Polecamy w serii
Dotyk śmierci
Sława i śmierć
Skarby przeszłości
Kwiat Nieśmiertelności
Śmiertelna ekstaza
Czarna ceremonia
Anioł śmierci
Święta ze śmiercią
Rozłączy ich śmierć
Wizje śmierci
O włos od śmierci
Naznaczone śmiercią
Śmierć o tobie pamięta
Zrodzone ze śmierci
Słodka śmierć
Pieśń śmierci
Śmierć o północy
Śmierć z obcej ręki
Śmierć w mroku
Śmierć cię zbawi
Obietnica śmierci
Śmierć cię pokocha
Śmiertelna fantazja
Fałszywa śmierć
Pociąg do śmierci
Zdrada i śmierć
Śmierć w Dallas
Celebryci i śmierć
Psychoza i śmierć
Tytuł oryginału
CALCULATED IN DEATH
Copyright © 2013 by Nora Roberts
All rights reserved
Projekt okładki
Elżbieta Chojna
Zdjęcie na okładce
© Holger
Winkler/A.B./Corbis/FotoChannels
Redaktor prowadzący
Katarzyna Rudzka
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Mariola Będkowska
ISBN 978-83-7961-656-5
Warszawa 2014
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
Ubóstwu mało co brak, łakomstwu
wszystkiego.
Publiusz Syrus
Pieniądz bez honoru to choroba.
Balzac
Rozdział 1
Przejmujący wiatr targał przenikliwie
zimnym,
listopadowym
powietrzem,
które kąsało kości niczym małe,
ząbkowane nożyki. Porucznik Dallas
znowu zapomniała rękawiczek, ale może
to i lepiej, bo zniszczyłaby ich kolejną
drogą parę sprayem do zabezpieczania
dłoni.
Eve wsunęła więc tylko przemarznięte
ręce
do
kieszeni
płaszcza,
gdy
przyglądała się denatce.
Kobieta leżała u podnóża kilku stopni,
prowadzących do czegoś, co wyglądało
jak mieszkanie w suterenie. Widząc,
pod jakim kątem w stosunku do ciała
spoczywa głowa ofiary, Dallas nie
musiała czekać na lekarza sądowego, by
jej powiedział, że denatka skręciła kark.
Eve oceniła jej wiek na czterdzieści
kilka lat. Kobieta nie miała na sobie
płaszcza, lecz teraz już porywisty wiatr
był jej obojętny. Ubrana była jak
do pracy – miała na sobie żakiet, golf,
spodnie i eleganckie pantofle na niskim
obcasie.
Przypuszczalnie
wszystko
modne, ale Eve wolała zostawić ocenę
tego swojej partnerce, gdy tylko
detektyw
Delia
Peabody
dotrze
na miejsce zbrodni.
Nie dostrzegła żadnej biżuterii. Nawet
zegarka na rękę.
Brak torebki, teczki, aktówki.
Na schodach nie walały się śmieci,
murów nie zdobiły graffiti. Jedyny
dysonans stanowiły zwłoki.
W
końcu
Eve
odwróciła
się
do funkcjonariuszki, która pojawiła się
tu,
kiedy
ktoś
zadzwonił
pod dziewięćset jedenaście.
– Co wiadomo?
– Powiadomiono policję o drugiej
dwanaście. Razem ze swoim partnerem
byliśmy zaledwie dwie przecznice stąd,
w sklepie całodobowym. Dotarliśmy
tutaj o drugiej czternaście. Właściciel
lokalu, Bradley Whitestone, ze znajomą
Alvą Moonie, stali przed budynkiem.
Whitestone oświadczył, że zamierzali
wejść do mieszkania, w którym właśnie
trwa remont, więc stoi puste. Znaleźli
ciało, kiedy przyprowadził tu Moonie,
żeby jej pokazać, gdzie już wkrótce się
przeprowadzi.
– O drugiej w nocy.
– Tak jest. Oświadczyli, że dziś
wieczorem wybrali się na miasto, zjedli
kolację, potem poszli do baru. Są
niezupełnie trzeźwi, pani porucznik.
– Rozumiem.
– Siedzą teraz w wozie razem z moim
partnerem.
– Porozmawiam z nimi później.
– Ustaliliśmy, że ofiara nie żyje. Nie
ma przy sobie żadnego dokumentu
tożsamości. Brak torebki, biżuterii,
płaszcza. Doznała złamania kręgów
szyjnych. Widać też inne obrażenia –
siniak na policzku, rozciętą wargę.
Na pierwszy rzut oka wygląda to
na napad rabunkowy, ale... – Policjantka
lekko się zarumieniła. – Coś mi tu nie
pasuje.
Zaintrygowana Eve skinęła głową, by
policjantka mówiła dalej.
– Dlaczego?
– Brak płaszcza świadczy, że nie była
to zwykła kradzież na wydrę. Zdjęcie
płaszcza wymaga trochę czasu. A jeśli
spadła ze schodów albo ktoś ją
popchnął, dlaczego leży pod murem,
a nie u podnóża stopni? Tak, że nie
widać jej z chodnika? Bardziej mi to
wygląda na chęć pozbycia się zwłok,
pani porucznik.
