background image

Quick Amanda

                                                

    Zjawa

background image

Prolog pierwszy

Senny koszmar...
Pożar się rozprzestrzeniał. Płomienie z sykiem przedzierały się tylnymi schodami w dół. 
Ogień oświetlał hol piekielnym blaskiem. Nie było czasu do stracenia. Podniosła klucz, 

który wypadł jej z drżących palców, i jeszcze raz spróbowała wsunąć go w zamek w 
drzwiach sypialni.
Martwy mężczyzna, leżący obok niej w kałuży krwi, roześmiał się. Znów upuściła klucz.
Drugi prolog
Zemsta...
Artemis Hunt wsunął ostatni z trzech breloczków od dewizki do trzeciej koperty i położył ją 

obok dwóch leżących już na biurku. Przez dłuższy czas przyglądał się kopertom 
opatrzonym adresami trzech mężczyzn.
Od dłuższego już czasu realizował plan zemsty, ale dopiero teraz przygotował wszystkie 
jego elementy. Pierwszym krokiem było wysłanie listów do trzech mężczyzn, listów, które 

pozwolą im poznać smak strachu; sprawią, by nocą, w ciemności i mgle, z lękiem oglądali 
się za siebie. Drugi krok miał polegać na uruchomieniu zmyślnej finansowej operacji, w 

wyniku której wszyscy trzej -znajdą się na krawędzi materialnej ruiny.
Prościej byłoby ich zabić. Zasłużyli na to, a Artemisowi, z jego wyjątkowymi 

background image

umiejętnościami, nie sprawiłoby to trudności. Niczego nie ryzykował. Był w końcu 

mistrzem. Chodziło mu jednak o to, by ci trzej mężczyźni odcierpieli za to, co zrobili. 
Chciał, by najpierw dręczyła ich niepewność, a potem strach. Chciał pozbawić ich pewności 

siebie i poczucia bezpieczeństwa, jakie gwarantowała im przynależność do wyższych sfer. 
Na koniec pragnął pozbawić ich materialnych środków, umożliwiających im lekceważenie 

tych, którzy zrządzeniem losu urodzili się w mniej szczęśliwych okolicznościach.

Zanim zemsta się dokona, muszę mieć dość okazji, by się

przekonać, że zostali całkowicie skompromitowani w oczach świata, rozmyślał. Będą 

zmuszeni do opuszczenia Londynu,
i to nie tylko po to, by umknąć przed wierzycielami, ale by uniknąć bezlitosnych szyderstw 

towarzystwa. Zostaną wykluczeni z klubów. Nie tylko stracą możliwość korzystania z 
przyjemności i przywilejów swojej sfery, ale i szansę
uratowania zagrożonej pozycji przez korzystne małżeństwo. Na koniec, być może, dojdą do 
takiego stanu, że zaczną
wierzyć w duchy. Od śmierci Catherine minęło pięć lat. To dostatecznie wiele czasu, by ci 
trzej rozpustnicy poczuli się całkowicie bezpieczni. Zapomnieli już zapewne o 

wydarzeniach tamtej nocy. Listy zawierające breloczki zachwieją ich pewnością, że 
przeszłość jest równie martwa jak młoda kobieta, którą doprowadzili do zguby.
Postanowił dać im kilka miesięcy na to, by przywykli do
nieustannego oglądania się za siebie. Potem wykona następny krok. Postara się, by osłabła 

ich czujność, a wówczas znów uderzy.
Artemis wstał, podszedł do stołu, na którym stała kryształowa karafka. Napełnił kieliszek 

brandy i wzniósł w myślach toast dla uczczenia pamięci Catherine.
- Już niedługo - obiecał nawiedzającej go zjawie. -Zawiodłem cię za życia, ale przysięgam, 

że teraz tego nie powtórzę. Długo czekałaś na akt zemsty. Dopełnię go. Tylko to mogę 
dla ciebie zrobić. Wierzę, że kiedy nadejdzie ta chwila, oboje będziemy wolni. Wypił 

brandy i odstawił kieliszek. Czekał przez chwilę, ale nic się w nim nie zmieniło.

Nadal czuł w sobie chłód i pustkę, te same uczucia, które dręczyły go przez minione pięć 

lat. Od dawna już przestał wierzyć, że kiedykolwiek będzie szczęśliwy. Nabrał nawet
przekonania, że mężczyzna o jego usposobieniu nie może
osiągnąć tego rodzaju błogiego stanu. Nieraz przekonał się z własnego doświadczenia, że 
szczęście jest iluzją, podobnie jak wszelkie inne silne uczucia. Miał jednak nadzieję, że 

zemsta przyniesie mu pewien rodzaj satysfakcji, a być może również zapewni spokój.
Na razie nie odczuwał niczego poza nieodpartym pragnieniem, by śledzić rezultaty swoich 

działań. Zaczął podejrzewać, że się w tym zatracił. Tak czy inaczej musiał zakończyć to, co 
rozpoczął tymi trzema listami. Nie miał wyboru. Wtajemniczeni nazywali go Sprzedawcą 

Marzeń. Postanowił udowodnić tym trzem rozpustnikom, którzy zamordowali Catherine, 
że może również
sprzedawać koszmary.
Krążyły pogłoski, iż zamordowała męża tylko dlatego, że jej nie odpowiadał. Mówiono, że 

podpaliła dom, by zatrzeć ślady swej zbrodni. Mówiono, że chyba jest obłąkana. We 
wszystkich klubach St. James Street przyjmowano zakłady. Oferowano tysiąc funtów 

mężczyźnie, który odważy się spędzić noc z Niebezpieczną Wdową i przeżyje, by potem 
wszystko opowiedzieć. Wiele krążyło opowieści o tej damie. Artemis Hunt znał je, gdyż 

background image

zawsze starał się być o wszystkim dobrze poinformowany. W całym Londynie miał swoich 

informatorów i szpiegów, którzy przekazywali mu plotki i domysły zawierające okruchy 
prawdy. Niektóre raporty, spływające na jego biurko, opierały się na faktach, niektóre 

okazywały się wysoce prawdopodobne, inne były całkiem fałszywe. Precyzyjne ich 
przeanalizowanie wymagałoby wiele czasu i wysiłku, nie weryfikował ich więc zbyt 

dokładnie. Większość po prostu ignorował, gdyż nie miały związku z jego osobistymi 
sprawami. . Do dzisiejszego wieczoru nie miał powodu, by bliżej interesować się plotkami 

krążącymi wokół Madeline Deveridge. Nie obchodziło go, czy ta dama wyprawiła męża na 
tamten świat. Był zajęty innymi sprawami. Aż do dziś nie zajmował się niczym, co 

dotyczyło Niebezpiecznej Wdowy. Teraz jednak okazało się, że to ona zainteresowała się 
nim. Niemal każdy uznałby to za wyjątkowo zły omen. On jednak wydawał się ubawiony 

odkryciem, że ten fakt go zaintrygował. Było to jedno z najbardziej interesujących zdarzeń, 
jakie spotkało go od bardzo dawna. Pomyślał, że świadczy to o tym, jak mało urozmaicone 

prowadził ostatnio życie. Stał na ciemnej ulicy i z zainteresowaniem patrzył na mały, 
majaczący opodal we mgle, elegancki powozik. Lampy pojazdu tajemniczo lśniły w 

kłębiącej się wokół mgle. Zaciągnięte zasłony skrywały jego wnętrze. Konie stały spokojnie. 
Na koźle siedział potężny woźnica. Artemis przypomniał sobie powiedzenie zasłyszane od 

mnicha, w świątyni na wyspie Vanzagara, który uczył go dawnej filozofii i sztuki walki 
Vanza: „Życie przypomina nieustającą ucztę, na której daniami są rozliczne okazje. 

Mądrość polega na tym, by ocenić, które są smaczne, a które trujące”. Usłyszał zza pleców 
odgłos otwieranych drzwi klubu. Cofnął się głębiej w cień i patrzył na dwóch mężczyzn 

idących chwiejnym krokiem w dół schodów. Wgramolili się do czekającej na nich dorożki i 
kazali się zawieźć do jednej z jaskiń gry w dzielnicy rozpusty. Każdy sposób jest dobry, by 

walczyć z nudą. A ci dwaj najwyraźniej byli gotowi zrobić wszystko, aby ją pokonać. Gdy 
stara dorożka odjechała, Artemis znów spojrzał na mały powozik, ledwie widoczny w 

ciemności. Problem z filozofią i sztuką walki Vanza polegał na tym, że nie pozostawiały one 
miejsca na ludzki czynnik ciekawości. A przynajmniej jego ciekawości. Podjął decyzję. 

Powoli ruszył w stronę powozu Niebezpiecznej Wdowy. Lekki niepokój, jaki odczuwał, był 
jedynie słabym ostrzeżeniem, że może żałować podjętej decyzji. Zignorował to uczucie. 

Stangret poruszył się na koźle i z uwagą przyglądał się nieznajomemu.
- Czym mogę panu służyć, sir? - zapytał, gdy Artemis zatrzymał się obok niego. W pytaniu 

tym, wypowiedzianym z należytym szacunkiem, Artemis wyczuł ostrzeżenie. Nie ulegało 
wątpliwości, że mężczyzna, ubrany w płaszcz z peleryną, w kapeluszu nisko nasuniętym 

na oczy, pełni nie tylko rolę stangreta, ale i przybocznego strażnika.

- Nazywam się Hunt. Artemis Hunt. Jestem umówiony tu z pewną damą.

- To pan, tak? - Wyraz napięcia nie zniknął z twarzy mężczyzny, a nawet nieco się 

spotęgował.

