background image

 

 

NEIL GAIMAN

 

M JAK MAGIA

 

PRZEŁOŻYŁA  

PAULINA BRAITER

 

WYDAWNICTWO MAG  

WARSZAWA 2007

 

 

background image

 

 

Tytuł oryginału:  

M is for Magic 

 

Copyright © 2007 by Neil Gaiman 

 

Copyright for the Polish translation  

© 2007 by Wydawnictwo MAG 

 

Redakcja:  

Joanna Figlewska 

 

Korekta:  

Urszula Okrzeja 

 

Ilustracja i opracowanie graficzne okładki:  

Irek Konior 

 

Projekt typograficzny, skład i łamanie:  

Tomek Laisar Fruń 

 

Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Jacek Olesiejuk 

ul. Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa 

tel./fax (22) 631-48-32, (22) 632-91-55, (22) 535-05-57 

www.olesiejuk.pl, www.oramus.pl 

 

ISBN 978-83-7480-052-5  

Wydanie I 

 

Wydawca: 

Wydawnictwo MAG 

ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa 

tel./fax (0-22) 813 47 43 

e-mail: kurz@mag.com.pl 

http://www.mag.com.pl 

background image

 

 

Opowiadanie historii dzieciom

 

przypomina wożenie drew do lasu.

 

Książkę tę dedykuję wszystkim drwom.

 

background image

 

 

 

Wstęp

 

Kiedy  byłem  młody,  czyli  -  tak  mi  się  przynajmniej  wydaje  -  całkiem  niedawno, 

uwielbiałem  zbiory  opowiadań.  Opowiadanie  dawało  się  przeczytać  od  początku  do  końca 

akurat w czasie, którym dysponowałem - w trakcie długiej przerwy, popołudniowej sjesty czy 

w  pociągu.  Zaczynało  się,  rozkręcało  i  porywało  mnie  w  nowy  świat,  po  czym  dostarczało 

bezpiecznie z powrotem do szkoły czy domu pół godziny później. 

Opowiadania, które przeczytamy  w odpowiednim  wieku, towarzyszą nam  już zawsze. 

Możemy zapomnieć, kto je napisał i jaki nosiły tytuł. Czasami zapominamy nawet, co się w 

nich działo. Ale jeśli  opowiadanie nas poruszy, to pozostaje z nami, ukryte w zakamarkach 

naszego umysłu, które my sami rzadko odwiedzamy. 

Opowiadania grozy trzymają się nas najmocniej. Jeśli podczas lektury przebiega nam po 

plecach dreszcz, a po jej skończeniu odkrywamy, że powoli zamykamy książkę w obawie, by 

niczego nie spłoszyć, i odsuwamy się ostrożnie, to znaczy, że zostanie z nami po kres czasu. 

Kiedy miałem dziewięć lat, czytałem historię, która kończyła się obrazem pokoju pokrytego 

ślimakami. Mam wrażenie, że to były ślimaki ludożercy i pełzły powoli w czyjąś stronę, by 

go pożreć. Gdy teraz to wspominam, czuję ten sam dreszcz, jak wówczas, kiedy czytałem tę 

historię po raz pierwszy. 

Fantasy  wnika  nam  w  kości.  Czasami  mijam  pewien  zakręt,  z  którego  widać  wieś 

położoną na łagodnych pagórkach, dalej za nimi wyższe, skaliste szare wzgórza, a w oddali 

góry i mgłę. Za każdym razem widok ten przywodzi mi na myśl Władcę Pierścieni. Książka 

ta tkwi gdzieś we mnie i ów obraz ją przywołuje. 

A science fiction (choć, niestety, w tym zbiorze nie ma jej zbyt wiele) unosi nas między 

gwiazdy, w inne czasy, inne umysły. Nie ma to jak krótka wizyta w głowie obcego, by nam 

przypomnieć, jak niewiele różni nas od innych ludzi. 

Opowiadania  to  niewielkie  okienka  do  innych  światów,  innych  umysłów  i  snów.  To 

podróże, które pozwalają odwiedzić drugi koniec wszechświata i zdążyć wrócić na kolację. 

Ja sam już od niemal ćwierć wieku pisuję opowiadania. Z początku stanowiły świetną 

background image

 

 

metodę  nauki  pisarskiego  rzemiosła.  Młodym  pisarzom  najtrudniej  przychodzi  skończyć  to, 

co  zaczęli,  i  właśnie  dzięki  opowiadaniom  nauczyłem  się  to  robić.  Dziś  większość  rzeczy, 

które  piszę,  jest  raczej  długa  -  długie  komiksy,  długie  książki,  długie  filmy  -  zatem  krótki 

tekst, coś co można skończyć w parę dni czy tydzień, to czysta frajda. 

Moi ulubieni  autorzy  opowiadań z dzieciństwa pozostali w większości do dziś  moimi 

ulubionymi  autorami.  To  pisarze  tacy,  jak  Saki,  Harlan  Ellison,  John  Collier  czy  Ray 

Bradbury,  sztukmistrze  i  magicy,  potrafiący  za  pomocą  zaledwie  dwudziestu  sześciu  liter  i 

kilku  znaków  przestankowych  rozbawić  nas  i  złamać  nam  serce.  A  wszystko  na  zaledwie 

kilku stronicach. 

Zbiory opowiadań mają jeszcze jedną zaletę: nie wszystkie zgromadzone w nich teksty 

muszą się nam podobać. Jeśli trafimy na jakiś, który nam nie odpowiada, wiemy, że wkrótce 

zacznie się następny. 

W  zebranych  tu  opowiadaniach  spotkacie  twardego  detektywa  ze  świata  dziecięcych 

bajek i grupę ludzi, którzy lubią jadać najróżniejsze rzeczy, znajdziecie też wiersz o tym, jak 

się  zachować,  gdy  traficie  do  magicznego  świata,  i  historię  o  chłopcu,  który  spotyka  pod 

mostem  trolla  i  dobija  z  nim  targu.  Jest  tu  także  opowieść,  która  stanie  się  częścią  mojej 

następnej  książki  dla  dzieci,  Księgi  cmentarnej,  o  chłopcu,  który  mieszka  na  cmentarzu, 

wychowywany  przez  umarłych,  a  także  opowiadanie,  które  napisałem  w  młodości, 

zatytułowane  Jak  sprzedać  Most  Pontyjski,  historia  fantasy  zainspirowana  przez 

autentycznego człowieka, „Hrabiego" Victora Lustiga, który naprawdę sprzedał wieżę Eiffla, 

mniej więcej w taki właśnie sposób (po czym kilka lat później zmarł w więzieniu Alcatraz). 

Jest  tu  kilka  nieco  strasznych  historii,  kilka  innych  raczej  zabawnych,  a  także  parę 

nienależących do żadnej z tych kategorii. Mam jednak nadzieję, że i tak się wam spodobają. 

Gdy  byłem  chłopcem,  Ray  Bradbury  wybrał  ze  swoich  wcześniejszych  zbiorów 

opowiadania,  które,  jak  uznał,  przypadną  do  gustu  młodszym  czytelnikom  i  wydał  je  w 

książkach R jak rakieta K jak kosmos. Skoro zdecydowałem się na to samo, spytałem Raya, 

czy miałby coś przeciw temu, bym zatytułował ten zbiór M jak magia. (Nie miał). 

M naprawdę jest jak magia, podobnie jak wszystkie litery, jeśli złoży się je razem jak 

należy. Można z nich tworzyć magię i sny. A także, mam nadzieję, kilka niespodzianek... 

 

Neil Gaiman 

 

Sierpień 2006 

background image

 

 

Sprawa 

dwudziestu czterech kosów 

Siedziałem  w  moim  biurze,  pociągając  ze  szklaneczki  żytniówkę  i  bezmyślnie 

czyszcząc  automat.  Na  zewnątrz  lał  deszcz,  jak  przez  większość  czasu  w  naszym  pięknym 

mieście, choć oczywiście biuro promocji turystyki twierdzi inaczej. Co prawda nie obchodziło 

mnie to; nie pracuję w biurze promocji turystyki, jestem prywatnym detektywem, i to jednym 

z  najlepszych,  choć  na  oko  w  życiu  byście  tego  nie  powiedzieli.  W  biurze  wszystko  się 

sypało, od dawna nie płaciłem komornego i nawet bimber się kończył. 

Ciężkie czasy i tyle. 

A do tego wszystkiego jedyny klient, jaki zgłosił się w tym tygodniu, nie zjawił się na 

rogu, gdzie czekałem na niego pół dnia. Mówił, że to będzie wielka sprawa, ale już nigdy się 

nie dowiem jaka. Zamiast u mnie, zameldował się w kostnicy. 

Kiedy zatem weszła do mnie ta damulka, byłem pewien, że moje szczęście w końcu się 

odmieniło. 

- Co sprzedajesz, paniusiu? 

Posłała mi spojrzenie, które podnieciłoby nawet dynię i od którego serce zerwało mi się 

do  olimpijskiego  sprintu.  Miała  długie  jasne  włosy  i  figurę,  na  widok  której  Tomasz  z 

Akwinu zapomniałby o swych ślubach. Ja w każdym razie zapomniałem o moich: nigdy nie 

przyjmować zleceń od kobitek. 

-  Co  by  pan  powiedział  na  trochę  zielonych?  -  spytała  zmysłowym  głosem,  od  razu 

przechodząc do rzeczy. 

- Mów dalej, siostro. 

Nie chciałem, żeby się zorientowała jak bardzo potrzebuję gotówki, toteż uniosłem dłoń 

do ust. Lepiej, by klienci nie widzieli, jak się ślinisz. 

Otworzyła torebkę i wyciągnęła zdjęcie, błyszczącą odbitkę osiem na dziesięć. 

- Poznaje pan tego człowieka? 

- W moim biznesie zna się różnych ludzi. 

background image

 

 

- Jasne. On nie żyje. 

- To też wiem, skarbie. Stare wieści. To był wypadek. 

Spojrzała na mnie wzrokiem tak zimnym, że można by rozbić go na kostki i wrzucić do 

koktajlu. 

- Śmierć mojego brata nie była wypadkiem. 

Uniosłem brwi - w moim biznesie przydają się różne dziwne umiejętności. 

- Twojego brata? - Zabawne, nie wyglądała na lalę, która mogłaby mieć brata. 

- Jestem Jill Dumpty. 

- Humpty Dumpty był twoim bratem? 

- I nie spadł sam z tego muru, panie Paluch. Zepchnięto go. 

Dumpty  maczał  palce  w  większości  mętnych  interesów  w  tym  mieście.  Bez  trudu 

potrafiłbym wymienić pięciu gości, którzy woleliby widzieć go martwym niż żywym. 

No, bez większego trudu. 

- Rozmawiałaś o tym z glinami? 

-  Nie,  żołnierze  Króla  nie  chcą  mieć  nic  wspólnego  z  jego  śmiercią.  Mówią,  że  po 

upadku starali się go zebrać w jedną całość. 

Odchyliłem się na krześle. 

- O co ci zatem chodzi? Gdzie tu moje miejsce? 

- Chcę, żeby znalazł pan zabójcę, panie Paluch. Chcę, by stanął przed sądem, chcę, by 

usmażył  się jak jajecznica. Och, i  jeszcze jeden  drobiazg  - dodała lekkim tonem.  - Humpty 

przed  śmiercią  zabrał  z  domu  małą  brązową  kopertę  ze  zdjęciami,  które  miał  mi  wysłać, 

medycznymi zdjęciami. Jestem pielęgniarką, robię dyplom. Są mi potrzebne do egzaminu. 

Przyjrzałem się bliżej swoim paznokciom,  po czym uniosłem wzrok ku jej twarzy, po 

drodze  oceniając  talię  i  parę  przyjemnych  krągłości.  Niezła  była,  choć  jej  mały  nosek 

odrobinę błyszczał. 

- Biorę tę sprawę. Siedemdziesiąt pięć dziennie i dwie setki premii, jeśli coś znajdę. 

Uśmiechnęła się. Żołądek ścisnął mi się i wystartował na orbitę. 

- Dostanie pan dodatkowe dwieście, jeśli dostarczy mi pan zdjęcia. Bardzo mi na nich 

zależy. Naprawdę chcę zostać pielęgniarką. - Rzuciła na biurko trzy pięćdziesiątki. 

Pozwoliłem, by na mych męskich ustach zatańczył ironiczny uśmieszek. 

- Hej, siostro, może dasz się zaprosić na obiad? Właśnie zarobiłem trochę grosza. 

Mimowolnie zadrżała z podniecenia i wymamrotała coś o tym, że zawsze miała pociąg 

do karłów, więc wiedziałem, że dobrze trafiłem. Potem obdarzyła mnie krzywym uśmiechem, 

od którego zgłupiałby nawet Albert Einstein. 

background image

 

 

- Najpierw proszę znaleźć mordercę mojego brata, panie Paluch. I moje zdjęcia. Potem 

możemy się zabawić. 

Zamknęła za sobą drzwi. Być może wciąż padał deszcz, ale jakoś tego nie zauważyłem. 

Istnieją  miejsca  w  tym  mieście,  o  których  nie  wspomina  biuro  promocji  turystyki.  To 

miejsca, gdzie policjanci poruszają się trójkami, jeśli w ogóle się tam zjawią. W mojej pracy 

człowiek musi odwiedzać je częściej niż to zdrowe. Najzdrowiej nie bywać tam nigdy. 

Czekał na mnie przed barem Luigiego. Podszedłem go od tyłu; moje buty na gumowych 

podeszwach stąpały bezszelestnie po lśniącym, mokrym chodniku. 

- Cześć, Elek. 

Podskoczył  i  obrócił  się  gwałtownie,  a  ja  odkryłem,  że  spoglądam  wprost  w  lufę 

czterdziestki piątki. 

-  A,  to  ty  Paluch.  -  Szybko  schował  broń.  -  Nie  nazywaj  mnie  tak.  Dla  ciebie  jestem 

Bernie Melek, kurduplu, i lepiej o tym nie zapominaj. 

- Elemelek bardziej mi się podoba, Elek. Kto zabił Humpty'ego Dumptyego? 

Elek był dość osobliwym ptakiem, ale w moim zawodzie wybredność nie popłaca. Nie 

miałem lepszego kontaktu w podziemiu. 

- Pokaż mi kolor swojej forsy. 

Zademonstrowałem mu pięćdziesiątkę. 

-  Do  diabła  -  mruknął.  -  Jest  zielona.  Czemu  nie  mogliby  dla  odmiany  zrobić  partii 

liliowej albo marengo? - Mimo wszystko przyjął banknot. - Wiem tylko, że Tłuścioch maczał 

palce we wszystkim. Nie ma w tym mieście placka, którego by nie skosztował. 

- I co? 

- Jeden z tych placków nadziano dwudziestoma czterema kosami. 

- Że co? 

-  Mam ci  to narysować? Bo... uggh. - Skulił  się  i  runął  na chodnik.  Z pleców sterczał 

mu bełt strzały. Elemelek już nigdy nie zaśpiewa. 

 

*** 

 

Sierżant Robin pochylił się i spojrzał z góry na ciało, a potem, także z góry, na mnie. 

- A niech mnie dunder świśnie - rzekł - jeśli to nie Tomcio Paluch we własnej osobie. 

- Nie zabiłem Elemelka, sierżancie. 

-  I  przypuszczam,  że  anonimowy  telefon,  który  odebraliśmy  na  komisariacie, 

informujący,  że  jeszcze  dzisiaj  zamierzasz  załatwić  świętej  pamięci  pana  Melka,  to  zwykła 

background image

 

 

podpucha? 

- Jeśli go zabiłem, gdzie są moje strzały? - Otworzyłem paczkę gumy i zacząłem żuć. - 

Ktoś mnie wrabia. 

Sierżant  pyknął  z  fajeczki  z  pianki  morskiej,  potem  odłożył  ją  i  zamyślony  zagrał  na 

swym oboju kilka taktów z uwertury do „Wilhelma Tella". 

- Może tak, może nie. Ale wciąż jesteś podejrzany. Nie wyjeżdżaj z miasta. I, Paluch... 

- Tak? 

- Śmierć Dumpty'ego to był wypadek. Tak stwierdził koroner, ja też tak mówię. Zostaw 

tę sprawę. 

Zastanowiłem się chwilę, potem pomyślałem o pieniądzach i dziewczynie. 

- Nic z tego, sierżancie. 

Wzruszył ramionami. 

- To twój pogrzeb. - Zabrzmiało to, jakby faktycznie się na niego zapowiadało. 

Ogarnęło mnie dziwne przeczucie, że może ma rację. 

- To nie twoja liga, Paluch, grasz teraz z dużymi chłopcami. A to bardzo niezdrowe. 

Z tego co pamiętałem z czasów szkolnych, miał rację. Za każdym razem, kiedy grałem 

z  dużymi  chłopakami,  bili  mnie  na  kwaśne  jabłko.  Ale  skąd  -  jakim  cudem  Robin  o  tym 

wiedział? I wtedy przypomniałem sobie coś jeszcze. 

To właśnie Robin bił mnie najczęściej. 

 

*** 

 

Uznałem,  że  czas  na  coś,  co  my,  zawodowcy,  nazywamy  pracą  u  podstaw.  Zacząłem 

dyskretnie rozpytywać się po mieście,  ale nie dowiedziałem się o Dumptym niczego, czego 

nie wiedziałbym wcześniej. 

Humpty Dumpty był prawdziwym śmierdzącym jajkiem. Pamiętam, kiedy pierwszy raz 

zjawił  się  w  mieście  -  młody  i  bystry  treser,  organizujący  pokazy  sztuczek  w  wykonaniu 

trzech ślepych myszy. Bardzo szybko zszedł na złą drogę. Hazard, wódka, kobiety, ta sama 

stara śpiewka. Bystry dzieciak sądzi, że w Bajkowie złoto leży na ulicach, i nim się obejrzy, 

już jest za późno. 

Dumpty zaczął od wymuszeń i kradzieży na małą skalę - jego tresowane dziki o ostrych 

kłach  zaganiały  ludzi  na  drzewa,  a  on  zbierał  porzucone  rzeczy  i  sprzedawał  na  czarnym 

rynku. Potem przerzucił się na szantaż - najgorsze świństwo jakie istnieje. Wówczas to jedyny 

raz skrzyżowały się nasze drogi.  Młody  chłopak z towarzystwa  - nazwijmy  go pan Kotek  - 

background image

 

 

zatrudnił mnie, bym odzyskał kompromitujące zdjęcia, na których widać było, z kim leżał w 

łóżeczku.  Zdobyłem  je,  ale  nauczyłem  się  też,  że  niezdrowo  jest  wtrącać  się  do  spraw 

Tłuściocha, a nigdy nie popełniam dwa razy tego błędu. Do diabła, w mojej profesji nie stać 

mnie na to, by nawet raz popełnić ten sam błąd. 

Życie jest ciężkie. Pamiętam, jak w mieście zjawiła się dziewczynka z zapałkami... Ale 

nie,  nie  chcecie  słuchać  o  moich  problemach.  Jeśli  jeszcze  nie  zginęliście,  macie  przecież 

własne. 

W archiwum gazety sprawdziłem wszystko, co mieli na temat śmierci Dumpty'ego. W 

jednej chwili siedział na murze, w drugiej leżał w kawałkach pod nim. Wszystkie konie Króla 

i  wszyscy  żołnierze  zjawili  się  na  miejscu  w  ciągu  kilku  minut,  ale  on  potrzebował  czegoś 

więcej niż pierwszej pomocy. Wezwano doktora Ojboli - kumpla Dumpty'ego z czasów pracy 

ze zwierzętami - choć nie wiem, co mógłby zdziałać doktorek, kiedy gość nie żyje. 

Jedną chwileczkę - doktor Ojboli! 

W moim zawodzie zdarza się czasem takie uczucie: dwie szare komórki zderzą się jak 

trzeba i po sekundzie masz już prawdziwy pożar mózgu. 

Pamiętacie klienta, który się nie zjawił - tego, na którego czekałem cały dzień na rogu? 

Przypadkowa  śmierć.  Nie  zadałem  sobie  trudu,  by  to  sprawdzić  -  nie  stać  mnie  na 

marnowanie czasu na klientów, którzy i tak nie zapłacą. 

Wyglądało na to, że miałem trzy trupy. Nie jednego. 

Sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem na komisariat. 

- Mówi Paluch - poinformowałem dyżurnego. - Połączcie mnie z sierżantem Robinem. 

Usłyszałem trzask, a potem jego głos. 

- Tu Robin. 

- Mówi Paluch. 

- Cześć, Tomciu. - Cały stary Robin. Już gdy byliśmy dziećmi naśmiewał się z mojego 

wzrostu. - W końcu doszedłeś do tego, że śmierć Dumptyego to wypadek? 

- Nie, teraz prowadzę śledztwo w sprawie trzech śmierci. Tłuściocha, Berniego Melka i 

doktora Ojboli. 

- Ojboli? Chirurga plastycznego? Zginął w wypadku. 

- Jasne, a twoja matka była żoną twojego ojca. 

Przez chwilę milczał. 

- Paluch, jeśli dzwonisz tu żeby wygadywać świństwa, to daj sobie spokój. Jakoś mnie 

to nie bawi. 

-  W  porządku,  mądralo.  Skoro  śmierć  Humptyego  Dumpty'ego  to  wypadek,  tak  samo 

background image

 

 

jak doktora Ojboli, powiedz mi jedno: kto zabił Elemelka? 

Rzadko  oskarżają  mnie  o  zbyt  wybujałą  wyobraźnię,  przysiągłbym  jednak,  że  w  tym 

momencie usłyszałem, jak uśmiechnął się z drugiej strony. 

- Ty, Paluchu. Stawiam na to moją odznakę. 

W słuchawce zapadła cisza. 

 

*** 

 

W moim biurze było zimno i ponuro, toteż wybrałem się do baru Joego w poszukiwaniu 

towarzystwa i drinka. Albo paru. 

Dwadzieścia cztery kosy. Martwy lekarz. Tłuścioch. Elemelek. Do diaska, w tej sprawie 

było  więcej  dziur  niż  w  szwajcarskim  serze  i  więcej  splątanych  wątków  niż  w  podartej 

makramie. I skąd w tym wszystkim wzięła się smakowita panna Dumpty? Ona i ja, świetna 

byłaby z nas para. Kiedy to wszystko się skończy, może wyskoczylibyśmy razem do małego 

hoteliku  należącego  do  Luiego,  gdzie  nikt  nie  pyta  o  akt  ślubu.  Nazywają  go  Chatką  z 

Piernika. 

Zawołałem barmana. 

- Hej, Joe. 

-  Tak,  panie  Paluch?  -  Czyścił  właśnie  kieliszek  szmatą,  która  za  lepszych  czasów 

pełniła rolę koszuli. 

- Poznałeś kiedyś siostrę Tłuściocha? 

Podrapał się po policzku. 

- Nie przypominam sobie. Siostrę... że co? Tłuścioch nie miał siostry. 

- Jesteś pewien? 

-  Jasne,  że  jestem.  Pamiętam,  kiedy  moja  siostra  urodziła  pierwsze  dziecko, 

powiedziałem Tłuściochowi, że zostałem wujem. A on spojrzał na mnie, jak to on, i mówi „Ja 

nigdy nie zostanę wujem, Joe. Nie mam sióstr, braci ani w ogóle żadnej rodziny". 

Skoro tajemnicza panna Dumpty nie była jego siostrą, to kim była? 

- Powiedz mi, Joe, widziałeś go kiedyś w towarzystwie cizi, mniej więcej tego wzrostu i 

takich  kształtów?  -  Moje  dłonie  zakreśliły  parę  parabol.  -  Wygląda  jak  bogini  miłości  w 

kolorze blond. 

Pokręcił głową. 

-  Nigdy  nie  widziałem  go  z  żadną  lalunią.  Ostatnio  spotykał  się  często  z  jakimś 

medykiem, ale tak na prawdę obchodziły go tylko jego świrnięte zwierzaki i ptaki. 

background image

 

 

Pociągnąłem łyk drinka. O mało nie przepalił mi gardła na wylot. 

- Zwierzaki? Sądziłem, że dał sobie z tym spokój. 

- Nie, parę tygodni temu przyszedł tu z całym stadem kosów, które uczył śpiewać „Czyż 

to nie pyszny placek dla lala". 

- Lala? 

- Właśnie. Nie mam pojęcia dla kogo. 

Odstawiłem szklankę. Parę kropel wylało się na bar, patrzyłem, jak zżerają farbę. 

-  Dzięki,  Joe,  bardzo  mi  pomogłeś.  -  Wręczyłem  mu  dziesięciodolarówkę.  -  To  za 

informacje - dodałem. - Nie wydaj wszystkiego od razu. 

W moim zawodzie tylko takie żarciki pozwalają człowiekowi nie zwariować. 

 

*** 

 

Pozostał  mi  jeszcze  jeden  kontakt.  Matka  Gąska.  Znalazłem  budkę  i  wybrałem  jej 

numer. 

- Sklepik Matki Gąski - ciastka, ciasteczka i licencjonowana garkuchnia. 

- Tu Paluch, Mamo. 

- Tomcio? Nie mogę z tobą rozmawiać. To niebezpieczne. 

- Przez pamięć dawnych czasów, słodziutka. Jesteś mi coś winna. 

Dwóch  marnych  złodziejaszków  włamało  się  kiedyś  do  Mamy  i  zabrało  wszystko. 

Wytropiłem ich i zwróciłem jej ciastka i garnki. 

- Zgoda, ale wcale mi się to nie podoba. 

-  Mamo,  wiesz  wszystko,  co  dotyczy  jedzenia  w  tym  mieście.  Jakie  znaczenie  ma 

placek z dwudziestoma czterema tresowanymi kosami? 

Zagwizdała głośno, przeciągle. 

- Naprawdę nie wiesz? 

Gdybym wiedział, nie pytałbym. 

-  Powinieneś  częściej  czytać  rubrykę  dworską,  skarbie.  Rany,  wierz  mi,  to  nie  twoja 

liga. 

- No, dalej, Mamo, wykrztuś to. 

- Tak się składa, że to szczególne danie parę tygodni temu podano samemu Królowi... 

Tomcio, jesteś tam? 

- Jestem, Mamo - odparłem cicho. - Nagle mnóstwo rzeczy nabrało sensu. 

Odłożyłem słuchawkę. 

background image

 

 

Zaczynało  wyglądać  na  to,  że  mały  Tomcio  Paluch  natrafił  na  naprawdę  soczysty 

placek. 

Z nieba padał deszcz, zimny, niezmienny. 

Wezwałem taksówkę. 

Kwadrans później wyłoniła się, kopcąc, z ciemności. 

- Spóźniłeś się. 

- Złóż skargę w biurze promocji turystyki. 

Wspiąłem  się  na  tylne  siedzenie,  opuściłem  szybę  i  zapaliłem  papierosa.  I  pojechałem 

na spotkanie z Królową. 

 

*** 

 

Drzwi wiodące do prywatnej części pałacu były zamknięte. To część, której publika nie 

widuje, ale ja nigdy nie należałem do publiki, a niewielki zamek okazał się żadną przeszkodą. 

Drzwi  do  prywatnych  komnat,  ozdobione  wielkim  czerwonym  sercem  okazały  się  otwarte, 

zapukałem zatem i wszedłem, nie czekając na odpowiedź. 

Królowa Kier była sama. Stała przed lustrem. W jednej dłoni trzymała talerz ciasteczek, 

drugą pudrowała nosek. Obróciła się, ujrzała mnie i sapnęła głośno, upuszczając ciastka. 

- Cześć, Króluniu - rzuciłem. - A może wolisz, że bym nazywał cię Jill? 

Nawet bez blond peruki niezła z niej była lala. 

- Wynoś się stąd - syknęła. 

- Raczej nie, paniusiu. - Przysiadłem na łóżku. - Pozwól, że coś ci opowiem. 

- Proszę. - Sięgnęła za siebie w stronę ukrytego guzika alarmu. 

Pozwoliłem jej go nacisnąć. Po drodze przeciąłem przewody - w moim zawodzie nie ma 

czegoś takiego jak nadmiar ostrożności. 

- Pozwól, że coś ci opowiem. 

- Już to mówiłeś. 

- Zrobię to po mojemu. 

Zapaliłem  papierosa.  Wąska  smużka  błękitnego  dymu  poszybowała  ku  niebu. 

Wiedziałem,  że  ja  także  tam  trafię,  jeśli  moje  przeczucie  okaże  się  błędne.  Ale  z  wiekiem 

nauczyłem się ufać przeczuciom. 

- Powiedz, co o tym sądzisz. Dumpty - Tłuścioch - nie był twoim bratem. Nie był nawet 

twoim przyjacielem. W rzeczywistości cię szantażował. Wiedział o twoim nosie. 

Zbielała  bardziej  niż  większość  trupów,  które  zdarzyło  mi  się  oglądać.  Uniosła  dłoń, 

background image

 

 

zakrywając świeżo upudrowany nosek. 

- Widzisz, od wielu lat znam Tłuściocha. Dawno, dawno temu nieźle zarabiał, tresując 

zwierzęta  i  ptaki  i  zlecając  im  różne  ciemne  sprawki.  Toteż  pomyślałem  sobie...  Ostatnio 

miałem  klienta,  który  się  nie  zgłosił,  bo  wcześniej  ktoś  go  załatwił.  Doktor  Ojboli,  dawny 

weterynarz, obecnie chirurg plastyczny. Według oficjalnej wersji usiadł za blisko ognia i się 

stopił. 

Przypuśćmy  jednak,  że  zabito  go,  by  nie  zdradził  nikomu  czegoś,  o  czym  wiedział. 

Dodałem  dwa  do  dwóch  i  zgarnąłem  pulę.  Zrekonstruujmy  całą  scenę:  byłaś  w  ogrodzie  - 

pewnie  wieszałaś  pranie  -  gdy  zjawił  się  kos,  jeden  z  tresowanych  ptaków  Dumptyego  z 

placka, i oddziobał ci nos. 

Stałaś  tak  w  ogrodzie,  zasłaniając  dłonią  twarz,  kiedy  nagle  zjawił  się  Tłuścioch  z 

propozycją  nie  do  odrzucenia.  Miał  cię  przedstawić  chirurgowi  plastycznemu,  który  za 

odpowiednią cenę załatwi ci nowy nos, równie dobry jak stary i nikt się o niczym nie dowie. 

Jak dotąd się zgadza? 

Tępo pokiwała głową. Dopiero po chwili zdołała się odezwać. 

-  Mniej  więcej.  Tyle  że  uciekłam  do  siebie,  by  się  posilić  bułką  z  masłem.  Tam  mnie 

znalazł. 

-  W  porząsiu.  -  Na  jej  policzkach  pojawił  się  cień  rumieńca.  -  Przeszłaś  operację  u 

Ojboli  i  nikt  o  niczym  nie  wiedział,  dopóki  Dumpty  nie  poinformował  cię,  że  ma  zdjęcia  z 

całego zabiegu. Musiałaś się go pozbyć. Parę dni później spacerowałaś po ogrodach i nagle 

zobaczyłaś  Dumpty'ego.  Siedział  na  murze,  zwrócony  do  ciebie  plecami  i  patrzył  w  dal.  W 

ataku szału popchnęłaś i Humpty Dumpty spadł z muru. 

Teraz już naprawdę miałaś kłopoty. Nikt nie podejrzewał cię o morderstwo. Ale gdzie 

się podziały zdjęcia? Ojboli ich nie miał, choć wyczuł pismo nosem i trzeba go było załatwić 

-  bo  mógł  się  ze  mną  spotkać.  Nie  wiedziałaś  jednak,  ile  mi  powiedział,  i  wciąż  nie  miałaś 

zdjęć, więc wynajęłaś mnie, żebym je znalazł. I to był twój błąd, siostro. 

Jej dolna warga zadrżała, moje serce także. 

- Nie wydasz mnie chyba, prawda? 

- Siostro, dziś po południu próbowałaś mnie wrobić. Nie wybaczam takich rzeczy. 

Trzęsącą się ręką zaczęła rozpinać bluzkę. 

- Może zdołamy jakoś dojść do porozumienia? 

Pokręciłem głową. 

-  Przykro  mi,  wasza  wysokość.  Pani  Paluchowa  nauczyła  swojego  syna  trzymać  się  z 

dala od arystokracji. Szkoda, ale tak to już jest. 

background image

 

 

Dla  bezpieczeństwa  odwróciłem  wzrok,  co  okazało  się  pomyłką.  Nim  zdążyłbyś 

zagwizdać pobudkę, w jej dłoniach pokazał się maleńki damski pistolecik, celujący wprost we 

mnie. Spluwa nie była duża, ale wiedziałem, że ma dostatecznego kopa, by trwale wyłączyć 

mnie z gry. 

Lalunia była mordercza. 

- Proszę odłożyć broń, wasza wysokość. 

Sierżant  Robin  wszedł  przez  drzwi  sypialni,  ściskając  w  potężnej  jak  szynka  łapie 

policyjny rewolwer. 

-  Przepraszam,  że  cię  podejrzewałem,  Paluch  -  dodał  sucho.  -  Choć  w  sumie  to  masz 

szczęście,  niech  mnie  dunder  świśnie.  Kazałem  cię  śledzić  i  w  efekcie  podsłuchałem  całą 

rozmowę. 

-  Cześć, sierżancie. Dzięki,  że wpadłeś, ale to  jeszcze nie wszystko.  Zechcesz usiąść i 

posłuchać do końca? 

Skinął głową i usiadł obok drzwi, jego broń nawet nie drgnęła. 

Wstałem z łóżka i podszedłem do Królowej. 

-  Bo  widzisz,  laluniu,  nie  powiedziałem  ci,  kto  miał  fotki  twojej  operacji.  Humpty 

Dumpty, kiedy go zabiłaś. 

Między doskonałymi brwiami pojawiła się urocza zmarszczka. 

- Nie rozumiem... Kazałam przeszukać ciało. 

- Jasne, po wszystkim. Ale jako pierwsi na miejscu zjawili się żołnierze Króla. Gliny. I 

jeden z nich zabrał kopertę. Kiedy już wszystko by ucichło, szantaż znów by się zaczął, tyle 

że tym razem nie wiedziałabyś kogo zabić. I jestem ci winien przeprosiny. - Schyliłem się, by 

zawiązać sznurówkę. 

- Czemu? 

- Oskarżyłem cię o to, że dziś po południu próbowałaś mnie wrobić. Nie zrobiłaś tego. 

Ta strzała należała do chłopaka, który najlepiej w naszej szkole strzelał z łuku. Powinienem 

był od razu rozpoznać to charakterystyczne upierzenie. Czyż nie tak - dodałemo dwracając się 

do drzwi - Robinie „Hoodzie"? 

Udając,  że  zawiązuję  but,  zebrałem  z  podłogi  parę  ciasteczek  z  dżemem  Królowej. 

Teraz cisnąłem jedno w górę i celnym rzutem stłukłem jedyną żarówkę w pokoju. 

Opóźniło  to  strzelaninę  o  zaledwie  kilka  sekund,  ale  kilka  sekund  wystarczyło  mi  w 

zupełności. I podczas gdy Królowa Kier i sierżant Robin „Hood" z entuzjazmem rozwalali się 

na drobne kawałki, ja się zmyłem. 

W mojej profesji trzeba pilnować swojego szefa. 

background image

 

 

Chrupiąc  ciasteczko,  wyszedłem  z  pałacowych  ogrodów  na  ulicę.  Przystanąłem  przy 

kuble  ze  śmieciami,  próbując  spalić  brązową  kopertę  pełną  zdjęć,  którą  wyciągnąłem  z 

kieszeni  Robina,  kiedy  go  mijałem,  ale  deszcz  padał  tak  mocno,  że  nie  chciała  się  zająć 

ogniem. 

Kiedy  wróciłem  do  siebie,  zadzwoniłem  do  biura  promocji  turystyki,  żeby  się 

poskarżyć.  Powiedzieli,  że  deszcz jest  potrzebny  rolnikom,  a  ja  odparłem,  co  mogą  sobie  z 

nim zrobić. 

Oznajmili, że wszystkim jest ciężko. 

A ja mruknąłem. 

- No tak. 

background image

 

 

Trollowy most 

Na  początku  lat  sześćdziesiątych,  gdy  miałem  trzy  czy  cztery  lata,  zlikwidowano 

większość  torów  kolejowych.  Władze  zmasakrowały  wówczas  całą  sieć  kolejową.  Odtąd 

można  było  pojechać  tylko  do  Londynu,  a  miasteczko,  w  którym  mieszkałem,  stało  się 

końcem trasy. 

Oto moje najwcześniejsze wyraźne wspomnienie: miałem półtora roku. Matka leżała w 

szpitalu i rodziła moją siostrę, a babcia zabrała mnie na spacer na most i uniosła, bym mógł 

oglądać przejeżdżający w dole pociąg, dyszący i dymiący niczym czarny, żelazny smok. 

W ciągu następnych kilku lat wycofano ostatnie parowozy. Wraz z nimi zlikwidowano 

sieć torów, łączącą wioski z miastami, miasteczka z wsiami. 

Nie  wiedziałem,  że  pociągi  mogą  zniknąć.  Gdy  skończyłem  siedem  lat,  przeszły  do 

historii. 

Mieszkaliśmy  w  starym  domu  na  przedmieściach.  Puste  pola  naprzeciwko  leżały 

odłogiem.  Często  przełaziłem  przez  płot,  kładłem  się  w  cieniu  niewielkiej  kępy  sitowia  i 

czytałem książki albo też, gdy ogarniała mnie żądza przygody, badałem tereny opuszczonej 

posiadłości za polami. Był tam stary, zarośnięty, ozdobny staw, nad którym przerzucono niski 

drewniany  mostek.  W  trakcie  moich  wypraw  do  ogrodów  i  lasów  dworskich  nigdy  nie 

natknąłem  się  na  żadnego  strażnika  bądź  dozorcę.  Nigdy  też  nie  próbowałem  wchodzić  do 

samego domu. Wolałem nie kusić losu, a zresztą wierzyłem święcie, że wszystkie puste stare 

domy są nawiedzone. 

Nie  oznacza  to,  że  byłem  naiwny.  Po  prostu  wierzyłem  we  wszystko  co  mroczne  i 

niebezpieczne.  Jeden  z głównych  artykułów  mej  dziecięcej  wiary  głosił,  iż  noc  przynosi  ze 

sobą duchy i wiedźmy, wygłodniałe, łopoczące płaszczami i odziane w czerń. 

Na  szczęście  obowiązywała  też  zasada  odwrotna.  Dzień  oznaczał  bezpieczeństwo.  Za 

dnia nic mi nie groziło. 

Rytuał:  ostatniego  dnia  letniego  semestru  w  drodze  ze  szkoły  zdejmowałem  buty  i 

skarpetki, i niosąc je w rękach, maszerowałem brukowaną kamieniami ścieżką na miękkich, 

różowych, bosych stopach. Podczas wakacji wkładałem buty wyłącznie pod przymusem, na 

background image

 

 

co dzień napawając się wolnością od obuwia, dopóki we wrześniu nie rozpoczął się kolejny 

rok szkolny. 

Gdy miałem siedem lat, odkryłem ścieżkę biegnącą przez las. Było właśnie lato, jasne i 

gorące. Tego dnia bardzo oddaliłem się od domu. 

Zwiedzałem  okolicę.  Minąłem  dwór,  patrzący  na  mnie  ślepymi,  zabitymi  deskami 

oczami  okien.  Przeszedłem  przez  posiadłość  i  przez  nieznany  mi  las.  Zsunąłem  się  po 

stromym  zboczu  i  odkryłem,  że  stoję  na zupełnie  nieznanej  cienistej  ścieżce  wśród  gęstych 

drzew.  Przenikające  przez  liście  światło  miało  odcień  zieleni  i  złota.  Wydało  mi  się,  że 

trafiłem  do  krainy  czarów.  Wzdłuż  ścieżki  biegł  wąski  strumyk,  w  którym  roiło  się  od 

maleńkich przezroczystych krewetek. Łapałem je i patrzyłem, jak wiją się i szamocą na mych 

palcach. Potem wkładałem je do wody. 

Ruszyłem naprzód ścieżką. Była idealnie prosta, porośnięta krótką trawą. Od czasu do 

czasu  natrafiałem  na  wspaniałe  kamienie:  obłe  bryłki  stopionej  skały,  brązowe,  fioletowe  i 

czarne. Kiedy uniosło się je do światła, ich powierzchnia płonęła wszystkimi barwami tęczy. 

Przekonany, że muszą być niezwykle cenne, wypchałem nimi kieszenie. 

Szedłem tak i szedłem cichym złocistozielonym korytarzem i nikogo nie widziałem. 

Nie  czułem  głodu  ani  pragnienia,  jedynie  ciekawość,  dokąd  wiedzie  ścieżka.  Była 

idealnie prosta i absolutnie płaska. Sama ścieżka w ogóle się nie zmieniała, ale otaczający ją 

krajobraz owszem. Z początku szedłem dnem wąwozu; po obu stronach wznosiły się strome, 

porośnięte  trawą  ściany.  Później  ścieżka  prowadziła  górą.  Idąc,  widziałem  kołyszące  się  w 

dole  czubki  drzew  i  dachy  nielicznych  odległych  budynków.  Moja  ścieżka,  wciąż  płaska  i 

prosta, przecinała wzgórza i doliny. W końcu w jednej z dolin ujrzałem most. 

Zbudowano go z czerwonych cegieł. Tworzył wyniosły, zakrzywiony łuk nad ścieżką. Z 

boku dostrzegłem kamienne stopnie, wycięte w brzegu. U góry zamykała je mała, drewniana 

furtka. 

Obecność jakiegokolwiek śladu istnienia istot ludzkich na mej ścieżce zdumiała mnie, 

bo  od  tej  pory  uwierzyłem  już,  iż  jest  ona  czymś  naturalnym,  niczym  wulkan.  Teraz, 

wiedziony  bardziej  ciekawością  niż  czymkolwiek  innym  (ostatecznie  przeszedłem  już  setki 

mil,  albo  tak  przynajmniej  sądziłem,  i  mogłem  być  absolutnie  wszędzie),  wspiąłem  się  po 

kamiennych schodach i przeszedłem przez furtkę. 

Znalazłem się nigdzie. 

Szczyt  mostu  pokrywało  błoto.  Po  obu  stronach  rozciągały  się  łąki.  Na  jednej  rosła 

trawa, na drugiej ktoś posiał zboże. W zaschniętym błocie odcisnęły się ślady szerokich opon 

traktora.  Przeszedłem  przez  most,  by  się  upewnić:  żadnego  tupania.  Moje  bose  stopy 

background image

 

 

poruszały  się  bezszelestnie.  W  promieniu  wielu  mil  nie  było  niczego,  jedynie  pola,  zboże  i 

drzewa. 

Zerwałem  kłos  pszenicy  i  zacząłem  wyłuskiwać  słodkie  ziarna,  obierając  je  między 

palcami, a potem przeżuwając z namysłem. Wtedy zorientowałem się, że robię się głodny, i 

wróciłem  po  schodach  na  opuszczony  tor.  Czas  wracać  do  domu.  Nie  zgubiłem  się. 

Wystarczyło tylko, bym podążył ścieżką. 

Pod mostem czekał na mnie troll. 

- Jestem troll - oznajmił. Milczał przez chwilę, po czym dodał od niechcenia: - Fol rol 

de ol rol. 

Był olbrzymi. Jego głowa sięgała szczytu ceglanego łuku. Był też przezroczysty: przez 

jego  ciało  dostrzegałem  cegły  i  drzewa,  przyciemnione,  lecz  widoczne.  Zupełnie  jakby 

wszystkie  moje  koszmary  stały  się  ciałem.  Miał  wielkie,  mocne  zęby,  mordercze  szpony  i 

silne, włochate dłonie. Długie włosy przypominały czuprynę jednego z małych plastikowych 

maszkaronów  mojej  siostry.  Oczy  miał  wyłupiaste  i  był  nagi.  Jego  penis  zwisał z  gęstwiny 

splątanych włosów między nogami. 

-  Usłyszałem  cię,  Jack  -  szepnął,  a  jego  głos  przywodził  na  myśl  wiatr.  -  Usłyszałem, 

jak tupiesz na moim moście, a teraz pożrę twoje życie. 

Miałem zaledwie siedem lat. Był jednak dzień i nie pamiętam, abym się bał. Lepiej, by 

to  dzieci  stawały  oko  w  oko  z  elementami  bajek  -  są  lepiej  przygotowane  na  taką 

konfrontację. 

-  Nie  pożeraj  mnie  -  powiedziałem  do  trolla.  Miałem  na  sobie  pasiastą,  brązową 

koszulkę  i  brązowe  sztruksy.  Włosy  też  miałem  brązowe.  Brakowało  mi  zęba  z  przodu. 

Uczyłem się gwizdać między zębami, ale jak dotąd bez powodzenia. 

- Zamierzam pożreć twoje życie, Jack - odparł troll. 

Spojrzałem mu prosto w twarz. 

-  Wkrótce  na  ścieżce  zjawi  się  moja  starsza  siostra  -  skłamałem.  -  Będzie  znacznie 

smaczniejsza niż ja. Zjedz ją zamiast mnie. 

Troll powęszył w powietrzu i uśmiechnął się. 

-  Jesteś  sam  -  rzekł.  -  Na  ścieżce  nie  ma  niczego  innego,  absolutnie  niczego.  -  Potem 

nachylił  się  i  przesunął  po  moim  ciele  palcami,  zupełnie  jakby  twarz  musnęło  mi  stadko 

motyli, jakby dotykał jej ślepy człowiek. Troll powąchał palce i potrząsnął olbrzymią głową. - 

Ty w ogóle nie masz starszej siostry. Tylko młodszą, która dziś została u przyjaciółki. 

- Potrafisz to stwierdzić po zapachu? - spytałem zdumiony. 