–
Przymawiacie
się
o
pracę
w wydziale zabójstw, Turney?
– Nie chciałam nikogo urazić, pani
porucznik.
– Nie czuję się urażona. Może
potknęła się na schodach, nieszczęśliwie
upadła i skręciła sobie kark. Jakiś
bandzior
ją
zobaczył,
przeciągnął
pod ścianę, żeby ukryć przed wzrokiem
przechodniów, a potem zabrał jej
płaszcz i pozostałe rzeczy.
– Tak jest.
– Nie wygląda mi jednak na to. Ale
potrzebujemy
czegoś
więcej
niż
przypuszczeń. Zaczekajcie tu, Turney.
Detektyw Peabody już jest w drodze. –
Mówiąc to, Eve otworzyła zestaw
podręczny, by wyjąć puszkę Seal-It.
Zabezpieczyła sprayem dłonie i buty,
uważnie rozglądając się wkoło.
W tej części nowojorskiego East
Side’u panowała cisza i spokój –
przynajmniej o tej porze. Większość
okien mieszkań i wystaw była ciemna,
wszystko pozamykane, nawet bary. Może
kilka
lokali
nadal
działało,
ale
znajdowały się za daleko od tego
miejsca, by szukać w nich świadków
wydarzenia.
Wypytają okolicznych mieszkańców,
chociaż
mało
prawdopodobne,
by
znaleźli kogoś, kto widział, co się tutaj
stało. Z uwagi na przenikliwy ziąb, bo
rok
dwa
tysiące
sześćdziesiąty
najwyraźniej postanowił wziąć świat
w lodowaty uścisk, większość ludzi
wolała
siedzieć
w
domowych
pieleszach, rozkoszując się ciepełkiem.
Tak, jak ona. Spała, tuląc się do męża,
kiedy otrzymała wezwanie.
Ale taki już los gliniarzy, pomyślała,
a w przypadku Roarke’a – tych, którzy
poślubili funkcjonariusza policji.
Zabezpieczywszy dłonie i buty, zeszła
po
schodkach,
najpierw
uważnie
obejrzała drzwi do mieszkania, a potem
przykucnęła obok zwłok.
Tak,
czterdzieści
kilka
lat,
jasnobrązowe włosy zebrane do tyłu
i spięte. Niewielki siniak na prawym
policzku, odrobina zaschniętej krwi
na rozciętej wardze. Uszy miała
przekłute, więc jeśli nosiła kolczyki,
zabójca ich nie wyrwał, tylko zdjął,
choć wymagało to nieco zachodu.
Uniósłszy
rękę
denatki,
Dallas
zobaczyła otartą skórę na dłoni. Jakby
uprawiała seks na szorstkim dywanie,
pomyślała Eve, nim przytknęła prawy
kciuk ofiary do urządzenia, ustalającego
tożsamość.
Marta Dickenson, odczytała. Kobieta
rasy mieszanej, lat czterdzieści sześć.
Zamężna, mąż Denzel Dickenson, dwoje
dzieci, mieszkanka Upper East Side.
Zatrudniona
w
biurze
księgowym
Brewer, Kyle i Martini, mieszczącym się
osiem przecznic stąd.
Kiedy
wyjmowała
przyrządy
pomiarowe, jej krótkie, brązowe włosy
zatrzepotały na wietrze. Nie pomyślała,
by wcisnąć czapkę na głowę. Oczy Eve,
prawie tego samego koloru co włosy,
pozostały zimne i obojętne. Nie myślała
o
mężu,
dzieciach,
przyjaciołach
denatki. Jeszcze nie. Na razie skupiła się
na zwłokach, ich ułożeniu, miejscu
wydarzenia,
godzinie
zgonu,
który
nastąpił
o
dwudziestej
drugiej
pięćdziesiąt.
Co robiłaś, Marto, kilka przecznic
od biura i od domu w lodowatą,
listopadową noc?
Eve oświetliła latarką spodnie kobiety
i
dostrzegła
na
czarnej
tkaninie
niebieskie włókna. Ostrożnie ujęła
pęsetą
dwie
nitki,
umieściła
je
w torebce i zostawiła znacznik dla
techników kryminalnych, by zbadali
spodnie.
Usłyszawszy nad głową głos Peabody
i odpowiedź policjantki, Eve się
wyprostowała. Jej skórzany płaszcz
załopotał, kiedy odwróciła się, żeby
popatrzeć na swoją partnerkę, która
okutana po czubek nosa ciężkim krokiem
schodziła ze schodów.
Delia pomyślała o nakryciu głowy
i nie zapomniała rękawiczek. Różowa –
landrynkowo
różowa
–
czapka
narciarska
z
małym,
subtelnym
pomponem zakrywała jej ciemne włosy
i całe czoło, aż po brwi. Szyję
kilkakrotnie
owinęła
kolorowym
szalikiem. Do tego śliwkowy puchowy
płaszcz i różowe kowbojki. Eve
zaczynała podejrzewać, że Peabody nie
zdejmuje ich, nawet kiedy kładzie się
spać.