- Proszę wejść. Pani Deveridge czeka na pana. Artemis uniósł lekko brwi, słysząc to 

wygłoszone stanowczym tonem polecenie, ale nic nie odrzekł. Sięgnął do klamki i 

otworzył drzwi powozu. W słabym żółtawym świetle wewnętrznej lampy zobaczył 
kobietę siedzącą na czarnych aksamitnych poduszkach. Ubrana była w elegancko uszyty 

czarny płaszcz, pod którym miała czarną suknię. Spoza czarnej woalki przeświecała jej 
blada twarz. Zauważył, że jest szczupła. Po jej postawie, wyrażającej zarówno pewność 

siebie, jak i grację, widać było, że nie jest to nieobyta młoda dziewczyna. Artemis 
pomyślał, że powinien był poświęcić więcej uwagi krążącym wokół niej plotkom, których 

strzępy docierały do niego w ciągu minionego roku. Trudno, teraz było na to zbyt późno.

- Bardzo się cieszę, że pan tak szybko zareagował na mój liścik, panie Hunt. Czas ma tu 

szczególne znaczenie. Jej niski, gardłowy głos wywołał w nim iskierkę zmysłowego 
niepokoju. Niestety, chociaż słowa kobiety wskazywały na pewne napięcie, nie wyczuwał 

w nich obietnicy zmysłowych przeżyć. Najwyraźniej Niebezpieczna Wdowa nie wabiła 

background image

go do swego powozu z zamiarem spędzenia z nim szalonej, beztroskiej nocy. Artemis 

usiadł i zamknął drzwi. Zastanawiał się, czy powinien doznać ulgi, czy czuć się 
rozczarowany.

- Wiadomość od pani dotarła do mnie w chwili, gdy miałem w ręku karty zapewniające mi 

wysoką wygraną - powiedział. -Mam nadzieję, że to, co od pani usłyszę, będzie warte 

więcej niż te kilkaset funtów, z których zrezygnowałem, żeby się z panią spotkać. 
Kobieta przez chwilę milczała. Zauważył, że mocniej zacisnęła dłonie w czarnych 

skórkowych rękawiczkach na czarnej torbie spoczywającej na jej kolanach.

- Pozwoli pan, że się przedstawię, sir. Jestem Madeline Reed Deveridge.

- Wiem, kim pani jest, pani Deveridge. Skoro pani też wie, kim jestem, możemy oszczędzić 

sobie formalności i przystąpić do rzeczy.

- Tak, oczywiście.
- Jej oczy za gęstą woalką rozbłysły w taki sposób, że mogło to oznaczać irytację.

- Mniej więcej przed godziną moja pokojówka, Nellie, została porwana w pobliżu 

zachodniej bramy Pawilonów Marzeń. Pan jest właścicielem tych ogrodów rozrywki, 

rozumiem więc, że spoczywa na panu odpowiedzialność za kryminalne czyny, które 
zdarzają się w obrębie lub sąsiedztwie pańskiej posiadłości. Chcę, żeby pomógł mi pan 

odnaleźć Nellie. Artemis poczuł się tak, jak gdyby wpadł do lodowatej wody. Ona wie o 
moich powiązaniach z Pawilonami Marzeń! Jak to możliwe? Kiedy otrzymał jej liścik, 

rozważał różne powody tego niezwykłego rendez-vous, ale żaden z nich nie wiązał się z 
Pawilonami. W Jaki sposób ta kobieta dowiedziała się, że jestem właścicielem tych 

ogrodów?  Zdawał sobie sprawę z ryzyka wiążącego się z ujawnieniem tej tajemnicy. 
Uważał jednak, że jest tak biegły w strategii ukrywania, że nikt... no, może któryś z 

mistrzów Vanza... nie zdoła poznać prawdy. Tyle tylko, że nie było powodu, by 
którykolwiek z nich interesował się jego sprawami.

- Panie Hunt? - Głos Madeline przybrał nieco ostrzejszą barwę.
- Czy pan słyszał, co powiedziałam?  - Każde słowo, pani Deveridge.

- Żeby ukryć irytację, celowo przybrał ton, jakiego można by oczekiwać od znudzonego 

dżentelmena.

- Muszę jednak przyznać, że niczego nie rozumiem. Przypuszczam, że udała się pani pod 

niewłaściwy adres. Jeśli istotnie pani pokojówka została uprowadzona, powinna pani 

kazać stangretowi pojechać na Bon Street. Tam niewątpliwie uda się pani wynająć 
detektywa, który ją odszuka. Tutaj, na St. James, preferujemy inne, mniej uciążliwe, 

pościgi.

- Niech pan nie próbuje ze mną sztuczek w stylu Vanza, sir. Nie obchodzi mnie to, że jest 

pan mistrzem. Jako właściciel Pawilonów Marzeń jest pan zobowiązany zapewnić 
bezpieczeństwo swojej klienteli. Oczekuję od pana podjęcia natychmiastowych działań 

w celu odszukania Nellie.

Wie, że jestem wtajemniczony w sztuki walki Vanza. Jest to jeszcze bardziej niepokojące 

niż fakt, że orientuje się, kto jest właścicielem Pawilonów. Chłód, który poczuł początkowo 
w okolicy serca, zaczął się rozprzestrzeniać. Wyobraził sobie nagle, że cały misternie 

przygotowany przez niego plan może lec w gruzach. Ta niezwykła kobieta zdobyła w jakiś 
sposób zbyt wiele informacji o nim, a to było już niebezpieczne. Uśmiechnął się, żeby ukryć 

furię i zaniepokojenie.
- Ogromnie jestem ciekawy, w jaki sposób doszła pani do przekonania, że mam powiązania 

z Pawilonami Marzeń i Towarzystwem Vanzagarian? 

- To jest zupełnie bez znaczenia, sir.

- Myli się pani, pani Deveridge - powiedział wyjątkowo miękko.Dla mnie ma to znaczenie. 

Coś w głosie Artemisa ją poruszyło. Po raz pierwszy od momentu, gdy wszedł do 

powozu, zawahała się. Najwyższy czas, pomyślał. Kiedy jednak zdecydowała się 

background image

odpowiedzieć, jej głos zabrzmiał wyjątkowo spokojnie.

- Doskonale wiem, że jest pan nie tylko członkiem Towarzystwa Vanzagarian, ale i 

mistrzem, sir. Wiedząc o panu aż tyle, potrafię lepiej widzieć pewne sprawy. Ludzie, 

którzy zgłębili filozofię Wanza, rzadko są tacy, na jakich wyglądają. Wykazują 
zamiłowanie do stwarzania pozorów i często bywają ekscentryczni. To było sto razy 

gorsze od tego, czego się obawiał.

- Rozumiem. Czy mogę zapytać, kto pani aż tyle o mnie powiedział?  - Nikt mi nic nie 

powiedział, sir, a w każdym razie nie w sposób, w jaki pan to rozumie. Odkryłam prawdę 
własnym wysiłkiem. Do licha, to nieprawdopodobne, pomyślał.

- Czy mogłaby to pani wyrazić jaśniej?
- Nie ma teraz na to czasu, sir. Nelliejest w niebezpieczeństwie. Musi pan mi pomóc ją 

odszukać.

- Dlaczego miałbym się trudzić, pomagając pani znaleźć byłą pokojówkę, pani Deveridge? 

Jestem pewny, że bez trudu znajdzie pani sobie inną.

- Nellie nie uciekła. Mówiłam już panu, że została uprowadzona przez jakichś złoczyńców. 

Świadkiem tego zdarzenia była jej przyjaciółka, Alice.

- Alice?

- Dziś wieczór wybrały się do Pawilonów, żeby obejrzeć najświeższe atrakcje. Kiedy 

wychodziły z ogrodów zachodnią bramą, dwaj mężczyźni złapali Nellie, wciągnęli ją do 

powozu i odjechali, zanim ktokolwiek zauważył, co się dzieje.

- Wydaje mi się bardziej prawdopodobne, że pani pokojówka uciekła z jakimś 

młodzieńcem - powiedział Artemis.Jej przyjaciółka zmyśliła tę historię po to, żeby 
Nellie, jeśli zmieni zdanie, mogła wrócić na służbę u pani.

- Nonsens. Ona została porwana na ulicy. Dopiero teraz Artemis przypomniał sobie, że 

Niebezpieczna Wdowa jest uważana za osobę szaloną.

- Dlaczego ktoś miałby porywać pani pokojówkę? - zadał rozsądne, jak mu się zdawało, 

pytanie.

- Obawiam się, że została uprowadzona przez tych nikczemnych mężczyzn, którzy 

sprzedają niewinne panienki do domów publicznych.Madeline wyjęła czarną parasolkę. 

Dość tych wyjaśnień. Nie mamy chwili do stracenia. Artemis myślał przez chwilę, że jego 
rozmówczyni zamierza użyć ostrego szpica parasolki, by zachęcić go do akcji. Uspokoił 

się dopiero wówczas, gdy Madeline stuknęła w dach pojazdu. Stangret najwyraźniej 
czekał na ten sygnał, gdyż powóz natychmiast ruszył.

- Co pani, u licha, robi? - rzucił Artemis.Nie przyszło pani do głowy, że ja mogę nie życzyć 

sobie odgrywać roli porwanego?  - Nie przejmuję się zbytnio pana obiekcjami, sir. 

Madeline opadła na oparcie siedzenia. Jej oczy błyszczały.W tym momencie 
najważniejsze jest dla mnie odszukanie Nellie. Jeśli będzie to konieczne, przeproszę 

pana później.

