Sharon Sala
Łagodna perswazja
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dzwonia˛cy uporczywie dzwonek do drzwi zmusił
Cole’a do opuszczenia basenu. Z nieche˛cia˛ przeszedł
boso przez dom, pozostawiaja˛c mokre plamy na
podłodze.
– O co chodzi? – warkna˛ł, otwieraja˛c drzwi.
Ujrzawszy nieznajomego, zdał sobie sprawe˛, z˙e
zachowuje sie˛ nieuprzejmie. Jedyne usprawiedliwie-
nie stanowił fakt, z˙e po trzydniowej nieprzerwanej
słuz˙bie wro´cił przed chwila˛ do domu tak wykon´czony,
z˙e ledwie trzymał sie˛ na nogach.
Wraz z partnerem, Rickiem Garza˛, pracuja˛cym
takz˙e w antynarkotykowej brygadzie policji w Laguna
Beach, tkwił ukryty na tylnym siedzeniu porzuconego
wraku samochodu w paskudnej cze˛s´ci miasta. Przez
wiele godzin obaj obserwowali z ukrycia ludzi odwie-
dzaja˛cych niepozorny dom, be˛da˛cy, jak podejrzewała
policja, melina˛ włamywaczy. Ostatniej nocy udało sie˛
potwierdzic´ to przypuszczenie.
We wraku oblazło Cole’a jakies´ robactwo, ob-
szczekały go bezpan´skie psy. A na dodatek, gdzies´
w s´rodku nocy, przez otwo´r zieja˛cy w przerdzewiałej
karoserii ktos´ wrzucił worek z odpadkami. Cole
jeszcze nigdy nie był tak szcze˛s´liwy jak wtedy, gdy
wreszcie mo´gł opus´cic´ te˛ koszmarna˛ kryjo´wke˛.
Jedyna˛ rzecza˛, kto´ra przez wiele godzin utrzymy-
wała go przy zdrowych zmysłach, była mys´l o tym, z˙e
wkro´tce znajdzie sie˛ w domu i zanurzy obolałe ciało
w przejrzystej wodzie. Udało mu sie˛ przepłyna˛c´ basen
zaledwie dwukrotnie, gdyz˙ dzwonek u drzwi przerwał
zasłuz˙ony relaks.
Na podjez´dzie przed domem Cole zobaczył tak-
so´wke˛.
– Czy to dom Brownfieldo´w? – zapytał kierowca.
– Tak – potwierdził Cole. – O co chodzi?
Praca w policji nauczyła go podejrzliwos´ci wobec
obcych. A ponadto po siedemdziesie˛ciu dwo´ch godzi-
nach nieprzerwanej słuz˙by nie miał najmniejszej
ochoty wdawac´ sie˛ w rozmowe˛ z takso´wkarzem.
– O mojego pasaz˙era – odparł takso´wkarz i wska-
zał palcem przez ramie˛. – Tam wystawiłem jej bagaz˙e.
Ale be˛dzie pan musiał pomo´c wydostac´ ja˛ z wozu. To
najgorszy przypadek choroby lokomocyjnej, jaki wi-
działem – dorzucił tytułem wyjas´nienia, zawracaja˛c
w strone˛ samochodu.
Nie pozostawało nic innego, jak tylko poda˛z˙yc´
za takso´wkarzem. Ja˛? Facet ma na mys´li kobiete˛?
Cole’owi wcale sie˛ to nie podobało, ale nie miał
wyjs´cia. Musi przekonac´ sie˛ na własne oczy, o co
chodzi.
W ciepłych promieniach słon´ca zacze˛ła wysychac´
mu sko´ra, ale gdy tylko rozpoznał pasaz˙erke˛, na kark
wysta˛pił mu zimny pot.
– Jezu! – je˛kna˛ł zdumiony na widok ciemnej
gło´wki, kto´ra kiwała sie˛ nad podłoga˛. – Mała! Do
diabła, co tu robisz?
Do uszu Debbie Randall dobiegł znajomy głos.
Przebyła po´ł kraju, by go usłyszec´. I gdyby tylko nie
było jej niedobrze i nie kre˛ciło sie˛ jej w głowie, pewnie
zachwyciłaby sie˛ takz˙e faktem, z˙e Cole stoi przed nia˛
prawie nago.
Wygla˛dał wspaniale. Opalony, o szerokich ramio-
nach i wa˛skich biodrach. A na dodatek pokryty
kropelkami wody! W skołatanej głowie Debbie za-
cze˛ły powstawac´ interesuja˛ce obrazy... Włas´nie w tej
chwili zno´w poczuła przypływ nudnos´ci. Rzuciła sie˛
całym ciałem w przeciwna˛ strone˛, ale tym razem, na
szcze˛s´cie, skon´czyło sie˛ na niczym, bo juz˙ przedtem
zda˛z˙yła opro´z˙nic´ cała˛ zawartos´c´ z˙oła˛dka.
Widza˛c to, Cole z wraz˙enia stracił głos. Dostrzegł-
szy zniecierpliwienie na twarzy takso´wkarza, sie˛gna˛ł
po portfel, by zapłacic´ za kurs, i nagle uprzytomnił
sobie, z˙e jest tylko w ka˛pielo´wkach. Odnalazł w samo-
chodzie torebke˛ Debbie, wyja˛ł dwudziestodolarowy
banknot i wre˛czył go kierowcy.
Takso´wka odjechała, pozostawiaja˛c Cole’a twarza˛
w twarz z osoba˛, przed kto´ra˛ panicznie uciekał
niedawno z Oklahomy. Debbie Randall okazała sie˛
kobieta˛, kto´rej sie˛ zla˛kł i kto´ra zmusiła go do błys-
kawicznej rejterady.
Pracował w policji od wielu lat, totez˙ był s´wiad-
kiem wielu tragedii i miewał do czynienia z niebez-
piecznymi sytuacjami. Nigdy jednak nie był tak
piekielnie wystraszony jak w tej chwili, stoja˛c tylko
w ka˛pielo´wkach przed ciemnooka˛ mała˛ wiedz´ma˛.
– Cole – wyszeptała, wycia˛gaja˛c re˛ke˛ – zabierz
mnie do ło´z˙ka, zanim skompromituje˛ nas oboje!
Usłyszawszy te słowa, poczuł sie˛ jak uderzony
obuchem. Mo´j Boz˙e! Ta kobieta jest tutaj od niespełna
pie˛ciu minut, a juz˙ usiłuje wcia˛gna˛c´ go... Opanował
rozbiegane mys´li i dopiero wtedy uzmysłowił sobie,
z˙e słowa Debbie odnosiły sie˛ do faktu, z˙e to ona
wygla˛da kompromituja˛co, bo jak przekre˛cona przez
wyz˙ymaczke˛. Wzia˛ł ja˛ pod re˛ke˛.
– Chodz´, dziewczyno – odezwał sie˛. – Pogadamy
po´z´niej. Chyba miałas´ piekielnie kiepski lot.
– Nawet nie wspominaj – wymamrotała i na mie˛k-
kich nogach wkroczyła do domu.
– Tato! Dlaczego o najwaz˙niejszych sprawach
dowiaduje˛ sie˛ ostatni? – Tym pytaniem oburzony Cole
przywitał ojca, kto´rego Buddy włas´nie wprowadzał do
domu po wizycie u lekarza.
Morgan Brownfield zagłe˛bił sie˛ w ulubionym fote-
lu i odrzucił laske˛, po czym unio´sł z je˛kiem noge˛, tak
aby Cole mo´gł wsuna˛c´ podno´z˙ek pod cie˛z˙ki gips.
Starszy pan odchylił sie˛ i gniewnym spojrzeniem
obrzucił najstarszego syna.
– Lekarz twierdzi, z˙e z noga˛ jest coraz lepiej. Goi
sie˛ jak nalez˙y. Dzie˛kuje˛, z˙e zapytałes´ o moje zdrowie
– dodał cierpkim tonem. Nie zwracaja˛c uwagi na pełna˛
winy mine˛ Cole’a, zapytał: – Mo´w, o co chodzi. Co tak
bardzo cie˛ poruszyło?
– Jest tutaj ta... dziewczyna z Oklahomy. Wiesz,
tato, kogo mam na mys´li. Ta przyjacio´łka Lily... jakas´
tam Debbie. – Nie zamierzał przyznac´ sie˛ przed
rodzina˛, z˙e s´wietnie pamie˛ta jej nazwisko. Ta mała
czarownica od miesie˛cy nawiedza go w snach.
– Ach, wreszcie jest! – rados´nie wykrzykna˛ł Mor-
gan. – Wspaniale! Lily chciała przyjechac´ sama, ale
lekarz jej odradził wyjazd. O
´
smy miesia˛c cia˛z˙y to zbyt
blisko rozwia˛zania, z˙eby latac´ samolotem. Case i Deb-
bie z trudem wybili jej te˛ podro´z˙ z głowy. Lily
wymusiła jednak na przyjacio´łce, z˙e ja˛ tu zasta˛pi.
Zanim nie wydobrzeje˛, musze˛ miec´ kogos´ na stałe, do
całodziennej opieki. Zamiast wpuszczac´ do domu
obcych, wole˛ zatrudnic´ osobe˛, kto´ra˛ znam.
Cole skrzywił sie˛. Słowa ojca oznaczaja˛, z˙e ta
kobieta nie zniknie sta˛d za dzien´ lub dwa. Wszystko
wskazuje na to, z˙e be˛dzie miał ja˛ na karku przez kilka
tygodni.
– Czemu o tym nie wiedziałem? – zapytał.
Sfrustrowany przeczesał palcami włosy, proste jak
druty i domagaja˛ce sie˛ strzyz˙enia.
Wyjas´nienie Buddy’ego było jak zwykle zwie˛złe
i dosadne.
– Nie wiedziałes´, bo nigdy nie ma cie˛ w domu
– wyjas´nił.
Cole zmierzył młodszego brata karca˛cym wzro-
kiem, a ten z niezma˛conym spokojem odwzajemnił
spojrzenie, wiedza˛c, z˙e Cole nie znajdzie argumento´w
na swa˛ obrone˛.
– Gdzie ona sie˛ podziewa? – zapytał zniecierp-
liwiony Morgan. – Chce˛ wreszcie ja˛ zobaczyc´.
– Jest w ło´z˙ku – mrukna˛ł Cole. – I nie wiem, kto
kim be˛dzie sie˛ opiekował w tym domu. Pozbierałem ja˛
z podłogi w takso´wce i ulokowałem w dawnym pokoju
Lily. Cierpi na chorobe˛ lokomocyjna˛, musicie wie˛c
radzic´ sobie sami. Ja jade˛ do pracy.
Komenda policji w Laguna Beach była dla Cole’a
drugim domem. Rozłoz˙ył szeroko re˛ce, daja˛c gestem
do zrozumienia, z˙e umywa re˛ce od całej sprawy,
i wyszedł. Po chwili znikł takz˙e we własnym pokoju
Buddy, i pan domu pozostał sam.
Rzadko kiedy w domu Brownfieldo´w panowała
taka cisza. Morgan postanowił wykorzystac´ nadarza-
ja˛ca˛ sie˛ okazje˛ i odpocza˛c´. Odetchna˛ł z ulga˛, złoz˙ył
głowe˛ na oparciu fotela i zamkna˛ł oczy.
Z
˙
ona Morgana umarła dawno temu, pozostawiaja˛c
mu do wychowania pie˛cioro dzieci. Od tamtej pory
z domu wyprowadziła sie˛ tylko Lily, jedyna co´rka.
Wraz z me˛z˙em, Case’em Longrenem, mieszkała teraz
w Oklahomie na ranczu w pobliz˙u Clinton, i w najbliz˙-
szym czasie zamierzała obdarzyc´ Morgana pierwszym
wnukiem. Na razie wszystko wskazywało na to, z˙e
be˛dzie to jedyny wnuk.
Cole, detektyw pracuja˛cy w lokalnej policji, był
samotnikiem. S
´
redni syn, Buddy, okazał sie˛ geniu-
szem w dziedzinie informatyki i poza komputerami
nie widział s´wiata. Najmłodsze dzieci, bliz´niacy J.D.
i Dusty, robia˛cy kariere˛ w Hollywood, przebywali
w chwili obecnej daleko od domu, na filmowych
plenerach.
Morgan otworzył oczy, spojrzał na zegarek, a po-
tem sie˛gna˛ł po pilota. Za chwile˛ zaczyna sie˛ ,,Koło
fortuny’’, kto´re zamierzał obejrzec´. Powitanie Debbie
postanowił odłoz˙yc´ do jutra. Niech dziewczyna wy-
pocznie po me˛cza˛cej podro´z˙y.
Przewro´ciła sie˛ na plecy, popatrzyła na sufit i za-
cze˛ła zastanawiac´ sie˛, czemu te˛ noc przespała w dzien-
nych ciuchach. Przypomniawszy sobie przez˙ycia
z poprzedniego dnia, zno´w poczuła sie˛ okropnie.
Me˛z˙czyzna, na kto´rym chciała wywrzec´ jak naj-
lepsze wraz˙enie, niczym worek kartofli cisna˛ł ja˛ na
ło´z˙ko.
Ale na szcze˛s´cie jest zdrowa i cała. Wstała
niepewnie, obawiaja˛c sie˛ zawrotu głowy, stwierdziła
jednak, z˙e czuje sie˛ mniej wie˛cej normalnie.
Wcia˛gne˛ła walizki na ło´z˙ko i zacze˛ła rozpakowy-
wac´ rzeczy, rozgla˛daja˛c sie˛ przy tym po pokoju.
S
´
ciany były wyklejone tapeta˛ w delikatny wzo´r, ło´z˙ko
pokrywała pastelowa kapa, w oknie wisiały dobrane
kolorystycznie zasłony. Porozwieszane na s´cianach
fotografie wskazywały na to, z˙e jest to dawny poko´j
Lily. A wie˛c znajduje sie˛ w miejscu, w kto´rym
dorastała przyjacio´łka.
Na te˛ mys´l Debbie od razu poczuła sie˛ raz´niej.
Przyjechała tutaj z własnej, nieprzymuszonej woli.
Rzucenie pracy kasjerki w supermarkecie nie oznacza-
ło rezygnacji z tego rodzaju zatrudnienia. Teraz, gdy
Douglas, to znaczy młodszy brat, skon´czył studia
i potrafił w zasadzie utrzymac´ sie˛ sam, mogła wreszcie
zaja˛c´ sie˛ soba˛.
Od dzis´ be˛dzie mieszkała pod jednym dachem
z me˛z˙czyzna˛, kto´ry wywarł na niej niezapomniane
wraz˙enie i sprawił, z˙e zacze˛ła mys´lec´ o trwałym
zwia˛zku. Wspomnienie powaz˙nej twarzy i ciemnych
oczu stało sie˛ dla Debbie silnym bodz´cem do przyjaz-
du do Kalifornii.
Podczas pierwszego spotkania na sa˛siedzkim przy-
je˛ciu z grillem, zorganizowanym na powitanie rodziny
Lily w Oklahomie, oboje wywarli na sobie duz˙e
wraz˙enie. Z
˙
eby bronic´ sie˛ przed zaangaz˙owaniem,
zacze˛li rywalizowac´ o to, kto´re z nich be˛dzie skutecz-
niej ignorowało obecnos´c´ drugiego.
Ta metoda jednak nie okazała sie˛ skuteczna. Cole
Brownfield był me˛z˙czyzna˛, o kto´rym nie sposo´b
zapomniec´. Od miesie˛cy Debbie bez przerwy o nim
mys´lała. A teraz znalazła sie˛ w pobliz˙u niego, uznaw-
szy, z˙e nadeszła pora działania.
Wzie˛ła szybko prysznic, włoz˙yła czyste ubranie
i ruszyła na poszukiwanie gospodarzy. W kuchni
natkne˛ła sie˛ na Morgana, kus´tykaja˛cego z gipsem na
nodze mie˛dzy stołem a szafkami i usiłuja˛cego przygo-
towac´ sobie s´niadanie. Na widok panuja˛cego bałaganu
Debbie ze zdumienia az˙ otworzyła usta. Kuchnia
wygla˛dała tak, jakby przeszedł przez nia˛ huragan.
– Moz˙e pomo´c? – spytała, odwzajemniaja˛c pro-
mienny us´miech, kto´rym powitał ja˛ Morgan Brown-
field.
– Debbie! Nie masz poje˛cia, jak sie˛ ciesze˛, z˙e tutaj
jestes´ – oznajmił z zachwytem w głosie. – Jestem
bardzo wdzie˛czny za to, z˙e zgodziłas´ sie˛ pospieszyc´
mi z pomoca˛.
– Zaraz to zrobie˛ – odparła Debbie, us´ciskawszy
szybko pana domu. – Ale nie wiem, od czego zacza˛c´.
– Od s´niadania – oznajmił Morgan. – W domu jest
bałagan, ale nie brakuje jedzenia. Powinienem po-
dzie˛kowac´ za to Cole’owi.
Na sam dz´wie˛k tego imienia Debbie poro´z˙owiały
policzki.
– A ja powinnam podzie˛kowac´ mu za wczorajsza˛
pomoc. Nigdy w z˙yciu nie czułam sie˛ tak piekielnie
z´le. Chorowałam i... było mi wstyd.
– Jestes´ młoda, spotka cie˛ jeszcze wiele ro´z˙nych
przygo´d... – z˙artobliwym tonem skwitował Morgan
jej wyznanie.
S
´
mieja˛c sie˛ i dowcipkuja˛c, zjedli szybko s´niadanie.
Pan domu zdał Debbie sprawozdanie z przebiegu
rehabilitacji złamanej nogi, a takz˙e opowiedział pare˛
rzeczy o dzieciach.
– O J.D. i Dusty’ego nie musisz sie˛ martwic´
– oznajmił. – Wyjechali kre˛cic´ film. – Wskazał
zamknie˛te drzwi na wprost kuchni. – Tam jest Buddy,
a przynajmniej tak mi sie˛ wydaje. Ostatnim razem
widziałem go, jak włas´nie wchodził do tego swojego
sanktuarium. A Cole ma słuz˙be˛. Nie sposo´b przewi-
dziec´ godzin jego pracy, ale on ma zawsze poczucie
odpowiedzialnos´ci, czasami az˙ za duz˙e. S
´
mierc´ mojej
z˙ony nałoz˙yła na kaz˙dego z nas nowe obowia˛zki.
Kiedy byłem w pracy, Cole brał na swoje barki
całkowita˛ opieke˛ nad chłopcami i Lily. – Morgan
westchna˛ł i potarł czoło. – Nie wiem, jak bym sobie
wtedy poradził bez niego. Prawde˛ powiedziawszy,
teraz tez˙ jest nam potrzebny.
– Wiem, jak to jest. – Debbie pokiwała głowa˛. – Moi
rodzice zmarli dos´c´ dawno temu. Tata na raka, a mama
dwa lata po´z´niej zgine˛ła w wypadku. Zostałam sama
z młodszym bratem, takim małym gangsterem. Szes´c´
lat zaje˛ło mi sprowadzenie go na dobra˛droge˛, i jeszcze
dwa na przepchnie˛cie przez szkołe˛. W zeszłym roku
Douglas skon´czył z wyro´z˙nieniem
Uniwersytet
Oklahomy.
– A jak tam twoje sprawy? – łagodnie zapytał
Morgan.
Ta dziewczyna dawała wiele innym, chyba wcale
nie mys´la˛c o sobie.
– Jestem wolna i przyjechałam, z˙eby zaja˛c´ sie˛ toba˛
– odparła. – Od czego mam zacza˛c´?
Morgan wzruszył ramionami.
– Doceniam, z˙e zgodziłas´ sie˛ nam pomo´c. To
musiało byc´ trudne. Otworzyłem ci rachunek w swoim
banku. Be˛dzie zasilany dwa razy w miesia˛cu. Prosze˛,
wez´ na razie te czeki, bo wydrukowanie ksia˛z˙eczki na
twoje nazwisko musi troche˛ potrwac´.
– Nie chciałabym, z˙ebys´ traktował moja˛ pomoc
jak... handlowa˛ transakcje˛ – powiedziała Debbie.
Wspomnienie o zapłacie sprawiło, z˙e poczerwieniała.
– Nie z˙al mi dotychczasowej pracy, nie byłam do niej
przywia˛zana. Kasjerka w sklepie spoz˙ywczym nie jest
zaje˛ciem, o kto´rym marza˛ absolwentki szko´ł s´rednich.
A zreszta˛ szef zapewnił mnie, z˙e po powrocie ponow-
nie dostane˛ te˛ robote˛. Pobyt tutaj traktuje˛ po prostu
jak... urlop. Jeszcze nie byłam w Kalifornii.
Us´miech starszego pana przypomniał jej Cole’a.
Sama mys´l o nim sprawiła, z˙e straciła wa˛tek.
– Chcesz wiedziec´, od czego zacza˛c´? – zapytał
Morgan. – Rozejrzyj sie˛ po domu. Jest w okropnym
stanie i doprowadzenie go do porza˛dku nie be˛dzie dla
ciebie urlopem. Uwierz mi, dziewczyno, z˙e w pełni
zasłuz˙ysz na kaz˙dy zarobiony grosz. Gdybys´ nie
przyjechała, i tak kogos´ musiałbym zatrudnic´. Ten
nieszcze˛sny wypadek sprawił, z˙e nie tylko złamałem
noge˛, lecz takz˙e straciłem dotychczasowa˛ energie˛.
– Us´cisna˛ł lekko Debbie. – Wole˛ miec´ tutaj ciebie,
a nie kogos´ obcego.
Odwzajemniła jego us´miech.
– I byc´ moz˙e poprosze˛ cie˛, z˙ebys´ kupiła nowy
serwis. Nie moge˛ znalez´c´ połowy talerzy. Kubko´w
i szklanek tez˙ pozostało niewiele.
– Hm – mrukne˛ła Debbie i os´wiadczyła po kro´tkim
namys´le: – Proponuje˛, z˙ebys´ przenio´sł sie˛ teraz na ten
wspaniały lez˙ak nad basenem. I wez´ dzisiejsza˛ gazete˛.
Potem przyniose˛ cos´ zimnego do picia. Dzie˛ki temu,
nie zakło´caja˛c ci spokoju, be˛de˛ mogła zrobic´ tu
porza˛dek.
Morgan przystał che˛tnie na te˛ propozycje˛ i po
chwili Debbie zabrała sie˛ do roboty. Mniej wie˛cej
godzine˛ po´z´niej dostrzegła w korytarzu jakis´ długi,
przesuwaja˛cy sie˛ cien´. Podniosła głowe˛ akurat
w chwili, gdy pustelnik Brownfield zdecydował sie˛
opus´cic´ swa˛ kryjo´wke˛, aby zaczerpna˛c´ powietrza.
– Hej! – zawołała z salonu na widok Buddy’ego
stoja˛cego z talerzem ciastek w jednej re˛ce i szklanka˛
wody sodowej w drugiej. – Przywitaj sie˛ ze mna˛.
Dawno sie˛ nie widzielis´my.
– Och... Debbie! – wykrztusił zdumiony młody
człowiek, opychaja˛c sie˛ ciastkami. – Zupełnie zapom-
niałem, z˙e masz przyjechac´. Ciesze˛ sie˛, z˙e zno´w cie˛
widze˛.
Us´ciskała Buddy’ego i ledwie oparła sie˛ che˛ci, by
posadzic´ go na krzes´le i uczesac´. Wygla˛dał, jakby
spał, stoja˛c na głowie. Potargane włosy sterczały mu
na wszystkie strony.
– Ja tez˙ – stwierdziła. – Nadal zajmujesz sie˛
informatyka˛?
– Cole’a nie ma w domu – odpowiedział po
swojemu. Jego umysł był, jak zawsze, skupiony na
innym temacie niz˙ ten, kto´rego dotyczyła rozmowa.
– Wiem, kochany – łagodnym tonem odparła Deb-
bie i poklepała po ramieniu komputerowego geniusza,
gdy znikał w drzwiach swego pokoju z talerzem
i szklanka˛ w re˛ku.
Nagle przyszło jej do głowy, z˙e byc´ moz˙e uda sie˛
oszcze˛dzic´ Morganowi wydatko´w na nowa˛ zastawe˛.
– Buddy! – zawołała przez drzwi. – Masz kwad-
rans na odniesienie do kuchni wszystkich naczyn´. Jes´li
tego nie zrobisz, wkrocze˛ do ciebie z wiadrem wody
i odkurzaczem.
Drzwi natychmiast sie˛ otworzyły i Buddy stana˛ł
w progu. Na jego ustach widniały okruchy ciastek,
a w szeroko otwartych oczach malowało sie˛ przera-
z˙enie.
– Nie... nie moz˙esz tu wejs´c´... nigdy... – wyja˛kał.
– Poczekaj! Zrobie˛ to... ale tobie nie wolno... Tylko
wezme˛...
Debbie spokojnie czekała, az˙ Buddy sie˛ pozbiera.
Wepchna˛ł ostatnie ciastko do ust, obro´cił sie˛ w miejs-
cu i rzucił w gła˛b pokoju. Us´miechne˛ła sie˛ pod nosem.
A wie˛c szantaz˙ czasem sie˛ opłaca!
Podczas pierwszych pie˛ciu przemarszo´w geniusza
komputerowego do kuchni powstrzymała sie˛ od ja-
kichkolwiek uwag. Wskazała palcem otwarta˛ zmy-
warke˛. Buddy zamrugał oczami i dławia˛c sie˛, prze-
łkna˛ł ostatnie ciastko.
– Mnie to pokazujesz? – zapytał i zaraz na wi-
dok wyrazu twarzy Debbie odpowiedział sam sobie:
– Jasne.
Zostawiła go w kuchni i wyszła przed dom, by
zobaczyc´, co dzieje sie˛ z Morganem. Drzemał. Przesu-
ne˛ła po cichu stolik ogrodowy, tak aby umieszczony
nad nim parasol rzucał na lez˙ak wie˛cej cienia, i za-
wro´ciła do domu. Akurat w tej chwili zadzwonił
telefon.
– Mieszkanie Brownfieldo´w – oznajmiła.
Głe˛boki me˛ski głos niemal s´cia˛ł ja˛ z no´g. Oparta
o s´ciane˛ usiłowała sie˛ skupic´. Czuła sie˛ niemal tak jak
wczoraj w samolocie. Kiedy oderwał sie˛ od ziemi,
z˙oła˛dek Debbie pozostał daleko w tyle, gdzies´ nad
czerwona˛ gleba˛ Oklahomy.
– Jestes´ dzis´ w lepszej formie? – zapytał Cole,
zadowolony, z˙e rozmawia z Debbie. Nie musiał wie˛c
pytac´ nikogo, jak ona sie˛ czuje, zdradzaja˛c w ten
sposo´b przyczyne˛ swego telefonu.
– Znacznie lepszej – odparła. – Cole... – Zawiesiła
głos.
– O co chodzi? – zapytał.
– Dzie˛kuje˛ – powiedziała.
– Za co?
– Sam dobrze wiesz. Za to, z˙e przyszedłes´ mi
z pomoca˛. Za to, z˙e połoz˙yłes´ mnie do ło´z˙ka. Za to, z˙e
zdja˛łes´ mi pantofle. I przyniosłes´ moje bagaz˙e...
– Aha. – Cole przerwał jej te˛ wyliczanke˛. – Na tym
polega, mała, moja rola. Gliniarze sa˛ po to, aby
pomagac´.
Powiedział do niej: mała! Debbie ze wzruszenia
przymkne˛ła oczy. Z trudem wzie˛ła sie˛ w gars´c´.
– Wierze˛ ci na słowo w to, co mo´wisz o gliniarzach
– os´wiadczyła – ale wczoraj nie widziałam na tobie
policyjnej odznaki. Wprawdzie niezbyt dopisywał mi
wzrok, ale z miejsca, w kto´rym sie˛ czołgałam, zauwa-
z˙yłam całe mno´stwo obnaz˙onej sko´ry. A do tego
mokrej. Ale bez odznaki. Jestem pewna, z˙e jej nie...
– A wie˛c nie zmieniłas´ sie˛ ani o jote˛. Mam racje˛?
– wymamrotał Cole, zadowolony, z˙e Debbie nie moz˙e
dostrzec wypieko´w, kto´re wysta˛piły mu nagle na
policzkach. Ta dziewczyna jest z piekła rodem, uznał.
Przeciez˙ me˛z˙czyz´ni z zasady sie˛ nie czerwienia˛.
– Przyznaje˛ sie˛ do winy, panie władzo – os´wiad-
czyła. – Jaka czeka mnie kara?
Usłyszała, jak Cole wcia˛gna˛ł głos´no powietrze. Nie
dał sie˛ jednak sprowokowac´ do odpowiedzi. Nie dał,
bo w z˙aden sposo´b nie mo´gł sie˛ przyznac´ do tego, co
przyszło mu włas´nie do głowy. Zdarzały sie˛ przypadki
aresztowan´ za mniejsze przewinienia.
– Zaopiekuj sie˛ moja˛ rodzina˛ – rzekł po chwili.
– Kiedy jutro wro´ce˛ do domu, ułoz˙ymy wspo´lnie jakis´
sensowny plan działania. Czy teraz czegos´ ci brakuje?
Gdy tylko zadał to pytanie, wiedział, z˙e Debbie
najche˛tniej udzieliłaby mu niecenzuralnej odpowie-
dzi. Wstrzymał oddech.
– To, czego potrzebuje˛, moz˙e poczekac´ – odrzekła
po dłuz˙szej chwili.
– No to do zobaczenia.
Cole wzia˛ł sie˛ w gars´c´ i przerwał poła˛czenie. Ta
dziewczyna doprowadza go do ostatecznos´ci. Robił
sie˛ przy niej piekielnie rozdraz˙niony. Nie jest to
jednak nic nowego. W takim stanie znajdował sie˛ od
dnia, w kto´rym sie˛ poznali.
– Tato, do licha – denerwował sie˛ Cole. – Musisz
wspo´łpracowac´. Ta noga nigdy nie be˛dzie sprawna,
jes´li nie zabierzesz sie˛ za c´wiczenia, kto´re zalecił ci
lekarz. A ty nawet nie pro´bujesz! Chcesz, z˙ebym to ja
wykonał za ciebie cała˛ robote˛.
Wchodza˛c do salonu, Debbie dosłyszała ostatnie
słowa Cole’a. Obrzuciła wzrokiem Morgana, kto´ry
lez˙ał na plecach na podłodze – osłona gipsowa została
chwilowo zdje˛ta – Cole zas´ kle˛czał obok i usiłował
zmusic´ ojca do c´wiczen´.
– Nie obchodzi mnie twoje gadanie i to, co mo´wia˛
lekarze – wyrzekał Morgan. – Za bardzo boli mnie
noga, z˙ebym mo´gł nia˛ poruszac´.
– Wiem, z˙e boli – zgodził sie˛ Cole, usiłuja˛c zachowac´
spoko´j. – Ale jes´li przyzwyczaisz sie˛ do utykania, be˛dzie
bolała jeszcze bardziej. Dobrze o tym wiesz.
Kiedy Morgan zmierzył syna ostrym wzrokiem,
Debbie uznała, z˙e nadeszła pora na interwencje˛. Była
zwolenniczka˛ łagodnej perswazji.
– Cole, telefon do ciebie – oznajmiła, dotykaja˛c
jego ramienia.
Drgna˛ł nerwowo. Nie słyszał ani jak wchodziła do
salonu, ani dzwonka telefonu.
– Dzie˛kuje˛ – mrukna˛ł i nie podnosza˛c wzroku na
Debbie, opus´cił na podłoge˛ noge˛ ojca i wyszedł
z pokoju.
– Jestem pewna, z˙e te wszystkie c´wiczenia sa˛
bolesne – stwierdziła, kle˛kaja˛c w miejscu, kto´re
włas´nie opus´cił Cole.
Morgan przytakna˛ł skinieniem głowy. Wreszcie
znalazł sie˛ ktos´, kto go rozumie!
– Tez˙ byłabym ws´ciekła, gdybym musiała nosic´
bez przerwy, dzien´ w dzien´, taki wstre˛tny gips – przy-
znała Debbie.
Starszy pan nawet sie˛ nie zorientował, kiedy dał
sie˛ złapac´ w sidła. Cole wro´cił do salonu akurat
w chwili, gdy Debbie wspo´łczuła jego ojcu. Wy-
rzekali razem. Przekonany, z˙e dziewczyna zaprzepa-
s´ci wszystko, co udało mu sie˛ z najwie˛kszym trudem
zdziałac´ do tej pory, Cole juz˙ chciał zaprotestowac´,
gdy nagle przycia˛gne˛ły jego uwage˛ naste˛pne słowa
Debbie.
Us´miechna˛ł sie˛ z zadowoleniem. Ta dziewczyna
doskonale radzi sobie z jego ojcem.
– Biedaku – mo´wiła ze wspo´łczuciem w głosie
– musisz tkwic´ w domu podczas najpie˛kniejszej pory
roku i nawet nie moz˙esz skorzystac´ ze swojego
wspaniałego basenu.
Morgan pokiwał głowa˛. Uz˙alanie sie˛ Debbie nad
jego marnym losem zrobiło swoje, gdyz˙ starszy pan
nawet nie zauwaz˙ył, kiedy powiedziała:
– Wiesz, co przyszło mi do głowy? Chyba zaraz
zadzwonie˛ do twojego lekarza i wygarne˛ mu prosto
w oczy, co o nim mys´le˛. Dlaczego nie pozwala ci
rehabilitowac´ nogi w wodzie? Przeciez˙ c´wiczenia
be˛da˛ tak samo skuteczne, choc´ znacznie mniej ucia˛z˙-
liwe.
Cole westchna˛ł. Wszystkie stosowane przez niego
sposoby namawiania ojca na gimnastyke˛, pros´by
i groz´by, spełzły na niczym, a Debbie metoda˛ łagodnej
perswazji w cia˛gu paru minut doprowadziła do tego,
z˙e starszy pan be˛dzie błagał o c´wiczenia, jes´li tylko
dostanie sie˛ do basenu.
– Powiedz, czego sobie z˙yczysz – cia˛gne˛ła. – Mam
zadzwonic´ do lekarza i namo´wic´ go do zastosowania
tego, co oboje wymys´lilis´my, czy wolisz nadal c´wi-
czyc´ z Cole’em?
– Nazwisko i numer telefonu znajdziesz w bloczku
przy kuchennym telefonie – poinformował Morgan,
machaja˛c re˛ka˛. – Do licha, dziewczyno, to jasne, z˙e
powinienem c´wiczyc´ w wodzie.
Debbie ukryła us´miech satysfakcji, poklepała star-
szego pana po nodze i podniosła sie˛ z podłogi.
– Jestes´ niebezpieczna – sykna˛ł Cole, gdy mijała
go w drodze do kuchni.
– Fakt – potwierdziła z całym spokojem, nie
podnosza˛c wzroku. – I radze˛ ci dobrze to zapamie˛tac´.
– Morgan, kop! No kop! – rozkazywała Debbie,
nie zwaz˙aja˛c na utyskiwania niesfornego pacjenta.
Zaparta plecami o s´ciane˛ basenu, stoja˛c na rozstawio-
nych nogach, podtrzymywała Morgana tak, z˙e mo´gł
wykonywac´ energiczne ruchy nogami, unosza˛c sie˛ na
wodzie. – Zaraz skon´czymy. Zro´b jeszcze raz noz˙yce,
a potem polez˙ysz sobie spokojnie na wodzie i odpocz-
niesz, zanim załoz˙e˛ ci gips. Czy to ci odpowiada?
– spytała.
– Gne˛bisz biednego człowieka – je˛czał Morgan,
posłusznie machaja˛c nogami. – Jestes´ jeszcze gorsza
niz˙ Cole.
Morgan po raz ostatni wierzgna˛ł noga˛, wzniecaja˛c
strumienie wody i zalewaja˛c Debbie.
– Ale chyba ładniejsza, prawda? – spytała zalotnie.
Cole, kto´ry akurat w tej chwili wyszedł na patio,
zatrzymał sie˛ w po´ł kroku. Na widok ojca i tej
dziewczyny baraszkuja˛cych w basenie poczuł przy-
pływ zazdros´ci.
Kropelki pokrywaja˛ce ramiona Debbie połyskiwa-
ły w słon´cu niczym tysia˛ce diamenciko´w. Ruch wody
woko´ł ciała sprawiał, z˙e od czasu do czasu Cole
dostrzegał czerwone bikini, namiastke˛ kostiumu
uzmysławiaja˛ca˛, z˙e za tymi ska˛pymi szmatkami znaj-
duje sie˛ cos´, co che˛tnie by obejrzał.
Dopiero potem dostrzegł zme˛czona˛ twarz Debbie.
Musiało ja˛ wykon´czyc´ podtrzymywanie cie˛z˙kiego
rekonwalescenta. Cole uznał, z˙e pora wkroczyc´ do
akcji.
– Hej, wy tam w basenie! – zawołał, rzucaja˛c
re˛cznik na lez˙ak. – Zostawcie dla mnie troche˛ wody.
Usłyszawszy znajomy głos, Debbie omal nie wypu-
s´ciła Morgana z obje˛c´. Jej szyja i policzki gwałtownie
sie˛ zaczerwieniły. Na szcze˛s´cie mogła to przypisac´
grzeja˛cemu mocno słon´cu.
Cole miał na sobie te same ska˛pe ka˛pielo´wki co
w dniu jej przybycia. Ro´z˙nica polegała jednak na tym,
z˙e teraz mogła w pełni podziwiac´ jego doskonale
zbudowane, ciało.
Cole wszedł do basenu i w rozkołysanej wodzie
zaszedł Debbie od tyłu, po czym wycia˛gna˛ł re˛ce
i przeja˛ł na siebie cie˛z˙ar Morgana.
– Zmykaj, mała – powiedział. – Na chwile˛ cie˛
zasta˛pie˛. Ile razy tata jeszcze powinien powto´rzyc´ to
c´wiczenie?
Debbie zamarła. Musi wygla˛dac´ okropnie. Mokre
włosy oblepiaja˛ jej twarz i szyje˛, wisza˛ce na rze˛sach
krople niemal ja˛ os´lepiaja˛. Nie straciła jednak zdolno-
s´ci odczuwania. A dotyk je˛drnego ciała Cole’a spra-
wił, z˙e dostała dreszczy.
– Tylko raz – wymamrotała.
– Drz˙ysz – stwierdził, gdy zanurkowała, by opus´-
cic´ basen. – Za długo byłas´ w wodzie. Płyn´ do brzegu
i łap za re˛cznik.
Tym razem Debbie zaniemo´wiła. Zapomniała je˛zy-
ka w ge˛bie. Pozostało tylko niesamowite doznanie
wywołane dotykiem Cole’a. Marzyła o tym, aby mo´c
odwro´cic´ sie˛ i zarzucic´ mu re˛ce na szyje˛. No, przynaj-
mniej na pocza˛tek...
Zamiast tego wyszła posłusznie z wody, chwyciła
re˛cznik i owine˛ła sie˛ nim, a potem usiadła na lez˙aku
i obserwowała, jak Cole wykonuje z ojcem ostatnie
c´wiczenie, s´mieja˛c sie˛ i podkpiwaja˛c z kaprys´nego
rekonwalescenta.
– Złos´cisz sie˛, bo zasta˛piłem Debbie – draz˙nił go
Cole. – Wiem, z˙e nie jestem tak ładny jak ona, ale
chyba nawet tego nie zauwaz˙yłes´.
Starszy pan zamilkł, dopiero teraz uprzytomniwszy
sobie własne zachowanie. Zrobiło mu sie˛ przykro.
– Przepraszam – powiedział. – Doceniam to, co dla
mnie robicie. Nie chwale˛ was bez przerwy, ale jestem
wam wdzie˛czny i chciałbym, abys´cie zdawali sobie
z tego sprawe˛. – Ujrzawszy zmieszanie na twarzach
Debbie i syna, dorzucił: – Nie zapomnij, dziewczyno,
z˙e na deser obiecałas´ mi dzis´ kruche ciasto z truskaw-
kami.
– Nie zapomne˛. – Debbie rozes´miała sie˛ lekko.
– A ty zostaw sobie miejsce w z˙oła˛dku. Jes´li mam
upiec ciasto, obaj musicie zjes´c´ je z apetytem. Ide˛ sie˛
ubrac´, a wy sobie radz´cie.
Odeszła szybko, zostawiaja˛c Cole’a z ojcem. Wie-
działa, z˙e ła˛czy ich duz˙a zaz˙yłos´c´, i podejrzewała, iz˙
od chwili jej przyjazdu Cole czuje sie˛ troche˛ nieswojo.
Zwłaszcza wtedy, kiedy dzieli ich tylko cienka s´ciana
mie˛dzy pokojami. Do uszu Debbie docierał kaz˙dy
odgłos, od trzeszczenia ło´z˙ka do łoskotu wody w ła-
zience. Słyszeli sie˛ nawzajem, co sprawiało, z˙e pod-
czas codziennych spotkan´ zachowywali sie˛ troche˛
nienaturalnie.
Cole wychodził zazwyczaj wczesnym rankiem lub
w ogo´le nie wracał na noc. Debbie starała sie˛ nie
mys´lec´ o stale groz˙a˛cym mu niebezpieczen´stwie
i nawet czasami z˙ałowała, z˙e zakochała sie˛ w po-
licjancie. Ale jej zasadniczy problem polegał na
tym, by uzmysłowic´ Cole’owi, z˙e jest mu nie-
zbe˛dna.
– Ktos´ mo´wił cos´ o deserze? – zapytał Buddy,
kiedy Debbie weszła do kuchni.
– Nie powinienes´ miec´ z˙adnego zdrowego ze˛ba
– os´wiadczyła, ruszaja˛c w strone˛ swego pokoju.
– Nigdy w z˙yciu nie widziałam człowieka, kto´ry
jadłby tyle słodyczy. Gdybym napychała sie˛ nimi tak
jak ty, byłabym cie˛z˙ko chora.
– Cole jest tutaj od godziny – ni sta˛d, ni zowa˛d
stwierdził Buddy, swoim zwyczajem zmieniaja˛c nagle
temat.
Debbie zaczynała pojmowac´ sens dziwacznych,
z pozoru nielogicznych wypowiedzi komputerowego
geniusza. Dopiero co oznajmił po swojemu, z˙e Cole,
wro´ciwszy przed godzina˛, przygla˛dał sie˛ ukradkiem
temu, co dzieje sie˛ w basenie. To znaczy, z˙e jest nia˛
zainteresowany.
– Dzis´ wieczorem, przyjacielu, zajme˛ sie˛ toba˛
podczas kolacji. – Debbie poklepała Buddy’ego
po policzku. – Jestes´ facetem, o kto´rego warto
dbac´.
Geniusz komputerowy us´miechna˛ł sie˛ z zadowole-
niem, błyskawicznie wyła˛czył z nurtu prowadzonej
konwersacji i po chwili znikna˛ł za drzwiami swego
sanktuarium.
– Kiedy jedzenie be˛dzie gotowe, dam ci znac´!
– zawołała Debbie, wychodza˛c z kuchni. – A dzis´
kolacja be˛dzie wyja˛tkowa, nie tylko ze wzgle˛du na
deser. Juz˙ to czuje˛.
ROZDZIAŁ DRUGI
– Komu dołoz˙yc´ ciasta? – spytała Debbie, zlizuja˛c
z palca resztke˛ bitej s´mietany. – To znaczy, kto opro´cz
Buddy’ego ma ochote˛ na dokładke˛? – poprawiła sie˛
z us´miechem.
Cole nie mo´gł oderwac´ wzroku od odrobiny s´mieta-
ny przylepionej w ka˛ciku jej ust. Debbie włas´nie
natrafiła na nia˛ je˛zykiem i zlizała. Wygla˛dała nie-
zwykle apetycznie.
– Ja juz˙ dzie˛kuje˛ – oznajmił Morgan, odsuwaja˛c
sie˛ z krzesłem od stołu. – Złotko, cała kolacja była
wys´mienita.
Pokus´tykał do salonu, by obejrzec´ ostatnie wydanie
wieczornych wiadomos´ci. Buddy nałoz˙ył sobie na
talerz druga˛ porcje˛ deseru i podnio´sł sie˛ od stołu.
Wkładaja˛c do ust kawałek ciasta, potkna˛ł sie˛ o krzesło.
Na podłoge˛ spadła truskawka.
– Przepraszam – wymamrotał.
Podnio´sł ja˛, obejrzał, wzruszył ramionami, a potem
oblizał i wepchna˛ł do ust. Cole wywro´cił oczami
i parskna˛ł s´miechem, podczas gdy Debbie wykrzyk-
ne˛ła zdegustowana:
– Buddy, na litos´c´ boska˛, nie powinienes´ jes´c´
z podłogi!
Chłopak us´miechna˛ł sie˛ krzywo i znikna˛ł w swym
pokoju.
– Jest z´le wychowany – stwierdził z rozbawieniem
Cole – a ponadto zupełnie nie przejmuje sie˛ bak-
teriami. Jedynym drobnoustrojem, kto´ry wywołuje
w moim bracie panike˛, jest wirus komputerowy.
Wprowadził u siebie takie mno´stwo przero´z˙nych
zabezpieczen´, z˙e niekiedy sam nie moz˙e dostac´ sie˛ do
własnych programo´w.
Debbie wstrzymała oddech. Po raz pierwszy usły-
szała tak szczery s´miech Cole’a. W jego ciemnych,
zazwyczaj pochmurnych oczach pojawiły sie˛ wesołe
iskierki. Teraz podobał sie˛ jej znacznie bardziej niz˙
zwykle. Podnio´sł sie˛ z miejsca i zacza˛ł zbierac´ ze stołu
talerze.
Debbie wycia˛gne˛ła re˛ke˛ i połoz˙yła ja˛ na policzku
Cole’a. Chwile˛ potem dotkne˛ła ka˛cika jego ust.
– Zostawiasz to sobie na potem, do naste˛pnego
deseru? – spytała rozbawiona, machaja˛c Cole’owi
przed nosem palcem pokrytym bita˛ s´mietana˛.
– To dla ciebie – odparł i niewiele mys´la˛c, złapał
palec Debbie i wsuna˛ł go jej do ust. Dlaczego to
zrobiłem? – zastanawiał sie˛ potem, patrza˛c, jak Deb-
bie powoli ssie własny palec.
– Bardzo dzie˛kuje˛.
Oblizała sie˛ z wyraz´nym zadowoleniem. Cole
stłumił nagły przypływ podniecenia.
– Nie ma za co – mrukna˛ł.
W jego oczach Debbie dojrzała namie˛tnos´c´. Prag-
na˛ł jej, była o tym przekonana, ale nawet sam przed
soba˛ nie chciał przyznac´ sie˛ do tego. Jej jednak nie
wystarczało poz˙a˛danie – ona musi zdobyc´ miłos´c´
Cole’a.
Zamrugał powiekami i cofna˛ł sie˛ o krok. Musiał to
zrobic´, bo gdyby uległ nagłemu pragnieniu, Deborah
Jean Randall znalazłaby sie˛ zaraz w jego obje˛ciach.
– Do licha, mała – wymamrotał pod nosem – zbli-
z˙anie sie˛ do ciebie powinno byc´ karalne.
Przekrzywiwszy głowe˛, Debbie spojrzała Cole’owi
prosto w oczy i powiedziała łagodnym tonem:
– Co zamierzasz zrobic´ z tym, co czujesz?
Wcia˛gna˛ł z sykiem powietrze. Mie˛s´nie, kto´rych
istnienia nawet nie podejrzewał, napie˛ły sie˛ odrucho-
wo, tworza˛c bolesne we˛zły. Nie mo´gł sie˛ zdecydowac´,
czy zacisna˛c´ dłonie na szyi Debbie, czy pogłaskac´ jej
włosy.
Odezwał sie˛ telefon. Cole drgna˛ł, obro´cił sie˛ i gwał-
townym ruchem s´cia˛gna˛ł z widełek słuchawke˛.
– Słucham.
– Uratował cie˛ ten telefon – stwierdziła szeptem
Debbie, zabieraja˛c sie˛ za usuwanie resztek z talerzy.
Słuchaja˛c uwaz˙nie relacji partnera z ostatnich wy-
darzen´ dotycza˛cych jednego z prowadzonych docho-
dzen´, Cole przymruz˙ył oczy. Informacje przenikały do
jego pamie˛ci, nie zakło´caja˛c widoku poruszaja˛cych sie˛
bioder Debbie. Ubrana w kro´tkie szorty kursowała
mie˛dzy stołem a kuchennymi szafkami. Wzrok Cole’a
rejestrował takz˙e powolne unoszenie sie˛ jej piersi, gdy
sie˛gała do go´rnej po´łki, wstawiaja˛c do szafki pieprz
i so´l, a takz˙e inne przyprawy. Z pewnos´cia˛ zdawała
sobie sprawe˛ z tego, iz˙ sie˛ jej przygla˛da.
– Moz˙esz po mnie przyjechac´? – zapytał partnera.
Debbie szeroko otworzyła oczy i spojrzała na
Cole’a niespokojnie. Ze s´cierka˛ w re˛ku wpatrywała
sie˛ w jego zmieniona˛ twarz.
– Be˛de˛ gotowy – oznajmił i odłoz˙ył słuchawke˛.
Popatrzył twardym wzrokiem w oczy Debbie,
w kto´rych malował sie˛ le˛k. Praca w policji była jedyna˛
przyczyna˛, dla kto´rej do tej pory nie zwia˛zał sie˛ na
stałe z z˙adna˛ kobieta˛. Cia˛gły strach o los kochanego
me˛z˙czyzny towarzyszył z˙onie policjanta nieodła˛cznie.
Musiała nauczyc´ sie˛ z tym z˙yc´. Cole nie potrafił
wyobrazic´ sobie w tych warunkach wspo´lnej egzys-
tencji.
– Wro´ce˛ po´z´no – uprzedził. – Aha, jeszcze jedno.
Nie wyobraz˙aj sobie z˙adnych przykrych rzeczy. Nie
przydarzy mi sie˛ nic złego, wie˛c nie musisz robic´
takiej miny.
– Jakiej miny? – spytała, buntowniczo zadzieraja˛c
głowe˛.
– O, włas´nie takiej – odparł.
Chwycił ja˛ za ramiona i obro´cił twarza˛ do lustra
wisza˛cego nad stołem. Wysoki, ciemnowłosy me˛z˙-
czyzna i stoja˛cy u jego boku mały chochlik z pokryta˛
rudawymi ke˛dziorkami gło´wka˛ wpatrywali sie˛ we
własne odbicie.
– Wiem, co widze˛ – stwierdziła spokojnie Debbie.
– A moz˙e jestes´ s´lepy i tego nie zauwaz˙asz?
Zostawiła Cole’a stoja˛cego na wprost lustra, wal-
cza˛cego z dre˛cza˛cymi go demonami. Wpatrywał sie˛
długo we własne odbicie, a potem znikna˛ł w swoim
pokoju.
O trzeciej nad ranem przebudziła sie˛, usiadła na
ło´z˙ku i spojrzała na zegarek na nocnym stoliku,
usiłuja˛c dociec, co tak nieoczekiwanie przerwało jej
sen.
Usłyszała jakis´ dziwny dz´wie˛k. Po chwili pode-
rwało ja˛ z ło´z˙ka głos´nie skrzypienie podłogi na
korytarzu. Otworzywszy drzwi, szybko zmruz˙yła po-
wieki, os´lepiona s´wiatłem padaja˛cym przez uchylone
drzwi sa˛siedniego pokoju.
Cole! Był boso, miał na sobie tylko nie dopie˛te
dz˙insy. Wygla˛dał, jakby włas´nie wyszedł z basenu, bo
miał ciało pokryte drobniutkimi, połyskuja˛cymi kro-
pelkami wody.
– A wie˛c jestes´ w domu – stwierdziła mie˛kkim
głosem.
Odetchna˛wszy z ulga˛, oparła sie˛ o framuge˛ drzwi.
Z jej obnaz˙onych ramion spływała kremowa koszulka
z jedwabiu. Zwichrzone włosy okalały złagodzona˛
snem twarz o kształcie serca. Miała pełne, rozchylone
wargi. Bez makijaz˙u wygla˛dała na nastolatke˛, i to
piekielnie atrakcyjna˛.
Cole westchna˛ł. Był zbyt zme˛czony, by wła˛czyc´
mechanizmy obronne i udawac´, z˙e ten widok nie robi
na nim wraz˙enia.
– Przepraszam, z˙e cie˛ obudziłem – odezwał sie˛
cichym głosem, przecia˛gaja˛c palcem po zadartym
nosku Debbie. – Wracaj do ło´z˙ka.
– Ciesze˛ sie˛, z˙e juz˙ jestes´ w domu – powiedziała.
– Ja tez˙, mała. Znacznie bardziej, niz˙ mys´lisz.
Na wspomnienie miejsca koszmarnej zbrodni, kto´-
re dopiero co opus´cił, Cole’a s´cisne˛ło w z˙oła˛dku. Nie
było łatwo przenies´c´ sie˛ wprost z ulicznego piekła do
spokojnego domu, stanowia˛cego prawdziwy raj. Ale
s´wiadomos´c´, z˙e ten raj istnieje i zawsze na niego
czeka, utrzymywała Cole’a przy zdrowych zmysłach.
– Czy wszystko... to znaczy czy ty...
Urwała. Widok znuz˙onego spojrzenia Cole’a spra-
wił, z˙e zorientowała sie˛, iz˙ sprawa, z powodu kto´rej
wycia˛gnie˛to go wieczorem z domu, była powaz˙na.
Z
˙
adne słowa nie były w stanie wyrazic´ jej niepokoju.
Nie było zreszta˛ takiej potrzeby. Obje˛ła Cole’a w pa-
sie, złoz˙yła głowe˛ na jego wilgotnym torsie i us´cisne˛ła
go lekko, naturalnym gestem dodaja˛c mu otuchy.
Po chwili poczuła na szyi jego re˛ce. Cole
skapitulował. Kiedy Debbie przywarła mocno do jego
piersi, cicho westchna˛ł.
– Dobrze miec´ cie˛ przy sobie – wyszeptał. – I bez
wzgle˛du na to, co powiem jutro, jestem piekielnie
zadowolony, z˙e tutaj jestes´. – Mobilizuja˛c siłe˛ woli,
wypus´cił Debbie z obje˛c´ i delikatnie skierował ja˛ do
pokoju. – Dziewczyno, idz´ spac´.
Wro´ciła do ło´z˙ka, wsune˛ła sie˛ pod kołdre˛ i z błogim
us´miechem na ustach ukryła w poduszce twarz.
Moz˙e... moz˙e jednak... wszystko dobrze sie˛ ułoz˙y,
pomys´lała zasypiaja˛c.
Obudził sie˛ po´z´no. Wysoko, na s´cianie pod sufitem,
pozostał tylko pas z˙o´łtego s´wiatła. Musi dochodzic´
południe. Odczuwaja˛c wewne˛trzny spoko´j, Cole prze-
cia˛gna˛ł sie˛ i ziewna˛ł. Zaraz potem us´wiadomił sobie,
z˙e ma przed soba˛ dwa dni wypoczynku, podczas
kto´rych be˛dzie mo´gł robic´, co mu sie˛ z˙ywnie podoba.
Woko´ł panowała absolutna cisza. W domu było
zbyt spokojnie. Cole wyskoczył z ło´z˙ka, wcia˛gna˛ł na
siebie czerwone gimnastyczne spodenki, obmył szyb-
ko twarz i przecia˛gna˛ł grzebieniem po włosach.
Odpowiedz´ na swoje pytanie znalazł na drzwiach
lodo´wki. Pod magnesem w postaci z˙o´łwia Ninja
widniała kartka ze zwie˛zła˛ notatka˛ nabazgrana˛ re˛ka˛
Buddy’ego: ,,Lekarz, zakupy’’.
Rozgla˛daja˛c sie˛ po ls´nia˛cej czystos´cia˛ kuchni, Cole
westchna˛ł i pozwolił sobie odczuc´ cos´ w rodzaju
litos´ci w stosunku do własnej osoby. Pierwszy raz od
wielu dni miał okazje˛ zjes´c´ posiłek w rodzinnym
gronie, lecz niestety, dom był pusty. Nie mo´gł,
a włas´ciwie nie chciał przyznac´ sie˛ przed soba˛, z˙e
prawdziwym powodem rozczarowania jest przede
wszystkim nieobecnos´c´ Debbie.
Wazon ze s´wiez˙ymi stokrotkami stoja˛cy na okien-
nym parapecie s´wiadczył o tym, z˙e niedawno tu była.
Zastał takz˙e wła˛czony ekspres z gora˛ca˛ kawa˛ i po-
stawiony obok jego ulubiony kubek. Nalał sobie kawy.
Jak przystało na policyjnego detektywa, zacza˛ł
wyszukiwac´ s´lady bytnos´ci Debbie. Obok szklanek,
talerzy i innych porza˛dnie poustawianych naczyn´
w szafce znajdowała sie˛ osłonie˛ta szklana˛ pokrywa˛
resztka ciasta.
Cole zrobił to, czego sie˛ po nim spodziewano.