-  Trolle  umieją  wywęszyć  tęczę.  Trolle  umieją  wywęszyć  gwiazdy  -  szepnął  ze 

background image

 

 

smutkiem.  -  Trolle czują woń snów, które śniłeś, nim jeszcze przyszedłeś na świat.  Podejdź 

do mnie, a ja pożrę twoje życie. 

- Mam w kieszeni szlachetne kamienie - poinformowałem trolla. - Weź je sobie. Spójrz. 

- Pokazałem mu znalezione wcześniej klejnoty z lawy. 

- Żużel - oświadczył troll. - Porzucone odpady z parowców. Nie mają żadnej wartości. 

Otworzył szeroko usta. Ostre zęby, oddech cuchnący pleśnią i wilgocią spod świata. 

- Jem. Już. 

Z  każdą  chwilą  stawał  się  coraz  bardziej  cielesny,  coraz  prawdziwszy,  a  świat  na 

zewnątrz tracił barwy, zaczynał blednąc. 

-  Zaczekaj!  -  Wbiłem  stopy  w  wilgotną  ziemię  pod  mostem.  Poruszyłem  palcami, 

trzymając  się  kurczowo  rzeczywistego  świata.  Spojrzałem  mu  prosto  w wielkie  oczy.  -  Nie 

chcesz  wcale  pożerać  mojego  życia,  jeszcze  nie.  Ja...  mam  dopiero  siedem  lat.  W  ogóle 

jeszcze  nie  żyłem.  Jest  wiele  książek,  których  nie  zdążyłem  przeczytać.  Nigdy  nie  leciałem 

samolotem.  Wciąż  nie  potrafię  gwizdać,  nie  do  końca.  Może  mnie  wypuścisz?  Kiedy  będę 

starszy, większy i smaczniejszy, wrócę do ciebie. 

Troll przyglądał mi się oczami płonącymi niczym reflektory. 

Potem skinął głową. 

- Zatem do zobaczenia, kiedy wrócisz - rzekł. I uśmiechnął się. 

Odwróciłem  się  i  pomaszerowałem  prostą,  milczącą  ścieżką,  na  której  kiedyś  leżały 

tory kolejowe. 

Po chwili zacząłem biec. 

Pędziłem  skąpaną  w  zielonym  świetle  dróżką,  dysząc  i  sapiąc,  dopóki  nie  poczułem 

kłującego bólu pod żebrami, ostrej kolki. Trzymając się za bok, dotarłem do domu. 

 

*** 

 

Gdy  dorastałem,  pola  zaczęły  znikać.  Wzdłuż  ulic  ochrzczonych  nazwami  dzikich 

kwiatów i mianami szanowanych autorów wyrastały kolejne rzędy domów. Nasz dom - stary, 

zniszczony  wiktoriański  budynek  -  został  sprzedany  i  zburzony.  W  ogrodzie  wyrosły  nowe 

bloki. 

Budowano je wszędzie. 

Raz  zabłądziłem  w  nowej  dzielnicy,  pokrywającej  dwie  łąki,  których  każdy  skrawek 

znałem  kiedyś  na  pamięć.  Nie  miałem  jednak  nic  przeciw  temu,  by  zniknęły.  Stary  dwór 

został kupiony przez międzynarodową spółkę. W majątku wzniesiono kolejne budynki. 

background image

 

 

Minęło osiem lat, nim wróciłem na stary szlak kolejowy, a kiedy to zrobiłem, nie byłem 

sam. 

Miałem  piętnaście  lat.  Już  dwa  razy  zdążyłem  zmienić  szkołę.  Dziewczyna  miała  na 

imię Louise. Była moją pierwszą miłością. 

Kochałem  jej  szare  oczy  i  cienkie  jasnobrązowe  włosy,  a  także  niezręczny  sposób 

poruszania (zupełnie jak jelonek, który dopiero uczy się chodzić. Wiem, że brzmi to bardzo 

głupio, i przepraszam). Kiedy miałem trzynaście lat, zobaczyłem, jak żuje gumę, i wpadłem 

po uszy, niczym samobójca do rzeki. 

Główną przeszkodę w  mojej  miłości do  Louise stanowił fakt,  że byliśmy najlepszymi 

przyjaciółmi  i  oboje  spotykaliśmy  się  z  innymi  ludźmi.  Nigdy  jej  nie  powiedziałem,  że  ją 

kocham, czy nawet, że mi się podoba. Byliśmy kumplami. 

Tego  wieczoru  siedzieliśmy  u  niej,  w  jej  pokoju,  i  słuchaliśmy  płyty  „Rattus 

Norvegicus",  pierwszego  longplaya  The  Stranglers.  Właśnie  zaczynał  królować  punk  i 

wszystko  stawało  się  takie  podniecające,  świat  nieskończonych  możliwości,  tak  w  muzyce, 

jak i poza nią. W końcu nadeszła pora powrotu do domu. Louise postanowiła mi towarzyszyć. 

Niewinnie  wzięliśmy  się  za  ręce,  jak  to  kumple,  i  ruszyliśmy  spacerkiem.  Po  dziesięciu 

minutach dotarliśmy do mnie. 

Na niebie świecił jasny księżyc; otaczała nas kraina pozbawiona barw. Noc była ciepła. 

Dotarliśmy  do  mojego  domu,  dostrzegliśmy  światła  w  oknach  i  stanęliśmy  na 

podjeździe, rozmawiając o zespole, który zamierzałem założyć. Nie weszliśmy do środka. 

Potem postanowiłem, że odprowadzę ją do domu. Wróciliśmy. 

Opowiedziała  mi  o  bitwach,  które  staczała  z  młodszą  siostrą,  podkradającą  jej 

kosmetyki i perfumy. Louise podejrzewała, że siostra uprawiała już seks z chłopakami. Sama 

Louise jeszcze tego nie robiła, tak jak ja. 

Staliśmy  na  drodze  przed  jej  domem  pod  żółtą,  sodową  latarnią.  Patrzyliśmy  na  swe 

czarne usta i blado-żółte twarze. 

Uśmiechaliśmy się do siebie. 

Potem  ruszyliśmy  naprzód,  wybierając  ciche  ulice  i  puste  zaułki.  W  jednej  z  nowych 

dzielnic mieszkaniowych skręciliśmy na ścieżkę prowadzącą do lasu. 

Ścieżka  była  prosta  i  ciemna,  lecz  światła  odległych  domów  lśniły  niczym  naziemne 

gwiazdy, a księżyc dostatecznie oświetlał nam drogę. Raz jeden przestraszyliśmy się, gdy tuż 

przed  nami  coś  zaczęło  węszyć  i  prychać.  Zbliżyliśmy  się  i  ujrzeliśmy,  że  to  borsuk. 

Wybuchnęliśmy śmiechem, po czym uścisnęliśmy się i ruszyliśmy dalej. 

Rozmawialiśmy cicho o bzdurach, o tym, o czym marzymy, czego pragniemy. 

background image

 

 

I  cały  ten  czas  chciałem  ją  pocałować,  pomacać  piersi,  a  może  nawet  wsunąć  rękę 

między nogi. 

W  końcu  dostrzegłem  szansę.  Nad  ścieżką  wznosił  się  stary,  ceglany  most. 

Przystanęliśmy pod nim. Przytuliłem się do niej. Jej usta otwarły się pod moimi wargami. 

I wtedy zesztywniała, zrobiła się zimna i zastygła w bezruchu. 

- Witaj - powiedział troll. 

Puściłem Louise. Pod mostem było ciemno, lecz sylwetka trolla wypełniała mrok. 

- Zamroziłem ją - oznajmił troll - abyśmy mogli porozmawiać. Teraz zamierzam pożreć 

twoje życie. 

Serce waliło mi w piersi. Całe ciało drżało. - Nie. 

- Powiedziałeś, że do mnie wrócisz. I wróciłeś. Czy nauczyłeś się gwizdać? 

- Tak. 

- To świetnie. Ja nigdy nie umiałem gwizdać. - Powęszył. - Cieszę się. Obrosłeś w życie 

i doświadczenie. Więcej do jedzenia, więcej dla mnie. 

Chwyciłem Louise, sztywnego zombi, i pchnąłem ją naprzód. 

- Nie zabieraj mnie, nie chcę umierać. Weź ją. Założę się, że jest smaczniejsza niż ja, i o 

dwa miesiące starsza. Czemu nie weźmiesz jej? 

Troll milczał. 

Obwąchał Louise od stóp do głów - stopy i krocze, piersi, włosy. 

Potem spojrzał na mnie. 

- Jest niewinna - oznajmił. - Ty nie. Nie chcę jej. Chcę ciebie. 

Podszedłem do skraju mostu i spojrzałem w górę na gwiazdy świecące na niebie. 

-  Ale  jeszcze  tak  wielu  rzeczy  nie  zrobiłem  -  rzekłem  na  poły  do  siebie.  -  To  znaczy, 

nigdy...  nigdy  się  nie  kochałem  i  nigdy  nie  byłem  w  Ameryce.  Nie...  -  Urwałem.  -  Jeszcze 

niczego nie zrobiłem. Jeszcze nie. 

Troll nie odpowiedział. 

- Mógłbym do ciebie wrócić, kiedy będę starszy. Milczał. 

- Wrócę. Daję słowo. 

- Wrócisz do mnie? - spytała Louise. - Czemu? Dokąd się wybierasz? 

Odwróciłem  się.  Troll  zniknął,  a  dziewczyna,  którą  zdawało  mi  się,  że  kocham,  stała 

wśród cieni pod mostem. 

- Wracamy do domu - oznajmiłem. - Chodź. 

Wróciliśmy, nie odzywając się ani słowem. 

Niedługo potem zaczęła umawiać się na randki z perkusistą zespołu punk rockowego, 

background image

 

 

który założyłem. Znacznie później wyszła za mąż za kogoś innego. Spotkaliśmy się kiedyś w 

pociągu, gdy była już mężatką. Spytała, czy pamiętam tamten wieczór. Odparłem, że tak. 

-  Tamtego  wieczoru  naprawdę  cię  lubiłam,  Jack  -  powiedziała.  -  Sądziłam,  że  chcesz 

mnie pocałować. Myślałam, że spróbujesz się ze mną umówić.  Zgodziłabym  się,  gdybyś to 

zrobił. 

- Ale nie zrobiłem. 

- Nie - rzekła. - Nie zrobiłeś. - Miała krótko ostrzyżone włosy. Było jej w nich nie do 

twarzy. 

Nigdy  więcej  jej  nie  widziałem.  Szczupła  kobieta  o  wymuszonym  uśmiechu  nie  była 

dziewczyną, którą kochałem. Czułem się niezręcznie, rozmawiając z nią. 

 

*** 

 

Przeprowadziłem  się  do  Londynu.  Potem,  kilka  lat  później,  wróciłem,  lecz  miasto,  w 

którym  się  znalazłem,  nie  było  tym,  jakie  pamiętałem.  Pola,  farmy,  małe  kamienne  dróżki 

zniknęły, toteż, gdy już mogłem, przeprowadziłem się do małej wioski dziesięć mil dalej. 

Zabrałem ze sobą rodzinę - byłem już żonaty i dzieciaty - i zamieszkaliśmy w starym 

domu,  niegdyś  pełniącym  rolę  dworca  kolejowego.  Tory  wykopano.  Stare  małżeństwo, 

mieszkające naprzeciw nas, uprawiało na ich miejscu warzywa. 

Zaczynałem się starzeć. Pewnego dnia dostrzegłem siwy włos. Kiedy indziej usłyszałem 

nagranie własnego głosu i uświadomiłem sobie, że brzmi on zupełnie jak głos mojego ojca. 

Pracowałem w Londynie w dziale wyławiania talentów jednej z największych wytwórni 

płytowych. Dojeżdżałem do miasta pociągiem, czasami wracałem na noc. 

W  Londynie  musiałem  utrzymywać  małe  mieszkanko.  Trudno  wracać  do  domu,  gdy 

zespół,  który  sprawdzamy,  nie  wywleka  się  na  scenę  przed  północą.  Oznaczało  to  też,  że 

łatwo mogę wykręcić numerek na boku, jeśli tylko mam ochotę, a miałem. 

Sądziłem, że Eleanora - tak nazywa się moja żona; chyba powinienem był wspomnieć o 

tym wcześniej  - nie wie o innych kobietach. Jednakże pewnego zimowego dnia wróciłem z 

dwutygodniowego wyjazdu do Nowego Jorku i zastałem pusty, zimny dom. 

Nie zostawiła mi liściku, lecz prawdziwy list: piętnaście stron starannie wypisanych na 

maszynie.  Każde  słowo  było  prawdziwe,  łącznie  z  post  scriptum,  które  brzmiało:  „Tak 

naprawdę mnie nie kochasz. Nigdy nie kochałeś". 

Włożyłem  gruby  płaszcz  i  wyszedłem  z  domu,  wędrując  wprost  przed  siebie, 

oszołomiony i lekko odrętwiały. 

background image

 

 

Ziemi nie pokrywał śnieg, było jednak mroźno. Liście chrzęściły mi pod stopami. Na tle 

surowego, szarego zimowego nieba ostro odcinały się czarne szkielety drzew. 

Szedłem poboczem.  Mijały mnie samochody, zmierzające do i  z  Londynu. W pewnej 

chwili potknąłem się o na wpół pogrzebaną w stosie brązowych liści gałąź i rozdarłem sobie 

spodnie oraz skaleczyłem nogę. 

Dotarłem  do  następnej  wioski.  Pod  kątem  do  drogi  płynęła  rzeka.  Obok  niej 

dostrzegłem  ścieżkę,  której  nigdy  dotąd  nie  widziałem.  Skręciłem  na  nią,  wpatrując  się  w 

częściowo zamarzniętą rzekę. Woda gulgotała, pluskała i śpiewała. 

Ścieżka wiodła przez pola. Była prosta, porośnięta trawą. 

Tuż przy niej znalazłem kamień sterczący z ziemi. Podniosłem go i oczyściłem z błota. 

Trzymałem  w  ręku  bryłę  stopionej  fioletowawej  masy.  Jej  powierzchnia  mieniła  się 

wszystkimi  barwami  tęczy.  Wsunąłem  zdobycz  do  kieszeni  płaszcza  i  zacisnąłem  na  niej 

dłoń, maszerując naprzód. Ciepło kamienia dodawało mi otuchy. 

Rzeka wiła się wśród pól, a ja wędrowałem w ciszy. 

Szedłem  tak  godzinę,  nim  dostrzegłem  domy  -  nowe,  małe,  kanciaste  -  stojące  na 

brzegu nade mną. A potem ujrzałem most i wiedziałem już, gdzie jestem - na starym szlaku 

kolejowym, tyle że przyszedłem z przeciwnej strony. 

Na  moście  wymalowano  graffiti:  DUPA  i  BARRY  KOCHA  SUSAN  oraz 

wszechobecne FN Frontu Narodowego. 

Stanąłem  pod  mostem  w  cieniu  czerwonego  ceglanego  łuku,  pośród  papierków  po 

lodach,  paczek  po  chipsach,  obok  samotnej,  żałosnej  zużytej  prezerwatywy.  Patrzyłem,  jak 

mój oddech paruje w zimnym popołudniowym powietrzu. 

Krew zasychała mi na spodniach. 

Po moście nad moją głową przejeżdżały samochody. Usłyszałem radio grające głośno w 

jednym z nich. 

- Hej! - powiedziałem cicho. Czułem się naprawdę głupio. - Halo? 

Nikt nie odpowiedział. Wiatr zaszeleścił paczkami po chipsach i liśćmi. 

- Wróciłem. Obiecałem, że wrócę, i dotrzymałem słowa. Halo! 

Cisza. 

I  wtedy  rozpłakałem  się,  niemądrze,  cicho,  szlochając  pod  mostem.  Czyjaś  ręka 

dotknęła mej twarzy. Uniosłem wzrok. 

- Nie przypuszczałem, że wrócisz - powiedział troll. 

Był  teraz  mojego  wzrostu,  poza  tym  jednak  się  nie  zmienił.  W  jego  długich, 

potarganych włosach tkwiły liście. Oczy miał wielkie i samotne. 

background image

 

 

Wzruszyłem ramionami. Potem otarłem twarz rękawem płaszcza. 

- Ale wróciłem. 

Mostem przebiegła trójka dzieci, krzycząc donośnie. 

-  Ja  jestem  troll  -  rzekł  troll  cichym,  zalęknionym  głosem.  -  Fol  rol  de  ol  rol.  -  Drżał 

cały. 

Wyciągnąłem rękę i ująłem jego potężną, szponiastą łapę. Uśmiechnąłem się do niego. 

- W porządku - powiedziałem. - Naprawdę wszystko w porządku. 

Troll skinął głową. 

Pchnął  mnie na ziemię, na liście, opakowania i  prezerwatywę, po czym  położył  się na 

mnie. Potem uniósł głowę, otworzył paszczę i pożarł me życie mocnymi, ostrymi zębami. 

 

*** 

 

Kiedy  skończył,  wstał  i  się  otrzepał.  Wsunął  dłoń  do  kieszeni  płaszcza  i  wyciągnął 

bulwiastą, spaloną bryłkę żużlu. 

Podał mi ją. 

- To należy do ciebie - rzekł. 

Spojrzałem na niego. Przywdział me życie swobodnie, jakby nosił je od lat. Wziąłem od 

niego  żużel  i  obwąchałem  go.  Czułem  woń  pociągu,  z  którego  wypadł  tak  dawno  temu. 

Ścisnąłem mocno kamyk w mej włochatej łapie. 

- Dziękuję - rzekłem. 

- Powodzenia - rzucił troll. 

- Tak. Cóż, tobie także. 

Troll uśmiechnął się do mnie moją twarzą. 

Potem odwrócił się i ruszył w stronę, z której przyszedłem, w kierunku wioski i pustego 

domu, który opuściłem tego ranka. Idąc, gwizdał wesoło. 

Od tego czasu żyję tu. Ukrywam się. Czekam. Jestem częścią mostu. 

Obserwuję  z  cienia  przechodzących  ludzi,  spacerujących  z  psami,  rozmawiających, 

robiących rzeczy, jakie robią ludzie. Czasami ktoś zatrzyma się pod mym mostem. Przystanie, 

wysika się, uprawia seks. Obserwuję ich, lecz nic nie mówię. Oni zaś nigdy mnie nie widzą. 

Fol rol de ol rol. 

Zostanę tu w ciemności pod łukiem. Słyszę was, jak tupiecie po mym moście. 

O tak, słyszę was. 

 

background image

 

 

*** 

 

Ale nie zamierzam wyjść. 

background image

 

 

Nie pytaj diabła

 

Nikt nie wiedział, skąd wzięła się zabawka, do jakiego pradziadka bądź dalekiej ciotki 

należała, nim trafiła do pokoju dziecięcego. 

To była skrzynka, rzeźbiona i pokryta czerwoną i złotą farbą, niewątpliwie miła dla oka 

i,  tak  przynajmniej  twierdzili  dorośli,  bardzo  cenna  -  może  nawet  antyk.  Niestety,  zamek 

przerdzewiał i zatrzasnął się na amen, a klucz zaginął, toteż nikt nie mógł uwolnić diabła z 

jego pudełka. Niemniej jednak było to wspaniałe pudło: ciężkie, rzeźbione i złocone. 

Dzieci  nie  bawiły  się  nim.  Tkwiło  na  dnie  starego,  drewnianego  kosza  z  zabawkami, 

dorównującego  rozmiarami  i  wiekiem  pirackiej  skrzyni  -  tak  przynajmniej  uważały  dzieci. 

Diabeł  w  pudełku  leżał  zagrzebany  pod  stosami  lalek  i  kolejek,  klaunów,  papierowych 

gwiazdek  i  starych  zestawów  do  magicznych  sztuczek,  okaleczonych  marionetek  o 

nieodwracalnie  splątanych  sznurkach,  porzuconych  strojów  (strzępów  starej  ślubnej  sukni 

obok czarnego jedwabnego cylindra, pokrytego warstwą brudu i czasu) i sztucznej biżuterii, 

połamanych obręczy, przykrywek i koników. Pod tym wszystkim spoczywało pudło diabła. 

Dzieci  nie  bawiły  się  nim.  Szeptały  między  sobą,  samotne,  w  pokoju  na  strychu.  W 

szare dni, gdy wiatr zawodził wokół domu, a deszcz bębnił o dachówki i spływał z okapów, 

opowiadały  sobie  historie  o  diable,  choć  nigdy  go  nie  widziały.  Jedno  z  nich  twierdziło,  że 

diabeł to zły czarownik zamknięty w pudełku za swe zbrodnie, zbyt okropne, by je opisywać. 

Ktoś  inny  (z  pewnością  jedna  z  dziewczynek)  upierał  się,  że  pudełko  diabła  to  w 

rzeczywistości Puszka Pandory, w której  umieszczono go jako strażnika, niepozwalającego, 

by złe rzeczy zamknięte w środku znów się wydostały. Dzieci, jeśli tylko mogły, w ogóle nie 

dotykały pudełka. Kiedy jednak, jak się to zdarzało od czasu do czasu, ktoś dorosły dostrzegał 

nieobecność  poczciwego,  starego  diabła  w  pudełku,  wyciągał  go  ze  skrzyni  i  ustawiał  na 

honorowym miejscu na kominku, dzieci zbierały się na odwagę i szybko ponownie ukrywały 

go w ciemności. 

Dzieci nie bawiły się diabłem w pudełku. A kiedy dorosły i opuściły wielki dom, pokój 

na strychu został zamknięty i prawie zapomniany. 

Prawie,  lecz  nie  końca,  albowiem  każde  z  dzieci  z  osobna  pamiętało,  że  kiedyś 

background image

 

 

samotnie,  w  błękitnym  blasku  księżyca,  na  bosaka,  powędrowało  do  pokoju  dziecinnego. 

Przypominało to spacer lunatyczny - stopy bezszelestnie stąpające po drewnianych stopniach i 

wytartym dywanie. Każde z nich pamiętało, że otwiera skrzynię skarbów, grzebie wśród lalek 

i ubrań i wyciąga pudełko. 

A potem dziecko dotykało zamka, wieko unosiło się powoli, niczym zachodzące słońce. 

Zaczynała grać muzyka i pojawiał się diabeł. Nie wyskakiwał nagle, nie tkwił na sprężynie. 

Wstawał  powoli,  z  rozmysłem.  Wynurzał  się  z  pudełka,  wzywał  gestem  dziecko,  by  się 

zbliżyło, i uśmiechał się. 

I  wówczas  w  blasku  księżyca  mówił  im  rzeczy,  których  nigdy  nie  mogły  sobie 

przypomnieć, ale też nie zdołały zatrzeć ich w pamięci. 

Najstarszy  chłopiec  zginął  w  Wielkiej  Wojnie.  Najmłodszy  odziedziczył  dom  po 

śmierci  rodziców.  Wkrótce  jednak  zabrano  mu  go,  bo  pewnej  nocy  został  znaleziony  w 

piwnicy  wśród  szmat,  parafiny  i  zapałek.  Próbował  spalić  wielki  dom  aż  do  fundamentów. 

Zamknęli go w domu dla wariatów. Może wciąż jeszcze tam jest. 

Pozostałe  dzieci,  niegdyś  dziewczynki,  obecnie  kobiety,  odmówiły,  każda  z  osobna, 

powrotu  do  domu,  w  którym  dorastały.  Okna  budynku  zabito  deskami.  Drzwi  zamknięto 

wielkimi żelaznymi kluczami. 

Siostry odwiedzały go równie często, jak grób najstarszego brata i żałosną istotę, która 

niegdyś była ich najmłodszym bratem, czyli nigdy. 

Minęły lata. Dziewczynki są już stare. W dawnym pokoju na poddaszu zagnieździły się 

sowy  i  nietoperze.  Szczury  budują  gniazda  wśród  porzuconych  zabawek.  Zwierzęta 

spoglądają  obojętnie  na  wyblakłe  ryciny  na  ścianach  i  plamią  resztki  dywanu  swymi 

odchodami. 

Zaś głęboko wewnątrz skrzyni diabeł czeka z uśmiechem, kryjąc swe sekrety. Czeka na 

dzieci. Może tak czekać wiecznie. 

background image

 

 

Jak sprzedać Most Pontyjski 

Tak się składa, że mój ulubiony Klub Złoczyńców jest jednocześnie najstarszy i wciąż 

najbardziej  ekskluzywny  w  całych  Siedmiu  Światach.  Założyła  go,  niemal  siedemdziesiąt 

tysięcy  lat  temu,  luźna  grupa  łotrów,  kłamców,  łapserdaków  i  oszustów.  Ma  wielu 

naśladowców  w  wielu  miejscach  (całkiem  niedawno,  zaledwie  pięć  wieków  temu  podobny 

klub  powstał  w  Londynie),  lecz  żadna  z  kopii  nie  dorównuje  oryginalnemu  Klubowi 

Złoczyńców  w  mieście  Zaginionej  Karnadyny.  Żaden  nie  ma  podobnej  atmosfery.  Ani 

podobnie wyselekcjonowanego grona członków. 

Bo zostać członkiem Klubu Złoczyńców z Zaginionej Karnadyny nie jest łatwo, oj nie. 

Zrozumiecie,  jacy  ludzie  trafiają  na  listę  klubu,  gdy  powiem,  że  na  własne  oczy  widziałem, 

jak w jego wielu salach przechadzały się, zasiadały bądź posilały tak wybitne osobistości, jak 

Daraxius  Lo  (który  sprzedał  Kzemom  żaboperza  w  dzień  święty),  Prottle  (który  sprzedał 

królewski  pałac  Vandarii  królowi  Vandarii)  i  samozwańczy  lord  Niff  (ludzie  powtarzają 

szeptem, że to on jako pierwszy wymyślił manewr z lisem, numer, który rozbił bank w Casino 

Grande). Byłem też nieraz świadkiem, jak złoczyńcom cieszącym się wszechświatową sławą 

odmawiano  członkostwa,  a  nawet  możliwości  rozmowy  na  jego  temat  z  sekretarzem  - 

pewnego  pamiętnego  dnia  na  tylnych  schodach  minąłem  słynnego  finansistę,  szefa  mafii  z 

Hy-Brasail oraz znanego premiera, wędrujących ku wyjściu z ponurymi minami, najwyraźniej 

uprzedzonych, że nie mają nawet  co myśleć o powrocie. Nie, ludzie, którzy trafiają na listę 

członków Klubu Złoczyńców, to naprawdę elita. Z pewnością słyszeliście o nich wszystkich - 

oczywiście nie pod tymi imionami, lecz ich styl łatwo rozpoznać. 

Ja  sam  zostałem  członkiem  dzięki  błyskotliwemu  przykładowi  kreatywnych  badań 

naukowych,  czemuś,  co  zrewolucjonizowało  sposób  myślenia  całej  generacji.  Szefostwo 

klubu doceniło moją wzgardę dla zwyczajowych metod i, jako rzekłem, kreatywne badania; 

kiedy  jestem w tej części  kosmosu, pamiętam zawsze, by  wpaść na jeden wieczór, ucieszyć 

uszy  błyskotliwą  rozmową,  napić  się  najlepszego  klubowego  wina  i  napawać  obecnością 

mych moralnych pobratymców. 

Był późny wieczór, ogień w palenisku już przygasał, a garść nas siedziała, sącząc jedno 

background image

 

 

ze znakomitych ciemnych win spidireeńskich, w alkowie przy wielkiej sali. 

-  Oczywiście  -  mówił  właśnie  jeden  z  mych  nowych  przyjaciół  -  istnieją  oszustwa, 

których żaden szanujący się złoczyńca nie tknie nawet kijem, są bowiem stare, pozbawione 

stylu i nudne. Choćby sprzedaż turyście Mostu Pontyjskiego. 

- Tak samo jest z Kolumną Nelsona, Wieżą Eiffla czy Mostem Brooklyńskim na mojej 

ojczystej  planecie  -  dodałem.  -  Żałosne  numery,  niegodne  nawet  wzmianki,  mające  równie 

wiele klasy jak gra w trzy karty w bocznej uliczce. Ale ma to też swoją dobrą stronę. Nikt, kto 

kiedykolwiek sprzedał Most Pontyjski, z pewnością nie zostałby członkiem tego klubu. 

- Nie? - spytał ktoś cicho z kąta pokoju. - Dziwne. O ile mi wiadomo, właśnie sprzedaż 

Mostu Pontyjskiego zdobyła mi członkostwo w klubie. 

Wysoki dżentelmen, nienagannie ubrany i całkiem łysy, wstał z fotela, w którym dotąd 

siedział, i ruszył w naszą stronę. Pociągnął łyk z wnętrza importowanego owocu rumowego i 

uśmiechnął się, przypuszczam, że na myśl o wywartym wrażeniu. Podszedł do nas, wyciągnął 

poduszkę i usiadł. 

- Chyba się nie znamy - rzekł. 

Moi  przyjaciele  przedstawili  się  (szpakowata  kobieta  o  zręcznych  ruchach,  Gloathis; 

niski, cichy cwaniak, Żandarm), ja także. 

Nieznajomy uśmiechnął się szerzej. 

-  Sława  każdego  z  was  sięga  daleko,  jestem  zaszczycony.  Mnie  możecie  nazywać 

Gronostajem. 

-  Gronostajem?  -  powtórzyła  Gloathis.  -  Jedyny  Gronostaj,  o  jakim  słyszałam,  to 

człowiek, który wykonał derariski numer z latawcem, ale to było... no tak, ponad sto lat temu. 

Co ja mówię? Zakładam, że owo miano to złożony mu hołd? 

-  Mądra  z  ciebie  niewiasta  -  odparł  Gronostaj.  -  Niemożliwe  przecież,  bym  był  tym 

samym  człowiekiem.  - Pochylił  się na swej  poduszce.  - Rozmawialiście o sprzedaży Mostu 

Pontyjskiego? 

- Istotnie. 

- I wszyscy zgodziliście się, że to żałosne oszustwo, niegodne członka tego klubu? Być 

może macie rację. Przyjrzyjmy się elementom dobrego oszustwa. - Zaczął odliczać na palcach 

lewej  ręki.  -  Po  pierwsze,  oszustwo  musi  być  wiarygodne.  Po  drugie,  musi  być  proste:  im 

bardziej  złożone,  tym  większa  możliwość  błędu.  Po  trzecie,  naciągnięty  frajer  musi  zostać 

załatwiony  tak,  by  w  żadnym  razie  nie  zwrócił  się  o  pomoc  do  przedstawicieli  prawa.  Po 

czwarte,  głównym  źródłem  każdego  eleganckiego  oszustwa  jest  ludzka  chciwość  i  ludzka 

próżność. I wreszcie, po piąte i ostatnie, musi pojawić się element zaufania. 

background image

 

 

- Niewątpliwie - zgodziła się Gloathis. 

-  Twierdzicie  zatem,  że  sprzedaż  Mostu  Pontyjskiego  -  czy  też  jakiejkolwiek  innej 

ważnej  budowli,  która  do  nas  nie  należy  -  nie  może  spełniać  tych  założeń?  Panowie.  Pani. 

Pozwólcie, że opowiem wam moją historię. 

Zjawiłem się w Ponti jakiś czas temu, niemal bez grosza. Miałem przy sobie zaledwie 

trzydzieści złotych koron, a potrzebowałem miliona. Po co? Lękam się, że to już inna historia. 

Podsumowałem  swój  majątek:  dysponowałem  złotymi  monetami  i  eleganckimi  szatami, 

władałem  biegle  arystokratycznym  dialektem  pontyjskim  i  jestem,  pozwolę  sobie  dodać 

nieskromnie, wielce błyskotliwy. Nie miałem jednak pojęcia, jak mógłbym zdobyć potrzebną 

mi sumę w czasie, którym dysponowałem. Mój umysł, zwykle kipiący znakomitymi planami i 

pomysłami, pozostawał pusty. Ufając zatem bogom, że ześlą mi natchnienie, wybrałem się na 

wycieczkę z przewodnikiem... 

 

*** 

 

Ponti  leży  na  południowym  wschodzie.  To  wolne  miasto  i  port  u  stóp  Gór  Świtu. 

Wielka metropolia zajmuje oba brzegi Zatoki Świtu, przepięknej naturalnej przystani, której 

oba brzegi spina most zbudowany niemal dwa tysiące lat temu z klejnotów, zaprawy i magii. 

Gdy  zaplanowano  i  rozpoczęto  budowę,  ludzie  drwili,  nikt  bowiem  nie  wierzył,  że  uda  się 

wznieść  konstrukcję  liczącą  sobie  niemal  pół  mili  długości,  a  jeśli  nawet,  to  nie  postoi  ona 

zbyt  długo.  Lecz  budowę  ukończono  i  drwiny  zamieniły  się  w  okrzyki  podziwu  i  dumy 

obywatelskiej. Most wznosił się nad Zatoką Świtu - doskonała budowla, połyskująca, lśniąca i 

skrząca się miriadami tęczowych barw pod słońcem w zenicie. 

Przewodnik przystanął u jego stóp. 

- Panie i panowie, gdy przyjrzycie się bliżej, odkryjecie, że most wzniesiono wyłącznie 

z  drogocennych  kamieni  -  rubinów,  diamentów,  szafirów,  szmaragdów,  chryolantów, 

karbunkułów i tym podobnych - połączonych ze sobą przezroczystą zaprawą stworzoną przez 

bliźniaczych mędrców Hrolgara i Hrylhfgura z pierwotnej, surowej magii. Wszystkie klejnoty 

są  prawdziwe,  wierzcie  mi,  i  zostały  sprowadzone  z  pięciu  stron  świata  przez  Emmidusa, 

ówczesnego króla Ponti. 

Mały chłopczyk na czele grupy odwrócił się do matki. 

- Przerabialiśmy go w szkole - oznajmił głośno. - Nazywają go Emmidusem Ostatnim, 

bo po nim nie było już więcej królów. Mówili też... 

-  Młody  panicz  ma  rację  -  wtrącił  gładko  przewodnik.  -  Wydatki  króla  Emmidusa  na 

background image

 

 

klejnoty  doprowadziły  do  bankructwa  ówczesnego  miasta-państwa,  otwierając  drogę 

obecnym dobroczynnym rządom Enklawy. 

Matka chłopczyka złapała go za ucho, co niezwykle ucieszyło przewodnika. 

- Z pewnością słyszeli państwo, że oszuści i drobni złodzieje nieustannie próbują nabrać 

turystów,  twierdząc,  że  są  przedstawicielami  Rządzącej  Enklawy  i  jako  właściciele  mostu 

mają prawo go sprzedać. Dostają sporą zaliczkę, po czym znikają. Dla wyjaśnienia  - dodał, 

jak to robił zawsze, pięć razy każdego dnia - most z całą pewnością nie jest na sprzedaż. 

Zaśmiał się wraz z całą grupą. To był dobry tekst, zawsze wszystkich bawił. 

Jego  grupa  weszła  na  most.  Tylko  chłopczyk  zauważył,  że  jeden  z  turystów  -  wysoki 

mężczyzna,  całkiem  łysy  -  pozostał  z  tyłu.  Wciąż  stał  u  stóp  mostu,  zatopiony  w  myślach. 

Chłopiec bardzo chciał poinformować o tym wszystkich, bolało go jednak ucho, więc się nie 

odezwał. 

Człowiek u stóp mostu uśmiechnął się nagle. 

- Nie na sprzedaż, tak? - powiedział głośno, po czym odwrócił się na pięcie i wrócił do 

miasta. 

 

*** 

 

Grali  właśnie  w  grę  bardzo  podobną  do  tenisa,  posługując  się  rakietami  z  mocnym 

naciągiem i inkrustowanymi drogimi kamieniami czaszkami zamiast piłek. Czaszki niezwykle 

radowały  graczy  soczystym  dźwiękiem,  z  jakim  odbijały  się  po  prawidłowym  uderzeniu,  i 

tym, jak wzlatywały w górę, kreśląc nad marmurowym kortem wdzięczne parabole. Nigdy nie 

tkwiły  na  ludzkich  szyjach  -  zdobywano  je  wielkim  kosztem  -  nie  tylko  finansowym,  ale  i 

ludzkiego  życia  -  w  walkach  z  rasą  demonów  z  gór,  a  potem  ozdabiano  (szmaragdami  i 

słodkimi  rubinami,  osadzonymi  w  koronkowym,  srebrnym  filigranie  w  oczodołach  i  wokół 

szczęk) w warsztatach Carthusa. 

Carthus serwował. 

Sięgnął  po  następną  czaszkę  ze  stosu  i  uniósł  ją  do  światła,  zachwycając  się 

mistrzowską  robotą,  tym  że  klejnoty,  gdy  światło  padało  na  nie  pod  pewnym  kątem, 

wyglądały, jakby płonęły wewnętrznym blaskiem. Umiałby podać wartość każdego kamienia 

i jego prawdopodobne pochodzenie - być może nazwę kopalni, w której go wydobyto. Same 

czaszki także były piękne: uformowane z kości barwy mlecznej masy perłowej, półprzejrzyste 

i lekkie. Każda kosztowała go więcej niż klejnoty osadzone w eleganckiej, kościstej twarzy. 

Rasa  demonów  została  już  niemal  całkiem  wytępiona  i  czaszek  w  zasadzie  nie  dało  się 

background image

 

 

niczym zastąpić. 

Posłał  swoją  lobem  ponad  siatką.  Aathia  odbiła  zręcznie,  zmuszając  go,  by  pobiegł 

czaszce  na  spotkanie  (jego  kroki  odbijały  się  echem  od  zimnej  marmurowej  posadzki)  i  z 

głośnym pang odesłał ku niej. 

Prawie  zdążyła.  Prawie,  lecz  nie  do  końca:  czaszka  minęła  rakietę  i  runęła  w  dół,  po 

czym  zaledwie  cal  nad  kamiennymi  płytami  zatrzymała  się,  podskakując  lekko,  jakby  była 

zanurzona w płynie bądź polu magnetycznym. 

Oczywiście sprawiła to magia. Carthus zapłacił za nią słono. Mógł sobie na to pozwolić. 

- Punkt dla mnie, pani! - zawołał, kłaniając się nisko. 

Aathia - jego partnerka we wszystkim prócz łóżka - nie odpowiedziała. Jej oczy lśniły 

niczym  odłamki  lodu  bądź  klejnoty,  jedyna  rzecz  jaką  kochała.  Carthus  i  Aathia,  wielcy 

jubilerzy. Tworzyli osobliwą parę. 

Za plecami Carthusa ktoś zakasłał dyskretnie. Kupiec odwrócił się i ujrzał niewolnika w 

białej tunice, trzymającego w dłoni zwój pergaminu. 

- Tak? - spytał Carthus, ocierając pot z twarzy grzbietem dłoni. 

- Wiadomość, panie. Człowiek, który ją przyniósł, twierdził, że to pilne. 

- Od kogo? 

- Nie otworzyłem jej. Powiedziano mi, że jest przeznaczona wyłącznie dla twych oczu i 

oczu pani Aathii, dla nikogo innego. 

Carthus  zapatrzył  się  w  zwój,  lecz  nie  sięgnął  po  niego.  Był  potężnym  mężczyzną  o 

tłustej  twarzy,  rzednących  płowych  włosach  i  wiecznie  zatroskanej  minie.  Jego  rywale  w 

interesach  -  a  było  ich  wielu,  bo  Ponti  z  czasem  stało  się  głównym  ośrodkiem  hurtowego 

handlu  klejnotami  -  wiedzieli,  że  ta  mina  nie  ma  najmniejszego  związku  z  odczuciami.  W 

wielu przypadkach poznanie owej prawdy słono ich kosztowało. 

- Weź wiadomość, Carthusie - poleciła Aathia, a gdy nie zareagował, okrążyła siatkę i 

wyjęła zwój z dłoni niewolnika. - Zostaw nas. 

Posłaniec  odszedł  posłusznie;  jego  bose  stopy  stąpały  bezszelestnie  po  marmurowej 

posadzce. 

Sztyletem wyjętym z rękawa Aathia rozcięła pieczęć i rozwinęła pergamin. Przebiegła 

go szybko wzrokiem, a potem drugi raz, wolniej. Zagwizdała. 

- Proszę. 

Carthus wziął list i przeczytał. 

-  Ja...  naprawdę  nie  wiem,  co  o  tym  sądzić  -  rzekł  piskliwym,  nadąsanym  tonem.  Z 

roztargnieniem  potarł  rakietą  niewielką  zygzakowatą  bliznę  na  prawym  policzku.  Medalion 

background image

 

 

na  szyi,  głoszący  światu,  że  jego  właściciel  należy  do  Rady  Najwyższej  Cechu  Jubilerów  z 

Ponti na moment przylepił się do spoconej  skóry, po czym  zawisł na łańcuchu.  - Co o tym 

myślisz, mój kwiatuszku? 

- Nie jestem twoim kwiatuszkiem. 

- Oczywiście, pani. 

- Tak lepiej, Carthusie. Zrobimy jeszcze z ciebie prawdziwego obywatela. Po pierwsze, 

podpis  jest  niewątpliwie  fałszywy.  Glew  Croll,  akurat.  W  Ponti  mieszka  więcej  Glewów 

Crollów,  niż  ty  przechowujesz  diamentów  w  swych  magazynach.  Adres  to  bez  wątpienia 

wynajęta kwatera na Podskalu. Na pieczęci nie odciśnięto żadnego pierścienia, zupełnie jakby 

demonstracyjnie starał się zachować anonimowość. 

- Tak, widzę. Ale co sądzisz o owej atrakcyjnej propozycji, o której pisze? A jeśli, jak 

sugeruje, to sprawa Rządzącej Enklawy, czemu miałby załatwiać ją w tak wielkim sekrecie? 

Wzruszyła ramionami. 

- Rządząca Enklawa zawsze lubiła sekrety. A czytając między wierszami, wnioskuję, że 

chodzi tu o spory majątek. 

Carthus milczał. Sięgnął do stosu czaszek, oparł o niego rakietę, a obok położył zwój. 

Wybrał dużą czaszkę, pogładził ją delikatnie grubymi, tępo zakończonymi palcami. 

-  Wiesz  -  rzekł,  jakby  zwracał  się  tylko  do  niej  -  to  może  dać  mi  szansę  pokazania 

reszcie kretynów z rady cechu, co o nich myślę. Martwokrwiste, arystokratyczne wypierdki. 

-  Oto  słowa  syna  niewolnika  -  odparła  Aathia.  -  Gdyby  nie  moje  imię,  nigdy  nie 

zasiadłbyś w radzie. 

-  Zamknij  się.  -  Wciąż miał  zatroskaną  minę,  która  nie  oznaczała  niczego.  -  Mogę  im 

pokazać, i pokażę. Sama zobaczysz. 

Zważył  czaszkę  w  prawej  dłoni,  jakby  oceniał  jej  ciężar,  przeliczał  go  i  szacował 

wartość  kości,  klejnotów,  delikatnej  srebrnej  oprawy.  Nagle  odwrócił  się,  zdumiewająco 

szybko jak na kogoś tak grubego, i z całej siły cisnął czaszkę w odległą kolumnę, daleko poza 

kort. Zdawało się, że całe wieki wisi w powietrzu, a potem boleśnie powoli uderzyła w filar i 

roztrzaskała  się  na  tysiąc  kawałków.  Melodyjny  brzęk,  jaki  przy  tym  wydała,  zachwycał 

ucho. 

- Pójdę się przebrać, a potem spotkam z tym Glewem Crollem - wymamrotał Carthus. 

Wyszedł  z  sali, zabierając  ze  sobą  zwój.  Aathia  odprowadziła  go  wzrokiem,  po  czym 

klasnęła w dłonie, wzywając niewolnika, by posprzątał. 

Jaskinie  tworzące  gęsty  labirynt  pod  mostem  na  północnym  brzegu  Zatoki  Świtu 

miejscowi nazywają Podskalem. Carthus zdjął w drzwiach szaty, wręczył je niewolnikowi i 

background image

 

 

ruszył  w  dół  wąskimi,  kamiennymi  schodami.  Jego  ciało  wzdrygnęło  się  mimowolnie,  gdy 

wszedł do wody (utrzymywanej w temperaturze nieco niższej od temperatury krwi, tak jak to 

czynią  arystokraci,  lecz  po  upalnym  dniu  wciąż  sprawiającej  wrażenie  zimnej)  i  popłynął 

korytarzem do westybulu. Na ścianach migotały plamy odbitego światła. Na wodzie unosiło 

się  czterech  innych  mężczyzn  i  dwie  kobiety  -  leżeli  wygodnie  na  wielkich,  drewnianych 

tratwach, elegancko wyrzeźbionych na kształt ptaków wodnych i ryb. 

Carthus podpłynął do pustej tratwy - delfina - i wgramolił się na nią ciężko. Podobnie 

jak  pozostała  szóstka,  miał  na  sobie  jedynie  medalion  Rady  Najwyższej  Cechu  Jubilerów. 

Obecni byli wszyscy członkowie rady prócz jednego. 

- Gdzie przewodniczący? - spytał nikogo w szczególności. 

Wychudzona  kobieta  o  idealnie  białej  skórze  wskazała  jedną  z  sal  wewnętrznych. 

Potem ziewnęła i  wygięła ciało jednym płynnym ruchem,  pod koniec którego obracając się 

zeskoczyła z tratwy - olbrzymiego rzeźbionego łabędzia. Carthus jednocześnie nienawidził jej 

i  zazdrościł:  owa  śruba  była  zaliczana  do  jednego  z  dwunastu  tak  zwanych  szlachetnych 

skoków. Wiedział, że mimo wieloletnich ćwiczeń nie ma żadnych szans, by ją naśladować. 

-  Zdegenerowana  wiedźma  -  wymamrotał  pod  nosem.  Niemniej  jednak  widok 

pozostałych członków rady dodał mu otuchy. Zastanawiał się, czy ktoś z nich wie o czymś, o 

czym on sam nie ma pojęcia. 