- Mam nadzieję. Dokąd jedziemy?

- Na miejsce porwania. Zachodnia brama pańskich ogrodów rozrywki. Artemis zmarszczył 

czoło. Ona nie sprawia wrażenia szalonej, pomyślał. Raczej osoby wyjątkowo 

zdecydowanej.Czego pani ode mnie oczekuje, pani Deveridge? - zapytał.

- Jest pan właścicielem Pawilonów Marzeń. I jest pan mistrzem Vanza. Między nami 

mówiąc, podejrzewam, że ma pan pewne kontakty z takimi środowiskami, które mnie są 
obce.

- Sugeruje pani, że mam powiązania ze środowiskiem przestępczym?
- zapytał, przyglądając się jej uważnie.

- Nigdy nie pozwoliłabym sobie na takie przypuszczenie. Miałam na myśli wyłącznie 

charakter i rozległość pańskich znajomości. Interesująca była leciutka nuta szyderstwa 

w jej głosie. Wyraźnie próbowała dać rozmówcy do zrozumienia, że wiele wie o jego 
osobistych sprawach. Jedno było pewne: nie mógł wysiąść z tego powozu i przestać 

background image

interesować się jej problemem. Wystarczyło już to, że wiedziała o jego powiązaniach z 

Pawilonami, by zniweczyć pieczołowicie przygotowane plany zemsty. Minęło uczucie 
ciekawości i oczekiwania. Artemis zdawał sobie sprawę, że koniecznie musi się 

dowiedzieć, co wie o nim Madeline Deveridge i w jaki sposób poznała tak starannie 
ukrywane fakty. Rozparł się wygodnie na czarnym aksamitnym siedzeniu powozu i 

przez dłuższą chwilę przyglądał się osłoniętej woalką twarzy kobiety.

- Dobrze, pani Deveridge - odezwał się wreszcie.Zrobię, co w mojej mocy, by pomóc pani w 

odnalezieniu zagubionej pokojówki. Proszę tylko nie mieć do mnie pretensji, jeśli się 
okaże, że panna Nellie wcale nie chce, by ją odnaleziono.

- Zapewniam pana, że ona czeka na ratunek - odparła  Madeline, potem uchyliła zasłonkę i 

spoglądała na zasnutą mgłą ulicę. Na chwilę uwagę Artemisa przyciągnęła pełna gracji 

ręka przytrzymująca brzeg materiału. Zafascynował go delikatny kształt nadgarstka i 
dłoni. Poczuł ledwie uchwytny zapach ziół, których zapewne używała do kąpieli. Z 

wysiłkiem skierował uwagę na bardziej aktualne sprawy.

- Niezależnie od tego, jak zakończy się nasza akcja, ostrzegam panią, że będę chciał 

usłyszeć szczere odpowiedzi na kilka pytań. Odwróciła głowę i spojrzała na niego.

- Odpowiedzi? Jakich odpowiedzi pan oczekuje?

- Proszę nie udawać, że pani nic nie rozumie. Jestem bardzo zaskoczony tym, że posiada 

pani tak dużo informacji i że są one tak dobre. Widać, że pochodzą ze znakomitego 

źródła. Obawiam się jednak, że wie pani zbyt wiele o mnie i moich sprawach. Próba była 
desperacka, ale Madeline wiedziała już, że wygrała. Zetknęła się twarząw twarz z 

tajemniczym Sprzedawcą Marzeń, właścicielem najbardziej popularnego londyńskiego 
parku rozrywki. Zdawała sobie sprawę, że poważnie ryzykuje, dając mu do zrozumienia, 

że wiele o nim wie. Miał wystarczające powody, by poczuć się zaniepokojony. Obracał 
się w najwyższych kręgach eleganckiego świata. Był przyjmowany w najlepszych 

domach, należał do ekskluzywnych klubów. Jednakże nawet jego fortuna nie 
uchroniłaby go przed kompletną klęską, gdyby w wyższych sferach odkryto, że w ich 

szeregach znalazł się dżentelmen zajmujący się interesami. Musiała przyznać, że 
mężczyzna ten prowadził odważną, ryzykowną grę. Wybrał dla siebie rolę godną 

wielkiego Edmunda Keana. Potrafił skutecznie utrzymywać w tajemnicy fakt, że jest 
Sprzedawcą Marzeń. Nikomu nie przyszło do głowy, by kwestionować źródła jego 

bogactwa. Był w końcu dżentelmenem, a ci nie rozmawiali o pieniądzach, chyba że 
któryś z nich całkowicie utracił majątek. W takim przypadku stawał się przedmiotem 

kpin i obiektem złośliwych plotek. Wielu w takiej sytuacji wolało przystawić sobie 
pistolet do skroni, by nie stanąć twarzą w twarz ze skandalem wywołanym finansową 

ruiną. Madeline była świadoma, że szantażem zmusiła Hunta do udzielenia jej pomocy, 
ale nie mogła tego uniknąć. Nie miała wyboru. Z pewnością będzie musiała za to 

zapłacić. Artemis Hunt był mistrzem Vanza, jednym z najzdolniejszych dżentelmenów, 
którzy kiedykolwiek zgłębili tę filozofię. Tacy ludzie byli z natury wyjątkowo tajemniczy. 

Niepokojące wydawało jej się to, że Hunt starannie ukrywa swoje dawne związki z 
vanzagarianami. W przeciwieństwie do faktu posiadania Pawilonów Marzeń 

przynależność do Towarzystwa Vanzagarian nie mogła mu zaszkodzić w eleganckich 
sferach. Bądź co bądź tylko dżentelmeni studiowali filozofię Vanza. On jednak 

najwyraźniej pragnął utrzymać to w tajemnicy. Był to zły znak. Z doświadczenia 
wiedziała, że członkowie Towarzystwa Vanzagarian to w większości nieszkodliwi 

wariaci, a pozostali są ekscentrycznymi entuzjastami. Nielicznych można było uznać za 
szaleńców, a pośród nich znajdowali się ludzie prawdziwie niebezpieczni. Zaczynała 

podejrzewać, że Artemisa Hunta można zaliczyć do tej ostatniej kategorii. Przeczuwała, 
że po zakończeniu akcji przewidzianej na dzisiejszy wieczór stanie przed całkiem 

nowymi, poważnymi problemami. Jak gdybym nie miała dość własnych kłopotów, 
pomyślała. Z drugiej strony, skoro i tak ostatnio źle sypiam, będę przynajmniej miała o 

background image

czym rozmyślać, stwierdziła posępnie. Poczuła nagle jakiś dziwny niepokój. 

Uświadomiła sobie, że tak działa na nią obecność Hunta i swoboda, z jaką rozsiadł się 
we wnętrzu niewielkiego powozu. Nie był tak potężnym mężczyzną jak stangret Latimer, 

ale jego szerokie ramiona i pełna gracji sylwetka poruszyły jej zmysły w szczególny 
sposób, którego nie potrafiłaby określić. Inteligentne, baczne spojrzenie jej towarzysza 

potęgowało jeszcze to uczucie. Uświadomiła sobie, że to wszystko, co wie o tym 
człowieku, nie przeszkadza jej, by była nim zafascynowana. Ciaśniej otuliła się 

płaszczem. Nie bądź niemądra, zganiła się w duchu. Ze wszystkim mogła się pogodzić, 
tylko nie z tym, by znów związać się z członkiem Towarzystwa Vanzagarian. Na 

wycofanie się było jednak zbyt późno. Decyzja została podjęta i teraz Madeline musiała 
do końca realizować przyjęty plan. Od tych śmiałych poczynań mogło zależeć życie 

Nellie. Te rozmyślania przerwało nagłe zatrzymanie się powozu. Artemis zgasił lampę i 
odsunął zasłonkę. Madeline nie mogła oderwać od niego wzroku, gdy spokojnie 

wyglądał na ulicę.Jesteśmy przy zachodniej bramie - oznajmił.Mimo późnej nocy nadal 
panuje tu spory ruch. Nie mogę uwierzyć, by w obecności tylu ludzi młoda kobieta 

została siłą wciągnięta do powozu. Chyba że sama chciała zostać uprowadzona. 
Madeline nachyliła się, by wyjrzeć przez okno. Na terenie oświetlonym licznymi 

kolorowymi lampionami kręciło się sporo osób. Niskie ceny biletów umożliwiały 
niezamożnym nawet ludziom korzystanie z rozrywek oferowanych w Pawilonach 

Marzeń. Przez jasno oświetloną bramę przewijały się tłumy dam i dżentelmenów, 
kupców, młodych ludzi uczących się rzemiosła, służących, oficerów, dandysów, hulaków, 

łobuzów. Hunt ma rację, pomyślała. Zbyt wiele tu ludzi i pojazdów. Wydawało się 
niemożliwe, by nikt nie zauważył młodej kobiety siłą wciąganej do powozu.

- Widocznie do porwania nie doszło dokładnie pod bramą  powiedziała.Alice mówiła mi, że 

stały wówczas u wylotu pobliskiej uliczki i czekały na powóz, który po nie wysłałam. 

Rozejrzała się uważnie i dodała: - Myślała zapewne o rogu tamtej uliczki, gdzie kręcą się 
jacyś chłopcy.

- Hmm... Sceptycyzm Artemisa był oczywisty. Madeline spojrzała na niego z niepokojem. 

Jeśli on nie potraktuje tej sprawy poważnie, niczego nie osiągniemy, pomyślała. 

Uświadomiła sobie, że czas biegnie szybko.

