background image

J. R. R. Tolkien 

Turambar i Foalóke 

 
Z "NF" 9-10/96 
      
   - Wszyscy zebrali się tu tłumnie, by posłuchać  
historii Turambara i Foalóke - powiedział Eltas - ulubionej  
legendy ludzi, mówiącej o dawnych dniach, jeszcze sprzed  
Bitwy o Tasarinan, kiedy to ludzie po raz pierwszy  
wkroczyli w ciemne kotliny Hisilóme.  
   Do dziś ludzie opowiadają sobie wiele podobnych  
historii, a jeszcze częściej czynili to w przeszłości,  
szczególnie w tych królestwach Północy, które niegdyś  
poznałem. Być może wspomnę tu o innych wojownikach i o  
takich sprawach, które nie należą do tej pradawnej  
legendy, ale to, co wam opowiem, jest prawdziwą i smutną  
historią, jaką usłyszałem na długo przedtem, zanim  
przemierzyłem Olóre Malle przed upadkiem Gondolinu.  
   W owych czasach mój lud zamieszkiwał w jednej z  
kotlin Hisilóme. Ziemię tę ludzie nazywali w swoich  
językach Aryadorem, choć oni sami osiedlili się z dala od  
wybrzeży Asgon. Ich siedziby mieściły się nie opodal  
szczytów Gór Żelaznych i olbrzymich, pełnych wyniosłych  
drzew lasów. Mój ojciec powiadał, że wielu spośród naszych  
przodków na własne oczy widziało złe poczwary Melka, a  
niektórzy ugięli się nawet przed ich potęgą. Ponieważ zaś  
nasze plemię całym sercem nienawidziło owych stworzeń złego  
Valara, często powtarzaliśmy sobie opowieść o Turambarze i  
Foalóke, tyle że używając raczej imion gnomijskich: Turumart  
i Fuithlug.   
   Wiedzcie więc, że przed Bitwą Rozpaczy oraz klęską  
Noldolian żył tam władca ludzi imieniem Úrin, który na  
wezwanie gnomów, u boku Ilkorindów, wyruszył wraz ze swym  
ludem przeciwko Melkowi. Żony i dzieci jego wojowników  
pozostały wszelako w leśnej krainie, wśród nich zaś była  
Mavwin, żona Úrina. Razem z nią pozostał też syn wodza,  
zbyt mały, by brać udział w walce. Imię tego chłopca we  
wszystkich językach brzmiało Turin, choć jego matkę  
Eldarowie zwali Mavoine.  
   Úrin i jego drużyna nie uciekli z pola bitwy, tak jak  
uczyniła to większość ludzi, i wielu z nich zginęło,  
walcząc do ostatka. Sam Úrin dostał się do niewoli.  
Spośród Noldolian, którzy także brali udział w bitwie,  
wszyscy zostali zabici, wzięci do niewoli lub też uciekli  
- z jednym wszakże wyjątkiem, bowiem Turondo (Turgon),  
wraz ze swym oddziałem, zdołał wyrwać się z okrążenia.  
Jego ucieczka oznaczała, że Melk nie odniósł 
całkowitego zwycięstwa, pragnął więc odkryć, dokąd  
podążyli uciekinierzy. Nie udało mu się to jednak - jego  

background image

szpiedzy wrócili z niczym. Żadne też tortury zadane  
schwytanym Noldolianom nie zdołały skłonić ich do zdrady.  
   Wiedząc przeto, że elfy z Kôru niewiele dbają o  
ludzi, traktując z obawą i podejrzliwością ich  
nieporadność i niezdarność, postanowił zmusić Úrina, by  
jako szpieg udał się na poszukiwania Turonda. Jednak ani  
groźby, ani tortury czy też obietnice nagrody nie  
przekonały jeńca.  
   - Rób ze mną, co chcesz, ale nie namówisz mnie, bym  
spełnił twą niegodną prośbę, wrogu bogów i ludzi.   
   - Z pewnością nie zlecę ci już żadnej pracy do  
wykonania - odparł ze złością Melko - ani do niczego nie  
będę cię zmuszał. Siedź tutaj i patrz na moje uczynki,  
choć wiem, że nie będą ci się one podobały. Nie zdołasz 
jednak nic zrobić, by mnie powstrzymać.  
   By pogrążyć w rozpaczy Úrina Nieugiętego, wymyślił  
następującą torturę: zaprowadziwszy go wysoko w góry,  
stanął obok i rzucił na niego samego oraz na jego lud  
przerażające zaklęcia Valarów, które miały sprowadzić na  
nich niedolę i śmierć z żalu. Úrin musiał bezradnie  
patrzeć, jaki los spotyka jego żonę i dzieci, nie mogąc  
przyjść im z pomocą, gdyż czary trzymały go w górach.  
   - Historia Turina, twego syna, będzie wyciskała łzy z  
oczu wszystkim elfom i ludziom, ilekroć zbiorą się, by  
opowiadać sobie legendy - powiedział Melko.  
   - Przynajmniej jednak - odparł Úrin - nikt nie będzie  
litował się nad nim, że ma ojca tchórza.  
   Po bitwie Mavwin udała się we łzach do Hithlum, czy  
też Dor Lómin, gdzie z rozkazu Melka musieli teraz  
zamieszkać wszyscy ludzie, wyjąwszy kilku, którzy wciąż  
błąkali się wolni z dala od tych miejsc. Tam właśnie,  
kiedy jej mąż wciąż pozostawał w niewoli u Melka, a Turin  
był jeszcze małym chłopcem, wydała na świat Nienóri.  
Zrozpaczona Mavwin nie wiedziała, jak wykarmi dwójkę  
dzieci, bowiem rycerze Úrina zginęli w walce, a  
mieszkający w pobliżu obcy ludzie nie wiedzieli, że jest  
ona wielką władczynią i nie kwapili się do pomocy. Kraina,  
do której ich wygnano, była przy tym ciemna i niegościnna.  
   Legenda głosi, że Úrin był przyjacielem elfów, czym  
różnił się od wielu przedstawicieli swego rodu. Szczególną  
sympatią darzył Egnora, elfa z zielonych lasów,  
gnomijskiego myśliwego. Znał też jego syna, Berena  
Ermabweda, któremu przez wzgląd na swego potomka, Damroda,  
wyświadczył kiedyś przysługę. Pamięć o tym, co Beren  
Jednoręki uczynił w zamku Tinwelinta, wciąż była w Dor  
Lómin żywa. Kiedy Mavwin usłyszała o tym, nie wiedząc, co  
innego mogłaby zrobić, postanowiła wysłać Turina na dwór  
Tinwelinta, błagając, by przez wzgląd na pamięć Úrina i  
Berena, syna Egnora wychował osieroconego chłopca.  
   Gorzkie było to rozstanie i Turin długo płakał, nie  

background image

chcąc zostawiać matki. Była to pierwsza z wielu złych  
chwil, jakie czekały go w życiu. W końcu jął niechętnie  
szykować się do podróży, w której towarzyszyć miało mu  
dwóch starców ze świty jego ojca, Úrina.  
   Po smutnym pożegnaniu cała trójka skierowała się ku  
ciemnym wzgórzom, pozostawiając za sobą skryty wśród drzew  
mały domek Mavwin, tak że wkrótce przesłonięte łzami oczy  
Turina nie mogły go już dojrzeć.  
   - O matko moja! - zawołał, kiedy Mavwin mogła jeszcze  
usłyszeć go z oddali. - Czy kiedyś do ciebie powrócę?  
   Wiedział jednak, że rozdziela ich przekleństwo Melka.  
   Długa, nużąca i nader niepewna była droga wiodąca  
przez ciemne wzgórza Hithlum ku wielkim lasom Odległej  
Krainy, gdzie w tym czasie miał swą siedzibę król  
Tinwelint. Turin, syn Úrina, był pierwszym, który  
przemierzył ten szlak, po nim zaś niewielu miało jeszcze  
odwagę nań wstąpić. Choć znajdowali się z dala od  
Angabandi, Turinowi i jego towarzyszom groziło wielkie  
niebezpieczeństwo ze strony wilków i włóczących się tu  
orków, bowiem władza Melka sięgała aż po królestwa  
Północy. Prześladowani złymi czarami, często gubili drogę  
i bezradnie błąkali się przez wiele dni. W końcu jednak,  
dzięki opiece Valarów, zdołali pokonać ów szlak, choć  
niewykluczone, że pomógł im sam Melko, gdyż  
później Turin nieraz żałował, że nie zgubił się jako  
dziecko w tych ciemnych lasach.  
   Za górami zabłądzili zupełnie, aż w końcu,  
pozbawionych pożywienia i bliskich śmierci głodowej,  
znalazł ich wędrujący przez las myśliwy z plemienia  
leśnych elfów. Łowcę tego, ze względu na jego ogromną  
posturę, zwano Belegiem. Przez ciemną, bezludną knieję  
krętymi ścieżkami przyprowadził on przybyszów nad brzeg  
ocienionego strumienia, gdzie znajdowała się brama do grot  
zamku Tinwelinta. Przez wzgląd na pamięć Úrina Nieugiętego  
król przyjął ich dobrze, kiedy zaś usłyszał o przyjaźni  
Úrina z Berenem Jednorękim oraz o ciężkim położeniu  
Mavwin, serce ścisnął mu żal i postanowił spełnić jej  
życzenie.  
   - Zamieszkaj, synu Úrina - powiedział do Turina - w  
moim skrytym wśród lasu zamku, nie jako dworzanin, lecz  
jako me drugie dziecko, ja zaś postaram się, byś posiadł  
całą wiedzę, zarówno moją, jak i Gwendheling.  
   Kiedy towarzysze Turina odpoczęli należycie po  
podróży, młodszy z nich udał się w drogę powrotną, pragnął  
bowiem do śmierci służyć żonie Úrina. Tym razem jednak  
eskortowały go elfy, które nie szczędziły wysiłków, by  
podróżował wygodnie. Miał przekazać Mavwin od Tinwelinta  
następujące słowa:  
   - Wiedz, żono Úrina Nieugiętego, iż to nie miłość do  
Melka ani strach przed nim, ale mądrość mego serca i los  

background image

zesłany przez Valarów sprawiły, że nie wziąłem z mym ludem  
udziału w Bitwie Nieprzeliczonych Łez. Mogłem więc  
udzielić bezpiecznego schronienia wszystkim, którzy,  
lękając się zła, zdołali odnaleźć wiodące do mojego zamku  
tajemne szlaki. Nie istnieje chyba inny bastion opierający  
się bucie Żelaznego Valara, bo choć ludzie powiadają, że  
Turgon nie został zabity, nie wiadomo, czy to prawda i czy  
uda mu się uciec z niewoli. Wychowam zatem Turina jakby  
był moim własnym dzieckiem aż osiągnie wiek, w którym  
będzie mógł zostać twoim następcą. Wówczas, jeśli taka  
będzie jego wola, odejdzie.  
   Poprosił także Mavwin, aby - jeżeli tylko zdoła  
znieść trudy podróży - także przybyła na jego dwór i żyła  
na nim w pokoju. Władczyni nie przyjęła wszakże tego  
zaproszenia, zarówno dlatego, że nie chciała rozstawać się  
z maleńką córeczką, Nienóri, jak również dlatego, że  
wolała biedować wśród ludzi, niż żyć wygodnie jako ubogi  
krewny na dworze leśnych elfów. Możliwe też, że  
przywiązała się do tego miejsca, gdzie Úrin pozostawił ją,  
wyruszając na wielką wojnę. Wciąż bowiem żywiła nadzieję  
na jego powrót, jako że żadni wysłannicy, przynoszący  
smutne wieści z pola bitwy, nie twierdzili z całą  
pewnością, że jej mąż nie żyje. Powiadali tylko, że nikt  
nie wie, co się z nim stało. Łudziła się tą nadzieją, mimo  
iż upłynęły już lata, odkąd zadano w tej walce ostatni  
cios. Często jednak tęskniła później za Turinem i być  
może, kiedy Nienóri podrosła na tyle, aby wytrzymać  
podróż, odłożyłaby na bok swą dumę i powędrowała przez  
wzgórza, gdyby nie to, że potęga i magia Melka uczyniły je  
nie do przebycia. Zły Ainur uwięził bowiem wszystkich  
ludzi w Hithlum i zabijał tych, którzy ośmielali się wyjść  
poza jej granice.  
   Wróćmy jednak do Turina i tego, co działo się z nim w  
siedzibie Tinwelinta. Razem z nim zamieszkał tam Gumlin,  
starzec eskortujący go podczas podróży z Hithlum, który  
nie miał ani sił, ani chęci, aby wracać do swojej  
władczyni. Wiele radości zaznał syn Úrina w gościnie u  
leśnych elfów, choć nigdy nie ukoił tęsknoty za Mavwin.  
Jego silne ciało oraz bohaterskie czyny przysporzyły mu  
chwały w całym królestwie Tinwelinta, pomimo że był  
milczącym, ponurym chłopcem, który z trudem zaskarbiał  
sobie sympatię i któremu rzadko sprzyjało szczęście:  
osiągnął tylko nieliczne z rzeczy, jakich pragnął, i  
wielokrotnie jego starania nie bywały uwieńczone sukcesem.  
Nic nie napawało go jednakże takim żalem jak to, że odkąd  
droga przez góry stała się niemożliwa do przebycia,  
przestali doń docierać wysłannicy matki. Siedem lat miał  
Turin, kiedy przybył do leśnych elfów. Przez następne  
siedem stale otrzymywał wieści od matki: wiedział, że jego  
siostra wyrosła na wiotką, śliczną dziewczynę i że Mavwin  

background image

żyje spokojnie w Hithlum. A potem nowiny przestały  
nadchodzić. Lata płynęły, a do zamku króla elfów nie  
zawitał żaden posłaniec od żony Úrina.  
   Aby ukoić swój żal i przepełniający serce gniew, a  
także pamiętając o klęsce Úrina i jego drużyny w bitwie z  
Melkiem, Turin przestawał zawsze z najbardziej walecznymi  
wojownikami Tinwelinta i jeszcze na długo, zanim osiągnął  
wiek męski, odnosił rany w potyczkach z orkami,  
bezustannie grasującymi  na granicy królestwa elfów, stale  
zagrażając ich bezpieczeństwu. Zaprawdę tylko dzięki jego  
męstwu plemię to w ciągu tych lat uniknęło wielu krzywd ze  
strony Melka. Kiedy zabrakło tego obrońcy, zły Valar,  
srodze nękający leśne elfy, uczyniłby z nich zapewne swych  
niewolników, gdyby nie wielkie i przerażające wydarzenia,  
które sprawiły, iż zapomniał o narodzie Tinwelinta.  
   Na zamku króla żył pewien elf zwany Orgofem, będący -  
podobnie jak wielu innych dworzan - Ilkorindem, w którego  
żyłach płynęła krew gnomów. Poprzez matkę był spokrewniony  
z samym władcą. Cieszył się też jego łaską, ponieważ był  
znakomitym myśliwym i odważnym wojownikiem. Życzliwość,  
jaką okazywał mu król, sprawiała jednak, że zachowywał się  
zarozumiale i nie liczył się ze słowami. Do niczego nie  
przykładał też tak wielkiej wagi, jak do pięknych strojów,  
klejnotów oraz złotych i srebrnych ozdób - zawsze ubierał  
się wyjątkowo wytwornie. Ciągle przemierzający odległe  
lasy i pustkowia Turin zupełnie nie dbał o strój ani  
wygląd, dlatego też Orgof, ilekroć zdarzyło im się  
zasiadać razem w królewskiej radzie, drwił zeń  
bezlitośnie. Turin nigdy nie odpowiadał ani słowem na te  
docinki. W gruncie rzeczy rzadko zwracał uwagę na to, co  
doń mówiono. Jego skryte w cieniu krzaczastych brwi oczy  
zawsze patrzyły w dal, jakby dostrzegał jakieś odległe  
rzeczy i słyszał dobiegające z lasów, nieuchwytne dla  
innych, dźwięki.  
   Niekiedy Turin zasiadał z królem do stołu - zdarzyło  
się to również w dwunastą rocznicę dnia, kiedy poprzez łzy  
po raz ostatni spoglądał na stojącą w drzwiach chaty,  
zapłakaną Mavwin, która patrzyła za swym odchodzącym  
synem, póki całkiem nie zniknął jej z oczu wśród drzew.  
Syn Úrina był tego dnia smutny i z rzadka tylko udzielał  
grzecznych odpowiedzi siedzącym obok niego biesiadnikim, w  
tym również Orgofowi.  
   Ów głupiec nie dawał mu jednak spokoju, śmiejąc się z  
jego postrzępionego stroju oraz potarganych włosów. W  
końcu wyciągnął złoty grzebień i próbował ofiarować go  
Turinowi, który w ogóle nie zwrócił na to uwagi. Wtedy  
Orgof, dobrze już pijany, rzekł:  
   - Zapewne nie wiesz nawet, jak używa się grzebienia!  
Powinieneś wrócić do matki, żeby cię tego nauczyła. Chyba  
że kobiety z Hithlum są równie brzydkie jak ich synowie i  

background image

równie mało dbają o swój wygląd.  
   Słowa obrażające Mavwin ugodziły zbolałe serce  
Turina, który zapłonął nagłym gniewem. Chwycił stojący na  
stole złoty puchar i rzucił nim z całej siły w twarz  
Orgofa.  
   - Powściągnij swój język, głupcze, i nie odzywaj się  
więcej - warknął.  
   Ciężkie naczynie zmiażdżyło twarz elfa, który runął  
na ziemię, uderzając głową w kamienną posadzkę i  
pociągając za sobą cały zastawiony stół. Zaiste, tak jak  
życzył sobie tego Turin, Orgof nie miał się już więcej  
odezwać: był martwy.  
   Wszyscy w milczeniu podnieśli się ze swoich miejsc  
zaś syn Úrina, popatrzywszy w przerażeniu na ciało Orgofa 
oraz na własne, splamione winem dłonie, obrócił się i  
wyszedł w mrok nocy. Krewni Orgofa sięgnęli po broń i  
wysunęli ją do połowy z pochew. Szybko schowali ją jednak  
z powrotem, bowiem król, utkwiwszy kamienne spojrzenie w  
martwym elfie, nie dał przyzwolenia na walkę. Na  
jego obliczu malowało się bezbrzeżne zdumienie.  
   Turin tymczasem umył ręce w płynącym przed bramą  
strumieniu i zapłakał:  
   - Oto jakie przekleństwo na mnie ciąży! Wszystko, co  
uczynię, jest złe, a teraz na dodatek muszę uciekać z domu  
mego przybranego ojca! Stanę się banitą, gdyż moje ręce  
splamione są krwią. Nigdy więcej nie zobaczę już tych,  
których kocham.  
   Nie ośmielił się wrócić do Hithlum, z obawy, że jego  
nieszczęsny postępek napełni smutkiem matkę, lękał się  
też, że w ten sposób ściągnąłby na swój lud gniew elfów.  
Odszedł więc w dal, a kiedy dworzanie króla jęli go  
szukać, okazało się, że nigdzie nie mogą go znaleźć.  
   Nie zamierzali jednak zrobić mu krzywdy, choć on sam  
o tym nie wiedział, ponieważ Tinwelint i większość jego  
poddanych, pomimo żalu wybaczyli mu ów zły postępek.  
Wszyscy widzieli, jak długo Turin znosił spokojnie  
zaczepki Orgofa, odpowiadając uprzejmością na jego  
niewybredne żarty. A przecież wielokrotnie czuł się nimi  
upokorzony, gdyż pożerany zazdrością elf nie przebierał w  
słowach, pragnąc mu dokuczyć. Najbliższych krewnych Orgofa  
od szukania zemsty powstrzymywał zaś strach przed  
Tinwelintem oraz liczne dary ofiarowane im przez króla.  
   Turin wszelako sądził, że wszyscy zwrócili się  
przeciwko niemu, a Tinwelint stał się jego wrogiem,  
dlatego też odszedł aż ku najodleglejszym krańcom leśnego  
królestwa. Jadł to, co sam upolował, znakomicie strzelał  
bowiem z łuku, choć nie mógł się pod tym względem równać z  
elfami. Przewyższał ich za to w umiejętności walki na  
miecze. Z czasem dołączyło doń kilka dzikich duchów,  
pośród nich znajdował się Beleg, myśliwy, który  

