Melissa de la Cruz
Z
BŁĄKANY ANIOŁ
K
RWAWE WALENTYNKI
Tłumaczenie Małgorzata Kaczarowska
Misguided Angel; Bloody Valentine
Z
BŁĄKANY ANIOŁ
Dla Taty,
Alberta B. de la Cruz
(7 września 1949 - 25 października 2009),
który uważał, że dedykacje i podziękowania to najlepsze części
moich książek, ponieważ zawsze jest tam mowa o nim.
Misguided angel hanging over me,
Heart like a Gabriel, pure and white as ivory
Soul like a Lucifer, black and cold like a piece of lead.
Misguided angel, love you till I'm dead.
- Cowboy Junkies, Misguided Angel
Wszystko się zmienia, nic nie ginie.
- Owidiusz
Z osobistego dziennika
Lawrence'a Van Alena
P
OŚCIG
Odgłos kroków na bruku rozbrzmiewał echem wśród pustych ulic miasta. Tomasia
w safianowych ciżmach stąpała niemal bezgłośnie, słysząc za plecami stukot ciężkich
butów Andreasa i lżejsze kroki Giovanniego. Nie zwalniając, biegli jedno za drugim, blisko
siebie, przyzwyczajeni do tego rodzaju karności i przyzwyczajeni do wtapiania się w
ciemność. Na środku placu rozdzielili się.
Tomi wzniosła się na gzyms najbliższego budynku i przycupnęła, patrząc na
rozległą panoramę miasta: od budowanej właśnie bazyliki przez Most Złotników, aż do
dzielnic za rzeką. Wyczuła, że zbliża się do nich potwór i przygotowała się do ataku. Ich cel
jeszcze nie wiedział, Że jest śledzony, a Tomasia miała zamiar uderzyć szybko i
niepostrzeżenie, wymazując i niszcząc każdy ślad srebrnokrwistego. Zupełnie jakby bestia,
przebrana za pałacowego strażnika, nigdy nie istniała. Nawet umierając, nie mogła wydać
żadnego dźwięku. Tomasia nie ruszała się Z miejsca, czekając, aż bestia podejdzie bliżej i
wpadnie w ich zasadzkę.
Usłyszała, że Dre odchrząkuje, lekko zadyszany. Obok niego pojawił się Gio z
obnażonym mieczem, sygnalizując, że wampir znalazł się już w zaułku.
Teraz przyszła jej kolej. Tomasia zeskoczyła ze swojego posterunku, trzymając w
zębach sztylet.
Ale kiedy wylądowała na ulicy, nie zobaczyła ani śladu bestii.
- Gdzie...? - zaczęła szeptem, ale Gio położył palec na ustach, wskazując ciemną
uliczkę.
Tomi uniosła brwi. Coś niezwykłego. Srebrnokrwisty zatrzymał się, aby
porozmawiać z zamaskowanym nieznajomym. To dziwne: Croatanie nienawidzili
czerwonokrwistych i zwykle unikali ich albo torturowali dla rozrywki.
- Ruszamy? - zapytała, kierując się w tamtą stronę.
- Czekaj - rozkazał Andreas. Miał dziewiętnaście lat, był wysoki i dobrze
zbudowany, wyrzeźbione muskuły i gęste brwi sprawiały, że był zarazem przystojny i
bezlitosny. Był ich przywódcą, jak zawsze.
W porównaniu z nim Gio wydawał się drobny, niemal jak elf, Z urodą, której nie
mogły ukryć nawet postrzępiona broda i długie, nieposłuszne włosy. Trzymał dłoń na
rękojeści miecza, spięty i gotowy do skoku.
Tomi zrobiła to samo, przesuwając palcem po ostrzu sztyletu. Czuła się lepiej, mając
go przy sobie.
- Zobaczmy, co będzie dalej - zdecydował Dre.
C
ZĘŚĆ PIERWSZA
S
CHUYLER VAN
A
LEN
I
B
RAMA
O
BIETNICY
U wybrzeży Włoch
Teraźniejszość
J
EDEN
Cinque Terre
Schuyler Van Alen najszybciej, jak mogła, wspięła się spiralnymi schodkami z
polerowanego brązu na górny pokład. Pochwyciła spojrzenie stojącego na dziobie jachtu
Jacka Force'a i skinęła głową, osłaniając oczy przed palącym śródziemnomorskim
słońcem. Gotowe.
To dobrze, przekazał i zajął się rzucaniem kotwicy. Był spalony słońcem i
rozczochrany, jego skóra miała kolor ciemnego orzecha, a włosy barwę lnu. Czarne
włosy Schuyler także były zmierzwione i zaniedbane po miesiącu wystawiania ich na
słone morskie powietrze. Miała na sobie starą koszulę Jacka, niegdyś białą i
nieskazitelną, obecnie zszarzałą i wystrzępioną na dole. Oboje otaczała aura luzu,
typowa dla ludzi będących na wiecznych wakacjach: leniwa, zrelaksowana bezcelowość
ukrywała ich determinację. Miesiąc wystarczył. Musieli działać. Musieli działać dzisiaj.
Mięśnie ramion Jacka napięły się, kiedy szarpnął linę, sprawdzając, czy kotwica
zaczepiła o dno morskie. Nie miał szczęścia.
Kotwica podniosła się, więc popuścił jeszcze kilka metrów liny. Podniósł prawą
rękę, sygnalizując Schuyler, żeby wrzuciła wsteczny bieg. Jack wypuścił jeszcze kawałek
liny i znowu szarpnął. Gruby biały warkocz zacisnął się na jego ręce, kiedy ciągnął
kotwicę ku sobie.
Schuyler, która dawniej żeglowała latem w Nantucket, wiedziała, że zwykły
człowiek użyłby do zarzucenia trzystukilogramowej kotwicy kołowrotu z silnikiem, ale
oczywiście Jack nie był w najmniejszym stopniu zwykłym człowiekiem. Pociągnął
mocniej, wykorzystując niemal całą swoją silę, a ośmiotonowy jacht hrabiny jakby
naprężył się na moment. Tym razem kotwica wytrzymała, znajdując zaczepienie na
skalistym dnie. Jack rozluźnił mięśnie i puścił linę, a Schuyler odeszła od steru, żeby
pomóc mu owinąć ją wokół podstawy kołowrotu. Przez ostatni miesiąc znajdowali
niewielką pociechę w takich prostych zadaniach. Pozwalało im to zająć się czymś
konkretnym, podczas gdy planowali ucieczkę.
Ponieważ Izabela Orleańska ofiarowała im wprawdzie schronienie w swoim
domu, ale dawno temu, w innym wcieleniu, była ukochaną Lucyfera, Druzyllą, siostrą -
żoną cesarza Kaliguli. To prawda, że hrabina okazała im niezwykłą szczodrość, otaczając
wszelkimi luksusami - jacht na przykład był w pełni i obficie zaopatrzony. Ale z każdym
dniem stawało się coraz bardziej oczywiste, że zaproponowane przez hrabinę
schronienie szybko przemienia się w więzienie. Był już listopad, a oni pozostawali
praktycznie znajdującymi się w jej mocy więźniami, których nigdy nie pozostawiano
samych, i którym nie pozwalano się oddalać. Schuyler i Jack byli równie daleko od
znalezienia Bramy Obietnicy, jak w dniu, kiedy opuścili Nowy Jork.
Hrabina dawała im wszystko oprócz tego, czego potrzebowali najbardziej:
wolności. Schuyler nie przypuszczała, by Izabela, wielka przyjaciółka Lawrence'a i
Cordelii i jedna z najbardziej szanowanych wdów w europejskiej wampirzej
społeczności, miała okazać się srebrnokrwistym zdrajcą. Jednak po zdradzie Forsytha
Llewellyna w Nowym Jorku wszystko wydawało się możliwe. Tak czy inaczej, nie mogli
pozwolić sobie na czekanie i sprawdzenie, czy hrabina planuje uwięzić ich na stałe.
Schuyler spojrzała nieśmiało na Jacka. Byli razem już od miesiąca, nareszcie jako
oficjalna para, ale wszystko nadal wydawało jej się całkowicie nowe - jego dotyk, głos,
towarzystwo, lekki dotyk ręki na jej ramionach. Stała obok niego, opierając się o
barierkę, a Jack objął ją ramieniem, przyciągając bliżej, żeby pocałować w czubek głowy.
Takie pocałunki lubiła najbardziej, ciesząc się w głębi serca pewnością, z jaką ją trzymał.
Należeli teraz do siebie.
Schuyler pomyślała, że może to właśnie miała na myśli Allegra, kiedy powiedziała
jej, żeby wróciła do domu i przestała ze sobą walczyć, przestała uciekać przed swoim
szczęściem. Może to właśnie matka chciała jej przekazać.
Jack cofnął rękę, a Schuyler popatrzyła za jego wzrokiem, na niedużą szalupę,
którą „chłopcy” opuszczali z rufy na spienioną wodę na dole. Dwaj radośni Włosi, Drago i
Iggy (zdrobnienie od Ignazio), byli venatorami pracującymi dla hrabiny i wedle
wszelkich znaków na niebie i ziemi ich strażnikami więziennymi. Ale Schuyler polubiła
ich niemal jak przyjaciół. Myśl o tym, co ona i Jack planowali, sprawiała, że jej nerwy
były nieźle skołatane. Miała nadzieję, że uda im się nie zrobić krzywdy venatorom, ale
wiedziała też, że w razie czego nie mogą się wahać. Zadziwiał ją spokój Jacka, sama z
trudem zmuszała się, żeby stać nieruchomo i z niecierpliwości gimnastykowała nogi w
kostkach, wspinając się na palce i opadając.
Podeszła za Jackiem na krawędź pokładu. Iggy przycumował łódkę do jachtu, a
Drago wyciągnął rękę, żeby pomóc Schuyler. Ale Jack wślizgnął się pierwszy i odsunął
Włocha, dżentelmeńskim gestem oferując Schuyler swoją rękę. Przytrzymała się jej,
przechodząc przez barierkę do łódki. Drago wzruszył ramionami i wyrównał balans
łodzi, podczas gdy Iggy na dziobie pakował ostatnie zapasy - kilka koszy piknikowych i
plecaki z kocami i wodą.
Schuyler obróciła się, aby po raz pierwszy przyjrzeć się uważnie poszarpanemu
włoskiemu wybrzeżu. Od kiedy usłyszeli, że Cinque Terre to ulubione miejsce Iggy'ego,
nalegali na tę całodniową wycieczkę. Cinque Terre było fragmentem włoskiej riwiery, na
którym położonych było pięć średniowiecznych miasteczek. Iggy, o szerokiej twarzy i
okazałym brzuchu, opowiadał z nostalgią o czasach, kiedy biegał po ścieżkach na
krawędziach klifów, a potem wracał do domu na obiad, jedzony na tarasie z widokiem
na zachód słońca nad zatoką.
Schuyler nigdy nie była w tej części Włoch i nie wiedziała o niej za wiele - ale
wiedziała, jak mogą wykorzystać sentyment Iggy'ego do rodzinnego miasta na swoją
korzyść. Nie potrafił oprzeć się propozycji odwiedzenia tego miejsca i zgodził się, żeby
spędzili dzień z dala od pływającego więzienia. Było to miejsce idealne dla ich planów,
ponieważ szlaki kończyły się starożytnymi schodami, ciągnącymi się setki metrów w
górę. O tej porze roku ścieżki były opuszczone - sezon turystyczny się skończył. Jesień
przyniosła chłodniejszą pogodę i w popularnych latem kurortach nie było już prawie
nikogo. Górskie szlaki mogły odprowadzić ich daleko od jachtu.
- Spodoba ci się tutaj, Jack - powiedział Iggy, wiosłując energicznie. - Tobie też,
signorina - dodał. Włosi mieli problemy z wymawianiem imienia „Schuyler”.
Jack odpowiedział pomrukiem, unosząc wiosło, a Schuyler starała się wyglądać,
jakby nie mogła się doczekać. Powinni szykować się na udany piknik. Schuyler
zauważyła, że Jack patrzy z namysłem na morze, przygotowując się do tego, co miał
przynieść ten dzień. Z uśmiechem poklepała go po ramieniu. To miał być wyczekiwany
oddech od życia na statku, okazja do spędzenia dnia na wędrówce.
Powinni wyglądać jak szczęśliwa i pozbawiona jakichkolwiek trosk para, a nie jak
dwoje skazańców, planujących ucieczkę z więzienia.
D
WA
Ucieczka
-
Schuyler poczuła, że humor jej się poprawia, kiedy wpłynęli do zatoki przy
miasteczku Vernazza. Widok zachwyciłby każdego i nawet pochmurne oblicze Jacka
trochę się rozjaśniło. Skalne półki były niesamowicie efektowne, a przycupnięte na nich
domy sprawiały wrażenie równie starych, jak otaczające je głazy. Zacumowali łódź i cała
czwórka wspięła się na szczyt urwiska, kierując się w stronę szlaku.
Pięć miast tworzących Cinque Terre połączonych było kamienistymi ścieżkami -
na niektóre z nich praktycznie nie dawało się wspiąć, jak wyjaśnił Iggy, kiedy szli wzdłuż
szeregu maleńkich otynkowanych domków. Venator był w wyśmienitym humorze i
opowiadał im historię każdego z mijanych domów.
- Ten tutaj moja ciotka Clara sprzedała w 1977 roku bardzo sympatycznej
rodzinie z Parmy, a tu obok mieszkała najpiękniejsza dziewczyna we Włoszech (odgłosy
cmokania), tylko... wiecie, czerwonokrwiste damy, potrafią być takie... wybredne... o, a
tutaj...
Szli pomiędzy ogródkami i polami, a Iggy witał się z mijanymi mieszkańcami i
klepał zwierzęta, kiedy przechodzili przez pastwiska. Szlak prowadził tam i z powrotem
od trawiastych pastwisk do domów na samej krawędzi nadmorskiego urwiska. Kiedy
wspinali się naprzód, Schuyler widziała małe kamyczki, osypujące się ze zbocza.
Iggy podtrzymywał rozmowę, podczas gdy Drago przytakiwał tylko i uśmiechał
się do siebie, jakby odbył tu już za dużo wycieczek i nie chciał psuć zabawy
przyjacielowi. Rozwlekłe opowieści Iggy'ego zajęły większość poranka. Wspinaczka była
męcząca, ale Schuyler cieszyła się, że ma okazję rozprostować nogi i była pewna, że Jack
także to docenia. Za dużo czasu spędzili na łodzi, a chociaż mogli pływać w morzu, nie
mogło się to równać z porządną wędrówką na świeżym, lądowym powietrzu. Kilka
godzin zajęło im dojście z Vemazzy do Corniglii, a potem do Manaroli. Schuyler
zauważyła, że przez cały dzień nie widzieli ani jednego samochodu czy ciężarówki,
żadnej linii telefonicznej ani trakcji elektrycznej.
To jest to - przekazał Jack. - Tutaj.
Schuyler wiedziała, że Jack oszacował, iż znaleźli się niemal w połowie drogi
między dwoma miasteczkami. Nadszedł właściwy czas. Schuyler poklepała Iggy'ego w
ramię i wskazała na urwiste wyniesienie nad klifem.
- Lunch? - zatrzepotała rzęsami.
Iggy uśmiechnął się.
- Jasne! Tak się rozgadałem, że zapomniałbym się zatrzymać i coś zjeść!
Punkt, do którego zaprowadziła ich Schuyler, był ciekawie położony. Szlak
wybiegał na cypel, więc po obu stronach wąskiej ścieżki znajdowało się urwisko.
Venatorzy rozłożyli jeden ze śnieżnobiałych obrusów hrabiny na trawie pomiędzy
głazami i cała czwórka stłoczyła się na tej niewielkiej przestrzeni. Schuyler starała się
nie gapić w dół, zajmując miejsce jak najbliżej krawędzi.
Jack usiadł naprzeciwko niej, spoglądając ponad jej głową na wybrzeże poniżej.
Obserwował plażę, podczas gdy Schuyler pomagała rozpakować koszyk. Wyjęła szynkę
parmeńską, salami finocchiona, mortadelę i suszoną wołowinę. Wędliny w postaci
długich walców lub pocięte w małe plasterki zapakowane były w papier pergaminowy.
W koszu znajdował się też bochenek chleba z rozmarynem oraz brązowa papierowa
torba, pełna ciasteczek z migdałami i placuszków z dżemem. Aż szkoda, że to wszystko
miało się zmarnować. Drago wyjął kilka plastikowych pudełek zawierających włoskie
sery, pecorino i świeżą burratę, zapakowane w zielone liście. Schuyler odkroiła i
skosztowała kawałek burraty. Maślano - mleczny smak mógł swoją doskonałością
rywalizować z rozciągającym się wokół widokiem.
Na moment pochwyciła spojrzenie Jacka. Szykuj się, przekazał. Nadal uśmiechała
się i jadła, chociaż żołądek zaczął się jej zaciskać. Obejrzała się szybko, żeby zobaczyć, na
co patrzył Jack. Przy plaży w dole zacumowała niewielka motorówka. Kto mógłby
zgadnąć, że nastoletni północnoafrykański pirat z wybrzeży Somalii okaże się tak
godnym zaufania pomocnikiem? - pomyślała Schuyler. Nawet z tej odległości widziała,
że przyprowadził to, o co go prosili: jedną z najszybszych motorówek, jakimi
dysponowali piraci, wysmukłą i z groteskowo wielkim silnikiem.
Iggy otworzył butelkę wina Prosecco i cała czwórka z uśmiechem wzniosła toast
za skąpane w słońcu wybrzeże. Szerokim gestem wskazał rozłożoną między nimi ucztę.
- Zaczynamy?
Na ten moment czekali. Schuyler zaczęła działać. Odchyliła się do tylu i udała, że
traci równowagę, a potem pochyliła się do przodu i chlusnęła całą zawartością szklanki
wina w twarz Drago. Sprawiał wrażenie ogłupiałego, gdy alkohol zapiekł go w oczy, ale
zanim zdążył zareagować, Iggy klepnął go w plecy i zarechotał z całego serca, jakby
Schuyler opowiedziała szczególnie śmieszny dowcip.
Jack zerwał się, korzystając z tego, że Drago był chwilowo oślepiony, a Iggy
zamknął oczy ze śmiechu. Wyciągnął drewniany nóż z rękawa, obrócił go i wbił głęboko
w pierś Drago. Włoch rozciągnął się na ziemi, krwawiąc obficie z rany. Schuyler pomogła
Jackowi zrobić tę broń z obluzowanej deski, którą wyjął ze schodów, szlifując ją na
kamieniu wyłowionym przez nią podczas nurkowania. Deska była zrobiona z drzewa
żelaznego i zmieniła się w niebezpieczny i śmiercionośny sztylet.
Schuyler rzuciła się do drugiego venatora, ale Iggy zerwał się na nogi, zanim
zdążyła wstać. Tego nie brali pod uwagę. Tłuścioch umiał się naprawdę szybko ruszać.
W jednej chwili wyrwał ostrze z piersi przyjaciela, aby wykorzystać ją jako własną broń,
i odwrócił się do Schuyler. Jego oczy były całkowicie poważne.
- Jack! - krzyknęła, kiedy venator zaatakował. Nie mogła się ruszyć, Iggy rzucił na
nią zaklęcie unieruchamiające, kiedy sięgał po nóż, który teraz wznosił nad jej piersią. Za
moment miał przeszyć jej serce - ale Jack zanurkował pomiędzy nich i przyjął na siebie
pełne impetu uderzenie.
Schuyler musiała wyrwać się spod działania zaklęcia. Szarpnęła się do przodu,
wykorzystując każdy pozostały jej gram energii, walcząc z przytrzymującą ją
niewidzialną pajęczyną. Miała uczucie, że porusza się w zwolnionym tempie przez gęstą
ciecz, ale znalazła słaby punkt zaklęcia i przełamała je. Wrzasnęła i rzuciła się do Jacka,
który leżał jak pozbawiony życia.
Iggy był tam pierwszy i przewrócił go na plecy, ale cofnął się zdumiony. Cały i
zdrowy chłopak uśmiechnął się ponuro.
Jack zerwał się na nogi.
- Nieładnie, venatorze. Jak mogłeś zapomnieć, że anioła nie można zranić
ostrzem, które sam stworzył? - podwinął rękawy i stanął twarzą w twarz z
przeciwnikiem. - Może ułatwisz sobie życie? - zapytał łagodniej. - Proponuję, żebyś
wrócił i powtórzył hrabinie, że nie jesteśmy parą kolczyków, które może trzymać w
szkatułce. Odejdź, a nie zrobimy ci krzywdy.
Przez moment wydawało się, że venator rozważa tę ofertę, ale Schuyler
wiedziała, że jest zbyt starą duszą na tak tchórzliwe wyjście. Włoch wyjął z kieszeni
paskudnie wyglądające zakrzywione ostrze i skoczył w stronę Jacka, nieoczekiwanie
zatrzymując się w powietrzu. Przez sekundę wisiał nieruchomo, z dziwnym wyrazem
twarzy, na której malowały się jednocześnie zmieszanie i porażka.
- Niezła robota z tym unieruchomieniem - powiedział Jack do Schuyler.
- Zawsze do usług - uśmiechnęła się. Zebrała zaklęcie, które przed chwilą ją
sparaliżowało, i rzuciła je na venatora.
Jack zajął się resztą, potężnym gestem strącając grubego strażnika z urwiska,
żeby roztrzaskał się o skały na dole.
- Zajęłaś się zbiornikiem? - zapytał, kiedy pospiesznie schodzili na dół, do
czekającej na nich pirackiej łodzi.
- Jasne - skinęła głową. Dobrze zaplanowali swoją ucieczkę: Jack osadził kotwicę
jachtu tak głęboko w dnie morskim, że wyrwanie jej nie będzie możliwe, a Schuyler
opróżniła zbiornik paliwa. Poprzedniej nocy uszkodzili żagle i radio.
Przebiegli przez plażę do pirackiej łodzi, w której czekał ich nowy przyjaciel,
Ghedi. Schuyler spotkała go podczas jednej z nadzorowanych wypraw na targ w St.
Tropez, gdzie były członek samozwańczych „Somalijskich Marines” pomagał przy
rozładunku świeżych ryb w dokach. Ghedi tęsknił za dawnymi dniami pełnymi przygód i
natychmiast skorzystał z okazji, by pomóc dwójce uwięzionych Amerykanów.
- Zgodnie z zamówieniem, szefowo - uśmiechnął się Ghedi, odsłaniając rząd
olśniewająco białych zębów. Poruszał się zwinnie i szybko. Wyskoczył z motorówki -
miał zamiar wrócić później na targ promem.
- Dzięki, stary - Jack ujął ster. - Zajrzyj jutro na swoje konto.
Somalijczyk uśmiechnął się jeszcze szerzej, a Schuyler pomyślała, że frajda z
kradzieży łodzi była dla niego niemal wystarczającą zapłatą.
Potężny silnik ożył z rykiem, przyspieszyli, oddalając się od wybrzeża. Schuyler
spojrzała na dwóch venatorów, unoszących się nieruchomo w wodzie. Pocieszyła się
pewnością, że obaj to przeżyją: byli starożytnymi istotami i żaden upadek z urwiska nie
mógł ich naprawdę uszkodzić. Jedyny cios otrzyma tylko ich duma. Ale potrzebują czasu,
żeby dojść do siebie, a przez ten czas ona i Jack będą już daleko.
Odetchnęła. Nareszcie. Teraz do Florencji, żeby zacząć poszukiwania
odźwiernego i zabezpieczyć bramę, zanim znajdą ją srebrnokrwiści. Mogli znowu wziąć
się do roboty.
- Wszystko dobrze? - Jack prowadził motorówkę przez wzburzone fale z
profesjonalną łatwością. Wziął ją za ręką i mocno uścisnął.
Przytuliła jego dłoń do policzka, rozkoszując się dotykiem zgrubiałych odcisków
na jej skórze. Udało im się. Byli razem. Bezpieczni. Wolni. I nagle zamarła.
- Jack, za nami.
- Wiem. Słyszę silniki - powiedział, nawet się nie oglądając. Schuyler wpatrywała
się w horyzont, zza którego wyłoniły się trzy ciemne kształty. Kolejni venatorzy, na
ścigaczach z czarno - srebrnym herbem na szybach. Kształty rosły coraz bardziej i
bardziej w miarę, jak się do nich zbliżali. Najwyraźniej Iggy i Drago nie byli ich jedynymi
strażnikami.
Ucieczka miała się okazać trudniejsza, niż przypuszczali.
T
RZY
W głębinę
Pierwsze krople spadły na policzek Schuyler jak delikatne pocałunki. Miała
nadzieję, że to będzie tylko przelotny deszcz, ale rzut oka na ciemniejące coraz bardziej
niebo powiedział jej, że tak się nie stanie. Spokojny, błękitny dotąd horyzont nabierał
szybko odcieni szarości, czerwieni i czerni, skłębione chmury zbijały się w ciężką,
jednolitą masę. Deszcz, początkowo lekki, uderzył nagle w pokład w narastającym
staccato. Rozległ się grzmot, a niski, dudniący dźwięk sprawił, że dziewczyna
podskoczyła.
Oczywiście musiało się rozpadać, żeby wszystko bardziej skomplikować. Schuyler
sięgnęła za plecy Jacka po niewielki łuk. Poprosili Ghediego, żeby go przygotował dla
nich i ukrył w schowku przemytników, znajdującym się w zęzie.
Przez miesiąc spędzony na morzu przygotowywali ucieczkę. Jack godzinami uczył
Schuyler tajników sztuki venatorów (takich jak podstępy czy rodzaje amunicji), a za
zgodą Iggy'ego i Drago pokazał jej także podstawy łucznictwa. Dzięki pewnej ręce i
dobremu wzrokowi okazała się w tym nawet lepsza od niego. Teraz wyjęła z plecaka
kilka strzał z drzewa żelaznego, wykonanych ręcznie w trakcie ich uwięzienia. Wybrała
jedną i zajęła pozycję strzelecką.
Ich prześladowcy nadal byli daleko z tyłu. Widziała ich wyraźnie pomimo wiatru i
mgły. Ugięła kolana i zastygła jak nieruchomy posąg na wzburzonym morzu, podnosząc
łuk i napinając cięciwę do granic możliwości. Kiedy była pewna, że dobrze wycelowała,
wypuściła strzałę. Ale ścigacz uniknął jej bez trudu.
Niezniechęcona sięgnęła po kolejną strzałę. Tym razem trafiła dokładnie w
kolano venatora, a ślizgacz zadygotał przez chwilę na powierzchni wody. Poczuła
przypływ triumfu, ale venator wyprostował się momentalnie, nie zwracając uwagi na
odniesioną ranę.
W tym czasie Jack wpatrywał się prosto przed siebie, pewną ręką regulując
szybkość. Wyciskał wszystko, co się dało, z przegrzanego silnika, który pracował na zbyt
wysokich obrotach - wyrzucając fontanny iskier i wydając przy tym okropny, syczący
dźwięk.
Schuyler znów się obejrzała. Ich piracka łódź robiła, co w jej mocy, ale niedługo i
tak ich dościgną. Venatorzy byli coraz bliżej, najwyżej w odległości kilkunastu metrów.
Deszcz wzmagał się, Schuyler i Jack przemokli do suchej nitki, a wiatr chłostał fale,
sprawiając, że łódź wznosiła się i opadała z niebezpieczną gwałtownością niczym
kolejka górska.
Przesunęła stopy, mając nadzieję znaleźć lepsze oparcie wśród hektolitrów wody
wdzierających się na rufę. Zostały jej tylko dwie strzały i nie mogła ich zmarnować.
Napięła łuk. Nagle dostrzegła ognisty, płonący pocisk, wycelowany prosto w nią.
- Schuyler! - krzyknął Jack, ściągając ją w dół, podczas gdy coś eksplodowało w
powietrzu w miejscu, gdzie przed chwilą stała. Boże, venatorzy byli niesamowicie szybcy
- nie zauważyła nawet, żeby któryś z nich do niej celował.
Jack jedną ręką trzymał ster, a drugą obejmował ją opiekuńczo.
- Ogień piekielny - mruknął, kiedy łódką wstrząsnęła kolejna eksplozja, tuż za
sterburtą. Pociski miały postać najbardziej śmiercionośnej broni w arsenale venatorów:
czarnego ognia piekielnego, jedynej rzeczy na świecie zdolnej do zniszczenia
nieśmiertelnej krwi, płynącej w ich żyłach.
- Ale dlaczego chcą nas zabić? - Schuyler, przekrzykiwała ryk fal, przyciskając do
siebie łuk. Hrabina nie mogła przecież życzyć im aż tak źle. Czyżby nienawidziła ich do
tego stopnia?
- Jesteśmy teraz przypadkowymi ofiarami - odparł Jack. - Trzymała nas przy
życiu, dopóki to było dla niej wygodne. Ale teraz, skoro uciekliśmy, jej duma została
zraniona. Zabije nas, żeby postawić na swoim. Żeby dowieść, że nikt nie może bezkarnie
sprzeciwić się hrabinie.
Łódź podskakiwała na wznoszących się falach, opadając z gwałtownym
wstrząsem i trzaskiem metalowych łączeń i gwoździ, trących o drewno i wodę. Trafiony
silnik umilkł. Wydawało się, że tylko siła ich woli utrzymuje motorówkę w całości.
Kolejny wybuch, tym razem bliższy, zachwiał łódką. Następny ich zatopi. Schuyler
wyskoczyła z ukrycia i z nadludzką szybkością wypuściła dwie ostatnie strzały. Zbiornik
paliwa najbliższego ścigacza eksplodował.
Nie mieli czasu się z tego cieszyć, ponieważ następny pocisk przeleciał tuż nad
dziobem, a Jack ostro obrócił ster w prawo, wpadając wprost na trzymetrową falę, która
przykryła ich w całości.
Piracka łódź wyłoniła się po drugiej stronie, jakimś cudem nietknięta.
Schuyler obejrzała się. Dwaj venatorzy byli tak blisko, że widziała zarysy ich gogli
i srebrne szwy na skórzanych rękawicach. Ich twarze nie wyrażały niczego. Nie
obchodziło ich, czy ona i Jack przeżyją, czy też zginą, czy są niewinni, czy winni.
Wykonywali tylko rozkazy, a rozkazy mówiły, że mają strzelać, aby zabić.
Załamująca się fala niebezpiecznie wytrąciła ściganych z równowagi, łódź
pochyliła się do przodu niemal do pionu, a potem z całej siły opadła na wodę. W każdej
chwili mogli się wywrócić. Nie mieli już strzał. Nie mieli już żadnych możliwości.
Musimy porzucić łódkę. Będziemy szybciej, jeśli popłyniemy - przekazała Schuyler.
Wiedziała, że Jack myślał tak samo, tylko trudno mu było to powiedzieć. Ponieważ jeśli
popłyną, będą musieli się rozdzielić. - Nie martw się. Jestem silna. Tak samo, jak ty. -
Wymieniła z ukochanym kwaśne uśmiechy.
Jack przytrzymał koło sterowe, zaciskając szczęki. - Jesteś pewna?
Spotkamy się w Genui - przekazała, mając na myśli nadmorskie miasto położone
najbliżej miejsca, w którym się znajdowali. Pięćdziesiąt kilometrów na północ.
Skinął głową, a w myślach Schuyler pokazał się obraz przesłany przez niego, na
dowód, że wie, o czym ona mówi. Zatłoczone miasto portowe otoczone górami,
kolorowe łódki kołyszące się w przystani. Stamtąd mogli przejść górskimi ścieżkami do
Florencji.
Odpłyń tak daleko, jak zdołasz - Ja skieruję łódź na pozostałe ścigacze. - Jack przez
moment odwzajemnił jej spojrzenie.
Schuyler skinęła głową.
Odliczam.
Mogę to zrobić, pomyślała Schuyler. Wiem, że zobaczę znowu Jacka. Wierzę w to.
Nie było czasu na ostatni pocałunek czy jakiekolwiek ostatnie słowa. Bardziej
wyczuwała niż słyszała odliczanie Jacka - jej ciało zaczęło działać, zanim umysł zdążył
zarejestrować komendę. Na „trzy” skoczyła już z burty, nurkując głęboko w ciemną
wodę, odpychając się nogami od fali i planując kolejny oddech. Jako wampir mogła
płynąć pod wodą znacznie dłużej niż ludzie, ale musiała uważać, żeby nie marnować sił.
Nad powierzchnią usłyszała koszmarny trzask pirackiej łodzi zderzającej się z ich
prześladowcami. Ciemność morza wydawała się nieprzenikniona, ale po chwili oczy
Schuyler przywykły do niej. Odepchnęła się rękami, płynąc, napinając mięśnie bolące od
walki z oporem wody. Widziała unoszące się ku powierzchni bąbelki. Mogła wytrzymać
pięć minut bez powietrza i zamierzała wykorzystać ten czas. W końcu jej płuca zaczęły
domagać się tlenu, więc skierowała się ku górze - pragnęła teraz tylko odetchnąć - była
tak blisko - tak blisko - tak - jeszcze jeden ruch nogami i wynurzy się - tak...
Zimna, koścista dłoń chwyciła jej nogę, ciągnąc ją w dół, wlekąc z powrotem pod
wodę.
Schuyler wiła się i kopała. Zdołała się przekręcić na tyle, żeby zobaczyć, kto ją
trzyma. Poniżej venatorka unosiła się bez wysiłku w ciemnej wodzie. Napastniczka
oszacowała chłodno jej możliwości i nie wypuszczała z uścisku. Znajdujesz się pod opieką
hrabiny. Odrzucenie jej ochrony to działanie przeciwko Zgromadzeniu. Poddaj się lub
zostaniesz zniszczona.
Dłoń trzymała jej kostkę jak imadło. Miała wrażenie, że jej płuca zaraz
eksplodują. Zaczynało się jej kręcić w głowie, poczuła przypływ paniki. Przestań,
powiedziała sobie. Musiała się uspokoić.
Urok. Musi użyć uroku. PUŚĆ MNIE - zażądała, wysyłając przymus tak silny, że
czuła, jakby każde słowo przybrało fizyczną postać, każda litera atakowała mózg
venatorki. Dłoń na jej kostce lekko zadrżała. Tego właśnie Schuyler potrzebowała.
Wyrwała się w momencie, kiedy venatorka wysłała własny przymus. Schuyler
zrobiła unik i odesłała go, dziesięciokrotnie silniejszy.
ZATOŃ!
Przymus był jak uderzenie w żołądek, venatorka poleciała w głąb morza, jakby
ciągnięta przez tonącą kulę armatnią, przywiązaną do nóg. Dotrze na samo dno, a
Schuyler miała nadzieję, że zyska dość czasu na ucieczkę.
Z całej siły płynęła w górę, wreszcie wynurzyła się na powierzchnię i chwyciła
oddech. Deszcz, zimny jak palce nieboszczyka, chłostał jej policzki. Odważyła się
spojrzeć za siebie.
Ich mała motorówka stała w ogniu. Płonęła, a iskry z czarnych płomieni strzelały
do nieba.
Jack się wydostał, powiedziała sobie Schuyler. Na pewno. Musiał.
Kilka metrów dalej zobaczyła ostatni ścigacz, okrążający płonącą łódź.
Zastanowiła się, dlaczego venator nie popłynął za Jackiem. Chyba... Chyba że on już...
Nie mogła dokończyć tej myśli.
Nie była w stanie.
Zanurkowała pod fale. Port w Genui. Zaczęła płynąć.
C
ZTERY
Dryf
Schuyler otaczała czerń, tak samo nieprzenikniona ponad nią, jak i poniżej niej.
Stwierdziła, że szybciej pływa pod wodą i nurkowała głęboko na coraz dłużej i dłużej.
Walczyła z prądem. Czuła się pozbawiona znaczenia jak kawałek drewna, jeszcze jeden
śmieć na powierzchni morza, zależny od kaprysów fal. Musiała walczyć z własnym
pragnieniem, aby poddać się, zatrzymać, zamknąć oczy, odpocząć i utonąć.
Sztorm przycichł na moment i Schuyler po wypłynięciu na powierzchnię
dostrzegła miasto rozciągnięte wzdłuż wybrzeża, pogodnie pastelowe budynki odległe o
zaledwie kilkaset metrów. Południowe słońce lśniło jasno, odbijając się od pięknych
kafejek przy nadmorskiej promenadzie. Sezon turystyczny dobiegł końca, a pogoda była
chłodna, więc wystawione na zewnątrz stoliki świeciły pustkami.
Schuyler gwałtownie młóciła wodę ramionami, starając się utrzymać głowę nad
powierzchnią. Boże, ależ była zmordowana! Znajdowała się tak blisko, ale nie miała
pewności, czy zdoła dopłynąć do brzegu.
Na tym polegał problem z darem velox, o którym uprzedzał ją Lawrence. Zaczyna
się wierzyć w swoje nadludzkie możliwości, ale velox wymaga odpoczynku i wymusi go,
czy tego chcesz, czy nie. Ostrzegł ją, że niektórzy wampirzy wojownicy przekraczali
granice swoich możliwości, a potem w krytycznym momencie ich siły się wyczerpywały,
a oni sami padali łupem srebrnokrwistych.
Nie miała już siły, nie mogła pokonać tych ostatnich kuszących metrów,
dzielących ją od celu.
Poddawała się wodzie bezwładna jak plankton. Cała siła opuściła jej ciało.
Przepłynęła około czterdziestu kilometrów w pół godziny, ale to nie wystarczyło, by
dotrzeć do pobliskiej plaży. Wypluła trochę słonej wody i odgarnęła włosy z oczu. Czuła
rwanie w wyczerpanych mięśniach. Nie mogła przepłynąć już ani metra...
Nagle zaświtał jej nowy pomysł... Nie mogła płynąć naprzód, ale mogła dryfować...
Po prostu leżeć, pozwalając falom, żeby ją niosły. Myśl o przepłynięciu w taki sposób
reszty dystansu wydała jej się niezwykle ironiczna po intensywności wcześniejszej
ucieczki. No dobrze, ale miała do wyboru: dryfować albo utonąć. Tak jak przypuszczała,
powolne, spokojne ruchy wymagały minimalnej energii, którą była w stanie jeszcze z
siebie wykrzesać.
Po kilku minutach leniwego przemieszczania się poczuła, że woda wokół niej
wibruje i usłyszała charakterystyczny dźwięk motoru ścigacza. Na moment zmroził ją
strach, wyprostowała się w wodzie, rozglądając. Dostrzegła zbliżającą się znajomą łódź
oznaczoną nienawistnym czarno - srebrnym krzyżem, ale na pokładzie nie było żadnego
venatora. Schuyler wyskoczyła ponad falę.
- GHEDI! GHEDI! - Nie miała pojęcia, skąd pirat wziął się na pokładzie ślizgacza,
ale w tym momencie jej to nie obchodziło. Wiedziała tylko, że musi zwrócić na siebie
jego uwagę, zanim odpłynie zbyt daleko.
Nie usłyszał jej, a ścigacz zaczął się oddalać.
GHEDI. ZAWRACAJ. ROZKAZUJĘ CI.
Ślizgacz zawrócił i w następnej chwili znalazł się koło niej.
- Signorina! Tu jesteś! - Twarz chłopaka rozjaśnił promienny uśmiech.
Wdrapała się na pokład, szczęśliwa, że może wyjść wreszcie z wody.
- Co tu robisz? Gdzie Jack?
Ghedi potrząsnął głową. Kiedy pożegnał się z nimi przy Cinque Terre, zobaczył
ścigających ich venatorów. Próbował ostrzec Schuyler i Jacka przez radio, ale sztorm
odciął łączność z satelitą. Pożyczył motorówkę i znalazł wrak pirackiej łodzi. („Czarny,
bardzo czarny dym. Niedobrze”.) W pobliżu nie było śladu Jacka, więc Ghedi zabrał
porzucony ślizgacz, najprawdopodobniej pozostawiony przez venatorkę, która ścigała
Schuyler, a teraz zapewne nadal próbowała wydostać się na powierzchnię.
Skoro Ghedi przypłynął na tym ścigaczu, to gdzie podział się drugi wraz z
kierującym nim venatorem? - zastanowiła się Schuyler. I gdzie się podział Jack?
***
Przez kilka godzin krążyli przy brzegu. Wkrótce miało zacząć zmierzchać.
Schuyler pomyślała, że Jack powinien już tu dotrzeć. Wampir dysponujący jego
szybkością powinien uporać się z takim dystansem w kilka minut. Ona sobie poradziła, a
przecież to on był o wiele lepszym pływakiem. Schuyler zostawiła Ghediego w porcie i
sama wypłynęła na ścigaczu - ich nowy przyjaciel zaczynał być zmęczony. Byłoby nie w
porządku prosić go, żeby towarzyszył jej w przedsięwzięciu, które wyglądało na coraz
bardziej i bardziej beznadziejne.
Słońce ześlizgnęło się za horyzont, a światła miasta lśniły odświętnie na
purpurowym niebie. Z restauracji i kawiarni przy dokach sączyła się muzyka. Robiło się
coraz zimniej, a wiatr powiedział Schuyler, że cisza była krótkotrwała i sztorm niedługo
rozpęta się na nowo.
Zaczynało jej brakować paliwa, ale zrobiła jeszcze jedno okrążenie. Poprzedniej
nocy ona i Jack obiecali sobie, że niezależnie od tego, co wydarzy się następnego dnia,
żadne z nich nie będzie czekało na drugie, jeśli zostaną rozdzieleni. Ich podróż musiała
trwać, bez różnicy, które z nich w nią się uda. Którekolwiek pozostanie, wypełni
dziedzictwo Lawrence'a.
No dobrze, Jack, pomyślała. Dość tego. Lepiej się pokaż, albo odpływam.
Wolała nie myśleć, co tak naprawdę oznacza jej decyzja. Bała się być sama teraz,
kiedy już wiedziała, jak to jest być z Jackiem. Ale on chciałby, żeby szła do przodu.
Chciałby, żeby go zostawiła, ruszała dalej bez niego. Zmarnowała już wystarczająco dużo
czasu.
Poprosi Ghediego, żeby pomógł jej się dostać do Florencji, gdzie - zdaniem
Lawrence'a - znajdowała się Brama Obietnicy. Tak jak planowali z Jackiem, przedostanie
się przez góry. Żadnych pociągów, malutkich pensiones, wynajętych samochodów -
żadnych miejsc gdzie mogłaby zostawić ślady. Jack dołączy do niej później... chyba...
Schuyler starała się zbyt długo nad tym nie zastanawiać. Zimno i świadomość
czekającego ją zadania odrętwiały. Ciężar spoczywający na jej ramionach, przygniatał.
Jak mogła wyruszyć sama, nie wiedząc, co się z nim stało, nie wiedząc, czy w ogóle żyje?
W końcu coś wypatrzyła. Wyglądało jak dryfujące drewno, ale przykuło jej wzrok.
Niecierpliwie podpłynęła bliżej i zobaczyła, że to naprawdę kłoda drewna. Ale
przytrzymywała się jej pobielała dłoń, podczas gdy reszta ciała pozostawała zanurzona
w wodzie. Schuyler zbliżyła się i rozpoznała długie, szczupłe palce. Serce załomotało jej
w piersiach, zimno ogarnęło całe ciało. Strach. Potworny strach.
Jack nie mógł umrzeć, ale mógł zostać ranny. Był nieśmiertelny, ale jeśli byłoby za
późno na przywrócenie do życia jego fizycznej powłoki, musiałaby w jakiś sposób
zachować jego krew na następny cykl. Zanim on się odrodzi, ona zakończy swoje życie.
Czy będzie ją jeszcze kochał? Czy będzie ją w ogóle pamiętał? Tak czy inaczej, dokąd
miałaby zabrać jego krew? Byli wyrzutkami z wampirzej społeczności.
Pochyliła się i chwyciła go za rękę, odrywając ją łagodnie od kłody. Jego dłoń była
lodowato zimna, ale odwzajemnił jej uścisk. Żył. Wykorzystując całą siłę, jednym
szybkim ruchem wyciągnęła Jacka z wody i położyła za sobą na pokładzie ścigacza.
Oparł się o nią, zimny jak lodowiec. Czuła na plecach ciężar jego wyczerpania. Z
trudem objął ją w pasie, kiedy skierowała łódź w ciemność, płynąc do brzegu.
Gdyby spóźniła się choćby o minutę, kto wie, co by się z nim stało... Kto wie, co
mogło się stać... Kto wie...
Nie obawiaj się, najdroższa. Wiedziałem, że mnie znajdziesz.
Schuyler wmanewrowała ślizgacz pomiędzy dwie łodzie rybackie i
przycumowała do tej, która śmierdziała odrobinę mniej. Łodzie były puste, ponieważ
sezon połowów już się zakończył. Ich właściciele mieli wrócić dopiero w przyszłym
roku. Pomogła Jackowi wdrapać się na pokład i zaprowadziła go do niewielkiej kabiny,
skrywającej niechlujną kanapę. Ironią losu wydawało się to, że zaczęli dzień, planując
ucieczkę z łodzi, tylko po to, żeby wylądować na innej.
Pomogła Jackowi rozebrać się z mokrych ubrań, zdejmując kolejno koszulę,
spodnie, skarpetki i buty, wreszcie przykryła go jednym z cienkich, postrzępionych
ręczników, które znalazła w ładowni.
- Wybacz, wiem, że to dalekie od doskonałości, ale nic innego nie mamy.
Przeszukała statek w poszukiwaniu zapasów, w kambuzie natrafiła na niewielką
lampę naftową. Zapaliła ją, żałując, że nie daje więcej światła, a przynajmniej więcej
ciepła. Wewnątrz łodzi było niemal tak samo zimno, jak na zewnątrz.
- Wygodnie ci? - zapytała.
Skinął głową, nadal niezdolny odezwać się na głos, ani nawet w myślach.
Odwróciła się do niego tyłem i pozbyła własnych przemoczonych ubrań.
Zawstydzona jego obecnością owinęła się także ręcznikiem. Nieduży prysznic zawierał
jeszcze trochę wody, pozostałej zapewne po ostatnim rejsie, a Schuyler z przyjemnością
skorzystała z okazji, żeby opłukać się po tak ciężkim dniu. Była również szczęśliwa, że na
łodzi znaleźli trochę suchych ubrań, w które mogli się przebrać: koszule i spodenki
kąpielowe. Musiało im to wystarczyć.
Schuyler umyła się, ubrała, po czym pomogła Jackowi w pokonaniu kilku
schodków prowadzących do małej łazienki i zamknęła za nim drzwi.
W oddali rozległ się grzmot. Niedługo znowu zacznie padać. Wiatr zawył,
uderzając o iluminatory. Schuyler sprawdziła, czy zasuwa w drzwiach jest porządnie
zamknięta.
Kiedy Jack wyszedł, utykając, spod prysznica, Schuyler z radością zauważyła, że
wygląda trochę lepiej. Jego policzki nabrały kolorów. Podniósł z kanapy koc.
- Chodź do mnie - szepnął, otwierając ramiona, tak żeby mogła zwinąć się koło
niego, opierając plecami o jego pierś. Czuła, że ciało Jacka zaczyna się rozgrzewać, więc
masowała cierpliwie jego ręce, aż wreszcie stały się całkiem ciepłe.
Cichym głosem opowiedział, co się z nim działo. Został na łódce chwilę dłużej,
dając Schuyler czas na ucieczkę i kierując się prosto na ścigacze. Ale venatorzy
skorzystali z okazji, żeby wedrzeć się na pokład i musiał podjąć walkę. Jedno z nich
uciekło - kobieta, która ruszyła w pościg za Schuyler. Drugie walczyło z nim na śmierć i
życie.
- Nie rozumiem? - zapytała Schuyler.
- Miał ze sobą czarny miecz - powiedział powoli Jack, podnosząc ręce do ognia i
sprawiając, że płomień strzelił wyżej. - Musiałem użyć własnego. Albo ja, albo on. - Na
twarzy chłopaka pojawiła się udręka, więc Schuyler opiekuńczym gestem położyła dłoń
na jego ramieniu. Jack opuścił głowę. - Tabris. Znałem go. Dawno temu był moim
przyjacielem.
Jack nazwał venatora jego anielskim imieniem. Schuyler wstrzymała oddech.
Czuła się winna wszystkiemu - całe to zabijanie było jej winą. To ona przekonała Jacka,
że powinni poszukać schronienia u hrabiny. To przez nią przyjechali do Europy. Ta misja
była jej dziedzictwem, nie jego: jej odpowiedzialnością, którą zrzuciła na jego barki. To
ona zaplanowała ich ucieczkę - nikt nie miał zostać w niej ranny. Nie zdawała sobie
sprawy, że hrabina posunie się do ostateczności - czarny miecz, dobry Boże! Gdyby Jack
nie zwyciężył venatora, to jego nieśmiertelne życie by się zakończyło.
Przyciągnął ją bliżej do siebie i wyszeptał gorączkowo w samo ucho:
- Tak się musiało stać. Dałem mu wybór. Wybrał śmierć. Śmierć czeka wszystkich,
wcześniej czy później. - Jack przytulił swoje czoło do jej czoła. Schuyler czuła pulsowanie
krwi w jego żyłach.
Śmierć czeka wszystkich? Przecież właśnie Jack powinien wiedzieć, że to nie jest
prawda. Błękitnokrwiści przetrwali wieki. Schuyler zastanowiła się, czy myślał w tym
momencie o Mimi - Azrael. Śmierć czeka wszystkich. Czy także Jacka? Czy Mimi skorzysta
ze swojego prawa, aby spalić i na zawsze unicestwić duszę Jacka?
Schuyler bardziej przejmowała się jego śmiertelnością niż swoją własną. Jeśli Jack
umrze, jej życie straci sens. Proszę, Boże, nie. Nie teraz. Daj nam trochę czasu. Ten
kawałeczek czasu, który mogą spędzić razem, niech trwa, jak tylko może najdłużej.