- Musimy się śpieszyć, sir. Jeśli będziemy czekać, Nellie znajdzie się w jakimś domu 

rozpusty i odnalezienie jej stanie się niemożliwe. Artemis położył dłoń na klamce.

- Proszę tu zostać. Wrócę za parę minut - oświadczył.

- Dokąd pan idzie? - Madeline poruszyła się niespokojnie.
- Proszę się uspokoić, pani Deveridge. Nie wycofuję się ze sprawy. Spróbuję się czegoś 

dowiedzieć i zaraz wrócę. Wyskoczył zgrabnie z powozu i zamknął za sobą drzwi, zanim 
zdążyła zażądać bliższych wyjaśnień. Poirytowana i rozczarowana, patrzyła, jak rusza w 

stronę ciemnej uliczki. Zauważyła, że podniósł kołnierz płaszcza i nasunął kapelusz na 
czoło. ZdumiałojąJak szybko potrafił zmienić swą powierzchowność. Chociaż nie 

wyglądał teraz jak dżentelmen, który przed chwilą opuścił elegancki klub, to nadal 
poruszał się z wyjątkową pewnością siebie. Natychmiast rozpoznała ten sposób 

zachowania. Tak samo poruszał się Renwick. Przyprawiło ją to o dreszcz niepokoju. Ten 
płynny, pozornie leniwy krok zawsze kojarzył jej się z osobami praktykującymi sztukę 

walki Vanza. Zaczęła się obawiać, czy nie popełniła poważnej pomyłki. Przestań! - 
skarciła się w myślach. Wiedziałaś, kim jest, wysyłając do niego liścik. Chciałaś, żeby ci 

pomógł, i teraz, na dobre i na złe, uzyskałaś tę pomoc. Uspokajające przynajmniej było 
to, że Hunt fizycznie nie przypominał jej zmarłego męża. Fakt ten z jakichś powodów 

wydał jej się pocieszający. Renwick, ze swymi niebieskimi oczami, jasnymi włosami, 
szlachetnymi rysami twarzy, wyglądał niczym złotowłosy anioł z płócien wielkich 

mistrzów. W przeciwieństwie do niego Hunt mógł służyć za model do wizerunku 
szatana. Nie tylko jego czarne włosy, zielone oczy i surowa ascetyczna twarz stwarzały 

background image

wrażenie mrocznej, nieprzeniknionej głębi. O lodowaty dreszcz przyprawiało ją jego 

chłodne, pełne wyrazu spojrzenie. Był to człowiek, który otarł się o granice piekła. W 
przeciwieństwie do Renwicka, który potrafił oczarować każdego, kto się z nim zetknął, 

Hunt wyglądał na człowieka niebezpiecznego i taki niewątpliwie był. Patrzyła za nim, aż 
zniknął za wyspą świateł, otaczającą wejście do Pawilonów Marzeń. Latimer zeskoczył z 

kozła i po chwili Madeline zobaczyła w oknie jego zatroskaną twarz.

- Nie podoba mi się to, proszę pani - powiedział.Powinniśmy chyba udać się na Bon Street i 

wynająć detektywa.

- Może masz rację, ale jest już za późno, żeby zmienić decyzję. Sama wybrałam taką drogę i 

teraz mogę mieć tylko nadzieję...Przerwała, gdy nagle Hunt zmaterializował się za 
plecami Latimera.

- O, jest pan już, sir. Zaczynaliśmy się martwić.
- To jest Mały John.Artemis wskazał szczupłego rozczochranego chłopca, dziesięcio, może 

jedenastoletniego. On będzie nam towarzyszył. Madeline spojrzała na chłopca i uniosła 
brwi.

- Jest późno. Czy ty, młody człowieku, nie powinieneś o tej porze spać?  Mały John spojrzał 

na nią wzrokiem pełnym urażonej dumy. Splunął na ziemię i powiedział:

- Nie należę do tych, którzy chodzą wcześnie spać, psze pani. Ja się zajmuję poważnym 

handlem.

- A cóż ty sprzedajesz?
- Informacje - odparł uprzejmie Mały John. Jestem okiem i uchem Zachary’ego.A któż to 

jest ten Zachary?

- Zachary pracuje dla mnie - wtrącił Artemis, przerywając rozmowę, która niechybnie 

prowadziłaby do zbyt szczegółowych wyjaśnień.

- Pozwól, mój drogi, że przedstawię cię pani Devendge. Mały John uśmiechnął się, zdjął 

czapkę i ukłonił się zaskakująco wdzięcznie.Do usług, psze pani. Madeline skinęła w 
odpowiedzi głową.

- Bardzo mi przyjemnie. Mam nadzieję, że będziesz nam pomocny.
- Zrobię, co tylko w mojej mocy, psze pani.

- Nie traćmy czasu - odezwał się Artemis. Sięgając do klamki drzwi powozu, spojrzał na 

Latimera.Pośpiesz się, człowieku. Mały John wskaże ci drogę. Jedziemy do tawerny przy 

Blister Lane. Żółtooki Pies. Znasz ją?

- Tawerny nie znam, ale wiem, gdzie jest Blister Lane. Czy właśnie tam porywacze zabrali 

moją Nellie? - zapytał z ponurym wyrazem twarzy.

- Tyle mi powiedział Mały John. On pojedzie z tobą na koźle.Artemis otworzył drzwiczki 

powozu i wślizgnął się do wnętrza.Ruszajmy. Latimer wspiął się na kozioł, a Mały John 
wskoczył za nim. Nim Artemis zdążył zamknąć drzwi, powóz ruszył.

- Pani stangretowi wyraźnie bardzo zależy na odnalezieniu tej Nellie - zauważył Artemis, 

zajmując swoje miejsce w powozie.

- To jego ukochana - wyjaśniła Madeline. - Wkrótce mieli się pobrać.
- .- . W jaki sposób dowiedział się pan, że zabrano ją do tej tawerny?

- Mały John był świadkiem porwania. Madeline spojrzała na niego zaskoczona.
- Dlaczego, u licha, nie zawiadomił kogoś o tym zdarzeniu?

- Jak sam pani powiedział, jest człowiekiem interesu. Nie może pozwolić sobie na 

zrezygnowanie z zarobku. Czekał na Zachary’ego, żeby jemu przekazać zebrane 

informacje, które następnego ranka trafiłyby do mnie. Ponieważ zjawiłem się dziś, 
chłopiec mnie sprzedał SWÓJ towar. Wie, że może mi zaufać. Zachary otrzyma SWÓJ 

udział.

- Wielkie nieba, sir, chce pan powiedzieć, że utrzymuje pan całą sieć informatorów takich 

Jak Mały John? Artemis wzruszył ramionami.

- Płacę im znacznie więcej niż odbiorcy skradzionych zegarków czy lichtarzy. Poza tym 

background image

pracując dla mnie, Zachary oraz jego „oczy i uszy” nie ryzykują więzienia, co 

nieodłącznie wiązało się z ich normalną profesją.

- Nie rozumiem, dlaczego płaci pan za ten rodzaj plotek, które gromada młodych łobuzów 

zbiera na ulicach.

- Byłaby pani zdumiona, czego można się dowiedzieć z takich źródeł.

- Nie wątpię, że pewne informacje mogą być zaskakujące. Tylko dlaczego dżentelmen o 

pańskiej pozycji chce je poznać?  Nie odpowiedział. Patrzył na nią, a jego oczy lśniły 

rozbawieniem, którego źródło tkwiło gdzieś głęboko w umyśle. Czego ona oczekuje? - 
zastanawiał się. Powinna się przecież domyślać, że jestem zdecydowanym 

ekscentrykiem. Madeline odchrząknęła.

- Proszę się nie obrażać, sir. Pytałam tylko dlatego, że wydaje mi się to wszystko nieco... 

hmm... niezwykłe.

- Zawiłe, złożone i tajemnicze, prawda.

- Głos Artemisa brzmiał zbyt uprzejmie.
- Tak bardzo w stylu Vanza?  Madeline pomyślała, że najlepiej zrobi, zmieniając temat 

rozmowy.

- Gdzie się dziś wieczorem podziewa pański Zachary?

- Zachary jest młodym mężczyzną odparł oschle Artemis.
- Jest zajęty pewną młodą damą, która pracuje u modystki, i właśnie dzisiaj ma wolny 

wieczór. Wyobrażam sobie, jak będzie żałował, że ominęła go przygoda.

- Dobrze, że przynajmniej wiemy, co się stało. Mówiłam panu, że Nellie z nikim nie uciekła.

- To prawda, ale czy zawsze stara się pani wypominać innym, że nie mieli racji?
- Nie lubię niczego owijać w bawełnę, sir, zwłaszcza gdy chodzi o sprawę tak ważną jak 

bezpieczeństwo niewinnej młodej kobiety.

- Zamyśliła się na chwilę, a potem dodała: Skąd Mały John wie, dokąd zabrano Nellie?

- Pobiegł za uwożącym ją powozem. Nie było to trudne, gdyż pojazdy z powodu mgły 

poruszają się dzisiaj wolno. Artemis uśmiechnął się.

- Mały John to bystry chłopiec. Wiedział, że dobrze zapłacę za informację o kobiecie 

porwanej w pobliżu wejścia do Pawilonów.

- Zrozumiałe, że chce pan wiedzieć wszystko o działalności przestępców w miejscu, gdzie 

prowadzi pan interesy. Bądź co bądź na panu, jako właścicielu Pawilonów, spoczywa 

pewna odpowiedzialność.

- To prawda. Nie mogę pozwolić, by tego rodzaju przypadki zdarzały się w ich najbliższym 

sąsiedztwie. Ucierpiałyby na tym moje interesy.

