Iwan Turgieniew Lgow

background image

Iwan Turgieniew

LGOW

background image

Jedźmy do Lgowa — rzekł do mnie jednego razu znany już czytelnikom Jermołaj —

nastrzelamy tam kaczek do woli.

Prawdziwy myśliwy nie uważa dzikiej kaczki za szczególnie łakomą zdobycz, w braku

wszakże innego ptactwa (rzecz działa się w początku września: słonki jeszcze nie przylatywały, a
znudziło mi się już bieganie po polach za kuropatwami), posłuchałem mojego strzelca i wybrałem
się do Lgowa.

Lgow — jest to duża wieś w stepie, stoi tam bardzo stara murowana cerkiew o jednej kopule

i dwa młyny na błotnistej rzeczce Rosocie. Ta rzeczka w odległości pięciu wiorst od Lgowa
zamienia się w szeroki staw, po brzegach i gdzieniegdzie zarośnięty trzciną, zwaną w orłowskiej
guberni majerem. Na tym właśnie stawie, na płyciznach albo w zaciszu pomiędzy trzciną, trzymało
się i gnieździło niezliczone mnóstwo kaczek wszelkich możliwych gatunków: krzyżówek,
podgorzałek, rożeńców, cyranek oraz nurów i innych. Niewielkie stadka raz po raz przelatywały,
krążyły nad wodą, a po strzale wzbijały się ich takie chmary, że myśliwy mimo woli chwytał się
jedną ręką za czapkę i wołał przeciągle: fu-u-u! Poszliśmy z Jermołajem wzdłuż stawu, ale po
pierwsze, kaczka — ptak ostrożny — przy samym brzegu się nie trzyma; po wtóre, jeśli nawet jakaś
zapóźniona i niedoświadczona cyranka padła ofiarą naszych strzałów i postradała życie, to psy nie
były w stanie wydostać jej z gęstych szuwarów: pomimo bohaterskich wysiłków nie mogły ani
płynąć, ani stąpać po dnie, i tylko na próżno kaleczyły swoje drogocenne nosy o ostre brzegi trzcin.

— Nie —- odezwał się wreszcie Jermołaj — to na nic: trzeba dostać łódkę... Wracajmy do

Lgowa.

Poszliśmy. Nie zdążyliśmy jeszcze odejść kilku kroków, kiedy zza gęstej łozy wybiegł nam

naprzeciw dość nędzny wyżeł, tuż za nim zaś ukazał się człowiek średniego wzrostu, w
granatowym, mocno wytartym surducie, żółtawej kamizelce, pantalonach koloru gris de lin albo
bleu d'amour wsuniętych niedbale w dziurawe buty; na szyi miał czerwoną chustkę, na ramieniu
jednorurkę. Zanim nasze psy, z właściwym ich rasie chińskim ceremoniałem, zdążyły się obwąchać
z nową dla nich osobistością, która najwyraźniej tchórzyła, kuliła ogon, kładła uszy po sobie,
kręciła całym ciałem nie zginając kolan i szczerząc zęby — nieznajomy podszedł do nas i
nadzwyczaj uprzejmie się ukłonił. Wyglądał na jakie dwadzieścia pięć lat; jego długie blond włosy
przesycone kwasem sterczały w sztywnych kosmykach, niewielkie ciemne oczki mrugały
życzliwie, cała twarz podwiązana czarną chustką, jakby od bólu zębów, uśmiechała się słodko.

— Pozwoli pan, że się przedstawię — zaczął łagodnym i przymilnym głosem — jestem

myśliwy tutejszy — Włodzimierz... Usłyszawszy o pańskim przybyciu i dowiedziawszy się, że pan
był łaskaw wybrać się nad brzeg naszego stawu, postanowiłem, jeżeli pan nie będzie miał nic
przeciwko temu, zaproponować panu moje usługi.