P
IĘĆ
Dzielony chleb
Schuyler zasnęła w ramionach Jacka, ale obudziła się, mrugając szybko, kiedy
usłyszała jakieś szelesty. Płomień lampy nadal drżał, za to deszcz ustał. Z zewnątrz
dobiegał tylko plusk fal uderzających o burtę. Jack położył palec na ustach. Cicho. Ktoś tu
jest.
- Signorina? - w drzwiach pojawiła się mroczna sylwetka. Zanim Schuyler zdążyła
odpowiedzieć, Jack skoczył z miejsca, chwytając Ghediego za gardło.
- Jack! Przestań, co ty robisz? To Ghedi, pomógł mi! To on mnie wyciągnął z wody,
Jack! Puść go!
Ciemna twarz Ghediego poszarzała. W lekko drżących dłoniach trzymał koszyk.
- Szefie... - zaprotestował. - Przyniosłem jedzenie. Chleb. Kolację.
- Bardzo nam pomogłeś, człowieku - powiedział zimno Jack. - Może nawet za
bardzo. Komu naprawdę służysz?
Schuyler czuła, że ze wzburzenia płoną jej policzki. - Jack, proszę! Zachowujesz
się okropnie!
- Niech mi powie, kim naprawdę jest i dla kogo pracuje. Dla somalijskiego pirata
dwójka amerykańskich dzieciaków, od których dostał już zapłatę, nie byłaby warta
nawet szczurzego ogona. Dlaczego za nami popłynąłeś? Jesteś sługą hrabiny?
Ghedi potrząsnął głową i popatrzył mu prosto w oczy.
- Nie obawiajcie się, moi drodzy, ponieważ jestem przyjacielem profesora.
Schuyler z zaskoczeniem usłyszała, że Somalijczyk posługuje się doskonałym
angielskim, bez śladu wcześniejszego afrykańskiego akcentu.
- Profesora? - Jack lekko rozluźnił uścisk.
- Profesora Lawrence'a Van Alena.
- Znałeś mojego dziadka? - zapytała Schuyler. - Dlaczego nie powiedziałeś
wcześniej? Na targu?
Ghedi nie odpowiedział. Zamiast tego sięgnął do koszyka, wyjmując torbę z mąką,
sól i mały słoik sardynek.
- Najpierw musimy coś zjeść. Wiem, że nie potrzebujecie tego do przetrwania, ale
proszę, dotrzymajcie mi towarzystwa podczas posiłku, zanim wszystko wyjaśnimy.
- Chwila - odezwał się Jack. - Wymieniłeś imiona naszych przyjaciół, ale skąd
mamy wiedzieć, że jesteś prawdziwym przyjacielem? Lawrence Van Alen miał tyle samo
wrogów, co sprzymierzeńców.
- To prawda. Ale nie mam nic, co mógłbym powiedzieć lub pokazać jako dowód,
że jestem tym, za kogo się podaję. Sami musicie zdecydować, czy mówię prawdę. Nie
mam żadnego znaku, dokumentów, nic, co potwierdziłoby moją historię. Macie tylko
moje słowo. Musicie zaufać własnemu instynktowi.
Jack spojrzał na Schuyler.
Jak myślisz!
Nie wiem. Masz rację, że jesteś ostrożny. Ale serce mi podpowiada, że Ghedi jest
przyjacielem. Nie mam żadnego dowodu. Tylko przeczucie.
Zawsze w końcu musimy zdać się na nasz instynkt. Instynkt i szczęście - przekazał
Jack.
- Zaufamy ci dzisiaj, Ghedi - powiedział głośno. - Masz rację, musisz coś zjeść,
podobnie jak ona. Proszę... - puścił chłopaka i gestem wskazał ogień.
Ghedi pogwizdywał, w niedużym kambuzie ugniatając niewielkie placuszki
podpłomyków zwanych indżera. Znalazł metalową patelnię i zapalił palnik gazowy. Na
drugim piekł kilka sardynek na wolnym ogniu. Po kilku minutach podpłomyki
napęczniały, parując z małych nacięć. Ryby zaczęły dymić. Kiedy wszystko było gotowe,
Ghedi przygotował trzy talerze.
Chleb był trochę kwaśny i gąbczasty, ale Schuyler miała wrażenie, że to najlepsza
rzecz, jaką kiedykolwiek jadła. Dopiero świeży, apetyczny zapach w kajucie uświadomił
jej, jak bardzo jest głodna. Ryba okazała się wyśmienita, a wraz z kilkoma wyjętymi
przez Ghediego świeżymi pomidorami stanowiła sycący obiad. Jack z grzeczności zjadł
kilka kęsów, natomiast Schuyler i Ghedi jedli, jakby to miał być ich ostatni posiłek.
Schuyler pomyślała, że chyba jednak nie przez przypadek spotkała Ghediego na
targu. Przyglądała się ich nowemu towarzyszowi, maczając chleb w niedużej kałuży
sklarowanego masła na talerzu. Kiedy się zastanowiła, przypomniała sobie, że to pirat
jako pierwszy się do nich odezwał. Wydawało się wręcz, jakby tam czekał. Prawie się na
nich rzucił, kiedy przechodzili koło jego straganu, pytając, czy mógłby w czymkolwiek
pomóc. Sprawiał niezwykle przekonujące wrażenie i jakoś tak wyszło, że Schuyler
najpierw opowiedziała mu o ich uwięzieniu, a potem zaufali nowemu znajomemu na
tyle, żeby poprosić go o dostarczenie motorówki.
Ale kim właściwie był Ghedi? Skąd znał Lawrence'a?
- Wiem, że macie mnóstwo pytań - powiedział Somalijczyk. - Ale już późno.
Wszyscy potrzebujemy odpoczynku. Wrócę jutro i opowiem wam wszystko, co wiem.
S
ZEŚĆ
Osieroceni chłopcy
Miałem sześć lat, kiedy zabrali moją matkę - rozpoczął Ghedi następnego ranka.
Przyniósł śniadanie - kubki kawy espresso i świeży chleb w brązowej papierowej torbie.
Schuyler uniosła brwi, Jack spojrzał ponuro. Popijali kawę, słuchając. Na
zewnątrz mewy witały świt żałosnymi wrzaskami. Sezon rybacki zakończył się, więc nie
musieli się obawiać, że znajdzie ich właściciel łodzi, ale chcieli ruszać dalej tak szybko,
jak to będzie możliwe.
- Bandyci nigdy wcześniej nie zbliżali się tak bardzo do wybrzeża, ale słyszeliśmy,
jak opowiadali o nich mieszkańcy sąsiednich wiosek. Zabierali zawsze kobiety, zwykle
młode dziewczyny - Ghedi jakby przepraszającym gestem wzruszył ramionami. -
Powiedziano mi, że moja matka poszła nabrać wody ze strumienia, kiedy ją złapali. Moja
matka była bardzo piękna. Kiedy wróciła, była odmieniona - Ghedi potrząsnął głową, a
jego oczy zalśniły twardo. - Zachowywała się... inaczej. A jej brzuch był duży.
- Czyli została zgwałcona? - spytała łagodnie Schuyler.
- Tak i nie... Nie pamiętała żadnej przemocy. Tak naprawdę niczego nie pamiętała.
Mój ojciec rok wcześniej zginął na wojnie, a kiedy narodziło się dziecko, zabrało jej życie.
Żadne z nich nie przeżyło. Zostałem sam. Mój wuj zaprowadził mnie do misjonarzy,
którzy prowadzili sierociniec w Berberze. Było tam mnóstwo chłopców takich jak ja -
sierot wojennych, pozbawionych matek. A potem pewnego dnia przyjechał ojciec
Baldessarre.
- Ojciec Baldessarre? - zapytała zaskoczona Schuyler. - Skąd go znasz? Właśnie
jego szukamy. - Wyjeżdżając z Nowego Jorku zabrała ze sobą notatki Lawrence'a. W
posiadanych przez nią dokumentach z jego akt nazwisko ojca Baldessarre pojawiało się
w połączeniu z Bramą Obietnicy. Dlatego odnalezienie księdza wydawało się dobrym
pomysłem na początek ich własnej podróży.
- Ojciec Baldessarre był zwierzchnikiem misji petruwiańskiej - wyjaśnił Ghedi. -
Był dla nas bardzo dobry i wybrał kilku chłopców, których zabrał ze sobą do Włoch,
żeby posłać ich do szkoły we Florencji. Ja także się wśród nich znalazłem. Początkowo
nie chciałem jechać. Bałem się. Ale chciałem pójść do szkoły. I polubiłem ojca
Baldessarre. Nauczył nas mówić po angielsku i wysłał większość chłopców, żeby zaczęli
nowe życie w Ameryce. Myślałem, że także tam trafię. Będę chodził do community
college gdzieś w Kansas - uśmiechnął się smutno i potarł ogoloną głowę.
- Pewnego dnia ojciec Baldessarre zatrzymał mnie po lekcjach. Miałem jedenaście
lat i uznał, że jestem dostatecznie duży, żeby pomagać im w ich prawdziwej misji.
Powiedział, że został mu powierzony potężny sekret. Zakon petruwiański nie jest
zwykłym zakonem, należący do niego bracia to strażnicy świętego miejsca.
Dwa lata temu, kiedy oficjalnie wstąpiłem do zakonu i przyjąłem święcenia, ojciec
Baldessarre otrzymał list od Lawrence'a Van Alena z prośbą o spotkanie. Profesor
najwyraźniej wiedział bardzo wiele o naszej misji, a ojciec Baldessarre uważał, że
uczony będzie mógł nam pomóc. Zaczęły się dziać dziwne rzeczy, których nie można
było wyjaśnić, pojawiły się niepokojące mroczne omeny. Przygotowaliśmy się na to
spotkanie, ale profesor nie przyjechał, a ojciec Baldessarre zaczął się martwić. Był chory,
rok wcześniej rozpoznano u niego raka, i obawiał się, że nie ma wiele czasu. A potem, w
zeszłym roku, nieoczekiwanie odwiedził nas Christopher Anderson.
Powiedział nam, że profesor nie żyje, ale dziedzictwo przejęła jego wnuczka i to
ona pomoże nam w dalszej misji. Pokazał nam twoją fotografię, Schuyler. Powiedział,
żebyśmy ciebie wypatrywali i udzielili wszelkiej pomocy, jeśli tylko się pojawisz. Od
tamtego czasu czekamy na ciebie, szczególnie odkąd usłyszeliśmy, że wyjechałaś z
Nowego Jorku. Oczywiście nie mieliśmy pojęcia, że jesteś przetrzymywana przez
hrabinę. W ogóle nie braliśmy tego pod uwagę.
Ghedi otarł czoło chusteczką.
- Ojciec Baldessarre nie mógł dłużej czekać. Mówił, że nieprawość staje się coraz
potężniejsza. Polecił mi znaleźć ciebie i przyprowadzić prosto do naszego klasztoru.
Przepraszam, że nie przedstawiłem się wcześniej, ale obawiałem się ujawnić, że jestem
petruwianinem, dopóki nie znaleźliście się na wolności.
- A gdzie jest teraz ojciec Baldessarre? - zapytała Schuyler. Na te słowa twarz
Ghediego zmroczniała. Sprawiał wrażenie wyczerpanego.
- Przykro mi, ale ojciec od nas odszedł.
- Kiedy? - Na twarzy Schuyler odmalowało się niedowierzanie. Byli tak blisko, ale
znowu trafili na ślepy zaułek. Jack nadal patrzył uważnie na Ghediego, nie odrywając
oczu od twarzy nowego przyjaciela.
- Dwa tygodnie temu, podczas jednej z misji w Afryce, zostaliśmy zaatakowani i
wymordowani przez bandytów. Uciekłem, dołączając na krótko do somalijskich marines.
Nie martwcie się, jestem zakonnikiem, nie piratem. Kiedy tylko wróciłem do Europy,
zacząłem cię znowu szukać.
- A teraz ją znalazłeś - wtrącił ostro Jack. - Co dalej?
- Zaprowadzisz nas do Bramy Obietnicy, prawda, Ghedi? - zapytała Schuyler,
wyrzucając kubek po kawie do śmieci i dziwiąc się, że przeczucie jak zwykle nie myliło
Lawrence'a. - Skoro ojciec Baldessarre nie żyje...
- Ja jestem odźwiernym - skinął głową Ghedi. - I zabiorę was do Florencji. Tam się
chcieliście udać, prawda?
S
IEDEM
Wędrówka
Schuyler oszacowała, że wykorzystując velox dotrą do odległej o ponad sto
pięćdziesiąt kilometrów Florencji za jakiś tydzień. Ponieważ Ghedi nie wytrzymałby
takiego tempa, miał im towarzyszyć tylko do Sarzany, a potem pojechać pociągiem do
Florencji, przygotować wszystko na ich przybycie i spotkać się z nimi już w mieście.
Tymczasem Jack zdecydował, że lepiej unikać głównych dróg, wędrując górskimi
ścieżkami. Tak było bezpieczniej: strome wzgórza były o tej porze roku prawie
opustoszałe. Mieli znacznie mniejszą szansę wpaść na szpiegów lub podwładnych
hrabiny. Ponieważ obowiązywał zakaz obozowania w górach, musieli szczególnie
uważać, aby nie natknąć się na innych turystów ani tym bardziej na strażników parku
narodowego.
Nie rozmawiali więcej o zaskakującym oświadczeniu Ghediego, ponieważ
przygotowania do wędrówki zajmowały ich całkowicie. Ale nawet pakując się, Schuyler
nie przestawała myśleć o zaskakującym zwrocie wydarzeń i o tym, jak wszystko nagle
poszło po ich myśli. Tak, jak oni szukali odźwiernego, odźwierny poszukiwał ich. To się
wydawało niemal zbyt proste.
Jednak najbardziej niepokojące było coś, czego ani ona, ani Jack nie powiedzieli
na głos. To prawda, Ghedi oznajmił, że jest odźwiernym. Istniał tylko jeden szkopuł.
Ghedi to przecież człowiek. Dlatego nie mógł być tym, za kogo się podawał. Tylko
błękitnokrwisty wampir, upadły anioł, mógł strzec jednej z Bram Piekieł.
Ale nie sądzę, żeby kłamał - przekazała Schuyler.
Zgadzam się. Wierzy, że jest odźwiernym, co jest jeszcze bardziej zastanawiające -
odparł Jack. - Później się tym zajmiemy. Teraz musimy wyruszyć tak szybko, jak to
możliwe.
Cała trójka udała się do miasta po zapasy, kupując tylko to, co mogli unieść w
plecakach i nie zabierając niczego, co nie byłoby niezbędne. Przed wyjazdem z Nowego
Jorku Jack przelał pieniądze na kilka zagranicznych kont, o których istnieniu Komitet nie
miał pojęcia. Poszedł kupić potrzebny sprzęt turystyczny, podczas gdy Schuyler i Ghedi
udali się na targ po jedzenie - mąkę, ryż, kawę, jaja, zupę w puszkach. Włoska
sprzedawczyni podejrzliwie przyjrzała się ciemnej skórze Ghediego i dziwacznemu
strojowi Schuyler, ale rozpromieniła się, kiedy Schuyler wyciągnęła gruby plik euro.
Schuyler dziwiła się swojemu obecnemu apetytowi. Jadła mnóstwo, a dobry
posiłek zaspokajał jej głód. Od wyjazdu z Nowego Jorku nie pila krwi. Jack nakłaniał ją
do przeprowadzenia caerimonia oscuhr, ale stwierdziła, że nie ma takiej potrzeby. Jeśli
już, brak krwi sprawiał, że czuła się silniejsza i myślała jaśniej.
Postanowiła unikać picia krwi tak długo, jak to będzie możliwe. W jakiś sposób
wydawało jej się niewłaściwe wchodzenie w tak intymny związek z kimś, kogo nie
kochała. W przypadku Olivera, oczywiście, było inaczej. Nadal trudno jej było myśleć o
swoim najlepszym przyjacielu i byłym familiancie. Serce miała uleczone, ale brakowało
jej ich przyjaźni.
- Przykro mi z powodu twojej matki, Ghedi - powiedziała Schuyler, kiedy wracali,
by spotkać się z Jackiem na łodzi. - Obojgu nam jest przykro.
- Nie szkodzi. Ona umarła dawno temu. Tak jest lepiej.
- Nie mów tak.
- Ale to prawda. Teraz ma spokój.
- 1 jeszcze ojciec Baldessarre - dodała Schuyler. - Musiał być ci bardzo bliski.
- Był jedyną rodziną, jaką kiedykolwiek miałem. Nauczył mnie wszystkiego.
Miałem dużo szczęścia, że przygarnęli mnie misjonarze - uśmiechnął się Ghedi.
Schuyler pomyślała, że to zdumiewające, jak ktoś dotknięty podwójną tragedią
wojny i żałoby może uważać się za szczęściarza. Niezależnie od tego, czy mówił prawdę,
czy też został wprowadzony w błąd co do tego kim lub czym jest, mogła wyczuć, że
pozostał dobrym człowiekiem. Podziwiała Ghediego za jego humor i optymizm, ganiąc
się w myślach za własny nieustanny niepokój i stres. Ghedi tracił wszystko nie raz, a
kilka razy w życiu. Jego dom zamienił się w ruinę, jego cała rodzina nie żyła, a jego
mentor został zamordowany. A jednak stąpał lekko i sprężyście, z uśmiechem na twarzy.
Tymczasem ona, która miała wszystko - ponieważ Jack był dla niej wszystkim -
nieustannie martwiła się, jak długo jeszcze będą mogli być razem. Powiedziała sobie, że
zamiast obawiać się przyszłości, powinna żyć i cieszyć się chwilą obecną.
Kiedy dotarli do portu, Jack zamykał na klucz drzwi kabiny. Poskładał koce, dolał
nafty do lampy i zrobił wszystko, aby łódź wyglądała tak samo, jak przed ich wizytą.
Dziękuję, że dałaś nam schronienie - pomyślała Schuyler, kładąc rękę na ścianie
kabiny. Oby twoje połowy zawsze były obfite. Podniosła jeden z turystycznych
plecaków, które Jack zostawił na pokładzie i zaczęła pakować zapasy: jedzenie, cienką
nieprzemakalną płachtę, zniszczone akta Repozytorium, które przechowywała w
wodoodpornej kopercie.
Zarzuciła plecak na ramiona i przez chwilę starała się złapać równowagę pod jego
ciężarem.
- Za ciężki? - zapytał Jack. - Mogę zabrać część rzeczy. - Sam niósł już namioty i
większość ich zapasów.
- Nie, w porządku.
Ghedi także się wyprostował.
- Gotowi?
Wyszli z miasta brukowaną drogą, która doprowadziła ich do górskiego szlaku,
całkowicie pustego, nie licząc jednego czy dwóch samochodów. Kilka kilometrów za
miastem Jack poprowadził ich w bok od drogi, w głąb lasu. Schuyler była zadowolona, że
kupiła w mieście ciepłą kurtkę, a także grube skarpety i buty turystyczne. Przez chwilę
zastanawiała się nad tym, jak bardzo zmieniło się ostatnio jej życie.
Jakże dziwnie było teraz myśleć, że nie tak dawno temu siedziała w klasie,
zatopiona w marzeniach i w wymyślonym przez siebie świecie, żyjąc jak we śnie. Była
cieniem pod ścianą, dziewczyną pozbawioną głosu. Aż w zeszłym roku wraz z Oliverem
udali się w wyczerpującą, szaloną podróż dookoła świata - wiedzieli tylko, że muszą
uciekać tak szybko i daleko, jak to możliwe. Zrozumiała, dlaczego tak często natykali się
na patrolujących miasta venatorów. Ona i Oliver wkraczali na ich teren.
Ale, jak wyjaśnił Jack, w lesie nic im nie groziło. W dziczy byli bezpieczni.
Najpierw, przez piętnaście lat, Schuyler niemal nigdy nie wyjeżdżała z Nowego
Jorku. Potem podróżowała po całym świecie, a teraz wędrowała pieszo przez włoskie
góry. Przemiana w jej życiu była ogromna. Spojrzała na Jacka, który odwzajemnił
spojrzenie.
Wszystko w porządku! - przekazał.
- To nowa przygoda - uśmiechnęła się. Cudownie było pozostawać niezależnym,
wreszcie wolnym od hrabiny. Każdy dzień Z tobą jest nową przygodą.
Jack uśmiechnął się i ruszył naprzód. Torował drogę kijem, odsuwając uschnięte
gałęzie i ostrzegając współtowarzyszy przed śliskimi skałami.
Jak na człowieka, Ghedi wykazał się niezwykłą odpornością, ale nawet on był
zmęczony po całym dniu wędrówki. Weszli na grzbiet górski w masywie Monte Rosa i
zatrzymali się, żeby podziwiać rozciągającą się poniżej panoramę wybrzeża. Mieli dobry
czas. Następnego dnia, jeśli utrzymają tempo, powinni przed północą dotrzeć do
Pontremoli.
Postanowili zatrzymać się na nocleg. Niedaleko znaleźli strumień, w którym
mogli napełnić wodą butelki, a ziemia była sucha i przyjemna. Ghedi rozstawił swój
namiot kawałek dalej, żeby zostawić im trochę prywatności. Schuyler zdjęła plecak i
pomogła Jackowi. Pracowali w milczeniu, zgrani. Kiedy namiot został rozbity, Schuyler
zaoferowała się, że przyniesie wody na kolację. Napełniła czajnik i postawiła go na
rozpalonym przez Jacka ogniu.
- Musimy go o to zapytać. - Schuyler przyklękła przy ognisku. - To po prostu nie
ma sensu, chyba że był zausznikiem ojca Baldessarre. Ale nie wydaje mi się, żeby tak
było.
Jack obiecał, że poruszy temat. Kiedy Ghedi przyłączył się do nich przy ognisku,
Jack pozwolił ich przyjacielowi rozgrzać się trochę, zanim zadał pytanie.
- Powiedz mi, Ghedi - spytał przyjaźnie. - Jak to możliwe, żeby jedno z
najważniejszych miejsc w naszej historii trafiło pod kuratelę nastoletniego zakonnika? -
Jack zdjął but i wytrząsnął kilka kamyków, wyciągając długie nogi bliżej ognia. Jego głos
brzmiał niedbale, ale przez moment Schuyler obawiała się, że Jack znowu chwyci
Ghediego za gardło.
- Chodzi ci o to, co stało się z wampirami, które pilnowały tego miejsca -
sprecyzował Ghedi. Zapatrzył się w przestrzeń. - Zniknęły.
- Nie żyją?
- Nie wiem. Nikt nie wie. Nie ma ich od bardzo dawna. Ojciec Baldessarre
powiedział mi, że kiedy jego zakon rozpoczynał swoją działalność, nie pozostał nikt
oprócz zauszników. Prawdziwych odźwiernych nie było już od dawna.
- Srebrnokrwiści? - zapytała Schuyler, patrząc na Jacka.
- Nie - Jack potrząsnął głową. - Gdyby Croatanie przejęli bramę, znany nam świat
przestałby istnieć. Musiało się wydarzyć coś innego.
- Mówiłeś, że ojciec Baldessarre chciał o coś zapytać Lawrence'a - Schuyler
zwróciła się do Ghediego. - Nie wiem, czy znam wszystkie odpowiedzi, ale postaram się
je odszukać.
- Wiem. Mamy wiele do omówienia, ale to niebezpieczne lematy. Porozmawiamy,
kiedy znajdziemy się w klasztorze. Dawni odźwierni pozostawili tam zabezpieczenia. -
Ghedi rozejrzał się niespokojnie po otaczających krzakach, jakby obawiając się, że ktoś
ich obserwuje. Schuyler zrozumiała, że nawet w tym oddalonym miejscu nie mogli być
pewni, że są sami, biorąc pod uwagę zagrożenie ze strony srebrnokrwistych.
- Ghedi ma rację, nie powinniśmy o tym rozmawiać. - Jack dorzucił gałąź do ognia
i zapatrzył się w tańczące wokół niej płomienie.
Schuyler skinęła głową, rozważając w skupieniu słowa Ghediego. Coś w tym, co
powiedział, niepokoiło ją. Kiedy zakon petruwiański zaczął swoją misję, nie pozostał nikt
oprócz zauszników.
- Czyli ojciec Baldessarre nie był... nie był wampirem, prawda? - zapytała powoli,
oswajając się z tą informacją. Nadal nie mogła w to uwierzyć.
- Nie. Był człowiekiem, tak jak ja.
- A kiedy zakon rozpoczął swoją misję? - zapytał ostro Jack.
- W piętnastym wieku.
Schuyler wymieniła zaniepokojone spojrzenia z Jackiem. A zatem ludzie od
wieków strzegli jednej z Bram Piekieł. Z pewnością oboje nie tego się spodziewali,
wyruszając na poszukiwania. Ludzcy odźwierni! Co to oznaczało? O co chcieli zapytać?
Czego mieli nadzieję dowiedzieć się od jej dziadka?
Ghedi życzył im dobrej nocy i oddalił się do swojego namiotu. Kiedy odszedł,
Schuyler wyjęła z plecaka plik akt Repozytorium. Wertowała pożółkłe strony, czytając.
- Nic nie rozumiem - powiedziała, podnosząc głowę znad papierów. - Alkione była
Odwieczną. Podobnie jak Lawrence, Kingsley i wszyscy w Zakonie Siedmiorga. Więc jak
ojciec Baldessarre i petruwianie zostali odźwiernymi? Coś musiało się wydarzyć w
piętnastym wieku, ale co?
Jack zmarszczył brwi.
- Jedynym powodem mogła być desperacja. Alkione musiała nie mieć wyboru. Jak
w innym przypadku mogłaby powierzyć ludziom to, co powinny zrobić wampiry?
Zastanawiali się nad tym jeszcze przez chwilę. Schuyler nie chciała wypowiadać
na głos swoich obaw ani pokazać, jak wytrąciło ją z równowagi to najnowsze odkrycie.
Chociaż sama była w połowie człowiekiem, błękitnokrwiści tworzyli całkowicie
zamkniętą społeczność. Ludzie, wiedzący o istnieniu wampirów, musieli zajmować
tradycyjne pozycje familiantów lub zauszników. Czerwonokrwiści nie mieli wglądu w
działanie ukrytego świata. To, co opisał Ghedi, było naruszeniem zasad bezpieczeństwa
na najwyższym poziomie, zdolnym wywrócić do góry nogami wszystko, co wiedziała o
Kodeksie Wampirów. A jeśli Kodeks nie był prawdziwy, to co było?
Jako pierwsza objęła wartę, całując Jacka na dobranoc. Nie udało mu się
przekonać jej do zmiany zdania i w końcu zgodził się chwilę odpocząć.
Schuyler zadrżała lekko, ale coś jej mówiło, że przyczyną nie był górski wiatr.
Minęły cztery wieki, odkąd na straży Bramy Obietnicy stanęli ludzcy odźwierni.
Dziękowała losowi za ogień, czysty, błękitny płomień trwał na wietrze, niewzruszony i
prawdziwy.
Mężczyzna z Cytadeli
Florencja. 1452
Srebrnokrwisty spojrzał w ich stronę, a zamaskowany nieznajomy natychmiast
zniknął.
- Zauważył nas. Ruszamy! - rozkazał Dre, biegnąc w kierunku ich ofiary. Gio i Tomi
wystrzelili z cienia, z obnażonymi złotymi mieczami. Wznowili pościg.
Podążali za srebrnokrwistym przez kręte uliczki, aż do samej katedry, na szczyt
nieukończonej kopuły projektu Brunelleschiego, wznoszącej się ponad wszystkimi
budowlami Florencji.
Srebrnokrwisty unikał ich ciosów, dorównując ścigającym siłą i zręcznością. Nie
przypominał w niczym tych, których spotykali wcześniej, ale ostatecznie i tak nie miał
szans z trójką uzbrojonych venatorów. Osaczony, warknął i zasyczał, wiedząc, że
przegrywa.
Dre zbliżył miecz do jego gardła, szykując się do zadania ostatecznego ciosu, kiedy
ze schodów rozległ się głos. Ktoś jeszcze wspiął się za nimi na wieżę.
- Wstrzymaj rękę, venatorze.
Odwrócili się i zobaczyli nadchodzącego nieznajomego. W świetle księżyca widzieli,
że ma na sobie barwny płaszcz i złote łańcuchy Cytadeli. Jego rysy ukrywał kaptur, ale był
tą samą osobą, z którą wcześniej rozmawiał srebrnokrwisty.
- Nie możesz odesłać tej bestii do Piekła, ponieważ już tam przynależy - oznajmił
mroczny mężczyzna. Machnął ręką, a srebrnokrwisty zniknął w czarnym ogniu.
Zaszokowana i przerażona Tomi głośno westchnęła, uświadamiając sobie, że bestia,
którą ścigali, nie była srebrnokrwistym, upadłym aniołem z Niebios, ale demonem z Piekła.
Zamaskowany mężczyzna zachwiał się na krawędzi dachu. Zrobił krok do przodu i
wpadł w szczelinę nieukończonej kopuły. Jego płaszcz wydął się na wietrze, odsłaniając
trzy czarne symbole na skórze ramienia. Jednym z nich był miecz przeszywający gwiazdę.
Po raz ostatni widziała ten symbol w Rzymie, na nadgarstku Lucyfera, kiedy
srebrnokrwisty Książę Ciemności nazywany był Kaligulą.
Trójka venatorów zbiegła na dół, na posadzce kościoła znajdując ciało
zamaskowanego nieznajomego, noszącego znak Lucyfera.
Czerwonokrwisty był martwy.
O
SIEM
Dzikie kwiaty
Cudowne promienie słońca wlewały się do namiotu, ale mimo to Schuyler
obudziła się przeraźliwie zmarznięta. Tak bardzo przywykła do spania wtulona w Jacka,
że poczuła się trochę zagubiona, nie znajdując go przy sobie. Sięgnęła ręką w pustkę
obok. Jego śpiwór był jeszcze ciepły. Nie mógł wyjść dawno.
Kochanie? - wysłała pytanie.
Jestem niedaleko, nie martw się. Pośpij jeszcze.
Położyła głowę na kocu i zasnęła, śniąc o łąkach porośniętych dzikimi kwiatami.
Godzinę później wstała i zeszła do pobliskiego strumienia, na który natknęli się
poprzedniego wieczora. Całe dotychczasowe życie spędziła w cywilizowanych
warunkach i teraz dziwnie się czuła na łonie natury, oderwana i uwolniona od rutyny i
tempa współczesnego życia.
Zdjęła bluzkę i nieprzemakalne buty, rozbierając się do bielizny. Zamierzała
uprać ubranie w strumieniu. Nie mając mydła, uderzała tkaniną o kamień, żeby usunąć
brud. Podobnie postępowała w domu Hattie. Cordelia nie przepadała za nowoczesnymi
sprzętami domowymi.
W pewnej chwili poczuła, że ktoś stanął za nią. Obejrzała się i zobaczyła, że Jack ją
obserwuje. Uśmiechnął się, pierwszym szczerym uśmiechem, jaki widziała na jego
twarzy, odkąd opuścili Nowy Jork. Trudno im było cieszyć się swoim towarzystwem pod
czujnym okiem venatorów zatrudnionych przez hrabinę.
- Dzień dobry - uśmiechnęła się. Jack także się wykąpał, ii jego włosy lśniły w
słońcu. Pomyślała, że jest przystojny jak młody bóg. Czy tylko jej się wydawało, czy też
wygnanie i wędrówka wpłynęły korzystnie na jego wygląd? Z każdym dniem mniej
przypominał ślicznego chłopca grającego w lacrosse'a, jakiego kiedyś poznała, a bardziej
- starożytnego niebiańskiego wojownika, którym był naprawdę.
- Przyniosłem ci prezent - powiedział, podając jej bukiecik fioletowych kwiatków.
Wpięła jeden z nich we włosy. Pomimo tego wszystkiego, czym byli zajęci, zawsze
znajdował czas, żeby pomyśleć o niej.
- Dziękuję.
Objął ją ramionami i chwilę później leżeli obok siebie w trawie. Wsunęła dłoń pod
koszulę Jacka, rozkoszując się dotykiem jego ciepłego i silnego ciała, napawając się tym,
jak mocno ją przytulał. Ale chociaż byli razem, nie potrafiła przestać martwić się o to, ile
czasu im pozostało...
Mamy cały czas świata.
Nie wiesz na pewno. A jeśli... Nienawidziła siebie za własny niepokój, ale nie
potrafiła go przezwyciężyć.
Przestań. Co będzie, to będzie.
Wiem.
Byli gotowi stawić czoła wszelkim konsekwencjom związanym z zerwaniem
więzi. Gniewowi Mimi. Wyniszczającej chorobie, która może osłabić Jacka, a nawet
doprowadzić do paraliżu. Zamierzali sobie ze wszystkim poradzić.
Ale boję się - przekazała.
Ja nie.
Na swój sposób miesięczny areszt okazał się przydatny. Dał im czas na
sformułowanie lęków i nadziei związanych z przyszłością, pozwolił określić granice ich
nowego związku. Snuli plany dotyczące nie tylko aktualnej sytuacji, rozpatrywali także
mroczne warianty przeznaczenia, jakie mogło ich oczekiwać. Schuyler wiedziała, na
czym stoi. A Jack wiedział, na czym jej zależy. Nigdy w całym życiu nie czuła się bardziej
bezpieczna lub pewna czegoś niż siły i rozmiarów jego miłości. Poszedł do Piekła i z
powrotem, aby ją ratować, a ona dała mu krew, która ocaliła jego życie.
Ale więź...
Stworzymy nową więź.
Nie masz żadnych wątpliwości związanych z odrzuceniem tamtej więzi? - Schuyler
nigdy wcześniej nie odważyła się zadać tego pytania, ponieważ nadal obawiała się
odpowiedzi. Nigdy nie wykorzystała ich bliskości w uroku, aby spojrzeć we
wspomnienia Jacka i przekonać się, czy w jakimś stopniu żałuje dokonanego wyboru.
Szanowała jego prywatność, ale wiedziała także, że nie mogłaby znieść świadomości, iż
tlą się w nim jakieś sentymenty wobec bliźniaczki. Gdyby znalazła coś podobnego w jego
wspomnieniach, umarłaby z zazdrości.
Żadnych. To jest więź, na którą sami się zdecydowaliśmy, a nie więź, o której ktoś
zdecydował za nas. Nie wierzę w przeznaczenie. Nie wierzę, że miłość jest z góry
przesądzona.
- Powinniśmy wracać - wyszeptała Schuyler. Nie mieli czasu. Nie mieli czasu ani
na miłość, ani dla siebie.
- Jeszcze chwilę - westchnął Jack, nie otwierając oczu. Jego ciepłe palce gładziły jej
nagi brzuch.
Schuyler uśmiechnęła się z rozczuleniem, pozwalając, aby jej włosy połaskotały
jego policzek. Pochwycił je w dłoń i przyciągnął ją, tak że ich usta znów się zetknęły.
Rozchyliła wargi, a jego dłoń wślizgnęła się pod jej stanik.
Pochyliła się nad nim, siadając na jego biodrach, ale w następnej chwili
przewrócił ją na wznak, odsłaniając jej białą szyję.
Przesunął palcem po jej gardle, a Schuyler zamknęła oczy w oczekiwaniu.
Czuła, jak całuje jej brodę, a potem nasadę szyi.
Wreszcie dotknął zębami jej skóry, a potem poczuła, jak jednym szybkim ruchem
wbił w nią kły.
Westchnęła. Nigdy jeszcze nie zrobił tego tak mocno, nie była w pełni gotowa na
tak głębokie wtargnięcie w jej ciało, ale uczucie było cudowne. Czuła, jak siła życiowa
Jacka miesza się z jej krwią, czuła bicie jego serca w swoim sercu - uderzały w jednym
rytmie, gdy trzymał ją w uścisku. Była oszołomiona i zamroczona, kręciło się jej w
głowie, ale jej ręce zamknęły się na jego plecach, przyciągając go bliżej.
Jeszcze - pomyślała. - Jeszcze.
W odpowiedzi Jack wypuścił ją na moment, a potem ukąsił po raz drugi. Tym
razem, gdy pocałował ją kłami, przeszywająca słodycz wypełniła Schuyler bolesnym, ale
rozkosznym uczuciem.
Była jego ukochaną i familiantką. Byli powiązani na tysiąc sposobów - maleńkich
niewidzialnych haczyków, które łączyły ich niezależnie od tego, co mogło postanowić
Niebo lub jego dawni mieszkańcy.
D
ZIEWIĘĆ
Zasadzka
Kiedy Schuyler usłyszała kroki, było już niemal południe. Zbliżający się do niej i
Jacka ludzie sądzili, że mogą ich zaskoczyć, ale mylili się całkowicie. Choć oczy miała
zamknięte, a głowę opartą na piersiach Jacka, słyszała ich w odległości jakichś stu
metrów - trzask gałązek pod stopami, skradające się kroki w lesie, szeptane rozmowy.
Nie ruszaj się - przekazał Jack. - Zobaczymy, czego chcą.
Schuyler nie była przestraszona, ale zaniepokojona. Zbliżająca się grupa nie
składała się z venatorów, jednak wyczuwała w przybyłych rozpacz i strach. Wiedziała,
że nie są przyjaźnie nastawieni. Co właściwie myśleli, ona i Jack, pozwalając sobie na tak
leniwy poranek? Dzięki Bogu, że chociaż zdążyli się już ubrać.
Słyszała obok siebie oddech Jacka, czuła miarowy rytm jego serca.
- Wstawać - rozkazał szorstki głos.
Schuyler ziewnęła i przeciągnęła się, mrugając oczami, żeby udać senność.
Usiadła, rozglądając się. Jack poszedł w jej ślady. Z rozczochranymi włosami i
zaczerwienionymi policzkami wyglądali jak dwójka młodych ludzi, którym przerwano
drzemkę.
Otaczała ich grupa mężczyzn uzbrojonych w strzelby i pistolety. Z ich postawy i
sposobu mówienia Schuyler wywnioskowała, że są rolnikami z którejś z okolicznych
miejscowości, prawdopodobnie najbliżej leżącego Santo Stefano. Prowincja pełna była
ludzi, którzy nigdy nie opuszczali swoich wiosek, przekazując tradycje i zawody z
pokolenia na pokolenie. Nowoczesny świat przyniósł im wprawdzie komórki i kafejki
internetowe, ale nadal mieszkali w kilkusetletnich domach bez ogrzewania i
samodzielnie wypiekali chleb, a także wyrabiali wędliny.
Mężczyźni gapili się na nich, nie opuszczając broni. Schuyler uświadomiła sobie,
że nie są źli. Są przerażeni i niepewni, ale nie są źli. Odetchnęła z ulgą.
Jack podniósł ręce.
- Nie robimy nic złego - powiedział płynnie po włosku.
- Nie wolno obozować w górach. Kim jesteście i skąd się tu wzięliście? - zapytał
żylasty mężczyzna o zwężonych oczach.
- Jesteśmy Amerykanami. Przyjechaliśmy z Nowego Jorku... Na wycieczkę po
górach - odpowiedziała Schuyler, odwołując się do ich poczucia gościnności. Włosi
uwielbiali amerykańskich turystów. I dolary, za które kupowali koszmarnie drogie lody.
Inny mężczyzna, ubrany w koszulkę z logiem Fiata i trzyma - jacy staroświecką
berettę, skinął głową.
- Nie lubimy obcych.
- Tylko przechodziliśmy, nie wiedzieliśmy, że tu nie wolno obozować - wyjaśniła
Schuyler. - Proszę... Puśćcie nas i pójdziemy swoją drogą.
Jack spróbował wstać, ale w jego głowę została wycelowana strzelba.
- Nie ruszajcie się.
- Bądźcie rozsądni - odparł spokojnie Jack, ale w jego głosie słychać było napięcie.
- Stul pysk.
Schuyler spojrzała na Jacka. Gdyby chciał, mógłby w jednej chwili zmieść ich
wszystkich z powierzchni ziemi.
Nie rób tego - przekazała mu.
Zamknęła oczy i skoncentrowała się. W uroku słyszała ich myśli.
To tylko dzieciaki, powinniśmy ich puścić, nie wiem, co Gino sobie myśli.
Tracimy czas, nie mogli zabrać MariEleny daleko.
Może oni coś wiedzą.
Co mamy z nimi zrobić?
To głupie.
Powinniśmy ruszać.
Zostawmy ich.
Zatrzymajmy ich, aż zaczną mówić.
Dziwne czasy. Obcy. Dziwne.
Nie, nie możemy im ufać.
Potrzebują naszej pomocy, uświadomiła sobie Schuyler. Są przestraszeni i
zdezorientowani, a przyczyną ich lęku jest dziewczyna. Nie, źle. Boją się o tę dziewczynę.
Mogła zobaczyć ją wyraźnie w ich podświadomości: młodziutką, rok czy dwa lata
młodszą od niej. Schuyler podjęła decyzję.
- Proszę, powiedzcie nam, co się stało - powiedziała. - Może będziemy w stanie
wam pomóc. Szukacie kogoś, prawda? Kogoś wam bliskiego. Jesteśmy przyjaciółmi ojca
Baldessarre.
Na dźwięk imienia księdza mężczyźni wyraźnie się uspokoili. Domysły Schuyler
okazały się słuszne. Zakon petruwiański znaczył wiele w tych stronach. Ojciec
Baldessarre był świętym i poważanym człowiekiem, którego imię miało ogromną moc.
Ogromny kredyt zaufania. Z bólem pomyślała, że przypomina jej dziadka.
- Pozwólcie, że wam pomożemy - ciągnęła. - Jesteśmy... odpowiednio wyszkoleni.
Powiedzcie nam, co się stało.
Mężczyźni popatrzyli po sobie, aż wreszcie przemówił najstarszy z nich.
- Zabrali moją córkę, MariElenę - powiedział i niezdolny do powstrzymania
emocji, zakrył twarz dłońmi, szlochając.
Luca, najmłodszy w grupie, udzielił dalszych wyjaśnień. Jego ojciec, bracia i
wujowie szukali MariEleny, która zeszłego wieczora została uprowadzona przez
handlarzy żywym towarem, stanowiących poważne zagrożenie w tej części świata.
Pokazał Schuyler fotografię ślicznej, ciemnowłosej dziewczyny o gęstych brwiach i
nieśmiałym uśmiechu. Miała piętnaście lat.
- Zwykle biorą dziewczęta z małych wsi we wschodniej Europie, ale ostatnio stali
się bardziej zuchwali. Przyszli nawet tutaj. Jak widzicie, życie tu nie jest ciężkie - wskazał
gestem zielony pejzaż włoskiej prowincji. - Ale jest nudne, jednostajne, brakuje w nim
niezwykłości. Mari spotkała go w kafejce internetowej. Był Rosjaninem, ale powiedział
jej, że chodzi do szkoły w Ameryce. Nazywała go swoim chłopakiem. „Uciekli” razem
zeszłego wieczora, ale nie sądzę, żeby mieli zamiar się pobrać. To przyszło kilka godzin
temu. - Chłopak wyjął telefon komórkowy i pokazał im wiadomość od MariEleny.
Brzmiała ona Aiuto - włoskie słowo oznaczające „pomocy”.
- To straszne, co stało się z twoją siostrą. Ale dlaczego nie poszliście na policję? -
chciał wiedzieć Jack.
- Ponieważ ona zwykle bierze łapówki od przemytników - wyjaśnił Luca. - Ale
uważamy, że nie mogli odejść daleko, skoro nie korzystają z dróg. Muszą być nadal tutaj,
w górach. Prawdopodobnie kierują się do Levanto, do portu.
- Co się stanie, jeśli jej nie odnajdziecie? - zapytała Schuyler, chociaż znała
odpowiedź.
Luca wzdrygnął się.
- To samo, co dzieje się ze wszystkimi dziewczętami. Zostanie sprzedana i
wywieziona daleko. Nigdy już jej nie zobaczymy.
D
ZIESIĘĆ
Ukryta
Schuyler zaprowadziła grupę do obozowiska, gdzie zastali Ghediego czekającego
przy spakowanych piecakach. Wiadomość o porwaniu dziewczyny wyraźnie go
poruszyła. Podczas gdy Jack dzielił mężczyzn na grupy poszukiwawcze, odprowadził
Schuyler na bok.
- Wiesz, to kolejne z cyklu porwań. MariElena jest najnowszą ofiarą - powiedział,
ukrywając ich plecaki w krzakach.
- Wiem, mówili nam, że dziewczęta z tej okolicy znikają ostatnio dość często. -
Schuyler zamaskowała kamieniami poskładane namioty. Mieli zamiar wrócić po nie.
- Nie, chodzi o coś więcej - Ghedi rzucał na boki niespokojne spojrzenia. - Nie jest
rozsądnie rozmawiać o tym akurat tutaj. Chciałem zaczekać, aż dotrzemy w bezpieczne
miejsce. Ale muszę ci coś powiedzieć.
- Tak?
Zerknął na zegarek.
- Została porwana zeszłego wieczora. Minęło zbyt wiele czasu. Już za późno.
Powinni przyjść do klasztoru, kiedy tylko odkryli jej zniknięcie. Bracia mogliby ją
odnaleźć, zanim... - potrząsnął głową. - Ale zamiast tego sami wyruszyli na
poszukiwania. W ten sposób przypieczętowali jej los.
- Nie rozumiem? - odparła Schuyler. - Cokolwiek się z nią stało, musimy
spróbować odnaleźć i uratować tę dziewczynę.
Młody zakonnik potrząsnął głową i nie odezwał się już słowem. Wszelkich
dalszych wyjaśnień obiecał udzielić, kiedy dotrą do klasztoru. Odszedł, zostawiając
Schuyler zatopioną w myślach.
Jack podzielił mężczyzn na dwie grupy. Jedna miała wyruszyć dalej w góry,
podczas gdy druga skierowała się w stronę portu. Poszedł z nimi Ghedi: znał się na pracy
w dokach i potrafił wytropić przemycanych nielegalnie ludzi. Schuyler i Jack oddzielili
się i skierowali w swoją stronę. Luca pożyczył im walkie - talkie, żeby mogli pozostawać
w kontakcie.
Kiedy grupy rozdzieliły się, Schuyler powtórzyła, co powiedział jej Ghedi. Jack,
tak jak i ona, nie wyobrażał sobie, aby mogli pozostawić dziewczynę bez pomocy,
niezależnie od tego, czym Ghedi mógł się niepokoić. Jako zaprzysiężony venator Jack
miał obowiązek nie tylko służyć Zgromadzeniu, ale także chronić niewinnych - wszystko
jedno, ludzi czy wampiry. Uznał, że nie warto tracić czasu na piesze poszukiwania.
Najszybszym sposobem odnalezienia MariEleny było zlokalizowanie jej duszy w
wymiarze uroku.
- Lepiej ty się tym zajmij, przed tobą może się nie chować.
- Jack wyjaśnił, że łagodna kobieca obecność będzie lepszym sposobem na
wywabienie młodej dziewczyny z kryjówki.
Schuyler zamknęła oczy i sięgnęła w ciemność. Skoncentrowała się na
dziewczynie ze zdjęcia.
MariEleno, gdzie jesteś?
Kiedy otworzyła oczy, stała już w przyćmionym świetle wymiaru uroku. Mogła
wyczuć tu obecność Jacka, a także istnienie dusz mężczyzn szukających dziewczyny.
Świat w wymiarze uroku wydawał się srebrzysty i przyćmiony, jakby zasnuty gęstą,
szarą mgłą.
MariEleno, jestem przyjaciółką. Pokaż się. Przy mnie będziesz bezpieczna. Powiedz
mi, gdzie jesteś. Twoja rodzina cię szuka.
Żadnej odpowiedzi.
Schuyler czekała, ale miała wrażenie, że jej wołanie ginie w bezdennej studni.
Sięgała świadomością poza wszechświat, ale nie odbierała żadnego oporu, nic nie
świadczyło o tym, że znalazła właściwą duszę. Otworzyła oczy.
- Nic? - zapytał Jack.
- Ani śladu - zmarszczyła brwi Schuyler. - Zupełnie jakby jej tu nie było... Nawet w
wymiarze uroku. Nie tak, jakby się ukrywała. Bardziej jakby... nigdy nie istniała. -
Schuyler przełknęła rozczarowanie. Ostrzeżenie Ghediego wytrąciło ją z równowagi.
Czego tak bardzo obawiał się odźwierny?
Schuyler ponad wszystko pragnęła sprowadzić MariElenę bezpiecznie do domu.
Czuła duchowe pokrewieństwo z dziewczyną. Czy sama nie miała piętnastu lat, kiedy
zaczęła się jej przemiana? Rozumiała, jak MariElena mogła zakochać się w nieznajomym,
jak kusząca może być przygoda, jak straszne jest pozwolić, aby własna ciekawość
spotkała się z takim rozczarowaniem.
Tu jestem! Pomocy! Pomocy!
- Boże! - wykrzyknęła Schuyler. - Właśnie ją usłyszałam! Pomocy. Ratunku. Zabić.
Ratunku. Umrzeć. Ratunku. Ogień.
Ratunku. Piekło. Ratunku. - Myśli dziewczyny płynęły chaotycznym, rozpaczliwym
błaganiem, monologiem zagubienia i rozpaczy.
Schuyler sięgnęła ręką do Jacka. Przytrzymał ją.
Jesteś bezpieczna, jesteś bezpieczna, jesteś już bezpieczna. Pokaż mi, gdzie cię
szukać. Znajdziemy cię i ukryjemy - przekazała, emanując kojącym spokojem w stronę
zdruzgotanej duszy.
Pomocy. Pomocy. Pomocy. Zabić. Umrzeć. Ratunku. Ogień. Ratunku. Piekło.
Ratunku.
Schuyler poderwała się, otwierając oczy.
- Znalazłaś ją? - zapytał Jack, nie puszczając Schuyler.