Grube szklane szyby w oknach tawerny Żółtooki Pies, oświetlone płonącym na kominku 
ogniem, lśniły piekielnym blaskiem. Cienie na szybach chwiały się jak pijane duchy. 

Artemis pomyślał, że klienci niewątpliwie są pijani, nie byli jednak nieszkodliwymi 
zjawami. Wielu z nich miało prawdopodobnie przy sobie broń. Bywalcami tawerny byli 

najgroźniejsi przestępcy z dzielnicy rozpusty. Madeline z okna powozu uważnie 
obserwowała otoczenie  baru.
- Całe szczęście, że zabrałam ze sobą pistolet - powiedziała. Artemis zdołał powstrzymać się 

od głośnego wyrażenia zdziwienia. W towarzystwie tej damy spędził niespełna godzinę, 

ale poznał ją na tyle dobrze, że nie powinien być zaskoczony tego rodzaju informacją.

- Postąpi pani rozsądnie, nie wyjmując go z torebki - rzekł zdecydowanym tonem.

- Wolę nie uciekać się do stosowania broni, jeśli można tego uniknąć. Pistolet może 

przysporzyć nieoczekiwanych kłopotów. - Wiem o tym doskonale - odparła.

- O, tak, sądzę, że pani wie - powiedział, przypominając sobie plotki związane ze śmiercią 

jej męża.

- Tak czy inaczej - mówiła dalej Madeline - porwanie kobiety nie jest drobnym 

background image

przestępstwem, sir, i podejrzewam, że rozprawienie się z porywaczami nie będzie 

sprawą prostą.

- Jeśli Nellie jest w tawernie, to mam nadzieję, że uda mi się uwolnić ją bez użycia 

pistoletu.

- Nie sądzę, żeby to było możliwe, panie Hunt - rzekła Madeline z nutą powątpiewania w 

głosie.

- Bywalcy tej tawerny na pewno nie są zbyt łagodni.

- Tym bardziej należy uniknąć zamieszania, które mogłoby przyciągnąć ich uwagę.
- Hunt popatrzył na nią wymownie. Zrealizuję SWÓJ plan, jeśli będzie pani przestrzegać 

moich zaleceń.

- Skoro zdecydowałam się powierzyć panu tę sprawę, to wytrwam przy swoim 

postanowieniu.

- .- . Chyba że coś się nie powiedzie. To zapewnienie powinno mi wystarczyć, pomyślał. Ta 

dama najwyraźniej woli wydawać polecenia, niż je otrzymywać.

- Świetnie. Przystępujemy więc do akcji. Mam nadzieję, że zna pani swoją rolę.

- Proszę się nie martwić, sir. Razem z Małym Johnem będziemy czekać w powozie u wylotu 

ulicy.

- Tego właśnie oczekuję. Byłbym mocno zawiedziony, gdybym wyprowadzając Nellie 

tylnym wyjściem, nie znalazł powozu, który pozwoli nam szybko oddalić się z tej okolicy. 

Artemis rzucił kapelusz na siedzenie i wyskoczył na ulicę. Latimer stanął obok niego, 
podawszy lejce Małemu Johnowi. Wydawał się teraz jeszcze potężniejszy. Potwierdziło 

to wcześniejsze spostrzeżenie Artemisa, że jest on bardziej przybocznym strażnikiem niż 
stangretem.

- Mam przy sobie pistolet, sir - powiedział Latimer.
- Czy ty i twoja pani zawsze chodzicie uzbrojeni po zęby? Latimer wydawał się zaskoczony 

tym pytaniem.

- Oczywiście, sir.

- A ona uważa mnie za ekscentryka - mruknął Artemis, potrząsając głową.
- Drobiazg. Jesteś gotowy?

- Tak, sir.
- Latimer patrzył przez chwilę na okna tawerny.

- Jeśli ci dranie skrzywdzili moją Nellie, to drogo za to zapłacą.
- Nie mieli dość czasu, żeby ją skrzywdzić.

- Artemis ruszył na drugą stronę ulicy.
- Szczerze mówiąc, jeśli tę dziewczynę porwali po to, żeby ją sprzedać do burdelu, to nie 

zrobią niczego, co mogłoby obniżyć jej wartość na tym szczególnym rynku, jeśli 
rozumiesz, co mam na myśli.

- Doskonale rozumiem, sir - odparł Latimer przez zaciśnięte zęby.
- Słyszałem, że te łobuzy sprzedają dziewczyny na aukcjach tak jak konie na targu 

Tattersall.

- Nie bój się. Uratujemy ją w porę - uspokoił go Artemis. Latimer odwrócił się do niego 

twarzą, która w żółtym świetle sączącym się z okien tawerny wyglądała jak maska.

- Chcę, żeby pan wiedział, sir, że jeśli odzyskam Nellie, będę pana dłużnikiem do końca 

życia. Biedaczysko zakochany jest po uszy, pomyślał Artemis. Nie znajdując słów, żeby 
pocieszyć nieszczęśnika, ścisnął go za ramię.

- Pamiętaj, daj mi piętnaście minut, nie więcej, a potem, tak jak ustaliliśmy, wywołaj 

zamieszanie.

- W porządku, sir.
- Latimer podszedł do drzwi tawerny i po chwili zniknął w jej wnętrzu. Artemis ruszył 

wąskim przejściem prowadzącym na tyły domu. Ledwie się w nie zagłębił, poczuł 
odrażający zapach. Nie ulegało wątpliwości, że miejsce to wykorzystywane było jako 

background image

ustęp i śmietnik. Pomyślał, że jego buty wymagać będą skrupulatnego czyszczenia po 

zakończeniu całej akcji. Skręcił za tył budynku i znalazł się w czymś, co kiedyś mogło być 
ogrodem. Zobaczył kuchenne drzwi otwarte szeroko dla dostępu świeżego powietrza. Z 

okna na piętrze sączyło się światło. Idąc w kierunku kuchennych drzwi, postawił 
kołnierz płaszcza, by ukryć za nim twarz. Zresztą i tak, gdyby ktoś się pojawił, wziąłby go 

za pijanego rozpustnika, który znalazł się tu w pogoni za niewybrednymi rozrywkami. W 
półmroku odszukał prowadzące na górę schody i ruszył nimi, przeskakując po dwa 

stopnie. Już na podeście usłyszał stłumione głosy dwóch mężczyzn. Ostrożnie, 
nasłuchując, wszedł do ciemnego holu. Za którymiś drzwiami rozgrywała się ostra 

kłótnia.

- Mówię ci, że jest to towar w najlepszym gatunku. Dwa razy więcej możemy za nią dostać 

od tej starej stręczycielki, która prowadzi dom przy Rosę Lane.

- Zawarłem umowę i nie wycofam się z niej. Muszę dbać o swoją reputację.

- To jest interes, durniu, a nie zabawa dżentelmenów. Tu chodzi o pieniądze i powtarzam 

ci, że zarobimy więcej, sprzedając ją do burdelu przy Rosę...

- . Kłótnię przerwały głośne okrzyki dobiegające z dołu. Artemis rozpoznał najdonośniejszy 

głos, rozlegający się echem na schodach. Głos Latimera.

- Pożar! Pożar w kuchni! Uciekajcie, zanim cały dom spłonie jak pochodnia!  Do Artemisa 

dobiegł tupot nóg ludzi biegnących ku wyjściu, łoskot przewracanych stołów. Wślizgnął 

się do najbliższego pomieszczenia, pozostawiając lekko uchylone drzwi. Pokój był pusty 
i ciemny. - Ratuj się, kto może! - usłyszał stłumiony okrzyk Latimera.

- W kuchni dym jest tak gęsty, że nie zobaczysz własnej ręki!  Z hałasem otworzyły się 

drzwi sąsiedniego pokoju. Artemis, ukryty w mroku, zobaczył stojącego w nich 

potężnego muskularnego mężczyznę. Spoza niego wychylał się drugi, drobny, o twarzy 
szczura. W świetle lampy płonącej w pokoju można było dostrzec ich wystraszone 

twarze.

- Co tu się, u licha, dzieje?

- zapytał wyższy mężczyzna.
- Słyszałeś krzyki - powiedział jego chudy towarzysz, próbując przecisnąć się przez drzwi 

obok swego kompana. Pożar. Czuję zapach dymu. Musimy uciekać.

- A co z dziewczyną? Jest zbyt cenna, żeby ją zostawić.

- Nie jest warta mojego życia.
- Chudzielec zdołał wreszcie wydostać się do holu i ruszył biegiem ku schodom. - Możesz ją 

wziąć, jeśli chcesz się wpędzić w kłopoty - rzucił jeszcze przez ramię. Wyższy mężczyzna 
zawahał się. Obejrzał się za siebie. Widać było z jego postawy, że zmaga się w nim 

chciwość z obawą o życie.

- Niech to wszyscy diabli!  Chciwość, niestety, zwyciężyła. Mężczyzna zniknął we wnętrzu 

pokoju, a po chwili pojawił się z nieprzytomną młodą kobietą zarzuconą na potężne 
ramiona.

- Pozwól, że pomogę ci uratować tę młodą damę - powiedział Artemis, wchodząc do holu.
- Zejdź mi z drogi warknął zbir. Artemis odsunął się na bok. Mężczyzna przeszedł obok 

niego, kierując się ku frontowym schodom. Artemis szybkim ruchem podstawił mu 
nogę, a równocześnie zadał mu dłonią błyskawiczny cios w szczególnie wrażliwe miejsce 

na karku. Zbir jęknął. Cios sprawił, że zdrętwiała mu lewa ręka i niemal cała lewa 
połowa ciała. Zachwiał się, potknął o nogę Artemisa i runął na podłogę, uwalniając przy 

tym nieprzytomną Nellie. Artemis złapał dziewczynę, zanim zsunęła się na podłogę. 
Zarzucił ją sobie na plecy i pobiegł w stronę tylnych schodów. Z dołu dobiegały krzyki 

ludzi usiłujących uciec przez kuchenne wyjście. W połowie schodów Artemis natknął się 
na Latimera.