Podgrzał sobie placek w kuchence mikrofalowej,
a potem, najedzony, zamkna˛ł oczy. W domu było
dokładnie tak jak przed wypadkiem ojca, i zanim
pojawiła sie˛ Debbie, przewracaja˛c do go´ry nogami
całe ich z˙ycie. Panowały tu ład i porza˛dek, a takz˙e
spoko´j.
Cole poczuł sie˛ samotny jak wszyscy diabli.
– Hej! Wro´cilis´my!
Usłyszawszy wołanie brata, Cole zerwał sie˛ z le-
z˙anki nad basenem, zrzucaja˛c z kolan czytana˛ powies´c´
sensacyjna˛, i jak szalony wpadł do kuchni. Buddy
zwiastował to, na co sam czekał niecierpliwie. To
znaczy na rodzine˛, znajomy hałas i szum głoso´w.
A takz˙e na powro´t Debbie.
Brat wre˛czył mu wyładowana˛ po brzegi torbe˛
z wiktuałami, uniesieniem brwi daja˛c Cole’owi do
zrozumienia, z˙e be˛dzie wiedział, co z nia˛ zrobic´,
i wybiegł z kuchni. Wro´cił po chwili z naste˛pna˛,
ro´wnie pote˛z˙na˛ porcja˛ zakupo´w i zacza˛ł je umieszczac´
na po´łkach oraz w szufladach. Ponad ramieniem
Cole’a popatrzył na ojca, kto´ry rozmawiał przez
telefon z zaprzyjaz´nionym partnerem od golfa, zdaja˛c
sprawozdanie z dopiero co odbytej wizyty u lekarza.
Kiedy Buddy wycia˛gał paczke˛ herbatniko´w i zacza˛ł
podjadac´ je przed przełoz˙eniem do puszki na ciastka,
torba pe˛kła.
Brakowało nowego, lecz waz˙nego członka rodziny.
Nigdzie nie było widac´ Debbie.
– Gdzie nasz gos´c´? – zapytał Cole.
Morgan wykonał re˛ka˛ jakis´ gest i powiedział cos´
niezrozumiałego.
– Buddy, gdzie Debbie?
Młodszy brat wepchna˛ł re˛ke˛ na samo dno torby
i wycia˛gna˛ł karton jogurto´w.
– Pycha, gruszkowy – wymamrotał, sie˛gaja˛c do
szuflady po łyz˙ke˛.
Cole nabrał głe˛boko powietrza i policzył do trzech.
Niewiele mu to pomogło.
– Stary, do diabła! – wrzasna˛ł. – Zadałem ci
pytanie!
Buddy unio´sł brwi i oblizał łyz˙ke˛.
– Nie musisz krzyczec´ – odparł spokojnie, a potem
wzruszył ramionami. – Chyba została w samochodzie.
Cole’a az˙ zatkało z wraz˙enia. Co, do licha, działo
sie˛ z jego rodzina˛?
– W samochodzie? Dlaczego nie przyszła do domu
razem z wami? Cos´ sie˛ stało? A moz˙e zno´w ma
chorobe˛ lokomocyjna˛?
Przy kaz˙dym naste˛pnym pytaniu podnosił głos, az˙
wreszcie Morgan uznał, z˙e za chwile˛ dojdzie mie˛dzy
brac´mi do sprzeczki.
– Co was napadło? – zapytał, zasłaniaja˛c dłonia˛
słuchawke˛.
– Dlaczego Debbie została w samochodzie? – za-
wołał Cole. – Obaj zachowujecie sie˛ tak, jakby
w ogo´le jej nie było.
Po tym oskarz˙eniu w kuchni nagle nastała cisza.
Rozzłoszczony Cole postanowił przekonac´ sie˛ naocz-
nie, co sie˛ stało, i wybiegł na dwo´r.
Starszy pan błyskawicznie skon´czył telefoniczna˛
rozmowe˛ i wymienił z Buddym spojrzenie pełne winy.
Obaj poda˛z˙yli szybko w s´lad za Cole’em.
– Ona s´pi! – zawołał Morgan.
Niestety, za po´z´no, bo syna juz˙ w domu nie było.
Kiedy gnał jak szalony w strone˛ rodzinnego kombi
zaparkowanego pod garaz˙owa˛ wiata˛, przychodziły mu
do głowy najczarniejsze mys´li. Z sercem wala˛cym jak
młot szarpna˛ł za klamke˛ tylnych drzwi, spodziewaja˛c
sie˛ najgorszego.
Drz˙a˛ca˛ re˛ka˛ pogładził znaleziona˛ dziewczyne˛ po
twarzy, odgarniaja˛c z oczu opadaja˛ce pasma włoso´w.
Miała zimne czoło. Oddychała spokojnie i miarowo.
Nie była blada ani wilgotna od potu. Gdy Cole odsuna˛ł
włosy z jej czoła, z uchylonych ust Debbie wyrwało sie˛
ledwie dosłyszalne westchnienie, a na policzki wy-
sta˛piły blade rumien´ce.
S
´
pi. Najzwyczajniej w s´wiecie.
– Chodz´ tutaj, mała – szepna˛ł Cole.
Jedna˛re˛ke˛ wsuna˛ł pod ramie˛ Debbie i przycia˛gna˛ł ja˛
do siebie, druga˛podłoz˙ył pod jej kolana. Wyprostował sie˛
i ze słodkim cie˛z˙arem na re˛kach zawro´cił w strone˛ domu.
Głowa s´pia˛cej obijała sie˛ o ramie˛ Cole’a. Lekki
wietrzyk rozwiewał ciemne loczki, a ciepłe promienie
słon´ca ogrzewały drobna˛ twarz. Nawet ruch nie był
w stanie obudzic´ Debbie.
Boz˙e! Jak bardzo ta dziewczyna musi byc´ wyczer-
pana, skoro nadal s´pi! Cole je˛kna˛ł w duchu.
Pełnym wyrzutu spojrzeniem obrzucił ojca i brata.
Przeszedł przez drzwi, kto´re przytrzymał Buddy.
Na twarzy najstarszego syna Morgan dostrzegł
mieszanine˛ troski i zaborczos´ci. Przez twarz starszego
pana przemkna˛ł us´miech. Uznał, z˙e Cole poszedł
wreszcie po rozum do głowy. Byłby najszcze˛s´liwszym
człowiekiem pod słon´cem, gdyby tych dwoje młodych
bliz˙ej sie˛ z soba˛ zaprzyjaz´niło.
Drzwi do pokoju gos´cia były zamknie˛te. Nie zamie-
rzaja˛c ryzykowac´ przebudzenia Debbie, Cole pod-
szedł do jedynych otwartych drzwi. Prowadziły do
jego pokoju.
Połoz˙ył Debbie pos´rodku nie posłanego ło´z˙ka,
kto´re opus´cił kilka godzin wczes´niej. Odrzucił na
bok kołdre˛. Przyszło mu do głowy, z˙eby ja˛ roze-
brac´, ale szybko porzucił te˛ mys´l. Zdja˛ł jej tylko
buty.
Obro´ciła sie˛ na bok, wsune˛ła re˛ke˛ pod policzek
i zakopała w pos´cieli jak krecik w norce.
Cole dotkna˛ł lekko jej policzka. Chwile˛ potem
opus´cił poko´j, zamykaja˛c cicho drzwi.
– Jak sie˛ czuje? – spytał zaniepokojony Morgan.
– Nie chcielis´my z Buddym zachowywac´ sie˛ okrutnie.
Debbie spała tak smacznie, z˙e pozostawienie jej
w samochodzie wydawało sie˛ jedynym rozsa˛dnym
rozwia˛zaniem. – Starszy pan wzruszył ramionami,
us´miechem łagodza˛c swoje wyjas´nienie.
– Połoz˙yłem ja˛ na moim ło´z˙ku – oznajmił Cole.
– Jest wykon´czona. Za bardzo eksploatowalis´my te˛
dziewczyne˛. Czy ty w ogo´le przyjrzałes´ sie˛ uwaz˙nie
Debbie? – Zmierzył Buddy’ego tak ostrym wzrokiem,
z˙e ten bez słowa ulotnił sie˛ z kuchni i skrył w swym
pokoju. – Do diabła, przeciez˙ ona jest tak drobna, z˙e
nie wiem, ska˛d w ogo´le bierze siły. Chyba jednak jest
wyczerpana. Od tej pory musimy ja˛ oszcze˛dzac´.
– Masz racje˛, synu – odparł Morgan. – S
´
wie˛ta˛
racje˛!
Cole skina˛ł głowa˛, zadowolony, z˙e jego argumen-
ty trafiły do jednego z członko´w rodziny.
Ojcowskim gestem Morgan poklepał go po ple-
cach.
– Jutro sam zajmiesz sie˛ Debbie. Zro´bcie sobie
dwa dni wolnego. Jedz´cie na plaz˙e˛. Przy okazji
moz˙e zwiedzicie cos´ interesuja˛cego. Cos´, na co
Debbie be˛dzie miała ochote˛. Nie przejmujcie sie˛
moja˛ osoba˛.
Jes´li
be˛de˛
potrzebował
pomocy,
w skrzynce z bezpiecznikami zamkne˛ dopływ ener-
gii. To niezawodny sposo´b na wycia˛gnie˛cie Bud-
dy’ego z jego nory. Zreszta˛ lekarz mo´wi, z˙e noga
goi sie˛ doskonale. Wodna terapia działa cuda. Nie
uwaz˙asz, z˙e powinienem podzie˛kowac´ za to Deb-
bie? Postaraj sie˛, synu, z˙eby wypocze˛ła i mile
spe˛dziła czas. Zrobisz to?
Cole odetchna˛ł głe˛boko. A wie˛c stało sie˛. Ma, co
chciał, sam sie˛ o to prosił. Nie mo´gł zarzucac´ pozo-
stałym członkom rodziny, z˙e wykorzystuja˛ dobre
serce Debbie i odmawiaja˛ jej prawa do odpoczynku.
Kiwna˛ł w strone˛ ojca głowa˛.
A wie˛c zanosi sie˛ na to, z˙e w towarzystwie Debbie
spe˛dzi cały dzien´, pomys´lał Cole z westchnieniem.
Miał nadzieje˛, z˙e jakos´ to przez˙yje. Be˛dzie musiał
jednak pamie˛tac´, z˙e ta kobieta jest niebezpieczna.
Odebrała mu spoko´j ducha.
Do licha! Kogo włas´ciwie chciał oszukac´? Samego
siebie? Zamiast spokoju ducha, ma pod własnym
dachem gos´cia z Oklahomy o ciemnych oczach
i us´miechu, od kto´rego s´ciska go w z˙oła˛dku.
Stana˛ł w drzwiach i z re˛koma skrzyz˙owanymi na
piersiach patrzył na ło´z˙ko. W cia˛gu ostatnich kilku
godzin zagla˛dał do swego pokoju trzykrotnie i juz˙
zaczynał sie˛ niepokoic´. Debbie spała od prawie czte-
rech godzin. Jes´li wkro´tce sie˛ nie obudzi, wezwie
lekarza, bo pewnie zachorowała.
Było to trudne, ale starała sie˛ oddychac´ powoli
i ro´wnomiernie. Z ciekawos´cia˛ obserwowała Cole’a.
Kiedy uniosła lekko powieki, ujrzała go w drzwiach.
Na szcze˛s´cie nie zauwaz˙ył, z˙e sie˛ przebudziła. Patrzył
na nia˛, lecz mogłaby przysia˛c, z˙e tak naprawde˛
w ogo´le jej nie dostrzega. Bła˛dził gdzies´ mys´lami i to
Debbie odpowiadało. Mogła obserwowac´ Cole’a z do-
godnego miejsca, jakim było... jego własne posłanie.
Debbie nie interesowało, w jaki sposo´b tu sie˛
znalazła. Znacznie waz˙niejsza była odpowiedz´ na inne
pytanie. Co zrobic´, aby ten fascynuja˛cy me˛z˙czyzna
zechciał dzielic´ z nia˛ to ło´z˙ko?
Trudno było rozszyfrowac´ tego człowieka. Debbie
przywykła do me˛z˙czyzn bardziej prostolinijnych
i bezpos´rednich, kto´rzy mo´wili to, co mys´la˛, i w jej
re˛kach pozostawiali decyzje˛, czy ma im wymierzyc´
policzek, czy rzucic´ sie˛ im na szyje˛.
Czerwone spodenki gimnastyczne, kto´re miał na
sobie Cole, odsłaniały sporo opalonego ciała. Szerokie
bary i płaski brzuch s´wiadczyły o tym, z˙e Cole
przywia˛zywał duz˙a˛ wage˛ do c´wiczen´ fizycznych.
Utrzymywanie kondycji jest dla policjanta nie tylko
poz˙yteczna˛ rozrywka˛, lecz takz˙e koniecznos´cia˛.
– Zamierzasz mnie sta˛d wyrzucic´?
Usłyszawszy pytanie Debbie, Cole az˙ drgna˛ł z wra-
z˙enia. Mało brakowało, a magnetyczne spojrzenie
ciemnych oczu wcia˛gne˛łoby go do ło´z˙ka.
– Jak długo nie s´pisz? – spytał szorstko.
– Wystarczaja˛co – odrzekła mie˛kko.
Przewro´ciła sie˛ na plecy i wycia˛gne˛ła na ło´z˙ku.
Cole az˙ je˛kna˛ł. Tylko raz, i bardzo cicho. Debbie nie
moz˙e sie˛ dowiedziec´, jak bardzo go pocia˛ga. Zacisna˛ł
usta i spod przymknie˛tych powiek patrzył na oz˙ywaja˛-
ce kobiece ciało. Debbie przecia˛gała sie˛ niczym kotka
po długiej drzemce. Najpierw rozprostowała ramiona
i nogi, a potem plecy. Wreszcie usiadła na brzegu
ło´z˙ka ruchem tak swobodnym i naturalnym, jakby
była u siebie. Przetarła oczy, przesune˛ła dłon´mi po
włosach. W kon´cu podniosła wzrok i obdarzyła Cole’a
promiennym us´miechem.
– Okropnos´c´! – je˛kne˛ła, spojrzawszy z nieche˛cia˛
na wymie˛te ubranie, w kto´rym spała.
– Owszem – potwierdził Cole, maja˛c na mys´li
obecnos´c´ Debbie w jego rodzinnym domu. Okropnos´c´.
Ta dziewczyna zda˛z˙yła juz˙ zdrowo narozrabiac´.
– Dzie˛kuje˛ za udoste˛pnienie ło´z˙ka – powiedziała.
– Czuje˛ sie˛ fantastycznie! Widocznie była mi potrzeb-
na mała drzemka.
– Spałas´ az˙ cztery godziny – wytkna˛ł Cole. – Jestes´
wykon´czona. Powinnas´ zwolnic´ tempo. I odpocza˛c´
przez dwa dni. Juz˙ zapowiedziałem to ojcu i Bud-
dy’emu, wie˛c nie daj sie˛ zmusic´ do z˙adnej roboty.
Ze zdumienia Debbie otworzyła usta, szybko jed-
nak wzie˛ła sie˛ w gars´c´ i odzyskała rezon. Cole odsłonił
sie˛ bardziej, niz˙ zamierzał.
– W porza˛dku.
Zgoda Debbie była dla Cole’a zaskakuja˛ca. Spo-
dziewał sie˛ dłuz˙szej dyskusji.
– A wie˛c juz˙ wiesz – mrukna˛ł.
– A wie˛c juz˙ wiem – potwierdziła.
Kiwna˛ł głowa˛. Chciał wepchna˛c´ dłonie do kieszeni
i nagle us´wiadomił sobie, z˙e ma na sobie gimnastycz-
ne spodenki. A wie˛c nie ma co zrobic´ z re˛kami,
a tymczasem musi gdzies´ je schowac´, bo inaczej rzuci
sie˛ Debbie na szyje˛.
Nachyliła sie˛ i odszukała pantofle. Cole nie mo´gł
sie˛ zdecydowac´, czy ma odejs´c´, czy wybiec z pokoju.
W kaz˙dym ba˛dz´ razie musi ruszyc´ sie˛ z miejsca.
Debbie w kon´cu wstała i skierowała sie˛ w jego strone˛.
Miała w oczach dobrze mu znane diabelskie błyski.
– Tylko popatrz, jak pogniotła sie˛ moja bluza!
– Us´miechne˛ła sie˛ rados´nie i podrapała Cole’a po
obnaz˙onym brzuchu. – Zdja˛łes´ mi buty. Dlaczego
zostawiłes´ reszte˛, nie kon´cza˛c roboty?
– Nawet przyszło mi to do głowy – przyznał.
Nie była to odpowiedz´, jakiej sie˛ Debbie spodzie-
wała. Zapomniała je˛zyka w ge˛bie, co zdarzało sie˛ jej
niezwykle rzadko. Poczerwieniała na twarzy i od-
wro´ciła wzrok. Ale instynkt samozachowawczy pod-
powiadał jej, z˙e ostatnie słowo powinno nalez˙ec´ do
niej.
– Całe szcze˛s´cie. Naste˛pnym razem postaraj sie˛
byc´ bardziej pracowity.
Teraz z kolei zaniemo´wił Cole.
Debbie zahaczyła palcem o ko´łeczko przy suwaku
bluzy. Mijaja˛c Cole’a, us´miechne˛ła sie˛ sceptycznie.
Odwro´cił sie˛, a kiedy ruszyła w strone˛ własnego
pokoju, odprowadził wzrokiem jej kołysza˛ce sie˛,
zgrabne biodra.
Zobaczył, jak Debbie przesuwa re˛ke˛ w do´ł i usły-
szał odgłos rozpinanego suwaka. Zaraz potem znik-
ne˛ła w pokoju i zatrzasne˛ła drzwi. Kiedy trzask odbił
sie˛ echem w korytarzu, az˙ podskoczyła z rados´ci.
– A co ty tutaj robisz? – zapytał Cole na widok
Debbie wyjmuja˛cej z lodo´wki mroz˙one filety z kur-
czaka.
– Chyba zaczynam robic´ kolacje˛ – burkne˛ła.
– Nie be˛dziesz tkwiła w kuchni – oznajmił katego-
rycznym tonem. – Pamie˛tasz nasza˛ wczorajsza˛ roz-
mowe˛? Masz odpoczywac´.
– Ale...
– Z
˙
adnych ale. Albo zjemy w mies´cie, albo zamo´-
wimy kolacje˛ do domu. Wybieraj.
Us´miech, kto´ry pojawił sie˛ na twarzy Debbie,
zdumiał go.
– Moge˛ wybierac´? Naprawde˛?
Kiwna˛ł głowa˛. Co takiego powiedział, z˙e tak nagle
sie˛ ucieszyła? Chwile˛ po´z´niej, usłyszawszy odpo-
wiedz´, miał ochote˛ parskna˛c´ s´miechem, takie to było
proste.
– Uwielbiam zamawianie! Rolnicza Oklahoma
oferuje mieszkan´com mno´stwo wspaniałych rzeczy,
ale dostarczanie jedzenia do domu do nich nie nalez˙y.
Trzeba albo is´c´ do baru lub restauracji, albo gotowac´
w domu. Co moge˛ zamo´wic´?
Cole us´miechna˛ł sie˛ lekko.
– Co tylko chcesz.
Mało brakowało, a z rados´ci Debbie zaklaskałaby
po dziecinnemu w dłonie.
– Zaraz zapytam Morgana i Buddy’ego, na co maja˛
ochote˛.
– Nic z tego. Decyduj sama, słonko – powiedział
Cole, nie zdaja˛c sobie sprawy z tego, z˙e przemawia do
niej z czułos´cia˛. – Oni zjedza˛ to, co dostana˛.
– Czy moz˙emy zamo´wic´ chin´szczyzne˛ w tych
s´licznych pojemniczkach, mno´stwo pieroz˙ko´w i cias-
teczek z wro´z˙ba˛? – spytała pełnym nadziei głosem.
Cole rozes´miał sie˛ na cały głos.
– Oczywis´cie. Moz˙esz miec´ chin´skie jedzenie,
s´liczne pojemniczki i inne rzeczy. A takz˙e ciasteczka
z wro´z˙ba˛.
– Czy ktos´ tu mo´wił cos´ o ciastkach?
W kuchni zjawił sie˛ Buddy. Na jego widok Cole
przewro´cił oczami.
– Ty zawsze zjawiasz sie˛ w pore˛. Masz, bracie,
idealne wyczucie czasu.
– Miło mi, z˙e tak uwaz˙asz – wymamrotał Buddy,
nie bardzo wiedza˛c, czego dotycza˛ słowa Cole’a, lecz
przekonany, z˙e tym razem starszy brat ma całkowita˛
racje˛.
– Zamawiamy jedzenie – oznajmiła Debbie. – Na
kolacje˛ be˛dziemy mieli chin´szczyzne˛.
– Cole jest na nas ws´ciekły – poinformował ja˛
komputerowy geniusz.
– Juz˙ nie – powiedziała łagodnym tonem, zauwa-
z˙ywszy na twarzy Buddy’ego cien´ poczucia winy.
– Juz˙ wszystko jest w porza˛dku.
– Lubie˛
kurczaka
w
sosie
słodko-kwas´nym
– stwierdził, jak zwykle przeskakuja˛c z tematu na
temat.
– A ja najbardziej lubie˛ pieroz˙ki – oznajmiła
Debbie.
Cole westchna˛ł. Pozazdros´cił pozostałej dwo´jce, z˙e
potrafi tak dobrze sie˛ porozumiec´.
– Złoz˙e˛ zamo´wienie – os´wiadczył i ruszył w strone˛
telefonu.
– Nie wiem, kto wpadł na ten pomysł, ale musze˛
przyznac´, z˙e był genialny. – Zachwycony Morgan
nachylił sie˛ nad pudełkiem i wzia˛ł pałeczkami kolejna˛
krewetke˛.
– To pomysł Cole’a – odparła Debbie, sprawdzaja˛c
zawartos´c´ opakowan´ stoja˛cych na stole. – Chyba to
lubie˛ najbardziej. – Wycia˛gne˛ła pałeczkami kawałek
wołowiny i smaz˙ony ryz˙ z krewetka˛. – To tez˙.
– Te˛sknym spojrzeniem obrzuciła wieprzowine˛ w so-
sie słodko-kwas´nym, kurczaka i groszek.
– Zostanie na po´z´niej – stwierdził rozbawiony
Cole. – Resztki chin´skich potraw całkiem dobrze
odgrzewa sie˛ w mikrofalo´wce.
Us´miech na twarzy Debbie był wart co najmniej
tygodnia bezsennych nocy.
– Wspaniale!
– Two´j los jest w twoich re˛kach – oznajmił nagle
Buddy.
Wszyscy popatrzyli na niego ze zdziwieniem. Aku-
rat rozłamał trzecie z rze˛du ciasteczko z wro´z˙ba˛. Jadł
i czytał ro´wnoczes´nie, jak zwykle zakło´caja˛c prowa-
dzona˛ przy stole rozmowe˛. W kon´cu wzruszył ramio-
nami i unio´sł malen´ka˛ karteczke˛, kto´ra˛wyja˛ł z ciastka.
– To wro´z˙ba dla mnie – wyjas´nił.
Debbie rozbłysły oczy.
– To prawda! – wykrzykne˛ła. – Buddy, two´j los
jest dosłownie w twoich re˛kach. A włas´ciwie w pal-
cach. Chodzi o komputery, mam racje˛? Pozwo´l, z˙e
teraz ja wycia˛gne˛ cos´ dla siebie. – Wsune˛ła dłon´ do
pudełka z kruchymi ciasteczkami w kształcie po´ł-
ksie˛z˙yca. Zamkne˛ła oczy i z namaszczeniem dotkne˛ła
jednego z ciastek. – Wezme˛ to – oznajmiła. – Czuje˛, z˙e
jest dla mnie.
– Zobacz, co jest w s´rodku – ponaglał ja˛ Morgan,
czerpia˛c rados´c´ z ogla˛dania starej, dobrze znanej
zabawy.
Debbie rozłamała ciastko, wycia˛gne˛ła ze s´rodka
paseczek cieniutkiego papieru i zerkne˛ła na kro´tki
tekst. W jednej chwili z jej twarzy znikna˛ł us´miech.
Zacisne˛ła wargi, a potem podniosła wzrok i popatrzyła
na siedza˛cych przy stole me˛z˙czyzn, kto´rzy czekali
niecierpliwie, az˙ przeczyta wro´z˙be˛.
– Och, jest prawie taka jak Buddy’ego – skłamała,
wsuwaja˛c karteczke˛ do kieszeni.
– To wycia˛gnij jeszcze jedna˛ – zaproponował
Morgan.
– Nie, juz˙ dosyc´ – odparła mie˛kkim głosem i ze-
rwała sie˛ od stołu. – Czy ktos´ jeszcze ma ochote˛ na
herbate˛?
Buddy poszedł za nia˛ do lodo´wki. Wyje˛li z za-
mraz˙alnika s´wiez˙a˛ porcje˛ lodu i napełnili mroz˙ona˛
herbata˛ ustawione na tacy szklanki. Debbie nie zdołała
jednak wywies´c´ w pole Cole’a. Zauwaz˙ył, jakie
wraz˙enie zrobiła na niej wro´z˙ba. Był przekonany, z˙e
tekst na pasku papieru wprawił ja˛ w niezły popłoch.
– Przenies´my sie˛ nad basen – zaproponował Mor-
gan. – Mamy pie˛kny wieczo´r. Zabierzcie szklanki, a ja
po´jde˛ po magnetofon. Moz˙e dobrze nam zrobi troche˛
jazzu lub innej muzyki.
– Wracam do siebie – os´wiadczył Buddy. – Mo´j los
jest w moich re˛kach.
Kiedy Morgan pokus´tykał do swego pokoju, Deb-
bie i Cole zostali sami.
– Musze˛ schowac´ jedzenie do lodo´wki – oznajmiła
szybko i na pudełka z resztkami ze stołu zacze˛ła
zakładac´ wieczka.
Cole stana˛ł niepostrzez˙enie za plecami Debbie
i zanim zorientowała sie˛, co zamierza zrobic´, wycia˛g-
na˛ł z jej kieszeni kartke˛ z chin´ska˛ wro´z˙ba˛.
– Co ty...?
– Robie˛ to, co do mnie nalez˙y – os´wiadczył.
– Czyz˙bys´ zapomniała, z˙e jestem detektywem? A po-
nadto wyczułem, z˙e po przeczytaniu karteczki nie
powiedziałas´ prawdy.
Rozbawiony Cole spojrzał na trzymany w re˛ku
paseczek i przeczytał: ,,Jego serce jest w twoich
re˛kach’’.
Us´miech na jego twarzy zamarł.
– Niech to diabli – mrukna˛ł.
– Niech to diabli – powto´rzyła Debbie.
Zabrała Cole’owi wro´z˙be˛ i wsune˛ła ja˛ do kieszeni.
– Bierz szklanki. Przytrzymam ci drzwi.
ROZDZIAŁ TRZECI
– Wzie˛łas´ krem z filtrem?
Debbie wsune˛ła re˛ke˛ do torby i po chwili skine˛ła
głowa˛.
– Masz okulary przeciwsłoneczne, cos´ do czytania
i...?
– Jestem gotowa – przerwała mu Debbie. – Nie
masz z˙adnego powodu, aby zwlekac´ z wyjazdem.
Bierz mnie na plaz˙e˛. Natychmiast.
Wzia˛łby ja˛ z rozkosza˛, i to juz˙, ale znajdowali sie˛
w otoczeniu zbyt wielu ludzi, a ponadto chyba nie był
jeszcze na to przygotowany.
– Wsiadaj do samochodu – polecił i odwro´cił sie˛
w strone˛ ojca. – Nie czekaj na nas. Nie wiem, kiedy
wro´cimy. Kolacje˛ zjemy po drodze.
Morgan skina˛ł głowa˛ i us´miechna˛ł sie˛ rados´nie,
chowaja˛c szybko twarz za gazeta˛.
– Bawcie sie˛ dobrze – powiedział.
– Jestes´ pewny, z˙e dasz sobie rade˛? – zapytała go
Debbie. – W lodo´wce jest duz˙o jedzenia. I troche˛
owocowej sałatki, jes´li jeszcze nie dobrał sie˛ do niej
Buddy.
– Zmykajcie – polecił starszy pan, nadstawiaja˛c
młodej opiekunce policzek do ucałowania.
– Juz˙ nas nie ma – mrukna˛ł Cole i wyszedł razem
z Debbie przed dom.
Słon´ce grzało mocno. Debbie rozgla˛dała sie˛ na
wszystkie strony z ciekawos´cia˛ dziecka. Fascynował
ja˛ kalifornijski krajobraz, bez przerwy o cos´ pytała.
Zachwycała sie˛ ulicami wysadzanymi palmami, nie
mogła doczekac´ sie˛ widoku morza.
Gdyby miała wskazac´ okolice˛ stanowia˛ca˛ całkowi-
te przeciwien´stwo miejsca, w kto´rym sie˛ wychowywa-
ła, nie mogłaby znalez´c´ nic lepszego. Zalana słon´cem
Laguna Beach ze swoim tropikalnym krajobrazem
stanowiła przeciwien´stwo rozległych, na ogo´ł suchych
i płaskich tereno´w zachodniej Oklahomy.
Cole’owi przydałby sie˛ teraz kierowca, kto´ry do-
prowadziłby samocho´d do celu, gdyz˙ on nie mo´gł
oderwac´ wzroku od swej pasaz˙erki.
Przeje˛ta Debbie nie przestawała zadawac´ pytan´.
Cole, podminowany jej bliskos´cia˛, bez przerwy miał
sie˛ na bacznos´ci. Obok niego siedzi dawna Debbie
Randall, dziewczyna poznana na ranczu Longrena,
kto´ra oczarowała i owine˛ła sobie woko´ł małego palca
pie˛ciu dojrzałych me˛z˙czyzn tworza˛cych ro´d Brown-
fieldo´w i tak nimi komenderowała, z˙e s´lub i wesele
Lily odbyły sie˛ bez najmniejszej wpadki. Wo´wczas ta
dziewczyna ignorowała jego obecnos´c´ i sprawiła, z˙e
uciekł z Oklahomy.
Teraz zjechał z autostrady i ruszył na południe.
Szybko dotarli do Aliso Beach. Gdy zaparkowali,
Debbie zacze˛ła zbierac´ przywiezione rzeczy.
– Dalej idziemy na piechote˛ – oznajmił Cole,
rozgla˛daja˛c sie˛ wokoło. – Wygla˛da na to, z˙e opro´cz
nas znalazło sie˛ jeszcze kilka oso´b, kto´re ten dzien´
postanowiły spe˛dzic´ na plaz˙y.
Debbie podniosła wzrok i ze zdumieniem ujrzała
mno´stwo samochodo´w stoja˛cych na parkingu i wzdłuz˙
drogi. Zewsza˛d docierały wołania i s´miechy. Porwała
plaz˙owa˛ torbe˛, włoz˙yła szybko ciemne okulary, ot-
worzyła drzwi i wysiadła.
Cole wyczuł jej podniecenie. Było zaraz´liwe.
Poprzedniego wieczoru, podczas kolacji z chin´sz-
czyzna˛, Debbie wszystkim sie˛ zachwycała. Co dzi-
siaj odkryje ta urocza mała kobietka? I co odkryje
on sam? Z kaz˙dym dniem było mu coraz trudniej
udawac´, z˙e nie widzi, iz˙ Debbie zalazła mu za
sko´re˛. Be˛dzie musiał zmobilizowac´ wszystkie siły,
by nie wkradła sie˛ do jego serca. Jak to z me˛z˙czyz-
nami bywa, nie zdawał sobie sprawy, z˙e jest juz˙ za
po´z´no na ratunek.
Wzdłuz˙ promenady wioda˛cej w strone˛ morza stały
liczne stragany z jedzeniem, kosmetykami i pamia˛t-
kami. Cole zacza˛ł tracic´ nadzieje˛, czy w ogo´le zdołaja˛
dotrzec´ do plaz˙y, bo rozgora˛czkowana Debbie była
zachwycona absolutnie wszystkim. Musiała obejrzec´
kaz˙da˛ sprzedawana˛ rzecz.
Przejs´cie od samochodu do połowy handlowego
traktu zaje˛ło im pełne dwadzies´cia minut. W tym
czasie towarzyszka Cole’a zda˛z˙yła pochłona˛c´ paro´w-
ke˛ w cies´cie i wypic´ lemoniade˛. Włas´nie zabierała sie˛
za mroz˙ony jogurt.
– Po takiej uczcie be˛dziesz musiała czekac´ w nie-
skon´czonos´c´, zanim wejdziesz do wody – draz˙nił sie˛
z nia˛ Cole.
– Nie szkodzi – odparła spokojnie. – Mamy przed
soba˛ cały dzien´.
Westchna˛ł. Włas´nie to było powodem jego niepo-
koju.
Na promenadzie panował tłok. Ludzie szli na plaz˙e˛,
pragna˛c spe˛dzic´ przyjemnie dzien´ na opalaniu sie˛
i pływaniu. Woko´ł paradowały ładne, długonogie
dziewczyny, odziane w ska˛pe bikini. Ws´ro´d nich
przemykali szybko chłopcy na deskorolkach, wykonu-
ja˛c brawurowe akrobacje.
Młodzi me˛z˙czyz´ni o połyskuja˛cej, opalonej sko´rze
na widok zainteresowania w oczach kobiet napinali
z duma˛ mie˛s´nie.
– W Clinton w Oklahomie nie widzi sie˛ takich
rzeczy – wymamrotała oszołomiona Debbie.
Cole us´miechna˛ł sie˛. Na ranczu Longrena spe˛dził
wystarczaja˛co duz˙o czasu, by przekonac´ sie˛, jak
bardzo mieszkan´cy rolniczej Oklahomy cenia˛ sobie
spoko´j i cisze˛. Gdy znalazł sie˛ tam po raz pierwszy,
zdumiały go otwarte, bezkresne przestrzenie i ogrom-
ne stada kro´w. Potem, po powrocie do Kalifornii, takz˙e
przez˙ył wstrza˛s. Przez tydzien´ musiał sie˛ przyzwycza-
jac´ do bezustannego wycia syren, a takz˙e do codzien-
nych konfliktowych sytuacji.
Do Debbie i Cole’a włas´nie zbliz˙ała sie˛ tro´jka
młodych ludzi. Ubrani byli w szorty z ucie˛tymi
nogawkami, z kto´rych zwisała az˙ po kolana wy-
strze˛piona, biała osnowa dz˙inso´w. Mieli obnaz˙one
torsy i ramiona o ro´z˙nej barwie sko´ry, od czekolado-
wej az˙ do ro´z˙owej s´wiez˙ej tkanki odkrytej przez
poparzona˛ słon´cem sko´re˛. Ich s´rodkiem lokomocji
były nie deski, lecz najnowszego typu łyz˙worolki.
Poruszali sie˛ szybko s´rodkiem promenady, rozgania-
ja˛c pieszych na wszystkie strony.
Popchne˛li Debbie, stra˛caja˛c jej z twarzy ciemne
okulary. Nie upadła tylko dlatego, z˙e Cole w pore˛ ja˛
podtrzymał. W zachowaniu tych młodych ludzi dos-
trzegł cos´ niepokoja˛co agresywnego.
– Cos´ ci sie˛ stało? – zapytał, spogla˛daja˛c z troska˛
na Debbie.
– Nie, nic – odparła. – Takie tam zderzenie.
Nie była jednak o tym przekonana, ale swymi
podejrzeniami nie zamierzała dzielic´ sie˛ z Cole’em.
Podniosła z ziemi okulary i włoz˙yła je do torby.
Wyczuła niepoko´j swego towarzysza. Obrzuciła go
kro´tkim spojrzeniem. Nie spuszczał wzroku z tro´jki
młodych ludzi przebijaja˛cych sie˛ przez tłum. Nagle
jeden z nich, jada˛cy pos´rodku, wykonał na łyz˙worol-
kach pełny obro´t wokoło pary starszych ludzi i, na
oczach Debbie zerwał torebke˛ zwisaja˛ca˛ z ramienia
kobiety.
– Cole! – krzykne˛ła ostrzegawczo.
– Poczekaj tu! – rzekł Cole do Debbie, po czym
odwro´cił sie˛ w strone˛ sprzedawcy hot dogo´w i zawo-
łał: – Wezwij policje˛!
Włas´ciciel wo´zka od razu wycia˛gna˛ł ze schowka
torbe˛, a z niej telefon komo´rkowy. Szybko wystukał
numer.
Złodziej na łyz˙worolkach rozes´miał sie˛ arogancko.
Nic sobie nie robia˛c ze s´wiadko´w kradziez˙y, z bez-
czelnos´cia˛ zasalutował im na poz˙egnanie. Włas´nie
w tej chwili wyłowił z tłumu przeraz˙ona˛ twarz Debbie
i zatrzymał na niej wzrok. Nie moga˛c oderwac´ od
siebie oczu, przez dłuz˙sza˛ chwile˛ mierzyli sie˛ spo-
jrzeniem.
Dla Debbie było to okropne doznanie, trwaja˛ce
niemal wiecznos´c´. Przez chwile˛ wydawało sie˛ jej, z˙e
jest sam na sam z młodym opryszkiem, i przeszył ja˛
strach. Zaraz potem jednak dostrzegła biegna˛cego
Cole’a i krzycza˛cych ludzi. Słyszała, jak ktos´ wzywa
policje˛ przez telefon.
Rzuciwszy sie˛ w s´rodek tłumu, usiłuja˛c ws´ro´d
przechodnio´w wypatrzyc´ opalone plecy łobuza, Cole
pomys´lał sme˛tnie o swoim słuz˙bowym rewolwerze,
spoczywaja˛cym bezpiecznie w zamknie˛tym schowku
samochodu. Mimo braku broni nie zamierzał zrezyg-
nowac´ z pos´cigu. Po chwili dostrzegł młodocianych
przeste˛pco´w. Wiedział, z˙e ma znikome szanse ich
złapac´, bo na łyz˙worolkach cała tro´jka poruszała sie˛
błyskawicznie. Co gorsza, w pogoni przeszkadzali mu
spacerowicze, kto´rych musiał wymijac´.
Złodzieje nie zdawali sobie jednak sprawy z tego,
z˙e ktos´ ich goni. W pewnej chwili zacze˛li wykrzyki-
wac´ cos´ do siebie. Zaraz potem wyrzucili skradziona˛
torebke˛.
Do diabła! – zakla˛ł Cole w duchu. Juz˙ zda˛z˙yli ja˛
opro´z˙nic´! Na jego oczach młodzi przeste˛pcy roz-
dzielili sie˛ i kaz˙dy ruszył w innym kierunku. Zaraz
potem zdje˛li łyz˙worolki. Było to sprytne posunie˛-
cie – nie musieli juz˙ poruszac´ sie˛ po utwardzonej
powierzchni, totez˙ mogli znacznie szybciej opus´cic´
miejsca przeste˛pstwa.
Zachowanie młodych opryszko´w wskazywało na
to, z˙e sa˛ profesjonalistami. Było oczywiste, z˙e w ten
sposo´b dokonali juz˙ niejednej kradziez˙y. Po chwili
znikne˛li w tłumie.
Cole’owi pozostało tylko jedno: podnies´c´ z ziemi
torebke˛ i pozbierac´ drobiazgi, kto´re z niej wypadły.
Jak moz˙na sie˛ było spodziewac´, brakowało portfela.
Złodziejom zalez˙ało tylko na pienia˛dzach. Reszte˛
zostawiali, gdyz˙ obcia˛z˙enie dodatkowymi przedmio-
tami mogło utrudnic´ ucieczke˛. No a w razie wpadki
osobiste przedmioty nalez˙a˛ce do ofiary kradziez˙y
łatwo dawały sie˛ zidentyfikowac´.
Cole zawro´cił, przypominaja˛c sobie o Debbie.
Zostawił ja˛ pos´rodku promenady, w tłumie zupełnie
obcych ludzi. Stała sie˛ mimowolnym s´wiadkiem przy-
krego zajs´cia w s´wiecie, kto´rego nie znała. Ogarne˛ły
go wyrzuty sumienia.
Zaniepokojony, przyspieszył kroku. Uzmysłowił
sobie, jak bardzo zalez˙y mu na tej kobiecie. Nie
chciałby jej stracic´. Zaraz potem jednak rozsa˛dnie
uznał, z˙e nie moz˙e stracic´ tego, co do niego nie nalez˙y.
Cole znikna˛ł z oczu Debbie. Rozpłyna˛ł sie˛ w tłu-
mie. Była pewna, z˙e ruszył w pogon´ za opryszkami.
Ogarne˛ło ja˛ przeraz˙enie, kto´re jednak trwało kro´tko,
bo us´wiadomiła sobie, z˙e przeciez˙ Cole jest policjan-
tem. Na tym, co robił teraz, polegała mie˛dzy innymi
jego praca.
Starsza pani, kto´rej skradziono torebke˛, lez˙ała na
chodniku. Obok kle˛czał ma˛z˙, usiłuja˛c zaja˛c´ sie˛ z˙ona˛.
Debbie zorientowała sie˛, z˙e jest przeje˛ty czyms´ innym
niz˙ tylko faktem kradziez˙y torebki. Postanowiła po-
dejs´c´ bliz˙ej.
– Czy dobrze sie˛ pani czuje? – spytała.
Ukle˛kła obok me˛z˙czyzny i zacze˛ła przygla˛dac´ sie˛
lez˙a˛cej kobiecie. Dostrzegła blada˛ twarz otoczona˛
siwymi włosami i wilgotna˛ sko´re˛. Spod zadartej
spo´dnicy wystawały chude kolana, przez delikatna˛
sko´re˛ przes´witywały nabrzmiałe z˙yły, po nodze kobie-
ty płyne˛ła struz˙ka krwi. Bluzka w kwiaty wysune˛ła sie˛
zza paska spo´dnicy i podwine˛ła az˙ pod ramie˛. Debbie
pochyliła sie˛ i poprawiła kobiecie ubranie.
Kle˛cza˛cy me˛z˙czyzna podnio´sł wzrok. Spod okula-
ro´w w drucianych oprawkach popatrzył na Debbie
bladoniebieskimi, spłowiałymi oczami, w kto´rych
widniał głe˛boki smutek.
– Florence jest chora na serce – oznajmił.
Słowa te wzmogły niepoko´j Debbie. Wyprostowała
sie˛ i odnalazła wzrokiem sprzedawce˛ hot dogo´w, kto´ry
wzywał wczes´niej policje˛.
– Prosze˛ pana! – zawołała, zwracaja˛c na siebie
jego uwage˛. – Sa˛dze˛, z˙e po te˛ pania˛ powinna przyje-
chac´ karetka.
Sprzedawca skina˛ł głowa˛ i sie˛gna˛ł po komo´rke˛.
– Florence, czy ma pani przy sobie jakies´ lekar-
stwo? – spytała Debbie, kle˛kaja˛c ponownie obok
starszej pani.
– Było w torebce – odparł ma˛z˙. Po jego pooranej
zmarszczkami twarzy popłyne˛ły łzy.
Debbie westchne˛ła. Była bezradna. Nie pozostawa-
ło nic innego, jak tylko czekac´ na nadejs´cie pomocy.
Postanowiła jednak troche˛ uspokoic´ zdenerwowanych
starych ludzi.
– Florence, wkro´tce przyjedzie karetka – oznajmi-
ła ciepłym tonem, głaszcza˛c noge˛ kobiety. – Nazywam
sie˛ Deborah Randall. Jestem z Oklahomy. Czy bylis´cie
tam kiedys´?
– Maurice Goldblum – przedstawił sie˛ starszy pan.
– Florence i ja mamy syna o imieniu Murray. Wraz
z rodzina˛ mieszka w Tulsie, w Oklahomie. Mały jest
ten s´wiat.
Po raz pierwszy od chwili wypadku odezwała sie˛
kobieta:
– Jest prawnikiem. Pracuje w bardzo znanej kan-
celarii adwokackiej. – W jej głosie zabrzmiała duma.
Debbie us´miechne˛ła sie˛ i uspokoiła troche˛, widza˛c,
z˙e sko´ra na twarzy Florence zaczyna odzyskiwac´
normalna˛ barwe˛. Podniosła wzrok i w otaczaja˛cym ich
tłumie gapio´w z niecierpliwos´cia˛ wypatrywała poli-
cjanto´w i sanitariuszy. Najbardziej jednak chciała
ujrzec´ Cole’a.
Ktos´ podał jej papierowe re˛czniki, zwilz˙one woda˛.
Jeden z nich przyłoz˙yła Florence do czola. Drugi wzia˛ł
Maurice i delikatnie wytarł nim krew na nodze z˙ony.
– Prosze˛ mnie przepus´cic´! – odezwał sie˛ me˛ski
głos.
Debbie podniosła wzrok. Cole wro´cił! Dzie˛ki Bo-
gu, nic mu sie˛ nie stało. Odetchne˛ła z ulga˛. Kiedy
ukla˛kł obok niej, zacze˛ła mo´wic´:
– To sa˛ pan´stwo Florence i Maurice Goldblumo-
wie. Ich syn Murray mieszka w Tulsie. – Głos Debbie
drz˙ał lekko, a oczy dopowiadały to, czego nie miała
odwagi wyznac´. – Przedstawiam pan´stwu Cole’a
Brownfielda – dokon´czyła. – Jest policjantem.
Cole us´miechna˛ł sie˛ ciepło do starszej pary. Nie
spuszczaja˛c wzroku z Debbie, słuchali naboz˙nie jej
sło´w. To ona, dzie˛ki swej wrodzonej łagodnos´ci,
sprawiła, z˙e zaistniała sytuacja stała sie˛ dla nich
znos´niejsza.
– Florence choruje na serce – poinformowała
Cole’a. – Lekarstwo znajdowało sie˛ w skradzionej
torebce.
Dopiero teraz uprzytomnił sobie, z˙e s´ciska kur-
czowo damska˛ torbe˛. Prawie o niej zapomniał, gdy
zobaczył Debbie. Szybko otworzył zamek i zacza˛ł
przeszukiwac´ zawartos´c´.
Wreszcie odnalazł na dnie malutka˛, bra˛zowa˛fiolke˛.
– Czy o to chodzi? – zapytał.
– Moje tabletki! – zawołała Florence. Zacisne˛ła
palce woko´ł fiolki, oddychaja˛c z widoczna˛ ulga˛.
– Prosze˛ mi to podac´ – rzekł Cole. – Pomoge˛.
Zdja˛ł wieczko i wre˛czył fiolke˛ me˛z˙owi chorej
kobiety. Ten wysypał na dłon´ tabletki, a Florence
otworzyła usta i wsuna˛wszy tabletke˛ pod je˛zyk, wcia˛g-
ne˛ła spokojnie powietrze.
– Dzie˛kuje˛. – Drz˙a˛cymi dłon´mi Maurice Gold-
blum chwycił Cole’a za ramie˛. – Chłopcze, uratowałes´
jej z˙ycie.
Zaraz potem usłyszeli przenikliwy dz´wie˛k syreny.
Cole zacza˛ł szybko rozganiac´ gapio´w. Do wejs´cia na
promenade˛ podjechała karetka, z kto´rej wyskoczyło
dwo´ch sanitariuszy. Wyje˛li nosze, sprze˛t do udzielania
pierwszej pomocy i ruszyli w strone˛ grupy ludzi
skupionych w głe˛bi promenady. Tuz˙ za karetka˛ nad-
jechał radiowo´z, z kto´rego wysiadło dwo´ch policjan-
to´w. Wydawało sie˛, z˙e od wydarzenia upłyne˛ły godzi-
ny, mimo z˙e w rzeczywistos´ci były to zaledwie
minuty. Ludzie zacze˛li sie˛ powoli rozchodzic´, uspoko-
jeni, bo na miejscu zjawili sie˛ profesjonalis´ci.
Na widok zbliz˙aja˛cych sie˛ sanitariuszy Debbie
wstała z kle˛czek. Patrzyła, jak zabieraja˛ Goldblumo´w
do karetki, potem odszukała wzrokiem Cole’a. Roz-
mawiał z policjantami z radiowozu. Wiedziała, z˙e
sytuacja jest opanowana, totez˙ nie pozostawało jej nic
innego, jak spokojnie na niego czekac´.
– Prosze˛ pani! – zawołał do Debbie sprzedawca hot
dogo´w. – Niech pani podejdzie i usia˛dzie. Po co sie˛
me˛czyc´? To jeszcze troche˛ potrwa.
Chwile˛ po´z´niej rozsiadła sie˛ wygodnie pod paraso-
lem przymocowanym do wo´zka, popijaja˛c lemoniade˛
i słuchaja˛c opowiadania sprzedawcy hot dogo´w o osta-
tnich zniz˙kach i zwyz˙kach kurso´w na giełdzie.
Policjantom z patrolu Cole podał szczego´ły doty-
cza˛ce wydarzenia. Dowiedział sie˛ od nich, z˙e jest juz˙
to dwunasta tego rodzaju kradziez˙ na tej promenadzie,
dokonana w przecia˛gu niespełna trzech tygodni. Od-
wro´ciwszy sie˛ odruchowo, ujrzał za plecami tłum
przesuwaja˛cy sie˛ powoli w strone˛ plaz˙y.
Nigdzie jednak nie dostrzegł Debbie!
Zgubił ja˛, a ona nie zna tego miejsca ani w ogo´le
Kalifornii. Jest ponadto taka naiwna... i zbytnio ufa
ludziom. Cole’a ogarne˛ło przeraz˙enie.
I wtedy usłyszał znajomy s´miech. A kiedy wreszcie
ujrzał swa˛ podopieczna˛, siedza˛ca˛ sobie wygodnie
z nogami opartymi na wo´zku z hot dogami, popijaja˛ca˛
lemoniade˛ i zaabsorbowana˛ rozmowa˛ ze sprzedawca˛,
poczuł tak przemoz˙na˛ ulge˛, z˙e nagle opus´ciły go siły.
Poczuł sie˛ słaby jak dziecko. Nie wiedział, czy
potrza˛sna˛c´ porza˛dnie ta˛ kobieta˛, czy ja˛ us´ciskac´.
Wybrał rozwia˛zanie pos´rednie i wzia˛ł Debbie za
ramie˛.
– Hej, mała. Zgubiłas´ mi sie˛ – oznajmił łagodnym
tonem, licza˛c na to, z˙e dotyk jego re˛ki dopowie reszte˛.
Zaskoczona Debbie az˙ podskoczyła z wraz˙enia,
odwro´ciła sie˛, zarzuciła Cole’owi re˛ce na szyje˛ i us´cis-
kała go z całej siły. Woda skroplona na szklance
z zimna˛ lemoniada˛, kto´ra˛ Debbie trzymała w re˛ku,
s´ciekała Cole’owi po karku, ale prawie tego nie czuł.
– Przykro mi – powiedział i zacza˛ł rozpla˛tywac´
dłonie zacis´nie˛te na szyi. – Kiepski pocza˛tek wolnego
dnia.
– Moim zdaniem, ten dzien´ zacza˛ł sie˛ wspaniale
– z entuzjazmem os´wiadczyła Debbie. – Jestes´ bohate-
rem.
Cole zaczerwienił sie˛ po korzonki włoso´w. Usiło-
wał nie dostrzegac´ us´miechu, jaki ukazał sie˛ na twarzy
sprzedawcy, przysłuchuja˛cego sie˛ rozmowie.
– Nie jestem – zaprotestował. – Goniłem tych
łobuzo´w, ale pozwoliłem im uciec.
– Mo´wie˛ nie o złodziejach, ale o tym, z˙e odzys-
kałes´ torebke˛ Florence. W przeciwnym razie nie
mogłaby zaz˙yc´ lekarstwa, a liczyła sie˛ kaz˙da chwila.
– Fakt, koles´. Ta pani ma racje˛ – sprzedawca
wtra˛cił sie˛ do rozmowy. – Odpocznij chwile˛ i prze-
płucz sobie gardło. Ja stawiam.
Cole przyja˛ł z wdzie˛cznos´cia˛ wysoki kubek lemo-
niady. Rozkoszował sie˛ lekko gorzkim smakiem zim-
nego napoju.
– Dzie˛kuje˛... – Rzucił okiem na bok wo´zka, z˙eby
zobaczyc´, jak sprzedawca ma na imie˛ – ...Wally.
– Wrzucił opro´z˙niony plastykowy kubek do pojem-
nika na s´mieci i wzia˛ł do re˛ki plaz˙owa˛ torbe˛, kto´ra˛
taszczyła Debbie. – Chodz´ – zwro´cił sie˛ do niej.
– Najwyz˙sza pora wrzucic´ cie˛ do wody.
Troche˛ jeszcze trwało, zanim dotarli nad brzeg
morza. Musieli skorzystac´ z szatni. I Cole musiał
wynaja˛c´ parasol. W przebieralni Debbie pozbyła sie˛
bluzki i szorto´w.
Na widok jej drobnego, kształtnego ciała odzianego
tylko w ska˛pe czerwone bikini Cole stracił głos.
Usiłował ignorowac´ przypływ poz˙a˛dania, kto´re dało
o sobie znac´ z pełna˛ siła˛. Na litos´c´ boska˛, je˛kna˛ł
w duchu, przeciez˙ nie tutaj i nie teraz!
Chwile˛ po´z´niej znalez´li sie˛ wreszcie na plaz˙y.
Piasek był tak ciepły, z˙e Debbie zdje˛ła klapki
i wepchne˛ła je do torby. Zacze˛ła z zachwytem zginac´
palce, zagłe˛biaja˛c stopy w mie˛kkim, rozgrzanym
podłoz˙u.
– Przyjemnie? – spytał Cole, rozbawiony tym
widokiem.
– Fantastycznie – potwierdziła. – Nie moge˛ robic´
tego u siebie. W naszym piasku jest za duz˙o rzepo´w.
– Tu ich nie ma, ale uwaz˙aj, z˙eby nie nasta˛pic´ na
kawałek metalu albo szkła. Plaz˙a jest okropnie za-
s´miecona. Czyszcza˛ ja˛ wprawdzie systematycznie, ale
niekto´re s´mieci pozostaja˛ głe˛boko w piasku i moga˛
poranic´ stopy.
Debbie skine˛ła głowa˛.
– Gdzie połoz˙ymy rzeczy?
Cole wypatrzył nieco mniej zatłoczony odcinek
plaz˙y.
– Idz´ w tym kierunku – polecił swej towarzyszce
– i kiedy dostrzez˙esz kawałeczek wolnego piasku,
natychmiast go zajmuj i nie ruszaj sie˛ dopo´ty, dopo´ki
nie rozłoz˙e˛ re˛czniko´w i nie postawie˛ parasola.
– W porza˛dku.
Z zachwycona˛ mina˛ niemal tan´czyła na piasku.
Rozpierała ja˛ energia. Dzien´ zapowiadał sie˛ fantas-
tycznie.
Wkro´tce urza˛dzili sobie legowisko.
– Aha, jeszcze jedno – dodał Cole. – Podejdz´
bliz˙ej, mała. Trzeba posmarowac´ cie˛ kremem ochron-
nym, z˙ebys´ nie spiekła sie˛ na raka.
– Zgoda, pod warunkiem, z˙e odwdzie˛cze˛ sie˛ tym
samym. – Debbie przekrzywiła figlarnie głowe˛
i z uniesionymi brwiami przesune˛ła wzrokiem po
opalonym ciele Cole’a.
Poczuł pulsowanie w skroniach, lecz odpe˛dził od
siebie zdroz˙ne mys´li i zaja˛ł sie˛ ochrona˛ sko´ry Debbie
przed groz´nym działaniem słon´ca. Potem zacia˛gna˛ł ja˛
do wody. Wolał nie dopus´cic´ do tego, by Debbie
głaskała go, choc´by przy wcieraniu kremu. Uwaz˙ał sie˛
za twardziela, ale z˙eby nie reagowac´ na bliskos´c´
Debbie, chyba musiałby byc´ martwy.
Szedł za nia˛, obserwuja˛c ruch jej bioder i mierza˛c
ostrym wzrokiem dwo´ch młodzieniaszko´w, kto´rzy
zagwizdali na widok Debbie i ze s´miechem złapali ja˛
za łokcie. Na widok groz´nej miny Cole’a cofne˛li
błyskawicznie re˛ce, a potem, gdy ich mijał, wzruszyli
ramionami.
Było mu trudniej, niz˙ sobie wyobraz˙ał. Jes´li jeszcze
kiedys´ wez´mie Debbie na plaz˙e˛, zabroni jej paradowac´
w tym piekielnym czerwonym bikini. Sam wez´mie ja˛
na zakupy i dopilnuje, aby nowy kostium szczelniej
zakrywał jej kształty.
Był tak zaabsorbowany odpe˛dzaniem groz´nym
wzrokiem kaz˙dego me˛z˙czyzny, jaki miał nieszcze˛s´cie
pojawic´ sie˛ w pobliz˙u Debbie, z˙e nie zauwaz˙ył, jak sie˛
zatrzymała. Oboje sie˛ zachwiali, gdy na nia˛ wpadł.