Za  plecami  usłyszał  plusk,  odwrócił  się.  Wommet,  przewodniczący  rady,  trzymał  się 

brzegu  tratwy  Carthusa.  Ukłonili  się  sobie,  po  czym  tamten  (niski  garbus,  którego 

prapraprapra, i tak dalej, dziadek zdobył majątek, wyszukując dla króla Emmidusa klejnoty, 

pośrednio  doprowadzając  w  ten  sposób  Ponti  do  bankructwa  i  tworząc  podwaliny 

dwutysiącletnich rządów Enklawy) rzekł: 

-  Teraz  pomówi  z  tobą,  messire  Carthusie.  W  głąb  korytarza  i  w  lewo.  To  pierwsza 

komnata, na jaką się natkniesz. 

Pozostali  członkowie  rady  spojrzeli  ze  swych  tratw  na  Carthusa.  Byli  arystokratami  z 

Ponti, toteż ze skrywaną zazdrością i irytacją przyjęli fakt, że Carthus ma ich uprzedzić. Nie 

ukryli jednak swych uczuć tak dobrze, jak sądzili, i gdzieś w głębi duszy Carthus uśmiechnął 

się z satysfakcją. 

Powstrzymał  impuls  nakazujący  spytać  garbusa,  o  co  w  tym  wszystkim  chodzi,  i 

ześliznął się z tratwy. Oczy zapiekły go od podgrzanej morskiej wody. 

Komnata,  w  której  czekał  Glew  Croll,  mieściła  się  kilkanaście  kamiennych  stopni 

wyżej, była sucha, ciemna i zadymiona. Na stole pośrodku płonęła słabo samotna lampa. Na 

krześle wisiała szata; Carthus narzucił ją na ramiona. W cieniu poza kręgiem światła czekał 

background image

 

 

mężczyzna; nawet w półmroku Carthus dostrzegł, że jest wysoki i zupełnie łysy. 

- Dobrego dnia, panie - rozległ się arystokratyczny głos. 

- A także tobie, twemu rodowi i krewnym - odparł Carthus. 

-  Usiądź,  usiądź.  Jak  niewątpliwie  wywnioskowałeś  z  wiadomości,  którą  ci  posłałem, 

chodzi tu o sprawy Rządzącej Enklawy. Zanim padnie choć jedno słowo, muszę prosić, byś 

przeczytał  i  podpisał  zobowiązanie  zachowania  wszystkiego  w  tajemnicy.  Nie  spiesz  się, 

mamy dość czasu. - Przesunął po stole papier. 

Widniała  na  nim  skomplikowana  przysięga,  nakazująca  Carthusowi  zachowanie  w 

sekrecie  wszystkich  spraw  omówionych  podczas  tego  spotkania  pod  rygorem  wielkiego 

niezadowolenia  Rządzącej  Enklawy,  który  to  uprzejmy  eufemizm  oznaczał  śmierć.  Carthus 

przeczytał wszystko dwa razy. 

- Ten biznes to chyba nic nielegalnego? 

- Ależ, panie! - W arystokratycznym głosie zabrzmiała nuta urazy. 

Carthus  wzruszył  potężnymi  ramionami  i  podpisał.  Kartka  zniknęła  ze  stołu  i 

powędrowała do kufra na końcu komnaty. 

 -  Doskonale,  możemy  zatem  przejść  do  rzeczy.  Coś  do  picia?  Palenia?  Wdychania? 

Nie? Świetnie. 

Chwila ciszy. 

- Jak być może odgadłeś, tak naprawdę nie nazywam się Glew Croll. Jestem młodszym 

członkiem administracyjnego ramienia Rządzącej Enklawy. 

Słysząc potwierdzenie swych podejrzeń, Carthus mruknął pod nosem i podrapał się po 

uchu. 

- Messire Carthusie, co ci wiadomo o Moście Pontyjskim? 

-  To  samo  co  wszystkim.  Skarb  narodowy.  Wielka  atrakcja  turystyczna.  Imponujący, 

jeśli lubi się takie rzeczy. Zbudowany z klejnotów i magii. Klejnoty nie są najwyższej klasy, 

choć na szczycie osadzono różowy diament wielkości dziecięcej piąstki, pozbawiony ponoć 

wszelkich skaz... 

 - Doskonale. Słyszałeś kiedyś o czasie magicznego trwania połowicznego? 

Carthus nie słyszał, a przynajmniej nic takiego nie pamiętał. 

- Słyszałem, oczywiście - skłamał. - Ale nie jestem magiem, więc... 

-  Magiczne  trwanie  połowiczne  to  nigromanckie  określenie  czasu  trwania  magii 

czarodzieja,  czarnoksiężnika  lub  wiedźmy  po  ich  śmierci.  Dzieła  zwykłej  wioskowej 

czarownicy często znikają bez śladu w chwili, gdy umiera. Z drugiej strony spektrum mamy 

zjawiska takie, jak Morze Morskich Węży, w którym czysto magiczne stwory wciąż brykają i 

background image

 

 

tańczą niemal dziewięć tysięcy lat po egzekucji Cilimwai Laha, ich twórcy. 

- No tak, jasne, oczywiście. Wiedziałem. 

- To dobrze. Zrozumiesz zatem znaczenie mych słów, gdy powiem, że czas magicznego 

trwania  połowicznego  Mostu  Pontyjskiego  wedle  szacunków  naszych  najmądrzejszych 

filozofów naturalnych wynosi niewiele ponad dwa tysiące lat. Możliwe zatem, messire, że już 

niedługo zacznie się on sypać i walić. 

Tłusty jubiler aż sapnął. 

-  Ależ  to  straszne!  Jeśli  wieści  się  rozejdą...  -  Urwał,  rozważając  w  myślach  wszelkie 

implikacje. 

-  Właśnie.  Wybuchnie  panika.  Kłopoty,  niepokoje...  Wiadomość  nie  może  się  rozejść, 

dopóki nie będziemy gotowi. Stąd właśnie potrzeba zachowania tajemnicy. 

- Chyba jednak się napiję, jeśli można - rzekł Carthus. 

- Bardzo mądrze. - Łysy szlachcic wyjął korek z kryształowej karafki i nalał do kielicha 

przejrzyste, błękitne wino. Przesunął kielich po stole.  - Każdy jubiler  - a  jest tylko  siedmiu 

takich  w  Ponti  i  może  dwóch  gdzie  indziej,  którzy  poradziliby  sobie  z  tym  zadaniem  - 

któremu  zezwolono  by  na  rozbiórkę  i  zachowanie  materiałów  z  Mostu  Pontyjskiego, 

odzyskałby  poniesione  koszty  dzięki  samej  reklamie,  nie  mówiąc  już  o  wartości  drogich 

kamieni.  Moim  zadaniem  jest  porozmawianie  o  tej  sprawie  z  ośmioma  największymi 

jubilerami i handlarzami szlachetnych kamieni w mieście. 

Rządzącą  Enklawę  interesuje  parę  kwestii.  Jak  zapewne  zgadujesz,  gdyby  wszystkie 

kamienie  trafiły  jednocześnie  na  rynek  w  Ponti,  wkrótce  stałyby  się  w  zasadzie 

bezwartościowe.  W  zamian  za  przejęcie  na  własność  mostu  jubiler  musiałby  podjąć  się 

wzniesienia  budowli  pod  nim,  tak  by  w  miarę  rozsypywania  się  konstrukcji  mógł  zbierać 

klejnoty. Musiałby także zagwarantować, że sprzeda nie więcej niż pół procentu kamieni  w 

obrębie murów miejskich. Jako starszy wspólnik firmy Carthus i Aathia jesteś jednym z ludzi, 

których wybrałem, by omówić z nimi to zagadnienie. 

Jubiler  pokręcił  głową.  Wszystko  to  wydawało  mu  się  niemal  zbyt  piękne,  by  mogło 

być prawdziwe - oczywiście gdyby zdołał zdobyć kontakt. 

- Coś jeszcze? - spytał lekkim tonem, niezdradzającym najmniejszego zainteresowania. 

-  Jestem  jedynie  skromnym  sługą  Enklawy  -  oznajmił  łysy  mężczyzna.  -  Oni  sami  z 

pewnością  zechcą  na  tym  zarobić.  Każdy  z  was  złoży  Rządzącej  Enklawie  -  za  moim 

pośrednictwem - oficjalną ofertę w sprawie mostu. Nie będziecie się naradzać między sobą. 

Enklawa  wybierze  najlepszą  propozycję,  a  potem  podczas  otwartej  sesji  ogłosi  zwycięzcę. 

Wówczas,  dopiero  wtedy,  wpłaci  on  pieniądze  do  miejskiego  skarbca.  Z  tego,  co  mi 

background image

 

 

wiadomo,  większość  wpłaty  zostanie  przeznaczona  na  budowę  następnego  mostu 

(podejrzewam,  że  ze  znacznie  mniej  kosztownych  materiałów)  oraz  opłaty  za  przewóz 

obywateli promami do czasu owej budowy. 

- Rozumiem. 

Wysoki  mężczyzna  spojrzał  twardo  na  Carthusa.  Jubilerowi  wydało  się,  że  owo 

spojrzenie wwierca mu się w samą duszę. 

-  Masz  dokładnie  pięć  dni  na  złożenie  swojej  oferty,  Carthusie.  Pozwól  też,  że  cię 

uprzedzę. Po pierwsze, jeśli któryś z was zechce nawiązać współpracę z innym, bądź innymi, 

Enklawa  zareaguje  wielkim  niezadowoleniem.  Po  drugie,  jeżeli  ktokolwiek  dowie  się  o 

słabnięciu  zaklęcia,  nie  będziemy  tracić  czasu  na  sprawdzanie,  który  z  was  zbyt  szeroko  i 

niefortunnie  otworzył  usta.  Najwyższa  Rada  Cechu  Jubilerów  z  Ponti  zostanie  zastąpiona 

nową, a wasze majątki przejmie miasto - być może staną się nagrodami podczas następnych 

jesiennych igrzysk. Czy wyrażam się jasno? 

- Tak - wydusił z trudem Carthus. 

- Zatem idź i pamiętaj: za pięć dni masz złożyć oficjalną ofertę. Przyślij mi następnego. 

Jak pogrążony w transie, Carthus opuścił komnatę, po czym wychrypiał „teraz wzywa 

ciebie"  do  najbliższego  członka  rady  w  westybulu,  aż  wreszcie  z  ulgą  poczuł  na  twarzy 

promienie  słońca  i  powiew  świeżego  powietrza.  Wysoko  w  górze  inkrustowane  klejnotami 

przęsła Mostu Pontyjskiego wznosiły się jak zawsze, połyskując i migocząc ponad miastem 

od dwóch tysięcy lat. 

Zmrużył  oczy.  Czy  to  tylko  wyobraźnia,  czy  też  klejnoty  świecą  słabiej? Konstrukcja 

wydawała  się  mniej  trwała,  cały  cudowny  most  odrobinę  mniej  wspaniały  niż  wcześniej. 

Czyżby otaczająca go aura niezmienności zaczęła znikać? 

Carthus obliczał już w myślach wartość mostu, objętość i cenę klejnotów. Zastanawiał 

się, jak potraktowałaby go Aathia, gdyby wręczył jej w darze różowy diament ze szczytu i czy 

Rada Najwyższa przestałaby go uważać za nowobogackiego intruza. Z pewnością, gdyby to 

on kupił Most Pontyjski. 

O tak, wszyscy traktowaliby go lepiej. Nie miał co do tego cienia wątpliwości. 

Człowiek  nazywający  siebie  Glewem  Crollem  kolejno  przyjmował  największych 

pontyjskich  jubilerów.  Na  wieść  o  słabnięciu  zaklęcia  tworzącego  Most  Pontyjski  każdy 

reagował  na  swój  sposób  -  wstrząsem  bądź  śmiechem,  smutkiem,  przygnębieniem.  A  pod 

przykrywką  drwin  bądź  żalu  każdy  z  nich  natychmiast  zaczynał  oceniać  zyski  i  wpływy, 

szacować i planować w myślach możliwe oferty, aktywować szpiegów w kompaniach rywali. 

Sam  Carthus  nie  powiedział  nikomu  ani  słowa,  nawet  swej  ukochanej,  nieosiągalnej 

background image

 

 

Aathii. Zamknął się w swym gabinecie i zaczął pisać oferty, drzeć je i pisać następne. Reszta 

jubilerów czyniła podobnie. 

 

*** 

 

Ogień  na  palenisku  Klubu  Złoczyńców  zgasł,  pozostawiając  tylko  kilka  czerwonych 

węgli żarzących się pośród szarego popiołu. Niebo na zewnątrz rozjaśniał srebrzysty brzask. 

Gloathis,  Żandarm  i  ja  całą  noc  słuchaliśmy  opowieści  człowieka  nazywającego  siebie 

Gronostajem. Gdy doszedł do tego fragmentu, odchylił się na poduszce i uśmiechnął szeroko. 

- Widzicie zatem, przyjaciele - rzekł. - Idealne oszustwo, nieprawdaż? 

Zerknąłem na Gloathis i Żandarma, i z ulgą przekonałem się, że mają równie niemądre 

miny jak ja. 

- Przykro mi - rzekł Żandarm - ale nie rozumiem... 

- Nie rozumiesz, co? A ty, Gloathis? Pojmujesz czy też masz oczy zalepione błotem? 

Gloathis spoważniała. 

-  Cóż  -  rzekła  -  bez  wątpienia  przekonałeś  ich,  że  jesteś  przedstawicielem  Rządzącej 

Enklawy,  a  spotkanie  wszystkich  w  westybulu  stanowiło  przebłysk  geniuszu.  Tyle  że  nie 

dostrzegam w tym wszystkim możliwości zysku. Powiedziałeś, że potrzebowałeś miliona. Ale 

przecież żaden z nich nie płacił ci osobiście. Czekali na publiczne ogłoszenie, które nigdy nie 

miało nastąpić, a potem wpłatę pieniędzy do skarbca publicznego... 

- Myślisz jak frajerka - oznajmił Gronostaj. Spojrzał na mnie i uniósł brwi. Pokręciłem 

głową. - I wy nazywacie się złoczyńcami? 

Żandarm wyraźnie się zdenerwował. 

-  Po  prostu  nie  dostrzegam  w  tym  zysku.  Wydałeś  trzydzieści  złotych  koron  na 

wynajęcie biura i wysłanie listów. Powiedziałeś im, że pracujesz dla Enklawy, a oni wypłacą 

wszystko Enklawie... 

Dopiero  gdy  usłyszałem  słowa  Żandarma,  w  końcu  pojąłem.  Nagle  zrozumiałem 

wszystko.  I  kiedy  zrozumiałem,  poczułem  wzbierający  we  mnie  śmiech.  Próbowałem  go 

ukryć i wysiłek ów sprawił, że o mało się nie udławiłem. 

-  Och,  wspaniałe,  wspaniałe!  -  wykrzyknąłem  jedynie  i  przez  kilka  chwil  nie  mogłem 

wydusić nic więcej. 

Przyjaciele patrzyli na mnie poirytowani. Gronostaj czekał w milczeniu. 

W końcu wstałem, pochyliłem się nad nim i zacząłem mu szeptać do ucha. Raz jeden 

przytaknął, a ja znów zachichotałem. 

background image

 

 

- Przynajmniej jedno z was ma jakiś potencjał - rzekł Gronostaj. 

Potem  wstał,  owinął  się  ciaśniej  szatą  i  odszedł  w  głąb  oświetlonych  pochodniami 

korytarzy  Klubu  Złoczyńców  Zaginionej  Karnadyny,  znikając  wśród  cieni.  Odprowadziłem 

go wzrokiem; pozostała dwójka przyglądała mi się nerwowo. 

- Nie rozumiem - powtórzył Żandarm. 

- Co on zrobił? - pytała błagalnie Gloathis. 

- I wy nazywacie się złoczyńcami? Ja domyśliłem się sam. Czemu wy dwoje nie...? No 

dobrze. Po tym, jak jubilerzy opuścili jego biuro, pozwolił im pokisić się parę dni, czekając, 

aż  napięcie  wzrośnie.  Potem,  w  tajemnicy,  zaaranżował  spotkanie  z  każdym  kolejno,  w 

różnych porach i miejscach - zapewne szemranych karczmach. 

W każdej karczmie witał się z jubilerem i przypominał o jednej rzeczy, którą wszyscy 

przeoczyli. Oferty miały być złożone Enklawie za pośrednictwem mojego przyjaciela. Mógł 

załatwić to tak, by jubiler, z którym rozmawiał - na przykład Carthus - złożył tę najlepszą. 

Bo oczywiście był otwarty na propozycje. 

Gloathis klepnęła się w czoło. 

-  Ależ  ze  mnie  oślica!  Powinnam  była  zrozumieć  natychmiast.  Z  łatwością  mógł 

zgarnąć milion łapówek od nich wszystkich, a kiedy ostatni mu  zapłacił, po prostu  zniknął. 

Jubilerzy nie mogli się poskarżyć. Gdyby Enklawa usłyszała, że próbowali przekupić kogoś, 

kogo uważali za jej przedstawiciela, mieliby szczęście gdyby udało im się zachować ręce, nie 

mówiąc już o życiu i majątku. Oszustwo doskonałe. 

I  w  sali  Klubu  Złoczyńców  Zaginionej  Karnadyny  zapadła  cisza.  Wszyscy 

podziwialiśmy w milczeniu geniusz człowieka, który sprzedał Most Pontyjski. 

background image

 

 

Październik w fotelu 

W  fotelu  zasiadał  Październik,  toteż  wieczór  był  chłodny,  a  rdzawe  i  czerwone  liście 

opadały z drzew otaczających polanę. Cała dwunastka siedziała wokół ogniska, opiekając na 

patykach grube kiełbaski, które syczały i trzaskały, gdy tłuszcz ściekał na płonące jabłoniowe 

drewno.  Popijali  je  świeżym  cydrem  jabłkowym,  pozostawiającym  w  ustach  cierpki,  ostry 

smak. 

Kwiecień nadgryzła elegancko swą kiełbaskę, która rozpękła się, obryzgując jej brodę 

gorącym sosem. 

- Piekło i gówniani szatani! - zaklęła. 

Siedzący  obok  przysadzisty  Marzec  zaśmiał  się  cicho,  wulgarnie,  po  czym  wyciągnął 

wielką brudną chustkę. 

- Proszę - rzekł. 

Kwiecień wytarła brodę. 

- Dzięki. Ta przeklęta kupa flaków mnie poparzyła. Jutro będę tam mieć pęcherz. 

Wrzesień ziewnął. 

- Straszna z ciebie hipochondryczka - rzekł z drugiej strony ogniska. - I co za język. 

Miał cieniutki wąsik i łysiał na przodzie głowy, dzięki czemu jego czoło wydawało się 

bardzo wysokie i mądre. 

-  Odczep  się  od  niej  -  rzuciła  Maj.  Ciemnowłosa,  krótko  ostrzyżona,  nosiła  wygodne 

buty i paliła małą brązową cygaretkę pachnącą mocno goździkami. - Jest bardzo wrażliwa. 

- Och, proszę - mruknął Wrzesień. - Daruj sobie. Październik, świadom swej pozycji w 

fotelu, pociągnął łyk cydru i odchrząknął. 

- W porządku - powiedział. - Kto chce zacząć? 

Fotel, w którym zasiadał, wyrzeźbiono z jednego wielkiego bloku dębiny i ozdobiono 

intarsjami  z  jesionu,  cedru  i  wiśni.  Pozostała  jedenastka  siedziała  na  pniakach  drzew 

ustawionych w różnych odstępach wokół niewielkiego ogniska. Po latach użytkowania pniaki 

były gładkie i bardzo wygodne. 

- A co z protokołem? - spytał Styczeń. - Kiedy ja zasiadam w fotelu, zawsze spisujemy 

background image

 

 

protokół. 

-  Ale  teraz  nie  siedzisz  w  fotelu,  prawda,  mój  drogi?  -  rzekł  Wrzesień,  elegancki  jak 

zawsze w swej udawanej trosce. 

- Co z protokołem? - powtórzył Styczeń. - Nie możemy go zlekceważyć. 

-  Mały  zasraniec  sam  się  sobą  zajmie.  -  Kwiecień  przeczesała  palcami  długie  jasne 

włosy. - I uważam, że Wrzesień powinien mówić pierwszy. 

Wrzesień nadął się i przytaknął. 

- Z rozkoszą. 

-  Hej!  -  zaprotestował  Luty.  -  Hej,  hej,  hej,  hej,  hej,  hej!  Nie  słyszałem,  żeby 

przewodniczący zatwierdził tę decyzję. Nikt nie zacznie, dopóki Październik nie wskaże, kto 

ma zacząć, a potem nikt inny nie powinien się odzywać. Czy moglibyśmy zadbać o choćby 

pozory  porządku?  -  Spojrzał  na  nich  z  ukosa,  drobny,  blady,  od  stóp  do  głów  odziany  w 

błękity i szarości. 

- Nic się nie stało - powiedział Październik. Jego broda mieniła się wszystkimi barwami 

niczym  kępa  jesiennych  drzew  -  ciemnym  brązem,  ognistym  oraniem,  winną  czerwienią. 

Niestrzyżonym  gąszczem  pokrywała  dolną  część  twarzy.  Policzki  miał  rumiane  niczym 

jabłka.  Wyglądał  jak  przyjaciel,  jak  ktoś,  kogo  znamy  całe  życie.  -  Wrzesień  może  mówić 

pierwszy. Zacznijmy już. 

Wrzesień  wsunął  do  ust  końcówkę  kiełbaski,  nadgryzł  ostrożnie  i  wysączył  resztkę 

cydru z kubka. Potem wstał, skłonił się przed zebranymi i zaczął mówić. 

- Laurent DeLisle był najlepszym szefem kuchni w całym Seattle, przynajmniej sam tak 

uważał,  a  gwiazdka  Michelina  na  drzwiach  utwierdzała  go  w  tej  opinii.  Istotnie,  był 

wspaniałym kucharzem - jego brioszki z mieloną baraniną zdobyły kilka nagród, a ravioli z 

wędzonymi  przepiórkami  i  białymi  truflami  opisano  w  piśmie  „Gastronom"  jako  „dziesiąty 

cud  świata".  Lecz  piwnica  win...  Ach,  piwnica  win...  To  ona  była  jego  prawdziwą 

namiętnością i stanowiła źródło dumy. 

Rozumiem to dobrze. We mnie właśnie zbiera się ostatnie białe winogrona i większość 

czerwonych: doceniam dobre wina, ich aromat, zapach, smak, jaki pozostawiają w ustach. 

Laurent DeLisle kupował swe wina na aukcjach od prywatnych miłośników i uznanych 

pośredników;  za każdym razem  upierał  się przy  certyfikacie, fałszerstwa win bowiem  są aż 

nazbyt częste, gdy za butelkę płaci się pięć, dziesięć, sto tysięcy dolarów, funtów czy euro. 

Jego  skarbem  -  klejnotem  -  najrzadszym  z  rzadkich  okazów  i  ne  plus  ultra  piwnicy  o 

dokładnie kontrolowanej temperaturze była butelka Chateau Lafitte rocznik 1902. Figurowała 

w karcie win z ceną stu dwudziestu tysięcy dolarów, choć w istocie, jako ostatnia w swoim 

background image

 

 

rodzaju, była bezcenna. 

-  Przepraszam  -  wtrącił  uprzejmie  Sierpień.  Był  z  nich  najgrubszy,  kosmyki  rzadkich, 

jasnych włosów zaczesywał na bok, próbując ukryć łysinę. 

Wrzesień spojrzał niechętnie na swego sąsiada. 

- Tak? 

- Czy to historia, w której jakiś bogaty facet kupuje wino do obiadu, szef kuchni uznaje, 

że obiad, który bogaty facet zamówił, nie jest dość dobry dla tego wina, toteż posyła mu co 

innego,  a  gość  zjada  jeden  kęs,  dostaje  rzadkiej  alergii  i  pada  trupem,  wino  zaś  pozostaje 

niewypite? 

Wrzesień nie odpowiedział, jego wzrok był dostatecznie wymowny. 

-  Bo  jeśli  tak,  to  już  ją  opowiadałeś.  Wiele  lat  temu.  Była  głupia  wtedy  i  jest  głupia 

teraz. - Sierpień uśmiechnął się, jego różowe policzki połyskiwały w blasku ognia. 

- Najwyraźniej patos i kultura nie wszystkim przypadają do smaku - oznajmił Wrzesień. 

- Niektórzy wolą grill i piwo, podczas gdy inni... 

-  Przykro mi to  mówić  -  przerwał  mu  Luty  -  ale  on ma sporo racji. Historia musi być 

nowa. 

Wrzesień uniósł brwi i ściągnął usta. 

- Skończyłem - oznajmił gwałtownie i usiadł na pieńku. 

Spojrzeli po sobie ponad ogniem, wszystkie miesiące roku. 

Czerwiec, czyściutka i nieśmiała, podniosła rękę. 

-  Ja  mam  historię  o  strażniczce  przy  maszynie  do  prześwietlania  bagażu  na  lotnisku 

LaGuardia,  która  potrafiła  odczytać  wszystko  o  ludziach  z  samych  kształtów  ich  bagaży  na 

ekranie i pewnego dnia ujrzała prześwietlenie tak piękne, że zakochała się w jego właścicielu. 

Próbowała ustalić, do której osoby w kolejce należał bagaż, ale nie potrafiła i tęskniła całymi 

miesiącami.  A  gdy  ta  osoba  znów  się  zjawiła,  tym  razem  strażniczka  wiedziała.  To  był 

mężczyzna,  pomarszczony  stary  Hindus,  a  ona  była  śliczna  i  czarna,  i  miała  najwyżej 

dwadzieścia  pięć  lat,  i  wiedziała,  że  nigdy  im  się  nie  uda,  więc  pozwoliła  mu  odejść,  bo  z 

kształtów jego toreb na ekranie wyczytała też, że on wkrótce umrze. 

- Doskonale, młoda panno - rzekł Październik. - Opowiedz nam tę historię. 

Czerwiec spojrzała na niego niczym spłoszone zwierzątko. 

- Właśnie to zrobiłam. 

Październik przytaknął. 

- Istotnie - rzekł, nim ktokolwiek inny zdążył się odezwać, a potem spytał: - Czy zatem 

mam przejść do mojej historii? 

background image

 

 

Luty pociągnął nosem. 

-  To  nie  twoja  kolejka,  staruszku.  Ten,  kto  zasiada  w  fotelu,  opowiada  swoją  historię 

dopiero, gdy reszta skończy. Nie możemy przejść od razu do głównego punktu programu. 

Maj wrzuciła właśnie tuzin  kasztanów na kratę  nad ogniem. Manewrując szczypcami, 

układała je w różne wzory. 

- Pozwólmy mu opowiedzieć od razu, skoro chce. Bóg mi świadkiem, jego historia nie 

może  być  gorsza  niż  ta  o  winie,  a  ja  mam  sporo  pilnych  spraw,  do  których  muszę  wracać. 

Kwiaty nie rozkwitają same z siebie. Kto jest za? 

- Zamierzasz to poddać pod oficjalne głosowanie? - zdziwił się Luty. - Niewiarygodne. 

Nie wierzę, że to się dzieje. - Otarł czoło garścią papierowych chusteczek, które wyciągnął z 

rękawa. 

Siedem  rąk  powędrowało  w  górę.  Cztery  osoby  nie  zagłosowały  -  Luty,  Wrzesień, 

Styczeń  i  Lipiec  (-  To  nic  osobistego  -  wyjaśnił  przepraszająco  Lipiec  -  kwestia  czysto 

proceduralna. Nie powinniśmy ustanawiać precedensów). 

-  A  zatem  ustalone  -  oznajmił  Październik.  -  Nim  zacznę,  czy  ktoś  chciałby  coś 

powiedzieć? 

-  Uhm.  Tak.  Czasami  -  rzekła  Czerwiec.  -  Czasami  wydaje  mi  się,  że  ktoś  obserwuje 

nas z lasu, ale potem patrzę i nikogo tam nie ma. Ciągle jednak o tym myślę. 

- To dlatego, że jesteś szalona - wyjaśniła Kwiecień. 

-  Mhm  -  mruknął  Wrzesień  do  wszystkich  i  nikogo  w  szczególności.  -  Oto  cała 

Kwiecień. Wrażliwa, lecz jednocześnie najokrutniejsza z nas wszystkich. 

- Dosyć - uciął Październik. 

Przeciągnął  się  w  fotelu,  zmiażdżył  w  zębach  orzech  laskowy,  wyciągnął  orzeszek  i 

wypluł kawałki łupiny w ogień, gdzie z trzaskiem i sykiem zajęły się płomieniami, po czym 

zaczął mówić. 

 

*** 

 

- Był sobie chłopiec - rzekł Październik - który czuł się okropnie nieszczęśliwy, choć w 

domu nikt go nie bił. Po prostu nie pasował ani do swej rodziny, ani do miasta, ani nawet do 

własnego życia. Miał dwóch braci, starszych od siebie bliźniaków, którzy dokuczali mu bądź 

go  ignorowali,  a  sami  byli  powszechnie  lubiani.  Grali  w  piłkę;  czasem  w  meczu  jeden  z 

bliźniaków zdobywał więcej punktów niż drugi i był bohaterem, czasem drugi. Ich młodszy 

braciszek nie grał. Wymyślili mu przezwisko. Nazywali go Szczeniakiem. 

background image

 

 

Przezwali go tak jeszcze w dzieciństwie. Z początku matka i ojciec upominali ich za to. 

-  Ale  on  naprawdę  jest  jak  najmniejszy  szczeniak  w  miocie  -  odparli  bliźniacy.  - 

Spójrzcie na niego i spójrzcie na nas. 

Gdy to powiedzieli, mieli sześć lat i rodzice uznali, że to urocze. Przezwisko takie jak 

Szczeniak bywa zaraźliwe i wkrótce jedyną osobą nazywającą go Donaldem pozostała babcia, 

kiedy dzwoniła z życzeniami urodzinowymi, oraz ludzie, którzy go nie znali. 

I  być  może,  ponieważ  imiona  mają  moc,  rzeczywiście  przypominał  szczeniaka  - 

chudego, drobnego, nerwowego. Urodził się z katarem, który nie opuścił go przez dziesięć lat. 

Podczas  posiłków,  jeśli  bliźniakom  smakowało  jedzenie,  podkradali  mu  je,  jeżeli  nie, 

ukradkiem podrzucali na jego talerz, tak że dostawał burę za to, że nie tknął obiadu. 

Ich ojciec nigdy nie opuścił żadnego meczu, a potem kupował loda bliźniakowi, który 

zdobył  więcej  punktów,  i  drugiego  na  pocieszenie  temu,  który  spisał  się  gorzej.  Matka 

uważała się za dziennikarkę, choć głównie sprzedawała przestrzeń reklamową i prenumeraty. 

Gdy bliźniacy byli dość duzi, by się sobą zająć, wróciła do pracy na pełny etat. 

Inne dzieci z klasy chłopca podziwiały bliźniaków. Z początku przez pierwsze tygodnie 

koledzy  mówili  do  niego  Donald,  potem  jednak  rozeszła  się  wieść,  że  bracia  nazywają  go 

Szczeniakiem.  Nauczyciele  rzadko  zwracali  się  do  niego  jakimkolwiek  imieniem,  choć 

czasami  między  sobą  wspominali,  że  to  wielka  szkoda,  że  najmłodszemu  chłopakowi 

Covayów brak śmiałości, wyobraźni i energii jego braci. 

Sam Szczeniak nie potrafił powiedzieć, kiedy po raz pierwszy pomyślał o ucieczce ani 

kiedy  jego  marzenia  przekroczyły  granice  i  stały  się  planami.  Gdy  przyznał  się  sam  przed 

sobą,  że  ucieka,  miał  już  w  garażu  ukryty  pod  płachtą  folii  duży  plastikowy  pojemnik, 

zawierający trzy batoniki Mars, dwa Milky Way, torebkę orzeszków, niewielkie opakowanie 

lukrecji,  latarkę,  kilka  komiksów,  nową  paczuszkę  suszonej  wołowiny  i  trzydzieści  siedem 

dolarów,  głównie  w  ćwierćdolarówkach.  Nie  przepadał  za  suszoną  wołowiną,  ale  czytał,  że 

badacze  i  podróżnicy  potrafili  przeżyć  wyłącznie  na  niej  całe  tygodnie;  i  właśnie  w  chwili, 

gdy wsadził paczuszkę wołowiny do pojemnika i z trzaskiem zamknął wieczko, zrozumiał, że 

zamierza uciec. 

Czytał książki, gazety i pisma. Wiedział, że kiedy się ucieka, czasami spotyka się złych 

ludzi,  którzy  krzywdzą  innych.  Ale  czytał  również  bajki  i  wiedział,  że  na  świecie  obok 

potworów żyją też ludzie dobrzy. 

Szczeniak  był  chudym  dziesięciolatkiem,  drobnym,  zakatarzonym  i  nieciekawym. 

Gdybyście spróbowali wybrać go z grupy chłopców, na pewno byście się pomylili. Byłby tym 

drugim. Tym z boku. Tym, którego nie dostrzegamy. 

background image

 

 

Przez  cały  wrzesień  odkładał  ucieczkę.  Trzeba  było  dopiero  naprawdę  paskudnego 

piątku,  kiedy  to  obaj  bracia  usiedli  na  nim  (a  ten,  który  siedział  na  twarzy,  pierdnął  i 

wybuchnął  gromkim  śmiechem),  by  Szczeniak  uznał,  że  raczej  zaryzykuje  spotkanie  z 

czekającymi na świecie potworami. Może nawet je woli. 

W  sobotę  bracia  mieli  się  nim  opiekować,  wkrótce  jednak  poszli  do  miasta,  do 

dziewczyny, która im się podobała. Szczeniak pobiegł  do  garażu na tyłach, wyciągnął  spod 

płachty pojemnik i zaniósł do sypialni. Wysypał na łóżko zawartość szkolnej torby, napełnił 

ją słodyczami, komiksami, ćwierćdolarówkami i suszoną wołowiną. Do pustej butelki po coli 

nalał wody. 

Potem  ruszył  do  miasteczka  i  wsiadł  do  autobusu.  Pojechał  na  zachód  z  biletem  za 

dziesięć dolarów w ćwierćdolarówkach, w miejsce, którego nie znał. 

Uznał to za dobry początek. Wysiadł z autobusu i ruszył dalej pieszo. Tu nie było już 

chodnika, kiedy zatem mijały go samochody, dla bezpieczeństwa ukrywał się w rowie. 

Słońce  świeciło  wysoko  na  niebie.  Poczuł  głód,  więc  pogrzebał  w  torbie  i  wyciągnął 

marsa. Gdy  go zjadł, odkrył,  że chce mu  się pić, i  niemal  do połowy opróżnił butelkę, nim 

uświadomił  sobie,  że  będzie  musiał  racjonować  wodę.  Wcześniej  sądził,  że  kiedy  opuści 

miasto,  będzie  napotykał  mnóstwo  źródeł  z  czystą,  słodką  wodą.  Okazało  się  jednak,  że 

żadnego nie znalazł. Natknął się natomiast na rzekę płynącą pod szerokim mostem. 

Szczeniak  zatrzymał  się  w  połowie  mostu  i  zapatrzył  w  brązową  wodę.  Przypomniał 

sobie coś, czego uczono go w szkole: że w końcu wszystkie rzeki wpadają do morza. Nigdy 

nie był nad morzem. Zsunął się niezgrabnie na brzeg i ruszył z prądem. Wzdłuż rzeki biegła 

błotnista  ścieżka,  od  czasu  do  czasu  natykał  się  na  puszkę  po  piwie  albo  plastikowe 

opakowanie świadczące o tym, że przed nim byli tu jacyś ludzie. Nikogo jednak nie spotkał. 

Dopił swoją wodę. 

Zastanawiał  się,  czy  już  go  szukają.  Wyobraził  sobie  radiowozy,  helikoptery  i  psy, 

wszystkich ludzi próbujących go znaleźć. Wymknie im się. Dotrze do morza. 

Rzeka z szumem i pluskiem rwała wśród kamieni.  Dostrzegł  czaplę modrą, szybującą 

na  rozłożystych  skrzydłach.  W  powietrzu  krążyły  ostatnie  samotne  ważki  i  niewielkie  roje 

meszek, korzystające z ostatnich dni babiego lata. A potem błękitne niebo zaczęło szarzeć i 

ciemnieć.  Z  góry  śmignął  polujący  na  owady  nietoperz.  Szczeniak  zastanawiał  się,  gdzie 

spędzi noc. 

Wkrótce ścieżka się rozgałęziła; skręcił w dróżkę odchodzącą od rzeki, licząc na to, że 

doprowadzi  go  do  domu  albo  na  farmę  z  pustą  stodołą.  Jakiś  czas  maszerował  szybko,  a 

tymczasem  mrok  gęstniał.  W  końcu  Szczeniak  ujrzał  przed  sobą  na  wpół  zrujnowany, 

background image

 

 

odpychający dom. Okrążył go z narastającą pewnością, że nic nie zmusiłoby go do wejścia do 

środka,  po  czym  wdrapał  się  na  połamane  ogrodzenie  i  położył  wśród  wysokich  traw 

opuszczonego pastwiska, zamiast poduszki wsuwając pod głowę torbę. 

Leżał na wznak, w ubraniu, i wpatrywał się w niebo. W ogóle nie czuł senności. 

„Do tej pory zauważyli już, że mnie nie ma", rzekł do siebie. „Będą się martwić". 

Wyobraził sobie, jak za kilka lat wraca do domu - radość na twarzach całej rodziny, gdy 

ujrzą go na podjeździe. Ich powitania. Ich miłość... 

Obudził się parę godzin  później. Blady księżyc świecił mu prosto w twarz. Szczeniak 

widział cały świat - jasny jak w dzień, jak w bajkach, lecz wyblakły, pozbawiony kolorów. 

Widział nad sobą księżyc w pełni, czy prawie w pełni, i wyobraził sobie skierowaną ku niemu 

przyjazną twarz ukrytą pośród cieni i kształtów księżycowej powierzchni. 

- Skąd jesteś? - usłyszał czyjś głos. 

Szczeniak usiadł. Nie czuł strachu, jeszcze nie. Rozejrzał się szybko. Drzewa. Wysokie 

trawy. 

- Gdzie jesteś? Nie widzę cię. 

Coś, co wcześniej brał za cień obok drzewa na skraju pastwiska, poruszyło się i ujrzał 

chłopca w jego wieku. 

- Uciekam z domu - oznajmił Szczeniak. 

- Rany - mruknął chłopak. - Trzeba być diablo odważnym. 

Szczeniak uśmiechnął się z dumą; nie wiedział co powiedzieć. 

- Przejdziesz się kawałek? - spytał chłopak. 

-  Jasne.  -  Szczeniak  położył  torbę  obok  jednego  ze  słupków  ogrodzenia,  by  jej  nie 

zgubić. 

Ruszyli razem w dół zbocza, okrążając szerokim łukiem stary dom na farmie. 

- Żyją tu jacyś ludzie? - spytał Szczeniak. 

-  Nie  -  odparł  chłopak.  Miał  jasne,  bardzo  cienkie  włosy,  które  w  blasku  księżyca 

wydawały  się  niemal  białe.  -  Kiedyś,  dawno  temu  próbowali,  ale  nie  spodobało  im  się  i 

odeszli. Potem wprowadzili się inni, ale teraz nie ma tam żywej duszy. Jak się nazywasz? 

- Donald - odparł Szczeniak, po czym dodał: - Ale mówią na mnie Szczeniak. A ty? 

Chłopak zawahał się. 

- Zgasł - rzekł. 

- Super imię. 

- Kiedyś miałem inne, ale nie potrafię już go odczytać. 

Przecisnęli się przez wielką żelazną bramę, uchyloną i zardzewiałą na amen, i znaleźli 

background image

 

 

się na niewielkiej łące u stóp zbocza. 

- Ekstra miejsce - mruknął Szczeniak. 

Na  łące  stały  dziesiątki  kamiennych  płyt,  wysokich,  wyższych  niż  obaj  chłopcy,  i 

małych,  świetnie  nadających  się  na  siedzisko.  Było  też  trochę  połamanych.  Szczeniak 

wiedział, co to za miejsce, ale nie czuł strachu. Przepełniała je miłość. 

- Kto tu leży? - spytał. 

-  Głównie  mili  ludzie  -  odparł  Zgasł.  -  Kiedyś  tam,  za  tamtymi  drzewami,  było 

miasteczko,  a  potem  pojawiła  się  kolej.  Zbudowali  stację  w  sąsiednim  mieście  i  nasze  tak 

jakby  wyschło,  rozpadło  się.  Teraz  w  miejscu,  gdzie  stało,  rosną  krzaki  i  drzewa.  Można 

schować się wśród drzew i znaleźć w środku starego domu. 

- Czy są takie jak ten dom na górze? - Szczeniak wiedział, że jeśli tak, to nie ma ochoty 

ich odwiedzić. 

- Nie - wyjaśnił Zgasł. - Nikt tam nie bywa oprócz mnie i czasami zwierząt. Jestem tu 

jedynym dzieckiem. 

- Domyśliłem się - mruknął Szczeniak. 

- Może moglibyśmy tam pójść i się pobawić? - zaproponował Zgasł. 

- Brzmi super - przytaknął Szczeniak. 

Była  idealna  wczesnopaździernikowa  noc,  niemal  tak  ciepła  jak  w  lecie,  z  wielkim 

księżycem płonącym na niebie. Widzieli wszystko. 

- Który jest twój? - spytał Szczeniak. 

Zgasł wyprostował się z dumą i wziął go za rękę. Poprowadził Szczeniaka w zarośnięty 

kąt łąki. Obaj chłopcy rozgarnęli wysoką trawę. Kamień leżał płasko, wpuszczony w ziemię; 

wyrzeźbiono na nim daty sprzed stu lat. Większość napisów już się zatarła, lecz pod datami 

pozostały jeszcze słowa. 

 

ZGASŁ PRZEDWCZEŚNIE. 

POZOSTANIE W NASZEJ PA 

 

- Założę się, że pamięci - oznajmił Zgasł. 

-  Też  tak  przypuszczam  -  potwierdził  Szczeniak.  Wyszli  za  bramę  i  pobiegli  w  dół 

niewielkim jarem. 

Wkrótce  znaleźli  się  w  tym,  co  pozostało  ze  starego  miasteczka.  Z  domów  wyrastały 

drzewa,  niektóre  budynki  się  zawaliły,  nie  wyglądały  jednak  strasznie.  Bawili  się  w 

chowanego.  Zwiedzali.  Zgasł  pokazał  Szczeniakowi  parę  świetnych  miejsc,  między  innymi 

background image

 

 

jednoizbowy domek, który, jak twierdził, był najstarszym budynkiem w tej części hrabstwa. 

Biorąc pod uwagę jego wiek, zachował się w całkiem dobrym stanie. 

- W świetle księżyca widzę całkiem nieźle, nawet w środku. Nie wiedziałem, że to takie 

łatwe. 

-  O,  tak  -  potwierdził  Zgasł.  -  A  po  jakimś  czasie  uczysz  się  widzieć  nawet  kiedy 

księżyc nie świeci. 

Szczeniak poczuł zazdrość. 

- Muszę do łazienki - oznajmił. - Jest tu gdzieś łazienka? 

Zgasł zastanawiał się przez moment. 

- Nie wiem - przyznał. - Ja już tego nie robię. Zostało parę wygódek, ale mogą nie być 

bezpieczne. Lepiej po prostu zrób to w lesie. 

- Jak niedźwiedź - mruknął Szczeniak. 

Okrążył domek i wbiegł do lasu napierającego na starą ścianę. Schował się za drzewem. 

Nigdy wcześniej nie załatwiał się na dworze i poczuł się jak dzikie zwierzę. Kiedy skończył, 

podtarł  się  suchymi  liśćmi.  Potem  wrócił  przed  dom.  Zgasł  siedział  w  kręgu  księżycowego 

światła, czekając na niego. 

- Jak umarłeś? - spytał Szczeniak. 

-  Zachorowałem.  Moja  mamcia  bardzo  płakała  i  krzyczała  aż  bolały  uszy.  A  potem 

umarłem. 

- Gdybym został tu z tobą, czy też musiałbym umrzeć? 

- Może - rzekł Zgasł. - Chyba tak. Tak myślę. 

- Jak to jest? No wiesz, nie żyć. 

-  Nie  najgorzej  -  przyznał  Zgasł.  -  Chociaż  przeszkadza  mi  to,  że  nie  mam  się  z  kim 

bawić. 

- Ale przecież na łące musi leżeć mnóstwo ludzi. Nie bawią się z tobą? 

-  Nie  -  mruknął  Zgasł.  -  Głównie śpią, a nawet  kiedy wstają, nie mają ochoty oglądać 

żadnych rzeczy ani nic takiego. Nie mają ochoty zadawać się ze mną. Widzisz to drzewo? 

To  był  buk,  jego  gładka,  szara  kora  popękała  ze  starości.  Rósł  w  miejscu,  w  którym 

dziewięćdziesiąt lat wcześniej znajdował się rynek. 

- Tak - potwierdził Szczeniak. 

- Chciałbyś się na nie wdrapać? 

- Wydaje się dość wysokie. 

- Bo jest. Bardzo wysokie. Ale łatwo się na nie wspina, pokażę ci. 

Faktycznie,  wspinało  się  łatwo.  W  korze  było  mnóstwo  uchwytów  i  chłopcy  wdrapali 

background image

 

 

się na wielki buk niczym para małpek, piratów bądź wojowników. Ze szczytu drzewa widzieli 

cały świat. Niebo na wschodzie zaczynało odrobinę jaśnieć. 

Wszystko czekało. Noc dobiegała końca. Świat wstrzymywał oddech, gotów do nowego 

początku. 

- To był najlepszy dzień, jaki pamiętam - oznajmił Szczeniak. 

- Dla mnie też - odparł Zgasł. - Co teraz zrobisz? 

- Nie wiem - przyznał Szczeniak. 