- Znalazł ją pan? Stangret dopiero teraz zauważył kobietę zwisającą z pleców Artemisa.
- Nellie! Ona nie żyje?

background image

- Tylko śpi. Prawdopodobnie dostała dawkę laudanum lub czegoś w tym rodzaju. Chodź, 

człowieku, musimy się śpieszyć. Latimer nie spierał się. Odwrócił się i ruszył przodem w 
stronę wyjścia. Na parterze znaleźli się pośród ostatnich gości, w panice opuszczających 

tawernę. W kuchni i na korytarzu kłębił się dym.

- Chyba przesadziłeś z tą ilością oleju, którą wlałeś w kuchenne palenisko - zauważył 

Artemis.

- A skąd mogłem wiedzieć, ile trzeba wlać?

- mruknął Latimer.
- Nie przejmuj się. Najważniesze, że skutek był dobry. Wyszli do ogrodu, a potem na ulicę, 

na której kłębił się tłum bywalców tawerny. Artemis zauważył, że panika ustąpiła. 
Ludzie wyraźnie się uspokoili. Jakiś mężczyzna, prawdopodobnie właściciel lokalu, 

odważnie wbiegł do budynku.

- Pośpieszmy się - polecił Artemis.

- Tak, sir. Powóz czekał w miejscu wskazanym przez Artemisa. Mały John siedział na koźle 

z lejcami w dłoniach. Gdy podeszli bliżej, Madeline otworzyła drzwi.

- Znaleźliście ją! - zawołała.
- Dzięki Bogu! Artemis i Latimer z jej pomocą wsuneli nieprzytomną Nellie przez ciasne 

drzwiczki do wnętrza powozu. Artemis ruszył do wejścia po przeciwnej stronie pojazdu.

- Stój, ty przeklęty draniu, bo inaczej wsadzę ci kulę w plecy!  Rozpoznał głos 

szczuplejszego mężczyzny.

- Latimer, ruszaj natychmiast! - zawołał. Wskoczył do środka i zatrzasnął za sobą drzwi. 

Wyciągnął rękę, by zsunąć Madeline z siedzenia na podłogę, ale ona z jakichś 
niezrozumiałych powodów opierała się. Gdy powóz już ruszył, uniosła rękę i zobaczył w 

jej dłoni pistolet, o kilka cali od swego ucha.

- Nie! - krzyknął, ale wiedział, że jest już zbyt późno. Zasłonił sobie dłońmi uszy. Dostrzegł 

błysk światła. W małym powozie huk wystrzału zabrzmiał tak głośno jak salwa armatnia. 
Artemis wyczuł, że pojazd toczy się po bruku, ale stukot kół i kopyt konia docierał do 

niego jak odległe brzęczenie. Otworzył oczy i zauważył, że Madeline patrzy na niego z 
niepokojem. Poruszała wargami, ale nie słyszał, co mówi. Schwyciła go za ramię i 

potrząsnęła nim. Z ruchu jej ust domyślił się, że pyta, czy coś mu się stało.

- Tak - odpowiedział. W uszach mu dzwoniło. Nie wiedział, czy odezwał się głośno, czy 

cicho. Miał nadzieję, że krzyknął. Z pewnością miał ochotę krzyczeć.

- Tak. Do diabła! Mogę liczyć tylko na to, że nie zostałem przez panią trwale ogłuszony. 

Opary wydobywające się z otwartych drzwi pokoju niosły woń octu, rumianku i 
suszonych kwiatów. Madeline zatrzymała się i zerknęła do wnętrza. Pomieszczenie to, z 

kolekcją butelek, moździerzy, misek i różnych rozmiarów słoi, z wiszącymi na ścianach 
pękami zasuszonych ziół i kwiatów, zawsze przypominało jej laboratorium. Ciotka, 

ubrana w obszerny fartuch, nachylona nad naczyniem z wrzącą cieczą, wyglądała jak 
szalony alchemik.

- Ciociu Bermce?
- Chwileczkę, kochanie.

- Starsza kobieta nie odrywała wzroku od wrzącego płynu.
- Akurat dodaję najważniejsze składniki.

- Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale chciałam się ciebie poradzić w pewnej bardzo 

ważnej sprawie.

- Zaczekaj jeszcze parę minut. Siła działania tej mikstury zależy od tego, w jakiej kolejności 

i w jakim czasie dodawane są zioła. Madeline splotła ręce i oparła się o framugę drzwi. 

Nie istniał sposób, by oderwać ciotkę od przyrządzania cudownych leków. Dzięki 
Bemice w jej domu znajdował się największy w całym Londynie wybór uspokajających 

kropelek, wzmacniających napojów, leczniczych maści i innych leków. Ciotka z zapałem 
oddawała się przyrządzaniu swoich napojów i eliksirów. Skarżyła się na słabe nerwy i 

background image

nieustannie eksperymentowała, starając się poprawić ich stan. Próbowała rozpoznawać 

podobne problemy zdrowotne u znajomych. Przyrządzała specjalne leki, dostosowując 
je do kondycji i temperamentu cierpiących. Spędzała całe godziny na studiowaniu 

starych receptur przeróżnych mieszanek i wywarów leczących choroby nerwowe. Znała 
wszystkich aptekarzy w całym mieście, a szczególnie wyróżniała tych, którzy sprzedawali 

rzadkie vanzagariańskie zioła. Madeline mniej cierpliwie znosiłaby dziwne hobby ciotki. 
gdyby nie dwa ważne powody. Po pierwsze, medykamenty Bemice okazywały się często 

niezwykle skuteczne. Na przykład ziołowa herbatka, którą tego ranka podała Nellie, w 
cudowny sposób wpłynęła na nadszarpnięte nerwy pokojówki. Po drugie, nikt lepiej od 

Madeline nie potrafił zrozumieć, jak konieczne jest w ich sytuacji tego rodzaju zajęcie, 
pozwalające oderwać się od prawdziwych problemów. Zdarzenia sprzed roku były na 

tyle poważne, by wywrzeć wpływ na kobietę o najsilniejszych nawet nerwach, a kłopoty, 
które pojawiły się w ostatnich dniach, pogorszyły jeszcze sytuację. Bemice była 

czterdziestoletnią kobietą, elegancką, atrakcyjną i wyjątkowo inteligentną. Przed laty 
cieszyła się ogromnym powodzeniem w kręgach towarzyskich, ale zrezygnowała ze 

światowych uciech, by zająć się córką brata po śmierci jego żony, Elizabeth Reed.

- Gotowe.

- Ciotka zdjęła naczynie z ognia i przelała jego zawartość do miseczki.
- Teraz wywar musi stygnąć przez godzinę.

- Wytarła ręce w fartuch i zwróciła się do Madeline: O czym chcesz ze mną porozmawiać, 

kochanie?

- Obawiam się, że dzisiaj po południu pan Hunt zechce złożyć nam wizytę powiedziała 

bratanica. Ciotka uniosła brwi.

- On nie zamierza odwiedzić nas, moja droga. On zamierza zobaczyć się z tobą.
- No tak. Rzecz w tym, że wczoraj w nocy, kiedy odprowadził nas do domu, powiedział bez 

ogródek, że chce mi zadać parę pytań.

- Pytań?

- Chce się dowiedzieć, skąd tyle wiem o nim i jego interesach.
- To oczywiste, kochanie. Trudno mieć mu to za złe. Bądź co bądź dokładał zawsze wielu 

starań, by ukryć pewne fakty ze swego prywatnego życia. Potem nagle pewnej nocy 
pojawia się znikąd nieznana mu kobieta i żąda pomocy w uratowaniu swojej pokojówki. 

Przy okazji informuje go, że wie nie tylko o tym, że jest właścicielem Pawilonów Marzeń, 
ale i o tym, że jest mistrzem Vanza. Każdy mężczyzna w jego sytuacji poczułby się 

zaniepokojony.

- Z całą pewnością nie jest tym zachwycony. Obawiam się, że rozmowa z nim nie będzie 

przyjemna. Jednakże po tym, co zrobił dla nas ostatniej nocy, byłoby nietaktem 
wymówić się od spotkania z nim.

- Owszem - zgodziła się Bemice.
- Z tego, co wiem, minionej nocy wyrósł na bohatera. Latimer przez cały czas opowiada o 

wyczynach pana Hunta.

- Latimer może sobie przedstawiać go jako postać heroiczną, ja natomiast muszę się z nim 

spotkać i wyjaśnić, skąd znam szczegóły jego życia.

- Rozumiem, że sytuacja jest raczej niezręczna. Jesteś zakłopotana, bo chociaż z chęcią 

skorzystałaś z pomocy pana Hunta, to teraz nie wiesz, jak z nim dalej postępować.

- On jest mistrzem Vanza.

- Co nie oznacza, że zaraz musi być uosobieniem zła. Nie wszyscy członkowie Towarzystwa 

Vanzagarian są tacy jak Renwick Deveridge.

- Bernice podeszła do bratanicy i położyła dłoń na jej ramieniu.
- Nie musisz szukać daleko Wystarczy, że pomyślisz o swoim drogim ojcu, żeby się z tym 

zgodzić.