Gdy tylko odzyskali ro´wnowage˛, Debbie zacze˛ła sie˛
cofac´ z przeraz˙ona˛ mina˛. Zdziwiony Cole przytrzymał
ja˛ w miejscu, nie pozwalaja˛c uciec.
– Słonko, co sie˛ stało? – spytał czułym tonem.
Wystraszona Debbie nawet tego nie dosłyszała.
Miała przed soba˛ wode˛... tafle˛ wody sie˛gaja˛ca˛ po
horyzont. I nacieraja˛ce groz´nie fale.
– Alez˙ ogrom! – je˛kne˛ła.
Cole obja˛ł ja˛ ramieniem i przycia˛gna˛ł do piersi.
– To ocean, mała. A oceany sa˛zawsze wielkie. Czy
kiedykolwiek widziałas´ ocean?
Pokre˛ciła głowa˛. Nadal była oszołomiona.
– Widywałam jeziora i stawy, ogla˛dałam strumie-
nie i potoki, a nawet rwa˛ce rzeki, kto´re przybrały po
powodzi. Zawsze jednak po drugiej stronie znajdował
sie˛ la˛d. Ale jeszcze nigdy nie widziałam takiego
bezkresu wody.
– A wie˛c teraz widzisz – powiedział Cole i dodał
z powaga˛ w głosie: – Deborah Jean, wita cie˛ Pacyfik.
Przygarna˛ł ja˛ mocniej do siebie i poprowadził ku
miejscu, w kto´rym fale rozbijały sie˛ o brzeg.
Poczuł, z˙e Debbie zesztywniała.
– Cole?
– Przeciez˙ wiesz, z˙e nie chce˛ cie˛ przestraszyc´.
Uspoko´j sie˛. Razem wyjdziemy oceanowi na spot-
kanie.
Wyraz twarzy Cole’a mo´wił wie˛cej niz˙ on sam.
Debbie wiedziała, z˙e ten silny me˛z˙czyzna jest godzien
zaufania. Ale teraz dostrzegła w jego oczach cos´,
z czego chyba sam nie zdawał sobie sprawy. Czułos´c´...
W pierwszej chwili woda wydawała sie˛ zimna. Ale
słon´ce grzało mocno i ka˛piel okazała sie˛ bardzo
ods´wiez˙aja˛ca. Cole trzymał Debbie tuz˙ przy sobie
dopo´ty, dopo´ki nie przyzwyczaiła sie˛ do rytmu i ude-
rzen´ fal.
– Teraz moz˙esz mnie zostawic´ – powiedziała.
Kiedy jednak zacza˛ł sie˛ odsuwac´, dodała z niepoko-
jem: – Ale nie odchodz´ za daleko.
W szeroko otwartych, ciemnych oczach Debbie
Cole zda˛z˙ył juz˙ zatona˛c´. I nigdzie sie˛ nie wybierał,
chyba z˙e Debbie zdecyduje sie˛ mu towarzyszyc´.
Zrobiło sie˛ po´z´no. Debbie zasne˛ła w cieniu paraso-
la. On sam, trzymaja˛c warte˛, ani na chwile˛ nie odrywał
od niej wzroku. Przez cały czas nawiedzała go dre˛cza˛-
ca mys´l, by połoz˙yc´ sie˛ przy Debbie i zatracic´
całkowicie...
– Czes´c´, Brownfield! Zdumiewasz mnie, bracie.
Odka˛d z˙yje˛, nie widziałem jeszcze, z˙ebys´ smaz˙ył sie˛
na plaz˙y w otoczeniu ładnych dziewczyn i chłopako´w.
Cole podnio´sł głowe˛. Zanim jeszcze ujrzał włas´-
ciciela kpia˛cego głosu, wiedział, kto go tu wytropił.
– Czes´c´, Whaley. I ty, jak widze˛, przywlokłes´ sie˛
tu dzisiaj ze swoim stadkiem.
Uwaga Cole’a dotyczyła dwo´ch nastoletnich co´rek
Lee Whaleya, kto´re robiły wszystko, by skupic´ na
sobie wzrok me˛z˙czyzn znajduja˛cych sie˛ w pobliz˙u.
Lee wywro´cił oczami i westchna˛ł, wykrzywiaja˛c
zabawnie twarz.
– Czemu, do licha, nie urodzili mi sie˛ synowie?
– je˛kna˛ł. – Czy los musiał obdarzyc´ mnie samymi
dziewczynami, i do tego w liczbie czterech? Nie
przetrwam okresu ich dorastania. Zanim dojrzeja˛,
zostane˛ pewnie skazany za morderstwo.
Cole rozes´miał sie˛ wesoło.
– Narzekasz, narzekasz, ale uwielbiasz swoje
stadko.
Lee wykrzywił w us´miechu twarz, po czym opadł
cie˛z˙ko na piasek obok kolegi. Poklepał sie˛ po głowie,
by sprawdzic´, czy jego zniszczona golfowa czapka
nadal chroni przed słon´cem prawie łysa˛ czaszke˛,
i wypatrzył na ramieniu miejsce, w kto´rym zaczynała
złazic´ sko´ra. Kopnie˛ciem wznio´sł do go´ry tuman
piasku, zasypuja˛c stopy Cole’a. Dopiero wtedy do-
strzegł lez˙a˛ce za jego plecami drobne kobiece ciało.
– A kogo my tu mamy? – wycedził. W odpowiedzi
na karca˛ce spojrzenie Cole’a szturchna˛ł go łokciem.
– Ukrywasz dame˛?
– To nasz gos´c´ – oznajmił kro´tko Cole. – Przyja-
cio´łka mojej siostry. Przyjechała z Oklahomy, z˙eby
zaja˛c´ sie˛ ojcem, zanim nie wydobrzeje jego noga.
Na twarzy Lee Whaleya ukazało sie˛ rozczarowanie.
– Jak czuje sie˛ Morgan? – zapytał. – Samocho´d
został skasowany. Two´j tata miał szcze˛s´cie, z˙e przez˙ył
ten wypadek.
Cole skina˛ł głowa˛ i zwro´cił głowe˛ w strone˛ Debbie,
nie zdaja˛c sobie sprawy, z˙e wyraz jego twarzy i głos od
razu złagodniały.
– Dzie˛ki niej czuje sie˛ znacznie lepiej. Zmusiła go
do solidnej rehabilitacji, zaaplikowała zdrowa˛ diete˛
i zapewniła wypoczynek. Ta dziewczyna potrafiłaby
zauroczyc´ nawet ro´z˙e i namo´wic´ je, z˙eby rosły bez
kolco´w.
Lee us´miechna˛ł sie˛ ponownie.
– A wie˛c nadarza sie˛ jej idealna robota – stwierdził.
– Bo ty, bracie, jestes´ piekielnie kolczasty. Jak, nie
przymierzaja˛c, jez˙.
Cole bezskutecznie usiłował zachowac´ oboje˛tna˛
mine˛. Lee był zbyt dobrym kolega˛, a jego komentarz
zbyt celny, aby zaprzeczac´.
– Mam pomysł – oznajmił Lee. – Wpadnijcie dzis´
do nas przed wieczorem. Robimy kolacje˛ na s´wiez˙ym
powietrzu. Pamie˛tasz, gdzie mieszkam? Zaraz za
plaz˙a˛, pierwszy dom po lewej. Rozpoznasz po tabunie
chłopako´w stoja˛cych pod płotem.
W odpowiedzi Cole parskna˛ł s´miechem.
Lee Whaley był bez przerwy naraz˙ony na niewy-
bredne komentarze kolego´w na temat pochodzenia
jego wytwornej rezydencji. Oskarz˙ali go o wszelkie
moz˙liwe sposoby nielegalnego zdobywania pienie˛-
dzy. Były to jednak tylko z˙arty i Lee zdawał sobie
z tego sprawe˛. Miał szcze˛s´cie oz˙enic´ sie˛ ze swoja˛
pierwsza˛ miłos´cia˛, jeszcze ze szkoły s´redniej. A ona
miała szcze˛s´cie byc´ jedynym dzieckiem bogatego
filmowego potentata. Dziesie˛c´ lat temu zmarli jej
rodzice, pozostawiwszy co´rce cały maja˛tek, wraz
z okazałym domem przy plaz˙y.
Na Lee Whaleyu gigantyczna poprawa finansowej
sytuacji nie zrobiła wie˛kszego wraz˙enia. Był policjan-
tem. A to, z˙e z˙ona miała duz˙e pienia˛dze, nie oznacza-
ło, z˙e on sam zamierzał zrezygnowac´ z własnej
emerytury. Lee miał w sobie wiele godnos´ci i był na
tyle dumny z wykonywanej pracy, z˙e nie potrafił po´js´c´
na łatwizne˛.
Zaskoczył ich głos Debbie, kto´ra ukle˛kła i oparła
sie˛ na plecach swego towarzysza.
– Dzie˛kujemy za zaproszenie. Jestes´my zaszczy-
ceni – os´wiadczyła i pytaja˛cym wzrokiem spojrzała na
Cole’a. – Prawda?
Oparła łokcie na jego ramionach. Mała diablica,
uznał w duchu. Nie wiedział nawet, z˙e sie˛ obudziła
i przysłuchuje ich rozmowie. Pocia˛gna˛ł Debbie za
ramiona i owina˛ł je sobie woko´ł szyi, Lee zas´ przy-
gla˛dał sie˛ im z us´miechem. Ledwie pamie˛tał, jakie to
uczucie, kiedy człowiek jest piekielnie zakochany. On
sam, dzie˛ki Bogu, miał Charlotte. Znosiła jego prace˛
w policji od dwudziestu lat. Pogodziła sie˛ z faktem, z˙e
kategorycznie odmo´wił porzucenia tej roboty. Za-
sługiwała na medal.
Cole nie puszczał ra˛k Debbie. Nigdy nie był pewny,
co ta kobieta zaraz wymys´li, a nie chciał robic´ z siebie
widowiska na oczach przyjaciela.
– Spodziewasz sie˛ wielu gos´ci? – zapytał.
– Wiesz, jak jest. – Lee wzruszył ramionami.
– Przyjdz´cie koniecznie. Zaczynamy jes´c´ mniej wie˛cej
o zachodzie słon´ca.
– Przyjdziemy – obiecał Cole.
Lee podnio´sł wzrok i zobaczył co´rki znikaja˛ce
w plaz˙owym tłumie. Cia˛gne˛ła za nimi chmara mło-
dych me˛z˙czyzn.
– O, do licha – mrukna˛ł. – Musze˛ juz˙ is´c´. Obieca-
łem Charlotcie, z˙e tym razem nie be˛dzie nieproszo-
nych gos´ci. Ostatnio dziewczyny sprowadziły do
domu faceta, kto´ry nie znał angielskiego, ale za to bez
przerwy machał wszystkim przed nosem olbrzymim
plikiem banknoto´w, jakby rzygał forsa˛. Irytuja˛ mnie
takie typy.
Cole pomachał odchodza˛cemu koledze, kto´ry
w s´lad za co´rkami ruszył w strone˛ domu.
– Miły człowiek – zauwaz˙yła Debbie.
– Ty tez˙ jestes´ miła – stwierdził Cole.
– Bardzo dzie˛kuje˛.
Głos Debbie miał mie˛kkie, łagodne brzmienie.
Cole zapragna˛ł ja˛ pocałowac´.
– Nie ma za co – uznał i zadowolił sie˛ tym, co ma.
ROZDZIAŁ CZWARTY
– Zrobiło ci sie˛ zimno?
Głos Cole’a wzruszył Debbie. Drz˙ała z zimna.
Przysune˛ła sie˛ bliz˙ej ogniska i odwro´ciła tyłem, aby
ogrzac´ plecy.
– Troche˛. Chyba od tej bryzy znad oceanu.
– Podnies´ re˛ce – polecił Cole.
– Czyz˙bys´ zamierzał mnie obrabowac´? – zaz˙ar-
towała, kiedy wkładał na nia˛ bluze˛ od dresu.
– Jeszcze nie zdecydowałem, co z toba˛ zrobic´.
Mo´wił głosem niskim i spokojnym, mimo z˙e serce
biło mu niespokojnie. Debbie us´miechne˛ła sie˛ i przez
ciepły materiał potarła dłon´mi zzie˛bnie˛te ramiona.
– Ta bluza nalez˙y do J.D. lub do Dusty’ego
– os´wiadczył Cole, uprzedzaja˛c jej ewentualne pyta-
nie. – Znalazłem ja˛ w bagaz˙niku. Masz szcze˛s´cie, bo
jest znacznie mniejsza niz˙ moja; w niej sie˛ nie utopisz.
– Zwichrzył lekko włosy Debbie. – Sa˛ tez˙ spodnie.
Chcesz je włoz˙yc´? Maja˛ s´cia˛gacze w nogawkach,
a w pasie tasiemke˛.
– Prosze˛.
Debbie z trudem powstrzymywała sie˛ przed szcze˛-
kaniem ze˛bami. Oparta o Cole’a, wcia˛gne˛ła szybko
spodnie. Kiedy usiłowała odnalez´c´ w pasie tasiemke˛,
nad kostkami no´g powstały worki.
– Pozwo´l, z˙e ja to zrobie˛ – zaofiarował sie˛ Cole, po
czym wsuna˛ł dłonie pod bluze˛ i zacza˛ł po omacku
szukac´ wia˛zania.
Było juz˙ po zachodzie słon´ca. Ognisko, kto´re Lee
Whaley rozpalił na kran´cu swej posiadłos´ci, zaczynał
otaczac´ po´łmrok.
Debbie wstrzymała oddech, zamkne˛ła oczy i uda-
wała przed sama˛soba˛, z˙e dotyk dłoni Cole’a w okolicy
jej talii stanowi preludium do czegos´ wie˛cej...
Przycichły głosy gos´ci Whaleyo´w, kto´rzy z tarasu
na pie˛trze przenies´li sie˛ na do´ł i rozproszyli po plaz˙y.
Po sutym posiłku chcieli zapewne na spacerze spalic´
nadmiar kalorii.
Cole poszedłby che˛tnie w ich s´lady, ale z zupełnie
innych powodo´w. Prawie nic nie jadł, zaabsorbowany
widokiem Debbie w gronie jego kolego´w po fachu.
Zacze˛li wspominac´ udana˛ akcje˛ antynarkotykowa˛
z zeszłego roku, kto´ra˛ opisywały ogo´lnokrajowe me-
dia. Im dłuz˙ej mo´wili, tym bardziej obrazowe stawały
sie˛ ich historie. Poniewaz˙ udało im sie˛ rozbic´ nar-
kotykowy gang i przyłapac´ jednego z przywo´dco´w na
gora˛cym uczynku, byli dumni ze swego osia˛gnie˛cia
i nie chcieli pus´cic´ go w niepamie˛c´.
Cole nie uczestniczył w rozmowie, lecz przygla˛-
daja˛c sie˛ Debbie i zastanawiał, jak ona zareaguje na te˛
historie˛.
Tymczasem Debbie tylko słuchała. Juz˙ zaczynał
sa˛dzic´, z˙e usłyszane okropien´stwa nie robia˛ na niej
wraz˙enia. W kon´cu jednak powiedziała cos´, co go
zaskoczyło. Nie przeje˛ła jej ani groza tej historii, ani
to, co robili. Natomiast jednego z kolego´w Cole’a
przyłapała na... ubarwianiu akcji i dorzucaniu zmys´-
lonych fakto´w.
– Nie rozumiem, jak mogło do tego dojs´c´ – os´wiad-
czyła w pewnej chwili.
– Czego pani nie rozumie? – zapytał detektyw
relacjonuja˛cy wydarzenie i spojrzał porozumiewaw-
czo na Cole’a.
– Dopiero co mo´wił pan, z˙e zemdlał na widok krwi
– przypomniała Debbie. – Jes´li naprawde˛ tak było, to
w jaki sposo´b udało sie˛ panu rozprawic´ w pojedynke˛
z cała˛ banda˛ i zaaresztowac´ wszystkich jej członko´w?
Kiedy zapytany skrzywił sie˛, jego koledzy wybuch-
ne˛li s´miechem.
– Pyta pani, w jaki sposo´b tego dokonałem? Bar-
dzo prosty – stwierdził bez mrugnie˛cia okiem. – Za-
nim zemdleje˛, mam zwyczaj zakładac´ podejrzanym
kajdanki.
Debbie wczuła sie˛ w atmosfere˛ panuja˛ca˛ ws´ro´d
tych ludzi i potrafiła nawia˛zac´ z nimi kontakt. Byli
powaz˙ni, kiedy wymagały tego okolicznos´ci, potem
jednak, aby otrza˛sna˛c´ sie˛ z cie˛z˙kich przez˙yc´, zaczynali
sie˛ z tego s´miac´.
Cole chciał wierzyc´, z˙e Debbie be˛dzie umiała bez
trudu dopasowac´ sie˛ do jego otoczenia. Chciał wie-
rzyc´, z˙e on sam potrafi zwia˛zac´ sie˛ z nia˛ i rozpocza˛c´
wspo´lne z˙ycie. Nie miał jednak z˙adnej pewnos´ci, z˙e
tak sie˛ stanie. Jes´li nawet Debbie okaz˙e sie˛ na tyle
silna, by podołac´ trudnej roli z˙ony policjanta, on sam
wcale nie był pewny, czy byłby na tyle silny, aby ja˛
stracic´, gdyby sobie nie poradziła.
Odnalazł wreszcie obie tasiemki, zwia˛zał je i wsu-
na˛ł luz´ne kon´ce do s´rodka spodni.
– Teraz lepiej?
Debbie skine˛ła głowa˛ i otworzyła oczy, licza˛c na
inicjatywe˛ ze strony Cole’a.
– Chcesz sie˛ przejs´c´? – zapytał.
Czekaja˛c na odpowiedz´, wstrzymał oddech.
– Mys´lałam, z˙e juz˙ nigdy mi tego nie zaproponu-
jesz.
Była pora przypływu. Morze wpełzło na plaz˙e˛,
zalewaja˛c piasek. Dla Debbie było to tez˙ nowe
dos´wiadczenie. W Oklahomie widywała wyła˛cznie
stoja˛ca˛ wode˛, kto´ra, z wyja˛tkiem wezbranych rzek,
znała dobrze swoje miejsce.
Przyszły jej na mys´l słowa starej piosenki. Nie
wiedziała, czy w Kalifornii nadal poszukuje sie˛ złota,
ale jedno było pewne. Dla niej pobyt w Kalifornii
stanowił fantastyczna˛ przygode˛.
Pod stopami Debbie rozległ sie˛ jakis´ trzask. Schyli-
ła sie˛, wsune˛ła re˛ke˛ w piasek i po chwili wycia˛gne˛ła
cos´ małego. Usiłowała w s´wietle ksie˛z˙yca sprawdzic´,
na co nasta˛piła.
Trzymała w re˛ku muszelke˛. Biała, o stoz˙kowym
kształcie, miała w sobie cos´ tajemniczego.
– Popatrz! – zawołała do Cole’a. – Moja pierwsza
muszelka!
Cole chwycił Debbie za re˛ke˛ i unio´sł ja˛ do ust.
– Dzisiaj wiele rzeczy widziałas´, moja damo, po
raz pierwszy. Mam racje˛? – zapytał.
W sposobie, w jaki ja˛ dotykał, a takz˙e w jego głosie
wyczuła cos´, co natchne˛ło ja˛ nadzieja˛.
– Po raz pierwszy ogla˛dałam ocean – oznajmiła
mie˛kkim, lekko zadyszanym głosem. – I pierwszy raz
jadłam małz˙e. – Na twarzy poczuła re˛ce Cole’a.
– A takz˙e znalazłam pierwsza˛...
Dalsze słowa uwie˛zły jej w gardle, bo Cole ja˛
pocałował. Było lepiej, niz˙ to sobie wyobraz˙ała. Wargi
Cole’a były chłodne. Dopiero gdy pod ich naporem
uchyliła usta, stały sie˛ cieplejsze. Dłonie Cole’a,
bła˛dza˛ce po jej plecach, dotarły po chwili do szyi,
a potem wsune˛ły sie˛ we włosy.
Kiedy Debbie go obje˛ła, jego ciałem wstrza˛sna˛ł
dreszcz. Przycia˛gne˛ła go do siebie. Mimo z˙e byli
blisko siebie, uznała, z˙e znajduja˛ sie˛ wcia˛z˙ za
daleko...
S
´
wiatło ksie˛z˙yca posrebrzyło os´lepiaja˛cym blas-
kiem wa˛ski pas wody, ale z˙adne z nich tego nie
dostrzegło. Byli pod wraz˙eniem nowych przez˙yc´.
Cole takz˙e uznał, z˙e sa˛ od siebie zbyt daleko.
Pocia˛gna˛ł Debbie za soba˛ i oboje znalez´li sie˛ na
kolanach. Wsuna˛ł dłonie pod jej bluze˛ i szybko rozpia˛ł
stanik czerwonego bikini. Debbie przytuliła sie˛ do
niego mocniej, a potem odsune˛ła, czekaja˛c na piesz-
czoty. Spełniaja˛c jej pragnienie, Cole dotkna˛ł jej
piersi, rozbudzaja˛c w obojgu niemal bolesne poz˙a˛da-
nie. Teraz juz˙ z˙adne z nich nie potrafiło sie˛ wycofac´.
Nie mys´la˛c o spaceruja˛cych po plaz˙y ludziach, Cole
pchna˛ł Debbie na piasek.
Była rozpalona i cudownie mie˛kka. Zapragna˛ł
poznac´ wszystkie zakamarki jej ciała. Wiedział, z˙e
Debbie na to mu pozwoli, lecz nie był jeszcze pewien,
czy on sam sie˛ na to zdecyduje.
Piasek był ciepły, rozgrzany pala˛cym słon´cem dnia.
Debbie z westchnieniem uniosła re˛ce i przycia˛gne˛ła
Cole’a tak blisko, z˙e z trudem oddychali. Słyszała, jak
westchna˛ł, i kiedy zacza˛ł we˛drowac´ wargami po jej
szyi, poczuła, z˙e jej poz˙a˛da. Wypre˛z˙yła ciało w łuk.
Cole je˛kna˛ł, stoczył sie˛ na piasek i usiadł. Ukryw-
szy twarz w dłoniach, ze wszystkich sił usiłował sie˛
opanowac´. Mało brakowało, a zapomniałby sie˛ bez
reszty.
– Mo´j Boz˙e! – wymamrotał i przypomniał sobie
o lez˙a˛cej obok Debbie. Wzia˛ł ja˛ na re˛ce, posadził
mie˛dzy kolanami plecami do siebie i poprawiał na
nich ubranie. – Przepraszam... – wyja˛kał. – Nie
miałem zamiaru...
– No wiesz! – warkne˛ła. – Jes´li chcesz, z˙ebym
w ogo´le odzywała sie˛ do ciebie, to przynajmniej nie
przepraszaj.
Obja˛ł ja˛ mocno, zastanawiaja˛c sie˛, czy jest w stanie
wypus´cic´ ja˛ z ra˛k i pozwolic´ odejs´c´. Srebrna wste˛ga
pos´wiaty ksie˛z˙ycowej zapraszała i kusiła, obiecuja˛c
bogactwo wraz˙en´.
Zagubieni w otaczaja˛cych ciemnos´ciach, Debbie
i Cole wpatrywali sie˛ w okryta˛ srebrem wode˛, wie-
dza˛c, z˙e gdyby tylko odwaz˙yli sie˛ wsta˛pic´ na ksie˛z˙y-
cowy szlak, znalez´liby sie˛ w s´wiecie magii.
Z
˙
adne z nich jednak nawet sie˛ nie poruszyło.
Droga powrotna do domu trwała długo. Debbie
milczała. Było to tak do niej niepodobne, z˙e Cole
poczuł sie˛ nieswojo. Nie miał poje˛cia, czym ja˛ az˙ tak
zirytował. Pocałunkiem czy przerwaniem pieszczot?
W kaz˙dym ba˛dz´ razie zachowywała sie˛ bardzo niety-
powo, to znaczy spokojnie, co z kolei irytowało jego.
Dopiero dzisiejszego wieczoru zdał sobie sprawe˛
z jednej waz˙nej rzeczy – po raz pierwszy w z˙yciu
rozwaz˙ał moz˙liwos´c´ zerwania z kawalerskim stanem.
Po raz pierwszy wyobraz˙ał sobie ewentualnos´c´ bycia
na co dzien´ z druga˛ osoba˛. Ale wtedy jego spoko´j
ducha, zdolnos´c´ do logicznego rozumowania i samo-
poczucie przestałyby od niego zalez˙ec´. Obracałyby sie˛
woko´ł drugiej osoby, jej szcze˛s´cia, samopoczucia
i spokoju ducha.
Oznaczałoby to, z˙e nie panowałby nad sytuacja˛.
Stwierdzenie tego faktu mocno go poruszyło.
– Jestes´my w domu – oznajmiła spokojnie Debbie,
odrywaja˛c towarzysza podro´z˙y od niewesołych mys´li.
– Wezme˛ torbe˛, a ty zabierz reszte˛ rzeczy. I wrzuc´ je
do pokoju za kuchnia˛. Jutro zrobie˛ z tym porza˛dek, bo
dzis´ jestem zbyt zme˛czona.
Cole zaparkował, otworzył drzwi i zacza˛ł okra˛z˙ac´
samocho´d, z˙eby pomo´c Debbie. Odgadła jego zamiary
i sama szybko wysiadła. Westchna˛ł rozczarowany,
odwro´cił sie˛ i z kluczami w re˛ku skierował sie˛ w strone˛
tylnych drzwi domu.
Debbie mine˛ła go w po´łmroku i wprost z holu
ruszyła w strone˛ swego pokoju.
– Debbie! – zawołał Cole.
– Słucham – rzekła oboje˛tnie.
– Dobrze sie˛ czujesz?
Wzruszyła ramionami. Mimo z˙e w ciemnos´ci była
ledwie widoczna, Cole dostrzegł, a raczej wyczuł jej
reakcje˛.
– Oczywis´cie.
– Wobec tego czemu... tak sie˛ spieszysz? Sa˛dzi-
łem, z˙e moz˙e masz ochote˛ czegos´ sie˛ napic´, z˙eby
odpre˛z˙yc´ sie˛ przed snem...
– Ide˛ wzia˛c´ prysznic – odparła spokojnie. – Musze˛
z włoso´w wypłukac´ piasek.
Cole zaniemo´wił. Przed oczami stane˛ła mu scena
na plaz˙y. Ujrzał przed soba˛ delikatne, zapraszaja˛ce
ciało Debbie i natychmiast poczuł bo´l poz˙a˛dania.
Odeszła, a on jej nie zatrzymał.
Dopiero znacznie po´z´niej, lez˙a˛c bezsennie i wpat-
ruja˛c sie˛ w ksie˛z˙ycowa˛ pos´wiate˛ srebrza˛ca˛ fałdy
zasłon na oknach, przypomniała sobie, z˙e nie powie-
działa Cole’owi o tym, z˙e widziała twarz złodzieja.
Morgan był przekonany, z˙e mie˛dzy Debbie a Co-
le’em cos´ sie˛ zmieniło. Od dnia, kto´ry spe˛dzili razem
na plaz˙y, zacze˛li traktowac´ sie˛ chłodno i trzymac´ na
dystans.
Starszy pan zauwaz˙ył takz˙e cze˛ste milczenie syna
i niepoko´j maluja˛cy sie˛ na jego twarzy. Kiedy w poko-
ju zjawiała sie˛ Debbie, wychodził pod byle preteks-
tem. A kiedy czegos´ potrzebowała, pierwszy spełniał
jej z˙yczenie, ale unikaja˛c zawsze zbliz˙enia, a tym
bardziej patrzenia w oczy.
Co oni wyprawiaja˛? Morgan miał ochote˛ porza˛dnie
nimi potrza˛sna˛c´. Nawet s´lepy i głuchy wiedziałby, z˙e
Debbie i Cole robia˛ wszystko, ale nie to, na co maja˛
ochote˛... to znaczy nie wpadaja˛ sobie w obje˛cia.
Starszego syna juz˙ trzeci dzien´ nie było w domu.
Zgłosił sie˛ na ochotnika do prowadzenia szeroko
zakrojonego dochodzenia w nadzwyczaj niebezpiecz-
nej sprawie. Morgan wiedział, dlaczego to zrobił. Cole
chciał miec´ po prostu pretekst, by nie stawac´ twarza˛
w twarz z tym, co usiłował ignorowac´.
Natomiast Debbie chodziła us´miechnie˛ta. Gotowa-
ła i sprza˛tała mieszkanie, zaganiała pana domu do
basenu, podczas zaje˛c´ fizykoterapii z˙artowała sobie
z niego. Zmusiła ponadto Buddy’ego do jedzenia
wspo´lnych posiłko´w, tak aby podczas nieobecnos´ci
w domu Cole’a Morgan nie czuł sie˛ samotny.
Nikomu nie przyznałaby sie˛ za z˙adne skarby do
tego, z˙e ona i Cole maja˛ problem. Wystarczy, z˙e sama
sie˛ tym zamartwia.
Cole jest uparty, i juz˙. Tym zdaniem odpowiadała
sobie na wszystkie bolesne pytania, i to powstrzymy-
wało ja˛ od spakowania rzeczy i znalezienia sie˛ na
pokładzie najbliz˙szego samolotu leca˛cego do Okla-
homy.
Powtarzała sobie, z˙e moz˙e byc´ tak samo uparta jak
Cole. Dzie˛ki temu udawało sie˛ jej nie umierac´ z niepo-
koju na dz´wie˛k kaz˙dej usłyszanej syreny policyjnego
wozu. I kiedy w lokalnych wieczornych wiadomos´-
ciach usłyszała, z˙e podczas ostatniej obławy na hand-
larzy narkotyko´w zgine˛ły dwie osoby, pozwoliła sobie
tylko na gwałtowny, głos´ny oddech.
Usłyszawszy po chwili os´wiadczenie, z˙e w tej akcji
nie zgina˛ł z˙aden policjant, juz˙ nie potrafiła sie˛ od-
pre˛z˙yc´. Podczas pełnienia słuz˙bowych obowia˛zko´w
Cole znajdował sie˛ nieustannie na linii ognia i istniało
niebezpieczen´stwo, z˙e kiedys´ nie wro´ci do domu.
Przerwała swe ponure rozwaz˙ania i zmusiła sie˛ do
analizy sytuacji. Po raz pierwszy poczuła przedsmak
tego, co trzymało Cole’a na odległos´c´. Powtarzał
wielokrotnie, z˙e podstawowym obowia˛zkiem poli-
cjanta na słuz˙bie jest mys´lenie o partnerze. I z˙e dzie˛ki
temu dzien´ w dzien´ wracaja˛ do domu cali i zdrowi.
A jes´li me˛z˙czyzna lub kobieta nie jest w stanie
pogodzic´ sie˛ z tym faktem, z˙adne z nich nie powinno
nawet pro´bowac´ wia˛zac´ sie˛ z policjantka˛ lub policjan-
tem i zakładac´ rodziny. Nie wynikne˛łoby z tego nic
dobrego.
Debbie była jednak przekonana, z˙e potrafiłaby
sprostac´ roli z˙ony Cole’a i pogodzic´ sie˛ z jego
sposobem z˙ycia. Gdyby tylko troska i poczucie od-
powiedzialnos´ci za partnera miało zapewnic´ mu bez-
pieczen´stwo, byłaby w stanie dzielic´ sie˛ nim z cała˛ ta˛
piekielna˛ policyjna˛ brygada˛.
Ja tez˙ umiem byc´ uparta, przypomniała sobie.
Postanowiła cierpliwie czekac´, az˙ Cole zda sobie
z tego sprawe˛.
Płynem do mebli opryskała blat stołu i z zaciekłos´-
cia˛ zacze˛ła go czys´cic´, narzekaja˛c pod nosem na
głupote˛ ludzi uchodza˛cych za inteligentnych.
– Mo´wisz o mnie? – zapytał Buddy, wchodza˛c do
kuchni z talerzem i szklanka˛.
Po lekcji udzielonej mu przez Debbie szybko
nauczył sie˛ odnosic´ naczynia na miejsce. Sama mys´l
o wiadrze z mydlinami i mopie, a takz˙e odkurzaczu
buszuja˛cym w jego sanktuarium, napawała Buddy’ego
przeraz˙eniem.
– Co takiego?
Zaskoczona pojawieniem sie˛ Buddy’ego, Debbie
podniosła wzrok. Dopiero po chwili zdała sobie
sprawe˛, z˙e wchodza˛c do kuchni, usłyszał jej ostatnie
słowa.
– Mo´wiłas´ o inteligentnych ludziach – stwierdził
rzeczowo. – Miałas´ na mys´li mnie?
– Czyz˙bys´ był az˙ tak głupi, za jakiego chcesz
uchodzic´, Robercie Allenie?
– Włas´nie przyjechał Cole – oznajmił Buddy,
wstawiaja˛c do zlewu brudne naczynia.
Debbie obro´ciła sie˛, obje˛ła Buddy’ego za szyje˛
i wycisne˛ła na jego policzku całusa.
– Dzie˛kuje˛, kochany – wyszeptała.
Cole wszedł do kuchni prosto na brata i Debbie.
Zwartych w us´cisku. Całuja˛cych sie˛. Prawde˛ powie-
dziawszy, całowała tylko Debbie, podczas gdy za-
chwycony Buddy us´miechał sie˛ tak błogo, jakby przed
chwila˛ ktos´ podarował mu klucze do rza˛dowego
komputera w Waszyngtonie.
Cole przestał mys´lec´. Zbyt długo nie było go
w domu i zbyt długo nie czuł sie˛ jak normalny
człowiek. Jeszcze nigdy nie był tak wkurzony jak
teraz, totez˙ zareagował impulsywnie. Odwro´cił sie˛ na
pie˛cie i wypadł z domu, trzaskaja˛c głos´no drzwiami.
Zatrzymał sie˛ na werandzie. Oparł o framuge˛.
Chwile˛ po´z´niej nacisna˛ł dzwonek i wszedł do s´rodka.
Debbie us´miechne˛ła sie˛ szeroko. Przez chwile˛
obawiała sie˛, z˙e odruch, aby us´ciskac´ Buddy’ego,
okazał sie˛ niefortunny. Naprawde˛ nie miała zamiaru
skło´cic´ braci. Usłyszawszy zaraz potem demonst-
racyjne dzwonienie do drzwi, upewniła sie˛, z˙e Cole
spostrzegł, co działo sie˛ w kuchni. I teraz sie˛
ws´ciekał, z˙e to nie jego Debbie obdarzyła czułos´cia˛.
– Ide˛ do siebie – oznajmił Buddy. – Dzie˛kuje˛ za
całusa. Aha, skon´czyły sie˛ ciastka.
– Nie ma za co. Jutro upieke˛ – obiecała Debbie.
Buddy skina˛ł głowa˛. Był pewny, z˙e zaz˙egnał burze˛.
Debbie umkne˛ła do saloniku na widok Morgana,
kto´ry przykus´tykał do kuchni, zamierzaja˛c przy-
wołac´ do porza˛dku tego, kto os´mielił sie˛ trzaskac´
drzwiami. Przez cienkie zasłony w oknie obok
drzwi dostrzegł rozgniewana˛ twarz starszego syna,
a zaraz potem zauwaz˙ył rozpromieniona˛ buzie˛ Deb-
bie i jej roziskrzone oczy. Obro´cił sie˛ tak szybko,
jak tylko pozwalał na to gips na nodze, i wycofał
sie˛ dyskretnie.
– Ide˛ do siebie – oznajmił głos´no.
Debbie us´miechne˛ła sie˛ cierpko.
– Jak widze˛, ten zwyczaj przechodzi z ojca na
syna.
Morgan nie wiedział, o czym Debbie mo´wi, mimo
to nie zmienił postanowienia i opus´cił kuchnie˛. O ni-
czym innym nie marzył tak bardzo, jak o tym, by Cole
i Debbie byli razem... szcze˛s´liwi. Choc´by nawet miało
to byc´ jego ostatnie z˙yczenie.
Aby dodac´ sobie odwagi, Debbie odetchne˛ła głe˛bo-
ko i otworzyła przed Cole’em drzwi.
Miał ponure spojrzenie, trzydniowy zarost i wy-
gla˛dał jak bandyta.
– Czes´c´ – powiedziała i dodała: – Powinienes´ sie˛
ogolic´.
Odwro´ciła sie˛ i odeszła, zostawiwszy Cole’a w pro-
gu. Od siedemdziesie˛ciu dwo´ch godzin ani go nie
widziała, ani o nim nie słyszała. To, co teraz zrobiła,
było najtrudniejsza˛ rzecza˛, na jaka˛do tej pory potrafiła
sie˛ zdobyc´.
Cole’a zamurowało z wraz˙enia. Jak, do diabła,
człowiek moz˙e ws´ciekac´ sie˛ na kogos´, kto wcale nie
zamierza walczyc´?
Wszedł do s´rodka, zamkna˛ł drzwi i pod pretekstem,
z˙e chce wzia˛c´ cos´ do zjedzenia, poda˛z˙ył za Debbie do
kuchni. Trzaskaja˛c drzwiczkami szafek i naczyniami,
przeszukiwał hałas´liwie wszystkie schowki. Przetrza˛-
sna˛ł takz˙e zawartos´c´ lodo´wki. Wpatrywał sie˛ w kaz˙da˛
rzecz i rozgla˛dał na boki, unikaja˛c przy tym starannie
patrzenia na Debbie.
– Widze˛, z˙e nie pro´z˙nowałas´ podczas mojej nie-
obecnos´ci. – Cierpka uwaga Cole’a odnosiła sie˛,
oczywis´cie, do sceny w kuchni. To znaczy do pocałun-
ku Debbie z Buddym.
– Owszem – potwierdziła spokojnie. – Two´j tata
nie chodzi juz˙ o kulach, ale z laska˛. Pomalowałam
ogrodzenie basenu. Sa˛siad z przeciwnej strony ulicy
dał mi dzisiaj sporo moreli. Zamroziłam szes´c´ kilo-
gramowych toreb. To smaczne owoce. Lubisz je? Jes´li
tak, to moge˛...
– Do licha, nie chodzi mi o jakies´ tam owoce
– warkna˛ł Cole.
Debbie obje˛ła go w pasie i przyłoz˙yła policzek do
jego pleco´w.
– Witaj w domu. Bardzo nam ciebie brakowało
– os´wiadczyła ciepłym głosem.
Zno´w zastanawiał sie˛, jak moz˙na złos´cic´ sie˛ na
kogos´, kto tak sie˛ zachowuje. Chwycił Debbie za
nadgarstki i obro´cił twarza˛ do siebie, przytulił i wsuna˛ł
dłonie w jej włosy. Pachniały mydłem i kwiatami,
a takz˙e tymi przekle˛tymi morelami. Jeszcze nigdy nie
był tak szcze˛s´liwy, wro´ciwszy do domu.
– Naprawde˛? – zapytał. – Szczerze powiedziaw-
szy, tez˙ chciałem tutaj sie˛ znalez´c´.
– Jestes´ głodny?
O tak. Miał ochote˛ na nia˛.
– Troche˛ – odrzekł. – Ale jestem bardziej zme˛czo-
ny niz˙ głodny.
Odchyliła sie˛ do tyłu, oparła o jego ramie˛ i zmierzy-
ła wzrokiem znuz˙one, zapadnie˛te oczy. Przecia˛gne˛ła
dłonia˛ po jego włosach stercza˛cych na wszystkie
strony, i pogłaskała policzek szorstki od zarostu.
– Idz´ wzia˛c´ prysznic. Ogol sie˛ i przebierz w czyste
rzeczy. Przez ten czas przygotuje˛ ci cos´ do zjedzenia.
W tej sytuacji była to najlepsza propozycja.
– Zaraz wro´ce˛ – obiecał.
Nie dotrzymał słowa. Debbie widziała, jak bardzo
był zme˛czony, i podejrzewała, co sie˛ stało.
Podeszła pod zamknie˛te drzwi pokoju Cole’a i za-
cze˛ła nasłuchiwac´. Najpierw o ziemie˛ uderzył jeden
but, po chwili upadł drugi. A potem nasta˛piła cisza.
Dopiero po dłuz˙szym czasie do uszu Debbie dobiegło
ciche pochrapywanie.
Otworzyła drzwi. Cole lez˙ał na plecach. Jedna jego
re˛ka zasłaniała oczy, druga lez˙ała wycia˛gnie˛ta w po-
przek poduszki. Nogi zwisały z ło´z˙ka.
Debbie ruszyła po Morgana.
– Potrzebuje˛ pomocy – os´wiadczyła starszemu
panu.
Nie pytaja˛c, o co chodzi, poda˛z˙ył za nia˛ do pokoju
syna. Ujrzawszy s´pia˛cego Cole’a, kto´ry wygla˛dał jak
obraz ne˛dzy i rozpaczy, miał ochote˛ sie˛ rozpłakac´.
– On za cie˛z˙ko pracuje – powiedział do Debbie,
kto´ra gestem pokazała mu, co ma robic´.
Razem wcia˛gne˛li Cole’a na ło´z˙ko.
– Spałby lepiej, gdybys´my mu zdje˛li dz˙insy
– stwierdziła Debbie. – Rozepnij mu przynajmniej
guziki.
Morgan wykonał pros´be˛ Debbie, gdy tymczasem
ona w komodzie z bielizna˛ znalazła lekki koc. Na
dworze było gora˛co, ale we wne˛trzu domu, dzie˛ki
wła˛czonej klimatyzacji, panował chło´d.
Debbie przykryła Cole’a, dotykaja˛c go na poz˙eg-
nanie lekko w ramie˛. Miała wielka˛ ochote˛ połoz˙yc´ sie˛
obok...
– Chodz´my – powiedziała do Morgana. – Zje
po´z´niej. Chyba przez trzy doby nie zmruz˙ył oka.
Miała zmieniony głos, pełne łez oczy, lecz Morgan
udał, z˙e tego nie dostrzega. Sam był zbyt poruszony,
aby podejmowac´ ten temat.
Cole spał całe dwanas´cie godzin. Kiedy sie˛ obudził,
poczuł zapach kawy i s´wiez˙o upieczonych ciastek.
Ponadto uderzył go w nozdrza zapach własnego ciała.
Je˛kna˛ł z obrzydzeniem, zsuna˛ł sie˛ z ło´z˙ka i ruszył
w strone˛ łazienki, po drodze pozbywaja˛c sie˛ brudnych
dz˙inso´w i koszuli.
Wszedł do kabiny prysznicowej i pus´cił silny
strumien´ wody.
Ostatnia˛ rzecza˛, jaka˛ pamie˛tał, był widok Debbie
całuja˛cej brata. Potem mrukna˛ł do niej cos´ w rodzaju:
,,Zaraz wro´ce˛’’, lecz najwyraz´niej nie dotrzymał obie-
tnicy.
Sie˛gna˛ł po szampon i mydło. Stał pod prysz-
nicem dopo´ty, dopo´ki woda nie zrobiła sie˛ gora˛ca,
a potem ponownie zimna, gdyz˙ opro´z˙nił cały zbior-
nik. Wyszedł z kabiny, chwycił re˛cznik ka˛pielowy,
owia˛zał go woko´ł bioder i wro´cił do pokoju po
bielizne˛.
Na stoliku obok ło´z˙ka ujrzał kubek gora˛cej kawy
i talerzyk, na kto´rym lez˙ały trzy ciastka, jeszcze ciepłe,
bo dopiero wyje˛te z piekarnika. Zaskoczony tym
widokiem, Cole rozejrzał sie˛ wokoło, sa˛dza˛c, z˙e zaraz
ujrzy Debbie zagla˛daja˛ca˛ przez uchylone drzwi. Ni-
gdzie jej jednak nie dostrzegł.
Usiadł na ło´z˙ku i niemal połkna˛ł dwa ciastka,
zapominaja˛c je pogryz´c´. Ostatnim delektował sie˛
długo, a potem z ro´wna˛ rozkosza˛ pił kawe˛. Pomys´lał,
z˙e człowiek mo´głby łatwo sie˛ przyzwyczaic´ do takie-
go traktowania.
Wytarł sie˛ i ubrał, przeczesał włosy, a potem wzia˛ł
do re˛ki talerzyk i pusty kubek.
– Dostane˛ jeszcze kawy? – spytał, wchodza˛c do
kuchni.
Debbie odwro´ciła sie˛ od zlewu, przy kto´rym obiera-
ła ziemniaki. Wrzuciła obrany ziemniak do miski
z woda˛ i wsune˛ła re˛ce do kieszeni fartucha, by nie
rzucic´ sie˛ Cole’owi na szyje˛.
– Wygla˛dasz znacznie lepiej – stwierdziła mie˛k-
kim głosem.
– Mam nadzieje˛! – Rozes´miał sie˛ niemal beztros-
ko. – Zobaczyłem sie˛ dopiero w łazience. Ten widok
przeraził nawet mnie.
W kuchni pojawił sie˛ Buddy.
– Debbie upiekła ciastka – poinformował brata.
Cole skina˛ł głowa˛, podnosza˛c do go´ry opro´z˙niony
talerz.
– Najbardziej lubie˛ czekoladowe – stwierdził Buddy.
Cole uznał, z˙e brat jest zdrowo stuknie˛ty. Przeciez˙
dopiero co jadł owsiane ciastka z rodzynkami. Swoje
ulubione.
– Debbie upiekła owsiane z rodzynkami – cia˛gna˛ł
Buddy.
Zdezorientowany Cole unio´sł wysoko brwi. Nagle
on tez˙ zacza˛ł rozumiec´ zasade˛ dziwacznych komuni-
kato´w młodszego brata, zwłaszcza z˙e po jego ostatniej
uwadze Debbie spłone˛ła rumien´cem. Buddy tylko
w ten sposo´b potrafił wyjas´nic´, z˙e pocałunek, kto´rym
został obdarzony, był całkowicie niewinny.
– Wiem, Robercie Allenie – powiedział Cole.
– A teraz zmykaj.
Buddy us´miechna˛ł sie˛ szeroko.
– Włas´nie zmykam – oznajmił i po chwili znikna˛ł.
Debbie i Cole popatrzyli na siebie i wybuchne˛li
s´miechem. Po raz pierwszy od dnia spe˛dzonego
z Debbie na plaz˙y Cole poczuł sie˛ szcze˛s´liwy.
– Umieram z głodu – os´wiadczył. – Co masz do
jedzenia... opro´cz tych ciasteczek z rodzynkami?
– Siadaj – poleciła. – Mam dla ciebie cos´, co be˛dzie
ci chyba smakowało.
Wyje˛ła kilka rzeczy z lodo´wki i zabrała sie˛ za
szykowanie posiłku. Cole wodził za nia˛ wzrokiem.
Patrza˛c na jej ruchy poczuł, jak s´ciska go w z˙oła˛dku.
– Tak, mała – powiedział cicho. – Niewa˛tpliwie.
W siedzibie Brownfieldo´w nasta˛piło chwilowe
zawieszenie broni. Cole i Debbie zawarli niemy pakt
o nieagresji, dzie˛ki czemu temperatura w domu osia˛g-
ne˛ła niemal normalny poziom. Skon´czyła sie˛ wymiana
lodowatych spojrzen´, Cole przestał chłodzic´ sie˛ o po´ł-
nocy w zimnej wodzie basenu, Debbie zacze˛ła w nocy
sypiac´.
Wystarczył jednak jeden telefon, by Cole uzmys-
łowił sobie, z˙e czas nie zawsze be˛dzie działał na jego
korzys´c´. Zaczynało brakowac´ go wtedy, kiedy czło-
wiek sie˛ najmniej tego spodziewał. A Debbie znalazła
sie˛ w krytycznej sytuacji.
– Wysadz´ mnie przy centrum handlowym – po-
prosiła Morgana. – Jedz´ na to spotkanie, a ja wro´ce˛ do
domu takso´wka˛.
Zatrzymawszy samocho´d na małym parkingu przy
centrum, Morgan zawahał sie˛. Mimo z˙e był s´rodek
dnia, wolałby nie zostawiac´ Debbie samej. Zdawał
sobie sprawe˛ z tego, z˙e jest nadopiekun´czy, ale nie
potrafił zachowywac´ sie˛ inaczej. Ta drobna istotka
płci z˙en´skiej z Oklahomy zacze˛ła dla nich znaczyc´
wiele, zwłaszcza dla najstarszego syna.
– Ale... – zacza˛ł protestowac´.
– Daj spoko´j. Jes´li z toba˛ pojade˛, be˛de˛ musiała
czekac´ bezczynnie, a potem, kiedy przyjedziemy tutaj,
ty z kolei be˛dziesz tracił czas. Uwaz˙asz, z˙e to ma sens?
Starszy pan westchna˛ł i us´miechna˛ł sie˛ z rezygna-
cja˛.
– Chyba masz racje˛. – Podnio´sł głowe˛ i wycelował
palcem w twarz Debbie. – Obiecaj jednak, z˙e gdy
be˛dziesz zamierzała wracac´ do domu, wezwiesz tele-
fonicznie
takso´wke˛.
A
potem
poczekasz
przy
drzwiach i wyjdziesz dopiero wtedy, kiedy zobaczysz,
z˙e nadjez˙dz˙a. Jes´li be˛dziesz stała na ulicy, staniesz sie˛
łatwym celem dla jakiegos´ rzezimieszka.
– Dobrze, dobrze. – Debbie skine˛ła głowa˛. – Nie
musisz martwic´ sie˛ o mnie. To centrum nie ro´z˙ni sie˛
niczym od innych. Przez˙yłam pobyt w centrum Quail
Springs w Oklahomie, a takz˙e w Galerii w Dallas.
Jestem pewna, z˙e i tutaj dam sobie rade˛.
Morgan pokiwał głowa˛, po czym zapytał:
– Wystarczy ci pienie˛dzy? – I zanim Debbie
zdołała otworzyc´ usta, by potwierdzic´, wsuna˛ł jej
w dłon´ kilka banknoto´w. – Nie sprzeczaj sie˛ ze mna˛,
bo zabiore˛ cie˛ z soba˛ – zagroził.
Nachyliła sie˛ i ucałowała Morgana w policzek.
– Do zobaczenia w domu.
Czekał, az˙ Debbie wejdzie na teren centrum, a po-
tem odjechał, wdzie˛czny losowi zaro´wno za to, z˙e to
dobre i sympatyczne stworzenie znalazło sie˛ w ich
z˙yciu, jak i za to, z˙e teraz mo´gł poruszac´ sie˛ w miare˛
samodzielnie.
Dwie godziny po´z´niej, obejrzawszy kilka sklepo´w,
Debbie zerkne˛ła na zegarek i skonstatowała ze zdu-
mieniem, z˙e zrobiło sie˛ po´z´niej, niz˙ sa˛dziła. Powinna
sie˛ pospieszyc´. Jes´li Morgan juz˙ zda˛z˙ył wro´cic´, pew-
nie wpadł w panike˛, postawił na nogi cały dom i wysłał
na jej poszukiwanie policje˛ lub Buddy’ego. Byłoby
trudno zgadna˛c´, kto narobiłby wie˛cej szumu: batalion
ludzi czy tylko jeden nieprzytomny komputerowy
geniusz.
Z us´miechem na ustach, s´ciskaja˛c pod pacha˛ toreb-
ke˛, Debbie ruszyła szybko w strone˛ ruchomych scho-
do´w. W centrum pozostał jeszcze jeden sklep, do
kto´rego chciała zajrzec´. Wyczytała w porannej prasie,
z˙e dzis´ ma tam byc´ wyprzedaz˙.
Postawiła uwaz˙nie stopy na poruszaja˛cym sie˛ pasie
i zacze˛ła jechac´ w go´re˛. Po chwili, cze˛s´ciowo od-
ruchowo, a cze˛s´ciowo po to, aby zobaczyc´, gdzie sie˛
znajduje, podniosła głowe˛ i nagle z wraz˙enia straciła
oddech.
Na schodach jada˛cych w do´ł ujrzała młodego
człowieka o znajomej... przeraz˙aja˛co znajomej twa-
rzy. Poprzednio widziała te˛ twarz w pobliz˙u plaz˙y.
Bezczelnie rozes´miana˛.
Była to twarz człowieka, kto´ry ukradł torebke˛
kobiecie chorej na serce.
Thomas Holliday nudził sie˛ jak mops. Tylko dlate-
go przyjechał do centrum handlowego. Spe˛dził tutaj
prawie cały dzien´. Miał na swym koncie pare˛ drob-
nych kradziez˙y i był bardzo z siebie zadowolony.
Uwaz˙ał sie˛ za niepokonanego pod kaz˙dym wzgle˛dem.
Postanowił jeszcze dzis´ wieczorem poderwac´ Nite˛
Warren i udowodnic´, jakim jest ogierem.
W tej chwili na schodach jada˛cych w go´re˛ ujrzał
młoda˛ kobiete˛ o dziwnie znajomej twarzy. Przypo-
mniał sobie, gdzie ja˛ widział. Ogarna˛ł go niewy-
tłumaczalny niepoko´j.
Schody, kto´rymi wjez˙dz˙ała na go´re˛ kobieta z plaz˙y,
były prawie puste. Juz˙ na pierwszy rzut oka Thomas
Holliday stwierdził, z˙e kobieta jest zdenerwowana.
A wie˛c rozpoznała go!
S
´
wiadomos´c´ tego faktu sprawiła, z˙e poczuł sie˛
silny.
Debbie podniosła wzrok, a potem obejrzała sie˛ do
tyłu. Gdyby nie stała za nia˛ kobieta z dziec´mi, pewnie
by od razu zawro´ciła. Niestety, okazało sie˛ to niemoz˙-
liwe. W tej sytuacji mogła zrobic´ tylko jedno: wjechac´
na go´re˛ i od razu zadzwonic´ do Cole’a.
Zaraz potem zrobiło sie˛ jej ciemno przed oczami.
To bandyta zdzielił ja˛ w twarz. Trafił w podbro´dek,
chwytaja˛c ro´wnoczes´nie torebke˛ tkwia˛ca˛ pod pacha˛.
Cos´ było jednak nie tak, bo torebka nie dawała sie˛
wydrzec´. Dopiero wtedy spostrzegł, z˙e była przewie-
szona przez szyje˛ kobiety. A on włas´nie tak mocno ja˛
uderzył, z˙e zemdlała. Co za pech!
Nieprzytomna˛ Debbie ruchome schody uniosły
poza zasie˛g ra˛k Thomasa. Zakla˛ł, odwro´cił sie˛ i zbiegł
na do´ł, a potem szybko opus´cił teren centrum, s´cigany
przez przeraz´liwy krzyk matki z dziec´mi, kto´ra była
s´wiadkiem wydarzenia.
– Hej, partnerze! – zawołał Rick, kiedy Cole
wyszedł ze słuz˙bowej łazienki. – Dostalis´my włas´nie
wezwanie z Village Fair. To chyba centrum handlowe
w pobliz˙u twojego domu. Mam racje˛? Podobno jakas´
dama z˙yczy sobie skorzystac´ z twoich usług! – oznaj-
mił i rozes´miał sie˛ kpia˛co.
– Zamknij sie˛ i siadaj za kierownica˛ – warkna˛ł
Cole, zajmuja˛c miejsce pasaz˙era w nieoznakowanym
policyjnym wozie.
Dzien´ cia˛gna˛ł sie˛ w nieskon´czonos´c´. Obaj z Ric-
kiem troche˛ posune˛li naprzo´d prowadzone s´ledztwa.
Wyeliminowali kilka s´lado´w prowadza˛cych donika˛d
i spisali te, kto´re mogły doprowadzic´ do celu.
Droga do Village Fair zaje˛ła im niewiele czasu,
podobnie zreszta˛ jak parkowanie samochodu. Kiedy
obaj weszli do małego pomieszczenia zajmowanego
przez ochrone˛ centrum, z krzesła podniosła sie˛ Deb-
bie.
– Cole...
Zde˛biał. Rzucił mu sie˛ w oczy s´wiez˙y siniak na
bledna˛cej twarzy Debbie.
Podtrzymał ja˛ w chwili, gdy zemdlona osuwała sie˛
na podłoge˛.
ROZDZIAŁ PIA˛TY
– Co, do licha...
Rick Garza dostrzegł zmieniona˛ do niepoznania
twarz Cole’a i popatrzył na nieprzytomna˛ kobiete˛,
kto´ra˛ partner trzymał w obje˛ciach. Strach brzmia˛cy
w jego głosie dopowiedział reszte˛.
– To Debbie – szepna˛ł do Ricka.
Sprawdzał wzrokiem, czy na ciele Debbie znajduja˛sie˛
jeszcze inne obraz˙enia. Te, kto´re dostrzegł, wystarczyły,
aby na ich widok zrobiło mu sie˛ niedobrze. Usiłował za
wszelka˛cene˛ zachowac´ zimna˛krew, mimo to jednak az˙
trza˛sł sie˛ z ws´ciekłos´ci. Ktos´ skrzywdził te˛ kobiete˛.
– To twoja Debbie? – spytał Rick.
Zaczynał rozumiec´ zachowanie Cole’a, kto´ry od
czasu przyjazdu młodej kobiety z Oklahomy mo´wił
wyła˛cznie o niej. Wszystko, co robiła i czego nie
robiła, irytowało go lub zachwycało.