Wyobraził sobie, jak wędruje na drugi koniec świata, aż do morza. Wyobraził sobie, jak 

rośnie i dorasta, sam się utrzymuje, uczy. Gdzieś w trakcie zdobędzie bajeczne bogactwa. A 

potem wróci do bliźniaków, podjedzie pod dom swoim cudownym samochodem albo może 

zjawi się na meczu (w jego wyobraźni bliźniacy nie wyrośli ani nie dojrzeli) i spojrzy na nich 

przyjaźnie. Zaprosi ich wszystkich - bliźniaków, rodziców - na obiad w najlepszej restauracji 

w mieście, a oni powiedzą mu, jak bardzo go nie rozumieli i źle traktowali. Przeproszą go i 

zapłaczą, a on cały czas będzie milczał, pozwalając, by przeprosiny po nim spłynęły. A potem 

wręczy każdemu prezent i znów ich opuści, tym razem na dobre. 

To było piękne marzenie. 

W rzeczywistości wiedział, że będzie szedł dalej, a jutro lub pojutrze ktoś go znajdzie i 

odeśle do domu, gdzie rodzice nawrzeszczą na niego, po czym wszystko potoczy się dawnym 

znajomym  torem,  a  on  dzień  za  dniem,  godzina  za  godziną,  aż  po  kres  czasu  pozostanie 

Szczeniakiem, tyle że będą na niego wściekli, bo odważył się odejść. 

- Niedługo muszę się położyć - oznajmił Zgasł. 

Zaczął się zsuwać z bukowego pnia. 

Szczeniak przekonał się, że schodzenie z drzewa jest trudniejsze. Człowiek nie widzi, 

gdzie stawia nogi, i musi macać w poszukiwaniu oparcia. Kilka razy zaczął się ześlizgiwać, 

ale  Zgasł,  który poszedł  pierwszy, podpowiadał  mu  „odrobinę w prawo"  i  obaj  bezpiecznie 

dotarli na ziemię. 

Niebo wciąż jaśniało, a księżyc gasł powoli. Wspięli się z powrotem jarem. Chwilami 

Szczeniak  nie  miał  pewności,  czy  Zgasł  wciąż  z  nim  jest,  ale  gdy  dotarł  na  szczyt,  ujrzał 

czekającego nań chłopca. 

Nie  mówili  wiele  podczas  marszu  na  łąkę  pełną  kamieni.  Szczeniak  objął  ramieniem 

przyjaciela; razem wspinali się po zboczu. 

- No to... - zaczął Zgasł. - Dzięki, że przyszedłeś. 

- Świetnie się bawiłem - oznajmił Szczeniak. 

- Tak - odparł Zgasł. - Ja też. Gdzieś w dole w lesie zaśpiewał ptak. 

background image

 

 

- A gdybym chciał zostać? - spytał nagle Szczeniak. 

Może  już  nigdy  nie  będę  miał  szansy,  by  to  zmienić,  pomyślał.  Nigdy  nie  dotrze  do 

morza. Nie pozwolą mu. 

Zgasł milczał bardzo długo. Świat szarzał, kolejne ptaki dołączały do chóru. 

- Ja nie mógłbym tego zrobić - powiedział w końcu. - Ale oni mogą. 

- Kto? 

-  Ci  tam.  -  Jasnowłosy  chłopiec  wskazał  ręką  zrujnowany  dom  na  farmie  z  ciemnymi 

plamami  wybitych  okien,  rysujący  się  ostro  na  tle  jaśniejącego  nieba.  Szare  światło  nie 

poprawiło jego wyglądu. 

Szczeniak zadrżał. 

- Tam są ludzie? - zdziwił się. - Mówiłeś chyba, że jest pusty. 

-  Nie  jest  pusty  -  wyjaśnił  Zgasł.  -  Mówiłem,  że  nikt  tam  nie  żyje.  A  to  co  innego.  - 

Spojrzał na niebo. - Muszę już iść. 

Uścisnął dłoń Szczeniaka, a potem po prostu zniknął. 

Szczeniak stał samotnie na niewielkim cmentarzu, słuchając porannych ptasich trelów. 

A potem ruszył dalej w górę zbocza. Samemu szło mu się trudniej. 

Zabrał  torbę  z  miejsca,  w  którym  ją  zostawił.  Zjadł  swój  ostatni  baton  Milky  Way  i 

zapatrzył się w zrujnowany budynek. Puste okna przypominały oczy. Obserwowały go. 

Wewnątrz było ciemniej. Ciemniej niż gdziekolwiek. 

Z  trudem  przeszedł  przez  gęsto  zachwaszczone  podwórko.  Z  drzwi  pozostały  jedynie 

resztki.  Zatrzymał  się  w  progu  z  wahaniem,  niepewny,  czy  to  mądry  pomysł.  Czuł  woń 

wilgoci, zgnilizny i czegoś jeszcze głębiej. Wydało mu się, że słyszy, jak coś się porusza w 

głębi  domu,  może  w  piwnicy  czy  na  strychu.  Czymś  szura.  Albo  skacze.  Trudno  było 

powiedzieć. 

W końcu wszedł do środka. 

 

*** 

 

Nikt  się  nie  odzywał.  Październik,  skończywszy,  napełnił  cydrem  drewniany  kubek, 

wypił jednym haustem i znów napełnił. 

- Mocna historia - rzekł Grudzień. - Muszę przyznać. 

Potarł pięścią jasnobłękitne oczy. Ogień niemal już zgasł. 

- Co było dalej? - spytała nerwowo Czerwiec. - Kiedy już wszedł do domu? 

Siedząca obok Maj położyła jej dłoń na ramieniu. 

background image

 

 

- Lepiej o tym nie myśleć. 

-  Ktoś  jeszcze  chce  coś  powiedzieć?  -  spytał  Sierpień.  Odpowiedziała  mu  cisza.  -  A 

zatem chyba skończyliśmy. 

- To wymaga oficjalnego zgłoszenia - przypomniał Luty. 

- Kto jest za? - spytał Październik. Odpowiedziało mu chóralne „ja". - Przeciw? - Cisza. 

- Ogłaszam zamknięcie spotkania. 

Zebrani zaczęli kolejno wstawać ze swych miejsc, przeciągać się, ziewać i odchodzić w 

las, samotnie, dwójkami i trójkami, aż w końcu pozostał tylko Październik i jego sąsiad. 

- Następnym razem ty zasiądziesz w fotelu - oznajmił Październik. 

- Wiem - odparł Listopad. Był blady, miał wąskie usta. Pomógł Październikowi wstać z 

drewnianego krzesła. - Lubię twoje historie. Moje są zawsze zbyt mroczne. 

- Ja tak nie uważam - powiedział Październik. - Po prostu twoje noce są dłuższe. I nie 

jesteś taki ciepły. 

-  Kiedy  tak  to  ujmujesz,  czuję  się  lepiej  -  rzekł  Listopad.  -  Chyba  nie  możemy  nic 

poradzić na to, kim jesteśmy. 

- I tak trzymać - dodał jego brat. 

A  potem,  trzymając  się  za  ręce,  odeszli  od  dogasającego  pomarańczowego  ogniska, 

zabierając ze sobą swe historie z powrotem w mrok. 

 

Dla Raya Bradburyego 

background image

 

 

Rycerskość 

Pani Whitaker znalazła, świętego Graala; leżał pod starym futrem. 

Każdego czwartkowego popołudnia, choć jej nogi nie były już tak sprawne jak kiedyś, 

pani  Whitaker  wybierała  się  na  pocztę.  Tam  odbierała  emeryturę.  W  drodze  powrotnej 

wpadała do sklepu Oxfam. 

W sklepie Oxfam sprzedawano stare ubrania, drobiazgi, bibeloty, najróżniejsze różności 

oraz  mnóstwo  starych  książek.  Wszystkie  zostały  oddane  za  darmo;  śmieci  z  drugiej  ręki, 

często pochodzące z domów zmarłych. Wszelkie zyski przekazywano na cele dobroczynne. 

W  sklepie  pracowali  wyłącznie  ochotnicy.  Tego  dnia  za  ladą  stała  Marie, 

siedemnastolatka  z  lekką  nadwagą,  ubrana  w  workowatą  liliową  bluzę,  wyglądającą,  jakby 

także pochodziła z tego sklepu. 

Marie  siedziała  przy  kasie;  przed  sobą  rozłożyła  pismo  „Nowoczesna  kobieta". 

Wypełniała właśnie test  „Odkryj  swoją ukrytą osobowość". Od  czasu  do  czasu  zaglądała na 

koniec  i  sprawdzała  punktację  przypisaną  do  odpowiedzi  A,  B  lub  C,  dopiero  potem 

podejmując decyzję, którą z nich wybrać. 

Pani Whitaker dreptała po sklepie. 

Zauważyła, że wciąż nie sprzedali wypchanej kobry. Czekała tu już pół roku, obrastając 

kurzem. Jej szklane oczy spoglądały gniewnie na wieszaki z ubraniami,  a także szafę pełną 

obtłuczonej porcelany i pogryzionych zabawek. 

Pani Whitaker pogłaskała ją w przelocie po głowie. 

Z  półki  z  książkami  wybrała  dwie  powieści  wydawnictwa  Mills  &  Boon  -  Jej 

wzburzoną  duszę  i  Jej  drżące  serce,  każdą  po  szylingu.  Z  namysłem  przyjrzała  się  pustej 

butelce po winie Mateus Rose, nakrytej ozdobnym abażurem, w końcu jednak uznała, że nie 

miałaby jej gdzie postawić. 

Przysunęła  wyleniałe  futro,  ostro  śmierdzące  naftaliną.  Pod  futrem  leżała  laska  i 

poplamiony  wodą  egzemplarz  książki  Romanse  i  legendy  rycerskie  A.R.  Hope  Moncrieffa, 

wyceniony  na  pięć  pensów.  Obok  książki  spoczywał  na  boku  święty  Graal.  Na  spodzie 

podstawki umieszczono okrągłą nalepkę, na której flamastrem wypisano cenę: 30 pensów. 

background image

 

 

Pani  Whitaker  podniosła  zakurzony  srebrny  kielich  i  przyjrzała  mu  się  uważnie  przez 

grube szkła okularów. 

- Ładny! - zawołała do Marie. Marie wzruszyła ramionami. 

- Wyglądałby ładnie na kominku. Ponowne wzruszenie ramion. 

Pani  Whitaker  podała  Marie  pięćdziesiąt  pensów  i  otrzymała  dziesięć  pensów  reszty 

oraz  brązową  papierową  torbę,  do  której  schowała  książki  i  świętego  Graala.  Ruszyła  do 

rzeźnika, gdzie kupiła ładny kawałek wątróbki. Potem wróciła do domu. 

Wnętrze kielicha pokrywała gruba warstwa  czerwonobrązowego kurzu. Pani Whitaker 

umyła go ostrożnie, po czym na godzinę pozostawiła w zlewie, w ciepłej wodzie z odrobiną 

octu. 

Następnie  wypolerowała  kielich  pastą  do  metalu,  a  gdy  zaczął  lśnić,  postawiła  go  na 

kominku  w  salonie,  pomiędzy  małym  melancholijnym  bassetem  z  porcelany  i  zdjęciem 

nieżyjącego męża, Henry'ego, na plaży we Frinton w 1953 roku. 

Miała rację: wyglądał ładnie. 

Tego dnia zjadła na obiad panierowaną wątróbkę z cebulką. Była pyszna. 

Następnego  dnia  wypadał  piątek.  W  co  drugi  piątek  panie  Whitaker  i  Greenberg 

odwiedzały się nawzajem. Dziś przypadała kolej pani Greenberg. Usiadły w salonie, sącząc 

herbatę  i  chrupiąc  makaroniki.  Pani  Whitaker  wrzuciła  do  herbaty  kostkę  cukru.  Pani 

Greenberg używała słodzika. Zawsze nosiła go w torebce w małym plastikowym pudełku. 

- Ładny - zauważyła pani Greenberg, wskazując Graala. - Co to? 

-  Święty  Graal  -  odparła  pani  Whitaker.  -  To  kielich,  z  którego  Jezus  pił  podczas 

Ostatniej  Wieczerzy.  Później,  przy  ukrzyżowaniu,  zebrano  doń  Jego  cudowną  krew,  gdy 

centurion przebił Mu bok. 

Pani Greenberg pociągnęła pogardliwie nosem. Była Żydówką; nie znosiła wszystkiego 

co niehigieniczne. 

-  No, nie wiem  -  rzekła.  - Ale  kielich jest  naprawdę  bardzo ładny. Nasz Myron dostał 

podobny, kiedy wygrał zawody pływackie, tyle że na tamtym wygrawerowano jego nazwisko. 

- Wciąż spotyka się z tą miłą dziewczyną? Fryzjerką? 

- Bernice? O, tak. Planują nawet zaręczyny - oznajmiła pani Greenberg. 

- To miłe - odparła pani Whitaker, sięgając po makaronik. 

Pani Greenberg sama piekła makaroniki i przynosiła je co drugi piątek: małe, słodkie, 

jasnobrązowe ciasteczka posypane migdałami. 

Rozmawiały o Myronie  i  Bernice, a także  siostrzeńcu pani  Whitaker, Rolandzie (pani 

Whitaker nie miała dzieci), oraz o przyjaciółce, pani Perkins, która złamała biodro i leżała w 

background image

 

 

szpitalu, biedactwo. 

W południe pani  Greenberg pożegnała się. Pani  Whitaker przyrządziła sobie na lunch 

grzankę z serem, a potem zażyła pigułki - białą, czerwoną i dwie małe, pomarańczowe. 

Zadźwięczał dzwonek. 

Pani Whitaker otwarła drzwi. Za progiem stał młody mężczyzna z sięgającymi ramion 

włosami, tak jasnymi, że wydawały się niemal  białe. Miał  na sobie lśniącą srebrną zbroję i 

biały płaszcz. 

- Witam - rzekł. 

- Witam - odparła pani Whitaker. 

- Jestem w trakcie wyprawy. 

- To miło - mruknęła nonszalancko pani Whitaker. 

- Mogę wejść? - spytał. 

Pani Whitaker pokręciła głową. 

- Przykro mi, ale raczej nie. 

- Poszukuję świętego Graala - powiedział młodzieniec. - Jest może tutaj? 

-  Ma  pan  przy  sobie  jakiś  dokument?  -  Pani  Whitaker  wiedziała,  że  nie  należy 

wpuszczać  do  domu  obcych,  gdy  jest  się  starszą  osobą  i  mieszka  samotnie.  Mogło  to  się 

skończyć opróżnieniem torebki albo czymś znacznie gorszym. 

Młodzieniec  cofnął  się  parę  kroków  ogrodową  ścieżką.  Jego  wierzchowiec,  potężny 

szary  ogier,  wielki  jak  perszeron,  stał  z  wysoko  uniesioną  głową  i  lśniącymi,  bystrymi 

oczami, przywiązany do furtki pani Whitaker. Rycerz pogrzebał w torbie przy siodle i wrócił, 

niosąc w dłoni zwój. 

Podpisał go Artur, król Brytanii. Pismo informowało wszelkie osobistości, niezależnie 

od ich tytułu i rangi, że ten oto Galaad to Rycerz Okrągłego Stołu, który wyruszył na Prawą, 

Szlachetną  Wyprawę.  Poniżej  widniał  rysunek  przedstawiający  młodego  mężczyznę.  Był 

całkiem podobny. 

Pani  Whitaker  skinęła  głową.  Oczekiwała  raczej  małej  karty  ze  zdjęciem,  ale  to  było 

znacznie bardziej imponujące. 

- Chyba może pan wejść - rzekła. 

Przeszli  do  kuchni.  Nalała  Galaadowi  filiżankę  herbaty,  po  czym  zaprowadziła  go  do 

salonu. 

Galaad  ujrzał  Graala,  stojącego  na  kominku,  i  natychmiast  ukląkł  na  jedno  kolano. 

Starannie  odstawił  filiżankę  na  rdzawy  dywan.  Przenikający  przez  firanki  promień  słońca 

zalał jego twarz złotym blaskiem. Jasne włosy lśniły niczym srebrzysta aureola. 

background image

 

 

- Zaprawdę, to on, Sangraal - rzekł cicho. Trzykrotnie zamrugał, bardzo szybko, jakby 

chciał powstrzymać łzy zbierające się w jego jasnoniebieskich oczach. 

Pochylił głowę w milczącej modlitwie. Potem wstał i odwrócił się do pani Whitaker. 

-  Szlachetna  pani,  powierniczko  Najświętszej  Świętości,  pozwól  mi  odejść  stąd  z 

błogosławionym kielichem, bym mógł zakończyć poszukiwania i wypełnić me zadanie. 

-  Słucham?  -  zdziwiła  się  pani  Whitaker.  Galaad  podszedł  do  kobiety  i  ujął  jej  stare 

dłonie. 

- Moja wyprawa jest zakończona - rzekł. - Wreszcie odnalazłem Sangraala. 

Pani Whitaker ściągnęła wargi. 

- Zechcesz podnieść filiżankę i spodeczek? Galaad z przepraszającą miną posłuchał. 

-  Nie.  Raczej  nie  -  oznajmiła  pani  Whitaker.  -  Podoba  mi  się  tam,  gdzie  jest.  Idealnie 

pasuje pomiędzy psem i zdjęciem mojego Henry'ego. 

- Azaliż pragniesz złota? Czy tak? Pani, mogę ci przynieść złoto... 

- Nie - rzekła pani Whitaker. - Dziękuję, nie chcę żadnego złota. To mnie nie interesuje. 

Odprowadziła Galaada do frontowych drzwi. 

- Miło cię było poznać. 

Koń przechylał głowę nad ogrodzeniem, skubiąc płatki gladioli. Tuż obok na chodniku 

stała grupka dzieci z sąsiedztwa. 

Galaad wyjął z torby kilka bryłek cukru i zademonstrował najodważniejszym dzieciom, 

jak  się  karmi  konia.  Dzieci  zachichotały,  kolejno  unosząc  dłonie.  Jedna  z  dziewczynek 

pogładziła końskie chrapy. 

Galaad  jednym  płynnym  ruchem  wskoczył  na  siodło.  Obaj  -  koń  i  rycerz  -  odjechali 

uliczką Hawthorne Crescent. 

Pani Whitaker odprowadziła ich wzrokiem. Potem westchnęła i wróciła do domu. 

Weekend upłynął jej spokojnie. 

W  sobotę  pojechała  autobusem  do  Maresfield,  by  odwiedzić  swego  siostrzeńca 

Ronalda, jego żonę Euphonię i ich córki, Clarissę i Dillian. Zawiozła im ciasto z porzeczkami, 

domowej roboty. 

W niedzielę rano pani Whitaker poszła do kościoła. Kościół parafialny Świętego Jakuba 

Młodszego był jak na jej gust nieco zanadto w stylu: „nie myśl o tym budynku jak o kościele, 

lecz jak o miejscu, w którym możesz spotykać się z podobnymi sobie przyjaciółmi". Lubiła 

jednak proboszcza, wielebnego Bartholomew, jeśli tylko nie grał akurat na gitarze. Po mszy 

przez  chwilę  miała  ochotę  wspomnieć,  że  w  jej  salonie  stoi  Święty  Graal,  ale  po  namyśle 

zrezygnowała. 

background image

 

 

W poniedziałek rano pani Whitaker pracowała właśnie w ogrodzie na tyłach domu, na 

grządce  z  ziołami.  Była  z  niej  niezmiernie  dumna:  koperek,  werbena,  mięta,  rozmaryn, 

tymianek i cały zagon pietruszki. Klęczała właśnie na ziemi i plewiła w grubych, zielonych 

ogrodowych  rękawicach.  Zbierała  też  pomrowy  i  wkładała  do  plastikowego  worka.  Jeśli 

chodzi  o  pomrowy,  pani  Whitaker  miała  niezmiernie  miękkie  serce.  Zanosiła  je  na  sam  tył 

ogrodu, graniczący z linią kolejową, i przerzucała przez siatkę. 

Ścięła nieco pietruszki na sałatkę. W tym momencie usłyszała czyjeś kaszlnięcie. Tuż 

za  nią  stał  Galaad:  wysoki  i  piękny.  Jego  zbroja  lśniła  w  porannym  słońcu.  W  dłoniach 

trzymał długą paczkę, owiniętą w natłuszczoną skórę. 

- Wróciłem - rzekł. 

- Witaj - odparła pani Whitaker. Wstała powoli i zdjęła rękawice. - Cóż - dodała - skoro 

już tu jesteś, mógłbyś mi pomóc. 

Wręczyła mu worek pełen pomrowów i poleciła przerzucić je przez ogrodzenie. 

Posłuchał. 

Potem ruszyli do kuchni. 

- Herbaty czy lemoniady? 

- To samo co pani - odparł Galaad. 

Pani  Whitaker  wyjęła  z  lodówki  dzbanek  domowej  lemoniady  i  wysłała  Galaada,  by 

zerwał  gałązkę  mięty.  Wybrała  dwie  wysokie  szklanki.  Starannie  umyła  miętę,  włożyła  po 

kilka liści do szklanek i nalała lemoniady. 

- Czy twój koń czeka na zewnątrz? 

- O, tak. Nazywa się Grizzel. 

- I przypuszczam, że przybywasz z daleka? 

- Z bardzo daleka. 

- Rozumiem - mruknęła pani Whitaker. 

Wyjęła  spod  zlewu  błękitną  plastikową  miskę.  Do  połowy  napełniła  ją  wodą.  Galaad 

wyniósł miskę Grizzelowi. Odczekał, aż koń się napije, i oddał pani Whitaker pustą. 

- A zatem - rzekła - przypuszczam, że wciąż szukasz Graala? 

-  Zaprawdę,  nadal  szukam  Sangraala.  -  Galaad  wziął  z  podłogi  skórzany  pakunek, 

położył go na stoliku deserowym i rozwinął. - W zamian oferuję ci, pani, to. 

To  był  miecz.  Jego  klinga  liczyła  sobie  niemal  cztery  stopy  długości.  Wyryto  na  niej 

słowa  i  eleganckie  symbole.  Rękojeść  miał  srebrno-złotą,  zwieńczoną  wielkim  szlachetnym 

kamieniem. 

- Bardzo ładny - powiedziała z powątpiewaniem pani Whitaker. 

background image

 

 

-  Oto  miecz  Balmung  -  oznajmił  Galaad  -  wykuty  przez  kowala  Waylanda  u  zarania 

dziejów.  Jego  bliźniaczy  brat  to  Flamberge.  Ten,  kto  go  nosi,  jest  niepokonany  w  bitwie, 

niezwyciężony,  niezdolny  do  czynów  tchórzliwych  i  nikczemnych.  W  rękojeści  osadzono 

sardonyks  Bircone,  chroniący  właściciela  przed  trucizną,  wrzuconą  do  wina  bądź  piwa,  i 

przed zdradą przyjaciół. 

Pani Whitaker zerknęła na miecz. 

- Musi być bardzo ostry - mruknęła po chwili. 

-  Może  przeciąć  na  pół  spadający  włos.  Więcej,  nawet  promień  słońca  -  oznajmił  z 

dumą Galaad. 

- Może zatem lepiej by było, gdybyś go odłożył - zaproponowała pani Whitaker. 

- Nie chcesz go, pani? - Galaad był wyraźnie zawiedziony. 

- Nie, dziękuję - odparła pani Whitaker. 

Nagle pomyślała, że jej nieżyjącemu mężowi, Henry'emu, miecz mógłby się spodobać. 

Powiesiłby go na ścianie w gabinecie obok wypchanego karpia, którego złapał w Szkocji, i 

pokazywałby gościom. 

Galaad  ponownie  okrył  ostrze  Balmunga  natłuszczoną  skórą  i  obwiązał  białym 

sznurem. Siedział bez ruchu, niepocieszony. 

Pani Whitaker zrobiła mu na drogę kanapki z serem topionym i ogórkiem. Zawinęła je 

w  pergamin.  Dorzuciła  jabłko  dla  Grizzela.  Galaad  sprawiał  wrażenie  zadowolonego  z 

prezentu. 

Pomachała im na do widzenia. 

Tego  popołudnia  wsiadła  do  autobusu  i  pojechała  do  szpitala  spotkać  się  z  panią 

Perkins, która wciąż leżała w łóżku z chorym biodrem. Biedactwo. Pani Whitaker przyniosła 

jej domowy keks, choć wyeliminowała z przepisu orzechy. Zęby pani Perkins nie były już tak 

mocne jak kiedyś. 

Wieczorem pooglądała przez krótką chwilę telewizję. Wcześnie położyła się spać. 

We  wtorek  zadzwonił  listonosz.  Pani  Whitaker  sprzątała  właśnie  w  składziku  na 

strychu. I choć zeszła na dół, jej powolne, ostrożne kroki sprawiły, że nie zdążyła. Listonosz 

zostawił wiadomość, głoszącą, że próbował dostarczyć paczkę, ale nikogo nie zastał. 

Pani Whitaker westchnęła. 

Włożyła awizo do torebki i ruszyła na pocztę. 

Paczkę  nadała  jej  siostrzenica  Shirelle,  mieszkająca  w  Sydney  w  Australii.  W  środku 

były zdjęcia jej męża Wallace'a i dwóch córek, Dixie i Violet, oraz owinięta w watę muszla. 

Pani Whitaker miała w sypialni kilka ozdobnych muszel. Na jej ulubionej wymalowano 

background image

 

 

emalią widoczek z Bahamów. Dostała ją w prezencie od siostry Ethel, która zmarła w 1983 

roku. 

Schowała muszlę i zdjęcia do torby na zakupy, a że była już w okolicy, po drodze do 

domu zajrzała do sklepu Oxfam. 

- Dzień dobry, pani W. - powitała ją Marie. 

Pani  Whitaker  przyjrzała  się  jej.  Marie  miała  usta  pomalowane  szminką  (co  prawda 

odcień  niezupełnie  jej  pasował,  a  sama  szminka  nie  została  zbyt  fachowo  nałożona,  ale  - 

pomyślała pani Whitaker - to już jakiś początek) i elegancką spódnicę. Efekt był powalający. 

- Witaj, moja droga - powiedziała pani Whitaker. 

-  W  zeszłym  tygodniu  był  u  nas  mężczyzna  i  pytał  o  ten  drobiazg,  który  pani  kupiła. 

Tamten  metalowy  kielich.  Powiedziałam,  gdzie  mógłby  panią  znaleźć.  Nie  ma  pani  nic 

przeciw temu, prawda? 

- Nie, moja droga - odparła pani Whitaker. - Już mnie znalazł. 

-  Był  super.  Naprawdę  super  -  westchnęła  z  żalem  Marie.  -  Strasznie  mi  się  podobał. 

Miał też wielkiego, siwego konia i w ogóle - dokończyła. 

Pani Whitaker zauważyła z aprobatą, że dziewczyna trzyma się bardziej prosto. 

Na  półce  znalazła  nowy  romans  wydawnictwa  Mills  &  Boon  -  Jej  porywająca 

namiętność. Wzięła go, choć nie skończyła jeszcze dwóch poprzednich. 

Podniosła też Romanse i legendy rycerskie i otworzyła. Książka pachniała pleśnią. Na 

pierwszej stronie czerwonym atramentem wypisano starannie: EX LIBRIS RYBAK. 

Pani Whitaker odłożyła książkę. 

Gdy wróciła do domu, Galaad już na nią czekał. Woził kolejno dzieci z sąsiedztwa na 

grzbiecie Grizzela. 

- Cieszę się, że cię widzę - oznajmiła. - Mam kilka pudeł, które trzeba przesunąć. 

Zaprowadziła go do schowka na poddaszu. Galaad posłusznie przesunął stare walizki, 

aby mogła dostać się do stojącej z tyłu szafy. 

Wszystko wokół pokrywała gruba warstwa kurzu. 

Pani  Whitaker  zatrzymała  go  tam  przez  większość  popołudnia.  Przesuwał  rzeczy, 

podczas gdy ona ścierała kurz. 

Na jednym policzku miał ranę. Nieco sztywno poruszał ręką. 

Podczas  porządków  rozmawiali.  Pani  Whitaker  opowiedziała  mu  o  swym  nieżyjącym 

mężu Henrym. O tym, że spłaciła dom z ubezpieczenia i że ma mnóstwo rzeczy, ale nikogo, 

komu  mogłaby  je  zostawić,  chyba  że  Ronaldowi  i  jego  żonie,  ale  oni  lubią  wyłącznie 

nowoczesne przedmioty. Opowiedziała, jak poznała męża podczas wojny, gdy Henry służył w 

background image

 

 

ochotniczej  służbie  przeciwlotniczej,  a  ona  nie  dość  szczelnie  zaciągnęła  zasłony  w  kuchni 

podczas  zaciemnienia.  Mówiła  o  potańcówkach  za  sześć  pensów,  o  tym,  jak  wybrali  się 

razem do Londynu, gdy skończyła się wojna, i jak pierwszy raz skosztowała wina. 

Galaad opowiedział  pani Whitaker o swej  matce  Elaine, niestałej i  szalonej,  a do tego 

czarownicy.  O  dziadku,  królu  Pellesie,  dobrym,  lecz  nieco  rozkojarzonym,  i  o  młodości 

spędzonej  w zamku  Bliant  na Wyspie Radości.  A także o ojcu, w owym  czasie kompletnie 

szalonym, którego znał pod przydomkiem „Le Chevalier Mal Fet". W rzeczywistości był to 

Lancelot  z  Jeziora,  największy  z  rycerzy,  przebrany  i  pozbawiony  rozumu.  Mówił  też  o 

czasach, które spędził jako giermek w Camelocie. 

O piątej po południu pani Whitaker rozejrzała się po schowku i uznała, że panujący w 

nim porządek zasługuje na jej aprobatę. Otworzyła okno, by przewietrzyć pomieszczenie, po 

czym razem zeszli na dół do kuchni, gdzie nastawiła wodę. 

Galaad usiadł za stołem. 

Rozwiązał  wiszącą  u  pasa  skórzaną  sakwę  i  wyjął  z  niej  okrągły,  biały  kamień 

wielkości kuli do krykieta. 

- Pani - rzekł. - To dla ciebie, jeśli oddasz mi Sangraala. 

Pani  Whitaker  podniosła  kamień.  Był  cięższy,  niż  na  to  wyglądał.  Uniosła  go  do 

światła.  W  mlecznobiałym,  półprzezroczystym  wnętrzu  połyskiwały  srebrne  iskierki, 

odbijające promienie popołudniowego słońca. Kamień wydawał się ciepły w dotyku. 

Gdy  go  tak  trzymała,  ogarnęło  ją  dziwne  uczucie.  W  głębi  ducha  poczuła 

wszechogarniający spokój. Pokój ducha - oto właściwe określenie. Czuła ukojenie. 

Niechętnie odłożyła kamień na stół. 

- Bardzo ładny - mruknęła. 

- To Kamień Filozoficzny, który nasz praojciec Noe zawiesił na Arce, by rzucał światło 

w chwilach najgłębszego mroku. Kamień ów potrafi przemieniać zwykłe metale w złoto. Ma 

też inne cechy - oświadczył z dumą Galaad. - A to nie wszystko. Mam jeszcze coś. Proszę. - 

Wyjął z sakwy jajko i wręczył jej. 

Jajko  było  wielkości  jaja  gęsiego:  lśniąco  czarne,  pokryte  szkarłatnymi  i  białymi 

cętkami. Gdy pani Whitaker go dotknęła, włoski na jej karku zjeżyły się nagle. Natychmiast 

poczuła ogarniające ją ciepło i poczucie wolności. Usłyszała trzask odległych płomieni. Przez 

ułamek  sekundy  wydało  się  jej,  że  szybuje  nad  światem,  wznosi  się  i  opada  na  ognistych 

skrzydłach. 

Odłożyła jajko na stół obok Kamienia Filozoficznego. 

- To Jajo  Feniksa  - rzekł  Galaad.  - Pochodzi  z odległej Arabii. Pewnego  dnia wykluje 

background image

 

 

się z niego Feniks. A gdy nadejdzie czas, ptak zbuduje sobie płomienne gniazdo, złoży jajko i 

umrze, by odrodzić się w ogniu w późniejszej erze świata. 

- Tak mi się właśnie zdawało - powiedziała pani Whitaker. 

- I wreszcie, o pani - dodał Galaad - przyniosłem ci to. 

Wyjął coś z sakwy i wręczył jej. To było jabłko, najwyraźniej wyrzeźbione z jednego 

wielkiego rubinu, z bursztynowym ogonkiem. 

Nieco  nerwowo  ujęła  je  w  dłoń.  Wydawało  się  miękkie,  złudnie  delikatne.  Jej  palce 

naruszyły rubinową powierzchnię. Krwistoczerwony sok spłynął po dłoni pani Whitaker. 

W  kuchni  rozszedł  się  niemal  niedostrzegalny,  magiczny  zapach  letnich  owoców: 

malin, brzoskwiń, truskawek i czerwonych porzeczek. Jakby z daleka doszły ją głosy nucące 

pieśń do wtóru odległej muzyki. 

-  To  jedno  z  jabłek  Hesperyd  -  powiedział  cicho  Galaad.  -  Jeden  kęs  uleczy  każdą 

chorobę bądź ranę, nieważne jak głęboką. Drugi przywraca młodość i urodę. Trzeci daje życie 

wieczne. 

Pani Whitaker zlizała lepki sok z palców. Smakował niczym najlepsze wino. 

W jednym momencie powróciła do niej przeszłość. Przypomniała sobie, jak to jest być 

młodą,  mieć  jędrne,  szczupłe  ciało,  słuchające  wszelkich  poleceń.  Biec  wiejską  dróżką  z 

radością  niegodną  damy.  Dostrzegać  uśmiechy  mężczyzn  pozdrawiających  ją,  bo  jest 

szczęśliwa, jest sobą. 

Pani Whitaker spojrzała na sir Galaada, najszanowniejszego z rycerzy, siedzącego w jej 

kuchni w całym swym splendorze. 

Westchnęła. 

- To wszystko, co ci przyniosłem, pani - oznajmił Galaad. - Niełatwo było mi to zdobyć. 

Pani  Whitaker  odłożyła  rubinowy  owoc  na  stół.  Przyjrzała  się  uważnie  Kamieniowi 

Filozoficznemu, Jaju Feniksa i Jabłku Życia. 

Potem podreptała do salonu i spojrzała na kominek, na małego porcelanowego basseta, 

świętego  Graala  i  zdjęcie  nieżyjącego  męża  Henry'ego,  z  nagim  torsem,  uśmiechniętego, 

pałaszującego lody w czerni i bieli, niemal czterdzieści lat wcześniej. 

Wróciła do kuchni. Czajnik zaczął już gwizdać. Nalała do imbryka odrobinę parującej 

wody, przepłukała go i wylała wrzątek. Następnie wsypała dwie łyżeczki herbaty i dodatkowo 

jedną do imbryka. Wlała resztkę wody. Wszystko to robiła w milczeniu. 

W końcu odwróciła się do Galaada i spojrzała na niego. 

- Schowaj to jabłko - poleciła stanowczo. - Nie powinieneś przynosić podobnych rzeczy 

starszym paniom. To niestosowne. - Na moment zawiesiła głos. - Resztę wezmę - dodała po 

background image

 

 

chwili  namysłu.  -  Będą  ładnie  wyglądały  na  kominku.  Dwa  za  jeden,  to  uczciwa  wymiana, 

jeśli chcesz znać moje zdanie. 

Galaad  rozpromienił  się.  Schował  rubinowe  jabłko  do  sakwy,  ukląkł  na  podłodze  i 

ucałował dłoń pani Whitaker. 

- Przestań - poleciła. 

Rozlała herbatę do filiżanek. Na tę okazję wyjęła swą najlepszą, odświętną porcelanę. 

Siedzieli w milczeniu, pijąc herbatę. 

Gdy skończyli, przeszli do salonu. Galaad przeżegnał się i podniósł Graala. 

Pani Whitaker ustawiła na jego miejscu Jajko i Kamień. Jajko cały czas przewracało się 

na bok. W końcu podparła je małym porcelanowym pieskiem. 

- Wyglądają bardzo ładnie - rzekła. 

- O, tak - zgodził się Galaad - bardzo ładnie. 

- Czy mogłabym dać ci coś do jedzenia? - spytała. Pokręcił głową. 

- Kawałek keksu - zdecydowała. - W tej chwili możesz myśleć, że ci się nie przyda, ale 

za kilka godzin podziękujesz mi za niego. Powinieneś też chyba skorzystać z toalety. Daj mi 

go, zapakuję ci. 

Pokazała  mu  drogę  do  niewielkiej  łazienki  na  końcu  korytarza  i  pomaszerowała  do 

kuchni, trzymając w ręku Graala. W spiżarni przechowywała świąteczny papier. Zapakowała 

weń Graala i przewiązała paczkę sznurkiem. Potem odcięła gruby kawał keksu i schowała do 

brązowej, papierowej torby wraz z bananem i kawałkiem topionego sera. 

Galaad wrócił do niej. Wręczyła mu torbę i świętego Graala. Potem stanęła na palcach i 

ucałowała go w policzek. 

- Miły z ciebie chłopiec - rzekła. - Uważaj na siebie. 

Uścisnął ją, a ona wyprowadziła go z kuchni  i  zatrzasnęła za nim tylne drzwi. Nalała 

sobie kolejną filiżankę herbaty i zaczęła cicho płakać, ocierając oczy papierową chusteczką. 

Tętent kopyt oddalał się w głąb Hawthorne Crescent. 

W środę pani Whitaker nie wychodziła z domu. 

W  czwartek  wybrała  się  na  pocztę,  by  odebrać  emeryturę.  Potem  zajrzała  do  sklepu 

Oxfam. 

Nie znała stojącej za ladą kobiety. 

- Gdzie Marie? - spytała. 

Kobieta  przy  kasie  -  siwe  włosy  zabarwione  błękitną  płukanką,  niebieskie  okulary  z 

brylancikami w kącikach - potrząsnęła głową i wzruszyła ramionami. 

- Wyjechała z młodym mężczyzną - oznajmiła. - Na koniu. Coś takiego. Dziś powinnam 

background image

 

 

pracować  w  sklepie  w  Heathfield.  Musiałam  prosić  Johnny'ego,  żeby  mnie  tu  przywiózł, 

dopóki nie znajdziemy kogoś na zastępstwo. 

- Ach tak - mruknęła pani Whitaker. - To miłe, że znalazła sobie młodzieńca. 

-  Dla  niej  może  miłe  -  odparła  kobieta  przy  kasie.  -  Ale  niektórzy  z  nas  powinni  być 

dziś w Heathfield. 

Na  półce  w  głębi  sklepu  pani  Whitaker  znalazła  zaśniedziały  srebrny  przedmiot  z 

długim  dzióbkiem.  Wyceniono  go  na  sześćdziesiąt  pensów;  tak  przynajmniej  głosiła  mała 

papierowa nalepka. Przedmiot przypominał spłaszczony, wydłużony imbryk. 

Wzięła też nową powieść, której nie czytała, Jej niezwykła miłość. Położyła obie rzeczy 

przed kobietą. 

- Sześćdziesiąt pięć pensów, moja droga - oznajmiła tamta, podnosząc srebrny bibelot. - 

Zabawny drobiazg, prawda? Dostaliśmy go dziś rano. - Jedną ściankę przedmiotu pokrywały 

wygrawerowane chińskie znaki. Miał też elegancki wygięty uchwyt. - To chyba pojemnik na 

oliwę? 

- Nie, to nie jest pojemnik na oliwę - odparła pani Whitaker, która dokładnie wiedziała, 

z czym ma do czynienia. - To lampa. 

Do uchwytu lampy przywiązano brązowym sznurkiem mały metalowy pierścień. 

- Po zastanowieniu - dodała pani Whitaker - wezmę chyba tylko książkę. 

Zapłaciła pięć pensów i odstawiła lampę tam, gdzie ją znalazła. Ostatecznie, pomyślała 

pani Whitaker w drodze do domu, i tak nie miałabym jej gdzie postawić. 

background image

 

 

Cena 

Włóczędzy  i  wagabundzi  mają  swoje  znaki,  które  zostawiają  na  słupach  bram, 

drzewach i drzwiach, informując pobratymców o tym, jacy ludzie mieszkają w domach i na 

farmach. Podejrzewam, że koty także muszą stosować podobne znaki. Jak inaczej wyjaśnić, 

czemu  tak  wiele  z  nich  zjawia  się  w  ciągu  roku  pod  naszymi  drzwiami,  wygłodniałych, 

zapchlonych i porzuconych? 

Przyjmujemy je, pozbywamy się pcheł i kleszczy, karmimy i zabieramy do weterynarza. 

Płacimy za szczepienia i, o hańbo, każemy je kastrować. 

One zaś zostają z nami: kilka miesięcy, rok, a czasem na zawsze. 

Większość  zjawia  się  w  lecie.  Mieszkamy  na  wsi,  dokładnie  w  takiej  odległości  od 

miasta, by jego mieszkańcy porzucali zwierzęta akurat w naszej okolicy. 

Nigdy nie zdarzyło się nam mieć więcej niż osiem kotów, rzadko miewamy mniej niż 

trzy. Aktualna kocia populacja w naszym domu  wygląda następująco: Hermiona i Strączek, 

bura i  czarna, szalone siostry, mieszkające w mym gabinecie na strychu i  niezadające się z 

resztą  pospólstwa;  Śnieżynka,  błękitnooka  długowłosa  biała  kotka,  która  całe  lata  żyła  na 

swobodzie  w  lesie,  nim  w  końcu  zrezygnowała  z  wolności,  przedkładając  nad  nią  miękkie 

kanapy  i  łóżka;  i  wreszcie  ostatnia,  ale  i  największa,  Mufka,  przypominająca  poduszkę, 

długowłosa szylkretowa córka Śnieżynki, pomarańczowo-czarno-biała, którą znalazłem jako 

maleńkie kociątko w naszym garażu, podduszoną i niemal martwą, z głową wsuniętą w starą 

siatkę  do  badmintona,  i  która  zaskoczyła  nas,  nie  umierając,  lecz  wyrastając  na 

najpoczciwszego kota, jakiego zdarzyło mi się poznać. 

No  i  jest  jeszcze  czarny  kot,  który  nie  ma  innego  imienia.  Nazywamy  go  Czarnym 

Kotem.  Zjawił  się  u  nas  niecały  miesiąc  temu.  Z  początku  nie  zorientowaliśmy  się,  że 

zamierza u nas zamieszkać. Wyglądał zbyt dobrze jak na bezpańskie zwierzę, był zbyt stary i 

żwawy jak na porzuconego. Przypominał małą panterę. Poruszał się niczym plama ciemności. 

Pewnego dnia, latem, dostrzegłem go przyczajonego na zrujnowanej werandzie: na oko 

ośmio- lub dziewięcioletniego kocura o zielonozłotych oczach, bardzo przyjaznego i bardzo 

spokojnego. Uznałem, że pewnie należy do jakiegoś rolnika bądź rodziny z sąsiedztwa. 

background image

 

 

Wyjechałem na kilka tygodni, by skończyć książkę, a kiedy wróciłem, on nadal siedział 

na werandzie, na starym kocim posłaniu, które znalazło mu jedno z dzieci. Zmienił się jednak 

niemal nie do poznania. Coś wyszarpało mu całe kępki futra, szarą skórę pokrywały głębokie 

zadrapania. Czubek jednego ucha miał odgryziony, pod okiem ziała głęboka rana, stracił też 

kawałek wargi. Wyglądał na zmęczonego i wychudzonego. 

Zabraliśmy  Czarnego  Kota  do  weterynarza,  który  wypisał  receptę  na  antybiotyki. 

Podawaliśmy mu je co wieczór wraz z miękkim kocim jedzeniem. 

Zastanawialiśmy  się,  z  czym  walczył.  Ze  Śnieżynką,  naszą  piękną,  drapieżną,  białą 

królową? Z szopami? Oposem o ostrych zębach i szczurzym ogonie? 

Co  noc  zadrapania  stawały  się  coraz  poważniejsze  -  jednego  dnia  bok  kota  pokryły 

świeże ukąszenia, następnego brzuch przecinały krwawe ślady szponów. 

Wtedy  zabrałem  go  do  piwnicy,  żeby  doszedł  do  siebie  obok  pieca  i  stosu  kartonów. 

Był  zdumiewająco  ciężki,  kiedy  podniosłem  go  i  zataszczyłem  na  dół  wraz  z  koszykiem  i 

kuwetą  oraz  wodą  i  jedzeniem.  Zamknąłem  za  sobą  drzwi.  Gdy  wyszedłem  z  piwnicy, 

musiałem obmyć zakrwawione ręce. 

Został tam cztery dni. Z początku był zbyt słaby, żeby jeść. Rana pod okiem niemal go 

oślepiła. Kuśtykał i wlókł się powoli; ze skaleczonej wargi ściekała żółta ropa. 

Schodziłem tam każdego ranka i wieczoru. Karmiłem go i podawałem mu antybiotyki 

zmieszane  z  karmą  z  puszki.  Przemywałem  najgorsze  rany  i  przemawiałem  do  niego.  Miał 

rozwolnienie i choć co dzień zmieniałem mu żwirek, w piwnicy cuchnęło pod niebiosa. 

Cztery  dni,  które  Czarny  Kot  spędził  w  piwnicy,  były  dla  nas  niedobrym  okresem: 

najmłodsze  dziecko  pośliznęło  się  w  wannie,  uderzyło  w  głowę  i  o  mało  nie  utonęło. 

Dowiedziałem się, że projekt, który bardzo mnie interesował - adaptacja powieści Lud in the 

Mist  Hope  Mirrlees  dla  BBC  -  został  skreślony,  i  pojąłem,  iż  brak  mi  sił,  by  od  początku 

proponować  go  innym  sieciom  bądź  mediom.  Córka  wyjechała  na  letni  obóz  i  natychmiast 

zaczęła przysyłać do domu  serię  rozdzierających serce listów i  kartek, pięć, sześć dziennie, 

błagając, abyśmy ją zabrali. Syn pokłócił się z najlepszym przyjacielem, do tego stopnia, że w 

ogóle  nie  odzywali  się  do  siebie.  A  któregoś  wieczoru,  wracając  do  domu,  żona  wpadła  na 

sarnę,  która  wybiegła  na  drogę.  Sarna  zginęła,  samochód  nadawał  się  do  generalnego 

remontu, a żona skaleczyła się w skroń nad okiem. 