- Tak. Wiem, gdzie jest. - Schuyler podniosła walkie - talkie i opisała pozostałym
poszukiwaczom, co zobaczyła. Ciemna jaskinia przy wyschniętym korycie rzeki, otwarta
dziura w ziemi, obramowana zwieszającym się mchem.
Usłyszała stłumiony okrzyk Ghediego.
- Co się stało? - zapytała. - Co to za miejsce?
- Jaskinia koło wyschniętej rzeki. Nazywa się Piekielne Gardło - powiedział,
podnosząc głos w panice. - Kilka kilometrów przed Florencją. Spotkamy się tam.
Schuyler natychmiast zrozumiała reakcję Ghediego. Może dlatego tak
pesymistycznie oceniał szanse MariEleny.
- Zabrali ją do bramy - wyjaśniła Jackowi. - Chodź, nie mamy czasu.
J
EDENAŚCIE
Piekielne Gardło
Ghedi udzielił im precyzyjnych wskazówek, więc Jack i Schuyler wyruszyli
natychmiast. Dzięki szybkości velox dotarli na miejsce w czasie krótszym niż uderzenie
skrzydeł motyla.
Schuyler pomyślała, że ci, którzy zabrali dziewczynę do bramy, nie mogli być
przemytnikami. Ale jeśli nie byli przemytnikami, to kim? Czym tak bardzo niepokoił się
Ghedi? Czego nie chciał im powiedzieć, dopóki nie znajdą się w „bezpiecznym miejscu”?
Znaleźli wyschniętą rzekę, czerwoną, piaszczystą wstęgę spękanej i wysuszonej
ziemi, prowadzącą do ciemnej, podziemnej jaskini. Zgodnie z opisem Schuyler, otwór
wiodący w głąb był porośnięty mchem i na wpół ukryty w rumowisku.
Jack kopniakiem rozsunął krzaki blokujące wejście i poprowadził ich dalej.
Podniósł gałąź, zapalając na niej błękitny płomień.
- Pokaż się! - krzyknął, a jego głos odbił się echem od skalnych ścian.
Jaskinia była mroczna i pachniała pleśnią. Czyżby właśnie tutaj znajdowało się
wejście do Bramy Obietnicy? Szli powoli w dół, stąpając ostrożnie w gęstej ciemności.
Schuyler wyczuwała w powietrzu złowrogą, odrażającą obecność.
- Piekielne Gardło. Interesująca nazwa, prawda? Czerwonokrwiści najwyraźniej
mają talent do nadawania odpowiednich nazw rzeczom, których prawdziwego
znaczenia nie znają. Ale widocznie coś wyczuli w tym miejscu - powiedziała.
- Nikt nie jest odporny na wpływy mocy - odparł Jack. Jego pochodnia wysyłała
długi promień światła w głąb niekończącego się tunelu.
Schuyler poślizgnęła się na mokrym mchu i złapała się dla równowagi ramienia
Jacka. Rozejrzała się po ciemnej grocie. Z zaskoczeniem zauważyła, że na dole ciężkie
uczucie nadciągającej zguby osłabło, zastąpione przez smutek osamotnienia. Ruszyła
naprzód w ciemność, a uczucie nasiliło się.
Zatrzymali się i rozejrzeli - pochodnia Jacka oświetlała dość zwyczajnie
wyglądającą grotę, z omszałymi skałami i piaszczystym dnem. Wszędzie walało się
pełno typowych dla nastolatków śmieci: zgniecionych niedopałków papierosów i
pustych butelek po piwie.
Coś jest nie tak - przekazał Jack.
Też to wyczuwasz! - zapytała Schuyler. - Ale co?
W następnej chwili zrozumiała. To nie tutaj, prawda? To nie jest Brama Obietnicy.
Nie, to tylko jej cień, zasłona dymna. Podstępna iluzja.
Piekielne Gardło okazało się tylko nawiedzonym domem, miejscem, którego
celem było straszenie okolicznych mieszkańców i odwrócenie uwagi od prawdziwego
zagrożenia.
- Co wiemy o błękitnokrwistych? - zastanowił się Jack.
- Że nie lubią niczego ułatwiać? - odparła pytaniem Schuyler. - Ze umieją kryć
swoje tajemnice. Przynoszą światu pokój, sztukę i światło. Są cywilizowani i
wyrafinowani. Stawiają świątynie i posągi, złote miasta wznoszące się ku niebu -
pomyślała o tym, jak piękny jest Paryż.
- Właśnie. Pomyśl o bramach, które dotąd znaleźliśmy. Brama Zemsty była pod
posągiem, świętą rzeźbą. Druga brama znajdowała się pod najpiękniejszą neogotycką
katedrą w Ameryce Północnej. Wampiry nie wybudowałyby bramy w dziurze w ziemi,
surowej grocie w piasku - potrząsnął głową Jack.
- Nie. Masz całkowitą rację. Ktokolwiek umieścił tutaj iluzję, chciał ukryć
prawdziwe położenie bramy - przyznała Schuyler. - Ale jeśli to nie brama, czemu
petruwianie jej pilnują?
D
WANAŚCIE
Symbol
Schuyler przemierzała tam i z powrotem skaliste dno jaskini. Co właściwie
wiedzieli o zakonie petruwiańskim? Tamtego pierwszego wieczora Ghedi poprosił ich,
żeby mu zaufali - nazwał Lawrence'a Van Alena przyjacielem, chociaż nigdy go nie
spotkał. Ile prawdy zawierała historia młodego mnicha? Po tym, jak spędzili miesiąc
uwięzieni jako goście hrabiny, Schuyler zbeształa się za niedostateczną przezorność.
- Myślisz, że mogliśmy się pomylić co do Ghediego? - zapytała Jacka.
Potrząsnął głową.
- Lepiej jest zaufać i zostać zdradzonym niż nie dowierzać nikomu i niczemu.
Twoje otwarte serce jest darem. Chociażby dlatego, że zaprowadziło cię do mnie.
- Ale w tym przypadku nie wierzę, żeby Ghedi nas oszukiwał. Croatanie nie
potrzebują czerwonokrwistych. Wątpię, czy był tu kiedykolwiek. Jeśli, jak przypuszczam,
zakon petruwiański został założony przez prawdziwą odźwierną, Alkione musiała
działać według standardowej procedury postępowania z ludźmi. To powszechna
praktyka, Konspiracja stosuje ją od wieków. Powiedzieli czerwonokrwistym tylko tyle,
ile było niezbędne.
Jeszcze raz obeszli mroczną grotę i tym razem Schuyler zauważyła coś, co
przeoczyli wcześniej: wyryty na jednej ze ścian znak. Był to tryglif*, czyli symbol
składający się z trzech elementów. Pierwszy stanowiły przeplatające się okręgi,
stosowany przez błękitnokrwistych symbol związku; drugi - trudne do rozpoznania
zwierzę. Trzeciego znaku Schuyler nigdy nie widziała: miał postać miecza
przeszywającego gwiazdę.
- To pieczęć archanioła - wyjaśnił Jack. - Gwiazda oznacza anioła, z którego
została zrodzona. Lucyfera. Gwiazdę Poranną. Upadłego Anioła.
Schuyler przesunęła palcami po krawędziach tryglifu.
- Widziałeś już wcześniej coś podobnego?
- Mam przeczucie, że tak... kiedyś... w przeszłości. Nie mogę sobie przypomnieć -
odparł, przysuwając pochodnię do symbolu, żeby przyjrzeć się dokładniej. - Możliwe, że
utrzymuje na miejscu zaklęcie przeznaczenia.
- Nie wydaje mi się, żeby o to chodziło - Schuyler nie mogła oderwać wzroku od
tryglifu. Symbol działał na nią hipnotycznie i usypiająco, ale poderwała się, słysząc
odgłosy kroków.
- To Ghedi. Nie mówmy mu, dopóki nie przekonamy się, ile wie.
* Tryglif: termin z obszaru architektury oznaczający fragment fryzu w porządku
doryckim, w kształcie prostokąta, dzielonego na trzy części pionowymi żłobieniami.
Jack skinął głową i skierował pochodnię w stronę wejścia do groty, oświetlając
drogę. Zakonnik zbliżył się do nich, oddychając ciężko.
- Znaleźliście ją? - zapytał, rozglądając się nerwowo.
- Nie. Powinniśmy stąd iść. Skoro MariEleny tu nie ma, musimy powiadomić jej
rodzinę.
Ghediemu wyraźnie ulżyło. Cała trójka ruszyła w drogę powrotną.
- Czekajcie - Schuyler zatrzymała się. Usłyszała znajomy dźwięk - cichutki, niemal
bezgłośny jęk w oddali, stłumioną rozpacz kogoś cierpiącego. - Tam! - Pobiegła w
najgłębszą część groty, znajdując w ciemnościach drobną, skuloną sylwetkę. Związaną.
- MariElena - szepnęła Schuyler. Przykucnęła, kładąc dłoń na czole dziewczyny.
Gorące. Rozpalone. Należało mieć nadzieję, że przyczyną gorączki jest tylko znużenie.
Dziewczyna poruszyła się i znowu jęknęła. Ghedi przeżegnał się i przykląkł koło
niej.
- Wiesz, gdzie jesteśmy? - zapytała Schuyler po włosku.
- W jaskini - odparła MariElena, nie otwierając oczu. - Koło wyschniętego
strumienia.
Jack zdjął kurtkę i zarzucił ją na ramiona dziewczyny.
- Wiesz, dlaczego tu jesteś? - spytał.
- Przyprowadzili mnie tu - odparła bezbarwnym głosem.
- Kto to był? - chciała wiedzieć Schuyler. - Co z tobą zrobili? W odpowiedzi
MariElena zadrżała mimo woli, jakby ogarnięta atakiem choroby.
Schuyler przytuliła dziewczynę i starała się ją uspokoić.
- Wszystko dobrze, wszystko dobrze - wyszeptała. - Nic ci nie będzie. Jesteś już
bezpieczna.
Ale dziewczyna tylko potrząsnęła głową i zacisnęła mocniej usta.
- No już - powiedział Ghedi, kładąc chłodną chusteczkę na jej rozgorączkowanym
czole.
Schuyler osnuła MariElenę urokiem i skorzystała z okazji, żeby rzucić okiem na
jej wspomnienia. Chłopak wywiózł ją z miasta w góry. Zaprowadził prosto do lasu. A
potem nie było już nic. Mgła i opary. Dziewczyna obudziła się, związana, w jaskini.
Jack przeciął więzy i pomógł jej wstać, a Schuyler podtrzymała pod ramię. Ale
dziewczyna zachwiała się pomiędzy nimi i osunęła na ziemię.
- Zaczekaj, pomogę - Ghedi zbliżył się do MariEleny.
A potem wszystko zaczęło dziać się zbyt szybko, ponieważ następną rzeczą, jaką
zobaczyła Schuyler, był nóż z rękojeścią z kości słoniowej, który zakonnik przyłożył do
gardła nieprzytomnej dziewczyny.
- Co ty robisz? - krzyknęła Schuyler, rzucając się ku nim. Jack zrobił to samo.
- To, co muszę - odparł Ghedi, trzymając w ramionach dziewczynę bezwładną jak
szmaciana lalka i przyciskając lśniące ostrze do jej szyi. Cienka bluzka MariEleny była
rozpięta i Schuyler znowu zobaczyła przez moment tryglif. Tym razem był wypalony na
piersi dziewczyny. Splecione okręgi. Zwierzę. Pieczęć Lucyfera. Lśnił w ciemności
niczym światło ostrzegawcze.
Schuyler skoncentrowała się na wysłaniu potężnego przymusu, aby powstrzymać
zakonnika, gdy raptownie nieoczekiwane uderzenie rzuciło ją na ścianę jaskini. To nie
był Ghedi, który w tym momencie sprawiał wrażenie absolutnie zaskoczonego. To był
ktoś zupełnie inny.
- Schuyler! - pełen niepokoju krzyk Jacka odbił się echem w grocie.
Wszystko w porządku - chciała przekazać, ale okazało się, że nie może. Nie mogła
się poruszyć ani odezwać, była sparaliżowana pod każdym względem. Walczyła, żeby
uwolnić się z okowów - ale to zaklęcie okazało się nie tak proste, jak tamto, rzucone
przez Iggy'ego. Kryły się w nim elementy czarnej magii, zakazane metody, które
sprawiały, że więzy były solidne jak skała.
Tym razem nie groziła im grupka pospolitych rolników poszukujących zaginionej
córki; wpadli w zasadzkę zastawioną przez wampira, dysponującego właściwą
wampirom szybkością i siłą.
- Poddaj się albo twoja dziewczyna zmieni się w śliczną pochodnię - napastnik
wyciągnął linę venatorów i gestem nakazał, by Jack związał sobie nadgarstki. W drugiej
ręce trzymał pochodnię płonącą czarnym ogniem.
Nie! - przekazała Schuyler, odzyskując głos w uroku, mimo że nadal była
całkowicie unieruchomiona.
Dlaczego to robisz? Pracujesz dla hrabiny?
Nie pracuję dla nikogo. Nie należę do Zgromadzenia. Działam na własny rachunek.
A więc do tego doszło, uświadomiła sobie Schuyler. Mimi wyznaczyła nagrodę za
życie Jacka, a ten wampir zamierzał ją zgarnąć.
Proszę, nie! Mamy pieniądze! Pozwól, że zapłacę za jego życie. Proszę! - przekazała
Schuyler.
Przykro mi, mała. Jestem pewien, że nie dasz rady przebić Mimi Force.
Łowca nagród przysunął się do Schuyler. Widziała z bliska jego dziką, ściągniętą
twarz.
- Pójdę z własnej woli. Wypuść ją - oznajmił Jack spokojnym, czystym głosem,
poddając się. Wampir zacisnął więzy, sprawiając, że krew odpłynęła z nadgarstków
więźnia. Kiedy uznał, że jego zdobycz jest zabezpieczona, wyszeptał kilka słów nad
płomieniem, który zgasł, zamieniając pochodnię w poszarzały kawałek węgla - szybko
ukryty w kieszeni łowcy.
Ghedi obserwował z niepokojem wampirzego renegata, ale kiedy zrozumiał, że
tamten nie jest nim zainteresowany, jego twarz napięła się. Przygotowywał się do
czekającego go straszliwego zadania.
MariElena miała umrzeć.
Jack miał zostać zabrany.
Schuyler mogła tylko bezgłośnie krzyczeć.
T
RZYNAŚCIE
Czas anioła
Kiedy Schuyler została zaatakowana i pochwycona, miała za mało czasu, by
cokolwiek zdziałać. Dlatego teraz spojrzała w głąb siebie, w swoją duszę i w wymiar
uroku. Czas w wewnętrznym wszechświecie płynął inaczej.
Otworzyła oczy w mętnych wodach otulonego zmierzchem świata i poczuła ciężki
uścisk krępującego ją mrocznego zaklęcia. W wymiarze uroku zaklęcie miało postać
oplatających ją i wijących się węży. Czuła ich tuskowatą wilgoć owiniętą wokół jej ciała,
ściskającą ją coraz mocniej. Były wszędzie, ślizgały się po jej talii, nogach, pomiędzy
palcami. Czuła ich mulisty zapach i zadrżała, słysząc szelest rozdwojonych języków.
Zaklęcie unieruchamiające zaliczało się do typu uroków zwanych przymusami -
inaczej kontrolą umysłu. Tego rodzaju zaklęcia miały przede wszystkim sprawić, by
ofiara uwierzyła, że jest uwięziona, dlatego należały do najtrudniejszych do opanowania.
Trzeba było przestać wierzyć w to, co się widziało.
Schuyler skoncentrowała się na wężu najbliżej głowy. Czuła zimne ciało gada,
oplatające jej ramiona. Odwróciła się, żeby spojrzeć mu prosto w oczy. Przerażająca
kobra królewska rozkładała kaptur i szykowała się do ataku. Obnażyła kły i zasyczała.
Ale nim zdążyła uderzyć, Schuyler zdołała przemóc odrazę i sięgnęła w dół,
chwytając węża za ogon. Jednym płynnym ruchem oderwała łuskowate cielsko od siebie
i zmiażdżyła jego łeb obcasem.
W ułamku sekundy znalazła się z powrotem w świecie rzeczywistym, w jaskini,
dzierżąc miecz swojej matki.
- Stać! - rozkazała, a w jej głosie zadźwięczała furia. Mnich pospiesznie spróbował
trafić nożem w szyję MariEleny, ale zanim ostrze przebiło skórę, Schuyler odparowała
jego uderzenie i wytrąciła Ghediemu broń, która ze szczękiem odbiła się od skały.
MariElena upadła na ziemię, a obok niej osunął się Ghedi, powalony wysłanym przez
Schuyler przymusem, nakazującym mu poddanie się.
Tylko tego potrzebował Jack. Z gwałtownym rykiem rozerwał więzy i przemienił
się w przerażającego Anioła Zniszczenia. Z jego pleców wystrzeliły potężne czarne
skrzydła, ostro zakończone rogi zawinęły się na końcach, a oczy rozbłysły karmazynową
barwą krwi. Podniósł drżącego łowcę nagród i ścisnął w szponach.
- Jack, nie. Nie zabijaj go! - krzyknęła Schuyler. Niech się obejdzie bez rozlewu krwi.
- Posłuchaj dziewczyny... - wycharczał łowca nagród. Schuyler łagodnie położyła
rękę na skrzydle Jacka, czując olbrzymią moc, kryjącą się pod jedwabistymi piórami.
Dawniej przerażał ją w tej postaci, ale teraz, widząc jego straszliwą, prawdziwą twarz,
dostrzegała w niej piękno.
Odwrócił się do niej. Jako Abbadon w niczym nie przypominał Jacka, a
jednocześnie przypominał go wszystkim. Chciał cię skrzywdzić.
Proszę, najdroższy.
Wtedy z powrotem stał się Jackiem, przystojnym, o zaczerwienionych policzkach.
Przyciągnął do siebie łowcę nagród, stawiając go na nogi.
- Precz. Powiedz mojej siostrze, że jej pasożyt zawiódł. Powiedz, że nic i nikt nie
sprowadzi mnie z powrotem.
Łowcy nagród całkowicie to wystarczyło. Zniknął, zanim zdążyli zaczerpnąć
oddechu.
Schuyler wpadła w ramiona Jacka, przylgnęli do siebie.
Myślałam, że cię stracę - przekazała.
Nigdy. Nigdy nie pozwolimy się rozdzielić. - Jack pochylił głowę, kryjąc twarz w jej
ramionach, a Schuyler przytuliła się do niego, słysząc miarowy, spokojny rytm jego
serca.
Nigdy.
Pracownia artysty
Florencja. 1452
Rankiem Tomi przekroczyła próg pracowni. Mistrza spodziewano się następnego
dnia, a jej zostało jeszcze wiele do zrobienia. Przywitała się z innymi pomocnikami i zajęła
miejsce z tyłu sali, wracając do rzeźbienia reliefu, który miał się znaleźć nad wschodnimi
drzwiami baptysterium. Żmudna praca i wymagała dokładności, ale Tomi rozkoszowała
się nią, czerpiąc radość z najdrobniejszych szczegółów. Niebawem zatonęła we własnych
myślach, jej dłonie szybko poruszały się nad marmurem, a umysł rozważał wydarzenia
rozgrywające się miesiąc wcześniej.
Co mogło oznaczać to, że człowiek nosił znak Księcia Ciemności? Czyżby ich stary
wróg znalazł drogę powrotną na Ziemię? Niemożliwe. Odesłali Szatana do piekła,
zamykając Kaligulę za nie- zniszczalną bramą. Razem wysłali w świat Zakon Siedmiorga,
aby zabezpieczyć Ścieżki Umarłych. Mężczyzna noszący szaty Cytadeli musiał być
podstawiony. Nikt nigdy wcześniej go nie widział. Nie pochodził z tego miasta. Andreas
uważał, że człowiek ich okłamał, a ścigana bestia nie była demonem, ale Tomi nadal
odczuwała niepokój.
Miała szesnaście lat i wiedziała już, kim jest i jakie jest jej zadanie na tym świecie.
Po kryzysie w Rzymie w każdym kolejnym życiu zadaniem venatorów było tropienie
zbiegłych srebrnokrwistych, którzy pozostali po tej stronie Bramy i nadal stąpali po Ziemi.
Nikt więcej w Zgromadzeniu nie wiedział o ich istnieniu - venatorzy utrzymywali to w
tajemnicy, aby nie zakłócać spokoju społeczności. Błękitnokrwiści nie musieli obawiać się
niczego ze strony Croatanów, Andreas pilnował, żeby jego współbracia byli od setek lat
bezpieczni. Polowanie na Croatanów było równie rutynowe, jak polowanie kota na polne
myszy. Niezbędne i skuteczne.
Ale teraz coś takiego. Tomi zobaczyła znowu tryglif, krwawy mak wyryty na
ramieniu mężczyzny. Upuściła dłuto, zostawiając paskudną rysę w płaskorzeźbie. Mistrz
nie będzie zachwycony.
- Coś cię trapi, przyjaciółko - Gio podniósł dłuto i podał jej. Niepotrzebnie. Zajmiemy
się tym.
Skinęła głową.
- Chciałabym, żeby Dre tu był.
Andreas del Pollaiuolo był najmłodszym doradcą na dworze Lorenza de Medici.
Pracował nad utwierdzeniem pozycji rodu Medyceuszy we Florencji i zapewnieniem mu
prymatu przed innymi szlachetnymi rodami w mieście. Medyceusze prowadzili interesy w
całej Europie, wysyłając swoich przedstawicieli do wszystkich większych miast. Pod tym
pretekstem Dre mógł bez problemów podróżować po całym kontynencie, nie budząc
niczyich podejrzeń.
Ale Tomi wiedziała, że jest jeszcze jeden powód, dla którego Dre tak bardzo stara
się poszerzyć wpływy Medyceuszy daleko poza ich piękne miasto. Kryzys w Rzymie zawsze
pozostawał dla niego sprawą najwyższej wagi. Chociaż zdołał wygnać Lucyfera z tego
świata, nie udało mu się powstrzymać upadku wspaniałego państwa. Kaligula, Niosący
Światło, doprowadził Rzym do zagłady.
Dre postanowił odbudować jego świetność. Był zdeterminowany, aby dokończyć to,
co zaczął, przysięgał odtworzyć chwałę Rzymu i kultury antycznej, wynosząc je na nowy
poziom. Przepisał Kodeks Wampirów, aby ukształtować historię ludzi i przekazać im
wrażliwość i wartości błękitnokrwistych - szacunek dla sztuki, życia, piękna i prawdy.
Podczas jednej z niekończących się rozmów o tym, co planują osiągnąć w tym cyklu,
powiedział jej, że zamierza doprowadzić do odrodzenia ludzkości. Nadał mu już stosowną
nazwę: renesans.
Ale cała ta praca odciągnęła od niej ukochanego, a od nocy tamtego pościgu niemal
nie mieli czasu dla siebie.
Zawsze taki był -jej Michał. Andreas. Kasjusz. Menes. Jakiekolwiek przybierał imię,
zawsze należał do niej. Był jej siłą, jej miłością, jej powodem istnienia. Razem zmierzą się z
nowym zagrożeniem. Będzie oczekiwać na jego powrót, a potem przekona go, że
najpilniejszą rzeczą jest zdemaskowanie ukrytego wroga i odkrycie prawdy o znaku
czerwonokrwistego.
C
ZĘŚĆ DRUGA
M
IMI
F
ORCE
,
REGENTKA ZGROMADZENIA
Nowy Jork Teraźniejszość
C
ZTERNAŚCIE
Gniazdo żmij
Użalanie się nad sobą” nie istniało jako pojęcie w słowniku Mimi Force. Zamiast
przeklinać samotność i tęsknotę, spowodowane utratą zarówno brata bliźniaka, jak i
mężczyzny, którego kochała (po raz pierwszy w jej długim, nieśmiertelnym życiu były to
dwie różne osoby), zajęła się sprawami Zgromadzenia. Praca pomagała jej zagłuszyć
rozpacz i wściekłość, a nadzorowanie biurokratycznej administracji ogromnej, prężnej
organizacji dawało ukojenie.
Stara wiedźma, Cordelia Van Alen, nazywała obecne czasy „zmierzchem
wampirów” - zupełnie jakby ciężka aksamitna kurtyna opadała na scenę, a dla
błękitnokrwistych nadchodził czas na wielki finał. (Mimi zawsze uważała, że „wielki
finał” to znacznie lepsze określenie odrzucenia śmiertelnej powłoki - kojarzące się z
wychodzeniem do ukłonów przed stojącą i bijącą brawo publicznością, a nie
kuśtykaniem w stronę zachodu słońca.)
Jeśli to rzeczywiście miał być ich koniec - jej koniec - to w takiej postaci był on
całkowicie nie do zaakceptowania. Mimi nie po to przeżyła tyle wcieleń, aby skończyć
zupełnie sama, bez poczucia bezpieczeństwa płynącego z obecności Jacka, bez czarującej
arogancji Kingsleya, utrzymującej ją w czujności. Nie zamierzała się tak łatwo poddawać.
Mimi otworzyła drzwi do nowego gabinetu. Tydzień po tym, jak Forsyth
Llewellyn zaginął po „tragedii na odnowieniu więzi” (tak wszyscy nazywali teraz tę
parodię, jaką była jej ceremonia) - Rada postanowiła wybrać nowego przywódcę. Ku
zdumieniu Mimi, wśród kandydatów pojawiło się jej nazwisko. Tydzień po niesławnej
ceremonii Ambrose Barlow, dziarski dżentelmen, liczący sobie sto jeden lat (aby
umożliwić emerytowanym członkom Rady dalszą służbę, udzielono im zezwolenia na
przedłużenie cyklu), oraz Minerva Morgan, znana z ciętego języka Starsza Rady, będąca
niegdyś najbliższą przyjaciółką Cordelii Van Alen, spotkali się z Mimi po szkole i wyłożyli
jej swoją prośbę. Mimi odmówiła kandydowania na stanowisko Regisa - nie w
momencie, kiedy Charles pozostawał przy życiu - ale zgodziła się przyjąć tytuł Regenta,
sprawującego w Zgromadzeniu władzę pod nieobecność przywódcy.
Usiadła w wygodnym, ergonomicznym fotelu biurowym, który zamówiła
niedawno, i wyświetliła na pulpicie bazę danych Komitetu. Miała przed sobą tony
roboty: należało wyszukać najsilniejszych członków Komitetu i awansować ich do
osłabionej Rady, nadzorować zespół venatorów, powołać nowy rocznik do młodszego
Komitetu - lista spraw zdawała się nie mieć końca.
Forsyth Llewellyn pozostawił po sobie chaos - najwyraźniej kiedy był u władzy,
interesowała go tylko Rada. W wielu podkomitetach (Zdrowia i Kontaktów z Ludźmi,
Centrum Transformacji) rozpaczliwie brakowało obsady.
Skoro mowa o Forsycie: nikt nie wiedział także, gdzie podziewa się Bliss. Mimi
przypuszczała, że uciekli razem. Krzyżyk na drogę. Po zniknięciu Forsytha venatorzy
znaleźli dowody na to, że poprzednik Mimi ukrywał ich największego wroga i odegrał
kluczową rolę w ataku Croatanów na katedrę. Forsyth był zdrajcą w Radzie, wężem
pomiędzy nimi.
Jeśli zaś chodzi o Kingsleya, Mimi nadal widziała jego twarz na moment
przedtem, zanim został pochłonięty przez subvertio. Pamiętała, jak patrzył na nią z
bezgraniczną miłością. Gdzie był teraz? Czy jeszcze żył? Czy kiedykolwiek go zobaczy?
Czasem, kiedy zaczynała o nim myśleć, potrafiła godzinami wpatrywać się w przestrzeń
lub w kursor mrugający na ekranie komputera, podczas kiedy ból w jej sercu drżał i
pulsował. Nic nie mogło poprawić jej nastroju, absolutnie nic. Próbowała pogrzebać
swoje problemy pod astronomicznymi kwotami, nadużywając na zakupach kart
kredytowych. Zatrudniła też armię uzdrowicieli i terapeutów. Minął miesiąc, nic nie
pomagało. Miała wrażenie, że bez rozlicznych spotkań Komitetu i rozmów
konferencyjnych, które pozwalały jej na chwilę uciec od smutku, oszalałaby z rozpaczy.
Oczywiście, chociaż została Regentką, nadal musiała skończyć czwartą klasę.
Pilniejsze sprawy miały zaczekać do zakończenia egzaminów, tak przynajmniej
twierdziła Trinity, dla której nawet rządzenie społecznością nie było wystarczająco
dobrą wymówką aby zaniedbywać szkołę. Matka pozwalała Mimi poświęcać najwyżej
kilka godzin dziennie na działalność związaną z nowym stanowiskiem. Wystarczającym
ciosem było zaginięcie Jacka i to, że jest poszukiwany. Trinity nie zamierzała pozwolić,
aby Mimi opuściła się w nauce.
Nawet jeśli Mimi początkowo miała opory przed przyjęciem tytułu Regenta,
pomału pomysł ten zaczął się jej podobać. Szczególnie w momencie, kiedy uświadomiła
sobie, że może go wykorzystać na swoją korzyść. Jako nieustraszona zwierzchniczka
Zgromadzenia mogła zrobić wszystko, co tylko chciała. Byt pierwszy tydzień listopada.
Zajmowała nowe stanowisko od miesiąca i nie zdążyła jeszcze wykorzystać władzy do
zrobienia tego, czego najbardziej pragnęła - sprawy Zgromadzenia ciągle miały
pierwszeństwo. Ale dzisiaj nadszedł wreszcie ten dzień. Dzisiaj odbędzie przyjacielską
rozmowę z Oliverem Hazard-Perrym. Kazała wezwać go z otchłani Repozytorium, a
sekretarka właśnie zadzwoniła, żeby powiedzieć, że Oliver jest już w poczekalni.
- Wpuść go, Doris - poleciła Mimi, przygotowując się na nieuniknioną w jej
mniemaniu walkę. Nędzny zausznik był jedyną nadzieją na odnalezienie jej
zdradzieckiego brata i miała zamiar wydusić z niego wszelkie informacje dotyczące
miejsca pobytu Jacka.
Oliver wszedł do gabinetu. Ledwie go znała, a dawniej zwracała na niego uwagę
tylko dlatego, że kręcił się blisko jej rywalki do uczuć Jacka. Jednak nawet Mimi
zauważyła, że wygląda inaczej niż wtedy, kiedy widziała go po raz ostatni - może to coś
w jego oczach, nieobecna wcześniej ostrożna nieruchomość.
Ale z drugiej strony, czy był ktoś, kogo nie odmieniła tamta tragedia na ceremonii
odnowienia więzi? Sama Mimi kilka dni wcześniej spojrzała w lustro i z przerażeniem
zobaczyła wymizerowaną starą pannę z twarzą ściągniętą żalem. Dramatyczne przejścia
całkowicie zrujnowały jej wizerunek słonecznej dziewczyny z okładek magazynów. To
musiało się skończyć.
- Pani dzwoniła? - zapytał Oliver. Jego twarz była maską, za którą kryło się
cierpienie, więc zdziwiło ją, że potrafi jeszcze żartować.
Mimi odrzuciła włosy na plecy.
- Człowiek nie powinien się zwracać w ten sposób do przełożonego.
- Proszę o wybaczenie - uśmiechnął się Oliver. Usiadł na krześle z drugiej strony
biurka. - Czym mogę służyć?
Przeszła od razu do rzeczy.
- Wiesz, gdzie oni są.
Kiedy tylko jej brat opuścił miasto, Mimi wysłała za nim armię venatorów i
najemników, ale jak dotąd żaden nie zdołał doprowadzić Jacka przed oblicze
sprawiedliwości. Opuszczając Zgromadzenie, Jack wyrzekł się także jego ochrony, co
sprawiło, że jego duszy nie można było namierzyć w wymiarze uroku.
- Oni? - zapytał Oliver, unosząc brwi.
- Mój brat i jego... - Mimi nie mogła się zmusić, żeby wymówić to słowo. - Wiesz,
dokąd pojechali. Venatorzy powiedzieli mi, że odprowadziłeś ich na lotnisko.
Oliver zaplótł dłonie i spojrzał na nią twardo.
- Nie mogę tego potwierdzić ani temu zaprzeczyć.
- Nie popisuj się. Wiesz, gdzie oni są i musisz mi to powiedzieć. Pracujesz teraz
dla mnie. Ośmielasz się sprzeciwić Kodeksowi? Wiesz, że karą za niesubordynację
zausznika jest dwadzieścia lat odosobnienia - warknęła, pochylając się nad biurkiem i
obnażając koniuszki kłów.
- A, więc teraz powołujemy się na zapisy Kodeksu?
- Jeśli będę do tego zmuszona - zagroziła Mimi. Jako archiwista w Repozytorium
Oliver znajdował się nisko w hierarchii ważności. Był przypadkową ofiarą - zaledwie
kiepsko opłacanym urzędnikiem. Tymczasem ona, Mimi Force, była teraz Regentką! Była
jedyną osobą, która utrzymywała Zgromadzenie w całości.
Oliver uśmiechnął się przebiegle.
- W takim razie na swoją obronę muszę przywołać paragraf piąty.
- Piąty? - w głowie Mimi zadźwięczał jakiś dzwonek ostrzegawczy, ale
zignorowała go. Była wszechpotężna, a on tylko grał na zwłokę. Zmiażdżyć ludzkiego
karalucha! Nikt nie ośmielał się sprzeciwiać Azrael, jeśli czegoś zapragnęła.
- Proszę wybaczyć, jeśli to zabrzmi protekcjonalnie, ale zgodnie z piątym
paragrafem Kodeksu Wampirów istnieje coś, co nazywa się poufnością wampirów i
zauszników. Mam prawo nie udzielać żadnych informacji dotyczących mojej byłej
błękitnokrwistej pani. Możesz sprawdzić w Aktach Repozytorium. Nie masz nade mną
władzy.
Mimi podniosła z biurka lampę Tiffany'ego i cisnęła nią w Olivera, który uchylił
się w ostatniej chwili.
- Tylko bez nerwów, proszę.
- Precz z mojego gabinetu, śmieciu!
Oliver demonstracyjnie powoli wstał i pozbierał swoje rzeczy. Widać było, że
bawi go jej frustracja. Ale wychodząc, odezwał się jeszcze raz i tym razem jego głos
brzmiał łagodnie.
- Wiesz, Mimi, jestem tak samo osamotniony, jak ty. Wiem, że niewiele to znaczy
w moich ustach, ale przykro mi z powodu tego, co cię spotkało. Bardzo kochałem
Schuyler i wiem, jak bardzo ty kochałaś Jacka.
Jack! Nikt nie ośmielał się wymienić przy niej tego imienia. Poza tym myśląc o
swoim bliźniaku, Mimi nie czuta miłości, ale dziwaczną mieszankę szoku i żalu. Miłość?
Wszelka miłość, jaka w niej pozostała, przemieniła się w jasno świecącą nienawiść, którą
pieściła w głębi swojej duszy, lśniącą szmaragdowym blaskiem.
- Miłość - syknęła Mimi. - Wy, familianci, nie wiecie niczego o miłości. To tylko
twoje urojenia, nigdy jej nie kochałeś. Czułeś tylko to, co zaszczepił w tobie święty
pocałunek. To nie jest prawdziwe uczucie. Nigdy nie było.
Oliver przez moment wyglądał na tak głęboko zranionego, że Mimi zapragnęła
cofnąć swoje słowa. Tym bardziej, że jego wyrazy współczucia były pierwszymi, jakie
usłyszała, odkąd straciła wszystkich, którzy byli jej bliscy. Ale mimo wszystko
wyładowanie na kimś swojej wściekłości przyniosło jej ulgę. Tym gorzej dla Olivera, jeśli
próbował jej pomóc. Dureń: wpakował się tylko na linię ognia.
P
IĘTNAŚCIE
Przesłane wideo
Worek treningowy kołysał się w przód i w tył niczym wahadło, a Mimi
poczęstowała go kolejnym przynoszącym jej satysfakcję kopniakiem - w sam środek. Po
wyjściu z gabinetu przyszła prosto na siłownię. Nie potrzebowała niczyjej litości, a już
na pewno nie litości głupiego archiwisty z Repozytorium. Musiały nastać naprawdę
ciężkie czasy, skoro człowiek może współczuć wampirowi. Szczególnie wampirowi o jej
rodowodzie i statusie. Dokąd zmierzał ten świat? Przetrwała kryzys w Rzymie i zniosła
podróż do Plymouth tylko po to, żeby stać się obiektem współczucia
czerwonokrwistego? Całkowity absurd. Znowu rąbnęła worek, który zawirował,
odlatując aż pod przeciwległą ścianę. Mięśnie bolały ją od czterogodzinnego tłuczenia go
na kwaśne jabłko.
Wyobraziła sobie zakrwawioną twarz Jacka, upokorzonego i błagającego o litość.
Jakąż przyjemność sprawi jej wyładowanie wreszcie całej furii. W każdej minucie
każdego dnia zżerało ją pragnienie zemsty, żyła nim i oddychała, a gniew stanowił jej
siłę napędową. Gdzie on był? Co robił? Czy w ogóle o niej myślał?
Dlaczego właściwie nie potrafi po prostu odpuścić, pomyślała, kiedy powracający
worek uderzył ją, wytrącając na moment z równowagi. Nie chciała już przecież mieć
Jacka dla siebie - tyle przynajmniej zrozumiała przed ołtarzem. On jej nie chciał, ale ona
także go nie chciała. Więc dlaczego tak obsesyjnie pragnęła jego śmierci? Ponieważ ktoś
musiał zapłacić za to, co się stało z Kingsleyem. Kingsley przepadł: był martwy lub
uwięziony, co w sumie na jedno wychodziło. Łatwiej było jej znosić morderczą
wściekłość na brata niż pochłaniający wszystko żal z powodu utraty ukochanego. Mimi
nie mogła ścierpieć myśli, że to Jackowi, nie Kingsleyowi, udało się ocaleć. Ze Jack był
szczęśliwy gdzieś daleko, ze swoją mieszanej krwi konkubiną, a ona została sama. Ktoś
musiał zapłacić za wszystko, co straciła - ktoś musiał. Skoro Mimi nie mogła być
szczęśliwa, nie widziała absolutnie żadnego powodu, by pozwalać na szczęście innym.
Nieustanna wściekłość była ponad wszystko męcząca i Minii potrzebowała
fizycznego wyczerpania, które zapewniały jej mordercze treningi. Zazwyczaj
przychodziła z siłowni do domu tak zdrętwiała i znużona, że mogła tylko leżeć z
laptopem na kanapie, odpowiadając na wiadomości w komunikatorach i aktualizując
statusy na stronach społecznościowych. Tego wieczora po powrocie do miejskiej
rezydencji nikogo nie zastała, co jej nie zdziwiło. Trinity jak zwykle wyszła gdzieś w
celach towarzyskich. Dom był za duży dla nich dwóch. Pokojówki trzymały się na
dystans, a cisza była tak przybijająca, że przez większość wieczorów Mimi surfowała po
internecie, słuchając jednocześnie na cały regulator muzyki wieży i telewizora.
Cisnęła przepocony kostium gimnastyczny do kosza na brudne rzeczy i wzięła
szybki prysznic. Nadal ubrana w szlafrok włączyła komputer i kliknęła na ikonę skrzynki
mailowej, przewijając listę nieprzeczytanych wiadomości. Na samej górze mrugał e-mail
z nieznanego adresu. Chociaż informatycy Komitetu błagali ją, żeby tego nie robiła, Mimi
regularnie ignorowała ostrzeżenia o internetowych wirusach, kryjących się w
nieznanych wiadomościach. W rezultacie system operacyjny jej komputera padał kilka
razy na miesiąc. Nie mogła nic na to poradzić, była zbyt ciekawa, żeby powstrzymać się
przed ich otwieraniem.
Otworzyła wiadomość. E-mail był pusty, zawierał tylko link. Mimi kliknęła go,
przygotowując się na wybuch komputerowego chaosu, zawieszenie systemu lub
pojawienie się pornograficznego wideo. Link prowadził do pliku wideo, ale nie takiego,
jakiego się spodziewała.
Na ekranie pojawił się niewyraźny film, trzymana w niepewnych rękach kamera
kilkakrotnie zmieniała kąt, aż wreszcie Mimi zobaczyła, że dwa ciemne kształty na
środku ekranu to para nastolatków, obmacujących się na kanapie.
Pomyślała, że to jednak jeden z „tych” filmików, i zamierzała zamknąć okno, ale
coś ją powstrzymało. Kiedy kamera przybliżyła obraz, zorientowała się, że nastolatki nie
uprawiają po prostu seksu. Twarz dziewczyny zasłaniały długie włosy, ale Mimi
widziała jej usta przyciśnięte do szyi chłopaka i krew spływającą po jej podbródku,
podczas gdy jego ciało drżało i wiło się w ekstatycznych spazmach.
To było aż za bardzo znajome - gwałtowne ruchy chłopaka, sposób, w jaki
trzymała go dziewczyna - na tyle łagodnie, żeby powstrzymać jego drżenie i na tyle
mocno, aby przytrzymać go w miejscu. Ile razy Mimi robiła dokładnie to samo,
dokładnie w tej samej pozycji? To było jak wyjęte z podręcznika Komitetu. Nie można
było pozwolić, żeby głowa familianta odchyliła się za daleko do tyłu, ponieważ groziło
mu wtedy uduszenie lub zadławienie się własnym językiem.
Mimi siedziała skamieniała i patrzyła, jak dziewczyna odsunęła się i przez
moment kamera zrobiła zbliżenie na jej kły barwy kości słoniowej. Zalśniły w świetle,
piękne ostrą jak igły urodą, znacznie delikatniejsze i bardziej niebezpieczne niż dowolne
podróbki, poprawiane komputerowo. W tym czasie chłopak opadł na kanapę,
zamroczony, pokonany i bezużyteczny na czterdzieści osiem godzin. Dziewczyna, której
twarz nadal kryła się w cieniu, pocałowała go czule w usta i wstała z kanapy.
Na dole ekranu wyświetlała się godzina i data. To ostatni weekend, pomyślała
Mimi, podczas gdy obraz zmienił się, pokazując duży pokój, w którym zgromadziło się
więcej nastolatków. Zaraz, zaraz! W tym pokoju było coś znajomego, widziała już te
adamaszkowe zasłony i Renoira na ścianie. Jeśli podeszło się za blisko do obrazu,
uruchamiał się bezgłośny alarm i majordomus przychodził, żeby cię przegonić. Była
wiele razy w tym apartamencie. Na ekranie widziała należący do rodziców Jamiego Kipa
penthouse, a impreza była jego urodzinowym after-party.
Mimi uczestniczyła w niej w ostatni piątek. Wyszła wcześniej, znudzona
towarzystwem. Najmłodsi członkowie Komitetu zachowywali się jak małe, gorliwe
fretki, nakręceni zakosztowaną po raz pierwszy krwią, a ona była nadal zbyt pełna
złości, żeby dobrze się bawić.
Kamera znowu odnalazła tamtą dziewczynę. Odwrócona plecami, w mgnieniu
oka zniknęła, żeby pojawić się po drugiej stronie pokoju koło reflektora, zaśmiewając
się. To nie był żaden trick, efekt specjalny, sztuczka montażu. Widać było wyraźnie, że
dziewczyna stała w jednym miejscu, a potem, bez żadnego rozsądnego wyjaśnienia,
znalazła się gdzie indziej. Dobry Boże, nie powiecie chyba... Kamera uchwyciła więcej
wampirzych sztuczek. Durni młodsi członkowie popisywali się: ktoś podniósł jedną ręką
fortepian, inny gość imprezy rozwiał się w mgłę. Zwykłe szczeniackie szpanowanie,
wampiry pijane nowo odkrytymi mocami, które przyszły do nich wraz z przemianą.
Żołądek Mimi zaczął się zaciskać w zimny supeł. Kto, do cholery, ich filmował?
Imprezy błękitnokrwistych były ściśle zamknięte: tylko dla wampirów i familiantów lub
przyszłych familiantów. Zgodnie z zasadami. To co właśnie zobaczyła, łamało wszelkie
prawa Kodeksu. To było zdemaskowanie. Film był dostępny online. Czy ktoś jeszcze go
widział? Mimi poczuła, jak włoski na jej szyi stają dęba.
Obraz pociemniał i pojawił się napis. Wampiry istnieją naprawdę. Otwórzcie oczy.
Są wśród nas. Nie wierzcie w ich kłamstwa.
Kochanka żyje!
Ze kto? Ze co? Mimi nadal próbowała przyswoić to, co przeczytała, kiedy obraz
raz jeszcze się zmienił. Pojawił się inny pokój i ta sama dziewczyna, związana,
zakneblowana i w opasce na oczach, nadal niemożliwa do rozpoznania. Po srebrnych
niciach Mimi rozpoznała linę używaną przez venatorów. O co tu chodziło? Co, do diabła,
się działo? Kim była ta dziewczyna?
Obraz przeszedł w czerń, na której pojawił się następny napis.
W wigilię znikającego sierpa...
Zobaczycie, jak spłonie wampir.
Zapaliła się zapałka, ogień ogarnął cały ekran. Smoliście czarne płomienie
tańczyły wokół hebanowego jądra. Czarny ogień piekielny.
Mimi wyłączyła laptop, zamykając go z trzaskiem. Stwierdziła, że cała drży. To był
żart, prawda? Ktoś z uczestników imprezy postanowił nakręcić „zabawny” filmik. Tylko
o to chodziło. To musiało być to. Pewnie Jamie Kip i Bryce Cutting posklejali to razem,
żeby ją nastraszyć. Nadal nie potrafili zaakceptować tego, że została Regentką. To był po
prostu wygłup.
Mimo to Mimi nie spała dobrze tej nocy. Chciała zapomnieć o tym, co wiedziała,
skasować otrzymane wideo i jak każda normalna nastolatka wrócić do liczenia
znajomych online. Ale nie mogła. Była przywódczynią. Odpowiadała za bezpieczeństwo
każdego wampira w Zgromadzeniu. Nie zamierzała pozwolić, żeby ktoś zginął na jej
zmianie. Nie ma mowy. Nie tym razem. Nie po tym, jak zaślepiony Charles zaprzeczał
istnieniu srebrnokrwistych... a Forsyth zdradził Radę. Cokolwiek to było - nowe
zagrożenie ze strony srebrnokrwistych czy może coś innego? - musiała być
przygotowana, żeby sobie z tym poradzić. Musiała podjąć działania. Ten film został do
niej przysłany z jakiegoś powodu.
S
ZESNAŚCIE
Konspiracja
Sześćdziesięciocalowy ekran na ścianie pokazywał zatrzymane zbliżenie twarzy
wampirzycy, zastygłej w grymasie przerażenia. Mimi rozejrzała się po zgromadzonych
przy stole konferencyjnym uczestnikach zebrania, sprawdzając, czy do wszystkich
dotarło to, co zobaczyli. Był poniedziałkowy poranek, a ona musiała opuścić lekcje, ale
nawet Trinity nie mogła twierdzić, że zebranie jest mniej ważne od egzaminu z języka
mandaryńskiego na poziomie zaawansowanym.
Wokół stołu siedzieli członkowie Konspiracji, podkomitetu zajmującego się
relacjami wampirzo-ludzkimi i rozprowadzaniem fałszywych informacji o wampirach
wśród ludzi. Wśród członków Konspiracji znajdowali się między innymi autorzy
bestsellerowych powieści, z których jeden spopularyzował interesujący koncept, że
wampiry w słońcu zamiast spalać się na śmierć, zaczynają pachnieć różami, jak również
producenci filmowi, w niezliczonych doskonale sprzedających się horrorach
podtrzymujący przy życiu wątek kołków osinowych i odcinania głów. Większość z nich
była poirytowana tym, że zostali oderwani od lukratywnej pracy i w trybie pilnym
ściągnięci na zebranie. Konspiracja nie spotykała się osobiście od wielu lat.
Seymour Corrigan, Starszy Rady i zwierzchnik Konspiracji, rozpoczął dyskusję.
- Jakieś pomysły, skąd to się mogło wziąć?
- Wygląda jak jakieś odrzuty z twojej produkcji, Harry - zażartował Lane Barclay-
Fish, autor powieści Krew i róże i wspomniany wcześniej twórca idei wampirów o
zapachu kwiatowym. Zwracał się do Harolda Hopkinsa, producenta popularnej opery
mydlanej o wampirach, która była aktualnie emitowana w prestiżowej sieci kablowej.
- To nie ja - u mnie ludzie używają krwi wampirów zamiast witamin. Wiesz,
długie życie i takie tam - zachichotał Harold, łysy wampir, który nawet w pomieszczeniu
nosił ciemne okulary.
Strażnik Corrigan odchrząknął.
- Obawiam się, że nie potrafię dostrzec w tym nic zabawnego.
- Słuchajcie, Seymour ma rację, to nie jest śmieszne - odezwała się Mimi. - To jest
film z prawdziwej imprezy. Ta dziewczyna jest jedną z nas, a nie którąś z przepłacanych
aktorek Harolda. - Irytowało ją, że po tym wszystkim, co się wydarzyło, nadal potrafili
tak gładko prześlizgnąć się nad czyimś zaginięciem. Wiedziała, że po prostu maskują w
ten sposób swój strach, ale było to niesmaczne.
- Dobrze, dobrze - przeprosił Lane. - Proponuję, żeby wmówić
czerwonokrwistym, że to zwiastun filmowy. Może coś od Josie.
Josephine Mara była najzdolniejszą dziewczyną z pokolenia młodych reżyserów.
Miała znękany i zestresowany wygląd osoby wiecznie ściganej terminami. W ostatnich
latach stworzyła kilka „undergroundowych” horrorów, które odniosły wielkie sukcesy.
Kręcenie horrorów było bardzo proste - jako wampir nie musiała płacić za efekty
specjalne. Sama je stwarzała.