background image

później miał ocalić życie Gumlinowi i Turinowi. Wiele  
przygód przeżyli wspólnie elf Beleg i Turin - człowiek.  
Dziś nie opowiada się już o tych wydarzeniach, ani nawet  
się ich nie pamięta, ale niegdyś śpiewano o nich wiele  
pieśni. Wraz z goblinami i dzikimi zwierzętami zapuszczali  
się niekiedy obaj w odległe, nieznane elfom regiony, a ich  
wyprawy i polowania szybko stały się sławne wśród orków i  
elfów. Tinwelint zapewne dowiedziałby się więc szybko,  
dokąd odszedł Turin, gdyby nie pewna rozpaczliwa potyczka,  
jaką oddział Turina stoczył z trzykrotnie liczebniejszą  
gromadą orków. Wszyscy towarzysze Turina, wyjąwszy Belega,  
zginęli. Beleg, choć ranny, zdołał wyrwać się z okrążenia,  
natomiast Turin został pojmany i związany, Melko rozkazał  
bowiem, aby sprowadzono go doń żywego. Mieszkając w zamku  
Linwego, gdzie królowa wróżka Gwendheling rozsnuła tak  
potężne czary, że pochodzić mogły one tylko z Valinoru  
(gdzie rzeczywiście dawno temu nauczyła się ich), Turin  
zniknął złemu Ainurowi z oczu, sprawiając, że żył on w  
lęku przed wypełnieniem się dawnej przepowiedni. Melko  
zamierzał na oczach Úrina poddać Turina okrutnym torturom.  
Úrin jednak wezwał z Zachodu na pomoc Valarów, bowiem  
Eldarowie z Kôru - owe napotkane po drodze gnomy -  
nauczyli go, jak można się z nimi porozumieć. Jego modły  
dotarły więc, choć nikt nie wie jak, do Manwego S(lima, na  
szczyt Taniquetilu, Góry Świata. Mimo to Turin odbył  
straszliwą, długą podróż pod strażą bezlitosnych orków.  
Długa była ta droga, wędrowali bowiem szlakiem, który  
wśród ciemnych wzgórz wiódł ku ziemiom, gdzie wzniesienia  
stawały się jeszcze wyższe i bardziej ponure, a ich  
szczyty skrywały czarne mgły. Nazywano je Angorodin lub  
Górami Żelaznymi i znajdowały się one w pobliżu  
najbardziej wysuniętych na północ umocnień twierdzy  
Żelaznych Wzgórz. Była to najstraszliwsza ze wszystkich  
siedzib i tam właśnie zdążali orkowie z więźniem i łupami  
zdobytymi podczas walki.  
   Wiedzcie wszelako, że w owych czasach Hithlum i  
Krainy Zewnętrzne pełne były dzikich elfów i wolnych  
Noldolian, którzy ocaleli po bitwie i znużeni błąkali się  
po tych ziemiach, kryjąc się w jaskiniach i leśnych  
ostępach. Melko ścigał ich jednak niestrudzenie, ilekroć  
zaś udawało mu się któregoś z nich pojmać, czynił zeń  
swojego niewolnika. Orkowie, smoki i złe wróżki wciąż  
tropili ich po lasach, tak więc życie elfów pełne było  
lęku i znoju. Wkrótce ci, którzy nie zawędrowali w końcu  
do królestwa Tinwelinta lub do tajemnej twierdzy w  
kamiennym mieście Gondolinie zostali wymordowani lub  
wzięci do niewoli.  
   Noldolianie także ulegli działaniu złej magii Melka i  
błąkali się jak w strasznym śnie, wypełniając jego  
straszliwe rozkazy, znajdowali się bowiem w mocy czaru  

background image

bezdennego lęku i czuli, że cały czas z daleka spoczywa na  
nich wzrok złego Ainura. Często jednak elfy - zarówno te  
wolne jak i zniewolone - słyszały w strumieniach głos  
Ulma. Dobiegał ich on także znad brzegu morza, gdzie wody  
Sirionu mieszały się z falami oceanu. Działo się tak  
dlatego, że spośród wszystkich Valarów to właśnie Ulmo  
wciąż darzył ich największą miłością i zamierzał przy ich  
pomocy pokonać zło Melka. Wspominając błogosławieństwo  
Valinoru, potrafili oni na chwilę uwolnić się od strachu i  
spełniać dobre uczynki, pomagając elfom i ludziom w walce  
z Władcą Żelaza.  
   Beleg, elfijski myśliwy, gdy tylko zagoiły się jego  
rany - co nie trwało długo, szybko bowiem przychodził do  
zdrowia - wyruszył na poszukiwania Turina. Pognał w ślad  
za orkami i dzięki swym umiejętnościom odnalazł szlak,  
którym podążyli - mimo że gobliny potrafiły stąpać po  
ziemi niezwykle ostrożnie i lekko. Wkrótce pozostawił za  
sobą znane mu ziemie, gdyż z miłości do Turina gotów był  
okazać większą odwagę niż inni członkowie jego leśnego  
ludu, choć dziś nikt nie potrafi już powiedzieć, jak  
głęboki był w owych dniach strach zasiany przez Melka w  
sercach ludzi i elfów. Beleg zgubił się jednak w  
ciemności, bowiem olbrzymie sosny rosły tak gęsto, że nikt  
prócz goblinów nie umiał znaleźć wśród nich drogi. I choć  
oczy orków potrafiły przenikać najgłębszy mrok, nawet im  
zdarzało się pobłądzić w tej krainie, zwanej przez  
Noldolian Taurfuinem, Lasem Nocy. Spostrzegłszy, że zgubił  
drogę, Beleg oparł się o potężne drzewo i słuchał  
szumiącego wśród wierzchołków drzew wiatru. Szmer nocnego  
powietrza i skrzypienie gałęzi brzmiały tak żałośnie i  
złowróżbnie, że serce elfa ogarnął lęk.  
   Nagle zauważył w oddali słabe światło, jakby gdzieś  
na gałęzi zabłysnął maleńki robaczek świętojański.  
Pomyślawszy, że w miejscu takim jak to nie spotyka się  
jednak robaczków, ruszył ku światełku. Wiedzcie zaś, że  
Noldolianie, którzy w Valinorze posiedli sztukę wytapiania  
metali i wytwarzania klejnotów, byli dla Melka  
najcenniejszymi niewolnikami, dlatego też nigdy nie  
pozwalał on im oddalać się zbyt daleko od swojej siedziby.  
Elfy te miały małe, dziwne, zrobione ze srebra lub  
kryształu latareczki, wewnątrz których płonęły wieczne,  
błękitne ogniki. To, jak się je wytwarzało, stanowiło  
sekret twórców klejnotów i tajemnicy tej nie zdradzili oni  
nawet Melkowi, choć Ainur zmusił ich do tego, by zrobili  
dlań wiele klejnotów i magicznych światełek.  
   Dzięki tym lampkom Noldolianie mogli wędrować nocami  
i rzadko gubili drogę, jeśli tylko choć raz wcześniej ją  
przemierzyli. Podkradłszy się bliżej, Beleg ujrzał jednego  
z gnomów, śpiącego na leśnym poszyciu pod wielką sosną.  
Nad głową elfa wciąż jarzyła się błękitna latarenka. Gdy  

background image

myśliwy obudził go, przestraszony elf wyznał, iż jest  
pochodzącym z pradawnego rodu gnomów zbiegiem z kopalni  
Melka i zwie się Flinding bo-Dhuilin.  Spotkanie z wolnym  
Noldolianinem ogromnie go uradowało i opowiedział mu o  
przygodach, jakie przeżył po ucieczce z niewoli u Melka.   
   - Kiedy sądziłem, że jestem już wolny, okazało się,  
że nieświadomie wkroczyłem nocą w sam środek obozowiska  
orków, którzy na szczęście spali. Mieli mnóstwo łupów i  
prowadzili ze sobą wiele pojmanych elfów. Jeden z jeńców,  
mocniej niż inni związany, przez cały czas miotał  
przekleństwa pod adresem Melka, wzywając przy tym imienia  
Úrina i Mavwin. Uciekłem stamtąd czym prędzej, zdumiony,  
bowiem któż spośród niewolników Ainura nie słyszał o  
Úrinie Nieugiętym, który jako jedyny z ludzi przeciwstawił  
się Melkowi i teraz, skuty łańcuchami, cierpi męki?  
   - Ależ to Turin, przybrany syn Tinwelinta! -  
wykrzyknął Beleg. - Jest synem Úrina i to właśnie jego  
szukam już od tak dawna! Zaprowadź mnie do tego obozu, synu  
Duilina, a wnet go uwolnię.   
   - Mów ciszej, Belegu - odrzekł przestraszony  
Flinding. - Orkowie mają uszy jak koty. Choć od obozu tego  
dzieli nas zaledwie dzień drogi, niewykluczone też, że  
został on już zwinięty, a sługi Melka wyruszyły w dalszą  
wędrówkę.  
   Usłyszawszy wszelako od Belega historię Turina, mimo  
strachu zgodził się zaprowadzić do niego elfa i na długo  
przedtem, zanim blade światło wschodzącego słońca  
przedarło się przez gęste korony drzew, obaj byli już w  
drodze, odnajdując szlak dzięki migotliwemu światełku  
latarenki Flindinga. Okazało się też, że choć orkowie  
podjęli już na nowo swój marsz, obrali teraz inny  
kierunek, obawiając się bowiem ucieczki swego więźnia,  
skierowali się ku innemu miejscu, gdzie drzewa nie rosły  
tak gęsto i wędrówka była o wiele łatwiejsza. Wieczorem,  
zanim jeszcze Beleg i jego towarzysz dotarli do miejsca  
dawnego obozowiska, usłyszeli z daleka wrzaski i rubaszne  
śpiewy. Rozbrzmiewały one coraz bliżej i ledwie elfy  
zdążyły się ukryć, przemaszerowała obok nich gromada  
orków. Ich dowódcy jechali na małych konikach. Do jednego  
z nich przywiązano powrozem Turina. Jeniec musiał iść  
szybko, gdyż inaczej zwierzę wlokłoby go za sobą. Beleg i  
Flinding podążyli bezszelestnie za orkami, kryjąc się  
wśród drzew, aż zapadł zmierzch i słudzy Melka rozbili  
obóz. Kiedy ucichły wszystkie odgłosy, prócz jęków  
pojmanych więźniów, Flinding zakrył światełko swej lampy i  
obaj z Belegiem podkradli się bliżej. Gobliny spały  
twardo, nie miały bowiem we zwyczaju podsycać przez noc  
ognia ani trzymać wart. Uważali, że rolę strażników  
świetnie pełnią potężne wilki, których hordy towarzyszyły  
zawsze ich wyprawom, tak jak ludziom towarzyszyły psy.  

background image

Bestie te nigdy nie sypiały w nocy, ich oczy lśniły wśród  
drzew jak czerwone ogniki. Flinding był przerażony, ale  
Beleg nakazał mu iść za sobą. Tak długo krążyli między  
wilkami, aż w końcu znaleźli nie strzeżoną przez nie  
ścieżkę. Szczęśliwie łaska Valarów sprawiła, że Turin  
leżał w pobliżu tego miejsca, z dala od innych jeńców, tak  
że Beleg mógł przekraść się ku niemu nie zauważony. Już  
zamierzał przeciąć krępujące przyjaciela więzy, kiedy  
zorientował się, że zgubił nóż, który zawsze nosił u boku.  
Nie miał także ze sobą miecza, zostawił go bowiem z dala  
od obozu, by nie przeszkadzał mu w bezszelestnym skradaniu  
się. Nie mając odwagi wracać po nóż, Beleg i Flinding obaj  
bardzo silni, dźwignęli śpiącego człowieka i wynieśli go z  
obozu. Uznano to później za wielki wyczyn, bowiem tylko  
nielicznym udawało się zmylić wilcze straże goblinów i  
wtargnąć do ich obozowiska.  
   Ponieważ jednak Turin był człowiekiem potężnej  
budowy, elfy nie mogły dźwigać go zbyt daleko. Złożyły  
tedy śpiącego wśród drzew, nie opodal obozu, Beleg zaś,  
odnalazłszy miecz, przeciął pęta przyjaciela. Najpierw  
uwolnił jego ręce, kiedy zaś pochylił się, by przeciąć  
powróz krępujący mu nogi, potknął się w ciemnościach,  
nieopatrznie nastąpił na stopy śpiącego i obudził go.  
Przerażony Turin, widząc w mroku pochyloną nad sobą postać  
z mieczem, pewien był, że to któryś z orków pragnie go  
zabić lub poddać torturom. Gobliny czyniły to często -  
kłując więźnia nożami lub raniąc dzidami. Turin, czując,  
że ma wolne ręce, runął całym ciężarem ciała na Belega,  
który ogłuszony, nie mogąc dobyć głosu, przewrócił się na  
ziemię. Zanim Flinding spostrzegł, co się dzieje, Turin  
pochwycił miecz i poderżnął nim gardło elfa, miotając przy  
tym głośne przekleństwa pod adresem goblinów i krzycząc,  
że jeśli spróbują go zabić, posmakują najpierw ciosów jego  
miecza. Turin był bowiem pewien, że wciąż znajduje się  
wśród wrogów, nie myślał o ucieczce i chciał tylko drogo  
sprzedać swoje życie. Rzucił się tedy na Flindinga, lecz  
gnom zdołał odskoczyć, upuszczając przy tym swą latarenkę,  
z której w tym momencie spadła zasłona i blade światło  
rozproszyło mrok. Przerażony elf w języku gnomijskim  
zaczął błagać Turina, ażeby powściągnął swój gniew i nie  
zabijał przyjaciół. Jednakże żadne słowa nie były już w  
tym momencie potrzebne, w świetle latarenki Turin  
dostrzegł bowiem twarz leżącego u jego stóp Belega i przez  
chwilę stał jak skamieniały. Jego twarz przybrała taki  
wyraz, że Flinding nie śmiał się odezwać. Zresztą nie  
pragnął nic mówić: on także wstrząśnięty był tym, jaki los  
spotkał Belega. W obozie zapanowało poruszenie, gdyż krzyk  
Turina obudził gobliny.  
   - Orkowie ruszą zaraz w pościg za nami - zawołał elf,  
ale zdjęty rozpaczą człowiek nie odpowiedział mu. Dopiero  

background image

gdy Flinding potrząsnął jego ramieniem, nakazując, by  
uciekał, bo inaczej zginie, Turin zrobił to, co mu  
polecono, choć poruszał się jakby we śnie. Nim odeszli,  
pochylił się jeszcze nad ciałem Belega i ucałował  
przyjaciela w usta.  
   Turin kroczył posłusznie za Flindingiem aż wreszcie  
zgubili pogoń i mogli zatrzymać się na odpoczynek. Dopiero  
wtedy Flinding opowiedział Turinowi o swym spotkaniu z  
Belegiem. Wiele łez wylał człowiek z żalu za swym  
towarzyszem. Było to już trzecie nieszczęście, jakie nań  
spadło, zaś ślady cierpienia, jakiego doznawał, na zawsze  
miały już pozostać w jego sercu. Długo wędrował u boku  
Flindinga, nie dbając, dokąd zmierza, i gdyby nie pomoc  
gnoma, nie raz dostałby się do niewoli lub zabłądził, ani  
na chwilę bowiem nie mógł oderwać myśli od martwej twarzy  
Belega, który zginął z jego ręki, przecinając więzy  
krępujące przyjaciela.  
   W tym czasie, mimo że Turin był jeszcze bardzo młody,  
jego włosy całkowicie posiwiały. Długo trwała ta wędrówka  
człowieka i Noldolianina. Mając magiczną lampę, mogli  
podróżować nocą, w dzień zaszywając się w bezpiecznych  
kryjówkach, dzięki czemu przedarli się przez wzgórza i  
orkowie nie wpadli na ich trop.  
    