Myśliwy Włodzimierz mówił kubek w kubek jak młody, prowincjonalny aktor, grywający

role pierwszych amantów. Zgodziłem się na jego propozycję i nie zdążyliśmy jeszcze zajść do
Lgowa, a już znałem całą jego historię. Był to uwolniony od poddaństwa sługa dworski; w
najwcześniejszej młodości uczono go muzyki, potem służył jako lokaj, umiał czytać i pisać, o ile
mogłem wywnioskować, czytywał jakieś książczyny, a teraz żył, jak wielu ludzi w Rosji, nie mając
ani grosza, bez stałego zajęcia, żywiąc się chyba manną niebieską. Mówił w sposób nadzwyczaj
wyszukany i wyraźnie popisywał się eleganckimi manierami; musiał być także strasznym
kobieciarzem i według wszelkiego prawdopodobieństwa miał powodzenie: dziewczęta rosyjskie
lubią krasomóstwo. Dał mi do zrozumienia między innymi, że odwiedza czasem mieszkających w
sąsiedztwie ziemian, bywa nieraz gościem i w mieście, grywa w preferansa i zna nawet
mieszkańców stolicy. Był mistrzem uśmiechów, których miał niezwykłą rozmaitość; do twarzy
było mu zwłaszcza z dyskretnym, opanowanym uśmiechem, igrającym na jego wargach, kiedy
słuchał z uwagą, co mówią inni. Wysłuchiwał swego rozmówcę, zgadzał się z nim całkowicie, nie
tracił wszakże poczucia godności własnej, jakby chciał dać do zrozumienia, że i on może w razie
czego, wypowiedzieć swoje zdanie. Jermołaj, jako człowiek niezbyt dobrze wychowany i wcale nie
substelny, zaczął go od razu „tykać". Trzeba było widzieć, z jakim uśmieszkiem Włodzimierz
mówił do niego „pan"...

— Dlaczego podwiązuje pan twarz chustką? — zapytałem go. — Zęby pana bolą?

background image

— Nie — odpowiedział — są to raczej zgubne skutki nieostrożności. Miałem przyjaciela,

dobry to był człowiek, ale nie myśliwy, jak to się zdarza. Otóż pewnego razu powiada mi:
„Kochany przyjacielu, weź mnie z sobą na polowanie, ciekaw jestem się dowiedzieć, na czym
polega ta zabawa." Ja, oczywiście, nie chciałem odmawiać przyjacielowi: postarałem się dla niego
ze swej strony o strzelbę i zabrałem go na polowanie. No więc zapolowaliśmy jak należy, wreszcie
przyszło nam do głowy odpocząć. Usiadłem pod drzewem, on zaś naprzeciwko mnie i ze swej
strony zaczął robić strzelbą egzercycje, przy czym celował we mnie. Prosiłem go, żeby przestał, ale
on w swym niedoświadczeniu nie posłuchał mnie. Huknął strzał i zostałem pozbawiony podbródka
oraz wskazującego palca prawej ręki.

Tymczasem zeszliśmy do Lgowa. I Włodzimierz, i Jermołaj oświadczyli stanowczo, że bez

łódki nie można polować.

— Sęczek ma płaskodenkę — rzekł Włodzimierz — ale nie wiem, gdzie ją schował. Trzeba

do niego lecieć.

— Do kogo? — zapytałem.

— A mieszka tu jeden taki, nazywają go Sęczek. Włodzimierz z Jermołajem wybrali się do

Sęczka.

Powiedziałem, że będę na nich czekał w cerkwi. Oglądając groby na cmentarzu, natrafiłem

na poczerniałą czworokątną urnę z następującymi napisami: z jednej strony po francusku: Ci git
Theophile-Henri, vicomte de Blangy,
z drugiej: „Pod tym kamieniem pochowano zwłoki poddanego
francuskiego, hrabiego Blanżyja, urodził się w 1737, zmarł w 1799 r.; żył 62 lata''; po trzeciej
stronie widniał, napis: „Pokój jego prochom", a po czwartej:

Emigrant z Francji tu spoczywa, pod tym głazem: Ród znakomity, wdzięk i talent —

wszystko razem... Z rodziną własną pożegnawszy się i z żoną, Rzucił ojczyznę przez tyranów
umęczoną... A gdy wyniosła go na brzegi Rosji fala, Gościnny dach nad głową w niej na starość
znalazł. Tu uczył dzieci, tu rodziców żartem raczył, Najwyższy sędzia tutaj miejsce mu
wyznaczył...

