oddział Samba atakował. Ten nowy Brutus33 dwadzie
ś
cia
razy kierował uderzenia na syna, nie mog
ą
c go dosi
ę
gn
ąć
, i dwadzie
ś
cia razy
Martin Paz cofał sw
ą
bro
ń
gotow
ą
uderzy
ć
w ojca.
Nagle obok Samba pojawił si
ę
zbroczony krwi
ą
Manangani.
– Przysi
ą
głe
ś
– rzekł do
ń
– pom
ś
ci
ć
zdrad
ę
nikczemnika w obecno
ś
ci
jego najbli
ż
szych, przyjaciół, w obecno
ś
ci niego samego! Teraz nadszedł
czas! Oto
ż
ołnierze nadchodz
ą
! Metys André Certa jest razem z nimi!
– Chod
ź
my wi
ę
c, Manangani – powiedział Sambo z dzikim u
ś
miechem –
chod
ź
my!
I obaj, opu
ś
ciwszy dom don Végala, pobiegli w stron
ę
nadchodz
ą
cego
oddziału.
Ż
ołnierze zło
ż
yli si
ę
do strzału, lecz Sambo wcale si
ę
tym nie
przestraszył i podszedł prosto do Metysa.
– To pan jest André Certa – rzekł. – A wi
ę
c pa
ń
ska narzeczona jest w
domu don Végala i Martin Paz zabierze j
ą
ze sob
ą
w góry!
Po tych słowach obaj Indianie znikn
ę
li.
W ten sposób Sambo postawił twarz
ą
w twarz dwóch
ś
miertelnych
wrogów, a
ż
ołnierze, zn
ę
ceni obecno
ś
ci
ą
Martina Paza, rzucili si
ę
w kierunku
domu markiza.
André Certa był pijany z w
ś
ciekło
ś
ci. Skoro tylko dostrzegł Martina Paza,
rzucił si
ę
błyskawicznie ku niemu.
– Nas dwóch! – zawył młody Indianin i, opuszczaj
ą
c kamienne schody,
których tak zawzi
ę
cie bronił, doskoczył do Metysa.
Stan
ę
li naprzeciwko siebie: stopa przy stopie, pier
ś
przy piersi. Ich twarze
dotykały si
ę
, ich spojrzenia mieszały si
ę
w jeden błysk. Przyjaciele i wrogowie
nie mogli si
ę
do nich zbli
ż
y
ć
. Rzucili si
ę
na siebie i w tym straszliwym u
ś
cisku
zabrakło im tchu. W pewnym momencie jednak André Certa wyprostował si
ę
przed Martinem Pazem, temu za
ś
z r
ę
ki wypadł sztylet. Metys uniósł rami
ę
,
jednak Indianin zd
ąż
ył je zatrzyma
ć
, nim ten zadał cios. André Certa na
pró
ż
no chciał si
ę
uwolni
ć
. Martin Paz zdołał skierowa
ć
sztylet ku Metysowi i
wbił go prosto w serce a
ż
po sam
ą
r
ę
koje
ść
.
Nast
ę
pnie rzucił si
ę
w ramiona don Végala.
– W góry, mój synu – wykrzykn
ą
ł markiz – uciekaj w góry! Teraz ja ci to
rozkazuj
ę
!
W tej chwili pojawił si
ę
Ż
yd Samuel i, rzuciwszy si
ę
na ciało André Certy,
zdołał zabra
ć
z ubrania portfel. Ale zauwa
ż
ył to Martin Paz. Odebrał mu
portfel, otworzył go, przejrzał, wydał krzyk rado
ś
ci i, kieruj
ą
c si
ę
w stron
ę
markiza, oddał mu dokument, na którym widniały te słowa:
“Otrzymałem od pana André Certy sum
ę
stu tysi
ę
cy piastrów, któr
ą
zobowi
ą
zuj
ę
si
ę
mu zwróci
ć
, je
ś
li Sara, któr
ą
uratowałem z ton
ą
cego statku
San Jose, nie jest córk
ą
i jedyn
ą
spadkobierczyni
ą
markiza don Végala.