    
   Miejscem, do którego zmierzał Flinding, były ukryte w  
górach jaskinie, położone nad wpadającym do rzeki Sirion  
strumieniem. Wejście do grot przesłaniała wysoka trawa i  
drzewa, strzegły go także zaklęcia rzucone przez  
niedobitki oddziałów, które mieszkały w tych pieczarach.  
Dzięki nim stały się naprawdę silną twierdzą. Stanowiła  
ona nie tylko schronienie dla zbiegłych niewolników Melka,  
ale także kontynuowano tu, choć nieporadnie i bez  
większego powodzenia, tradycje dawnej sztuki i rzemiosła  
Noldolian.  
   Potajemnie wykuwano całkiem dobrą broń, a niekiedy  
wytwarzano także piękne, zbytkowne przedmioty. Kobiety  
przędły i tkały, zaś ilekroć w głębi góry udało się  
znaleźć złoto, w promieniach sekretnego światła wytapiano  
wspaniałe naczynia, ponad którymi śpiewano cicho dawne  
pieśni. Mieszkańcy pieczar uciekali jednak zawsze przed  
orkami i nigdy, o ile nie byli do tego zmuszeni, nie  
wydawali im bitwy - chyba że groziło im znalezienie się w  
pułapce, z której nikt nie wyszedłby żywy. Dzięki temu  
żadne słuchy o jaskiniach nie doszły do uszu Melka i Ainur  
nie podejrzewał nawet, jak liczny lud w nich żyje.  
   Flinding dobrze znał to miejsce, zanim bowiem dostał  
się w niewolę u orków, był jednym z mieszkańców jaskiń.  
Mimo to, upewniwszy się, że pościg został daleko w tyle,  
długo krążył po okolicy, aby strażnicy Rodothlimów (bo tak  

background image

zwał się ten żyjący w pieczarach lud) zdołali ostrzec  
swych pobratymców o przybyciu gości. Elfy mogły dzięki  
temu ukryć się przed nimi i zamknąć odrzwia grot by obcy  
nie wypatrzyli ich siedziby. Obawiali się oni bowiem i nie  
ufali obcym, gdyż czasy w których żyli, udzieliły im  
wyjątkowo gorzkiej lekcji.  
   Flinding i Turin ośmielili się wreszcie zbliżyć do  
bram jaskiń. Kiedy Rodothlimowie zorientowali się, że  
przybysze znają do nich drogę, wysłali straże, które  
pojmały intruzów i przywiodły ich przed oblicze władcy,  
Orodretha. Wolni Noldolianie bali się bowiem jak ognia  
tych spośród swoich rodaków, którzy zaznali niewoli, gdyż  
pod wpływem strachu, tortur i czarów stawali się oni  
często zdolni do największej zdrady. Tak więc i w ten  
sposób zemściły się złe uczynki Noldolian pod Cópas  
Alqalunten. Gnomy nie dowierzały teraz gnomom,  
przeklinając dzień, kiedy po raz pierwszy posłuchały  
podszeptów Melka, żałując, że opuściły błogosławione  
królestwo Valinoru.  
   Kiedy Orodreth usłyszał opowieść Flindinga i upewnił się,  
że jest ona prawdziwa, z radością powitał przybyszów, choć  
gnom był tak zmieniony niewolą, że niewielu przyjaciół  
zdołało go rozpoznać. Ze względu na Flindinga Orodreth  
wysłuchał także opowieści Turina i jego serce zmiękło, gdy  
dowiedział się, że jest on synem Úrina, tego samego, którego  
imię miało nigdy nie zostać zapomniane wśród gnomów. Polecił  
tedy przybyłym, aby ślubowali mu wierność i pozostali w jego  
pieczarach. Tak oto Turin zamieszkał wraz z Flindingiem bo- 
Dhuilinem wśród elfów i często bronił ich, zabijając przy  
tym wielu orków.  Przez wdzięczność leśny lud nauczył go  
wielu umiejętności, bowiem wiedza, jaką elfy posiadły w  
Valinorze, wciąż żyła w ich sercach. Dzięki temu górowali  
mądrością nawet nad Eldarami, którzy nigdy nie spoglądali na  
błogosławione twarze bogów.   
   W pieczarach żyła pewna bardzo piękna panna imieniem  
Failivrin. Jej ojcem był Galweg, gnom, który bardzo  
polubił Turina i często służył mu pomocą. Siedząc przy  
ogniu, opowiadał mu liczne legendy, zaś serce Failivrin  
biło żywiej za każdym razem, gdy człowiek przekraczał próg  
ich domu. Często siedząc w półmroku zastanawiała się  
zafrasowana, jakiż to ciężar leży mu na sercu; Turin  
bowiem, nie mogąc zapomnieć o śmierci Belega, nigdy nie  
bywał wesół. Nie odwzajemniał uczuć Failivrin, choć bardzo  
ją lubił, siebie uważał zaś za człowieka wyjętego spod  
prawa, który musi dźwigać ciążące na nim brzemię.  
Dziewczyna popadała przez to w coraz większe  
przygnębienie. Często potajemnie płakała, a wszystkich  
dziwiła jej blada, niemal przezroczysta, delikatna twarz i  
lśniące od łez jasne oczy.  
   Pewnego razu gromady orków i innych potworów Melka  

background image

przywędrowały w pobliże jaskiń Orodretha i mimo czaru,  
który wzbraniał intruzom przekraczania strumienia,  
mieszkańcy grot przestali czuć się bezpiecznie. Powiadają,  
że Melko nie miał pojęcia o tym, że Turin zamieszkał wśród  
Rodothlimów i że to nie ze względu na niego niepokoił ów  
lud. Sprawiła to raczej stale rosnąca siła potworów, które  
zaczęły zapuszczać się w coraz odleglejsze regiony.  
Niestety znów dało o sobie znać zaślepienie i od dawna  
prześladujący Turina pech.  
   Z każdym dniem wodzowie Rodothlimów stawali się coraz  
bardziej posępni, a sny, które ich nawiedzały,  
radziły, by opuścili w sekrecie swą siedzibę i pośpiesznie  
wyruszyli na poszukiwanie Turgona, on bowiem jedyny mógł  
ocalić gnomy. Wieczorami nad strumieniem dawały się też  
słyszeć dziwne szepty i ci, którzy potrafili je zrozumieć,  
twierdzili, że przepowiadają one to samo, co sny. Jeden  
tylko Turin, który, wsławiwszy się licznymi bohaterskimi  
czynami, także należał do rady plemienia, starał się  
rozwiewać ich lęki, ufny we własne siły gorąco pragnął  
bowiem wojny z bestiami Melka.  
   - Mamy wspaniałą broń - przekonywał - i najwyższy już  
czas obmyć ją we krwi naszych wrogów. Pamiętajcie o Bitwie  
Nieprzeliczonych Łez i nie zapomnijcie, że wasi bliscy,  
którzy w niej polegli, nawet nie próbowali uciekać,  
walcząc do końca.  
   Mimo mądrości i rozwagi innych członków rady,  
sprzeciwiających się planom Turina, jego słowa natchnęły  
otuchą wiele elfów, budząc nadzieję w sercach tych, którzy  
ze smutkiem myśleli o opuszczeniu miejsca, gdzie tak  
dobrze i spokojnie żyło im się dotąd. Turin prosił  
Orodretha o miecz, jako że od zabójstwa Belega ani razu  
nie trzymał w ręku tej broni, zadowalając się jedynie  
potężną pałką. Władca polecił więc, by wykuto dlań wielki  
miecz. Magiczne zaklęcia sprawiły, że był on całkowicie  
czarny, a na krawędziach - tak ostrych, jak ostra może być  
tylko stal gnomów - połyskiwał srebrnym blaskiem. Skryty w  
czarnej pochwie zawisł u pasa Turina, który nazwał go  
Gurtholfinem, Berłem Śmierci. Powiadano, że broń ta często  
sama z własnej woli wskakiwała synowi Úrina do rąk, a  
zdarzało się nawet, że przemawiała doń ludzkim głosem. Z  
tym to mieczem przemierzał Turin wzgórza, bezlitośnie  
zadając śmierć sługom Melka, a Czarny Miecz Rodothlimów  
stał się wkrótce dla orków straszliwym symbolem. Nie  
upłynęło wiele czasu, a rycerzowi udało się odegnać od  
jaskiń Orodetha całe zło. Wtenczas też zyskał on wśród  
gnomów nowe miano: Mormagli lub Mormakil, które w ich  
mowie oznaczało (czarny miecz).  
   Im bardziej zaś rosła sława Turina, tym większą  
miłością darzyła go Failivrin. Kiedy ktoś próbował  
występować przeciw niemu, zawsze stawała w jego obronie i  

background image

szukała dlań usprawiedliwień, on zaś traktował ją  
nadzwyczaj dwornie i ciepło, powiadając, że oto w krainie  
elfów znalazł piękną siostrę. Czyny Turina sprawiły  
jednakże, iż nikt nie chciał już słuchać dawnej Rady  
Rodothlimów i jej członkowie nie mogli zapobiec temu, że  
siedziba plemienia stała się szeroko znana i w końcu  
dowiedział się o niej także Melko. Wielu Noldolian  
uciekało teraz z niewoli Ainura, by wstąpić w szeregi  
Orodretha, Turin zaś cieszył się wśród nich wszystkich  
wielkim poważaniem. Były to dni wielkiej szczęśliwości:  
elfy mogły opuszczać swoje kryjówki i bezpiecznie wychodzić  
z domów, wiele z nich chełpiło się nawet, że oto Noldolianie  
zostali ocaleni, nie wiedziano bowiem, że Melko zbiera  
potajemnie wielką armię. Wkrótce zaś nastąpił niespodziewany  
atak i choć gnomy w wielkim pośpiechu zbierały swoje  
zastępy, nie na wiele się to jednak zdało, gdyż nie były w  
stanie obronić się przed jadącymi na grzbietach wilków  
orkami. Wśród wojowników Melka był też wielki, ziejący  
ogniem i dymem potwór o łuskach z polerowanego brązu. Zwał  
się Glorund. Wszyscy Rodothlimowie zginęli lub dostali się  
do niewoli podczas tej bitwy, musieli bowiem ulec ogromnej  
przewadze wroga.  Była to najboleśniejsza porażka, jakiej  
doświadczyli oni od czasu Nínin-Udathriol. Orodreth został  
poważnie ranny. Turin wyniósł go z pola bitwy jeszcze zanim  
się ona zakończyła i przy pomocy lekko rannego Flindinga  
zabrał z powrotem do pieczar.   
   Tam władca skonał, przeklinając Turina za to, że  
przez niego nie posłuchał mądrej rady plemienia. Napełniło  
to serce wojownika wielką goryczą, nie pragnął bowiem  
przywieść do zguby ludu, za którego bezpieczeństwo czuł  
się odpowiedzialny. Pozostawiwszy martwego wodza,  
Turin udał się do siedziby Galwega, gdzie zastał gorzko  
płaczącą Failivrin, która otrzymała właśnie wiadomość o  
śmierci ojca. Turin próbował ją pocieszyć, ona zaś,  
zrozpaczona zagładą swego ludu, złożyła mu głowę na piersi  
i objęła go za szyję. Serce mężczyzny zabiło gwałtownie,  
oto bowiem uświadomił sobie jak gorąco kochał tę piękną  
dziewczynę. Nie czas było jednak na miłosne wyznania. Z  
całego jaskiniowego ludu ocalał tylko on i Flinding, jeśli  
nie liczyć kilku starców i umierających z ran mężczyzn,  
zaś orkowie opuścili już pole bitwy i ruszyli w pogoń za  
Turinem.  
   Stanął tedy Marmagli przy wejściu do jaskini, z  
Gurtholfinem w ręku, mając u boku Flindinga. Orkowie  
rzucili się ku jaskiniom, grabiąc wszystko, co wpadło im w  
ręce. Nie zdołali jednak wedrzeć się do strzeżonej przez  
Turina siedziby Galwega. Przypuścili na nią atak, ale  
jedynym skutkiem były liczne trupy orków, ścielące  
się u stóp nieugiętego wojownika. Wtenczas słudzy Melka  
wezwali na pomoc oddział łuczników, który począł razić  

background image

Turina tak potężnym gradem strzał, że nawet jego zbroja -  
a podobnie jak gnomy lubił on zbroję i zawsze ją nosił -  
okazała się niedostateczną ochroną i rycerz został ciężko  
ranny. W tej samej chwili śmierć dosięgła także trafionego  
w oko Flindinga. I tak miał on szczęście, że nie zginął z  
rąk wielkiego smoka, który nagle pojawił się przed nimi,  
nakazując łucznikom, by przestali strzelać. Potem zaś  
podmuchem swego oddechu odsunął Turina sprzed wejścia do  
pieczary i unieruchomił go spojrzeniem.  
   Wielkie smoki były najpotworniejszymi i najdzikszymi  
istotami stworzonymi przez Melka i tylko Balrogowie mogli  
równać się z nimi siłą. Posiadały również ogromną wiedzę:  
powiadano, że znały wszystkie języki bogów i ludzi, ptaków  
i zwierząt, a ich uszy potrafiły zrozumieć szept Valarów i  
Melka, jeśli nawet nigdy wcześniej ich nie słyszały.  
Niewielu ludzi zdołało dokonać czynu tak wielkiego jak  
zabicie smoka, nikt też, na kogo padła choć kropla ich  
krwi, nie pozostał żywym, była to bowiem trucizna zdolna  
zabić wszystkich poza najsilniejszymi. Podobnie jak ich  
władca, stwory te gorąco pożądały złota i pięknych  
przedmiotów, choć nie umiały ani ich używać, ani nawet się  
nimi cieszyć.  
   Taki właśnie był również ów lóke (tym bowiem mianem  
Eldarowie określali stwory Melka) nakłaniający orków, by  
zabili, kogo zechcą, resztę zaś wzięli do niewoli. Wkrótce  
przed jaskiniami zebrał się tłum zrozpaczonych kobiet,  
dziewcząt i dzieci, zaś wszystkie największe skarby, które  
wyniesiono z siedziby Rodothlimów, leżały teraz w słońcu  
przed bramą. Potwór pilnował ich osobiście, nie pozwalając  
nikomu tknąć ich choćby palcem. Nikt nie śmiał  
przeciwstawić się smokowi, nikt też, nawet gdyby chciał,  
nie mógłby tego uczynić.  
   Przerażona Failivrin wyciągnęła ku Turinowi ramiona,  
on jednak znajdował się już we władaniu smoczego zaklęcia,  
które bestia rzucała za pomocą swego wzroku. Gdy bowiem  
smok spojrzał komuś w oczy, ten nieruchomiał tak, jakby  
obrócono go w kamień, całkowicie tracąc własną wolę. Turin  
także nie był więc w stanie się poruszyć, choć nadal  
zachował zdolność widzenia i słyszenia.  
   Glorund tymczasem drwił z wojownika, mówiąc, że  
rzucił on swój miecz, nie mając odwagi bić się w obronie  
przyjaciół. Istotnie broń, wysunąwszy się z bezwładnej  
ręki, leżała teraz u stóp Turina. Wkrótce gobliny zaczęły  
szykować się do drogi: musiały zaprowadzić tłum  
niewolników do swojego władcy. Serce pękało Turinowi z  
żalu na ten widok, ale cóż mógł zrobić? Blada twarzyczka  
Failivrin znikała już w oddali, kiedy do jego uszu  
doleciało wołanie dziewczyny:  
   - Gdzie twoje serce, Turinie Mormakilu? O ukochany,  
czy naprawdę mnie opuściłeś?  

background image

   Na te słowa w sercu rycerza wezbrał taki gniew, że  
nawet zaklęcia smoka nie były w stanie go powstrzymać. Z  
głośnym krzykiem sięgnął po leżący u stóp miecz i byłby  
zadał nim potworowi śmiertelny cios, ale ten zionął  
ogniem, tamując oddech w piersi wojownika. Turin posiniał,  
jakby miał za chwilę umrzeć, i zemdlał.  
   Upłynęło dużo czasu, nim odzyskał przytomność. Kiedy  
otworzył oczy, leżał w słońcu przed wejściem do jaskini, a  
jego głowa spoczywała na stosie złota.  
   - Ciekaw byłem, czy pozbawiłem cię życia, czy nie,  
Turinie Mormakilu, którego niegdyś nazywano dzielnym -  
odezwał się smok.  
   - Nie szydź ze mnie, nędzny robaku - odrzekł  
wojownik, przypominając sobie, w jak tragicznej znalazł  
się sytuacji. - Dobrze wiesz, jak bardzo pragnąłbym  
umrzeć. Pewnie zresztą właśnie dlatego mnie nie zabiłeś.  
   - Wiedz, Turinie, synu Úrina - ciągnął smok - że zły  
los jest z tobą nieodłącznie związany i że dokądkolwiek  
się udasz, będzie ci on towarzyszył. Istotnie nie  
zamordowałem cię tylko dlatego, że w ten sposób uniknąłbyś  
wielu gorzkich nieszczęść i straszliwego losu.  
   Słysząc te słowa Turin zerwał się na nogi i uważając,  
by nie spojrzeć w groźne oczy bestii, uniósł swój miecz.  
   - Od tej pory nikt już, póki żyję, nie będzie nazywał  
mnie Turinem - krzyknął. - Oto nadaję sobie nowe imię, a  
brzmi ono Turambar!  
   To nowe imię znaczyło: Zwycięzca Losu. W języku  
gnomijskim brzmiało ono Turumart. Wypowiedziawszy te  
słowa, po raz drugi natarł na smoka. Zamierzał zmusić  
bestię do zadania mu śmierci, by w ten sposób pokonać  
ciążące nad nim fatum, ale potwór tylko się roześmiał.  
   - Ty głupcze! - powiedział. - Gdybym chciał, zabiłbym  
cię już dawno. A jeśli tylko zapragnę, moje oczy mogą  
zamienić cię w głaz. Odejdź, Turambarze, Zwycięzco Losu, i  
czekaj aż dopełni się twoje przeznaczenie. Nie unikniesz  
tego.  
   Turambar był tak oszalały ze wstydu i gniewu, że, być  
może, zadałby sobie samemu śmierć - choć nie miał nadziei,  
że jego duch uniknie niewoli w ponurych mrokach Mandosu  
lub wkroczy na piękne ścieżki Valinoru - ale nagle  
stanęła mu przed oczami blada twarzyczka Failivrin.  
Pochylił głowę, a jego myśl poszybowała w ślad za nią  
poprzez lasy. Och, poszedłby za nią wszędzie, choćby do  
Angamandi i Żelaznych Wzgórz, nawet gdyby podczas tej  
wędrówki dosięgnąć go miała śmierć, a umierając cierpiałby  
potworne męki. Aby ocalić Failivrin i odnaleźć szczęście,  
gotów był na każde ryzyko, ale nie w ten sposób dane mu  
było zasłużyć na imię, które właśnie przybrał. Zresztą  
czytający w jego myślach smok nie pozwoliłby mu tak łatwo  
uniknąć przeznaczenia.  

background image

   - Posłuchaj mnie, synu Úrina - powiedział. - W sercu  
zawsze byłeś tchórzem i oszukiwałeś wszystkich, chełpiąc  
się swoją odwagą. Czy uważasz, że szlachetnie byłoby  
wyruszyć w ślad za panną obcego plemienia, nie dbając o  
to, że własny twój ród cierpi potworne męki? Wiedz bowiem,  
że Mavwin, która także cię kocha, niecierpliwie wygląda  
twego powrotu. Choć dawno już osiągnąłeś wiek męski, na  
próżno wypatruje spadkobiercy. Nie wie, biedaczka, że jej  
syn jest wyjętym spod prawa zbrodniarzem, o rękach  
splamionych krwią swoich braci. Ludzie źle się z nią  
obchodzą, a i orkowie często napadają na Hithlum, tak więc  
ona sama, a także jej córka, a twoja siostra, Nienóri,  
żyją w ciągłym lęku.  
   Żal wielki i wstyd ogarnęły Turambara, bowiem w  
kłamstwach potwora kryło się ziarenko prawdy, a przy tym  
rzucany przez oczy smoka czar sprawił, że wojownik  
uwierzył w każde jego słowo. Ponownie odezwało się w nim  
pragnienie, by znów ujrzeć matkę i siostrzyczkę, której  
ani razu nie widział od dzieciństwa. I choć serce  
pękało mu z żalu nad losem Failivrin, schował miecz do  
pochwy i ruszył w kierunku Dor Lómin. A mądrze przecież  
powiada się: "Nie ma takiej rzeczy, dla której warto by  
zapomnieć o przyjaciołach, i nie wierz nikomu, kto radzi  
ci tak postąpić". Opuszczenie Failivrin w  
niebezpieczeństwie, którego sam był świadkiem, sprowadziło  
bowiem wielkie nieszczęście zarówno na niego, jak i na  
wszystko, co kochał. Odchodził sprzed jaskini z sercem  
targanym sprzecznymi uczuciami, smok zaś z rozkoszą  
wpatrywał się w leżący przed nim stos złotych przedmiotów.  
Wieść o tym wielkim skarbie przed jaskinią nad brzegiem  
strumienia rozniosła się szeroko, wszyscy wiedzieli  
jednak, że pilnuje go straszliwa bestia, z której nozdrzy,  
nawet gdy zasypiała, wydobywały się kłęby trującego dymu.  
Czarne myśli lęgły się też w głowie potwora, gdy czekał on  
na owoce, jakie wydadzą jego nikczemne i sprytne kłamstwa.  
   Długą podróż odbył Turambar, nim w końcu odnalazł  
domostwo swej matki, które opuścił jako dziecko. Ku  
wielkiemu zdziwieniu ujrzał wszakże, że dom nie ma dachu,  
a niepielęgnowany od dawna ogród zarósł chwastami. Serce  
zamarło w nim z obawy, od ludzi mieszkających w pobliżu  
dowiedział się jednak, że Mavwin przeniosła się kilka lat  
wcześniej do niezbyt odległej, wielkiej i zamożnej  
siedziby, bowiem ten region Hisilóme był nadzwyczaj żyzny  
i można tu było uprawiać pola lub wypasać trzody. W czasie  
mrocznych dni, jakie nastały po wielkiej bitwie, tylko  
nieliczni mieli odwagę mieszkać na pustkowiu lub  
zapuszczać się w lasy, by polować i łowić ryby. Większość 
obawiała się takiego życia i do nich należał też ród,  
zamieszkujący nie opodal wód Asgon, gdzie później narodził  
się Tuor, syn Pelega.  

