EWA MATUSZEWSKA
LIDER
Górskim szlakiem Andrzeja Zawady
Projekt graficzny: Andrzej Barecki
Wybór ilustracji i podpisy: Anna Milewska
Redakcja: Maria Magdalena Matusiak
Korekta: Anna Sidorek
Zdjęcie Mount Everestu na obwolucie: A. Zawada
Portret A. Zawady - z archiwum rodzinnego
Zdjęcie na oklejce: B. Jankowski
Autorzy i źródła zdjęć:
R. Dmoch (str. 9, 181), B. Jankowski (str. 10, 149, 167, 322-333), A. Zawada (str. 25, 29, 32,
34, 35, 66, 67, 89, 93, 97, 101, 106-107, 113 góra, 118, 123, 126, 127, 139, 145, 153, 157,
172, 173, 177, 184, 192, 195, 196, 209, 212-213, 223, 233, 239, 245, 256, 261, 268, 269,
273 góra, 275, 281, 285, 297, 303, 311, 333 dół, 349 dół), J. Piotrowski (str. 21),
W Schramm (str. 80), S. Siedlecki (str. 83 dół), J. Michalski (str. 113 dół),
A. Galiński (str. 133), J. Poręba (str. 161), J. Stryczyńskr (str. 201),
J. Natkański (str. 307), J. Nyka (str. 273 dół).
Pozostałe zdjęcia z archiwum rodzinnego A. Zawady
Copyright e by Wydawnictwo ISKRY, Warszawa 2003
Wydanie I ISBN 83-207-1734-5
Wydawnictwo ISKRY
ul. Smolna 11, 00-375 Warszawa
Dział handlowy: tel./faks (0-prefiks-22) 827-33-89
www.iskry.com.pl
e-mail: iskry@iskry.com.pl
Ta perć jest najhonorniejsza, której nie ma wcale.
JAN GWALBERT PAWLIKOWSKI
Ostatni z wielkich
Dlaczego piszę o Andrzeju Zawadzie? Nie byliśmy zaprzyjaźnieni, nie był nawet moim dobrym
znajomym. Zaledwie parę razy udało mi się z nim porozmawiać, ale każda z tych rozmów - poczynając
od pierwszej, z czerwca roku 1980, aż po ostatnią, z maja 2000 - poszerzała mą wiedzę o alpinizmie, o
ludziach i górach. Mało kto potrafił dzielić się swymi doznaniami z innymi tak szczodrze i ujmująco jak
Andrzej Zawada.
A miał się czym dzielić - pięćdziesiąt lat wyczynowego uprawiania alpinizmu, od Tatr po Himalaje,
udział w badaniach naukowych w Wietnamie i na Spitsbergenie, połączony oczywiście ze wspinaczką,
kierowanie wieloma wyprawami w góry wysokie, wyprawami najczęściej kończącymi się sukcesem -
to jeszcze nie wszystko.
Na początku lat sześćdziesiątych Lionel Terray - wybitny alpinista, uczestnik zwycięskiej wyprawy
francuskiej na zdobytą jako pierwszy z ośmiotysięczników Annapurnę w roku 1950, zdobywca Makalu
w roku 1955 - chyba jako pierwszy dostrzegł konieczność innego podejścia do sportu
wspinaczkowego: „Wielki alpinizm, zamknięty w zbyt ciasnych ramach gór europejskich, nie może
rozwijać się poprzez rozszerzanie, komplikowanie problemów i skazany jest jedynie na doskonalenie
wirtuozerii technicznej. Postęp techniczny, udoskonalenie sprzętu i poprawa metod szkolenia
uczyniły działanie wspinacza zbyt niezawodnym. Tutaj, podobnie zresztą jak i gdzie indziej, technika
zabija przyrodę. Tym, którzy poszukują możliwości sprawdzenia się w walce z górami, nie pozostaje
już nic innego, jak tylko wybierać najtrudniejsze drogi wspinaczki samotnej i zimowej".
Między rokiem 1950 a 1960 zdobyto trzynaście z czternastu ośmiotysięczników. Ostatni, Shisha
Pangama, najniższy i najłatwiejszy, tylko ze względów politycznych (leży w Tybecie, nieda-
8 EWA MATUSZEWSKA LIDER
leko granicy z Nepalem) pozostawał dziewiczy do roku 1964. Toteż rozważania Terraya, choć
odnoszące się przede wszystkim do gór europejskich, wydają się też wskazówką, w jakim kierunku
powinien rozwijać się himalaizm. I tak się stało - dzięki Andrzejowi Zawadzie.
W roku 1973 kierował pierwszą polską wyprawą zimową w Hindukusz. Jako pierwszy alpinista na
świecie przekroczył wówczas 7000 metrów, zdobywając najwyższy szczyt Hindukuszu, Noszak. Jego
partnerem był Tadeusz Piotrowski. Rok później Zawada jest już na Lhotse, w Himalajach. Wigilijną noc
spędza z Andrzejem Heinrichem powyżej ośmiu tysięcy metrów. W dzień Bożego Narodzenia osiągają
wysokość 8250 metrów. Do szczytu pozostało jeszcze 250. Tej odległości nie zdołali przejść. Mimo to
mogą sobie pogratulować - kolejna bariera została pokonana. Polacy jako pierwsi przekroczyli zimą
magiczne 8000 metrów.
Różne powody sprawiły, że himalaizm zimowy i zdobywanie ośmiotysięczników nowymi drogami
stały się polską specjalnością, uznawaną i wysoko cenioną w całym świecie alpinistycznym. Jednak
zawsze siłą sprawczą tych dokonań był Zawada, nawet jeśli nie kierował jakąś wyprawą, to był
inspiratorem wielu przedsięwzięć. Powoli z nieco prześmiewczo nazywanego „Pana Kierownika"
stawał się Liderem Doskonałym - i w tym określeniu nie było ironii.
Pisząc o Andrzeju Zawadzie, często myślałam o Wandzie Rutkiewicz. Oboje byli najbardziej znanymi
na świecie alpinistami polskimi, jednak z zupełnie odmiennych powodów. Wanda zaginęła, próbując
zdobyć swój dziewiąty ośmiotysięcznik w Koronie Himalajów, Andrzej Zawada odszedł po
pięćdziesięciu latach działalności górskiej, której efektem było jedenaście wypraw wysokogórskich i
trzy naukowe. Sam nie zdobywał ośmiotysięczników, ale stwarzał szanse innym. Nie podważając
opinii, że alpinizm jest sportem indywidualistów, udowodnił, że może też być grą zespołową. Wanda
wielokrotnie powtarzała, że dla niej w górach liczy się przede wszystkim wspólnota działań, ale jak
było w rzeczywistości, mogą najlepiej ocenić ci, którzy brali udział w wyprawach przez nią
kierowanych. Zdarzało się, że własne ambicje kazały jej zapominać o innych. Przyznawała się do tego,
argumentując takie postępowanie przekonująco, przynajmniej dla
OSTATNI Z WIELKICH
PIERWSZY CZŁOWIEK ZIMĄ POWYŻEJ 7000 METRÓW -ANDRZEJ ZAWADA NA NOSZAKU
10 EWA MATUSZEWSKA LIDER
ZWYCIĘSKA EKIPA POD EVERESTEM ZIMĄ 1980 ROKU
11
OSTATNI Z WIELKICH
mnie - jeśli zamierzony cel nie może zostać osiągnięty przy dotychczasowych metodach działania,
trzeba zmienić metody. I zmieniała je, wywołując tym oburzenie kolegów, a zwłaszcza koleżanek. Nie
wdając się w oceny, można uznać, iż rozgrywała swój mecz indywidualnie. Andrzej Zawada był
indywidualnością niezwykłego formatu, jednak nawet jeśli zwyczajnie, po ludzku poniosła go ambicja,
potrafił nad tym zapanować.
Andrzej Paczkowski, wieloletni prezes Polskiego Związku Alpinizmu, w maju 2000 roku, kiedy to
uroczyście obchodzono dwudziestą rocznicę zdobycia przez polskich alpinistów Mount Everestu, po
raz pierwszy zimą, tak podsumował działalność Andrzeja Zawady, znakomicie przy tym i trafnie go
charakteryzując:
„Andrzej zawsze coś organizuje. Nie jest w stanie usiedzieć dłużej na jednym miejscu, nie planując
czegoś, nie zbierając dookoła ludzi, nie projektując czegoś, co czasami wydawałoby się niemożliwe do
spełnienia. Ma nieprawdopodobną siłę przebicia, która wynika z jego uporu i przekonania, że to, co
robi, jest ważne nie tylko dla niego, nie tylko dla tych, którzy w tym uczestniczą, ale ważne przede
wszystkim dla Polski. Taki jest jego patriotyzm, wyrażający się poprzez góry, wspinanie,
organizowanie wypraw".
Patriotyzm to niemodne dziś pojęcie, niewygodne i zbyt zobowiązujące. Powiedzieć o sobie, że jest
się patriotą, to narazić się na pobłażliwe lub kpiące uśmieszki. Zawada nie obawiał się śmieszności,
otwarcie i głośno mówiąc, że jest patriotą. Robić dla kraju coś, co potrafi się najlepiej - taki sens
nadawał swojej działalności górskiej. Józef Nyka, przez wiele lat redaktor naczelny najstarszego
polskiego pisma górskiego, „Taternika", bardzo z Zawadą zaprzyjaźniony, tak to określił:
„Zatykać biało-czerwona na niezdobytych szczytach i rozsławiać nasz kraj w świecie - to było główną
dewizą sportowej działalności Andrzeja".
Jest jeszcze jeden powód, dla którego napisałam, przy pomocy jego Przyjaciół, książkę o LIDERZE.
Poprosiła mnie o to Anna Milewska, jego żona. Wielce znacząca to dla mnie prośba. I zobowiązująca.
EWA MATUSZEWSKA
Na poprzedniej stronie
LHOTSE - TYLKO 250 METRÓW DO SZCZYTU
Gwiazdy w dłoniach
Warszawa, 30 listopada 2000, imieniny Andrzeja. Pokaz filmu Andrzej Zawada. Ostatnia rozmowa
Anny Teresy Pietraszek, zorganizowany przez Warszawski Klub Tatrzański. Przy mikrofonie Leszek
Cichy - zdobywca (z Krzysztofem Wielickim) Mount Everestu zimą, pierwszy Polak na wszystkich
szczytach Korony Ziemi:
- Moje wspomnienia są tak świeże, że nie mogę mówić o Andrzeju jako o organizatorze czy koledze.
Mogę mówić tylko o przyjacielu. Nie chciałbym, by to, co powiem, brzmiało smutno. Andrzej,
niezwykle sympatyczny, miły, ciepły, dusza towarzystwa, nie byłby zadowolony z tego, że
wspominamy go ze smutkiem i żalem. Zawsze na podorędziu miał tysiące anegdotek, potrafił je
wykorzystać w odpowiedniej chwili. W ubiegłym roku przypadkiem spotkaliśmy się w noc
sylwestrową. Andrzej był niejako incognito, ale wkrótce okazało się, że przy naszym stole gromadzi
się coraz więcej osób, by posłuchać jego opowieści. W połowie nocy parkiet prawie opustoszał, za to
przy naszym stole było coraz tłoczniej. Tatry, Alpy, Himalaje - opowiadał o swoich górach tak
obrazowo, że wszystko jak żywe stawało przed oczyma. Gdy skończył opowiadać, ruszył w tany.
Zabawa trwała do białego rana. Ja z żoną ewakuowałem się wcześniej, Andrzej został, zapowiadając,
że ostatni zejdzie z parkietu. Był bardzo niezadowolony, gdy trzy pary go przetrzymały. „Pewnie nie
mieli załatwionego noclegu" -tak tłumaczył ich wytrwałość.
Informacje o chorobie Andrzeja układały się w pewien dramatyczny ciąg. Jakoś tak się składało, że
zastawały mnie w górach. Początek lutego, jestem na nartach w Austrii. Nagle ten przeklęty telefon
komórkowy i bardzo poważny głos Andrzeja: „Leszek, trzymaj za mnie kciuki, jutro mam bardzo
poważną operację". Po powrocie odwiedziłem go. Był pełen werwy, mówił, że to wszyst-
16 EWA MATUSZEWSKA LIDER
ko przejściowe, te kłopoty ze zdrowiem. I my wszyscy, jego przyjaciele, wierzyliśmy w to.
Tegoroczne wakacje spędzałem w Dolomitach. Nie byłem tam nigdy wcześniej. Nim wyjechałem,
odwiedziłem Andrzeja. Znów był w dobrym nastroju, do końca trzymał fason. Gdy na moment
zostaliśmy sami, mówię: „Andrzej, spróbuj jeszcze walczyć!" Popatrzył mi wtedy prosto w oczy i
powiedział: „A ty myślisz, że tego nie robię?" To była chwila, w której straciłem nadzieję. Z Włoch
dzwoniłem codziennie do domu, do szpitala, by się dowiedzieć, co z Andrzejem. Byłem z synami,
wspaniale nam się wspinało. Starszy ma 21 lat, młodszy 14. Któregoś dnia, wracając z pięknej
wspinaczki w słońcu, mając jeszcze w oczach zapierające dech widoki, pełni energii, ciągle pod
wrażeniem wspinaczki, czując skałę w palcach, wypełnieni górami, usłyszeliśmy dźwięk telefonu. Tego
dnia Andrzej zmarł...
Chciałbym, żebyśmy zapamiętali Andrzeja dokładnie takim, jaki jest na tym filmie. Jako tego, który
wiedział, że brakuje mu czasu na zrealizowanie wszystkich zamierzeń. Kiedyś usłyszałem od Anny:
„Jakie to niesprawiedliwe, on miał pomysłów na dwieście lat życia!" Może je na tym drugim, lepszym
świecie zrealizuje. Przypomina mi się też, co powiedział Andrzej Paczkowski - że w przypadku
Andrzeja powiedzenie, by spoczywał w spokoju, może nie jest najwłaściwsze. Przecież parę osób już
TAM czeka na Andrzeja, więc myślę, że może jakąś wyprawę zrobią. Dla nas, żyjących i pamiętających
Andrzeja, też ta chwila nadejdzie, choć mam nadzieję, że nie tak szybko. Zapamiętajmy Andrzeja
wygłaszającego dużo mądrych słów, zapamiętajmy to, co mówił. Jaki Andrzej był, jak się wspinał, jak
postępował w górach - wydaje mi się, że będzie to wyznacznikiem pewnego standardu, poziomu etyki
jeszcze przez wiele, wiele lat. Może nie dla naszego pokolenia, bo wydaje mi się, że mamy tego w
sobie dostatecznie dużo. Ale dla młodych ludzi powinien to być katechizm postępowania w górach.
Jeśli tak się stanie i będzie trwało przez wiele lat - Andrzej znów odniesie zwycięstwo. Zwycięstwo
nad przemijaniem.
Pierwsze sceny filmu. Oczy, wpatrujące się przenikliwie i bardzo uważnie w widza, nie pozostawiają
wątpliwości, że ten człowiek ma coś bardzo ważnego do powiedzenia.
17 GWIAZDY W DŁONIACH
POCZUĆ NA POLICZKACH TATRZAŃSKI WIATR ¦ ANDRZEJ ZAWADA
18 EWA MATUSZEWSKA LIDER
Taternik, alpinista i pisarz, autor książki do dziś niezwykle dla mnie znaczącej, Miejsce przy stole, jak
nikt chyba w środowisku alpinistycznym wyczuwający niuanse moralne i dylematy sportu
wspinaczkowego, takie odniósł wrażenia po obejrzeniu filmu.
ANDRZEJ WILCZKOWSKI: - Żadnego mazgajstwa. Nienagannie ubrany, krótko i zwięźle przekazuje
nam wskazówki, z których naprawdę warto skorzystać. Tak jakby wyjeżdżał na jakąś swoją kolejną
wyprawę i pozostawiał zlecenia na czas swojej nieobecności.
Kiedy ma się siedemdziesiąt lat i z tego kilkadziesiąt lat było się związanym z alpinizmem, odejścia nie
są żadnym ewenementem. Ale to odejście trafia w sam środek „psychicznego splotu słonecznego".
Już ćwierć wieku temu zamieściłem w Miejscu przy stole dość kostyczną radę, że zalecam raczej
umieranie w marszu. Ale to chodziło o góry. Tam, jak mi z licznych doświadczeń wiadomo, bardzo
często się zdarza, że ludzie najpierw umierają psychicznie, a dopiero długo po tym następuje śmierć
fizjologiczna. Dlatego też, dopóki potrafimy nadać swoim nogom odpowiednią sekwencję ruchów,
pozwalającą na przemieszczanie się we właściwym kierunku, możemy ujść zagładzie. Moja rada
dotyczyła więc tak naprawdę życia, a nie śmierci.
To, co zademonstrował Andrzej, nie ma nic wspólnego z nadzieją, że jakikolwiek ruch pozwoli mu
uciec spod kosy. Nieuchronność tego, co ma nastąpić za kilkanaście dni, czujemy doskonale,
oglądając film, ale tylko dlatego, że jest nam wszystkim doskonale znana, choćby z uczestnictwa w
pogrzebie. Andrzej na ekranie emanuje spokojem. Jego dystans do bezlitosnego procesu, który już
trwa w swej wyniszczającej formie, jest imponujący.
Śmierć w górach ma w sobie jakiś patos. Tak mi się w każdym razie wydaje, a to wrażenie jest
wsparte doświadczeniem, zdobytym w licznych przypadkach, kiedy bywało naprawdę źle.
Nieuchronne odchodzenie w wieku, do którego dorośliśmy, na ogół wygląda paskudnie. W
przeważającej liczbie przypadków człowieka nie stać psychicznie, żeby sobie jeszcze na koniec
pożartować, zastanowić się nie tylko nad własnym życiem, ale i nad sprawami, które pozostawia się
tu i teraz (...).
19 GWIAZDY W DŁONIACH
Andrzeja Zawadę było na to stać.
Z tym większą więc uwagą posłuchajmy tego, co chciał nam przekazać!
- Śmierć jest wpisana w życie człowieka. Oczywiście, śmierć przedwczesna jest zawsze przerażająca.
Wolałbym zginąć w górach niż, na przykład, umierać w młodym wieku z tego powodu, że zaatakuje
mnie rak i będę umierać miesiącami w szpitalu. Trudno, takie mam nastawienie. Kiedy jest się
młodym, kiedy kieruje się emocjami i cieszy się ze sprawności fizycznej, wszystko przeżywa się dużo
mocniej. Wtedy człowiek nawet się nie zastanawia. Tak było ze mną. Nie zastanawiałem się nad tym,
jaką wartością jest wolność w podejmowaniu ryzyka, która, wiem to teraz, jest jedną z
najważniejszych rzeczy. Wtedy ważne było tylko to, że czułem na policzkach tatrzański wiatr, zimą
mroźny, latem ciepły, że w koniuszkach palców czułem szorstki granit, że potrafiłem przejść
przewieszkę czy rysę. Czułem sprawność mego ciała, odczuwałem satysfakcję, że przechodzę po litej
skale, przy stopniu trudności „bardzo trudno" albo „skrajnie trudno". Stawałem się coraz bardziej
doświadczonym taternikiem - to są chwile, których się nie zapomina, które sprawiały mi radość
największą. W tym roku mija pięćdziesiąt lat od momentu, kiedy po raz pierwszy związałem się liną. I
nigdy nie próbowałem niczego na siłę. Musiałem najpierw sprawdzić swoje możliwości, poznać
odporność organizmu na wysiłek, przekonać się, na ile jestem sprawny fizycznie i technicznie we
wspinaczce.
W życiu jedna z najważniejszych rzeczy to wybranie sobie rodziców z odpowiednimi genami. Jeżeli się
uda, człowiek ma łatwiej w życiu. Żartuję, ale nie do końca. Uważam, że intelekt i logika powinny
kierować postępowaniem człowieka. Trzeba sprawdzać, co nas ogranicza, na co możemy się narazić,
jaki wysiłek podjąć, na co nas stać. Wydaje mi się, że cała moja działalność była przykładem takiego
postępowania. Przechodziłem wszystkie kursy po kolei, jak należało - dla początkujących latem i zimą,
dla zaawansowanych latem. Najpierw Tatry, potem Alpy, Pamir, Hindukusz.
W Hindukuszu sprawdzałem się na dużych wysokościach, później nastąpiła próba zimowa - jak
funkcjonuje mój organizm w niskich temperaturach, czy jestem odporny na odmrożenia. Czło-
EWA
20 MATUSZEWSKA
LIDER
wiek jest wspaniałym, fascynującym tworem, połączeniem super-mechaniki z superkomputerem i
uważałem, że powinien wykorzystywać wszystkie możliwości tych najgenialniejszych „urządzeń",
jakie przyroda stworzyła. Mam pewne zastrzeżenia wobec ludzi wykorzystujących tylko „aparat
komputerowy", pochłoniętych wyłącznie pracą umysłową, przygarbionych, brzuchatych. Niewyspor-
towani i kompletnie zaniedbani, jeśli chodzi o te umiejętności, które pozwalają człowiekowi, na
przykład, zdobywać góry.
Skąd moje zainteresowania górami? Sądzę, że bez opowiedzenia o moim dziadku, o moich
korzeniach, trudno to zrozumieć. Dziadek ze strony ojca, Tomasz Rawicz-Zawada, był
dziewiętnastoletnim chłopakiem, gdy wybuchło powstanie styczniowe. Uczył się w gimnazjum we
Lwowie. Żywy temperament nie pozwolił mu czekać na rozwój wypadków. Przedarł się przez granicę
do Kongresówki, dołączył do oddziału „Lelewela" (pseudonim Marcina Bore-lowskiego, naczelnego
wodza wojsk podlaskich. Poległ pod Bato-żem 6IX 1863 roku - E.M.) i walczył do chwili zranienia lancą
kozacką w ramię. Musiał przedrzeć się ponownie przez granicę, do Galicji, by uniknąć zesłania na
Sybir. Sądzę, że coś z temperamentu dziadka odziedziczyłem. Mój ojciec, po ukończeniu prawa na
uniwersytecie lwowskim, w roku 1920 wziął udział w kampanii kijowskiej. Zakończył wojnę w randze
majora.
Byłem kiedyś na obozie wspinaczkowym z alpinistami ukraińskimi, zaprosili mnie do swojego
namiotu. Jeden z nich zapytał: - Andrzej, byłeś ty kiedyś w Kijowie? Odpowiedziałem, że nie, ale mój
ojciec był. Kiedy? W 1920 roku. Miny mieli niepewne, jakby nie wiedzieli, jak się zachować.
Eleonora z Czarneckich to moja mama. Urodziłem się w Olsztynie, 16 lipca 1928 roku. Ojciec, niestety,
zachorował na gruźlicę i zmarł. Nie pamiętam go, miałem niecałe trzy lata, gdy odszedł. Brakowało mi
ojca i myślę, że moje życie inaczej by się potoczyło, gdyby nie umarł tak wcześnie. Miał tylko 41 lat.
Mama, obawiając się o zdrowie mojej siostry Jagody i moje, konsultowała się z lekarzem, co robić, by
uchronić nas przed tą straszną chorobą, na którą zmarł ojciec. Dowiedziała się, że jest miejscowość o
klimacie idealnym dla dzieci - Rabka. Przyjechaliśmy do Rabki w roku 1934. Wtedy po raz pierwszy,
jeszcze z daleka, zobaczyłem Tatry.
2L GWIAZDY W DŁONIACH
ZAWADA ZDOBYWAŁ HORNSUNDTIND I FILMOWAŁ
22 EWA MATUSZEWSKA LIDER
Po maturze, którą zrobiłem w Jeleniej Górze, i po krótkim pobycie we Wrocławiu, gdzie studiowałem
na politechnice, przeniosłem się do Warszawy. I od razu zacząłem szukać kontaktu z taternikami, z
Klubem Wysokogórskim, bo tak wówczas nazywała się nasza organizacja. Do klubu przyjmował mnie
Wawrzyniec Żuławski, niezwykły, wspaniały człowiek. Trzeba było mieć dwóch wprowadzających, a
samo przyjęcie odbywało się elegancko, przy kawie. Niełatwo było wtedy dostać się do klubu, nie tak
jak dziś, kiedy to człowiek zapisuje się na kurs, przechodzi szkolenie i już. W tamtych latach Klub
Wysokogórski był bardzo ekskluzywny, Żuławski zaś hołdował niezwykle ostrym, purytańskim wręcz
zasadom. Nie wolno było afiszować się tym, że jest się taternikiem, liny, haki i młotek należało
trzymać w plecaku, a nie obnosić się z nimi. Starszym kolegom należał się szacunek, nikomu nie
przyszło do głowy nazwać ich wapniakami. Dziś młodzi nie szanują nikogo, nie uznają żadnych
autorytetów. Wapniaków jest pełno, to fakt, wyjątkowych, dorosłych ludzi - mało. Trzeba
błyskawicznie orientować się, czy ma się do czynienia z ludźmi ciekawymi i czerpać z tych kontaktów,
co tylko się da. Należy brać przykład z ich życia, osiągnięć, zachowania, sposobu mówienia.
Po zjednoczeniu PPR i PPS w 1948 zaczął się piekielny okres. Wszystko było zabronione, szczyty
graniczne w Tatrach - niedostępne. Dopiero śmierć Stalina spowodowała powolne zmiany. Nie
przypuszczałem, że to wydarzenie odegra tak ważną rolę w dziejach polskiego alpinizmu. Nareszcie
znów można było wyjechać w Alpy, uczyć się tam techniki lodowcowej, bez znajomości której nie
moglibyśmy się wspinać w Hindukuszu, nie mówiąc już o Karakorum czy Himalajach. Przed polskimi
wspinaczami stanęła wielka szansa. Bo cóż to za alpinista, zamknięty tylko w naszych Tatrach, nie
mający w dodatku wstępu na szczyty, przez które przebiegała granica z ówczesną Czechosłowacją! To
nie było właściwe boisko. Alpinista musi się wspinać wiele godzin, dni, tygodni, miesięcy, w różnych
górach świata.
Gdy po raz pierwszy opuściliśmy klatkę zwaną PRL-em, przeżyliśmy szok, mimo że starano się nas
uodpornić na szkoleniach ide-ologiczno-partyjnych, a podczas wyjazdów towarzyszył nam ubek.
Na Spitsbergenie jest piękna góra, choć ma zaledwie około 1400 metrów. Ale proszę sobie wyobrazić
ten widok - prosto
23 GWIAZDY W DŁONIACH
z fiordu, na którym jest pełno kry lodowej z wylegującymi się fokami, strzela w niebo wspaniała iglica
na wysokość 1400 metrów. Hornsundtind. Mój prezent urodzinowy, na Spitsbergenie skończyłem 30
lat. Byłem najmłodszym członkiem zespołu, jednak miałem już dużą wprawę we wspinaniu się.
Odczuwałem wielką satysfakcję. Prowadziłem cały czas podczas tego wejścia, jednocześnie filmując.
Wtedy nauczyłem się ważnej rzeczy w życiu. Po powrocie, gdy dowiedziałem się, że Ryś Schramm
opisał nasze wejście, pomyślałem sobie, że z pewnością napisał coś dobrego o mnie. Ale z całego
wejścia na Hornsundtind w tomie W górach wysokich było o mnie tylko tyle: „Zawada gubi znów dwa
haki, zostajemy z marnym kompletem haków". Zrozumiałem wtedy, że nieważne, czego się dokona w
życiu, ważne jest tylko to, jak to ktoś opisze. Dziś jestem wielkim przyjacielem Ryśka Schramma i
pewnie gdy usłyszy te słowa na filmie, uśmiechnie się pod nosem. Ale tak to, Rysiu, było. Przez wiele
lat czułem żal, jednak później, kiedy stawałem się coraz lepszym alpinistą, pewnie zmieniłeś zdanie o
mnie. Zawsze uważałeś, że młodymi, którzy na razie nie mają nic, żadnych osiągnięć, poza drapaniem
się po różnych przewieszkach, nie warto sobie głowy zawracać. Ale później, gdy już coś osiągną w
górach, można o nich pisać.
Gdybym zwracał uwagę na takie drobne potyczki koleżeńskie, musiałbym się obrazić i wycofać, co
zresztą zrobiło wielu kolegów. A ja sobie powiedziałem, że nie można tym się przejmować. Nie
patrzeć na małych, słabych ludzi, tylko robić swoje.
Kunyang. To była wspaniała wyprawa. Niektórzy polscy eksperci od historii alpinizmu uważają, że
zdobycie Kunyang Chhi-sha to większy sukces niż zdobycie Mount Everestu zimą. Ja również się do
tego skłaniam. Nie dlatego, że byłem na szczycie tej góry, że kierowałem wyprawą.
Polacy mieli wielki kompleks. W czasie gdy padały wszystkie najwspanialsze szczyty ośmiotysięczne,
w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, my nie mogliśmy, w warunkach powojennych,
zorganizować wyprawy. Wszystkie te szczyty zostały zdobyte bez udziału Polaków. To był kompleks -
nie mamy swojego dziewiczego ośmiotysięcznika i już nigdy nie będziemy mieli. Stąd może nasza idee
fixe, by otworzyć w Himalajach sezony zimowe.
24 EWA MATUSZEWSKA LIDER
I wtedy szczyty ośmiotysięczne, zdobyte latem bez nas, zimą znów staną się dziewicze.
Jadąc na Kunyang Chhish, wiedzieliśmy, że to wspaniały, prawie ośmiotysięczny szczyt, dotąd nie
zdobyty i bardzo trudny. Byłby to wielki sukces, gdyby został pokonany przez Polaków. Zespół młody,
bez specjalnego doświadczenia, ale byli to wspaniali alpiniści, którzy później odegrali olbrzymią rolę w
podboju Himalajów. Sama grań, którą mieliśmy wchodzić, liczyła 15 kilometrów długości. Gdy na
mapie, w odpowiedniej skali, środek Kunyang Chhisha umieściłem nad Kasprowym Wierchem,
masyw Kunyanga pokrył całe Tatry.
Na tej wyprawie odczuwałem niezwykle mocno odpowiedzialność kierownika. Przecież wśród
uczestników było paru kolegów, którzy równie dobrze mogliby pokierować wyprawą. Ale kierownik
musi być jeden, zawsze wybierany w tajnym głosowaniu przez komisję sportową PZA. Można
powiedzieć, że od momentu wyboru na wyprawie ma władzę absolutną. On decyduje, którędy
pójdzie karawana, jaką drogą pójdzie się na szczyt. Co gorsza, kierownik ponosi odpowiedzialność za
każdy wypadek. Najgorzej, jeśli wydarzy się wypadek śmiertelny. Wówczas kierownik pozostaje sam.
Sam z tym wielkim problemem - bo za wszystko odpowiada.
Każdy z nas musi wiedzieć, że idąc w góry, naraża swoje życie, że trzeba się liczyć ze śmiercią w
górach. W życiu nie ma rzeczy łatwych, za wiele z nich płaci się wysoką cenę. I dlatego śmierć
któregoś z kolegów nie jest powodem do przerwania wyprawy. W organizację wyprawy każdy z nas
włożył ogromnie dużo wysiłku, trudu, poniesione zostały wielkie koszty. Zdobycie szczytu to
osiągnięcie nie tylko dla nas, ale i dla kraju. To jest ten wyczyn, za który płaci się niekiedy cenę
najwyższą.
Udało nam się zdobyć Kunyang Chhish. Szczyt wyglądał dokładnie tak, jak na rysunkach dzieci. Ostry
szpic, na którym ledwo mogliśmy się pomieścić we czwórkę. Cudowna pogoda, błękit nieba, trochę
białych chmur. Wzruszenie niesamowite. To było wielkie zwycięstwo. Nie poszły na marne lata
przygotowań, pieniądze, a szczególnie te zakichane dolary, które w przypadku klęski wypominano by
nam przez wiele lat. To był przełom dla polskiego alpinizmu. Od tej pory zaczęliśmy dostawać
poważne
25 GWIAZDY W DŁONIACH
MASYW KUNYANGA POKRYŁBY CAŁE TATRY
EWA
26 MATUSZEWSKA LIDER
kwoty na wyprawy i traktowano nas już inaczej. No nie, nie jak sportowców! Alpinista to wciąż nie
sportowiec, do jury w plebiscytach na najlepszych sportowców roku nigdy nie zaproszono kogoś z
PZA. Za to szachista, całymi godzinami zgarbiony nad stołem, niewykazujący cienia sprawności
fizycznej, to sportowiec. Tylko dlatego, że szachy można ocenić punktami. Co za głupota tych
wszystkich sędziów, którzy uznali, że sportem jest tylko to, co można wymierzyć punktami,
sekundami czy centymetrami! Chciałbym ich widzieć jako uczestników mojej wyprawy w Himalaje!
Dopiero tam zobaczyliby, co to znaczy sport -wspiąć się na taką wielką górę! Tam odpowiada się za
każdy krok, za partnera, za siebie, za studiowanie komunikatów meteorologicznych, za podjęcie
decyzji, którędy mamy się wspinać.
Cały czas spoczywa na mnie odpowiedzialność, cały czas wymaga to ode mnie wysiłku, mało -
fachowości. Alpinizm od ludzi go uprawiających wymaga więcej niż jakikolwiek inny sport. Nie ma
tam miejsca na szaleństwa, bo bardzo szybko źle się kończą. Jeśli ktoś nieprzygotowany - nie tylko od
strony fachowej wiedzy, umiejętności wspinaczkowych, znajomości zasad asekurowania, ale również
od strony sprzętowej - zamierza podjąć tak szalone przedsięwzięcie, jak zdobycie jakiejś góry z
marszu, bez zwracania uwagi na aklimatyzację, popełnia podstawowe błędy, bardzo często kończące
się wypadkiem śmiertelnym. Przykro to powiedzieć, ale 99 procent wypadków w górach ma
charakter subiektywny, czyli następuje z winy alpinisty.
Dla mnie pojawił się problem innego typu. Siedem czy osiem tysięcy zimą - to były takie pierwsze
nieśmiałe myśli. Podobnie bywa nieraz w Tatrach, kiedy człowiek decyduje się na przejście jakiejś
trudnej ściany. Później zwierza się najbliższemu przyjacielowi, żeby inni nie dowiedzieli się, że taka
myśl w ogóle powstała. No bo co, planowaliście robić Kazalnicę zimą, a teraz was strach obleciał?
Tak, to był wielki problem - otwarcie sezonów zimowych w najwyższych górach świata. Wszystko
zaczęło się na Noszaku (7492 m), w sezonie zimowym 1972/1973. Po raz pierwszy w historii
alpinizmu podjęto próbę zdobycia szczytu siedmiotysięcznego zimą. Na szczycie Noszaka, na który
dotarliśmy z Tadkiem (Piotrowskim - E.M.) prawie o północy, miałem ze sobą bardzo dokładny
/
27 GWIAZDY W DŁONIACH
termometr. Wykazał najniższą temperaturę w całej mojej karierze wysokogórskiej - minus 51 stopni
Celsjusza. Od strony wschodniej, od Tiricz Miru, wiał niesamowicie zimny wiatr. W górach, poza
garstką Polaków, nie było wtedy nikogo. Po dolinach krążyły tylko wilki, rysie i pantery śnieżne.
Poruszały się niezwykle ostrożnie. Nasza ścieżka, prowadząca z doliny do bazy, nigdy nie została przez
nie przekroczona. Obchodziły ją kilometrowymi łukami, próbowały przejść, ale widząc nasze ślady,
wycofywały się.
Wchodziliśmy na Noszak tak zwaną drogą klasyczną, granią zachodnią, bardzo wystawioną na wiatr.
Wciąż mieliśmy kłopoty z namiotami - jeśli zostawiło się je nieopatrznie niezłożone, wiatr zwalał je z
całą zawartością. Nie mogliśmy sobie na to pozwalać, bo traciliśmy zbyt wiele czasu na ponowne ich
ustawienie.
W końcu zdolnych do ataku szczytowego pozostało tylko nas dwóch - Tadek i ja. Wzięliśmy ze sobą
malusieńki namiocik, bardzo lekki, ale za to bardzo ciasny. Jednak nawet taki kawałek szmaty przy
niskiej temperaturze i potwornej wichurze może uratować człowiekowi życie.
Obudziłem się chyba o trzeciej w nocy. Wychodzę przed namiot i oczom nie wierzę! Na niebie
gwiazdy, ani jednej chmurki. Więc robię alarm - jest piękna pogoda, jedyna okazja, by przeprowadzić
atak szczytowy! W pewnym momencie przykuł mój wzrok straszny widok. Z lodu wystawała
sczerniała ludzka ręka. To robi okropne wrażenie, zwłaszcza w sytuacji, gdy wieje huraganowy wiatr,
jest minus czterdzieści stopni, a tu namacalny dowód, czym może skończyć się szaleństwo, jakim jest
wchodzenie zimą na tak wielką górę. Później okazało się, że pod lodem tkwiły ciała trzech bułgarskich
alpinistów, uczestników wyprawy letniej. To, co zobaczyliśmy, nie pokrzepiło nas przed nocnym
atakiem szczytowym. W trzaskającym mrozie trzeba było iść do szczytu aż do dwunastej w nocy. Ile
musieliśmy mieć silnej woli, wytrwałości i uporu! Bez tego nie weszlibyśmy na Noszak. Pamiętam, gdy
pytałem Tadka, który szedł za mną, jak z nim, odpowiadał, że zupełnie nie czuje nóg. Ze mną nie było
tak źle. Uważałem, że dopóki ma się czucie, nie grozi amputacja palców. Ale cel był dla nas tak ważny,
że Tadek nie zwracał uwagi na cenę, jaką przyjdzie mu zapłacić. Na szczyt wszedłem pierwszy. Gdy
doszedł Tadek, uścisnęliśmy się, a potem z kamieni ułożyliśmy napis „Winter 72/73".
28 EWA MATUSZEWSKA LIDER
Jedną z najpiękniejszych rzeczy w alpinizmie jest wspinanie się z partnerem. Gdy jesteśmy opętani
jedną ideą, mamy wspólne plany, ufamy sobie - to najbardziej cenię w alpinizmie. To zbiorowe
działanie, kiedy jeden drugiemu pomaga. Jeśli ktoś nie ma kontaktu z ludźmi, jest w pewnym sensie
podejrzany. Można powiedzieć, że taka osoba nie ma miłości do życia. Można to bardziej
rozbudować, ale niech sobie ludzie poczytają odpowiednie książki.
Lhotse. Była to dla mnie naprawdę tragedia. Tylko 250 metrów do szczytu! Walcząc tyle tygodni,
musiałem zrezygnować i wrócić na dół.
Musimy się narażać, jeśli chcemy przeżyć jakieś nadzwyczajne wrażenia, przeżyć przygodę. Nasze
życie nie jest wcale takie długie. Należy je w pełni wykorzystać. Nasza sprawność fizyczna też
niedługo trwa, a świat daje nam tyle wspaniałych możliwości!
Chwilo, trwaj, jesteś piękna. To powiedzenie Goethego, najpiękniejsze, jakie może być. Tam, w
górach, czuje się bardziej kontakt z materią, z tą masą materii, z olbrzymim światem kosmosu. Na
dużych wysokościach ciemne niebo i gwiazdy, jakich nie można zobaczyć nigdzie indziej. Jeśli ktoś
miałby okazję znaleźć się nocą na wysokości ośmiu tysięcy metrów i popatrzyłby w gwiazdy,
odniósłby wrażenie, że sklepienie niebieskie ma tuż nad głową, że wystarczy tylko wyciągnąć ręce, by
trzymać w nich gwiazdy.
Mam satysfakcję, że Polacy w alpinizmie zimowym osiągnęli tak dużo. Nie imponują mi alpiniści
zachodni, którzy głoszą różne teorie na temat wspinania, ale żaden z nich nie wspomni nawet
słowem o zimie w górach najwyższych. Jest czternaście szczytów ośmiotysięcznych na świecie, z
czego siedem po raz pierwszy zimą zdobyli Polacy. A siedem czeka jeszcze na zdobycie. I to wspaniałe
szczyty, jak na przykład piękny i trudny K2, drugi szczyt świata.
Aktywność człowieka - powinno się być aktywnym, jak najbardziej. Ale wiąże się z tym jedna
niezwykle ważna sprawa - odpowiedzialność za swoją aktywność. Szczególnie w tak niebezpiecznych
sportach, jak alpinizm, żeglarstwo, lotnictwo, wyścigi samochodowe. W życiu od momentu narodzin
też ciągle grozi nam jakieś niebezpieczeństwo. Zawsze twierdziłem, że każdy sport jest dobry, pod
jednym tylko warunkiem - musimy go uprawiać sami. A proszę popatrzeć, ilu ludzi uprawia sporty.
Siedzą, popijają piwko i patrzą na jedenastu panów kopiących piłkę.
29 GWIAZDY W DŁONIACH
4
UCZESTNICY WYPRAWY NA KUNYANG CHHISH WIELKIE ZBIOROWE ZWYCIĘSTWO
30
EWA MATUSZEWSKA LIDER
Kochałem wszystkich moich wspinaczy, do tej pory mam bliskie z nimi kontakty. To był wspaniały
zespół. Mieliśmy tylu alpinistów, że mogliśmy zorganizować dwie, trzy wyprawy o najwyższych
ambicjach sportowych, na najtrudniejsze drogi.
Ktokolwiek się wspina, jest już człowiekiem innego gatunku. A podstawową sprawą jest to, by
trzymać się z daleka od prostaków, szkoda życia na to. A po drugie - być jak najdalej od ludzi, którzy
nie mają poczucia humoru.
Przez pięćdziesiąt lat doskonaliłem swoje umiejętności, coraz większe zadania stawiałem przed sobą.
I to właściwie do dziś mi profituje. Jeśli znalazłem jakieś uznanie wśród swoich przyjaciół, wśród
Polaków, a również na forum międzynarodowym, to dla mnie olbrzymia satysfakcja. Dały mi to góry i
moja filozofia życiowa, bo - jeszcze raz podkreślam - każdy powinien mieć własne stanowisko w
każdej sprawie. Wtedy nie byłoby może takiej idiotycznej fascynacji faszyzmem czy komunizmem, w
którą ludzie popadli, a która dla mnie nigdy nie była zrozumiała. Gorzko za to odpokutowali. I dobrze!
Ludzie o tak słabych charakterach, że ulegli różnym narwanym, chorym umysłowo ideologom,
zapłacili za to bardzo wysoką cenę. Niech ponoszą konsekwencje, może coś zmienią, może wreszcie
będą wiedzieli, jak powinni do życia się odnosić, by byle kto im w głowach nie zawrócił. Takie
konsekwencje ponosi nie tylko naród niemiecki za faszyzm, ale jeszcze większe powinni ponieść
ludzie wykształceni, intelektualiści, których oczarowała ideologia komunizmu, dziś uważana za
science fiction. Oni też powinni ponieść konsekwencje i troszkę zastanowić się nad swoim życiem.
Kiedy w maju 2000 przeprowadzałam wywiad z Andrzejem Zawadą do „Tygodnika Podhalańskiego",
już od stycznia było wiadomo o jego ciężkiej chorobie. Toteż początkowo miałam skrupuły -
zawracam głowę człowiekowi cierpiącemu, choć walczącemu.
Jak heroiczna była to walka, miałam okazję widzieć między 12 a 14 maja 2000 roku, kiedy to w
Muzeum Sportu i Turystyki przy ulicy Wawelskiej w Warszawie odbywał się tradycyjny już Przegląd
Filmów Alpinistycznych im. Wandy Rutkiewicz. W tym roku przypadała dwudziesta rocznica zdobycia
przez polskich alpi-
.31 GWIAZDY W DLONMACH
nistów Mount Everestu. 17 lutego 1980 roku na szczycie stanęli Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki.
Temu właśnie epokowemu w dziejach himalaizmu wydarzeniu był poświęcony VIII Przegląd Filmów
Alpinistycznych. Najważniejszą osobą był oczywiście Andrzej Zawada, kierownik wyprawy i jej
pomysłodawca, prekursor zimowej eksploracji Himalajów i Karakorum. Dzięki Andrzejowi Zawadzie
himalaizm zimowy stał się domeną Polaków. Nasi alpiniści mogli pozbyć się kompleksów - wprawdzie
podbój najwyższych szczytów odbył się bez ich udziału, ale za to oni pokazali światu, że zimą Himalaje
też są dla ludzi. Tyle, że dla najlepszych.
Trzy majowe dni były wielkim świętem Wielkiego Kierownika. Z liczących się w środowisku postaci
byli chyba wszyscy, a młodzież codziennie wypełniała szczelnie niewielką salkę, w której wyświetlano
filmy. Kolejni uczestnicy wyprawy snuli nostalgiczne wspomnienia, przerywane anegdotkami, główny
bohater ze swadą i pasją opowiadał o swych górskich dokonaniach, były kwiaty, szampan,
przemówienia oficjalne i wystąpienia całkiem prywatne. Myślałam wówczas: jakie to szczęście, że
mógł jeszcze w takiej dobrej formie świętować swój Everest. Nie wyglądał dobrze - fizycznie. Jednak
formy psychicznej mógł mu pozazdrościć niejeden zdrowy człowiek. I tylko czasem przez ułamek
wręcz sekundy, jakby zapadał się w sobie, zawieszał głos i patrzył ponad otaczający go tłum. Szybko
jednak odpędzał ogarniający go cień następną zabawną historyjką, wracając do nas z bardzo daleka.
Zależało mi na zrobieniu wywiadu z legendą polskiego i światowego alpinizmu. Zastanawiałam się,
czemu nie zrobiłam tego wcześniej. Rozmowa z Zawadą dla każdego dziennikarza interesującego się
alpinizmem to był samograj. Znakomity gawędziarz, o nieco złośliwym poczuciu humoru, potrafił
zdominować każdego rozmówcę. Prawdę powiedziawszy, wystarczyło tylko podstawić mikrofon i
można było spisywać z kasety niemal gotowy materiał. Nie to jednak, ta pozorna łatwość kontaktu i
medialność wykraczająca poza granice Polski, narzucały mi dystans wobec tematu „Andrzej Zawada
wielkim alpinistą jest". Myślę, że stało się tak za sprawą przyjaźni z Wandą Rutkiewicz, która siłą
rzeczy skierowała moje zainteresowania zawodowe na alpinizm kobiecy.
32 EWA MATUSZEWSKA LIDER
ZIMA W GÓRACH NAJWYŻSZYCH ZACZĘŁA SIĘ NA NOSZAKU 1973 ROKU
33 GWIAZD Y W DŁONIACH
Jednak majowe spotkanie w Muzeum Sportu i Turystyki uświadomiło mi, jak wiele straciłam,
przyjmując, częściowo wprawdzie, ale jednak, feministyczny sposób patrzenia na sport
wspinaczkowy. Spieszmy się rozmawiać z ludźmi, kiedy jeszcze są z nami. To świętowanie
największego sukcesu polskiego himalaizmu, naznaczone chorobą jego twórcy, w pewnym momencie
przypominało apel poległych. Każdy z tych, którzy odeszli, miał swą historię do opowiedzenia, wartą
utrwalenia i stanowiącą niebagatelną cząstkę całości, jaką jest historia zdobywania gór najwyższych.
A w każdej z tych opowieści Andrzej Zawada zajmowałby miejsce poczesne.
- Porozmawiamy więc, panie Andrzeju?
- Z największą przyjemnością, pani Ewo.
Jest niedziela, umawiamy się na poniedziałek, po zabiegu. Uprzedza, że może być zmęczony i trzeba
będzie odwołać spotkanie. Tak też się staje. Ustalamy kolejny termin i znów musimy go przełożyć.
Zaczynam mieć obiekcje, czuję się jak typowa hiena dziennikarska. Jak rozmawiać o radości, jaką
przez lat pięćdziesiąt dawały wspinaczki w górach świata, z człowiekiem szykującym się na wyprawę
w Góry Najwyższe? Ale Andrzej Zawada chciał rozmawiać. Być może dlatego, że „nieważne, czego się
dokona, ważne, jak to opiszą". Spróbuję więc opisać to, czego dokonał - najlepiej i najuczciwiej, jak
tylko potrafię.
BIBLIOTEKA PUBLICZNA WARSZAWA-BIELANY
im. Stanisława Staszica
WYPOŻYCZALNIA DLA DOROSŁYCH I MŁODZIEŻY
ul. Wrzeciono 2
klU
i
Na poprzedniej stronie
PIĘKNA GÓRA HORNSUNDTIND NA SPITSBERGENIE
Odpowiednie geny
Andrzej Zawada utrzymywał, że jedną z najważniejszych w życiu rzeczy jest wybranie sobie rodziców z
odpowiednimi genami. Przyjmując tę żartobliwą teorię dziedziczności, trzeba stwierdzić, że wybrał
sobie nie tylko rodziców z takimi genami, ale i dziadków. O dziadku Tomaszu, powstańcu z roku 1863,
opowiadał często. Przyznając, że zawsze pociągało go ryzyko, przypuszczał, że tę skłonność
odziedziczył po nim.
Tomasz Rawicz-Zawada dożył 94 lat. W każde święto 3 Maja stał na trybunie z szablą, salutując, gdy
przechodził pochód. Wnuk obok niego, dumny i przejęty. W jednym z wywiadów powiedział: „Mam
do dziś jego czapkę i wszystkie odznaczenia, które otrzymał za waleczność. Ojciec już nie miał takiej
fantazji. Z opowiadań mamy wiem, że był bardzo spokojnym, zrównoważonym człowiekiem".
Eleonora z Czarneckich i Filip Zawada (w czasie służby w Legionach zaprzestał używania pierwszego
członu nazwiska - Rawicz) poznali się w romantyczno-patriotycznych okolicznościach. Prawnik po
studiach we Lwowie, kawaler orderu Virtuti Militari za udział w wojnie polsko-sowieckiej, po
zakończeniu działań wojennych doktoryzował się z prawa międzynarodowego. Nic więc dziwnego, że
wybrał karierę dyplomatyczną, a nie wojskową, mimo legionowej przeszłości.
- Gdyby żył, z pewnością chciałby, bym poszedł w jego ślady. Mimo wszystko pewne zdolności
dyplomatyczne po ojcu odziedziczyłem. Przydały mi się w negocjacjach z najróżniejszymi władzami, w
staraniach o pieniądze na wyprawy i o zezwolenia -wspominał Andrzej Zawada.
Filip Zawada, prawnik i dyplomata, został skierowany na placówkę dyplomatyczną w Ełku. Był rok
1920, trwały właśnie przy-
38
EWA MATUSZEWSKA LIDER
gotowania do plebiscytu na Warmii, Mazurach i Powiślu, mającego zdecydować, jak będzie
przebiegać granica na tych terenach. W ramach obowiązków służbowych Filip Zawada odwiedzał
polskie domy, przekonując do opowiedzenia się za włączeniem tych ziem do Polski.
Pewnego dnia trafił do majątku Bobry. Jego właścicielem był Michał Czarnecki pochodzący z
Poznańskiego. W jednej z jego trzech córek, Eleonorze, zakochał się Filip Zawada. Pobrali się po kilku
latach narzeczeństwa. Urodziła się Jagoda, później Andrzej.
11 lipca odbył się plebiscyt, który zgodnie z traktatem wersalskim miał rozstrzygnąć o przynależności
państwowej tych ziem. Prowadzona przez Niemców agitacja za przyłączeniem tego obszaru do ich
państwa, połączona z doniesieniami o klęskach wojsk polskich w wojnie z Rosją Sowiecką, pogłębiła
bardzo niekorzystny dla Polski wynik plebiscytu - tylko 2,2 procent głosów zostało oddanych za
przynależnością do państwa polskiego. W rezultacie Konferencja Ambasadorów En tenty pozostawiła
w granicach Niemiec niemal całe Prusy Wschodnie, z wyjątkiem pięciu wsi na Powiślu i trzech na
Mazurach. Po niekorzystnym dla Polski wyniku plebiscytu Bobry znalazły się w Niemczech, zaledwie
sześć kilometrów od polskiej granicy. W niemieckim już Olsztynie Filip Zawada kierował polskim
konsulatem.
Z Olsztyna rodzina Zawadów przeniosła się na placówkę konsularną do Essen, następnie do Tuluzy.
Tutaj dzieci musiały rozstać się z ojcem, który zachorował na gruźlicę i pojechał na kurację do Da-vos.
Pobyt w tym słynnym kurorcie nie powstrzymał rozwoju choroby. Ojciec zmarł w roku 1931, gdy
Andrzej miał niecałe trzy lata. Przenosząc się służbowo z miasta do miasta, z kraju do kraju, Filip
Zawada nie zdołał zapewnić rodzinie własnego domu. Matka postanowiła wrócić do Polski, licząc na
pomoc krewnych.
Przez kilka lat tułali się po majątkach rodziny, aż w końcu znaleźli miejsce dla siebie. W ciągłym lęku o
zdrowie dzieci, obawiając się dziedzicznych skłonności do gruźlicy, Eleonora Zawa-dzina po
konsultacjach z lekarzami pojechała z dziećmi do Rabki, uchodzącej wówczas za idealne miejsce dla
dzieci ze skłonnościami do chorób płucnych.
BOGDAN JAREMSKI: - Po ciężkim zapaleniu płuc dochodziłem do zdrowia u babci mieszkającej w
Rabce. Tutaj w roku 1935 roz-
39 ODPOWIEDNIE GENY
DZIADEK - TOMASZ RAWICZ-ZAWADA, POWSTANIEC 1863 ROKU
40 EWA MATUSZEWSKA LIDER
OJCIEC - FILIP ZAWADA, KONSUL RP
MAMA - ELEONORA Z CZARNECKICH ZAWADZINA
41 ODPOWIEDNIE GENY
począłem edukację w szkole podstawowej, prowadzonej przez siostry nazaretanki.
Wtedy też zetknąłem się ze szczupłym i wątłym blondynkiem, którym okazał się Andrzej Zawada.
Andrzej często nas odwiedzał - zawsze starannie ubrany, spokojny i grzeczny chłopiec. Toteż kiedy po
latach coraz głośniej było o górskich sukcesach Andrzeja, o zdobywaniu przez niego coraz to wyższych
szczytów w Alpach i Himalajach, wierzyć mi się nie chciało, że ten oto delikatny chłopczyk
przekształcił się w wybitnego himalaistę, wspaniałego organizatora wysokogórskich wypraw.
Mimo że z czasem nasze kontakty były luźniejsze, zawsze wspominam Andrzeja jako bardzo
serdecznego i uczynnego kolegę.
Mieli tam spędzić tylko letnie wakacje, ale całej trójce tak się Rabka spodobała, że zostali na zimę.
Jagoda i Andrzej całe dnie szaleli na sankach, ani myśląc o chorowaniu. Nadszedł nowy rok szkolny,
Jagoda poszła do pierwszej klasy, Andrzej do przedszkola, a pani Eleonora zajęła się udzielaniem lekcji
niemieckiego. Wyglądało na to, że osiądą w Rabce na dłużej, trzeba było więc pomyśleć o domu.
Renta po ojcu, pieniądze ze sprzedaży jego samochodu i pożyczka bankowa umożliwiły kupno i
remont skromnego, góralskiego domu, uprzednio przeznaczonego dla letników. Pani Zawadzina
zamierzała kilka pokoi wynajmować, by uzupełnić skromny budżet. W maju 1939 roku dom był już
gotów. Dla upamiętnienia ojca został nazwany „Filipinka".
Kiedy w Rabce trwał remont, na wakacje jeżdżono do Bobrów. Najpierw jednak należało udać się do
Warszawy, aby w niemieckim konsulacie otrzymać wizę. Nastrój radości ze spotkania z rodziną, ze
wspólnego spędzania letnich dni, bywał niekiedy brutalnie zakłócany. Ciotka, nie mogąc pogodzić się
z tym, że jej rodzinny majątek znalazł się w Niemczech, starała się, by Bobry pozostały ostoją
polskości. Przynależność ciotki Władysława do Związku Polaków w Prusach Wschodnich,
uczestniczenie w jego zjazdach, a nawet to, że ojcem chrzestnym Andrzeja był prezes tej organizacji,
Seweryn Pieniężny, nie mogło podobać się władzom niemieckim. Andrzej miał osiem lat, gdy poznał
metody „przekonywania" Polaków: „Spałem w pokoiku na piętrze, kiedy wpadli do domu. Noc, krzyki.
Na fortepianie stała figurka Ko-
42 EWA MATUSZEWSKA
LIDER
ściuszki z porcelany. Gestapowiec podszedł do fortepianu i pistoletem strącił figurkę na podłogę.
Potłukła się na drobne kawałki".
Wybuchła wojna, ciotka trafiła do obozu koncentracyjnego w Ravensbriick, dzieci wychowywała
niemiecka opiekunka. Miały zapomnieć o swych polskich korzeniach i stać się prawdziwymi
Niemcami. Częściowo to się udało.
12 maja 1945 roku wczesnym rankiem pani Eleonora rozsunęła zasłony w oknie. Postać w pasiaku,
siedząca na ławce w ogrodzie, odwróciła w jej kierunku głowę. Była to siostra, dawna „dziedziczka",
nieugięta patriotka, dziś schorowana kobieta niepewna swego losu. Gdy tylko wojska amerykańskie
wyzwoliły Ra-vensbriick, jak najszybciej wyruszyła do Polski. Po kilku dniach pojechały obie do
Bobrów. Dwór jeszcze stał, ale z mebli, kryształów, sztućców, książek, bibelotów nie ocalało nic.
Rozkradziono również cały inwentarz, a to, czego nie dało się ukraść, zniszczono.
Smutny los przypadł ostatecznie w udziale Bobrom, z którymi wiązało się tyle dobrych wspomnień z
wczesnego dzieciństwa. Został dziś tylko ślad podmurówki, łan zboża i wielkie lipy, które dziadek
sadził - wspominał po latach Andrzej Zawada.
Wróćmy jednak jeszcze do lat przedwojennych w Rabce. Mieszkając tutaj, nie sposób nie widzieć
Tatr. Spoglądał ku nim Andrzej, podziwiając je zwłaszcza zimą, kiedy na tle błękitnego nieba rysowały
się śnieżne olbrzymy, jakimi przyszłemu zdobywcy Himalajów wydawały się wtedy Tatry:
- Miałem chyba z dziesięć lat, kiedy jeden z naszych letników, zamożny Żyd, zaproponował nam
wycieczkę do Zakopanego, luksusowo, rolls-royce'em. Bardzo wcześnie zacząłem się interesować
techniką, nic więc dziwnego, że największe wrażenie zrobiła na mnie kolejka na Kasprowy Wierch, nie
tak dawno oddana do użytku. Góry musiały też zapaść mi w pamięć, skoro podczas okupacji dość
często wymykałem się z domu i jechałem pociągiem do Zakopanego. Polakom nie było wówczas
wolno chodzić po Tatrach, nie przejmowałem się jednak tym zakazem, gnałem w góry i późnym
popołudniem wracałem do Rabki. Prawdę powiedziawszy, kilkuletniemu chłopcu raczej niewiele
groziło ze strony Niemców, a jeśli chodzi o góry, to widocznie mama uznała, że potrafię zachować się
w nich odpowiedzialnie. Tatry ciągnęły mnie nieodparcie, ale i wyprawy na Turbacz, zbieranie malin
43 ODPOWIEDNIE GENY
JUŻ WTEDY LUBIŁ GÓROWAĆ NAD INNYMI.
ANDRZEJ ZAWADA, JEGO SIOSTRA JAGODA
I KUZYN WIKTOR SZUKALSKI
44 EWA MATUSZEWSKA LIDER
i jeżyn na Lubaniu, miały swój urok. Od tamtych czasów czuję się góralem, choć urodziłem się na
Warmii. Gdy tylko znajdę się na wysokości przekraczającej 2000 metrów, odżywam. Widocznie moje
płuca dostosowały się do rozrzedzonego powietrza. W górach mam szybsze tętno i dużo więcej
energii.
Lata okupacji w Rabce przetrwali dzięki temu, iż matka, znając doskonale język niemiecki, pracowała
jako tłumaczka w szpitalu. Przywożono tu z frontu żołnierzy z ranami płuc. Przez całą wojnę
przewinęło się ich około 50 060, a trzeba pamiętać, że Rabka liczyła wówczas tylko 3000
mieszkańców. Wspomnienia okupacyjne Andrzeja Zawady to tajne nauczanie w ich domu, koncert
chopinowski przyjezdnego pianisty, odbywający się według surowych reguł konspiracyjnych, paczki z
suszonymi kromkami chleba wysyłane ciotce dwa razy w tygodniu do Ravensbruck. Przez jakiś czas
pracował w niemieckim sklepie z materiałami (wtedy mówiło się „bławatnym"), dzięki czemu
„zarobił" trzy lata do emerytury w Polsce Ludowej. Jednak po podliczeniu przez ZUS czasu
spędzonego na wyprawach himalajskich odebrano mu te lata.
Wojna zbliżała się do końca, co bardziej zapobiegliwi żołnierze niemieccy handlowali bronią,
amunicją, mundurami i jedzeniem. Sprzedawali te wszystkie dobra za złote dolary, spadające
partyzantom dosłownie z nieba, za sprawą brytyjskich myśliwców pilotowanych przez Polaków.
Andrzej pośredniczył w tych transakcjach, podprowadzając samochody z towarem na umówione
wcześniej miejsca. Jak widać, okupację niemiecką, zwłaszcza w małym miasteczku, dało się jakoś
przetrwać. Gorzej wspomina Andrzej „wyzwolenie" Rabki przez wojska radzieckie:
- Żołnierze z zaropiałymi oczyma, w brudnych mundurach, rozbijali zakłady fryzjerskie i wypijali wodę
kolońską. Rosjanie brali z ulicy ludzi do rozładunku aut pełnych rannych. Pamiętam, jak i mnie
zagarnęli do tej pracy. Wyciągałem żołnierza z samochodu, sanitariusze w zakrwawionych fartuchach
podnosili mu powiekę do góry i jeśli żył, odpinali „czasy", chowali do kieszeni i kazali wnosić na salę.
Trupy składało się w ogrodzie.
Opowiadając o latach tuż po wyzwoleniu, tylko ogólnikowo wspominał, że zetknął się z partyzantami
z oddziału „Ognia":
45 OD PO W I E D N I E GENY
RODZINA - MAMA ELEONORA Z DZIEĆMI:
JAGODĄ I ANDRZEJEM |Z LORNETKĄ!), DZIADEK TOMASZ RAWICZ-
- ZAWADA, BRATERSTWO PRETORIUSOWIE Z SYNEM TEODOREM,
1936 ROK
46
EWA MATUSZEWSKA LIDER
MAMA ZAWADZINA Z DZIEĆMI, ROK 1937
47 ODPOWIEDNIE GENY
„Miewałem do czynienia z chłopcami od »Ognia«" - i tyle. „Ogień" to pseudonim Józefa Kurasia,
partyzanta, w czasie okupacji walczącego z Niemcami w rejonie Gorców. Po wojnie zaczął „utrwalać
władzę ludową", pracując jako funkcjonariusz w Urzędzie Bezpieczeństwa w Nowym Targu.
Zorientowawszy się z bliska, jak owo utrwalanie wygląda, wypowiedział posłuszeństwo
zwierzchnikom z UB i utworzywszy siedemdziesięcioosobowy oddział, rozpoczął ponownie walkę
partyzancką z nowym, w jego mniemaniu, okupantem.
Dla ludzi podobnie jak on oceniających zmiany w powojennej Polsce „Ogień" jest legendarnym
bohaterem Podhala, dla innych krwawym watażką dokonującym rozbojów na tle rabunkowym. Do
dziś historycy nie są zgodni w ocenie jego działalności i samego „Ognia".
Andrzej Zawada nie wdawaf się w historyczne rozważania, choć fakt, że z biegiem lat ujawniał coraz
więcej szczegółów ze swych kontaktów z partyzantami „Ognia", może świadczyć, iż wpisywał je w
ciąg tradycji patriotycznej rodziny. Owe kontakty miały miejsce przede wszystkim w szkole. Podobno
podczas lekcji pistolety maszynowe leżały ukryte pod ławkami. Była to męska szkoła Jana
Wieczorkowskiego, z racji poziomu nauczania ciesząca się dużym uznaniem.
Gdy tylko sytuacja stawała się niebezpieczna, uciekali z klasy przez okna i strych. Dyrektor
Wieczorkowski, mimo wielokrotnych przesłuchań przez gestapo, nigdy nie zdradził swych uczniów. A
trzeba przyznać, że znalazł się w niezwykle dramatycznej sytuacji - najpierw wezwanie na gestapo,
później wizyty ludzi „Ognia", którzy chcieli wiedzieć, o co pytali Niemcy. Po wojnie zaczęły się
przesłuchania przez bezpiekę. Być może to było przyczyną samobójstwa tego wybitnego
przedstawiciela rabczańskiej inteligencji.
Koledzy Andrzeja czasami ze względów bezpieczeństwa nie mogli nocować w swych domach.
Wówczas znajdowali schronienie w „Filipince". Niezbyt jednak przestrzegali zasad konspiracji, skoro
obok śpiących pokotem na podłodze młodych partyzantów leżała broń i granaty. Wsypy nie było,
jednak Andrzej znalazł się w nowotarskim więzieniu. Nie uczestniczył w akcjach zbrojnych oddziału
„Ognia", ale wystarczyło, iż NKWD i bezpieka dowie-
E W A
48
MATUSZEWSKA LIDER
działy się o jego koleżeńskich kontaktach z partyzantami. Posadzono go w celi, w której w roku 1914
przesiedział się Lenin.
Z sąsiednich cel dochodziły jęki katowanych więźniów - jeden z nich, harcerz, nie chcąc, by biciem
wymuszono na nim zeznania obciążające kolegów, wyskoczył przez okno.
- Większość moich kolegów zginęła w potyczkach albo zostali rozstrzelani i teraz, gdy przyjeżdżam do
Rabki, tylko groby mogę odwiedzać, a i to nie wszystkie, bo ciała niektórych nie wróciły z więzień -
wspominał po latach Zawada.
Przesłuchiwał go oficer NKWD, po rosyjsku. Być może ze względu na wiek, miał wówczas
siedemnaście lat, nie traktowano go w tak bestialski sposób jak współtowarzyszy z celi. Wracali
skatowani do krwi, a on mógł tylko tyle pomóc, że zmieniał im opatrunki. Jedyną pociechą,
pozwalającą choć na chwilę zapomnieć o położeniu, w jakim się znalazł, był widok ośnieżonych
szczytów Tatr, na które mógł spoglądać z okna celi.
Po miesiącu wypuszczono go. Matka, obawiając się, że niebezpieczeństwo wciąż mu zagraża,
postanowiła na jakiś czas opuścić Rabkę. Tak trafili pod Jelenią Górę, do Matejkowie, obecnej
Przysieki.
Tadeusz Siemek, od 1945 roku zaprzyjaźniony z Andrzejem Zawadą, mówi, że nie wiedział, iż w klasie
byli chłopcy od „Ognia".
TADEUSZ SIEMEK: - Andrzej urodził się na Warmii, ja pochodzę z Kresów, a spotkaliśmy się w Rabce.
Mieszkałem wtedy u wuja, moi rodzice wciąż byli w Stanisławowie. Któregoś dnia wuj oświadczył, że
przenosi się do Gliwic i muszę się przenieść z nim. Do końca roku szkolnego było jeszcze daleko,
obawiałem się, że zmieniając szkołę, nie dam rady nadrobić zaległości. Nie chciałem więc wyjeżdżać z
Rabki, ale nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Zwierzyłem się ze swych kłopotów Andrzejowi, a on
stwierdził, że nie mam się czym przejmować. Ma pokój na strychu i mogę tam zamieszkać aż do
ukończenia roku szkolnego. „Kichaj na wuja" - powiedział, zapewniając, że dam sobie radę. No i
poradziłem sobie. Udzielałem korepetycji, miałem mieszkanie i pomoc pani Eleonory, matki Andrzeja.
Skończyłem bez kłopotów klasę i przeniosłem się do Jeleniej Góry. Pod koniec grudnia 1945 roku
dotarli tam rodzice.
49 ODPOWIEDNIE GENY
Dopiero w Jeleniej Górze dowiedziałem się, dlaczego Andrzej musiał ewakuować się z Rabki. Byliśmy
już w klasie maturalnej i teraz ja mogłem mu się zrewanżować. Jego matka prowadziła dom
wczasowy w Matęjkowicach, jeździł do niej tylko na niedzielę, a cały tydzień musiał, ze względu na
szkołę, mieszkać w Jeleniej Górze. No i zamieszkał z nami. Po maturze nasze drogi rozeszły się. Ja
pojechałem do Warszawy zdawać na politechnikę, a on do Wrocławia na uniwersytet.
Jego przeszłość - ojciec sanacyjny dyplomata, on sam aresztowany za „konszachty z bandytami" -
idealnie pasowała do postaci „wroga ludu", któremu studia się nie należały. Ale miał podwójne
szczęście:
- Podobno dokumenty z Urzędu Bezpieczeństwa dotyczące tego okresu przepadły. Nigdy mnie już
nikt o to nie zaczepiał... Szczęście nie opuściło mnie, kiedy starałem^się o przyjęcie na studia.
Jechałem po metrykę do Olsztyna z ciężkim sercem. Stanowisko ojca nie dawało mi właściwych
punktów. W gminnym biurze trafiłem na niezbyt bystre dziewczę: „Rok urodzenia 1928. To pan
autochton?" - pyta. Mówię, że tak. „Ojciec, doktor Filip Zawada. Lekarz?" Przytaknąłem skwapliwie.
W ten sposób zdobyłem świetne papiery i zostałem studentem.
W Jeleniej Górze Andrzej Zawada nie tylko zrobił maturę. Tutaj też poznał drugiego ze swych
wieloletnich przyjaciół, Romana Teisseyre, a także swą pierwszą żonę, Krystynę. Pobrali się podczas
studiów w Warszawie. Andrzej, po dwóch latach fizyki we Wrocławiu, przeniósł się na geofizykę w
Uniwersytecie Warszawskim. Jego żona studiowała wtedy na ASP. Po roku rozwiedli się. „Nasze
małżeństwo rozbiła niedojrzałość i bieda" - tak podsumował ten okres swego życia Zawada.
rr
Na poprzedniej stronie
NA GRANI SMAKUJE INACZEJ. OD LEWEJ: ANDRZEJ KRASIKOW,
KAROL JAKUBOWSKI, ANDRZEJ ZAWADA I KAROL FILEK
Najpiękniejsze na świecie
Wkrótce po przeniesieniu się z Wrocławia do Warszawy Andrzej Zawada zaczął szukać kontaktów z
Klubem Wysokogórskim. Roman Teisseyre poszedł dalej - zakochał się w taterniczce. Elżbieta
Kowalska również studiowała fizykę, tyle że była o rok niżej.
- Andrzej i Roman stanowili parę tak nierozłączną, że gdy zaczęli krążyć blisko mnie, przez dłuższy czas
nie mogłam zorientować się, któremu z nich na mnie zależy. Na szczęście gadatliwy Andrzej któregoś
dnia wspomniał o narzeczonej. Pomyślałam więc: „Aha, to ten drugi!" - wspomina Elżbieta obecnie
Teisseyre. - Wspinałam się od roku 1947, każde wakacje spędzałam w Tatrach. Mieszkałam
wprawdzie w Warszawie, należałam jednak do krakowskiego Klubu Wysokogórskiego. Kiedy Andrzej
dowiedział się, że spędzam wakacje na wspinaczkach tatrzańskich, zaproponował wspólny wyjazd.
Parę dni byliśmy w Roztoce we trójkę, potem przenieśliśmy się na Halę Gąsienicową.
ANDRZEJ ZAWADA: - Najpierw^ spotkaliśmy się w Kościelisku. Elka miała tam zaprzyjaźnionych
gazdów. Był to jej pierwszy wyjazd w Tatry po tragicznym wypadku, w którym zginął w górach jej
przyrodni brat. Matka Elżbiety za nic nie chciała puścić jej w góry, więc w najgłębszej tajemnicy, przy
mojej pomocy, wydobyła z piwnicy sprzęt wspinaczkowy. Matka jakoś zorientowała się, że
wybieramy się do Zakopanego, i wymogła przyrzeczenie, że żadnych wspinaczek nie będzie. Nie
dotrzymaliśmy go.
Doświadczenie taternickie zacząłem zdobywać nad Stawkami Gąsienicowymi. Elka pokazała mi, jak
się wiąże liną, jak wyglądają węzły taternickie. Potem pognaliśmy do Morskiego Oka, do Doliny za
Mnichem. Poznałem wówczas słynnego później „Szmaciarza", czyli Jurka Sawickiego. Robił klasyczną
drogę na Mnichu, my poszliśmy przez Płytę. Przeciągnęło się to nasze
54
EWA MATUSZEWSKA LIDER
wspinanie, schodziliśmy już o zmierzchu. Do dziś pamiętam tamte chwile, każdy szczegół wspinaczki...
Do schroniska w Morskim Oku dotarliśmy nocą. Moja pierwsza noc w schronisku górskim... Tam gdzie
dziś znajduje się tak zwany ciąg gastronomiczny, była zbiorówka. Metalowe, upiorne łóżka, materace
wypchane sianem. W schronisku nie założono jeszcze prądu, więc gdy zapadały ciemności, wszyscy
już spali, zwłaszcza że w góry wychodziło się bladym świtem. W całkowitych ciemnościach, potykając
się o łóżka, usiłowaliśmy znaleźć jakieś miejsce do spania. Tu i ówdzie rozlegały się donośne
pochrapywania strudzonych taterników, a z kąta dobiegał monotonny monolog: „Kurwa, gdzie on
jest? Kurwa, przecież położyłem go tutaj! Kurwa, kto ruszał mój plecak?" Tak poznałem Zdzisława
Jakubowskiego, „Szlachetnego". Później bardzo się polubiliśmy.
Pierwsza prawdziwa wspinaczka Andrzeja Zawady to Żleb Dre-ge'a, na przełączkę między Pośrednim
a Skrajnym Granatem. Według przewodnika taternickiego Tatry Wysokie Witolda H. Paryskiego jest
to droga nadzwyczaj trudna (górna granica) i bardzo eksponowana.
ELŻBIETA TEISSEYRE: - Andrzej zrobił wówczas na nas kolosalne wrażenie. Opisy dróg w
przewodnikach wiadomo, jakie są. Trzeba nie lada doświadczenia, by się w nich połapać. A ta bestia,
wiedzionai niebywałym instynktem, wiedziała doskonale, którędy iść! Poszedł „na żywca", z
pewnością nie przeczytał opisu drogi, bo nawet nie miałby jak. Jako pierwszy na linie szedł już
podczas swej pierwszej wspinaczki. Miał intuicję i talent rasowego taternika. I tutaj, jak w innych
dziedzinach, nie interesowała go teoria. Pobyliśmy jeszcze parę dni w górach, po czym my z Romkiem
wróciliśmy do Warszawy, Andrzej jeszcze został.
Już nigdy nie byliśmy razem na wspinaczce, spotykaliśmy się tylko czasem w Morskim Oku. Jeśli
brakowało miejsc w schronisku albo krucho było z pieniędzmi, nocował pod werandą schroniska, byle
tylko być w górach. Bardzo .szybko wszedł w krąg wyczynowych wspinaczy, my zostaliśmy z boku.
Choć mój mąż należał do Klubu Wysokogórskiego, towarzystwo klubowe jakoś mu nie odpowiadało.
W końcu skreślono nas za niepłacenie składek.
55
NAJPIĘKNIEJSZE NA ŚWIECIE
NIEROZŁĄCZNA PARA
ELŻBIETA KOWALSKA I ROMAN
TEISSEYRE, 1950 ROK
JANEK DŁUGOSZ Z BASIĄ WERTIN
PRZED CHATĄ BABKI BUSTRYCKIEJ
NA HALI GĄSIENICOWEJ,
KURS TATERNICKI, 1951 ROK
56
EWA MATUSZEWSKA LIDER
ANNA MILEWSKA - TATERNICZKA, 1953 ROK
TAK SIĘ PATRZY W OCZY PRZYSZŁEMU LIDEROWI. WŁADYSŁAW MALINOWSKI I ANDRZEJ ZAWADA
57
NAJPIĘKNIEJSZE NA ŚWIECIE
Te lipcowe dni 1950 roku zadecydowały - taternictwo stało się pasją największą. Choć w tamtych
czasach nie jedyną. Trenował wówczas skoki spadochronowe, jako instruktor spędzając sporo czasu
na praskim brzegu Wisły, gdzie w pobliżu Ogrodu Zoolo-gicznego stała wieża, dziś nieistniejąca.
ANDRZEJ ZAWADA: - Nawet byłem w tym dość zaawansowany, ale wycofałem się, bo sport lotniczy
był wówczas mocno zmilitaryzowany. Wszyscy instruktorzy w mundurach, naciski, żeby wstępować
do wojska, co kwartał ubecka weryfikacja, a ja nie byłem ani w ZMP, ani w partii.
Tymczasem w górach była swoboda w kontaktach z ludźmi, nie tak jak w Aeroklubie, gdzie
obowiązywała dyscyplina prawie wojskowa, typu „skoczek Zawada melduje się przed skokiem" i
służba dla Polski Ludowej.
Tak więc z klubu lotniczego przeniósł się do Klubu Wysokogórskiego. Nie było to takie łatwe.
Kandydat na taternika musiał mieć dwóch wprowadzających. Jednym z nich była Elżbieta Kowalska.
ANDRZEJ ZAWADA: - Do klubu przyszedłem trochę onieśmielony. Przybysz z prowincji (dla
warszawiaków wszystko poza stolicą było prowincją], nikomu nie znany, gnieżdżący się w
sublokatorskim pokoiku. Trafiłem akurat na zebranie klubowe, odbywające się w stołówce
Politechniki, róg Chałubińskiego i Koszykowej. Stanąłem gdzieś przy oknie, nie bardzo wiedząc, co ze
sobą począć. Ku mojej radości podeszło dwóch moich przyjaciół, Jurek Wehr i Zdzisiek Kozłowski,
więc poczułem się nieco pewniej...
Jurek zginął w Hindukuszu, Zdzisiek zmarł parę lat temu.
Jak pan Bóg przykazał, zapisałem się na kurs dla początkujących, organizowany przez klub na Hali
Gąsienicowej w schronisku Babki Bustryckiej latem 1951. Kierownikiem był sam wielki „Mojżesz",
Stanisław Groński, a instruktorami czołówka taterników tamtych lat: Wawrzyniec Żuławski, Czesław
Momatiuk, Jan Długosz, Karol Jakubowski, Jerzy Wala, Andrzej Ziemilski. „Mojżesz" co rano schodził z
pięterka, gdzie spała kadra, i wielkim głosem budził kursantów: „Czas już wstawać, skursusyny!"
Długosza, zwanego „Palantem", poznałem podczas śmiesznej i dramatycznej zarazem akcji. Na Halę
Gąsienicową przyszedłem na dzień przed rozpoczęciem kursu. Jurek Wehr namówił mnie na
58 EWA MATUSZEWSKA LIDER
wspinaczkę tego samego dnia, co nie spodobało się instruktorom. Chcieliśmy zrobić drogę na
Granatach. Kiedy byliśmy pod ścianą, podeszły do nas cztery osoby: Jaś Strzelecki, który miał być
instruktorem na naszym kursie, jego kolega z Zakopanego oraz znany krytyk literacki R.M. z
małżonką, ubraną zresztą dość po miejsku. Strzelecki chciał im pokazać, na czym polega wspinaczka.
Był on uroczym człowiekiem, ale czasem bardzo roztargnionym. Było już późno, pierwsza po
południu, a państwo M. to zupełni nowicjusze.
Ruszyliśmy w górę z Jurkiem z lewej strony Żlebu Drege'a, a grupa Strzeleckiego z prawej. W pewnym
momencie dotarliśmy do miejsca, skąd było widać naszych sąsiadów, i zobaczyliśmy śmieszną scenkę.
Jaś Strzelecki stał na stanowisku, elegancko wsparty jedną nogą o jakiś blok, obok żona literata, a na
linach pod nimi wisiał sam literat. Jaś wychylał się do niego i krzyczał: „Rysiu, nie martw się! Nic ci nie
grozi! Masz przecież dwie liny". Pan Ryszard co chwilę odpadał od ściany, robił wahadło i wołał: „Ja
nie mogę, nie chcę! To śmiercią grozi!"
Pośmialiśmy się trochę i poszliśmy do góry. Około czwartej rozszalała się potworna burza, pioruny tak
waliły, że nas w tej ścianie prąd łapał. Mieliśmy nowiuteńką linę sizalową, która po zamoknięciu w
żaden sposób nie dała się rozwiązać. Zastanawialiśmy się, co towarzystwo obok nas robi w tych
warunkach, i współczuliśmy Strzeleckiemu. Wytrawersowaliśmy w kierunku Żółtej Turni, zeszliśmy
nad staw. Dopiero tam usłyszeliśmy potworne wycie: „Ratunku!" Był środek nocy, my zmęczeni jak
diabli, woda w trampkach chlupała, nie mieliśmy latarek. Cóż robić? Można było tylko schodzić w dół
po pomoc. Schodzimy więc, jak frajerzy - związani liną na ścieżce turystycznej. Nagle w ciemnościach
rozbłyskują światła i wielka postać woła:
- Stój, kto idzie? /
- Mówię, kto idzie, a ten na to:
- Nieprawda, Zawada jest przecież w ścianie i za to wyleci z kursu.
- Nie, tu jestem - odpowiadam, trzęsąc się z zimna. -A tam kto?
- Jaś Strzelecki i jego grupa.
To Groński tak groźnie przemawiał, a obok stał Janek Długosz i Karol Jakubowski. Potężny Groński,
miał chyba z metr dzie-
59
NAJPIĘKNIEJSZE NA ŚWIECIE
więćdziesiąt wzrostu, w ramionach szeroki, otwiera coś i daje nam do picia. Cardiamid. Serce zaczyna
mi po tym walić, a Groński mówi: „Z powrotem do góry z nami! Będziecie nam pomagać".
Zawróciliśmy z Jurkiem, wciąż związani liną. Długosz z Jakubowskim żartowali po drodze, że taka
gratka im się zdarzyła, Strzeleckiego będą ze ściany ściągać. Nie wiedzieli o jego wyjściu, bo prosto z
kolejki na Kasprowy poszedł ze znajomymi pod Granaty.
- Po co on ich tam brał? - pytał Długosz.
- Chciał im pokazać, jak wygląda wspinaczka - próbowałem wyjaśniać.
- No, to zobaczyli - skwitował.
Gdy podeszliśmy pod ścianę, powiązaliśmy się i zaczęliśmy się wspinać po zlodowaciałym śniegu w
Żlebie Stanisławskiego na Pośrednim Granacie. W pewnym momencie usłyszałem następujący dialog
pomiędzy Strzeleckim a Jakubowskim, który był najwyżej:
- Jasiu, co to? Rzygał ktoś?
- Nie, tylko że nie miałem tu żadnego kamienia pod ręką, a chciałem sprawdzić, jak daleko jest od
ziemi, czy można zjechać. Lepiłem więc kule z płatków owsianych, bo nam zamokły, i rzucałem.
Nocą nie dało się ściągnąć nieszczęśników. Wróciliśmy do schroniska. O siódmej rano Groński zrobił
kursantom pobudkę:
- Wszyscy wstawać! Idziecie pod Granaty zobaczyć, jak będziemy ściągać waszego instruktora, Jasia
Strzeleckiego!
Tak więc ruszyłem pod ścianę trzeci raz. Dodam jeszcze, że Długosz napisał o tym wydarzeniu balladę,
którą długo śpiewało się na obozach i taboriskach, a Strzelecki nie bardzo ją lubił.
Taternictwo ograniczało się wówczas do rejonu Tatr Polskich. O Słowacji można było tylko pomarzyć
albo wyskakiwać na lewi-znę. Nawet na szczyty, przez które przebiegała granica, wstęp był
wzbroniony. Jedyną możliwością powspinania się po słowackiej stronie była alpiniada, czyli zawody
wspinaczkowe. Pretekstem do ich urządzenia mogły być urodziny Lenina lub Stalina, święto
państwowe lub partyjne, dla uczczenia którego należało wynieść na szczyt flagę państwową i
uroczyście ją zatknąć, najlepiej w to-
E W A
60
MATUSZEWSKA
LIDER
warzystwie alpinistów z zaprzyjaźnionych krajów. Podczas jednej z takich imprez Andrzej Zawada z
Władysławem Malinowskim zrobił w 1956 roku „zupełnie śmiałą drogę - lewy filar Rumano-wego
Szczytu zimą, pierwsze przejście".
Od tamtej pory ukochaną doliną Andrzeja Zawady stała się Dolina Kacza, ze wspaniałą ścianą
Rumanowego:
- To ona przygotowała mnie do wielkich gór. Miałem ambicję, by zrobić tam wszystkie pierwsze
przejścia zimowe. Udało mi się zrobić ich wiele, ale nie zrobiłem środka Rumanowego, miałem tam
wypadek. Organizowałem liczne obozy klubu warszawskiego w Kaczej. Z wielkim trudem, pokonując
przede wszystkim opory naszych władz granicznych i przepisy peerelowskie, żeby zdobyć przepustki,
żeby zdobyć paszport. Potem dojście z Łysej Polany do Kaczej w głębokim śniegu, dźwigając strasznie
ciężkie plecaki z żywnością, z namiotami.