Nadejście Jermołaj a, Włodzimierza i człowieka o dziwnym przezwisku Sęczek przerwało

moje rozmyślania.

Bosy, oberwany i potargany Sęczek wyglądał na dawnego sługę dworskiego. Mógł mieć

sześćdziesiąt lat.

— Masz czółno? — zapytałem.

— Mam — odpowiedział głosem głuchym i drżącym — ale bardzo kiepskie.

— Cóż mu brak?

— Razeschło się i listewki powypadały ze szpar.

— Wielkie rzeczy! — podchwycił Jermołaj. — Pakułami można zatkać.

— Wiadomo, można — powtórzył Sęczek.

— A tyś co za jeden?

— Rybak dworski.

— Co z ciebie za rybak, jak masz czółno niezdatne?

— A bo w naszej rzece nie ma ryb.

— Ryba nie lubi rudy błotnej — zauważył z powagą mój strzelec.

— No — powiedziałem do Jermołaja — idź po pakuły i wyporządź nam czółno, tylko

prędzej.

Jermołaj odszedł.

— Jeśli tak, to może i na dno pójdziemy? — zagadnąłem Włodzimierza.

— Pan Bóg jest miłosierny — odpowiedział. — W każdym razie należy przypuszczać, że

staw niegłęboki.

— Tak, niegłęboki — zauważył Sęczek, który mówił jakoś dziwnie, jakby się jeszcze na

dobre nie obudził — ale na dnie jest muł i osoka, i cały zarośnięty, i są także kotłowiny.

— No, a jeśli osoka taka gęsta — zauważył Włodzimierz — to i wiosłować się nie da.

— A któż by wiosłował? trzeba się tyczką odpychać. Ja z wami pojadę, mam taką tyczkę, a

nie, to można i łopatą.

background image

— Łopatą niedobrze, do dna się nie wszędzie dostanie — powiedział Włodzimierz.

— To racja, że niedobrze.

Czekając na Jermołaja przysiadłem na grobie. Włodzimierz dla przyzwoitości odszedł

trochę w bok i usiadł także. Sęczek nie ruszał się z miejsca; stał ze spuszczoną głową, założywszy
swoim zwyczajem ręce za plecami.

— Powiedz mi, prosze — zacząłem — dawno jesteś tu za rybaka?

— Siódmy rok idzie — odpowiedział ocknąwszy się.

— A co robiłeś przedtem?

— Przedtem byłem za stangreta.

— A któż cię odprawił?

— Nowa dziedziczka.

— Jaka dziedziczka?

— A ta, co nas kupiła. Pan łaskaw nie zna: Alena Timofiejewna, gruba taka... niemłoda.

— Skąd jej przyszło do głowy zrobić cię rybakiem?

— Bóg ją raczy wiedzieć. Przyjechała do nas z poojcowego majątku, spod Tambowa, kazała

całą służbę dworską zwołać, no i wyszła do nas. Pocałowaliśmy ją najpierw w rękę, a ona powitała
nas bez gniewu... A potem zaczęła każdego po porządku wypytywać, co robił, w jakim był
obowiązku? Przyszła moja kolej; dziedziczka się pyta: „Czym byłeś?" Powiadam: „Stangretem." —
„Stangretem? No, co z ciebie za stangret — popatrz się tylko: co z ciebie za stangret? Nie nadajesz
się na stangreta, będziesz u mnie rybakiem, i brodę zgól. W razie mojego przyjazdu masz na pański
stół ryb dostarczać, słyszysz?..." Od tamtej pory jestem rybakiem. „I staw masz, pamiętaj, utrzymać
w porządku..." A jak go tu w porządku utrzymać?

— A czyj byłeś przedtem?

— A Sergiusza Siergiejewicza Piechtieriewa. W spadku do niego przeszliśmy. Ale niedługo

nad nami panował, wszystkiego sześć lat. U niego to właśnie byłem za stangreta.... ale nie w
mieście... tam miał innych... tylko tu, na wsi.

