Gaiman Neil M jak Magia

background image

NEIL GAIMAN

M JAK MAGIA

PRZEŁOŻYŁA

PAULINA BRAITER

WYDAWNICTWO MAG

WARSZAWA 2007

background image

Tytuł oryginału:

M is for Magic

Copyright © 2007 by Neil Gaiman

Copyright for the Polish translation

© 2007 by Wydawnictwo MAG

Redakcja:

Joanna Figlewska

Korekta:

Urszula Okrzeja

Ilustracja i opracowanie graficzne okładki:

Irek Konior

Projekt typograficzny, skład i łamanie:

Tomek Laisar Fruń

Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Jacek Olesiejuk

ul. Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa

tel./fax (22) 631-48-32, (22) 632-91-55, (22) 535-05-57

www.olesiejuk.pl, www.oramus.pl

ISBN 978-83-7480-052-5

Wydanie I

Wydawca:

Wydawnictwo MAG

ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa

tel./fax (0-22) 813 47 43

e-mail: kurz@mag.com.pl

http://www.mag.com.pl

background image

Opowiadanie historii dzieciom

przypomina wożenie drew do lasu.

Książkę tę dedykuję wszystkim drwom.

background image

Wstęp

Kiedy byłem młody, czyli - tak mi się przynajmniej wydaje - całkiem niedawno,

uwielbiałem zbiory opowiadań. Opowiadanie dawało się przeczytać od początku do końca

akurat w czasie, którym dysponowałem - w trakcie długiej przerwy, popołudniowej sjesty czy

w pociągu. Zaczynało się, rozkręcało i porywało mnie w nowy świat, po czym dostarczało

bezpiecznie z powrotem do szkoły czy domu pół godziny później.

Opowiadania, które przeczytamy w odpowiednim wieku, towarzyszą nam już zawsze.

Możemy zapomnieć, kto je napisał i jaki nosiły tytuł. Czasami zapominamy nawet, co się w

nich działo. Ale jeśli opowiadanie nas poruszy, to pozostaje z nami, ukryte w zakamarkach

naszego umysłu, które my sami rzadko odwiedzamy.

Opowiadania grozy trzymają się nas najmocniej. Jeśli podczas lektury przebiega nam po

plecach dreszcz, a po jej skończeniu odkrywamy, że powoli zamykamy książkę w obawie, by

niczego nie spłoszyć, i odsuwamy się ostrożnie, to znaczy, że zostanie z nami po kres czasu.

Kiedy miałem dziewięć lat, czytałem historię, która kończyła się obrazem pokoju pokrytego

ślimakami. Mam wrażenie, że to były ślimaki ludożercy i pełzły powoli w czyjąś stronę, by

go pożreć. Gdy teraz to wspominam, czuję ten sam dreszcz, jak wówczas, kiedy czytałem tę

historię po raz pierwszy.

Fantasy wnika nam w kości. Czasami mijam pewien zakręt, z którego widać wieś

położoną na łagodnych pagórkach, dalej za nimi wyższe, skaliste szare wzgórza, a w oddali

góry i mgłę. Za każdym razem widok ten przywodzi mi na myśl Władcę Pierścieni. Książka

ta tkwi gdzieś we mnie i ów obraz ją przywołuje.

A science fiction (choć, niestety, w tym zbiorze nie ma jej zbyt wiele) unosi nas między

gwiazdy, w inne czasy, inne umysły. Nie ma to jak krótka wizyta w głowie obcego, by nam

przypomnieć, jak niewiele różni nas od innych ludzi.

Opowiadania to niewielkie okienka do innych światów, innych umysłów i snów. To

podróże, które pozwalają odwiedzić drugi koniec wszechświata i zdążyć wrócić na kolację.

Ja sam już od niemal ćwierć wieku pisuję opowiadania. Z początku stanowiły świetną

background image

metodę nauki pisarskiego rzemiosła. Młodym pisarzom najtrudniej przychodzi skończyć to,

co zaczęli, i właśnie dzięki opowiadaniom nauczyłem się to robić. Dziś większość rzeczy,

które piszę, jest raczej długa - długie komiksy, długie książki, długie filmy - zatem krótki

tekst, coś co można skończyć w parę dni czy tydzień, to czysta frajda.

Moi ulubieni autorzy opowiadań z dzieciństwa pozostali w większości do dziś moimi

ulubionymi autorami. To pisarze tacy, jak Saki, Harlan Ellison, John Collier czy Ray

Bradbury, sztukmistrze i magicy, potrafiący za pomocą zaledwie dwudziestu sześciu liter i

kilku znaków przestankowych rozbawić nas i złamać nam serce. A wszystko na zaledwie

kilku stronicach.

Zbiory opowiadań mają jeszcze jedną zaletę: nie wszystkie zgromadzone w nich teksty

muszą się nam podobać. Jeśli trafimy na jakiś, który nam nie odpowiada, wiemy, że wkrótce

zacznie się następny.

W zebranych tu opowiadaniach spotkacie twardego detektywa ze świata dziecięcych

bajek i grupę ludzi, którzy lubią jadać najróżniejsze rzeczy, znajdziecie też wiersz o tym, jak

się zachować, gdy traficie do magicznego świata, i historię o chłopcu, który spotyka pod

mostem trolla i dobija z nim targu. Jest tu także opowieść, która stanie się częścią mojej

następnej książki dla dzieci, Księgi cmentarnej, o chłopcu, który mieszka na cmentarzu,

wychowywany przez umarłych, a także opowiadanie, które napisałem w młodości,

zatytułowane Jak sprzedać Most Pontyjski, historia fantasy zainspirowana przez

autentycznego człowieka, „Hrabiego" Victora Lustiga, który naprawdę sprzedał wieżę Eiffla,

mniej więcej w taki właśnie sposób (po czym kilka lat później zmarł w więzieniu Alcatraz).

Jest tu kilka nieco strasznych historii, kilka innych raczej zabawnych, a także parę

nienależących do żadnej z tych kategorii. Mam jednak nadzieję, że i tak się wam spodobają.

Gdy byłem chłopcem, Ray Bradbury wybrał ze swoich wcześniejszych zbiorów

opowiadania, które, jak uznał, przypadną do gustu młodszym czytelnikom i wydał je w

książkach R jak rakieta i K jak kosmos. Skoro zdecydowałem się na to samo, spytałem Raya,

czy miałby coś przeciw temu, bym zatytułował ten zbiór M jak magia. (Nie miał).

M naprawdę jest jak magia, podobnie jak wszystkie litery, jeśli złoży się je razem jak

należy. Można z nich tworzyć magię i sny. A także, mam nadzieję, kilka niespodzianek...

Neil Gaiman

Sierpień 2006

background image

Sprawa

dwudziestu czterech kosów

Siedziałem w moim biurze, pociągając ze szklaneczki żytniówkę i bezmyślnie

czyszcząc automat. Na zewnątrz lał deszcz, jak przez większość czasu w naszym pięknym

mieście, choć oczywiście biuro promocji turystyki twierdzi inaczej. Co prawda nie obchodziło

mnie to; nie pracuję w biurze promocji turystyki, jestem prywatnym detektywem, i to jednym

z najlepszych, choć na oko w życiu byście tego nie powiedzieli. W biurze wszystko się

sypało, od dawna nie płaciłem komornego i nawet bimber się kończył.

Ciężkie czasy i tyle.

A do tego wszystkiego jedyny klient, jaki zgłosił się w tym tygodniu, nie zjawił się na

rogu, gdzie czekałem na niego pół dnia. Mówił, że to będzie wielka sprawa, ale już nigdy się

nie dowiem jaka. Zamiast u mnie, zameldował się w kostnicy.

Kiedy zatem weszła do mnie ta damulka, byłem pewien, że moje szczęście w końcu się

odmieniło.

- Co sprzedajesz, paniusiu?

Posłała mi spojrzenie, które podnieciłoby nawet dynię i od którego serce zerwało mi się

do olimpijskiego sprintu. Miała długie jasne włosy i figurę, na widok której Tomasz z

Akwinu zapomniałby o swych ślubach. Ja w każdym razie zapomniałem o moich: nigdy nie

przyjmować zleceń od kobitek.

- Co by pan powiedział na trochę zielonych? - spytała zmysłowym głosem, od razu

przechodząc do rzeczy.

- Mów dalej, siostro.

Nie chciałem, żeby się zorientowała jak bardzo potrzebuję gotówki, toteż uniosłem dłoń

do ust. Lepiej, by klienci nie widzieli, jak się ślinisz.

Otworzyła torebkę i wyciągnęła zdjęcie, błyszczącą odbitkę osiem na dziesięć.

- Poznaje pan tego człowieka?

- W moim biznesie zna się różnych ludzi.

background image

- Jasne. On nie żyje.

- To też wiem, skarbie. Stare wieści. To był wypadek.

Spojrzała na mnie wzrokiem tak zimnym, że można by rozbić go na kostki i wrzucić do

koktajlu.

- Śmierć mojego brata nie była wypadkiem.

Uniosłem brwi - w moim biznesie przydają się różne dziwne umiejętności.

- Twojego brata? - Zabawne, nie wyglądała na lalę, która mogłaby mieć brata.

- Jestem Jill Dumpty.

- Humpty Dumpty był twoim bratem?

- I nie spadł sam z tego muru, panie Paluch. Zepchnięto go.

Dumpty maczał palce w większości mętnych interesów w tym mieście. Bez trudu

potrafiłbym wymienić pięciu gości, którzy woleliby widzieć go martwym niż żywym.

No, bez większego trudu.

- Rozmawiałaś o tym z glinami?

- Nie, żołnierze Króla nie chcą mieć nic wspólnego z jego śmiercią. Mówią, że po

upadku starali się go zebrać w jedną całość.

Odchyliłem się na krześle.

- O co ci zatem chodzi? Gdzie tu moje miejsce?

- Chcę, żeby znalazł pan zabójcę, panie Paluch. Chcę, by stanął przed sądem, chcę, by

usmażył się jak jajecznica. Och, i jeszcze jeden drobiazg - dodała lekkim tonem. - Humpty

przed śmiercią zabrał z domu małą brązową kopertę ze zdjęciami, które miał mi wysłać,

medycznymi zdjęciami. Jestem pielęgniarką, robię dyplom. Są mi potrzebne do egzaminu.

Przyjrzałem się bliżej swoim paznokciom, po czym uniosłem wzrok ku jej twarzy, po

drodze oceniając talię i parę przyjemnych krągłości. Niezła była, choć jej mały nosek

odrobinę błyszczał.

- Biorę tę sprawę. Siedemdziesiąt pięć dziennie i dwie setki premii, jeśli coś znajdę.

Uśmiechnęła się. Żołądek ścisnął mi się i wystartował na orbitę.

- Dostanie pan dodatkowe dwieście, jeśli dostarczy mi pan zdjęcia. Bardzo mi na nich

zależy. Naprawdę chcę zostać pielęgniarką. - Rzuciła na biurko trzy pięćdziesiątki.

Pozwoliłem, by na mych męskich ustach zatańczył ironiczny uśmieszek.

- Hej, siostro, może dasz się zaprosić na obiad? Właśnie zarobiłem trochę grosza.

Mimowolnie zadrżała z podniecenia i wymamrotała coś o tym, że zawsze miała pociąg

do karłów, więc wiedziałem, że dobrze trafiłem. Potem obdarzyła mnie krzywym uśmiechem,

od którego zgłupiałby nawet Albert Einstein.

background image

- Najpierw proszę znaleźć mordercę mojego brata, panie Paluch. I moje zdjęcia. Potem

możemy się zabawić.

Zamknęła za sobą drzwi. Być może wciąż padał deszcz, ale jakoś tego nie zauważyłem.

Istnieją miejsca w tym mieście, o których nie wspomina biuro promocji turystyki. To

miejsca, gdzie policjanci poruszają się trójkami, jeśli w ogóle się tam zjawią. W mojej pracy

człowiek musi odwiedzać je częściej niż to zdrowe. Najzdrowiej nie bywać tam nigdy.

Czekał na mnie przed barem Luigiego. Podszedłem go od tyłu; moje buty na gumowych

podeszwach stąpały bezszelestnie po lśniącym, mokrym chodniku.

- Cześć, Elek.

Podskoczył i obrócił się gwałtownie, a ja odkryłem, że spoglądam wprost w lufę

czterdziestki piątki.

- A, to ty Paluch. - Szybko schował broń. - Nie nazywaj mnie tak. Dla ciebie jestem

Bernie Melek, kurduplu, i lepiej o tym nie zapominaj.

- Elemelek bardziej mi się podoba, Elek. Kto zabił Humpty'ego Dumptyego?

Elek był dość osobliwym ptakiem, ale w moim zawodzie wybredność nie popłaca. Nie

miałem lepszego kontaktu w podziemiu.

- Pokaż mi kolor swojej forsy.

Zademonstrowałem mu pięćdziesiątkę.

- Do diabła - mruknął. - Jest zielona. Czemu nie mogliby dla odmiany zrobić partii

liliowej albo marengo? - Mimo wszystko przyjął banknot. - Wiem tylko, że Tłuścioch maczał

palce we wszystkim. Nie ma w tym mieście placka, którego by nie skosztował.

- I co?

- Jeden z tych placków nadziano dwudziestoma czterema kosami.

- Że co?

- Mam ci to narysować? Bo... uggh. - Skulił się i runął na chodnik. Z pleców sterczał

mu bełt strzały. Elemelek już nigdy nie zaśpiewa.

***

Sierżant Robin pochylił się i spojrzał z góry na ciało, a potem, także z góry, na mnie.

- A niech mnie dunder świśnie - rzekł - jeśli to nie Tomcio Paluch we własnej osobie.

- Nie zabiłem Elemelka, sierżancie.

- I przypuszczam, że anonimowy telefon, który odebraliśmy na komisariacie,

informujący, że jeszcze dzisiaj zamierzasz załatwić świętej pamięci pana Melka, to zwykła

background image

podpucha?

- Jeśli go zabiłem, gdzie są moje strzały? - Otworzyłem paczkę gumy i zacząłem żuć. -

Ktoś mnie wrabia.

Sierżant pyknął z fajeczki z pianki morskiej, potem odłożył ją i zamyślony zagrał na

swym oboju kilka taktów z uwertury do „Wilhelma Tella".

- Może tak, może nie. Ale wciąż jesteś podejrzany. Nie wyjeżdżaj z miasta. I, Paluch...

- Tak?

- Śmierć Dumpty'ego to był wypadek. Tak stwierdził koroner, ja też tak mówię. Zostaw

tę sprawę.

Zastanowiłem się chwilę, potem pomyślałem o pieniądzach i dziewczynie.

- Nic z tego, sierżancie.

Wzruszył ramionami.

- To twój pogrzeb. - Zabrzmiało to, jakby faktycznie się na niego zapowiadało.

Ogarnęło mnie dziwne przeczucie, że może ma rację.

- To nie twoja liga, Paluch, grasz teraz z dużymi chłopcami. A to bardzo niezdrowe.

Z tego co pamiętałem z czasów szkolnych, miał rację. Za każdym razem, kiedy grałem

z dużymi chłopakami, bili mnie na kwaśne jabłko. Ale skąd - jakim cudem Robin o tym

wiedział? I wtedy przypomniałem sobie coś jeszcze.

To właśnie Robin bił mnie najczęściej.

***

Uznałem, że czas na coś, co my, zawodowcy, nazywamy pracą u podstaw. Zacząłem

dyskretnie rozpytywać się po mieście, ale nie dowiedziałem się o Dumptym niczego, czego

nie wiedziałbym wcześniej.

Humpty Dumpty był prawdziwym śmierdzącym jajkiem. Pamiętam, kiedy pierwszy raz

zjawił się w mieście - młody i bystry treser, organizujący pokazy sztuczek w wykonaniu

trzech ślepych myszy. Bardzo szybko zszedł na złą drogę. Hazard, wódka, kobiety, ta sama

stara śpiewka. Bystry dzieciak sądzi, że w Bajkowie złoto leży na ulicach, i nim się obejrzy,

już jest za późno.

Dumpty zaczął od wymuszeń i kradzieży na małą skalę - jego tresowane dziki o ostrych

kłach zaganiały ludzi na drzewa, a on zbierał porzucone rzeczy i sprzedawał na czarnym

rynku. Potem przerzucił się na szantaż - najgorsze świństwo jakie istnieje. Wówczas to jedyny

raz skrzyżowały się nasze drogi. Młody chłopak z towarzystwa - nazwijmy go pan Kotek -

background image

zatrudnił mnie, bym odzyskał kompromitujące zdjęcia, na których widać było, z kim leżał w

łóżeczku. Zdobyłem je, ale nauczyłem się też, że niezdrowo jest wtrącać się do spraw

Tłuściocha, a nigdy nie popełniam dwa razy tego błędu. Do diabła, w mojej profesji nie stać

mnie na to, by nawet raz popełnić ten sam błąd.

Życie jest ciężkie. Pamiętam, jak w mieście zjawiła się dziewczynka z zapałkami... Ale

nie, nie chcecie słuchać o moich problemach. Jeśli jeszcze nie zginęliście, macie przecież

własne.

W archiwum gazety sprawdziłem wszystko, co mieli na temat śmierci Dumpty'ego. W

jednej chwili siedział na murze, w drugiej leżał w kawałkach pod nim. Wszystkie konie Króla

i wszyscy żołnierze zjawili się na miejscu w ciągu kilku minut, ale on potrzebował czegoś

więcej niż pierwszej pomocy. Wezwano doktora Ojboli - kumpla Dumpty'ego z czasów pracy

ze zwierzętami - choć nie wiem, co mógłby zdziałać doktorek, kiedy gość nie żyje.

Jedną chwileczkę - doktor Ojboli!

W moim zawodzie zdarza się czasem takie uczucie: dwie szare komórki zderzą się jak

trzeba i po sekundzie masz już prawdziwy pożar mózgu.

Pamiętacie klienta, który się nie zjawił - tego, na którego czekałem cały dzień na rogu?

Przypadkowa śmierć. Nie zadałem sobie trudu, by to sprawdzić - nie stać mnie na

marnowanie czasu na klientów, którzy i tak nie zapłacą.

Wyglądało na to, że miałem trzy trupy. Nie jednego.

Sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem na komisariat.

- Mówi Paluch - poinformowałem dyżurnego. - Połączcie mnie z sierżantem Robinem.

Usłyszałem trzask, a potem jego głos.

- Tu Robin.

- Mówi Paluch.

- Cześć, Tomciu. - Cały stary Robin. Już gdy byliśmy dziećmi naśmiewał się z mojego

wzrostu. - W końcu doszedłeś do tego, że śmierć Dumptyego to wypadek?

- Nie, teraz prowadzę śledztwo w sprawie trzech śmierci. Tłuściocha, Berniego Melka i

doktora Ojboli.

- Ojboli? Chirurga plastycznego? Zginął w wypadku.

- Jasne, a twoja matka była żoną twojego ojca.

Przez chwilę milczał.

- Paluch, jeśli dzwonisz tu żeby wygadywać świństwa, to daj sobie spokój. Jakoś mnie

to nie bawi.

- W porządku, mądralo. Skoro śmierć Humptyego Dumpty'ego to wypadek, tak samo

background image

jak doktora Ojboli, powiedz mi jedno: kto zabił Elemelka?

Rzadko oskarżają mnie o zbyt wybujałą wyobraźnię, przysiągłbym jednak, że w tym

momencie usłyszałem, jak uśmiechnął się z drugiej strony.

- Ty, Paluchu. Stawiam na to moją odznakę.

W słuchawce zapadła cisza.

***

W moim biurze było zimno i ponuro, toteż wybrałem się do baru Joego w poszukiwaniu

towarzystwa i drinka. Albo paru.

Dwadzieścia cztery kosy. Martwy lekarz. Tłuścioch. Elemelek. Do diaska, w tej sprawie

było więcej dziur niż w szwajcarskim serze i więcej splątanych wątków niż w podartej

makramie. I skąd w tym wszystkim wzięła się smakowita panna Dumpty? Ona i ja, świetna

byłaby z nas para. Kiedy to wszystko się skończy, może wyskoczylibyśmy razem do małego

hoteliku należącego do Luiego, gdzie nikt nie pyta o akt ślubu. Nazywają go Chatką z

Piernika.

Zawołałem barmana.

- Hej, Joe.

- Tak, panie Paluch? - Czyścił właśnie kieliszek szmatą, która za lepszych czasów

pełniła rolę koszuli.

- Poznałeś kiedyś siostrę Tłuściocha?

Podrapał się po policzku.

- Nie przypominam sobie. Siostrę... że co? Tłuścioch nie miał siostry.

- Jesteś pewien?

- Jasne, że jestem. Pamiętam, kiedy moja siostra urodziła pierwsze dziecko,

powiedziałem Tłuściochowi, że zostałem wujem. A on spojrzał na mnie, jak to on, i mówi „Ja

nigdy nie zostanę wujem, Joe. Nie mam sióstr, braci ani w ogóle żadnej rodziny".

Skoro tajemnicza panna Dumpty nie była jego siostrą, to kim była?

- Powiedz mi, Joe, widziałeś go kiedyś w towarzystwie cizi, mniej więcej tego wzrostu i

takich kształtów? - Moje dłonie zakreśliły parę parabol. - Wygląda jak bogini miłości w

kolorze blond.

Pokręcił głową.

- Nigdy nie widziałem go z żadną lalunią. Ostatnio spotykał się często z jakimś

medykiem, ale tak na prawdę obchodziły go tylko jego świrnięte zwierzaki i ptaki.

background image

Pociągnąłem łyk drinka. O mało nie przepalił mi gardła na wylot.

- Zwierzaki? Sądziłem, że dał sobie z tym spokój.

- Nie, parę tygodni temu przyszedł tu z całym stadem kosów, które uczył śpiewać „Czyż

to nie pyszny placek dla lala".

- Lala?

- Właśnie. Nie mam pojęcia dla kogo.

Odstawiłem szklankę. Parę kropel wylało się na bar, patrzyłem, jak zżerają farbę.

- Dzięki, Joe, bardzo mi pomogłeś. - Wręczyłem mu dziesięciodolarówkę. - To za

informacje - dodałem. - Nie wydaj wszystkiego od razu.

W moim zawodzie tylko takie żarciki pozwalają człowiekowi nie zwariować.

***

Pozostał mi jeszcze jeden kontakt. Matka Gąska. Znalazłem budkę i wybrałem jej

numer.

- Sklepik Matki Gąski - ciastka, ciasteczka i licencjonowana garkuchnia.

- Tu Paluch, Mamo.

- Tomcio? Nie mogę z tobą rozmawiać. To niebezpieczne.

- Przez pamięć dawnych czasów, słodziutka. Jesteś mi coś winna.

Dwóch marnych złodziejaszków włamało się kiedyś do Mamy i zabrało wszystko.

Wytropiłem ich i zwróciłem jej ciastka i garnki.

- Zgoda, ale wcale mi się to nie podoba.

- Mamo, wiesz wszystko, co dotyczy jedzenia w tym mieście. Jakie znaczenie ma

placek z dwudziestoma czterema tresowanymi kosami?

Zagwizdała głośno, przeciągle.

- Naprawdę nie wiesz?

Gdybym wiedział, nie pytałbym.

- Powinieneś częściej czytać rubrykę dworską, skarbie. Rany, wierz mi, to nie twoja

liga.

- No, dalej, Mamo, wykrztuś to.

- Tak się składa, że to szczególne danie parę tygodni temu podano samemu Królowi...

Tomcio, jesteś tam?

- Jestem, Mamo - odparłem cicho. - Nagle mnóstwo rzeczy nabrało sensu.

Odłożyłem słuchawkę.

background image

Zaczynało wyglądać na to, że mały Tomcio Paluch natrafił na naprawdę soczysty

placek.

Z nieba padał deszcz, zimny, niezmienny.

Wezwałem taksówkę.

Kwadrans później wyłoniła się, kopcąc, z ciemności.

- Spóźniłeś się.

- Złóż skargę w biurze promocji turystyki.

Wspiąłem się na tylne siedzenie, opuściłem szybę i zapaliłem papierosa. I pojechałem

na spotkanie z Królową.

***

Drzwi wiodące do prywatnej części pałacu były zamknięte. To część, której publika nie

widuje, ale ja nigdy nie należałem do publiki, a niewielki zamek okazał się żadną przeszkodą.

Drzwi do prywatnych komnat, ozdobione wielkim czerwonym sercem okazały się otwarte,

zapukałem zatem i wszedłem, nie czekając na odpowiedź.

Królowa Kier była sama. Stała przed lustrem. W jednej dłoni trzymała talerz ciasteczek,

drugą pudrowała nosek. Obróciła się, ujrzała mnie i sapnęła głośno, upuszczając ciastka.

- Cześć, Króluniu - rzuciłem. - A może wolisz, że bym nazywał cię Jill?

Nawet bez blond peruki niezła z niej była lala.

- Wynoś się stąd - syknęła.

- Raczej nie, paniusiu. - Przysiadłem na łóżku. - Pozwól, że coś ci opowiem.

- Proszę. - Sięgnęła za siebie w stronę ukrytego guzika alarmu.

Pozwoliłem jej go nacisnąć. Po drodze przeciąłem przewody - w moim zawodzie nie ma

czegoś takiego jak nadmiar ostrożności.

- Pozwól, że coś ci opowiem.

- Już to mówiłeś.

- Zrobię to po mojemu.

Zapaliłem papierosa. Wąska smużka błękitnego dymu poszybowała ku niebu.

Wiedziałem, że ja także tam trafię, jeśli moje przeczucie okaże się błędne. Ale z wiekiem

nauczyłem się ufać przeczuciom.

- Powiedz, co o tym sądzisz. Dumpty - Tłuścioch - nie był twoim bratem. Nie był nawet

twoim przyjacielem. W rzeczywistości cię szantażował. Wiedział o twoim nosie.

Zbielała bardziej niż większość trupów, które zdarzyło mi się oglądać. Uniosła dłoń,

background image

zakrywając świeżo upudrowany nosek.

- Widzisz, od wielu lat znam Tłuściocha. Dawno, dawno temu nieźle zarabiał, tresując

zwierzęta i ptaki i zlecając im różne ciemne sprawki. Toteż pomyślałem sobie... Ostatnio

miałem klienta, który się nie zgłosił, bo wcześniej ktoś go załatwił. Doktor Ojboli, dawny

weterynarz, obecnie chirurg plastyczny. Według oficjalnej wersji usiadł za blisko ognia i się

stopił.

Przypuśćmy jednak, że zabito go, by nie zdradził nikomu czegoś, o czym wiedział.

Dodałem dwa do dwóch i zgarnąłem pulę. Zrekonstruujmy całą scenę: byłaś w ogrodzie -

pewnie wieszałaś pranie - gdy zjawił się kos, jeden z tresowanych ptaków Dumptyego z

placka, i oddziobał ci nos.

Stałaś tak w ogrodzie, zasłaniając dłonią twarz, kiedy nagle zjawił się Tłuścioch z

propozycją nie do odrzucenia. Miał cię przedstawić chirurgowi plastycznemu, który za

odpowiednią cenę załatwi ci nowy nos, równie dobry jak stary i nikt się o niczym nie dowie.

Jak dotąd się zgadza?

Tępo pokiwała głową. Dopiero po chwili zdołała się odezwać.

- Mniej więcej. Tyle że uciekłam do siebie, by się posilić bułką z masłem. Tam mnie

znalazł.

- W porząsiu. - Na jej policzkach pojawił się cień rumieńca. - Przeszłaś operację u

Ojboli i nikt o niczym nie wiedział, dopóki Dumpty nie poinformował cię, że ma zdjęcia z

całego zabiegu. Musiałaś się go pozbyć. Parę dni później spacerowałaś po ogrodach i nagle

zobaczyłaś Dumpty'ego. Siedział na murze, zwrócony do ciebie plecami i patrzył w dal. W

ataku szału popchnęłaś i Humpty Dumpty spadł z muru.

Teraz już naprawdę miałaś kłopoty. Nikt nie podejrzewał cię o morderstwo. Ale gdzie

się podziały zdjęcia? Ojboli ich nie miał, choć wyczuł pismo nosem i trzeba go było załatwić

- bo mógł się ze mną spotkać. Nie wiedziałaś jednak, ile mi powiedział, i wciąż nie miałaś

zdjęć, więc wynajęłaś mnie, żebym je znalazł. I to był twój błąd, siostro.

Jej dolna warga zadrżała, moje serce także.

- Nie wydasz mnie chyba, prawda?

- Siostro, dziś po południu próbowałaś mnie wrobić. Nie wybaczam takich rzeczy.

Trzęsącą się ręką zaczęła rozpinać bluzkę.

- Może zdołamy jakoś dojść do porozumienia?

Pokręciłem głową.

- Przykro mi, wasza wysokość. Pani Paluchowa nauczyła swojego syna trzymać się z

dala od arystokracji. Szkoda, ale tak to już jest.

background image

Dla bezpieczeństwa odwróciłem wzrok, co okazało się pomyłką. Nim zdążyłbyś

zagwizdać pobudkę, w jej dłoniach pokazał się maleńki damski pistolecik, celujący wprost we

mnie. Spluwa nie była duża, ale wiedziałem, że ma dostatecznego kopa, by trwale wyłączyć

mnie z gry.

Lalunia była mordercza.

- Proszę odłożyć broń, wasza wysokość.

Sierżant Robin wszedł przez drzwi sypialni, ściskając w potężnej jak szynka łapie

policyjny rewolwer.

- Przepraszam, że cię podejrzewałem, Paluch - dodał sucho. - Choć w sumie to masz

szczęście, niech mnie dunder świśnie. Kazałem cię śledzić i w efekcie podsłuchałem całą

rozmowę.

- Cześć, sierżancie. Dzięki, że wpadłeś, ale to jeszcze nie wszystko. Zechcesz usiąść i

posłuchać do końca?

Skinął głową i usiadł obok drzwi, jego broń nawet nie drgnęła.

Wstałem z łóżka i podszedłem do Królowej.

- Bo widzisz, laluniu, nie powiedziałem ci, kto miał fotki twojej operacji. Humpty

Dumpty, kiedy go zabiłaś.

Między doskonałymi brwiami pojawiła się urocza zmarszczka.

- Nie rozumiem... Kazałam przeszukać ciało.

- Jasne, po wszystkim. Ale jako pierwsi na miejscu zjawili się żołnierze Króla. Gliny. I

jeden z nich zabrał kopertę. Kiedy już wszystko by ucichło, szantaż znów by się zaczął, tyle

że tym razem nie wiedziałabyś kogo zabić. I jestem ci winien przeprosiny. - Schyliłem się, by

zawiązać sznurówkę.

- Czemu?

- Oskarżyłem cię o to, że dziś po południu próbowałaś mnie wrobić. Nie zrobiłaś tego.

Ta strzała należała do chłopaka, który najlepiej w naszej szkole strzelał z łuku. Powinienem

był od razu rozpoznać to charakterystyczne upierzenie. Czyż nie tak - dodałemo dwracając się

do drzwi - Robinie „Hoodzie"?

Udając, że zawiązuję but, zebrałem z podłogi parę ciasteczek z dżemem Królowej.

Teraz cisnąłem jedno w górę i celnym rzutem stłukłem jedyną żarówkę w pokoju.

Opóźniło to strzelaninę o zaledwie kilka sekund, ale kilka sekund wystarczyło mi w

zupełności. I podczas gdy Królowa Kier i sierżant Robin „Hood" z entuzjazmem rozwalali się

na drobne kawałki, ja się zmyłem.

W mojej profesji trzeba pilnować swojego szefa.

background image

Chrupiąc ciasteczko, wyszedłem z pałacowych ogrodów na ulicę. Przystanąłem przy

kuble ze śmieciami, próbując spalić brązową kopertę pełną zdjęć, którą wyciągnąłem z

kieszeni Robina, kiedy go mijałem, ale deszcz padał tak mocno, że nie chciała się zająć

ogniem.

Kiedy wróciłem do siebie, zadzwoniłem do biura promocji turystyki, żeby się

poskarżyć. Powiedzieli, że deszcz jest potrzebny rolnikom, a ja odparłem, co mogą sobie z

nim zrobić.

Oznajmili, że wszystkim jest ciężko.

A ja mruknąłem.

- No tak.

background image

Trollowy most

Na początku lat sześćdziesiątych, gdy miałem trzy czy cztery lata, zlikwidowano

większość torów kolejowych. Władze zmasakrowały wówczas całą sieć kolejową. Odtąd

można było pojechać tylko do Londynu, a miasteczko, w którym mieszkałem, stało się

końcem trasy.

Oto moje najwcześniejsze wyraźne wspomnienie: miałem półtora roku. Matka leżała w

szpitalu i rodziła moją siostrę, a babcia zabrała mnie na spacer na most i uniosła, bym mógł

oglądać przejeżdżający w dole pociąg, dyszący i dymiący niczym czarny, żelazny smok.

W ciągu następnych kilku lat wycofano ostatnie parowozy. Wraz z nimi zlikwidowano

sieć torów, łączącą wioski z miastami, miasteczka z wsiami.

Nie wiedziałem, że pociągi mogą zniknąć. Gdy skończyłem siedem lat, przeszły do

historii.

Mieszkaliśmy w starym domu na przedmieściach. Puste pola naprzeciwko leżały

odłogiem. Często przełaziłem przez płot, kładłem się w cieniu niewielkiej kępy sitowia i

czytałem książki albo też, gdy ogarniała mnie żądza przygody, badałem tereny opuszczonej

posiadłości za polami. Był tam stary, zarośnięty, ozdobny staw, nad którym przerzucono niski

drewniany mostek. W trakcie moich wypraw do ogrodów i lasów dworskich nigdy nie

natknąłem się na żadnego strażnika bądź dozorcę. Nigdy też nie próbowałem wchodzić do

samego domu. Wolałem nie kusić losu, a zresztą wierzyłem święcie, że wszystkie puste stare

domy są nawiedzone.

Nie oznacza to, że byłem naiwny. Po prostu wierzyłem we wszystko co mroczne i

niebezpieczne. Jeden z głównych artykułów mej dziecięcej wiary głosił, iż noc przynosi ze

sobą duchy i wiedźmy, wygłodniałe, łopoczące płaszczami i odziane w czerń.

Na szczęście obowiązywała też zasada odwrotna. Dzień oznaczał bezpieczeństwo. Za

dnia nic mi nie groziło.

Rytuał: ostatniego dnia letniego semestru w drodze ze szkoły zdejmowałem buty i

skarpetki, i niosąc je w rękach, maszerowałem brukowaną kamieniami ścieżką na miękkich,

różowych, bosych stopach. Podczas wakacji wkładałem buty wyłącznie pod przymusem, na

background image

co dzień napawając się wolnością od obuwia, dopóki we wrześniu nie rozpoczął się kolejny

rok szkolny.

Gdy miałem siedem lat, odkryłem ścieżkę biegnącą przez las. Było właśnie lato, jasne i

gorące. Tego dnia bardzo oddaliłem się od domu.

Zwiedzałem okolicę. Minąłem dwór, patrzący na mnie ślepymi, zabitymi deskami

oczami okien. Przeszedłem przez posiadłość i przez nieznany mi las. Zsunąłem się po

stromym zboczu i odkryłem, że stoję na zupełnie nieznanej cienistej ścieżce wśród gęstych

drzew. Przenikające przez liście światło miało odcień zieleni i złota. Wydało mi się, że

trafiłem do krainy czarów. Wzdłuż ścieżki biegł wąski strumyk, w którym roiło się od

maleńkich przezroczystych krewetek. Łapałem je i patrzyłem, jak wiją się i szamocą na mych

palcach. Potem wkładałem je do wody.

Ruszyłem naprzód ścieżką. Była idealnie prosta, porośnięta krótką trawą. Od czasu do

czasu natrafiałem na wspaniałe kamienie: obłe bryłki stopionej skały, brązowe, fioletowe i

czarne. Kiedy uniosło się je do światła, ich powierzchnia płonęła wszystkimi barwami tęczy.

Przekonany, że muszą być niezwykle cenne, wypchałem nimi kieszenie.

Szedłem tak i szedłem cichym złocistozielonym korytarzem i nikogo nie widziałem.

Nie czułem głodu ani pragnienia, jedynie ciekawość, dokąd wiedzie ścieżka. Była

idealnie prosta i absolutnie płaska. Sama ścieżka w ogóle się nie zmieniała, ale otaczający ją

krajobraz owszem. Z początku szedłem dnem wąwozu; po obu stronach wznosiły się strome,

porośnięte trawą ściany. Później ścieżka prowadziła górą. Idąc, widziałem kołyszące się w

dole czubki drzew i dachy nielicznych odległych budynków. Moja ścieżka, wciąż płaska i

prosta, przecinała wzgórza i doliny. W końcu w jednej z dolin ujrzałem most.

Zbudowano go z czerwonych cegieł. Tworzył wyniosły, zakrzywiony łuk nad ścieżką. Z

boku dostrzegłem kamienne stopnie, wycięte w brzegu. U góry zamykała je mała, drewniana

furtka.

Obecność jakiegokolwiek śladu istnienia istot ludzkich na mej ścieżce zdumiała mnie,

bo od tej pory uwierzyłem już, iż jest ona czymś naturalnym, niczym wulkan. Teraz,

wiedziony bardziej ciekawością niż czymkolwiek innym (ostatecznie przeszedłem już setki

mil, albo tak przynajmniej sądziłem, i mogłem być absolutnie wszędzie), wspiąłem się po

kamiennych schodach i przeszedłem przez furtkę.

Znalazłem się nigdzie.

Szczyt mostu pokrywało błoto. Po obu stronach rozciągały się łąki. Na jednej rosła

trawa, na drugiej ktoś posiał zboże. W zaschniętym błocie odcisnęły się ślady szerokich opon

traktora. Przeszedłem przez most, by się upewnić: żadnego tupania. Moje bose stopy

background image

poruszały się bezszelestnie. W promieniu wielu mil nie było niczego, jedynie pola, zboże i

drzewa.

Zerwałem kłos pszenicy i zacząłem wyłuskiwać słodkie ziarna, obierając je między

palcami, a potem przeżuwając z namysłem. Wtedy zorientowałem się, że robię się głodny, i

wróciłem po schodach na opuszczony tor. Czas wracać do domu. Nie zgubiłem się.

Wystarczyło tylko, bym podążył ścieżką.

Pod mostem czekał na mnie troll.

- Jestem troll - oznajmił. Milczał przez chwilę, po czym dodał od niechcenia: - Fol rol

de ol rol.

Był olbrzymi. Jego głowa sięgała szczytu ceglanego łuku. Był też przezroczysty: przez

jego ciało dostrzegałem cegły i drzewa, przyciemnione, lecz widoczne. Zupełnie jakby

wszystkie moje koszmary stały się ciałem. Miał wielkie, mocne zęby, mordercze szpony i

silne, włochate dłonie. Długie włosy przypominały czuprynę jednego z małych plastikowych

maszkaronów mojej siostry. Oczy miał wyłupiaste i był nagi. Jego penis zwisał z gęstwiny

splątanych włosów między nogami.

- Usłyszałem cię, Jack - szepnął, a jego głos przywodził na myśl wiatr. - Usłyszałem,

jak tupiesz na moim moście, a teraz pożrę twoje życie.

Miałem zaledwie siedem lat. Był jednak dzień i nie pamiętam, abym się bał. Lepiej, by

to dzieci stawały oko w oko z elementami bajek - są lepiej przygotowane na taką

konfrontację.

- Nie pożeraj mnie - powiedziałem do trolla. Miałem na sobie pasiastą, brązową

koszulkę i brązowe sztruksy. Włosy też miałem brązowe. Brakowało mi zęba z przodu.

Uczyłem się gwizdać między zębami, ale jak dotąd bez powodzenia.

- Zamierzam pożreć twoje życie, Jack - odparł troll.

Spojrzałem mu prosto w twarz.

- Wkrótce na ścieżce zjawi się moja starsza siostra - skłamałem. - Będzie znacznie

smaczniejsza niż ja. Zjedz ją zamiast mnie.

Troll powęszył w powietrzu i uśmiechnął się.

- Jesteś sam - rzekł. - Na ścieżce nie ma niczego innego, absolutnie niczego. - Potem

nachylił się i przesunął po moim ciele palcami, zupełnie jakby twarz musnęło mi stadko

motyli, jakby dotykał jej ślepy człowiek. Troll powąchał palce i potrząsnął olbrzymią głową. -

Ty w ogóle nie masz starszej siostry. Tylko młodszą, która dziś została u przyjaciółki.

- Potrafisz to stwierdzić po zapachu? - spytałem zdumiony.

