Jerzy Andrzejewski
CIEMNO CI
KRYJ ZIEMI
2
Rozdział 1
Jedna ze starych hiszpa skich kronik notuje, e w połowie wrze nia roku
tysi c czterysta osiemdziesi tego pi tego, pó nym popołudniem, do miasteczka
Villa–Réal w Manczy przybył czcigodny ojciec Wielki Inkwizytor w otoczeniu
dwustu kilkudziesi ciu konnych i pieszych familiantów, czyli domowników
wi tej Inkwizycji, zwanych równie Milicj Chrystusow . Ulice Villa–Réal -
dodaje skrupulatny kronikarz - były puste, znikn ły z nich stragany ydowskich
przekupniów, z ober i z winiarni nie dochodził gwar, a okna wi kszo ci
mieszkalnych domów przysłaniały aluzje. Upał, silny za dnia, zel ał ju
cokolwiek, jednak od Sierra Morena wci wiał suchy i gor cy, południowy
wiatr.
Ledwie poczet ci kiej jazdy pancernej, poprzedzany przez rot łuczników,
min ł Puerta de Toledo i znalazł si wewn trz miejskich murów - w ród ciszy
panuj cej w mie cie zabrzmiał ci ko dzwon kolegiaty San Pedro, a potem
odezwały si dzwony klasztoru San Domingo, ko ciołów Santa Cruz, Santa Maria
la Blanca i San Tomas. Po chwili biły w Villa–Réal dzwony wszystkich
rozlicznych ko ciołów i klasztorów.
Dwaj zakonni bracia, przechodz cy wewn trznym kru gankiem klasztoru
Dominikanów, zatrzymali si . Jeden z nich był w sile wieku, kr py, po chłopsku
ci ki w ramionach; drugi - całkiem młody, niski i drobny, o ciemnej, jeszcze
chłopi cej twarzy.
- Przyjechał - powiedział fray Mateo.
- Mateo, Mateo! - zawołał fray Diego - gdybym mógł modli si za tego
człowieka, prosiłbym Boga, aby usun ł go spo ród yj cych.
Fray Mateo stał z pochylon głow , przesuwaj c ró aniec. Z daleka, nie
stłumiony bliskimi dzwonami, dobiegał wysoki i czysty d wi k sygnaturki
podmiejskiej pustelni sióstr karmelitanek.
- Diego - rzekł cicho - ty tego nie powiedziałe , a ja tego nie słyszałem.
- Boisz si ? Ty? Czy nie my lisz tak jak ja?
- Nie zawsze nale y mówi my lami.
- Wiem.
- Jeste młody i gwałtowny.
- Wolałby , abym był jak kamie ?
- Nie. Ale nawet kamienie maj dzisiaj uszy i j zyki. Uwa aj. Je li ojciec
Torquemada uznał za wła ciwe opu ci królewski dwór i przyjecha do Villa–
Réal, zaczn si tu dzia rzeczy straszne.
- O Mateo, straszniejszych od tych, jakie widziałem, ju chyba nie ujrz .
- Nie łud si - rzekł fray Mateo - straszno nie jest cech zdarze , lecz
skutkiem ich kolejno ci.
Diego gonił własn my l.
- Bo e wielki i miłosierny! Wiar moj zachowałem nie ska on , ale serce,
Mateo, serce mam zranione i sumienie zm cone. Jednego dnia na quamadero w
Sewilli widziałem stu ludzi płon cych na stosach. piewałem razem z bra mi
hymn: „Exurge Domine et iudica causam Tuam”, a przecie poprzez ten ogromny
piew nie mogłem nie słysze j ków i krzyków umieraj cych. Innego dnia…
3
- Milcz, Diego. Rany serca tylko w ciszy mo na zagoi .
- Nie ma dla mnie ciszy! Powiedziałe , e nie zawsze nale y mówi my lami.
Co to znaczy? Nie ufasz mi? Boisz si mnie? Ty, mój przyjaciel, mój nauczyciel?
Fray Mateo podniósł głow . Diego stał o krok, pobladły, dr cy, z oczami
płon cymi ciemnym blaskiem.
- Bracie Diego, je li sumienie sprzeciwia si uznanym nieprawo ciom,
wówczas nie drugich ludzi, lecz samego siebie musi si człowiek ba najbardziej.
- Siebie?
- Wiesz, dok d ci mo e zaprowadzi sprzeciw sumienia? Nie przera a ci
twój bunt?
- Nie! Nie chc przera enia ani l ku, ani niczego, co jest strachem. Chc co
robi .
- Módl si - powiedział fray Mateo.
Tymczasem regiment Milicji Chrystusowej w skimi i wsz dzie jednakowo
wyludnionymi uliczkami zbli ał si do kolegiaty. Wielki Inkwizytor królestw
Kastylii i Aragonii, padre Tomas Torquemada, okryty czarnym zakonnym
płaszczem, jechał na białym kordoba skim koniu, ciasno otoczony domownikami,
wyprostowany mimo podeszłego wieku, z oczami półprzymkni tymi. Jeden z
rycerzy towarzysz cych Inkwizytorowi, młodziutki jasnowłosy don Lorenzo de
Montesa, pochylił si na koniu ku towarzyszowi.
- Szczury pochowały si do nor.
Don Rodrigo de Castro roze miał si .
- Nic to szczurom nie pomo e.
- My lisz?
- R ce wi tego Trybunału s dłu sze od najgł bszej szczurzej nory. Poza tym
szczury si bo- j i strach je zdradza.
- Czy ten, kto si boi, musi by winien?
- Nie wiem, to nie moja sprawa. Wiem natomiast, e zawsze trzeba by
przeciwko tym, którzy si boj .
- Mówi , e król Ferdynand potrzebuje bardzo du o pieni dzy.
- Wojna zawsze du o kosztuje.
- My lisz, e wszyscy marranosi s heretykami?
- Nie wiem. Pewnie wszyscy. Ale to nie jest moja ani twoja sprawa, Lorenzo.
Nasz spraw jest wykonywa rozkazy i nie ba si .
- Nigdy si nie boisz?
- Czy nie jeste my po to, eby nas si bano?
- Ojcze czcigodny - powiedział półgłosem kapitan domowników Wielkiego
Inkwizytora, don Carlos de Sigura - jeste my na miejscu.
Padre Torquemada podniósł powieki. Spo ród domów ciasno otaczaj cych
plaza de San Pedro kolegiata wyrastała ku niebu cian tak ogromn , jak gdyby
nie dłonie ludzkie j wzniosły, lecz gwałtowny i nagle w powietrzu zastygły
wybuch kamieni i rze bie utrwalił jej strzelisty kształt. Ludzie zgromadzeni
przed ko ciołem wydawali si w jej cieniu nikli i zagubieni. Po obu stronach
schodów stali z zapalonymi wiecami bracia dominikanie. Ich ciemne płaszcze
falowały na wietrze. Płomienie wiec równie si kołysały. Natomiast po rodku
schodów, w otoczeniu urz dników wi tego Officium oraz wieckiego
4
duchowie stwa, oczekiwali dostojnego go cia obaj inkwizytorzy arcybiskupstwa
toleda skiego, kanonik kolegiaty doktor Alfonso de Torrez i dominikanin fray
Gaspar Montijo. Tu obok, z dło mi wsuni tymi w r kawy habitu, stał przeor
klasztoru San Domingo, padre Blasco de la Cuesta.
Akurat przestał bi dzwon kolegiaty, a poniewa w lad za nim i wszystkie
pozostałe dzwony w mie cie pocz ły milkn - nagle stała si na placu cisza.
Dwóch łuczników podbiegło do czcigodnego ojca, lecz Torquemada zatrzymał ich
krótkim ruchem dłoni i zszedł z konia sam.
Zebrani pochylili głowy.
- B d pozdrowiony, czcigodny ojcze i najdostojniejszy panie - powiedział
kanonik de Torrez.
Spodziewano si , e Wielki Inkwizytor pobłogosławi zgromadzonych, lecz
Torquemada nie uczynił tego.
- Pokój z wami, wielebni bracia - powiedział po chwili głosem stłumionym,
troch ju w starczy sposób skrzypi cym. - Niech wszystkie łaski pana naszego
Jezusa Chrystusa spłyn na tych, którzy s ich godni.
- Amen - rzekł fray Gaspar Montijo.
Torquemada rozejrzał si po zebranych.
- Nie widz w ród was, wielebni bracia, przedstawicieli władz wieckich.
Czy by nic nie wiedzieli o naszym przyje dzie? Młody rycerz w lekkim
mediola skim pancerzu, połyskuj cym niebieskawym blaskiem, wysun ł si
spoza stłoczonego duchowie stwa.
- Witaj, dostojny ojcze - powiedział cokolwiek za gło no.
- Mój dowódca, kapitan królewskiego regimentu don Juan de Santangel,
polecił mi zło y wam nale ny hołd, prosz c jednocze nie o wybaczenie, e ze
wzgl du na stan zdrowia nie mo e tego uczyni sam.
- Jest chory? - spytał padre Torquemada.
- Tak, ojcze.
- Na ciele czy na duszy? Młody rycerz nie zmieszał si .
- Nie rozumiem ci , ojcze.
- Czego nie rozumiesz? Czy nie jeste chrze cijaninem i nie wiesz, co jest w
człowieku ciałem, a co dusz i co nazywamy chorobami ciała, a co chorobami
duszy?
Tamten dumnie si wyprostował.
- Wiem, dostojny panie. Nazywam si Manuel de Hojeda, jestem szlachcicem i
chrze cijaninem. Je li powiedziałem, e szlachetny don Juan jest chory, nie
mogłem my le o jego duszy, poniewa ta, nale c do wiernego sługi Króla i
Ko cioła, nie doznaje adnych, jak tego jestem pewien, schorze .
- Czy tak mało, mój synu, ufasz swojej pewno ci, i musisz podnosi głos? -
spytał cicho Torquemada.
Don Manuel poruszył si niecierpliwie.
- Ojcze czcigodny, gdyby pan de Santangel nie był chory…
- Wówczas swoj obecno ci zło yłby wiadectwo szacunku oraz miło ci, jakie
ywi dla wiary i wi tej Inkwizycji. Wierz w to. Mam wszak e nadziej , e
choroba szlachetnego kapitana nie jest o tyle ci ka, aby jutro mogła mu utrudni
odwiedzenie nas w siedzibie wi tego Officium.
5
Rumieniec pociemnił smagł twarz don Manuela.
- Czy masz mi jeszcze co do powiedzenia, mój synu? - spytał Torquemada.
Krew coraz g ciejsz łun ogarniała twarz i czoło, nawet szyj don Manuela.
yły wyst piły mu na skroniach. Przez moment wydawało si , e młody rycerz
nie zapanuje nad gniewem i wybuchnie.
- Przedstawiciel corregidora pragnie ci, czcigodny ojcze, zło y słowa
powitania - powiedział cicho fray Montijo.
Don Manuel przygryzł wargi i bez słowa cofn ł si do tyłu.
- Czy szlachetny corregidor jest tak e chory? - spytał Torquemada.
Pisarz s dowy Francisco Doz, człowieczek w tły i przygarbiony, o cienkiej
szyi smutnego ptaka, znalazłszy si przed czcigodnym ojcem zaniemówił. Stał
pobladły, usta mu dr ały, a jego wypukłe niebieskie oczy ci te były strachem.
- Słucham si , mój synu - rzekł padre Torquemada.
Tamten otworzył usta, jakby chciał zaczerpn powietrza.
- Pan Blasco de Silos istotnie nie mógł przyby , dostojny ojcze - wymamrotał.
- W ostatniej chwili ci ko zaniemógł.
I umilkł pod spojrzeniem Torquemady. Ten zwrócił si ku ojcom
inkwizytorom:
- Có , wielebni bracia, pora nam uda si do ko cioła. Podzi kujmy Bogu za
szcz liwie odbyt podró i pomódlmy si tak e za dusze heretyków i
grzeszników, aby Najwy szy w swej niewyczerpanej dobroci dopomógł im do
szczerego wyznania i wyrzeczenia si bł dów.
- Amen - powiedział fray Gaspar Montijo.
- W Villa–Réal, czcigodny ojcze, szczególnie wiele, jak si wydaje, jest dusz
dotkni tych ci kimi schorzeniami - odezwał si padre de la Cuesta.
- Leczcie je zatem! - rzekł Torquemada wchodz c na stopnie kolegiaty. - Na
có czekacie? Czy nie jeste cie lekarzami dusz?
Był ju przy portalu, a bracia dominikanie, intonuj c wysokimi głosami
Magnificat, pocz li wchodzi do kolegiaty, gdy na placu wszcz ł si zgiełk. Padre
Torquemada zatrzymał si , piew cichn ł.
W dole je dziec na spienionym koniu, gło no krzycz c i gestykuluj c, z
trudem torował sobie drog poprzez tłum. Otoczony przez domowników wi tego
Trybunału, tłumaczył im co przez chwil , po czym jeden z nich, z ci kiej jazdy
pancernej, zeskoczywszy z konia, wbiegł d wi cz c zbroj na stopnie kolegiaty.
- Ojcze czcigodny, przybył wysłaniec z Saragossy z wa nymi wiadomo ciami.
Padre Torquemada skin ł dłoni . Wówczas tamten podniósł r k i na ten
znak domownicy, łucznicy i pancerni pocz li si rozst powa , aby utorowa
przybyłemu przej cie. Ten - rosły i muskularny m czyzna - zeskoczywszy z
konia, zachwiał si , natychmiast si jednak wyprostował, zrzucił z ramion
podró ny płaszcz, gł boko odetchn ł, otarł powolnym ruchem dłoni spocone czoło
i ci ko, jak człowiek miertelnie zm czony, pocz ł wchodzi na schody.
Znalazłszy si przed Wielkim Inkwizytorem przykl kn ł i pochylił twarz,
czarn od kurzu.
- Przybywasz z Saragossy? - spytał Torquemada.
- Tak, czcigodny ojcze. Trzy dni i trzy noce jestem w drodze.
- Kto ci przysyła?
6
- wi ty Trybunał.
- Mów.
- Ojcze czcigodny, stała si rzecz straszna, wołaj ca o pomst do nieba!
Umilkł na moment, aby zaczerpn tchu.
- Wielebny ojciec Pedro Arbuez został zamordowany.
Szmer zgrozy rozległ si w ród zebranych. Wszyscy wiedzieli, e kanonik
katedry, doktor Pedro Arbuez d’Epila, zaledwie przed rokiem, przy
ustanawianiu wi tej Inkwizycji dla królestwa Aragonii, został mianowany
jednym z dwóch inkwizytorów Saragossy.
- Bo e, zmiłuj si nad nami - powiedział padre de la Cuesta.
- Gdzie popełniono zbrodni ? - spytał Torquemada.
- W katedrze, ojcze czcigodny, podczas wieczornych modlitw.
- Zabójcy?
- Obu schwytano.
- Ich nazwiska?
- Vidal d’Uranso i Juan d’Esperaindeo.
Torquemada zmarszczył brwi.
- Nie znam.
- To mali ludzie, czcigodny ojcze. Obaj jednak pozostaj w słu bach
wielmo nego pana, don Juana de la Abadia.
- Tak wi c wysoko si ga zbrodnia?
- Ojcze czcigodny, wielebny inkwizytor, ojciec Gaspar Juglar, kazał mi
powiadomi ciebie, e to haniebne morderstwo jest najprawdopodobniej
wynikiem ogromnego spisku i do ludzi podejrzanych nale osoby piastuj ce w
królestwie Aragonii bardzo wysokie godno ci.
- Na Boga ywego! - zawołał padre Torquemada - je li istotnie jest tak, jak
mówisz, trudno mi uwierzy , aby owe osoby nale ały do starych rodzin
chrze cija skich. Czy nie nale one do rodzin pochodzenia ydowskiego?
Wysłaniec pochylił z szacunkiem głow .
- Lud Saragossy przemawia twymi ustami, czcigodny ojcze. Kiedy po mie cie
rozeszła si wie , e wielebny Pedro został zamordowany, lud wyległ na ulice,
aby ukara marranosów, obłudników przekl tych, którzy przyj li wprawdzie
nasz wiar , lecz i z ducha, i z obyczajów pozostali wierni religii ydowskiej. Jego
Eminencja arcybiskup don Alfonso, chc c zapobiec powa niejszym rozruchom,
musiał osobi cie pojawi si na ulicach, aby przyrzec ludowi, e wszyscy winni
zbrodni ponios zasłu on kar .
Padre Torquemada spojrzał po zebranych.
- Słyszycie, wielebni bracia? Słyszycie głos chrze cija skiego ludu? Oto nauka
dla was! Ubierzcie tysi c skruszonych grzeszników w sanbenita i boso pop d cie
ich tu, do kolegiaty, na pokutnicze autodafe, oddajcie wieckiej sprawiedliwo ci
stu, dwustu, trzystu, je li zajdzie potrzeba, utajonych i zatwardziałych
heretyków, aby zniszczono ich w płomieniach, jak niszczy si szkodliwe chwasty
lub umarł winoro l, a lud, który dzisiaj w tym mie cie zamkn ł si w swoich
domach, ujrzycie na ulicach. Wi cej: b dziecie go mieli u swych stóp.
Po czym zwrócił si do kl cz cego wysła ca:
7
- Pokój z tob , mój synu. Przyniosłe nam wiadomo smutn i radosn .
Smucimy si , e wielebnego don Pedra nie ma ju w ród nas, wszak e, wiedz c, i
b dzie on y po wszystkie czasy nie miertelno ci pełn chwały, cieszymy si , e
jego m cze ska mier umocni nas i zjednoczy w walce przeciw heretykom, w
obronie naszej wiary.
Zmierzch zapadał. Na placu zapalono pochodnie. Głos Torquemady
rozbrzmiewał w ciszy coraz dono niej.
- Nie ma na wiecie takiej siły ani takiego zła i przewrotno ci, które by były
zdolne przeciwstawi si naszej sprawie. B d my jednak, bracia, czujni i nie
pijmy wówczas, kiedy nie pi nieprzyjaciel przebywaj cy w ród nas.
- Viva el nombre de Jesús! - powiedział mocnym głosem padre de la Cuesta. -
Viva la Virgen Santisima!
Wysłaniec z Saragossy poderwał si z kl czek i twarz zwrócony ku placowi
krzykn ł ochryple ze wszystkich sił w mrok pełen zbrojnych ludzi i blasków
dymi cych pochodni:
- Viva la Santisima! - Viva la Santisima! - odpowiedział jednym pot nym
głosem tłum.
Wówczas Torquemada podniósł such , starcz dło i spod portalu kolegiaty,
wysoki i wyprostowany w ród migoc cych płomieni wiec, pocz ł kre li w
powietrzu znak krzy a.
Była pó na godzina nocna i dawno po wieczornej jutrzni u Dominikanów,
kiedy po długiej naradzie z inkwizytorami oraz prawnymi doradcami padre de la
Cuesta odprowadzał czcigodnego ojca do celi, w której ten miał na czas swego
pobytu w Villa–Réal zamieszka . Mrok nisko sklepionych korytarzy klasztornych
roz wietlały pochodnie niesione przez dwóch rycerzy z Milicji Chrystusowej.
U ko ca długiego korytarza padre de la Cuesta zatrzymał si i otworzył drzwi
jednej z cel.
- Nale y ci si , czcigodny ojcze, zasłu ony spoczynek po trudach dzisiejszego
dnia. My l , e Bóg ze le ci dobry sen. W tej oto celi, jak wiadcz stare zapiski
naszego klasztoru, akurat przed stu laty przebywał przez pewien czas nasz wi ty
brat, Vincente Ferrier.
Padre Torquemada, schyliwszy w drzwiach głow , wszedł do rodka. Cela
była ciasna i naga. W jednym rogu palił si kaganek oliwny. Poni ej stał kl cznik.
W drugim rogu w skie ło e. Nad nim z drzewa wyrze biony ukrzy owany
Chrystus. Piwniczny chłód szedł od kamiennej podłogi i murów. Za oknem w
gł bokim wykuszu rozpo cierało si ciemne niebo nocy, pełne gwiazd.
Czcigodny ojciec podszedł do okna.
- Nasz brat Vincente był niew tpliwie wi tym. Czy nie s dzisz jednak,
wielebny ojcze, e przy wszystkich swoich cnotach chrze cijanina był
człowiekiem, który przykładał zbyt wielk wag do słów?
Padre de la Cuesta cicho zamkn ł drzwi celi.
- wi tobliwy Vincente był wielkim kaznodziej naszego zakonu.
Torquemada, wsun wszy dłonie w r kawy habitu, patrzył na dalekie niebo.
- Słowa! Có słowa, mój ojcze? Tysi cem słów mo na nawróci tysi c
heretyków. Powiadasz, e wi ty Vincente był wielkim kaznodziej . To prawda.
Istotnie przywrócił naszej wierze wiele tysi cy ydów, którzy uszli w swoim
8
czasie z pogromów. Lecz có z tego? Ci wczoraj nawróceni dzisiaj w osobach
swoich synów i wnuków morduj skrytobójczo obro c wiary. Czemu to czyni ?
Poniewa nienawidz wi tej Inkwizycji, zmieniwszy tylko formy, a nie
zmieniaj c ani na liter swych heretyckich natur. Okazuje si , e słowa bywaj
nie uchem igielnym, lecz bram szeroko otwart dla wszystkich. Przechodzi si
przez ni tak łatwo, jak z ciemno ci do wiatła witu. Zaprawd , mój ojcze, biada
walcz cym, je li zbyt zaufaj uzdrawiaj cej pot dze słowa!
- S dzisz, e słowo nie posiada adnej mocy działania? - spytał pokornie padre
de la Cuesta.
- Owszem, posiada j , lecz tylko wówczas, kiedy jest działaniem. Cała prawda
naszego słowa zawiera si w nauce Ko cioła i jest ona nienaruszaln opok , na
której budujemy nasz gmach. Lecz czy nasze powołanie nie na tym polega, aby
słowa prawdy potwierdza wiadectwem działania? Wierz mi, mój ojcze, e tylko
wtedy znacz słowa, gdy miecz czynu stoi za nimi nie dalej ni o krok.
- Je li ci dobrze zrozumiałem, czcigodny ojcze, to zeznania postronnych osób
zło one wi temu Trybunałowi i wiadcz ce, e niejeden ze wieckich panów oraz
urz dników miasta Villa–Réal lekcewa y sobie zasady religii i nie waha si
okazywa pychy tam, gdzie posłusze stwo i pokora powinny mie miejsce, byłyby
słowami, za którymi stoi miecz czynu.
Padre Torquemada odwrócił si od okna. W spojrzeniu jego ciemnych,
gł boko osadzonych oczu zapłon ł nagły blask.
- Doprawdy, wielowiekowe do wiadczenie naszej nauki przemawia przez
twoje usta. Zdaje mi si , e zrozumiałe zasad szczególnie wa n .
- Czy masz na my li, czcigodny ojcze, zasad , która stwierdza, e poza
ka dym bł dem, jakikolwiek by był, kryj si skazy wiary?
Torquemada przymkn ł powieki i nic nie odpowiedział. Padre de la Cuesta
wpatrywał si w niego z napi t czujno ci .
- Gdyby my chcieli i potrafili gł biej i wnikliwiej spogl da na ludzkie bł dy -
odezwał si po chwili - wówczas nietrudno by nam było zauwa y , e przyczyny
bł dów bywaj zazwyczaj gro niejsze od nich samych.
Torquemada podniósł powieki.
- Ojcze Blasco - powiedział z namysłem - chciałbym, aby mi powiedział jak
starszemu i kochaj cemu bratu…
- Słucham ci , ojcze.
- Prawdziwy chrze cijanin nie mo e posiada adnych celów osobistych, które
byłyby sprzeczne z celami Ko cioła.
- Tak, ojcze, to prawda.
- Wszystkie nasze czyny, my li i pragnienia nale do Ko cioła. S dz
wszak e, i wła nie dlatego chrze cijanin nie tylko mo e, lecz powinien
piel gnowa w sobie pragnienia, które b d c jego osobistymi i słu c jego
zbawieniu słu yłyby równie celom Ko cioła. Powiedz zatem, posiadasz yczenie
osobiste, pragnienie szczególnie ci drogie, jedno umiłowanie, które wydaje ci si
ukoronowaniem twoich ziemskich d e ?
Padre de la Cuesta chwil milczał.
- Je li mam by szczery, ojcze, jak na spowiedzi…
- B d nim!
9
- Wyznam zatem, i od wielu lat pragn gor co i niezmiennie jednej rzeczy.
Pragn łbym, i niech mi b dzie wybaczona moja pycha, pragn łbym jednak
kiedy w przyszło ci, oczywi cie po jak najdłu szym yciu Jego Eminencji
kardynała de Mendoza, zasi
na tronie arcybiskupów Toledo.
W celi zaległa cisza. Padre de la Cuesta, wci stoj c z pochylon głow , na
pró no oczekiwał odpowiedzi Torquemady. Czcigodny ojciec Wielki Inkwizytor
milczał.
Akurat wschodził ksi yc i poblask łuny wst puj cej na niebo w lizgiwał si
do celi mglist po wiat .
- Ojcze czcigodny - odezwał si cicho przeor - by mo e zgorszyło ci moje
wyznanie. Istotnie, mo e nazbyt wysoko si gam swymi pragnieniami. Chciałbym
jednak…
- Id spa , ojcze - powiedział oschle Torquemada. S dz , e po trudach
dzisiejszego dnia snu ci potrzeba.
Padre de la Cuesta pobladł.
- Bo e miłosierny, czy by moje pragnienie było a tak wyst pne? Je li
uwa asz, e nie jestem godny równie wielkiego zaszczytu…
- Milcz! - poruszył si gwałtownie Torquemada. - Czy doprawdy jeste tak
lepy i głuchy, i nie zdajesz sobie sprawy, co odrzucasz wybieraj c pozory
chwały i blasku? Có jest twoim pragnieniem? Wło y na głow arcybiskupi
infuł , mie dwór, pałac, bogactwa, zasiada w od wi tnych szatach na tronie?
Ty, dominikanin, tego najbardziej pragniesz? To jest twój cel umiłowany? Co ze
sob zrobił, w jakie sieci si zapl tałe ? My lałem przed chwil , złudzony
pozorami twego umysłu, e wynios ci do najwy szych godno ci walcz cego
Ko cioła, mianuj c ci jednym z inkwizytorów Królestwa. A ty marzysz, eby
zosta arcybiskupem Toledo!
- Ojcze!
- Czy nie rozumiesz, e godno inkwizytora, kład ca na barki nie zaszczyty,
lecz twarde obowi zki, znaczy stokro wi cej ni wszystkie trony biskupie?
Wi cej ni kardynalska purpura? Wi cej nawet ni tiara papie a! Id spa ,
biedny ojcze. Zawiodłem si na tobie.
Padre de la Cuesta osun ł si na kolana.
- Ojcze czcigodny, dzi ki ci, otworzyłe mi oczy, widz teraz, e istotnie pycha
mnie o lepiła i ci ko zbł dziłem, ale na pami naszego wielkiego patrona,
wi tego Dominika, zaklinam ci , nie pogardzaj mn , wybacz t chwil słabo ci i
za mienia.
- Nie! - krzykn ł piskliwie Torquemada - nie wybacz . Nie jeste
młodzieniaszkiem, który wczoraj zło ył luby. Jeste przeorem, kierownikiem
kilkuset dusz. Nauczycielem młodych. Włosy ci siwiej . Od ilu lat yjesz w
klasztornych murach?
- Trzydzie ci min ło.
- Trzydzie ci lat! I tylko z obyczajów i z habitu pozostałe dominikaninem.
- Nie, ojcze! - Tak. Twój umysł i twoje serce nie stały si , niestety, nasze.
Jeste w tych murach obcym człowiekiem. To nie jest twoje miejsce.
- Wybacz, ojcze! Padre Torquemada pogardliwie spojrzał na kl cz cego.
10
- Wsta ! Nie, nie spodziewaj si przebaczenia. Zdradziłe swoje powołanie,
zdradziłe ducha naszego stowarzyszenia.
- Ojcze, ka dej pokucie si poddam, wyznacz cho by najci sz .
- Pokut ? Do pokuty trzeba mie prawo. Podeptałe to prawo. Natomiast dla
uspokojenia twych pragnie mog ci na razie tyle przyrzec, i przy najbli szej
okazji polec twoj osob Ich Królewskim Mo ciom, aby zechcieli ci powierzy
wolne w tej chwili biskupstwo Avila. My l , e z czasem nie ominie ci i Toledo.
Padre de la Cuesta podniósł głow . Twarz miał poszarzał , oczy zapadni te.
- Nie czy tego, ojcze, błagam ci .
- Czemu? Spełni si twoje pragnienia.
- Gdy widz , co trac …
- Trzeba było przedtem widzie , miałe do czasu.
- Ojcze, rozumiem teraz wszystko. Pojmuj , jak musisz mn pogardza i jak
bardzo na t pogard zasłu yłem. Przebacz mi jednak, nie odp dzaj.
Torquemada chwil milczał, po czym odwrócił si plecami.
- Id - powiedział oschłym, skrzypi cym głosem. - Chc zosta sam.
Wiedział, e mimo znu enia nie za nie. W ostatnich latach odzwyczaił si od
snu, który b d c gł bokim i spokojnym udziela człowiekowi rzetelnego
odpoczynku. Zasypiał zazwyczaj por bardzo pó n , nieraz nad ranem dopiero, a
cz stokro i całe noce, niesko czenie wówczas długie, sp dzał na samotnym
czuwaniu, rozmy laniach i modlitwach. Dzisiaj jednak nie odczuwał w sobie
nawet usposobienia do modlitwy.
Oliwna lampka dogasała, kruchy płomyczek kołatał si w niej ostatnim
oddechem. Natomiast ksi yc wszedł ju na niebo do wysoko i jego wiatło
chłodnym poblaskiem szkliło si w okiennym wykuszu.
Dreszcze wstrz sn ły Torquemad . Szczelniej owin ł si płaszczem, ukl kł na
kl czniku i wsparłszy czoło o zzi bni te dłonie pocz ł mówi „Pater noster”.
Szybko przecie zdał sobie spraw , e modli si tylko ustami. Nie odnajdywał w
sobie nic z owego płomienia, który - zawsze w nim obecny i ywy - w chwilach
arliwo ci i skupienia całego go od wewn trz o wietlał, zapalał i porywał
natchnionym ogniem. Teraz czuł si pusty i chłodny, bez my li i uczu . Daleko w
gł bi nocy pocz ła dzwoni sygnaturka sióstr karmelitanek, szczególnie czysto i
jasno brzmi ca w ród ciszy. „Bo e mój!” - powiedział Torquemada prawie na
głos. Chwil kl czał, po czym nagłym ruchem, jakby zrzucał z ramion brzemi
znu enia, podniósł si i podszedł do drzwi. Jeden z domowników czuwaj cych
przy celi, ujrzawszy czcigodnego ojca Wielkiego Inkwizytora, zerwał si z
kamiennej ławy, drugi spał z głow pochylon na piersi, plecami wsparty o mur.
- Ty jeste don Rodrigo de Castro?
- spytał padre Torquemada.
- Tak, ojcze.
- Wiesz, któr dy si idzie do ko cioła?
- Wiem, ojcze.
- Wska mi zatem drog . Poczekaj! Obud wpierw swego towarzysza. Don
Rodrigo pochylił si nad pi cym i szarpn ł go za rami .
- Lorenzo! Tamten sennym i dziecinnym jeszcze ruchem odgarn ł z czoła
jasne włosy, lecz gdy otworzył oczy - natychmiast oprzytomniał i stan ł na nogi.
11
- Czemu spałe ? - rzekł półgłosem padre Torquemada.
- Wybacz, czcigodny ojcze, znu enie mnie zmorzyło.
- Znu enie? Znu enie nale y przezwyci a , a nie ulega mu.
- Wiem, ojcze.
- Wiesz?
- Uczono mnie tego od dziecka.
- Nie znam ci jeszcze, mój synu. Musisz chyba od niedawna nale e do moich
domowników.
- Tak, ojcze, to moja pierwsza słu ba.
- Nazywasz si ?
- Lorenzo de Montesa.
- Gubernator Murcji, don Fernando, to twój krewny?
- Ojciec. Mój starszy brat słu y królowi, ojciec pragn ł, abym ja słu ył
wi tej Inkwizycji.
- Było to pragnienie tylko twego ojca?
- Moje tak e.
- I s dzisz, don Lorenzo, e dobrze zaczynasz słu b ?
- Uczono mnie, aby słu y ze wszystkich sił.
- Prawdzie si słu y nie według sił, lecz ponad nie.
- O tak, ojcze!
- Zamelduj zatem, mój synu, jutro z samego rana swemu dowódcy, e zasn łe
na słu bie.
- Tak, ojcze, uczyni to.
- Popro pana de Sigura, aby wyznaczył ci odpowiedni kar .
- Tak, ojcze.
- Jeste bardzo młody, ucz si pokonywa słabo .
Don Lorenzo stał wyprostowany, z podniesion głow i oczyma błyszcz cymi
arliwym oddaniem.
- Tak, czcigodny ojcze, b d to czyni .
- Chod my! - zwrócił si Torquemada do don Rodriga.
Wewn trzne przej cie do ko cioła prowadziło przez klasztorny dziedziniec.
Na dworze było pogodnie, chłodno, lecz bezwietrznie i cisza u pionego miasta
rozpo cierała si dokoła. Poblask pełni o wietlał tylko skrawek dziedzi ca,
natomiast w jego gł bi trwała noc i tam, w ród ciemno ci, ciemniejszy wszak e od
nich, wznosił swoj ci k kamienn cian surowy masyw bocznej nawy San
Domingo.
Don Rodrigo min ł dziedziniec i zszedłszy u jego ko ca po paru stopniach w
dół, podniósł pochodni , aby o wietli niskie, gł boko w ko cielnym murze ukryte
drzwi.
- Wracaj, mój synu - powiedział padre Torquemada.
- Trafi z powrotem sam.
- Ojcze mój! - rzekł don Rodrigo.
Torquemada zatrzymał si .
- Wybacz, czcigodny ojcze, niewła ciw por , gn bi mnie jedna rzecz. Ojcze,
pan Manuel de Hojeda jest moim dawnym przyjacielem, jeszcze z dzieci stwa.
Dzi sp dziłem z nim wieczór.
12
- Sam?
- Było kilku jego przyjaciół. Manuel wypił du o wina i, wybacz, ojcze, mówił
rzeczy obra aj ce wi t Inkwizycj oraz ciebie, ojcze, osobi cie.
Padre Torquemada milczał. Don Rodrigo stał pobladły, z pochodni wysoko
wzniesion .
- Mówił równie , e pan de Santangel, w którego imieniu witał ci , cieszy si
jak najlepszym zdrowiem. Poza tym obaj, jakkolwiek nale do starych
hiszpa skich rodzin, utrzymuj przyjazne stosunki z lud mi pochodzenia
ydowskiego…
- To wszystko?
- Tak, ojcze.
- Czy w sposób obra aj cy wiar mówili i inni obecni?
- Manuel mówił najwi cej.
- A ty?
Don Rodrigo pochylił głow .
- Zabierałe głos?
- Nie, milczałem.
- Zbrakło ci odwagi, aby broni wiary przed blu nierc , czy te mo e chciałe
si dowiedzie , jak daleko blu nierstwo si ga?
- Nie wiem, milczałem. Co mam teraz uczyni , ojcze?
- Od jak dawna nale ysz do moich domowników?
- W pa dzierniku minie rok, ojcze.
- Znasz zarz dzenia wi tej Inkwizycji?
- Tak, ojcze.
- A zatem? Don Rodrigo milczał.
- Tak, ojcze - powiedział wreszcie ochrypłym głosem - uczyni to.
Padre Torquemada poło ył dło na jego ramieniu.
- Wiem, co ci dr czy, mój synu. My lisz, e zdradzasz przyjaciela.
- Ojcze, mój ojcze!
- Przeciwnie, przyczyniasz si do ratowania jego zabł kanej duszy. Czy nie
popełniłby zdrady wówczas, gdyby chciał prawd zatai i pozostawi grzesznika
sam na sam z jego grzechami? Czy nie jeste my po to, aby bł dz cym pomaga ?
Pomo emy panu de Hojeda i panu de Santangel. Pomo emy dzi ki tobie.
Nagły blask wdzi czno ci ogarn ł udr czon twarz don Rodriga.
- Ojcze, ci ki kamie zdj łe mi z serca. Czy swoje o wiadczenie mam zło y
Trybunałowi podpisane?
Padre Torquemada mocniej oparł dło o jego rami .
- Don Rodrigo, pomy l, czy musiałby si podpisywa pod słowami:
oddycham, chodz , jem, pi ?
- Przecie to prawda.
- A twoje zeznanie czym e b dzie, je li nie prawd ?
- O tak, mój ojcze! - zawołał don Rodrigo.
- Prawda musi zwyci y .
- I zwyci y - rzekł czcigodny ojciec. - Chwil jeszcze, mój synu. Nie zapomnij
zaznaczy w swoim zeznaniu, e pan de Hojeda pochwalał zbrodni dokonan na
osobie wielebnego Pedra d’Arbuez.
13
Don Rodrigo zawahał si .
- Ojcze czcigodny, o ile mnie pami nie myli, don Manuel nie mówił nic
podobnego.
- Jeste tego pewien? Czy nie wspomniałe , e zarówno pan de Hojeda, jak i
jego dowódca utrzymuj przyjacielskie stosunki z lud mi pochodzenia
ydowskiego?
- Tak, ojcze.
- A wi c? Don Rodrigo milczał.
- Jak długo trwała wasza rozmowa?
- Przeszło godzin , ojcze.
- I mógłby przysi c, e w ci gu tego czasu ani razu nie wspomniano o
wypadkach w Saragossie? Nie mo esz na to przysi c? A zatem dopuszczasz
mo liwo , e o tej potwornej zbrodni była mowa? Przypomnij sobie, by mo e ze
wzgl dów a nadto zrozumiałych pan de Hojeda nie mówił o niej wprost, mo e si
wyra ał w sposób aluzyjny, niemniej wiadcz cy, e ów wi tokradczy czyn
pochwala?