Gdy już założyliśmy obóz, przez dwa, trzy tygodnie byliśmy zupełnie sami, w pięknej scenerii. Zimowe
wspinanie było tam wyczynowe i trudne. Takie opady śniegu jak w Tatrach właściwie rzadko zdarzają
się w Himalajach. Podobnie z temperaturą. Przyszedł kiedyś do nas, do Kaczej, Jurek Mitkiewicz,
wieloletni obserwator meteorologiczny z Kasprowego. Miał jak zawsze ze sobą zestaw
specjalistycznych termometrów. Pewnej nocy, ku naszemu zdumieniu, stwierdził, że temperatura
wynosiła minus 42 stopnie. Więc gdzie są takie warunki? W Himalajach latem są upały, dzikie upały.
W Tatrach można znaleźć naprawdę bardzo surowe warunki. A zagrożenie lawinami? Myślę, że
Polacy mieli tak wspaniałe osiągnięcia zimą w Alpach właśnie dlatego, że w Tatrach nauczyli się
bardzo uważać na lawiny...
Dla każdego polskiego alpinisty Tatry są najpiękniej szymi/góra-mi, najmilszymi jego sercu. Tu się
wszyscy zaczynamy uczyć wspinania, tu z największą radością wracamy. I te góry zostaną nam na
stare lata jako jedyne, w które jeszcze będziemy mogli pójść.
Wracając zaś do alpiniad, niewielu było chyba taterników biorących w nich udział z pobudek
ideologicznych. Ale, jak już wspomniałam, jeśli się chciało ostro powspinać, innego wyboru nie było.
Zawada raz spróbował - a może próbował więcej razy, tyle że nie zachowały się przekazy ustne ani na
piśmie - „nielegalnej" wspinacz-
¦
61 NAJPIĘKNIEJSZE NA ŚWIECIE
OBÓZ ZIMOWY 1966 ROKU W DOLINIE WIELICKIEJ.
OD LEWEJ SIEDZĄ: ADAM KARPIŃSKI, ANDRZEJ KUŚ
I ANDRZEJ ZAWADA. STOJĄ: ZOFIA KLAUZNITZER, JAREK USZYNSKI
I KRZYSZTOF BOŃCZA-TOMASZEWSKI
62 EWA MATUSZEWSKA LIDER
ki. Wiedział, że grożą za to poważne konsekwencje. Mimo to nie oparł się pokusie. Dwa zespoły - w
jednym z nich był Zawada -wspinające się na Żabim Niżnim, zostały dostrzeżone przez wopistów.
Ściągnięto błyskawicznie z Łysej Polany oddział żołnierzy, którzy podeszli pod ścianę i ostrzelali
„wrogów ludu". Wśród taterników zrobił się popłoch, jak najszybciej chcieli się wycofać ze ściany.
Sytuację próbował opanować Zawada, komenderując niczym dowódca straconej placówki: „Skokami,
panowie, skokami!"
Ten okrzyk przeszedł do legendy. W pewnym momencie sytuacja z dramatycznej zmieniła się w farsę.
Żołnierze, mimo że pełnili służbę w górach, nie poruszali się po nich zbyt pewnie. Jakoś udało im się
dotrzeć do podstawy ściany, ale już o zejściu nie było mowy. Przez parę godzin byli sprowadzani przez
swych jeńców Cała ta afera nie miała jednak, zdaje się, poważniejszych konsekwencji.
Można powiedzieć, że Tatry dały Andrzejowi Zawadzie więcej niż jakiekolwiek inne góry. Dały mu
szansę na przeżywanie doznań nieporównywalnych z niczym innym, dały posmakować radości
sukcesu i goryczy porażki, pozwoliły nawiązać przyjaźnie najtrwalsze. I dały mu żonę. Anna Milewska i
Andrzej Zawada poznali się tylko dlatego, że w ich życiu pojawiły się Tatry.
ANNA MILEWSKA: - Na studiach jeździłam czasami na narty do Zakopanego, taternictwo zaczęłam
uprawiać później. Moja koleżanka z historii sztuki, Iza Mikulska, obecnie Galicka, wyciągnęła mnie
kiedyś do Morskiego Oka. W schronisku natknęłam się na barwne, egzotyczne dla mnie towarzystwo
taternickie. Siadywało się wtedy przy słynnym stole, blisko okna, z którego był niezwykły widok na
taflę jeziora i Mięguszowieckie. Gdy już tu się znalazłam, nie mogłam nie spróbować wspinaczki. Na
Mnicha, przez Płytę, poszliśmy zespołem trójkowym z Izą i Andrzejem Ziemilskim zwanym „Kicią". Po
wejściu na szczyt stwierdziłam, że to nic trudnego. Trzeba przyznać, że byłam ogólnie bardzo
sprawna, lubiłam łazić po drzewach. Nie mam ani lęku wysokości, ani lęku przestrzeni. Ale za nic nie
mogłabym być speleologiem. Ciemno, ciasno, mokro, zimno. Brr!
Pracowałam już w Muzeum Narodowym, gdy postanowiłam zapisać się na kurs taternicki, od razu dla
zaawansowanych. Na zakończenie zajęć spotkaliśmy się wszyscy wieczorem w Piwnicy
63
NAJPIĘKNIEJSZE NA ŚWIECIE
JANEK STRZELECKI ASEKURUJE, SIEDZI TERESA WĘGRZYNOWICZ
64 EWA MATUSZEWSKA LIDER
u Fukiera, by uczcić radosny fakt, że oto staliśmy się taternikami z „papierem". W pewnej chwili
wszedł do sali elastycznym, pewnym krokiem wysoki, młody człowiek. Spojrzałam na niego i
powiedziałam sobie w duchu: „To ten!" Nie wiedziałam, kim jest, czułam tylko, że zaraz podejdzie do
naszego towarzystwa. Podszedł, przedstawił się: „Andrzej Zawada". Błyskawiczna myśl przeleciała mi
przez głowę: „Więc będę się nazywać Anna Zawada! To brzmi trochę jak pseudonim teatralny".
Miałam za sobą jakieś związki, ale od tej chwili już nic się nie liczyło. Dopiero później dowiedziałam
się, że Andrzej był rozwiedziony. Długo był oporny, przez dziesięć lat schodziliśmy się i rozchodzili, ale
zawsze byliśmy ze sobą związani.
Ja dostałam się do szkoły teatralnej w Krakowie i spędziłam tam cztery lata, Andrzej na rok wyjechał
do Wietnamu, potem był Spitsbergen. Ciągle mijaliśmy się, on mieszkał w Warszawie, ja grałam w
różnych teatrach na prowincji. Jednak cały czas byliśmy parą, tyle że nie formalną. Dokładnie w
dziesięć lat po naszym poznaniu, we wrześniu 1963 roku, pobraliśmy się w Warszawie.
TADEUSZ SIEMEK: - Przez wiele lat wiedzieliśmy, że Andrzej jeździ do jakiegoś Kota, a to do Kielc, a to
do Radomia. Nikt z nas nie wiedział, kto to ten Kot.
ELŻBIETA TEISSEYRE: - Anna zdawała maturę w tym samym roku co ja. Na historii sztuki studiowała
razem z Krystyną Zachwatowicz i moimi koleżankami z klasy. Wtedy właśnie zyskała przydomek
„Różowy Kotek", od koloru sweterka, który często nosiła. I rzeczywiście była taka kocia, ciepła, taka
„miau, miau".
ANNA MILEWSKA: - W maju 2001, po raz pierwszy bez Andrzeja, byłam na zjeździe seniorów w
Morskim Oku. Koledzy przypomnieli mi konkurs piękności w Moku, który przegrałam o jeden punkt,
bo akurat pojawiła się w schronisku w czasie wyborów jakaś rzeczywiście bardzo ładna dziewczyna,
turystka, której nikt nie znał. Zajęłam drugie miejsce. Zbyszek Skoczylas po latach wspominał:
„Pamiętasz, Kocie, jaka byłaś zła, że ta przypadkowa dziewczyna odebrała ci palmę pierwszeństwa?"
W godzinę później Miss Morskiego Oka wypiła herbatę i poszła sobie w dół. Więc gdyby wybory
odbyły się trochę później,
65 NAJPIĘKNIEJSZE NA ŚWIECIE
miałabym pierwsze miejsce. Cóż, zgodne jest to z moją teorią przypadku. Ułamki minut, sekundy,
nieraz decydują o zdarzeniach na zasadzie domina - jeden element przesunie się i wszystko się
wywraca.
J
Na poprzedniej stronie
KAZIMIERZ WALDEMAR OLECH W TATRACH ZACHODNICH
OSTATNIE ODCINKI WIELKIE! GRANI
Trafiło mi się coś wyjątkowego
Dlaczego Andrzej Zawada wybrał fizykę? Niejednokrotnie wspominał, jak bardzo brakowało mu ojca,
że gdyby żył, z pewnością chciałby widzieć syna na prawie. Kierując się sentymentem, powinien
zdecydować się na karierę prawniczą albo dyplomatyczną. ROMAN TEISSEYRE: - Nie miał ciągot w
kierunku urządzenia sobie wygodnie życia, robienia kariery, dążenia do stabilizacji życiowej.
Materialna strona bytowania była mu całkowicie obca. Nie potrafię odpowiedzieć, czemu akurat
fizyka. Może dlatego, że fascynowała go przyroda, filozofia przyrody, w fizyce szukał wyjaśnienia
różnych zagadnień, nawet związanych z wiarą. Wyśmiewał się z płytkiej, powierzchownej wiary.
Wiele godzin dyskutowaliśmy o tym, czy są argumenty przemawiające za istnieniem Boga, czy nie. Te
zagadnienia fascynowały go, wciąż próbował znaleźć odpowiedź na pytanie o sens życia, sens bycia
człowieka na ziemi. Przy tych zainteresowaniach duchowych, intelektualnych przejawiał też krańcowo
odmienne zdolności. Można bez przesady stwierdzić, że jego talenty manualne sięgały wyżyn
geniuszu. W pracowniach uniwersyteckich, w laboratoriach nie było lepszego od niego technika. Jego
zdolności podziwiał sam rektor, słynny fizyk, profesor Stefan Pieńkowski. Do dziś pamiętam, jak
błyskawicznie zorganizował pracownię chemiczną, wykorzystując wrodzony wdzięk i umiejętnie
dyrygując życzliwym mu koleżeństwem.
Zdolności techniczne i organizacyjne miały mu się później przydać w karierze alpinistycznej. Nim
jednak ją rozpoczął, wyruszył w zupełnie inne rejony świata, nie kojarzące się ze wspinaczką, choć nie
pozbawione gór. Rok 1957 został ogłoszony III Międzynarodowym Rokiem Geofizycznym.
Zaplanowano badania w re-
70 EWA MATUSZEWSKA LIDER
jonach dotychczas pod tym względem niezbyt dobrze poznanych. Polscy geofizycy mieli
przeprowadzić badania w pasie tropikalnym i polarnym, w Wietnamie i na Spitsbergenie.
Kierownikiem wyprawy do Wietnamu został Roman Teisseyre, wówczas już pracownik Polskiej
Akademii Nauk.
ROMAN TEISSEYRE: - Zadzwoniłem do Andrzeja i powiedziałem, że potrzebuję jego pomocy przy
organizowaniu tego wyjazdu. W roku 1955 pojechałem na rekonesans z profesorem Różyckim, a
Andrzej, jako etatowy pracownik PAN-u, zajął się sprawami organizacyjnymi. Dlaczego go wybrałem?
Bo był moim bliskim przyjacielem. Nie znałem jeszcze tak dobrze jego niezwykłych talentów
organizacyjnych, ale wiedziałem, że jest niezastąpiony w pracach laboratoryjnych. Właściwie
zaangażowałem go w ciemno, ufając swojej intuicji. Wydawało mi się, że powinno być fajnie. I było.
Miał genialne pomysły, o które często spieraliśmy się, bo był przy tym maksymalistą. Chciał, żeby
wszystko było najlepsze - firmy, materiały, przyrządy i tak dalej. Ja raczej w tych sprawach jestem
minimalistą, więc nieraz zaiskrzyło między nami. Któregoś dnia przychodzi i mówi, że musi pojechać
do Paryża.
- A na cholerę masz jechać akurat tam?
- Stary, pamiętaj, że człowiek kulturalny musi przynajmniej raz w roku być w Paryżu! A poza tym nie
mamy, w przeciwieństwie do Francuzów, żadnego doświadczenia, jeśli chodzi o tropiki. Będą przecież
potrzebne koszulki, specjalne ubiory, wszystko trzeba zobaczyć na miejscu.
Tak mnie naciskał, tak przekonywał, że powodzenie wyprawy zależy od tego wyjazdu, iż nie miałem
wyjścia. Udałem się do zastępcy sekretarza PAN-u, który opiekował się tym projektem, i z duszą na
ramieniu zacząłem wyjaśniać, dlaczego Andrzej Zawada musi pojechać do Paryża. Trzeba pamiętać,
że był to rok 1955, żelazna kurtyna szczelnie zatrzaśnięta, a my sobie chcemy obejrzeć tropikalne
wyposażenie akurat w Paryżu. Byłem pewien, że za chwilę wylecę z hukiem. Mimo że nie mam
zdolności w tym kierunku, udało mi się go przekonać. Dostaliśmy pieniądze na wyjazd i Andrzej ruszył
do Paryża z Przemkiem Czerskim, biegle posługującym się francuskim, który pełnił'rolę tłumacza.
Przemek był na wyprawie lekarzem, uczestniczył też w rekonesansie. Zabawnie razem wyglądali,
jeden duży, drugi mały.
71 TRAFIŁO MI SIĘ COŚ WYJĄTKOWEGO
-'•''•''i.'.--
ANDRZEJ ZAWADA PRZED PAWILONEM POMIAROWYM W CHA PA
72 EWA MATUSZEWSKA LIDER
Obejrzeli, co należy, Andrzej zamówił jakieś, za przeproszeniem, gacie, podkoszulki, hełmy tropikalne,
no i kapelusze. Takie same, jakie nosili żołnierze francuscy podczas wojny w Indochi-nach. Na
szczęście w porę się zorientowaliśmy i kapelusze zostały głęboko schowane, by nie drażnić
Wietnamczyków.
MIECZYSŁAW F. KOZŁOWSKI: - W latach pięćdziesiątych studiowałem i pracowałem z Andrzejem
Zawadą na Uniwersytecie Warszawskim, w Katedrze Geofizyki. Kierownikiem katedry był wówczas
profesor Edward Stenz. Miał czterech asystentów, jednym z nich był Andrzej. Zainteresował się
pomiarami prowadzonymi przez naszego profesora i intensywnie włączył się do tej pracy. Widziałem,
że profesor dobrze oceniał jego udział. Andrzej uczestniczył, między innymi, w konstruowaniu
aparatu do pomiarów temperatur wgłębnych, czyli w odwiertach. Prace prowadzono w Ciechocinku,
a aparat spełniał swoje zadania bardzo dobrze. Na zajęciach w pracowni fizycznej Andrzej nie miał
żadnych problemów, gorzej szły mu przedmioty teoretyczne.
Obiady jadaliśmy wówczas w małym barze przy ulicy Poznańskiej. Zaskoczył mnie podczas jednego z
tych obiadów, gdy dowiedziałem się, że zapisał się na kurs spadochroniarski. Opowiadał ze swadą o
emocjach dostarczanych mu przez skoki. Któryś ze skoków nie był zbyt udany, pasy uderzyły go
boleśnie, co nie odebrało mu ochoty na skakanie. Może było to odtrutką na problemy życiowe. Ciężki
był to okres dla Andrzeja, bo akurat wtedy poważnie zachorował, a następnie zmarł profesor Stenz.
Jego odejście było wielką stratą. Andrzej przeżywał to szczególnie mocno, gdyż w tym czasie
kształtował się krąg jego zainteresowań, profesor zaś był niemal ojcem dla niego, starał się pomagać,
przyciągnąć go do kręgu współpracowników. Teraz kończyło się to wszystko bezpowrotnie. Staraliśmy
się Andrzeja wspierać, zależało nam, by nie załamywał się i nie odszedł z zakładu.
Na szczęście pojawiły się nowe, ciekawe perspektywy. Polska Akademia Nauk w ramach
Międzynarodowego Roku Geofizycznego organizowała wyprawę naukową do Wietnarnu i
kierownictwo organizacyjne tej wyprawy powierzono Andrzejowi. W historii polskich wypraw była to
pierwsza wyprawa zwrotnikowa.
Zadaniem Andrzeja było techniczne wyposażenie stacji naukowej i obserwatorium mających dopiero
powstać. Środki transportu,
73 TRAFIŁO MI SIĘ COŚ WYJĄTKOWEGO
ANDRZEJ ZAWADA W DRODZE DO WIETNAMU
CHRZEST RÓWNIKOWY ANDRZEJA ZAWADY
74 EWA MATUSZEWSKA LIDER
BEZPIECZNIACY WIETNAMSCY Z ALPINISTAMI POLSKIMI,
JERZYM WEHREM I ZDZISŁAWEM KOZŁOWSKIM
W DRODZE NA PHAN SI PAN
OD LEWEJ: DOKTOR PRZEMYSŁAW CZERSKI I ROMAN TEISSEYRE Z „TREFNYMI" KAPELUSZAMI
75 TRAFIŁO MI SIĘ COŚ WYJĄTKOWEGO
generatory prądotwórcze, materiały pędne, budowlane i sanitarne, łączność radiowa, warsztaty,
sprzęt gospodarczy, zaopatrzenie w leki i wyposażenie ambulatoriów - wszystko było na jego głowie.
Trzeba przyznać, że wywiązał się z tego zadania znakomicie.
Wiele godzin spędził w podziemiach Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie, gdzie mieściły się magazyny
wyprawy. Niezwykle starannie doglądał pakowania, zwłaszcza aparatury naukowo-badawczej,
pilnując, by na czas transportu odpowiednio ją zabezpieczono. Była to jego pierwsza tak poważna
praca. Myślę, że niewielu znalazłoby się wtedy w Polsce ludzi, którzy mieliby do czynienia z
organizacją wyprawy naukowej, przetransportowaniem jej koleją, samolotami i statkami, w tym
przypadku dookoła Afryki, do miejsca przeznaczenia. A wszystko to zaledwie w ciągu pół roku.
Gdy zaczęły się prace instalacyjne w Wietnamie, Andrzej kierował nimi i był człowiekiem, który
wiedział wszystko o wszystkim. Znał ludzi biorących udział w tych pracach, znał przeznaczenie całego
sprzętu i aparatury, od razu wiedział, jak należy je rozładować i gdzie ustawić. Dużo wysiłku włożył w
zabezpieczenie aparatury naukowej przed wpływem niekorzystnych czynników atmosferycznych,
wyjątkowo dokuczliwych w tropiku.
Jedno z obserwatoriów znajdowało się w górskiej miejscowości Cha-Pa, położonej u stóp najwyższego
szczytu Indochin -Phan Si Pan. Andrzej nieraz spoglądał w tym kierunku, z nadzieją, że wejdzie na ten
szczyt. Mówiło się w naszej ekipie, że Andrzej poprowadzi na Phan Si Pan grupkę swych kolegów
taterników, jednak władze wietnamskie nie wyrażały zgody na taką wyprawę. Ten rejon
zamieszkiwały różne mniejszości narodowe i Wietnamczycy obawiali się, że mogłoby dojść do
niebezpiecznych spotkań. W końcu Andrzejowi udało się przełamać opór władz i wejść na Phan Si
Pan.
Sobie i tym, z którymi współpracował, stawiał wysokie wymagania pod względem sprawności
fizycznej i psychicznej. W owym czasie wydawało mi się, że są one nadmiernie wysokie. Mimo to
lubiłem go, był dla mnie serdecznym przyjacielem. Żałowałem, a zdaje się, że on również, iż nasze
drogi jakoś się rozeszły.
Odkąd go znałem, nigdy nie zdarzyło mi się widzieć Andrzeja w sytuacji zawstydzającej lub w jakiejś
mierze niegodnej. Nigdy też nie zdarzyło mi się porozmawiać z nim o sprawach poważ-
76 EWA MATUSZEWSKA LIDER
nych - o sensie i trudzie istnienia, o radościach ludzkiej egzystencji. Andrzej nie dopuszczał do
konfidencji tego rodzaju. Bardzo chciałem poznać motywy jego działania, usłyszeć, czego szuka w
Himalajach. I nie udało mi się zadać tego pytania, chyba typowego dla wszystkich ceprów.
Jego odejście od zainteresowań naukowych i wybór drogi w coraz wyższe góry były spowodowane
tym - )ak mi się wydaje - że w górach mógł dokonać czegoś nowego, co odpowiadałoby wysiłkom
podejmowanym przez kolegów w nauce. Do dziś pamiętam, jak w czasie jakiegoś przypadkowego
spotkania z radością i satysfakcją opowiadał mi, że po zdobyciu przez Polaków Mount Eve-restu
otrzymał od Jana Pawła II list, w którym była mowa o wielkiej sile ducha. W mojej pamięci tkwi
jeszcze jedno spotkanie, które nastąpiło między kolejnymi wyprawami. Był piękny, słoneczny dzień.
Zapytałem go wtedy, czy naprawdę chce mu się tak bardzo jechać w Himalaje. Lekko uśmiechnął się,
zamyślił się na krótko i powiedział, że teraz, w tej chwili, cieszą go promienie słoneczne padające na
twarz i delikatny powiew wiatru.
Na początku sierpnia 2000 roku zatelefonowałem do Andrzeja. Miał za sobą kilkutygodniową
„chemię". Nie chcąc go męczyć długą rozmową, dobierałem słowa odpowiednie do sytuacji.
Powiedziałem, że będziemy z żoną modlić się w jego intencji. I wówczas, z wysiłkiem, powiedział: „Pa,
pa". Myślałem później o tym pożegnaniu, o słowach wypowiedzianych jakby do kogoś bliskiego. Na
pewno pamiętał, że był świadkiem na naszym ślubie, a potem, razem z Anną, odwiedzili nas w
naszym domu w Sporyszu, będącym dziś przedmieściem Żywca. Kiedy ja przeżywałem pewne swoje
„załamanie", Anna i Andrzej okazywali mi dużo serdeczności. Wędrowaliśmy razem po Beskidzie
Śląskim i Wysokim, czując na policzkach promienie słoneczne i leciutki powiew wiatru.
Andrzej Zawada oceniał wyprawę do Wietnamu i późniejszą, na Spitsbergen, jako coś wyjątkowego.
Rzeczywiście, nastąpił wyjątkowo korzystny zbieg okoliczności, który jednak opóźnił jego karierę
alpinistyczną.
ANDRZEJ ZAWADA: - Międzynarodowy Rok Geofizyki trafia się raz na pięćdziesiąt lat. Byłem na
geofizyce, a mój przyjaciel
77 TRAFIŁO MI SIĘ COŚ WYJĄTKOWEGO
NA SZCZYCIE PHAN SI PAN ANDRZEJ ZAWADA I ZDZISŁAW KOZŁOWSKI, ROK 1957
ANDRZEJ ZAWADA I JERZY WEHR INTEGRUJĄ SIĘ Z PIĘKNYMI WIETNAMKAMI
T8 EWA MATUSZEWSKA LIDER
Roman Teisseyre został kierownikiem planowanej wyprawy do Wietnamu. Międzynarodowa Unia
Geodezji i Geofizyki postulowała wówczas, by prowadzić badania w rejonach mało znanych, czyli w
strefie tropikalnej i podbiegunowej.
W Polsce wybuchł Październik. Reżim nieco zelżał, co nasze środowisko odczuło w ten sposób, że
nareszcie można było wyjeżdżać w Alpy. Koledzy w Alpy, a ja do Wietnamu. Ale jak można było nie
skorzystać z takiej okazji? Poznać egzotyczny, dotąd niedostępny kraj, zarobić pieniądze, za które
mogłem kupić nareszcie mieszkanie. Wyjechałem w 1957 roku i spędziłem w Wietnamie rok. Dobrze
się tam czułem, choć przy stuprocentowej wilgotności niektórzy Europejczycy wariowali, nie mogąc
znieść klimatu.
Uczestnikami wyprawy byli też moi kumple taternicy - Jurek Wehr i Zdzisiek Kozłowski, których
zarekomendowałem. Dokonaliśmy romantycznego, egzotycznego wejścia na najwyższy szczyt
Indochin - Phan Si Pan (3143 m). Musieliśmy przedzierać się przez dżunglę, natykając się na węże,
stada małp, przedziwne ptaki. Mieliśmy potem co wspominać na zimowych biwakach w Tatrach!
Pewnego dnia koledzy podczas wieczornego odczytywania poczty przysłanej z kraju powiedzieli mi, że
w Alpach zabił się jakiś polski wspinacz, Groński. Jezus Maria! Taki doświadczony stary wyga, nie
ścigant, nie ryzykant. Nestor, który miał tylko siedzieć na kempingu i dyrygować młodzieżą. Mija
tydzień i przychodzi wiadomość, że nie żyje Wawrzyniec Żuławski. Nie mogłem pojąć, jak to się stało,
nie mogłem się z tym pogodzić. Przeżywałem też, że pierwszy wyjazd po wojnie w Alpy odbył się beze
mnie. Wróciłem do kraju i znów stanąłem przed trudnym wyborem - Alpy czy Spitsbergen? Nie
powiem, że wybór Spitsbergenu podyktowany został tylko dobrymi zarobkami, byłbym jednak
hipokrytą, utrzymując, że to nie miało znaczenia.
Działalność polskich naukowców i wspinaczy na Spitsbergenie również łączyła się z III
Międzynarodowym Rokiem Geofizycznym. W latach 1956-1960, obejmujących pięć sezonów lata
polarnego i jedno zimowanie, Polska Akademia Nauk kierowanie wyprawami powierzyła
Stanisławowi Siedleckiemu, alpiniście
79 TRAFIŁO MI SIĘ COŚ WYJĄTKOWEGO
CHWILA ZADUMY. ANDRZEJ ZAWADA, 1958 ROK
BAGAŻ WYPRAWY NA HORNSUNDTIND.
OD LEWEJ: JERZY PIOTROWSKI, ANDRZEJ ZAWADA,
RYSZARD WIKTOR SCHRAMM
1
80
EWA MATUSZEWSKA LIDER
ZAWADA PROWADZIŁ CAŁĄ DROGĘ. WSPINA SIĘ JERZY PIOTROWSKI
TRAFIŁO MI
81 SIĘ COŚ WYJĄTKOWEGO
i polarnikowi o wielkim doświadczeniu. W wyprawach tych uczestniczyło wielu członków Klubu
Wysokogórskiego. Wśród najwartościowszych dokonań wspinaczkowych w czasie tych wypraw
wymienia się między innymi drugie wejście granią na Horn-sundtind (1431 m) w roku 1958. Autorami
tego przejścia byli Jerzy Piotrowski, Ryszard Wiktor Schramm i Andrzej Zawada. W fachowej
literaturze niektóre drogi w tym rejonie pod względem skali można porównać ze wspinaczkami w
grupie Mont Blanc. Jeden z trójki na Hornsundtind tak opisuje tę wspinaczkę:
JERZY PIOTROWSKI: „Wiążemy się i wchodzimy w ścianę. Drogę zagradza nam od razu trudny próg
skalny i wyżej pionowe, przetykane lodem i śniegiem skały. Andrzej idzie pierwszy. Spod uderzeń jego
czekana wylatują, spadając nam na głowę, lodowe bryły. Co dwa, trzy metry wbija haki. W miarę jak
posuwamy się do góry, robi się coraz jaśniej. Teraz dopiero widzimy naszą dalszą drogę. Jesteśmy tuż
przy uskoku grani, która składa się z olbrzymich, gęsto przy sobie sterczących turni. Trudności
wypychają nas ze ściany na urwistą grań. Naprzód zagrodził nam drogę "żandarm", z którego
musieliśmy zjechać i dla zabezpieczenia sobie odwrotu zostawić trzydziestometrową linę, wiążąc się
cieńszą siedemdziesiątką. Potem była kluczowa turnia. Ściankę tuż pod jej wierzchołkiem trzeba było
pokonać za pomocą jednej pętli (...).
Wreszcie o godzinie jedenastej jesteśmy na stromych, twardych polach śnieżnych pod szczytem i
punktualnie o dwunastej stajemy na maleńkiej grańce wierzchołka, na której z trudnością mieścimy
się we trójkę. Pod nami Hornsundtind opada na trzy strony kilkusetmetrowymi pionowymi zerwami.
Majestatyczny Meheston wychodzi z mgły potężną piramidą. Rysiek szuka śladów pobytu pierwszych
zdobywców. Niestety, nie ma kopczyka ani żadnego innego znaku. Czyżby zatrzymali się na jakiejś
niższej turni? Wobec tego my budujemy mały kopczyk, pod którym zostawiamy kartkę owiniętą w
cynfolię po czekoladzie. Po piętnastu minutach pobytu na szczycie rozpoczynamy odwrót".
Opis ten znajduje się w publikacji W górach wysokich. Kompendium polskich wypraw
wysokogórskich, podobnie jak W skałach i lodach świata redagowanej przez Kazimierza Saysse-
Tobiczyka. Pamiętając, jak Andrzej Zawada wspominał swe rozczarowanie
82 EWA MATUSZEWSKA
LIDER
z powodu oceny Ryszarda Wiktora Schramma jego wkładu w zdobycie Hornsundtind, postanowiłam
odnaleźć ten fragment, mający się znajdować właśnie w W górach wysokich. No i znalazłam tylko opis
Jerzego Piotrowskiego. Sięgnęłam więc po Od Łomnicy po Mont Blanc i ku nieopisanemu zdumieniu
w wykazie polskich wejść na Spitsbergenie, opracowanym przez Ryszarda Wiktora Schramma, na
temat Hornsundtind znalazłam jedynie następującą wzmiankę: „HORNSUNDTIND (1431), III wejście i
trawersowanie ze wschodu na zachód - M. Bała, J. Stryczyński, R. Śle-dziewski, J. Warteresiewicz, St.
Worwa, 26 VII 1959". I tyle. Ani słowa o drugim przejściu.
Wietnam i Spitsbergen to nie tylko debiut w egzotycznych górach, to również początek nowej pasji
Andrzeja Zawady. Opowiedział o niej w rozmowie z dziennikarką podpisującą się E. W w tygodniku
„Film" z 29 czerwca 1959 roku.
„Geofizyk, taternik i... filmowiec - to pan Andrzej Zawada, który każdej z tych frapujących dziedzin
poświęca sporo czasu, choć w sidła ostatniej z nich wpadł zupełnie przypadkowo. Historia jest
niecodzienna, a więc oddaję głos bohaterowi:
- Było to w lutym 1957 roku. Jako uczestnik wyprawy organizowanej z okazji Międzynarodowego
Roku Geofizycznego miałem jechać do Wietnamu. Tuż przed wyjazdem reżyser Jarosław Brzozowski
poprosił mnie, bym zabrał kamerę, taśmę i spróbował zrobić zdjęcia z naszej wyprawy. Przedstawiciel
Wytwórni Filmów Oświatowych miał przyjechać do Wietnamu później. Pouczony przez asystenta
reżysera o zasadach obsługi aparatu wyruszyłem w długą podróż. Przez ten czas zapomniałem niemal
wszystkie nauki, ale w końcu zacząłem jakoś filmować. Po powrocie do kraju okazało się, że materiał
filmowy jest dobry. Z paruset metrów taśmy zostały zmontowane dwa tematy do Kroniki Filmowej.
Reszta materiałów jest w posiadaniu WFO Z kolei reżyser Brzozowski zaproponował mi wyprawę na
Spitsbergen w charakterze swego asystenta. Z trzymiesięcznej podróży przywiozłem satysfakcję
współpracy z doświadczonym reżyserern przy jego filmach o tymczasowych tytułach Polska wyprawa
na Spitsbergen (na ukończeniu) i Mafy reportaż ze Spitsbergenu (ukończony).
- Stał się więc pan filmowcem w sposób niecodzienny. Co uważa pan za swój największy wyczyn
filmowy?
83 TRAFIŁO MI SIĘ COŚ WYJĄTKOWEGO
A^l^i: '. W
Hi
PRZEZ LODOWE PUSTKOWIA
NIESPODZIEWANA WIZYTA
84 EWA MATUSZEWSKA LIDER
- Zdobycie z kamerą najwyższego szczytu Spitsbergenu -Hornsundtind. Dwaj koledzy i ja zrobiliśmy
bardzo trudne technicznie wejście. Kamera dodatkowo je utrudniała, ale za to mamy dokument
wyprawy.
- Widzę więc, że przygody z niedźwiedziem, o której słyszałam, nie uważa pan za swój największy
sukces, a przecież filmowanie niedźwiedzia polarnego, spotkanego zupełnie nieoczekiwanie, mogło
skończyć się tragicznie. Czy w przyszłości ma pan zamiar zająć się wyłącznie filmem?
- Na to się jeszcze nie zdecydowałem, sprawa nie jest prosta. Film bardzo wciąga, mam także pewne
opory. Na razie pragnę zrealizować jeszcze parę prac, których wyniki zaważą, być może, na mojej
ostatecznej decyzji.
- Bądź co bądź podobne spotkania z kamerą nie zdarzają się często. Może więc nie należy lekceważyć
losu".
Niewiele ponad dwa miesiące wcześniej Andrzej Zawada zakończył przedsięwzięcie, którym
rzeczywiście warto byłoby się pochwalić. Jednakże splot różnorodnych okoliczności sprawił, że
odbywało się ono w konspiracji. Przez długi czas pierwsze zimowe przejście Głównej Grani Tatr - bo o
nim wyżej mowa - oficjalnie nie istniało. Natomiast co do następnych dokonań filmowych Zawady,
nie były one dla niego tak znaczące, by geofizyk i taternik stał się wyłącznie filmowcem.
ANDRZEJ ZAWADA: - Przypominam sobie, jak nieraz sprzeczałem się z Krzysztofem Zanussim.
Krzysztof, wybitny „mózgowiec", utrzymywał, że rozum jest miarą wszechrzeczy, ja zaś - że człowiek
istnieje tylko dzięki uczuciom, emocjom. Nawet te najbardziej pierwotne, jakich doznajemy choćby
wtedy, gdy walczymy o życie, wzbogacają nas, sprawiają, że nasze człowieczeństwo staje się
pełniejsze.
- Słuchaj, Krzysztof, czy nie odczuwasz satysfakcji, gdy patrzysz na taką masę materii, jaką są góry? -
pytałem go.
Tu już nawet nie chodzi o piękno urzeźbionej skały, ale właśnie ta niewiarygodnie wielka masa czystej
materii jest fascynująca. To odczuwa się tylko w górach i wówczas nieważne są nasze rozterki
intelektualne czy stresy duchowe.
KRZYSZTOF ZANUSSI: - To, o czym wspomniał Andrzej, jest w gruncie rzeczy błahą kontrowersją. Ja
takim sposobem mówię-
85 TRAFIŁO MI SIĘ COŚ WYJĄTKOWEGO
Z FILMU KRZYSZTOFA ZANUSSIEGO GÓRY O ZMIERZCHU.
OD LEWEJ: JERZY KRECZMAR, MAREK PEREPECZKO
I ANDRZEJ ZAWADA
86 EWA MATUSZEWSKA LIDER
nia prowokuję świat, bo dziś świat pokochał zwierzęcą spontaniczność, która wyraża się właśnie
emocjami. Więc bardzo lubię przyjmować pozę chłodnego „mózgowca", choć w rzeczywistości nim
nie jestem.
Racjonalizm nie odbiera nikomu prawa do przeżywania emocji, ale zaleca kontrolowanie ich,
stosowanie wobec emocji surowej cenzury. Żyjemy w czasach, w których modne stało się
prowokowanie, choćby dla odświeżenia myśli, dla nadania wyższej temperatury dyskusji. Jeśli mówię
coś na przekór innym, jestem modnie spontaniczny. Zawsze zwalczałem takie upodobanie do
spontaniczności. Oczywiście, odkłamuje ona w jakimś stopniu człowieka, ale może też sprzyjać
zakłamaniu. Tak więc nie przywiązywałbym wagi do skrajności, są one czymś niepoważnym, nie
stanowią o treści rozmowy, służą raczej do stawiania akcentów.
Toteż pod tym, co powiedział Andrzej powyżej, mogę się spokojnie podpisać. Choć dla mnie
przeżywanie podstawowych emocji, pierwotnych - jak nazywał je Andrzej - nie wiązało się z
bezpośrednim zagrożeniem życia. Moje maleńkie przygody z górami miały największy wymiar w
relacji z drugim człowiekiem. Musiałem stać się wobec innych pokorny, ponieważ zawsze byłem tym
najgorszym wspinaczem w zespole. Jednocześnie starałem się trzymać fason, czyli stosować w
odniesieniu do siebie najdalej posuniętą cenzurę, by nie pozwolić sobie na ujawnianie strachu czy
zmęczenia. Góry zmuszały mnie do samodyscypliny.
Wspinałem się ze wspaniałymi ludźmi, w pamięci pozostał mi ich altruizm, delikatność, chęć pomocy
drugiemu człowiekowi nawet wówczas, gdy sami znosili niewygody. To mnie zachwyciło w alpinizmie.
Bardziej pamiętam ludzi niż widoki z drogi na Cubrynę. Andrzej doskonale to rozumiał i dlatego nasze
polemiki były takie troszkę udawane. W gruncie rzeczy myśleliśmy bardzo podobnie.
Nie bardzo już pamiętam, jak i gdzie się poznaliśmy. Być może w Morskim Oku, przez taterników,
których znałem już wcześniej - Andrzeja Paczkowskiego i Jerzego Surdela. Potem pewnie ktoś mi
doradził, że to Andrzej jest tym człowiekiem, który może mi pomóc w pracy przy filmie Twarzą w
twarz. Jedna z postaci musiała biegać po dachach i wspinać się ścianą wysokiego budynku. A kiedy
jeszcze okazało się, że Andrzej jest geofizykiem,
87 TRAFIŁO MI SIĘ COŚ WYJĄTKOWEGO
nasza współpraca zacieśniła się, bo miałem komfort wspólnego języka. Ukończyliśmy podobne studia
i łatwiej było mi się z nim porozumieć.
Cechowała go ogromna konkretność i jasność widzenia, co miało ważne znaczenie przy dwu różnych
naszych światach. Ja mówiłem, jaki efekt chcę osiągnąć, a on musiał wiedzieć, jak to zrobić - czy na
przykład w tym miejscu da się wbić hak, czy nie, zwłaszcza że chodziło o betonową konstrukcję. I te
przejścia, między oknami wysokich budynków, o jakie mi chodziło, Andrzej bardzo pięknie wykonał,
stając się jedną z trzech głównych postaci filmu.
Nieoczekiwanie film nabrał znaczeń politycznych, bo nagle wpisaliśmy się w Marzec'68. Zdjęcia
kręcone były wcześniej i nie można było przewidzieć, że postać goniona przez milicję stanie się tak
jednoznaczna. Przedtem była w tej postaci jakaś zagadka. Mógł to być złodziejaszek, kryminalista,
choć raczej trudno sobie wyobrazić Andrzeja w takiej roli. Mógł też być to jakiś maniak, szaleniec albo
człowiek wypełniający tajemniczą misję. Jednak po Marcu kontekst był już jednoznaczny, okoliczności
nadały filmowi nowy sens i znaczenie. Toteż po kolaudacji od razu powędrował na półkę, gdzie
przeleżał się rok.
Wspominałem o komforcie pracy z Andrzejem. Ten komfort odczuwałem również w innych
okolicznościach. Wywodziliśmy się z podobnych środowisk, w których wychowanie, odpowiednie
formy, pewna elegancja były na porządku dziennym, niezmiernie ułatwiając życie. Realizacja filmu
bywa zajęciem brutalnym i przyjemniej było mi przebywać w trudnych okolicznościach z kimś takim
jak Andrzej. Człowiek elegancki zawsze zachowa się elegancko, nie zważając na mróz czy zamieć,
ciężar plecaka czy niedostatki aprowizacyjne. Nie lubię i nie toleruję tej otoczki brutalności, która
pojawia się zawsze tam, gdzie warunki są trudne, zaś ludziom nie dostaje kultury.
Później we wszystkich moich filmach, jeśli tylko pojawiały się góry, zawsze też pojawiał się Andrzej.
Stało się to tradycją. Po Twarzą w twarz, gdzie miał rolę bez tekstu, były Góry o zmierzchu, w których
grał z Jerzym Kreczmarem. Potem była Iluminacja, Sphala, Constans. Jako człowiek obyty z kamerą, a
przy tym o tak ujmującej powierzchowności, zawsze się w filmie przydawał.
88 EWA MATUSZEWSKA LIDER
W czasach stanu wojennego nie było już okazji do wspólnych przedsięwzięć filmowych. Nie
zaprzestałem myśleć, że jeszcze zrobię z nim następne filmy. Jednak coraz częściej kręciłem filmy za
granicą i nie miałem już tej łatwości „używania" gór. Coś tam robiliśmy w Alpach, jednak nie było to
już to samo co w Tatrach, nie kręciliśmy scen wspinaczkowych.
Nie znoszę sportów wyczynowych, uważam je za idiotyczne. Nic mnie nie obchodzi, że jakaś góra
mierzy osiem, a nie siedem tysięcy metrów. I nie ma dla mnie znaczenia, kto ją zdobył. W tym
wszystkim nie ma zupełnie treści.
Andrzej był człowiekiem innego pokroju, jego ego potrzebowało potwierdzenia dzięki rekordowi,
sukcesowi odniesionemu w górach, choć wcale mu nie szło o to, by znaleźć się na pierwszych
stronach gazet. Nie wiedziałem nawet, że nie zdobył żadnego szczytu ośmiotysięcznego. Cóż z tego,
że w alpinizmie liczy się przede wszystkim pokonywanie trudności i wejście na szczyt? To drugie dla
mnie nie stanowi żadnej wartości. Owszem, duża to przyjemność zdobyć jakiś ładny szczyt, ale nie
dlatego, że ma określoną wysokość.
Mimo tych różnic w podejściu do alpinizmu rozumieliśmy się i szanowaliśmy swoje poglądy. Andrzej
trzymał się nieco na uboczu tak zwanego środowiska alpinistycznego, nie tylko dlatego, że był
człowiekiem ponad przeciętną miarę dobrze wychowanym, niepijącym i nie stosującym przekleństw
jako przerywników. Prawdę powiedziawszy, ludzie chodzący po górach nie tworzą jednolitej grupy,
można raczej mówić o różnych kręgach. Jednak mimo wszystko jakakolwiek zbiorowość zawsze jest
średnia, zaś Andrzej z biegiem lat stawał się przywódcą. I to już wystarczyło, by został outsiderem.
Wiem, że Andrzej był wybitnym specjalistą od himalaizmu zimowego, nie wdawałem się jednak w
rozmowy na ten temat. Rozumiałem, iż tkwiła w nim przemożna pasja przezwyciężania siebie i
nakłaniania do tego innych. Częściej rozmawialiśmy o sprawach doraźnych, czasem opowiadał o
kłopotach w Klubie Wysokogórskim, o różnych kontrowersjach w środowisku alpinistycznym, dość
chyba skonfliktowanym.
Zdarzało się, że rozmawialiśmy o filmach, również mojego autorstwa. Kino go interesowało,
przychodzili z Anną na wszyst-
WL
89 TRAFIŁO Ml SIĘ COŚ WYJĄTKOWEGO
EKIPA PIERWSZEGO ZIMOWEGO PRZEJŚCIA WIELKIEJ GRANI TATR.
OD LEWEJ: KAZIMIERZ WALDEMAR OLECH, CZESŁAW MROWIEĆ,
SZYMON WDOWIAK, ANDRZEJ ZAWADA, ANDRZEJ SOBOLEWSKI,
JERZY KRAJSKI
RUSZYLI.
90 EWA MATUSZEWSKA
LIDER
kie chyba moje premiery, nawet te nie mające z górami nic wspólnego. Nie starał się ich recenzować,
raczej analizował, dyskutował.
Czy była między nami przyjaźń? Z pewnością, choć nie w tym obiegowym znaczeniu. Każdy z nas miał
mało czasu na kultywowanie przyjaźni, rozmijaliśmy się niejednokrotnie - on wyruszał na kolejną
wyprawę, ja zajęty byłem kolejnym filmem. Bywałem u nich na Saskiej Kępie, na Żoliborzu, choć to
tak blisko, nie udało mi się ich odwiedzić. Jakoś im było bliżej do nas. Anna do tej pory zagląda
niekiedy do mojej mamy, zaś Andrzej do pamiątkowej księgi naszych gości przy pierwszej wizycie
wpisał się następująco: „Krzysztofie, ciągle musisz imponować, nawet mieszkaniem! Wspaniałe! A.
Zawada".
Kiedy zaczynałem realizować Suplement, stało się coś, co mogłoby się wydawać odruchowe -
sięgnąłem po słuchawkę telefonu i ręka zawisła mi w powietrzu. Przecież to było takie oczywiste, jeśli
w moim filmie miała być scena górska, dzwoniłem do Andrzeja. Tak mi się dobrze z nim pracowało, że
nawet nie przyszło mi do głowy dzwonić do kogoś innego. Będzie mi go brakowało.
Nie wyprawy naukowo-badawcze, nie film, ale góry stawały się coraz ważniejsze w życiu Andrzeja
Zawady. Przygodą niezwykłą, jeśli chodzi o znaczenie w rozwoju jego górskiej kariery, a przy tym
mającą nieco nielegalny charakter, było przejście Grani Tatr. ANDRZEJ ZAWADA: - Wśród osiągnięć
tatrzańskich, które wspominam z sentymentem, jest pierwsze zimowe przejście całej Grani Tatr. Zima
1959, wielki wyczyn na owe czasy, 72 kilometry. Trwało to prawie trzy tygodnie.
Nim jednak doszło do tego wielkiego - nie tylko jak na owe czasy - wyczynu, Zarząd Główny Klubu
Wysokogórskiego w lutym 1959 roku wydał oświadczenie skierowane do członków Klubu
Wysokogórskiego:
„W związku z powtarzającymi się coraz częściej wypadkami górskimi spowodowanymi brawurą,
lekkomyślnością i pogonią za rekordem oraz bardzo niepokojącymi i również"coraz częściej
występującymi w naszym środowisku przypadkami łamania podstawowych zasad etyki taternickiej -
Zarząd Główny Klubu po-
91 TRAFIŁO MI SIĘ COŚ WYJĄTKOWEGO
stanowił zwrócić się do wszystkich Członków KW z apelem o pomoc w przeciwdziałaniu takim
przypadkom.
Koledzy - zwracamy się do wszystkich czynnie działających Członków Klubu z apelem o rozwagę, o
właściwą ocenę sił przy podejmowaniu trudnych przejść zimowych w Tatrach i prosimy o
nieorganizowanie w tym roku szczególnie ryzykownych długich przejść graniowych. Apelujemy o
unikanie samotnych wycieczek w lecie i samotnego chodzenia w zimie jako szczególnie
niebezpiecznej formy taternictwa.
Zwracamy się z prośbą do najmłodszych kolegów, aby rozpoczynając działalność taternicką,
systematycznie przechodzili przez wszystkie kategorie dróg taternickich, nie porywali się już w
pierwszych swoich sezonach na drogi najtrudniejsze, jak to jest w ostatnim okresie coraz częściej
praktykowane.
Koledzy - przygotowując przejście, zasięgnijcie opinii referatów sportowych w Kołach. W górach
korzystajcie z rad starszych doświadczonych kolegów, nie narażajcie bez potrzeby życia swego i
cudzego. Nawet największy wyczyn okupiony śmiercią towarzysza lub kalectwem nie przynosi
satysfakcji, a w oczach opinii publicznej wyrabia całemu ruchowi wysokogórskiemu jak najgorszą
ocenę.
Komunikujemy, że Zarząd Klubu postanowił przeprowadzać analizę wypadków górskich za pomocą
powoływanych każdorazowo specjalnych Komisji i w stosunku do winnych lekkomyślnego narażania
życia stosować jak najdalej idące konsekwencje organizacyjne. Nie jesteśmy Klubem ryzykantów -
jesteśmy Klubem ludzi umiejących bezpiecznie chodzić po górach.
Wobec faktów popełnienia czynów niemoralnych, wobec przypadków naruszenia zasad etyki
taternickiej przez członków KV^ władze Klubu będą występowały z całą surowością. Zdajemy sobie
jednak sprawę, że stosowanie najostrzejszych nawet sankcji nie przyniesie żadnych rezultatów, jeżeli
uzdrowienie panujących stosunków nie będzie leżało na sercu wszystkim członkom Klubu (...)."
Powyższy tekst został powielony i rozesłany do wszystkich członków Klubu Wysokogórskiego. Chyba
mało kto we władzach miał złudzenia, iż apel ten powstrzyma co ambitniejszych taterników przed
zmierzeniem się z jednym z najpoważniejszych wówczas problemów. W opinii Zofii i Witolda H.
Paryskich
92 EWA MATUSZEWSKA LIDER
„przejście Grani Tatr - całej lub choćby Grani Tatr Wysokich -w ciągu jednej wyprawy wielodniowej
stanowi poważny wyczyn taternicki, nawet przy dobrej pogodzie".
Początek zmagań z Wielką Granią przypada na rok 1902. Wtedy to Teodor Eichenweld i Ferdynand
Rabowski w towarzystwie przewodników Jana Bachledy-Tajbra i Wojciecha Tylki-Sulei od 2 do 6
czerwca przeszli granią, choć nie całkiem ściśle, od Salatyńskiego Wierchu po Cubrynę. W ciągu
kolejnych trzech dni - Przełęcz pod Drągiem, Batyżowiecki i Mała Wysoka. Tu skręcili na Staroleśny
Cała wycieczka, z wyjściem i powrotem do Zakopanego, zajęła im jedenaście dni.
Na pierwszą próbę zimową trzeba było czekać aż dwadzieścia sześć lat. W Tatrach zima trwa znacznie
dłużej, niż wynika to z kalendarza, toteż Adam Karpiński i Konstanty Narkiewicz-Jod-ko, wyruszając w
kwietniu 1928 roku z Przełęczy pod Kopą, mogli swą próbę przejścia Grani uznać za zimową. Po
dwudziestu dniach dotarli do Białej Ławki i musieli się wycofać. Grupa wspierająca ich osiągnęła
zaledwie Lodową Przełęcz. Mieli szczęście, mimo bardzo złych warunków nie doszło do wypadku.
Tego szczęścia zabrakło Henrykowi Czarnockiemu i Tadeuszowi Strumille.
12 kwietnia 1956 na stokach Mięguszowieckiego zginęli w lawinie, uczestnicząc w kolejnej próbie
rozwiązania problemu zimowego przejścia Grani Tatr. W dwa lata później niezależne zespoły -z
Zakopanego i Warszawy - wyruszyły na Grań. Pod Czarną Przełęczą połączyły się i odtąd już działały
wspólnie, aż do 28 kwietnia. Tego dnia, w lawinie, która zeszła z Przełęczy pod Drągiem, zginął
zakopiańczyk Ryszard Wawro.
Taternicy zakopiańscy raz jeszcze, w tym samym roku, ruszyli na Grań. Również ta próba zakończyła
się tragicznie - zginął Aleksander Tobolewski. Ten właśnie wypadek był bezpośrednim impulsem do
wystosowania apelu przez Zarząd Główny Klubu Wysokogórskiego. Nim do tego doszło, Sąd
Koleżeński wydał orzeczenie w lutym 1959, w którym nie rozpatrywał okoliczności wypadku, lecz
wyłącznie organizacyjną .stronę wyprawy zakopiańczyków. Chodziło przede wszystkim o to, że Koło
Zakopiańskie nie zgłosiło swego przedsięwzięcia władzom Klubu Wysokogórskiego, Aleksander
Tobolewski zaś został wcześ-
93 TRAFIŁO MI SIĘ COŚ WYJĄTKOWEGO
[______________________ **¦
SKŁAD ŻYWNOŚCIOWY NA GRANI TATR. OD LEWEJ: KAZIMIERZ WALDEMAR OLECH I ANDRZEJ
SOBOLEWSKI
94
EWA MATUSZEWSKA LIDER
niej wydalony z Klubu Wysokogórskiego i nie powinien uczestniczyć w przejściu.
Te historyczne zaszłości, niezrozumiałe dla obecnego pokolenia wspinaczy, dysponujących całkowitą
wolnością w wyborze dróg i partnerów, nieprzypadkowo przypominam. Jak się później okaże, będą
miały pewien wpływ na rozwój kariery górskiej Andrzeja Zawady.
27 marca 1959 roku ze Starego Smokowca wyruszył zespół w składzie: Jerzy Krajski, Czesław
Mrowieć, Kazimierz Waldemar Olech, Andrzej Sobolewski, Szymon Wdowiak, Andrzej Zawada
(kierownik). Celem było przejście całej Grani Tatr, od Przełęczy Zdziarskiej do Huciańskiej.
Topograficznie Główna Grań Tatr składa się z trzech odcinków: grań Tatr Zachodnich - od Huciańskiej
Przełęczy do Liliowego, grań Tatr Wysokich - od Liliowego do Przełęczy pod Kopą oraz grań
przebiegająca z Przełęczy pod Kopą przez Szalony Wierch i Płaczliwą Skałę na wierzchołek Hawrania,
a następnie grzbietem wododziału między dorzeczem Bielskiego Potoku a dorzeczem Jaworowego
Potoku do Zdziarskiej Przełęczy. Ostatni odcinek pokrywa się tylko częściowo z główną granią Tatr
Bielskich. Długość Grani Głównej wynosi około 75 kilometrów, suma różnicy wzniesień - około 22 100
metrów, liczba szczytów (z pominięciem wierzchołków) - 97.
Andrzej Sobolewski i Kazimierz Waldemar Olech uczestniczyli rok wcześniej w próbie przejścia Grani,
zakończonej śmiercią Ryszarda Wawro.
ANDRZEJ SOBOLEWSKI: - Andrzeja Zawadę poznałem w warszawskim Klubie Wysokogórskim, ale była
to znajomość dość luźna. Dopiero Grań zmieniła relacje pomiędzy nami. A cała historia zaczęła się w
dramatycznych okolicznościach.
Jest upalny kwiecień 1958 roku. Siedzę z kolegami w Staszecz-kówce, domu wycieczkowym PTT i
PTTK na Krupówkach, naprzeciwko centrali GOPR-u. Słońce, błękitne niebo - a my przygnębieni,
zdenerwowani. Oczekujemy na pogrzeb Ryszarda Wawro. Zaledwie trzy dni wcześniej byliśmy z nim
na Grani. Spadł z lawiną w Dolinę Batyżowiecką, nie udało nam się go uratować. Przerwaliśmy akcję i
z zimowych gór znaleźliśmy się w upalnym Zakopanem. Nagle otwierają się drzwi i do pokoju wchodzi
Andrzej Zawada. Znaliśmy go z widzenia, był niewiele od nas star-
95 TRAFIŁO MI SIĘ COŚ WYJĄTKOWEGO
szy, ale już miał większe doświadczenie wspinaczkowe, poza tym działał w Klubie Wysokogórskim,
pełnił nawet funkcję sekretarza Zarządu Głównego KW Jednym słowem, był już kimś. A my mieliśmy
za sobą zaledwie dwa sezony wspinaczkowe. Zapytał, czemu jesteśmy tacy smutni. Gdy usłyszał, co
się stało, zaczął nas pocieszać. Był, jak to zawsze Andrzej, miły i bezpośredni. Zaczęliśmy opowiadać o
naszej próbie graniowej. Nieoczekiwanie Andrzej powiedział: „Na przyszły rok ja się zgłaszam, idziemy
na Grań razem!" Poderwało nas i od tego momentu zaczęliśmy się szykować. Gdy wróciliśmy do
Warszawy, okazało się, że cała ta sprawa nabrała rozgłosu. Wśród tych, którzy zginęli na Grani, byli
ratownicy GOPR-u, co spowodowało dodatkowy rozgłos. Podczas jednego ze spotkań klubowych
prezes, Czesław Bajer, odwołał na bok Waldka Olecha i mnie jako organizatorów tego przejścia:
„Słuchajcie, wydam oficjalny zakaz i nie próbujcie nawet iść na Grań. Są naciski z zewnątrz, za dużo
tam wypadków". Trochę nas tym przemówieniem zdeprymował, ale gdy odszedł, Andrzej stojący w
pobliżu powiedział, żebyśmy się nie przejmowali. „Idziemy na Grań, biorę wszystko na siebie" -
obiecał. Dla nas było to niezwykle istotne stwierdzenie - byliśmy przecież młodsi stażem,
doświadczeniem, nie mieliśmy tak znaczącej pozycji i autorytetu w środowisku jak on. Grań cieszyła
się coraz gorszą sławą, nic więc dziwnego, że czuliśmy duże obciążenie psychiczne. Do tego jeszcze te
formalne obostrzenia!
Dzięki Andrzejowi poczuliśmy się pewniej. Za jego pośrednictwem z centralnego magazynu Klubu
Wysokogórskiego dostaliśmy francuskie raki, bardzo lekkie i wytrzymałe, sprowadzone rok wcześniej,
a przeznaczone na jakieś nadzwyczajne przedsięwzięcia. Oficjalnie jechaliśmy na obóz, na Słowację,
wszyscy na wkładkę paszportową Andrzeja. Organizacją zajmował się głównie Waldek Olech, on
zresztą przy mojej pomocy był głównym inicjatorem tego przejścia.
Wspinałem się z Waldkiem już wcześniej. Zanim dołączył do nas Andrzej Zawada, Waldek był jedynym
sportowcem spośród naszej piątki. Grał w koszykówkę w pierwszoligowej drużynie, był
wszechstronnie wysportowany. Uważał, że aby dobrze i bezpiecznie się wspinać, trzeba
systematycznie trenować. W swych przekonaniach był odosobniony, taternictwo nie łączyło się wów-
EWA
96
MATUSZEWSKA LIDER
czas ze sportem. Nietaktem było przyznanie się do treningów przed wyruszeniem w góry. Jeśli chodzi
o mnie, argumenty Waldka mnie przekonały, natomiast z pozostałymi kolegami było różnie. Kiedy już
zostało postanowione, że na Grań idzie z nami Andrzej, sytuacja się zmieniła. On również miał w
sobie ducha sportowego, a jego autorytet sprawił, iż reszta przyłożyła się do treningów. Bardzo
szczęśliwie się złożyło, że to właśnie Andrzej pełnił nieformalnie funkcje kierownika przejścia Wielkiej
Grani. Właściwie kierownictwo w pewnym sensie było zespołowe, ale mogło się zdarzyć, że podczas
trzech tygodni na Grani konieczna będzie decyzja jednoosobowa. I dobrze byłoby, gdyby podejmował
ją człowiek będący dla reszty autorytetem. Takim, jakim był dla nas Andrzej. A przy tym było w nim
tyle entuzjazmu, mobilizującego nas wszystkich!
Przyjęliśmy następującą taktykę - w przeddzień wyruszenia na Grań podzieliliśmy się na dwuosobowe
zespoły i założyliśmy kilka składów z żywnością i paliwem, poczynając od Kasprowego przez Rysy i
Wagę. Jak na tamte czasy, zaopatrzenie w żywność mieliśmy bardzo nowoczesne. Dało się wówczas
zauważyć pewne ożywienie w gospodarce, trafiali się ludzie z inicjatywą. Jednym z nich był producent
żywności ze Śląska. Znaleźliśmy go z Waldkiem z ogłoszenia. Dostarczało mu się żywność, a on
pakował ją w folię, komponując pojedyncze zestawy na śniadania, obiady i kolacje. Później
wystarczyło tylko odcinać kolejne porcje. Ten patent bardzo nam ułatwił życie. Dokładnie obliczyliśmy
racje żywnościowe, uwzględniając pewną nadwyżkę. Jak się jednak później okazało, te skrupulatne
wyliczenia zostały zniweczone przez tak zwane czynniki obiektywne.
W czasie przejścia Grani bardzo się z Andrzejem zbliżyłem. Było nas sześciu, mieliśmy dwa namioty -
w dużym nocowali Waldek, Czesław, Szymon i Jerzy, w małym - ja z Andrzejem. We dwóch
przeżyliśmy parę przygód podczas tej wyprawy. Pierwsza przydarzyła nam się na samym początku,
trzeciego dnia. Ponieważ w namiociku byliśmy tylko we dwójkę, więc -znacznie szybciej niż pozostała
czwórka wygrzebywaliśmy się z biwaków -mniej gotowania, mniej rzeczy do pakowania. Tego dnia
mieliśmy do przejścia odcinek od Śnieżnej Przełęczy do Białej Ławki, przez następujące szczyty i
przełęcze: Grań Śnieżnych Czub,
97
TRAFIŁO Ml SIĘ COŚ WYJĄTKOWEGO
NA POLSKIM GRZEBIENIU. STOI CZESŁAW MROWIEĆ, NIŻEJ ANDRZEJ SOBOLEWSKI
98 EWA MATUSZEWSKA LIDER
Śnieżny Szczyt, Wyżnia Lodowa Przełęcz, Lodowy Zwornik, Ramię Lodowego, Lodowy Szczyt, Lodowa
Kopa, Lodowa Przełęcz, grań Harnaskich Turni, Harnaska Ławka, Mały Lodowy Szczyt, Zbójnicka
Ławka, grań Zbójnickich Turni i Biała Ławka.
Przejście Grani Tatr Wysokich zajęło nam jedenaście dni, a jedyny dzień niepogody przytrafił się
akurat wtedy, gdy czekał nas jeden z najtrudniejszych fragmentów drogi, od Śnieżnej Przełęczy do
Śnieżnego Szczytu. Mgła zasnuła wszystko dookoła, wystarczyło jednak trzymać się ściśle grani, by nie
pobłądzić.
Gorzej zaczęło się dziać, gdy zeszliśmy ze Śnieżnego. Grań zaczynała przypominać Tatry Zachodnie,
bez wyraźnych punktów orientacyjnych w postaci wybitnych turniczek czy igieł skalnych. Straciliśmy
orientację i nie bardzo wiedzieliśmy, jak dalej iść. Śladów żadnych nie było, bo jako pierwsi
zakładaliśmy ślad. Po jakimś czasie przypomniałem sobie, że jest takie przejście na Lodowym, na
którym należałoby się przyasekurować, szczególnie idąc zimą, z ciężkim plecakiem, a przy tym we
mgle. Wystarczyłoby zejść kilkadziesiąt metrów i skręcić w lewo, by obejść to miejsce. Jakoś
niespostrzeżenie te kilkadziesiąt metrów zmieniło się w kilkaset, a my zamiast iść do góry, obniżamy
się i jesteśmy już prawie w Dolinie Jaworowej.
Dopiero wtedy Andrzej wyciągnął swój kompas, by ustalić właściwy kierunek i powrócić na grań. Tyle
że kompas faz po raz wskazywał północ w zupełnie innej stronie. Nie było rady - trzeba było
dokładnie po swoich śladach iść do góry. Te kilkaset metrów to był koszmar, ich przejście zajęło co
najmniej trzy godziny. W tym czasie koledzy nas wyprzedzili, nie zorientowawszy się, że gdzieś się
zagubiliśmy. Od tamtego momentu nie ominęliśmy ani jednego odcinka Grani, przestaliśmy także
polegać na kompasie.
Wspomniałem wcześniej, jak skrupulatnie obliczaliśmy racje żywnościowe. Mimo to ostatnie trzy dni
na Grani pościliśmy. Tatry Bielskie i Wysokie przeszliśmy przy pięknej pogodzie, nie licząc tego dnia w
rejonie Lodowego. Załamanie pogody dopadło nas w Tarach Zachodnich. Mieliśmy szczęście, że
dopiero tutaj, choć ta konstatacja nie jest tak całkiem jednoznaczna/Prawdę powiedziawszy, zimą
grań Tatr Zachodnich może być o wiele bardziej niebezpieczna niż Tatr Wysokich. Połogie grzbiety,
brak wyraźnie ukształtowanej grani i punktów orientacyjnych sprawiają, że we
99 TRAFIŁO MI SIĘ COŚ WYJĄTKOWEGO
mgle i zadymce bardzo łatwo tu pobłądzić. Gdy wiatr zawieje ślady, można kręcić się w kółko, nie
mając pojęcia, gdzie się jest.
Do Kasprowego doszliśmy szczęśliwi, zadowoleni, przekonani, że najgorsze za nami, że jesteśmy już
blisko domu. Andrzej zaproponował, byśmy nie nocowali w obserwatorium, tylko rozbili namioty w
pobliżu - po to, by zachować sportowy charakter przejścia. Skorzystaliśmy jedynie z możliwości
podsuszenia ubrań i sprzętu w ogrzewanych pomieszczeniach obserwatorium. Dopiero po
zakończeniu przejścia, już na Słowacji, udało się wszystko wysuszyć, choć buty wyschły dopiero w
Warszawie. Z butami zresztą był cały czas problem. Można było już kupić zagraniczne buty górskie,
ale kosztowały majątek. My mieliśmy zwykłe narciarskie, ze skóry, do których przymocowaliśmy
wibramy kupione od wojska. Gdy raz się je przemoczyło, na grani nie było szans na wysuszenie.
Staraliśmy się przynajmniej suszyć skarpety nad płomieniem maszynki benzynowej, by nie dopuścić
do odmrożenia nóg. No i jakoś żaden z nas nie odmroził się.
Po biwaku na Kasprowym wyszliśmy z Andrzejem jak zwykle wcześniej. Nie spiesząc się, podążaliśmy
granią w kierunku Czerwonych Wierchów, rozkoszując się wspaniałą, słoneczną pogodą. Osiągamy
Tomanową Przełęcz. Na przełęczy, najniższej w Głównej Grani Tatr, turyści. Dokładniej mówiąc -
turystki. Andrzej, pełen werwy, roztaczając swój nieodparty czar, zaczął snuć barwną opowieść o
naszym niezwykłym wyczynie. Opowiadał i opowiadał, dziewczyny słuchały jak zaczarowane. Koledzy
zniecierpliwili się i poszli do przodu, a ja zostałem z Andrzejem. I tak miło sobie gawędziliśmy, aż w
pewnym momencie zorientowaliśmy się, że słonko już tak nie przygrzewa, coraz bardziej skłaniając
się ku zachodowi. Trzeba było przerwać pogawędkę i pogonić za kolegami, których straciliśmy z oczu.
Doszliśmy do Kamienistej po zmroku i postanowiliśmy zabiwakować. Nie było sensu w ciemnościach
szukać pozostałych uczestników wyprawy, a my byliśmy całkowicie samowystarczalni. Więc
rozbiliśmy nasz namiocik i bardzo pięknie sobie zabiwakowaliśmy, na łagodnym zboczu, nie na żadnej
stromiźnie. Z głębokiego snu wyrwało nas wycie wichury. Wkrótce posypało śniegiem i polało
deszczem, nie wzbudziło to jednak w nas niepokoju. Usnęliśmy ponownie, przekonani, że gdzie jak
gdzie, ale w Tatrach Zachodnich nic nam nie grozi. I to
101)
EWA MATUSZEWSKA LIDER
był błąd. Rankiem lekki niepokój - ścianki namiotu są sztywne od lodu. Nie dość, że wiatr nie osłabł,
to jeszcze ścisnął mróz.
Andrzej wysunął się z namiotu pierwszy, zdążył tylko powiedzieć, że nic nie widać, i pojechał w dół, z
15 metrów. Nie zauważył, że łagodne zbocze pokryło się żywym lodem. Udało mu się zatrzymać
między ogromnymi głazami, ale wyglądało to poważnie. Taki początek dnia nie zachęcał do
kontynuowania przejścia. Pogoda stawała się coraz gorsza, więc poczuliśmy się w pełni
usprawiedliwieni, przeczekując cały dzień w namiocie. Niestety, następny dzień nie przyniósł
poprawy warunków atmosferycznych. Mimo to postanawiamy wyruszyć, przecież nie będziemy tu
zimować! Nadal czujemy się w miarę pewnie, mimo że Andrzej po raz pierwszy jest zimą w Tatrach
Zachodnich. ]a również, choć mam nieco lepsze przygotowanie teoretyczne dzięki temu, że
szkicowałem z Waldkiem trasę naszego przejścia i pozostał mi w pamięci zarys przebiegu grani.
Zwinęliśmy mokry namiot, spakowaliśmy do plecaków mokre rzeczy i z obciążeniem
ponaddwudziestokilogramowym ruszyliśmy. Przyjęliśmy słuszne, jak nam się wydawało, założenie, że
kierując się widocznymi gdzieniegdzie słupkami granicznymi, dojdziemy wzdłuż granicy do Wołowca.
Zmrożony śnieg, lód, wiatr, widoczność ograniczona do paru metrów. Nie bardzo wiemy, na jakie
szczyty wchodzimy, słupki graniczne raz są widoczne, a raz nie. Po jakimś czasie przed nami długie
podejście. To jakaś poważna góra, stwierdzamy, tyle że nie potrafimy jej rozpoznać. Spod śniegu
udaje nam się wygrzebać puszkę, jakie w tamtych czasach TANAP umieszczał na szczytach. Już
wiadomo - to Bystra, najwyższy szczyt w Tatrach Zachodnich, nie leżący w Głównej Grani.
Zboczyliśmy więc, ale trudno. Gerlach, najwyższy szczyt całych Tatr, również leży poza Główną
Granią, a mimo to weszliśmy nań specjalnie. Uznaliśmy więc, że przez przypadek wprawdzie, jednak
dobrze się stało, że i najwyższy szczyt Tatr Zachodnich zaliczyliśmy.
Trzeba jednak wrócić na Grań. Tylko jak? Czy po własnych śladach, prawie niewidocznych na lodzie?
Jesteśmy w rakach, toteż lód nam niestraszny. A może zejść na samo dno doliny i stamtąd podchodzić
pod Grań? Czy może lepiej trawersować? Wybraliśmy wariant pośredni, kierując się na słowacką
stronę. Zaniosło nas
101 TRAFIŁO MI SIĘ COŚ WYJĄTKOWEGO
JERZY KRAJSKIW OSTREJ AKCJI
102 EWA MATUSZEWSKA LIDER
do Doliny Gaborowej, a następnie do Jamnickiej, gdzie złapaliśmy drugi biwak. Następnego dnia
osiągnęliśmy Grań i spotkaliśmy kolegów. Nie weszli na Bystrą, o dwie godziny byli szybsi niż my i cały
ten odcinek przeszli za dnia. Mieli do nas trochę pretensji, bo następne dni okazały się trudne.
Pogoda wciąż była paskudna, sypał śnieg.
Pierwszy wspólny biwak mieliśmy blisko grani, a ponieważ zrobiło się lawiniasto, zdecydowaliśmy się
rozbić niżej, w pobliżu górnego szałasu w Dolinie Jamnickiej. Gdy gdzieś blisko nas zeszła lawina,
przenieśliśmy się jeszcze niżej. Aż wylądowaliśmy w porządnym, pasterskim szałasie, na granicy lasu.
Nareszcie można było rozpalić prawdziwe ognisko, ustawić przy nim namiot, podsuszyć się. Było
znakomicie, moglibyśmy biwakować choćby i tydzień, gdyby nie zabrakło nam żywności. Topiliśmy
wodę ze śniegu, mieliśmy jeszcze jakieś cukierki, sprawiedliwie dzielone przez Waldka. Nagle, jak to
często w Tatrach bywa, po pięciu dniach niepogody, zrobiło się pięknie. Złapał spory mróz, wierzchnia
warstwa śniegu związała się i w dwa dni dokończyliśmy przejście Grani.
Nie mogliśmy zgłosić oficjalnie tego przejścia, mimo że było ogromnym osiągnięciem. Jednak pocztą
pantoflową wiadomość o tym szybko rozeszła się w środowisku i nie ukrywam, że sami nieco
maczaliśmy w tym palce. Nie wyciągnięto wobec nas poważniejszych konsekwencji, choć jestem
przekonany, że gdyby przytrafił się nam wypadek, a nie sukces, byłoby z nami źle. A tak cała sprawa
przyschła.
Z perspektywy lat widać, że dla wielu pokoleń polskich wspinaczy Andrzej Zawada był inspiratorem.
W moim przypadku dwukrotnie sprawił, iż poważniej zająłem się wspinaniem. Pierwszym takim
impulsem był jego odczyt o Spitsbergenie, wygłoszony w Klubie Wysokogórskim, ilustrowany
zdjęciami. Andrzej potrafił przykuć uwagę słuchaczy, jego opowieść o górach dalekiej Północy,
pięknych i mało zbadanych, pobudzała wyobraźnię. Po raz drugi zafascynował mnie po zdobyciu
Kunyang Chhisha. Nie byłem początkującym alpinistą, miałem za sobą wyjazdy w Pamir i na Kaukaz,
ale słuchając Andrzeja, miałem wrażenie, że otwiera się przede mną świat wielkiej przygody.
Zamarzyłem wtedy o Himalajach. Na krótko jednak.
TRAFIŁO Ml
103 SIĘ COŚ W Y J Ą T K O W E G O
Kaukaz - to były góry mojego życia. Mimo sukcesu na Wielkiej Grani zimowe wspinanie jakoś nie
pociągało mnie. Miałem wtedy zaledwie 26 lat, a na Grani nabawiłem się reumatyzmu w barku.
Dopiero po letnich wspinaczkach na Kaukazie i w Pamirze dolegliwości ustąpiły. Doceniałem zimowe
przejścia kolegów, byłem pełen uznania i podziwu dla Andrzeja, dla jego determinacji w realizowaniu
przedsięwzięć jedynych na świecie, ale taki pomysł, jak na przykład Noszak zimą, zupełnie do mnie
nie przemawiał.
KAZIMIERZ WALDEMAR OLECH: - Nim zacząłem się wspinać, turystykę wysokogórską uprawiałem
latem i zimą od 1947 roku. Taternictwo w moim życiu zaczęło się w roku 1954, kiedy to z
przewodnikiem Paryskiego w ręku samotnie wspinałem się w rejonie Hali Gąsienicowej, na drogach
nieco i dość trudnych. Na drogi trudniejsze nie wybierałem się, mając świadomość swych ograniczeń.
W roku następnym zaliczyłem kursy dla początkujących, letni i zimowy. Tak więc przeszedłem cały
cykl szkoleniowy od podstaw, choć dzięki samotnym wspinaczkom zdobyłem już nieco umiejętności i
doświadczenia. Od początku byłem przekonany, że związanie się liną z partnerem zobowiązuje mnie
wobec niego. Partner musi mieć zaufanie do moich umiejętności wspinaczkowych, do poczucia
odpowiedzialności. Toteż nie tylko uczestniczyłem w kursach dla początkujących i zaawansowanych,
w Tatrach Polskich i Słowackich, ale też systematycznie trenowałem. Miałem świetnych instruktorów,
wśród nich był Krzysztof Berbeka. Między nami zaczął się nawiązywać kontakt, który - być może -
przekształciłby się w przyjaźń, ale nie dane nam to było, Krzysztof przy schodzeniu z Dent d'Herens
miał wypadek i zmarł w szpitalu w Zurychu w marcu 1964 roku.
Na moim pierwszym kursie taternickim, tym z 1955 roku, poznałem Andrzeja Zawadę. Odbyliśmy
wspólnie kilka wspinaczek, między innymi na Grani Fajek. Na tym samym kursie był również Andrzej
Sobolewski. Dobrze się z nim wspinało, przez parę lat tworzyliśmy zespół, a przy tym przyjaźniliśmy
się.
W tamtych latach jednym z najpoważniejszych problemów wspinaczkowych było pierwsze zimowe
przejście Wielkiej Grani Tatr. Zimą 1957 roku przeszedłem Grań Tatr Polskich, latem
104 EWA MATUSZEWSKA LIDER
uczestniczyłem w próbie przejścia całej Grani, przerwanej na Cu-brynie z powodu załamania pogody.
Kolejna próba zimowa, w roku 1958, zakończyła się śmiercią w lawinie Ryszarda Wawro. Mimo
wszystko byłem przekonany, że Wielka Grań jest do zrobienia - przy odpowiednim przygotowaniu i
dobrej pogodzie. Nie będzie pogody, nie będzie Grani.
Prawdę powiedziawszy, Grań Tatr Wysokich mieliśmy z Andrzejem Sobolewskim już za sobą, tyle że
przechodziliśmy ją odcinkami. Trenowaliśmy w rejonie Hali Gąsienicowej i Morskiego Oka, latem i
zimą. Systematycznie i planowo przygotowywaliśmy się do tego przejścia. Grałem w koszykówkę,
biegałem, a gdy dołączył do nas Jurek Krajski, treningi nabrały intensywności.
27 marca 1959 roku zeszliśmy z szosy przebiegającej przez Przełęcz Zdziarską i ruszyliśmy górą w
stronę Tatr Bielskich. Podjęliśmy próbę, mimo apelu władz Klubu Wysokogórskiego. Uznaliśmy, że
skoro nie ma formalnego zakazu, a tylko zalecenie, by nie podejmować prób zimowego przejścia
Wielkiej Grani, nie mamy obowiązku stosować się do niego. Chcąc jednak zminimalizować możliwe
reperkusje niesubordynacji, przyjęliśmy propozycję Andrzeja Sobolewskiego, by naszym zespołem
pokierował Andrzej Zawada, nieco od nas starszy, bardziej doświadczony, a przy tym należący do
władz Klubu Wysokogórskiego.
Po udanym przejściu Grani nie wspinałem się już z Andrzejem Zawadą. Dwa, może trzy razy
pojechaliśmy w Tatry, jego samochodem, skodą octawia. Pozostaliśmy kolegami, a ja na tyle go
ceniłem, że gdy kończyła się moja kadencja prezesa Koła Warszawskiego Klubu Wysokogórskiego, na
swoje miejsce rekomendowałem Andrzeja. Jako ustępujący zarząd mieliśmy prawo do wyznaczenia
swych następców, jednak o tym, czy nimi zostaną, decydowało głosowanie. Andrzej Zawada został
wybrany i przez jakiś czas był prezesem Koła Warszawskiego.
Nie udało nam się zaprzyjaźnić, byliśmy chyba zbyt różnymi osobowościami. Organizując swoje duże,
narodowe wyprawy himalajskie, Andrzej jakoś o mnie nie pamiętał. Dopiero kiedy nadszedł czas
Everestu, pomyślał o partnerze z Wielkiej Grani, może dzięki memu wejściu na Kangchendzóngę
Środkową fz Wojciechem Brańskim i Andrzejem Z. Heinrichem) w 1978 roku, uważanemu za jedno z
głównych osiągnięć polskiego himalaizmu.
TRAFIŁO MI
105 SIĘ COŚ WYJĄTKOWEGO
Wracając jeszcze do Wielkiej Grani - nie zastosowano wobec nas jakichś widocznych represji za
niezastosowanie się do zaleceń władz Klubu Wysokogórskiego. Ale niektórym z nas przyblo-kowano
wyjazdy zagraniczne.
W roku 1960 odbyła się pierwsza polska wyprawa w Hindukusz, na Noszak, kierowana przez
Bolesława Chwaścińskiego. Znalazłem się w składzie rezerwowym, jednak nie wziąłem udziału w
wyprawie. Podobno przy moim nazwisku komisja sportowa KW postawiła minus, właśnie za Grań.
Moim zdaniem była to trochę naciągana argumentacja, bo Jurek Krajski mimo to pojechał do
Afganistanu. Muszę jednak przyznać, że w tamtym okresie Jurek miał lepsze przejścia niż ja. Z kolei
Andrzeja Zawadę przez parę lat omijały wyjazdy w Alpy, nie pojechał też na Noszak w roku 1960.
Trochę to potrwało, nim mogliśmy wyruszyć poza Tatry. Kaukaz, Pamir i Hindukusz stały się domeną
moich zainteresowań wspinaczkowych, Andrzeja pociągnęły Himalaje.
Jakiś czas temu zorganizowano w Chamonix zjazd zdobywców ośmiotysięczników. Zaproszono
Wojciecha Brańskiego i mnie jako zdobywców Kangchendzóngi. Gośćmi honorowymi byli Józef Nyka i
Andrzej Zawada. Mimo że sami nie stanęli na szczycie żadnego ośmiotysięcznika, swoją działalnością
umożliwili to wielu polskim himalaistom. Serdeczne i miłe było to z Andrzejem spotkanie.
W Warszawie, mimo że mieszkaliśmy tak blisko siebie, rzadko się widywaliśmy. Tutaj żyje się w
ciągłym niedoczasie - niedo-czasie fizycznym i psychicznym. Każdy z nas miał mnóstwo
najróżniejszych spraw do załatwienia i bardzo mało czasu.
Raz jeszcze spotkałem Andrzeja, na krótko przed śmiercią. W Karpaczu, w ramach promocji miasta,
uczestnicy wyprawy na Mount Everest świętowali dwudziestolecie jego zdobycia. Po Chamonix i
Karpaczu nasze kontakty znów stały się bliższe. Szkoda tylko, że na tak krótko.
**^L
wmr,
Na poprzedniej stronie WIEJE W ALPACH
Śladami romantycznego poety
„Był rok 1818. Latem, do Szwajcarii, nad piękne Jezioro Genewskie, przyjechał młody polski turysta,
Antoni Malczewski. Tak, to ten poeta, który w przyszłości będzie autorem poematu Mana. Miał
wtedy 25 lat. Urzeczony widokiem Mont Blanc, wyniosłą górą, skrzącą się w promieniach
zachodzącego słońca, zapragnął stanąć na jej szczycie. Mogę zrozumieć, co odczuwał wówczas
Malczewski. Dobrze jest mi znany prawie hipnotyczny nakaz pójścia ku zjawie, od której nie można
oderwać wzroku. Niecodzienne piękno zawarte nie tylko w kształtach góry, ale również w jej
niedostępności, jest dla wielu wyzwaniem (...).
Kiedy wszystko było już gotowe do wymarszu na Mont Blanc, Malczewski podjął decyzję, która
śmiałością musi zadziwić każdego, kto choć trochę wspinał się w górach. Mianowicie, kiedy
dowiedział się, że górująca nad Chamonix lodowo-skalna turnia Aiguille du Midi (3842 m) nie była
nigdy zdobyta, zmienił plany i postanowił wejść na ten dziewiczy szczyt, a potem iść dalej na Mont
Blanc. Była to, jak na tamte czasy, decyzja nie tylko wyjątkowo odważna, ale przede wszystkim
prekursorska. Malczewski pragnął dokonać czegoś nowego, trudnego, wyczynu dla wyczynu. W
prostych słowach wyraził to, co nim kierowało: "Ciekawość i pochlebna chęć dokonania tych rzeczy,
których na co dzień dopełnić nie można«. Mógłby się pod tym podpisać chyba każdy współczesny
alpinista.
Wszystko odbyło się sprawnie. Najpierw zdobyto Aiguille du Midi, dokładnie północny wierzchołek,
na którym stoi dzisiaj budynek stacji kolejki linowej, a następnie, po paru dniach odpoczynku w
Chamonbc, 4 sierpnia dokonano wejścia na Mont Blanc".
Przytoczone powyżej fragmenty pochodzą z monograficznego albumu poświęconego Mont Blanc.
Polski wydawca uzupełnił go
110
EWA MATUSZEWSKA LIDER
opisami dokonań Polaków w tym rejonie Alp Sabaudzkich. Autorami opisów są alpiniści. Andrzejowi
Zawadzie przypadło w udziale „wprowadzenie w temat" i przedstawienie czytelnikowi postaci
Antoniego Malczewskiego (1793-1826), podróżnika, „kandydata na poetę", un gentilhomme Polanais
- jak sam o sobie pisał do profesora Marc-Auguste'a Picteta w Genewie, relacjonując swój wyczyn. Na
wierzchołku najwyższego szczytu Europy był ósmym z kolei turystą, a właściwie alpinistą. Pierwszym
polskim alpinistą. I jednym z prekursorów romantyzmu w Polsce.
Ten poddany cara Aleksandra I, od beznadziei zniewolonego kraju rodzinnego uciekający, choćby na
czas jakiś, do kraju najstarszej w świecie demokracji, idealnie wręcz nadaje się na patrona polskiego
alpinizmu. W górach szukał nie tylko przeżyć estetycznych, ale też mocniejszych wrażeń.
Prawdopodobnie znał osobiście Byrona, którego poemat dramatyczny Manfred za miejsce akcji ma
szczyt alpejski Jungfrau. Bohater, po zdobyciu szczytu, doznaje tam mistycznych przeżyć, tak
typowych dla postaci z kanonu literatury romantycznej. Dla romantyków europejskich odkrycie gór
miało przede wszystkim znaczenie estetyczno-tury-styczne, prawdziwie romantyczny krajobraz to
dzikie, niedostępne skały. Polacy ze swych jedynych gór typu alpejskiego, jakimi są Tatry, uczynili
„wolności ołtarze".
Być może romantyczne początki polskiego alpinizmu sięgały wpływami znacznie dalej niż granice
czasowe tego potężnego prądu w literaturze i sztuce. Wielu polskich wspinaczy, nawet tych
deklarujących sportowe podejście do taternictwa, alpinizmu i himalaizmu, przyznawało się również
do romantycznych uniesień przeżywanych w górach. Jednym z nich był niewątpliwie Andrzej Zawada.