– Jak możesz w ogóle się poruszać
taka okutana?
– Jakoś dotarłam do stacji metra,
a potem ze stacji metra tutaj, ale
przynajmniej nie zmarzłam. Jezu –
powiedziała ze współczuciem. – Nie ma
nawet płaszcza!
– Raczej nie narzeka. Marta Dickenson
– zaczęła Eve i zapoznała Delię
z istotnymi faktami.
– Kawał drogi od jej biura i miejsca
zamieszkania. Może wracała z pracy
do domu, ale dlaczego nie skorzystała
z metra, szczególnie w taki wieczór?
– Oto jest pytanie. W lokalu trwa
remont. Nikt tu nie mieszka. Bardzo
na rękę, prawda? Jeśli dodać do tego, że
leży wciśnięta w kąt, nikt nie powinien
jej znaleźć do rana.
– Dlaczego bandziorowi miałoby
na tym zależeć?
– To kolejne pytanie. Jeśli mu na tym
zależało,
to
skąd
wiedział,
że
mieszkanie stoi puste?
–
Mieszka
w
okolicy?
–
odpowiedziała Peabody, myśląc na głos.
– Należy do ekipy remontowej?
–
Być
może.
Obejrzymy
sobie
mieszkanie, ale najpierw porozmawiamy
z
tymi,
którzy
zadzwonili
pod dziewięćset jedenaście. Wezwij
lekarza sądowego.
– I techników?
– Na razie jeszcze nie.
Eve weszła na schody i skierowała się
do radiowozu. Kiedy dawała znak
gliniarzowi,
siedzącemu
przy
kierownicy,
ze
środka
wysiadł
mężczyzna, zajmujący miejsce na tylnym
siedzeniu.
– Pani tu dowodzi? – spytał szybko,
wyraźnie zdenerwowany.
–
Porucznik
Dallas.
Czy
pan
Whitestone?
– Tak, to ja.
– To pan zawiadomił policję.
– Tak. Tak. Jak tylko znaleźliśmy... Ją.
Była... Byliśmy...
–
Pan
jest
właścicielem
tego
mieszkania?
– Tak. – Przystojny trzydziestolatek
wziął głęboki oddech. Kiedy znów się
odezwał, był bardziej opanowany, nie
mówił już tak szybko. – Budynek należy
do mnie i moich dwóch wspólników.
Na drugim i trzecim piętrze jest osiem
mieszkań.
Spojrzał w górę. Też był z gołą głową,
stwierdziła Eve, miał na sobie czarny,
wełniany płaszcz i szalik w czerwono-
czarne pasy.
– Jestem też wyłącznym właścicielem
lokalu na dole – ciągnął Whitestone. –
Przeprowadzamy
remont,
chcemy
na parterze i pierwszym piętrze urządzić
siedzibę firmy.
– Czym się zajmuje pańska firma?
– Doradztwem finansowym. WIN
Group. Whitestone, Ingersol i Newton.
W-I-N.
– Rozumiem.
– Zamierzałem zamieszkać na dole.
Przynajmniej taki miałem plan. Nie...
– Może mi pan powie, jak pan spędził
dzisiejszy wieczór – poprosiła go Eve.
– Brad?
– Zostań w samochodzie, Alvo.
– Nie mogę dłużej siedzieć. –
Z
radiowozu
wysiadła
szczupła
blondynka owinięta w naturalne futro,
na nogach miała skórzane, sięgające ud
botki na wysokich, cienkich obcasach.
Uczepiła się ramienia Whitestone’a.
Ładna z nich para, pomyślała Eve.
Oboje urodziwi, eleganccy, wyraźnie
wstrząśnięci.
– Porucznik Dallas. – Alva wyciągnęła
rękę. – Nie pamięta mnie pani?
– Nie.
–
Wiosną
spotkałyśmy
się
na bankiecie. Jestem jedną z członkiń
komitetu Big Apple Gala. Nieważne –
rzuciła, kręcąc głową. Wiatr rozwiewał
długie włosy Alvy. – To straszne.
Biedaczka. Nawet zabrali jej płaszcz.
Nie wiem, dlaczego tak bardzo się tym
przejmuję,
ale
według
mnie
to
okrucieństwo.
– Czy któreś z państwa dotykało
zwłok?
– Nie – zaprzeczył Whitestone. –
Zjedliśmy kolację, a potem poszliśmy
się czegoś napić do Key Club, dwie
przecznice stąd. Opowiadałem Alvie
o naszym nowym przedsięwzięciu,
zainteresowała się, więc przyszliśmy tu,
żebym mógł ją oprowadzić. Moje
mieszkanie jest prawie gotowe, więc...
Wyjmowałem klucz, już miałem wstukać
kod, kiedy Alva krzyknęła. Nawet nie
zauważyłem tej kobiety, pani porucznik.
Nie widziałem jej, póki Alva nie
krzyknęła.