Cole skina˛ł głowa˛. Tak, to jest jego Debbie!
W sekretariacie działu ochrony połoz˙ył ja˛ na kana-
pie. Wokoło nich kra˛z˙ył dyrektor centrum, zaniepoko-
jony stanem zdrowia młodej kobiety i pełen obaw, z˙e
za wypadek moz˙e odpowiadac´ centrum.
– Co sie˛ stało? – zapytał Cole.
Zdołał juz˙ nad soba˛ zapanowac´ i zachowywał sie˛
jak profesjonalista. Dostrzegł kobiete˛ z dwojgiem
dzieci, kto´ra siedziała w sa˛siednim pokoju przy stole
i cos´ komus´ mo´wiła. Rick dotkna˛ł ramienia partnera.
– Zobacze˛, o co tam chodzi – powiedział i prze-
szedł szybko do drugiego pokoju.
Cole ukla˛kł obok lez˙a˛cej Debbie.
– Wiemy tylko tyle, z˙e pani Randall jechała rucho-
mymi schodami i z˙e ktos´ z sa˛siedniego pasa usiłował
ja˛ obrabowac´ – oznajmił dyrektor centrum. – Naocz-
nym s´wiadkiem wydarzenia była kobieta, kto´ra wraz
z dziec´mi siedzi w sa˛siednim pokoju.
Cole zacisna˛ł wargi, uja˛ł re˛ke˛ Debbie i zbadał puls.
Zachowywał pozorny spoko´j, lecz wewna˛trz sie˛ goto-
wał. Miał ochote˛ rzucic´ jakims´ przedmiotem... lub
komus´ solidnie dołoz˙yc´.
– Wezwał pan karetke˛? – zapytał dyrektora cent-
rum. – Czy wiadomo, czym poszkodowana została
uderzona? – Spojrzenie ciemnych oczu Cole’a przy-
lgne˛ło do podbiegłego krwia˛ sin´ca na policzku Deb-
bie. – Była to jakas´ bron´ czy...?
– Pani Randall nie pozwoliła wezwac´ karetki.
Chciała tylko, abys´my skontaktowali sie˛ z panem.
Os´wiadczyła, z˙e nic sie˛ jej nie stało. Prawde˛ powie-
dziawszy, do pan´skiego przybycia czuła sie˛ dobrze,
a przynajmniej tak nam sie˛ wydawało. – Dyrektor
rozłoz˙ył bezradnie re˛ce, jakby chciał pokazac´, z˙e
sprawa juz˙ przestała lez˙ec´ w jego gestii. – Kobieta
be˛da˛ca s´wiadkiem zajs´cia zeznała, z˙e jakis´ młody
człowiek uderzył pania˛ Randall pie˛s´cia˛ w twarz,
a potem usiłował ukras´c´ jej torebke˛, ale mu sie˛ nie
udało.
– Cholera! – warkna˛ł Cole.
– Mam kopie˛ zeznania s´wiadka – oznajmił Rick,
wro´ciwszy z sa˛siedniego pokoju. – Ta kobieta jest
przekonana, z˙e potrafi zidentyfikowac´ napastnika.
Zgodziła sie˛ pojechac´ na komende˛ i obejrzec´ albumy
ze zdje˛ciami podejrzanych. – Spojrzał na Debbie,
nadal lez˙a˛ca˛ nieruchomo. – Chodz´, bracie. Zawiez´my
ja˛do szpitala. Kiedy ja sia˛de˛ za kierownica˛, załatwimy
to szybciej niz˙ karetka.
Cole podnio´sł wzrok. Ujrzawszy niepoko´j maluja˛-
cy sie˛ na twarzy partnera, skina˛ł głowa˛. W tej chwili
Debbie zacze˛ła odzyskiwac´ przytomnos´c´.
– Debbie, słyszysz mnie, słonko? – zapytał Cole.
Delikatnym ruchem odgarna˛ł włosy z jej czoła,
usiłuja˛c przy tym nie patrzec´ na siniec na twarzy
i rozcie˛ta˛ warge˛.
Je˛kne˛ła, zamrugała powiekami. Wszystko woko´ł
niej wirowało. Zacisne˛ła drz˙a˛ce palce na jedynej
kotwicy, jaka˛ udało sie˛ znalez´c´. Na re˛ce Cole’a.
– To był on.
Głos miała niewyraz´ny, oczy nieco nieprzytomne.
– Kto, słonko? Kogo masz na mys´li? – zapytał
Cole.
Dopiero teraz go dostrzegła. Jej serce zabiło szyb-
ciej. Cole tu jest! Bogu niech be˛da˛ dzie˛ki!
– Był tutaj me˛z˙czyzna z plaz˙y... ten, kto´ry Florence
Goldblum ukradł torebke˛... Pamie˛tasz?
Debbie zacisne˛ła palce na nadgarstku Cole’a. Za-
marł na chwile˛, po czym je˛kna˛ł w duchu. Mo´j Boz˙e!
– Widziałas´ wtedy jego twarz?
– Tak. Sa˛dziłam, z˙e o tym wiesz – wyszeptała.
– Nie miałem poje˛cia. Rzuciłem sie˛ za nim w po-
gon´.
Debbie zamkne˛ła oczy i przełkne˛ła s´line˛. W po-
s´piechu zacze˛ła nerwowo wyrzucac´ z siebie słowa.
– Na plaz˙y... kiedy to sie˛ stało... zobaczył, z˙e go
obserwuje˛. Dzisiaj... kiedy spotkalis´my sie˛ oko w oko
na ruchomych schodach... Nie wiem, kto był bardziej
zaskoczony... ja czy on.
– Chcesz powiedziec´, z˙e cie˛ rozpoznał? – W głosie
Cole’a zabrzmiał gniew.
– Chyba tak. W kaz˙dym ba˛dz´ razie zna moja˛ twarz.
Je˛kne˛ła ponownie, gdyz˙ poko´j woko´ł niej zno´w
zawirował.
Z
˙
eby sie˛ uspokoic´, Cole wzia˛ł głe˛boki oddech, po
czym skina˛ł na Ricka, z kto´rym jak zwykle porozu-
miewał sie˛ bez sło´w. Musza˛ znalez´c´ tego łajdaka. Po
tym, co dzisiaj zrobił, było oczywiste, z˙e nie lubi
s´wiadko´w.
– Słonko, lez˙ spokojnie – powiedział Cole do
Debbie. – Zaraz zawieziemy cie˛ do szpitala. Wezme˛
cie˛ na re˛ce, bo nie chce˛, z˙ebys´ wykonywała niepo-
trzebne ruchy. Dobrze?
Kiwne˛ła głowa˛ i zaraz potem z je˛kiem przyłoz˙y-
ła re˛ce do skroni. Rick wiedział, co oznacza taka
reakcja. Widywał ja˛ juz˙ nieraz. Sie˛gna˛ł po najbliz˙ej
stoja˛cy blaszany kosz na s´mieci i wsuna˛ł go pod
brode˛ Debbie akurat w chwili, gdy wstrza˛sne˛ły nia˛
torsje.
– Wygla˛da to na wstrza˛s´nienie mo´zgu – wymam-
rotał Cole. – Moz˙e wezwijmy jednak karetke˛.
– Bierz ja˛na re˛ce, a ja zaraz wezme˛ drugi kosz. Nie
pierwszy raz ktos´ be˛dzie chorował w samochodzie.
Pamie˛tasz, jak kiedys´ zatrułem sie˛ hamburgerem?
Me˛czyłem sie˛ przez tydzien´.
– Be˛de˛ twoim dłuz˙nikiem – os´wiadczył Cole.
– Nie zapomne˛ o tym.
– Rozmawiałem z twoim ojcem – poinformował
Rick, wro´ciwszy na oddział pierwszej pomocy.
Cole skina˛ł głowa˛. Od chwili przyjazdu do szpitala
nie spuszczał oczu z Debbie.
– Dzie˛kuje˛ – mrukna˛ł.
Po szybkim, lecz dokładnym zbadaniu lekarz zape-
wnił go, z˙e pacjentka ma tylko lekkie wstrza˛s´nienie
mo´zgu, kilka potłuczen´ i skaleczen´. Cole patrzył, jak
piele˛gniarka zdejmuje Debbie biała˛ bluzke˛. Na widok
kolejnych obraz˙en´ na ramieniu, be˛da˛cych zapewne
skutkiem upadku, Cole zmełł w ustach przeklen´-
stwo.
Lekarz zmusił go do wyjs´cia, domagaja˛c sie˛ pozo-
stania sam na sam z pacjentka˛. Cole usiadł wie˛c poza
parawanem, słuchaja˛c drz˙a˛cego głosu Debbie wyjas´-
niaja˛cej okolicznos´ci wypadku.
– Dojdzie szybko do siebie – pocieszał go Rick.
– W przeciwien´stwie do mnie – warkna˛ł Cole.
– Włas´nie uzmysłowiłem sobie, z˙e jestem zdolny
kogos´ zabic´. Wcale to mnie nie zachwyca. Jako
funkcjonariusz policji przysie˛gałem przestrzegac´ pra-
wa.
Rick zacisna˛ł dłon´ na jego ramieniu. Był to gest
wspo´łczucia. Partner wiedział, co Cole czuje. Gdyby
chodziło o jego z˙one˛, Tine˛, tez˙ szalałby z niepokoju
i z ws´ciekłos´ci.
– Wracam na komende˛ – oznajmił. – Zdam raport
z tego, co sie˛ stało, i usprawiedliwie˛ twoja˛ nieobec-
nos´c´. Cole, masz przeciez˙ sporo wolnych dni. Moz˙e
bys´ wzia˛ł sobie kilka?
– Odwioze˛ Debbie do domu i połoz˙e˛ ja˛ do ło´z˙ka,
ale potem nie be˛de˛ wiedział, co robic´ z czasem.
W domu nie usiedze˛. Musze˛ dopilnowac´, z˙eby przy-
skrzynili łajdaka, kto´ry ja˛ skrzywdził. Wiesz cos´
wie˛cej o s´wiadku zajs´cia?
Rick potrza˛sna˛ł głowa˛.
– Nie, ale postaram sie˛ dowiedziec´ i wieczorem
wpadne˛ do ciebie. Chcesz?
– Oczywis´cie – odparł Cole. – Czy ojciec zamierza
tu przyjechac´?
– Kiedy dzwoniłem, z˙eby zawiadomic´ go o wy-
padku, z tonu jego głosu wywnioskowałem, z˙e gdyby
tylko mo´gł, przyleciałby na skrzydłach. Był mocno
zmartwiony.
– Ojciec bardzo lubi Debbie. – Cole rzucił okiem
na parawan otaczaja˛cy jej ło´z˙ko. – Podobnie zreszta˛
Buddy.
– I ty, człowieku. Ty tez˙ ja˛ lubisz. Jes´li nie chcesz
przyznac´ sie˛ do tego mnie, zro´b to przynajmniej sam
przed soba˛.
Cole nie spojrzał koledze w twarz, ale nie potrafił
stłumic´ sło´w cisna˛cych mu sie˛ na usta.
– A co be˛dzie, Rick, jes´li Debbie nie udz´wignie
roli z˙ony policjanta? Ogla˛dałem zbyt wiele mał-
z˙en´stw, kto´re rozleciały sie˛ z hukiem z powodu
wariackich godzin naszej pracy, cze˛stej nieobecnos´ci
w domu i s´wiadomos´ci stale wisza˛cego nad nami
niebezpieczen´stwa. Nie znio´słbym utraty tej dziew-
czyny.
– Jes´li nie zaryzykujesz, nigdy nie be˛dziesz jej
miał. Czy kiedykolwiek przyszło ci to do głowy?
Cole ukrył twarz w dłoniach. Rick poklepał go po
plecach i szybko wyszedł. Ujrzawszy zas´ Morgana
kus´tykaja˛cego przez hol, pomachał mu re˛ka˛, wskazu-
ja˛c gestem miejsce, na kto´rym przed chwila˛ siedział
Cole.
– Nie powinienem zostawiac´ jej samej – oznajmił
Morgan, padaja˛c cie˛z˙ko na krzesło stoja˛ce obok syna.
– Gdybym tego nie zrobił, nic by sie˛ jej nie stało. To
wszystko moja wina.
Cole zmarszczył czoło.
– Przez trzydzies´ci kilka lat uczyłes´ mnie zupełnie
czegos´ innego. Mo´wiłes´ zawsze, z˙e jes´li cos´ ma sie˛
stac´, to i tak sie˛ stanie, bez wzgle˛du na przedsie˛wzie˛te
s´rodki zapobiegawcze.
Starszy pan wzruszył ramionami, a potem obdarzył
syna bladym us´miechem.
– Na przypominanie moich kazan´ wybierasz sobie
przedziwne chwile. – Usłyszawszy dochodza˛cy zza
parawanu głos Debbie, zapytał cicho: – Czy ona
wyzdrowieje?
Cole spojrzał na ojca, do kto´rego tak bardzo był
podobny, i us´miechna˛ł sie˛ lekko.
– Owszem, tato. Wyzdrowieje. Ma guza na gło-
wie i siniec na policzku, ale juz˙ zaczyna sie˛ mart-
wic´ o to, kto ugotuje dzis´ kolacje˛. Słyszałem, z˙e
lekarz jej tego kategorycznie zabronił. Co powiesz
na chin´szczyzne˛? Zobaczysz przed soba˛ te wszyst-
kie małe, s´liczne pojemniczki... Pamie˛tasz reakcje˛
Debbie?
– Tak – odparł Morgan. – Była bardzo sponta-
niczna...
– Be˛dziemy dogla˛dali jej na zmiane˛ – zapropono-
wał Buddy.
Z jego strony było to olbrzymie pos´wie˛cenie.
Zgodził sie˛ porzucic´ dla człowieka ukochany kom-
puter.
– Chodze˛ po´z´no spac´ – przypomniał Morgan.
– Moge˛ sie˛ nia˛ zaja˛c´.
– Dzie˛kuje˛, ale wole˛ zrobic´ to sam – oznajmił
Cole. – To najlepsze rozwia˛zanie. Mamy z Debbie
pokoje na wprost siebie, dzieli nas tylko korytarz. Nie
pamie˛tacie, jak dogla˛dałem Lily, kiedy chorowała?
Morgan s´wietnie to pamie˛tał. Tak samo jak wyraz
twarzy Cole’a, kiedy ujrzał go po wejs´ciu na oddział
pierwszej pomocy. Malowała sie˛ na niej czarna roz-
pacz.
– Zrobimy, synu, jak sobie z˙yczysz – powiedział.
– Jes´li be˛dziesz potrzebował pomocy, wiesz, gdzie
mnie znalez´c´.
Cole skina˛ł głowa˛.
– Lekarz kazał do niej zagla˛dac´. Sprawdzac´, czy
nie s´pi zbyt głe˛boko, i pilnowac´, z˙eby sie˛ nie przeme˛-
czała. – Wzruszył ramionami i zmarszczył czoło.
– I czekac´, az˙ znikna˛ s´lady potłuczenia i zagoi sie˛
siniec na twarzy.
– Gdzie jest Debbie? – zapytał Buddy. – Mo´głbym
zapytac´ ja˛, czy nie chce czegos´ zjes´c´. Moz˙e ma ochote˛
na jogurt albo na...
– Jestes´ niesamowity – os´wiadczył ze s´miechem
Cole. – Debbie jest w swoim pokoju. Zapukaj do niej
i zapytaj sam. Sa˛dze˛, z˙e lez˙y w ło´z˙ku.
Zadowolony Buddy pomkna˛ł w strone˛ korytarza.
– Czy kiedykolwiek przypuszczałes´, z˙e nadejdzie
dzien´, w kto´rym jakiejs´ kobiecie uda sie˛ wycia˛gna˛c´
tego chłopca z jego nory? – spytał rozbawiony Mor-
gan.
– Nigdy – stwierdził Cole. – Na szcze˛s´cie Debbie
jest dla Buddy’ego kims´ w rodzaju siostry, naste˛p-
czynia˛ Lily. Nie chciałbym bic´ sie˛ o nia˛ z własnym
bratem.
Morgan ze zdumienia otworzył usta. Odwro´cił
sie˛, chca˛c dojrzec´ wyraz twarzy starszego syna, ale
Cole zda˛z˙ył juz˙ wymkna˛c´ sie˛ z kuchni, przekazaw-
szy ojcu wiadomos´c´, kto´ra podziałała na niego jak
bomba.
Zwinie˛ta w kłe˛bek, Debbie spała spokojnie na
boku. Owinie˛ta przes´cieradłami, przypominała opatu-
lone niemowle˛.
Cole nie wiedział, czy płakac´, czy przeklinac´.
W kon´cu znalazł inne wyjs´cie. Podszedł do ło´z˙ka
i dotkna˛ł delikatnie czoła Debbie, aby sprawdzic´, czy
nie ma gora˛czki. Gdy poczuł pod palcami chłodna˛,
gładka˛ sko´re˛, odetchna˛ł z ulga˛.
Miał przemoz˙na˛ ochote˛ wysupłac´ s´pia˛ca˛ dziew-
czyne˛ z pomie˛tej pos´cieli, ale uznał, z˙e na nic to sie˛ nie
zda. Dwie godziny wczes´niej uwolnił Debbie z prze-
s´cieradeł, ale zno´w sie˛ nimi owine˛ła. Totez˙ odwro´cił
sie˛ i opus´cił poko´j.
Poczuła dotyk jego dłoni. Oddech Cole’a musna˛ł jej
policzek. Zaraz potem usłyszała, z˙e odchodzi. Została
sama...
Udawała, z˙e jest całkowicie nies´wiadoma jego
obecnos´ci. Kilka razy juz˙ sprawdzał, co sie˛ z nia˛
dzieje, zamiast is´c´ samemu odpocza˛c´. Do oczu na-
płyne˛ły jej łzy wzruszenia.
Przekonany, z˙e Debbie s´pi, Cole zachowywał
sie˛ delikatnie i czule. Dlaczego nie chciał przyznac´
sie˛ do tego, z˙e cos´ ich ła˛czy? Czemu nie chciał
przyja˛c´ do wiadomos´ci faktu, z˙e sa˛ w sobie za-
kochani?
Gdy po raz pierwszy ujrzała Cole’a Brownfielda,
z miejsca straciła dla niego głowe˛. Stał wo´wczas pod
rozłoz˙ystym drzewem na ranczu Longrena. Trzymał
w jednym re˛ku talerz z pieczonym mie˛sem, a w dru-
gim piwo, i s´miał sie˛ z czegos´, co do niego mo´wiono.
Był zupełnie inny niz˙ me˛z˙czyz´ni, ws´ro´d kto´rych
dorastała. Nie tylko dlatego, z˙e pochodził z odległej
Kalifornii, kto´ra dla Debbie była ro´wnoznaczna z inna˛
planeta˛, nie tylko dlatego, z˙e był policjantem, co
odkryła w cia˛gu niespełna pie˛ciu minut, i nie tylko
dlatego, z˙e był najstarszym i najukochan´szym bratem
Lily. Cole Brownfield zafascynował Debbie z jednego
jeszcze powodu. Był me˛z˙czyzna˛ skupionym i powaz˙-
nym, maja˛cym swe sekrety.
Odgadła to od razu, popatrzywszy w jego czarne
oczy. I od razu miała s´wiadomos´c´, z˙e te sekrety sa˛
ponure. S
´
miech Cole’a Brownfielda zaprawiony był
gorycza˛ i smutkiem. Ten me˛z˙czyzna z pewnos´cia˛ ma
za soba˛ zbyt wiele samotnie spe˛dzonych godzin
i widział zbyt wiele strasznych rzeczy.
Tak, Deborah Jean Randall dostrzegła to wszystko
w przecia˛gu zaledwie pie˛ciu minut i zakochała sie˛
w Cole’u od pierwszego wejrzenia.
A teraz znajdowała sie˛ szmat drogi od domu
i leczyła rany po napadzie łajdaka, kto´ry miał zwyczaj
okradac´ bezbronne kobiety. A niemal tuz˙ obok znaj-
dował sie˛ me˛z˙czyzna jej marzen´, co nie dawało jej
spokoju.
Odwro´ciła sie˛ na drugi bok, skrzywiła, uraziwszy
bola˛ce miejsce, i wycia˛gne˛ła sie˛, usiłuja˛c ułoz˙yc´ sie˛
wygodnie. Kilka minut po´z´niej us´piło ja˛ jednostajne
skrzypienie podłogi, dochodza˛ce z pokoju znajduja˛ce-
go sie˛ po przeciwnej stronie korytarza.
Cole nie spał. Mine˛ła po´łnoc, zbliz˙ał sie˛ koniec
nocy, a on cia˛gle nie mo´gł zmruz˙yc´ oka. Wszystko
go złos´ciło. Przeklinał ksie˛z˙ycowa˛ pos´wiate˛ przeni-
kaja˛ca˛ do wne˛trza pokoju, przeklinał los – za to, co
spotkało Debbie. Przeklinał tez˙ młodego gangstera,
kto´ry nadal cieszył sie˛ wolnos´cia˛, i wiele innych
rzeczy.
Znajdował sie˛ nie tam, gdzie powinien teraz byc´.
Mo´wiło mu to serce. Wreszcie, zme˛czony pro´bami, by
zasna˛c´, podnio´sł sie˛ z ło´z˙ka. S
´
wiatło ksie˛z˙yca zatan´-
czyło na jego obnaz˙onej sko´rze. Włoz˙ył czerwone
gimnastyczne spodenki i powe˛drował na druga˛ strone˛
korytarza, pragna˛c jeszcze raz spojrzec´ na Debbie.
Chciał sie˛ upewnic´, z˙e jest nadal z˙ywa... i oddycha.
Obudziło ja˛ skrzypienie podłogi. A wie˛c Cole zno´w
jest na nogach. Je˛kne˛ła i nacia˛gne˛ła na głowe˛ prze-
s´cieradła. Gdyby tylko zdołała znalez´c´ wygodniejsza˛
pozycje˛...
Usłyszała, z˙e Cole wszedł do jej pokoju.
Nachylił sie˛ nad ło´z˙kiem, usiłuja˛c dostrzec w cie-
mnos´ciach twarz drogiej mu kobiety i posłuchac´ jej
oddechu. Musi przeciez˙ sprawdzic´, czy jest regular-
ny i spokojny.
– Cole, na litos´c´ boska˛ – wymamrotała. – Nie
dajesz odpocza˛c´ ani sobie, ani mnie. Jes´li sie˛ uspoko-
isz, pozwolisz mi zasna˛c´ i uwierzysz, z˙e daleko mi
jeszcze do wydania ostatniego tchu, pozwole˛ ci wlez´c´
do mojego ło´z˙ka, połoz˙yc´ sie˛ obok i słuchac´, jak
oddycham.
Zaskoczyła go, zaraz potem jednak us´miechna˛ł sie˛
do siebie. Powinien był wiedziec´, z˙e jeden wypadek to
za mało, aby zwalic´ Debbie z no´g.
– S
´
cia˛gasz na siebie cała˛ kołdre˛? – zapytał.
– Wkro´tce sie˛ przekonasz – wymamrotała.
Z trudem panuja˛c nad soba˛, wsuna˛ł sie˛ do ło´z˙ka
i w miare˛ wygodnie ułoz˙ył. Milczeli oboje przez
dłuz˙sza˛ chwile˛.
Debbie zaprosiła go do siebie, bo była sfrust-
rowana. On zas´ przyja˛ł zaproszenie z potrzeby serca.
Kiedy wsuna˛ł ramie˛ pod głowe˛ Debbie i przycia˛gna˛ł ja˛
do siebie, westchne˛ła. O, tak! Było to miejsce, kto´re
juz˙ przedtem uznała za idealne. Od razu powinna
była wiedziec´, gdzie go szukac´. Blisko me˛skiego
serca.
Cole przykrył ja˛ delikatnie i wzia˛ł w obje˛cia. Długo
trwało, zanim sie˛ odpre˛z˙yła. Wsłuchuja˛c sie˛ w powol-
ny i ro´wnomierny oddech Debbie, Cole w kon´cu
uzmysłowił sobie, z˙e jest po uszy zakochany.
– Dzien´ dobry, słonko.
Otworzyła oczy i ujrzała przed soba˛ twarze pozo-
stałych dwo´ch przedstawicieli rodu Brownfieldo´w.
Przecia˛gne˛ła sie˛ i odwzajemniła ich us´miech. Do-
tkne˛ła re˛ka˛ dodatkowa˛, lez˙a˛ca˛ obok poduszke˛ i nagle
drgne˛ła nerwowo, przypomniawszy sobie o me˛z˙czyz´-
nie, kto´ry dzielił z nia˛ ło´z˙ko. Na szcze˛s´cie nikogo przy
niej nie było i Debbie odetchne˛ła z ulga˛. Byłoby jej
okropnie niezre˛cznie tłumaczyc´ obecnos´c´ Cole’a.
– Kazał nam wstac´ – poinformował Buddy, maja˛c
na mys´li starszego brata.
Morgan us´miechna˛ł sie˛ szeroko.
– Pracuje dzisiaj na rannej zmianie. Kazał nam
przynies´c´ ci cos´ do jedzenia. Postawiłem s´niadanie na
stoliku nocnym. Kiedy sie˛ umyjesz, be˛dziesz mogła
cos´ przegryz´c´.
Debbie spro´bowała sie˛ us´miechna˛c´ i zaraz potem
sie˛ skrzywiła. Musiał zabolec´ ja˛ uderzony podbro´dek.
Starszego pana ogarne˛ła złos´c´, podobna do tej, kto´ra˛
odczuwał Cole. Dałby wiele za to, z˙eby mo´c rozprawic´
sie˛ z łajdakiem, kto´ry skrzywdził te˛ słodka˛ dziew-
czyne˛.
– Dasz sobie rade˛? – spytał z niepokojem w głosie.
– Moz˙e trzeba pomo´c ci przy wstawaniu? Bardzo cie˛
boli?
– Tak. Nie. Tak. – Z ust Debbie padły trzy zwie˛złe
odpowiedzi.
Morgan us´miechna˛ł sie˛ z zadowoleniem. Debbie
odzyskuje forme˛.
– Rozumiem. – Zwro´cił sie˛ do syna: – Idziemy,
Buddy.
– W południe przygotuje˛ lunch – oznajmił kom-
puterowy geniusz, wprowadzaja˛c ojca i Debbie w stan
absolutnego oszołomienia.
Kiedy ruszyli do wyjs´cia, Morgan przewro´cił ocza-
mi.
– Nikt na s´wiecie opro´cz ciebie nie z˙ywi sie˛
wyła˛cznie cukrem – stwierdził z dezaprobata˛ w głosie.
– Be˛dzie lepiej, jes´li poczekamy i zobaczymy, czy
ktos´ w ogo´le be˛dzie miał ochote˛ na jedzenie. Co
powiesz na taka˛ propozycje˛?
Był zły na siebie, z˙e znieche˛ca młodszego syna do
zrobienia pierwszej od blisko pie˛ciu lat normalnej
rzeczy, na jaka˛ chciał sie˛ zdobyc´. Uznał jednak, z˙e
gigantyczne porcje lodo´w z mno´stwem orzechowego
masła trudno uznac´ za jedzenie racjonalne.
Debbie miała ochote˛ parskna˛c´ s´miechem. Nie była
pewna, jak zareaguje na to jej przecie˛ta warga, wie˛c na
wszelki wypadek us´miechne˛ła sie˛ tylko ka˛cikami ust.
Poje˛kuja˛c z bo´lu, z trudem podniosła sie˛ z ło´z˙ka,
powlokła do łazienki i włoz˙yła na siebie obszerna˛
bawełniana˛ koszulke˛, nalez˙a˛ca˛ do jej brata, Douglasa.
Uznała bowiem, z˙e im bardziej ubranie be˛dzie oddalo-
ne od ciała, tym mniej be˛dzie uraz˙ało bola˛ce miejsca.
Wro´ciła do ło´z˙ka, sie˛gne˛ła po grzanke˛, kto´ra zda˛z˙y-
ła juz˙ wystygna˛c´, i nadal gora˛ca˛ kawe˛. Galaretke˛
truskawkowa˛ zostawiła dla Buddy’ego, gdyz˙ jej z˙oła˛-
dek był w stanie tolerowac´ wyła˛cznie potrawy dietety-
czne.
– Tak, ja tez˙ cie˛ kocham – rzekła Debbie do
słuchawki.
Wetkne˛ła za ucho kosmyk włoso´w opadaja˛cy na
twarz i, usłyszawszy za plecami odgłos kroko´w,
obro´ciła sie˛ na bosych stopach. Ujrzała Cole’a. Miał
bardzo dziwna˛ mine˛. Zapewne z´le zrozumiał wypo-
wiadane przez nia˛ czułe słowa, ale telefonicznej
rozmowy przerywac´ nie zamierzała. Uznała, z˙e dobrze
mu zrobi chwilowy skok cis´nienia krwi.
Cole miał ochote˛ wyrwac´ Debbie słuchawke˛ z dłoni
i zaz˙a˛dac´ wyjas´nienia, kogo ona ,,kocha’’, i kazac´
facetowi is´c´ do diabła. Debbie nie ma prawa do nikogo
tak sie˛ zwracac´. To słowo jest zarezerwowane wyła˛cz-
nie dla niego.
Szybko jednak oprzytomniał. Przeciez˙ ta kobieta
nie jest jego własnos´cia˛. Jak moga˛ mu przychodzic´ do
głowy takie mys´li?
Spod przymknie˛tych powiek obserwował kształtne
ciało Debbie, rysuja˛ce sie˛ pod luz´na˛ bawełniana˛
koszulka˛. Wiedział, z˙e pod spodem nie ma na sobie
prawie nic. Ta mys´l wywołała w nim fizyczne pod-
niecenie.
– Tak, obiecuje˛ – mo´wiła do słuchawki. – Napraw-
de˛ jest mi dobrze. Nie. Nie zapomne˛. Jestem z ciebie
ogromnie dumna. Tak, be˛de˛ czekała. Z niecierpli-
wos´cia˛.
Z tajemniczym us´miechem na wargach Debbie
odłoz˙yła słuchawke˛, odwro´ciła sie˛ i oparła o s´ciane˛.
Postanowiła obserwowac´ reakcje˛ Cole’a.
Nie rozczarował jej.
– Kto to był? – spytał mało sympatycznym głosem.
– Douglas.
Cole czekał na dalsze wyjas´nienia. Nie nasta˛piły.
Uznał, z˙e musi usłyszec´ wie˛cej.
– A wie˛c chcesz sprowokowac´ mnie do dalszych
pytan´ – powiedział. – Mam racje˛, mała?
Debbie wzruszyła ramionami.
– Nie mam poje˛cia, o czym mo´wisz – skłamała.
Zaraz potem jednak ogarne˛ły ja˛ wyrzuty sumienia.
Ostatnia noc, gdy wreszcie Cole pozwolił jej zasna˛c´,
nalez˙ała do najlepszych w jej z˙yciu. Pragne˛ła miec´
wie˛cej takich nocy... I znacznie cze˛s´ciej...
– Douglas to mo´j brat – wyjas´niła wreszcie. – Lily
dała mu numer mojego telefonu. Zadzwonił, aby
powiedziec´, z˙e dostał awans z ro´wnoczesnym przenie-
sieniem do Los Angeles. Prawda, z˙e ten s´wiat jest mały?
– Czy wie o twoim wypadku?
Debbie pochyliła głowe˛ i wzruszyła ramionami.
Zaraz potem jednak skrzywiła sie˛ z bo´lu.
– Nie było potrzeby go o tym informowac´. Jakos´ to
przez˙yłam.
To fakt, pomys´lał Cole. Ale nie wiedział, czy i jemu
uda sie˛ przez˙yc´. Sam widok poranionego podbro´dka
stoja˛cej przed nim kobiety sprawiał, z˙e miał ochote˛
krzyczec´.
Podszedł blisko, pocia˛gna˛ł w do´ł luz´na˛ koszulke˛,
odsłaniaja˛c ramie˛ Debbie. No tak, dalej widac´ te
siniaki. Wcale nie zbladły, podobnie jak ten na twarzy.
Były olbrzymie, purpurowo-zielone. Z jaka˛ siła˛ i furia˛
ten bandyta...
Debbie podniosła wzrok. Przeraziła ja˛ ws´ciekłos´c´
maluja˛ca sie˛ na twarzy Cole’a. Na szcze˛s´cie to nie ona
jest jej przyczyna˛. Odepchne˛ła sie˛ od s´ciany, zarzuciła
Cole’owi re˛ce na szyje˛ i mocno go us´ciskała.
– Ja czuje˛ sie˛ dobrze – zapewniła go.
– Ale ja nie moge˛ powiedziec´ tego o sobie – wyma-
mrotał.
Nie wiedział, co bolało go bardziej: fakt, z˙e nie
potrafił ustrzec Debbie przed napadem, mimo z˙e jako
policjant powinien chronic´ ludzi, czy rozbudzone i nie
zaspokojone poz˙a˛danie.
Debbie uwielbiała, gdy tulił ja˛ do siebie, nawet
wtedy, kiedy wprowadzało go to w nastro´j rozdraz˙-
nienia, i mimo z˙e nie posuwał sie˛ dalej. Szorstkie
dz˙insy Cole’a ocierały sie˛ o jej obnaz˙one nogi,
a mie˛kka koszula o policzek. Emanował od niego
ładny zapach – cytryny i drewna. Jeszcze lepiej było
go dotykac´. Był taki duz˙y i ciepły...
Debbie nagle zatrzymała re˛ke˛, kto´ra zabła˛kała sie˛
pod kurtke˛ Cole’a. Podniosła wzrok i z wraz˙enia
zapomniała, o czym chciała mu powiedziec´.
– To moja bron´ – wyjas´nił.
Cofne˛ła re˛ke˛ tak gwałtownie, jakby dotkne˛ła we˛z˙a.
To, co wyczuła pod palcami, okazało sie˛ sko´rzana˛
kabura˛. Spojrzała na zmieniona˛ twarz Cole’a i wy-
czuła, z˙e zareagowała fatalnie.
Od tygodni czekał na tego rodzaju okazje˛. Włas´-
ciwie juz˙ w chwili przyjazdu tej kobiety zdawał sobie
sprawe˛, z˙e pewnego dnia wydarzy sie˛ cos´, co udowo-
dni mu, iz˙ ich zwia˛zek nie ma szans. Cole był pewny,
z˙e Debbie przeraz˙a praca w policji i z˙e tryb jego z˙ycia
stałby sie˛ dla niej wielkim problemem. Tak wie˛c
czekał na dowo´d. Kiedy jednak okazało sie˛, z˙e ma
racje˛, poczuł sie˛ okropnie.
– Wiedziałam, z˙e masz bron´ – os´wiadczyła Debbie
po dłuz˙szej chwili – tylko nie spodziewałam sie˛, z˙e
przy sobie. Rzadko kiedy widuje˛ cie˛ w... kompletnym
stroju.
I znowu go zaskoczyła. Cole nie spodziewał sie˛
takiej reakcji. A przypomnienie ostatniej nocy, kiedy
nie miał na sobie prawie nic, sprawiło, z˙e zapomniał
je˛zyka w ge˛bie.
Nadal jednak nie był pewny, czy Debbie nie ukrywa
przed nim swych prawdziwych uczuc´. Ale o co
włas´ciwie mu chodzi? Nie miał poje˛cia. Od chwili,
gdy przed domem zatrzymała sie˛ ta piekielna takso´w-
ka z gos´ciem z Oklahomy, przestał byc´ czegokolwiek
pewny.
– Wpadłem na chwile˛ zobaczyc´, co u ciebie,
i powiedziec´, z˙e s´wiadek z centrum handlowego
zidentyfikował napastnika. Ciekaw jestem, czy zgo-
dziłabys´ sie˛ zerkna˛c´ na kilka fotografii...
– Pracujesz nad ta˛ sprawa˛? – spytała zdumiona.
– Sa˛dziłam, z˙e nie zajmujesz sie˛ kradziez˙ami.
– Robie˛ to... nieoficjalnie. Powiedzmy, z˙e jestem...
zainteresowany tym, z˙eby juz˙ nie stało ci sie˛ nic złego.
Debbie ze zrozumieniem pokiwała głowa˛.
– No to oddawaj sie˛ swoim zainteresowaniom
– zaproponowała z ironia˛ w głosie.
Wyraz twarzy Cole’a w pełni zrekompensował bo´l,
kto´ry odczuła, gdy parskne˛ła s´miechem. Chodziły mu
po głowie nieprzystojne mys´li.
– Miałam na mys´li zdje˛cia, o kto´rych mo´wiłes´
– wyjas´niła. – A co sobie pomys´lałes´? Z
˙
e be˛de˛ cie˛
rewidowała? – Debbie przecia˛gne˛ła palcami po guzi-
kach koszuli Cole’a i kiedy dotarła do klamry u paska,
postukała w nia˛ paznokciem. – To przeciez˙ twoja
praca. Czyz˙bys´ o tym zapomniał?
– Do wszystkich diabło´w!
Przechyliła głowe˛, usiłuja˛c zachowac´ powage˛,
i czekała, az˙ Cole pokaz˙e przyniesione zdje˛cia.
Otrza˛sna˛ł sie˛, wycia˛gna˛ł z kieszeni koperte˛ i wy-
rzucił na sto´ł kilka fotografii.
– Ten – oznajmiła Debbie.
Wytropienie blondyna o bezczelnej twarzy zaje˛ło
jej pie˛c´ sekund.
– Jestes´ pewna?
– W stu procentach. Az˙ trudno uwierzyc´, z˙e nie
powiedziałam ci, z˙e zapamie˛tałam twarz tego drania.
Gdybym o tym nie zapomniała, udałoby sie˛ ziden-
tyfikowac´ go wczes´niej i zapobiec temu, co stało sie˛
potem.
Cole włoz˙ył zdje˛cia do koperty i podszedł do
telefonu. Chwile˛ po´z´niej oznajmił:
– To on. Debbie go rozpoznała. – Słuchał przez
chwile˛ i szybko zakon´czył rozmowe˛. – Zawiadomia˛
wszystkie wozy patrolowe i posterunki – poinfor-
mował Debbie. – Jes´li złapiemy tego faceta, moz˙e uda
nam sie˛ zdja˛c´ cały gang złodziei z plaz˙y.
– Byłoby dobrze – uznała Debbie. – Nie chciała-
bym, z˙eby nadal krzywdzili takich miłych ludzi jak
Goldblumowie. Naste˛pna ofiara moz˙e miec´ mniej
szcze˛s´cia niz˙ Florence.
– Szcze˛s´cia?
– Tak – z us´miechem potwierdziła Debbie. – Gdy-
by nie było cie˛ wtedy na plaz˙y, nie miałby kto gonic´
złodzieja i nie dałoby sie˛ odzyskac´ torby z jej lekarst-
wem. – Stukne˛ła Cole’a lekko w brzuch. – Przeciez˙,
twardzielu, dobrze o tym wiesz.
– Och, zawsze moz˙e byc´ naste˛pny raz. Na s´wiecie
jest wielu tego typu łajdako´w.
Debbie us´ciskała Cole’a i demonstracyjnie oparła
policzek tam, gdzie pod marynarka˛ znajdowała sie˛
kabura, chca˛c dac´ mu do zrozumienia, z˙e nie jest ani
troche˛ zaszokowana obecnos´cia˛ broni.
– Na s´wiecie jest takz˙e wielu przyzwoitych face-
to´w. Takich jak ty...
Cole odruchowo zacisna˛ł re˛ce na ramionach Deb-
bie, szybko jednak, przypomniawszy sobie o jej
potłuczeniach, zwolnił us´cisk.
– Musze˛ wracac´ do pracy – powiedział. – Chcia-
łem sie˛ tylko upewnic´...
– Nic mi nie jest – uspokoiła go. – Ale nie moge˛
obiecac´, w jakim stanie be˛de˛ w porze kładzenia sie˛ do
ło´z˙ka.
Cole zmarszczył z niepokojem czoło.
– Dlaczego?
– Buddy chce przygotowac´ dzis´ kolacje˛.
Cole odrzucił głowe˛ do tyłu i parskna˛ł s´miechem.
Spojrzał na twarz Debbie, dostrzegł z trudem ukrywa-
ny smutek i rozes´miał sie˛ ponownie.
– Postaram sie˛ wro´cic´ wczes´niej – os´wiadczył.
– Jes´li jednak nie uda mi sie˛ zjawic´ w porze kolacji, nie
zostawiaj dla mnie jedzenia. Przegryze˛ sobie cos´ na
mies´cie.
– Kłamiesz, i dobrze o tym wiesz – westchne˛ła.
– Poszłabym che˛tnie w twoje s´lady. Nie wiem, jak mo´j
z˙oła˛dek zniesie cztery słodkie dania.
Cole nachylił sie˛ i na czole Debbie złoz˙ył lekki
pocałunek. Jego głos brzmiał teraz mie˛kko i łagod-
nie.
– Che˛tnie zabrałbym cie˛ z soba˛. – Obrzucił wzro-
kiem jej drobna˛ sylwetke˛ i zaraz potem wzruszył
ramionami. – Niestety, wzywaja˛ mnie obowia˛zki.
Zadbaj o siebie, mała.
– Ty tez˙ – powiedziała, poklepuja˛c kabure˛ ukryta˛
pod kurtka˛.
Chwycił jej re˛ke˛ i łagodnym, a zarazem sta-
nowczym gestem zmusił, by na niego spojrzała.
Musi sie˛ przekonac´, czy w oczach Debbie nie
kryje sie˛ strach, upewnic´, z˙e gdy tylko on opus´ci
dom, ta kobieta nie rozpadnie sie˛ na tysia˛c ka-
wałko´w.
Cofne˛ła dłon´ i jeszcze raz klepne˛ła kurtke˛.
– Tylko sprawdzam – os´wiadczyła. – Chyba nie
chciałbys´ wychodzic´ z tymi wszystkimi... wybrzuszo-
nymi miejscami tam, gdzie nie trzeba.
Łypne˛ła teatralnie okiem na wybrzuszone miejsce
pod suwakiem spodni i us´miechne˛ła sie˛ na widok
czerwienieja˛cej twarzy Cole’a.
– Juz˙ jestem załatwiony – wymamrotał. – Do
diabła, bezpieczniej jest na ulicach niz˙ przy tobie.
– Byc´ moz˙e – stwierdziła. – Ale tutaj obyłbys´ sie˛
bez broni. Obchodziłabym sie˛ z toba˛ łagodnie.
Rany boskie! – je˛kna˛ł w duchu i na mie˛kkich
nogach ruszył w strone˛ drzwi. Nie miał czasu na
cia˛gnie˛cie tej rozmowy. No i wolałby nie zjawiac´ sie˛
na komendzie w stanie, kto´ry ograniczałby jego
koncentracje˛.
Staraja˛c sie˛ nie zwaz˙ac´ na bo´l w le˛dz´wiach, usiło-
wał skupic´ uwage˛ na tym, co dzieje sie˛ z jego sercem.
Kiedy wro´ci wieczorem do domu, Deborah Jean
Randall be˛dzie mu winna cos´ wie˛cej niz˙ tylko wyczer-
puja˛ce wyjas´nienia.
ROZDZIAŁ SZO
´
STY
Ten s´miech! Cole odwro´cił sie˛ w jednej chwili,
niemal wypuszczaja˛c z ra˛k hot doga i cole˛, i spojrzał
na druga˛ strone˛ ulicy. Debbie! To ona tak sie˛ s´mieje!
To nieoczekiwane spotkanie wywołało w nim
rados´c´. Chciał ja˛ zawołac´, gdy nagle ujrzał, jak
z pobliskiego sklepu z ubraniami dla me˛z˙czyzn wy-
chodzi jakis´ młody człowiek i całuje ja˛.
Zapomniawszy o jedzeniu, kto´re trzymał w re˛ku,
Cole zacisna˛ł pie˛s´ci. Bułka wystrzeliła w jedna˛ strone˛,
paro´wka w przeciwna˛. W jego re˛kach pozostały
tylko... chili i pusta torba.
Co to ma, do diabła, znaczyc´? Nigdy jeszcze nie
widział tego młodego osiłka i mo´głby przysia˛c, z˙e
w Laguna Beach, opro´cz jego rodziny, Debbie nikogo
nie zna. A jes´li nawet kogos´ zna, to nigdy nie pisne˛ła
o tym słowem.
Spojrzał na dłonie upaprane jedzeniem i zakla˛ł
szpetnie.
– Prosze˛ to wzia˛c´ – powiedział sprzedawca hot
dogo´w, podaja˛c mu gars´c´ serwetek. – Chyba sie˛ panu
przydadza˛.
Cole z podzie˛kowaniem skina˛ł głowa˛i popatrzył na
znikaja˛ca˛ takso´wke˛.
– Dac´ nowego hot doga? – spytał sprzedawca.
Kiedy jednak klient pobiegł w strone˛ swego samo-
chodu, rozczarowany wzruszył ramionami.
Chwile˛ po´z´niej Cole wła˛czył sie˛ do ulicznego ruchu
i niewiele mys´la˛c, ruszył za takso´wka˛. Ta zatrzymała
sie˛ po kilku minutach.
Z niezadowoleniem zmarszczył brwi. Stane˛li zno´w
przed sklepem z odziez˙a˛? Czyz˙by Debbie kupowała
temu z˙igolakowi ciuchy? Cole nie potrafił wyobrazic´
sobie takiej ewentualnos´ci. Ta kobieta nie dałaby sie˛
nikomu nacia˛gna˛c´. Ale jest tutaj obca, a jemu, jako
policjantowi, zdarzało sie˛ ogla˛dac´ dziwniejsze rzeczy.
Debbie pojawiła sie˛ na chodniku w towarzystwie
nieznajomego, po czym takso´wka odjechała. Widocz-
nie zamierzaja˛ spe˛dzic´ na zakupach wie˛cej czasu!
Ujrzawszy, jak młody me˛z˙czyzna obejmuje ramie-
niem Debbie i wprowadza ja˛ do sklepu, Cole zmarsz-
czył brwi i ze złos´cia˛ zacisna˛ł dłonie na kierownicy.
Zdaniem Cole’a, towarzysz Debbie liczył sobie
niewiele ponad dwadzies´cia lat. Miał ciemne włosy
i zupełnie biała˛cere˛. Nie był stałym mieszkan´cem tych
okolic, bo kaz˙dy facet o takiej muskulaturze jak on jest
z reguły opalony. W Kalifornii atletyczna budowa
i opalenizna chodza˛ zawsze w parze.
W pierwszej chwili Cole postanowił wysia˛s´c´ z sa-
mochodu i zajrzec´ do sklepu. Szybko jednak rozmys´lił
sie˛. Bo jak wytłumaczy Debbie swoja˛ obecnos´c´? Nie
zamierzał sie˛ przyznawac´, z˙e ja˛ s´ledzi.
Z gradowa˛ mina˛ usadowił sie˛ wygodniej za kierow-
nica˛i utkwił wzrok w sklepowych drzwiach. Wiedział,
z˙e pre˛dzej czy po´z´niej Debbie i młody człowiek be˛da˛
musieli wyjs´c´ na ulice˛. Kiedy to uczynia˛, wtedy
postanowi, co robic´ dalej.
Doug Randall spogla˛dał krzywym okiem na sprze-
dawce˛. Jes´li ten facet wycia˛gnie jeszcze wie˛cej koszul
o barwie ostrego ro´z˙u lub zieleni, to on natychmiast
opus´ci sklep. Zanim zdecyduje sie˛ na cos´ tak paskud-
nego, be˛dzie chodził do pracy wyła˛cznie w białych
koszulach.
Gdy Douglas na nia˛ nie patrzył, Debbie us´miechała
sie˛ do siebie. Była zachwycona, z˙e moz˙e wreszcie
ogla˛dac´ ukochanego brata przyzwoicie ubranego i, co
wie˛cej, odnosza˛cego zawodowe sukcesy. Wiele lat
zamartwiała sie˛ o Douga, obawiaja˛c sie˛, z˙e niczego nie
osia˛gnie, z˙e pozostanie na zawsze facetem na motorze.
Kiedys´ liczyły sie˛ dla niego tylko i wyła˛cznie harleye
i kurtki z czarnej sko´ry. Debbie była załamana.
Wkro´tce po ukon´czeniu siedemnastego roku z˙ycia
Doug nagle wydoros´lał. Zrzucił czarna˛ sko´re˛ i przestał
interesowac´ sie˛ wyła˛cznie motorami. Wtedy ode-
tchne˛ła z ulga˛.
– Sa˛dzisz, z˙e spodoba ci sie˛ nowa praca? – spytała
brata.
Zobaczyła, jak skarcił wzrokiem sprzedawce˛ i ode-
słał go po koszule o spokojniejszych kolorach.
– Wiem dobrze, Deb, na czym polega ta robota. Ja
tylko zmieniam miejsce pracy, nic wie˛cej.
Douglas Randall z niepokojem spogla˛dał na siostre˛.
Wygla˛dała z´le, była bardzo blada. A kiedy po raz
pierwszy ujrzał jej zraniona˛ twarz, wpadł we ws´ciek-
łos´c´. Był goto´w wyjs´c´ natychmiast na ulice Laguna
Beach i az˙ do skutku szukac´ bandyty, ale Debbie
poinformowała go, z˙e ta˛ sprawa˛ zajmuje sie˛ juz˙
miejscowa policja i z˙e jego pomoc nie jest potrzebna.
Jednak informacja ta niewiele poprawiła mu samopo-
czucie.
– Moz˙esz zamieszkac´ ze mna˛ – powtarzał z upo-
rem swa˛propozycje˛, woko´ł kto´rej poprzedniego popo-
łudnia obracała sie˛ prawie cała ich rozmowa. – Juz˙ ci
mo´wiłem, z˙e mam w Los Angeles apartament z dwie-
ma sypialniami, i to podobno w niezłej dzielnicy.
– Us´miechna˛ł sie˛ ironicznie. – A czy to miasto w ogo´le
ma jaka˛s´ niezła˛ dzielnice˛, to sie˛ dopiero okaz˙e – dodał
ponurym tonem.
– Jestes´ stanowczo zbyt prowincjonalny – stwier-
dziła Debbie. – Na z˙ycie w mies´cie składa sie˛ wiele
ro´z˙nych rzeczy – cia˛gne˛ła, nie zwracaja˛c uwagi na
niezadowolona˛ mine˛ Douga. – Powtarzam po raz
ostatni, nie przeniose˛ sie˛ do mojego małego bracisz-
ka... – Kiedy napre˛z˙ył umie˛s´niony tors i rozcia˛gna˛ł
ramiona, daja˛c siostrze niedwuznacznie do zrozumie-
nia, kto tu naprawde˛ jest mały, uniosła tylko brwi.
– I to bez wzgle˛du na to, co mo´wi. A poza tym
powinienes´, Doug, pomys´lec´ na serio o zwia˛zaniu sie˛
z jaka˛s´ miła˛ dziewczyna˛.
Zaczerwienił sie˛ i lekko skrzywił.
– Nie mam dziewczyny... jeszcze.
– A widzisz, musisz przyznac´ mi racje˛ – os´wiad-
czyła Debbie. – Chciałabym wiedziec´, ile czasu bys´
potrzebował na poznanie bliz˙ej jakiejs´ dziewczyny i...
zacies´nienie znajomos´ci, gdybys´ mieszkał wspo´lnie
z siostra˛.
– Nadal jednak...
– Daj spoko´j – przerwała mu. – Skon´czmy te˛
rozmowe˛, bo wraca sprzedawca z nowymi koszulami.
O, Douglas, ta mi sie˛ podoba.
– Znowu jakas´ ro´z˙owa – skrytykował.
– Nie, tylko o ton ciemniejsza niz˙ fiołkoworo´z˙owa
i znacznie jas´niejsza niz˙ malinowa – zaprotestował
sprzedawca. – Prosze˛ mi wierzyc´, to bardzo modny
odcien´.
– Bierzemy – zdecydowała Debbie.
Cole był ws´ciekły. Po sklepach z me˛ska˛ odziez˙a˛
przyszła kolej na magazyn z butami, a potem salon
z eleganckimi me˛skimi dodatkami. Zaparkował samo-
cho´d na tyle blisko, by widziec´, co dzieje sie˛ za szyba˛
salonu. Zobaczył, jak Debbie i młody me˛z˙czyzna
niosa˛ do kasy kilka kosztownych krawato´w, a potem
jak Debbie płaci rachunek.
Co ona wyczynia? Cole postanowił, z˙e kiedy ta
kretyn´ska para opus´ci salon, uczyni wreszcie pierwszy
ruch. Był ciekaw jaka˛ mine˛ zrobi Debbie na jego
widok. Na pewno be˛dzie zaskoczona i bardzo zmie-
szana.
– Hej, siostrzyczko – mrukna˛ł Doug. – Zno´w
zobaczyłem ten cholerny samocho´d. Kiedy wchodzili-
s´my do ostatnich trzech sklepo´w, zatrzymywał sie˛
w pobliz˙u. Za pierwszym razem troche˛ dalej, przy
chodniku, za drugim po przeciwnej stronie ulicy,
a teraz stana˛ł na wprost wejs´cia.
– Wiem – odparła Debbie, z całym spokojem
przykładaja˛c krawaty do wycia˛gnie˛tych z toreb kupio-
nych koszul, by przy s´wietle dziennym przekonac´ sie˛,
czy pasuja˛.
– Moz˙e to ten bandyta, co na ciebie napadł. Zaraz...
– To Cole.
– Kto? – Chwile˛ trwało, zanim dotarło do Douga,
o kim siostra mo´wi. – Masz na mys´li faceta, u kto´rego...?
– Tak, to on.
– Co on, do diabła, tutaj robi?
– S
´
ledzi mnie. – Debbie uniosła krawat w go´re˛.
– Co mys´lisz o tym? Ma dos´c´ spokojny wzorek i chyba
dobrze wygla˛da przy tych drobniutkich fiołkowych
pra˛z˙kach koszuli. Mam racje˛?
– Nie znam sie˛ na takich rzeczach. – Doug
wzruszył ramionami. – Dobrze wiesz, z˙e nie po-
trafie˛ dopasowac´ nawet sznurowadeł do buto´w.
A jak mys´lisz, dlaczego jada˛c do Los Angeles tak
bardzo zboczyłem z drogi? Musiałem zasie˛gna˛c´
siostrzanej rady i wspo´lnie z toba˛ zrobic´ niezbe˛dne
zakupy.
– Nie. Przyjechałes´ tu po to, z˙eby sprawdzic´, co
robie˛. Kontrolujesz mnie, podobnie jak ten facet
w samochodzie. Jestes´cie do siebie bardzo podobni.
Mo´wiła spokojnie i tak konkretnie, z˙e nie dała
Dougowi powodu do wszcze˛cia sprzeczki. Zreszta˛
miała racje˛, a z prawdziwymi stwierdzeniami dys-
kutowac´ niełatwo.
– Nie gap sie˛ w jego strone˛ – ofukne˛ła brata.
– Przeciez˙ nie chcemy popsuc´ mu dnia, daja˛c do
zrozumienia, z˙e jest... jak to sie˛ mo´wi... spalony.
Doug spojrzał z podziwem na starsza˛ siostre˛.
– Deb, jestes´ całkiem niezła. Brakuje mi ciebie.
– Mnie tez˙ ciebie brakuje. I tez˙ bardzo cie˛ kocham
– oznajmiła i przytuliła sie˛ do brata. – Nie tak mocno,
bo jestem jeszcze potłuczona – przypomniała mu, gdy
przygarna˛ł ja˛ do siebie. Westchne˛ła na widok zaniepo-
kojenia, kto´re odmalowało sie˛ na jego twarzy. – Jedz´-
my. Wystarczy tego przedstawienia dla Cole’a. A poza
tym jes´li zaraz nie wyruszysz na lotnisko, spo´z´nisz sie˛
na samolot.
– Mam jeszcze czas – przekonywał siostre˛. – Naj-
pierw odstawie˛ cie˛ do Brownfieldo´w.
– Nie zgadzam sie˛ – os´wiadczyła. – Wierz mi, nie
starczy ci czasu. Poz˙egnamy sie˛ tutaj, a ja zamo´wie˛
druga˛ takso´wke˛ i wro´ce˛ do domu sama. Doug, bez
dyskusji, prosze˛.
– Ale ja płace˛ – mrukna˛ł. – Bez dyskusji, prosze˛.
Debbie obdarzyła brata ciepłym us´miechem.
– Jak widze˛, nie wyrosło z ciebie nic dobrego.
– Ciesz sie˛, z˙e w ogo´le wyrosłem – odcia˛ł sie˛
Douglas.
– Amen! – dodała siostra.
Oboje wybuchne˛li gromkim s´miechem.
Na ten widok Cole’owi zrobiło sie˛ niedobrze. Ta
dziewczyna rzuciła sie˛ z˙igolakowi na szyje˛ i wys´cis-
kała go na oczach ludzi! Za co? I dlaczego? Nie czekał,
az˙ oboje opuszcza˛ sklep. Postanowił niezwłocznie
wkroczyc´ do akcji. Niech to wszyscy diabli! Teraz ten
typek wre˛cza Debbie zwitek pienie˛dzy! Jes´li to moz˙-
liwe, Cole poczuł sie˛ jeszcze gorzej.