background image

   Usłyszawszy to wszystko, Turambar zdumiał się  
niepomiernie i jął wypytywać, czy region ów nawiedzają  
orkowie i inne straszliwe sługi Melka, jednak ci, z  
którymi rozmawiał, potrząsali tylko głowami, twierdząc, że  
stworzenia te nigdy nie zapuszczają się zbyt daleko w głąb  
Hisilóme.  
   - Jeśli życzysz sobie spotkania z orkami, panie,  
musisz udać się na wzgórza, które leżą poza naszą krainą.  
Niedługo będziesz ich szukał. Nawet najostrożniejsi z nas  
nie mogą przedrzeć się przez te wzniesienia, tak gęsto  
rozstawili tam swe warty. Pełno ich także w pobliżu  
skalistych bram Krainy Cienia, gdzie na zawsze uwięziono  
Dzieci Ludzi. Powiadają, że to z woli Melka te 
stwory nie niepokoją nas tutaj. Ale, ale... ty sam,  
panie, przychodzisz, zdaje się, z daleka. To znaczy, że -  
jak już od dawna podejrzewaliśmy - istnieje droga, którą  
można przedostać się do innych krain.  
   To pytanie wprawiło Turambara w zakłopotanie, zaczął  
też wątpić, czy smok powiedział mu prawdę. Z nadzieją w  
sercu podążył jednak ku nowej siedzibie matki, nie  
zważając na to, że ci, których pytał o drogę, przyglądali  
mu się dziwnym wzrokiem. Mieli zaiste po temu powód, choć  
bowiem byli ciekawi, kim jest, budził w nich taki lęk, że  
wzdragali się przed rozmową z nim. Działo się tak za  
sprawą jego leśnego stroju, długich włosów oraz wychudłej,  
jakby ściągniętej nieukojonym bólem twarzy, w której pod  
ciemnymi brwiami jarzyły się czarne oczy. Jeszcze większą  
ciekawość budziła złota obroża, którą miał na szyi, oraz  
potężny miecz u boku. Choć nikt nie ośmielił się go o to  
pytać, przybysz nazywał siebie Turambarem, synem lasu, 
co wydawało im się jeszcze dziwniejsze.  
   Kiedy jednak Turin dotarł do pięknego domu, który  
miał być siedzibą Mavwin, okazało się, że nikt w nim już  
nie mieszka. Ogrody zarosła wysoka trawa, w oborze nie  
było bydła, w stajniach koni, a okoliczne pastwiska były  
ciche i puste. Tylko jaskółki, gnieżdżące pod belkami  
dachu, hałasowały tak bardzo, jakby już teraz szykowały  
się do jesiennego odlotu. Stanąwszy na progu rzeźbionych  
drzwi Turambar zapłakał. Zauważył to ktoś przechodzący  
obok i podszedł, by zapytać o powód jego smutku.  
   - Ciężko jest synowi, który od wielu lat nie widział  
matki, znaleźć rodzinny dom cichy i opuszczony - odparł  
Turambar. - Szczególnie jeśli, żeby doń powrócić,  
przedrzeć się musiał przez niebezpieczne, pełne orków  
wzgórza.  
   - Wygląda to na podstęp Melka. W domu tym  
rzeczywiście mieszkała Władczyni Mavwin, żona Úrina,  
jednak potajemnie i w wielkim pośpiechu dwa lata temu  
opuściła tę siedzibę. Ludzie powiadają, że razem ze swą  
córką Nienóri wyruszyła, by szukać zaginionego syna, ale  

background image

ja nie znam jej losów. Podobnie jak inni wiem natomiast,  
choć wstyd mi o tym mówić, że opiekę nad całym swym  
dobytkiem powierzyła niejakiemu Broddzie. Jest on żonaty z  
kobietą z jej rodu, więc może dlatego mu zaufała? Po jej  
odejściu, za zgodą tutejszych ludzi, został on władcą tego  
regionu, ponieważ zaś Mavwin długo nie wracała, dołączył  
jej stada i pola do swoich, wypalając na zadach zwierząt  
własne znaki i pozwalając, żeby ta siedziba popadła w  
ruinę. Ludziom się to nie podoba, ale nic nie mówią, gdyż  
Brodda zyskał tu wielkie wpływy.  
   Usłyszawszy to wszystko, Turambar jął błagać  
nieznajomego, by zaprowadził go do domu Broddy, ten zaś  
spełnił jego prośbę. Nim doszli do siedziby nowego władcy,  
zapadła noc i mieszkańcy domu schodzili się właśnie na  
kolację. Liczna zaiste była kompania, która zasiadła przy  
stołach, choć brakowało tu żony gospodarza Airin. Nie  
lubiła ona podobnych uczt, jako że zawsze wypijano podczas  
nich zbyt dużo wina, śpiewano sprośne piosenki, co często  
kończyło się kłótniami i bójkami. Stojąc u bram domostwa,  
Turambar płonął z gniewu, bowiem słowa nieznajomego  
napełniły jego serce wielką goryczą.  
   Na jego pukanie natychmiast otwarto bramy i pan domu,  
widząc nieznajomego, niezwłocznie posadził go za stołem,  
każąc nalać mu wina i podać mięsiwo. Turin jednak nie  
chciał pić ani jeść, widząc zaś jego ponure spojrzenie,  
zdumieni biesiadnicy zapytali, kim jest.  
   - Jestem Turambar, syn lasu - odrzekł przybysz,  
stając u szczytu stołu, naprzeciwko miejsca, gdzie  
zasiadał Brodda.  
   Rozległy się śmiechy, które jednak zaraz umilkły.  
Oczy Turina pałały gniewem.  
   - Czegóż zatem chcesz ode mnie, synu lasu? - zapytał  
gospodarz.  
   - Przybywam, władco, by odpłacić ci za zarządzanie  
cudzymi dobrami.  
   Po tych słowach zapadła cisza, ale po chwili pan domu  
odezwał się znowu:  
   - Kimże jesteś? - zapytał.  
   W odpowiedzi Turambar podszedł do Broddy i nim zdążył  
się on choćby poruszyć, wyciągnął Gurtholona i śmignął  
nim, odcinając władcy głowę.  
   - Tak umiera bogaty człowiek, który kradnie ubogi  
dobytek wdowy - zawołał. - Ludzie nie zawsze umierają w  
dzikich lasach, ja zaś jestem synem Úrina. Wróciłem do  
domu, do moich bliskich, ale miast nich zastałem tylko  
zrujnowane mury i puste pola.  
   Wybuchła wielka wrzawa, bo choć rozumiano jak wielki  
smutek dźwiga w sercu przybysz, to jednak czyn jego uznawano  
za okrutny i niesprawiedliwy. Byli wszakże i tacy, którzy  
nie chcieli sięgać po broń, uważali bowiem, że Brodda był  

background image

złodziejem i dostał to, na co zasłużył. Większość zebranych  
jednak dobyła mieczy i natarła na Turambara, który z trudem  
radził sobie z tak licznymi przeciwnikami. Podczas tej walki  
zginął też rycerz imieniem Orlin. Niecodzienne hałasy  
zaniepokoiły Airin, która z rozwianym włosem, przerażona,  
zeszła do sali biesiadnej. Na jej widok wojownicy  
zaprzestali walki. Wielkie przerażenie zdjęło Airin, gdy  
zobaczyła, co uczynił Turin, ten zaś, zmieszany, odwrócił  
wzrok, nie mając odwagi spojrzeć jej w oczy. Jego gniew  
ostygł, a on sam poczuł się nagle słaby i chory.   
   - Nie żałuj, synu Úrina, mnie, lecz samego siebie -  
powiedziała Airin, wysłuchawszy całej historii. - Nasz pan  
był surowym, okrutnym i niesprawiedliwym władcą,  
znajdziesz więc niejedno na swoją obronę. Pamiętaj jednak,  
że zamordowałeś go przy stole, będąc gościem w jego domu,  
i że zabiłeś także Orlina, którego matka jest twoją  
krewną. Jaki więc powinien czekać cię los?  
   Po tych słowach zapadła cisza, a potem odezwały się  
liczne głosy:  
   - Śmierć! Śmierć! Śmierć!  
   - Nie byłoby to w zgodzie z prawami tej krainy -  
sprzeciwiła się Airin. - Brodda nie zasłużył wprawdzie na  
śmierć, ale jego zabójca działał pod wpływem gniewu. Orlin  
zaś zginął podczas walki - nasz gość tylko się przed nim  
bronił. Choć oczywiście nie usprawiedliwia to faktu, że  
wtargnął tu podczas uczty... Myślę, że najlepiej będzie,  
jeśli każemy mu szybko stąd odejść i zażądamy, by nigdy  
więcej nie postawił stopy na naszej ziemi - pod groźbą, że  
jeśli złamie ów zakaz, każdy będzie miał prawo zabić go  
jak psa. Ziemia zaś i dobytek, którymi w imieniu Úrina  
zarządzał Brodda, oddane zostaną Mavwin i Nienóri, o ile  
kiedykolwiek powrócą jeszcze do nas. Jednak nawet wtedy  
Turin, syn Úrina, nie będzie mógł odziedziczyć ani skrawka  
pól swego ojca.  
   Ten wyrok wydał się sprawiedliwy wszystkim prócz  
samego Turambara i tylko nieliczni dziwili się, że Airin,  
choć zamordowano jej męża, tak łagodnie obeszła się z  
zabójcą. Nikt nie miał jednak pojęcia, jak ciężkie było  
jej życie u boku Broddy. Turambar wszelako rzucił swój  
miecz i prosił wojowników, by go zabili. Oni jednak nie  
chcieli tego zrobić przez wzgląd na Airin, którą bardzo  
poważali. Sama zaś władczyni okazała Turinowi łaskę,  
litowała się bowiem nad Mavwin. Miała nadzieję, że matka i  
syn jeszcze się spotkają i cieszyła się, że swym wyrokiem  
ugasiła zarówno gniew swych domowników, jak i ocaliła życie  
Turambara.  
   - Daję ci trzy dni - powiedziała do przybysza - na  
opuszczenie tych ziem.  
   - Och, gdybym mógł oczyścić się z jego krwi - odrzekł  
Turambar, opuszczając miecz. Kiedy wychodził w mrok nocy,  

background image

w głębi serca wiedział już, że nigdy więcej nie ujrzy  
Mavwin ani nikogo z tych, których kochał. Spragniony był  
wieści o matce i siostrze, ale odchodząc poprzez wzgórza  
wiedział jedynie, iż być może wciąż szukają go one w  
lasach Odległych Krain.  
   O drodze powrotnej Turambara nie wiadomo nic prócz  
tego, że jego żal jeszcze się pogłębił, a serce stało się  
martwe. Długą odbył podróż, nim w końcu, daleko za rzeką  
Rodothlimów, natknął się na polujących w lasach ludzi.  
Niektórzy z nich byli dworzanami Úrina lub ich synami,  
którzy błąkali się po tej krainie od czasu Bitwy Łez.  
Turambar dołączył do nich i na tyle, na ile potrafił,  
rozpoczął nowe życie. Ludzie ci mieszkali nie opodal  
Sirionu i porośniętych trawą wzgórz, ciągnących się nad  
środkowym biegiem rzeki. Było to nieugięte plemię, które  
nie poddało się Melkowi, i Turambar zyskał sobie wśród  
nich wielki szacunek.  
    
   Powinniście też wiedzieć, że życie Mavwin wcale nie  
wyglądało tak, jak Foalóke opisał to Turinowi. Mieszkała  
spokojnie wśród ludu tych ziem, który otaczał ją wielką  
czcią, i tylko jej żal po stracie syna stawał się z latami  
coraz głębszy. Żadni wysłannicy nie przynosili już wieści  
o nim i jedyną pociechę stanowiła dla Mavwin Nienóri,  
która wyrosła na piękną i smukłą pannę. W czasie, kiedy  
Turin opuszczał dwór Tinwelinta, miała już dwanaście  
lat, była wysoka i nader urodziwa.  
   Legendy nie mówią, jak wiele czasu spędził Turambar  
wśród Rodothlimów, ale był z nimi tak długo, że Nienóri  
zdążyła wyrosnąć z wieku dziewczęcego i stanęła u progu  
dojrzałości. Obie z matką często rozmawiały o zaginionym  
Turinie. Także na dworze Tinwelinta wciąż żywa była pamięć  
o tym wojowniku, nadal mieszkał tam też bardzo stary już  
teraz Gumlin, który opiekował się małym Turinem podczas  
jego pierwszej podróży ku Odległym Krainom. Choć włosy na  
jego głowie stały się już całkiem białe, a wiek przygarbił  
mu plecy, tęsknił on gorąco, by choć raz ujrzeć jeszcze  
ludzi i swą władczynię, Mavwin. Wiele lat czekać musiał,  
nim w końcu doszły go słuchy o wygnaniu z gór orków i  
innych sług Melka, co znaczyło, że droga, która tak długo  
pozostawała dla ludzi i elfów zamknięta, teraz stanęła  
otworem. W tym czasie Melko nie wcielił jeszcze w życie  
swego straszliwego planu zgładzenia plemienia Rodothlimów  
oraz zniszczenia pobliskich siedzib gnomów, które  
odnaleźli jego szpiedzy, i ludzie zamieszkujący te  
ziemie cieszyli się wolnością - choć być może, gdyby  
wiedzieli, co ich czeka, ich radość byłaby mniejsza.  
   Gumlin padł tedy na kolana przed Tinwelintem,  
błagając go, by pozwolił mu wrócić do ojczyzny. Chciał  
zobaczyć dawną władczynię, zanim śmierć powiedzie go ku  

background image

komnatom Mandosu, o ile Mavwin nie powędrowała tam już  
przed nim. Król przystał na to, przydzielając  
starcowi dwóch wojowników, którzy mieli strzec go w  
drodze, i cała trójka wyruszyła w ciężką podróż, była  
bowiem późna zima, a Gumlin nie chciał nawet słyszeć o  
czekaniu do wiosny.  
   Kiedy zbliżyli się do tego regionu Hisilóme, gdzie  
mieszkała Mavwin, spadł, jak to często bywało na tych  
terenach wczesną wiosną, gęsty śnieg. Utrudniał on  
wędrówkę i w końcu wyczerpany Gumlin tak opadł z sił, że  
zemdlał, zaś jego towarzysze, szukając pomocy, zapukali -  
sami o tym nie wiedząc - do drzwi Mavwin. Jej słudzy  
przenieśli starca do domu, gdzie Gumlin szybko doszedł do  
siebie, a kiedy rozpoznał władczynię, serce wypełniła mu  
radość.  
   Opowiedział Mavwin o wszystkim, co wydarzyło się na  
dworze Tinwelinta, póki zaś mówił o dzielności Turina, jej  
twarz jaśniała szczęściem, zasmuciła się jednak głęboko na  
wieść, z jakiego powodu odszedł z zamku Linwego.  
Odprawiwszy Gumlina, zapłakała gorzko nad nieszczęściem  
syna. Od dawna zastanawiała się, czemu Turin - o ile żył i  
dorósł do wieku męskiego - nie powrócił do niej, choć  
często z przerażeniem myślała też, że gdyby uległ tej  
pokusie, wędrując przez wzgórza, naraziłby się na  
straszliwe niebezpieczeństwo. Prawda okazała się wszelako  
jeszcze gorsza od jej obaw i nawet Nienóri nie znalazła  
słów, by pocieszyć zrozpaczoną matkę.  
   Pogoda była tak zła, że wojownicy Tinwelinta, którzy  
towarzyszyli Gumlinowi w drodze, postanowili pozostać w  
gościnie u Mavwin aż do wiosny, nim zaś ona nadeszła,  
starzec umarł.  
   Władczyni udała się do wodzów kilku zamieszkujących w  
okolicy plemion i, opowiedziawszy im o losie Turina,  
poprosiła o pomoc. Oni jednak wyśmiali ją, twierdząc, że  
zbyt poważnie potraktowała paplaninę umierającego starca i  
że rozpacz zmąciła jej umysł. Według nich głupotą byłoby  
szukać wśród wzgórz człowieka, który zaginął przed wielu  
laty.  
   - Nie damy ludzi ani koni na taką wyprawę, mimo że  
wszyscy mamy dla ciebie, pani, wiele szacunku i miłości -  
powiedzieli.  
   Mavwin odeszła tedy ze łzami, nie złorzeczyła  
wszelako tym, co jej odmówili, gdyż od początku niewielką  
miała nadzieję, że spełnią jej prośbę. Wiedziała też, że w  
ich słowach kryło się sporo racji. Ponieważ jednak  
powzięty plan nie dawał jej spokoju, nakazała elfom, które  
towarzyszyły Gumlinowi, a teraz zbierały się do drogi  
powrotnej, by poprowadziły ją do swego władcy. Początkowo  
wojownicy próbowali odwieść władczynię od tego pomysłu,  
twierdząc, że zbyt trudna jest to wyprawa dla kobiety, ale  