- Jasne, czemu nie - uśmiechnęła się blado Josephine. - Powiem, że to planowany
sequel Fantomu pamięci - dodała, mając na myśli swój najnowszy hit, historię o duchach
rozgrywającą się w żeńskiej szkole z internatem.
- Pamiętacie, jak jedna z familiantek wydała gdzieś na początku dziewiętnastego
wieku kompletne pamiętniki? - zapytał Harold.
- Tak, dzięki Bogu namówiliśmy jej wydawcę, żeby puścił je jako powieść - skinął
głową Lane. - Co ta baba sobie w ogóle myślała? I jeszcze ten tytuł! Wieczne pragnienie
miłości, rany. Lord Byron musiał się gęsto tłumaczyć.
- Miał niesamowity apetyt na kobiety. Ugryźć i porzucić, a potem biedna
dziewczyna zostaje ze swoim pragnieniem i tak dalej. Musi być im ciężko. Co za szkoda -
wzruszył ramionami Harold.
- Tęsknię za dawnymi czasami, kiedy wszystko wydawało się proste - westchnął
Lane. - Pamiętacie, jak wymyśliliśmy hrabiego Drakulę? To była zabawa. I te tłumy
turystów w Rumunii! Czerwonokrwiści uwierzą we wszystko.
- To był rzeczywiście numer - zgodziła się Annabeth Mahoney, twórczyni
popularnej gry wideo, zatytułowanej Wojny krwi, w której wampiry walczyły między
sobą. Zdaniem Mimi czasem Konspiracja nadmiernie igrała z ogniem, rozpowszechniając
kłamstwa, będące troszeczkę za blisko prawdy.
- Panowie, panie - przerwała im Mimi, odchrząkując. - To bardzo interesująca
podróż w krainę wspomnień... Czy może raczej fałszywych wspomnień... Ale tu nie
chodzi tylko o złamanie zasad bezpieczeństwa. Nawet jeśli zdołamy przekonać
czerwonokrwistych, że mamy do czynienia z kolejną hollywoodzką fikcją, ktokolwiek
zmontował ten film, wie o nas za dużo, a to naraża nas wszystkich na
niebezpieczeństwo. Pokazano piekielny ogień. A jedna z nas zaginęła. - Mimi zwróciła się
do bliźniaczych venatorów, siedzących po jej prawej stronie. Oderwała Sama i Teda
Lennoksów od ich aktualnego zadania, żeby pracowali nad tą sprawą. - Sam, co wiemy
do tej pory?
Sam sięgnął po myszkę i kliknął w ikonę na ekranie, zwijając okno filmu i
wyświetlając fotografię ślicznej, rudowłosej dziewczyny. Tej samej, która pojawiła się w
nagraniu wideo.
- Błękitnokrwista, o której tu mowa, to Victoria Taylor. Siedemnaście lat, czwarta
klasa w liceum Duchesne. Po raz ostatni widziana na imprezie urządzonej przez Jamiego
Kipa w jego apartamencie, kiedy to nakręcono film. Zgodnie z wiedzą Komitetu, jej
przemiana przebiegała bez zakłóceń. Błękitne żyły w wieku piętnastu lat, głód i tak dalej.
Żadnych niepokojących zachowań ani odchyleń od normy. Sprawdziliśmy w Aktach
Repozytorium. Jej rodzice są szanowanymi członkami Zgromadzenia.
Znowu kliknął myszką, pokazując inne zdjęcie. Tym razem objawił się przystojny
chłopak z nieposłusznymi blond włosami i dołeczkami w policzkach.
- To jej familiant, Evan Howe, szesnaście lat, trzecia klasa w Duchesne. Także
zaginiony od dnia przyjęcia. Ted, wyjaśnisz dalej? - zapytał Sam brata.
- Jasne - Ted wyjął notes z kieszeni płaszcza i zaczął czytać. - Na razie wideo krąży
w internecie. Jeśli chodzi o sugestię Lane'a, mogę powiedzieć, że jest trafiona.
Czerwonokrwiści uważają, że to zwiastun filmowy.
Zgromadzeni skinęli głowami.
- Podbudowaliśmy więc tę wersję, rozprzestrzeniając plotki, że ma się ukazać film
zatytułowany Wyssani. Typ „dokumentalnego horroru”, kręcony z ręki. Na razie opinia
publiczna to kupuje. Z góry przepraszam bardziej utalentowanych członków Konspiracji,
nie chciałem wkraczać w wasze kompetencje. Sam i ja poprosiliśmy jednego z
informatyków, żeby pobawił się nagraniem i teraz w internecie krąży także nowy
zwiastun.
Sam kliknął myszką i przerażające wideo zostało odtworzone po raz kolejny. Tym
razem na końcu pojawił się slogan reklamowy. Wyssani - głosiły krwistoczerwone litery
- Już niebawem w kinach.
- Wrzucę to zaraz na mój profil w IMDB - zgodziła się Josephine. - Wyssani...
Podoba mi się. Dobry tytuł.
- Tak więc przynajmniej sprawę bezpieczeństwa mamy załatwioną - westchnął
Sam. - Ale przechodząc do prawdziwego problemu. Uważamy, że jest to autentyczna
groźba i że Victoria wpadła w ręce naszych wrogów. Na razie nie mamy pojęcia, gdzie
jest, ani kto ją przetrzymuje. Jej rodzice przebywają obecnie w Mustique. Mają wrócić
dzisiaj, ale nie widzieli się z córką od miesięcy, a z moich informacji wynika, że nie
wiedzą zbyt wiele o jej codziennym życiu.
Typowi błękitnokrwiści rodzice, pomyślała Mimi. Ponieważ ich „dzieci” nie byty
naprawdę ich dziećmi, większość wampirów bardzo luźno traktowała więzy rodzinne.
Mimi zawsze czuta wdzięczność wobec Charlesa i Trinity za to, że chociaż byli jej
rodzicami tylko w tym cyklu, częściej okazywali jej zainteresowanie niż obojętność. Jak
pokazywał przykład Taylorów, mogła trafić gorzej.
- A czerwonokrwisty? - zapytała.
- Jego rodzice bardziej się tym przejęli. W zeszłym tygodniu zgłosili na policji jego
zaginięcie. Szkoła oczywiście pilnuje, żeby nawet najmniejszy szczegół nie przeciekł do
prasy. Nikomu nie jest potrzebne dalsze szarganie opinii. Ale jeśli nie wróci szybko, ci
czerwonokrwiści zamierzają zgłosić się do FNN - Sam uśmiechnął się ironicznie. - Force
News Network zazwyczaj uwielbia takie tematy. Zaginiony bogaty dzieciak. Skandal na
Upper East Side i tak dalej. Ale mogę zakładać, że reporterzy nie podejmą tej sprawy? -
zwrócił się do Mimi.
- Oczywiście. Niczego u nas nie wskórają - obiecała.
- Namierzyliśmy przez adres IP komputer, z którego zostało wystane nagranie. To
był komputer zombi. Poprosiliśmy informatyków, żeby dalej pracowali nad nagraniem -
ciągnął Sam.
- Znikający sierp to druga faza ostatniej kwadry księżyca. Mniej więcej za siedem
dni. Możemy to uznać za koniec odliczania. Dzisiaj mamy dzień pierwszy, co oznacza, że
zostało nam jeszcze tylko sześć.
- I jesteście pewni, że nie stoją za tym srebrnokrwiści? - zapytała Mimi.
- Tego rodzaju publiczne demonstracje nie są w ich stylu. Powiedzmy, że nie są...
nowocześni - odparł Sam. - Nie. Jesteśmy praktycznie pewni, że stoi za tym ktoś inny.
Przypuszczamy, że może to być zagrożenie ze strony ludzi.
Annabeth głośno wciągnęła powietrze.
- Czy ludzie w ogóle są zdolni do czegoś takiego? To szaleństwo. To jakby owca
złapała w pułapkę pasterza.
- Niestety, nie jest to niemożliwe - powiedział Ted. - To kwestia przewagi
liczebnej, a ich zawsze było więcej niż nas.
- Nie wiemy, co może się stać, jeśli się dowiedzą, kim jesteśmy - dodał Sam. - Rada
zawsze dbała o to, aby nasze istnienie pozostawało niewidoczne dla ich świata.
Ponieważ w przeciwnym razie...
- Mimo wszystko nic się nie stanie - Ted przerwał myśl brata. - Zamierzamy to
przerwać.
- Z tego, co możemy stwierdzić, wynika, że twórcą filmu wideo był człowiek
związany blisko z naszą społecznością - ciągnął ponuro Sam. - Familiant jest mało
prawdopodobny, ponieważ caerimonia sprawia, że człowiek staje się lojalny wobec
swojego wampirzego partnera. Familiant jest niezdolny do skrzywdzenia wampira. Więc
musi to być ktoś inny. Człowiek, który wie o nas wszystko, ale nie jest związany z
wampirem. Sprawdziliśmy, jacy ludzie mieli wstęp do rezydencji Kipów i
typowalibyśmy, że chodzi o zausznika. To naciągana teoria, ale zausznicy mają wstęp do
Repozytorium, co oznacza, że mogliby teoretycznie mieć dostęp do piekielnego ognia.
Ogień piekielny był przechowywany pod najlepszymi zabezpieczeniami Rady w
najgłębszych podziemiach Repozytorium. Wydawało się praktycznie niemożliwe, aby
marny zausznik mógł się do niego dostać, nie alarmując straży venatorskiej, ale w tym
momencie nie istniało inne wyjaśnienie.
Mimi przygryzła wargę.
- Przesłuchacie wszystkich zauszników. Możecie ich torturować, jeśli to będzie
konieczne. Nie okazujcie im cienia litości.
- Właśnie o tym chcieliśmy pomówić. Oczywiście planujemy przeszukanie ich
wspomnień. Ale ktoś, kto jest odpowiedzialny za coś takiego, wie, jak pracujemy i
najprawdopodobniej zaplanował z góry, w jaki sposób może się ochronić. Zausznicy
uczeni są podstawowej wiedzy o uroku, a dzięki podstawowej wiedzy można zajść
bardzo daleko.
- A gdyby przesłuchania prowadził ktoś spośród nich samych? Mógłby w jakiś
sposób ich podejść? - zagaiła Mimi, myśląc o Oliverze. - Znam odpowiednią osobę. -
Czytała entuzjastyczne raporty Repozytorium. Oliver cieszył się nieposzlakowaną opinią
ze względu na lojalność i dyskrecję. Poza tym, gdyby pracował bezpośrednio dla niej,
mogłaby mieć na niego oko i śledzić całość korespondencji. Ale skłonienie go do pomocy
to już inna sprawa. Zwłaszcza, że dopiero co była w stosunku do niego zdecydowanie
niegrzeczna. Z góry mogła przewidzieć, że nie pójdzie jej łatwo.
- Taki plan może zadziałać, czemu nie - zgodził się Sam Lennox.
Lane zabębnił palcami w stół.
- Zatem mamy plan. Czy to wszystko? Miałem się spotkać z wydawcą na lunchu w
Michael's i jestem już spóźniony. Omawiamy drugi tom.
- Więcej róż? - zapytała żartobliwie Annabeth.
- Istna różana parada nieumarłych, moi mili - Lane uniósł pięść w geście
solidarności. - Niech żyje Konspiracja!
Strażnik Corrigan zakasłał w chusteczkę.
- Czyli venatorzy mają sprawy pod kontrolą. Z naszej strony zajmiemy się
odbiorem tego filmu w sieci. Zgnieciemy każdą sugestię, że może być „prawdziwy”.
Chociaż w gruncie rzeczy to niezła reklama - powiedział Harold, patrząc znacząco na
Josephine, która skinęła głową.
- Słusznie - potwierdziła Mimi. - Josephine, zacznij prace nad tym filmem. Lane,
Harold, Annabeth, zajmujcie się dalej swoimi projektami. Dziękuję, że znaleźliście dla
nas dzisiaj czas. - Skinęła głową członkom Konspiracji, którzy opuszczali salę, żegnając
się po drodze z Seymourem Corriganem.
- Zbyt wielu członków Konspiracji uważa, że ich praca sprowadza się do
propagandy i rozpowszechniania fałszywek. To porwanie jest poważną sprawą -
zauważył Strażnik.
Mimi przytaknęła.
- Znajdziemy odpowiedzialną za to osobę. Masz moje słowo.
- A my? Co z naszym poprzednim zadaniem? - zapytał Ted, składając swoje
papiery.
- Chodzi ci o mojego brata? - spytała Mimi, kiedy strażnik Corrigan przeprosił i
wyszedł.
Sam skinął głową.
- Mamy informacje, że nie znajduje się już pod ochroną hrabiny. Zamierzaliśmy
zacząć poszukiwania na szerszą skalę.
Mimi westchnęła. Ponad wszystko pragnęła napuścić bliźniaczych venatorów na
Jacka i Schuyler. Niech zmuszą do posłuszeństwa jej zdradzieckiego brata. To on
powinien spłonąć. Ale wiedziała, że musi zaczekać. Nie mogła odwrócić się plecami do
nieszczęsnej Victorii Taylor.
- Nie. Skoncentrujcie się na tej sprawie. Musimy znaleźć dziewczynę. I osobę,
która nakręciła film wideo.
Ted zasalutował.
- Cokolwiek pani rozkaże.
Bracia wyszli, a Mimi oparła się na stole, bębniąc palcami po blacie. Czuła w
żyłach przypływ starej ekscytacji. Nagle nie była już sparaliżowana nienawiścią ani
zduszona dławioną frustracją, miała jakiś cel. Zamierzała znaleźć odpowiedzialnych za
ten wybryk i wziąć ich pod obcasy swoich szpilek. I zamierzała cieszyć się tym. Nikt nie
będzie groził wampirom. Nikt.
S
IEDEMNAŚCIE
Rekrut
Z godnie z przewidywaniami Mimi Oliver zignorował jej wezwanie, więc musiała
sama go odszukać po południu. Nadal był uczniem Duchesne, więc nie okazało się to
szczególnie trudne. Znalazła go przy szafce, gdzie odkładał trąbkę po próbie. W
Duchesne nie było czegoś tak pospolitego jak orkiestra marszowa, ale istniała orkiestra
uczniowska, która co roku występowała w Kennedy Center.
- Nie wiedziałam, że umiesz grać - zagadnęła.
- Nie wiesz o mnie mnóstwa rzeczy - burknął Oliver. - Czego chcesz, Force? Masz
kolejną lampę do rozbicia?
Mimi zaplotła ramiona na piersiach i zmarszczyła brwi.
- Dlaczego nie przyszedłeś wczoraj do mojego gabinetu? Sekretarka przekazała ci
informację.
Wzruszył ramionami i podniósł plecak.
- Domyśliłem się, że chcesz tego samego, a moja odpowiedź nadal brzmi „nie”.
Jego brak szacunku irytował ją i chociaż wiedziała, że nie może już sobie pozwolić
na robienie z niego wroga, nie zdołała się powstrzymać.
- Dlaczego dalej trzymasz jej zdjęcie w szafce? Wiesz, że to żałosne. Nie
obchodzisz jej. Już nie. O ile kiedykolwiek ją obchodziłeś.
Oliver westchnął głośno i wzniósł wzrok do nieba.
- Proszę, zamilknij wreszcie.
- Tak jak mówiłam wczoraj, powinieneś być dość mądry, żeby nie wierzyć w to, że
wampirowi może naprawdę zależeć na familiancie. Znaczy, jasne, postępowanie jej
matki może sugerować coś innego, ale nigdy wcześniej w historii Zgromadzenia nic
takiego nie miało miejsca i uwierz mi...
- Zamknij się, Force. Nie masz pojęcia, o czym mówisz. A poza tym, po to tu
przyszłaś? Żeby mi dokuczać z powodu Schuyler? Nie masz czegoś lepszego do roboty,
na przykład ratowania świata przez obłąkanymi srebrnokrwistymi wampirami? -
Zatrzasnął szafkę i ruszył korytarzem, a Mimi musiała podbiec, żeby się z nim zrównać.
Widok ich dwojga przyciągnął zainteresowane spojrzenia kilkorga uczniów. Wszyscy
wiedzieli, jak bardzo się nie lubią.
Mimi zagrodziła mu drogę i zaczęła szeptać, aby zniechęcić potencjalnych
podsłuchiwaczy.
- Słuchaj, wiesz chyba o ostatnim spotkaniu Konspiracji?
- Tak. Widziałem zwiastun w internecie. Rozumiem, że Josephine Mara znowu
próbuje swoich sztuczek. Jakiś nowy film, na pewno będzie „ssał” - powiedział, kreśląc w
powietrzu cudzysłów.
- Dokładnie w to mają wszyscy uwierzyć. Bo film jest prawdziwy.
Oliver zatrzymał się i spojrzał na nią.
- Czekaj. Jak to prawdziwy? Chcesz powiedzieć...
- Chcę powiedzieć, że bezpieczeństwo Zgromadzenia zostało poważnie zagrożone
po raz pierwszy od stu lat. Na tym wideo jest Victoria Taylor. Nagrano je w apartamencie
Jamiego Kipa, który urządzał małą imprezkę z okazji osiemnastki. Victoria zaginęła tego
samego wieczora. Mamy pięć dni, żeby ją znaleźć, zanim zostanie spalona żywcem.
- Ale po co ja ci do tego? - zapytał Oliver. - To chyba sprawa dla venatorów.
- Ktokolwiek nakręcił wideo, wiedział, w jaki sposób działamy. Dlatego musimy
zrobić coś innego. Chcemy, żebyś porozmawiał z innymi zausznikami i sprawdził, kto
może coś wyśpiewać, kto był na imprezie, kto ma coś do nas.
Oliver potrząsnął głową i uniósł brwi.
- Dlaczego miałbym ci pomagać?
- Jesteś archiwistą Repozytorium. Pracujesz dla mnie.
- Nie całkiem. - Wyminął Mimi. Listopadowe powietrze w Nowym Jorku było
chłodne. Oliver skulił się w cienkiej wełnianej kurtce. - Pracuję w Repozytorium, którego
zwierzchnikiem jest Renfield. Musisz wystąpić do niego o przeniesienie mnie do pracy w
biurze Regenta. Zapewniam cię, że potrwa to co najmniej trzy miesiące. Renfield
przywiązuje ogromną wagę do procedur. Nie lubi, jak wampiry nim komenderują.
Mimi zgrzytnęła zębami. Oliver miał rację. Stary dziad nie przydzieli po prostu
Olivera do niej - będzie wymagał mnóstwa biurokracji.
- No dobra! Powinieneś mi pomóc, ponieważ ktoś ma kłopoty, a ja wiem, że jesteś
dobrym facetem i nie pozwolisz wampirowi umrzeć.
- Wampiry nie umierają - przypomniał jej Oliver. - Są recyklowane do ponownego
użycia. Gra słów w pełni zamierzona. Chyba że nie znasz waszej własnej historii?
- Ktokolwiek za tym stoi, dysponuje czarnym ogniem, który może spalić krew -
nalegała Mimi. - Czy to nic dla ciebie nie znaczy?
- Dlaczego miałoby mnie to obchodzić? - wybuchnął Oliver. - To nie mój problem.
Przykro mi, ale odpowiedź nadal brzmi „nie”. Wyślij podanie o przeniesienie do
Renfielda. Do zobaczenia za trzy miesiące.
Mimi była lekko zaskoczona. Najwyraźniej Repozytorium przeceniło trochę
lojalność tego familianta wobec Zgromadzenia. Nie rozumiała, czemu jest do niej do tego
stopnia negatywnie nastawiony. Czy chodziło o zwykłą irytację, osobistą niechęć, czy też
ukrytą urazę z powodu porzucenia przez Schuyler? Mimi uświadomiła sobie, że
przyczyna jej nie obchodzi. Oliver prezentował niepotrzebny ośli upór. Nie chodziło
przecież o nich dwoje i dowolne pretensje, jakie mogli mieć do siebie. Stawką było
nieśmiertelne życie.
- Na litość boską, Perry! Czy ty w ogóle rozumiesz, co mówisz? - krzyknęła. Jej
wybuch sprawił, że ileś osób na dziedzińcu odwróciło się w ich stronę. Mimi obrzuciła
ciekawskich wściekłym wzrokiem. Miała ochotę tupnąć, ale trzymała emocje na wodzy.
Była dostatecznie silna, żeby prowadzić do boju zastępy anielskie, ale nie potrafiła
zmusić jednego głupiego czerwonokrwistego, żeby spojrzał na sprawy z jej punktu
widzenia. Postanowiła więc spróbować czegoś całkiem innego, czegoś zupełnie nie w jej
stylu. - Słuchaj, wiem, co się z tobą dzieje, po prostu wiem, że... cierpisz, tak samo jak ja. -
Już. Powiedziała to głośno. Oliver nadal był obrażony, ale Mimi naciskała.
- Pomyślałam tylko, że... no cóż, może praca nad tą sprawą pomoże na jakiś czas.
Da coś, żeby zająć myśli. - Ze znużeniem przeczesała palcami włosy. - Mnie to pomaga,
więc może tobie też. Przynajmniej trochę.
Oliver zapiął kurtkę i westchnął.
- Wiesz, dobrze by ci zrobiło, gdybyś raz na jakiś czas po prostu poprosiła.
Zamiast żądać, jak to masz w zwyczaju.
- To znaczy? - Oczy Mimi zwęziły się.
- Znaczy, uprzejmie poprosiła. Wiesz, zamiast grozić i ciskać się niby jakiś
dyktator z trzeciego świata. Brakuje ci tylko czerwonego płaszcza, epoletów i ciemnych
okularów - wyjaśnił, machając nad nią ręką. - Wyglądałabyś jak Idi Amin w wersji blond.
- Kto taki? Nieważne. Znaczy, chcesz, żebym powiedziała: „Proszę, Oliverze, czy
pomógłbyś mi znaleźć zdrajcę?”
- Właśnie.
Teraz to Mimi przewróciła oczami.
- No dobra. Proszę, Oliverze, czy pomógłbyś mi znaleźć zdrajcę? - Czuła się jak
trzylatka skarcona przez rodziców za nieodpowiednie maniery.
Oliver uśmiechnął się.
- I co, takie trudne to było? Dobra, nie odpowiadaj. Wiem, że trudne. Ale pewnie,
chętnie pomogę, skoro o to prosisz. Jaki mam wybór?
O
SIEMNAŚCIE
Główni podejrzani
Mimi z zasady nie przepadała za towarzystwem czerwonokrwistych chłopców,
chyba że byli smaczni. Zdążyła już poczęstować się kilkoma familiantami, żeby
przetrwać jakoś stresujący tydzień. Ale o ile nie wgryzała się w szyję chłopaka i nie
wypijała jego krwi, nie obchodził on jej w najmniejszym stopniu. Dlatego z pewnym
zdumieniem odkryła, że nie darzy Olivera taką odrazą, jak się spodziewała, a praca z nim
nie okazała się dla niej torturą. Mieli cztery dni do pojawienia się sierpa księżyca, a Mimi
z ulgą zauważyła, że Oliver, zgodnie z panującą o nim opinią, okazał się starannym i
doświadczonym śledczym. Do następnego ranka zdołał zgromadzić zauszników
obecnych na imprezie Jamiego Kipa.
Ponieważ tylko nieliczni błękitnokrwiści hołdowali dawnym tradycjom, zaledwie
czworo zauszników w mieście mogło przyjść na imprezę, nie budząc niczyich podejrzeń
i wykręcić numer z wideo. Oliver zapraszał każdego podejrzanego do niewielkiego
pokoju w Repozytorium, wykorzystywanego przez venatorów do przesłuchań. Mimi
obserwowała rozmowę zza lustra weneckiego.
Gemma Anderson usiadła naprzeciwko Olivera. Była cioteczną wnuczką
Christophera Andersona i zauszniczką Stelli Van Rensslaer.
- O co chodzi? - zapytała. - Stella powiedziała, że chcesz mnie zobaczyć,
najszybciej jak się da. Zrobiłam coś nie tak? Czy może chodzi o nią i Coreya? Mówiłam
jej, że jak tak dalej pójdzie, wysuszy go do ostatniej kropelki. Ale Stella to prawdziwa
pijawka, nie słucha, co się do niej mówi.
Mimi była zaszokowana nonszalanckim podejściem Gemmy do jej przełożonej.
Czy to właśnie zausznicy opowiadali za ich plecami? Że błękitnokrwiści są tylko bandą
krwiopijców? Bezczelność!
- Nie, nie chodzi o Coreya - odparł Oliver. - Chociaż jeśli okaże się, że Stella nie
przestrzega czterdziestoośmiogodzinnego okresu odpoczynku, Komitet udzieli jej
upomnienia. Na razie nie zajmują się tym, bo mają poważniejsze problemy niż dbanie o
familiantów. Chodzi o sprawy Konspiracji. - Wyświetlił wideo na swoim laptopie i
pokazał Gemmie.
- No, widziałam to, i co z tego? Jakiś wampirzy przymuł postanowił się popisać w
internecie. To się musiało zdarzyć, skoro wymyślono YouTube. Gratsy za ściemnianie,
wszyscy moi kumple chcą obejrzeć Wyssanych. Zobaczycie, jak spłonie wampir, dobre
sobie. Świetne do straszenia dzieciaków - Gemma założyła nogę na nogę i niecierpliwie
poruszała stopą.
Oliver wzruszył ramionami, jakby chcąc powiedzieć, że nie o to chodzi.
- Jak rozumiem, byłaś u Jamiego tego wieczora, kiedy to zostało nakręcone?
Jego słowa przykuły uwagę Gemmy.
- To z imprezy Jamiego? - Popatrzyła ponownie na ekran. - Boże, faktycznie. Tak,
byłyśmy tam.
- Zauważyłaś coś niezwykłego? - spytał Oliver. - Kogoś z kamerą? Teraz potrafią
być naprawdę miniaturowe.
Zmarszczyła brwi i potrząsnęła głową.
- Nie bardzo. Wszystko wyglądało jak normalna krwawa łaźnia. Wampirze
wygłupy. Ssanie i obmacywanki.
- Kiedy po raz ostatni widziałaś Victorię tamtego wieczora? Gemma zastanowiła
się.
- Wydaje mi się, że widziałam ją w bocznym pokoju z Evanem. Wiesz,
potrzebowali chwili dla siebie. A potem widziałam, jak gada z Bryce'em i Froggym. Stella
i ja szłyśmy potem na inną imprezę - miała się spotkać z Coreyem na jakiejś balandze w
Riverhead. Czekaj, coś się stało z Vix? Nie widziałam jej w tym tygodniu w szkole.
Oliver zawahał się.
- Tak, był z nią problem. Wróciła do domu o piątej nad ranem, pijana krwią. Jej
rodzice uznali, że nie podoba im się towarzystwo, w jakim obraca się w Duchesne i
przenieśli ją do Le Rosey, które kończyła jej matka. - To była wersja rozpowszechniana
przez Radę i siedząca na posterunku za lustrem Mimi miała nadzieję, że przyjaciele
Victorii w to uwierzą.
- Serio? Tak spanikowali? Jej rodzice zawsze wydawali mi się wyluzowani.
- Tu nie chodzi o Victorię - powiedział Oliver. - Rada jest zaniepokojona, że to
wideo wyciekło. Na szczęście Konspiracja poradziła sobie, zanim ktokolwiek z
czerwonokrwistych zaczął coś podejrzewać, ale muszą wykryć, kto za tym stoi.
Rozumiesz, że ujawnienie prawdy jest bardzo poważną sprawą.
Gemma niecierpliwie skinęła głową.
- Jasne.
- Czy mogę cię zapytać o twoją relację ze Stellą? - zapytał, podnosząc długopis.
Śliczna zauszniczka odchyliła się na krześle i zaplotła ręce.
- No jasne. Wampiry myślą, że my to zrobiliśmy. Ktoś z zauszników, tak? Dlatego
chciałeś się ze mną widzieć.
- Nie powiedziałem tego.
- Nie, ale ja tu siedzę, a nie widziałam, żeby ktoś zasypywał pytaniami Booze'a,
Jamiego czy kogokolwiek z tej paczki. Wiem, ich krew jest błękitna, więc są poza
podejrzeniem, podczas kiedy my jesteśmy tylko lepszymi służącymi, dopuszczonymi do
Wielkiego Sekretu - westchnęła Gemma. - Dobra, niech będzie. Opowiem ci o mnie i o
Stelli. Poza tym, że za często pożycza ode mnie ubrania, jesteśmy dobrymi
przyjaciółkami. Znaczy... wiesz, co to znaczy. Uwielbiam ją, nie znoszę jej, na jedno
wychodzi.
- Nie czujesz się... źle ze swoją pozycją przy niej? Gemma prychnęła.
- Nie, czemu? Stella jest rozpieszczoną wampirzą księżniczką, ale jest moją
rozpieszczoną wampirzą księżniczką, wiesz? Moja rodzina od lat pracuje dla Van
Rensslaerów. Stella jest dla mnie jak siostra - rozumiemy się. Nie każ mi się tu rozklejać,
ale bycie zausznikiem to zaszczyt, wiesz? Dlaczego miałabym zrobić coś takiego?
Nakręcić film? Wrzucić go do sieci? To po prostu... Nie - przełknęła kilka łez. - Mam
mówić serio? Myślę, że pilnujemy wampirzych sekretów lepiej, niż oni sami. Bryce i
reszta zawsze się popisują, jeśli myślą, że nikt ich nie widzi. Biegają za szybko. Podnoszą
ławki jednym palcem. Dziwię się, że coś takiego nie wydarzyło się wcześniej. Gdyby nie
to wymazywanie pamięci na prawo i lewo, cały świat wiedziałby już o wszystkim od
dawna.
Trzy kolejne rozmowy wyglądały podobnie. Wszyscy zausznicy byli tak samo
zaszokowani i oburzeni podejrzeniem, że mogliby być zdolni do wyjawienia sekretów
wampirów i tak samo zniesmaczeni samym pomysłem. Mimi nie potrzebowała czytać w
ich myślach ani próbować krwi, żeby wiedzieć, że mówią prawdę. Była poruszona
niezachwianą lojalnością zauszników. Dlaczego Charles przestał korzystać z ich
pomocy? Żałowała, że tego nie wie.
Po wyjściu ostatniego zausznika, Mimi weszła do pokoju. Usiadła naprzeciwko
Olivera.
- Więc jaki jest werdykt? Kto jest naszym Judaszem?
- Cóż, w każdym razie możemy wykluczyć zauszników. Ktokolwiek nakręcił to
wideo i porwał Victorię, nie było to jedno z nich. - Oliver wstał z krzesła i przeciągnął się.
- Mają niepodważalne alibi. Informatycy nie znaleźli niczego na ich komputerach, a
badanie venatorów potwierdziło, że są czyści.
- Wiem, widziałam raporty - westchnęła Mimi. - Są wszyscy tak wierni, aż robi się
dobrze.
- A może podchodzimy do tego ze złej strony? - zapytał Oliver.
- Jak to? - Mimi uniosła brwi.
- Victoria została porwana, a jej familiant także zaginął. Venatorzy uważają, że
Evan nie byłby zdolny do czegoś takiego, ale co, jeśli... - Oliver wrócił na swoje miejsce. -
Był jej pierwszym familiantem i o ile wiem, niedługo byli ze sobą. Jeśli się nie mylę, ten
święty pocałunek na kanapie był ich pierwszym razem.
- Chcesz powiedzieć, że Evan Howe może być podejrzany?
- Skoro nie mamy lepszego pomysłu, powiedziałbym, że należałoby to wziąć pod
uwagę - odparł Oliver.
Mimi lekceważąco machnęła ręką.
- Nie wierzysz chyba na serio, że...
- Po prostu stawiam hipotezę - wzruszył ramionami Oliver.
- Ale ty lepiej od innych powinieneś wiedzieć, w jaki sposób familianci zaczynają
kochać swoich wampirzych partnerów po caerimonia. Żaden familiant nigdy nie
chciałby... nie mógłby... - Mimi potrząsnęła gwałtownie głową. - To po prostu
niemożliwe. Nawet venatorzy to wykluczyli. Święty pocałunek uniemożliwia zdradę.
- Nic nie jest niemożliwe. Jasne, do tej pory nigdy się nie wydarzyło coś
podobnego, ale to nie znaczy, że nie może się wydarzyć w przyszłości. Kto wie? Może
moc caerimonia w jakiś sposób osłabła albo została wypaczona. Nie możemy mieć
pewności.
- Ale to absurd! Jeśli coś takiego powiem, Rada zabije mnie śmiechem!
Oliver był uparty.
- Mimo wszystko musimy to sprawdzić.
D
ZIEWIĘTNAŚCIE
Kwatera venatorów
Czasem Mimi naprawdę trudno było patrzeć na braci Lennox. Zanadto
przypominali o ich wspólnej misji z Kingsleyem. Przez rok podróżowała po świecie z
jego ekipą, trzymając go na dystans przez cały czas, poza jedną nocą w Rio de Janeiro.
Czas, jaki spędzili razem w Nowym Jorku, był zbyt krótki i przyszedł za późno. Dopiero
na samym końcu uświadomiła sobie swoje prawdziwe uczucia, a teraz Kingsley
przepadł. Mimi poczuła ukłucie żalu, ale stłumiła je - nie miała czasu, żeby rozczulać się
nad sobą.
Była szczęśliwa, że Sam i Ted nigdy nie poruszali tego tematu - bracia byli na to
zbyt taktowni. Poprosili ją, żeby spotkała się z nimi w kwaterze głównej venatorów,
dawnej kamienicy mieszkalnej na obrzeżach West Village. Był czwartek, do sierpa
księżyca pozostały tylko trzy dni i Mimi zaczynała się denerwować. Venatorzy robili
wszystko, co w ich mocy, ale jak do tej pory nie znaleźli niczego istotnego. Powinni już
przynajmniej mieć podejrzanego, jakieś poszlaki, cokolwiek. Byli błękitnokrwistymi -
powiernikami sekretnej historii, wampirami, które znały prawdę o świecie - nie zostali
przyzwyczajeni do uczucia zastraszenia, do braku orientacji w sytuacji.
Mimi podeszła do bramy i przycisnęła palec do zamka krwi w drzwiach
frontowych. Zaniedbane wnętrze było całkowitym przeciwieństwem gładkiej,
wypolerowanej perfekcji Force Tower. Wydęła wargi na widok zakurzonej poręczy,
dziurawych schodów i odłażącej tapety. Venatorzy wprowadzili się tutaj w
dziewiętnastym wieku i wnętrze pozostawało niezmienione od tamtego czasu.
Przebłysk pamięci przypomniał jej wizytę w tym miejscu, kiedy była debiutantką, a
wszystkich w Zgromadzeniu wzywano na przesłuchanie w sprawie zaginięcia Maggie
Stanford.
- Chodź na górę! - zawołał pogodny głos. Stojący na najwyższym półpiętrze Ted
pomachał do niej. - Winda nie działa.
- Jasne - mruknęła Mimi.
Dormitoria zajmowały pierwsze i drugie piętro. Ponieważ venatorzy nieustannie
podróżowali, Rada zapewniała im zakwaterowanie. Wiele pokojów stało pustych. Aby
służyć jako venator trzeba było wykazać się niezwykłą odwagą, honorem i lojalnością
wobec Zgromadzenia w co najmniej pięćdziesięciu wcieleniach. Ale chociaż Rada
obniżyła wymagania, aby więcej wampirów mogło wstąpić do służby, venatorów nadal
było zbyt mało.
Tylko bardzo nieliczni spośród współczesnych błękitnokrwisiych pragnęli zostać
venatorami. Było tak, jak mówiła Cordelia Van Alen - większości wampirów całkowicie
wystarczało życie trochę bardziej uprzywilejowanych czerwonokrwistych: ot, ludzie ze
szczyptą nieśmiertelności, trochę bogatsi i pozbawieni odpowiedzialności za cokolwiek.
Mimi zastanowiła się, dlaczego nie potrafi zapomnieć o Cordelii. Jak to możliwe, że
Cordelia Van Alen, usunięta z Rady za sianie paniki i propagowanie teorii spiskowych,
okazała się tak przenikliwa, podczas gdy ojciec Mimi, Charles Force, który od początku
przewodził wampirom, był tak mało spostrzegawczy?
Ted zaprosił ją do biura, które dzielił z bratem - ciasnego pomieszczenia pełnego
książek i przedopotopowego wyposażenia policyjnego, które bracia kolekcjonowali
przez lata. Poduszeczki z tuszem do pobierania odcisków palców, analogowe
wykrywacze kłamstw, pożółkłe etykiety do oznaczania dowodów, popsute binokulary.
Szczególnie Ted miał słabość do osobliwych środków dochodzenia sprawiedliwości,
stosowanych przez czerwonokrwistych. Venatorzy nie potrzebowali tych rzeczy,
ponieważ większość ich pracy odbywała się w cienistym świecie wymiaru uroku.
Mimo wszystko do pewnego stopnia posługiwali się podobnymi metodami, co ich
ludzcy odpowiednicy. Do ściany przyczepione były fotografie wszystkich gości obecnych
na imprezie u Jamiego Kipa tamtej nocy, podzielone ze względu na kolor krwi i pozycję:
BK, CzK, FAM, ZAU. Mimi popatrzyła na zdjęcia. W samym środku widniała fotografia z
jej portfolio modelki. Zastanowiła się, czy to znaczy, że ona także jest podejrzana.
Praktycznie nie znała Victorii, chociaż należały do tej samej elitarnej grupki
towarzyskiej.
- Więc o co chodzi? - zapytała, opierając się o zagracone biurko, na którym teczki
z aktami piętrzyły się na wysokość piersi. Podniosła stalowe kajdanki i zaczęła się nimi
bawić.
Sam obrócił krzesło, żeby na nią spojrzeć. Miał cienie pod oczami. Mimi
przypomniała sobie, że z dwóch braci Sam od początku bardziej się przykładał do tej
sprawy i najwyraźniej frustracja zaczęła odciskać na nim swoje piętno.
- Informatycy namierzyli komputer, z którego został przesłany plik - zaczął. -
Prześledziliśmy go przez sieć komputerów zombi, stąd aż do Moskwy, i ostatecznie
doprowadziło nas to do kafejki internetowej w East Village. Sprawdziliśmy listę
wszystkich gości z tego popołudnia, kiedy przesłano wideo, ale nic nie znaleźliśmy.
Zwykłe czerwonokrwiste dzieciaki bez powiązań ze Zgromadzeniem. - Westchnął. - Ale
dobra wiadomość jest taka, że udało nam się odnaleźć Victorię w uroku, więc mamy
potwierdzenie, że żyje. Jest przerażona i zakneblowana, ale żywa. Jest tylko jeden
szkopuł: jej obecność jest celowo zamaskowana, nie możemy jej namierzyć fizycznie.
- Może zaklęcie maskujące? - podsunęła Mimi.
- Próbowaliśmy wszystkich przeciwzaklęć do oris, ale jeśli to zaklęcie maskujące,
to nigdy wcześniej się z takim nie zetknęliśmy - powiedział Ted z niepokojem, opierając
się o framugę drzwi. - Ktokolwiek je rzucił, nie może ryzykować przenoszenia jej w inne
miejsce. Przypuszczamy, że dalej jest w pokoju, w którym nakręcono ostatnią scenę
nagrania, więc jeśli ustalimy, gdzie to jest, znajdziemy ją. Odtwarzaliśmy film wiele razy,
żeby sprawdzić, czy uda nam się znaleźć coś, co pozwoli ustalić lokalizację.
- Znaleźliście?
Ted potrząsnął głową i cisnął zgnieciony w kulkę papier do najbliższego kosza na
śmieci.
- Na razie nic. Ale zauważyliśmy coś interesującego. Pamiętasz tę awanturę o
wiadomości podprogowe w latach pięćdziesiątych? Nie? Nie byłaś wtedy w cyklu? Ale
słyszałaś o tym, prawda? Znaleźliśmy coś w tym rodzaju, tylko to nie miało służyć
sprzedaży coca - coli czy popcornu. Pokaż jej, Sam. To na samym początku.
Sam włączył ekran komputera i cała trójka podeszła, żeby się przyjrzeć.
Odtworzył film w superzwolnionym tempie, jedna trzysetna klatki na sekundę. Mimi
patrzyła na wypełniającą ekran ciemność i nagle, na ułamek sekundy, pojawił się obraz
lwa parzącego się z samicą.
- Jest jeszcze coś - Sam wcisnął klawisz przewijania. Następny obraz pojawił się w
środku ujęcia z imprezy. Pokazywał barani łeb na kiju, z otwartymi nieruchomymi
oczami i wywalonym językiem, w chmurze much. Ostatni obraz znajdował się na
sekundę przed zakończeniem wideo: kobra królewska, zwinięta i szykująca się do ataku.
- No więc? - Mimi niecierpliwie potrząsnęła kajdankami, które zadzwoniły, kiedy
nimi szarpnęła. Szukali zaginionej dziewczyny, a jej grupa operacyjna pokazywała
obrazki z National Geographic.
- Przypuszczamy, że to jakiś rodzaj szyfru, wiadomość. Poprosiliśmy Renfielda,
żeby na to spojrzał. Zobaczymy, czy Repozytorium znajdzie jakieś wyjaśnienie - odparł
Ted.
- Dobrze. Nie wiem, czy to nam pomoże znaleźć Victorię, ale nie zaszkodzi - Mimi
odsunęła się od biurka i spojrzała na chłopców. Zawsze myślała o nich jako o chłopcach,
ponieważ teoretycznie, jako Azrael, jedna z Pierworodnych, była od nich starsza o
stulecia, nawet jeśli teraz byli Odwiecznymi i do tego venatora - mi starszymi od niej
stażem. - Coś jeszcze?
- Tak - Sam wyprostował się na krześle i pochylił do przodu.
- Znaleźliśmy Evana Howe'a. A w każdym razie wiemy, gdzie jest.
Mimi odłożyła kajdanki.
- Wie, gdzie może być Victoria?
- Wątpię. Ale skoro chciałaś, żebyśmy go sprawdzili, zrobiliśmy to. Uznaliśmy, że
pokaże się prędzej czy później, kiedy dojdzie do siebie po caerimonia. Wiesz, pierwsze
ugryzienie jest zawsze najtrudniejsze - mrugnął do niej Sam.
- I co?
Ted wyjął z kieszeni wizytówkę.
- Świadek widział go, jak zamawiał taksówkę do Newark.
- Newark? Czego miałby tam szukać? - prychnęła Mimi. Co rozpieszczony książę z
Upper East Side robiłby w znanym z szemranych interesów mieście w New Jersey? - Dla
kogoś takiego jak Evan nie ma tam nic ciekawego!
- Nic, poza opuszczonymi budynkami i krwawym domem.
- Ted podał Mimi wizytówkę.
- Niemożliwe - wzdrygnęła się Mimi, czytając. Na wizytówce ozdobne czerwone
litery układały się w napis Klub Familiantów.
- To jedyne logiczne miejsce, w którym mógłby być. Przykro mi - powiedział Sam.
- Nie znałam go. Nie jestem... Po prostu... - Mimi urwała. Krwawy dom? Evan
Howe? Ten sympatycznie wyglądający chłopak z dołeczkami w policzkach? Miał
szesnaście lat... Był taki młody...
- Chciałaś wiedzieć - wzruszył ramionami Ted. - Więc tam właśnie jest. Ale uwierz
nam na słowo, nie chcesz tam jechać. Nie warto. Ten ludzki dzieciak nie ma nic
wspólnego z porywaczami Victorii. Familianci nie są do tego zdolni, wiesz o tym. A jeśli
tam pojedziesz, nie znajdziesz niczego poza tą samą starą historią. Starą jak Rzym.
D
WADZIEŚCIA
Krwawy dom
Newark znajdowało się tuż za rzeką, rzut kamieniem od mostu, a ostatnio
pracowało nad poprawą wizerunku. Jednakże Mimi, podobnie jak wielu
manhattańczyków, unikała wypadów do New Jersey, chyba że chodziło o dotarcie na
lotnisko (czyli był to tylko punkt przesiadkowy w podróży). Nawet wtedy jeździła tylko
do Teterboro. Kilka godzin wcześniej wyszła z siedziby venatorów i nie odezwała się ani
słowem, kiedy samochód mijał śliczne nadbrzeżne dzielnice, zabierając ich coraz dalej i
dalej w surowe rejony przemysłowe. Była szczęśliwa, że nie musi być sama tego
wieczoru.
- To tutaj - powiedział Oliver do kierowcy. - Proszę nas wysadzić przed wejściem.
- On także milczał w czasie całej czterdziestominutowej podróży i nie sprawiał wrażenia
nadmiernie zaskoczonego, kiedy powiedziała mu, gdzie będą szukać Evana.
Po wyjściu od venatorów Mimi zabrała Olivera z Repozytorium, w którym
pracował od wczorajszego popołudnia, oglądając nagranie raz za razem w poszukiwaniu
wskazówek. Powiedziała mu o trzech obrazach, znalezionych przez braci.
- Archiwiści to rozpracują. W Repozytorium jest wszystko - zapewnił ją Oliver.
- Chciałabym mieć twoją pewność - odparła. Miała nadzieję, że wizyta w
krwawym domu nie okaże się stratą czasu, nawet jeśli venatorzy uważali, że tak właśnie
będzie.
Mimi wysiadła za Oliverem z samochodu i rozejrzała się dokoła z obrzydzeniem.
Stali wśród opuszczonych magazynów i parkingów. Na ulicy walały się potłuczone
butelki i zużyte strzykawki. Obok znajdowało się ogrodzone drutem kolczastym
złomowisko, po którym łaziło kilka psów stróżujących, wychudzonych i sparszywiałych.
Wzdrygnęła się.
- Chodź, to chyba tutaj - Oliver ruszył pierwszy do najbliższego budynku. Mimi
zobaczyła stalowe drzwi oznaczone plamą czerwonej farby.
Drzwi uchyliły się lekko.
- Tylko dla członków klubu - warknął ochrypły głos. Oliver mrugnął do Mimi,
która powiedziała swoją kwestię.
- Jestem przyjaciółką klubu. Potrzebujemy pokoju.
Drzwi zatrzasnęły się, a potem otworzyły. Żująca gumę, twardo wyglądająca
kobieta w średnim wieku zagrodziła im drogę. Mimi słyszała o wampirach z marginesu -
zazwyczaj żyjących poza Zgromadzeniem - ale po raz pierwszy spotkała jednego z nich.
- Musisz zapłacić za noc z góry, a jeśli chcesz coś jeszcze z menu, musisz otworzyć
u nas rachunek.
Mimi podała jej kartę kredytową i wraz z Oliverem została wpuszczona do
środka. Znaleźli się w niewielkim holu, w którym w plamie czerwonego światła stały
dwa fotele. Właścicielka popatrzyła na nich.
- Chłopak czy dziewczyna?
Mimi wzruszyła ramionami, niepewna, o co ją pytają, więc Oliver przejął
inicjatywę.
- Yyy, poprosimy dziewczynę.
Z chorą fascynacją patrzyli na postawioną przed nimi grupkę czerwonokrwistych
dziewcząt ze śladami świeżych ukąszeń na szyi, z których sączyła się krew. Wyglądały
na zamroczone, wykorzystane i wyczerpane. Ubrane były w wydekoltowane sukienki
lub cienkie koszulki nocne. Niektóre z nich musiały mieć najwyżej naście lat.
Mimi oczywiście wiedziała o istnieniu krwawych domów - rany, nie urodziła się
przecież wczoraj. Szli tam porzuceni familianci, żeby zakosztować świętego pocałunku z
jakimkolwiek wampirem. Była to odrażająca praktyka, caerimonia stanowiła święty i
intymny rytuał, którego nie wolno było marnotrawić. Wprawdzie święty pocałunek
sprawiał, że inny wampir nie mógł dotknąć naznaczonego człowieka, ale istniała
starożytna czarna magia, pozwalająca na usunięcie trucizny. Ten niebezpieczny proces
bardzo osłabiał człowieka, ale właściciele tego rodzaju miejsc nie dbali o to. Krwawe
domy przyjmowały byłych familiantów i błękitnokrwistych, którym nie przeszkadzało
wykorzystywanie ludzi. Jak łatwo zgadnąć, podobna działalność stała w niezgodzie z
Kodeksem i była w najwyższym stopniu nielegalna. Venatorzy przeprowadzali regularne
naloty na takie kluby, ale obecnie, z powodu ostatnich wydarzeń, ten obowiązek
znajdował się na szarym końcu listy ich priorytetów.
W powietrzu pachniało krwią i nieszczęściem, jakby zmarnowaną i roztrwonioną
miłością. Twarze familiantek były puste, a ich oczy szkliste i martwe.
- Ty się nadasz - Mimi z mdlącym uczuciem w żołądku wybrała jedną z
najmłodszych dziewczyn.
- Drugi pokój po prawej - warknęła burdelmama, wskazując schody.
Ruszyli przed siebie korytarzem. Trudno było mówić o pokojach - raczej o
pomieszczeniach oddzielonych kotarami, osłaniającymi pary w środku. Znaleźli swoje
miejsce i położyli dziewczynę na łóżku, które było po prostu materacem rzuconym na
podłogę.
- Mogliby chociaż szarpnąć się na futon z Ikei - skrzywiła się Mimi.
- Zostań tutaj - Oliver pomógł dziewczynie się położyć. - Pośpij. - Odwrócił się do
Mimi. - Nie pozwalają im tu odpoczywać.
Mimi skinęła głową. Wskazała korytarz naprzeciwko.
- Zajmij się tymi pokojami. Ja sprawdzę te tutaj.
- Dobra.
- Uważaj na siebie - rzuciła za nim.
- Nie mam się czego obawiać, wszyscy są tak naprani, że nawet nas nie zauważą -
odparł ponuro Oliver.
- Byłeś tu już? - zapytała Mimi. Oliver nie odpowiedział.
- Zawołaj mnie, jeśli go znajdziesz.
Mimi odchyliła pierwszą kotarę i zobaczyła wampira pożywiającego się
jednocześnie dwiema dziewczynami, rozciągniętego wraz z nimi na łóżku. Wampir,
młody blondyn, popatrzył na nią znad bladego gardła jednej z towarzyszek.