Samuel.”
– Moja córka! – wykrzykn
ą
ł Hiszpan i pobiegł w stron
ę
pokoju Sary.
Młodej dziewczyny jednak tam nie było, a ojciec Joachim, zalany krwi
ą
,
zdołał wypowiedzie
ć
tylko te słowa:
“Sambo… Porwana… Rzeka Madeira!…”
X
Wdrog
ę
! – wykrzykn
ą
ł Martin Paz.
A don Végal, nie wypowiedziawszy ani słowa, postanowił wyruszy
ć
razem
z Indianinem. Jego córka!… Koniecznie musiał odnale
źć
swoj
ą
córk
ę
!
Przyprowadzono dwa muły, na które markiz i Martin siedli okrakiem.
Powy
ż
ej kolan przymocowali sobie rzemieniami wysokie sztylpy,34 a głowy
osłonili słomianymi kapeluszami. W skórzanych olstrach35 przytroczonych do
siodeł znajdowały si
ę
pistolety, a z boku przewieszone były karabiny. Martin
Paz owin
ą
ł wokół siebie lasso, a jego koniec przymocował do uprz
ęż
y muła.
Indianin dobrze znał wy
ż
yny i góry, w które mieli si
ę
zapu
ś
ci
ć
. Wiedział,
do jakiej zagubionej krainy Sambo porwał jego narzeczon
ą
. Jego narzeczon
ą
!
O
ś
mielił si
ę
nazwa
ć
tak córk
ę
markiza don Végala.
Hiszpan i Indianin, wiedzeni tylko jedn
ą
my
ś
l
ą
, jednym celem, zagł
ę
bili si
ę
wkrótce w w
ą
wozy Kordylierów, poro
ś
ni
ę
te drzewami kokosowymi i sosnami.
Cedry, krzaki bawełny i aloesu pozostały za nimi, razem z równinami
pokrytymi kukurydz
ą
i lucern
ą
. Parokrotnie ich muły kłuły si
ę
o niezliczone
kolczaste kaktusy, a wtedy zatrzymywały si
ę
niepewnie jakby nad brzegiem
przepa
ś
ci.
To było ci
ęż
kie zadanie przej
ść
góry o tej porze roku. Topniej
ą
cy w
promieniach czerwcowego sło
ń
ca
ś
nieg dawał
ź
ródło kataraktom, za
ś
przeogromne masy
ś
niegu, zsuwaj
ą
ce si
ę
cz
ę
sto z wierzchołków gór, spadały
w bezdenne przepa
ś
cie.
Jednak
ż
e ojciec i narzeczony Sary jechali dzie
ń
i noc bez chwili
odpoczynku.
Dotarli do szczytu Andów, czterna
ś
cie tysi
ę
cy stóp powy
ż
ej poziomu
morza. Nie było tam ju
ż
drzew ani ro
ś
lin. Cz
ę
sto znajdowali si
ę
w samym
ś
rodku tych straszliwych burz, które zdarzaj
ą
si
ę
w Kordylierach, i które
podnosz
ą
tumany
ś
niegu ponad najwy
ż
sze szczyty. Don Végal zatrzymywał
si
ę
nieraz mimowolnie, ale Martin Paz podtrzymywał go i chronił przed
wielkimi zwałami
ś
niegu.
W tym miejscu, najwy
ż
ej wzniesionym punkcie Andów, w którym
w
ę
drowców cz
ę
sto dopadała choroba, w którym nawet najbardziej
nieustraszeni ludzie tracili odwag
ę
, trzeba było nadludzkiej woli, aby oprze
ć
si
ę
zm
ę
czeniu.
Na wschodnim zboczu Kordylierów don Végal i Martin Paz odnale
ź
li tropy
Indian, mogli wi
ę
c wreszcie zej
ść
z ła
ń
cucha gór.
Doszli do rozległych dziewiczych lasów, które pokrywaj
ą
równiny poło
ż
one
mi
ę
dzy Peru i Brazyli
ą
. Tam, po
ś
ród tej gmatwaniny drzew, Martin Paz mógł
u
ż
y
ć
wszystkich swych india
ń
skich umiej
ę
tno
ś
ci.