background image

ona nie zważała na ich słowa. Ubłagała tylko swą  
przyjaciółkę, imieniem Airin Faiglindra, długowłosą żonę  
Broddy, możnego i wpływowego władcy tych ziem, aby wraz z  
mężem zaopiekowała się jej córką i majątkiem. Airin nie  
trzeba było do tego długo namawiać. Mając jej słowo, że  
zajmie się zarówno dzieckiem jak i dobytkiem, Mavwin  
poszła pożegnać się z Nienóri. Tym razem jednak sprawy  
potoczyły się inaczej niż sądziła, dziewczyna bowiem  
odrzekła:  
   - Albo odejdziemy stąd razem, matko, albo będziesz  
musiała tu zostać.  
   Żadna siła nie zdołała zmusić jej do zmiany zdania, w  
końcu więc obie wyruszyły w drogę, choć elfy obawiały się,  
że matka i córka mogą nie wytrzymać trudów podróży.  
Okazało się jednak, że po srogiej zimie nastąpiła bardzo  
ciepła wiosna i wbrew obawom wojowników cała czwórka  
szczęśliwie przemierzyła góry, nie trapiona w ciągu  
długiej podróży niczym prócz pragnienia i głodu.  
   Znalazłszy się w końcu przed obliczem Tinwelinta,  
Mavwin rzuciła mu się do stóp i wybuchnęła płaczem,  
błagając, aby wybaczył Turinowi i ze względu na nią oraz  
Nienóri udzielił jej pomocy. Tinwelint kazał jej wstać i  
usiąść obok królowej Gwedheling.  
   - Dawno już wybaczyliśmy twemu synowi i po wielokroć  
próbowaliśmy go odnaleźć - powiedział. - Nie wyjąłem go  
spod prawa ani nie nakazałem opuścić mego królestwa -  
wygnały go stąd jedynie wyrzuty sumienia i rozgoryczenie.  
Myślę, że odszedłszy ku dzikim ostępom, zginął tam z rąk  
sług Melka lub też dostał się w niewolę orków.  
   Mavwin ponownie zalała się łzami i raz jeszcze  
poprosiła króla o pomoc.  
   - Uchodzę sobie nogi do kolan, wędrując po lasach,  
jeśli tylko prowadzić mnie będzie nadzieja, że u kresu  
drogi ujrzę Turina, syna mego ukochanego Úrina -  
oświadczyła.  
   Tinwelint odrzekł jednak, że nie wie, dokąd, prócz  
Angamandi, mogłaby udać się na poszukiwania, a tam, mimo  
iż serce przepełnia mu współczucie dla bliskich Úrina, nie  
odważy się wysłać żadnego ze swych poddanych. Zaiste, król  
uważał, że postępuje słusznie i jedyną pomocą, jaką chciał  
okazać zrozpaczonej matce, było skłonienie jej, by  
porzuciła szalone i śmiertelnie niebezpieczne plany.  
Usłyszawszy jego odpowiedź, Mavwin nie wyrzekła ani słowa  
więcej, lecz wyruszyła w lasy, nie pozwalając, by  
towarzyszył jej ktokolwiek prócz Nienóri.  
   Lud Tinwelinta litował się wszelako nad obiema  
kobietami i strzegł ich potajemnie, wielokrotnie - choć o  
tym nie wiedziały - nie dopuszczając do tego, by stała im  
się jakaś krzywda. Wkrótce wszyscy przywykli do widoku  
błąkających się po kniei matki i córki i współczuli im w  

background image

ich niedoli, przeklinając z nienawiścią Melka oraz jego  
złe uczynki. Wiele miesięcy błąkała się Mavwin po lasach,  
aż pewnego razu natknęła się na gromadę wędrownych gnomów,  
od których usłyszała o losie Rodothlimów i o tym, że wśród  
tego właśnie plemienia żył jej syn. Opowiedziano jej także  
o splądrowaniu ich siedzib przez zastępy Melka oraz o  
smoku Glorundzie, wieść o tym wszystkim rozniosła się  
bowiem szeroko i ludzie powtarzali ją sobie z ust do ust.  
Dowiedziała się też władczyni, że Turin nie nosił już  
dawnego imienia, lecz zwano go Marmakilem, dzikim mężem,  
który uciekł z dworu Tinwelinta, a potem wymknął się z  
niewoli orków.  
   Napełniło to serce matki nadzieją, która jednak  
szybko zgasła, bowiem Noldolianie nie sądzili, by  
ktokolwiek - prócz zabranych do Angamandi jeńców - uszedł  
z życiem z rzezi w jaskiniach. Mimo to Mavwin powróciła do  
zamku króla i błagała, by rozkazał swym zastępom zabić  
Foalók(go. Sądziła, że jej syn może żyć w niewoli u smoka  
i elfy zdołają go z niej oswobodzić. Była pewna, że  
dzielność wojowników wystarczy, aby pokonać potwora i  
pomścić zło, które wyrządził. Miała przy tym nadzieję, że  
w godzinie śmierci bestia wyzna, co stało się z Turinem,  
bowiem jej syna rzeczywiście nie było już w pobliżu jaskiń  
Rodothlimów. Niewiele dbała władczyni o strzeżone przez  
smoka bogactwa, lecz dużo mówiła o nich Tinwelintowi,  
powtarzając wszystko, co usłyszała od Noldolian. Ubogi,  
żyjący w lasach lud Tinwelinta, tak jak wszyscy Eldarowie  
kochał piękne i kunsztowne przedmioty, złoto, srebro i  
drogocenne kamienie. Sam król także tęsknił za bogactwami,  
niewiele posiadał bowiem klejnotów, choć wśród tych, które  
miał, był wspaniały Silmaril, za jaki wielu władców  
oddałoby wszelkie inne skarby.  
   - W tym akurat mogę ci pomóc, nieugięta Mavwin -  
odrzekł tedy Tinwelint. - Powiadam ci jednak otwarcie, że  
nie mam nadziei na uwolnienie Turina. Nawet jeśli  
wcześniej wierzyłbym, że on żyje, twoja opowieść  
odebrałaby mi resztki złudzeń. Prawdą jest jednakowoż, iż  
pragnę i potrzebuję bogactw, które mogę zdobyć dzięki tej  
wyprawie. Połowa z nich, przez pamięć o Turinie i Úrinie,  
będzie należała do ciebie i twej córki.  
   - Nie chcę żadnych łupów - odrzekła Mavwin. - Daj mi  
tylko dach nad głową na tę noc i zwróć mojego syna.  
   - Nie mogę niestety spełnić tej ostatniej prośby -  
westchnął Tinwelint. - Jestem bowiem jedynie królem  
leśnych elfów, a nie Valarem z zachodnich wysp.  
   Zebrał tedy król swoich wojowników oraz myśliwych i  
wydał im rozkazy. Imię Foalók(go było im już znane i wielu  
potrafiło wskazać miejsce, gdzie bestia ta zamieszkiwała.  
Jednak na dźwięk imienia potwora nawet najdzielniejsi z  
nich kamienieli ze strachu, podobnie jak bezbrzeżnym  

background image

lękiem napełniała ich myśl o zbliżeniu się do jego  
siedziby. Jaskinie Rodothlimów, choć nie znajdowały się  
blisko, nie leżały też zbyt daleko od królestwa  
Tinwelinta, dlatego też król rozkazał, by Mavwin i Nienóri  
pozostały razem z nim w jego zamku.  
   - Moi wojownicy wyruszą, aby walczyć ze smokiem,  
potem zaś dokładnie opowiedzą nam, jak przebiegała bitwa i  
co znaleźli w siedzibie potwora.  
   - Postąpimy wedle twego rozkazu - odrzekli rycerze,  
choć w ich oczach czaił się strach.  
   - Zaiste, niechaj Nienóri pozostanie z twą żoną  
Gwendheling - zgodziła się Mavwin - ja jednak, ponieważ  
wszystko mi jedno, czy będę żyć, czy umrę, wyruszę razem z  
wojownikami, aby zobaczyć smoka i odnaleźć syna.  
   Roześmiał się Tinwelint na te słowa, Nienóri jednak,  
która wiedziala, że matka wcale nie żartuje, jęła błagać  
ją, by odstąpiła od swego zamiaru. Mavwin pozostała  
nieugięta, lękała się bowiem, że królewskie zastępy ogarnie 
strach i w ten sposób zaprzepaszczona zostanie ostatnia  
szansa na ocalenie Turina.  
   - Wiem, że twe słowa wypływają li tylko z troski o  
mnie - odrzekła władcy - ale daj mi konia i ostry nóż,  
którym w razie potrzeby będę mogła sama zadać sobie  
śmierć, i pozwól jechać z twoimi żołnierzami.  
   Zdziwiły się elfy, słysząc to żądanie, bo chociaż  
żony i córki ludzi cechowała w owym czasie nie lada  
odwaga, i choć długo zachowywały one siły i młodość,  
pragnienie Mavwin zakrawało na szaleństwo.  
   W jeszcze większe zdumienie wprawiła jednak  
wojowników Nienóri, która, widząc upór matki, rzekła:  
   - W takim razie ja także pojadę z Mavwin, bo czyż  
wyprawa może być trudniejsza dla mnie, córki Úrina, niż  
dla niej?  
   Gwendheling oświadczyła wówczas, że nigdy się na to  
nie zgodzi, była bowiem wróżką i przewidywała, jak  
skończyć się może walka z potworem.  
   Mavwin wszelako nie chciała pogodzić się z tym i  
zapewne opuściłaby w gniewie zamek Tinwelinta i skryłaby  
się w lesie, gdyby Nienóri nie chwyciła jej za suknię i  
nie zatrzymała. Po długich namowach żona Úrina zgodziła  
się w końcu na to, by obie z córką towarzyszyły wysłanemu  
przez króla potężnemu zastępowi elfów tylko do granic  
królestwa, gdzie mieszkała bestia, i tam pozostały, z  
daleka przyglądając się walce ze smokiem. Elfy zapewniły  
ją, że jest tam odpowiednie wzniesienie, z wierzchołka  
którego potajemnie można obserwować siedzibę potwora, co  
same często czyniły.  
   W końcu wojownicy, wziąwszy ze sobą najlepsze konie,  
wyruszyli w drogę. Choć leśne elfy posiadały niewiele  
rumaków, także dla Mavwin i Nienóri znalazły się  

background image

wierzchowce. Obie kobiety jechały na czele kawalkady,  
budząc powszechny podziw swą dzielnością, choć one same  
nie widziały w tym nic nadzwyczajnego. Całe plemię Úrina -  
zarówno chłopcy jak i dziewczęta - potrafiło od  
najmłodszych lat jeździć konno, nic więc dziwnego, że  
nauczyła się tego także wychowana wśród tego ludu Nienóri.  
 
   Po wielu dniach podróży wędrowcy znaleźli się w  
miejscu, które było niegdyś piękną krainą, teraz jednakże  
przemieniło się w jałową pustynię. Przecinała je rwąca  
rzeka, a jej koryto wieńczyła z jednej strony porośnięta  
drzewami wysoka skarpa. Na drugim brzegu rozciągała się  
rozległa żyzna równina, zaś tuż za skarpą wznosiły się  
potężne wzgórza. Aż po odległe jaskinie Rodothlimów  
ciągnęła się natomiast spustoszona ziemia, pełna zwalonych  
lub uschniętych drzew, czarnych wrzosowisk i wielkich  
szczelin, wyżłobionych przez czołgającego się potwora.  
   Wiele smoków, mniej lub bardziej potężnych, wypuścił  
na wolność Melko, zaś nawet najmniejsze z nich znacznie  
przewyższały wielkością ówczesnych ludzi. Miały one  
podobne wężom i żmijom zimne ciała, a niektóre posiadały  
nawet skrzydła, szumiące głośno podczas lotu.  
Najpotężniejsze potwory nie miały jednak skrzydeł: były  
ciężkie, powolne i zionęły ogniem. Iskry tryskały nawet  
spomiędzy łusek ich pancerza. Były to smoki zachłanne i  
żarłoczne, mające umiejętność czynienia największego zła.  
Do takich właśnie należał Foalóke, który wszystkie  
miejsca, gdzie się pojawiał, obracał w jałową pustynię. Od  
czasu wymordowania Rodothlimów zrobił się jeszcze  
potężniejszy i zgromadził jeszcze większe skarby. Stało  
się tak za sprawą zniewolonych przez bestię ludzi, elfów,  
a nawet orków, którzy przynosili mu jedzenie oraz oddawali  
zdobyte łupy.  
   Wojownicy, mimo że ze zgrozą patrzyli na to miejsce,  
jęli, nie tracąc czasu, przygotowywać się do bitwy.  
Pociągnąwszy losy, wybrali też jednego, by ten udał się z  
Nienóri i Mavwin na wzniesienie, skąd kobiety obserwować  
miały walkę. Leżało ono poza granicami spustoszonych ziem i  
porośnięte było drzewami, zaś na jego szczyt wiodły ukryte w  
gęstwinie ścieżki. Kiedy ta trójka zdążała ku wzniesieniu,  
reszta wojowników zakradła się do jaskiń, by pozostawić tam  
spocone ze strachu konie. Chwilę potem ze swej nory wypełzł  
Foalóke.  Tak jak miał to we zwyczaju, zsunął się ze skarpy  
ku strumieniowi i położył w poprzek jego koryta. Wokół  
natychmiast rozniósł się potworny smród, a z ziemi powstała  
gęsta mgła, która sprawiła, że wojownicy stracili się  
nawzajem z oczu. Oszołomieni odorem, poczęli się nawoływać,  
zdradzając przed bestią swą obecność. Słysząc ich krzyki,  
smok zaśmiał się głośno, a śmiech jego był dźwiękiem tak  
straszliwym, że zagubione we mgle elfy rzuciły się do  

background image

ucieczki. Jeszcze większa panika ogarnęła je zaś w chwili,  
kiedy okazało się, że nie mogą znaleźć swoich koni.   
   Usłyszawszy z daleka krzyki i widząc unoszącą się  
znad rzeki mgłę, Nienóri powróciła wraz z matką do  
miejsca, gdzie pożegnały się z wojownikami, i tam, zdjęte  
wielkim niepokojem, czekały na rozstrzygnięcie walki.  
Niespodziewanie jednak wzgórze, na którym stały, spowiła gęsta  
mgła i w tym samym momencie przemknął obok nich tabun  
oszalałych ze strachu koni. Gnane lękiem, przegalopowały  
przez wzgórze, tratując kopytami strzegącego kobiet elfa,  
który próbował pochwycić za uzdę jedno ze zwierząt. Ku  
przerażeniu Mavwin i Nienóri żaden wierzchowiec nie niósł  
na grzbiecie wojownika. Wkrótce rumaki zniknęły w gęstym  
lesie, kobiety zaś pozostały na wzgórzu samotne i  
bezradne. Znalazły się zaiste w wielkim niebezpieczeństwie  
i długo błądziły we mgle, nie wiedząc, gdzie są, ani nie  
napotykając żadnego rycerza. Przez pewien czas słyszały  
tylko w oddali zduszone okrzyki strachu, potem zaś  
wszystko umilkło. Przytuliły się do siebie, nie mając  
pojęcia, w którą stronę powinny pójść, kiedy nagle nad ich  
głowami zaświeciło słońce, a w sercach na nowo rozbłysła 
nadzieja. Wkrótce opary rozwiały się i powietrze na powrót  
stało się przejrzyste. Dopiero wtedy kobiety ujrzały, że  
znajdują się nie opodal rzeki, nad którą wciąż unosiła się  
para, jakby jej wody wrzały. Matka i córka spostrzegły też  
leżącego w poprzek koryta i spoglądającego na nie potwora.  
 
   Smok nie przemówił ni słowem, ani się nie poruszył,  
ale patrzył na Mavwin i Nienóri tak długo, aż obie  
poczuły, że nogi uginają się pod nimi, a umysły zaćmiewają.  
Ostatnim wysiłkiem woli Nienóri wyzwoliła się na  
chwilę spod jego wpływu.  
   - Czegokolwiek chcesz od nas, wężu Melka, powiedz nam  
o tym prędko, wiedz bowiem, że nie przybyłyśmy tu ani dla  
ciebie, ani dla twego złota. Szukamy jedynie Turina, który  
tu niegdyś mieszkał.  
   - Kłamiesz! - ryknął potwór głosem tak potężnym, że  
zatrzęsła się ziemia. - Z radością powitałybyście moją  
śmierć i z przyjemnością ta banda tchórzy, która teraz  
błąka się po lesie, rzuciłaby się na mnie, żeby mnie  
zabić. Głupcy, kłamcy i tchórze! Jak mogliście myśleć, że  
uda wam się uśmiercić Glorunda Foalók(go, który - zanim  
jeszcze jego potęga wzrosła - zabił całe zastępy  
Rodothlimów wraz z ich władcą Orodrethem.  
   - Jednakże Turin uniknął śmierci i wciąż znajduje się  
w twojej niewoli - powiedziała dziewczyna, choć nie miała  
nadziei na to, że jej brat żyje.  
   - Znam imiona wszystkich, którzy mieszkali w tych  
podziemiach, zanim objąłem nad nimi władzę, i powiadam ci,  
że nikt o takim imieniu nie odszedł stąd żywy.  

background image

   W ten sposób nawet dumne oświadczenie Turina obróciło  
się przeciw niemu, smoki uwielbiały bowiem w ten sposób  
bawić się słowami. 
   - A więc mój syn został zabity w tym strasznym  
miejscu - rzekła Mavwin.  
   - Tu właśnie imię Turina na zawsze zniknęło z  
powierzchni ziemi - potwierdził smok - ale nie płacz,  
kobieto, było to bowiem imię tchórza, który zdradził  
swoich przyjaciół!  
   - Zamilknij, wstrętna bestio! - krzyknęła Mavwin. -  
Zapłacisz jeszcze za to, że lżysz zmarłego, zabójco mego  
syna!  
   - W twoich słowach powinno być mniej dumy - odrzekł  
potwór - jeśli obie z córką chcecie uniknąć tortur.  
   - O przeklęty! - zawołała władczyni. - Nie boję się  
ciebie! Zadaj mi swe tortury, weź mnie w niewolę! Ja sama  
pragnę śmierci! Pozwól jednakże mej córce, Nienóri,  
powrócić do ludzkich siedzib. Przybyła tu tylko ze względu  
na mnie, nie wiedząc nic o celu naszej podróży.  
   - Nie próbuj mnie oszukać, kobieto - zadrwił smok. -  
Prędzej zatrzymałbym twoją córkę, ciebie zaś zabił lub  
odesłał tam, skąd przyszłaś, ale tak się składa, że nie  
potrzebuję żadnej z was. - Mówiąc te słowa otworzył 
szeroko swoje złe oczy. Mavwin i Nienóri zadrżały pod tym  
spojrzeniem i w tej samej chwili ich umysły osłabły. 
Miały wrażenie, że czołgają się bezkresnym, ciemnym  
tunelem, nie mogąc odnaleźć się nawzajem, a na ich wołanie  
odpowiada tylko słabe echo.  
   Po pewnym czasie - choć sama nie wiedziała jak długim  
- Nienóri uświadomiła sobie, że nie znajduje się już nad  
rzeką, w spustoszonej przez Foalókego krainie, lecz w  
gęstym lesie. Zapadał właśnie zmierzch, ona zaś czuła się  
tak, jakby zbudziła się z koszmarnego snu, którego wszakże  
w żaden sposób nie mogła sobie przypomnieć. Mimo to nie  
opuszczał jej strach. Długi czas błąkała się wśród drzew,  
tylko dzięki czarom ocalając życie, cierpiała bowiem  
straszliwy głód i pragnienie. Na szczęście było lato,  
inaczej zamarzłaby na śmierć w podartej szacie i  
zniszczonych, dziurawych trzewikach. Często płakała  
znużona, nie wiedząc, w którą stronę się udać.  
   Pewnego dnia ujrzała na polanie leśnej gromadę istot,  
które wydały jej się ludźmi. Wycieńczona głodem podeszła  
bliżej, żeby im się przyjrzeć i dopiero wtedy spostrzegła,  
że byli to członkowie groźnego i niegodziwego plemienia,  
żyjącego w tutejszych lasach. Wszyscy mieli złe twarze, zaś  
ich śmiech brzmiał jak pocieranie kamieniem o metal.   
Uzbrojeni byli w zakrzywione miecze i rogowe łuki.   
Dziewczynę zdjął na ten widok paniczny lęk, choć nie miała  
pojęcia, że obserwuje właśnie orków, bowiem nigdy wcześniej  
nie widziała żadnej istoty należącej do tego złego rodu.  