- Ojcze czcigodny, by mo e zawodzi mnie pami , lecz doprawdy nie
przypominam sobie…
Padre Torquemada spojrzał na niego przenikliwie.
- Don Rodrigo, pami taj, e kiedy chodzi o obron wiary, prawdziwemu
chrze cijaninowi nie wolno si zatrzymywa w pół drogi. Czy mógłby z r k na
krzy u i w obliczu Boga za wiadczy , e pan Manuel de Hojeda nie ywi w swoim
sercu wyst pnej sympatii dla morderców wielebnego ojca d’Arbuez?
- Nie, ojcze - szepn ł don Rodrigo - nie mógłbym tego uczyni .
- A mógłby przysi c, jeszcze raz ci pytam, e z t wyst pn sympati pan de
Hojeda jawnie si nie zdradził?
- Nie, ojcze. Pami , szczególnie w takich jak te okoliczno ciach, istotnie mo e
by zawodna. Torquemada znów poło ył mu dło na ramieniu.
- Słusznie - powiedział. - Id wi c, mój synu, i porozmawiaj ze swoj pami ci .
Niech b dzie ona równie czysta jak twoje sumienie.
Wszedłszy do ko cioła zamkn ł drzwi, mimo to bardzo wyra nie słyszał
oddalaj ce si kroki don Rodriga. Skoro te cichły wreszcie w gł bi dziedzi ca,
poczuł si tak samotny, jakby zerwał ostatni ł czno ze wiatem.
Chłód w ko ciele był przenikliwszy ni w klasztorze, a ciemno , skuta
przestrzeni i cisz , sprawiała wra enie zatopionej w gł boko ciach
niewidocznych murów i wi za . Wprawdzie daleko, przed głównym ołtarzem, i
bli ej, w bocznych kaplicach, tliły si ółtawe wiatełka oliwnych lampek, jednak
ich kruche poblaski nie tylko mroku nie roz wietlały, lecz zdawały si go
pogł bia . Przecie , kiedy podniósł wzrok ku górze, zdołał po chwili rozpozna
zarysy wysokich łuków sklepienia i wówczas, jak gdyby owe odległe kształty
niosły wiadectwo ycia - pocz ło zanika w nim wra enie zagubienia i
samotno ci. Tego szukał i potrzebował: ogromu kamiennej przestrzeni, mroku i
milczenia, które zrazu bezgło ne - nagle, jakby ulegaj c sile wy szych praw,
spełnia zacz ły swoje ostateczne powołanie, nie miało, potem coraz gwałtowniej
rozbrzmiewaj c głosami wzywaj cymi, niby wojenne surmy, do czuwania i walki.
14
Po chwili skierował si ku najbli szej bocznej kaplicy, lecz nie doszedłszy do
niej przystan ł, zewsz d nagle ogarni ty wołaniem, które cały ogrom ciemno ci
zdawało si wypełnia i porywa ku górze. Oto Królestwo Bo e obejmuj ce ju
po wszystkie czasy ludzko doskonale zgodn w uczynkach i pragnieniach! Oto
doskonały porz dek, cel nieugi tych my li i nieustraszonego działania! Jak e
jednak daleki jeszcze i trudny do osi gni cia. Ile przeszkód, nim si go osi gnie,
trzeba przezwyci y , jak wiele buntowniczych oporów przełama i podepta .
Wyci gn ł dłonie, jakby chciał dotkn owych niewidzialnych kształtów
przyszło ci, i wówczas stała si nagle dokoła cisza. W ród niej, martwej jak cie
kamieni, rozlegał si odgłos ci kich ołnierskich kroków: wzdłu klasztornych
murów przechodziły widocznie nocne stra e.
- Panie - rzekł Torquemada - nie pozwól, aby słabła w nas i przygasała
nienawi ku Twoim wrogom.
Powiedział to szeptem, przecie głos jego musiał dotrze do mnicha kl cz cego
u wej cia do kaplicy, poniewa , nieruchomy dotychczas i jak si zdawało,
całkowicie oddany modlitwie, podniósł si naraz ruchem do gwałtownym. Był
niski i drobny, sprawiał wra enie bardzo młodego.
Przez dłu sz chwil padre Torquemada i tamten patrzyli na siebie w
milczeniu. Na koniec czcigodny ojciec podszedł bli ej. Braciszek dominikanin był
istotnie młody, nie wi cej ni dwudziestoletni.
- Pokój z tob , mój synu - rzekł Torquemada.
- Przeszkodziłem ci w modlitwie? Wszak modliłe si ?
Młody stał z pochylon głow .
- Chciałem si modli - powiedział cichym, zm czonym głosem.
- Słusznie czynisz, poniewa czas nocny szczególnie sprzyja skupieniu.
Niekiedy w tak por jak teraz wła nie modlitwa, a nie sen, staje si prawdziwym
odpoczynkiem. Wszystkie my li mo na wówczas ofiarowa Bogu.
Tamten podniósł głow , twarz miał blad i um czon , tylko ciemne,
nadmiernie du e oczy płon ły w niej niespokojnym ogniem.
- Ojcze wielebny, jestem wprawdzie bardzo młody, lecz od dawna nie miałem
odpoczynku, o jakim mówisz. Nie mogłem zasn , m czyły mnie ci kie my li.
S dziłem, e znajd od nich wytchnienie w modlitwie. Ale nie znalazłem
wytchnienia.
- le go mo e szukałe .
- Nie wiem, ojcze. Wydaje mi si czasem, e nie modlitwy mi potrzeba, lecz
gło nego mówienia o tym, co mnie dr czy i boli. Ojcze wielebny, jeste tyle lat
starszy ode mnie, wiele musiałe widzie i prze y , powiedz, czy milczenie mo e
zabi dusz człowieka?
Padre Torquemada milczał chwil .
- Nie rozumiem ci , mój synu. Tylko uporczywe trwanie w miertelnym
grzechu mo e zabi ludzk dusz .
- A milczenie, czy nie bywa miertelnym grzechem? Ojcze, ogarnia mnie
niekiedy l k, e je li nie wypowiem tego, co m ci spokój mego sumienia i sp dza
sen z powiek, wówczas wszystko przemilczane umrze we mnie, jak oddech, który
nie mo e zaczerpn powietrza, jak słowo, którego nie potrafi ju ud wign
martwiej cy j zyk. Ojcze mój, boj si , e mog si sta kamieniem.
15
Torquemada wyci gn ł dło .
- Podaj mi, synu, r k .
Była zimna i sucha.
- S dzisz, ojcze, e mam gor czk ? Nie, ojcze, nie mam gor czki, jestem
zdrowy.
- Widz to, istotnie nie masz gor czki. Mówisz wszak e, bracie…
- Nazywaj mnie bratem Diego.
- Mówisz wszak e, bracie Diego, w taki sposób, w jaki zwykli si zazwyczaj
wypowiada ludzie trawieni wielk gor czk albo dr czeni ci kim grzechem,
obarczaj cym ich sumienia.
Fray Diego drgn ł.
- O nie, ojcze! ci kie grzechy obarczaj nie moje sumienie. Nie mnie przecie
trzeba oskar a o gwałt i przemoc, nie na mnie ci
ludzkie krzywdy, łzy i
cierpienia. Nikt mnie jeszcze nie przeklina i nie nienawidzi. Nie mam na sumieniu
adnej zbrodni ani nieprawo ci.
Przez dłu sz chwil panowało milczenie. Padre Torquemada podci gn ł
płaszcz pod szyj .
- Bracie Diego, mówisz w sposób do niejasny, wydaje mi si jednak, e
przemawia przez ciebie wielka pycha.
Tamten poruszył si gwałtownie.
- O nie, ojcze, to nie pycha! Nie znasz mnie przecie . Nie znasz moich my li.
- Tak s dzisz?
- Nie wiem, ojcze. By mo e je znasz, mo e wiesz, co si we mnie dzieje.
Chciałem si modli , nie wiedziałem, e nie jestem sam. Widz ci po raz
pierwszy, nie wiem, kim jeste , lecz kiedy stoj przed tob i prócz nas dwóch nie
ma nikogo, wydaje mi si , jakbym ci znał od dawna, od pierwszej chwili gdy
zacz łem my le . Czemu tak patrzysz na mnie, ojcze? Sam powiedziałe , e nie
mam gor czki, jestem przytomny. Czy wiesz, ojcze, o co si chciałem modli ?
Mo e i tego si domy lasz, ale pozwól mi to powiedzie , poniewa ty to
zrozumiesz: masz twarz człowieka, który wszystko rozumie, mo e dlatego czuj
si wobec ciebie tak, jakbym ci znał od dawna, od samego pocz tku. Ojcze mój,
ojcze, chciałem oto prosi Boga, aby wybaczył tym wszystkim, którzy maj c w
swoich r kach władz , zły z niej czyni u ytek i nie dla dobra ludzkiego j
sprawuj , lecz na straszliwe krzywdy i cierpienia. Chciałem mówi : Bo e wielki i
miłosierny, który jest w niebiesiech, miej lito nad gwałcicielami
sprawiedliwo ci, wybacz wiadomym kłamcom, zdradzieckim oskar ycielom i
fałszywym s dziom, b d miło ciw tym, którzy w lepym zapami taniu niszcz
spokój ludzi i siej w ród nich strach, obłud i nienawi , oszcz d oprawcom
Twej karz cej dłoni, miej zmiłowanie nad mordercami… Tak si chciałem
modli . Ale nie mogłem, ojcze, nie potrafiłem, nie chciałem! Słowa mi przez
gardło nie przechodziły. Kiedy teraz je wymawiam, s oskar eniem i
przekle stwem, ale kiedy miały by modlitw - ka de z nich wydawało mi si
ci sze od kamienia. Ojcze, to byłaby zła modlitwa!
Padre Torquemada stał nieruchomy.
16
- Czy mo esz mi powiedzie , bracie Diego - powiedział po chwili - kim s
ludzie, za których chciałe si modli , a których obci asz winami tak wielkimi w
twoim mniemaniu?
Fray Diego obie zaci ni te dłonie podniósł do piersi.
- Ojcze! - szarpn ł habitem - ta suknia mnie pali, dusz si w niej.
- Bracie Diego!
- Pali mnie, ojcze, poniewa jest ha biona przez ludzi, którzy j nosz .
- Bracie Diego, ja równie nosz t sukni .
- I nigdy si w niej nie dusisz? Powiedz, nigdy ci nie dr czy wstyd, e ludzie w
tych samych habitach…
Torquemada wyci gn ł spod płaszcza dło i stanowczym ruchem odsun ł od
siebie Diega.
- Milcz! Czy nie zdajesz sobie, nieszcz sny, sprawy, co mówisz? Czy wiesz,
kim jestem?
Fray Diego półprzytomnie spojrzał płon cymi oczyma na starego człowieka.
- Kim jeste ? Nie wiem. Wiem, e znam ci od dawna.
- Bracie Diego - rzekł tamten cicho, prawie łagodnie - jestem brat Tomas
Torquemada.
Diego bole nie si u miechn ł.
- Dlaczego ze mnie szydzisz? Chcesz wypróbowa moj odwag ? O nie, ojcze,
nie ma we mnie strachu. Gdyby zamiast ciebie naprawd stał tu przede mn sam
ojciec Torquemada, te nie odwołałbym adnego ze słów, które powiedziałem.
Moja nienawi jest silniejsza od strachu. Nie ma we mnie, ojcze, miejsca na
strach.
- Bracie Diego, opami taj si - rzekł czcigodny ojciec niemal szeptem, lecz ze
szczególnie mocnym akcentem - stoisz przed Wielkim Inkwizytorem.
Cisza si teraz stała. Fray Diego z rosn cym w oczach nat eniem wpatrywał
si w Torquemad . W pewnej chwili podniósł r k do czoła. Poczuł pod palcami
chłodny pot.
- Bo e - szepn ł.
Cofn ł si krok w gł b kaplicy i w tym momencie zawadził nog o wiecznik,
który stał z boku ołtarza. Twarz mu si skurczyła, usta zadr ały. Schylił si
raptownie i uchwyciwszy ci ki czteroramienny wiecznik zamierzył si nim na
Torquemad . Nie uderzył jednak. Stał z ramieniem wzniesionym ponad głow ,
ci ko dysz c, z twarz ci t nienawi ci , lecz równocze nie obezwładniony
spokojem i milczeniem starca, który ani si nie cofn ł, ani nie uczynił
najmniejszego gestu obrony. Biła wszak e z jego nieruchomej postaci siła tak
skupiona i twarda, i po chwili Diego przymkn ł powieki i chocia rami wci
trzymał wymierzone do ciosu - naraz wiecznik wypadł mu z dłoni i z łoskotem
uderzywszy o kamienne stopnie ołtarza pocz ł si z nich stacza , a zatrzymał si
tu u stóp Torquemady. Głuche echa krzykn ły w ciemno ciach, zwłaszcza jedno,
szczególnie gło no dudni ce, toczyło si długo i bardzo wysoko, gdzie pod samym
sklepieniem ko cioła, po czym nagle wszystko umilkło i cisza, jaka zapadła, była
jeszcze gł bsza od poprzedniej.
Diego otworzył oczy.
17
- Czemu nie wzywacie swoich stra y, dostojny panie? - spytał wysokim i
jasnym, bardzo młodzie czym głosem. - Czy cie, co zwykli cie w podobnych
okoliczno ciach czyni .
Padre Torquemada odwrócił si i rozsun wszy na piersiach płaszcz ukl kł
przed ołtarzem.
- Mój synu - powiedział półgłosem - kl knij obok.
Diego dłu sz chwil stał nieruchomy, po czym nagle si odwrócił porywczym
ruchem ku Torquemadzie i ukl kł nie dalej ni na wyci gni cie ramienia.
Kaganek oliwny wiec cy w gł bi ołtarza rzucał migotliwy poblask na obu
kl cz cych.
Czcigodny ojciec zło ył dłonie do modlitwy.
- Powtarzaj, mój synu, za mn : „Ojcze nasz, który jest w niebie…”
Diego podniósł wzrok ku górze, zbyt jednak ciemno było dokoła, aby mógł
znale dla oczu oparcie w podłu nych mantetach, które pasmami ółtawego
płótna zwisały po obu stronach ołtarza, zawsze przypominaj c za dnia imiona
oraz przewinienia ludzi napi tnowanych przez wi ty Trybunał. Teraz tylko
niewyra ny cie tych złowrogich płócien nikle si w gł bi kaplicy zarysowywał.
- „Ojcze nasz, który jest w niebie” - rzekł wreszcie głosem równie jasnym i
d wi cznym jak uprzednio.
- „ wi si imi Twoje.”
- „ wi si imi Twoje.”
- „Przyjd królestwo Twoje.” Diego poczuł skurcz w gardle i pod powiekami
gor ce łzy.
- „Przyjd królestwo Twoje” - powiedział cicho, aby nie zdradzi dr enia
głosu.
- „B d wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi.”
Diego i to zdanie powtórzył, lecz jeszcze ciszej. Czuł, e przy nast pnym
wersecie nie zapanuje nad ogarniaj cym go wzruszeniem i rozpłacze si na głos.
Lecz czcigodny ojciec Wielki Inkwizytor nie modlił si dalej. Umilkł, skro
pochylił ku dłoniom, jak gdyby zapomniało kl cz cym obok.
Czuwaj ca przez cał noc sygnaturka sióstr karmelitanek znów pocz ła
d wi cze w oddali. Padre Torquemada podniósł głow .
- Amen - powiedział mocnym, skupionym głosem.
- Bracie Diego!
- Panie?
- Wracaj, mój synu, do siebie. wita b dzie niebawem, czeka ci , jak s dz ,
niełatwy dzie .
- Oby był pocz tkiem ostatniego! - zawołał Diego.
Na to rzekł Torquemada:
- Ka dy człowiek jest panem i równocze nie sług swego losu. Id ju
requiescere in pace w swojej celi, dopóki nie otrzymasz od przeło onych nowych
polece .
Noc istotnie si ko czyła i kiedy fray Diego przechodził klasztornym
dziedzi cem - na niebie, ju rozja nionym od wschodu niebieskaw po wiat ,
gwiazdy pocz ły przygasa . Mglista szaro przedranna le ała w powietrzu i
chłód tej ostatniej nocnej godziny był szczególnie przenikliwy.
18
W cieniu kru ganka stał człowiek. Diego zatrzymał si , potem podszedł bli ej.
- To ty, Mateo?
- Ja - rzekł tamten.
- Sk d wracasz? Byłe w ko ciele?
- Tak.
- Bo e wielki! Widziałe go?
- O kim my lisz? Widziałem diabła.
- Diego! - Zwyci ył mnie tym razem. Modliłem si z nim. Fray Mateo chwycił
go za r k .
- Diego, mój mały Diego. Obudziłem si w nocy, poszedłem do twojej celi, była
pusta. Potem na korytarzu zagrodził mi drog młody rycerz, jeden z jego
domowników. Spytał mnie: „Gdzie idziecie, wielebny bracie?” Powiedziałem:
„Do ko cioła.” Dotkn ł wtedy mego ramienia i powiedział: „Jest noc, wielebny
bracie, nie zakłócajcie naszemu czcigodnemu ojcu chwil samotnego rozmy lania.”
Tutaj wi c czekałem na ciebie, Diego. Bardzo długo czekałem.
Diego podniósł głow .
- Po co?
- Bałem si o ciebie. Dlaczego chcesz siebie zgubi ? Co to znaczy, e modliłe
si z nim razem?
- Nic - rzekł Diego patrz c w mrok pod nisko sklepionymi arkadami.
- Nic?
- Chciałem go zabi , a potem powtarzałem za nim: „Ojcze nasz.”
Fray Mateo drgn ł.
- Diego, co ze sob zrobił? Czemu dobrowolnie wydajesz si w r ce
nieprzyjaciela?
Diego wzruszył ramionami.
- Nie wiem. O có wła ciwie chodzi? I tak nie ma ocalenia. Mo na oszale albo
dobrowolnie siebie zniszczy . To wszystko.
- Bóg jest jeszcze!
Diego cofn ł r k .
- egnaj, Mateo. Jestem zm czony, chc spa , requiescere in pace, jak mi to
zalecił czcigodny ojciec.
- Diego!
Zatrzymał si u wej cia do klasztoru.
- Czego chcesz?
- Kochałem ci za pi kno twego sumienia jak nikogo na wiecie.
- Czemu mówisz: kochałem?
- Diego, cokolwiek si stanie, błagam ci , zachowaj swoje sumienie.
- Có to znaczy?
- Co?
- Sumienie.
- B d sob .
- Tylko tyle?
- To jest wszystko.
19
- Wszystko? Wszystko zawsze znaczy najmniej. Jestem sob czyni c jedno i
jestem równie sob czyni c rzecz całkiem przeciwn . Czy strach te ma
sumienie?
- Diego, prawda nawet fałszowana i gn biona nie przestaje by prawd .
- Ach, tak! - powiedział Diego. - B d zdrów.
Zasn ł natychmiast i tak mocno, e gdy si pod wieczór ockn ł w ród szarej
godziny - nie mógł si zorientowa , czy jest to wci jeszcze półmrok witu, czy
ju pora zmierzchu. Przez chwil le ał bez ruchu, odurzony t pym znu eniem, i
nim si zd ył z tego zamroczenia rozbudzi , usn ł z powrotem, prawie
natychmiast odnajduj c w ród gł bokiego snu niesłychanie ostr i nagl c
wiadomo , e nie pi i nie jest w celi sam. Nie otworzył jednak oczu. Wiedział,
e to, co si ma sta - sta si musi, wolał wszak e t nieuniknion , cho jeszcze
niewiadom konieczno odsun o par chwil obronnego skupienia. „Nie wolno
mi si ba ” - pomy lał, lecz równocze nie czuł, e strach jak gdyby czekał tylko na
nazwanie i wywołanie, przy piesza mu bicie serca i na skronie i na wargi kładzie
przenikliwy chłód. „Nie, nie, tylko nie to!” - powiedział na głos i otworzył oczy.
Po rodku celi stał padre Torquemada. Było ciemno, lecz noc za oknem
wydawała si nieomal jasna, jak gdyby obj ta po wiat ogromnego po aru.
„Sk d to wiatło?” - pomy lał. Nigdy jeszcze nie widział jasno ci równie zimnej i
martwej.
Podniósł si .
- Przyszedłe , panie? - powiedział po prostu. Istotnie, je li odczuwał w tej
chwili zdziwienie, to jedynie z tego wzgl du, e adnego zdziwienia nie doznał.
- Jak widzisz - rzekł Torquemada. - Przecie ci powiedziałem, e ka dy
człowiek jest równocze nie panem i sług swego losu.
- Mnie to, panie, mówiłe ? - zdziwił si Diego.
- Kiedy?
- Ju nie pami tasz?
Diego podniósł dło do czoła.
- Tak, co sobie przypominam. I dlatego przyszedłe ? Nie rozumiem ci ,
panie. Nie jeste mn , mój los nie jest twoim.
- Tak s dzisz, mój synu? Czy by si zatem pomylił mówi c, e znasz mnie
bardzo dawno?
- Nie, panie, nie pomyliłem si . Istotnie znam ci , od kiedy si gam pami ci .
- A wi c?
- Ale nie jeste mn . Kiedy ujrzałem ci po raz pierwszy, tak, teraz to sobie
przypominam, wła nie dlatego wydało mi si , e znam ci od dawna, poniewa nie
byłe mn . Ty jeste moim przeciwie stwem i zaprzeczeniem.
- Powiedzmy. Czy jednak mnie, którego nazywasz swoim przeciwie stwem i
zaprzeczeniem, nie znasz dokładniej i lepiej ni samego siebie? Milczysz? Wi c si
zgadzasz?
- O nie, panie! Milczenie nie zawsze wyra a zgod . Zamilkłem, poniewa nie
mogłem zaprzeczy , i znam ci dobrze.
- A siebie? Czy siebie lepiej znasz ni mnie? Wiesz o sobie wszystko?
- Któ wie o sobie wszystko?
- Wi c mo e o mnie wiesz wszystko? Diego si zawahał.
20
- Tak, panie - powiedział wreszcie twardo.
- O tobie wiem wszystko. I od razu zdał sobie spraw , e to wyznanie
rozmin ło si z celem, przeszło obok starego człowieka.
- Gdzie wi c granica pomi dzy tob a mn ? - spytał Torquemada.
- Czy nie jest to granica pozorów stworzona przez ciebie?
- A wi c jednak przeze mnie!
Torquemada zdawał si nie dostrzega tryumfalnego akcentu w głosie Diega.
- Je li mnie, nie b d cego tob , lepiej znasz ni siebie, to mo e nie jeste sob
w takim sensie, jak s dzisz. Mo e twojej naturze wła ciwe jest to przede
wszystkim, co znasz dokładnie i wszechstronnie, nie za to, co sam oceniasz jako
niejasne i mgliste. Có według ciebie znaczy by sob ?
- By - odpowiedział Diego bez wahania.
- A mo e: wiedzie ? Czy mo esz istnie dzi ki nie wiadomo ci, wiadomo
pozbawiaj c istnienia? Co o twoim przeznaczeniu decyduje: istnienie czy
wiadomo ?
- Wiem - zawołał Diego - chcesz zabi moj wiadomo .
Torquemada u miechn ł si wyrozumiale.
- Przeciwnie.
- Chcesz, eby była twoj .
- Przysu mi krzesło, mój synu - powiedział Torquemada.
Diego uczynił to, po czym stan ł przed siedz cym nie dalej ni na wyci gni cie
ramienia.
- Chcesz mi zabra moj wiadomo - powtórzył.
Torquemada ruchem człowieka marzn cego podci gn ł swój ciemny płaszcz
pod szyj . Milczał zamy lony.
- Bóg, mój synu - powiedział wreszcie - szczególn miło ci obdarza arliwe
dusze. Niecz sto dana jest ludziom arliwo . Je li jednak jeste tak bardzo
bogato obdarowany, tym wi cej, mój synu, musisz si zastanawia , czemu ma
słu y twoja arliwo .
- A wi c jest ona moj ! - Królestwu Bo emu słu y czy królestwu szatana?
- Inaczej, ojcze, ni ty widz Królestwo Bo e. Torquemada podniósł głow i
spojrzenie jego ciemnych, gł boko osadzonych oczu spocz ło na Diegu.
- Mylisz si , poniewa nawet naj mielsz my l nie potrafisz ogarn
Królestwa Bo ego. Nie widzisz go i nie rozumiesz. Zastanawiałe si kiedy, czy
twoja arliwo jest wyrazem woli boskiej, czy te przeciw niej si obraca?
Zwyci stwo prawdy przy piesza czy przeciw zasadom prawdy si buntuje? Nasza
to, chrze cija ska arliwo czy te obca nam z ducha, heretycka i wroga? Z
arliwo ci , mój synu, dzieje si tak jak z ka d ludzk rzecz , i nie istniej c
sama w sobie, w oderwaniu od skłóconych spraw wiata, mo e swoj gwałtown
sił obróci zarówno ku dobremu, jak i ku złemu, raz prawdzie słu c, a kiedy
indziej przeciw niej kieruj c swoje działanie. Jeste chrze cijaninem?
- Ojcze czcigodny, gdybym nie był chrze cijaninem, nie bolałyby mnie tak
bardzo winy moich braci.
- Jeste synem Ko cioła?
- Ojcze, gdyby Ko ciół mógł gło no i swobodnie przemówi ustami
sprawiedliwych, wówczas poszedłby na wiat, na wszystkie chrze cija skie kraje,
21
jeden straszliwy krzyk rozpaczy, nie! co mówi ? nie rozpaczy…krzyk gniewu
wstrz sn łby ziemi . Bo e mój, co cie uczynili z nauk Chrystusa? Jak prawd
mo na znale tam, gdzie jej wyznawanie jest rezultatem kłamstwa, gwałtu i
przymusu? Chrystus mówił, e miło wszystko mo e, góry potrafi przenie …
- Góry, góry! - głos Torquemady starczo zaskrzypiał.
- Powierzchownie, mój synu, pojmujesz nauk Chrystusa. Nie zgł biłe jeszcze
całej jej prawdy. Có wiesz o drogach, którymi nale y prowadzi ludzko ku
zbawieniu? Co wiesz o powolnym poprzez wieki budowaniu Królestwa Bo ego?
Ty, ze swoim do wiadczeniem niklejszym od garsteczki piasku. Co widziałe , co
prze yłe ?
- Wiele, ojcze, widziałem. Widziałem najpotworniejsze gwałty zadawane
ludziom, widziałem upodlenie człowieka…
- A có wiesz o wcielaniu nauki Chrystusa w ycie? Co ci jest wiadomym z
zawiłych procesów przekształcania słów w czyny? Znasz kształty i rozmiary zła?
Nawet si nie domy lasz konieczno ci towarzysz cych rz dzeniu. A człowiek,
natura człowieka! Có ty wiesz o człowieku?
- Jestem człowiekiem.
- Jakim?
- Człowiekiem.
- Kształty ludzkie posiadaj równie heretycy i poganie. Czy uznajesz, e
nauka, któr głosi Ko ciół, jest jedyn prawd i nie ma prócz niej i poza ni
prawdy innej?
- Ojcze, nie jestem odszczepie cem.
- A prawda nie jest dobrem?
- Jest, ojcze. Najwi kszym dobrem.
- Je li zatem prawda znaczy dobro, czym jest wypaczanie jej? Nie jest to zło?
A zła czy nie nale y łama i niszczy ? Mamy pozwoli , aby wzrastało w siły? Nie,
mój synu, nie jest rzecz wystarczaj c wyznawa prawd . Prawdy trzeba broni
przed wszelkimi jawnymi i zamaskowanymi zakusami zła. Prawd trzeba
umacnia codziennie, o ka dej godzinie.
„Sk d to wiatło?” - znów pomy lał Diego. I powiedział z akcentem rozterki:
- Ojcze, a je li bronimy prawdy rodkami niegodnymi, to czy nie musi si sta
tak, e zło poczyna si l gn w samym sercu prawdy?
- Co nazywasz rodkami niegodnymi? Stosowanie siły? Miecz
sprawiedliwo ci? Pomy l, czym e by si stała prawda, gdyby nie była zdolna do
stosowania siły i je liby jej rami nie było uzbrojone prawami oraz
bezwzgl dnym przestrzeganiem praw? Nie, nic nie wiesz o naturze człowieka!
- Wiem, e ludzie si m cz i cierpi ponad miar swoich win, a cz sto bez
win.
- Ja tak e to wiem.
- Ty?
- wi ta Inkwizycja, mój synu, dostatecznie mocno wspiera si o ziemi , i
dobrze wie, co si na niej dzieje. Lecz któ si o mieli twierdzi , e Królestwo
Bo e mo na zbudowa bez cierpie , krzywd i ofiar? Człowiek, mój synu, jest
istot ułomn , słab i kruch . Łatwo ulega pokusom zła i cz stokro nawet
wiadomo ci dobra nie potrafi przeciwstawi tym swoim naturalnym
22
skłonno ciom. Niestety! adnemu ludzkiemu uczuciu niepodobna całkowicie
zawierzy ani adnym my lom nie mo na w ostateczny sposób zaufa . Najlepsze
uczucia mog , jak dym obracany podmuchami wiatru, zmienia kierunek. My l
człowieka mo e dzi kl cze , jutro k sa .
- Ojcze, czy zło istotnie jest tak pot ne i powszechne?
- Niebezpiecze stwo zła, mój synu, wcale nie polega na jego pot dze.Dzi ki
istnieniu Ko cioła zło jest u samych swych korzeni osłabione i rozdarte
sprzeczno ciami. Wzajemnie zbrodnie si po eraj , a wyst pki i grzechy,
jakkolwiek walcz ze sob , wspólnie gnij , herezje, odrywaj c si od prawdy,
targane s tymi samymi konwulsjami. Nie, zło nie jest pot ne ani niezwalczone!
To człowiek jest słaby i dzi ki jego ułomno ciom, skazom i nie wiadomo ci zło
wci si mo e odnawia , przybieraj c kształty tym bardziej gwałtowne, cho
zamaskowane, im prawda mocniej si poczyna ugruntowywa . Czego dokonałby
człowiek zdany na własne siły? Synu mój, Królestwo Bo e nie dotarło jeszcze do
wiadomo ci ludzi. Lecz czy znaczy to, e ludzko zbawienia nie osi gnie? Nie!
Trzeba zbawia ludzi wbrew ich woli. Trzeba przez wiele lat budowa
wiadomo człowieka niszcz c w niej to, co złe i nadej cie Pa stwa Bo ego
opó niaj ce. Lud mi trzeba kierowa i rz dzi , pojmujesz, mój synu? Rz dzi ! I
to jest nasze zadanie. Na nas, na wi tej Inkwizycji, spoczywa ten ogromny trud.
My jeste my tymi, których Bóg postawił w pierwszych szeregach swoich wojsk.
My jeste my mózgiem i mieczem prawdy, poniewa my l i czyn musz stanowi
jedno .
- Ludzie cierpi - powiedział cicho Diego.
- Wiem. Ale przecie nie kto inny, tylko my chcemy ich uwolni od cierpie .
Chcemy, eby nie było adnych cierpie i sprzeczno ci.
- Kiedy?
- Pytasz si : kiedy? Za sto, za dwie cie, mo e za tysi c lat. M dro ci musi
towarzyszy cierpliwo . Wiele czasu upłynie, zanim ludzko , ju uwolniona od
przymusu koniecznego teraz, dobrowolnie i wiadomie, my l c tymi samymi
zasadami i d
c do jednego: zbawienia - powszechnie przyjmie wiatło wiecznej
prawdy, aby si sama sta wieczno ci .
Diego ukrył twarz w dłoniach.
- Ojcze mój, w głowie mi si m ci, czuj si tak, jakby mnie str cił w gł b
strasznej przepa ci.
- Walczymy w jej mrokach, aby wyprowadzi ludzko ku pełnemu wiatłu.
- Có ci mog , ojcze wielebny, powiedzie ? Kocham ludzi, teraz, dzisiaj.
- Hic et nunc? To dobrze. Z miło ci rodzi si lito , ta za nieuchronnie
zmienia si w pogard .
Diego poruszył si gwałtownie.
- Nie!
- Gdyby nie kochał ludzi dzisiaj, nie mógłby pogardza nimi jutro.
- Nie chc lud mi pogardza .
- A potrafisz kocha istoty ułomne i szpetne? Ska one wyst pkami,
wiarołomne i zdradzieckie?
- Mog je rozumie . Mog im pomaga .
23
- Dobru, nie złu trzeba pomaga . A có tu miło ? Czy nie m ci ona
równowagi duszy? Czy nie przy miewa jasno ci rozpoznania i nie podszeptuje
przebaczenia tam, gdzie surowa bezwzgl dno jest konieczna? Miło ci musi
nieuchronnie towarzyszy jej cie : słabo .
- Nie! - zawołał Diego. - Miło jest sił .
- Miło jest słabo ci . Ta za nie tylko nie umacnia w nas nienawi ci do zła,
lecz poprzez lito , która jest niczym innym jak uznaniem ludzkiej n dzy oraz
zgod na ni , musi nas na koniec zmusi do ukorzenia si przed złem. Nie, mój
synu, miło nie mie ci si w naturze walcz cej prawdy. Miłuj c prawd nie
mo esz ani kocha , ani litowa si nad tym, co si prawdzie przeciwstawia.
Wobec prawdy nie ma ludzi niepodejrzanych. Wszyscy s podejrzani. W ka dym
człowieku mo e si zal gn zło, zło za w por nie przychwycone - pogł bia si ,
prze era dusz i krok jeden stanowi granic , poza któr człowiek bł dz cy staje
si ju niebezpiecznym wrogiem, nosicielem zbrodniczych pogl dów heretyckich.
Ka dy grzech, mój synu, jest u swych korzeni grzechem przeciw prawdzie. I có
miło wobec tego ogromu ska enia? Có dusza ogarni ta miło ci , lecz
ogłuszona bólem cierpienia i udr czona lito ci ?
- A có pogarda? - szepn ł Diego.
- Pogarda dla słabo ci i wyst pków, ona jedna pozwala s dzi i wyrokowa ,
ona jedna uczy, jak słabo przełamywa i wyst pki niszczy .
- Chcecie zatem wygna ze wiata miło ? Bo e, zabrali cie ju ludziom
wszystko: godno , odwag , czysto uczu , wolno …
- Dlaczego mówisz: wy? Przecie chcesz tego samego co my, tylko jeszcze nas
w sobie samym nie odnalazłe .
- Nienawidzicie miło ci.
- Mylisz si , wci si mylisz. Je li kto kocha prawd i całe ycie jej
podporz dkowuje, wówczas miło musi pozosta dla niego uczuciem
wszechogarniaj cym i niejako nadrz dnym w swojej nieziemskiej doskonało ci.
- Nieziemskiej?
- Poniewa miło tryumfuj ca wznosi si ponad nami jak gwiazda, jak
wiatło w ród nocy, i ona, chroni c od zbł dzenia na bezdro ach, wskazuje
wła ciwe drogi. Któ jednak piesz cy do celu niesie w dłoniach gwiazd lub ywy
ogie pochodni? Ich ar o lepiłby nas i w popiół obrócił. Tylko odblask miło ci
nam słu y.
- Odblask?
- Tym za jest pogarda. Miło , istotnie, pozwala widzie i ogarnia wielkie cele
przeznaczenia, jednak nie przez ni , lecz poprzez surow pogard mo emy owe
wielkie cele kształtowa .
- Ojcze, gubi si biegn c za twymi my lami. Mówisz: pogarda. Có wi c jest
pogarda?
- Ziemskie rami miło ci. I pomy l teraz, jak mocnym i nieugi tym, arliwym
i odwa nym musi by to rami , je li w taki sam sposób ma przeorywa ludzkie
dusze i umysły, w jaki pługi przeorywaj ziemi , aby spulchni gleb , powyrywa
chwasty i przygotowa grunt pod zasiew i przyszłe plony.
- Wci mówisz o przyszło ci. Królestwo Bo e!
- Dla niego yjemy.
24
- Człowiek ma tylko jedno ycie.
- Jedno ziemskie i jedno wieczne. Czy jednak z tej niepowtarzalno ci nie
wynika nakaz, aby swoim yciem, my lami i uczynkami nie rzucał człowiek cienia
na tych, którzy po nim nadejd ? Czemu jedno chore istnienie ma zatruwa inne, i
grzechy i wyst pki jednego człowieka maj si kła ci arem na barki innych?
Diego milczał. Wydało mu si , e bardzo daleko, w gł bi niezmiennie martwej
i zimnej po wiaty roztaczaj cej si w ród nocy, bij dzwony. Chwil
nadsłuchiwał. Była cisza.
Spytał półgłosem:
- Ojcze, dlaczego mówisz mi to wszystko? Czy nie zostałem ju os dzony?
Torquemada podniósł si z krzesła i wyprostował.
- Tak, to prawda - powiedział prawie młodzie czym głosem. - Wyrok na
ciebie zapadł.
Diego pochylił głow . „Nie wolno mi si ba ” - pomy lał.
- Ty sam na siebie wydałe wyrok - rzekł Torquemada.
- Ja?
- Czy nie jeste odwa ny i arliwy?
- Ja?
- Ty! I dlatego jeste nasz. Nic nie mów, potem b dziesz mówi . Nigdy nie
rezygnujemy z tego, co nasze. S dzisz, i nie wiem, e dokoła wi tych
Trybunałów gromadz si , a i do nich samych przenikaj , jednostki małe i
n dzne, tchórzliwe, karłowat m ciwo ci i dz zysku prze arte?
- Wiesz i godzisz si ?