Nic też dziwnego, że doskonale potrafił zrozumieć i przedstawić czytelnikowi motywy, jakimi kierował
się przyszły poeta w swym dążeniu ku najwyższemu szczytowi Europy. Uczucia, jakich doznał na Mont
Blanc, Antoni Malczewski wyraził później następująco:
„W podróży mojej na szczyt góry Mont-Blanc, gdzie przez dwie godziny pobytu doznałem uczuć,
jakich już zapewne w moim życiu nie doświadczę, widoczne były jeziora: Genewskie, Neuchatel,
Morat, Bienne, jakby rozciągnięte na mroku żagle, podobnie rozpoznać było można lodozwały
[glaciers)... Nic jednak wspanial-
111
ŚLADAMI ROMANTYCZNEGO POETY
szego i dzikszego jak widok z góry Mont-Blanc (...) Inaczej go sobie wyobrazić niepodobna jak
wystawując się uniesionym przez jakiegoś dobrego czy złego ducha w chwili, gdy Bóg Chaos utwa-
rzał. Wszystko, co dziełem człeka, znika przez swoją małość: tysiące gór olbrzymich z granitowymi
szczytami lub śnieżnymi tarczami, niebo prawie czarnego koloru, słońce przyćmione, blask rażący od
śniegu, rzadkie powietrze, a stąd krótki oddech i szybkie bicie pulsu, nadludzkim jakimś czuciem i
uczuciem przejmują śmiertelnika".
Sporo czasu upłynie, nim taternicy będą mogli mówić o sobie, że są alpinistami. W literaturze
fachowej odnotowano zaledwie trzy drogi alpejskie zrobione przez Polaków w okresie
międzywojennym. Były to: La Meije (Wincenty Birkenmajer, Jerzy Gołcz, Jan Kazimierz Dorawski i Jan
Alfred Szczepański - 1931), Aiguille du Moine w masywie Mont Blanc (Wincenty Birkenmajer, Jakub
Bujak, Bolesław Chwaściński i Wiktor Ostrowski - 1932) oraz Mont Blanc wschodnią ścianą (Jerzy
Gołcz, Zbigniew Korosadowicz, Wawrzyniec Żuławski - 1938).
Po wojnie, w roku 1947, Tadeusz Orłowski i Wawrzyniec Żuławski dokonali wejścia na Mont Blanc du
Tacul centralnym filarem północno-wschodniej ściany. A potem na dziesięć długich lat Alpy stały się
niedostępne dla polskich wspinaczy. Trzeba było dopiero śmierci Stalina, a w konsekwencji
Października'56, by mogli przestać się kisić w tatrzańskim kociołku, swojskim wprawdzie i bliskim
sercu, ograniczającym jednak możliwości rozwoju. Jeszcze przed drugą wojną światową rzucone
hasło, iż „przyszłość polskiego taternictwa leży poza Tatrami", przestało być pobożnym życzeniem, a
stało się, może nie powszechną, ale jednak rzeczywistością.
Pierwsi Polacy pojawili się w rejonie Mont Blanc latem 1957 roku. Potem co sezon Klub
Wysokogórski, w roku 1974 przekształcony w Polski Związek Alpinizmu, organizował wyjazdy
szkoleniowe dla kolejnych pokoleń taterników.
Andrzej Zawada na alpejską premierę musiał czekać do roku 1965. Trzeba było odpokutować
przejście Wielkiej Grani Tatr. Gdy ruszył w Alpy, nie zapomniał o pierwszym z polskich alpinistów.
ANDRZEJ ZAWADA: „Kiedy w latach sześćdziesiątych jeździliśmy na obozy wspinaczkowe do
Chamonix, ówczesny dyrektor
112 EWA MATUSZEWSKA LIDER
ekonomiczny kolejki linowej na Aiguille du Midi, Antoinę Poca-chard, pomagał nam zawsze, dając o
połowę tańsze bilety. W czasie wojny był więźniem obozu jenieckiego w Wielkopolsce, gdzie spotkał
się z naszymi rodakami i od tej pory żywił wielką sympatię dla Polaków.
Któregoś dnia powiedzieliśmy mu żartem, że następnym razem przywieziemy wielką, mosiężną
tablicę ku czci Malczewskiego i przykręcimy ją na ścianie górnej stacji kolejki. Był zupełnie zaskoczony
faktem, że Polak pierwszy zdobył »jego« górę, w dodatku tak dawno temu. Jego zdziwienie mogłem
jeszcze zrozumieć, ale byłem zupełnie załamany, kiedy w moim artykule o polskim alpinizmie dla
francuskiego miesięcznika poświęconego górom zmieniono datę 1818 na 1918, a zdanie, że Polak był
przed Francuzem na Mont Blanc - po prostu wykreślono, nie mogąc się pewnie z tym faktem
pogodzić. Miałem jednak rację, ponieważ Sabaudia, skąd wywodzili się wszyscy przewodnicy
wchodzący z zagranicznymi turystami na Mont Blanc, była w tym czasie królestwem od Francji
zupełnie niezależnym. Zresztą nie ma się czego wstydzić. Podobnie było na Kaukazie, gdzie Rosjanie
zostali wyprzedzeni przez Anglików w zdobywaniu szczytów".
Ten fragment tekstu Zawady Antoni Malczewski. Pierwszy Polak na Mont Blanc kolejny raz
potwierdza jego patriotyzm, nie zawsze jednak akceptowany przez otoczenie, przynajmniej w formie
Zawadzie właściwej. „Było w jego sposobie bycia coś, co wiele osób od niego odstraszało -
komentował Andrzej Paczkowski. - Mówił, że Polska i dla Polski, że pierwsi Polacy... Że musimy, że
jeszcze Polska nie zginęła... Wiedeń nie Wiedeń, Radzymin nie Radzymin, Everest nie Everest. Polacy
muszą wygrać!"
I robił bardzo wiele, by wygrywali. Przynajmniej ci, którzy uczestniczyli w wyprawach przez niego
kierowanych. Sam również nieczęsto wracał z gór na tarczy. O takich jak on mawia się, że skazani są
na sukces. A jeśli nawet ponoszą niekiedy porażki, z tym większą determinacją realizują kolejne
przedsięwzięcia. Długie oczekiwanie na wyjazd w Alpy dla Andrzeja Zawady to w pewnym stopniu
porażka, tym bardziej niezasłużona, iż spowodowana wybitnym osiągnięciem, jakim było zimowe
przejście Wielkiej Grani Tatr. Jednak zbyt długie oczekiwanie nie odebrało
113 ŚLADAMI ROMANTYCZNEGO POETY
DYREKTOR ANTOINE POCACHARD WSPINA SIĘ Z POLSKIMI ALPINISTAMI
POD ŚCIANĄ AIGUILLE BLANCHE DE PEUTEREY, 1968 ROK.
OD PRAWEJ: ANDRZEJ ZAWADA, MACIEJ KOZŁOWSKI,
JACEK PORĘBA
114 EWA MATUSZEWSKA
LIDER
smaku spełnienia. Pierwszy wyjazd alpejski - i od razu mocne uderzenie.
W połowie lipca 1965 roku do Chamonix przybywa dziesięcioosobowa grupa z Klubu
Wysokogórskiego. Kierownikiem jest Jerzy Warteresiewicz. Wśród tej dziesiątki jest Andrzej Zawada.
Polacy mają ambitne zamiary, zespół jest dobry, tyle że pogoda nie pozwala na realizację planów.
Deszcz na przemian ze śniegiem, krótkie przejaśnienia łudzą tylko nadzieją bez pokrycia. Mimo to
kolejne zespoły próbują wstrzelić się w przebłyski dobrej pogody, za każdym jednak razem, nim na
dobre rozpoczną wspinaczkę, załamanie pogody zmusza ich do szybkiego odwrotu.
ANDRZEJ ZAWADA: - Prawie każdy z nas miał jakieś gorzkie powroty spod wybranych ścian. Na
kempingu w Taconnaz urzędował sfrustrowany Jurek Warteresiewicz, „Dziurek", jeden z najlepszych
polskich alpinistów tamtych lat, znawca rejonu Mont Blanc. Nie mógł przeboleć, że jego ambitne
plany tego lata nie zostały zrealizowane. Aż dwa razy z powodu pogody musiał zrezygnować z próby
pierwszego przejścia wschodniego filara Brouillard.
Spod południowej ściany Mont Blanc spływa rzadko w tamtych latach odwiedzany lodowiec
Brouillard. Ponad nim piętrzą się w ogromnym urwisku Mont Blanc dwa wybitne filary. Lewy,
nazywany Czerwonym Filarem Mgieł (Pilier Rouge du Brouillard), został zdobyty przez Waltera
Bonattiego w roku 1958. Filar wschodni wciąż pozostawał dziewiczy. Nie powiodło się na nim
Polakom w lipcu, więcej szczęścia miał zespół amerykańsko-bry-tyjski, 21 sierpnia otwierając nową
drogę na wschodnim filarze Mont Blanc.
Andrzej Zawada, z nadzieją wypatrując poprawy pogody, przed oczyma miał tylko jeden cel - Wielki
Filar Narożny (Grand Pilier dAngle). Potężny, trójścienny pylon, podpierający Mont Blanc od
południowego wschodu. Z grani Peuterey opada niemal tysiąc-metrowymi ciosami granitu ku
lodowcowi Brenva, potrzaskanemu niezliczonymi szczelinami. Urwisko filara zostało pokonane
dopiero w sierpniu 1957, wschodnią ścianą, przez Waltera Bonattiego i Toniego Gobbiego. Przejście
trwało trzydzieści godzin, w terenie skrajnie trudnym. Bardzo szybko przeszło do legendy, tym
bardziej, iż mimo upływu lat nie doczekało się powtórzenia.
115
ŚLADAMI ROMANTYCZNEGO POETY
W roku 1963 dwukrotnie atakowały go zespoły z Polski (Zbigniew Jurkowski - Andrzej Nowacki oraz
Lucjan Saduś - Ryszard Zawadzki), zmuszone nagłymi obfitymi opadami śniegu do wycofania się.
ANDRZEJ ZAWADA: - Szczególnie Rysiek Zawadzki marzył o filarze, kiedy rok wcześniej odwiedził
Bonattiego w Courmayeur, zbierając informacje o jego drodze. Namawialiśmy „Dziurka", żeby
dołączył do nas, ale kategorycznie odmawiał, nie wierząc w poprawę pogody, chociaż komunikaty
meteo w radiu zapowiadały parę słonecznych dni. Czułem, że zmieni zdanie, kiedy niebo się
rozpogodzi. My tymczasem ruszyliśmy z Ryśkiem w góry.
Wielki Filar Narożny dla alpinistów jest jednocześnie symbolem trudności i elegancji. Bonatti i Gobbi
poprowadzili filarem jedną z najtrudniejszych dróg na Mont Blanc, zaś Bonatti, nazywany
nadcziowiekiem Alp, uznał ją też za swoją najtrudniejszą drogę.
Miejscem, z którego najlepiej podejść pod filar, jest małe bi-vacco na grani Col de la Fourche.
Mieliśmy tam przenocować. Rano, kiedy bivacco opustoszeje, prześpimy się wygodnie, a potem bez
pośpiechu podejdziemy pod filar. Zrobimy parę wyciągów i zabiwakujemy w jego dolnych partiach.
Zgodnie z naszymi przewidywaniami bivacco opustoszało jeszcze przed świtem. Rozkoszując się
samotnością, rzuciliśmy się na miękkie materace. Szybko zapadliśmy w głęboki sen. Ze snu wyrwały
mnie wypowiedziane po polsku słowa: „Pewnie są już na filarze". To „Dziurek" z Gerardem
Małaczyńskim dogonili nas. Wiedziałem, że Jurek nie wytrzyma bezczynności na kempingu. I tak, już
w zespole czteroosobowym, ruszyliśmy koło południa przez Col Moore.
Na lodowcu Brenva rozpoczynają gotowanie obiadu. Ponad nimi strzela w niebo obelisk filara.
Pogoda wciąż niepewna.
ANDRZEJ ZAWADA: - To szczególna chwila, kiedy stoi się przed wielką ścianą kilometrowej wysokości,
na której za chwilę ma się rozpocząć parudniową, nadzwyczaj trudną wspinaczkę, gdzie grożą
spadające lawiny lodu i kamieni, a nagłe załamanie pogody zmusi do wyczerpującego, ryzykownego
odwrotu, gdzie można być okaleczonym, a nawet stracić życie. Każdy z nas zda-
116 EWA MATUSZEWSKA LIDER
je sobie sprawę z grożącego niebezpieczeństwa i chyba nie ma człowieka, który w takiej chwili nie
odczuwałby lęku i przemożnej ochoty ucieczki, a jednocześnie odpowiedzialności za podjętą decyzję.
Zaryzykować czy wycofać się, póki jeszcze czas? W ścianie nie ma już miejsca na trwogę, zostaje tylko
działanie, które uspokaja nerwy. W tamtej chwili pod filarem jedna rzecz ułatwiała nam decyzję, rzecz
niezwykle ważna: fakt, że Bonatti i Gobbi przeszli tę ścianę, a więc nie natrafimy na jakąś
przewieszoną barierę skalną, absolutnie nie do przejścia. Odpadł nam stres psychiczny, jaki
przeżywają ci, którzy po raz pierwszy przechodzą nową drogę.
Aby przejść filar, potrzebują trzech, czterech dni ładnej pogody. Rozpatrują różne warianty,
załamanie się pogody i ewentualne możliwości wycofania się ze ściany - po pierwszym dniu
wspinaczki, po drugim, po trzecim. Perspektywy nie są wesołe, ale za to pogoda staje się coraz
pewniejsza, chmury znikają jedna po drugiej. Idzie wyż. Decydują się wejść w ścianę. Kiedy forsują
szczelinę brzeżną, jest już siedemnasta. Mimo że skała jest paskudnie krucha, a bloki skalne ruchome,
to trudności techniczne drogi, jak na razie, nie są zbyt duże. W ciągu dwóch godzin pokonują osiem
wyciągów i biwakują na tarasowatych półkach, zamierzając rozpocząć wspinaczkę następnego dnia
jak najwcześniej.
ANDRZEJ ZAWADA: - Rozgrzani wczesnym słońcem byliśmy pełni optymizmu. Wielki Filar Narożny to
monolit skalny, ukształtowany z olbrzymich, lekko wybrzuszonych gładkich płyt, wysokości dwustu,
trzystu metrów każda. Wydawały się niemożliwe do przejścia. Jednak Bonatti wyszukał system
kominów i szczelin, przecinających skośnie w prawo ścianę, umożliwiających poprowadzenie drogi.
Naszą wspinaczkę zaczęliśmy od trawersu w lewo, cały czas wypatrując komina. Zobaczyliśmy go w
końcu. Sprawiał ponure wrażenie. Ciemny, wąski, z przewieszkami, po których ściekała woda,
przypominał trochę Komin Świerża z zachodniej ściany Kościelca. Próbujemy obejść go - z lewej, z
prawej. Nic z tego. Prowadzący do tej pory Jurek ustąpił miejsca Ryśkowi, jedynemu w naszym
zespole doświadczonemu „dolomitowcowi", najlepszemu we wspinaczce hakowej. Już po chwili
wisiał nad nami w ławeczkach, w wywieszonym kominie. Walczył z dużymi trudnościami, o czym
117 ŚLADAMI ROMANTYCZNEGO POETY
CHAMONDC.
POD NARODOWĄ SZKOŁĄ ALPINIZMU I NARCIARSTWA, 1965 ROK.
OD LEWEJ, W GÓRNYM RZĘDZIE: ANDRZEJ ZAWADA, JERZY DYCZEK,
KRZYSZTOF ZDZITOWIECKI, GERARD MAŁACZYŃSKI,
JERZY WARTERESIEWICZ, WIACZESŁAW ONISZCZENKO (ZSRR),
ANDRZEJ MRÓZ, MACIEJ POPKO; W DOLNYM: KRZYSZTOF CIELECKI,
ADAM ZYZAK, ANDRZEJ ZYGMUNT HEINRICH, JANUSZ KURCZAB
\
lis
EWA MATUSZEWSKA LIDER
WIELKI FILAR NAROŻNY MONT BLANC
119 ŚLADAMI ROMANTYCZNE G O POETY
świadczyła liczba wbijanych haków. Czy tak będzie cały czas? Bo-natti rósł w naszych oczach coraz
bardziej.
Nie było jednak aż tak źle. Po trzydziestu metrach hakówki znów można było po ludzku
wykorzystywać stopnie i chwyty. Wspinamy się metodą francuską, korzystając z liny rozpiętej przez
prowadzącego. Najwięcej wysiłku wymagało przeciąganie plecaków, za każdym niemal razem
połączone ze zrzucaniem kamieni. Któryś przeciął jedną z naszych dwóch osiemdziesiątek. Chwilę
tylko trwała myśl, by honorowo wycofać się, chwilę ostro podyskutowaliśmy i znów ruszyliśmy w
górę. Do problemów technicznych drogi doszły jeszcze kłopoty z przeciąganiem węzła liny przez
karabinki. W ciągu dwunastu godzin wspinaczki zrobiliśmy zaledwie osiem wyciągów.
Kolejny dzień to popis Warteresiewicza. Prowadził cały czas, w świetnej formie. Podziwialiśmy jego
doskonalą technikę, wel-ką rutynę, pewność w skale. W tych skrajnych warunkach pozwalało to
utrzymać dobre tempo wspinaczki. I właśnie Jurkowi przypadło w udziale przeprowadzenie naszego
zespołu przez najtrudniejsze miejsce w całym filarze. Piętnaście metrów pionowej,
nieprawdopodobnie kruchej ścianki, ryzykownej i trudnej do przejścia. Puściła jednak. Za nami
kolejne dwanaście godzin w ścianie. Odnajdujemy opisaną przez Gobbiego puszkę po marmoladzie,
pozostawioną przez nich na biwaku. Jak na cztery osoby piekielnie mało miejsca. Jurek z Gerardem
lokują się w kominie, na wyrąbanej w lodzie platforemce, ja z Ryśkiem - w wąskiej szczelinie za
odpękniętym blokiem, co nie jest bezpieczne. Zanim ułożyliśmy się do snu, postanowiliśmy
zaporęczować częściowo „Śliczne Zacięcie", jak pieszczotliwie nazwał Bonatti pięć-dziesięciometrową
szczelinę pnącą się ponad naszymi głowami prawie pionowo w górę. Jurek i Gerard zajęli się
przygotowaniem posiłku i urządzeniem biwaku, a ja z Ryśkiem zabraliśmy się za „Śliczne Zacięcie".
Asekurowałem Ryśka, który wprawnie i szybko ubezpieczał ławeczkami zacięcie, starając się przed
zapadnięciem zmroku zrobić jak najdłuższy odcinek.
Ranek przyniósł zapowiedź pogorszenia się pogody. Rysiek skończył ubezpieczać „Zacięcie".
Założyliśmy raki i po trzydniowej skalnej wspinaczce wytrawersowaliśmy na krawędź filara, do
lodowego kuluaru. Tutaj spotkała mnie przykra przygoda. Osła-
120 EWA MATUSZEWSKA LIDER
biona przy przeciąganiu plecaków pętla czekana urwała się i cenny „Kaukaz" poleciał w przepaść.
Pozostał mi tylko lodowy młotek. Żeby utrzymać tempo, wspinaliśmy się dwoma samodzielnymi
zespołami, byle zdążyć przed całkowitym załamaniem pogody. Zaczął sypać śnieg i zerwał się wiatr.
Chcieliśmy jak najszybciej osiągnąć grań Peuterey, wróciliśmy więc na ostrze filara. Z grani, jak nam
się wydawało, nawet nocą dotrzemy do schroniska Vallota. Może i tak by się stało, gdyby na grani nie
dopadła nas burza. Znajdowaliśmy się na wysokości 4300 metrów, bez szans na schronienie się przed
piorunami. Po raz pierwszy w życiu widziałem tak piękne ognie świętego Elma. - każdego z nas
otaczała aureola długich, strzelających złowrogo iskier. Błysk pioruna i zaraz potem ogłuszający huk
przewalającego się nad górami grzmotu. Trzeba było jak najszybciej pozbyć się metalowego sprzętu
wspinaczkowego, byle dalej od siebie! Ledwo udało się wykopać jamy w śniegu i schronić się przed
wichurą. Któryś z nas przypomniał sobie, że dziś jest 13 sierpnia, a na domiar złego piątek.
Niepokoiłem się o Annę. Chyba jest już w Taconnaz, dokąd miała przyjechać po festiwalu teatralnym
w Awinionie. Zawsze bała się burzy, a tej nocy doszedł pewnie jeszcze lęk o mnie.
Noc minęła na robieniu otworów wentylacyjnych w zasypującym nasze schronienie śniegu. Rano było
jeszcze gorzej. Coraz gęściej padający śnieg i wiatr, a do tego mgła. Do cna przemoczeni, głodni, bo
już poprzedniego dnia nie mieliśmy żywności, przekopywaliśmy się przez głęboki śnieg, niepewni, czy
dobrze idziemy. Mieliśmy jednak dużo szczęścia, w południe pogoda poprawiła się i mogliśmy
przyspieszyć tempo. O szesnastej stanęliśmy na szczycie Mont Blanc. Byłem szczęśliwy. Pierwszy raz
wszedłem na Mont Blanc, a przy tym najtrudniejszą drogą.
Ostatni odcinek drogi, zasypaną świeżym śniegiem granią Peuterey, przechodzą w siedem godzin.
Siedem godzin morderczego wysiłku. W zadymce ledwo odnajdują pod szczytem blaszaną budę,
szumnie zwaną schroniskiem Vallota. W porównaniu z noclegiem z poprzedniej nocy to prawdziwy
luksus. Śnieg nie sypie się na głowy, są nawet koce, cieniutkie, ale są. A kiedy nazajutrz bez żadnych
trudności schodzili do Chamonix, niebo było błękitne, a lodowce i szczyty lśniły w słońcu.
121 ŚLADAMI ROMANTYCZNEGO POETY
Powtórzenie drogi Bonattiego i Gobbiego na Wielkim Filarze Narożnym, dokonane 10-14 sierpnia
1965 roku przez Gerarda Małaczyńskiego, Jerzego Warteresiewicza, Andrzeja Zawadę i Ryszarda
Zawadzkiego, stało się największą sensacją sezonu alpejskiego. Zaś Maurice Herzog, wybitny
alpinista, zdobywca pierwszego z ośmiotysięczników, Annapurny, ówcześnie w rządzie francuskim
minister do spraw sportu i młodzieży, taką opinię wydał polskim alpinistom: „Są pod każdym
względem nadzwyczajni i bardzo lubiani przez Francuzów".
Rok później Polacy znów są na Mont Blanc. Grupą polskich alpinistów kieruje Jerzy Warteresiewicz, a
uczestnikami obozu są: Krzysztof Cielecki, Jan Junger, Piotr Kintopf, Maciej Pogorzelski, Maciej Popko,
Wojciech Wróż i Andrzej Zawada. Nie tylko zła pogoda sprawiła, że w tym sezonie nie odnotowano
sukcesów.
10 sierpnia na grani Rochefort zginął Maciej Pogorzelski, „Bąbel". Wspinał się z Maciejem Popko i
dwójką alpinistów z Jugosławii spotkanych pod Dent du Geant. Szli nie związani, wiał silny wiatr. Nikt
z pozostałej trójki nie zauważył, kiedy Pogorzelski poleciał w przepaść. Gdy jego ciało znaleziono
kilkaset metrów niżej, okazało się, że przyczyną wypadku mogły być prawdopodobnie zniszczone raki
- tępe, o króciutkich zębach.
Przed wypadkiem alpiniści polscy zdołali zaliczyć tylko dwie poważniejsze drogi. Jedną z nich była
lodowa, północna ściana Aiguille Blanche de Peuterey (4108 m), w masywie Mont Blanc, pokonana w
rekordowym czasie (trzy i pół godziny) przez zespół w składzie: Marek Grochowski, Maciej Gryczyński,
Samuel Skierski, Jerzy Warteresiewicz i Andrzej Zawada.
Następny alpejski wyjazd Andrzeja Zawady to już zapowiedź tego, co w alpinizmie zacznie
interesować go najbardziej. Pod ścianą Aiguille Blanche de Peuterey tym razem staje zimą, w marcu
1968 roku, razem z Maciejem Kozłowskim, Jerzym Michalskim i Jackiem Porębą.
ANDRZEJ ZAWADA: - Jest to ściana czysto lodowa, przecięta w środku przewieszonym stumetrowym
obrywem lodowym, stanowiącym najtrudniejsze miejsce na całej drodze. Z Chamonix wyjeżdżamy
kolejką na Aiguille du Midi 8 marca i tego samego dnia osiągamy bivacco na Col de la Fourche. Po
dniu odpoczynku, 10 marca o godzinie trzeciej rano, przez przełęcz Col Moore
122 EWA MATUSZEWSKA
LIDER
i lodowiec Brenva docieramy do podnóża ściany. Pierwsze wyciągi przechodzimy w świetle latarek.
Warunki w ścianie dobre -dwa uderzenia czekanem na mały stopień pod nogę i co 10-15 metrów igła
lodowa dla asekuracji. Obryw lodowy pokonujemy za pomocą podciągu. Potem znów
kilkusetmetrowa, gładka, o twardym lodzie końcowa partia ściany, osiągająca miejscami nachylenie
60 stopni. Tymczasem pogoda coraz gorsza - jeszcze w połowie ściany zaczął utrudniać akcję silny
wiatr, który po naszym wejściu na wierzchołek przerodził się w huragan. W tych warunkach zaczął się
dramatyczny powrót. Najpierw dwa długie, po osiemdziesiąt metrów, zjazdy na Col de Peuterey, a
potem z przełęczy stromą, pooraną zdradzieckimi szczelinami ścianą, już po ciemku, na lodowiec
Brenva. Na koniec, z powodu trudności w odszukaniu drogi w bezustannej zadymce śnieżnej,
musieliśmy założyć biwak tuż nieopodal schroniska.
Gdy zaczynali tę drogę, byli przeświadczeni, że przymierzają się do pierwszego zimowego przejścia.
Jednak po powrocie do Polski dotarły informacje o wcześniejszym przejściu, w 1961 roku. Czy było
ono zimowe, wówczas nie rozstrzygnięto, gdyż zostało dokonane 19-20 marca, czyli na przełomie
zimy i wiosny. Niezależnie od proceduralnych ustaleń sukces Polaków był niewątpliwy. Historia
wykazuje niekiedy w sposób przewrotny, jak to wydarzenia zachodzące gdzieś daleko od siebie mają
wpływ na losy ludzkie. Kiedy 8 marca 1968 roku polscy alpiniści wjeżdżają kolejką linową na Aiguille
du Midi i biwakują na Col de la Fourche, na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego milicjanci i
ormow-cy pałują polskich studentów. Tak zaczęły się wydarzenia marcowe, których konsekwencją w
pewnym stopniu stała się „sprawa taterników". Od 9 do 24 lutego 1970 roku przed Sądem
Wojewódzkim w Warszawie trwał proces Jana Macieja Kozłowskiego, Marii Joanny Tworkowskiej,
Krzysztofa Szymborskiego, Jakuba Swiętopełka-Karpińskiego i Marii Małgorzaty Szpakowskiej. Akt
oskarżenia zarzucał im, że „nawiązali kontakt z występującym w imieniu obcej organizacji Jerzym
Giedroyciem w celu działania na szkodę Państwa Polskiego, a następnie w ramach tego porozumienia
uczestniczyli w inspirowanej przez imperialistyczne ośrodki ideologiczno-dywersyjnej działalności
kierowanego przez
123 ŚLADAMI ROMANTYCZNE GO P O E T Y
IGŁY CHAMONK
124 EWA MATUSZEWSKA LIDER
tegoż Giedroycia Instytutu Literackiego w Paryżu". Działalność ta zmierzała „przez szkalowanie
ustroju i naczelnych organów Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej do podważenia socjalistycznych
zasad ustrojowych".
Oskarżeni działali od połowy 1968 roku do maja 1969. Główny bohater tego procesu, Jan Maciej
Kozłowski to ten sam człowiek, który z trójką partnerów w marcu 1968 zdobywał Aiguille Blanche de
Peuterey. Miał na swym koncie trudne drogi w Tatrach i Alpach, wspinał się w Norwegii i na Olimpie.
Po Marcu zaangażował się w działalność opozycyjną, organizując grupę kurierów, przede wszystkim
taterników, przerzucających przez granicę, w rejonie Rysów, literaturę emigracyjną, wydawaną przez
Instytut Literacki w Paryżu.
Andrzej Zawada, mimo że nie uczestniczył czynnie w działaniach opozycyjnych, poprzez znajomość z
Maciejem Kozłowskim został wciągnięty w krąg wydarzeń związanych ze „sprawą taterników".
ANNA MILEWSKA.: - Andrzej był patriotą i nie potrafił pogodzić się z powojennym porządkiem w
Polsce. Jednak w tej rzeczywistości trzeba było jakoś funkcjonować. Odziedziczył talenty
dyplomatyczne po ojcu, więc potrafił sobie radzić z systemem. Nie bawił się w dysydenctwo, miał
swoją drogę życiową, związaną z górami. Ryzyko, że pójdzie do więzienia albo nie dostanie paszportu
czy dofinansowania wyprawy, było zbyt duże. Mimo to otarł się o „proces taterników", choć nie
zaangażował się w ich działalność. Wiózł samochodem z Paryża Maćka Kozłowskiego i jego książki z
„Kultury". Maciek był pewien siebie: „Stary, nic się nie bój, mam glejt, jestem dziennikarzem". Na
wierzchu paczki z książkami leżeli Cisi i gęgacze Szpotańskiego. Może to był błąd, że na Łysej Polanie
znaleźli się nocą, kiedy mało kto przekraczał granicę? Celnicy otworzyli bagażnik, zapytali: „Co pan
wiezie?" - a Maciek dumnie odpowiedział, że książki. Na to celnicy za telefon i zawiadomili UB w
Krakowie, następnie sami skrupulatnie spisali wszystko i zarekwirowali.
Mieszkaliśmy wtedy na Saskiej Kępie. Którejś.nocy odwiedziło nas „pięciu panów w bardzo dziwnych
kapeluszach". Zapamiętałam, że jeden był malutki drugi miał czarne okulary, a trzeci był rudy. Rewizja
trwała całą noc. Nie bałam się, bo wiedziałam,
125 ŚLADAMI R O MANTYCZNE G O POETY
że już nic w domu nie mamy. Tuż przed rewizją wróciłam z Francji. Byłam na festiwalu filmowym w
Cannes, a potem w Paryżu. Trwała właśnie rewolucja młodzieżowa. Cała niemal Francja była
sparaliżowana strajkiem generalnym i nie mogłam wyjechać. Stałam z grupką przyjaciół na St-
Germanin-de-Pres na jakimś pomniku, patrzyłam na demonstrujące, wznoszące barykady tłumy i
myślałam: „Nareszcie nie my, nareszcie!" Ulica zasłana szkłem i ulotkami, niemal brodziło się w nich.
Zabrałam trochę na pamiątkę, z profilami Marksa, Engelsa, Lenina i Stalina - nazywali to MELS. No i w
czasie rewizji panowie rzucili się przede wszystkim na te ulotki, tylko dlatego, że były po francusku.
Wynieśli od nas z dziesięć pudeł różnych papierów, wśród nich listy Andrzeja. Dopiero nad ranem
dostałam trzęsionki, choć w nocy trzymałam się. Gdy tylko wyszli, natychmiast pobiegłam do łazienki
- wykąpać się, wyszorować i wysprzątać mieszkanie! To podobno bardzo naturalny odruch po rewizji.
Andrzeja nie zatrzymano, choć wzywano go do Pałacu Mostowskich na przesłuchania. Później
zamierzał wystąpić o zwrot zarekwirowanych w czasie rewizji papierów, było wśród nich
przemówienie ministra Bobkowskiego z roku 1936, wygłoszone na uroczystości otwarcia kolejki
linowej na Kasprowy Wierch. Jednak tekst przemówienia został nadany przez Wolną Europę, więc był
wysoce niebezpieczny. Mimo że nie spotkało nas już nic gorszego niż rewizja, Andrzej swoją cenę
zapłacił. Był nią Malubiting.
BR
Na poprzedniej stronie
GRUPA ZAWADY W PIĘKNEJ SCENERII GÓR AŁAJU
W stronę gór najwyższych
Wyprawa na Malubiting była dobrym przykładem specyficznego systemu karania i nagradzania
obywateli PRL-u za pomocą paszportów. Dadzą paszport czy nie? A jeśli nie, to dlaczego? Rozważania
tego rodzaju były na ogół i deprymujące, i mało konstruktywne. Zdarzało się jednak, iż delikwent,
pozbawiony szansy obejrzenia świata po drugiej stronie żelaznej kurtyny, doskonale wiedział, czym
naraził się władzy.
Kiedy wbrew zaleceniom Klubu Wysokogórskiego Andrzej Zawada pokierował pierwszym zimowym
przejściem Wielkiej Grani Tatr, przez wiele lat miał przyblokowane wyjazdy alpejskie. Dla ambitnego
wspinacza, którym niewątpliwie już wówczas był, ograniczenie działalności do Tatr polskich i - w
wyjątkowych przypadkach - słowackich oznaczało marazm i stagnację. Wszak już po pierwszej wojnie
światowej czołowi taternicy wyrażali pogląd, iż przyszłość polskiego taternictwa znajduje się poza
Tatrami. Zaś pytanie „Himalaje z nami czy bez nas?" zadawały sobie coraz to nowe pokolenia
wspinaczy.
Dla Zawady oczywiste było, że „z nami" - i Himalaje, i Karakorum. Jednak gdy przyszło do
organizowania przez Klub Wysokogórski rekonesansu w Karakorum, w ramach przygotowań do
pierwszej wyprawy narodowej w ten rejon, Zawada, choć należał do najbardziej zaangażowanych
organizatorów i był wytypowany na stanowisko kierownika, na koniec nie pojechał.
„Po wielu latach przygotowań teoretycznych, w których brało udział bardzo wielu działaczy Klubu
Wysokogórskiego, postanowiono, że musi wreszcie wyruszyć wyprawa klubowa w góry najwyższe. Na
podstawie rozważań teoretycznych wybór padł na dwa nie zdobyte dotychczas wierzchołki:
Gasherbrum III (7952 m), piętnasty szczyt świata, najwyższy z dotychczas nie zdobytych,
L30
EWA MATUSZEWSKA
LIDER
i Kunyang Chhish (7852 m). Oba szczyty leżą w Karakorum w granicach Pakistanu. Na terenie tym
dotychczas nie działała żadna z polskich wypraw, postanowiono więc skierować tam małą
rekonesansową wyprawę Klubu Wysokogórskiego, której zadaniem byłoby zebranie maksymalnej
ilości doświadczeń z trasy dojazdowej oraz poznanie trudności i kłopotów, z jakimi będzie musiała się
liczyć wyprawa planowana na rok 1971.
Siedemnastego lipca 1969 roku, z dużym opóźnieniem, wyruszyła czteroosobowa wyprawa
rekonesansowa. W skład jej weszli: Andrzej Heinrich, Andrzej Kuś, Roman Petrycki (operator filmowy)
i Ryszard Szafirski (kierownik). Samochód typu Nysa 501, tysiąc kilogramów bagażu i bardzo niewiele
dewiz - to wszystko, czym dysponowaliśmy".
To fragment relacji Ryszarda Szafirskiego, opublikowanej w serii W skałach i lodach świata w roku
1974. O Zawadzie ani słowa. Również w Górach wysokich. Kompendium polskich wypraw
wysokogórskich z roku 1985 nie pojawia się nazwisko Zawady w opisie wyprawy na Malubiting.
Wytłumaczenie jego nieobecności, zarówno na wyprawie, jak i w wymienionych publikacjach,
znajdujemy dopiero w albumie Karakorum. Polskie wyprawy alpinistyczne, opracowanym przez
Zbigniewa Kowalewskiego i Andrzeja Paczkowskiego, wydanym w roku 1986: „Wyprawę Klubu
Wysokogórskiego przygotował Andrzej Zawada, gdy jednak przyszło do wyjazdu - nie otrzymał
paszportu, skutkiem czego kierownictwo objął Ryszard Szafirski".
Trzy tygodnie trwała podróż do Islamabadu. Po wielodniowych negocjacjach z władzami Pakistanu
Polacy otrzymali zezwolenie na zdobywanie dziewiczego szczytu Malubiting (7453 m), położonego w
rejonie Rakaposhi Rangę. Działalność górską prowadzono od 20 września. Próba ataku szczytowego,
podjęta 10 października, załamała się z powodu bardzo złych warunków atmosferycznych. Jedynym
sukcesem było zdobycie dziewiczego Małubitinga Północnego (6843 m), a także poszerzenie wiedzy o
tym rejonie Karakorum.
ANNA MILEWSKA: - Napracował się Andrzej przed wyprawą nieźle. Starania o zezwolenie na wejście
szczytowe, o pieniądze, o sprzęt. Mianowano go kierownikiem wyprawy. Nie pojechał
[31
W STRONĘ GÓR NAJWYŻSZYCH
jednak. Zatrzymano mu paszport po całonocnej rewizji w naszym domu w związku z tak zwanym
procesem taterników. A co najzabawniejsze, naj tref niej szymi materiałami obciążającymi były ulotki
i wierszyki anarchistyczne, zebrane przeze mnie z ulic Paryża w czasie burzliwej wiosny 1968 roku,
oraz „czerwona książeczka" Mao po francusku.
Malubiting został zdobyty, ale nie wierzchołek główny. Dlaczego? Bo zabrakło Zawady. On by nie
przepuścił takiego niedopatrzenia.
Czy rzeczywiście tak by było? Trudno to dziś jednoznacznie stwierdzić. W czasie swej wieloletniej
działalności górskiej Zawada uważany był za kierownika, który gdy trzeba, potrafi zmobilizować
zespół do maksymalnego, morderczego, wydawałoby się nieraz, wysiłku, ale też doskonale wie, kiedy
należy zarządzić odwrót. Często powtarzał, że na wyprawie najbardziej obciążająca jest dla niego
odpowiedzialność za zdrowie i życie kolegów. Granica między ryzykiem a ryzykanctwem w jego
rozumieniu była jasna i oczywista.
Obydwie te postawy, właściwie wykluczające się wzajemnie, dały się poznać po niefortunnej
wyprawie na Malubiting. Jakby w ramach rekompensaty za Karakorum Andrzej Zawada w roku 1970
został kierownikiem wyczynowej wyprawy alpinistycznej w Pamiro-Ałaj. Ten rozległy obszar,
położony w Tadżykistanie i częściowo w Afganistanie, a wówczas znajdujący się w granicach ZSSR,
obejmuje kilka pasm górskich: Pamir, nazywany Dachem Świata i zaliczany do najwyższych gór Ziemi,
Góry Ałaj-skie, Turkiestańskie, Zerawszańskie i Hisarskie. Najwyższe szczyty w Pamirze to Pik
Komunizmu (7483 m), Pik Lenina (7134 m) i Pik Eugenii Korzeniewskiej (7105 m).
Wyjazd w góry ówczesnego Związku Radzieckiego wymagał nie tylko paszportu, ale i zaproszenia,
najlepiej z jakiegoś bratniego klubu wysokogórskiego. Wyprawa kierowana przez Zawadę doszła do
skutku dzięki zaproszeniu wystosowanemu przez władze klubu „Vertikal" z Nowosybirska.
Uczestnikami wyprawy byli: Halina Kruger-Syrokomska, Wanda Błaszkiewicz-Rutkiewicz, Bogdan
Jankowski, Wojciech Jedliński, Tadeusz Łaukajtys, Jan Franczuk i Jan Kiełkowski.
132 EWA MATUSZEWSKA
LIDER
Alpiniści z „Vertikala" już wcześniej działali wspólnie z Polakami w Pamiro-Ałaju i widocznie ta
współpraca pozostawiła dobre wspomnienia, skoro ponownie zaproszono naszych alpinistów.
Działalność polskiej wyprawy została podzielona na dwa odmienne etapy - pierwszy to próba
zdobycia dwóch dziewiczych szczytów, Piku Fedczenki (5409 m) i Piku Szczurowskiego (5560 m).
Następnie alpiniści mieli przenieść się w masyw zaałajski, by wejść na Pik Lenina. Oprócz Polaków w
wyprawie uczestniczyli alpiniści bułgarscy i radzieccy.
W tym samym czasie co grupa Zawady w Pamirze działa wyprawa Polskiego Klubu Górskiego z
Warszawy, kierowana przez Piotra Młoteckiego. Jedynaczką w męskim zespole była Zofia Sza-juk. I to
właśnie ona ustanowiła polski kobiecy rekord wysokości. 27 lipca z siedmioma kolegami weszła na Pik
Lenina. Dla Haliny i Wandy była to z pewnością przykra niespodzianka. Pewnie i dla Andrzeja Zawady
fakt, iż uczestniczkom jego wyprawy umknęła szansa na ten rekord, mógł być niemiłym
zaskoczeniem.
Cała grupa Zawady stanęła na Piku Lenina dopiero 10 sierpnia. Ten sukces, nieco spóźniony, musiał
im wystarczyć. Wcześniej, podzieleni na trzy zespoły, wyruszyli na Pik Szczurowskiego i Pik Fedczenki.
Halina Kruger-Syrokomska, Wanda Błaszkiewicz--Rutkiewicz, Wojciech Jedliński, Andrzej Zawada - Pik
Szczurowskiego od strony południowo-wschodniej; Jan Franczuk, Bogdan Jankowski i dwaj Rosjanie -
ten sam szczyt drogą północną; Jan Kiełkowski, Tadeusz Łaukajtys, również z dwójką Rosjan - Pik
Fedczenki.
Obydwa zespoły atakujące Pik Szczurowskiego przeżywały trudne chwile. Im wyżej, tym było gorzej,
nie tylko z powodu trudności technicznych. Huraganowy wiatr, zamieć śnieżna niemal całkowicie
ograniczająca widoczność i coraz częstsze, niewielkie początkowo lawiny pyłowe każą się zastanowić
nad kontynuowaniem akcji. Zagrożenie lawinowe narasta. Zespół Zawady przy kolejnym, trudnym
uskoku grani, musi podjąć decyzję, od której może zależeć ich życie. Lider mówi: „Idziemy dalej". Ale,
jak wspominała Wanda Rutkiewicz, „nie kwapi się do prowadzenia". Gdy wiele lat później pytałam
Zawadę o ten moment, powiedział, że zależało mu bardzo na zdobyciu szczytu, jednak świadomość
zagrożenia zmusiła go do odwrotu.
133
W STRONĘ GÓR NAJWYŻSZYCH
JULIAN GODLEWSKI, POLSKI MILIONER ZE SZWAJCARII FINANSOWAŁ WYPRAWY ZAWADY W 1969 I
1971 ROKU
WIZYTA LIDERA U KSIĘCIA NAGARU, Z PRAWEJ KAPITAN RASHID, OFICER ŁĄCZNIKOWY
E W A
134
MATUSZEWSKA LIDER
Wycofali się z wysokości 5300 metrów. W każdej chwili mogła nastąpić katastrofa. Pole śnieżne,
którym podeszli na grań, już przecinały tory lawin. Biwak został przysypany mokrym, ciężkim
śniegiem. Z trudem wygrzebują pozostawione rzeczy. Nasiąknięte wodą, ledwo dają się wtłoczyć do
plecaków. Zmęczenie, poczucie klęski, a przy tym lęk przed schodzeniem w tak trudnych i
niebezpiecznych warunkach - te same uczucia przeżyli alpiniści atakujący Pik Szczu-rowskiego granią
północną. Tylko ci z Piku Fedczenki wracali usatysfakcjonowani. Szczyt został zdobyty. Może dlatego,
że byli twardsi, a może bardziej zdeterminowani i skłonni więcej zaryzykować?
Dla Andrzeja Zawady wyprawa pamirska, choć uwieńczona połowicznym tylko sukcesem, okazała się
cennym doświadczeniem. Sprawdził swe możliwości aklimatyzacyjne na dużych wysokościach i
zdolności kierowania większym zespołem, niż zdarzało mu się dotychczas, w całkowicie nieznanych
realiach. Z tych doświadczeń miał okazję skorzystać już rok później.
ZAWADA: Halo, baza, halo, baza! Halo obóz drugi! Jesteśmy na szczycie Kunyang Chhisha. Rekord
Polski! Odbiór.
ZIERHOFFER: Andrzeju, gratulujemy! Gratulujemy i cholernie się cieszymy! Jest w tej chwili za
piętnaście ósma. Daję Gienkowi aparat, żeby też wam złożył gratulacje i życzenia.
CHROBAK: Raz jeszcze gratuluję, chłopcy! Pomyślcie tam na szczycie o Jasiu Franczuku. Odbiór.
ZAWADA: Tak jest. To wejście na cześć Jasia Franczuka. On życie poświęcił za to wejście.
CHROBAK: Raz jeszcze gratuluję. Oddaję głos obozowi drugiemu. Odbiór.
MICHALSKI: Tu obóz drugi, tu obóz drugi. Serdecznie gratulujemy, serdecznie gratulujemy! Jesteśmy z
wami. No i też myślimy o Jasiu Franczuku.
ZAWADA: Jesteśmy cholernie zmęczeni, ale panowie, jednak Polacy weszli na Kunyanga pierwsi. Co
tu dużo mówić, to jednak olbrzymi sukces! Pomimo że po tym biwaku jesteśmy cholernie zmęczeni.
Odbiór.
MICHALSKI: Hura, hura, hurra! Cieszymy się s'trasznie. Ja sądzę, że trochę pofilmujecie, trochę
pooglądacie i powoli będziecie schodzili. Jak się czujecie? Odbiór.
135
W STRONĘ GÓR NAJWYŻSZY C H
ZAWADA: Fajno. Daję radiotelefon Zydze. Sam idę ściskać się z Rysiem, który nas filmował i dopiero
teraz doszedł.
MICHALSKI: Halo, Rysiu. Halo, Rysiu. Czy już jesteś przy mikrofonie? Odbiór.
SZAFIRSKI: Jestem... zaczekajcie... jestem, oj, ale tak, jakby mnie nie było... Och, chłopcy, tego jeszcze
nie było, a i długo nie będzie. Czy mnie słyszycie? Odbiór.
MICHALSKI: Słyszymy cię doskonale, słyszymy cię doskonale! Cieszymy się, że już jesteś na szczycie.
Pamiętaj o tym, żeby zrobić jak najwięcej zdjęć. I pomyśl, jeżeli są kamyczki jakieś, to weź parę
małych kamyczków.
SZAFIRSKI: Dobrze chłopcy. Zrobimy wszystko. Tylko pozwólcie nam się trochę nacieszyć. Bo ledwo
tutaj zipimy. Jesteśmy zmęczeni, ale szczęśliwi... Jednego tutaj brakuje, Jasia Franczuka. Drogo
zapłaciliśmy za ten szczyt. Ja już kończę, oddaję radiotelefon chłopakom.
ZAWADA: Tutaj szczyt Kunyang Chhisha. Kończymy ostatnie fotografie. Wydmuchało nas solidnie.
Panorama cudowna, panorama cudowna. Mieliśmy pecha po wejściu na szczyt, bo akurat mgły
cholerne podeszły z dołu i w ogóle nie było nic widać, a teraz na szczęście mgły już opadły i jest
wspaniała panorama, szalejemy więc i robimy tutaj fotografie. Za jakieś pięć, dziesięć minut
schodzimy w dół.
ZIERHOFFER: Tak jest. Słuchajcie chłopcy. Myślę, że może tam za długo nie siedźcie na szczycie. Z
fotografowaniem uwińcie się szybko i schodźcie. Bo koniak, koniak czeka, chłopcy...
Tak 26 sierpnia 1971 roku czwórka szturmowa w składzie: Andrzej Zawada, Andrzej Zygmunt Heinrich
(„Zyga"), Jan Stry-czyński i Ryszard Szafirski zakończyła zmagania z Kunyang Chhishem (7852 m),
drugim co do wysokości szczytem świata, nie pokonanym jeszcze wówczas przez człowieka.
By tych czterech mogfo stanąć na szczycie, napracować musieli się też wszyscy pozostali członkowie
wyprawy, w większości należący do czołówki polskich alpinistów. Byli to: Eugeniusz Chrobak,
Krzysztof Cielecki, Jan Franczuk, filmowiec Andrzej Galiński, Bogdan Jankowski, Andrzej Kuś, Jerzy
Michalski, Jacek Poręba i Stanisław Zierhoffer, pełniący funkcję zastępcy kierownika.
136
EWA MATUSZEWSKA LIDER
Wyprawa zaczęła się 15 maja, kiedy to z Warszawy wyruszyli Michalski, Heinrich, Poręba i Zierhoffer.
Starem A-29 mieli dostarczyć do Pakistanu sześciotonowy bagaż wyprawy. Punkt docelowy -
Islamabad. Z Islamabadu ładunki miały być przewiezione jeepami do Nagaru, miejscowości położonej
na wysokości 2300 metrów. Tutaj miała się rozpocząć karawana. Jej organizowanie było całkowicie
nowym doświadczeniem, nie dającym się porównać z karawaną w Pamirze. Mimo wcześniejszego
rozpoznania, jakim była wyprawa na Malubiting, nie udało się uniknąć trudnych sytuacji. Jak się
później okazało, większość wypraw w Pakistanie przeżywała bunty kulisów, protestujących przeciwko
- ich zdaniem - zbyt ciężkim ładunkom czy - również ich zdaniem - niewystarczającemu uposażeniu,
jakie zobowiązana jest im zapewnić każda wyprawa. W takich przypadkach nieocenione okazywały
się talenty dyplomatyczne Zawady.
Oprócz talentów tego rodzaju podczas tej wyprawy musiał też wykazać się innymi przymiotami. W
drodze do Nagaru nabawił się jakiejś wirusowej infekcji, nie wiadomo czym spowodowanej. Andrzej
Kuś wspomina, że był taki moment, gdy czekając na oczyszczenie drogi, zatarasowanej przez obryw
skalny, został przy załadowanych jeepach tylko z kierownikiem. Po paru godzinach oficer łącznikowy,
kapitan Rashid, pojawił się z nagłą wiadomością - droga wolna, ale trzeba ruszać natychmiast! W
każdej chwili mogą znów polecieć kamienie. Kuś, tego dnia pełniący dyżur kuchenny, błyskawicznie
zlikwidował kuchnię i z garnkiem gorącego jeszcze kompotu pognał do jeepa.
ANDRZEJ KUŚ: - Podziwiałem energię Andrzeja Zawady, który mimo wysokiej gorączki potrafił się
natychmiast zmobilizować. Obserwowałem to nie tylko ten jeden raz. Andrzej wiedział od początku
wyprawy, właściwie już Jata przed jej dojściem do skutku, że zwycięstwo może być nagrodą tylko za
najwyższą siłę woli, i zawsze był zdolny do zrywów i poświęceń.
29 czerwca główna karawana dotarła do Budurumbun (4000 m), gdzie przed laty założyli bazę
Brytyjczycy i Pakistańczycy oraz Japończycy. Między 30 czerwca a 2 lipca ładunki zostały przeniesione
transportem wahadłowym do bazy polskiej nad lodowcem Pu-marikish rozbitej na łące Phishdandala
na wysokości 4410 me-
137
W STRONĘ GÓR NAJWYŻSZYCH
POD PIKIEM SZEWCZENKI
EWA
138 MATUSZEWSKA
LIDER
trów. Nieco wyżej założono bazę sprzętową (4900 m), pod ścianą turni nazwanej przez Brytyjczyków
Ice Cake.
W tym miejscu warto przypomnieć, ile wypraw usiłowało przed Polakami zdobyć Kunyang Chhish.
Zacząć należy od nazwy, wokół której narosło sporo nieporozumień. W roku 1924 naukowcy
holenderscy, małżeństwo Hooft-Viesser, przy badaniach prowadzonych w dolnym odcinku lodowca
Hispar, wykorzystali nazewnictwo miejscowych górali i nazwali lodowiec Kunyang. Michel Vivyan,
brytyjski alpinista, w roku 1938 przeprowadzał rekonesans, w czasie którego chciał zbadać możliwości
zdobycia nie nazwanego do tego czasu szczytu i nadał mu taką samą nazwę, jaką Holendrzy nazwali
lodowiec.
Inny Brytyjczyk, Erie Shipton, wybitny himalaista, dokonując pomiarów tamtego rejonu na zlecenie
Survey of India, nazwał szczyt Khinyang Chhish, zaś lodowiec - Khiang Glacier. Mapę z tymi nazwami
opublikował w roku 1939 w Londynie.
Z kolei profesor Ardito Desio, znakomity znawca Karakorum, kierownik zwycięskiej wyprawy włoskiej
na K2 z roku 1954, swymi długoletnimi badaniami przyczynił się do opracowania przez Piero
Mecianiego mapy, na której widnieją nazwy Khnyang Chhish i Khnyang Glacier - dla szczytu i lodowca.
Wyprawy brytyjsko-pakistańska i japońska używały nazwy zatwierdzonej przez władze Pakistanu -
Kunyang Chhish. Gdy Polacy przybyli pod szczyt, okazało się, iż nazwy tej używa również miejscowa
ludność. Toteż mimo że w fazie przygotowań posługiwano się nazewnictwem wprowadzonym w
połowie lat sześćdziesiątych przez Andersa Bolindera i Glinthera Dyhrenfurtha, czyli Khiangyang Kish,
ostatecznie we wszystkich sprawozdaniach z wyprawy i dokumentach posłużono się nazwą Kunyang
Chhish.
Podobnie niejednoznacznie była tłumaczona nazwa szczytu, niezależnie od pisowni, w jakiej
występowała. Dyhrenfurth tłumaczył khiang lub kiang jako nazwę dzikiego zwierzęcia podobnego do
konia. Jednak polscy alpiniści dowiedzieli się od miejscowych, że kunyang znaczy „narożny", a chhish -
szczyt lub góra. Tak więc celem Polaków stał się Szczyt Narożny. ,
Według opinii specjalistów himalajskich szczyt ten trudnościami przewyższa nie tylko Mount Everest.
Większy kąt nachy-
139
W STRONĘ GÓR NAJWYŻSZYCH
NA SZCZYCIE PIKU LENINA - ZESPÓŁ ANDRZEJA ZAWADY
140 EWA MATUSZEWSKA LIDER
lenia zboczy, a także nagromadzenie naturalnych utrudnień na porównywalnych odcinkach sprawiają,
że Kunyang Chhish jest nie tylko trudniejszy, ale i o wiele bardziej niebezpieczny.
Pierwsze próby zdobycia go podjęto dość późno, bo pod koniec lat trzydziestych XX wieku. Nie
wyglądały one jednak zbyt poważnie. Wspomniany już Michel Vivyan w roku 1938 po nieudanym
rekonesansie w masywie Rakaposhi przeniósł się na lodowiec Khiang, nie próbując nawet wyszukać
drogi ku szczytowi. Drugim kandydatem na zdobywcę Kunyanga był Mathias Re-bitsch kierujący
wyprawą austriacką. W roku 1954 starał się o zezwolenie, jednak nie otrzymał go na czas.
Zrezygnował z wyprawy, mając świadomość, iż jest zbyt późno, by poważnie myśleć o zdobywaniu tak
trudnego i niebezpiecznego szczytu.
Dopiero mieszana wyprawa brytyjsko-pakistańska z roku 1962 kierowana przez majora E. J. Millsa
mogła mieć jakieś szanse. Jako drogę ataku wybrali grań południową, liczącą około 15 kilometrów.
Trzy tygodnie akcji i zaledwie cztery obozy. Najwyższy z nich znajdował się na niespełna 6000
metrów, nieco poniżej turni nazwanej przez Brytyjczyków z należnym jej respektem Ogre, czyli
Ludożerca. Los wyprawy został przesądzony w chwili, gdy z ogromnym nawisem śnieżnym, który
oderwał się z grani Ogre, spadł w przepaść kierownik z partnerem. Ich ciał nie odnaleziono, jedynym
śladem tragedii były czekany znajdujące się półtora kilometra niżej.
Minęły trzy lata. W tym samym miejscu, gdzie znajdowała się baza brytyjsko-pakistańska, rozbiło
namioty czternastu alpinistów z Uniwersytetu Tokijskiego, uważanego za bardzo silny ośrodek
alpinizmu i himalaizmu. Wyprawa dysponowała znakomitym sprzętem, wspinaczy wspierało
dwudziestu pięciu tragarzy wysokościowych. Japończycy wybrali również grań południową, pewno w
myśl zasady, że zło poznane jest lepsze niż niewiadoma. Po sześciu tygodniach akcji założono obóz VI
na wysokości 6500 metrów. Do szczytu pozostało niemal 1400 metrów i stało się oczywiste, iż
konieczne będą jeszcze dwa lub trzy obozy. Dla porównania - na Mount Evereście i K2 ich zdobywcy
również musieli założyć po dziewięć obozów. Pozwala to wyobrazić sobie skalę trudności na
Kunyangu, o tyle przecież niższym od tych olbrzymów. Tragiczny wypadek przerwał działalność Japoń-
141 W STRONĘ GÓR NAJWYŻSZYCH
czyków. Najlepszy alpinista w zespole, Takeo Nakamura, spadł z deską śnieżną z grani Czubatej Turni
(7200 m). Prawie dwa miesiące walki zostały zaprzepaszczone, raz jeszcze okazało się, że grań
południowa jest nie do pokonania.
W roku 1970 wystartowali Austriacy. Gdy nie otrzymali zezwolenia na Kunyang, zdecydowali się na
K6, efektowny, trudny, niższy jednak niż ich pierwszy cel.
Świadomość, iż wcześniejsze próby kończyły się nie tylko niepowodzeniem, ale też wypadkami
śmiertelnymi, z pewnością musiała być deprymująca. Mimo to Zawada był przekonany, że Kunyang
Chhish to niepowtarzalna okazja, by Polacy znaleźli się w międzynarodowej czołówce alpinistycznej.
Nim jednak mogli skorzystać z tej szansy, musieli wyszukać drogę ku szczytowi. Kunyang Chhish,
niczym prawdziwa górska forteca, strzeżony jest przez cztery granie, potężne i mocno zróżnicowane
pod względem ukształtowania. Ku lodowcowi Hispar biegnie grań południowa - około 15 kilometrów
skalnych i lodowych turni, mniej więcej 400 metrów różnicy wzniesień. To na tej grani pokonani
zostali Brytyjczycy i Japończycy.
Sąsiadujący z głównym wierzchołek wschodni swą grań południowo-wschodnią, dłuższą niż grań
południowa, również wysyła w kierunku lodowca Hispar. Od zachodu pod Kunyang Chhish podchodzi
lodowiec Khiang. Grań ku niemu opadająca jest wprawdzie krótka, ale za to stroma. Na północny
zachód zmierza długa grań przebiegająca na znacznej wysokości. Łączy ona Ku-nyanga z Distaghil Sar.
Na stronę lodowców opada ponadkilome-trowymi obrywami skalno-lodowymi i śnieżno-lodowymi. I
wreszcie ku północy, w kierunku Chin, spływa potężny lodowiec YazhiJ, niemal spod samego
wierzchołka Kunyanga.
Żadna z tych dróg nie zapowiadała się dobrze. Nie dość, że cel główny trudnościami przewyższał
wszystkie dotychczasowe przedsięwzięcia polskich alpinistów, to jeszcze odnalezienie drogi ku
wierzchołkowi okazało się skomplikowanym zagadnieniem orientacyjno-logistycznym.
Grań południowo-wschodnia, ta najdłuższa, oddziela dwa lodowce - Pumarikish, podchodzący aż pod
główny szczyt, i Jutma-ru, oddalony nieco na wschód. Zawada zdecydował, że Heinrich i Szafirski
zbadają lodowiec Pumarikish - czy da się z niego po-
142 EWA MATUSZEWSKA LIDER
prowadzić atak jedną z trzech rysujących się dróg? Ten wariant został szczegółowo omówiony jeszcze
w Warszawie, po zaznajomieniu się ze sprawozdaniami z poprzednich wypraw i fotografiami
możliwymi wówczas do osiągnięcia.
Brano pod uwagę trzy drogi z lodowca Pumarikish: granią południowo-wschodnią, następnie przez
wierzchołek wschodni na szczyt główny lub poprowadzenie ataku wprost filarem Wróblewskiego,
nazywanym tak przez zespół doceniający wkład teoretyczny Lecha Wróblewskiego, znakomitego
znawcy gór najwyższych, który obok Jerzego Warteresiewicza był gorącym zwolennikiem wyboru
właśnie Kunyang Chhisha jako celu pierwszej polskiej wyprawy w Karakorum. Wreszcie trzeci wariant
- jak najwyższy trawers na grani południowej i pójście na wierzchołek drogą Brytyjczyków i
Japończyków.
Jak wyglądała szansa na odnalezienie drogi od zachodu, postanowił sprawdzić sam kierownik. Jego
partnerem w tym rekonesansie został Jan Franczuk, najmłodszy uczestnik wyprawy, z którym Zawada
był wcześniej w Pamirze.
Obydwa zespoły działały między 27 a 29 czerwca. Początkowo nie udawało się odnaleźć logicznej i w
miarę bezpiecznej, jak na trudności Kunyanga, drogi na szczyt. Wreszcie Heinrichowi i Szafirskiemu
poszczęściło się - z lodowca Pumarikish wypatrzyli drogę trudną, ale dającą szanse. Należało
wtrawersować w grań południową na wysokości Ice Cake, na 6400 metrach, lodową ścianą. Zawada
szybko podejmuje decyzję i całą karawanę kieruje na lodowiec Pumarikish. Heinrich i Szafirski
znajdują nie tylko drogę podejścia, ale i bardzo przyjemne miejsce na bazę.
Po zachodniej stronie lodowca, na najwyżej położonej za moreną boczną łące, płyną dwa potoki,
rosną bujne kwiaty, szczypiorek, cebula i rabarbar. Można będzie wzbogacić dość monotonną dietę
wyprawową. Okazało się, że kompot z dzikiego rabarbaru smakuje wyśmienicie.
Ice Cake nie wygląda zachęcająco. To przeszło dwa tysiące metrów trudnej ściany lodowej. Można
rozbić na niej tylko jeden obóz pośredni, na wysokości 5900 metrów. Około stu metrów lin
poręczowych, lawiny śnieżne i kamienne, pierwsze bardziej przewidywalne, drugie całkowicie
nieprzewidywalne. Na południowej ścianie Ice Cake transport sprzętu i żywności dla poszczególnych
143 W STRONĘ GÓR NAJWYŻSZYCH
obozów możliwy był tylko dzięki ogromnemu wysiłkowi całego zespołu alpinistów. Miejscowi
tragarze okazali się zupełnie nieprzydatni.
Etap początkowy z bazy do obozu I, na ogół zawsze najłatwiejszy, na Kunyangu zmusił wszystkich do
wykazania się maksymalną odpornością i wytrzymałością, a także umiejętnościami najwyższej próby.
Obóz I założono na wysokości 5900 metrów, w pobliżu dużej szczeliny, pod zwisającymi lodowymi
soplami monstrualnych rozmiarów. O tym, że nie jest to najlepsze miejsce, 8 lipca przekonał się
Szafirski. Od rana miał pecha - topiąc śnieg na herbatę, nieopatrznie trącił menażkę z wrzątkiem i
zalał podłogę namiotu. Ledwo zdążył jako tako posprzątać, usłyszał dobiegający z góry huk. Nim
zdążył się pozbierać i cokolwiek zrobić, zasypała go lawina. Na chwilę stracił przytomność. Ocknął się i
z przerażeniem stwierdził, że nie może się poruszyć. Miał jednak szczęście. Kolegów nie zasypało,
mogli więc dość szybko wydobyć go ze śnieżnej pułapki. Jak wspomina, doświadczalnie dowiódł na
własnej skórze, że koniecznością jest wyszukanie bezpieczniejszego miejsca pod obóz I. Tyle że w
pobliżu nie widać ani kawałeczka płaskiego terenu. Nie pozostaje nic innego, jak tylko wyrąbać
platformę. Ale warstwa lodu jest zbyt cienka. Trzeba szukać czegoś innego. Szafirski znajduje w końcu
spłachetek nieco równiejszego terenu, pod pionowo obrywającym się występem skalnym. Jednak i
tutaj nie obejdzie się bez rąbania platform. Następnego dnia są już gotowe, jedna pod drugą. Obóz I
przestaje być prowizorką.
Poręczowanie drogi powyżej obozu I trwa do 24 lipca. Tego dnia Heinrich i Szafirski założyli na
wierzchołku Ice Cake, na 6500 metrach, obóz II. Trzy dni później jest już obóz III, położony 50 metrów
niżej niż dwójka. Zakładają go Chrobak, Franczuk i Stryczyński. Po noclegu w trójce zamierzają wyjść
na lekko, bez obciążenia koniecznego do założenia następnego obozu, chcąc tylko przyjrzeć się
dalszej drodze.
EUGENIUSZ CHROBAK: - Wyrzucam z namiotu linę, zaciągam właz. Duży Jaś (Stryczyński) wraca.
Podaję mu jeden koniec liny, drugim zaczynam obwiązywać się w pasie. A może Jaś Franczuk zechce
się związać?
144 EWA MATUSZEWSKA LIDER
- Jasiu, bierz koniec liny i wiąż się! Mały przekornie szczerzy białe zęby.
- Nie, stary, masz dzieci - wiąż się ty! A zresztą wszystko jedno, jak będzie trzeba, wepnę się
karabinkiem w środek liny.
Jaś Stryczyński wolno rusza. Słyszę, jak zmrożony śnieg chrzęści pod jego rakami. Na razie pójdziemy z
lotną asekuracją - tu jest jeszcze łatwo i bezpiecznie. Nagle wstrząsa mną raptowny huk. Rzucam się z
czekanem w śnieg, wbijając go po głowicę. Ogromne masy śniegu zapadają się w głąb lodowca. Stryk
łapie równowagę na samej krawędzi ziejącej pod nim szczeliny. Lina łącząca nas zwisa bezradnie nad
czarną czeluścią.
- Gdzie Jasio? - wrzeszczę. Stryk kładzie się i czołga w stronę krawędzi.
- Zasypany. Nie ma go, zasypany zwałami śniegu.
Przez najbliższe minuty próbują odszukać Franczuka. Odwalają zbrylony śnieg, przekopują łopatą
lawinisko w szczelinie. Żaden z nich nie myśli o własnym bezpieczeństwie, nie dopuszcza też myśli o
śmierci kolegi. Podczas tej rozpaczliwej akcji Stryczyński przypomina sobie, że muszą zawiadomić
bazę:
- Zerwał się most śnieżny, pod którym został pogrzebany Jasio Franczuk. Kopiemy do wieczora.
Czekamy na pomoc. Odbiór.
- Tak jest, zrozumiałem. - Zawada jest opanowany. - Ile metrów zasypany jest Franczuk... ile metrów
śniegu nad nim?
- Nie wiemy! Nie wiemy. Czy słyszycie? Nie wiemy.
- Powiedz teraz spokojnie, teraz cię rozumiemy, co się stało? Odbiór.
Chrobak, opanowawszy panikę, raz jeszcze relacjonuje przebieg wypadku. Przerywa mu Stryczyński,
wciąż kopiący w szczelinie:
- Odkopałem go, nie żyje.
- Zrób coś! - woła Chrobak. - Może sztuczne oddychanie? Co ci pomóc?
Ale Stryczyński, który jest lekarzem, wie, że na jakąkolwiek pomoc jest już za późno. Przez
radiotelefon opisuje objawy śmierci. Zawada zarządza odwrót:
- Wracajcie natychmiast do obozu II, tylko zwiążcie się liną i wracajcie ostrożnie. Pamiętajcie,
wracajcie ostrożnie!
145
W STRONĘ GÓR NAJWYŻSZYCH
NA SZCZYCIE KUNYANG CHHISHA
146 EWA MATUSZEWSKA LIDER
Nadchodzą trudne chwile dla kierownika. Choć ryzyko śmierci w górach wpisane jest w świadomość
czy może raczej podświadomość każdego alpinisty to śmiertelny wypadek na wyprawie zawsze staje
się czynnikiem mogącym doprowadzić do załamania akcji górskiej. Zawada doskonale zdawał sobie
sprawę z tego, że najbliższe godziny zadecydują o losach wymarzonej, z takim trudem
zorganizowanej wyprawy.
ANDRZEJ ZAWADA: - Zaczynają się pierwsze dyskusje. Wyczuwam, że narasta atmosfera
zdenerwowania i niepewności, pojawia się zwykły, ludzki strach, chęć ucieczki, powrotu do kraju, do
swoich najbliższych. Ogarnia mnie niepokój o losy wyprawy. Czuję, jak nasz zespół, który stanowił do
tej pory precyzyjny mechanizm, mający za jedyny cel zdobycie szczytu, zaczyna się nagle rozpadać.
Tak łatwo Jest uzasadnić przed innymi i przed samym sobą konieczność odwrotu.
By do tego nie dopuścić, musi przekonać kolegów, by nie dyskutowali w momencie, kiedy jeszcze
wszyscy są pod wrażeniem tragedii. To trudne, ale trzeba nabrać nieco dystansu, by dokonać
właściwej oceny sytuacji. Każdy we własnym sumieniu musi rozważyć - zakończyć wyprawę czy ją
kontynuować?
Wieczorem Chrobak i Stryczyński są już w bazie. Raz jeszcze, tym razem dokładniej, opowiadają o
przebiegu wypadku. Nie udaje się uniknąć dyskusji, bo tylko w ten sposób można rozładować
napięcie. Pierwsza i najważniejsza w tym momencie kwestia - co zrobić z ciałem Franczuka?
Zniesienie go z grani Ice Cake to nie tylko trudności techniczne, ale przede wszystkim narażenie życia
tych, którzy podejmą się tego zadania. I takiego ryzyka Zawada z pewnością nie podejmie. Pozostaje
tylko pochować Franczuka w szczelinie lodowej, w której zginął, a w bazie na granitowym kamieniu
wykuć upamiętniający go napis. Czy będzie też uczczeniem pamięci Jasia Franczuka dalsza walka o
Kunyang Chhish? Przemawia za tym argument, jakże często przywoływany w podobnych sytuacjach -
nieżyjący kolega chciał przecież zdobyć szczyt, więc ci, którzy przeżyli, mają nie tylko prawo, ale i
moralny obowiązek dokonać tego w jego imieniu. Ten jakże szlachetny i moralnie czysty sposób
podejścia do śmierci na wyprawie w przypadku polskich alpinistów w tamtych czasach miał
147 W STRONĘ GÓR NAJWYŻSZYCH
jeszcze nieco inny aspekt, mniej romantyczny, za to bardziej pragmatyczny.
ANDRZEJ ZAWADA: - Wyprawa była przygotowywana z najwyższym wysiłkiem przez wiele lat. Doszła
do skutku dzięki pomocy i ofiarności wielu ludzi i instytucji. Zdobycie Kunyang Chhisha byłoby
ukoronowaniem ponadstupięćdziesięcioletniej historii polskiego alpinizmu - największym naszym
osiągnięciem w zdobywaniu dziewiczych szczytów świata. Po 32 latach od zdobycia Nanda Devi East
znów pojawiła się przed Polakami szansa zwycięstwa, jeżeli ją zmarnujemy, może nie powtórzyć się
już więcej. Nas wybrano i nam powierzono wykorzystanie tej szansy. Udział w wyprawie tej miary
przestaje być tylko osobistą, prywatną sprawą uczestników, a jest zobowiązaniem społecznym,
zmuszającym do najwyższego wysiłku i rezygnowania z własnych aspiracji, do podporządkowania
swoich uczuć i odruchów wspólnemu celowi.
Nad tymi słowami Andrzeja Zawady musieli zastanowić się wszyscy. Od 29 do 31 lipca nikt nie
wychodzi z bazy. Smutek, przygnębienie, ale też przekonanie, że nie można się już wycofać. Zawada
w głębi duszy ma jednak wątpliwości. Co będzie, jeżeli znów przydarzy się wypadek? Albo - jak będą
się czuli, jeśli nie zdobędą Kunyang Chhisha? Lepiej o tym wszystkim nie myśleć, bo inaczej
wyobraźnia może sparaliżować jakąkolwiek chęć działania. W czasie tych paru dni żałoby pogoda
jakby dostosowała się do ludzkich uczuć, uniemożliwiając wyjście do obozu III, gdzie musiał się odbyć
pogrzeb. Ale nie tylko pogorszenie warunków atmosferycznych zahamowało działalność powyżej
bazy.
ANDRZEJ ZAWADA: - Postanowiliśmy, że dopiero po dopełnieniu wszystkich obowiązków wobec
zmarłego rozpoczniemy dalszą drogę w kierunku szczytu. Zastanawiałem się długo, kogo zabrać ze
sobą. Wybór nie był łatwy. Ostatecznie poszliśmy w składzie następującym: Staszek Zierhoffer - mój
zastępca, Janek Stryczyński - świadek wypadku, Bogdan Jankowski - kolega Jasia z Koła
Wrocławskiego, Krzyś Cielecki, którego opanowanie miałem okazję sprawdzić w trudnej akcji w
Dolinie Wielickiej w Tatrach, wreszcie Andrzej Galiński, filmowiec.
148
EWA MATUSZEWSKA LIDER
Na najbliższe dni zapowiadana jest zdecydowana poprawa pogody. Nareszcie można wyruszyć.
Jankowski niesie w plecaku metalowy krzyż z kijków narciarskich, są też skromne niebieskie kwiatki i
zielone gałązki. 6 sierpnia docierają do obozu III, do szczeliny, w której zginął Franczuk. Nie widać
żadnych śladów wypadku. Wygląda na to, iż boczne nawisy załamały się pod własnym ciężarem i
zakryły zwłoki. Kunyang Chhish ostatecznie pogrzebał swą czwartą ofiarę. Kolegom pozostaje tylko
wbicie krzyża na krawędzi szczeliny i złożenie pod nim ściętych mrozem bukiecików. Po symbolicznym
pogrzebie Cielecki, Galiński, Jankowski i Zierhoffer wrócili do obozu II, zaś Stryczyński i Zawada po
noclegu w trójce wznawiają akcję, poręczując drogę powyżej tego obozu. Wyprawa wraca do
naturalnego rytmu. I tylko na dole, w bazie, tak długo, jak długo trwać będzie granitowy blok,
pozostanie symboliczny nagrobek. Na nim napis, przez wiele godzin wykuwany przez kolegów:
JAN FRANCZUK
POLAND
*1944 +1971
KUNYANG CHHISH
Kluczowym fragmentem drogi, od którego zależało powodzenie wyprawy, okazała się Rampa -
nazwany tak przez Polaków pionowy, lodowy gzyms o długości około dwóch kilometrów. Przecinał on
w górnej części ścianę opadającą z Czubatej Turni. Jeszcze w bazie, nim rozpoczęto działalność,
dyskutowano o tym, czy dałoby się poprowadzić Rampą drogę na szczyt. Wariant ten wydawał się
bezpieczniejszy i szybszy niż wybrany przez Japończyków - od miejsca, gdzie znajdował się polski obóz
III, poszli granią Czubatej Turni. Na tym odcinku zginął Nakamura. Pewne obawy co do Rampy budziły
lawiny schodzące z Czubatej Turni, a także konieczność pokonania czterystumetrowej, lodowo-śnież-
nej ściany, wyprowadzającej na przełęcz. Polacy mieli jednak szczęście - Rampa, mimo groźnego
wyglądu, okazała się bezpieczna, a tory lawin omijały drogę podejścia alpinistów.
7 sierpnia rano Stryczyński i Zawada ruszają dó góry. Pogoda znakomita, słońce oślepiające, na niebie
ani jednej chmurki. Zawada proponuje, by atakować Rampę wprost.
149 W STRONĘ GÓR NAJWYŻSZYCH
ŚNIEŻNY GRÓB JANA FRANCZUKA
150 EWA MATUSZEWSKA LIDER
ANDRZEJ ZAWADA: - Wiążemy się liną i po przejściu kilkudziesięciu metrów płaskiego śnieżnego pola
stajemy przed spiętrzeniem Rampy utworzonym z lodowych bloków. Przytłaczające swymi
wymiarami olbrzymie bryły poprzerzynane są głębokimi szczelinami. Oświetlone porannym słońcem,
oślepiają nas nawet przez ciemne szkła okularów. Czuję znane mi dobrze podniecenie, jakie ogarnia
mnie zawsze, gdy w nie zdobytej ścianie wypatruję możliwości jej przejścia. Nadchodzi kolejny
moment sprawdzenia się w obliczu nowej niewiadomej.
Po kilku godzinach wspinaczki osiągają rozległe, poziome pole.
ANDRZEJ ZAWADA: - Jesteśmy na Rampie. Nasze zadanie wykonane. I choć zdaję sobie sprawę, że
przebyte spiętrzenie jest tylko drobnym fragmentem drogi ku szczytowi, to jednak pokonanie go
sprawiło mi konkretną, sportową radość. Może dlatego, że po raz pierwszy wspinaliśmy się bez
ciężkich plecaków, które ustawicznie przypominały nam naszą zasadniczą rolę - wypra-wowych
„szerpów"?
W tym samym czasie do obozu III docierają Chrobak, Heinrich, Szafirski i Poręba, niosąc kolejny
ładunek sprzętu i żywności. Heinrich i Szafirski dołączają do dwójki poręczującej drogę na Rampę - to
zespół, który ma założyć obóz IV Chrobak i Poręba wycofują się do obozu II. Jako następna dwójka
szturmowa mają oczekiwać na swoją szansę.
Chcąc maksymalnie zabezpieczyć się przed lawinami, Heinrich, Szafirski, Stryczyński i Zawada
zamierzają przejść Rampę i ścianę opadającą spod Ostrej Turni nocą. Ruszają po dziewiętnastej,
ciężko obładowani - muszą wynieść wszystko to, co będzie potrzebne do założenia obozu IV A jest
tego niemało: dwa biwakowe namioty, cztery śpiwory, cztery materace, dwie liny poręczowe, dwie
liny asekuracyjne, haki lodowe, maszynki gazowe, butan, kochery, baterie do radiotelefonu,
radiotelefon, zapasowe akumulatory, no i żywność na trzy dni.
Tak obciążeni mieli do pokonania około ośmiuset metrów różnicy wysokości. Tyle dzieliło ich od
przełęczy pod Ostrą Turnią, na której planowano rozbić obóz IV Jak relacjonował później Zawada, na
Rampie, wbrew wcześniejszym obawom, mogli nareszcie
151 W STRONĘ GÓR NAJWYŻSZYCH
iść z „rękami w kieszeniach". Był to jedyny łatwy odcinek drogi. 800 metrów na 10 kilometrów - tyle
liczyła droga do szczytu - nie można powiedzieć, by Kunyang ułatwiał życie swym przyszłym
zdobywcom.
O czwartej nad ranem osiągnęli wysokość 7200, przechodząc 700 metrów w pionie w ciągu dziesięciu
godzin. Przełęcz jest co najmniej o 100 metrów wyżej, jednak rzeczywistość koryguje plany co do
założenia „czwórki". Niewielkie, wygodne siodełko może pomieścić dwa namioty. Zawada i
Stryczyński w przyśpieszonym tempie rozkładają swój namiot i zaszywają się w śpiwory. Nawet nie
próbują ugotować czegokolwiek. Czas pogania, pogoda nie rokuje szans na utrzymanie się. I
rzeczywiście - ranek przynosi mgłę, silny wiatr i śnieg.
Po śniadaniu Zawada i Stryczyński ponownie zasypiają. Przebudzenie jest przerażające.
ANDRZEJ ZAWADA: - Nagle budzi nas brutalne, ciężkie uderzenie. Zdaje mi się, że ktoś skoczył na
namiot. Lawina! Błyskawicznie uświadamiam sobie, że nie może być duża. To świeżo spadły puch,
który obsuwa się ze stoku nad nami. Napiera jednak coraz silniej, czuję na sobie szybko narastający
ciężar. Odruchowo podkurczamy się w śpiworach, żeby nie dać się przygnieść płasko, by uchronić jak
najwięcej powietrza wokół siebie. Lawina zaczyna nas wypychać z namiotem w stronę przepaści.
Obsuwam się. Słyszę trzask rozdzierającej się podłogi.
- Jasiu, Jezus Maria, rozwiązuj wejście, wyskakujemy!
Za późno. Stłoczeni bezładnie w namiocie, zawisamy na stoku. W tej chwili przygniatająca nas masa
śniegu zaczyna zsuwać się po śliskim ortalionie. Nagle jesteśmy uwolnieni. Możemy się wyprostować.
Wyskakujemy natychmiast w głęboki śnieg - w skarpetkach, bez okularów. Oślepiony mrużę oczy,
widzę tylko białe pole.
- Nie ma drugiego namiotu! Pewnie ich porwało! - krzyczę przerażony.
W tym momencie, tuż koło naszych stóp, wynurza się ze zwałów śniegu głowa Ryśka Szafirskiego.
Twarz półprzytomna, łapie kilka łyków powietrza, jak człowiek wyrwany z topieli. Spostrzega nas,
przytomnieje.
- Pomóżcie wyciągnąć Zygę! - krzyczy. - W dupie mam taką zabawę! Dwa razy zasypany w namiocie -
to dość na jednego.
152 EWA MATUSZEWSKA LIDER
Czy te diabelskie lawiny nie odczepią się ode mnie? Chromołę to wszystko! Wracam do Zakopanego.
Co nas jeszcze czeka na tej cholernej górze?
- Dobrze, dobrze, Rysiu, tymczasem uciekajmy stąd, nie wiadomo, ile stoku wyjechało.
Spod śniegu wygrzebują sprzęt i przenoszą namioty. Heinrich, nie ulegając złudnemu poczuciu
bezpieczeństwa, wychodzi mimo szalejącego wiatru na przełęcz i wbija haki w pierwsze napotkane
skały, przywiązuje do haków dwie liny i wraca skrajnie wyczerpany zatykającym dech wiatrem.
Koledzy wciągają do namiotów końce lin i od tego momentu cała czwórka ma stałą asekurację.
Przez cztery dni są uwięzieni w obozie IV
11 sierpnia pogoda nieco się poprawia, wiatr jakby osłabł. Postanawiają się wycofać. Śnieg sięga po
pas, na szczęście jest lekki i daje się łatwo odgarniać.
Krótki odpoczynek w obozie III, gorące kakao i znów w dół, do obozu II. Pierwszy atak szczytowy nie
powiódł się. Zawada zostaje w obozie II, Stryczyński, Szafirski i Heinrich schodzą do bazy.
Nazajutrz pogoda jak marzenie, bezchmurne niebo, słońce. I bezwietrznie. Zawada podejmuje
decyzję - następnego dnia wracają z Chrobakiem do obozu IV Tym razem nie odpuszczą.
Zdeterminowani pakują plecaki do ataku szczytowego. Niepotrzebnie. W nocy zaczyna ponownie
sypać śnieg. Nie pozostaje im nic innego, jak tylko odwrót do bazy.
Okres złej pogody przeciągał się, baza trwała w bezczynności. Wieczorem dawało się jednak zauważyć
pewne oznaki ożywienia, gdy zbliżała się pora radiowej prognozy meteorologicznej. Króciutki
moment nadziei i co wieczór to samo - dla polskiej wyprawy na Kunyang Chhish pogoda bez zmian.
ANDRZEJ ZAWADA: - A więc jutro znów będzie pochmurno, w górze na nasze obozy będzie padał
śnieg lub deszcz ze śniegiem. Nie mogę wprost słuchać rozmów o pogodzie. Jest przecież 21 sierpnia i
za kilkanaście dni kończy się nam zezwolenie na pobyt w górach.
5 września powinniśmy być już z powrotem w Islamabadzie. Trudno uwierzyć w to, że od czterech czy
pięciu dni dobrej pogody będą zależeć losy całej wyprawy, że jeżeli ich zabraknie, może pójść
153
W STRONĘ GÓR NAJWYŻSZYCH
4
m&* ** .f^H
tej
JK
1
JH
K
L
i
«J
Wm
ijj
p|
m^tf$ S*]
""jjpj 'f '
fjpP^PWBHHH A'.^^ W %
l
r^ ^sŁj^^jsi
H
V
¦M
Iba^B
lt^
P
Si
^---------------iŚMi
Jl^
w
P)
TYGRYSY ZAWADY
154 EWA MATUSZEWSKA LIDER
na marne ogromny wysiłek włożony w jej przygotowanie, długie lata zabiegów i starań - nie tylko
moich, ale i wielu innych ludzi dobrej woli, którzy uwierzyli, że Polskę stać na zaatakowanie i zdobycie
jednego z największych szczytów górskich świata. Myśli o ewentualnym niepowodzeniu nie dają mi
spokoju ani w dzień, ani w nocy. I choć staram się nie tracić wiary wiem, że długo nie wytrzymamy
wzrastającego ciągle napięcia wyczekiwania.