Czwartego  dnia  kot  krążył  niecierpliwie  po  piwnicy,  stąpając  ostrożnie  pomiędzy 

stosami książek i komiksów, pudłami listów i kaset, obrazkami, prezentami i stertami śmieci. 

Zamiauczał, żądając, by go wypuścić, i w końcu zrobiłem to niechętnie. 

Natychmiast wrócił na werandę i przespał tam resztę dnia. 

background image

 

 

Następnego  ranka  jego  boki  pokrywały  nowe  głębokie  zadrapania.  Na  drewnianej 

podłodze werandy leżały rozrzucone kępki czarnego kociego futra - jego futra. 

Tego dnia otrzymaliśmy list od córki, w którym pisała, że obóz nie jest taki zły i chyba 

przetrwa tam kilka dni. Syn i jego przyjaciel pogodzili się, choć nigdy nie dowiedziałem się, o 

co  im  poszło  -  karty  kolekcjonerskie,  gry  komputerowe,  Gwiezdne  Wojny,  czy  może 

dziewczynę. Dyrektor z BBC, który zawetował mój projekt, został oskarżony o przyjmowanie 

łapówek  (no,  „podejrzanych  pożyczek")  od  niezależnej  firmy  producenckiej  i  odesłany  do 

domu na stałe zwolnienie. Jego następczynią, co odkryłem z radością, otrzymawszy od niej 

faks, była kobieta, która jako pierwsza zaproponowała mi tę adaptację. 

Zastanawiałem się, czy znów nie zanieść Czarnego Kota do piwnicy, ale postanowiłem, 

że zamiast tego spróbuję odkryć, jakie to zwierzę co noc odwiedza nasz dom, a potem ustalić 

plan działania - może ustawić pułapki? 

Moja rodzina na każde święta i urodziny obdarowuje mnie najróżniejszymi gadżetami, 

kosztownymi  zabawkami,  które  mile  łechczą  mą  próżność,  lecz  potem  rzadko  opuszczają 

pudła.  Między  innymi  można  wśród  nich  znaleźć  urządzenie  do  liofilizacji  żywności, 

elektryczny nóż, maszynę do pieczenia chleba i zeszłoroczny prezent: noktowizyjną lornetkę. 

W  Boże  Narodzenie  włożyłem  do  niej  baterie  i,  zbyt  niecierpliwy,  by  czekać  na  nadejście 

nocy,  zacząłem  krążyć  w  mroku  po  piwnicy,  ścigając  grupkę  wyimaginowanych  Clarice 

Starling  (ostrzeżono  cię,  byś  nie  zapalał  światła;  mogłoby  to  uszkodzić  noktowizor,  i  być 

może także twoje oczy). Potem schowałem urządzenie z powrotem do pudełka i teraz wciąż 

tkwiło w gabinecie obok kartonu pełnego kabli komputerowych i zapomnianych drobiazgów. 

Pomyślałem, że jeśli owo stworzenie - pies, kot, szop czy co tam jeszcze - zobaczy mnie 

siedzącego na werandzie, być może nie podejdzie bliżej, toteż zabrałem krzesło do garderoby, 

nieco  tylko  większej  od  szafy  i  wyglądającej  wprost  na  werandę,  i  kiedy  wszyscy  w  domu 

usnęli, wyszedłem na dwór, by pożegnać się z Czarnym Kotem. 

Ten Kot, powiedziała moja żona, kiedy zjawił się u nas po raz pierwszy, to prawdziwa 

osoba. 

I rzeczywiście, w jego wielkim lwim pysku kryło się coś ludzkiego - w jego szerokim 

czarnym  nosie,  zielonożółtych  oczach,  zębatej,  lecz  przyjaznej  mordce  (z  prawego  kącika 

wciąż ściekała bursztynowa ropa). 

Pogłaskałem  go  po  głowie,  podrapałem  pod  brodą  i  życzyłem  dobrej  nocy.  Potem 

wróciłem do środka i zgasiłem światło na werandzie. 

Siedziałem  w  fotelu,  w  pogrążonym  w  ciemności  domu,  z  noktowizyjną  lornetką  na 

kolanach. Włączyłem już noktowizor i z jego okularu dobywała się wąska smużka zielonego 

background image

 

 

światła. 

Czas mijał w ciemności. 

Eksperymentowałem z lornetką, przyzwyczajając się do oglądania świata w odcieniach 

zieleni.  Ze  zgrozą  odkryłem,  jak  wiele  owadów  kłębi  się  w  nocnym  powietrzu  -  zupełnie 

jakby  świat  nocy  był  czymś  w  rodzaju  koszmarnej  zupy,  pełnej  życia.  Potem  opuściłem 

latarkę i spojrzałem na głębokie czernie i granaty nocy, puste, spokojne i ciche. 

Mijał  czas.  Z  trudem  powstrzymywałem  się  przed  zaśnięciem,  odpychając  marzenia  o 

kawie i papierosach, mych dwóch porzuconych nałogach. Każdy z nich pomógłby mi teraz. 

Jednakże, nim osunąłem się dość głęboko w świat snów i marzeń, ocknąłem się gwałtownie 

na  dźwięk  donośnego  skowytu  dobiegającego  z  ogrodu.  Gwałtownie  uniosłem  lornetkę  i 

przeżyłem  zawód:  to  była  tylko  Śnieżynka,  biała  kotka,  śmigająca  przez  ogród  niczym 

promień zielonkawobiałego światła. Po sekundzie zniknęła w lesie po lewej stronie domu. 

Właśnie miałem ponownie usadowić się wygodnie w fotelu, gdy przyszło mi do głowy, 

że  warto  by  sprawdzić,  co  tak  spłoszyło  kotkę.  Zacząłem  więc  uważnie  badać  wzrokiem 

okolicę  w  poszukiwaniu  dużego  szopa,  psa  albo  złośliwego  oposa.  I  rzeczywiście,  coś 

zbliżało się drogą prowadzącą do domu. Widziałem to wyraźnie przez lornetkę, jasno jak w 

dzień. 

To był diabeł. 

Nigdy  dotąd  nie  oglądałem  diabła  i  choć  w  przeszłości  pisałem  o  nim,  to  gdyby  ktoś 

pytał,  musiałbym  przyznać,  że  w  niego  nie  wierzyłem.  Był  dla  mnie  wymyśloną  postacią, 

tragiczną  i  miltonowską.  Jednakże  stwór  zbliżający  się  drogą  nie  przypominał  Lucyfera 

Miltona. To był diabeł. 

Serce zaczęło walić mi w piersi tak mocno, że aż bolało. Miałem nadzieję, że mnie nie 

widać, że jestem dobrze ukryty w domu, za szybą. 

Postać maszerująca drogą zamigotała i uległa przemianie. W jednej chwili była mroczna 

i rosła jak minotaur, w następnej szczupła i kobieca, w kolejnej stała się pokrytym bliznami 

kotem, wielkim, szarozielonym dzikim kotem, którego pysk wykrzywiała wściekłość. 

Na  moją  werandę  prowadzą  schody,  cztery  białe  drewniane  stopnie,  które  już  dawno 

powinienem był pomalować (wiedziałem, że są białe, choć przez moją lornetkę wydawały się 

zielone,  podobnie  jak  wszystko,  co  je  otaczało).  U  stóp  owych  stopni  diabeł  przystanął  i 

zawołał  coś,  czego  nie  zrozumiałem,  trzy,  może  cztery  słowa  w  jękliwym  skowyczącym 

języku, z pewnością starym i zapomnianym już w czasach, gdy Babilon był jeszcze młody. A 

choć go nie zrozumiałem, poczułem, że na ów dźwięk włosy jeżą mi się na karku. 

I  wtedy  usłyszałem,  stłumiony  przez  szklaną  zaporę,  lecz  wciąż  słyszalny,  niski 

background image

 

 

pomruk, wyzwanie. Czarna postać zeszła chwiejnie po schodach, oddalając się ode mnie  w 

stronę diabła. W tych dniach Czarny Kot nie poruszał się już jak pantera; potykał się i kołysał 

niczym marynarz, który niedawno zszedł na ląd. 

Diabeł  był  teraz  kobietą.  Odezwała  się  do  kota,  mówiąc  łagodnie,  kojąco,  w  języku 

przypominającym francuski, i wyciągnęła ku niemu rękę. Natychmiast zatopił w niej zęby. Jej 

wargi wykrzywiły się i splunęła na niego. 

I wtedy kobieta zerknęła na mnie. Jeśli nawet do tej pory wątpiłem, czy naprawdę jest 

diabłem,  zyskałem  pewność.  Jej  oczy  błysnęły  czerwonym  ogniem,  a  przecież  przez 

noktowizor nie można ujrzeć czerwieni, jedynie odcienie zieleni. Diabeł dostrzegł mnie przez 

okno. Zobaczył mnie. Ani przez moment w to nie wątpiłem. 

Diabeł poruszył się, jego ciało zamigotało. Teraz przypominał szakala, stwora o płaskim 

pysku,  wielkiej  głowie  i  byczym  karku,  coś  pośredniego  pomiędzy  hieną  a  dingo.  W  jego 

sparszywiałym futrze wiły się robaki. Powoli zaczął się wspinać po schodach. 

Czarny  Kot  skoczył  na  niego  i  po  sekundzie  tarzali  się  już  po  ziemi,  tworząc  jedną 

splątaną masę, poruszającą się szybciej, niż potrafiło dostrzec moje oko. 

Wszystko to działo się w ciszy. 

A  potem  rozległ  się  ledwie  słyszalny  ryk  -  w  dali,  po  wiejskiej  drodze  u  wylotu 

podjazdu  przetoczyła  się  z  grzmotem  ciężarówka.  Przez  szkła  noktowizora  jej  reflektory 

płonęły  jasno  niczym  zielone  słońca.  Powoli  opuściłem  lornetkę  i  ujrzałem  tylko  ciemność 

oraz  łagodny  żółty  blask  świateł,  a  potem  czerwień  świateł  stopu,  które  znów  zniknęły  w 

nicości. 

Kiedy  ponownie  uniosłem  noktowizor,  nie  miałem  już  czego  oglądać.  Na  schodach 

pozostał tylko Czarny Kot, patrzący w niebo. Skierowałem lornetkę w górę i ujrzałem, jak coś 

odlatuje, może sęp albo orzeł. A potem wleciało między drzewa i zniknęło. 

Wyszedłem  na  werandę,  podniosłem  Czarnego  Kota  i  zacząłem  go  głaskać,  mówiąc 

łagodne kojące słowa. Gdy się zbliżyłem, miauknął żałośnie, po chwili jednak zasnął mi na 

kolanach, a ja ułożyłem go w koszyku i wróciłem na górę do łóżka, by także położyć się spać. 

Rankiem ujrzałem, że moją koszulkę i dżinsy pokrywa zaschnięta krew. 

Było to tydzień temu. 

Istota, która przychodzi do mojego domu, nie zjawia się każdej nocy. Przychodzi jednak 

bardzo często. 

Można to poznać po pokrywających kota ranach i bólu, jaki dostrzegam w jego lwich 

oczach. Stracił już władzę w lewej przedniej łapie, jego prawe oko zamknęło się na dobre. 

Zastanawiam się, czym sobie zasłużyliśmy na Czarnego Kota. Zastanawiam się, kto go 

background image

 

 

przysłał. I, przerażony i samolubny, zastanawiam się też, jak wiele jeszcze zniesie. 

background image

 

 

Jak rozmawiać 

z dziewczynami na 

prywatkach 

- No chodź - powiedział Vic. - Będzie super. 

- Nie będzie - odparłem, choć przegrałem to starcie kilka godzin wcześniej i doskonale 

o tym wiedziałem. 

-  Będzie  czadowo  -  powtórzył  Vic  po  raz  setny.  -  Dziewczyny!  Dziewczyny! 

Dziewczyny! - Wyszczerzył w uśmiechu białe zęby. 

Obaj  chodziliśmy  do  męskiej  szkoły  w  południowym  Londynie.  I  choć  skłamałbym, 

mówiąc, że nie mieliśmy żadnych doświadczeń z dziewczynami - Vic umawiał się z wieloma, 

a  ja  całowałem  się  z  trzema  koleżankami  mojej  siostry  -  prawdą  jest,  iż  rozmawialiśmy, 

kontaktowaliśmy się i w pełni rozumieliśmy jedynie innych chłopaków. No, przynajmniej ja. 

Trudno występować w czyimś imieniu, a nie widziałem  Vica od trzydziestu lat. Nie jestem 

pewny, czy gdybyśmy się spotkali, wiedziałbym co powiedzieć. 

Maszerowaliśmy  bocznymi  uliczkami,  które  kiedyś  się  splatały,  tworząc  zadymiony  i 

brudny  labirynt  za  stacją  East  Croydon  -  koleżanka  wspomniała  Vicowi  o  prywatce  i  Vic 

postanowił na nią pójść, czy mi się to podoba, czy nie. A tak się składa, że się nie podobało. 

Ale moi rodzice wyjechali na tygodniową konferencję i  byłem  gościem  Vica w jego domu, 

toteż dreptałem teraz za nim. 

-  Będzie  tak  samo  jak  zawsze  -  oświadczyłem.  -  Po  godzinie  znikniesz  gdzieś 

obściskiwać się z najładniejszą dziewczyną na imprezie, a ja zostanę w kuchni, słuchając, jak 

czyjaś mama gada o polityce, poezji czy czymś podobnym. 

-  Musisz  po  prostu  z  nimi  rozmawiać  -  odparł.  -  To  chyba  ta  ulica,  o  tam.  -  Wskazał 

radośnie ręką, wymachując torbą z tkwiącą w niej butelką. 

- Nie wiesz? 

-  Alison  opisała  mi  wszystko,  a  ja  zanotowałem  to  na  kawałku  papieru,  tyle  że 

background image

 

 

zostawiłem go na stoliku w przedpokoju. Nie ma sprawy, znajdę. 

- Jak? - Poczułem, że powoli wzbiera we mnie nadzieja. 

-  Pójdziemy  ulicą  -  rzekł,  jakby  zwracał  się  do  opóźnionego  dziecka  -  i  poszukamy 

prywatki. Łatwizna. 

Zacząłem  szukać,  lecz  nie  dostrzegłem  żadnej  zabawy:  jedynie  wąskie  domy  i 

rdzewiejące samochody bądź motory stojące w wybetonowanych frontowych ogródkach, oraz 

zakurzone  szklane  witryny  sklepików  z  gazetami,  pachnących  obcymi  przyprawami  i 

sprzedających  wszystko  od  kart  urodzinowych  i  używanych  komiksów  po  pisma  do  tego 

stopnia  pornograficzne,  że  wystawiano  je  w  zamkniętych  foliowych  torebkach.  Byłem  przy 

tym, jak Vic wsunął jedno z tych pism pod sweter, ale właściciel złapał  go na chodniku na 

zewnątrz i kazał zwrócić magazyn. 

Dotarliśmy do końca ulicy i skręciliśmy w wąską alejkę pełną szeregowców. W ów letni 

wieczór wszystko wydawało się bardzo puste i nieruchome. 

-  Dla  ciebie  to  proste  -  powiedziałem.  -  Podobasz  im  się,  wcale  nie  musisz  z  nimi 

rozmawiać. 

To była prawda, wystarczył jeden łobuzerski uśmiech Vica, by mógł przebierać wśród 

kandydatek. 

- Wcale nie, to nie tak. Po prostu musisz rozmawiać. 

Kiedy całowałem się z koleżankami mojej siostry, nie rozmawiałem z nimi. Były akurat 

w  pobliżu,  siostra  zajmowała  się  czymś  innym  i  znalazły  się  na  mojej  orbicie,  toteż  je 

pocałowałem.  Nie  pamiętałem  żadnych  rozmów.  Nie  miałem  pojęcia  co  powiedzieć 

dziewczynie i wyjaśniłem mu to. 

- To tylko dziewczyny - rzekł Vic - Nie pochodzą z innej planety. 

W miarę, jak maszerowaliśmy skręcającą łagodnie ulicą, moja nadzieja, że nie zdołamy 

odnaleźć  prywatki,  zaczęła  słabnąć:  z  domu  przed  nami  dobiegał  niski,  pulsujący  dźwięk, 

odgłos muzyki stłumionej przez ściany i drzwi. Była ósma wieczór, nie tak wcześnie, gdy się 

nie ma jeszcze szesnastu lat. A my nie mieliśmy. Niezupełnie. 

Moi  rodzice  lubili  wiedzieć,  gdzie  jestem.  Nie  wydaje  mi  się  jednak,  by  rodzice  Vica 

zbytnio się przejmowali. Był najmłodszym z pięciu chłopców. Już samo to wydawało mi się 

czymś magicznym: ja miałem zaledwie dwie siostry, obie młodsze, i czułem się jednocześnie 

wyjątkowy  i  samotny. Odkąd pamiętam, pragnąłem  mieć brata.  Gdy skończyłem trzynaście 

lat, przestałem wypowiadać życzenia na widok spadających gwiazd bądź pierwszej gwiazdki. 

Ale kiedy jeszcze to robiłem, nieodmiennie prosiłem o brata. 

Skręciliśmy  w  ogrodzoną  ścieżkę  i  stąpając  po  fantazyjnych  kamieniach,  minęliśmy 

background image

 

 

żywopłot  oraz  samotny  krzak  różany,  docierając  do  wykładanej  kamykami  fasady. 

Nacisnęliśmy dzwonek, drzwi otworzyła dziewczyna. Nie potrafiłem określić ile ma lat; była 

to  jedna  z  cech  dziewcząt,  których  szczerze  nienawidziłem:  gdy  zaczynamy  jako  dzieci, 

jesteśmy  tylko  chłopcami  i  dziewczynkami,  poruszamy  się  w  czasie  z  tą  samą  prędkością  i 

razem  mamy  pięć,  siedem,  jedenaście  lat.  A  potem  pewnego  dnia  coś  przeskakuje  i 

dziewczyny  rzucają  się  pędem  w  przyszłość,  wyprzedzając  nas,  i  wiedzą  już  o  wszystkim, 

mają okresy, piersi, makijaż i Bóg jeden wie co jeszcze - ja z pewnością nie wiedziałem. 

Wykresy w podręcznikach do biologii nie mogły zastąpić bycia prawdziwą dorastającą 

młodzieżą.  A  do  niej  właśnie  zaliczały  się  dziewczyny  w  naszym  wieku.  Vica  i  mnie  nie 

można  było  nazwać  dorastającą  młodzieżą  i  zaczynałem  już  przypuszczać,  że  nawet  kiedy 

będę musiał golić się co dzień zamiast co parę tygodni, wciąż pozostanę z tyłu. 

- Słucham - powiedziała dziewczyna. 

- Jesteśmy przyjaciółmi Alison - oznajmił Vic. 

Poznaliśmy  ją,  z  jej  burzą  rudoblond  włosów,  mnóstwem  piegów  i  złośliwym 

uśmieszkiem, w Hamburgu, podczas wymiany uczniowskiej. Jej organizatorzy posłali z nami 

grupkę dziewcząt z miejscowej szkoły żeńskiej, by zrównoważyć proporcje płci. Dziewczyny, 

mniej  więcej  w  naszym  wieku,  były  zabawne  i  głośne,  miały  prawie  dorosłych  chłopaków, 

posiadających  własne  samochody,  posady  i  motorowery  oraz  -  w  przypadku  jednej  z 

dziewczyn, ubranej w futro z szopów panny z krzywymi zębami, która opowiedziała mi to ze 

smutkiem pod koniec prywatki w Hamburgu, oczywiście w kuchni - żonę i dzieci. 

- Nie ma jej tu - odparła dziewczyna w drzwiach. - Nie ma żadnej Alison. 

-  Nie  szkodzi.  -  Vic  uśmiechnął  się  radośnie.  -  Nazywam  się  Vic,  to  jest  Enn.  -  Po 

sekundzie  dziewczyna  odpowiedziała  uśmiechem.  Vic  przyniósł  w  foliowej  siatce  butelkę 

białego wina, podwędzoną z szafki rodziców w kuchni. - To gdzie to postawić? 

Odsunęła się, wpuszczając nas do środka. 

- Z tyłu jest kuchnia - rzekła. - Zostaw wino na stole obok innych butelek. 

Miała złote falujące włosy i była bardzo piękna. Widziałem, że jest piękna, mimo że w 

holu panował półmrok. 

- Jak masz na imię? - spytał Vic. 

Odparła,  że  nazywa  się  Stella,  a  on  uśmiechnął  się  łobuzersko,  błyskając  białymi 

zębami, i oświadczył, że to najpiękniejsze imię, jakie kiedykolwiek słyszał. Zręczny drań. Co 

gorsza, zabrzmiało to, jakby naprawdę tak myślał. 

Vic  ruszył  do  kuchni  zostawić  wino,  a  ja  zajrzałem  do  pokoju  od  frontu,  z  którego 

dobiegała  muzyka.  Tańczyło  tam  kilka  osób.  Stella  weszła  do  środka  i  również  zaczęła 

background image

 

 

tańczyć, samotnie kołysząc się w rytm muzyki, a ja ją obserwowałem. 

Punk  zaczynał  wtedy  właśnie  swe  triumfalne  podboje.  Na  naszych  adapterach 

puszczaliśmy The Adverts i The Jam, The Stranglers, The Clash i Sex Pistols. U innych na 

prywatkach  słyszało  się  ELO  albo  10cc  czy  nawet  Roxy  Music.  Może  parę  kawałków 

Bowiego,  jeśli  akurat  mieliśmy  szczęście.  W  czasie  niemieckiej  wymiany  jedyną  płytą,  na 

którą  wszyscy  się  zgadzali,  był  Hawest  Neila  Younga,  i  jego  piosenka  Heart  Of  Gold 

rozbrzmiewała  aż  do  końca  wyjazdu.  Znajomy  refren:  „Przebyłem  ocean,  szukając  złotego 

serca". 

Muzyka  dobiegająca  z  owego  pokoju  nie  przypominała  niczego  znajomego.  Brzmiała 

trochę  jak  niemiecki  elektroniczny  pop  grupy  Kraftwerk,  a  trochę  jak  longplay,  który 

dostałem  w  prezencie  na  ostatnie  urodziny,  z  osobliwymi  dźwiękami  stworzonymi  przez 

warsztaty radiofoniczne BBC. Miała jednak rytm, a pół tuzina dziewczyn w pokoju poruszało 

się lekko do jego wtóru, choć ja patrzyłem wyłącznie na Stellę. Błyszczała wśród nich. 

Vic przecisnął się obok mnie i wszedł do pokoju, w ręce trzymał puszkę piwa. 

- W kuchni z tyłu mają alkohole - poinformował mnie. 

Podszedł  do  Stelli  i  zaczął  z  nią  rozmawiać.  Muzyka  zagłuszała  ich  słowa,  ale 

wiedziałem doskonale, że dla mnie nie ma miejsca w tej rozmowie. 

Nie  lubiłem  piwa,  nie  wtedy.  Poszedłem  sprawdzić,  czy  znajdę  coś,  na  co  miałbym 

ochotę. Na kuchennym  stole odkryłem dużą butlę coca-coli;  nalałem  sobie do plastikowego 

kubeczka,  nie  śmiąc  nawet  odezwać  się  do  dwóch  dziewczyn  rozmawiających  w  ciemnej 

kuchni. Gestykulowały żywo i były urocze. Obie miały bardzo czarną skórę, lśniące włosy i 

ciuchy  gwiazd  filmowych.  Przemawiały  z  cudzoziemskim  akcentem  i  nie  miałem  u  nich 

szans. 

Z colą w ręce ruszyłem w głąb domu. 

Był  szerszy,  niż  się  wydawał,  większy  i  bardziej  skomplikowany  niż  model  dwa  na 

dwa,  jakiego  się  spodziewałem.  We  wszystkich  pokojach  panował  półmrok  -  wątpię,  by  w 

całym  budynku  znalazła  się  choć  jedna  żarówka  mocniejsza  od  czterdziestki  -  i  wszędzie 

kogoś spotykałem. Według moich wspomnień wyłącznie dziewczyny. Nie poszedłem na górę. 

Na  oszklonej  werandzie  także  siedziała  samotna  dziewczyna.  Długie  i  proste  włosy 

miała  tak  jasne,  że  wydawały  się  białe.  Siedziała  przy  stoliku  ze  szklanym  blatem,  ze 

splecionymi dłońmi, wyglądając na ogród i gęstniejący wieczorny mrok. Sprawiała wrażenie 

smutnej. 

- Mógłbym się przysiąść? - spytałem, wskazując kubkiem krzesło. 

Pokiwała  głową,  po  czym  wzruszyła  ramionami  na  znak,  że  jej  wszystko  jedno. 

background image

 

 

Usiadłem. 

Vic minął drzwi werandy, rozmawiał ze Stellą. Spojrzał jednak na mnie siedzącego przy 

stole w kokonie nieśmiałości i obaw, po czym otworzył i zacisnął dłoń w żartobliwym geście 

parodiującym usta. „Rozmawiaj". Jasne. 

- Jesteś stąd? - spytałem dziewczynę. 

Pokręciła  głową.  Miała  na  sobie  mocno  wyciętą  srebrną  bluzkę  na  ramiączkach. 

Starałem się nie gapić na wzgórki jej piersi. 

- Jak masz na imię? Ja jestem Enn. 

- Waina Wainy - odparła. Tak to przynajmniej zabrzmiało. - Jestem druga. 

- To, uhm, to dość niezwykłe imię. 

Przygwoździła mnie spojrzeniem wielkich, błyszczących oczu. 

- Oznacza, że moją antenatką także jest Waina, a ja muszę jej słuchać. Nie wolno mi się 

rozmnażać. 

- Ach. No cóż. I tak chyba na to za wcześnie, prawda? 

Rozłączyła dłonie, uniosła je nad stół, rozcapierzyła palce. 

- Widzisz? 

Mały  palec  lewej  ręki  miała  krzywy,  na  końcu  rozszczepiał  się  na  dwa  niewielkie 

koniuszki. Drobna deformacja. 

-  Gdy  mnie  ukończono,  trzeba  było  podjąć  decyzję,  czy  mnie  zatrzymać,  czy 

wyeliminować.  Miałam  szczęście,  że  decyzja  okazała  się  pozytywna.  Teraz  podróżuję, 

podczas gdy moje doskonałe siostry pozostają w domu w stazie. One były pierwsze. Ja jestem 

druga.  Wkrótce  muszę  wrócić  do  Wainy  i  opowiedzieć  jej  o  wszystkim,  co  widziałam,  o 

wszystkich wrażeniach z waszego miejsca. 

- Ja nie mieszkam w Croydon - odparłem. - Nie pochodzę stąd. - Zastanawiałem się, czy 

jest może Amerykanką. Nie miałem pojęcia o czym mówi. 

- No właśnie - zgodziła się. - Żadna z nas nie pochodzi stąd. - Nakryła zdrową dłonią tę 

o  sześciu  palcach,  zupełnie  jakby  chciała  ją  ukryć.  -  Spodziewałam  się,  że  będzie  większe, 

czystsze i barwniejsze. Choć mimo wszystko to klejnot. 

Ziewnęła  i  na  moment  zakryła  usta  prawą,  zdrową  dłonią.  Po  sekundzie  ręka  znów 

spoczęła na stole. 

- Jestem już zmęczona podróżami i czasami marzę o tym, by dobiegły końca. Na ulicy 

w  Rio  podczas  karnawału  ujrzałam  ich  na  moście,  złocistych,  wysokich,  owadziookich  i 

skrzydlatych,  i  rozradowana  o  mało  nie  pobiegłam  ich  powitać.  Wówczas  jednak 

zorientowałam  się,  że  to  tylko  ludzie  w  kostiumach.  Powiedziałam  do  Hola  Colta:  „Czemu 

background image

 

 

tak bardzo starają się wyglądać jak my?". A Hola Colt odparł: „Bo nienawidzą samych siebie, 

swych odcieni różu i brązu, i tego, że są tacy mali". Było to prawdziwe przeżycie, nawet dla 

mnie,  a  nie  jestem  jeszcze  dorosła.  To  coś  jak  świat  dzieci  albo  elfów.  -  Uśmiechnęła  się  i 

dodała: - Dobrze, że nikt z nich nie widział Hola Colta. 

- Uhm - mruknąłem. - Zatańczysz? 

Natychmiast pokręciła głową. 

-  To  niedozwolone  -  wyjaśniła.  -  Nie  wolno  mi  robić  niczego,  co  mogłoby  uszkodzić 

własność Wainy. Należę do niej. 

- To może czegoś się napijesz? 

- Wody - rzekła. 

Wróciłem  do  kuchni,  nalałem  sobie  kolejną  colę  i  napełniłem  kubek  wodą  z  kranu. 

Kiedy jednak pokonałem korytarz i z powrotem znalazłem się na werandzie, okazało się, że 

jest pusta. 

Pomyślałem,  że  być  może  dziewczyna  poszła  do  toalety  albo  zmieniła  zdanie  co  do 

tańca.  Wróciłem  do  pokoju  od  frontu  i  zajrzałem  do  środka.  Robiło  się  tłoczno,  przybyło 

tańczących  dziewczyn.  Pośród  nich  dostrzegłem  kilku  nieznanych  mi  chłopaków;  wszyscy 

wyglądali  na  starszych  ode  mnie  i  Vica.  Wszyscy  utrzymywali  dystans  -  prócz  Vica,  który 

tańcząc  trzymał  Stellę  za  rękę,  a  kiedy  piosenka  dobiegła  końca,  od  niechcenia  objął  ją 

ramieniem z miną właściciela, pilnującego, by nikt mu jej nie odbił. 

Zastanawiałem się, czy dziewczyna, z którą rozmawiałem na werandzie, poszła na górę, 

bo na parterze jej nie było. 

Wszedłem  do  salonu  po  drugiej  stronie  korytarza,  dokładnie  naprzeciwko  pokoju,  w 

którym odbywały się tańce, i usiadłem na kanapie. Siedziała tam już jakaś dziewczyna. Miała 

ciemne, krótko przystrzyżone, nastroszone włosy i sprawiała wrażenie nerwowej. 

Rozmawiaj, pomyślałem. 

- Uhm, mam tu wolny kubek wody - oznajmiłem. - Napijesz się? 

Skinęła  głową,  wyciągnęła  rękę  i  niezwykle  ostrożnie  odebrała  mi  kubek,  zupełnie 

jakby nie przywykła do trzymania w dłoniach przedmiotów, jakby nie ufała ani swym oczom, 

ani rękom. 

-  Uwielbiam  być  turystką  -  oznajmiła  i  uśmiechnęła  się  z  wahaniem.  Między  dwoma 

przednimi zębami miała szparę. Sączyła wodę z kranu jak dorosły wino. - Podczas ostatniej 

wycieczki odwiedziliśmy słońce, pływaliśmy z wielorybami w akwenach słonecznego ognia. 

Słuchaliśmy  ich  historii  i  drżeliśmy  z  zimna  w  sferach  zewnętrznych.  A  potem 

wpływaliśmy głębiej, gdzie żar rozgrzewał nas i pocieszał. 

background image

 

 

Chciałam tam wrócić, tym razem naprawdę tego chciałam. Tak wielu rzeczy jeszcze nie 

widziałam. Zamiast tego odwiedziliśmy świat. Podoba ci się? 

- Ale co? 

Machnęła  ręką,  wskazując  wszystko  wokół  -  kanapę,  fotele,  zasłony,  niezapalony 

gazowy kominek. 

- Chyba jest w porządku. 

-  Powiedziałam  im,  że  nie  życzę  sobie  odwiedzać  świata  -  ciągnęła.  -  Mój  rodzic-

mentor  nie  dał  się  przekonać.  „Musisz  się  jeszcze  wiele  nauczyć",  powiedział.  Odparłam: 

„Mogłabym  nauczyć  się  więcej  w  słońcu.  Albo  w  głębinach.  Jessa  tkała  sieci  pomiędzy 

galaktykami. Też chciałabym to robić". 

Ale  nie  dał  się  przekonać  i  przybyłam  do  świata.  Rodzic-mentor  ogarnął  mnie  i 

znalazłam się tutaj wcielona w gnijącą bryłę mięsa zawieszoną na rusztowaniu z wapnia. Gdy 

się  wcieliłam,  poczułam  wewnątrz  różne  rzeczy,  trzepoczące,  pompujące  i  pulsujące. 

Pierwszy raz miałam okazję przepychać powietrze przez usta, wzbudzając po drodze wibracje 

strun  głosowych.  I  powtarzałam  wtedy  rodzicowi-mentorowi,  że  chciałabym  umrzeć.  To 

uznana i jedyna strategia odejścia ze świata. 

Na ręce miała bransoletkę z czarnych korali; gdy mówiła, bawiła się nimi. 

- Ale tu, w mięsie, kryje się wiedza - oznajmiła - i jestem zdecydowana ją poznać. 

Siedzieliśmy na kanapie, bardzo blisko siebie. Postanowiłem objąć ją ramieniem, ot tak, 

niby  przypadkiem.  Wyciągnąć  rękę  na  oparcie  i  powoli  przesunąć  ją  w  dół  niemal 

niepostrzeżenie, aż w końcu jej dotknie. 

- To coś, gdy do oczu napływa ciecz i świat się rozmazuje - rzekła. - Nikt mi o tym nie 

mówił  i  wciąż  nie  rozumiem.  Dotknęłam  zakamarków  Szeptu  i  pulsowałam,  i  latałam  z 

tachionowymi łabędziami, ale wciąż nie rozumiem. 

Może  nie  porażała  urodą,  ale  wydawała  się  miła,  no  i  była  dziewczyną.  Zacząłem 

powoli zsuwać rękę, delikatnie, z wahaniem, by dotknęła jej pleców. A ona nie kazała mi jej 

zabrać. 

W tym  momencie z progu zawołał  mnie Vic. Stał tam, obejmując ramieniem Stellę, i 

machał do mnie. Pokręciłem głową, próbując dać mu znać, że coś się święci, ale zawołał mnie 

po imieniu, więc z wahaniem wstałem i podszedłem do niego. 

- Co jest? 

-  Eee.  Posłuchaj.  Prywatka  -  rzekł  przepraszającym  tonem  Vic.  -  To  nie  ta,  o  której 

myślałem.  Rozmawiałem  ze  Stellą  i  domyśliłem  się,  a  właściwie  to  ona  mi  wyjaśniła. 

Jesteśmy na innej imprezie. 

background image

 

 

- Chryste. Mamy kłopoty? Musimy sobie iść? 

Stella pokręciła głową. Vic pochylił się i pocałował ją delikatnie w usta. 

- Po prostu cieszysz się, że tu jestem, prawda, skarbie? 

- Wiesz, że tak - odparła. 

Znów spojrzał na mnie i uśmiechnął się szeroko: łobuzersko, czarująco, trochę w stylu 

przebiegłego oszusta, trochę chłopięcego księcia w lśniącej zbroi. 

-  Nie  martw  się,  to  wszystko  turystki  z  wymiany  zagranicznej.  Chwytasz?  Tak  jak 

wtedy, gdy pojechaliśmy do Niemiec. 

- Naprawdę? 

- Enn. Musisz z nimi rozmawiać, a to znaczy, że musisz też ich słuchać. Rozumiesz? 

- Już to zrobiłem. Zdążyłem porozmawiać z paroma. 

- Do czegoś to doprowadziło? 

- Zaczynało, ale mi przerwałeś. 

- Przepraszam. Po prostu chciałem, żebyś wiedział. Jasne? 

To  rzekłszy,  poklepał  mnie  po  ramieniu  i  odszedł  ze  Stellą.  Razem  wspięli  się  po 

schodach. 

Zrozumcie  mnie  dobrze.  W  półmroku  wszystkie  dziewczyny  na  tej  prywatce  były 

urocze, wszystkie miały idealne twarze, i co ważniejsze, owe osobliwe rysy, proporcje, coś co 

odróżnia  prawdziwą  piękność  od  wystawowego  manekinu.  Stella  była  najładniejsza  z  nich 

wszystkich, ale oczywiście należała do Vica. Poszli razem na górę i tak już miało być zawsze. 

Tymczasem na kanapie usiadło jeszcze kilka osób. Zaczęły rozmawiać z dziewczyną ze 

szczerbą  między  zębami.  Ktoś  opowiedział  dowcip  i  wszyscy  się  zaśmiali.  Musiałbym 

przepchnąć się przez nich, by wrócić na miejsce obok niej, a że nie wyglądało na to, by mnie 

oczekiwała  ani  przejmowała  się  moim  zniknięciem,  wyszedłem  na  korytarz.  Zerknąłem  na 

tańczących i odkryłem, że zastanawiam się, skąd dochodzi muzyka. Nie widziałem żadnego 

adapteru ani głośników. 

Ruszyłem do kuchni. 

Kuchnie  na  prywatkach  to  świetne  miejsca.  Nie  potrzeba  żadnego  pretekstu,  by  tam 

zajrzeć,  a  przynajmniej  na  tej  imprezie  nie  widziałem  ani  śladu  czyjejś  matki.  Obejrzałem 

najróżniejsze  butelki  i  puszki  stojące  na  stole,  nalałem  do  plastikowego  kubka  centymetr 

pernod  i  dopełniłem  colą.  Wrzuciłem  parę  kostek  lodu  i  pociągnąłem  łyk,  rozkoszując  się 

słodką goryczką drinka. 

- Co pijesz? - To był głos dziewczyny. 

- Pernod - odparłem. - Smakuje jak cukierki anyżowe, tyle że jest z alkoholem. 

background image

 

 

Nie dodałem, że skosztowałem go tylko dlatego, że słyszałem, jak prosi o niego ktoś z 

tłumu na koncertowej płycie Velvet Underground. 

- Mogłabym też spróbować? 

Nalałem  kolejną  porcję,  dopełniłem  colą,  podałem  jej.  Włosy  miała  miedzianorude, 

tańczyły wokół głowy skręcone w ciasne pierścionki. W dzisiejszych czasach rzadko widuje 

się takie fryzury, ale wówczas były bardzo popularne. 

- Jak masz na imię? - spytałem. 

- Triolet - odparła. 

- Ładnie - rzekłem choć wcale nie byłem tego pewien. Ona natomiast była ładna. 

- To rodzaj strofy - oznajmiła z dumą. - Jak ja. 

- Jesteś wierszem? 

Uśmiechnęła się i odwróciła wzrok, jakby z lękiem. Profil miała niemal idealnie płaski - 

doskonały  grecki  nos  opadający  z  czoła  prostą  linią.  Rok  wcześniej  w  szkolnym  teatrze 

graliśmy  Antygonę.  Ja  byłem  posłańcem,  który  przynosi  Kreonowi  wieści  o  śmierci 

Antygony.  Nosiliśmy  wówczas  maski  na  pół  twarzy,  które  sprawiały,  że  wyglądaliśmy 

podobnie.  Przyglądając  się  jej  twarzy,  pomyślałem  o  tamtej  sztuce  i  o  rysunkach  kobiet 

Barry'ego  Smitha  w  komiksach  o  Conanie;  pięć  lat  później  pomyślałbym  raczej  o 

prerafaelitach, Jane Morris 

Lizie Siddall. Ale wtedy miałem tylko piętnaście lat. 

- Jesteś wierszem? - powtórzyłem. 

Przygryzła dolną wargę. 

- Jeśli chcesz. Jestem wierszem albo wzorem, albo rasą ludzi, których świat pochłonęło 

morze. 

- To chyba trudne być trzema rzeczami jednocześnie. 

- Jak masz na imię? 

- Enn. 

-  Zatem  jesteś  Enn  -  odparła.  -  Jesteś  też  samcem,  dwunogiem.  To  chyba  trudne  być 

trzema rzeczami jednocześnie? 

- Ale to przecież nie są różne rzeczy. To znaczy, nie wykluczają się nawzajem. - Wiele 

razy  natrafiałem  na  to  określenie  w  książkach,  ale  przed  tamtym  wieczorem  nigdy  nie 

wymawiałem go głośno i źle zaakcentowałem. Wykluczają. 

Miała  na  sobie  cienką  sukienkę  z  białego,  jedwabistego  materiału.  Jej  oczy  były 

jasnozielone; dziś kolor ten natychmiast przywiódłby mi na myśl barwione szkła kontaktowe, 

ale  to  działo  się  trzydzieści  lat  temu  i  wówczas  wszystko  wyglądało  inaczej.  Pamiętam,  że 

background image

 

 

zastanawiałem  się,  co  Vic  i  Stella  robią  na  górze.  Z  pewnością  znaleźli  się  już  w  jednej  z 

sypialni. Zazdrościłem mu tak bardzo, że to niemal bolało. 

Mimo  wszystko  jednak  rozmawiałem  z  tą  dziewczyną,  choć  gadaliśmy  o  bzdurach  i 

choć  zapewne  tak  naprawdę  wcale  nie  miała  na  imię  Triolet  (mojemu  pokoleniu  nie 

nadawano  hippisowskich  imion:  wszystkie  Tęcze,  Gwiazdy  i  Promienie  Słońca  miały 

wówczas sześć, siedem, osiem lat). 

-  Wiedzieliśmy,  że  nadciąga  koniec  -  powiedziała.  -  Toteż  zamknęliśmy  wszystko  w 

wierszu,  by  pokazać  wszechświatowi  kim  byliśmy,  czemu  istnieliśmy,  co  mówiliśmy, 

robiliśmy,  o  czym  myśleliśmy,  śniliśmy,  czego  pragnęliśmy.  Zamknęliśmy  nasze  sny  i 

marzenia  w  słowach,  układając  je  tak,  by  żyły  wiecznie  i  nigdy  nie  zostały  zapomniane.  A 

potem wysłaliśmy wiersz jako wzór fal, by czekał w jądrze gwiazdy, nadając swe przesłanie 

pulsowaniem,  wybuchami  i  szumami  spektrum  elektromagnetycznego,  aż  do  czasu  gdy 

mieszkańcy światów odległych o tysiąc układów gwiezdnych rozszyfrują ów wzór, odczytają 

go i znów stanie się wierszem. 

- I co się wtedy stało? 

Spojrzała  na  mnie  zielonymi  oczami,  zupełnie  jakby  patrzyła  spod  własnej  maski 

Antygony. Lecz jej jasnozielone oczy wydawały się inną, głębszą częścią owej maski. 

- Nie można wysłuchać wiersza i się nie zmienić - oświadczyła. - Wysłuchali go i on ich 

podbił, zawładnął nimi, zamieszkał w każdym z nich. Jego rytmy stały się częścią ich myśli, 

obrazy na zawsze odmieniły ich przenośnie, wersety, treści; ambicje stały się ich życiem. W 

następnym  pokoleniu  dzieci  przychodziły  na  świat,  znając  już  wiersz,  i  raczej  prędzej  niż 

później  w  ogóle  przestały  się  rodzić.  Nie  było  już  takiej  potrzeby.  Pozostał  jedynie  wiersz, 

który oblekł ciało i zaczął rozprzestrzeniać się w ogromie znanego wszechświata. 

Przysunąłem  się  bliżej  niej  i  nasze  nogi  się  dotknęły.  Wyraźnie  jej  to  odpowiadało; 

położyła mi dłoń na ramieniu. Poczułem, jak moją twarz rozjaśnia uśmiech. 

-  Są  miejsca,  w  których  witają  nas  chętnie  -  powiedziała  Triolet.  -  W  innych  uważają 

nas za natrętne chwasty albo chorobę, coś co należy poddać natychmiastowej kwarantannie i 

wyeliminować. Ale gdzie kończy się zaraza, a zaczyna sztuka? 

-  Nie  wiem.  -  Wciąż  się  uśmiechałem.  Słyszałem  obcą  muzykę,  pulsującą,  grzmiącą  i 

wibrującą w pokoju od frontu. 

I wtedy pochyliła się ku mnie. Przypuszczam, że to był pocałunek... Przypuszczam. W 

każdym  razie  przycisnęła  usta  do  mych  ust,  a  potem,  zadowolona,  wyprostowała  się,  jakby 

złożyła na mnie swoje piętno. 

-  Chciałbyś  go  posłuchać?  -  spytała,  a  ja  przytaknąłem,  nie  wiedząc,  co  właściwie 

background image

 

 

proponuje, lecz byłem pewien, że potrzebuję wszystkiego, co tylko zechce mi dać. 

Zaczęła szeptać mi coś do ucha. Poezja ma niezwykłą cechę - od razu można poznać, że 

coś nią jest, nawet jeśli nie zna się języka. Gdy  słyszymy  homerycką grekę, nie rozumiejąc 

ani słowa, wciąż wiemy, że to poezja. Słyszałem wiersze polskie i eskimoskie i wiedziałem 

czym  są,  choć  nic  nie  rozumiałem.  Jej  szept  też  był  taki.  Nie  znałem  języka,  lecz  słowa 

przepływały przeze mnie, doskonałe, a oczami duszy ujrzałem wieże ze szkła i  diamentów, 

ludzi o oczach barwy najjaśniejszej zieleni; pod każdą sylabą wyczuwałem niepowstrzymane, 

nieustępliwe  nadciąganie  oceanu.  Być  może  pocałowałem  ją  jak  należy.  Nie  pamiętam. 

Wiem, że tego chciałem. 

A potem Vic zaczął potrząsać mną gwałtownie. 

- Chodź! - krzyczał. - Szybko, chodź! 

W mojej głowie zacząłem powracać z miejsca odległego o tysiąc mil. 

- Idioto, chodź! No rusz się - warknął i zaklął. W jego głosie dźwięczała wściekłość. 