Na wpół ugaszone ognisko,
ś
lady stóp, połamane drobne gał
ą
zki,
charakter pozostawionych resztek – wszystko to było dokładnie przez niego
badane.
Don Végal obawiał si
ę
,
ż
e jego biedna córka była zmuszona do
przemierzania tych ciernistych i kamienistych szlaków pieszo. Indianin
pokazał mu jednak kilka kamyczków wci
ś
ni
ę
tych w ziemi
ę
, co dowodziło,
ż
e
przechodziło t
ę
dy zwierz
ę
. Gał
ę
zie powy
ż
ej były zgi
ę
te w jednym kierunku, a
to zdradzało człowieka jad
ą
cego na koniu. Don Végal odzyskał nadziej
ę
.
Martin Paz był tak pewny siebie, tak zr
ę
czny,
ż
e nie było dla niego
przeszkody nie do pokonania, ani niebezpiecze
ń
stwa nie do opanowania!
Którego
ś
wieczoru zm
ę
czenie zmusiło Martina Paz i don Végala do
zatrzymania si
ę
. Dotarli do brzegu rzeki. Były to pocz
ą
tkowe nurty Madeiry,
które Indianin rozpoznał bez wahania. Ogromne namorzyny zwieszały si
ę
nad
tafl
ą
wody, a kapry
ś
nie biegn
ą
ce liany ł
ą
czyły je z drzewami na drugim
brzegu.
Porywacze przedostali si
ę
na drugi brzeg, czy te
ż
zeszli w dół rzeki?
Przebyli j
ą
w prostej linii? Takie były pytania, które stawiał sobie Martin Paz.
Pod
ąż
aj
ą
c z trudem za kilkoma ulotnymi
ś
ladami, id
ą
c wzdłu
ż
stromych
brzegów, doszedł do polanki, na której nie było ju
ż
tak ciemno jak dookoła.
Tam kilka
ś
ladów stóp wskazywało,
ż
e jaka
ś
grupa ludzi przekroczyła rzek
ę
w
tym wła
ś
nie miejscu.
Martin Paz starał si
ę
zorientowa
ć
, gdzie jest, kiedy zobaczył jak
ąś
czarn
ą
brył
ę
, która poruszyła si
ę
tu
ż
obok lasku. Przygotował szybko lasso i był
gotowy do ataku. Przesun
ą
wszy si
ę
jednak o kilka kroków, zorientował si
ę
,
ż
e
był to powalony na ziemi
ę
muł, którym wstrz
ą
sały
ś
miertelne konwulsje.
Biedne konaj
ą
ce zwierz
ę
musiało zosta
ć
ranne daleko od miejsca, do którego
zdołało si
ę
dowlec, na co wskazywały widoczne na ziemi
ś
lady krwi. Martin
Paz nie w
ą
tpił,
ż
e Indianie, nie mog
ą
c przeprawi
ć
si
ę
z mułem na drugi brzeg,
zranili zwierz
ę
uderzeniem sztyletu. Nie maj
ą
c ju
ż
w
ą
tpliwo
ś
ci, w któr
ą
stron
ę
poszli wrogowie, wrócił do swego towarzysza.
– By
ć
mo
ż
e jutro ich dogonimy – powiedział.
– Ruszajmy natychmiast – odpowiedział Hiszpan.
– Ale
ż
przecie
ż
musimy przedosta
ć
si
ę
przez rzek
ę
!
– Przeb
ę
dziemy j
ą
wpław!
Zdj
ę
li obaj ubrania, które Martin Paz zło
ż
ył w jeden pakunek i umie
ś
cił na
swej głowie. W
ś
lizgn
ę
li si
ę
do wody cichute
ń
ko w obawie, by nie zbudzi
ć
którego
ś
z tych gro
ź
nych kajmanów, tak licznych w rzekach Brazylii i Peru.