— I od młodości zawsze byłeś stangretem?

— Gdzie tam stangretem! Stangretem zostałem u Sergiusza Siergiejewicza, a przedtem

byłem kucharzem, ale nie miejskim kucharzem, tylko tak, na wsi.

— U kogóż więc byłeś kucharzem?

— A u poprzedniego dziedzica, u Afanasija Niefiedycza, wuja Sergiusza Siergiejewicza. To

on kupił

Lgow, Afanasij Niefiedycz kupił, a Sergiusz Siegiejewicz dostał majątek w spadku. — Od

kogo kupił?

— A od Tatiany Wasiliewny.

— Od jakiej Tatiany Wasiliewny?

— Ano od tej, co w zaprzeszłym roku umarła pod Bołchowem... czy też może pod

Karaczewem, panną... Za mężem nigdy nie była. Pan łaskaw nie znał? Dostaliśmy się do niej od jej
ojca, od Wasilija Siemionycza. Długo nami władała... chyba ze dwadzieścia latek.

— I u niej także byłeś kucharzem?

— Z początku byłem kucharzem, a potem zrobili ze mnie kofiszonka.

— Co takiego?

— Kofiszonka.

— A cóż to za taka służba?

— A nie wiem, proszę łaski pana. Przy kredensie stałem i nazywano mnie Antonem, a nie

Kuźmą. Tak pani dziedziczka przykazała.

— A naprawdę to masz na imię Kuźma?

— Kuźma.

— I cały czas byłeś kofiszonkiem?

— Nie, nie cały czas: byłem i achtorem.

— Czy być może?

— A jakże, byłem... w tyjatrze grałem. Nasza dziedziczka sobie t y j a t r założyła.

background image

— Jakie też role grywałeś?

— O co pan pyta?

— Coś robił w teatrze?

— A to pan nie wie? Ano wezmą mnie i wystroją i tak sobie chodzę wystrojony albo stoję,

albo siedzę, jak tam wypadnie. Powiadają: mów tak i tak — no to mówię. Raz ślepego
przedstawiałem... Pod każdą powiekę włożyli mi ziarnko grochu... A jakże!

— A potem czym byłeś?

— Potem znów byłem za kucharza.

— Dlaczego cię na kucharza zdegradowali?

— A bo mój brat uciekł.

— No, a u ojca twojej pierwszej dziedziczki czym byłeś?

— Do różnych obowiązków mnie przeznaczano najpierw byłem kozaczkiem, potem

forsiem, ogrodnikiem, a nawet dojeżdżaezem.

— Dojeżdżaczem?... I z psami jeździłeś?

— Jeździłem i z psami, alem się potłukł: koń się pode mną przewalił i zabił. Starszy pan był

okrutnie srogi; kazał mnie wychłostać, a potem oddać do terminu.

— Jak to, do terminu? Przecie nie byłeś chyba dzieckiem, jak cię na dojeżdżacza wzięli?

— Miałem ze dwadzieścia lat albo i więcej.

— Cóż to za nauka, jak się ma dwadzieścia lat?

— Widać to nie szkodzi, można, jak pan każe. Ale on, Bogu dzięka, prędko umarł i zabrano

mnie na wieś z powrotem.

— Kiedyżeś się kunsztu kucharskiego nauczył? Sęczek podniósł swą chudziutką, żółciutką

twarz i uśmiechnął się.

— Czy to się tego trzeba uczyć? Przecie baby gotują!

— No — rzekłem po chwili — napatrzyłeś ty się w życiu różnych dziwów, Kuźma! Cóż ty

teraz robisz, odkąd jesteś rybakiem, skoro u was ryb nie ma?

— A ja się, proszę łaski pana, nie skarżę. Bogu dzięka, że rybakiem zrobili. Bo to drugiego

takiego jak ja starca, Andrzeja Pupyra, do papierni dziedziczka przeznaczyła, do czerpalni. To
grzech, powiada, darmo chleb jeść... A Pupyr jeszcze się łaski spodziewał: jego cioteczny
siostrzeniec służył w kancelarii dworskiej za pisarza, obiecał zameldować o nim dziedziczce,
przypomnieć. Tak też i przypomniał! A widziałem na własne oczy, jak Pupyr siostrzeńcowi w pas
się kłaniał.