Po  raz  pierwszy  tego  wieczoru  rozpoznałem  jedną  z  piosenek  rozbrzmiewających  w 

pokoju  od  frontu.  Smutne  zawodzenie  saksofonu,  a  potem  kaskada  dźwięcznych  akordów. 

Męski  głos  śpiewający  strofy  o  synach  milczącego  wieku.  Chciałem  zostać  i  posłuchać  tej 

piosenki. 

- Jeszcze nie skończyłam - powiedziała Triolet. - Jest mnie więcej. 

- Przykro mi, ślicznotko - rzekł Vic, ale już się nie uśmiechał. - Będzie jeszcze okazja - 

dodał, po czym chwycił mnie za łokieć, przekręcił i zaczął ciągnąć, wywlekając za drzwi. 

Nie  stawiałem  oporu.  Wiedziałem  z  doświadczenia,  że  jeśli  Vic  naprawdę  zechce, 

potrafi  skopać  mnie  na  miazgę.  Nie  zrobiłby  tego,  chyba  że  byłby  zdenerwowany  albo 

wściekły, lecz w tym momencie kipiał wściekłością. 

Przeszliśmy przez korytarz. Gdy Vic otwierał drzwi, obejrzałem się po raz ostatni przez 

ramię, z nadzieją że ujrzę Triolet w wejściu do kuchni. Ale nie. Zobaczyłem natomiast Stellę 

na szczycie schodów. Patrzyła w dół, na Vica, a ja ujrzałem jej twarz. 

Wszystko  to  działo  się  trzydzieści  lat  temu.  Wiele  zapomniałem  i  zapomnę  jeszcze 

więcej,  a  w  końcu  zapomnę  wszystko.  Jeśli  jednak  mam  jakąkolwiek  nadzieję  na  istnienie 

życia po śmierci, nie zawdzięczam jej psalmom i hymnom, lecz temu: nie mogę uwierzyć, że 

kiedykolwiek  zapomnę  tę  chwilę  i  wyraz  twarzy  Stelli  patrzącej,  jak  Vic  od  niej  ucieka. 

Nawet w chwili śmierci będę to pamiętał. 

Ubranie miała w nieładzie, twarz pokrywały smugi makijażu, a jej oczy... 

Nie  chcielibyście  rozzłościć  wszechświata.  Założę  się,  że  rozgniewany  wszechświat 

patrzyłby na was takimi właśnie oczami. 

background image

 

 

I wtedy pobiegliśmy z Vikiem, byle dalej od prywatki turystek i zmierzchu. Biegliśmy, 

jakby ścigała nas burza, szaleńczo, na oślep, plątaniną ulic, przez labirynt. I nie oglądaliśmy 

się  za  siebie,  nie  zatrzymywaliśmy  się,  aż  w  końcu  nie  mogliśmy  już  oddychać.  Wówczas 

dopiero  przystanęliśmy,  dysząc,  niezdolni  biec  dalej,  wszystko  nas  bolało.  Oparłem  się  o 

ścianę, a Vic zwymiotował obficie do rynsztoka. 

Otarł usta. 

- Ona nie była... - Urwał. 

Pokręcił głową. 

Potem rzekł. 

- Wiesz... Jest coś takiego. Kiedy posunąłeś się tak daleko jak śmiałeś i gdybyś poszedł 

dalej, nie byłbyś już sobą? Stałbyś się człowiekiem, który to zrobił? Są miejsca, w które nie 

możemy pójść... I myślę, że coś takiego spotkało mnie dzisiaj. 

Sądziłem, że wiem o czym mówi. 

- Chcesz powiedzieć, że ją przeleciałeś? 

Rąbnął mnie kostkami w skroń i przekręcił gwałtownie. Zastanawiałem się, czy będę się 

musiał z nim bić - i przegrać - lecz po chwili opuścił rękę i odszedł na bok, wydając z siebie 

dziwny zdławiony dźwięk. 

Spojrzałem na niego zaciekawiony i zrozumiałem, że płacze: twarz miał czerwoną, po 

policzkach  spływały  łzy  i  śluz.  Vic  szlochał  na  ulicy  rozpaczliwie  i  otwarcie  jak  mały 

chłopczyk. I wtedy odszedł ode mnie, z trzęsącymi się ramionami, maszerując szybko ulicą, 

tak  by  pozostać  przede  mną  i  bym  nie  widział  jego  twarzy.  Byłem  ciekaw,  co  takiego 

wydarzyło  się  w  pokoju  na  górze,  że  zachowywał  się  w  ten  sposób.  Co  tak  bardzo  go 

przeraziło? Nie potrafiłem odgadnąć. 

Latarnie zaczęły zapalać się kolejno. Vic, potykając się, szedł naprzód, a ja dreptałem 

za nim ulicą w mroku, wystukując stopami rytm wiersza, którego,  choć bardzo się starałem, 

nie potrafiłem sobie przypomnieć i którego nigdy nie zdołam powtórzyć. 

background image

 

 

Ptak słońca 

W  owych  czasach  Klub  Epikurejczyków  tworzyła  bogata,  hałaśliwa  grupka  ludzi, 

którzy z całą pewnością umieli się bawić. Było ich pięcioro: 

Po pierwsze, Augustus Dwa Pióra McCoy, rosły za trzech, jedzący za czterech i pijący 

za  pięciu.  Jego  pra-pradziadek  założył  Klub  Epikurejczyków,  wykorzystując  do  tego  celu 

wpływy  z  tontyny;  wcześniej  dołożył  wielkich  starań,  by  bardzo  tradycyjnymi  metodami 

zapewnić sobie pełną wypłatę owych rent. 

Po drugie, profesor Mandalay, drobny, nerwowy i szary jak duch (właściwie może i był 

duchem, zdarzały się już dziwniejsze rzeczy), który pijał wyłącznie wodę i jadał porcyjki dla 

lalek  z  talerzy  wielkości  spodków.  Nie  trzeba  jednak  apetytu,  by  być  prawdziwym 

smakoszem,  a  Mandalay  zawsze  umiał  trafić  w  samo  sedno,  opisując  każdą  potrawę,  którą 

przed nim stawiano. 

Po  trzecie,  Virginia  Boote,  recenzentka  i  krytyk  kulinarny,  która  niegdyś  była  wielką 

pięknością, a teraz zamieniła się we wspaniałą, wyniosłą ruinę i zachwycała ją ta przemiana. 

Po  czwarte,  Jackie  Newhouse,  potomek  (z  bardzo  nieprawego  łoża)  wielkiego 

kochanka, smakosza, skrzypka i szermierza Giacomo Casanovy. Jackie Newhouse, podobnie 

jak  jego  niesławny  przodek,  złamał  w  swym  życiu  wiele  serc  i  zjadł  wiele  wspaniałych 

posiłków. 

I wreszcie po piąte, Zebediah T. Crawcrustle, który jako jedyny z Epikurejczyków był 

kompletnie bez grosza: nieogolony, wprost z ulicy wchodził, zataczając się, na ich spotkania, 

z  do  połowy  opróżnioną  flaszką  bimbru  w  brązowej,  papierowej  torebce,  bez  kapelusza, 

płaszcza  i  nazbyt  często  bez  koszuli.  Lecz  zajadał  z  większym  apetytem  niż  wszyscy 

pozostali. 

Przemawiał właśnie Augustus Dwa Pióra McCoy. 

- Zjedliśmy już wszystko, co można było zjeść - oznajmił i w jego głosie zadźwięczał 

żal i przejmujący smutek. - Jedliśmy sępa, kreta i nietoperza owocowego. 

Mandalay zerknął do notatnika. 

- Sęp smakował jak zepsuty bażant. Kret jak padlinożerne ślimaki. Nietoperz owocowy 

background image

 

 

zupełnie jak słodka świnka morska. 

- Jedliśmy kakopo, aye-aye i pandę... Och, ten grillowany stek z pandy. - Virginia Boote 

westchnęła. Na samo wspomnienie do ust napłynęła jej ślinka. 

-  Jedliśmy  kilkanaście  dawno  wymarłych  gatunków  -  ciągnął  Augustus  Dwa  Pióra 

McCoy. - Zamarzniętego żywcem mamuta i olbrzymiego leniwca z Patagonii. 

- Gdybyśmy tylko zdobyli mamuta nieco szybciej  - dodał Jackie Newhouse. - Potrafię 

jednak  wyjaśnić,  czemu  włochate  słonie  wymarły  tak  szybko.  Wystarczyło,  by  ludzie  ich 

skosztowali.  Jestem  człowiekiem  o  wyrafinowanym  guście,  lecz  już  po  pierwszym  kęsie 

myślałem  tylko  o  sosie  barbecue  z  Kansas  i  o  tym,  jak  smakowałyby  świeże  mamucie 

żeberka. 

-  Przemrożenie  przez  parę  tysięcy  lat  to  nic  zdrożnego.  -  Zebediah  T.  Crawcrustle 

uśmiechnął  się.  Owszem,  zęby  miał  krzywe,  ale  mocne  i  ostre.  -  Ale  prawdziwi  smakosze 

wybierali  porządnego  mastodonta.  Mamutem  zadowalali  się  ci,  którzy  nie  mogli  upolować 

mastodonta. 

-  Zjedliśmy  kalmary,  kałamarnice  i  krakeny  -  ciągnął  Augustus  Dwa  Pióra  McCoy.  - 

Jedliśmy  lemmingi  i  wilki  tasmańskie.  Jedliśmy  altanniki,  ortolany  i  pawie.  Jedliśmy  ryby 

delfinie  (nie  mylić  z  delfinami  ssakami),  olbrzymie  żółwie  morskie  i  nosorożce 

sumatrzańskie. Jedliśmy wszystko, co można było zjeść. 

-  Nonsens.  Są  jeszcze  setki  rzeczy,  których  dotąd  nie  skosztowaliśmy  -  zaprotestował 

profesor  Mandalay.  -  Może  tysiące.  Pomyślcie  choćby  o  wszystkich  gatunkach  chrząszczy, 

których nie spróbowaliśmy. 

-  Och,  Mandy  -  westchnęła  Virginia  Boote.  -  Gdy  raz  się  skosztowało  jednego 

chrząszcza,  to  zna  się  je  wszystkie,  a  my  próbowaliśmy  kilkuset  gatunków.  Przynajmniej 

gnojniki miały wyrazisty smak. 

-  Nie  -  wtrącił  Jackie  Newhouse.  -  To  kulki  gnojników  miały  smak.  Same  żuki  były 

wyjątkowo  nieciekawe.  Mimo  wszystko  jednak  zgadzam  się.  Wspięliśmy  się  na  wyżyny 

gastronomii,  zgłębiliśmy  otchłanie  smaku,  staliśmy  się  kosmonautami  badającymi 

niewyobrażalne światy rozkoszy podniebienia. 

-  To  prawda,  prawda  -  przytaknął  Augustus  Dwa  Pióra  McCoy.  -  Od  ponad  stu 

pięćdziesięciu  lat,  w  czasach  mojego  ojca,  dziadka  i  pradziadka,  co  miesiąc  odbywało  się 

spotkanie  Epikurejczyków.  Teraz  jednak  lękam  się,  że  będę  musiał  zakończyć  działanie 

klubu, bo nie zostało już nic, czego byśmy nie jedli: my bądź nasi klubowi przodkowie. 

- Żałuję, że nie żyłam w latach dwudziestych - mruknęła Virginia Boote - kiedy legalnie 

mieli w jadłospisie ludzinę. 

background image

 

 

-  Tylko  po  usmażeniu  w  fotelu  elektrycznym  -  odparł  Zebediah  T.  Crawcrustle.  -  Na 

wpół  upieczona,  zwęglona,  trzeszcząca.  Nikt  z  nas  nie  nabrał  po  niej  apetytu  na  ludzkie 

mięso,  prócz  jednego,  który  już  wcześniej  przejawiał  podobne  skłonności,  a  on  w  krótkim 

czasie i tak pożegnał się z nami. 

- Och, Crusty, czemu zawsze udajesz, że tam byłeś? - Virginia Boote ziewnęła. - Każdy 

przecież widzi, że nie jesteś aż taki stary. Masz najwyżej sześćdziesiąt lat, nawet biorąc pod 

uwagę zniszczenia poczynione przez czas i rynsztoki. 

-  Owszem,  niszczą  całkiem  nieźle  -  przyznał  Zebediah  T.  Crawcrustle.  -  Ale  nie  tak 

bardzo,  jak  przypuszczasz.  Poza  tym  wciąż  pozostało  mnóstwo  rzeczy,  których  nie 

skosztowaliśmy. 

-  Wymień choć jedną  -  rzucił Mandalay z ołówkiem uniesionym  w  gotowości tuż nad 

notatnikiem. 

-  Chociażby  ptak  słońca  z  Miasta  Słońca  -  odparł  Zebediah  T.  Crawcrustle,  po  czym 

uśmiechnął się do nich krzywo. 

- Nigdy o nim nie słyszałem - przyznał Jackie Newhouse. - Wymyśliłeś go sobie. 

-  Ja  słyszałem  -  rzekł  profesor  Mandalay.  -  Ale  w  innym  kontekście.  A  poza  tym  to 

stworzenie fantastyczne. 

- Jednorożce są fantastyczne - przypomniała Virginia Boote. - Ale, jak rany, ten comber 

z jednorożca w sosie tatarskim był przepyszny. Smakował trochę jak konina, trochę jak koźlę, 

a kapary i surowe przepiórcze jaja pasowały idealnie. 

-  W  rejestrach  Klubu  Epikurejczyków  z  dawnych  lat  jest  wzmianka  o  ptaku  słońca  - 

oznajmił Augustus Dwa Pióra McCoy. - Ale nie pamiętam już, co to było. 

- Pisali, jak smakuje? - zainteresowała się Virginia. 

-  Nie  wydaje mi się.  -  Augustus zmarszczył  brwi.  -  Oczywiście będę musiał przejrzeć 

oprawione roczniki. 

-  Nie  -  mruknął  Zebediah  T.  Crawcrustle.  -  Ta  informacja  jest  w  spalonych  tomach. 

Niczego się z niej nie dowiesz. 

Augustus Dwa Pióra McCoy podrapał się po głowie. Naprawdę miał dwa pióra, wpięte 

w  węzeł  czarnych  włosów  przetykanych  srebrem,  upleciony  z  tyłu  głowy.  Same  pióra, 

niegdyś  złote,  teraz  wyglądały  dość  pospolicie,  żółte  i  wystrzępione.  Dostał  je  jeszcze  jako 

chłopiec. 

- Chrząszcze - powtórzył z uporem profesor Mandalay. - Kiedyś wyliczyłem, że gdyby 

ktoś  taki  jak  ja  miał  spożyć  co  dzień  sześć  różnych  gatunków  chrząszczy,  potrzebowałby 

ponad dwudziestu lat, by zjeść wszystkie znane nauce. A przez te dwadzieścia lat z pewnością 

background image
background image

 

 

większość słów Zebediaha T. Crawcrustle'a. Zamiast tego spytał: 

- A gdzie jest kafejka Mustafy Stroheima w Mieście Słońca? 

- Ależ tam gdzie zawsze: trzecia uliczka za starym targiem w dzielnicy Miasta Słońca, 

tuż przed starym rowem melioracyjnym, będącym niegdyś kanałem nawadniającym.  A jeśli 

znajdziesz się przed kramem z dywanami należącym do jednookiego Khajama, to znaczy, że 

zaszedłeś  za  daleko  -  rzekł  Crawcrustle.  -  Lecz  z  wyrazu  irytacji  widocznego  na  waszych 

twarzach pojmuję, że oczekiwaliście mniej barwnego i dokładnego opisu. Doskonale. Kafejka 

jest w Mieście Słońca, a Miasto Słońca w Kairze, w Egipcie, tam gdzie zawsze. Czy niemal 

zawsze. 

- A któż opłaci ekspedycję do Miasta Słońca? - spytał Augustus Dwa Pióra McCoy. - I 

kto wyruszy w rzeczoną ekspedycję? Pytam, choć znam już odpowiedź i wcale mi się ona nie 

podoba. 

-  Ależ  ty  za  nią  zapłacisz,  Augustusie,  a  pojedziemy  wszyscy  -  odparł  Zebediah  T. 

Crawcrustle.  -  Możesz  to  odliczyć  od  członkowskich  składek  Epikurejczyków.  A  ja  zabiorę 

kuchenny fartuch i utensylia. 

Augustus  wiedział  doskonale,  że  Crawcrustle  od  stanowczo  zbyt  dawna  nie  płacił 

swych składek członkowskich. Lecz Klub Epikurejczyków i tak je pokrywał. Crawcrustle był 

członkiem klubu w czasach ojca Augustusa. 

- A kiedy wyruszymy? - spytał tylko. 

Crawcrustle zmierzył go spojrzeniem szalonych oczu i wyraźnie zawiedziony pokręcił 

głową. 

-  Ależ,  Augustusie  -  rzekł  -  jedziemy  do  Miasta  Słońca,  by  schwytać  ptaka  słońca. 

Kiedy zatem możemy wyruszyć? 

-  W  dzień  słońca!  -  wykrzyknęła  Virginia  Boote.  -  Moi  drodzy,  wyjeżdżamy  w 

niedzielę! 

-  Jest  jeszcze  dla  ciebie  nadzieja,  młoda  damo  -  mruknął  Zebediah  T.  Crawcrustle.  - 

Istotnie, wyruszymy w niedzielę, trzy niedziele od dzisiaj. I pojedziemy do Egiptu. Kilka dni 

będziemy polować i chwytać niezwykle rzadkiego ptaka słońca z Miasta Słońca, aż w końcu 

załatwimy sprawę w tradycyjny sposób. 

Profesor Mandalay zamrugał; było to drobne, szare mrugnięcie. 

-  Ale  -  zaprotestował  -  w  poniedziałki  mam  przecież  zajęcia.  W  poniedziałki  uczę 

mitologii, we wtorki stepowania, a w środy obróbki drewna. 

-  Każ  asystentowi  zająć  się  studentami,  Mandalay,  o  Mandalay.  W  poniedziałek 

będziesz polował na ptaka słońca - odparł Zebediah T. Crawcrustle. - Ilu profesorów może to 

background image

 

 

o sobie powiedzieć? 

 

*** 

 

Potem wszyscy kolejno składali wizyty Crawcrustle'owi, by przedyskutować czekającą 

ich wyprawę i oznajmić, że dręczy ich niepokój. 

Zebediah T. Crawcrustle nie miał stałej siedziby. Istniały jednak miejsca, gdzie można 

go  było  znaleźć,  jeśli  tylko  człowiekowi  naprawdę  na  tym  zależało.  Wczesnym  rankiem 

sypiał na dworcu autobusowym  - ławki były tam wygodne, a miejscowa policja zwykle mu 

się  nie  naprzykrzała;  w  upalne  popołudnia  przesiadywał  w  parku  obok  pomników  dawno 

zapomnianych  generałów,  wśród  pijaczków,  ochlapusów  i  moczymord,  smakując  ich 

towarzystwo  i  zawartość  butelek,  a  także  przedstawiając  swe  opinie,  jak  przystało  na 

Epikurejczyka,  zawsze  szanowane  i  przemyślane,  choć  nie  zawsze  mile  widziane.  Augustus 

Dwa Pióra McCoy odszukał Crawcrustle'a w parku. Zabrał ze sobą swą córkę Hollyberry Bez 

Piór McCoy. Była mała, lecz bystra i ostra jak rekini ząb. 

- Wiesz - zaczął Augustus. - Jest w tym coś bardzo znajomego. 

- W czym? - zdziwił się Zebediah. 

- W tym wszystkim. Ekspedycji do Egiptu, ptaku słońca. Miałem wrażenie, jakbym już 

kiedyś o tym słyszał. 

Crawcrustle jedynie przytaknął. Pochrupywał coś z brązowej papierowej torebki. 

-  Wyszukałem  oprawione  roczniki  Klubu  Epikurejczyków  i  sprawdziłem.  Istotnie,  w 

indeksie  sprzed  czterdziestu  lat  znalazłem  coś,  co  uznałem  za  wzmiankę  o  ptaku  słońca. 

Jednak niczego więcej się nie dowiedziałem. 

- A czemuż to? - spytał Zebediah T. Crawcrustle, przełykając głośno. 

Augustus Dwa Pióra McCoy westchnął. 

-  Znalazłem  odpowiednią  stronicę  w  rocznikach,  była  jednak  spalona,  a  potem  wśród 

administracji Klubu Epikurejczyków wybuchło spore zamieszanie. 

-  Je  pan  świetliki  z  papierowej  torby  -  wtrąciła  Hollyberry  Bez  Piór  McCoy.  - 

Widziałam. 

- Istotnie, młoda damo - przyznał Zebediah T. Crawcrustle. 

- Pamiętasz czasy owego zamieszania, Crawcrustle? - spytał Augustus. 

- Istotnie - rzekł Crawcrustle. - I pamiętam też ciebie. Byłeś wtedy w wieku obecnej tu 

młodej Hollyberry. Ale też wciąż wybucha zamieszanie, Augustusie, a potem się kończy. To 

jak wschód i zachód słońca. 

background image

 

 

Jackie Newhouse i profesor Mandalay znaleźli Crawcrustle'a tego samego wieczoru, za 

torami. Piekł coś w blaszanej puszce nad ogniskiem z węgla drzewnego. 

- Co pieczesz, Crawcrustle? - zainteresował się Newhouse. 

- Więcej węgla drzewnego - wyjaśnił Crawcrustle. - Oczyszcza krew, odświeża ducha. 

Na dnie puszki leżały drobne odłamki drewna orzecha i lipy, dymiące i poczerniałe. 

- Naprawdę zamierzasz zjeść ten węgiel drzewny? - wtrącił profesor Mandalay. 

W odpowiedzi Crawcrustle oblizał palce i wziął z puszki bryłkę węgla, która zasyczała i 

zaskwierczała mu w dłoni. 

-  Świetna  sztuczka  -  przyznał  profesor  Mandalay.  -  Jak  się  zdaje,  tak  właśnie  czynią 

połykacze ognia. 

Crawcrustle wsunął do ust węgiel drzewny i zmiażdżył  go między starymi, krzywymi 

zębami. 

- Istotnie - rzekł. - Istotnie. 

Jackie Newhouse odchrząknął. 

- Po prawdzie - zaczął - profesor Mandalay i ja mamy poważne obawy co do czekającej 

nas podróży. 

Zebediah T. Crawcrustle spokojnie przeżuwał swój węgiel drzewny. 

-  Nie  dość  gorący  -  rzekł.  Wyciągnął  z  ogniska  patyk  i  odgryzł  rozżarzony 

pomarańczowy koniuszek. - Tak lepiej - dodał. 

- To wszystko złudzenie - uciął Jackie Newhouse. 

- Z całą pewnością nie - odparł wyniośle Zebediah. - To kolczasty wiąz. 

- Mam niezwykle poważne obawy co do tego wszystkiego - ciągnął Jackie Newhouse. - 

Odziedziczyłem  po  przodkach  doskonały  zmysł  samozachowawczy.  Dzięki  niemu  często 

pozostawaliśmy  dygoczący  na  dachach  bądź  ukrywaliśmy  się  w  rzekach  -  o  jeden  krok  od 

funkcjonariuszy  prawa  bądź  dżentelmenów  z  bronią  i  uzasadnionymi  pretensjami.  I  ten 

właśnie  instynkt  samozachowawczy  podpowiada  mi,  bym  nie  jechał  z  wami  do  Miasta 

Słońca. 

-  Jestem  naukowcem  -  oznajmił  profesor  Mandalay  -  toteż  nie  mam  żadnych 

wyczulonych zmysłów, które mógłby pojąć ktoś, kto nie musiał nigdy oceniać referatów, nie 

przeczytawszy ani słowa. Mimo to jednak cała ta sprawa wydaje mi się wybitnie podejrzana. 

Jeśli ptak słońca jest aż tak smakowity, czemu wcześniej o nim nie słyszałem? 

- Słyszałeś, Mandy, stary marudo, słyszałeś - odparł Zebediah T. Crawcrustle. 

- Poza tym jestem ekspertem w dziedzinie geografii, znam wszystkie miejsca od Tulsy 

w Oklahomie po Timbuktu - podjął profesor Mandalay. - A jednak nigdzie, w żadnej książce 

background image

 

 

nie znalazłem wzmianki o Mieście Słońca w Kairze. 

-  Wzmianki?  Uczyłeś  przecież  o  nim.  -  Crawcrustle  polał  kolejną  bryłkę  dymiącego 

węgla drzewnego ostrym sosem, po czym wsunął do ust i schrupał. 

- Nie wierzę, że naprawdę to jesz - oświadczył Jackie Newhouse. - Ale samo oglądanie 

tej sztuczki wystarczy, by wzbudzić mój niesmak. Chyba już czas, abym się oddalił. 

I odszedł. Być może profesor Mandalay odszedł wraz z nim. Był taki szary i widmowy, 

że nigdy nie dało się do końca stwierdzić, czy gdzieś jest, czy nie. 

Virginia  Boote  potknęła  się  o  Zebediaha  T.  Crawcrustle`a  nad  ranem,  we  własnych 

drzwiach.  Wracała  z  restauracji,  którą  musiała  ocenić.  Wysiadła  z  taksówki,  potknęła  się  o 

Crawcrustle'a i upadła jak długa. Wylądowała obok niego. 

-  Juhu!  -  wykrzyknęła.  -  Niezły  lot,  prawda?  -  W  rzeczy  samej,  Virginio  -  przyznał 

Zebediah T. Crawcrustle. - Nie masz przypadkiem przy sobie pudełka zapałek? 

- Mam gdzieś zapałki. - Zaczęła grzebać w torbie, bardzo dużej i bardzo brązowej. - O, 

proszę. 

Zebediah  trzymał  w  dłoni  butelkę  fioletowego  denaturatu.  Nalał  go  sobie  do 

plastikowego kubka. 

- Denaturat? - zdziwiła się Virginia Boote.  - Nigdy bym nie przypuszczała, że możesz 

pić denaturat, Zebby. 

-  Bo  nie  pijam  -  odparł  Crawcrustle.  -  To  paskudztwo,  gniją  od  niego  wnętrzności  i 

psują  się  kubki  smakowe.  Ale  o  tej  porze  nie  mogłem  znaleźć  żadnego  innego  płynu  na 

rozpałkę. 

Zapalił  zapałkę  i  opuścił  ją  tuż  nad  powierzchnię  alkoholu,  który  zaczął  płonąć 

migotliwym ogniem. Zebediah T. Crawcrustle zjadł zapałkę, potem przepłukał usta płonącym 

płynem  i  wydmuchnął  na  ulicę  potężny  płomień,  paląc  przy  okazji  przyniesioną  wiatrem 

gazetę. 

- Crusty - upomniała go Virginia Boote - uważaj. W ten sposób łatwo się zabić. 

Zebediah T. Crawcrustle uśmiechnął się, odsłaniając poczerniałe zęby. 

- Nie piję go - wyjaśnił. - Po prostu przepłukuję usta i wypluwam. 

- Igrasz z ogniem - ostrzegła go. 

- Dzięki temu wiem, że żyję. 

-  Och,  Zeb  -  mruknęła  Virginia.  -  Jestem  taka  podekscytowana,  tak  bardzo 

podekscytowana. Jak myślisz, jak smakuje ptak słońca? 

-  Jest  ostrzejszy  niż  przepiórka  i  bardziej  soczysty  od  indyka,  tłustszy  od  strusia  i 

bardziej kruchy od kaczki - odparł Zebediah T. Crawcrustle. - Gdy raz go skosztujesz, nigdy 

background image

 

 

już nie zapomnisz. 

-  Jedziemy  do  Egiptu  -  mruknęła.  -  Nigdy  nie  byłam  w  Egipcie.  -  Po  chwili  dodała:  - 

Masz gdzie zanocować? 

Zakasłał i ów cichy dźwięk odbił się grzechotliwym echem w jego starej piersi. 

-  Robię  się  za  stary,  by  sypiać  w  bramach  i  rynsztokach  -  odparł.  -  Ale  wciąż  mam 

swoją dumę. 

- No cóż. - Zerknęła na niego. - Mógłbyś przespać się u mnie na kanapie. 

-  Nie  pomyśl  sobie,  że  nie  jestem  wdzięczny  za  propozycję  -  powiedział.  -  Ale  na 

dworcu autobusowym mam ławkę z moim nazwiskiem. 

To rzekłszy, odepchnął się od ściany i podreptał majestatycznie w głąb ulicy. 

Na  dworcu  autobusowym  istotnie  stała  ławka  z  jego  nazwiskiem.  Ufundował  ją  w 

czasach,  gdy  był  bogaty,  i  z  tyłu  oparcia  wciąż  tkwiła  niewielka  mosiężna  tabliczka, 

upamiętniająca  nazwisko  darczyńcy.  Zebediah  T.  Crawcrustle  nie  zawsze  był  biedny. 

Czasami  bywał  bogaty,  ale  z  trudem  przychodziło  mu  utrzymanie  majątku.  A  gdy  go 

zdobywał,  odkrywał,  że  świat  nie  patrzy  zbyt  przychylnie  na  bogaczy  stołujących  się  w 

jadłodajniach dla bezdomnych i na torowiskach czy zadających się z pijaczkami w parkach. 

Przepuszczał  zatem  pieniądze  jak  najszybciej  umiał.  Zawsze  jednak  tu  i  tam  pozostawały 

resztki, o których zapomniał. Czasami zapominał też, że nie lubi być bogaty, znów wyruszał 

na poszukiwanie fortuny i ją znajdował. 

Od tygodnia się nie golił i włoski siedmiodniowej brody zaczynały odcinać się od skóry 

śnieżną bielą. 

 

*** 

 

Epikurejczycy wyruszyli do Egiptu w niedzielę. Było ich pięcioro. Hollyberry Bez Piór 

McCoy  pomachała  im  na  pożegnanie  na  lotnisku.  Było  to  bardzo  małe  lotnisko,  na  którym 

wciąż pozwalano odprowadzającym machać na do widzenia. 

- Do widzenia, ojcze! - zawołała Hollyberry Bez Piór McCoy 

Augustus  Dwa  Pióra  McCoy  także  jej  pomachał,  maszerując  asfaltowym  pasem  do 

niewielkiego samolotu śmigłowego, którym mieli pokonać pierwszy etap podróży. 

-  Wydaje  mi  się  -  rzekł  -  że  jak  przez  mgłę  pamiętam  podobny  dzień  bardzo  dawno 

temu. W tym wspomnieniu byłem małym chłopcem i machałem na do widzenia. Zdaje się, że 

wtedy  po  raz  ostatni  widziałem  mojego  ojca,  i  ponownie  ogarnia  mnie  nagłe  przeczucie 

nadciągającej  katastrofy.  -  Po  raz  ostatni  pomachał  do  małego  dziecka  po  drugiej  stronie 

background image

 

 

lotniska. Dziewczynka odpowiedziała podobnym gestem. 

-  Wtedy  machałeś  z  równie  wielkim  entuzjazmem  -  zgodził  się  Zebediah  T. 

Crawcrustle. - Ale mam wrażenie, że u niej dostrzegam więcej zimnej krwi. 

Istotnie, miał rację. 

Pierwszy  etap  podróży  pokonali  małym  samolotem,  potem  większym,  potem  znów 

mniejszym,  sterowcem,  gondolą,  pociągiem,  balonem  na  gorące  powietrze  i  wynajętym 

dżipem. Przejechali przez Kair dżipem. Minęli stary targ i skręcili w trzecią uliczkę (gdyby 

jechali  dalej,  dotarliby  do  rowu  melioracyjnego  będącego  kiedyś  kanałem  nawadniającym). 

Mustafa  Stroheim  we  własnej  osobie  siedział  na  ulicy  w  starym,  wiklinowym  fotelu. 

Wszystkie stoliki i krzesła ustawiono na poboczu, a nie była to zbyt szeroka uliczka. 

- Witajcie, przyjaciele, w mojej Kahwa - powiedział Mustafa Stroheim. - Kahwa to po 

egipsku kawa albo kawiarnia. Napijecie się herbaty? A może zagracie w domino? 

- Chcielibyśmy zobaczyć nasze pokoje - odparł Jackie Newhouse. 

- Nie ja - wtrącił Zebediah T. Crawcrustle. - Ja będę spał na ulicy. Jest dość ciepło, a ten 

próg wygląda mi na bardzo wygodny. 

- Chętnie napiję się kawy - powiedział Augustus Dwa Pióra McCoy. 

- Oczywiście. 

- Macie tu wodę? - spytał profesor Mandalay. 

-  Kto  to  powiedział?  -  zdziwił  się  Mustafa  Stroheim.  -  Ach,  to  ty,  szary  człowieczku. 

Mój błąd. Gdy zobaczyłem cię po raz pierwszy, wziąłem cię za czyjś cień. 

- Ja proszę o ShaySokkar Bosta - wtrąciła Virginia Boote, co oznacza szklankę gorącej 

herbaty z cukrem osobno. - I zagram w backgammona z każdym, kto zechce się założyć. Nie 

ma w Kairze nikogo, kogo nie zdołam pokonać w backgammona, jeśli tylko przypomnę sobie 

zasady. 

 

*** 

 

Augustus Dwa Pióra McCoy został zaprowadzony do swego pokoju. Profesor Mandalay 

został  zaprowadzony  do  swego  pokoju.  Jackie  Newhouse  został  zaprowadzony  do  swego 

pokoju.  Nie  trwało  to  długo;  w  końcu  wszyscy  spali  w  jednym  i  tym  samym  pokoju.  Na 

tyłach  budynku  mieściła  się  druga  sypialnia  przeznaczona  dla  Virginii  oraz  trzecia,  zajęta 

przez Mustafę Stroheima i jego rodzinę. 

- Co piszesz? - spytał Jackie Newhouse. 

-  Procedury,  zapiski  i  ustalenia  Klubu  Epikurejczyków  -  odparł  profesor  Mandalay, 

background image

 

 

notując szybko w wielkiej księdze w skórzanej oprawie małym czarnym piórem. - Opisałem 

dokładnie naszą podróż tutaj i wszystko, co jedliśmy po drodze. Będę pisał dalej, gdy zjemy 

ptaka słońca, by uwiecznić dla potomności wszystkie smaki i konsystencje, soki i wonie. 

-  Czy  Crawcrustle  mówił,  jak  zamierza  przyrządzić  ptaka  słońca?  -  zainteresował  się 

Jackie Newhouse. 

- Owszem - odrzekł Augustus Dwa Pióra McCoy. - Powiedział, że opróżni puszkę piwa 

tak,  by  pozostała  w  niej  jedna  trzecia  zawartości,  a  potem  doda  do  niej  zioła  i  korzenie. 

Nasadzi  mocno  ptaka  na  puszkę  i  wszystko  umieści  na  grillu.  Twierdzi,  że  to  tradycyjny 

sposób. 

Jackie Newhouse pociągnął wzgardliwie nosem. 

- Według mnie brzmi podejrzanie nowocześnie. 

- Crawcrustle twierdzi, że to tradycyjny sposób przyrządzania ptaka słońca - powtórzył 

Augustus. 

- Istotnie - oznajmił Crawcrustle, wspinając się po schodach. Budynek nie był duży, od 

schodów dzieliła ich niewielka odległość, a ściany nie należały do najgrubszych.  - Egipskie 

piwo jest najstarsze na świecie i przyrządza się z nim ptaka słońca od ponad pięciu tysięcy lat. 

- Ale puszka piwa to względnie nowy wynalazek - wtrącił profesor Mandalay. 

Zebediah T. Crawcrustle wszedł właśnie do środka, w dłoni trzymał kubek czarnej jak 

smoła kawy po turecku. Kawa parowała niczym czajnik i bulgotała jak smołowisko. 

- Wygląda na bardzo gorącą - zauważył Augustus Dwa Pióra McCoy. 

Crawcrustle uniósł kubek, jednym haustem opróżniając go do połowy. 

-  Nie  -  mruknął  -  niespecjalnie,  a  puszka  to  nie  taki  nowy  wynalazek.  W  dawnych 

czasach robiliśmy je ze stopu miedzi, czasem z odrobiną srebra, czasem nie, w zależności od 

kowala i tego, co miało się pod ręką. Potrzebne było coś, co zniosłoby wysokie temperatury. 

Widzę, panowie, że patrzycie na mnie z powątpiewaniem, rozważcie jednak: oczywiście, że 

starożytni Egipcjanie robili puszki do piwa. Gdzie indziej przechowywaliby swe piwo? 

Zza okna i stolików ustawionych na ulicy dobiegły ich chóralne zawodzenia. Virginia 

Boote  przekonała  miejscowych  do  gry  w  backgammona  na  pieniądze  i  ogrywała  ich  do 

czysta. Była prawdziwym backgammonowym rekinem. 

 

*** 

 

Na  podwórku  na  tyłach  kafejki  Mustafy  Stroheima  stał  rozwalający  się  stary  grill, 

zbudowany z glinianych cegieł i na wpół stopionej metalowej kraty oraz stary drewniany stół. 

background image

 

 

Cały  następny  dzień  Crawcrustle  poświęcił  odbudowie  grilla  i  czyszczeniu  go.  Naoliwił 

nawet kratę. 

-  Wygląda,  jakby  nie  używano  go  od  czterdziestu  lat  -  mruknęła  Virginia  Boote.  Nikt 

nie chciał z nią więcej grać w backgammona, a jej sakiewka pęczniała od lepkich piastrów. 

-  Mniej  więcej  -  odparł  Crawcrustle.  -  Może  odrobinę  więcej.  Hej,  Ginnie,  zrób  coś 

pożytecznego. Sporządziłem spis potrzebnych mi rzeczy z targu; to głównie zioła, korzenie i 

kawałki drewna. Weź ze sobą jedno z dzieci Mustafy Stroheima; posłuży ci za tłumacza. 

- Z przyjemnością, Crusty. 

Pozostali  trzej  członkowie  Klubu  Epikurejczyków  znaleźli  sobie  typowe  dla  siebie 

zajęcia.  Jackie  Newhouse  zaznajamiał  się  z  wieloma  mieszkańcami  okolicy,  których 

przyciągały jego eleganckie garnitury i umiejętność gry na skrzypcach. Augustus Dwa Pióra 

McCoy chodził na długie spacery. Profesor Mandalay tymczasem tłumaczył hieroglify, jakie 

zauważył wyryte na glinianych cegłach grilla. Powiedział, że ktoś niemądry mógłby uznać, iż 

dowodzą one, że grill na podwórku Mustafy Stroheima był niegdyś poświęcony Słońcu. 

- Ja jednak, jako człowiek inteligentny - dodał - natychmiast zrozumiałem, co się stało: 

po prostu cegły były kiedyś, dawno temu, częścią świątyni. Lecz z upływem tysiącleci zostały 

wykorzystane do innych celów. Wątpię, by ci ludzie zdawali sobie sprawę z wartości tego co 

mają. 

- Ależ nie, oni wiedzą - odparł Zebediah T. Crawcrustle. - A te cegły nie były częścią 

żadnej  świątyni.  Są  tu  od  pięciu  tysięcy  lat,  odkąd  zbudowaliśmy  ten  grill.  Wcześniej 

musieliśmy zadowalać się kamieniami. 

Virginia Boote powróciła, dźwigając kosz pełen zakupów. 

- Proszę, czerwone drewno sandałowe i paczuli, strączki wanilii, gałązki lawendy, liście 

szałwii  i  cynamonu,  cała  gałka  muszkatołowa,  główki  czosnku,  goździki  i  rozmaryn, 

wszystko czego chciałeś, i jeszcze więcej. 

Zebediah uśmiechnął się promiennie. 

- Ptak słońca będzie zadowolony - oznajmił. 

Przez całe popołudnie przygotowywał sos na grill. Wyjaśnił, że wymaga tego szacunek, 

a poza tym mięso ptaka słońca bywa często odrobinę suchawe. 

Wieczorem  Epikurejczycy  zasiedli  przy  wiklinowych  stolikach  na  ulicy.  Mustafa 

Stroheim  i  jego  rodzina  podali  im  kawę,  herbatę  i  gorącą  miętę.  Zebediah  T.  Crawcrustle 

oznajmił,  że  zjedzą  ptaka  słońca  z  Miasta  Słońca  na  słoneczny  niedzielny  lunch  i 

poprzedzającego  go  wieczoru  winni  wstrzymać  się  od  konsumpcji,  by  nie  zepsuć  sobie 

apetytu. 

background image

 

 

-  Mam  przeczucie  nadchodzącej  zguby  -  oświadczył  tej  nocy  tuż  przed  zaśnięciem 

Augustus Dwa Pióra McCoy, leżąc w za małym dla niego łóżku. - Lękam się, że spadnie na 

nas wraz z sosem do grilla. 

Następnego  ranka  byli  okrutnie  głodni.  Zebediah  T.  Crawcrustle  miał  na  sobie 

komiczny  fartuch  z  napisem  „ucałuj  kucharza"  ułożonym  z  agresywnie  zielonych  liter. 

Rozsypał już namoczone w koniaku rodzynki i ziarno pod karłowatym drzewem awokado za 

domem, a teraz układał  na warstwie węgla drzewnego pachnące drewno, zioła i przyprawy. 

Mustafa Stroheim wraz z rodziną wybrał się z wizytą do krewnych, mieszkających po drugiej 

stronie Kairu. 

- Czy ktoś ma zapałkę? - spytał Crawcrustle. 

Jackie  Newhouse  wyciągnął  zapalniczkę  zippo  i  wręczył  ją  Crawcrustle'owi,  który 

podpalił  suszone  liście  cynamonu  i  liście  laurowe  tkwiące  pod  węglem  drzewnym.  Dym 

wzleciał w południowe powietrze. 

-  Dym  z  cynamonu  i  drewna  sandałowego  ściągnie  tu  ptaka  słońca  -  oznajmił 

Crawcrustle. 

- Ściągnie? Skąd? - spytał Augustus Dwa Pióra McCoy. 

- Ze słońca - wyjaśnił tamten. - Tam właśnie sypia. 

Profesor Mandalay zakasłał dyskretnie. 

-  Ziemię  w  najbliższym  miejscu  dzieli  od  Słońca  sto  czterdzieści  siedem  milionów 

kilometrów.  W  najszybszym  zarejestrowanym  locie  nurkowym  ptaka  sokół  wędrowny 

uzyskał czterysta czterdzieści kilometrów na godzinę. Lecąc z taką prędkością ze Słońca, ptak 

potrzebowałby  nieco  ponad  trzydziestu  ośmiu  lat,  by  do  nas  dotrzeć  -  pod  warunkiem 

oczywiście, że byłby w stanie latać w ciemności i mrozie próżni. 

- Oczywiście - zgodził się Zebediah T. Crawcrustle. Osłonił oczy, zmrużył je i spojrzał 

w górę. - No, jest. 

Wyglądało to zupełnie, jakby ptak wyleciał prosto ze słońca, choć przecież tak być nie 

mogło. W końcu w południe nie da się spojrzeć wprost w słoneczną tarczę. 

Najpierw był tylko sylwetką, czarną na tle słońca i błękitnego nieba. A potem promienie 

słońca  padły  na  jego  pióra  i  stojący  na  ziemi  obserwatorzy  wstrzymali  oddech.  Nigdy  nie 

widzieliście piór ptaka słońca iskrzących się w słonecznym świetle. Obraz ten zapiera dech w 

piersi. 

Ptak słońca jeszcze raz zatrzepotał potężnymi skrzydłami, a potem zaczął opadać długą 

spiralą wprost ku kafejce Mustafy Stroheima. 

Wylądował  na drzewie  awokado. Pióra miał  złote, purpurowe i  srebrne.  Był  mniejszy 

background image

 

 

od  indyka,  większy  niż  kogut,  miał  długie  nogi  i  wyniosłą  szyję  czapli,  z  samej  głowy 

natomiast przypominał orła. 

-  Jest  bardzo  piękny  -  szepnęła  Virginia  Boote.  -  Spójrzcie  na  te  dwa  długie  pióra  na 

głowie. Czyż nie są cudowne? 

- Istotnie, cudowne - przyznał profesor Mandalay. 

- Te pióra wydają mi się dziwnie znajome - oznajmił Augustus Dwa Pióra McCoy. 

- Wyrywamy je, nim upieczemy ptaka - powiedział Zebediah T. Crawcrustle. - Zawsze 

się tak robi. 

Ptak  słońca  przycupnął  na  gałęzi  drzewa  awokado  w  plamie  światła.  Zdawało  się 

niemal,  że  świeci  lekkim  blaskiem,  jak  gdyby  jego  pióra  mieniące  się  purpurą,  zielenią  i 

złotem były utkane ze słonecznego światła. Potem rozpoczął toaletę, rozłożył jedno skrzydło 

w blasku słońca i zaczął je trącać i gładzić dziobem, aż w końcu wszystkie pióra ułożyły się 

jak należy i pokryły warstewką tłuszczu. Potem rozprostował drugie skrzydło i powtórzył całą 

operację. W końcu wydał z siebie pełen zadowolenia świergot i sfrunął z niewysokiej gałęzi 

na ziemię. 

Zaczął  przechadzać  się  po  zaschniętym  błocie,  kręcąc  głową;  wyraźnie  nie  miał 

najlepszego wzroku. 

- Spójrzcie! - zawołał Jackie Newhouse. - Znalazł ziarno. 

- Wyglądało niemal, jakby go szukał - zauważył Augustus Dwa Pióra McCoy. - Jakby 

się spodziewał, że tam będzie. 

- Zawsze rozsypuję je dokładnie w tym miejscu - wtrącił Zebediah T. Crawcrustle. 

-  Jaki  uroczy  -  mruknęła  Virginia  Boote.  -  Ale  teraz  z  bliska  widzę,  że  jest  znacznie 

starszy,  niż  sądziłam.  Oczy  ma  pokryte  bielmem  i  trzęsą  mu  się  nogi,  lecz  wciąż  pozostaje 

uroczy. 