- Niestety, musimy na razie i z ich usług korzysta , wi cej: musimy nawet
tolerowa ich mało , dopóki słu naszym celom. A my lisz mo e, mój synu, i
nie dostrzegam, e nie tyle prawdziwe zrozumienie naszego dzieła i naszych
celów, ile czerpanie materialnych korzy ci dla umocnienia wieckiej władzy
usposabia tak bardzo yczliwie dla wi tej Inkwizycji najwy sze dostojne osoby
Królestwa? Tak, rzeczywi cie dajemy im ogromne maj tki i pieni dze, ale
jakkolwiek ro nie i rosn b dzie pot ga władzy wieckiej - nasza jest ponad ni i
kiedy całkowicie owładnie ludzkimi umysłami, nikt, adna siła nie zdoła si jej
przeciwstawi . Musimy by konieczni i jedyni, rozumiesz, mój synu? Aby my si
jednak takimi stali, trzon naszej władzy musz trzyma w swych dłoniach ludzie
nieugi ci jak stal, arliwi i czujni, odwa ni i bezgranicznie oddani. Ty b dziesz
jednym z nich. Ty nie zawiedziesz, ja to wiem, dlatego przyszedłem do ciebie, jak
do samego siebie. Nale ysz do rzadkich ludzi, którzy rodz si z d eniem do
prawdy. Potrzeba jej yje w tobie, jak krew, jak oddech, jak bicie serca. Myliłe
si , bł dziłe , ale nosz c w sobie potrzeb prawdy jak e mo esz od niej uciec?
Chcesz w przepa skoczy ?
- Prawda, o której mówisz, ojcze, jest tak e jak przepa . Czemu tak jest?
Torquemada milczał.
- Ojcze!
- Synu mój, mo esz wielu zawiłych spraw wiata jeszcze nie pojmowa , lecz
jedno powiniene wiedzie z cał , na jak ci sta , pewno ci , z wi ksz nawet,
ni ci sta , poniewa całkowite posłusze stwo musi wypełnia wszystkie my li i
uczynki człowieka walcz cego o prawd . Chc c słu y wierze, trzeba si jej
25
obowi zuj cym zasadom podporz dkowywa bez waha , pyta i w tpliwo ci,
bez cienia ubocznych my li, z nieograniczonym zaufaniem do zwierzchnictwa.
- Nawet nie rozumiej c?
- Kiedy prawda wypełni tak wszechstronnie twoje my li, pragnienia i uczynki,
i ty i ona staniecie si jedno ci , wtedy zrozumiesz wiele.
- Znowu si odwołujesz, ojcze, do przyszło ci.
- A czym e jest dzisiaj bez przyszło ci? Od ciebie wszak e zale y, aby j
przybli a .
- I wówczas?
- Czas, który idzie, mój synu, jest jak góra. Wst pujesz po niej ku szczytowi
lub staczasz si w dół.
- A szczyt kiedy si osi ga?
- Nie wiem - rzekł po długim milczeniu Torquemada. - Tego człowiek nie
mo e wiedzie . To wie tylko Bóg.
Diego ukrył twarz w dłoniach. Policzki i skronie płon ły mu podskórnym
gor cem, lecz r ce miał zimne. W sobie te czuł przejmuj cy chłód.
- Czego wi c ode mnie dasz, ojcze? Co mam uczyni ?
- Wiesz, jaka jest ró nica pomi dzy człowiekiem odwa nym i tchórzliwym?
Diego cofn ł si o krok.
- Wiesz?
- Wiem - powiedział cicho. - Ale wiem nie swoimi my lami. To s ju twoje
my li, ojcze.
- Znowu wracasz do pozornego rozgraniczenia: ty i ja, a to s tylko my li
wyra aj ce prawd . Jeszcze si l kasz samego siebie? Czy nie pomy lałe , e
człowiek odwa ny przyjmuje posłusze stwo dobrowolnie, natomiast tchórz
słucha ze strachu?
„Nie wolno mi si ba ” - pomy lał Diego.
- Nie powinno tak by , eby ludzie musieli si ba - powiedział.
- Przeciwnie - zawołał Torquemada - człowiek jest n dzny i jego strach jest
nie tylko potrzebny, lecz konieczny. Chc c pi tnowa zło, musimy wci je
ujawnia i obna a , aby ukazane w całej swej brzydocie budziło wstr t, a przede
wszystkim strach. Oto prawda władzy! Gdyby pewnego dnia zabrakło winnych,
musieliby my ich stworzy , poniewa s nam potrzebni, aby nieustannie, o ka dej
godzinie, wyst pek był publicznie poni any i karany. Prawda, dopóki ostatecznie
nie zwyci y i nie zatryumfuje, nie mo e istnie bez swego przeciwie stwa: fałszu.
Konieczno naszej władzy, mój synu, od tego przede wszystkim zale y, aby
strach, wyj wszy garstk posłusznych z dobrej woli, stał si powszechnym, tak
wypełniaj c wszystkie dziedziny ycia, wszystkie najtajniejsze jego szczeliny, by
nikt ju sobie nie mógł wyobrazi istnienia bez l ku. ona niech nie ufa m owi,
rodzice niech si l kaj własnych dzieci, narzeczony oblubienicy, przeło eni
podwładnych, a wszyscy wszechwiedz cej i wsz dzie obecnej, karz cej
sprawiedliwo ci wi tej Inkwizycji. Musimy mie du o praw i du o strachu,
rozumiesz, mój synu?
Zimny poblask łuny pocz ł nagle wypełnia cel i w ród tej nieziemskiej
po wiaty czarna sylwetka czcigodnego ojca Wielkiego Inkwizytora zdawała si
rosn i ogromnie . Diego, pora ony martwym wiatłem, przysłonił oczy.
26
- Ojcze! - krzykn ł z rozpacz - królestwo strachu czy nie jest królestwem
szatana?
I w tym momencie, słysz c echo własnego głosu, pocz ł spada w przepa .
Obudził si zlany potem i z sercem pulsuj cym w krtani. W celi był półmrok
zmierzchu. W gł bi palił si oliwny kaganek. Natomiast nie opodal ło a, z r koma
wsuni tymi w r kawy habitu, stał padre de la Cuesta.
Fray Diego po piesznie si zerwał i chocia ledwie si trzymał na nogach,
skłonił sił przyzwyczajenia głow i dłonie skrzy ował na piersiach.
- Pokój z tob , bracie Diego - rzekł półgłosem wielebny ojciec. - Przynosz ci
wielk nowin .
Daleko odezwała si sygnaturka od sióstr karmelitanek. Diego nie miał si
wyprostowa .
- S dz - podniósł cokolwiek głos padre de la Cuesta - e si nawet nie
domy lasz, mój synu, jak ogromne spotyka ci szcz cie.
- Ojcze - szepn ł Diego.
Tamten chwil milczał.
- Jako twemu przeło onemu dostojny i czcigodny ojciec Wielki Inkwizytor -
powiedział wreszcie - polecił mi powiadomi ci , mój synu, e zostałe powołany
na stanowisko osobistego sekretarza Wielkiego Inkwizytora.
Diego stał nieruchomy. O niczym nie my lał. Ci gle czuł zimny pot na
skroniach i serce w gardle.
- Czeka ci , mój synu, wielka przyszło - rzekł padre de la Cuesta.
Fray Diego dopiero teraz odwa ył si spojrze . Przeor stał o par kroków
przed nim. U miechał si dobrotliwie, lecz w jego oczach była nienawi .
Nagły spokój ogarn ł Diega. „Bo e - pomy lał - jak n dzn istot jest
człowiek!”
27
Rozdział 2
Zapisuje autor starej kroniki, e Wielki Inkwizytor, padre Tomas
Torquemada, opu ciwszy Villa-Réal udał si do Toledo, stamt d za , w otoczeniu
zwi kszonej ilo ci domowników wi tego Officium, pod ył na teren królestwa
Aragonii, do Saragossy. Bawił tam tydzie , kieruj c ledztwem maj cym na celu
wykrycie spisku, którego ofiar padł wielebny Pedro d’Arbuez, i zdziaławszy w
tym kierunku wi cej ni ktokolwiek inny - po pieszył najkrótsz drog do
Valladolid, poniewa , jak si spodziewano, obie Ich Królewskie Mo cie, król
Ferdynand oraz pobo na królowa Izabela, miały akurat pod koniec miesi ca
wrze nia opu ci wojenny obóz pod Malag i powróci do stolicy.
Fray Diego, obj wszy zaszczytne obowi zki sekretarza Wielkiego
Inkwizytora, przebywał odt d blisko osoby swego przeło onego, uczestnicz c we
wszystkich naradach, nawet najbardziej sekretnych, jakie padre Torquemada
przeprowadzał w cisłym gronie ze swymi doradcami prawnymi, doktorami don
Juanem Gutierrez de Chabes i don Tristanem de Medina. Tak wi c, znalazłszy
si w samym sercu doniosłych spraw pa stwowych i religijnych, fray Diego
szybko si pocz ł orientowa , i tylko dzi ki dotychczasowemu odosobnieniu oraz
nie wiadomo ci mógł si był dopatrywa w działaniach wi tej Inkwizycji
tryumfu bezprawia. Nie potrzebował te wielu dni, aby zrozumie , i nie w
rodku złowrogiego chaosu si znalazł, lecz przeciwnie: nie obeznany z wieloma
zawiło ciami tego wiata, stan ł teraz wobec zr bów nowych praw, wznoszonych
przez wi t Inkwizycj rozwa nie i dalekowzrocznie, a przede wszystkim w
oparciu o wnikliw znajomo ska onych ludzkich natur oraz trosk o ich
zbawienie.
Pozostaj c w roli milcz cego wiadka, a zobowi zany z polecenia czcigodnego
ojca tylko do zapisywania najistotniejszych s dów i orzecze wypowiadanych na
tajnych naradach, przysłuchiwał si z jak najwi ksz uwag wszystkiemu, co
mówiono, i wci poszukuj c ladów okrutnych gwałtów, nie zetkn ł si przecie
z adn decyzj , która by prawu przeczyła lub z przewrotnych zamiarów
wynikała. Lecz nowy stanowi c porz dek, sk d si rodziły ustawy kształtuj ce ów
ład? Rozwa aj c to podstawowe w swoim rozumieniu zagadnienie, fray Diego
doszedł do przekonania, e ka da z powoływanych do działania ustaw, bez
wzgl du na to, czy z tradycji si wywodziła, czy te w duchu nowych poj została
ustanowiona - wszystkie logicznie, a przede wszystkim według potrzeb, wynikały
ze zdarze i w uporczywym d eniu do uporz dkowania ich i ocenienia w imi
wy szych racji boskich tak szybko i zdecydowanie ulegały przeistoczeniu w
formuł litery, i z nieomyln celno ci potrafiły wyprzedza to, z czego były
wyrosły, wywołuj c wra enie, e wbrew swym ródłom stawały si same w sobie
istnieniem absolutnym i z tych wzgl dów nadrz dnym wobec rzeczywisto ci, cho
równocze nie zwi zanym nierozerwalnie z ocen jej natury.
Przejrzysto oraz powszechny charakter tych praw, porz dkuj cych
szczegóły istnienia w jednolit i wszystko wyja niaj c cało , budziły w młodym
braciszku podziw i szacunek, natomiast skutki ich oddziaływania wci si mu
wydawały sprzeczne z odruchami jego sumienia. Czuł si zatem w tym czasie
szczególnie samotny i z samym sob skłócony. Usiłował nie powraca
28
wspomnieniami do przeszło ci, a o dniach, które nadejd ,równie starał si nie
my le .
Przecie czas w miejscu si nie zatrzymywał i ka da godzina wbrew temu,
czego pragn ł, była po brzegi pełna rzeczy minionych oraz tych, które w swych
ró norodnych, lecz raczej mglistych kształtach zaludniały przyszło . Zreszt z
racji swych obowi zków wi cej miał teraz do czynienia z czystym mechanizmem
praw ni z ich działaniem w ród ludzi. Jedyne te chwile równowagi i
wewn trznego spokoju osi gał wówczas, gdy rozmy laj c nad zło on struktur
kierowniczej władzy, odpowiedzialnej wobec Boga i ludzko ci, pozostawał sam na
sam z jednoznacznym sensem liter prawa.
Pierwsze wiadomo ci o wydarzeniach, które po mierci wielebnego Pedra
d’Arbuez miały miejsce w Saragossie, dotarły na dwór królewski jeszcze przed
przybyciem Wielkiego Inkwizytora do Valladolid. Wiadome zatem było, i spisek,
który zrazu, na skutek nie do dokładnych, a nawet sprzecznych w szczegółach
relacji, mógł si wydawa dziełem kilku nazbyt gwałtownych i awanturniczych
ludzi, protestuj cych w ten sposób przeciw konfiskatom maj tków przez wi t
Inkwizycj , w istocie okazał si ogromnym sprzysi eniem, zagra aj cym
bezpiecze stwu Królestwa i Ko cioła. Jeden z zabójców wielebnego d’Arbuez,
młody Vidal d’Uranso, s dz c, e w ten sposób uratuje ycie (pó niej ko mi był
wleczony po ulicach Saragossy, po wiartowany, a strz py jego ciała rzucone do
Ebra), wymienił wiele znakomitych osób pozostaj cych w za yłych stosunkach z
jego panem, don Juanem de la Abadia. Ten, jak głosiła wie , targn ł si podobno
w wi zieniu na swoje ycie. Kilku innym, oskar onym o współudział w spisku,
w ród nich sławnemu rycerzowi de Santa Cruz, udało si zbiec do Tuluzy. Były to
wszak e wypadki nieliczne.
Stra e wi tego Officium działały szybko i sprawnie. Pozbawiano wolno ci
nie tylko tych, którzy byli podejrzani o współudział w spisku, lecz równie i tych,
którzy uciekinierom udzielali pomocy. Osadzono tak e w wi zieniach rodziny
obwinionych, te zwłaszcza, których ojcowie lub synowie zdołali uciec. Teraz
dopiero stało si publicznie wiadome, jak ogromna ilo znakomitych panów
królestwa Aragonii, ciesz cych si powszechnym powa aniem oraz piastuj cych
wysokie godno ci, ska ona była ydowskim pochodzeniem. Prawdziwe oblicze
tych ludzi zostało ujawnione w całej podst pnej i chytrze si maskuj cej obłudzie.
Nowe zatem w tej wyj tkowej sytuacji nale ało ustanowi prawa i istotnie padre
Torquemada, doceniaj c konieczno zapobie enia rozszerzaniu si zła,
bezzwłocznie opracował dla potrzeb wi tych Trybunałów dekret, który dzi ki
kilkudziesi ciu precyzyjnie sformułowanym paragrafom pozwalał nieomylnie
wytropi ludzi maskuj cych swoje prawdziwe przekonania i po kryjomu
wyznaj cych wiar ydowsk . Zreszt cie zbrodniczych knowa padł równie i
na osoby, których limpieza de sangre, czyli wiadectwo czysto ci krwi wolne było
od jakichkolwiek domieszek ydowskich lub maureta skich. Podst pny wróg
gł biej, ni ktokolwiek mógł przypuszcza , zdołał zatru ludzkie umysły i dusze.
Jak za wysoko potrafiła si wedrze zbrodnia, wiadczył fakt, uznany wprawdzie
przez wielu za mało wiarygodny, jednak w wietle dowodów zgromadzonych
przez wi ty Trybunał - prawdziwy, ten mianowicie, i w spisek arago ski
wmieszanym si okazał mi dzy innymi jeden z członków rodziny królewskiej,
29
siostrzeniec króla Ferdynanda, młody ksi
Nawarry, don Jaime, syn królowej
Eleonory.
A przecie , mimo tak zatrwa aj cego obrazu moralnych spustosze ,
niezwyci one wiatło katolickiej wiary mocniej ni kiedykolwiek wznosiło si w
tych dniach ponad brudnymi odm tami heretyckich wyst pków. Bracia
dominikanie, przemawiaj c do wiernych z ambon ko ciołów, przekonywaj co
pouczali lud, i w mordzie dokonanym na osobie wi tobliwego sługi Ko cioła
łatwo rozpozna m dre działanie Boskiej Opatrzno ci, gdyby bowiem owego
zbrodniczego czynu nie popełniono, wrogowie wiary nie zostaliby ujawnieni i
nadal korzystaj c z wolno ci oraz z nale nych im przywilejów - ile niecnych
wyst pków mogliby bezkarnie poczyni , jak wiele zła zasia w ludzkich duszach!
Słowa psalmu wypisane na godłach i na purpurowych chor gwiach wi tej
Inkwizycji: „Exurge Domine et iudica causam Tuam”, nabierały w zwi zku z
ostatnimi wydarzeniami szczególnego blasku. Istotnie, powstał Bóg, aby walczy
o swoj spraw .
W kilku miastach Królestwa, w Sewilli, w Jaén i w Cuenca, posiadaj cych ju
od paru lat własne trybunały inkwizycyjne, przy pieszono uroczyste autodafé i
procesje skaza ców, przyodzianych w ha bi ce spiczaste kapelusze, w grube
ółte koszule, z obro ami z arnowca na szyjach, martwe zielone wiece
trzymaj cych w dłoniach, wyruszyły przy biciu dzwonów na place strace , zwane
quamadero, wcze niej, ni to było zapowiadane. Płon ły stosy, elazne ła cuchy
dusiły heretyków, którzy si w ostatniej chwili pokajali, setki pomniejszych
grzeszników zsyłano na galery, lecz opró nione wi zienia szybko si zapełniały
nowymi winowajcami. Chc c dopomóc bł dz cym, ogłaszano w ko ciołach dni
wi teczne i po odczytaniu aktów wiary wzywano w ten czas wszystkich
wiernych, aby b d c winnymi lub o winie drugich cokolwiek wiedz c, sami w
ci gu najbli szych dni trzydziestu oskar yli siebie przed odpowiednim
Trybunałem. Jedni czynili to, drudzy padali ofiar pierwszych i ju nikt nie był
pewien ycia, czci i mienia. Nawet po umarłych si gało karz ce rami wi tych
Trybunałów i je li na skutek czyjego oskar enia imi zmarłego popadło w
niesław - wygrzebywano ciało z po wi conej ziemi i palono je in effigie na stosie,
rodzin nieboszczyka pozbawiaj c maj tku oraz wszelkich godno ci i
przywilejów. Tak zatem wzrastała w ród ludzi pobo no i szerzył si jej wierny
cie - strach.
Tymczasem stolica Królestwa przygotowywała si do uroczystego powitania
Wielkiego Inkwizytora. Oczekiwano, e zgodnie z utartym zwyczajem umy lny
goniec zawczasu uprzedzi władze miejskie oraz duchowne o zbli aniu si orszaku
czcigodnego ojca. Stało si jednak tym razem inaczej, padre Torquemada przybył
do Valladolid nie zapowiedziany, co najmniej o dzie wcze niej, ni si go
spodziewano. Wjechał do miasta ze swymi domownikami pó n noc , po czym
nie dowódcy familiantów, don Carlosowi de Sigura, lecz bratu Diego zleciwszy w
cztery oczy szereg zarz dze , zamkn ł si w klasztornej celi przy ko ciele Santa
Maria la Antigua, gdzie na czas pobytu w stolicy zwykł si był zatrzymywa .
Zaciszny klasztor zmienił si w ci gu paru godzin w wojenny obóz. Na
dziedzi cu, pod nocnym niebem, rozbili biwaki familianci wi tego Officium.
Zbrojne stra e stan ły przy murach. Nikomu nie wolno było klasztoru opuszcza
30
i wst p na jego teren te został surowo zabroniony, z tej za cz ci staro ytnego
budynku, w której zamieszkał padre Torquemada, po piesznie wyprowadzili si
braciszkowie i cele ich zaj li wy si rang familianci. Miejskim dostojnikom oraz
specjalnym wysłannikom Dworu, którzy jeszcze nocn por pocz li przybywa
do Santa Maria la Antigua, wyja niano przy klasztornej bramie, e Wielki
Inkwizytor sp dza czas na zamkni tych rekolekcjach i zarówno dzisiaj, jak jutro
nikogo przyj nie mo e. Istotnie, czcigodny ojciec przez par dni nie opuszczał
celi, a jedynymi osobami, które miały do niego dost p, byli fray Diego oraz młody
don Rodrigo de Castro, w tym wła nie czasie i w okoliczno ciach szczególnie
dramatycznych mianowany kapitanem domowników Wielkiego Inkwizytora.
Fray Diego nie kładł si tej pierwszej nocy. Z gorliwo ci nowicjusza, a tak e
ze sprzecznymi uczuciami człowieka osi gaj cego wy szy stopie wtajemniczenia
przekazywał zlecone sobie zarz dzenia, osobi cie dopilnowuj c, czy s dokładnie
wykonywane, i jakkolwiek zm czony był miertelnie senno oraz znu enie
odeszły go całkowicie, kiedy w trakcie sprawowania tych odpowiedzialnych
czynno ci nagle si zorientował, i wszyscy dokoła, pocz wszy od s dziwego
przeora klasztoru, odnosz si do niego z jak najwi kszym szacunkiem, a równie
i z odcieniem l ku. Zrozumiał wówczas, e w t noc, wolno zd aj c ku witowi,
stawał si wbrew wszelkim o sobie wyobra eniom ywym uosobieniem woli
najpot niejszego człowieka Królestwa. Było to dla niego prze ycie nowe i
oszałamiaj ce. Czuł własne ciało, słyszał swój głos, dostrzegał swoje ruchy, lecz w
pewnych chwilach, gdy obchodz c stra e przystawał w ciemno ciach pod niebem
ogromnym i nieruchomym w ród chłodnych gwiazd, zacierała si w nim naraz
wiadomo samego siebie i wówczas poczynało go wypełnia przejmuj ce a do
bólu uczucie, i skupia w swym sercu odblask siły przerastaj cej go wprawdzie,
lecz godnej bezgranicznego umiłowania i po wi ce .
Niósł wła nie w sobie ze skupieniem to wzniosłe ol nienie, gdy po ród pustego
mroku małego dziedzi ca wewn trz klasztoru natkn ł si na kapitana
domowników wi tego Officium, pana don Carlosa de Sigura. Noc jeszcze była i
cisza. Spod niskich kru ganków dobiegały kroki wartowników.
- Czemu nie picie, panie? - spytał z akcentem łagodnego wyrzutu. - wita
b dzie niebawem. Wystarczy, e ja czuwam.
Pan de Sigura milczał. Był chudy i ko cisty, o ciemnej twarzy pooranej
twardymi bruzdami. Sława wojennych czynów oraz chrze cija skich cnót
opromieniała od wielu lat imi tego człowieka.
- Powinni cie wypocz , panie - powiedział fray Diego.
- O ile si mogłem przekona , wykonali cie bardzo dokładnie wszystkie
polecenia czcigodnego ojca. Mo ecie spokojnie spa . Ka was budzi , gdyby
zaszła potrzeba. Stary rycerz, wci milcz c, przygl dał si chwil bratu Diego,
po czym odwrócił si i wolno, cokolwiek pochylony w ramionach, odszedł w gł b
dziedzi ca.
Wczesnym rankiem, prawie o wicie, fray Diego odebrał z r k klasztornego
słu ki posiłek przeznaczony dla czcigodnego ojca i osobi cie zaniósł go do celi.
Padre Torquemada le ał na w skim ło u w gł bi celi. Nie spał, oczy miał
otwarte. Fray Diego postawił na stole cynowy talerz z chlebem i serem, obok
kubek oraz dwa dzbany, jeden z wod , drugi napełniony winem.
31
- Przyniosłem wam posiłek, czcigodny ojcze - powiedział półgłosem.
Po czym, s dz c, e czcigodny ojciec pragnie zosta sam, chciał si wycofa po
cichu z celi. Wtedy tamten powiedział:
- Zosta !
Fray Diego pochylił głow .
- Tak, ojcze.
- Przybli si . Uczynił to.
- Co mówi ?
- Kto, ojcze?
- Ludzie.
- Przyje d ał marszałek dworu Ich Królewskich Mo ci…
Torquemada niecierpliwie poruszył r k .
- Nie o to pytam. Co ludzie mówi ? Moi domownicy, bracia.
- Wykonuj twoje rozkazy, ojcze.
Torquemada podniósł si i oparł na łokciu. Twarz miał bardzo zm czon ,
szar , jak po nie przespanej nocy, lecz w spojrzeniu jego ciemnych, gł boko
osadzonych oczu czuwało napi te skupienie.
- Tylko tyle?
- Ojcze wielebny - powiedział fray Diego odnajduj c jasno swego
młodzie czego głosu - osobi cie sprawdzałem, aby wszystkie twoje rozkazy
zostały wykonane. Starałem si by wsz dzie.
- Nikt z moich domowników, aden z tutejszych braci nie wypowiadał
niewła ciwych uwag?
- Ojcze czcigodny, stale przebywałem nie opodal czuwaj cych, cz sto nawet
przez nich nie zauwa ony, nie słyszałem jednak, aby z czyichkolwiek ust padły
słowa niegodne chrze cijanina.
- Buntownicze zamysły - powiedział Torquemada w taki sposób, jakby
pomy lał na głos - nie zawsze potrzebuj słów.
Fray Diego zawahał si , po czym miało spojrzał Wielkiemu Inkwizytorowi w
oczy.
- Widz , e masz mi co wi cej do zakomunikowania - rzekł Torquemada.
- Tak, ojcze.
- Mów zatem.
- Wybacz, ojcze, mo e si myl . Istotnie, nie słyszałem słów zasługuj cych na
pot pienie, przemilczałbym jednak zbyt wiele, gdybym nie wyznał, i według
mego rozeznania istnieje, niestety, w twoim otoczeniu człowiek, który budzi we
mnie niepokój.
Torquemada milczał, lecz fray Diego bez zmieszania wytrzymał jego
spojrzenie.
- Czy wiesz, mój synu - powiedział wreszcie czcigodny ojciec - i czujno
wymaga, aby ka de oskar enie zostało sprawdzone?
- Wiem, ojcze.
- adne nie mo e by zlekcewa one i ktokolwiek kieruje przeciw drugiemu
człowiekowi cho by cie zarzutu, musi sobie zdawa spraw , i jeszcze winy nie
udowadniaj c stwarza przecie prawdopodobie stwo jej istnienia.
- Wiem o tym, ojcze.
32
- Przemy lałe swoje oskar enie?
- Tak, ojcze, przemy lałem je bardzo dokładnie.
- A zatem?
- My l o kapitanie twoich domowników, ojcze. Torquemada nie wydawał si
zdziwiony, pobła liwie si tylko u miechn ł.
- Wysoko si gasz oskar eniem, mój synu. Pan de Sigura cieszy si sław
nieskazitelnego chrze cijanina i rycerza.
- Wiem, ojcze. Wydaje mi si wszak e, e jest równocze nie człowiekiem
nadto zamykaj cym si w swych my lach.
- I to wszystko, co masz mu do zarzucenia? Fray Diego milczał. Wówczas
Torquemada wstał i poło ył dło na jego ramieniu.
- Człowiek jest istot my l c , mój synu.
- Tak, ojcze. Tote nie czyni panu don Carlosowi zarzutu, e my li, natomiast
zaufaniem l kałbym si go obdarza .
- Jednak?
- Sprawia wra enie, jakby swoje my li chciał tylko dla siebie zachowa .
„Bo e - pomy lał równocze nie - znasz moje intencje, wiesz, e tego, co czyni ,
nie czyni z ura onej miło ci własnej.”
- Czym ci obraził pan de Sigura? - spytał Torquemada. Rumieniec pociemnił
twarz Diega.
- Czym mnie obraził, ojcze? O ojcze, nawet okazuj c mi milcz c pogard
jak e mógłby mnie pan de Sigura obrazi , je li byłem z twego rozkazu kim
wi cej ni samym sob ?
Padre Torquemada nic nie odpowiedział. Podszedł do okna i wsun ł dłonie w
r kawy habitu.
- Powinni cie si posili , czcigodny ojcze - powiedział cicho Diego. - Nie
jedli cie nic od wczorajszego południa.
„Bo e - my lał Torquemada - czy wolno mi zapomnie , i nie mam prawa
uczyni nic takiego, co by czyste intencje tego chłopca mogło poda w
w tpliwo ? Czy ponad utwierdzenie młodej wiary istnieje co wa niejszego? A w
obliczu zła, które wsz dzie mo e powsta , czy nie lepiej narazi si na pomyłk
wobec jednego człowieka ni na krótkowzroczne przeoczenie mo liwo ci istnienia
zła? Jak e zreszt mo e istnie wina bez oskar yciela? Tylko poprzez prawd ,
która jest jedyna, mo emy rozpozna zaprzeczenie prawdy. Kto zatem stwarza
win ? Oskar aj cy? Je li on, to czemu nale y bardziej zawierzy : oskar eniu czy
faktom, które bez oskar enia nie mog jeszcze posiada znamion bł du?”
- Mój synu - powiedział.
- Tak, ojcze.
- My l , i zrozumiałe , co chciałem powiedzie mówi c, e ka de oskar enie
wymaga sprawdzenia?
- Tak, ojcze.
- Id wi c i poszukaj pana don Carlosa. Ka go zbudzi , je li pi. Powiedz, e
chc go widzie .
Fray Diego uczynił ruch, jakby chciał co powiedzie , lecz nie rzekłszy nic
wyszedł z celi.
33
Dzie si rozja niał powoli, niskie chmury zalegaj ce niebo przedłu ały
ciemno nocy. W gł bi mroku biły poranne dzwony miejskich ko ciołów. Tu,
pomi dzy murami Santa Maria la Antigua, trwała cisza.
Padre Torquemada stał przy oknie zamy lony, na koniec odwrócił si i
podszedł do stołu. Nie si gn ł jednak po jedzenie. Podniósł dło , aby uczyni nad
stołem znak krzy a, po czym wyci gn ł spod habitu szkaplerz, otworzył go i to,
co w nim było, wsypał do dzbanka z winem.
Gdy niebawem pan de Sigura, poprzedzony przez brata Diega, wszedł do celi
czcigodny ojciec kl czał przy łó ku pogr ony w modlitwie. Stary rycerz
prze egnał si krótkim ołnierskim ruchem i usun wszy si pod cian czekał w
milczeniu, a Wielki Inkwizytor sko czy modły. Po chwili padre Torquemada
podniósł si . Fray Diego, bardzo blady, skierował ku niemu pytaj ce spojrzenie.
- Zosta - powiedział czcigodny ojciec.
Po czym zwrócił si do pana don Carlosa:
- Pokój z tob , szlachetny kapitanie. Ten z szacunkiem skłonił głow .
- I z tob , czcigodny ojcze. Brat Diego powiedział, e chcieli cie mnie widzie .
Czy macie dla mnie jakie rozkazy?
- adnych. Raczej twojego do wiadczenia i rady potrzebuj .
Bli ej okna przysun ł ci ki fotel i tak usiadł, eby twarz mie w wietle.
- Rozmy lałem ostatnio nad wieloma sprawami - zacz ł cicho, w skupionym
zamy leniu, jakby mówił do samego siebie. - My lałem równie i o tym, co
powiedzieli cie mi przed kilkoma dniami, jeszcze w Saragossie.
Pooran ciemnymi bruzdami twarz pana de Sigura rozja nił blask prawie
młodzie czej arliwo ci.
- Pami tam, czcigodny ojcze. I nadal utrzymuj , e powinni cie pozwoli , aby
wi ksz ni dotychczas przykładano trosk o bezpiecze stwo waszej osoby.
Wrogowie…
- Tak mnie nienawidz ?
- Ojcze czcigodny, nienawi wrogów…
- Wiem, masz słuszno . Istotnie, dopóki prawda nie zwyci y, mo emy jej sił
mierzy nienawi ci naszych wrogów.
- Jak e zatem maj ci wrogowie nie nienawidzi ? Twoje ycie, czcigodny
ojcze…
- Słusznie. Nie s d , mój synu, i nie wiem, e z racji moich obowi zków
wła nie na mnie spoczywa szczególny nakaz, abym wszystkie siły swego umysłu i
ciała po wi cił budowie fundamentów pod dzieło wi tej Inkwizycji. Bo e
Wszechmog cy, trzeba niestety powiedzie , dzieło tak jeszcze w wiecie
chrze cija skim nie umocnione, i miało i bez obawy pos dzenia nas o pych
mo emy twierdzi , e my tutaj, w naszym Królestwie, stanowimy wzór jedyny i
najwi kszej doniosło ci, przekazuj c wszystkim innym katolickim narodom
nauk naszych do wiadcze , jak ustanawia porz dek na ziemi oraz jakimi
sposobami nale y niszczy opór wrogów.
- Niech Bóg czuwa nad naszym dziełem - powiedział wzruszonym głosem pan
de Sigura.
Padre Torquemada podniósł obie dłonie.
34
- O to samo i ja si modl . Dlatego, mój synu, ch tnie si przychylam do
twoich uwag. Istotnie, nie wolno mi zaniedba adnych rodków zapewniaj cych
bezpiecze stwo.
- Ojcze czcigodny, mo esz zawsze liczy na mnie i na moich ołnierzy. Pozwól
mi jednak, ojcze, powiedzie , miałbym spokojniejsze sumienie i mój honor
rycerski byłby mocniej ugruntowany, gdybym wszelkie zarz dzenia, szczególnie
te, które odbiegaj od ustalonego dotychczas porz dku, otrzymywał z twoich,
ojcze, ust bezpo rednio. Wybacz, ojcze, e o tym mówi . Nie mam powodów
przypuszcza , aby obecny tu brat Diego nie przekazał mi wiernie twoich zalece .
Przyznaj jednak, i zdumiony ich surowo ci pomy lałem: „Bo e wielki, je li tu,
w miejscu u wi conym obecno ci Boga, nie ma dla ciebie bezpiecze stwa, to
gdzie ono jest?”
- Nigdzie! - powiedział twardo Torquemada. - Wielebny ojciec d’Arbuez nie
zgin ł w miejscu u wi conym obecno ci Boga?
Stary rycerz pochylił głow .
- Jestem tylko ołnierzem i niekiedy trudno mi ogarn rozmiary podst pu.
Kiedy jeste , ojcze, w ród swoich domowników i ja czuwam nie opodal, wtedy
mam pewno , e jeste bezpieczny.
- My lisz, e i pomi dzy nas nie potrafi si w lizgn wróg? S tacy, których
nie zwalczysz przy pomocy miecza. Spójrz cho by na ten posiłek. Któ mo e
wiedzie , czy wróg nie ukrywa si w nim wła nie?
Pan de Sigura pobladł. Podniósł r k do czoła i zm czonym ruchem przesun ł
po nim dłoni . Spytał cicho:
- Przypuszczasz wi c, czcigodny ojcze?
Na to odpowiedział Torquemada:
- Tylko wtedy w nale yty sposób zabezpieczymy si przed wrogiem, je li
podejrzeniami wyprzedza b dziemy jego działanie. Wszystko jest mo liwe. A
zatem, aby my sobie nie mieli nic do wyrzucenia, niech odt d nasze posiłki stale
kontroluje człowiek przez ciebie oczywi cie wyznaczony, pobo ny, a nade
wszystko rozumiej cy, co w tej sprawie znaczy milczenie.
- Nie s dzisz, ojcze, e ten obowi zek do mnie powinien nale e ?
- Nie, mój synu - odparł Torquemada. - Zbyt blisko stoisz mojej osoby, aby
si miał nara a cho by na cie niebezpiecze stwa. Wystarczy, je li uczynisz to
raz jeden, dzisiaj. I nich to b dzie uznane tylko za akt symboliczny, wynikaj cy z
twojej godno ci.
- Ojcze mój! - powiedział pan de Sigura z akcentem rozterki.
Padre Torquemada podniósł powieki, jego oczy pełne były troski i znu onego
smutku.
- Spowiadałem si dzisiejszej nocy i jeszcze nie zd yłem przyst pi do
Pa skiego Stołu. Czcigodny ojciec podniósł dło i uczynił nad panem don
Carlosem znak krzy a.
- Rozgrzeszam ci wi c, mój synu, poniewa to, co chcesz uczyni , czynisz z
prawdziwej wiary i dla jej umocnienia.
- Niech Bóg zachowa ci dla nas przez długie lata, mój ojcze - powiedział pan
de Sigura.
35
Po czym podszedł do stołu i ruchem człowieka nie przywi zuj cego wagi do
jedzenia si gn ł po chleb i ser, do kubka za nalał wina. Wypił je z tym samym
nieuwa nym po piechem, odstawił puchar i wówczas gdy si gał po chleb -
pobladł, dreszcz nim wstrz sn ł, poderwał wi c rozwarte, lecz ju sztywniej ce
palce do gardła i równocze nie z krzykiem, który uwi zł mu w pora onej krtani,
zachwiał si , raz jeszcze, nieporadnie co bełkocz c, usiłował si pod wign , lecz
w tej samej sekundzie, z oczyma uderzonymi lepot , zwalił si swym wysokim
ciałem na stół, ten si gwałtownie pod jego ci arem przechylił i wtedy stało si , e
w ród brz ku i klekotu spadaj cych naczy pan de Sigura upadł na ziemi ,
twarz do kamiennej posadzki.
- Bo e! - krzykn ł z mrocznego k ta celi fray Diego.
Nastała cisza. Po chwili padre Torquemada powiedział:
- Mój synu.
Fray Diego, skulony pod cian , przysłonił dło mi twarz.
- Mój synu - powtórzył czcigodny ojciec - istotnie, stała si rzecz straszna, ale
ten człowiek stoi ju przed najwy szym s dem i tylko jeden Bóg zna w tej chwili
odpowied na pytanie: zbrodniarz to czy nieszcz sna ofiara zbrodni? Pro my
Boga, aby my i my t prawd poznali.
Fray Diego, dr cy, z twarz poszarzał , przypadł do kolan Wielkiego
Inkwizytora.
- Ojcze mój, błagam ci , pozwól mi wróci do mego klasztoru. Przyznaj ,
ura ona miło własna skłoniła mnie do pot pienia tego człowieka, lecz sk d
mogłem wiedzie , e moje oskar enie a tak daleko si ga? Za wysoko mnie, ojcze,
wyniosłe . Przera a mnie n dza ludzkiej natury. Pozwól mi by sob , ojcze.
Jestem małym człowiekiem, który tylko w ciszy i w spokoju potrafi słu y Bogu.
Padre Torquemada poło ył dło na jego głowie.
- Có jest cisz i spokojem?
- Nie wiem, ojcze. Wiem tylko, e przera a mnie ogrom straszliwego zła.