– Leżała w kącie – dopowiedziała
jego towarzyszka. – W pierwszej chwili
pomyślałam, że to jakaś bezdomna. Nie
zdawałam sobie sprawy z tego, że...
Dopiero
później
oboje
się
zorientowaliśmy.
Przytuliła się do Whitestone’a, a ten
objął ją w pasie.
– Nie dotykaliśmy jej – dodał. –
Podszedłem bliżej, ale widziałem...
Wiedziałem, że nie żyje.
–
Brad
chciał,
żebym
weszła
do środka, bo tam ciepło, ale nie
mogłam.
Nie
mogłabym
czekać
w środku, wiedząc, że ona tu leży
na zimnie. Policja przyjechała bardzo
szybko.
– Panie Whitestone, potrzebna mi
będzie
lista
nazwisk
pańskich
wspólników i osób zatrudnionych przy
remoncie budynku.
– Naturalnie.
– Jak tylko przekaże pan mojej
partnerce te informacje oraz poda, jak
można się z panem kontaktować, mogą
państwo wrócić do domu.
– Jesteśmy wolni? – spytała ją Alva.
– Na razie tak. Potrzebna mi pańska
zgoda na wejście do mieszkania
i do budynku.
– Jasne. Daję pani wolną rękę. Mam
klucze i kody... – zaczął.
– Mam klucz uniwersalny. Jeśli będą
jakieś problemy, powiadomię pana.
– Pani porucznik? – zawołała za nią
Alva,
gdy
Eve
się
odwróciła,
zamierzając odejść. – Kiedy panią
poznałam, myślałam, że pani zawód jest
na swój sposób fascynujący. Weźmy
chociażby sprawę Icove’ów. To będzie
prawdziwy hit filmowy. Uważałam, że
ma pani bardzo ciekawą pracę. Ale się
myliłam. – Alva spojrzała w kierunku
schodów. – To ciężkie i przygnębiające
zajęcie.
– Praca jak każda inna – odparła Eve
i skierowała się do schodów. –
Zaczekamy do rana z przepytywaniem
okolicznych mieszkańców – zwróciła się
do Turney. – Ludzie zbyt wiele nam nie
powiedzą, kiedy ich wyrwiemy ze snu
o takiej porze. Nie tylko mieszkanie, ale
cały budynek jest pusty. Dopilnujcie,
żeby świadkowie dotarli tam, dokąd
chcą się udać. Z jakiego jesteście
posterunku, Turney?
– Ze sto trzydziestego szóstego.
– A kto jest waszym przełożonym?
– Sierżant Gonzales, pani porucznik.
–
Jeśli
chcecie
wziąć
udział
w
przepytywaniu
okolicznych
mieszkańców, załatwię to z waszym
szefem.
Bądźcie
tu
o
siódmej
trzydzieści.
–
Tak
jest!
–
Tamta
niemal
zasalutowała.
Lekko rozbawiona Eve zbiegła po
schodach, wstukała kod, otworzyła
drzwi
i
weszła
do
mieszkania
w suterenie.
– Włączyć światła na pełną moc –
poleciła i ucieszyła się, kiedy się
zapaliły.
Pomieszczenie
dzienne,
jak
się
domyślała, bo brakowało jeszcze mebli,
było bardzo przestronne. Ściany – tam,
gdzie je pomalowano – błyszczały jak
świeżo opieczona grzanka, podłoga –
tam, gdzie nie przykrywał jej brezent –
połyskiwała, polakierowana na ciemno.
Materiały budowlane i całą resztę
rzeczy ustawiono starannie w kątach
pomieszczenia, co świadczyło, że prace
remontowe jeszcze trwały.
Prowadzono je schludnie i sprawnie,
przypuszczalnie
zwracano
uwagę
na najdrobniejsze szczegóły.
Dlaczego więc jedna płachta brezentu,
w przeciwieństwie do pozostałych,
leżała pofałdowana, ukazując szeroki
pas błyszczącej podłogi?
– Jakby ktoś się na niej poślizgnął albo
z kimś szarpał – powiedziała Eve,
kierując się w tamtą stronę. Zaczekała,
aż
kamera
zarejestruje
szerokość
i
długość
odsłoniętego
fragmentu
podłogi, a potem się pochyliła, żeby
naciągnąć brezent.
– Dużo plam farby, ale...
Ukucnęła,
wyciągnęła
latarkę
i oświetliła brezent.
– To mi wygląda na krew. Kilka kropli
krwi.
Otworzyła torbę, pobrała małą próbkę,
a
potem
zaznaczyła
to
miejsce
do zbadania przez techników.
Przeszła do kuchni, przypominającej
kambuz,
lśniącej
i
błyszczącej
pod płachtami brezentu.
Akurat kiedy skończyła pierwsze
oględziny głównej sypialni i łazienki
oraz drugiej sypialni lub gabinetu
i łazienki, pojawiła się Peabody.
–
Zebrałam
wstępne
informacje
o świadkach – zameldowała. – Kobieta
jest dziana. Nie tak, jak Roarke, ale stać
ją na takie futro i te naprawdę odlotowe
kozaki.
– Taa… to widać.