- Przyłączysz się? - uśmiechnął się. - Jest cudowna. Mimi zmarszczyła brwi i
zasunęła kotarę. W następnej klitce znalazła śpiącą błękitnokrwistą dziewczynę, skuloną
przy ludzkim chłopaku. Nie był to Evan, więc zostawiła ich w spokoju. Miała zajrzeć za
kolejną zasłonę („Sprawdźmy, co kryje się w bramce numer trzy!” - pomyślała
histerycznie), kiedy usłyszała gorączkowy szept Olivera, przebijający się przez odgłosy
jęków i siorbania.
- Tu jest.
Pobiegła na koniec drugiego korytarza. Zasłona była odchylona, a Oliver stał nad
bezwładnym ciałem Evana Howe'a. Chłopak zaginął niecały tydzień temu, ale już trudno
byłoby go poznać. Chudy jak szkielet, z brudnymi włosami i zapadniętymi policzkami, z
których znikły dołeczki. Mimi pomyślała, że to już nie jest właściwie Evan. Nie z tymi
martwymi, rozkojarzonymi oczami. Jeśli zbyt wiele wampirów pożywiło się jego krwią,
mogła dotknąć go łagodniejsza forma schizofrenii, na jaką cierpieli skażeni. Mimi
przypomniała sobie martwe oczy w baranim łbie i poczuła, że robi jej się zimno.
- Żyje - powiedział Oliver. - Evan, wstawaj.
Chłopak podciągnął się do pozycji siedzącej. Spojrzał pożądliwie na Mimi.
- No cześć, śliczna.
- Jestem Mimi Force - potrząsnęła jego ręką. - Evan, chcielibyśmy zadać ci kilka
pytań dotyczących Victorii.
- Kogo? - wybełkotał.
- Victorii Taylor. Twojej... dziewczyny? - ponagliła Mimi.
- A, Vix. Nie widziałem jej. Rzuciła mnie. - Jego oczy ożyły, nabierając czujnego
wyrazu na dźwięk imienia dziewczyny.
- Kiedy widziałeś ją po raz ostatni? - zapytał łagodnie Oliver, klękając, żeby
porozmawiać z chłopakiem.
Evan osunął się niżej.
- Nie wiem.
- Pamiętasz imprezę u Jamiego Kipa? W zeszły weekend? - spytała Mimi.
- Jakiego Jamiego? Słuchaj, chcesz mnie ssać, czy nie? -I w głosie Evana pojawiła
się irytacja. Zaczął skubać krótką sukienkę Mimi. Odsunęła go stanowczo i wymieniła
zaniepokojone spojrzenia z Oliverem, który pomógł jej położyć chłopaka na materacu.
Evan natychmiast zasnął.
- Ile wampirów z niego piło? - szepnęła Mimi do Oliver a. Zaplótł ramiona i
potrząsnął głową.
- Obstawiam, że wielu... Jest całkiem rozbity. Dziwię się, że w ogóle pamiętał
Victorię.
- Nie zapomina się pierwszego razu - powiedziała Mimi. To była prawda,
przynajmniej w przypadku familiantów. Oni nigdy nie zapominali - nie mieli wyboru. A
błękitnokrwiści? Czy pamiętała pierwszego chłopaka, na którym przeprowadziła
caerimonia? Jak on się nazywał... Scott jakiśtam? Potrząsnęła głową.
- Sprawdź go - zaproponował Oliver.
Mimi skinęła głową. Zagłębiła się w uroku w podświadomość Evana. Zobaczyła,
jak budzi się w sobotni poranek na kanapie w penthousie Jamiego Kipa, samotny,
zamroczony i zdezorientowany, ale szczęśliwy. Przez weekend chodził jak we śnie. A
potem to się skończyło. Widziała już wcześniej takie spojrzenie: pierwszy przypływ
miłości. Wybrał numer na swojej komórce. Dzwonił do Victorii. Potrzebował jej. Kochał
ją bardziej niż kiedykolwiek. Poszedł do jej apartamentu, ale jej tam nie było. Obdzwonił
jej wszystkich przyjaciół. Nikt nie wiedział, gdzie się podziała. Minął dzień. Zaczął się
niecierpliwić. Drżeć. Tęsknić. Caerimonia związała go z nią na resztę życia. Pragnął
doświadczyć tego znowu, pozwolić jej pić swoją krew, ale Victorii nie było. Wtorek.
Gorączkował się. Odchodził od zmysłów. Środa. Nie wrócił do domu, nie poszedł do
szkoły. Jak we śnie znalazł się przed krwawym domem. Pozostawał tutaj od tamtego
czasu. Venatorzy mieli rację: nie miał absolutnie nic wspólnego ze zniknięciem Victorii.
Był tylko kolejną przypadkową ofiarą.
- Evan, chcemy cię zabrać do domu. Twoi rodzice się o ciebie martwią - Mimi
potrząsnęła chłopakiem, budząc go.
- Nie jadę. Nie ruszam się stąd - potrząsnął głową. Jego spojrzenie na moment
stało się przytomne. - To jest teraz mój dom.
Mimi zeszła za Oliverem po schodach. Odebrała kartę kredytową i wyszli na
zewnątrz. Zauważyła, że drży. Ilu familiantów miała? Zbyt wielu, żeby ich zliczyć. Czy
niektórzy z nich wylądowali tutaj, kiedy z nimi skończyła? Czy skazała ich na taki los?
Czy ona robiła coś takiego ludziom? Chłopcom, których wykorzystywała? Nie kochała
ich, ale nie chciała też, żeby tak skończyli. Wiedziała, że jest nieostrożna i samolubna, ale
nie była... nie chciała...
- Nie - powiedział Oliver. - Wiem, o czym myślisz, ale to nie tak. Jasne, niektórzy z
nas się temu poddają, ale nie wszyscy. Można z tym walczyć. To się nazywa
samokontrola. Tylko najsłabsi tutaj kończą. Albo pechowcy. Wampirzyca Evana zniknęła
po pierwszym razie, kiedy tęsknota jest najsilniejsza. Po kilku razach zaczynasz się
przyzwyczajać. Do stałego wrażenia, że czujesz się niekompletny.
- Więc... niektórym familiantom nic nie jest? Nawet jeśli nigdy już tego nie
spróbują? - zapytała z nadzieją.
- Jasne. Nie każdy się uzależnia. To coś, z czym trzeba nauczyć się żyć, jak ze
smutkiem, który nigdy nie mija - wzruszył ramionami Oliver. - Przynajmniej tak
słyszałem.
Stali na zewnątrz, na zaśmieconym chodniku. Mimi miała ochotę położyć
współczująco dłoń na ramieniu Olivera, ale nie wiedziała, czy odpowiadałby mu taki
gest. Zamiast tego odezwała się:
- Ty nigdy tak nie skończysz. Nie martw się.
- Mam nadzieję - odparł Oliver. - Ale nigdy nie mów nigdy. Przez chwilę Mimi
nienawidziła Schuyler Van Alen bardziej niż kiedykolwiek, ale tym razem nie miało to
nic wspólnego z Jackiem.
Zmiennokształtny
Florencja, 1452
Giovanni Rustici, nazywany przez wszystkich Gio, był najmłodszym venatorem w
grupie, ale zdążył już udowodnić, że jest także jednym z najlepszych. Był również świetnym
rzeźbiarzem, znacznie bardziej utalentowanym od Tomi. W przeciągu kilku miesięcy stał
się ulubionym uczniem Mistrza. Dre jeszcze nie wrócił. Załatwiał jakieś interesy w Sienie,
co oznaczało, że nie pojawi się w domu przez co najmniej dwa tygodnie. W dzień Tomi i Gio
pracowali nad drzwiami baptysterium, a nocami patrolowali ulice, niestrudzeni i pełni
niepokoju.
Tomi wyjawiła Gio, że martwią ją powiązania wrogów z czerwonokrwistymi i
możliwe tego konsekwencje.
- Może powinniśmy odwiedzić naszego przyjaciela, Zmiennokształtnego? -
zaproponował Gio.
Zmiennokształtny żył w kanałach Florencji. Od stu lat nie oglądał światła
dziennego i stał się pomarszczony, ślepy i wynędzniały. Był za słaby, żeby zagrażać
wampirom i dlatego Andreas ogłosił, że nikomu nie wolno zabić Croatana, stanowiącego
cenne źródło informacji. W zamian za nie venatorzy pozostawili go przy życiu. To właśnie
on ostrzegł ich, że ktoś z jego rodzaju przeniknął do straży pałacowej.
Zmiennokształtny nie ucieszył się na ich widok.
Tomi zignorowała jego syczenie i narysowała symbol na ścianie groty.
- Znaleźliśmy ten znak na człowieku. Powiedz nam, co wiesz. Gio szturchnął
srebrnokrwistego czubkiem miecza.
- Odpowiedz, bestio, albo odeślemy cię tam, gdzie twoje miejsce. Zmiennokształtny
zaśmiał się.
- Nie lękam się Piekła.
- Istnieją rzeczy gorsze od świata podziemnego. Twój władca na pewno nie jest
zachwycony tym, że zaparłeś się go po bitwie w Rzymie. Jeśli zdoła powrócić, zemści się na
sprzymierzericach, którzy go opuścili - ostrzegła Tomi. - Kto naznaczył w ten sposób
człowieka? Co to oznacza?
Gio zasypał bestię mocnymi ciosami.
- Odpowiadaj!
- Nie wiem! Nie wiem! - skulił się srebrnokrwisty. - Wiem tylko, że dzisiaj wasz
przyjaciel Savonarola został mianowany kardynałem - dodał z przebiegłym uśmiechem.
- I co z tego?
- Dobry ojczulek jest srebrnokrwistym.
- Kłamie. Savonarola nie jest Croatanem - prychnął Gio. Tomi skinęła głową.
Petruwianin był venatorem jeszcze przed złożeniem ślubów zakonnych.
- Został skażony, przemieniony w Obrzydliwość w Trieście - wyjaśnił
Zmiennokształtny. W Trieście oddział zwiadowców wpadł w zasadzkę srebrnokrwistych,
których gniazdo starali się wyśledzić. Mimo wszystko venatorzy odnieśli wtedy zwycięstwo
- a przynajmniej taką wersję znała Tomi.
- Kto jeszcze o tym wie? - zażądał odpowiedzi Gio.
- Andreas del Pollaiuolo - wyszeptał Zmiennokształtny.
D
WADZIEŚCIA JEDEN
Doktryna Regisa
Niekończące się spotkania. Od czasu objęcia stanowiska Regentki Mimi miała
wrażenie, że jej życie odmierza maraton rozmów konferencyjnych i prowadzących
donikąd dyskusji. Ten dzień był wolny od zajęć w szkole z powodu jakiejś konferencji
nauczycielskiej i w poprzednim życiu spędziłaby go zgodnie ze zwykłą, wygodnicką
rutyną: późny brunch, a po nim masaż, leniwy spacer po butikach na Madison Avenue,
przystanek na herbatkę w The Pierre, a potem drzemka przed udaniem się na obiad do
najmodniejszej restauracji.
Nie miała już czasu na takie błahostki. Spędziła dzień zamknięta w gabinecie,
przeglądając notatki i kontaktując się z licznymi podkomitetami. Jako ostatni przyszedł
raport od zespołu vena - torów, którego zadaniem było odnalezienie Forsytha
Llewellyna. Chociaż rzucone przez Kingsleya subvertio zatrzymało Lewiatana i Lucyfera
w świecie podziemnym, ich współspiskowcy nadal pozostawali na wolności. Według
venatorów pewne poszlaki wskazywałyby na obecność Forsytha w Argentynie, więc
Mimi zgodziła się, aby zespół pojechał to sprawdzić.
Mimi zaczynała się też martwić losem Victorii. Poruszali się tak samo po omacku,
jak pierwszego dnia, a księżyca szybko ubywało. Niedługo nadejdzie nów, którego
pierwszym sygnałem będzie znikający sierp na niebie, oznaczający nadejście nowego
świtu.
Od niedzielnego wieczora nie nadeszły dalsze dziwne e - maile, ale Mimi nie
mogła się uspokoić. Sam i Ted zagonili do pracy nad tą sprawą wszystkich nowojorskich
venatorów, jednak to mogło nie wystarczyć. Stulecia wojny wyposażyły Mimi w wiedzę
dotyczącą strategii walki, znajomości armii i broni - teraz wiedziała, że nadciąga nowe
niebezpieczeństwo, przebiegłe i nieprzewidywalne. Martwiło ją, że błękitnokrwiści
nadmiernie przywykli do swojej dominacji, całkowicie polegając na siłowej przewadze.
Brakowało im zdolności radzenia sobie z porwaniami i sabotażem.
Mimi oparła głowę na rękach i myślała tak intensywnie, że miała wrażenie, iż
mózg jej eksploduje. Przekopała się przez wszystkie książki, czytając o historii Regisa i
władzy w Zgromadzeniu, a także o działaniach w okresach kryzysowych, studiując każdą
decyzję, jaka została kiedykolwiek podjęta przez Zgromadzenie. Myles Standish (Michał
o Czystym Sercu) obiecał błękitnokrwistym bezpieczną przystań w Nowym Świecie i
tym samym zerwał więzy ze Zgromadzeniem Europejskim. W tym celu powołał się na
Doktrynę Regisa. To było to. Mimi mogła postąpić tak samo. Miała ruch, gdyby venatorzy
zawiedli. Jasne, że miała. Zawsze istniała jakaś odpowiedź. Nie była bezradna. Słowa
Kodeksu Wampirów brzmiały jasno.
Doktryna Regisa: Regis lub Regent są zobowiązani do podjęcia wszelkich możliwych
działań w celu zapewnienia bezpieczeństwa Zgromadzenia, niezależnie od wymaganych
środków.
To podsunęło Mimi pewien pomysł. Dzięki władzy Doktryny Regisa mogła zdjąć
zaklęcia ochronne. Dlaczego wcześniej na to nie wpadła? To było naprawdę proste.
Porywacze Victorii, kimkolwiek byli, maskowali jej fizyczną lokalizację, korzystając z
uroku. Ale po zdjęciu zaklęć każdy błękitnokrwisty stanie się widzialny w świecie
duchowym. To anuluje dowolne zaklęcia maskujące, a venatorzy będą w stanie poprzez
wymiar uroku dosięgnąć Victorię.
Ale takie działanie wiązało się z ryzykiem. Nałożone na Zgromadzenie zaklęcia
ukrywały ich nieśmiertelne dusze w wymiarze uroku i chroniły nosicieli sangre azul
przed wieloma niebezpieczeństwami otulonego wiecznym zmierzchem świata. Bez tych
zaklęć stawali się niemal czerwonokrwistymi. Ale Mimi pomyślała, że potrzebuje tylko
ułamka sekundy - na zdjęcie i nałożenie zaklęć z powrotem, w mgnieniu oka. Odnowi je
w momencie, kiedy odzyskają Victorię.
Musiała spróbować. Jeśli venatorzy nie odnajdą Victorii, Mimi zdejmie zaklęcia.
Miała oczywiście nadzieję, że do tego nie dojdzie, ale w razie czego była przygotowana.
Nie zamierzała pozwolić Victorii spłonąć.
Ale pomimo niebezpieczeństw życie Mimi toczyło się dalej. Szczególnie jej życie
towarzyskie. Nie mogła opuścić zbyt wielu imprez zapisanych w jej kalendarzu,
ponieważ Zgromadzenie zaczęłoby najpierw plotkować, potem niepokoić się, a wreszcie
panikować - a do tego nie mogła dopuścić. Krążyło już i tak wystarczająco dużo plotek z
powodu wydarzeń, jakie rozegrały się miesiąc wcześniej. Musiała uspokoić społeczność,
pokazać im, że nie ma się czym przejmować. Nadal byli błękitnokrwistymi, oświeconymi,
błogosławionymi i potępionymi.
Dzisiaj oczekiwano jej obecności na wieczornej premierze opery w Centrum
Lincolna. Mimi wyłączyła komputer. Musiała wrócić do domu i się przebrać. Dawniej
rozkoszowałaby się możliwością założenia nowiuteńkiej sukni i pochwalenia się swoją
biżuterią. Ale teraz czuła tylko ciężar zobowiązania. Wolałaby poszukiwać Victorii, w
Repozytorium z Oliverem albo w wymiarze uroku z venatorami. A nie siedzieć na jakiejś
głupiej gali towarzyskiej.
Po wizycie w krwawym domu Mimi postanowiła zastosować się do zaleceń
Komitetu dotyczących opieki nad familiantami. Odszukała swojego pierwszego
familianta, Scotta Caldwella, studiującego obecnie na czwartym roku na Uniwersytecie
Nowojorskim. Wspominał ich romans, jakby to było wczoraj i nie posiadał się ze
szczęścia, mogąc towarzyszyć jej tego wieczora. Scott należał do ulubionego przez nią
typu familiantów: przystojnych i głupich. Miała nadzieję, że jego całkowita niezdolność
do głębszych uczuć sprawi, że po rozstaniu z nią nigdy nie wyląduje w krwawym domu.
Tymczasem sprawiał wrażenie uległego i wyglądał oszałamiająco w smokingu.
Weszli do gmachu opery lekko spóźnieni. Mimi podtrzymywała tren swojej sukni,
żeby Scott się o niego nie potknął. Pozdrowiła kilkoro znajomych: niedawno
zaślubionych don Alejandra i Danielle Castañedów, którzy właśnie wrócili z Londynu, a
także Muffie Astor Carter, wyglądającą urzekająco w bladoróżowym jedwabiu.
Schodzącą schodami Mimi zatrzymała Helen Archibald, żona Starszego Rady, Josiaha
Archibalda, i jedna z najznamienitszych matron Zgromadzenia.
- Madeleine, wczoraj na przedstawieniu baletowym widziałam się z Taylorami.
Gertruda wyglądała strasznie. Nie powiedziała mi niczego, ale słyszałam, że stało się coś
okropnego. Coś związanego z tym ohydnym wideo, które pokazał mi mój syn. Co się, na
litość boską, dzieje?
Venatorzy
uprzedzili
Mimi,
że
chociaż
Konspieracja
zajęła
się
niebezpieczeństwem ujawnienia przez nieszczęsne wideo tajemnic biękitnokrwistych,
krążyły plotki, że za wszystkim stoją srebrnokrwiści. Starsze rody zaczynały się
niepokoić i obawiać.
- Wszystko mamy pod kontrolą - uspokoiła ją Mimi. - Szczeniackie wygłupy, po
prostu kilku członków młodszego Komitetu postanowiło się popisać.
- No cóż, po tym, co wydarzyło się na twojej ceremonii odnowienia więzi, być
może naprawdę powinniśmy rozważyć rozwiązanie Zgromadzenia. Może bylibyśmy
bezpieczniejsi... Nie bylibyśmy tak łatwym celem... jak przedtem.
- Mamy się znowu zacząć ukrywać? - warknęła Mimi. - Nie wiem, jak inni, ale ja
lubię życie na powierzchni.
Od czasu tragicznego niedoszłego odnowienia więzi w Zgromadzeniu pojawiły się
szepty, że być może nadszedł czas na jego rozwiązanie, ukrycie się. Mimi uważała to za
niepotrzebne sianie paniki. Nie miała ochoty na powtórkę ze średniowiecza i przerażała
ją myśl, że członkowie Rady w ogóle biorą podobną możliwość pod uwagę.
- Przemawiasz jak prawdziwy mroczny anioł. Dbasz wyłącznie o własną wygodę -
prychnęła Helen. - Narażasz na niebezpieczeństwo nas wszystkich. Nie będziemy na to
przyzwalać.
Mimi była zaszokowana. Wiedziała, że nie wszyscy w Zgromadzeniu są szczęśliwi,
że Azrael została Regentką, a wielu nigdy nie wybaczy ani nie zapomni jej i Abbadona
roli w buncie przeciwko Wszechmogącemu. Większość prawdopodobnie nadal ich wini
za swoje wygnanie. Ale żeby rzucać jej to w twarz w taki sposób!
- Proszę wybaczyć - Mimi odsunęła Helen z drogi. Miała dość wyrafinowanej
towarzyskiej niegrzeczności. Na widowni zabrzmiał dzwonek, ponaglając gości do
zajęcia miejsc. Ruszyła za Scottem w stronę drzwi, kiedy odezwała się jej komórka.
Dzwonił Oliver.
- Co jest? - zapytała gniewnie. - Zaraz zamykają drzwi, a wiesz, że do Metropolitan
Opera nie można wchodzić po rozpoczęciu aktu.
- Nie przejmuj się. Jak usłyszysz, co ci powiem, pierwszy akt przestanie ci się
wydawać w ogóle istotny.
D
WADZIEŚCIA DWA
Kapusta i winorośl
Wydaje mi się, że namierzyliśmy Victorię - powiedział ponuro Oliver. Od czasu
wypadu do krwawego domu uzyskał zwolnienie z zajęć w Duchesne i spędzał dnie i noce
zagrzebany w Repozytorium. Przeglądając taśmy, znalazł w końcu poszlakę mogącą
wskazywać, gdzie dziewczyna jest przetrzymywana.
- Czy można panią prosić do środka? - zapytał zniecierpliwiony bileter,
przytrzymując podwójne drzwi. Scott bawił się spinkami do mankietów.
- Chwila - odpowiedziała Oliverowi Mimi, zastanawiając się, jakie ma szanse na
szeptaną rozmowę przez komórkę, kiedy tenor zacznie swoją arię. Ale Trinity za dobrze
ją wychowała. Mimi pomachała do swojego partnera. - Idź naprzód, muszę się tym zająć.
Spotkamy się w antrakcie.
Odeszła od drzwi, kierując się do fontanny.
- Znaleźliście ją? - zapytała, przyciskając telefon do ucha w pełnym nadziei
oczekiwaniu.
- Jeszcze nie. Ale jesteśmy już w drodze.
Mimi rzuciła wściekłe spojrzenie uciszającemu ją bileterowi.
- Dokąd?
- Hotel Carlyle.
- Zaraz tam będę.
Na chodniku przed hotelem Carlyle tłoczyli się czerwonokrwiści. Przepychając się
przez tłum, Mimi słyszała szepty o „podłożonej bombie” i „ewakuacji”. Pokazała
ochronie odznakę Rady i weszła do opustoszałego holu. Oliver stał z grupą venatorów,
którzy właśnie opróżnili przestrzeń koło windy.
- Przykro mi z powodu Parsifala. To moja ulubiona opera - powiedział Oliver
zamiast przywitania.
- Gdzie ona jest? - warknęła Mimi. Nie miała w tym momencie czasu na
przekomarzanie się z Oliverem.
- Przypuszczamy, że w penthousie. Został wynajęty na miesiąc przez jednego
aktora, ale według menadżera hotelowego od tygodni stoi pusty.
- Skąd wiesz, że Victoria tam jest?
- Nie wiem. Zgadujemy - Oliver nacisnął przycisk wzywający windę. - Wiem, że
venatorzy skoncentrowali się na tych obrazach podprogowych, ale ja uznałem, że może
warto przyjrzeć się bliżej samemu wideo. Oglądałem je klatka po klatce i znalazłem coś
w cieniu. Poprosiłem techników o powiększenie tego fragmentu.
Pokazał jej obraz na swojej komórce.
- A możesz mi teraz powiedzieć, co właściwie tu widzę? - zapytała Mimi.
Dostrzegała tylko zawijasy, w których nie było niczego ciekawego. Na pewno nie dość,
żeby opróżnić cały budynek i zakłócić wieczór w prestiżowym hotelu. Wendell
Randolph, błękitnokrwisty magnat finansowy i właściciel Carlyle, był wyraźnie mocno
poirytowany. Mimi zauważyła, że zdążył jej już przysłać kilka SMS - ów.
- To fragment tapety za nią. Blask liny venatorów trochę ją oświetlił. Nazywa się
Kapusta i winorośl, to słynny projekt Williama Morrisa, którego produkcja została
zakończona w latach 80. XIX wieku. Ale kiedy w latach 30. XX wieku budowano hotel,
zapłacili tej samej fabryce, żeby wyprodukowała partię specjalnie dla nich. Po
zeszłorocznym remoncie oryginalna tapeta została tylko w trzech pokojach. Dwa już
sprawdziliśmy. Ten jest ostatni.
- Jesteśmy tu z powodu tapety? - zapytała Mimi. - Ewakuowaliście cały hotel,
wykorzystując potężny przymus na wszystkich tych czerwonokrwistych, tylko z powodu
jakiejś tapety? - starała się, żeby jej słowa nie zabrzmiały zbyt sceptycznie.
- Nic więcej nie mamy - powiedział przepraszającym tonem Oliver. -
Powiedziałaś, że nikt nie może umrzeć na twojej zmianie. Musimy spróbować
wszystkiego, nie?
Drzwi windy otwarły się, a Mimi zobaczyła Sama i Teda na pozycjach przy
drzwiach apartamentu. Reszta grupy operacyjnej zajęła miejsca w korytarzu.
- Mamy ruszać? - zapytał Ted.
Mimi nie wiedziała, co odpowiedzieć. Do tej pory działali, nie pytając jej o zdanie,
więc dlaczego teraz stosowali się do protokołu? Było za późno, żeby się wycofać. Może to
po prostu grzeczność wobec niej, skoro już się pojawiła na miejscu wydarzeń. Ale wolała
już ich zachowanie od nieuprzejmości Helen Archibald. Może zrobić przyjemność
venatorom.
- Macie zgodę - skinęła głową. - Ruszajcie.
Grupa uderzeniowa wdarła się do pokoju, tłocząc się, rzucając zaklęcia w uroku, z
uniesionymi wysoko lśniącymi mieczami.
W środku znaleźli przywiązaną do krzesła dziewczynę.
Niestety, nie była to Victoria.
Zaskoczyli gwiazdora filmowego, który przyjechał do apartamentu poprzedniego
wieczora, wraz ze swoją nową dziewczyną. Na widok odzianych w czerń, uzbrojonych
venatorów upuścił butlę szampana i zemdlał.
D
WADZIEŚCIA TRZY
Pub
Mimi zrzuciła całą odpowiedzialność za porażkę i nieudany nalot na hotel Carlyle
na barki Olivera, żeby uchronić przed krytyką venatorów. Następnego wieczora spotkała
się z braćmi Lennox w pubie, który zwykle odwiedzali. Noc była ciemna, a do pojawienia
się sierpa księżyca pozostały niespełna dwadzieścia cztery godziny. Ich czas niemal się
skończył. Wiedziała, że chłopcom nie spodoba się to, co usłyszą, ale nie miała wyboru.
Była teraz Regentką, musiała wypełnić swój obowiązek. Nie zamierzała dopuścić do
śmierci kogoś z ich społeczności. Miała nadzieję, że Lennoksowie przyniosą jakieś lepsze
wieści.
Pub za czasów prohibicji był nielegalną spelunką, a błękitnokrwiści stanowili
wtedy jedynych dostawców alkoholu w mieście. Lokal zachował oryginalne podwójne
drzwi, judasza do wyglądania na zewnątrz, trociny na podłodze i ławki z sękatych
sosnowych desek, na których zostały wyryte imiona przyjaciół i wrogów.
Venatorzy wszelkiej maści - doświadczeni weterani o znużonych twarzach, z
papierosami w zębach, i świeżo upieczeni rekruci prosto z Langley (CIA zostało założone
przez venatora i w Langley mieścił się także pierwszy ośrodek szkoleniowy
błękitnokrwistych) tłoczyli się przy stolikach. Pomiędzy nimi siedzieli przypadkowi
studenci Uniwersytetu Nowojorskiego, którzy zawędrowali tu, nie mając pojęcia, że są
otoczeni przez tajną policję wampirów. W pubie znajdował się stół bilardowy, tarcza do
rzutek i tablica do notowania wyników za barem.
Mimi znalazła Sama siedzącego przy jednym ze stolików na tyłach sali, w
oddaleniu od reszty.
- Ja stawiam - oznajmił Ted, przynosząc trzy kufle wypełnione do połowy gorzkim
ciemnym, a od połowy jasnym pełnym piwem. Nazywało się to Black and Tan. Mimi nie
przepadała za smakiem piwa - wolała martini lub wino - ale nie chciała wybrzydzać.
Pociągnęła łyk. Nawet niezłe. Nie tak ostre jak krew - przypomniała sobie smak krwi
Kingsleya: słodki i wyrazisty. Gardło jej się ścisnęło, a oczy zaszły łzami i przez moment
miała wrażenie, że zaraz się rozklei. Ale udało jej się opanować.
- Przede wszystkim odpuść trochę temu zausznikowi. Hazard - Perry chciał
dobrze - powiedział Sam. - To był tak samo dobry pomysł, jak każdy inny. Ten dzieciak
od kilku dni nie zmrużył oka. Pracował ciężej niż ktokolwiek inny.
- Możliwe, ale ten nadęty nudziarz Wendell Randolph chce, żebym ustąpiła z
powodu „nadużycia władzy policyjnej”. Powiedział, że na następnym zebraniu składa
wniosek o białe głosowanie.
- Nie zrobi tego. Jest mocny tylko w gębie - Ted lekceważąco machnął ręką. - Nie
mają nikogo lepszego od ciebie i wiedzą o tym.
- Może. Słuchajcie, chłopaki, niełatwo mi to powiedzieć - Mimi wzięła głęboki
oddech. - Wiem, że wszyscy pracowaliśmy naprawdę ciężko przez ostatni tydzień i
doceniam wasze wysiłki, ale nie mam wyboru. Jeśli nie znajdziemy jej do jutrzejszego
wieczora, zdejmę zaklęcia ochronne ze Zgromadzenia. Nie chcę tego robić, ale to jedyne
wyjście. Nie mogę pozwolić, żeby spłonęła, ani online, ani gdziekolwiek. Przynajmniej po
zdjęciu zaklęć będziemy wiedzieli dokładnie, gdzie ona jest i będziemy mogli ją
wyciągnąć.
Venatorzy ponuro przyjęli do wiadomości jej słowa.
- To ogromne ryzyko. Będziemy całkiem bezbronni, jeśli w tym momencie
srebrnokrwiści postanowią wykręcić jakiś numer - ostrzegł Ted.
- Wiem o ryzyku - Mimi rozłożyła ręce. - Ale czy mam jakiś wybór?
- Charles nigdy by na to nie pozwolił - zauważył Sam. - Nawet w czasie tej serii
morderstw - dodał, mając na myśli wydarzenia sprzed dwóch lat, kiedy kilkoro
błękitnokrwistych nastolatków zostało całkowicie wysuszonych.
- Charles pozwolił na śmierć sześciorga nieśmiertelnych - odparła Mimi. - A
Lawrence stracił niemal całą Radę w Rio. Nie. Podjęłam decyzję. Jeśli do północy jej nie
znajdziemy, zamierzam to zrobić.
Sam odchylił się na krześle i zaplótł ręce za głową. Każdy rok Odwiecznego życia
był widoczny w bruzdach na jego twarzy.
- Nie musisz mieć jednogłośnej zgody Rady na coś takiego?
- Nie w czasie wojny. Nie, jeśli powołam się na Doktrynę Regisa - w głosie Mimi
pojawiło się odrobinę samozadowolenia. Nieźle, jak na działanie w duchu Kodeksu. -
Panowie, przepraszam, jeśli wcześniej nie wyraziłam się dość jasno. To jest wojna. Nie
pozwolę, żeby kwestie bezpieczeństwa ugrzęzły w bezużytecznej biurokracji.
Ted wymienił spojrzenia z bratem. Sam wzruszył ramionami.
- No dobrze, tak jak mówisz, to twoje prawo, szefowo. Ale poczekaj do ostatniej
chwili, aż pociągniesz za spust. Mamy kogoś, kto pracuje nad przeciwzaklęciem dla tego
zaklęcia maskującego. Znajdziemy ją. Pamiętasz chyba, co się stało ostatnim razem,
kiedy Regis zdjął zaklęcia.
Mimi nie pamiętała, ale nie zamierzała się do tego przyznawać, szczególnie po
tym, jak już oznajmiła im swoją decyzję. Poza tym skąd mu się wzięło nazywanie jej
szefową?
- Dobra. Ale ani minuty dłużej.
- My też mamy ci coś do pokazania - odezwał się Sam. - Dostaliśmy notatki od
Renfielda. Przy okazji, co jest nie tak z tym gościem?
- Naoglądał się za dużo filmów robionych przez Konspirację - uśmiechnęła się
krzywo Mimi. - Ani się obejrzycie, a zacznie pachnieć różami.
Sam prychnął.
- Sprawia wrażenie niezłego dziwaka. Ale pamiętasz te trzy obrazy na wideo? -
zaczął rysować coś na serwetce. - Kopulujące zwierzęta. Barani łeb. Wąż. - Postukał
rysunek czubkiem długopisa.
- Mhm.
- Archiwiści znaleźli coś w archiwum, sama popatrz - Sam podał jej przez stół
książkę. Był to stary wolumin z Repozytorium, Mimi pomyślała, że prawdopodobnie
szesnastowieczny, sądząc z rysunku Człowieka Witruwiańskiego na grzbiecie. Książka
pachniała kurzem.
Ted otworzył książkę i pokazał ilustrację na jednej ze stron. Był to symbol
podzielony na trzy części. Pierwsza przedstawiała dwa przeplatające się okręgi, druga
jakieś zwierzę. Trzecim symbolem był miecz przeszywający gwiazdę.
- Pieczęć Lucyfera - westchnęła Mimi, odsuwając książkę.
- Czyli to jednak robota srebrnokrwistych. Wszystko jasne.
- Niezupełnie - odparł Sam. - Bardziej niepokoi nas drugi symbol.
- Co to jest? - Mimi zmrużyła oczy, wpatrując się w obrazek. Jakieś nieduże
stworzenie z gęstym futrem... Przypominało...
- To jest jagnię, tak?
- Tak.
Nie musieli mówić nic więcej. Mimi znała historię tak samo dobrze, jak oni. Więc
to oznaczały trzy obrazy na nagraniu wideo. Nawiązywały do symboli z tryglifu: parzące
się zwierzęta oznaczały sojusz, barani łeb - jagnię, a wąż był po prostu innym symbolem
Lucyfera. Jagnię symbolizowało ludzkość. Czerwonokrwistych. Ludzkie stado, z
Lucyferem na jego czele. Symbol sojuszu łączył dwa pozostałe, związując je razem.
Srebrnokrwiści byli w zmowie z... ludźmi? Poczuła, że zaczyna ją mdlić. To nie
miało sensu. Nic nie miało sensu.
D
WADZIEŚCIA CZTERY
Próżność pani Armstrongowej Flood
W niedzielne popołudnie Mimi spotkała się z Oliverem w Duchesne.
- Jesteś całkowicie pewien, że tym razem to właściwe miejsce? - zapytała, kiedy
biegli na górę nieoświetlonymi tylnymi schodami.
Mieli już tak niewiele czasu do wschodu sierpa księżyca. To była farsa, nie
wiedziała, dlaczego w ogóle dała mu się namówić. Ale jeśli istniała szansa uratowania
Victorii bez zdejmowania zaklęć... Musieli się spieszyć.
Kiedy dotarli do szkoły, Mimi szybko wprowadziła Olivera do środka, nie
uruchamiając żadnego alarmu. Jako Regentka miała kody i klucze do wszystkich
instytucji błękitnokrwistych. Ciemny, pusty budynek wydał jej się nieoczekiwanie
melancholijny. Nigdy nie była w szkole po godzinach lekcyjnych i zaskoczyło ją, jak
spokojne i puste wydawało się to miejsce bez uczniów. Zawsze myślała, że Duchesne
tętni życiem, ale teraz rozumiała, że sercem szkoły byli jej wychowankowie. Bez nich
liceum było tylko pustym naczyniem, przygotowaną sceną.
- Nie mogę sobie pozwolić na powtórkę z Carlyle. Wendell Randolph chce mojej
głowy na tacy za zakłócenie spokoju w jego hotelu. Musieliśmy przeprowadzić masowe
czyszczenie pamięci wszystkich tych czerwonokrwistych. Koszmarny bałagan. I chyba
ten aktor zamierza nas pozwać, bo skaleczył się w czoło. Wiesz, jego twarz jest
ubezpieczona.
- Aktorzy - powiedział Oliver takim tonem, jakby to było przekleństwo. - Namów
kogoś z Konspiracji, żeby dał mu rolę w kolejnym filmie. Uznałem, że powinniśmy
spróbować wszystkiego, zanim będziesz musiała zdjąć zaklęcia. - Wyjrzał przez okno i
popatrzył na niebo, na którym jeszcze nie pokazał się księżyc. - Mamy jakieś... piętnaście
minut? - Ciężko dysząc ruszył przodem.
- Mniej więcej. - Byli na styk z czasem, ale Mimi obiecała Lennoksom, że zaczeka
aż do samego wschodu księżyca. To oni poprosili, żeby spotkała się z Oliverem i dała im
ostatnią szansę.
Zdjęcie zaklęć miało zająć ułamek sekundy. Wystarczyło, że wypowie słowa i
natychmiast zobaczą Victorię. Podjęła już decyzję, ale kiedy zbliżał się czas działania
poczuła, że zaczynają ją ogarniać wątpliwości. Czy powinna ryzykować bezpieczeństwo
całego Zgromadzenia dla ratowania życia jednej wampirzycy? Charles nigdy by tego nie
zrobił, ani nawet Lawrence, kiedy był Regisem. Dlaczego, na litość boską, musiała zostać
Regentką? Nie była gotowa do podejmowania takich decyzji. Jej krew mogła być żywa od
wieków, ale w tym cyklu Mimi miała zaledwie siedemnaście lat.
Oliver zatrzymał się, żeby złapać oddech.
- W każdym razie, odpowiadając na twoje pytanie, jesteśmy tutaj, ponieważ to
jedno z miejsc, w którym może być Victoria. Sam i Ted są już w tym drugim.
- Drugim? Skinął głową.
- Zaraz wyjaśnię. Pamiętasz wzór z Carlyle?
- Znowu wracamy do tej tapety? - warknęła Mimi.
- Czekaj, posłuchaj mnie. Wzór został zaprojektowany przez Williama Morrisa, ale
produkcję tapety zakończono w 1880 roku. Dodatkowa partia powstała tylko na
zamówienie hotelu Carlyle. W żadnym innym miejscu na świecie nie powinno już być tej
tapety. Ale nie dawało mi spokoju, czemu wzór wydaje mi się taki znajomy. Pomyślałem,
że musiałem go widzieć wcześniej, i to nie w Carlyle.
- Jasne.
- Więc pogrzebałem trochę w historii hotelu. Wiedziałaś, że należał do rodziny
Floodów? Tej samej, która podarowała rezydencję, w której teraz mieści się Duchesne.
Pani Rose Flood była w swoim czasie prekursorką mody. Nie da się wykluczyć, że to ona
osobiście wybierała tę tapetę. Wyprodukowanie jej dla hotelu wymagało mnóstwo
zachodu, Floodowie musieli praktycznie wykupić fabrykę. I wtedy pomyślałam, że skoro
tapeta podobała jej się do tego stopnia, to może...
- Wytapetowała nią sobie sypialnię - dokończyła Mimi. - Czyli Victoria przez cały
czas była tu, na strychu?
- Tylko zgaduję. Albo w rezydencji w Newport, dokąd pojechali Lennoksowie.
Teraz to jest muzeum, więc pomyślałem, że lepiej będzie, jeśli my się zajmiemy szkołą, a
ich wyślemy tam. Dzięki temu nie będziesz musiała się tłumaczyć Towarzystwu Opieki
nad Zabytkami z Newport, jeśli coś pójdzie nie tak.
- Dobrze kombinujesz, ale jeśli się pomyliłeś, wymażę twoją pamięć i nigdy nie
będziesz już dla nas pracował.
- Obiecujesz?
Mimi i Oliver wbiegli po schodach do sypialni pani Flood. Sale lekcyjne na
najwyższym piętrze były od kilku lat nieużywane, ponieważ zbyt wielu
czerwonokrwistych uczniów zarzekało się, że widziało tam lub słyszało duchy.
Niemądrzy ludzie nie wiedzieli, że nie ma czegoś takiego jak duchy! Są tylko zjawy,
wytwarzane przez wampiry bawiące się urokiem. Ale aby uspokoić ludzką populację, ta
część szkoły została administracyjnie zamknięta. Istotnie, miejsce było dobre, żeby
kogoś ukryć, ponieważ zaklęcia rozpraszające utrzymywały ludzi z dala od
nawiedzonego piętra, a wampiry jakąkolwiek dziwną aktywność złożyłyby na karb
efektów ubocznych tych zaklęć. Ale sama myśl, że Victorię ukrywano tutaj - tuż pod ich
nosem - była po prostu obraźliwa. Zupełnie jakby sprawcy sobie z nich kpili.
Mimi przycisnęła ucho do drzwi. Słyszała coś: złowróżbne pomruki i szuranie.
Popchnęła drzwi. Przytrzymywało je potężne zaklęcie blokujące. Szlag. Rzucanie i
rozplatanie zaklęć nie było jej specjalnością, poza tamtą pojedynczą przygodą z mroczną
wiedzą.
- Spróbuj je wysadzić - zaproponował Oliver.
- Próbuję - odparła Mimi, zirytowana, że wcześniej o tym nie pomyślała.
Skoncentrowała się na gałce w drzwiach, wyobrażając sobie, jak rozprasza się w nicość,
otwierając drzwi na oścież i wpuszczając pustkę do środka.
Gałka zadrżała, ale drzwi pozostały zamknięte. Ohydne pomruki rozbrzmiały
głośniej, towarzyszyły im przerażające niskie jęki. Victoria? Co się działo za drzwiami?
Serce Mimi przyspieszyło. Czuła fale strachu, napływające z zamkniętego pokoju.
Spróbowała jeszcze raz i potrząsnęła głową. Cokolwiek trzymało drzwi, było
silne. Miała wrażenie, że próbuje staranować betonową ścianę.
- Zamknięte na głucho - mruknęła. Wyjrzała przez okno. Było już prawie ciemno.
Niebo miało kolor szarego piasku, na horyzoncie pojawił się pierwszy poblask. Niedługo
pokaże się sierp księżyca.
- Ona tam jest - ponaglił Oliver, pchając ramieniem drzwi, jakby mógł w ten
sposób pomóc.
Mimi otworzyła usta żeby odpowiedzieć, ale zanim zdążyła, z wnętrza pokoju
rozległ się krzyk tak straszliwy, że zapomniała o wszystkim, co planowała. W jednej
chwili podjęła decyzję. Nie było czasu do stracenia. Victoria miała spłonąć.
Musiała zdjąć zaklęcia. Teraz.
Azrael wkroczyła w wymiar uroku jako potężny i przerażający Anioł Śmierci,
biała królowa dzierżąca mroczny miecz, lśniący światłem Niebios. Jej dwumetrowe
skrzydła rozwinęły się na pełną szerokość.
Wypowiedziała słowa, jakie wcześniej wypowiedział tylko Michał.
Zaklęcia opadły i w tym samym momencie wymiar uroku wypełnił się duszami
wszystkich żyjących wampirów. W kłębowisku dusz Mimi dostrzegła jedną konkretną
krzyczącą dziewczynę - - dziewczynę, której dusza do tego momentu pozostawała
ukryta przed Zgromadzeniem...
Victoria!
W wymiarze uroku Mimi widziała, jak Sam i Ted Lennox biegną z przeciwka w
kierunku Victorii.
Nagle, z niewyjaśnionych powodów venatorzy spojrzeli na Mimi i zostawili
Victorię, rzucając się w jej stronę. Ich bliźniaczo podobne twarze zastygły w grymasie
bezgranicznego przerażenia.
Co robicie? Nie... wracajcie... Vix...
Mimi była tak blisko, dostatecznie blisko, żeby dosięgnąć ręki Victorii. Ich palce
musnęły się w świecie zmierzchu...
Ale zanim Mimi zdążyła przeciągnąć Victorię do świata rzeczywistego, coś
uderzyło ją z siłą wybuchającej bomby. Miała wrażenie, że każdy atom w jej ciele
eksploduje i przestaje istnieć.
D
WADZIEŚCIA PIĘĆ
Sierp księżyca
Mimi zamrugała, otwierając oczy. Leżała na podłodze, cała w trocinach. Nad sobą
zobaczyła znajomą twarz. Zakasłała. Cokolwiek ją uderzyło - zabolało. Miała wrażenie,
że złamała trzy żebra i nawdychała się tony azbestu. Była zaskoczona, że jeszcze żyje -
wydawało jej się, że została rozerwana na milion kawałków, a potem poskładana z
powrotem. Co to było? Zaklęcie krwi? Na pewno. Nic innego nie byłoby w stanie
znokautować jej w taki sposób w wymiarze uroku. Ale jeśli to było zaklęcie krwi, jakim
cudem ciągle tu była?
- Co się stało? - wykrztusiła, uświadamiając sobie, że jest nadal w sypialni na
poddaszu. Wyłamane drzwi leżały obok na podłodze. Rozejrzała się dokoła - Oliver miał
rację, pokój był wyłożony tą samą tapetą, jaka widniała na nagraniu. Z tym samym
skomplikowanym wzorem. Na środku pokoju, naprzeciwko siebie, stały krzesło z liną
venatorską owiniętą wokół nóg i kamera wideo. Tutaj sfilmowano Victorię. Ale teraz jej
tu nie było. Jak mogli przenieść dziewczynę gdzie indziej, nie odsłaniając jej obecności w
wymiarze uroku?
- Gdzie ona jest? Gdzie Victoria? - zachrypiała Mimi. W odpowiedzi Oliver wskazał
migoczący monitor komputera na biurku w pustym pokoju.
Na ekranie Victoria Taylor płonęła. Roztapiała się w czarnym ogniu. Jej wampirzą
skóra zwęglała się i łuszczyła, niszczona na zawsze krew przybierała barwę obsydianu.
Victoria znajdowała się w domu w Newport. Bracia Lennox wyłonili się z
wymiaru uroku i bohatersko próbowali ugasić płomienie, ale było już za późno. Nic nie
mogło powstrzymać ognia piekielnego od strawienia nieśmiertelnej duszy.
- Szlag by to! - krzyknął Sam Lennox, kopiąc płonące krzesło. Jego brat płakał,
stojąc obok.
Mimi poczuła, że kolana się pod nią uginają. Opadła na podłogę. Przypomniała
sobie wymiar uroku, Victorię, venatorów. Byli tak blisko. Venatorzy mogli ocalić Victorię,
ale w ostatniej sekundzie Lennoksowie zostawili ją, żeby spróbować ratować Mimi.
Dostrzegli kierujące się w jej stronę zaklęcie krwi. Teraz już było za późno. Naraziła całe
Zgromadzenie na niebezpieczeństwo, omal nie straciła życia - i po co? Nie zdołała ocalić
Victorii, tak samo jak nie zdołała ocalić Kingsleya.
- Boże...
W końcu z Victorii została tylko garść popiołu.
Mimi ukryła twarz w dłoniach i zaszlochała. Zawiodła tak rozpaczliwie. Była
bezużyteczna. Równie dobra, jak srebrno - krwiści. Albo i gorsza.
Oliver w milczeniu wyłączył komputer. Na zewnątrz sierp księżyca wzniósł się
wysoko na niebie, świecąc w srebrnej chwale.
Kardynał
Florencja. 1452
Jeśli wierzyć słowom Zmiennokształtnego, Andreas pozwolił, by władzę w ludzkim
kościele objął srebrnokrwisty. Na pewno Andreas o tym nie wiedział. Nie pozwoliłby na
takie świętokradztwo. Chyba że... Chyba że Andreas nie był tym, za kogo zawsze uważała
go Tomi. Chyba że nie był Michałem. Chyba że nie był jej ukochanym. Tomi nie wiedziała
już, komu lub czemu powinna wierzyć. Coś podobnego nie wydarzyło się nigdy wcześniej.
Zawsze potrafiła rozpoznać swojego bliźniaka w poprzednich wcieleniach, każde włókno
jej ciała mówiło jej, że Andreas jest Michałem. Jak mogła się tak pomylić! Nie potrafiła
zrozumieć. Musiało istnieć inne wyjaśnienie. Nie mogła tego zaakceptować. A jednak...
- Andreas jest zdrajcą. Przeczuwałem to, ale nie chciałem nic mówić, dopóki nie
zyskam pewności - Gio wyraził na głos wszystkie wątpliwości, kryjące się w myślach Tomi.
Zbliżało się południe, a świeżo wybrany kardynał przyjmował licznych gości, którzy
pragnęli ucałować jego pierścień i złożyć gratulacje z powodu nominacji, jako venatorzy
nie musieli czekać na swoją kolej, sekretarz kardynała szybko wprowadził oboje do
prywatnego gabinetu.
- Przyjaciele - Savonarola przywitał Gio i Tomi z otwartymi ramionami.
Gio nie tracił czasu. Gdy tylko weszli, chwycił duchownego za szyję i ścisnął. Dusił
kardynała tak mocno, że tamten nie mógł zaczerpnąć oddechu. Oczy Savonaroli stały się
szkarłatne ze srebrnymi źrenicami.
- Obrzydliwość - splunął Gio. - Byłeś niegdyś aniołem - wskazał widok za oknem i
świat stworzony przez błękitnokrwistych: wspaniale miasto pełne piękna, pokoju, miłości i
światła. - Nie pozwolimy ci zniszczyć tego, co zbudowaliśmy.
- Gdzie twój pan? Gdzie się ukrywa? - zażądała odpowiedzi Tomi.
Kardynał tylko zarechotał, ale jego sekretarz - stojący w drzwiach zausznik -
udzielił im odpowiedzi. Drżąc ze strachu odezwał się:
- Jest w najwyższej wieży, w siedzibie Kochanki... - Ale nim zdążył skończyć zdanie,
Savonarola wyrwał się z uchwytu venatora, pochwycił leżący na biurku ozdobiony
klejnotami sztylet i dźgnął człowieka, zabijając go na miejscu.