— Masz rodzinę? Byłeś żonaty?

— Nie, proszę łaski pana, nie byłem. Nieboszczka Tatiana Wasiliewna — Panie, świeć nad

jej duszą! — nikomu nie pozwala się żenić. Niech Bóg broni! Nie- raz powiada: „Przecie i ja tak
żyję w panieńskim stanie, co za zbytki! Czego się im zachciewa?"

— Więc z czego teraz żyjesz? Pensję dostajesz?

— Jaką tam pensję, proszę łaski pana! Wikt mi wydają i za to Bogu dziękuję, i bardzo

jestem zadowolniony. Niech Pan Bóg da długie życie naszej dziedziczce!

Wrócił Jermołaj.

— Czółno naprawione — powiedział surowo. — Leć po żerdź, ty!...

Sęczek pobiegł po żerdź. Przez cały czas mojej rozmowy z biednym starcem myśliwy

Włodzimierz spoglądał na niego z pogardliwym uśmiechem.

— Głupi człowiek — odezwał się, gdy tamten odszedł — całkiem niewykształcony —

chłop i tyle... Nie można go nazwać sługą dworskim, on się tak tylko chwali... Gdzie on tam mógł
być aktorem, niech pan łaskaw sam powie! Niepotrzebnie się pan fatygował, rozmawiać z nim
raczył....

W kwadrans potem siedzieliśmy już w czółnie Sęczka. (Psy zostawiliśmy w chacie pod

opieką stangreta Jegudiła.) Nie było nam zbyt wygodnie, ale myśliwi to naród niewybredny. U tępo
zakończonego tylnego dzioba stał Sęczek i „popychał", ja i Włodzimierz siedzieliśmy na
poprzecznej desce; Jermołaj umieścił się z przodu, na samym dziobie. Pomimo pakuł mieliśmy
wkrótce wodę pod nogami. Na szczęście pogoda była bezwietrzna i staw jakby zasnął.

background image

Płynęliśmy dość wolno. Starzec z trudem wyciągał z grząskiego mułu długą tyczkę, całą

oplecioną zielonymi nićmi wodorostów; gęste, okrągłe liście grzybieni także przeszkadzały
posuwaniu się naszego czółna. Dotarliśmy wreszcie do trzcin i zaczęła się zabawa. Kaczki
podnosiły się z łopotem, „zrywały się" ze stawu przerażone naszym nieoczekiwanym pojawieniem
się w ich państwie, strzały zgodnie rozlegały się za nimi, i aż radość brała patrzeć, jak te
krótkoogoniaste ptaki koziołkowały w powietrzu i ciężko uderzały o wodę. Rzecz prosta,
wszystkich zbarczonych kaczek nie podnieśliśmy; lżej ranne dawały nura, inne, zabite na miejscu,
wpadały w tak gęste szuwary, że nawet rysie oczka Jermołaja nie mogły ich wypatrzeć; mimo to w
południe nasza łódź była wypełniona ptactwem po brzegi.

Włodzimierz, ku wielkiej uciesze Jermołaja, strzelał wcale nieświetnie i po każdym

nieudanym strzale dziwił się, oglądał i przedmuchiwał strzelbę, zdumiewał się, wreszcie tłumaczył
nam, z jakich powodów spudłował. Jermołaj strzelał jak zawsze zwycięsko — ja, swoim
zwyczajem, dość licho. Sęczek spoglądał na nas oczami człowieka, który od młodości nawykł do
służby przy dworze, od czasu do czasu krzyczał: — O, tam, tam jeszcze kaczka! — i coraz to drapał
się w plecy, nie rękami, lecz ruchem ramion. Pogoda utrzymywała się przepiękna: białe, okrągłe
obłoczki wysoko i powoli płynęły nad naszymi głowami, wyraźnie odbijając się w wodzie; dokoła
szumiały trzciny, miejscami staw połyskiwał w słońcu jak stal. Zamierzaliśmy już wracać do wsi,
kiedy nagle zdarzył się nam dość przykry wypadek.