- I s dzisz, e mo na uciec od tego, co si ju poznało?
- Ojcze, ty najlepiej wiesz, e to, co zd yłem pozna i zrozumie , jest tylko
drobn cz stk pełnej prawdy.
- Jej si tak l kasz?
- Za wysoko chcesz mnie, ojcze, poprowadzi .
- Prawdy o naturze ludzkiej l kasz si ?
- Ojcze mój!
- Istotnie strach przed t prawd tob kieruje? Obawa przed pełnym
ogarni ciem i zrozumieniem ludzkich wyst pków?
Fray Diego podniósł udr czon twarz.
- Masz słuszno , ojcze. Mojej nienawi ci i mojej pogardy przede wszystkim
si boj .
- Nieprawda! - Tak, mój ojcze.
- Kłamiesz albo tchórzliwie chcesz oszuka samego siebie. Nie, nie pogardy i
nienawi ci si boisz, lecz miło ci.
- Miło ci?
- Czym e jest pogarda i nienawi zła? Czy nie s obie zbrojnymi ramionami
miło ci dobra?
36
- Ojcze mój, przecie nie ródło, lecz rzeka, która czerpie z niego swoje siły,
bywa straszna i gro na.
- Znów si mylisz. I jak naiwnie! Rzeki istotnie bywaj gro ne i wiele mog
wyrz dzi spustosze , jednak nie dzi ki swym ródłom, lecz dlatego e ich wody
zasilane s przez deszcze oraz topniej ce w górach niegi.
- A my lom i uczuciom płyn cym z miło ci, ojcze, czy tak e nie zagra a
wtargni cie rzeczy obcych jej naturze? Jak mog mie pewno , i
powodowany umiłowaniem dobra obroni si przed post pkami, które s jemu
przeciwne? Czy potrafi przewidzie , dok d mnie mog zaprowadzi nienawi i
pogarda?
- Owszem, mo esz to przewidzie . Zaprowadz ci nie dalej i nie gł biej, ni
potrafi si gn twoja miło . B dzie ona jednolita i m na, tak si te stanie
twoja nienawi grzechu. Na kruch i chwiejn sta ci tylko miło , nie innymi
b d twoje uczucia nienawi ci i pogardy. Niestety, mój synu, wielkiej miło ci si
l kasz. Boisz si jej siły, jej zasi gu, a nade wszystko jej nagl cych i nieodpartych
wymaga . Przed miło ci chcesz uciec. Uciekaj zatem. Wracaj do swego
klasztoru. Nie b d ci zatrzymywa .
- Zawiodłe si na mnie, ojcze - szepn ł Diego.
Torquemada znów dotkn ł dłoni jego pochylonej głowy.
- Spójrz mi w oczy.
- Tak, ojcze.
- Obawiam si , mój synu, e to, co ja w swym omylnym s dzie mógłbym ci
powiedzie teraz, kiedy , ju nieomylnie, powie Bóg.
Oczy Diega zaszły łzami.
- Ojcze mój, nie w pot g miło ci w tpi , lecz w swoje siły.
- Naiwny głuptasie! a w co by w tpił, gdyby na moje stygn ce ciało patrzył
w tej chwili?
Diego zadr ał.
- Ojcze, moje intencje nie były czyste.
- A ich nast pstwa? Czemu według skutków nie mierzysz swoich intencji?
S dzisz, e fakty zawodniejsze s od twoich zm czonych my li? Doprawdy, i ja ci
to mówi , tylko z wielkiej miło ci mo e si zrodzi tak nagły błysk czujnego
pogotowia, jaki tobie był dany.
Łzy spływały po policzkach Diega.
- Ojcze mój, istotnie była to miło ?
Torquemada pochylił si nad kl cz cym.
- Mój synu, moje dziecko… jest w tobie wi cej chrze cija skiej miło ci, ni
przypuszczasz.
- Czemu wi c w siebie zw tpiłem?
- W prawd zw tpiłe .
- Ojcze, przysi gam, moja wiara…
- Miło i prawda nie s jedno ci ?
- Tak, ojcze.
- My l wi c do ko ca. Zw tpiłe w swoje siły? A có jest ich ródłem? Miło
słu ca prawdzie i z ni jednoznaczna. Jak e wi c, wierz c prawdzie, ty, jej
nosiciel, mo esz w tpi w siebie? Czy nie ona stanowi niewyczerpane ródło
37
ludzkich sił? Dopiero kiedy w ni poczyna człowiek w tpi , przychodzi
zw tpienie i w siebie.
Fray Diego podniósł głow , był blady, lecz oczy miał ju suche.
- Nie chciałem, ojcze, wiadomie kłama .
- Nie rozmawiałbym z tob , mój synu, gdybym tego nie wiedział.
- Zbł dziłem, ojcze, lecz wszystko teraz dzi ki tobie widz jasno. Istotnie, zło
wydało mi si tak wszechpot ne, i przestałem przez chwil słysze prawd ,
przestałem jej ufa . Powiedz mi jednak: dlaczego przenikliwiej ni ja sam
potrafisz czyta w moich my lach?
- Mój synu - odpowiedział łagodnie Torquemada - słu prawdzie, tylko
prawdzie i z niej czerpi siły. To wszystko.
Przez chwil było milczenie. Fray Diego pochylił si i gor cymi wargami
przywarł do nieruchomo na por czy krzesła spoczywaj cej dłoni czcigodnego
ojca. Wówczas ten podniósł z powolnym namysłem praw r k i kre l c nad
pochylon głow znak błogosławie stwa powiedział: - Ego te absolvo. In nomine
Patris, et Filii, et Spiritus Sancti, amen.
Bezpo rednio po rozmowie z Wielkim Inkwizytorem don Rodrigo de Castro
wrócił do celi, któr dzielił z młodziutkim don Lorenzem. Ten na widok
wchodz cego zerwał si z łó ka.
- I co? - spytał niecierpliwie.
Don Rodrigo bez słowa podszedł do stołu, si gn ł po dzban z winem i jak
człowiek spragniony pocz ł łapczywie pi . Don Lorenzo z niepokojem wpatrywał
si w przyjaciela.
- Co si stało, Rodrigo?
- Nic.
- Miałe przykro ci? Don Rodrigo hała liwie odstawił dzbanek.
- Słuchaj, Lorenzo, jeste mi zawsze miły i takim, mam nadziej , pozostaniesz,
musisz jednak wiedzie , e od dzisiaj przestałem by dla ciebie Rodrigiem.
Lorenzo zmieszał si .
- Nie rozumiem ci . Co to znaczy?
- Jestem twoim dowódc , rozumiesz teraz?
- Ty? O, Rodrigo… W pierwszym odruchu rado ci chciał si rzuci
przyjacielowi w ramiona, lecz ten szorstko go odsun ł.
- Przed chwil czcigodny ojciec raczył mnie mianowa kapitanem swoich
domowników. Poczekaj, nie przerywaj. To jedno. I drugie: jeste bardzo młody,
Lorenzo, musisz si jednak szybko nauczy , e ołnierz nie zadaje pyta ,
pami taj.
- Wybacz - szepn ł Lorenzo - nie wiedziałem…
- A teraz wiesz - przerwał oschle don Rodrigo. - Chod wi c i milcz.
Fray Diego, wpu ciwszy obu rycerzy do celi ojca Torquemady, w milczeniu
wskazał im ciało spoczywaj ce na podłodze. Przykryte było ciemnym płaszczem.
Lorenzo omal nie krzykn ł, gdy chc c równocze nie z Rodrigiem podnie
zwłoki, nieostro nym ruchem zsun ł nakrycie z głowy zmarłego. Opanował si
jednak, spotkawszy si z twardym spojrzeniem don Rodriga. Z powrotem
przykrył sczerniał twarz i mocno ramionami przytrzymuj c sztywniej ce ciało,
skierował si z pochylon głow za Rodrigiem w stron drzwi. W celi panował
38
półmrok, mimo to w kl cz cym przy łó ku człowieku Lorenzo od razu poznał
czcigodnego ojca.
Korytarz klasztorny był pusty, stra e u jego ko ców czuwały w ciszy, same
niewidoczne, tak wi c przez nikogo nie zauwa eni przenie li ciało pana de Sigura
do celi, któr ten od niedawna zajmował, zło yli okryte płaszczem zwłoki na ło u
nie tkni tym tej nocy snem, po czym powrócili do siebie.
Don Rodrigo ci ko usiadł na ławie przy stole i rozpi wszy przy szyi skórzany
kaftan si gn ł po wino. Pił je tym razem długo i wolno, a wreszcie odj wszy od
ust ci ki dzban spojrzał na stoj cego nie opodal Lorenza.
- Czego si gapisz? - spytał z nieprzyjaznym akcentem.
Lorenzo milczał.
- Siadaj - rozkazał don Rodrigo.
Po czym posun ł ku niemu wino.
- Pij.
Tamten, sztywno wyprostowany na ko cu ławy, potrz sn ł głow .
- Pij - powtórzył kapitan.
Lorenzo zawahał si , usłuchał jednak. Don Rodrigo przygl dał si mu z
pochmurn niech ci .
- Do - powiedział nagle - upijesz si . Lorenzo, gwałtownym ruchem
odstawiwszy dzban, poderwał si z ławy.
- Dlaczego mnie dr czysz, Rodrigo?
W jego wysokim, łami cym si głosie zabrzmiały gniew i al. Don Rodrigo
pogardliwie si u miechn ł.
- Siadaj.
- Co ja ci zrobiłem, Rodrigo? Kochałem ci jak brata.
- Zostaw te dzieci stwa. Usi d , chc z tob powa nie porozmawia . Podnie
głow .
- Pozwól mi odej - szepn ł Lorenzo.
- Nie teraz. Si gn ł po wino i wypił je do dna.
- Posłuchaj, Lorenzo, pomimo młodego wieku spotyka ci szczególnie
zaszczytne wyró nienie, mam nadziej , e potrafisz je oceni . Od dzisiaj b dziesz
ka dego dnia osobi cie sprawdzał wszystkie posiłki czcigodnego ojca. To jest
polecenie jego i moje.
Przez chwil była cisza.
- Rozumiesz, Lorenzo, o co chodzi? Pierwszym, który dzisiaj rano podj ł t
prób , był tamten człowiek.
- Rodrigo, powiedz…
- adnych pyta , Lorenzo!
Odepchn ł ramieniem stół i ci ko si podniósł. Jego smagła, pochmurna
twarz była nabrzmiała, oczy miał zm cone i nabiegłe krwi .
- Lorenzo, wiat jest gnojowiskiem, pojmujesz to? Nie, ty nic jeszcze nie
prze yłe , nic nie wiesz. Gdziekolwiek si obrócisz, zobaczysz zbrodni , zdrad ,
co krok nikczemne jady karłów. Dr czyłem si niedawno, e popełniłem podło .
Bo e wielki, jaki głupiec był ze mnie! Człowiek, który uwa ał si za mego
przyjaciela i w którym ja równie przyjaciela widziałem, siedzi teraz w lochach
wi tej Inkwizycji. Dzi ki mnie, rozumiesz? I nie ałuj , Bóg mi wiadkiem, e
39
post piłem słusznie. Czym s wi zy przyja ni i wszystkie uczucia wobec mojej
słu by? Słuchaj, Lorenzo, powiedziałem, e jeste mi miły. Powiedziałem tak?
- Powiedziałe - szepn ł Lorenzo.
- Jeste młody, jeste pi kny, w twoich oczach, jak w zwierciadle, odbija si
czysto twojej duszy, ale wiedz, e chocia ci bardzo kocham, wi cej mo e
nawet, ni przypuszczasz, to przecie gdybym dostrzegł w tobie cho cie
wyst pnej my li, jedn bodaj plam na twojej wierze i wierno ci, ja pierwszy
uczyni wszystko, eby ci zniszczy , jak si niszczy wroga. Strze si mnie!
Lorenzo tak e si podniósł. Pobladł, oczy mu pociemniały. Don Rodrigo
spojrzał na niego i gło no, nieoczekiwanie d wi cznie si roze miał.
- Szczeniaku, nawet swoich my li nie potrafisz ukry . Widz po twoim
spojrzeniu, co sobie pomy lałe . Pomy lałe : ty si te mnie strze .
Jeszcze chwil si miał, naraz umilkł i krótkim ruchem dłoni rozkazał:
- Id , chc by sam.
Don Lorenzo, wci blady i z ciemnymi oczami, słu bi cie si wyprostował.
- Tak jest, dostojny kapitanie - powiedział chłopi cym, niezwykle jasno
wibruj cym głosem.
Po czym nienagannie wykonawszy przepisowy zwrot wyszedł z celi, cokolwiek
za gło no zatrzaskuj c drzwi.
Wkrótce potem, bo nie wi cej ni po upływie godziny, przybył do Santa Maria
la Antigua inkwizytor wi tego Trybunału w Valladolid, padre Cristobal Galvez,
dominikanin. Na dziedzi cu powitał go cia przeor Santa Maria, siwowłosy padre
Agustin d’Acugna, po czym obaj ojcowie udali si do najstarszej cz ci klasztoru,
gdzie w refektarzu, pami taj cym odległe i sławne czasy króla Alfonsa VI,
oczekiwali przybywaj cego: kapitan domowników oraz fray Diego.
Padre Galvez mimo swego kalectwa, utykał bowiem na lew nog , wszedł
szybkim krokiem i nieuwa nie si rozejrzawszy po rozległym i surowym wn trzu,
tym samym, troch niecierpliwym spojrzeniem obj ł obecnych.
- Dawno nie odwiedzałem tych pobo nych murów - zwrócił si do przeora. -
Jestem wi c. Gdzie si znajduje czcigodny ojciec? Wezwał mnie. Czemu tak
pó no?
Pan Rodrigo de Castro wysun ł si spod kolumny, w której cieniu dotychczas
stał.
- Pozwól, wielebny ojcze, zło y sobie wyja nienie.
- Tak - powiedział krótko padre Galvez.
- Czcigodny ojciec istotnie wezwał was, lecz osobi cie nie b dzie mógł,
niestety, z wami rozmawia , poniewa cały swój czas po wi ca modlitwie i
rozmy laniom.
- Teraz? - zdziwił si gniewnie padre Galvez. - Sk d ta decyzja? Co si tu
dzieje? Dlaczego przybyli cie do stolicy noc i nie zapowiedziani? Miasto trz sie
si od plotek. Czemu czcigodny ojciec nie chce z nikim rozmawia ?
- Wybacz, wielebny ojcze - odpowiedział spokojnie pan de Castro - nie jestem
upowa niony do roztrz sania decyzji czcigodnego ojca.
Padre Galvez szybkim spojrzeniem obrzucił posta młodego rycerza.
- Jeste cie, panie?
- Kapitanem domowników Wielkiego Inkwizytora - rzekł pan de Castro.
40
Po czym wskazuj c na stoj cego nie opodal dodał:
- Za tu obecny brat Diego jest osobistym sekretarzem czcigodnego ojca.
Padre Galvez, powłócz c przykrótk nog , podszedł do Diega.
- Winszuj , mój synu. Musisz posiada szczególne cnoty i zdolno ci, skoro tak
młodego postawił ci czcigodny ojciec blisko swojej osoby.
Fray Diego skłonił głow .
- Czcigodny ojciec kazał was pozdrowi oraz przekaza wam swoje
błogosławie stwo. Równocze nie czcigodny ojciec wyraził ubolewanie, i z racji
swoich obowi zków musicie, i to nie zwlekaj c, zaj si pewn spraw nad
wyraz ci k i bolesn .
Padre Galvez słuchał nieuwa nie, spogl daj c w bok i gniewnie marszcz c
ciemne krzaczaste brwi. Nagle si wyprostował.
- Si d my zatem - powiedział tonem nie przywykłym do sprzeciwu.
Pierwszy swym porywczym, kulej cym krokiem skierował si w stron stołu
stoj cego w gł bi refektarza i usiadłszy czekał, a wszyscy zajm miejsca.
- Słucham - powiedział.
Fray Diego, który skromnie zaj ł odległe miejsce, wstał i zwi le, głosem
prawie monotonnym, opowiedział, co zaszło. Sko czywszy usiadł i dłonie wsun ł
w r kawy habitu.
- To wszystko? - spytał padre Galvez.
- Reszta jest w waszych r kach, wielebny ojcze - odpowiedział fray Diego.
- Tak - zgodził si tamten oboj tnie.
- I có wy na to, ojcze Agustinie?
S dziwy przeor nie ukrywał przygn bienia.
- Straszliwie ci ko do wiadczył nas Bóg - powiedział dr cym głosem
człowieka złamanego nieszcz ciem.
- Bóg? - zdziwił si padre Galvez. - Chyba nie s dzisz, ojcze Agustinie, e Bóg
przyprawił trucizn wino czcigodnego ojca? To wszystko, co masz do
powiedzenia?
Padre d’Acugna bezradnie rozło ył dłonie.
- Wszystko? - krzykn ł padre Galvez uderzaj c pi ci w stół. - Jak to, pod
dachem twego klasztoru wyl ga si najpotworniejsza zbrodnia, przygotowuje si
podst pny cios, który skrytobójczo ma nas uderzy w sam mózg i serce, a ty nic
nie wiesz, niczego nie widzisz, lepy jeste i głuchy? Na jakim yjesz wiecie?
Modli si tylko potrafisz? Z aniołami i ze wi tymi prowadzisz jedynie
rozmowy? Rozum na staro straciłe ? Doprawdy, gdyby nie twoja znana
pobo no , inaczej by z tob , ojcze Agustinie, porozmawiał wi ty Trybunał.
Stary przeor nie próbował si broni . Skulony w ogromnym krze le, coraz
ni ej pod spadaj cymi na oskar eniami pochylał siw głow . Mimo to nie mógł
zapanowa nad jej dr eniem. „Taka wi c jest siła strachu” - pomy lał Diego. I
chocia od dzieci stwa przyuczony do szacunku dla pobo no ci oraz podeszłego
wieku, u miechn ł si szyderczo. Z tego jednak, e to uczynił, zdał sobie spraw
wówczas dopiero, gdy na twarzy pana de Castro, który w blasku swojej złocistej
zbroi siedział u przeciwnego kra ca stołu nieruchomy jak pos g, dojrzał u miech
podobny. Spojrzenia obu młodych ludzi spotkały si i natychmiast rozeszły. Fray
Diego spu cił powieki. „Bo e!” - pomy lał krótko, nie bardzo zdaj c sobie
41
spraw , co pragnie tym bezgło nym okrzykiem wyrazi . Tak przecie w ród
swych my li w jednym błysku chwili zagubiony, poczuł si pełen ogromnego
smutku, a tak e gwałtownej i słodkiej równocze nie t sknoty - za czym? ku
czemu? tego nie zd ył nazwa , poniewa w tym akurat momencie padre Galvez,
z nie ukrywan pogard odwróciwszy si plecami do ojca Agustina, pochylił si w
stron Diega, ten za , nagle głosem ojca inkwizytora wytr cony z zamy lenia,
doznał niemałego zadowolenia, i potrafił zachowa niezm cony spokój.
- Wspomniałe , mój synu - powiedział padre Galvez - e pan de Sigura pod
pozorem odbytej spowiedzi usiłował si zrazu wymówi od skosztowania posiłku
czcigodnego ojca.
- Tak było, wielebny ojcze - potwierdził fray Diego.
- Mało, niestety, znałem pana don Carlosa. Cieszył si , o ile wiem, wielk
sław chrze cija skiego rycerza. Czy tak?
- Nie inaczej, ojcze. Wzrostowi sławy sprzyjaj niekiedy w oczach ludzkich
duma i nieprzyst pno .
- Był wi c dumny?
- S dz , e nie z nadmiaru skromno ci niech tnie wyjawiał przed lud mi
swoje my li.
- A zatem?
Diego doznał takiego uczucia, jakby si znalazł nad skrajem przepa ci.
- Ojcze wielebny - powiedział po cokolwiek przydługim namy le - wydaje mi
si , e jestem zbyt młody i niedo wiadczony, abym nieomylnie potrafił os dzi ,
gdzie si ko czy pozór winy, a zaczyna wina rzeczywista.
Padre Galvez poruszył si niecierpliwie.
- Pozór? Có ty opowiadasz, mój synu? Czym e jest twój pozór winy? Tylko
nasz chwilow i wył cznie subiektywn nieumiej tno ci ujrzenia winy. Istnieje
wi c pozór jako fakt? Nie istnieje, to jasne. Liczy si tylko wina, a ona jest albo
jej nie ma. To wszystko.
Fray Diego zaczerwienił si ze wstydu i upokorzenia. Jak e si mógł w
podobnie naiwny sposób pomyli ! Teraz dopiero zrozumiał, i posłusze stwo
wobec przeło onych nie na tym polega, eby si od wypowiadania swego zdania
uchyla , lecz na tym, by s dy wy ej postawionych odgadywa i potwierdza .
- Ojcze wielebny - powiedział, po raz pierwszy w yciu wiadomie
wykorzystuj c młodzie cz szczero swego głosu - je li u yłem poj cia „pozór
winy”, to wła nie w znaczeniu, jakie ty owym słowom nadajesz.
- Ród pana de Sigura zalicza si do najstarszych rodów królestwa Aragonii -
odezwał si z drugiego ko ca stołu pan de Castro.
Na to rzekł padre Galvez:
- Niestety, do wiadczenie wci nas poucza, e im kto wietniejsz posiada
przeszło , tym mniej nale y mu ufa . Zdawałoby si , e sława, bogactwo,
uznanie zasług, blask imienia i rodu powinny z racji samych swych natur słu y
prawdzie. Tymczasem wła nie po ród nich l gn si tak cz sto i panosz
najohydniejsze wyst pki. Doprawdy, słowa pana naszego Jezusa Chrystusa:
„Błogosławieni ubodzy duchem”, wi ksz zawieraj m dro , ani eli potrafi to
oceni ograniczony ludzki umysł. I nie pr dzej Królestwo Bo e zapanuje na
ziemi, a ludzko stanie si społeczno ci prostaczków.
42
Fray Diego słuchał z powa n twarz , lecz bez skupienia. S dził do tej pory, i
obca mu jest jakakolwiek zawi . Tymczasem wła nie to zjadliwe uczucie j trzyło
si w nim teraz. Czy nie wiedział równie dobrze jak don Rodrigo, e pan de
Sigura wywodzi si z wielkiego arago skiego rodu? Czemu wi c nie potrafił w
por wykorzysta tej wa nej, jak si okazało, wiadomo ci, pozwalaj c si ubiec
tamtemu?
Spojrzał na pana de Castro i na widok jego młodzie czej twarzy, wyra aj cej
doskonały spokój oraz zdyscyplinowan pewno siebie, znów go obj ła fala
zawi ci.
Przez chwil była cisza.
- Co zamierzasz uczyni , wielebny ojcze? - spytał cicho stary przeor.
- Zaraz si dowiesz, ojcze Agustinie - odparł padre Galvez. - Poniewa nie
wydaje si wiarogodnym, by w jakimkolwiek wypadku zbrodniarz mógł działa
sam, najsłuszniejsz rzecz byłoby zawezwa wszystkich braci przed wi ty
Trybunał.
Padre Agustin podniósł dr c głow . Stare, zm czone oczy pełne miał łez.
- Bo e wielki, doprawdy chcesz to uczyni ?
Tamten wzruszył ramionami.
- Nie, na razie nie uczyni tego. wi ta Inkwizycja bynajmniej nie jest
zainteresowana, eby to staro ytne i czcigodne miejsce okry cieniem niesławy.
Wierzymy zreszt , e mimo twojej, ojcze, słabo ci, wi kszo braci jest
bezgranicznie wierna tradycjom tych murów, a tak e, co najwa niejsze, duchowi
naszego stowarzyszenia. Tak wi c was tylko, panie de Castro - zwrócił si do don
Rodriga - zobowi zujemy, aby cie bezzwłocznie przekazali wi temu
Trybunałowi owego słu k , z którego r k brat Diego przyj ł posiłek
przeznaczony dla czcigodnego ojca.
- Ojcze Cristobalu - zawołał padre Agustin - to przecie chłopi jeszcze
niewinne!
Padre Galvez u miechn ł si zjadliwie.
- Dla ciebie, ojcze Agustinie, wszyscy ludzie s niewinni. A trudno, słuchaj c
ci , poj , sk d w ród tego ogromu powszechnej niewinno ci rodz si wyst pki,
herezje i zbrodnie. A mo e ich nie ma? Mo e do takich pobo nych wniosków
doszedłe ? Je li tak, to czemu si o to chłopi niepokoisz? wi ty Trybunał
bardziej ni jakikolwiek inny s d ziemski szanuje prawdziw niewinno ,
poniewa zwalczaj c zło jej wła nie broni. To powiedziawszy wstał, uznaj c
zebranie za sko czone.
Ju nazajutrz okazało si , e wielebny padre Galvez nie mylił si zarzucaj c
ojcu Agustinowi krótkowzroczno oraz karygodny brak czujno ci.
Szesnastoletni Pablo Zarate, od paru zaledwie miesi cy odbywaj cy nowicjat w
Santa Maria la Antigua, zeznał po niedługim ledztwie, i kiedy niósł posiłek
czcigodnego ojca, zatrzymał go na dziedzi cu pan de Sigura, ka c mu
pozostawi jedzenie i wróci samemu do klasztornej kuchni, a to celem umycia
nie do czystych r k. Wszystko zatem było teraz jasne. Wróg, jak stugłowa
hydra, wci si odradzał mimo zadawanych mu ciosów. Zdemaskowany i
unicestwiony w Saragossie, natychmiast podnosił zbrodnicze macki gdzie indziej,
43
usiłuj c za wszelk cen podkopa porz dek, sia w umysłach zam t i w sercach
niepokój.
W ród tak ustalonych okoliczno ci przewinienie Pabla nie wydawało si
szczególnie ci kie i jakkolwiek ze wzgl du na nast pstwa zamykała si przed nim
na zawsze mo no powrotu w klasztorne mury - przecie dopiero to, co zaszło
potem, rzuciło ci ki cie na zdrowie duszy tego wyrostka, tak niestety
nieopatrznie dopuszczonego do odbywania duchownego nowicjatu. Oto
niebawem po zło eniu zezna , a wi c jak najbardziej zobowi zany w swym
sumieniu do okazania alu oraz odbycia nale nej pokuty, Pablo Zarate, zamiast
po drodze wiary pod y - powiesił si w wi ziennej celi, składaj c tym
bezbo nym czynem wiadectwo, i nad uczciwe ycie chrze cijanina przekłada
ha b i wieczne pot pienie.
Wie o tym godnym ubolewania wydarzeniu dotarła do Santa Maria la
Antigua wczesnym rankiem, jeszcze przed pierwsz msz porann , któr zwykł
był od wielu lat odprawia ojciec przeor. I tego równie dnia wyszedł o
oznaczonym czasie ze wi t ofiar , tak wszak e niedoł nie, niczym lepiec,
poruszał si przy ołtarzu, a głos, nawet przy cichym czytaniu, tak dalece
odmawiał mu posłusze stwa, i pomi dzy zgromadzonymi bra mi wszcz ł si
najpierw pełen niepokoju szmer, potem za zaległa cisza i zgrzybiałemu
mamrotaniu starca tylko samotne organy odpowiadały w gł bi ko cioła. Niemałe
te zdumienie wszystkich ogarn ło, gdy pobłogosławiwszy na zako czenie
zebranych, padre Agustin pozostał przy ołtarzu, po czym cicho, lecz w sposób
szczególnie mocny i przejmuj cy powiedział:
- A teraz, bracia, zmówmy „Ojcze nasz” i „Zdrowa Maria” za czyst i
niewinn dusz naszego młodszego brata Pabla.
miertelna cisza zapanowała po tych słowach. Nie poruszył si ani brat Diego,
stoj cy samotnie z boku ołtarza, ani pan de Castro, który w swej złotej zbroi
wyprzedzał o krok zwarty zast p familiantów. Taka przecie od tych obu ludzi
biła siła, i nikt z braci nie odwa ył si kl kn .
Padre Agustin patrzył chwil na tłum nieruchomy w półmroku ko cioła, coraz
wi ksza blado pokrywała jego pooran cierpieniem twarz, przymkn ł oczy, a
wreszcie odwrócił si i kl kn wszy u stóp ołtarza, samotnie pocz ł si modli .
Wówczas fray Diego oraz pan de Castro,prze egnawszy si wprzódy,
równocze nie skierowali si ku drzwiom zakrystii. Za nimi pocz li wychodzi
familianci czcigodnego ojca i ko ciół wypełnił si ci kim szcz kiem pancerzy.
Potem, ju w ciszy, jeden za drugim, z pochylonymi głowami i wzajemnie
unikaj c spojrze , opuszczali ko ciół bracia.
Niebawem ojciec Agustin pozostał sam. Długo si modlił, jakby zapomniał o
wiecie. wit ciepłym poblaskiem słonecznym rozja niał na witra ach sylwetki
aniołów i wi tych. Dopalały si w lichtarzach wiece. Z klasztornego dziedzi ca
dochodziły odgłosy zmieniaj cych si wart.
W pewnej chwili padre Agustin podniósł głow i odnalazłszy wysoko w górze
ogromny krzy , zawołał głosem pełnym rozpaczy:
- Panie, jak długo ciemno ci maj panowa nad nieszcz sn ziemi ?
O lepiony łzami nie mógł zrazu dojrze , kto nagle przypadł mu do kolan i
wstrz sany szlochem arliwie przycisn ł gor ce usta do jego dłoni. Sam na
44
kl czkach, poszukał po omacku głowy kl cz cego i kiedy poczuł pod palcami
g ste, mi kko si wij ce włosy - rozpoznał małego słu k klasztornego imieniem
Francisco. Obj ł wówczas to drobne, jeszcze dzieci ce ciało i gładz c małego po
włosach wyszeptał łami cym si ze wzruszenia głosem:
- Moje dziecko, moje biedne dziecko, nie trzeba traci nadziei. Trzeba mie
nadziej . Zawsze nadziej .
Była to ostatnia msza, jak stary przeor odprawił w Santa Maria. Najbli szej
nocy opu cił z polecenia przeło onych klasztor i miasto, udaj c si do odległej
pustelni San Inigo w górach Estremadury, aby tam, po wi ciwszy si
przyrodzonej sobie potrzebie modlitwy, spokojnie mógł doko czy pobo nego
ycia.
Nazajutrz za sam ojciec Wielki Inkwizytor, zako czywszy dwudniowe
rekolekcje, odprawił w Santa Maria porann msz . Fray Diego wygłosił do
zebranych braci krótkie kazanie na temat słów Pana Jezusa według Ewangelii
wi tego Mateusza: „Nie przyszedłem puszcza pokoju, ale miecz.”
Tymczasem, jak si to zazwyczaj zdarza w dziejach, i nie samymi
zwyci stwami umacniana bywa droga prawdy - ró ne wie ci nie budz ce wesela
nadchodziły do stolicy u schyłku roku tysi c czterysta osiemdziesi tego pi tego. I
tak, stało si pewnego dnia wiadomym, i wojska królewskie pod dowództwem
pana hrabiego d’Arcos poniosły przy obleganiu poga skiej Malagi ci kie straty,
natomiast z Aragonii donosili gubernatorzy o zamieszkach, wci od czasu
wiadomych wypadków w Saragossie wnosz cych niepokój i zam t do wielu miast,
wsz dzie za powodowanych t sam r k ydowskiego wroga, uciekaj cego si
do jak najnikczemniejszych rodków, byle tylko podst pnie działa na szkod
Królestwa.
W Walencji na przykład, nie licz c pomniejszych tumultów, obałamucone
przez ukrytych prowokatorów pospólstwo podpaliło pałac Talavera, stanowi cy
siedzib wi tego Trybunału, w Teruelu za tłum, w podobny sposób pod egany,
kamieniami i cegłami obrzucił przy wie y San Martin orszak ojca Inkwizytora,
gdy ten w pierwsz niedziel grudnia zd ał na nabo e stwo do katedry. W obu
miastach były ofiary i tylko dzi ki natychmiastowemu wyprowadzeniu na ulice
ołnierzy wi tej Hermandady unikni to rozszerzenia si zamieszek oraz ofiar
jeszcze liczniejszych. Równie w Barcelonie zdławiono bunt w samym zarodku,
rozp dzaj c przy pomocy miejskich pachołków gawied , która pocz ła si
gromadzi w okolicach wi zienia wi tego Officium, zatrzymuj c przy tej
sposobno ci i pod s d oddaj c wielu podejrzanych osobników.
Król Ferdynand, powiadomiony o tych wydarzeniach, natychmiast przez
specjalnych kurierów zarz dził stosowanie bezwzgl dnie surowych restrykcji
wobec wszelkich przejawów heretyckich prowokacji. Równie wi te Trybunały,
zwłaszcza działaj ce na terenie Aragonii, zostały wezwane specjalnym pismem
ojca Wielkiego Inkwizytora do wzmo enia czujno ci oraz pogł bienia metod
swego działania. Jeszcze raz wi c przeliczył si i pomylił wróg, s dz c, i uda mu
si osłabi wojuj cy Ko ciół lub wykopa przepa mi dzy nim a wierz cymi
masami. Nikt, prócz zbrodniczych heretyków oraz garstki ludzi chwilowo
sprowadzonych na manowce, nie w tpił, i cały naród bezgranicznie jest oddany
45
Ich Królewskim Mo ciom i Ko ciołowi, jednomy lnie pot piaj c wszelkie próby
osłabienia tej jedno ci.
Mimo to, jak zwykle w podobnych okoliczno ciach, wie ci o pewnym
niezdrowym podnieceniu umysłów nadal dochodziły z prowincji i jakkolwiek w
samej stolicy panował spokój, ojciec inkwizytor Galvez podj ł decyzj , aby
przy pieszy autodafe, od dłu szego ju czasu i z wielkim nakładem pracy
przygotowywane na połow stycznia roku nast pnego. Gdy padre Torquemada
przychylił si do tej decyzji, uczyniono wszystko, aby uroczysto , wyznaczona na
szczególnie bliski ludowi dzie wi tego Dominika z Silos, wypadła pod ka dym
wzgl dem okazale. I tak w ci gu tygodnia, który poprzedzał autodafe, zamkni to
wiele procesów ospale si wlok cych od miesi cy, wszcz to równie rozliczne
nowe i pomy lnie je przed terminem uko czono. We wszystkich klasztorach,
szczególnie u dominikanów, wieczorne modlitwy braci towarzyszyły tym
poczynaniom, bowiem jedno synów Ko cioła wydawała si w tych dniach
bardziej potrzebna ni kiedykolwiek indziej. Zreszt , jak si tego spodziewano,
lud nie pozostał oboj tny na głos swych duchowych przewodników. O ywiony
szczer wiar , pocz ł ze wszystkich miasteczek i wsi staro ytnego królestwa León
ci ga do Valladolid. Tak e i z dalszych okolic przybywali pobo ni p tnicy.
Niebawem te zbrakło miejsc w gospodach i ober ach, wi c lud, mimo
grudniowych chłodów, koczował na placach pod gołym niebem.
Wobec tak wielkiego poruszenia w chrze cija skim narodzie obie Ich
Królewskie Mo cie, jakkolwiek ze wzgl du na sytuacj wojenn pod Malag tam
si zamierzały uda , teraz, osobi cie uproszone przez ojca Wielkiego Inkwizytora,
postanowiły odło y ow nagl c podró , aby obecno ci swego Majestatu
przysporzy uroczysto ciom znaczenia i blasku. Przewidywano, e około dwóch
tysi cy skazanych na ró ne kary grzeszników we mie udział w pokutniczych
obrz dkach w katedrze, a pó niej pod y w procesji na quamadero, natomiast
ilo heretyków ostatecznie wyrokiem wi tego Trybunału usuni tych ze
wspólnoty ko cielnej dochodziła do siedemdziesi ciu kilku. Jednym spo ród nich i
jedynym, którego ciało w otoczeniu ywcem palonych miało tylko po miertnie
spłon na stosie, był o wi tokradcz prób trucicielstwa obwiniony pan don
Carlos de Sigura. Zdawało si w wietle gruntownie przeprowadzonego ledztwa,
i wi ty Trybunał nie mógł w tej tak pod ka dym wzgl dem oczywistej sprawie
powzi wyroku bardziej sprawiedliwego, tymczasem to wła nie orzeczenie stało
si na Królewskiej Radzie Inkwizycyjnej przedmiotem burzliwej wymiany zda .
Królewska Rada Inkwizycyjna, przed paroma laty powołana przez Ich
Królewskie Mo cie celem mocniejszego powi zania z tronem działalno ci
wi tego Officium, do rzadko w pełnym komplecie zbierała si w minionym
czasie. Teraz wszak e, i jak si zdaje, przychylaj c si do opinii kilku wieckich
panów, król Ferdynand uznał za konieczne, aby ze wzgl du na ostatnie
wydarzenia Rada podj ła swoje zadania, i to nie zwlekaj c. Tak wi c w ostatni
dzie listopada, na wi tego Andrzeja, po wczesnej mszy w zamkowej kaplicy
trzech dostojników ko cielnych z ojcem Wielkim Inkwizytorem na czele, tylu
znakomitych panów Królestwa oraz dwóch sławnych doktorów, doradców
prawnych wi tego Officium, wszyscy najbli sze swoje otoczenie pozostawiaj c
na przedpokojach, zgromadzili si w tronowej sali, oczekuj c przybycia Króla i
46
Królowej. Ich Królewskie Mo cie nie kazały na siebie długo czeka . Towarzyszył
im minister, fray Francisco Ximenes, franciszkanin.