– Jemu też nieźle się powodzi.
Odziedziczył majątek po rodzicach
i nadal go pomnaża. Dziesięć lat temu
zatrzymany za zakłócanie porządku
publicznego pod wpływem alkoholu. Jej
największym
grzechem
jest
przekraczanie dozwolonej prędkości.
Ma na swoim koncie masę mandatów
za zbyt szybką jazdę, głównie na trasie
do swojego domu w Hamptons.
– Wiesz, jak to jest, kiedy chce się
dotrzeć do Hamptons. Co tu widzisz,
Peabody?
–
Naprawdę
dobra
robota,
przywiązywanie uwagi do wszystkich
szczegółów, dobrze wydane pieniądze
i wystarczająco zasobne kieszenie, by
móc
wynagrodzić
dobrą
robotę
i przywiązywanie uwagi do wszystkich
szczegółów. I... – Uwalniając się
częściowo
od
długaśnego
szala,
Peabody
podeszła
do
miejsca
zaznaczonego przez Eve. – Coś, co mi
wygląda na krew na brezencie.
– Brezent był pofałdowany, jak dywan,
kiedy ktoś się na nim poślizgnie.
Pozostałe płachty leżą równiutko.
–
Na
placu
budowy
dochodzi
do wypadków. Może się polać krew.
Ale...
– Tak, ale. Krew na brezencie i trup
za drzwiami. Ofiara ma przeciętą wargę
i zaschniętą krew. Nie jest jej dużo,
więc ktoś mógł nawet nie zauważyć, że
kilka kropli skapnęło na brezent.
Szczególnie
kiedy
płachta
była
pofałdowana.
– Zaciągnęli ją tutaj? – Peabody
zmarszczyła czoło i spojrzała na drzwi.
– Nie widziałam żadnych śladów
włamania, ale przyjrzę się jeszcze raz.
– Nie włamali się. Może posłużyli się
wytrychem, ale to wymaga czasu.
Bardziej prawdopodobne, że znali kod
albo mieli cholernie dobry czytnik.
– Jeśli to wszystko uwzględnić, nie był
to zwykły napad rabunkowy.
– No właśnie. Zabójca nie wydaje się
zbyt rozgarnięty. Skoro był na tyle silny,
by skręcić jej kark, dlaczego ją uderzył?
Ofiara ma siniak na prawym policzku
i rozciętą wargę.
– Wymierzył jej lewy prosty.
– Nie wydaje mi się, że to lewy prosty.
To byłby naprawdę szczyt głupoty.
Raczej cios na odlew. Facet policzkuje
kobietę tylko wtedy, kiedy chce ją
upokorzyć. Uderza pięścią, jak jest
wkurzony, pijany albo ma w nosie, że
może jej zrobić krzywdę, doprowadzić
do rozlewu krwi. Wali na odlew, kiedy
chce sprawić ból i zastraszyć. A to mi
wygląda na cios na odlew – uderzył
kłykciami w kość policzkową.
Eve oberwała wystarczająco wiele
razy, by to wiedzieć.
–
Sprawca
jest
wystarczająco
rozgarnięty i opanowany, żeby jej nie
okładać pięściami, nie zmasakrować –
ciągnęła
–
ale
niewystarczająco
rozgarnięty, by nie zostawić żadnych
śladów. Niewystarczająco rozgarnięty,
żeby zabrać ze sobą brezent. Ofiara ma
otartą
skórę
prawej
dłoni,
a na spodniach niebieskie włókna. Może
pochodzą z dywanika w samochodzie?
– Uważasz, że ktoś ją złapał
i wciągnął do samochodu.
– To całkiem możliwe. Trzeba ją było
jakoś
ściągnąć
do
tego
pustego
mieszkania, by móc zrobić to, co zostało
zaplanowane. Jest wystarczająco cwany,
żeby zabrać jej kosztowności oraz
płaszcz,
pozorując
napad
na
tle
rabunkowym. Ale zostawił jej buty.
Porządne, wyglądają na prawie nowe.
Jaki bandzior zdejmuje ofierze płaszcz,
a zostawia jej buty?
– Jeśli ściągnął ją tutaj, zależało mu,
żeby nikt im nie przeszkodził –
zauważyła Peabody. – I chciał mieć dużo
czasu. Nie wygląda mi to na gwałt. Bo
dlaczego miałby ją potem ubrać?
– Szła do pracy albo właśnie wracała.
– Wracała – potwierdziła Peabody. –
Kiedy ją sprawdzałam, ustaliłam, że mąż
zadzwonił na policję. Nie wróciła
do domu. Pracowała do późna, ale nie
wróciła do domu. Tuż przed wyjściem
z biura, czyli tuż po dwudziestej drugiej,
zadzwoniła do męża.
– Zaalarmował policję, bo żona nie
wróciła po pracy do domu?
– Też wydało mi się to trochę dziwne,
więc go sprawdziłam. To szanowny pan
Denzel Dickenson, młodszy brat sędzi
Gennifer Yung.
– Wystarczy. – Eve wzięła głęboki
oddech. – Niezły pasztet.