Trzymał juz˙ re˛ke˛ na drzwiach samochodu, gdy
odezwała sie˛ kro´tkofalo´wka. Dyspozytor zawiadamiał
o dokonywanym włas´nie napadzie. Cole wysłuchał
komunikatu. U jubilera został uruchomiony cichy
alarm. Jak wynikało z adresu, miejsce kradziez˙y
znajduje sie˛ niedaleko. Tak wie˛c konfrontacja z Deb-
bie be˛dzie musiała poczekac´.
Chwycił mikrofon, zawiadomił dyspozytora, z˙e
jedzie na miejsce przeste˛pstwa, i na dach wozu
wystawił błyskaja˛ca˛ policyjna˛ lampe˛. Ruszył błys-
kawicznie i po chwili wła˛czył sie˛ do ruchu. Rozmys´l-
nie nie uruchomił syreny, gdyz˙ mogłaby ostrzec
złodzieja, z˙e policja jedzie jubilerowi na odsiecz.
Debbie podniosła wzrok akurat w chwili, gdy Cole
ruszał z miejsca. Zobaczyła, z˙e przejechał szybko
skrzyz˙owanie, zanim zgasło czerwone s´wiatło. A wie˛c
musiał przerwac´ s´ledzenie jej, bo wzywaja˛ go obo-
wia˛zki. Je˛kne˛ła w duchu. Oby nie przydarzyło mu sie˛
nic złego!
– Juz˙ jest twoja takso´wka – oznajmił Douglas.
– Dbaj o siebie, złotko. Zadzwonie˛, kiedy jakos´ sie˛
urza˛dze˛. Licze˛ na to, z˙e wkro´tce mnie odwiedzisz.
– Moz˙e – powiedziała, ale nie zamierzała do
niczego sie˛ zobowia˛zywac´. Chyba z˙e dotyczyłoby to
Cole’a.
– Spodobał mi sie˛ two´j brat – os´wiadczył Morgan,
kiedy zasiadali do kolacji. – Polubiłem tego chłopaka.
Debbie us´miechne˛ła sie˛ lekko.
– Miło mi to słyszec´.
– Ale ja mu sie˛ nie spodobałem – stwierdził Buddy.
– Niemoz˙liwe! Ska˛d przyszło ci to w ogo´le do
głowy? – spytała zdziwiona.
– Zapytałem Douga, czy chce obejrzec´ moja˛ nowa˛
mysz, ale on popatrzył na mnie tak jakos´ dziwnie
i odszedł.
Debbie nie potrafiła powstrzymac´ s´miechu.
– Och, Buddy, jestes´ cudowny! Jedyna mysz, jaka˛
zna mo´j brat, ma oczy jak koraliki, ogonek, dwa małe
uszka i wa˛siki. On ma niewielkie poje˛cie o infor-
matyce. Jestem pewna, z˙e nie skojarzył myszy z kom-
puterem. Gdybys´ tylko wyjas´nił mu dokładnie, o co
chodzi...
Buddy nieznacznie unio´sł brwi.
– Zawsze wyjas´niam dokładnie... – Pochylił głowe˛
i zabrał sie˛ za jedzenie, chca˛c jak najszybciej uporac´
sie˛ z tym, co powinien zjes´c´, zanim wolno mu be˛dzie
zjes´c´ to, na co naprawde˛ ma ochote˛, czyli deser.
– Wszystko w swoim czasie.
– Całe szcze˛s´cie, synu, z˙e po to, z˙eby kochac´, nie
musze˛ cie˛ zrozumiec´ – z˙artobliwie powiedział Mor-
gan.
Buddy us´miechna˛ł sie˛ i z rozkosza˛ oblizał łyz˙ke˛.
Cole skre˛cił na podjazd, zlustrował wzrokiem niski,
rozłoz˙ysty dom zbudowany w stylu rancza i zapragna˛ł
znalez´c´ sie˛ tysia˛c mil od tego miejsca. Ostatnia rzecz,
na jaka˛ miał teraz ochote˛, to wejs´c´ do s´rodka i wy-
słuchac´ z ust Debbie steku kłamstw na temat tego,
gdzie była i co robiła.
Trzasna˛ł drzwiami auta. W drodze do domu
uderzyła go nagle nowa mys´l. Co be˛dzie, jes´li Debbie
nawet nie zada sobie trudu, by go okłamac´? Co be˛dzie,
jes´li oznajmi mu bez ogro´dek, z˙e istnieje ktos´, na kim
jej zalez˙y?
Nie chciał nawet o tym mys´lec´. Wszedłszy do
domu, zamkna˛ł głos´no frontowe drzwi.
– Tutaj jestes´my! – zawołał Morgan. – Akurat
zda˛z˙yłes´ na kolacje˛.
– Zaraz przyjde˛! – odkrzykna˛ł Cole.
Poszedł szybko do swego pokoju, z˙eby odłoz˙yc´
bron´ i umyc´ sie˛ przed jedzeniem. Obejrzał swoje
wymie˛te i brudne ubranie i uznał, z˙e nalez˙ałoby sie˛
przebrac´. Na jednej nogawce spodni widniało roz-
mazane chili. Uznał, z˙e plamy po tym paskudztwie
pewnie nie dadza˛ sie˛ usuna˛c´.
Z nare˛czem brudnych ubran´ wkroczył do kuchni.
– Wrzuc´ do pralni – powiedziała Debbie, pod-
nosza˛c głowe˛ na jego widok. – Zajme˛ sie˛ tym.
– Nie zawracaj sobie głowy – mrukna˛ł. – Sam
upiore˛.
Zdziwiony nietypowym zachowaniem starszego
syna, Morgan unio´sł brwi, lecz powstrzymał sie˛ od
komentarza.
Debbie us´miechne˛ła sie˛ słodko.
– Bardzo prosze˛. Be˛dzie tak, jak sobie z˙yczysz.
Cole wrzucił brudne ubranie do małej pralni za
kuchnia˛, a potem szerokim łukiem okra˛z˙ył Debbie
i zbliz˙ył sie˛ do stołu. Był ws´ciekły, ale takz˙e piekielnie
głodny. Pocia˛gna˛ł nosem.
– Czuje˛ jakis´ apetyczny zapach.
– Miło, z˙e ci sie˛ podoba – powiedziała Debbie.
– To gulasz po we˛giersku.
– Zrobiła cytrynowe ciasto – poinformował Bud-
dy.
– Dzie˛ki, z˙e mnie uprzedziłes´. Zostawie˛ sobie
miejsce w z˙oła˛dku.
Cole us´miechna˛ł sie˛ niemrawo do brata, obdarzaja˛c
ojca podobnie bladym us´miechem. Miotaja˛ca nim
złos´c´ nie dotyczyła przeciez˙ z˙adnego z nich. Nie jest
przeciez˙ ich wina˛, z˙e Debbie okazała sie˛ byc´ kobieta˛
lekkich obyczajo´w.
Nałoz˙ył sobie na talerz podwo´jna˛ porcje˛ gulaszu,
polał sałate˛ obficie sosem i wzia˛ł do ust pierwszy ke˛s.
Gulasz miał s´wietny zapach, a jeszcze lepszy smak.
Było niezaprzeczalnym faktem, z˙e panna puszczalska
potrafi wybornie gotowac´.
– Naprawde˛ jestes´ az˙ tak godny? – zapytała.
W tym z pozoru niewinnym pytaniu Cole wyczuł
drugie dno. Nigdy jednak nie udało mu sie˛ w pore˛
rozpoznac´ pułapki. Tak jak teraz. Totez˙ skina˛ł tylko
głowa˛ i zabrał sie˛ ponownie za gulasz, co jakis´ czas
popijaja˛c jedzenie zimna˛ herbata˛. Osłodzona˛ wedle
upodoban´ Buddy’ego.
– Zapewne nie miałes´ okazji, z˙eby w ogo´le cos´
zjes´c´ – zauwaz˙yła Debbie.
Zdziwiony Cole podnio´sł wzrok. Nie miał poje˛cia,
ska˛d przyszło jej to do głowy. Ska˛d mogła wiedziec´,
co robił przez cały dzien´? Ogarne˛ły go złe przeczucia.
– Zacza˛łem...
– Zacza˛łes´ – potwierdziła z niewzruszonym spo-
kojem. – Widziałam, jak two´j hot dog popełnia
samobo´jstwo. Odjechalis´my, zanim zdołałam spo-
strzec, czy kupiłes´ naste˛pnego. Chyba nie, bo nie
miałbys´ czasu go zjes´c´, gdyz˙ zaraz potem ruszyłes´.
Zrobiłes´ to?
Poruszony Cole przerwał jedzenie.
– Co?
– Kupiłes´ sobie drugiego hot doga?
Zmierzył Debbie gniewnym spojrzeniem.
– A wie˛c nie kupiłes´. – Us´miechne˛ła sie˛ słodziut-
ko. – Wie˛c teraz, kotku, doło´z˙ sobie wie˛cej.
– Nie jestem twoim kotkiem – warkna˛ł zirytowa-
ny. – Takie okres´lenia zostaw dla tego typa, kto´ry
uwodził cie˛ przez całe popołudnie.
– Uwodził? Mnie? Sa˛dze˛, z˙e z´le zinterpretowałes´
sytuacje˛. – Debbie zniz˙yła głos do seksownego szeptu
i dla jeszcze wie˛kszego efektu zatrzepotała rze˛sami.
– To, co robił ten słodki typ, nazwałabym demonstra-
cja˛ miłos´ci. Jest w tym naprawde˛ dobry.
Cole rzucił widelec i zacza˛ł gwałtownie odsuwac´
sie˛ z krzesłem od stołu, ale Debbie zatrzymała go
jednym stanowczym ruchem re˛ki.
– Prosze˛, nie wstawaj z mojego powodu. Juz˙
zjadłam. Po´jde˛ namoczyc´ spodnie.
Cole robił wszystko, aby sie˛ nie zaczerwienic´. Do
pasji doprowadził go fakt, z˙e Debbie odkryła, co robił
po południu. A ponadto wyszedł na idiote˛.
– Czemu chcesz namoczyc´ jego spodnie? – Mor-
gan nie potrafił powstrzymac´ ciekawos´ci. Milczał do
tej pory, nie wła˛czaja˛c sie˛ do tej dziwnej rozmowy, ale
ostatnia wymiana zdan´ była tak interesuja˛ca i pełna
podteksto´w, z˙e musiał dowiedziec´ sie˛, o co włas´ciwie
chodzi.
– Bardzo trudno jest sprac´ chili – wyjas´niła Deb-
bie. – Chyba dlatego, z˙e ma duz˙o tłuszczu.
– Znacznie łatwiej spiera sie˛ słodycze – wtra˛cił
Buddy. – I rzadko kiedy zostawiaja˛ plamy.
– Zamknij sie˛ – warkna˛ł Cole.
Gniewne spojrzenie starszego brata nie zrobiło
jednak na Buddym z˙adnego wraz˙enia. Kiedy zaczynał
mo´wic´, nic nie mogło go powstrzymac´. Zwro´cił sie˛ do
Debbie:
– Pamie˛tasz, z˙e kiedy Dougowi zostało na koszuli
troche˛ mojego puddingu, plama bez trudu dała sie˛
sprac´?
– Pamie˛tam – potwierdziła, ruszaja˛c w strone˛
pralni.
– A kim, do diabła, jest ten Doug? – zapytał Cole
i zaraz potem przypomniał sobie jedna˛ z telefonicz-
nych rozmo´w Debbie. Do licha, to przeciez˙ był jej
brat!
Brat!
– Doug to jej... – zacza˛ł Buddy.
– Zamknij sie˛ – warkna˛ł Cole i na widok
zdumionego spojrzenia brata dodał spokojniejszym
tonem: – Prosze˛.
– W porza˛dku – powiedział Buddy. – A ty, Cole...
– O co chodzi? – wymamrotał starszy brat,
wbijaja˛c wzrok w talerz z niedokon´czonym jedze-
niem.
– Na reszte˛ dnia powinienes´ wzia˛c´ sobie wolne
– oznajmił Buddy. – Jestes´ poparzony. Czytałem
gdzies´, z˙e policjanci zapadaja˛ na poparzenia słon´cem
dwukrotnie szybciej niz˙...
– Dzie˛kuje˛, bracie, za rade˛. Tak włas´nie zrobie˛
– powiedział Cole.
Buddy kiwna˛ł głowa˛ i postanowił od razu sie˛
ulotnic´. Przedtem jednak nałoz˙ył sobie na talerz
podwo´jna˛ porcje˛ cytrynowego ciasta, by zabrac´ go
z soba˛.
Debbie wro´ciła do kuchni.
– Mocza˛ sie˛, ale nie gwarantuje˛ efektu.
– A ja tak – spokojnie powiedział Cole. A kiedy
zdziwiona Debbie odwro´ciła sie˛ w jego strone˛, wyjas´-
nił: – A ja gwarantuje˛, z˙e jes´li o ciebie chodzi, nigdy
wie˛cej nie wycia˛gne˛ pochopnych wniosko´w – wyjas´-
nił przybitym głosem.
Zadowolony Morgan opus´cił kuchnie˛.
Debbie podeszła do stołu i poklepała Cole’a po
ramieniu. Us´miechne˛ła sie˛, kiedy oparł głowe˛ na jej
bius´cie.
– Wycia˛gniesz, wycia˛gniesz – stwierdziła z wes-
tchnieniem. – Nie potrafisz przed tym sie˛ powstrzy-
mac´. To typowa me˛ska reakcja. A teraz skon´cz
jedzenie, zanim nie wystygnie ci do kon´ca.
– Tak jest – odparł jak z˙ołnierz w wojsku i wzia˛ł do
re˛ki widelec.
– Doka˛d idziesz? – zapytał.
Pilotem wyła˛czył dz´wie˛k. Po raz drugi zerkna˛ł na
stro´j Debbie i zgasił telewizor. Pod obszerna˛ baweł-
niana˛ koszulka˛ miała na sobie bikini.
– Popływac´. Słon´ce juz˙ zaszło, wie˛c nikt nie
be˛dzie musiał mnie ogla˛dac´.
– Nie rozumiem. A co by to szkodzi...? – Dopiero
teraz Cole przypomniał sobie o skutkach napadu na
Debbie. – Niewaz˙ne, słonko – cia˛gna˛ł mie˛kkim gło-
sem. – To sa˛ tylko siniaki. Szybko znikna˛. Chcesz,
z˙ebym z toba˛ poszedł?
Wzruszyła ramionami.
– A wie˛c postanowiłes´ zno´w odzywac´ sie˛ do mnie?
Cole zaczerwienił sie˛.
– Nigdy nie mo´wiłem, z˙e nie be˛de˛ z toba˛ roz-
mawiał – zacza˛ł sie˛ tłumaczyc´. – A zreszta˛ powinno
byc´ odwrotnie. To ja nie mo´głbym miec´ do ciebie
pretensji, gdybys´ nie chciała wie˛cej ze mna˛ gadac´. Nie
wiem, jak mogłem tak pomys´lec´.
– To znaczy jak? – zapytała.
Cole wzruszył ramionami.
– To juz˙ niewaz˙ne. – Zamilkł na chwile˛, czekaja˛c
na jej reakcje˛. Kiedy jednak milczała, a jej spojrzenia
wolałby nie interpretowac´, zapytał: – Chcesz, z˙ebym
ci towarzyszył, czy nie?
– Zawsze pragne˛ twojego towarzystwa – odparła
aksamitnym głosem.
– Po´jde˛ włoz˙yc´ ka˛pielo´wki.
– Nie musisz, jes´li o mnie chodzi – oznajmiła,
a gdy Cole zaczerwienił sie˛ po uszy, rozes´miała mu sie˛
w twarz.
– Gdybym miał choc´ troche˛ oleju w głowie, po-
szedłbym prosto do ło´z˙ka – wymamrotał pod nosem.
– Ty tu rza˛dzisz – stwierdziła Debbie z˙artobliwie.
– Jes´li nie masz ochoty na pływanie, najlepszym
rozwia˛zaniem be˛dzie po´js´cie do ło´z˙ka. Szczerze po-
wiedziawszy, brzmi to znacznie bardziej interesuja˛co
niz˙...
– Wskakuj do tej cholernej wody! – warkna˛ł Cole.
– I to zanim ja zmienie˛ zdanie... albo ty – zagroził.
Tym razem zaczerwieniła sie˛ Debbie. Bez słowa
ruszyła w strone˛ drzwi.
– Och – westchne˛ła – teraz juz˙ wiem, co czuje
Morgan podczas wodnej terapii. To taki przyjemny
bo´l.
Cole’owi pociemniały oczy. On sam dobrze wie-
dział, co to znaczy przyjemny bo´l, aczkolwiek bo´l ten
nie ma nic wspo´lnego z pływaniem. Stał przy brzegu
basenu i przygla˛dał sie˛ spokojnym, kontrolowanym
ruchom Debbie.
– Bardzo zesztywniałas´? – zapytał szorstko, ale
w jego głosie dosłyszała niepoko´j.
– Juz˙ nie jest z´le. A poza tym siniaki dos´c´ szybko
znikaja˛.
– Zdejmij te˛ koszule˛ – powiedział Cole.
– Mam brzydkie plamy na całym ciele. Jestem...
taka w łaty – ostrzegła go Debbie, s´miechem usiłuja˛c
pokryc´ zmieszanie.
– Uwielbiam wszystko, co jest w łaty – oznajmił
Cole. – Nie ma tu nikogo. Bez tej koszulki be˛dzie ci
wygodniej. Teraz owija ci sie˛ woko´ł no´g. Takie
pływanie to z˙adna frajda.
Nie musiał długo przekonywac´ Debbie. Dopłyne˛ła
do płytszej cze˛s´ci basenu, gdzie mogła dotkna˛c´ dna,
i zacze˛ła mocowac´ sie˛ z mokra˛, oblepiaja˛ca˛ ciało
koszulka˛. Bezskutecznie.
– Pomo´z˙ mi!
Cole zrzucił sandały i zsuna˛ł sie˛ do basenu.
Jego smukłe ciało cicho przecinało krystalicznie
czysta˛ wode˛. Debbie patrzyła na niego zafascy-
nowana.
– Przestan´ sie˛ szamotac´ – powiedział, wynurzaja˛c
sie˛ obok niej i chwytaja˛c do´ł koszulki. – Pozwo´l, z˙e to
za ciebie zrobie˛.
Debbie skine˛ła głowa˛ i kiedy wyginał lekko jej
ramie˛, by wysuna˛c´ je z mokrego re˛kawa, starała sie˛ nie
krzywic´ z bo´lu.
– Przepraszam, mała – wyszeptał. – Jeszcze tylko
jeden re˛kaw. – Zanim przesuna˛ł koszulke˛ przez głowe˛
Debbie, mocno nacia˛gna˛ł tkanine˛. – Juz˙ po wszystkim
– oznajmił. – Jestes´ wolna.
Miała ochote˛ sie˛ rozes´miac´, choc´ zbierało sie˛ jej na
płacz. Ona jest wolna? Nie, pomys´lała z rozpacza˛,
nigdy nie be˛dzie wolna, do kon´ca z˙ycia.
– Dzie˛kuje˛ – wykrztusiła. – Teraz jest znacznie
lepiej.
Ale wcale lepiej nie wygla˛da, uznał Cole. Drobne
ciało Debbie pokrywały ciemnofioletowe i zielone
sin´ce. Mimo solennych przyrzeczen´, z˙e podczas pły-
wania be˛dzie trzymał sie˛ z daleka od niej, musna˛ł
czubkami palco´w najciemniejszy siniak na ramieniu,
a potem mie˛dzy kropelkami wody przywieraja˛cej do
sko´ry wyrysował s´ciez˙ke˛.
Kiedy zadrz˙ała, szybko cofna˛ł re˛ke˛.
– Zimno ci?
Mo´głby temu zaradzic´. Sa˛dził jednak, z˙e Debbie
nie jest jeszcze do tego przygotowana.
– Troche˛ – przyznała. – Och, sama nie wiem, co to
jest... Chyba mam... zachciewajki.
Cole rozes´miał sie˛ wesoło.
– Jestes´ przezabawna – stwierdził. – Jak juz˙ uz˙y-
jesz jakiegos´ słowa...
Us´miechne˛ła sie˛ szeroko.
– Uwaz˙asz, z˙e to idiotyczne? Kpisz sobie ze mnie.
Nie uwierze˛, z˙e nigdy nie słyszałes´ o zachciewajkach.
Cole prysna˛ł na Debbie woda˛, reaguja˛c w ten
sposo´b na atak dotycza˛cy jego znajomos´ci je˛zyka.
– Jes´li pokaz˙esz mi definicje˛ tego słowa w słow-
niku, to... to jutro sam ugotuje˛ kolacje˛. Co to sa˛
włas´ciwie zachciewajki?
Debbie nabrała troche˛ wody w złoz˙one dłonie,
przyłoz˙yła je do piersi Cole’a i wylała ja˛ na niego.
– Och...
Debbie takz˙e westchne˛ła. Przecia˛gaja˛c delikatnie
paznokciem po opalonej sko´rze ramienia Cole’a,
z trudem ukrywała ogarniaja˛ce ja˛ podniecenie.
– Popatrz – poleciła.
Cole powio´dł wzrokiem s´ladem jej dłoni. A kiedy
wskazała jego ramie˛, zrozumiał, co chce mu powie-
dziec´. Miał na sko´rze ba˛belki przypominaja˛ce ge˛sia˛
sko´rke˛, ale nie maja˛ce nic wspo´lnego z wychłodze-
niem. Buchał z niego z˙ar.
– Tak oto, mo´j drogi detektywie, wygla˛daja˛ za-
chciewajki. – Dotkne˛ła palcem miejsca na sko´rze
Cole’a, pokrytej ba˛belkami. – Szczerze powiedziaw-
szy, reagujesz wyja˛tkowo dobrze. Twoje zachciewajki
sa˛ gigantyczne. Jestes´ zdumiewaja˛cym przypadkiem.
Zanim udało mu sie˛ wydusic´ z siebie pare˛ sło´w,
musiał dwukrotnie odchrza˛kna˛c´.
– A wie˛c, pani doktor, jak mam wyleczyc´ te˛
przypadłos´c´? – zapytał.
Miarowe uderzenia fal o brzeg basenu sprawiały, z˙e
co chwila tył głowy Debbie zanurzał sie˛ w wodzie.
Cole patrzył zafascynowany, jak jej drobne ciało unosi
sie˛ w go´re˛ i w do´ł, podczas gdy ona usiłuje nie stracic´
kontaktu z dnem. Odruchowo obja˛ł ja˛ i zacza˛ł przesu-
wac´ sie˛ ku głe˛bszej stronie basenu.
Debbie je˛czała, s´miała sie˛ i krztusiła woda˛, podczas
gdy Cole wcia˛gał ja˛ coraz głe˛biej, az˙ wreszcie mogła
popłyna˛c´.
– Obawiam sie˛, z˙e na to nie ma leku.
W odpowiedzi tylko prychna˛ł. Sam sie˛ o tym
przekonał, i to dosłownie na własnej sko´rze.
– Ale... – cia˛gne˛ła rozbawiona Debbie – istnieje
bardzo skuteczna terapia. – Obje˛ła Cole’a za szyje˛
i oplotła nogi woko´ł jego pasa. – A ty masz
szcze˛s´cie.
Us´miechna˛ł sie˛ lekko.
– To kwestia punktu widzenia – stwierdził.
Trawiło go poz˙a˛danie i wcale nie uwaz˙ał, z˙e to
wielkie szcze˛s´cie. Nie zamierzał jednak do tego sie˛
przyznawac´.
– Masz szcze˛s´cie, bo tak sie˛ akurat składa, z˙e
doskonale znam sie˛ na tej terapii – os´wiadczyła
z udawana˛ powaga˛.
– Ale ja jestem kawał chłopa – przypomniał jej
Cole. – Nie be˛dzie to kro´tka terapia...
Zorientował sie˛ wreszcie, czego dotyczy ta zabawa.
I nie mo´gł doczekac´ sie˛ dalszego cia˛gu.
– Cała przyjemnos´c´ po mojej stronie – wyszeptała
mu do ucha.
Spotkały sie˛ ich wargi, s´liskie od wody, chłodne
i twarde. Przytulili sie˛ do siebie mocno i delektowali
pocałunkiem.
Debbie westchne˛ła i kiedy Cole zacisna˛ł mocniej
ramiona, je˛kne˛ła głos´no. Przypomniawszy sobie o jej
obraz˙eniach, Cole szybko opus´cił re˛ce. Debbie straciła
oparcie i znikne˛ła pod woda˛.
Cole błyskawicznie zorientował sie˛, co zrobił.
– Boz˙e, zlituj sie˛ nad nami – wyszeptał i zanur-
kował.
Wycia˛gna˛ł ofiare˛ swej namie˛tnos´ci, zanim jeszcze
dotkne˛ła dna. Po chwili oboje wynurzyli sie˛ na
powierzchnie˛, s´mieja˛c sie˛ i opryskuja˛c woda˛.
– Jes´li nie masz ochoty na kuracje˛, powinienes´ mi
o tym powiedziec´, a nie mnie topic´.
Rozbawiona Debbie odgarne˛ła z oczu mokre wło-
sy. Cole doprowadził ja˛ na płytka˛ wode˛, trzymaja˛c
blisko siebie.
– To z˙aden problem miec´ zachciewajki. Zaczynam
lubic´ te˛ chorobe˛ prawie tak samo, jak twoja˛ metode˛
leczenia. Sa˛dze˛ jednak, z˙e nie jestes´ jeszcze w stanie
udz´wigna˛c´ konsekwencji tej terapii.
Kilka razy w z˙yciu zdarzyło sie˛ Debbie, jak w tej
chwili, zapomniec´ je˛zyka w ge˛bie. Słowa Cole’a
tchne˛ły ja˛ jednak nadzieja˛. I odwaga˛. Wreszcie odzys-
kała głos.
– I tu sie˛ mylisz – powiedziała z moca˛. – Be˛de˛
gotowa ponies´c´ konsekwencje, zanim ty zdasz sobie
z nich sprawe˛.
Cole westchna˛ł i zamkna˛ł oczy, rozkoszuja˛c sie˛
bliskos´cia˛ ciała Debbie.
– Chcesz juz˙ wro´cic´ do domu? – zapytał, gdy
wreszcie postawił ja˛ na twardym gruncie.
– Nie, jeszcze chwile˛ tu zostane˛. Ale ty moz˙esz juz˙
is´c´. Jes´li jestes´ zme˛czony, kładz´ sie˛ do ło´z˙ka. Sama
umiem o siebie zadbac´.
Długo spogla˛dał na jej drobne, dziewcze˛ce ciało
zeszpecone ogromnymi sin´cami, pamie˛tał determina-
cje˛ maluja˛ca˛ sie˛ na jej twarzy.
– Wiem, z˙e umiesz. – Zbliz˙ył sie˛ do krawe˛dzi
basenu, podcia˛gna˛ł na re˛kach i wyskoczył na brzeg.
Na wodzie kładły sie˛ wieczorne cienie. Siedza˛c na
obmurowaniu i machaja˛c nogami, Cole patrzył, jak
Debbie odpływa na głe˛bsza˛ wode˛.
– Ale moz˙e chciałbym ci czasem pomo´c – dodał
cicho.
Debbie nie dosłyszała jego sło´w.
Była juz˙ zbyt daleko.
ROZDZIAŁ SIO
´
DMY
Morgan odłoz˙ył słuchawke˛. Wracaja˛c do stołu,
usiłował ukryc´ zdenerwowanie.
– O co chodzi? – spytała Debbie.
Starszy pan wzruszył ramionami, usiłuja˛c nie mys´-
lec´ o rozmowie z synem.
– Morgan! – przywołała go do porza˛dku.
Nawet Buddy pohamował na chwile˛ swe łakom-
stwo i oderwał oczy od deseru. Zabrze˛czała łyz˙eczka,
kto´ra wypadła mu z ra˛k i uderzyła o podłoge˛. Buddy
zajrzał pod sto´ł, podnio´sł łyz˙eczke˛, wbił w stoja˛ce
przed nim lody, nabrał solidna˛ porcje˛ i zjadł ja˛
z apetytem, zadowolony, z˙e tym razem to nie on ma
kłopoty, lecz ojciec.
Morgan westchna˛ł i zacza˛ł mo´wic´. Nie miał wy-
boru.
– Nie znam szczego´ło´w – zastrzegł sie˛ z miejsca.
– Nie wiem, o co chodzi. Cole powiedział dos´c´
enigmatycznie, z˙e cos´ sie˛ wydarzyło. I nie wie, kiedy
wro´ci do domu. – Ujrzawszy na twarzy Debbie le˛k,
starszy pan dodał szybko: – Nie martw sie˛, nic mu sie˛
nie stanie. Z takim sytuacjami mielis´my juz˙ nieraz do
czynienia.
Debbie siedziała sztywno przy stole. Kaz˙de sło-
wo Morgana wywoływało w jej mo´zgu straszne
obrazy, o kto´rych nie chciała mys´lec´. Poczuła, jak
cos´ s´ciska ja˛ boles´nie w gardle. Podniosła sie˛
z krzesła.
– A wie˛c wszystko jasne – os´wiadczyła. – Nie
musimy dłuz˙ej podgrzewac´ jego kolacji. Buddy, ko-
chany, czy be˛dziesz tak miły i wyniesiesz s´mieci,
kiedy skon´czysz jes´c´?
Buddy nie byłby bardziej wstrza˛s´nie˛ty, gdyby
kazała mu rozebrac´ sie˛ do naga. Spojrzał na Debbie
i uznał, iz˙ tym razem nie powinien protestowac´. Kiedy
chciał, potrafił byc´ bardzo przebiegły, tym razem wie˛c
wyrzucił s´mieci bez słowa.
Debbie była wykon´czona. Ostatnie dwie doby
stanowiły dla niej prawdziwe piekło. Z
˙
eby nie mys´lec´
bez przerwy o tym, co dzieje sie˛ z Cole’em, rzuciła sie˛
wir pracy.
Zrobiła porza˛dki we wszystkich szafach i szafkach,
poukładała rzeczy w szufladach, wypolerowała nie
tylko srebra, lecz takz˙e wyczys´ciła meble. Tak szalała
po mieszkaniu, z˙e Morgan nie wytrzymał i wymkna˛ł
sie˛ na golfa.
Buddy zamkna˛ł sie˛ u siebie, przeraz˙ony, z˙e Debbie
wtargnie takz˙e do jego kro´lestwa. Kiedy nadszedł
wreszcie wieczo´r naste˛pnego dnia, obaj Brownfiel-
dowie odetchne˛li z ulga˛. W domu nie pozostało nic, co
nadawałoby sie˛ do czyszczenia. Dzie˛kuja˛c Bogu, z˙e
udało im sie˛ przez˙yc´ kataklizm, padli na ło´z˙ka i zasne˛li
twardym snem.
Debbie lez˙ała ubrana w lekka˛, z˙o´łta˛ koszulke˛ na
ramia˛czkach. Usiłowała znalez´c´ wygodniejsza˛ pozy-
cje˛, ale cienki jedwab przywierał do ciała, a wilgotne
od potu włosy kleiły sie˛ do karku. Nie mogła zasna˛c´.
Wiedza˛c, z˙e poko´j po drugiej stronie korytarza jest
pusty, bezwiednie przypominała sobie, z˙e nie ma
poje˛cia, co robi teraz Cole. Moz˙e jestem wykon´czona
i dlatego nie moge˛ spac´? – zastanawiała sie˛. Moz˙e
potrzebuje˛ relaksu?
Przyszedł jej na mys´l basen. Wiedziała, z˙e zimna
woda potrafi ukoic´ skołatane nerwy. Szybko podje˛ła
decyzje˛. Nie musiała sie˛ przebierac´, bo obaj pozostali
domownicy byli od dawna pogra˛z˙eni we s´nie.
Wzie˛ła re˛cznik z łazienki i przemkne˛ła boso koryta-
rzem do tylnego wyjs´cia.
Wysokie drewniane ogrodzenie woko´ł podwo´rza
chroniło posesje˛, a takz˙e zapewniało prywatnos´c´
jej włas´cicielom. Noc była ciemna, bezksie˛z˙ycowa.
Lampy uliczne przy frontowej cze˛s´ci domu dawały
wystarczaja˛ca˛ ilos´c´ s´wiatła, by moz˙na było poruszac´
sie˛ swobodnie.
Beton był jeszcze ciepły, nagrzany całodziennym
słon´cem. Debbie wsłuchiwała sie˛ w cichy plusk fal
uderzaja˛cych o brzegi basenu, wywołanych nocna˛
bryza˛. Zatrzymała sie˛ obok lez˙aka, wdychaja˛c z lubos´-
cia˛ upojny zapach kwitna˛cej mimozy.
Otulona głe˛bokim cieniem, szybko sie˛ uspokoiła
i zdje˛ła koszulke˛. Z
˙
o´łty jedwab utworzył u jej sto´p
jasna˛ plame˛.
Podeszła do krawe˛dzi basenu i wskoczyła do
wody. Ta łagodna˛ pieszczota˛ obmyła jej ciało
i wypchne˛ła w go´re˛. Debbie rozes´miała sie˛ cicho
i zacze˛ła płyna˛c´.
Cole wro´cił z pracy akurat w chwili, gdy Debbie
opuszczała dom. Jak zawsze czujny, usłyszał ciche
skrzypienie drzwi wychodza˛cych na patio, wie˛c in-
stynktownie ruszył w tamta˛ strone˛, by sprawdzic´, co
sie˛ dzieje.
Na widok Debbie rozbieraja˛cej sie˛ nad basenem
doznał prawdziwego szoku. Ukryty w ciemnos´ciach
patrzył, jak pochłania ja˛ woda, otulaja˛c jej obnaz˙one
ciało.
Postanowił po´js´c´ w jej s´lady. Rzucił na stolik
marynarke˛ i wsuna˛ł pod nia˛ kabure˛ z bronia˛. Zdja˛ł
koszule˛, lecz jego palce zatrzymały sie˛ przy suwaku
dz˙inso´w. Jest człowiekiem honoru. W stosunku do
Debbie nie wolno mu decydowac´ sie˛ na ostateczny
krok. Mo´gł to zrobic´ z kaz˙da˛ inna˛ dziewczyna˛, ale nie
z nia˛.
– Moge˛ do ciebie doła˛czyc´? – zapytał. – A moz˙e to
prywatna uroczystos´c´?
Zaskoczył ja˛ głe˛boki, stłumiony głos Cole’a. Za-
trzymała sie˛ w po´ł drogi i z cichym pluskiem wody
zawro´ciła do brzegu. Było za głe˛boko, by mogła
stana˛c´, wie˛c popłyne˛ła na płytsza˛ cze˛s´c´ basenu.
Tutaj odgarne˛ła z czoła mokre włosy i przetarła
oczy.
Spojrzała na Cole’a, podniosła re˛ke˛ i gestem dała
znac´, aby do niej doła˛czył. A potem zafascynowana
patrzyła, jak Cole rozbiera sie˛ do naga. W słabym
s´wietle lamp połyskiwało jego opalone ciało.
Był pobudzony fizycznie, a wie˛c pragna˛ł jej. Na
sama˛ te˛ mys´l Debbie poczuła poz˙a˛danie.
Wszedł do płytkiej cze˛s´ci basenu i jak w transie
skierował sie˛ w jej strone˛. Woda obijała sie˛ od jego
kolan, a potem od ud. Debbie ruszyła mu na spotkanie.
Zanurzył sie˛ po szyje˛ w wodzie. Debbie szła w jego
kierunku naga, przystrojona jedynie w ls´nia˛ce krope-
lki wody. Nagle zatrzymała sie˛, jakby przestraszyła sie˛
ewentualnych skutko´w swojego zaproszenia. Cole był
człowiekiem o wielu twarzach, a jego oblicza jako
kochanka jeszcze nie znała. Kiedy wycia˛gna˛ł re˛ke˛
i delikatnie przesuna˛ł palcami po jej zranionym ramie-
niu, niemal zachłysne˛ła sie˛ powietrzem.
– Boje˛ sie˛, z˙e ci zrobie˛ krzywde˛ – os´wiadczył
szorstkim głosem.
– Tylko wtedy, kiedy sie˛ wycofasz – odrzekła
cicho.
Cole z westchnieniem porwał Debbie w obje˛cia,
unio´sł wysoko, a potem opus´cił powoli, przycia˛gaja˛c
do siebie jej mokre ciało i usiłuja˛c nie drz˙ec´ pod
wpływem ogarniaja˛cych go emocji. Kiedy ja˛ obja˛ł,
oparła sie˛ piersiami o jego tors, oplotła nogami jego
biodra i pozwoliła, aby zanio´sł ja˛ na głe˛bsza˛ cze˛s´c´
basenu.
A potem pocałowała go w usta.
– Jeszcze nigdy nie pragna˛łem nikogo tak jak
ciebie – powiedział szeptem nabrzmiałym poz˙a˛da-
niem. Kiedy zanurzyli sie˛ po szyje˛ w wodzie, led-
wie powstrzymał pragnienie, by posia˛s´c´ ja˛ natych-
miast.
Ciemnos´c´ i bliskos´c´ Cole’a przeniosły Debbie
w s´wiat magii. Jego dłonie robiły z jej ciałem rzeczy,
o jakich nawet nie s´niła. Jego usta czyniły cuda,
stanowia˛c preludium do miłosnego aktu. Debbie wie-
działa, z˙e dzis´ odda mu sie˛ bez zastrzez˙en´. Chciała
nalez˙ec´ do niego całkowicie.
– Chodz´ tutaj, moja droga – szepna˛ł, pocia˛gaja˛c ja˛
na skraj basenu.
Kiedy dotkne˛ła głowa˛ muru, chwyciła dłon´mi
krawe˛dz´ basenu i pozwoliła, by woda ja˛ uniosła. Cole
ucałował czubek jej piersi i poczuł, z˙e ciało Debbie
przeszywaja˛ fale rozkoszy. Rozes´miał sie˛ i pies´cił ja˛
dalej. Serce biło mu jak szalone, był podniecony az˙ do
bo´lu. Woda, omywaja˛ca rytmicznie najwraz˙liwsze
miejsce jego ciała, stanowiła delikatna˛ torture˛. Cole
nie potrafił juz˙ dłuz˙ej czekac´ i wsuna˛ł dłonie mie˛dzy
uda Debbie.
Na chwile˛ znieruchomieli, a kiedy sie˛ w kon´cu
poła˛czyli, Debbie zacisne˛ła dłonie na krawe˛dzi base-
nu. Unosiła sie˛ bezwładnie na wodzie, przytrzymywa-
na tylko dłon´mi Cole’a. Gdy w pewnej chwili je˛kne˛ła,
Cole sie˛ przestraszył.
– Boli cie˛? – zapytał szeptem, zdaja˛c sobie sprawe˛
z tego, z˙e byłoby mu bardzo cie˛z˙ko teraz sie˛ z nia˛
rozstac´.
– Nie tak, jak bym chciała...
Słowa Debbie podnieciły go do ostatecznos´ci. Na
chwile˛ stracił dech. Wreszcie dostał to, co w z˙yciu jest
najlepsze. Mys´l ta s´miertelnie Cole’a przeraziła, lecz
namie˛tnos´c´ wzie˛ła go´re˛ i wszelkie granice zostały
przekroczone.
– Kochanie...
Jego rozdzieraja˛cy szept sprawił, z˙e oprzytomniała.
Pro´bowała sie˛ do niego us´miechna˛c´, lecz ogarne˛ło ja˛
uczucie tak obezwładniaja˛ce, z˙e pus´ciła krawe˛dz´,
zawiesiła sie˛ na szyi Cole’a i pocia˛gne˛ła go za soba˛ na
dno.
Dreszcz rozkoszy, kto´ry chwile˛ po´z´niej przeszył jej
ciało, pobudził kaz˙dy nerw i rozpełzł sie˛ leniwie po
całym ciele. Cole zas´ odnio´sł wraz˙enie, z˙e umiera i z˙e
znalazł sie˛ w niebie. Wiedziony instynktem, odbił sie˛
od dna i resztkami sił pocia˛gna˛ł Debbie w go´re˛. Kiedy
ich głowy wynurzyły sie˛ z wody, zachłysne˛li sie˛
powietrzem. Nadal mocno sie˛ obejmowali, poniewaz˙
z˙adne nie było w stanie utrzymac´ sie˛ na powierzchni
samodzielnie.
Długo patrzyli sobie w oczy, wracaja˛c powoli do
rzeczywistos´ci. S
´
wietnie zdawali sobie sprawe˛ z tego,
z˙e ich stosunki nie be˛da˛ juz˙ nigdy takie jak przedtem.
Przekroczyli granice i znalez´li sie˛ poza obszarem
terytorialnych wo´d.
W pewnej chwili twarz Debbie rozjas´nił us´miech.
– O co chodzi? – spytał łagodnie Cole, nachylaja˛c
sie˛, by ja˛ pocałowac´.
Wargi Debbie były cieplejsze, niz˙ sie˛ spodziewał.
Odgarna˛ł z jej oczu mokre włosy i ucałował ka˛ciki ust.
Odwzajemniła te˛ pieszczote˛, spijaja˛c kropelki wody
przywieraja˛ce do jego warg. Potem przesune˛ła je˛zy-
kiem po policzku pokrytym ostrym zarostem, delek-
tuja˛c sie˛ smakiem swego me˛z˙czyzny.
– Wiesz, co to znaczy, prawda? – spytała.
Obja˛ł ja˛ mocniej. Ciało budza˛ce sie˛ ponownie do
z˙ycia przypominało mu, z˙e na razie dostał zaledwie
przedsmak tego, na co miał ochote˛. Nie zaspokoił
głodu poz˙a˛dania.
– Wiem, co to znaczy dla mnie – mrukna˛ł. – Na-
znaczyłem cie˛, kobieto. Moz˙e jeszcze nie zdajesz
sobie z tego sprawy, ale zostałas´ napie˛tnowana.
– Mylisz sie˛ – odparła szeptem i powiodła dłonia˛
w do´ł brzucha Cole’a. – Zdaje˛ sobie z tego sprawe˛. Jest
jednak cos´, o czym ty nie wiesz.
– Co? – je˛kna˛ł Cole, czuja˛c, z˙e dłonie Debbie nie
pro´z˙nuja˛. Usiłował skupic´ sie˛ na jej słowach, ale nie
potrafił.
– Nie pozwole˛ ci odejs´c´ – os´wiadczyła. – Ani
teraz, ani nigdy. Dzisiejszej nocy podja˛łes´ decyzje˛ za
nas oboje. Nalez˙ysz do mnie, podobnie jak ja do
ciebie.
Boz˙e, pomo´z˙ nam! – je˛kna˛ł Cole w duchu i re-
sztkami sił wycia˛gna˛ł Debbie z wody. Gdyby po-
zwolic´ jej poszalec´, zapewne utopiłaby ich oboje.
Chwile˛ po´z´niej, z ubraniami w re˛ku, dotarli do jego
pokoju. Cole wsuna˛ł bron´ do szuflady, rzeczy rzucił na
podłoge˛. Nie mo´gł oderwac´ mys´li od lez˙a˛cej na ło´z˙ku
kobiety.
Po wzie˛ciu prysznica Cole ruszył w strone˛ ku-
chni, ska˛d dobiegały głosy. Drobniutkie kropelki
wody, kto´ra˛ zapomniał wytrzec´, spływały z jego
włoso´w po koszulce i zostawiały na niej wyraz´ne
s´lady. Na widok Debbie nawet nie pro´bował ukryc´
rados´ci. Odwro´ciła sie˛ w jego strone˛ ze szpatułka˛
w jednej re˛ce i talerzem nales´niko´w w drugiej. Jej
twarz rozjas´nił us´miech.
Morgan podnio´sł głowe˛ znad porannej gazety.
– Dzien´ dobry, synu – mrukna˛ł.
Juz˙ zamierzał wro´cic´ do przerwanej lektury, gdy
nagle dostrzegł niecodzienny wyraz twarzy Cole’a.
Opus´cił gazete˛ na kolana i zacza˛ł mu sie˛ uwaz˙nie
przygla˛dac´.
Buddy szczodrze oblewał swoje nales´niki syro-
pem.
– Czes´c´ – przywitał brata mie˛dzy jednym a drugim
ke˛sem.
Cole podszedł do Debbie, wyja˛ł z jej ra˛k szpatułke˛
i talerz z nales´nikami, po czym obja˛ł ja˛ w pasie.
– Dzien´ dobry, kochanie – szepna˛ł do jej ucha.
– Bałem sie˛, z˙e cie˛ straciłem.
Miał na mys´li to, z˙e kiedy obudził sie˛ rano, Debbie
nie było w ło´z˙ku.
– Nie licz na to – mrukne˛ła i nadstawiła twarz do
pocałunku.
Morgana az˙ zatkało z wraz˙enia. Jego młodszy syn
wypus´cił widelec z ra˛k. Syrop rozprysna˛ł sie˛ po stole,
kilka kropli zabrudziło jego koszule˛. Buddy otworzył
usta i gapił sie˛ przez chwile˛ na brata i Debbie, a potem
z us´miechem na twarzy, jakby chca˛c uczcic´ to, co
zobaczył, zacza˛ł zbierac´ syrop palcami i wylizywac´ je
do czysta.
Widza˛c to, Morgan z dezaprobata˛ pokre˛cił głowa˛.
Spojrzeniem pełnym nagany usiłował dac´ synowi
do zrozumienia, z˙e tak nie zachowuje sie˛ człowiek
dorosły.
– Mama zawsze mo´wiła: nie oszcze˛dzasz, to zna-
czy nie chcesz. Pamie˛tasz, tato? – powiedział Buddy.
– Mo´wiła takz˙e, z˙e jest z ciebie wielkie prosie˛
– przypomniał mu Cole, nieche˛tnie wypuszczaja˛c
Debbie z obje˛c´.
– Ile chcesz? – Debbie wskazała Cole’owi miske˛
z ciastem, kto´re zamierzała przetworzyc´ w apetyczne,
chrupia˛ce nales´niczki.
– A ile moge˛ dostac´? – spytał ze s´miechem.
Nachylił sie˛ i jeszcze raz ja˛ pocałował, zanim nie
przepe˛dziła go szpatułka˛ i nie pognała w strone˛ stołu.
Morgan zdołał wreszcie odzyskac´ głos.
– To zdumiewaja˛ce, co dobrze przespana noc
moz˙e zrobic´ z człowiekiem – zauwaz˙ył.
Cole us´miechna˛ł sie˛, ale nie skomentował sło´w
ojca. Debbie zaczerwieniła sie˛ lekko, lecz nie spus´ciła
głowy. Nie miała czego sie˛ wstydzic´. Przepełniała ja˛
rados´c´.
Cole’owi udało sie˛ zjes´c´ s´niadanie, nie robia˛c
z siebie widowiska. Nie dał sie˛ sprowokowac´ ani ojcu,
ani bratu. Dzie˛kował Bogu za to, z˙e długoletnia praca
w policji nauczyła go panowania nad soba˛ i za-
chowywania kamiennej twarzy.
Zadzwonił telefon. Cole zerwał sie˛ od stołu i złapał
słuchawke˛, unikaja˛c w ten sposo´b odpowiedzi na
pytanie ojca, jakie sa˛ jego intencje wobec Debbie.
– Czes´c´, Case! – Zaraz potem us´miechna˛ł sie˛
szeroko. – Czy masz dla nas dobra˛ nowine˛? – Wydał
głos´ny okrzyk rados´ci. – To wspaniale! Tak, sa˛
wszyscy. Poczekaj chwile˛. Dam ci tate˛. – Spojrzał na
ojca. – Dziadku, telefon do ciebie.
Morgan, uszcze˛s´liwiony, wstał szybko od stołu
i chwycił za słuchawke˛.
– Czes´c´, Case! – zawołał. – Och, przepraszam,
chyba zachowuje˛ sie˛ za głos´no. Ale jestem taki
przeje˛ty! Nie co dzien´ człowiek zostaje dziadkiem.
A co włas´ciwie mamy? Chłopca czy dziewczynke˛?
– Zaraz potem odwro´cił sie˛ w strone˛ stołu i przekazał
im nowine˛: – Chłopiec!
Te˛ radosna˛ wiadomos´c´ Buddy uczcił zlizaniem
ostatniej kropli syropu, po czym podbiegł do telefonu,
poniewaz˙ nadeszła jego kolej. Uznał, z˙e byc´ moz˙e
polubi role˛ wujka, zwłaszcza na odległos´c´. Nie be˛dzie
musiał zmieniac´ pieluch ani robic´ innych tego rodzaju
nieprzyjemnych rzeczy.
– Lily ma dziecko! – oznajmił Cole, zwracaja˛c sie˛
do Debbie.
I nagle us´miech na jego twarzy zasta˛pił wyraz
przeraz˙enia. Przypomniał sobie ostatnia˛ noc... ich
spotkanie w basenie.
– Mo´j Boz˙e! – je˛kna˛ł.
– Co sie˛ stało? – spytała Debbie, zdziwiona jego
zachowaniem. – Czy cos´ sie˛ stało z Lily lub dziec-
kiem? Mo´w, prosze˛...
– Ostatniej nocy... ja nie... powinnis´my byli...
Odetchne˛ła z ulga˛.
– Nie martw sie˛. Wszystko w porza˛dku – zapew-
niła go, szybko zrozumiawszy, co było przyczyna˛
przeraz˙enia Cole’a. Uje˛ła w dłonie jego twarz, przy-
cia˛gne˛ła go do siebie i wyszeptała: – Jestem zabez-
pieczona. Nic ci nie grozi, przynajmniej z mojej
strony. – W jej ironicznym głosie zabrzmiała nuta
goryczy.
Przytulił ja˛ i wyszeptał szorstkim głosem:
– Dziecko... nasze dziecko... nie byłoby z˙adnym
zagroz˙eniem. Mys´lałem tylko o tobie, nie o sobie.
Debbie spłone˛ła rumien´cem. Wzruszyła ramionami
i zamrugała, aby powstrzymac´ łzy.
– Z
´
le sie˛ wyraziłam. Nie to chciałam powiedziec´.
To chyba to pie˛tno, kto´re od dawna w sobie nosze˛.
Na widok łez w jej oczach Cole zmarszczył czoło.
– Nie rozumiem, słonko.
– Wiem, z˙e nie rozumiesz – przyznała. – Kiedy
dorastałam, rodzice cia˛gle sie˛ kło´cili. Gło´wnym tema-
tem tych kło´tni byłam ja. Miałam jakies´ dwanas´cie lat,
kiedy do mnie dotarło, z˙e urodziłam sie˛ przed ich
s´lubem. Jedno drugiemu zarzucało brak rozwagi...
– Do licha – mrukna˛ł Cole, przytulaja˛c Debbie do
serca. Bolała go mys´l, z˙e musiała cierpiec´ za nie swoje
winy. – Teraz to juz˙ niewaz˙ne – usiłował ja˛ pocieszyc´.
– Chciałbym, z˙eby z˙yli. Mo´głbym podzie˛kowac´ im za
to, z˙e przyszłas´ na s´wiat. Moje z˙ycie bez ciebie byłoby
bardzo ponure.
Usiłowała us´miechna˛c´ sie˛, lecz łzy strumieniem
popłyne˛ły jej po twarzy.
– Co z Debbie? – zapytał Morgan.
Włas´nie przekazał Buddy’emu słuchawke˛ i nagle
uprzytomnił sobie, z˙e woko´ł niego nikt nie szaleje
z rados´ci.
– Wiesz, tato, jakie sa˛ kobiety – stwierdził Cole,
nie podnosza˛c wzroku. – Ona jest po prostu szcze˛s´-
liwa.
Morgan obja˛ł ramieniem syna i swoja˛ opiekunke˛.
– W tym domu od tak dawna nie było z˙adnej
kobiety, z˙e zda˛z˙yłem zapomniec´, jak to jest. – Us´mie-
chna˛ł sie˛ i mocno ich us´ciskał. – Powinienem chyba
zapisac´ sie˛ na jakies´ repetytorium – zaz˙artował.
– W kaz˙dym ba˛dz´ razie stwierdzam, z˙e jest to jeden
z najszcze˛s´liwszych dni w moim z˙yciu. Los podarował
mi nie tylko wnuka, lecz takz˙e druga˛ co´rke˛.
Usłyszawszy ostatnie słowa Morgana, Cole unio´sł
brwi. Popatrzył ojcu prosto w twarz i rzekł powaz˙nie:
– Oj, tato, chyba musisz przypomniec´ sobie znacz-
nie wie˛cej.
Debbie kopne˛ła Cole’a w kostke˛. Sykna˛ł z bo´lu.
– Jak dali dziecku na imie˛? – zapytała Debbie.
Wiedziała, z˙e zachowanie Cole’a nie jest auto-
matyczna˛ konsekwencja˛ ich ostatniej nocy. Było
oczywiste, z˙e mu na niej zalez˙y. Byc´ moz˙e nawet ja˛
na swo´j sposo´b kochał, ale na razie nie potrafił jesz-
cze tego wyznac´. Nie chciała, by Morgan naciskał
na syna i imputował mu cos´, do czego Cole jeszcze
nie dojrzał.
– Racja! Imie˛! Buddy, oddaj mi słuchawke˛. Zapo-
mniałem zapytac´. – Morgan rzucił sie˛ do aparatu
i pozbawił młodszego syna słuchawki.
– Przepraszam – powiedział Cole.
– Nie masz za co – odparła szeptem Debbie. – Jest
mi przykro tylko dlatego, z˙e two´j ojciec wycia˛gna˛ł
pochopne wnioski, ale nie z powodu ostatniej nocy.
Jes´li zaczniesz pragna˛c´ mnie tak samo, jak ja ciebie,
be˛dziemy mogli porozmawiac´. Do tego czasu propo-
nuje˛, kochanie, z˙ebys´ z˙ył z dnia na dzien´. – Nachyliła
sie˛ i wyszeptała jeszcze ciszej: – Na wszystko przy-
jdzie czas...
Z us´miechem na twarzy i zamknie˛tymi oczami Cole
wsłuchiwał sie˛ w słowa Debbie. Przypominały mu
wczorajsza˛ noc i dzisiejsze s´niadanie. Po raz pierwszy
w z˙yciu uzmysłowił sobie, z˙e kochanie sie˛ i jedzenie
syropu klonowego maja˛ z soba˛ wiele wspo´lnego. Obie
te czynnos´ci trwaja˛ długo i sa˛ bardzo, bardzo słodkie.
Debbie wysune˛ła sie˛ z obje˛c´ Cole’a i podeszła do
telefonu.
– Teraz moja kolej – os´wiadczyła z us´miechem,
kiedy Morgan wraz z całusem wre˛czył jej słuchawke˛.
Cole nie spuszczał Debbie z oczu. Obserwuja˛c
zmieniaja˛cy sie˛ wyraz jej twarzy, zdawał sobie sprawe˛
z tego, z˙e jest po uszy zakochany w tej niezwykłej
kobiecie. A to, co z tym zrobi, to juz˙ zupełnie inna
sprawa.
Pozwolił sobie na chwile˛ marzen´, długa˛ i upojna˛.
O z˙yciu rodzinnym. Z Debbie i ws´ro´d gromadki
dzieci. Zaraz potem jednak jego wzrok padł na
sko´rzany bra˛zowy portfel lez˙a˛cy na kuchennym bla-
cie. Podszedł, wzia˛ł go do re˛ki i otworzył.
Miał przed soba˛ policyjna˛ odznake˛.
Natychmiast uprzytomnił sobie, gdzie ja˛ zostawił.
Stało sie˛ to wieczorem, kiedy nad basenem zdja˛ł
ubranie i wskoczył za Debbie do wody.
Palce Cole’a przesuwały sie˛ machinalnie po obrze-
z˙u odznaki. Starał sie˛ nie mys´lec´ o kłopotach, bo nie
zamierzał niczym martwic´ sie˛ na zapas. A zwłaszcza
zastanawiac´ sie˛, czy z˙ycie rodzinne da sie˛ pogodzic´
z praca˛ w policji.
Włas´nie dowiedział sie˛, z˙e jego młodsza siostra
została matka˛. Uznał, z˙e jak na jeden dzien´, wystarczy
mu emocji.
ROZDZIAŁ O
´
SMY
Thomasa Hollidaya ogarne˛ła ws´ciekłos´c´. W skle-
powej witrynie ujrzał swe odbicie i natychmiast
spochmurniał. Na jego twarzy widniało głe˛bokie
zadrapanie. Dwa inne miał na szyi.
Zwariowana dziwka!
Wczoraj wieczorem Nita Warren os´wiadczyła mu,
z˙e nie be˛dzie robiła tego z facetem, kto´ry nie zakłada
prezerwatywy. Kretynka! Uz˙ył perswazji, a nawet
zniz˙ył sie˛ do pro´s´b, lecz kiedy upierała sie˛ przy swoim,
zdrowo jej przyłoz˙ył i bez pytania wzia˛ł to, czego
chciał.
Nie miał poje˛cia, dlaczego beczała i protestowała.