Padre Galvez nie próbował ukry gestu niezadowolenia, gdy po kilku słowach
króla Ferdynanda, mówi cego, jak zwykle, troch przyci ko wskutek zadyszki,
na któr , tyj c, coraz bardziej cierpiał - podniósł si celem zabrania głosu don
Alfonso Carlos, ksi
Medina Sidonia, markiz Kadyksu. Wiadom było
powszechnie rzecz , e gdy przed pi cioma laty pierwsi judaisantes pocz li
opuszcza miasta i grody podległe wi temu Officium w Sewilli - nie kto inny jak
pan ksi
Medina Sidonia udzielał im na swoich ziemiach schronienia. Odległe
to wszak e ju były sprawy i by mo e młody ksi
, o wiecony z biegiem lat
duchem prawdy, wła nie od tej swojej przeszło ci pragn ł si obecnie odci , to
bowiem, co mówił, było nad wyraz rozumne, przenikni te pobo no ci oraz pełne
synowskiego uznania dla zasług wi tych Trybunałów. Trudno było, doprawdy, o
słowa lepiej wyra aj ce my l chrze cija sk nad te, które ze spokojn rozwag
oraz godno ci wcale nie pyszn wypowiadał ów potomek jednego z
najznakomitszych rodów Królestwa.
Obie Ich Królewskie Mo cie słuchały ksi cia z wyra nie yczliw uwag ,
równie pozostali panowie, szczególnie stary ksi
Cornejo, wydawali si pełni
uznania dla rozumu najmłodszego spo ród siebie. W ród tej ogólnej aprobaty
tylko ojcowie inkwizytorzy oraz pan kardynał de Mendoza, arcybiskup Toledo,
zachowali wyczekuj c wstrzemi liwo . I rzeczywi cie, powoduj c si
do wiadczeniem oraz rozwag słusznie nie dali si unie przedwczesnej rado ci,
bowiem niebawem pan Medina Sidonia odsłonił swoje prawdziwe oblicze.
- Niestety - powiedział podnosz c cokolwiek po chwili milczenia głos -
uchybiłbym i powadze tego zgromadzenia, i samej nade wszystko prawdzie,
gdybym nie wyznał, i patrz c na wiele dziej cych si obecnie w Królestwie
spraw, obok uczu rado ci i dumy doznaj równie , a na pewno nie ja jeden,
troski, i to jak najbardziej dotkliwej.
Cisza zaległa w sali. Padre Galvez porywczo poruszył si w swym krze le,
natomiast padre Torquemada podniósł głow i przenikliwym spojrzeniem
ogarn ł młodego ksi cia. Ten zwrócił si wprost ku niemu.
- Widz po waszym spojrzeniu, czcigodny ojcze, i chcieliby cie spyta , co to
za troska mnie niepokoi?
Na to odpowiedział padre Torquemada:
- Istotnie, nie omylili cie si , dostojny panie. W obliczu tak powszechnego
rozplenienia si rozlicznych wyst pków przeciw wierze ka dy chrze cijanin musi
odczuwa gł bok trosk . Czy o tej wła nie trosce my licie?
- Owszem, o niej równie , lecz nie tylko o niej jednej. Najja niejszy Panie,
Królowo! doceniam surowo , z jak wi te Trybunały cigaj i karz
heretyków, obawiam si wszak e, e kiedy owa surowo pocznie dotyka
najpierwszych panów Królestwa, niesław okrywaj c ludzi wysoko
wyrastaj cych ponad tłum urodzeniem, godno ciami i mieniem, wówczas stokro
wi cej szkód ni korzy ci musi dla nas wynikn . To jest wła nie, czcigodni
ojcowie, troska, która mi ci y.
Ksi
Cornejo zawołał:
47
- Co zyskacie wydaj c pospólstwu na ha b i poni enie synów znakomitych
rodów? Czego cie dokonali w Aragonii? Czy nie my jeste my trwałym
fundamentem, na którym musicie si wspiera ?
Ogromny i t gi pan markiz de Villena, zapominaj c o szacunku nale nym Ich
Królewskim Mo ciom, uderzył pi ci w por cz krzesła.
- lepi jeste cie, ojcowie, czy szaleni? Na kogó si porywacie? Je li dalej
pójdziecie t drog , mo e mnie tak e postawicie przed swoim trybunałem?
Znów cisza zaległa. Pierwszy odezwał si padre Torquemada i jego głos,
ciszony i pełen spokoju, ze szczególn wymow odci ł si od gwałtownego
wyst pienia pana de Villena. Powiedział:
- Nie mylicie si , dostojny panie. I niech Bóg wszechmocny zachowa was w
swojej opiece, aby nie stało si to konieczno ci .
Krew uderzyła panu de Villena do głowy.
- Grozicie, czcigodny ojcze? Mnie?
- Komu jest potrzebne zniesławianie po mierci pana de Sigura? - krzykn ł
ksi
Medina. - Skoro pan de Sigura stan ł przed s dem boskim, niech Bóg
rozs dzi jego winy.
Padre Galvez obrócił ku niemu pociemniał twarz.
- I kogó to bronicie, ksi
? Wiarołomcy i truciciela?
- Mylisz si , wielebny ojcze - odparł tamten.
- Nie pana de Sigury broni , lecz powagi rycerskiego stanu. Wiem, e wsz dzie
mo e si wcisn grzech, a wyst pki, nawet szczególnie ci kie, mog si sta
udziałem mo nych tego wiata, lecz czy znaczy to, e nale y je wówczas wynosi
na wiatło dzienne? Czemu zgorszenie, które raczej ukry nale y i milczeniem
otoczy , wydajecie na pastw pospólstwa? Ciemny motłoch chcecie zwróci
przeciw nam?
Król Ferdynand siedział na podwy szeniu tronu przymkn wszy wypukłe
powieki i obie tłuste, nieco przykrótkie dłonie wspieraj c o szeroko rozstawione
uda. Pobo na królowa Izabela wydawała si zamy lona i smutna. W ciszy słycha
było ci ki oddech pana de Villena.
- Pan ksi
Medina słusznie powiedział - rzekł padre Torquemada - i grzech
i wyst pek nie omijaj na tym wiecie nawet najwy ej postawionych. Gł boko si
jednak myli namawiaj c nas, aby my odwag mówienia prawdy zast pili
tchórzliwym milczeniem. Có doradzacie nam, dostojni panowie? Czy by cie
mieli tak mało zaufania do prawdy, i fałszywie poj t sław waszego stanu wy ej
nad ni stawiacie?
- Osłabiaj c nasz stan, prawd osłabiacie - odparł ksi
Cornejo.
- Nie! - zawołał padre Torquemada. - Je li mamy odwag odsłania
najbardziej nawet bolesne rany, to wła nie dlatego, i jeste my do silni, aby
wszelkie zło ujawni i ukara . Raz jeszcze pytam was, co nam doradzacie? Czym
s dla was prawa, czym sprawiedliwo ? Milczycie? Wi c ja wam odpowiem:
wasza pycha przerasta wasz wiar : A skoro wiara w was słabnie, jak e mo ecie
ufa w zwyci stwo? Lecz i to tak e wam powiem: nigdy wi ta Inkwizycja nie
ulegnie podobnym podszeptom, nigdy nie da si zwie jakimkolwiek próbom
osłabienia swojej jedno ci. Bezlito nie b dziemy odcina od pnia ywota ka d
chor lub usychaj c gał .
48
Pan ksi
Medina Sidonia, pobladły z gniewu, zerwał si ze swego miejsca.
- Najja niejszy Panie, Królowo! pan de Sigura ci ko zgrzeszył, to prawda,
przecie w jego yłach płyn ła krew najznakomitszych rodów Hiszpanii. Nie
dopu cie do tak straszliwego poha bienia.
Na to odezwał si milcz cy dotychczas kardynał de Mendoza:
- Co jest ha b , wyst pek czy kara?
- Słyszymy tutaj głosy - powiedział padre Galvez - które do ha by wyst pku
chciałyby doło y ha b bezkarno ci.
Król Ferdynand podniósł powieki. Zrazu jego wypukłe bladoniebieskie oczy,
jak gdyby zaskoczone wiatłem, zdawały si wyra a tylko senne znu enie.
Przecie po chwili, wci pozbawione blasku, stały si skupione i zimne.
Natomiast na pi knych ustach zamy lonej królowej Izabeli pojawił si ledwie
widoczny, bardzo delikatny i pełen smutnej słodyczy u miech.
Ferdynand zacz ł mówi z wolnym namysłem:
- Je li Król i Królowa stanowi prawa, nie przystoi poddanym, i to
najpierwszym w Królestwie, prosi Majestat, aby si przyczynił do ich łamania.
Tu wyprostował si i głos jego nabrał nagle siły.
- Królowa i ja, wci dla triumfu prawdy maj c na celu ostateczne
zjednoczenie Królestwa, ł czymy si z całym narodem w wierze, i nie
mogliby my podj dzieła bardziej godnego naszych obowi zków. Pan de Sigura
dopu cił si zbrodni tak straszliwej, i my ze stopni tronu nie mo emy mie dla
niego adnego przebaczenia. S dzimy wszak e, i przeznaczaj c odziedziczone po
nim dobra na cel tak miły Bogu, jakim jest wojna z poganami, tym samym i u
Pana Najwy szego b dziemy wyjednywa łask dla duszy skalanej niegodnym
czynem. To wszystko, co dla pana de Sigura i jemu podobnych mo emy uczyni .
Co ty o tym s dzisz, moja Izabelo?
Odpowiedziała Izabela:
- S dz to samo co i ty, panie.
- Pan Król - rzekł markiz de Villena - zapomina, ile jego przodkowie, a
równie i on sam winni s panom Królestwa. Od kiedy to czarna niewdzi czno
zadomowiła si w sercach królów?
Zdawało si przez chwil , e król Ferdynand wybuchnie gniewem. Równie i
królowa Izabela przestała si u miecha . Wówczas wysun ł si do przodu fray
Ximenes.
- Gniew i obraza nie s zazwyczaj dobrymi doradcami - powiedział półgłosem,
z akcentem łagodnej perswazji.
- Natomiast kiedy mowa o zapominaniu, rozs dek ka e stwierdzi , e skaz
pami ci nie Ich Królewskie Mo cie s dotkni te. To raczej niektórzy panowie
zapominaj lub pami ta nie chc , i nie oni jedni stanowi podpor tronu i
Ko cioła. Popełniliby my, jak s dz , wielki bł d, gdyby my nie doceniali, jak
bardzo do umacniania porz dku w Królestwie przyczyniaj si miasta oraz grody
zjednoczone w wi tej Hermandadzie. Przecie nie słyszeli my nigdy, aby w
obliczu wi tych Trybunałów mieszka cy miast domagali si dla siebie
szczególnych przywilejów.
49
- Katolicki lud - powiedział padre Torquemada - nie tylko w obliczu wiary nie
da dla siebie przywilejów, lecz wdzi czny jest wi tej Inkwizycji za to, e
uwalnia go od jednostek, dla których w społeczno ci nie ma miejsca.
Długa cisza zaległa po tych słowach.
- A zatem motłochem chcecie nas straszy ? - rzekł wreszcie głuchym głosem
pan de Medina. A pan de Villena dorzucił: - Zniszczy nas chcecie i na plebsie si
oprze ? Wówczas, gwałtownym ruchem odsun wszy krzesło, podniósł si padre
Torquemada.
- Na Boga ywego! - zawołał - któ w tym gronie o miela si mówi : my i wy?
Nie stanowimy jedno ci? Nie ł czy nas ta sama wiara i ten sam Bóg nie mieszka
w naszych sercach? Do tego doszło, aby my jak mi dzy wyznawcami prawdy i
niewiernymi rozłam w ród siebie wykopywali? Pomy lcie, nie pi nieprzyjaciel,
wróg zewsz d nas otacza, do stu podst pów o ka dej godzinie si ucieka,
zdradzieckie ciosy w ciemno ciach nam przygotowuje, na słabo nasz liczy, na
ka dy nasz bł d niecierpliwie czyha, rozłamu w ród nas pragnie, z ka dej naszej
pomyłki przewrotnie si cieszy, a tu, gdzie szczególna jedno powinna panowa ,
stanowi c najwy sze prawo, wy sze ponad wszelkie małostkowe wzgl dy, mówi
si : my i wy? Kim zatem jeste cie wy, kim jeste my my? Nie wiem, doprawdy,
kim wy, dostojni panowie, chcecie by , lecz ja, skromny mnich, mog wam
powiedzie , czego my, sprawie wiary słu c, pragniemy. Jedno ci pragniemy i
posłusze stwa dla niej. Wszyscy jeste my wobec tej jedno ci równi i te same
prawa jednocz nas w posłusze stwie. Znamy wasze sławne imiona, znamy wasze
zasługi, znamy wielko waszych przodków, lecz wszystko to znaj c i wysoko
ceni c chcieliby my równie zna wasze my li, aby tak e je wysoko ceni , je li s
my lami naszymi.
- Pan Król powiedział swoje ostatnie słowo - rzekł stary ksi
Cornejo.
- Nie si gniemy po miecze w obronie pana de Sigura - dodał pan de Medina.
Na to odparł czcigodny ojciec:
- Gdyby mnie spytano, dostojni panowie, który z dwóch buntów jest
gro niejszy, bunt miecza czy bunt my li, ten drugi uznałbym za nios cy
niebezpiecze stwa bardziej nieobliczalne. Istotnie tylko z wol królewsk si
liczycie? A z Prawd Najwy sz , z Bogiem?
Tak sił głos jego zabrzmiał, i trzej panowie pochylili głowy. Na koniec
podniósł si pan Cornejo i rzekł:
- Niech Bóg wszechmog cy nigdy nas nie opuszcza i zawsze prawda wi tej
wiary mieszka w naszych sercach.
Pisze za w zwi zku z owym posiedzeniem Królewskiej Rady Inkwizycyjnej
autor kroniki przekazuj cy potomnym histori swoich czasów:
„Tak wi c, kiedy ze wszystkich opresji, nawet powodowanych przez ludzi
najwy ej stoj cych, prawda obronn r k zawsze wychodziła i nadal, mimo
ró nych przeszkód i zasadzek, zwyci sko tryumfuje - słuszn mo emy posiada
pewno , i niedaleki jest czas nastania Królestwa Bo ego na ziemi.”
50
Rozdział 3
Zima z roku tysi c czterysta osiemdziesi tego pi tego na osiemdziesi ty szósty
okazała si takiej surowo ci, jakiej od wielu lat ani w León, ani w Starej Kastylii
nie pami tano. Niezwykle obfite niegi spadły pod koniec grudnia, a po krótkiej
odwil y na Trzech Króli mrozy znów chwyciły i burzliwe zawieje pocz ły szale .
Ich Królewskie Mo cie natychmiast po uroczysto ciach na wi tego Dominika
z Silos udały si wraz z dworem do wojennego obozu pod Malag , natomiast
czcigodny ojciec Wielki Inkwizytor, jakkolwiek pilno mu było do Rzymu, gdzie z
r k nowo obranego Ojca wi tego, Innocentego VIII, osobi cie miał odebra
potwierdzenie swojej godno ci, musiał ze wzgl du na nieprzychylny czas odło y
na wiele tygodni podró . Dopiero w ostatniej dekadzie stycznia surowa zima
zacz ła si przesila , niegi pod łagodnymi podmuchami południowych wiatrów
szybko topniały, zapowiadała si wczesna i pi kna wiosna.
Poniewa wszystkie przygotowania do italskiej podró y były ju od dawna
poczynione, padre Torquemada, nie chc c dłu ej zwleka , mimo wie ci
donosz cych zewsz d o gwałtownych powodziach zarz dził wyjazd na dzie
Panny Marii Gromnicznej.
W tym wła nie czasie, kiedy ju powszechnie było wiadome, e czcigodny
ojciec najkrótsz drog pod y ze swymi domownikami wprost do Barcelony,
sk d specjalny okr t królewskiej armady przewiezie go do Neapolu - przybył do
Valladolid i natychmiast zjawił si w Santa Maria la Antigua niejaki fray Alvaro,
ze specjalnymi zleceniami wysłany przez wielebnych ojców inkwizytorów z Villa-
Réal. I oto stało si , e jeszcze tego samego dnia czcigodny ojciec odwołał po
rozmowie z bratem Alvaro swoje plany dotychczasowe i jakkolwiek poci gało to
za sob niemałe trudy uci liwej podró y oraz co najmniej na par tygodni
odwlekało przybycie do Stolicy Piotrowej, postanowił uda si wpierw do Villa-
Réal, rozumiej c, e je li tak wielkie przykładano tam znaczenie, aby osobi cie
zechciał uczestniczy w uroczystym autodafe wyznaczonym na dzie wi tego
Romualda, jemu, ojcu wszystkich wi tych Trybunałów Katolickiego Królestwa,
podobnie pobo nych ycze i pró b zlekcewa y nie wolno.
Padre Torquemada nadspodziewanie du o czasu po wi cił dominikaninowi z
Villa-Réal. Fray Diego obecny był przy tej rozmowie i gdy fray Alvaro, jak
najchlubniej wywi zawszy si ze swojej misji, po egnał wreszcie czcigodnego
ojca, dał go ciowi znak, by pod ył za nim.
Akurat sygnaturka ko cielna obwieszczała por wieczornych modlitw. Szli w
milczeniu, a naraz fray Alvaro spytał:
- Wy jeste cie brat Diego?
Ten przystan ł.
- Tak - powiedział.
I wyprzedzaj c swego towarzysza poszedł dalej.
- Przywo wam pozdrowienia od brata Mateo - rzekł po chwili fray Alvaro.
Fray Diego szedł szybkim krokiem, zatrzymał si dopiero przed niskimi
drzwiami.
- Oto wasza cela - powiedział. - Jeste cie zapewne zm czeni drog i
potrzebujecie odpoczynku.
51
- Tak - odparł tamten. - Kiedy wyje d ałem, brat Mateo prosił mnie, eby was
odnale i pozdrowi . Kazał mi powiedzie : „Brat Mateo my li o tobie i modli si
za ciebie.” Dokładnie tak powiedział brat Mateo, na pewno dobrze powtarzam.
Diego musiał uczyni du y wysiłek, aby podnie głow i spojrze
przybyszowi z Villa-Réal wprost w oczy. Fray Alvaro był tego samego wzrostu co
on, podobnie szczupły i drobny, a lat te nie musiał du o wi cej liczy . W jego
ciemnych, nad wiek powa nie zamy lonych oczach Diego odnalazł przyjazn
yczliwo .
- Odpoczywajcie w spokoju, bracie Alvaro - powiedział umykaj c
spojrzeniem.
Po czym, nagle ogarni ty przejmuj cym uczuciem marzni cia, pod ył
po piesznie w gł b korytarza i min wszy wewn trzny, pusty teraz kru ganek,
wszyscy ju bowiem bracia zgromadzili si w ko ciele na nieszporach, pocz ł
schodzi na dół, nie bardzo zdaj c sobie spraw , gdzie i w jakim celu idzie, wci
z tym samym wra eniem, e kark, ramiona, plecy i piersi ma owini te pod
habitem zlodowaciał szmat .
Na dole, nie opodal schodów, pan de Castro rozmawiał z młodym don
Lorenzem. Diego chciał ich wymin , lecz pan don Rodrigo, uwa nie si mu
przyjrzawszy, zatrzymał go i spytał:
- Co ci jest, bracie Diego? Chory musisz by , gor czk chyba masz?
Głos pana de Castro, zazwyczaj silny i d wi czny, teraz wydał si bratu Diego
całkiem płaski, jak gdyby spod ziemi szedł lub wilgotn mgł był przygłuszony.
Podniósł nie bez wysiłku r k do czoła i dopiero wówczas zdał sobie spraw , e
całe jego ciało rzeczywi cie jak w gor czce dygoce. Nieskładnie te , trz s cym si
głosem pocz ł co mamrota , czuł, e mu krew spod czaszki i z twarzy gwałtownie
odpływa, a miertelny chłód, o jakim nie miał dot d poj cia, poczyna go coraz
szybciej wci ga w gł b martwego zimna. Resztk zanikaj cej wiadomo ci
rozpoznał, e pan de Castro dotyka jego ramienia. Raz jeszcze usłyszał głos don
Rodriga, lecz co tamten mówił, tego ju nie zdołał zrozumie .
- Tak - powiedział mo liwie najgło niej, lecz wiadomy, e wydobył z siebie
szept cichszy od oddechu.
I odwróciwszy si od obu rycerzy, z powrotem pocz ł wchodzi na schody.
Szedł bardzo wolno, prawie jak po omacku, ka dy krok wydawał mu si zrazu
przerastaj cym siły, potem - ostatnim.
Gdy doszedł do połowy schodów, tu obok, bli ej, ni mogło si gn rami ,
odezwał si fray Mateo:
- Diego, co ze sob zrobił? Czemu dobrowolnie wydajesz si w r ce
nieprzyjaciela?
- Milcz! - szepn ł Diego. - Ciebie nie ma.
Był jednak.
- Diego, cokolwiek si stanie, błagam ci , zachowaj swoje sumienie.
- Kłamiesz, ciebie nie ma.
Podniósł oczy, by dojrze szczyt schodów. Zobaczył ciemno .
- Czemu nie picie, panie? - spytał z akcentem łagodnego wyrzutu. - wita
b dzie niebawem. Wystarczy, e ja czuwam.
52
Nikt nie odpowiadał. Diego, poszukuj c wyci gni tymi r koma oparcia,
wspi ł si o stopie wy ej.
- Ty jeste ! Odpowiedz.
Nie było go.
- Buntownicze zamysły - rozległ si głos czcigodnego ojca - nie zawsze
potrzebuj słów.
- Niech Bóg czuwa nad naszym dziełem - odpowiedziało dalekie echo głosem
pana de Sigury.
- Ciebie nie ma! - zawołał Diego.
- Dlaczego chcesz si zgubi ? - spytał tu obok fray Mateo.
- Znów jeste ? - zdziwił si Diego.
- Przecie ciebie nie ma.
- Gdyby nie kochał ludzi dzisiaj, nie mógłby nimi pogardza jutro
odpowiedział z wysoka, od niewidocznego szczytu schodów, głos ojca
Torquemady.
- Ojcze mój! - zawołał Diego.
Chc c si wspi na jeszcze jeden stopie potkn ł si i czołem uderzył o co
twardego i zimnego. Natychmiast oprzytomniał. Stał przy jednej z kolumn
podtrzymuj cych niski strop klasztornego korytarza. Cisza była dokoła. Tylko z
ko cioła dochodził piew braci. W pewnym momencie cichł i wtedy rozległy si
organy.
Po chwili fray Diego znalazł si w celi czcigodnego ojca. Padre Torquemada
stał przy wysokim pulpicie i wa n najwidoczniej prac musiał by pochłoni ty,
poniewa zawsze tyle łaskawo ci okazuj cy swemu młodemu sekretarzowi, teraz
spojrzał na niego z niech ci i spytał szorstko:
- Czego chcesz, mój synu? Nie widzisz, e pracuj ?
Skoro jednak Diego rzucił mu si do nóg, surowo znikła z jego twarzy.
- Mój synu, co si stało?
- Ojcze mój! - zawołał Diego - wybacz, e o mieliłem si przyj nie wzywany,
lecz to, co ci chc wyzna , musz uczyni natychmiast.
- Uspokój si przede wszystkim, mój synu.
- Jestem spokojny, ojcze. Jestem nim o tyle, o ile potrafi zachowa spokój
człowiek, który znalazł si o krok od popełnienia bł du nieodwołalnego.
Przejrzałem jednak, ojcze, w por i o pomoc ci prosz . Ojcze mój, ci ko
zawiniłem. Z powodu skrupułów, wynikaj cych i z mojej słabo ci, i z mego nie
do jeszcze ugruntowanego rozeznania, chciałem zatai przed tob pewne moje
my li. Kiedy si dowiedziałem, e mamy jecha do Villa-Réal, pierwsz moj
my l było uciec si do znanych mi rodków lekarskich i przy ich pomocy
wywoła krótkotrwałe, lecz bardzo silne objawy ci kiej choroby.
- Chciałe tu zosta ?
- Tak, ojcze.
- Musiały ci do tego skłoni wa ne, jak s dz , przyczyny?
- Ojcze mój, je li były wa ne, to jedynie dlatego, i ukazały mi moj słabo .
Strach mnie, ojcze, ogarn ł na my l, e znajd si w murach klasztoru, który był
wiadkiem niejednej chwili mego zabł kania.
- Mury milcz , mój synu.
53
- Ojcze czcigodny, ty wiesz, mo e by tak, i człowiek, dzisiaj ze wszystkich
swoich sił pragn cy słu y wierze, wczoraj jeszcze, nie wiadom wielu rzeczy,
ulegał wyst pnym my lom.
- Có ci mog na to powiedzie , mój synu? wiadomo własnych bł dów jest
pierwszym i nieodzownym krokiem do ich przezwyci enia.
- Wiem, ojcze. Ale mo e si równie i tak zdarzy , e ów człowiek nie był w
swych wyst pnych my lach osamotniony, dzielił si bowiem nimi z drugim
człowiekiem.
- Zło, mój synu, zawsze nieporównanie gorzej ni dobro znosi samotno . yje
ów człowiek?
- Tak, ojcze. Pami ta o mnie i przysłał mi pozdrowienia.
- S dzisz, i ujrzawszy ci mógłby rzuci cie na twoje dobre imi i na twoj
pobo no ?
- Tego nie wiem, ojcze. To jest człowiek zamkni ty w sobie i pokorny,
jakkolwiek nie we wszystkich sprawach my li, jak nam nakazuje Ko ciół.
- Obłudny zatem?
- Nigdy mnie, ojcze, do niczego złego nie namawiał. Je li ci jednak czyni to
wyznanie, to dlatego, i zdaj sobie spraw , e b d c tak blisko ciebie postawiony
i takim przez ciebie zaufaniem obdarzony, nie powinienem zaniedba adnych
rodków, aby nawet cie szkodliwej i krzywdz cej mnie teraz obmowy mógł na
mnie pa . Gdybym tylko do siebie nale ał, mój ojcze, nie niepokoiłbym si tak o
swoje imi .
- Wszyscy, mój synu, słu ymy sprawie, która wielko ci przerasta ka dego z
nas.
- Dlatego kl cz przed tob , ojcze. Wyznałem ci wszystko, dopiero przed
chwil ostatecznie zrozumiałem, e moje my li, zawsze nara one na ułomno i
ska enie, nie mog do mnie jednego nale e . Poj łem, e tylko w wyznawaniu
swych bł dów oraz w szukaniu pomocy u przeło onych mog uchroni od
wszelkich niebezpiecze stw i siebie, i swoj wiar .
- We pióro i pergamin - powiedział Torquemada. Diego podniósł si z
kl czek.
- Tak, ojcze.
- Jeste gotowy?
- Tak, ojcze.
- Pisz zatem: Do wielebnych ojców inkwizytorów arcybiskupstwa Toledo w
Villa-Réal. Napisałe ?
- Tak, ojcze.
- My, fray Tomas Torquemada, dominikanin, przeor klasztoru Santa Cruz w
Segowii, spowiednik Króla i Królowej, Wielki Inkwizytor królestw Kastylii i
Aragonii, zlecamy wam moc naszego urz du, aby oskar ony o ci kie wyst pki
przeciw wierze…
- Fray Mateo Dara, dominikanin - powiedział Diego.
- …fray Mateo Dara, dominikanin, natychmiast został odosobniony w
wi zieniu wi tej Inkwizycji oraz poddany surowemu ledztwu tak długo, dopóki
nie wyjawi swych heretyckich pogl dów lub w przypadku uporczywego trwania
54
w kłamstwie nie zostanie uznany za usuni tego po wieczne czasy spo ród
wiernych przynale cych do wi tego Ko cioła Katolickiego. Sko czyłe ?
- Tak, ojcze.
- Podaj mi pióro.
Diego, uczyniwszy to, usun ł si na bok. Padre Torquemada, wyprostowany, z
du ej odległo ci, jak to zwykli czyni ludzie dalekowzroczni, przeczytał
podyktowany tekst, po czym szybkim poci gni ciem pióra zło ył podpis.
- Ojcze mój - szepn ł Diego, znów si pochylaj c do kolan Torquemady. Ten
poło ył r k na jego głowie.
- Wiele miesi cy czekałem na t chwil , mój synu.
- Ty, ojcze?
- Wiedziałem, e wcze niej czy pó niej musi nadej dzie , kiedy ostatecznie,
ju bez adnych waha , zastrze e i w tpliwo ci, odnajdziesz swoj prawdziw
natur . I oto dzisiaj ten dzie nadszedł. Bogu niech b d dzi ki, mój
najukocha szy synu.
Diego, zbyt wzruszony, by móc mówi , bez słowa przypadł ustami do dłoni
Torquemady. Czuł si bezgranicznie szcz liwy, pełen wolno ci i bezpiecze stwa,
jakby nad zam tem, który go dotychczas zewsz d napastował, zatrzasn ły si
nagle i na zawsze ci kie drzwi.
55
Rozdział 4
Mijały lata i w ród rozlicznych wydarze tego czasu wielkie dzieło
jednoczenia Katolickiego Królestwa zwyci sko posuwało si naprzód.
W sierpniu roku tysi c czterysta osiemdziesi tego siódmego, w dzie wi tej
Heleny Cesarzowej, podda si musiała chrze cija skim wojskom Malaga, a w
niespełna pi lat pó niej, akurat u samego progu roku dziewi dziesi tego
drugiego, król Ferdynand zdobył po długotrwałym obl eniu Grenad . Ostatni
poga ski skrawek pot nego niegdy królestwa Maurów przestał na ziemi
hiszpa skiej istnie i współczesny poeta z dum w pełni usprawiedliwion mógł
za piewa : „Jedna trzoda, jeden pasterz, jedna wiara, jeden król, jeden miecz.”
Istotnie, gdy nadchodził pokój, zdobyty kilkoma wiekami krwawych walk,
wi ksz ni dotychczas mo na było przyło y trosk , aby jedno wiary pocz ła
tryumfowa na zjednoczonej ziemi. Wprawdzie w minionym roku, z polecenia
czcigodnego ojca Wielkiego Inkwizytora, wiele tysi cy bezbo nych ksi g
hebrajskich spłon ło na rynkach miast i przed ko ciołami, równie i wi te
Trybunały, coraz skuteczniej wspomagane przez policj wi tej Hermandady, z
niezmienn czujno ci stały na stra y czysto ci wiary, przecie jakkolwiek tyle
czyniono dla chronienia i umacniania prawdy - setki tysi cy nie ochrzczonych
ydów wci przebywały na hiszpa skiej ziemi, bogac c si na wyzysku i
oszustwach oraz bezkarnie uprawiaj c swoje wszeteczne praktyki. U samych
zatem korzeni nale ało podci zło.
Wkrótce po uroczystym wyje dzie Ich Królewskich Mo ci do Grenady
rozeszły si po kraju pogłoski, e w niedalekim czasie Król i Królowa zamierzaj
ogłosi edykt skazuj cy wszystkich ydów na konfiskat maj tków oraz
wygnanie z granic Królestwa. Wie ci te, jakkolwiek jeszcze niepewne, spotkały si
z jak najprzychylniejszym odd wi kiem w szerokich rzeszach wiernych.
Równocze nie bogate rodziny ydowskie, chc c zapobiec gro cej katastrofie i
pozoruj c swój krok ch ci pokrycia wydatków poniesionych w ostatniej wojnie,
wyraziły gotowo zaofiarowania Ich Królewskim Mo ciom okupu w wysoko ci
trzydziestu tysi cy dukatów. Była to suma ogromna i król Ferdynand, doceniaj c
wag złota, pocz ł si waha , czy jej nie przyj . Równie królowa Izabela uległa
skrupułom, bowiem pod wpływem nazbyt wolnomy licielskich umysłów skłonna
była s dzi , i zamysł wygnania ydów pozostaje w pewnej sprzeczno ci z
zasadami chrze cija skiego miłosierdzia. Tak wi c, gdy na skutek tych pogłosek
niepokój i troska ogarn ły ludzi my l cych po bo emu, ydzi ze swej strony nie
tracili nadziei, i los, który ich prze ladował tak rozlicznymi nieszcz ciami,
oszcz dzi im nieszcz cia ostatecznego. Tyle wszak e pokładaj c zaufania w
chwiejno ci monarchów oraz w pot dze złota, nie docenili sił, które dobro prawdy
zawsze stawiaj najwy ej. W drugiej połowie miesi ca stycznia czcigodny ojciec
Torquemada opu cił Toledo i niebawem przybył do Sewilli, gdzie wraz ze swym
dworem, szczególnie teraz rojnym i hucznym, bawiły Ich Królewskie Mo cie.
Do odległej, ju nieomal zamierzchłej przeszło ci nale ały owe czasy sprzed
lat zaledwie dwunastu, kiedy pierwsi inkwizytorzy Kastylii, bracia dominikanie
Miguel Morillo i Juan de Saint-Martin, przybywszy do Sewilli, nie mogli znale
ludzi niezb dnych do podj cia urz dowych czynno ci i ich Królewskie Mo cie
56
musiały wysła z Medina del Campo nowe pismo wzywaj ce wieckie władze
miasta oraz diecezjalne Kadyksu do udzielenia pomocy nowo mianowanym
dostojnikom. Dymy stosów, które w ci gu minionych lat płon ły na sewilskim
quamadero cz ciej i w ilo ciach wi kszych ni w jakimkolwiek innym mie cie,
niosły ze sob , jak si okazywało, moc cudownego oczyszczania ludzkich umysłów
i serc.
Nieprzebrane tłumy wyległy na ulice i place wita Wielkiego Inkwizytora.
ołnierze wi tej Hermandady z trudem utrzymywali porz dek. Dzie był ciepły
i słoneczny. Dzwony ko ciołów biły zarówno w mie cie, jak i na przedmie ciu
Triana, le cym po drugiej stronie Guadalquiviru. W stron północnej Puerta del
Sol od wczesnego rana ci gn ły z chor gwiami i z feretronami procesje braci
zakonnych oraz wieckich ksi y. Wraz z nimi najznakomitsi panowie i rycerze
Andaluzji witali czcigodnego ojca przy murach miasta. Markiz Kadyksu, pan
don Alfonso Carlos ksi
Medina Sidonia, pierwszy zeskoczył ze swego rumaka,
aby ucałowa dło czcigodnego ojca.
Niestety, pobo ne pragnienia wiernych, eby ujrze ojca Inkwizytora w
pełnym blasku, nie zostały całkowicie zaspokojone, ze wzgl du bowiem na
podeszły wiek i siły coraz bardziej nadw tlone padre Torquemada nie mógł ju
podró owa rycerskim zwyczajem. Wjechał do miasta we włoskiej karecie
zaprz onej w cztery białe konie, a poniewa domownicy i rycerstwo ciasno ze
wszystkich stron otaczali wolno tocz cy si pojazd, mało kto spo ród tak licznie
zgromadzonych tłumów zdołał dojrze twarz Wielkiego Inkwizytora.
Fray Diego Manente, niedawno mianowany sekretarzem Królewskiej Rady
Inkwizycyjnej, towarzyszył czcigodnemu ojcu. Padre Torquemada wydawał si
bardzo znu ony uci liw podró i raczej własnymi my lami pochłoni ty ani eli
tym, co si działo dokoła, nie okazywał zainteresowania ani uroczystym
powitaniem, ani rzeszami pospólstwa oczekuj cymi od niego błogosławie stwa.
Minione lata nie oszcz dziły ojca Torquemady. Bardzo si postarzał, zaostrzyły
si rysy jego wychudzonej twarzy, skór na niej, szczególnie na skroniach, miał
przezroczyst i po ółkł , pooran zmarszczkami, wargi bezkrwiste, a gł boko
zapadni te oczy ju bez dawnego blasku, znu one i coraz cz ciej nieobecne, jak
gdyby zwrócone ku sprawom nie tego wiata.
Natomiast fray Diego, w przeciwie stwie do czcigodnego ojca, naj ywiej
przej ty był uroczyst chwil . Jego równie ubiegły czas znacznie odmienił, lecz
ku m skiej dojrzało ci, a nie ku kresowi ycia posun ł. Zm niał i przytył, twarz
miał nieporównanie pełniejsz ni dawniej, cokolwiek ju nalan , i mało co z jego
skupionej powagi oraz z pełnego wewn trznej godno ci opanowania
przypominało młodzie ca, który jeszcze przed kilkoma laty dr czony był
gwałtownymi niepokojami.
Orszak Wielkiego Inkwizytora mijał wła nie pałac ksi
t Cornejo i zbli ał
si do ko cioła Santa Maria. Dzwony okolicznych wi ty , zwłaszcza od San
Marcos, San Julian i z klasztoru sióstr hieronimek Santa Paula, pot nie i
wieloma tonami huczały ponad tłumem wznosz cym entuzjastyczne okrzyki na
cze Jezusa i Przenaj wi tszej Panny Marii. Bracia dominikanie, zd aj cy w
niesko czenie długim dwuszeregu, zaintonowali w tym momencie pobo ny hymn
i ich piew, ł cz c si z okrzykami tłumu, szcz kiem zbroi, tupotem kopyt
57
ko skich oraz biciem dzwonów, wysoko ponad tłum i domy si wznosił, zdaj c si
tryumfem wiary si ga a nieba, rozpostartego w górze ogromnym bł kitem.
- Doprawdy - powiedział fray Diego mocnym, m skim głosem - trudno o
widok bardziej buduj cy.
Padre Torquemada podniósł znu one oczy. Tu przy karocy jechał na
ogromnym czarnym andaluzyjczyku, cały zakuty w zbroj , kapitan familiantów,
pan don Lorenzo de Montesa. Jego to było zasług , i przed kilkoma miesi cami,
podczas dłu szego pobytu w Toledo, wyszły na jaw rozwi złe stosunki, jakie pan
don Rodrigo de Castro utrzymywał potajemnie z pewn dziewczyn ydowsk .
Zha biwszy si tak niegodnie, został pan de Castro wyrokiem wi tego
Trybunału szlachectwa oraz mienia pozbawiony i na do ywotnie wygnanie
skazany, natomiast dowództwo po nim obj ł pan de Montesa, aden bowiem
spo ród szlachetnie urodzonych domowników czcigodnego ojca nie dorównywał
mu wierno ci oraz czysto ci obyczajów.
- Spójrz, ojcze - zawołał fray Diego - jak wielk powszechn cieszysz si u
ludzi miło ci !
Padre Torquemada cofn ł si w gł b karocy.
- Tak - powiedział.