– Też tak uważam.
–
Wezwij
techników,
Peabody,
powiedz, że to pilne. Nie zaszkodzi
postarać się o dupokrytki, kiedy ma się
do czynienia z martwą bratową pani
sędzi.
Przeciągnęła dłonią po włosach,
zastanawiając się. Zamierzała pojechać
do biurowca, w którym pracowała
ofiara, pokonać tę samą trasę, co ona,
poznać okolicę. A potem wrócić tu
przed udaniem się do domu ofiary, by
dokładnie obejrzeć miejsce zbrodni,
spróbować określić czas i kolejność
wydarzeń. Ale w tej sytuacji...
– Pewnie mąż od wielu godzin krąży
tam i z powrotem po mieszkaniu.
Złożymy mu wizytę i przekażemy złą
wiadomość.
– Nienawidzę tego – mruknęła
Peabody.
– To może pora, żebyś sobie poszukała
innego zajęcia.
*
Dickensonowie
zajmowali
jeden
z czterech apartamentów z ogrodem
na dachu na ostatnim piętrze jednego
z dostojnych budynków w Upper East
Side. Elegancki dom z szarego kamienia
i szkła górował nad okolicą, gdzie
nianie i osoby, wyprowadzające psy
na
spacer,
niepodzielnie
rządziły
na chodnikach i w parkach.
Automatyczny nocny strażnik kazał im
się przedstawić, co według Eve było
równoznaczne z szykanowaniem.
– Porucznik Eve Dallas i detektyw
Delia Peabody. – Przysunęła swoją
odznakę
do
ekranu.
–
Musimy
porozmawiać z Denzelem Dickensonem,
mieszkającym w apartamencie B.
– Proszę podać, w jakiej sprawie –
rozległ się beznamiętny, komputerowo
generowany głos.
– To nie twój interes. Zeskanuj odznaki
i wpuść nas.
– Przykro mi, ale apartament B jest
zabezpieczony
na
noc.
Wejście
do budynku i do wszystkich w nim
pomieszczeń
wymaga
zgody
administratora bądź lokatora. Chyba,
że to nadzwyczajna sytuacja.
– Posłuchaj mnie, ty niedorobiony,
mikroprocesorowy mądralo, jesteśmy tu
oficjalnie, z ramienia policji. Zeskanuj
odznaki i wpuść nas. W przeciwnym
razie
każę
natychmiast
sporządzić
nakazy
aresztowania
administratora
budynku,
szefa
zabezpieczeń
oraz
właścicieli
za
utrudnianie
pracy
wymiaru sprawiedliwości. A ty jeszcze
przed
wschodem
słońca
trafisz
na złomowisko.
–
Nieodpowiedni
język
stanowi
pogwałcenie...
– Nieodpowiedni język? Och, zaraz
usłyszysz bardziej nieodpowiedni język.
Peabody, skontaktuj się z zastępcą
prokuratora Cher Reo i rozpocznij
procedurę
wystawiania
nakazów
aresztowania
tych,
których
należy.
Przekonamy się, jakie będą mieli miny,
kiedy zostaną wywleczeni z łóżek o tej
porze, skuci i przewiezieni do komendy
głównej,
ponieważ
ten
skomputeryzowany, blaszany bożek nie
wpuścił do środka funkcjonariuszy
policji.
– Z największą przyjemnością, pani
porucznik.
–
Proszę
przedstawić
odznaki
do zeskanowania i położyć dłoń
na czytniku w celu weryfikacji.
Eve jedną rękę z odznaką uniosła
w górę, a drugą położyła na czytniku.
– Otwieraj. Natychmiast.
–
Tożsamość
zweryfikowana.
Zezwalam na wejście na teren budynku.
Eve
wpadła
do
środka,
przemaszerowała
po
czarnej,
marmurowej
posadzce
do
wind
o błyszczących, białych drzwiach,
których po obu stronach strzegły wazony
wysokości człowieka, wypełnione po
brzegi czerwonymi, ostro zakończonymi
kwiatami.
– Proszę zaczekać w holu, aż
poinformujemy
pana
i/lub
panią
Dickenson o wizycie pań.
– Zamknij się, komputerowy cymbale.
– Wsiadła do windy, a Peabody za nią. –
Apartament B – poleciła. – Zrób jakąś
uwagę, a przysięgam na Boga, że
potraktuję paralizatorem twoją płytę
główną.
Kiedy winda bezszelestnie ruszyła
w górę, Delia westchnęła, wyraźnie
zadowolona.
– Miałam niezły ubaw.
–
Nienawidzę,
jak
urządzenia
elektroniczne mnie opierniczają.
– Cóż, prawdę mówiąc, opierniczał
cię programista.
– Masz rację. – Eve zmrużyła oczy. –
Masz całkowitą rację. Zapisz sobie,
żeby to sprawdzić. Chcę wiedzieć, kto
zaprogramował
tego
nadgorliwego
robota.
– To może być jeszcze zabawniejsze. –
Z twarzy Peabody zniknął wesoły
uśmiech, kiedy winda się zatrzymała. –
W przeciwieństwie do tego.