- Przyrzeczono mi, że nie spotka mnie żadna krzywda! - krzyknął kardynał, zanim
miecz Gio przeciął jego szyję, odrąbując głowę srebrnokrwistego kapłana.
C
ZĘŚĆ TRZECIA
D
EMING
C
HEN
,
M
IECZ
Ł
ASKI
N
OWY
J
ORK
Teraźniejszość
D
WADZIEŚCIA SZEŚĆ
Zstąpienie anioła
Jak zapewne wiecie, dwa tygodnie temu w celu ratowania Victorii Taylor
podjęłam decyzję o zdjęciu na krótki czas zaklęć chroniących nasze Zgromadzenie.
Niestety nie zdołaliśmy dotrzeć do niej na czas, a ja sama zostałam zaatakowana przez
zaklęcie krwi, rzucone w wymiarze uroku. - Młoda Regentka ze smutkiem popatrzyła na
zgromadzonych venatorów i członków Rady. Jej głos był poważny. - Udało mi się
przeżyć niszczące skutki zaklęcia, jednakże Victoria nie miała tyle szczęścia. Została
zamordowana.
W sali na dłuższą chwilę zapadła cisza. Nikt nie odezwał się, nie było słychać
żadnego dźwięku: nerwowego pokasływania, niecierpliwego szurania krzesła. Ze
swojego miejsca z tyłu sali Deming Chen uważnie obserwowała błękitnokrwistych. Była
pod wrażeniem ich umiejętności kontrolowania emocji, ale wyczuwała strach i gniew
zgromadzonych.
To nie był dobry znak. Świadczył o tym, że Regentka, Mimi Force, nie ma poparcia
swojej Rady. Szkoda, ponieważ osoba zdolna do odbicia zaklęcia krwi bez jednego
draśnięcia musiała dysponować naprawdę potężną ochroną i była warta szacunku i
podziwu. Kiedy Mimi po raz pierwszy się z nią skontaktowała, Deming z zaskoczeniem
przekonała się, że plotki były prawdziwe. Władzę w Zgromadzeniu Nowojorskim
sprawowała osoba będąca od niedawna w cyklu i do tego nosząca w sobie duszę samej
Azrael. Sprawy musiały przybrać naprawdę poważny obrót, skoro głową Zgromadzenia
mianowano Anioła Śmierci. Deming tylko raz wcześniej spotkała Mimi, podczas Balu
Czterystu niespełna dwa lata temu, kiedy najmłodsze pokolenie ujawniło swoje
nieśmiertelne wcielenia.
Deming w zasadzie lubiła Mimi, chociaż wciąż boleśnie pamiętała powstanie
błękitnokrwistych, jakby wydarzyło się wczoraj, a nie dawno temu. Azrael i Abbadon
dowodzili buntem przeciwko Wszechmogącemu - pomogli Niosącemu Światło
zgromadzić legion najlepszych i najjaśniejszych. Jesteśmy teraz bogami - oznajmiła
Azrael. Możemy sami rządzić Rajem. Potężna i wspaniała wojownicza królowa schlebiała
im i przekonywała, że zostali osobiście wybrani ze względu na swoją siłę. Jak mogli
odmówić?
Deming rozejrzała się: żałosna grupa przed jej oczami składała się głównie ze
starców lub niesprawdzonych dzieci. Niektórzy członkowie Rady wyglądali, jakby ich
czas w cyklu już dawno upłynął, podczas gdy inni - choćby Regentka - dopiero zaczęli
władać pełnią wspomnień i mocy. Chociaż ona akurat nie powinna ich krytykować, sama
niedawno obchodziła siedemnaste urodziny.
To, że szeregi błękitnokrwistych do tego stopnia stopniały, było - łagodnie
mówiąc - niepokojące. Zewsząd docierały złe wieści: Zgromadzenie Europejskie po
wydarzeniach w Paryżu całkowicie zerwało kontakty z resztą świata. Odmawiali
przesyłania wieści i dzielenia się informacjami w obawie przed innymi zdrajcami w
społeczności. W Ameryce Południowej Rada wprowadziła stan wojenny, a kontakty
międzyzgromadzeniowe zostały zawieszone. Deming oczekiwała więcej po delegacji
północnoamerykańskiej - Nowy Jork był powszechnie uznawany za najpotężniejszą
ostoję wampirów. To tutaj mieszkali Michał i Gabriel. Ale Para Bez Skazy zniknęła Bóg
wie gdzie i nikt nie wiedział, czy w ogóle kiedykolwiek powrócą. Wampiry były
pozostawione same sobie.
Deming opróżniła kubek kawy. Lot z Pudong na lotnisko Kennedy'ego trwał
osiemnaście godzin, a ona spędziła cały ten czas wertując raporty venatorów, czytając
wszystkie akta i analizując każdą decyzję. Poszukiwacze Prawdy postępowali zgodnie z
literą prawa i nie doszukała się żadnego popełnionego przez nich błędu, ale sytuacja
wymagała czegoś więcej niż rutynowych działań. Postarała się stłumić ziewnięcie.
Prawie nie zmrużyła oka i czuła nadciągającą potężną migrenę. Pomyślała ponuro, że
można by się spodziewać, iż nieśmiertelni będą odporni na zmianę czasu.
Na przodzie sali Regentka wymieniła jej imię i Deming z zaskoczeniem
zauważyła, że wszyscy patrzą na nią.
- Pozwólcie, że przedstawię venatorkę Deming Chen. Deming wielokrotnie
udowadniała, że należy do najskuteczniejszych Poszukiwaczy Prawdy. Zapewne
pamiętacie, że wraz ze swoją bliźniaczą siostrą, Dehuą, odegrała kluczową rolę w wielu
krytycznych dla naszej historii zwycięstwach: egipski terror, kryzys w Rzymie i wielka
schizma to tylko kilka spośród walk, w których jej miecz przyczynił się do naszego
triumfu. Jesteśmy niezwykle wdzięczni jej Zgromadzeniu, że zgodziło się przysłać
Deming, aby nam pomogła.
Tak obszerne wprowadzenie przypominało raczej odczytanie życiorysu, ale
Deming zdążyła się do tego przyzwyczaić. Jako Kuan Yin, Anioł Miłosierdzia, była
niezwykle wyczulona na emocje i nastroje innych, a w rodzinnym Szanghaju słynęła z
talentu do odczytywania guānghuán, czyli tego, co w świętym języku nazywano affectus:
niedostrzegalnej dla oka barwnej poświaty stanowiącej barometr czyjegoś wnętrza. Jako
jeden z dwóch wampirów (drugim była jej siostra) potrafiła dostrzec to zjawisko bez
pomocy uroku. Czerwonokrwiści określali je własnym słowem, ale ci szarlatani, którzy
przypisywali sobie zdolność widzenia „aury”, tak naprawdę tylko zgadywali. Aby
odczytać ją naprawdę, konieczny był wzrok anioła.
Deming wstała i dołączyła do Mimi na podium.
- Pół roku temu została porwana wampirzyca z naszego Zgromadzenia -
powiedziała, podnosząc ze stołu pilota i wyświetlając na ekranie za nimi dwie fotografie.
Na pierwszej widniała związana Victoria w opasce na oczach, druga pokazywała
skrępowaną w podobny sposób ciemnowłosą dziewczynę. - Ojciec Liling Tang jest
jednym z najbogatszych chińskich przedsiębiorców, a porywacze Liling zażądali
dwudziestu milionów dolarów za jej uwolnienie.
Ponieważ chodziło o pieniądze, skoncentrowaliśmy się oczywiście na ludziach w
naszej społeczności. Jednakże ostatecznie odkryliśmy, że za jej porwaniem stoi jedno z
nas. Błękitnokrwisty.
Zgromadzeni nie okazali poruszenia, zupełnie jakby tego się spodziewali. Deming
ciągnęła:
- Miejsce pobytu zostało ukryte pod zaklęciem maskującym, ale po żmudnym
dochodzeniu zdołaliśmy ustalić, gdzie jest przetrzymywana i uratować ją przed
wyznaczonym terminem. - Przeglądałam akta dotyczące Victorii - oznajmiła. - Według
nadzorujących imprezę Strażników Victoria pojawiła się na miejscu o jedenastej
wieczorem. Później nikt już jej nie widział. W przeciwnym wypadku Strażnicy
wychwyciliby jej obecność w uroku, kiedy wychodziła. Dlatego osoba, która ją porwała,
musiała być na przyjęciu, co oznacza, że sprawcą był ktoś bliski - ktoś z kręgu jej
przyjaciół. Ktoś z Duchesne. Ktoś, komu ufała.
- Deming zacznie uczęszczać do czwartej klasy w liceum Duchesne - włączyła się
Mimi. - Jej zadaniem będzie infiltracja grupy przyjaciół Victorii Taylor, obecnych tamtej
nocy na przyjęciu u Jamiego Kipa. Ponieważ nie chcemy siać paniki ani wzbudzać
podejrzeń, ta operacja pozostanie ściśle tajna.
- Mam pytanie. Jak znaleźliście Liling, skoro jej obecność w uroku była ukryta? -
odezwał się Ted Lennox. Deming spotkała go zeszłego wieczora: on i jego brat odebrali
ją z lotniska.
- Wysłaliśmy w wymiar uroku Wędrowca Śmierci. Na te słowa przez salę
przeszedł szmer.
- Wywołana przez urok śpiączka? Aby ukryć ślad duchowy? Ale potencjalne
zagrożenie dla duszy... - Ted potrząsnął głową. - Trzeba być naprawdę szalonym lub
naprawdę odważnym, żeby zrobić coś takiego. Kto się zgodził podjąć tak ryzykownego
zadania?
- Zrobiłam to sama - odparła chłodno Deming. To mogła być albo ona, albo Dehua,
a Deming zawsze była silniejsza z nich dwóch. Nie mogła pozwolić, żeby jej siostra
ryzykowała.
Wśród zgromadzonych rozległ się pomruk aprobaty. Wędrowcy Śmierci odzierali
swoją nieśmiertelną duszę ze wszystkiego, pozostawiając samą jej esencję i naśladując
tym prawdziwą śmierć. Ponieważ jej dusza nie pozostawiała śladu w uroku, Deming
mogła prześlizgnąć się pod każdym zaklęciem maskującym i znaleźć fizyczną lokalizację,
w której przetrzymywano zakładniczkę.
Regentka postukała w mównicę.
- Czy są jeszcze jakieś pytania? - rozejrzała się. Nie było żadnych. - Nie muszę
chyba przypominać, że jest to informacja wyłącznie do wiadomości Rady i zespołu
pracujących nad tą sprawą venatorów. Nikt inny w Zgromadzeniu nie może wiedzieć, że
prowadzimy wewnętrzne dochodzenie. Opinia publiczna została poinformowana, że
Konspiracja zajęła się złamaniem zasad bezpieczeństwa związanym z opublikowanym w
sieci wideo. Reszta świata pozostaje w błogiej nieświadomości naszego istnienia.
Zniknięcie Victorii wytłumaczyliśmy koniecznością przeniesienia jej do szwajcarskiej
szkoły z pensjonatem. Taylorowie są poinformowani o całej sytuacji i obiecali
współpracować.
Spotkanie zakończyło się. Deming zbierała swoje rzeczy, kiedy podeszła do niej
Regentka. Deming była urzeczona urodą Azrael. Mówiło się wśród wampirów, że tylko
Gabriela była od niej piękniejsza, ale Deming od dawna nie widziała jej w nowym
wcieleniu. Za aktywnego życia Allegry Deming nie była jeszcze w cyklu. Świetlista skóra
Regentki miała w sobie kremową świeżość młodości, promieniując żywotnością, która
kontrastowała z głębokim smutkiem w szmaragdowych oczach.
- Masz wszystko, co ci potrzebne? - zapytała Mimi. - Jak chłopcy się do ciebie
odnoszą?
- Kwatery venatorów wyglądają jak wysypisko śmieci. Zupełnie jak u nas w domu
- uśmiechnęła się Deming. - Ale jakoś wytrzymam.
- Dobrze to słyszeć. Pamiętaj, że w szkole się nie znamy. Nie bierz do siebie tego,
co będę robiła albo mówiła.
- Postaram się pamiętać - odparła Deming. Skierowała się do drzwi, ale miała
wrażenie, że Regentka chce jeszcze coś powiedzieć, więc zatrzymała się na chwilę.
Mimi zaczekała, aż sala całkowicie opustoszeje.
- Jest jeszcze coś. Wiem, że niektórzy spośród nas uważają, że jako społeczność
jesteśmy zbyt łatwym celem. Lojalni wobec mnie venatorzy odkryli, że Josiah Archibald
wraz z kilkoma innymi członkami Rady planuje przewrót w celu rozwiązania
Zgromadzenia. Zamierzają zamknąć Repozytorium i przenieść pod ziemię Dom Kronik
wraz z połową zarejestrowanych rodzin. Pozwalam im wierzyć, że nie mam pojęcia o ich
planach. Ale muszę szybko znaleźć mordercę Victorii. Jeśli uda mi się ustalić, kto stoi za
tymi nagraniami, będę mogła odzyskać zaufanie Rady, uspokoić opozycję i na nowo
zjednoczyć Zgromadzenie.
Deming skinęła głową. Mimi nie wspomniała o tym, kiedy wcześniej wyjaśniła
Deming czego od niej oczekuje i naprawdę szokujące było, że Zgromadzenie
Nowojorskie znalazło się w ta - i kim niebezpieczeństwie. Ale też żadne inne
Zgromadzenie nie straciło tylu nieśmiertelnych.
- Czy myślisz, że Rada może mieć coś wspólnego z zaklęciem krwi, które cię
trafiło? - zainteresowała się Deming.
- Venatorzy nie są jeszcze całkowicie pewni, nadal pracują nad rozwikłaniem
mechanizmu tego zaklęcia. Ale w tej chwili przypuszczamy, że tak, jego celem było
usunięcie mnie z czyjejś drogi - Mimi pochyliła głowę. - Rada ma dostęp do moich
dzienników w Repozytorium. Musieli się jakoś dowiedzieć, że planuję zdjęcie zaklęć
ochronnych.
- Myślisz, że mogli być zamieszani w porwanie Victorii?
- Nie. Na pewno nie. Ale wykorzystali tę sytuację jako okazję do ataku na mnie.
- Mogę zapytać, jak odbiłaś to zaklęcie krwi? Regentka westchnęła.
- Sama nie jestem pewna. Zgodnie z tym, co mówią nasi lekarze, ono po prostu
przeze mnie przeleciało, zneutralizowane w momencie trafienia. Zupełnie jakbym miała
na sobie kamizelkę kuloodporną.
- Miałaś mnóstwo szczęścia. Widziałam ofiary zaklęcia krwi. Nie wyglądały za
ciekawie. - Deming oszczędziła Mimi szczegółów: zeskrobywania szczątków, spalenia
krwi, będącego aktem laski, ponieważ nieśmiertelna dusza została obrócona w nicość.
Zaklęcia krwi były paskudnymi małymi pułapkami, sposobem na skoncentrowanie
uroku i skierowanie jego działania na konkretną osobę, aby zniszczyć cząsteczki
wampirzej krwi.
- Tak czy inaczej, rozwiązanie Zgromadzenia wydaje mi się wyjątkowo
radykalnym posunięciem - zauważyła.
- Chcą się mnie pozbyć, ponieważ wiedzą, że nigdy na to nie pozwolę - oczy
Regentki błysnęły. - Każdy wampir ma dbać tylko o siebie? Żadnych więcej urodzin w
cyklu? Czy oni nie pamiętają, do czego to poprzednio doprowadziło? Gdyby był tu
Charles, nigdy nie spróbowaliby niczego podobnego.
- Nie martw się. Znajdę tego mordercę - Deming położyła dłoń na ramieniu Mimi.
- To dobrze.
Deming w pierwszej chwili nie do końca zrozumiała zawiść w spojrzeniu
Regentki, ale nagle uświadomiła sobie, że Mimi jej zazdrości. Zazdrości, że Deming udało
się uratować zakładniczkę, podczas gdy ona poniosła porażkę - a karą za to było
bezpośrednie zagrożenie jej pozycji w Zgromadzeniu. Z pewnością nie to chciała
osiągnąć, zdejmując zaklęcia ochronne.
- To, co się stało z Victorią, nie było twoją winą - powiedziała Deming. - Nie
powinnaś się tym zadręczać. Nie martw się. Nie zawiodę. Nigdy nie zawiodłam.
Mimi uścisnęła jej rękę.
- No to postaraj się nie zawieść i tym razem. Starsi nie rozumieją, że jeśli uda im
się rozwiązać Zgromadzenie... Istnieje całkiem realna szansa, że nigdy nie zdołamy
powrócić.
D
WADZIEŚCIA SIEDEM
Nowa dziewczyna
Dostała niewielki pokój z oknem wychodzącym na szyb wentylacyjny, czyli z
widokiem na ceglaną ścianę odległą o półtora metra. W Szanghaju dysponowała
penthousem na najwyższym piętrze, ale zanieczyszczenie w mieście było tak wysokie, że
widok z niego miała podobny: szary smog. Mieszkający piętro wyżej bracia Lennox
zaproponowali jej pomoc, ale na razie odmówiła. Wolała pracować sama.
Deming zabrała torbę i wyszła z budynku. Chciała pojechać do centrum metrem.
Wiedziała, że wszyscy mają wobec niej wysokie oczekiwania, ale cieszyło ją to
wyzwanie. Ponad wszystko uwielbiała finałową rozgrywkę, szczególnie jeśli wziąć pod
uwagę fakt, że nie zamierzała przegrać. Koledzy w Szanghaju uważali bliźniaczki Chen za
aroganckie, ale Deming miała odmienny punkt widzenia. Bliźniaczki po prostu różniły
się od reszty. Podobnie jak legendarny Kingsley Martin nie cofały się przed niczym, aby
osiągnąć swój cel. Były zimne i bezlitosne, ale nic nie mogło ich powstrzymać przed
dotarciem do prawdy. Dlatego Zgromadzenie nie obawiało się wysłać jednej z nich do
Nowego Jorku, gdy druga pozostawała na miejscu.
To była trzecia sprawa, do której ją przydzielono, od kiedy rok temu została
venatorką (ona i Dehua skorzystały z nowych zasad dotyczących rekrutacji, podobnie
jak bliźniaki Force, wcześniej dołączając do ekipy) i była przygotowana psychicznie na
nadejście tego dnia. Do czasu porwania Liling Tang najpoważniejszym zmartwieniem
Zgromadzenia Azjatyckiego było łamanie praw człowieka - zbyt wiele wampirów
całkowicie wysuszało familiantów, pozostawiając po sobie stos ciał czerwonokrwistych,
albo też trochę zbyt swobodnie korzystało z wymazywania pamięci, powodując u ludzi
choroby psychiczne. W tej chwili jej siostra przebywała na głębokiej prowincji, tropiąc
probrae spiritus, wampira, który wykorzystywał urok, aby zsyłać na miejscową ludność
koszmary senne.
Zadanie w Duchesne przypominało raczej akcję w międzynarodowe] szkole, do
której zostały posłane w sprawie porwania. Liling Tang obracała się w kręgu
wyrafinowanych emigrantów, unikając zwykłego towarzystwa bogatych dzieciaków z
komunistycznej „arystokracji”. Jej przyjaciółmi byli błękitnokrwiści z całego świata, a
porywaczem okazał się chłopak przybyły z Europy. Porwanie sprawiło, że chińska Rada
zaczęła rozważać odcięcie się od globalnej wampirzej społeczności, jednakże na razie
wygrała opcja lojalnościowa wobec Nowego Jorku.
Deming była doskonale świadoma, że Duchesne nie przypomina w niczym
typowych liceów amerykańskich - nie było tu czirliderek paradujących w
minispódniczkach ledwie zakrywających ich siedzenia, potężnych futbolistów
rozpychających się na korytarzach, maniaków szkolnych musicali, ani groźby oblania
colą (może po prostu oglądała za dużo amerykańskich seriali?). Ale w momencie, kiedy
przestąpiła ozdobne podwójne drzwi, uświadomiła sobie, że to liceum jak każde inne.
Ostra granica dzieliła modnych od obciachowych, popularnych od wyrzutków,
pięknych od niefajnych. Popularne dzieciaki, wśród których znajdowali się przyjaciele
Victorii, gromadziły się przed pierwszym dzwonkiem na zewnętrznym dziedzińcu.
Dziewczyny z godnymi zawiści figurami, jedwabistymi włosami i oślepiająco białymi
zębami nosiły zamiast plecaków francuskie torby na ramię. Otaczali je przystojni
chłopcy, potargani, z rozmarzonym wzrokiem, w rozpiętych marynarkach i
przekrzywionych krawatach, jakby przyszli do szkoły prosto po wstaniu z łóżka. Oto
towarzystwo wzajemnej adoracji, zaklęty krąg, błękitnokrwiści - grupa, do której miała
dołączyć Deming.
Deming pomyślała, że nie powinna mieć szczególnych trudności. Umiała bez
fałszywej skromności ocenić swój wygląd: wiedziała, że jest śliczna. Miała smukłą,
chłopięcą figurę, proste czarne włosy spływające na plecy, kawową skórę, pięknie
wykrojone oczy i drobny nosek. A ponadto miała też duże doświadczenie w byciu „nową
dziewczyną”. Jej ojciec w tym cyklu był przemysłowcem, prowadził inwestycje na całym
świecie i bliźniaczki kształciły się w Londynie, Teheranie, Johannesburgu i Hongkongu.
Umiała zaprzyjaźniać się z ludźmi, sprawiać, że zaczynali ją lubić.
Wszystkie spotkania Komitetu, starszych i młodszych członków, zostały czasowo
zawieszone, ponieważ Strażnicy byli zajęci naprawianiem zaklęć ochronnych wokół
Zgromadzenia po impulsywnym działaniu Regentki. Nikt nawet nie wiedział na pewno,
jak bardzo Regentka odsłoniła ich przed wrogami i jakie okażą się tego konsekwencje.
Nic dziwnego, że Rada straciła wiarę w swoją przywódczynię i że przyszłość
Zgromadzenia była niepewna.
Niedobrze, że zebrania zawieszono na czas nieokreślony. Byłyby doskonałą
okazją, żeby wmieszać się niepostrzeżenie w towarzystwo. Deming popatrzyła na swój
grafik zajęć. Na pierwszej lekcji miała kurs nazwany Drzemiąca dusza, nadobowiązkowe
zajęcia humanistyczne dla starszych klas. Ktokolwiek układał program zajęć w tej
szkole, uwielbiał aliteracje: mogła wybrać Debaty i decyzje (etyka), Rytm i ruch (lekcje
tańca), albo Od palisad do pomostów (ku zdumieniu Deming okazało się, że to zajęcia z
literatury angielskiej). Co się stało ze starą dobrą historią, matematyką albo plastyką?
Wybrała ten kurs, ponieważ uczęszczało na niego troje głównych podejrzanych.
Zajęła miejsce obok Francisa Kernochana, nazywanego przez wszystkich „Froggy”,
jednego z dwóch chłopaków, z którymi Victoria Taylor po raz ostatni była widziana na
imprezie u Jamiego Kipa. Froggy z pewnością nie wyglądał na kogoś, kto ukrywa
straszliwy sekret. Miał otwartą, przyjacielską twarz i włosy w fatalnym odcieniu rudego,
a przygarbione ramiona sygnalizowały niefrasobliwy charakter. Co prawda to nic nie
znaczyło. Błękitnokrwisty chłopak z Kuejczou, który wysuszył na śmierć dwadzieścia
czworo familiantów, miał twarz aniołka.
- Przepraszam - powiedziała, kiedy jej torba musnęła ramię dziewczyny siedzącej
po drugiej stronie.
- Czy to pałeczki? - zapytała tamta. Deming zobaczyła piękną dziewczynę o
rudoblond włosach, taksującą ją spojrzeniem. Piper Crandall. Podejrzana numer 2. Jako
najlepsza przyjaciółka Victorii mogła mieć najwięcej powodów, żeby ją skrzywdzić. Z
doświadczenia Deming wynikało, że zwykle to najbliższym najbardziej zależy na naszej
śmierci.
- Są super - zachwyciła się Piper.
- Dzięki - dłoń Deming odruchowo pogładziła długie czarne włosy, zebrane na
czubku głowy w luźny kok, przytrzymywany eleganckimi pałeczkami z czystego srebra,
aktualnie stanowiącymi ostatni krzyk mody w Szanghaju. Nie były to byle jakie pałeczki:
zostały wykute przez mistrza Alalbiela, a połączone tworzyły jej broń, Ren Ci Sha Shou,
Miecz Łaski.
- Masz niesamowity zegarek - odpowiedziała, wskazując nadgarstek Piper. - Jest
zabytkowy?
- Oryginalny Cartier, robiony jeszcze przez Louisa - uśmiechnęła się Piper. - To
zabawne, że czerwonokrwiści uważają, że nie można zabierać takich rzeczy ze sobą.
Mam ten zegarek od prawie dwustu lat.
- Cudowny - pochwaliła Deming, która nie potrzebowała uroku, żeby wiedzieć, że
droga do kobiecej przyjaźni jest wyłożona komplementami. Po co korzystać z uroku,
kiedy wystarczy zdrowy rozsądek i znajomość ludzkich (i wampirzych) zachowań? Zbyt
wielu Poszukiwaczy Prawdy rozleniwiało się, polegając na telepatycznych sztuczkach.
Zatracali zdolność zdrowego myślenia bez ich pomocy.
- Może ci go pożyczę, jeśli nauczysz mnie tak upinać włosy - obiecała Piper.
- Kiedy tylko będziesz chciała - odparła Deming. - Jestem Deming Chen. - Aby
wtopić się w tłum przyszła do Duchesne ubrana zgodnie z najnowszą modą i zauważyła,
że Piper patrzy z aprobatą na jej drogą torebkę.
- Piper Crandall. Wiem, kim jesteś. Dostaliśmy wiadomość od Rady, że zostałaś tu
przeniesiona. Gdzie mieszkasz?
- Mój wujek jest venatorem i ma pokój przy Bleecker Street.
- Koszmar - potrząsnęła głową Piper. - Nie odnawiali tamtej nory jakoś tak od...
- Dziewiętnastego wieku - skończyły chórem. Piper roześmiała się.
- Ten dom jest chyba tak stary, jak mój zegarek. Jak będziesz go miała dość,
możesz wpaść do mnie. Mamy TiVo. Założę się, że tamci dziadkowie nie mają nawet
telewizji.
Deming pomyślała, że to obiecujący początek. Po kilku dniach żmudnej i pilnej
przyjaźni z Piper Crandall - zwykłym pożyczaniu ciuchów i plotkowaniu o chłopakach -
zamierzała dotrzeć ze szczegółami do tego, co dokładnie stało się z Victorią Taylor w
wieczór urodzinowej imprezy Jamiego Kipa.
D
WADZIEŚCIA OSIEM
Anioł Ciemności
Piper Crandall pochodziła z jednej z najporządniej - szych rodzin w
Zgromadzeniu Nowojorskim, a jej nieśmiertelna przeszłość przebiegała bez zarzutu.
Crandallowie stali po stronie Van Alenów. Dziadkowie Piper w tym cyklu byli
najbliższymi sprzymierzeńcami Cordelii i Lawrence'a Van Alenów w szeregach Rady. Ich
znaczenie w Zgromadzeniu wzrosło niepomiernie w tym czasie, gdy Lawrence piastował
tytuł Regisa.
Pod pretekstem przyjaźni Deming zdołała dokładnie przeszukać podświadomość
Piper, nie budząc żadnych podejrzeń wampirzycy. Jak do tej pory nic nie wskazywało na
to, by Piper była czymkolwiek więcej, jak tylko zwyczajną, dobrze ułożoną
błękitnokrwistą.
Deming miała nadzieję, że uda jej się zagłębić dalej w poplątane warstwy pamięci
Piper. Istniało wiele sposobów na ukrycie prawdy, nawet przed sobą samym, ale prędzej
czy później, pod pozorami niewinności, odsłaniało się mroczne serce winowajcy. Ale
jeśli Piper miała być odpowiedzialna za śmierć Victorii, Detning nadal potrzebowała
motywu. Tu właśnie tkwił haczyk: nawet jeśli Piper w głębi duszy nienawidziła Victorii,
musiała mieć jakiś powód, żeby ją zabić. Coś, co spowodowało wychylenie wahadła od
ukrytej niechęci do otwartej przemocy. Zgon Victorii był zaplanowany i okrutny, a jeśli
Piper przyłożyła do tego rękę, musiała mieć naprawdę dobry powód. Deming miała kilka
teorii, głównie opierających się na tym, że dziewczęce przywiązanie do kogoś może kryć
gorzką rywalizację i urazę. Widziała dziewczęta, które za mniej były w stanie zabić
przyjaciółkę, ale na razie nic w zachowaniu Piper nie wskazywało na to, by nie darzyła
Victorii szczerą sympatią.
Inną zagadkę stanowiło samo nagranie: jeśli za zbrodnię była odpowiedzialna
Piper lub ktoś inny z przyjaciół Victorii, dlaczego miałoby im zależeć także na
ujawnieniu tajemnicy wampirów?
Tego popołudnia Deming uczestniczyła wraz z Piper w seminarium. Deming
podejrzewała, że kurs Drzemiąca dusza stanowił wymówkę dla tych nadmiernie
uprzywilejowanych dzieciaków, pozwalając im czytać książki, oglądać stare filmy i
rozprawiać o kwestiach filozoficznych, o których nie miały zielonego pojęcia, a na końcu
otrzymać bez wysiłku celujące zaliczenie, poprawiające ich średnią. (Zajęcia nie
kończyły się egzaminem zaliczającym, wymagały tylko oddania dwóch referatów.) Ale
nawet jeśli Deming wydawało się to zbyt pretensjonalne, stanowiło pożądaną odmianę
od sprawy, nad którą pracowała wcześniej. Kilka miesięcy temu musiała działać w
przebraniu jako robotnica w fabryce, zbierając dowody na to, że błękitnokrwiści
właściciele za pomocą zaszczepiania przymusu skłaniają czerwonokrwistych
robotników do pracy ponad siły.
Nauczyciel, długowłosy były hippis, rozpoczął lekcję.
- No więc, jak się wam podobał Raj utracony? - zapytał. Po przedniego dnia
oglądali film Adwokat diabla. Tematem przewód' nim tegorocznego seminarium było
przedstawienie zła we współczesnym świecie i diabeł jako element popkultury.
- Był okropny - odparł natychmiast jeden z chłopców. - Milton zrobił z diabła
Heatcliffa z widłami. Zło w jego wydaniu było zbyt uwodzicielskie. - Smukły chłopak
sprawiał wrażenie nieśmiałego, miał ciemne, kręcone włosy i intensywnie błękitne oczy.
Nazywał się Paul Rayburn i był jednym z uczniów z programu stypendialnego,
czerwonokrwistym, któremu pozwolono na płacenie obniżonego czesnego.
Prawdopodobnie nie miał najmniejszego pojęcia, że jest otoczony przez
nieśmiertelnych. W Szanghaju nazywali takich ludzi „owcami”, a Deming nie
interesowały owce.
- Nie zgadzam się. Nie postrzegam Lucyfera jako potwora. Myślę, że po prostu jest
źle rozumiany. Znaczy, bez niego nie byłoby całej historii, prawda? - zapytał inny
ciemnowłosy chłopak. Ten rozpierał się na krześle, z długopisem w zębach. Gęste włosy,
odgarnięte z czoła, odsłaniały przenikliwe, ciemne oczy. Jego twarz wydawała się
bardziej frapująca i przykuwająca uwagę niż przystojna, a w grymasie ust kryło się coś,
co sprawiało, że wyglądał na osobę, która z przyjemnością patrzyłaby na śmierć
niewinnych istot.
Czyli to był podejrzany numer 3: Bryce Cutting. Sam jego affectus uświadomił
Deming, że ma do czynienia z aniołem ciemności. Raporty venatorów nie wspominały o
tym. Chociaż pewna liczba mieszkańców świata podziemnego złożyła przysięgę i udała
się na wygnanie z Michałem i Gabrielą, nie było ich tak wielu. Deming nie chciała być
uprzedzona do Cuttinga z powodu pochodzenia - to czyniłoby ją równie głupią jak
czerwonokrwiści i ich obsesje związane z rasą (podobnie jak wielu błękitnokrwistych
Deming żyła w różnych cyklach jako przedstawicielka niezliczonych grup etnicznych) -
ale jednak było to coś, co należało wziąć pod uwagę. Pozostało bardzo niewiele aniołów
ciemności, którzy nie stali się srebrnokrwistymi. Bryce Cutting, podobnie jak obecna
Regentka, zaliczał się właśnie do tych nielicznych.
- Interesujący punkt widzenia, Bryce - skinął głową nauczyciel. - Historia Szatana
rzeczywiście stanowi siłę napędową fabuły.
Bryce obdarzył przeciwnika pełnym pewności siebie uśmiechem, ale
sprowokował tym tylko pełną żaru odpowiedź Paula.
- Ale właśnie dlatego ta historia jest do niczego, diabeł został przerobiony na
bohatera romantycznego. Nie mogę znieść tego, że mamy współczuć Szatanowi z
powodu jego pragnienia zostania Bogiem. Nie powinniśmy kibicować złu - spierał się. -
Cały ten pomysł z idealizowaniem zazdrości i ambicji przypomina sytuację, kiedy film
Wall Street został wspaniałą reklamą tego, jak można wzbogacić się na giełdzie, zamiast
być odbierany zgodnie z intencją Olivera Stone'a jako zjadliwa polemika.
Widzowie, zamiast znienawidzić Michaela Douglasa, chcieli być tacy, jak on.
Spodobała im się postawa gloryfikująca chciwość. Tutaj mamy to samo. Diabeł to my,
więc powinniśmy sympatyzować ze skalą jego ambicji? Co takiego złego było w pobycie
w Raju? Czy naprawdę gra na harfie i fruwanie w chmurach były nie do wytrzymania?
Nie sądzę - uśmiechnął się Paul.
Klasa zachichotała i wyglądało, że Paul wygrał dyskusję, ale Bryce nie zamierzał
dać za wygraną.
- Tragiczny bohater to dobre porównanie. Nasz kraj został założony w oparciu o
tę samą prawdę, jaką widać w tej historii: że lepiej jest rządzić w Piekle niż służyć w
Raju. Lepiej jest być niezależnym i panem własnego świata niż niewolnikiem -
powiedział triumfalnie Bryce.
- Jakoś nie sądzę, żeby ojcowie założyciele myśleli o Raju utraconym,
przygotowując projekt konstytucji - zakpił Paul.
- Skąd wiesz? - zapytał Bryce. - Nie było cię przy tym. Przez moment Deming
zastanawiała się, czy Bryce ujawni swoje nieśmiertelne pochodzenie i obnaży kły, żeby
wystraszyć nieszczęsnego człowieka na śmierć. Oczywiście Bryce po prostu celowo się
wykłócał, a tak czy inaczej miał dość słabe pojęcie o amerykańskiej historii (Deming
założyłaby się, że w tamtych czasach nie był nawet w cyklu). Najprawdopodobniej
zirytowało go to, że Paul przypadkowo dotknął prawdy. John Milton, jeden z członków
oryginalnej Konspiracji, napisał ten poemat, aby ostrzec ludzkość przed diabelskim
kuszeniem, a czerwonokrwiści odczytali go jako tragiczną historię niewypełnionej
obietnicy. Podejrzewała, że Bryce był rozdrażniony, bo Paul, nędzny człowiek z
przenikliwym umysłem i darem przekonywania, zdobywał popularność w klasie.
Ale mimo wszystko, w ustach dowolnego błękitnokrwistego takie słowa o
Niosącym Światło były bluźnierstwem. Lucyfer bohaterem? Po prostu źle rozumianym?
Jasne, słyszała, że Zgromadzenie Nowojorskie jest bardzo liberalne, ale mimo wszystko.
Koncentrowała swoje wysiłki na rozpracowaniu Piper, ale może w tej ślicznej główce nie
było niczego poza zwykłymi nastoletnimi burzami i dramatami. Deming nie zamierzała
jeszcze jej sobie odpuszczać, jednak słowa Bryce'a Cuttinga sprawiły, że przesunął się na
początek kolejki.
D
WADZIEŚCIA DZIEWIĘĆ
Nowe zasady
Później, tego samego popołudnia, Deming zauważyła z tuzin dzieciaków z
otoczenia Bryce'a, tłoczących się przy dwóch zestawionych stolikach na tyłach lokalnej
pizzerii. Ponieważ znajdowali się na Upper East Side, lokal bardziej przypominał galerię
sztuki niż zwykłą knajpkę. Nad salą jadalną wznosiła się szklana kopuła, zapewniająca
wspaniały widok na park.
W samym środku rozbawionego towarzystwa znajdowała się Mimi Force, ale tak
jak uprzedzała wcześniej, nie okazała, że poznaje Deming, w ogóle nie patrzyła w jej
stronę. Deming znalazła miejsce pomiędzy Croker „Kiki” Balsan i Bozemanem
„Booze'em” Langdonem i skoncentrowała się na prowadzonej rozmowie.
Daisy Foster, inna czwartoklasistka, mówiła o nieoczekiwanym wyjeździe
Victorii.
- Rany, Vix to ma szczęście. Zgromadzenie Europejskie na wszystko im pozwala.
Widzieliście te najnowsze zasady przysłane przez Komitet? Mamy teraz rejestrować
potencjalnych familiantów, żeby zrobili im badania krwi i profil psychologiczny, zanim
„pozwolą” nam z nich skorzystać. Kompletnie ześwirowali! - mówiła, podnosząc kawałek
pizzy i odgryzając kawalątek.
- Kto ma na to czas?
- To dla naszego własnego dobra - Mimi potrząsnęła pustą puszką po dietetycznej
coli. - Tylko niektórzy czerwonokrwiści nadają się na dobrych familiantów. Ryzyko jest
spore, a choroby mogą się okazać niewygodne i kosztowne. Strażnicy powinni byli
zrobić to znacznie wcześniej.
- Zanim się zrobiłaś za dobra na nasze towarzystwo, Mimi, byłaś pierwsza do
naginania zasad - zakpiła Daisy. - Znaczy, ilu ty w ogóle miałaś familiantów? I założę się,
że żaden nie był zarejestrowany.
- Właśnie, może nam powiesz, co się w ogóle dzieje w Radzie? Vix naprawdę
pojechała do Szwajcarii? - zachichotała Willow Frost.
- Dopiero co przysłała mi maila - odparła spokojnie Mimi.
- Spędza wiosenne ferie w Gstaad. Możemy ją odwiedzić, jeśli chcemy.
- Nic mi nie mówiła, że wybiera się na narty! Od kiedy się tak kumplujecie? -
wybuchła Piper, sprawiając wrażenie trochę dotkniętej. Deming pomyślała, że jeśli ta
dziewczyna skrzywdziła swoją najlepszą przyjaciółkę, z pewnością umiała to dobrze
ukrywać.
- Cała Vix - odezwała się Stella Rensslaer. - Nie mogę uwierzyć, że nie pozwoliła
nam urządzić imprezy pożegnalnej! Po prostu zebrała się i zniknęła! I co w ogóle stało
się z tym jej chłopakiem? Nie widziałam go więcej. Nie wydaje wam się, że to jakieś
dziwne? Ze nagle oboje zniknęli? Pamiętacie, co się stało z Aggie Carondolet i wszystkimi
tymi ludźmi dwa lata temu? Założę się, że Rada coś ukrywa.
- Wiecie, ktoś mógłby nam coś powiedzieć, ale nie raczy - rzuciła oskarżycielsko
Piper, patrząc wprost na Mimi.
- Mówiłam wam, że to jest wyłącznie honorowy tytuł. Nie pozwalają mi w ogóle
niczego robić. Znaczy, wyluzujcie - zaprotestowała Mimi. - Zrobili mnie Regentką, bo
Charles zniknął i nie wraca. Rada sama podejmuje wszystkie decyzje, nawet mnie nie
zapraszają na zebrania.
Deming pomyślała, że Mimi mądrze robi, nie zdradzając rówieśnikom zakresu
swojej obecnej władzy ani rozmiarów odpowiedzialności. Po pierwsze, i tak by nie
uwierzyli, bo jest taka młoda. A po drugie, część Zgromadzenia mogłaby się czuci
niepewnie, znając prawdę o jej faktycznych wpływach. Chociaż Azrael i Abbadon byli
najdzielniejszymi wojownikami błękitnokrwistych, ich moc zawsze była kontrolowana
przez Parę Bez Skazy. Po zniknięciu Michała i Gabrieli sprawy miały się zupełnie inaczej.
Nic dziwnego, że Rada planowała zamach stanu.
Froggy rzucił w Bryce'a czosnkowym paluszkiem i po chwili między chłopcami
wywiązała się epicka walka na czosnkowe paluszki. Dziewczyny śmiały się i krzyczały
do chłopaków, żeby przestali - miały czosnek we włosach.
Deming zauważyła, że inni goście patrzą w stronę ich stolika z kwaśnymi minami.
Wampiry robiły przedstawienie, przyciągając uwagę. Zachowywali się zupełnie jak
czerwonokrwiści. Głupio i beztrosko. Deming pochwyciła spojrzenie Mimi, ale Regentka
sprawiała wrażenie zrezygnowanej.
Na zewnątrz - przekazała Mimi i przeprosiła, wstając od stolika. Kilka minut
później Deming zapłaciła swoją część rachunku i wyszła za nią do zaułka na tyłach
restauracji, gdzie mogły ukryć się przed resztą towarzystwa.
- Miałaś mi się meldować każdego ranka. Doszłaś już do czegoś? - zapytała Mimi. -
Te szczury w Radzie zmusiły już archiwistów, żeby rozpoczęli pakowanie Repozytorium.
Jak mogli myśleć, że tego nie zauważę? - z niedowierzaniem potrząsnęła głową.
- Nadal wkręcam się w towarzystwo. To dopiero trzy dni - odparła Deming. - Nie
mam jeszcze nic do zameldowania. Rozpracowanie czegoś takiego musi trochę potrwać.
Regentka zaczęła nerwowo zwijać kosmyk włosów.
- Moje źródła doniosły mi, że tamci zamierzają podjąć pierwsze działania za jakieś
dwa tygodnie. Chcą przejąć kwaterę główną, odcinając mnie i venatorów na zewnątrz.
- Nie możesz czegoś zrobić?
- Nie mogę odsłonić kart, dopóki nie dam im mordercy na tacy. To jedyny sposób
na utrzymanie Zgromadzenia w całości i przekonanie ich do pozostania.
- Dostarczę ci twojego mordercę na czas. Mimi mocniej objęła się ramionami.
- Trzymam za słowo. Daj mi znać, jak będą jakieś postępy. Odeszła, dołączając do
grupy, która stała teraz na chodniku.
Po chwili zbliżyła się do nich Deming.
- Idziemy do Stelli - poinformowała ją Piper. - Jej brat właśnie wrócił z uniwerku
Browna i przywiózł uroczych kumpli.
- Ja podziękuję - wymówiła się trochę zbyt gwałtownie Deming. Nieoczekiwane
spotkanie z Regentką nieco wytrąciło ją z równowagi. No dobra, musiała działać
szybciej, tak? Popatrzyła na chłopaków, którzy wygłupiali się, rzucając między sobą
iPhone'a należącego do Froggy'ego.
Pożegnała się z dziewczynami i podeszła do Bryce'a.
- Odprowadzisz mnie? - zapytała, przepychając się przez tłumek.
Bryce zmierzył ją wzrokiem. Przez ostatnie kilka dni obracali się w tym samym
towarzystwie, ale do tej pory nie zamienili ze sobą ani słowa. Choć tak naprawdę nie
miało to znaczenia, o ile mu się spodobała, a Deming szczyciła się tym, że jeszcze żaden
chłopak jej nie odmówił.
- Jasne, czemu nie - odpowiedział zgodnie z jej oczekiwaniami. Jego głos
przypominał tabasco z miodem: szorstki i słodki jednocześnie. - Później do was wpadnę
- rzucił w stronę kolegów i odszedł razem z Deming.
Deming lustrowała idącego koło niej przystojnego chłopaka. Jako venatorka
zdążyła już zobaczyć wiele niesprawiedliwości i okrucieństwa, a beztroskie
lekceważenie życia głęboko ją dotykało. Nie obchodziło jej, czy chodziło o życie
nieśmiertelne czy śmiertelne, każde było cenne. Czy Bryce Cutting zdecydował, że życie
Victorii nic nie jest warte? A jeśli tak, to dlaczego?
Obiecała Regentce, że znajdzie mordercę Victorii. Deming nigdy jeszcze nie
zdarzyło się nie dotrzymać obietnicy.
T
RZYDZIEŚCI
W roli dziewczyny
Chodzenie z Bryce'em było aż za łatwe. Wystarczyło, że odprowadził ją do domu
z pizzerii, żeby założyć, że coś między nimi iskrzy. Następnego dnia w szkole czekał na
nią po każdej lekcji, żeby mogli spędzić trochę czasu razem na korytarzu. Deming nadal
starała się przywyknąć do smaku jego języka w ustach i reagowania na „mała”.
Teraz, w sobotnie popołudnie, chłopcy byli zajęci zwykłym rytuałem po treningu
wioślarskim: grami wideo i obijaniem się. Bryce zaprosił ją na spotkanie w miejskiej
rezydencji Froggy'ego. Zaraz po przyjściu przeprosiła i powiedziała, że idzie do toalety
na piętrze, a w rzeczywistości wślizgnęła się do sypialni Froggy'ego. W czasie, w jakim
czerwonokrwiści policjanci zdołaliby zaledwie zebrać odciski palców, ona
przeprowadziła dokładne rozpoznanie najbliższego otoczenia i historii rodzinnej
Froggy'ego.
Skopiowała zawartość jego dysku twardego i wysłała ją do informatyków,
przeprowadziła też test w uroku, aby sprawdzić, czy znajdzie jakieś ślady pamięci
duchowej. Gdyby to on był sprawcą, powinna wyczuć ślady poczucia winy, przerażenia
lub wspomnienie przemocy w jego najbliższym otoczeniu fizycznym. Szczególnie gdyby
miał coś wspólnego z diabelskim płomieniem, który pozostawiał charakterystyczny
zapach całe lata po wypaleniu się - pogorzelisko w Rio de Janeiro nadal się tliło. Ale
jedynym przykrym zapachem, jaki zdołała wykryć, była woń unosząca się z kosza na
brudną bieliznę, zawierającego skarpetki.
Z westchnieniem zamknęła szufladę biurka Froggy'ego. Tak jak podejrzewała, nic
nadzwyczaj dobrego czy okropnego nie kryło się w chłopaku noszącym duszę
pomniejszego anioła, który nie zapisał się niczym szczególnym w historii. Jego rodzice w
tym cyklu, Kernochanowie, praktycznie nie interesowali się sprawami Zgromadzenia.
Żadne z nich nie pełniło funkcji Starszego czy Strażnika - byli apolitycznymi typami,
którzy nie potrafiliby walczyć ze srebrnokrwistymi, choćby miało od tego zależeć ich
życie. Jeśli nawet kiedyś byli Bożymi wojownikami, teraz stali się amerykańskimi
bankierami. O ile potrafiła stwierdzić, jedyną interesującą ich rzeczą była giełda.
- Mała? Jesteś tam jeszcze? - zawołał Bryce.
- Już schodzę, skarbie - odpowiedziała. Do tej pory nie grała roli dziewczyny, w
każdym razie taka rola nie wchodziła w jej służbowe zadania, chociaż oczywiście miała
chłopaków - każdy ich miał w obecnych czasach. Niesłychanie modna stała się zabawa
odwiecznymi więziami, flirtowanie z przeznaczeniem. Starsze pokolenie z niesmakiem
obserwowało lekceważenie, z jakim najmłodsze wampiry traktowały niebiańskie
powinności. Wystarczyło popatrzeć, co stało się z Jackiem Force'em - prawdziwa hańba.
I okropna strata. Zostanie postawiony przed sądem i skazany na spalenie w chwili, gdy
powróci do Nowego Jorku. Oczywiście, o ile będzie jeszcze istniało Zgromadzenie. W
przeciwnym razie Deming nie wątpiła, że Mimi sama zabije brata, nawet bez procesu.
Deming zawsze uważała, żeby nie angażować się zbytnio w związki z chłopakami
i odsuwać ich, zanim sprawy zajdą za daleko. Wiedziała równie dobrze, jak każdy, że
kiedy znajdzie się swojego partnera i rozpozna go w danym cyklu, gra się kończy.
Nieśmiertelna historia Bryce'a została sprawdzona i także okazała się czysta,
niezależnie od jego pochodzenia jako anioła ciemności. Zauważyła jednak, że jego
affectus był niewyraźny, miał mglistobiałą barwę, co oznaczało, że chłopak coś ukrywa.
Deming nie umiała na razie powiedzieć, czy chodziło o coś wspólnego z morderstwem
Victorii. Musiała bardziej się do niego zbliżyć, aby odczytać jego wspomnienia i
dowiedzieć, co kryje się w ich cieniu. Nie lubiła czuć się poganiana, ale Regentka żądała
codziennych raportów, więc Deming musiała znaleźć sposób na przyciśnięcie swojej
ofiary.
Pamięć uroku z apartamentu Jamiego Kipa potwierdzała zeznania świadków -
Victoria zostawiła Evana na kanapie i pod koniec imprezy trzymała się z Froggym i
Bryce'em. Nie było żadnych śladów duchowych świadczących o ataku lub porwaniu.
Gdyby Victoria została zabrana wbrew swojej woli, Deming wyczułaby to. Nie. Victoria
wyszła z kimś, kogo uważała za przyjaciela, kto jednak nie okazał się przyjacielem. Czy
to był Bryce?