Wszystkie kobiety sa˛ do siebie podobne, bo nie
wiedza˛, czego chca˛. Ale on wie to doskonale. Po-
trzebuja˛ nieugie˛tego faceta, kto´ry wez´mie je za twarz
i pokaz˙e, co to dobra zabawa. Kto jak kto, ale on
potrafi kierowac´ innymi. Tak, z˙eby jemu było dob-
rze.
Zza rogu wyjechał nagle policyjny radiowo´z. Tho-
masowi serce podeszło do gardło. Z
˙
eby sie˛ uspokoic´,
nabrał powietrza w płuca. Po chwili samocho´d go
wymina˛ł.
Nie miał poje˛cia, dlaczego jest tak bardzo wkurzo-
ny i pełen napie˛cia. Nie mo´gł przestac´ mys´lec´ o tej
kobiecie z plaz˙y. Widziała, jak starej babie podwe˛dził
torebke˛, a potem rozpoznała go w centrum hand-
lowym. Cholerny zbieg okolicznos´ci.
Opanował nerwy. Nic takiego przeciez˙ sie˛ nie stało.
Nie miał poje˛cia, dlaczego tak sie˛ tym przejmuje.
Gliniarze maja˛ wie˛ksze zmartwienia. Musza˛ polowac´
na prawdziwych przeste˛pco´w.
Przyspieszył kroku.
Jackie Warren potarł nos wierzchem dłoni. Wczoraj
wieczorem jego siostra, Nita, przyszła zapłakana do
domu i os´wiadczyła, z˙e została zgwałcona. Braterska
lojalnos´c´ wymagała, aby wykrzesał z siebie złos´c´, ale
mu to nie wychodziło. Był na głodzie. Teraz, kiedy
zapuszkowali ojca, on sam stał sie˛ wprawdzie głowa˛
rodziny, ale dzis´ miał zły dzien´.
Przynajmniej tak było do chwili, gdy wło´cza˛c sie˛ po
mies´cie usłyszał, z˙e gliniarze poszukuja˛ Thomasa
Hollidaya. Tak wie˛c w dos´c´ prosty sposo´b mo´gł
zems´cic´ sie˛ na facecie, kto´ry zgwałcił Nite˛, a ro´wno-
czes´nie zdobyc´ forse˛ potrzebna˛na nowe prochy, bo nie
została mu juz˙ ani jedna działka.
Jackie Warren pracował jako policyjny informator.
Trzymał re˛ke˛ na pulsie wydarzen´ i sprzedawał glinia-
rzom ro´z˙ne wiadomos´ci. Takz˙e tym razem, nie zwle-
kaja˛c, ruszył do telefonu. Przynajmniej zrzuci z duszy
cie˛z˙ar.
– Nie ro´b dzis´ kolacji – powiedział Cole, zabiera-
ja˛c sie˛ do wyjs´cia. – Jestes´my zaproszeni do Tiny
i Ricka.
– Cole... – W głosie Debbie zabrzmiała lekka
przygana, i to z dwo´ch powodo´w.
Powinien był uzgodnic´ z nia˛ wczes´niej te˛ wizyte˛,
a poza tym bez poz˙egnania zamierzał włas´nie opus´cic´
dom.
Znalazłszy sie˛ za drzwiami, zawro´cił na pie˛cie
i wszedł z powrotem do domu, po czym porwał Debbie
w obje˛cia.
Drobnymi pocałunkami obsypał jej szyje˛.
– Pie˛knie wymawiasz moje imie˛ – wyszeptał
jej do ucha. – Bardzo... podniecaja˛co. Tak sek-
sownie...
– To dobrze. – Kiwne˛ła głowa˛. – Nie mam nic
przeciwko seksowi. – Zignorowała jego s´miech.
– A teraz powiedz, co mamrotałes´ pod nosem, kiedy
wymykałes´ sie˛ z domu?
– Rick prosi, z˙ebys´my ich odwiedzili. Tina
koniecznie chce cie˛ poznac´. Masz ochote˛ na małe
wyjs´cie? Bo jes´li nie, nie czuj sie˛ w obowia˛zku...
– Mam ochote˛ na to co ty – wyszeptała, zbliz˙ywszy
twarz do jego ust. – Che˛tnie poznam twoich przyjacio´ł.
Powiedz im, z˙e przyjdziemy. Morgan i Buddy moga˛
dzis´ zjes´c´ pizze˛.
Pierwsze zdanie Debbie nie miało nic wspo´lnego
z zaproszeniem na kolacje˛ i oboje dobrze o tym
wiedzieli. Cole poczuł dreszcz podniecenia. Tak długo
juz˙ nie spali razem! Mieszkanie u rodziny ma swoje
wady. Chca˛c byc´ bliz˙ej Debbie, musiałby otwarcie
przyznac´ sie˛ do tego, co robia˛. Nie chciał jednak
stawiac´ jej w trudnej sytuacji.
– Ba˛dz´ gotowa na szo´sta˛. – Pocałował Debbie,
ruszył w strone˛ drzwi i odwro´cił sie˛ na progu. – Wro´ce˛
w pore˛.
Debbie az˙ podskoczyła z rados´ci. Była szcze˛s´liwa.
Gdy do salonu wszedł Buddy, stana˛ł jak wryty na
widok jej rozpromienionej twarzy.
– Hm...
Nie wiedział, co zrobic´. Uciekac´ czy zostac´? W tej
chwili Debbie zarzuciła mu re˛ce na szyje˛ i oznajmiła:
– Kocham cie˛, Buddy. Szczerze powiedziawszy,
kocham wszystkich Brownfieldo´w. I włas´nie dlatego
upieke˛ ci placek z wis´niami.
W tej chwili do salonu wszedł Morgan. Słyszał, jak
Cole opuszcza dom, i wiedział, co wywołało rados´c´
Debbie.
– A co ze mna˛? – zapytał z˙artobliwym tonem.
– Jestem biednym starcem bez s´rodko´w do z˙ycia, a na
dodatek pozbawionym rozumu. Gdybym miał choc´
troche˛ oleju w głowie, juz˙ dawno wyrzuciłbym tych
swoich niewydarzonych syno´w i znalazł kogos´ takie-
go jak ty.
– No wiesz! – mrukne˛ła lekcewaz˙a˛co Debbie.
– Buddy, ale z ojcem podzielisz sie˛ plackiem?
Komputerowy geniusz zawahał sie˛. Juz˙ zda˛z˙ył
przyzwyczaic´ sie˛ do mys´li, z˙e zje całe ciasto.
– No i jak? – Debbie przypierała go do muru.
Swoim zwyczajem, zrobił unik.
– Lily nadała mu dwa imiona: Charles Morgan
– oznajmił z całym spokojem. – Ja be˛de˛ nazywał go
Charlie.
Debbie i Morgan popatrzyli na siebie w milcze-
niu. Wiedzieli, z˙e dziecku Longreno´w nadano imio-
na obu dziadko´w. Ale co to ma wspo´lnego z plac-
kiem z wis´niami? Tego w z˙aden sposo´b nie dało sie˛
zrozumiec´.
– To dobry pomysł, synu – uznał Morgan. Gdy
tylko młodszy syn wymkna˛ł sie˛ z pokoju, odwro´cił
sie˛ ku Debbie i os´wiadczył powaz˙nie: – Jes´li ty
i Cole be˛dziecie mieli dziecko podobne do Bud-
dy’ego, to wydziedzicze˛ was oboje. Przepraszam
– dodał szybko, widza˛c z˙e Debbie sie˛ zaczerwieniła.
Ta mało taktowna uwaga mogła sprawic´ jej przy-
kros´c´. – Wybacz staremu człowiekowi, z˙e wsadza
nos w cudze sprawy...
– Nie jestes´ stary ani nie wsadzasz nosa w cudze
sprawy. – Us´miechne˛ła sie˛. – Musze˛ juz˙ is´c´ i zabrac´ sie˛
za to ciasto.
Znikne˛ła w kuchni. Morgan dostrzegł jej zachmu-
rzone oczy. Wyczuł, z˙e pod maska˛ rados´ci Debbie
skrywa niepoko´j. Pewnie Cole ocia˛ga sie˛ z os´wiad-
czynami.
Starszy pan uznał, z˙e jes´li jego syn pozwoli odejs´c´
tej wspaniałej dziewczynie, okaz˙e sie˛ najwie˛kszym
idiota˛ pod słon´cem.
W drzwiach ujrzeli miniaturowa˛ wersje˛ Ricka
Garzy w stroju Batmana, uzupełnionym czapka˛ Super-
mana. Wygla˛d chłopczyka rozs´mieszył Debbie. Spryt-
ne dziecko, uznała w duchu. Jes´li zawiedzie go jeden
bohater, be˛dzie miał w odwodzie drugiego.
– Czes´c´, wujku Cole. Kto to jest? – zapytał chło-
piec, wskazuja˛c palcem Debbie i wypuszczaja˛c z ust
gigantyczny ba˛bel gumy, kto´ry pe˛kł mu na nosie.
– To moja dziewczyna – odrzekł Cole, z us´mie-
chem patrza˛c na chłopca, kto´ry wydał z siebie głos´ny
gulgot i padł na ziemie˛, udaja˛c obrzydzenie.
Usłyszawszy jednak zbliz˙aja˛ce sie˛ kroki matki,
Enrique szybko wstał.
– Zachowuj sie˛ przyzwoicie – upomniała synka.
Gdy chciała go złapac´, malec zrobił unik i uciekł,
s´piewaja˛c na cały głos melodie˛ z filmu o Batmanie.
– Przepraszam – powiedziała Tina do gos´ci. – Sie-
dem lat to trudny wiek. – I zaraz potem sie˛ rozes´miała.
– Rok temu tez˙ nie było lepiej. Ani dwa... – Wzruszyła
ramionami. – Wchodz´cie, prosze˛. Ty z pewnos´cia˛
jestes´ Debbie.
Debbie skine˛ła głowa˛ i z Cole’em pod re˛ke˛
wkroczyła do przytulnego domu wypełnionego mi-
łos´cia˛ i s´miechem, a takz˙e kusza˛cymi zapachami
meksykan´skich potraw. Juz˙ zda˛z˙yła poznac´ Ricka.
Che˛tnie zapomniałaby o swej przykrej przygodzie
i pobycie na oddziale pierwszej pomocy, ale nie
o kierowcy policyjnego radiowozu, kto´ry był wo´w-
czas tak samo zaniepokojony jej stanem jak Cole.
Gnał wtedy jak szalony, z˙eby dowiez´c´ ja˛ jak naj-
szybciej do szpitala.
Spokojna rodzinna atmosfera panuja˛ca w stoja˛cym
na uboczu domu Ricka i Tiny stanowiła miłe wy-
tchnienie od te˛tnia˛cego z˙yciem, ruchliwego miastecz-
ka o nazwie Laguna Beach.
– Hej, wy tam! – wykrzykna˛ł Rick z sa˛siedniego
pokoju. – Zjawiacie sie˛ w pore˛. Włas´nie zaczyna sie˛
sto metro´w stylem dowolnym. Wchodz´cie!
Siedział nieruchomo przed telewizorem, ogla˛daja˛c
sprawozdanie z olimpiady.
Tina spojrzała z rezygnacja˛ w sufit.
– Chodz´ ze mna˛ – powiedziała, ujmuja˛c Debbie za
re˛ke˛. – Kiedy w telewizji jest sport, ci dwaj staja˛ sie˛
nieprzytomni.
Z przepraszaja˛cym us´miechem Cole znikna˛ł za
drzwiami, podczas gdy Debbie powe˛drowała za
Tina˛ do kuchni. Zaokra˛glony brzuszek pani domu
wskazywał na to, z˙e mały Batman wkro´tce straci
pozycje˛ jedynaka.
Tina wre˛czyła gos´ciowi miske˛ z pomidorami i no´z˙.
– Kiedy rodzisz? – te˛sknym głosem spytała Deb-
bie.
Pani domu czule pogładziła brzuch. Na jej twarzy
ukazał sie˛ ciepły us´miech.
– To dopiero pia˛ty miesia˛c. Mam przed soba˛
długa˛ droge˛. Tym razem chcielibys´my miec´ dziew-
czynke˛.
– Siostra Cole’a włas´nie urodziła syna – powie-
działa Debbie. – Czy znasz Lily?
– Tylko ze słyszenia. Wyjechała na stałe z Kalifor-
nii, zanim Cole i Rick zostali partnerami.
Tina zauwaz˙yła, z˙e na kaz˙da˛ wzmianke˛ o Cole’u
oczy Debbie jas´nieja˛. Od tej chwili przestała sie˛
martwic´ o kobiete˛ z Oklahomy, kto´ra skradła serce
przyjacielowi me˛z˙a. Było jasne jak słon´ce, z˙e jest
zakochana w nim po uszy. Trudno było poja˛c´, czemu
oboje nie przyznaja˛ sie˛ do tego, co ich ła˛czy.
– Od dawna znasz Cole’a? – spytała Tina.
– Tutaj... – Debbie dotkne˛ła serca – jest ze mna˛
przez całe z˙ycie. Ale odnalezienie go zaje˛ło mi sporo
czasu.
Ten liryczny opis zrobił na Tinie duz˙e wraz˙enie.
– A co Cole zamierza z tym zrobic´?
Ujrzawszy konsternacje˛ Debbie, pani domu us´mie-
chne˛ła sie˛ przepraszaja˛co.
– Teraz juz˙ wiesz, po kim Enrique odziedziczył
brak taktu. Zalez˙y mi na Cole’u i chciałabym, z˙eby był
szcze˛s´liwy.
Debbie spose˛pniała.
– Nie wiem, co on zamierza – odparła. – Ja tylko
czekam.
– Nie rozumiem – stwierdziła Tina.
– Czasami ja tez˙ – odrzekła Debbie. – Wydaje mi
sie˛, z˙e ma to cos´ wspo´lnego z jego praca˛ policjanta.
Chyba mys´li, z˙e nie idzie to w parze z małz˙en´stwem.
A co ty o tym sa˛dzisz?
Tina wyrzuciła w go´re˛ obie re˛ce, a za nimi mno´stwo
hiszpan´skich sło´w. Zdumiona Debbie usiadła na wy-
sokim stołku, nie zauwaz˙aja˛c, z˙e z jej łokcia kapie na
podłoge˛ sok pomidorowy.
– Cos´ z ciebie cieknie – stwierdził Rick, kto´ry
nagle pojawił sie˛ w kuchni. Papierowym re˛cznikiem
wytarł re˛ke˛ Debbie, a potem podłoge˛. Spojrzał na
z˙one˛. – A ciebie, chiquita, słychac´ az˙ w sa˛siednim
pokoju.
Nachylił sie˛ nad z˙ona˛ i krytyczna˛ uwage˛ osłodził
pocałunkiem. Dopiero teraz Debbie dostrzegła s´cieka-
ja˛cy sok. Podskoczyła, maja˛c nadzieje˛, z˙e nie po-
plamiła ubrania. Na szcze˛s´cie było czyste.
– A teraz, moja kochana, skoro juz˙ przekle˛łas´
wszystkie cztery strony s´wiata, moz˙esz dac´ nam cos´ do
zjedzenia? – zapytał pan domu.
Tina wykrzywiła sie˛ i popchne˛ła me˛z˙a w strone˛
drzwi.
– Wychodz´ z mojej kuchni. Dostaniesz kolacje˛
dopiero wtedy, kiedy be˛dzie gotowa. – Gdy Rick
chyłkiem sie˛ wycofywał, krzykne˛ła za nim: – Nalejcie
sobie troche˛ tequili. Zmie˛kczy tego głupka, kto´rego
nazywasz swoim partnerem. Moz˙e moje pikantne
jedzenie i ta pie˛kna kobieta sprawia˛, z˙e wreszcie
oprzytomnieje.
– Wiem, co knujesz – stwierdził Rick, unosza˛c
brwi. – Ale pamie˛taj, co mo´wiłem. Nie baw sie˛
w swatke˛. Nie wtra˛caj sie˛ w sprawy Cole’a. Dobrze?
Tina zignorowała słowa me˛z˙a.
– Kolacja be˛dzie za kilka minut. Wracaj do swoich
igrzysk.
Wymiana zdan´ mie˛dzy Tina˛a Rickiem rozs´mieszy-
ła Debbie. Było widac´, z˙e bardzo sie˛ kochaja˛. Gdyby
tylko Cole poja˛ł, z˙e małz˙en´stwo ma sens...
Wreszcie zasiedli do kolacji. Była tak pikantna, z˙e
Debbie nabrała przekonania, iz˙ Tina wrzuciła do
garnka wszystkie przyprawy, jakie miała w kuchni.
– Za ostre? – Pani domu patrzyła z niepokojem, jak
dziewczyna Cole’a wypija kolejna˛ szklanke˛ wody.
– Sama nie wiem – odparła Debbie z us´miechem.
– Ale wydaje mi sie˛, z˙e spaliłam sobie włoski na
je˛zyku.
Enrique podnio´sł głowe˛ znad talerza i po raz
pierwszy od chwili przybycia gos´ci popatrzył na
kobiete˛, kto´ra towarzyszyła wujkowi.
– Masz owłosiony je˛zyk? – spytał z zainteresowa-
niem, przecia˛gaja˛c palcem po swoim i sprawdzaja˛c,
jaka˛ ma powierzchnie˛.
Przy stole rozległ sie˛ s´miech.
– Tak sie˛ tylko mo´wi – wyjas´nił Rick. – I to chyba
wyła˛cznie w Oklahomie.
– Och, nie – zaprotestowała Debbie. – Moja babka,
kto´ra pochodziła z Tennessee, uz˙ywała cze˛sto tego
wyraz˙enia. – Zniz˙yła głos i pochyliła głowe˛, tak z˙e jej
oczy znalazły sie˛ na poziomie oczu chłopca. – Babka
zwykła była tez˙ mo´wic´, z˙e od jedzenia pomidoro´w
przyprawionych czarnym pieprzem me˛z˙czyznom ros-
na˛ włosy na torsie.
Enrique spojrzał z zainteresowaniem na miske˛ pico
de gallo, kto´rego do tej pory nie chciał nawet tkna˛c´.
Potem przenio´sł wzrok na Debbie, po czym zno´w na
miske˛ i z cała˛ powaga˛ pokiwał głowa˛, tak jakby poja˛ł
logike˛ tego wywodu. I kiedy mys´lał, z˙e nikt nie patrzy,
nałoz˙ył sobie na talerz stos pomidoro´w z cebula˛,
posypał wszystko duz˙a˛ ilos´cia˛ czarnego pieprzu
i wzia˛ł do ust z taka˛ mina˛, jakby zaz˙ywał lekarstwo.
Na widok miny chłopca, przez˙uwaja˛cego z przeje˛-
ciem kaz˙dy ke˛s, Cole z trudem hamował sie˛ od
s´miechu. Chwile˛ po´z´niej synek Ricka wsuna˛ł ra˛czke˛
pod stro´j Batmana i potarł nia˛ o piers´, tak jakby chciał
sprawdzic´, czy przypadkiem juz˙ mu cos´ nie wyrosło.
– Debbie, masz u mnie dodatkowe punkty – oznaj-
miła Tina. – Od roku usiłuje˛ namo´wic´ go na jedzenie
pomidoro´w i nic z tego nie wychodzi.
– Ta metoda zawsze skutkowała w przypadku
Douglasa, mojego młodszego brata. I jak widze˛, nadal
działa. – Debbie podniosła głowe˛ znad talerza i us´mie-
chne˛ła sie˛ z przekora˛. Spojrzała na Cole’a i dorzuciła
wymownym szeptem: – Zastanawiam sie˛, co by sie˛
stało, gdybym ciebie posypała pieprzem.
Rick wydał z siebie przecia˛gły je˛k na widok paniki
maluja˛cej sie˛ na twarzy przyjaciela.
– Człowieku, jak widze˛, nic a nic nie przesadzałes´,
opowiadaja˛c nam o tej dziewczynie!
Tina zas´miała sie˛ z rados´ci.
– Sa˛dze˛, z˙e wszystko zalez˙y od tego, gdzie sypie
sie˛ ten pieprz – wymamrotał Cole i zaraz potem
doła˛czył do cho´ralnego wybuchu s´miechu.
– Jestes´my w domu – oznajmił, dotykaja˛c ramienia
Debbie.
Zaraz po wyjs´ciu od Garzo´w Debbie zasne˛ła w sa-
mochodzie, a Cole wracał do domu okre˛z˙na˛ droga˛, aby
jak najdłuz˙ej patrzec´ na s´pia˛ca˛ kobiete˛. Sprawiało mu
to duz˙a˛ przyjemnos´c´.
Słowo ,,dom’’ zapadło głe˛boko w pods´wiadomos´c´
Debbie. Brzmiało miło dla ucha, cudownie. Gdyby
tylko to okres´lenie odnosiło sie˛ do jej domu, jej
prawdziwego domu...
Gdy Cole ja˛ obudził, przecia˛gne˛ła sie˛ i zacze˛ła
niezdarnie gramolic´ sie˛ z auta.
Razem weszli do domu i zaraz potem poczuli sie˛
niepewnie, zaskoczeni panuja˛ca˛ tu cisza˛ i spokojem...
a takz˙e tres´cia˛ kartki opartej o solniczke˛ na kuchen-
nym stole.
Dzie˛ki za placek. Buddy i ja idziemy do kina.
Wro´cimy bardzo po´z´no. Spe˛dz´cie miło wieczo´r.
Morgan
– Wrabiaja˛ nas – uznała Debbie, wre˛czaja˛c Co-
le’owi lis´cik ojca.
– Najpierw Tina, a teraz tata. Chyba zaczynam
rozumiec´, o co im chodzi – przyznał z wymuszonym
us´miechem.
Nie komentuja˛c jego sło´w, Debbie zostawiła go
samego w saloniku. Dochodziła juz˙ do swego pokoju,
gdy nagle poczuła, z˙e obejmuje ja˛ silne me˛skie ramie˛
i unosi w go´re˛. Serce zabiło jej jak szalone.
– Cole! Przestraszyłes´ mnie.
– No to chyba juz˙ wiesz, co to znaczy strach. Ale
poczułabys´ sie˛ jeszcze gorzej, gdybym cie˛ teraz pus´cił.
– Fakt. Wobec tego zanies´ mnie do ło´z˙ka.
W z˙yciu me˛z˙czyzny istnieje wiele rzeczy, kto´rych
mo´głby potem z˙ałowac´. Ale dla Cole’a kochanie tej
kobiety nigdy nie stanie sie˛ jedna˛z nich. Kiedy Debbie
przysune˛ła sie˛ bliz˙ej i przytuliła do niego, z us´mie-
chem na twarzy popatrzył na nikłe s´wiatło przesa˛cza-
ja˛ce sie˛ przez zasłony.
Gdyby tylko potrafił zebrac´ sie˛ na odwage˛ i wyznac´
Debbie, jak wiele dla niego znaczy... Gdyby tylko był
przekonany o tym, z˙e ta kobieta kocha go na tyle
mocno, by zezwolic´ mu na robienie tego, co powinien.
Zawsze pragna˛ł byc´ policjantem i nie zamierzał
porzucac´ swego zawodu. A znalezienie kogos´ wyja˛t-
kowego, kto zechciałby dzielic´ z˙ycie z nim, z policjan-
tem, wydawało sie˛ niemoz˙liwe. Az˙ do tej pory.
Ogarne˛ło go przemoz˙ne uczucie, by zawładna˛c´
Debbie, by wzia˛c´ ja˛ w wyła˛czne posiadanie. Przed
niespełna godzina˛ kochali sie˛ jak szaleni. I teraz sama
s´wiadomos´c´, z˙e ma ja˛ obok siebie, wywołała w nim
ponowny przypływ poz˙a˛dania.
Debbie dosłyszała zmiane˛ oddechu Cole’a. Przysu-
ne˛ła policzek do jego piersi i wyczuła przyspieszone
bicie serca. Znalazła swego me˛z˙czyzne˛. I zrobi wszyst-
ko, aby go utrzymac´ go przy sobie.
– Znowu cie˛ pragne˛...
Szorstki, przesycony poz˙a˛daniem głos Cole’a spra-
wił, z˙e zadrz˙ała.
– Wobec tego bierz, co twoje. Nalez˙e˛ do ciebie
– wyszeptała.
Obja˛ł ja˛ mocno i przytulił. Tym razem zamierzał
dawac´, a nie brac´. Na branie be˛dzie czas po´z´niej.
Pochylił głowe˛ i tak gora˛co zacza˛ł ja˛ całowac´, z˙e
straciła oddech. Po chwili pieszczot jego re˛ce dotarły
do jej ud.
– Moge˛? – spytał.
Westchne˛ła i wsune˛ła palce w jego włosy.
– Dla ciebie zrobie˛ wszystko – oznajmiła.
Nie istniało teraz na s´wiecie nic innego opro´cz
me˛z˙czyzny, kto´ry wzia˛ł ja˛ w posiadanie. Opro´cz jego
warg... i tego, co robiły jego dłonie. Kaz˙dy ruch je˛zyka
Cole’a wzniecał w ciele Debbie fale rozkoszy. Kaz˙da
pieszczota dłoni rozpalała do białos´ci wewne˛trzny
ogien´.
Cole postanowił zadbac´ najpierw o nia˛. Do tej pory
dała mu tak wiele, nie z˙a˛daja˛c w zamian niczego.
Wiedział, na czym jej zalez˙ało, ale jedyna˛ rzecza˛, jaka˛
potrafił jej teraz dac´, była rozkosz zmysło´w. Nie
mys´lał o przyszłos´ci. Wolał z˙yc´ chwila˛.
Nagle poczuł, z˙e Debbie sie˛ga nieba.
– Kocham cie˛, kocham – szeptała w ekstazie.
Ja tez˙ cie˛ kocham, powiedział w mys´lach, poddaja˛c
sie˛ wszechogarniaja˛cej fali namie˛tnos´ci.
– Dzien´ dobry, tu Kalifornia! – Budzik Cole’a
wła˛czył radio o tej samej porze co zwykle. – Jest szo´sta
rano – mo´wił dalej spiker. – Czeka nas nowy dzien´. Na
pocza˛tek posłuchajmy piosenki Bonnie Rait z najnow-
szego singla. Bonnie s´piewa, z˙e ,,nie pokochasz mnie,
jes´li sam nie zechcesz...’’
Głe˛boki, szorstki głos wokalistki w pełnej skargi
piosence wywołał w Debbie smutek. Z
˙
ałowała, z˙e
słysza˛c budzik, nie nacia˛gne˛ła kołdry na uszy i nie
spała dalej. Wokalistka z˙aliła sie˛, z˙e nawet jej miłos´c´
nie zmusi serca me˛z˙czyzny do odczuwania czegos´, na
co on nie ma ochoty.
Cole skrył twarz w zagłe˛bieniu ramienia Debbie,
nie chca˛c ani sie˛ poruszyc´, ani sie˛ od niej oderwac´.
Drzemał dalej, nies´wiadom tego, z˙e Debbie rozpacza.
Przez cała˛ noc czekała na choc´by jedno słowo
Cole’a, kto´re sprawiłoby, z˙e s´wiat stałby sie˛ lepszy.
Cole dał jej rozkosz i rados´c´, ale nie wyznał miłos´ci.
Zadzwonił telefon.
Cole chwycił szybko słuchawke˛.
– Lepiej, z˙ebys´ miał sensowny powo´d – warkna˛ł
do rozmo´wcy, odruchowo zaciskaja˛c re˛ke˛ obejmuja˛ca˛
Debbie. – W porza˛dku – oznajmił po chwili. – Zaraz
be˛de˛.
Debbie podniosła sie˛ z ło´z˙ka.
– Wygla˛da na to, z˙e nie mam co na siebie włoz˙yc´
– powiedziała, sarkazmem maskuja˛c bo´l serca.
– Debbie! – upomniał ja˛ Cole, ale kiedy odwro´ciła
sie˛ w jego strone˛, dotkna˛ł czule jej ramienia. – Słonko,
nie zamykaj sie˛ przede mna˛ – poprosił. – Kiedy tylko
jestes´my razem, zaraz wchodzi w parade˛ moja praca
i mie˛dzy nami od razu wznosi sie˛ mur.
Us´miechne˛ła sie˛ przez łzy.
– Tak to wygla˛da z twojej strony? – spytała,
wzruszywszy ramionami, i wysune˛ła sie˛ z jego obje˛c´.
– Nie miałam poje˛cia – dodała drz˙a˛cym głosem. – Nie
wiedziałam, z˙e kiedykolwiek bylis´my razem. – Gwał-
towny protest Cole’a powstrzymała podniesieniem
re˛ki. – Och, wiem, wiem, bylis´my blisko siebie...
ciałem. Ale nie tak, jak w przypadku prawdziwego
uczucia, w miłos´ci na zawsze. To nie ja, ale ty
zamykasz sie˛ przede mna˛, kiedy wchodzi w gre˛ twoja
praca. To nie ja uciekam, ale ty.
Z tymi słowami Debbie wyszła z pokoju, cicho
zamykaja˛c za soba˛ drzwi. Cole miał ochote˛ krzyczec´,
odrzucic´ jej zarzuty, pokło´cic´ sie˛ z nia˛. Nie mo´gł
jednak nic zrobic´, bo miała racje˛.
Wsune˛ła sie˛ do swego pokoju i oparła o framuge˛
drzwi, po czym rzewnie sie˛ rozpłakała. Przyjez˙dz˙aja˛c
do Brownfieldo´w, dobrze wiedziała, w co sie˛ pakuje.
Tylko idiotka zignorowałaby ostrzegawcze sygnały,
kto´re zostawił Cole, uciekaja˛c z Oklahomy. Miłos´c´
z nas wszystkich czyni głupko´w, stwierdziła i po-
stanowiła wzia˛c´ sie˛ w gars´c´.
– No to w porza˛dku, szanowny panie – mruk-
ne˛ła. – A wie˛c zabawimy sie˛ troche˛. Zostane˛ tutaj
jeszcze ze dwa tygodnie, a potem spakuje˛ manatki.
Jes´li nie widzisz, co przechodzi ci koło nosa, twoja
sprawa. Mimo wszystko to chyba ja okazałam sie˛
s´lepa.
Nikt nie słyszał tych sło´w. A nawet gdyby tak sie˛
stało, i tak nie miałoby to z˙adnego znaczenia.
Kiedy weszła do kuchni, umyty i ubrany Cole
kon´czył w pos´piechu kawe˛.
Przez długa˛ chwile˛ patrzyli na siebie bez słowa.
Cole dostrzegł mokre od łez rze˛sy Debbie i pełne bo´lu
oczy. Re˛ce skrzyz˙owane na piersiach s´wiadczyły
o tym, z˙e uwaz˙a sie˛ za skrzywdzona˛.
Poprawiła obszerna˛ bawełniana˛ koszulke˛ i pomys´-
lała, z˙e nie powinna rozstac´ sie˛ z Cole’em w gniewie.
– Liczysz na buzi na do widzenia? – zapytała
cicho.
– Włas´nie chodziło mi to po głowie – odparł
szeptem.
Natychmiast znalazła sie˛ w jego obje˛ciach.
– Za duz˙o mys´lisz – oznajmiła.
Ich poz˙egnalny pocałunek miał gorzko-słodki
smak.
ROZDZIAŁ DZIEWIA˛TY
Thomas Holliday stał sie˛ nerwowy. Był bez grosza
przy duszy. Od wydarzenia w handlowym centrum
upłyna˛ł pełen tydzien´, uznał wie˛c, z˙e dłuz˙ej nie musi
zachowywac´ ostroz˙nos´ci i moz˙e bezpiecznie wracac´
na ulice.
Palił sie˛ wre˛cz do roboty. S
´
wierzbiły go palce.
Opus´cił mieszkanie znajomego, u kto´rego ukrywał sie˛
od tygodnia. To, gdzie sypiał, nie miało dla niego
wie˛kszego znaczenia.
Z
˙
ywił pogarde˛ dla normalnej pracy. Wolał byc´
złodziejem, mimo z˙e w tym fachu zarabiał mniej, niz˙
gdyby pracował w byle jakim barze. Nie grzeszył
nadmiarem rozsa˛dku. Miał tylko sprawne re˛ce i szyb-
kie nogi.
– Czy to on?
W połowie drogi do naste˛pnej przecznicy stał
nieoznakowany policyjny samocho´d. Kierowca wska-
zał Thomasa Hollidaya.
– Tak – odparł partner. – Chyba po´jdzie łatwo.
Facet idzie w nasza˛ strone˛.
Thomas Holliday postanowił wsta˛pic´ do baru na
rogu i za dziewie˛c´dziesia˛t dziewie˛c´ cento´w zjes´c´
nales´niki i kiełbase˛. Ale człowiek, kto´ry wysiadł
włas´nie ze stoja˛cego w pobliz˙u wozu, sprawił, z˙e
musiał zmienic´ plany. Zanosiło sie˛ bowiem na to, z˙e na
pewien czas zostanie pensjonariuszem pan´stwowej
instytucji, gdzie otrzyma jedzenie za darmo.
– Thomas Holliday? Jestes´ aresztowany. Masz
prawo milczec´. Jez˙eli...
– Znam to juz˙ na pamie˛c´ – warkna˛ł młody gang-
ster.
Mimo to jednak funkcjonariusz policji poinfor-
mował zatrzymanego o jego prawach. Kiedy zakłada-
no mu kajdanki i wsadzano na tylne siedzenie samo-
chodu, Thomas Holliday miotał sie˛ i kla˛ł.
Po chwili samocho´d ruszył z miejsca.
– Człowieku, mys´lałem, z˙e juz˙ nigdy sie˛ tu nie
pojawisz – mrukna˛ł Rick.
Cole opadł cie˛z˙ko na krzesło. Na widok kawy
wylewaja˛cej sie˛ z trzymanego przezen´ kubka i kapia˛-
cej na papiery rozłoz˙one na biurku, zmarszczył gniew-
nie czoło.
– Masz – powiedział Rick, podaja˛c mu papierowy
re˛cznik. – Musisz wzia˛c´ sie˛ w gars´c´. Napij sie˛, kofeina
dobrze ci zrobi.
– O co chodzi? – spytał Cole z nieche˛cia˛, wyciera-
ja˛c rozlana˛ kawe˛.
– Zgarne˛li go z samego rana.
– Kogo?
Cole był nadal mys´lami przy Debbie, ale szybko
skojarzył fakty.
– Maja˛ Thomasa Hollidaya. Policjanci z wozu
patroluja˛cego Laguna Beach przyuwaz˙yli tego drania,
kiedy opuszczał jakies´ mieszkanie. Jest teraz na
przesłuchaniu. Wygla˛da na to, z˙e facet zamierza
zawrzec´ z nami jaka˛s´ umowe˛. Utrzymuje, z˙e dokonana
przez niego kradziez˙ torebki jest niczym w poro´w-
naniu z tym, co mo´głby nam powiedziec´ o paru
dilerach. Chce wyjs´c´ w zamian za te˛ informacje˛.
Cole stukna˛ł o blat pustym kubkiem. Z jego oczu
posypały sie˛ błyskawice.
– Do diabła, nie wolno is´c´ na z˙adna˛ ugode˛! Nie
z tym skurwy...
– Wiedziałem, z˙e tak zareagujesz. Chodz´my poga-
dac´ z chłopcami od kradziez˙y.
– Detektyw Brownfield... Garza...
Prowadza˛cy sprawe˛ porucznik Tanaka us´cisna˛ł im
dłonie. Znał dobrze obu detektywo´w. Cały wydział
obiegła szybko wiadomos´c´, z˙e osoba˛ zatrzymanego
złodzieja Cole Brownfield interesuje sie˛ osobis´cie.
Informacje, jakie Halliday chciał przekazac´ policji,
mogły okazac´ sie˛ przydatne dla brygady antynar-
kotykowej.
– Co facet zeznał? Co mu obiecalis´cie? – Cole
z trudem nad soba˛ panował.
Porucznik Tanaka zmarszczył czoło.
– Mo´wił duz˙o. Wszystko jednak wskazuje na to, z˙e
najwaz˙niejsze rzeczy zostawia dla was. Twierdzi, z˙e
dysponuje informacjami dotycza˛cymi grupy dilero´w.
Cole je˛kna˛ł w duchu. Drobne kradziez˙e to nic
w poro´wnaniu z moz˙liwos´cia˛ rozpracowania ich siatki
i przyskrzynienia szefa.
– Nie obiecalis´my mu niczego – dodał porucznik
ostrym tonem. – Siedem lat temu zgwałcono moja˛
co´rke˛. Nie zamkne˛lis´my łajdaka, kto´ry to zrobił, bo
jego adwokat zawarł ugode˛ z policja˛.
Cole dobrze rozumiał gniew Tanaki. Gdy tylko
zamkna˛ł oczy, nadal pod powiekami widział przeraz˙e-
nie, jakie malowało sie˛ na twarzy Debbie, kiedy
zobaczył ja˛ w biurze centrum handlowego. A takz˙e
obraz˙enia.
– No wie˛c jak? Moz˙emy z nim pogadac´? – zapytał.
– Oczywis´cie. Facet jest wasz – odparł porucznik.
– Zrezygnował z adwokata. Chce tylko sprzedac´
informacje i sta˛d wyjs´c´.
Cole ze złos´cia˛ zacisna˛ł usta.
– Che˛tnie go dorwe˛ i tak załatwie˛, z˙e sie˛ nie
pozbiera.
Rick zacisna˛ł re˛ke˛ na ramieniu partnera.
– Uspoko´j sie˛, stary. Nie potrzebujemy dodatko-
wych kłopoto´w.
Cole kiwna˛ł głowa˛, ale nadal gotował sie˛ z ws´ciek-
łos´ci.
Otworzyły sie˛ drzwi. Thomas Holliday podnio´sł
wzrok i odetchna˛ł z ulga˛. Odchylił sie˛ do tyłu wraz
z krzesłem. A wie˛c zjawili sie˛ policyjni waz˙niacy.
Ubrani zwyczajnie, po cywilnemu. Był przekonany,
z˙e sa˛z brygady antynarkotykowej. Zdradzały ich tylko
zimne oczy i zacis´nie˛te usta.
Dojrzawszy bezczelny us´miech na twarzy zatrzy-
manego, Cole z trudem powstrzymał sie˛ przed daniem
łajdakowi w ze˛by. Na wszelki wypadek wsuna˛ł re˛ce do
kieszeni. Spojrzawszy na partnera, napotkał jego
porozumiewawczy wzrok.
– Podobno chcesz powiedziec´ nam cos´ ciekawego
– odezwał sie˛ Rick.
Podczas przesłuchania łagodny głos detektywa
i nieco obca wymowa stanowiły wielka˛ zalete˛. Rick
odgrywał zawsze ,,dobrego’’ gline˛. Cole, zbyt twar-
dy i nieprzejednany, nie nadawał sie˛ do tej roli.
Zwłaszcza w takiej sytuacji jak teraz. Widział zbyt
wiele przeste˛pstw dokonywanych przez łajdako´w
pokroju Hollidaya, kto´rzy za dolara sprzedaliby
dusze˛ diabłu.
Thomas Holliday skina˛ł głowa˛. Nogi krzesła, na
kto´rym sie˛ bujał, uderzyły o podłoge˛. Pochylił sie˛ do
przodu i oparł łokciami o blat stołu. Wro´ciła mu
pewnos´c´ siebie.
– Co be˛de˛ z tego miał? – spytał zaczepnym tonem.
– Pozwole˛ ci z˙yc´.
Zaskoczyła go ta odpowiedz´. Padła z ust nie
niz˙szego, ciemnookiego detektywa stoja˛cego naprze-
ciw niego, lecz wysokiego me˛z˙czyzny, kto´ry stał
w rogu pomieszczenia. Thomas Holliday poczuł dziw-
ny niepoko´j i przebiegaja˛ce po plecach dreszcze.
Przymkna˛ł oczy.
– I to ma byc´ ten interes? – warkna˛ł.
Cole wepchna˛ł ponownie re˛ce do kieszeni.
– Nie be˛dzie z˙adnych intereso´w – oznajmił chrap-
liwym szeptem.
Thomas Holliday zacza˛ł sie˛ pocic´. Takiego obrotu
sprawy sie˛ nie spodziewał.
– Moge˛ dac´ wam nazwiska i miejsca...
– To dobrze – przerwał mu Rick. Nadeszła
pora, by przeja˛c´ stery. Wyczuwał z trudem tłu-
miona˛ ws´ciekłos´c´ Cole’a, kto´ry tracił nad soba˛
kontrole˛.
– Podasz nam, co wiesz, a my powiadomimy
se˛dziego, z˙e nam pomogłes´. Bez z˙adnych umo´w.
– Zwe˛dziłem tylko torebke˛. To przeciez˙ drobne
przewinienie.
– Było takz˙e zagroz˙enie z˙ycia, napad i pobicie – ze
złos´cia˛ wycedził Cole. – Ta kobieta, kto´ra˛ okradłes´ na
plaz˙y, była chora na serce. Zabrałes´ jej lekarstwo.
Gdyby zmarła na skutek szoku, byłbys´ winien zabo´j-
stwa. Ponadto w centrum handlowym dokonałes´ napa-
du na inna˛ kobiete˛. Mamy s´wiadko´w.
Thomas Holliday walna˛ł dłonia˛ w blat stołu.
– Ska˛d, do diabła, mogłem wiedziec´, z˙e tej starej
babie wysiada pukawka? A ta dziwka w centrum nie
powinna...
Jednym ruchem re˛ki Cole s´cia˛gna˛ł Hollidaya
z krzesła i, zanim Rick zda˛z˙ył sie˛ poruszyc´, pchna˛ł na
s´ciane˛.
– Nigdy nie nazywaj jej dziwka˛ – rzekł cichym
głosem.
Jego re˛ce zacisne˛ły sie˛ woko´ł szyi podejrzanego na
tyle, by go zaniepokoic´.
– Człowieku, tylko go nie załatw – odezwał sie˛
zdenerwowany Rick.
– Chciałem, z˙eby zacza˛ł słuchac´ – os´wiadczył
Cole.
Rick cofna˛ł sie˛. Miał zaufanie do partnera.
– O co chodzi? – zapytał zatrzymany. – O te˛
kobiete˛ w centrum...?
– To moja kobieta – os´wiadczył Cole.
– Psiakrew! – zakla˛ł Thomas Holliday i zamkna˛ł
oczy. – Takie moje zas... szcze˛s´cie.
Podnio´sł wzrok i nagle poczuł s´miertelne zagroz˙e-
nie. Kiedy detektyw pus´cił go i doprowadził do
krzesła, odetchna˛ł z prawdziwa˛ ulga˛.
– Nic mi sie˛ nie stanie, jak troche˛ posiedze˛ – za-
uwaz˙ył niepewnie. – Zima sie˛ zbliz˙a.
Rick starał sie˛ nie okazac´, z˙e zaczyna wa˛tpic´ w to,
czy Cole zdoła wzia˛c´ sie˛ w gars´c´. Gdyby chodziło
o jego, Ricka, z˙one˛, pewnie nie byłby az˙ tak opanowa-
ny jak w tej chwili.
– Masz nam cos´ do powiedzenia? – zapytał.
Rick us´miechał sie˛ łagodnie, ale oczy miał lodowa-
te. Podobnie jak Cole, nie znosił ulicznych przeste˛p-
co´w.
– Czemu nie? – Thomas Holliday wzruszył ramio-
nami. – Moz˙e se˛dzia wez´mie pod...
– Na to nie licz – przerwał mu Cole.
Thomas Holliday odetchna˛ł głe˛boko i zacza˛ł sypac´.
Był to długi dzien´, lecz satysfakcjonuja˛cy. Cole
skre˛cił na podjazd, zgasił silnik i oparł głowe˛ na
kierownicy. Poczuł, jak wreszcie ogarnia go spoko´j.
Jest w domu, a w s´rodku czeka kobieta, kto´ra do go´ry
nogami przewro´ciła jego s´wiat.
Na parking wjechał drugi samocho´d i stana˛ł obok.
W aucie ojca Cole ujrzał worek z golfowymi kijami.
Jak widac´, tata przywraca ład we własnym s´wiecie.
– Pomoge˛ ci – ofiarował sie˛ Cole i zarzucił worek
na ramie˛.
Ojciec i syn ruszyli w strone˛ rodzinnego domu.
– Co to był za dzien´! – entuzjazmował sie˛ Morgan.
– Pokonałem wreszcie Henry’ego Thomasa. Ten stary
pryk za nic sie˛ nie przyzna, z˙e załatwiłem go na cacy.
Zarzucił mi, z˙e z´le liczyłem, ale sam nie chciał
sprawdzic´.
– Chyba obaj mielis´my niezły dzien´ – odezwał sie˛
Cole. – Zatrzymali faceta, kto´ry napadł na Debbie.
– Wspaniale! – wykrzykna˛ł Morgan. – Trzeba to
uczcic´.
Spojrzeli na siebie, gdyz˙ nagle uzmysłowili sobie,
z˙e w domu panuje dziwny spoko´j. Od dnia przyjazdu
Debbie witała ich zawsze w progu domu.
– Moz˙e s´pi – powiedział Cole.
Rzucił torbe˛ z kijami i ruszył biegiem w strone˛ jej
pokoju.
– Tam nie ma Debbie – poinformował ojca, wraca-
ja˛c.
– Moz˙e nasz geniusz wie, gdzie ona jest – rzekł
Morgan i zawołał głos´no: – Buuuuddy!
Usłyszawszy krzyk, Buddy wypadł przeraz˙ony
z pokoju.
– Co sie˛ pali? – zaz˙a˛dał wyjas´nienia.
Oczami duszy juz˙ widział, jak płona˛ jego ukochane
komputery.
– Gdzie jest Debbie? – zapytał Cole.
Buddy zauwaz˙ył niepoko´j maluja˛cy sie˛ na twarzy
brata i wysilił umysł. Debbie cos´ mu mo´wiła, ale
co?
– Hm... Mys´le˛, z˙e... – zacza˛ł niepewnie.
– Robercie Allenie, nie stłukłem cie˛ od czasu,
kiedy skon´czyłem szes´c´ lat, a ty pie˛c´, wie˛c gadaj...
– Wybrała sie˛ po zakupy. – Wspomnienie boles-
nego doznania z dziecin´stwa było dla Buddy’ego
wystarczaja˛cym bodz´cem. – Juz˙ wiem. Pytała, czy nie
potrzebuje˛ czegos´ z centrum handlowego. Powiedzia-
łem, z˙e...
– Pojechała sama?
Morgan i Cole byli wstrza˛s´nie˛ci. Włas´nie patrzyli
na siebie, zdecydowani odnalez´c´ Debbie, zanim cos´ jej
sie˛ stanie, gdy nagle... Debbie weszła do domu. Zanim
zamkne˛ła drzwi, migne˛ła za jej plecami odjez˙dz˙aja˛ca
takso´wka.
– Czes´c´, panowie! – zawołała i weszła do pokoju
obładowana torbami. – Mam nadzieje˛, z˙e nie macie
nic przeciwko temu, abys´my na kolacje˛ zjedli kur-
czaka. Kupiłam juz˙ upieczonego.
Dwie torby z zakupami podała Moganowi, a trzecia˛
Buddy’emu, nie zauwaz˙ywszy, jakie wraz˙enie wywo-
łało jej przybycie.
– Zobaczcie, co kupiłam dla dziecka! – To mo´wia˛c,
oddała, tym razem Cole’owi, jeszcze jedna˛ torbe˛.
– Dziecka? – powto´rzył zdumiony.
Nagle poczuł sie˛ tak, jakby wkroczył w strefe˛
cienia. Przeciez˙ mo´wiła mu, z˙e jest zabezpieczona.
– Tak, dziecka. – Do Debbie zacze˛ło docierac´, z˙e
cos´ jest nie w porza˛dku. Wszyscy trzej me˛z˙czyz´ni
zachowywali sie˛ tak, jakby ktos´ spryskał ich s´rodkiem
owadobo´jczym z pomaran´czowego gaju. – Czyz˙bys´
juz˙ zda˛z˙ył o nim zapomniec´? Nie pamie˛tasz, z˙e Lily
urodziła syna? Masz bratanka, a Morgan został dziad-
kiem.
– Och! Chodzi ci o to dziecko! – Cole odetchna˛ł
z ulga˛.
Opadł cie˛z˙ko na najbliz˙ej stoja˛ce krzesło. Torbe˛,
kto´ra˛ przed chwila˛ wre˛czyła mu Debbie, s´ciskał tak,
jakby była kamizelka˛ ratunkowa˛ moga˛ca˛ ocalic´ go
przed utonie˛ciem.
Debbie zamrugała oczami, cofne˛ła sie˛ o krok
i uwaz˙nie przyjrzała tro´jce me˛z˙czyzn.
– Co sie˛ dzieje? – spytała.
– Pojechałas´ do centrum handlowego – oskarz˙y-
cielskim tonem wytkna˛ł jej Morgan.
– A ty wybrałes´ sie˛ na golfa – odcie˛ła sie˛.
Starszy pan zaczerwienił sie˛ lekko i usiadł obok
syna.
– Kupiłas´ mi te ciastka, o kto´re prosiłem? – spytał
Buddy.
Szybko oddał Debbie torbe˛ i pognał do swego
pokoju, nie zwaz˙aja˛c na pełen pote˛pienia wzrok ojca
i Cole’a. Nagle stracił apetyt.
– Do licha, co sie˛ z wami dzieje? – zapytała
Debbie. – Uwaz˙acie, z˙e przez ostatnie dni pobytu
u was powinnam tkwic´ w tym domu tylko dlatego, z˙e
ktos´ rozcia˛ł mi warge˛? A zreszta˛ juz˙ przyskrzynili tego
faceta. – Spojrzała na Cole’a. – Przeciez˙ sam powiado-
miłes´ mnie o tym przez telefon.
Ostatnie dni pobytu? Cole w mys´li powto´rzył słowa
Debbie i zrobiło mu sie˛ słabo. A wie˛c zamierza
wkro´tce wyjechac´...
Morgan uznał, z˙e najrozsa˛dniej zrobi, opuszczaja˛c
salon. Zabrawszy torby z kurczakami i sosami, po-
szedł do kuchni.
Cole podnio´sł sie˛ z krzesła, spychaja˛c na ziemie˛
trzymane zakupy, i obja˛ł Debbie.
– Przepraszam – rzekł spokojnym tonem. – Ale
wro´ciłem do domu, ciebie nie było, i...
– Wychodzisz kaz˙dego ranka i mo´wisz, z˙e wro´cisz
– przypomniała mu. – A ja ufam ci i wierze˛, z˙e
dotrzymasz słowa. – Zwine˛ła dłon´ w pia˛stke˛ i lekko
stukne˛ła Cole’a w piers´. – Mnie musisz pozwolic´ na to
samo.
– Ale jestes´ taka mała, wie˛c...
– Kule sa˛ mniejsze.
Ta odpowiedz´ nim wstrza˛sne˛ła. Zamilkł. Debbie
zno´w ma racje˛. Us´cisna˛ł ja˛ jeszcze raz, zanim ruszyła
w strone˛ kuchni. Po drodze zastukała do pokoju
Buddy’ego.
– Moz˙esz juz˙ wyjs´c´! – zawołała przez drzwi.
– Zapomniałam o twoich ciastkach, ale kupiłam ci po
jednym ze wszystkich desero´w, jakie serwuje KFC.
Buddy wyprzedził Debbie i Cole’a w drodze do
kuchni.
Cole nie mo´gł zasna˛c´. Przewracał sie˛ z boku na bok.
Podczas kolacji Debbie ignorowała go z rozmysłem.
S
´
miała sie˛, z˙artowała i odpowiadała kaz˙demu, kto do
niej zagadał, ale na niego nie spojrzała ani razu.
Nie miał poje˛cia, czym zasłuz˙ył sobie na takie
traktowanie. Co zrobił złego? Instynkt podpowiadał
mu jednak, z˙e przyczyna˛ takiego zachowania Debbie
było to, czego nie zrobił. Debbie wspomniała cos´
o ostatnich dniach pobytu w ich domu, a on nie uczynił
nic, by zapewnic´ ja˛, z˙e chce, aby pozostała. Nadeszła
pora, aby to zrobic´.
Ida˛c boso, czuł pod stopami chło´d drewnianej
podłogi. Wa˛ski pasek s´wiatła pod drzwiami pokoju
Debbie s´wiadczył o tym, z˙e jeszcze nie s´pi. Zapukał
i cicho zapytał:
– Debbie, moge˛ wejs´c´?
– Jest otwarte – powiedziała.
Pchna˛ł przed soba˛ drzwi i to, co ujrzał w pokoju,
wprawiło go w przeraz˙enie. Na ło´z˙ku stały poot-
wierane walizki, a obok i na stole znajdowały sie˛
pamia˛tki, kto´re Debbie kupiła w Kalifornii. Na pore˛-
czy fotela wisiały jakies´ ubrania.
– Nie moz˙esz spac´? – spytała, nie patrza˛c na
Cole’a, ale nie czekała na odpowiedz´. – Ja tez˙.
Przegla˛dam zakupy, kto´re tutaj zrobiłam od przyjazdu,
i zastanawiam sie˛, czy nie zapomniałam o jakims´
prezencie. Sam wiesz, jak to jest. W domu czekaja˛
zawsze jacys´ znajomi, kto´rzy spodziewaja˛ sie˛, z˙e
przywieziesz im...
– Nie! – przerwał jej ostrym tonem.
Debbie odwro´ciła sie˛ i podniosła wzrok.
– Nie? – powto´rzyła i wzruszyła ramionami, sie˛ga-
ja˛c po naste˛pne przedmioty. – Czy nie przywozisz
prezento´w swoim...?
– Nie moz˙esz tego zrobic´ – wyszeptał.
– To znaczy czego? – spytała, odsuwaja˛c jego
wycia˛gnie˛te ramiona. – Nie moge˛ przywozic´ prezen-
to´w czy...
– Nie moz˙esz wyjechac´.
Zamkne˛ła oczy, pragna˛c, aby słowa Cole’a ozna-
czały to, czego tak bardzo pragne˛ła. Podniosła wzrok.
– W gruncie rzeczy nie ma powodu, z˙ebym zo-
stawała tu dłuz˙ej. Two´j ojciec czuje sie˛ juz˙ dosyc´
dobrze – stwierdziła łagodnym tonem. – Dlaczego
miałabym przecia˛gac´ pobyt?
Pełen wyrzutu wzrok Debbie przypominał Co-
le’owi, z˙e ofiarowała mu wiele, nie dostaja˛c nic
w zamian.
– Bo ja chce˛ – oznajmił. – To jest ten powo´d.
Dłonie Cole’a zacisne˛ły sie˛ na jej ramionach, kiedy
dotkna˛ł wargami jej ust. Wbrew sobie, Debbie zgodzi-
ła sie˛ na ten pocałunek. Potem jednak oderwała wargi
od ust Cole’a.
– To z˙aden powo´d – odparła, zachłystuja˛c sie˛
powietrzem. – To czyste, niczym nie zma˛cone fizycz-
ne poz˙a˛danie. Cos´ nas do siebie przycia˛ga i nie ma
sensu temu przeczyc´. Ale nie zamierzam tracic´ z˙ycia
na czekanie. Wiem, iskry potrafia˛ wzniecic´ ogien´, ale
musisz pamie˛tac´, z˙e ogien´ ma to do siebie, z˙e w kon´cu
zawsze wygasa.
– Kocham cie˛.
Słowa te zabrzmiały tak naturalnie, jakby stanowiły
integralna˛ cze˛s´c´ oddechu Cole’a. Nie miał poje˛cia,
dlaczego tak bardzo bał sie˛ je wypowiedziec´.
Debbie znieruchomiała. Przez długa˛ chwile˛, cia˛g-
na˛ca˛ sie˛ niemal w nieskon´czonos´c´, Cole czekał na jej
reakcje˛.
– Och! – Zamrugała, bezskutecznie staraja˛c sie˛
powstrzymac´ łzy cisna˛ce sie˛ do oczu.
– Błagam, tylko nie płacz.
Cole wzia˛ł ja˛ w ramiona i pocałunkami scałował
łzy.
– Wygrałes´. – W jej głosie zabrzmiał smutek.
– Po prostu nie chciałem przegrac´ – wyjas´nił.
Odsuna˛ł na bok starannie poukładane stosy paczek
i ubran´ i padł na s´rodek ło´z˙ka, pocia˛gaja˛c za soba˛
Debbie. Ogarne˛ło go szalen´cze poz˙a˛danie.
– Kochaj mnie – wyszeptała.
– Z rozkosza˛. Tylko nie opuszczaj mnie, dziew-
czyno. Nigdy.
– Przyrzekam. – Spojrzała mu prosto w oczy.
Płone˛ły namie˛tnos´cia˛. – Ale tu nadal pali sie˛ s´wiat-
ło.
– Zawsze jest jasno, kiedy jestem z toba˛.
Zacza˛ł ja˛ pies´cic´. I gdy znalazła sie˛ przed nim
zupełnie naga, ska˛pana w łagodnym, przyc´mionym
s´wietle lampy, pochylił głowe˛, aby nasycic´ wzrok
uroda˛ jej ciała. Pewny, z˙e Debbie do niego nalez˙y,
miał ochote˛ krzyczec´ z rados´ci.