- Trolle umieją wywęszyć tęczę. Trolle umieją wywęszyć gwiazdy - szepnął ze

background image

smutkiem. - Trolle czują woń snów, które śniłeś, nim jeszcze przyszedłeś na świat. Podejdź

do mnie, a ja pożrę twoje życie.

- Mam w kieszeni szlachetne kamienie - poinformowałem trolla. - Weź je sobie. Spójrz.

- Pokazałem mu znalezione wcześniej klejnoty z lawy.

- Żużel - oświadczył troll. - Porzucone odpady z parowców. Nie mają żadnej wartości.

Otworzył szeroko usta. Ostre zęby, oddech cuchnący pleśnią i wilgocią spod świata.

- Jem. Już.

Z każdą chwilą stawał się coraz bardziej cielesny, coraz prawdziwszy, a świat na

zewnątrz tracił barwy, zaczynał blednąc.

- Zaczekaj! - Wbiłem stopy w wilgotną ziemię pod mostem. Poruszyłem palcami,

trzymając się kurczowo rzeczywistego świata. Spojrzałem mu prosto w wielkie oczy. - Nie

chcesz wcale pożerać mojego życia, jeszcze nie. Ja... mam dopiero siedem lat. W ogóle

jeszcze nie żyłem. Jest wiele książek, których nie zdążyłem przeczytać. Nigdy nie leciałem

samolotem. Wciąż nie potrafię gwizdać, nie do końca. Może mnie wypuścisz? Kiedy będę

starszy, większy i smaczniejszy, wrócę do ciebie.

Troll przyglądał mi się oczami płonącymi niczym reflektory.

Potem skinął głową.

- Zatem do zobaczenia, kiedy wrócisz - rzekł. I uśmiechnął się.

Odwróciłem się i pomaszerowałem prostą, milczącą ścieżką, na której kiedyś leżały

tory kolejowe.

Po chwili zacząłem biec.

Pędziłem skąpaną w zielonym świetle dróżką, dysząc i sapiąc, dopóki nie poczułem

kłującego bólu pod żebrami, ostrej kolki. Trzymając się za bok, dotarłem do domu.

***

Gdy dorastałem, pola zaczęły znikać. Wzdłuż ulic ochrzczonych nazwami dzikich

kwiatów i mianami szanowanych autorów wyrastały kolejne rzędy domów. Nasz dom - stary,

zniszczony wiktoriański budynek - został sprzedany i zburzony. W ogrodzie wyrosły nowe

bloki.

Budowano je wszędzie.

Raz zabłądziłem w nowej dzielnicy, pokrywającej dwie łąki, których każdy skrawek

znałem kiedyś na pamięć. Nie miałem jednak nic przeciw temu, by zniknęły. Stary dwór

został kupiony przez międzynarodową spółkę. W majątku wzniesiono kolejne budynki.

background image

Minęło osiem lat, nim wróciłem na stary szlak kolejowy, a kiedy to zrobiłem, nie byłem

sam.

Miałem piętnaście lat. Już dwa razy zdążyłem zmienić szkołę. Dziewczyna miała na

imię Louise. Była moją pierwszą miłością.

Kochałem jej szare oczy i cienkie jasnobrązowe włosy, a także niezręczny sposób

poruszania (zupełnie jak jelonek, który dopiero uczy się chodzić. Wiem, że brzmi to bardzo

głupio, i przepraszam). Kiedy miałem trzynaście lat, zobaczyłem, jak żuje gumę, i wpadłem

po uszy, niczym samobójca do rzeki.

Główną przeszkodę w mojej miłości do Louise stanowił fakt, że byliśmy najlepszymi

przyjaciółmi i oboje spotykaliśmy się z innymi ludźmi. Nigdy jej nie powiedziałem, że ją

kocham, czy nawet, że mi się podoba. Byliśmy kumplami.

Tego wieczoru siedzieliśmy u niej, w jej pokoju, i słuchaliśmy płyty „Rattus

Norvegicus", pierwszego longplaya The Stranglers. Właśnie zaczynał królować punk i

wszystko stawało się takie podniecające, świat nieskończonych możliwości, tak w muzyce,

jak i poza nią. W końcu nadeszła pora powrotu do domu. Louise postanowiła mi towarzyszyć.

Niewinnie wzięliśmy się za ręce, jak to kumple, i ruszyliśmy spacerkiem. Po dziesięciu

minutach dotarliśmy do mnie.

Na niebie świecił jasny księżyc; otaczała nas kraina pozbawiona barw. Noc była ciepła.

Dotarliśmy do mojego domu, dostrzegliśmy światła w oknach i stanęliśmy na

podjeździe, rozmawiając o zespole, który zamierzałem założyć. Nie weszliśmy do środka.

Potem postanowiłem, że odprowadzę ją do domu. Wróciliśmy.

Opowiedziała mi o bitwach, które staczała z młodszą siostrą, podkradającą jej

kosmetyki i perfumy. Louise podejrzewała, że siostra uprawiała już seks z chłopakami. Sama

Louise jeszcze tego nie robiła, tak jak ja.

Staliśmy na drodze przed jej domem pod żółtą, sodową latarnią. Patrzyliśmy na swe

czarne usta i blado-żółte twarze.

Uśmiechaliśmy się do siebie.

Potem ruszyliśmy naprzód, wybierając ciche ulice i puste zaułki. W jednej z nowych

dzielnic mieszkaniowych skręciliśmy na ścieżkę prowadzącą do lasu.

Ścieżka była prosta i ciemna, lecz światła odległych domów lśniły niczym naziemne

gwiazdy, a księżyc dostatecznie oświetlał nam drogę. Raz jeden przestraszyliśmy się, gdy tuż

przed nami coś zaczęło węszyć i prychać. Zbliżyliśmy się i ujrzeliśmy, że to borsuk.

Wybuchnęliśmy śmiechem, po czym uścisnęliśmy się i ruszyliśmy dalej.

Rozmawialiśmy cicho o bzdurach, o tym, o czym marzymy, czego pragniemy.

background image

I cały ten czas chciałem ją pocałować, pomacać piersi, a może nawet wsunąć rękę

między nogi.

W końcu dostrzegłem szansę. Nad ścieżką wznosił się stary, ceglany most.

Przystanęliśmy pod nim. Przytuliłem się do niej. Jej usta otwarły się pod moimi wargami.

I wtedy zesztywniała, zrobiła się zimna i zastygła w bezruchu.

- Witaj - powiedział troll.

Puściłem Louise. Pod mostem było ciemno, lecz sylwetka trolla wypełniała mrok.

- Zamroziłem ją - oznajmił troll - abyśmy mogli porozmawiać. Teraz zamierzam pożreć

twoje życie.

Serce waliło mi w piersi. Całe ciało drżało. - Nie.

- Powiedziałeś, że do mnie wrócisz. I wróciłeś. Czy nauczyłeś się gwizdać?

- Tak.

- To świetnie. Ja nigdy nie umiałem gwizdać. - Powęszył. - Cieszę się. Obrosłeś w życie

i doświadczenie. Więcej do jedzenia, więcej dla mnie.

Chwyciłem Louise, sztywnego zombi, i pchnąłem ją naprzód.

- Nie zabieraj mnie, nie chcę umierać. Weź ją. Założę się, że jest smaczniejsza niż ja, i o

dwa miesiące starsza. Czemu nie weźmiesz jej?

Troll milczał.

Obwąchał Louise od stóp do głów - stopy i krocze, piersi, włosy.

Potem spojrzał na mnie.

- Jest niewinna - oznajmił. - Ty nie. Nie chcę jej. Chcę ciebie.

Podszedłem do skraju mostu i spojrzałem w górę na gwiazdy świecące na niebie.

- Ale jeszcze tak wielu rzeczy nie zrobiłem - rzekłem na poły do siebie. - To znaczy,

nigdy... nigdy się nie kochałem i nigdy nie byłem w Ameryce. Nie... - Urwałem. - Jeszcze

niczego nie zrobiłem. Jeszcze nie.

Troll nie odpowiedział.

- Mógłbym do ciebie wrócić, kiedy będę starszy. Milczał.

- Wrócę. Daję słowo.

- Wrócisz do mnie? - spytała Louise. - Czemu? Dokąd się wybierasz?

Odwróciłem się. Troll zniknął, a dziewczyna, którą zdawało mi się, że kocham, stała

wśród cieni pod mostem.

- Wracamy do domu - oznajmiłem. - Chodź.

Wróciliśmy, nie odzywając się ani słowem.

Niedługo potem zaczęła umawiać się na randki z perkusistą zespołu punk rockowego,

background image

który założyłem. Znacznie później wyszła za mąż za kogoś innego. Spotkaliśmy się kiedyś w

pociągu, gdy była już mężatką. Spytała, czy pamiętam tamten wieczór. Odparłem, że tak.

- Tamtego wieczoru naprawdę cię lubiłam, Jack - powiedziała. - Sądziłam, że chcesz

mnie pocałować. Myślałam, że spróbujesz się ze mną umówić. Zgodziłabym się, gdybyś to

zrobił.

- Ale nie zrobiłem.

- Nie - rzekła. - Nie zrobiłeś. - Miała krótko ostrzyżone włosy. Było jej w nich nie do

twarzy.

Nigdy więcej jej nie widziałem. Szczupła kobieta o wymuszonym uśmiechu nie była

dziewczyną, którą kochałem. Czułem się niezręcznie, rozmawiając z nią.

***

Przeprowadziłem się do Londynu. Potem, kilka lat później, wróciłem, lecz miasto, w

którym się znalazłem, nie było tym, jakie pamiętałem. Pola, farmy, małe kamienne dróżki

zniknęły, toteż, gdy już mogłem, przeprowadziłem się do małej wioski dziesięć mil dalej.

Zabrałem ze sobą rodzinę - byłem już żonaty i dzieciaty - i zamieszkaliśmy w starym

domu, niegdyś pełniącym rolę dworca kolejowego. Tory wykopano. Stare małżeństwo,

mieszkające naprzeciw nas, uprawiało na ich miejscu warzywa.

Zaczynałem się starzeć. Pewnego dnia dostrzegłem siwy włos. Kiedy indziej usłyszałem

nagranie własnego głosu i uświadomiłem sobie, że brzmi on zupełnie jak głos mojego ojca.

Pracowałem w Londynie w dziale wyławiania talentów jednej z największych wytwórni

płytowych. Dojeżdżałem do miasta pociągiem, czasami wracałem na noc.

W Londynie musiałem utrzymywać małe mieszkanko. Trudno wracać do domu, gdy

zespół, który sprawdzamy, nie wywleka się na scenę przed północą. Oznaczało to też, że

łatwo mogę wykręcić numerek na boku, jeśli tylko mam ochotę, a miałem.

Sądziłem, że Eleanora - tak nazywa się moja żona; chyba powinienem był wspomnieć o

tym wcześniej - nie wie o innych kobietach. Jednakże pewnego zimowego dnia wróciłem z

dwutygodniowego wyjazdu do Nowego Jorku i zastałem pusty, zimny dom.

Nie zostawiła mi liściku, lecz prawdziwy list: piętnaście stron starannie wypisanych na

maszynie. Każde słowo było prawdziwe, łącznie z post scriptum, które brzmiało: „Tak

naprawdę mnie nie kochasz. Nigdy nie kochałeś".

Włożyłem gruby płaszcz i wyszedłem z domu, wędrując wprost przed siebie,

oszołomiony i lekko odrętwiały.

background image

Ziemi nie pokrywał śnieg, było jednak mroźno. Liście chrzęściły mi pod stopami. Na tle

surowego, szarego zimowego nieba ostro odcinały się czarne szkielety drzew.

Szedłem poboczem. Mijały mnie samochody, zmierzające do i z Londynu. W pewnej

chwili potknąłem się o na wpół pogrzebaną w stosie brązowych liści gałąź i rozdarłem sobie

spodnie oraz skaleczyłem nogę.

Dotarłem do następnej wioski. Pod kątem do drogi płynęła rzeka. Obok niej

dostrzegłem ścieżkę, której nigdy dotąd nie widziałem. Skręciłem na nią, wpatrując się w

częściowo zamarzniętą rzekę. Woda gulgotała, pluskała i śpiewała.

Ścieżka wiodła przez pola. Była prosta, porośnięta trawą.

Tuż przy niej znalazłem kamień sterczący z ziemi. Podniosłem go i oczyściłem z błota.

Trzymałem w ręku bryłę stopionej fioletowawej masy. Jej powierzchnia mieniła się

wszystkimi barwami tęczy. Wsunąłem zdobycz do kieszeni płaszcza i zacisnąłem na niej

dłoń, maszerując naprzód. Ciepło kamienia dodawało mi otuchy.

Rzeka wiła się wśród pól, a ja wędrowałem w ciszy.

Szedłem tak godzinę, nim dostrzegłem domy - nowe, małe, kanciaste - stojące na

brzegu nade mną. A potem ujrzałem most i wiedziałem już, gdzie jestem - na starym szlaku

kolejowym, tyle że przyszedłem z przeciwnej strony.

Na moście wymalowano graffiti: DUPA i BARRY KOCHA SUSAN oraz

wszechobecne FN Frontu Narodowego.

Stanąłem pod mostem w cieniu czerwonego ceglanego łuku, pośród papierków po

lodach, paczek po chipsach, obok samotnej, żałosnej zużytej prezerwatywy. Patrzyłem, jak

mój oddech paruje w zimnym popołudniowym powietrzu.

Krew zasychała mi na spodniach.

Po moście nad moją głową przejeżdżały samochody. Usłyszałem radio grające głośno w

jednym z nich.

- Hej! - powiedziałem cicho. Czułem się naprawdę głupio. - Halo?

Nikt nie odpowiedział. Wiatr zaszeleścił paczkami po chipsach i liśćmi.

- Wróciłem. Obiecałem, że wrócę, i dotrzymałem słowa. Halo!

Cisza.

I wtedy rozpłakałem się, niemądrze, cicho, szlochając pod mostem. Czyjaś ręka

dotknęła mej twarzy. Uniosłem wzrok.

- Nie przypuszczałem, że wrócisz - powiedział troll.

Był teraz mojego wzrostu, poza tym jednak się nie zmienił. W jego długich,

potarganych włosach tkwiły liście. Oczy miał wielkie i samotne.

background image

Wzruszyłem ramionami. Potem otarłem twarz rękawem płaszcza.

- Ale wróciłem.

Mostem przebiegła trójka dzieci, krzycząc donośnie.

- Ja jestem troll - rzekł troll cichym, zalęknionym głosem. - Fol rol de ol rol. - Drżał

cały.

Wyciągnąłem rękę i ująłem jego potężną, szponiastą łapę. Uśmiechnąłem się do niego.

- W porządku - powiedziałem. - Naprawdę wszystko w porządku.

Troll skinął głową.

Pchnął mnie na ziemię, na liście, opakowania i prezerwatywę, po czym położył się na

mnie. Potem uniósł głowę, otworzył paszczę i pożarł me życie mocnymi, ostrymi zębami.

***

Kiedy skończył, wstał i się otrzepał. Wsunął dłoń do kieszeni płaszcza i wyciągnął

bulwiastą, spaloną bryłkę żużlu.

Podał mi ją.

- To należy do ciebie - rzekł.

Spojrzałem na niego. Przywdział me życie swobodnie, jakby nosił je od lat. Wziąłem od

niego żużel i obwąchałem go. Czułem woń pociągu, z którego wypadł tak dawno temu.

Ścisnąłem mocno kamyk w mej włochatej łapie.

- Dziękuję - rzekłem.

- Powodzenia - rzucił troll.

- Tak. Cóż, tobie także.

Troll uśmiechnął się do mnie moją twarzą.

Potem odwrócił się i ruszył w stronę, z której przyszedłem, w kierunku wioski i pustego

domu, który opuściłem tego ranka. Idąc, gwizdał wesoło.

Od tego czasu żyję tu. Ukrywam się. Czekam. Jestem częścią mostu.

Obserwuję z cienia przechodzących ludzi, spacerujących z psami, rozmawiających,

robiących rzeczy, jakie robią ludzie. Czasami ktoś zatrzyma się pod mym mostem. Przystanie,

wysika się, uprawia seks. Obserwuję ich, lecz nic nie mówię. Oni zaś nigdy mnie nie widzą.

Fol rol de ol rol.

Zostanę tu w ciemności pod łukiem. Słyszę was, jak tupiecie po mym moście.

O tak, słyszę was.

background image

***

Ale nie zamierzam wyjść.

background image

Nie pytaj diabła

Nikt nie wiedział, skąd wzięła się zabawka, do jakiego pradziadka bądź dalekiej ciotki

należała, nim trafiła do pokoju dziecięcego.

To była skrzynka, rzeźbiona i pokryta czerwoną i złotą farbą, niewątpliwie miła dla oka

i, tak przynajmniej twierdzili dorośli, bardzo cenna - może nawet antyk. Niestety, zamek

przerdzewiał i zatrzasnął się na amen, a klucz zaginął, toteż nikt nie mógł uwolnić diabła z

jego pudełka. Niemniej jednak było to wspaniałe pudło: ciężkie, rzeźbione i złocone.

Dzieci nie bawiły się nim. Tkwiło na dnie starego, drewnianego kosza z zabawkami,

dorównującego rozmiarami i wiekiem pirackiej skrzyni - tak przynajmniej uważały dzieci.

Diabeł w pudełku leżał zagrzebany pod stosami lalek i kolejek, klaunów, papierowych

gwiazdek i starych zestawów do magicznych sztuczek, okaleczonych marionetek o

nieodwracalnie splątanych sznurkach, porzuconych strojów (strzępów starej ślubnej sukni

obok czarnego jedwabnego cylindra, pokrytego warstwą brudu i czasu) i sztucznej biżuterii,

połamanych obręczy, przykrywek i koników. Pod tym wszystkim spoczywało pudło diabła.

Dzieci nie bawiły się nim. Szeptały między sobą, samotne, w pokoju na strychu. W

szare dni, gdy wiatr zawodził wokół domu, a deszcz bębnił o dachówki i spływał z okapów,

opowiadały sobie historie o diable, choć nigdy go nie widziały. Jedno z nich twierdziło, że

diabeł to zły czarownik zamknięty w pudełku za swe zbrodnie, zbyt okropne, by je opisywać.

Ktoś inny (z pewnością jedna z dziewczynek) upierał się, że pudełko diabła to w

rzeczywistości Puszka Pandory, w której umieszczono go jako strażnika, niepozwalającego,

by złe rzeczy zamknięte w środku znów się wydostały. Dzieci, jeśli tylko mogły, w ogóle nie

dotykały pudełka. Kiedy jednak, jak się to zdarzało od czasu do czasu, ktoś dorosły dostrzegał

nieobecność poczciwego, starego diabła w pudełku, wyciągał go ze skrzyni i ustawiał na

honorowym miejscu na kominku, dzieci zbierały się na odwagę i szybko ponownie ukrywały

go w ciemności.

Dzieci nie bawiły się diabłem w pudełku. A kiedy dorosły i opuściły wielki dom, pokój

na strychu został zamknięty i prawie zapomniany.

Prawie, lecz nie końca, albowiem każde z dzieci z osobna pamiętało, że kiedyś

background image

samotnie, w błękitnym blasku księżyca, na bosaka, powędrowało do pokoju dziecinnego.

Przypominało to spacer lunatyczny - stopy bezszelestnie stąpające po drewnianych stopniach i

wytartym dywanie. Każde z nich pamiętało, że otwiera skrzynię skarbów, grzebie wśród lalek

i ubrań i wyciąga pudełko.

A potem dziecko dotykało zamka, wieko unosiło się powoli, niczym zachodzące słońce.

Zaczynała grać muzyka i pojawiał się diabeł. Nie wyskakiwał nagle, nie tkwił na sprężynie.

Wstawał powoli, z rozmysłem. Wynurzał się z pudełka, wzywał gestem dziecko, by się

zbliżyło, i uśmiechał się.

I wówczas w blasku księżyca mówił im rzeczy, których nigdy nie mogły sobie

przypomnieć, ale też nie zdołały zatrzeć ich w pamięci.

Najstarszy chłopiec zginął w Wielkiej Wojnie. Najmłodszy odziedziczył dom po

śmierci rodziców. Wkrótce jednak zabrano mu go, bo pewnej nocy został znaleziony w

piwnicy wśród szmat, parafiny i zapałek. Próbował spalić wielki dom aż do fundamentów.

Zamknęli go w domu dla wariatów. Może wciąż jeszcze tam jest.

Pozostałe dzieci, niegdyś dziewczynki, obecnie kobiety, odmówiły, każda z osobna,

powrotu do domu, w którym dorastały. Okna budynku zabito deskami. Drzwi zamknięto

wielkimi żelaznymi kluczami.

Siostry odwiedzały go równie często, jak grób najstarszego brata i żałosną istotę, która

niegdyś była ich najmłodszym bratem, czyli nigdy.

Minęły lata. Dziewczynki są już stare. W dawnym pokoju na poddaszu zagnieździły się

sowy i nietoperze. Szczury budują gniazda wśród porzuconych zabawek. Zwierzęta

spoglądają obojętnie na wyblakłe ryciny na ścianach i plamią resztki dywanu swymi

odchodami.

Zaś głęboko wewnątrz skrzyni diabeł czeka z uśmiechem, kryjąc swe sekrety. Czeka na

dzieci. Może tak czekać wiecznie.

background image

Jak sprzedać Most Pontyjski

Tak się składa, że mój ulubiony Klub Złoczyńców jest jednocześnie najstarszy i wciąż

najbardziej ekskluzywny w całych Siedmiu Światach. Założyła go, niemal siedemdziesiąt

tysięcy lat temu, luźna grupa łotrów, kłamców, łapserdaków i oszustów. Ma wielu

naśladowców w wielu miejscach (całkiem niedawno, zaledwie pięć wieków temu podobny

klub powstał w Londynie), lecz żadna z kopii nie dorównuje oryginalnemu Klubowi

Złoczyńców w mieście Zaginionej Karnadyny. Żaden nie ma podobnej atmosfery. Ani

podobnie wyselekcjonowanego grona członków.

Bo zostać członkiem Klubu Złoczyńców z Zaginionej Karnadyny nie jest łatwo, oj nie.

Zrozumiecie, jacy ludzie trafiają na listę klubu, gdy powiem, że na własne oczy widziałem,

jak w jego wielu salach przechadzały się, zasiadały bądź posilały tak wybitne osobistości, jak

Daraxius Lo (który sprzedał Kzemom żaboperza w dzień święty), Prottle (który sprzedał

królewski pałac Vandarii królowi Vandarii) i samozwańczy lord Niff (ludzie powtarzają

szeptem, że to on jako pierwszy wymyślił manewr z lisem, numer, który rozbił bank w Casino

Grande). Byłem też nieraz świadkiem, jak złoczyńcom cieszącym się wszechświatową sławą

odmawiano członkostwa, a nawet możliwości rozmowy na jego temat z sekretarzem -

pewnego pamiętnego dnia na tylnych schodach minąłem słynnego finansistę, szefa mafii z

Hy-Brasail oraz znanego premiera, wędrujących ku wyjściu z ponurymi minami, najwyraźniej

uprzedzonych, że nie mają nawet co myśleć o powrocie. Nie, ludzie, którzy trafiają na listę

członków Klubu Złoczyńców, to naprawdę elita. Z pewnością słyszeliście o nich wszystkich -

oczywiście nie pod tymi imionami, lecz ich styl łatwo rozpoznać.

Ja sam zostałem członkiem dzięki błyskotliwemu przykładowi kreatywnych badań

naukowych, czemuś, co zrewolucjonizowało sposób myślenia całej generacji. Szefostwo

klubu doceniło moją wzgardę dla zwyczajowych metod i, jako rzekłem, kreatywne badania;

kiedy jestem w tej części kosmosu, pamiętam zawsze, by wpaść na jeden wieczór, ucieszyć

uszy błyskotliwą rozmową, napić się najlepszego klubowego wina i napawać obecnością

mych moralnych pobratymców.

Był późny wieczór, ogień w palenisku już przygasał, a garść nas siedziała, sącząc jedno

background image

ze znakomitych ciemnych win spidireeńskich, w alkowie przy wielkiej sali.

- Oczywiście - mówił właśnie jeden z mych nowych przyjaciół - istnieją oszustwa,

których żaden szanujący się złoczyńca nie tknie nawet kijem, są bowiem stare, pozbawione

stylu i nudne. Choćby sprzedaż turyście Mostu Pontyjskiego.

- Tak samo jest z Kolumną Nelsona, Wieżą Eiffla czy Mostem Brooklyńskim na mojej

ojczystej planecie - dodałem. - Żałosne numery, niegodne nawet wzmianki, mające równie

wiele klasy jak gra w trzy karty w bocznej uliczce. Ale ma to też swoją dobrą stronę. Nikt, kto

kiedykolwiek sprzedał Most Pontyjski, z pewnością nie zostałby członkiem tego klubu.

- Nie? - spytał ktoś cicho z kąta pokoju. - Dziwne. O ile mi wiadomo, właśnie sprzedaż

Mostu Pontyjskiego zdobyła mi członkostwo w klubie.

Wysoki dżentelmen, nienagannie ubrany i całkiem łysy, wstał z fotela, w którym dotąd

siedział, i ruszył w naszą stronę. Pociągnął łyk z wnętrza importowanego owocu rumowego i

uśmiechnął się, przypuszczam, że na myśl o wywartym wrażeniu. Podszedł do nas, wyciągnął

poduszkę i usiadł.

- Chyba się nie znamy - rzekł.

Moi przyjaciele przedstawili się (szpakowata kobieta o zręcznych ruchach, Gloathis;

niski, cichy cwaniak, Żandarm), ja także.

Nieznajomy uśmiechnął się szerzej.

- Sława każdego z was sięga daleko, jestem zaszczycony. Mnie możecie nazywać

Gronostajem.

- Gronostajem? - powtórzyła Gloathis. - Jedyny Gronostaj, o jakim słyszałam, to

człowiek, który wykonał derariski numer z latawcem, ale to było... no tak, ponad sto lat temu.

Co ja mówię? Zakładam, że owo miano to złożony mu hołd?

- Mądra z ciebie niewiasta - odparł Gronostaj. - Niemożliwe przecież, bym był tym

samym człowiekiem. - Pochylił się na swej poduszce. - Rozmawialiście o sprzedaży Mostu

Pontyjskiego?

- Istotnie.

- I wszyscy zgodziliście się, że to żałosne oszustwo, niegodne członka tego klubu? Być

może macie rację. Przyjrzyjmy się elementom dobrego oszustwa. - Zaczął odliczać na palcach

lewej ręki. - Po pierwsze, oszustwo musi być wiarygodne. Po drugie, musi być proste: im

bardziej złożone, tym większa możliwość błędu. Po trzecie, naciągnięty frajer musi zostać

załatwiony tak, by w żadnym razie nie zwrócił się o pomoc do przedstawicieli prawa. Po

czwarte, głównym źródłem każdego eleganckiego oszustwa jest ludzka chciwość i ludzka

próżność. I wreszcie, po piąte i ostatnie, musi pojawić się element zaufania.

background image

- Niewątpliwie - zgodziła się Gloathis.

- Twierdzicie zatem, że sprzedaż Mostu Pontyjskiego - czy też jakiejkolwiek innej

ważnej budowli, która do nas nie należy - nie może spełniać tych założeń? Panowie. Pani.

Pozwólcie, że opowiem wam moją historię.

Zjawiłem się w Ponti jakiś czas temu, niemal bez grosza. Miałem przy sobie zaledwie

trzydzieści złotych koron, a potrzebowałem miliona. Po co? Lękam się, że to już inna historia.

Podsumowałem swój majątek: dysponowałem złotymi monetami i eleganckimi szatami,

władałem biegle arystokratycznym dialektem pontyjskim i jestem, pozwolę sobie dodać

nieskromnie, wielce błyskotliwy. Nie miałem jednak pojęcia, jak mógłbym zdobyć potrzebną

mi sumę w czasie, którym dysponowałem. Mój umysł, zwykle kipiący znakomitymi planami i

pomysłami, pozostawał pusty. Ufając zatem bogom, że ześlą mi natchnienie, wybrałem się na

wycieczkę z przewodnikiem...

***

Ponti leży na południowym wschodzie. To wolne miasto i port u stóp Gór Świtu.

Wielka metropolia zajmuje oba brzegi Zatoki Świtu, przepięknej naturalnej przystani, której

oba brzegi spina most zbudowany niemal dwa tysiące lat temu z klejnotów, zaprawy i magii.

Gdy zaplanowano i rozpoczęto budowę, ludzie drwili, nikt bowiem nie wierzył, że uda się

wznieść konstrukcję liczącą sobie niemal pół mili długości, a jeśli nawet, to nie postoi ona

zbyt długo. Lecz budowę ukończono i drwiny zamieniły się w okrzyki podziwu i dumy

obywatelskiej. Most wznosił się nad Zatoką Świtu - doskonała budowla, połyskująca, lśniąca i

skrząca się miriadami tęczowych barw pod słońcem w zenicie.

Przewodnik przystanął u jego stóp.

- Panie i panowie, gdy przyjrzycie się bliżej, odkryjecie, że most wzniesiono wyłącznie

z drogocennych kamieni - rubinów, diamentów, szafirów, szmaragdów, chryolantów,

karbunkułów i tym podobnych - połączonych ze sobą przezroczystą zaprawą stworzoną przez

bliźniaczych mędrców Hrolgara i Hrylhfgura z pierwotnej, surowej magii. Wszystkie klejnoty

są prawdziwe, wierzcie mi, i zostały sprowadzone z pięciu stron świata przez Emmidusa,

ówczesnego króla Ponti.

Mały chłopczyk na czele grupy odwrócił się do matki.

- Przerabialiśmy go w szkole - oznajmił głośno. - Nazywają go Emmidusem Ostatnim,

bo po nim nie było już więcej królów. Mówili też...

- Młody panicz ma rację - wtrącił gładko przewodnik. - Wydatki króla Emmidusa na

background image

klejnoty doprowadziły do bankructwa ówczesnego miasta-państwa, otwierając drogę

obecnym dobroczynnym rządom Enklawy.

Matka chłopczyka złapała go za ucho, co niezwykle ucieszyło przewodnika.

- Z pewnością słyszeli państwo, że oszuści i drobni złodzieje nieustannie próbują nabrać

turystów, twierdząc, że są przedstawicielami Rządzącej Enklawy i jako właściciele mostu

mają prawo go sprzedać. Dostają sporą zaliczkę, po czym znikają. Dla wyjaśnienia - dodał,

jak to robił zawsze, pięć razy każdego dnia - most z całą pewnością nie jest na sprzedaż.

Zaśmiał się wraz z całą grupą. To był dobry tekst, zawsze wszystkich bawił.

Jego grupa weszła na most. Tylko chłopczyk zauważył, że jeden z turystów - wysoki

mężczyzna, całkiem łysy - pozostał z tyłu. Wciąż stał u stóp mostu, zatopiony w myślach.

Chłopiec bardzo chciał poinformować o tym wszystkich, bolało go jednak ucho, więc się nie

odezwał.

Człowiek u stóp mostu uśmiechnął się nagle.

- Nie na sprzedaż, tak? - powiedział głośno, po czym odwrócił się na pięcie i wrócił do

miasta.

***

Grali właśnie w grę bardzo podobną do tenisa, posługując się rakietami z mocnym

naciągiem i inkrustowanymi drogimi kamieniami czaszkami zamiast piłek. Czaszki niezwykle

radowały graczy soczystym dźwiękiem, z jakim odbijały się po prawidłowym uderzeniu, i

tym, jak wzlatywały w górę, kreśląc nad marmurowym kortem wdzięczne parabole. Nigdy nie

tkwiły na ludzkich szyjach - zdobywano je wielkim kosztem - nie tylko finansowym, ale i

ludzkiego życia - w walkach z rasą demonów z gór, a potem ozdabiano (szmaragdami i

słodkimi rubinami, osadzonymi w koronkowym, srebrnym filigranie w oczodołach i wokół

szczęk) w warsztatach Carthusa.

Carthus serwował.

Sięgnął po następną czaszkę ze stosu i uniósł ją do światła, zachwycając się

mistrzowską robotą, tym że klejnoty, gdy światło padało na nie pod pewnym kątem,

wyglądały, jakby płonęły wewnętrznym blaskiem. Umiałby podać wartość każdego kamienia

i jego prawdopodobne pochodzenie - być może nazwę kopalni, w której go wydobyto. Same

czaszki także były piękne: uformowane z kości barwy mlecznej masy perłowej, półprzejrzyste

i lekkie. Każda kosztowała go więcej niż klejnoty osadzone w eleganckiej, kościstej twarzy.

Rasa demonów została już niemal całkiem wytępiona i czaszek w zasadzie nie dało się

background image

niczym zastąpić.

Posłał swoją lobem ponad siatką. Aathia odbiła zręcznie, zmuszając go, by pobiegł

czaszce na spotkanie (jego kroki odbijały się echem od zimnej marmurowej posadzki) i z

głośnym pang odesłał ku niej.

Prawie zdążyła. Prawie, lecz nie do końca: czaszka minęła rakietę i runęła w dół, po

czym zaledwie cal nad kamiennymi płytami zatrzymała się, podskakując lekko, jakby była

zanurzona w płynie bądź polu magnetycznym.

Oczywiście sprawiła to magia. Carthus zapłacił za nią słono. Mógł sobie na to pozwolić.

- Punkt dla mnie, pani! - zawołał, kłaniając się nisko.

Aathia - jego partnerka we wszystkim prócz łóżka - nie odpowiedziała. Jej oczy lśniły

niczym odłamki lodu bądź klejnoty, jedyna rzecz jaką kochała. Carthus i Aathia, wielcy

jubilerzy. Tworzyli osobliwą parę.

Za plecami Carthusa ktoś zakasłał dyskretnie. Kupiec odwrócił się i ujrzał niewolnika w

białej tunice, trzymającego w dłoni zwój pergaminu.

- Tak? - spytał Carthus, ocierając pot z twarzy grzbietem dłoni.

- Wiadomość, panie. Człowiek, który ją przyniósł, twierdził, że to pilne.

- Od kogo?

- Nie otworzyłem jej. Powiedziano mi, że jest przeznaczona wyłącznie dla twych oczu i

oczu pani Aathii, dla nikogo innego.

Carthus zapatrzył się w zwój, lecz nie sięgnął po niego. Był potężnym mężczyzną o

tłustej twarzy, rzednących płowych włosach i wiecznie zatroskanej minie. Jego rywale w

interesach - a było ich wielu, bo Ponti z czasem stało się głównym ośrodkiem hurtowego

handlu klejnotami - wiedzieli, że ta mina nie ma najmniejszego związku z odczuciami. W

wielu przypadkach poznanie owej prawdy słono ich kosztowało.

- Weź wiadomość, Carthusie - poleciła Aathia, a gdy nie zareagował, okrążyła siatkę i

wyjęła zwój z dłoni niewolnika. - Zostaw nas.

Posłaniec odszedł posłusznie; jego bose stopy stąpały bezszelestnie po marmurowej

posadzce.

Sztyletem wyjętym z rękawa Aathia rozcięła pieczęć i rozwinęła pergamin. Przebiegła

go szybko wzrokiem, a potem drugi raz, wolniej. Zagwizdała.

- Proszę.

Carthus wziął list i przeczytał.

- Ja... naprawdę nie wiem, co o tym sądzić - rzekł piskliwym, nadąsanym tonem. Z

roztargnieniem potarł rakietą niewielką zygzakowatą bliznę na prawym policzku. Medalion

background image

na szyi, głoszący światu, że jego właściciel należy do Rady Najwyższej Cechu Jubilerów z

Ponti na moment przylepił się do spoconej skóry, po czym zawisł na łańcuchu. - Co o tym

myślisz, mój kwiatuszku?

- Nie jestem twoim kwiatuszkiem.

- Oczywiście, pani.

- Tak lepiej, Carthusie. Zrobimy jeszcze z ciebie prawdziwego obywatela. Po pierwsze,

podpis jest niewątpliwie fałszywy. Glew Croll, akurat. W Ponti mieszka więcej Glewów

Crollów, niż ty przechowujesz diamentów w swych magazynach. Adres to bez wątpienia

wynajęta kwatera na Podskalu. Na pieczęci nie odciśnięto żadnego pierścienia, zupełnie jakby

demonstracyjnie starał się zachować anonimowość.

- Tak, widzę. Ale co sądzisz o owej atrakcyjnej propozycji, o której pisze? A jeśli, jak

sugeruje, to sprawa Rządzącej Enklawy, czemu miałby załatwiać ją w tak wielkim sekrecie?

Wzruszyła ramionami.

- Rządząca Enklawa zawsze lubiła sekrety. A czytając między wierszami, wnioskuję, że

chodzi tu o spory majątek.

Carthus milczał. Sięgnął do stosu czaszek, oparł o niego rakietę, a obok położył zwój.

Wybrał dużą czaszkę, pogładził ją delikatnie grubymi, tępo zakończonymi palcami.

- Wiesz - rzekł, jakby zwracał się tylko do niej - to może dać mi szansę pokazania

reszcie kretynów z rady cechu, co o nich myślę. Martwokrwiste, arystokratyczne wypierdki.

- Oto słowa syna niewolnika - odparła Aathia. - Gdyby nie moje imię, nigdy nie

zasiadłbyś w radzie.

- Zamknij się. - Wciąż miał zatroskaną minę, która nie oznaczała niczego. - Mogę im

pokazać, i pokażę. Sama zobaczysz.

Zważył czaszkę w prawej dłoni, jakby oceniał jej ciężar, przeliczał go i szacował

wartość kości, klejnotów, delikatnej srebrnej oprawy. Nagle odwrócił się, zdumiewająco

szybko jak na kogoś tak grubego, i z całej siły cisnął czaszkę w odległą kolumnę, daleko poza

kort. Zdawało się, że całe wieki wisi w powietrzu, a potem boleśnie powoli uderzyła w filar i

roztrzaskała się na tysiąc kawałków. Melodyjny brzęk, jaki przy tym wydała, zachwycał

ucho.

- Pójdę się przebrać, a potem spotkam z tym Glewem Crollem - wymamrotał Carthus.

Wyszedł z sali, zabierając ze sobą zwój. Aathia odprowadziła go wzrokiem, po czym

klasnęła w dłonie, wzywając niewolnika, by posprzątał.

Jaskinie tworzące gęsty labirynt pod mostem na północnym brzegu Zatoki Świtu

miejscowi nazywają Podskalem. Carthus zdjął w drzwiach szaty, wręczył je niewolnikowi i

background image

ruszył w dół wąskimi, kamiennymi schodami. Jego ciało wzdrygnęło się mimowolnie, gdy

wszedł do wody (utrzymywanej w temperaturze nieco niższej od temperatury krwi, tak jak to

czynią arystokraci, lecz po upalnym dniu wciąż sprawiającej wrażenie zimnej) i popłynął

korytarzem do westybulu. Na ścianach migotały plamy odbitego światła. Na wodzie unosiło

się czterech innych mężczyzn i dwie kobiety - leżeli wygodnie na wielkich, drewnianych

tratwach, elegancko wyrzeźbionych na kształt ptaków wodnych i ryb.

Carthus podpłynął do pustej tratwy - delfina - i wgramolił się na nią ciężko. Podobnie

jak pozostała szóstka, miał na sobie jedynie medalion Rady Najwyższej Cechu Jubilerów.

Obecni byli wszyscy członkowie rady prócz jednego.

- Gdzie przewodniczący? - spytał nikogo w szczególności.

Wychudzona kobieta o idealnie białej skórze wskazała jedną z sal wewnętrznych.

Potem ziewnęła i wygięła ciało jednym płynnym ruchem, pod koniec którego obracając się

zeskoczyła z tratwy - olbrzymiego rzeźbionego łabędzia. Carthus jednocześnie nienawidził jej

i zazdrościł: owa śruba była zaliczana do jednego z dwunastu tak zwanych szlachetnych

skoków. Wiedział, że mimo wieloletnich ćwiczeń nie ma żadnych szans, by ją naśladować.

- Zdegenerowana wiedźma - wymamrotał pod nosem. Niemniej jednak widok

pozostałych członków rady dodał mu otuchy. Zastanawiał się, czy ktoś z nich wie o czymś, o

czym on sam nie ma pojęcia.

Za plecami usłyszał plusk, odwrócił się. Wommet, przewodniczący rady, trzymał się

brzegu tratwy Carthusa. Ukłonili się sobie, po czym tamten (niski garbus, którego

prapraprapra, i tak dalej, dziadek zdobył majątek, wyszukując dla króla Emmidusa klejnoty,

pośrednio doprowadzając w ten sposób Ponti do bankructwa i tworząc podwaliny

dwutysiącletnich rządów Enklawy) rzekł:

- Teraz pomówi z tobą, messire Carthusie. W głąb korytarza i w lewo. To pierwsza

komnata, na jaką się natkniesz.