Co ukrywał? Czy jego natura anioła ciemności zatriumfowała? Nie chciała się do
niego uprzedzać, ale trudno jej było się od tego powstrzymać, gdy nie istniało inne
wytłumaczenie.
Deming upewniła się, że w pokoju panuje taki sam rozgardiasz jak w chwili, kiedy
do niego wchodziła, i zeszła na dół. Zastała Bryce'a i jego kumpli rozpartych na
kanapach w pogrążonym w półmroku salonie Kernochanów. Podobnie jak wielu
bogatych nowojorczyków, mieli oni dom wypełniony bezcennymi dziełami sztuki i
antykami klasy muzealnej, wybranymi z pietyzmem przez projektanta wnętrz
pobierającego miesięczną prowizję. A jednak, jak zauważyła Deming, nikt nigdy nie
korzystał z tych doskonale pięknych pokojów.
Zamiast tego projektant zawsze zostawiał jeden pozbawiony okien pokój na
tyłach, wypełniony wygodnymi kanapami, z ogromnym telewizorem na ścianie.
Oznaczało to, że dziewięćdziesiąt procent czasu mieszkańcy spędzali w jednym
zagraconym pokoju, podczas gdy reszta rozległej rezydencji stała pusta, jak dekoracja do
sesji fotograficznej magazynu „Shelter”, na którą zresztą nie wyrażono by zgody.
Błękitnokrwista elita nie lubiła przyciągać uwagi - lepiej nie dopuścić, żeby pospólstwo
zorientowało się w ich przywilejach i powstało, żeby pościnać im głowy. Nawet jeśli
Maria Antonina zdołała przeżyć (w obecnym cyklu żyła w Zgromadzeniu Europejskim
jako jedna z najsłynniejszych i najbardziej wymagających gwiazd filmowych na świecie,
a jej apetyt na ciastka pozostał niezmieniony), wampiry dostały nauczkę.
- Chcemy wpaść do Greenwich, do Rufusa. Zaprosił trochę ludzi na weekend -
oznajmił Bryce. - Za godzinę podleci po nas śmigłowiec, zostajemy tam na noc.
Wchodzisz w to?
Całodzienna impreza, dwadzieścia cztery godziny z jej tajemniczym nowym
chłopakiem i głównym podejrzanym o morderstwo nieśmiertelnej. To była okazja, na
którą Deming czekała. Uśmiechnęła się promiennie i obiecała, że spotka się z nim na
lądowisku śmigłowca, kiedy tylko spakuje torbę.
T
RZYDZIEŚCI JEDEN
Całonocna impreza
Posiadłość Kingów zajmowała osiem hektarów te - renów przylegających do
plaży w południowo-zachodnim Connecticut. Ojciec Rufusa był jednym z tych
specjalistów od funduszy hedgingowych, którzy zdołali wzbogacić się na recesji, zamiast
stracić pieniądze, inwestując na przekór rachunkowi ekonomicznemu. Deming
zastanawiała się, na ile pasowało to do zapisów Kodeksu Wampirów o niesieniu ludzkiej
rasie oświecenia. Najwyraźniej obecnie wiele wampirów było zainteresowanych nie tyle
wspieraniem ludzi, ile wspieraniem siebie, na ile tylko się dawało.
Kiedy przyjechali na miejsce, było już po zmroku, a impreza trwała w najlepsze.
Deming weszła za chłopakami do rezydencji, zastając hol zaśmiecony porzuconymi
plecakami i ciśniętymi byle gdzie ubraniami. Głośnemu rapowi towarzyszyły odgłosy
plusków. Rufus King, który rok temu skończył szkołę i studiował teraz na Uniwersytecie
Yale, powitał ich wylewnymi uściskami.
- Cześć, fajnie, że wpadliście. Basen jest z tyłu.
Do rezydencji przylegał przykryty brezentową kopułą basen zewnętrzny, ale był
w niej także basen kryty, znajdujący się pod szklanym dachem atrium w środku domu.
Deming ze swoim towarzystwem skierowała się w tamtą stronę. Przyjaciele Bryce'a byli
już w wodzie, więc i on natychmiast pozbył się spodni, koszuli i skarpetek i zanurkował
z głośnym pluskiem, w samych tylko bokserkach.
- Cześć wam - powiedziała Deming, podchodząc do grupki dziewcząt moczących
nogi w wodzie.
- Cześć, jak tam lot śmigłowcem? - zapytała Stella, ale odwróciła się, zanim
Deming zdążyła odpowiedzieć. Nikt inny nie raczył się z nią przywitać. Piper skrzywiła
się i popatrzyła w inną stronę. Wyraźnie wzięła sobie do serca to, że Deming
zlekceważyła ją kilka dni temu, i od tamtego czasu nie zachowywała się wobec niej
przyjaźnie. Ale Piper była właśnie takim rodzajem dziewczyny, która będzie się złościć,
bo jej nowa przyjaciółka znalazła chłopaka. Niektóre dziewczyny po prostu tak miały i
Deming nic nie mogła na to poradzić. W końcu nie przyjechała tutaj, żeby szukać
przyjaciół.
Deming niecierpliwiła się, mając poczucie, że ugrzęzła na głupiej imprezie. Była
tu tylko po to, żeby ostatecznie skreślić Bryce'a Cuttinga z listy podejrzanych. Jeśli po
dzisiejszej nocy affectus Bryce'a nie odsłoni niczego powiązanego z tą sprawą, spróbuje
jeszcze raz przejrzeć zebrane dotąd akta. Była przekonana, że znajdzie mordercę w tej
grupce hedonistycznych, samolubnych nastolatków, ale po tygodniu spędzonym w ich
towarzystwie zaczęła podejrzewać, że jest na niewłaściwym tropie. Irytowało ją, że musi
tracić tyle czasu: morderca Victorii nadal krążył na wolności, a Regentka liczyła, że
Deming pomoże jej zapobiec rozpadowi Zgromadzenia.
Zostawiła dziewczyny i znalazła pustą sypialnię, w której przebrała się w kostium
kąpielowy. Potem dołączyła do grupki dzieciaków zgromadzonych przy barze w kuchni,
z zaskoczeniem odkrywając, że są wśród nich czerwonokrwiści.
Jeden z chłopców popatrzył na nią, kiedy podeszła bliżej.
- Cześć, jesteś Deming, tak? - powiedział. Widziała go w Repozytorium,
wykłócającego się z innym archiwistą, który pakował książki do pudeł. Regentka miała
powody do zmartwień, Rada nie traciła czasu. Jeśli Mimi nie znajdzie sposobu, żeby ich
powstrzymać, z powrotem ukryją wampiry pod ziemią.
- A ty jesteś Oliver - odparła, potrząsając jego ręką. - Przyjaciel Mimi. - Wpadła na
niego raz, wychodząc z gabinetu Regentki.
Wargi Olivera drgnęły.
- A to coś nowego. Tutaj nie jest moją przyjaciółką.
- Ani moją - odpowiedziała i oboje uśmiechnęli się porozumiewawczo.
- Nie wiedziałam, że na tej imprezie będą ludzie - zauważyła, przyjmując
plastikowy kubeczek pełen wódki z odrobiną Mountain Dew. Alkohol był przeznaczony
dla ludzi. Sprawiał, że ich krew, którą wampiry będą później piły podczas caerimonia,
stawała się słodsza.
- Przyjaźnię się z Gemmą Anderson, zauszniczką Stelli. A jeśli chodzi o innych
ludzi na liście gości, to chyba jedno z tych przyjęć rekrutacyjnych - wyjaśnił, mając na
myśli to, że błękitnokrwiści zaprosili grupę ludzi w poszukiwaniu dobrych familiantów.
Nazywali to czasem „degustacją”.
- Ale ty nie startujesz w tej konkurencji - Deming zauważyła mały ślad ukąszenia
na jego szyi. - Wszyscy porządni faceci zawsze są zajęci.
Oliver uśmiechnął się na te słowa, ale jego blady uśmiech powiedział jej
wszystko, co powinna wiedzieć. Kimkolwiek była jego wampirzyca, nie było jej tutaj.
Biedny naiwniak.
- Znasz Paula? - Oliver wskazał chłopaka, stojącego koło nich.
- Chodzimy razem na Drzemiącą duszę. Cześć - powiedziała Deming.
- Chyba na Dopingowanie diabla - poprawił ją Paul ze złośliwym uśmiechem.
- Panu Bogu świeczka i diabłu ogarek - zażartował Oliver. - Chodziłem na to w
zeszłym roku. Omawiacie teraz Raj utracony?
Deming pociągnęła łyk z kubeczka i skrzywiła się z powodu smaku.
- Tak. Paul uważa, że Milton za łagodnie obszedł się z Szatanem. Zrobił z niego
romantycznego bohatera, którego mamy pokochać.
- To się nazywa syndrom złego chłopca, laski na to lecą - jasne oczy Paula zalśniły.
- O wilku mowa - mruknął pod nosem. Deming poczuła zimną dłoń na nagim ramieniu.
- Tu jesteś - Bryce nie zawracał sobie głowy witaniem się z pozostałymi
chłopakami. - Chodź, siedzimy przy basenie.
- Przepraszam - powiedziała bezgłośnie Deming do Olivera i Paula, odchodząc z
Bryce'em.
- Rany, nie musiałeś być taki chamski - skarciła go, kiedy weszli do wody. - Nawet
jeśli są czerwonokrwiści, nie są całkiem bezużyteczni. Jeden z nich pracuje w
Repozytorium.
W wodzie objęła Bryce'a nogami.
- Tam na górze jest pokój... tylko dla nas - wyszeptała, dmuchając mu w ucho. -
Nie jesteś... z kimś związany, prawda? W każdym razie jeszcze nie?
- Nmmm - pocałował ją w szyję. - A ty?
- Ja jestem gwiezdną bliźniaczką. Nie mam partnera - odparła. W wampirzym
świecie rzadko się zdarzało, by ktoś naprawdę miał rodzeństwo. Gwiezdne bliźniaki były
połówkami tej samej osoby, utworzonymi w Empireum z jednej gwiazdy, która pękła się
na dwie części i zamiast jednej zrodziła dwie dusze, identyczne pod każdym względem.
Deming nigdy nie miała zrozumieć praw rządzących tymi, którzy byli połączeni
więzią krwi, mającymi niebiańskie pokrewne dusze. Tych, którzy byli całością, a przy
tym pozostawali niekompletni. Wielu gwiezdnych bliźniaków zostawało venatorami, tak
jak Sam i Ted Lennoksowie.
Gwiezdne bliźnięta zazwyczaj spędzały swoje cykle samotnie.
Ale to przecież nie znaczyło, że musiała być sama przez cały czas.
- Spotkamy się na górze - powiedziała Bryce'owi. Zamierzała wyłudzić od anioła
ciemności jego cień.
T
RZYDZIEŚCI DWA
Przesłuchanie
Bryce zawisł nad jej ciałem, mroczny i wspaniały w świetle księżyca. Przesunęła
palcami po liniach twardych mięśni na jego brzuchu. Jego głębokie i uporczywe
pocałunki świadczyły o tym, że był chłopakiem, który zawsze dostaje to, czego pragnie.
Każda inna dziewczyna byłaby podekscytowana, ale Deming miała wrażenie, że całują
się chyba od godziny. Zaczynała się nudzić i niecierpliwić.
Na moment przerwał całowanie jej szyi i popatrzył jej w oczy.
- Coś nie tak? - zapytał ochryple, ponieważ przestała... co ona właściwie robiła? A
prawda, pilnie pojękiwała i wczepiała się palcami w jego włosy.
- Nie, skąd... - odparła i uznała, że czas przejść do rzeczy. To był jeden z powodów,
dla których była tak skuteczną venatorką. Nie potrzebowała używać uroku, żeby
wyciągnąć z ludzi prawdę. Po prostu ich uwodziła. Potrafiła ich doskonale wysłuchiwać,
stawała się ramieniem, na którym można się wypłakać, kimś, komu można się zwierzyć,
kimś, kto wszystko zrozumie. A teraz, kiedy Bryce leżał na niej, miała doskonałą okazję,
żeby zapytać go o coś, czego się nie spodziewał.
- Martwię się o Victorię, o to, co Stella wtedy powiedziała. Myślisz, że to prawda?
Ze wcale nie wyjechała do Szwajcarii, a Rada coś ukrywa?
- Kto wie? - odparł Bryce. - Znaczy, to nie byłby pierwszy raz, prawda?
- Dobrze ją znałeś?
- Vix? Tak samo, jak wszystkich - pochylił się, żeby pocałować ją w kark. Zadrżała
lekko z powodu podmuchu wiatru od okna, a Bryce wziął to za odpowiedź na jego czułe
pieszczoty i zdwoił wysiłki. - Znaczy, znaliśmy się. Była w tej samej paczce. Wiesz, jak to
jest - mruknął.
- Myślisz, że ktoś mógł mieć... bo ja wiem... mieć coś do niej? Może dlatego musiała
wyjechać? - zapytała Deming.
Bryce przycisnął jej ciało swoim, ale zamiast odpowiedzieć, Deming usztywniła
się.
- Czasem jeśli dzieciaki mają problemy z kolegami, rodzice wysyłają je do innej
szkoły. Może Victoria miała z kimś problemy. .. Bo ja wiem, choćby z Piper?
Przerwał swoje działania i nie popatrzył jej w oczy. Przypadkowo wybrała imię
Piper i nie spodziewała się, że Bryce zareaguje w taki sposób. Czuła, że całe jego ciało
nagle stało się chłodniejsze. To było interesujące.
- Piper jej nie lubiła? - zapytała.
- Tego nie powiedziałem - przeturlał się na bok.
Teraz była już absolutnie pewna, że na coś trafiła. Jego affectus miał barwę
ciemnego cynobru i otaczał całe jego ciało, niemal jak fizyczna bariera. Był poruszony,
martwił się. Wiedział coś o Piper i Victorii. Deming poczuła, że serce mocniej jej bije, ale
zachowała nieruchomą twarz. Czy wreszcie zaczynała do czegoś dochodzić?
- Pokłóciły się? Victoria zrobiła coś, co wkurzyło Piper? - naciskała.
- Nic nie zauważyłem - Bryce podrapał się w nos. Wydawało się, że się kurczy, a
jego affectus zapulsował odcieniami szkarłatu i czernią, lśniąc w ciemności jak flara.
Deming zagłębiła się w urok, przepychając przez zaklęcia chroniące jego duszę
przed intruzami. Rozgarnęła mgłę jego pamięci. I wtedy zobaczyła wspomnienie, które
spowodowało jego zdenerwowanie. Noc imprezy, Piper Crandall kłócąca się z Victorią
Taylor. Nie wiedziała, o czym dziewczęta rozmawiają - Bryce stał za daleko, żeby je
słyszeć - ale widać było, że kiedy wychodziły razem, Piper była skrajnie zdenerwowana.
Co oznaczało, że to Piper była ostatnią osobą, która widziała Victorię żywą. Victoria
wyszła z Piper, a potem nikt już jej nie widział.
To było wszystko, czego potrzebowała. Deming wycofała się i pozbierała ubranie.
Musiała jeszcze raz przejrzeć akta Piper i sprawdzić, co przeoczyła.
- Dokąd idziesz?
- Przepraszam, zapomniałam ci powiedzieć. Muszę wracać do miasta, bo jutro
mam się spotkać z wujkiem - rzuciła, nie oglądając się za siebie.
Zostawiła Bryce'a samego w łóżku i na palcach zeszła na dół. Minęła północ, a
impreza się zakończyła. Większość błękitno - krwistych wyjechała lub wycofała się do
którejś z licznych sypialni. Kilkoro czerwonokrwistych drzemało na kanapach lub leżało
na podłodze, porzuconych przez swoich nowych panów.
- Cześć! - powiedziała, wpadając przy drzwiach wejściowych na Paula Rayburna. -
Diabelski chłopak.
- No cześć, co jest? - zapytał, zaskoczony jej widokiem. Dostrzegła, że nie miał na
szyi śladów ukąszenia, co oznaczało, że nie został wybrany. Był całkiem uroczy, ale
Deming zauważyła, że większość wampirzych dziewczyn na imprezie nie leciała na
inteligentnych i wrażliwych chłopaków. Uważały, że są „wodniści”. Ku swojemu
zaskoczeniu poczuła z tego powodu dziwną ulgę. Dlaczego miałoby ją obchodzić, gdyby
inna wampirzyca naznaczyła go jako swoją własność?
- Wychodzisz? - odpowiedziała pytaniem. Zamierzała przebiec drogę powrotną,
korzystając z velox, ale taka podróż by ją zmęczyła. - Jedziesz na Manhattan? Mógłbyś
mnie podrzucić?
- Właściwie... - rozejrzał się. - Czekałem na kogoś. Ale w porządku. Nie no, pewnie.
Czemu nie. Jestem samochodem brata.
- Świetnie - uśmiechnęła się. - Mieszkam w Village.
T
RZYDZIEŚCI TRZY
Opowieść o dwóch przyjaciółkach
Paul Rayburn prowadził z dwiema rękami ułożonymi prawidłowo na kierownicy.
Rzucał Deming nieśmiałe spojrzenia. W końcu odchrząknął.
- Myślałem, że byłaś z Bryce'em.
- Byłam - ziewnęła Deming. - Ale już nie jestem. - Tamto było na pewno
skończone. Teraz, kiedy znała sekret Bryce'a Cuttinga, nie potrzebowała go już do
niczego.
- Szybko poszło... Lubisz łamać serca? - zapytał Paul.
- A od kiedy tak cię interesuje moje życie uczuciowe? - odparła zaczepnie.
Paul spojrzał przez ramię, żeby zmienić pas, a ich oczy na moment się spotkały.
- Od samego początku.
Zakochał się w niej. Podejrzewała to, mogła odczytać jego affectus za każdym
razem, kiedy na nią spojrzał. Deming poczuła dziwny dreszcz emocji. Pragnącego jej
anioła ciemności zostawiła na łóżku w sypialni, ale siedząc w samochodzie ze zwykłym
śmiertelnikiem czuła coś, czego nie doświadczała kilka minut wcześniej.
Zainteresowanie. Przyciąganie. Najwidoczniej inteligentni wrażliwcy byli w jej typie.
Zaczęła się zastanawiać, jak smakowałaby jego krew - mogła się założyć, że te
uprzedzenia były bezpodstawne.
- Ale muszę cię ostrzec, że mnie się tak łatwo nie pozbędziesz - odezwał się Paul.
- Nie?
- Nie, serio. Gdybyś była moją dziewczyną, nie dopuściłbym na przykład, żebyś
wyszła z imprezy z innym gościem.
- A co jeszcze byś zrobił? - zapytała, zaciekawiona.
- Nie muszę ci się spowiadać - zarumienił się.
- Bo mogę sobie całkiem sporo wyobrazić - uśmiechnęła się. To było przyjemne.
W powszechnym mniemaniu o tym, że dany człowiek zostawał wybrany jako familiant,
decydowało czysto fizyczne zainteresowanie ze strony wampira, kierującego się
wabiącą chemią krwi. Deming nie naznaczyła jeszcze żadnego człowieka jako familianta.
Chociaż coraz więcej wampirów zaczynało pić krew w młodszym wieku, sama nie
planowała tego przed osiemnastymi urodzinami.
Kiedy Paul sięgnął, żeby wyjąć iPada ze schowka, jego dłoń przypadkowo
musnęła dłoń Deming, która poczuła przepływający między nimi prąd elektryczny.
Zupełnie jakby była zapałką, która zapłonęła pod jego dotykiem. Nagle straciła oddech.
Czy to było to, o czym wszyscy mówili? Żądza krwi? Do tej pory nigdy tego nie
doświadczyła: głodu, przenikliwego, niemożliwego do pomylenia z niczym pragnienia
krwi konkretnego człowieka.
- Wszystko dobrze? Jesteś jakaś blada.
- W porządku - Deming spojrzała w drugą stronę. Podniosła rękę, żeby zakryć
usta. Jej kły się wysunęły, w ustach zbierała się ślina. Pragnęła go. Pragnęła go tak
mocno, że musiała przywołać całe swoje opanowanie, żeby się na niego nie rzucić.
Czymkolwiek to było, nie miała teraz czasu. Nawet jeśli pragnęła Paula i po raz pierwszy
w życiu doświadczała żądzy krwi, musiała się skoncentrować. Miała zadanie do
wykonania.
- Skąd znasz to towarzystwo? - zapytała lekko, starając się zignorować napięcie
pomiędzy nimi. - Przez Gemmę?
- Mhm. Ale to Piper mnie zaprosiła. Chyba musiała, bo stałem tuż koło niej, kiedy
się umawiali. To było z litości.
Wzmianka o Piper sprawiła, że Deming skoncentrowała się znowu.
- Piper jest fajna... - powiedziała, pozwalając mu przejąć pałeczkę. Chciała się
dowiedzieć, co inni myślą o Piper. Wspomnienia Bryce'a zawierały jeden fragment
układanki, ale jeśli miała przyszpilić Piper Crandall, potrzebowała o wiele więcej
informacji, które mogłyby posłużyć jako materiał dowodowy.
Paul znowu zmienił pas.
- Piper jest spoko. Trzymacie się razem, nie?
- Tak jakby. Słyszałam, że była bardzo blisko z jakąś Victorią Taylor, która
wyjechała, zanim tu przyszłam.
Bawił się ustawieniami stereo, a samochód zakołysał się lekko.
- No ekstra, przejechałem zjazd. Co mówiłaś? Piper i Victoria? - zapytał, podczas
gdy w tle grali Cowboy Junkies.
- Były najlepszymi przyjaciółkami? - przypomniała Deming.
- Znaczy, przyjaźniły się, do czasu...
- Do czasu? - Deming pochyliła się do niego. Paul spojrzał na nią.
- Wiesz, nie słucham plotek, szczególnie o tych, którzy nie zauważają mojego
istnienia. To poniżające. Ale co ja ci mogę powiedzieć? Chodzę do tej szkoły i nie jestem
głuchy. Słyszałem, że Victoria i Bryce umawiali się, a Piper dowiedziała się o tym na tej
imprezie u Jamiego Kipa.
- Serio? Victoria i Bryce? Chodzili ze sobą? - Nie znalazła o tym wzmianki w
żadnym raporcie, a Victoria nie odgrywała znaczącej roli we wspomnieniach Bryce'a.
- No. I Piper się o to na serio wkurzyła. - Widać było, że Paul kłamał, mówiąc, że
nie lubi plotek. Był skąpany w żółtym świetle, ciepłym blasku podkreślającym jego rysy.
- Ale co to Piper obchodziło?
- Piper i Bryce byli parą - wzruszył ramionami Paul. - Myślałem, że wszyscy o tym
wiedzą.
Więc o to dziewczyny kłóciły się na imprezie, dlatego Piper wyglądała na tak
bardzo wściekłą. To była ta sekretna uraza, której szukała Deming, trucizna w jabłku.
Znała te mroczne, gwałtowne emocje, które pochłaniały życia i sprawiały, że ktoś mógł
torturować i spalić najlepszą przyjaciółkę, uznając, że jej życie jest warte tyle, co garść
drewnianych wiórów. Jako venatorka widziała, jakie konsekwencje dla tego, co
wydawało się bliską przyjaźnią, mogą przynieść gorycz, pretensje i zazdrość. Piper i
Victoria pokochały tego samego anioła ciemności.
Piper i Bryce byli parą, ale Victoria wcisnęła się między nich. Zazdrość o chłopaka
popchnęła jedną z przyjaciółek przeciwko drugiej. Deming nie przypuszczała, by Bryce
wiedział, co zrobiła Piper, ale podejrzewał wystarczająco wiele, aby mieć poczucie winy.
Tamtej nocy na imprezie Jamiego Kipa Piper odkryła, że jej najlepsza przyjaciółka ją
zdradziła.
Nareszcie Deming znalazła to, czego szukała: motyw.
T
RZYDZIEŚCI CZTERY
Niezwiązana
Siedząca po drugiej stronie stołu w pokoju przesłuchań Piper Crandall popatrzyła
na Deming z wściekłością. W poniedziałkowe popołudnie, po szkole, bracia Lennox
przyprowadzili podejrzaną na przesłuchanie do kwatery głównej venatorów.
- Ty! - warknęła, kiedy zobaczyła Deming wchodzącą do pozbawionego okien
pokoju. - Czego chcesz? O co tu chodzi? Powiedzieli, że muszę przyjechać tu i
odpowiedzieć na kilka pytań. Jesteś pieprzoną venatorką? Co jest grane?
- Chciałabym porozmawiać z tobą o Victorii Taylor - odparła spokojnie Deming.
Zmieniła strój modnej jak z żurnala licealistki na przepisową czerń venatorów. Po raz
pierwszy od przyjazdu do Nowego Jorku czuła się wreszcie sobą. Zrzucenie przebrania
przyniosło jej prawdziwą ulgę. Spędziła cały weekend, przeglądając akta i zbierając
materiały. Teraz była przygotowana.
- Co z Victorią? - zapytała nerwowo Piper.
Deming włączyła telewizor na ścianie i wcisnęła przycisk odtwarzania.
- Widziałaś to nagranie? - zapytała.
- Jasne, pełno go w sieci. To jakiś film o wampirach, robiony przez Konspirację.
- To nie jest zwiastun filmowy. To się działo naprawdę. A na filmie jest Victoria.
Mamy jeszcze jeden. Wygląda znajomo? - Deming włączyła nagranie spalenia Victorii,
starając się zachować spokój, chociaż trudno jej było na to patrzeć.
Twarz Piper straciła wszelkie barwy, dziewczyna przycisnęła dłonie do twarzy.
- Boże. Boże. Czy ona... Boże... to naprawdę... nie... nie. Nie Victoria. Ona miała być
w Le Rosey... co się stało... Boże...
Deming przerwała jej. Musiała przyznać, że dziewczyna jest dobrą aktorką, ale
Deming nie wierzyła jej za grosz.
- W wieczór imprezy u Jamiego Kipa dowiedziałaś się, że twoja najlepsza
przyjaciółka umawia się z twoim byłym chłopakiem.
- O czym ty mówisz? - chlipnęła Piper. Jej nos i oczy były intensywnie czerwone. -
Victoria nie żyje? Boże. Co się stało? Kto to zrobił?
Deming poczuła przypływ współczucia, ale widywała to już wcześniej -
podejrzanych, którzy nie potrafili poradzić sobie z ogromem swojej zbrodni, którzy
szczerze wierzyli, że nie mogliby skrzywdzić swoich bliskich. Kontynuowała bezlitosne
przesłuchanie.
- Victoria stanęła między wami, więc chciałaś ją ukarać. Chciałaś jej śmierci i
wymyśliłaś groźbę pod adresem Konspiracji, żeby zamaskować prawdziwy powód. Żeby
ukryć swój motyw.
Przeglądając ponownie akta Piper, Deming zauważyła, że dziewczyna była
młodszym członkiem Konspiracji. To oznaczało, że dysponowała obszerną wiedzą o
działaniach podkomitetu, wiedziała, jaki guzik należy nacisnąć i jak stworzyć złudzenie
prawdziwego złamania zasad bezpieczeństwa.
- Nie rozumiem... - jęknęła Piper. - Victoria... dlaczego... Boże, dlaczego...?
- Właśnie, dlaczego. Dlaczego chciałaś jej śmierci? Ponieważ wtrąciła się w
najświętszy związek, jaki istnieje na świecie. Ponieważ ty i Bryce Cutting jesteście
połączeni więzią.
Kiedy przychodziło co do czego, wszystko tak naprawdę sprowadzało się do
więzi. Deming, z nikim niezwiązana, nie potrafiła nigdy w pełni zrozumieć, o co tyle
hałasu. Z jej punktu widzenia więź tylko wszystko komplikowała.
Zupełnie jak w sprawie z porwaniem, w Szanghaju, kiedy pieniądze okazały się
nie przyczyną, lecz zasłoną dymną. Wampir, który porwał Liling, był przekonany, że jest
jej partnerem i chciał ją ukarać za to, że zakochała się w kimś innym. Zamierzał
własnoręcznie zastosować prawa Kodeksu. Deming uratowała dziewczynę w ostatniej
chwili. I całe szczęście, ponieważ ostatecznie okazało się, że chłopak się mylił. Nigdy nie
było między nimi żadnej więzi.
Niektóre wampiry uważały, że więź to tylko historie miłosne i romantyczność.
Dusze poszukujące się przez całe stulecia.
Ale Deming wiedziała, że nic nie jest takie proste. Nie, jeśli chodziło o uczucia i
więzi. Victoria Taylor nie była pierwszą ani ostatnią ofiarą więzi.
Po dłuższej chwili przygniatającej ciszy Piper wreszcie się odezwała.
- Chwilę ci zabrało, żeby to załapać, nie? - powiedziała z goryczą, ocierając oczy. -
Ze Bryce należy do mnie. Wyraźnie ci to nie przeszkadzało, kiedy dobierałaś się do niego
na imprezie u Rufusa.
Deming zarumieniła się.
- To bez znaczenia.
- Tak? No dobra, venatorko. Nie wiem, skąd wzięłaś ten idiotyczny pomysł, że
Victoria „ukradła” mi Bryce'a, a ja ją za to zabiłam. To kompletna brednia. Victoria była
moją przyjaciółką. Najlepszą przyjaciółką, jaką kiedykolwiek miałam. Nigdy by nie
stanęła między nami. Zapytaj kogokolwiek w szkole. Victoria nawet nie lubiła Bryce'a.
Nie mogła uwierzyć, że to on jest moim wampirzym bliźniakiem. „Nie ten dupek”,
powiedziała mi. Tak, wkurzyła mnie tym. Ale bardziej mnie wkurzyło to, że na imprezie
u Jamiego Kipa Bryce nie chciał przyznać, że mnie rozpoznaje. Potrzebuje chwili
oddechu, powiedział. Potrzebuje czasu, żeby mieć pewność. Byłam na niego wściekła, a
Vix próbowała mnie uspokoić, więc nawrzeszczałam na nią. Ale Vix była prawdziwą
przyjaciółką. Tak naprawdę jedyną osobą, jaka kiedykolwiek próbowała stanąć między
mną a Bryce'em, byłaś ty, pieprzony niezwiązany odmieńcu. Załatw mi próbę krwi.
Przeszukaj moją pieprzoną podświadomość. Mówię prawdę.
T
RZYDZIEŚCI PIĘĆ
Druga ofiara
Deming drżała, wychodząc z pokoju przesłuchań. Ted Lennox popatrzył na nią ze
współczuciem.
- W uroku widać to jak na dłoni.
- Wiem - opadła na najbliższe krzesło. Także to widziała, nawet wyraźniej od
nich, ponieważ nie potrzebowała się zagłębiać w wymiar zmierzchu, aby zobaczyć
affectus Piper.
Była tak pewna siebie - Victoria uganiająca się za Bryce'em wyjaśniała wszystko,
nikogo w społeczności błękitnokrwistych nie darzono taką nienawiścią, jak osoby, która
weszła pomiędzy połączonych więzią. Nikogo. Wystarczyło popatrzeć na bliźniaki Force.
Kiedy zapytała Bryce'a Cuttinga o Piper, wyglądał, jakby dręczyło go poczucie
winy i rzeczywiście czuł się winny - ponieważ wiedział, że zdradza swoją partnerkę.
Przywołanie imienia Piper, kiedy był z Deming, przeraziło go. Bryce faktycznie
zareagował na imię Piper, ale nie z tych powodów, jakich spodziewała się Deming.
Deming do tego stopnia wierzyła w swoją zdolność odczytywania affectus, że
natychmiast wyciągnęła wniosek, iż to Piper jest morderczynią. Zagrożenie zerwania
więzi doprowadziło ją do uknucia skomplikowanego planu, mającego na celu zabójstwo
jej najlepszej przyjaciółki. Deming nie mogła się bardziej pomylić, nawet gdyby się
specjalnie starała.
Sam Lennox wyłonił się z wymiaru uroku i ścisnął jej ramię.
- Przykro mi. Ale trop wydawał się dobry.
Dobry trop, ale niedostatecznie dobry. Nieprawdziwy. Znalazła się z powrotem w
punkcie wyjścia. Tam, gdzie zaczynała. W ciemności. Nigdzie. Bracia Lennox byli
życzliwi, ale widziała ich rozczarowanie.
- Tak przy okazji, Regentka chce cię widzieć u siebie w gabinecie tak szybko, jak
to możliwe - powiedział cicho Sam.
Po przybyciu do kwatery głównej Deming została skierowana do niewielkiej
poczekalni. Musiała tam siedzieć kilka godzin, do towarzystwa mając tylko monotonnie
brzęczący wiadomościami z Fox News Network telewizor i kilka starych magazynów. W
końcu pojawiła się sekretarka Mimi.
- Może cię teraz przyjąć, skarbie - oznajmiła Doris.
Deming weszła do gabinetu i usiadła przed potężnym biurkiem. Widać było, że
Regentka jest w parszywym humorze. Venatorka pomyślała, że nigdy nie widziała
nikogo z czarniejszą barwą affectus i przygotowała się na połajankę.
Ale po długim milczeniu Mimi tylko westchnęła.
- Masz szczęście. Piper jest do tego stopnia zaszokowana informacją o śmierci
Victorii, że Crandallowie nie zdecydowali się na złożenie skargi.
- Ponoszę za to pełną odpowiedzialność. Jeśli chcesz, żebym zrezygnowała... -
Deming z wysoko podniesioną głową popatrzyła wprost na swoją przełożoną.
Wcześniejsze wydarzenia stanowiły cios dla jej dumy, ale nie miała czasu na użalanie się
nad i sobą. Czuła się potwornie zawstydzona i przysięgła sobie, że spłaci dług wobec
Piper, doprowadzając prawdziwego mordercę Victorii przed oblicze sprawiedliwości.
- Nie. Nie zgadzam się. Potrzebujemy cię jeszcze bardziej niż wcześniej. Kiedy
rozpracowywałaś podejrzaną, ja dostałam coś takiego - Mimi obróciła ekran, żeby
Deming mogła spojrzeć. Tym razem nagranie było znacznie krótsze. Stanowiło tylko
zatrzymany obraz związanego i skutego wampira. Ale wiadomość pozostała bez zmian.
W wigilię znikającego sierpa zobaczycie, jak spłonie wampir.
- Kto to jest? - zapytała Deming, zachowując spokój w obliczu nowej tragedii.
- Stuart Rhodes. Czwartoklasista z Duchesne. Zaginął po imprezie u Rufusa Kinga
w Connecticut. W sobotę. Byłaś tam, prawda?
- Tak - Deming przywołała wspomnienia z tamtego wieczora, ale była zbyt zajęta
Bryce'em, żeby zwracać uwagę na pozostałych. Nie zauważyła nic podejrzanego. Stuart
Rhodes. Kim był Stuart Rhodes? Nie należał do grupy towarzyskiej. Ale to była impreza z
„degustacją”, co zazwyczaj oznaczało, że zaproszeni zostawali wszyscy błękitnokrwiści z
Duchesne. Deming mgliście pamiętała drobnego, cichego chłopaka, który trzymał się z
boku, obserwując towarzystwo przez grube okulary.
- W każdym razie to jest to samo. Takie samo nagranie, jak w przypadku Victorii -
powiedziała Mimi.
- Czy Victorię Taylor i Stuarta Rhodesa coś łączyło?
- O ile wiem, nie. Stuart nie jest... No, powiedzmy, że ma własne grono przyjaciół -
odparła oględnie Mimi.
- Czyli myślisz, że został wybrany przypadkowo? Regentka wzruszyła ramionami.
- To już chyba ty musisz ustalić. W każdym razie, tak jak poprzednio, jego
lokalizacja została ukryta. Nie możemy znaleźć go w uroku.
- To się pojawiło w internecie? - Deming wskazała na ekran. Mimi skinęła głową.
- Tak, ale Konspiracja pracuje nad dodaniem do obrazu sloganu reklamowego
Wyssanych. Powinni to wrzucić do sieci w ciągu godziny.
- To dobrze, przynajmniej załatwi sprawę ujawnienia.
- Ale nie pomoże znaleźć naszej ofiary - zauważyła Mimi. - Widziałaś nagranie, a
do znikającego sierpa tym razem pozostały tylko trzy dni. Udało mi się na razie ukryć
przed Radą wiadomość o nowym zakładniku. Nie mogę znowu zdjąć zaklęć ochronnych,
zresztą poprzednio to nic nie dato. Więc zajmij się tym, po co zostałaś tu sprowadzona.
Lepiej coś wymyśl, Chen! Znajdź mi tego mordercę! Znajdź Stuarta! Albo Bóg mi
świadkiem, że jeśli Zgromadzenie się rozpadnie, pociągnę cię za sobą.
- W tym momencie Regentka nie potrzebowała wymiaru uroku, by wyglądać jak
mściwy Anioł Śmierci.
Ale Deming nie poruszyła się na swoim miejscu.
- Tak jest.
- Jesteś strasznie pewna siebie - prychnęła Mimi. - Co zamierzasz?
- To, co powinnam była zrobić zaraz po przyjeździe do Nowego Jorku. Wędrówkę
śmierci.
T
RZYDZIEŚCI SZEŚĆ
Przygotowania
Następnego ranka bracia Lennox uważnie wysłuchali Deming, wyjaśniającej im,
co powinno zostać przygotowane przed jej misją. Po wczorajszym upokorzeniu
spodziewała się, że nie będzie już mogła pracować w Nowym Jorku, ponieważ pozostali
venatorzy zażądają odsunięcia jej od sprawy i natychmiastowego odesłania do Chin.
Jednakże bracia okazali się niezwykle wyrozumiali. Zapewnili ją, że takie rzeczy stale się
zdarzają. Venatorzy nie są nieomylni. Popełniają błędy. Ważne jest, aby się nie
poddawać.
Zgodnie z planem cała trójka miała wejść w wymiar uroku. Sam powinien
pozostać na najwyższym poziomie, wypatrując niebezpieczeństw, podczas gdy Ted miał
podążyć za Deming tak daleko, jak zdoła, zatrzymując się tuż przed poziomem
podświadomości. Po wejściu w stan śmierci klinicznej Deming zdoła wślizgnąć się pod
zaklęcie maskujące, znaleźć Stuarta i wciągnąć jego ciało z rzeczywistego świata w
wymiar uroku, gdzie jej współpracownicy będą czekali z pomocą, a wreszcie cała
czwórka powróci do rzeczywistości.
- To nadal ryzykowne - potrząsnął głową Sam. - Kiedy wejdziesz w stan
protoświadomości, będziesz zdana tylko na siebie i możesz nie wrócić na czas do
swojego ciała.
- Tak, wiem. Technicznie rzecz biorąc, będę martwa przez pięć minut, a moje
serce przestanie bić. Ale pięć minut tutaj to jakieś pięć godzin w wymiarze uroku. Będę
miała mnóstwo czasu.
- Twoja decyzja. Deming skinęła głową.
- Zrobimy to jutro wieczorem. Potrzebuję dnia, żeby się przygotować.
Aby przygotować się do wędrówki śmierci, musiała zaznajomić się z każdym
szczegółem obecnych i przeszłych wcieleń obu ofiar. Nieśmiertelna historia
błękitnokrwistych sprawiała, że nigdy nie mogła przewidzieć, co napotka w czasie
wędrówki i wolała być przygotowana. Miała przeczucie, że Stuart Rhodes nie był
przypadkową ofiarą, nawet jeśli nic nie wskazywało na jego powiązania z Victorią
Taylor. Po niezliczonych wcieleniach w roli Poszukiwaczki Prawdy Deming wiedziała, że
rzeczy rzadko wyglądają tak, jak się to przedstawia na pierwszy rzut oka. Chociaż
pozornie Victorii Taylor i Stuarta Rhodesa nic nie łączyło, rzeczywistość zazwyczaj
okazywała się znacznie bardziej skomplikowana.
Matka Stuarta Rhodesa przebywała za granicą, więc Deming zostawiła jej
asystentce wiadomość, że prosi panią Rhodes o kontakt, gdy tylko to będzie możliwe. W
międzyczasie matka Victorii Taylor zgodziła się spotkać z Deming przy filiżance kawy po
południu. Nawet jeśli nie można już było niczego zrobić dla Victorii, Deming miała
nadzieję, że rodzice dziewczyny w tym cyklu mogą pomóc w tej sprawie, dostarczyć
jakichś informacji o powiązaniach między dwiema ofiarami.
Po południu spotkała się z Gertrude Taylor w kawiarni przy Museum of Modern
Art. Gertruda była jedną z głównych kuratorek muzeum i pracowitą członkinią
Komitetu. Taylorowie zostali poinformowani o śmierci Victorii, ale zabroniono im
noszenia żałoby, ponieważ Regentka nalegała, by cała sprawa pozostała utajniona do
czasu jej wyjaśnienia. Zgodnie z raportami senatorów, Taylorowie niezbyt interesowali
się swoją córką i praktycznie jej nie znali, więc Deming nie wiedziała, czego się
spodziewać.
- Miło mi cię poznać - uśmiechnęła się Gertrude, kiedy usiadły w zatłoczonej
kawiarni.
- Dziękuję, że zgodziła się pani ze mną spotkać, pani Taylor.
- Mów mi Gertrude. Wiem, że nie jesteś naprawdę uczennicą Duchesne. Jesteś
venatorką, która ma ustalić, kto odpowiada za śmierć Victorii, prawda?
- Taki mam zamiar - przytaknęła Deming.
- To dobrze - Gertrude zamieszała zieloną herbatę. Z bliska Deming mogła
dostrzec głębokie linie wokół jej oczu. Chociaż ta kobieta sprawiała wrażenie spokojnej i
zadowolonej z życia, w jej twarzy krył się cień smutku, którego nie mogły zamaskować
żadne operacje plastyczne ani wampirze geny. Raporty się myliły. Ta kobieta wyraźnie
cierpiała.
- Victoria była dla nas pierwsza. Nigdy wcześniej nie zostaliśmy poproszeni o
przyjęcie duszy. Dom Kronik wyczytał nasze imiona i byłam naprawdę podekscytowana.
Victoria była uroczym dzieckiem. Zawsze miała tylu przyjaciół. Nie mogę sobie
wyobrazić, jak ktoś mógłby chcieć ją skrzywdzić. Szczególnie ktoś, kto ją znał.
- A we wcześniejszych cyklach? Czy cokolwiek w jej przeszłości mogłoby
sugerować... urazę? Słabość? Cokolwiek?
- Nic mi o tym nie wiadomo. Deming wyjęła notes.
- Kiedy żyło jej ostatnie wcielenie? Mówiła coś o tym?
- Niech pomyślę... Wydaje mi się, że na początku przemiany, kiedy do Victorii
zaczęła wracać pamięć krwi, wspominała, że chyba po raz ostatni była w cyklu we
Florencji, jakoś w piętnastym wieku - pamiętała, że pracowała w warsztacie Michała
Anioła. Wydaje mi się, że jej akta będą w Domu Kronik. W jej wieku pamięć krwi bywa
jeszcze zawodna.
- Bardzo dziękuję, naprawdę mi pomogłaś.
- Nie, to ja dziękuję. Rada nie informuje nas o niczym, ale cieszę się, że zatrudnili
do pracy nad tą sprawą kogoś twojego kalibru - Gertrude Taylor wstała od stolika i ze
łzami w oczach potrząsnęła dłonią Deming. Przez moment nie wyglądała jak
onieśmielająca dama z towarzystwa czy upadły anioł, ale po prostu jak matka
opłakująca córkę.
***
Kilka godzin później oddzwoniła wreszcie matka Stuarta Rhodesa. Rhodesowie
byli antropologami, obecnie przebywającymi na wykopaliskach w Egipcie. Z akt Stuarta
Deming wywnioskowała, że wychowywał się praktycznie sam. Gdy zaczęła się
przemiana, został właściwie pozostawiony bez nadzoru.
Amelia Rhodes nie sprawiała wrażenia szczególnie zaniepokojonej zniknięciem
syna.
- To chyba jakiś głupi dowcip, prawda? - zapytała, przekrzykując ryk helikoptera.
- Rozmawiałam kilka dni temu ze Stuartem. Miał iść na jakąś imprezę i strasznie się tym
ekscytował. Wie pani, nie zapraszali go zbyt często.
- Obawiam się, że to nie jest dowcip. Regentka udzieliła mi pozwolenia na
poinformowanie pani, że to, co stało się ze Stuartem, spotkało wcześniej inną uczennicę
Duchesne, wampirzycę z naszej społeczności. - Deming wtajemniczyła rozmówczynię we
wszystkie krwawe szczegóły. - Stuart jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
- No cóż, czego pani od nas oczekuje? Nie prosiliśmy o niego.
- Nie składała pani wniosku w Domu Kronik o zezwolenie na posiadanie dziecka
w tym cyklu?
- Składałam, ale wieki temu. W jednym z przeszłych wcieleń pomyślałam, że
powinnam doświadczyć bycia matką. Ale zanim przyszła moja kolej, zdążyło mi się już
odwidzieć.
- Być może mogłaby mi pani powiedzieć coś o nim, to pomogłoby uratować mu
życie. Może pamięta pani, czy nie wspominał czegoś o przeszłych wcieleniach? Albo o
tym, kiedy po raz ostatni był w cyklu?
- Coś mówił, ale naprawdę nie pamiętam. Chyba gdzieś w Europie? Przykro mi.
Znajdziecie go, prawda? Zanim go spalą jak tę nieszczęsną dziewczynę. Całkiem się
przywiązałam do tego chłopaka. Z powodu naszej pracy ja i mój mąż nie widujemy się ze
Stuartem za często, ale tęsknimy za nim.
T
RZYDZIEŚCI SIEDEM
Dom Kronik
Tego wieczora Deming jeszcze raz przestudiowała wszystkie akta, zwracając
szczególną uwagę na tajemniczą wiadomość, odkrytą przez venatorów na pierwszym
nagraniu. Początkowo zlekceważyła ją jako element mający odwracać uwagę, ale teraz
przyjrzała się jej ponownie. Szef Repozytorium uważał, że udało im się złamać szyfr, a
trzy obrazy - pieczęć Lucyfera, jagnię będące symbolem ludzkości oraz znak sojuszu -
wskazywały, że Niosący Światło sprzymierzył się z czerwonokrwistymi. Jeśli mieli rację,
to oznaczało, że ktokolwiek porwał zakładników i przygotował nagrania, był częścią
tego ruchu. Człowiek służący Croatanom? To wydawało się po prostu nie do pomyślenia,
dlatego początkowo zignorowała takie wyjaśnienie jako fałszywy trop. Myśl o tym, że
mogłaby to być prawda, niepokoiła zazwyczaj niewzruszoną venatorkę.
Przed świtem zakradła się do Duchesne, żeby zabrać z szafki trzymanego na
szczęście żółwia z jadeitu - był to niemądry przesąd, ale nie chciała bez niego udawać się
na wędrówkę śmierci. Jej bliźniaczka kupiła dwie figurki na targu w Hongkongu, a
Deming nabrała nawyku zabierania małego talizmanu wszędzie, gdzie się udawała.
Chciała wślizgnąć się do szkoły i wrócić, zanim ktoś ją zauważy i zacznie zadawać
pytania. O tak wczesnej porze w szkole byli tylko dozorcy, dlatego z zaskoczeniem
wpadła na Paula Rayburna, który wyszedł z wózkiem pełnym książek z biblioteki na
trzecim piętrze. Szafki trzecioklasistów znajdowały się naprzeciwko biblioteki.
- Cześć, Paul - powiedziała Deming.
- O, cześć - odparł, a jego affectus przybrał barwę odcienia pomarańczu, jak
zwykle w jej obecności.
- Co tu robisz?
- Pomagam w bibliotece. To część programu stypendialnego - wyjaśnił Paul,
dzwoniąc kluczami. - Staram się wyrobić ze wszystkim przed szkołą. To lepsze, niż
siedzieć po lekcjach. - Sprawiał wrażenie sennego i zmęczonego, a Deming poczuła
przypływ wzruszenia na myśl o tym, ile kosztowało go bycie uczniem Duchesne. Komuś
niezamożnemu nie mogło być łatwo w otoczeniu takich bogaczy.
Poczuła znajome ukłucie żądzy krwi z powodu jego bliskości, ale jego nieśmiały
uśmiech wywoływał też inną reakcję, sięgającą głębiej niż samo pragnienie wypicia jego
krwi.
- Jeszcze słońce nie wzeszło - powiedziała, wpychając swoje akta do torby na
książki. Uświadomiła sobie, że czuje ukłucie w sercu na myśl o tym, że po dzisiejszym
dniu prawdopodobnie nigdy go nie zobaczy. Kiedy znajdzie Stuarta, a była przekonana,
że zdoła to zrobić, jej zadanie będzie skończone i wyjedzie ze Stanów.
Szkoda, biorąc pod uwagę, że czuła coś do Paula - skomplikowaną mieszankę
pożądania i uczucia, którego nie potrafiła nazwać. Bała się tego, ponieważ do tej pory
całe życie podporządkowała dyscyplinie i porządkowi. Jej uczucia do niego stanowiły
czynnik rozpraszający. Mogły zakłócić jej ocenę sytuacji, o ile jeszcze tego nie zrobiły.
Najlepsi venatorzy nie poddawali się emocjom, a Deming zawsze starała się być
najlepsza.
- No wiem - wzruszył ramionami. - Przywykłem. A co ciebie tak wcześnie tu
sprowadza?
- Szczerze mówiąc, nie mogłam spać - odparła.
- Może spotkamy się później? Jak już oboje będziemy obudzeni.
Zamierzała potrząsnąć głową, ale nagle pomyślała, że może zamiast uciekać
przed swoimi uczuciami powinna sprawdzić, jak się rozwiną, żeby łatwiej sobie z nimi
poradzić.
- Czemu nie. Może o tej samej porze jutro? Na wczesnym śniadaniu?
Paul obdarzył Deming promiennym uśmiechem, sprawiając, że w jednej chwili
zapomniała, iż to spotkanie miało na celu zniweczenie wszelkich romantycznych
nadziei, jakie mógł żywić co do ich przyszłości.