- Ptak Bennu to najpiękniejszy z ptaków - oznajmił Zebediah T. Crawcrustle. 

Virginia  Boote  znała  świetnie  egipskie  słownictwo  restauracyjne,  poza  tym  jednak 

równie dobrze mógł mówić po chińsku. 

- Co to jest ptak Bennu? To egipska nazwa ptaka słońca? 

- Ptak Bennu - wyjaśnił profesor Mandalay - wije gniazdo na drzewie persea. Na głowie 

ma dwa pióra. 

Czasami  opisują  go  jako  czaplę,  czasami  jako  orła.  Jest  jeszcze  więcej,  ale  wszystko 

brzmi zbyt nieprawdopodobnie, by to powtarzać. 

-  Zjadł  ziarno  i  rodzynki!  -  wykrzyknął  Jackie  Newhouse.  -  Teraz  zatacza  się  niczym 

pijak z boku na bok. Cóż za majestat, nawet w pijaństwie. 

background image

 

 

Zebediah T. Crawcrustle podszedł do ptaka słońca, który z ogromnym wysiłkiem krążył 

tam i z powrotem po błocie pod drzewem awokado, nie potykając się o własne długie nogi. 

Stanął  dokładnie  naprzeciwko  ptaka,  a  potem,  bardzo  powoli,  skłonił  mu  się.  Kłaniał  się 

niczym  bardzo  stary  człowiek,  wolno,  sztywno,  lecz  nadal  nisko.  Ptak  słońca  odpowiedział 

ukłonem,  po  czym  runął  na  ziemię.  Zebediah  T.  Crawcrustle  podniósł  go  z  szacunkiem  i 

przytulił niczym małe dziecko, a potem zaniósł na podwórko za kafejką Mustafy Stroheima. 

Pozostali ruszyli za nim. 

Najpierw wyrwał z głowy dwa majestatyczne pióra i odłożył na bok. 

A potem, nie oskubując ptaka, wypatroszył go i rzucił wnętrzności na dymiące gałązki. 

Wsunął wypełnioną do połowy puszkę w głąb korpusu i ustawił ptaka na grillu. 

- Ptaki słońca pieką się bardzo szybko - ostrzegł. - Przygotujcie talerze. 

Piwa  starożytnego  Egiptu  przyprawiano  kardamonem  i  kolendrą,  bo  Egipcjanie  nie 

znali  chmielu;  ich  piwa  były  mocne,  korzenne  i  znakomicie  gasiły  pragnienie.  Po  wypiciu 

podobnego piwa można było zbudować piramidę i czasem ludzie nawet to robili. Tej niedzieli 

na  grillu  piwo  parowało  wewnątrz  ptaka  słońca,  zwilżając  mięso.  Ogarnięte  żarem  węgla 

pióra ptaka zapłonęły niczym magnezja, z rozbłyskiem tak jasnym, że Epikurejczycy musieli 

odwrócić wzrok. 

W  powietrzu  rozszedł  się  zapach  pieczonego  drobiu;  ostrzejszego  od  pawia,  bardziej 

kruchego  od  kaczki.  Do  ust  zebranych  Epikurejczyków  napłynęła  ślinka.  Zdawało  się,  że 

pieczenie ledwo się zaczęło, lecz Zebediah podniósł ptaka słońca z węglowego łoża i ustawił 

na  stole.  Potem  ostrym  nożem  zaczął  kroić  parujące  mięso  i  układać  na  talerzach.  Każdy 

kawałek polał odrobiną sosu, a okrojone szczątki rzucił wprost w ogień. 

Członkowie  Klubu  Epikurejczyków  zasiedli  wokół  starego  drewnianego  stołu  na 

podwórzu za kafejką Mustafy Stroheima i zaczęli jeść palcami. 

- Zebby, to niewiarygodne! - zawołała Virginia Boote z pełnymi ustami. - Rozpływa się 

na języku, smakuje jak niebo. 

-  Smakuje  jak  słońce  -  dodał  Augustus  Dwa  Pióra  McCoy,  zajadając  tak,  jak  tylko 

potrafią  rośli  mężczyźni.  W  jednej  dłoni  trzymał  udko,  w  drugiej  kawałek  piersi.  -  To 

najwspanialsza rzecz, jaką jadłem,  i nie żałuję tego posiłku,  choć myślę, że będę tęsknił za 

moją córką. 

-  Jest  idealny  -  oznajmił  Jackie  Newhouse.  -  Smakuje  jak  miłość  i  najlepsza  muzyka. 

Smakuje jak prawda. 

Profesor  Mandalay  bazgrał  coś  w  roczniku  Klubu  Epikurejczyków.  Opisywał  swoją 

reakcję  na  mięso  ptaka,  jak  również  reakcje  pozostałych  członków.  Starał  się  przy  tym  nie 

background image

 

 

zachlapać  tłuszczem  stronicy,  bo  w  drugiej  ręce  trzymał  skrzydełko  i  starannie  obgryzał  z 

niego mięso. 

-  Dziwne  -  rzekł  Jackie  Newhouse.  -  Ale  w  miarę,  jak  jem,  mięso  w  moich  ustach  i 

żołądku staje się coraz gorętsze i gorętsze. 

-  Zgadza się, tak to  już jest.  Najlepiej przygotować się zawczasu  - odparł Zebediah T. 

Crawcrustle.  -  Jeść  węgle,  płomienie  i  świetliki,  by  przywyknąć.  Inaczej  bywa  trochę 

ciężkostrawny. 

Zebediah T. Crawcrustle zajadał głowę ptaka, miażdżąc w ustach kości i dziób. A kiedy 

tak chrupał, wokół jego zębów tańczyły maleńkie błyskawice. Uśmiechnął się tylko szerzej, 

nie przerywając jedzenia. 

Kości ptaka słońca płonęły na grillu pomarańczowym ogniem, który stopniowo stawał 

się biały. Nad podwórzem z tyłu kafejki Mustafy Stroheima zawisła gęsta, rozpalona mgiełka. 

Wszystko  w  niej  drżało,  jakby  ludzie  zebrani  wokół  stołu  spoglądali  na  świat  przez 

warstewkę wody albo snu. 

-  Jest  taki  pyszny  -  zachwycała  się  Virginia  Boote,  nie  przerywając  jedzenia.  -  To 

najlepsza  rzecz,  jaką  kiedykolwiek  jadłam.  Smakuje  jak  moja  młodość,  jak  wieczność.  - 

Oblizała  palce  i  sięgnęła  po  ostatni  plaster  mięsa  leżący  na  talerzu.  -  Ptak  słońca  z  Miasta 

Słońca - rzekła. - Ma jakąś inną nazwę? 

-  To  feniks  z  Heliopolis  -  wyjaśnił  Zebediah  T.  Crawcrustle.  -  Ptak,  który  umiera  w 

ogniu  i  popiołach  i  odradza  się  w  każdym  pokoleniu.  To  ptak  Bennu,  który  przeleciał  nad 

wodami, gdy na świecie panowała ciemność. Kiedy nadchodzi  jego czas, płonie na stosie z 

rzadkich drew, korzeni i ziół, i odradza się w popiołach, raz po raz, bez końca. 

- Ogień! - wykrzyknął profesor Mandalay. - Czuję się jakby płonęły mi wnętrzności.  - 

Pociągnął łyk wody, ale to mu nie pomogło. 

-  Moje  palce  -  powiedziała  Virginia  Boote.  -  Spójrzcie  na  moje  palce.  -  Uniosła  je. 

Jaśniały od wewnątrz, jakby żarzył się w nich ukryty ogień. 

Powietrze było już tak gorące, że można by ugotować w nim jajko. 

Usłyszeli  trzask,  coś  błysnęło.  Dwa  żółte  pióra  we  włosach  Augustusa  Dwa  Pióra 

McCoya eksplodowały niczym fajerwerki. 

-  Crawcrustle  -  zagadnął  stojący  w  płomieniach  Jackie  Newhouse.  -  Odpowiedz  mi 

szczerze. Od jak dawna jadasz feniksa? 

- Coś ponad dziesięć tysięcy lat - odparł Zebediah. - Plus minus parę tysięcy. Kiedy już 

raz  opanujesz  tę  sztukę,  nie  jest  to  takie  trudne.  Problem  tkwi  w  jej  opanowaniu.  Ale  to 

najlepszy  feniks,  jakiego  kiedykolwiek  upiekłem.  Czy  może  tym  razem  najlepiej  upiekłem 

background image

 

 

tego feniksa. 

- Lata! - wykrzyknęła Virginia Boote. - Twoje lata się wypalają. 

- Rzeczywiście - przyznał Zebediah. - Tyle że zanim się go zje, trzeba się przyzwyczaić 

do gorąca. W przeciwnym razie człowiek po prostu się wypala. 

- Czemu tego nie pamiętałem? - spytał Augustus Dwa Pióra McCoy poprzez otaczający 

go pierścień jasnych płomieni. - Czemu nie pamiętałem, że tak właśnie odszedł mój ojciec, a 

przed nim jego ojciec? Że każdy z nich wyruszył do Heliopolis, aby zjeść feniksa? I czemu 

pamiętam to dopiero teraz? 

- Ponieważ ogień wypala twoje lata - wyjaśnił profesor Mandalay. Gdy tylko karta, na 

której pisał, zajęła się ogniem, zatrzasnął księgę w skórzanej oprawie. Jej brzegi zwęgliły się, 

lecz reszta pozostała nietknięta. - Gdy wypalają się lata, wspomnienia owych lat powracają. 

Teraz,  widoczny  poprzez  fale  rozpalonego,  drżącego  powietrza,  wydawał  się  bardziej 

materialny  niż  kiedykolwiek  wcześniej  i  uśmiechał  się.  Nikt  z  nich  nie  widział  dotąd 

uśmiechu profesora Mandalaya. 

- Czy spalimy się bez śladu? - spytała oślepiająco jasna Virginia. - Czy też ogień cofnie 

nas do dzieciństwa, a potem zamieni w duchy i anioły, które znów będą mogły żyć? To bez 

znaczenia. Och, Crusty, cóż za zabawa! 

- Może - rzekł Jackie Newhouse zza zasłony ognia - w sosie zabrakło jeszcze odrobiny 

octu.  Myślę,  że  podobnemu  mięsu  przydałaby  się  ostrzejsza  oprawa.  -  A  potem  zniknął, 

pozostawiając po sobie jedynie powidok. 

-  Chacun  a  son  gout  -  odparł  Zebediah  T.  Crawcrustle,  co  po  francusku  oznacza 

„każdemu  wedle  gustu".  Oblizał  palce  i  pokręcił  głową.  -  Najlepszy  jak  dotąd  -  oznajmił  z 

ogromnym zadowoleniem. 

-  Żegnaj,  Crusty.  -  Virginia wyciągnęła białą jak płomień rękę i  uścisnęła mocno jego 

ciemną dłoń. Trwało to chwilę, może nawet dwie. 

A  potem  na  podwórku  z  tyłu  kahwy  (albo  kawiarni)  Mustafy  Stroheima  w  Heliopolis 

(które  niegdyś  było  Miastem  Słońca,  a  teraz  jest  przedmieściem  Kairu)  nie  pozostało  nic 

prócz białego popiołu, który uniósł się w powiewie wiatru i osiadł z powrotem niczym cukier 

puder  albo  śnieg.  Nie  było  tam  też  nikogo  prócz  młodego  mężczyzny  o  ciemnych,  bardzo 

ciemnych  włosach  i  równych  zębach  barwy  kości  słoniowej,  ubranego  w  fartuch  z  napisem 

„ucałuj kucharza". 

Pośród  popiołów  na  górze  ceglanej  konstrukcji  coś  się  poruszyło.  Maleńki,  złocisto-

purpurowy  ptak  uniósł  głowę,  jakby  po  raz  pierwszy  w  życiu  budził  się  ze  snu.  Pisnął 

przenikliwie  i  spojrzał  wprost  w  słońce,  jak  dziecko  w  twarz  rodzica.  Rozłożył  szeroko 

background image

 

 

skrzydła,  jakby  chciał  je  wysuszyć,  i  wreszcie,  gdy  był  już  gotów,  wzleciał  w  stronę 

słonecznej tarczy. I nie widział go nikt prócz młodzieńca na podwórzu. 

U stóp młodego mężczyzny pod popiołem, niegdyś będącym starym stołem z drewna, 

leżały  dwa  długie,  złociste  pióra.  Podniósł  je,  otrzepał  z  białego  pyłu  i  bardzo  ostrożnie 

wsunął pod marynarkę. Potem zdjął fartuch i poszedł swoją drogą. 

 

*** 

 

Hollyberry Dwa Pióra McCoy jest już dorosłą kobietą i sama ma dzieci. W jej czarnych 

włosach  upiętych  w  węzeł  pod  dwoma  złotymi  piórami  połyskują  srebrne  nitki.  Od  razu 

widać, że kiedyś pióra musiały być naprawdę niezwykłe, ale było to bardzo dawno temu. Jest 

prezeską  Klubu  Epikurejczyków  -  bogatej,  hałaśliwej  gromadki  -  które  to  stanowisko 

odziedziczyła wiele, wiele lat temu po ojcu. 

Słyszałem, że Epikurejczycy znów zaczynają narzekać. Twierdzą, że jedli już wszystko. 

 

Dla HMG - spóźniony prezent urodzinowy 

background image

 

 

Nagrobek dla wiedźmy 

Wszyscy  wiedzieli,  że  na  skraju  cmentarza  leży  pochowana  wiedźma.  Odkąd  Nik 

pamiętał, pani Owens kazała mu trzymać się jak najdalej od tego zakątka. 

- Dlaczego? - spytał. 

-  To  niezdrowe  dla  żywych  -  odparła  pani  Owens.  -  Panuje  tam  straszna  wilgoć,  to 

praktycznie bagno. Zaziębisz się na śmierć. 

Pan Owens okazał się mniej wymowny i bardziej tajemniczy. 

- To niedobre miejsce - rzekł jedynie. 

Właściwy  cmentarz  kończył  się  u  stóp  wzgórza,  pod  starą  jabłonią,  ogrodzeniem  z 

rdzawobrązowych,  żelaznych  prętów  zwieńczonych  niewielkimi,  rdzewiejącymi  grotami. 

Dalej  rozciągał  się  kawał  nieużytków,  porośniętych  gąszczem  pokrzyw,  chwastów  i  jeżyn, 

zasypanych  jesiennymi  śmieciami.  Nik,  będący  w  zasadzie  grzecznym  i  posłusznym 

chłopcem,  nie  przecisnął  się  między  prętami,  zszedł  tam  jednak  i  wyjrzał  na  drugą  stronę. 

Wiedział, że nie mówią mu wszystkiego i ten fakt nieco go drażnił. 

Potem  wspiął  się  z  powrotem  na  wzgórze,  do  opuszczonego  kościoła  pośrodku 

cmentarza i zaczekał do zmroku. Gdy szare wieczorne niebo pociemniało, przybierając odcień 

mocnego fioletu, na wieży rozległ się dźwięk przypominający trzepot ciężkiego aksamitu. To 

Silas  opuścił  swoje  miejsce  spoczynku  na  szczycie  dzwonnicy  i  ruszył  po  ścianie  głową  w 

dół. 

- Co jest w najdalszym  kącie cmentarza?  - spytał Nik. - Za Harrisonem  Westwoodem, 

Piekarzem z Naszej Parafii i jego żonami, Marion i Joan? 

-  A  czemu  pytasz?  -  odparował  jego  opiekun,  strzepując  palcami  barwy  kości  pył  z 

czarnego surduta. 

Nik wzruszył ramionami. 

- Tak się tylko zastanawiałem. 

- To niepoświęcona ziemia - oznajmił Silas. - Wiesz, co to znaczy? 

- Niespecjalnie - przyznał Nik. 

Silas przeszedł  przez ścieżkę, nie poruszając ani jednego liścia, i usiadł  na kamiennej 

background image

 

 

ławie obok chłopca. 

-  Są  tacy  -  oświadczył  swym  jedwabistym  głosem  -  którzy  wierzą,  że  cała  ziemia  jest 

uświęcona, że była święta, nim się na niej zjawiliśmy, i taka pozostanie. 

Lecz  tu,  w  waszej  krainie,  ludzie  błogosławią  kościoły  i  ziemię  przeznaczoną  na 

pogrzeby,  by  ją  poświęcić.  Obok  jednak  pozostawiają  niepoświęconą  ziemię,  zwaną  polem 

garncarza, w której grzebią zbrodniarzy, samobójców i ludzi innej wiary. 

- Zatem ludzie pochowani po drugiej stronie ogrodzenia są źli? 

Silas uniósł idealną brew. 

- Mm? Nie, ależ nie. Pomyślmy. Minęło sporo czasu, odkąd ostatnio odwiedziłem tamto 

miejsce,  nie  przypominam  sobie  jednak  nikogo  szczególnie  złego.  Zrozum,  w  dawnych 

czasach wieszano ludzi nawet za kradzież szylinga. I zawsze znajdą się tacy, którzy uważają, 

że  ich  życie  stało  się  tak  nieznośne,  że  najlepiej  przyśpieszyć  przejście  na  inny  poziom 

istnienia. 

- To znaczy, zabijają się? - domyślił się Nik. Miał jakieś osiem lat, zachłannie chłonął 

wiedzę, często zadawał pytania i nie był głupi. 

- Owszem. 

- I to się sprawdza, po śmierci są szczęśliwsi? 

Silas uśmiechnął się tak nagle i szeroko, że odsłonił kły. 

- Czasami. Zazwyczaj nie. Zupełnie jak ludzie, którzy wierzą, że będą szczęśliwi, jeśli 

przeprowadzą  się  w  jakieś  inne  miejsce,  lecz  przekonują  się,  że  to  tak  nie  działa. 

Gdziekolwiek się udasz, zabierasz tam siebie, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. 

- Mniej więcej - mruknął Nik. 

Silas wyciągnął rękę i zmierzwił mu włosy. 

- A wiedźma? - spytał chłopiec. 

-  Tak.  Właśnie.  Samobójcy,  przestępcy  i  wiedźmy.  Ci,  którzy  zmarli  bez  ostatniego 

namaszczenia. - Wstał, nocny cień w mroku. - My tu gadamy - rzekł - a ja nie zjadłem jeszcze 

nawet śniadania. Tymczasem ty spóźnisz się na lekcje. 

W półmroku cmentarza coś zamigotało w ciszy, coś czarnego, trzepoczącego, a potem 

Silas zniknął. 

Nim  Nik  dotarł  do  mauzoleum  pana  Pennywortha,  księżyc  zaczął  już  wschodzić  i 

Thomas  Pennyworth  {spoczywa  tu  w  pokoju  pewien  ciała  zmartwychwstania)  czekał  już  na 

niego w nie najlepszym nastroju. 

- Spóźniłeś się - oznajmił z wyrzutem. 

- Przepraszam, panie Pennyworth. 

background image

 

 

Pennyworth  zacmokał.  W  poprzednim  tygodniu  uczył  Nika  o  żywiołach  i  humorach, 

tyle  że  Nik  zapominał,  które  są  które.  Oczekiwał  sprawdzianu,  zamiast  tego  jednak  pan 

Pennyworth rzekł: 

-  Myślę,  że  przyszła  pora,  by  poświęcić  kilka  dni  kwestiom  praktycznym.  Ostatecznie 

czas płynie. 

- Naprawdę? - spytał Nik. 

- Niestety, tak, paniczu Owens. A jak tam twoje Znikanie? 

Nik miał nadzieję, że to pytanie nie padnie. 

- W porządku - odparł. - To znaczy. No wie pan. 

- Nie, paniczu Owens, nie wiem. Może zatem zechcesz je zademonstrować? 

Nik jęknął w duchu, odetchnął głęboko i uczciwie dołożył wszelkich starań, zaciskając 

powieki i próbując zniknąć. 

Pan Pennyworth nie był zachwycony. 

- Phi, to nie to, zupełnie nie to. Masz się wśliznąć i zniknąć, chłopcze, tak jak to czynią 

umarli. Wśliźnij się między cienie, zniknij ze świadomości. Spróbuj jeszcze raz. 

Nik spróbował. 

- Jesteś równie widoczny jak nos na twojej twarzy - oznajmił pan Pennyworth - a twój 

nos należy do wyjątkowo widocznych nosów, podobnie jak reszta oblicza, młodzieńcze, i ty 

cały.  Na  miłość  wszystkiego  co  święte,  opróżnij  umysł,  już!  Jesteś  pustą  uliczką.  Jesteś 

pustymi drzwiami. Jesteś niczym. Oczy cię nie ujrzą. Umysły nie ogarną. Tam, gdzie stoisz, 

nie ma niczego i nikogo. 

Nik  spróbował  jeszcze  raz.  Zamknął  oczy,  wyobrażając  sobie,  że  znika,  zlewa  się  z 

poplamioną kamienną ścianą mauzoleum, staje nocnym cieniem i niczym więcej. Kichnął. 

- Straszne. - Pan Pennyworth westchnął. - Absolutnie straszne. Muszę pomówić o tym z 

twoim opiekunem. - Pokręcił głową. - No dobrze. Humory. Wymień je. 

-  Uhm.  Sangwiniczny.  Choleryczny.  Flegmatyczny.  I  ten  czwarty.  Chyba... 

melancholiczny. 

I  tak  dalej,  i  dalej,  aż  w  końcu  nadeszła  pora  na  Gramatykę  i  Kompozycję  z  panną 

Letycją Borrows, Starą Panną z Naszej Parafii {Która w Całym swym Życiu nie Skrzywdziła 

Żadnego Człeka. Przechodniu, czyż Możesz Powiedzieć o Sobie to Samo?).  Nik lubił  pannę 

Borrows i jej przytulną kryptę, a także fakt, że bardzo łatwo dawała się namówić do zmiany 

tematu. 

- Mówią, że w tutejszej niepoświęcanej ziemi leży wiedźma - rzekł. 

- Tak, mój drogi, ale nie chcesz tam chodzić. 

background image

 

 

- Czemu nie? 

Panna Borrows posłała mu szczery uśmiech umarłych. 

- Nie zadajemy się z takimi jak oni. 

- Ale to przecież nadal cmentarz. To znaczy, wolno mi tam pójść, gdybym zechciał? 

- To - oświadczyła panna Borrows - nie byłoby rozsądne. 

Nik, choć posłuszny, był także ciekawski, toteż po zakończeniu lekcji tej nocy odnalazł 

bezgłowego  anioła  na  grobie  Harrisona  Westwooda,  piekarza  i  jego  rodziny.  Nie  zszedł 

jednak do stóp wzgórza za ogrodzenie. Zamiast tego skręcił, kierując się do miejsca, gdzie po 

pikniku  odbytym  trzydzieści  lat  temu  pozostała  pamiątka  w  postaci  wielkiej,  rozłożystej 

jabłoni. 

Nik  nie  był  całkiem  odporny  na  naukę.  Parę  lat  temu  zerwał  z  tego  drzewa  mnóstwo 

niedojrzałych,  kwaśnych,  białych  jabłek,  zjadł  je  i  kilka  następnych  dni  żałował,  dręczony 

bolesnymi skurczami, podczas gdy pani Owens pouczała go czego nie wolno mu jeść. Teraz 

czekał  aż  jabłka  dojrzeją  i  nigdy  nie  zjadał  więcej  niż  dwóch,  trzech  na  noc.  Tydzień 

wcześniej zerwał ostatnie, ale lubił si

M k

,

ł 

uj

e

background image

 

 

cmentarza  wysypywał  resztki  z  kosiarki.  Miękka  trawa  złagodziła  upadek.  Mimo  to  jednak 

czuł kłucie w piersi, a noga bolała okropnie, jakby spadł właśnie na nią i wykręcił. 

Jęknął. 

-  Cichaj,  cichaj,  chłopcze  -  przemówił  ktoś  za  jego  plecami.  -  Skąd  się  tu  wziąłeś? 

Runąłeś z nieba jak głaz. Co to za maniery? 

- Siedziałem na jabłoni - wyjaśnił Nik. 

- Ach tak. Pokaż no tę nogę, założę się, że jest złamana, tak jak konar drzewa. - Zimne 

palce zaczęły obmacywać jego lewą łydkę. - Nie, nie jest złamana. Skręcona, owszem, może 

też nadwerężona. Masz szczęście jak sam czort, chłopcze. Spadłeś wprost na kompost. To nie 

koniec świata. 

- Cieszę się - jęknął Nik. - Ale i tak boli. 

Odwrócił głowę i spojrzał w górę i za siebie. Była starsza od niego, ale nie dorosła, nie 

wyglądała  ani  przyjaźnie,  ani  wrogo.  Sprawiała  wrażenie  czujnej,  ostrożnej.  Twarz  miała 

bystrą i zdecydowanie nie piękną. 

- Jestem Nik - przedstawił się. 

- Żywy chłopak? - spytała. 

Kiwnął głową. 

- Tak też sądziłam. Słyszeliśmy o tobie, nawet tu, na polu garncarza. Jak cię nazywają? 

- Owens - oznajmił. - Nikt Owens. W skrócie Nik. 

- Jak się miewasz, paniczu Niku? 

Nik przyjrzał jej się uważnie. Okrywała ją prosta biała koszula, długie brązowe włosy 

okalały  twarz,  która  miała  w  sobie  coś  chochlikowatego  -  na  ustach  błąkał  się  bezustannie 

lekki, krzywy uśmieszek, niezależnie od tego, co się działo z resztą twarzy. 

- Popełniłaś samobójstwo? - spytał. - Ukradłaś szylinga? 

- Nigdy w życiu nic nie ukradłam - oburzyła się. - Nawet chusteczki. Poza tym - dodała 

rezolutnie  -  samobójcy  leżą  tam,  po  drugiej  stronie  tamtego  krzaka  głogu,  a  obaj 

szubienicznicy  pośród  jeżyn.  Jeden  był  fałszerzem,  drugi  rozbójnikiem,  tak  przynajmniej 

twierdzi.  Choć,  jeśli  chcesz  znać  moje  zdanie,  wątpię,  by  można  go  nazwać  nawet 

prawdziwym rzezimieszkiem. Ot, zwykły złodziejaszek. 

-  Ach,  tak.  -  W  głowie  Nika  obudziło  się  nagłe  podejrzenie.  -  Mówią,  że  leży  tu 

wiedźma. Czarownica. 

Dziewczyna skinęła głową. 

-  Utopiona,  spalona  na  stosie  i  pogrzebana  w  nieoznaczonym  miejscu,  nawet  bez 

nagrobka. 

background image

 

 

- Utopili cię i spalili? 

Przysiadła  na  stercie  trawy  obok  niego  i  przytrzymała  obolałą  nogę  Nika  zimnymi 

dłońmi. 

-  Przyszli  do  mojej  chaty  o  świcie,  nim  zdążyłam  się  obudzić,  i  wywlekli  mnie  na 

błonie.  „Jesteś  wiedźmą!"  -  wrzeszczeli,  grubi,  świeżo  wyszorowani,  różowi  w  świetle 

poranka, jak warchlaki wiezione na targ. Kolejno występowali naprzód, stawali pod niebem i 

opowiadali  o  skwaśniałym  mleku  i  okulałych  koniach.  Aż  w  końcu  wstaje  mości  Jemima, 

najgrubsza, najróżowsza, najlepiej wymyta z nich wszystkich i mówi, że Solomon Porritt już 

jej nie odwiedza i zamiast tego kręci się przy pralni jak osa przy garncu miodu, a wszystko to 

przez moją magię. To ja go zmusiłam, rzuciłam na biedaka zaklęcie. Przywiązali mnie zatem 

do stołka i wepchnęli pod wodę w stawie, mówiąc, że jeśli jestem czarownicą, to nie utonę i 

nic nie poczuję. A jeśli nie, poczuję, o tak. A ojciec mości Jemimy dał każdemu po srebrnym 

szelągu,  żeby  długo  przytrzymali  stołek  pod  zieloną  zamuloną  wodą,  sprawdzając,  czy  się 

utopię. 

- I utopiłaś się? 

- O tak. Odetchnęłam wodą. To mnie zabiło. 

- Och - mruknął Nik. - Czyli jednak nie byłaś wiedźmą. 

Dziewczyna  spojrzała  na  niego  okrągłymi  oczami  ducha  i  uśmiechnęła  się  krzywo. 

Wciąż wyglądała jak chochlik, ale ładny chochlik i Nik zwątpił, by potrzebowała magii, żeby 

zauroczyć Solomona Porritta, nie z takim uśmiechem. 

-  Co  za  bzdury.  Oczywiście,  że  byłam  wiedźmą.  Przekonali  się  o  tym,  gdy  odwiązali 

mnie  od  stołka  i  położyli  na  trawie,  ćwierćżywą,  oblepioną  rzęsą  wodną  i  cuchnącym 

szlamem. Wywróciłam wtedy oczami i przeklęłam ich wszystkich razem i każdego z osobna, 

tam,  na  błoniu,  owego  ranka.  Przeklęłam,  by  żaden  z  nich  nigdy  nie  spoczął  spokojnie  w 

grobie. Zdumiało mnie, jak łatwo mi to przyszło. Zupełnie jak taniec, gdy stopy podchwytują 

nowy rytm, którego uszy nigdy nie słyszały, nie zna głowa, i tańczą aż do świtu.  - Wstała i 

obróciła się w piruecie, podskakując. Jej bosa stopa błysnęła w promieniach księżyca. - Tak 

właśnie  ich  przeklęłam,  moim  ostatnim,  bulgoczącym  od  wody  tchnieniem.  A  potem 

umarłam, a oni spalili moje ciało na błoniach, aż w końcu został z niego tylko czarny węgiel. 

Wsadzili mnie do dziury na polu garncarza, nawet bez nagrobka z imieniem i nazwiskiem.  - 

Umilkła i przez moment wydawało się, że ogarnął ją smutek. 

- Czy ktoś z nich leży pogrzebany na cmentarzu? - zapytał Nik. 

- Ani jeden. - Dziewczyna zaśmiała się. - W sobotę po tym, jak utopili  mnie i upiekli, 

panu  Porringerowi  dostarczono  dywan  z  daleka,  z  samego  Londynu.  Piękny  był  to  dywan, 

background image

 

 

lecz okazało się, że jest w nim coś więcej niźli mocna wełna i zręczne sploty. Między nimi 

bowiem  kryła  się  zaraza  i  do  poniedziałku  pięciu  mężczyzn  kasłało  krwią,  a  ich  skóra 

poczerniała jak moja, gdy wyciągnęli mnie z ognia. Tydzień później choroba ogarnęła niemal 

całą wioskę i ludzie wrzucali trupy do morowego dołu, wykopanego w szczerym polu. Potem 

go zasypali. 

- Czy wszyscy mieszkańcy umarli? 

Wzruszyła ramionami. 

- Wszyscy, którzy patrzyli, jak mnie topią i palą. Jak twoja noga? 

- Lepiej - rzekł. - Dzięki. 

Nik wstał powoli i kuśtykając, zszedł ze sterty trawy. Oparł się o żelazne pręty. 

- Czyli zawsze byłaś czarownicą? - spytał. - No wiesz, zanim ich wszystkich przeklęłaś. 

-  Jak  gdyby  trzeba  było  czarów,  żeby  zwabić  do  mojej  chaty  Solomona  Porritta  - 

odparła, pociągając wzgardliwie nosem. 

Co, jak pomyślał Nik, choć nie odezwał się ani słowem, nie stanowiło w żadnym razie 

odpowiedzi na jego pytanie. 

- Jak się nazywasz? 

- Nie mam nagrobka. - Kąciki jej ust wygięły się w dół. - Mogę być każdym, nikim. 

- Ale przecież musisz mieć jakieś imię. 

-  Nazywam  się  Liza.  Liza  Hempstock,  miły  panie  -  odparła  cierpko.  -  Nie  pragnę 

przecież wiele - dodała. - Tylko czegoś, co zaznaczyłoby mój grób. Leżę tutaj, widzisz? Nie 

ma  tu  nic  prócz  pokrzyw.  -  Przez  moment  miała  tak  smutną  minę,  że  Nik  zapragnął  ją 

przytulić. 

I  nagle,  gdy  przeciskał  się  pomiędzy  prętami  ogrodzenia,  przyszedł  mu  do  głowy 

pomysł. Znajdzie nagrobek dla Lizy Hempstock, nagrobek z jej nazwiskiem. Sprawi, że znów 

się uśmiechnie. 

Już na zboczu odwrócił się, by pomachać jej na pożegnanie, ale Liza zniknęła. 

 

*** 

 

Na  cmentarzu  było  pełno  starych  połamanych  nagrobków,  lecz  Nik  wiedział,  że 

podarowanie  jednego  z  nich  szarookiej  wiedźmie  z  pola  garncarza  to  niedobry  pomysł. 

Potrzebował  czegoś  nowszego.  Stwierdził,  że  lepiej  nie  wspominać  nikomu  o  tym,  co 

zamierza, uznawszy całkiem rozsądnie, że z pewnością by mu zabronili. 

Przez  następne  kilka  dni  umysł  miał  zajęty  snuciem  planów,  coraz  bardziej 

background image

 

 

skomplikowanych i szalonych. Pan Pennyworth rozpaczał. 

-  Mam  wrażenie  -  oznajmił,  drapiąc  się  po  zakurzonych  wąsach  -  że  jeśli  to  w  ogóle 

możliwe,  idzie  ci  jeszcze  gorzej.  Ty  nie  znikasz,  chłopcze:  przeciwnie,  rzucasz  się  w  oczy. 

Trudno  cię  nie  zauważyć.  Gdybyś  przyszedł  do  mnie  w  towarzystwie  fioletowego  lwa, 

zielonego  słonia  i  szkarłatnego  jednorożca,  na  którym  zasiadałby  sam  król  Anglii  w 

królewskich  szatach,  myślę,  że  tylko  na  ciebie  gapiliby  się  ludzie  uważając  pozostałych  za 

niegodnych wzmianki. 

Nik  jedynie  patrzył  na  niego  bez  słowa.  Zastanawiał  się,  czy  w  miejscach,  gdzie 

zbierają  się  żywi  ludzie,  istnieją  sklepy  sprzedające  wyłącznie  nagrobki,  a  jeśli  tak,  to  jak 

miałby znaleźć taki sklep. Zupełnie nie miał głowy do Znikania. 

Skwapliwie  wykorzystał  skłonność  panny  Borrows  do  zapominania  o  zadaniach  z 

gramatyki  i  kompozycji,  i  rozmów  o  wszystkim  innym,  wypytując  ją  o  pieniądze  -  jak 

dokładnie  działają,  jak  ich  użyć,  by  zdobyć  to  czego  się  pragnie.  Nik  dysponował  garścią 

monet, które zbierał przez kilka lat (przekonał się, że najlepiej szukać pieniędzy w miejscach, 

w  których  zakochane  pary  tuliły  się,  całowały  i  tarzały  w  trawie  cmentarza;  później  często 

znajdował tam na ziemi metalowe monety), i pomyślał, że może w końcu udałoby się jakoś je 

wykorzystać. 

- Ile mógłby kosztować nagrobek? - spytał pannę Borrows. 

- Za moich czasów - odparła - kosztował piętnaście gwinei. Nie wiem, ile chcą za taki 

dzisiaj. Przypuszczam, że więcej, znacznie, znacznie więcej. 

Nik miał pięćdziesiąt trzy pensy. Był pewien, że to nie wystarczy. 

Minęły cztery lata, niemal  pół  jego życia, od  czasu, gdy odwiedził grób  Niebieskiego 

Człowieka, nadal jednak pamiętał drogę. Wdrapał się na szczyt wzgórza i wkrótce znalazł się 

ponad  miastem,  wyżej  nawet  niż  wierzchołek  jabłoni  i  wieża zrujnowanego  kościoła,  gdzie 

krypta Frobishera sterczała z ziemi niczym spróchniały ząb. Wśliznął się do środka, schodząc 

niżej, niżej i jeszcze niżej, aż do niewielkich kamiennych stopni, wyciętych w sercu wzgórza. 

Ruszył  nimi  do  kamiennej  komnaty  u  jego  podstawy.  W  grobowcu  było  ciemno  jak  w 

kopalni,  lecz  Nik  oglądał  świat  wzrokiem  umarłych  i  komora  ujawniała  przed  nim  swoje 

sekrety. 

Swij leżał zwinięty pod ścianą komnaty grobowej. Wyglądał tak, jak Nik go zapamiętał: 

długie macki utkane z dymu, nienawiść i głód. Tym razem jednak Nik się go nie bał. 

-

 

LĘKAJ

 

SIĘ

 

MNIE - wyszeptał Swij  -  STRZEGĘ BOWIEM  RZECZY CENNYCH  I 

NIGDY NIEUTRACONYCH. 

- Nie boję się ciebie - oznajmił Nik. - Pamiętasz? I muszę coś stąd zabrać. 

background image

 

 

-  NIC  STĄD  NIE  ODCHODZI

 

-  padła  odpowiedź  istoty  zwiniętej  w  mroku.  -  NÓŻ, 

BROSZA, KIELICH. STRZEGĘ ICH W CIEMNOŚCI. CZEKAM. 

Pośrodku  pomieszczenia  wznosiła  się  płaska  skalna  płyta.  Leżały  na  niej.  Kamienny 

nóż, brosza i kielich. 

- Wybacz, że pytam - rzekł Nik - ale czy to twój grób? 

-

 

MISTRZ

 

POSŁAŁ

 

NAS

 

NA

 

 

RÓWNINĘ,

 

BYŚMY

 

STRZEGLI.

 

POGRZEBAŁ

 

NASZE

 

CZASZKI

 

POD

 

TYM

 

KAMIENIEM.

 

POZOSTAWIŁ

 

NAS

 

TU

 

Z

 

WIEDZĄ

 

CO

 

MAMY

 

ROBIĆ.

 

STRZEŻEMY

 

SKARBÓW DO CZASU POWROTU MISTRZA. 

-  Przypuszczam,  że o was  zapomniał  - rzekł  rozsądnie Nik.  -  Z pewnością sam  już od 

wieków nie żyje. 

-

 

JESTEŚMY

 

SWIJ.

 

STRZEŻEMY. 

Nik zastanawiał się, jak dawno temu najgłębszy grobowiec we wnętrzu wzgórza mógł 

leżeć na równinie. Wiedział, że musiało minąć bardzo dużo czasu. Czuł, jak Swij tka wokół 

niego fale strachu, oplatające go niczym macki mięsożernej rośliny. Ogarniał go chłód, miał 

spowolnione  ruchy,  jakby  nieznana,  arktyczna  żmija  ukąsiła  go  w  samo  serce  i  zaczęła 

wpompowywać do ciała lodowaty jad. 

Postąpił krok naprzód, tak że stanął obok skalnej płyty, wyciągnął rękę i zacisnął palce 

wokół zimnej broszy. 

- HISZSZ - wyszeptał Swij. - STRZEŻEMY

 

TEGO

 

DLA

 

MISTRZA. 

- On nie miałby nic przeciw temu. 

Nik zaczął się cofać, zmierzając w stronę kamiennych stopni i omijając starannie leżące 

na ziemi wyschnięte szczątki ludzi i zwierząt. 

Swij  wił  się  gniewnie  wokół  niewielkiej  komory,  niczym  upiorny  dym.  W  końcu 

zwolnił. 

- SKARB

 

WRÓCI

 

- rzekł swym osobliwym, potrójnym głosem. - ZAWSZE

 

WRACA. 

Nik,  jak  mógł  najszybciej,  pobiegł  po  kamiennych  schodach  wewnątrz  wzgórza.  W 

pewnym momencie wydało mu się, że coś go ściga, ale gdy dotarł na szczyt, wpadł do krypty 

Frobisherów i odetchnął chłodnym powietrzem przedświtu, wokół nic się nie poruszało. 

Usiadł na ziemi, ściskając w dłoni broszę. Z początku zdawało mu się, że jest zupełnie 

czarna, potem jednak wzeszło słońce i przekonał się, że kamień osadzony pośrodku czarnego 

metalu  migocze  czerwienią.  Wielkością  dorównywał  jajku  rudzika  i  Nik  wpatrywał  się  w 

niego, zastanawiając się, czy coś porusza się w jego sercu. Posłał swój wzrok i duszę w sam 

środek szkarłatnego świata. Gdyby był mniejszy, z pewnością zapragnąłby wsunąć go do ust. 

Kamień  przytrzymywało  w  miejscu  czarne  metalowe  zapięcie,  coś  podobnego  do 

background image

 

 

szponów, wokół których pełzało coś innego. To coś innego przypominało węża, miało jednak 

zbyt wiele głów. Nik zastanawiał się, czy tak właśnie w blasku dnia wygląda Swij. 

Zbiegł  ze  zbocza,  wykorzystując  wszelkie  znane  skróty  -  przez  splątany  bluszcz 

porastający rodzinną kryptę Bartlebych (ze środka dobiegały głosy Bartlebych, gderających i 

szykujących się do snu) i dalej, przez ogrodzenie, na pole garncarza. 

- Liza! Liza! - zawołał, rozglądając się wokół. 

- Dobrego dnia, młody niezgrabiaszu - odparł jej głos. 

Nik nie widział Lizy, lecz pod rozłożystym głogiem ujrzał dodatkowy cień - cień, który 

zgęstniał i stał się czymś przejrzystym i opalizującym w świetle poranka. 

Czymś podobnym do dziewczyny. Czymś o szarych oczach. 

- Powinnam już smacznie spać - oznajmiła. - Cóż to za pilna sprawa? 

- Twój nagrobek - rzekł. - Chciałbym wiedzieć, co powinno na nim być. 

- Moje imię. Musi być na nim moje imię, duże E, Elizabeth, jak u starej królowej, która 

zmarła, gdy przyszłam na świat. I wielkie H, od Hempstock. Niczego więcej nie potrzebuję, 

bo nigdy nie nauczyłam się czytać. 

- A daty? - dopytywał się Nik. 

- Wilhelm Zły Cięzca, tysiąc sześćdziesiąt sześć - zaśpiewała szeptem porannego wiatru 

wśród gałęzi głogu. - Duże E, jeśli łaska, i duże H. 

- Miałaś jakąś pracę? To znaczy kiedy nie byłaś czarownicą. 

-  Robiłam  pranie  -  odparła nieżywa dziewczyna, a potem promienie porannego słońca 

zalały pole i Nik został sam. 

Była dziewiąta rano, pora, o której cały świat śpi. Nik jednak nie zamierzał się kłaść, 

miał przecież do wypełnienia misję. Skończył już osiem lat i świat poza cmentarzem wcale go 

nie przerażał. 

Ubranie, będzie potrzebował ubrania. Wiedział, że jego zwykły, codzienny strój, szary 

całun, to za mało. Na cmentarz nadawał się świetnie, bo doskonale zlewał się z kamiennymi 

nagrobkami  i  cieniami.  Skoro  jednak  Nik  zamierza  odważyć  się  wkroczyć  do  świata  poza 

murami cmentarza, będzie musiał do niego pasować. 

W  krypcie  pod  zrujnowanym  kościołem  leżało  sporo  ubrań,  lecz  nie  chciał  tam 

schodzić, nawet za dnia. Był gotów tłumaczyć się panu i pani Owens, ale zdecydowanie nie 

Silasowi - na samą myśl o owych ciemnych oczach pełnych gniewu, albo co gorsza smutku i 

zawodu, ogarnął go wstyd. 

Na samym końcu cmentarza przycupnęła chatka ogrodnika - mały, zielony budyneczek 

pachnący olejem silnikowym, skrywający w środku starą, rdzewiejącą kosiarkę, a także cały 

background image

 

 

zestaw staroświeckich narzędzi. Chatka była pusta od czasu, gdy ostatni ogrodnik przeszedł 

na  emeryturę,  jeszcze  przed  urodzeniem  Nika.  Obecnie  obowiązek  utrzymania  porządku  na 

cmentarzu wzięła na siebie rada (przysyłająca od maja do września raz w miesiącu kogoś, by 

skosił trawę) i miejscowi ochotnicy. 

Wielka  kłódka  na  drzwiach  strzegła  zawartości  chaty,  lecz  Nik  już  dawno  odkrył 

poluzowaną  deskę  z  tyłu.  Czasami,  gdy  wolał  być  sam,  zakradał  się  do  chatki  ogrodnika, 

siadał tam i rozmyślał. 

Odkąd pamiętał, na haczyku po wewnętrznej  stronie drzwi w chacie wisiała brązowa, 

robocza kurtka, zapomniana bądź porzucona wiele lat temu wraz z parą pokrytych zielonymi 

plamami  ogrodniczych  dżinsów.  Dżinsy  były  o  wiele  za  duże  na  Nika,  podwinął  jednak 

nogawki,  odsłaniając  bose  stopy.  Zrobił  sobie  pasek  z  brązowego  ogrodniczego  szpagatu, 

obwiązując się mocno w talii. 

W kącie stały też buty. Zmierzył je, okazały się jednak tak ciężkie od zaschniętego błota 

i cementu, że ledwie zdołał nimi poruszyć, a kiedy postąpił krok, buty pozostały na podłodze 

chaty. Przecisnął kurtkę przez szparę między deskami, wyśliznął się na zewnątrz i włożył ją. 

Uznał, że po podwinięciu rękawów wygląda całkiem nieźle. Miała wielkie kieszenie. Wsadził 

do nich ręce, czując się jak prawdziwy elegant. 

Nik pomaszerował do głównej bramy cmentarza i wyjrzał przez pręty. Ulicą z łoskotem 

przejechał autobus. Były tam też samochody, hałasy i sklepy. Za jego plecami rozciągał się 

chłodny, zielony cień, porośnięty drzewami i bluszczem: dom. 

Z walącym sercem Nik wyszedł na świat. 

 

*** 

 

Abanazer Bolger widywał w swoim życiu najróżniejsze typy ludzi. Gdybyście kierowali 

sklepem  takim  jak  sklep  Abanazera,  też  byście  ich  widywali.  Ów  sklep,  mieszczący  się  w 

labiryncie  uliczek  Starego  Miasta  -  trochę  antykwariat,  trochę  rupieciarnia  i  trochę  lombard 

(nawet  sam  Abanazer  nie  był  pewien,  które  „trochę"  przeważa)  -  ściągał  najdziwniejszych 

ludzi. Część z nich chciała kupować, inna sprzedawać. 