- Tak, ale.

background image

- .- .- Czy jest w twoich dokumentach coś, co wskazywałoby na to, że Hunt ma jakieś złe 

skłonności?

- No nie, ale...

- Pamiętaj, że z pełną gotowością zajął się twoimi sprawami.
- Nie zostawiłam mu zbyt wielkiego wyboru.

- Nie bądź tego taka pewna - zaprotestowała Bemice, unosząc brwi.
- Jestem przekonana, że nie poszłoby ci z nim tak łatwo, gdyby tego nie chciał.

- Wiesz, ciociu, może masz rację. On wyjątkowo łatwo zgodził się współpracować ze mną 

powiedziała Madeline z nadzieją w głosie.

- Jestem pewna, że potrafisz mu dzisiaj wszystko wyjaśnić w sposób, który go zadowoli. 

Madeline pomyślała o przelotnym wyrazie zdecydowania w oczach Artemisa Hunta, 

kiedy żegnał się z nią pod drzwiami jej domu. Uczucie chwilowej ulgi zniknęło bez śladu.

- Nie byłabym tego aż tak pewna.

- Największym twoim problemem są zbyt napięte nerwy. Ciotka sięgnęła po niebieską 

buteleczkę stojącą na stole. Zażyj łyżeczkę tego lekarstwa przy porannej herbacie. 

Natychmiast poczujesz się lepiej.

- Dziękuję, ciociu Bemice - powiedziała Madeline, biorąc miksturę.

- Nie przejmowałabym się zbytnio panem Huntem - stwierdziła z ożywieniem Bemice.
- Przypuszczam, że jemu chodzi wyłącznie o to, by nie został rozpoznany jako Sprzedawca 

Marzeń. Trudno mu się dziwić. Ostatnio obraca się w wyjątkowo ekskluzywnych 
kręgach.

- Tak. Zastanawiam się tylko dlaczego. Nie wygląda na człowieka, któremu zależy na 

pozycji w eleganckim świecie.

- Niewątpliwie szuka żony - stwierdziła Bemice z absolutną pewnością siebie.
- Gdyby wyszło na jaw, że zajmuje się tego rodzaju interesami, pole jego poszukiwań 

zostałoby mocno zawężone.

- Szuka żony?

- Madeline sama była zdziwiona swoją reakcją na stwierdzenie ciotki. Dlaczego zaskoczyła 

ją uwaga, że Hunt ukrywa swoje interesy, bo szuka żony? Przecież był to logiczny 

wniosek.

- Tak, oczywiście. Nie przyszło mi to do głowy. Bemice spojrzała na nią wymownie.

- To dlatego, że jesteś zbyt zajęta wyobrażaniem sobie strasznych spisków i roztrząsaniem 

złowieszczych znaków, których doszukujesz się w zwykłych, drobnych zdarzeniach 

ostatnich dni. Nic dziwnego, że masz nerwy tak rozstrojone, że nie możesz nocami 
sypiać.

- Chyba masz rację.
- Madeline odwróciła się i ruszyła w stronę holu.

- Jedno jest pewne. Muszę przekonać pana Hunta, że jego sekrety nie zostaną przeze mnie 

ujawnione.

- Nie wątpię, że uda ci się to bez trudu, moja droga. Jesteś wystarczająco pomysłowa. 

Madeline udała się do biblioteki. Zatrzymała się przy oknie i wylała zawartość 

niebieskiej buteleczki do donicy stojącej tam palmy. Potem usiadła za biurkiem i 
pogrążyła się w rozmyślaniach. Ciotka ma rację. Artemis Hunt wyjątkowo chętnie dał się 

nakłonić do współpracy i wykazał się przy tym niebywałymi umiejętnościami. Kto wie, 
czy nie mógłby okazać się użyteczny w przyszłości?  .

- Artemis opadł na oparcie fotela, założył nogę na nogę i bezmyślnie stukał nożem do 

otwierania listów w cholewkę buta. Patrzył przy tym na mężczyznę, który siedział po 

drugiej stronie szerokiego biurka. Henry Leggett był człowiekiem zajmującym się od 
dawna interesami Hunta. W jakimś sensie Artemis odziedziczył go po ojcu. Byli ze sobą 

związani nawet w czasach, kiedy nie prowadził żadnych znaczących interesów. Cariton 
Hunt też zresztą w niewielkim stopniu korzystał z jego usług. Artemis przywiązany był 

background image

do ojca, ale nie mógł zaprzeczyć, że nie zadbał on w odpowiednim czasie o jego 

przyszłość. Po śmierci żony przestał się interesować resztkami rodzinnej fortuny. Henry 
i Artemis patrzyli bezradnie jak Cariton Hunt, lekceważąc wszelkie rozsądne rady, 

oddaje się hazardowi i przygodom w domach rozpusty. To wreszcie Henry przyjechał do 
Oksfordu, by powiadomić Artemisa, że jego ojciec zginął w pojedynku, będącym 

rezultatem jakiegoś karcianego sporu. To Henry musiał poinformować go ze smutkiem, 
że z rodzinnego majątku nic nie pozostało. Osierocony Artemis, by jakoś przeżyć, musiał 

sam zająć się hazardem. W przeciwieństwie do ojca miał talent do kart. Jednak życie 
hazardzisty uważał za zbyt niepewne. Pewnej nocy zwrócił uwagę na leciwego 

dżentelmena, który systematycznie wygrywał. Pozostali gracze często sięgali po butelkę 
z czerwonym winem, natomiast starszy mężczyzna nie wypił ani kropli. W 

przeciwieństwie do swoich towarzyszy, którzy nonszalancko brali w rękę karty, a potem 
rzucali je na stół, on uważnie przyglądał się swoim. Artemis wycofał się z gry, gdy 

zorientował się, że wkrótce wszyscy przegrają z nieznanym dżentelmenem. W końcu 
starszy pan zebrał wygraną i opuścił klub. Artemis wyszedł za nim na ulicę.

- Ile by mnie kosztowało, gdybym chciał nauczyć się grać w karty tak jak pan?
- zapytał w momencie, gdy mężczyzna miał wsiąść do czekającego na niego powozu. 

Nieznajomy przyglądał się przez chwilę młodzieńcowi badawczym, chłodnym wzrokiem.

- Cena byłaby całkiem wysoka - odparł.

- Niewielu młodych ludzi mogłoby sobie na to pozwolić. Jeśli jednak ma pan poważne 

zamiary, proszę mnie jutro odwiedzić. Porozmawiamy o pańskiej przyszłości.

- Nie mam zbyt wiele pieniędzy.
- Artemis uśmiechnął się kwaśno.

- Prawdę mówiąc, dzięki panu mam znacznie mniej niż parę godzin temu.
- Był pan jednak jedynym graczem, który miał dość rozsądku, by w odpowiedniej chwili 

wycofać się z gry - powiedział nieznajomy.

- Zapowiada się pan na dobrego ucznia. Czekam na pana jutro rano. Artemis zjawił się u 

niego o jedenastej przed południem. Natychmiast zorientował się, że znalazł się w domu 
uczonego, a nie zawodowego hazardzisty. Wkrótce dowiedział się, że George Charters 

jest z zamiłowania i wykształcenia matematykiem.

- Nie jestem hazardzistą - wyjaśnił starszy pan.

- Szukałem tylko eksperymentalnego potwierdzenia pomysłu sprzed kilku miesięcy, 

dotyczącego pojawienia się pewnego układu kart w kolejnych rozdaniach. Nie mam 

zamiaru zarabiać na życie przy stoliku karcianym. To zbyt niepewny sposób jak na mój 
gust. A co z panem? Zamierza pan spędzić całe życie w jaskiniach gry?

- Jeśli tylko będę mógł tego uniknąć, to nie - odparł Artemis.
- Wolałbym zająć się czymś bardziej przewidywalnym. Okazało się, że George Chartres jest 

mistrzem Vanza. Zapoznał Artemisa z pewnymi podstawami tej filozofii. Kiedy 
zrozumiał, że ma zdolnego i pilnego ucznia, zaproponował mu sfinansowanie podróży 

na wyspę Vanzagara. Henry Leggett uważał, że powinien skorzystać z tej okazji. Artemis 
spędził całe cztery pracowite lata w Garden Temples. Każdego lata na krótko wracał do 

Anglii, by odwiedzić George’a, Henry’ego i swoją kochankę, Catherine Jensen. Kiedy 
zjawił się po raz ostatni, dowiedział się, że George Chartersjest bliski śmierci z powodu 

choroby serca, a Catherine zginęła w tajemniczych okolicznościach. Henry trwał przy 
boku Artemisa w czasie obu pogrzebów. Potem młodszy przyjaciel oznajmił mu, że nie 

wróci na wyspę Vanzagara. Zamierzał pozostać w Londynie, wzbogacić się i pomścić 
śmierć ukochanej. Henry nie aprobował planów zemsty, natomiast przypadły mu do 

gustu zamiary odbudowania fortuny Huntów. Został stałym współpracownikiem 
Artemisa. Okazał się błyskotliwym pomocnikiem. Prowadził interesy z właściwą 

dyskrecją, jak również dostarczał Artemisowi poufnych informacji o działaniach 
konkurentów, takich, których nie mógł dostarczyć mu Zachary, a tylko powszechnie 

background image

szanowany dżentelmen. Tego ranka jednakże Artemis oczekiwał od niego czegoś więcej. 

- Czy to wszystko, czego dowiedziałeś się o pani Deveridge? - zapytał go.