– Kocham cie˛, i to bardzo – wyznała szeptem.
– Bogu niech be˛da˛ dzie˛ki – szepna˛ł i wzia˛ł to, co
mu ofiarowała.
Nie mo´gł oddychac´ i było mu gora˛co. Otworzył
oczy i uprzytomnił sobie, dlaczego. Gdzies´ w s´rod-
ku nocy odrzucił na bok kołdre˛ i przytulił sie˛ do
Debbie. Spała rozgrzana, wtulona w niego, snem
niewinia˛tka.
Cole us´miechna˛ł sie˛. Plecy Debbie, kto´re miał
przed soba˛, były zbyt pone˛tne, aby mo´gł oprzec´ sie˛
pokusie.
– Hej, s´pia˛ca kro´lewno. Musze˛ wstawac´.
– Dobrze – wymamrotała. – Uwaz˙aj na siebie. Do
zobaczenia wieczorem.
Wsune˛ła brode˛ pod obojczyk Cole’a, zamierzaja˛c
spac´ dalej.
– Debbie, otwo´rz oczy – poprosił z us´miechem.
Zamruczała cos´, wymamrotała, z˙e odpłaci mu
pie˛knym za nadobne, a potem nagle sie˛ ockne˛ła.
– Och! – Podniosła sie˛ błyskawicznie, opieraja˛c
re˛ce na ramionach Cole’a, i niezbyt przytomnym
wzrokiem rozejrzała sie˛ po pokoju. – Jak to sie˛ stało?
– Nie pamie˛tasz? – zapytał, unosza˛c brwi.
Debbie spłone˛ła rumien´cem.
– Sporo pamie˛tam – przyznała cichym głosem.
Uniosła sie˛, by wstac´, ale w tej włas´nie chwili
chwyciły ja˛ re˛ce Cole’a i s´cia˛gne˛ły w do´ł. – Och!
– Och! – zawto´rował Cole, biora˛c ja˛ w posiadanie.
Zamkne˛ła oczy, odchyliła głowe˛ i, z˙eby nie stracic´
ro´wnowagi i nie upas´c´, uchwyciła sie˛ mocno ramion
Cole’a. Czuła narastaja˛ca˛ rozkosz. I wreszcie speł-
nienie.
Kiedy zacze˛ła oddychac´ normalnie i oprzytom-
niała, oparł sie˛ na łokciu i wyszeptał:
– Dzien´ dobry, moja damo.
Zamrugała. Nie pragne˛ła byc´ jego dama˛, chciała
byc´ jego z˙ona˛. Ostatnia noc była cudownym przez˙y-
ciem. Debbie zapamie˛tała wszystko wraz z wyzna-
niem Cole’a, z˙e ja˛ kocha. To jej na razie wystarczało.
– Dzien´ dobry – odparła. – Podoba mi sie˛ sposo´b,
w jaki sie˛ budzisz – os´wiadczyła.
Odchylił głowe˛ w tył i wybuchna˛ł s´miechem.
Z opalona˛ twarza˛ kontrastowały białe ze˛by. Dobrze
mu robiło kalifornijskie słon´ce.
– Dzie˛kuje˛. Ciesze˛ sie˛, z˙e było ci dobrze.
– O tak, było mi dobrze... i to bardzo.
Przytłumiony głos Debbie sprawił, z˙e Cole’owi
przyszły do głowy nowe pomysły, lecz ich realizacje˛
musiał z koniecznos´ci odłoz˙yc´ na po´z´niej. I tak groziło
mu, z˙e sie˛ spo´z´ni do pracy.
– Musze˛ is´c´. – Pocałował ja˛ na poz˙egnanie. – Ale
wro´ce˛.
Zsuna˛ł sie˛ z ło´z˙ka, odnalazł bokserki i kiedy szedł
w strone˛ drzwi, uprzytomnił sobie, z˙e Debbie milczy.
Odwro´cił sie˛ i obrzucił wzrokiem walizke˛ stoja˛ca˛ na
podłodze, porozrzucane ubrania i prezenty.
– Be˛de˛ tu – odezwała sie˛ w kon´cu.
Skina˛ł głowa˛ zadowolony i opus´cił poko´j.
Dopiero znacznie po´z´niej uprzytomnił sobie, z˙e
wieczorem nie skon´czył mo´wic´ Debbie tego, co
zacza˛ł. To prawda, wyznał, z˙e ja˛ kocha. Nie poprosił
jednak, aby za niego wyszła, mimo z˙e zamierzał to
zrobic´. Jej łzy sprawiły, z˙e zapomniał o wszystkim.
Było mu tylko przykro, z˙e płakała.
Z us´miechem podnio´sł słuchawke˛, lecz zaraz od-
łoz˙ył na widełki. Stary, co sie˛ z toba˛ dzieje? – zapytał
siebie w duchu. Przeciez˙ nie moz˙e os´wiadczyc´ sie˛
przez telefon. Wzruszył ramionami i sfrustrowany,
przecia˛gna˛ł dłonia˛ po włosach. Nie wolno mu tak sie˛
rozklejac´. Ma jeszcze wiele czasu, by zaproponowac´
Debbie małz˙en´stwo.
Takiego załoz˙enia nie powinien był robic´.
ROZDZIAŁ DZIESIA˛TY
Thomas Holliday nie z˙ył. Jak to zwykle bywa, ta
zła wiadomos´c´ dotarła do zainteresowanych szybko.
W brygadzie antynarkotykowej nie dano jednak wiary
informacji, z˙e popełnił samobo´jstwo. Był opryszkiem
i złodziejem, a takz˙e tcho´rzem. A tcho´rze nie maja˛
zwyczaju odbierac´ sobie z˙ycia. Najcze˛s´ciej robił to za
nich ktos´ inny. Tak wie˛c Cole i Rick zacze˛li pode-
jrzewac´, z˙e wiadomos´c´, iz˙ zacza˛ł sypac´, przedostała
sie˛ jakims´ cudem do s´rodowiska dilero´w.
– Czy ktos´ odwiedzał Hollidaya w wie˛zieniu?
– zapytał Rick.
– Warto sprawdzic´ – uznał Cole.
Obaj detektywi ruszyli w strone˛ drzwi.
Jackie Warren kra˛z˙ył nerwowo po pokoju. Po raz
pia˛ty podszedł w kro´tkim czasie do okna, niemal
spodziewaja˛c sie˛, z˙e zaraz ujrzy policyjny radiowo´z
podjez˙dz˙aja˛cy pod dom.
Dzis´ rano usłyszał to w wiadomos´ciach. W rzeczy-
wistos´ci było inaczej, niz˙ mo´wił reporter. Thomas
Holliday w zasadzie nie popełnił samobo´jstwa. To, co
uczynił, było reakcja˛ na wiadomos´c´ otrzymana˛ w wie˛-
zieniu za pos´rednictwem Jackiego.
Thomas Holliday nie chciał rozstawac´ sie˛ z z˙yciem.
On tylko chciał uciec. Przebywaja˛c w wie˛ziennej celi,
nie miał jednak wielu moz˙liwos´ci. Wybrał wie˛c
najbardziej oczywista˛.
Jackie musiał przekazac´ mu wiadomos´c´, był
w przymusowej sytuacji. Za porcje˛ procho´w sprzedał-
by nawet matke˛. Ale do tego nie doszło, gdyz˙ wystar-
czyło, z˙e powiedział, gdzie znajduje sie˛ Thomas...
a potem przekazał mu wiadomos´c´.
Nie mo´gł poja˛c´, czemu nagle Thomas Holliday stał
sie˛ tak piekielnie waz˙ny. Najpierw szukali go glinia-
rze, a potem... Za strachu przeszedł go dreszcz.
– Ja tylko byłem posłan´cem – powiedział sam do
siebie. – Nie jestem winien temu, co sie˛ stało. To nie
moja wina.
Powtarzaja˛c tak w nieskon´czonos´c´, moz˙e w kon´cu
uwierzyłby we własne słowa.
Mimo z˙e tylne drzwi domu otworzyły sie˛ cicho,
Jackie usłyszał skrzypienie zawiaso´w. To nie Nita, bo
o tej porze pracuje. Tak wie˛c moz˙e to byc´ tylko...
Na widok me˛z˙czyzny, kto´ry po chwili wszedł do
pokoju, otworzył szeroko oczy. Wycia˛gna˛ł ku niemu
re˛ke˛.
– Zrobiłem, o co pan prosił – powiedział szybko.
– Przekazałem wiadomos´c´, tak jak pan sobie z˙yczył...
– Wiem – odparł me˛z˙czyzna. – A teraz mam cos´
dla ciebie.
Na mys´l o czekaja˛cej go nagrodzie Jackie us´miech-
na˛ł sie˛ z zadowoleniem.
Po raz ostatni.
– To tutaj – stwierdził Rick, kiedy Cole podjechał
pod bungalow i zatrzymał wo´z.
Zaniedbany trawnik przed domem wymagał strzy-
z˙enia, podobnie zaniedbane były ge˛ste krzewy rosna˛ce
pod oknami.
– Jak sa˛dzisz, powinnis´my is´c´ obaj do frontowych
drzwi, czy...? – zapytał partnera.
– Ty po´jdziesz go´ra˛, a ja dolina˛ – zaz˙artował Rick.
– Podobno Jackie Warren lubi uciekac´. Na wszelki
wypadek zajde˛ go od tyłu, dobrze?
Cole zacza˛ł protestowac´. Niepokoiła go ta sprawa.
Z pospolitej kradziez˙y damskiej torebki przekształciła
sie˛ w cos´ znacznie powaz˙niejszego, gdyz˙ zatrzymany
popełnił samobo´jstwo. Oznaczało to, z˙e w s´wiecie
przeste˛pczym Thomas Holliday miał głe˛bsze powia˛-
zania.
Rick wyskoczył z wozu. Cole poklepał marynarke˛,
aby sie˛ upewnic´, z˙e ma przy sobie bron´, i wysiadł.
– Uwaz˙aj na siebie – ostrzegł Ricka. – Zanim
zajdziesz od tyłu, poczekaj na mo´j znak – polecił,
ruszaja˛c ku domowi.
Partner skina˛ł głowa˛ i poszedł zaja˛c´ pozycje˛
na tyłach bungalowu. Nagle rozległ sie˛ huk wy-
strzału.
Rick wycia˛gna˛ł radio.
– Strzelaja˛! Strzelaja˛! – zawołał.
Szybko poinformował dyspozytora, gdzie sie˛ znaj-
duje, i pod osłona˛ ge˛stych krzewo´w rzucił sie˛ biegiem
w strone˛ frontowego wejs´cia. Za cienka˛ zasłona˛
w oknie dojrzał nikły cien´ człowieka przechodza˛cego
przez poko´j.
Cole ukla˛kł obok nie zamknie˛tych drzwi.
– Policja! – krzykna˛ł głos´no. – Re˛ce do go´ry
i wychodzic´!
Z wne˛trza domu posypały sie˛ pociski. Rozbijały
w pył betonowe słupki na werandzie. Cole spose˛pniał.
Przeste˛pcy byli z reguły wyposaz˙eni w pote˛z˙na˛,
automatyczna˛ bron´, podczas gdy policja musiała sie˛
posługiwac´ regulaminowymi, zwykłymi pistoletami.
Rozległy sie˛ kroki. Ktos´ biegł przez dom, oddalaja˛c
sie˛ od frontowego wejs´cia. Cole, z bronia˛ gotowa˛ do
strzału, wpadł do s´rodka, szukaja˛c wzrokiem napast-
nika. Dostrzegł me˛z˙czyzne˛ lez˙a˛cego nieruchomo na
podłodze. Czyz˙by Jackie Warren?
Uciekaja˛cy biegł w strone˛ tylnych drzwi. Cole
krzykna˛ł do Ricka. Partner usłyszał go i z bronia˛
gotowa˛ do strzału wpatrywał sie˛ w tylne drzwi. Cole
krzyczał cos´ jeszcze o pociskach, ale Rick nie zda˛z˙ył
zareagowac´ na ostrzez˙enie.
Drzwi otworzyły sie˛ z impetem. Wybiegł z nich
me˛z˙czyzna z po´łautomatem. Zaraz potem nocna˛ cisze˛
przecie˛ła seria pocisko´w. Pod ich osłona˛ uciekaja˛cy
dopadł ogrodzenia.
Rick wycelował i strzelił. Kula uderzyła me˛z˙czyz-
ne˛ wysoko w noge˛. Gdy sie˛ zachwiał, partner Cole’a
popełnił bła˛d, gdyz˙ wyszedł z ukrycia. Ranny napast-
nik odwro´cił sie˛ i kula z jego broni trafiła Ricka w bok.
Nie poczuł bo´lu, bo szybko stracił przytomnos´c´.
Cole był s´wiadkiem tego wydarzenia. Tylnymi
drzwiami opus´cił dom akurat w chwili, gdy kula Ricka
dosie˛gła uciekaja˛cego.
– Uwaz˙aj! – krzykna˛ł do partnera.
Ostrzez˙enie nadeszło za po´z´no. Me˛z˙czyzna dojrzał
Ricka i wycelował w niego bron´.
Cole wypalił. Rick lez˙ał nieruchomo, lecz napast-
nik nie przestawał strzelac´. Cole strzelił ponownie
i wtedy me˛z˙czyzna odwro´cił sie˛ w jego strone˛.
Naste˛pna seria pocisko´w wbiła sie˛ w ziemie˛ u sto´p
Cole’a. Ranny me˛z˙czyzna strzelał, az˙ opro´z˙nił maga-
zynek. Dopiero wtedy upadł. Z oddali dobiegły od-
głosy zbliz˙aja˛cych sie˛ syren.
Woko´ł domu zapanowała cisza, przerywana chrap-
liwymi odgłosami wydobywaja˛cymi sie˛ z gardła Ric-
ka, kto´ry z dziura˛ w płucach walczył o oddech.
Dudnienie kroko´w Cole’a rozniosło sie˛ woko´ł echem.
Wsze˛dzie krew!
– Postrzelono policjanta! Potrzebna natychmiast
karetka – nadał przez swoje radio.
Wkro´tce na miejscu zdarzenia pojawiły sie˛ radio-
wozy. Ro´wnoczes´nie podjechała karetka, by zabrac´
Ricka do szpitala.
Cole był wstrza˛s´nie˛ty.
– Garza to twardziel – skomentował jeden z polic-
janto´w. – Kto załatwił faceta, kto´ry lez˙y w domu?
– zapytał.
Cole przetarł dłonia˛ twarz i dopiero wtedy ujrzał na
niej krew. Jego ciałem wstrza˛sna˛ł dreszcz.
– Ten drugi, kto´rego zastrzeliłem – mrukna˛ł. – Sa˛-
dze˛, z˙e zalez˙ało mu na tym, z˙eby na zawsze go
uciszyc´.
– Powinien pan jechac´ do szpitala – rzekł poli-
cjant, zobaczywszy poplamione krwia˛ ubranie Co-
le’a.
– To nie moja krew – warkna˛ł Cole.
– A teraz przerywamy na chwile˛ program, z˙eby
przekazac´ pan´stwu najnowsze wiadomos´ci. Podczas
strzelaniny z bandytami został powaz˙nie ranny jeden
z detektywo´w z brygady antynarkotykowej policji
w Laguna Beach. Zabrano go do szpitala South Coast
Medical, gdzie sztab chirurgo´w usiłuje włas´nie urato-
wac´ mu z˙ycie. Nazwisko detektywa zostanie ujaw-
nione dopiero wtedy, kiedy...
– Nie!
W pokoju rozległ sie˛ przeraz´liwy krzyk Debbie,
wpatrzonej w ekran telewizora. Przytrzymała sie˛
pore˛czy najbliz˙ej stoja˛cego krzesła i w szoku wy-
słuchała dalszej cze˛s´ci informacji. Chwile˛ po´z´niej
podje˛to emisje˛ przerwanego programu.
– O Boz˙e! O Boz˙e!
Zastanawiała sie˛ gora˛czkowo, gdzie podział sie˛
Morgan. Wiedziałby, co robic´. Przypomniała sobie, z˙e
pojechał na golfa. Nie mogła czekac´.
Odwro´ciła sie˛ i wybiegła z saloniku.
– Buddy!
Wypadł ze swej nory i w ostatniej chwili złapał
Debbie, chronia˛c ja˛ przed upadkiem.
– Zawiez´ mnie natychmiast do szpitala South
Coast Medical – zaz˙a˛dała. – Nie wiem, gdzie to jest,
ale musze˛...
– Jestes´ chora? – spytał z przeraz˙eniem.
– Przed chwila˛ podano w telewizji, z˙e został ranny
jakis´ policjant z brygady antynarkotykowej! Nie wy-
mienili nazwiska, ale mo´gł to byc´...
– Ide˛ po kluczyki – os´wiadczył Buddy. – A ty
wsiadaj.
Debbie skine˛ła głowa˛. S
´
wiadomos´c´, z˙e nie siedza˛
bezczynnie, troche˛ ja˛ uspokoiła.
Buddy prowadził samocho´d w takim tempie, jakby
usłyszał, z˙e w jego ukochanym sklepie z komputerami
włas´nie ogłoszono wyprzedaz˙. Skre˛cał, nie zwal-
niaja˛c, i przejez˙dz˙ał skrzyz˙owania na z˙o´łtych s´wia-
tłach. Debbie patrzyła ze zdumieniem na jego pełna˛
determinacji twarz. Po raz pierwszy dostrzegła podo-
bien´stwo mie˛dzy nim a Cole’em.
Wreszcie ujrzeli przed soba˛ szpital. Buddy zapar-
kował i oboje z Debbie rzucili sie˛ do wejs´cia. W pod-
bramkowej sytuacji Robert Allen Brownfield pokazał,
ile naprawde˛ jest wart.
Na wskazanym pie˛trze wysiedli z windy i ruszyli
w strone˛ poczekalni. Na kon´cu holu ujrzeli grupe˛
oso´b. Debbie usłyszała płacz i zacze˛ła sie˛ trza˛s´c´.
Buddy uja˛ł ja˛ mocno pod re˛ke˛ i podprowadził do
stoja˛cych.
Płakała Tina Garza, otoczona rodzina˛ i grupa˛
wspo´łczuja˛cych przyjacio´ł. Buddy zacisna˛ł mocniej
re˛ke˛ na ramieniu Debbie.
– Widze˛ Cole’a – oznajmił spokojnie. – Jest tam.
– Dzie˛ki Bogu! – je˛kne˛ła z ulga˛. – Jedz´ do domu
i powiedz Morganowi, z˙e nic mu sie˛ nie stało. Ja tu
zostane˛. Wro´cimy takso´wka˛.
Buddy kiwna˛ł głowa˛. Dopiero gdy mine˛ło napie˛cie,
poczuł, jak uginaja˛ sie˛ pod nim nogi.
– Buddy... – szepne˛ła Debbie i mocno go us´ciskała.
– Dzie˛kuje˛, kochany – dodała mie˛kkim głosem. –
W trudnych sytuacjach jestes´ wspaniały. Najlepszy.
Us´miechna˛ł sie˛ lekko, klepna˛ł Debbie w ramie˛
i przez sekunde˛ zastanawiał sie˛ nad tym, czy by nie
przehandlowac´ ukochanych komputero´w za kogos´
w rodzaju tej dziewczyny. Wygrała jednak stara
miłos´c´. Jedyne zwia˛zki, na jakich mu zalez˙ało, doty-
czyły dyskietek i dobrych katalogo´w. A kiedy na-
chodziła go jeszcze jakas´ inna potrzeba, mo´gł przeciez˙
zjes´c´ czekoladowy batonik.
Debbie skupiła uwage˛ na Cole’u siedza˛cym samot-
nie pod s´ciana˛ ze wzrokiem wbitym w podłoge˛. Na
widok ciemnych plam na jego ubraniu zrobiło sie˛ jej
niedobrze. Wiedziała, z˙e stało sie˛ cos´ okropnego.
Powinna podtrzymac´ go na duchu.
Bo´l rozrywał mu serce. Cole czuł, jak lodowatymi
s´ciez˙kami rozprzestrzenia sie˛ po całym ciele. Gdy
tylko przymykał oczy, widział Ricka osuwaja˛cego sie˛
na ziemie˛ i to wszystko, co działo sie˛ potem. Sceny te
powracały raz po raz, utrwalaja˛c sie˛ w pamie˛ci.
W kon´cu ukrył twarz w dłoniach.
– Cole...
Był to najmilszy dz´wie˛k, jaki kiedykolwiek usły-
szał. Podnio´sł sie˛ z miejsca. Milczał w obawie, z˙e
moz˙e sie˛ rozpłakac´. Nigdy w z˙yciu nie płakał przy
kobiecie. Jedynym wyja˛tkiem była matka.
I nagle Debbie znalazła sie˛ w jego obje˛ciach.
– Rick... – zacza˛ł niepewnym głosem. – On jest...
– Ciii... – Uje˛ła jego twarz w dłonie. Na powiekach
i na policzkach poczuł drobne pocałunki. – Wiem,
Cole. I jest mi bardzo przykro.
Nie wypuszczaja˛c Debbie z obje˛c´, Cole osuna˛ł sie˛
na krzesło. Usiłował ignorowac´ poczucie winy, z˙e
pozostał przy z˙yciu.
– To stało sie˛ błyskawicznie – wyznał odruchowo.
– W jednej chwili Rick sa˛dził, z˙e panujemy nad
sytuacja˛, a w drugiej lez˙ał na ziemi. A ten bydlak nie
przestawał do niego strzelac´. Wie˛c wypaliłem... – Cole
zadrz˙ał i zamilkł.
Debbie przytuliła go mocniej. Nagle do niej dotar-
ło, z˙e Cole stara sie˛ pogodzic´ psychicznie nie tylko
z nieszcze˛s´ciem, kto´re dotkne˛ło partnera, lecz takz˙e
z tym, z˙e sam strzelił i, jak podejrzewała, zabił
me˛z˙czyzne˛, kto´ry ranił Ricka.
– Cole, musiałes´ tak posta˛pic´.
Zamkna˛ł oczy. Debbie ma racje˛. Nigdy przedtem
nikogo nie zabił, ale ten człowiek naprawde˛ nie dał
mu wyboru.
– Pani Garza? – W poczekalni rozległ sie˛ głos
lekarza.
Zwro´ciwszy ku niemu wzrok, zebrani wstrzymali
oddech.
– Pani ma˛z˙ to prawdziwy wojownik – rzekł do
Tiny. – Przez˙ył operacje˛ i został włas´nie przewieziony
na oddział intensywnej terapii. Polez˙y tam jakis´ czas.
Jes´li nie be˛dzie komplikacji, czego jeszcze wykluczyc´
nie moge˛, ma niezłe szanse.
Tina odetchne˛ła z ulga˛. Byłaby upadła, gdyby Cole
jej nie podtrzymał.
– Madre de Dios – wyszeptała. – Dzie˛ki ci, Boz˙e!
– Ktos´ powinien odwiez´c´ pania˛ do domu – oznaj-
mił lekarz, zauwaz˙ywszy, z˙e kobieta jest cie˛z˙arna.
– Ma˛z˙ be˛dzie spał jeszcze przez kilka godzin. Potem
moz˙e pani wro´cic´...
– Zostane˛ – stwierdziła Tina. – Po tym, co usłysza-
łam, juz˙ czuje˛ sie˛ dobrze.
Lekarz pokiwał głowa˛.
– Niech pani przynajmniej usia˛dzie – polecił łago-
dnym tonem. – I koniecznie cos´ przegryzie. Dziecko
jest z pewnos´cia˛ głodne. – Serdecznym gestem poło-
z˙ył re˛ke˛ na ramieniu Tiny.
– Tina zaraz odpocznie – obiecał Cole. – I cos´ zje.
Dopilnuje tego rodzina.
Lekarz skina˛ł głowa˛i odszedł. Tina us´ciskała Cole’a.
– Wiem, co sie˛ stało – powiedziała, patrza˛c mu
w oczy. – Znam cie˛. Pewnie winisz sie˛ teraz za cos´,
czemu nie mogłes´ zapobiec. Był tutaj wasz kapitan.
Powiedział mi wszystko, takz˙e to, z˙e Rick chyba
zawdzie˛cza ci z˙ycie, podobnie zreszta˛ jak inne osoby.
Mo´wił, z˙e ten człowiek nie przestałby strzelac´. – Tina
zagryzła wargi. – Czasami wasza robota jest obrzyd-
liwa, es verdad?
– Prawda – potwierdził.
– Czy ktos´ opiekuje sie˛ twoim synkiem? – zanie-
pokoiła sie˛ Debbie.
– Sa˛siadka zawiozła go do mojej matki – odparła
Tina. – Be˛dzie mu tam dobrze. – Us´miechne˛ła sie˛
lekko. – Miło, z˙e zapytałas´. Jestes´ pierwsza˛ osoba˛,
kto´ra pomys´lała o małym.
Na twarzy Cole’a dostrzegła napie˛cie. Słyszała, z˙e
dzisiaj zabił człowieka. Mimo z˙e był to przeste˛pca,
mimo z˙e strzelał pierwszy i cie˛z˙ko ranił detektywa,
musiało mu byc´ trudno pogodzic´ sie˛ z tym faktem.
– Cole... Spełniłes´ swo´j obowia˛zek... I dzie˛kuje˛ ci
za to, z˙e uratowałes´ Ricka – powiedziała cicho.
– Nie doszłoby do tego, gdybys´my okazali sie˛
ostroz˙niejsi – wymamrotał Cole i odszedł.
– Debbie, idz´ za nim – poradziła Tina.
– Włas´nie zamierzam. Cole to silny me˛z˙czyzna,
lecz w s´rodku bardzo łagodny i wraz˙liwy. Pode-
jrzewam, z˙e maja˛c takie cechy, moz˙e miec´ trudnos´ci
z wykonywaniem swojego zawodu.
Tina przytakne˛ła i zwro´ciła sie˛ do stoja˛cej obok
rodziny, Debbie zas´ podeszła do Cole’a.
– Wracasz na komende˛? – spytała.
– Tak. Musze˛ napisac´ raport.
– Nie moz˙e poczekac´ do jutra? Jest po´z´no.
Spojrzał na zegarek. Dochodziła o´sma wieczo´r.
Wkro´tce zrobi sie˛ ciemno. Popatrzył na swoje po-
plamione ubranie.
– Zadzwonie˛ do nich z domu – zdecydował nagle.
– Musze˛ sie˛ najpierw wyka˛pac´.
Debbie przeszła przez kuchnie˛. Wyjrzała przez
drzwi prowadza˛ce do patio i zerkne˛ła na niebo. Było
zachmurzone. Zanosiło sie˛ na deszcz.
W kuchni zjawił sie˛ Morgan.
– Tez˙ nie moz˙esz spac´? Czekasz, az˙ Cole wro´ci?
– zapytał.
Skine˛ła głowa˛i obje˛ła sie˛ re˛kami, aby powstrzymac´
dreszcze.
– Jeszcze nigdy nie byłam tak przeraz˙ona – wy-
znała. – Na te szes´c´dziesia˛t minut s´wiat zatrzymał sie˛
w miejscu. – Przytuliła sie˛ do Morgana, kto´ry czule ja˛
obja˛ł. – Dzie˛kuje˛ – szepne˛ła, przełykaja˛c łzy. – To
było mi potrzebne.
– Praca Cole’a jest zaszczytna i jestem z niego
dumny, ale cia˛gle sie˛ o niego boje˛ – wyznał starszy
pan. – Debbie, Cole to policjant, i to dobry. Czy
potrafisz z˙yc´ z ta˛ s´wiadomos´cia˛?
– Miałam juz˙ tego przedsmak – oznajmiła. – I ja-
kos´ sobie poradziłam. Widziałam Cole’a zaro´wno
w akcji, jak i wtedy, kiedy cierpiał. Ale nie pozwolił
mi dzielic´ z soba˛ bo´lu.
Morgan skina˛ł głowa˛ i poklepał Debbie po ramie-
niu.
– Pozwoli ci... za jakis´ czas. Tak mi sie˛ przynaj-
mniej wydaje. Nie poddawaj sie˛, złotko. On bardzo cie˛
kocha.
Nigdy nie poddawała sie˛ wtedy, kiedy na czyms´ jej
zalez˙ało. Nie moga˛c wydusic´ z siebie słowa, wyszła
z kuchni.
Cole otworzył kluczem drzwi i wszedł do domu.
Krople deszczu skapywały mu z włoso´w. Zdja˛ł buty
i skarpetki, na oparciu krzesła powiesił przemoczona˛
marynarke˛ i udał sie˛ boso w gła˛b domu. Na komendzie
spe˛dził pracowicie wieczo´r. Napisał raport i załatwił
pozostała˛ papierkowa˛ robote˛. Na miejscu zdarzenia
miała sie˛ jeszcze odbyc´ wizja lokalna, po czym
wszystko powinno potoczyc´ sie˛ ustalonym trybem.
Nie opuszczało go przygne˛bienie. Bez przerwy
miał przed oczami obraz postrzelonego Ricka. Az˙
wzdrygna˛ł sie˛ na mys´l o kulach, kto´re ze s´wistem
trafiły jego partnera, i trzasku opro´z˙nianego magazyn-
ka, kiedy strzelał do napastnika.
Tego wieczoru wszystko, czego najbardziej sie˛
obawiał w policyjnej pracy, wydarzyło sie˛ niemal
w jednej chwili. Cole zno´w poczuł dreszcze. To tylko
z zimna, tłumaczył sobie. Wiedział jednak, z˙e to
opo´z´niona reakcja na wydarzenia dzisiejszego dnia.
Wreszcie go dopadła.
Otworzył drzwi do swojego pokoju. W nikłym
s´wietle lampy ujrzał Debbie. Zwinie˛ta w kłe˛bek, spała
pos´rodku ło´z˙ka, przytulaja˛c sie˛ do poduszki. W jednej
chwili doszły do głosu wszystkie uczucia, kto´re od
chwili wypadku usiłował stłumic´. Poczuł nieprzeparta˛
che˛c´ przytulenia sie˛ do Debbie. Potrzebował jej, i to
natychmiast. Na obnaz˙one ramiona i twarz Debbie
spadły krople wody. Obudziła sie˛, gdy Cole wyłus-
kiwał ja˛ z pos´cieli. Czuła na sobie jego drz˙a˛ce re˛ce.
– Jestes´... – wymamrotała zaspana. – Zamierzałam
na ciebie czekac´...
– Przytul mnie – poprosił głosem, w kto´rym
brzmiał bo´l.
Zarzuciła mu re˛ce na szyje˛. Przywarł do niej,
ciepłej i silnej. Nie był w stanie mo´wic´. Mine˛ło duz˙o
czasu, zanim rozluz´nił sie˛ i zasna˛ł w jej obje˛ciach.
Kołysała go w ramionach, uspokajała, gdy cos´ mam-
rotał. Pewnie przez˙ywał miniony koszmar na nowo.
– Ciii... Wszystko w porza˛dku – szeptała Debbie.
– Jestes´ ze mna˛, kochanie, i nie pozwole˛ ci odejs´c´.
Kiedy oddech Cole’a uspokoił sie˛ wreszcie, ode-
tchne˛ła z ulga˛.
S
´
wit okazał sie˛ ponury. Zanosiło sie˛ na deszcz.
Debbie, pokonana przez zme˛czenie, wreszcie zasne˛-
ła. Zanim Cole otworzył oczy, usłyszał regularne bicie
jej serca i uzmysłowił sobie, z˙e spał w jej ramionach.
Byłby szcze˛s´liwy, moga˛c na zawsze tu pozostac´.
Zaraz potem jednak spojrzał na siebie i zmienił
zdanie. Połoz˙ył sie˛ w ubraniu, kto´re kleiło mu sie˛ teraz
do ciała. Nie pamie˛tał, kiedy przydarzyło mu sie˛ cos´
podobnego.
Wstał, zrzucił z siebie wszystko i po paru sekun-
dach zno´w znalazł sie˛ obok Debbie. Westchne˛ła lekko
przez sen. Jej re˛ka znalazła sie˛ na piersi Cole’a,
a głowa w zagłe˛bieniu pod ramieniem. Nacia˛gna˛ł
kołdre˛, połoz˙ył dłon´ na re˛ce Debbie i zamkna˛ł oczy.
Morgan ruszył na palcach w strone˛ pokoi Debbie
i Cole’a. Ostatnia noc była długa i pełna dramatycz-
nych przez˙yc´, totez˙ chciał sprawdzic´, jak sie˛ czuja˛.
Drzwi do pokoju starszego syna były uchylone.
Morgan zabaczył ich w chwili, gdy znalazł sie˛
w progu. Rozczulony tym widokiem, przypomniał
sobie swa˛ z˙one˛ i cudowne poranki, jakie spe˛dzali
w swoich obje˛ciach.
Wycofał sie˛ i cicho zamkna˛ł drzwi. Ta noc mine˛ła,
lecz w z˙yciu Cole’a be˛dzie wiele nocy, kto´re przy-
sporza˛mu cierpienia. Takich wydarzen´ jak wczorajsze
szybko sie˛ nie zapomina. Trzeba nauczyc´ sie˛ z nimi
z˙yc´. Oby Cole pozwolił Debbie sobie pomo´c!
Obja˛ł piers´ Debbie, a potem przesuna˛ł re˛ke˛ w do´ł.
Poddaja˛c sie˛ pieszczocie, westchne˛ła cicho. Cole
pochylił sie˛ i pocałował ja˛, po czym natychmiast sie˛
poła˛czyli. Ze zdumieniem zdał sobie sprawe˛, z˙e to nie
sen i z˙e kobieta, z kto´ra˛ włas´nie sie˛ kocha, istnieje na
jawie, a nie w jego wyobraz´ni.
– Kocham cie˛ – wyszeptała.
– Och Boz˙e... ja...
Nie był w stanie powiedziec´ nic wie˛cej, gdyz˙
włas´nie w tej chwili porwała ich fala rozkoszy.
W pokoju zrobiło sie˛ gora˛co. Spod chmur wy-
plyne˛ło słon´ce i przez cienkie zasłony ozłociło wne˛t-
rze. Zapowiadał sie˛ ładny dzien´. Wyczerpany, a zara-
zem s´wiadomy, z˙e to, co przed chwila˛ przez˙ył,
wkro´tce sie˛ powto´rzy, Cole opus´cił głowe˛ na piersi
Debbie i ukrył w nich twarz. Wreszcie był w stanie
skon´czyc´ rozpocze˛te zdanie.
– Ja tez˙ cie˛ kocham.
– O Boz˙e! – je˛kna˛ł nagle. – Buddy pichcił s´niada-
nie!
– Ska˛d wiesz? – spytała Debbie, wchodza˛c do
kuchni.
– Zorientowałem sie˛ po zapachu – wyjas´nił.
Zmarszczyła nos. Z trudem powstrzymywała sie˛ od
s´miechu. Dopiero po chwili poczuła unosza˛ce sie˛
w powietrzu dziwne, lecz dos´c´ przyjemne zapachy.
W kuchni pachniało jak w fabryce słodyczy. Powiet-
rze było przesycone aromatem cukru... i czekolady.
– Wiesz, co to było? – spytała, tłumia˛c s´miech.
– Ja ci powiem – odparł Morgan, wchodza˛c do
kuchni od strony basenu. – Nales´niki. Z czekolada˛. Na
dodatek polał je czekoladowym syropem. – Starszy
pan wstrza˛sna˛ł sie˛ z lekkim obrzydzeniem. – Ja od
samego s´niadania pływam, usiłuja˛c zrzucic´ kalorie.
Mo´j Boz˙e, za jakie grzechy twoja matka i ja spłodzili-
s´my takie dziecko?
Debbie poklepała Morgana pocieszaja˛cym gestem,
przygotowuja˛c dla niego lek zoboje˛tniaja˛cy kwasy.
– Wypij to. – Wre˛czyła mu szklanke˛ musuja˛cego
napoju. – Z Buddym wszystko w porza˛dku – stwier-
dziła spokojnie. – Wczoraj, w sytuacji krytycznej, zdał
egzamin. Spisał sie˛ doskonale. I chce˛, z˙ebys´cie o tym
pamie˛tali. – Popatrzyła badawczo na Morgana i Co-
le’a. – Czy mnie słyszycie?
W głosie Debbie brzmiało napie˛cie. Cole wiedział,
z˙e wczorajszy dzien´ był dla nich wszystkich kosz-
marem.
– Kocham mojego brata – mrukna˛ł szorstko – ale
nie musze˛ zachwycac´ sie˛ jego kulinarnymi wyczyna-
mi. Chodz´, zjemy cos´ po drodze.
– A doka˛d mamy jechac´? – zapytała Debbie,
wychodza˛c z kuchni po buty i torebke˛.
– Do szpitala.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Cole wszedł do poczekalni. Na widok ote˛piałych
z rozpaczy oczu Tiny s´cisne˛ło mu sie˛ serce.
– Co sie˛ stało? – zapytał z niepokojem.
– Stan Ricka nad ranem sie˛ pogorszył – powiedzia-
ła, unosza˛c sie˛ na kozetce. – Juz˙ go ustabilizowali, ale
przez jakis´ czas... – Wargi Tiny drz˙ały. Powitała
Debbie bladym us´miechem.
– Nie powinienem był opuszczac´ szpitala – rzekł
Cole, dre˛czony poczuciem winy.
– A co bys´ tu zrobił? – spytała ostro Tina. – Ster-
roryzowałbys´ lekarzy? A moz˙e zabiłbys´ jeszcze ko-
gos´? – Przycisne˛ła palce do ust, jakby chca˛c cofna˛c´
wypowiedziane słowa. – O mo´j Boz˙e! – je˛kne˛ła
i poderwała sie˛ na ro´wne nogi. Obje˛ła Cole’a i przycis-
ne˛ła twarz do jego piersi. – Przepraszam! Przeciez˙
mnie znasz. Nie wiem, co mo´wie˛.
Debbie poczuła sie˛ nieswojo. Cole wygla˛dał tak,
jakby dostał w twarz. Che˛tnie potrza˛sne˛łaby Tina˛, ale
wiedziała, z˙e te gorzkie słowa sa˛ wynikiem jej skraj-
nego wyczerpania i obawy o z˙ycie me˛z˙a. Miała
nadzieje˛, z˙e Cole jakos´ to przetrzyma.
– Nic sie˛ nie stało – powiedział, dotykaja˛c ramie-
nia Tiny. Kiedy stała tak blisko, czuł jej wydatny
brzuch. Rick Garza miał wiele powodo´w, aby z˙yc´.
– Dla nas wszystkich ta noc była bardzo cie˛z˙ka.
Tina odwro´ciła sie˛ zawstydzona. Cole jest przeciez˙
najlepszym przyjacielem Ricka, a ona posta˛piła w spo-
so´b niewybaczalny, rania˛c głe˛boko człowieka, kto´ry
uratował mu z˙ycie.
– Wszystkiemu winna jest ta wasza piekielna
praca! – zawołała. – To, co robicie, jest nieludzkie!
Cole skamieniał. Tina wyraziła słowami jego włas-
ne obawy i niepokoje. Powtarzał bez przerwy, z˙e
gliniarze nie powinni sie˛ z˙enic´ ani zakładac´ rodziny.
Debbie poczuła, jak w jednej chwili rozpada sie˛ cały
jej s´wiat.
– Chodz´ ze mna˛ – zwro´ciła sie˛ do Tiny, biora˛c ja˛za
re˛ke˛. – Musisz troche˛ sie˛ umyc´. Potem cie˛ uczesze˛.
A kiedy sie˛ ods´wiez˙ysz, poczujesz sie˛ znacznie lepiej.
Uwierz mi.
Cole usiłował wyrzucic´ z pamie˛ci słowa z˙ony
partnera, ale okazało sie˛ to niemoz˙liwe. Gliniarze nie
powinni sie˛ z˙enic´... nie powinni... nie powinni...
Gdy Debbie i Tina wro´ciły do poczekalni, Cole’a
tam nie było.
– Czy ktos´ widział, doka˛d poszedł? – spytała
Debbie.
– Jest u Ricka – odparł me˛z˙czyzna, kto´rego Tina
przedstawiła jako swego wuja. – Lekarz pozwolił mu
wejs´c´.
Tina opadła cie˛z˙ko na krzesło i ukryła twarz
w dłoniach.
– Cole nie musiał prosic´ o zezwolenie – os´wiad-
czyła cichym głosem. – Jest członkiem naszej rodziny.
Mam nadzieje˛, z˙e potrafi wybaczyc´ mi to paskudne
zachowanie...
– Nie martw sie˛ – uspokoiła ja˛ Debbie. – Na pewno
juz˙ to zrobił.
Niestety, tym razem Debbie sie˛ pomyliła. Słowa
rzucone przez Tine˛ przes´ladowały go przez jakis´ czas,
az˙ do naste˛pnego wydarzenia.
– Tato, nie be˛dzie mnie dwa dni.
Zdumiony Morgan upus´cił sekator, kto´rym na
podwo´rzu przycinał wybujałe krzewy.
– Teraz? Sa˛dziłem, z˙e wez´miesz kilka dni urlopu,
kiedy...
Cole wsuna˛ł re˛ce do kieszeni. Spochmurniał jesz-
cze bardziej.
– Stałem sie˛ nieznos´ny, cia˛gle na was naskakuje˛.
Dlatego powinienem dac´ wam na jakis´ czas spoko´j.
Musze˛ wro´cic´ do pracy, pojez´dzic´ po ulicach. Jes´li
wkro´tce tego nie zrobie˛, moge˛ stracic´ motywacje˛.
– Nie miałem poje˛cia, z˙e tak bardzo to przez˙ywasz
– rzekł Morgan, us´cisna˛wszy syna. – Czy moz˙na
w jakis´ sposo´b ci pomo´c?
– Sam musze˛ uporac´ sie˛ z własnymi problemami.
– A czy Debbie wie...?
Cole odwro´cił sie˛ plecami do ojca. Milczał.
– Synu, do licha! Czy ona wie?
– Nie! – warkna˛ł Cole, ruszaja˛c w strone˛ domu.
– Sam jej powiesz, czy pozostawisz to mnie?
– zapytał Morgan.
Był zły na syna. Nie miał ochoty przynosic´ Debbie
złej wiadomos´ci.
– Nie moge˛! – odkrzykna˛ł Cole. – Do diabła,
naprawde˛ nie moge˛!
W holu stała zapłakana Debbie. Słyszała cała˛
rozmowe˛.
Buddy oparł sie˛ o wewne˛trzna˛ framuge˛ drzwi
i wpatrywał w mrugaja˛ce do niego monitory. Chciał
naprawic´ to, co sie˛ stało. Dawał sobie rade˛ z niespraw-
nymi urza˛dzeniami, ale nie miał poje˛cia, jak reperuje
sie˛ stosunki mie˛dzy ludz´mi.
Gdy jednak usłyszał szloch Debbie, odezwał sie˛
w nim duch Brownfieldo´w, kto´ry sprawił, z˙e energicz-
nie wyszedł z pokoju.
Determinacja maluja˛ca sie˛ na twarzy Buddy’ego
zaskoczyła Debbie. Była jeszcze bardziej zdziwiona, gdy
złapał ja˛ za re˛ke˛ i pocia˛gna˛ł ku frontowym drzwiom.
– Co robisz? – zapytała.
Buddy zatrzymał sie˛. Popatrzył na własna˛ dłon´ na
ramieniu Debbie i szybko ja˛ cofna˛ł, mamrocza˛c
przeprosiny.
– Hm... włas´nie pomys´lałem sobie... gdybys´ nie
była zbyt... – Nabrał głe˛boko powietrza, wycia˛gna˛ł ze
spodni połe˛ koszuli i wytarł nia˛ mokra˛ twarz Debbie,
jednym ruchem pozbawiaja˛c ja˛ zaro´wno łez, jak
i makijaz˙u. – Idziemy wzia˛c´ sobie lody – oznajmił.
Debbie mocniej zabiło serce. Och, Buddy! – szep-
ne˛ła w duchu. Jestes´ wspaniały! Dlaczego nie zauro-
czył mnie ktos´ taki jak ty? Zaraz potem jednak
odpowiedziała sobie na to pytanie. Dlatego, z˙e sie˛
zakochałam, kieruja˛c sie˛ nie głowa˛, ale sercem. A mo-
je serce nalez˙y do Cole’a...
– Lody dobrze mi zrobia˛ – przyznała Buddy’emu
racje˛. – Moz˙e Morgan tez˙ z nami zje?
Buddy us´miechna˛ł sie˛, zadowolony, z˙e doceniła
jego pomysł.
– Po´jde˛ po tate˛ – oznajmił.
Z westchnieniem patrzyła, jak Buddy znika za
drzwiami. Przynajmniej reszta tej rodziny ja˛ kocha.
Dzwonek u drzwi nie przestawał dzwonic´. Debbie
wrzuciła łyz˙ke˛ do miski, nie zwaz˙aja˛c na chmure˛
ma˛ki, kto´ra˛ przy tej okazji wznieciła, i pobiegła
zobaczyc´, kto przyszedł.
Spojrzała przez wizjer i az˙ krzykne˛ła z rados´ci.
Chwile˛ po´z´niej w szeroko otwartych drzwiach sta-
na˛ł wysoki me˛z˙czyzna o us´miechnie˛tej, aczkolwiek
nieco zme˛czonej twarzy, obładowany mno´stwem
bagaz˙u. Towarzyszyła mu młoda kobieta z dzieckiem
na re˛ku.
– Lily! Case! Dlaczego nie dalis´cie znac´, z˙e przy-
jez˙dz˙acie? Ktos´ by na was czekał na...
Case Longren rzucił bagaz˙e na ziemie˛ i porwał
Debbie w ramiona. Rozes´miany, pozwolił poprowa-
dzic´ sie˛ w gła˛b domu, robia˛c miejsce dla reszty swej
rodziny.
– Deb, nic sie˛ nie zmieniłas´. Dalej mo´wisz szyb-
ciej, niz˙ chodzisz – stwierdził. – A poza tym wiesz,
jaka jest Lily. Kiedy tylko lekarz pozwolił jej po-
dro´z˙owac´, od razu znalez´lis´my sie˛ na pokładzie samo-
lotu. Bardzo martwiła sie˛ o ojca.
– Lily! Wygla˛dasz znakomicie! – zawołała Deb-
bie. – Morgan be˛dzie zachwycony waszym przyjaz-
dem. – Zaraz potem posmutniała. – W twoim dawnym
pokoju mieszkam ja. Troche˛ potrwa, zanim zabiore˛
swoje rzeczy...
– Zostan´ tam, prosze˛ – rzekła Lily. – Spe˛dziłam
całe z˙ycie, s´pia˛c w pobliz˙u starszego brata. Wiem, jaki
potrafi byc´ nieznos´ny, zwłaszcza rano. A poza tym nie
byłby zachwycony, słuchaja˛c w nocy płaczu dziecka,
nawet jes´li to dziecko jest jego siostrzen´cem. Czy
bliz´niaki sa˛ nadal poza domem?
Debbie skine˛ła głowa˛.
– Wobec tego zajmiemy ich poko´j. Jest znacznie
wie˛kszy.
Wkro´tce wszystkie bagaz˙e zostały przetranspor-
towane na miejsce. Case przechadzał sie˛ po domu,
przygla˛daja˛c sie˛ rozkładowi pomieszczen´ i zerkaja˛c
na kusza˛ca˛, błe˛kitna˛ wode˛ basenu. Znalazł Debbie
w kuchni, niewidza˛cym wzrokiem wpatruja˛ca˛ sie˛
w miske˛ z ciastem.
– Zapomniałas´, co robisz? – zaz˙artował, kłada˛c
re˛ke˛ na jej plecach. – Byłas´ dla nas wybawieniem,
moja kochana. Nie masz poje˛cia, jak bardzo jestes´my
ci wdzie˛czni za to, z˙e przyjechałas´ pomo´c Morganowi.
Debbie podniosła głowe˛ i popatrzyła w ciepłe oczy
Case’a. Były tak niebieskie jak Cole’a. Na mys´l o nim
zabolało ja˛ serce. Wybuchne˛ła płaczem.
– No, no – szepna˛ł Case i wzia˛ł Debbie w obje˛cia.
Nie miał poje˛cia, co wywołało łzy, ale w cia˛gu
ostatnich kilku miesie˛cy odkrył, z˙e jedynym na nie
lekarstwem jest mocny us´cisk.
– Udało mi sie˛ wreszcie us´pic´ małego – os´wiad-
czyła Lily, wchodza˛c do kuchni, i stane˛ła w progu jak
wryta.
Jej ma˛z˙ wzruszył lekko ramionami i westchna˛ł,
totez˙ Lily skojarzyła płacz przyjacio´łki z nieobecnos´-
cia˛ starszego brata.
Zanim zdołała ja˛ pocieszyc´, usłyszała głos ojca.
– Co´reczko! Nareszcie jestes´ w domu! – wykrzyk-
na˛ł i porwał Lily w obje˛cia.
Debbie odsune˛ła sie˛ od Case’a i szybko otarła łzy,
nie chca˛c, aby pan domu spostrzegł, z˙e płakała.
– Case! Miło cie˛ widziec´, synu! – Morgan witał
zie˛cia. – A co zrobilis´cie z moim wnukiem?
Debbie wycofała sie˛ pod s´ciane˛, podczas gdy
młodzi rodzice z duma˛ poprowadzili Morgana do
sypialni, gdzie z zachwytem w oczach spogla˛dał na
niemowle˛ s´pia˛ce smacznie pos´rodku ło´z˙ka.
– Case, on jest do ciebie podobny – stwierdził
Morgan z przeje˛ciem.
– Tak, tato – przyznała Lily. – Kiedy sie˛ obudzi,
zobaczysz jego oczy. Sa˛ takie niebieskie...
– Wszystkie niemowlaki maja˛ niebieskie oczy
– draz˙nił sie˛ z co´rka˛ zadowolony Morgan.
– Ale nie takie... Ma oczy swojego ojca.
Słysza˛c te słowa, Case nie potrafił ukryc´ rozpieraja˛-
cej go dumy. Nie mo´gł uwierzyc´, z˙e oboje z Lily zostali
rodzicami. Ale dowo´d lez˙ał przed nimi, na ło´z˙ku.
Gdzies´ w pobliz˙u odezwał sie˛ telefon.
– Odbiore˛, zanim obudzi dziecko – rzuciła Debbie
i szybko pobiegła do holu, gdzie stał aparat. – Słu-
cham.
Głos miała mie˛kki i zadyszany. Cole az˙ je˛kna˛ł
w duchu. Uprzytomnił sobie, z˙e be˛dzie musiał wresz-
cie powaz˙nie z nia˛ porozmawiac´.
– To ja... – odezwał sie˛.
Mało brakowało, a z wraz˙enia wypus´ciłaby słucha-
wke˛. Po raz pierwszy od trzydziestu szes´ciu godzin
usłyszała głos Cole’a, kto´ry nawet teraz nie brzmiał
ani odrobine˛ lepiej niz˙ wo´wczas, gdy Cole w po-
s´piechu opuszczał dom.
– No tak – odrzekła i zamilkła.
Zakla˛ł w duchu. Czuł, z˙e nie po´jdzie mu łatwo.
– Pomys´lałem sobie, z˙e zadzwonie˛ i dam ci znac´,
z˙e Rickowi nie grozi juz˙ niebezpieczen´stwo.
– To wspaniale – powiedziała. – A ty pracujesz
czy... tylko uciekasz?
Reaguja˛c na sarkazm w głosie Debbie, Cole przyja˛ł
od razu obronna˛ pozycje˛. Nie było to jednak rozsa˛dne
posunie˛cie.
– Nic z tego nie rozumiesz – oznajmił.
– To moz˙liwe – odparła spokojnie, czuja˛c, z˙e
atmosfera staje sie˛ coraz bardziej napie˛ta. – Nie jestem
jasnowidzem, nie potrafie˛ czytac´ w twoich mys´lach.
A sam o niczym ze mna˛ nie rozmawiałes´. Spałes´ ze
mna˛, ale nie rozmawiałes´.
– Posłuchaj... – zacza˛ł Cole.
– To ty posłuchaj! – przerwała mu. – Wiem, z˙e
podobnie jak Rick i Tina, przez˙ywasz teraz cie˛z˙kie
chwile. Ale oni nie odgrodzili sie˛ od siebie murem.
Wspieraja˛ sie˛ nawzajem.
– A ty jak bys´ sie˛ czuła, gdybym znalazł sie˛ na
miejscu Ricka? Jak by ci sie˛ podobało wychowywanie
w pojedynke˛ naszych dzieci? – przypierał ja˛ do muru
Cole.
Nie słuchał tego, co mo´wiła, musiała wie˛c dotrzec´
do niego w inny sposo´b.
– Wiesz, Cole, byłabym dumna, moga˛c nazwac´ cie˛
me˛z˙em. I na tyle silna, z˙eby samej wychowac´ nasze
dzieci... gdyby okazało sie˛ to konieczne. Ale ty jestes´
bardzo zaje˛ty zastanawianiem sie˛ nad czyms´, co nigdy
sie˛ nie wydarzyło i byc´ moz˙e nigdy sie˛ nie wydarzy.
Cały czas zakładasz z go´ry, z˙e to ja łatwo sie˛
znieche˛ce˛. – Urwała, z jej ust wydobył sie˛ szloch.
– Zechciej przyja˛c´ do wiadomos´ci, z˙e jestem wytrwała
i odpowiedzialna i z˙e jestem człowiekiem, na kto´rym
moz˙na polegac´. W przeciwien´stwie do ciebie!
Stoja˛c w ka˛cie holu, Case mimo woli stał sie˛
s´wiadkiem tej rozmowy. Miał ochote˛ skre˛cic´ swemu
szwagrowi kark.
Nie znał rodziny, kto´ra z wie˛kszym uporem niz˙
Brownfieldowie rozwia˛zywałaby wszystkie problemy
na swo´j własny sposo´b. Jemu samemu zaje˛ło mno´stwo
czasu przekonanie swej obecnej z˙ony, z˙e kocha ja˛
taka˛, jaka jest. Gdy ja˛ poznał, była w szoku po
wypadku, a jej policzek szpeciła blizna. Stracił mno´st-
wo nerwo´w, lecz Lily uwierzyła wreszcie we własna˛
wartos´c´. Po´z´niej, podczas operacji plastycznej, blizna
została usunie˛ta, ale Case nie zapomniał o swej walce.
Był przekonany, z˙e Debbie, jego przyjacio´łka z daw-
nych lat, cierpi teraz w podobny sposo´b. Ruszył w jej
kierunku.
Ujrzawszy zbliz˙aja˛cego sie˛ Case’a, Debbie wre˛czy-
ła mu słuchawke˛.
– Pogadaj sobie z Cole’em – mrukne˛ła. – Ja juz˙ nie
mam siły. Powiedziałam mu juz˙ wszystko.
Odeszła z bo´lem serca, lecz z uniesiona˛ wysoko
głowa˛.
– Nie mam poje˛cia, co tu sie˛, do diabła, dzieje
– zauwaz˙ył Case ostrym tonem – i nie chce˛ wiedziec´.
Ale, Cole, jes´li czegos´ z tym nie zrobisz, przy
najbliz˙szej okazji rozkwasze˛ ci nos.
Case nigdy nie bawił sie˛ w ceregiele i natychmiast
trafiał w sedno. Odkładaja˛c słuchawke˛, Cole us´miech-
na˛ł sie˛ pod nosem. Od chwili poznania wysokiego
kowboja z Oklahomy najbardziej podziwiał w nim
szczeros´c´ i bezpos´rednios´c´.
W głe˛bi serca zdawał sobie sprawe˛ z tego, z˙e
Debbie ma racje˛. To on sam obawiał sie˛ prawdy.
A prawda˛ było to, z˙e do szalen´stwa kochał te˛ kobiete˛.
Utrata Debbie chyba by go zabiła. Wobec tego co ja
wyprawiam? – zastanawiał sie˛ w duchu. Jes´li nie
wez´me˛ sie˛ w gars´c´ i nie wro´ce˛ do domu, strace˛ ostatnia˛
szanse˛.
Podszedł do biurka i popatrzył na stos pie˛trza˛cych
sie˛ dokumento´w. Naszła go ochota, aby przyłoz˙yc´ do
nich płona˛ca˛ zapałke˛.
Postanowił wpas´c´ do szpitala, a potem sprawdzic´,
jak maja˛ sie˛ Tina i Enrique. Zno´w zacza˛ł rozmys´lac´
o własnych sprawach. Przyszło mu do głowy, z˙e jego
dzisiejszy powro´t na łono rodziny be˛dzie bardzo
interesuja˛cy. Wszyscy zobacza˛, jakiego zrobił z siebie
durnia.
Wzruszył ramionami. A co to ma za znaczenie?
Przeciez˙ do tej pory tez˙ zachowywał sie˛ jak kretyn. Co
szkodzi, z˙e zrobi to jeszcze raz?