Zauważyliśmy już dość dawno, że coraz więcej wody stopniowo dostaje się do czółna.

Włodzimierz miał poruczone wychlustywanie jej za burtę przy pomocy czerpaka, który mój
przewidujący strzelec na wszelki wypadek ściągnął zagapionej babie. Wszystko było w porządku,
póki Włodzimierz nie zapominał o swoim obowiązku, ale pod koniec polowania, jakby na
pożegnanie, kaczki zaczęły zrywać się takimi stadami, że ledwieśmy nadążyli nabijać strzelby. W
zapale myśliwskim nie zwracaliśmy uwagi, w jakim stanie znajduje sięnasze czółno — kiedy nagle
na skutek gwałtownego ruchu Jermołaja (chciał sięgnąć po zabitą kaczkę i całym ciałem oparł się o
burtę), nasz lichy statek przechylił się, zaczerpnął wody, i uroczyście poszedł na dno, szczęściem
nie na głębokim miejscu. Krzyknęliśmy, ale było jużza późno, w mgnieniu oka staliśmy w wodzie
po szyję, otoczeni pływającymi zwłokami zabitych kaczek. Nie mogę teraz przypomnieć sobie bez
śmiechu przerażonych i bladych twarzy moich towarzyszy (prawdopodobnie i mojej twarzy nie
zdobił wtedy rumieniec); ale wówczas, przyznaję, nie było mi do śmiechu. Każdy z nas trzymał
strzelbę nad głową, a nawet Sęczek pewno z przyzwyczajenia, by naśladować panów, podniósł
żerdź do góry. Jermołaj pierwszy przerwał milczenie.

— Tfu, na psa urok! — mruknął i plunął w wodę — a to ci dopiero okazja! A wszystko

przez ciebie, stary diable! — dodał z gniewem, zwracając się do Sęczka — co też ty masz za
czółno?

— Moja wina — odpowiedział drżącymi wargami starzec.

— A i z ciebie dobry numer — ciągnął dalej mój strzelec odwracając głowę w stronę

Włodzimierza — na coś się patrzył? Czegoś wody nie czerpał? ty, ty, ty...

Ale Włodzimierz nie był już w stanie odpowiedzieć; drżał jak liść, szczękał zębami i

uśmiechał się całkiem bezmyślnie. Gdzież się podziało jego krasomówstwo, jego subtelne poczucie
form towarzyskich i godności osobistej!

Przeklęte czółno kołysało się lekko pod naszymi nogami... W chwili katastrofy woda

wydała nam się nadzwyczaj zimna, ale przyzwyczailiśmy się szybko. Kiedy pierwszy strach minął,
rozejrzałem się: dokoła nas w odległości dziesięciu kroków rosły trzciny; z daleka nad ich kiściami
widać było brzeg. „Źle!" — pomyślałem.

— Co tu robić? — spytałem Jermołaja.

— Ano, zobaczy się: nie będziemy tu przecie nocować — odpowiedział. — Na, trzymaj

strzelbę — rzekł do Włodzimierza.

Włodzimierz usłuchał bez szemrania.

— Pójdę, brodu poszukam — ciągnął dalej Jermołaj z taką pewnością siebie, jak gdyby w

każdym sta- wie musiał być bród. Wziął żerdź od Sęczka i ruszył w stronę brzegu, ostrożnie
macając dno.

background image

— A umiesz pływać? — zawołałem za nim.

— Nie, nie umiem — odpowiedział mi jego głos zza trzcin.

— No to utonie — obojętnie zauważył Sęczek, który i przedtem nie tyle zląkł się

niebezpieczeństwa, ile naszego gniewu, a teraz, zupełnie uspokojony, tylko od czasu do czasu sapał
i, jak się zdawało, nie odczuwał najmniejszej potrzeby zmiany położenia, w jakim się znalazł.

— Zginie na próżno — dodał z żalem Włodzimierz. Jermołaj nie wracał przeszło godzinę.