Fray Diego zd ył si ju oswoi z milczeniem, które ostatnimi laty coraz
cz ciej wyrastało pomi dzy nim a czcigodnym ojcem. Zrazu w sobie doszukiwał
si winy i nie znajduj c jej, cierpiał. Od pewnego wszak e czasu do mocno
pocz ł ufa swojej niedost pnej dla w tpliwo ci wierze, aby niestosown pokor
gmatwa jasno s dzenia. Raczej wi c podeszłemu wiekowi czcigodnego ojca
przypisywał owe chwile zamy lenia oraz pewne zoboj tnienie wobec spraw, które
do niedawna nigdy dla niego oboj tnymi nie bywały. Zreszt , mimo lat coraz
wi kszym ci arem kład cych mu si na ramiona, padre Torquemada, gdy
zachodziła potrzeba działania, zachowywał t sam co dawniej sił umysłu i
nieugi t wol . Głosiła nawet opinia, i wobec odst pstw od wiary okazywał
wi cej nieprzejednanej surowo ci ni dawniej, i je li sam ze wzgl du na słabn ce
siły musiał ogranicza swoje podró e - imi jego, otoczone podziwem i
uwielbieniem, a tak e strachem i zaciekł nienawi ci , istniało i czuwało wsz dzie
tam, gdzie ył człowiek.
Fray Diego, od wielu lat towarzysz c codziennemu yciu czcigodnego ojca, w
wi kszym ni ktokolwiek inny stopniu zdawał sobie spraw , w jakiej mierze ten
wielki starzec swoj jakby z jednego kruszcu ukształtowan osobowo ci
przewy szał wszystkich współczesnych.
Tak wi c i tym razem padre Torquemada, jakkolwiek wydawał si
szczególnie znu ony, nie zawiódł wiary brata Diega.
Ich Królewskie Mo cie bardzo dobrze si domy lały, co spowodowało
przybycie Wielkiego Inkwizytora do Sewilli. Zarówno Król, jak Królowa umieli
liczy , wi c nie w tpili, e godz c si na wyp dzenie ydów uzyskaj ze
skonfiskowanych maj tków sum wielekro przewy szaj c ofiarowywany okup.
Niemniej królowa Izabela, powodowana wzgl dami miłosierdzia, gotowa była
poprzesta na okupie i tak si ju z t my l oswoiła, i cz owych ydowskich
pieni dzy, które miały wpłyn do skarbu, przeznaczała na morsk wypraw do
Indii Zachodnich, od dawna i uporczywie, jako rokuj c ogromne zyski,
58
przedkładan jej przez genue czyka, niejakiego Cristobala Columba. Król
Ferdynand ze swej strony, mniej od swej mał onki wra liwy na moralne
subtelno ci spraw politycznych, nie lekcewa ył wszak e opinii tych doradców,
którzy dalej wybiegali my l w przyszło , przewiduj c, e na skutek wygnania
o miuset bez mała tysi cy ydów handel Królestwa mo e dozna powa nego
wstrz su i niemałego z biegiem czasu nadw tlenia. Tak przecie t spraw
trze wo oceniaj c, nie mógł si równocze nie op dzi trosce, i małodusznie
rezygnuje z wielkiej idei katolickiego pa stwa, owej wy szymi racjami
natchnionej my li, która zarówno jemu, jak i Królowej przy wiecała od chwili
obj cia tronu poł czonych królestw. W takiej to rozterce odkładał z dnia na dzie
ostateczn decyzj , a poniewa oczywistym było dla niego, czego si zechce
domaga padre Torquemada, le przyj ł wiadomo o jego przyje dzie.
Chłód, z jakim obie Ich Królewskie Mo cie przyj ły czcigodnego ojca, był
szczególnie ra cy w porównaniu z entuzjazmem, który towarzyszył jego
wjazdowi do miasta.
Padre Torquemada, wsparty na ramieniu brata Diega, trudno mu ju bowiem
było, szczególnie po tak uci liwej podró y, porusza si samemu, powiedział na
powitanie:
- Ciesz si , e widz Ich Królewskie Mo cie w zdrowiu, a przede wszystkim w
chwale tak upragnionego przez cały naród zwyci stwa.
Na to rzekła Izabela:
- Istotnie, tych naszych pragnie wysłuchał Bóg.
Padre Torquemada milczał chwil , jak gdyby znalezienie wła ciwych słów
sprawiało mu nadmierny trud. Wreszcie powiedział:
- My l , e wszystkie inne słuszne pragnienia Waszych Królewskich Mo ci
zostan spełnione.
Wówczas król Ferdynand zacz ł mówi głosem, który rwał mu si na skutek
gniewu i zadyszki:
- Słuszne? Niestety, w niektórych sprawach, mój ojcze, ró nimy si w ocenie,
co jest, a co nie jest słuszne. Skargi na ciebie, czcigodny ojcze, do nas dochodz .
Twoja nieopatrzna surowo kłopotów nam przyczynia. Nie dalej jak przed
paroma dniami otrzymałem breve Ojca wi tego, Aleksandra. Pan papie jest
zgorszony i oburzony procesem, który dzi ki tobie wszcz to przeciw
arcybiskupowi Sewilli. Oskar yłe Jego Eminencj o ydowskie pochodzenie, nie
maj c, jak si okazuje, dostatecznych po temu dowodów. Pan papie czyni nam
wyrzuty, e dopu cili my do podobnego zgorszenia. Co mam panu papie owi
odpowiedzie ? Jak si mam tłumaczy ?
Padre Torquemada, wci wsparty o rami brata Diega, w milczeniu słuchał
królewskich oskar e . Skoro wszak e Król, zm czony swym wybuchem, umilkł,
aby zaczerpn oddechu - czcigodny ojciec wyprostował si i post pił krok
naprzód.
- Wybacz Wasze Królewskie Mo cie - powiedział nadspodziewanie mocnym
głosem - lecz nie w sprawie arcybiskupa przybyłem. Prawd jest, co głosz plotki,
e nie ochrzczeni ydzi maj w Królestwie pozosta ?
Królowa Izabela zarumieniła si , natomiast Król spode łba spojrzał na
stoj cego przed nim starca.
59
- Tak - powiedział - taka jest nasza wola.
Na to zawołał Torquemada:
- Dobrze wi c, niech si stanie wasza wola i niech si dowiedz wszystkie
chrze cija skie kraje, jak tu, w Katolickim Królestwie, zasady wiary s
szanowane. Jezus ju raz jeden został sprzedany za trzydzie ci srebrników.
Wasze Królewskie Mo cie chc sprzeda Jezusa po raz drugi za trzydzie ci
tysi cy dukatów.
Król Ferdynand drgn ł i szeroko rozwartymi ustami zaczerpn ł oddechu.
- Ojcze, mówisz do Królowej i Króla.
Padre Torquemada jeszcze krok bli ej post pił i uj wszy srebrny krzy
stoj cy obok na stole, podniósł go do góry.
- Oto Jezus! we cie go i sprzedajcie.
Nazajutrz królewska kancelaria ogłosiła edykt, który heroldowie natychmiast
pocz li odczytywa na placach miasta. Głosił za ów edykt, e z woli los Reyes
Catolicos wszyscy nie ochrzczeni ydzi, pod gro b najsurowszych kar i
pozostawiaj c całe swoje mienie, maj w ci gu trzech miesi cy opu ci na zawsze
hiszpa sk ziemi .
Równie tego samego dnia nie uprzedzaj c zawczasu ani Dworu, ani
najbli szego otoczenia, wyjechał z Sewilli padre Torquemada. Czcigodny ojciec
dopiero pod wieczór zawezwał pana de Montesa, komunikuj c mu swoj decyzj
natychmiastowego wyjazdu do Segowii.
Niebawem zbrojny regiment, otaczaj cy karoc Wielkiego Inkwizytora,
wyruszył z klasztoru Santa Clara, a poniewa mrok ju był, pachołkowie musieli
pochodniami o wietla drog w ród pustych i u pionych ulic. Min wszy miejskie
mury przy Puerta del Sol, oddział domowników ruszył traktem na Kordob .
Noc była gwia dzista, bezwietrzna, bardzo spokojna i co najwa niejsze,
zapowiadała si na jasn , poniewa w gł bi ciemno ci, w poblasku łuny,
wschodził wielki rudy ksi yc.
Padre Torquemada milczał, lecz nie wydawał si senny. Coraz mniej
potrzebował ostatnio wypoczynku i zazwyczaj wiele godzin nocnych, a czasem i
wszystkie a do witu, sp dzał na samotnym czuwaniu. Zrazu fray Diego chciał
swoj przytomno ci dotrzymywa towarzystwa czcigodnemu ojcu, lecz
niebawem znu enie oraz monotonne kołysanie karocy zmogły jego dobr wol .
Noc powoli si rozja niała wschodz c po wiat , zgaszono pochodnie i
zbrojny orszak, w ród równego t tentu koni, szybko si posuwał po gładkiej,
coraz wyra niej si wyłaniaj cej z mroku równinie. Fray Diego, z głow wspart
na ramieniu, gło no pochrapywał. Natomiast padre Torquemada wci siedział
wyprostowany i tylko od czasu do czasu, jak gdyby marzł, podci gał pod szyj
płaszcz.
Północ ju musiała dochodzi , a mo e i min ła, gdy naraz padre Torquemada
poruszył si niespokojnie, i gło no, jakby odpowiadał komu , z kim prowadził
rozmow , powiedział:
- A je li pomyłk jest to wszystko?
Fray Diego ockn ł si natychmiast.
- Wołałe mnie, ojcze? - spytał.
Torquemada odpowiedział po chwili:
60
- Nie, mój synu. pij spokojnie.
61
Rozdział 5
Pisze autor wspomnianej kilkakrotnie kroniki:
„W pierwszej połowie wrze nia roku pa skiego tysi c czterysta
dziewi dziesi tego ósmego, a zatem w szesnastym roku sprawowania swego urz du,
za lat sobie licz c siedemdziesi t i osiem, Wielki Inkwizytor królestw Kastylii i
Aragonii, czcigodny ojciec Tomas Torquemada, przybywszy do miasta Toledo,
obło nie zaniemógł.
Współcze ni, jak najbardziej wiarygodni wiadkowie, szczególnie najbli szy
powiernik Wielkiego Inkwizytora, sekretarz Królewskiej Rady Inkwizycyjnej,
wielebny ojciec Diego Manente, dominikanin, w pó niejszym czasie inkwizytor
Saragossy, za w owych szcz liwych latach, gdy te słowa o niedawnych
wydarzeniach historycznych wiernie dla pomno enia chwały Bo ej spisujemy, Wielki
Inkwizytor Katolickiego Królestwa, jednomy lnie stwierdzaj , i pomimo podeszłego
wieku oraz nadw tlonego zdrowia czcigodny ojciec postanowił narazi siebie na
trudy podró y z Valladolid do Toledo li tylko w tym celu, eby osobi cie wyja ni i w
pełnym wietle katolickiej wiary ukaza zawił spraw niejakiego Lorenza Pereza,
rzemie lnika z Burgillos.
Je li wi c m tak pobo ny i znakomity przykładał do tej sprawy tyle znaczenia, i
my nie mo emy jej zby kilkoma słowami, na słuszny bowiem mogliby my si narazi
zarzut, i uwiedzeni blaskiem zewn trznych pozorów, gonimy tylko za sławnymi
wypadkami, pomijaj c lekkomy lnym milczeniem to wszystko, co w zdarzeniach
mniej wietnych wiadczy o wielko ci nieprzemijaj cych prawd. Tyle zatem
procesowi Lorenza Pereza słów po wi cimy, ile tego słu ba w słodkich okowach
wiary wymaga.
Ów Lorenzo Perez, m czyzna lat trzydziestu o miu, w czasie, o którym
opowiadamy, został uwi ziony i postawiony przed wi ty Trybunał w Toledo, a to z
tej racji, i z bezwstydn jawno ci , cechuj c zatwardziałych heretyków, szerzył
bezbo ne pogl dy, jakoby nie istniały adne diabły, demony oraz inne istoty
piekielne, które zdolne by były zawładn ludzk dusz .
Czcigodny ojciec Torquemada, otrzymawszy do wgl du zeznania oskar onego,
uznał nie tylko za wskazane, lecz nawet za konieczne osobi cie rzecz na miejscu
zbada i jakkolwiek najbli sze otoczenie, a jak twierdz wiadkowie nawet Ich
Królewskie Mo cie odradzali mu podró równie uci liw , zdecydował si na ni ,
daj c tym postanowieniem przykład ofiarno ci, jakiej ka dy z nas nie powinien
szcz dzi dla potrzeb wiary.
Według zgromadzonych przez nas wiadectw, wiernie za zezwoleniem
zwierzchno ci ko cielnej odpisanych z s dowych protokołów wi tej Inkwizycji,
wymieniony Lorenzo Perez zeznał przed wi tym Trybunałem dosłownie, co
nast puje:
„Do wiadczyłem w moim yciu, i to od najwcze niejszego dzieci stwa, tak
wielu zgryzot i nieszcz , e mój los pocz ł mi si ju wydawa ponad wszelk
miar godny po ałowania, wezwałem w chwili rozpaczy diabła, aby dopomógł mi
w niedoli, ofiarowuj c mu w zamian swoj dusz . Wzywałem go kilkakrotnie,
lecz nadaremnie. Diabeł nie zjawiał si . Zwróciłem si zatem do pewnego
62
ubogiego człowieka, który uchodził za czarownika. Powiedział mi, e zaprowadzi
mnie do jednej kobiety obrotniejszej ni on w czarach, chodziły bowiem o niej
słuchy, i przybieraj c posta czarnego kozła, potrafiła w noce ksi ycowe
zwabia na pustkowia młodych chłopców, po czym ci po bezwstydnym wprzód
obna eniu si , równie za jej przyczyn w czarne capy przemienieni, natarłszy
sobie ciała wydzielinami ropuchy i kruka, społem uczestniczyli w blu nierczym
nabo e stwie zwanym czarn msz . Poszedłem do tej kobiety. Poradziła mi,
ebym przez trzy dni z rz du chodził poza wie na wzgórze San Esteban i wzywał
Lucyfera wołaj c „Aniele wiatło ci!”, blu ni c Trójcy wi tej oraz religii
chrze cija skiej. Uczyniłem wszystko, co mi ta kobieta kazała. Nic nie
zobaczyłem. Wtedy poradziła mi, ebym wyrzucił ró aniec, szkaplerz, a tak e
ebym własn krwi napisał cyrograf. I to tak e uczyniłem. Ale diabeł nie zjawił
si . Wyczerpawszy zatem wszystkie mo liwo ci, zacz łem my le , e gdyby
istniały diabły i gdyby było prawd , e walcz o ludzkie dusze, to trudno byłoby
dla nich o okazj pi kniejsz , poniewa istotnie bardzo szczerze pragn łem swoj
dusz zaprzeda Lucyferowi.”
Trudno w tym miejscu nie zawoła chrze cijaninowi: Bo e wszechmog cy, czy
mo na op taniu przez demony wystawi wiadectwo bardziej wiarygodne nad to
przytoczone? Zaprawd , na tym si przede wszystkim diabelskie sprawki zasadzaj , i
op taniu odj ta zostaje zdolno rozpoznania nieprzyjaciela.
Takie przecie przewrotne igraszki wyczyniaj c z ciemnym rzemie lnikiem,
skapitulowa musiał szatan wobec przenikliwej m dro ci czcigodnego ojca
Wielkiego Inkwizytora.
Wiadom było powszechnie rzecz , e ojciec Torquemada rzadko kiedy osobi cie
badał heretyków oskar onych o przest pstwa przeciw wierze, bowiem pobo no ,
rozległa wiedza teologiczna oraz gł boka znajomo ludzkiej natury były w nim tak
mocno ugruntowane, i mógł sobie wyrobi wła ciwy s d o ka dej sprawie tylko na
podstawie aktu oskar enia. Mało kto w tak doskonałym stopniu co on posiadał
rozeznanie, i nadmiar szczegółów mo e jedynie zaciemni obraz przest pstwa,
równie i to jego umysł cechowało, i nie zapominał, e grzech, cho by najbłahszy,
nigdy nie bywa odosobniony i tam, gdzie si rodzi jeden wyst pek musi ich by
wi cej. W tym wszak e wypadku ojciec Torquemada odst pił od swoich zwyczajów i
nie zwa aj c na ci ki stan zdrowia ani nie szcz dz c wielkiego wysiłku umysłu,
osobi cie przewodniczył wi temu Trybunałowi, sam zadaj c pytania, aby mimo
oporów oskar onego dotrze do sedna prawdy.
Było naszym pierwotnym zamysłem własnymi słowami opowiedzie przebieg tego
posiedzenia wi tego Trybunału, w por jednak zostali my przez Ducha wi tego
o wieceni, aby temu, co jest natchnione wy sz m dro ci , nie przeciwstawia
osobistych ambicji, łatwo przy podobnie nierównym zmierzeniu sił spełzaj cych do
pospolitego niedoł stwa. Zatem prawdzie słu c, jej oddajmy głos.
Według udost pnionych nam protokołów Lorenzo Perez stan ł przed wi tym
Trybunałem ósmego wrze nia roku tysi c czterysta dziewi dziesi tego ósmego, w
obecno ci czcigodnego ojca Wielkiego Inkwizytora, ojców inkwizytorów wi tego
Officium w Toledo, wielebnego ojca Diega Manente, sekretarza Królewskiej Rady
Inkwizycyjnej, oraz pisarzy, braci dominikanów, imieniem Nicolas i Pascual.
63
Czcigodny ojciec Torquemada pytał, za Lorenzo Perez odpowiadał, co
nast puje:
T. - Niech oskar ony szczerze i niczego nie zatajaj c opowie wi temu
Trybunałowi o swoich grzechach.
P. - (milczy)
T. - Czy oskar ony zna akt oskar enia?
P. - Tak, Wasza Miło .
T. - Czy oskar ony przyznaje si do winy?
P. - Przyznaj si , Wasza Miło , e wzywałem diabła, który si nie zjawił.
T. - Nie pytam, kogo oskar ony wzywał, lecz czy oskar ony przyznaje si do
winy?
P. - Nie, Wasza Miło .
T. - Czy oskar ony uwa a si za chrze cijanina?
P. - Tak.
T. - Czy oskar ony uwa a, e przynale y do rzymskiego Ko cioła
Katolickiego?
P. - Tak, Wasza Miło .
T. - Czy oskar ony zna prawdy podane przez Ko ciół wiernym do wierzenia?
P. - Wasza Miło , je li istnieje diabeł, to dlaczego nie wzi ł mojej duszy,
przecie dobrowolnie chciałem mu j ofiarowa .
T. - Pytam, czy oskar ony zna prawdy podane przez Ko ciół wiernym do
wierzenia?
P. - Jestem prostym człowiekiem, Wasza Miło .
T. - Oskar ony zeznał, e nie wierzy w istnienie Szatana oraz diabłów. Czy
oskar ony podtrzymuje to zeznanie?
P. - Wasza Miło , przysi gam, e diabeł naprawd nie zjawił si po moj
dusz .
T. - A zatem oskar ony podtrzymuje swoje zeznanie?
P. - Tak, Wasza Miło .
T. - Oskar ony powiedział przed chwil , e jest prostym człowiekiem.
P. - Jestem nim, Wasza Miło .
T. - A wi c swego twierdzenia, e Szatan nie istnieje, nie opiera oskar ony na
studiach?
P. - Nie, wasza Miło .
T. - Na czym wobec tego oskar ony opiera to swoje twierdzenie?
P. - Wasza Miło , przysi gam, e wszystko, co powiedziałem, jest prawd .
Niczego nie zataiłem.
T. - Niech oskar ony uwa a. Pytam, na czym oskar ony opiera swoje
twierdzenie, e Szatan nie istnieje i istoty piekielne nie maj zgubnego wpływu na
ludzkie dusze.
P. - (milczy)
T. - Oskar ony powołuje si na swoje do wiadczenie. Mo e wi c zdrowy
rozs dek podyktował oskar onemu przekonanie, i Szatan nie istnieje?
P. - Tak jest, Wasza Miło .
64
T. - wi ty Trybunał, zgodnie z nauk Ko cioła, wierzy w istnienie Szatana
oraz w jego zgubny wpływ na ludzkie dusze. Czy oskar ony uwa a, e wi ty
Trybunał jest pozbawiony zdrowego rozs dku?
P. - (milczy)
T. - Dlaczego oskar ony nie odpowiada?
P. - Nie wiem, Wasza Miło . To przerasta mój rozum. Ja wiem tylko, e
wzywałem diabła, chciałem mu zaprzeda dusz i on si nie zjawił, wi c go chyba
nie ma.
T. - Czy według oskar onego istnieje na wiecie zło?
P. - O tak, Wasza Miło ! Du o jest zła.
T. - Czy oskar ony zaznał w swoim yciu zła?
P. - Tylko zła, Wasza Miło , zaznałem, niczego innego.
T. - Oskar ony nadal podtrzymuje swoje twierdzenie, e Szatan nie istnieje?
P. - Gdyby istniał, Wasza Miło …
T. - Pytam, czy oskar ony podtrzymuje swoje twierdzenie, e Szatan nie
istnieje?
P. - Podtrzymuj , Wasza Miło .
T. - Je li wi c Szatan nie istnieje, kto według oskar onego jest sprawc zła na
ziemi?
P. - (milczy)
T. - Czy oskar ony wierzy w Boga, Stworzyciela nieba i ziemi?
P. - Jak ebym mógł nie wierzy , Wasza Miło ?
T. - Zatem według oskar onego Bóg wszechmog cy stworzył zło na ziemi?
P. - Ja tego nigdy nie powiedziałem, Wasza Miło , przysi gam.
T. - Oskar ony wci podtrzymuje swoje twierdzenie, e Szatan nie istnieje?
P. - Wasza Miło , je li si nie zjawił…
T. - Jest Szatan czy go nie ma?
P. - Wasza Miło , Bóg nie stworzył zła.
T. - wi ty Trybunał daje wiar oskar onemu, i ten szczerze od egnuje si
od blu nierczej my li, jakoby Bóg mógł by sprawc zła na ziemi.
P. - Dzi kuj , Wasza Miło .
T. - Czyim poddanym jest oskar ony?
P. - (milczy)
T. - Czy ich Królewskich Mo ci Katolickich, króla Ferdynanda i królowej
Izabeli?
P. - Tak, Wasza Miło .
T. - Kto w Królestwie Katolickim stanowi prawa?
P. - (milczy)
T. - Królewski Majestat?
P. - Tak, Wasza Miło .
T. - I kto jeszcze?
P. - (milczy)
T. - Ko ciół Katolicki?
P. - Tak, Wasza Miło .
65
T. - Oskar ony zeznał, e według jego jak najbardziej wiadomego rozeznania
wszelkie pra wa w Katolickim Królestwie stanowione s przez Królewski
Majestat oraz Ko ciół Katolicki. Czy oskar ony potwierdza to?
P. - Tak, Wasza Miło .
T. - wi ty Trybunał stwierdza, i w wietle swoich dotychczasowych zezna
oskar ony jawnie si przyznał do buntu przeciw najwy szej władzy wieckiej i
duchownej.
P. - Wasza Miło , ja buntownikiem? Nie jestem buntownikiem!
T. - wi ty Trybunał opiera si na zeznaniach oskar onego i nie daje w tej
chwili wiary jego gołosłownym zaprzeczeniom. Oskar ony stwierdził, e na ziemi
istnieje zło? Oskar ony przyznał, e sam wiele zła do wiadczył?
P. - Tak, Wasza Miło , powiedziałem to.
T. - Nie Szatan zdaniem oskar onego jest sprawc zła, poniewa Szatan
według oskar onego nie istnieje. Boga wszechmog cego równie oskar ony nie
obwinia o zło na ziemi. Któ zatem według oskar onego mo e by sprawc zła,
je li nie ci, którzy stanowi prawo?
P. - (milczy)
T. - wi ty Trybunał stwierdza, e oskar ony Perez, obwiniony o ci ki
grzech herezji i odst pstwa od zasad wiary katolickiej, ujawnił w czasie ledztwa
szczególnie buntownicze my li, twierdz c, e za zło istniej ce na ziemi jedyn i
wył czn odpowiedzialno ponosi władza wiecka oraz duchowna.
P. - Wasza Miło , przysi gam, e nigdy tak nie my lałem.
T. - Zatem wi ty Trybunał kłamie?
P. - (milczy)
T. - Zarzucaj c wi temu Trybunałowi kłamstwo oskar ony potwierdza
własne zeznania o swoich buntowniczych zamysłach.
P. - Wasza Miło , przyznaj si !
T. - Do czego oskar ony przyznaje si ?
P. - Zbł dziłem, Wasza Miło , dałem si zwie swojej głupocie i
nie wiadomo ci, ale przysi gam, e nie jestem buntownikiem i nigdy nim nie
byłem. Wierz w istnienie Szatana, on jest sprawc wszystkiego zła.
T. - wi ty Trybunał nie ma adnych podstaw, aby wierzy w szczero tego
zeznania. Czy oskar ony wie, e bunt przeciw Królewskiemu Majestatowi karany
jest mierci ?
P. - Wiem, Wasza Miło , ale ja nie jestem buntownikiem. Zbł dziłem,
przyznaj si . Wielki to mój grzech. Wierz w Szatana i on jest sprawc zła.
T. - wi ty Trybunał nie mo e da wiary oskar onemu, poniewa jego obecne
zeznanie podyktowane zostało nie tyle przez szczer skruch , ile przez
u wiadomienie sobie kary, która go czeka. Jedno mo e oskar onego uratowa :
wyzna wi temu Trybunałowi pełn prawd .
P. - Bo e wielki, mówi prawd !
T. - Niech oskar ony przestanie si ba . wi ty Trybunał po to jest, eby
bł dz cych wyprowadza na proste drogi. Niestety, wi ty Trybunał nie mo e
oskar onego uratowa , je li oskar ony sam si uratowa nie chce. Niech
oskar ony wyzna pełn prawd .
P. - Uczyni to, Wasza Miło .
66
T. - Łaska Boga miłosiernego jest nieograniczona. Niech oskar ony wyjawi
wi temu Trybunałowi imiona i nazwiska ludzi, z którymi spiskował przeciw Ich
Królewskim Mo ciom oraz Ko ciołowi.
P. - Bo e!
T. - Przypominam oskar onemu, e wzywanie imienia boskiego nie jest
zeznaniem, na które cierpliwie czeka wi ty Trybunał.
P. - Wasza Miło , ojcowie dostojni, nigdy nie nale ałem do adnego spisku.
T. - Niech oskar ony si gnie do swojej pami ci.
P. - Przysi gam, nigdy nie spiskowałem, jestem prostym człowiekiem. Czego
chcecie ode mnie?
T. - Prawdy.
P. - Szatan jest sprawc zła.
T. - Kto wraz z oskar onym nale ał do spisku przeciw Ich Królewskim
Mo ciom i Ko ciołowi?
P. - Nie nale ałem do adnego spisku, Wasza Miło . Błagam, uwierzcie mi.
Zbł dziłem, Szatan mnie op tał, to on mnie w to wszystko uwikłał.
T. - wi ty Trybunał, powoduj c si jedynie trosk o dusz oskar onego,
ch tnie uwierzy oskar onemu.
P. - Dzi kuj , Wasza Miło .
T. - Wpierw jednak musi oskar ony udowodni swoje zeznanie.
P. - Nie rozumiem, Wasza Miło .
T. - Oskar ony twierdzi, e nie ywił adnych my li buntowniczych oraz nie
nale ał do adnego spisku przeciw władzy wieckiej i duchownej. Jakie dowody
mo e na to oskar ony zło y ?
P. - Jestem niewinny, Wasza Miło !
T. - Niech e wi c oskar ony zło y dowody swojej niewinno ci.
P. - Wasza Miło , przysi gam, e w całym moim yciu ani przez chwil nie
powstała we mnie jakakolwiek buntownicza my l.
T. - Przed chwil oskar ony dobrowolnie zeznał, i najwy sze władze pa stwa
i Ko cioła winne s zła tak obficie pleni cego si na ziemi.
P. - Szatan op tał mnie, Wasza Miło .
T. - Jeszcze raz powtarzam oskar onemu, e wi ty Trybunał niczego tak nie
pragnie, jak da oskar onemu wiar . Niech e wi c oskar ony w trosce o
zbawienie swojej duszy udowodni wi temu Trybunałowi, i rzeczywi cie nigdy
nie ywił buntowniczych my li i nie nale ał do adnego spisku.
P. - Na m k Pana naszego, Jezusa Chrystusa, przysi gam, e jestem
niewinny.
T. - Czy to jest jedyny dowód niewinno ci, jaki oskar ony chce zło y ?
P. - Có wi cej mog , Wasza Miło ?
T. - Na to pytanie sam oskar ony musi odpowiedzie .
P. - (milczy)
T. - Czy milczenie oskar onego oznacza, e oskar ony odmawia zło enia
wi temu Trybunałowi przekonywaj cych dowodów swojej niewinno ci?
P. - Ja nie odmawiam, Wasza Miło , ale chyba tylko jeden Bóg mo e
za wiadczy o mojej niewinno ci.
67
T. - wi ty Trybunał z ubolewaniem stwierdza, e oskar ony mimo
kilkakrotnych wezwa uporczywie odmawia zło enia dowodów, i nigdy w
stosunku do władzy wieckiej i duchownej nie ywił buntowniczych my li i nie
nale ał do spisku maj cego na celu obalenie przemoc porz dku panuj cego w
Królestwie. Tak wi c oskar ony w sposób jak najbardziej oczywisty wystawia
wiadectwo swoim przest pstwom. Jest rzecz powszechnie wiadom , i wszelkie
prawo stanowione przez Królewski Majestat ma na celu doczesne dobro
wszystkich poddanych, natomiast Ko ciołowi wi temu powierzona została przez
Pana naszego Jezusa Chrystusa dbało o zbawienie ludzkich dusz. Oskar ony ze
szczególnie uporczyw przewrotno ci usiłuje potarga ten porz dek naturalny i
nadprzyrodzony, pomawiaj c obydwa o sprawianie zła, które na ziemi istnieje.
Mimo to wi ty Trybunał nie rezygnuje z troski o dusz oskar onego i jeszcze raz
ponawia swoj prób : niech oskar ony wyzna pełn prawd . Oskar ony, jak sam
to zeznał w pierwszym ledztwie, nie szcz dził energii i wysiłków, gdy chodziło mu
o przywołanie Szatana. Potwierdza to oskar ony?
P. - Tak, Wasza Miło , chodziłem do tej kobiety, pomawianej o czary,
poniewa naprawd chciałem zaprzeda swoj dusz .
T. - A pó niej, gdy oskar ony ju si przekonał, e Szatan jakoby nie istnieje,
z kim oskar ony dzielił si swymi w tpliwo ciami?
P. - Nie pami tam ju , Wasza Miło .
T. - Z jak wi c wielk ilo ci ludzi rozmawiał oskar ony na ten temat?
P. - (milczy)
T. - wi ty Trybunał wierzy oskar onemu, i w tej chwili rzeczywi cie nie
dopisuje mu pami . Pragn c dopomóc oskar onemu i pozostawi mu pewien
czas do namysłu, wi ty Trybunał odkłada dalsze ledztwo do dnia jutrzejszego.”
Nazajutrz, dnia dziewi tego wrze nia, w przytomno ci tego samego co
uprzednio wi tego Trybunału, Lorenzo Perez zeznawał, jak nast puje:
„T. - wi ty Trybunał dalej prowadzi ledztwo w sprawie Lorenza Pereza,
oskar onego o szerzenie pogl dów niezgodnych z naukami Ko cioła oraz o udział
w rozległym spisku, który miał za cel obalenie przemoc istniej cych w
Królestwie Katolickim władz wieckich i duchownych. Czy oskar ony chce
uzupełni swoje dotychczasowe zeznania?
P. - Tak, Wasza Miło .
T. - wi ty Trybunał słucha oskar onego.
P. - Wasza Miło , ojcowie wielebni, dzi kuj , e dajecie mi jedyn i ostatni
okazj , abym mógł nie tyle zmaza moje ci kie przewinienia, ile przez
ujawnienie ich w pełnym wietle ukaza cał ich potworno .Gdyby modlitwy
człowieka tak wyst pnego jak ja mogły co znaczy u Boga, modliłbym si za was,
ojcowie wielebni, poniewa cho tak nisko upadłem i w takie nieprawo ci si
pogr yłem, wy mi podali cie pomocn dło , ułatwiaj c mi zrozumienie moich
nikczemnych zbrodni. Nie miej c wszak e kala tronu boskiego moim
niegodnym głosem, musz ku ostrze eniu wszystkich tych, którzy by jak ja w
ciemno ci zła chcieli si kiedykolwiek pogr y , wyzna z cał pokor i skruch
swoje grzechy. Rzeczywi cie wielu zgryzot i trudno ci zaznałem w moim yciu,
wszelako ogarni ty zarozumialstwem i pych , zamiast bezgranicznie ufa
miłosierdziu Bo emu i w skromno ci ducha znosi swój los, o zbawienie duszy
68
przede wszystkim si troszcz c, potargałem nikczemnie swoje zwi zki z naukami
Ko cioła, siebie ponad jedyn prawd wyniosłem i takimi to buntowniczymi
my lami zbrukany i zatruty, pocz łem szuka przymierza z Szatanem, nie
rozumiej c, e odrywaj c si od społeczno ci wiernych i własnym blu nierczym
my lom folguj c, ju jestem w wieczystej mocy podst pnego wroga. Pojmuj
teraz, wielebni ojcowie, e na moje wezwania Szatan nie potrzebował si zjawia ,
poniewa ja si ju dobrowolnie oddałem w jego r ce. Nie na tym si jednak
ko cz moje winy. W kłamliwych wykr tach i wybiegach usiłowałem dotychczas
szuka dla siebie ratunku, teraz wszak e, przez was, wielebni ojcowie, o wiecony,
widz , e tylko bezgranicznie szczere wyznanie prawdy mo e mnie doprowadzi
do jedynego ratunku, jaki dla mnie istnieje, to jest do poniesienia kary, na któr
ze wszelkich wzgl dów ludzkich i boskich zasłu yłem. Zawierzywszy Szatanowi,
jego tylko diabelskimi drogami mogłem dalej zd a , jedno bowiem popełniwszy
przest pstwo w dalsze coraz to potworniejsze musiałem popada . Sam w r kach
Szatana, szerzyłem nieczyste pogl dy, jakoby on nie istniał i duszom ludzkim nie
zagra ał, siałem wi c zam t i zaraz w umysłach, podwa ałem zasady wiary,
prawdzie kłam zadawałem. wiadomy wszelako teraz nienasyconej arłoczno ci
zła, widz , e i na tym nie poprzestałem, bowiem na skutek sprzymierzenia si z
diabelskimi mocami ch czynienia zła owładn ła mn całkowicie i z tych to
przyczyn, coraz wi ksz nienawi ci dobra miotany i niepomny, co sam, n dzny
robak, zawdzi czam Królewskiemu Majestatowi oraz Ko ciołowi, wszedłem na
drog jawnego buntu przeciw najwy szym władzom Królestwa, upodobniaj c si
w ten sposób do wyzutego z wszelkiej czci i wiary zbrodniarza, który podnosi
wi tokradcz r k na ojca swego i na matk swoj . Takimi wi c straszliwymi
przest pstwami obci ony, nie zasługuj , wielebni ojcowie, na adn lito i je li o
cokolwiek miem was błaga , to jedynie o kar jak najbardziej surow , aby ona i
mnie samemu dopomogła z grzechów si oczy ci , i dla wszystkich yj cych była
sprawiedliwym zado uczynieniem za zło przeze mnie wyrz dzone.
T. - Czy oskar ony mo e wymieni nazwiska osób, które wci gn ł do spisku?
P. - Tak jest, Wasza Miło , jestem gotowy wymieni nazwiska wszystkich
ludzi, którzy za moim poduszczeniem przynale eli do tego zbrodniczego
przedsi wzi cia, poniewa tylko w ten sposób mog ocali ich dusze od wiecznego
pot pienia.
T. - wi ty Trybunał słucha oskar onego.”
Rejestr zbrodniarzy ujawnionych przez Lorenza Pereza obejmuje kilkudziesi ciu
ludzi, m czyzn, młodzie ców i kobiet, zamieszkałych w samym Burgillos b d w
jego okolicach, nie wydaje si nam przeto rzecz konieczn wymienianie ich,
bowiem o doniosło ci samej sprawy raczej swoj ilo ci wiadcz ni poszczególnymi
imionami, niewiele mówi cymi wczoraj, a jeszcze mniej dzisiaj.
Jedno wszak e nazwisko spo ród zdemaskowanych buntowników godzi si dla
pouczenia wymieni , a mianowicie poha bione imi ksi dza Miguela Vargasa,
proboszcza w Burgillos, który spowiednikiem b d c Lorenza Pereza, wykazał przy
pełnieniu swych obowi zków karygodn lepot i na nie mniejsze pot pienie
zasługuj cy zanik czujno ci wobec zła.
Sprawa Lorenza Pereza, tak dogł bnie zbadana i do samych swych korzeni
obna ona przez czcigodnego ojca Wielkiego Inkwizytora, aczkolwiek tylko w ród
69
pospolitych ludzi si dziej ca, stanowi przecie wiadectwo szczególnie wymowne, do
jak ci kich zbrodni prowadzi musi wszelkie odst pstwo od zasad wiary. Ze
wszystkich stron otaczaj nas przewrotne diabelskie moce, czyhaj c niecierpliwie,
aby z ka dej ludzkiej słabo ci, a nade wszystko z nieposkromionej pychy umysłu
wyci gn dla siebie korzy ci. Wielkim polem bitewnym jest ten padół ziemski, lecz
e jedna tylko prawda objawiona została rodzajowi ludzkiemu - przy niej si
skupiaj c i jej słu c, ywi mo emy nieugi t wiar , i wszelkim wrogim zakusom
opr si mury Niebia skiej Fortecy, nieprzyjaciel za w swej bezsilnej zło ci dozna
ostatecznej kl ski.