background image

Przerażona rzuciła się do ucieczki, spostrzeżono ją jednak i  
jeden z wojowników posłał za nią strzałę, która utkwiła w  
pniu drzewa tuż obok jej głowy. Inni, widząc, że uciekającą  
istotą jest młoda i piękna dziewczyna, krzycząc i wyjąc  
rzucili się w pogoń. Nienóri biegła tak szybko, na ile tylko  
pozwalały jej gęsto rosnące drzewa, wkrótce wszelako opadła  
z sił. Pościg był tuż za nią i wydawało się, że nic już nie  
uchroni jej przed straszliwą niewolą, kiedy nagle, jakby w  
odpowiedzi na jej rozpaczliwy krzyk, pojawił się obrońca.   
   Jego czarne, posiwiałe włosy były w nieładzie, zaś na  
bladej twarzy odcisnął swe piętno wielki smutek. W dłoni  
dzierżył miecz o czarnym ostrzu. Bez chwili wahania  
nieznajomy wojownik - niewiele robiąc sobie ze  
świszczących w powietrzu strzał - zaatakował orków,  
zabijając pięciu z nich, a resztę zmuszając do ucieczki.  
   Nienóri łkając usiadła na kamieniu. Strach i znużenie  
na moment odebrały jej głos. Wybawca stał przez ten czas  
obok, ze zdumieniem patrząc na tę piękną dziewczynę, która  
samotnie błąkała się po lesie.  
   - Skąd przychodzisz, miła panno? - zapytał w końcu. -  
Jak ci na imię?  
   - Nie wiem - szepnęła w odpowiedzi Nienóri. - Mam  
wrażenie, że znajduję się bardzo daleko od mojego domu i  
ludu, i że spotkało mnie wiele złych rzeczy, ale jakieś  
chmury przesłaniają mi pamięć tak, że nie mam pojęcia,  
skąd się tu wzięłam ani dokąd podążam. - Mówiąc to, na  
nowo zalała się łzami.  
   - W takim razie nazwę cię Níniel, małą panną we łzach  
- rzekł nieznajomy.  
   - Nie, ja nie nazywam się Níniel! - zawołała  
dziewczyna, unosząc twarz i patrząc nań ze zdumieniem.  
Niczego więcej nie zdołała sobie jednak przypomnieć. - A  
ty, kimże jesteś, leśny wojowniku? - zapytała przez łzy.  
   - Nazywam się Turambar i nie mam domu, ni krewnych,  
ani nawet przeszłości, o której mógłbym myśleć - odrzekł  
mężczyzna. - Jestem wiecznym wędrowcem.  
   Kiedy podawał swe imię, w Nienóri znowu odezwało się  
jakieś zamglone wspomnienie.  
   - Otrzyj łzy, Níniel - powiedział po chwili Turambar  
- jesteś już bowiem bezpieczna. Zamieszkasz wraz ze mną  
wśród niewielkiego, leśnego plemienia, mającego śliczną  
siedzibę na polanie wśród drzew. Nasze domostwo znajduje  
się wprawdzie daleko stąd, ale szczęśliwie dziś właśnie  
wybraliśmy się na polowanie. Ponadto chcieliśmy stoczyć  
kilka potyczek z orkami, staramy się bowiem trzymać te złe  
istoty z dala od naszej kryjówki.  
   Nie mając innego wyboru, Níniel (bo tak zawsze już  
zwracał się do niej Turambar, a i ona nauczyła się wkrótce  
nazywać siebie tym imieniem) udała się z wojownikiem do  
jego towarzyszy. Odnalazłszy ich, rycerz posadził ją przed  

background image

sobą na koniu i cała gromada pośpiesznie opuściła tę  
nawiedzaną przez orków krainę.  
   Kiedy Turambar zakończył swą potyczkę ze sługami  
Melka, było już południe, mimo to zdążyli ujechać szmat  
drogi, nim wczesnym wieczorem powtórnie zatrzymali się na  
popas. Słońce chyliło się już ku zachodowi i Níniel miała  
wrażenie, że w lesie zrobiło się jaśniej i nie jest on już  
tak gęsty jak poprzednio. Zniknęło także wrażenie, że wokół 
czai się zło. Wkrótce rozbito na polanie obóz, oświetlony  
przebijającym się przez korony drzew blaskiem gwiazd.  
Otulona licznymi derkami, które miały chronić ją przed  
chłodem, Níniel ułożyła się do snu. Od dawna już nie spała  
tak spokojnie jak owej nocy, kiedy lekki wietrzyk muskał  
jej twarz. W tym czasie Turambar z przejęciem opowiadał  
towarzyszom o spotkaniu z dziewczyną i zastanawiał się,  
skąd wzięła się ona wśród kniei i kto rzucił na nią ów  
czar niepamięci.  
   Ich podróż trwała jeszcze wiele dni, aż w końcu, znużeni,  
stanęli pewnego południa nad brzegiem leśnego strumienia.  
Posuwając się z jego biegiem, wkrótce dotarli do miejsca,  
gdzie mogli się przeprawić na drugi brzeg. Był to płytki  
bród, ze skałami wystającymi nad powierzchnię wody, choć tuż  
obok potok tworzył potężny, wpadający do niewielkiego  
jeziorka wodospad.   
   - Jesteśmy już blisko domu - powiedział Turambar,  
wskazując to miejsce. - Przed nami wodospad i Srebrna  
Czara.  
   Níniel nie popatrzyła jednak na spływającą wodę, nie  
wiadomo czemu zdjął ją bowiem nagły lęk.  Wkrótce znaleźli  
się na stoku wzgórza, gdzie rosło zaledwie kilka drzew -  
między innymi stary dąb o potężnym pniu. U jego stóp  
ścieliła się miękka trawa, rozległa polana wykarczowana  
została bowiem już wiele lat temu.  Pośrodku stało tu kilka  
dostatnich, drewnianych domów, otoczonych ogrodami i sadami.  
Jeden z budynków zdobiły dziwne, prymitywne rzeźby oraz  
klomby kwitnących kwiatów i to właśnie ku niemu poprowadził  
gościa Turambar.   
   - Oto moja siedziba - powiedział. - Chciałem, żebyś w  
niej zamieszkała, pomyślałem jednak, że będziesz się  
czuła samotna. W sąsiedztwie jest wszelako sporo domostw,  
gdzie żyją kobiety i dziewczyny, tak że na pewno  
znajdziemy miejsce, gdzie będzie ci lepiej.  
   Tak oto Nienóri pozostała wśród mieszkańców lasu  
znajdując gościnę w domu Bethosa, potężnie zbudowanego  
mężczyzny, który w czasie Bitwy Nieprzeliczonych Łez był  
jeszcze małym chłopcem i dzięki temu ocalił życie. Jego żoną  
była panna z rodu Noldolian, jak powiadają legendy, bardzo  
piękna, podobnie jak piękni byli jego synowie i córki - z  
wyjątkiem najstarszego, Tamara Kulawego.   
   Z biegiem czasu Turambar gorąco pokochał Níniel,  

background image

podobnie jak pokochał ją cały leśny lud, tak słodką bowiem  
i miłą miała naturę. Gdzieś w głębi duszy stale jednak  
czuła dziwny smutek - zachowywała się tak, jakby  
wiedziała, że lada moment odnajdzie to, co zgubiła.  
   - Oby Valarowie - modlił się leśny lud - zdjęli z  
Níniel zaklęcie, w którego mocy się znajduje.  
   Mimo to dziewczyna była szczęśliwa, mieszkając w domu  
Bethosa, a że z każdym dniem stawała się piękniejsza,  
wkrótce Tamar Kulawy zapłonął ku niej gorącą, nie  
odwzajemnioną miłością.  
   Zaś w życiu Turambara na nowo zagościła radość, a  
gorycz zmalała, odsunięta w niepamięć przez wypełniającą  
serce miłość. Miał nadzieję, że na zawsze uwolnił się od  
prześladującego go fatum i zamierzał w spokoju, otoczony  
dziećmi, dożyć starości w leśnej chacie. Pragnął bowiem  
poślubić Níniel, ona jednak, mając go za gwałtownego,  
dzikiego człowieka, starała się unikać spotkań. Nie dawała  
mu przy tym żadnej opowiedzi, w głębi serca czując, iż  
żywi doń głęboką miłość. Lękała się o niego, gdy się  
oddalał, i cieszyła się widząc, że jest w pobliżu.  
   Obyczajem leśnego ludu było posłuszeństwo wobec  
wodza, którego wojownicy sami wybierali spośród  
najdzielniejszych ze swego grona. Dzierżył on władzę  
aż do chwili, kiedy z własnej woli zapragnął ją oddać -  
chyba że zachorował, zestarzał się lub został zabity. W  
owym czasie wodzem plemienia był Bethos. Niestety, wkrótce  
poniósł on śmierć w walce - mimo podeszłego wieku często  
bowiem opuszczał wraz z wojownikami swoją ziemię,  
wyruszając ku obcym, niebezpiecznym krainom. Trzeba było  
tedy wybrać nowego przywódcę i po namyśle uczyniono nim  
Turambara. Wiedziano, że pochodzi on z wielkiego rodu i  
jest synem Úrina, a ponadto zyskał sobie wielkie uznanie  
śmiałym buntem przeciwko Melkowi. Mimo młodego wieku  
dzięki swym czynom - dalekim wędrówkom i życiu wśród elfów  
- zdobył znaczny autorytet i uchodził za mędrca.  
   Widząc miłość wodza do Níniel i sądząc, że dziewczyna  
także odwzajemnia jego uczucie, członkowie plemienia  
oczekiwali rychłego ślubu, nie było bowiem powodu, żeby z  
tym zwlekać. Wkrótce Níniel zgodziła się zostać żoną  
Turambara. Wyprawiono im huczne wesele i Níniel, jako  
władczyni leśnego ludu, przeniosła się do domu męża.  
Wielkie było szczęście obojga, choć serce kobiety  
zamierało czasem z trwogi, jakby nawiedzało ją jakieś złe  
przeczucie. Turambar śmiał się jednak z jej obaw.  
   - Jak to dobrze, że zmieniłem imię - powtarzał sobie. -  
Dzięki temu pokonałem okowy przeznaczenia!  
   Przeszłość pozostała za nim i nawet z Níniel rzadko  
rozmawiał o minionych wydarzeniach. Czasem wspominał tylko  
ojca, matkę i nieznaną siostrę, co jakoś zawsze wprawiało  
jego żonę w przygnębienie. Nigdy jednak nic nie mówił  

background image

o swej ucieczce z zamku Tinwelinta, o śmierci Belega i  
powrocie do Hisilóme, zaś wspomnienie o Failivrin kryło  
się gdzieś zapomniane na dnie jego serca.  
   Níniel wciąż nie potrafiła powiedzieć mu nic o swojej  
przeszłości - ilekroć o nią wypytywał, twarz żony  
przyoblekał smutek, jakby przypominał jej o jakimś koszmarnym  
śnie. W gruncie rzeczy Turambar nie przywiązywał jednak  
wagi do tego, skąd się wywodziła i kim była niegdyś jego  
ukochana.  
   Spokojnie płynęło teraz ich życie, nie wiedzieli  
wszelako, że Tamar Kulawy wędrował po lasach, wyrzekając,  
jak zły i niesprawiedliwy jest świat. Wciąż gorąco kochał  
Níniel i w żaden sposób nie potrafił zapomnieć o swojej  
miłości. W owym zaś czasie Foalóke urósł w siłę i,  
podporządkowawszy sobie liczne zastępy Noldolian i orków,  
rozmyślał nad rozszerzeniem swojej władzy. W tamtych  
czasach jemu podobne bestie panowały w wielu miejscach  
ziemi, zgodnie z wolą Melka rządząc swymi straszliwymi  
królestwami. Wojownicy Glorunda nękali tedy ciągle elfy  
Tinwelinta, a w końcu dotarli także do lasów i polan,  
które tak bardzo ukochał lud Turambara.  
   Leśne plemię nie uciekło jednak ze swej krainy, lecz  
odważnie rozprawiło się z wrogami. Gniew wielki ogarnął  
Glorunda, kiedy przyniesiono mu wieści o mieszkających  
daleko nad rzeką dzielnych ludziach, których jego zastępy  
nie zdołały podbić. Podobno mimo całej posiadanej przezeń  
wiedzy o złych czarach nie miał pojęcia, gdzie zniknęli  
Turambar i Nienóri. Wydawało się, że na tę krótką chwilę  
szczęście uśmiechnęło się do syna Úrina. Jego lud rósł w  
siłę i bogacił się, przybywało doń też wielu uciekinierów  
z najdalszych zakątków Hisilóme. Coraz więcej drogocennych  
przedmiotów spoczywało w jego skarbcu, zaś wszystkie bitwy  
kończyły się jego zwycięstwem. Turambar i Níniel żyli  
teraz jak król i królowa, a na leśnych polanach  
rozbrzmiewały radosne pieśni. Wkrótce też władczyni  
poczęła dziecko.  
   O tym wszystkim szpiedzy Foalókego donieśli swemu  
panu, smok zaś zapałał straszliwym gniewem. Słowa o  
kosztownościach tak rozpaliły jego chciwość, że wezwał  
straże, którymi dowodził krasnolud M(m, i powierzywszy  
ich opiece swe domostwo oraz skarby, opuścił legowisko i  
ruszył poprzez strumienie do lasu. Wieść o jego wyprawie  
szybko dotarła do Turambara, on jednak nie przejął się  
tym, bowiem jaskinię potwora dzieliła od siedziby leśnych  
ludzi wielka odległość. W Níniel jednak serce zamierało z  
niepokoju, choć sama nie wiedziała, czemu ogarnęło ją  
takie przerażenie. Rzadko się teraz uśmiechała, co nie  
uszło uwagi jej męża i wielce go zasmuciło.  
   Foalóke podążał zaś przez knieje, przemierzając  
skryte w leśnej gęstwinie ścieżki, aż pewnego dnia zastęp  

background image

leśnych ludzi natknął się na niego przypadkiem, kiedy  
potwór spał wśród powalonych drzew. Kilku rycerzy  
oszołomił dym buchający z nozdrzy smoka i potwór ich  
zabił, ale dwóm udało się uciec i czym prędzej zanieśli  
swemu panu wieść o przybyciu bestii do granic ich  
królestwa. Przekazawszy tę nowinę, zemdleni padli u stóp  
Turambara.  
   Smok spoczął w głębokiej dolinie, nie opodal której  
wznosiło się niewielkie wzgórze. Choć górowało ono nad  
lasami, samo było całkiem łyse. Z tego miejsca Foalóke  
mógł obserwować krainę, zniszczoną już jego przejściem.  
Widział stamtąd także strumień, dzielący go od  
siedzib leśnego plemienia. Płynął on bardzo blisko  
wzniesienia, na którym ulokował się Foalóke. Był to wąski  
potok, którego brzegi porastał gęsty las. Turambar  
zamierzał wybrać spośród swych zastępów najdzielniejszych  
wojowników i przekonać się, czy przy ich pomocy zdoła  
podkraść się niepostrzeżenie do bestii i pokonać ją z  
zaskoczenia, w tym tylko widział nadzieję 
na zabicie Foalókego. Nie chciał, by ta  
drużyna była zbyt liczna - reszta żołnierzy miała pilnować  
ich siedziby na wypadek, gdyby w ślad za swym władcą  
przybyły tu także bandy orków. Te obawy okazały się jednak  
płonne, jako że Foalóke - ufny swej wszechpotężnej mocy -  
wybrał się na tę wyprawę zupełnie sam.  
   Kiedy Turambar gotował się do drogi, Níniel zaczęła  
go błagać, by zabrał ją ze sobą. Zgodził się na to, kochał  
ją bowiem wielce i myślał, że jeśli polegnie w walce z  
bestią, nikt z jego ludzi nie będzie już bezpieczny,  
lepiej zatem, by ukochana zginęła od razu z rąk męża czy  
któregoś z jego wojowników, niż miałaby cierpieć męki w  
niewoli potwora.  
   Turambar i Níniel, bo pod takimi imionami znał ich  
leśny lud, wyruszyli tedy na czele doborowego zastępu  
rycerzy ku pagórkowi, gdzie spoczywał smok. Dzielił ich od  
tego miejsca zaledwie dzień drogi. Za nimi zaś, wbrew  
radom i rozkazom wodza, wyruszył tłumnie leśny lud - w  
gromadzie tej nie zabrakło nawet kobiet i dzieci.  
Niektórych pchała tam nieprzeparta ciekawość, chcieli  
bowiem zobaczyć, jak wyglądać będzie wielka walka,  
pozostali wybrali się tylko dlatego, że szli tam inni, nie  
zastanawiając się nad tym, co robią, ani nie wyobrażając  
sobie, co takiego ujrzą. Wędrowali w niezbyt wielkiej  
odległości za zastępem Turambara, wojownicy bowiem  
posuwali się naprzód bardzo powoli i ostrożnie. Jadąc u  
boku męża, Níniel wydawała się weselsza niż kiedykolwiek,  
co napawało otuchą serca wojowników. Gdy jednak zbliżyli  
się do pagórka, na nowo ogarnęło ją przygnębienie, choć  
miejsce, do którego przybyli, okazało się nadzwyczaj  
piękne.  