A pogoda w te ciągnące się dni była przedziwna, można powiedzieć, małpio złośliwa. Rano pogodnie,
potem nadciągały chmury i zaczynał sypać śnieg. Po zachodzie słońca zrywał się przenikliwie zimny
wiatr, wzbijający śnieżne pióropusze. Huk lawin, obrywających się seraków i kamieni dopełniał
obrazu beznadziei.
Aż nadszedł poranek 22 sierpnia. Słońce nie chowające się za chmury i niebo tak błękitne, że aż
granatowe. Na to czekali. Kierownik podejmuje błyskawiczną decyzję - akcja szczytowa rozpocznie się
jeszcze tego samego dnia! Nie zastanawiają się, jak ją poprowadzić. Mieli na to dość czasu,
wyczekując na polepszenie się pogody. Po południu z bazy wyruszają: Heinrich, Stryczyński, Szafirski i
Zawada jako ewentualny zespół szturmowy, Galiński i Poręba - jako operatorzy. Ta dwójka zostaje w
obozie II, pozostali jak najszybciej mają dojść do obozu IV Po biwaku pójdą na szczyt. Ubezpieczają ich
dwa zespoły, oczekujące w dwójce i trójce. Gdyby zaszła taka konieczność, ci od ubezpieczeń włączą
się do akcji szczytowej. Przewidywany czas trwania akcji - pięć do sześciu dni.
Po południu, około piętnastej, cała grupa dociera do Ice Cake. Już tutaj, jakby dla przypomnienia, co
może im się przydarzyć, Kunyang miota kamienne lawiny. Akurat w tym momencie, gdy w ścianie są
Galiński i Stryczyński. Jednak był to ich dobry dzień, kamienie przeleciały bokiem. Późnym wieczorem
dochodzą do obozu I. Dla każdego alpinisty obóz to poczucie bezpieczeństwa, nadzieja na
odpoczynek. Tym razem jest inaczej. Pod namiotami popękał lód, nie można swobodnie się poruszać.
Nie ma rady, trzeba wpiąć się w liny.
23 SIERPNIA Już o 10.30 dochodzą do obozu II. Pogoda wciąż znakomita, jedynie na południu, w
rejonie Nanga Parbat, pojawiają się chmury. Jacek Poręba podczas podejścia nie czuł się dobrze,
przyszedł z Galińskim później niż koledzy. Zawada osta-
155 W STRONĘ GÓR NAJWYŻSZYCH
tecznie ustala skład zespołu szturmowego - oprócz niego Heinrich, Stryczyński i Szafirski.
24 SIERPNIA Śniadanie w łóżkach, czyli herbata gotowana i pita w śpiworach. Przed piątą wyruszają
na grań. Procentuje wysiłek i praca włożona w jej ubezpieczanie, pną się do góry szybko i bez
trudności. Do obozu III dochodzą koło ósmej. Na kilka minut zatrzymują się przy krzyżu z kijków
narciarskich, nad szczeliną, w której pozostał Jaś Franczuk. Z przysypanego śniegiem namiotu
wydobywają ładunki butanowe i znów ruszają do góry, na Rampę. Tego dnia muszą dojść do czwórki,
by nazajutrz rozpocząć atak szczytowy.
Andrzej Heinrich, spoglądając na przybliżający się wierzchołek Kunyanga, zastanawiał się, czy jutro na
nim staną. I nie miał wątpliwości, że tak będzie:
- Dobrze znam ten stan z poprzednich wypraw. To euforia spowodowana wysokością. Zawsze pod
szczytem jest radośnie, mimo że idzie się coraz wolniej, skronie pulsują rytmicznie, a oddech jest
krótki, ciężki i urywany.
Między Rampą a obozem IV znajduje się stromy, niebezpieczny trawers. Spod trawersu opada w dół
mocno pochylona lodowa ściana z wyraźnie widocznymi torami lawin. Za dnia, kiedy słońce
przypieka, trawers jest nie do przejścia. Żeby bezpiecznie go pokonać, trzeba czekać do popołudnia.
Wtedy mróz zwiąże śnieg. Czekają więc, wpatrzeni w swoją górę, wygrzewając się w słoneczku,
którego do tej pory tak im brakowało. Około szesnastej ochłodziło się na tyle, że można było
wyruszyć. Trzy godziny później są już przy trawersie. I wówczas okazuje się, że być może wykorzystują
swoją ostatnią szansę na zdobycie szczytu. Niebo nad Nanga Parbat zachmurzyło się, a kształty i
kolory chmur wróżyły rychłą zmianę pogody.
Minęła dwudziesta, gdy dotarli do czwórki. Obóz właściwie nie istniał, namiot przygniotła warstwa
zlodowaciałego śniegu. Odkopywanie namiotu, wyciąganie kocherów i małego namiotu szturmowego
trwało do północy. Coraz bardziej niespokojni obserwowali oznaki nadciągającej burzy. Czy ranek
przyniesie całkowite załamanie pogody?
25 SIERPNIA Nie pospali długo. Już o piątej zaczęli się zbierać do wyjścia. Z obozu IV szczyt Kunyanga
wyglądał tak, jakby znaj-
156
EWA MATUSZEWSKA LIDER
dował się tuż, tuż. Osiem godzin powinno wystarczyć na wejście. Potem spokojnie można wrócić na
nocleg do obozu.
Przed siódmą cała czwórka jest już w pełnej gotowości. W dobrym tempie przeszli przez przełęcz, na
drugą stronę grani. Przed nimi rozciągała się terra incognita. Po raz pierwszy zobaczyli drogę, którą
pójdą na szczyt - strome, ośnieżone zbocza Ostrej Turni. Po godzinnym trawersowaniu zboczy
osiągają skalne żebro. Za nim powinny rozciągać się rozległe śnieżne pola, dochodzące do przełęczy w
grani podszczytowej, nie nastręczające trudności technicznych. Nic z tego. Za żebrem czekało kolejne
ośnieżone zbocze. Droga na szczyt okazała się nie tylko dłuższa, niż przypuszczali, ale i bardziej
skomplikowana. To nieco przygasiło entuzjazm. Tempo wspinaczki spowolniało, zmęczenie zaczynało
dawać się we znaki, a i pogoda nie napawała optymizmem. W oddali zbierały się chmury, z których
mógł posypać śnieg. Podchodzą do drugiego żebra skalnego. Za nim - granitowe bloki i płyty. Jeśli
spróbują obejść je dołem, stracą zdobytą z takim trudem wysokość.
ANDRZEJ HEINRICH: - Wspiąłem się pod żółte granitowe bloki, wbiłem hak i po obniżeniu się
wahadłem linowym dotarłem przez gładkie płyty do śnieżnej depresji. Poszedłem nią - za pomocą
haków - i następnym krótkim wahadłem dostałem się na śniegi. Drogę tę musiałem przebyć jeszcze
dwukrotnie, bo lina zaklinowała się między głazami. Wróciłem do chłopaków na pół kubka czarnej
kawy. Zdziwieni patrzyli na moje akrobacje i żywo je komentowali:
- Wahadła linowe na tej wysokości?
- To dobre w Tatrach albo w Alpach, ale nie tu. Tego chyba jeszcze w Karakorum nie było...
Trochę to potrwało, nim cała czwórka wykonała ewolucje, których w Karakorum do tej pory nie
widziano. Porządnie zmęczeni, natknęli się na kolejną niemiłą niespodziankę - stroma bariera skalna,
o wysokości około 45 metrów, wyrastała nad zaśnieżonym zboczem.
ANDRZEJ HEINRICH: - Andrzej Zawada obwiesił się hakami jak na dolomicką „szóstkę" i ruszył
pierwszy. W skupieniu pokonał stromy lód pod ścianą, a potem wszedł w pionowy skalny kominek.
Patrzyłem z uznaniem, jak mimo zmęczenia i wysokości,
LODOWY STOK ICE CAKE
158 EWA MATUSZEWSKA LIDER
chyba 7600 metrów, wspinał się pewnymi ruchami, z opanowaniem i spokojem. Wieloletnia rutyna
robi swoje. Jak trudny był to odcinek, przekonałem się niebawem, dochodząc do Andrzeja z użyciem
liny. Wspinaczka tak nas zaabsorbowała, że nawet nie zauważyliśmy, jak wokół nas zaczęły gromadzić
się chmury.
Po pokonaniu bariery staje się oczywiste, że jeśli pójdą na szczyt, nie zdążą na noc wrócić do obozu. A
więc - jeśli chcą zdobyć szczyt, muszą zaryzykować nieplanowany biwak, tak zwany kibel. Wyszli na
lekko, namioty i śpiwory pozostały w obozie, do góry zabrali tylko sprzęt wspinaczkowy i żywność.
Ten ryzykowny biwak to ostatnia nadzieja na zdobycie szczytu - jeśli utrzyma się pogoda. Jeśli zacznie
sypać, drogę powrotną będą mieli odciętą. Krótka narada, co dalej i jednogłośnie decydują się na
biwak.
Znów ruszają do góry, byleby dojść przed nocą jak najbliżej szczytu. O zmierzchu dochodzą do
niedużej skałki na wysokości 7800 metrów. Na półce wbijają haki asekuracyjne i przypinają się do
nich linami. Zamiast namiotów i śpiworów - kurtki i spodnie puchowe. Zawada i Szafirski zawinęli się
dokładnie, niczym prezenty pod choinkę, w foliowe płachetki używane przez astronau-tów Gdy byli
już jako tako urządzeni, Szafirski połączył się z bazą. Odezwał się Chrobak, zaniepokojony długim
milczeniem czwórki szturmowej. Po szczegółowej relacji z przebiegu dotychczasowej akcji
radiotelefon przejął Zierhoffer. Rozmawiając z Zawadą, ostrzegał, iż prognozy przewidują załamanie
pogody, a barometr to potwierdza - ciśnienie leci w dół, śnieg sypie coraz intensywniej.
Szafirski, choć zmęczony i z bolącym gardłem, jak zwykle zabrał się za kucharzenie. Tym razem nie
miał szczególnego pola do popisu - herbata, kompot, herbata. I tak przez całą noc.
26 SIERPNIA O świcie obudził ich mroźny wiatr. Po męczącym biwaku, źle przespanej nocy, niemrawo
zbierali się do wymarszu. Około szóstej pierwszy wyruszył Zawada, asekurowany przez
Stryczyńskiego. Heinrich i Szafirski trochę motali się ze zwojem liny, na której przesiedzieli noc. W
końcu ją rozplatali, związali się i ruszyli za prowadzącą dwójką. Tu już nie było niemiłych
niespodzianek, teren był względnie łatwy, wystające spod śniegu głazy ułatwiały asekurację. Znów szli
na lekko, zostawiając na biwa-
159
W STRONĘ GÓR NAJWYŻSZYCH
ku część rzeczy. Szczyt Kunyang Chhisha, olśniewająco biały w porannym słońcu, był blisko,
niewiarygodnie blisko. Więc to tak wygląda spełnione marzenie?
Heinrich i Szafirski osiągnęli śnieżną przełączkę i zatrzymali się, czekając na kolegów, którzy
kilkadziesiąt metrów niżej rozmawiali z bazą.
ANDRZEJ ZAWADA: - Jak na taką noc, czujemy się dobrze. Całą noc to było jedno trzęsienie się z
zimna. W tej chwili jesteśmy tuż pod kopułą szczytową, która jest oświetlona słońcem. Za chwilę
będziemy wchodzić na ten śnieżny wierzchołek. Zbierzemy się wszyscy razem i we czwórkę
wkroczymy na wierzchołek, tak postanowiliśmy.
Nie udało się wejść całej czwórce równocześnie. Jak później wspominał Zawada, lodowo-śnieżny
wierzchołek Kunyanga przypominał góry rysowane przez dzieci - ostry, stromy szpic, na którym z
trudem się pomieścili. Jest 7.45. Zawada łączy się z bazą.
Przez dwie godziny nie mogą się rozstać ze szczytem. Najpierw formalności, ale jakże radosne - do
czekana przywiązują trzy proporczyki: najwyżej biało-czerwony, pośrodku biało-zielony Pakistanu,
poniżej niego zielony trójkąt Klubu Wysokogórskiego. Szafirski filmuje kamerą powierzoną mu przez
Galińskiego, pozostali fotografują zapierającą dech panoramę - Nanga Par-bat, Haramosh, Laila,
Malubiting, Diran, Rakaposhi, Batura, Tri-vor, Distaghil Sar i Kanjut Sar. A daleko, daleko, dźwigając
się ponad chmury, najpiękniejszy ze wszystkich i najpotężniejszy - K2.
Jeszcze te najbardziej osobiste gesty. Heinrich z pudełeczka ze zdjęciem żony wyjmuje laleczkę, którą
wręczyła mu przed wyjazdem, a Stryczyński trzyma w dłoniach małego misia. Przywiązują je do
czekana i fotografują. Zawada, zawsze pamiętający o powinnościach kierownika, wspomina kolegów,
którzy podzielą z nimi radość z odniesionego sukcesu - Jerzego Warteresiewicza, Antoniego Janika,
Lecha Wróblewskiego i wielu, wielu innych.
Niebo ciemnieje, chmur przybywa, a szaroołowiana barwa, jaką przybierają, przynagla do pośpiechu.
Trzeba schodzić. Nim zaczną odwrót, Heinrich „czaruje". Obok trasera wbitego na wierzchołku
pozostawia kilka cukierków i rodzynków, z nadzieją, że w ten sposób da się przekupić Lawinowego
Dziadka. Na dole ist-
160 EWA MATUSZEWSKA LIDER
nienie Lawinowego Dziadka wydaje się mało prawdopodobne. Ale tam, w górze, powyżej 7000
tysięcy metrów, kiedy dookoła widać oceany gór, lodu i śniegu, a ludzkie życie jest zagrożone w
każdej sekundzie, dobrze jest wierzyć w to, że garstka słodyczy pomoże w bezpiecznym zejściu i
uniknięciu lawin.
Nierzadkie wszak były przypadki, iż łatwiej było osiągnąć szczyt niż donieść to zwycięstwo do bazy.
Gratulacje, uściski, triumfalne unoszenie rąk okazywały się przedwczesne. Praktyczne wnioski
wyciągnęły z tego władze alpinistyczne w dawnym Związku Radzieckim, kiedy to niemal każdy krok
wspinaczy w górach był regulowany odpowiednimi przepisami i zarządzeniami, szczegółowo
analizowany i rozliczany. Otóż zdobycie szczytu zaliczano wyłącznie wtedy, kiedy wspinacze zdołali
zejść do bazy.
Czwórce z Kunyanga udało się to. Oszczędziły ich lawiny czyhające na stokach w okolicach obozu IV i
kamienie spadające w ścianie Ice Cake. Choć gdy dotarli pod wieczór do obozu IX z dołu ruszyły mgły i
śnieg zaczął sypać całym niebem. Coraz wyraźniejsze były grzmoty nadciągającej burzy. Szafirski
gotował kompot, a pozostali pakowali sprzęt, tylko co wartościowsze rzeczy. Heinrich był tak
zmęczony, że jedynym jego marzeniem był nocleg w obozie IV Zawada jednak poganiał bez litości,
przekonując, że jeśli dosypie jeszcze więcej śniegu, zostaną uwięzieni, bez szans na zejście.
Związali się całą czwórką liną i ruszyli w przysłaniającą świat zamieć, właściwie uciekając, a nie
schodząc. Dochodząc do Rampy, mogli już poczuć się bezpiecznie. Zawada z prawdziwą ulgą
powiedział: „Nareszcie!" i zaraz potem, na Ice Cake, rozbłysło światełko z obozu II. Znak powitania i
radości, jakże podnoszący na duchu. Dzięki niemu kolejny biwak był łatwiejszy do zniesienia, mimo
zmęczenia i głodu.
O siódmej następnego dnia rozpoczynają zejście, ledwo odnajdując we mgle właściwą drogę.
Dochodzą do końca Rampy, stąd już blisko do obozu III. Z dołu poprzez mgłę słyszą jakieś głosy. Czy to
majaczenia? Niemożliwe, by mieli je wszyscy. Wkrótce, jak najbardziej realni, wyłonili się z mgły
Krzysztof Cielecki i Andrzej Kuś. A w trójce czekał na nich Bogdan Jankowski i menażka gorącej zupy.
Nastrój ogólnej radości w pewnym momencie
161 W STRONĘ GÓR NAJWYŻSZYCH
PANORAMA KARAKORUM Z OBOZU II, NA PIERWSZYM PLANIE ANDRZEJ ZAWADA
162 EWA MATUSZEWSKA LIDER
przyćmiło wspomnienie o Jasiu Franczuku. Krzyż zalśnił w słońcu, przypominając cenę, jaką zapłacili
za szczyt. Odłamek granitu, zniesiony spod wierzchołka Kunyanga, a teraz ułożony pod krzyżem, był
pożegnaniem i podziękowaniem za wspólny sukces.
I znów w dół, pod wiatr miotający w twarz śniegiem. Im bliżej obozu II, tym aura stawała się
przyjaźniejsza. W dwójce powitanie z Galińskim, krótki odpoczynek, łączność z bazą i już ruszają na
ścianę Ice Cake.
Dojście do bazy, w towarzystwie kolegów, którzy wyszli na spotkanie, by nie tylko powitać
zwycięzców, ale i pomóc w znoszeniu sprzętu, nie nastręczało już żadnych trudności. Siedem dni akcji
szczytowej zakończyło się szczęśliwie, choć niekiedy mogło się wydawać, że podejmują zbytnie
ryzyko, jak choćby w przypadku biwaku przed atakiem szczytowym, nie planowanym i nie
przygotowanym. Cóż, mieli szczęście - ale w górach szczęście na ogół sprzyja tym, którzy na nie
zasługują, wykazując się umiejętnościami, trafnością przewidywania i sensownością podejmowanych
decyzji.
Gdy Andrzej Zawada, zachłystując się radością, przekazywał do bazy wiadomość o zdobyciu Kunyang
Chhisha, szczególne znaczenie nadawał faktowi, że oto po jedenastu latach został pobity polski
rekord wysokości z roku 1960, ustanowiony przez wyprawę kierowaną przez Bolesława
Chwaścińskiego na Noszaku.
Ale nie rekord wysokości okazał się najistotniejszym osiągnięciem wyprawy Andrzeja Zawady. Stało
się nim otwarcie przed polskimi alpinistami gór najwyższych i rozpoczęcie międzynarodowej kariery
wyprawowej. Ominęła Polaków szansa na uczestniczenie w zdobywaniu dziewiczych
ośmiotysięczników, do światowej czołówki weszli jednak przebojem dzięki Kunynag Chhishowi. Przez
siedemnaście lat po polskich alpinistach nikt nie stanął na jego wierzchołku. Dopiero w roku 1988
drugiego wejścia dokonali dwaj wspinacze brytyjscy. Zaś w latach 1995-1999 corocznie bezskutecznie
próbowali zdobyć szczyt Japończycy.
JÓZEF NYKA: - Minęło kolejnych już dziesięć lat od wejścia na Kunyang Chish i lista polskich sukcesów
mocno się rozrosła. Ale chociaż są dziś na niej wierzchołki sięgające ośmiu i pół tysiąca -wspaniały
Kunyang Chhish utrzymuje swoją klasę i swoją wyjąt-
163 W STRONĘ GÓR NAJWYŻSZYCH
kową pozycję: żaden inny szczyt zdobyty przez Polaków po raz pierwszy nie jest ani tak samodzielny,
ani tak trudny tylko nieliczne dorównują mu trudnością. Pozostaje jednym z najtrwalszych sukcesów
polskiego alpinizmu i jednym z piękniejszych przykładów sportowej walki w górach.
Tymi słowami redaktor naczelny „Taternika", skrupulatny i obiektywny dokumentalista górskich
dokonań Polaków, podsumował zdobycie Kunyang Chhisha. Mimo upływu lat opinia ta nie straciła na
trafności.
Trzydziestolecie zwycięskiej wyprawy na Kunyang Chhish świętowano skromnie, ale uroczyście,
podczas przeglądu filmów alpinistycznych im. Wandy Rutkiewicz w Muzeum Sportu i Turystyki w
Warszawie. Po projekcji filmu Andrzeja Galińskiego, relacjonującego zmagania z Kunyang Chhishem,
bliski przyjaciel Andrzeja Zawady, uczestnik prawie wszystkich wypraw przez niego kierowanych i szef
łączności, opowiedział, co działo się dalej z kolegami z wyprawy:
BOGDAN JANKOWSKI: - Spośród czternastu uczestników, wliczając w to oficera łącznikowego, sześciu
już nie żyje. Jan Fran-czuk pozostał w Karakorum, kapitan Rashid poległ na wojnie pakistańsko-
indyjskiej. Eugeniusz Chrobak i Andrzej Heinrich jeszcze przez kilka lat aktywnie uprawiali alpinizm,
nim zginęli w roku 1989, po zdobyciu Everestu, w lawinie śnieżnej. Krzysztofa Cieleckiego spotkała
tragedia - jego jedyny syn zaginął i dotychczas nie wiadomo, co się z nim stało. Niedługo potem
Krzysztof zginął w wypadku samochodowym w Warszawie.
Andrzej Zawada, nasz kierownik, jeszcze rok temu był tutaj z nami. Mimo że trapiła go już ciężka
choroba, wysiłkiem woli zmobilizował się i bardzo pięknie, jak zawsze, opowiadał. Przez trzydzieści lat
nie próżnował, dzięki jego staraniom i wysiłkom został otwarty sezon zimowy w Himalajach i
Karakorum. Zorganizował wiele wypraw zimowych, między innymi tę, która po raz pierwszy zimą
zdobyła najwyższy szczyt świata.
Nie ma dziś z nami Rysia Szafirskiego, który osiadł w Kanadzie, a Staszek Zierhoffer nie zdołał
dojechać z Poznania. Andrzej Kuś, obarczony obowiązkami nauczyciela akademickiego w Rzeszowie,
w zastępstwie przysłał swoje dwie córki.
164 EWA MATUSZEWSKA LIDER
Ale jest Jaś Stryczyński z synem Łukaszem, jest Andrzej Galiński, któremu zawdzięczamy utrwalenie
tego, co przeżywaliśmy w czasie wyprawy. Stawili się również Jurek Michalski i Jacek Poręba. Może
warto, by powiedzieli, co porabiali przez te trzydzieści lat.
Stryczyński, wyraźnie wzruszony filmem, przedstawił syna i powiedział, że Łukasz nie zna takiego ojca,
jakiego sfilmował Galiński - młodego, bez siwizny. Przyszedł na świat w osiem lat po zdobyciu
Kunyang Chhisha. I po raz pierwszy oglądał film o wyprawie. Jan Stryczyński brał jeszcze udział w
zimowej wyprawie na Lhotse w roku 1974 i na tym zakończył karierę himalaisty:
- Poważne odmrożenia, jakich doznałem zimą w Alpach, potem na Kunyangu i Lhotse, zmusiły mnie
do wycofania się z działalności w górach najwyższych. Byłem jeszcze w Alpach Peruwiańskich, a od
roku 1979 zająłem się wychowaniem syna. I to był mój Everest. Łukasz studiuje medycynę. Czy się
wspina? Broń Boże, to nie byłoby na moje nerwy!
Jerzy Michalski synowi zawdzięcza ciągły kontakt z górami:
- Ponieważ zamierza zdobyć Koronę Ziemi, trochę mu pomagam. Nie tylko towarzyszę mu w tych
wyprawach, ale też razem się wspinamy. Dwa tygodnie temu wróciliśmy z Nowej Gwinei, gdzie
weszliśmy na Carstensz Piramid, a następnie na Górę Kościuszki w Australii. Mamy już za sobą Mc
Kinleya i Kilimandżaro. Dwa lata temu weszliśmy na Annapurnę. Byłem na tym szczycie po raz drugi.
Powtórzyłem wejście, chcąc towarzyszyć synowi. Synów mam trzech - jeden pracuje na uniwersytecie
w Meksyku, drugi pracuje w Warszawie i z nim chodzę po górach, trzeci kończy studia.
Jacek Poręba w roku 1974 uczestniczył w wyprawie na Shispare w Karakorum, kierowanej przez
Janusza Kurczaba, i znalazł się w zespole, który dokonał pierwszego wejścia na ten szczyt. Cztery lata
później brał udział w krakowskiej wyprawie na najwyższy szczyt Hindukuszu, Tiricz Mir. Szczytu
jednak nie zdobyto:
- W roku 1978 urodziła mi się córka i od tej pory w górach tylko bywam, jeżdżąc na nartach. Pięć lat
po pierworodnej przyszła
165 W STRONĘ GÓR NAJWYŻSZYCH
na świat druga córka. Pokazywałem im góry, uczyłem jeździć na nartach, ale od wspinania starałem
się trzymać je jak najdalej. Od wspinaczy również! - kończy Poręba, odpowiadając na pytanie rzucone
z sali.
O losach Andrzeja Kusia, wyprawowego poligloty, zdała relację jedna z córek:
- Tata z Warszawy wyjechał przed moim urodzeniem, bodajże w roku 1980. Osiadł na stałe w
Rzeszowie, a ja przeniosłam się do Warszawy na studia. Jestem na pierwszym roku medycyny. Po
górach trochę z nami chodził, gdy byłyśmy dziećmi. Później bardziej zainteresowała nas lekkoatletyka,
a tata przerzucił się na uprawianie narciarstwa biegowego. Mamy doskonałe warunki do biegania na
nartach w naszych górach, Bieszczadach. Ojciec wciąż jest czynny zawodowo, do emerytury ma już co
prawda niedaleko, myślę jednak, że nawet po przejściu na emeryturę wciąż będzie aktywny.
Film Andrzeja Galińskiego był prezentowany na wielu festiwalach filmów górskich, krajowych i
zagranicznych, zdobył kilka nagród. Jego twórca na jubileuszowym spotkaniu ze swadą relacjonował
perypetie, jakich przy kręceniu filmu nie oszczędziły mu góry i władze Pakistanu. Zaś obraz zmagań z
Kunyang Chhi-shem robił wrażenie nie tylko na ludziach gór:
- Narratorem był Tadzio Janczar, który niezwykle przywiązał się do filmu - wspomina Andrzej Galiński.
- Przeglądałem z nim materiał chyba ze dwanaście godzin, a on był tak zdenerwowany tym, co
oglądaliśmy, że ciągle nie mógł utrafić we właściwy ton. Przeżywał całą akcję w sposób niezwykle
emocjonalny. W końcu zdesperowany stwierdził, że musi wyjść i napić się. Wyszedł, walnął lufę i po
powrocie nagrał tekst za pierwszym podejściem.
Po wyprawie w Karakorum Andrzej Galiński realizował sporo filmów górskich z Jerzym Surdelem,
przez dłuższy czas był na kontrakcie w Argentynie, dokumentując życie ginących plemion indiańskich.
Potem z kamerą spędził nieco czasu na Spitsbergenie, na Ziemi Franciszka Józefa. Sporym wyczynem
było dotarcie w latach osiemdziesiątych na Wyspy Sołowieckie, nielegalnie, po
166 EWA MATUSZEWSKA
LIDER
przekupieniu kapitana malutkiego stateczku. Przez trzy tygodnie ekipa kręciła film, by równie
nielegalnie, tym razem samolotem, opuścić wyspę. Obecna twórczość Andrzeja Galińskiego nie ma
nic wspólnego z górami - współpracuje z Jackiem Fedorowiczem przy realizacji satyrycznego
programu Dziennik Telewizyjny.
- Miałem to niewątpliwe szczęście, że po Kunyang Chhishu byłem jeszcze na pięciu zimowych
wyprawach kierowanych przez Andrzeja Zawadę - opowiada Bogdan Jankowski. - Jedyną wspólną
letnią wyprawą, nie licząc wcześniejszego wyjazdu w Pamir, był Kunyang Chhish. Były wyprawy ze
wszech miar udane, które wracały w komplecie i z sukcesem, jak choćby zimowa wyprawa na Everest.
Były też i takie, które wracały bez człowieka i bez wejścia na szczyt - to zimowa próba na Lhotse,
podczas której zginął operator filmowy Staszek Latałło. W miarę upływu lat ciężar moich obowiązków
przesuwał się stopniowo ze wspinania na techniczne sprawy, przede wszystkim na łączność radiową.
Andrzej bardzo cenił, lubił technikę, na każdej wyprawie chciał mieć zapewnioną znakomitą łączność.
I lokalną, między bazą a obozami, i ze światem. I taką łączność starałem się mu zapewnić. W bazie
cały czas byliśmy na nasłuchu, jeśli którykolwiek z kolegów znajdował się poza bazą, w każdej chwili
mógł mieć z nami kontakt. Wszystkie rozmowy były nagrywane, z każdej wyprawy przywoziliśmy
około czterdziestu godzin zapisu rozmów radiowych. Andrzej wszystkie te taśmy gromadził,
zazdrośnie strzegł przed dziennikarzami, nie pozwalał udostępniać nikomu. Miał to być materiał do
jego książki, której, niestety, nigdy nie udało mu się nawet zacząć.
Podczas wypraw musiałem przede wszystkim dbać o sprawną łączność, do góry wychodziłem tylko
wówczas, gdy udało mi się uprosić któregoś z kolegów, by zastąpił mnie przy radiostacji. Niekiedy
udawało mi się dotrzeć do obozu I, ale nie mogę pochwalić się jakimiś wybitnymi osiągnięciami
wysokościowymi. Do dziś staram się nie tracić kontaktu z górami. Jak na pracownika firmy
państwowej, Politechniki Wrocławskiej, udawało mi się sporo czasu spędzać w górach - sześć tygodni
latem, dwa zimą. Jeszcze do niedawna szkoliłem adeptów alpinkmu w Tatrach i muszę przyznać, że to
sympatyczne zajęcie.
Mam trzech synów - najstarszy mieszka w Berlinie, pracuje tam i robi doktorat, średni studiuje, a
najmłodszy jest właśnie
167 W STRONĘ GÓR NAJWYŻSZYCH
SZCZYTOWA CZWÓRKA Z KUNYANGA -
RYSZARD SZAFIRSKI, JAN STRYCZYNSKI, ANDRZEJ ZAWADA
I ANDRZEJ ZYGMUNT HEINRICH
168 EWA MATUSZEWSKA LIDER
w trakcie egzaminów maturalnych. W góry zabierani byli od najmłodszych lat. Potem już
samodzielnie wędrowali z radiostacją. Przez stałą obecność góry nieco im zapewne spowszechniały
były dla nich czymś tak naturalnym i oczywistym, że na szczęście nie poczuli ochoty do wspinania się.
Cieszę się z tego, ale przecież gdyby było inaczej, nie mógłbym im zabronić. W mojej sytuacji byłoby
to nie fair.
Alek Lwów, alpinista i redaktor naczelny „Gór i Alpinizmu", choć nie brał w niej udziału, w jakimś
sensie zetknął się z wyprawą na Kunyang Chhish:
- To było w roku 1970. Po raz pierwszy w życiu jechałem w skałki. W pociągu z Wrocławia do Jeleniej
Góry, w tym samym przedziale co ja, usiadł niepozorny, krępy, niewysoki mężczyzna. Wydawał mi się
niezmiernie stary, bo miał dwadzieścia cztery lata, a ja szesnaście i pół. Zaczęliśmy rozmawiać i tenże
wiekowy osobnik powiedział, że niebawem wyjeżdża na wyprawę w Karakorum. Wtedy jeszcze nie
wiedziałem, że jest to wyprawa Andrzeja Zawady, ale utkwiło mi w pamięci, że jadą w Karakorum.
Już w skałkach dowiedziałem się, że mój rozmówca z pociągu nazywa się Jan Franczuk. Niedługo
potem pojechał na Kunyang Chhish. Po śmierci Jasia poznałem jego dwóch braci. Trochę kręcili się w
skałkach, jednak wielkich sukcesów w alpinizmie nie odnieśli.
Spotkanie z Franczukiem było też w pewnym sensie momentem, kiedy to, choć tylko pośrednio,
zetknąłem się z Andrzejem Zawadą. Oczywiście, istniał dla mnie jako wielka gwiazda, ktoś, z kim nigdy
nie będzie mi dane choćby usiąść przy jednym stole w schronisku, nie mówiąc już o wspólnej
działalności w górach. Ale miałem szczęście. Urodziłem się w 1953 roku i to był idealny moment, by
„załapać się" na największe i najważniejsze wyprawy Andrzeja Zawady. Gdybym urodził się wcześniej,
mógłbym akurat na czas Everestu nie być już w takiej formie, jaka była wymagana od uczestników
wyprawy zimowej, a od której zaczęła się moja kariera alpinistyczna. Zaś gdybym później pojawił się
na świecie, a co za tym idzie - później zaczął się wspinać - nie zdążyłbym jeszcze osiągnąć
odpowiedniego poziomu.
169 W STRONĘ GÓR NAJWYŻSZYCH
Minęły trzy lata od spotkania z Jasiem Franczukiem, gdy znalazłem się na zimowym obozie w Tatrach,
prowadzonym przez Andrzeja Zawadę. Pełniłem wówczas obowiązki instruktora, szkoląc nieco
młodszych ode mnie kandydatów na taterników. Ten pierwszy bezpośredni kontakt z Andrzejem
Zawadą, w zimowej scenerii Morskiego Oka, pozwolił mi przekonać się, jak miłym, dowcipnym i
normalnym, bez cienia gwiazdorskich póz, jest on człowiekiem.
Kiedy w roku 1979 organizował zimową wyprawę na Mount Everest, miałem już za sobą bardzo długą
i trudną drogę na Kohe Skhawr (7084 m) w Hindukuszu i południowy szczyt Piku Rewolucji (6950 m)
w Pamirze. Miałem więc doświadczenie wysokościowe i przypuszczalnie z tego powodu znalazłem się
w składzie zimowej wyprawy na Everest. Dla mnie była to wyprawa najważniejsza w całym życiu. Mój
los został wówczas przesądzony. Gdybym nie pojechał na tę wyprawę, zapewne wcześniej czy później
znalazłbym się w Himalajach, ale z pewnością nie zdobyłbym tych doświadczeń, jakie stały się moim
udziałem pod Everestem.
Brałem udział w dwóch najważniejszych zimowych wyprawach Andrzeja - na Mount Everest i na K2.
Wyprawa everestow-ska była pionierska, ale K2 to przedsięwzięcie bodajże najważniejsze w historii
nie tylko polskiego himalaizmu. Po raz pierwszy próbowano zdobyć najtrudniejszą górę świata w
ekstremalnie trudnych warunkach zimowych. Przez trzy miesiące walczyliśmy o K2. W tym czasie
temperatura utrzymywała się na poziomie minus dwadzieścia pięć do minus trzydzieści pięć. Bywały
też dni, że była jeszcze niższa. Jeżeli w ciągu dnia, pod wpływem słońca, o tej porze roku bardzo
rzadko pojawiającego się w tym rejonie, ocieplało się do zera, to wydawało nam się, że jest upał.
Mimo upływu lat, innych gór, innych wypraw, te dwie z Andrzejem dały mi taki bagaż doświadczeń i
przeżyć, że już nic nie mogło ich przebić. Wśród moich wielu wspomnień o Andrzeju szczególne
znaczenie ma dla mnie ostatnie, związane - jakże mogłoby być inaczej! - z górami. Niezwykłe,
tajemnicze, wręcz metafizyczne.
W sierpniu 2000 roku wspinałem się w Tien-Szanie, na Khan Tengri (7010 m). Na wierzchołek
weszliśmy 20 sierpnia. Pierwszy biwak podczas zejścia, będący jednocześnie ostatnim przy po-
170 EWA MATUSZEWSKA LIDER
dejściu, wypadł w śnieżno-lodowej pieczarze, w nocy z 20 na 21 sierpnia. Mieliśmy za sobą
wyczerpujący dzień - dziesięć godzin trudnej wspinaczki w kruchym, skomplikowanym terenie, gdzie
trzeba było korzystać z lin poręczowych, potem cztery godziny zejścia.
Nie za dobrze biwakuje się w takiej pieczarze, wilgotnej i ciemnej, do której trzeba wczołgiwać się
kilkumetrowym tunelem, głową w dół. Ale to jedyna możliwość noclegu - na przełęczy oddzielającej
Khan Tengri od Piku Czapajewa wiatr wieje nieustannie, uniemożliwiając rozstawienie namiotu.
Zdarza się, że po takim wysiłku na znacznej wysokości miewa się przeróżne, zdumiewające niekiedy
sny. Tamtej nocy też snuły mi się po głowie senne widziadła, nie pamiętam już ich nawet dokładnie. I
tylko jeden sen był wyraźny - spotkanie z Andrzejem Zawadą. Przyśnił mi się najzwyczajniej w świecie,
jak kolega koledze, jak ktoś, z kim jeszcze rozmawiałem przed wyjazdem na wyprawę. Powiedziałem
mu, by szykował się na wrzesień, na coroczne spotkanie czytelników „Gór i Alpinizmu". Na każdym z
tych spotkań był pierwszoplanową postacią, wokół niego zawsze koncentrowało się życie imprezowe.
Rano opowiedziałem przyjaciołom swój sen. Mam więc świadków, że nie wymyśliłem sobie tego
wszystkiego post fac-tum. Tydzień później byliśmy już w Ałma Acie. Z hotelu Janusz Czermak
zadzwonił do kraju. Pierwsza wiadomość, jaką mu przekazano, sprawiła, iż poczułem nie tylko
smutek, ale też zdumienie pomieszane z niepokojem. Andrzej zmarł tej samej nocy, której mi się
przyśnił.
Jak najdalej trzymam się od wszelkich mistycyzmów, inżynier z wykształcenia i z natury, wolny
duchem i niewierzący. Nie potrafię jednak wytłumaczyć tego, co przydarzyło mi się na przełęczy pod
Khan Tengri. I w mojej opowieści o Andrzeju Zawadzie stawiam na końcu wielki znak zapytania.
Czas, w jakim odbywało się rocznicowe spotkanie wciąż młodych duchem weteranów z Kunyang
Chhisha - niecały rok od śmierci Lidera - siłą rzeczy przywoływał na pamięć wspomnienia nie tylko z
tej wyprawy. I nie były to wyłącznie smutne, niczym nekrologi, opowieści przyjaciół o człowieku
wykraczającym poza wszel-
171 W STRONĘ GÓR NAJWYŻSZYCH
kie ramy i schematy. Przesłuchując kasety z tych trzech dni, ponownie uśmiechałam się, słuchając
soczystych anegdot kwitowanych wybuchami śmiechu publiczności, zabawnych dopowiedzeń do
dramatycznych niekiedy relacji z akcji górskiej na Kunyangu. Wydawało się, że lada moment Zawada
stanie w drzwiach i z leciutką kpiną zapyta: „Jakże to tak? Świętujecie bez kierownika?"
Kunyang Chhish uważał za najważniejsze dokonanie polskiego alpinizmu i nie dlatego, że sam stanął
na szczycie. W alpinizmie istotną wartością było dla niego działanie zespołowe. Więc jeśli po
wyprawie uczestnicy, nawet ci, którzy nie stanęli na szczycie, nie czują się gorsi niż zdobywcy, można
powiedzieć, że wyprawa udała się podwójnie. Stanisław Zierhoffer, zastępca kierownika, zaraz po
wyprawie tak to podsumował: „Uważam, że to dla każdego wielki zaszczyt być jednym ze składu
wyprawy, która zdobyła Kunyanga". A Andrzej Heinrich dodał: „Bo też bardziej niż na jakiejkolwiek
wyprawie zwycięstwo wypracowała cała ekipa".
Zdobycie Kunyanga pozwoliło Polakom dogonić alpinistyczną czołówkę świata. A że nie był to bieg na
krótki dystans, udowodniły następne lata. Jeszcze jeden sukces odniósł kierownik - od tej wyprawy
zaczęła się kształtować grupa nazwana później drużyną Andrzeja Zawady.
Tego roku na grobie Andrzeja Zawady oprócz płonących zniczy znalazł się króciutki list wetknięty za
tabliczkę z jego nazwiskiem: „Śpij spokojnie tam. Jedziemy na K2. Twoja drużyna" -tak pożegnali
swego Lidera uczestnicy zimowej wyprawy na drugi szczyt świata, wyruszającej z Polski 16 grudnia
2002 roku.
Kierownikiem był Krzysztof Wielicki, jeden z najwybitniejszych himalaistów świata, przyjaciel, partner
i kontynuator misji, jaką dla Andrzeja Zawady stały się zimowe wyprawy w najwyższe góry świata.
g^HH
Na poprzedniej stronie
„BIAŁA PANTERA" LEŻY NA WIERZCHOŁKU KANGTEGI (6779 M)
Rekord za rekordem
Wśród najwyższych pasm górskich Hindukusz najdłużej pozostawał nieznany. Ta niewiedza była tak
głęboka, iż jeszcze w latach pięćdziesiątych XX wieku nie wiedziano, który ze szczytów zajmuje drugie
miejsce co do wysokości. Nim jednak ruszyli w Hindukusz alpiniści, w XIX wieku pojawili się
podróżnicy, nie tyle powodowani pasją naukowo-badawczą, ile zainteresowani przydatnością tych
rejonów do celów militarnych. Ścierały się tu wpływy polityczne Rosji i Wielkiej Brytanii. Wojskowi
rosyjscy szukali dogodnych przejść z północy na południe, brytyjscy zaś w przeciwnym kierunku. Nie
interesowały ich szczyty, tylko najłatwiejsze do przebycia przełęcze.
Po wojnie afgańsko-brytyjskiej (1878-1880) granice Afganistanu zamknęły się przed Europejczykami.
Izolacja skończyła się dopiero w latach dwudziestych XX wieku. Mimo to nie odnotowano wówczas
poważniejszych przedsięwzięć alpinistycznych. Dopiero po drugiej wojnie światowej zaczęły się
pojawiać wyprawy z różnych krajów. Dobry początek zrobili Norwegowie, zdobywając w roku 1950
najwyższy szczyt Hindukuszu, Tiricz Mir (7700 m). Pięć lat później alpiniści amerykańscy stają na
wierzchołku trzeciego szczytu, Istor-o Nal (7398 m). W roku 1959 Włosi dołączają do grona
zdobywców najwyższych szczytów Hindukuszu, pokonując Saragrar (7349 m), czwarty co do
wysokości.
Ze względów finansowych i politycznych po wojnie jedyne wówczas realnie dostępne dla polskich
alpinistów góry siedmio-tysięczne były właśnie w Hindukuszu, przede wszystkim w jego najsłabiej
zbadanej części, znajdującej się w Afganistanie.
Inicjatorem skierowania w ten rejon Hindukuszu polskich wypraw był Bolesław Chwaściński. Inżynier,
projektant i budowniczy mostów, dróg i kolei, a przy tym taternik i alpinista, w ro-
176 EWA MATUSZEWSKA LIDER
ku 1939 przebywał na kontrakcie w Afganistanie. W wolnych chwilach penetrował w okolicach
Kabulu góry sięgające około pięciu tysięcy metrów. Na odległych krańcach tych gór, w położonym na
północnym wschodzie Wąchanie, wznosiły się potężne szczyty przekraczające 7000 metrów. To one
właśnie wydały się Bolesławowi Chwaścińskiemu najodpowiedniejszym celem przyszłych polskich
wypraw alpinistycznych. Po wybuchu wojny Chwaściński opuścił Afganistan, przedostał się do
Wielkiej Brytanii i walczył w RAF-ie. Po powrocie do kraju przystąpił do realizacji planów związanych z
eksploracją Hindukuszu. W nielicznych opisach alpinistycznych ani razu nie pojawiły się jakiekolwiek
informacje dotyczące drugiego pod względem wysokości szczytu. Można było z tego wnosić, iż wciąż
nie został zdobyty. Te spekulacje potwierdziły się po dokładniejszym przestudiowaniu map i relacji
geografów. Najprawdopodobniej był nim Noszak (7492 m), jednak potwierdzenia tego faktu nie
udało się znaleźć w dostępnej literaturze. Szczyt ten znajdował się w grani głównej, niedaleko Tiricz
Mira, na granicy afgańsko-pakistańskiej. Zmieniony w wyniku drugiej wojny ustrój polityczny w Polsce
i Afganistanie umożliwił podjęcie starań o zezwolenie na zdobycie Noszaka od strony afgańskiej.
Dziewiczy szczyt tej wysokości co Noszak był bardzo atrakcyjnym celem. Gdyby udało się go zdobyć,
poprawiono by wysokościowy rekord Polski, ustanowiony w roku 1939 na Nanda Devi East (7434 m)
w Himalajach. Nie miejsce tu na opisywanie, zresztą interesujących, okoliczności, w jakich doszło do
zorganizowania pierwszej polskiej wyprawy alpinistycznej w Hindukusz. Istotny jest fakt, iż w Kabulu
polscy alpiniści dowiedzieli się, że od ponad miesiąca działa w górach wyprawa japońska, której
celem jest... Noszak. Po przybyciu do bazy w dolinie Kazi Deh kierujący polską wyprawą Chwaściński
zawarł porozumienie z kierownikiem wyprawy japońskiej - obie wyprawy miały współdziałać przy
zakładaniu obozów i wspólnie poprowadzić akcję szczytową. Skończyło się na tym, że Japończycy
stanęli na wierzchołku Noszaka 17 sierpnia 1960 roku, Polacy - dziesięć dni później. Polski rekord
wysokości został poprawiony, ale to, co dla każdego alpinisty najcenniejsze - zdobycie niezdobytego
-przypadło Japończykom.
U"7 REKORD ZA REKORDEM
m
^^V^ %J-tr*
DZIELNI HUNZOWIE
178 EWA MATUSZEWSKA LIDER
Ta nieco niefortunna premiera, uwieńczona połowicznym tylko sukcesem, była jednak dobrym
początkiem. W następnych latach wyprawy środowiskowe, organizowane przez poszczególne kluby
wysokogórskie, zdobywają szczyty, prowadzą nowe drogi i przyczyniają się do coraz lepszego
poznania Hindukuszu Wysokiego, gdzie skupiają się wszystkie szczyty siedmio tysięczne. Polacy
zdobywają tutaj doświadczenie wysokościowe, techniczne i organizacyjne, pozwalające skutecznie
działać w Karakorum i Himalajach. I tutaj Andrzej Zawada miał okazję przekonać się, jak się czuje
człowiek na wysokości prawie siedmiu i pół tysiąca metrów przy temperaturze minus 51 stopni
Celsjusza.
Pierwsze wejście na Noszak, nowa droga południowo-wschodnią ścianą, a nawet pierwsze polskie
kobiece wejście na ten szczyt - to były fakty dokonane. Właściwie więc nie było wyjścia. Jeśli Noszak -
to zimą.
Pierwszą zimową wyprawę w Hindukusz zorganizował Warszawski Klub Wysokogórski w roku 1973.
Celem był Noszak, o którym bez zbytniej przesady można powiedzieć, że stał się polskim szczytem w
Hindukuszu. Kierowanie tą pionierską wyprawą powierzono Andrzejowi Zawadzie, a w jej skład
weszli: Mirosław Budny, Zenon Czechowski, Ryszard Dmoch, Marek Fijałkowski, Wojciech Jedliński,
Jan Koisar (lekarz), Jacek Mierzejewski, Tadeusz Piotrowski i Władysław Leszek Woźniak.
Dla normalnych ludzi alpinizm jest zajęciem masochistów, zaś alpinizm zimowy w górach wysokich -
masochizmem do kwadratu. Nic więc dziwnego, iż tragarze, utrzymujący się przecież z wypraw, choć
nie pojmują, po co sahibowie tak się męczą, gdy przyszło do formowania karawany w Kazi Deh,
gremialnie odmówili współpracy. Śnieg i trzydziestostopniowy mróz budzą przerażenie, pójście w
góry w takich warunkach to w ich pojęciu pewna śmierć. I znów, jak wiele razy przedtem i wiele razy
potem, Zawada musiał wykorzystać swe zdolności przekonywania, by w końcu, po pięciu dniach
negocjacji, udało się zwerbować kilkudziesięciu tragarzy.
Dwa dni zajmuje dojście do Put Garu, gdzie 21 stycznia zostaje założona baza, na wysokości 3400
metrów. W zakładaniu obozów początkowo uczestniczy kilku najlepszych i najbardziej wytrwałych
tragarzy. Nie wytrzymują jednak mrozu i wiatru. Tak więc alpiniści
179 REKORD ZA REKORDEM
własnymi siłami muszą zaopatrzyć obozy w sprzęt i żywność. To chyba pierwsza taka wyprawa, która
obozy I i II zakłada w dolinie. Dopiero trzy następne - na zachodnim ramieniu Noszaka. W bazie, przy
tak niskich temperaturach i nieustannym wietrze, nie ma szans na odpoczynek. Śpi się w tym samym,
w czym idzie się do góry, o myciu trzeba zapomnieć na wiele dni. Stopienie lodu czy śniegu i
zagotowanie wody zajmuje wiele godzin.
Fragment drogi na zachodnim ramieniu prowadzi stromym stokiem pokrytym lodem. Na najbardziej
stromych odcinkach trzeba zakładać poręczówki. Obóz III, założony przez Piotrowskiego i Zawadę,
staje w miejscu, gdzie letnie wyprawy zazwyczaj zakładają obóz I.
5 lutego wiatr ucicha. Piotrowski i Zawada, korzystając z poprawy pogody, zakładają obóz IV Niestety,
nocą wiatr zaczyna wiać z taką siłą, że nie ma szans na kontynuowanie wspinaczki. Wracają do obozu
III, gdzie przeczekują dwa dni. Jeden z namiotów wiatr zmiótł na lodowiec, drugi udaje im się
utrzymać.
Załamanie pogody trwa do 10 lutego. Tego dnia, ledwie wiatr przycichł nieco, do góry rusza zespół w
składzie: Dmoch, Piotrowski, Woźniak i Zawada. Po noclegu w trójce wyruszają z całym
zaopatrzeniem do obozu IV - nie ma pewności, czy wiatr i w tym obozie nie zniszczył namiotu. Na
szczęście okazuje się, że choć nieźle sponiewierany, pozwala całej czwórce przenocować.
Nazajutrz zakładają obóz V na wysokości 6700 metrów, nieco poniżej uskoku. Dmoch i Woźniak
wracają do czwórki, Piotrowski i Zawada zostają na nocleg.
ANDRZEJ ZAWADA: - Wieczorem, gdy układaliśmy się do snu, pogoda była koszmarna. Wiatr szarpał
nasz namiocik, mróz minus 39 stopni. Przy takiej temperaturze zamarzła rtęć w termometrze. Dla
ludzi znających Hindukusz z letnich wypraw to, co zastaliśmy zimą, było wprost niewyobrażalne.
Latem temperatura dochodzi tu do trzydziestu, czterdziestu stopni, oczywiście plus. Trudno było nam
w to uwierzyć, gdy patrzyliśmy na śpiwory pokrywające się szronem. W końcu usnęliśmy, bez
szczególnych złudzeń co do poprawy pogody.
Obudziłem się o czwartej. Wychodzę przed namiot, a tu niebo granatowe, bez jednej chmurki,
rozgwieżdżone. Obudziłem szybko Tadka i mówię mu, że to nasza jedyna szansa na atak szczyto-
180 EWA MATUSZEWSKA
LIDER
wy. Zrezygnujemy z zakładania szóstki, idziemy wprost na szczyt. Tadek zgadza się ze mną, tyle że
wynika problem z jego butami. Za dwieście dolarów kupił sobie tak zwane tripleksy, nie mając
zaufania do butów, jakie później stały się bardzo popularne. Wykonane z tworzyw sztucznych, bez
choćby kawałka naturalnej skóry, według mnie najlepiej nadawały się na zimę. Nocą pozostawił
tripleksy poza śpiworem, a gdy obudziliśmy się, były zamarznięte na kość. Do jedenastej
rozgrzewaliśmy je nad maszynką butanową, przypalając je ze wszystkich stron. Po tych zabiegach nie
były już tak piękne, ale przynamniej dawały się nałożyć. Po tej przygodzie Tadek już nigdy nie używał
na wyprawach tripleksów.
Ponieważ nie zamierzamy zakładać jeszcze jednego obozu, musimy do minimum ograniczyć sprzęt i
żywność, jakie zabierzemy do góry. A więc - tylko radiotelefon, aparaty fotograficzne, menażki,
maszynka butanową, herbata i kabanosy.
Dochodzimy do uskoku skalnego. Dzięki poręczówkom, rozpiętym przez naszych poprzedników,
łatwiej nam go przejść. Na krótki odpoczynek zatrzymujemy się w miejscu III obozu letniego. Tadek
zajął się gotowaniem herbaty, a ja spojrzałem pod nogi i zdrętwiałem. Pod cienką warstwą lodu
widoczna była sczerniała ręka. Przyjrzałem się dokładniej i zobaczyłem, jak się później okazało,
szczątki jednego z bułgarskich alpinistów, którzy zginęli w 1971 roku. Pomyślałem, że to memento
mori dla nas. Niedługo zapadnie noc, mróz czterdziestopięciostopniowy, a my do szczytu mamy
jeszcze kawał drogi. Tadek powtarzał, że nie chce tego oglądać i rzeczywiście, nawet nie spojrzał.
Późnym popołudniem wyruszamy, zostawiając jeden z plecaków, w którym są, między innymi,
aparaty fotograficzne. Podchodzimy rozległym tarasem. Nad nami wznoszą się skały oświetlone
wschodzącym księżycem. Każdy z nas idzie swoim tempem. Przed nami stromy, śnieżny żleb
wyprowadzający na grań. Mróz coraz silniejszy, co nie poprawia samopoczucia Tadka męczonego
uporczywym kaszlem.
Po wyjściu na grań wydawało się, że szczyt jest już blisko. Tadek dochodził do mnie i pytał, pełen
nadziei, czy to już. Pocieszałem go, że jeszcze tylko półtorej godziny marszu.
Śnieżna przełączka, a za nią pośredni wierzchołek Noszaka. Od strony pakistańskiej wiatr wzmaga się.
Przed nami jeszcze
181
REKORD ZA REKORDEM
PO ZWYCIĘSTWIE - PODZIW I NIEDOWIERZANIE
182 EWA MATUSZEWSKA LIDER
tylko rozległa rówień śnieżna i już szczyt. Wreszcie! Za dziesięć minut dwunasta, 12 lutego. Stajemy
na stercie kamieni i patrzymy na niewiarygodnie piękną panoramę. Co za niezwykłe uczucie -
świadomość, że jesteśmy pierwszymi ludźmi, którzy oglądają Hindukusz zimą, o północy Nie możemy
jednak zbyt długo pozostawać na szczycie. Układam z kamieni napis „Winter 73" i ruszamy w dół. Na
szczęście sprawdziłem temperaturę na niezawodnym termometrze alkoholowym. Pokazał minus 51
stopni. Nigdy przedtem ani potem nie przyszło mi działać w górach przy takiej temperaturze.
Zejście do obozu V zajmuje prawie pięć godzin, cała akcja szczytowa trwała około siedemnastu.
Dopiero schodząc, połączyliśmy się z bazą, zawiadamiając o zdobyciu szczytu. Do obozu docieramy o
świcie.
Doświadczenia wyniesione z tej wyprawy zachęciły mnie, by poważnie pomyśleć o zimowej
eksploracji Himalajów. Siedmiotysięcznik padł, teraz kolej na ośmiotysięczniki. I rzuciłem hasło
„Mount Everest zimą". Gdy zgłosiłem ten projekt w Polskim Związku Alpinizmu, wszyscy głosowali
przeciw. Trzeba walczyć o pierwsze polskie wejście latem, gdy szanse są większe. Jeśli się uda, wtedy
będzie można poeksperymentować z zimą. Musiałem się z tym pogodzić.
Jeśli Andrzej Zawada stwierdzał, że musiał się z czymś pogodzić, tylko nie znając go bliżej, można było
stwierdzenie takie uznać za prawdziwe. Zwłaszcza jeśli dotyczyło ono gór. Jeśli Mount Eve-rest nie
może być przez Polaków zdobywany zimą, to czemu nie spróbować powalczyć o Lhotse? Czwarty co
do wysokości szczyt świata, niższy zaledwie o 337 metrów od najwyższego, ma tę niewątpliwą zaletę,
iż jest najbliższym i najwyższym sąsiadem Eve-restu, choć najmniej samodzielnym. Jego główny
wierzchołek wznosi się około 520 metrów nad Przełęczą Południową, oddzielającą Lhotse od Mount
Everestu.
„Lho-tse", czyli po tybetańsku „Szczyt Południowy". Tę nazwę nadali mu Brytyjczycy w roku 1921,
podczas pierwszej rekonesansowej wyprawy na najwyższy szczyt świata. Jednak to nie oni stali się
zdobywcami Lhotse, lecz Szwajcarzy, w roku 1956, niejako przy okazji powtórzenia drogi na Mount
Everest. Jak widać,
183 REKORD ZA REKORDEM
od początku Lhotse był traktowany przez alpinistów nieco po macoszemu. Dopiero kiedy w
Himalajach zakończyła się epoka zdobywania szczytów i rozpoczęto rozwiązywanie problemów,
takich jak wejścia beztlenowe czy nowe drogi na ośmiotysięczniki, południowa ściana Lhotse okazała
się samodzielnym, niezwykle atrakcyjnym, ale i trudnym celem dla najlepszych.
Kiedy Andrzej Zawada rozpoczął starania o Lhotse, jedyną udaną wyprawą na główny wierzchołek
pozostawała wciąż wyprawa z roku 1956. Toteż drugie wejście na czwarty szczyt świata, wysoce
prawdopodobne, iż dokonane w sezonie zimowym, mogło - chwilowo - zaspokoić ambicje,
rozbudzone Kunyang Chhishem i Noszakiem.
Wyprawa na Lhotse zyskała status centralnej wyprawy Polskiego Związku Alpinizmu i stała się
największą z dotychczasowych polskich ekspedycji. Kierownikiem został Andrzej Zawada. Uczestnicy:
Andrzej Zygmunt Heinrich, Bogdan Jankowski (zastępca kierownika), Piotr Jasiński, Jan Koisar (lekarz),
Marek Kowalczyk, Wojciech Kurtyka, Stanisław Latałło (filmowiec), Anna Okopińska, Tadeusz
Piotrowski, Jacek Rusiecki, Jan Stry-czyński, Jerzy Surdel (filmowiec), Ryszard Szafirski, Wojciech
Tędziagolski (filmowiec), Mirosław Wiśniewski (fotografik i kierowca ciężarówki).
Polacy zamierzali atakować Lhotse z lodowca Khumbu, przez Kocioł Zachodni (po walijsku Western
Cwm - nazwa nadana przez Mallory'ego). Zgodę na tę drogę ministerstwo turystyki Nepalu
uzależniało od opinii Francuzów, którzy wcześniej niż Polacy otrzymali zgodę na zdobywanie Mount
Everestu w okresie po-monsunowym. Gerard Devouassoux, kierownik wyprawy francuskiej, nie
sprzeciwił się i Polacy mogli rozpocząć działalność. Ponieważ już doświadczyli, czym jest zima w
Hindukuszu, bardzo starannie przygotowali sprzęt. Po raz pierwszy miały zostać wypróbowane nowe
modele namiotów, przeciwwiatrowe kombinezony, puchowe komplety (spodnie i kurtki) i specjalne,
ocieplane buty. Po raz pierwszy sprowadzono z Francji maski i lekkie butle tlenowe, a także
odpowiednio przygotowane mieszanki butanowe o dużej wydajności.
Wyprawa była wyjątkowa z paru powodów. Jeden z nich to skład. Wśród trzynastu alpinistów
znalazła się jedna alpinistka,
184
EWA MATUSZEWSKA LIDER
ANKA OKOPINSKA ASYSTUJE BOGDANOWI JANKOWSKIEMU PRZY PRÓBACH Z TLENEM, W GŁĘBI
LEKARZ JAN KOISAR
185 REKORD ZA REKORDEM
jako pełnoprawny uczestnik, a nie „maskotka" czy „ozdobnik", jak uważali ci, dla których zabrakło
miejsca na wyprawie.
Anna Okopińska legitymowała się osiągnięciami, które w pełni uzasadniały jej udział. W Tatrach
przeszła wiele trudnych dróg, w tym także pierwsze przejścia, a w roku 1970 w zespole kobiecym
dokonała pierwszego przejścia grani Tatr Wysokich. Miała też za sobą wejścia wysokościowe - w roku
1972, w Pamirze, weszła na Pik Eugenii Korzeniewskiej i Pik Komunizmu. Tymi wejściami ustanowiła
ówczesny kobiecy rekord wysokości. A poza tym w środowisku uchodziła za osobę spokojną i
zrównoważoną, bezkonfliktową, nie stwarzającą problemów.
ANNA OKOPIŃSKA: - Andrzejowi Zawadzie bardzo zależało na sukcesie tej wyprawy. Zaś udział
kobiety, zwłaszcza jeśliby weszła na szczyt, sprawiłby, że sukces ten miałby szerszy rezonans
medialny. Myślę, że Lhotse zawdzięczam Andrzejowi Heinrichowi. Należał on do grona osób, którym
Zawada wierzył i ufał. Tak się złożyło, że poprzedniej zimy wspinałam się z Heinrichem w Tatrach.
Robiliśmy na Hrubym jakąś pierwszą zimową drogę. Trafiliśmy na fatalne warunki, załamanie pogody
zmusiło nas niemal do walki o życie. Złapaliśmy też „kibel" i nieźle dostaliśmy w kość. I choć wcześniej
Zyga szukał męskich partnerów na to przejście, a nie znalazłszy chętnych, z konieczności zdecydował
się na mnie, to po wspólnych przejściach nabrał zaufania do moich umiejętności.
Andrzej Heinrich działał wówczas w komisji sportowej PZA i znalazł się w komitecie organizacyjnym
wyprawy na Lhotse. Toteż gdy przyszło do wyboru alpinistki pasującej do koncepcji tej wyprawy,
prawdopodobnie polecił mnie Zawadzie.
Podczas wyprawy kierownik nie traktował mnie w szczególny sposób, choć zdarzały się sytuacje, że
wykorzystywał moją obecność, by zdopingować kolegów do działania. Na przykład wtedy, kiedy
mocno wiało i mieli zahamowania przed pójściem do góry. Trzeba przyznać, że początkowo wielu
kolegów chorowało i brakowało im sił. Ja byłam w niezłej formie, szybko złapałam aklimatyzację i
chętnie opuszczałam bazę, wiedząc, że im więcej wyjść w góry, tym większe szanse na szczyt.
Wówczas Zawada mówił: „Widzicie, dziewczyna może iść, a wy nie? Co z wami, panowie?"
186 EWA MATUSZEWSKA LIDER
Raz tylko poszłam do góry z Andrzejem Zawadą. Jak wspominałam, początkowo właściwie nikt nie
czuł się na tyle dobrze, by bez problemów planować, kto następnego dnia pójdzie z zaopatrzeniem do
obozów. Były już założone dwa obozy, a ja doszłam z Jankiem Stryczyńskim do pierwszego, później z
Jackiem Rusieckim do pierwszego i drugiego.
Andrzej Zawada dotarł do bazy dużo później niż my, gdyż załatwiał jeszcze w Katmandu jakieś sprawy
organizacyjne. Maszerował szybko, robił dziennie po dwa etapy, przyszedł więc zmęczony. Przez parę
dni snuł się ledwo żywy, a potem nagle któregoś dnia zapowiedział, że nazajutrz idzie do góry. To było
zdumiewające, jak niesamowity miał organizm! Każdy z nas musiał nieustannie trenować, by być w
formie, a Andrzej, bez wyjazdów w góry, bez specjalnego treningu, potrafił osiągnąć znakomitą
formę, można powiedzieć - siłą woli. Jego niezwykle mocna psychika miała niewątpliwy wpływ na
fizyczne możliwości działania. Właśnie pod Lhotse mogliśmy się o tym przekonać.
Zapytał, kto z nim pójdzie. Ale jedni nie byli w stanie się ruszyć, inni mieli jakieś zadania w bazie,
słowem - Andrzej nie miał partnera. Kiedy okazało się, że tylko ja mogę i chcę pójść, pomyślał chwilę i
oświadczył, że dobrze, pójdziemy razem, ale od razu do obozu II. To postanowienie nie było
pozbawione racjonalnych przesłanek. Obóz I znajdował się na lodospadzie, który pod koniec lata w
wielu miejscach wytopił się. Przejście stało się niebezpieczne i tylko wczesnym rankiem udawało się
przemknąć przez lodowiec bez narażania się na przykre niespodzianki. Dlatego Andrzej uznał, że nie
należy nocować w jedynce, tylko od razu iść do dwójki.
Koledzy jednak jednogłośnie stwierdzili, że to absolutnie niemożliwe, że między bazą a dwójką jest
zbyt duża różnica wysokości, że trzeba się wspinać po niebezpiecznym lodospadzie, a potem długo iść
po płaskim - jednym słowem nikt nie wierzył, że to możliwe. Andrzej powiedział tylko: „Zobaczycie,
damy radę". I w czasie swego pierwszego wyjścia do góry, zamiast pójść do obozu I, przenocować i
zejść do bazy - tak jak Pan Bóg przykazał poczynać sobie w górach wysokich i jak innych sam uczył -
pognał do dwójki. Do obozu II dotarliśmy dobrze o zmroku, ale wyszło na to, że Andrzej miał rację -
można ten
187 REKORD ZA REKORDEM
odcinek przejść w jeden dzień, unikając pułapek lodospadu. Ten zryw przełamał impas, w jakim
znalazła się wyprawa, i umożliwił dalsze działanie.
Był dobrym kierownikiem, bardzo wiele wymagał od ludzi, ale siebie również nie oszczędzał. Jeśli
zlecał komuś jakieś zadanie, wiadomo było, że właśnie ten ktoś wykona je najlepiej. Myślał o
wyprawie jako całości, nie manipulował ludźmi, nie rozgrywał swoich gierek. Wszystkie jego
poczynania były klarowne, jasne i oczywiste, takie jakieś naturalne. Miał oczywiście opracowaną
koncepcję działania wyprawy, nie kalkulował jednak, kierując się osobistymi racjami. Jego naczelną
zasadą jako kierownika było stwierdzenie: „Zróbmy wszystko, co możemy, dajmy z siebie maksimum
wysiłku, a potem wszystko się jakoś poukłada". I to działało, naprawdę!
Wspomnienia jedynaczki z Lhotse nieco zakłóciły chronologię, wróćmy więc do niej, by zrelacjonować
przebieg wyprawy.
Na początku września 1974 rozpoczął się transport bagażu do Nepalu. Dziesięć ton - żadna z
dotychczasowych polskich wypraw nie była tak wyposażona. Ładunki przewieziono z Warszawy do
Katmandu ciężarówką, alpiniści zaś dolecieli do stolicy Nepalu samolotem.
Podczas organizowania karawany do Katmandu dotarła wiadomość o tragicznym wypadku Francuzów
na Evereście, w którym zginął kierownik wyprawy, Gerard Devouassoux i pięciu Szerpów. Zagarnęła
ich monstrualna lawina, która z grani Evere-stu runęła na przełęcz Lho La, gdzie znajdowały się
namioty obozu II. Francuzom po tej tragedii nie pozostało nic innego, jak przerwać wyprawę.
Dla Polaków było to ostrzeżenie. Tego roku monsun trwał znacznie dłużej niż zwykle, toteż zbocza
pokrywała gruba warstwa świeżego śniegu, w każdej chwili mogącego przybrać postać lawin. Andrzej
Zawada próbował w Katmandu poszerzyć zezwolenie na Lhotse o Everest zimą. Nic z tych starań nie
wyszło i trzeba było na razie pożegnać się z Everestem i skupić na Lhotse. Pozwolenie kończyło się 31
grudnia, nie było więc zbyt dużo czasu. Jednak przy tym terminie zakończenia wyprawy można było
tak zaplanować akcję, by ewentualny atak szczyto-
188
EWA MATUSZEWSKA LIDER
wy nastąpił już w czasie kalendarzowej zimy, a tym samym -dokonać pierwszego historycznego
wejścia zimowego na ośmio-tysięcznik.
Gdy tylko nieco poprawiła się pogoda, małymi samolotami zaczęto transport ludzi i sprzętu z
Katmandu do Lukli, skąd miała wyruszyć do bazy pod Everestem tradycyjna karawana trzystu tragarzy
- tego też jeszcze nie było w historii polskich wypraw. Ta ogromna machina transportowa wymagała
precyzyjnego planowania i rozdzielania zadań, mającego niewiele wspólnego z romantyzmem gór
wysokich. Przynajmniej dla kierownika.
ANNA OKOPIŃSKA: - Niestety, wyruszyliśmy zbyt późno. Przytrafiły się trudności techniczne z
ciężarówką i transportem, nastąpił poślizg organizacyjny i trzeba było z tego wybrnąć, co obciążało
przede wszystkim kierownictwo. Te wszystkie przeszkody nie były efektem czyjegoś zaniedbania czy
lenistwa. Po prostu zbieg nieprzewidzianych okoliczności. Andrzej Zawada nie szedł więc z nami w
karawanie, tylko pozostał w Katmandu, by wszystkiego dopilnować. Do Lukli dolecieliśmy
samolotami, a potem siedem czy osiem dni zajął nam domarsz do bazy. Szło się bardzo przyjemnie,
nie musieliśmy dźwigać ładunków Mieliśmy tyle pieniędzy, iż można było zaangażować wystarczająco
wielu tragarzy. W Nepalu nie ma z tym takiego problemu jak w Pakistanie.
Jest taniej, a przynajmniej było, zaś tragarze są rzetelniejsi i ma się z nimi lepszy kontakt. Jeśli się idzie
na lekko, można spokojnie cieszyć się urokami karawany. Na początku drogi mijaliśmy wioski, których
mieszkańcy przyjmowali nas z życzliwością. Wtedy jeszcze było tam pustawo, alpiniści budzili
przyjazną ciekawość.
Teraz bałabym się tam pojechać. Kiedy słyszę lub czytam o tłumach przewalających się trasami
trekkingowymi, o śmieciach, komercjalizacji i rywalizacji, niewiele mającej ze sportem wspólnego, nie
chcę tego oglądać. To był ostatni moment, gdy Himalaje można było widzieć takimi, jakimi widzieli je
pierwsi zdobywcy, romantyczni i pełni szacunku dla gór. Andrzej Zawada był jednym z ostatnich
przedstawicieli tego odchądzącego w przeszłość gatunku ludzi - wielki kierownik wyprawy
zdobywczej. Dla mnie wyprawa na Lhotse była już chyba ostatnim przedsięwzięciem o smaku
wielkiej, prawdziwej przygody.
189 REKORD ZA REKORDEM
PRZYJACIELSKIE SPOTKANIE LIDERA Z EDMUNDEM HILLARYM W KATMANDU, W TLE STAR POLSKIEJ
WYPRAWY
190 EWA MATUSZEWSKA LIDER
21 października założono bazę na lodowcu Khumbu, na wysokości 5400 metrów. Z tego miejsca
alpiniści mieli widok zapierający oddech, ale i budzący obawy. Ice Fali, porażająca wielkością kaskada
lodu spływająca z Kotła Zachodniego, to najtrudniejszy technicznie i najbardziej niebezpieczny
odcinek klasycznej drogi na Mount Everest. Tutaj zdarza się najwięcej wypadków śmiertelnych.
24 października posypało obficie ostatnim, jak się okazało, monsunowym śniegiem. Potem nadszedł
okres pięknej, bezwietrznej pogody. Z bazy ruszyły do góry kolejne zespoły, by wyszukiwać i
zabezpieczyć poręczówkami przejście przez szczeliny i seraki Ice Fali.
Już 27 października założono obóz I (6050 m), w pobliżu progu Kotła Zachodniego, 1 listopada stanął
obóz II (6400 m), w Kotle Zachodnim. Po dziesięciu dniach na północno-zachodniej ścianie Lhotse
założono obóz III (7100 m). Wydawało się więc, że wszystko idzie w bardzo dobrym tempie.
Załamanie pogody sprawiło jednak, iż tak dobrze zapowiadająca się działalność nagle została
zastopowana. Rozszalał się huraganowy wiatr, z 11 na 12 listopada poszarpał jeden z namiotów w
obozie II, a temperatura spadła do minus trzydziestu stopni. Zima w Himalajach zaczęła się na dobre.
I jeżeli mieli kontynuować próbę zdobycia Lhotse, musieli przede wszystkim nie dopuścić do tego, by
droga przez Ice Fali uległa zniszczeniu. Kolejne zadania strategiczne to zabezpieczyć przed skutkami
wiatru istniejące już obozy i założyć obóz iy niezbędny do przeprowadzenia ataku szczytowego.
Każde z tych przedsięwzięć z dnia na dzień stawało się trudniejsze. Ice Fali jakby nagle ożył -
powiększały się szczeliny, lodowe pomosty zawalały się, seraki przewracały się z hukiem, niszcząc z
takim trudem założone poręczówki. Sytuacja zmieniała się już nie z dnia na dzień, a z godziny na
godzinę. Na Ice Fali nic już nie było pewnego, wciąż od nowa trzeba było wyszukiwać przejść.
Aby uchronić obozy przed atakami wiatru, przeniesiono je -zniszczona jedynka została odbudowana
w rozległej szczelinie, a dwójkę przesunięto ze środka Kotła Zachodniego pod ścianę Everestu.
Zmagania o Ice Fali i obozy wydawały się jednak niczym w porównaniu z założeniem obozu IV Bez
tego obozu nie można by-
191 REKORD ZA REKORDEM
ło myśleć o szczycie. Najlepsze miejsce na czwórkę znajdowało się na wysokości 7800 metrów w
pobliżu wielkiego kuluaru wyprowadzającego na wierzchołek Lhotse. 700 metrów różnicy wysokości
między obozem III a planowanym IV i wiele tygodni walki o ich pokonanie. Alpiniści dochodzili do
granic wytrzymałości, niektórzy ją przekroczyli. Ryszard Szafirski musiał zrezygnować z wyprawy,
pokonany przez zapalenie krtani, jeden z filmowców, Wojciech Tędziagolski, cierpiąc na ostre
dolegliwości żołądkowe, również opuścił bazę. Znacznie gorzej mógł się skończyć wypadek na Ice Fali,
gdzie dwóch Szerpów wpadło do szczeliny. Odmrożenia, którym ulegli, nim ich wyciągnięto,
praktycznie wyeliminowały ich z działalności powyżej bazy. Mimo tych niepomyślnych okoliczności
osłabiających zespół, wciąż podejmowano próby założenia obozu IV.
11 grudnia Kurtyka, Rusiecki i Stryczyński wyruszyli z obozu III. Cały dzień zajęła im wspinaczka ścianą
Lhotse. Zabrali ze sobą, oprócz namiotu, cztery butle tlenowe przeznaczone dla zespołu, który pójdzie
na szczyt.
Wysokość 7800 metrów osiągnęli późno, musieli się pośpieszyć, by przed nocą rozstawić namiot. Nie
udało się znaleźć miejsca, na którym mógłby swobodnie stanąć. Na wyrąbanej wąskiej platformie
powiesili więc namiot na hakach lodowych, niczym płachtę biwakową. W nocy mróz nie pozwolił im
zasnąć, poza tym byli ściśnięci w namiocie, bez możliwości przyjęcia wygodniejszej pozycji.
Stryczyński tę noc zapamiętał na długo - odnowiły mu się wcześniejsze odmrożenia stóp. Mimo
wszystko mogli odczuwać satysfakcję. Obóz IV nie tylko w końcu stanął, ale też został rozbity na
zaplanowanej, optymalnej wysokości.
12 grudnia Heinrich i Zawada ruszyli do czwórki, planując atak szczytowy.
ANDRZEJ ZAWADA: - O godzinie pierwszej po południu ruszyliśmy do góry, szliśmy trawersem w lewo
pod Żółte Skały. Pod nogami mieliśmy parusetmetrową gładką taflę lodu opadającą prosto do Kotła.
Ale raki trzymały dobrze w warstwie sfirnowa-nego śniegu. Tylko od czasu do czasu trzeba było rąbać
stopnie w odsłoniętym, szklistym lodzie. Wspinaliśmy się powoli, krok za krokiem, mniej więcej sto
metrów w ciągu godziny. Byliśmy już ponad poziomo biegnącą granią Nuptse, za którą odsłaniały
192
EWA MATUSZEWSKA LIDER
WEJŚCIE W ICE FALL
193
REKORD ZA REKORDEM
się w niesamowitej fioletowo-krwistej poświacie łańcuchy szczytów. Słońce wisiało tuż nad
horyzontem. Nagle z Przełęczy Południowej runął na nas huraganowy poryw lodowatego wiatru.
Szarpał za ramiona, wyrywał nogi ze stopni. Przylgnąłem całym ciałem do stoku, trzymając się mocno
czekana. Wokół wirowały kryształki lodu i śniegu.
Co robić? Zacząłem trawersować do pobliskich skał - może choć trochę osłonią. Andrzej Heinrich
szedł cały czas przede mną, ale straciłem go z oczu. Ściemniało się. Wreszcie zobaczyłem jego latarkę,
czekał na mnie przed namiotem, dawał mi znaki. Pragnąłem tylko jednego - jak najszybciej schować
głowę i ręce przed tym piekielnym wiatrem. Nie było mowy o poszerzeniu platformy. Wczołgaliśmy
się do namiotu, wciągając za sobą plecaki i dwie butle z tlenem. Co za ulga! To nic, że wiatr walił nas
po głowach oszronionym płótnem, ta ledwie rozpięta płachta ratowała nam życie.
Zaczęliśmy rozcierać ręce. Szczególnie bolała mnie prawa, w której trzymałem czekan, palce były
spuchnięte i zbielałe. Wsunąłem się do śpiwora, nie zdejmując butów, Andrzej próbował stopić
trochę lodu, jednak podmuchy wiatru gasiły ciągle płomień butanowej maszynki. Wypiliśmy zaledwie
parę łyków letniego płynu. Potem zabraliśmy się do uruchamiania aparatów tlenowych. Zimny metal
dosłownie parzył ręce.
Wiatr się wzmagał, szarpiąc wściekle namiotem. Najpierw z Przełęczy Południowej dochodził
przerażający ryk, a po chwili uderzył w nas huragan, przewalając się przez płachtę. Przywarliśmy do
skał, bojąc się, że zrzuci nas w przepaść, zawiniętych w namiot. Powoli mijała noc. Byliśmy zmęczeni
walką z wiatrem, zesztywniali z zimna. Jeszcze dwie godziny temu mieliśmy nadzieję, że nad ranem
wiatr się uciszy, teraz zdawaliśmy sobie sprawę, że nie mamy na co liczyć i z ataku szczytowego nic
nie będzie.
Pierwszy atak szczytowy zakończył się niepowodzeniem. Zanim podjęto próbę kolejnego, nastąpił
wypadek, który mógł spowodować całkowite załamanie się wyprawy.
Dwa dni w obozie III przeczekiwali Latałło, Piotrowski i Sur-del. 17 grudnia uznali, że nie ma co liczyć
na poprawę pogody,
[94 EWA MATUSZEWSKA LIDER
i postanowili schodzić. Przy siarczystym mrozie, wietrze i zadymce śnieżnej, ograniczającej
widoczność do kilku zaledwie metrów. Schodzili, nie związawszy się liną.
ANDRZEJ ZAWADA: - Mimo iż poleciłem, by się związali, nie zrobili tego. Uznali widocznie, że
przesadzam. Pierwszy schodził Tadek Piotrowski. Doszedł do obozu II i powiedział mi przez
radiotelefon, że gdzieś zgubił filmowców. Czułem, że stało się coś niedobrego, przecież powinni
schodzić tak, by nie tracić kontaktu wzrokowego. Minęło pół godziny i moje złe przeczucia sprawdziły
się. Jurek Surdel wyruszył z obozu ostatni, gdyż musiał naprawić wiązania raków. Doszedł do lin
poręczowych ubezpieczających dolną część ściany Lhotse i znalazł na nich zamarznięte ciało Staszka
Latałły.
Nie ma chyba nic gorszego dla alpinisty niż stracić kolegę w górach. To potworny wstrząs i nie dziwię
się, że niekiedy po takim wypadku cała wyprawa załamuje się.
ANNA OKOPIŃSKA: - Śmierć Staszka psychicznie rozbiła zespół. I choć potem podjęliśmy akcję, ten
wypadek w dużej mierze zaważył na niepowodzeniu wyprawy. Wszyscy zeszli do bazy i nie umawiając
się, przestali odzywać się do Piotrowskiego. Nie istniał dla nas. Ocena jego postępowania nie może
być relatywna, do dziś nie zmieniłam zdania na ten temat. Wiem, że przypisywano Piotrowskiemu
egoistyczne podejście do partnerów. Szedł jak czołg, nie zważając, że w tym momencie jego partner
mógł przeżywać chwilę słabości. Jednak kiedy wspinałam się z nim w Tatrach, nie zauważyłam u niego
takich zachowań, postępował normalnie, tak jak każdy z nas. Trudno dziś zrozumieć, czemu na Lhotse
postąpił inaczej. Tym bardziej że zanim wyruszył z filmowcami do góry, Andrzej Zawada kilkakrotnie i
z naciskiem powtarzał mu, by opiekował się Staszkiem. „Tak, to jest moje najważniejsze zadanie" -
odpowiadał Tadek. I ta wymiana zdań między nimi jest nagrana. Czemu więc zostawił go, nawet nie
sprawdzając, co się stało?
Parę razy wychodziłam do góry ze Staszkiem i widziałam, jak ciężki plecak dźwiga. Nosił mnóstwo
sprzętu filmowego, ale za nic nie poprosiłby kogoś, by mu pomógł w wyniesieniu do góry jego
sprzętu. Był niezwykle ambitny, uważał, że może wejść na Everest, że stać go na to. Rzeczywiście,
formę fizyczną miał
195 REKORD ZA REKORDEM
ANDRZEJ ZYGMUNT HEINRICH
196
EWA MATUSZEWSKA LIDER
GRAŃ LHOTSE GÓRUJE NAD OBOZEM'11
197 REKORD ZA REKORDEM
świetną, był silny i wytrzymały. Tyle że nie miał dobrego przygotowania technicznego. Był to jego
pierwszy wyjazd w góry wysokie. Mimo to dobrze sobie radził. Gdy szliśmy we dwójkę, pytał mnie,
czy dobrze postępuje i czy nie wiąże - na przykład - za długiej pętli. Nie miał takich nawyków, jakie
ludzie długo chodzący po górach mają wręcz we krwi. Do dziś pamiętam jego okrzyki: „Anka, czy
dobrze? Tak to trzeba zrobić?" Jak Tadek mógł nie zauważyć, że Staszek o wszystko pyta? I jak mogło
dojść do sytuacji, że w tak koszmarnych warunkach nikogo przy nim nie było? Kiedy szłam z nim,
starałam się coś z nadmiernie obciążonego plecaka wyszarpnąć, choć zawsze protestował. A
Piotrowskiego nie było stać na to, by przyjrzeć się, czy nie trzeba Staszkowi pomóc, odciążyć go
trochę. To właśnie plecak mógł być przyczyną wypadku. Jeśli pociągnął Staszka do tyłu, to nie mógł
on sięgnąć do jumara, by przesunąć się na poręczówce do dołu. Zawisł na linie i prawdopodobnie
udusił się.
Czy może dobrze funkcjonować zespół, skoro jeden z jego członków jest całkowicie odizolowany?
Rzeczywiście, było to bardzo trudne. Choćby obiad, kiedy wszyscy są razem, można pożar-tować,
nacieszyć się atmosferą bazy. Przychodził Tadek i zapadała cisza. Zresztą on sam się usunął, czuł, że
wszyscy obarczają go winą za śmierć Staszka. Mówiłam już, że nie było w naszym zachowaniu niczego
zamierzonego, zaplanowanego. To był instynktowny odruch, nie mogliśmy wtedy inaczej się
zachować.
Alpiniści oczekiwali w bazie na polepszenie pogody. Mijały dni, wiatr wciąż uniemożliwiał
jakiekolwiek ruchy powyżej bazy. Zmęczeni, przygnębieni, powoli tracący nadzieję, trwali z
przygniatającą świadomością, że na zboczach Lhotse ciało kolegi czeka na pogrzeb. Dopiero 23
grudnia Heinrichowi, Jankowskiemu, Jasińskiemu, Kowalczykowi i Zawadzie udało się dotrzeć do
miejsca, gdzie zginął Stanisław Latałło. Górskie pogrzeby są w swej istocie podobne do morskich - po
śmierci przyjmuje człowieka żywioł, z którym walczył za życia. Ciało owinięte w płachtę namiotu
spoczęło w szczelinie lodowej.
W mojej pamięci wyprawa na Lhotse będzie trwała, dopóki będę chodzić na warszawskie Powązki na
grób pradziadków. Obok niego ustawiono granitowy głaz z napisem: „Stanisław Latałło,
198 EWA MATUSZEWSKA LIDER
lat 29, zginął w Himalajach 17 XII 1974 r. Pochowany na lodowcu Lhotse". Rok temu przekonałam się,
że nie tylko ja pamiętam. Na granitowej płycie u stóp głazu leżał biały kartonik, od góry wycięty
niczym grań. Na nim kilka słów: „Będziesz zawsze w naszej pamięci... Polski Związek Alpinizmu,
Zaduszki 2002".