Podeszły do drzwi do apartamentu B.
Kolejne zabezpieczenia, zauważyła Eve,
do tego cholernie dobre. Skaner dłoni,
wizjer, kamera. Nacisnęła guzik, żeby
uaktywnić system.
– Cześć!
Dzieciak, pomyślała Eve, na chwilę
zbita z tropu.
– Tu rodzina Dickensonów.
Rozległy się głosy mężczyzny, kobiety,
dziewczynki i chłopca, kiedy wszyscy
po kolei się przedstawiali. „Denzel,
Marta, Annabelle, Zack”. A potem
szczekanie psa.
– A to Cody – poinformował chłopięcy
głos. – Kto tam?
– Ach... – Eve, nie wiedząc, co
powiedzieć, machnęła odznaką przed
kamerą.
Przyglądała
się
czerwonemu
promieniowi skanera. W chwilę później
rozległ się komputerowo generowany
głos.
Tożsamość zweryfikowana. Proszę
zaczekać chwilę.
I Eve zobaczyła, jak kolor diody
zmienia się z czerwonego na zielony.
Otworzył
im
mężczyzna
w granatowych spodniach od dresu,
szarej bluzie i znoszonych adidasach.
Miał krótko ostrzyżone, lekko kręcone
włosy, ciemną, zmęczoną twarz. Oczy
koloru gorzkiej czekolady na moment
zrobiły się okrągłe, a potem pojawił się
w nich strach. Zanim Eve przemówiła,
strach zastąpiła rozpacz.
– Nie. Nie. Nie. – Padł na kolana
i złapał się za brzuch, jakby mu
wymierzyła kopniaka.
Peabody natychmiast pochyliła się nad
nim.
– Panie Dickenson.
– Nie – powtórzył, kiedy wbiegł pies
wielkości kuca szetlandzkiego. Pies
spojrzał
na
Eve.
Przez
sekundę
rozważała, czy wyciągnąć paralizator.
Ale pies tylko zaskowyczał i położył się
obok Dickensona.
– Panie Dickenson – powtórzyła
Peabody niemal śpiewnym głosem. –
Proszę mi pozwolić pomóc panu wstać.
Proszę mi pozwolić pomóc panu usiąść
na krześle.
– Marta! Nie! Wiem, kim pani jest.
Znam
panią.
Porucznik
Dallas.
Policjantka od zabójstw. Nie!
Ponieważ współczucie okazało się
większe
od
braku
zaufania
do wielgachnego psa, Eve przykucnęła.
–
Panie
Dickenson,
musimy
porozmawiać.
– Proszę tego nie mówić. Proszę. –
Uniósł głowę i z rozpaczą spojrzał Eve
w oczy. – Proszę tego nie mówić.
– Bardzo mi przykro.
Rozpłakał się. Objął psa ramionami
i płakał, kołysząc się i bujając.
Trzeba to było powiedzieć. Nawet
kiedy to oczywiste, trzeba powiedzieć,
by zostało zarejestrowane. I, o czym Eve
wiedziała, żeby ten człowiek to usłyszał.
– Panie Dickenson, z przykrością
zawiadamiam pana, że pańska żona nie
żyje.
Proszę
przyjąć
wyrazy
współczucia.
– Marta… Marta… Marta… –
powtarzał śpiewnie jak modlitwę.
– Czy chce pan, żebyśmy do kogoś
zadzwonili w pana imieniu? – spytała go
delikatnie Peabody. – Do siostry?
Do sąsiada?
– Jak to się stało? Jak?
– Usiądźmy – powiedziała Eve
i wyciągnęła do niego rękę.
Przez chwilę wpatrywał się w nią,
a potem chwycił się jej drżącą dłonią.
Był wysokim, dobrze zbudowanym
mężczyzną. We dwie z trudem pomogły
mu wstać. Zatoczył się jak pijany.
– Nie mogę... Co...
– Usiądziemy – powiedziała Peabody,
prowadząc
go
do
przestronnego,
wygodnie urządzonego pomieszczenia
dziennego, pełnego kolorów pokoju,
w
którym
niewątpliwie
lubiła
przesiadywać
rodzina
z
dziećmi
i wielgachnym psem. – Przyniosę panu
trochę wody, dobrze? – ciągnęła. – Czy
chce pan, żebym zadzwoniła do pańskiej
siostry?
– Do Genny? Tak. Proszę zadzwonić
do Genny.
– Dobrze. A pan niech tu usiądzie.
Usiadł, a pies natychmiast położył mu
na nogach swoje potężne łapy i oparł
na kolanach wielki łeb. Kiedy Peabody
poszła poszukać kuchni, Dickenson
odwrócił się w stronę Eve. Nadal z oczu
leciały mu ciurkiem łzy, ale płacz
sprawił, że pierwszy szok minął.
– Marta. Gdzie jest Marta?
– Bada ją teraz lekarz sądowy. –
Widziała, jak drgnął, lecz mówiła dalej:
– Zajmie się nią. Wszyscy się nią
zajmiemy. Wiem, że panu ciężko, panie
Dickenson, ale muszę panu zadać kilka
pytań.