Pozostali członkowie rady spojrzeli ze swych tratw na Carthusa. Byli arystokratami z

Ponti, toteż ze skrywaną zazdrością i irytacją przyjęli fakt, że Carthus ma ich uprzedzić. Nie

ukryli jednak swych uczuć tak dobrze, jak sądzili, i gdzieś w głębi duszy Carthus uśmiechnął

się z satysfakcją.

Powstrzymał impuls nakazujący spytać garbusa, o co w tym wszystkim chodzi, i

ześliznął się z tratwy. Oczy zapiekły go od podgrzanej morskiej wody.

Komnata, w której czekał Glew Croll, mieściła się kilkanaście kamiennych stopni

wyżej, była sucha, ciemna i zadymiona. Na stole pośrodku płonęła słabo samotna lampa. Na

krześle wisiała szata; Carthus narzucił ją na ramiona. W cieniu poza kręgiem światła czekał

background image

mężczyzna; nawet w półmroku Carthus dostrzegł, że jest wysoki i zupełnie łysy.

- Dobrego dnia, panie - rozległ się arystokratyczny głos.

- A także tobie, twemu rodowi i krewnym - odparł Carthus.

- Usiądź, usiądź. Jak niewątpliwie wywnioskowałeś z wiadomości, którą ci posłałem,

chodzi tu o sprawy Rządzącej Enklawy. Zanim padnie choć jedno słowo, muszę prosić, byś

przeczytał i podpisał zobowiązanie zachowania wszystkiego w tajemnicy. Nie spiesz się,

mamy dość czasu. - Przesunął po stole papier.

Widniała na nim skomplikowana przysięga, nakazująca Carthusowi zachowanie w

sekrecie wszystkich spraw omówionych podczas tego spotkania pod rygorem wielkiego

niezadowolenia Rządzącej Enklawy, który to uprzejmy eufemizm oznaczał śmierć. Carthus

przeczytał wszystko dwa razy.

- Ten biznes to chyba nic nielegalnego?

- Ależ, panie! - W arystokratycznym głosie zabrzmiała nuta urazy.

Carthus wzruszył potężnymi ramionami i podpisał. Kartka zniknęła ze stołu i

powędrowała do kufra na końcu komnaty.

- Doskonale, możemy zatem przejść do rzeczy. Coś do picia? Palenia? Wdychania?

Nie? Świetnie.

Chwila ciszy.

- Jak być może odgadłeś, tak naprawdę nie nazywam się Glew Croll. Jestem młodszym

członkiem administracyjnego ramienia Rządzącej Enklawy.

Słysząc potwierdzenie swych podejrzeń, Carthus mruknął pod nosem i podrapał się po

uchu.

- Messire Carthusie, co ci wiadomo o Moście Pontyjskim?

- To samo co wszystkim. Skarb narodowy. Wielka atrakcja turystyczna. Imponujący,

jeśli lubi się takie rzeczy. Zbudowany z klejnotów i magii. Klejnoty nie są najwyższej klasy,

choć na szczycie osadzono różowy diament wielkości dziecięcej piąstki, pozbawiony ponoć

wszelkich skaz...

- Doskonale. Słyszałeś kiedyś o czasie magicznego trwania połowicznego?

Carthus nie słyszał, a przynajmniej nic takiego nie pamiętał.

- Słyszałem, oczywiście - skłamał. - Ale nie jestem magiem, więc...

- Magiczne trwanie połowiczne to nigromanckie określenie czasu trwania magii

czarodzieja, czarnoksiężnika lub wiedźmy po ich śmierci. Dzieła zwykłej wioskowej

czarownicy często znikają bez śladu w chwili, gdy umiera. Z drugiej strony spektrum mamy

zjawiska takie, jak Morze Morskich Węży, w którym czysto magiczne stwory wciąż brykają i

background image

tańczą niemal dziewięć tysięcy lat po egzekucji Cilimwai Laha, ich twórcy.

- No tak, jasne, oczywiście. Wiedziałem.

- To dobrze. Zrozumiesz zatem znaczenie mych słów, gdy powiem, że czas magicznego

trwania połowicznego Mostu Pontyjskiego wedle szacunków naszych najmądrzejszych

filozofów naturalnych wynosi niewiele ponad dwa tysiące lat. Możliwe zatem, messire, że już

niedługo zacznie się on sypać i walić.

Tłusty jubiler aż sapnął.

- Ależ to straszne! Jeśli wieści się rozejdą... - Urwał, rozważając w myślach wszelkie

implikacje.

- Właśnie. Wybuchnie panika. Kłopoty, niepokoje... Wiadomość nie może się rozejść,

dopóki nie będziemy gotowi. Stąd właśnie potrzeba zachowania tajemnicy.

- Chyba jednak się napiję, jeśli można - rzekł Carthus.

- Bardzo mądrze. - Łysy szlachcic wyjął korek z kryształowej karafki i nalał do kielicha

przejrzyste, błękitne wino. Przesunął kielich po stole. - Każdy jubiler - a jest tylko siedmiu

takich w Ponti i może dwóch gdzie indziej, którzy poradziliby sobie z tym zadaniem -

któremu zezwolono by na rozbiórkę i zachowanie materiałów z Mostu Pontyjskiego,

odzyskałby poniesione koszty dzięki samej reklamie, nie mówiąc już o wartości drogich

kamieni. Moim zadaniem jest porozmawianie o tej sprawie z ośmioma największymi

jubilerami i handlarzami szlachetnych kamieni w mieście.

Rządzącą Enklawę interesuje parę kwestii. Jak zapewne zgadujesz, gdyby wszystkie

kamienie trafiły jednocześnie na rynek w Ponti, wkrótce stałyby się w zasadzie

bezwartościowe. W zamian za przejęcie na własność mostu jubiler musiałby podjąć się

wzniesienia budowli pod nim, tak by w miarę rozsypywania się konstrukcji mógł zbierać

klejnoty. Musiałby także zagwarantować, że sprzeda nie więcej niż pół procentu kamieni w

obrębie murów miejskich. Jako starszy wspólnik firmy Carthus i Aathia jesteś jednym z ludzi,

których wybrałem, by omówić z nimi to zagadnienie.

Jubiler pokręcił głową. Wszystko to wydawało mu się niemal zbyt piękne, by mogło

być prawdziwe - oczywiście gdyby zdołał zdobyć kontakt.

- Coś jeszcze? - spytał lekkim tonem, niezdradzającym najmniejszego zainteresowania.

- Jestem jedynie skromnym sługą Enklawy - oznajmił łysy mężczyzna. - Oni sami z

pewnością zechcą na tym zarobić. Każdy z was złoży Rządzącej Enklawie - za moim

pośrednictwem - oficjalną ofertę w sprawie mostu. Nie będziecie się naradzać między sobą.

Enklawa wybierze najlepszą propozycję, a potem podczas otwartej sesji ogłosi zwycięzcę.

Wówczas, dopiero wtedy, wpłaci on pieniądze do miejskiego skarbca. Z tego, co mi

background image

wiadomo, większość wpłaty zostanie przeznaczona na budowę następnego mostu

(podejrzewam, że ze znacznie mniej kosztownych materiałów) oraz opłaty za przewóz

obywateli promami do czasu owej budowy.

- Rozumiem.

Wysoki mężczyzna spojrzał twardo na Carthusa. Jubilerowi wydało się, że owo

spojrzenie wwierca mu się w samą duszę.

- Masz dokładnie pięć dni na złożenie swojej oferty, Carthusie. Pozwól też, że cię

uprzedzę. Po pierwsze, jeśli któryś z was zechce nawiązać współpracę z innym, bądź innymi,

Enklawa zareaguje wielkim niezadowoleniem. Po drugie, jeżeli ktokolwiek dowie się o

słabnięciu zaklęcia, nie będziemy tracić czasu na sprawdzanie, który z was zbyt szeroko i

niefortunnie otworzył usta. Najwyższa Rada Cechu Jubilerów z Ponti zostanie zastąpiona

nową, a wasze majątki przejmie miasto - być może staną się nagrodami podczas następnych

jesiennych igrzysk. Czy wyrażam się jasno?

- Tak - wydusił z trudem Carthus.

- Zatem idź i pamiętaj: za pięć dni masz złożyć oficjalną ofertę. Przyślij mi następnego.

Jak pogrążony w transie, Carthus opuścił komnatę, po czym wychrypiał „teraz wzywa

ciebie" do najbliższego członka rady w westybulu, aż wreszcie z ulgą poczuł na twarzy

promienie słońca i powiew świeżego powietrza. Wysoko w górze inkrustowane klejnotami

przęsła Mostu Pontyjskiego wznosiły się jak zawsze, połyskując i migocząc ponad miastem

od dwóch tysięcy lat.

Zmrużył oczy. Czy to tylko wyobraźnia, czy też klejnoty świecą słabiej? Konstrukcja

wydawała się mniej trwała, cały cudowny most odrobinę mniej wspaniały niż wcześniej.

Czyżby otaczająca go aura niezmienności zaczęła znikać?

Carthus obliczał już w myślach wartość mostu, objętość i cenę klejnotów. Zastanawiał

się, jak potraktowałaby go Aathia, gdyby wręczył jej w darze różowy diament ze szczytu i czy

Rada Najwyższa przestałaby go uważać za nowobogackiego intruza. Z pewnością, gdyby to

on kupił Most Pontyjski.

O tak, wszyscy traktowaliby go lepiej. Nie miał co do tego cienia wątpliwości.

Człowiek nazywający siebie Glewem Crollem kolejno przyjmował największych

pontyjskich jubilerów. Na wieść o słabnięciu zaklęcia tworzącego Most Pontyjski każdy

reagował na swój sposób - wstrząsem bądź śmiechem, smutkiem, przygnębieniem. A pod

przykrywką drwin bądź żalu każdy z nich natychmiast zaczynał oceniać zyski i wpływy,

szacować i planować w myślach możliwe oferty, aktywować szpiegów w kompaniach rywali.

Sam Carthus nie powiedział nikomu ani słowa, nawet swej ukochanej, nieosiągalnej

background image

Aathii. Zamknął się w swym gabinecie i zaczął pisać oferty, drzeć je i pisać następne. Reszta

jubilerów czyniła podobnie.

***

Ogień na palenisku Klubu Złoczyńców zgasł, pozostawiając tylko kilka czerwonych

węgli żarzących się pośród szarego popiołu. Niebo na zewnątrz rozjaśniał srebrzysty brzask.

Gloathis, Żandarm i ja całą noc słuchaliśmy opowieści człowieka nazywającego siebie

Gronostajem. Gdy doszedł do tego fragmentu, odchylił się na poduszce i uśmiechnął szeroko.

- Widzicie zatem, przyjaciele - rzekł. - Idealne oszustwo, nieprawdaż?

Zerknąłem na Gloathis i Żandarma, i z ulgą przekonałem się, że mają równie niemądre

miny jak ja.

- Przykro mi - rzekł Żandarm - ale nie rozumiem...

- Nie rozumiesz, co? A ty, Gloathis? Pojmujesz czy też masz oczy zalepione błotem?

Gloathis spoważniała.

- Cóż - rzekła - bez wątpienia przekonałeś ich, że jesteś przedstawicielem Rządzącej

Enklawy, a spotkanie wszystkich w westybulu stanowiło przebłysk geniuszu. Tyle że nie

dostrzegam w tym wszystkim możliwości zysku. Powiedziałeś, że potrzebowałeś miliona. Ale

przecież żaden z nich nie płacił ci osobiście. Czekali na publiczne ogłoszenie, które nigdy nie

miało nastąpić, a potem wpłatę pieniędzy do skarbca publicznego...

- Myślisz jak frajerka - oznajmił Gronostaj. Spojrzał na mnie i uniósł brwi. Pokręciłem

głową. - I wy nazywacie się złoczyńcami?

Żandarm wyraźnie się zdenerwował.

- Po prostu nie dostrzegam w tym zysku. Wydałeś trzydzieści złotych koron na

wynajęcie biura i wysłanie listów. Powiedziałeś im, że pracujesz dla Enklawy, a oni wypłacą

wszystko Enklawie...

Dopiero gdy usłyszałem słowa Żandarma, w końcu pojąłem. Nagle zrozumiałem

wszystko. I kiedy zrozumiałem, poczułem wzbierający we mnie śmiech. Próbowałem go

ukryć i wysiłek ów sprawił, że o mało się nie udławiłem.

- Och, wspaniałe, wspaniałe! - wykrzyknąłem jedynie i przez kilka chwil nie mogłem

wydusić nic więcej.

Przyjaciele patrzyli na mnie poirytowani. Gronostaj czekał w milczeniu.

W końcu wstałem, pochyliłem się nad nim i zacząłem mu szeptać do ucha. Raz jeden

przytaknął, a ja znów zachichotałem.

background image

- Przynajmniej jedno z was ma jakiś potencjał - rzekł Gronostaj.

Potem wstał, owinął się ciaśniej szatą i odszedł w głąb oświetlonych pochodniami

korytarzy Klubu Złoczyńców Zaginionej Karnadyny, znikając wśród cieni. Odprowadziłem

go wzrokiem; pozostała dwójka przyglądała mi się nerwowo.

- Nie rozumiem - powtórzył Żandarm.

- Co on zrobił? - pytała błagalnie Gloathis.

- I wy nazywacie się złoczyńcami? Ja domyśliłem się sam. Czemu wy dwoje nie...? No

dobrze. Po tym, jak jubilerzy opuścili jego biuro, pozwolił im pokisić się parę dni, czekając,

aż napięcie wzrośnie. Potem, w tajemnicy, zaaranżował spotkanie z każdym kolejno, w

różnych porach i miejscach - zapewne szemranych karczmach.

W każdej karczmie witał się z jubilerem i przypominał o jednej rzeczy, którą wszyscy

przeoczyli. Oferty miały być złożone Enklawie za pośrednictwem mojego przyjaciela. Mógł

załatwić to tak, by jubiler, z którym rozmawiał - na przykład Carthus - złożył tę najlepszą.

Bo oczywiście był otwarty na propozycje.

Gloathis klepnęła się w czoło.

- Ależ ze mnie oślica! Powinnam była zrozumieć natychmiast. Z łatwością mógł

zgarnąć milion łapówek od nich wszystkich, a kiedy ostatni mu zapłacił, po prostu zniknął.

Jubilerzy nie mogli się poskarżyć. Gdyby Enklawa usłyszała, że próbowali przekupić kogoś,

kogo uważali za jej przedstawiciela, mieliby szczęście gdyby udało im się zachować ręce, nie

mówiąc już o życiu i majątku. Oszustwo doskonałe.

I w sali Klubu Złoczyńców Zaginionej Karnadyny zapadła cisza. Wszyscy

podziwialiśmy w milczeniu geniusz człowieka, który sprzedał Most Pontyjski.

background image

Październik w fotelu

W fotelu zasiadał Październik, toteż wieczór był chłodny, a rdzawe i czerwone liście

opadały z drzew otaczających polanę. Cała dwunastka siedziała wokół ogniska, opiekając na

patykach grube kiełbaski, które syczały i trzaskały, gdy tłuszcz ściekał na płonące jabłoniowe

drewno. Popijali je świeżym cydrem jabłkowym, pozostawiającym w ustach cierpki, ostry

smak.

Kwiecień nadgryzła elegancko swą kiełbaskę, która rozpękła się, obryzgując jej brodę

gorącym sosem.

- Piekło i gówniani szatani! - zaklęła.

Siedzący obok przysadzisty Marzec zaśmiał się cicho, wulgarnie, po czym wyciągnął

wielką brudną chustkę.

- Proszę - rzekł.

Kwiecień wytarła brodę.

- Dzięki. Ta przeklęta kupa flaków mnie poparzyła. Jutro będę tam mieć pęcherz.

Wrzesień ziewnął.

- Straszna z ciebie hipochondryczka - rzekł z drugiej strony ogniska. - I co za język.

Miał cieniutki wąsik i łysiał na przodzie głowy, dzięki czemu jego czoło wydawało się

bardzo wysokie i mądre.

- Odczep się od niej - rzuciła Maj. Ciemnowłosa, krótko ostrzyżona, nosiła wygodne

buty i paliła małą brązową cygaretkę pachnącą mocno goździkami. - Jest bardzo wrażliwa.

- Och, proszę - mruknął Wrzesień. - Daruj sobie. Październik, świadom swej pozycji w

fotelu, pociągnął łyk cydru i odchrząknął.

- W porządku - powiedział. - Kto chce zacząć?

Fotel, w którym zasiadał, wyrzeźbiono z jednego wielkiego bloku dębiny i ozdobiono

intarsjami z jesionu, cedru i wiśni. Pozostała jedenastka siedziała na pniakach drzew

ustawionych w różnych odstępach wokół niewielkiego ogniska. Po latach użytkowania pniaki

były gładkie i bardzo wygodne.

- A co z protokołem? - spytał Styczeń. - Kiedy ja zasiadam w fotelu, zawsze spisujemy

background image

protokół.

- Ale teraz nie siedzisz w fotelu, prawda, mój drogi? - rzekł Wrzesień, elegancki jak

zawsze w swej udawanej trosce.

- Co z protokołem? - powtórzył Styczeń. - Nie możemy go zlekceważyć.

- Mały zasraniec sam się sobą zajmie. - Kwiecień przeczesała palcami długie jasne

włosy. - I uważam, że Wrzesień powinien mówić pierwszy.

Wrzesień nadął się i przytaknął.

- Z rozkoszą.

- Hej! - zaprotestował Luty. - Hej, hej, hej, hej, hej, hej! Nie słyszałem, żeby

przewodniczący zatwierdził tę decyzję. Nikt nie zacznie, dopóki Październik nie wskaże, kto

ma zacząć, a potem nikt inny nie powinien się odzywać. Czy moglibyśmy zadbać o choćby

pozory porządku? - Spojrzał na nich z ukosa, drobny, blady, od stóp do głów odziany w

błękity i szarości.

- Nic się nie stało - powiedział Październik. Jego broda mieniła się wszystkimi barwami

niczym kępa jesiennych drzew - ciemnym brązem, ognistym oraniem, winną czerwienią.

Niestrzyżonym gąszczem pokrywała dolną część twarzy. Policzki miał rumiane niczym

jabłka. Wyglądał jak przyjaciel, jak ktoś, kogo znamy całe życie. - Wrzesień może mówić

pierwszy. Zacznijmy już.

Wrzesień wsunął do ust końcówkę kiełbaski, nadgryzł ostrożnie i wysączył resztkę

cydru z kubka. Potem wstał, skłonił się przed zebranymi i zaczął mówić.

- Laurent DeLisle był najlepszym szefem kuchni w całym Seattle, przynajmniej sam tak

uważał, a gwiazdka Michelina na drzwiach utwierdzała go w tej opinii. Istotnie, był

wspaniałym kucharzem - jego brioszki z mieloną baraniną zdobyły kilka nagród, a ravioli z

wędzonymi przepiórkami i białymi truflami opisano w piśmie „Gastronom" jako „dziesiąty

cud świata". Lecz piwnica win... Ach, piwnica win... To ona była jego prawdziwą

namiętnością i stanowiła źródło dumy.

Rozumiem to dobrze. We mnie właśnie zbiera się ostatnie białe winogrona i większość

czerwonych: doceniam dobre wina, ich aromat, zapach, smak, jaki pozostawiają w ustach.

Laurent DeLisle kupował swe wina na aukcjach od prywatnych miłośników i uznanych

pośredników; za każdym razem upierał się przy certyfikacie, fałszerstwa win bowiem są aż

nazbyt częste, gdy za butelkę płaci się pięć, dziesięć, sto tysięcy dolarów, funtów czy euro.

Jego skarbem - klejnotem - najrzadszym z rzadkich okazów i ne plus ultra piwnicy o

dokładnie kontrolowanej temperaturze była butelka Chateau Lafitte rocznik 1902. Figurowała

w karcie win z ceną stu dwudziestu tysięcy dolarów, choć w istocie, jako ostatnia w swoim

background image

rodzaju, była bezcenna.

- Przepraszam - wtrącił uprzejmie Sierpień. Był z nich najgrubszy, kosmyki rzadkich,

jasnych włosów zaczesywał na bok, próbując ukryć łysinę.

Wrzesień spojrzał niechętnie na swego sąsiada.

- Tak?

- Czy to historia, w której jakiś bogaty facet kupuje wino do obiadu, szef kuchni uznaje,

że obiad, który bogaty facet zamówił, nie jest dość dobry dla tego wina, toteż posyła mu co

innego, a gość zjada jeden kęs, dostaje rzadkiej alergii i pada trupem, wino zaś pozostaje

niewypite?

Wrzesień nie odpowiedział, jego wzrok był dostatecznie wymowny.

- Bo jeśli tak, to już ją opowiadałeś. Wiele lat temu. Była głupia wtedy i jest głupia

teraz. - Sierpień uśmiechnął się, jego różowe policzki połyskiwały w blasku ognia.

- Najwyraźniej patos i kultura nie wszystkim przypadają do smaku - oznajmił Wrzesień.

- Niektórzy wolą grill i piwo, podczas gdy inni...

- Przykro mi to mówić - przerwał mu Luty - ale on ma sporo racji. Historia musi być

nowa.

Wrzesień uniósł brwi i ściągnął usta.

- Skończyłem - oznajmił gwałtownie i usiadł na pieńku.

Spojrzeli po sobie ponad ogniem, wszystkie miesiące roku.

Czerwiec, czyściutka i nieśmiała, podniosła rękę.

- Ja mam historię o strażniczce przy maszynie do prześwietlania bagażu na lotnisku

LaGuardia, która potrafiła odczytać wszystko o ludziach z samych kształtów ich bagaży na

ekranie i pewnego dnia ujrzała prześwietlenie tak piękne, że zakochała się w jego właścicielu.

Próbowała ustalić, do której osoby w kolejce należał bagaż, ale nie potrafiła i tęskniła całymi

miesiącami. A gdy ta osoba znów się zjawiła, tym razem strażniczka wiedziała. To był

mężczyzna, pomarszczony stary Hindus, a ona była śliczna i czarna, i miała najwyżej

dwadzieścia pięć lat, i wiedziała, że nigdy im się nie uda, więc pozwoliła mu odejść, bo z

kształtów jego toreb na ekranie wyczytała też, że on wkrótce umrze.

- Doskonale, młoda panno - rzekł Październik. - Opowiedz nam tę historię.

Czerwiec spojrzała na niego niczym spłoszone zwierzątko.

- Właśnie to zrobiłam.

Październik przytaknął.

- Istotnie - rzekł, nim ktokolwiek inny zdążył się odezwać, a potem spytał: - Czy zatem

mam przejść do mojej historii?

background image

Luty pociągnął nosem.

- To nie twoja kolejka, staruszku. Ten, kto zasiada w fotelu, opowiada swoją historię

dopiero, gdy reszta skończy. Nie możemy przejść od razu do głównego punktu programu.

Maj wrzuciła właśnie tuzin kasztanów na kratę nad ogniem. Manewrując szczypcami,

układała je w różne wzory.

- Pozwólmy mu opowiedzieć od razu, skoro chce. Bóg mi świadkiem, jego historia nie

może być gorsza niż ta o winie, a ja mam sporo pilnych spraw, do których muszę wracać.

Kwiaty nie rozkwitają same z siebie. Kto jest za?

- Zamierzasz to poddać pod oficjalne głosowanie? - zdziwił się Luty. - Niewiarygodne.

Nie wierzę, że to się dzieje. - Otarł czoło garścią papierowych chusteczek, które wyciągnął z

rękawa.

Siedem rąk powędrowało w górę. Cztery osoby nie zagłosowały - Luty, Wrzesień,

Styczeń i Lipiec (- To nic osobistego - wyjaśnił przepraszająco Lipiec - kwestia czysto

proceduralna. Nie powinniśmy ustanawiać precedensów).

- A zatem ustalone - oznajmił Październik. - Nim zacznę, czy ktoś chciałby coś

powiedzieć?

- Uhm. Tak. Czasami - rzekła Czerwiec. - Czasami wydaje mi się, że ktoś obserwuje

nas z lasu, ale potem patrzę i nikogo tam nie ma. Ciągle jednak o tym myślę.

- To dlatego, że jesteś szalona - wyjaśniła Kwiecień.

- Mhm - mruknął Wrzesień do wszystkich i nikogo w szczególności. - Oto cała

Kwiecień. Wrażliwa, lecz jednocześnie najokrutniejsza z nas wszystkich.

- Dosyć - uciął Październik.

Przeciągnął się w fotelu, zmiażdżył w zębach orzech laskowy, wyciągnął orzeszek i

wypluł kawałki łupiny w ogień, gdzie z trzaskiem i sykiem zajęły się płomieniami, po czym

zaczął mówić.

***

- Był sobie chłopiec - rzekł Październik - który czuł się okropnie nieszczęśliwy, choć w

domu nikt go nie bił. Po prostu nie pasował ani do swej rodziny, ani do miasta, ani nawet do

własnego życia. Miał dwóch braci, starszych od siebie bliźniaków, którzy dokuczali mu bądź

go ignorowali, a sami byli powszechnie lubiani. Grali w piłkę; czasem w meczu jeden z

bliźniaków zdobywał więcej punktów niż drugi i był bohaterem, czasem drugi. Ich młodszy

braciszek nie grał. Wymyślili mu przezwisko. Nazywali go Szczeniakiem.

background image

Przezwali go tak jeszcze w dzieciństwie. Z początku matka i ojciec upominali ich za to.

- Ale on naprawdę jest jak najmniejszy szczeniak w miocie - odparli bliźniacy. -

Spójrzcie na niego i spójrzcie na nas.

Gdy to powiedzieli, mieli sześć lat i rodzice uznali, że to urocze. Przezwisko takie jak

Szczeniak bywa zaraźliwe i wkrótce jedyną osobą nazywającą go Donaldem pozostała babcia,

kiedy dzwoniła z życzeniami urodzinowymi, oraz ludzie, którzy go nie znali.

I być może, ponieważ imiona mają moc, rzeczywiście przypominał szczeniaka -

chudego, drobnego, nerwowego. Urodził się z katarem, który nie opuścił go przez dziesięć lat.

Podczas posiłków, jeśli bliźniakom smakowało jedzenie, podkradali mu je, jeżeli nie,

ukradkiem podrzucali na jego talerz, tak że dostawał burę za to, że nie tknął obiadu.

Ich ojciec nigdy nie opuścił żadnego meczu, a potem kupował loda bliźniakowi, który

zdobył więcej punktów, i drugiego na pocieszenie temu, który spisał się gorzej. Matka

uważała się za dziennikarkę, choć głównie sprzedawała przestrzeń reklamową i prenumeraty.

Gdy bliźniacy byli dość duzi, by się sobą zająć, wróciła do pracy na pełny etat.

Inne dzieci z klasy chłopca podziwiały bliźniaków. Z początku przez pierwsze tygodnie

koledzy mówili do niego Donald, potem jednak rozeszła się wieść, że bracia nazywają go

Szczeniakiem. Nauczyciele rzadko zwracali się do niego jakimkolwiek imieniem, choć

czasami między sobą wspominali, że to wielka szkoda, że najmłodszemu chłopakowi

Covayów brak śmiałości, wyobraźni i energii jego braci.

Sam Szczeniak nie potrafił powiedzieć, kiedy po raz pierwszy pomyślał o ucieczce ani

kiedy jego marzenia przekroczyły granice i stały się planami. Gdy przyznał się sam przed

sobą, że ucieka, miał już w garażu ukryty pod płachtą folii duży plastikowy pojemnik,

zawierający trzy batoniki Mars, dwa Milky Way, torebkę orzeszków, niewielkie opakowanie

lukrecji, latarkę, kilka komiksów, nową paczuszkę suszonej wołowiny i trzydzieści siedem

dolarów, głównie w ćwierćdolarówkach. Nie przepadał za suszoną wołowiną, ale czytał, że

badacze i podróżnicy potrafili przeżyć wyłącznie na niej całe tygodnie; i właśnie w chwili,

gdy wsadził paczuszkę wołowiny do pojemnika i z trzaskiem zamknął wieczko, zrozumiał, że

zamierza uciec.

Czytał książki, gazety i pisma. Wiedział, że kiedy się ucieka, czasami spotyka się złych

ludzi, którzy krzywdzą innych. Ale czytał również bajki i wiedział, że na świecie obok

potworów żyją też ludzie dobrzy.

Szczeniak był chudym dziesięciolatkiem, drobnym, zakatarzonym i nieciekawym.

Gdybyście spróbowali wybrać go z grupy chłopców, na pewno byście się pomylili. Byłby tym

drugim. Tym z boku. Tym, którego nie dostrzegamy.

background image

Przez cały wrzesień odkładał ucieczkę. Trzeba było dopiero naprawdę paskudnego

piątku, kiedy to obaj bracia usiedli na nim (a ten, który siedział na twarzy, pierdnął i

wybuchnął gromkim śmiechem), by Szczeniak uznał, że raczej zaryzykuje spotkanie z

czekającymi na świecie potworami. Może nawet je woli.

W sobotę bracia mieli się nim opiekować, wkrótce jednak poszli do miasta, do

dziewczyny, która im się podobała. Szczeniak pobiegł do garażu na tyłach, wyciągnął spod

płachty pojemnik i zaniósł do sypialni. Wysypał na łóżko zawartość szkolnej torby, napełnił

ją słodyczami, komiksami, ćwierćdolarówkami i suszoną wołowiną. Do pustej butelki po coli

nalał wody.

Potem ruszył do miasteczka i wsiadł do autobusu. Pojechał na zachód z biletem za

dziesięć dolarów w ćwierćdolarówkach, w miejsce, którego nie znał.

Uznał to za dobry początek. Wysiadł z autobusu i ruszył dalej pieszo. Tu nie było już

chodnika, kiedy zatem mijały go samochody, dla bezpieczeństwa ukrywał się w rowie.

Słońce świeciło wysoko na niebie. Poczuł głód, więc pogrzebał w torbie i wyciągnął

marsa. Gdy go zjadł, odkrył, że chce mu się pić, i niemal do połowy opróżnił butelkę, nim

uświadomił sobie, że będzie musiał racjonować wodę. Wcześniej sądził, że kiedy opuści

miasto, będzie napotykał mnóstwo źródeł z czystą, słodką wodą. Okazało się jednak, że

żadnego nie znalazł. Natknął się natomiast na rzekę płynącą pod szerokim mostem.

Szczeniak zatrzymał się w połowie mostu i zapatrzył w brązową wodę. Przypomniał

sobie coś, czego uczono go w szkole: że w końcu wszystkie rzeki wpadają do morza. Nigdy

nie był nad morzem. Zsunął się niezgrabnie na brzeg i ruszył z prądem. Wzdłuż rzeki biegła

błotnista ścieżka, od czasu do czasu natykał się na puszkę po piwie albo plastikowe

opakowanie świadczące o tym, że przed nim byli tu jacyś ludzie. Nikogo jednak nie spotkał.

Dopił swoją wodę.

Zastanawiał się, czy już go szukają. Wyobraził sobie radiowozy, helikoptery i psy,

wszystkich ludzi próbujących go znaleźć. Wymknie im się. Dotrze do morza.

Rzeka z szumem i pluskiem rwała wśród kamieni. Dostrzegł czaplę modrą, szybującą

na rozłożystych skrzydłach. W powietrzu krążyły ostatnie samotne ważki i niewielkie roje

meszek, korzystające z ostatnich dni babiego lata. A potem błękitne niebo zaczęło szarzeć i

ciemnieć. Z góry śmignął polujący na owady nietoperz. Szczeniak zastanawiał się, gdzie

spędzi noc.

Wkrótce ścieżka się rozgałęziła; skręcił w dróżkę odchodzącą od rzeki, licząc na to, że

doprowadzi go do domu albo na farmę z pustą stodołą. Jakiś czas maszerował szybko, a

tymczasem mrok gęstniał. W końcu Szczeniak ujrzał przed sobą na wpół zrujnowany,

background image

odpychający dom. Okrążył go z narastającą pewnością, że nic nie zmusiłoby go do wejścia do

środka, po czym wdrapał się na połamane ogrodzenie i położył wśród wysokich traw

opuszczonego pastwiska, zamiast poduszki wsuwając pod głowę torbę.

Leżał na wznak, w ubraniu, i wpatrywał się w niebo. W ogóle nie czuł senności.

„Do tej pory zauważyli już, że mnie nie ma", rzekł do siebie. „Będą się martwić".

Wyobraził sobie, jak za kilka lat wraca do domu - radość na twarzach całej rodziny, gdy

ujrzą go na podjeździe. Ich powitania. Ich miłość...

Obudził się parę godzin później. Blady księżyc świecił mu prosto w twarz. Szczeniak

widział cały świat - jasny jak w dzień, jak w bajkach, lecz wyblakły, pozbawiony kolorów.

Widział nad sobą księżyc w pełni, czy prawie w pełni, i wyobraził sobie skierowaną ku niemu

przyjazną twarz ukrytą pośród cieni i kształtów księżycowej powierzchni.

- Skąd jesteś? - usłyszał czyjś głos.

Szczeniak usiadł. Nie czuł strachu, jeszcze nie. Rozejrzał się szybko. Drzewa. Wysokie

trawy.

- Gdzie jesteś? Nie widzę cię.

Coś, co wcześniej brał za cień obok drzewa na skraju pastwiska, poruszyło się i ujrzał

chłopca w jego wieku.

- Uciekam z domu - oznajmił Szczeniak.

- Rany - mruknął chłopak. - Trzeba być diablo odważnym.

Szczeniak uśmiechnął się z dumą; nie wiedział co powiedzieć.

- Przejdziesz się kawałek? - spytał chłopak.

- Jasne. - Szczeniak położył torbę obok jednego ze słupków ogrodzenia, by jej nie

zgubić.

Ruszyli razem w dół zbocza, okrążając szerokim łukiem stary dom na farmie.

- Żyją tu jacyś ludzie? - spytał Szczeniak.

- Nie - odparł chłopak. Miał jasne, bardzo cienkie włosy, które w blasku księżyca

wydawały się niemal białe. - Kiedyś, dawno temu próbowali, ale nie spodobało im się i

odeszli. Potem wprowadzili się inni, ale teraz nie ma tam żywej duszy. Jak się nazywasz?

- Donald - odparł Szczeniak, po czym dodał: - Ale mówią na mnie Szczeniak. A ty?

Chłopak zawahał się.

- Zgasł - rzekł.

- Super imię.

- Kiedyś miałem inne, ale nie potrafię już go odczytać.

Przecisnęli się przez wielką żelazną bramę, uchyloną i zardzewiałą na amen, i znaleźli

background image

się na niewielkiej łące u stóp zbocza.

- Ekstra miejsce - mruknął Szczeniak.

Na łące stały dziesiątki kamiennych płyt, wysokich, wyższych niż obaj chłopcy, i

małych, świetnie nadających się na siedzisko. Było też trochę połamanych. Szczeniak

wiedział, co to za miejsce, ale nie czuł strachu. Przepełniała je miłość.

- Kto tu leży? - spytał.

- Głównie mili ludzie - odparł Zgasł. - Kiedyś tam, za tamtymi drzewami, było

miasteczko, a potem pojawiła się kolej. Zbudowali stację w sąsiednim mieście i nasze tak

jakby wyschło, rozpadło się. Teraz w miejscu, gdzie stało, rosną krzaki i drzewa. Można

schować się wśród drzew i znaleźć w środku starego domu.

- Czy są takie jak ten dom na górze? - Szczeniak wiedział, że jeśli tak, to nie ma ochoty

ich odwiedzić.

- Nie - wyjaśnił Zgasł. - Nikt tam nie bywa oprócz mnie i czasami zwierząt. Jestem tu

jedynym dzieckiem.

- Domyśliłem się - mruknął Szczeniak.

- Może moglibyśmy tam pójść i się pobawić? - zaproponował Zgasł.

- Brzmi super - przytaknął Szczeniak.

Była idealna wczesnopaździernikowa noc, niemal tak ciepła jak w lecie, z wielkim

księżycem płonącym na niebie. Widzieli wszystko.

- Który jest twój? - spytał Szczeniak.

Zgasł wyprostował się z dumą i wziął go za rękę. Poprowadził Szczeniaka w zarośnięty

kąt łąki. Obaj chłopcy rozgarnęli wysoką trawę. Kamień leżał płasko, wpuszczony w ziemię;

wyrzeźbiono na nim daty sprzed stu lat. Większość napisów już się zatarła, lecz pod datami

pozostały jeszcze słowa.

ZGASŁ PRZEDWCZEŚNIE.

POZOSTANIE W NASZEJ PA

- Założę się, że pamięci - oznajmił Zgasł.

- Też tak przypuszczam - potwierdził Szczeniak. Wyszli za bramę i pobiegli w dół

niewielkim jarem.

Wkrótce znaleźli się w tym, co pozostało ze starego miasteczka. Z domów wyrastały

drzewa, niektóre budynki się zawaliły, nie wyglądały jednak strasznie. Bawili się w

chowanego. Zwiedzali. Zgasł pokazał Szczeniakowi parę świetnych miejsc, między innymi

background image

jednoizbowy domek, który, jak twierdził, był najstarszym budynkiem w tej części hrabstwa.

Biorąc pod uwagę jego wiek, zachował się w całkiem dobrym stanie.

- W świetle księżyca widzę całkiem nieźle, nawet w środku. Nie wiedziałem, że to takie

łatwe.

- O, tak - potwierdził Zgasł. - A po jakimś czasie uczysz się widzieć nawet kiedy

księżyc nie świeci.

Szczeniak poczuł zazdrość.

- Muszę do łazienki - oznajmił. - Jest tu gdzieś łazienka?

Zgasł zastanawiał się przez moment.

- Nie wiem - przyznał. - Ja już tego nie robię. Zostało parę wygódek, ale mogą nie być

bezpieczne. Lepiej po prostu zrób to w lesie.

- Jak niedźwiedź - mruknął Szczeniak.

Okrążył domek i wbiegł do lasu napierającego na starą ścianę. Schował się za drzewem.

Nigdy wcześniej nie załatwiał się na dworze i poczuł się jak dzikie zwierzę. Kiedy skończył,

podtarł się suchymi liśćmi. Potem wrócił przed dom. Zgasł siedział w kręgu księżycowego

światła, czekając na niego.

- Jak umarłeś? - spytał Szczeniak.

- Zachorowałem. Moja mamcia bardzo płakała i krzyczała aż bolały uszy. A potem

umarłem.

- Gdybym został tu z tobą, czy też musiałbym umrzeć?

- Może - rzekł Zgasł. - Chyba tak. Tak myślę.

- Jak to jest? No wiesz, nie żyć.

- Nie najgorzej - przyznał Zgasł. - Chociaż przeszkadza mi to, że nie mam się z kim

bawić.

- Ale przecież na łące musi leżeć mnóstwo ludzi. Nie bawią się z tobą?

- Nie - mruknął Zgasł. - Głównie śpią, a nawet kiedy wstają, nie mają ochoty oglądać

żadnych rzeczy ani nic takiego. Nie mają ochoty zadawać się ze mną. Widzisz to drzewo?

To był buk, jego gładka, szara kora popękała ze starości. Rósł w miejscu, w którym

dziewięćdziesiąt lat wcześniej znajdował się rynek.

- Tak - potwierdził Szczeniak.

- Chciałbyś się na nie wdrapać?

- Wydaje się dość wysokie.

- Bo jest. Bardzo wysokie. Ale łatwo się na nie wspina, pokażę ci.

Faktycznie, wspinało się łatwo. W korze było mnóstwo uchwytów i chłopcy wdrapali

background image

się na wielki buk niczym para małpek, piratów bądź wojowników. Ze szczytu drzewa widzieli

cały świat. Niebo na wschodzie zaczynało odrobinę jaśnieć.

Wszystko czekało. Noc dobiegała końca. Świat wstrzymywał oddech, gotów do nowego

początku.

- To był najlepszy dzień, jaki pamiętam - oznajmił Szczeniak.

- Dla mnie też - odparł Zgasł. - Co teraz zrobisz?

- Nie wiem - przyznał Szczeniak.