Aby za sko czy rzecz o procesie Lorenza Pereza, doda jeszcze musimy z
kronikarskiego obowi zku, e ju w miesi cu marcu, na dzie wi tego Józefa,
wszyscy pobo ni mieszka cy miasta Toledo mieli mo no uczestniczenia w
podniosłej uroczysto ci, w czasie której heretyk i buntownik Lorenzo Perez oraz
liczni wspólnicy jego zbrodni oddani zostali oczyszczaj cym płomieniom. Ci, których
obci ały przewinienia pomniejsze, równie i kary ponie li mniej surowe, zostaj c
skazani na wieloletnie galery lub pokuty ko cielne i pieni ne restrykcje, w ka dym
wszelako wypadku na utrat czci oraz zakaz sprawowania urz dów a do trzeciego
pokolenia.
Ciesz c si z tak pełnego zwyci stwa sprawiedliwo ci, niepodobna nam wszak e
nie wyrazi alu, i Ten, który w tak decyduj cej mierze przyczynił si był do
wy wietlenia prawdy, nie ujrzał jej ostatecznego tryumfu.
Nazajutrz po ukorzeniu si Lorenza Pereza przed wi tym Trybunałem
czcigodny ojciec Torquemada zaniemógł i jakkolwiek lekarze oraz najbli sze
otoczenie ukrywali przed nim powag sytuacji, on sam, wiedziony niezawodnym
przeczuciem zbli aj cej si mierci, zapragn ł w rodzinnym Avila odda Bogu
ducha. Nikt si nie odwa ył sprzeciwi temu daniu umieraj cego.
Przeto rankiem trzynastego wrze nia roku pa skiego tysi c czterysta
dziewi dziesi tego ósmego, zapewniwszy uprzednio choremu jak najdogodniejsze
warunki podró y, poczet domowników Wielkiego Inkwizytora opu cił miasto Toledo,
aby towarzyszy czcigodnemu ojcu w jego ostatniej ziemskiej w drówce.”
70
Rozdział 6
Wieczór nie był pó ny, za to bardzo ciemny, wietrzny i d d ysty, gdy poczet
domowników Wielkiego Inkwizytora, posuwaj c si przez cały dzie traktem
ci gn cym si u podnó a Sierra de Gredos, dotarł wreszcie do przeł czy przy
Santa Ana i górsk uci liw drog pocz ł schodzi ku le cym w dole
płaskowzgórzom Starej Kastylii. Okolica była bezludna i dzika, ciesz ca si poza
tym zł sław z racji gwałtów i grabie y dokonywanych na podró nych przez
okolicznych baronów, tote w strony te, szczególnie nocn por , nawet ołnierze
wi tej Hermandady niech tnie si zapuszczali.
Wóz, na którym spoczywał czcigodny ojciec, szczelnie był osłoni ty
płóciennym namiotem. Posuwał si wolno, przecie raz po raz doznawał na
zdradzieckich wybojach gwałtownych wstrz sów, droga była pełna w dołów i
kamieni, ponadto liska. Zaraz za przeł cz Santa Ana deszcz przestał m y ,
natomiast podnosz ca si z dolin wilgotna mgła stawała si coraz bardziej g sta.
Zapalono wi cej pochodni, lecz mało to pomogło: wieciły słabym, równie jak
mgła białym poblaskiem. W gł bi ciemno ci huczał potok.
Don Lorenzo de Montesa jechał w blisko ci wozu, prowadz c swego
andaluzyjczyka tak pewnie i swobodnie, jak gdyby dokoła były dzie i równa
droga. Padre Diego, płaszczem osłaniaj c twarz przed wiatrem, przysun ł si do
niego koniem.
- Don Lorenzo - powiedział - obawiam si , e czcigodny ojciec nie wytrzyma
trudów tej drogi. Słabnie z godziny na godzin .
Pan de Montesa, wyprostowany i lekki mimo ci
cej na nim zbroi, zdawał si
swymi jasnymi oczami przenika i mgł , i ciemno . Spytał:
- Co rozka esz, wielebny ojcze?
- Znasz te strony?
- Urodziłem si pod Avila.
- Jest tu miejsce, gdzie by my si mogli na noc zatrzyma ?
Pan de Montesa wskazał dłoni przed siebie.
- Nie dalej ni kwadrans st d jest castillo.
- Czyje?
- Panów de Lara.
Z prawej strony, po stromym najwidoczniej zboczu, toczyły si z łoskotem
kamienie.
- Dziedzicem tego wielkiego rodu - powiedział z namysłem padre Diego - jest,
o ile si nie myl , don Miguel de Lara?
- Tak, ojcze.
- Prawd jest, e jego ojciec wzi ł sobie za on kobiet z poga skiego rodu
Abencerragów?
- Tak, wielebny ojcze, to prawda. Przyj ła wszak e nasz wiar .
- Nie cieszy si ten pan don Miguel dobrym imieniem?
Na to odparł pan de Montesa:
- Nie znam don Miguela, lecz jak słyszałem, wysoko sobie ceni wolno .
Ko wielebnego ojca po lizgn ł si , lecz padre Diego mocn r k w por go
przytrzymał przed upadkiem.
71
- Znam tego rodzaju ludzi - powiedział z pogard . - Ceni sobie wolno , nie
wiedz c, a co gorsze, nie chc c zazwyczaj wiedzie , co znaczy wolno prawdziwa.
- Wła nie to chciałem powiedzie , wielebny ojcze - rzekł don Lorenzo. - Co
zatem rozka esz?
Padre Diego odpowiedział:
- Czcigodnemu ojcu nade wszystko potrzebny jest odpoczynek.
Castillo panów de Lara istotnie nie było odległe. Zamek, ciemny i zwarty,
wznosił si swymi murami i basztami wysoko ponad drog , zawieszony jak
kamienne gniazdo nad skrajem stromej skały, u jego stóp, gł boko w dole,
szumiała wzburzona rzeka.
Droga wiod ca do castillo była stroma i w ska, ciasno stłoczone konie lizgały
si na niej, mgła si wprawdzie cokolwiek przerzedziła, za to przenikliwy wiatr
d ł wprost w twarze. Kilku łuczników musiało zej z koni, aby ramionami
podpiera ci ki wóz.
Znalazłszy si pod murami zamku padre Diego, przytłoczony ich surowo ci ,
po ałował swojej decyzji. Lecz na odwrót było za pó no. Wła nie jeden z
domowników zad ł w róg i nim cichło jego brzmienie, z wysoka rozległ si
dono ny głos:
- Kim jeste cie i czego chcecie?
Pan de Montesa pchn ł do przodu konia. Zawołał:
- W imi Króla i Królowej otwórzcie!
Dopiero po dłu szej chwili inny głos, młody i d wi czny, spytał:
- Kto mówi w imieniu Króla i Królowej?
Pan de Montesa odpowiedział:
- Jego dostojno czcigodny ojciec Wielki Inkwizytor.
- Padre Torquemada? - zdziwił si w ciemno ciach młodzie czy głos. - Jaki
interes, i to o tak pó nej godzinie, mo e mie do mnie dostojny pan Wielki
Inkwizytor?
Pan de Montesa, niecierpliwie szarpi c swym andaluzyjczykiem, ju chciał
ostro odpowiedzie , gdy padre Diego poło ył mu dło na ramieniu.
- Nie przystoi nam, don Lorenzo, przemawia butnie i pysznie - powiedział
półgłosem.
Po czym ze spokojn godno ci , niewiele głos podnosz c, rzekł w ciemno ci:
- Niech b dzie pochwalony Jezus Chrystus.
Była cisza. Spytał wi c:
- Czy z panem de Lara mówimy?
- Jestem nim - odpowiedziano z murów.
Padre Diego musiał zdoby si na niemały wysiłek, aby nie okaza niech ci,
jak budził w nim ten zuchwały głos. Powiedział:
- Ci ka i smutna konieczno ka e nam szuka go ciny w waszym domu,
panie. Czcigodny ojciec Wielki Inkwizytor, zło ony ci k niemoc , udaje si do
Avila, l kamy si wszak e, i mo e nie przetrzyma trudów dalszej drogi, je li nie
b dzie mu danym odpocz tej nocy.
- Istotnie pan Wielki Inkwizytor jest tak ci ko chory? - spytał pan de Lara
nie sil c si na okazanie smutku.
Padre Diego milczał chwil . Wreszcie rzekł:
72
- Jest tak, jak powiedziałem.
- Wejd cie zatem - odparł pan de Lara. - Czy panu Wielkiemu Inkwizytorowi
wystarczy, je li towarzyszy mu b dzie dziesi ciu spo ród waszych rycerzy?
Tym razem padre Diego nie zapanował nad wzburzeniem i zawołał:
- Na Boga! nie przychodzimy do tego domu z mieczem, lecz z ałob i z
pokojem.
- Dobrze wi c - odpowiedział tamten - b d cie moimi go mi wszyscy.
Sporo upłyn ło czasu, nim spuszczono zwodzony most i otwarto bram . Gdy
si to wreszcie stało, padre Diego wraz z panem de Montesa, wyprzedzaj c
tocz cy si wolno wóz, pierwsi wjechali pod niskie sklepienie wjazdowej baszty.
Skoro za je przebyli, oczy ich, przyzwyczajone do ciemno ci, o lepił blask
licznych pochodni i smolnych łuczyw. Dopiero po chwili mogli si zorientowa ,
jak wielu nieruchomo w cieniu tej łuny stoj cych rycerzy oraz uzbrojonych
pachołków otacza ze wszystkich stron rozległy podwórzec. Przecie mimo tak
znacznej ilo ci ludzi cisza była na dziedzi cu, równie cisza ogarniała
mroczniejsze od nocy mury i baszty zamkowe, w ród niej słycha było tylko
suche trzaski płon cych ogni.
Don Miguel, otoczony sfor my liwskich psów, u miechni ty i bardzo
młodzie czy, oczekiwał go ci przed kru gankiem wiod cym do zamkowych
komnat. Był bez zbroi, miał na sobie lu ny, obszernie przy szyi wyci ty czerwony
kaftan oraz jasnoniebieskie, według mody arabskiej skrojone spodnie. Zarówno
tym ubiorem, jak smagło ci cery i wykrojem ciemnych, gor cych oczu bardziej
przypominał niewiernego Maura ni kastylijskiego rycerza.
Padre Diego, schodz c z konia, znów musiał zada sobie gwałt, aby nie
zdradzi si z wrogimi uczuciami, jakie budził w nim ten młody dziedzic rodu de
Lara. Spodziewał si , e zgodnie z panuj cym obyczajem zostanie powitany w
sposób nale ny jego stanowi i godno ci. Ale don Miguel, wci pogodnie
u miechni ty, milczał i wcale nie wydaj c si t przedłu aj c si cisz
skr powany, beztrosko głaskał łasz ce si do jego r ki psy. Wówczas padre Diego
zdecydował si przemówi pierwszy.
- Pokój z tob , mój synu - powiedział.
Ten skłonił si w milczeniu i dalej głaskał psy. Wła nie wóz wioz cy
czcigodnego ojca zatrzymał si nie opodal, a pusty dziedziniec pocz ł si
napełnia tłumem domowników. „Głupcze! - pomy lał padre Diego - i tak
wcze niej czy pó niej dosi gnie ci rami sprawiedliwo ci.” Gło no za
powiedział:
- S dz , mój synu, i zdajesz sobie spraw , jakim to jest zaszczytem dla ciebie
i dla twego domu go ci dostojn osob ojca Wielkiego Inkwizytora. Don Miguel
odsun ł ogromnego charta, który wspi ł si mu na piersi łapami.
- Poszedł - powiedział mi kko i łagodnie. Po czym zwrócił si do ojca Diego:
- Nie uganiam si , dostojny panie, za zaszczytami. Po có mi zaszczyty? Mam,
jak widzicie, wszystko. I z dworskim gestem dodał:
- Wejd cie jednak, dostojny panie, do rodka. Moi ludzie wska wam drog .
Chcecie zapewne dotrzyma towarzystwa panu Wielkiemu Inkwizytorowi?
- Tak - powiedział padre Diego - stan czcigodnego ojca wymaga tego. Z kolei
don Miguel zwrócił si ku kapitanowi, który stał obok chmurny i milcz cy.
73
- Wy jeste cie panem de Montesa? Don Lorenzo drgn ł.
- Sk d mnie znacie?
- Któ was nie zna? - odparł tamten. - Wejd cie, prosz .
I odganiaj c psy zszedł z w skich schodów kru ganka, aby ust pi miejsca
ludziom, którzy zdejmowali z wozu bezwładne ciało Wielkiego Inkwizytora.
Cie mierci spoczywał na twarzy ojca Torquemady. Ju w czasie podró y,
pierwszej nocy, poraził go cz ciowy parali i wówczas stracił mow i
przytomno . Teraz, na ramionach domowników wnoszony na schody, tak e
sprawiał wra enie pozbawionego przytomno ci. Od wiateł pochodni kołysz cych
si na wietrze padały na jego wychudzon twarz blaski i cienie, j sam
pozostawiaj c nieruchom i niem . Jedno tylko oko padre Torquemada miał
otwarte, lecz i to, jakkolwiek z czujnym cierpieniem wpatrzone w ogromn noc
nad sob , wydawało si lepe i ju wszelkich rzeczy tego wiata nie wiadome.
Pan de Montesa, zdj wszy zbroj z pomoc giermka, natychmiast go
odprawił. Chciał by sam. Przecie gdy usiadł przy kominku, aby si rozgrza , i
zdał sobie spraw , e tylko ze sob pozostanie a do witu, konieczno
samotno ci napełniła go niepokojem. Mimo znu enia, senno ci nie czuł.
Komnata przeznaczona mu na odpoczynek nie była rozległa, za to, jak
wszystkie inne, którymi przechodził, urz dzona z przepychem nie spotykanym
nawet w zamkach najbogatszych i najpot niejszych panów. Wszystko tutaj
zaprzeczało rycerskiej powadze i surowo ci. Drogocenne dywany za cielały
posadzk , staro ytne mury rozja nione były kolorowymi mozaikami, niskie i
szerokie ło e zajmowało wbrew dobrym obyczajom nadmiernie du o miejsca, a
na wprost kominka sofa, zarzucona wzorzyst materi i pełna mi kkich
poduszek, otaczała półkolem okr gły, bogato inkrustowany stół. Wschód unosił
si nawet w powietrzu przesyconym zapachem ró anego olejku.
Na stole znajdował si przygotowany dla go cia posiłek: troch zimnego
mi sa, chleb i owoce. Don Lorenzo odsun ł jedzenie, si gn ł po wino. Było
słodkie, pachn ce i bardzo mocne. Nie dało jednak tego, czego pragn ł. Po kilku
pucharach jeszcze ci ej zrobiło mu si na sercu, i my li, od których wolałby
uciec, pocz ły go oblega natarczywie.
Cisza panowała dokoła, blask ognia migoc cy na zło onej przy kominku zbroi
wydawał si jedynym znakiem ycia. Zamek mimo niepó nej godziny wieczornej
sprawiał wra enie pogr onego w gł bokim nie.
Pan de Lara wszedł tak cicho, i don Lorenzo wówczas dopiero odwrócił od
ognia twarz, gdy w poblasku przed sob dostrzegł cie ludzkiej sylwetki. Na
widok pana de Lara stoj cego nie opodal zerwał si zbyt po piesznie i
gwałtownie. Ale don Miguel zachował si tak, jakby tego nie dostrzegł.
Powiedział:
- Przyszedłem spyta was, panie, czy niczego wam nie brak.
Miał na sobie lu n szat z ciemnop sowego jedwabiu, bogato tkan złotem, i
w tym domowym stroju wydał si don Lorenzowi jeszcze bardziej obcy. Przez
moment poczuł si wobec tego młodego człowieka nieomal barbarzy c .
Natychmiast jednak odruchem dumy starł w sobie t upokarzaj c my l.
- Masz wietne wino, don Miguelu - powiedział lekko. - Siadaj i napij si ze
mn . yjesz na tym odludziu jak w bajce.
74
- Tak s dzicie, panie? Trudno mi, doprawdy, rozstrzygn , co jest, a co nie
jest bajk . Na razie yj , jak mi si podoba.
Don Lorenzo roze miał si hała liwie.
- Na nadmiar skromno ci nie mo esz si uskar a . Mówisz takim tonem,
jakby chciał da do zrozumienia, e tylko ty jeden potrafisz y według własnych
pragnie . Istotnie tak my lisz?
- Nie - odparł don Miguel - nie uwa am si za człowieka uprzywilejowanego.
Po prostu jedni ludzie yj zgodnie ze swymi upodobaniami, inni wbrew nim.
- Oczywi cie, jak si domy lam, przypisujesz tym pierwszym rozliczne cnoty,
zwłaszcza szczególn odwag ?
- Słusznie si , panie, domy lacie. Istotnie, w naszych czasach my lenie
wymaga odwagi.
- Widz , e nie nazbyt podobaj ci si nasze czasy?
- Przeciwnie, podziwiam ich doskonał sprawiedliwo .
- Rzeczywi cie?
- Dotychczas, jak wiadomo, dzieliła ludzi okrutna nierówno . Jedni
wygrywali swoje ycie, drudzy je przegrywali. Dzisiaj kl sk ponosz wszyscy.
Don Lorenzo zmarszczył brwi.
- Mówisz, jakby był heretykiem.
- Tak my l .
- Tym gorzej, je li tak my lisz.
- A nie s dzicie, panie, e wobec powszechno ci kl ski jednak najmniejsz
ponosi ten, kto j przewiduje?
- Nie wiem. Przywykłem my le , i ten zwyci a, kto kl ski w ogóle nie bierze
w rachub .
- Nie w tpi , panie, e tak wła nie my licie. Ale nadzieja zawsze kosztuje
najdro ej.
Don Lorenzo napełnił puchar winem i nim podniósł go do ust, powiedział
twardo:
- Nadzieja nie zna kl ski. Na to rzekł don Miguel:
- Tym gorzej.
- Dla nadziei?
- Dla tych, którzy si ni łudz . Don Lorenzo poruszył si niecierpliwie.
- Wierzy mi si nie chce, don Miguelu, aby b d c tak młodym, własnym
tylko do wiadczeniom zawdzi czał t szczególn wiedz o yciu. Niezwykłych
musiałe mie nauczycieli, przyznaj si .
- Nie wiem, czy niezwykłych. Byli raczej zwykli, za to uwagi i pami ci na
pewno godni. Mo e was to zdziwi, panie, ale je li z jednym z nich zetkn ł mnie
przypadek, to wła ciwie w pewnej mierze wam to zawdzi czam.
Don Lorenzo zwrócił ku niemu pociemniał twarz.
- Uwa aj, don Miguelu. Je li nie chcesz, abym musiał zapomnie , e jestem w
twoim domu go ciem, przesta mówi zagadkami.
- Nie miałem zamiaru dotkn was, panie - odparł spokojnie don Miguel.
- Spytali cie mnie o moich nauczycieli, wła nie chciałem o jednym z nich
opowiedzie .
- Nie ja nim, jak s dz , byłem.
75
- Istotnie, nie wy.
- Czemu wi c mieszasz mnie w te sprawy?
- To raczej ja zostałem w nie wmieszany. Posłuchajcie. Przed paroma laty, w
tak sam por deszczow jak teraz, moi ludzie znale li poni ej przeł czy Santa
Ana człowieka znajduj cego si w skrajnej n dzy i miertelnie wyczerpanego.
Przyprowadzili go tutaj. Chorował wiele tygodni, ale nie udało si go uratowa .
Po paru miesi cach umarł.
Zaległa cisza.
- Kim był ten człowiek? - spytał don Lorenzo.
- Nazwisko jego z pewno ci jest wam dobrze znane. Był to pan Rodrigo de
Castro. Twarz don Lorenza pozostała nieruchoma. Powoli wychylił swój puchar.
- Ciekawe rzeczy mówisz, don Miguelu - rzekł wreszcie niedbale. - Nie
s dziłem, e pan de Castro o mieli si powróci . I có ci opowiadał? Chciał
oczywi cie uchodzi w twoich oczach za ofiar nikczemnej niesprawiedliwo ci?
- Przeciwnie - odpowiedział don Miguel - uwa ał, e wi te Trybunały nigdy
si nie myl . Wprawdzie okoliczno ci zmusiły go do przebywania w tym domu,
wcale si jednak nie krył z tym, jak bardzo mu jest niemiła ta konieczno
korzystania z go ciny człowieka inaczej ni on my l cego. My l , e szczerze mn
pogardzał.
- Zachował wi c swoj piekieln pych !
- Przede wszystkim, jak mi si wydaje, wiar .
- On, wiar ? W co?
- Wy mnie o to, panie, pytacie?
Don Lorenzo wzruszył ramionami.
- Uwa ałem dotychczas pana de Castro za łotra. Je li istotnie było tak, jak
opowiadasz, okazał si na koniec oszukanym durniem, tylko tyle. Na có liczył?
Po co wrócił? Byłby a tak naiwny, aby spodziewa si przebaczenia?
- Nie. Pragn ł słu y . Pewien był, e niebawem odzyska siły. Chciał pod
przybranym nazwiskiem zaci gn si na okr t pana Columba. Dlatego powrócił
z wygnania. To wszystko.
Don Lorenzo chciał wsta , lecz poczuł si zbyt oci ały, aby to uczyni . „Za
du o wypiłem” - pomy lał. Spytał jednak przytomnie, tylko głosem cokolwiek
ochrypłym:
- Czegó ci wi c ostatecznie nauczył pan de Castro?
- Powiedziałem, budz c wasz sprzeciw, e nadzieja zawsze kosztuje najdro ej.
Otó nikt, jak s dz , nie mógłby mnie lepiej i dokładniej w tym prze wiadczeniu
utwierdzi , ni to uczynił pan de Castro. Pojmujecie teraz, dlaczego wyraziłem
si , i po rednio i wy przyczynili cie si do mojej edukacji.
Don Lorenzo niezupełnie pewn r k si gn ł po wino.
- Mało si zatem jeszcze nauczyłe , don Miguelu. Wiem, co my lisz. S dzisz, e
przyczyniłem si do upadku tego człowieka tylko w tym celu, aby obj po nim
dowództwo. Mo esz nie zaprzecza . Nic mnie w istocie nie obchodzi, co my lisz ty
albo inni. Wszyscy s głupcami. Wci jeszcze wol nie wiedzie , e parszywa
prawda le y zwykle na wierzchu. Gdybym w swoim czasie nie wykorzystał
przychylnej okazji i nie posłał pana de Castro do wszystkich diabłów, on by to ze
mn zrobił. Nawet okazji by nie szukał, wymy liłby j . Ale có ty, panie de Lara,
76
mo esz o tym wiedzie ? Trzeba przez to wszystko samemu przej , eby
zrozumie . Zanurzy si trzeba w to bagno, rozumiesz? Zrobisz w jak najlepszej
wierze kilka nieostro nych kroków i ju si nie mo esz cofn . Mo esz si tylko
szamota i coraz gł biej pogr a . Doprawdy, mieszny jeste , don Miguelu, ze
swoj wiedz . Gar suchej słomy wi cej wa y ni ona. Wyjd z ni na rynek,
przekonasz si . Wielebny padre Diego albo który ze stu innych, jemu
podobnych, w jedn noc przemiele na piasek wszystkie twoje frazesy. Bredziłe o
odwadze. Wszystko to s głupstwa. Co to jest odwaga? Tego nie ma. Jest tylko
strach. Owszem, z pocz tku usiłujesz si przed nim broni . Kłamiesz albo
milczysz. Ale i kłamstwem, i milczeniem strach si tylko tuczy. Potem wy era w
tobie wszystko, wszystkie my li i uczucia. Wszystko ci zawodzi i na koniec jego
tylko jeste pewien. On jeden pozostaje wierny. Na nim jedynie mo esz polega ,
e nigdy ci nie opu ci i nie zdradzi. W zamian mo esz y i przyczynia si do
budowy Królestwa Bo ego. To jest wła nie, je li chcesz wiedzie , wszystko. A có
ty, don Miguelu, zrobiłe dla budowy Królestwa Bo ego? Nic. Có wi c wiesz?
Tak e nic.
Don Miguel stał przy kominku bez ruchu, z r koma skrzy owanymi na
piersiach. Po chwili powiedział:
- Z tego, co mówicie, łatwo si domy li , e nielekko jest wam y . Ale za
szczero nale y si wam ona i z mojej strony. Niestety, nie potrafi wam
współczu .
Don Lorenzo spojrzał na niego z pogard .
- Mimo wszystko nie przypuszczałem, don Miguelu, aby był a tak naiwny.
Doprawdy s dzisz, e potrzeba mi twego współczucia? I na có mi ono? Z nas
dwóch ty jeszcze na co liczysz. Wyobra asz sobie, e kiedy zajdzie tego
konieczno , uda ci si przezwyci y strach. Zatem o cał swoj urojon odwag
masz do stracenia wi cej ni ja.
Lekki rumieniec pociemnił twarz don Miguela.
- Mam rozumie wasze słowa jako ostrze enie? Je li takie były wasze intencje,
niepotrzebnie zadali cie sobie ten trud. Wiem, co mnie czeka.
Don Lorenzo poczuł si nagle nieludzko zm czony.
- Nic nie wiesz - rzekł cicho.
Raz jeszcze chciał powtórzy : nic nie wiesz, gdy we drzwiach gwałtownie
pchni tych stan ł padre Diego w płaszczu podró nym zarzuconym na ramiona.
- Don Lorenzo! - zawołał od progu - wielka, radosna nowina. Czcigodny ojciec
odzyskał przytomno i rozkazał natychmiast ruszy w drog . Jedziemy!
Don Lorenzo podniósł si lekko, na jego pi knej, wci jeszcze młodzie czej
twarzy nie było ladu znu enia.
- Istotnie, radosna to nowina, wielebny ojcze - powiedział ze szczerym
przej ciem.
Po czym krzykn ł na giermka, aby mu pomógł wło y zbroj .
Padre Diego, rozejrzawszy si po komnacie, teraz dopiero zdawał si
spostrzega obecno pana de Lary. Podszedł do niego z rozja nion twarz .
- Musisz wybaczy nam, mój synu, zam t, jaki wprowadzili my do twego
domu. Krótko wprawdzie byli my twymi go mi, ale ju cho by za to, e
77
wyje d amy st d z wi ksz nadziej , ni mieli my j próg ten przekraczaj c,
nale y ci si nasza wdzi czno .
Don Miguel skłonił si w milczeniu.
- Powiedziałe witaj c nas - mówił dalej padre Diego - e nie pragniesz
zaszczytów. To pi knie wiadczy o twojej skromno ci, mój synu. Lecz, na Boga,
czy godzi si , aby potomek tak znakomitego rodu p dził ycie na uboczu, z dala
od najwa niejszych spraw pa stwowych? S dz , e nie we miesz nam za złe, je li
przy pierwszej okazji przypomnimy twoj osob Ich Królewskim Mo ciom. Z
pewno ci z otwartymi ramionami powitaj ci w stolicy.
Pan de Lara pogodnie si u miechn ł.
- Wła nie pan de Montesa roztaczał przede mn uroki ycia na szerokim
wiecie.
- Nic lepszego don Lorenzo nie mógł uczyni - powiedział z ojcowsk
dobrotliwo ci padre Diego.
- Do zobaczenia zatem, mój synu. Niech Bóg ma ci w swojej opiece.
Z dziedzi ca zamkowego dochodziły r enia koni i głosy rozbudzonych
domowników.
Odzyskawszy przytomno padre Torquemada zapadł w krótki, lecz mało
krzepi cy sen. Gdy si ockn ł, od razu, mimo ogromnego znu enia, poczuł si
rozbudzony nagl c potrzeb czujno ci. Dopiero po dłu szej chwili, po kołysaniu
si wozu, rozpoznał, e znajduje si w drodze. Nie dalej ni na wyci gni cie
ramienia skrzypiały koła, słycha było parskanie koni i monotonny odgłos ich
podkutych kopyt uderzaj cych o kamienie. Silny wiatr targał rozpi tym ponad
wozem płótnem, pod nim były spokój i cisza. Pomy lał, e powinien zasn , lecz
ostro pogotowia, w ród którego zbudził si był przed chwil , wcale go nie
opuszczała. Le ał wi c bez ruchu, wsłuchany w to wewn trzne napi cie, wci
przecie nie potrafił zda sobie sprawy, z czego ono wynika. A nagle zrozumiał:
w pobli u nie było nikogo, mimo to nie był sam. Otworzył oczy. Ciemno
ogarniała go zewsz d.
- Jeste - powiedział bez zdziwienia.
- Jestem - odpowiedział tu obok znu ony głos, b d cy jak gdyby echem jego
własnego. - Zawsze jestem, poniewa wierno stanowi nieodł czny element mojej
natury. Przyznasz, czcigodny ojcze, e je li przez tak wiele lat musiałem milcze ,
to nie moja w tym wina. Teraz jednak, jak mi si wydaje, wolno mi ju mówi ?
- Mów - powiedział Torquemada.
- Dzi kuj ci, ojcze. Wierz mi, e potrafi oceni twoj wielkoduszno . Ceni
j tym wi cej, i jak wspomniałem, byłe dla mnie do tej pory do bezwzgl dny.
- Czego chcesz?
- Rozumiem, ka esz mi od razu przyst pi do rzeczy. Słusznie, tak powinno
by , nie mamy zbyt du o czasu, szczególnie ty nie posiadasz go w nadmiernej
ilo ci. Chciej mnie jednak zrozumie , ojcze. Je li wypowiadam si w tej chwili
przy pomocy nazbyt wielu słów i mo esz nawet pos dzi mnie o popadanie w
gadatliwo , to przyczyna tego le y nie tyle w moich skłonno ciach, ile w
długoletnim przymusowym milczeniu.
- Ja za ciebie mówiłem i działałem. Mogłe milcze .
78
- Tak, to prawda. Ju od dawna zauwa yłem, e u boku tych, którzy pragn
uszcz liwia ludzko , nie mam nic do powiedzenia. Niezwykł , doprawdy,
prowadz egzystencj . Ludziom patrz cym na rzeczy powierzchownie mo e si
nawet wydawa , e jestem w podobnych wypadkach w ogóle niepotrzebny.
Oczywi cie tak nie jest i tego rodzaju sugestie s z gruntu fałszywe. Warto czasem
i cały wiek milcze , aby u jego ko ca doj do głosu. Nigdy nie wiadomo, kiedy to
nast pi, trzeba zatem stan gotowo ci utrzyma , e tak powiem, w permanencji.
Nie chc si , mój ojcze, powtarza , lecz raz jeszcze, i to z całym naciskiem,
pragn łbym podkre li , i wierno ceni nade wszystko. Ty zreszt powiniene
to zrozumie i oceni . Czy nie byłe przez całe ycie wierny? Je li pozwoliłe mi
przemówi , to czy nie z tych wzgl dów, i w gruncie rzeczy zdajesz sobie spraw ,
e wła nie ja w tej chwili dochowuj ci wierno ci wi kszej ni ty sam sobie?
Doprawdy, bardzo słusznie uczyniłe wzywaj c mnie.
- Ja ci nie wzywałem - powiedział cicho Torquemada.
- Masz racj , istotnie nie wzywałe mnie. Mimo to nie tylko jestem, lecz
mówi , wypowiadam si , a to jest czym nowym w naszych wzajemnych
stosunkach. Co spowodowało to novum, zastanówmy si zatem. A przede
wszystkim: zjawiłem si czy raczej ujawniłem? Mam nadziej , i nie dziwi ci , e
stawiam to pytanie. Wszystko przecie w istocie zale y od wła ciwego nazwania
faktów. A wi c: zjawiłem si czy ujawniłem? Po gł bszym namy le byłbym za
definicj ujawnienia, bo przecie nie mo e si zjawi kto , kto stale jest obecny,
prawda? Ale dlaczego si ujawniłem? Do istotne zagadnienie. S dz , i utrafi
w sedno sprawy, je li powiem, e na skutek pewnego osłabienia w tobie, mój
ojcze, czujno ci - powstały obiektywne warunki, abym ze stanu wierno ci biernej,
czyli statycznej, przeszedł do stanu wierno ci czynnej. To wła nie miałem na
my li mówi c, e warto niekiedy i cały wiek milcze i czeka . Trudno, ycie jest
yciem. Najsilniejszy człowiek mo e si zachwia i w jego wiar mog si
w lizgn w tpliwo ci. Musz ci nawet wyzna , mój ojcze, e ludzkie zw tpienie
niewymownie mnie w istocie wzrusza. Zb dny, gdy człowieka wypełnia wiara,
dopiero w trudnych chwilach zachwiania si jej, kiedy wiatło prawdy umyka
człowiekowi, okazuj si szczególnie potrzebny i pomocny. Wówczas dopiero
u wiadamiam sobie w całej pełni, jakim to bezgranicznie wielkim szcz ciem jest
posiadanie niezachwianej wiary. Twoje, ojcze, w tpliwo ci…
Torquemada otworzył oczy i powiedział w ciemno :
- Nieprawda, nie mam w tpliwo ci.
- Rozumiem. Wszystko to ju było. Ludzie tak bardzo potrzebuj wiary, i
nawet swoje w tpliwo ci skłonni s nazywa pewno ci . Dobrze, niech i tak
b dzie. Obaj zatem, nie maj c w tpliwo ci, mamy pewno , i ty, i ja. Obawiam si
jednak, e zawsze do tej pory zgodni w pojmowaniu racji prawdy, teraz ró nimy
si cokolwiek w rozumieniu ich i ocenie. Gdzie wi c słuszno ? Mog istnie
dwie słuszne racje?
- Nie.
- Oczywi cie! Dostrzegam nie bez wzruszenia, e aczkolwiek sam prawd
pocz łe interpretowa nieco dowolnie, przecie jej zało eniom niezmiennym i nie
podlegaj cym rewizji pozostałe wierny. To bardzo istotne. S dz , e główn
79
uwag trzeba zwróci nie na podkre lanie ró nic w naszych punktach widzenia,
lecz na to, co nas zbli a i ł czy. Jedna jest prawda.
- I ty tej jednej nienawidzisz. Głos westchn ł ze smutn wyrozumiało ci .
- To te było. Renegaci i odst pcy zawsze najsurowiej mnie pot piali. Któ
zjadliwiej potrafi nienawidzi wierno ci ni ten, który własn zdradził? Nie jest
tak?
- Mów dalej.
- Ch tnie, my lałem jednak, e je li rozwi załe mi usta, wybacz ten zwrot
grzeczno ciowy, to celem zasadniczej wymiany pogl dów i kieruj c si najlepsz
wol uzgodnienia ich. Czym e ostatecznie jeste my, je li nie pewn sum
pogl dów? Sob osobi cie nie interesuj si zupełnie. Byłem i jestem przejrzysty,
jak prawda, której słu .
- Niszcz c j .
- Có za wielkie słowo! Przykro mi, czcigodny ojcze, musz przecie
zauwa y , e i na tobie potwierdza si odwieczna zasada. Niestety, nieuchronnej i
godnej po ałowania degradacji podlega ka dy człowiek w tpi cy. Zawsze
dotychczas zwykłe mówi jak znakomity m stanu. Teraz wyra asz si , jakby
był sentymentalnym skryb . Gdzie si podziała cisło twego my lenia, jego
celno i ostro ? Po to przez całe ycie zwalczałe wszelkie m tniactwo, aby na
koniec sam si jemu dobrowolnie odda w niewol ? Błagam ci , czcigodny ojcze,
zaklinam ci na wszystko, co wi te - mówmy jak ludzie dojrzali i wiadomi,
unikaj c powoływania si na nie skoordynowane uczucia, natomiast dochowuj c
wierno ci zasadom rozumu.
Torquemada milczał.
- Zasn łe , ojcze?
- Nie.
- Czemu wi c milczysz? Rozumiem, chcesz mnie w ten sposób nakłoni do
zamilkni cia. I có ci z tego przyjdzie? Wiesz przecie , e nie mog odej .
- Wiem.
- A zatem? Powiedzmy, e zgodnie z twoim yczeniem przestan mówi .
Dobrze, ju milcz .
Istotnie zaległa cisza. Torquemada my lał: „Stworzyłem system, lecz dzi ki
niemu i poprzez niego stworzyłem tak e ludzi systemu. Co uczyni z nimi, je li
system okazał si zgubnym szale stwem? Jak usun terror, gdy zd ył zrodzi
ludzi, którzy w nim tylko znajduj racj swego istnienia? Zniszczy ich przy
pomocy terroru?”
Po chwili odezwał si bliski głos:
- Milczałem. Ale słyszałe mnie? Torquemada otworzył oczy.
- Tak - szepn ł - słyszałem ci .
- I co?
- Kłamiesz. Ludzie nie chc terroru.
- Biedacy! Niewinne jagni tka! - Nie drwij.
- Zatem człowiek nie jest ju dla ciebie, ojcze, istot słab i n dzn , godn
pogardy?
- Uczynili my ludzi jeszcze gorszymi. Myliłem si .
- W czym, je li mo na wiedzie ?
80
- We wszystkim.
- To brzmi dumnie. Zawsze byłe maksymalist . Wszystko! Czy chcesz przez
to powiedzie , e i zmieni trzeba wszystko? Ale nie, nie s d , mój ojcze, e czuj
si tym zaniepokojony. Zmiany nale do natury tego wiata. Trzeba je tylko we
wła ciwy sposób interpretowa . Moim, na przykład, zdaniem omyłka jako taka w
ogóle nie istnieje. Có to jest omyłka? Jest to poj cie niesłuszne, któremu
przeciwstawiam poj cie słuszne. Có wi c jest rzeczywisto ci ? Oczywi cie
poj cie słuszne teraz, w tej chwili. A dlaczego? Poniewa poj cie słuszne, w
prawidłowy sposób kształtuj c rzeczywisto , samo jest rzeczywisto ci . Zatem
tylko aktualna słuszno z chwil , gdy zostanie okre lona jako niesłuszna, traci
substancj wła ciw bytowi i z tych wzgl dów, co jest rzecz a nadto jasn , w
ogóle jej nie ma. Nie wiem, mój ojcze, czy le ało to w twoich intencjach, lecz
dotkn łe zagadnienia, które mnie od dawna pasjonuje. W tym prawidłowym
obumieraniu szcz tkowych albo zgoła martwych tre ci i w rodzeniu si nowych
dostrzegam, musz ci wyzna , pryncypialn zasad dziejów. Wszystko zale y, jak
wspomniałem, od wła ciwego nazywania. Posun łbym si nawet w tym wzgl dzie
krok dalej i powiedział, e wszystko zale y od wła ciwego dekretowania.