Andrzej Zawada niejednokrotnie powtarzał, że śmierć uczestnika wyprawy to dla kierownika
podwójna tragedia. Bo to nie tylko utrata kolegi, przyjaciela, partnera, ale też - być może -w
większym lub mniejszym stopniu obwinianie siebie za błędy organizacyjne czy taktyczne. Kierownik
pozostaje sam z tym ciężarem. I choć jak wspominała Anna Okopińska, wszyscy boleśnie przeżyli
wypadek Latałły a kierownik w żadnej mierze nie ponosił formalnej odpowiedzialności za to, co się
wydarzyło, to jednak Zawada nie potrafił powiedzieć sobie, że sprawa jest zamknięta.
ANDRZEJ ZAWADA: - Po wyprawie, nawet takiej, na której zdarzy się wypadek śmiertelny, wszyscy
uczestnicy wracają spokojnie do domu, do pracy. Nikogo z nich nie wypytują, nie naciskają. Na
procesie w sprawie śmierci Staszka nie było żadnego z kolegów, a ja musiałem stawać cztery razy
przed komisją i tłumaczyć się, czy miałem prawo wysłać go do obozu III, czy poleciłem całej trójce
związanie się liną i tak dalej. Na szczęście mam zwyczaj nagrywania wszystkich rozmów między bazą a
obozami. I tak było tym razem. Taśma była dowodem tłumaczącym wszystkie okoliczności, czy
decyzje podejmowane przeze mnie były słuszne, czy nie.
Polepszenie warunków atmosferycznych pozwoliło pochować Stanisława Latałłę i jednocześnie
skłoniło Heinricha i Zawadę do podjęcia kolejnego ataku szczytowego.
ANDRZEJ ZAWADA: - 24 grudnia razem z Andrzejem Heinrichem wyruszyliśmy do obozu IV na
wysokości około 7800 metrów. Następnego dnia mieliśmy przeprowadzić atak szczytowy. Lodowaty
wiatr w ścianie Lhotse paraliżował ruchy. Robiło się niepokojąco późno, a do namiotu było jeszcze
daleko. Postanowiliśmy pierwszy raz skorzystać z tlenu. Założyłem maskę i nastawiłem regulator na
pobór czterech litrów na minutę. Po chwili poczułem, jak rozgrzewają mi się stopy, a następnie całe
ciało. To
199 REKORD ZA REKORDEM
rozgrzewające działanie tlenu jest zimą chyba równie ważne jak wzmocnienie sił. Mogliśmy znacznie
zwiększyć tempo wspinania i jeszcze przed zapadnięciem nocy dojść do zbawczego namiotu. Tak było
mało miejsca na jego ustawienie, że w połowie wisiał nad przepaścią. Zabłysły pierwsze gwiazdy.
Zaczęła się nasza najbardziej egzotyczna wigilia Bożego Narodzenia w życiu. Zabraliśmy specjalnie na
tę okazję torebkę czerwonego barszczu z Wi-niar i konserwę z karpiem. W nocy mróz dochodził do
-45°C. Następnego dnia rozpoczęliśmy atak.
Trzy godziny na ugotowanie menażki wody z sokiem, dwie na umocowanie na nosiłkach butli z
tlenem. Tak więc mimo wczesnego przebudzenia do góry ruszyli dopiero około jedenastej, cały czas
utrzymując dobre tempo. Po dwóch godzinach wspinaczki dotarli do kuluaru. Po pokonaniu dwóch
skalnych progów drogę ku szczytowi mieli otwartą. Ale tylko przez chwilę.
ANDRZEJ ZAWADA: - Grań szczytowa Lhotse odcinała się ostro na tle granatowego nieba. Wydawała
się tuż, tuż. Spojrzałem na wysokościomierz - 8250. Mamy więc przed sobą ostatnie 260 metrów,
będziemy na szczycie za półtorej, dwie godziny. Nagle dobiega mnie wołanie.
- Andrzej! Musimy natychmiast wracać!
Co takiego? jak to wracać? Teraz, kiedy jesteśmy o krok od szczytu, od wymarzonego zwycięstwa?
- O co chodzi? - krzyknąłem, odchylając maskę.
- Zobacz, co się dzieje w Kotle! Wracaj natychmiast! - wołał Heinrich.
Spojrzałem w dół. Uczucie rozpaczy i wściekłości ścisnęło mi gardło. Z Kotła waliły w naszym kierunku
skłębione chmury, potworna nawałnica wzbijała w powietrze obłoki śnieżnego pyłu. Wichura natarła
z taką siłą, że na dole podarła prawie wszystkie namioty. Wbiłem głęboko czekan i chwyciłem go
mocno rękami. Z ogłuszającym rykiem uderzył mnie w plecy podmuch wiatru, targał na wszystkie
strony. Śnieg oblepiał twarz. Zacząłem drżeć z przejmującego zimna. Zrobiło się ciemno. Powoli, jak
najostroż-niej, zacząłem się wycofywać w dół skalną ścianą. W żlebie czekał Heinrich. Trzymaliśmy się
teraz razem. Błogosławiliśmy maski zasłaniające nam twarze. Dzięki nim mogliśmy schodzić prosto
200 EWA MATUSZEWSKA LIDER
do Kotła, naprzeciw napierającej wichurze, w której inaczej nie dałoby się oddychać. Baliśmy się, że
burza odetnie nas w obozie IV i że zabraknie nam tlenu, dlatego schodziliśmy od razu do obozu III -
1150 metrów w dół po stromej, himalajskiej ścianie.
Tej zaciekłej walki o utrzymanie swego istnienia nigdy nie zapomnę. Najtrudniejszą rzeczą było
opanowanie pojawiającej się coraz częściej obojętności. Obojętności na wszystko, cokolwiek się
stanie, byle tylko odpocząć, przestać poruszać nogami, najlepiej zasnąć. Zmuszanie się do wysiłku
było rzeczą najtrudniejszą i najważniejszą zarazem.
A potem, kiedy już odpocząłem w obozie III, liczyło się znów tylko jedno - góra nie została zdobyta.
Pocieszałem się jeszcze nadzieją, że prośba, którą wysłałem do Katmandu o przedłużenie naszej
wyprawy na styczeń, zostanie przychylnie załatwiona. Nie została. Władze Nepalu okazały się
niezwykle formalistyczne i podtrzymały decyzję o działalności wyprawy do 31 grudnia. Do tego dnia
trzeba było zlikwidować wszystkie obozy i opuścić bazę.
W moim górskim życiorysie był to prawdziwy dramat. Tylko dwieście sześćdziesiąt metrów dzieliło
mnie od szczytu i musiałem zawrócić. Tyle tygodni walki na nic. Co z tego, że przekroczyliśmy zimą
osiem tysięcy metrów, czego nikt przed nami w historii alpinizmu nie dokonał? Straciliśmy kolegę,
szczyt pozostał niepokonany. Ale gdyby nie jesienno-zimowa wyprawa na Lhotse, z pewnością nigdy
nie zdobylibyśmy Mount Everestu zimą, nie udałoby się nam rozwiązać wielu problemów
technicznych, przygotować odpowiedniego sprzętu, a przede wszystkim - przekonać się, że zimą w
Himalajach da się wspinać.
Czy niepowodzenie pierwszej zimowej wyprawy himalajskiej sprawiło, że Andrzej Zawada wrócił w
góry, w których zima nie przeszkodziła mu w zdobyciu szczytu, liczącego ponad 7000 metrów? Znając
jednak jego racjonalność w planowaniu górskich przedsięwzięć, można być pewnym, że powrót w
Hindukusz Wysoki miał cel, który mógł się równać z próbą zimowego wejścia na Lhotse.
W południowej części doliny Mandaras wznosi się szczyt Ko-he Mandaras (6628 m). Sławę zawdzięcza
swej północnej ścianie, zwanej Eigerem Hindukuszu. 1600 metrów skalno-lodowej stro-
201 REKORD ZA REKORDEM
POTĘŻNA PÓŁNOCNA ŚCIANA KOHE MANDARAS
202 EWA MATUSZEWSKA LIDER
NA SZCZYCIE
203 REKORD ZA REKORDEM
mizny, seraki, z których w każdej chwili mogły polecieć lodowe lawiny.
W roku 1962 w rejon doliny Mandaras przybyli uczestnicy wyprawy zorganizowanej przez Poznańskie
Koło Klubu Wysokogórskiego. Wśród ważniejszych osiągnięć tej wyprawy należy wymienić pierwsze
wejście na Kohe Mandaras, północno-zachodnią granią, dokonane przez Jana Stryczyńskiego i
Stanisława Zierhof-fera, późniejszych uczestników kilku wypraw Andrzeja Zawady.
Poznaniacy przywieźli dokumentację fotograficzną doliny Mandaras i otaczających ją szczytów.
Największe, pełne emocji zainteresowanie wzbudziła nieznana dotychczas, imponująca skalą i
trudnościami, północna ściana Kohe Mandaras. Musiało jednak minąć kilkanaście lat, by polscy
alpiniści ponownie znaleźli się u jej stóp.
W 1975 roku, jesienią, na zaproszenie British Mountaineering Council, pojechała do Wielkiej Brytanii
grupa polskich alpinistów. Był wśród nich Andrzej Zawada. Polacy wspinali się w Walii, później
zaprosili Brytyjczyków w Tatry. I podczas wieczornych „posiadów" w schroniskach powstał plan
zorganizowania polsko--brytyjskiej wyprawy w Hindukusz w roku 1977.
Hindukusz Wysoki był już przez polskich alpinistów nieco wyeksploatowany, jeśli chodzi o wejścia
szczytowe. Toteż celem wyprawy zorganizowanej przez Polski Związek Alpinizmu stały się wejścia
sportowe w rejonie doliny Mandaras, a zwłaszcza pierwsze przejście północnej ściany Kohe
Mandaras. Ze strony polskiej w wyprawie uczestniczyli: Robert Janik (lekarz), Piotr Jasiński, Marek
Kowalczyk, Jan Wolf, Andrzej Zawada (kierownik). Z Wielkiej Brytanii: John Porter, Peter Holden,
Terry King, Howard Lan-ceshire i Alex Maclntyre.
Cały zespół alpinistów podróżował do Afganistanu przez radziecką część Azji Środkowej w czasach
Breżniewa, co dla Brytyjczyków było przeżyciem jedynym w swoim rodzaju.
Oprócz północnej ściany Kohe Mandaras jeszcze jedno wejście budziło żywe zainteresowanie polskich
alpinistów - północno--wschodnią ścianą Kohe Bandaka (6843 m) w Hindukuszu Środkowym. Ponura i
groźna przepaścista ściana, o wysokości 2240 metrów, broniła się skutecznie kamiennymi i lodowymi
lawinami. Polskie wyprawy dwukrotnie próbowały zmierzyć się z nią, ale bez powodzenia.
204 EWA MATUSZEWSKA LIDER
Kohe Mandaras czy Kohe Bandaka? Nawet kiedy został już ustalony skład polsko-brytyjskiej wyprawy
Hindukusz'7 7, kwestia celu wciąż była nie rozstrzygnięta. Najzagorzalszym zwolennikiem Kohe
Bandaka był Wojciech Kurtyka. Jego zaangażowanie i argumentacja były na tyle przekonujące, iż po
dotarciu wyprawy do Fajzabadu nastąpił podział na dwie grupy. Pierwszą grupę poprowadził Andrzej
Zawada, kierując jednocześnie całą wyprawą. W skład pierwszej grupy weszli: Robert Janik, Piotr
Jasiński, Marek Kowalczyk oraz Peter Holden, Terry King i Howard Lance-shire. Ta siódemka
skierowała się do doliny Mandaras, zamierzając dokonać kilku sportowych wejść na otaczające ją
szczyty, a przede wszystkim - podjąć próbę pierwszego przejścia północnej ściany Kohe Mandaras.
Kierownikiem drugiej grupy został Wojciech Kurtyka, uczestnikami zaś byli: Jan Wolf, Alex Macln-tyre
i John Porter. 31 lipca założyli bazę w dolinie Zidghar. Podczas jednego z wyjść aklimatyzacyjnych
zachorował Wolf, na tyle poważnie, by nie uczestniczyć w dalszej akcji na Kohe Bandaka. Przeniósł się
więc do bazy grupy pierwszej, gdzie mógł skorzystać z pomocy lekarskiej.
Dotarłszy pod Kohe Mandaras, alpiniści z grupy Zawady skrupulatnie, z namysłem oglądali ścianę,
szukając jej słabych punktów. Najmniej niedostępnie wyglądał lodowo-skalny filar opadający prawie
przez środek ściany. W górze umożliwiał przejście przez barierę seraków, jednak w środkowej części
ogromna przewieszka, o wysokości niemal 300 metrów, mogła przysporzyć poważnych kłopotów.
10 sierpnia wyruszyły dwa zespoły: Jasiński i Kowalczyk oraz King i Zawada. Można żałować, że pod
Kohe Mandaras nie znalazł się jakiś scenarzysta i reżyser filmowy z ekipą. Bo aktorzy już byli - dwójka
zawodowców, czyli Anna Milewska i Terry King, oraz utalentowany naturszczyk, który zadebiutował u
Krzysztofa Zanussiego w filmie Twarzą w twarz, a później uczestniczył w realizacji „górskich" filmów
tego reżysera, czyli Andrzej Zawada. Niestety, nie było kamery filmowej, gdy czwórka alpinistów
stanęła przed „Eigerem Hindukuszu".
Ściana zasługiwała na tę nazwę. Śnieg zsunął się ze stromych płyt, odsłaniając żywy lód, w ciągu dnia
roztapiający się. Z góry, gdzie znajdowała się skalna przewieszka, środkiem ściany spły-
205 REKORD ZA REKORDEM
ANDRZEJ ZAWADA Z ŻONĄ ANNĄ MILEWSKĄ
206 EWA MATUSZEWSKA
LIDER
wał potężny lodospad. Jedynym jaśniejszym punktem, dosłownie i w przenośni, był granit, z którego
zbudowany jest Kohe Manda-ras. Wśród ponurych szarości popielato-pomarańczowy kolor skał z
mocnego litego granitu sprawiał wrażenie ciepłego, przyjaznego człowiekowi.
King i Zawada, związawszy się, zaczęli wspinaczkę stromym lodowym zboczem. Starali się iść jak
najszybciej, by osiągnąć wysokość pozwalającą na uniknięcie kamiennych lawin, „uruchamianych"
przez słońce topiące lód. Taktyka, w założeniu może i dobra, w rzeczywistości nie do końca okazała
się skuteczna. W miarę upływających godzin słońce coraz mocniej grzało, a przelatujące obok
kamienie chyba tylko cudem chybiały celu. Do czasu jednak. Dostało się Zawadzie. Uderzony boleśnie
w ramię zdecydował, że muszą zmienić drogę. Trawers w kierunku filara, którym wspinała się dwójka
kolegów, nie powiódł się, nie znaleźli miejsca, z którego można by bezpiecznie wejść na ostrze filara.
Weszli w zacięcie i trochę osłonięci mogli wspinać się dalej. Zacięcie doprowadziło do komina. W
przewieszeniu, przy dużych trudnościach technicznych, wreszcie dotarli na ostrze filara, po dwunastu
godzinach wspinaczki. Miejsce, w którym się znaleźli, wydało się odpowiednie na biwak.
Pierwszy nocleg w ścianie Kohe Mandaras mógł być ostatnim. W nocy zeszła lawina lodowo-śnieżna,
w bezpiecznej wprawdzie odległości od biwaku, jednak na tyle blisko, by poczuć jej przerażającą siłę.
Kolejny dzień wspinaczki. Wszystko szło dobrze, aż do chwili, gdy znaleźli się na stromym, lodowo-
śnieżnym polu. Odcinek szklistego, twardego lodu i Zawadzie odpada rak z prawego buta. W kilka lat
później wspominał to fatalne wówczas wydarzenie z uśmiechem: „Gdy ujrzałem wyraz zawodu na
twarzy Terry'ego Kinga, powiedziałem, że jeśli obieca przejąć ode mnie prowadzenie przez cały czas,
to ja postaram się dać z siebie wszystko. I wspinałem się przez cztery dni z jednym rakiem".
Dalsza wspinaczka rzeczywiście wymagała od obydwu partnerów „dania z siebie wszystkiego". Nad
nimi piętrzyły się wywieszone skały środkowej części filara, stanowiące przeszkodę nie do pokonania.
Ale jeśli coś nie daje się zwyciężyć w bezpośrednim starciu, trzeba użyć fortelu i obejść przeszkodę. A
więc trawers w prawo i cała seria trudnych technicznie wyciągów. Niestety, ca-
207 REKORD ZA REKORDEM
ły wysiłek na próżno, przewieszki wciąż nie puszczały. Dwa razy musieli się wycofywać. Stało się
oczywiste, że tego dnia nie uda się przejść przez barierę przewieszek. I że muszą jak najszybciej
zabiwakować, nim zaskoczy ich noc.
Biwak tym razem nie był tak wygodny, jak poprzedniej nocy. Na wąskiej półce przesiedzieli do świtu,
oparci o siebie plecami, z nogami - z braku miejsca - zwisającymi nad przepaścią. Już nie jedna, a kilka
lawin seraków poleciało po lewej stronie filara, niemalże po ich śladach z poprzedniego dnia.
Trzeciego dnia raz jeszcze spróbowali pokonać przewieszkę. I znów się nie udało. Więc jeszcze jeden
trawers w prawo. Zalodzony, wąski komin i nareszcie odkryta przestrzeń poniżej bariery seraków.
Mając taką masę lodu niemal tuż na głową, nie można być pewnym ani minuty, ani sekundy. Muszą
tak szybko jak tylko się da wrócić na filar, uciekając spod lodowych brył. Wspinają się aż do zmroku.
Osiągają skalną półkę i nareszcie mogą w miarę spokojnie przespać noc.
Dzień czwarty wspinaczki po tym, co przeszli, może wydawać się darem losu. Lita, wysuszona
słońcem skała to marzenie każdego alpinisty. I tylko wysokość sprawia trochę trudności. Przejście
górnego odcinka filara zajęło cały dzień, ale nie napotkali już żadnych przykrych niespodzianek.
Ostatni, czwarty biwak w ścianie wypadł poniżej pola lodowego opadającego ze szczytu. Stąd droga
na Kohe Mandaras była już prosta. 14 sierpnia, po dwóch godzinach łatwej wspinaczki, stanęli na
wierzchołku.
Również Jasiński i Kowalczyk tego dnia weszli na szczyt. Cała czwórka powróciła do bazy drogą
pierwszych zdobywców sprzed piętnastu lat. W tym samym niemal czasie co czwórka na Kohe
Mandaras, między 9 a 14 sierpnia, Kurtyka i dwóch Brytyjczyków, wspinając się w skrajnie trudnych
miejscami warunkach, stosując niekiedy technikę hakową, niecodzienną na tych wysokościach,
pokonali północno-wschodnią ścianę Kohe Bandaka.
Po zaledwie kilku godzinach odpoczynku w bazie Zawada pomaszerował w dół na spotkanie żony i
dwójki znajomych.
ANNA MILEWSKA: - Do bazy pod Kohe Mandaras szłam z Marleną i Mariuszem Pawlakami z
Speleoklubu Morskiego w Gdyni, obecnie mieszkającymi w Kanadzie. Na użytek władz afgańskich
208 EWA MATUSZEWSKA LIDER
byliśmy zapisani jako ostatnia grupa polsko-brytyjskiej wyprawy. Niewiele brakowało, a nie udałoby
się nam wyruszyć z Kabulu. By dostać się do Wachanu, czyli tej części Pakistanu, gdzie działali nasi
alpiniści, trzeba było mieć specjalną przepustkę. Nie mieliśmy jej. Podczas rozmowy z urzędnikiem,
od którego to zależało, usłyszeliśmy, że to jakaś dziwna wyprawa. Przecież pierwsza grupa wyruszyła
w góry już miesiąc temu, więc właściwie kim my jesteśmy i czego szukamy w Afganistanie? Przez
moment wydawało się, że nic nie załatwimy, gdy w jakimś przebłysku intuicji zapytałam, czy nasz
rozmówca mówi po francusku. Na nasze szczęście okazało się, że tak! Po wymianie paru zdań w tym
pięknym języku i po moim uznaniu dla jego „paryskiego akcentu" już bez wahania przybił pieczątki,
gdzie należało.
Dojście do bazy nie sprawiało szczególnych trudności. Do czasu jednak. Doszliśmy do potoku, który
trzeba było przekraczać o ściśle określonej godzinie, zanim słońce zaczęło wytapiać śniegi w górach.
Im wyżej słońce podnosiło się na niebie, tym wyżej podnosiła się woda w potoku. Spóźniliśmy się i
przejście stawało się coraz bardziej niebezpieczne. Nie mieliśmy ze sobą radiotelefonu i nie mogliśmy
uprzedzić Andrzeja, że nadchodzimy. Nie było rady, Mariusz musiał przejść przez rwącą wodę i
pomaszerować do bazy z jednym z naszych przewodników z plemienia Hunza.
Zostałyśmy z Marleną po drugiej stronie potoku z przewodnikiem, który nieustannie powtarzał:
„Andziej hub, Andziej hu-bas", dając w ten sposób do zrozumienia, że gdyby był tu Andrzej,
przeszlibyśmy bez kłopotów. Minęła noc, a Mariusz nie wracał. Marlena zaczęła histeryzować, więc
niezbyt rozsądnie przeprawiłam się na drugą stronę nieco niżej, tam gdzie potok się rozlewał. Akurat
w tym czasie nadszedł Andrzej. Przypiął się karabinkiem do liny przerzuconej nad potokiem i wszedł
do wody. Mimo że go asekurowałam, w jednej chwili rwący nurt podciął mu nogi i wpadł aż po
ramiona. Gdyby nie lina, mogłoby się skończyć niedobrze. Wydostał się na brzeg i od razu zaczął
wołać do Marleny, by dała mu cokolwiek do jedzenia. Zawartość jednej puszki zniknęła błyskawicznie,
a on wołał o następną. Musiał natychmiast wyrównać bilans energetyczny zaburzony wysiłkiem
wspinaczki i przeprawą przez lodowaty potok. Pomógł przeprawić się Marlenie i już bez przeszkód
dotarliśmy do bazy. Do dziś mam wyrzu-
209 REKORD ZA REKORDEM
MARIUSZ PAWLAK, ASYSTENT ZAWADY
210 EWA MATUSZEWSKA LIDER
ty sumienia, że tak go wykorzystywaliśmy po dniach morderczej wspinaczki. Ale przecież nie
wiedziałam wtedy, ile przeżył w ścianie Kohe Mandaras.
Potem Afganistan stał się niedostępny. Andrzej ze smutkiem przyjął wiadomość o inwazji wojsk
radzieckich. Kochał ten kraj, piękne góry i życzliwych ludzi. Podziwiał Afgańczyków za ich waleczność,
dumę i przywiązanie do tradycji, mówił, że ich sytuacja przypomina nieco naszą z trzydziestego
dziewiątego roku, z dwoma potężnymi, bezwzględnymi sąsiadami - Związkiem Radzieckim i
Pakistanem.
Pamiętano o Andrzeju i jego wyprawach w dolinach i wioskach, tragarze wspominali go jak
najbliższego człowieka, przyjaciela.
Po Rosjanach przyszli talibowie i Afganistan znów stał się rejonem krwawych walk. Kiedy w 2001 roku
Amerykanie zaczęli bombardować góry, w których podobno miał się ukrywać bin La-den, czułam się
tak, jakby rozstrzeliwano nasze wspomnienia.
Wkrótce potem spotkałam w pociągu Anię Pietraszek. Opowiadała, że właśnie wróciła z Afganistanu.
„Ten kraj umiera" -mówiła wstrząśnięta niewyobrażalną nędzą ludzi i zniszczeniami. Kręciła film
dokumentalny i choć nie spotkała się ze zdecydowaną wrogością, to jednak dopiero wówczas, gdy w
języku far-si oświadczyła: „Nie jestem Rosjanką ani Amerykanką. Jestem Polką", ludzie zaczęli się
uśmiechać i radośnie powtarzać „Bolan-da, Bolanda", co oznacza nazwę naszego kraju.
Podsumowując osiągnięcia polsko-brytyjskiej wyprawy kierowanej przez Andrzeja Zawadę, oprócz
pierwszych przejść potężnych, trudnych i niebezpiecznych ścian Kohe Mandaras i Kohe Banda-ka,
trzeba też wspomnieć pozostałe sukcesy: wejście północno--wschodnim filarem M9 (6100 m),
pierwsze wejście północno--zachodnią ścianą M7 (6284 m), pierwsze wejście zachodnią granią M5
(6074 m) oraz wejście zachodnim ramieniem na Noszak (7492 m). Polacy w rejonie doliny Mandaras
poprowadzili pięć nowych dróg w stylu alpejskim, co było ewenementem w tamtych czasach. Rok
1979 zahamował ekspansję polskich wypraw w Hindukusz afgański. Wcześniej przez wiele lat region
ten stanowił dla Polaków znakomity cel wyprawowy. Łatwość dotarcia, stosunkowo niskie koszty,
urozmaicony charakter gór, dogodne
211
REKORD ZA REKORDEM
warunki klimatyczne sprawiały, że każdy alpinista znajdował tu odpowiednie dla siebie - pod
względem trudności technicznych i wysokości - tereny wspinaczkowe. Zawada zaś niejednokrotnie
podkreślał, że bez Hindukuszu nie byłoby sukcesów Polaków w Karakorum i Himalajach.
?% KB •
-V^'
A
S Ti
4f?*i
"5S
¦
ta
•-vj< -
¦^i;jf
&;#j
WA
m
^Mi
i •«
&.<!
zife
*,'*'V
Na poprzedniej stronie MARZENIE - K2
\
Gdyby to nie był Everest
0 Evereście i nie tylko o nim rozmawiałam z Andrzejem Zawadą niedługo po powrocie wyprawy do
kraju, w czerwcowe, słoneczne popołudnie 1980 roku. Za oknami ruchliwe Rondo Waszyngtona na
warszawskiej Saskiej Kępie, a wewnątrz kojące cykanie domowych świerszczy hodowanych w
terrarium. Trudno uwierzyć, że ten elegancki, szarmancki pan z własnej, nieprzymuszonej woli spędził
kilka miesięcy w lodowatym piekle, walcząc o przetrwanie i szczyt Mount Everest - dla Polski, jak
mówi. Sam na nim nie stanął, ale bez niego najwyższy szczyt świata zdobyty zimą pozostałby
zapewne jeszcze długo marzeniem polskich alpinistów.
Andrzej Zawada opowiadał barwnie, z poczuciem humoru, werwą i swadą. Przyzwyczajona przez
Wandę Rutkiewicz do bardziej „inżynierskiego" i chłodnego sposobu narracji, z przyjemnością
przysłuchiwałam się opowieściom spod Everestu. „Co za świetny materiał będzie z tego" - myślałam i
z góry cieszyłam się na przegrywanie z kaset relacji pana Andrzeja. Nadszedł lipiec, igrzyska
olimpijskie w Moskwie, a ja zajmowałam się pisaniem wspólnej z Wandą książki i opieką nad jej
suczką Yeti pozostawioną u mnie na czas pobytu Wandy na igrzyskach, których była honorowym
gościem.
Niespiesznie spisywałam nagrania, licząc na sierpniowy urlop, podczas którego zamierzałam skończyć
Na jednej linie i zabrać się za opracowywanie wywiadu z Andrzejem Zawadą. A tu nieoczekiwanie z
sierpnia zrobił się Sierpień i wszelkie teksty górskie wywietrzały mi z głowy. Kilkanaście przepisanych
stron, wymagających już tylko opracowania redakcyjnego, odłożyłam na półkę, by czekały na
spokojniejsze czasy, i zapomniałam o nich.
216 EWA MATUSZEWSKA LIDER
Dopiero pod koniec roku 2002, kiedy zmagałam się z ostatnimi rozdziałami książki o Andrzeju
Zawadzie, spod sterty najróżniejszych materiałów - poświęconych najróżniejszym górom świata -
które starałam się po raz nie wiem już który uporządkować, wyłonił się zapis rozmowy sprzed
dwudziestu dwu lat. Tak jakby mi go ktoś podał na tacy, zniecierpliwiony moją opieszałością, uznając
widocznie, iż tej rozmowy sprzed lat nie może zabraknąć w rozdziale poświęconym drodze polskich
alpinistów na Mount Everest.
- Staje się pan, panie Andrzeju, specjalistą od wypraw zimowych w góry najwyższe. Czyżby w
pozostałych porach roku Himalaje i Karakorum stały się zbyt łatwe?
- Oczywiście, że nie. Chodzi o coś innego. Wyprawy tego rodzaju to nie tylko moja specjalność. Od
pewnego czasu nieliczna wprawdzie, ale przekonana o konieczności zmian w polskim alpinizmie
grupa podzielała mój pogląd. Wychodziłem z założenia, że należy konkurować ze szczytowymi
osiągnięciami alpinizmu światowego, a nie trzymać się tylko swego podwórka. Gdyby tak było,
moglibyśmy jeszcze wielokrotnie rozwiązywać drobne problemy, dokonując czegoś tylko o stopień
lepszego od dotychczasowych osiągnięć. Dlatego uważałem, że trzeba przeskoczyć pewien etap, nie
gonić najlepszych, tylko od razu robić coś nowego, czego nikt na świecie jeszcze nie robił.
- Dla każdego alpinisty Mount Everest jest celem wymarzonym, bo najwyższym. Jednak po tym, co
zrobili Polacy, narodowe wyprawy na ten szczyt mogą mieć chyba tylko znaczenie propagandowe?
- Najwyższa góra świata nadal będzie popularna, bo każdy kraj będzie chciał mieć na jej wierzchołku
swego przedstawiciela. Teraz jednak staje się aktualne pytanie - jak zdobywać Everest? Wanda
Rutkiewicz rozwiązała nam ten problem. Jako pierwsza z polskich alpinistów weszła na szczyt
klasyczną drogą pierwszych zdobywców. Ja zaś byłem przeciwnikiem organizowania polskiej wyprawy
narodowej, która zdobywałaby Everest tą właśnie drogą.
- Podobno nad pana łóżkiem wisiało zdjęcie Mount Everestu. I kiedy zdobyła go Wanda, a nie pan czy
ktoś z wyprawy przez pana kierowanej, nie poczuł się pan zbyt dobrze.
217 GDYBY TO NIE BYŁ E V E R E S T
- E, to bujda kompletna! Nad moim łóżkiem nie wisi zdjęcie Everestu ani żadnej innej góry. Poza tym
Everest nigdy nie był dla mnie górą-fetyszem czy górą-marzeniem. Dwa lata temu, po wejściu
Wandzi, pytano mnie, czy nie mam kompleksu Everestu. Oczywiście, że nie, był on zdobyty tyle razy,
że właściwie przestał być dla mnie interesujący. Co innego K2 - wielki, wspaniały problem. Dokonać
drugiego wejścia na drugi szczyt świata - bardzo tego chciałem! Niestety, polskiej wyprawie
kierowanej przez Janusza Kurczaba nie powiodło się z tą górą w roku 1976. Rok później drugiego
wejścia na K2 dokonali Japończycy, co - przyznaję -zmartwiło mnie nieco.
- Chyba nie na tyle, by przestał pan myśleć o K2? Ostatnio otrzymał pan zgodę władz pakistańskich
na ten szczyt, jednak została ona scedowana na kobiecą wyprawę kierowaną przez Wandę
Rutkiewicz.
- Już po raz drugi uzyskałem imienne zezwolenie na K2, pierwsze jeszcze przed wyprawą na Lhotse.
Tyle że ważne było na lipiec, a do Polski dotarło w czerwcu, co nie dawało nam żadnych szans. A teraz
posypało się jak z worka świętego Mikołaja - Everest zimą, Południowy Filar Everestu i K2, niemal
jednocześnie. Takie były efekty moich podróży do Katmandu i Islamabadu. Nie mogło być oczywiście
mowy, by zrealizować te wszystkie zezwolenia. Choć przygotowywaliśmy już taką wersję działania -
jeśli nie dostanę zgody na wyprawę zimową na Everest, to robimy Filar Południowy wiosną, a
następnie wszyscy uczestnicy i bagaże ciężarówką jadą w Karakorum i latem robimy K2. Jednak zima
na Evereście była nasza. Żeby K2 nie przepadło Polsce, przekazałem zezwolenie Wandzie Rutkiewicz.
Nie zdołała jednak przygotować wyprawy na rok 1980, między innymi ze względów finansowych.
- Gdyby przyszło panu w niedalekiej przyszłości organizować wyprawę na K2, jako drogę na szczyt
wybrałby pan Żebro Abruz-zi, czyli drogę pierwszych zdobywców, Włochów, z roku 1954?
- Jak już wspominałem, K2 było dla mnie interesujące wtedy, kiedy można było zrobić drugie wejście.
Do dziś szczyt zdobyło pięć wypraw. Ostatnią, z roku 1979, była dwuosobowa wyprawa Reinholda
Messnera, który z Michaelem Dacherem stanął na szczycie 12 sierpnia. Warto dodać, że ta naprawdę
znakomita
EWA
218 MATUSZEWSKA
LIDER
dwójka wspinaczy wybrała drogę Żebrem Abruzzi, nie ryzykując poprowadzenia nowego wariantu.
Dla porównania - do końca lutego 1980 roku Mount Everest zdobyło osiemnaście wypraw, w tym
nasza, pierwsza zimowa. Zaś w maju 1980 udanych wypraw było aż trzy - japońsko-chińska,
hiszpańska i polska, która poprowadziła nową drogę Filarem Południowym.
Toteż kiedy przepadła szansa drugiego wejścia na K2, poważnie zacząłem się zastanawiać nad
pierwszym wejściem zimowym w Himalajach. K2 nie dawało mi jednak spokoju. Więc może zimą na
drugi szczyt świata? Ale zima w Karakorum jest o wiele dokuczliwsza niż w Himalajach. Dochodzą do
tego trudności w zorganizowaniu karawany i niezwykle uciążliwe, w warunkach zimowych, dojście do
bazy. Wchodziłoby jeszcze w grę poprowadzenie na K2 nowej, bardzo trudnej, sportowej drogi, czego
dotychczas nie zrobiono.
Wracając zaś do pani pytania o mój „kompleks Everestu", to chcę przypomnieć, że jeszcze przed
wejściem Wandy składałem wniosek do Polskiego Związku Alpinizmu o zimowy Everest. Sprzeciw
komisji sportowej PZA uniemożliwił podjęcie choćby próby załatwienia zezwolenia w ministerstwie
turystyki Nepalu. Paru kolegów - a była to silna grupa - uważało, że jeśli Everest, to tylko drogą
klasyczną. W moim przekonaniu nie miało to sensu - duży wysiłek finansowy, efekt sportowy
niewielki. Ten problem mają obecnie alpiniści radzieccy. Też kombinują, jak wejść na szczyt nową
drogą. Z naszą wyprawą zabrał się rekonesans radzieckich alpinistów, którzy planują podział przyszłej
wyprawy na dwie grupy. Jedna zaatakuje szczyt drogą klasyczną, by zminimalizować możliwość
porażki, druga - spróbuje nowej drogi.
- Ma jeszcze sens organizowanie dużej, narodowej wyprawy na Mount Everest drogą klasyczną?
- Co to właściwie znaczy „duża, narodowa wyprawa"? Jeśli Naomi Uemura będzie teraz próbował
zrobić drogę pierwszych zdobywców metodą „pięciu alpinistów i dwudziestu Szerpów", a nas było
dwudziestu i mieliśmy pięciu Szerpów, to przecież obie te wyprawy są nieporównywalne! A zarówno
jedna, jak i druga mają status wyprawy narodowej, no i taką samą, w sumie, liczbę uczestników.
Istotną różnicę stanowiły nakłady finansowe - nasza wyprawa była zdecydowanie tańsza niż japońska.
219
GDYBY TO NIE BYŁ EYEREST
«ft n *t xvm His Majesty's Government of Nepal
Ministry of Tourism
-WłTTtęt 3*5^
-----faLT «r?*TS
I
This is to certify thaijKeLSSSBUSSSS-----_expedition ted by
Mr ttpaajaKin. ____of. «"»D
a.»4S
_meter high Mt. aatattiia.
>- 3- ...1980
Kathmandu
Cfnder Secretary Mountaineerinc Sectton
SB successfully climbed
^^oTtheyear 19^i^?ł
Achym B. Rajbhandary Secietary
POTWIERDZENIE PIERWSZEGO ZIMOWEGO WEJŚCIA NA MOUNT EYEREST
EWA
220 MATUSZEWSKA LIDER
Wydaje mi się, że duże, ciężkie wyprawy na wysokie ośmioty-sięczniki będą nadal organizowane,
zwłaszcza zimą. Styl alpejski w Himalajach może sprawdzać się wiosną czy latem, zima wymaga
jednak większej ilości sprzętu, tlenu, lin poręczowych, no i ludzi do transportowania tego
wszystkiego.
- Sport czy sposób na życie? Czym dla pana jest alpinizm?
- Rozważania na ten temat mają prawie tyle samo lat co alpinizm. Raz zwycięża podejście sportowe,
kiedy indziej - egzystencjalne. Obecnie uważa się, że to sport, ale nie tylko. Ja zaś trzymam się
absolutnie linii sportowej. Sport to przede wszystkim wysiłek fizyczny - a gdzież człowiek zdobywa się
na większy wysiłek fizyczny niż podczas wspinaczki?
- Zwłaszcza zimowej, w Hindukuszu czy Himalajach. Jednak tych sportowych zmagań nie mogą śledzić
kibice, bez których sport traci właściwie rację bytu.
- To prawda, że trudno kibicować przy zdobywaniu Mount Everestu, ale przecież teraz i tak ludzie
chętniej oglądają mecze piłkarskie w telewizji niż na stadionach. Wyjazd na igrzyska olimpijskie
wydaje się kompletnym nonsensem, wszak kamery telewizyjne pokażą znacznie więcej i znacznie
lepiej. Alpinistom nie kibicują tłumy, naszym sympatykom wystarczają filmy przywożone z gór,
reportaże, książki, spotkania. Dla mnie niezwykle istotne jest, że alpinizm ma ogromne wartości jako
sport amatorski.
- Chyba na pewnym poziomie przestaje się być amatorem?
- To zależy. Lubię w słoneczny dzień pójść sobie na jakąś klasyczną wspinaczkę w Tatrach, dla czystej
przyjemności. Bez fałszywej skromności mogę powiedzieć, iż osiągnąłem pewien stopień
umiejętności, ale wciąż uważam się za amatora. I powinno się uprawiać alpinizm na zasadach sportu
amatorskiego, choć nie bez pewnych elementów wyczynu. Tylko że nasze Tatry są bardzo małe,
ograniczając się tylko do nich, dochodzi się do pewnego poziomu i dalej ani kroku. Może kiedyś
łatwiej będzie można wyjeżdżać w wysokie góry, by rozwijać umiejętności nabyte w Tatrach.
Alpinizm stwarza możliwości bardziej świadomego, fachowego, powiedziałbym, chodzenia po górach,
bycia z nimi blisko. To wspaniałe doznanie samo w sobie, ale też cel godny polecenia dla alpinisty
amatora.
221 GDYBY TO NIE BYŁ EYEREST
- Mówi pan o sobie, że jest amatorem, ale w światku alpinistycznym uważany jest pan za
profesjonalistę.
- Jedno nie musi wykluczać drugiego. Mój profesjonalizm polega przede wszystkim na tym, że chcę
robić coś nowego, na światowym poziomie, dysponując odpowiednimi umiejętnościami. Muszę mieć
duży cel przed sobą, doskonały zespół i równie doskonały sprzęt - w tym sensie uważam się za
profesjonalistę. To wszystko wymaga zawodowego podejścia i fachowości. Jednak nie traktuję
alpinizmu jako swej profesji. Na Zachodzie są alpiniści zawodowi, tacy choćby jak Reinhold Messner,
którzy żyją z gór. Są też tacy, którzy zawodowcami stają się od czasu do czasu, przy organizacji jakiejś
wielkiej wyprawy. Wyprawa się kończy, a oni wracają do swej codziennej pracy.
- Łatwo wraca się po wyprawie do takiej pracy? Nie wydaje się ona tylko dodatkiem do gór albo
nawet przeszkodą w byciu z nimi dłużej?
- To bardzo skomplikowany temat. Szczerze mówiąc, zawsze jest coś za coś. Obserwuję to, gdy ktoś
zaczyna odnosić sukcesy zawodowe. Wypada wówczas z jednej wyprawy, potem z drugiej, a trzeciej
już mu nie proponują. Z kolei jeśli z wyprawy jeździ się na wyprawę, w pracy narastają zaległości, a
ona sama staje się coraz bardziej przerywnikiem między wyprawami. Ale wyjścia nie ma - pracować
musimy, wspinać się chcemy.
- Wspomniał pan, że jako profesjonalista musi mieć pan dobry sprzęt. Na Evereście mieliście taki.
Chyba nie ma możliwości zaopatrzenia takiej wyprawy w polski sprzęt?
- Nie ma możliwości, ale i nie ma takiej potrzeby. Sprzęt alpinistyczny jest już takiej jakości i tak
wyspecjalizowany, że produkowanie w kraju wszystkiego, co jest potrzebne na wyprawie, od strony
technologii nie jest możliwe. W Polsce wspina się około pięciu tysięcy osób, z tego w górach wysokich
może około dwustu, trzystu. Tak więc rynek jest niewielki. Kraje alpejskie to co innego. Na przykład w
Austrii jest zrzeszonych prawie pół miliona alpinistów, więc i firm produkujących sprzęt jest
odpowiednio wiele.
- Jak Polacy radzą sobie „sprzętowo"?
- Dobry sprzęt to podstawa każdej wyprawy. Bez niego nie ma co jechać w góry. Jesteśmy
ograniczeni, jeśli chodzi o dewizy, toteż sprowadzamy tylko to, co jest absolutnie niezbędne. Tym nie-
222
EWA MATUSZEWSKA LIDER
zbędnym, podstawowym wyposażeniem są ładunki butanu i maszynki, bez nich żadna współczesna
wyprawa nie ma szans. Następnie - czekany. W Polsce nie produkuje się dobrych czekanów, choć
właściwiej byłoby powiedzieć, że to, co się u nas robi, czekany przypomina tylko z nazwy. Dalej -
lekkie karabinki i doskonałej jakości liny do asekuracji osobistej. Liny poręczowe, których używamy, są
produkcji polskiej. Również namioty. Brakuje jednak superwyczynowych, lekkich, z bardzo
wytrzymałych materiałów, odpornych na wiatry i mróz, przystosowanych do dużych wysokości. W
Polsce dotychczas nie produkuje się też lekkich butli tlenowych na duże ciśnienie, około trzystu
atmosfer. Za to polskie reduktory spisywały się dobrze. Wciąż mamy problemy z maskami
wspinaczkowymi. Maski stosowane w lotnictwie są za małe, można za ich pomocą oddychać
wyłącznie wtedy, kiedy pozostaje się w bezruchu. Odzież puchowa to polska specjalność, wytwarzana
na zasadach prywatno-spółdzielczych. Buty wysokościowe - opracowane przez nas, a wykonane przez
zakłady w Krośnie.
- „Opracowane przez nas", czyli przez kogo?
- Przeze mnie. Wymyśliłem ten model, a fabryka zrealizowała od strony materiałowo-technologicznej.
Buty te mają niezwykle ważną zaletę - mając je na nogach, można wejść do śpiwora, dzięki czemu nie
zamarzają i rano nie ma kłopotów z odmrażaniem butów. Wadą jest ich miękkość. Nogi szybko męczą
się w miękkich butach, zwłaszcza na stromym stoku lodowym.
Czego wciąż nam brakuje? Nieprzemakalnych materacyków piankowych używanych przez wszystkie
zachodnie wyprawy. Taki materacyk można wrzucić do wody albo położyć na topniejącym śniegu czy
lodzie, a potem strzepnąć paroma ruchami i już mamy suche posłanie.
- Czym odżywiają się alpiniści?
- Jedzenie to czarna strona tego sportu. Podstawą menu są puszki. Jeszcze w bazie pod Everestem
można było od czasu do czasu kupić jaka czy kozę i przez parę dni mieć świeże mięso. Jednak w
górnych obozach pozostają tylko konserwy, na które po kilku tygodniach nie można patrzeć, nie
wspominając już o ich jedzeniu. Trzeba też dodać, że tak zwany asortyment konserw krajowych w
ostatnich latach uległ znacznemu ograniczeniu. Na wy-
GDYBY TO NIE BYŁ EYEREST
ICE FALL - SKOK
224 EWA MATUSZEWSKA LIDER
prawach najbardziej przydatna jest żywność liofilizowana - lekka, wydajna i nie najgorsza w smaku.
Trzeba ją jednak sprowadzać z zagranicy.
- Wprawdzie zaczęliśmy od wyposażenia i sprzętu wspinaczkowego, ale najważniejszą i najtrudniejszą
sprawą wydaje się skompletowanie zespołu.
- W naszym przypadku, wbrew pozorom, jest to najłatwiejsze. Jeśli chodzi o kadrę wspinaczy
wyczynowych, znamy się jak łyse konie. Pewne problemy mogą zaistnieć przy ustalaniu liczby
członków wyprawy. Uważam, że w Polsce jest co najmniej wystarczająca grupa znakomitych
wspinaczy na trzy doskonałe wyprawy na najwyższym światowym poziomie. Mamy wspaniałą kadrę,
sprawdzoną nie tylko pod względem umiejętności wspinaczkowych, ale też umiejętności współżycia
w trudnych warunkach, ofiarnej pracy na rzecz wyprawy, ambicji i wytrwałości.
- Od pewnego czasu daje się zauważyć zwiększone zaintereso-. wanie sportem wspinaczkowym, nie
tylko bierne, przez książki czy filmy, ale też czynne. A przecież uprawianie alpinizmu pociąga za sobą
sporo wyrzeczeń, naraża na niebezpieczeństwa i koszty. Co daje w zamian?
- Im bardziej świat staje się ucywilizowany, im zdecydowanie j technika wkracza w nasze życie,
zamykając w domach z wielkiej płyty i każąc spacerować w parkach o porządnie wyasfaltowanych
alejkach, tym bardziej odzywa się w człowieku tęsknota za dziką przyrodą, za walką z przeciwnościami
natury, z trudnościami pokonywanymi własnymi siłami. To właśnie daje alpinizm - powrót do
nieskażonej natury (choć z tym ostatnio w górach wysokich różnie bywa), możliwość walki (nie
zawsze wygrywa ją człowiek).
W naszym kraju niewiele osób czynnie uprawia alpinizm, w porównaniu z Francją, gdzie jest 150 000
zrzeszonych alpinistów, czy wspomnianą wcześniej Austrią. Nawet w Anglii, tradycyjnie żeglarskiej,
dziesiątki tysięcy osób wspina się w górach całego świata. Jesteśmy krajem nizinnym i narodefn o
specyficznej obyczajowości. Wciąż bardziej atrakcyjnym modelem spędzania czasu jest butelka wódki
niż pójście w góry. A przecież alpinizm uprawiany przez młodych ludzi w sposób odpowiedzialny jest
sportem zdrowym, o dużych wartościach społecznych. Właściwie
225 GDYBY TO NIE BYŁ EVEREST
każdy niemal sport uprawiany przez ludzi, a nie oglądany w telewizji, jest korzystny dla organizmu.
Nieco inaczej rzecz się ma z wyczynowym alpinizmem, który wymaga fachowości, opanowania
odpowiednich umiejętności stopniowo, bez ekscytowania się niebezpieczeństwem i ryzykiem. Jeśli
jest inaczej, bardzo szybko mszczą się ambicje przeskoczenia kolejnych etapów szkolenia, zdarzają się
wypadki na tyle liczne, by budzić zaniepokojenie.
- Nie robią one dobrej prasy alpinizmowi, służąc jako argument tym, którzy uważają, że skoro jest tam
tak niebezpiecznie, to należałoby zakazać wspinania się.
- Nie należy przesadzać z tym górskim niebezpieczeństwem. Nieporównywalnie więcej zdarza się
wypadków samochodowych, oczywiście uwzględniając wszelkie proporcje, a jednak ludzie nie
przestają jeździć. Zaś co do wypadków alpinistycznych, to sporo winy w negatywnym odbiorze tego
sportu przez społeczeństwo, a przynajmniej przez jego część, mają pani koledzy, szczególnie ci z prasy
codziennej. Wielkie tytuły na czołówkach gazet: Znów śmierć w górach, Kapliczka straceńców czy też
Samobójcy na własne życzenie, podgrzewają atmosferę sensacji i tylko temu służą. W prasie polskiej
wciąż za mało jest rzetelnej informacji o tym sporcie.
- W pańskiej opinii przyszłością wyczynowego alpinizmu będzie rozwiązywanie problemów - wyprawy
zimowe, nowe drogi, może wejścia beztlenowe w górach najwyższych - a nie zdobywanie szczytów w
sposób naturalny, najbardziej bezpiecznymi drogami. Ale przecież dla tak zwanej szerokiej
publiczności wejście na szczyt jest uzasadnieniem wdrapywania się na górę. Czy ta publiczność będzie
się ekscytowała tym, że ktoś na bardzo trudnej wprawdzie górze, ale prawie nieznanej, pokonał
południową ścianę nową drogą?
- Zawsze wchodzi się na szczyt, niezależnie od tego, jaką drogę się wybiera. Im więcej wiedzy na jakiś
temat, tym więcej zrozumienia. U nas znajomość technicznych problemów alpinizmu nie jest zbyt
powszechna, jak choćby we Francji, gdzie alpinizm nazywany jest królewskim sportem.
- Tylko że we Francji gór jest dużo więcej niż u nas.
- Dodałbym jeszcze, że jest większa kultura obcowania z górami, szersze oczytanie w literaturze
alpinistycznej.
226 EWA MATUSZEWSKA LIDER
ŻONA TEŻ BYŁA POD EYERESTEM
227 GDYBY TO NIE BYŁ EVEREST
- Przeglądając biogramy polskich alpinistów, i to zarówno współczesnych, jak i tych działających
przed drugą wojną światową, widzi się, że większość z nich to ludzie z wyższym wykształceniem. To
nadaje pewien rys elitaryzmu temu sportowi.
- Zjawisko, o którym pani wspomina, rzeczywiście jest dość charakterystyczne dla Polski. W innych
krajach jest z tym różnie. Obok zawodowców, takich choćby jak Chris Bonington, teraz dodatkowo
parający się literaturą górską, wspinają się też hydraulicy (jak Don Whillans, wybitny alpinista
brytyjski), masarze czy stolarze. Chyba tylko u nas wśród alpinistów jest tylu inżynierów, magistrów i
doktorów. Owszem, jest to sport elitarny, ale nie w tym potocznym rozumieniu. Żeby go uprawiać,
trzeba zdobyć się na duży wysiłek fizyczny i intelektualny, widzieć wspinaczkę jako zespół problemów
do rozwiązania. Zapisanie się do szkółki taternickiej i nauczenie się techniki wspinaczkowej nie czyni
jeszcze z człowieka alpinisty. Do rozwoju alpinizmu jest też konieczna odpowiednia baza materialna.
Jeśli ktoś musi walczyć o zapewnienie bytu swojej rodzinie, nie w głowie mu walka z naturą.
- Wspomniał pan wcześniej, że wyprawy pozwalają na powrót do pierwotnej natury, do
instynktownych zachowań. Ale przecież wyprawy, nawet te w góry najwyższe, coraz mniej mają w
sobie zdobywczego, pionierskiego ducha.
- Nawet najlepiej zorganizowana i zaopatrzona w różne luksusy wyprawa jest daleko mniej
komfortowym przedsięwzięciem niż nasze codzienne, też w końcu nie najłatwiejsze życie. Wielką
zaletą wypraw jest to, że po powrocie podwójnie możemy docenić uroki cywilizacji, na co dzień
niedostrzegalne czy wręcz przeciwnie - irytujące.
- Ilu z nas może brać udział w wyprawach alpinistycznych czy samotnie opływać świat, by później
stwierdzać, że cała ta cywilizacja nie jest taka zła? Zmęczonych cywilizacją jest coraz więcej i nie
zawsze wiemy, jak od niej uciec, choćby na krótko. Ma pan dla nas jakąś radę?
- Każdy, kto wykaże zdecydowaną inicjatywę, może wyrwać się z kieratu codzienności, jestem o tym
przekonany. Nie mam na co dzień Himalajów, ale narty, motorówka, narty wodne, rower - proszę
bardzo! Byle tylko nie zasklepiać się w obowiązkach,
228 EWA MATUSZEWSKA LIDER
powinnościach, zobowiązaniach. Jeśli w życiu pojawi się fascynacja czymś, staje się ono pełniejsze,
bogatsze.
- Nie żałuje pan, że nie stanął na szczycie Mount Everestu?
- Pewnie, że żałuję! Jednak ważniejsze dla mnie jako kierownika wyprawy było takie pokierowanie
akcją, by szczyt został zdobyty bez wypadku i w dobrym stylu, niż zaspokojenie własnych ambicji.
Zimowe wejście i nowa droga - było to do zrobienia. I nie miało większego znaczenia, kto tego
dokonał. Najważniejsze, że byli to Polacy.
- Rozmawiając o codzienności, mówiliśmy o pewnej rutynie, o znudzeniu, choćby pracą zawodową.
Pan jest geofizykiem, zdarzało się panu w ramach obc viązków służbowych jeździć na Spitsbergen czy
do Wietnamu. Fascynacja górami wydawałaby się bardziej uzasadniona, gdyby na co dzień siedział
pan przy biurku.
- Między Spitsbergenem a Himalajami siedzę jednak przy biurku. Oczywiście, byłoby mi dużo
trudniej, gdybym pracował w produkcji. Zarabiałbym z pewnością więcej, ale skończyłyby się dla mnie
wyprawy.
- Nie grzeszy pan pragmatycznym podejściem do życia.
- Zastanawiałem się czasami, czy my, alpiniści, nie jesteśmy bardziej infantylni niż nasi rówieśnicy. Ich
podejście do życia pełne jest pretensji, goryczy, mają często poczucie niespełnienia, a nic nie robią, by
to zmienić. Zasiąść w fotelu, popić wódeczki i ponarzekać na życie - oto do czego głównie sprowadza
się nasze życie towarzyskie. Zdarza się podczas takich spotkań, których zresztą staram się unikać, że
padają pytania, w protekcjonalnym najczęściej tonie, o mój alpinizm. „Stary, co ty z tego masz?" -i
spojrzenie pełne politowania. Odpowiadam wówczas, że za każdy bieżący metr podejścia płacą mi
złoty pięćdziesiąt. Na tym pytania się kończą. Być może zaczynają gorączkowo przeliczać w myśli, ile
też tych metrów bieżących zaliczyłem w czasie trzydziestu lat wspinania się.
Jeśli marzenie może mieć swą historię, z pewnością ma ją marzenie o polskim Mount Evereście. Po
sukcesie na Kunyang Chhi-shu na żadnym kolejnym zjeździe Polskiego Związku Alpinizmu nie zdarzyło
się, by ktoś, niczym Scypion Młodszy z maniackim uporem przy każdej okazji powtarzający w
rzymskim senacie, że
229
GDYBY TO NIE BYŁ EVEREST
Kartagina powinna być zburzona, nie zgłosił wniosku, nie zrealizowanego za poprzedniej kadencji,
zorganizowania narodowej wyprawy na Mount Everest. Jednak droga pierwszych zdobywców, tyle
razy już powtórzona, nie była na miarę ambicji, a i możliwości pokolenia polskich alpinistów
odnoszących znaczące sukcesy w górach wysokich w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.
Andrzej Zawada nieustannie powtarzał, że jeśli Mount Everest, to albo nową drogą, albo zimą.
25 grudnia 1977 roku PZA wystąpił do władz Nepalu o zgodę na wyprawę zimową na Mount Everest.
Mniej więcej w tym samym czasie Nepalczycy zaproponowali polsko-nepalską wyprawę na Everest
drogą pierwszych zdobywców. Nie był to atrakcyjny cel dla Polaków, jednak nie chcąc zdecydowanie
odmawiać, rozpoczęto rozmowy głównie na tematy finansowe. Można się było spodziewać, iż udział
Nepalczyków znacznie obniży koszty zezwolenia i samej wyprawy. Zawada pojechał do Katmandu, by
ostatecznie wszystko omówić, a tam czekała na niego przykra niespodzianka. Włosi okazali się
hojniejsi, zgodzili się sfinansować całość wyprawy i podpisali umowę. Zawada podobno wściekł się,
choć był człowiekiem dobrze wychowanym, władze nepalskie zaś, być może mając wyrzuty sumienia,
wydały zezwolenie na Filar Południowy Everestu, na wiosnę roku 1980.
Filar liczy 1700 metrów wysokości, a określenie „południowy" nie do końca jest precyzyjne. Jest on
wschodnim ograniczeniem południowo-zachodniej ściany Mount Everestu, jednak w literaturze
alpinistycznej przyjęła się ta mniej skomplikowana topograficznie nazwa. I jej się trzymajmy.
Niezależnie od Filara, dla Zawady wyprawa zimowa na Everest była wciąż warta najusilniej szych
starań. Zaczęto przygotowywać wyprawę wiosenną, a zezwolenia na zimę wciąż nie było. Wydawało
się już, że trzeba będzie pogodzić się z losem, a dokładniej mówiąc, z konwencjonalnie
biurokratycznym sposobem działania władz nepalskich. Zimowa wyprawa na najwyższy szczyt Ziemi
przekraczała wszelkie ich wyobrażenia na temat działalności alpinistycznej. Zresztą nie tylko
urzędników ministerstwa sportu i turystyki Nepalu. Sir Edmund Percival Hillary, legendarny już
pierwszy zdobywca Mount Everestu, był przekonany o braku jakichkolwiek szans na zrealizowanie tak
szaleńczego, według niego, planu.
230 EWA MATUSZEWSKA LIDER
Aż w końcu, niemal w ostatniej chwili, 22 listopada 1979 roku, nadeszło zezwolenie na pierwszą w
historii alpinizmu zimową wyprawę na Mount Everest, z terminem ważności od 1 grudnia 1979 do 29
lutego 1980 roku. Można powiedzieć, że Polacy mieli szczęście, iż rok 1980 był przestępny - zyskali
dodatkowy dzień. Wiadomo było jednak, że właściwie pierwszy miesiąc zezwolenia jest stracony na
dopięcie spraw organizacyjnych oraz przetransportowanie do Nepalu uczestników i bagażu wyprawy.
Jedyną szansą był transport lotniczy, możliwy dzięki wsparciu finansowemu Juliana Godlewskiego ze
Szwajcarii. Zaprzyjaźniony z Andrzejem Zawadą niejednokrotnie sponsorował polskie wyprawy w
góry wysokie.
Między 2 a 19 grudnia odlatywały do Katmandu kolejne grupy alpinistów i kolejne tony bagażu. Z
Katmandu do Lukli loty trwały od 15 do 26 grudnia, pierwsza część karawany wyruszyła z Lukli w
przeddzień Wigilii i 31 grudnia dotarła do bazy na lodowcu Khumbu, położonej na wysokości 5350
metrów.
4 stycznia 1980 roku pod Everestem znaleźli się wszyscy uczestnicy wyprawy: Andrzej Zawada
(kierownik), Józef Bakalar-ski (filmowiec), Leszek Cichy, Krzysztof Cielecki, Ryszard Dmoch (zastępca
kierownika do spraw organizacyjnych), Walenty Fiut, Ryszard Gajewski, Andrzej Zygmunt Heinrich,
Jan Hol-nicki-Szulc, Robert Janik (lekarz), Bogdan Jankowski (radiooperator), Stanisław Jaworski
(filmowiec), Aleksander Lwów, Janusz Mączka, Kazimierz Waldemar Olech, Maciej Pawlikowski,
Marian Piekutowski, Ryszard Szafirski, Krzysztof Wielicki i Krzysztof Żurek.
W Katmandu do wyprawy dołączyli: Bishow Nath Regmi (oficer łącznikowy) oraz Szerpowie - sirdar
Pemba Norbu Sherpa, Ningma Tensing, Pasang Norbu, Nawang Yenden i Indre.
Polacy czują presję czasu. W Katmandu kierownik dowiedział się, że choć zezwolenie formalnie
kończy się 29 lutego, muszą jednak zakończyć akcję górską 15 lutego. Po tej udacie - już tylko
likwidacja obozów i bazy. I tak z trzech miesięcy zostało półtora.
Natychmiast po urządzeniu bazy, 5 stycznia, wyrusza zespól pod kierunkiem Heinricha, by
zaporęczować drogę przez osławiony Ice Fali, lodospad budzący większy respekt niż sam Eve-rest.
Heinrich był tu jesienią 1979 roku z wyprawą śląską na
231 GDYBY TO NIE BYŁ EYEREST
Lhotse i pamiętał jeszcze układ szczelin w labiryncie seraków. Na tyle dobrze, że droga wynaleziona
przez niego, choć nie była łatwa ani bezpieczna, to jak się później okazało - jedyna możliwa do
przejścia. Setki metrów lin poręczowych ubezpieczających Ice Fali zniszczyły walące się nieustannie
seraki, jednak przez cały czas trwania wyprawy nie wydarzył się tutaj żaden wypadek.
Zdawało się, że szczęście sprzyja Polakom. Pogoda całkiem znośna, mroźno, ale bezwietrznie, Ice Fali
zaporęczowany. 8 stycznia ośmioosobowy zespół Heinricha założył obóz I (6050 m) u wejścia w Kocioł
Zachodni, a już dwa dni później ta sama grupa w Kotle Zachodnim zakłada obóz II (6500 m) pod
południowo--zachodnią ścianą Everestu.
LESZEK CICHY: - Wydawało nam się wtedy, że dalej też pójdzie tak gładko. Krzysiek Wielicki wręcz
stwierdził, że nie widzi tu żadnych problemów, a już najmniejszych ze zdobyciem góry. Oczywiście,
zostało to nagrane. Jego optymistyczne przewidywania bardzo szybko zostały zweryfikowane przez
załamanie pogody. Huraganowe, porywiste wiatry, charakterystyczne dla rejonu Everestu, niszczyły
namioty, nie pozwalały na dalszą akcję.
Dopiero teraz alpiniści poczuli, jak się zimuje pod Everestem. Przez kilka dni nie udawało się założyć
obozu III. W końcu „ambitny zespół zakopiański", jak ich nazywa Zawada, czyli Gajewski, Pawlikowski
i Żurek, osiąga wysokość 7150 metrów w ścianie Lhotse i nareszcie zakłada trójkę. Informacje
przekazane na dół przez radiotelefon nie nastrajają optymistycznie: „Cała ściana Lhotse pokryta jest
skorupą szklistego lodu, brak sfirnowane-go śniegu, tak dogodnego do wbijania stopni, potrzebne
będzie ubezpieczenie poręczówkami całej drogi do obozu III".
Obóz iy z którego zamierzano poprowadzić ataki szczytowe, według planu powinien stanąć na
Przełęczy Południowej, na wysokości około 8000 metrów. Pierwszą próbę dotarcia na Przełęcz, 21
stycznia, podejmują Cichy, Heinrich, Holnicki-Szulc i Wielicki. Osiągają wysokość 7850 metrów. I
zawracają.
KRZYSZTOF WIELICKI: - Kiedy my schodziliśmy do bazy, zakopianie mieli atakować Przełęcz. Gdy
doszliśmy, była już wiadomość, że Gajewski w ogóle nie wyszedł, Pawlikowskiemu złamał
232 EWA MATUSZEWSKA LIDER
się rak, a Żurek poszedł nawet ładny kawałek, ale był sam, więc zawrócił. Oni jako pierwsi nieśli ze
sobą flagi.
W chwili gdy Żurek znajdował się na linach poręczowych, gwałtowny podmuch wiatru uniósł go w
górę, a potem cisnął w dół. Poleciał 20 metrów, do najbliższego haka. Bardzo bolesne wybicie barku
wyeliminowało go z dalszej akcji na co najmniej trzy tygodnie. Uznawszy, że nie przyda się na nic
kolegom, zdecydował się powrócić do kraju.
28 stycznia w obozach nie było już nikogo. Wiatr wiał z taka siłą, że skala wiatromierza okazała się
niewystarczająca. Dojście na Przełęcz Południową w takich warunkach było niemożliwe, a bez
czwartego obozu szanse na zdobycie szczytu nie istniały. Raz za razem próbowano wyjść powyżej
obozu II, ale bezskutecznie. Wichura zniszczyła obóz III, jeden namiot zwalony, drugi porwany. 9
lutego do trójki doszedł Heinrich z Lwowem i usunęli zniszczenia.
10 lutego w trójce są Cichy, Fiut, Holnicki i Wielicki. Zamierzają tam przenocować, a nazajutrz
zaatakować Przełęcz Południową. Wyruszyli wcześnie rano. Po raz pierwszy używali tlenu, chcąc
uniknąć odmrożeń. Z tlenem krew lepiej krąży, docierając do najcieńszych nawet naczynek.
Na wysokości Żebra Genewczyków Holnicki poczuł się źle, być może dlatego, że zabrakło mu tlenu w
butli. Musiał zawrócić. Pozostała trójka osiągnęła Przełęcz około szesnastej. Wiało zdecydowanie
silniej niż w obozie III.
Cichy i Fiut próbują rozbić szturmowego omnipotenta. Nic z tego. Wiatr jest zbyt silny, materiał
skurczył się z zimna i nie daje się naciągnąć na stelaż. Gdy na Przełęcz doszedł Wielicki, Cichy wycofał
się do obozu III.
Fiut i Wielicki spędzają koszmarną noc na Przełęczy, w małym jednomasztowym namiociku, zwanym
„płachtą kierownika", a mniej oficjalnie - „szmatą kierownika^. Przez całą noc jedynym ich zajęciem
było podtrzymywanie masztu, by nie dać się porwać przez wichurę.
O dwudziestej nawiązali łączność z obozem III, relacjonując, w jakich warunkach biwakują. W tym
momencie z całą wyrazistością wystąpiły różnice dzielące Heinricha i Zawadę w podej-
233 GDYBY TO NIE BYŁ EYEREST
LESZEK CICHY I KRZYSZTOF WIELICKI -PIERWSI NA ZIMOWYM MOUNT EYERESCIE
234 EWA MATUSZEWSKA LIDER
ściu do taktycznego rozgrywania akcji. Heinrich: „Jeśli będzie rano wiało, to schodźcie. To i tak duży
sukces, że weszliście na Przełęcz". Zawada: „Gdy tylko będą warunki, podejmijcie atak szczytowy".
Klasyczny wręcz przykład myślenia negatywnego i pozytywnego!
Nad ranem wciąż wiało. Pogodzeni już z tym, że muszą zejść, chcą jeszcze posprawdzać butle z
tlenem znajdujące się na Przełęczy, oddzielić pełne od pustych. Przejrzeli około trzydziestu butli,
przekonani, że wykonali kawał dobrej roboty. Im więcej tlenu na Przełęczy, tym większe szanse dla
kolejnych zespołów. W południe zaczynają odwrót. Na Żebrze Genewczyków wiało tak, że ledwo
trzymali się na nogach. Jednak pogoda nieco się poprawiła. Zeszli aż do dwójki. Wielicki, mimo że
odmrożone palce podczas schodzenia bolały i mocno krwawiły, postanowił tu przenocować, a Fiut
zszedł bezpośrednio do bazy. W obozie III został Zawada z Szafirskim. 13 stycznia ruszają na Przełęcz.
ANDRZEJ ZAWADA: - Walka o obóz TV, w której wszyscy brali udział z największym poświęceniem,
wykruszyła połowę zespołu. Wreszcie Wałek Fiut i Krzysztof Wielicki dotarli na Przełęcz. Spędzili
bezsenną noc w małym, lekkim namiociku, cały czas asekurując się, w obawie że zostaną z nim
porwani w przepaść. W tych warunkach nie mogli myśleć o odpoczynku przed atakiem szczytowym.
Wielicki zszedł odmrożony do obozu II w Kotle, a Fiut do bazy. Wyprawa była o włos od załamania.
Trudną sytuację pogarszała jeszcze myśl, że kończy się nam zezwolenie. Wysyłając prośbę o
przedłużenie zgody na dalszą akcję do góry choćby o parę dni, wyrzucałem sobie, że w ogóle
zgodziłem się na jakieś dodatkowe ustępstwa, mając zezwolenie do końca lutego.
Tymczasem należało ustawić na Przełęczy Południowej inny, mocniejszy namiot. Postanowiłem zrobić
to z Ryśkiem Szafirskim. Dla mnie wiązało się to z wielkim wysiłkiem. Nie podchodziłem jeszcze do
obozu III i teraz, bez odpowiedniej aklimatyzacji, musiałem wspinać się z 6500 na 8000 metrów, a
więc pokonać od razu 1500 metrów w pionie.
13 lutego, tuż przed zachodem słońca, dotarliśmy na rozległe siodło Przełęczy. Kopuła szczytowa
Everestu płonęła niesamowitą purpurą. Ruchy, jakie wykonywaliśmy w strugach mroźnego powietrza,
przypominały sceny z lądowania na Księżycu. Z naj-
235 GDYBY TO NIE BYŁ EVEREST
większym trudem, w wichurze, której prędkość w porywach dochodziła do dwustu kilometrów na
godzinę, udało nam się umocować hakami podłogę omnipotenta do twardego lodu i napiąć tylko dwa
pręty z włókien szklanych. To jednak wystarczyło, by nadać namiotowi właściwy, beczkowaty kształt.
Obóz IV był przygotowany.
Przełęcz Południowa wyglądała koszmarnie. Wichury zwiewające śnieg odsłoniły cmentarzysko
wtopionych w lód setek butli tlenowych, ładunków butanowych i strzępów podartych namiotów.
Niedaleko naszego stał namiot widmo wypełniony po sufit nawianym, twardym śniegiem. Później
dowiedzieliśmy się, że należał do Hannelore Schmatz, która zginęła podczas jesiennej wyprawy w
1979 roku.
Miałem ze sobą komplet końcówek do butli tlenowych, klucze i ciśnieniomierz. Znalazłem siedem
butli z pełnym ciśnieniem. Na tej wysokości takie znalezisko liczyło się na wagę złota. Szafirski wyniósł
dwie butle 100 metrów nad Przełęcz w kierunku szczytu jako zabezpieczenie dla zespołu
szturmowego, ja zaś, bardzo odczuwając przewyższenie, padłem w namiocie, czekając na niego.
Następnego dnia, 14 lutego, na Przełęcz dotarli Andrzej Heinrich i Szerpa Pasang Norbu. Nie zabrali ze
sobą masek tlenowych! A przecież to ostatni dzień zezwolenia i gdyby wiatr ustał, tylko oni mieliby
szansę wejścia na szczyt. Z konieczności zostawiliśmy im nasze maski i wracaliśmy z Szafirskim bez
tlenu. Szczególnie mnie mocno dało się to we znaki. W pewnym momencie, kiedy Szafirski zjechał już
z uskoku, nie mogłem znaleźć w zapadającym zmroku początku kolejnych lin poręczowych. W
mroźnym powietrzu moja latarka szybko przestała świecić. Pod nogami miałem prawie 1000 metrów
lodowej ściany opadającej stromo do Kotła. Nie pozostało nic innego, jak wyrąbać w lodzie małą
półeczkę i cierpliwie czekać do świtu. Nieprzewidziany biwak zimą - tego mi jeszcze brakowało! To
chyba złość pozwoliła mi przetrwać cało w czterdziestostopniowym mrozie osiem godzin, zanim Cichy
i Wielicki z poświęceniem dotarli do mnie z termosem i pomogli znaleźć nieszczęsne poręczówki.
Jakże byłem im wdzięczny!
Heinrich i Pasang 15 lutego doszli do 8350 metrów. Co prawda Heinrich pocieszał się, że to nowy
rekord wysokości zimą, ale nam przecież chodziło o szczyt. Czyżby tak miała się zakończyć
236 EWA MATUSZEWSKA LIDER
wyprawa? Byliśmy zupełnie przygnębieni, kiedy nagle nadeszła wiadomość z nepalskiego
ministerstwa, że do 17 lutego możemy prowadzić akcję do góry. A więc mamy jeszcze dwa dni. Tylko
jeden zespół był zdolny do ataku szczytowego: Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki.
16 lutego, po bardzo mroźnej nocy, gdy obudzili się około szóstej, w namiocie był śnieg. Kawa na
śniadanie, herbata do termosu, butla z tlenem dla każdego z nich. Dzięki temu weszli na Przełęcz
Południową w bardzo dobrym czasie, już po czterech godzinach. O trzynastej byli na Przełęczy.
Spokojnie przygotowali sobie obfity, urozmaicony posiłek, Cichy na tę nadzwyczajną okazję wyciągnął
chomikowany od obozu I liofilizowany kotlet cielęcy, a Wielicki stwierdził: „Czegoś tak dobrego
jeszcze nigdy nie jadłem". Trochę niepokojące były spadki temperatury - o szesnastej było minus 39,
w nocy aż minus 42.
LESZEK CICHY: - O ósmej wieczorem nawiązaliśmy łączność z obozem drugim i Heinrich znów dał
prawdziwy popis. Od razu zaczął tak: „Chłopcy, jakby tylko wiało, to pamiętajcie, natychmiast
schodźcie! Wierzchołek Południowy to już jest rekord". Zawada wyrwał mu radiotelefon: „Dlaczego
im nie powiesz, że jak nie będzie wiatru, to mają atakować?" Wiedział już, że to jest ostatnia szansa.
Tu mała dygresja, nieco może zakłócająca relację z najważniejszych godzin wyprawy, jednak
rozmowa, która odbyła się wcześniej między Andrzejem Zawadą a Andrzejem Heinrichem, była
kolejnym, jakże przy tym smakowitym przykładem dzielących ich różnic. Nie trzeba dodawać, że we
wspomnieniach stała się jednym z barwniejszych epizodów wyprawy.
ZAWADA: Powiedz mi jedno - czy w bazie jest tyle łyżek, żebyśmy nareszcie mogli mieć na górze
dostateczną ich liczbę? Odbiór.
HEINRICH: Proponuję, żeby zrobić remanent. A najlepiej byłoby, gdyby każdy swoją łyżkę nosił ze
sobą.
ZAWADA: Zyga, czy my żyjemy przed pierwszą wojną światową? Co ty proponujesz? Kazałem kupić
dwieście łyżek, do jasnej cholery! Do góry ma pójść pięćdziesiąt łyżek!
237 GDYBY TO NIE BYŁ EYEREST
HEINRICH: Ile łyżek jest w obozie I i II?
ZAWADA: W obu obozach zliczyłem trzy złamane łyżki. Jem gulasz z papryką, potem muszę myć łyżkę,
bo chcę zamieszać herbatę, a po herbacie znów muszę myć, bo - szlag może trafić człowieka! - mamy
jedną łyżkę na kilku.
HEINRICH: Przecież nie trzeba myć, wystarczy oblizać.
Od tej chwili, jak wspominał Leszek Cichy, jeśli komuś coś nie pasowało, trafiły mu się na przykład za
małe buty, koledzy pocieszali pechowca, by się nie martwił, przecież wystarczy oblizać.
KRZYSZTOF WIELICKI: - Słuchaliśmy tylko, jak nam szarpie namiot, jak turkoczą ścianki, i
próbowaliśmy wyczuć, czy podmuchy się aby nie wzmagają. Wiedzieliśmy, że tylko kompletne
załamanie pogody może zamknąć nam drogę na szczyt.
17 lutego obudzili się o czwartej. Śniadanie, herbata do termosu i w drogę. O szóstej dwadzieścia
połączyli się z bazą. Pogoda w normie, czują się dobrze, za pół godziny ruszają do ataku szczytowego.
Po jakimś czasie zaczęło kurzyć, sypki śnieg wirował w podmuchach wiatru. Uciekając przed wiatrem
na grani, zeszli poniżej, zapadając się z kolei w nawiane zaspy, z którymi łatwo można było wyjechać
na Przełęcz. Powrót na grań to mozolna wspinaczka po skale ogołoconej przez wiatr ze śniegu, a raki i
goła skała to nie jest dobre połączenie.
Przed nimi był jeszcze najtrudniejszy technicznie odcinek, między Wierzchołkiem Południowym a
szczytem Everestu. Hillary Step - ośmiometrowy uskok skalny, na którym zamocowano na stałe
poręczówki. Latem pokonuje się go po kilku minutach wspinaczki, zimą oblepiła go gruba warstwa
stwardniałego śniegu. Przeszli Hillary Step bez problemów, mimo obaw, że śnieg pod ich ciężarem
może polecieć. Wspinali się mozolnie dalej, w porywach lodowatego wiatru, wciąż łudzeni nadzieją,
że kolejne wzniesienie na grani to już szczyt. I w końcu są na szczycie Mount Everestu, najpierw
Leszek Cichy, zaraz po nim Krzysztof Wielicki. Jest godzina 14.25. Są zmęczeni, cieszą się, ale bez
euforii. Może zbyt długie oczekiwanie odbiera smak spełnieniu? Te-
238 EWA MATUSZEWSKA LIDER
raz najważniejszą sprawą jest szczęśliwy powrót. Cały czas muszą utrzymać maksymalną
koncentrację, by bezpiecznie zejść na Przełęcz.
Na szczycie Mount Everestu znajdował się wówczas trzymetrowy aluminiowy triangul, ustawiony
przez uczestników chińskiej wyprawy z roku 1975, służący im do pomiarów geodezyjnych. W jednej z
rurek Cichy znalazł kartkę zawiniętą w plastikową folię: „For a good time cali Pat Rucker 274-6202
Alaska, USA". Jej autorem był Ray Genet, alpinista amerykański, uczestniczący jesienią 1979 roku w
niemieckiej wyprawie kierowanej przez Gerharda Schmatza. Genet nie zdołał zejść na dół, zmarł z
wyczerpania. Taki sam los spotkał Hannelore Schmatz, która nie chciała pozostawić słabnącego
Geneta. Kartka została sfotografowana i zabrana jako dowód wejścia na szczyt.
LESZEK CICHY: - My zostawiliśmy na szczycie krzyżyk i różaniec przekazany wyprawie przez matkę
Staszka Latałby. Dostała go od papieża w czasie jego pierwszej wizyty w Polsce. Oprócz krzyżyka i
różańca pozostawiliśmy termometr wskazujący temperatury maksymalne i minimalne.
Następnie Cichy nawiązał łączność z obozem II, gdzie byli Heinrich i Zawada:
- Halo, baza, halo, dwójka, czy nas słyszycie? Odbiór.
Po chwili „Klimek" zaskrzypiał, zarzęził i w końcu wydobył się z niego nerwowy głos Zawady:
- Halo, dwójka, halo, dwójka, słyszymy, gdzie jesteście?
- Gdzie jesteśmy, dobre pytanie! A jak myślisz? - „Klimek" znów zarzęził, Zawada coś mówił, ale nie
mogli go zrozumieć.
- Czy nas słyszycie? - powtórzył Cichy. - Czy nas słyszycie? Odbiór.
- Gdzie jesteście, gdzie jesteście? Powtórz. Odbiór.
- Na szczycie jesteśmy! - wyrwał się Wielicki - na szczycie, zimą, wasza to zasługa!
- Hurra, hurra! - z dwójki słychać było dzikiewrzaski radości.
- Są na szczycie, halo, baza, są na szczycie, hurra, hurra, całujemy, hurra, rekord świata!
- Cieszymy się bardzo! - Wielicki znów dorwał się do mikrofonu. - To dzięki wam. Dzięki wam! -
krzyczał, z trudem opano-
Z39
GDYBY TO NIE BYŁ EYEREST
NIE JEST LEKKO
J
EWA
240 MATUSZEWSKA LIDER
wując dyszenie. - Dzięki wszystkim w bazie, w Katmandu, w kraju, my mogliśmy wejść. Sukces jest
wspólny, wspólny!
- Zimno tu - Cichy nareszcie dorwał się do głosu - wieje jak cholera, strasznie ciężko, strasznie ciężko.
Naprawdę, gdyby to nie był Everest, to chyba byśmy nie weszli!
- Trudny odcinek - Wielicki wpadł mu w słowo - między Wierzchołkiem Południowym a szczytem.
Robiliśmy półtorej godziny.
- Straszne nawisy. Bardzo boimy się zejścia. Będziemy bardzo uważać, ale mamy, mamy Everest zimą!
- zakończył Cichy.
Po przekazaniu wiadomości, na którą w bazie i obozach wszyscy czekali, zajęli się dokumentacją
wejścia. Najpierw Wielicki próbował sfotografować partnera z flagami, polską i nepalską.
Produkowane w NRD aparaty fotograficzne dla dzieci „certo" były bardzo lekkie i łatwe w obsłudze,
więc każdy z nich zabrał właśnie taki aparat, jak mówił Wielicki, przez lenistwo, a i z chęci, jakże
zrozumiałej w tych warunkach, zminimalizowania obciążenia. Konstruktorzy „certo" nie przewidzieli
jednak, w jak niewiarygodnie trudnych warunkach przyjdzie sprawdzić się tym aparaci-kom-
zabaweczkom. Migawki zamarzły i jedyne w miarę udane zdjęcie ze szczytu trafiło się zupełnym
przypadkiem.
Po sesji zdjęciowej wyciągnęli z plecaków krzyżyk, różaniec i termometr. Wszystkie te świadectwa
obecności na wierzchołku zawiesili na triangulu, a wewnątrz jednej z rurek umieścili kartkę z napisem
„Polish Winter Expedition".
LESZEK CICHY: - Na samym wierzchołku Mount Everestu dostrzegliśmy kawałek wapiennej skałki
wystającej spod śniegu. Odłupałem z niej kilkanaście kawałeczków, by zanieść pamiątkowe kamyki
kolegom. Zaczęliśmy schodzić dokładnie pięć po trzeciej. Przed zejściem połączyliśmy się z dwójką,
obiecując, że nawiążemy kontakt ponownie, gdy tylko dojdziemy do Wierzchołka Południowego,
mniej więcej po półtorej do dwóch godzin.
*
Początkowo zejście nie nastręczało trudności, mimo zmęczenia i obolałych stóp Wielickiego. Gdy
jednak doszli do Hillary Step, zejście okazało się znacznie trudniejsze niż wejście na tę formację
skalną. Szli nie związani liną. Kiedy Cichy pomyślał, że mo-
241 GDYBY TO NIE BYŁ EYEREST
że jednak należałoby się asekurować, Wielicki już zaczął pokonywać Hillary Step. Zachowując jak
najdalej posuniętą ostrożność, schodzili tyłem, powoli, krok za krokiem. Wciąż jeszcze mieli tlen, choć
wystąpiły trudności w korzystaniu z masek, co jakiś czas przesuwających się w górę. W rezultacie
oddychali powietrzem „naturalnym", a nie „powietrzem Anglików", jak Szerpowie nazywali tlen w
czasach pierwszych wypraw na Mount Everest.
Dochodzili do Wierzchołka Południowego, kiedy zerwał się wiatr o ogromnej sile. Skończył się tlen. Z
plecaków wyrzucili więc puste butle, zabierając tylko reduktory.
O tym, że mieli się połączyć z dwójką po osiągnięciu Wierzchołka Południowego, nie pomyśleli.
Zabrakło siły i czasu, a czasu mieli coraz mniej. Zaczęli wyścig, w którym stawką było życie.
Nadużywane to stwierdzenie, mające dodać dramatyzmu narracji, w tym przypadku było brutalnie
oczywiste. Szczególne powody, by rozpaczliwie ścigać się z czasem, miał Wielicki. Nagle przestał
cokolwiek widzieć, przed sobą miał tylko białe plamy. Założył okulary przeciwsłoneczne i czekał, bojąc
się poruszyć na stromym stoku. Powoli, powoli świat znów stawał się rozpoznawalny.
LESZEK CICHY: - Kiedy skręcaliśmy z grani na stok, zrobiło się już szarawo, ale w odległości jakichś
pięćdziesięciu metrów zobaczyliśmy siedzącą na śniegu sylwetkę. Tylko do tego miejsca starczyło sił
Hannelore Schmatz...
Pytali nas potem, czy nas to nie przestraszyło. Dziennikarze, szczególnie ci ambitniejsi, chcieli
wiedzieć, co wtedy myśleliśmy. A my po prostu nie myśleliśmy nic. Przy pewnym poziomie zmęczenia
walczący o życie człowiek traci wszelką skłonność do filozofowania. Bierze się rzeczy takimi, jakimi są.
Refleksje, rozmyślania, uogólnienia przychodzą później, w domowym fotelu, a nie tam, na szczycie.
Dochodziła osiemnasta. Wielicki odczuwał coraz boleśniej odmrożone, krwawiące już palce.
Przystawał często, by opanować ból, opóźniając dotarcie ich obu na zbawczą Przełęcz. Zaczynał
wątpić, czy będzie w stanie zejść do obozu iy martwił się, że zmniejsza szanse Cichego. Nagle sytuacja
odmieniła się - tym
242 EWA MATUSZEWSKA
LIDER
razem Cichy tracił wzrok, zmęczony wielogodzinnym wysiłkiem, niedotleniony. Nie był pewien, jak
długo to trwało, kilkadziesiąt sekund czy kilka minut, ale na tyle długo, że po raz pierwszy na tej
wyprawie pomyślał o śmierci. Mieli jednak obaj dużo szczęścia - zaburzenia wzroku okazały się
chwilowe.