Wyobraził sobie, jak wędruje na drugi koniec świata, aż do morza. Wyobraził sobie, jak

rośnie i dorasta, sam się utrzymuje, uczy. Gdzieś w trakcie zdobędzie bajeczne bogactwa. A

potem wróci do bliźniaków, podjedzie pod dom swoim cudownym samochodem albo może

zjawi się na meczu (w jego wyobraźni bliźniacy nie wyrośli ani nie dojrzeli) i spojrzy na nich

przyjaźnie. Zaprosi ich wszystkich - bliźniaków, rodziców - na obiad w najlepszej restauracji

w mieście, a oni powiedzą mu, jak bardzo go nie rozumieli i źle traktowali. Przeproszą go i

zapłaczą, a on cały czas będzie milczał, pozwalając, by przeprosiny po nim spłynęły. A potem

wręczy każdemu prezent i znów ich opuści, tym razem na dobre.

To było piękne marzenie.

W rzeczywistości wiedział, że będzie szedł dalej, a jutro lub pojutrze ktoś go znajdzie i

odeśle do domu, gdzie rodzice nawrzeszczą na niego, po czym wszystko potoczy się dawnym

znajomym torem, a on dzień za dniem, godzina za godziną, aż po kres czasu pozostanie

Szczeniakiem, tyle że będą na niego wściekli, bo odważył się odejść.

- Niedługo muszę się położyć - oznajmił Zgasł.

Zaczął się zsuwać z bukowego pnia.

Szczeniak przekonał się, że schodzenie z drzewa jest trudniejsze. Człowiek nie widzi,

gdzie stawia nogi, i musi macać w poszukiwaniu oparcia. Kilka razy zaczął się ześlizgiwać,

ale Zgasł, który poszedł pierwszy, podpowiadał mu „odrobinę w prawo" i obaj bezpiecznie

dotarli na ziemię.

Niebo wciąż jaśniało, a księżyc gasł powoli. Wspięli się z powrotem jarem. Chwilami

Szczeniak nie miał pewności, czy Zgasł wciąż z nim jest, ale gdy dotarł na szczyt, ujrzał

czekającego nań chłopca.

Nie mówili wiele podczas marszu na łąkę pełną kamieni. Szczeniak objął ramieniem

przyjaciela; razem wspinali się po zboczu.

- No to... - zaczął Zgasł. - Dzięki, że przyszedłeś.

- Świetnie się bawiłem - oznajmił Szczeniak.

- Tak - odparł Zgasł. - Ja też. Gdzieś w dole w lesie zaśpiewał ptak.

background image

- A gdybym chciał zostać? - spytał nagle Szczeniak.

Może już nigdy nie będę miał szansy, by to zmienić, pomyślał. Nigdy nie dotrze do

morza. Nie pozwolą mu.

Zgasł milczał bardzo długo. Świat szarzał, kolejne ptaki dołączały do chóru.

- Ja nie mógłbym tego zrobić - powiedział w końcu. - Ale oni mogą.

- Kto?

- Ci tam. - Jasnowłosy chłopiec wskazał ręką zrujnowany dom na farmie z ciemnymi

plamami wybitych okien, rysujący się ostro na tle jaśniejącego nieba. Szare światło nie

poprawiło jego wyglądu.

Szczeniak zadrżał.

- Tam są ludzie? - zdziwił się. - Mówiłeś chyba, że jest pusty.

- Nie jest pusty - wyjaśnił Zgasł. - Mówiłem, że nikt tam nie żyje. A to co innego. -

Spojrzał na niebo. - Muszę już iść.

Uścisnął dłoń Szczeniaka, a potem po prostu zniknął.

Szczeniak stał samotnie na niewielkim cmentarzu, słuchając porannych ptasich trelów.

A potem ruszył dalej w górę zbocza. Samemu szło mu się trudniej.

Zabrał torbę z miejsca, w którym ją zostawił. Zjadł swój ostatni baton Milky Way i

zapatrzył się w zrujnowany budynek. Puste okna przypominały oczy. Obserwowały go.

Wewnątrz było ciemniej. Ciemniej niż gdziekolwiek.

Z trudem przeszedł przez gęsto zachwaszczone podwórko. Z drzwi pozostały jedynie

resztki. Zatrzymał się w progu z wahaniem, niepewny, czy to mądry pomysł. Czuł woń

wilgoci, zgnilizny i czegoś jeszcze głębiej. Wydało mu się, że słyszy, jak coś się porusza w

głębi domu, może w piwnicy czy na strychu. Czymś szura. Albo skacze. Trudno było

powiedzieć.

W końcu wszedł do środka.

***

Nikt się nie odzywał. Październik, skończywszy, napełnił cydrem drewniany kubek,

wypił jednym haustem i znów napełnił.

- Mocna historia - rzekł Grudzień. - Muszę przyznać.

Potarł pięścią jasnobłękitne oczy. Ogień niemal już zgasł.

- Co było dalej? - spytała nerwowo Czerwiec. - Kiedy już wszedł do domu?

Siedząca obok Maj położyła jej dłoń na ramieniu.

background image

- Lepiej o tym nie myśleć.

- Ktoś jeszcze chce coś powiedzieć? - spytał Sierpień. Odpowiedziała mu cisza. - A

zatem chyba skończyliśmy.

- To wymaga oficjalnego zgłoszenia - przypomniał Luty.

- Kto jest za? - spytał Październik. Odpowiedziało mu chóralne „ja". - Przeciw? - Cisza.

- Ogłaszam zamknięcie spotkania.

Zebrani zaczęli kolejno wstawać ze swych miejsc, przeciągać się, ziewać i odchodzić w

las, samotnie, dwójkami i trójkami, aż w końcu pozostał tylko Październik i jego sąsiad.

- Następnym razem ty zasiądziesz w fotelu - oznajmił Październik.

- Wiem - odparł Listopad. Był blady, miał wąskie usta. Pomógł Październikowi wstać z

drewnianego krzesła. - Lubię twoje historie. Moje są zawsze zbyt mroczne.

- Ja tak nie uważam - powiedział Październik. - Po prostu twoje noce są dłuższe. I nie

jesteś taki ciepły.

- Kiedy tak to ujmujesz, czuję się lepiej - rzekł Listopad. - Chyba nie możemy nic

poradzić na to, kim jesteśmy.

- I tak trzymać - dodał jego brat.

A potem, trzymając się za ręce, odeszli od dogasającego pomarańczowego ogniska,

zabierając ze sobą swe historie z powrotem w mrok.

Dla Raya Bradburyego

background image

Rycerskość

Pani Whitaker znalazła, świętego Graala; leżał pod starym futrem.

Każdego czwartkowego popołudnia, choć jej nogi nie były już tak sprawne jak kiedyś,

pani Whitaker wybierała się na pocztę. Tam odbierała emeryturę. W drodze powrotnej

wpadała do sklepu Oxfam.

W sklepie Oxfam sprzedawano stare ubrania, drobiazgi, bibeloty, najróżniejsze różności

oraz mnóstwo starych książek. Wszystkie zostały oddane za darmo; śmieci z drugiej ręki,

często pochodzące z domów zmarłych. Wszelkie zyski przekazywano na cele dobroczynne.

W sklepie pracowali wyłącznie ochotnicy. Tego dnia za ladą stała Marie,

siedemnastolatka z lekką nadwagą, ubrana w workowatą liliową bluzę, wyglądającą, jakby

także pochodziła z tego sklepu.

Marie siedziała przy kasie; przed sobą rozłożyła pismo „Nowoczesna kobieta".

Wypełniała właśnie test „Odkryj swoją ukrytą osobowość". Od czasu do czasu zaglądała na

koniec i sprawdzała punktację przypisaną do odpowiedzi A, B lub C, dopiero potem

podejmując decyzję, którą z nich wybrać.

Pani Whitaker dreptała po sklepie.

Zauważyła, że wciąż nie sprzedali wypchanej kobry. Czekała tu już pół roku, obrastając

kurzem. Jej szklane oczy spoglądały gniewnie na wieszaki z ubraniami, a także szafę pełną

obtłuczonej porcelany i pogryzionych zabawek.

Pani Whitaker pogłaskała ją w przelocie po głowie.

Z półki z książkami wybrała dwie powieści wydawnictwa Mills & Boon - Jej

wzburzoną duszę i Jej drżące serce, każdą po szylingu. Z namysłem przyjrzała się pustej

butelce po winie Mateus Rose, nakrytej ozdobnym abażurem, w końcu jednak uznała, że nie

miałaby jej gdzie postawić.

Przysunęła wyleniałe futro, ostro śmierdzące naftaliną. Pod futrem leżała laska i

poplamiony wodą egzemplarz książki Romanse i legendy rycerskie A.R. Hope Moncrieffa,

wyceniony na pięć pensów. Obok książki spoczywał na boku święty Graal. Na spodzie

podstawki umieszczono okrągłą nalepkę, na której flamastrem wypisano cenę: 30 pensów.

background image

Pani Whitaker podniosła zakurzony srebrny kielich i przyjrzała mu się uważnie przez

grube szkła okularów.

- Ładny! - zawołała do Marie. Marie wzruszyła ramionami.

- Wyglądałby ładnie na kominku. Ponowne wzruszenie ramion.

Pani Whitaker podała Marie pięćdziesiąt pensów i otrzymała dziesięć pensów reszty

oraz brązową papierową torbę, do której schowała książki i świętego Graala. Ruszyła do

rzeźnika, gdzie kupiła ładny kawałek wątróbki. Potem wróciła do domu.

Wnętrze kielicha pokrywała gruba warstwa czerwonobrązowego kurzu. Pani Whitaker

umyła go ostrożnie, po czym na godzinę pozostawiła w zlewie, w ciepłej wodzie z odrobiną

octu.

Następnie wypolerowała kielich pastą do metalu, a gdy zaczął lśnić, postawiła go na

kominku w salonie, pomiędzy małym melancholijnym bassetem z porcelany i zdjęciem

nieżyjącego męża, Henry'ego, na plaży we Frinton w 1953 roku.

Miała rację: wyglądał ładnie.

Tego dnia zjadła na obiad panierowaną wątróbkę z cebulką. Była pyszna.

Następnego dnia wypadał piątek. W co drugi piątek panie Whitaker i Greenberg

odwiedzały się nawzajem. Dziś przypadała kolej pani Greenberg. Usiadły w salonie, sącząc

herbatę i chrupiąc makaroniki. Pani Whitaker wrzuciła do herbaty kostkę cukru. Pani

Greenberg używała słodzika. Zawsze nosiła go w torebce w małym plastikowym pudełku.

- Ładny - zauważyła pani Greenberg, wskazując Graala. - Co to?

- Święty Graal - odparła pani Whitaker. - To kielich, z którego Jezus pił podczas

Ostatniej Wieczerzy. Później, przy ukrzyżowaniu, zebrano doń Jego cudowną krew, gdy

centurion przebił Mu bok.

Pani Greenberg pociągnęła pogardliwie nosem. Była Żydówką; nie znosiła wszystkiego

co niehigieniczne.

- No, nie wiem - rzekła. - Ale kielich jest naprawdę bardzo ładny. Nasz Myron dostał

podobny, kiedy wygrał zawody pływackie, tyle że na tamtym wygrawerowano jego nazwisko.

- Wciąż spotyka się z tą miłą dziewczyną? Fryzjerką?

- Bernice? O, tak. Planują nawet zaręczyny - oznajmiła pani Greenberg.

- To miłe - odparła pani Whitaker, sięgając po makaronik.

Pani Greenberg sama piekła makaroniki i przynosiła je co drugi piątek: małe, słodkie,

jasnobrązowe ciasteczka posypane migdałami.

Rozmawiały o Myronie i Bernice, a także siostrzeńcu pani Whitaker, Rolandzie (pani

Whitaker nie miała dzieci), oraz o przyjaciółce, pani Perkins, która złamała biodro i leżała w

background image

szpitalu, biedactwo.

W południe pani Greenberg pożegnała się. Pani Whitaker przyrządziła sobie na lunch

grzankę z serem, a potem zażyła pigułki - białą, czerwoną i dwie małe, pomarańczowe.

Zadźwięczał dzwonek.

Pani Whitaker otwarła drzwi. Za progiem stał młody mężczyzna z sięgającymi ramion

włosami, tak jasnymi, że wydawały się niemal białe. Miał na sobie lśniącą srebrną zbroję i

biały płaszcz.

- Witam - rzekł.

- Witam - odparła pani Whitaker.

- Jestem w trakcie wyprawy.

- To miło - mruknęła nonszalancko pani Whitaker.

- Mogę wejść? - spytał.

Pani Whitaker pokręciła głową.

- Przykro mi, ale raczej nie.

- Poszukuję świętego Graala - powiedział młodzieniec. - Jest może tutaj?

- Ma pan przy sobie jakiś dokument? - Pani Whitaker wiedziała, że nie należy

wpuszczać do domu obcych, gdy jest się starszą osobą i mieszka samotnie. Mogło to się

skończyć opróżnieniem torebki albo czymś znacznie gorszym.

Młodzieniec cofnął się parę kroków ogrodową ścieżką. Jego wierzchowiec, potężny

szary ogier, wielki jak perszeron, stał z wysoko uniesioną głową i lśniącymi, bystrymi

oczami, przywiązany do furtki pani Whitaker. Rycerz pogrzebał w torbie przy siodle i wrócił,

niosąc w dłoni zwój.

Podpisał go Artur, król Brytanii. Pismo informowało wszelkie osobistości, niezależnie

od ich tytułu i rangi, że ten oto Galaad to Rycerz Okrągłego Stołu, który wyruszył na Prawą,

Szlachetną Wyprawę. Poniżej widniał rysunek przedstawiający młodego mężczyznę. Był

całkiem podobny.

Pani Whitaker skinęła głową. Oczekiwała raczej małej karty ze zdjęciem, ale to było

znacznie bardziej imponujące.

- Chyba może pan wejść - rzekła.

Przeszli do kuchni. Nalała Galaadowi filiżankę herbaty, po czym zaprowadziła go do

salonu.

Galaad ujrzał Graala, stojącego na kominku, i natychmiast ukląkł na jedno kolano.

Starannie odstawił filiżankę na rdzawy dywan. Przenikający przez firanki promień słońca

zalał jego twarz złotym blaskiem. Jasne włosy lśniły niczym srebrzysta aureola.

background image

- Zaprawdę, to on, Sangraal - rzekł cicho. Trzykrotnie zamrugał, bardzo szybko, jakby

chciał powstrzymać łzy zbierające się w jego jasnoniebieskich oczach.

Pochylił głowę w milczącej modlitwie. Potem wstał i odwrócił się do pani Whitaker.

- Szlachetna pani, powierniczko Najświętszej Świętości, pozwól mi odejść stąd z

błogosławionym kielichem, bym mógł zakończyć poszukiwania i wypełnić me zadanie.

- Słucham? - zdziwiła się pani Whitaker. Galaad podszedł do kobiety i ujął jej stare

dłonie.

- Moja wyprawa jest zakończona - rzekł. - Wreszcie odnalazłem Sangraala.

Pani Whitaker ściągnęła wargi.

- Zechcesz podnieść filiżankę i spodeczek? Galaad z przepraszającą miną posłuchał.

- Nie. Raczej nie - oznajmiła pani Whitaker. - Podoba mi się tam, gdzie jest. Idealnie

pasuje pomiędzy psem i zdjęciem mojego Henry'ego.

- Azaliż pragniesz złota? Czy tak? Pani, mogę ci przynieść złoto...

- Nie - rzekła pani Whitaker. - Dziękuję, nie chcę żadnego złota. To mnie nie interesuje.

Odprowadziła Galaada do frontowych drzwi.

- Miło cię było poznać.

Koń przechylał głowę nad ogrodzeniem, skubiąc płatki gladioli. Tuż obok na chodniku

stała grupka dzieci z sąsiedztwa.

Galaad wyjął z torby kilka bryłek cukru i zademonstrował najodważniejszym dzieciom,

jak się karmi konia. Dzieci zachichotały, kolejno unosząc dłonie. Jedna z dziewczynek

pogładziła końskie chrapy.

Galaad jednym płynnym ruchem wskoczył na siodło. Obaj - koń i rycerz - odjechali

uliczką Hawthorne Crescent.

Pani Whitaker odprowadziła ich wzrokiem. Potem westchnęła i wróciła do domu.

Weekend upłynął jej spokojnie.

W sobotę pojechała autobusem do Maresfield, by odwiedzić swego siostrzeńca

Ronalda, jego żonę Euphonię i ich córki, Clarissę i Dillian. Zawiozła im ciasto z porzeczkami,

domowej roboty.

W niedzielę rano pani Whitaker poszła do kościoła. Kościół parafialny Świętego Jakuba

Młodszego był jak na jej gust nieco zanadto w stylu: „nie myśl o tym budynku jak o kościele,

lecz jak o miejscu, w którym możesz spotykać się z podobnymi sobie przyjaciółmi". Lubiła

jednak proboszcza, wielebnego Bartholomew, jeśli tylko nie grał akurat na gitarze. Po mszy

przez chwilę miała ochotę wspomnieć, że w jej salonie stoi Święty Graal, ale po namyśle

zrezygnowała.

background image

W poniedziałek rano pani Whitaker pracowała właśnie w ogrodzie na tyłach domu, na

grządce z ziołami. Była z niej niezmiernie dumna: koperek, werbena, mięta, rozmaryn,

tymianek i cały zagon pietruszki. Klęczała właśnie na ziemi i plewiła w grubych, zielonych

ogrodowych rękawicach. Zbierała też pomrowy i wkładała do plastikowego worka. Jeśli

chodzi o pomrowy, pani Whitaker miała niezmiernie miękkie serce. Zanosiła je na sam tył

ogrodu, graniczący z linią kolejową, i przerzucała przez siatkę.

Ścięła nieco pietruszki na sałatkę. W tym momencie usłyszała czyjeś kaszlnięcie. Tuż

za nią stał Galaad: wysoki i piękny. Jego zbroja lśniła w porannym słońcu. W dłoniach

trzymał długą paczkę, owiniętą w natłuszczoną skórę.

- Wróciłem - rzekł.

- Witaj - odparła pani Whitaker. Wstała powoli i zdjęła rękawice. - Cóż - dodała - skoro

już tu jesteś, mógłbyś mi pomóc.

Wręczyła mu worek pełen pomrowów i poleciła przerzucić je przez ogrodzenie.

Posłuchał.

Potem ruszyli do kuchni.

- Herbaty czy lemoniady?

- To samo co pani - odparł Galaad.

Pani Whitaker wyjęła z lodówki dzbanek domowej lemoniady i wysłała Galaada, by

zerwał gałązkę mięty. Wybrała dwie wysokie szklanki. Starannie umyła miętę, włożyła po

kilka liści do szklanek i nalała lemoniady.

- Czy twój koń czeka na zewnątrz?

- O, tak. Nazywa się Grizzel.

- I przypuszczam, że przybywasz z daleka?

- Z bardzo daleka.

- Rozumiem - mruknęła pani Whitaker.

Wyjęła spod zlewu błękitną plastikową miskę. Do połowy napełniła ją wodą. Galaad

wyniósł miskę Grizzelowi. Odczekał, aż koń się napije, i oddał pani Whitaker pustą.

- A zatem - rzekła - przypuszczam, że wciąż szukasz Graala?

- Zaprawdę, nadal szukam Sangraala. - Galaad wziął z podłogi skórzany pakunek,

położył go na stoliku deserowym i rozwinął. - W zamian oferuję ci, pani, to.

To był miecz. Jego klinga liczyła sobie niemal cztery stopy długości. Wyryto na niej

słowa i eleganckie symbole. Rękojeść miał srebrno-złotą, zwieńczoną wielkim szlachetnym

kamieniem.

- Bardzo ładny - powiedziała z powątpiewaniem pani Whitaker.

background image

- Oto miecz Balmung - oznajmił Galaad - wykuty przez kowala Waylanda u zarania

dziejów. Jego bliźniaczy brat to Flamberge. Ten, kto go nosi, jest niepokonany w bitwie,

niezwyciężony, niezdolny do czynów tchórzliwych i nikczemnych. W rękojeści osadzono

sardonyks Bircone, chroniący właściciela przed trucizną, wrzuconą do wina bądź piwa, i

przed zdradą przyjaciół.

Pani Whitaker zerknęła na miecz.

- Musi być bardzo ostry - mruknęła po chwili.

- Może przeciąć na pół spadający włos. Więcej, nawet promień słońca - oznajmił z

dumą Galaad.

- Może zatem lepiej by było, gdybyś go odłożył - zaproponowała pani Whitaker.

- Nie chcesz go, pani? - Galaad był wyraźnie zawiedziony.

- Nie, dziękuję - odparła pani Whitaker.

Nagle pomyślała, że jej nieżyjącemu mężowi, Henry'emu, miecz mógłby się spodobać.

Powiesiłby go na ścianie w gabinecie obok wypchanego karpia, którego złapał w Szkocji, i

pokazywałby gościom.

Galaad ponownie okrył ostrze Balmunga natłuszczoną skórą i obwiązał białym

sznurem. Siedział bez ruchu, niepocieszony.

Pani Whitaker zrobiła mu na drogę kanapki z serem topionym i ogórkiem. Zawinęła je

w pergamin. Dorzuciła jabłko dla Grizzela. Galaad sprawiał wrażenie zadowolonego z

prezentu.

Pomachała im na do widzenia.

Tego popołudnia wsiadła do autobusu i pojechała do szpitala spotkać się z panią

Perkins, która wciąż leżała w łóżku z chorym biodrem. Biedactwo. Pani Whitaker przyniosła

jej domowy keks, choć wyeliminowała z przepisu orzechy. Zęby pani Perkins nie były już tak

mocne jak kiedyś.

Wieczorem pooglądała przez krótką chwilę telewizję. Wcześnie położyła się spać.

We wtorek zadzwonił listonosz. Pani Whitaker sprzątała właśnie w składziku na

strychu. I choć zeszła na dół, jej powolne, ostrożne kroki sprawiły, że nie zdążyła. Listonosz

zostawił wiadomość, głoszącą, że próbował dostarczyć paczkę, ale nikogo nie zastał.

Pani Whitaker westchnęła.

Włożyła awizo do torebki i ruszyła na pocztę.

Paczkę nadała jej siostrzenica Shirelle, mieszkająca w Sydney w Australii. W środku

były zdjęcia jej męża Wallace'a i dwóch córek, Dixie i Violet, oraz owinięta w watę muszla.

Pani Whitaker miała w sypialni kilka ozdobnych muszel. Na jej ulubionej wymalowano

background image

emalią widoczek z Bahamów. Dostała ją w prezencie od siostry Ethel, która zmarła w 1983

roku.

Schowała muszlę i zdjęcia do torby na zakupy, a że była już w okolicy, po drodze do

domu zajrzała do sklepu Oxfam.

- Dzień dobry, pani W. - powitała ją Marie.

Pani Whitaker przyjrzała się jej. Marie miała usta pomalowane szminką (co prawda

odcień niezupełnie jej pasował, a sama szminka nie została zbyt fachowo nałożona, ale -

pomyślała pani Whitaker - to już jakiś początek) i elegancką spódnicę. Efekt był powalający.

- Witaj, moja droga - powiedziała pani Whitaker.

- W zeszłym tygodniu był u nas mężczyzna i pytał o ten drobiazg, który pani kupiła.

Tamten metalowy kielich. Powiedziałam, gdzie mógłby panią znaleźć. Nie ma pani nic

przeciw temu, prawda?

- Nie, moja droga - odparła pani Whitaker. - Już mnie znalazł.

- Był super. Naprawdę super - westchnęła z żalem Marie. - Strasznie mi się podobał.

Miał też wielkiego, siwego konia i w ogóle - dokończyła.

Pani Whitaker zauważyła z aprobatą, że dziewczyna trzyma się bardziej prosto.

Na półce znalazła nowy romans wydawnictwa Mills & Boon - Jej porywająca

namiętność. Wzięła go, choć nie skończyła jeszcze dwóch poprzednich.

Podniosła też Romanse i legendy rycerskie i otworzyła. Książka pachniała pleśnią. Na

pierwszej stronie czerwonym atramentem wypisano starannie: EX LIBRIS RYBAK.

Pani Whitaker odłożyła książkę.

Gdy wróciła do domu, Galaad już na nią czekał. Woził kolejno dzieci z sąsiedztwa na

grzbiecie Grizzela.

- Cieszę się, że cię widzę - oznajmiła. - Mam kilka pudeł, które trzeba przesunąć.

Zaprowadziła go do schowka na poddaszu. Galaad posłusznie przesunął stare walizki,

aby mogła dostać się do stojącej z tyłu szafy.

Wszystko wokół pokrywała gruba warstwa kurzu.

Pani Whitaker zatrzymała go tam przez większość popołudnia. Przesuwał rzeczy,

podczas gdy ona ścierała kurz.

Na jednym policzku miał ranę. Nieco sztywno poruszał ręką.

Podczas porządków rozmawiali. Pani Whitaker opowiedziała mu o swym nieżyjącym

mężu Henrym. O tym, że spłaciła dom z ubezpieczenia i że ma mnóstwo rzeczy, ale nikogo,

komu mogłaby je zostawić, chyba że Ronaldowi i jego żonie, ale oni lubią wyłącznie

nowoczesne przedmioty. Opowiedziała, jak poznała męża podczas wojny, gdy Henry służył w

background image

ochotniczej służbie przeciwlotniczej, a ona nie dość szczelnie zaciągnęła zasłony w kuchni

podczas zaciemnienia. Mówiła o potańcówkach za sześć pensów, o tym, jak wybrali się

razem do Londynu, gdy skończyła się wojna, i jak pierwszy raz skosztowała wina.

Galaad opowiedział pani Whitaker o swej matce Elaine, niestałej i szalonej, a do tego

czarownicy. O dziadku, królu Pellesie, dobrym, lecz nieco rozkojarzonym, i o młodości

spędzonej w zamku Bliant na Wyspie Radości. A także o ojcu, w owym czasie kompletnie

szalonym, którego znał pod przydomkiem „Le Chevalier Mal Fet". W rzeczywistości był to

Lancelot z Jeziora, największy z rycerzy, przebrany i pozbawiony rozumu. Mówił też o

czasach, które spędził jako giermek w Camelocie.

O piątej po południu pani Whitaker rozejrzała się po schowku i uznała, że panujący w

nim porządek zasługuje na jej aprobatę. Otworzyła okno, by przewietrzyć pomieszczenie, po

czym razem zeszli na dół do kuchni, gdzie nastawiła wodę.

Galaad usiadł za stołem.

Rozwiązał wiszącą u pasa skórzaną sakwę i wyjął z niej okrągły, biały kamień

wielkości kuli do krykieta.

- Pani - rzekł. - To dla ciebie, jeśli oddasz mi Sangraala.

Pani Whitaker podniosła kamień. Był cięższy, niż na to wyglądał. Uniosła go do

światła. W mlecznobiałym, półprzezroczystym wnętrzu połyskiwały srebrne iskierki,

odbijające promienie popołudniowego słońca. Kamień wydawał się ciepły w dotyku.

Gdy go tak trzymała, ogarnęło ją dziwne uczucie. W głębi ducha poczuła

wszechogarniający spokój. Pokój ducha - oto właściwe określenie. Czuła ukojenie.

Niechętnie odłożyła kamień na stół.

- Bardzo ładny - mruknęła.

- To Kamień Filozoficzny, który nasz praojciec Noe zawiesił na Arce, by rzucał światło

w chwilach najgłębszego mroku. Kamień ów potrafi przemieniać zwykłe metale w złoto. Ma

też inne cechy - oświadczył z dumą Galaad. - A to nie wszystko. Mam jeszcze coś. Proszę. -

Wyjął z sakwy jajko i wręczył jej.

Jajko było wielkości jaja gęsiego: lśniąco czarne, pokryte szkarłatnymi i białymi

cętkami. Gdy pani Whitaker go dotknęła, włoski na jej karku zjeżyły się nagle. Natychmiast

poczuła ogarniające ją ciepło i poczucie wolności. Usłyszała trzask odległych płomieni. Przez

ułamek sekundy wydało się jej, że szybuje nad światem, wznosi się i opada na ognistych

skrzydłach.

Odłożyła jajko na stół obok Kamienia Filozoficznego.

- To Jajo Feniksa - rzekł Galaad. - Pochodzi z odległej Arabii. Pewnego dnia wykluje

background image

się z niego Feniks. A gdy nadejdzie czas, ptak zbuduje sobie płomienne gniazdo, złoży jajko i

umrze, by odrodzić się w ogniu w późniejszej erze świata.

- Tak mi się właśnie zdawało - powiedziała pani Whitaker.

- I wreszcie, o pani - dodał Galaad - przyniosłem ci to.

Wyjął coś z sakwy i wręczył jej. To było jabłko, najwyraźniej wyrzeźbione z jednego

wielkiego rubinu, z bursztynowym ogonkiem.

Nieco nerwowo ujęła je w dłoń. Wydawało się miękkie, złudnie delikatne. Jej palce

naruszyły rubinową powierzchnię. Krwistoczerwony sok spłynął po dłoni pani Whitaker.

W kuchni rozszedł się niemal niedostrzegalny, magiczny zapach letnich owoców:

malin, brzoskwiń, truskawek i czerwonych porzeczek. Jakby z daleka doszły ją głosy nucące

pieśń do wtóru odległej muzyki.

- To jedno z jabłek Hesperyd - powiedział cicho Galaad. - Jeden kęs uleczy każdą

chorobę bądź ranę, nieważne jak głęboką. Drugi przywraca młodość i urodę. Trzeci daje życie

wieczne.

Pani Whitaker zlizała lepki sok z palców. Smakował niczym najlepsze wino.

W jednym momencie powróciła do niej przeszłość. Przypomniała sobie, jak to jest być

młodą, mieć jędrne, szczupłe ciało, słuchające wszelkich poleceń. Biec wiejską dróżką z

radością niegodną damy. Dostrzegać uśmiechy mężczyzn pozdrawiających ją, bo jest

szczęśliwa, jest sobą.

Pani Whitaker spojrzała na sir Galaada, najszanowniejszego z rycerzy, siedzącego w jej

kuchni w całym swym splendorze.

Westchnęła.

- To wszystko, co ci przyniosłem, pani - oznajmił Galaad. - Niełatwo było mi to zdobyć.

Pani Whitaker odłożyła rubinowy owoc na stół. Przyjrzała się uważnie Kamieniowi

Filozoficznemu, Jaju Feniksa i Jabłku Życia.

Potem podreptała do salonu i spojrzała na kominek, na małego porcelanowego basseta,

świętego Graala i zdjęcie nieżyjącego męża Henry'ego, z nagim torsem, uśmiechniętego,

pałaszującego lody w czerni i bieli, niemal czterdzieści lat wcześniej.

Wróciła do kuchni. Czajnik zaczął już gwizdać. Nalała do imbryka odrobinę parującej

wody, przepłukała go i wylała wrzątek. Następnie wsypała dwie łyżeczki herbaty i dodatkowo

jedną do imbryka. Wlała resztkę wody. Wszystko to robiła w milczeniu.

W końcu odwróciła się do Galaada i spojrzała na niego.

- Schowaj to jabłko - poleciła stanowczo. - Nie powinieneś przynosić podobnych rzeczy

starszym paniom. To niestosowne. - Na moment zawiesiła głos. - Resztę wezmę - dodała po

background image

chwili namysłu. - Będą ładnie wyglądały na kominku. Dwa za jeden, to uczciwa wymiana,

jeśli chcesz znać moje zdanie.

Galaad rozpromienił się. Schował rubinowe jabłko do sakwy, ukląkł na podłodze i

ucałował dłoń pani Whitaker.

- Przestań - poleciła.

Rozlała herbatę do filiżanek. Na tę okazję wyjęła swą najlepszą, odświętną porcelanę.

Siedzieli w milczeniu, pijąc herbatę.

Gdy skończyli, przeszli do salonu. Galaad przeżegnał się i podniósł Graala.

Pani Whitaker ustawiła na jego miejscu Jajko i Kamień. Jajko cały czas przewracało się

na bok. W końcu podparła je małym porcelanowym pieskiem.

- Wyglądają bardzo ładnie - rzekła.

- O, tak - zgodził się Galaad - bardzo ładnie.

- Czy mogłabym dać ci coś do jedzenia? - spytała. Pokręcił głową.

- Kawałek keksu - zdecydowała. - W tej chwili możesz myśleć, że ci się nie przyda, ale

za kilka godzin podziękujesz mi za niego. Powinieneś też chyba skorzystać z toalety. Daj mi

go, zapakuję ci.

Pokazała mu drogę do niewielkiej łazienki na końcu korytarza i pomaszerowała do

kuchni, trzymając w ręku Graala. W spiżarni przechowywała świąteczny papier. Zapakowała

weń Graala i przewiązała paczkę sznurkiem. Potem odcięła gruby kawał keksu i schowała do

brązowej, papierowej torby wraz z bananem i kawałkiem topionego sera.

Galaad wrócił do niej. Wręczyła mu torbę i świętego Graala. Potem stanęła na palcach i

ucałowała go w policzek.

- Miły z ciebie chłopiec - rzekła. - Uważaj na siebie.

Uścisnął ją, a ona wyprowadziła go z kuchni i zatrzasnęła za nim tylne drzwi. Nalała

sobie kolejną filiżankę herbaty i zaczęła cicho płakać, ocierając oczy papierową chusteczką.

Tętent kopyt oddalał się w głąb Hawthorne Crescent.

W środę pani Whitaker nie wychodziła z domu.

W czwartek wybrała się na pocztę, by odebrać emeryturę. Potem zajrzała do sklepu

Oxfam.

Nie znała stojącej za ladą kobiety.

- Gdzie Marie? - spytała.

Kobieta przy kasie - siwe włosy zabarwione błękitną płukanką, niebieskie okulary z

brylancikami w kącikach - potrząsnęła głową i wzruszyła ramionami.

- Wyjechała z młodym mężczyzną - oznajmiła. - Na koniu. Coś takiego. Dziś powinnam

background image

pracować w sklepie w Heathfield. Musiałam prosić Johnny'ego, żeby mnie tu przywiózł,

dopóki nie znajdziemy kogoś na zastępstwo.

- Ach tak - mruknęła pani Whitaker. - To miłe, że znalazła sobie młodzieńca.

- Dla niej może miłe - odparła kobieta przy kasie. - Ale niektórzy z nas powinni być

dziś w Heathfield.

Na półce w głębi sklepu pani Whitaker znalazła zaśniedziały srebrny przedmiot z

długim dzióbkiem. Wyceniono go na sześćdziesiąt pensów; tak przynajmniej głosiła mała

papierowa nalepka. Przedmiot przypominał spłaszczony, wydłużony imbryk.

Wzięła też nową powieść, której nie czytała, Jej niezwykła miłość. Położyła obie rzeczy

przed kobietą.

- Sześćdziesiąt pięć pensów, moja droga - oznajmiła tamta, podnosząc srebrny bibelot. -

Zabawny drobiazg, prawda? Dostaliśmy go dziś rano. - Jedną ściankę przedmiotu pokrywały

wygrawerowane chińskie znaki. Miał też elegancki wygięty uchwyt. - To chyba pojemnik na

oliwę?

- Nie, to nie jest pojemnik na oliwę - odparła pani Whitaker, która dokładnie wiedziała,

z czym ma do czynienia. - To lampa.

Do uchwytu lampy przywiązano brązowym sznurkiem mały metalowy pierścień.

- Po zastanowieniu - dodała pani Whitaker - wezmę chyba tylko książkę.

Zapłaciła pięć pensów i odstawiła lampę tam, gdzie ją znalazła. Ostatecznie, pomyślała

pani Whitaker w drodze do domu, i tak nie miałabym jej gdzie postawić.

background image

Cena

Włóczędzy i wagabundzi mają swoje znaki, które zostawiają na słupach bram,

drzewach i drzwiach, informując pobratymców o tym, jacy ludzie mieszkają w domach i na

farmach. Podejrzewam, że koty także muszą stosować podobne znaki. Jak inaczej wyjaśnić,

czemu tak wiele z nich zjawia się w ciągu roku pod naszymi drzwiami, wygłodniałych,

zapchlonych i porzuconych?

Przyjmujemy je, pozbywamy się pcheł i kleszczy, karmimy i zabieramy do weterynarza.

Płacimy za szczepienia i, o hańbo, każemy je kastrować.

One zaś zostają z nami: kilka miesięcy, rok, a czasem na zawsze.

Większość zjawia się w lecie. Mieszkamy na wsi, dokładnie w takiej odległości od

miasta, by jego mieszkańcy porzucali zwierzęta akurat w naszej okolicy.

Nigdy nie zdarzyło się nam mieć więcej niż osiem kotów, rzadko miewamy mniej niż

trzy. Aktualna kocia populacja w naszym domu wygląda następująco: Hermiona i Strączek,

bura i czarna, szalone siostry, mieszkające w mym gabinecie na strychu i niezadające się z

resztą pospólstwa; Śnieżynka, błękitnooka długowłosa biała kotka, która całe lata żyła na

swobodzie w lesie, nim w końcu zrezygnowała z wolności, przedkładając nad nią miękkie

kanapy i łóżka; i wreszcie ostatnia, ale i największa, Mufka, przypominająca poduszkę,

długowłosa szylkretowa córka Śnieżynki, pomarańczowo-czarno-biała, którą znalazłem jako

maleńkie kociątko w naszym garażu, podduszoną i niemal martwą, z głową wsuniętą w starą

siatkę do badmintona, i która zaskoczyła nas, nie umierając, lecz wyrastając na

najpoczciwszego kota, jakiego zdarzyło mi się poznać.

No i jest jeszcze czarny kot, który nie ma innego imienia. Nazywamy go Czarnym

Kotem. Zjawił się u nas niecały miesiąc temu. Z początku nie zorientowaliśmy się, że

zamierza u nas zamieszkać. Wyglądał zbyt dobrze jak na bezpańskie zwierzę, był zbyt stary i

żwawy jak na porzuconego. Przypominał małą panterę. Poruszał się niczym plama ciemności.

Pewnego dnia, latem, dostrzegłem go przyczajonego na zrujnowanej werandzie: na oko

ośmio- lub dziewięcioletniego kocura o zielonozłotych oczach, bardzo przyjaznego i bardzo

spokojnego. Uznałem, że pewnie należy do jakiegoś rolnika bądź rodziny z sąsiedztwa.

background image

Wyjechałem na kilka tygodni, by skończyć książkę, a kiedy wróciłem, on nadal siedział

na werandzie, na starym kocim posłaniu, które znalazło mu jedno z dzieci. Zmienił się jednak

niemal nie do poznania. Coś wyszarpało mu całe kępki futra, szarą skórę pokrywały głębokie

zadrapania. Czubek jednego ucha miał odgryziony, pod okiem ziała głęboka rana, stracił też

kawałek wargi. Wyglądał na zmęczonego i wychudzonego.

Zabraliśmy Czarnego Kota do weterynarza, który wypisał receptę na antybiotyki.

Podawaliśmy mu je co wieczór wraz z miękkim kocim jedzeniem.

Zastanawialiśmy się, z czym walczył. Ze Śnieżynką, naszą piękną, drapieżną, białą

królową? Z szopami? Oposem o ostrych zębach i szczurzym ogonie?

Co noc zadrapania stawały się coraz poważniejsze - jednego dnia bok kota pokryły

świeże ukąszenia, następnego brzuch przecinały krwawe ślady szponów.

Wtedy zabrałem go do piwnicy, żeby doszedł do siebie obok pieca i stosu kartonów.

Był zdumiewająco ciężki, kiedy podniosłem go i zataszczyłem na dół wraz z koszykiem i

kuwetą oraz wodą i jedzeniem. Zamknąłem za sobą drzwi. Gdy wyszedłem z piwnicy,

musiałem obmyć zakrwawione ręce.

Został tam cztery dni. Z początku był zbyt słaby, żeby jeść. Rana pod okiem niemal go

oślepiła. Kuśtykał i wlókł się powoli; ze skaleczonej wargi ściekała żółta ropa.

Schodziłem tam każdego ranka i wieczoru. Karmiłem go i podawałem mu antybiotyki

zmieszane z karmą z puszki. Przemywałem najgorsze rany i przemawiałem do niego. Miał

rozwolnienie i choć co dzień zmieniałem mu żwirek, w piwnicy cuchnęło pod niebiosa.

Cztery dni, które Czarny Kot spędził w piwnicy, były dla nas niedobrym okresem:

najmłodsze dziecko pośliznęło się w wannie, uderzyło w głowę i o mało nie utonęło.

Dowiedziałem się, że projekt, który bardzo mnie interesował - adaptacja powieści Lud in the

Mist Hope Mirrlees dla BBC - został skreślony, i pojąłem, iż brak mi sił, by od początku

proponować go innym sieciom bądź mediom. Córka wyjechała na letni obóz i natychmiast

zaczęła przysyłać do domu serię rozdzierających serce listów i kartek, pięć, sześć dziennie,

błagając, abyśmy ją zabrali. Syn pokłócił się z najlepszym przyjacielem, do tego stopnia, że w

ogóle nie odzywali się do siebie. A któregoś wieczoru, wracając do domu, żona wpadła na

sarnę, która wybiegła na drogę. Sarna zginęła, samochód nadawał się do generalnego

remontu, a żona skaleczyła się w skroń nad okiem.