– Proszę mi powiedzieć, jak to się
stało. Musi mi pani powiedzieć, co się
stało. Nie wróciła do domu. Dlaczego
nie wróciła do domu?
– Chcę to ustalić. Kiedy po raz ostatni
kontaktował się pan z żoną?
– Rozmawialiśmy koło dziesiątej.
Została dłużej w pracy, zadzwoniła
przed wyjściem z biura. Powiedziałem,
żeby
skorzystała
z
samochodu,
zadzwoniła po samochód, ale odparła,
że niepotrzebnie się martwię. Nie
chciałem, żeby szła na stację metra czy
też próbowała złapać taksówkę. Dziś
wieczorem taki ziąb.
– Czy zadzwoniła po samochód?
–
Nie.
Tylko
się
roześmiała.
Powiedziała, że spacer do stacji metra
dobrze jej zrobi. Prawie przez cały
dzień siedziała przy komputerze, poza
tym chciała... Chciała... Chciała zrzucić
dwa kilogramy. O, mój Boże. O, Boże.
Co
się
stało?
Czy
doszło
do nieszczęśliwego wypadku? Nie –
odpowiedział sam sobie, kręcąc głową.
– Zajmuje się pani zabójstwami. Jest
pani z wydziału zabójstw. Ktoś zabił
Martę. Ktoś zabił moją żonę, moją
Martę. Dlaczego? Dlaczego?
– Czy zna pan kogoś, kto pragnąłby jej
śmierci?
– Nie. Nie ma nikogo takiego. Nie ma.
Na całym świecie nie miała ani jednego
wroga.
Wróciła Delia ze szklanką wody.
– Pańska siostra razem z mężem już tu
jadą.
– Dziękuję. Czy to był napad
rabunkowy? Nie rozumiem. Jeśli ktoś
chciałby jej zabrać torebkę, biżuterię,
oddałaby
wszystko.
Kiedy
postanowiliśmy zostać w Nowym Jorku,
obiecaliśmy sobie nawzajem, że nie
będziemy głupio ryzykować. Mamy
dzieci. – Ręka, w której trzymał
szklankę, znów zaczęła mu drżeć. –
Dzieci. Co ja powiem dzieciom? Jak
można
coś
takiego
powiedzieć
dzieciom?
– Czy państwa dzieci są w domu? –
spytała go Eve.
– Naturalnie. Śpią. Spodziewają się,
że kiedy rano wstaną, żeby pójść
do szkoły, zobaczą mamę.
– Panie Dickenson, muszę panu zadać
to pytanie. Czy przechodzili państwo
kryzys małżeński?
– Nie. Jestem prawnikiem, moja
siostra jest sędzią wydziału karnego.
Wiem, że musi mi się pani dokładnie
przyjrzeć.
Proszę
to
zrobić
–
powiedział, a do oczu znów mu
napłynęły łzy. – Proszę mnie sprawdzić.
Ale proszę mi powiedzieć, co spotkało
moją żonę. Proszę mi powiedzieć, co
spotkało Martę.
Eve wiedziała, że nie ma co tego
odwlekać. Ani zbytnio się rozwodzić.
– Zwłoki pańskiej żony znaleziono
dziś w nocy kilka minut po drugiej
u
podnóża
zewnętrznych
schodów
w budynku, odległym od jej biura
o jakieś osiem przecznic. Doznała
złamania kręgów szyjnych.
Wypuścił powietrze z płuc i znów
wziął oddech.
– Nie poszłaby tak daleko, nie w nocy,
nie sama. I nie spadła, bo nie byłoby tu
pani. Czy... Czy została zgwałcona?
– Wstępne oględziny nie wskazują, że
był to napad o podłożu seksualnym.
Panie Dickenson, czy próbował się pan
skontaktować z żoną po waszej ostatniej
rozmowie i przed naszym pojawieniem
się tutaj?
– Co kilka minut do niej dzwoniłem.
Chyba
poczynając
od
wpół
do jedenastej. Ale nie odbierała. Nigdy
nie pozwalała, żebym tak się martwił,
do tego tyle czasu. Wiedziałem...
Przepraszam na minutkę. – Niepewnie
wstał. – Przepraszam na minutkę –
powtórzył i wybiegł z pokoju.
Cody popatrzył za nim, a potem
ostrożnie podszedł do Peabody i położył
łapę na jej kolanie.
– Czasami jest gorzej niż normalnie –
mruknęła i spróbowała go pocieszyć, jak
umiała.
Rozdział 2
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 3
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 4
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 5
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 6
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 7
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 8
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 9
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 10
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 11
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 12
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 13
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 14
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 15
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 16
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 17
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 18
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 19
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 20
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 21
Dostępne w pełnej wersji
Rozdział 22
Dostępne w pełnej wersji
EPILOG
Dostępne w pełnej wersji
Pełną wersję tej książki znajdziesz w
sklepie internetowym ksiazki.pl pod
adresem:
eID=evo_data&action=redirect&code=8e708e3d535