Wkrótce przedostali si
ę
na drugi brzeg. Pierwszym staraniem Martina
Paza było odszukanie
ś
ladów Indian, lecz bezskutecznie badał li
ś
cie i
kamienie – niczego nie zdołał odkry
ć
. Poniewa
ż
do
ść
wartki pr
ą
d zniósł ich
troch
ę
ni
ż
ej, don Végal i Indianin poszli stromym brzegiem w gór
ę
rzeki i tam
odnale
ź
li
ś
lady, co do których nie mogli si
ę
ju
ż
myli
ć
.
Wła
ś
nie w tym miejscu przeprawił si
ę
przez Madeir
ę
Sambo ze swoj
ą
band
ą
, która na drugim brzegu zwi
ę
kszyła sw
ą
liczebno
ść
. Indianie z równin i
gór, którzy z niecierpliwo
ś
ci
ą
oczekiwali zwyci
ę
stwa rewolty, dowiedziawszy
si
ę
,
ż
e zostali zdradzeni, wpadli we w
ś
ciekło
ść
. Widz
ą
c,
ż
e jest osoba, któr
ą
mog
ą
zło
ż
y
ć
w ofierze, postanowili przył
ą
czy
ć
si
ę
do grupy starego Indianina.
Młoda dziewczyna nie miała zupełnie poj
ę
cia o tym, co działo si
ę
wokół
niej. Jechała, poniewa
ż
jakie
ś
r
ę
ce popychały j
ą
naprzód. Gdyby
pozostawiono j
ą
na tym odludziu, z pewno
ś
ci
ą
nie zrobiłaby nic, aby uchroni
ć
si
ę
od
ś
mierci. Czasami o
ż
ywiało j
ą
wspomnienie młodego Indianina. Pó
ź
niej
jednak opadała jak bezwładna masa na szyj
ę
swego muła. Gdy po drugiej
stronie rzeki musiała i
ść
pieszo razem z porywaczami, dwóch Indian wlokło j
ą
tak gwałtownie, i
ż
po jej przej
ś
ciu pozostał
ś
lad krwi.
Sambo jednak niezbyt si
ę
martwił,
ż
e krew Sary mo
ż
e wskaza
ć
kierunek
ich drogi. Zbli
ż
ał si
ę
do swego celu. Wkrótce mieli usłysze
ć
ogłuszaj
ą
cy szum
rzecznych katarakt.
Indianie dotarli do swego rodzaju wioski, składaj
ą
cej si
ę
z setki chat
zrobionych ze splecionego sitowia i ziemi. Kiedy si
ę
zbli
ż
yli, mnóstwo kobiet i
dzieci wybiegło im naprzeciw z okrzykami rado
ś
ci na ustach. Rado
ść
ta
zmieniła si
ę
jednak we w
ś
ciekło
ść
, gdy mieszka
ń
cy wioski dowiedzieli si
ę
o
rzekomej zdradzie Martina Paza.
Sara, niewzruszona wobec swych wrogów, patrzyła na nich przyt
ę
pionym
wzrokiem. Wszystkie te ohydne twarze wykrzywiały si
ę
wokół niej, a do jej
uszu docierały najstraszniejsze gro
ź
by!
– Gdzie jest mój m
ąż
? – mówiła jedna z Indianek. – To ty kazała
ś
go
zabi
ć
!
– A mój brat, który ju
ż
nigdy nie wróci do swej chaty – co z nim zrobiła
ś
?
– Na
ś
mier
ć
! Niech ka
ż
dej z nas dostanie si
ę
kawałek jej ciała! Na
ś
mier
ć
!
Indianki, wywijaj
ą
c no
ż
ami, machaj
ą
c rozpalonymi głowniami, podnosz
ą
c
ogromne kamienie, zbli
ż
ały si
ę
do młodej dziewczyny.
– Cofn
ąć
si
ę
! – wykrzykn
ą
ł Sambo. – Niechaj wszyscy czekaj
ą
na decyzj
ę
wodzów!
Kobiety posłuchały słów starego Indianina, rzucaj
ą
c jednak w stron
ę
dziewczyny straszliwe spojrzenia. Sara, oblepiona krwi
ą
, została rozci
ą
gni
ę
ta
na kamienistym brzegu rzeki.