Teraz ich życie zależało od tego, czy znajdą wejście w kuluar, z którego prowadziła droga na Przełęcz
Południową. W narastających ciemnościach mogli się pogubić, tym bardziej że baterie w latarkach
prawie się wyczerpały.
Cichy szedł pierwszy. Tego dnia dostała mu się kolejna porcja szczęścia. Nie wiedząc, w jaki sposób
tam się znalazł, zorientował się, że już wchodzi w kuluar. Wielicki krzyknął, by szedł szybciej,
przekonany, że nie ma prawa zatrzymywać partnera. Sam szedł żółwim tempem, ale szedł. „Będę
szedł nie wiem jak długo, ale w końcu dojdę, muszę dojść!" - i to przeświadczenie zapewne go
uratowało.
LESZEK CICHY: - Schodziłem pierwszy, starając się iść jak najszybciej, bo cały czas nurtowała mnie
myśl, czy uda się odnaleźć namiot na Przełęczy, czy nie będzie poszarpany przez wiatr. Przełęcz
Południowa to rozległe siodło, kilkaset metrów na kilkaset. W zadymce zdarzało się, że ludzie, nie
mogąc odszukać namiotów, nocowali pod gołym niebem.
A rano okazywało się, że spędzili noc kilkadziesiąt metrów od namiotu. Nie wszyscy przeżyli taki
nocleg. Czy nam uda się odnaleźć maleńki namiocik na wielkiej przełęczy?
Udało się. Omnipotent stał na swoim miejscu, wiatr go oszczędził. Cichy ostatkiem sił wczołguje się
do namiotu i pada. Minie trochę czasu, zanim rozpali maszynkę i odezwie się do bazy. Mówi, że na
razie jest sam, zmęczony jak nigdy w życiu. Odezwą się raz jeszcze, gdy Wielicki będzie już w obozie.
Druga maszynka też już rozpalona, grzeje się-woda. Wielicki dociera do obozu mniej więcej po
godzinie. Od razu dostaje kubek gorącej herbaty, Cichy szykuje zupę. Pora zająć się odmrożonymi
nogami. Wielicki grzeje je nad maszynką. Mijają dwie godziny, zanim znów poczuje, że ma stopy. Noc
już szarzeje, kiedy zasypia. Rano łączą się z bazą - wczoraj nie mieli siły na drugą łączność, czują się
dobrze i wkrótce schodzą. Jeszcze tylko spa-
243 GDYBY TO NIE BYŁ EYEREST
kują namiot, choć radzono im, by nie zawracali sobie głowy namiotem.
LESZEK CICHY: - Omnipotent, amerykański namiot z gorete-ksu, nie dość, że był pożyczony, to jeszcze
kosztował 350 dolarów. W tamtych czasach to były duże pieniądze. Toteż mimo potwornego
zmęczenia, wiedząc, że już nikt poza nami nie będzie na Przełęczy, zwinęliśmy omnipotenta i
ponieśliśmy go na dół. Dziś dałbym drugie tyle dolarów, żeby go nie znosić.
Z Przełęczy wyruszyli wpół do dwunastej. Czuli się źle, samopoczucie pogarszał silny wiatr i mróz. Szli
jednak dobrym tempem i już przed drugą znaleźli się w trójce. Dla Wielickiego zejście było
traumatycznym doznaniem, spuchnięte, bolące nogi dokuczały dużo bardziej niż poprzedniego dnia.
Na krótko zatrzymali się w tym obozie, gdzie czekali na nich Cielecki, Pawlikowski i dwaj Szerpowie. I
specjalnie przygotowana herbata.
W dwójce jest Andrzej Zawada. Gdy tylko dotarli do obozu, ściągnął ich do swojego namiotu.
LESZEK CICHY: - Zadysponował jedzenie i picie dla nas, a sam, swoim zwyczajem, z mikrofonikiem
przypiętym do kurtki, wypytywał dokładnie, jak tam było na górze. A my, całkowicie nieświadomi, że
to wszystko się nagrywa, trochę się rozgadaliśmy. Przecież przez te kilka dni ataku szczytowego
prawie nie rozmawialiśmy. Bo i o czym tu gadać, kiedy zimno, wieje, a i tak wiadomo, co każdy z nas
powie! Ale gdy już mieliśmy ten upragniony Eve-rest, gdy byliśmy już wśród swoich, przez trzy
godziny opowiadaliśmy, jakbyśmy chcieli nadrobić długie godziny milczenia.
Po powrocie do Warszawy Andrzej zaprosił nas do siebie i odtworzył to nagranie. Słuchaliśmy
absolutnie zafascynowani naszą relacją, słuchając, przeżywaliśmy od nowa nasz Everest. Gdy
nagranie się skończyło, przez dłuższą chwilę milczeliśmy, aż w końcu Krzysztof powiedział: „Wiesz
Andrzej, my chyba rzeczywiście byliśmy na Evereście!"
Nocowaliśmy w dwójce. Do bazy schodziliśmy już z całą grupą kolegów. Zawsze będę pamiętać
powitanie, jakie nam zgotowano. Jak nigdy dotąd czułem, że to nasze wspólne zwycięstwo i wspólna
radość. Byliśmy naprawdę drużyną, w pewnym momencie już nikomu nie zależało na tym, by to
właśnie on lub je-
244 EWA MATUSZEWSKA LIDER
go przyjaciel stanął na szczycie. Niech wejdzie którykolwiek z nas, bylebyśmy mogli powiedzieć - tak,
Polacy byli pierwsi zimą na Mount Evereście!
Na wieczorny bankiet Rysiek Dmoch z puszkowych ciast przyrządził dwa torty. Na jednym widniał
napis „Krzyś", na drugim „Leszek". Rozdzieliliśmy wśród kolegów kamyczki zniesione ze szczytu, ktoś
sobie przypomniał, że w magazynie są jakieś szampany, ktoś inny pognał po nie. Przygotowaliśmy
kubki, butelki zostały otwarte i nic. Ani nie huknęło, ani nie polało się. So-wietskoje Igristoje zamarzło
na kość. Dopiero kiedy z kuchni zamiast lodu przyniesiono wrzątek, po kilkunastu minutach można już
było wznosić toasty. I to był nie jedyny wprawdzie, ale za to najbardziej uroczyście wypity alkohol w
bazie pod Everestem.
ANDRZEJ ZAWADA: - Mieliśmy trudne, olbrzymie zadanie do wykonania. Wszyscy starali się dać z
siebie wszystko. Jeśli ktoś nie dawał rady i „wysiadał", był załamany. A my mogliśmy tylko żałować, że
jest nas mniej do dalszej roboty. Każdego, kto wszedłby na szczyt, dosłownie nosilibyśmy na rękach -
tak jak Cichego i Wielickiego. Tylko ta dwójka była zdolna do podjęcia akcji i też niezupełnie, bo
Wielicki miał otwarte rany palców u nóg. Ale zrobili to - dla siebie i dla nas.
Na spotkaniu w Muzeum Sportu i Turystyki z okazji dwudziestolecia zimowej wyprawy na Mount
Everest Leszek Cichy przypomniał, co się działo po powrocie wyprawy do Polski:
- Trochę to zabawne i skłaniające do refleksji, ale rocznica jest huczniej obchodzona niż samo wejście.
Może warto dodać parę słów wyjaśnienia, zwłaszcza młodym ludziom, nie pamiętającym tamtych
czasów. Otóż o tym, że weszliśmy na Mount Everest, w bazie dowiedziano się mniej więcej o
piętnastej. Różnica czasu między Nepalem a Polską wynosiła około trzech godzin i czterdziestu minut.
Ponieważ mieliśmy bezpośrednią łączność, już o jedenastej z minutami wiadomość o sukcesie
przekazano do kraju. Andrzej Zawada podyktował treść depeszy; którą Hania Wiktorowska, obecny i
dawny sekretarz generalny PZA, miała przekazać tak zwanym czynnikom oficjalnym. Zapytany przez
nią, do kogo wysłać depeszę, jeszcze działając pod wpływem emocji, z rozmachem zadysponował:
„Od Gierka do papieża!" Że do
245
GDYBY TO NIE BYŁ EYEREST
PRZEŁĘCZ POŁUDNIOWA. HEINRICH I SZAFIRSKI PRZY OMNIPOTENCIE, W GŁĘBI ŚMIETNIK PO
WYPRAWACH
246 EWA MATUSZEWSKA LIDER
Gierka, pół biedy, choć niektórym kolegom niezbyt się to podobało. Ale do papieża? Tym razem
oburzeni byli towarzysze. Nic więc dziwnego, że po powrocie przyjęto nas bardzo skromnie.
Jeszcze gorzej potraktowano kolegów, którzy wiosną zdobyli Everest nową drogą - Filarem
Południowym. Na ich wejście istniał zapis cenzorski, żadna z gazet nie napisała o nim jakiegokolwiek
tekstu. Jedynie „Życie Warszawy" wyłamało się jednozdaniowym komunikatem. Jak widać, w tamtych
latach polityka sięgała wysoko - aż ponad szczyt Mount Everestu.
Nic wspólnego z polityką nie miał fakt, który wprawdzie miał miejsce w 1980 roku, ale jego echa
odezwały się równo w dwadzieścia lat później. Otóż zanim w bazie pod Everestem zjawili się
uczestnicy polskiej wyprawy wiosennej, byli już tu Baskowie. 14 maja Mount Everest zdobył Martin
Zabaleta z Szerpą Pasan-giem Tembą.
LESZEK CICHY: - Podzielili się sprawiedliwie - Bask jako katolik wziął zostawiony przez nas różaniec, a
Szerpa - termometr. Na szczycie pozostała flaga baskijska. Zabaleta był pierwszym alpinistą
baskijskim na Mount Evereście. W tym samym roku, co i my, również Baskowie obchodzili dwudziestą
rocznicę Everestu. Niedawno Zabaleta zadzwonił do mnie, pytając, czy jest w Polsce ich flaga albo jej
zdjęcie. Dlaczego akurat u nas? W pięć dni po wejściu baskijskim, dokonanym drogą pierwszych
zdobywców, na szczyt weszli nową drogą, Filarem Południowym - Andrzej Czok i Jerzy Kukuczka. Nie
pamiętam już, czy zabrali flagę, czy tylko ją sfotografowali, istotne jest, że albo jedno, albo drugie
przechowywał Andrzej Zawada. Bask był naprawdę wzruszony i szczęśliwy, gdy dowiedział się, że na
wystawie rocznicowej w Hiszpanii będą mogli pokazać, wypożyczony przez Polaków, eksponat
dokumentujący ich wejście.
Wróćmy do roku 1980. 22 lutego wyprawa opuściła bazę. W Katmandu zatrzymali się Krzysztof
Cielecki i Andrzej- Heinrich, by odpocząć i zaczekać na kolegów uczestniczących w wyprawie
wiosennej. Od strony formalnej były to dwie oddzielne wyprawy, działające na podstawie
oddzielnych zezwoleń, po wniesieniu odrębnych opłat za szczyt. Zmienił się również oficer
łącznikowy.
247 GDYBY TO NIE BYŁ EVEREST
Z wyprawy zimowej w skład wiosennej weszło tylko pięciu alpinistów: Krzysztof Cielecki, Andrzej
Heinrich, Ryszard Gajewski, Waldemar Olech i Andrzej Zawada.
Ciągłość organizacyjną zachowano. Droga na Filar Południowy w dolnej części, między bazą a Kotłem
Zachodnim, miała wspólny odcinek z drogą zimową. Dzięki temu można było zostawić do akcji
wiosennej oba obozy - pierwszy i drugi. Jednak najważniejsze było to, że na lodowcu Khumbu
pozostała całkowicie urządzona baza. Podczas miesięcznej przerwy między wyprawami pilnował jej
Waldemar Olech z jednym z Szerpów.
WALDEMAR OLECH: - Baza miała być gotowa na przyjęcie uczestników wyprawy wiosennej. Ktoś
jednak musiał doglądać tego wszystkiego. Zgłosiłem się i w ten sposób pobiłem chyba rekord ciągłego
pobytu pod Everestem, prawie sześć miesięcy, z tego miesiąc jedynie w towarzystwie Szerpy. Żeby
utrzymać się w formie, sporządziłem sobie harmonogram czynności, które należało wykonać
określonego dnia. Przed południem codzienny trening, pisanie notatek, korespondencja.
Bardzo dużo fotografowałem. Któregoś dnia wybrałem się na niewysoki szczyt, stanowiący znakomity
punkt widokowy na Mount Everest, z bazy niewidoczny. Zabrałem ze sobą namiot i przez dwa dni
fotografowałem. Nie czułem się samotny, pamiętałem o moich najbliższych, o domu, pisałem listy -
miałem na to sporo czasu.
Właściwie mógłbym pobyć sam jeszcze jakiś czas, to, co sobie zaplanowałem, wykonałem w jakichś
siedemdziesięciu, osiemdziesięciu procentach. Miałbym więc jeszcze co robić. Miesiąc pod Everestem
był jednym z moich ważniejszych górskich doświadczeń, nieporównywalnym z niczym innym.
W marcu baza zaczęła się zaludniać. Najpierw pojawili się Baskowie, potem Katalończycy a 24 marca
byli już nasi.
Baskowie szli na Everest drogą normalną, Katalończycy zamierzali zdobywać Lhotse. Naturalną koleją
rzeczy alpiniści ze wszystkich wypraw wspólnie przystąpili do odtworzenia drogi przez lodospad Ice
Fali. Również obóz I i II odbudowano międzynarodowymi siłami. Polska droga na Filarze Południowym
zaczynała się dopiero z Kotła Zachodniego. Już zimą 1974, podczas
248 EWA MATUSZEWSKA LIDER
wyprawy na Lhotse, Polacy próbowali wypatrzeć możliwość poprowadzenia drogi Filarem. Niemal w
linii prostej opada on z Wierzchołka Południowego. Od strony prawej jest ograniczony lodowo-
śnieżnymi polami, przeciętymi na wysokości mniej więcej 1800 metrów barierą skalną. Tymi właśnie
polami postanowiono poprowadzić drogę.
Zanim jednak wyruszymy na szczyt Mount Everestu, oddajmy głos himalajskiemu debiutantowi, który
zastąpił Bogdana Jankowskiego, obejmując funkcję radiooperatora wiosennej wyprawy.
KONSTANTY CHITULESCU: - Wszystko zaczęło się od Wojtka Nietykszy konstruktora radiotelefonów
„Klimek" i „Wawa", powszechnie wtedy używanych przez GOPR. Zadzwonił do mnie 6 marca 1980
roku, pytając, czy pojadę wiosną na Mount Everest. Bogdan Jankowski, który zajmował się łącznością
zimą, musiał wrócić do kraju. Toteż Zawada, przebywający jeszcze w Katmandu, poprosił Wojtka, by
znalazł kogoś na miejsce Bogdana - z licencją krótkofalowca i zaliczonym kursem wspinaczkowym. Z
zawodu jestem elektronikiem, wówczas pracowałem w Instytucie Technologii Elektronicznej w
Warszawie. Byłem po kursie wspinaczkowym w skałkach, potem w Tatrach, na Hali Gąsienicowej.
Andrzej zaakceptował moją kandydaturę, ale dla mnie nie była to łatwa decyzja. Teść ciężko
chorował, lekarze nie dawali mu więcej niż pół roku życia. Nie chciałem na trzy miesiące zostawiać
żony samej, ale Bożena namawiała mnie, bym mimo wszystko pojechał. Przecież to może być jedyna
taka okazja -Mount Everest i wyprawa z najlepszymi polskimi alpinistami, pod kierunkiem Andrzeja
Zawady, cieszącego się coraz większą renomą, nie tylko w środowisku alpinistycznym. Okazało się też,
że nie będę miał kłopotów z otrzymaniem bezpłatnego urlopu, postanowiłem więc, że pojadę. Wciąż
jednak czułem, że uczestniczę w czymś nierealnym. Miałem nadzieję, że będzie inaczej, gdy
porozmawiam z Andrzejem o konkretach. Czekałem na niego na warszawskim lotnisku wśród tłumu
przyjaciół i znajomych, miano mnie przedstawić kierownikowi. Nic z tego oczywiście nie wyszło, nie
sposób było się do niego dopchać.
Poznaliśmy się dopiero u niego w domu, na Saskiej Kępie. Nadal nie dowierzając, że naprawdę jadę w
Himalaje, zapytałem,
249 GDYBY TO NIE BYŁ E V E R E S T
chcąc żartem rozładować oszołomienie tym wszystkim: „Powiedz choć, jakim tramwajem dojeżdża
się pod ten Everest!"
W czasie tego pierwszego spotkania odniosłem wrażenie, że znam Andrzeja od zawsze - był niezwykle
bezpośredni, miły i pełen życzliwości. Tuż przed odlotem do Katmandu poznałem Bogdana
Jankowskiego. W ciągu godziny przekazał mi wszystkie potrzebne informacje dotyczące łączności w
bazie i obozach. Jak to krótkofalowcy, natychmiast znaleźliśmy wspólny język.
Do Katmandu leciałem sam, również do bazy musiałem dotrzeć samodzielnie, co trochę napawało
mnie obawą. Jednak poradziłem sobie i pod koniec marca byłem już pod Everestem. Po raz pierwszy
znalazłem się na takiej wysokości, nie miałem jednak kłopotów z aklimatyzacją, choć pierwszy tydzień
nie był łatwy. Poruszałem się wolno, z trudem schylałem się, zasznurowanie butów było problemem.
Prawdę powiedziawszy, bardziej dawał mi się we znaki stres spowodowany warunkami
klimatycznymi niż fizycznie złe samopoczucie. Męczyły mnie skoki temperatury - nocą minus 20, w
dzień, w słońcu - plus 37. Wilgotność też oscylowała w granicach ekstremalnych, higrometr raz
pokazywał pełne nasycenie powietrza wilgocią, a wkrótce potem powietrze stawało się suche niczym
na pustyni. Szczęściem na aparaturę nie miało to wpływu. Myślę, że świadomość, iż znalazłem się w
gronie najlepszych polskich alpinistów, samych mistrzów, u podnóży najwyższego szczytu świata,
pozwalała mi lepiej znosić wszystkie niedogodności życia na ponad pięciu tysiącach metrów. Tym
bardziej że relacje między mną a kolegami były bardzo dobre. Byli to najwspanialsi ludzie, jakich
poznałem w życiu. Dziś już wielu z nich nie żyje, jedni pozostali w górach, inni - tak jak Andrzej, w
górach mieli szczęście, które opuściło ich na dole.
Z ciekawością obserwowałem, jak funkcjonuje machina wy-prawowa. Odnosiłem wrażenie, że
niektóre sprawy, w opinii Andrzeja mniej ważne, puszczał na żywioł, zwłaszcza jeśli chodzi o łączność.
Wyglądało na to, że doszedł do wniosku, iż skoro tu jestem i podjąłem się zapewnienia sprawnie
działającej łączności, to wiem, co należy robić. A on ma ważniejsze sprawy na głowie.
Miał rację, wiedziałem, co do mnie należy, ale czasem czułem się samotny, zdenerwowany, niekiedy
problemy techniczne ku-
250
EWA MATUSZEWSKA LIDER
mulowały się. Zaczął nawalać agregat prądotwórczy a ja drżałem, że za chwilę nie będzie prądu i
koniec z łącznością. Akumulatory ledwo, ledwo ciągnęły, już nic nie można było z nimi zrobić.
Rozebrałem więc agregat, coś tam udało mi się naprawić. Po złożeniu zaczął działać i nie było z nim
większych kłopotów.
Muszę przyznać, że takich trudnych chwil nie było wiele. Dobrze czułem się w bazie i psychicznie, i
fizycznie. Bardzo chciałem pójść wyżej, koledzy nawet mi obiecali, że pójdę z nimi na Ice Fali.
Niestety, nie udało się, właściwie nie mogłem zbytnio oddalać się od namiotu, w którym znajdowała
się aparatura łącznościowa. Wszystkie rozmowy między bazą a obozami były nagrywane, Andrzejowi
bardzo zależało na tym, by wyprawa miała również dokumentację dźwiękową.
Po śmierci Andrzeja Anna poprosiła nas, byśmy przejrzeli sprzęt elektroniczny pozostawiony przez
niego. Niektóre urządzenia były jej zupełnie nieznane. Wiele z nich Andrzej sam skonstruował, jakieś
magnetofony, wzmacniacze. Gdy byliśmy na wyprawie, wydawało mi się, że zagadnienia techniczne
są mu właściwie obce, choć wiedział, o co chodzi, operował swobodnie terminami, znał nazwy i
marki. Jednak jego szerokie zainteresowania w dziedzinie techniki i niezwykłe zdolności poznałem
dopiero wówczas, gdy już go nie było.
Jan Serafin, lekarz ortopeda, miał więcej okazji do bezpośredniego udziału w akcji górskiej, choć też
na wyprawie był „funkcyjnym". Pod Everestem znalazł się również drugi lekarz, Lech Kor-niszewski,
więc Serafin nie musiał ponosić jednoosobowo odpowiedzialności za zdrowie uczestników wyprawy,
pełnić roli pogotowia ratunkowego dzień i noc.
JAN SERAFIN: - Miałem już za sobą wiele wypraw w góry wysokie, poczynając od roku 1974, kiedy
wyprawa krakowska, kierowana przez Antoniego Walę, próbowała" zdobyć najwyższy szczyt
Hindukuszu, Tiricz Mir. Wspinałem się też w górach Alaski, miałem więc już jakieś doświadczenie
wysokogórskie. Poza tym moja specjalizacja zawodowa była atutem - wspinający się ortopeda mógł
się okazać dla Andrzeja na tyle przydatny, iż zaakceptował moją kandydaturę jako lekarza wiosennej
wyprawy, choć wcześniej nigdy nie zetknęliśmy się w górach. W tamtych
Z51
GDYBY TO NIE BYŁ EYEREST
kio Ucz
nu Andi • i waz;
a wyprawy dalszych sukcesów yo sporcie, który tak I
I •- worzon;
iycia, rozwijającą '-¦; fes wa
cle i otwierającą pełni >ryz
łania człowieka.
Ha kafcdą wspinaczkę, - ¦ • ~ca Was błogosławię.
Watykan, Inia 17 lutego 1980 r.
(pLMMA lf
W ."Parto1
ej ZAWADA
•• ¦ • '
GRATULACJE OD JANA PAWŁA II
252 EWA MATUSZEWSKA LIDER
latach Zawada starannie dobierał członków swoich wypraw i był w o wiele lepszej sytuacji niż pod
koniec swej działalności. Miał spośród kogo wybierać, obydwie grupy everestowskie stanowiły wtedy,
co tu dużo mówić, elitę himalaizmu światowego.
Tak się złożyło, że Andrzej i ja nie wyruszyliśmy do Nepalu razem z kolegami. Do ostatniego niemal
dnia miał do załatwienia wiele spraw organizacyjnych, zdobycie kolejnych pieniędzy na nową de facto
wyprawę. I tak znaleźliśmy się w bazie sześć tygodni później niż reszta ekipy, kiedy był już zakładany
obóz III. Opóźnienie sprawiło, że mieliśmy gorszą aklimatyzację niż koledzy, toteż w pewnym sensie
byliśmy skazani na siebie, jeśli chodzi o działalność górską.
Z Warszawy polecieliśmy do Delhi, a potem bardzo szybko znaleźliśmy się w Katmandu. I tu zaczęły
się kłopoty. Teraz z Katmandu do Lukli, gdzie zazwyczaj formuje się karawanę, jest niemalże most
powietrzny. Loty odbywają się kilka razy dziennie, można polecieć samolotem albo helikopterem, co
kto woli. Ale wtedy trzeba było walczyć, by dostać się do samolotu, nie na pięści, a na pieniądze.
Obowiązywała zasada, że leci ten, kto da więcej. Trzykrotnie niewiele brakowało, byśmy
wystartowali, w ostatniej jednak chwili okazywało się, że warunki atmosferyczne nie są sprzyjające.
Potem dowiadywaliśmy się, że lot jednak się odbył. Cóż, tak zwana lotność tej trasy uzależniona była
od koloru i sumy wyłożonych pieniędzy - najbardziej pożądanym kolorem był zielony, a co do
pieniędzy, to im więcej, tym lepiej. Na koniec udało nam się opuścić Katmandu drogą lotniczą.
Przez cztery dni wędrowaliśmy z Lukli do bazy, tylko we dwóch. Nocowaliśmy, tak jak i teraz się
nocuje w drodze pod Eve-rest, w chatkach szerpańskich, już wtedy nazywanych z dużą przesadą
„hotelami". ledna, najwyżej trzy izby, u nas nazywane kurnymi, oświetlone ledwo, ledwo, bo
elektryczności w Namche Bazar chyba jeszcze wtedy nie było.
W czasie marszu Andrzej miał pewne problemy zdrowotne. Zimą na Evereście odmroził stopy, a
właściwie duże palce u obu stóp. Nie były to głębokie zmiany, ale bolesne, mógł się wspinać, choć z
pewnymi trudnościami.
Nastąpiło to wówczas, kiedy fatalne warunki atmosferyczne sprawiły, że nawet ci niezwykle twardzi
faceci w pewnym mo-
253 GDYBY TO NIE BYŁ EYEREST
mencie „wymiękli". Nikt już nie miał ochoty kolejny raz pchać się do góry, bo gdy tylko ktoś się znalazł
powyżej bazy, wichura spychała go w dół. Trzeba pamiętać, że zima w Himalajach to wcale nie obfite
opady śniegu, lecz huraganowe wiatry. Wiatr na takich wysokościach obniża temperaturę w sposób
dramatyczny.
Andrzej przeżył sytuację niezwykle trudną i stresującą dla kierownika wyprawy - zastopowanie akcji
górskiej. Postanowił wtedy udowodnić, że pójście do góry jest możliwe. I to z obozu II, z pominięciem
trójki, wprost na Przełęcz Południową. Psychicznie był trochę takim watażką, więc zrobił to, razem z
Ryśkiem Szafirskim. Ceną za to forsowne podejście i pobłądzenie w zejściu było odmrożenie. Ale
zespół się poderwał, więc Andrzej uznał, że się opłaciło. Jak mało kto potrafił scementować i
zmobilizować zespół, jako kierownik wyprawy - a miałem do czynienia z wieloma, więc wiem, co
mówię - miał zupełnie wyjątkowe walory.
Wracając zaś do odmrożeń, jakich się dorobił, szarżując na Przełęcz Południową, to trzeba dodać, że
stały się one faktem wręcz anegdotycznym. Otóż Andrzej często powtarzał, że alpinista powinien
wspinać się przede wszystkim głową i tak kombinować, by się nie odmrozić. W środowisku znano
powszechnie jego powiedzenie, że „inteligentny wspinacz nie odmraża się". No i stało się, teoria
rozminęła się z praktyką.
Ale maszerując do Lukli, mimo iż bolały go odmrożone palce, był w dobrej formie. Wysokość nie była
dla niego problemem, w odróżnieniu ode mnie. Dysponował tym, co lekarze nazywają pamięcią
aklimatyzacyjną. Nie miałem tej pamięci, byłem więc zmęczony, ciężko dyszałem i nie bardzo byłem
skłonny do dłuższych pogawędek. Skupiałem się na tym, by dotrzymać kroku Andrzejowi, iść do
przodu jak najefektywniej.
Gdy znaleźliśmy się w bazie, „przypomniałem" sobie Tiricz Mir i Kangchendzóngę, gdzie czterokrotnie
przekroczyłem 7600 metrów, dochodząc do obozu III. Pod Everestem czułem się z dnia na dzień lepiej
i moim skrytym marzeniem było pójść jeszcze wyżej, niż udało mi się dotychczas. Nie było to możliwe,
przy sześciotygodniowym opóźnieniu szczyt leżał poza moim zasięgiem, bo nawet gdybym się uparł,
że chcę pójść, Andrzej by mnie nie puścił. I tylko w cichości myślałem sobie, że może choć
Wierzchołek Południowy? Lecz fakty były nieubłagane - opóźnię-
254 EWA MATUSZEWSKA LIDER
nie aklimatyzacyjne w stosunku do kolegów ustawiło nas na pozycji zespołu pomocniczego,
zajmującego się głównie zaopatrywaniem dwójki w tlen, bo żywność była już częściowo wyniesiona.
Szczególnie ważne było dostarczenie tlenu do obozu III, stanowiącego punkt wypadowy w kierunku
wierzchołka.
Trzykrotnie przemierzyliśmy sławny Ice Fali, rzeczywiście sprawiający trudności natury fizycznej i
psychicznej. Że jest to niebezpieczny i trudny odcinek, potwierdzą wszyscy alpiniści, którzy musieli
przejść przez Ice Fali. Kiedy zaś Czok i Kukuczka zaczęli atak szczytowy, znaleźliśmy się w obozie III,
niby jako zespół wspierający. „Niby" - bo mogliśmy ich wspierać tylko moralnie i psychicznie. Gdyby
cokolwiek się stało, na tej wysokości pomoc byłaby niemożliwa. Trudno nawet sobie wyobrazić
znoszenie rannego czy chorego na własnych plecach. Niemniej znaleźliśmy się w trójce, przeżywając
dramatyczne momenty ataku szczytowego.
Nim do tego doszło, po raz kolejny mogłem się przekonać o walorach Andrzeja jako kierownika
wyprawy. Otóż powstała taka sytuacja, która mogła zmienić przebieg wyprawy. Genek Chrobak i
Wojtek Wróż przy kolejnym transporcie do obozu III wynieśli tlen. Następnie, zgodnie z poleceniem
Andrzeja, butle zostały przetransportowane do czwórki. Ta dwójka była bardzo mocna, obaj byli
przekonani, że mogą iść na szczyt. Byłem świadkiem chyba półgodzinnej rozmowy między Andrzejem
a nimi, bardzo emocjonalnej i trudnej dla kierownika. Argumenty i kontrargumenty, oni - że świetnie
się czują, że przecież mają tlen, więc dlaczego nie pozwala im iść na szczyt, Andrzej - kategorycznie
zabraniał podejmowania niezaplanowanej akcji.
W pewnym momencie powiedział: „Janek, ja ich nie puszczę z jednego prostego powodu - są
wolniejsi od Czoka i Kukuczki. Powyżej trójki śnieg jest bardzo głęboki, powyżej czwórki jest jeszcze
gorzej. Oni są tak napaleni, że mogą »zajść się« na śmierć. Nawet jeśli wlezą na szczyt, boję się, że z
niego nie zlezą. Zresztą wątpię, by w tych warunkach zdołali wejść".
Jestem pewien, że wówczas Andrzej uratował im życie. I tak myśleli wszyscy, może poza dwójką
zainteresowanych.
ANDRZEJ ZAWADA: - Kogo kierownik wybierze do ataku szczytowego? Odpowiedź na to pytanie to
kluczowa kwestia na
GDYBY TO
255 NIE BYŁ EYEREST
każdej wyprawie. Po zimie wydawało nam się, że na górze jest sielankowo, zaledwie minus 35 stopni,
a nie prawie 50, w bazie znajduje si^ ekstraklasa alpinistów Właściwie atak szczytowy mógłby podjąć
każdy z nich. Wybrałem jednak tych, którzy w mojej opinii mieli największe szanse. Jeśli Czok i
Kukuczka przygotowywali się do wejścia beztlenowego, a ja, mimo że mogłem się spodziewać, iż tego
dokonają, poleciłem im jednak stosować tlen, to oczywiste jest, że w tym momencie byli najlepsi.
Koledzy, którzy mieli pretensje, że ich pominąłem, ci dwaj stali partnerzy z K2 i Kangchendzóngi, nie
zachowali się najlepiej. Próbowali przeprowadzić atak szczytowy bez porozumienia ze mną i innymi
kolegami. Według planu mieli wyjść na poręczowa-nie. Nie wzięli jednak poręczówek, tylko tlen. Gdy
już byli w czwórce, zaskoczyli mnie wiadomością, że następnego dnia chcą iść na szczyt, zużywając
sześć butli zamiast dwóch. Czyli wykorzystaliby wszystkie butle, jakimi dysponowaliśmy na górze,
uniemożliwiając podjęcie próby innym zespołom. Zamierzali schodzić przez Przełęcz Południową,
zabierając reduktory i maski. Następna grupa musiałaby czekać, aż zejdą do obozu II. Ich próba ataku
szczytowego zablokowałaby wszystkich pozostałych. Wychodzili w góry jako normalny zespół
roboczy, któryś z kolei, którego zadaniem było założenie poręczówek. W ostatnim obozie minęli się z
kolegami i nawet nie wspomnieli o ataku szczytowym.
Zawsze gdy wysyłam do ataku szczytowego zespół, robię z tego małą uroczystość - wręczam flagi,
życzę powodzenia w obecności wszystkich obecnych w bazie. A oni, jak już wspomniałem, szli tylko
po to, by założyć poręczówki. Nie zrobili tego, przez co uniemożliwiali następne ataki.
Zapowiedziałem wcześniej, że jeśli założymy poręczówki aż do Wierzchołka Południowego, to każdy,
jeśli tylko będzie się czuł na siłach i pogoda na to pozwoli, będzie miał swoją szansę na wejście
szczytowe. Poręczówek nie założyli, sami zaś nie mieli żadnych szans na wejście. Czok i Kukuczka z
obozu V szli na szczyt ponad jedenaście godzin, a oni, w dodatku gorzej zaaklimatyzowani, chcieli
tego dokonać, idąc z obozu IV.
Nie mogłem pozwolić, by podejmowali takie ryzyko. Gdyby któryś z nich zginął, a zwłaszcza ten, który
przez prawie trzy tygodnie miał krwotoki z nosa, każdy miałby prawo zapytać, czy
256 EWA MATUSZEWSKA LIDER
DOKTOR JAN SERAFIN
\
257 GDYBY TO NIE BYŁ EVEREST
przypadkiem nie zwariowałem, wysyłając osłabionego chorobą człowieka na szczyt Everestu.
Ta ocena działań tandemu Chrobak-Wróż została dokonana przez Zawadę bezpośrednio po
wyprawie, toteż nic dziwnego, że pod wpływem emocji nie krył rozgoryczenia i żalu, uznając, iż
działali egoistycznie i nieodpowiedzialnie. Zapytany o ten sam epizod wyprawowy Jan Serafin, w
ponad dwadzieścia lat później, nieco inaczej to widział:
- Trudno mi osądzać, czy rzeczywiście działali podstępnie, zwłaszcza że obu bardzo lubiłem i ceniłem.
Andrzej zapewne miał większe prawo, by inaczej to oceniać. }a jednak byłbym ostrożniej szy. Być
może czuli się na tyle pewnie co do swoich sił, doszli już tak wysoko, szczyt wydawał się tak bliski, a
żal im było wysiłku włożonego w dotychczasowe poczynania. Być może zaczęli myśleć kategoriami „ja
i mój partner", a nie „my i wyprawa". Z pewnością byli dobrym i zgranym zespołem, ale i dziś
twierdzę, że szczytu by nie zdobyli. A jeśli nawet, zginęliby w zejściu. Całkowicie co do tego zgadzałem
się i zgadzam z Andrzejem. On doskonale potrafił rozgrywać taktycznie akcję górską, z precyzją i
wyczuciem, poza tym sam niejednokrotnie był na takich wysokościach i doskonale wyczuwał, czym
może się to wszystko skończyć. I dlatego powiedział „nie", wystawiając na szwank przyjaźń i narażając
się potem, w bazie, na straszliwą awanturę.
Powyżej 7500 metrów każdy wspinacz zaczyna umierać na raty i tylko od indywidualnej odporności,
od zdolności aklimatyzacyjnych zależy tempo, w jakim to następuje. Zamieranie funkcji życiowych,
ubytek sił fizycznych i psychicznych, utrata kontroli nad swym organizmem - występowanie tych
wszystkich objawów jest wprost proporcjonalne do wysokości. Miraż bliskości szczytu niejednemu
odebrał zdolność właściwej oceny sytuacji i oceny samego siebie. Tak też się stało w przypadku
Chrobaka i Wróża.
Początki działalności wyprawy nie zapowiadały konfliktów tego rodzaju. Kiedy zastanowiono się nad
tym, którędy prowadzić drogę ku szczytowi, wybór padł na lodowo-śnieżne pola przecięte na
wysokości 1800 metrów skalną barierą. Dolny fragment drogi prze-
258 EWA MATUSZEWSKA LIDER
chodził między Rekinem i Krabem, czyli dwiema skałami, przypominającymi je kształtem. Już od
szczeliny brzeżnej w ścianie zakładano poręczówki, w czym uczestniczył prawie cały zespół.
7 kwietnia, na wysokości 7200 metrów, stanął obóz III założony przez Cieleckiego i Chrobaka, a 28
kwietnia Kukuczka i Wróż założyli czwórkę na wysokości 8050 metrów. Do tego miejsca Filar
Południowy nie stwarzał trudności technicznych. Ale nad obozem IV zaczynała się potężna bariera
skalna. Oglądana z dołu nie wydawała się tak trudna jak w bezpośrednim zetknięciu. Najtrudniejsze
miejsce w drodze na szczyt - co do tego nie było wątpliwości. Szansą na pokonanie bariery wydawał
się stromy komin skalny przecinający ją w pobliżu obozu. 7 maja Czok, Heinrich i Olech weszli w
komin z poręczówkami, następnego dnia najtrudniejszy odcinek zaporęczowali Gajewski i Kukuczka.
14 maja Gajewski, Kuliś i Rusiecki dotarli na wysokość 8300 metrów. Na miejscu planowanego obozu
V pozostawili depozyt i powrócili na noc do czwórki.
Tego samego dnia baskijski alpinista Martin Zabaleta wraz z Szerpą wszedł na szczyt Everestu drogą
pierwszych zdobywców. Znalazł przedmioty pozostawione przez Cichego i Wielickiego, co miało duże
znaczenie dła potwierdzenia wejścia Polaków, słabo udokumentowanego fotograficznie - ze szczytu
udało się zrobić tylko jedno niezbyt wyraźne zdjęcie.
Zabaleta i trzech Polaków wykorzystali ostatni dzień dobrej pogody. Po 14 maja zaczęły się obfite
opady śniegu, ze zboczy Mount Everestu i Lhotse lawiny pyłowe zsuwały się jedna po drugiej. W
ścianie Lhotse pyłówka zagarnęła Szerpę z wyprawy kata-lońskiej; zmarł po dwóch dniach, podczas
transportu do bazy. Drugą śmiertelną ofiarą lawiny stał się japoński alpinista, uczestnik wyprawy na
północną ścianę Mount Everest.
W tej sytuacji Zawada zdecydował, że jeżeli pierwszy atak szczytowy się powiedzie, następnych już
nie będzie, by nie zwiększać ryzyka. Decyzja ta, choć podyktowana racjonalnymi przesłankami,
wywołała sprzeciw tych uczestników wyprawy, którzy byli przekonani, że stać ich na podjęcie ryzyka
pójścia na szczyt w takich warunkach. Kierownik jednak nie uległ niezadowolonym i ostatecznie
postanowił, iż pierwszym i - jak się później
259 GDYBY TO NIE BYŁ EVEREST
okaże - ostatnim zespołem szturmowym będą Andrzej Czok i Jerzy Kukuczka.
18 maja dotarli oni do pozostawionego depozytu i rozstawili omnipotenta. Miejsce na obóz nie było
może zbyt fortunne, znajdowało się bowiem pośrodku śnieżnego żlebu i narażone było na lawiny, nic
jednak bardziej odpowiedniego nie udało się znaleźć. Jeszcze tego samego dnia, niemal z marszu,
zaporęczowali drogę wiodącą w kierunku szczytowych partii Filara wyprowadzających na Wierzchołek
Południowy.
19 maja o piątej rano ruszyli na szczyt, biorąc po jednej butli z tlenem. Na wysokości 8400 metrów
zakończył się ciąg lin poręczowych. Jedno cięcie - i dwadzieścia metrów poręczówki posłużyło do
lotnej asekuracji.
Brnęli do góry w sypkim śniegu, zapadając się po kolana, po pas, w każdej chwili spodziewając się
lawin. Dzięki tlenowi mieli dobre tempo, aż do miejsca, gdzie natknęli się na niewielką skalną turnię.
Pokonanie jej zajęło sporo czasu. Przed czternastą, wykorzystując resztki tlenu, osiągnęli Wierzchołek
Południowy. Bez wspomagania tlenowego wspinali się dużo wolniej śnieżno --skalną granią, łudząc
się raz po raz, że oto są już na szczycie. Czekała ich jeszcze jedna przeszkoda - lodowy próg, trudny i
niebezpieczny, o wysokości dwudziestu metrów, liczący akurat tyle, ile mieli liny. Wydawało się, że
tym razem Everest ich pokonał. Ale nie. Chwila odpoczynku, uspokojenie oddechu i kolejny krok.
Wciąż do góry. Aż wreszcie próg pozostał za nimi, przed nimi był już tylko szczyt Mount Everestu.
Stanęli na nim o szesnastej. Śniegu napadało tak dużo, że chiński triangul ledwo spod niego wystawał.
Odnaleźli flagi pozostawione przez Zabaletę, zabiorą je później na dół na dowód swego wejścia. Na
wierzchołku pozostają prawie godzinę, nie po to, by napawać się sukcesem i widokami. Zmęczeni,
wręcz wyczerpani, odwodnieni - od ponad dwunastu godzin nic nie pili - z trudem zmuszają się do
zejścia. Teraz czeka ich najtrudniejsze. Przed zmrokiem muszą dotrzeć do namiotu w obozie V. Jeśli
nie pokonają tych pięciuset metrów różnicy wysokości, ze swym zwycięstwem pozostaną na zawsze
na zboczach tej góry.
JAN SERAFIN: - Ten śnieg był rzeczywiście obrzydliwy, sypki niczym cukier. Utrudniał i spowalniał
wspinaczkę, stwarzał za-
260 EWA MATUSZEWSKA LIDER
grożenie lawinowe rosnące z godziny na godzinę. Byłem w obozie III, kiedy Kukuczka połączył się z
Zawadą. Słyszałem, jak łamiącym się głosem mówił: „Andrzej, bardzo chcielibyśmy donieść
zwycięstwo do was, ale zasypiamy na stojąco". Zawada, ogromnie zdenerwowany głośno i dobitnie
powtarzał, że za nic nie mogą się zatrzymywać, że muszą nieustannie iść w dół, wciąż w dół.
Więc szli, słaniając się pod uderzeniami wiatru, przy coraz silniejszym mrozie tracąc czucie w stopach.
Ciemności i śnieżna zadymka zaskoczyły ich w połowie drogi do obozu Y Gdzieś tutaj powinna
znajdować się pierwsza poręczówka. Powinna, lecz świeży śnieg zasypał wszystkie ślady. I chyba tylko
cudem jeden z nich, zsuwając się już niemal bezwładnie, wyszarpnął butem spod śniegu czerwoną
linę. Teraz wiedzieli, że schodzą w dobrym kierunku. Poręczówki doprowadziły ich do obozu. Jeszcze
starczyło im sił, by wczołgać się do namiotu, ale na to, by przygotować picie - już nie.
Minęła północ, zaszyci w śpiwory powoli przysypiali. Po dwóch godzinach pobudka! Niewielka
lawinka pyłowa przysypała namiot, za nią ruszyły następne. Do rana na zmianę odgarniali śnieg,
starając się nie dopuścić do pochłonięcia namiotu przez przelewające się masy śniegu.
Gdy tylko się rozwidniło, wydobyli spod śniegu buty i resztę rzeczy, spakowali cennego omnipotenta i
ruszyli w dół. 250 metrów niżej, w obozie IV czekali koledzy, czekał termos z gorącą herbatą. Gdy
dotarli do czwórki, minęło akurat trzydzieści godzin od ostatniego ciepłego posiłku. I choć do bazy
było jeszcze daleko, a po drodze mogło się jeszcze wiele wydarzyć, po raz pierwszy od wielu godzin
poczuli się bezpieczni.
JAN SERAFIN: - Później, już w bazie, Andrzej Czok powiedział mi: „Wiesz, w drodze powrotnej już
zupełnie nie miałem siły, by wejść na Wierzchołek Południowy". Schodząc z głównego wierzchołka,
trzeba się nieco obniżyć na grani, a następnie kilkanaście metrów podejść na Wierzchołek
Południowy i dopiero wtedy zaczyna się schodzić już tylko w dół. Kukuczka wspinał się jak maszyna,
więc parł do przodu, a Czok coraz bardziej pozostawał w tyle. I wtedy na cały głos powiedział:
„Mamusiu, pomóż!" I niemal natych-
i
261 GDYBY TO NIE BYŁ EYEREST
ANDRZEJ CZOK I JERZY KUKUCZKA
PO WEJŚCIU POLSKĄ DROGĄ NA EVEREST,
WIOSNA 1980 ROKU
EWA MATUSZEWSKA LIDER
miast udało mu się zrobić parę kroków. Kiedy wydawało mu się, że już nie da rady, ponownie prosił
matkę o pomoc. I znów znajdował siły, by pokonywać kolejne metry.
Andrzej bardzo kochał matkę i myślę, że ta miłość go ocaliła. Dziś jeszcze coś ściska mi gardło, gdy
przypominam sobie zmęczoną i szczęśliwą twarz Andrzeja, jego oczy pełne uczucia do matki, jego
radość, że jest z nami w bazie.
Najwyższy, ale nie najtrudniejszy. Wśród alpinistów powszechne jest przekonanie, że łatwiej wejść na
Mount Everest niż z niego zejść. Andrzej Czok i Jerzy Kukuczka udowodnili, że można zdobyć ten
szczyt w ekstremalnie trudnych warunkach, nową drogą i donieść ten sukces do bazy.
ANDRZEJ ZAWADA: - Everest zimą i Filar Południowy - udało nam się osiągnąć obydwa cele, a przy
tym obniżyć koszty wypraw. W sensie propagandowym wejście Filarem nie miało takiego znaczenia
jak zdobycie Everestu zimą, jednak w kręgach alpinistycznych poprowadzenie nowej drogi na
najwyższym szczycie świata stało się głośnym wydarzeniem.
Wejście zimowe, ta heroiczna walka z wichrem i mrozem, jeśli chodzi o styl mogłoby budzić pewne
zastrzeżenia. W inny sposób nie udałoby się jednak zdobyć Everestu o tej porze roku. Kiedy zaś został
pokonany Filar, okazało się, że polscy alpiniści potrafią się wspinać nie tylko w skrajnie trudnych
warunkach himalajskiej zimy, „siłowo" można powiedzieć, ale też są dobrzy technicznie i taktycznie,
rozwiązując problemy wspinaczkowe na dużych wysokościach. Międzynarodowy światek
alpinistyczny wysoko wówczas ocenił formę i wszechstronność Polaków.
*** Po dwudziestu latach Lider wspominał Mount Everest z perspektywy czasu i nowych górskich
doświadczeń nie tylko z nutką nostalgii, ale też wskazywał młodemu pokoleniu wspinaczy cele,
których na najwyższym szczycie, mimo iż tylekroć był zdobywany, nie brakuje, a których on już nie
zdążył zrealizować.
ANDRZEJ ZAWADA: - Pamiętam doskonale tę chwilę. Było to w pierwszych dniach czerwca 1953 roku,
kiedy usłyszałem w radiu wiadomość, że Everest został zdobyty przez brytyjską wyprą-
263 GDYBY TO NIE BYŁ EVEREST
wę pod kierownictwem Johna Hunta. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Z jednej strony wielka
radość z odniesionego sukcesu, z drugiej żal, rozgoryczenie, że wszystkie te wspaniałe osiągnięcia
alpinistyczne dokonują się bez naszego udziału. To była wiadomość z odległego, zaczarowanego
świata wielkiej himalajskiej przygody, o jakiej my, Polacy, mogliśmy tylko marzyć. Byłem w tamtych
latach początkującym taternikiem, który nawet wybierając się w Tatry, musiał składać w milicji
podanie o przepustkę na pobyt w strefie przygranicznej. A cóż dopiero wyjechać za granicę! Nie
przychodziło mi do głowy, że kiedyś i mnie los pozwoli zrealizować śmiałe plany sportowe na tej
jednej jedynej górze Ziemi. Na szczęście świat się zmienia - a zaczęły się te zmiany właśnie w 1953
roku śmiercią Stalina - i powoli również polscy alpiniści mogli wyruszyć w egzotyczne góry, by dotrzeć
w końcu na szczyt Everestu.
Jaki okazał się Everest dla Polaków? Z jednej strony był miejscem chwały, z drugiej - klęski
największej. Wejście Wandy Rutkiewicz przyniosło jej światowy rozgłos i historyczną sławę. Była
trzecią kobietą na Evereście i, co ważniejsze, pierwszą Europejką. Następne wejście, zimowe, Leszka
Cichego i Krzysztofa Wielickiego 17 lutego 1980 roku. Również historyczne wydarzenie, zapisane w
kronice Everestu wśród czterech najważniejszych, obok pierwszego wejścia latem - Edmunda
Hillary'ego i Tenzinga Nor-gaya 29 maja 1953 roku, pierwszego kobiecego - Japonki Yunko Tabei 16
maja 1975 roku i pierwszego bez tlenu - Petera Habele-ra i Reinholda Messnera 8 maja 1978 roku.
Satysfakcją dodatkową dla nas może być to, że inicjatywa rozpoczęcia sezonów zimowych w
najwyższych górach świata wyszła od Polaków i że pierwsze zezwolenie zimowe rządu Nepalu na
Everest nie zostało przez nas zmarnowane.
Wreszcie poprowadzenie polskiej drogi z prawej strony Filara Południowego. Jest bardziej elegancka
niż tradycyjna przez ścianę Lhotse, bo z Kotła Zachodniego prowadzi wprost na szczyt. Zapisana jako
siódma w kolejności, znalazła się jeszcze w pierwszej dziesiątce dróg na najwyższą górę świata.
Wspaniały dla nas czas i wspaniały okres w historii Króla Gór. W tamtych latach były to wielkie,
pionierskie osiągnięcia poprzedzone niepokojem, czy się udadzą, należące do największego
264 EWA MATUSZEWSKA LIDER
sportowego wyczynu i bardzo romantyczne. Everest otaczała jeszcze wtedy wielka, podniecająca
tajemnica, a nam dopisywało szczęście.
Niestety, Everest stał się również świadkiem naszej największej górskiej tragedii. Straciliśmy w
jednym wypadku aż pięciu alpinistów, światowej klasy wspinaczy, wspaniałych ludzi, którzy odegrali
wielką rolę w rozwoju polskiego himalaizmu. Z „Zygą" Heinrichem i Genkiem Chrobakiem, moimi
nieodżałowanymi partnerami od liny, rozpoczynaliśmy naszą wspólną wysokościową przygodę już w
1971 roku na Kunyang Chhishu (7852 m), a potem byłem z nimi prawie na wszystkich kierowanych
przeze mnie wyprawach. Z Mirkiem Gardzielewskim i „Falco" Dąsałem, młodszymi kolegami,
walczyliśmy zimą na Cho Oyu (8201 m) i na K2 (8611 m). Nie wolno mieć pretensji do góry, na której
zginęli nasi bliscy, bo nie jej to wina, ale trudno mi dziś wracać myślami do Everestu bez uczucia żalu
za tymi, którzy zostali tam na zawsze. (Piątym alpinistą, który zginął w czasie tej wyprawy w roku
1989, był Wacław Otręba - E.M.)
Od czasu pierwszej wyprawy z 1921 roku minęło 78 lat. Na Everest wchodzono różnymi drogami, z
różnych stron, i to przeszło 1000 razy. Zbadano dokładnie wszystkie opadające z niego lodowce, na
podstawie stereoskopowych zdjęć lotniczych wykonano superdokładne mapy, na których można
odczytać wysokość prawie każdej skały. Ten dziki, niedostępny dawniej Everest spowszechniał, stał
się celem wycieczek biur podróży, obiektem handlowym, świetnym źródłem zarobków. Pod jego stoki
poprowadzono wygodne ścieżki, po których drepczą tłumy turystów prawie przez cały rok,
zaśmiecając wszystko dookoła. Trzeba było powołać do życia Narodowy Park Sagarmatha dla
ratowania przed zupełnym zniszczeniem unikalnej przyrody i barwnego folkloru.
Nowym zjawiskiem stały się wyprawy komercyjne, na których organizatorzy za pieniądze
wprowadzają klientów na Everest. Chciałbym wiedzieć, ile w tej chęci bycia na szczycie najwyższej
góry świata jest naprawdę szlachetnych pobudek, a ile zwykłego snobizmu. Bo czy można mieć
satysfakcję z wejścia na Everest, będąc tylko biernym klientem, któremu nawet tlen do maski
dostarcza przewodem z butli idący obok opiekun? To nie są ludzie
265 GDYBY TO NIE BYŁ EVEREST
gór, ich nie cieszy samo przebywanie w nich. Chcą wszystko od razu i na skróty. Zapłacą każdą sumę,
byle tylko ułatwić i zagwarantować im wejście. A to jest niemożliwe i dlatego płacą czasami za swoje
ambicje czy naiwne wyobrażenia własnym życiem. Bo wspinaczka na Everest to nie mecz na boisku,
który można w każdej chwili przerwać, gdy pogoda się zepsuje. Stąd takie tragedie, jak ta sławna z
1996 roku.
Ale zostawmy na boku ten komercyjny jarmark próżności z jednej strony, a chęci zysku z drugiej i
zastanówmy się, co jeszcze jest interesującego do zrobienia na Evereście dla ambitnych alpinistów.
Przede wszystkim czeka do tej pory nie rozwiązany problem direttissimy - drogi środkiem
południowo-zachodniej ściany przez tak zwaną Barierę Skalną (Rock Band). Wyprawa Bo-ningtona z
1975 roku ominęła ten trudny, znajdujący się powyżej 8000 metrów uskok skalny z lewej strony,
wąskim kuluarem. Na pewno będą jeszcze poprowadzone nowe drogi, na przykład wprost na
wierzchołek wschodnią czy południowo-zachodnią ścianą. Zaczną się też łączone przejścia graniowe.
Zapoczątkował je Nicolas Jaeger w 1980 roku. Niestety, ta pierwsza próba zakończyła się tragicznie na
grani Lhotse Shar.
Wreszcie pozostaje problem wypraw zimowych. Czy po dwudziestu latach polskie wejście zimowe
zdewaluowało się? Okazuje się, że nie. Nawet postęp w sprzęcie i znaczne ułatwienia organizacyjne
nie wpłynęły na liczbę zakończonych sukcesem wypraw zimowych. Po nas tylko pięciu alpinistów
stanęło zimą na Evereście. To wymowne liczby, siedmiu ludzi zimą i przeszło tysiąc latem!
Odnotowano nawet niezbyt sportowe ułatwianie sobie ąuasi-zimowego wejścia. W sezonie
jesiennym zakłada się wszystkie obozy, potem czeka na datę administracyjnego zezwolenia
zimowego i w pierwszych dniach grudnia wchodzi na szczyt. Czy trzeba przypominać, że dla naszej
półkuli początek zimy kalendarzowej przypada na 21 grudnia, a prawdziwa surowa zima jest w
styczniu i lutym? Tak więc zimowe przejścia dróg letnich na Evereście wciąż czekają na
wyczynowców, bo przyszłością w himalaizmie wyczynowym będzie z pewnością wspinanie się
najtrudniejszymi drogami w najtrudniejszych warunkach, czyli zimą. Wiem, że to niełatwe, wymaga
wszechstronnych uzdolnień i predyspozycji. Ale tak to już jest na tym świecie, że tylko doko-
266 EWA MATUSZEWSKA LIDER
nanie czegoś niecodziennego, nadzwyczajnego, sprawia nam satysfakcję i jest docenione przez
innych.
Chciałbym na koniec wspomnieć pewne wydarzenie związane z Everestem, choć miało ono miejsce w
Europie, daleko od Himalajów. W 1993 roku zostałem zaproszony przez lorda Hunta do Londynu w
związku z rocznicą zdobycia Everestu. Pierwszego wieczoru w siedzibie Alpine Club w bardzo miłej,
swobodnej atmosferze spotkałem się z uczestnikami wyprawy everestowskiej z 1953 roku. Nie było
wśród nich tylko nieżyjącego już Tenzinga. W spotkaniu brało też udział wielu sławnych himalaistów z
całego świata. Następnego dnia na uroczystej sesji w Royal Geographi-cal Society swoją obecnością
zaszczyciła nas królowa Elżbieta II. Hunt wyświetlał przeźrocza i opowiadał z dumą o organizacji i
przebiegu wyprawy sprzed czterdziestu lat. Wtedy widziałem się z nim po raz ostatni. Zmarł pięć lat
później, w 1998 roku. Everest nas połączył i powoli wszystkich nas przeżyje.
Czterdziesta rocznica zdobycia Mount Everestu, tak ciepło, a zarazem nostalgicznie wspominana
przez Andrzeja Zawadę, jakże różniła się od tej dziesięć lat późniejszej, świętowanej już bez Lidera.
Smutny to przyczynek do tak zwanej solidarności ludzi gór i obiektywizmu prestiżowego, szacownego
„National Geographic Magazine". Całą tę przykrą sprawę na swych łamach skomentował redaktor
Jerzy Majcherczyk w „Polonijnym Podróżniku", biuletynie wydawanym przez Zarząd Polonijnego
Klubu Podróżnika w USA, w numerze majowo-czerwcowym 2003.1 był to chyba jedyny głos na ten
temat w prasie polskojęzycznej. Autor w odpowiedzi otrzymał następujący tekst: Dziękujemy za
skontaktowanie się z „National Geographic" w sprawie numeru z maja 2003, poświęconego zdobyciu
Mount Everest. Z powodu ograniczonej ilości miejsca nie zamieściliśmy informacji o wielu
osiągnięciach związanych z tym szczytem. W przypadku wejścia Wielickiego i Cichego nasz redaktor
miał wrażenie, że zimowa wspinaczka drogą pierwszych zdobywców nie była wystarczająco ważka, by
informację o niej zamieścić zamiast informacji o samotnym wejściu, w tymże samym roku, Reinholda
Messnera bez tlenu. Ten wybór, jak i inne, może oczywiście być dyskusyjny. Polski zespół został
zauważony i doceniony w innej
267 GDYBY TO NIE BYŁ EVEREST
publikacji. Na stronie zatytułowanej 15 dróg na szczyt polska wyprawa, której członkowie zdobyli
Everest 19 maja 1980 roku, idąc nową drogą zachodnią stroną Filara Południowego, znalazła się na
siódmym miejscu listy.
Dziękujemy za kontakt i zainteresowanie „National Geographic Magazine". Zapewniamy, że wasze
uwagi będą rozpatrywane przez kolegium redakcyjne.
Zespół redakcyjny NGM
Ze strony redakcji „National Geographic" przyszła odpowiedź nie wprost, wykorzystująca tradycyjną
formułkę redakcyjną: „z powodu ograniczonej ilości miejsca". Jak popatrzyłby na to Lider? Myślę, że
zbyt dobrze znał wartość dokonań swoich i swojej „drużyny", by przejąć się tym małostkowym
incydentem. Cóż, dziennikarze pisali, nie zawsze rzetelnie, a wyprawy Zawady wciąż wyruszały, by
próbować zdobyć to, czego innym zdobyć się nie udało.
,
i
i-'"*
YIW
« *..
I tSts
A,-s
Na poprzedniej stronie
ZESPÓŁ POD SWOJĄ PIĘKNĄ GÓRĄ CHO OYU
Turkusowa Bogini, Kej Tu i Naga Góra
„Ten niezwykły film został nakręcony 17 lutego 1980 roku podczas zimowej premiery na Evereście,
która stanowi najwybitniejsze wejście ostatnich piętnastu lat. Polska wyprawa, kierowana przez
Andrzeja Zawadę, zajęła miejsce wśród najwybitniejszych osiągnięć w historii himalaizmu - obok
zwycięstwa Lachenala i Herzoga na Annapurnie oraz Hillary'ego i Tenzinga na Mount Evereście".
Francuzi mają opinię ksenofobów przeświadczonych o wyższości wszystkiego, co francuskie. Trzeba
jednak przyznać, iż w wielu dziedzinach to przeświadczenie w pewnym stopniu jest uzasadnione.
Jedną z nich jest alpinizm. Alpiniści francuscy jako pierwsi stanęli na wierzchołku pierwszego
zdobytego ośmioty-sięcznika, Annapurny, oni odegrali też znaczącą rolę w eksploracji Alp i
Himalajów. We Francji alpinizm uznawany jest, jak utrzymywał Andrzej Zawada, za króla sportów, w
przeciwieństwie do wielu innych krajów, w tym i Polski, gdzie palmę pierwszeństwa oddaje się
lekkoatletyce lub piłce nożnej.
Zacytowana powyżej pochlebna ocena polskiego sukcesu na Mount Evereście ukazała się w prasie
francuskiej po telewizyjnym programie Les Cartes d'Adventure, w którym zaprezentowano film o
polskiej wyprawie, jest więc podwójnie cenna. Francuzi potrafili sprawiedliwie i obiektywnie ocenić
historyczne osiągnięcia Polaków, wznieść się ponad partykularne, nacjonalistyczne pojmowanie
sportu wspinaczkowego.
Nie potrafił tego najsławniejszy już wówczas alpinista świata, Reinhold Messner z południowego
Tyrolu, energiczny, przebojowy, wyznaczający nowe kierunki w himalaizmie, a przy tym doskonale
potrafiący zadbać o publicity wokół swych zamierzeń. Do końca roku 1980 miał na swym koncie pięć
ośmiotysięczników. Nan-
272 EWA MATUSZEWSKA LIDER
ga Parbat (dwukrotnie, w tym raz samotnie), Manaslu, Gasher-brum I, Mount Everest (z Peterem
Habelerem, pierwsze wejście Europejczyków na ośmiotysięcznik bez tlenu) i K2. Znajdował się na
najlepszej drodze do zdobycia Korony Himalajów, choć zamysł ów nie był jeszcze wtedy
skonkretyzowany. Niewątpliwie jednak to Reinhold Messner nadawał ton przedsięwzięciom
podejmowanym w górach najwyższych. Zwłaszcza tym przekraczającym granice i bariery utartych
przyzwyczajeń czy wyobrażeń, dotyczących zdobywania ośmiotysięczników samotnie czy bez tlenu.
Kolejnym etapem w jego karierze wysokogórskiej mogły już być tylko wejścia nowymi drogami i
himalajska zima. W opinii ekspertów ta pora roku uniemożliwiała jakiekolwiek działania alpinistyczne
w górach najwyższych. Nie tylko z powodów klimatycznych.
W Himalajach o klimacie decydują monsuny, sezonowe wiatry, w ciepłej porze roku wiejące od morza
w kierunku lądu, zaś w chłodnej - od lądu do morza. Monsun letni przynosi obfite opady deszczu w
himalajskich dolinach i śnieżyce w górach. W porze monsunu zimowego powietrze staje się suche,
temperatura spada do około minus 40°C, a gwałtowne wiatry wieją niekiedy z prędkością stu
pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Zima w Himalajach, tak jak wszędzie na półkuli północnej, trwa
od 22 grudnia do 21 marca. Jednak ministerstwo turystyki Nepalu do końca lat siedemdziesiątych
regulowało ruch wyprawowy, wydając zezwolenia wyłącznie na okres przedmonsunowy i
pomonsunowy. Gdy dzięki pionierskiej działalności Polaków nastąpiło otwarcie sezonu zimowego,
dotychczasowy harmonogram uległ pewnemu zakłóceniu. Wyprawom wiosennym przyznawano
zezwolenia umożliwiające rozpoczęcie działalności górskiej od 1 marca. Dzięki temu można było
uniknąć „zderzenia się" karawany podchodzącej z karawaną podążającą w dół. Rejony, przez które
prowadzi droga pod Everest, były wówczas ubogie, słabo zaludnione, toteż kilka wypraw
przemierzających te tereny niemal w tym samym czasie miałoby trudności w zaangażowaniu
odpowiedniej liczby tragarzy i zaopatrzeniu ich w żywność. Tak więc, mimo iż zezwolenie dla polskiej
wyprawy zimowej na Mount Everest zawierało określenie „grudzień -luty", ostateczny termin jej
zakończenia władze Nepalu ustaliły na 15 lutego. Cichy i Wielicki stanęli na szczycie dwa dni później,
wykorzystując w pełni szansę, jaką była zgoda na przedłużenie akcji.
273 TURKUSOWA BOGINI, KE) TU I NAGA GÓRA
WIGILIA W LUKU.
ANNA MILEWSKA PLECIE ŁAŃCUCH
Z PAPIERKÓW PO HERBACIE
SPOTKANIE NA SZCZYCIE W CHAMONUC. OD LEWEJ:
JOHN BOYLE, ACHILLE COMPAGNONI, JOSE ANGLADA (Z TYŁU),
HANS-DIETER GREUL, ANDRZEJ ZAWADA I KURT DINBERGER
274 EWA MATUSZEWSKA LIDER
Rok później Nepalczycy skrócili sezon zimowy do 31 stycznia. Wówczas Reinhold Messner publicznie
oświadczył, iż w tej sytuacji polskie wejście nie zostało dokonane zimą. Na przełomie 1982/83 roku
rozpoczął przygotowania do szeroko rozreklamowanej w mediach wyprawy na Cho Oyu,
stwierdzając, że będzie to pierwsza zimowa wyprawa w Himalaje, jako że „władze w Katmandu
polskiego Everestu nie uznają za wejście zimowe". Nie omieszkał dodać, że j e g o wyprawa będzie
udana. Chcąc do końca wyjaśnić wszelkie niejasności, Polski Związek Alpinizmu wystosował list do
Messnera, pytając, jak należy rozumieć zakwestionowanie przez niego wejścia Polaków. Przecież zimą
1979/1980 oficjalny sezon kończył się 28 lutego, zaś kierownik polskiej ekspedycji otrzymał od rządu
nepalskiego potwierdzenie wejścia, datowane 3 marca 1980 roku, w którym wyraźnie napisano, iż
polscy alpiniści zdobyli Mount Everest „on 17 Feb of the year 1979-80 Winter".
Messner, nie dając za wygraną, stwierdził, iż jeden z pracowników ministerstwa turystyki w rozmowie
z nim podważył fakt zimowego wejścia Polaków. Ważniejsze jednak od domniemanej wypowiedzi
urzędnika okazało się oficjalne stanowisko rządu Nepalu, a także opinia wielu ekspertów himalaizmu,
którzy nie mieli żadnych wątpliwości - Mount Everest zimą po raz pierwszy zdobyli Polacy.
W roku 1983 Nepal ustalił, iż wyprawowy sezon zimowy trwa od 1 grudnia do 15 lutego, z
możliwością przedłużenia o parę dni, jeśli zajdą wyjątkowe okoliczności, a Międzynarodowa Unia
Towarzystw Alpinistycznych (UIAA) potwierdziła okres zimy kalendarzowej dla wypraw wyruszających
w góry Azji Centralnej, zalecając jednocześnie nieprzedłużanie działalności górskiej poza ostatni dzień
lutego. To ostatecznie odebrało Messnerowi argumenty opierające się na wybiegach formalnych.
Musiało minąć wiele czasu, by Messner pogodził się ostatecznie z faktem pierwszeństwa Polaków na
Mount Evereście zimą. W czterdziestolecie zdobycia przez alpinistów francuskich Annapurny, w
czerwcu 1990, odbyło się rocznicowe spotkanie pierwszych zdobywców szczytów ośmiotysięcznych.
W Chamonbc, w reprezentacyjnym hotelu Majestic, pojawili się najwybitniejsi alpiniści świata, z sir
Edmundem Hillarym, Maurice'em Herzo-
""W
275
TURKUSOWA BOGINI, KEJ TU I NAGA GÓRA
CIĄGNIE KARAWANA POD CHO OYU
276 EWA MATUSZEWSKA LIDE1
LIDER W ŚCIANIE CHO OYU
277 TURKUSOWA BOGINI, K E ) TU I NAGA GÓRA
giem i Achille Compagnionim na czele. Wśród tych sław byli również Andrzej Zawada i Józef Nyka, a
także Reinhold Messner. Pogratulował on Zawadzie sukcesu na Mount Evereście i dotychczasowi
antagoniści uścisnęli sobie dłonie.
W podsumowaniu dokonań minionego czterdziestolecia stwierdzono zaś, że to polscy alpiniści swymi
osiągnięciami wyznaczyli nowy kierunek - himalaizm zimowy. Do roku 1990 zdobyto zimą siedem
ośmiotysięczników - Mount Everest, Manaslu, Dhaulagiri, Cho Oyu, Kangchendzóngę, Annapurnę i
Lhotse. Wszystkie zostały zdobyte przez wyprawy polskie, z czego trzy kierowane przez Andrzeja
Zawadę.
Cel „pierwszej udanej wyprawy zimowej na ośmiotysięcz-nik", Cho Oyu (8201 m), ósmy szczyt świata,
nie poddał się Messnerowi. Dotarł do wysokości 7500 metrów i musiał zawrócić. Nie podejrzewam
Andrzeja Zawady o przewrotność, tak się jednak złożyło, iż celem swej drugiej zimowej wyprawy
uczynił Cho Oyu.
Turkusowa Bogini - jak tłumaczy tę nazwę Gunter Oskar Dyh-renfurth - oddalona jest od Mount
Everestu o 28 kilometrów w kierunku północno-zachodnim. Jest jedynym ośmiotysięczni-kiem, na
który dokonano pierwszego wejścia w sezonie pomonsu-nowym. W roku 1954, 19 października,
drogą od północnego zachodu, szczyt zdobyli alpiniści austriaccy.
Trzydzieści lat później wyruszyła pod Cho Oyu zimowa wyprawa polsko-kanadyjska. Do ostatniej
chwili nie było jednak ustalone, jaką drogą alpiniści zaatakują szczyt. Wybór filara południowo-
wschodniego, drogi trudnej i do dziś nie powtórzonej, nastąpił w sposób niezwykły.
JÓZEF NYKA: - Ryzykowny pomysł tego filara - decyzja była szybka! - nasunął wycinek ze słoweńskiej
gazety „Delo" relacjonującej próbę wyprawy Matjaża Pećovnika (do 7700 m, 27 X 1984), który
doręczyłem Andrzejowi Zawadzie w dniu wyjazdu w Himalaje.
Od lodowca Lungsampa południowa ściana Cho Oyu prezentuje się groźnie i imponująco. I tylko
prawe ograniczenie ściany, właśnie południowo-wschodni filar, daje jakiekolwiek szanse na
prze)scie.
278 EWA MATUSZEWSKA LIDER
ANDRZEJ ZAWADA: - Południowa ściana Cho Oyu to coś niewiarygodnie pięknego, wspaniałego, trzy
tysiące metrów lodu i skał. Bardzo niebezpieczna i bardzo sławna. Wielki alpinista brytyjski George
Mallory z pierwszej rekonesansowej wyprawy na Mount Everest w roku 1921 przywiózł do Europy jej
zdjęcia z opinią, iż jest absolutnie nie do zdobycia. I ta ściana czekała na Polaków ponad pół wieku.
Przymierzając się do Cho Oyu, musieliśmy dokonać wyboru -jaką drogą iść na szczyt? Można było
najłatwiejszą, z przełęczy Nangpa La (5716 m), a w warunkach zimowych zdobycie szczytu i tak byłoby
sukcesem. Wiedzieliśmy jednak, że jest to tak zwany krowi szlak i jego przejście nie byłoby sukcesem
na miarę naszych oczekiwań. Ale wypatrzyliśmy drogę przez ścianę nie do pokonania, z której niemal
bez przerwy waliły się lawiny seraków i śniegu. Ogromna to była satysfakcja i wyzwanie!
W latach osiemdziesiątych Polacy coraz częściej zapraszali na swe wyprawy alpinistów z Zachodu, nie
zawsze dysponujących odpowiednimi umiejętnościami, za to mogących wesprzeć budżet wyprawowy
dewizami. Tak było i w przypadku Cho Oyu. Skład wyprawy był następujący: Andrzej Zawada
(kierownik), Maciej Berbeka, Eugeniusz Chrobak, Krzysztof Flaczyński (lekarz), Mirosław
Gardzielewski, Andrzej Z. Heinrich, Maciej Pawlikowski. Kanadyjczycy: Martin Berkman, Andre
Frapier, Jacąues Olek (zastępca kierownika), Yves Tessier (lekarz).
Jerzy Kukuczka dołączył później, po zakończeniu działalności na Dhaulagiri. Jego udział w zdobywaniu
Cho Oyu wywołał sporo kontrowersji i raz jeszcze, jakże wyraziście, ukazał różnice między Heinrichem
a Zawadą w podejściu do zasad działania w górach i ról poszczególnych alpinistów podczas wyprawy.
Do końca roku 1984 Jerzy Kukuczka zdobył Lhotse, Mount Everest, Makalu, Broad Peak, Gasherbrum
I i Gasherbrum II. Był jedynym alpinistą na świecie, który mógł rywalizować z Messnerem w ubieganiu
się o Koronę Himalajów. Tak przynajmniej uważali dziennikarze zachodni, swymi publikacjami
podgrzewając atmosferę wokół „wyścigu" wykreowanego przez media. Sam Kukuczka, racjonalnie
myślący góral z Istebnej, mieszkający i pracujący na „czarnym" Śląsku, doskonale zda-
279 TURKUSOWA BOGINI, KEJ TU I NAGA GÓRA
wał sobie sprawę z tego, że nawet jeśli umiejętnościami nie ustępuje Messnerowi, jego możliwości
finansowe i organizacyjne nie pozostawiają złudzeń - pod tym względem nie ma szans na zdobycie
jako pierwszy Korony Himalajów. Nie zmienia to jednak faktu, że Koronę chciał zdobyć, a jego udział
w każdej wyprawie był dla kierownika mocnym, pewnym punktem całego przedsięwzięcia.
W sezonie zimowym 1984/1985 oprócz polsko-kanadyjskiej wyprawy na Cho Oyu wyruszyła w
Himalaje druga wyprawa z Polski, zorganizowana przez Gliwicki Klub Wysokogórski, pod
kierownictwem Adama Bilczewskiego. Celem było pierwsze zimowe wejście na Dhaulagiri (8167 m).
Kukuczka został zaproszony do wzięcia udziału w obu wyprawach. Być może patriotyzm lokalny
powinien go skłonić do zabrania się w Himalaje ze Ślązakami, jednak uczestnictwo w wyprawie
Zawady dla każdego ambitnego alpinisty było potwierdzeniem jego klasy. Wiadomo, Zawada wybierał
najlepszych. Gwarantowało też udział w przedsięwzięciu nowatorskim, zmieniającym oblicze
współczesnego himalaizmu. Jak sam przyznawał, Kukuczka przez jakiś czas „grał na dwóch
fortepianach". Prawdę powiedziawszy, nie miał ochoty wybierać - chciał wziąć udział w obu
wyprawach. Bilczew-ski, wyczuwając te nie ujawnione zamysły, nie traktował poważnie udziału
Kukuczki w swojej wyprawie. Zawada, nawet jeśli czegoś się domyślał, nie wyrażał sprzeciwu.
W końcu wyprawa na Dhaulagiri wyruszyła, a dwa bębny z bagażem Kukuczki pozostały w
Katowicach. Teraz już z czystym sumieniem mógł się włączyć w przygotowania do wyprawy Zawady,
przy okazji dołączając swój bagaż do ładunków wyprawy na Cho Oyu. Wciąż jednak nie ujawniał przed
kolegami swoich planów. Mimo wszystko nie zrezygnował z Dhaulagiri. Dopiero po przylocie do
Katmandu, 17 grudnia, zdekonspirował swój plan -dwa ośmiotysięczniki w jednym sezonie zimowym!
Jeśli plan ma się powieść, musi zostawić kolegów i ruszyć jak najszybciej pod Dhaulagiri, gdzie już
zaczęła się akcja. Jeśli razem z karawaną pójdzie pod Cho Oyu, Dhaulagiri przejdzie mu koło nosa.
Tam nikt nie będzie czekał, aż pan Kukuczka raczy się zjawić i zdobyć szczyt, wykorzystując ciężką
pracę innych przy poręczowaniu i zakładaniu obozów.
280 EWA MATUSZEWSKA LIDER
JERZY KUKUCZKA: - Robi się cicho, ale wyczuwam, że to milczenie nie jest dla mnie przychylne. Zaraz
odezwały się różne głosy, najwięcej w nich było jednak słów sprzeciwu. Najmocniej utkwiły mi w
pamięci racje Andrzeja Heinricha:
„Musisz sobie zdać sprawę, że jest to bardzo duże osłabienie naszej wyprawy. Wiesz, że czeka nas
trudna droga, a ty już teraz wyłączasz się z najcięższej górskiej harówy. Nie chcę ci prawić
komplementów, ale bardzo liczyliśmy właśnie na ciebie. Tymczasem ty chcesz sobie, po prostu,
dołączyć później, co najprawdopodobniej ci się nie uda. Moim zdaniem cały ten pomysł to zwykłe
zawracanie głowy, które obraca się przeciwko interesom naszej wyprawy".
Kanadyjczycy, którzy z racji wkładu finansowego mieli bardzo dużo do powiedzenia, też byli
przeciwni. Byli jednak i tacy, którzy machali ręką i mówili: „A, niech sobie idzie, nie ma sprawy". I nie
mogliśmy jakoś dojść do porozumienia. Andrzej Zawada słuchał tego wszystkiego i właściwie nie
zabierał głosu. Nie będę krył, że na jego poparcie liczyłem najbardziej. Ale nie mówił nic. Dopiero
następnego dnia, przy śniadaniu, powiedział:
„A co do projektu Jurka, to biorę tę decyzję na siebie. Możesz iść na Dhaulagiri. Będziemy czekać na
ciebie. Plan jest fajny, chociaż zwariowany. Może się jednak powieść".
Spojrzałem Andrzejowi z wdzięcznością w oczy.
Zanim doszło do grożącej konfliktem sytuacji, miały miejsce wydarzenia o nieco lżejszym charakterze.
ANDRZEJ ZAWADA: - 17 grudnia byliśmy już wszyscy w Katmandu. W tamtych czasach jeszcze można
było dojechać do Nepalu samochodem, nie było po drodze tylu wojen, czy to w Afganistanie, czy to w
Iraku z Kurdami. Bagaż wyprawowy dojechał do Katmandu wielkim ciężarowym samochodem, który
natychmiast wzbudził zainteresowanie księgowego z nepalskiego ministerstwa turystyki. Chciał
niemal od ręki go kupić, oferując niezwykle atrakcyjną, pod względem przelicznika dolarowego, cenę.
Wysłałem więc do kraju faks, pytając, czy możemy dokonać tej transakcji. Odpowiedź z Głównego
Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu, podpisana przez głównego księgowego, była jednoznaczna -
ciężarówka jest „na stanie" wyprawy i musi wrócić do Pol-
281
TURKUSOWA BOGINI, KE) TU I NAGA GÓRA
DWA MAĆKI, BERBERA I PAWLIKOWSKI ZDOBYWCY CHO OYU ZIMĄ
CZTEREJ ZDOBYWCY CHO OYU. LEWEJ: MACIEJ PAWLIKOWSKI, JERZY KUKUCZKA, ANDRZEJ HEINRICH,
MACIEJ BERBERA
282 EWA MATUSZEWSKA LIDER
ski. Tak więc nie udało nam się nawiązać kontaktów handlowych z Nepalem na szczeblu
ministerialnym. Mimo to chodziliśmy po Katmandu dumni niesłychanie - nasza ciężarówka była
największym pojazdem, jaki tu kiedykolwiek dojechał. Niedługo potem słynny alpinista i kierownik
wypraw brytyjskich Chris Bonington wysłał do Katmandu potężną „heavy lorry". I tak Polacy, pospołu
z Brytyjczykami, przyczynili się nieco do zmian w transporcie Królestwa Nepalu, empirycznie
udowadniając, iż można tu dojechać samochodami o bardzo dużym tonażu.
Wracając do projektu Jerzego Kukuczki, wzbudzającego tak różnorodne emocje, raz jeszcze oddajmy
głos kierownikowi wyprawy.
ANDRZEJ ZAWADA: - Dopiero w Katmandu Jurek zwrócił się do mnie z zaskakującą prośbą o
umożliwienie mu wzięcia udziału w dwóch wyprawach jednocześnie, na Dhaulagiri i na Cho Oyu. Była
to interesująca propozycja. Nowy rekord w alpinizmie - dwa ośmiotysięczniki zimą w jednym sezonie.
Ale jednocześnie odejście Jurka mocno osłabiło nasz zespół i stwarzało moralny problem
przygotowania ciężką pracą pozostałych kolegów dróg dla „mistrza". Zwołałem naradę i po burzliwej
dyskusji - kto za, kto przeciw - wyraziłem zgodę na podjęcie tak ryzykownej dla wszystkich próby.
Następnego dnia Jurek rozpoczął wyścig pod Dhaulagiri.
Należy dodać, że wyścig na niebagatelnym dystansie około trzystu kilometrów, pokonywanych
samolotem, autobusem i na własnych nogach, w towarzystwie jednego tylko tragarza.
Podczas gdy Kukuczka spieszył na spotkanie ze swym ósmym ośmiotysięcznikiem, uczestnicy
wyprawy polecieli samolotem z Katmandu do Lukli.
ANDRZEJ ZAWADA: - W Lukli zastała nas Wigilia. Zgodnie z polską tradycją zaprosiliśmy na wieczerzę
wigilijną tych wszystkich, którzy nie mieli gdzie i z kim spędzić tego świątecznego wieczoru. Do
naszego stołu zasiedli przedstawiciele dwunastu albo trzynastu narodowości. Ci, którzy wiedzieli, co
stało się w Polsce 13 grudnia 1981 roku, bardzo byli zdziwieni! Jak to, jeszcze nie tak dawno stan
wojenny, a tu makowiec z puszki, rybki w oleju, pomidorach, jarzynach, bakalie, pomarańcze. Do tego
przystrojona choinka, opłatek i sianko pod obrusem.
283 TURKUSOWA BOGINI, KE| TU I NAGA GÓRA
Niewiele jednak brakowało, by z powodu garstki siana jeden z kolegów popadł w poważne tarapaty.
Przed wyjazdem z Polski ustaliliśmy, co każdy z nas zorganizuje na Wigilię. Gdy doszło do sianka,
wiadomo było, że musi być z Zakopanego. Miał się tym zająć Maciek Berbeka. Do Katmandu wyruszył
sam, przesiadając się w Moskwie. Po noclegu przyszedł rano na dworzec z bagażem, a tu
niespodzianka. Skrupulatnie przeszukano mu bagaż i znaleziono coś, co zapachniało niczym „trawka".
Natychmiast sprowadzono psa, ten sumiennie powąchał, co mu podsunięto pod nos, ale nie
zareagował w sposób wskazujący na odnalezienie narkotyku. Ściągnięto więc kolejnego „eksperta" w
osobie starszej pani, która nie tylko wąchała podejrzany susz, ale też próbowała go żuć. Również ona
nie potwierdziła podejrzeń wobec Maćka. Zniecierpliwiony tym wszystkim i nieźle ubawiony, zdołał w
końcu wytłumaczyć nadgorliwym „czynownikom", że nikt, kto ma choć trochę rozumu, nie wwozi
haszyszu czy marihuany do Nepalu. Jeśli już, to z Nepalu wywozi. Argumentacja okazała się skuteczna
i siano z tatrzańskich łąk znalazło się w końcu pod Himalajami.
Jerzy Kukuczka w ostatni dzień 1984 roku dotarł na lodowiec Mayangdi, na którym powinna
znajdować się baza wyprawy na Dhaulagiri. Nie udało mu się odszukać namiotów i już zaczął się
obawiać, że akcja górska została zakończona.
JERZY KUKUCZKA: - Kręcę się coraz bezradniej wśród lodów, mój tragarz ze mną. Akurat wtedy widzę
wyłaniające się z oddali, zza załomu, dwie sylwetki. Rozpoznaję z daleka, że to Janusz Skorek i Andrzej
Czok. Nie wiem, skąd we mnie ochota do żartów i to właśnie w kilka minut po nastroju, w którym
przeważało przygnębienie. Ale nie krzyczę, nie wymachuję wesoło ręką, nie skaczę z radości, tylko
siadam w śniegu i czekam. Dopiero gdy są ode mnie o dwa metry, podrywam się z okrzykiem: -
Pasowa kontrola! Propustu matę? Nagła, niespodziewana w himalajskiej scenerii sytuacja
przedrzeźniania stróżów bratniej granicy w Tatrach powoduje, że stają jak wryci. Są zaskoczeni,
niemal w szoku.
Przypomina to nieco dowcipy, jakie ludzie knujący w podziemiu robili niekiedy swoim znajomym,
zwłaszcza tym, którzy akurat
284 EWA MATUSZEWSKA LIDER
mogli mieć przy sobie coś trefnego. Znienacka, od tyłu, podchodziło się do upatrzonej ofiary i
scenicznym, dobitnym szeptem mówiło: „Dokumenty proszę!" Niemal za każdym razem efekt był
piorunujący, aż do czasu, kiedy spowszechniał. Na tyle, że jeden z moich znajomych, czekając w
umówionym miejscu na przekazanie bibuły, usłyszawszy sakramentalny tekścik, nawet się nie
odwracając, rzucił: „Stary, nie wygłupiaj się". Skończyło się na Wilczej w komisariacie.