Godzina ta wydała się nam wiecznością. Z początku nawoływaliśmy się nawzajem bardzo gorliwie,
potem zaczął coraz rzadziej odpowiadać na nasze krzyki, wreszcie umilkł zupełnie. We wsi
zadzwoniono na nieszpory. Nie rozmawialiśmy między sobą, staraliśmy się nawet na siebie nie
patrzeć. Kaczki nosiły się nad naszymi głowami; niektóre miały zamiar siąść koło nas, ale nagle
zrywały się w górę pionowo, co się nazywa „jak świeca", i kwacząc odlatywały. Zaczynaliśmy
kostnieć. Sęczek przymykał oczy, jakby miał usnąć.

Wreszcie, ku naszej nieopisanej radości, Jermołaj wrócił.

— No, co?

— Byłem na brzegu, znalazłem bród... Chodźmy. Chcieliśmy wyruszyć natychmiast, ale

Jermołaj wyciągnął najpierw pod wodą z kieszeni sznurek, powiązał zabite kaczki za łapki, wziął
oba końce w zęby i poszedł naprzód; Włodzimierz za nim, ja za Włodzimierzem. Sęczek zamykał
pochód. Do brzegu było jakie dwieście kroków. Jermołaj szedł śmiało i bez zatrzymania (tak dobrze
zapamiętał drogę), od czasu do czasu tylko wykrzykując: „Bardziej w lewo — tu na prawo
kotłowina!" albo: „W prawo — tu na lewo ugrzęźniecie..." Czasem woda sięgała nam aż po szyję, -
biedny Sęczek, który był z nas najniższy, parę razy zachłysnął się i zaczął puszczać ustami
pęcherzyki powietrza. „No, no!" — krzyczał na niego groźnie Jermołaj i Sęczek gramolił się,
przebierał nogami, podskakiwał i jakoś wydostawał się na płytsze miejsce, ale nawet w
ostateczności nie odważył się uchwycić za poły mego surduta. Zmordowani, ubłoceni,
przemoczeni, wydostaliśmy się wreszcie na brzeg.

W dwie godziny potem osuszywszy się jako tako siedzieliśmy już wszyscy w wielkiej

stodole i zabieraliśmy się do kolacji. Stangret Jegudił, człowiek nadzwyczaj powolny, ociężały,
rozsądny i zaspany, stał we wrotach i skwapliwie częstował Sęczka tabaką. (Zauważyłem, że w
Rosji stangreci bardzo szybko nawiązują przyjacielskie stosunki.) Sęczek wąchał tabakę tak
chciwie, aż go brały mdłości: pluł, kaszlał i odczuwał widać wielkie zadowolenie. Włodzimierz
robił smutną minę, przechylał głowę na bok i mało mówił. Jermołaj czyścił nasze strzelby. Psy z
przesadną szybkością merdały ogonami czekając na owsiankę; konie biły kopytami i rżały pod
okapem... Słońce zachodziło; ostatnie promienie kładły się szerokimi pasmami purpury, złote
chmurki rozpościerały się po niebie coraz cieniej i cieniej jak wyprane i rozczesane runo... We wsi
rozbrzmiewały pieśni.

background image


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zapiski my┼Ťliwego (2) , Iwan Turgieniew
Iwan Turgieniew-Asia, Iwan Turgieniew, Asia
Zapiski-oprac, Iwan Turgieniew, Zapiski myśliwego
Ojcowie i dzieci-oprac, Iwan Turgieniew, Ojcowie i dzieci
IWAN TURGIENIEW
Iwan Turgieniew Wiosenne wody
Iwan Turgieniew Jermołaj i mlynarka
Iwan Turgieniew Czertopchanow i Niedopiuskin
33 Iwan Turgieniew
Iwan Turgieniew Faust
Iwan Turgieniew Lebiediań
Iwan Turgieniew Punin i Baburin
Iwan Turgieniew Jednodworzec Owsianikow
Iwan Turgieniew Rudin
Iwan Turgieniew Turkoce!
Iwan Turgieniew Chor i Kalinycz
Iwan Turgieniew Kancelaria
Iwan Turgieniew Bieżyńska łąka

więcej podobnych podstron