Dopiero kiedy odszedł, uświadomiła sobie, że zapomniała go zapytać o Victorię,
Bryce'a i Piper. Chciała wiedzieć, od kogo usłyszał tamtą fałszywą informację.
***
Dom Kronik mieścił się w kwaterze głównej, w zamkniętej części Repozytorium.
Bibliotekarz popatrzył z nieukrywaną niechęcią na odzianą w czerń venatorkę, która
przyszła po stos pożółkłych papierów.
- Regentka podpisała upoważnienie?
- Proszę bardzo - Deming podała mu zezwolenie z ozdobnym podpisem Mimi.
- To są informacje zastrzeżone. Nie coś, o czym wszyscy powinni wiedzieć -
burknął bibliotekarz.
- Doskonale to rozumiem. Dlatego uzyskałam upoważnienie - odparła cierpliwie
Deming.
- Proszę zająć czwartą kabinę.
- Dziękuję.
Deming usiadła przy biurku i zaczęła kartkować listę kolejnych cyklów Victorii
Taylor i Stuarta Rhodesa. Zgodnie z Kodeksem Wampirów każdy wampir miał
uzyskiwać wiedzę o przeszłych wcieleniach na własną rękę, poprzez manifest krwi - nie
poprzez czytanie akt i dokumentów w bibliotece. Lawrence Van Alen należał do
głównych wyznawców tezy, że tożsamość to coś, co nosi się w sobie - że nawet jeśli
czyjeś nieśmiertelne życie było od początku dziejów pilnie dokumentowane przez
archiwistów, jego obowiązkiem jest odkrycie własnego przeznaczenia, a nie otrzymanie
przeszłości do garści, uwiecznionej na ręcznie zapisanych kartach.
Stuart Rhodes
Imię i nazwisko: Hollis Stuart Cobden Rhodes
Przeszłe wcielenia: Piero d'Argento (Florencja)
Victoria Taylor
Imię i nazwisko: Victoria Alexandra Forbes-Taylor
Przeszłe wcielenia: Stefana Granacci (Florencja)
To było interesujące. Zarówno Victoria Taylor, jak i Stuart Rhodes, po raz ostatni
byli w cyklu w tym samym miejscu i w tym samym czasie. Tak więc nawet jeśli nie znali
się obecnie, istniała znacząca szansa, że znali się w przeszłości. To nie mógł być zbieg
okoliczności.
Tak czy inaczej, kiedy wejdzie w wymiar uroku, odnajdzie Stuarta, aresztuje jego
porywaczy i wreszcie znajdzie poszukiwane odpowiedzi.
Deming wymknęła się z Repozytorium z nisko opuszczoną głową. Za godzinę
umówiła się w kwaterze głównej venatorów z braćmi Lennox, a do ich przybycia miała
niewiele czasu. W myślach przejrzała listę rzeczy do przygotowania: musi pamiętać,
żeby włożyć coś ciepłego. Kiedy ostatnim razem obudziła się po takiej wędrówce, trzęsła
się z zimna.
Musi zadzwonić do bliźniaczki. Chciała usłyszeć głos Dehui nie tylko w wymiarze
uroku. To kolejny przesąd, jak zielony żółwik, którego trzymała w ręku. Poza tym nie
zostawało już nic do zrobienia, była gotowa udać się do doliny cienia.
Czekając na zmianę świateł, rozpoznała samochód, który zatrzymał się po
przeciwnej stronie ulicy. To był ten sam, którym wracała do domu w sobotni wieczór. Za
kierownicą siedział Paul. Zamierzała mu pomachać, kiedy zauważyła, że nie jest sam.
Była z nim dziewczyna.
W wysiadającej z samochodu dziewczynie było coś znajomego.
W tym momencie Deming zrozumiała.
To była Victoria Taylor.
T
RZYDZIEŚCI OSIEM
Wyznania
Przez moment Deming była zbyt oszołomiona, by się poruszyć, ale szybko się
otrząsnęła. W ułamku sekundy nie tylko znalazła się w samochodzie Paula, ale też
położyła rękę na kierownicy.
- Zatrzymaj się - zażądała.
Paul podskoczył. Wyglądał na przerażonego tym, że pojawiła się znikąd.
- Jak ty...? - zapytał, w ostatniej chwili unikając zderzenia z rozpędzoną taksówką.
Deming skręciła kierownicę w kierunku krawężnika i samochód zatrzymał się
gwałtownie.
- Ta dziewczyna, która z tobą była. Kto to? - Deming nie miała czasu na kolejne
kłamstwa czy bzdury. Chciała dotrzeć do sedna tej sprawy. Teraz. Musiała wybierać
między śledzeniem dziewczyny a konfrontacją z Paulem i wybrała to drugie wyjście.
- Jaka dziewczyna?
- Dziewczyna, która przed chwilą wysiadła z twojego samochodu. Victoria Taylor.
- Deming była pewna, że widziała Victorię. Studiowała jej fotografię niezliczoną ilość
razy i dokładnie zapamiętała twarz dziewczyny. Rozpoznałaby Victorię w dowolnych
okolicznościach.
- Victoria? - spytał kpiącym tonem Paul. - Czy ona nie miała być w Szwajcarii, czy
gdzieś tam?
- Kłamiesz. Kłamałeś od samego początku - powiedziała miękko Deming. - Ta cała
historia o Piper i romansie Bryce'a z Victorią była jednym wielkim kłamstwem.
Paul pochylił się nad kierownicą.
- Dobra, niech będzie. Kłamałem. Ale jeśli chcesz usłyszeć prawdę, musisz mi
obiecać to samo.
Deming z zaskoczeniem uniosła brwi.
- Nie rozumiem.
- Wiem, kim jesteś. Nie musisz tego przede mną ukrywać. Wiem, że jesteś jedną z
nich.
- Znaczy, z kogo? Popatrzył jej w oczy.
- Wiem, że Komitet to tylko przykrywka. Ze na świecie są ludzie, którzy nie
umierają, którzy powracają co kilkaset lat.
- Odbiło ci. Nie mam pojęcia, o czym mówisz. - Boże, byli aż tak nieostrożni? Skąd
on wiedział o ich sekretach? To dopiero złamanie zasad bezpieczeństwa. Paul nie był ani
zausznikiem, ani familiantem. Skąd wiedział?
Paul odchrząknął i popatrzył przez okno, odpowiadając na niezadane przez nią
pytanie.
- Chodzę do Duchesne od kilku lat. Widziałem różne rzeczy. Słyszałem różne
rzeczy. Tacy goście jak Bryce Cutting są bardzo nieostrożni. Wiem, że większość
dzieciaków w szkole niczego nie zauważa, ale ja jestem inny. Wiem, kim jesteś. Nie
przeszkadza mi to.
Deming potrząsnęła głową.
- Nie wiem, o czym mówisz - odparła spokojnie. - Chciałabym się dowiedzieć,
dlaczego Victoria Taylor była przed chwilą w twoim samochodzie.
- Czyli mamy impas - powiedział z uśmiechem Paul. - Chcesz, żebym powiedział
prawdę, ale nie chcesz mi wyświadczyć grzeczności i odwdzięczyć się tym samym.
Nagle Deming przypomniała sobie słowa z nagrania wideo. Wampiry istnieją
naprawdę. Otwórzcie oczy. Są wśród nas. Nie wierzcie w ich kłamstwa.
A potem słowa Paula: Ci, którzy nie zauważają mojego istnienia. To poniżające.
Złożyła jego zachowanie na karb zwykłej niechęci do grupy najpopularniejszych
dzieciaków, ale było w tym coś więcej. Miał klucze do szkoły, a Victorię ukryto na
strychu Duchesne. Nagle uświadomiła sobie dwie rzeczy, które niepokoiły ją, od kiedy
dowiedziała się o porwaniu Stuarta Rhodesa. Po pierwsze, na przyjęciu u Rufusa Stuart
stał obok Paula Rayburna. Byli przyjaciółmi. Po drugie, to było przyjęcie „degustacyjne”.
Jedynymi zaproszonymi ludźmi byli familianci i ci, którzy mieli właśnie stać się
familiantami. A jednak Paul Rayburn wyszedł z imprezy niewybrany przez nikogo. Bez
śladów ukąszenia. To nie powinno się zdarzyć. Zasady Komitetu zabraniały czegoś
takiego. Paul widział zbyt wiele - powinien zostać naznaczony.
Deming uświadomiła sobie coś więcej. Także impreza u Jamiego Kipa była
zamknięta - tylko wampiry, zausznicy, familianci i prawie-familianci. Evan Howe
przyszedł tam jako zwykły chłopak, a wyszedł jako familiant Victorii Taylor. Deming
była gotowa się założyć, że Paul Rayburn pojawił się także na imprezie Jamiego Kipa -
kto wie, jak wielu imprezach - i wyszedł niezmieniony. Nienaznaczony. Oto człowiek,
który nie miał powodu być lojalny wobec wampirów, a jednak stał się świadkiem ich
tajemnic.
A potem w jego intensywnie błękitnych oczach zobaczyła wspomnienie, które tak
długo jej umykało. W noc imprezy u Jamiego Kipa Victoria pokłóciła się z Piper i
wybiegła z apartamentu. Wyszła na korytarz, gdzie Paul wynurzył się z cienia, zarzucił
jej na głowę czarny worek i wciągnął ją z powrotem do środka. Zaczekał na zmianę
warty Strażników o świcie, żeby wyślizgnąć się z porwaną. Dlatego nikt ich nie widział.
Żadnych raportów. Żadnych świadków.
Deming poczuła przypływ zgrozy z powodu tego odkrycia. Paul coś dla niej
znaczył. Kiedy wpadła na niego tego ranka, wiedziała, że jest w tym coś więcej niż tylko
żądza krwi. Czuła do niego coś, czego nie czuła nigdy wcześniej, w ciągu wieków swojego
życia. Pociąg. Uczucie. Podziw. Miłość? Może. Niewykluczone. Ale teraz nigdy się tego nie
dowie.
- Paul, dlaczego? - zapytała Deming.
Uśmiechnął się.
- Od dawna podejrzewałem, że coś się dzieje, ale chciałem mieć pewność.
Szczególnie kiedy mój kumpel Stuart został zaproszony do tego całego „Komitetu”, a ja
nie. To nie miało sensu, że tylko on z nas dwóch został wybrany. Więc pewnego
popołudnia ukryłem się w bibliotece podczas jednego z ich zebrań i wszystko
zobaczyłem i usłyszałem. Porozmawiałem ze Stuartem - powiedziałem mu, że wiem, że
zrobiłem też nagranie i zamierzam wrzucić je do internetu, pokazać wszystkim prawdę.
Cały świat powinien się dowiedzieć, kim jesteście. Rządzicie wszystkim i nikt nawet o
tym nie wie. To nie fair. Nie jesteście bogami.
- Nie, nie jesteśmy - zgodziła się miękko Deming, myśląc o starożytnej bitwie w
Niebie. - Nie jesteśmy. - Odebrali w tej kwestii bolesną lekcję.
- Dlaczego tak na mnie patrzysz? Myślisz, że zrobiłem coś złego? To nie tak. To
był pomysł Victorii, że odegra rolę zakładniczki. Serio myślisz, że człowiek zdołałby
złapać wampira? No więc powiedziałem Stuartowi, co zamierzam zrobić, a on jej to
powtórzył. Przyszła do mnie i poprosiła, żebym na razie nie wrzucał tego nagrania. Ze
ma lepszy pomysł. Powiedziała, że ona i Stuart są zakochani w sobie i chcą uciec ze
Zgromadzenia, bo nie wolno im być razem.
Byli „połączeni więzią” z innymi. A gdyby ci inni się dowiedzieli, Stuartowi i
Victorii groziłoby spalenie. Bali się tej całej - jak wy ją nazywacie? - Regentki? Mówili o
Jacku Force, o tym, że to, co zamierzano z nim zrobić, stanie się z nimi, jeśli ktoś się
dowie. Więc Victoria wpadła na ten pomysł z porwaniem. Powiedziała, że jeśli uda się
zrobić tak, żeby wszyscy uwierzyli, że nie żyją, nikt więcej nie będzie ich szukał.
Powiedziała, że wie, jak zmylić nawet venatorów.
Udzieliła mi szczegółowych wskazówek. Naprawdę zależało jej aby zaplanować
każdy krok. Powiedziała, że cały czas są obserwowani.
Deming skinęła głową. Jak inaczej Paul dowiedziałby się o Strażnikach?
Poprzednio, kiedy opowiadał tę zmyśloną historię o Victorii i Piper, nie zwracała
większej uwagi na jego affectus, ale teraz mu się przyglądała. Wszystko, co widziała,
potwierdzało, że mówił prawdę.
- Wiem, że nie masz żadnego powodu, żeby mi wierzyć. Słyszałem o tobie. Stuart
mi powiedział. Jego tata jest w Radzie. Jesteś jakimś wampirzym superdetektywem, czy
coś takiego.
- Co jeszcze powiedział ci Stuart?
- Ze Victoria czeka na niego. Widzisz, ona była przez cały czas w mieście.
Zamierzają uciec do Zgromadzenia Europejskiego. Jutro wszyscy uwierzą, że Stuart nie
żyje, a oni będą wolni.
Więc jeśli to wszystko, co jej powiedział, było prawdą - a jego affectus to
potwierdzał - dokładając do tego fakt, że Victoria, wampirzyca, nie mogłaby zostać
zmuszona przez człowieka do posłuszeństwa wbrew swojej woli, to wszystko był głupi
wybryk. Wybryk wampirzych nastolatków, którzy zakochali się w niewłaściwej osobie i
chcieli uciec ze Zgromadzenia, oraz ludzkiego chłopaka, który chciał odkryć wielki
sekret. Może największy istniejący sekret.
- Słuchaj, wiem, o czym myślisz. Chcesz wymazać moją pamięć, czy coś w tym
stylu, prawda? Stuart i Victoria też chcieli, ale przekonałem ich, żeby tego nie robili.
Proszę, nie. Deming bawiła się wpiętymi we włosy pałeczkami.
- Nie, wymazanie pamięci nie pomoże. Wiesz zbyt wiele. Jeśli to zrobię, mogę...
uszkodzić twój mózg.
Paul rzucił spojrzeniem na zamknięte drzwi samochodowe.
- Więc zamierzasz zrobić coś innego. Ale może jest inny sposób? Nie chcę tego.
Może mógłbym zostać jednym z tych ludzi... jak ich nazywacie... zauszników?
- Zausznikiem trzeba się urodzić, nie można nim zostać. To nie jest wolny etat.
Zgromadzenie nigdy by na to nie pozwoliło. Przykro mi. Istnieje tylko jedno wyjście. -
Wiedziała, co musi zrobić. Coś, co powinno być zrobione już dawno temu. Może dlatego
tak bardzo ją pociągał, ponieważ wiedziała, że ostatecznie będzie zmuszona to zrobić.
- Nie - powiedział Paul, biorąc ją za rękę. - Nie traktuj mnie jak kogoś gorszego.
Potraktuj mnie jak równego sobie. Jestem tylko człowiekiem, ale nasza krew utrzymuje
was przy życiu. Bez nas jesteście niczym.
Lekko położył dłoń na jej policzku.
- Zróbmy to na moich zasadach. Podziel się ze mną sobą. Wiem o świętym
pocałunku. Wiem, co się wtedy dzieje. Co się ze mną stanie.
Jego affectus pulsował błękitem pełnego morza i bezkresnego nieba. Błękit był
kolorem prawdy. Kochał ją. Dlatego poczuła, że jej żołądek się zaciska, kiedy zobaczyła
w jego samochodzie Victorię Taylor. Zaufała mu, a on ją okłamał. Ale kłamał tylko
dlatego, żeby ochronić przyjaciół. Był tak rozdzierająco uroczy, że miała ochotę płakać.
Deming dotknęła jego szyi i wyszeptała:
- Ja też cię kocham.
T
RZYDZIEŚCI DZIEWIĘĆ
Władca marionetek
Zgodnie ze słowami Paula wszystko okazało się jedną wielką zmyłką. Tego
wieczora grupa operacyjna venatorów tłoczyła się w jego niewielkiej sypialni. Sam
przeszukiwał pamięć uroku, podczas gdy Ted z towarzyszącym im informatykiem
zajmowali się komputerem.
- Spójrz na to - Ted wskazał monitor.
Deming pochyliła się, odczytując e-mail. Nadawcą była Victoria Taylor.
Dzięki za wszystko, Paul. Zgromadzenie Europejskie zgodziło się nas przyjąć. Nie
mogę się doczekać, aż ja i Stuart zaczniemy nowe Życie. Jesteś prawdziwym przyjacielem. -
Victoria
Wszystko zostało przygotowane tak pieczołowicie, jak mała sztuka teatralna.
Victoria wystarała się o ciało z kostnicy. To właśnie ono było dziewczyną, która spłonęła
w Newport. W skrzynce były tuziny maili od Stuarta i Victorii. Planowali wyjechać z
kraju w dniu domniemanego spalenia Stuarta. Cała sprawa okazała się mistyfikacją,
planem ucieczki, który z pozoru miał wyglądać jak zagrożenie dla tajemnicy wampirów.
Na szczęście obrót spraw okazał się jak najbardziej pomyślny. Żaden wampir nie
ucierpiał. Wszyscy myśleli, że Wyssani to nowy film. Czerwonokrwiści nadal o niczym
nie wiedzieli.
- Zajmiecie się Victorią i Stuartem? - zapytała Deming.
- Zgodnie z tym, co piszą, mają się spotkać za godzinę na lotnisku Kennedy'ego.
Będziemy tam - odparł Ted.
- Strych?
- Sprawdzony. Odciski jego palców były na komputerze, a na włóknach w
bagażniku samochodu znaleziono ślady DNA Stuarta.
Deming uświadomiła sobie, że Stuart najprawdopodobniej był w bagażniku tej
nocy, kiedy wyjeżdżali z imprezy u Rufusa Kinga. Dlatego Paul sprawiał wrażenie
zdenerwowanego, kiedy poprosiła go o podwiezienie.
Sam Lennox powrócił z wymiaru uroku.
- Nie ma tu nic oprócz samotności i nudy - powiedział. - Żadnych śladów
przemocy czy wzburzenia. Wygląda na to, że dzieciak mówił prawdę.
Dokładnie tak, jak myślała. Deming skubnęła skórkę przy paznokciu. W
odróżnieniu od bajeczki, którą Paul sprzedał jej na temat Piper, tutaj wszystko było tak,
jak to opisał.
Deming poczuła ulgę. Tym razem udało jej się dotrzeć do prawdy. Ale czy na
pewno? Pozostawała dręczącą wątpliwość. Wszystko za bardzo do siebie pasowało, było
zbyt proste... Wahała się - dlatego, że było prawdą, czy też dlatego, że Paul sfabrykował
kolejne piętrowe kłamstwo? Musiała mieć stuprocentową pewność.
- To za proste - mruknęła.
- O czym myślisz? - zapytał Sam.
- Słuchajcie, macie jeszcze te popioły ze spalonego ciała, prawda? Sprawdźcie
ślady krwi. Po prostu żeby upewnić się, że to nie była Victoria.
- Jasne - skinął głową Ted i zadzwonił do grupy venatorskiej w Repozytorium,
zlecając im przeprowadzenie testów.
- Pilnujcie też Rayburna - rozkazała Deming. - Niedługo powinien się obudzić.
Kiedy skończycie tutaj, spotkamy się przy Bleecker Street. Chcę jeszcze raz rzucić okiem
na te zaklęcia maskujące. Żeby mieć pewność, że wszystko sprawdziliśmy.
C
ZTERDZIEŚCI
Wędrówka śmierci
Kiedy bracia Lennox spotkali się z Deming w kwaterze venatorów, jeden rzut oka
na ich ściągnięte twarze powiedział jej wszystko, co chciała wiedzieć. Opadła na
najbliższy zniszczony fotel.
- Miałaś rację. Ślady krwi nie pozostawiają wątpliwości. Victoria Taylor nie żyje.
Jest martwa od tygodni.
- Sprawdziliśmy też kroniki więzi - dodał Ted. - Victoria nie miała w tym cyklu
swojego partnera. Stuart podobnie. Oboje byli wolni, przynajmniej w tym życiu. Ale tak
czy inaczej, nie byli razem ani teraz, ani kiedykolwiek. To wszystko było kłamstwem.
Wszystkie e-maile były sfałszowane.
Deming zachowała spokój, chociaż ręce jej drżały.
- A Stuart Rhodes? Sam potrząsnął głową.
- Na lotnisku znaleźliśmy tylko urnę z prochami. Laboratorium nad tym pracuje,
ale mam przeczucie, że to Stuart. Wszystko wskazuje na to, że nie żyje od trzech dni.
Nagranie było fałszywe. Od samego początku nie mieliśmy szans go uratować.
- Gdzie jest Paul? - zapytała.
Choć wydawało się to już niemożliwe, Ted Lennox sprawiał wrażenie jeszcze
bardziej przygnębionego.
- Grupa operacyjna zgubiła go kilka godzin temu. Wyślizgnął się, nie mają pojęcia,
w jaki sposób. Słuchaj, kimkolwiek czy czymkolwiek ten gość jest, jest niebezpieczny.
Nie jest jednym z nas i zabił już dwoje wampirów. Potrafi stworzyć sobowtóra. W grę
musi wchodzi naprawdę czarna magia. - W pamięci uroku samochodu Paula venatorzy
nie znaleźli żadnego śladu dziewczyny, co oznaczało, że nigdy nie istniała.
- Zgodnie z tym, co mówiłaś, potrafi też zmieniać swój affectus. Lepiej uważaj na
siebie - ostrzegł Sam. - Jesteś pewna, że nie dasz sobie tego wyperswadować?
- Nie. Muszę to zrobić - odparła Deming. Co powiedział jej Paul? Słyszałem o tobie.
Miał czas się przygotować. Wiedział o niej wszystko. Wiedział, że polegała na swoim
talencie, naturalnej wiedzy o tym, czego odczytanie innym venatorom sprawiało
trudności. Wiedział, że będzie z tego powodu dumna, może nawet zarozumiała. Znalazł
sposób wykorzystania jej talentu przeciwko niej.
Ale nie brał pod uwagę jej zdolności do uczenia się na błędach. Mogła zostać
oszukana raz, ale mylił się, jeśli przypuszczał, że po raz kolejny nabierze się na historię
miłosną.
- Dobra. Nawet jeśli nie znajdziemy go po tej stronie, znajdziemy go w wymiarze
uroku. Zbierajmy się. Mamy w planach wędrówkę śmierci.
Dla każdego wampira wymiar uroku wyglądał inaczej. Dla Deming świat
zmierzchu przybierał postać pustego placu w środku Zakazanego Miasta w Pekinie.
Minęły całe lata, odkąd w prawdziwym świecie widziała Zakazane Miasto w podobnym
stanie. Obecnie tłoczyło się w nim tak wielu turystów, że trudno było ogarnąć rozmiary
jego piękna. Ale w wymiarze uroku starożytne, otoczone murami miasto pozostawało
ciche i puste.
Przeszła przez bramę, przez dwór zewnętrzny do wewnętrznego, podążając
Drogą Cesarską, dostępną tylko dla cesarza, aż wreszcie stanęła na stopniach Pawilonu
Kształtowania Charakteru, co oznaczało, że znajdowała się głęboko w stanie
protoświadomości. W świecie rzeczywistym jej serce się zatrzymało. Kroczyła teraz po
granicy światów, po cienkiej linii oddzielającej żywych od umarłych.
Paul czekał na nią na schodach najdalszego pawilonu. W wymiarze uroku jego
dusza była chyba nawet piękniejsza od jego oczu. Uśmiechnął się do niej ze smutkiem.
- Wiedziałem, że mnie znajdziesz.
Deming podeszła do niego. Na jej plecach poruszały się skrzydła. Mogła pojawić
się przed nim w dowolnej postaci, ale przyszła do niego jako Anioł Miłosierdzia.
- Dlaczego ich zabiłeś?
- To długa historia - powiedział, kładąc jej dłoń na swoim policzku.
- Zaczęła się we Florencji? W piętnastym wieku?
Twarz Paula pojaśniała.
- Ależ tak. Doszłabyś do tego, prawda?
- Widziałeś akta Repozytorium w mojej torbie. Wiedziałeś, że się dowiem. Dlatego
tamtego popołudnia stworzyłeś iluzję. Tę dziewczynę w twoim samochodzie, która
miała być Victorią.
- Mmmhm.
- Więc powiedz mi, co się wydarzyło we Florencji?
- To naprawdę proste. Stuart i Victoria byli członkami sekty. Nazywali się
petruwianami. Naprawdę obrzydliwe towarzystwo. Rzeźnicy. Mordercy. Najgorszy
rodzaj oprawców. Zabijali w imię pokoju, w imię sprawiedliwości, w imię Boga. Zabili
moją matkę.
- Musieli mieć swoje powody - zaprotestowała Deming. -Kodeks Wampirów nigdy
nie pozwoliłby...
- Kodeks Wampirów nie chroni niewinnych! - wybuchnął Paul. - Kodeks ma tylko
chronić wampiry. Nikt inny się nie liczy.
- Mylisz się. Kodeks został stworzony, aby chronić ludzi. Tak było od zawsze.
W tym momencie Deming przypomniała sobie symbol związku na nagraniu.
Srebrnokrwiści łączyli się z ludzkimi kobietami. Paul Rayburn był dzieckiem demona,
istotą zwaną nefilimem. Bękartem Croatana i czerwonokrwistej.
- Nie powinieneś istnieć - powiedziała. - Wampirom nie został dany dar
tworzenia życia.
Nawet córka Allegry przez niektórych w społeczności była uważana za
Obrzydliwość. Nikt nie wiedział na pewno, jakim cudem Schuyler pojawiła się na
świecie.
- A jednak istnieję. I nie jestem wyjątkiem. Strzeżcie się, wampiry. Nie jesteście
jedynymi sierotami Wszechmogącego na tej Ziemi.
Paul uniósł dłoń i Deming zobaczyła, że trzymał zhanmadao, dwuręczną szablę
lśniącą ogniem piekielnym.
- Jest mi naprawdę przykro, ponieważ nie kłamałem, mówiąc ci o mojej miłości,
najdroższa venatorko. Ale nie mogę zostawić cię przy życiu. Kochanka zachowa swój
sekret.
Deming wyjęła z włosów pałeczki i uniosła długie ostrze Miecza Łaski.
- Mnie także jest przykro. Moja miłość do ciebie także była prawdziwa.
Demoniczny chłopak uśmiechnął się.
- Tak, i uczyniłaś mnie swoim familiantem. Jakaż szkoda, że caerimonia nie
pozwoli ci mnie skrzywdzić. Moja krew płynie w twoich żyłach.
Miał oczywiście rację. Święty pocałunek zaszczepiał w wampirze lojalność, tak
aby po pierwszym ukąszeniu błękitnokrwisty nie był w stanie celowo skrzywdzić
familianta. Największym zagrożeniem było doprowadzenie do pełnego wysuszenia
człowieka z powodu żądzy krwi. Po dopełnieniu świętego pocałunku człowiekowi już
nigdy nic nie groziło ze strony jego wampira.
Deming popatrzyła na Paula. Kołnierzyk jego koszuli był rozpięty i znowu to
zobaczyła. Dokładnie na jego szyi. Tryglif z symbolami z pierwszego nagrania wideo.
Miecz przeszywający gwiazdę: znak Lucyfera. Symbol sojuszu. I wreszcie wizerunek
jagnięcia.
Po raz pierwszy zobaczyła to, kiedy wzięła Paula w ramiona i zatopiła w nim kły.
Wybrała go, uczyniła swoją własnością. Postąpiła tak z miłości i z poczucia obowiązku.
Prosił ją, by tego nie robiła - ale tylko po to, żeby do końca utwierdzić ją w tym, czego od
niej chciał.
- Jest tylko jeden problem z tą zasadą - Deming uniosła miecz. - Nie jesteś
człowiekiem. - Więc to dlatego jego krew dziwnie smakowała. Jej gorycz brała się ze
smaku węgla świata podziemnego.
Paul próbował zablokować jej miecz, ale ostrze pękło na dwie części. Gwałtownie
wciągnął powietrze, opadając na kolana. Po raz pierwszy wyglądał na przerażonego.
- Pomyśl o swojej miłości - poprosił. Deming spojrzała na niego bez współczucia.
- Myślę - powiedziała i z całej siły zatopiła ostrze głęboko w jego sercu.
Kochanka
Florencja. 1452
Najwyższą wieżą we Florencji była nieukończona kopuła i po raz kolejny Tomi i Gio
wbiegli po murze na szczyt budynku.
- Niczego tu nie ma - potrząsnął głową Gio.
Tomi jeszcze raz przeszła wzdłuż krawędzi- Popatrzyła w górę, na nocne niebo
widoczne przez otwarty sufit. A potem uklękła i postukała w kamienną podłogę. Pod
spodem usłyszała pustkę. Sama kopuła mogła nie być ukończona, ale piętro poniżej było
gotowe.
- Zejdziemy schodami - powiedziała Tomi. - Idź za mną.
Na najwyższym piętrze znaleźli pusty korytarz, Na końcu dojrzeli tajne drzwi. Tomi
popchnęła je, a one otworzyły się zgodnie Z jej wolą.
W środku znaleźli ludzką kobietę. Jedną z najsłynniejszych piękności Florencji,
której portrety malowali najlepsi, zakochani w niej, artyści.
- Simonetta! - wykrzyknęła Tomi. Simonetta de Vespucci była żoną szlachcica z
otoczenia Medyceuszy i plotkowano, że jest umiłowaną kochanką samego Lorenza de
Medici. Od dłuższego czasu nie widywano jej na mieście, a teraz Tomi poznała tego
przyczynę.
- Nie zbliżajcie się! - krzyknęła Simonetta, osłaniając wydęty brzuch. Była w
dziewiątym miesiącu ciąży.
Kiedy objęła brzuch, Tomi zauważyła znak na jej ramieniu. Ten sam, jaki nosił
mężczyzna z Cytadeli.
Simonetta nie była kochanką Medyceusza.
- Kim jest twój kochanek? - zażądał odpowiedzi Gio. - Kto jest ojcem twojego
dziecka?
Tomi zrozumiała, o co Gio pyta naprawdę - w czyim przebraniu Książę Ciemności
znowu stąpa po świecie? Wiadomo już, że Niosący Światło powrócił. Ale w jakim kształcie?
Tomi nie była zaskoczona odpowiedzią Simonetty.
Kobieta wskazała Andreasa jako ojca swojego dziecka.
C
ZĘŚĆ CZWARTA
R
OZWIDLENIE DRÓG
C
ZTERDZIEŚCI JEDEN
Zakon petruwiański (Schuyler)
Schuyler znalazła dla MariEleny pokój w północno-zachodnim narożniku Santa
Maria del Fiore. Pokój mieścił się w niewielkim budynku ukrytym w bocznej części
kompleksu bazyliki, gdzie ulokował się zakon petruwiański. Przybyli do Florencji ledwie
kilka godzin temu. Kiedy Schuyler uwolniła Ghediego spod działania przymusu, nalegał,
by zabrać dziewczynę do zakonników.
Schuyler z ulgą znalazła się znowu wśród ludzi, a widok zatłoczonych włoskich
ulic i rzeszy turystów na placu Duomo przywrócił jej siły.
Na ile ona i Jack mogli stwierdzić, obecnie pozostała tylko garstka petruwian. Po
przybyciu na miejsce naliczyli zaledwie kilku księży. Zakonnicy umieścili ich w pokoju
obok MariEleny, gdzie mieli zaczekać, aż przełożeni zakonu będą gotowi, by ich przyjąć.
Rozległo się stukanie do drzwi i młody czarnoskóry zakonnik wszedł do pokoju.
- Czekamy na was. Proszę, pozwólcie ze mną.
Poprowadził ich ciemnymi korytarzami do surowej komnaty. Czekał tam na nich
Ghedi w towarzystwie dwóch starszych księży.
Schuyler i Jack zajęli miejsca naprzeciwko nich.
- Jestem ojciec Arnoldi. Jak słyszałem, powstrzymaliście ojca Awale przed
przeprowadzeniem rytuału oczyszczenia.
- Oczyszczenia? Zamierzał ją zabić - zaprotestowała Schuyler. - Wyjaśnijcie, jak
morderstwa mogą być częścią waszej misji.
- Kiedy zakon został założony przez ojca Linardiego, otrzymaliśmy od
Błogosławionych dwa rozkazy. Jednym z nich było oczyszczanie Ziemi z dzieci Kochanki.
- Kochanki? - zapytał Jack. Ksiądz skinął głową.
- Ludzkiej oblubienicy Lucyfera. Mówi się, że obdarzył ją wiecznym życiem, ale
mimo to została unicestwiona przez pierwszych petruwian.
- Kim byli Błogosławieni? - spytała Schuyler.
- Wampirami, takimi jak wy. Naszymi założycielami.
- Chcecie powiedzieć, że błękitnokrwiści zezwolili na zabijanie ludzi? Niewinnych
kobiet? - w głosie Schuyler dźwięczało oburzenie.
- Zostały naznaczone tryglifem - ksiądz pochylił głowę. -Noszą pod sercem
nefilima. Przez setki lat pozostawaliśmy wierni naszej misji. Strzeżemy bramy. Zabijamy
skażonych.
- Brama jest kłamstwem. Piekielne Gardło to mistyfikacja. Nie ma tam żadnej
bramy - oznajmiła Schuyler.
Ksiądz wzdrygnął się.
- To święte miejsce... To niemożliwe.
- A jednak - potwierdziła Schuyler. - Byliśmy tam.
- Stanęliście pod bramą - ojciec Arnoldi spojrzał ostro na Ghediego. - To
niedopuszczalne. - Tak jak podejrzewał Jack, ludzkim odźwiernym nakazano trzymanie
się z dala od miejsc przejścia.
Ghedi pochylił głowę.
- Nie mieliśmy wyjścia. Dziewczyna tam była.
- Zostaliśmy tam doprowadzeni. Kimkolwiek byli porywacze MariEleny, chcieli,
żebyśmy poznali prawdę - wyjaśnił Jack. - Szydzą sobie z nas.
- Ghedi mówił, że ojciec Baldessarre martwił się pewnymi kwestiami -
przypomniała Schuyler.
Księża poruszyli się na swoich miejscach, sprawiając wrażenie zakłopotanych.
- Ostatnio zbyt wiele dziewcząt zostaje zabranych. Dawniej była to jedna,
najwyżej dwie na rok. Ale od jakiegoś czasu otrzymujemy zbyt wiele doniesień, a
wszystkie takie same. Dziewczęta znikają, a kiedy je znajdujemy, noszą na sobie znak.
- Nie zabijecie MariEleny - ostrzegła Schuyler. Stary ksiądz popatrzył na nią z
wściekłością.
- Nosi w sobie niebezpiecznego wroga. Lepiej dla niej, żeby umarła.
Schuyler coś sobie przypomniała. Kiedy po raz pierwszy poprosili Ghediego, żeby
wyjaśnił im, co łączy go z ojcem Baldessarre, opowiedział im o śmierci swojej matki.
- Ghedi, twoja matka została zabrana...
- Tak - skinął głową Ghedi. - Miała na sobie znak. Wypalony na skórze. A jej
brzuch się powiększał. Zaczęła mieć wizje i ataki drgawek. Mówiła o Piekle.
- Powiedziałeś nam, że umarła przy porodzie, a zakonnicy zaopiekowali się tobą,
jako sierotą. Ale to petruwianie ją zabili, prawda? A potem cię zabrali.
Nie zaprzeczył.
- A jednak nie czujesz do nich nienawiści - zdumiała się.
- Moja matka była potępiona, Schuyler. A tamto dziecko nie mogło żyć na tym
świecie.
- Nie pozwolimy wam skrzywdzić MariEleny - powtórzyła Schuyler. - Musi istnieć
sposób na jej uzdrowienie.
Rozmowy zakończyły się impasem, a spotkanie zostało odroczone. W pokoju
Schuyler zaczęła wertować notatki Lawrence'a.
- Chyba znalazłam coś na temat powiązania ojca Linardiego, pierwszego
petruwianina, z Katarzyną ze Sieny. - Podniosła plik listów. - Nie wydawały mi się
wcześniej ważne, ale zmieniłam zdanie. Jack, to są listy miłosne. Benedykt był
familiantem Katarzyny. Rozkazała mu strzec tej fałszywej bramy. Co oznacza, że
prawdziwa brama wciąż gdzieś tu jest.
Podekscytowana Schuyler związała z powrotem kartki.
- Katarzyna strzegła prawdziwej bramy, wykorzystując petruwian jako przynętę.
- Ale Croatanie odkryli, że brama jest fałszywa, a skoro porywają kobiety, oznacza
to, że prawdziwa brama, gdziekolwiek jest, została w jakiś sposób naruszona.
- Gdyby tak było, czy cała okolica nie roiłaby się już od demonów?
- Nie całkiem. Pamiętasz, co powiedział Ghedi? Bandyci, którzy porwali jego
matkę, podobnie jak handlarze żywym towarem, którzy zabrali MariElenę, byli ludźmi.
Potęga Michała nadal utrzymuje demony w świecie podziemnym.
- Ale nie uniemożliwia tam wstępu ludziom - skinęła głową Schuyler. - Zabierają
dziewczęta do Piekła. Dlatego nie mogłam odnaleźć MariEleny w wymiarze uroku.
- Musimy znaleźć Katarzynę. Musimy powiedzieć jej, co się tutaj dzieje. To na
pewno jakaś pomyłka. Błękitnokrwiści nigdy by na coś podobnego nie pozwolili... Michał
i Gabriela nigdy... Coś musiało się wydarzyć zupełnie nie tak.
- Znajdziemy Katarzynę - powiedziała stanowczo Schuyler. - Mam przeczucie, że
jest gdzieś blisko. Lawrence przypuszczał, że może być w Aleksandrii. Zamierzał się tam
udać, ale najpierw chciał porozmawiać z ojcem Baldessarre. - Odłożyła papiery dziadka,
a kiedy podniosła spojrzenie, zobaczyła, że oczy Jacka dziwnie lśnią.
Co się dzieje, kochany? - przekazała, podchodząc i biorąc go za rękę. -Jesteśmy
bezpieczni. Poradzimy sobie z tym koszmarem.
- Nie mogę jechać z tobą do Egiptu - Jack mocno ścisnął jej rękę.
- Jak to?
- Pojawią się kolejni łowcy nagród. Tym razem mieliśmy szczęście. Ale nie mogę
cię dłużej narażać na niebezpieczeństwo. Muszę wrócić i zmierzyć się z Mimi.
Schuyler nie odpowiedziała ani słowem, jeszcze mocniej ściskając dłoń Jacka.
- To jedyna droga, kochana - powiedział Jack. - Żebyśmy mogli żyć bezpiecznie,
muszę się zgodzić na proces. Nie potrafiłbym spojrzeć sobie w oczy, gdyby kiedykolwiek
stało ci się coś przeze mnie.
Schuyler zadrżała.
- Spalą cię - wyszeptała.
- Tak bardzo we mnie wątpisz?
- Pojadę z tobą - powiedziała, wiedząc, że to niemożliwe. Musi dokończyć misję
swojego dziadka. Musi wypełnić jego dziedzictwo. W imię Błogosławionych zabijano
niewinne kobiety i dzieci.
- Nie. Nie możesz - odparł Jack. Powiedziałeś, że już nigdy nie zostaniemy
rozdzieleni.
I nie zostaniemy. Nigdy. Istnieje droga pozwalająca nam być razem na zawsze.
Jack przykląkł i spojrzał na Schuyler oczami pełnymi miłości.
- Czy zechcesz?
Schuyler gwałtownie złapała oddech i podniosła Jacka na nogi. Czuła
jednocześnie zachwyt i rozpacz.
- Tak. Tak. Oczywiście. Tak.
Czyli zostało postanowione. Schuyler będzie poszukiwać Katarzyny ze Sieny i
prawdziwej Bramy Obietnicy, a Jack powróci do Nowego Jorku, aby walczyć o swoją
wolność. Ale zanim pójdą własnymi drogami, przypieczętują łączącą ich więź.
C
ZTERDZIEŚCI DWA
Droga do Piekła (Mimi)
Mimi Force popatrzyła na siedzącego przed nią archi wistę Repozytorium.
- Venatorzy stłumili przewrót. Nie będzie rozwiązania. Na razie Zgromadzenie
pozostaje.
- Słyszałem. Gratulacje.
- Zamierzają trzymać się razem i na razie trzymać się mnie - Mimi ściągnęła usta. -
Jeśli wiedzą, co dla nich dobre.
- Nie przypuszczam, żebyś wyciągnęła mnie z piwnicy tylko po to, żeby chwalić
się swoim zwycięstwem, jak zasłużone by ono nie było.
- Słusznie, jest coś jeszcze. Dostałam raport Repozytorium dotyczący zaklęcia
krwi, które mnie trafiło.
- I?
- Nie zostało rzucone przez członka Rady ani też przez żadnego wampira ze
Zgromadzenia.
- Nie?
- Nie. Co więcej, nie rzucił go także zabity przez Deming nefilim.
- Więc kto?
- Nie wiem. Musimy się tego dowiedzieć. I jest coś jeszcze - dodała. - Razem z
raportem dostałam z powrotem płaszcz, który miałam wtedy na sobie. Znalazłam to w
kieszeni - pokazała mu krzyżyk z wygrawerowanymi inicjałami „O.H.P”. - To twoje,
prawda?
Oliver skinął głową.
- Włożyłeś mi do kieszeni talizman. Jedyną rzecz zdolną odbić zaklęcie krwi.
Przeżyłam dzięki tobie.
- Miałem przeczucie, że ci się to przyda. Ale nie chciałem ci o tym mówić, bo
raczej nie przyjęłabyś ode mnie talizmanu.
- Słusznie, nie przyjęłabym. - Nigdy nie uwierzyłaby, że ochrona wręczona przez
czerwonokrwistego może mi się na cokolwiek przydać. Zaklęcie krwi było
skoncentrowaną nienawiścią, a amulet jego przeciwieństwem. Symbolizował
poświęcenie - oddanie talizmanu oznaczało, że ofiarodawca pozostawał bezbronny
wobec wszelkiego zła czającego się we wszechświecie.
- Nie musisz mi dziękować - powiedział Oliver.
- Nie zamierzałam.
- Znaczy, to część mojej pracy. Nie mogę pozwolić, żeby Regentka zginęła na mojej
zmianie, prawda?
- Chyba nie - Mimi nie potrafiła spojrzeć mu w oczy. Nie był w jej typie, chociaż
nie wyglądał najgorzej, a większość dziewczyn pewnie uznałaby, że jest uroczy, z długą
grzywką i smutnymi oczami. Ale nie - to nie było uczucie, które w niej kiełkowało.
Czuła coś innego. Wdzięczność. Życzliwość. Nigdy wcześniej nie czuła czegoś
takiego w stosunku do żadnego chłopaka. Doświadczyła pożądania, pragnienia i
miłosnej agonii, ale nigdy nikogo nie polubiła.
Polubiła go. Zaczęła sobie uświadamiać, że w ciągu zaledwie kilku tygodni Oliver
stał się jej przyjacielem, a ona jego przyjaciółką. W przeszłości traktowali się obojętnie, a
czasem nawet wrogo, ale teraz, ponieważ oboje byli samotni i pogrążeni w żałobie, on ją
rozumiał i nie miał jej za złe wybuchów żalu i złości. On też przez to przechodził. On
także to czuł.
Poza tym dobrze im się razem pracowało. Ponieważ nie było między nimi
przyciągania, napięcia, mogli się razem śmiać i żartować. W samym środku całego tego
szaleństwa znalazła przyjaciela.
- Nie rób tego - ostrzegł ją.
- Czego mam nie robić?
- Nie rozklejaj się. Dalej za tobą nie przepadam - uśmiechnął się.
- Ja też dalej za tobą nie przepadam - odparła Mimi, chociaż wiedziała, że oboje
kłamią. Jej twarz zmiękła. - Wiesz, dzięki. Serio. Dziękuję za troskę - powiedziała,
starając się nie krzywić. Trudno jej było zawdzięczać cokolwiek komukolwiek - a co
dopiero człowiekowi.
- Poszperałem trochę w aktach Repozytorium. Pomyślałem, że cię to zainteresuje.
Księga zaklęć twierdzi, że subvertio nie unicestwia nieśmiertelnej duszy. Wysyła ją tylko
w najgłębszy krąg podziemnego świata.
Mimi odłożyła złoty krzyżyk.
- Powiedz mi coś, o czym nie wiem.
- Słuchaj, jeśli znajdziesz bramę i wkroczysz na Ścieżkę Umarłych, możesz go
wyciągnąć. On sam nie zdoła wrócić. Ale z Aniołem Śmierci u boku może dać sobie radę -
głos Olivera był podekscytowany.
- Jest tylko mały haczyk: kto wie, gdzie są inne bramy? Nie mam czasu na
uganianie się za błędnymi ognikami.
- Jeszcze raz przejrzałem wszystkie pozostałe notatki Lawrence'a Van Alena.
Myślę, że jest naprawdę prawdopodobne, że Brama Obietnicy nie została zlokalizowana
we Florencji, tylko w Aleksandrii.
- Dlaczego mi o tym mówisz? - zapytała Mimi.
- Venatorzy znaleźli twojego brata. Wyjechał z Florencji. Jack odmówił oddania
się w ich ręce. Powiedział, że podda się tylko tobie. Jest sam.
- Widziałam ten raport - powiedziała Mimi. - Jesteś bardzo przebiegły,
przyjacielu. Mój brat wraca do miasta, aby poddać się swemu losowi, więc kusisz mnie
nadzieją na znalezienie Kingsleya, żeby mnie wywabić z miasta. Co cię to obchodzi? Jeśli
pozbędziesz się Jacka, ona nie będzie miała innego wyboru, jak tylko wrócić do ciebie.
- Możemy być w Kairze przed zmrokiem - Oliver zignorował jej drwinę.
- My? - uniosła brwi.
- Potrzebujesz wsparcia.
- Więc... Wszystkie drogi prowadzą do Piekła. - Oparła głowę na rękach. Mogła
jechać do Egiptu, aby ratować ukochanego, albo zostać w Nowym Jorku i skazać na
śmierć swojego brata.
- No więc? Przypuszczam, że Kingsley nie bawi się tam najlepiej.
Mimi wstała.
- Pakuj się. Wyjeżdżamy wieczorem. Powiedz venatorom, żeby zatrzymali Jacka
do mojego powrotu. Potem się z nim policzę. Kto powiedział, że nie można złapać dwóch
srok za ogon?
Mimi uśmiechnęła się. Odzyska ukochanego. A potem będzie mogła się zemścić.
C
ZTERDZIEŚCI TRZY
Łowca i ofiara (Deming)
Paul Rayburn nie żył. Dopełnił zemsty na mordercach matki, ale Deming
wymierzyła mu sprawiedliwość. Zrobiła to, co do niej należało. Czuła ból jego śmierci w
swojej krwi i w swojej duszy, ale jej determinacja pozostała niewzruszona. Popatrzyła
na siedzących naprzeciwko bliźniaczych venatorów.
- Powiedział, że na świecie są inni mu podobni. Musimy ich odnaleźć.
Sam Lennox skinął głową.
- Gdzie chcesz zacząć?
- Przeszukałam jego akta. W paszporcie miał pełno stempli z krajów Bliskiego
Wschodu. Od tego zacznę - powiedziała. Nefilimowie nie podlegali cyklom reinkarnacji.
Ich demoniczny rodowód czynił ich Odwiecznymi.
- Jedziecie ze mną? - zapytała.
- To ciekawsze niż siedzenie tutaj i czekanie na Jacka Force'a - wzruszył
ramionami Ted. - Poproszę Regentkę, żeby przydzielono do tego inny zespół.
- OK. Moja siostra dołączy do nas, kiedy tylko dotrzemy na miejsce - uśmiechnęła
się. - Polubicie ją. Jest taka sama, jak ja.
- No ekstra - Sam wymienił z bratem znaczące spojrzenia.
- Są dwie.
P
ODZIĘKOWANIA
Dziękuję mojej rodzinie, w szczególności mojemu mężowi i współpracownikowi
Mike'owi Johnstonowi oraz naszej małej dziewczynce, Mattie (która nie jest już mała, ale
na zawsze pozostanie naszą małą dziewczynką). Dziękuję rodzinom de la Cruzów i
Johnstonów, wraz ze wszystkimi przyległościami. Kochamy was.
Dziękuję moim drogim przyjaciołom, którzy wspierali mnie w najgorszym roku
mojego życia. Dziękuję mojej wydawniczej rodzinie w wydawnictwie Hyperion,
szczególnie redaktorom i bohaterom: Jennifer Besser, Christianowi Trimmerowi i
Stephanie Lurie, a także specjalistkom od reklamy i guru marketingowym, Jennifer
Corcoran i Nellie Kurtzman, które opiekowały się mną od początku mojej kariery.
Dziękuję mojemu agentowi i najlepszemu obrońcy, Richardowi Abate'owi.
Chciałabym także wyrazić specjalne podziękowania dr Luis Martinez, dr.
Stevenowi Applebaumowi, dr. Raminowi Khalili i dr Cary Manoogian, a także wszystkim
pielęgniarkom i pozostałemu personelowi, którzy opiekowali się moim tatą w czasie
jego walki z rakiem - szczególnie Stacey Christ, Kim Medeiros, Michelle Huber, Emmie
Martinez, Diane Saenz, Jessice Osorio, Vivian Montes i Rose Ramirez. Dziękuję za
wszystko, co zrobiliście dla Taty - nasza rodzina zawsze będzie wspominać pełną ciepła
opiekę, jaką go otoczyliście i z głębi serca dziękować za sześć dodatkowych lat, jakimi
mógł się cieszyć.