Czwartego dnia kot krążył niecierpliwie po piwnicy, stąpając ostrożnie pomiędzy

stosami książek i komiksów, pudłami listów i kaset, obrazkami, prezentami i stertami śmieci.

Zamiauczał, żądając, by go wypuścić, i w końcu zrobiłem to niechętnie.

Natychmiast wrócił na werandę i przespał tam resztę dnia.

background image

Następnego ranka jego boki pokrywały nowe głębokie zadrapania. Na drewnianej

podłodze werandy leżały rozrzucone kępki czarnego kociego futra - jego futra.

Tego dnia otrzymaliśmy list od córki, w którym pisała, że obóz nie jest taki zły i chyba

przetrwa tam kilka dni. Syn i jego przyjaciel pogodzili się, choć nigdy nie dowiedziałem się, o

co im poszło - karty kolekcjonerskie, gry komputerowe, Gwiezdne Wojny, czy może

dziewczynę. Dyrektor z BBC, który zawetował mój projekt, został oskarżony o przyjmowanie

łapówek (no, „podejrzanych pożyczek") od niezależnej firmy producenckiej i odesłany do

domu na stałe zwolnienie. Jego następczynią, co odkryłem z radością, otrzymawszy od niej

faks, była kobieta, która jako pierwsza zaproponowała mi tę adaptację.

Zastanawiałem się, czy znów nie zanieść Czarnego Kota do piwnicy, ale postanowiłem,

że zamiast tego spróbuję odkryć, jakie to zwierzę co noc odwiedza nasz dom, a potem ustalić

plan działania - może ustawić pułapki?

Moja rodzina na każde święta i urodziny obdarowuje mnie najróżniejszymi gadżetami,

kosztownymi zabawkami, które mile łechczą mą próżność, lecz potem rzadko opuszczają

pudła. Między innymi można wśród nich znaleźć urządzenie do liofilizacji żywności,

elektryczny nóż, maszynę do pieczenia chleba i zeszłoroczny prezent: noktowizyjną lornetkę.

W Boże Narodzenie włożyłem do niej baterie i, zbyt niecierpliwy, by czekać na nadejście

nocy, zacząłem krążyć w mroku po piwnicy, ścigając grupkę wyimaginowanych Clarice

Starling (ostrzeżono cię, byś nie zapalał światła; mogłoby to uszkodzić noktowizor, i być

może także twoje oczy). Potem schowałem urządzenie z powrotem do pudełka i teraz wciąż

tkwiło w gabinecie obok kartonu pełnego kabli komputerowych i zapomnianych drobiazgów.

Pomyślałem, że jeśli owo stworzenie - pies, kot, szop czy co tam jeszcze - zobaczy mnie

siedzącego na werandzie, być może nie podejdzie bliżej, toteż zabrałem krzesło do garderoby,

nieco tylko większej od szafy i wyglądającej wprost na werandę, i kiedy wszyscy w domu

usnęli, wyszedłem na dwór, by pożegnać się z Czarnym Kotem.

Ten Kot, powiedziała moja żona, kiedy zjawił się u nas po raz pierwszy, to prawdziwa

osoba.

I rzeczywiście, w jego wielkim lwim pysku kryło się coś ludzkiego - w jego szerokim

czarnym nosie, zielonożółtych oczach, zębatej, lecz przyjaznej mordce (z prawego kącika

wciąż ściekała bursztynowa ropa).

Pogłaskałem go po głowie, podrapałem pod brodą i życzyłem dobrej nocy. Potem

wróciłem do środka i zgasiłem światło na werandzie.

Siedziałem w fotelu, w pogrążonym w ciemności domu, z noktowizyjną lornetką na

kolanach. Włączyłem już noktowizor i z jego okularu dobywała się wąska smużka zielonego

background image

światła.

Czas mijał w ciemności.

Eksperymentowałem z lornetką, przyzwyczajając się do oglądania świata w odcieniach

zieleni. Ze zgrozą odkryłem, jak wiele owadów kłębi się w nocnym powietrzu - zupełnie

jakby świat nocy był czymś w rodzaju koszmarnej zupy, pełnej życia. Potem opuściłem

latarkę i spojrzałem na głębokie czernie i granaty nocy, puste, spokojne i ciche.

Mijał czas. Z trudem powstrzymywałem się przed zaśnięciem, odpychając marzenia o

kawie i papierosach, mych dwóch porzuconych nałogach. Każdy z nich pomógłby mi teraz.

Jednakże, nim osunąłem się dość głęboko w świat snów i marzeń, ocknąłem się gwałtownie

na dźwięk donośnego skowytu dobiegającego z ogrodu. Gwałtownie uniosłem lornetkę i

przeżyłem zawód: to była tylko Śnieżynka, biała kotka, śmigająca przez ogród niczym

promień zielonkawobiałego światła. Po sekundzie zniknęła w lesie po lewej stronie domu.

Właśnie miałem ponownie usadowić się wygodnie w fotelu, gdy przyszło mi do głowy,

że warto by sprawdzić, co tak spłoszyło kotkę. Zacząłem więc uważnie badać wzrokiem

okolicę w poszukiwaniu dużego szopa, psa albo złośliwego oposa. I rzeczywiście, coś

zbliżało się drogą prowadzącą do domu. Widziałem to wyraźnie przez lornetkę, jasno jak w

dzień.

To był diabeł.

Nigdy dotąd nie oglądałem diabła i choć w przeszłości pisałem o nim, to gdyby ktoś

pytał, musiałbym przyznać, że w niego nie wierzyłem. Był dla mnie wymyśloną postacią,

tragiczną i miltonowską. Jednakże stwór zbliżający się drogą nie przypominał Lucyfera

Miltona. To był diabeł.

Serce zaczęło walić mi w piersi tak mocno, że aż bolało. Miałem nadzieję, że mnie nie

widać, że jestem dobrze ukryty w domu, za szybą.

Postać maszerująca drogą zamigotała i uległa przemianie. W jednej chwili była mroczna

i rosła jak minotaur, w następnej szczupła i kobieca, w kolejnej stała się pokrytym bliznami

kotem, wielkim, szarozielonym dzikim kotem, którego pysk wykrzywiała wściekłość.

Na moją werandę prowadzą schody, cztery białe drewniane stopnie, które już dawno

powinienem był pomalować (wiedziałem, że są białe, choć przez moją lornetkę wydawały się

zielone, podobnie jak wszystko, co je otaczało). U stóp owych stopni diabeł przystanął i

zawołał coś, czego nie zrozumiałem, trzy, może cztery słowa w jękliwym skowyczącym

języku, z pewnością starym i zapomnianym już w czasach, gdy Babilon był jeszcze młody. A

choć go nie zrozumiałem, poczułem, że na ów dźwięk włosy jeżą mi się na karku.

I wtedy usłyszałem, stłumiony przez szklaną zaporę, lecz wciąż słyszalny, niski

background image

pomruk, wyzwanie. Czarna postać zeszła chwiejnie po schodach, oddalając się ode mnie w

stronę diabła. W tych dniach Czarny Kot nie poruszał się już jak pantera; potykał się i kołysał

niczym marynarz, który niedawno zszedł na ląd.

Diabeł był teraz kobietą. Odezwała się do kota, mówiąc łagodnie, kojąco, w języku

przypominającym francuski, i wyciągnęła ku niemu rękę. Natychmiast zatopił w niej zęby. Jej

wargi wykrzywiły się i splunęła na niego.

I wtedy kobieta zerknęła na mnie. Jeśli nawet do tej pory wątpiłem, czy naprawdę jest

diabłem, zyskałem pewność. Jej oczy błysnęły czerwonym ogniem, a przecież przez

noktowizor nie można ujrzeć czerwieni, jedynie odcienie zieleni. Diabeł dostrzegł mnie przez

okno. Zobaczył mnie. Ani przez moment w to nie wątpiłem.

Diabeł poruszył się, jego ciało zamigotało. Teraz przypominał szakala, stwora o płaskim

pysku, wielkiej głowie i byczym karku, coś pośredniego pomiędzy hieną a dingo. W jego

sparszywiałym futrze wiły się robaki. Powoli zaczął się wspinać po schodach.

Czarny Kot skoczył na niego i po sekundzie tarzali się już po ziemi, tworząc jedną

splątaną masę, poruszającą się szybciej, niż potrafiło dostrzec moje oko.

Wszystko to działo się w ciszy.

A potem rozległ się ledwie słyszalny ryk - w dali, po wiejskiej drodze u wylotu

podjazdu przetoczyła się z grzmotem ciężarówka. Przez szkła noktowizora jej reflektory

płonęły jasno niczym zielone słońca. Powoli opuściłem lornetkę i ujrzałem tylko ciemność

oraz łagodny żółty blask świateł, a potem czerwień świateł stopu, które znów zniknęły w

nicości.

Kiedy ponownie uniosłem noktowizor, nie miałem już czego oglądać. Na schodach

pozostał tylko Czarny Kot, patrzący w niebo. Skierowałem lornetkę w górę i ujrzałem, jak coś

odlatuje, może sęp albo orzeł. A potem wleciało między drzewa i zniknęło.

Wyszedłem na werandę, podniosłem Czarnego Kota i zacząłem go głaskać, mówiąc

łagodne kojące słowa. Gdy się zbliżyłem, miauknął żałośnie, po chwili jednak zasnął mi na

kolanach, a ja ułożyłem go w koszyku i wróciłem na górę do łóżka, by także położyć się spać.

Rankiem ujrzałem, że moją koszulkę i dżinsy pokrywa zaschnięta krew.

Było to tydzień temu.

Istota, która przychodzi do mojego domu, nie zjawia się każdej nocy. Przychodzi jednak

bardzo często.

Można to poznać po pokrywających kota ranach i bólu, jaki dostrzegam w jego lwich

oczach. Stracił już władzę w lewej przedniej łapie, jego prawe oko zamknęło się na dobre.

Zastanawiam się, czym sobie zasłużyliśmy na Czarnego Kota. Zastanawiam się, kto go

background image

przysłał. I, przerażony i samolubny, zastanawiam się też, jak wiele jeszcze zniesie.

background image

Jak rozmawiać

z dziewczynami na

prywatkach

- No chodź - powiedział Vic. - Będzie super.

- Nie będzie - odparłem, choć przegrałem to starcie kilka godzin wcześniej i doskonale

o tym wiedziałem.

- Będzie czadowo - powtórzył Vic po raz setny. - Dziewczyny! Dziewczyny!

Dziewczyny! - Wyszczerzył w uśmiechu białe zęby.

Obaj chodziliśmy do męskiej szkoły w południowym Londynie. I choć skłamałbym,

mówiąc, że nie mieliśmy żadnych doświadczeń z dziewczynami - Vic umawiał się z wieloma,

a ja całowałem się z trzema koleżankami mojej siostry - prawdą jest, iż rozmawialiśmy,

kontaktowaliśmy się i w pełni rozumieliśmy jedynie innych chłopaków. No, przynajmniej ja.

Trudno występować w czyimś imieniu, a nie widziałem Vica od trzydziestu lat. Nie jestem

pewny, czy gdybyśmy się spotkali, wiedziałbym co powiedzieć.

Maszerowaliśmy bocznymi uliczkami, które kiedyś się splatały, tworząc zadymiony i

brudny labirynt za stacją East Croydon - koleżanka wspomniała Vicowi o prywatce i Vic

postanowił na nią pójść, czy mi się to podoba, czy nie. A tak się składa, że się nie podobało.

Ale moi rodzice wyjechali na tygodniową konferencję i byłem gościem Vica w jego domu,

toteż dreptałem teraz za nim.

- Będzie tak samo jak zawsze - oświadczyłem. - Po godzinie znikniesz gdzieś

obściskiwać się z najładniejszą dziewczyną na imprezie, a ja zostanę w kuchni, słuchając, jak

czyjaś mama gada o polityce, poezji czy czymś podobnym.

- Musisz po prostu z nimi rozmawiać - odparł. - To chyba ta ulica, o tam. - Wskazał

radośnie ręką, wymachując torbą z tkwiącą w niej butelką.

- Nie wiesz?

- Alison opisała mi wszystko, a ja zanotowałem to na kawałku papieru, tyle że

background image

zostawiłem go na stoliku w przedpokoju. Nie ma sprawy, znajdę.

- Jak? - Poczułem, że powoli wzbiera we mnie nadzieja.

- Pójdziemy ulicą - rzekł, jakby zwracał się do opóźnionego dziecka - i poszukamy

prywatki. Łatwizna.

Zacząłem szukać, lecz nie dostrzegłem żadnej zabawy: jedynie wąskie domy i

rdzewiejące samochody bądź motory stojące w wybetonowanych frontowych ogródkach, oraz

zakurzone szklane witryny sklepików z gazetami, pachnących obcymi przyprawami i

sprzedających wszystko od kart urodzinowych i używanych komiksów po pisma do tego

stopnia pornograficzne, że wystawiano je w zamkniętych foliowych torebkach. Byłem przy

tym, jak Vic wsunął jedno z tych pism pod sweter, ale właściciel złapał go na chodniku na

zewnątrz i kazał zwrócić magazyn.

Dotarliśmy do końca ulicy i skręciliśmy w wąską alejkę pełną szeregowców. W ów letni

wieczór wszystko wydawało się bardzo puste i nieruchome.

- Dla ciebie to proste - powiedziałem. - Podobasz im się, wcale nie musisz z nimi

rozmawiać.

To była prawda, wystarczył jeden łobuzerski uśmiech Vica, by mógł przebierać wśród

kandydatek.

- Wcale nie, to nie tak. Po prostu musisz rozmawiać.

Kiedy całowałem się z koleżankami mojej siostry, nie rozmawiałem z nimi. Były akurat

w pobliżu, siostra zajmowała się czymś innym i znalazły się na mojej orbicie, toteż je

pocałowałem. Nie pamiętałem żadnych rozmów. Nie miałem pojęcia co powiedzieć

dziewczynie i wyjaśniłem mu to.

- To tylko dziewczyny - rzekł Vic - Nie pochodzą z innej planety.

W miarę, jak maszerowaliśmy skręcającą łagodnie ulicą, moja nadzieja, że nie zdołamy

odnaleźć prywatki, zaczęła słabnąć: z domu przed nami dobiegał niski, pulsujący dźwięk,

odgłos muzyki stłumionej przez ściany i drzwi. Była ósma wieczór, nie tak wcześnie, gdy się

nie ma jeszcze szesnastu lat. A my nie mieliśmy. Niezupełnie.

Moi rodzice lubili wiedzieć, gdzie jestem. Nie wydaje mi się jednak, by rodzice Vica

zbytnio się przejmowali. Był najmłodszym z pięciu chłopców. Już samo to wydawało mi się

czymś magicznym: ja miałem zaledwie dwie siostry, obie młodsze, i czułem się jednocześnie

wyjątkowy i samotny. Odkąd pamiętam, pragnąłem mieć brata. Gdy skończyłem trzynaście

lat, przestałem wypowiadać życzenia na widok spadających gwiazd bądź pierwszej gwiazdki.

Ale kiedy jeszcze to robiłem, nieodmiennie prosiłem o brata.

Skręciliśmy w ogrodzoną ścieżkę i stąpając po fantazyjnych kamieniach, minęliśmy

background image

żywopłot oraz samotny krzak różany, docierając do wykładanej kamykami fasady.

Nacisnęliśmy dzwonek, drzwi otworzyła dziewczyna. Nie potrafiłem określić ile ma lat; była

to jedna z cech dziewcząt, których szczerze nienawidziłem: gdy zaczynamy jako dzieci,

jesteśmy tylko chłopcami i dziewczynkami, poruszamy się w czasie z tą samą prędkością i

razem mamy pięć, siedem, jedenaście lat. A potem pewnego dnia coś przeskakuje i

dziewczyny rzucają się pędem w przyszłość, wyprzedzając nas, i wiedzą już o wszystkim,

mają okresy, piersi, makijaż i Bóg jeden wie co jeszcze - ja z pewnością nie wiedziałem.

Wykresy w podręcznikach do biologii nie mogły zastąpić bycia prawdziwą dorastającą

młodzieżą. A do niej właśnie zaliczały się dziewczyny w naszym wieku. Vica i mnie nie

można było nazwać dorastającą młodzieżą i zaczynałem już przypuszczać, że nawet kiedy

będę musiał golić się co dzień zamiast co parę tygodni, wciąż pozostanę z tyłu.

- Słucham - powiedziała dziewczyna.

- Jesteśmy przyjaciółmi Alison - oznajmił Vic.

Poznaliśmy ją, z jej burzą rudoblond włosów, mnóstwem piegów i złośliwym

uśmieszkiem, w Hamburgu, podczas wymiany uczniowskiej. Jej organizatorzy posłali z nami

grupkę dziewcząt z miejscowej szkoły żeńskiej, by zrównoważyć proporcje płci. Dziewczyny,

mniej więcej w naszym wieku, były zabawne i głośne, miały prawie dorosłych chłopaków,

posiadających własne samochody, posady i motorowery oraz - w przypadku jednej z

dziewczyn, ubranej w futro z szopów panny z krzywymi zębami, która opowiedziała mi to ze

smutkiem pod koniec prywatki w Hamburgu, oczywiście w kuchni - żonę i dzieci.

- Nie ma jej tu - odparła dziewczyna w drzwiach. - Nie ma żadnej Alison.

- Nie szkodzi. - Vic uśmiechnął się radośnie. - Nazywam się Vic, to jest Enn. - Po

sekundzie dziewczyna odpowiedziała uśmiechem. Vic przyniósł w foliowej siatce butelkę

białego wina, podwędzoną z szafki rodziców w kuchni. - To gdzie to postawić?

Odsunęła się, wpuszczając nas do środka.

- Z tyłu jest kuchnia - rzekła. - Zostaw wino na stole obok innych butelek.

Miała złote falujące włosy i była bardzo piękna. Widziałem, że jest piękna, mimo że w

holu panował półmrok.

- Jak masz na imię? - spytał Vic.

Odparła, że nazywa się Stella, a on uśmiechnął się łobuzersko, błyskając białymi

zębami, i oświadczył, że to najpiękniejsze imię, jakie kiedykolwiek słyszał. Zręczny drań. Co

gorsza, zabrzmiało to, jakby naprawdę tak myślał.

Vic ruszył do kuchni zostawić wino, a ja zajrzałem do pokoju od frontu, z którego

dobiegała muzyka. Tańczyło tam kilka osób. Stella weszła do środka i również zaczęła

background image

tańczyć, samotnie kołysząc się w rytm muzyki, a ja ją obserwowałem.

Punk zaczynał wtedy właśnie swe triumfalne podboje. Na naszych adapterach

puszczaliśmy The Adverts i The Jam, The Stranglers, The Clash i Sex Pistols. U innych na

prywatkach słyszało się ELO albo 10cc czy nawet Roxy Music. Może parę kawałków

Bowiego, jeśli akurat mieliśmy szczęście. W czasie niemieckiej wymiany jedyną płytą, na

którą wszyscy się zgadzali, był Hawest Neila Younga, i jego piosenka Heart Of Gold

rozbrzmiewała aż do końca wyjazdu. Znajomy refren: „Przebyłem ocean, szukając złotego

serca".

Muzyka dobiegająca z owego pokoju nie przypominała niczego znajomego. Brzmiała

trochę jak niemiecki elektroniczny pop grupy Kraftwerk, a trochę jak longplay, który

dostałem w prezencie na ostatnie urodziny, z osobliwymi dźwiękami stworzonymi przez

warsztaty radiofoniczne BBC. Miała jednak rytm, a pół tuzina dziewczyn w pokoju poruszało

się lekko do jego wtóru, choć ja patrzyłem wyłącznie na Stellę. Błyszczała wśród nich.

Vic przecisnął się obok mnie i wszedł do pokoju, w ręce trzymał puszkę piwa.

- W kuchni z tyłu mają alkohole - poinformował mnie.

Podszedł do Stelli i zaczął z nią rozmawiać. Muzyka zagłuszała ich słowa, ale

wiedziałem doskonale, że dla mnie nie ma miejsca w tej rozmowie.

Nie lubiłem piwa, nie wtedy. Poszedłem sprawdzić, czy znajdę coś, na co miałbym

ochotę. Na kuchennym stole odkryłem dużą butlę coca-coli; nalałem sobie do plastikowego

kubeczka, nie śmiąc nawet odezwać się do dwóch dziewczyn rozmawiających w ciemnej

kuchni. Gestykulowały żywo i były urocze. Obie miały bardzo czarną skórę, lśniące włosy i

ciuchy gwiazd filmowych. Przemawiały z cudzoziemskim akcentem i nie miałem u nich

szans.

Z colą w ręce ruszyłem w głąb domu.

Był szerszy, niż się wydawał, większy i bardziej skomplikowany niż model dwa na

dwa, jakiego się spodziewałem. We wszystkich pokojach panował półmrok - wątpię, by w

całym budynku znalazła się choć jedna żarówka mocniejsza od czterdziestki - i wszędzie

kogoś spotykałem. Według moich wspomnień wyłącznie dziewczyny. Nie poszedłem na górę.

Na oszklonej werandzie także siedziała samotna dziewczyna. Długie i proste włosy

miała tak jasne, że wydawały się białe. Siedziała przy stoliku ze szklanym blatem, ze

splecionymi dłońmi, wyglądając na ogród i gęstniejący wieczorny mrok. Sprawiała wrażenie

smutnej.

- Mógłbym się przysiąść? - spytałem, wskazując kubkiem krzesło.

Pokiwała głową, po czym wzruszyła ramionami na znak, że jej wszystko jedno.

background image

Usiadłem.

Vic minął drzwi werandy, rozmawiał ze Stellą. Spojrzał jednak na mnie siedzącego przy

stole w kokonie nieśmiałości i obaw, po czym otworzył i zacisnął dłoń w żartobliwym geście

parodiującym usta. „Rozmawiaj". Jasne.

- Jesteś stąd? - spytałem dziewczynę.

Pokręciła głową. Miała na sobie mocno wyciętą srebrną bluzkę na ramiączkach.

Starałem się nie gapić na wzgórki jej piersi.

- Jak masz na imię? Ja jestem Enn.

- Waina Wainy - odparła. Tak to przynajmniej zabrzmiało. - Jestem druga.

- To, uhm, to dość niezwykłe imię.

Przygwoździła mnie spojrzeniem wielkich, błyszczących oczu.

- Oznacza, że moją antenatką także jest Waina, a ja muszę jej słuchać. Nie wolno mi się

rozmnażać.

- Ach. No cóż. I tak chyba na to za wcześnie, prawda?

Rozłączyła dłonie, uniosła je nad stół, rozcapierzyła palce.

- Widzisz?

Mały palec lewej ręki miała krzywy, na końcu rozszczepiał się na dwa niewielkie

koniuszki. Drobna deformacja.

- Gdy mnie ukończono, trzeba było podjąć decyzję, czy mnie zatrzymać, czy

wyeliminować. Miałam szczęście, że decyzja okazała się pozytywna. Teraz podróżuję,

podczas gdy moje doskonałe siostry pozostają w domu w stazie. One były pierwsze. Ja jestem

druga. Wkrótce muszę wrócić do Wainy i opowiedzieć jej o wszystkim, co widziałam, o

wszystkich wrażeniach z waszego miejsca.

- Ja nie mieszkam w Croydon - odparłem. - Nie pochodzę stąd. - Zastanawiałem się, czy

jest może Amerykanką. Nie miałem pojęcia o czym mówi.

- No właśnie - zgodziła się. - Żadna z nas nie pochodzi stąd. - Nakryła zdrową dłonią tę

o sześciu palcach, zupełnie jakby chciała ją ukryć. - Spodziewałam się, że będzie większe,

czystsze i barwniejsze. Choć mimo wszystko to klejnot.

Ziewnęła i na moment zakryła usta prawą, zdrową dłonią. Po sekundzie ręka znów

spoczęła na stole.

- Jestem już zmęczona podróżami i czasami marzę o tym, by dobiegły końca. Na ulicy

w Rio podczas karnawału ujrzałam ich na moście, złocistych, wysokich, owadziookich i

skrzydlatych, i rozradowana o mało nie pobiegłam ich powitać. Wówczas jednak

zorientowałam się, że to tylko ludzie w kostiumach. Powiedziałam do Hola Colta: „Czemu

background image

tak bardzo starają się wyglądać jak my?". A Hola Colt odparł: „Bo nienawidzą samych siebie,

swych odcieni różu i brązu, i tego, że są tacy mali". Było to prawdziwe przeżycie, nawet dla

mnie, a nie jestem jeszcze dorosła. To coś jak świat dzieci albo elfów. - Uśmiechnęła się i

dodała: - Dobrze, że nikt z nich nie widział Hola Colta.

- Uhm - mruknąłem. - Zatańczysz?

Natychmiast pokręciła głową.

- To niedozwolone - wyjaśniła. - Nie wolno mi robić niczego, co mogłoby uszkodzić

własność Wainy. Należę do niej.

- To może czegoś się napijesz?

- Wody - rzekła.

Wróciłem do kuchni, nalałem sobie kolejną colę i napełniłem kubek wodą z kranu.

Kiedy jednak pokonałem korytarz i z powrotem znalazłem się na werandzie, okazało się, że

jest pusta.

Pomyślałem, że być może dziewczyna poszła do toalety albo zmieniła zdanie co do

tańca. Wróciłem do pokoju od frontu i zajrzałem do środka. Robiło się tłoczno, przybyło

tańczących dziewczyn. Pośród nich dostrzegłem kilku nieznanych mi chłopaków; wszyscy

wyglądali na starszych ode mnie i Vica. Wszyscy utrzymywali dystans - prócz Vica, który

tańcząc trzymał Stellę za rękę, a kiedy piosenka dobiegła końca, od niechcenia objął ją

ramieniem z miną właściciela, pilnującego, by nikt mu jej nie odbił.

Zastanawiałem się, czy dziewczyna, z którą rozmawiałem na werandzie, poszła na górę,

bo na parterze jej nie było.

Wszedłem do salonu po drugiej stronie korytarza, dokładnie naprzeciwko pokoju, w

którym odbywały się tańce, i usiadłem na kanapie. Siedziała tam już jakaś dziewczyna. Miała

ciemne, krótko przystrzyżone, nastroszone włosy i sprawiała wrażenie nerwowej.

Rozmawiaj, pomyślałem.

- Uhm, mam tu wolny kubek wody - oznajmiłem. - Napijesz się?

Skinęła głową, wyciągnęła rękę i niezwykle ostrożnie odebrała mi kubek, zupełnie

jakby nie przywykła do trzymania w dłoniach przedmiotów, jakby nie ufała ani swym oczom,

ani rękom.

- Uwielbiam być turystką - oznajmiła i uśmiechnęła się z wahaniem. Między dwoma

przednimi zębami miała szparę. Sączyła wodę z kranu jak dorosły wino. - Podczas ostatniej

wycieczki odwiedziliśmy słońce, pływaliśmy z wielorybami w akwenach słonecznego ognia.

Słuchaliśmy ich historii i drżeliśmy z zimna w sferach zewnętrznych. A potem

wpływaliśmy głębiej, gdzie żar rozgrzewał nas i pocieszał.

background image

Chciałam tam wrócić, tym razem naprawdę tego chciałam. Tak wielu rzeczy jeszcze nie

widziałam. Zamiast tego odwiedziliśmy świat. Podoba ci się?

- Ale co?

Machnęła ręką, wskazując wszystko wokół - kanapę, fotele, zasłony, niezapalony

gazowy kominek.

- Chyba jest w porządku.

- Powiedziałam im, że nie życzę sobie odwiedzać świata - ciągnęła. - Mój rodzic-

mentor nie dał się przekonać. „Musisz się jeszcze wiele nauczyć", powiedział. Odparłam:

„Mogłabym nauczyć się więcej w słońcu. Albo w głębinach. Jessa tkała sieci pomiędzy

galaktykami. Też chciałabym to robić".

Ale nie dał się przekonać i przybyłam do świata. Rodzic-mentor ogarnął mnie i

znalazłam się tutaj wcielona w gnijącą bryłę mięsa zawieszoną na rusztowaniu z wapnia. Gdy

się wcieliłam, poczułam wewnątrz różne rzeczy, trzepoczące, pompujące i pulsujące.

Pierwszy raz miałam okazję przepychać powietrze przez usta, wzbudzając po drodze wibracje

strun głosowych. I powtarzałam wtedy rodzicowi-mentorowi, że chciałabym umrzeć. To

uznana i jedyna strategia odejścia ze świata.

Na ręce miała bransoletkę z czarnych korali; gdy mówiła, bawiła się nimi.

- Ale tu, w mięsie, kryje się wiedza - oznajmiła - i jestem zdecydowana ją poznać.

Siedzieliśmy na kanapie, bardzo blisko siebie. Postanowiłem objąć ją ramieniem, ot tak,

niby przypadkiem. Wyciągnąć rękę na oparcie i powoli przesunąć ją w dół niemal

niepostrzeżenie, aż w końcu jej dotknie.

- To coś, gdy do oczu napływa ciecz i świat się rozmazuje - rzekła. - Nikt mi o tym nie

mówił i wciąż nie rozumiem. Dotknęłam zakamarków Szeptu i pulsowałam, i latałam z

tachionowymi łabędziami, ale wciąż nie rozumiem.

Może nie porażała urodą, ale wydawała się miła, no i była dziewczyną. Zacząłem

powoli zsuwać rękę, delikatnie, z wahaniem, by dotknęła jej pleców. A ona nie kazała mi jej

zabrać.

W tym momencie z progu zawołał mnie Vic. Stał tam, obejmując ramieniem Stellę, i

machał do mnie. Pokręciłem głową, próbując dać mu znać, że coś się święci, ale zawołał mnie

po imieniu, więc z wahaniem wstałem i podszedłem do niego.

- Co jest?

- Eee. Posłuchaj. Prywatka - rzekł przepraszającym tonem Vic. - To nie ta, o której

myślałem. Rozmawiałem ze Stellą i domyśliłem się, a właściwie to ona mi wyjaśniła.

Jesteśmy na innej imprezie.

background image

- Chryste. Mamy kłopoty? Musimy sobie iść?

Stella pokręciła głową. Vic pochylił się i pocałował ją delikatnie w usta.

- Po prostu cieszysz się, że tu jestem, prawda, skarbie?

- Wiesz, że tak - odparła.

Znów spojrzał na mnie i uśmiechnął się szeroko: łobuzersko, czarująco, trochę w stylu

przebiegłego oszusta, trochę chłopięcego księcia w lśniącej zbroi.

- Nie martw się, to wszystko turystki z wymiany zagranicznej. Chwytasz? Tak jak

wtedy, gdy pojechaliśmy do Niemiec.

- Naprawdę?

- Enn. Musisz z nimi rozmawiać, a to znaczy, że musisz też ich słuchać. Rozumiesz?

- Już to zrobiłem. Zdążyłem porozmawiać z paroma.

- Do czegoś to doprowadziło?

- Zaczynało, ale mi przerwałeś.

- Przepraszam. Po prostu chciałem, żebyś wiedział. Jasne?

To rzekłszy, poklepał mnie po ramieniu i odszedł ze Stellą. Razem wspięli się po

schodach.

Zrozumcie mnie dobrze. W półmroku wszystkie dziewczyny na tej prywatce były

urocze, wszystkie miały idealne twarze, i co ważniejsze, owe osobliwe rysy, proporcje, coś co

odróżnia prawdziwą piękność od wystawowego manekinu. Stella była najładniejsza z nich

wszystkich, ale oczywiście należała do Vica. Poszli razem na górę i tak już miało być zawsze.

Tymczasem na kanapie usiadło jeszcze kilka osób. Zaczęły rozmawiać z dziewczyną ze

szczerbą między zębami. Ktoś opowiedział dowcip i wszyscy się zaśmiali. Musiałbym

przepchnąć się przez nich, by wrócić na miejsce obok niej, a że nie wyglądało na to, by mnie

oczekiwała ani przejmowała się moim zniknięciem, wyszedłem na korytarz. Zerknąłem na

tańczących i odkryłem, że zastanawiam się, skąd dochodzi muzyka. Nie widziałem żadnego

adapteru ani głośników.

Ruszyłem do kuchni.

Kuchnie na prywatkach to świetne miejsca. Nie potrzeba żadnego pretekstu, by tam

zajrzeć, a przynajmniej na tej imprezie nie widziałem ani śladu czyjejś matki. Obejrzałem

najróżniejsze butelki i puszki stojące na stole, nalałem do plastikowego kubka centymetr

pernod i dopełniłem colą. Wrzuciłem parę kostek lodu i pociągnąłem łyk, rozkoszując się

słodką goryczką drinka.

- Co pijesz? - To był głos dziewczyny.

- Pernod - odparłem. - Smakuje jak cukierki anyżowe, tyle że jest z alkoholem.

background image

Nie dodałem, że skosztowałem go tylko dlatego, że słyszałem, jak prosi o niego ktoś z

tłumu na koncertowej płycie Velvet Underground.

- Mogłabym też spróbować?

Nalałem kolejną porcję, dopełniłem colą, podałem jej. Włosy miała miedzianorude,

tańczyły wokół głowy skręcone w ciasne pierścionki. W dzisiejszych czasach rzadko widuje

się takie fryzury, ale wówczas były bardzo popularne.

- Jak masz na imię? - spytałem.

- Triolet - odparła.

- Ładnie - rzekłem choć wcale nie byłem tego pewien. Ona natomiast była ładna.

- To rodzaj strofy - oznajmiła z dumą. - Jak ja.

- Jesteś wierszem?

Uśmiechnęła się i odwróciła wzrok, jakby z lękiem. Profil miała niemal idealnie płaski -

doskonały grecki nos opadający z czoła prostą linią. Rok wcześniej w szkolnym teatrze

graliśmy Antygonę. Ja byłem posłańcem, który przynosi Kreonowi wieści o śmierci

Antygony. Nosiliśmy wówczas maski na pół twarzy, które sprawiały, że wyglądaliśmy

podobnie. Przyglądając się jej twarzy, pomyślałem o tamtej sztuce i o rysunkach kobiet

Barry'ego Smitha w komiksach o Conanie; pięć lat później pomyślałbym raczej o

prerafaelitach, Jane Morris

Lizie Siddall. Ale wtedy miałem tylko piętnaście lat.

- Jesteś wierszem? - powtórzyłem.

Przygryzła dolną wargę.

- Jeśli chcesz. Jestem wierszem albo wzorem, albo rasą ludzi, których świat pochłonęło

morze.

- To chyba trudne być trzema rzeczami jednocześnie.

- Jak masz na imię?

- Enn.

- Zatem jesteś Enn - odparła. - Jesteś też samcem, dwunogiem. To chyba trudne być

trzema rzeczami jednocześnie?

- Ale to przecież nie są różne rzeczy. To znaczy, nie wykluczają się nawzajem. - Wiele

razy natrafiałem na to określenie w książkach, ale przed tamtym wieczorem nigdy nie

wymawiałem go głośno i źle zaakcentowałem. Wykluczają.

Miała na sobie cienką sukienkę z białego, jedwabistego materiału. Jej oczy były

jasnozielone; dziś kolor ten natychmiast przywiódłby mi na myśl barwione szkła kontaktowe,

ale to działo się trzydzieści lat temu i wówczas wszystko wyglądało inaczej. Pamiętam, że

background image

zastanawiałem się, co Vic i Stella robią na górze. Z pewnością znaleźli się już w jednej z

sypialni. Zazdrościłem mu tak bardzo, że to niemal bolało.

Mimo wszystko jednak rozmawiałem z tą dziewczyną, choć gadaliśmy o bzdurach i

choć zapewne tak naprawdę wcale nie miała na imię Triolet (mojemu pokoleniu nie

nadawano hippisowskich imion: wszystkie Tęcze, Gwiazdy i Promienie Słońca miały

wówczas sześć, siedem, osiem lat).

- Wiedzieliśmy, że nadciąga koniec - powiedziała. - Toteż zamknęliśmy wszystko w

wierszu, by pokazać wszechświatowi kim byliśmy, czemu istnieliśmy, co mówiliśmy,

robiliśmy, o czym myśleliśmy, śniliśmy, czego pragnęliśmy. Zamknęliśmy nasze sny i

marzenia w słowach, układając je tak, by żyły wiecznie i nigdy nie zostały zapomniane. A

potem wysłaliśmy wiersz jako wzór fal, by czekał w jądrze gwiazdy, nadając swe przesłanie

pulsowaniem, wybuchami i szumami spektrum elektromagnetycznego, aż do czasu gdy

mieszkańcy światów odległych o tysiąc układów gwiezdnych rozszyfrują ów wzór, odczytają

go i znów stanie się wierszem.

- I co się wtedy stało?

Spojrzała na mnie zielonymi oczami, zupełnie jakby patrzyła spod własnej maski

Antygony. Lecz jej jasnozielone oczy wydawały się inną, głębszą częścią owej maski.

- Nie można wysłuchać wiersza i się nie zmienić - oświadczyła. - Wysłuchali go i on ich

podbił, zawładnął nimi, zamieszkał w każdym z nich. Jego rytmy stały się częścią ich myśli,

obrazy na zawsze odmieniły ich przenośnie, wersety, treści; ambicje stały się ich życiem. W

następnym pokoleniu dzieci przychodziły na świat, znając już wiersz, i raczej prędzej niż

później w ogóle przestały się rodzić. Nie było już takiej potrzeby. Pozostał jedynie wiersz,

który oblekł ciało i zaczął rozprzestrzeniać się w ogromie znanego wszechświata.

Przysunąłem się bliżej niej i nasze nogi się dotknęły. Wyraźnie jej to odpowiadało;

położyła mi dłoń na ramieniu. Poczułem, jak moją twarz rozjaśnia uśmiech.

- Są miejsca, w których witają nas chętnie - powiedziała Triolet. - W innych uważają

nas za natrętne chwasty albo chorobę, coś co należy poddać natychmiastowej kwarantannie i

wyeliminować. Ale gdzie kończy się zaraza, a zaczyna sztuka?

- Nie wiem. - Wciąż się uśmiechałem. Słyszałem obcą muzykę, pulsującą, grzmiącą i

wibrującą w pokoju od frontu.

I wtedy pochyliła się ku mnie. Przypuszczam, że to był pocałunek... Przypuszczam. W

każdym razie przycisnęła usta do mych ust, a potem, zadowolona, wyprostowała się, jakby

złożyła na mnie swoje piętno.

- Chciałbyś go posłuchać? - spytała, a ja przytaknąłem, nie wiedząc, co właściwie

background image

proponuje, lecz byłem pewien, że potrzebuję wszystkiego, co tylko zechce mi dać.

Zaczęła szeptać mi coś do ucha. Poezja ma niezwykłą cechę - od razu można poznać, że

coś nią jest, nawet jeśli nie zna się języka. Gdy słyszymy homerycką grekę, nie rozumiejąc

ani słowa, wciąż wiemy, że to poezja. Słyszałem wiersze polskie i eskimoskie i wiedziałem

czym są, choć nic nie rozumiałem. Jej szept też był taki. Nie znałem języka, lecz słowa

przepływały przeze mnie, doskonałe, a oczami duszy ujrzałem wieże ze szkła i diamentów,

ludzi o oczach barwy najjaśniejszej zieleni; pod każdą sylabą wyczuwałem niepowstrzymane,

nieustępliwe nadciąganie oceanu. Być może pocałowałem ją jak należy. Nie pamiętam.

Wiem, że tego chciałem.

A potem Vic zaczął potrząsać mną gwałtownie.

- Chodź! - krzyczał. - Szybko, chodź!

W mojej głowie zacząłem powracać z miejsca odległego o tysiąc mil.

- Idioto, chodź! No rusz się - warknął i zaklął. W jego głosie dźwięczała wściekłość.

Po raz pierwszy tego wieczoru rozpoznałem jedną z piosenek rozbrzmiewających w

pokoju od frontu. Smutne zawodzenie saksofonu, a potem kaskada dźwięcznych akordów.

Męski głos śpiewający strofy o synach milczącego wieku. Chciałem zostać i posłuchać tej

piosenki.

- Jeszcze nie skończyłam - powiedziała Triolet. - Jest mnie więcej.

- Przykro mi, ślicznotko - rzekł Vic, ale już się nie uśmiechał. - Będzie jeszcze okazja -

dodał, po czym chwycił mnie za łokieć, przekręcił i zaczął ciągnąć, wywlekając za drzwi.