Jerzy Kukuczka 21 stycznia, przy silnym wietrze i sypiącym śniegu ograniczającym widoczność, z
Andrzejem Czokiem stanął na szczycie Dhaulagiri. Weszli drogą klasyczną, północno--wschodnią
granią, którą sam Kukuczka uznawał za jedną z najłatwiejszych dróg na ośmiotysięcznik. Jednak rangę
ich osiągnięcia podnosił sposób, w jaki tego dokonali - zimą, bez tlenu, w fatalnych warunkach
atmosferycznych. W zejściu złapali dwa nieplanowane biwaki, odmrozili się, Czok na tyle poważnie,
że amputowano mu kilka palców u nóg. Kukuczka mimo odmrożeń już 25 stycznia opuścił bazę pod
Dhaulagiri, chcąc jak najprędzej znaleźć się na wyprawie Zawady.
W bazie pod moreną lodowca Lungsampa, położonej na wysokości 5200 metrów, wszyscy uczestnicy
znaleźli się 2 stycznia 1985 roku. Bardzo szybko, bo już w dwa dni później, Berbeka i Pawlikowski
założyli obóz I, z którego znakomicie było widać Cho Oyu. Obóz II (5700 m), u podstawy południowej
ściany, założyli Gardzielewski i Zawada. Powyżej alpiniści napotkali najtrudniejsze fragmenty drogi -
1000 metrów lodowej ściany przeciętej barierami skał i seraków. Akcje w ścianie prowadzili wyłącznie
Polacy. Zakładanie lin poręczowych przebiegało wolno, Andrzej Heinrich uderzony kamieniem, lekko
zraniony, musiał zejść do bazy. Do poręczowania pozostało tylko pięciu alpinistów. Andrzej Zawada,
jak zwykle zresztą na swoich wyprawach, nie ograniczał się do kierowania akcją z bazy. Włożył wiele
pracy w wytyczenie drogi i, jak wspomina Józef Nyka, „wniósł znaczący wkład w techniczne
przygotowanie wejścia".
29 stycznia Berbeka i Pawlikowski przeszli ostatnie metry ściany i na wysokości 6700 osiągnęli ostrze
filara południowo--wschodniego. W tym miejscu założyli obóz III. Nad obozem wznosiła się
pięciusetmetrowa ściana lodowa, którą trzeba było
285 TURKUSOWA BOGINI, K E I TU I NAGA GÓRA
JERZY KUKUCZKA - PODWÓJNE ZWYCIĘSTWO
286 EWA MATUSZEWSKA LIDER
zaporęczować. Na tym odcinku poręczówki założyli Berbeka, Chrobak, Gardzielewski i Pawlikowski.
Gdy koledzy poręczowali dalszą drogę, Heinrich i Zawada transportowali sprzęt biwakowy
umożliwiający założenie obozu IV
8 lutego, po założeniu czwórki na wysokości 7200 metrów, Chrobak i Gardzielewski zdecydowali się
na odwrót. Byli zmęczeni, poza tym zabrakło im lin poręczowych. Zeszli do obozu III, by jako drugi
zespół szturmowy ruszyć za Berbeką i Pawlikowskim. Zakopiańczycy postanawiają przenieść obóz IV
wyżej i z niego poprowadzić atak szczytowy. W tym czasie Kukuczka, po maratonie himalajskim, ma
kłopoty ze swoim tragarzem, który ma dość pokonywania trzech etapów dziennych w ciągu jednego
dnia i nawet podwyższenie stawki nie pomaga. W pewnym momencie siada i nie zamierza iść dalej.
JERZY KUKUCZKA: - Opadają mi ręce, chociaż to nie pierwsza dramatyczna chwila w tej wariackiej
wyprawie. I akurat wtedy jak spod śniegu, wyłania się człowiek... Kurier pchnięty przez
zaniepokojonego Andrzeja Zawadę. Bez słowa przejmuje plecak od zniechęconego do cna
przewodnika. I tak 8 lutego, o godzinie drugiej po południu, jestem już w bazie pod Cho Oyu.
Po raz kolejny Kukuczka miał okazję pomyśleć z wdzięcznością o kierowniku. Ten niewiele z pozoru
znaczący gest być może zdecydował o tym, że zdążył pod Cho Oyu, by wziąć udział w drugim ataku
szczytowym i zdobyć drugi ośmiotysięcznik w jednym sezonie, na dodatek zimowym.
Po dotarciu do bazy stwierdził, że jedynym partnerem, z którym może iść na szczyt, jest dochodzący
do siebie po kontuzji Andrzej Heinrich. Wieczorem pakują plecaki i nazajutrz, 9 lutego, wyruszają.
Początek nie nastraja optymistycznie. Heinrich jeszcze nie całkiem wydobrzał, Kukuczka miał niewiele
czasu na odpoczynek po forsownym marszu spod Dhaulagiri.
Nocują w jedynce, następnego dnia osiągają dwójkę. Tutaj muszą przeczekać. W tym czasie Berbeka i
Pawlikowski pokonali trudności ponad obozem IV i na wysokości 7500 zakładają piątkę.
ANDRZEJ ZAWADA: - Mieliśmy już założony obóz IV dość wysoko, na 7200. Byli w nim zakopiańczycy,
do pójścia w górę szy-
287 TURKUSOWA BOGINI, KEJ TU I NAGA GÓRA
kowal się drugi zespół, Andrzej Heinrich i Jurek Kukuczka. Mogło się wydawać, że wszystko idzie
dobrze. I nagle zaistniała sytuacja kłopotliwa i trudna, zwłaszcza dla mnie jako kierownika wyprawy. Z
góry zgłosili się Maćki i poinformowali, że według nich obóz IV rozbity jest za nisko. Poprosili o
przeniesienie go na 7500, co faktycznie równa się likwidacji czwórki. Jest w nim tylko jeden namiot,
bo trudno było wynieść więcej na tę wysokość. Obaj są przekonani, że atak szczytowy może udać się
tylko wówczas, gdy wystartuje się z wyższego pułapu. Wiem, że mają rację, ale podjęcie decyzji nie
jest łatwe. Albo ułatwię wejście Berbece i Pawlikowskiemu, którzy mają ogromną szansę dokonania
pierwszego zimowego wejścia nową drogą na ośmiotysięcznik, albo utrudnię zdobycie szczytu
Kukuczce i Heinrichowi, którzy będą mieli do pokonania prawie 900 metrów w pionie, w dużej mierze
bez poręczówek, przeniesionych ponad obóz V.
Zbliżał się 15 lutego, ostatni dzień zezwolenia. Uznałem więc, że nie można ryzykować. Trzeba zrobić
wszystko, by zespół będący już tak wysoko maksymalnie wykorzystał wszystkie szanse.
JERZY KUKUCZKA: - Mieliśmy pokonać właściwie dwa długie odcinki, w bardzo trudnym, lodowym
terenie, by dojść do dawnego miejsca obozu IV. I wyżej, do namiotu z czwórki, przeniesionego już na
7500. W sumie 900 metrów w pionie, w dużej części bez poręczówek, przeniesionych ponad nowy,
piąty obóz. Na zejście do bazy i poręczowanie linami od nowa nie było oczywiście czasu.
12 lutego o godzinie 14.20 Berbeka i Pawlikowski stanęli na szczycie Cho Oyu. Wiatr zwalał z nóg,
ledwo mogli utrzymać równowagę.
ANDRZEJ ZAWADA: - Siedzieliśmy wszyscy na lodowcu i patrzyliśmy w górę przez lornetki. Kiedy
zobaczyłem, że dwa małe punkciki znikają nam z oczu na tle granatowego nieba, wiedziałem, że za
chwilę rozlegnie się upragniony głos w radiotelefonie. I rzeczywiście, po chwili słyszę chrypiącego
Maćka Pawlikowskiego, zagłuszanego przez wichurę: „Jesteśmy na szczycie, jesteśmy na szczycie!"
Chwyciłem radiotelefon i wołam: „Maciek, Maciek, czy jesteś pewien, że to szczyt?" A on na to: „Nie
wiem, czy jestem na szczycie, ale wyżej już nie można".
288 EWA MATUSZEWSKA LIDER
JACQUES OLEK (KANADA) I ANDRZEJ ZAWADA
NA DWUOSOBOWYM ZIMOWYM REKONESANSIE ,POD K2.
NA LODOWCU BALTORO, 1983 ROK
289
TURKUS O W A BOGINI, KEJ TU I N A G A G Ó R A
13 lutego, między trójką a piątką, mniej więcej w połowie drogi, zdobywcy spotkali się z Heinrichem i
Kukuczką.
JERZY KUKUCZKA: - Na długie świętowanie nie było czasu. Gratulacje i ruszyliśmy. Oni w dół, my do
góry. Przed zmrokiem pozostały nam jeszcze do zrobienia dwa najtrudniejsze wyciągi, odcinki po
około 80 metrów.
Przed zapadnięciem ciemności nie zdołali dojść do obozu V. Biwak w śnieżnych jamach, zamiast
śpiworów metalizowane płachty. Rankiem okazało się, że spędzili noc zaledwie 60 metrów od obozu.
JERZY KUKUCZKA: - Kiedy dotarliśmy do obozu V, uszedł z nas cały mizerny zapas entuzjazmu. Na
powrót owładnęło nami piekielne zmęczenie i było nas stać jedynie na wpełznięcie do śpiworów.
Ogrzać się i odpocząć! A byliśmy tak zmordowani, że zostaliśmy w namiocie aż do następnego ranka.
Rankiem zaś wstał piętnasty dzień lutego. Wszystko musiało się rozstrzygnąć do zmroku.
Mimo iż do ataku wyruszyli bez obciążenia, bardzo powoli zdobywali wysokość. Często odpoczywali, a
czas mijał nieubłaganie. W pewnym momencie Kukuczka zapytał partnera: „Co robimy? Jeśli
pójdziemy dalej, to wiesz, co nam grozi. Kolejny kibel". Heinrich, uchodzący za alpinistę nadmiernie
niekiedy ostrożnego, unikającego zbędnego ryzyka, tym razem uznał, że warto zaryzykować. Szczyt
był zbyt blisko i z pewnością nigdy by sobie nie darowali, gdyby nie wykorzystali szansy do końca.
Ostatni dzień zezwolenia, ostatnie minuty przed zmrokiem -gdyby to był film, scenarzyście z
pewnością dostałoby się za pójście na łatwiznę w dramaturgicznej konstrukcji akcji.
Jerzy Kukuczka i Andrzej Heinrich stanęli na wierzchołku Cho Oyu, z dokładnością co do minuty, o
17.15 tuż przed zachodem słońca.
JERZY KUKUCZKA: - Cho Oyu ma wierzchołek bardzo nietypowy. Platforma potężna jak kilka boisk
piłkarskich, której końca prawie nie widać. Jest pogodnie, na horyzoncie czerwienieje wielka kula
słońca. Znajduję dwa cukierki, to chyba po Maćkach. Kręcę kilka ujęć malutką kamerą Super-8, którą
dał mi Zawada.
290
EWA MATUSZEWSKA LIDER
Później trochę pstrykam swoim aparatem. Jest tak fajnie, że chciałoby się tu być dłużej. Zyga też
fotografuje, ale od tej chwili liczy się tylko jedno. Jak najszybciej w dół!
Podczas zejścia Kukuczka poleciał około dwustu metrów - za słabo wbił w lodową ścianę czekan i
czekanomłotek. Miał jednak niebywałe szczęście, lądując na niewielkiej półeczce. Gdyby na nią nie
trafił, jego kariera alpinistyczna skończyłaby się na Cho Oyu.
Raz jeszcze musieli zabiwakować, na wysokości 7700 metrów. Do bazy dotarli na czwarty dzień od
zdobycia szczytu, późną nocą.
ANDRZEJ ZAWADA: - Kukuczka z Heinrichem schodzili w niezwykle dramatycznych okolicznościach,
nocą, biwakując bez sprzętu. Te dwa biwaki Jurek przypłacił poważnymi odmrożeniami stóp. Cierpiał
bardzo, mimo że lekarz wyprawowy, Krzysztof Flaczyński, faszerował go lekami rozkurczowymi i kłuł
zastrzykami. Na pociechę miał bardzo miłe i urocze towarzystwo. Wszystkie turystki przybywające do
bazy, zwłaszcza Kanadyjki, prześcigały się w próbach opiekowania się nim, traktując go niczym
bohatera. Myślę, że niektórzy koledzy mogli zazdrościć Jurkowi -nie tylko zdobycia szczytu!
A więc sukces. I to podwójny - po raz pierwszy w historii alpinizmu poprowadzono zimą nową drogę
na ośmiotysięcznik, a przy tym w odstępie kilku dni powtórzył ją drugi zespół. Do roku 2000 nie
zdobyto Cho Oyu filarem południowym ani latem, ani tym bardziej zimą, co w oczywisty sposób
świadczy o stopniu trudności tej drogi. Tym razem nikt już nie kwestionował pierwszeństwa Polaków,
nikt też nie miał wątpliwości, że polscy alpiniści, pod wodzą Andrzeja Zawady, wyznaczają
nowatorskie kierunki w himalaizmie.
Kolejne lata przyniosły nowe zdobycze polskim wyprawom, utrwalając pogląd, iż zimowe wejścia w
górach najwyższych to specjalność Polaków Wprawdzie Reinhold Messner twierdził, że himalaizm
zimowy to wynaturzenie sportu wspinaczkowego, jednak najlepsi z polskich alpinistów uważają
inaczej - tylko rozwiązywanie nowych problemów może przynieść satysfakcję i*splendor.
Gorączkowy, często nie przebierający w metodach wyścig po Koronę Himalajów, wejścia na
ośmiotysięczniki najłatwiejszymi drogami,
291 TURKUSOWA BOGINI, KEJ TU I NAGA GÓRA
byle tylko stanąć na szczycie i „zaliczyć" kolejny ośmiotysięcznik -to choroba współczesnego
himalaizmu. Niezależnie od tego, czyją „diagnozę" uzna się za słuszną, w historii himalaizmu liczyć się
zawsze będzie pierwsze polskie wejście na ośmiotysięcznik. Maciej Pawlikowski, ratownik TOPR-u,
prezes zakopiańskiego Klubu Wysokogórskiego, uczestniczył w czterech zimowych wyprawach
himalajskich Andrzeja Zawady. Jego wspomnienia o Liderze to nie tylko ciepłe, serdeczne słowa,
poświęcone komuś, kogo już nie ma, ale też bardzo rzetelna analiza jego działalności wyprawowej.
MACIEJ PAWLIKOWSKI: - Znałem Andrzeja Zawadę ponad dwadzieścia lat. Poznałem go w połowie lat
siedemdziesiątych przez Ryśka Szafirskiego, który był już wcześniej jego partnerem i przyjacielem.
Znali się dobrze z wielu wcześniejszych wyjazdów, między innymi z wyprawy na Kunyang Chhish.
Zawada czuł sentyment do zakopiańczyków, może częściowo za sprawą Ryśka, mieszkającego
wówczas w Zakopanem, a być może również przez swoje związki z Podhalem i Tatrami z lat młodości.
Miał tu znajomych, a nawet znał się z członkami oddziału „Ognia", o czym nieraz opowiadał.
W latach osiemdziesiątych zaproponował nam udział w swoich wyprawach, może dlatego, że wierzył
w nas - jesteśmy z gór, zahartowani w warunkach zimowych. Przylgnęło do nas nawet określenie
„chłopcy zawadowcy". Jako prekursor himalaizmu zimowego potrzebował ludzi na trudne wyprawy.
Andrzej bardzo umiejętnie dobierał skład zespołu. Zawsze było w nim kilku starszych,
doświadczonych alpinistów oraz kilku młodych, takich napalonych jak my w latach osiemdziesiątych
(...). Kierownikiem był genialnym, a przy tym sympatycznym. Dał się też poznać jako gawędziarz,
żartowniś i dowcipniś. Tak kierował wyprawą, że nie odczuwało się, iż jest kierownikiem. Pozwalał na
dużą swobodę działania, dawał dużo luzu, a interweniował wtedy, kiedy należało. Nie zmuszał nikogo
do wyczynów. Kierował w sposób bardzo inteligentny, niezauważalny, dlatego ludzie sami chcieli iść
w górę. Nie było żadnych sztucznych grafików, według których należało prowadzić działalność górską.
Decyzje były podejmowane demokratycznie. Gdy trzeba było interweniować zdecydowanie, wtedy
wkraczał i był bardzo stanowczy, szczególnie w sytuacjach niebezpiecznych (...).
292 EWA MATUSZEWSKA LIDER
Bardzo mu zależało, by kierowana przez niego wyprawa osiągnęła cel. Sukces był dla niego bardzo
ważny i jak mógł, tak mobilizował zespół na swój sposób, wzbudzał w nas ambicję, byśmy się
„sprężali". Zachęcał też wielokrotnie różnymi opowieściami. Niektórzy mieli mu za złe, że wpędzał
czasem ludzi w tarapaty, ale generalnie jako lider miał zawsze dobrą rękę.
W jego opowieściach, zarówno o wyprawach w góry Wietnamu czy na Spitsbergen, a szczególnie w
góry najwyższe, przejawiał się głęboki patriotyzm. Zawsze mówił o tym, że biało-czerwona musi być
na szczycie, a słowo „Polska" wielokrotnie było używane dla podkreślenia, że są to wyprawy
narodowe. Każdemu zespołowi przypominał to, gdy zbliżał się moment ataku szczytowego i
sprawdzał, czy zabrali ze sobą flagę. Sprawę tę traktował zawsze bardzo poważnie. Nigdy tego nie
zapomnimy (...).
Po niebywałym sukcesie na Cho Oyu kolejnym celem Andrzeja Zawady stał się szczyt, ze względów
sportowych ważniejszy dla niego niż Mount Everest, szczyt, o którym Gunter Oskar Dyh-renfurth
mówił, że jest to „góra gór, której żadna inna dorównać nie może pięknością". O tym zaś, że jest
również najtrudniejsza, przekonało się wielu alpinistów próbujących zdobyć tę piękność. Drugi szczyt
świata, położony w Karakorum - K2 (8611 m). Wśród mniej lub bardziej poetyckich nazw szczytów ta
wyróżnia się lapidarnością i bardziej pasuje do zaszyfrowanego opisu technicznego jakiegoś
urządzenia niż do najpiękniejszej góry świata. Geneza nazwy sięga połowy XIX wieku, kiedy to
topografowie brytyjscy prowadzili prace triangulacyjne w Karakorum. Kierował nimi kapitan T. G.
Montgomerie i on był prawdopodobnie pierwszym Europejczykiem, który dostrzegł szczyt nazwany
później K2. Montgomerie w roku 1856 dotarł na wierzchołek Haramukh w Kaszmirze i ujrzał
imponującą, strzelistą piramidę. Sporządzając siatkę pomiarową, Montgomerie i jego
współpracownik G. Shelverton każdy pomierzony szczyt oznaczyli literą „K" - od Karakorum.
Następnie uszeregowali je od zachodu* do wschodu, numerując kolejno od jedynki. Tylko przypadek
sprawił, że drugi szczyt świata został umieszczony na tej liście jako drugi. Otwierający ją Masherbrum
jest o 790 metrów niższy. Ponieważ szczyt nie miał miejscowej nazwy, okoliczni mieszkańcy przyjęli
stoso-
293
U R K U S O W A B O G I N 1 , KEJ T U I N A G A G Ó R A
ANDRZEJ ZAWADA
OTRZYMUJE PRZYRZECZENIE POMOCY W TRANSPORCIE
OD PREZYDENTA PAKISTANU ZIA UL-HAGA, ZA NIM PAKISTAŃSKA
MINISTER SPORTU I TURYSTYKI
waną przez alpinistów. I
Kej Tu. Podejmowano godnie, choćby od nazw Montgomerie czy Godwi ły się. Jeszcze później K2 no
sztucznie stworzoną i har (kashmin) i Chogori ce nie zdołały wyprzeć K(
Karakorum, drugie co rytorium Pakistanu, Ind. szczyty i głębokie wąskie kładem urzeźbienia typu leżą
do najdłuższych i naj ległość od Oceanu Indyjsk wiają, iż rzadko dochodzą dzięki czemu pogoda jest 1
przynajmniej utrzymują z: praw zimowych ta stabilni
Z czterech znajdującyc Peak, Gasherbrum I i Gasł mą. Według Józefa Nyki zwłaszcza na ośmiotysięczi
nego alpinizmu. Można w działalności wyprawowej / cesach, stało się Karakorui na szczyt najbardziej
inte Olckiem z Kanady wyrusz? Baltoro Mustagh, gdzie zn Karakorum. Byli pierwszym na tych
niedostępnych don sans poprzedził ewentualni] wadę na rok 1984, we wzi dzie. Jednak prawie
trzydzii zaśnieżony lodowiec wym znacznie więcej niż latem, finansowych. Tak więc, mii sienią 1987
roku wyruszyli której koszty dewizowe wyr
295 TURKUSOWA BOGINI, KEJ TU I NAGA GÓRA
ANDRZEJ ZAWADA: - W wyniku naszych starań został wreszcie ogłoszony regulamin wypraw
zimowych. Dwa zawarte w nim punkty szczególnie rzutowały na koszty: wysokość stawek zimowych
oraz obowiązek dostarczenia tragarzom dolinnym takiego samego sprzętu osobistego jak
wysokościowym.
Wyposażenie siedmiuset tragarzy - przewidywaliśmy 14 ton bagażu - w pełny zimowy ekwipunek
przekraczałby możliwości nawet najbogatszej wyprawy. Jedynym rozwiązaniem było przerzucenie
bagażu jesienią i pozostawienie go w bazie przez trzy miesiące pod opieką specjalnej ekipy
pomocniczej, do czasu kiedy 21 grudnia (początek oficjalnego sezonu zimowego) dotrze właściwa
ekipa wspinaczkowa. Na tak rozszerzony plan wyprawy trzeba było uzyskać kolejną zgodę. Nie obyło
się bez interwencji na wysokim szczeblu - przy energicznej pomocy ambasadorów Polski i Kanady,
panów Jana W. Piekarskiego i Roberta Clarka.
Od pewnego momentu nasi kanadyjscy partnerzy zorientowali się, że nie podołają wymaganiom
finansowym, jednocześnie zaś główny mecenas sprzętowy, Karrimor, wyraził chęć powitania w
składzie wyprawy kogoś ze swojego kraju. Zdecydowaliśmy się więc rozszerzyć ekipę o paru
alpinistów z Anglii, a wyprawa zmieniła się w polsko-kanadyjsko-brytyjską.
Skład tej niezwykłej pod każdym względem wyprawy był następujący: Andrzej Zawada (kierownik),
Maciej Berbeka, Eugeniusz Chrobak, Leszek Cichy, Mirosław Dąsał, Mirosław Gardzielew-ski, Zygmunt
Andrzej Heinrich, Bogdan Jankowski, Paweł Kubal-ski, Aleksander Lwów, Maciej Pawlikowski, Michał
Tokarzewski (lekarz) i Krzysztof Wielicki. Kanadę reprezentowali: Pierre Berge-ron, Jean Pierre
Danvoye, Jean-Francois Gagnon, Stuart Hutchin-son (lekarz), Bernard Mailhot, Yves Tessier (lekarz) i
Jacąues Olek. Brytyjscy uczestnicy wyprawy to: John Barry, Roger Mear, Jon Tinker i Mikę Woolridge.
Oficerem łącznikowym był Ashfaf Aman. W wyprawie uczestniczyła też grupa pomocnicza: Piotr
Malinowski (kierownik), Konstanty Chitulescu (łączność), Roman Mazik (lekarz), Marian Sajnog, Nick
Cienski i Norman Ness. W drodze do bazy towarzyszyła alpinistom grupa trekkingowo--narciarska z
Anglii i Kanady.
296
EWA MATUSZEWSKA LIDER
Karawana złożona z grupy pomocniczej i siedmiuset tragarzy niosących większość ładunków
wyruszyła jesienią 1987 roku. Zima nadeszła dużo wcześniej niż zazwyczaj, wyjątkowo obfite opady
śniegu zatrzymały karawanę w Urdukas.
ANDRZEJ ZAWADA: - Byłem już z powrotem w Europie, kiedy dotarła do mnie wiadomość, że
karawana ugrzęzła w Urdukas. To praktycznie oznaczało koniec wyprawy! Przygotowaliśmy się z Ja-
cques'em na najgorsze, gdy przekazano informację z Islamabadu, że prezydent Zia Ul-Hag daje pomoc
wojskowych helikopterów.
Parę godzin lotów i dodatkowo pięćdziesięciu sześciu tragarzy, kursując między Urdukas a bazą,
mogło jeszcze uratować sytuację. Dostarczeniem ekwipunku dla dodatkowych tragarzy obciążyliśmy
solidarnie wszystkie trzy kraje biorące udział w wyprawie.
W pierwszych dniach grudnia do Islamabadu przylecieli uczestnicy grupy głównej. Podczas domarszu
do bazy pogoda była niespodziewanie dobra. 25 grudnia pierwsi alpiniści dochodzą do
prowizorycznej bazy, gdzie w końcu znalazło się ponad trzydzieści osób, w tym połowa to alpiniści
mający wziąć udział w akcji górskiej. To dużo, jak na trudne warunki zimowe, toteż nic dziwnego, że
pojawiły się kłopoty organizacyjne, wynikające między innymi z tego, że w bazie znalazła się tylko
część ładunków dostarczonych na początku grudnia helikopterami. Pozostałe zostały
przetransportowane po dojściu do bazy grupy wspinaczkowej. MIROSŁAW „FALCO" DĄSAŁ: - Nie jest,
jak mawiają górale, za cudnie. Nafty do kuchni wystarczy może na cztery, pięć dni. Obiecane
helikoptery, mające dostarczyć niezbędny sprzęt i żywność, zajęte są innymi, ważniejszymi sprawami.
W rejonie przełęczy Siachen doszło ponownie do krwawych starć pomiędzy dzielną armią Pakistanu a
uzurpującymi sobie prawo do K2 i okolic najeźdźcami hinduskimi. Teraz wszystkie trzy helikoptery
zaangażowane są w loty militarno-bojowe i nie interesuje ich jakaś tam, nie wiadomo komu
potrzebna, niechby i międzynarodowa, wyprawa.
Od 27 grudnia, przez osiemdziesiąt dni pobytu w bazie, w sumie było tylko dziesięć dni ładnej
pogody, trwającej jednak niewiele dłużej niż jeden dzień.
297 TURKUSOWA BOGINI, K E | TU I NAGA G Ó R A
Ht
i^i m
TRANSPORT WODĄ I POWIETRZEM
298 EWA MATUSZEWSKA LIDER
Działalność na Żebrze Abruzzów rozpoczęto od założenia bazy wysuniętej. 5 stycznia Berbeka,
Pawlikowski, Wielicki i Tin-ker założyli obóz I na wysokości 6100 metrów. Dopiero 29 stycznia Cichy i
Wielicki założyli obóz II (6700 m), powyżej Komina House'a. Obóz ten przetrwał zaledwie jedną noc.
Choć obciążony butlami z tlenem i umocowany linami, nie oparł się huraganowym porywom wiatru.
Do góry ruszyli ponownie Berbeka i Pawlikowski, tym razem w towarzystwie Bergerona. Niestety,
musieli się wycofać i cała trójka powróciła do bazy z odmrożeniami.
ANDRZEJ ZAWADA: - Warunki były tak ciężkie, że w pewnym momencie po prostu nie miałem serca
wysyłać do góry kolejnych zespołów.
2 marca Cichy i Wielicki pokonali Czarną Piramidę i na wysokości 7300 metrów założyli tymczasowy
obóz III. Wyżej nie udało się już podejść nikomu. Jeszcze poderwali się do ataku Mear i Ga-gnon, ale
po fatalnej nocy w obozie III, wyczerpani i odmrożeni, wycofali się do obozu II, gdzie czekali na nich
Kubalski i Pawlikowski.
ANDRZEJ ZAWADA: - Najpoważniejszą trudnością psychologiczną było czekanie na pogodę w górnych
obozach. A może czekanie w bazie było jeszcze trudniejsze? Wiadomo, że nie ma nic gorszego niż
bezczynność spowodowana złymi warunkami. Zespół był dostatecznie silny i dostatecznie liczny, by w
odpowiednich warunkach zdobyć K2 dwukrotnie, a nawet trzykrotnie. Jednak w tej sytuacji od
członków ekipy nie można było niczego więcej wymagać.
K2 to jest największy problem zimowego himalaizmu. Kto pierwszy wejdzie na drugi szczyt świata
zimą? Udało mi się zorganizować wyprawę, bardzo drogą i bardzo trudną. Samo podejście pod K2
zimą stanowi niezmiernie trudny do rozwiązania problem logistyczny. Latem, idąc przez długi
lodowiec Baltoro, jeden z najdłuższych w górach najwyższych, do bazy dochodzi się po około dwóch
tygodniach.
Jesienią wyruszyła główna karawana, około tysiąca tragarzy niosąc sprzęt do bazy. Druga grupa w
warunkach już zimowych mogłaby więc iść na lekko. Mieliśmy jednak pecha. Przez ponad
¦¦¦¦¦
299 TURKUSOWA BOGINI, K E J TU I NAGA GÓRA
trzy miesiące wiało nieustannie, sypał śnieg, uniemożliwiając właściwie akcję powyżej bazy. Udało się
zaledwie, co należałoby wziąć w cudzysłów, bo to „zaledwie" wymagało ogromnego wysiłku, osiągnąć
szczyt tak zwanej Czarnej Piramidy, czyli około siedmiu tysięcy metrów. Pozostało do pokonania
jeszcze 1600 metrów.
Można by pomyśleć, że to niedużo, ale na tej wysokości to olbrzymi dystans, a przy tym trudny
technicznie. Tak więc pogoda nas pokonała. Nie udało się wejść na K2. Ale nie mieliśmy do siebie
żalu, bo zrobiliśmy wszystko, na co nas było stać w tych nieludzkich warunkach. Po prostu byliśmy
bezsilni wobec tak potężnych, groźnych i jednocześnie wspaniałych żywiołów, z jakimi się człowiek
spotyka w górach najwyższych.
Każda porażka jest gorzka, choć zarazem bardziej pobudza do refleksji niż radosna euforia
zwycięstwa. Czego nauczyły nas te męczące, nerwowe dni bezczynności w bazie i zmagania z wichurą
ponad ludzkie siły? Mnie osobiście tego, jak należy cenić sobie partnerów, którzy w najcięższych
warunkach potrafią zachować równowagę ducha, humor, uśmiech, dobre słowo, tak wiele wówczas
znaczące. Wielkie trudności i niebezpieczeństwa odsłaniają ludzkie charaktery. Ci słabi za swoje
niepowodzenia obciążają innych - bohaterami stają się dopiero po powrocie do bezpiecznego domu.
Z dobrymi partnerami łatwiej jest przyjąć przegraną. Ważne są wspólne przeżycia, wspólna przygoda,
ta niecodzienna atmosfera między ludźmi tam, wysoko w górach, która łączy i którą wspomina się po
latach.
Ciągle marzę, by znów zorganizować kiedyś kolejną zimową wyprawę na K2. Trzeba będzie
spróbować od północy, od strony Chin, bo dojście stamtąd do bazy jest o wiele krótsze. Będzie to
musiała być wyprawa międzynarodowa, sami Polacy nie uniosą kosztów tak trudnego i drogiego
przedsięwzięcia. Z pobudek patriotycznych wolałbym, by była to narodowa wyprawa, ale sukces, na
K2 zimą, nawet międzynarodowy, będzie miał epokowe znaczenie w historii alpinizmu.
Również Krzysztof Wielicki po tej wyprawie marzył, by wrócić podK2.
KRZYSZTOF WIELICKI: - To z pewnością góra gór, choć nie najwyższa. Można powiedzieć, że to polska
góra, nasi alpiniści przy-
300 E W A MATUSZEWSKA LIDER
mierzali się do niej od 1976 roku. Oczywiście, biorąc pod uwagę pierwszych zdobywców, K2 jest górą
Włochów. Ja miałem przyjemność spędzić pod nią w sumie ponad rok, pięć razy ją próbowałem
zdobyć, między innymi na pierwszej zimowej wyprawie Andrzeja Zawady.
K2 jest najbardziej na północ wysuniętym ośmiotysięczni-kiem, zima jest tu jeszcze bardziej surowa
niż w Himalajach. Na osiemdziesiąt dni spędzonych pod K2, przez sześćdziesiąt pogoda była
koszmarna. W tych warunkach zima na Evereście była miłym wspomnieniem. Nasze życie w bazie
polegało głównie na wzajemnych odwiedzinach. Andrzej Heinrich miał dobrze, bo jeździł na nartach.
Do góry wychodziliśmy bardzo rzadko, średnio raz na tydzień, usiłując trafić w oko cyklonu. Niestety,
każde wyjście kończyło się powrotem do bazy następnego dnia.
Najpiękniejsza pogoda zaczęła się, gdy 11 marca wyruszyliśmy w dół. Lodowiec po obfitych opadach
pokrywała gruba warstwa świeżego śniegu, wszystkie ślady zasypane. Błądziliśmy po lodowcu, niczym
żołnierze Napoleona wracający spod Borodino. Doszło do tak absurdalnej sytuacji, że dwóch naszych
tragarzy, mając dość wszystkiego, wynajęło sobie... tragarzy.
Nie zdziałaliśmy tamtej zimy wiele, ale trudno było cokolwiek zdziałać w takich warunkach. Chciałbym
wrócić na K2. Długo się z tą górą zmagaliśmy i dobrze byłoby, gdyby naprawdę stała się polską górą,
zdobytą po raz pierwszy zimą.
Kiedy teraz myślę o zimie, marzy mi się K2 od północy - od tej strony najpiękniejsza. Na początku roku
2000 Andrzej Zawada miał z Jacques'em Olekiem, współorganizatorem planowanej wyprawy,
przeprowadzić rekonesans właśnie od północy. K2 to była jego idee fixe, miał już załatwiony lot i
środki na podróż. Niestety choroba uniemożliwiła mu wyjazd i na bilet Andrzeja pojechał Darek
Załuski. Po powrocie opowiadał, że zimą dojście do bazy może być łatwiejsze niż latem, gdyż poziom
wody w Shansgan jest bardzo niski, a przy tym rzeka pokryta jest lodem. Wielbłądom niosącym
bagaże trzeba było pqdsypywać piasek pod kopyta, by nie ślizgały się po lodzie. Swoją drogą, to chyba
jedyny taki przypadek, że w wyprawie wysokogórskiej uczestniczą wielbłądy! Ale nawet one nie
potrafią przekroczyć rzeki od połowy czerwca do połowy sierpnia. Tam rzeczywiście człowiek
tmU
301 T U R K U S O W A B O G INI, K E ) TU I N A G A G Ó R A
czuje się jak na końcu świata, odcięty od wszystkiego. Może dlatego tak mnie ciągnie, by tam się
znaleźć.
18 marca 2003 zimowa wyprawa na K2, kierowana przez Krzysztofa Wielickiego, dedykowana
Andrzejowi Zawadzie, po niemal czteromiesięcznych bojach wróciła do kraju. K2 pozostało
niezdobyte, ale Wielicki zapowiada, że za rok, półtora, raz jeszcze spróbuje.
Nie marzy o K2 Konstanty Chitulescu. Nie wspomina tej wyprawy dobrze, nie tylko ze względu na
warunki atmosferyczne i trudności natury, nazwijmy to eufemistycznie, organizacyjnej.
KONSTANTY CHITULESCU: - Po Mount Evereście raz jeszcze uczestniczyłem w wyprawie Andrzeja
Zawady, znów jako łącznościowiec. Minęło zaledwie siedem lat między Everestem a K2, a jakże inne
były już czasy! Na wyprawę everestowską Andrzej wybierał najlepszych, każdemu zależało, żeby to
jego wybrał. Kiedy kompletował ekipę na K2, wielu z tych najlepszych działało już na własny
rachunek. Do głosu dochodziło nowe pokolenie alpinistów, chcących działać samodzielnie i ponosić
wszelkie tego konsekwencje. Sam wyjazd na wyprawę przestał być atrakcją, zaczęli stawiać warunki i
mieć wymagania.
Znalazłem się w pierwszej grupie, która jesienią wyruszyła ze sprzętem. Udało mi się jakoś dotrzeć do
bazy, ale podczas dojścia warunki były o wiele gorsze, niż się spodziewałem. Zaczął padać śnieg, nikt z
miejscowych nie pamiętał jesieni z tak obfitymi opadami. Na domiar złego wyruszyliśmy z Polski o
miesiąc później od planowanego przez Andrzeja terminu.
Do Skardu dolecieliśmy samolotem, kolejny etap pokonaliśmy jeepami, a potem do Urdukas już na
piechotę. Warunki atmosferyczne pogarszały się niemal z godziny na godzinę, katastrofalne śnieżyce
przeraziły tragarzy. Większość z nich uciekła, zostało z nami tylko paru najwytrwalszych, ci jednak nie
byli w stanie przenieść całego sprzętu. Zalegliśmy więc w Urdukas, nie mogąc się ruszyć i czekając, co
będzie dalej. Piotr Malinowski, szef grupy transportowej, być może z powodu warunków, w jakich
przyszło mu działać, nie potrafił poprawić atmosfery. Nie było wówczas z nami Andrzeja Zawady,
który z pewnością tchnąłby nowego ducha w zespół i załagodził napięcia.
302
EWA MATUSZEWSKA LIDER
Podczas tego nerwowego oczekiwania w Urdukas uruchomiłem radio, ale koledzy nie bardzo byli
zainteresowani łącznością. W końcu sam wyszukałem jakąś dolinkę i rozpiąłem przewody od jednego
jej krańca do drugiego. Warunki atmosferyczne wciąż były fatalne.
Prawdę powiedziawszy, straciłem nadzieję, że przy takiej pogodzie ktokolwiek będzie mógł pójść do
góry. W końcu jednak wszyscy członkowie wyprawy znaleźli się w bazie.
Po przygotowaniu łączności miałem dotrwać pod K2 do przyjazdu Bogdana Jankowskiego. Zrobiłem w
bazie, co do mnie należało, i postanowiłem zejść do Islamabadu razem z naszym oficerem
łącznikowym, słynnym pakistańskim alpinistą, Nazirem Sabirem, późniejszym zdobywcą K2. Teraz
Nazir jest ważną figurą w rządzie, bodajże ministrem sportu. Dzieliłem z nim w bazie namiot, gdyż
miał czuwać nad łącznością radiową z ramienia władz pakistańskich, co było oczywistą fikcją, bo nie
znał się na tym zupełnie. Formalnie jednak pilnował, by wszystko było w porządku i byśmy nie narazili
na szwank interesów Pakistanu. Do opuszczenia wyprawy skłoniły go powody osobiste. Jego żona
Japonka niedawno urodziła dziecko i miała z Japonii przylecieć do Pakistanu. Szanse wyprawy
wyglądały raczej kiepsko i oczywiste stawało się, że lada dzień trzeba będzie zakończyć działalność,
mógł więc bez specjalnych obiekcji zrezygnować z pełnienia obowiązków oficera łącznikowego.
Również swego odejścia nie traktowałem jako dezercji. Zostawiłem sprawnie działającą radiostację,
wszystkie urządzenia były w porządku, Bogdan Jankowski mnie zastąpił.
Jeszcze przed wyjazdem na wyprawę, kiedy już byłem pewien, że wezmę w niej udział, zacząłem
wypytywać Bogdana o Pakistan i jego mieszkańców. Po Evereście zakochałem się w Nepalu, w
Nepalczykach, a Pakistanu, prawdę powiedziawszy, obawiałem się. Bogdan nie rozwiał tych obaw,
twierdząc, że Nepalczycy w porównaniu z Pakistańczykami to anioły. Krótko mówiąc, Pakistańczycy w
przeważającej większości, zwłaszcza, ci, z którymi stykają się wyprawy, to łobuzy, po których należy
spodziewać się wszystkiego.
Może kiedyś tak było, ale ja miałem zupełnie inne doświadczenia. W wioskach, które mijaliśmy w
drodze pod K2, przyjmo-
M
I
303 TURKUSOWA BOGINI, KEJ TU I NAGA GÓRA
MACIEK BERBERA PO ZEJŚCIU Z BROAD PEARU
E W A
304
MATUSZEWSKA
LIDER
wano nas bardzo serdecznie i gościnnie, choć bieda panowała tam straszna. Kiedy angażowano
tragarzy, Andrzej był przy tym. Widać było, jakim szacunkiem i prawie uwielbieniem się cieszy. Z
łatwością i życzliwością potrafił się porozumieć z miejscowymi, nie tracąc przy tym nic ze swego
autorytetu. Zauważyłem wówczas, zresztą nie pierwszy raz, że kiedy on znajdował się w pobliżu,
wszystko przebiegało sprawniej, konflikty szybko wygasały. Niewątpliwie był bałaganiarzem, jednak
tak wpływał na rzeczywistość, że sprawy posuwały się do przodu. Wystarczyło, że Andrzeja z jakichś
ważnych powodów zabrakło, a zaczynało się sypać, wychodziły na jaw niedoróbki organizacyjne i
nieodpowiedzialność niektórych kolegów.
Doświadczenia z K2 nie zraziły mnie do wypraw, ale do ludzi, z których w ekstremalnych warunkach
wychodzą nie najlepsze cechy charakteru. To wszystko nie wpłynęło na moje relacje z Andrzejem.
Zaprzyjaźniliśmy się z nim i Anną, moja żona Bożena i ja, wpadał do nas czasami, choć ciągle był
czymś zajęty. Kiedy jeszcze mieszkali na Saskiej Kępie, nasze kontakty były częstsze, mieszkaliśmy
przecież tak blisko siebie. Po ich przeprowadzce na Żoliborz nieco się rozluźniły, jednak przyjaźń
przetrwała.
ANDRZEJ ZAWADA: - Nie udało się wejść na K2, ale nie mamy do siebie żalu, zrobiliśmy wszystko, na
co było nas stać w tych nieludzkich warunkach. Po prostu byliśmy bezsilni wobec tak potężnego,
groźnego i jednocześnie wspaniałego żywiołu. Każda porażka jest gorzka, choć zarazem bardziej
pobudza do refleksji niż radosna euforia zwycięstwa.
Ekipa pod K2, choć wielojęzyczna i różnokulturowa, w pełni zdała trudny egzamin. Nie tylko ze
sportowej bojowości, ale i znacznie trudniejszy - z partnerstwa. A swoją drogą to dobrze, że góry
potrafią jeszcze od czasu do czasu nauczyć ludzi pokory. Podwójnie dobrze dzisiaj, kiedy człowiekowi
wydaje się, że już w pełni zdołał opanować naturę.
Można sobie wyobrazić nastroje uczestników tak trudnej i bezprecedensowej wyprawy, kiedy stało
się oczywiste, że trzeba wracać do domu bez sukcesu. Góra gór znów była górą. Nie wszyscy jednak
pogodzili się z porażką. Maciej Berbeka i Aleksander Lwów uznali widocznie, że skoro K2 „nie
puszcza", trzeba spró-
305
TURKUSOWA BOGINI, KEJ TU I NAGA GÓRA
bować może czegoś mniej ambitnego, przekraczającego jednak 8000 metrów. Wybór padł na Broad
Peak (8047 m), zwany też Falchan Kangri. Niższy o ponad 500 metrów, osłonięty jest trochę przez K2
przed wichurami.
3 marca, po uzyskaniu w ciągu osiemnastu godzin zezwolenia, Berbeka i Lwów wyruszyli pod Broad
Peak w stylu alpejskim. Pierwszy biwak wypadł na wysokości 6000 metrów, drugi - 6500, trzeci i
ostatni - 7300, pod kopułą szczytową.
6 marca rozpoczęli atak szczytowy. Wspinali się osiem godzin. Spod przełęczy zawrócił Lwów,
Berbeka zaś, mimo załamania pogody, szedł wciąż do góry. Dotarł na grań, do miejsca, które uznał za
szczyt Broad Peaku.
Schodząc, biwakował w jamie śnieżnej pod przełęczą. Przez cały następny dzień pogoda była wciąż
zła. Nie mógł odnaleźć namiotu i zaczął już tracić czucie w nogach. W pobliżu biwaku spróbował
nawiązać kontakt głosowy z partnerem, głośno wołając Lwowa, który usłyszał nawoływania i wyszedł
mu naprzeciw. Tymczasem z bazy ruszyła ekipa ratunkowa: Dąsał, Gardzielew-ski i Wielicki. Nazajutrz
obie grupy spotkały się i już bez przeszkód powróciły do bazy.
Nie był to wprawdzie cel zamierzony i najbardziej upragniony, jednak pierwszy ośmiotysięcznik w
Karakorum został zdobyty zimą i to przez polskiego alpinistę. Lecz pech i tym razem dał o sobie znać.
Masyw Broad Peaku ma dwa wierzchołki, oddzielone od siebie granią, skalisty jest o 17 metrów
niższy od lodowego. Berbeka stanął na niższym, przekonany, że zdobył wierzchołek główny. Dopiero
w jakiś czas później pomyłka została wyjaśniona, gdy zaś dokładnie zapoznano się z opisami letnich
wejść, okazało się, że co druga wyprawa padła ofiarą takiej samej pomyłki. Jeden fakt pozostaje
mimo wszystko niepodważalny - Maciej Berbeka był i jest nadal pierwszym człowiekiem, który
przekroczył zimą 8000 metrów w Karakorum.
ANDRZEJ ZAWADA: - Maciej Berbeka raz jeszcze wykazał się wyjątkową siłą woli, czyli tym, bez czego
nigdy nie można zostać wielkim wyczynowcem.
Mimo niezdobycia K2 Zawada ugruntował swą pozycję lidera wypraw zimowych w góry najwyższe.
EWA MA.
ANDRZEJ ZAWADA: -otrzymali zezwolenie na z mnie, bym został doradcą na tyle mocni, by samod:
lem, że dołączymy do nic Wielicki i ja, jako kierown
KRZYSZTOF WIELICKI: -rest zimą, więc jeśli chodź interesowało Lhotse, jeszc: gów, by wystąpili o dwa
ze wet przy naszej pomocy Evi ści. A że akurat zbliżały się lepiej je spędzić z rodzinar Polaków o
Everest. Ta deze: prawy, nic jednak nie móg stów. Została z nami tylko ] ła chyba polską duszę albo i
wiła zostać z prawdziwymi
Myślałem o Lhotse, al i nie miałem z kim pójść, formie. Powinienem zrezyg góry!
Jednak ostatniego dnia szczycie Lhotse. Leszek, któ mi na spotkanie z herbatą a herbata przez niego
zaparz kiedykolwiek piłem! W Katr wyprawy belgijskiej, by nam sukcesu, a jednocześnie przy jego
„drużyny".
Pokłosiem tej wyprawy była rest, w której autor bardzo Zawadzie, wyrażając się o ni: Jeszcze jednym
szczytem, wadzie, była Nanga Parbat (8 po raz pierwszy zimą, przez \ i kierowane, miały zakończy<
307
TURKUSOWA BOGINI, KEJ TU I NAGA GÓRA
USKOK W LODOWYM KULUARZE, NAJTRUDNIEJSZY ODCINEK DROGI NA NANGA PARBAT. DAREK
ZAŁUSKI W AKCJI
308 E W A M ATUSZEWSKA LIDER
wyższych. Trzeba przyznać, że na koniec zostawił sobie ośmioty-sięczniki wyjątkowo trudne, a w
przypadku Nanga Parbat - owiany wyjątkowo złą sławą.
Góra Morderca, Niemiecka Góra Przeznaczenia, Monstrum -to tylko niektóre z przydomków tego
najdalej na zachód wysuniętego masywu himalajskiego, nadane mu przez alpinistów. Miejscowa
ludność swój respekt i podziw wyraża inaczej, nazywając Nanga Parbat Diamir, czyli Król Gór.
W języku kaszmirskim „Nanga Parbat" znaczy „Naga Góra" -jest tak stroma, że śnieg ledwo może się
na niej utrzymać, zwiewany wichrami leci w dół w postaci monstrualnych lawin.
Podbój Nanga Parbat rozpoczęli brytyjscy alpiniści pod koniec XIX wieku, ale to Niemcy ponieśli
największe ofiary. W roku 1970, po zdobyciu szczytu, Reinhold Messner stracił brata Giinthera i sam
ledwo uszedł z życiem. Wyprawą tą kierował Karl Maria Herrligkoffer, słynny lider niemiecki,
znakomity organizator, który sam się nie wspinał. Dla niego Nanga Parbat stała się obsesją. W roku
1934 niemiecką wyprawą na ten szczyt kierował jego przyrodni brat, Wilhelm Merkl. Podczas
odwrotu grupy szturmowej, liczącej aż 16 osób, zginęło trzech alpinistów i sześciu Szerpów. Nanga
Parbat w Niemczech została nazwaną Niemiecką Górą Przeznaczenia.
Również Herrligkoffer był kierownikiem wyprawy, która przełamała złą passę Niemców. W roku 1953,
w dwa miesiące po zdobyciu Mount Everestu przez Hillary'ego i Tenzinga, na szczyt Nanga Parbat
wszedł samotnie Herman Buhl.
Polscy alpiniści mieli więcej szczęścia w zmaganiach z Nagą Górą. W roku 1985 aż dwie wyprawy
zdobyły szczyt. 13 lipca uczestnicy wyprawy zorganizowanej przez krakowski Klub Wysokogórski -
Andrzej Z. Heinrich, Jerzy Kukuczka, Sławomir Łobodziński i Carlos Carsolio z Meksyku. W dwa dni
później po raz pierwszy na szczycie Nanga Parbat stanęły panie: alpinistki z kobiecej wyprawy
kierowanej przez Wandę Rutkiewicz: Anna Czerwińska, Krystyna Palmowska i Wanda Rutkiewicz.
Wyprawa Andrzeja Zawady miała być trzecią wyprawą z Polski. Skład był następujący: Andrzej
Zawada (kierownik), Bogdan Jankowski (radiooperator i szef bazy), Maciej Pawlikowski, Krzysztof
Pankiewicz, Zbigniew Trzmiel, Zbigniew Krośkiewicz,
309 T U R K U S O W A BOGINI, K E ) T U I N A G A G Ó R A
Jacek Fluder, Jarosław Żurawski, Bogdan Stefko, Ryszard Pawłowski i Piotr Wojtek (lekarz).
Polacy otrzymali zezwolenie na sezon 1996/1997. Do tego czasu było pięć wypraw zimowych, lecz
żadna z nich nie zakończyła się sukcesem. W sierpniu 1996 roku Andrzej Zawada przeprowadził
rekonesans od zachodniej strony Nanga Parbat, w dolinie Diamir. Stąd miała prowadzić na szczyt
droga ścianą Dia-mir, zwana drogą Kinshoffera. Anton Kinshoffer, uczestnik wyprawy (jakżeby
inaczej!) Herrligkofera z roku 1962, wraz z Sieg-friedem Lówe i Anderlem Mannhardtem poprowadził
nową, bardzo trudną drogę. Po raz pierwszy w historii himalaizmu szczyt ośmiotysięczny zdobyto
nową drogą, przebiegającą całkowicie odmiennie niż droga klasyczna, czyli droga pierwszych
zdobywców. Ceną tego sukcesu stała się śmierć Lówego podczas zejścia i ciężkie odmrożenia
pozostałej dwójki.
Ściana Diamir - olbrzymia, najwyższa na świecie, licząca ponad 4000 metrów - była z pewnością celem
godnym zainteresowania. Liczyły się też inne, bardziej pragmatyczne względy, tłumaczące wybór
Nanga Parbat jako celu kolejnej wyprawy zimowej.
ANDRZEJ ZAWADA: - Wybór w dużej mierze podyktowany był względami ekonomicznymi. Nasza
wyprawa na K2 kosztowała około miliona dolarów. Nie jest łatwo zdobyć pieniądze na taką
ekspedycję. Dlatego wybrałem tańszy szczyt. Na przykład karawana pod K2 trwa dwa tygodnie, w tym
dziesięć dni marszu lodowcem Baltoro. Podejście pod Nanga Parbat to tylko cztery dni po „stałym
lądzie". Zezwolenie na zdobywanie Everestu kosztuje około siedemdziesięciu tysięcy dolarów, na
Nagą Górę dziesięć razy mniej. Dokładnie siedem i pół tysiąca dolarów trzeba zapłacić za zezwolenie
dla pięciu wspinaczy, to znaczy tych ludzi, którzy z bazy wejdą wyżej do górnych obozów. Za każdego
dodatkowego alpinistę należy dodać siedemset dolarów.
Podczas sierpniowego rekonesansu pytałem mieszkańców doliny Diamir, co wyprawy zmieniły w ich
życiu. Mój przewodnik, Abdul Manan, mówiący po angielsku, odpowiedział, że bardzo dużo. Choćby
to, że w domach używają teraz garnków ciśnieniowych, a przecież do niedawna nie wiedzieli nawet,
że coś takiego istnieje. Kiedyś dolina uważana była za „dziką", ludność nieufnie odnosiła się do
obcych. Zastanawiano się, po co przybysze wcho-
310 EWA MATUSZEWSKA
LIDER
dzą na Nanga Parbat - może po drogie kamienie? Bo cóż innego pchałoby ich na szczyt? Teraz, kiedy
mieszkańcy doliny poznali korzyści płynące z wypraw i turystyki, czekają na gości z całego świata.
Domki pasterzy na dużych wysokościach są bardzo prymitywne. Mieszkają oni często w
pomieszczeniach wydłubanych w morenie lub w szałasach ułożonych z kamieni. Obecnie zaczęli
budować małe „hoteliki" z drewna dla alpinistów i trekkingowców. Poza tym uczą się pilnie
angielskiego.
Kiedy dokładnie 25 lat temu organizowałem wyprawę na Ku-nyang Chhish, musieliśmy mieć wszystko
ze sobą, od namiotów bazowych po igłę i nitkę. Dzisiaj w sklepikach Gilgit można nieźle się
zaopatrzyć.
Kucharze wyprawy znają już nasze gusta. Wiedzą, co się je na śniadanie, a co na obiad. Wieloletnią
tradycją jest sposób budzenia - do namiotu wsuwa się ręka z kubkiem gorącej, pachnącej kawy, którą
wypija się przed wyjściem z ciepłego śpiwora. W tej kawie czuje się czasem dym ogniska, ale ma to
swój urok.
O tych wszystkich przemianach rozmawiałem z moim przyjacielem, Nazirem Sabirem, znanym
pakistańskim alpinistą, który ma za sobą zdobycie między innymi K2. Wspominaliśmy dawne czasy -
przynajmniej ja - z łezką w oku. Jak to się wszystko zmieniło...
Gilgit było małą, choć sławną, górską miejscowością. Jest tym dla Karakorum, czym Zakopane dla
Tatr. Nie było ani jednego hotelu, ani jednej stacji benzynowej. Jechaliśmy jeepami z Gilgit do Nagaru
trzy dni. Teraz taksówkarz na postoju powiedział mi: „Dobrze, proszę pana, możemy za dwie, trzy
godziny być w Na-garze". Są już hotele i, niestety, neonowe napisy typu „Coca-Cola". Wielu ludzi
chodzi w dżinsach i żuje gumę. Chociaż nie jest tak do końca. Mój Abdul był ubrany w europejski
strój, kiedy czekał na mnie w Islamabadzie, ale przed dojściem do swojej rodzinnej wioski, która leży
tuż koło letniej bazy pod Nanga Parbat, przebrał się w strój narodowy.
Wysoko tutejsi ludzie przebywają tylko latem. Na 'zimę wszyscy schodzą w doliny. Tam jest trochę
inaczej niż u nas. W Europie na dole są łąki, lasy, wyżej kosówka, potem hale, wreszcie mech na
kamieniach, piargi i skały. Pod Nanga Parbat, nisko
¦M
311 TURKUSOWA BOGINI, K E I TU I NAGA GÓRA
BOHATEROWIE SĄ ZMĘCZENI. ZBIGNIEW TRZMIEL (W SZPITALU).
... I KRZYSZTOF PANKIEWICZ (W GÓRACH)
312 EWA MATUSZEWSKA LIDER
w dolinie Indusu, krajobraz jest pustynny, prawie księżycowy. Jest bardzo gorąco, latem do 40°C,
ponieważ z gór schodzi rozgrzane powietrze. Dopiero wyżej robi się chłodniej. Pojawia się trawa,
potem drzewa, które rosną nieraz na samych graniach, i nagle hala, latem pełna pasących się owiec,
kóz, krów, a nawet koni. Zielona hala graniczy bezpośrednio z lodowcem spływającym z Nanga
Parbat. Baza alpinistów pod ścianą Diamir znajduje się na wysokości 3900 metrów, a w pobliżu, na
ukwieconej łące, znalazłem nawet szarotki.
W tym samym czasie zmierzał pod Nanga Parbat Krzysztof Wielicki, planując samotne zdobycie
szczytu. Andrzej Zawada, choć zaprzyjaźniony z Wielickim, nie krył swej dezaprobaty wobec takiego
sposobu uprawniania alpinizmu. Przyznawał, że jednym z motywów jest chęć zwrócenia na siebie
uwagi.
ANDRZEJ ZAWADA: - A jak tego dokonać? Trzeba publiczność, spragnioną sensacji, czymś zaskoczyć.
Nawet tak znakomity, światowej klasy alpinista, jak Krzysztof Wielicki, który przecież już nie musi
zabiegać o popularność, od czasu do czasu nie może się powstrzymać, by nie strzelić solówki. I wtedy
podejmuje ogromne ryzyko, a ja publicznie mu to wytykam. Owszem, rozumiem, że można też
odczuwać potrzebę bycia sam na sam z górami. Wystarczy jednak zwichnąć nogę. I co byś wtedy
zrobił, Krzysiu, na Nanga Parbat? Na dole zostawiłem mu swojego sir-dara z pepeszą. Lecz cóż on
mógł zrobić w razie jakiegoś wypadku? Najwyżej wystrzeliłby na pożegnanie ze dwie serie i poszedł
do domu. A Krzyś by został na Nanga Parbat.
Na szczęście Wielicki nie złamał sobie niczego i zdobył Nanga Parbat. Zawada pogratulował mu
sukcesu, lecz opinii o samotnych wejściach nie zmienił.
KRZYSZTOF WIELICKI: - Andrzej wyruszył do Pakistanu pierwszy, żeby załatwić wszystkie potrzebne
zezwolenia oraz przewieźć sprzęt i zorganizować karawanę. To było jego życie i pasja. Z bazy do
ściany Nanga Parbat w prostej linii jest około dziesięciu kilometrów. W tym miejscu mniej wieje, co
zapewnia znacznie większy komfort tym, którzy mają w bazie wypoczywać. Nie dokucza także
niesiony wiatrem pył lawinowy, złożony z ma-
313
TURKUSOWA BOGINI, K E | TU I NAGA G 6 R A
leńkich kryształków lodu, które wciskają się do gardła, do nosa, wszędzie. Jest tutaj też woda i nie
trzeba za każdym razem topić lodu czy śniegu.
Minusem tak nisko położonej bazy jest gorzej przebiegająca aklimatyzacja uczestników wyprawy.
Zimowe wejścia znacznie różnią się od letnich i Andrzej uważał, że nie jest możliwe zdobycie szczytu
w stylu alpejskim, w małym, dwu-, trzyosobowym zespole.
Bagaż wyprawy, ważący 4,5 tony, 160 tragarzy w ciągu czterech dni przeniosło do bazy położonej w
dolinie Diamir, na wysokości 3700 metrów.
MACIEJ PAWLIKOWSKI: - Z bazy trzeba było podchodzić jeden dzień skrajem lodowca, a następnie
przejść go w poprzek, aż pod grzędę skalną flanki Diamir, gdzie stanęły dwa namioty obozu I. Było to
1100 metrów różnicy wysokości, ale na dość długiej trasie. Jednak podejście było miejscami bardzo
męczące, gdyż mimo wyznaczenia szlaku traserami i częstego udeptywania ścieżki była ona stale
zasypywana przez nawiewany śnieg. Toteż często zapadaliśmy się z ciężkimi plecakami w głębokim
śniegu aż po pas. Obóz I stanął w bezpiecznym miejscu, na wysokości 4800 metrów.
Obóz I został założony 9 stycznia, zaś 13, na wysokości 6100 m, rozbito obóz II, w tak zwanym Orlim
Gnieździe. Tu również stanęły dwa namioty, później, podczas załamania pogody, zniszczone przez
silne wiatry. Odcinek między tymi obozami był bardzo trudny technicznie.
MACIEJ PAWLIKOWSKI: - Najtrudniej wchodziło się kuluarem, który w warunkach zimowych był
typowo lodowy. Na twardym lodzie łatwo można było skręcić nogę, raki szybko niszczyły się. Przejście
to było bardzo męczące. W górnej części kuluaru wiał na dodatek silny wiatr. Z kuluaru startowało się
na pionową skałę, 150-metrową kazalnicę, na którą wchodziło się po drabinach zawieszonych na
stalowych linkach. Dodatkowo trzeba było tam mocować własne liny asekuracyjne.
Gdy tylko pogoda nieco się poprawiła, do obozu II zostały doniesione kolejne dwa namioty. Jeden z
nich Fulder i Pawlikowski za-
314 EWA MATUSZEWSKA LIDER
brali ze sobą wyżej, poręczując drogę prowadzącą w terenie skalno-lodowym. 31 stycznia stanął obóz
III (6700 m), na seraku, nieco niżej niż latem. Z tego obozu Fulder i Pawlikowski dotarli do kotła pod
piramidą szczytową, gdzie 7 lutego na wysokości 7300 metrów rozbili obóz IV Stąd miał ruszyć atak
szczytowy. Jednak pogoda nie dała im żadnych szans - wiał silny wiatr, miotając śniegiem, a
temperatura wynosiła minus 40 stopni.
Nic więc dziwnego, że zaczynało brakować ludzi do przeprowadzenia ataku szczytowego. 19 stycznia
powrócił do Polski Ryszard Pawłowski, który miał już inne plany i zobowiązania. Bogdan Stefko,
niedomagający od początku wyprawy, również opuścił bazę. Choroba wyeliminowała z działalności
górskiej Jarosława Żurawskiego i Zbigniewa Krośkiewicza. Pozostało tylko dwóch - Krzysztof
Pankiewicz i Zbigniew Trzmiel. Jednak na początku wyprawy Trzmiel odmroził się i przez kilka dni w
bazie leczył rany. 10 lutego we dwóch dotarli do czwórki. Wiatr i mróz dawały się mocno we znaki.
Tym razem odmroził się Pankiewicz.
MACIEJ PAWLIKOWSKI: - Mimo to, zachęcani za pośrednictwem radia przez kierownika wyprawy,
wyruszyli w kierunku szczytu następnego dnia, o trzeciej trzydzieści nad ranem. Teren nie był trudny,
śnieg twardy, zbity, poruszali się więc oddzielnie, ale odległość między nimi stopniowo się zwiększała.
Prowadził cały czas Trzmiel. W pewnym momencie spojrzał w dół i zobaczył, że Pankiewicz zawraca.
Była godzina dziesiąta. Pozostał sam. Obserwowany z bazy przez lunetę, naprowadzany przez
Zawadę, zdobywał kolejne metry. Około dwunastej przekazał przez radio wiadomość, że nie czuje
prawej ręki i nie może jej rozgrzać. Był na wysokości 7850 metrów, kiedy postanowił się wycofać.
Schodził długo, po drodze wywracał się, siadał i odpoczywał. Wreszcie dotarł do obozu IV Fulder i ja
podchodziliśmy w tym czasie do trójki, żeby w razie czego im pomóc. Kierownik wyprawy łudził się
jeszcze, że może my z kolei pójdziemy w górę, ale wtedy wszyscy mieliśmy już dość tego szczytu.
Według Macieja Pawlikowskiego o niepowodzeniu wyprawy przesądziła mała liczba uczestników
zdolnych do podjęcia ataku szczytowego w momencie, kiedy taka możliwość zaistniała, czyli pod
koniec wyprawy. Poza tym zespół był wyczerpany po czter-
315 TURKUSOWA BOGINI, K E | TU I NAGA GÓRA
dziestu dniach działalności górskiej. Powtórzenie ataku wiązało się z zejściem do bazy, regeneracją i
ponownym wyruszeniem do góry, co zajęłoby około dziesięciu dni. A na to czasu już nie było.
Kiedy wszyscy alpiniści znaleźli się w bazie, Zawada zaczął załatwiać śmigłowiec, który miał
ewakuować Pankiewicza i Trzmiela.
ANDRZEJ ZAWADA: - Był to pierwszy w historii lot ratowniczy wąską doliną Diamir. Spowodowanie
przylotu helikoptera natrafiło na ogromne biurokratyczne trudności. Chodziło o poręczenie lub
zapłatę za lot ze strony towarzystwa ubezpieczeniowego. W końcu pieniądze z własnej kieszeni
wyłożył Nazir Sabir, właściciel agencji obsługującej wyprawy i trekkingi. Czas transportu rannych
został skrócony do minimum.
Przyleciał duży Mi-8, więc udało się przetransportować do Islamabadu pozostałych uczestników.
Trzmiel w Islamabadzie przez trzy dni był hospitalizowany. Po powrocie do Polski okazało się, że
odmrożenia obu alpinistów są poważniejsze, niż się wydawało. Trzmielowi amputowano połowę
palców prawej dłoni, Pankiewiczowi palce stóp.
Zdaniem Andrzeja Zawady to wyjątkowo trudne warunki atmosferyczne, jakie tamtej zimy panowały
w północnej części Himalajów i Karakorum, były główną przyczyną niezdobycia Nanga Parbat. W tym
rejonie od ponad dwudziestu lat nie notowano tak obfitych opadów śniegu.
ANDRZEJ ZAWADA: - Na tej olbrzymiej ścianie wciąż posuwaliśmy się w górę, rozpinaliśmy
poręczówki, zakładaliśmy kolejne obozy. Do ostatniego ataku szczytowego wyruszyli Krzysztof
Pankiewicz i Zbigniew Trzmiel. Byli już blisko szczytu, brakowało im zaledwie dwustu pięćdziesięciu
metrów. Do odwrotu zmusiły ich silne wiatry i niskie temperatury. Za ambicję, za chęć zdobycia
Nanga Parbat zapłacili wysoką cenę - zostali okaleczeni na całe życie. Można się pocieszać, że nie
doszło do śmiertelnego wypadku, o co na tej górze nietrudno, ale okaleczenie młodych, sprawnych
ludzi każe się zastanowić, czy warto zdobywać coś, co jest nieosiągalne. Znam na ten temat opinię
wielu moich kolegów -ja jestem przekonany, że warto. Nie wolno zmarnować tego doświadczenia,
które zdobyliśmy. Oczywiście, wszystko jest względne, ktoś może powiedzieć, że to szaleństwo, ale
my uważamy, że
316
EWA MATUSZEWSKA LIDER
jest to logiczne. Po doświadczeniach zdobytych zimą na Nanga Parbat znów trzeba spróbować zdobyć
ten szczyt.
KRZYSZTOF PANKIEWICZ: - Andrzej czekał na nas, kiedy wracaliśmy do bazy, bez względu na porę dnia
i nocy. Znam go tylko z jednej wyprawy, która dla mnie była straszliwa, a ze względu na Andrzeja
niezwykła. Tak bardzo żałuję, że z nim wszystko się kończy, żałuję, że znałem go tak krótko, właściwie
od tej nieszczęsnej wyprawy na Nanga Parbat w 1996 roku. Darzyłem go uczuciem i podziwem.
Roztaczał szczególną aurę, był niezwykle ujmujący, taktowny, pełen kultury, erudyta. Lubił ryzykować
i był szalony na swój sposób.
Po tej wyprawie, mającej tak dramatyczny przebieg, niektórzy dziennikarze i kibice sportu
wspinaczkowego przypuszczali, że Andrzej Zawada zakończy na tym swoją działalność. To jednak nie
było w jego stylu - coś zacząć i nie dokończyć. Zbyt wiele wysiłku włożono w organizację wyprawy,
alpiniści zdobyli tak wiele cennych doświadczeń, a poza tym cel był już blisko. Szkoda byłoby
zmarnować ten kapitał. Lider pod koniec roku 1997 znów poprowadził swoją drużynę pod ścianę
Diamir.
W drużynie tej znaleźli się: Grzegorz Benke, Bogdan Jankowski (radiooperator i szef bazy), Monika
Rogozińska (dziennikarka „Rzeczpospolitej"), Marek Klar, Ryszard Pawłowski, Piotr Konopka, Piotr
Snopczyński, Paweł Mularz, Jerzy Natkański, Andrzej Samolewicz, Dariusz Załuski i Jarosław Żurawski.
Podobnie jak rok wcześniej, Zawada zdecydował się na drogę Kinshoffera. 15 grudnia odleciał do
Islamabadu, pozostali uczestnicy wyprawy - 20 grudnia.
9 stycznia założono obóz I na wysokości 4900 metrów, oddalony od bazy głównej około jedenastu
kilometrów. Założono też bazę wysuniętą. Drogę do obozu I torowały zmieniające się zespoły. Gdy
wydawało się, że lada dzień będzie można rozbić obóz II, pogoda załamała się. Wystarczyło parę
minut, by baza główna zmieniła się w pobojowisko zasypywane śniegiem. Ścieżki, tak pracowicie
wykopane i przedeptane, zniknęły pod zaspami.
Dopiero 16 stycznia po raz pierwszy od załamania pogody przystąpiono do poręczowania kuluaru
prowadzącego do miejsca planowanego obozu II. Z 25 na 26 stycznia Pawłowski, Konopka,
317 TURKUSOWA BOGINI, K. E ) TU I N A G A G Ó R A
Snopczyński i Natkański, po dwudziestu jeden godzinach wspinaczki, zdołali założyć obóz II na
wysokości 6100 metrów, a następnego dnia wycofali się do bazy. Do poręczowania drogi powyżej
dwójki i próby założenia trójki przystąpiły kolejne zespoły. Najwyżej doszli Konopka, Pawłowski i
Żurawski, osiągając wysokość 6500 metrów. I znów warunki atmosferyczne zmusiły ich do odwrotu.
Przez tydzień walczyli z wiatrem i śniegiem o utrzymanie obozu II. Pierwszy zrezygnował Pawłowski,
postanawiając samotnie zejść do bazy. Gdy był już u wylotu kuluaru, spadający serak zranił go w
nogę. Otwarte złamanie uniemożliwiło mu samodzielne kontynuowanie zejścia. Natychmiast kto
tylko mógł, ruszył na pomoc.
PIOTR KONOPKA: - W takich sytuacjach wychodzi z ludzi, kto jest kim, ile potrafi dać z siebie. Cała
siódemka pracowała zgodnie, jak tylko można sobie to wyobrazić. Nas było sześciu, a siódmy był
kucharz, Karim. Bardzo dzielny chłop, nigdy nie był w takich warunkach. Widać było, że ma oczy
kwadratowe ze strachu. Pierwszego dnia czuł się trochę zagubiony, ale już nazajutrz włączył się
bardzo dobrze w naszą pracę. Torował drogę w głębokim śniegu na równi z innymi, albo ciągnął
deskę z rannym.
Po akcji ratunkowej Konopka i Żurawski czekali w obozie II na poprawę pogody. Jednak było coraz
gorzej. Postanowili się wycofać. Gdy tylko wyszli z namiotu i wpięli się do liny zjazdowej, wiatr porwał
namiot i cisnął go w przepaść ze wszystkim, co wewnątrz pozostało. To był cios ostateczny.
Następnych ataków szczytowych już nie przeprowadzono. Konopka i Żurawski dotarli bezpiecznie po
trzeciej nad ranem do obozu I, gdzie dochodzili do siebie przez kilka godzin.
Podczas trudnych dni pod Nanga Parbat Andrzej Zawada udowodnił sceptykom, że wciąż jest w
znakomitej formie, imponował kondycją i wytrzymałością. Opowiadał o tym Piotr Konopka, jedyny
alpinista zakopiański uczestniczący w ostatniej himalajskiej wyprawie Zawady.
PIOTR KONOPKA: - W latach osiemdziesiątych zacząłem wyjeżdżać w góry wysokie, jednak zawsze
byłem poza składem wypraw Andrzeja. Gdy złożył mi propozycję wzięcia udziału w swej pierwszej
zimowej wyprawie na Nanga Parbat, z żalem odmówi-
318 EWA MATUSZEWSKA LIDER
łem, gdyż miałem już inne zajęcia, wcześniej zaplanowane. Umówiłem się z nim, że jeżeli będzie robił
jeszcze jakąś wyprawę w innym terminie, to chętnie spróbuję wziąć w niej udział. Tak się też stało.
Tamta wyprawa nie osiągnęła celu, więc Andrzej zaraz po powrocie zatelefonował do mnie i
powiedział, że organizuje następną, i zapytał, czy wezmę w niej udział. Było na tyle wcześnie, że
mogłem sobie ułożyć harmonogram innych zajęć. Zgodziłem się więc z radością, bo udział w
wyprawie Andrzeja zawsze był moim wielkim marzeniem. Uważałem, że jest pewnego rodzaju
nobilitacją znaleźć się w składzie wyprawy wielkiego lidera, twórcy największych sukcesów polskiego
himalaizmu zimowego
mowego.
Nie obrażając innych kierowników wypraw, na których byłem, Andrzej był zdecydowanie
kierownikiem numer jeden, i to pod wieloma względami. Po pierwsze, cieszył się dużym autorytetem,
co sprawiało, że uczestnicy nie negowali jego poleceń i taktyki. To, co postanowił, było wykonywane.
Jeśli chodzi o zdolności organizacyjne, był mistrzem improwizacji. Nie zauważyłem, by zdarzyły się
jakieś trudne sytuacje, z których nie potrafiłby znaleźć wyjścia. W czasie karawany w góry czy w
drodze powrotnej, również podczas samej akcji górskiej, był pełen inwencji, zawsze aktywny i
optymistycznie nastawiony. Uważał, że wszystkie trudności są do przezwyciężenia. Miał wtedy 70 lat,
a to, że czuje się znacznie młodziej, potwierdził na wyprawie. Uważałem, że nie wyjdzie poza bazę
główną. Tymczasem pewnego dnia, po okresie aklimatyzacji, Andrzej oświadczył, że idzie do jedynki
osobiście pokierować akcją. Tę metodę podobno nieraz stosował, dopingując w ten sposób kolegów.
Skład wyprawy nie był zbyt młody, byłem jednym z dwóch najmłodszych uczestników, a dobiegałem
wówczas czterdziestki. Wszyscy byli pełni podziwu, że Andrzej zdecydował się pójść. Doszedł do bazy
wysuniętej, położonej 8 kilometrów od bazy głównej. Myśleliśmy, że na tym skończy, ale
poinformowano nas przez telefon, że pójdzie jeszcze do obozu I. Następnego dnia wyszedł ponad
jedynkę, żeby poręczować. Patrzyliśmy przez lunetę z bazy i widzieliśmy Andrzeja, który prowadził
zespół w górę. Było to niezwykłe! Widok lidera, który w wieku siedemdziesięciu lat prowadzi zespół i
poręczuje, był imponujący.
319 TURKUSOWA BOGINI, KEJ TU I NAGA GÓRA
Wierzył prawie do końca, że uda się wejść na szczyt. Wśród tych, którzy byli w obozie II i stamtąd
próbowali pójść wyżej, byłem również ja. Na koniec zostałem tam z Jarkiem Żurawskim. Jeszcze tego
popołudnia, przed burzą, która zmiotła nam namiot i zmusiła do ucieczki z dwójki, Andrzej wierzył, że
może stanie się pogodowy cud, wiatry osłabną i będzie można zaatakować szczyt. Ale kiedy cały
ekwipunek razem z namiotem runął w przepaść, stało się jasne, że nie ma już szans na działanie
powyżej obozu II. Potem nastąpiła niebezpieczna akcja po Ryśka Pawłowskiego, który miał otwarte
złamanie nogi. Wtedy właściwie było już po wyprawie. Zauważyłem u Andrzeja smutek, był
przygnębiony tak jak my wszyscy, gdyż włożyliśmy w tę wyprawę dużo sił i zaangażowania. Z
pewnością niepowodzenie wyprawy go podłamało.
Myśląc o Andrzeju, wciąż jestem pod wrażeniem jego młodzieńczego sposobu bycia. Był człowiekiem
pod wieloma względami imponującym, emanował wdziękiem i kulturą. Sposób, w jaki odnosił się do
uczestników wyprawy, nieco żartobliwy, czasem lekko kpiący, a jednocześnie bardzo życzliwy, utkwił
mi głęboko w pamięci.
Bardzo elegancko odnosił się również do naszej obsługi bazowej i do wszystkich tubylców, z którymi
miał do czynienia. Cieszył się też olbrzymim szacunkiem u górali z doliny Diamir. O ile na poprzedniej
wyprawie bardzo długo targował się z nimi o wszystko, to na tej ostatniej nie było problemów, bez
sprzeciwu zgadzali się na jego warunki.
Kolejna niespełniona wyprawa być może podłamała Zawadę, ale nie załamała. Krzysztof Wielicki na
pytanie dziennikarki, czy nie był on już zbyt wiekowy, by prowadzić tak aktywne życie sportowe,
odpowiedział: „Był w bardzo dobrej kondycji, nigdy nie chorował i dlatego przedłużał z roku na rok
swą wysokogórską aktywność".
W grudniu 1999 roku złożył w Polskim Związku Alpinizmu projekt zorganizowania trzeciej już zimowej
wyprawy na Nanga Parbat. Dlaczego znów Nanga Parbat?
ANDRZEJ ZAWADA: - Dwie moje poprzednie wyprawy prowadziłem ścianą Diamir, od strony
zachodniej. Znamy tam każdy
320 EWA MATUSZEWSKA
LIDER
żleb, każdy kamień. Atak szczytowy pierwszej mojej wyprawy załamał się zaledwie 250 metrów od
szczytu. Druga nie powiodła się z powodu opadów śniegu, jakich nie było w tym rejonie od
trzydziestu lat. Tak więc polski wkład w rozeznanie drogi i umiejętności predestynują nas do kolejnej
próby. Co do uczestników, to wytypuję ich wspólnie z Komisją Sportową PZA. Powinny to być osoby,
które są odporne na mróz, dobrze się czują na wysokości i mają poczucie humoru. Najlepiej, gdyby
byli to wspinacze, którzy byli już na zimowej wyprawie na którymś z ośmioty-sięczników.
W wyprawie powinno uczestniczyć od 12 do 14 osób. Koszt szacuję wstępnie na dziesięć tysięcy
dolarów od osoby. Każdy będzie musiał posiadać własny sprzęt osobisty i wspinaczkowy. To jest
wydatek dziesięciu tysięcy złotych.
Tak się złożyło, że jednocześnie projekt wyprawy zimowej na Makalu złożył w Polskim Związku
Alpinizmu Krzysztof Wielicki. Czy nie popełniliśmy błędu? Cóż, ja jestem w swoich działaniach
konsekwentny. Życzę Wielickiemu, by zgromadził pieniądze i wyprawa doszła do skutku. Sobie życzę
tego samego. Najlepiej byłoby, gdyby Polacy mogli na przełomie roku 2000 i 2001 zaatakować
obydwa szczyty. Do zdobycia zostało jeszcze siedem ośmiotysięczników
Kiedy zaczynałem się wspinać, nie było dla mnie ważne, czy góra jest zdobyta, czy tę drogę ktoś już
przeszedł. Sprawdzałem sam siebie, cieszyłem się, że to właśnie ja potrafię przejść tę drogę. Dopiero
później, gdy już zacząłem wspinać się poważniej i sprawdziłem się na dużych wysokościach, pojawił
się zupełnie inny problem - co można zrobić nowego w himalaizmie, czego nikt nie zrobił? Niestety,
wyżej niż Everest nie można. Ale słyszałem ostatnio, że na Marsie są szczyty, które mają po 25 tysięcy
metrów. Tak więc pewne perspektywy są. Najważniejsze mieć nadzieję i jeszcze coś do zrobienia na
tym świecie.
Krzysztof Wielicki zdołał zgromadzić środki i zorganizował wyprawę na Makalu, ale szczyt nie został
zdobyty. Lider zaś, jak zwykle zresztą, miał szeroko zakrojone plany - nie tylko Nanga Parbat po raz
trzeci, ale i K2 po raz drugi. Na luty 2000 rekonesans pod K2, tym razem od Sinkiangu. Wariant ten był
całkowi-
321 TURKUSOWA BOGINI, KEJ TU I NAGA GÓRA
tą niewiadomą. Odpowiedź na pytanie, czy można dojść zimą pod K2 od północy, mogła okazać się
kluczem do rozwiązania największego problemu współczesnego himalaizmu, jakim wciąż jest
zdobycie Góry Gór o tej porze roku.
Nie dane było jednak Andrzejowi Zawadzie zrealizowanie tych planów. Na rekonesans pod K2 z
Jacques'em Olekiem zamiast Zawady pojechał Dariusz Załuski.
->
,
Na poprzedniej stronie
NANGA NIE PODDAŁA SIĘ. ZESPÓŁ WYPRAWY, ZIMA 1996/1997
Nieobecność
Gdziekolwiek jestem
w drodze
aucie pociągu samolocie
towarzyszy mi nieodmiennie
Twoja nieobecność
ANNA MILEWSKA „KOLORY CZERNI"
Na śmierć nie ma odpowiedniej pory. Gdy odchodzi ktoś młody, żałujemy lat, które były jeszcze przed
nim, uczuć nie doznanych, doświadczeń nie zdobytych. Ostateczne pożegnanie z kimś, komu dane
było długie życie, czasem spełnione, czasem nie - i żal wcale nie jest mniejszy.
„Ludzie umierają i zostawiają po sobie puste miejsca. Wielcy uczeni czy artyści, prawdziwi mężowie
stanu, ludzie wielkiej szlachetności i dobroci, albo ludzie tak przez kogoś kochani, że naprawdę nikim
nie można ich zastąpić. Czy świat zdaje sobie z tego sprawę? Chyba nie.
Kiedy minie dzień pożegnania i wyleją się wszystkie wzniosłe, wielkie słowa, puste miejsca zarastają
niezwykle szybko. Nawet niewiadomo, co się tam pojawia. Jakiś neutralny wypełniacz. Na pozór
wszystko jest uzupełnione, wygładzone, nie różniące się kolorem, dokładnie takie jak było.
I tylko w chwilach nagłych olśnień czy przebłysków intuicji dociera do nas świadomość, że świat robi
się powoli dziurawy jak ser".
Czy można żyć w świecie pełnym dziur? Ewa Szumańska, pisząca w „Tygodniku Powszechnym" o
pustych miejscach, nie odpowiada wprost na to pytanie. Ja wiem z całą pewnością, że nie można. Im
więcej wokół mnie tych pustych miejsc, tym dowod-niej się o tym przekonuję. Co można zrobić, by
uniknąć wypeł-
326 EWA MATUSZEWSKA LIDER
niania ich byle jakim materiałem zastępczym? Pamiętać i wspominać.
TADEUSZ SIEMEK: - Przyjaciele i znajomi, wspominając Andrzeja, podkreślają jego dobre wychowanie.
Zawdzięcza je przede wszystkim matce. Pani Zawadzina była prawdziwą damą, nobliwą i przywiązaną
do tradycji. Nie musiała tego demonstrować, ale już na początku znajomości wyraźnie czuło się, że
ona i jej dzieci, Jagoda i Andrzej, pochodzą z dobrej sfery, w najlepszym tego słowa znaczeniu.
Kiedy Andrzej zaczął wspinać się na serio, mniej miał czasu dla przyjaciół z dawnych lat, zresztą my
też, zajęci pracą, życiem rodzinnym, nie zawsze mogliśmy oderwać się od naszych spraw i spotkać się
z nim. Mimo wszystko nie traciliśmy ze sobą kontaktu. Wracał z wyprawy i skrzykiwał pospolite
ruszenie przyjaciół, może też trochę i po to, by pochwalić się osiągnięciami. Opowiadał w fascynujący
sposób, ilustrując swe opowieści pięknymi zdjęciami i przeźroczami.
Zdarzało się, że nieco żartowaliśmy z jego pasji górskiej, ale nigdy się nie obrażał, był ponad to.
Górował nad przyziemnymi rzeczami, sprawiał wrażenie kogoś, kto wychował się i żył w zupełnie
innej rzeczywistości. To się czuło, choć Andrzej nie starał się okazywać swojej wyższości.
ELŻBIETA TEISSEYRE: - Jeśli chodzi o przyjaźń z Andrzejem, zawsze utrzymywałam, że na szczęście
istnieją imieniny. Tradycją stała się jego obecność na moich imieninach w listopadzie. Z imieninami
Romana było gorzej, bo wypadają w sierpniu i w tym czasie Andrzej był najczęściej poza Warszawą.
Jednak bywało, że przyjeżdżał do nas na działkę. Należał do osób pamiętających o takich okazjach.