Abanazer  Bolger siedział  za ladą, kupując i  sprzedając;  lepszych interesów dobijał  na 

zapleczu, gdzie przyjmował przedmioty być może zdobyte w nie całkiem uczciwy sposób i po 

cichu puszczał je w obieg dalej. Jego interes przypominał górę lodową. Na powierzchni widać 

było tylko mały, zakurzony sklepik. Reszta tkwiła niżej, i to właśnie mu odpowiadało. 

Abanazer  Bolger  nosił  grube  okulary.  Jego  twarz  stale  wykrzywiał  grymas  lekkiego 

background image

 

 

niesmaku,  jakby  właśnie  poczuł,  że  dodane  do  herbaty  mleko  skwaśniało,  i  nie  mógł  się 

pozbyć ohydnego smaku. Mina ta znakomicie mu służyła, gdy ktoś próbował coś sprzedać. 

-  Naprawdę  -  mówił  wówczas  skrzywiony  -  to  nie  jest  nic  warte.  Dam  tyle,  ile  będę 

mógł, biorąc pod uwagę wartość sentymentalną. 

Mogłeś się nazwać szczęściarzem, jeśli Abanazer Bolger zapłacił ci choćby część tego, 

co chciałeś dostać. 

Ze  swej  natury  interes  taki,  jak  należący  do  Abanazera  Bolgera,  przyciągał  dziwnych 

ludzi, lecz chłopiec, który zjawił się owego ranka, był jednym z najdziwniejszych, jakich sam 

Abanazer pamiętał z całego życia poświęconego oszukiwaniu osobliwych ludzi i pozbawianiu 

ich drogocennych przedmiotów. Wyglądał na jakieś siedem lat, miał na sobie ubranie dziadka 

i pachniał jak wnętrze szopy. Był bosy, włosy miał długie i potargane, a do tego niezwykle 

poważną minę. Ręce trzymał głęboko w kieszeniach zakurzonej brązowej kurtki, lecz nawet 

nie widząc ich, Abanazer wiedział, że w prawej dłoni ściska coś bardzo mocno, jakby chciał 

to chronić. 

- Przepraszam? - zagadnął chłopiec. 

- Hej ho, synku - odparł czujnie Abanazer Bolger. 

Dzieciaki, pomyślał. Albo coś komuś podwędzą, albo próbują sprzedać swoje zabawki. 

Tak czy inaczej, zwykle odmawiał. Człowiek kupi kradziony przedmiot od dzieciaka i ledwie 

się  obejrzy,  a  wsiądzie  mu  na  głowę  wściekły  dorosły,  wrzeszczący,  że  zapłaciłeś  małemu 

Johnniemu  albo  Matyldzie  dziesiątak  za  ślubną  obrączkę.  Więcej  kłopotów  niż  to  warte. 

Dzieciaki. 

- Potrzebuję czegoś dla przyjaciółki  - oznajmił chłopiec - i pomyślałem,  że może kupi 

pan coś ode mnie. 

- Nie kupuję niczego od dzieci - oznajmił stanowczo Abanazer Bolger. 

Nik wyjął rękę z kieszeni i położył broszę na wytłuszczonej ladzie. Bolger zerknął na 

nią,  spojrzał  jeszcze  raz.  Wyjął  z  szufladki  jubilerską  lupę,  po  czym  zdjął  okulary,  zapalił 

małą lampkę na ladzie i przez lupę uważnie obejrzał broszę. 

- Żmijowy kamień - rzekł do siebie, nie do chłopca. 

Potem  zdjął  lupę,  z  powrotem  założył  okulary  i  zmierzył  chłopaka  kwaśnym, 

podejrzliwym spojrzeniem. 

- Skąd to masz? 

 broszę

Mran

za

kł do 

background image

 

 

W  tym  momencie  kiepski  nastrój  Abanazera  Bolgera  zmienił  się  gwałtownie.  Nagle 

sklepikarz stał się serdeczny, do rany przyłóż. Uśmiechnął się szeroko. 

-  Przepraszam  -  powiedział.  -  Po  prostu  nie  co  dzień  widuje  się  takie  cacka,  a 

przynajmniej  nie  w  takich  sklepach  jak  mój.  Nie  poza  muzeum.  Owszem,  z  całą  pewnością 

chcę ją kupić. Powiem ci coś: może usiądziemy sobie, napijemy się herbaty, przekąsimy coś 

słodkiego - mam na zapleczu paczkę ciasteczek czekoladowych - i ustalimy, ile to jest warte? 

Co ty na to? 

Nik ucieszył się, że mężczyzna w końcu zaczął zachowywać się przyjaźniej. 

-  Potrzebuję  tyle,  by  kupić  nagrobek  -  oznajmił  -  dla  mojej  przyjaciółki.  No,  tak 

naprawdę  nie  jest  moją  przyjaciółką,  to  po  prostu  znajoma.  Widzi  pan,  chyba  mi  pomogła, 

uleczyła nogę. 

Nie zwracając uwagi na gadaninę chłopaka, Abanazer Bolger poprowadził go za ladę i 

otworzył  drzwi  do  magazynu,  pozbawionego  okien  ciasnego  pomieszczenia  zapchanego  po 

sufit  chwiejnymi  stosami  kartonowych  pudeł  pełnych  najróżniejszych  śmieci.  Był  tam  też 

sejf,  stojący  w  kącie  wielki,  stary  sejf.  A  także  pudło  pełne  skrzypiec,  kolekcja  martwych, 

wypchanych zwierząt, krzesła bez siedzeń, książki i ryciny. 

Tuż  przy  drzwiach  stało  maleńkie  biurko.  Abanazer  Bolger  odsunął  jedyne  krzesło  i 

usiadł,  nie  przejmując  się  Nikiem.  Pogrzebał  w  szufladzie,  w  której  Nik  dostrzegł  na  wpół 

opróżnioną  butelkę  whisky,  i  wyciągnął  niemal  pustą  paczkę  ciasteczek  czekoladowych. 

Poczęstował jednym chłopaka. Potem zapalił lampę, raz jeszcze obejrzał broszę, z zachwytem 

podziwiając  czerwone  i  pomarańczowe  wiry  w  głębi  kamienia,  a  także  czarną  metalową 

oprawę. Z trudem powstrzymał dreszcz na widok wyrazu pysków wężowatych stworów. 

- Jest stara - rzekł. I bezcenna, dodał w myślach. - Pewnie niewiele warta, ale nigdy nie 

wiadomo. - Nikowi zrzedła mina. Abanazer Bolger postarał się dodać mu otuchy spojrzeniem. 

- Ale zanim ci zapłacę, muszę wiedzieć, czy nie jest kradziona. Zabrałeś ją z toaletki mamy, 

zwinąłeś  z  muzeum?  Możesz  mi  powiedzieć.  Nie  narobię  ci  kłopotów,  po  prostu  muszę 

wiedzieć. 

Nik pokręcił głową, powoli przeżuwając ciastko. 

- No to skąd ją wziąłeś? 

Nik milczał. 

Abanazer Bolger nie miał ochoty odkładać broszy, lecz popchnął ją po blacie w stronę 

chłopca. 

- Jeśli nie możesz mi powiedzieć, to lepiej ją zabierz. Zaufanie obowiązuje obie strony. 

Miło się z tobą rozmawiało. Przykro mi, że nie dobiliśmy targu. 

background image

 

 

Nik poruszył się niespokojnie. 

- Znalazłem ją w starym grobie - powiedział w końcu - ale nie mogę powiedzieć, gdzie. 

Nagle  umilkł,  bo  na  twarzy  Abanazera  Bolgera  przyjazny  uśmiech  ustąpił  miejsca 

nieskrywanej chciwości i podnieceniu. 

- Jest tam takich więcej? 

- Jeśli nie chce pan jej kupić - rzekł Nik - poszukam kogoś innego. Dziękuję za ciastko. 

- Spieszy ci się, co? - rzucił Bolger. - Pewnie czekają na ciebie mama z tatą. 

Chłopiec pokręcił głową i natychmiast pożałował, że nie przytaknął. 

-  Nikt  nie  czeka.  Doskonale.  -  Abanazer  Bolger  zacisnął  palce  wokół  broszy.  -  Teraz 

powiesz mi dokładnie, gdzie ją znalazłeś, jasne? 

- Nie pamiętam - bronił się Nik. 

- Już na to za późno. Może zastanowisz się trochę, przypomnisz sobie, skąd to wziąłeś. 

A potem, kiedy już wszystko przemyślisz, porozmawiamy. 

Wstał  i  wyszedł  z  pokoju,  zamykając  za  sobą  drzwi.  Przekręcił  w  zamku  duży 

metalowy klucz. Rozprostował palce, spojrzał na broszę i uśmiechnął się zachłannie. 

Dzwonek  nad  drzwiami  brzęknął  na  znak,  że  ktoś  wszedł  do  sklepu.  Przyłapany  na 

gorącym  uczynku  Abanazer  uniósł  wzrok,  nikogo  jednak  nie  ujrzał.  Drzwi  były  lekko 

uchylone, toteż zatrzasnął je, a potem na wszelki wypadek odwrócił także tabliczkę w oknie 

tak,  że  głosiła  teraz  wszem  wobec:  ZAMKNIĘTE.

 

Zaciągnął  zasuwę;  nie  chciał,  by  dziś 

ktokolwiek mu przeszkadzał. 

Na  zewnątrz  jesienne  słońce  zniknęło  za  chmurami,  światło  poszarzało.  O  brudną 

witrynę zabębnił lekki deszcz. 

Abanazer  Bolger  podniósł  z  lady  telefon  i  zaczął;  wybierać  numer  palcami,  które 

jedynie leciutko się trzęsły. 

- Mam bombę, Tom - oświadczył. - Przychodź jak najszybciej. 

 

*** 

 

Słysząc  szczęk  klucza  w  zamku,  Nik  zrozumiał,  że  znalazł  się  w  pułapce.  Pociągnął 

klamkę, drzwi ani drgnęły. Czuł się strasznie głupio, że dał się zwabić do środka i nie zaufał 

pierwszemu  odruchowi,  który  nakazywał  mu  uciec  jak  najdalej  od  mężczyzny  o  kwaśnej 

minie. Złamał wszystkie zasady cmentarza i wszystko poszło nie tak. Co powie Silas? Albo 

Owensowie?  Czuł,  że  wpada  w  panikę,  i  stłumił  ją,  zamykając  niepokój  gdzieś  wewnątrz 

siebie. Wszystko będzie dobrze. Wiedział, że tak. Oczywiście, najpierw musi się wydostać... 

background image

 

 

Obejrzał  uważnie  pokój,  w  którym  go  zamknięto  -  zwykły,  niewielki  magazyn  z 

biurkiem. Jedyną drogą na zewnątrz były drzwi. 

Otworzył  szufladę  biurka,  znalazł  jednak  tylko  kilka  małych  słoiczków  z  farbą 

(używaną  do  odnawiania  antyków)  i  pędzel.  Zastanawiał  się,  czy  mógłby  chlusnąć  farbą  w 

twarz  mężczyzny  i  oślepić  go  na  dość  długo,  by  zdążyć  uciec.  Odkręcił  wieczko  słoika  i 

zanurzył w nim palec. 

- Co robisz? - spytał głos tuż obok jego ucha. 

- Nic. - Nik pośpiesznie zakręcił słoik i wsunął do jednej z olbrzymich kieszeni kurtki. 

Liza Hempstock spojrzała na niego, wyraźnie niezachwycona. 

- Skąd się tu wziąłeś? I kim jest ten stary tłuścioch? 

- To jego sklep, próbowałem coś mu sprzedać. 

- Po co? 

- Nie twoja broszka. 

Pociągnęła nosem. 

- No cóż - rzekła - naprawdę powinieneś wrócić na cmentarz. 

- Nie mogę. Zamknął mnie tu. 

- Jasne, że możesz. Po prostu przeniknij przez ścianę... 

Pokręcił głową. 

-  Nie  mogę.  Mogę  to  robić  tylko  w  domu,  bo  kiedy  byłem  mały,  obdarzyli  mnie 

swobodą cmentarza. - Spojrzał na nią. W świetle elektrycznej lampy trudno ją było dojrzeć, 

lecz  Nik  całe  życie  rozmawiał  ze  zmarłymi.  -  A  co  ty  tu  robisz?  Jak  się  znalazłaś  poza 

cmentarzem? Jest dzień, a ty nie jesteś taka jak Silas, powinnaś zostać w grobie. 

-  Te  zasady  dotyczą  pogrzebanych  na  cmentarzu,  nie  tych  leżących  w  niepoświęconej 

ziemi - odparła. - Nikt mi nie mówi, co mam robić i dokąd chodzić. - Spojrzała gniewnie w 

stronę drzwi. - Nie podoba mi się ten człowiek - oznajmiła. - Idę sprawdzić, co zamierza. 

Zamigotała i Nik znów został sam w pokoju. Gdzieś w dali zagrzmiało. 

W  zagraconym  półmroku  Antykwariatu  Bolgera  Abanazer  Bolger  podejrzliwie  uniósł 

wzrok, pewien, że ktoś go obserwuje, i natychmiast zrozumiał, że zachowuje się głupio. 

- Chłopak siedzi zamknięty na zapleczu - mruknął. - Drzwi frontowe też są zamknięte. 

Polerował właśnie metalową oprawę otaczającą żmijowy kamień, delikatnie i ostrożnie, 

jak  archeolog  podczas  wykopalisk,  ścierając  czarną  patynę  i  odsłaniając  ukryte  pod  nią 

lśniące srebro. 

Zaczynał  żałować,  że  zadzwonił  po  Toma  Hustingsa,  choć  Hustings  był  wielki  i 

świetnie  się  nadawał  do  zastraszania  ludzi.  Żałował  też,  że  po  wszystkim  będzie  musiał 

background image

 

 

sprzedać  broszę.  Była  wyjątkowa.  Im  intensywniej  połyskiwała  w  świetle  małej  lampki  na 

ladzie, tym bardziej pragnął, by należała do niego i tylko do niego. 

Ale przecież w miejscu, z którego pochodziła, było takich więcej. Chłopak mu powie, 

chłopak go zaprowadzi. 

Chłopak... 

I  nagle  coś  mu  się  przypomniało.  Niechętnie  odłożył  broszę  i  sięgnął  do  szuflady  za 

ladą,  wyciągając  puszkę  po  herbatnikach  pełną  kopert,  wizytówek  i  kawałków  papieru. 

Pogrzebał  w  środku  i  znalazł  kartę,  tylko  odrobinę  większą  od  zwykłej  wizytówki.  Miała 

czarne brzeżki. Nie wydrukowano na niej nazwiska ani adresu; pośrodku widniało tylko imię, 

wypisane ręcznie atramentem, który spłowiał i zbrązowiał z wiekiem: Jack. 

Na odwrocie Abanazer Bolger zanotował ołówkiem swym drobnym, starannym pismem 

instrukcje dla samego siebie - na wszelki wypadek, choć mało prawdopodobne, by zapomniał, 

jak ma użyć karty, by wezwać mężczyznę imieniem Jack. Nie, nie wezwać. Zaprosić. Takich 

jak on się nie wzywa. 

Ktoś zastukał do drzwi sklepu. 

Bolger  rzucił  kartę  na  ladę  i  podszedł  do  wejścia,  po  drodze  zerkając  przez  okno  na 

deszczowy, popołudniowy świat. 

- Pośpiesz się! - zawołał Tom Hustings. - Tu jest paskudnie, okropnie. Przemokłem do 

suchej nitki. 

Bolger  otworzył  drzwi  i  Tom  Hustings  bezceremonialnie  wtargnął  do  środka.  Jego 

włosy i płaszcz ociekały wodą. 

- O co takiego ważnego chodzi, że nie mogłeś rozmawiać o tym przez telefon? Co? 

- O naszą fortunę - odparł z kwaśną miną Abanazer Bolger. - Ni mniej, ni więcej. 

Hustings zdjął płaszcz i powiesił na sklepowych drzwiach. 

- Czyli co? Coś fajnego, co spadło z ciężarówki? 

- Skarb - odrzekł Abanazer Bolger. - A ściślej dwa skarby. - Podprowadził przyjaciela 

do lady i pokazał mu broszę leżącą w kręgu światła lampy. 

- Stara, prawda? 

- Z czasów pogańskich - rzekł Abanazer. - Nie, jeszcze starsza, z czasów druidów, przed 

nadejściem  Rzymian.  Nazywają  to  żmijowym  kamieniem;  widziałem  takie  w  muzeum,  ale 

nigdy  nie  oglądałem  podobnej  oprawy.  I  tak  pięknego  kamienia.  Musiała  należeć  do  króla. 

Chłopak,  który  ją  znalazł,  mówi,  że  pochodzi  z  grobu.  Pomyśl  tylko,  kurhan  pełen  takich 

rzeczy! 

-  Może  warto  by  było  załatwić  to  legalnie  -  zaproponował  z  namysłem  Hustings.  - 

background image

 

 

Zgłosić znalezienie skarbu. Musieliby nam zapłacić wartość rynkową i zyskalibyśmy sławę. 

Dar Hustingsa-Bolgera. 

- Bolgera-Hustingsa - poprawił odruchowo Abanazer, po czym dodał: - Znam parę osób 

dysponujących  prawdziwymi  pieniędzmi,  które  zapłaciłyby  więcej  niż  wartość  rynkową. 

Gdyby  tylko  zobaczyły  ją  na  własne  oczy  i  wzięły  do  ręki  jak  ty.  -  Tom  Hustings  gładził 

delikatnie  broszę  palcami,  jakby  głaskał  kociaka.  -  I  nie  zadawałyby  żadnych  pytań.  - 

Abanazer wyciągnął rękę. 

Tom Hustings niechętnie oddał mu zdobycz. 

- Mówiłeś o dwóch skarbach - rzekł. - Jaki jest ten drugi? 

Abanazer Bolger podniósł kartę o czarnych brzegach i pokazał ją przyjacielowi. 

- Wiesz, co to jest? Tamten pokręcił głową. Abanazer odłożył kartę na ladę. 

- Jest pewna osoba, kto szuka innej osoby. 

- Co z tego? 

- Z tego co słyszałem - rzekł Abanazer Bolger - owa druga osoba to chłopak. 

-  Wszędzie  roi  się  od  chłopaków.  Ganiają  po  całym  świecie,  mieszają  się  do 

wszystkiego, nie znoszę ich. A zatem owa osoba szuka jakiegoś szczególnego chłopaka? 

-  Ten  nasz  wydaje  się  w  odpowiednim  wieku.  Jest  ubrany  -  sam  zobaczysz,  jak  jest 

ubrany. No i znalazł ten skarb. To mógłby być on. 

- A jeśli to on? 

Abanazer Bolger znów sięgnął po kartę, chwycił za krawędź i powoli nią poruszył tam i 

z powrotem, jakby przesuwał ją tuż nad nieistniejącym płomieniem. 

- Entliczek pentliczek, świecowy płomyczek... 

- ...rach-ciach, krótka mowa, już spada ci głowa - dokończył z namysłem Tom Hustings. 

- Ale posłuchaj, jeśli wezwiesz tego Jacka, stracisz chłopaka, a jeśli stracisz chłopaka, stracisz 

też skarb. 

I dwaj  mężczyźni  zaczęli  dyskutować, rozważając zalety i  wady zgłoszenia obecności 

chłopca  i  wydobycia  skarbu,  który  w  ich  umysłach  stał  się  już  wielką  podziemną  jaskinią 

pełną drogocenności. I gdy tak debatowali, Abanazer wyciągnął spod lady butelkę tarniówki i 

nalał obu po hojnej porcji „by uczcić okazję". 

Lizę wkrótce znudziła ich rozmowa, zataczająca  ciągłe kręgi  niczym  wir, prowadząca 

donikąd, toteż wróciła do magazynu i ujrzała Nika stojącego pośrodku pokoju, z zaciśniętymi 

powiekami  i  pięściami,  i  spiętą,  wykrzywioną  twarzą,  zupełnie  jakby  go  bolał  ząb. 

Wstrzymywał oddech tak długo, że aż posiniał. 

- Co teraz wyprawiasz? - spytała z niesmakiem. Otworzył oczy i odprężył się. 

background image

 

 

- Próbuję Zniknąć - wyjaśnił. Liza prychnęła. 

- Spróbuj jeszcze raz. 

Posłuchał, tym razem jeszcze dłużej wstrzymując oddech. 

- Przestań - upomniała go - bo pękniesz. 

Nik odetchnął głęboko i westchnął. 

- To nie działa - rzekł. - Może walnę go kamieniem i spróbuję uciec? 

W  pomieszczeniu  nie  było  kamienia,  podniósł  zatem  przycisk  do  papierów  z 

kolorowego szkła i zważył w dłoni, zastanawiając się, czy zdołałby cisnąć nim dość mocno, 

by zatrzymać Abanazera Bolgera. 

- Teraz jest ich dwóch - oznajmiła Liza. - I jeśli jeden cię nie dopadnie, zrobi to drugi. 

Chcą, żebyś im pokazał, skąd wziąłeś broszę. Zamierzają rozkopać grób i wydobyć skarb. - 

Nie  wspomniała  mu  o  drugiej  toczącej  się  dyskusji  ani  o  karcie  z  czarnymi  brzeżkami. 

Pokręciła  głową.  -  Czemu  w  ogóle  zrobiłeś  coś  tak  głupiego?  Znasz  przecież  zasady 

dotyczące opuszczania cmentarza. Sam się prosiłeś o kłopoty. 

Nik poczuł się bardzo mały i bardzo głupi. 

-  Chciałem  zdobyć  dla  ciebie  nagrobek  -  przyznał  cicho  -  i  pomyślałem,  że  będzie 

kosztował więcej niż mam. Zamierzałem zatem sprzedać mu broszę, by ci go kupić. 

Nie odpowiedziała. 

- Jesteś zła? 

Pokręciła głową. 

-  To  pierwsza  miła  rzecz,  jaką  ktokolwiek  dla  mnie  zrobił  od  pięciuset  lat.  -  Na  jej 

twarzy pojawił się cień chochlikowatego uśmiechu. - Dlaczego miałabym być zła? - Urwała 

na chwilę. - Co właściwie robisz, kiedy próbujesz Zniknąć? 

-  To,  co  mi  kazał  pan  Pennyworth  „jestem  pustym  przejściem,  jestem  pustą  dolinką, 

jestem niczym, oczy mnie nie dostrzegą, spojrzenia prześlizną się po mnie". Ale to nigdy nie 

działa. 

- Dlatego że jesteś żywy. - Liza pociągnęła nosem. - To się sprawdza u nas, umarłych, 

bo i tak musimy się mocno starać, żebyście nas zauważyli. U was to nic nie da. 

Krzyżując  ręce,  chwyciła  się  za  ramiona  i  zakołysała  w  przód  i  w  tył,  jakby  się  nad 

czymś zastanawiała. 

-  To  przeze  mnie  wplątałeś  się  w  kłopoty  -  rzekła  w  końcu.  -  Podejdź  tu,  Nikcie 

Owensie. 

Postąpił krok w jej stronę w ciasnym pomieszczeniu, a ona położyła mu na czole zimną 

dłoń. Miał wrażenie, jakby na skórę opadł mu szal z mokrego jedwabiu. 

background image

 

 

- Teraz - rzekła - może ja zdołam ci się przysłużyć. 

A potem zaczęła mamrotać coś pod nosem, słowa, których Nik nie rozumiał. W końcu 

rzekła, głośno i wyraźnie: 

 

Bądź dziurą, bądź pyłem, bądź myślą, bądź tchnieniem.  

Bądź nocą, ciemnością, umysłem, marzeniem.  

I wśliźnij się, wsuń się, przeniknij, czym prędzej.  

Nad, pod, dookoła, w kąt, na bok, pomiędzy. 

 

Coś wielkiego dotknęło go, otarło się o niego od stóp do głów. Nik zadrżał, zjeżyły mu 

się włosy, na ciele wystąpiła gęsia skórka. Coś się zmieniło. 

- Co zrobiłaś? - spytał. 

-  Tylko  trochę ci  pomogłam  -  odparła.  - Może i  nie żyję, ale nawet  po śmierci  jestem 

czarownicą, a my nie zapominamy. 

Ale... 

- Teraz cicho - rzuciła. - Wracają. 

W zamku magazynku zagrzechotał klucz. 

-  No  dobra,  kolego  -  rzekł  głos,  którego  Nik  nie  rozpoznał.  -  Na  pewno  wszyscy 

zostaniemy  kumplami.  -  To  rzekłszy,  Tom  Hustings  pchnięciem  otworzył  drzwi  i  stanął  w 

progu,  rozglądając  się,  wyraźnie  zaskoczony.  Był  wielkim,  potężnym  mężczyzną  o  lisio-

rudych włosach i czerwonym, pijackim nosie. - Hej, Abanazer! Zdawało mi się, że mówiłeś, 

że tu jest. 

- Bo mówiłem - odparł Bolger zza jego pleców. 

- Nie widzę ani śladu. 

Obok czerwonej twarzy pojawiła się głowa Bolgera. Zajrzał do pokoju. 

- Schował się - rzekł, patrząc wprost w miejsce, gdzie stał Nik. - Ukrywanie się nie ma 

sensu - dodał głośno. - Widzę cię, wychodź. 

Obaj  mężczyźni  weszli do ciasnego pomieszczenia. Nik stał między nimi nieruchomo 

jak  posąg,  myśląc  o  lekcjach  pana  Pennywortha.  Nie  reagował,  nie  poruszał  się,  pozwalał 

spojrzeniom mężczyzn prześlizgiwać się po nim. Nie widzieli go. 

- Pożałujesz gorzko, że nie wyszedłeś, kiedy cię zawołałem - oznajmił Bolger i zamknął 

drzwi.  -  No  dobra  -  powiedział  do  Toma  Hustingsa  -  ty  stań  tutaj  i  przypadkiem  go  nie 

wypuść!  -  Zaczął  krążyć  po  pokoju,  zaglądając  za  różne  sprzęty.  Pochylił  się  niezgrabnie, 

sprawdzając pod biurkiem. Przeszedł tuż obok Nika i otworzył szafę. - Widzę cię! - zawołał. - 

background image

 

 

Wychodź! 

Liza zachichotała. 

- Co to? - Tom Hustings obrócił się gwałtownie. 

- Nic nie słyszałem - odparł Abanazer Bolger. 

Liza znów zachichotała, ściągnęła wargi i dmuchnęła. Jej gwizd przeszedł stopniowo w 

przeciągły  świst,  zawodzenie  odległego  wiatru.  Światła  elektryczne  w  pomieszczeniu 

zamrugały, zabrzęczały i zgasły. 

- Cholerne korki - mruknął Abanazer Bolger. - Chodź, tylko tracimy czas. 

Klucz szczęknął w zamku i Liza z Nikiem zostali sami w pokoju. 

 

*** 

 

- Uciekł - oznajmił Abanazer Bolger; teraz Nik słyszał go przez drzwi. - To mała klitka, 

nie miałby się gdzie schować. Z pewnością byśmy go znaleźli. 

- Temu Jackowi się to nie spodoba. 

- A kto mu powie? Chwila ciszy. 

- Hej, Tomie Hustingsie, gdzie jest brosza? 

- Mhm? A, to. Tutaj. Schowałem ją, żeby się nie zgubiła. 

-  Schowałeś?  Do  kieszeni?  Zabawne  miejsce,  jeśli  chcesz  znać  moje  zdanie.  Wygląda 

raczej na to, że zamierzałeś z nią wyjść. Chciałeś zatrzymać dla siebie moją broszę! 

- Twoją broszę, Abanazerze? Twoją? Naszą broszę. 

- Naszą, akurat. Nie pamiętam, żebyś tu był, kiedy zabrałem ją chłopakowi. 

-  Chłopakowi,  którego  nie  potrafiłeś  nawet  zatrzymać  dla  tego  gościa,  Jacka? 

Wyobrażasz  sobie,  co  zrobi,  kiedy  się  dowie,  że  miałeś  chłopaka,  którego  szukał,  i  go 

wypuściłeś? 

- Pewnie to inny chłopak, na świecie roi się od chłopców. Jakie są szanse, że trafiliśmy 

akurat  na  tego,  na  którym  mu  zależy?  Założę  się,  że  zwiał  stąd,  gdy  tylko  odwróciłem  się 

plecami.  -  Po  chwili  Abanazer  Bolger  dodał  wysokim,  piskliwym,  żałosnym  tonem:  -  Nie 

martw  się  o  Jacka,  Tomie  Hustingsie.  To  z  pewnością  inny  chłopak.  Stary  mózg  zaczyna 

szwankować.  Spójrz,  prawie  skończyła  się  nam  tarniówka.  Łykniesz  porządnej  szkockiej? 

Mam w magazynku whisky. Zaczekaj tu chwilkę. 

Drzwi  pokoju  otwarły  się,  do  środka  wszedł  Abanazer  uzbrojony  w  laskę  i  latarkę 

elektryczną. Minę miał jeszcze kwaśniejszą niż wcześniej. 

-  Jeżeli  wciąż  tu  jesteś  -  wyszeptał  cierpko  -  nawet  nie  myśl  o  próbie  ucieczki. 

background image

 

 

Wezwałem już policję. O tak, właśnie to zrobiłem. 

Pogrzebał  chwilę  w  szufladzie  i  wyciągnął  do  połowy  opróżnioną  butelkę  whisky  i 

małą, czarną flaszeczkę. 

Abanazer nalał kilka kropel płynu z małej butelki do dużej, po czym schował flaszeczkę 

do kieszeni. 

- To moja brosza i tylko moja - wymamrotał, dodając głośniej: - Już idę, Tom! 

Powiódł gniewnym wzrokiem po ciemnym pokoju, patrząc wprost na Nika, i wyszedł, 

niosąc przed sobą whisky. Zamknął drzwi na klucz. 

- No proszę - dobiegł z drugiej strony głos Abanazera Bolgera. - Daj mi szklankę, Tom. 

Nie ma to jak whisky, rosną od niej włosy na piersi. Powiedz, ile. 

Cisza. 

- Tanie świństwo. A ty nie pijesz? 

- Tarniówka była trochę za mocna; muszę odczekać chwilę, aż uspokoi mi się żołądek... 

- A potem: - Hej, Tom, co zrobiłeś z moją broszą? 

- To niby twoja brosza? Zaraz, zaraz, co ty... Wlałeś mi coś do drinka, ty śmieciu! 

-  A  jeśli  nawet?  Widziałem  po  twojej  twarzy,  co  planujesz,  Tomie  Hustingsie.  Ty 

złodzieju! 

I wtedy zaczęli krzyczeć. Nik usłyszał kilka trzasków i głośnych hurgotów, jakby ktoś 

wywracał meble... 

...i zapadła cisza. 

- Teraz, szybko! - rzuciła Liza. - Zabierajmy się stąd. 

- Ale drzwi wciąż są zamknięte. - Spojrzał na nią. - Możesz coś z tym zrobić? 

- Ja? Nie znam żadnej magii, która uwolniłaby cię z zamkniętego pokoju, chłopcze. 

Nik  przykucnął  i  wyjrzał  przez  dziurkę.  Była  zatkana,  wciąż  tkwił  w  niej  klucz. 

Zastanawiał się przez chwilę, po czym uśmiechnął przelotnie i ów uśmiech rozjaśnił mu twarz 

niczym  błysk  latarki.  Z  jednego  z  pudeł  wyciągnął  zgniecioną  gazetę,  rozprostował  ją  jak 

najlepiej umiał i przepchnął pod drzwiami, pozostawiając po swej stronie tylko rożek. 

- Co ty kombinujesz? - spytała niecierpliwie Liza. 

- Potrzebne mi coś jak ołówek, tyle, że cieńszy - rzekł. - No, mam. 

Wziął z biurka cieniutki pędzelek i wepchnął drewnianą końcówkę w zamek, kołysząc 

nią i popychając. 

Klucz wypadł z cichym brzękiem z dziurki wprost na gazetę. Nik przyciągnął ją szybko 

z powrotem. 

Liza zaśmiała się zachwycona. 

background image

 

 

- To ci dopiero mądra głowa, młodzieńcze! To ci dopiero rozum. 

Nik wsunął klucz do zamka, przekręcił i pchnięciem otworzył drzwi. 

Pośrodku zagraconego antykwariatu leżało dwóch mężczyzn. To, co słyszał, okazało się 

istotnie  wywracanymi  meblami.  W  sklepie  panował  chaos,  wokół  walały  się  strzaskane 

zegary  i  krzesła.  A  pomiędzy  nimi  na  podłodze  spoczywało  masywne  cielsko  Toma 

Hustingsa,  przygniatające  drobniejszą  postać  Abanazera  Bolgera.  Żaden  z  nich  się  nie 

poruszał. 

- Czy oni nie żyją? - spytał Nik. 

- Za dobrze by było - odparła Liza. 

Obok  mężczyzn  na  podłodze  leżała  brosza  z  błyszczącego  srebra,  szkarłatno-

pomarańczowy, pasiasty kamień przytrzymywany metalowymi szponami i głowami węży. Na 

ich pyskach malował się wyraz tryumfu, głodu i zadowolenia. 

Nik schował broszę do kieszeni, gdzie spoczęła obok ciężkiego szklanego przycisku do 

papierów, pędzelka i słoiczka z farbą. 

- To też zabierz - poleciła Liza. 

Zerknął  w  dół  i  ujrzał  kartę  o  czarnych  brzeżkach,  z  wypisanym  po  jednej  stronie 

imieniem  Jack.  Widok  ten  wstrząsnął  nim  do  głębi.  Było  w  nim  coś  znajomego,  coś,  co 

poruszyło stare wspomnienia, coś niebezpiecznego. 

- Nie chcę jej. 

-  Nie  możesz  jej  im  zostawić  -  upierała  się  Liza.  -  Chcieli  jej  użyć,  by  zrobić  ci 

krzywdę. 

- Nie chcę jej - powtórzył Nik. - Jest zła, spal ją. 

- Nie! - krzyknęła Liza. - Nie rób tego! Nie możesz. 

- W takim razie oddam ją Silasowi. 

Nik  wsunął  kartę  do  koperty,  by  nie  musieć  jej  dotykać.  Kopertę  schował  do 

wewnętrznej kieszeni starej ogrodniczej kurtki, tuż przy sercu. 

 

*** 

 

Dwieście mil dalej mężczyzna o imieniu Jack obudził się ze snu i zaczął węszyć. Zszedł 

na dół. 

- Co się stało? - spytała jego babka, mieszając zawartość wielkiego żelaznego garnka na 

kuchence. - Co znów w ciebie wstąpiło? 

- Sam nie wiem - odparł. - Coś się dzieje, coś... ciekawego. - Oblizał wargi. - Pachnie 

background image

 

 

smakowicie - dodał. - Bardzo smakowicie. 

 

*** 

 

Błyskawica rozświetliła brukowaną uliczkę. 

Nik  biegł  w  deszczu  przez  Stare  Miasto,  cały  czas  kierując  się  w  górę,  w  stronę 

cmentarza. Kiedy siedział zamknięty w magazynku, szary dzień przeistoczył się we wczesny 

wieczór, toteż nie zdziwiło go, gdy w blasku latarni ujrzał znajomy cień. Nik zatrzymał się, 

tuż przed nim z trzepotem czarnego jak noc aksamitu pojawił się mężczyzna. 

Silas splótł ręce na piersi i niecierpliwie ruszył naprzód. 

- I co? - spytał. 

- Bardzo mi przykro, Silasie - odparł Nik. 

-  Zawiodłeś  mnie,  Niku.  -  Silas  pokręcił  głową.  -  Szukam  cię,  odkąd  się  zbudziłem. 

Bardzo nabroiłeś. Wiesz, że nie wolno ci wychodzić samemu do świata żywych. 

-  Wiem,  tak  mi  przykro.  -  Po  policzkach  chłopca  spływały  krople  deszczu;  wyglądały 

zupełnie jak łzy. 

-  Najpierw  musimy  cię  zabrać  w  bezpieczne  miejsce.  -  Silas  wyciągnął  ręce,  owinął 

płaszczem żywe dziecko i Nik poczuł, jak ziemia pod jego stopami znika. 

- Silasie? - zagadnął. 

Jego opiekun nie odpowiedział. 

-  Trochę  się  bałem,  ale  wiedziałem,  że  gdyby  było  źle,  zjawisz  się  i  mnie  zabierzesz. 

Poza tym była tam Liza. Bardzo mi pomogła. 

- Liza? - rzucił ostro Silas. 

- Czarownica z pola garncarza. 

- I twierdzisz, że ci pomogła? 

- Tak, zwłaszcza ze Znikaniem. Chyba teraz potrafię już to zrobić. 

- Opowiesz mi o wszystkim, gdy wrócimy do domu - mruknął Silas. 

Nik milczał, dopóki nie wylądowali obok kościoła. Weszli do środka, do pustej nawy. 

Deszcz rozpadał się na dobre, krople wpadały z bryzgiem do pokrywających ziemię kałuż. 

Nik wyjął z kieszeni kopertę z kartą o czarnych brzeżkach. 

-  Uhm  -  rzekł.  -  Pomyślałem,  że  powinieneś  to  wziąć.  No,  tak  naprawdę  to  Liza 

pomyślała. 

Silas spojrzał na kopertę, otworzył ją, wyjął kartę, przyjrzał się jej, odwrócił i przeczytał 

wypisane ołówkiem instrukcje Abanazera Bolgera, opisujące jak dokładnie jej użyć. 

background image

 

 

- Opowiedz mi wszystko - polecił. 

I  Nik  opowiedział,  wszystko  co  tylko  pamiętał.  Kiedy  skończył,  Silas  powoli,  z 

namysłem pokręcił głową. 

- Bardzo nabroiłem? - spytał Nik. 

- Nikcie Owensie - odparł Silas. - Istotnie, bardzo nabroiłeś. Chyba jednak pozostawię 

twoim  przybranym  rodzicom  wymierzenie  ci  kary  i  nagany,  jaką  uznają  za  właściwą.  Ja 

tymczasem muszę się zająć tą sprawą. 

Karta  o  czarnych  krawędziach  powędrowała  pod  aksamitny  płaszcz,  a  potem,  jak  to 

mają w zwyczaju tacy jak on, zniknął też Silas. 

Nik  naciągnął  kurtkę  na  głowę  i  niezgrabnie  pobiegł  śliskimi  ścieżkami  na  szczyt 

wzgórza, do krypty Frobishera, a potem w dół, w dół i jeszcze dalej w dół. 

Położył broszę obok kielicha i noża. 

- Proszę - rzekł. - Calutka wyczyszczona. Ślicznie wygląda. 

-

 

WRACA

 

-  odparł  Swij  przepełnionym  satysfakcją  dymnym  głosem.  -  ZAWSZE

 

WRACA. 

 

*** 

 

Noc była bardzo długa, lecz w końcu niemal nastał świt. 

Mocno  śpiący  i  dość  obolały  Nik  ostrożnie  wyminął  niewielki  grób  panny  Liberty 

Roach  (Wolność  i  Karaluch,  pomyślał,  co  za  cudowne  połączenie),  {To,  co  wydała, 

przepadło, to, co rozdała, pozostanie z nią na zawsze. Przechodniu, bądź hojny dla biednych), 

miejsce  ostatniego  spoczynku  Harrisona  Westwooda,  Piekarza  z  Naszej  Parafii  i  jego  żon, 

Marion i Joan, i znalazł się na polu garncarza. Państwo Owens zmarli kilkaset lat przed tym, 

nim światli ludzie uznali, że nie należy bić dzieci, i pan Owens z niechęcią zrobił tej nocy to, 

co uznał za swój obowiązek, toteż Nika nieznośnie  piekły pośladki. Mimo wszystko jednak 

troska na twarzy pani Owens zabolała bardziej niż jakiekolwiek lanie. 

Dotarł  do  żelaznego  ogrodzenia  stanowiącego  granicę  pola  garncarza  i  prześliznął  się 

między prętami. 

Halo?! - zawołał. Nikt nie odpowiedział i Nik nie dostrzegł nawet dodatkowego cienia 

wśród głogu. - Mam nadzieję, że nie masz przeze mnie kłopotów - dodał. 

Nic. 

Wcześniej odniósł dżinsy do chatki ogrodnika - lepiej się czuł w swoim szarym całunie 

- ale zatrzymał kurtkę. Podobało mu się, że ma kieszenie. 

background image

 

 

Na  ścianie  w  chatce  ogrodnika  wisiała  niewielka  kosa.  Zabrał  ją  i  teraz  zaatakował 

energicznie kępy pokrzyw na polu, wycinając je, wyrzucając w powietrze i wyrywając, aż w 

końcu na ziemi pozostało jedynie nierówne, kłujące ściernisko. 

Z  kieszeni  wyjął  ciężki,  szklany  przycisk  do  papierów,  mieniący  się  wszystkimi 

barwami tęczy, oraz słoiczek z farbą i pędzel. 

Zanurzył pędzelek w brązowej farbie i starannie wymalował na powierzchni przycisku 

litery: 

E H 

 

a pod nimi słowa: 

 

NIE ZAPOMINAMY 

 

Już prawie świtało. Wkrótce powinien iść do łóżka, a nie byłoby zbyt rozsądnie spóźnić 

się, przynajmniej przez jakiś czas. 

Położył  przycisk  na  ziemi  w  miejscu,  gdzie  jeszcze  niedawno  rosły  pokrzywy,  tam, 

gdzie  jak  oceniał,  powinna  spoczywać  jej  głowa  i  jedynie  przez  moment  przyjrzawszy  się 

swojemu dziełu, wrócił do ogrodzenia i zaczął biec mniej ostrożnie w górę zbocza. 

- Nieźle - usłyszał dobiegający z pola garncarza rezolutny głos - Całkiem nieźle. 

Jednakże, kiedy się odwrócił, nie ujrzał nikogo. 

background image

 

 

Instrukcja 

Dotknij drewnianej furtki w nigdy wcześniej niewidzianym murze,  

Nim odsuniesz zasuwkę, powiedz „Proszę",  

Wejdź,  

I idź ścieżką.  

Czerwony metalowy chochlik wisi na zielonych drzwiach,  

Służąc za kołatkę; 

Nie dotykaj go, ugryzie cię w palce.  

Przejdź przez dom. Niczego nie bierz. Niczego nie jedz.  

Ale, 

Jeśli jakaś istota powie ci, że jest głodna,  

Nakarm ją. Jeśli powie ci, że jest brudna, 

Umyj ją. 

Jeśli zapłacze, że coś ją boli, 

O ile zdołasz, 

Ukój jej ból. 

 

Z ogrodu na tyłach ujrzysz dziki las. 

Studnia przy ścieżce zawiedzie cię do królestwa Zimy; 

Na jej dnie rozciąga się inny kraj. 

Jeżeli tu zawrócisz, 

Możesz wrócić bezpiecznie; 

Nie stracisz twarzy, wcale nie uznam cię za tchórza. 

 

Gdy wyjdziesz z ogrodu, znajdziesz się w lesie. 

Drzewa tu są stare. Z poszycia zerkają oczy. 

Pod poskręcanym dębem siedzi staruszka. Może cię o coś poprosi;  

Daj jej to. A ona 

background image

 

 

Wskaże ci drogę do zamku. Wewnątrz  

Zastaniesz trzy księżniczki.  

Nie ufaj najmłodszej. Idź dalej.  

Na polanie za zamkiem dwanaście miesięcy zasiada wokół ogniska,  

Grzeją stopy i snują opowieści.  

Jeśli zachowasz się grzecznie, możesz dostać dary,  

Nazbierać słodkich truskawek na grudniowym mrozie. 

 

Możesz zaufać wilkom, lecz nie mów im, dokąd zmierzasz. 

Przez rzekę przeprawisz się promem. Zabierze cię przewoźnik.  

(Odpowiedź na jego pytanie brzmi:  

„Jeżeli odda wiosło pasażerowi, będzie mógł zejść z łodzi".  

Podaj ją mu z bezpiecznej odległości). 

 

Jeśli orzeł da ci w darze pióro, ukryj je bezpiecznie.  

Pamiętaj, że olbrzymi śpią aż nazbyt mocno; że  

Czarownice często zdradza ich apetyt;  

Smoki mają gdzieś zawsze jeden słaby punkt;  

Serca bywają dobrze ukryte,  

A ty zdradzasz je słowem. 

 

Nie zazdrość swojej siostrze: 

Wiesz, że diamenty i róże, 

Sypiące się z ust, są równie nieprzyjemne, jak żaby i ropuchy:  

A także zimniejsze, ostrzejsze, i kaleczą. 

 

Zapamiętaj swe imię. 

Nie trać nadziei - znajdziesz to, czego szukasz. 

Ufaj duchom. Ufaj tym, którym pomogłeś, bo oni też ci pomogą.  

Ufaj snom.  

Ufaj swemu sercu i swojej historii. 

 

Gdy zechcesz wrócić, idź tą samą drogą. 

Przysługa za przysługę, długi zostaną spłacone. 

background image

 

 

Nie zapominaj o dobrym wychowaniu. 

Nie oglądaj się za siebie. 

Dosiądź mądrego orła (nie spadniesz), 

Dosiądź srebrzystej ryby (nie utoniesz), 

Dosiądź szarego wilka (mocno chwyć się futra). 

 

W sercu wieży kryje się robak; to dlatego nie będzie stać wiecznie. 

 

Kiedy dotrzesz do domku, od którego zaczęła się twoja podróż,  

Poznasz go, choć wyda ci się mniejszy, niż sądziłeś.  

Idź ścieżką przez furtkę, którą widziałeś wcześniej tylko raz,  

I wracaj do domu. Albo stwórz sobie nowy dom. 

 

Albo odpocznij.