Poni
ż
ej wioski rzeka Madeira, wtłoczona w gł
ę
bokie koryto, z piorunuj
ą
c
ą
szybko
ś
ci
ą
rzucała w dół masy wód z wysoko
ś
ci ponad stu stóp. To wła
ś
nie
tam, w tych kataraktach, z rozkazu wodzów, Sara miała znale
źć
ś
mier
ć
.
O
ś
wicie, przy pierwszych promieniach sło
ń
ca, miała by
ć
przywi
ą
zana do
łódki z kory i puszczona z pr
ą
dem Madeiry.
Tak zadecydowała rada i je
ś
li przeło
ż
yła a
ż
do nast
ę
pnego dnia
wykonanie egzekucji, to tylko dlatego, by wypełni
ć
ostatni
ą
noc ofiary
udr
ę
kami i cierpieniem.
Kiedy wyrok został ogłoszony, przyj
ę
to go okrzykami rado
ś
ci, a szalone
uniesienie owładn
ę
ło wszystkich Indian.
To była noc orgii. Wódka uderzyła do głów podnieconym ludziom.
Dziewczyn
ę
otoczyli rozhukani tancerze. Indianie biegali po le
żą
cych
odłogiem polach, wymachuj
ą
c płon
ą
cymi gał
ę
ziami sosny.
Tak działo si
ę
a
ż
do
ś
witu. Najgorsze nadeszło, gdy miejsce wydarze
ń
o
ś
wietliły pierwsze promienie sło
ń
ca.
Dziewczyna została odwi
ą
zana od słupa i naraz sto ramion chciało
wykona
ć
wyrok. Kiedy z jej ust wymkn
ę
ło si
ę
nazwisko Martina Paza,
odpowiedziały jej natychmiast okrzyki nienawi
ś
ci i zemsty. Musiała si
ę
wdrapa
ć
po stromej
ś
cie
ż
ce na rozległe skupisko głazów, które prowadziło do
wy
ż
szego poziomu rzeki. Dotarła tam cała zakrwawiona. Czółno z kory
czekało na ni
ą
sto kroków od wodospadu. Sara została zło
ż
ona w czółnie i
przywi
ą
zana do
ń
wrzynaj
ą
cymi si
ę
w jej ciało linami.
– Zemsta! – wykrzykn
ę
li członkowie plemienia jednym i tym samym
głosem.
Pr
ą
d rzeki szybko porwał czółno, które zacz
ę
ło si
ę
kr
ę
ci
ć
…
Nagle dwóch ludzi pojawiło si
ę
na przeciwległym brzegu. Byli to Martin
Paz i don Végal.
– Moja córka! Moja córka! – krzyczał ojciec, padaj
ą
c na kolana na brzegu.
Czółno płyn
ę
ło wprost ku katarakcie.
Martin Paz, stoj
ą
c wyprostowany na skale, kr
ę
cił lassem, które
ś
wistało
wokół jego głowy. W chwili, gdy łódka miała spa
ść
z wodospadu, długi
skórzany sznur rozwin
ą
ł si
ę
i chwycił j
ą
w swoj
ą
zaciskaj
ą
c
ą
si
ę
p
ę
tl
ę
.
– Na
ś
mier
ć
! – zawyła banda dzikich Indian.
Martin Paz napr
ęż
ył si
ę
, a łódka, zawieszona nad przepa
ś
ci
ą
, powolutku
zbli
ż
yła si
ę
do niego…
Nagle w powietrzu rozległ si
ę
ś
wist strzały i Martin Paz, upadaj
ą
c na twarz
wprost do łodzi ofiary, pogr
ąż
ył si
ę
wraz z Sar
ą
w wirach wodospadu.
Prawie w tej samej chwili druga strzała dosi
ę
gła don Végala i przeszyła
mu serce.
Martin Paz i Sara stali si
ę
narzeczonymi na wieczne
ż
ycie, bowiem
dziewczyna w owej chwili ich niezwykłego, ponownego poł
ą
czenia si
ę
, w
ostatnim swym ge
ś
cie, uczyniła na czole nawróconego Indianina znak chrztu.