background image

   Głębokim wąwozem płynął tu ten sam głęboki strumień,  
który w dalszym swym biegu wił się nie opodal legowiska  
smoka. Jego chłodne, spływające z gór wody przecinały  
ziemie zamieszkałe przez leśny lud i wielkim wodospadem  
spływały ku łąkom, gdzie wśród traw sterczały wypolerowane  
przez wodę szare kamienie. W tym właśnie miejscu  
znajdowało się jeziorko, nazywane Srebrną Czarą. Mijając  
je, Turambar, po raz pierwszy, odkąd ocalił Níniel,  
zatęsknił za domem. Wodospad huczał melodyjnie,  
rozpryskując srebrną pianę i żłobiąc w skale coraz głębszą  
nieckę. Wokół rosły drzewa i krzewy, które nie zasłaniały  
jednak słońca, zaś u szczytu wodospadu rozciągała się  
otwarta polana, gdzie wśród zielonej trawy kwitły kępy  
kwiecia. Było to ulubione miejsce wojowników Turambara.  
   Tu niespodziewanie Níniel wybuchnęła płaczem,  
błagając Turambara, by nie kusił losu, lecz uciekł wraz z  
nią i swym ludem do jakichś odległych krain.  
   - Ani ja, ani ty, ukochana Níniel, nie umrzemy  
dzisiaj - odrzekł na to jej mąż, sam nie wiedząc, jak  
prorocze są to słowa - a jutro też nie dosięgnie nas zło  
smoka ani miecze wrogów.  
   Níniel uspokoiła się i otarła łzy. Odpocząwszy nieco,  
poczęli wspinać się na zbocze góry. Z jej szczytu widać  
było szeroki pas powalonych drzew i zrytej ziemi,  
czarnej i spalonej. Po obu stronach owego pasa knieja  
pozostała jednak nietknięta i tylko w oddali, nad brzegiem  
wąwozu, którym płynęła rzeka, unosiła się cienka strużka  
czarnego dymu.  
   - To tam leży bestia - orzekli wojownicy.  
   Na szczycie wzgórza odbyto długą naradę, rycerze  
obawiali się bowiem otwarcie zaatakować smoka,  
niezależnie od tego, czy bestia spałaby wówczas, czy nie.  
Widząc ich przerażenie, Turambar udzielił im pewnej rady,  
którą skwapliwie przyjęto.  
   - Prawdę rzekliście, myśliwi z lasu - powiedział - iż  
ani w dzień, ani w nocy ludzie nie zdołają zaskoczyć tego  
sługi Melka, ponieważ zaś spustoszył on ziemię wokół swego  
legowiska, nikomu też nie uda się podejść doń  
niepostrzeżenie. Postanowiłem więc, że wraz z tymi, którzy  
znajdą na to w sercu dość odwagi, podkradnę się między  
skałami do stóp wodospadu i tam, korytem strumienia,  
dotrę jak najbliżej smoka. Trzeba będzie wspiąć  
się na zbocze wąwozu i poczekać, jestem bowiem pewien, że  
Foalóke nie pozostanie długo w tym miejscu, lecz wyruszy  
ku naszym siedzibom. A wtedy będzie musiał albo  
przekroczyć ów głęboki strumień, albo nadłożyć sporo  
drogi, ponieważ z powodu swego ogromu nie zdoła podążać wąwozem.  
Zapewne zechce przedostać się na drugi brzeg - dla  
wielkiego Foalókego ze złotych jaskiń ów wąwóz jest  
przecież niczym więcej jak tylko głębokim rowem z płynącą  

background image

na dnie wodą. Gdyby jednak podążył innym szlakiem, kilku z  
was będzie musiało zwabić go z powrotem do strumienia, tak  
abyśmy my, ukryci na jego brzegu, mogli zaatakować bestię  
z dołu. Wiedzcie też, że pancerz owego straszliwego  
potwora jest na brzuchu bardzo słaby.  
   Natychmiast z szeregów wystąpiło sześciu rycerzy,  
gotowych podążyć razem z Turambarem. Widząc to, wódz rzekł  
drwiąco, iż spodziewał się, że ma w swym zastępie więcej  
niż sześciu dzielnych ludzi, nie pozwolił już jednak  
przyłączyć się do siebie nikomu z tych, co zawstydzeni  
jego słowy także wystąpili z szeregu. Uznał bowiem, że  
lepiej mieć przy sobie sześciu naprawdę nieulękłych  
wojowników niż większy zastęp tych, co nie są pewni swojej  
odwagi.  
   Późnym popołudniem Turambar ucałował Níniel na  
pożegnanie. Serce kobiety ścisnęło się z żalu i obawy,  
kiedy spoglądała jak jej mąż, wraz z sześcioma  
towarzyszami, podąża ku Srebrnej Czarze i wspina się na  
zbocze wzgórza ponad wodospadem. Kiedy zniknęli jej z  
oczu, gorzkimi słowy poczęła czynić wyrzuty tym, którym  
zabrakło odwagi, oni zaś milczeli zawstydzeni, odwracając  
wzrok ku legowisku smoka. Níniel usiadła nad wodą i  
patrzyła przed siebie, choć jednak umierała z niepokoju,  
nie płakała.  
   Nie było obok niej nikogo prócz Tamara. Wbrew  
rozkazom podążył on w ślad za drużyną wodza, którego żonę  
pokochał od pierwszej chwili, gdy ujrzał ją w domu Bethosa  
i, zanim poślubiła Turambara, marzył o tym, by ją zdobyć.  
Tamar był od urodzenia kaleką, jednak dzięki szlachetności  
i mądrości zdołał zdobyć sobie szacunek nawet w plemieniu,  
gdzie siła stanowiła dla mężczyzny największy powód do  
dumy. Kaleka dzierżył teraz miecz i choć inni kpili zeń,  
był szczęśliwy, mogąc strzec Níniel, mimo że ona sama nie  
zwracała nań uwagi.  
   Tymczasem Turambar, przekroczywszy z wielkim trudem  
skaliste koryto rzeki, dotarł tam, gdzie zamierzał, i z  
wielkim wysiłkiem począł wspinać się na zbocze wąwozu. Tuż  
nad jego krawędzią leżały powalone drzewa, nie opodal zaś  
słychać było chrapliwy oddech bestii. Na ten dźwięk  
niektórych z jego towarzyszy ogarnął strach.  
   Zapadła już noc i tylko tam, gdzie spoczywała bestia,  
pojawiały się dziwne błyski. Przy każdym ruchu potwora  
powietrze wypełniał też głośny świst i kiedy nastał  
ranek, Turambar spostrzegł, że u jego boku pozostało  
zaledwie trzech wojowników. Począł przeklinać tchórzostwo  
tych, co go opuścili, historia wszakże milczy o tym, co  
stało się z owymi zdrajcami.  
   Jak przewidywał dzielny wódz, smok opuścił legowisko  
i, doczołgawszy się wolno do krawędzi strumienia, nie  
ruszył jego korytem, lecz szukać począł miejsca, gdzie  

background image

mógłby ponad nim przejść i podążyć ku domostwom leśnego  
ludu. Przerażająca była to wędrówka, ziemia drżała bowiem  
pod ciężarem jego ciała, aż towarzysze Turambara  
lękali się, że wznoszące się nad ich głowami drzewa,  
których listowie szumiało, poruszane oddechem potwora,  
zostaną wyrwane z korzeniami i runą wprost w wody potoku.  
Jednak dzięki osłonie, jaką stanowiło zbocze wąwozu,  
żadnemu z wojowników Turambara nic się nie stało.  
   W końcu smok dotarł nad krawędź parowu. Na widok jego  
przerażającej głowy i rozdziawionej paszczy, które widzieli  
teraz jak na dłoni, rycerzy ogarnął lęk. Bali się także, że  
zostaną zauważeni, okazało się bowiem, że Foalóke nie  
zamierzał przeprawiać się ponad strumieniem w najwęższym i  
najpłytszym jego miejscu (gdzie Turambar postanowił zastawić  
pułapkę), lecz udał się nieco niżej. Wojownicy czym prędzej  
podążyli jego śladem. Kiedy jednak na powrót znaleźli się w  
pobliżu potwora, buchał odeń tak straszliwy żar i smród, że  
tym razem towarzyszom Turambara nie starczyło odwagi, by  
wspiąć się na zbocze wąwozu. Rozgniewany wódz bliski był już  
zwrócenia przeciw nim ostrza swego miecza, gdy w popłochu  
rzucili się do ucieczki. Musiał więc sam pokonać skalną  
ścianę. Oszołomiony odorem i gorącem, chwytając się  
krzewów, zdołał podejść niepostrzeżenie do bestii. Wówczas,  
poczekawszy, aż Foalóke odsłoni nie chronione łuską  
podbrzusze, uniósł Gurtholfina i z całej siły, aż po  
rękojeść, wbił czarne, magiczne ostrze Rodothlimów w ciało  
smoka. Śmiertelny skowyt targnął lasem, a wszyscy, którzy go  
posłyszeli, zamarli z przerażenia.   
   Potwór upadł, wijąc się z bólu i powalając przy tym  
rosnące w pobliżu drzewa. Kiedy dosięgnął go cios Turambara,  
znajdował się już niemal na drugim brzegu, leżał więc teraz  
na zboczu wąwozu, bijąc w ziemię ogonem i rycząc tak  
straszliwie, że nawet najodważniejsi ludzie pobledli, gotowi  
rzucić się do ucieczki. Czekające w oddali plemię sądziło,  
że słyszy odgłosy bitwy, jaka rozgorzała między siedmioma  
wojownikami: Turambarem i jego towarzyszami. Niewielką też  
mieli nadzieję zobaczyć jeszcze kiedykolwiek swych  
pobratymców żywych. Także serce Níniel zamarło na dźwięk  
tego głosu, zaś trzej tchórze, którzy opuścili wodza i teraz  
z oddali przyglądali się jego poczynaniom, w popłochu  
uciekli z powrotem do wodospadu. Turambar tymczasem,  
wyczerpany, blady i drżący, przywarł do zbocza wąwozu.   
   W końcu przerażające wycie ucichło i w powietrze  
wzbił się ogromny słup dymu. Glorund umierał. Wtedy to  
Turambar wyszedł śmiało ze swego ukrycia, aby wyciągnąć z  
ciała bestii swój miecz - nie zdołał wyjąć go od razu, a  
cenił Gurtholfina bardziej niż jakąkolwiek inną broń. Smok  
leżał na boku, ze sterczącym z brzucha żelazem, i kiedy  
wojownik zbliżył się do niego, jeszcze oddychał.   
   Mimo to Turambar, wsparłszy się stopą o cielsko  

background image

bestii, szarpnął z całej siły za rękojeść Gurtholfina i  
wyciągnął go z wnętrzności smoka.  
   - Znowu się spotykamy, Glorundzie - powiedział z  
triumfem. - Ty i ja, Turambar, którego niegdyś zwano  
odważnym.  
   Ledwie jednak wypowiedział te słowa, z rany trysnęła  
mu na rękę trująca krew potwora. Palący ból sprawił, że  
Turambar krzyknął. Wtenczas umierający Foalóke otworzył  
oczy i popatrzył na prześladowcę. Pod wpływem jego wzroku  
rycerz padł zemdlony, wypuszczając z ręki magiczny miecz.  
   Cały dzień upłynął, a na szczyt wzgórza nie dotarły  
żadne wieści z pola bitwy. Nie mogąc dłużej znieść  
dręczącego ją niepokoju, Níniel podniosła się, zamierzając  
opuścić polanę nad wodospadem. Tamar Kulawy zatrzymał ją  
jednak.  
   - Co masz zamiar uczynić? - zapytał.  
   - Odnaleźć mego męża i umrzeć u jego boku - odrzekła  
- sądzę bowiem, że spotkała go śmierć.  
   Choć Tamar przekonywał ją, by tego nie czyniła, nie  
zdołał jej powstrzymać, i gdy tylko zapadł wieczór, piękna  
władczyni podążyła przez las. Tamar natychmiast ruszył jej  
śladem. Widząc to, Níniel na oślep rzuciła się biegiem  
pomiędzy drzewa, drąc ubranie i kalecząc twarz o wystające  
gałęzie, miała bowiem nadzieję, że kulawemu rycerzowi nie  
uda się jej dogonić. Las ogarnęła noc i choć wokół  
panowała cisza, Tamar umierał z niepokoju, że coś złego  
może przytrafić się jego ukochanej. Przeklinając własną  
słabość, z goryczą w sercu, tak szybko, jak tylko mógł,  
podążał śladem dziewczyny. Straciwszy ją z oczu,  
przypadkiem zbłądził w tę część lasu, gdzie potwór  
rozegrał ostatnią w swym życiu bitwę. Tamar nie wiedział o  
tym, co się stało, choć inni członkowie plemienia  
obserwowali całe zdarzenie ze wzgórza. Na szczęście,  
wędrując często po terenach leżących z dala od  
jego wioski, poznał tę okolicę i wkrótce trafił na skraj  
ziemi zrytej i spustoszonej przez wijącego się w agonii  
Foalókego. Ukryty w gęstych chaszczach obejrzał w jasnym  
świetle księżyca to miejsce i domyślił się przebiegu  
walki.  
   Níniel, która znalazła się tu zaledwie chwilę  
wcześniej, wiedziona miłością wyszła z lasu bez lęku i 
znalazła Turambara, który zemdlony, leżał z uschniętą ręką  
obok swego miecza. Nie zwracając uwagi na spoczywającą  
obok olbrzymią bestię, uklękła przy mężu i płacząc  
ucałowała jego twarz. Czym prędzej wyjęła też pudełeczko z  
zabraną z domu maścią i posmarowała nią rękę Turambara. Ów  
lek wzięła ze sobą na wszelki wypadek, żeby leczyć rany  
wojownikom.  
   Turambar jednak nie poruszył się ani nie obudził, gdy  
go dotknęła. Níniel zalała się łzami, przekonana, że mąż  

background image

jej z pewnością nie żyje.  
   - O Turambarze, mój panie, zbudź się. Groźny smok 
sczezł, a ja jestem obok ciebie - błagała z nadzieją.  
   Wszelako jej słowa obudziły nie męża, lecz umierającą  
bestię. Straszliwy potwór zwrócił ku kobiecie oczy, po  
czym, zamykając je już na zawsze, przemówił:  
   - Witaj Nienóri, córko Mavwin. Widzę, że sprawiłem ci  
radość, pozwalając w końcu, po nużących poszukiwaniach,  
odnaleźć twego brata. Stał się teraz wielkim wojownikiem,  
który potrafi urządzać zasadzki na swoich wrogów.  
   Nienóri patrzyła zdumiona na potwora, póki wraz z  
jego śmiercią nie prysł rzucony na nią czar i nie wróciła  
jej pamięć. Wszystkie minione wydarzenia stanęły jej teraz  
wyraźnie przed oczyma - pamiętała nawet to, co miało  
miejsce, zanim po raz pierwszy spotkała Foalókego. Serce  
zamarło jej z trwogi. Zerwała się na nogi i spojrzała na  
Turambara.  
   - Tak więc twój los dopełnił się w końcu -  
powiedziała głośno. - Dobrze, że nie żyjesz, nieszczęsny  
wodzu!  
   Wypowiedziawszy te słowa, przepełniona rozpaczą nad  
swym losem, rzuciła się do ucieczki, jak szalona biegnąc,  
gdzie ją oczy poniosą.  
   Ze ściśniętym z żalu sercem Tamar podążył za nią,  
choć bowiem nie dbał o to, co spotkało Turambara, los  
Nienóri budził jego litość. Wkrótce strumień zagrodził  
dziewczynie drogę, skręciła więc i ruszyła wzdłuż jego  
krętego koryta, przez skalistą, pustą ziemię, aż w końcu  
dotarła z powrotem na polanę ponad ryczącym wodospadem. W  
tej samej chwili przez korony drzew przebiło się pierwsze  
szare światło dnia.   
   - Dokąd to płyniecie, leśne wody? - zawołała Nienóri,  
zatrzymując się nad krawędzią urwiska. - Czy weźmiecie ze  
sobą Nienóri, córkę Úrina, dziecko nieszczęścia? O, białe  
piany! Czy zdołacie mnie obmyć? Głębokie muszą być odmęty, 
aby zmyły z mego serca pamięć tego przekleństwa. Zanieście  
mnie w dal, ku falom bezgranicznego morza!  
   To rzekłszy, rzuciła się prosto w pieniącą się wśród  
skał toń wodospadu. W tym samym momencie na niebie wzeszło  
słońce, oświetlając toń huczącą jękliwie nad martwym  
ciałem Nienóri.  
   Widząc zaś, co się stało, Tamar, któremu słoneczne  
promienie wydały się nagle czarne i ponure, pognał co tchu  
na szczyt wzgórza, gdzie zgromadził się cały lud. Byli tam  
również trzej wojownicy, którzy, opuściwszy Turambara,  
opowiadali teraz innym o tym, jak zginął smok.  Właśnie  
kończyli swoją historię, kiedy kaleki rycerz stanął  
niespodziewanie przed zebranymi. Wyraz jego twarzy mówił sam  
za siebie.   
   - Nasz wódz nie żyje - rozległy się wokół szepty.  

background image

   - A co stało się z małą Níniel? - pytali inni.  
   - Posłuchaj mnie, mój ludu - krzyknął na to Tamar - a  
potem powiedz, czyś słyszał kiedykolwiek o podobnej,  
równie straszliwej niedoli. Smok nie żyje, ale obok jego  
ciała spoczywa także martwy Turambar, ten sam, którego  
niegdyś zwano Turinem, synem Úrina. I dobrze, że jest  
martwy, bardzo dobrze.  
   Gdy to rzekł, tłum zaszemrał, a niektórzy orzekli, że  
Tamar musi być szalony. On jednak, nie zważając na nic,  
ciągnął dalej:  
   - Wiedzcie też, że Níniel, którą wszyscy kochaliście,  
a która memu sercu była droższa niż wszystko inne, także  
nie żyje. Huczy nad nią spieniona toń wodospadu, rzuciła  
się bowiem w jego wody. Nie chciała więcej oglądać blasku  
dnia. Taki oto skutek przyniósł zły czar, tak wypełnił się  
straszny los rodu Úrina, bowiem ta, którą zwaliście  
Níniel, nosiła w rzeczywistości imię Nienóri i była córką  
Úrina. Dowiedziawszy się o tym, wolała umrzeć. Pierwej  
jednak wyznała swą tajemnicę dzikiej kniei, a ja  
posłyszałem echo tych słów.  
   Serca wszystkich zastygły z żalu i przerażenia na tę  
wieść, nikt jednak nie odważył się podążyć ku miejscu,  
gdzie piękna władczyni odebrała sobie życie, wiedziano  
bowiem, że wciąż krąży tam jeszcze duch smutku.  
   Słuchając słów Tamara, trzej tchórze, którzy opuścili  
Turambara, poczuli głębokie wyrzuty sumienia i odłączywszy  
się od tłumu wyruszyli, by odszukać ciało swego wodza. Ku  
ich wielkiemu zdumieniu znaleźli go jednak żywego, gdyż  
wraz ze śmiercią smoka ocknął się on z omdlenia. Wraz ze  
świadomością powrócił wszelako także ból.  
   - Níniel! - zawołał Turambar, gdy trzej wojownicy  
zbliżyli się do niego. Na dźwięk tego imienia rycerze  
odwrócili twarze zdjęci żalem i lękiem, nie mieli bowiem  
odwagi spojrzeć wodzowi w oczy.  
   Bez słowa dźwignęli go z ziemi, on zaś przez chwilę  
radował się odniesionym nad smokiem zwycięstwem.  
   - Widzę, że ktoś opatrzył mi ranę - rzekł  
niespodziewanie, spoglądając na swoją rękę. - Jak  
myślicie, któż to był?  
   Rycerze jednak, domyślając się prawdy, nie  
odpowiedzieli. Dwaj z nich ostrożnie nieśli rannego i  
wyczerpanego walką wodza, jeden zaś pomknął przodem, by  
zanieść innym radosną wieść, że władca żyje. Ludzie jednak  
nie wiedzieli, czy powinni się z tego cieszyć, i kiedy  
Turambar znalazł się między nimi, odwracali oczy, by nie  
dostrzegł w nich łez. Nikt nie miał odwagi powiedzieć mu  
prawdy, choć on ani na chwilę nie przestawał pytać o żonę.  
 