Nie stawiałem oporu. Wiedziałem z doświadczenia, że jeśli Vic naprawdę zechce,

potrafi skopać mnie na miazgę. Nie zrobiłby tego, chyba że byłby zdenerwowany albo

wściekły, lecz w tym momencie kipiał wściekłością.

Przeszliśmy przez korytarz. Gdy Vic otwierał drzwi, obejrzałem się po raz ostatni przez

ramię, z nadzieją że ujrzę Triolet w wejściu do kuchni. Ale nie. Zobaczyłem natomiast Stellę

na szczycie schodów. Patrzyła w dół, na Vica, a ja ujrzałem jej twarz.

Wszystko to działo się trzydzieści lat temu. Wiele zapomniałem i zapomnę jeszcze

więcej, a w końcu zapomnę wszystko. Jeśli jednak mam jakąkolwiek nadzieję na istnienie

życia po śmierci, nie zawdzięczam jej psalmom i hymnom, lecz temu: nie mogę uwierzyć, że

kiedykolwiek zapomnę tę chwilę i wyraz twarzy Stelli patrzącej, jak Vic od niej ucieka.

Nawet w chwili śmierci będę to pamiętał.

Ubranie miała w nieładzie, twarz pokrywały smugi makijażu, a jej oczy...

Nie chcielibyście rozzłościć wszechświata. Założę się, że rozgniewany wszechświat

patrzyłby na was takimi właśnie oczami.

background image

I wtedy pobiegliśmy z Vikiem, byle dalej od prywatki turystek i zmierzchu. Biegliśmy,

jakby ścigała nas burza, szaleńczo, na oślep, plątaniną ulic, przez labirynt. I nie oglądaliśmy

się za siebie, nie zatrzymywaliśmy się, aż w końcu nie mogliśmy już oddychać. Wówczas

dopiero przystanęliśmy, dysząc, niezdolni biec dalej, wszystko nas bolało. Oparłem się o

ścianę, a Vic zwymiotował obficie do rynsztoka.

Otarł usta.

- Ona nie była... - Urwał.

Pokręcił głową.

Potem rzekł.

- Wiesz... Jest coś takiego. Kiedy posunąłeś się tak daleko jak śmiałeś i gdybyś poszedł

dalej, nie byłbyś już sobą? Stałbyś się człowiekiem, który to zrobił? Są miejsca, w które nie

możemy pójść... I myślę, że coś takiego spotkało mnie dzisiaj.

Sądziłem, że wiem o czym mówi.

- Chcesz powiedzieć, że ją przeleciałeś?

Rąbnął mnie kostkami w skroń i przekręcił gwałtownie. Zastanawiałem się, czy będę się

musiał z nim bić - i przegrać - lecz po chwili opuścił rękę i odszedł na bok, wydając z siebie

dziwny zdławiony dźwięk.

Spojrzałem na niego zaciekawiony i zrozumiałem, że płacze: twarz miał czerwoną, po

policzkach spływały łzy i śluz. Vic szlochał na ulicy rozpaczliwie i otwarcie jak mały

chłopczyk. I wtedy odszedł ode mnie, z trzęsącymi się ramionami, maszerując szybko ulicą,

tak by pozostać przede mną i bym nie widział jego twarzy. Byłem ciekaw, co takiego

wydarzyło się w pokoju na górze, że zachowywał się w ten sposób. Co tak bardzo go

przeraziło? Nie potrafiłem odgadnąć.

Latarnie zaczęły zapalać się kolejno. Vic, potykając się, szedł naprzód, a ja dreptałem

za nim ulicą w mroku, wystukując stopami rytm wiersza, którego, choć bardzo się starałem,

nie potrafiłem sobie przypomnieć i którego nigdy nie zdołam powtórzyć.

background image

Ptak słońca

W owych czasach Klub Epikurejczyków tworzyła bogata, hałaśliwa grupka ludzi,

którzy z całą pewnością umieli się bawić. Było ich pięcioro:

Po pierwsze, Augustus Dwa Pióra McCoy, rosły za trzech, jedzący za czterech i pijący

za pięciu. Jego pra-pradziadek założył Klub Epikurejczyków, wykorzystując do tego celu

wpływy z tontyny; wcześniej dołożył wielkich starań, by bardzo tradycyjnymi metodami

zapewnić sobie pełną wypłatę owych rent.

Po drugie, profesor Mandalay, drobny, nerwowy i szary jak duch (właściwie może i był

duchem, zdarzały się już dziwniejsze rzeczy), który pijał wyłącznie wodę i jadał porcyjki dla

lalek z talerzy wielkości spodków. Nie trzeba jednak apetytu, by być prawdziwym

smakoszem, a Mandalay zawsze umiał trafić w samo sedno, opisując każdą potrawę, którą

przed nim stawiano.

Po trzecie, Virginia Boote, recenzentka i krytyk kulinarny, która niegdyś była wielką

pięknością, a teraz zamieniła się we wspaniałą, wyniosłą ruinę i zachwycała ją ta przemiana.

Po czwarte, Jackie Newhouse, potomek (z bardzo nieprawego łoża) wielkiego

kochanka, smakosza, skrzypka i szermierza Giacomo Casanovy. Jackie Newhouse, podobnie

jak jego niesławny przodek, złamał w swym życiu wiele serc i zjadł wiele wspaniałych

posiłków.

I wreszcie po piąte, Zebediah T. Crawcrustle, który jako jedyny z Epikurejczyków był

kompletnie bez grosza: nieogolony, wprost z ulicy wchodził, zataczając się, na ich spotkania,

z do połowy opróżnioną flaszką bimbru w brązowej, papierowej torebce, bez kapelusza,

płaszcza i nazbyt często bez koszuli. Lecz zajadał z większym apetytem niż wszyscy

pozostali.

Przemawiał właśnie Augustus Dwa Pióra McCoy.

- Zjedliśmy już wszystko, co można było zjeść - oznajmił i w jego głosie zadźwięczał

żal i przejmujący smutek. - Jedliśmy sępa, kreta i nietoperza owocowego.

Mandalay zerknął do notatnika.

- Sęp smakował jak zepsuty bażant. Kret jak padlinożerne ślimaki. Nietoperz owocowy

background image

zupełnie jak słodka świnka morska.

- Jedliśmy kakopo, aye-aye i pandę... Och, ten grillowany stek z pandy. - Virginia Boote

westchnęła. Na samo wspomnienie do ust napłynęła jej ślinka.

- Jedliśmy kilkanaście dawno wymarłych gatunków - ciągnął Augustus Dwa Pióra

McCoy. - Zamarzniętego żywcem mamuta i olbrzymiego leniwca z Patagonii.

- Gdybyśmy tylko zdobyli mamuta nieco szybciej - dodał Jackie Newhouse. - Potrafię

jednak wyjaśnić, czemu włochate słonie wymarły tak szybko. Wystarczyło, by ludzie ich

skosztowali. Jestem człowiekiem o wyrafinowanym guście, lecz już po pierwszym kęsie

myślałem tylko o sosie barbecue z Kansas i o tym, jak smakowałyby świeże mamucie

żeberka.

- Przemrożenie przez parę tysięcy lat to nic zdrożnego. - Zebediah T. Crawcrustle

uśmiechnął się. Owszem, zęby miał krzywe, ale mocne i ostre. - Ale prawdziwi smakosze

wybierali porządnego mastodonta. Mamutem zadowalali się ci, którzy nie mogli upolować

mastodonta.

- Zjedliśmy kalmary, kałamarnice i krakeny - ciągnął Augustus Dwa Pióra McCoy. -

Jedliśmy lemmingi i wilki tasmańskie. Jedliśmy altanniki, ortolany i pawie. Jedliśmy ryby

delfinie (nie mylić z delfinami ssakami), olbrzymie żółwie morskie i nosorożce

sumatrzańskie. Jedliśmy wszystko, co można było zjeść.

- Nonsens. Są jeszcze setki rzeczy, których dotąd nie skosztowaliśmy - zaprotestował

profesor Mandalay. - Może tysiące. Pomyślcie choćby o wszystkich gatunkach chrząszczy,

których nie spróbowaliśmy.

- Och, Mandy - westchnęła Virginia Boote. - Gdy raz się skosztowało jednego

chrząszcza, to zna się je wszystkie, a my próbowaliśmy kilkuset gatunków. Przynajmniej

gnojniki miały wyrazisty smak.

- Nie - wtrącił Jackie Newhouse. - To kulki gnojników miały smak. Same żuki były

wyjątkowo nieciekawe. Mimo wszystko jednak zgadzam się. Wspięliśmy się na wyżyny

gastronomii, zgłębiliśmy otchłanie smaku, staliśmy się kosmonautami badającymi

niewyobrażalne światy rozkoszy podniebienia.

- To prawda, prawda - przytaknął Augustus Dwa Pióra McCoy. - Od ponad stu

pięćdziesięciu lat, w czasach mojego ojca, dziadka i pradziadka, co miesiąc odbywało się

spotkanie Epikurejczyków. Teraz jednak lękam się, że będę musiał zakończyć działanie

klubu, bo nie zostało już nic, czego byśmy nie jedli: my bądź nasi klubowi przodkowie.

- Żałuję, że nie żyłam w latach dwudziestych - mruknęła Virginia Boote - kiedy legalnie

mieli w jadłospisie ludzinę.

background image

- Tylko po usmażeniu w fotelu elektrycznym - odparł Zebediah T. Crawcrustle. - Na

wpół upieczona, zwęglona, trzeszcząca. Nikt z nas nie nabrał po niej apetytu na ludzkie

mięso, prócz jednego, który już wcześniej przejawiał podobne skłonności, a on w krótkim

czasie i tak pożegnał się z nami.

- Och, Crusty, czemu zawsze udajesz, że tam byłeś? - Virginia Boote ziewnęła. - Każdy

przecież widzi, że nie jesteś aż taki stary. Masz najwyżej sześćdziesiąt lat, nawet biorąc pod

uwagę zniszczenia poczynione przez czas i rynsztoki.

- Owszem, niszczą całkiem nieźle - przyznał Zebediah T. Crawcrustle. - Ale nie tak

bardzo, jak przypuszczasz. Poza tym wciąż pozostało mnóstwo rzeczy, których nie

skosztowaliśmy.

- Wymień choć jedną - rzucił Mandalay z ołówkiem uniesionym w gotowości tuż nad

notatnikiem.

- Chociażby ptak słońca z Miasta Słońca - odparł Zebediah T. Crawcrustle, po czym

uśmiechnął się do nich krzywo.

- Nigdy o nim nie słyszałem - przyznał Jackie Newhouse. - Wymyśliłeś go sobie.

- Ja słyszałem - rzekł profesor Mandalay. - Ale w innym kontekście. A poza tym to

stworzenie fantastyczne.

- Jednorożce są fantastyczne - przypomniała Virginia Boote. - Ale, jak rany, ten comber

z jednorożca w sosie tatarskim był przepyszny. Smakował trochę jak konina, trochę jak koźlę,

a kapary i surowe przepiórcze jaja pasowały idealnie.

- W rejestrach Klubu Epikurejczyków z dawnych lat jest wzmianka o ptaku słońca -

oznajmił Augustus Dwa Pióra McCoy. - Ale nie pamiętam już, co to było.

- Pisali, jak smakuje? - zainteresowała się Virginia.

- Nie wydaje mi się. - Augustus zmarszczył brwi. - Oczywiście będę musiał przejrzeć

oprawione roczniki.

- Nie - mruknął Zebediah T. Crawcrustle. - Ta informacja jest w spalonych tomach.

Niczego się z niej nie dowiesz.

Augustus Dwa Pióra McCoy podrapał się po głowie. Naprawdę miał dwa pióra, wpięte

w węzeł czarnych włosów przetykanych srebrem, upleciony z tyłu głowy. Same pióra,

niegdyś złote, teraz wyglądały dość pospolicie, żółte i wystrzępione. Dostał je jeszcze jako

chłopiec.

- Chrząszcze - powtórzył z uporem profesor Mandalay. - Kiedyś wyliczyłem, że gdyby

ktoś taki jak ja miał spożyć co dzień sześć różnych gatunków chrząszczy, potrzebowałby

ponad dwudziestu lat, by zjeść wszystkie znane nauce. A przez te dwadzieścia lat z pewnością

background image
background image

większość słów Zebediaha T. Crawcrustle'a. Zamiast tego spytał:

- A gdzie jest kafejka Mustafy Stroheima w Mieście Słońca?

- Ależ tam gdzie zawsze: trzecia uliczka za starym targiem w dzielnicy Miasta Słońca,

tuż przed starym rowem melioracyjnym, będącym niegdyś kanałem nawadniającym. A jeśli

znajdziesz się przed kramem z dywanami należącym do jednookiego Khajama, to znaczy, że

zaszedłeś za daleko - rzekł Crawcrustle. - Lecz z wyrazu irytacji widocznego na waszych

twarzach pojmuję, że oczekiwaliście mniej barwnego i dokładnego opisu. Doskonale. Kafejka

jest w Mieście Słońca, a Miasto Słońca w Kairze, w Egipcie, tam gdzie zawsze. Czy niemal

zawsze.

- A któż opłaci ekspedycję do Miasta Słońca? - spytał Augustus Dwa Pióra McCoy. - I

kto wyruszy w rzeczoną ekspedycję? Pytam, choć znam już odpowiedź i wcale mi się ona nie

podoba.

- Ależ ty za nią zapłacisz, Augustusie, a pojedziemy wszyscy - odparł Zebediah T.

Crawcrustle. - Możesz to odliczyć od członkowskich składek Epikurejczyków. A ja zabiorę

kuchenny fartuch i utensylia.

Augustus wiedział doskonale, że Crawcrustle od stanowczo zbyt dawna nie płacił

swych składek członkowskich. Lecz Klub Epikurejczyków i tak je pokrywał. Crawcrustle był

członkiem klubu w czasach ojca Augustusa.

- A kiedy wyruszymy? - spytał tylko.

Crawcrustle zmierzył go spojrzeniem szalonych oczu i wyraźnie zawiedziony pokręcił

głową.

- Ależ, Augustusie - rzekł - jedziemy do Miasta Słońca, by schwytać ptaka słońca.

Kiedy zatem możemy wyruszyć?

- W dzień słońca! - wykrzyknęła Virginia Boote. - Moi drodzy, wyjeżdżamy w

niedzielę!

- Jest jeszcze dla ciebie nadzieja, młoda damo - mruknął Zebediah T. Crawcrustle. -

Istotnie, wyruszymy w niedzielę, trzy niedziele od dzisiaj. I pojedziemy do Egiptu. Kilka dni

będziemy polować i chwytać niezwykle rzadkiego ptaka słońca z Miasta Słońca, aż w końcu

załatwimy sprawę w tradycyjny sposób.

Profesor Mandalay zamrugał; było to drobne, szare mrugnięcie.

- Ale - zaprotestował - w poniedziałki mam przecież zajęcia. W poniedziałki uczę

mitologii, we wtorki stepowania, a w środy obróbki drewna.

- Każ asystentowi zająć się studentami, Mandalay, o Mandalay. W poniedziałek

będziesz polował na ptaka słońca - odparł Zebediah T. Crawcrustle. - Ilu profesorów może to

background image

o sobie powiedzieć?

***

Potem wszyscy kolejno składali wizyty Crawcrustle'owi, by przedyskutować czekającą

ich wyprawę i oznajmić, że dręczy ich niepokój.

Zebediah T. Crawcrustle nie miał stałej siedziby. Istniały jednak miejsca, gdzie można

go było znaleźć, jeśli tylko człowiekowi naprawdę na tym zależało. Wczesnym rankiem

sypiał na dworcu autobusowym - ławki były tam wygodne, a miejscowa policja zwykle mu

się nie naprzykrzała; w upalne popołudnia przesiadywał w parku obok pomników dawno

zapomnianych generałów, wśród pijaczków, ochlapusów i moczymord, smakując ich

towarzystwo i zawartość butelek, a także przedstawiając swe opinie, jak przystało na

Epikurejczyka, zawsze szanowane i przemyślane, choć nie zawsze mile widziane. Augustus

Dwa Pióra McCoy odszukał Crawcrustle'a w parku. Zabrał ze sobą swą córkę Hollyberry Bez

Piór McCoy. Była mała, lecz bystra i ostra jak rekini ząb.

- Wiesz - zaczął Augustus. - Jest w tym coś bardzo znajomego.

- W czym? - zdziwił się Zebediah.

- W tym wszystkim. Ekspedycji do Egiptu, ptaku słońca. Miałem wrażenie, jakbym już

kiedyś o tym słyszał.

Crawcrustle jedynie przytaknął. Pochrupywał coś z brązowej papierowej torebki.

- Wyszukałem oprawione roczniki Klubu Epikurejczyków i sprawdziłem. Istotnie, w

indeksie sprzed czterdziestu lat znalazłem coś, co uznałem za wzmiankę o ptaku słońca.

Jednak niczego więcej się nie dowiedziałem.

- A czemuż to? - spytał Zebediah T. Crawcrustle, przełykając głośno.

Augustus Dwa Pióra McCoy westchnął.

- Znalazłem odpowiednią stronicę w rocznikach, była jednak spalona, a potem wśród

administracji Klubu Epikurejczyków wybuchło spore zamieszanie.

- Je pan świetliki z papierowej torby - wtrąciła Hollyberry Bez Piór McCoy. -

Widziałam.

- Istotnie, młoda damo - przyznał Zebediah T. Crawcrustle.

- Pamiętasz czasy owego zamieszania, Crawcrustle? - spytał Augustus.

- Istotnie - rzekł Crawcrustle. - I pamiętam też ciebie. Byłeś wtedy w wieku obecnej tu

młodej Hollyberry. Ale też wciąż wybucha zamieszanie, Augustusie, a potem się kończy. To

jak wschód i zachód słońca.

background image

Jackie Newhouse i profesor Mandalay znaleźli Crawcrustle'a tego samego wieczoru, za

torami. Piekł coś w blaszanej puszce nad ogniskiem z węgla drzewnego.

- Co pieczesz, Crawcrustle? - zainteresował się Newhouse.

- Więcej węgla drzewnego - wyjaśnił Crawcrustle. - Oczyszcza krew, odświeża ducha.

Na dnie puszki leżały drobne odłamki drewna orzecha i lipy, dymiące i poczerniałe.

- Naprawdę zamierzasz zjeść ten węgiel drzewny? - wtrącił profesor Mandalay.

W odpowiedzi Crawcrustle oblizał palce i wziął z puszki bryłkę węgla, która zasyczała i

zaskwierczała mu w dłoni.

- Świetna sztuczka - przyznał profesor Mandalay. - Jak się zdaje, tak właśnie czynią

połykacze ognia.

Crawcrustle wsunął do ust węgiel drzewny i zmiażdżył go między starymi, krzywymi

zębami.

- Istotnie - rzekł. - Istotnie.

Jackie Newhouse odchrząknął.

- Po prawdzie - zaczął - profesor Mandalay i ja mamy poważne obawy co do czekającej

nas podróży.

Zebediah T. Crawcrustle spokojnie przeżuwał swój węgiel drzewny.

- Nie dość gorący - rzekł. Wyciągnął z ogniska patyk i odgryzł rozżarzony

pomarańczowy koniuszek. - Tak lepiej - dodał.

- To wszystko złudzenie - uciął Jackie Newhouse.

- Z całą pewnością nie - odparł wyniośle Zebediah. - To kolczasty wiąz.

- Mam niezwykle poważne obawy co do tego wszystkiego - ciągnął Jackie Newhouse. -

Odziedziczyłem po przodkach doskonały zmysł samozachowawczy. Dzięki niemu często

pozostawaliśmy dygoczący na dachach bądź ukrywaliśmy się w rzekach - o jeden krok od

funkcjonariuszy prawa bądź dżentelmenów z bronią i uzasadnionymi pretensjami. I ten

właśnie instynkt samozachowawczy podpowiada mi, bym nie jechał z wami do Miasta

Słońca.

- Jestem naukowcem - oznajmił profesor Mandalay - toteż nie mam żadnych

wyczulonych zmysłów, które mógłby pojąć ktoś, kto nie musiał nigdy oceniać referatów, nie

przeczytawszy ani słowa. Mimo to jednak cała ta sprawa wydaje mi się wybitnie podejrzana.

Jeśli ptak słońca jest aż tak smakowity, czemu wcześniej o nim nie słyszałem?

- Słyszałeś, Mandy, stary marudo, słyszałeś - odparł Zebediah T. Crawcrustle.

- Poza tym jestem ekspertem w dziedzinie geografii, znam wszystkie miejsca od Tulsy

w Oklahomie po Timbuktu - podjął profesor Mandalay. - A jednak nigdzie, w żadnej książce

background image

nie znalazłem wzmianki o Mieście Słońca w Kairze.

- Wzmianki? Uczyłeś przecież o nim. - Crawcrustle polał kolejną bryłkę dymiącego

węgla drzewnego ostrym sosem, po czym wsunął do ust i schrupał.

- Nie wierzę, że naprawdę to jesz - oświadczył Jackie Newhouse. - Ale samo oglądanie

tej sztuczki wystarczy, by wzbudzić mój niesmak. Chyba już czas, abym się oddalił.

I odszedł. Być może profesor Mandalay odszedł wraz z nim. Był taki szary i widmowy,

że nigdy nie dało się do końca stwierdzić, czy gdzieś jest, czy nie.

Virginia Boote potknęła się o Zebediaha T. Crawcrustle`a nad ranem, we własnych

drzwiach. Wracała z restauracji, którą musiała ocenić. Wysiadła z taksówki, potknęła się o

Crawcrustle'a i upadła jak długa. Wylądowała obok niego.

- Juhu! - wykrzyknęła. - Niezły lot, prawda? - W rzeczy samej, Virginio - przyznał

Zebediah T. Crawcrustle. - Nie masz przypadkiem przy sobie pudełka zapałek?

- Mam gdzieś zapałki. - Zaczęła grzebać w torbie, bardzo dużej i bardzo brązowej. - O,

proszę.

Zebediah trzymał w dłoni butelkę fioletowego denaturatu. Nalał go sobie do

plastikowego kubka.

- Denaturat? - zdziwiła się Virginia Boote. - Nigdy bym nie przypuszczała, że możesz

pić denaturat, Zebby.

- Bo nie pijam - odparł Crawcrustle. - To paskudztwo, gniją od niego wnętrzności i

psują się kubki smakowe. Ale o tej porze nie mogłem znaleźć żadnego innego płynu na

rozpałkę.

Zapalił zapałkę i opuścił ją tuż nad powierzchnię alkoholu, który zaczął płonąć

migotliwym ogniem. Zebediah T. Crawcrustle zjadł zapałkę, potem przepłukał usta płonącym

płynem i wydmuchnął na ulicę potężny płomień, paląc przy okazji przyniesioną wiatrem

gazetę.

- Crusty - upomniała go Virginia Boote - uważaj. W ten sposób łatwo się zabić.

Zebediah T. Crawcrustle uśmiechnął się, odsłaniając poczerniałe zęby.

- Nie piję go - wyjaśnił. - Po prostu przepłukuję usta i wypluwam.

- Igrasz z ogniem - ostrzegła go.

- Dzięki temu wiem, że żyję.

- Och, Zeb - mruknęła Virginia. - Jestem taka podekscytowana, tak bardzo

podekscytowana. Jak myślisz, jak smakuje ptak słońca?

- Jest ostrzejszy niż przepiórka i bardziej soczysty od indyka, tłustszy od strusia i

bardziej kruchy od kaczki - odparł Zebediah T. Crawcrustle. - Gdy raz go skosztujesz, nigdy

background image

już nie zapomnisz.

- Jedziemy do Egiptu - mruknęła. - Nigdy nie byłam w Egipcie. - Po chwili dodała: -

Masz gdzie zanocować?

Zakasłał i ów cichy dźwięk odbił się grzechotliwym echem w jego starej piersi.

- Robię się za stary, by sypiać w bramach i rynsztokach - odparł. - Ale wciąż mam

swoją dumę.

- No cóż. - Zerknęła na niego. - Mógłbyś przespać się u mnie na kanapie.

- Nie pomyśl sobie, że nie jestem wdzięczny za propozycję - powiedział. - Ale na

dworcu autobusowym mam ławkę z moim nazwiskiem.

To rzekłszy, odepchnął się od ściany i podreptał majestatycznie w głąb ulicy.

Na dworcu autobusowym istotnie stała ławka z jego nazwiskiem. Ufundował ją w

czasach, gdy był bogaty, i z tyłu oparcia wciąż tkwiła niewielka mosiężna tabliczka,

upamiętniająca nazwisko darczyńcy. Zebediah T. Crawcrustle nie zawsze był biedny.

Czasami bywał bogaty, ale z trudem przychodziło mu utrzymanie majątku. A gdy go

zdobywał, odkrywał, że świat nie patrzy zbyt przychylnie na bogaczy stołujących się w

jadłodajniach dla bezdomnych i na torowiskach czy zadających się z pijaczkami w parkach.

Przepuszczał zatem pieniądze jak najszybciej umiał. Zawsze jednak tu i tam pozostawały

resztki, o których zapomniał. Czasami zapominał też, że nie lubi być bogaty, znów wyruszał

na poszukiwanie fortuny i ją znajdował.

Od tygodnia się nie golił i włoski siedmiodniowej brody zaczynały odcinać się od skóry

śnieżną bielą.

***

Epikurejczycy wyruszyli do Egiptu w niedzielę. Było ich pięcioro. Hollyberry Bez Piór

McCoy pomachała im na pożegnanie na lotnisku. Było to bardzo małe lotnisko, na którym

wciąż pozwalano odprowadzającym machać na do widzenia.

- Do widzenia, ojcze! - zawołała Hollyberry Bez Piór McCoy

Augustus Dwa Pióra McCoy także jej pomachał, maszerując asfaltowym pasem do

niewielkiego samolotu śmigłowego, którym mieli pokonać pierwszy etap podróży.

- Wydaje mi się - rzekł - że jak przez mgłę pamiętam podobny dzień bardzo dawno

temu. W tym wspomnieniu byłem małym chłopcem i machałem na do widzenia. Zdaje się, że

wtedy po raz ostatni widziałem mojego ojca, i ponownie ogarnia mnie nagłe przeczucie

nadciągającej katastrofy. - Po raz ostatni pomachał do małego dziecka po drugiej stronie

background image

lotniska. Dziewczynka odpowiedziała podobnym gestem.

- Wtedy machałeś z równie wielkim entuzjazmem - zgodził się Zebediah T.

Crawcrustle. - Ale mam wrażenie, że u niej dostrzegam więcej zimnej krwi.

Istotnie, miał rację.

Pierwszy etap podróży pokonali małym samolotem, potem większym, potem znów

mniejszym, sterowcem, gondolą, pociągiem, balonem na gorące powietrze i wynajętym

dżipem. Przejechali przez Kair dżipem. Minęli stary targ i skręcili w trzecią uliczkę (gdyby

jechali dalej, dotarliby do rowu melioracyjnego będącego kiedyś kanałem nawadniającym).

Mustafa Stroheim we własnej osobie siedział na ulicy w starym, wiklinowym fotelu.

Wszystkie stoliki i krzesła ustawiono na poboczu, a nie była to zbyt szeroka uliczka.

- Witajcie, przyjaciele, w mojej Kahwa - powiedział Mustafa Stroheim. - Kahwa to po

egipsku kawa albo kawiarnia. Napijecie się herbaty? A może zagracie w domino?

- Chcielibyśmy zobaczyć nasze pokoje - odparł Jackie Newhouse.

- Nie ja - wtrącił Zebediah T. Crawcrustle. - Ja będę spał na ulicy. Jest dość ciepło, a ten

próg wygląda mi na bardzo wygodny.

- Chętnie napiję się kawy - powiedział Augustus Dwa Pióra McCoy.

- Oczywiście.

- Macie tu wodę? - spytał profesor Mandalay.

- Kto to powiedział? - zdziwił się Mustafa Stroheim. - Ach, to ty, szary człowieczku.

Mój błąd. Gdy zobaczyłem cię po raz pierwszy, wziąłem cię za czyjś cień.

- Ja proszę o ShaySokkar Bosta - wtrąciła Virginia Boote, co oznacza szklankę gorącej

herbaty z cukrem osobno. - I zagram w backgammona z każdym, kto zechce się założyć. Nie

ma w Kairze nikogo, kogo nie zdołam pokonać w backgammona, jeśli tylko przypomnę sobie

zasady.

***

Augustus Dwa Pióra McCoy został zaprowadzony do swego pokoju. Profesor Mandalay

został zaprowadzony do swego pokoju. Jackie Newhouse został zaprowadzony do swego

pokoju. Nie trwało to długo; w końcu wszyscy spali w jednym i tym samym pokoju. Na

tyłach budynku mieściła się druga sypialnia przeznaczona dla Virginii oraz trzecia, zajęta

przez Mustafę Stroheima i jego rodzinę.

- Co piszesz? - spytał Jackie Newhouse.

- Procedury, zapiski i ustalenia Klubu Epikurejczyków - odparł profesor Mandalay,

background image

notując szybko w wielkiej księdze w skórzanej oprawie małym czarnym piórem. - Opisałem

dokładnie naszą podróż tutaj i wszystko, co jedliśmy po drodze. Będę pisał dalej, gdy zjemy

ptaka słońca, by uwiecznić dla potomności wszystkie smaki i konsystencje, soki i wonie.

- Czy Crawcrustle mówił, jak zamierza przyrządzić ptaka słońca? - zainteresował się

Jackie Newhouse.

- Owszem - odrzekł Augustus Dwa Pióra McCoy. - Powiedział, że opróżni puszkę piwa

tak, by pozostała w niej jedna trzecia zawartości, a potem doda do niej zioła i korzenie.

Nasadzi mocno ptaka na puszkę i wszystko umieści na grillu. Twierdzi, że to tradycyjny

sposób.

Jackie Newhouse pociągnął wzgardliwie nosem.

- Według mnie brzmi podejrzanie nowocześnie.

- Crawcrustle twierdzi, że to tradycyjny sposób przyrządzania ptaka słońca - powtórzył

Augustus.

- Istotnie - oznajmił Crawcrustle, wspinając się po schodach. Budynek nie był duży, od

schodów dzieliła ich niewielka odległość, a ściany nie należały do najgrubszych. - Egipskie

piwo jest najstarsze na świecie i przyrządza się z nim ptaka słońca od ponad pięciu tysięcy lat.

- Ale puszka piwa to względnie nowy wynalazek - wtrącił profesor Mandalay.

Zebediah T. Crawcrustle wszedł właśnie do środka, w dłoni trzymał kubek czarnej jak

smoła kawy po turecku. Kawa parowała niczym czajnik i bulgotała jak smołowisko.

- Wygląda na bardzo gorącą - zauważył Augustus Dwa Pióra McCoy.

Crawcrustle uniósł kubek, jednym haustem opróżniając go do połowy.

- Nie - mruknął - niespecjalnie, a puszka to nie taki nowy wynalazek. W dawnych

czasach robiliśmy je ze stopu miedzi, czasem z odrobiną srebra, czasem nie, w zależności od

kowala i tego, co miało się pod ręką. Potrzebne było coś, co zniosłoby wysokie temperatury.

Widzę, panowie, że patrzycie na mnie z powątpiewaniem, rozważcie jednak: oczywiście, że

starożytni Egipcjanie robili puszki do piwa. Gdzie indziej przechowywaliby swe piwo?

Zza okna i stolików ustawionych na ulicy dobiegły ich chóralne zawodzenia. Virginia

Boote przekonała miejscowych do gry w backgammona na pieniądze i ogrywała ich do

czysta. Była prawdziwym backgammonowym rekinem.

***

Na podwórku na tyłach kafejki Mustafy Stroheima stał rozwalający się stary grill,

zbudowany z glinianych cegieł i na wpół stopionej metalowej kraty oraz stary drewniany stół.

background image

Cały następny dzień Crawcrustle poświęcił odbudowie grilla i czyszczeniu go. Naoliwił

nawet kratę.

- Wygląda, jakby nie używano go od czterdziestu lat - mruknęła Virginia Boote. Nikt

nie chciał z nią więcej grać w backgammona, a jej sakiewka pęczniała od lepkich piastrów.

- Mniej więcej - odparł Crawcrustle. - Może odrobinę więcej. Hej, Ginnie, zrób coś

pożytecznego. Sporządziłem spis potrzebnych mi rzeczy z targu; to głównie zioła, korzenie i

kawałki drewna. Weź ze sobą jedno z dzieci Mustafy Stroheima; posłuży ci za tłumacza.

- Z przyjemnością, Crusty.

Pozostali trzej członkowie Klubu Epikurejczyków znaleźli sobie typowe dla siebie

zajęcia. Jackie Newhouse zaznajamiał się z wieloma mieszkańcami okolicy, których

przyciągały jego eleganckie garnitury i umiejętność gry na skrzypcach. Augustus Dwa Pióra

McCoy chodził na długie spacery. Profesor Mandalay tymczasem tłumaczył hieroglify, jakie

zauważył wyryte na glinianych cegłach grilla. Powiedział, że ktoś niemądry mógłby uznać, iż

dowodzą one, że grill na podwórku Mustafy Stroheima był niegdyś poświęcony Słońcu.

- Ja jednak, jako człowiek inteligentny - dodał - natychmiast zrozumiałem, co się stało:

po prostu cegły były kiedyś, dawno temu, częścią świątyni. Lecz z upływem tysiącleci zostały

wykorzystane do innych celów. Wątpię, by ci ludzie zdawali sobie sprawę z wartości tego co

mają.

- Ależ nie, oni wiedzą - odparł Zebediah T. Crawcrustle. - A te cegły nie były częścią

żadnej świątyni. Są tu od pięciu tysięcy lat, odkąd zbudowaliśmy ten grill. Wcześniej

musieliśmy zadowalać się kamieniami.

Virginia Boote powróciła, dźwigając kosz pełen zakupów.

- Proszę, czerwone drewno sandałowe i paczuli, strączki wanilii, gałązki lawendy, liście

szałwii i cynamonu, cała gałka muszkatołowa, główki czosnku, goździki i rozmaryn,

wszystko czego chciałeś, i jeszcze więcej.

Zebediah uśmiechnął się promiennie.

- Ptak słońca będzie zadowolony - oznajmił.

Przez całe popołudnie przygotowywał sos na grill. Wyjaśnił, że wymaga tego szacunek,

a poza tym mięso ptaka słońca bywa często odrobinę suchawe.

Wieczorem Epikurejczycy zasiedli przy wiklinowych stolikach na ulicy. Mustafa

Stroheim i jego rodzina podali im kawę, herbatę i gorącą miętę. Zebediah T. Crawcrustle

oznajmił, że zjedzą ptaka słońca z Miasta Słońca na słoneczny niedzielny lunch i

poprzedzającego go wieczoru winni wstrzymać się od konsumpcji, by nie zepsuć sobie

apetytu.

background image

- Mam przeczucie nadchodzącej zguby - oświadczył tej nocy tuż przed zaśnięciem

Augustus Dwa Pióra McCoy, leżąc w za małym dla niego łóżku. - Lękam się, że spadnie na

nas wraz z sosem do grilla.

Następnego ranka byli okrutnie głodni. Zebediah T. Crawcrustle miał na sobie

komiczny fartuch z napisem „ucałuj kucharza" ułożonym z agresywnie zielonych liter.

Rozsypał już namoczone w koniaku rodzynki i ziarno pod karłowatym drzewem awokado za

domem, a teraz układał na warstwie węgla drzewnego pachnące drewno, zioła i przyprawy.

Mustafa Stroheim wraz z rodziną wybrał się z wizytą do krewnych, mieszkających po drugiej

stronie Kairu.

- Czy ktoś ma zapałkę? - spytał Crawcrustle.

Jackie Newhouse wyciągnął zapalniczkę zippo i wręczył ją Crawcrustle'owi, który

podpalił suszone liście cynamonu i liście laurowe tkwiące pod węglem drzewnym. Dym

wzleciał w południowe powietrze.

- Dym z cynamonu i drewna sandałowego ściągnie tu ptaka słońca - oznajmił

Crawcrustle.

- Ściągnie? Skąd? - spytał Augustus Dwa Pióra McCoy.

- Ze słońca - wyjaśnił tamten. - Tam właśnie sypia.

Profesor Mandalay zakasłał dyskretnie.

- Ziemię w najbliższym miejscu dzieli od Słońca sto czterdzieści siedem milionów

kilometrów. W najszybszym zarejestrowanym locie nurkowym ptaka sokół wędrowny

uzyskał czterysta czterdzieści kilometrów na godzinę. Lecąc z taką prędkością ze Słońca, ptak

potrzebowałby nieco ponad trzydziestu ośmiu lat, by do nas dotrzeć - pod warunkiem

oczywiście, że byłby w stanie latać w ciemności i mrozie próżni.

- Oczywiście - zgodził się Zebediah T. Crawcrustle. Osłonił oczy, zmrużył je i spojrzał

w górę. - No, jest.

Wyglądało to zupełnie, jakby ptak wyleciał prosto ze słońca, choć przecież tak być nie

mogło. W końcu w południe nie da się spojrzeć wprost w słoneczną tarczę.

Najpierw był tylko sylwetką, czarną na tle słońca i błękitnego nieba. A potem promienie

słońca padły na jego pióra i stojący na ziemi obserwatorzy wstrzymali oddech. Nigdy nie

widzieliście piór ptaka słońca iskrzących się w słonecznym świetle. Obraz ten zapiera dech w

piersi.

Ptak słońca jeszcze raz zatrzepotał potężnymi skrzydłami, a potem zaczął opadać długą

spiralą wprost ku kafejce Mustafy Stroheima.

Wylądował na drzewie awokado. Pióra miał złote, purpurowe i srebrne. Był mniejszy

background image

od indyka, większy niż kogut, miał długie nogi i wyniosłą szyję czapli, z samej głowy

natomiast przypominał orła.

- Jest bardzo piękny - szepnęła Virginia Boote. - Spójrzcie na te dwa długie pióra na

głowie. Czyż nie są cudowne?

- Istotnie, cudowne - przyznał profesor Mandalay.

- Te pióra wydają mi się dziwnie znajome - oznajmił Augustus Dwa Pióra McCoy.

- Wyrywamy je, nim upieczemy ptaka - powiedział Zebediah T. Crawcrustle. - Zawsze

się tak robi.

Ptak słońca przycupnął na gałęzi drzewa awokado w plamie światła. Zdawało się

niemal, że świeci lekkim blaskiem, jak gdyby jego pióra mieniące się purpurą, zielenią i

złotem były utkane ze słonecznego światła. Potem rozpoczął toaletę, rozłożył jedno skrzydło

w blasku słońca i zaczął je trącać i gładzić dziobem, aż w końcu wszystkie pióra ułożyły się

jak należy i pokryły warstewką tłuszczu. Potem rozprostował drugie skrzydło i powtórzył całą

operację. W końcu wydał z siebie pełen zadowolenia świergot i sfrunął z niewysokiej gałęzi

na ziemię.

Zaczął przechadzać się po zaschniętym błocie, kręcąc głową; wyraźnie nie miał

najlepszego wzroku.

- Spójrzcie! - zawołał Jackie Newhouse. - Znalazł ziarno.

- Wyglądało niemal, jakby go szukał - zauważył Augustus Dwa Pióra McCoy. - Jakby

się spodziewał, że tam będzie.

- Zawsze rozsypuję je dokładnie w tym miejscu - wtrącił Zebediah T. Crawcrustle.

- Jaki uroczy - mruknęła Virginia Boote. - Ale teraz z bliska widzę, że jest znacznie

starszy, niż sądziłam. Oczy ma pokryte bielmem i trzęsą mu się nogi, lecz wciąż pozostaje

uroczy.

- Ptak Bennu to najpiękniejszy z ptaków - oznajmił Zebediah T. Crawcrustle.

Virginia Boote znała świetnie egipskie słownictwo restauracyjne, poza tym jednak

równie dobrze mógł mówić po chińsku.

- Co to jest ptak Bennu? To egipska nazwa ptaka słońca?

- Ptak Bennu - wyjaśnił profesor Mandalay - wije gniazdo na drzewie persea. Na głowie

ma dwa pióra.

Czasami opisują go jako czaplę, czasami jako orła. Jest jeszcze więcej, ale wszystko

brzmi zbyt nieprawdopodobnie, by to powtarzać.

- Zjadł ziarno i rodzynki! - wykrzyknął Jackie Newhouse. - Teraz zatacza się niczym

pijak z boku na bok. Cóż za majestat, nawet w pijaństwie.

background image

Zebediah T. Crawcrustle podszedł do ptaka słońca, który z ogromnym wysiłkiem krążył

tam i z powrotem po błocie pod drzewem awokado, nie potykając się o własne długie nogi.