Buddy ze zdumieniem i le˛kiem wpatrywał sie˛
w malutka˛ istotke˛, kto´ra lez˙ała na ło´z˙ku brata i wierz-
gała no´z˙kami. Dziecko miało ciemne i ge˛ste włosy,
stercza˛ce jak s´wiez˙o przystrzyz˙ona trawa. Miał ochote˛
dotkna˛c´ siostrzen´ca, lecz bał sie˛ poruszyc´. Na tym
malen´kim człowieczku nie było pulsuja˛cego kursora,
tak jak na ekranie monitora, kto´ry wskazałby Bud-
dy’emu miejsce, od kto´rego moz˙na zacza˛c´...
Kiedy niemowle˛ zacze˛ło gaworzyc´ i machac´ ra˛cz-
kami, s´wiez˙o upieczony wujek uznał, z˙e nalez˙y sie˛
odezwac´.
– Czes´c´, Charlie – rzekł do dziecka, kto´re natych-
miast znieruchomiało. Małe błe˛kitne oczka zacze˛ły
szukac´ miejsca, z kto´rego pochodził nieznany głos.
– Jestem twoim wujkiem. Nazywam sie˛ Robert Allen
Brownfield, ale moz˙esz mo´wic´ do mnie Buddy...
kiedy nauczysz sie˛ gadac´.
Maluch zas´linił sie˛ z rados´ci i zamachał no´z˙kami
jeszcze bardziej entuzjastycznie. Zsuna˛ł mie˛kki biały
kocyk, kto´rym miał nakryte no´z˙ki.
– Widze˛, z˙e jestes´ silny – cia˛gna˛ł Buddy. – To
bardzo dobrze. Pod tym wzgle˛dem przypominasz,
oczywis´cie, własnego ojca. Ja nigdy nie okazywałem
takiej walecznos´ci.
Niemowlak skierował pia˛stke˛ w strone˛ buzi i wy-
krzywił sie˛, kiedy nie trafiła tam, gdzie chciał.
– Nie martw sie˛, szybko sie˛ tego nauczysz – pocie-
szył go Buddy. – Ja osobis´cie, kiedy byłem mały,
wolałem pakowac´ kciuk do ust. Moz˙esz wybrac´ sobie
jeden palec lub kilka naraz. O ile wiem, niekto´re dzieci
tak włas´nie robia˛.
Lily z trudem opanowała łzy wzruszenia. Weszła
do pokoju, przekonana, z˙e dziecko juz˙ nie s´pi, i na
widok Buddy’ego rozmawiaja˛cego z malcem wstrzy-
mała oddech. Jej brat był zauroczony siostrzen´cem.
Był to przejmuja˛cy widok.
– Nie miałem poje˛cia, z˙e tu jestes´ – mrukna˛ł.
– Włas´nie weszłam – odparła szybko, nie chca˛c, by
brat wiedział, z˙e była s´wiadkiem rozmowy me˛z˙czyzny
z me˛z˙czyzna˛.
Buddy skina˛ł głowa˛, zadowolony, z˙e nie odkryła
jego tajemnicy.
– Mys´le˛, z˙e on mnie lubi – stwierdził, spogla˛daja˛c
na niemowle˛.
Usłyszawszy głos matki, malec podnio´sł krzyk.
– Pewnie jest głodny – stwierdziła Lily. – Przynio-
słam mu butelke˛. Chcesz go nakarmic´?
S
´
wiez˙o upieczony wujek zamrugał gwałtownie
powiekami i otworzył usta. Poruszaja˛c nerwowo pal-
cami, rozwaz˙ał słowa siostry.
– Chyba mo´głbym. Ale musisz mi pokazac´, jak sie˛
podnosi takie dziecko. Nie chciałbym czegos´ mu
zrobic´.
– Ty nikomu nie zrobisz krzywdy – z us´miechem
stwierdziła Lily. – Postaraj sie˛ wyja˛c´ malca z beto´w
i go unieruchomic´. Potem podam ci butelke˛.
Buddy wstał, okra˛z˙ył ło´z˙ko, starannie odmie-
rzaja˛c wzrokiem odległos´c´, z jakiej be˛dzie naj-
łatwiej dobrac´ sie˛ do dziecka. Po chwili, usaty-
sfakcjonowany wynikami obserwacji, nachylił sie˛
i jednym zre˛cznym ruchem podnio´sł niemowle˛
z ło´z˙ka.
Akcja została wykonana idealnie. Lily spodziewała
sie˛, z˙e Buddy be˛dzie sie˛ wahał lub okaz˙e sie˛ niezgrab-
ny. Nic z tych rzeczy. Powinna lepiej znac´ swego
wyja˛tkowego brata. Jes´li juz˙ do czegos´ sie˛ zabierał,
robił to perfekcyjnie. Lily uznała, z˙e dziecko znajduje
sie˛ w dobrych re˛kach.
– Usia˛dz´ – poleciła. – I przytul go do siebie. Masz
butelke˛.
– Dzie˛kuje˛. Czy mam wystartowac´ juz˙ teraz,
czy...?
Trzymane jak do karmienia, niemowle˛ zacze˛ło sie˛
niespokojnie wiercic´.
– Tak, Buddy, teraz – odparła Lily. – Startuj od
razu. – Usłyszawszy okres´lenie, kto´rego uz˙ył brat,
miała ochote˛ parskna˛c´ s´miechem.
Butelka ze smoczkiem znalazła sie˛ we włas´ciwym
miejscu. Buddy promieniał z zachwytu. Zwro´cił sie˛ do
siostrzen´ca:
– Na pewno masz teraz to, czego chciałes´. Kiedy
troche˛ podros´niesz, przyrza˛dze˛ ci, Charlie, jeden
z moich ulubionych napoi. Bierze sie˛ dwie czubate
łyz˙ki czekolady i...
– On ma na imie˛ Morgan – wtra˛ciła Lily.
Ale Buddy jej nie słuchał. Dla niego niemowle˛
miało na imie˛ Charlie. Młoda mama podejrzewała, z˙e
za jakis´ czas wszyscy włas´nie tak be˛da˛ nazywali jej
synka. Buddy potrafił postawic´ na swoim.
Cole szedł szpitalnym korytarzem. Skrzywił sie˛
na widok zaaferowanej piele˛gniarki, przechodza˛cej
obok ze strzykawka˛ w re˛ku. Był szcze˛s´liwy, z˙e to
nie on znajdzie sie˛ zaraz na drugim kon´cu igły. Do
jego uszu dobiegł cichy s´miech. Pochodził z pokoju
Ricka.
Cole otworzył cicho drzwi, niezauwaz˙ony przy-
stana˛ł w progu i zacza˛ł z rados´cia˛ przygla˛dac´ sie˛
partnerowi, kto´ry zdumiewaja˛co szybko odzyskiwał
forme˛.
Poczucie winy, kto´re bezustannie me˛czyło Cole’a,
przypominaja˛c, z˙e zabił człowieka, zaczynało powoli
słabna˛c´. Im dłuz˙ej patrzył na Ricka i Tine˛, tym łatwiej
mu było usprawiedliwiac´ pods´wiadomie własny czyn.
Jes´li s´mierc´ tamtego faceta była potrzebna do tego, by
tak dobry człowiek jak Rick miał z˙yc´, to było o co
walczyc´. Cole wsuna˛ł re˛ce do kieszeni i głe˛boko
odetchna˛ł.
W tej samej chwili Rick go dostrzegł.
– Hej, kolego, podejdz´ do nas i zobacz, co Tina
tutaj ma! – zawołał.
– Juz˙ na korytarzu słyszałem wasz s´miech. Co was
tak rozbawiło?
– Obrazek, kto´ry narysował Enrique. Przedstawia
dziewczynke˛, kto´ra mieszka po sa˛siedzku. Włas´nie
zacze˛lis´my sie˛ zastanawiac´, czy juz˙ teraz powinnis´my
wpas´c´ w panike˛ i wyprowadzic´ sie˛ z domu, czy
moz˙emy poczekac´, az˙ nasz syn be˛dzie troche˛ starszy
– powiedziała Tina.
Cole nie zrozumiał, co miała na mys´li, wie˛c mu
wytłumaczyła:
– Sa˛dzimy, z˙e Enrique jest zakochany. Naryso-
wał dziewczynke˛, a na jej sukience mno´stwo nieto-
perzy. Oznacza to, jak sie˛ orientujesz, z˙e bardzo ja˛
lubi.
Cole rozes´miał sie˛. Uprzytomnił sobie, jak bar-
dzo mały Enrique jest zwariowany na punkcie Bat-
mana.
– Lepiej od razu bierzcie nogi za pas i wynos´cie sie˛
na drugi koniec miasta – poradził im. – Miłos´c´ to
piekielne uczucie – dodał tonem wyjas´nienia.
Nagle Tina przestała sie˛ s´miac´ i popatrzyła na
Cole’a uwaz˙nie.
– Co sie˛ dzieje? – zapytała go ostrym tonem i zaraz
potem zerkne˛ła w strone˛ otwartych drzwi. – A gdzie
Debbie? Od dawna jej nie widziałam.
Cole spose˛pniał i zno´w wsuna˛ł re˛ce do kieszeni.
– Tino... – W głosie me˛z˙a zabrzmiał ostrzegawczy
ton. – Masz dos´c´ własnych zmartwien´. Nie pchaj nosa
w cudze sprawy.
– To takz˙e moje sprawy – os´wiadczyła. – Nie
rozumiesz, o co chodzi. Kiedy byłes´ bardzo chory...
ja... ja przestałam nad soba˛ panowac´ i powiedziałam
Cole’owi pare˛ przykrych sło´w. I sa˛dze˛... – Tina
podniosła załzawione oczy – z˙e wycia˛gna˛ł z nich
fałszywe wnioski.
– Straciłas´ nad soba˛ panowanie? Ty? I co teraz
Cole o tobie pomys´li? – Zmieniaja˛c pozycje˛ na
wygodniejsza˛, Rick skrzywił sie˛ z bo´lu. – A wie˛c
przestałas´ sie˛ kontrolowac´ – stwierdził z sarkazmem.
– Zawsze tak robisz. To jedna z rzeczy, kto´re najbar-
dziej w tobie kocham.
Cole przysłuchiwał sie˛ ich rozmowie, zafascyno-
wany poczuciem humoru tej pary, kto´ra zachowywała
sie˛ tak, jakby w ogo´le nie dotkne˛ły jej przez˙ycia
ostatnich dni.
– Byłas´ ws´ciekła – przypomniał Cole z˙onie Ricka.
– Wieszałas´ psy na naszej pracy i...
– I na tobie – dodała ze wstydem, lecz zaraz potem
wzruszyła ramionami. – Nie mogłam sie˛ powstrzy-
mac´. Taki juz˙ mam charakter. Kiedy dzieje sie˛ cos´
złego, zawsze winie˛ o to cos´... lub kogos´. Dopiero
potem staram sie˛ uporac´ z tym problemem.
– A co robic´, kiedy byłoby za po´z´no, by sie˛ z nim
uporac´? – zapytał Cole, nie patrza˛c partnerowi w oczy.
Bardzo jednak chciał usłyszec´ odpowiedz´ na to pyta-
nie.
Tina uje˛ła me˛z˙a za re˛ke˛. Kiedy delikatnie s´cisna˛ł jej
palce, pod powiekami poczuła łzy.
– Wtedy zachowałabym we wspomnieniach dzie-
sie˛c´ dobrych lat i pozostałoby mi dwoje dzieci do
kochania – odparła Tina. – Kiedy wychodziłam za
Ricka, wiedziałam, z˙e zamierza zostac´ policjantem.
Nie miałam nic przeciwko temu. To, co sie˛ teraz
stało, niczego nie zmienia, poza tym, z˙e chyba jesz-
cze bardziej go doceniam.
– Cole, nic nie jest waz˙niejsze od miłos´ci – stwier-
dził Rick z przekonaniem.
Usłyszawszy słowa partnera, Cole poczuł sie˛ okro-
pnie. Miał ochote˛ natychmiast wracac´ do domu. I jak
najszybciej porozmawiac´ z Debbie.
– To s´wietnie, z˙e czujesz sie˛ coraz lepiej – rzekł do
przyjaciela. – Masz od wszystkich serdeczne po-
zdrowienia. A na mnie juz˙ czas. Zobaczymy sie˛
po´z´niej.
Niemal wypadł z pokoju, nie zauwaz˙aja˛c porozu-
miewawczych spojrzen´ wymienionych przez małz˙on-
ko´w. Tina oparła głowe˛ na ramieniu Ricka i pocałowa-
ła go w re˛ke˛. Miała wiele powodo´w do wdzie˛cznos´ci.
Chaos, jaki zastał Cole po powrocie do domu,
przekraczał wszelkie wyobraz˙enia. Wsze˛dzie rozlegał
sie˛ przeraz´liwy płacz dziecka.
Morgan jak szalony wypadł z kuchni, niosa˛c ogrza-
na˛ butelke˛ z pokarmem dla niemowle˛cia. Case klepał
synka po pupie, usiłuja˛c go uspokoic´.
Buddy znikna˛ł w swym pokoju, przekonany, z˙e
pieluchy i wrzeszcza˛ce niemowle˛ to rzecz dos´c´ nie-
przyjemna. Postanowił od czasu do czasu, w sprzyjaja˛-
cych okolicznos´ciach, podziwiac´ i tulic´ siostrzen´ca,
lecz przede wszystkim czekac´, az˙ Charlie nauczy sie˛
porozumiewac´ z otoczeniem na poziomie wyz˙szym
niz˙ krzyk.
Cole us´miechna˛ł sie˛ ironicznie. Ma wie˛c swo´j
,,powro´t do domu’’.
– Witajcie wszyscy – powiedział. – A wie˛c tak
wygla˛da mo´j siostrzeniec. Jak sie˛ masz, maluchu?
– Pogłaskał pomarszczony policzek niemowle˛cia.
Chłopiec wyczuł dotyk, gdyz˙ zwro´cił odruchowo
malen´ka˛ buz´ke˛ w strone˛ włas´nie przybyłego wujka,
i przestał płakac´. – Kiepsko ci sie˛ dzisiaj wiedzie?
– pytał dalej Cole. – Nie masz poje˛cia, jak dobrze cie˛
rozumiem. A gdzie twoja mama?
Istotnie zastanawiał sie˛, gdzie w całym tym domo-
wym rozgardiaszu znajduje sie˛ Lily.
– Bierze prysznic – poinformował go Case. Zły na
szwagra, wypalił prosto z mostu: – Na twoim miejscu
raczej zainteresowałbym sie˛ tym, gdzie podziewa sie˛
Debbie.
Cole spowaz˙niał. Wro´ciło ne˛kaja˛ce go przykre
ssanie w z˙oła˛dku.
– O co, do diabła, ci chodzi? – warkna˛ł.
W pokoju pojawił sie˛ Buddy.
– Juz˙ jej nie ma – oznajmił.
Pod Cole’em ugie˛ły sie˛ nogi. Podsuwaja˛c błys-
kawicznie krzesło, Morgan ochronił syna przed upad-
kiem.
– Co to znaczy, nie... ma?
Widza˛c, w jakim stanie jest brat Lily, Case zacza˛ł
z˙ałowac´, z˙e uz˙ył tak ostrego tonu.
– Spakowała manatki i wyjechała – wyjas´nił spo-
kojniejszym głosem. – Jest w drodze do Oklahomy.
Włas´nie to Buddy miał na mys´li – dodał. – Uprzedza-
łem cie˛, z˙e sprawa wygla˛da z´le. Piekielnie duz˙o czasu
zaja˛ł ci ten powro´t do domu i mocowanie sie˛ z kłopota-
mi. Spo´z´niłes´ sie˛ o cała˛ godzine˛.
– Boz˙e! – Cole złapał sie˛ za głowe˛. – Kiedy
wyjechała? Czy ktos´ wie, o kto´rej ma samolot? Moz˙e
uda mi sie˛ złapac´ ja˛ na lotnisku...
– Nie poleci samolotem.
Usłyszawszy zaskakuja˛ce os´wiadczenie Buddy’e-
go, wszyscy odwro´cili głowy w jego strone˛.
– Co masz na mys´li? – spytał Morgan.
Zbyt dobrze znał syna, by nie wiedziec´, z˙e mina,
jaka˛ miał w tej chwili Buddy, była s´wiadectwem
czegos´ okropnego.
– Mam na mys´li to, z˙e ona spo´z´ni sie˛ na samolot
– os´wiadczył Buddy, wymawiaja˛c wyraz´nie poszcze-
go´lne słowa, jako z˙e jego zdaniem inteligencja zgro-
madzonej tu rodziny pozostawiała wiele do z˙yczenia.
Pomys´lał, z˙e to okropne mieszkac´ z ludz´mi, kto´rzy nie
potrafia˛ poja˛c´ najprostszych fakto´w. – Zostały jeszcze
jakies´ ciastka? – zapytał, ruszaja˛c do swojego sank-
tuarium.
Cole chwycił brata za ramie˛ i przycisna˛ł go do
s´ciany. Wygla˛dał tak groz´nie, z˙e Buddy poczuł le˛k.
– Ska˛d wiesz, z˙e sie˛ spo´z´ni? Co takiego zrobiłes´?
– zapytał Cole pozornie opanowanym głosem.
To, z˙e Buddy wycia˛ł jakis´ numer, nie ulegało
wa˛tpliwos´ci. Cole znał go jak dziurawa˛ kieszen´ i nie
dał sie˛ zwies´c´ jego niewinnej minie.
– Przeciez˙ było jasne jak słon´ce, z˙e sam nie ruszysz
nawet palcem – oznajmił z wyrzutem w głosie Buddy,
odpychaja˛c od siebie Cole’a. – Musiałem wie˛c za-
działac´ sam. To wszystko.
– Powtarzam pytanie – wycedził zniecierpliwiony
Cole. – Co takiego zrobiłes´?
– Niewiele – odparł Buddy. – Wsadziłem jej do
torby moja˛komputerowa˛gre˛. Te˛ o zamku i ksie˛z˙niczce.
Cole ze zdumienia otworzył usta. Z
˙
eby nie trzepna˛c´
brata, uderzył sie˛ w czoło.
– Chyba nie...? – Urwał, bo ogarne˛ły go najgorsze
podejrzenia.
Case nie miał poje˛cia, o czym rozmawiaja˛ obaj
Brownfieldowie. Szczerze powiedziawszy, do dzis´
miał kłopoty z rozumieniem ich siostry.
– Nie kapuje˛ – os´wiadczył, spogla˛daja˛c pytaja˛co
na Morgana i Cole’a. – Co to za problem z jaka˛s´ tam
gra˛? Przeciez˙ wszyscy maja˛ gry.
– Chodzi nie o jaka˛s´ tam gre˛, lecz o gre˛ autorstwa
Buddy’ego – wyjas´nił wstrza˛s´nie˛ty Cole. – Jest wyja˛t-
kowa. Wygla˛da jak urza˛dzenie do zdalnego detonowa-
nia bomb. Pamie˛tasz, jak w zeszłym roku przyjechali-
s´my z opo´z´nieniem do was, do Oklahomy? Spe˛dzilis´-
my wo´wczas kilka godzin w biurze ochrony lotniska,
usiłuja˛c wyjas´nic´, z˙e nasz brat jest tylko nieszkod-
liwym wariatem, a nie terrorysta˛. – Cole odwro´cił sie˛
nagle i walna˛ł pie˛s´cia˛ w s´ciane˛. – Buddy, na miłos´c´
boska˛! Przez ciebie Debbie zostanie zaaresztowana!
Dlaczego to zrobiłes´? O czym wtedy mys´lałes´?
Buddy popatrzył na zebranych takim wzrokiem,
jakby miał do czynienia z ludz´mi, kto´rzy potracili
rozum. Zupełnie ich nie rozumiał. Dlaczego trafiła mu
sie˛ taka te˛pa rodzina?
– Mys´lałem o tobie, Cole – odparł z całym spoko-
jem. – O tym, z˙e ja˛ kochasz, ale jestes´ głupi.
– Aha – mrukna˛ł starszy brat.
Nie miał nic do dodania. Poklepał delikatnie siost-
rzen´ca po pleckach i powiedział:
– Charlie, było mi bardzo miło, z˙e mogłem cie˛
poznac´, ale teraz zmykam, bo musze˛ zda˛z˙yc´ na
samolot.
– Nie be˛dzie jej na pokładzie – przypomniał mu
Buddy.
– Skoro tak, to Debbie nas zabije – mrukna˛ł ponuro
Cole i pognał w strone˛ wyjs´cia.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Gdyby ktokolwiek powiedział Debbie, z˙e be˛dzie od
czegos´ uciekała, nazwałaby go fantasta˛. Tym razem
jednak nadeszła pora, by stawic´ czoło faktom, nawet
jes´li sa˛ bolesne. Cole byc´ moz˙e ja˛ kocha, lecz jej nie
ufa. A bez zaufania nie ma miłos´ci.
Łzy napłyne˛ły jej do oczu, pe˛kało serce. Ledwo
trzymaja˛c sie˛ na nogach, szła przez hale˛ odloto´w. Co
chwila ktos´ ja˛ potra˛cał, lecz nie reagowała. Było jej
wszystko jedno. Ucieczka z domu Cole’a stanowiła
jedyne wyjs´cie. Istnieje bowiem granica, do kto´rej zako-
chana kobieta moz˙e sie˛ poniz˙yc´. Gdyby nawet rozstanie
sie˛ z nim miało ja˛ zabic´, odleci najbliz˙szym samolotem.
Cia˛z˙yła jej torba, wie˛c poprawiła pasek na ramieniu.
Pozostałe torby nadała juz˙ na bagaz˙, ale taszczyła z soba˛
pamia˛tki z Kalifornii, nie chca˛c powierzyc´ ich tragarzom.
Czekała ja˛ jeszcze kontrola bezpieczen´stwa.
– Prosze˛ połoz˙yc´ torebke˛ i podre˛czny bagaz˙ na
tas´mie – polecił funkcjonariusz, kiedy stane˛ła przy
bramce.
Spełniła jego polecenie i przeszła przez wykrywacz
metali. Przystane˛ła, by po drugiej stronie bramki
odebrac´ swoje rzeczy. Czekała zamys´lona, ze wzro-
kiem wbitym w ziemie˛, gdy nagle rozdzwoniły sie˛
alarmowe dzwonki.
Poczuła, jak funkcjonariusz chwyta ja˛ za ramie˛.
– Przys´lijcie ludzi z ochrony – rzekł przez kro´tko-
falo´wke˛. – Mamy problem.
Ze zdumienia Debbie otworzyła usta. Po obu jej
stronach pojawili sie˛ nagle me˛z˙czyz´ni w mundurach.
Zabrali jej bagaz˙ i na oczach wielu ludzi poprowadzili
w strone˛ pomieszczenia w cze˛s´ci lotniska niedoste˛pnej
dla podro´z˙nych.
– O co chodzi? – spytała. – Nie rozumiem.
– Niech pani da spoko´j – mrukna˛ł jeden z ochro-
niarzy. – Wszystko wyjas´ni pani z szefem.
Debbie wywro´ciła oczami. Spojrzawszy na zegar
wisza˛cy na s´cianie, uzmysłowiła sobie, z˙e nie zda˛z˙y
juz˙ na samolot.
Cała˛ droge˛ na lotnisko Cole jechał jak wariat. Na
dachu wozu umies´cił koguta i błyskaja˛cymi policyj-
nymi s´wiatłami spe˛dzał z jezdni Bogu ducha winnych
przechodnio´w. Jak na złos´c´, na ulicach panował duz˙y
ruch.
Za wszelka˛cene˛ chciał zaoszcze˛dzic´ Debbie czeka-
ja˛cych ja˛ przykros´ci. Był przekonany, z˙e zostanie
zatrzymana.
Wreszcie ujrzał przed soba˛ pas wioda˛cy do
lotniska. Zerkna˛ł na zegarek i westchna˛ł cie˛z˙ko.
Jest po´z´no. Cokolwiek miało sie˛ stac´, juz˙ sie˛
stało. Sa˛ tylko dwie moz˙liwos´ci. Albo sabotaz˙
Buddy’ego spalił na panewce, albo Debbie za-
trzymały słuz˙by porza˛dkowe. Z
˙
aden z tych wa-
rianto´w nie wywoływał u Cole’a specjalnego en-
tuzjazmu.
Zostawił samocho´d na parkingu. Jes´li juz˙ zda˛z˙yli
zamkna˛c´ Debbie, wiele czasu zajmie mu wyjas´nienie
całej tej kretyn´skiej historii. Az˙ za dobrze pamie˛tał
niedawna˛ podro´z˙, kiedy cała rodzina musiała długo
przekonywac´ słuz˙by porza˛dkowe lotniska, z˙e wynala-
zek Buddy’ego nie jest s´miercionos´nym narze˛dziem,
lecz dziecie˛ca˛ gra˛ komputerowa˛. Jes´li jednak Debbie
zdołała juz˙ wyjechac´, Cole postanowił, z˙e ruszy za nia˛.
W obu przypadkach przez jakis´ czas samocho´d nie
be˛dzie mu potrzebny.
Wepchna˛ł kwit z parkingu do kieszeni i ruszył
szybko w strone˛ wejs´cia. Po chwili wbiegł do budyn-
ku. Jedno spojrzenie na tablice˛ informacyjna˛ wystar-
czyło mu, by sie˛ przekonac´, z˙e odlot samolotu Debbie
jest opo´z´niony. Boz˙e! – je˛kna˛ł w duchu. A wie˛c
sprawdziły sie˛ jego najgorsze przypuszczenia. Zo-
stała zatrzymana, a teraz pewnie przeszukuja˛ jej
bagaz˙e.
Nie pozostawało mu nic innego, jak tylko dostac´ sie˛
do biura ochrony lotniska. Wiedział, gdzie szukac´.
Swego czasu sam spe˛dził w nim kilka godzin.
– Tam nie wolno wchodzic´! – zawołał straz˙nik za
biegna˛cym Cole’em.
Cole zatrzymał sie˛ i, oddychaja˛c cie˛z˙ko, wycia˛gna˛ł
z kieszeni policyjna˛ odznake˛.
– Detektyw Brownfield z brygady antynarkotyko-
wej w Laguna Beach – przedstawił sie˛. – Moz˙e pan mi
powiedziec´, czy w cia˛gu ostatniej godziny zatrzymali-
s´cie jaka˛s´ młoda˛ kobiete˛?
Straz˙nik chwycił Cole’a za ramie˛.
– A ska˛d pan o tym wie? – zapytał podejrzliwym
tonem. – Chciałbym jeszcze raz spojrzec´ na te˛ od-
znake˛.
A wie˛c stało sie˛, je˛kna˛ł w mys´lach Cole.
– Prosze˛ zaprowadzic´ mnie do biura ochrony – po-
wiedział. – Tam wszystko wyjas´nie˛.
– Bardzo w to wa˛tpie˛ – mrukna˛ł straz˙nik.
– Zrobie˛ to, moz˙e pan mi wierzyc´.
Cole westchna˛ł głe˛boko, gdy obaj ruszyli przez hol.
Debbie wpatrywała sie˛ w jakis´ punkt nad ramie-
niem szefa ochrony. Miała ochote˛ krzyczec´ na cały
głos. Od niemal godziny odpowiadała bez przerwy na
te same pytania. Było jasne jak słon´ce, z˙e jej nie
wierzyli.
– A wie˛c, pani Randall – zacza˛ł ponownie Tillet,
szef ochrony lotniska – jes´li pani nie wie, w jaki
sposo´b ta rzecz dostała sie˛ do pani bagaz˙u, moz˙e
zechce pani wyjas´nic´, do czego ona słuz˙y.
Wskazał gre˛ komputerowa˛, uwaz˙aja˛c, aby nie
dotkna˛c´ przypadkiem z˙adnego z przycisko´w, bo mog-
łoby to aktywowac´ jaka˛s´ piekielna˛, s´miercionos´na˛
bron´.
Debbie nachyliła sie˛, oparła o sto´ł i wycedziła:
– Wiem tylko tyle, z˙e jes´li pan tego nie wła˛czy, nie
uda sie˛ panu ocalic´ ksie˛z˙niczki.
Tillet z niepokojem zmarszczył czoło. Był przeko-
nany, z˙e przesłuchiwana kobieta uz˙ywa jakiegos´ szyf-
ru. Wiedział, z˙e jes´li chodzi o radykalne frakcje i ich
zwariowane plany ratowania s´wiata, moz˙liwe jest
absolutnie wszystko. Poczuł nagły przypływ adrenali-
ny. Moz˙e natrafił przypadkowo na spisek organizowa-
ny przez IRA, maja˛cy na celu zabicie kro´lewskiej
rodziny? Jes´li tak, to czeka go duz˙y awans.
– Powiada pani, ksie˛z˙niczki? Takiej jak, powiedz-
my, Diana? Doka˛d włas´ciwie pani sie˛ udaje? Moz˙e do
Londynu...? – Szef ochrony zarzucił Debbie pytaniami.
– Aha – mrukne˛ła, kiwaja˛c głowa˛. – Lece˛ do
Wielkiej Brytanii przez Oklahoma City w stanie
Oklahoma. Uwaz˙a pan, z˙e to najkro´tsza droga? – spy-
tała kpia˛cym tonem.
Zbiła go z pantałyku.
– Sprawdz´cie to – polecił jednemu ze swych ludzi.
Funkcjonariusz natychmiast opus´cił poko´j. – Jes´li
twierdzi pani – przenio´sł wzrok na Debbie – z˙e nie
wie, w jaki sposo´b ta rzecz dostała sie˛ do pani bagaz˙u,
to jak pani wyjas´ni, ska˛d pani o niej wie? – zapytał.
Tu ja˛ miał. Wiedział, z˙e juz˙ mu sie˛ nie wykre˛ci.
– Wcale nie mo´wie˛, z˙e nigdy tego nie widziałam
– sprostowała Debbie. – Powiedziałam tylko, z˙e nie
miałam poje˛cia, z˙e Buddy włoz˙ył mi ja˛ do torby.
No, wreszcie zaczyna mo´wic´ z sensem, uznał Tillet.
Był przekonany, z˙e kobieta zaraz wymieni nazwisko
wspo´lnika. Spiskowcy zawsze tak robili, gdy przyła-
pywano ich na gora˛cym uczynku. Nigdy nie chcieli
wpadac´ sami.
– Jak ten facet sie˛ nazywa? – Szef ochrony lotniska
pochylił sie˛ do przodu i wbił wzrok w Debbie.
– Robert Allen Brownfield – oznajmił Cole znie-
nacka. – I tak sie˛, niestety, składa, z˙e to mo´j brat.
Po tej wypowiedzi Cole zamilkł, czekaja˛c na dalszy
cia˛g. Pewnie zaraz go wsadza˛. Nie be˛dzie tym za-
chwycony jego własny szef, pomys´lał zgne˛biony. Juz˙
wyobraz˙ał sobie mine˛ zwierzchnika, kiedy be˛dzie
usiłował wytłumaczyc´ mu na komendzie, co sie˛ stało.
Debbie odchyliła sie˛ do tyłu i zakryła oczy. Zjawił
sie˛! Bogu niech be˛da˛ dzie˛ki! Westchna˛wszy głe˛boko,
odetchne˛ła z ulga˛. Cole zobaczył jej gest i poczuł, z˙e
pod stopami zakołysała mu sie˛ podłoga. Jest ws´ciekła,
stwierdził. I nigdy tego nie wybaczy ani jemu, ani
nikomu, kto przyzna sie˛ choc´by do dalekiego po-
krewien´stwa z Brownfieldami.
Usłyszawszy tuz˙ obok obcy głos, Tillet az˙ poderwał
sie˛ z wraz˙enia.
– Kim pan jest? – warkna˛ł.
Cole wsuna˛ł re˛ke˛ do kieszeni. Dwaj ochroniarze
wycia˛gne˛li błyskawicznie bron´, totez˙ Cole wywro´cił
tylko oczami i powiedział:
– Prosze˛ sie˛gna˛c´ do mojej kieszeni.
Jeden z funkcjonariuszy podał zwierzchnikowi
portfel Cole’a.
Detektyw... z Laguna Beach? – zdziwił sie˛ w mys´-
lach Tillet. Co ten gliniarz tu robi? Niech lepiej nie
w chodzi mi w parade˛. To moje terytorium. Nie
zamierzam dzielic´ sie˛ z nikim moim osia˛gnie˛ciem...
Do Tilleta dotarło wreszcie znaczenie sło´w Cole’a.
– Pan´ski brat? O co włas´ciwie chodzi? – zapytał.
Cole zaz˙a˛dał zwrotu swej odznaki.
– Jes´li pan pozwoli... – Nachylił sie˛ i wzia˛ł do re˛ki
,,te˛ rzecz’’, kto´ra˛ odkryto w bagaz˙u Debbie.
Wszyscy az˙ podskoczyli z wraz˙enia i naste˛pni
ochroniarze wycia˛gne˛li bron´.
– Prosze˛ nie strzelac´, bo nie uda mi sie˛ nigdy
wycia˛gna˛c´ z wiez˙y tej piekielnej ksie˛z˙niczki – ostrzegł
Cole.
Mechanizm oz˙ył w jego re˛kach. Po raz pierwszy
w z˙yciu dzie˛kował losowi, z˙e wie, jak działa ta jedna
jedyna gra zmajstrowana przez Buddy’ego. Bo o in-
nych nie miał zielonego poje˛cia.
Zapłone˛ły s´wiatełka, rozległy sie˛ komputerowe
dz´wie˛ki tra˛bek i na małym ekranie ukazała sie˛ drobna
postac´.
– Ksia˛z˙e˛ Robert – dokonał prezentacji Cole.
Spojrzał na Tilleta i zapytał: – Czy do Chalon chce pan
dostac´ sie˛ woda˛ czy la˛dem? Ostrzegam, z˙e jes´li
wybierze pan podro´z˙ morska˛, zaraz za pierwszym
klifem natknie sie˛ pan na potwora, kto´ry poz˙re pan´ska˛
ło´dz´. Robi tak za kaz˙dym razem.
Na twarzach zebranych w pokoju me˛z˙czyzn zacze˛ło
pojawiac´ sie˛ odpre˛z˙enie. Jeden z ochroniarzy us´miech-
na˛ł sie˛ nawet, podszedł bliz˙ej i wycia˛gna˛ł re˛ke˛.
– Ja spro´buje˛ – powiedział. – W takich grach
jestem naprawde˛ dobry... – zapewnił Cole’a.
– Wracaj na swoje miejsce – rozkazał mu ziryto-
wany szef. Nienawidził takich dni jak dzisiejszy.
Z ponura˛ mina˛ spojrzał na Debbie. – Pani Randall, jest
mi naprawde˛ przykro, z˙e pania˛ zatrzymalis´my. Jestem
jednak przekonany, z˙e pani nas zrozumie. Zaraz damy
pani osobista˛ eskorte˛, kto´ra dopilnuje, z˙eby znalazła
sie˛ pani bezpiecznie w samolocie. Ponowne załadowa-
nie bagaz˙u zajmie nam jakies´ po´ł godziny, a potem
odleci pani w spokoju.
Było jasne, z˙e szef ochrony lotniska byłby szcze˛s´-
liwy, gdyby nie musiał nigdy wie˛cej ogla˛dac´ pechowej
pasaz˙erki.
– Eskorta nie jest potrzebna – oznajmił Cole.
– Gdyby był pan tak miły i polecił przynies´c´ tutaj
bagaz˙e pani Randall...
– Prosze˛ tego nie robic´ – odezwała sie˛ Debbie, kto´ra
przez długi czas milczała. – A ponadto sama dojde˛ do
włas´ciwej bramki. – I z tymi słowami opus´ciła poko´j.
– Nie! – je˛kna˛ł Cole i rzucił sie˛ za Debbie.
Tillet opadł cie˛z˙ko na najbliz˙ej stoja˛ce krzesło
i popatrzył te˛pym wzrokiem na ksie˛cia Roberta,
spadaja˛cego w otchłan´ po raz trzeci. Na ekranie
pojawił sie˛ us´miechnie˛ty smok i rozległy sie˛ tra˛bki.
Smok wygrał.
Nieszcze˛sna ksie˛z˙niczka pozostanie zamknie˛ta
w wiez˙y, a szef ochrony lotniska przez cały tydzien´
be˛dzie przedmiotem z˙arto´w swych podwładnych.
– Co robisz? – wykrzykna˛ł zirytowany Cole, nie
zwracaja˛c uwagi na zdziwione spojrzenia mijanych
ludzi.
Debbie milczała. Szła dalej szybkim krokiem.
– A wie˛c wyjez˙dz˙asz! To mnie nie dziwi – cia˛gna˛ł
Cole. – Od pocza˛tku wiedziałem, z˙e nie podoba ci sie˛,
z˙e jestem glina˛.
Debbie ze smutkiem zmarszczyła czoło. Na tym
włas´nie polega cały kłopot. Cole nie ma poje˛cia, co ona
naprawde˛ mys´li, ale jest przekonany, z˙e poje˛cie to ma.
Nie zwolniła ani odrobine˛.
– Jes´li sa˛dzisz, z˙e padne˛ na kolana... i przysie˛gne˛,
z˙e rzuce˛ dla ciebie prace˛...
Milczała, wie˛c Cole przyspieszył kroku. Kiedy
doszli do odpowiedniej bramki, chwycił Debbie za
ramie˛ i zatrzymał ja˛ w miejscu.
– Jes´li mys´lisz, z˙e pozwole˛ ci wsia˛s´c´ do tego
cholernego samolotu, to jestes´ stuknie˛ta.
Było to nie tylko ostrzez˙enie. Cole był w ro´wnym
stopniu zrozpaczony, co zdeterminowany. Debbie miała
do czynienia z trudnym przeciwnikiem. Zdawała sobie
sprawe˛ z tego, z˙e trafiła kosa na kamien´. Wiedziała, z˙e
usta˛pi, ale postanowiła nie robic´ tego zbyt szybko.
Zwolniła kroku.
– Powiedzmy, z˙e mnie zatrzymasz... tym razem.
– Ale be˛dzie jeszcze naste˛pny. I naste˛pny, i...
– Dlaczego? – W głosie Cole’a zabrzmiał bo´l.
– Kocham cie˛, Debbie. Przepraszam za kłopoty, kto´re
sprawiła ci moja rodzina. Mnie samemu jest takz˙e
bardzo przykro, z˙e wyrza˛dziłem ci krzywde˛. – Na widok
pozbawionego wyrazu wzroku Debbie Cole’a ogarna˛ł
strach. – Wszystko to nie ma dla ciebie znaczenia, tak?
Uwaz˙asz, z˙e jes´li nie zamierzam zrezygnowac´ ze swojej
pracy, to nasza dalsza rozmowa jest bezprzedmiotowa.
– Nie przypominam sobie, z˙ebym prosiła cie˛, bys´
rzucił te˛ robote˛ – warkne˛ła ze złos´cia˛.
Ostry ton głosu Debbie zwro´cił uwage˛ pasaz˙ero´w.
Woko´ł nich zgromadził sie˛ spory tłumek.
Cole pokre˛cił głowa˛. Ta dziewczyna zaraz zmusi
go, by ja˛ błagał. W gruncie rzeczy...
– Uwaz˙asz, z˙e nie potrafie˛ czytac´ mie˛dzy wier-
szami? – spytał ze złos´cia˛.
– Uwaz˙am, z˙e nie potrafisz odczytac´ strzałek pro-
wadza˛cych do najbliz˙szej toalety – odcie˛ła mu sie˛.
– Jak s´miesz stawac´ tu przede mna˛ i mo´wic´ mi, z˙e
znasz moje uczucia?
Była uraz˙ona. A ponadto naprawde˛ zła.
– Wobec tego po co robisz z tego wielki problem?
Jes´li kochasz mnie, a ja kocham ciebie, czemu za mnie
nie wyjdziesz?
– Pewnie dlatego, z˙e nigdy mnie o to nie poprosiłes´
– warkne˛ła.
Kilka oso´b rozes´miało sie˛. Jedna z kobiet ze
wzruszenia zacze˛ła nawet pocia˛gac´ nosem. Pewnie
po´z´niej opowie znajomym, z˙e scena na lotnisku była
lepsza niz˙ ostatni odcinek znanego serialu.
Cole’a az˙ zatkało. Debbie ma racje˛! Rzeczywis´cie
nigdy jej o to nie poprosił. Przeciez˙ rozws´cieczona
Tina Garza za swe nieszcze˛s´cia obwiniała policje˛,
wie˛c załoz˙ył z go´ry, z˙e Debbie posta˛pi identycznie.
Nie dał tej kobiecie kredytu zaufania.
Obja˛ł ja˛, przytulił do siebie i oparł brode˛ na czubku
jej głowy.
– Chciałem cie˛ o to poprosic´ – powiedział cicho.
– Ale nie poprosiłes´ – wzruszyła ramionami.
Guzik jego koszuli ranił jej policzek, nos miała
wcis´nie˛ty w jego grdyke˛, lecz wcale jej to nie prze-
szkadzało. Była w sio´dmym niebie, bo nie sa˛dziła, z˙e
Cole jeszcze kiedykolwiek ja˛ przytuli. Uznała jednak,
z˙e ten nieznos´ny facet zasłuz˙ył sobie na to, by jeszcze
chwile˛ potrzymac´ go w piekle.
Cole cofna˛ł sie˛ o krok i zajrzał w oczy Debbie.
– A wie˛c to znaczy, z˙e sie˛ spo´z´niłem? – Widza˛c, z˙e
ponownie wzruszyła ramionami, cia˛gna˛ł: – Czy to
znaczy, z˙e wszystko, co nas ła˛czyło, było dla ciebie
tylko dobra˛ rozrywka˛? I z˙e potrafisz zrezygnowac´
z tego bez zastanowienia?
– Chyba powinnam zrobic´ włas´nie cos´ takiego
– odrzekła z namysłem Debbie. – To ja nieustannie
dawałam i dawałam, a z twojej strony nie padły z˙adne
obietnice. Pamie˛tasz?
Cole poczerwieniał ze złos´ci. Nie znosił, kiedy ta
kobieta miała racje˛. Ponadto był ws´ciekły, bo otaczał
ich coraz wie˛kszy tłum coraz bardziej zaciekawionych
ludzi. Postanowił szybko zakon´czyc´ te˛ rozmowe˛.
– Kocham cie˛, Deborah – os´wiadczył, przykle˛ka-
ja˛c na jedno kolano i usiłuja˛c nie zwracac´ uwagi na
kobiete˛, kto´ra teraz juz˙ nie pocia˛gała nosem, lecz
płakała rzewnymi łzami. – Zostaniesz moja˛ z˙ona˛?
– Ja tez˙ cie˛ kocham – os´wiadczyła Debbie, ujmuja˛c
w dłonie twarz Cole’a.
Dopiero po chwili uzmysłowił sobie, z˙e nie od-
powiedziała na pytanie.
– Po raz ostatni wzywa sie˛ pasaz˙ero´w rejsu numer
1207 do Dallas, Fortu Worth i Oklahoma City – oznaj-
mił me˛ski głos przez megafon.
Debbie ruszyła w strone˛ wejs´cia na płyte˛ lotniska.
Jak ja˛ zatrzymac´? Co jeszcze powiedziec´?
– A wie˛c mimo wszystko mnie zostawiasz? Wra-
casz do Oklahomy, mimo z˙e tyle nas ła˛czy? Dlaczego?
Powiedz – poprosił błagalnym tonem.
Debbie nie była w stanie jeszcze bardziej przecia˛-
gac´ tej sceny. Odwro´ciła sie˛ i obdarzyła Cole’a
us´miechem przez łzy.
– Lece˛ do Oklahomy po suknie˛ s´lubna˛ mojej
mamy – oznajmiła. – Bez niej nie zostane˛ twoja˛ z˙ona˛.
Cole’em az˙ zatrze˛sło.
– Powinienem skre˛cic´ ci ten two´j mały...
Rzuciła mu sie˛ w obje˛cia.
– Pasaz˙erowie odlatuja˛cy do...
– Na mnie juz˙ czas – oznajmiła Debbie.
– Lece˛ z toba˛ – os´wiadczył Cole.
Grupa ludzi, kto´rzy byli s´wiadkami całej sceny,
zacze˛ła bic´ brawa. Debbie zas´ po raz pierwszy zacze˛ła
sie˛ ja˛kac´.
– Nie moz˙esz – powiedziała do Cole’a. – Przeciez˙
nie masz... Oni ci nie pozwola˛...
– Jestem policjantem – przypomniał jej spokojnie.
– Czasami ma to swoje dobre strony. Postaram sie˛ na
odległos´c´ załatwic´ ten wyjazd z szefem. Chyba mi sie˛
uda. – Odetchna˛ł głe˛boko. – Powiedz, czy ufasz mi,
Debbie?
– Jasne – oznajmiła z przekonaniem. – Zawsze
be˛de˛ ci ufała.
EPILOG
– Czekaja˛ nas kłopoty – ostrzegła, gdy skre˛cili na
podjazd.
Cole us´miechna˛ł sie˛ szeroko.
– Nie pierwszy raz.
– Pewnie od razu nas us´mierca˛, bo pokrzyz˙owali-
s´my im plany.
– Wobec tego o niczym nie mo´w.
Debbie spojrzała na niego zdziwiona.
– Mam nic nie mo´wic´? Pomys´l tylko, ile straca˛
czasu i pienie˛dzy.
– Pomys´l tylko, jak wielka˛ straca˛ frajde˛, jes´li im
powiemy.
– Co be˛dzie, to be˛dzie. – Westchne˛ła z rezygnacja˛.
– Ale nie zdradz´ sie˛ zbyt szybko.
– W porza˛dku.
Cole zaparkował samocho´d. Na jego twarzy tkwił
niezmiennie us´miech. Od dwo´ch dni pro´bował bez-
skutecznie sie˛ go pozbyc´. Wzruszył ramionami. Było-
by głupota˛ przejmowac´ sie˛ takim drobiazgiem. A jes´li
dzisiejszy wieczo´r okaz˙e sie˛ tak wspaniały jak poprze-
dni, moz˙e nawet juz˙ zawsze be˛dzie sie˛ tak us´miechał...
Otworzyły sie˛ frontowe drzwi.
– No, nareszcie jestes´cie! – zawołała Lily. – Byłam
przekonana, z˙e mielis´cie wro´cic´ wczoraj.
– Nie dostalis´my sie˛ na samolot – odparł Cole.
Debbie poczuła ucisk w z˙oła˛dku. Cole włas´ciwie
mo´wił prawde˛. Nie dostali sie˛ na samolot, bo nawet nie
pro´bowali.
Lily westchne˛ła i us´ciskała ich serdecznie.
– Poczekajcie, az˙ zobaczycie kwiaty, kto´re dla was
zerwałam.
Debbie rzuciła Cole’owi znacza˛ce spojrzenie.
Wzruszył ramionami i podszedł do bagaz˙y wyje˛tych
z samochodu. Zabrali z soba˛ mno´stwo rzeczy, kto´re
okazały sie˛ niepotrzebne.
– Pomo´c ci? – zaproponował synowi Morgan.
Cole wzia˛ł naraz kilka toreb.
– A co ze mna˛? Mam byc´ bezrobotny? – spytał Case.
Lily us´miechne˛ła sie˛ do me˛z˙a, kto´rego Cole ob-
ładował torbami. Wreszcie wszyscy byli gotowi. Deb-
bie rzuciła Cole’owi ostatni sygnał. Weszli do domu.
– A wie˛c opowiadajcie, ze wszystkimi szczego´ła-
mi – poleciła Lily.
– Nic z tego, siostro – zaprotestował Cole.
Rozes´miali sie˛ wszyscy opro´cz Debbie. Ogarne˛ły ja˛
wyrzuty sumienia i otworzyła usta. Cole spostrzegł, na
co sie˛ zanosi, i zmobilizował sie˛ psychicznie.
W tej chwili do pokoju wszedł Buddy.
– Niesamowity z ciebie facet – oznajmiła Debbie.
Obje˛ła Buddy’ego za szyje˛ i ucałowała go. Od owej
przygody na lotnisku widziała go po raz pierwszy.
– Wolałbym raczej uchodzic´ za... przedsie˛bior-
czego – odparł, traktuja˛c całusa jako nagrode˛ za swo´j
genialny pomysł.
– Niewiele brakowało, kochany braciszku, a twoja˛
przedsie˛biorczos´c´ przypłaciłbym z˙yciem – przypo-
mniał mu Cole z niezadowolona˛ mina˛.
– Wygla˛dasz całkiem niez´le – ocenił Buddy
i chwile˛ potem zacza˛ł uwaz˙nie przygla˛dac´ sie˛ Debbie
i bratu, szykuja˛c sie˛ do ucieczki do swego pokoju.
– Gdyby ktos´ mnie zapytał, mo´głbym przysia˛c, z˙e sie˛
pobralis´cie. Wygla˛dacie na małz˙en´stwo.
Debbie zamurowało. Czyz˙by Buddy był takz˙e
jasnowidzem?
Cole tez˙ stracił głos.
Wszyscy gapili sie˛ na niego i Debbie, czekaja˛c na
zaprzeczenie.
– Buddy! – krzykne˛ła Lily, budza˛c dziecko.
Spojrzała na brata jak na złoczyn´ce˛.
– Obudziłas´ Charliego – stwierdził z wyrzutem.
– Czemu to powiedziałes´? – zapytała Lily.
Buddy spojrzał w sufit. Coraz cze˛s´ciej jego rodzina
okazywała sie˛ niesłychanie te˛pa.
– Mo´wiłem, z˙e obudziłas´ Charliego, bo usłyszałem
jego płacz – wyjas´nił, cedza˛c słowa. – Przedtem
zachowywał sie˛ spokojnie, a teraz przestał. Zrozu-
miałas´?
– Chyba cie˛ zamorduje˛ – os´wiadczyła Lily.
– To nie jest dobry pomysł – ostrzegł Morgan,
wła˛czywszy sie˛ do rozmowy. – Sa˛dze˛, z˙e ten chłopak
sklonował sie˛ w tym swoim cholernym pokoju. Jes´li
zrobisz Buddy’emu krzywde˛, jego miejsce zajmie
dwo´ch identycznych typo´w.
Debbie miała ochote˛ zapas´c´ sie˛ w mysia˛ dziure˛.
Cole obja˛ł ja˛ i przycia˛gna˛ł lekko do siebie. Na dobre
czy na złe, tkwili teraz razem w całym tym rodzinnym
galimatiasie.
– Nie chodziło mi o Charliego – wyjas´niła Lily,
maja˛c ochote˛ udusic´ milcza˛cego brata. – Chciałam
dowiedziec´ sie˛, ska˛d przyszło ci do głowy to, co
mo´wiłes´ o Cole’u i Debbie.
– Na jaki temat? – zapytał Buddy z głupia frant.
Z ust Lily wyrwał sie˛ krzyk rozpaczy, co było do
niej niepodobne. Zawsze bowiem zachowywała sie˛
jak dama. Opanowanie traciła jedynie w obecnos´ci
swego młodszego brata.
– Czemu powiedziałes´, z˙e Cole i Debbie wy-
gla˛daja˛ na... małz˙en´stwo?
– Ach, o to ci chodzi! – Od razu sie˛ odpre˛z˙ył.
– Zobaczyłem, z˙e maja˛ obra˛czki. Nie sa˛dzisz, z˙e to
dowo´d?
Z wraz˙enia wszyscy zaniemo´wili i wlepili wzrok
w Cole’a. Ten oparł sie˛ o s´ciane˛ i patrzył, jak rodzina
zamienia sie˛ w słuch. Musiał przyznac´, z˙e składała
sie˛ z fascynuja˛cych osobowos´ci.
– A wie˛c to prawda – stwierdziła wstrza˛s´nie˛ta Lily.
– Debbie ma piers´cionek i obra˛czke˛.
– To wcale nie musi oznaczac´... – zacza˛ł Cole.
– Daj spoko´j – powstrzymała go Debbie. – To nie
ma sensu.
– Masz racje˛ – uznał, biora˛c ja˛ w obje˛cia. – Tak,
pobralis´my sie˛. Nie dlatego, z˙e chciałem pozbawic´
was tej ceremonii, ale dlatego, z˙e długo czekałem na
to, aby Debbie stała sie˛ cze˛s´cia˛ naszej rodziny. Niemal
za długo. Nie mogłem wie˛cej ryzykowac´.
– To logiczne – uznał Case, wchodza˛c do pokoju
z synkiem na re˛kach. – W przypadku kobiet ryzykowa-
nie bywa piekielnie niebezpieczne. Moge˛ za to re˛czyc´.
Lily us´miechne˛ła sie˛ ciepło.
– Jes´li chcecie, moz˙emy zorganizowac´ druga˛ uro-
czystos´c´ – zaproponowała Debbie. – Przywiozłam
z Oklahomy suknie˛ s´lubna˛ mojej mamy.
– Jes´li o mnie chodzi, to uwaz˙am, z˙e powinnas´
zostawic´ ja˛ na wesele swojej co´rki – powiedział Case.
– Jeden s´lub z powodzeniem wam wystarczy. Zawar-
cie małz˙en´stwa to i tak dla kaz˙dego me˛z˙czyzny
straszne przez˙ycie. Dwo´ch takich wstrza˛so´w facet
moz˙e nie wytrzymac´. Aha, jes´li dobrze pamie˛tam, to
powinnis´cie teraz jechac´ w podro´z˙ pos´lubna˛. Doka˛d
sie˛ wybieracie?
– Nie be˛dzie nas do s´rody – odrzekł Cole.
Wykre˛cił sie˛ elegancko od odpowiedzi. I słusznie,
uznał jego szwagier, kwituja˛c to niedopowiedzenie
lekkim us´miechem.
– Gdzie zamieszkacie po powrocie? – spytała Lily.
Pytanie było zaskakuja˛ce. Morgan spose˛pniał. Nie
wyobraz˙ał sobie domu bez Cole’a. A ponadto trak-
tował Debbie jak druga˛ co´rke˛. Ale trzeba uczciwie
stawiac´ sprawe˛. Młodym nalez˙y sie˛ własny ka˛t.
Buddy stracił swo´j zwykły spoko´j ducha. Przy-
zwyczaił sie˛ do Debbie i wiele jej zawdzie˛czał.
Uwielbiał, gdy skakała koło niego. Najbardziej ze
wszystkiego lubił jej kuchnie˛. Co teraz z nim sie˛
stanie? Rozczulił sie˛ nad samym soba˛.
– Kto be˛dzie piekł czekoladowe ciastka? – zapytał.
– Ja, mo´j kochany – odparła Debbie. Poczuła, jak
Cole przytula ja˛ mocniej, popieraja˛c jej os´wiadczenie.
– Mam nadzieje˛, z˙e podczas naszej nieobecnos´ci
be˛dziesz utrzymywał porza˛dek w swoim pokoju.
Buddy pokiwał energicznie głowa˛.
Cole zacza˛ł sie˛ s´miac´. Boz˙e, małz˙en´stwo z ta˛
dziewczyna˛ be˛dzie jak szalen´cza jazda, pomys´lał. Nie
mo´gł sie˛ jej doczekac´.
– I po powrocie chce˛ zobaczyc´ w kuchni wszystkie
kubki i talerze – cia˛gne˛ła Debbie. – Zapamie˛tasz?
– Zapamie˛tam – przyrzekł Buddy.
– Morganie...
Starszy pan nadstawił uszu. Zanosi sie˛ na to, z˙e i on
nie uniknie pouczen´.
– Jes´li podczas mojej nieobecnos´ci pojawia˛ sie˛
w domu bliz´niaki, wyjas´nij im, prosze˛, sytuacje˛. Aha,
i nie chce˛ dowiedziec´ sie˛ po powrocie, z˙e zaniedbałes´
rehabilitacje˛.
Morgan us´ciskał mocno synowa˛.
– Obiecuje˛ c´wiczyc´.
– A co ze mna˛? – wyszeptał Cole.
– Jeszcze tu jestes´? – spytała Debbie, robia˛c zdzi-
wiona˛mine˛. – Dlaczego sie˛ nie spakowałes´? Jedziemy
w podro´z˙ pos´lubna˛.
– Nie musze˛ nic pakowac´ – odrzekł Cole. – Zapo-
mniałas´, z˙e sypiam nago?
Debbie zaczerwieniła sie˛ jak piwonia. Jak zawsze,
z˙artował sobie z niej w obecnos´ci całego rodu.
– Nie. Pamie˛tam doskonale – stwierdziła karca˛cym
tonem. – Ale co to ma wspo´lnego z nasza˛ podro´z˙a˛?
– Jes´li nie be˛dziemy wstawac´ z ło´z˙ka, to po co nam
ubrania?
Cole przeliczył sie˛, bo jak zwykle, ostatnie słowo
nalez˙ało do jego z˙ony.
– Kiedy z toba˛ skon´cze˛ – rzekła powoli, cedza˛c
słowa – be˛da˛ musieli w czyms´ cie˛ pochowac´. Spakuj
wie˛c jakis´ ładny garnitur. Przeciez˙ na swoim po-
grzebie zechcesz wygla˛dac´ przyzwoicie.
Cole’a zatkało. Dopiero po chwili parskna˛ł s´miechem.
– Pakowanie nie zajmie mi duz˙o czasu – os´wiad-
czył. – Mam tylko jeden garnitur.