   - Gdzie jest moja Níniel? - zwrócił się do tych,  
którzy stali najbliżej. - Myślałem, że znajdę ją na tej  

background image

polanie. Jeśli jednak wróciła do domu, dobrze się stało...  
- Słysząc te słowa, ludzie nie potrafili już dłużej  
pohamować płaczu, widząc zaś ich rozpacz, Turambar zerwał  
się na nogi i zawołał: - Czy macie dla mnie złe wieści?  
Mówcie, mówcie! Nie dręczcie mnie dłużej.  
   - Níniel nie żyje, mój władco - szepnął tedy jeden z  
rycerzy, Turambar zaś zapłakał gorzko, przeklinając  
Valarów i swój zły los.  
   - Wpadła do wodospadu nad Srebrną Czarą i zabiła się  
- dodał ktoś inny.  
   - Sama rzuciła się w jego toń - mruknął cicho Tamar,  
który dotąd stał z boku, milcząc. Turambar jednak usłyszał  
jego słowa.  
   - Mów, co wiesz, kulasie - krzyknął, chwytając kalekę  
za gardło. - Co znaczą twoje głupie szepty? Mów, bo wyrwę  
ci język!  
   Żal zalał serce Tamara, bowiem mówienie o rzeczach,  
które widział i słyszał, oraz o swej długiej,  
beznadziejnej miłości do Níniel sprawiało mu wielki ból.  
Wraz z żalem zaś w jego sercu pojawił się także gniew na  
Turambara.  
   - Dziewczyna, którą znalazłeś w lesie - powiedział,  
odpychając trzymającą go dłoń - dostała od ciebie  
żartobliwe imię: Níniel, panna we łzach. Jednakże zły był  
to żart, bowiem kiedy oszalała z przerażenia rzuciła się w  
wody wodospadu, przeklinając swój los i pragnąc nigdy  
więcej cię już nie oglądać, nazywała siebie innym  
imieniem. Umierając rzekła, że zwie się Nienóri i jest  
córką Úrina, dzieckiem nieszczęścia. Nawet huczące wody  
Srebrnej Czary nie zdołają zagłuszyć opowieści o łzach  
Níniel.  
   - Kłamiesz, nędzny synu Bethosa! - ryknął Turambar,  
ponownie rzucając się do gardła Tamarowi.  
   - Nie, przeklęty! - odrzekł Tamar. - Tak powiedział  
smok Glorund i Níniel wiedziała, że to prawda!  
   - W takim razie idź razem ze swoim Glorundem do  
Mandosu! - warknął Turambar i nim ktokolwiek spośród  
zebranych zdołał go powstrzymać, zatopił miecz w sercu  
kaleki, po czym zerwał się i pobiegł przed siebie,  
krzycząc: - On kłamał! Kłamał!  
   Teraz jednak, kiedy minęło zaślepienie, w głębi serca  
wiedział, że Tamar mówił prawdę.  
   Zostawiwszy swój lud na polanie, Turambar błąkał się  
bez celu po lesie, wzywając imienia Níniel, drzewa zaś  
odpowiadały mu posępnym echem. W końcu, kiedy na niebie  
świeciło popołudniowe słońce, nieświadom dokąd zmierza,  
zawędrował na powrót nad Srebrną Czarę. Nikt z poddanych  
nie śmiał podążyć tam za nim. Nagle drzewa wokół zaczęły  
usychać i choć był środek lata, w podmuchach wiatru  
zaszeleściły martwe, jesienne liście. Trawa i kwiaty  

background image

zwiędły, a szmer wodospadu był smutniejszy niż łzy wylane  
nad śmiercią pięknej Nienóri, córki Úrina, która rzuciła  
się w jego toń. Znużony Turambar stał tu dłuższy czas, w  
końcu zaś wyciągnął swój miecz i rzekł:  
   - Bądź pozdrowiony, Gurtholfinie, bestio śmierci.  
Jesteś zgubą wszystkich ludzi i chętnie wypiłbyś z nich  
życie, nie uznajesz bowiem żadnej władzy ani wiary prócz  
ręki, która cię dzierży - jeśli tylko jest wystarczająco  
silna. Tylko ty mi teraz zostałeś - zabij mnie więc i zrób  
to szybko, bowiem życie moje jest przekleństwem. Wszystkie  
moje dnie naznaczone były nieszczęściem, wszystkie uczynki  
były złe, a wszystko, co kochałem, umarło.  
   - Chętnie to uczynię - odrzekł Gurtholfin - krew jest  
bowiem krwią, twoja zaś może okazać się nie mniej słodka  
niż ta, którą poiłeś mnie dotąd.  
   Wtenczas Turambar rzucił się na klingę miecza i  
ciemne ostrze odebrało mu życie.  
   Jego lud odnalazł go później i usypał nad jego ciałem  
wielki kurhan. Ktoś wyszukał też wypolerowany przez wodę  
kamień i wyrył na nim dziwne znaki, jakie niegdyś pokazał  
im sam Turambar, który nauczył się ich w jaskiniach  
Rodothlimów. Układały się one w napis:  
    
   Turambar, zabójca smoka Glorunda,  
   który był także Turinem Mormakilem,  
   synem Úrina z lasu  
    
   Pod spodem umieszczono jeszcze jedno słowo: "Níniel"  
(lub dziecię łez), choć jej ciała nie było tutaj i nikt  
nie wiedział, gdzie huczące wody pochowały piękną  
dziewczynę.  
   Tu Eltas przerwał swą opowieść, a wszyscy, którzy go  
słuchali, mieli łzy w oczach.  
   - Tak, to smutna historia - dodał po chwili z  
westchnieniem. - Po dziś dzień napełnia ona żalem ludzkie  
serca, bo choć w tych czasach działo się wiele złych  
rzeczy, rzadko knowania Melka wydawały aż tak okrutne  
owoce. Sam nigdy nie słyszałem smutniejszej opowieści.  
   Wszyscy chcieli jednak wiedzieć, co stało się z  
Mavwin i Úrinem, przeto Eltas wkrótce znowu zabrał głos.  
   - O Mavwin nie przetrwało tak wiele legend, jak o jej  
synu, Turinie Turambarze, niektóre zaś fakty przeczą sobie  
nawzajem. Wiedzcie jednak, że po tych wszystkich  
wydarzeniach leśny lud nie miał już ochoty wracać do  
swoich domostw i zamieszkał w innych leśnych dolinach,  
choć niektórzy, ogarnięci smutkiem, wciąż odwiedzali  
miejsce, gdzie niegdyś żyli. Pewnego dnia ktoś z plemienia  
natknął się w pobliżu wodospadu na wędrującą przez las  
starą kobietę i na jej prośbę odczytał wyryty w kamieniu  
napis na kopcu, a także opowiedział historię Turambara i  

background image

Níniel. Słuchając jego słów, kobieta nie odezwała się ani  
słowem i nawet nie drgnęła.  
   - Wszyscy ludzie ronią łzy i serce im się kraje, gdy  
słuchają tej opowieści - powiedział na zakończenie ów  
człowiek.  
   - Zaiste smutek wypełnia i moje serce - odrzekła na  
to kobieta - jestem bowiem Mavwin, matka tych, których tu  
pochowano.  
   - To jeszcze nie koniec tej smutnej historii - rzekł  
jej rozmówca, ale Mavwin nie chciała go już słuchać.  
Podniosła się i poszła przez las, płacząc z rozpaczy.  
Wędrowała długi czas, aż w końcu dotarła do miejsca, skąd  
leśny lud odszedł, by więcej tam nie powrócić. Nikt nie  
wie jednak, czy naprawdę była to Mavwin, czy też jej duch,  
który targany wielkim żalem nie mógł spokojnie pozostać w  
Mandosie.  
   Powiadają, że poprzez czary Melka Úrin ujrzał  
wszystkie te straszne wydarzenia, Ainur chciał go bowiem  
skłonić w ten sposób do podporządkowania się jego woli.  
Nic jednak nie wskórał. Kiedy zaś los Turina i Níniel  
dopełnił się, zły Valar wpadł na pomysł, by wykorzystać  
ich ojca w inny, bardziej przebiegły sposób. W tym celu  
uwolnił go z wieloletniej niewoli, uprzednio jednak  
powiedział mu wiele złych rzeczy o elfach, szczególnie zaś  
o Tinwelincie, którego oskarżał o słabość i  
tchórzostwo.  
   - Nigdy nie mogłem zrozumieć - rzekł - jak tak mądrzy  
ludzie mogli zaufać przyjaźni elfów i zgłupiawszy do tego  
stopnia, by przeciwstawić się mojej potędze, pomnożyli  
jeszcze swoje szaleństwo, szukając pomocy wśród gnomów lub  
legendarnego ludu. Lecz, Úrinie, gdyby nie tchórzliwe  
serce Tinwelinta z lasu, moje plany by się nie powiodły i  
Nienóri żyłaby dalej, a twa żona, Mavwin, nie wylewałaby  
łez, lecz byłaby szczęśliwa, że odnalazła syna. Idź więc,  
głupcze, i wypij piwo, jakiego nawarzyły ci zaprzyjaźnione  
z tobą elfy.  
   Przytłoczony wiekiem Úrin, nie niepokojony przez  
nikogo, odszedł tedy w smutku z królestwa Melka ku lepszym  
krainom, ani na chwilę jednak nie przestawał myśleć o tym,  
co usłyszał od Ainura. Gęsta sieć utkana zarówno z prawdy  
jak i kłamstwa zasnuła swym ciemnym welonem jego serce,  
napełniając je goryczą. Wkrótce dołączył do niego zastęp  
dzikich elfów, wyjętych spod prawa istot, które  
wygnano z ich plemion, by żyły lub zginęły wśród wzgórz.  
Úrin zaprowadził je do jaskiń Rodothlimów, skąd po śmierci  
Glorunda odeszli już orkowie. Mieszkał tam teraz tylko  
jeden nieszczęsny krasnolud, który siadywał na stercie  
złota, śpiewając sobie ponure pieśni o zaklęciach. Nikt  
nie niepokoił go tutaj, strach przed Foalókem przetrwał  
bowiem długo i ludzie obawiali się nawet krążącego po tych  

background image

okolicach ducha Glorunda. Kiedy jednak oddział Úrina  
zbliżył się do grot, krasnolud stanął przed wejściem do  
jaskini, w której kiedyś mieszkał Galweg, i zawołał:  
   - Czego chcecie ode mnie, wyjęte spod prawa elfy ze  
wzgórz?  
   - Przyszliśmy zabrać to, co nie należy do ciebie -  
odrzekł Úrin.  
   - Nie sądziłem, Úrinie - powiedział na to krasnolud,  
którego imię brzmiało M(m - że ujrzę cię kiedykolwiek  
wśród takich rozbójników. Usłuchaj słów M(ma sieroty i  
odejdź stąd nie dotykając tego złota, jakby było ono niczym  
więcej niż tylko jadowitymi płomieniami. Wiedz bowiem, iż  
Glorund wylegiwał się na nim tak wiele lat, że przesiąkło  
ono złem Melka i teraz nie przyniesie już szczęścia  
żadnemu człowiekowi ani elfowi. Tylko ja jeden, krasnolud  
M(m, potrafię go strzec, związałem je bowiem ze sobą za  
pomocą wielu ciemnych zaklęć.  
   Úrin nie przejął się tymi słowami, ale jego  
towarzyszy ogarnął gniew. Przywódca kazał im więc zabrać  
cały skarb, zaś M(m patrzył na to, nie ruszając się z  
miejsca, cały czas miotał jednak na przybyszów straszliwe  
przekleństwa. Nie mogąc tego znieść, Úrin rzucił się nań z  
mieczem, mówiąc:  
   - Przyszliśmy, by zabrać tylko to, co nie było twoją  
własnością, ale za twe słowa odbierzemy ci także to, co do  
ciebie należy - twoje życie.  
   - Elfy i ludzie pożałują twego postępku - odrzekł  
umierający krasnolud - zabójstwo Mîma sprawi bowiem, że  
śmierć będzie szła krok w krok za tym złotem, tak długo,  
póki pozostanie ono na ziemi - za każdą, choćby  
najdrobniejszą jego częścią.  
   Úrin zadrżał, słysząc te słowa, ale jego zastęp  
wybuchnął tylko śmiechem.  
   Úrin próbował nakłonić swych wojowników, by zanieśli  
ów skarb do siedziby Tinwelinta, a kiedy wzbraniali się  
przed tym, rzekł:  
   - Czyżbyście się stali tacy sami jak smoki Melka,  
które potrafią tylko leżeć na złocie, nie znając żadnej  
innej radości? Jeśli zaniesiecie ów skarb temu hojnemu  
królowi, będziecie wieść w jego zamku życie słodsze niż  
to, jakie czekałoby was w pustych lasach, nawet gdybyście  
posiedli całe złoto Valinoru.  
   Tak naprawdę jednak jego serce zwróciło się przeciw  
Tinwelintowi i miał nadzieję, że za pomocą przeklętego  
bogactwa dokona na nim swej zemsty. Stos kosztowności był  
tak wielki, że elfy ledwie były w stanie go unieść,  
powiadają więc, że część skarbu pozostała w lesie, część  
zaś zgubiono po drodze do siedziby Tinwelinta.  
Gdziekolwiek zaś udawali się ci, którzy dźwigali złoto,  
szło za nimi zło.  

background image

   W końcu objuczony kosztownościami zastęp dotarł do  
mostu przed zamkiem Tinwelinta.  
   - Powiedzcie królowi - rzekł Úrin strażnikom, którzy  
ich zatrzymali - że Úrin Nieugięty chce przekazać mu dary.  
 
   Wkrótce wniesiono tedy cały, ukryty w workach i  
skrzyniach z surowego drewna, skarb do pieczar króla,  
Tinwelint zaś z radością i zdumieniem powitał w swym domu  
nieoczekiwanego gościa, okazując mu wielki szacunek.  
Ponieważ jednak serce Úrina pozostało zaślepione doznawanymi  
przez lata mękami oraz kłamstwami Melka, rzekł on:  
   - Nie trzeba mi, królu, gładkich słów, zdradź mi  
jeno, gdzie jest moja żona Mavwin, i powiedz, czy wiesz,  
jaką śmiercią umarła moja córka Nienóri?  
   Tinwelint zapewnił go wszelako, że nie zna odpowiedzi  
na te pytania.  
   Úrin opowiedział mu tedy, jaki los spotkał jego  
bliskich. Ta smutna historia głęboko poruszyła zarówno  
króla, jak i jego dworzan. Wszyscy gorąco współczuli  
gościowi, on jednak rzekł:  
   - Gdybyście mieli choć tyle serca co najgorszy z  
ludzi, moi bliscy nadal by żyli. Nadszedł wszakże czas,  
żebyście zapłacili za tę bandę nędzników, którzy wyruszyli  
przeciwko smokowi Glorundowi, a potem, uciekłszy,  
zostawili Mavwin i Nienóri na jego łasce. Popatrz, królu,  
przychylnym okiem na mój dar, myślę bowiem, że pragnienie  
złota jest wszystkim, co nosisz w sercu.  
   Wówczas to wojownicy rozsypali skarb u stóp króla i  
cały dwór zastygł ze zdumienia i podziwu. Towarzysze Úrina  
zrozumieli jednak, co ma nastąpić, i nie byli tym  
zachwyceni.  
   - Popatrzcie na skarb Glorunda - powiedział ich wódz.  
- Jego zdobycie okupione zostało śmiercią Nienóri i krwią  
Turina, zabójcy smoka. Weź je, królu, i ciesz się, że  
dzielni ludzie uczynili cię bogatym.  
   Tych słów Úrina Tinwelint nie mógł już słuchać  
spokojnie.  
   - Co masz na myśli, synu człowieczy, i o cóż takiego  
mnie oskarżasz? Długo wychowywałem twojego syna i  
wybaczyłem mu złe uczynki, których się dopuścił. A potem  
udzieliłem pomocy twej żonie, mimo że ona, opętana dziką  
żądzą, nie chciała słuchać moich rad. To Melko cię  
nienawidzi, a nie ja. Co to ma wspólnego ze mną? I jakim  
prawem nieokrzesany człowiek z ludzkiego plemienia śmie  
stawiać zarzuty królowi Eldalian? Zważ, że moje życie w  
Palisorze zaczęło się na długo przedtem, zanim na ziemi  
pojawił się pierwszy człowiek. Odejdź, Úrinie, opętało cię  
bowiem zło Melka. I zabierz ze sobą swoje skarby!  
   Tak rzekł Tinwelint, który nie zamierzał jednak mścić  
się na gościu za jego słowa - choć łatwo mógł go zabić lub  

background image

rzucić nań czar - pamiętał bowiem, jak dzielnie walczył on  
niegdyś po stronie Eldarów.  
   Úrin odszedł więc, nie tknąwszy jednak złota, i na  
starość powrócił do Hisilóme, gdzie zmarł wśród ludzi.  
Nigdy nie zapomniano wszelako o jego słowach, które  
zasiały wzajemną nieufność między elfami a ludźmi.  
Powiadają, że po śmierci Úrina jego cień błąkał się po  
lasach, szukając Mavwin, i oba duchy długo jeszcze  
nawiedzały ziemie nad wodospadem i Srebrną Czarą,  
opłakując swoje dzieci. Elfy z Kôru twierdziły, że w końcu  
Úrin i Mavwin powędrowali do Mandosu, okazało się jednak,  
że nie znaleźli tam ani Nienóri ani Turina. Stało się tak  
dlatego, że choć Turambar podążył za siostrą ciemnymi  
ścieżkami aż do bram Fui nie zostały im jednak otworzone,  
podobnie jak nie wpuścił ich do swej siedziby Vef(ntur.  
Modlitwy Úrina i Mavwin dotarły jednak w końcu nawet do  
Manwego i bogowie, ulitowawszy się nad nieszczęsnym losem  
Turina i Nienóri, pozwolili im przybyć do Fôs'Almir,  
jeziora płomieni, tak jak przed wiekami, jeszcze przed  
pierwszym wschodem słońca, uczyniła to Urwendi i jej  
towarzyszki. Płomienne fale zmyły z nich pamięć o  
wszelkich nieszczęściach i dzieci Úrina zamieszkały jako  
jaśni Valarowie wśród błogosławionych istot, darząc się  
nawzajem piękną, braterską i siostrzaną miłością. Zaiste  
więc podczas Wielkiego Zniszczenia Turambar stał będzie u  
boku Fionwego, zaś Melko i jego smoki przeklną miecz  
Mormokila.  
   Tymi słowy Eltas zakończył swą opowieść i nikt już  
nie żądał, by mówił dalej.  
 
                          Przełożyła Magda Pietrzak-Merta