Stanął dokładnie naprzeciwko ptaka, a potem, bardzo powoli, skłonił mu się. Kłaniał się

niczym bardzo stary człowiek, wolno, sztywno, lecz nadal nisko. Ptak słońca odpowiedział

ukłonem, po czym runął na ziemię. Zebediah T. Crawcrustle podniósł go z szacunkiem i

przytulił niczym małe dziecko, a potem zaniósł na podwórko za kafejką Mustafy Stroheima.

Pozostali ruszyli za nim.

Najpierw wyrwał z głowy dwa majestatyczne pióra i odłożył na bok.

A potem, nie oskubując ptaka, wypatroszył go i rzucił wnętrzności na dymiące gałązki.

Wsunął wypełnioną do połowy puszkę w głąb korpusu i ustawił ptaka na grillu.

- Ptaki słońca pieką się bardzo szybko - ostrzegł. - Przygotujcie talerze.

Piwa starożytnego Egiptu przyprawiano kardamonem i kolendrą, bo Egipcjanie nie

znali chmielu; ich piwa były mocne, korzenne i znakomicie gasiły pragnienie. Po wypiciu

podobnego piwa można było zbudować piramidę i czasem ludzie nawet to robili. Tej niedzieli

na grillu piwo parowało wewnątrz ptaka słońca, zwilżając mięso. Ogarnięte żarem węgla

pióra ptaka zapłonęły niczym magnezja, z rozbłyskiem tak jasnym, że Epikurejczycy musieli

odwrócić wzrok.

W powietrzu rozszedł się zapach pieczonego drobiu; ostrzejszego od pawia, bardziej

kruchego od kaczki. Do ust zebranych Epikurejczyków napłynęła ślinka. Zdawało się, że

pieczenie ledwo się zaczęło, lecz Zebediah podniósł ptaka słońca z węglowego łoża i ustawił

na stole. Potem ostrym nożem zaczął kroić parujące mięso i układać na talerzach. Każdy

kawałek polał odrobiną sosu, a okrojone szczątki rzucił wprost w ogień.

Członkowie Klubu Epikurejczyków zasiedli wokół starego drewnianego stołu na

podwórzu za kafejką Mustafy Stroheima i zaczęli jeść palcami.

- Zebby, to niewiarygodne! - zawołała Virginia Boote z pełnymi ustami. - Rozpływa się

na języku, smakuje jak niebo.

- Smakuje jak słońce - dodał Augustus Dwa Pióra McCoy, zajadając tak, jak tylko

potrafią rośli mężczyźni. W jednej dłoni trzymał udko, w drugiej kawałek piersi. - To

najwspanialsza rzecz, jaką jadłem, i nie żałuję tego posiłku, choć myślę, że będę tęsknił za

moją córką.

- Jest idealny - oznajmił Jackie Newhouse. - Smakuje jak miłość i najlepsza muzyka.

Smakuje jak prawda.

Profesor Mandalay bazgrał coś w roczniku Klubu Epikurejczyków. Opisywał swoją

reakcję na mięso ptaka, jak również reakcje pozostałych członków. Starał się przy tym nie

background image

zachlapać tłuszczem stronicy, bo w drugiej ręce trzymał skrzydełko i starannie obgryzał z

niego mięso.

- Dziwne - rzekł Jackie Newhouse. - Ale w miarę, jak jem, mięso w moich ustach i

żołądku staje się coraz gorętsze i gorętsze.

- Zgadza się, tak to już jest. Najlepiej przygotować się zawczasu - odparł Zebediah T.

Crawcrustle. - Jeść węgle, płomienie i świetliki, by przywyknąć. Inaczej bywa trochę

ciężkostrawny.

Zebediah T. Crawcrustle zajadał głowę ptaka, miażdżąc w ustach kości i dziób. A kiedy

tak chrupał, wokół jego zębów tańczyły maleńkie błyskawice. Uśmiechnął się tylko szerzej,

nie przerywając jedzenia.

Kości ptaka słońca płonęły na grillu pomarańczowym ogniem, który stopniowo stawał

się biały. Nad podwórzem z tyłu kafejki Mustafy Stroheima zawisła gęsta, rozpalona mgiełka.

Wszystko w niej drżało, jakby ludzie zebrani wokół stołu spoglądali na świat przez

warstewkę wody albo snu.

- Jest taki pyszny - zachwycała się Virginia Boote, nie przerywając jedzenia. - To

najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek jadłam. Smakuje jak moja młodość, jak wieczność. -

Oblizała palce i sięgnęła po ostatni plaster mięsa leżący na talerzu. - Ptak słońca z Miasta

Słońca - rzekła. - Ma jakąś inną nazwę?

- To feniks z Heliopolis - wyjaśnił Zebediah T. Crawcrustle. - Ptak, który umiera w

ogniu i popiołach i odradza się w każdym pokoleniu. To ptak Bennu, który przeleciał nad

wodami, gdy na świecie panowała ciemność. Kiedy nadchodzi jego czas, płonie na stosie z

rzadkich drew, korzeni i ziół, i odradza się w popiołach, raz po raz, bez końca.

- Ogień! - wykrzyknął profesor Mandalay. - Czuję się jakby płonęły mi wnętrzności. -

Pociągnął łyk wody, ale to mu nie pomogło.

- Moje palce - powiedziała Virginia Boote. - Spójrzcie na moje palce. - Uniosła je.

Jaśniały od wewnątrz, jakby żarzył się w nich ukryty ogień.

Powietrze było już tak gorące, że można by ugotować w nim jajko.

Usłyszeli trzask, coś błysnęło. Dwa żółte pióra we włosach Augustusa Dwa Pióra

McCoya eksplodowały niczym fajerwerki.

- Crawcrustle - zagadnął stojący w płomieniach Jackie Newhouse. - Odpowiedz mi

szczerze. Od jak dawna jadasz feniksa?

- Coś ponad dziesięć tysięcy lat - odparł Zebediah. - Plus minus parę tysięcy. Kiedy już

raz opanujesz tę sztukę, nie jest to takie trudne. Problem tkwi w jej opanowaniu. Ale to

najlepszy feniks, jakiego kiedykolwiek upiekłem. Czy może tym razem najlepiej upiekłem

background image

tego feniksa.

- Lata! - wykrzyknęła Virginia Boote. - Twoje lata się wypalają.

- Rzeczywiście - przyznał Zebediah. - Tyle że zanim się go zje, trzeba się przyzwyczaić

do gorąca. W przeciwnym razie człowiek po prostu się wypala.

- Czemu tego nie pamiętałem? - spytał Augustus Dwa Pióra McCoy poprzez otaczający

go pierścień jasnych płomieni. - Czemu nie pamiętałem, że tak właśnie odszedł mój ojciec, a

przed nim jego ojciec? Że każdy z nich wyruszył do Heliopolis, aby zjeść feniksa? I czemu

pamiętam to dopiero teraz?

- Ponieważ ogień wypala twoje lata - wyjaśnił profesor Mandalay. Gdy tylko karta, na

której pisał, zajęła się ogniem, zatrzasnął księgę w skórzanej oprawie. Jej brzegi zwęgliły się,

lecz reszta pozostała nietknięta. - Gdy wypalają się lata, wspomnienia owych lat powracają.

Teraz, widoczny poprzez fale rozpalonego, drżącego powietrza, wydawał się bardziej

materialny niż kiedykolwiek wcześniej i uśmiechał się. Nikt z nich nie widział dotąd

uśmiechu profesora Mandalaya.

- Czy spalimy się bez śladu? - spytała oślepiająco jasna Virginia. - Czy też ogień cofnie

nas do dzieciństwa, a potem zamieni w duchy i anioły, które znów będą mogły żyć? To bez

znaczenia. Och, Crusty, cóż za zabawa!

- Może - rzekł Jackie Newhouse zza zasłony ognia - w sosie zabrakło jeszcze odrobiny

octu. Myślę, że podobnemu mięsu przydałaby się ostrzejsza oprawa. - A potem zniknął,

pozostawiając po sobie jedynie powidok.

- Chacun a son gout - odparł Zebediah T. Crawcrustle, co po francusku oznacza

„każdemu wedle gustu". Oblizał palce i pokręcił głową. - Najlepszy jak dotąd - oznajmił z

ogromnym zadowoleniem.

- Żegnaj, Crusty. - Virginia wyciągnęła białą jak płomień rękę i uścisnęła mocno jego

ciemną dłoń. Trwało to chwilę, może nawet dwie.

A potem na podwórku z tyłu kahwy (albo kawiarni) Mustafy Stroheima w Heliopolis

(które niegdyś było Miastem Słońca, a teraz jest przedmieściem Kairu) nie pozostało nic

prócz białego popiołu, który uniósł się w powiewie wiatru i osiadł z powrotem niczym cukier

puder albo śnieg. Nie było tam też nikogo prócz młodego mężczyzny o ciemnych, bardzo

ciemnych włosach i równych zębach barwy kości słoniowej, ubranego w fartuch z napisem

„ucałuj kucharza".

Pośród popiołów na górze ceglanej konstrukcji coś się poruszyło. Maleńki, złocisto-

purpurowy ptak uniósł głowę, jakby po raz pierwszy w życiu budził się ze snu. Pisnął

przenikliwie i spojrzał wprost w słońce, jak dziecko w twarz rodzica. Rozłożył szeroko

background image

skrzydła, jakby chciał je wysuszyć, i wreszcie, gdy był już gotów, wzleciał w stronę

słonecznej tarczy. I nie widział go nikt prócz młodzieńca na podwórzu.

U stóp młodego mężczyzny pod popiołem, niegdyś będącym starym stołem z drewna,

leżały dwa długie, złociste pióra. Podniósł je, otrzepał z białego pyłu i bardzo ostrożnie

wsunął pod marynarkę. Potem zdjął fartuch i poszedł swoją drogą.

***

Hollyberry Dwa Pióra McCoy jest już dorosłą kobietą i sama ma dzieci. W jej czarnych

włosach upiętych w węzeł pod dwoma złotymi piórami połyskują srebrne nitki. Od razu

widać, że kiedyś pióra musiały być naprawdę niezwykłe, ale było to bardzo dawno temu. Jest

prezeską Klubu Epikurejczyków - bogatej, hałaśliwej gromadki - które to stanowisko

odziedziczyła wiele, wiele lat temu po ojcu.

Słyszałem, że Epikurejczycy znów zaczynają narzekać. Twierdzą, że jedli już wszystko.

Dla HMG - spóźniony prezent urodzinowy

background image

Nagrobek dla wiedźmy

Wszyscy wiedzieli, że na skraju cmentarza leży pochowana wiedźma. Odkąd Nik

pamiętał, pani Owens kazała mu trzymać się jak najdalej od tego zakątka.

- Dlaczego? - spytał.

- To niezdrowe dla żywych - odparła pani Owens. - Panuje tam straszna wilgoć, to

praktycznie bagno. Zaziębisz się na śmierć.

Pan Owens okazał się mniej wymowny i bardziej tajemniczy.

- To niedobre miejsce - rzekł jedynie.

Właściwy cmentarz kończył się u stóp wzgórza, pod starą jabłonią, ogrodzeniem z

rdzawobrązowych, żelaznych prętów zwieńczonych niewielkimi, rdzewiejącymi grotami.

Dalej rozciągał się kawał nieużytków, porośniętych gąszczem pokrzyw, chwastów i jeżyn,

zasypanych jesiennymi śmieciami. Nik, będący w zasadzie grzecznym i posłusznym

chłopcem, nie przecisnął się między prętami, zszedł tam jednak i wyjrzał na drugą stronę.

Wiedział, że nie mówią mu wszystkiego i ten fakt nieco go drażnił.

Potem wspiął się z powrotem na wzgórze, do opuszczonego kościoła pośrodku

cmentarza i zaczekał do zmroku. Gdy szare wieczorne niebo pociemniało, przybierając odcień

mocnego fioletu, na wieży rozległ się dźwięk przypominający trzepot ciężkiego aksamitu. To

Silas opuścił swoje miejsce spoczynku na szczycie dzwonnicy i ruszył po ścianie głową w

dół.

- Co jest w najdalszym kącie cmentarza? - spytał Nik. - Za Harrisonem Westwoodem,

Piekarzem z Naszej Parafii i jego żonami, Marion i Joan?

- A czemu pytasz? - odparował jego opiekun, strzepując palcami barwy kości pył z

czarnego surduta.

Nik wzruszył ramionami.

- Tak się tylko zastanawiałem.

- To niepoświęcona ziemia - oznajmił Silas. - Wiesz, co to znaczy?

- Niespecjalnie - przyznał Nik.

Silas przeszedł przez ścieżkę, nie poruszając ani jednego liścia, i usiadł na kamiennej

background image

ławie obok chłopca.

- Są tacy - oświadczył swym jedwabistym głosem - którzy wierzą, że cała ziemia jest

uświęcona, że była święta, nim się na niej zjawiliśmy, i taka pozostanie.

Lecz tu, w waszej krainie, ludzie błogosławią kościoły i ziemię przeznaczoną na

pogrzeby, by ją poświęcić. Obok jednak pozostawiają niepoświęconą ziemię, zwaną polem

garncarza, w której grzebią zbrodniarzy, samobójców i ludzi innej wiary.

- Zatem ludzie pochowani po drugiej stronie ogrodzenia są źli?

Silas uniósł idealną brew.

- Mm? Nie, ależ nie. Pomyślmy. Minęło sporo czasu, odkąd ostatnio odwiedziłem tamto

miejsce, nie przypominam sobie jednak nikogo szczególnie złego. Zrozum, w dawnych

czasach wieszano ludzi nawet za kradzież szylinga. I zawsze znajdą się tacy, którzy uważają,

że ich życie stało się tak nieznośne, że najlepiej przyśpieszyć przejście na inny poziom

istnienia.

- To znaczy, zabijają się? - domyślił się Nik. Miał jakieś osiem lat, zachłannie chłonął

wiedzę, często zadawał pytania i nie był głupi.

- Owszem.

- I to się sprawdza, po śmierci są szczęśliwsi?

Silas uśmiechnął się tak nagle i szeroko, że odsłonił kły.

- Czasami. Zazwyczaj nie. Zupełnie jak ludzie, którzy wierzą, że będą szczęśliwi, jeśli

przeprowadzą się w jakieś inne miejsce, lecz przekonują się, że to tak nie działa.

Gdziekolwiek się udasz, zabierasz tam siebie, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.

- Mniej więcej - mruknął Nik.

Silas wyciągnął rękę i zmierzwił mu włosy.

- A wiedźma? - spytał chłopiec.

- Tak. Właśnie. Samobójcy, przestępcy i wiedźmy. Ci, którzy zmarli bez ostatniego

namaszczenia. - Wstał, nocny cień w mroku. - My tu gadamy - rzekł - a ja nie zjadłem jeszcze

nawet śniadania. Tymczasem ty spóźnisz się na lekcje.

W półmroku cmentarza coś zamigotało w ciszy, coś czarnego, trzepoczącego, a potem

Silas zniknął.

Nim Nik dotarł do mauzoleum pana Pennywortha, księżyc zaczął już wschodzić i

Thomas Pennyworth {spoczywa tu w pokoju pewien ciała zmartwychwstania) czekał już na

niego w nie najlepszym nastroju.

- Spóźniłeś się - oznajmił z wyrzutem.

- Przepraszam, panie Pennyworth.

background image

Pennyworth zacmokał. W poprzednim tygodniu uczył Nika o żywiołach i humorach,

tyle że Nik zapominał, które są które. Oczekiwał sprawdzianu, zamiast tego jednak pan

Pennyworth rzekł:

- Myślę, że przyszła pora, by poświęcić kilka dni kwestiom praktycznym. Ostatecznie

czas płynie.

- Naprawdę? - spytał Nik.

- Niestety, tak, paniczu Owens. A jak tam twoje Znikanie?

Nik miał nadzieję, że to pytanie nie padnie.

- W porządku - odparł. - To znaczy. No wie pan.

- Nie, paniczu Owens, nie wiem. Może zatem zechcesz je zademonstrować?

Nik jęknął w duchu, odetchnął głęboko i uczciwie dołożył wszelkich starań, zaciskając

powieki i próbując zniknąć.

Pan Pennyworth nie był zachwycony.

- Phi, to nie to, zupełnie nie to. Masz się wśliznąć i zniknąć, chłopcze, tak jak to czynią

umarli. Wśliźnij się między cienie, zniknij ze świadomości. Spróbuj jeszcze raz.

Nik spróbował.

- Jesteś równie widoczny jak nos na twojej twarzy - oznajmił pan Pennyworth - a twój

nos należy do wyjątkowo widocznych nosów, podobnie jak reszta oblicza, młodzieńcze, i ty

cały. Na miłość wszystkiego co święte, opróżnij umysł, już! Jesteś pustą uliczką. Jesteś

pustymi drzwiami. Jesteś niczym. Oczy cię nie ujrzą. Umysły nie ogarną. Tam, gdzie stoisz,

nie ma niczego i nikogo.

Nik spróbował jeszcze raz. Zamknął oczy, wyobrażając sobie, że znika, zlewa się z

poplamioną kamienną ścianą mauzoleum, staje nocnym cieniem i niczym więcej. Kichnął.

- Straszne. - Pan Pennyworth westchnął. - Absolutnie straszne. Muszę pomówić o tym z

twoim opiekunem. - Pokręcił głową. - No dobrze. Humory. Wymień je.

- Uhm. Sangwiniczny. Choleryczny. Flegmatyczny. I ten czwarty. Chyba...

melancholiczny.

I tak dalej, i dalej, aż w końcu nadeszła pora na Gramatykę i Kompozycję z panną

Letycją Borrows, Starą Panną z Naszej Parafii {Która w Całym swym Życiu nie Skrzywdziła

Żadnego Człeka. Przechodniu, czyż Możesz Powiedzieć o Sobie to Samo?). Nik lubił pannę

Borrows i jej przytulną kryptę, a także fakt, że bardzo łatwo dawała się namówić do zmiany

tematu.

- Mówią, że w tutejszej niepoświęcanej ziemi leży wiedźma - rzekł.

- Tak, mój drogi, ale nie chcesz tam chodzić.

background image

- Czemu nie?

Panna Borrows posłała mu szczery uśmiech umarłych.

- Nie zadajemy się z takimi jak oni.

- Ale to przecież nadal cmentarz. To znaczy, wolno mi tam pójść, gdybym zechciał?

- To - oświadczyła panna Borrows - nie byłoby rozsądne.

Nik, choć posłuszny, był także ciekawski, toteż po zakończeniu lekcji tej nocy odnalazł

bezgłowego anioła na grobie Harrisona Westwooda, piekarza i jego rodziny. Nie zszedł

jednak do stóp wzgórza za ogrodzenie. Zamiast tego skręcił, kierując się do miejsca, gdzie po

pikniku odbytym trzydzieści lat temu pozostała pamiątka w postaci wielkiej, rozłożystej

jabłoni.

Nik nie był całkiem odporny na naukę. Parę lat temu zerwał z tego drzewa mnóstwo

niedojrzałych, kwaśnych, białych jabłek, zjadł je i kilka następnych dni żałował, dręczony

bolesnymi skurczami, podczas gdy pani Owens pouczała go czego nie wolno mu jeść. Teraz

czekał aż jabłka dojrzeją i nigdy nie zjadał więcej niż dwóch, trzech na noc. Tydzień

wcześniej zerwał ostatnie, ale lubił si

M k

,

ł

uj

e

background image

cmentarza wysypywał resztki z kosiarki. Miękka trawa złagodziła upadek. Mimo to jednak

czuł kłucie w piersi, a noga bolała okropnie, jakby spadł właśnie na nią i wykręcił.

Jęknął.

- Cichaj, cichaj, chłopcze - przemówił ktoś za jego plecami. - Skąd się tu wziąłeś?

Runąłeś z nieba jak głaz. Co to za maniery?

- Siedziałem na jabłoni - wyjaśnił Nik.

- Ach tak. Pokaż no tę nogę, założę się, że jest złamana, tak jak konar drzewa. - Zimne

palce zaczęły obmacywać jego lewą łydkę. - Nie, nie jest złamana. Skręcona, owszem, może

też nadwerężona. Masz szczęście jak sam czort, chłopcze. Spadłeś wprost na kompost. To nie

koniec świata.

- Cieszę się - jęknął Nik. - Ale i tak boli.

Odwrócił głowę i spojrzał w górę i za siebie. Była starsza od niego, ale nie dorosła, nie

wyglądała ani przyjaźnie, ani wrogo. Sprawiała wrażenie czujnej, ostrożnej. Twarz miała

bystrą i zdecydowanie nie piękną.

- Jestem Nik - przedstawił się.

- Żywy chłopak? - spytała.

Kiwnął głową.

- Tak też sądziłam. Słyszeliśmy o tobie, nawet tu, na polu garncarza. Jak cię nazywają?

- Owens - oznajmił. - Nikt Owens. W skrócie Nik.

- Jak się miewasz, paniczu Niku?

Nik przyjrzał jej się uważnie. Okrywała ją prosta biała koszula, długie brązowe włosy

okalały twarz, która miała w sobie coś chochlikowatego - na ustach błąkał się bezustannie

lekki, krzywy uśmieszek, niezależnie od tego, co się działo z resztą twarzy.

- Popełniłaś samobójstwo? - spytał. - Ukradłaś szylinga?

- Nigdy w życiu nic nie ukradłam - oburzyła się. - Nawet chusteczki. Poza tym - dodała

rezolutnie - samobójcy leżą tam, po drugiej stronie tamtego krzaka głogu, a obaj

szubienicznicy pośród jeżyn. Jeden był fałszerzem, drugi rozbójnikiem, tak przynajmniej

twierdzi. Choć, jeśli chcesz znać moje zdanie, wątpię, by można go nazwać nawet

prawdziwym rzezimieszkiem. Ot, zwykły złodziejaszek.

- Ach, tak. - W głowie Nika obudziło się nagłe podejrzenie. - Mówią, że leży tu

wiedźma. Czarownica.

Dziewczyna skinęła głową.

- Utopiona, spalona na stosie i pogrzebana w nieoznaczonym miejscu, nawet bez

nagrobka.

background image

- Utopili cię i spalili?

Przysiadła na stercie trawy obok niego i przytrzymała obolałą nogę Nika zimnymi

dłońmi.

- Przyszli do mojej chaty o świcie, nim zdążyłam się obudzić, i wywlekli mnie na

błonie. „Jesteś wiedźmą!" - wrzeszczeli, grubi, świeżo wyszorowani, różowi w świetle

poranka, jak warchlaki wiezione na targ. Kolejno występowali naprzód, stawali pod niebem i

opowiadali o skwaśniałym mleku i okulałych koniach. Aż w końcu wstaje mości Jemima,

najgrubsza, najróżowsza, najlepiej wymyta z nich wszystkich i mówi, że Solomon Porritt już

jej nie odwiedza i zamiast tego kręci się przy pralni jak osa przy garncu miodu, a wszystko to

przez moją magię. To ja go zmusiłam, rzuciłam na biedaka zaklęcie. Przywiązali mnie zatem

do stołka i wepchnęli pod wodę w stawie, mówiąc, że jeśli jestem czarownicą, to nie utonę i

nic nie poczuję. A jeśli nie, poczuję, o tak. A ojciec mości Jemimy dał każdemu po srebrnym

szelągu, żeby długo przytrzymali stołek pod zieloną zamuloną wodą, sprawdzając, czy się

utopię.

- I utopiłaś się?

- O tak. Odetchnęłam wodą. To mnie zabiło.

- Och - mruknął Nik. - Czyli jednak nie byłaś wiedźmą.

Dziewczyna spojrzała na niego okrągłymi oczami ducha i uśmiechnęła się krzywo.

Wciąż wyglądała jak chochlik, ale ładny chochlik i Nik zwątpił, by potrzebowała magii, żeby

zauroczyć Solomona Porritta, nie z takim uśmiechem.

- Co za bzdury. Oczywiście, że byłam wiedźmą. Przekonali się o tym, gdy odwiązali

mnie od stołka i położyli na trawie, ćwierćżywą, oblepioną rzęsą wodną i cuchnącym

szlamem. Wywróciłam wtedy oczami i przeklęłam ich wszystkich razem i każdego z osobna,

tam, na błoniu, owego ranka. Przeklęłam, by żaden z nich nigdy nie spoczął spokojnie w

grobie. Zdumiało mnie, jak łatwo mi to przyszło. Zupełnie jak taniec, gdy stopy podchwytują

nowy rytm, którego uszy nigdy nie słyszały, nie zna głowa, i tańczą aż do świtu. - Wstała i

obróciła się w piruecie, podskakując. Jej bosa stopa błysnęła w promieniach księżyca. - Tak

właśnie ich przeklęłam, moim ostatnim, bulgoczącym od wody tchnieniem. A potem

umarłam, a oni spalili moje ciało na błoniach, aż w końcu został z niego tylko czarny węgiel.

Wsadzili mnie do dziury na polu garncarza, nawet bez nagrobka z imieniem i nazwiskiem. -

Umilkła i przez moment wydawało się, że ogarnął ją smutek.

- Czy ktoś z nich leży pogrzebany na cmentarzu? - zapytał Nik.

- Ani jeden. - Dziewczyna zaśmiała się. - W sobotę po tym, jak utopili mnie i upiekli,

panu Porringerowi dostarczono dywan z daleka, z samego Londynu. Piękny był to dywan,

background image

lecz okazało się, że jest w nim coś więcej niźli mocna wełna i zręczne sploty. Między nimi

bowiem kryła się zaraza i do poniedziałku pięciu mężczyzn kasłało krwią, a ich skóra

poczerniała jak moja, gdy wyciągnęli mnie z ognia. Tydzień później choroba ogarnęła niemal

całą wioskę i ludzie wrzucali trupy do morowego dołu, wykopanego w szczerym polu. Potem

go zasypali.

- Czy wszyscy mieszkańcy umarli?

Wzruszyła ramionami.

- Wszyscy, którzy patrzyli, jak mnie topią i palą. Jak twoja noga?

- Lepiej - rzekł. - Dzięki.

Nik wstał powoli i kuśtykając, zszedł ze sterty trawy. Oparł się o żelazne pręty.

- Czyli zawsze byłaś czarownicą? - spytał. - No wiesz, zanim ich wszystkich przeklęłaś.

- Jak gdyby trzeba było czarów, żeby zwabić do mojej chaty Solomona Porritta -

odparła, pociągając wzgardliwie nosem.

Co, jak pomyślał Nik, choć nie odezwał się ani słowem, nie stanowiło w żadnym razie

odpowiedzi na jego pytanie.

- Jak się nazywasz?

- Nie mam nagrobka. - Kąciki jej ust wygięły się w dół. - Mogę być każdym, nikim.

- Ale przecież musisz mieć jakieś imię.

- Nazywam się Liza. Liza Hempstock, miły panie - odparła cierpko. - Nie pragnę

przecież wiele - dodała. - Tylko czegoś, co zaznaczyłoby mój grób. Leżę tutaj, widzisz? Nie

ma tu nic prócz pokrzyw. - Przez moment miała tak smutną minę, że Nik zapragnął ją

przytulić.

I nagle, gdy przeciskał się pomiędzy prętami ogrodzenia, przyszedł mu do głowy

pomysł. Znajdzie nagrobek dla Lizy Hempstock, nagrobek z jej nazwiskiem. Sprawi, że znów

się uśmiechnie.

Już na zboczu odwrócił się, by pomachać jej na pożegnanie, ale Liza zniknęła.

***

Na cmentarzu było pełno starych połamanych nagrobków, lecz Nik wiedział, że

podarowanie jednego z nich szarookiej wiedźmie z pola garncarza to niedobry pomysł.

Potrzebował czegoś nowszego. Stwierdził, że lepiej nie wspominać nikomu o tym, co

zamierza, uznawszy całkiem rozsądnie, że z pewnością by mu zabronili.

Przez następne kilka dni umysł miał zajęty snuciem planów, coraz bardziej

background image

skomplikowanych i szalonych. Pan Pennyworth rozpaczał.

- Mam wrażenie - oznajmił, drapiąc się po zakurzonych wąsach - że jeśli to w ogóle

możliwe, idzie ci jeszcze gorzej. Ty nie znikasz, chłopcze: przeciwnie, rzucasz się w oczy.

Trudno cię nie zauważyć. Gdybyś przyszedł do mnie w towarzystwie fioletowego lwa,

zielonego słonia i szkarłatnego jednorożca, na którym zasiadałby sam król Anglii w

królewskich szatach, myślę, że tylko na ciebie gapiliby się ludzie uważając pozostałych za

niegodnych wzmianki.

Nik jedynie patrzył na niego bez słowa. Zastanawiał się, czy w miejscach, gdzie

zbierają się żywi ludzie, istnieją sklepy sprzedające wyłącznie nagrobki, a jeśli tak, to jak

miałby znaleźć taki sklep. Zupełnie nie miał głowy do Znikania.

Skwapliwie wykorzystał skłonność panny Borrows do zapominania o zadaniach z

gramatyki i kompozycji, i rozmów o wszystkim innym, wypytując ją o pieniądze - jak

dokładnie działają, jak ich użyć, by zdobyć to czego się pragnie. Nik dysponował garścią

monet, które zbierał przez kilka lat (przekonał się, że najlepiej szukać pieniędzy w miejscach,

w których zakochane pary tuliły się, całowały i tarzały w trawie cmentarza; później często

znajdował tam na ziemi metalowe monety), i pomyślał, że może w końcu udałoby się jakoś je

wykorzystać.

- Ile mógłby kosztować nagrobek? - spytał pannę Borrows.

- Za moich czasów - odparła - kosztował piętnaście gwinei. Nie wiem, ile chcą za taki

dzisiaj. Przypuszczam, że więcej, znacznie, znacznie więcej.

Nik miał pięćdziesiąt trzy pensy. Był pewien, że to nie wystarczy.

Minęły cztery lata, niemal pół jego życia, od czasu, gdy odwiedził grób Niebieskiego

Człowieka, nadal jednak pamiętał drogę. Wdrapał się na szczyt wzgórza i wkrótce znalazł się

ponad miastem, wyżej nawet niż wierzchołek jabłoni i wieża zrujnowanego kościoła, gdzie

krypta Frobishera sterczała z ziemi niczym spróchniały ząb. Wśliznął się do środka, schodząc

niżej, niżej i jeszcze niżej, aż do niewielkich kamiennych stopni, wyciętych w sercu wzgórza.

Ruszył nimi do kamiennej komnaty u jego podstawy. W grobowcu było ciemno jak w

kopalni, lecz Nik oglądał świat wzrokiem umarłych i komora ujawniała przed nim swoje

sekrety.

Swij leżał zwinięty pod ścianą komnaty grobowej. Wyglądał tak, jak Nik go zapamiętał:

długie macki utkane z dymu, nienawiść i głód. Tym razem jednak Nik się go nie bał.

-

LĘKAJ

SIĘ

MNIE - wyszeptał Swij - STRZEGĘ BOWIEM RZECZY CENNYCH I

NIGDY NIEUTRACONYCH.

- Nie boję się ciebie - oznajmił Nik. - Pamiętasz? I muszę coś stąd zabrać.

background image

- NIC STĄD NIE ODCHODZI

- padła odpowiedź istoty zwiniętej w mroku. - NÓŻ,

BROSZA, KIELICH. STRZEGĘ ICH W CIEMNOŚCI. CZEKAM.

Pośrodku pomieszczenia wznosiła się płaska skalna płyta. Leżały na niej. Kamienny

nóż, brosza i kielich.

- Wybacz, że pytam - rzekł Nik - ale czy to twój grób?

-

MISTRZ

POSŁAŁ

NAS

NA

RÓWNINĘ,

BYŚMY

STRZEGLI.

POGRZEBAŁ

NASZE

CZASZKI

POD

TYM

KAMIENIEM.

POZOSTAWIŁ

NAS

TU

Z

WIEDZĄ

CO

MAMY

ROBIĆ.

STRZEŻEMY

SKARBÓW DO CZASU POWROTU MISTRZA.

- Przypuszczam, że o was zapomniał - rzekł rozsądnie Nik. - Z pewnością sam już od

wieków nie żyje.

-

JESTEŚMY

SWIJ.

STRZEŻEMY.

Nik zastanawiał się, jak dawno temu najgłębszy grobowiec we wnętrzu wzgórza mógł

leżeć na równinie. Wiedział, że musiało minąć bardzo dużo czasu. Czuł, jak Swij tka wokół

niego fale strachu, oplatające go niczym macki mięsożernej rośliny. Ogarniał go chłód, miał

spowolnione ruchy, jakby nieznana, arktyczna żmija ukąsiła go w samo serce i zaczęła

wpompowywać do ciała lodowaty jad.

Postąpił krok naprzód, tak że stanął obok skalnej płyty, wyciągnął rękę i zacisnął palce

wokół zimnej broszy.

- HISZSZ - wyszeptał Swij. - STRZEŻEMY

TEGO

DLA

MISTRZA.

- On nie miałby nic przeciw temu.

Nik zaczął się cofać, zmierzając w stronę kamiennych stopni i omijając starannie leżące

na ziemi wyschnięte szczątki ludzi i zwierząt.

Swij wił się gniewnie wokół niewielkiej komory, niczym upiorny dym. W końcu

zwolnił.

- SKARB

WRÓCI

- rzekł swym osobliwym, potrójnym głosem. - ZAWSZE

WRACA.

Nik, jak mógł najszybciej, pobiegł po kamiennych schodach wewnątrz wzgórza. W

pewnym momencie wydało mu się, że coś go ściga, ale gdy dotarł na szczyt, wpadł do krypty

Frobisherów i odetchnął chłodnym powietrzem przedświtu, wokół nic się nie poruszało.

Usiadł na ziemi, ściskając w dłoni broszę. Z początku zdawało mu się, że jest zupełnie

czarna, potem jednak wzeszło słońce i przekonał się, że kamień osadzony pośrodku czarnego

metalu migocze czerwienią. Wielkością dorównywał jajku rudzika i Nik wpatrywał się w

niego, zastanawiając się, czy coś porusza się w jego sercu. Posłał swój wzrok i duszę w sam

środek szkarłatnego świata. Gdyby był mniejszy, z pewnością zapragnąłby wsunąć go do ust.

Kamień przytrzymywało w miejscu czarne metalowe zapięcie, coś podobnego do

background image

szponów, wokół których pełzało coś innego. To coś innego przypominało węża, miało jednak

zbyt wiele głów. Nik zastanawiał się, czy tak właśnie w blasku dnia wygląda Swij.

Zbiegł ze zbocza, wykorzystując wszelkie znane skróty - przez splątany bluszcz

porastający rodzinną kryptę Bartlebych (ze środka dobiegały głosy Bartlebych, gderających i

szykujących się do snu) i dalej, przez ogrodzenie, na pole garncarza.

- Liza! Liza! - zawołał, rozglądając się wokół.

- Dobrego dnia, młody niezgrabiaszu - odparł jej głos.

Nik nie widział Lizy, lecz pod rozłożystym głogiem ujrzał dodatkowy cień - cień, który

zgęstniał i stał się czymś przejrzystym i opalizującym w świetle poranka.

Czymś podobnym do dziewczyny. Czymś o szarych oczach.

- Powinnam już smacznie spać - oznajmiła. - Cóż to za pilna sprawa?

- Twój nagrobek - rzekł. - Chciałbym wiedzieć, co powinno na nim być.

- Moje imię. Musi być na nim moje imię, duże E, Elizabeth, jak u starej królowej, która

zmarła, gdy przyszłam na świat. I wielkie H, od Hempstock. Niczego więcej nie potrzebuję,

bo nigdy nie nauczyłam się czytać.

- A daty? - dopytywał się Nik.

- Wilhelm Zły Cięzca, tysiąc sześćdziesiąt sześć - zaśpiewała szeptem porannego wiatru

wśród gałęzi głogu. - Duże E, jeśli łaska, i duże H.

- Miałaś jakąś pracę? To znaczy kiedy nie byłaś czarownicą.

- Robiłam pranie - odparła nieżywa dziewczyna, a potem promienie porannego słońca

zalały pole i Nik został sam.

Była dziewiąta rano, pora, o której cały świat śpi. Nik jednak nie zamierzał się kłaść,

miał przecież do wypełnienia misję. Skończył już osiem lat i świat poza cmentarzem wcale go

nie przerażał.

Ubranie, będzie potrzebował ubrania. Wiedział, że jego zwykły, codzienny strój, szary

całun, to za mało. Na cmentarz nadawał się świetnie, bo doskonale zlewał się z kamiennymi

nagrobkami i cieniami. Skoro jednak Nik zamierza odważyć się wkroczyć do świata poza

murami cmentarza, będzie musiał do niego pasować.

W krypcie pod zrujnowanym kościołem leżało sporo ubrań, lecz nie chciał tam

schodzić, nawet za dnia. Był gotów tłumaczyć się panu i pani Owens, ale zdecydowanie nie

Silasowi - na samą myśl o owych ciemnych oczach pełnych gniewu, albo co gorsza smutku i

zawodu, ogarnął go wstyd.

Na samym końcu cmentarza przycupnęła chatka ogrodnika - mały, zielony budyneczek

pachnący olejem silnikowym, skrywający w środku starą, rdzewiejącą kosiarkę, a także cały

background image

zestaw staroświeckich narzędzi. Chatka była pusta od czasu, gdy ostatni ogrodnik przeszedł

na emeryturę, jeszcze przed urodzeniem Nika. Obecnie obowiązek utrzymania porządku na

cmentarzu wzięła na siebie rada (przysyłająca od maja do września raz w miesiącu kogoś, by

skosił trawę) i miejscowi ochotnicy.

Wielka kłódka na drzwiach strzegła zawartości chaty, lecz Nik już dawno odkrył

poluzowaną deskę z tyłu. Czasami, gdy wolał być sam, zakradał się do chatki ogrodnika,

siadał tam i rozmyślał.

Odkąd pamiętał, na haczyku po wewnętrznej stronie drzwi w chacie wisiała brązowa,

robocza kurtka, zapomniana bądź porzucona wiele lat temu wraz z parą pokrytych zielonymi

plamami ogrodniczych dżinsów. Dżinsy były o wiele za duże na Nika, podwinął jednak

nogawki, odsłaniając bose stopy. Zrobił sobie pasek z brązowego ogrodniczego szpagatu,

obwiązując się mocno w talii.

W kącie stały też buty. Zmierzył je, okazały się jednak tak ciężkie od zaschniętego błota

i cementu, że ledwie zdołał nimi poruszyć, a kiedy postąpił krok, buty pozostały na podłodze

chaty. Przecisnął kurtkę przez szparę między deskami, wyśliznął się na zewnątrz i włożył ją.

Uznał, że po podwinięciu rękawów wygląda całkiem nieźle. Miała wielkie kieszenie. Wsadził

do nich ręce, czując się jak prawdziwy elegant.

Nik pomaszerował do głównej bramy cmentarza i wyjrzał przez pręty. Ulicą z łoskotem

przejechał autobus. Były tam też samochody, hałasy i sklepy. Za jego plecami rozciągał się

chłodny, zielony cień, porośnięty drzewami i bluszczem: dom.

Z walącym sercem Nik wyszedł na świat.

***

Abanazer Bolger widywał w swoim życiu najróżniejsze typy ludzi. Gdybyście kierowali

sklepem takim jak sklep Abanazera, też byście ich widywali. Ów sklep, mieszczący się w

labiryncie uliczek Starego Miasta - trochę antykwariat, trochę rupieciarnia i trochę lombard

(nawet sam Abanazer nie był pewien, które „trochę" przeważa) - ściągał najdziwniejszych

ludzi. Część z nich chciała kupować, inna sprzedawać.

Abanazer Bolger siedział za ladą, kupując i sprzedając; lepszych interesów dobijał na

zapleczu, gdzie przyjmował przedmioty być może zdobyte w nie całkiem uczciwy sposób i po

cichu puszczał je w obieg dalej. Jego interes przypominał górę lodową. Na powierzchni widać

było tylko mały, zakurzony sklepik. Reszta tkwiła niżej, i to właśnie mu odpowiadało.

Abanazer Bolger nosił grube okulary. Jego twarz stale wykrzywiał grymas lekkiego

background image

niesmaku, jakby właśnie poczuł, że dodane do herbaty mleko skwaśniało, i nie mógł się

pozbyć ohydnego smaku. Mina ta znakomicie mu służyła, gdy ktoś próbował coś sprzedać.