Gdy wracał z wyprawy, zawsze się meldował i urządzaliśmy wówczas długie posiady. Do dziś
pamiętam moje imieniny, na które przyszedł zaraz po powrocie z kolejnej wyprawy. Uszykowaliśmy
mu coś w rodzaju tronu, na którym godnie zasiadł, a my składaliśmy mu hołdy. Świetnie się wszyscy
przy tym bawiliśmy.
Jego opowieści o górskich zmaganiach snuły się w nieskończoność, a i my mogliśmy słuchać go bez
końca. Zawsze znajdował się w centrum każdego spotkania, organizował wokół siebie to-
327 NIEOBECNOŚĆ
warzystwo i zajmował sobą uwagę zebranych. Nie wszyscy dobrze znosili jego dominację, sposób
prowadzenia rozmowy, to, że nawet specjalnie się nie wysilając, stawał się ośrodkiem
zainteresowania. We wczesnych latach naszej przyjaźni, kiedy jeszcze nie miał własnego mieszkania,
niekiedy nocował u nas. Gnieździliśmy się we wspólnym mieszkaniu, gdzie w trzech pokojach żyło
dwanaście osób.
W tym samym pokoju spały dzieci, my z Romkiem na kanapie, a na podłodze, można powiedzieć, u
naszych stóp - Andrzej. Romka czasami szlag trafiał z powodu zamieszania, szybko jednak zasypiał, a
ja z Andrzejem gadaliśmy do północy albo i dłużej, bo oboje byliśmy gadatliwi.
Moja mama zapraszała Andrzeja na swoje imieniny, była pod jego urokiem, choć niekiedy jego
przechwałki irytowały ją. Andrzej mówił o sobie lekko i z wdziękiem, ale na serio.
Nie potrafię powiedzieć, czy miał wobec siebie dystans i umiał się z siebie śmiać. Na pozór sprawiał
wrażenie szalenie pewnego siebie.
TADEUSZ SIEMEK: - Nie stwarzał takich sytuacji, z powodu których można byłoby się z niego pośmiać.
Można było dokuczać mu docinkami, nie zdarzało się jednak, by przyznał, że coś mu się nie udało.
Wydaje mi się, że nie miał wobec siebie dystansu.
ELŻBIETA TEISSEYRE: - Niezależnie od wszystkiego, był ozdobą towarzystwa, choć jak już
wspominałam, denerwował niektórych apodyktycznością, wypowiadaniem autorytatywnych sądów
na tematy filozoficzne, naukowe, polityczne. Odkąd się znaliśmy, był absolutnym antykomunistą. W
ostatnich latach wyrażał poglądy skrajnie liberalne.
TADEUSZ SIEMEK: - Pokpiwał sobie z różnych partyjnych działaczy, z którymi musiał mieć jakieś
kontakty przy organizowaniu wypraw. Nie załatwiał niczego dla siebie, ale jeśli chodzi o góry, w
tamtej rzeczywistości musiał iść na pewne kompromisy. Nie przekraczał jednak określonej przez
samego siebie granicy.
Dobrze wyrażał się o młodych, ambitnych wspinaczach. Dawał mi za przykład Krzysztofa
Zdzitowieckiego, który pracując w Instytucie Biologii przy ulicy Pasteura, na Ochocie, z Saskiej Kępy,
gdzie mieszkał, chodził do pracy piechotą, nosząc plecak wypełniony kamieniami. „Widzisz, młody
człowiek chce coś
328 EWA MATUSZEWSKA LIDER
SZEFOWA - HANIA WIKTOROWSKA, ZA NIĄ PROFIL PREZESA ANDRZEJA PACZKOWSKIEGO
329 NIEOBECNOŚĆ
osiągnąć w górach i nawet przy takiej okazji trenuje. A tobie nie chce się z Ochoty przyjechać na Saską
Kępę rowerem!" - mówił do mnie z wyrzutem.
ELŻBIETA TEISSEYRE: - Sam był znakomicie przystosowany do przebywania w górach. Na wszystkich
wyjazdach czy dłuższych wyprawach tryskał zdrowiem. Gdy tylko wracał z gór do Warszawy, zaczynał
chorować. Można powiedzieć, że fizjologicznie był człowiekiem gór.
TADEUSZ SIEMEK: - W ostatnich latach koniecznie chciał sadzić jak najwyższe drzewa. Mam na działce
kilka wysokich drzew, ale nie było sposobu, by je wykopać i przenieść do ogrodu Anny i Andrzeja.
Prosił, żebym pojeździł po zakładach ogrodniczych, poszukał brzóz i jarzębin. To zaprzątało jego myśli.
Myślał też o ozdobieniu okuciami studni w ogrodzie. Wciąż był żywotny, traktował chorobę jak coś
przemijającego, co nie może pokrzyżować jego planów i zadań.
HANNA WIKTOROWSKA: - Na początku stycznia 2000 byliśmy we trójkę - Andrzej Zawada, Andrzej
Sobolewski i ja - na obchodach pięćdziesięciolecia katowickiego Klubu Wysokogórskiego. Początkowo
nie miałam ochoty jechać, ale Zawada nalegał, mówiąc, że to ważna impreza i powinniśmy tam być.
Zresztą nie ma co gadać, jedziemy!
Dobrze zrobiliśmy, bo było bardzo sympatycznie. W części oficjalnej wspomnienia, pokazy slajdów i
filmów, a wieczorem kolacja z dancingiem. Zawada, jak zwykle, byl duszą całego towarzystwa, tańczył
bez wytchnienia. Gdy cichła muzyka, ustawiał nas do zdjęć, dziewczyny pozowały według jego
instrukcji, niby tańcząc kankana. A potem znów brylował na parkiecie. Byłam już wykończona,
spocona i zadyszana, a on wciąż szalał w tańcu, aż do pół do piątej nad ranem. Przed piątą odwieźli
nas do hotelu. Jeszcze wypiliśmy po koniaczku w pokoju Marka Grochowskiego i około szóstej
poszliśmy spać. Niewiele czasu było na odpoczynek. O dziewiątej mieli przyjechać po nas koledzy z
Alpinusa, by pokazać firmę. Bożenka Grochowska obudziła nas pół do dziewiątej i zeszliśmy na
śniadanie. Jedni pili herbatę, inni kawę, Marek Grochowski zażyczył sobie klina, a Andrzej wszystkich
rozbawił, prosząc kelnerkę o mleko. Nastąpiła konsternacja, bo mleka nie mieli. Owszem, mleczko do
kawy jest, ale prawdziwe-
330 EWA MATUSZEWSKA LIDER
go, zwykłego mleka ani kropli. Marek z całą powagą stwierdził, że prawdziwy alpinista z rana pija
wyłącznie mleko, a Andrzej, jak to on, cały w uśmiechach, pomknął do kuchni. Zajrzał przez okienko,
coś tam poopowiadał i wrócił z litrową butelką mleka, pewno wyciągniętą przez którąś z pań z
prywatnych zakupów.
O dziewiątej pojechaliśmy do Alpinusa, czekali tam Janusz Majer i Artur Hajzer. Andrzej rozmawiał z
nimi o planowanej wyprawie na K2 zimą, pytał, czy ich firma mogłaby być sponsorem, zaopatrując
wyprawę w sprzęt. Ustalili w końcu, że gdy Majer będzie w Warszawie, skontaktuje się z Andrzejem i
ustalą szczegóły. Zjedliśmy jeszcze wspólnie obiad i odwieźli nas na dworzec. W pociągu Andrzej
opowiadał o jakichś swoich i Anny koneksjach rodzinnych, zresztą bardzo ciekawych. Nagle przerwał
opowieść. Powiedział, że chyba czymś się struł. Ale czym? Przecież wszyscy jedliśmy to samo. Miał ze
sobą jakieś tabletki na dolegliwości żołądkowe, więc poradziłam, by je zażył, to z pewnością bóle
ustąpią. I rzeczywiście, po dwu tabletkach poczuł się lepiej.
Był to 26 stycznia, sobota. A za tydzień miał polecieć do Chin, na rekonesans przed wyprawą na K2. W
poniedziałek przyszedł do PZA po dokumenty wyjazdowe. Źle wyglądał. Przyznał, że nie czuje się
dobrze, poradziłam więc, by jak najszybciej poszedł do lekarza. Bo jeśli cokolwiek złapie go w górach,
choćby banalny wyrostek robaczkowy, będzie ugotowany.
We wtorek lekarka dała mu skierowanie na USG, w środę przybiegł jeszcze na walne zebranie w
warszawskim Klubie Wysokogórskim, zanim poszedł na badanie. Po obejrzeniu wyniku USG lekarka
natychmiast skierowała go do szpitala zakaźnego na Wolskiej. Żółtaczka. W czwartek Andrzej był już
w szpitalu. Zadzwonił i bardzo spokojnie powiedział:
- Hanka, coś jest ze mną niedobrze. Podejrzewają bardzo paskudne sprawy. Co mam robić?
- Dzwoń do Anny i przestań się gdziekolwiek wybierać. Skontaktuj się z Jankiem Serafinem, powiedz
mu, co się dzieje, niech załatwi dobrego specjalistę, dodatkowe konsultacje.
Anna była w tym czasie na nartach w Zakopanem i czułam, że nie chciał jej straszyć, zanim się dowie,
co to za choroba. Na piątek był już umówiony przez Serafina z profesorem Krawczykiem. Zadzwonił
wieczorem i gdy powiedział, jaka jest diagnoza,
331 NIEOBECNOŚĆ
zrobiło mi się słabo. Jak to jest? Ledwo tydzień minął, kiedy szalał na tańcach całą noc, a teraz okazuje
się, że nowotwór zaatakował trzustkę.
Wierzył do końca, że wszystko będzie w porządku. Po pierwszej operacji jeszcze dokonywał jakichś
rozliczeń z poprzedniej wyprawy z naszą księgową, podpisywał coś in blanco, słowem, starał się
wyczyścić, co się dało. Snuł plany następnych wypraw, argumentował, że musi mieć liczniejszy skład i
więcej pieniędzy, tłumaczył, dlaczego ma pojechać akurat ten, bo na tamtym nie można polegać -
cały czas tym samym zdecydowanym, pełnym energii tonem. Do końca organizator, do końca Lider.
Jego odejście to wyrwa nie do zapełnienia. Nigdy nie było kogoś takiego jak on i nigdy nie będzie. Czy
ktoś może, choćby w części, zastąpić Lidera? Może w pewnym stopniu Krzyś Wielicki, którego sam
Andrzej traktował trochę jak swego następcę. Ale Krzysztof ma nieco zagmatwane sprawy osobiste i
zawodowe, co koliduje z rolą, jaką spełniał Andrzej. Jego nic nie ograniczało, jeśli chodzi o góry, Anna
go bardzo wspierała, nigdy nie przeszkadzając w realizacji zamierzeń.
Nie tylko dla siebie robił to wszystko, swymi ideami potrafił zafascynować innych. Pamiętam zebrania
PZA, kiedy chodziło o wytypowanie jakiegoś szczytu jako celu wyprawowego. Nawet jeśli początkowo
były sprzeciwy, Andrzej potrafił zdominować wszystkich. Tak sugestywnie opowiadał o wybranej
przez siebie górze, że słuchaczom szczęki opadały, słuchali jak zaczarowani i jakiekolwiek wątpliwości
rozwiewały się.
Do Klubu Wysokogórskiego trafiłam przypadkiem, jako bardzo młoda panienka. Po górach chodziłam
tylko turystycznie, wspinanie nie interesowało mnie. Grałam wtedy w koszykówkę i pracowałam przy
ulicy Sienkiewicza, przez ścianę z siedzibą Klubu. Któregoś dnia Andrzej Sobolewski i Andrzej
Sławiński, zwany „Negro", zaczepili mnie na korytarzu, pytając, czy nie przyszłabym do pracy w
Klubie, bo jest akurat wolne miejsce. Od razu spodobało mi się to zajęcie, tylu ciekawych ludzi, jakich
nigdy przedtem nie spotykałam. Starsi ode mnie o kilka lub kilkanaście lat, niektórzy właśnie zaczynali
swe górskie kariery. Już nie tylko Tatry polskie czy słowackie, ale nareszcie Alpy, a nawet Hindukusz i
Pamir.
332 EWA MATUSZEWSKA LIDER
Andrzeja Zawadę poznałam w bardzo śmieszny sposób. Akurat siedziałam przy maszynie do pisania,
gdy wszedł do pokoju. Usłyszałam „Dzień dobry" wypowiedziane miłym głosem, obejrzałam się i
pomyślałam: „Nareszcie ktoś wysoki!" A on przyjrzał mi się i powiedział: „Pani to chyba jest wysoka,
bo nogi spod stolika wystają!" I, jak to Andrzej, pochylił się i szarmancko ucałował moją dłoń,
mówiąc: „Ależ pani - czy panna? - używa świetnych perfum.'" Perfumy rzeczywiście były wspaniałe,
Chanel 5, które dostałam od mamy na urodziny. I takiego go zapamiętałam, szarmanckiego w każdym
calu, niezależnie od okoliczności.
Nigdy nie widziałam go zdenerwowanego w czasie rozmowy z kobietą, żeby nie wiem co się działo.
Zdarzało się niekiedy, że były kłopoty z rezerwacją miejsc w samolocie czy z kupnem dewiz na
wyprawę, więc klęłam na te panienki w bankach czy biurach LOT-u. Andrzej zawsze mnie wtedy
uspokajał, mówiąc: „Haneczko, proszę, nie denerwuj się. Tylko spokojnie, z kobietami można załatwić
wszystko, byle spokojnie".
Jeśli podnosił głos, to tylko w rozmowach z mężczyznami, ale nawet jeśli miał ku temu powody, nigdy
nie zaklął. Pełen uroku, zawsze uśmiechnięty, pogodny, z naturalną, wrodzoną wręcz kindersztubą,
tak rzadko spotykaną. Dzięki tym cechom swoimi pomysłami, a miał ich mnóstwo, potrafił zarażać
innych. Zdarzało się, że miał znakomity pomysł, ale realizacją tegoż pomysłu zajmowali się już inni.
Jednak znajdował bez trudu ludzi, którzy chcieli z nim współpracować na tych zasadach. Zawsze
powtarzałam, że Andrzej był człowiekiem do zadań nadzwyczajnych. Jeśli nie mógł wejść drzwiami,
wchodził oknem, sprawiając przy tym wrażenie, że go do wejścia tym sposobem zaproszono.
Najwięcej kłopotów sprawiały jakiekolwiek rozliczenia finansowe z Andrzejem. I nie wynikało to z
chęci ukrycia czegokolwiek, ale z faktu, że tak przyziemne sprawy były mu całkowicie obce, unosił się
ponad nimi, nie zważając na szarą rzeczywistość. Słynna zimowo--wiosenna wyprawa na Mount
Everest kosztowała mnie siedem kilogramów - tyle straciłam, gdy odbywała się w PZA kontrola
wydatków wyprawy. Rozmowy Andrzeja z inspektorem były niezapomniane:
•
- Panie inspektorze, o co panu właściwie chodzi? Przecież byliśmy na Evereście!
333 NIEOBECNOŚĆ
PO PRELEKCJI W MUZEUM SPORTU
W DWUDZIESTĄ ROCZNICĘ ZDOBYCIA EVERESTU ZIMĄ
ANDRZEJ WPISUJE SIĘ DO KSIĘGI PAMIĄTKOWEJ,
ZA NIM PANI DYREKTOR IWONA GRYZ
•
1S,
PRZYJĘCIE U ZAWADOW NA DWUDZIESTOLECIE POLSKIEGO EYERESTU
EWA
334 MATUSZEWSKA LIDER
- Ale za państwowe pieniądze.
- A jakie to ma znaczenie? Przecież ja to dla Polski robiłem! Udawały mu się rzeczy
nieprawdopodobne, kiedy nie można
było na coś dostać rachunku, tak potrafił omotać sprzedawczynie, że wypisywały rachunek na
przykład na jakieś niebywale ilości mleka w proszku.
Inspektor nie mógł się do takiego rachunku przyczepić, ale był na tyle zawzięty, że dwa lata po
wyprawie w Instytucie Żywności i Żywienia zlecił obliczenie, ile mleka w proszku może dziennie
spożyć jeden człowiek. Gdy przedstawił Andrzejowi obliczenia, z których wynikało, że mleka
starczyłoby na kilka wypraw, ten popatrzył mu głęboko w oczy i zapewnił, że on sam zużywał dwie
paczki mleka dziennie. Ponieważ Bebiko bardzo wzmacnia siły alpinistów, nadszarpnięte walką z
mrozem i wiatrem!
Nie nadawał się do pełnienia żadnych funkcji urzędniczych. Przez jakiś czas był sekretarzem
warszawskiego Klubu Wysokogórskiego, jeszcze zanim ja tam zaczęłam pracować. Nie wspominał
tego najlepiej, mówił, że bardzo go nużyła ta funkcja. Kogoś takiego jak on, o tak niespokojnej duszy,
z pewnością nie satysfakcjonowała biurokratyczna działalność. Musiał robić coś, z czego wynikało coś
konkretnego, co przynosi efekty. A urzędniczenie, nawet w instytucji tak mało sformalizowanej, jaką
był Klub Wysokogórski, tego mu nie dawało. Może to niepoważnie wyglądać, ale Andrzej nie potrafił i
nie chciał pisać zwykłych pism do odpowiednich urzędów, by coś uzyskać. Za to uwieść opowieściami,
takimi jak: „Proszę pana, jaka tam jest wspaniała droga! Tu przewieszka, tam okapik niebywały,
słowem cudo" - potrafił znakomicie. Ale żeby napisać, że wyprawa potrzebuje tego i tamtego,
kosztorys tyle wynosi w dewizach, a tyle i tyle potrzeba w złotówkach - to już była dla niego trudność
nie do przezwyciężenia. Tworzyć coś - to był jego pomysł na życie, a nie załatwianie spraw z
urzędnikami.
Ciągle w biegu, gdzieś się spieszył, w parę miejsc jednocześnie. Wpadał na przykład do PZA w
określonym celu - potrzebne było pismo do urzędu celnego. Rzucał teczkę na biurko, zdejmował
słynną lisią czapę, witał się elegancko z paniami i zaczynał coś opowiadać. I tak snuły się piękne,
barwne opowieści. Nagle łapał się za głowę z okrzykiem: „Matko Boska, przecież o drugiej miałem być
w ministerstwie!"
335 NIEOBECNOŚĆ
I już nie miał czasu, by załatwić to, po co przyszedł. Chwytał w biegu czapkę, kurtkę, teczkę i gnał
dalej. Zdarzało się czasem, że czegoś w pośpiechu zapomniał, wracał zdyszany, niczym trąba
powietrzna przebiegał pokój i znów ruszał w szalony bieg. Odkąd go znałam, a znałam go czterdzieści
lat, zawsze się śpieszył.
Rozmawiałam jeszcze z Andrzejem w przeddzień pójścia do szpitala, tego ostatniego. Postawił mnie
na baczność tą rozmową. W jakimś przebłysku nadziei pomyślałam, że przecież nie może być tak
bardzo chory, jeśli ma jeszcze tyle planów. Powiedział mi wtedy. „Wiesz co, Hanka, mam do ciebie
prośbę. W tym roku będę obchodzić pięćdziesięciolecie wspinania, ty zaś czterdziestolecie pracy w
klubie. Chciałbym, żebyś mi pomogła zorganizować imprezę jubileuszową". Odpowiedziałam, że nie
ma sprawy, zajmę się wszystkim. Miałam już w tym wprawę. Na dwudziestolecie wyprawy
everestowskiej też postawił mnie pod ścianą. Zadzwonił któregoś wieczoru, błagając, bym coś
zorganizowała, bo on leci do Stanów i już niczego nie zdąży zrobić. Chwyciłam więc notesy z
telefonami i adresami, próbując odszukać wszystkich uczestników, bo towarzystwo rozpierzchło się
po świecie. Archiwum z danymi uczestników było na szczęście u niego w domu. Udało mi się
odszukać prawie wszystkich, nawet Maniusia Piekutowskiego w Australii. Nie znalazłam tylko Jacka
Poręby, który podobno mieszkał wtedy w Krakowie, ale nikt nie znał jego adresu.
Więc kiedy usłyszałam o wspólnym jubileuszu, zażartowałam sobie, choć wcale nie było mi do
śmiechu:
- Aha, chcesz mnie tak samo wpuścić w maliny, jak przy Eve-reście.
- Nie, nie! Proszę cię o to, bo wiem, że zrobisz wszystko jak należy. Może bankiet na Kalatówkach albo
w Morskim Oku? Co o tym myślisz?
- Dobrze, Andrzeju. Podreperuj się tylko trochę i róbmy to. Przygotuję ogólny szkic, ile osób, w jakim
terminie i tak dalej.
- Fajnie, gdy będziesz miała jakiś plan, porozmawiamy o szczegółach.
Zdawaliśmy sobie wszyscy sprawę, że były to jego ostatnie dni. Ale gdy słyszałam taki entuzjazm w
jego głosie, zaczynałam wierzyć, że coś w tym jest, może wyjdzie z choroby - bo tyle było w nim życia.
336 EWA MATUSZEWSKA LIDER
BOŻENA CHITULESCU: - W maju 2000, na przeglądzie filmów górskich w Muzeum Sportu i Turystyki,
który tego roku poświęcony był dwudziestoleciu zdobycia przez Polaków Mount Evere-stu, Andrzej
wygłosił wspaniałą prelekcję, z ogromną swadą i tak charakterystycznym dla niego poczuciem
humoru. Było to niesamowite, jak wiele miał w sobie siły.
Po prelekcji w pewnej chwili podszedł do nas i powiedział, że nowotwór zaatakował już wątrobę. Ale
jednocześnie z leciutkim uśmiechem zwrócił się do mnie: „Popatrz, Bożena, tam stoi Janek Serafin.
Napuściłem na niego mojego lekarza, który był przy operacji, żeby sobie pogadali o mnie".
Takie to było świętowanie w dwadzieścia lat po Evereście. Pięć lat wcześniej rocznica everestowska
jakże inaczej wyglądała! Dostaliśmy zaproszenie od Andrzeja na obchody, a jak się później okazało,
wszystkie zaproszenia pisała Hanka Wiktorowska, bo on nie miał czasu. Uroczystości oficjalne miały
się odbyć w Polskim Komitecie Olimpijskim, bardziej kameralne w domu Anny i Andrzeja. Miał do nas
przyjechać Bogdan Jankowski i razem wybieraliśmy się na obie imprezy, planowane na sobotę. W
czwartek wieczorem telefon. Dzwonił Andrzej. Trochę się zdenerwowałam, bo nie potwierdziliśmy
zaproszenia. Nie daję mu dojść do słowa i zapewniam, że przyjdziemy z największą radością.
- Tak, tak, wiem, że będziecie. Ale mam do was prośbę, a właściwie do ciebie. Dziś wróciłem z
Niemiec i uprzytomniłem sobie, że pojutrze to piętnastolecie. Anna kręci gdzieś film i sam muszę
zorganizować bankiet.
- To w czym ci pomóc?
- Chciałbym, jeśli możesz, żebyś zrobiła sałatkę.
- A na ile osób?
- Tak mniej więcej na sześćdziesiąt.
Nogi się pode mną ugięły, bo nie jestem wytrawną kucharką, ale Andrzej pocieszył mnie, że nie tylko
ja będę robić te góry sałatek, bo jeszcze jakieś znajome obiecały pomóc. Zadeklarowałam gar sałatki
na piętnaście osób, takiej jaką potrafię, zrobić. Na to usłyszałam:
- A mogłabyś przynieść jeszcze łyżki?
Przyrzekłam, że łyżki też przyniesiemy. Kupiliśmy wszystkie produkty sałatkowe, wieczorem
przyjechał Bogdan Jankowski
337 NIEOBECNOŚĆ
i we trójkę jakoś zdołaliśmy wywiązać się z obietnicy. Na przyjęciu okazało się, że było mnóstwo
pysznych sałatek, każda z innej parafii, nie mówiąc już o innych specjałach. Tak że połowę naszej
produkcji zabraliśmy do domu, przez parę dni racząc się do woli sałatką jarzynową.
Andrzej tak to przytomnie zorganizował, że kupił właściwie tylko alkohol, a zakąski powstały
zbiorowym wysiłkiem. Działanie na ostatnią chwilę, przy całkowitej improwizacji, wcale go nie
męczyło ani nie denerwowało. Jeśli chodzi o innych, może nawet mobilizowało. Było wiadomo, że
koniec żartów i trzeba się sprężać. Nie najgorsza to metoda, ale niekiedy kosztowna z racji
ewentualnego popełnienia błędu. Jednak Andrzejowi zawsze się udawało.
Wspominając przy okazji sałatki Bogdana Jankowskiego, nie sposób nie przytoczyć zabawnej sytuacji,
jaka mu się przytrafiła, a której głównym bohaterem był Andrzej. Przyjechał kiedyś Bogdan do
Warszawy i spotkał się z Andrzejem w PZA. Andrzej zaprasza go do siebie, a Bogdan mówi, że musi
sobie kupić spodnie i dopiero potem wpadnie na Śmiałą. I tu wywiązał się następujący dialog:
- To może pójdę z tobą i pomogę coś wybrać? - proponuje Andrzej, zawsze elegancki, w dobrym stylu,
znający się na markowych ubiorach.
- Dobrze, jeśli chcesz, to chodźmy - zgadza się Bogdan.
- A jakie chciałbyś kupić spodnie? - pyta Andrzej.
- Wiesz, takie najtańsze - odpowiada Bogdan, który jest bardzo skromnym człowiekiem. Od lat
pracuje w instytucie naukowym, miał wtedy trzech synów na utrzymaniu, więc nie mógł sobie
pozwolić na szastanie pieniędzmi.
Andrzej chwilkę się wahał, aż w końcu stwierdził:
- Może jednak idź sam.
Zawada, niezależnie od okoliczności elegancki, w przeciwieństwie do większości swoich kolegów, nie
uznawał nonszalanckiego stylu ubierania się ani w górach, ani poza nimi. Toteż niejednokrotnie
staczał boje o to, co sam uznawał za istotne, a co dla nich nie miało najmniejszego znaczenia.
HANNA WIKTOROWSKA.: - Uważał, że jego drużyna reprezentuje Polskę, więc musi to robić godnie.
W spisie rzeczy, jakie każ-
338 EWA MATUSZEWSKA
LIDER
dy z uczestników jego wyprawy powinien obowiązkowo zabrać, była wyprasowana koszula i apaszka
na szyję. I właśnie te fulary były kością niezgody między nim a Andrzejem Heinrichem, znanym z tego,
że nie przywiązywał wagi do wyglądu i nie znosił „szaliczków". Zaś Zawada tłumaczył, że podczas
wizyt w ambasadach czy urzędach Nepalu, Pakistanu czy Afganistanu alpiniści są przedstawicielami
Polski, i z determinacją walczył o schludny wygląd kolegów.
Po zdobyciu Kunyang Chhisha, podczas oficjalnych uroczystości zorganizowanych przez władze
Pakistanu, Polacy wystąpili w eleganckich, wizytowych garniturach, uszytych przez „Intermodę" z
Wrocławia. Szare spodnie i granatowe marynarki z białym orłem i napisem „Polska" robiły
odpowiednie wrażenie - alpiniści wyglądali w nich niczym członkowie ekipy olimpijskiej. Nikomu
wówczas nie przyszło do głowy, że w ten sposób można promować nasz kraj. A Zawada był w tym
konsekwentny.
W wiele lat później Krzysztof Pankiewicz, wspominając zimową wyprawę na Nanga Parbat, mówił, że
w jego bagażu znalazł się garnitur, na wyraźne polecenie Lidera. Członkowie drugiej wyprawy na
Nanga Parbat, nad którą patronat medialny objęła „Rzeczpospolita", na zdjęciu zrobionym w lokalu
redakcji przed wyruszeniem do Pakistanu występują w jednakowych polarach, z wyraźnie widocznym
logo dziennika. Jak widać, dla Zawady wciąż ważna była zasada, iż drużyna jest drużyną pod każdym
względem. Jeśli chodzi o niego samego, jedyną chyba ekstrawagancją była czapka z rudego lisa, dość
niecodziennie wyglądająca przy kurtkach puchowych czy goreteksach.
Zapytano go kiedyś w wywiadzie, czy wspinaczki górskie mogą być twórcze. Odpowiedział, że
przygotowanie wyprawy na Kunyang Chhish było działaniem'twórczym od początku do końca,
łamaniem dotychczasowych wyobrażeń o sprzęcie, zrywaniem ze starą obyczajowością, którą
ukształtowały wędrówki po Tatrach.
Bardzo naraził się swemu środowisku pomysłem uszycia kolorowych ubiorów górskich, co zostało
odczytane jako-deptanie wieloletniej tradycji alpinistycznej, w myśl której wspinacze musieli
upodabniać się, możliwie jak najbardziej, do gór, czyli przywdziewać brudnozielone lub
brudnobrązowe spodnie i kurtki.
339 NIEOBECNOŚĆ
EKIPA ZAWADY -REPREZENTACYJNA NICZYM OLIMPIJSKA
340 EWA MATUSZEWSKA LIDER
Dziś trudno sobie wyobrazić, choćby i ze względów bezpieczeństwa, noszenie w górach ubiorów typu
kamuflaż. Poza tym jak bardzo niekorzystnie (dla sponsorów, reklamodawców, patronów medialnych
i im podobnych dostarczycieli finansów) prezentowałby się szaroburobrązowozielony zdobywca
Mount Everestu!
BOŻENA CHITULESCU: Osobnym rozdziałem, wartym właściwie książki, jest wspólne życie Andrzeja i
Anny. Byli parą niezwykłą, każde z nich zafascynowane własnymi pasjami, a jednocześnie szanujące
pasje partnera. Czasami zachowywali się jak dzieci, choćby wtedy, gdy przyszliśmy do nich i
zastaliśmy oboje na kolanach, skrupulatnie przeszukujących każdy zakamarek obszernego mieszkania.
Akurat trwał remont, rozgardiasz, z którego skorzystał chomik i uciekł z pudła, zaszywając się gdzieś
pod podłogę. Nie mogli odżałować utraty zwierzątka. I dotąd czołgali się po podłodze, aż go znaleźli.
Byli wtedy naprawdę szczęśliwi.
Innym razem przychodzimy z umówioną wizytą, również w czasach remontowych. Mimo że się
umówiliśmy, Andrzej musiał gdzieś wyjść. Było już dość późno, Anna przykucnięta przy ścianie w
kuchni dłubała coś widelcem.
- Co ty, na litość boską, robisz? - pytamy bezgranicznie zdumieni.
- Wydłubuję tynk - ze stoickim spokojem oświadcza Anna. -Andrzej na jutro zaprosił Belgów czy
Kanadyjczyków, w domu zimno, rano przyjdą zakładać kaloryfery, a ja zostałam sama z tym
pasztetem. No i wydłubuję wnękę pod kaloryfer.
- Dlaczego widelcem? - wciąż nie możemy zrozumieć sensu jej działalności.
- Nie mogę inaczej. W dzień jestem zajęta, a wieczorem, gdybym użyła cięższego sprzętu, sąsiedzi z
dołu wściekliby się. Więc używam widelca, a cegły wyjmuję ręką.
I to wszystko mówi z taką»ogromną pogodą, bez cienia pretensji do Andrzeja.
W pamięci utkwiła mi jeszcze jedna anegdotyczna sytuacja związana z Andrzejem. Rok 1986 albo
1987, w Warszawie odbywają się Dni Kultury Nepalskiej z okazji urodzin króla Birendry,
zorganizowane przez Muzeum Azji i Pacyfiku. Przez tydzień w Międzynarodowym Klubie Prasy i
Książki, w dawnym „Juniorze", odbywały się spotkania, prelekcje, wyświetlano filmy o Ne-
t
341 NIEOBECNOŚĆ
palu i wyprawach himalajskich. Swą prelekcję miał też Andrzej. Wśród gości był Wiktor Ostrowski,
słynny andynista i podróżnik.
- Korzystając z tego, że na sali jest tak wielu dziennikarzy, chcę im powiedzieć, iż mam do nich
pretensję. Za mało piszą o górach! - zagrzmiał pan Wiktor.
Andrzej swymi opowieściami i zdjęciami oczarował publiczność, a gdy skończył, podniósł się jakiś
potężnie zbudowany pan w skórzanej kurtce. Powiedział, że nie jest dziennikarzem i cieszy się, że nie
piszą oni o górach, bo teraz piszą tylko same kłamstwa.
- Ale nie o tym chciałem mówić. Mam pytanie do pana Andrzeja Zawady. Czy w Nepalu są jakieś trasy
trekkingowe, bo chciałbym się tam wybrać?
- A wie pan, nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć. Gdy idę z karawaną, nie zastanawiam się, czy
akurat idziemy szlakiem trekkingowym - z leciutkim przekąsem odparł Andrzej, jakby interesowanie
się tak przyziemnymi sprawami jak trekking było poniżej godności wielkiego himalaisty, kierownika
narodowych wypraw w góry najwyższe. Ale taki był Andrzej - interesowały go tylko cele
najambitniejsze.
W rozmowach z nim nigdy nie wyczułam żalu, że nie wszedł na żaden szczyt ośmiotysięczny. Za to
bardzo często podkreślał, że jest liderem, kieruje wyprawą i sukces wyprawowy jest jego sukcesem.
On wybiera ludzi, decyduje, kogo posłać do ataku szczytowego. To nie jest tak, że Mount Everest
zdobyli panowie Cichy i Wielicki - wprawdzie oni stanęli na szczycie, ale zdobyła go cała wyprawa.
Czy Andrzej mógł przestać być liderem? Chyba nie. Był już bardzo chory, a wciąż bardzo interesował
się rekonesansem pod K2.
Wraz z nim odeszła wielka epoka polskiego himalaizmu, ale dzięki jego wyprawom wyrosło pokolenie
dobrych, samodzielnych himalaistów. Paru wśród nich jest wręcz wybitnych, mafą-cych dokonania
nieporównywalne, jeśli chodzi o wejścia szczytowe, z osiągnięciami Andrzeja. Jednak żaden z nich nie
ma tej charyzmy i niezwykłej osobowości.
ROMAN GOŁĘDOWSKI: - Jeszcze jako student, czyli ponad dwadzieścia lat temu, zetknąłem się z
Andrzejem Zawadą bezpośrednio, podczas prelekcji po wyprawie zimowej na Lhotse. To było
niesamowite, jak potrafił zaczarować publiczność! Człowiek
342 EWA MATUSZEWSKA LIDER
„SREBRNE JABŁUSZKO" OD MIESIĘCZNIKA „PANI",
DLA PARY ROKU. ANDRZEJ ZAWADA I ANNA MILEWSKA
Z PRZYJACIÓŁKĄ „KROPKĄ"
i
343 NIEOBECNOŚĆ
przenosił się z nim w zupełnie inny wymiar i przez kilka godzin zapominał o rzeczywistości. Do tego
stopnia podbił serca braci studenckiej, że od razu po tym spotkaniu narodziła się idea zorganizowania
wyprawy do Nepalu. Bardzo już bliska była realizacji, zaczęły się jednak zamieszki w Afganistanie,
szlak lądowy został nagle przerwany i trzeba było pożegnać się z marzeniami.
Kolejne spotkanie z Zawadą miało miejsce w Delhi, gdy jego wyprawa wracała z Cho Oyu. W jakimś
sklepiku przebierał ciuszki, z uśmiechem mówiąc: „Ach, te kobiety! Zawsze lubią się ubrać w coś
nowego. To dla mojej żony" - i wskazywał na stertę kolorowych, powiewnych strojów. Wydawało się
wówczas, że to takie mydlące nieco oczy stwierdzenie, bo przecież było wiadomo, że przywoziło się
wówczas z Indii wszystko, co tylko dało się sprzedać w Polsce i po wyprawie każdy wracał z
wyładowanym plecakiem. Ale potem, gdy poznałem panią Annę, okazało się, że rzeczywiście nosi te
egzotyczne bluzki, spódnice i sukienki.
Minęły lata, skończyłem studia, wciąż jednak trwała fascynacja górami, co w dużej mierze
zawdzięczam Andrzejowi Zawadzie. Zacząłem się zajmować wydawaniem książek i w roku 1999
poprzez Darka Załuskiego skontaktowałem się z panem Andrzejem. Zapytałem, czy zechciałby być
bohaterem jednej z nich, którą wydalibyśmy we współpracy z WARBUDEM.
Odpowiedź była jednoznaczna - jeśli chodzi o niego samego, to nie. Gdyby jednak było kilku
bohaterów, proszę bardzo! Zapytał, czy znam wywiady, jakich udzielił „Górom" i kilku innym pismom.
Nie znałem i na tym rozmowa się zakończyła, a ja dostałem zadanie domowe do odrobienia. Ton
rozmowy był bardzo stanowczy i nie zapowiadał dalszych kontaktów, ani towarzyskich, ani
zawodowych. Zarzuciłem więc ten projekt, ale sądzę, że przy okazji wyszło na jaw, jak ważny jest dla
niego cały ten bagaż doświadczeń gromadzonych przez całe życie. To był jego kapitał i nie chciał się
go pozbywać na rzecz nieznanego wydawcy. Zrozumiałem taką postawę i uszanowałem ją.
Mimo tak niefortunnego początku doszło jednak do współpracy między nami - przy realizacji albumu
Mount Everest. Pracując nad tą książką, Zawada jakby przeżywał drugą młodość. To było niezwykłe
doświadczenie obserwować, jak żywe po dwudziestu latach są jego wspomnienia, ile energii w nim
pobudziły.
344 EWA MATUSZEWSKA LIDER
Tekst do albumu powstawał w sposób dość oryginalny. W pewnym momencie zorientowałem się, że
Zawada jest wprawdzie znakomitym, urzekającym opowiadaczem, ale spisanie tych opowieści
przychodzi mu z oporami. Na koniec, kiedy mijał już piąty termin zakończenia prac nad albumem i
sytuacja stawała się kłopotliwa, zaproponowałem spotkanie robocze, na którym ustaliliśmy, że ja w
roli sekretarki zasiądę przy komputerze, zaś pan Andrzej będzie mi dyktował. Potrafię pisać równie
szybko, jak ktoś mówi, co bardzo mu się podobało, więc praca posuwała się sprawnie. On mówił, ja
pisałem i kolejne partie tekstu dawałem mu do opracowania redakcyjnego. Dzięki komputerowi
nanoszenie poprawek nie było uciążliwe, mimo że było ich sporo. Pan Andrzej słynął z tego, że nigdy
do końca nie był zadowolony z tekstu i poprawiał go w nieskończoność, aż do ostatniego momentu.
Mieszkaliśmy na dwóch krańcach Warszawy, toteż nie spotykaliśmy się codziennie. Za to łączyła nas
gorąca linia telefoniczna. Przywiązywałem słuchawkę szalikiem do ucha i wysłuchiwałem
dyktowanych poprawek, które od razu wklepywałem w komputer. Takie konferencje telefoniczne
trwały dwie, trzy godziny. To było ciekawe, choć dość męczące doświadczenie, ale dzięki temu
powstał, jak mi się wydaje, znaczący tekst, tym istotniejszy, że tak trudno było Andrzejowi Zawadzie
zmusić się do pisania. A jeszcze trudniej zmusić go.
Charakterystyczne dla niego było to, że jeśli zaangażował się w coś bez reszty, nie rozpraszał się, nie
interesowały go inne tematy. Brał pod uwagę sto różnych wariantów, różnych przedsięwzięć, którymi
zamierzał się zająć, z tego dziesięć brał poważnie, a realizował jeden pomysł - za to perfekcyjnie.
Przy okazji promocji albumu o Mount Evereście raz jeszcze przekonałem się, jak znakomitym
narratorem jest Andrzej Zawada. W Akademii Rolniczej miała miejsce wielka gala, później było
spotkanie pod hasłem „Filmy o Mount Evereście", w czasie którego Zawada wystąpił w roli
komentatora. Impreza trwała cztery godziny. W którymś momencie uznał, że jego zadanie zostało
wykonane, i opuścił salę. W małej salce obok mieliśmy przygotowany poczęstunek, a że zbliżały się
święta Bożego Narodzenia, przewidzieliśmy też opłatek. Pan Andrzej zajrzał tam na
345 NIEOBECNOŚ Ć
chwilę i nagle impreza zaczęła się od początku. Ludzie, którzy po obejrzeniu filmów zamierzali pójść
do domu, gdy zobaczyli, że Zawada jest jeszcze, zatrzymywali się. Gromadka słuchaczy rosła, Zawada
ze swadą opowiadał, godziny mijały, ale nikt nie wychodził. Miałem coś jeszcze załatwić, więc
wyskoczyłem na pół godziny. Gdy wróciłem, spodziewałem się zastać rozgardiasz bankietowy. A tu
absolutna cisza. Wszyscy słuchają jak zaczarowani, nie w głowie im kanapki i wino. Oficjalna impreza
zakończyła się około dziewiętnastej, zaś część nieoficjalna, całkowicie wypełniona opowieściami
Zawady, trwała prawie do północy.
Uważam to za wielkie swoje szczęście, że udało mi się nakłonić go do zrealizowania pomysłu, jakim
było wydanie albumu o masywie Mont Blanc. Gdy przystąpiliśmy do pracy, zaistniała sytuacja, jakiej
w najbardziej nieprawdopodobnych snach nie mogłem przewidzieć. Poprosiłem pana Andrzeja o
tekst na temat jego dokonań w rejonie Mont Blanc, po trzech miesiącach go otrzymałem i wówczas
usłyszałem: „Panie Romanie, skoro mój tekst będzie w tym albumie, chciałbym zapoznać się z
całością".
Książka była już złożona, niemal gotowa do druku, okazało się jednak, że zupełnie nie pasuje do wizji
Zawady. No i przez prawie miesiąc siedzieliśmy dzień po dniu, nad każdą stroną, tworząc nową
wersję. Ponieważ pozostałe teksty zawierały sporo błędów merytorycznych, a przede mną siedział
mistrz, znający ten temat jak mało kto, więc bez skrupułów wyrzucałem całe fragmenty, zaś na ich
miejsce wchodziły teksty zaproponowane przez pana Andrzeja. Prawdę powiedziawszy, tak się nie
redaguje książek ani nie tłumaczy. Trzeba jednak przyznać, że dzięki tej metodzie album bardzo
zyskał, nie tylko wskutek eliminacji błędów, ale i przez wzbogacenie tekstu. Choćby taki przykład, jak
podpisy pod zdjęciami. W oryginale były nieco łopatologiczne, toteż Zawada wykreślał je jeden po
drugim, uzasadniając to w przekonujący sposób - nie można opisywać tylko tego, co widać na zdjęciu,
trzeba uzupełnić podpis o dodatkowe informacje. I choć praca włożona w przeredagowanie książki
przerastała już poczucie zdrowego rozsądku, opłaciła się.
Umawialiśmy się na sesję u państwa Zawadów, przyjeżdżałem przed dwudziestą, siedzieliśmy nad
poprawkami trzy, cztery godziny, po czym pytałem, czy mamy jeszcze trochę czasu. Pani An-
346 EWA MATUSZEWSKA LIDER
na nieco sarkała, ale Zawada coraz bardziej się rozkręcał. Gdzieś tak około pierwszej pani Anna
mówiła: „No, chłopaki, dość tego, czas do łóżka" i wtedy nie było odwołania. Czasami odnosiłem
wrażenie, że Zawada mnie zdominował, fizycznie byłem tak zmęczony, że w pewnym momencie
przestałem nad tym wszystkim panować. Ale książka powstała i do dziś pamiętam, ile pracy i wiedzy
w nią włożył. Obaj mieliśmy przeświadczenie, że będzie to w literaturze alpinistycznej ważna pozycja,
do której będzie się latami wracało.
Któregoś wieczoru, przeglądając zdjęcia, powiedział, że mógł pójść bardzo łatwą i prostą drogą w
alpinizmie, prowadząc za pieniądze wyprawy trekkingowe, co zresztą niejednokrotnie mu
proponowano. Ale - powiedział to szczerze i wcale nie zabrzmiało to patetycznie - ktoś musi się
zajmować w Polsce sportem alpinistycznym. Widział w tym swoją misję, wciąż planował kolejne
wyprawy zimowe, mając poczucie, że bez niego wszystko się przyhamuje. I po części miał rację, choć
na szczęście jest jeszcze Krzysztof Wielicki, który wciąż walczy zimą w górach najwyższych. Może nie
ma tylu możliwości, jakie miał Zawada, nie ma takiego oddziaływania medialnego, ale to się zapewne
zmieni, bo ma talent w tym zakresie.
Bardzo liczyłem na udział Andrzeja Zawady w promocji albumu o Mont Blanc. Trzy miesiące pracy nad
książką, owszem, proszę bardzo, ale kiedy miał dojść do skutku rekonesans pod K2, w lutym 2000
roku, oświadczył mi, że musi się skupić nad organizacją tego rekonesansu i na nic innego nie będzie
miał już czasu. Wyprawa była ważniejsza niż promocja książki, niż spotkania z czytelnikami. Z
podziwem obserwowałem, jak się zapala, lata przestawały się liczyć, wciąż ten sam szwung, napęd,
jakby miał lat trzydzieści, czterdzieści.
Dopiero gdy dowiedział się, że jest chory, powiedział mi, że życie odwróciło się o 180 stopni. Musiał
zapomnieć o wielkim wyczynie, ale nawet po operacji twierdził, że wróci w góry, że to przejściowa
słabość i musi się z nią uporać.
lednak zaczął się zastanawiać nad własną książką; tym bardziej że Józef Nyka namawiał go do tego.
Niestety, było już za późno. Czy nie mogłem siedzieć przy nim i przynajmniej nagrywać jego
wspomnień, by choć w tak niedoskonałej formie utrwa-
347 NIEOBECNOŚĆ
lić te niezwykle barwne opowieści o górach i ludziach? Może trzeba było tak zrobić, ale nie miałem
sumienia.
W pewnym momencie sam Zawada chyba uznał, że mimo wszystko należałoby pozostawić jakiś
materialny ślad swej górskiej działalności. Stąd zgoda na film Ani Pietraszek Ostatnia rozmowa i tekst
do albumu Mont Blanc.
Ci, którzy w ostatnich dniach odwiedzili go w szpitalu - Ania Pietraszek, Józef Nyka i ja - doświadczyli
niezwykle wzruszającego przeżycia. Każdemu z nas mocno, serdecznie ściskał dłonie. Czuło się, że ten
człowiek, znajdujący się niemal po tamtej stronie życia, żegnał się gestem pełnym siły.
Gdy pierwszy raz przyszedłem do szpitala, mogłem przekonać się, ile dla niego znaczyły góry.
Powiedział wówczas: „Panie Romanie, upoważniam pana do prowadzenia wszelkich spraw
związanych z finansowaniem moich wypraw". Zupełnie nie wiedziałem, co ma to oznaczać, ale
zrozumiałem to po swojemu - szybko pojechałem do WARBUDU i poprosiłem dyrektora Bogiela, by
odwiedził pana Andrzeja. Spędziliśmy z nim prawie godzinę i dyrektor zobowiązał się, że najbliższa
zimowa wyprawa, planowana przez Krzysztofa Wielickiego, którego pan Andrzej wielokrotnie
nazywał swoim następcą, będzie w jakiejś mierze wspierana przez WARBUD.
Mimo upływu lat wciąż pozostaję pod wrażeniem, jakie wywierało przebywanie z nim. Było to jedyne
w swoim rodzaju przeżycie, doświadczenie niepowtarzalne. Trudno wyrazić słowami te doznania, ale
wyraźnie czuło się, iż jest to człowiek, który innym potrafi przekazać energię życiową, emocje, zarazić
swymi pasjami. Przebywając w jego towarzystwie, przyjmowało się jego spojrzenie na świat i
podejście do życia, pełne dynamizmu, a zarazem pogodne.
Niepoprawny wizjoner do końca - w roku 2003 zamierzał zorganizować w Muzeum Sportu i Turystyki
obchody pięćdziesięciolecia zdobycia Mount Everestu przez Hillary'ego i Tenzinga. Budżet całego
przedsięwzięcia przewidywany był na 150 tysięcy złotych. Przy Muzeum Sportu i Turystyki miało
powstać miasteczko namiotów, niby baza pod Mount Everestem, mieli być też Szerpowie, a gościem
honorowym - sir Edmund Hillary. Wspaniała była to wizja, cały jednak szkopuł tkwił w tym, że nie miał
348 EWA MATUSZEWSKA LIDER
kto tego wszystkiego zorganizować, no i sfinansować. Po części chciał wziąć w tym udział WARBUD,
jednak gdy Zawada zachorował, cały ten projekt upadł. Doszły jedynie do skutku uroczystości
dwudziestolecia zdobycia Mount Everestu przez Polaków, znacznie skromniejsze, bez tego
Zawadowego rozmachu, ale ważne, bo zamykające pewną epokę polskiego alpinizmu, w której
Andrzej Zawada był postacią pierwszoplanową. W czasie trzech majowych dni jego energia, mimo
choroby i zmęczenia, udzielała się wszystkim obecnym. Rozmawiałem później z wieloma osobami,
które potwierdziły to wrażenie. Ja sam byłem naładowany energetycznie, jakby wciąż miał na mnie
wpływ. Pamięć o nim nadal we mnie tkwi.
To chyba kłopotliwe dla dziennikarzy, szukanie klucza do wielkości Andrzeja Zawady. Przecież nie
zdobył żadnego ośmio-tysięcznika, jego ostatnie wyprawy nie kończyły się sukcesem. Można więc
zadać prowokacyjne pytanie: w czym tkwi ta wielkość? By na nie odpowiedzieć, wystarczy
porozmawiać z ludźmi, którzy byli z nim na wyprawach, czy coś wspólnie organizowali na nizinach.
Albo przypomnieć sobie jego pozycję jako alpinistycznego ambasadora Polski na arenie
międzynarodowej, jego członkostwo w elitarnych, światowych organizacjach alpinistycznych. Do
niektórych z nich, jak mimochodem mówił, Messnera nie zaproszono. A Zawada był ich członkiem!
Teraz można już o tym mówić publicznie, że był również w jakiejś mierze, w dobrym znaczeniu tego
określenia, ojcem chrzestnym himalajskich sukcesów alpinistów radzieckich, a później rosyjskich.
Podczas polskiej wyprawy na Mount Everest Rosjanie przeprowadzili rekonesans przed swoją
wyprawą. Nie mieli zezwolenia na poruszanie się powyżej bazy. Jednak dzięki Zawadzie, który
wypożyczył im wyprawowe kombinezony Polaków i wypuścił do góry, dotarli do wyższych obozów.
Nepalczycy byli trochę zdezorientowani, nie wyciągnęli żadnych konsekwencji, zaś Rosjanie dokładnie
zapoznali się z drogą przez Ice Fali, uważaną za jeden z trudniejszych odcinków.
Mogło się wydawać, że jako człowiek niezwykle towarzyski, uczestniczący w przyjęciach, bankietach i
rautach, rozrhienia się trochę na drobne, zwłaszcza w tym okresie życia. Może jednak, jak podkreślała
Anna, odsuwał w ten sposób od siebie złe myśli.
349 NIEOBECNOŚĆ
STASZEK MOSICA, PRZYJACIEL ANDRZEJA OD SPORTÓW GÓRSKICH I POWIETRZNYCH
WIESIEK CHYBOWSKI, NASZ PRZYJACIEL Z YACHT CLUBU
350 EWA MATUSZEWSKA LIDER
Znaczący i potwierdzający tę tezę fakt nastąpił pod koniec czerwca 2000 roku. Zawada był już bardzo
osłabiony, mimo to uczestniczył w uroczystości wręczenia nagród miesięcznika „Pani" znanym parom
małżeńskim przedstawianym na łamach tego pisma - Srebrnych Jabłek. Anna i Andrzej Zawadowie
otrzymali to wyróżnienie. Wręczenie nagród odbywało się w galerii sztuki na Foksal, w pięknym
otoczeniu, przy udziale wielu sławnych osób, znanych z telewizji i filmu, ze świata artystycznego i
politycznego. Jabłko ważyło sporo, a dodatkiem do niego była ogromna, ciężka donica z młodziutkim
drzewkiem jabłoni. Obawiałem się, że Zawada nie poradzi sobie z nią, ale on raz jeszcze błysnął formą
i podniósł donicę niczym bukiet kwiatów. I jak zawsze był duszą tej nieco snobistycznej imprezy,
gromadząc wokół siebie grono zafascynowanych słuchaczy.
Dzięki poznaniu Andrzeja Zawady moje życie zmieniło się zdecydowanie. Byłem cichym, szarym
człowiekiem, tłumaczyłem jakieś tam teksty i cały czas czułem niedosyt gór. Z wykształcenia jestem
mechanikiem precyzyjnym, nigdy jednak nie pracowałem w tym zawodzie. Znałem dość dobrze
angielski i w pewnym momencie zająłem się tłumaczeniami. Rzadko, niestety, trafiały mi się teksty
interesujące, wciąż czułem, że nie to chciałbym robić, że w jakiś sposób w kręgu moich zawodowych
spraw powinny znaleźć się góry. Robić coś na własny rachunek i ponosić za to odpowiedzialność, mieć
satysfakcję i poczucie celowości - ta myśl nie dawała mi spokoju. Nadszedł w końcu moment, gdy się
skonkretyzowała i już wiedziałem, co mam robić. Tłumaczenie i wydawanie książek o tematyce
górskiej spełniało moje wyobrażenia o odpowiednim dla mnie zajęciu, zaś współpraca na tym polu z
Andrzejem Zawadą utwierdziła mnie w tym przekonaniu.
STEPHEN VENABLES: - Poznałem Andrzeja Zawadę w Kabulu w roku 1977 pod koniec jego wyprawy
na Kohe Mandaras. Następnie spotkaliśmy się w 1986, gdy przyjechał do Londynu, by odebrać tytuł
honorowego członka Alpine Club i gdzie zaczynał organizować swą najambitniejszą ze wszystkich
wypraw - próbę zimowego wejścia na K2.
Wśród śmiechów, żartów, popijania, opowiadania łamaną angielszczyzną różnych historyjek, ciesząc
się osiągnięciami wła-
351 NIEOBECNOŚĆ
snymi i swych rodaków, bawił nas do późna w noc. Wydawało się, że ogarnia sobą cały czas i energię
świata. Miał masę wdzięku, wspaniałomyślności i nie obnosił się ze swoją rolą lidera. Szczerze cieszył
się tym, że kierowana przez niego wyprawa dokonała niedawno kolejnego wejścia zimowego, na Cho
Oyu, szósty co do wysokości szczyt świata, tryskał też pomysłami dotyczącymi wyprawy na K2.
W czasach gdy alpiniści na Zachodzie szczycili się mętnym indywidualizmem, Polacy nie kryli uczuć
patriotycznych, a Zawada nie bał się być wymagającym przywódcą. Kiedyś mi powiedział, że w
oficjalnie zorganizowanej wyprawie, wspomaganej finansowo przez państwo, polscy alpiniści nie
mogli sobie pozwolić na bałaganienie, a kierownik wyprawy był za nich odpowiedzialny.
Podkreślał, że w wyprawach zimowych podstawowe znaczenie mają aparaty tlenowe. Podczas
wszystkich swoich wypraw stracił tylko dwóch ludzi i postanowił za wszelką cenę nie dopuścić do
kolejnych tragedii. Opracował specjalne ubiory dla wspinaczy i wymagał, by żaden nie wyruszał w
góry bez odpowiedniego wyposażenia.
Kiedyś noc zaskoczyła go na wysokości prawie ośmiu tysięcy metrów, ale przetrwał pod gołym
niebem przy czterdziestostop-niowym mrozie, nie odnosząc żadnych obrażeń. Choć osobiście
zakładał ostatni obóz pod szczytem Mount Everestu, to na wierzchołek weszli Leszek Cichy i Krzysztof
Wielicki.
Na dowód tego pierwszego zimowego wejścia pozostawili na szczycie różaniec, który jednakże Radio
Wolna Europa przeobraziła w swej audycji w drewniany krzyż, co zirytowało zarówno
hinduistycznego króla Nepalu, jak i ateistyczny rząd w Polsce. Jedyne oficjalne gratulacje z powodu
zdobycia Mount Everestu nadesłał papież. Jednakże, w przededniu strajków w Stoczni Gdańskiej oraz
powstania „Solidarności", rzesze Polaków widziały w zespole himalaistów Zawady prawdziwych
bohaterów, symbolizujących rodzaj patriotyzmu prawie niewyobrażalnego nigdzie indziej, a zwłaszcza
w zachodniej Europie.
Okruchy wspomnień i skrawki pamięci pieczołowicie, z czułością układamy niczym mozaikę, próbując
utrwalić obrazy Nie-
352 EWA MATUSZEWSKA
LIDER
obecnych. Jednym udaje się ta sztuka lepiej, innym gorzej. I nie zależy to od natężenia uczuć, jakimi
darzyło się osobę, która odeszła. Być może łatwiej przychodzi to twórcom, potrafiącym za pomocą
środków artystycznych dokonać swoistego katharsis i podzielić się swymi uczuciami z innymi.
Myślałam o tym, przeglądając tomik wierszy Anny Milewskiej Kolory czerni, opublikowany w dwa lata
po śmierci Andrzeja Zawady, z dedykacją nie mającą nic wspólnego z konwencjonalnymi zdaniami,
przy takich okazjach wypisywanymi przez autorów: „Ewie serdecznej, która wie..."
Tak, wówczas już wiedziałam. Dwa lata później niż mąż Anny, wiosną, umierał na tę samą chorobę
mój Ojciec. W tym czasie powinnam była kończyć książkę o Liderze, ale przez te dwa wiosenne
miesiące niewiele zrobiłam. Tragiczna zbieżność przeżyć, Anny i naszych, zbyt była przygniatająca.
Kiedy podarowała mi Kolory czerni, przez krótką chwilę pomyślałam, że dzięki wierszom oswoiła jakoś
śmierć Andrzeja. Ale to nieprawda.
Anna pewnie napisze własną książkę, bo ich wspólne życie warte jest tego. Postać Andrzeja Zawady
będzie nakreślona w niej pełniej, niż ja to mogłam zrobić, skupiając się przede wszystkim na
utrwaleniu jego górskich osiągnięć. Ale nawet z tych drobnych fragmentów jej wspomnień,
zanotowanych po naszych rozmowach, można sobie wyobrazić niezwykłe życie tych dwojga - aktorki i
poetki z alpinistą o wykształceniu ścisłym, któremu nieobce były zainteresowania humanistyczne.
Odmienne światy, skrajne emocje i częste rozstania wbrew wszystkiemu utrwalały ich związek.
ANNA MILEWSKA: - Nigdy nie miałam do Andrzeja pretensji lub żalu, że góry odrywały go ode mnie,
od domu. Byliśmy poza tym przyzwyczajeni do rozstań. Nim pobraliśmy się, przez dziesięć lat byliśmy
parą, nie będąc ze sobą na co dzień. Pierwsze miesiące po ślubie bynajmniej nie były miodowe.
Myślałam sobie niekiedy, co to za facet kręci się ciągle po domu. Wychodząc za mąż, byłam
całkowicie samodzielna, miałam już swe przyzwyczajenia, swój krąg przyjaciół i znajomych. Nie
wyobrażałam sobie, aby małżeństwo mi to odebrało czy choćby tylko ograniczyło. Łatwiej było mi też
pogodzić się z jego pasją, bo sama chodziłam po gó-
353 NIEOBECNOŚĆ
rach. Znałam ich niebezpieczeństwa, ale też znałam sposoby na uniknięcie zagrożeń. Nie bałam się o
Andrzeja, miałam zaufanie do jego umiejętności, ogromnego doświadczenia i intuicji. Czy słusznie?
Andrzej nigdy nie miał w górach poważnego wypadku. Byłam pewna, że w tym, co zależy od niego,
nie popełni elementarnych błędów. Kiedy podczas wyprawy na Mount Everest dzwoniły do mnie
zaprzyjaźnione żony innych alpinistów, zdenerwowane brakiem wiadomości, uspokajałam je,
obiecując, że powiem, kiedy należy naprawdę się niepokoić. Teraz powinny odpoczywać po
przedwyprawowym zamęcie, cieszyć się spokojem, tak jak nasi mężowie cieszą się ze swoich gór.
Trudno to sobie wyobrazić, ale Andrzej był domatorem. Potrafił docenić dom, może dlatego, że
często go w nim nie było. Potrafił zrobić wszystko i robił to chętnie, tylko nie zawsze wystarczało mu
cierpliwości i czasu, by jakąś pracę domową wykonać do końca. Wszystkie zmiany w naszym domu on
zaprojektował. Cieszył się, kiedy ja coś zrealizowałam po swojemu, choć niekiedy nie szczędził uwag
krytycznych. Często powtarzał, że to dlatego, iż jego przy tym nie było, zrobiono coś nie tak, jak
należy. A ja wtedy potwierdzałam: „Tak, nie było cię, byłeś na wyprawie" i na tym dywagacje kończyły
się.
Szybki witrażowe w drzwiach są jego pomysłem, ściągnął je specjalnie z Belgii. W czasie transportu
jedna pękła. Potem wiele razy powtarzał, że trzeba ją wymienić. Ale nie wymienił i tak już zostało.
Podobnie było z pomalowaniem schodów Ciągle mieliśmy to w planach i jakoś nie mogliśmy się za nie
zabrać. Ale to już moja wina. Kilkakrotnie robiłam próbki koloru, aż wreszcie któraś okazała się
idealna. Zamierzałam rozrobić większą ilość tej farby, tak by nie zabrakło w połowie malowania.
Obiecywałam sobie, że zrobię to wiosną, a potem dochodziłam do wniosku, że lepiej będzie malować
jesienią. I tak mijały wiosny i jesienie, a schody wciąż były nie pomalowane. Teraz jednak święcie
sobie przyrzekłam, że w końcu je pomaluję. Tylko że najpierw muszę zrobić to ze ścianami.
Nasze dni powszednie były bardzo specyficzne. Rano miałam próby, a wieczorami bardzo często
spektakle. Za to niedziele były ogromnie przyjemne. Chodziliśmy do kina, latem do „Jutrzenki", kina
na świeżym powietrzu. Owinięci w koc, pod gwiaździ-
354 EWA MATUSZEWSKA LIDER
stym niebem, oglądaliśmy westerny, które oboje bardzo lubiliśmy. Teraz ich nie cierpię, nie mogę na
nie patrzeć, zresztą nie ma już klasycznych westernów. Andrzej trochę przypominał mi bohaterów z
tych filmów - sylwetką, szalonym refleksem, wrodzoną szybkością. Zastanawiał się kiedyś, czemu tak
się złożyło, że w jego życiu były tylko góry: „Nigdy nie miałem okazji spróbować innego sportu. Może
byłbym dobry w szpadzie?"
Za teatrem nie przepadał, nudził się, bo wszystko działo się dla niego zbyt wolno. Bywał na
premierach, ze względu na mnie, ale kino było bliższe jego temperamentowi.
Mimo że nie potrafił niczego ugotować, był smakoszem. Lubił kuchnię francuską, wykwintne sery, ale
bardzo naraził się kupcom w Paryżu, kiedy poszukiwał gorgonzoli, mając do wyboru trzysta
sześćdziesiąt gatunków serów lokalnych, o których wspominał sam de Gaulle. Oczywiście chwalił
sobie przygotowywane w domu proste jedzenie, jak słynne mielone kotleciki mamy Za-wadziny,
innych nie jadał. Raz tylko udało mi się przyrządzić mielone o zbliżonej jakości, ale nigdy już nie
powtórzyłam tego wyczynu. Nie lubię gotować, jednak kiedy Andrzej był w domu, starałam się
przygotowywać jakieś obiady, nie za bardzo pracochłonne i wyszukane. Gdy pojawiły się gotowe
półprodukty, gotowanie stało się łatwiejsze. Dokładałam własnoręcznie zrobiony sos, sałatkę i już był
domowy obiad. Na śniadanie bardzo, bardzo chętnie zjadał jajeczko - na miękko, sadzone albo po
wiedeńsku. Ach, jak to lubił! Jak wspominałam, niewiele potraw mam w swym kulinarnym
repertuarze, ale jajko na miękko potrafię ugotować idealnie, ani za miękkie, ani za twarde, w sam raz.
Ścięte białko i prawie płynne żółtko. Alkoholu właściwie Andrzej nie lubił. Pił przy szczególnych
okazjach, w bardzo umiarkowanych ilościach. Kawę źle znosił, choć lubił jej zapach, za to herbaty pił
sporo, z prawdziwą przyjemnością. Na wyprawach herbata to podstawowy napój, a poza tym
najczęściej przebywał w kręgu kultury herbacianej, a nie kawowej.
Przyjaciele i znajomi nie mogą odżałować, że Andrzej nie pozostawił po sobie książki. Miał ogromne
opory przed pisaniem, z czasem nieco się przełamał, nie był to jednak jego sposób na przekazywanie
innym swych przeżyć. Znakomicie opowiadał, ale starą prawdą jest, że gawędziarze nie potrafią pisać,
bo cały swój
355 NIEOBECNOŚĆ
potencjał twórczy wyładowują w opowieściach. Bezpośredni kontakt ze słuchaczami, możliwość
oddziaływania na nich intonacją, dowcipem sytuacyjnym, to zupełnie coś innego niż tkwienie w
samotności nad pustą kartką. Andrzej odkrył sposób pośredni - zaczął dyktować mi swoje teksty.
Niestety, byłam niewdzięcznym sekretarzem-skrybą. Perfekcyjny, precyzyjny, długo zastanawiał się
nad każdym zdaniem, a mnie zdarzało się przysypiać, zwłaszcza w czasie długich seansów
dyktowania. Denerwowało go to, ale naprawdę nie potrafiłam czasem zapanować nad ogarniającą
mnie sennością.
W miarę upływu lat przemógł niechęć i sam zaczął pisać. A robił to całkiem dobrze. Widocznie
odczuwał coraz większą potrzebę utrwalenia swoich dokonań, tym bardziej że nagabywano go o to.
Pisał ręcznie, nie przekonał się do maszyny ani za bardzo do komputera. Tylko ja potrafiłam go
odczytać. W końcu nauczył mnie jako tako posługiwać się komputerem.
Z wieloma ludźmi, z różnych środowisk, znajdował wspólny język, ale rzadko używał określenia „mój
przyjaciel". Z wczesnej młodości przyjaciółmi aż do końca pozostali Tadeusz Siemek, Elżbieta i Roman
Teisseyre'owie, nie związani z górami, choć Elżbieta kiedyś się wspinała i to ona wprowadziła
Andrzeja w góry. Do najbliższych, nie górskich przyjaciół, należał też Staszek Mościca, inżynier o
wspaniałej, twórczej wyobraźni. Zajmował się samolotami, sportem balonowym, pracował w
Instytucie Lotnictwa. Razem z Andrzejem projektował namioty, nosiłki. Pamiętam, jakim
wydarzeniem było dla nas lądowanie astronautów amerykańskich na Księżycu w roku 1969. Nie
mieliśmy wtedy telewizora i razem z mamą Zawadziną oglądaliśmy to wydarzenie u Staszka, na
Mokotowie. Niedługo potem Staszek zmarł tragicznie.
Spośród ludzi gór najbliższy był mu chyba Bogdan Jankowski, podzielający pasje techniczne Andrzeja.
Z Andrzejem Heinrichem byli raczej dobrymi kolegami. Zyga mieszkał w Krakowie, co nie sprzyjało
bliższym kontaktom poza górami. Andrzej też bardzo cenił poznaniaków - Staszka Zierhoffera i Janka
Stryczyń-skiego. Przyjaźnił się serdecznie z redaktorem perfekcjonistą, Józkiem Nyką.
Na wyprawach często towarzyszyły mu kobiety. Andrzej utrzymywał, że ich obecność sprawia, iż
koledzy zachowują się
356 EWA MATUSZEWSKA LIDER
zwiększą kulturą, obyczaje łagodnieją, a słownictwo staje się bardziej parlamentarne. Potrafił
przyjaźnić się z kobietami, miał mnóstwo adoratorek. Rozmaite bywały to przyjaźnie, patrzyłam na
nie jednak spokojnie. Wiedziałam doskonale, że w jego życiu nie ma takiego przyjaciela, z którym
kontakt byłby mu niezbędny, ani mężczyzny, ani kobiety. Osobą z całą pewnością niezastąpioną dla
niego byłam ja. Tak jak on był niezastąpiony dla mnie. Byliśmy ze sobą czterdzieści siedem lat, we
wrześniu 2000 przypadłaby trzydziesta siódma rocznica naszego ślubu. Ale za krótko, za krótko
byliśmy razem. Nigdy nie nudziliśmy się ze sobą ani nie byliśmy sobą znudzeni. Andrzej miał tyle pasji
i umiał się nimi dzielić ze mną! Wracał z gór i ruszaliśmy nad wodę. Naszym pierwszym pojazdem
pływającym był ponton. Wodowaliśmy go na plaży nudystów w Jugosławii, w tamtych czasach był to
najbardziej kulturalny ośrodek w całym kraju. Wcale nie było łatwo utrzymać się na fali w pontonie.
Po powrocie kupiliśmy motorówkę, nazwaliśmy ją oczywiście „Monsun". Zimą portowa-ła w Yacht
Clubie w Tadwisinie, na Zalewie Zegrzyńskim. Latem, będąc w porcie, trzeba się było obowiązkowo
zameldować na barce u Wieśków, jak się mówiło. Przemieszkiwał tam Wiesław Chy-bowski, a jego
żona Teresa dojeżdżała z Warszawy. Wiesław należał do bliskiego grona przyjaciół Andrzeja.
Obdarzony wspaniałym poczuciem humoru, życzliwy ludziom, był szarą eminencją portu. Na ich barce
całe lato zbierał się na towarzyskie herbatki „klub szyderców", łagodnych zresztą, komentując bieżące
zdarzenia klubowe, błyszcząc dowcipem sytuacyjnym, w czym Andrzej smakował. Z Wieśkiem
omawialiśmy przyszłe wodne eskapady. Gdy tylko robiło się ciepło i Andrzej akurat nie był na
wyprawie, ruszaliśmy na Mazury. Niekiedy sobie żartowałam, że po to wymyślił wyprawy w zimowe
Himalaje, by pozostałe pory roku spędzać na wodzie. Wybieraliśmy jakieś miejsca oddalone od
uczęszczanych szlaków mazurskich, wpływaliśmy w trzciny, silnik gasł, a my podpatrywaliśmy ptactwo
wodne.
Góry - pasja pierwsza i najważniejsza. Jednak nie ograniczająca. Toteż wśród wspomnień przyjaciół z
gór nie może zabraknąć głosu kogoś, kto dał się owładnąć odmiennemu, choć równie fascynującemu
Andrzeja Zawadę żywiołowi. Tym kimś jest Wiesław
357 NIEOBECNOŚĆ
Chybowski, niegdyś wicekomandor warszawskiego Yacht Clubu, później przewodniczący koła
seniorów. Kiedy z nim rozmawiałam, liczył sobie 88 lat. Motorowodniak, działacz sportu
motorowodnego, mimo wieku zadziwiający pamięcią i werwą, przekonywał mnie, iż to wodzie
zawdzięcza kondycję: „Woda bardzo dobrze wpływa na ludzi, niezależnie od wieku pozwala cieszyć
się kontaktem z naturą". Jego znajomość, a później przyjaźń z Anną i Andrzejem zaczęła się na
początku roku 1978.
WIESŁAW CHYBOWSKI: - Andrzej zaczął działać w Yacht Clu-bie, w sekcji motorowodnej, dokładnie 1
stycznia 1978 roku. Po jakimś czasie został członkiem zarządu klubu, następnie członkiem
honorowym. Uzyskał stopień kapitana motorowodnego, a wśród jego odznaczeń znalazła się złota
żeglarska odznaka turystyczna oraz złota odznaka Polskiego Związku Motorowodnego i Nart
Wodnych. Kiedy tylko znajdował trochę czasu, organizował spotkania klubowe, przybliżając
wodniakom tematykę górską. Jeden z naszych kolegów dał się uwieść opowieściom Andrzeja i w
grupie pomocniczej wziął udział w jakiejś wyprawie.
Od początku był zainteresowany sportem motorowodnym. Gdy pojawił się w klubie, miał już jakąś
łódź motorową, ale nie pamiętam jaką. Jego łódź miała znormalizowane wymiary, zaś Andrzej był
bardzo wysoki i nie mieścił się w niej. Wyciął więc środkową część, ze szkutnikiem dorobił środek na
swoją miarę i dosztukował go. Lubił ciszę, ale też fascynowała go szybkość. Jego motorówka miała
silnik mercedesa, o pojemności chyba ze trzech litrów. To szatan, a nie silnik. Z łatwością można było
osiągnąć na nim 70-80 kilometrów na godzinę. Na wodzie to zawrotna prędkość. Często opowiadał
mi o górach, ale to nie mój świat. Zejść z góry, to jeszcze jako tako, ale już z podchodzeniem było
gorzej. Pozostały mi dwa albumy ze wstępem napisanym przez Andrzeja. Nie zdążył już ich podpisać.
Gdy okazało się, że jest chory, znalazł jeszcze w sobie tyle sił, by do garażu dobudować
pomieszczenie, w którym miała zimować jego łódź. Wcześniej wymyślił rejs po wodach Europy.
Ponieważ miał dobre układy z Hondą, obiecywał sobie kupienie za nieco niższą sumę silnika.
Znalazłem nawet już łódź ślizgową do tego nowego silnika. Na głos marzył, że polecimy sobie po
Europie, gdzie nas woda poniesie.
358 EWA MATUSZEWSKA LIDER
Kiedy dowiedział się, że zmienili dyrektora, z którym rozmawiał o silniku, pocieszał mnie, żebym się
nie przejmował - gdy tylko wyjdzie ze szpitala, zajmie się załatwianiem tańszego sprzętu.
Pamiętam ostatni króciutki rejs Anny i Andrzeja, chyba w listopadzie 1999 roku. Bardzo wówczas
zmarzliśmy, dopłynęliśmy tylko do Zegrzynka. Po tym rejsie Andrzej miał spuścić wodę z silnika.
Zapomniał jednak o tym. Byłem pewien, że nie zostawi łodzi nie przygotowanej do zimy. Niestety,
miał inne sprawy na głowie. Przyszedł mróz i silnik zamarzł. Następnego roku cały miesiąc przesiedział
z mechanikiem przy naprawie nieszczęsnego silnika.
Po śmierci Andrzeja załamałem się - był takim kochanym, uroczym człowiekiem! Nie dziwię się, że
ludzie tak bardzo lgnęli do niego. Tak dobrze wychowany, z niezwykłą w tych czasach kindersztubą, że
gdy w jego obecności musiałem komuś ostrzej zwrócić uwagę, starałem się robić to tak, by Andrzej
nie usłyszał. Nie mogłem przecież pozwolić sobie na to, by pomyślał, że przyjaźni się z grubianinem!
ANNA MILEWSKA: - Czy byliśmy dobrym małżeństwem? Tak. Dobre małżeństwo to zrozumienie i
akceptacja we wszystkim tej drugiej osoby, tego, co ona robi. Nie przez rozum czy wyrachowanie, ale
przez szacunek i tolerancję. W mojej definicji miłości mieści się przede wszystkim tolerancja. Bez niej
nie ma dobrego związku, nie ma szans na zrozumienie i wybaczenie błędów ukochanej osobie, jakichś
zawirowań emocjonalnych. Jeśli nasz związek wciąż trwał, wszystko inne było nieważne. Andrzej
kochał kobiety, więc trudno było być zazdrosną o ten krąg wielbicielek otaczających go wszędzie. Im
stawaliśmy się starsi, tym bardziej więź między nami pogłębiała się.
Żałuję tylko jednego. Poprzez relacje z wypraw, ustawiczne telefony, spotkania z ludźmi, wciągał
mnie w krąg swoich spraw wyprawowych. Dziesiątki nazwisk, numerów telefonów, mnóstwo
najróżniejszych spraw do załatwienia i terminów do zapamiętania. Chciał, bym w tym całym młynie
uczestniczyła. Broniłam się przed tym, tłumacząc, że nie będę jego sekretarką, bo tego nie lubię. „Jeśli
nie panujesz nad tym wszystkim, zaangażuj sekretarkę" - powtarzałam wielokrotnie. Broniłam się
skutecznie i w końcu obroniłam się. Teraz mi tego brakuje. Gdy kupiliśmy
359 NIEOBECNOŚĆ
komputer, miałam nadzieję, że uporzadku/emy całe archiwum. Zabrakło na to czasu. Zostałam sama
z ogromem materiałów, zdjęć, slajdów, jakichś notatek. Lat trzeba, by to wszystko ogarnąć i
uporządkować.
Wiele lat swego życia, gdy zsumować wszystkie wyprawy, Andrzej spędził w świecie śniegu i lodu,
gdzie jedynymi kolorami jest biel, czerń i szarość skał. I tylko od czasu do czasu jaskrawe plamy
kombinezonów alpinistów ożywiają ten monochromatyczny pejzaż.
Może dlatego tak bardzo kochał drzewa? Szczególnie upodobał sobie dęby i brzozy. W naszym
ogrodzie, na miejscu orzecha, który koniecznie chciał zwalić się na dach domu, posadziliśmy brzozę.
Powstała cała dokumentacja fotograficzna tego przedsięwzięcia - sadzenie, kolejne etapy rośnięcia
drzewka. W czwartym roku od posadzenia brzózka wybujała niebywale. A to dlatego, że Andrzej
zastosował jakiś niezwykły nawóz, umieszczony w nabojach, które trzeba było wbić w ziemię, w kręgu
korony drzewa. Zaprzyjaźniony profesor SGGW przekonywał nas, że brzoza nie jest wymagającym
drzewem i nie potrzebuje aż takich starań. Nasza widocznie potrzebowała i odwdzięczyła się pięknie.
Wyrosła tak wysoko, że już nie było jak jej fotografować. I na szczęście przysłoniła widok na dom, ku
naszemu utrapieniu pobudowany w najbliższym sąsiedztwie.
Gdy Andrzej pracował jeszcze w Instytucie Geofizyki, pewnego dnia do jego pokoju wleciał przez
okno wielki świerszcz. Pewno przywędrował z Instytutu Biologii znajdującego się w tym samym
budynku. A tam hodowali świerszcze pochodzące z południa Europy, jako karmę dla płazów. Andrzej
złapał go, zapakował w pudełeczko i przyniósł do domu. Świerszcz łaził po całym mieszkaniu, aż w
końcu w poszukiwaniu wody trafił do łazienki. Bałam się, że go rozdepczemy, kupiłam więc terrarium,
nasypałam piasku i tak się zaczęła hodowla. Niekłopotliwe to stworzenia, jedzą jarzyny, owoce. Przy
częstych wyjazdach mogliśmy sobie pozwolić tylko na takie zwierzęta domowe. Można je zostawić na
parę dni, byle miały wodę i dość jedzenia. Ich granie kojąco wpływa na człowieka atakowanego
zewsząd nadmiarem decybeli. Pojawiły się w naszym domu na początku lat siedemdziesiątych. Grały
nam przez trzydzieści lat. I nadal grają.
BIBLIOTEKA PUBLICZNA
WARSZAWA-BIELANY
im. btanisiawa Staszica
1 /» -v m WPOŻYCZALMIAOU DOROSŁYCH I MłODZIEŻY / / H l A ul. Wrzeciono 2
BIBLIOGRAFIA
WYDANIA KSIĄŻKOWE
Ardito Sterano, Masyw Mont Blanc, „Warbud", Warszawa 2000.
Cichy Leszek, Wielicki Krzysztof, Żakowski Jacek, Rozmowy o Evereście, MAW, Warszawa 1982.
Dąsał „Falco" Mirosław, Każdemu jego Everest, ATI, Kraków 1996.
Himalaje - Karakorum. W skałach i lodach świata, t. 5, redakcja naczelna Kazimierz Saysse-Tobiczyk,
Wiedza Powszechna, Warszawa 1974.
Himalaje. Polskie wyprawy alpinistyczne, opracowali Zbigniew Kowalewski i Andrzej Paczkowski,
Sport i Turystyka, Warszawa 1986.
Karakorum. Polskie wyprawy alpinistyczne, opracowali Zbigniew Kowalewski i Andrzej Paczkowski,
Sport i Turystyka, Warszawa 1986.
Kowalewski Zbigniew, Kurczab Janusz, Na szczytach Himalajów, Sport i Turystyka, Warszawa 1983.
Kukuczka Jerzy, Mój pionowy świat, Sport i Turystyka, Warszawa 1995.
Kukuczka Jerzy, Malanowski Tomasz, Na szczytach świata, ATI, Kraków 1996.
Mantovani Roberto, Everest. Histońa himalajskiego giganta, „Warbud", Warszawa 1999.
Mount Everest. Dzieje zdobycia i podboju, opracowali Zbigniew Kowalewski i Andrzej Paczkowski,
Sport i Turystyka, Warszawa 1986.
Nyka Józef, Paczkowski Andrzej, Zawada Andrzej, Ostatni atak na Kunyang Chhish, Sport i Turystyka,
Warszawa 1973.
Od Łomnicy do Mont Blanc. W skalach i lodach świata, t. 3, redakcja naczelna Kazimierz Saysse-
Tobiczyk, Wiedza Powszechna, Warszawa 1969.
Piotrowski Tadeusz, Gdy krzepnie rtęć, Iskry, Warszawa 1982.
Polskie wyprawy egzotyczne, redakcja naczelna Kazimierz Saysse-Tobiczyk, Wiedza Powszechna 1961.
Rutkiewicz Wanda, Matuszewska Ewa, Karawana do marzeń, ATI, Kraków 1994.
W górach wysokich. Kompendium polskich wypraw wysokogórskich, redakcja naczelna Kazimierz
Saysse-Tobiczyk, Wiedza Powszechna, Warszawa 1985.
ARTYKUŁY PRASOWE
Baran Krzysztof, Andrzej Zawada, „Góry", 10/2000.
E.S.W, Geofizyk, taterniki... filmowiec, „Film", 28 VI 1959.
Kalita Stanisław, Wywiad na szczycie z Andrzejem Zawadą, „Góry", 12/1997.
Łozowski Andrzej, Co nie robi, to mu idzie, „Sztandar Młodych", 5-7/1980.
Matuszewska Ewa, Ostatni z wielkich, „Tygodnik Podhalański", 39/2000.
Milewska Anna, Wielki człowiek wielkich gór (Andrzej Zawada), „National Geogra-phic", 12(39),
grudzień 2002.
Nyka Józef, Andrzej Zawada, „Głos Seniora", sierpień 2000.
Nyka Józef, Dlaczego zimą!, „National Geographic", 12(39), grudzień 2002.
Olech W Kazimierz, Sobolewski Andrzej, Zimą na Wielkiej Grani 1959, Biblioteczka Historyczna „Głosu
Seniora", Warszawa 2000.
Rajwa Apoloniusz, Nanga Parbat odparła atak, „Tygodnik Podhalański", 10/1997 (rozmowa z
Maciejem Pawlikowskim).
Rajwa Apoloniusz, Marek Grocholski, Cieszy mnie chodzenie po górach, „Tygodnik Podhalański",
12/1998 (rozmowa z Piotrem Konopką).
Rajwa Apoloniusz, Andrzej Zawada - Hder doskonały, „Tygodnik Podhalański" 40/2000/ (rozmowa z
Piotrem Konopką i Maciejem Pawlikowskim).
Rogozińska Monika, Góra o złej sławie, „Poznaj świat" XII/1996.
Venables Stephen, Od Tatr po Himalaje, „The Independent", 23 IX 2000 (przedruk w: „Forum",
41/2000).
Bardzo cenną i rzetelną pozycją, zawierającą chyba całość publikacji na ten temat, stanowi praca
magisterska Marty Teper Andrzej Zawada (1928-2000). Materiały do biografii i bibliografii himalaisty,
napisana w Zakładzie Alpinizmu i Turystyki Kwalifikowanej Akademii Wychowania Fizycznego im.
Bronisława Czecha w Krakowie pod kierunkiem prof. dr. hab. Andrzeja Matuszczyka, opublikowana w
formie maszynopisu w roku 2003 i przekazana Annie Milewskiej. Jestem przekonana, że praca Marty
Teper zasługuje na to, by nie utknąć w archiwum wydziałowym, gdyż jest nie tylko znakomitą
bibliografią dokonań Andrzeja Zawady, ale też dokumentuje niemal półwiecze polskiego alpinizmu.
SPIS TREŚCI
Ostatni z wielkich
15
Gwiazdy w dłoniach
37
Odpowiednie geny
53
Najpiękniejsze na świecie
69
Trafiło mi się coś wyjątkowego
109
Śladami romantycznego poety
129
W stronę gór najwyższych
175
Rekord za rekordem
215
Gdyby to nie był Everest
271
Turkusowa Bogini, Kej Tu i Naga Góra
325
Nieobecność
360
Bibliografia
PRZYGOTOWALNIĄ
Page Graph, Warszawa
DRUK I OPRAWA
Łódzka Drukarnia Dziełowa SA,
90-215 Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45