Pojmujesz, co chc wyrazi przez to rozró nienie. Transfiguracja istniej cego w
nie istniej ce powinna, a nawet musi posiada znamiona powszechno ci, ta za ,
zgodzisz si z tym, nie mo e by zdana na ywioł, przeciwnie, musi by
zaplanowana i pokierowana. Poza tym chciałbym niejako na marginesie zgłosi
jedno drobne zastrze enie. Zgodzili my si obaj, e słuszna racja uznana za
niesłuszn traci tym samym obiektywn egzystencj . Lecz historia, mój ojcze, nie
znosi pustki. Tylko nowa słuszno mo e unicestwi star . Trzeba idei, aby
u mierci ide . Domy lam si , e z tych wzgl dów ogłosisz niebawem wiatu now
ide .
- Nie m cz mnie - szepn ł Torquemada - jestem zm czony.
- Tak, to prawda, przepraszam ci , ojcze. Zreszt stan ludzkiego zm czenia
te bardzo mnie interesuje. Wła ciwe dawkowanie zm czenia nale y do
najbardziej skomplikowanych prerogatyw sztuki rz dzenia. Nie wolno dopu ci ,
aby ludzie byli zm czeni w sposób niedostateczny, a równocze nie nie nale y
stwarza takich warunków, eby zm czenie stało si nazbyt wielkie. W obu
wypadkach człowiek mo e si sta niebezpieczny. Zauwa yłe z pewno ci , ojcze,
e pomi dzy zarozumialstwem ludzkiego umysłu a rozpacz dadz si
przeprowadzi pewne paralele, mam oczywi cie na my li paralele nast pstw tych
sk din d odmiennych dyspozycji. Lecz có ? nas nast pstwa musz przede
wszystkim interesowa , poniewa wi ksze na ogół napotykamy trudno ci przy
przeinaczaniu skutków ni przyczyn, odmienianie tych ostatnich nie nastr cza
zazwyczaj kłopotów. Je li jednak chodzi o twoje zm czenie, czcigodny ojcze, to
s dz , i nie posiada ono charakteru niepokoj cego, natomiast jest chyba w sam
raz. Wła ciwie jestem dla ciebie, ojcze, pełen podziwu. Przydarzaj si od czasu
do czasu niezrównowa eni ludzie, którzy raptem zaczynaj si buntowa
po rodku ycia. O ile ty, ojcze, jeste od tych szalonych jednostek
przezorniejszy! Chciałby naprawi wiat, sam ju niejako tylko jedn nog na
nim stoj c. To m drze z twojej strony. Zdaje mi si , e w istocie bardziej cenisz
81
dzieło swego ycia, ni to w tej chwili, w ród przywidze mdłego ciała,
przypuszczasz.
Torquemada chciał pod wign głow , lecz zbrakło mu sił.
- Przesta - powiedział.
- Głupcze! - odparł na to spokojnie głos w ciemno ciach. - Kogo, stary durniu,
chcesz oszuka , mnie? Co masz w brzuchu? Nic. Czego si wi c szarpiesz?
Mo esz jedno zrobi : umrze . I to jak najpr dzej. Nie jeste ju potrzebny,
zrobiłe swoje. Po tobie przyjd twoi wychowankowie.
Torquemada le ał bez ruchu, zimny pot wyst pił mu na skronie. Głos obok
mówił dalej:
- Niczego, na szcz cie, nie zdołasz zmieni . Wszystko pójdzie wyznaczon
przez ciebie i jedynie słuszn drog . B dzie si umacnia i krzepn budowa
Królestwa Bo ego na ziemi, wielkie dzieło powszechnej niewoli dla przyszłej
wolno ci oraz przemocy i terroru, aby sprawiedliwo mogła zapanowa .
Oczywi cie, od czasu do czasu b d si zapewne pojawia to tu, to tam jacy mali
człowieczkowie bełkoc cy o jakiej mglistej i nie z tej ziemi wolno ci. Lecz có oni
wobec systemu, który zbudowałe ? Ty, mój ojcze, lepiej ni ktokolwiek inny
musisz sobie zdawa spraw , e przed rodzajem ludzkim dwie s tylko drogi,
droga idei i droga bezsensu. Jak trzeci przeciwstawisz? adn , bo takiej nie
ma. Mo na d y do porz dku albo do chaosu. Tertium non datur. Wszystkie
inne ci goty, bez wzgl du na to, w jak efektowne stroje by si przebrały, s tylko
błaze skim przedrze nianiem porz dku i chaosu. Trzeba si zatem zdecydowa i
wybra . Ja byłem i jestem za porz dkiem. Oczywi cie, zale nie od okoliczno ci
słu yłem ró nym ideom, lecz mój umysł i moje serce zawsze były po stronie tych,
którzy porz dek wiata widzieli w jedynej i powszechnie obowi zuj cej prawdzie.
Ludzie tego pokroju zawsze byli, s i b d moimi, e tak powiem, duchowymi
synami. Doprawdy, nie mówi tego, aby si przechwala . By mo e, czyja
przesubtelniona nadwra liwo dopatrzy si w moim powiedzeniu akcentu
megalomanii czy nawet pychy. Ju si spotykałem z podobnymi ocenami.
Tymczasem wcale tak nie jest i je li ludzi idei pozwoliłem sobie nazwa moimi
duchowymi synami, to tylko z szacunku dla prawdy historycznej. Niestety, stan
ludzkiej wiedzy o minionych czasach wci jeszcze w niedostateczny sposób
panuje nad faktami. Wiesz, mój ojcze, nieraz, na przykład, zastanawiam si nad
niedorzeczn egzegez , przy pomocy której przeró ni uczeni w pi mie staraj si
wyja ni pewien wypadek, przepraszam, wypadek to nie jest okre lenie
najwła ciwsze, poniewa chodzi nie tyle o fakt w rozumieniu powszednim, ile o
niepowtarzaln sytuacj stanowi c historyczny precedens. S dz , e si
rozumiemy. Ale tak, my l o jabłku, które Ewa ofiarowała Adamowi w Raju.
Jabłko! Owszem, jest to sk din d pomysłowa, a nawet nie pozbawiona pi kna
poetycka metafora. Lecz co ona oznacza, co si pod ni kryje? Powiadaj uczeni,
e przez jabłko nale y rozumie wiadomo dobra i zła. Có za naiwna
prostoduszno ! Aby posiada rozeznanie dobra i zła, potrzebne jest co , co zło
okre la jako zło, a dobro nazywa dobrem. A co jest tym czym ? Otó zanim to
sobie wyja nimy, chciałbym ci przede wszystkim, czcigodny ojcze, opisa Raj.
Niestety, moje słowa s zbyt niedoskonałe, abym ow wizj potrafił wskrzesi we
wła ciwych jej proporcjach. Gdyby spytał mnie, czy była to okolica górska i
82
lesista, albo przeciwnie, czy była to rozległa równina ze spokojnie płyn cymi
rzekami - doprawdy nie potrafiłbym tego dylematu rozstrzygn . Nie chc c
zatem stwarza niepotrzebnych mitologii, powiem tyle, ile wiem: był Raj, a w nim
ludzie. O ojcze czcigodny, legenda uczyniła z nich istoty pod ka dym wzgl dem
doskonałe, bezgrzeszne, pi kne i niewymownie szcz liwe. W istocie jacy byli
biedni i przy swym pozornie beztroskim bogactwie jak e zagubieni! Oczywi cie,
nawet przy moich skromnych zasobach mógłbym kosztem pewnego wysiłku
wyczarowa przed tob rajsk krain rozbrzmiewaj c muzyk sfer, a ziemi o
kształtach i kolorach tak pi knych, i nawet teraz, w ród tej niego cinnej nocy,
poczułby na twarzy delikatny powiew ciepłego zefiru, a wokół siebie zapachy
najcudowniejszych kwiatów. Ludzi te potrafiłbym upi kszy . Fantazja? owszem,
nie mam nic przeciw fantazji. My l wszak e, e w tym wypadku nasza wspólna,
e si tak wyra , racja stanu obejdzie si bez fantazji. B d my realistami! Wielki
Bo e, jeszcze teraz, gdy staram si wywoła te zamierzchłe czasy, przenika mnie
wzniosły dreszcz lito ci i współczucia, nieomal równie przejmuj cy jak wówczas,
kiedy ogarn ł mnie na widok bezgranicznie smutnego losu pierwszych ludzi.
Mieli pozornie wszystko, w istocie nie posiadali niczego. Byli nadzy nie tylko w
sensie dosłownym. Có mieli przed sob , jakie perspektywy jutra? Niestety,
bardzo niedostateczne. Niem przyrod . Wschody i zachody. Ogrom
niezgł bionych nocy rozja nianych tajemniczymi gwiazdami. Kwilenie dzieci.
Burze i deszcze. Zawsze dalekie horyzonty. Pieszczoty miłosne. Upały
wysuszaj ce ziemi . Grzebanie umarłych. Własn mier . Có jeszcze? Ba! mo e
jeszcze m sk ochot uchwycenia drugiego człowieka za gardło? Mo e
bohaterskie uczucie tryumfu, rozpieraj ce pier , gdy postawi si nag stop na
nagim karku pokonanego rywala? Mo e… zreszt po có mamy si bawi w
dalsze dociekania? B d c lud mi musieli mie przed sob wszystko, co z natur
ludzk jest zwi zane. I tu zaczyna si dylemat. Sens, sens tego wszystkiego! Co to
wszystko znaczy? Co to jest ycie? Co to jest mier ? A nienawi ? A wszystkie
ci kie my li nachodz ce noc ? Wówczas, powoduj c si najbardziej
bezinteresownym uczuciem wynikaj cym ze zrozumienia n dzy istnienia, dałem
ludziom - wybacz, je li to znów zabrzmi nieskromnie - dałem wówczas ludziom
ide , poniewa tylko ona mo e nada godziwy sens ludzkiej egzystencji. Có wart
ten wiat, gdy nie posiada sensu? Prawa do gwałtu i krwi człowiek łakn ł. Za
u wi ceniem okrucie stw i zbrodni t sknił. Sublimacja okazała si konieczno ci .
Doprawdy, daj c ludziom ide wybawiłem ich od straszliwej jałowo ci i nudy.
Torquemada niespokojnie poruszył pod okryciem palcami, jakby usun
chciał ci ar przytłaczaj cy mu piersi.
- Bo e! - powiedział na głos.
- O wła nie! - odpowiedziały ciemno ci - utrafiłe w samo sedno.
- Bo e! - powtórzył Torquemada.
- Ale tak! Przecie zostało napisane: „Na pocz tku stworzył Bóg niebo i
ziemi .” Idea musi by wielka i uniwersalna, to jasne, nie? Tylko wielkie i
uniwersalne idee mog ud wign ludzk mało . Piekielnie ci ka jest ta mało .
- Byłe tam?
- Gdzie?
- Wtedy, na pocz tku? Zaległa cisza.
83
- Byłe ? Mów.
- Och, to było tak dawno! Czy ja wiem? Mo e byłem, mo e nie byłem. Czy to
wa ne? Ju ci powiedziałem, e sob osobi cie nie interesuj si zupełnie. Idea jest
wa na.
- Wszystko skłamałe .
- Ty stary komediancie! - odparł na to bez gniewu głos obok.
- Od jak dawna wietnie sobie radzisz bez wiary i we mnie, i w Boga? Przed
kim si wi c zgrywasz? Przed samym sob ? W ide nie musi si wierzy , ona
sama jest wiar .
Torquemada otworzył oczy. Ciemno , któr ujrzał, była pusta i niema.
Ogarniała go zewsz d, mrok i chłód poczuł w sobie, wydało mu si , e umiera.
Wówczas, zdj ty przera eniem, pocz ł krzycze .
Padre Diego jechał najbli ej wozu, wi c pierwszy usłyszał ów krzyk
nieartykułowany i przeci gły, bardziej podobny do skowytu zwierz cia ni do
ludzkiego głosu. Chocia nie był boja liwy, zadr ał. Natychmiast si jednak
opanował i pchn wszy konia tak gwałtownie, i ten brzuchem otarł si o koło
wozu, uchylił płótna.
- Ojcze mój! - zawołał półgłosem.
Torquemada drgn ł i ucichł. Usta miał otwarte, oczy równie .
- Ojcze mój - powtórzył padre Diego. Le ał bez ruchu, niewidz cymi oczami
wpatrzony w ciemno . Wreszcie spytał:
- To ty, mój synu?
- Tak, ojcze. Postaraj si zasn . O wicie b dziemy w Avila.
- O wicie?
- Niedługo b dzie wita .
- Zimno mi, podaj mi r k .
Padre Diego pochylił si i poszukał w ciemno ciach dłoni czcigodnego ojca.
Była zimna i wilgotna. Trzymał j przez chwil w swojej, powoli uciszało si jej
dr enie. Ju wydało mu si , e czcigodny ojciec usypia, gdy ten gwałtownie si
poruszył.
- Nie! - zawołał.
- Nie! - Ojcze mój - szepn ł błagalnie padre Diego.
Przez chwil była cisza, potem Torquemada pocz ł krzycze wielkim głosem,
pełnym rozpaczy:
- Zaga cie płomienie, zaga cie płomienie!
Wówczas padre Diego cofn ł si i szybko zapu cił płócienn płacht . Głos
czcigodnego ojca rozlegał si bardzo dono nie, lecz ani jeden spo ród stłoczonych
dokoła domowników nie spojrzał w tamt stron . Twarze ich były nieruchome i
nie zdradzały adnych uczu .
Nie opodal ojca Diega jechał don Lorenzo. Dotkn ł jego ramienia.
- Don Lorenzo!
Ten, wyprostowany, patrzył przed siebie.
- Tak, wielebny ojcze.
- Czcigodny ojciec nie mo e zasn , pragn łby posłucha pobo nego piewu.
- Tak, mój ojcze - rzekł don Lorenzo, po czym pchn ł konia ku przodowi
regimentu.
84
Spod płóciennego namiotu wci dobiegało wołanie Torquemady:
- Zaga cie płomienie, zaga cie płomienie!
Lecz ju tam, gdzie u granicy najgł bszych ciemno ci płon ły pierwsze
pochodnie, zabrzmiały twarde m skie głosy intonuj ce pocz tkowe słowa hymnu
Inkwizycji: „Exurge, Domine, et iudica causam Tuam”. Natychmiast podj li
pie pozostali domownicy i piew pocz ł si z coraz wi ksz sił wznosi po ród
ciemnych przestrzeni, pod ogromnym niebem nocy.
Zgodnie z przewidywaniami zbli ono si do Avila o pierwszym wicie. Skoro
mury oraz rozliczne wie e miasta ukazały si na odległym horyzoncie, padre
Diego, pragn c zapobiec powitalnym uroczysto ciom, wysłał umy lnego go ca.
Po ciemnej nocy wit wstał pos pny, niebo zaci gni te ci kimi chmurami
rozpo cierało si nisko nad nag i bezpłodn w tych stronach ziemi .
Mimo wczesnej pory i jakkolwiek goniec o dobr godzin wyprzedził orszak,
wie o tym, kto przybywa, musiała si natychmiast po mie cie rozej , kiedy
bowiem, pozostawiaj c na uboczu wie o zbudowany klasztor Santo Tomas,
poczet Wielkiego Inkwizytora przebył most na rzece Adaja i przez Puerta del
Puente wkroczył pomi dzy mury - tłumy mieszka ców Avila zapełniały ulice i
place prowadz ce do klasztoru przy San Vicente.
Zgodnie z otrzyman instrukcj adne władze, zarówno wieckie, jak
duchowne, nie witały przybywaj cych. Milczały dzwony. Taki wszak e panował
wsz dzie spokój i porz dek, i miejskie stra e wi tej Hermandady nie miały nic
do roboty. Zgromadzone tłumy stały w skupieniu, w ród najgł bszej ciszy, w
milczeniu rozst powano si przed wolno posuwaj cym si regimentem, a gdy
ukazywał si wóz otoczony rycerstwem, ludzie kl kali pochylaj c głowy.
Padre Diego jechał przy wozie, po prawej r ce maj c pana don Lorenza. W
pewnej chwili pochylił si ku niemu i spytał:
- Zastanawiałe si , don Lorenzo, co my l ci ludzie zebrani tak licznie?
- Tak, ojcze - odpowiedział don Lorenzo patrz c swoim zwyczajem przed
siebie.
- Obecno tych ludzi wiadczy o ich bezgranicznej miło ci dla osoby
czcigodnego ojca.
Na to rzekł padre Diego:
- Słusznie. wiat idzie naprzód. Istotnie zdobyli my miło i zaufanie ludu.
Zamy lił si i po chwili dodał:
- ałowa nam tylko wypada, e czcigodny ojciec nie widzi tego.
Znów umilkł, potem rzekł:
- Don Lorenzo! - Tak, wielebny ojcze.
- Dzisiejszej nocy, jak wiesz, czcigodny ojciec znowu, na szcz cie na krótko,
utracił przytomno .
Don Lorenzo milczał. Tamten ci gn ł dalej:
- Straszliwa i nad wyraz bolesna jest bezbronno człowieka zło onego
niemoc . Byłoby te rzecz jak najbardziej godn po ałowania, gdyby do ludzi
niepowołanych przedostały si jakie relacje o stanie, w jakim na skutek choroby
znalazł si czcigodny ojciec.
Na to rzekł pan de Montesa:
85
- Pojmuj , wielebny ojcze. Mo esz by jednak spokojny, e podobna rzecz nie
mo e si zdarzy . Słuch moich ludzi nale y do mnie. Ich j zyki równie .
Padre Diego, wci zamy lony, patrzył na niego chwil , po czym nie rzekłszy
nic odwrócił głow . „Jestem zgubiony - pomy lał don Lorenzo. - Okazałem
niewybaczaln pewno siebie. Jestem zgubiony.” Po piesznie pocz ł szuka słów,
dzi ki którym mógłby nawi za i jeszcze uratowa urwan rozmow , a naraz,
gdy wydało mu si , e znalazł wyrazy wła ciwe, ogarn ło go zniech cenie. „Jestem
zgubiony” - raz jeszcze pomy lał. I ku własnemu zdziwieniu zamiast strachu,
którego oczekiwał, uczuł ogromn ulg . Zupełnie spokojny i wbrew swym
zwykłym obyczajom pocz ł si rozgl da dokoła, aby odgadn , który z
najbli szych mu towarzyszy obejmie w niedalekim czasie jego stanowisko. Bez
trudu i tylko na zasadzie wiadomych mu nienawi ci doliczył si ich pi ciu.
Pomy lał, e gdyby zechciał, mógłby ich wszystkich poci gn za sob w
przepa , natychmiast przecie zdał sobie spraw , e jest ju na to w tej chwili
zbyt nieznacznym pionkiem, poniewa raz obj ty podejrzeniem, nie ma prawa
okre la ani charakteru, ani zakresu winy.
Tymczasem pierwsi domownicy zbli ali si do San Vicente.
Pierwszym, który ju we wczesnych godzinach porannych przybył do San
Vicente, był Jego Eminencja biskup Avila, don Blasco de la Cuesta. Wielebny
padre Diego, powiadomiony o tym, opu cił czcigodnego ojca i zamieniwszy w
s siedniej celi kilka słów z doktorem Garci oraz z przydzielonym mu do
wspólnego czuwania młodym braciszkiem zakonnym, udał si do refektarza.
Jego Eminencja, jakkolwiek przyjechał z licznym dworem i w towarzystwie
wielu przeorów oraz prałatów i kanoników kapituły, natychmiast po przybyciu
do klasztoru i rozmowie z opatem opu cił swoje otoczenie i ojca Diega oczekiwał
sam. Ujrzawszy wchodz cego po pieszył ku niemu, szeleszcz c swymi fioletami.
Minione lata przydały mu obfito ci ciała, był ogromny, bardzo t gi, szeroki w
ramionach, lecz przy tej nadmiernej tuszy pełen dostoje stwa.
- Witam ci , mój ojcze - powiedział d wi cznym, jeszcze niestarym głosem. -
W jak e smutnych okoliczno ciach spotykamy si po tylu latach! Prawda to, e
stan czcigodnego ojca jest tak ci ki?
- Istotnie - odpowiedział padre Diego - tylko w Bogu mo emy pokłada
nadziej .
- Przytomny jest?
- pi teraz. Pan biskup zamy lił si .
- Tak, ci kie to dla nas wszystkich chwile. Gdy zbudzi si czcigodny ojciec,
b d go mógł ujrze ?
- Niestety - odpowiedział padre Diego - wybaczy Wasza Eminencja, lecz nie
wydaje si to mo liwe przy stanie, w jakim czcigodny ojciec znajduje si teraz.
Lekarz kazał oszcz dza mu wszelkich wzrusze . Spokój, spokój i jeszcze raz
spokój jest mu nade wszystko potrzebny.
Jego Eminencja nie nalegał.
- To prawda, masz słuszno , mój ojcze. Istotnie, odgłosy tego wiata nie
powinny w tej szczególnej chwili zam ca jego umysłu. Je li jednak wspomniałe
o spokoju, to rozumiej c jego gł bszy a istotny sens, niepodobna wyobrazi sobie,
aby ktokolwiek z nas mógł w obliczu mierci posiada spokój doskonalszy od
86
tego, na który zasłu ył sobie czcigodny ojciec. Doprawdy, mało komu danym jest
opuszcza ten doczesny wiat ze wiadomo ci spełnienia dzieła równie
doskonałego i trwałego. Ty zreszt , wielebny ojcze, tyle lat sp dziwszy u jego
boku, najlepiej mo esz ogarn i poj to, co nam, dalej stoj cym od jego osoby,
tylko w niedokładnych kształtach si zarysowuje. Z prawdziwym wzruszeniem
patrz na ciebie, mój ojcze, niegdy mój synu. Kiedy si gam pami ci do dni, gdy
obok siebie yli my we wspólnocie, wydaje mi si , jakby od tych chwil cały wiek
upłyn ł.
- Tak - rzekł padre Diego - czas ten, je li nie na skutek lat, to na pewno dzi ki
ogromowi wydarze , rzeczywi cie mo e si wydawa bardzo znaczny.
- Jest nim! Kiedy to w dziejach wiara i prawda oparte zostały o fundamenty
równie mocne jak za naszych czasów i na naszych oczach? Niemałe ci , mój ojcze,
spotkało szcz cie, e w tym dziele zostało ci dane bra udział tak bezpo redni i
wa ny. Pami tasz ów dzie , gdy ja byłem tym, który pierwszy przyszedł oznajmi
ci wielk nowin ?
Padre Diego spojrzał panu biskupowi prosto w oczy.
- Pami tam, Wasza Eminencjo.
- Zastanawiałem si wielokrotnie, jak to si stało, e wówczas, w tych
odległych latach, czcigodny ojciec, jakkolwiek tak mało ci znał, o tyle trafniej i
dalekowzroczniej ni ja, twój przeor, potrafił oceni istotne cechy twego umysłu i
charakteru. Teraz, po tylu latach i gdy moje ówczesne obawy okazały si na
szcz cie mylne, mog ci, mój ojcze, wyjawi , i byłe wtedy przedmiotem wielkiej
mojej troski.
Padre Diego spojrzał panu biskupowi prosto w oczy.
- Nie całkiem rozumiem, co Wasza Eminencja ma na my li.
- Moj pomyłk - rzekł tamten. - Czy to prawda, e jeden z ówczesnych braci,
brat Mateo, o ile mnie pami nie myli, do tego stopnia zha bił si heretyckim
odszczepie stwem, i ze wspólnoty Ko cioła został przez wi ty Trybunał
usuni ty?
- Tak - powiedział padre Diego - tak niestety było.
- Pojmuj teraz wszystko. Wszak to on wyznawał mi na spowiedzi, jako
swemu przeło onemu, twoje buntownicze jakoby, a nawet blu niercze my li. Ze
swoich ró nych w tpliwo ci równie si spowiadał, wydawał si pełen pokory,
sumiennie odprawiał wyznaczone pokuty… jak si mogłem domy li , e
równocze nie i własne oblicze przebiegle ukrywa, i ciebie spotwarza?
Padre Diego rzekł na to spokojnie:
- Zwykła to bro wrogów, kłamstwo i potwarz.
- Istotnie! A jednak, chocia zwykłym tylko byłem przeorem, nie powinienem
si był da zwie . Musisz mi wybaczy , mój ojcze, t dawn omyłk .
- Któ z nas nie popełniał omyłek? - powiedział padre Diego głosem pełnym
powagi i szacunku.
- Nie mówmy ju o tym, Wasza Eminencjo.
Rado rozja niła twarz pana biskupa.
- Masz we mnie, mój ojcze, szczerze ci oddanego przyjaciela. Ciesz si , e
je li przyjdzie mi obj nowe obowi zki, wówczas cz ciej ni w skromnym Avila
b d ci mógł spotyka .
87
Padre Diego natychmiast domy lił si , co zaszło.
- Umarł zatem kardynał de Mendoza?
- Niestety - odparł pan biskup.
- Wczoraj nadeszła z Rzymu wiadomo o jego zgonie.
Padre Diego pochylił głow .
- mier chrze cijanina zawsze pobudza do skupionych rozmy la . Niemniej
ciesz si , e w osobie Waszej Eminencji mog powita arcybiskupa Toledo i
prymasa Katolickiego Królestwa.
Don Blasco de la Cuesta zarumienił si .
- Nie jestem jeszcze arcybiskupem.
- Ale z pewno ci nim b dziecie. Wszyscy przecie wiedz , e i Ojciec wi ty, i
Ich Królewskie Mo cie w was widz od dawna nast pc kardynała de Mendoza.
Jego Eminencja zamy lił si i jak gdyby przygasł.
- Tak, doceniam wielkie obowi zki, jakie zostan zło one na moje ramiona.
Prosz Boga, abym im podołał. Jak e jednak słusznie mówił mi niegdy czcigodny
ojciec, e nie ma w Ko ciele takich zaszczytów i dostoje stw, które by dorówna
mogły twardym obowi zkom ołnierzy wi tej Inkwizycji.
Na to rzekł padre Diego:
- Czcigodny ojciec byłby gł boko i szczególnie rado nie poruszony słysz c
słowa Waszej Eminencji. S dz te , e b d w zgodzie z jego intencjami, je li
powiem, e wi tej Inkwizycji mo na słu y wsz dzie, na ka dym stanowisku,
zarówno najbardziej niepozornym, jak wyniesionym najwy ej.
Pan biskup wci był zamy lony.
- Tak - powiedział wreszcie - ró nymi drogami zd aj ludzie do jednego celu.
Na spotkanie ojca Diega, gdy powracał z refektarza, wybiegł młody braciszek
imieniem Manuel. Był blady, z przestrachem w oczach, r ce mu dr ały.
- Ojcze wielebny! - zawołał.
Padre Diego przystan ł, poczuł w sercu chłód. Spytał nieswoim głosem:
- Umarł? Fray Manuel potrz sn ł głow .
- Có si wi c stało?
- Ojcze wielebny, przysi gam, nie moja to wina. Czcigodny ojciec zbudził si ,
zadzwonił na mnie, kazał mi, abym mu pomógł podnie si i ubra …
Padre Diego przy pieszył kroku.
- Nieszcz sny, uczyniłe to?
Braciszek bezradnie rozło ył r ce.
- Jak e mogłem nie usłucha ?
Na progu celi stał doktor Garcia, równie blady i wystraszony.
- Głupcze! - zawołał padre Diego - jak mogłe do tego dopu ci ?
Odsun ł go szorstkim ruchem ramienia i skierował si ku drzwiom
prowadz cym do celi czcigodnego ojca. Nim je otworzył, zawahał si , nie dłu ej
jednak ni ułamek sekundy. Potem wszedł do rodka.
Cela była obszerna, lecz mimo białych murów mroczna. Tylko w pobli u
okiennego wykuszu skupiło si nieco wi cej dziennego wiatła. Tam wła nie, w
gł bokim krze le, otulony płaszczem podbitym futrem, siedział padre
Torquemada. Trzymał si prosto, dłonie miał zło one na kolanach. Usłyszawszy
skrzypni cie drzwi, poruszył si .
88
- To ty, Diego? - spytał nieswoim, dalekim głosem.
Ten zawołał:
- Ojcze mój, jak mogłe wsta ? Połó si , błagam ci .
- Zbli si , mój synu - powiedział Torquemada tym samym głosem, dalekim i
w jaki szczególny sposób monotonnym. - Czekałem na ciebie. Niewiele czasu mi
zostało, musz si pieszy , a mam ci do powiedzenia rzeczy niezmiernie wa ne.
Niektóre trzeba b dzie zapisa , aby natychmiast poda je do wiadomo ci
publicznej. Gdzie jeste ?
- Tutaj, ojcze.
- Sta bli ej wiatła. Chciałbym ci widzie . O, tak. Podaj mi r k .
- Ojcze mój, nie wolno ci tyle mówi . Połó si .
Torquemada potrz sn ł głow .
- Nie, nie teraz, pó niej. Wpierw musz omówi z tob szereg spraw. Trzeba
b dzie, nie zwlekaj c, wiele rzeczy odmieni w naszym Królestwie. Wła ciwie
wszystko. Czeka ci ogromna praca i a l k mnie ogarnia, e mo esz nie podoła
tym nadludzkim nieomal zadaniom. Lecz któ mo e to uczyni , je li nie ty? Mam
zreszt nadziej , e znajd si jeszcze ludzie nie prze arci doszcz tnie strachem i
kłamstwem, a tak e nie zara eni pych i nienawi ci . Takich skupisz dokoła
siebie i przy ich pomocy i poparciu zburzysz wszystko, co jest teraz. Tak, to, co
jest, nadaje si tylko do zburzenia i wymiecenia precz. Wszystko jest ponad miar
złe, zatrute i skarlałe. Trzeba to precz odrzuci . Miałe jednak słuszno , mój
synu.
- Ojcze mój - szepn ł Diego.
- Przypominasz sobie noc, kiedy spotkałem ci po raz pierwszy? Wła nie
wtedy miałe słuszno . Słuszny był twój gniew, twój bunt, słuszne twoje
cierpienie. Ci ko to wyznawa , lecz nie widz dokoła siebie ani jednej ludzkiej
twarzy prócz twojej.
- Ojcze! - zawołał Diego.
- Niestety, tak jest. Nie wolno si ju dłu ej oszukiwa . Złudna jest nasza
pot ga, pozorne nasze siły. Dr fundamenty i zarysowuj si ciany gmachu,
który budowali my. Straszliwy to gmach. Wi zieniem i ka ni uczynili my wiat.
Ale to nie mo e trwa . Je li to wszystko nie zawali si jutro, stanie si to pojutrze.
Katastrofa jest nieunikniona. Nie ma ju wiary, nie ma nadziei. Połamali my
ludzi, zniszczyli my ich umysły i serca. Jeste my znienawidzeni i pogardzani. Nic
si z tego mrocznego szale stwa nie da uratowa . Trzeba szuka innych dróg
ocalenia. Zachodzi nagl ca konieczno , aby my sami zburzyli to, co musi run .
B dziesz musiał niezwłocznie napisa odpowiednie zarz dzenia. Wszystko
dokładnie ci podyktuj .
Padre Diego stał bez ruchu, pora ony groz i przera eniem.
- Gotowy ju jeste , mój synu? Po piesz si , mamy coraz mniej czasu. Czemu
tu tak ciemno? Ka przynie wiece. Niestety, na cał ziemi sprowadzili my
ciemno ci. Trzeba b dzie du o wiatła. Ale na razie musimy uporz dkowa
sprawy najwa niejsze. Przygotowałe wszystko?
Diego cofn ł si w cie .
- Tak, ojcze.
89
- Pisz wi c. My, Tomas Torquemada… nie, bez tytułów, nie pisz tytułów, to
ju niepotrzebne. Napisz po prostu, e z dniem dzisiejszym… którego dzisiaj
mamy?
- Szesnastego wrze nia, ojcze.
- e z dniem szesnastego wrze nia, roku…
- Tysi c czterysta dziewi dziesi tego ósmego.
- Roku tysi c czterysta dziewi dziesi tego ósmego wi ta Inkwizycja zostaje
rozwi zana. Znosimy wi t Inkwizycj i przekre lamy j , a tym samym
odwołujemy wszystkie nasze nieprawo ci i zbrodnie, jakie w jej imieniu
uczynili my, ofiarom naszych działa przywracaj c wszystkie prawa i godno ci, z
pomordowanych zdejmuj c infami . Procesy nasze i wyroki trac swoj moc,
jako fałszywe, podkre l to, bo to jest szczególnie wa ne. Wi zienia b d otwarte i
ludziom niesłusznie pozbawionym wolno ci musi by ona niezwłocznie
przywrócona.
Diego upadł przed czcigodnym ojcem na kolana.
- Ojcze mój! - zawołał zdławionym głosem - błagam ci na wszystko, jeste
chory…
Torquemada zdawał si nie widzie go, patrzył przed siebie.
- Spokój, mój synu. Pojmuj , e musisz zdawa sobie spraw z ogromu
odpowiedzialno ci, jaka b dzie odt d na tobie spoczywa , ale nie mo esz si od
niej uchyli . Pismo o zniesieniu wi tej Inkwizycji trzeba b dzie rozesła jeszcze
dzisiaj. B dzie ono miało wa no dekretu. Poza tym musimy jak najszybciej
opracowa tezy, które by teoretycznie uzasadniły nasz decyzj . Je eli chcemy,
aby kłamstwo nie zatruwało wi cej ludzkich umysłów, musimy sami przesta
kłama . Trzeba powiedzie pełn prawd , cho by była ona trudna i bolesna. Nie
mo emy, mój synu, ulega złudzeniom, i tylko i wył cznie w metodach
sprawowania naszej władzy popełnili my bł dy, a nawet przekroczyli my i
podeptali my wszelkie prawa ludzkie. Nie usuniemy gwałtu i przemocy, je li
równie nie usuniemy podstawowych zasad, które gwałt i przemoc zrodziły.
Musimy zatem pój do ludzi i otwarcie im powiedzie , e zła jest wiara, która
tak straszliwe spustoszenia mogła wyrz dzi . Zła i fałszywa jest ta wiara i trzeba
uczyni wszystko, aby n dza usuni ta została nie powierzchownie, lecz wyrwana i
zniszczona u samych swych korzeni. Nie b dzie Królestwa Bo ego na ziemi.
Diego kl czał z pochylon głow , miertelnie blady, niezdolny słowa jednego z
siebie wydoby . Torquemada mówił dalej, wci tym samym dalekim i
monotonnym głosem, wpatrzony w mrok w gł bi celi:
- Tak wi c dla uratowania ludzko ci od całkowitej zagłady i aby uchroni
ludzi od pogr enia si na zawsze w odm ty niewoli, strachu, kłamstw i
nienawi ci, musimy zburzy to wszystko, co w pogardzie dla człowiecze stwa i
w ród złudnych uroje zbudowali my własnymi r koma kosztem najwi kszych
ludzkich nieszcz i cierpie . Z pewno ci zam t wyniknie z tego niemały i
ci kie dnie nadejd , niemniej jednak, aby uratowa si przed złem jeszcze
wi kszym, musimy szale stwo naszej wiary nazwa szale stwem, a jej fałsz
fałszem. Trzeba si b dzie, mój synu, nauczy y bez Boga i bez Szatana.
- Ojcze! - krzykn ł Diego.
- Tak, mój synu. Ich nie ma.
90
Diego przyczołgał si do kolan Torquemady i dr cymi r koma chwycił jego
dłonie.
- Ojcze, błagam ci , oprzytomniej… to ja, Diego… słyszysz mnie?
- Słysz ci , przecie do ciebie mówi . Nie przerywaj jednak, niedługo
zapadnie noc. Pami taj, musisz jeszcze napisa dekret o zniesieniu strachu. Od
dzisiaj nie b dzie strachu na ziemi. Wszystko zaczniemy od nowa, a wła ciwie ty,
mój synu, zaczniesz. Jeste młodziutki, arliwy i czysty…
Padre Diego, ju nie panuj c nad sob , wyprostował si i uczepiwszy si
obur cz futrzanego płaszcza, który okrywał czcigodnego ojca, targn ł nim
gwałtownie.
- Przesta , ojcze, słyszysz? przesta , ja ci rozkazuj , słyszysz? milcz!
Torquemada zwrócił ku niemu wzrok. Ujrzał wówczas twarz obcego
człowieka, blad i nadmiernie ogromn , zniekształcon strachem i zło ci . Na
ustach poczuł gor cy oddech. Rozumiej c, e znalazł si w r kach nieznanego
wroga, chciał woła o pomoc, lecz zdołał tylko szepn :
- Diego!
Ten potrz sał starcem bełkocz c:
- Milcz, milcz, milcz…
A naraz znieruchomiał. Patrzył chwil na poszarzał twarz Torquemady i
jego oczy szeroko rozwarte, lecz ju szkliste i martwe. Bał si poruszy , wreszcie
pu cił płaszcz, który kurczowo przytrzymywał zaci ni tymi palcami. Ciało
czcigodnego ojca obsun ło si cokolwiek, pozostało jednak wyprostowane.
- Bo e! - szepn ł.
Wci kl czał, łzy spływały mu po policzkach. Jeszcze nie potrafił ani przyj ,
ani zrozumie tego, co si stało. Gubił si w ród sprzecznych uczu i my li.
Wreszcie podniósł si , stał jednak dalej przy zmarłym, osłabły i zdr twiały, nie
mog c od niego oderwa oczu pełnych łez. Na koniec, nie bardzo wiadomy tego,
co chce uczyni , podniósł ci k jak kamie r k i z całej siły uderzył czcigodnego
ojca w twarz.