- Naprawdę - mówił wówczas skrzywiony - to nie jest nic warte. Dam tyle, ile będę

mógł, biorąc pod uwagę wartość sentymentalną.

Mogłeś się nazwać szczęściarzem, jeśli Abanazer Bolger zapłacił ci choćby część tego,

co chciałeś dostać.

Ze swej natury interes taki, jak należący do Abanazera Bolgera, przyciągał dziwnych

ludzi, lecz chłopiec, który zjawił się owego ranka, był jednym z najdziwniejszych, jakich sam

Abanazer pamiętał z całego życia poświęconego oszukiwaniu osobliwych ludzi i pozbawianiu

ich drogocennych przedmiotów. Wyglądał na jakieś siedem lat, miał na sobie ubranie dziadka

i pachniał jak wnętrze szopy. Był bosy, włosy miał długie i potargane, a do tego niezwykle

poważną minę. Ręce trzymał głęboko w kieszeniach zakurzonej brązowej kurtki, lecz nawet

nie widząc ich, Abanazer wiedział, że w prawej dłoni ściska coś bardzo mocno, jakby chciał

to chronić.

- Przepraszam? - zagadnął chłopiec.

- Hej ho, synku - odparł czujnie Abanazer Bolger.

Dzieciaki, pomyślał. Albo coś komuś podwędzą, albo próbują sprzedać swoje zabawki.

Tak czy inaczej, zwykle odmawiał. Człowiek kupi kradziony przedmiot od dzieciaka i ledwie

się obejrzy, a wsiądzie mu na głowę wściekły dorosły, wrzeszczący, że zapłaciłeś małemu

Johnniemu albo Matyldzie dziesiątak za ślubną obrączkę. Więcej kłopotów niż to warte.

Dzieciaki.

- Potrzebuję czegoś dla przyjaciółki - oznajmił chłopiec - i pomyślałem, że może kupi

pan coś ode mnie.

- Nie kupuję niczego od dzieci - oznajmił stanowczo Abanazer Bolger.

Nik wyjął rękę z kieszeni i położył broszę na wytłuszczonej ladzie. Bolger zerknął na

nią, spojrzał jeszcze raz. Wyjął z szufladki jubilerską lupę, po czym zdjął okulary, zapalił

małą lampkę na ladzie i przez lupę uważnie obejrzał broszę.

- Żmijowy kamień - rzekł do siebie, nie do chłopca.

Potem zdjął lupę, z powrotem założył okulary i zmierzył chłopaka kwaśnym,

podejrzliwym spojrzeniem.

- Skąd to masz?

-

broszę

Mran

za

kł do

background image

W tym momencie kiepski nastrój Abanazera Bolgera zmienił się gwałtownie. Nagle

sklepikarz stał się serdeczny, do rany przyłóż. Uśmiechnął się szeroko.

- Przepraszam - powiedział. - Po prostu nie co dzień widuje się takie cacka, a

przynajmniej nie w takich sklepach jak mój. Nie poza muzeum. Owszem, z całą pewnością

chcę ją kupić. Powiem ci coś: może usiądziemy sobie, napijemy się herbaty, przekąsimy coś

słodkiego - mam na zapleczu paczkę ciasteczek czekoladowych - i ustalimy, ile to jest warte?

Co ty na to?

Nik ucieszył się, że mężczyzna w końcu zaczął zachowywać się przyjaźniej.

- Potrzebuję tyle, by kupić nagrobek - oznajmił - dla mojej przyjaciółki. No, tak

naprawdę nie jest moją przyjaciółką, to po prostu znajoma. Widzi pan, chyba mi pomogła,

uleczyła nogę.

Nie zwracając uwagi na gadaninę chłopaka, Abanazer Bolger poprowadził go za ladę i

otworzył drzwi do magazynu, pozbawionego okien ciasnego pomieszczenia zapchanego po

sufit chwiejnymi stosami kartonowych pudeł pełnych najróżniejszych śmieci. Był tam też

sejf, stojący w kącie wielki, stary sejf. A także pudło pełne skrzypiec, kolekcja martwych,

wypchanych zwierząt, krzesła bez siedzeń, książki i ryciny.

Tuż przy drzwiach stało maleńkie biurko. Abanazer Bolger odsunął jedyne krzesło i

usiadł, nie przejmując się Nikiem. Pogrzebał w szufladzie, w której Nik dostrzegł na wpół

opróżnioną butelkę whisky, i wyciągnął niemal pustą paczkę ciasteczek czekoladowych.

Poczęstował jednym chłopaka. Potem zapalił lampę, raz jeszcze obejrzał broszę, z zachwytem

podziwiając czerwone i pomarańczowe wiry w głębi kamienia, a także czarną metalową

oprawę. Z trudem powstrzymał dreszcz na widok wyrazu pysków wężowatych stworów.

- Jest stara - rzekł. I bezcenna, dodał w myślach. - Pewnie niewiele warta, ale nigdy nie

wiadomo. - Nikowi zrzedła mina. Abanazer Bolger postarał się dodać mu otuchy spojrzeniem.

- Ale zanim ci zapłacę, muszę wiedzieć, czy nie jest kradziona. Zabrałeś ją z toaletki mamy,

zwinąłeś z muzeum? Możesz mi powiedzieć. Nie narobię ci kłopotów, po prostu muszę

wiedzieć.

Nik pokręcił głową, powoli przeżuwając ciastko.

- No to skąd ją wziąłeś?

Nik milczał.

Abanazer Bolger nie miał ochoty odkładać broszy, lecz popchnął ją po blacie w stronę

chłopca.

- Jeśli nie możesz mi powiedzieć, to lepiej ją zabierz. Zaufanie obowiązuje obie strony.

Miło się z tobą rozmawiało. Przykro mi, że nie dobiliśmy targu.

background image

Nik poruszył się niespokojnie.

- Znalazłem ją w starym grobie - powiedział w końcu - ale nie mogę powiedzieć, gdzie.

Nagle umilkł, bo na twarzy Abanazera Bolgera przyjazny uśmiech ustąpił miejsca

nieskrywanej chciwości i podnieceniu.

- Jest tam takich więcej?

- Jeśli nie chce pan jej kupić - rzekł Nik - poszukam kogoś innego. Dziękuję za ciastko.

- Spieszy ci się, co? - rzucił Bolger. - Pewnie czekają na ciebie mama z tatą.

Chłopiec pokręcił głową i natychmiast pożałował, że nie przytaknął.

- Nikt nie czeka. Doskonale. - Abanazer Bolger zacisnął palce wokół broszy. - Teraz

powiesz mi dokładnie, gdzie ją znalazłeś, jasne?

- Nie pamiętam - bronił się Nik.

- Już na to za późno. Może zastanowisz się trochę, przypomnisz sobie, skąd to wziąłeś.

A potem, kiedy już wszystko przemyślisz, porozmawiamy.

Wstał i wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Przekręcił w zamku duży

metalowy klucz. Rozprostował palce, spojrzał na broszę i uśmiechnął się zachłannie.

Dzwonek nad drzwiami brzęknął na znak, że ktoś wszedł do sklepu. Przyłapany na

gorącym uczynku Abanazer uniósł wzrok, nikogo jednak nie ujrzał. Drzwi były lekko

uchylone, toteż zatrzasnął je, a potem na wszelki wypadek odwrócił także tabliczkę w oknie

tak, że głosiła teraz wszem wobec: ZAMKNIĘTE.

Zaciągnął zasuwę; nie chciał, by dziś

ktokolwiek mu przeszkadzał.

Na zewnątrz jesienne słońce zniknęło za chmurami, światło poszarzało. O brudną

witrynę zabębnił lekki deszcz.

Abanazer Bolger podniósł z lady telefon i zaczął; wybierać numer palcami, które

jedynie leciutko się trzęsły.

- Mam bombę, Tom - oświadczył. - Przychodź jak najszybciej.

***

Słysząc szczęk klucza w zamku, Nik zrozumiał, że znalazł się w pułapce. Pociągnął

klamkę, drzwi ani drgnęły. Czuł się strasznie głupio, że dał się zwabić do środka i nie zaufał

pierwszemu odruchowi, który nakazywał mu uciec jak najdalej od mężczyzny o kwaśnej

minie. Złamał wszystkie zasady cmentarza i wszystko poszło nie tak. Co powie Silas? Albo

Owensowie? Czuł, że wpada w panikę, i stłumił ją, zamykając niepokój gdzieś wewnątrz

siebie. Wszystko będzie dobrze. Wiedział, że tak. Oczywiście, najpierw musi się wydostać...

background image

Obejrzał uważnie pokój, w którym go zamknięto - zwykły, niewielki magazyn z

biurkiem. Jedyną drogą na zewnątrz były drzwi.

Otworzył szufladę biurka, znalazł jednak tylko kilka małych słoiczków z farbą

(używaną do odnawiania antyków) i pędzel. Zastanawiał się, czy mógłby chlusnąć farbą w

twarz mężczyzny i oślepić go na dość długo, by zdążyć uciec. Odkręcił wieczko słoika i

zanurzył w nim palec.

- Co robisz? - spytał głos tuż obok jego ucha.

- Nic. - Nik pośpiesznie zakręcił słoik i wsunął do jednej z olbrzymich kieszeni kurtki.

Liza Hempstock spojrzała na niego, wyraźnie niezachwycona.

- Skąd się tu wziąłeś? I kim jest ten stary tłuścioch?

- To jego sklep, próbowałem coś mu sprzedać.

- Po co?

- Nie twoja broszka.

Pociągnęła nosem.

- No cóż - rzekła - naprawdę powinieneś wrócić na cmentarz.

- Nie mogę. Zamknął mnie tu.

- Jasne, że możesz. Po prostu przeniknij przez ścianę...

Pokręcił głową.

- Nie mogę. Mogę to robić tylko w domu, bo kiedy byłem mały, obdarzyli mnie

swobodą cmentarza. - Spojrzał na nią. W świetle elektrycznej lampy trudno ją było dojrzeć,

lecz Nik całe życie rozmawiał ze zmarłymi. - A co ty tu robisz? Jak się znalazłaś poza

cmentarzem? Jest dzień, a ty nie jesteś taka jak Silas, powinnaś zostać w grobie.

- Te zasady dotyczą pogrzebanych na cmentarzu, nie tych leżących w niepoświęconej

ziemi - odparła. - Nikt mi nie mówi, co mam robić i dokąd chodzić. - Spojrzała gniewnie w

stronę drzwi. - Nie podoba mi się ten człowiek - oznajmiła. - Idę sprawdzić, co zamierza.

Zamigotała i Nik znów został sam w pokoju. Gdzieś w dali zagrzmiało.

W zagraconym półmroku Antykwariatu Bolgera Abanazer Bolger podejrzliwie uniósł

wzrok, pewien, że ktoś go obserwuje, i natychmiast zrozumiał, że zachowuje się głupio.

- Chłopak siedzi zamknięty na zapleczu - mruknął. - Drzwi frontowe też są zamknięte.

Polerował właśnie metalową oprawę otaczającą żmijowy kamień, delikatnie i ostrożnie,

jak archeolog podczas wykopalisk, ścierając czarną patynę i odsłaniając ukryte pod nią

lśniące srebro.

Zaczynał żałować, że zadzwonił po Toma Hustingsa, choć Hustings był wielki i

świetnie się nadawał do zastraszania ludzi. Żałował też, że po wszystkim będzie musiał

background image

sprzedać broszę. Była wyjątkowa. Im intensywniej połyskiwała w świetle małej lampki na

ladzie, tym bardziej pragnął, by należała do niego i tylko do niego.

Ale przecież w miejscu, z którego pochodziła, było takich więcej. Chłopak mu powie,

chłopak go zaprowadzi.

Chłopak...

I nagle coś mu się przypomniało. Niechętnie odłożył broszę i sięgnął do szuflady za

ladą, wyciągając puszkę po herbatnikach pełną kopert, wizytówek i kawałków papieru.

Pogrzebał w środku i znalazł kartę, tylko odrobinę większą od zwykłej wizytówki. Miała

czarne brzeżki. Nie wydrukowano na niej nazwiska ani adresu; pośrodku widniało tylko imię,

wypisane ręcznie atramentem, który spłowiał i zbrązowiał z wiekiem: Jack.

Na odwrocie Abanazer Bolger zanotował ołówkiem swym drobnym, starannym pismem

instrukcje dla samego siebie - na wszelki wypadek, choć mało prawdopodobne, by zapomniał,

jak ma użyć karty, by wezwać mężczyznę imieniem Jack. Nie, nie wezwać. Zaprosić. Takich

jak on się nie wzywa.

Ktoś zastukał do drzwi sklepu.

Bolger rzucił kartę na ladę i podszedł do wejścia, po drodze zerkając przez okno na

deszczowy, popołudniowy świat.

- Pośpiesz się! - zawołał Tom Hustings. - Tu jest paskudnie, okropnie. Przemokłem do

suchej nitki.

Bolger otworzył drzwi i Tom Hustings bezceremonialnie wtargnął do środka. Jego

włosy i płaszcz ociekały wodą.

- O co takiego ważnego chodzi, że nie mogłeś rozmawiać o tym przez telefon? Co?

- O naszą fortunę - odparł z kwaśną miną Abanazer Bolger. - Ni mniej, ni więcej.

Hustings zdjął płaszcz i powiesił na sklepowych drzwiach.

- Czyli co? Coś fajnego, co spadło z ciężarówki?

- Skarb - odrzekł Abanazer Bolger. - A ściślej dwa skarby. - Podprowadził przyjaciela

do lady i pokazał mu broszę leżącą w kręgu światła lampy.

- Stara, prawda?

- Z czasów pogańskich - rzekł Abanazer. - Nie, jeszcze starsza, z czasów druidów, przed

nadejściem Rzymian. Nazywają to żmijowym kamieniem; widziałem takie w muzeum, ale

nigdy nie oglądałem podobnej oprawy. I tak pięknego kamienia. Musiała należeć do króla.

Chłopak, który ją znalazł, mówi, że pochodzi z grobu. Pomyśl tylko, kurhan pełen takich

rzeczy!

- Może warto by było załatwić to legalnie - zaproponował z namysłem Hustings. -

background image

Zgłosić znalezienie skarbu. Musieliby nam zapłacić wartość rynkową i zyskalibyśmy sławę.

Dar Hustingsa-Bolgera.

- Bolgera-Hustingsa - poprawił odruchowo Abanazer, po czym dodał: - Znam parę osób

dysponujących prawdziwymi pieniędzmi, które zapłaciłyby więcej niż wartość rynkową.

Gdyby tylko zobaczyły ją na własne oczy i wzięły do ręki jak ty. - Tom Hustings gładził

delikatnie broszę palcami, jakby głaskał kociaka. - I nie zadawałyby żadnych pytań. -

Abanazer wyciągnął rękę.

Tom Hustings niechętnie oddał mu zdobycz.

- Mówiłeś o dwóch skarbach - rzekł. - Jaki jest ten drugi?

Abanazer Bolger podniósł kartę o czarnych brzegach i pokazał ją przyjacielowi.

- Wiesz, co to jest? Tamten pokręcił głową. Abanazer odłożył kartę na ladę.

- Jest pewna osoba, kto szuka innej osoby.

- Co z tego?

- Z tego co słyszałem - rzekł Abanazer Bolger - owa druga osoba to chłopak.

- Wszędzie roi się od chłopaków. Ganiają po całym świecie, mieszają się do

wszystkiego, nie znoszę ich. A zatem owa osoba szuka jakiegoś szczególnego chłopaka?

- Ten nasz wydaje się w odpowiednim wieku. Jest ubrany - sam zobaczysz, jak jest

ubrany. No i znalazł ten skarb. To mógłby być on.

- A jeśli to on?

Abanazer Bolger znów sięgnął po kartę, chwycił za krawędź i powoli nią poruszył tam i

z powrotem, jakby przesuwał ją tuż nad nieistniejącym płomieniem.

- Entliczek pentliczek, świecowy płomyczek...

- ...rach-ciach, krótka mowa, już spada ci głowa - dokończył z namysłem Tom Hustings.

- Ale posłuchaj, jeśli wezwiesz tego Jacka, stracisz chłopaka, a jeśli stracisz chłopaka, stracisz

też skarb.

I dwaj mężczyźni zaczęli dyskutować, rozważając zalety i wady zgłoszenia obecności

chłopca i wydobycia skarbu, który w ich umysłach stał się już wielką podziemną jaskinią

pełną drogocenności. I gdy tak debatowali, Abanazer wyciągnął spod lady butelkę tarniówki i

nalał obu po hojnej porcji „by uczcić okazję".

Lizę wkrótce znudziła ich rozmowa, zataczająca ciągłe kręgi niczym wir, prowadząca

donikąd, toteż wróciła do magazynu i ujrzała Nika stojącego pośrodku pokoju, z zaciśniętymi

powiekami i pięściami, i spiętą, wykrzywioną twarzą, zupełnie jakby go bolał ząb.

Wstrzymywał oddech tak długo, że aż posiniał.

- Co teraz wyprawiasz? - spytała z niesmakiem. Otworzył oczy i odprężył się.

background image

- Próbuję Zniknąć - wyjaśnił. Liza prychnęła.

- Spróbuj jeszcze raz.

Posłuchał, tym razem jeszcze dłużej wstrzymując oddech.

- Przestań - upomniała go - bo pękniesz.

Nik odetchnął głęboko i westchnął.

- To nie działa - rzekł. - Może walnę go kamieniem i spróbuję uciec?

W pomieszczeniu nie było kamienia, podniósł zatem przycisk do papierów z

kolorowego szkła i zważył w dłoni, zastanawiając się, czy zdołałby cisnąć nim dość mocno,

by zatrzymać Abanazera Bolgera.

- Teraz jest ich dwóch - oznajmiła Liza. - I jeśli jeden cię nie dopadnie, zrobi to drugi.

Chcą, żebyś im pokazał, skąd wziąłeś broszę. Zamierzają rozkopać grób i wydobyć skarb. -

Nie wspomniała mu o drugiej toczącej się dyskusji ani o karcie z czarnymi brzeżkami.

Pokręciła głową. - Czemu w ogóle zrobiłeś coś tak głupiego? Znasz przecież zasady

dotyczące opuszczania cmentarza. Sam się prosiłeś o kłopoty.

Nik poczuł się bardzo mały i bardzo głupi.

- Chciałem zdobyć dla ciebie nagrobek - przyznał cicho - i pomyślałem, że będzie

kosztował więcej niż mam. Zamierzałem zatem sprzedać mu broszę, by ci go kupić.

Nie odpowiedziała.

- Jesteś zła?

Pokręciła głową.

- To pierwsza miła rzecz, jaką ktokolwiek dla mnie zrobił od pięciuset lat. - Na jej

twarzy pojawił się cień chochlikowatego uśmiechu. - Dlaczego miałabym być zła? - Urwała

na chwilę. - Co właściwie robisz, kiedy próbujesz Zniknąć?

- To, co mi kazał pan Pennyworth „jestem pustym przejściem, jestem pustą dolinką,

jestem niczym, oczy mnie nie dostrzegą, spojrzenia prześlizną się po mnie". Ale to nigdy nie

działa.

- Dlatego że jesteś żywy. - Liza pociągnęła nosem. - To się sprawdza u nas, umarłych,

bo i tak musimy się mocno starać, żebyście nas zauważyli. U was to nic nie da.

Krzyżując ręce, chwyciła się za ramiona i zakołysała w przód i w tył, jakby się nad

czymś zastanawiała.

- To przeze mnie wplątałeś się w kłopoty - rzekła w końcu. - Podejdź tu, Nikcie

Owensie.

Postąpił krok w jej stronę w ciasnym pomieszczeniu, a ona położyła mu na czole zimną

dłoń. Miał wrażenie, jakby na skórę opadł mu szal z mokrego jedwabiu.

background image

- Teraz - rzekła - może ja zdołam ci się przysłużyć.

A potem zaczęła mamrotać coś pod nosem, słowa, których Nik nie rozumiał. W końcu

rzekła, głośno i wyraźnie:

Bądź dziurą, bądź pyłem, bądź myślą, bądź tchnieniem.

Bądź nocą, ciemnością, umysłem, marzeniem.

I wśliźnij się, wsuń się, przeniknij, czym prędzej.

Nad, pod, dookoła, w kąt, na bok, pomiędzy.

Coś wielkiego dotknęło go, otarło się o niego od stóp do głów. Nik zadrżał, zjeżyły mu

się włosy, na ciele wystąpiła gęsia skórka. Coś się zmieniło.

- Co zrobiłaś? - spytał.

- Tylko trochę ci pomogłam - odparła. - Może i nie żyję, ale nawet po śmierci jestem

czarownicą, a my nie zapominamy.

- Ale...

- Teraz cicho - rzuciła. - Wracają.

W zamku magazynku zagrzechotał klucz.

- No dobra, kolego - rzekł głos, którego Nik nie rozpoznał. - Na pewno wszyscy

zostaniemy kumplami. - To rzekłszy, Tom Hustings pchnięciem otworzył drzwi i stanął w

progu, rozglądając się, wyraźnie zaskoczony. Był wielkim, potężnym mężczyzną o lisio-

rudych włosach i czerwonym, pijackim nosie. - Hej, Abanazer! Zdawało mi się, że mówiłeś,

że tu jest.

- Bo mówiłem - odparł Bolger zza jego pleców.

- Nie widzę ani śladu.

Obok czerwonej twarzy pojawiła się głowa Bolgera. Zajrzał do pokoju.

- Schował się - rzekł, patrząc wprost w miejsce, gdzie stał Nik. - Ukrywanie się nie ma

sensu - dodał głośno. - Widzę cię, wychodź.

Obaj mężczyźni weszli do ciasnego pomieszczenia. Nik stał między nimi nieruchomo

jak posąg, myśląc o lekcjach pana Pennywortha. Nie reagował, nie poruszał się, pozwalał

spojrzeniom mężczyzn prześlizgiwać się po nim. Nie widzieli go.

- Pożałujesz gorzko, że nie wyszedłeś, kiedy cię zawołałem - oznajmił Bolger i zamknął

drzwi. - No dobra - powiedział do Toma Hustingsa - ty stań tutaj i przypadkiem go nie

wypuść! - Zaczął krążyć po pokoju, zaglądając za różne sprzęty. Pochylił się niezgrabnie,

sprawdzając pod biurkiem. Przeszedł tuż obok Nika i otworzył szafę. - Widzę cię! - zawołał. -

background image

Wychodź!

Liza zachichotała.

- Co to? - Tom Hustings obrócił się gwałtownie.

- Nic nie słyszałem - odparł Abanazer Bolger.

Liza znów zachichotała, ściągnęła wargi i dmuchnęła. Jej gwizd przeszedł stopniowo w

przeciągły świst, zawodzenie odległego wiatru. Światła elektryczne w pomieszczeniu

zamrugały, zabrzęczały i zgasły.

- Cholerne korki - mruknął Abanazer Bolger. - Chodź, tylko tracimy czas.

Klucz szczęknął w zamku i Liza z Nikiem zostali sami w pokoju.

***

- Uciekł - oznajmił Abanazer Bolger; teraz Nik słyszał go przez drzwi. - To mała klitka,

nie miałby się gdzie schować. Z pewnością byśmy go znaleźli.

- Temu Jackowi się to nie spodoba.

- A kto mu powie? Chwila ciszy.

- Hej, Tomie Hustingsie, gdzie jest brosza?

- Mhm? A, to. Tutaj. Schowałem ją, żeby się nie zgubiła.

- Schowałeś? Do kieszeni? Zabawne miejsce, jeśli chcesz znać moje zdanie. Wygląda

raczej na to, że zamierzałeś z nią wyjść. Chciałeś zatrzymać dla siebie moją broszę!

- Twoją broszę, Abanazerze? Twoją? Naszą broszę.

- Naszą, akurat. Nie pamiętam, żebyś tu był, kiedy zabrałem ją chłopakowi.

- Chłopakowi, którego nie potrafiłeś nawet zatrzymać dla tego gościa, Jacka?

Wyobrażasz sobie, co zrobi, kiedy się dowie, że miałeś chłopaka, którego szukał, i go

wypuściłeś?

- Pewnie to inny chłopak, na świecie roi się od chłopców. Jakie są szanse, że trafiliśmy

akurat na tego, na którym mu zależy? Założę się, że zwiał stąd, gdy tylko odwróciłem się

plecami. - Po chwili Abanazer Bolger dodał wysokim, piskliwym, żałosnym tonem: - Nie

martw się o Jacka, Tomie Hustingsie. To z pewnością inny chłopak. Stary mózg zaczyna

szwankować. Spójrz, prawie skończyła się nam tarniówka. Łykniesz porządnej szkockiej?

Mam w magazynku whisky. Zaczekaj tu chwilkę.

Drzwi pokoju otwarły się, do środka wszedł Abanazer uzbrojony w laskę i latarkę

elektryczną. Minę miał jeszcze kwaśniejszą niż wcześniej.

- Jeżeli wciąż tu jesteś - wyszeptał cierpko - nawet nie myśl o próbie ucieczki.

background image

Wezwałem już policję. O tak, właśnie to zrobiłem.

Pogrzebał chwilę w szufladzie i wyciągnął do połowy opróżnioną butelkę whisky i

małą, czarną flaszeczkę.

Abanazer nalał kilka kropel płynu z małej butelki do dużej, po czym schował flaszeczkę

do kieszeni.

- To moja brosza i tylko moja - wymamrotał, dodając głośniej: - Już idę, Tom!

Powiódł gniewnym wzrokiem po ciemnym pokoju, patrząc wprost na Nika, i wyszedł,

niosąc przed sobą whisky. Zamknął drzwi na klucz.

- No proszę - dobiegł z drugiej strony głos Abanazera Bolgera. - Daj mi szklankę, Tom.

Nie ma to jak whisky, rosną od niej włosy na piersi. Powiedz, ile.

Cisza.

- Tanie świństwo. A ty nie pijesz?

- Tarniówka była trochę za mocna; muszę odczekać chwilę, aż uspokoi mi się żołądek...

- A potem: - Hej, Tom, co zrobiłeś z moją broszą?

- To niby twoja brosza? Zaraz, zaraz, co ty... Wlałeś mi coś do drinka, ty śmieciu!

- A jeśli nawet? Widziałem po twojej twarzy, co planujesz, Tomie Hustingsie. Ty

złodzieju!

I wtedy zaczęli krzyczeć. Nik usłyszał kilka trzasków i głośnych hurgotów, jakby ktoś

wywracał meble...

...i zapadła cisza.

- Teraz, szybko! - rzuciła Liza. - Zabierajmy się stąd.

- Ale drzwi wciąż są zamknięte. - Spojrzał na nią. - Możesz coś z tym zrobić?

- Ja? Nie znam żadnej magii, która uwolniłaby cię z zamkniętego pokoju, chłopcze.

Nik przykucnął i wyjrzał przez dziurkę. Była zatkana, wciąż tkwił w niej klucz.

Zastanawiał się przez chwilę, po czym uśmiechnął przelotnie i ów uśmiech rozjaśnił mu twarz

niczym błysk latarki. Z jednego z pudeł wyciągnął zgniecioną gazetę, rozprostował ją jak

najlepiej umiał i przepchnął pod drzwiami, pozostawiając po swej stronie tylko rożek.

- Co ty kombinujesz? - spytała niecierpliwie Liza.

- Potrzebne mi coś jak ołówek, tyle, że cieńszy - rzekł. - No, mam.

Wziął z biurka cieniutki pędzelek i wepchnął drewnianą końcówkę w zamek, kołysząc

nią i popychając.

Klucz wypadł z cichym brzękiem z dziurki wprost na gazetę. Nik przyciągnął ją szybko

z powrotem.

Liza zaśmiała się zachwycona.

background image

- To ci dopiero mądra głowa, młodzieńcze! To ci dopiero rozum.

Nik wsunął klucz do zamka, przekręcił i pchnięciem otworzył drzwi.

Pośrodku zagraconego antykwariatu leżało dwóch mężczyzn. To, co słyszał, okazało się

istotnie wywracanymi meblami. W sklepie panował chaos, wokół walały się strzaskane

zegary i krzesła. A pomiędzy nimi na podłodze spoczywało masywne cielsko Toma

Hustingsa, przygniatające drobniejszą postać Abanazera Bolgera. Żaden z nich się nie

poruszał.

- Czy oni nie żyją? - spytał Nik.

- Za dobrze by było - odparła Liza.

Obok mężczyzn na podłodze leżała brosza z błyszczącego srebra, szkarłatno-

pomarańczowy, pasiasty kamień przytrzymywany metalowymi szponami i głowami węży. Na

ich pyskach malował się wyraz tryumfu, głodu i zadowolenia.

Nik schował broszę do kieszeni, gdzie spoczęła obok ciężkiego szklanego przycisku do

papierów, pędzelka i słoiczka z farbą.

- To też zabierz - poleciła Liza.

Zerknął w dół i ujrzał kartę o czarnych brzeżkach, z wypisanym po jednej stronie

imieniem Jack. Widok ten wstrząsnął nim do głębi. Było w nim coś znajomego, coś, co

poruszyło stare wspomnienia, coś niebezpiecznego.

- Nie chcę jej.

- Nie możesz jej im zostawić - upierała się Liza. - Chcieli jej użyć, by zrobić ci

krzywdę.

- Nie chcę jej - powtórzył Nik. - Jest zła, spal ją.

- Nie! - krzyknęła Liza. - Nie rób tego! Nie możesz.

- W takim razie oddam ją Silasowi.

Nik wsunął kartę do koperty, by nie musieć jej dotykać. Kopertę schował do

wewnętrznej kieszeni starej ogrodniczej kurtki, tuż przy sercu.

***

Dwieście mil dalej mężczyzna o imieniu Jack obudził się ze snu i zaczął węszyć. Zszedł

na dół.

- Co się stało? - spytała jego babka, mieszając zawartość wielkiego żelaznego garnka na

kuchence. - Co znów w ciebie wstąpiło?

- Sam nie wiem - odparł. - Coś się dzieje, coś... ciekawego. - Oblizał wargi. - Pachnie

background image

smakowicie - dodał. - Bardzo smakowicie.

***

Błyskawica rozświetliła brukowaną uliczkę.

Nik biegł w deszczu przez Stare Miasto, cały czas kierując się w górę, w stronę

cmentarza. Kiedy siedział zamknięty w magazynku, szary dzień przeistoczył się we wczesny

wieczór, toteż nie zdziwiło go, gdy w blasku latarni ujrzał znajomy cień. Nik zatrzymał się,

tuż przed nim z trzepotem czarnego jak noc aksamitu pojawił się mężczyzna.

Silas splótł ręce na piersi i niecierpliwie ruszył naprzód.

- I co? - spytał.

- Bardzo mi przykro, Silasie - odparł Nik.

- Zawiodłeś mnie, Niku. - Silas pokręcił głową. - Szukam cię, odkąd się zbudziłem.

Bardzo nabroiłeś. Wiesz, że nie wolno ci wychodzić samemu do świata żywych.

- Wiem, tak mi przykro. - Po policzkach chłopca spływały krople deszczu; wyglądały

zupełnie jak łzy.

- Najpierw musimy cię zabrać w bezpieczne miejsce. - Silas wyciągnął ręce, owinął

płaszczem żywe dziecko i Nik poczuł, jak ziemia pod jego stopami znika.

- Silasie? - zagadnął.

Jego opiekun nie odpowiedział.

- Trochę się bałem, ale wiedziałem, że gdyby było źle, zjawisz się i mnie zabierzesz.

Poza tym była tam Liza. Bardzo mi pomogła.

- Liza? - rzucił ostro Silas.

- Czarownica z pola garncarza.

- I twierdzisz, że ci pomogła?

- Tak, zwłaszcza ze Znikaniem. Chyba teraz potrafię już to zrobić.

- Opowiesz mi o wszystkim, gdy wrócimy do domu - mruknął Silas.

Nik milczał, dopóki nie wylądowali obok kościoła. Weszli do środka, do pustej nawy.

Deszcz rozpadał się na dobre, krople wpadały z bryzgiem do pokrywających ziemię kałuż.

Nik wyjął z kieszeni kopertę z kartą o czarnych brzeżkach.

- Uhm - rzekł. - Pomyślałem, że powinieneś to wziąć. No, tak naprawdę to Liza

pomyślała.

Silas spojrzał na kopertę, otworzył ją, wyjął kartę, przyjrzał się jej, odwrócił i przeczytał

wypisane ołówkiem instrukcje Abanazera Bolgera, opisujące jak dokładnie jej użyć.

background image

- Opowiedz mi wszystko - polecił.

I Nik opowiedział, wszystko co tylko pamiętał. Kiedy skończył, Silas powoli, z

namysłem pokręcił głową.

- Bardzo nabroiłem? - spytał Nik.

- Nikcie Owensie - odparł Silas. - Istotnie, bardzo nabroiłeś. Chyba jednak pozostawię

twoim przybranym rodzicom wymierzenie ci kary i nagany, jaką uznają za właściwą. Ja

tymczasem muszę się zająć tą sprawą.

Karta o czarnych krawędziach powędrowała pod aksamitny płaszcz, a potem, jak to

mają w zwyczaju tacy jak on, zniknął też Silas.

Nik naciągnął kurtkę na głowę i niezgrabnie pobiegł śliskimi ścieżkami na szczyt

wzgórza, do krypty Frobishera, a potem w dół, w dół i jeszcze dalej w dół.

Położył broszę obok kielicha i noża.

- Proszę - rzekł. - Calutka wyczyszczona. Ślicznie wygląda.

-

WRACA

- odparł Swij przepełnionym satysfakcją dymnym głosem. - ZAWSZE

WRACA.

***

Noc była bardzo długa, lecz w końcu niemal nastał świt.

Mocno śpiący i dość obolały Nik ostrożnie wyminął niewielki grób panny Liberty

Roach (Wolność i Karaluch, pomyślał, co za cudowne połączenie), {To, co wydała,

przepadło, to, co rozdała, pozostanie z nią na zawsze. Przechodniu, bądź hojny dla biednych),

miejsce ostatniego spoczynku Harrisona Westwooda, Piekarza z Naszej Parafii i jego żon,

Marion i Joan, i znalazł się na polu garncarza. Państwo Owens zmarli kilkaset lat przed tym,

nim światli ludzie uznali, że nie należy bić dzieci, i pan Owens z niechęcią zrobił tej nocy to,

co uznał za swój obowiązek, toteż Nika nieznośnie piekły pośladki. Mimo wszystko jednak

troska na twarzy pani Owens zabolała bardziej niż jakiekolwiek lanie.

Dotarł do żelaznego ogrodzenia stanowiącego granicę pola garncarza i prześliznął się

między prętami.

- Halo?! - zawołał. Nikt nie odpowiedział i Nik nie dostrzegł nawet dodatkowego cienia

wśród głogu. - Mam nadzieję, że nie masz przeze mnie kłopotów - dodał.

Nic.

Wcześniej odniósł dżinsy do chatki ogrodnika - lepiej się czuł w swoim szarym całunie

- ale zatrzymał kurtkę. Podobało mu się, że ma kieszenie.

background image

Na ścianie w chatce ogrodnika wisiała niewielka kosa. Zabrał ją i teraz zaatakował

energicznie kępy pokrzyw na polu, wycinając je, wyrzucając w powietrze i wyrywając, aż w

końcu na ziemi pozostało jedynie nierówne, kłujące ściernisko.

Z kieszeni wyjął ciężki, szklany przycisk do papierów, mieniący się wszystkimi

barwami tęczy, oraz słoiczek z farbą i pędzel.

Zanurzył pędzelek w brązowej farbie i starannie wymalował na powierzchni przycisku

litery:

E H

a pod nimi słowa:

NIE ZAPOMINAMY

Już prawie świtało. Wkrótce powinien iść do łóżka, a nie byłoby zbyt rozsądnie spóźnić

się, przynajmniej przez jakiś czas.

Położył przycisk na ziemi w miejscu, gdzie jeszcze niedawno rosły pokrzywy, tam,

gdzie jak oceniał, powinna spoczywać jej głowa i jedynie przez moment przyjrzawszy się

swojemu dziełu, wrócił do ogrodzenia i zaczął biec mniej ostrożnie w górę zbocza.

- Nieźle - usłyszał dobiegający z pola garncarza rezolutny głos - Całkiem nieźle.

Jednakże, kiedy się odwrócił, nie ujrzał nikogo.

background image

Instrukcja

Dotknij drewnianej furtki w nigdy wcześniej niewidzianym murze,

Nim odsuniesz zasuwkę, powiedz „Proszę",

Wejdź,

I idź ścieżką.

Czerwony metalowy chochlik wisi na zielonych drzwiach,

Służąc za kołatkę;

Nie dotykaj go, ugryzie cię w palce.

Przejdź przez dom. Niczego nie bierz. Niczego nie jedz.

Ale,

Jeśli jakaś istota powie ci, że jest głodna,

Nakarm ją. Jeśli powie ci, że jest brudna,

Umyj ją.

Jeśli zapłacze, że coś ją boli,

O ile zdołasz,

Ukój jej ból.

Z ogrodu na tyłach ujrzysz dziki las.

Studnia przy ścieżce zawiedzie cię do królestwa Zimy;

Na jej dnie rozciąga się inny kraj.

Jeżeli tu zawrócisz,

Możesz wrócić bezpiecznie;

Nie stracisz twarzy, wcale nie uznam cię za tchórza.

Gdy wyjdziesz z ogrodu, znajdziesz się w lesie.

Drzewa tu są stare. Z poszycia zerkają oczy.

Pod poskręcanym dębem siedzi staruszka. Może cię o coś poprosi;

Daj jej to. A ona

background image

Wskaże ci drogę do zamku. Wewnątrz

Zastaniesz trzy księżniczki.

Nie ufaj najmłodszej. Idź dalej.

Na polanie za zamkiem dwanaście miesięcy zasiada wokół ogniska,

Grzeją stopy i snują opowieści.

Jeśli zachowasz się grzecznie, możesz dostać dary,

Nazbierać słodkich truskawek na grudniowym mrozie.

Możesz zaufać wilkom, lecz nie mów im, dokąd zmierzasz.

Przez rzekę przeprawisz się promem. Zabierze cię przewoźnik.

(Odpowiedź na jego pytanie brzmi:

„Jeżeli odda wiosło pasażerowi, będzie mógł zejść z łodzi".

Podaj ją mu z bezpiecznej odległości).

Jeśli orzeł da ci w darze pióro, ukryj je bezpiecznie.

Pamiętaj, że olbrzymi śpią aż nazbyt mocno; że

Czarownice często zdradza ich apetyt;

Smoki mają gdzieś zawsze jeden słaby punkt;

Serca bywają dobrze ukryte,

A ty zdradzasz je słowem.

Nie zazdrość swojej siostrze:

Wiesz, że diamenty i róże,

Sypiące się z ust, są równie nieprzyjemne, jak żaby i ropuchy:

A także zimniejsze, ostrzejsze, i kaleczą.

Zapamiętaj swe imię.

Nie trać nadziei - znajdziesz to, czego szukasz.

Ufaj duchom. Ufaj tym, którym pomogłeś, bo oni też ci pomogą.

Ufaj snom.

Ufaj swemu sercu i swojej historii.

Gdy zechcesz wrócić, idź tą samą drogą.

Przysługa za przysługę, długi zostaną spłacone.

background image

Nie zapominaj o dobrym wychowaniu.

Nie oglądaj się za siebie.

Dosiądź mądrego orła (nie spadniesz),

Dosiądź srebrzystej ryby (nie utoniesz),

Dosiądź szarego wilka (mocno chwyć się futra).

W sercu wieży kryje się robak; to dlatego nie będzie stać wiecznie.

Kiedy dotrzesz do domku, od którego zaczęła się twoja podróż,

Poznasz go, choć wyda ci się mniejszy, niż sądziłeś.

Idź ścieżką przez furtkę, którą widziałeś wcześniej tylko raz,

I wracaj do domu. Albo stwórz sobie nowy dom.

Albo odpocznij.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bogucki Janusz Turniej, czyli nie ma to jak magia
Gaiman, Neil Virus
Bogucki Janusz Turniej, czyli nie ma to jak magia
Gaiman, Neil Snow, Glass, Apples(1)
Janusz Bogucki Turniej, czyli nie ma jak magia
Gaiman, Neil A Study in Emerald(1)
Gaiman, Neil Murder Mysteries(1)
M jak Magia
Gaiman, Neil Anansi Boys UC
M JAK MAGIA
Gaiman Neil Rycerskość
Gaiman, Neil Harlequin Valentine
Gaiman, Neil Snow, Glass, Apples
Gaiman, Neil Tales in the Sand
Gaiman, Neil Dream Hunter(1)

więcej podobnych podstron