- Pogłoski, plotki i relacje o dawnych skandalach. O większości tych spraw już słyszałem. W 

klubach wszyscy o tym mówią. Henry oderwał wzrok od swego notatnika i sponad złotej 
oprawki okrągłych okularów spojrzał na Artemisa.

- Nie dałeś mi zbyt wiele czasu na wypełnienie tego zadania.
- Zerknął na wysoki stojący zegar.

- Wiadomość od ciebie otrzymałem o ósmej rano. Teraz mamy wpół do trzeciej. Sześć i pół 

godziny to za mało na przeprowadzenie takiego śledztwa. Za parę dni będę miał dla 

ciebie coś więcej.

- Do licha! MÓJ los jest w rękach tej Niebezpiecznej Wdowy, a ty mi tylko potrafisz 

powiedzieć, że ona ma zwyczaj mordowania mężów.

- Jednego męża, nie wielu - sprostował spokojnie Leggett. Zresztą ta opinia oparta jest na 

plotkach, a nie na faktach. Chcę ci przypomnieć, że pani Deveridge nigdy nie była 
podejrzana w związku ze śmiercią swego męża. Nie była nawet przesłuchiwana ani 

oskarżona.

- Dlatego, że nie było dowodów. Wyłącznie domysły.

- Owszem.
- Henry znów spojrzał na swoje notatki. Z tego, co zdołałem się dowiedzieć, Renwick 

Deveridge był w domu sam tej nocy, kiedy dostał się tam włamywacz. Bandyta zastrzelił 
go, podpalił dom, żeby zatrzeć ślady przestępstwa, i zbiegł z kosztownościami.

- Tylko że nikt nie wierzy w taki przebieg zdarzeń.
- Dla nikogo nie jest tajemnicą, że Deveridge był skłócony z żoną. Pani Deveridge 

wyprowadziła się od niego niedługo po ślubie. Nie chciała wrócić i z nim mieszkać. - 
Henry przerwał, by odchrząknąć.

- Mówią o niej, że jest nieco... - . uparta.
- Tak, coś o tym wiem - mruknął Artemis i znów postukał nożem do otwierania kopert o 

but.

- Co możesz mi powiedzieć o jej nieszczęsnym mężu?  Henry ze ściągniętymi brwiami 

wpatrywał się przez chwilę w swoje notatki  - Niestety, niezbyt wiele. Jak wiesz, nazywał 
się Renwick Deveridge. Nie natrafiłem na nikogo z jego rodziny. Podobno w czasie 

wojny, przez pewien czas, przebywał na kontynencie.

- No i co z tego?

- Artemis wymownie spojrzał na Henry’ego.
- Ty też tam byłeś.

- Tak, oczywiście. Można chyba bez obawy pomyłki stwierdzić, że nie został tam wysłany 

do szpiegowania Napoleona. Tak czy inaczej wrócił do Londynu przed dwoma laty. 

Poznał Wintona Reeda i wkrótce po tym zaręczył się z jego córką. Niewiele później 
Madeline Reed i Deveridge wzięli ślub.

- Narzeczeństwo było krótkie.
- Wzięli ślub na podstawie specjalnego zezwolenia.

- Henry przez chwilę patrzył z dezaprobatą w swoje notatki.
- Jak wspomniałem, ta dama jest nieco porywcza. Gdy dwa miesiące po ślubie Deveridge 

stracił życie, zaczęły krążyć plotki, że to ona go zamordowała.

- Musiała być chyba bardzo nim rozczarowana.

- Faktem jest, że zanim rozstał się z życiem, ojciec pani Deveridge, Winton Reed, polecił 

swojemu adwokatowi zebrać informacje na temat możliwości unieważnienia 

małżeństwa bądź doprowadzenia do formalnej separacji.

- Unieważnienia! - Artemis rzucił nóż do rozcinania kopert na biurko i pochylił się do 

przodu.

- Jesteś pewny?

background image

- Na tyle, na ile mogę być pewny, dysponując ograniczonym zasobem informacji. Biorąc 

jednak pod uwagę ogromne trudności i koszty związane z uzyskaniem rozwodu, 
unieważnienie, chociaż taki proces jest długotrwały, wydaje się prostszym 

rozwiązaniem.

- Tyle że upokarzającym dla Renwicka Deveridge. Poza wszystkim, tylko w nielicznych 

przypadkach można unieważnić małżeństwo. Tutaj jedynym dowodem, jak 
przypuszczam, mogłoby być oskarżenie Deveridge’a o impotencję.

- Owszem.
- Henry znów odchrząknął. Artemis wiedział, że przyjaciel jest nieco pruderyjny w 

sprawach intymnych.

- Sądzę, że w tym przypadku, nawet z pomocą dobrego adwokata, udowodnienie 

impotencji Deveridge’a trwałoby całe lata.

- Niewątpliwie. Prawie wszyscy uważają, że pani Deveridge brakowało cierpliwości, by 

przejść przez tę całą prawną procedurę.

- Henry przerwał na moment, a potem dodał: Albo doszła do wniosku, że jej ojciec nie 

będzie w stanie ponieść kosztów związanych z tym procesem.

- W tej sytuacji postanowiła na własną rękę zakończyć swe małżeństwo. Czy to miałeś na 

myśli?

- Takie właśnie plotki krążą w towarzystwie. Artemis po minionej nocy wiedział, że dama 

ta jest wyjątkowo zdecydowaną osobą. Jeśli naprawdę rozpaczliwie pragnęła przerwać 
nieudany związek, to kto wie, czy nie zdecydowała się zamordować męża.

- Powiedziałeś, że Deveridge został zastrzelony, zanim wybuchł pożar.
- Według doktora, który oglądał zwłoki, tak. Artemis wstał i podszedł do okna.

- Muszę ci powiedzieć, że wczoraj pani Deveridge zademonstrowała swe umiejętności 

posługiwania się pistoletem.

- Hmm. Nie jest to umiejętność właściwa damom. Artemis uśmiechnął się, patrząc na 

otoczony murem ogród. Henry ocenia kobiety raczej w tradycyjny sposób, pomyślał.

- To prawda. Czy masz jeszcze coś dla mnie?
- Ojciec pani Deveridge był jednym z pierwszych członków Towarzystwa Vanzagarian. Był 

mistrzem.

- Wiem.

- Był już w podeszłym wieku, kiedy się ożenił i został ojcem. Mówią, że po śmierci żony 

oszalał na punkcie córki. Posunął się do tego, że wprowadził ją w sprawy powszechnie 

uważane za niestosowne dla młodej damy.

- Na przykład takie jak posługiwanie się pistoletem.

- Choćby to. Reed w ostatnich latach stał się samotnikiem. Poświęcił się w pełni 

studiowaniu martwych języków.

- Podobno był ekspertem, jeśli chodzi o dawny język Vanzagara - wtrącił Artemis.
- Mów dalej.

- Zmarł wczesnym rankiem zaraz po pożarze. Plotkarze mówią, że jego serce nie 

wytrzymało szoku, jakim było uświadomienie sobie, że jego córka oszalała i 

zamordowała męża.

- Rozumiem.

- Jako człowiek interesu czuję się zobowiązany wskazać. że po tej serii zgonów w rodzinie 

pani Deveridge weszła  w wyłączne posiadanie spadku zarówno po ojcu, jak i mężu.

- Na Boga, człowieku! - Artemis odwrócił się, by spojrzeć na Henry’ego.
- Chyba nie sugerujesz, że zamordowała tych dwóch mężczyzn, żeby położyć rękę na ich 

fortunach!  - Nie, oczywiście, że nie.

- Henry skrzywił się z niesmakiem.

- Trudno wyobrazić sobie, by córka mogła postąpić tak niegodziwie. Chciałem tylko 

zwrócić uwagę na uboczny rezultat tych zdarzeń.

background image

- Dziękuję ci, Henry.

- Artemis podszedł do biurka i oparł się o jego krawędź.
- Wiesz, że mam zaufanie do twoich wnikliwych analiz. Pozwól, że dorzucę do tego, co 

powiedziałeś, jeszcze jeden fakt.

- Słucham?

- Renwick studiował filozofię i sztukę walki Vanza. Niełatwo zabić takiego człowieka. 

Henry zastanawiał się przez chwilę, wreszcie powiedział:  - Wydaje mi się, że cię 

rozumiem. Trudno uwierzyć, żeby udało się to kobiecie, prawda?

- Albo zwykłemu włamywaczowi. Henry spojrzał na młodszego przyjaciela, wyraźnie 

zaniepokojony.

- Istotnie - mruknął.

- Myślę - odezwał się z wahaniem Artemis - że mając do wyboru jako podejrzanych o 

zamordowanie Deveridge’a włamywacza i tę kobietę, łatwiej byłoby mi oskarżyć tę 

damę. Henry wyglądał na zdruzgotanego.

- Myśl o tym, że kobieta mogłaby uciec się do tak drastycznego czynu, może wywołać u 

każdego mężczyzny zimny dreszcz.

- Co do dreszczu nie jestem pewny, ale wiem, że pociąga to za sobą bardzo interesujące 

pytania.

- Tego się obawiałem.

- Henry westchnął.
- Co masz na myśli? - zapytał Artemis, patrząc na niego.

- Od momentu, kiedy otrzymałem twoje polecenie, wiedziałem, że coś jest nie w porządku 

w tej sprawie. Zbyt mocno interesujesz się Madeline Deveridge.

- To ona postawiła przede mną pewien problem. Zanim się z nim uporam, muszę zebrać 

informacje. Znasz mnie i wiesz, że nie przystępuję do akcji, zanim nie poznam faktów.

- Nie próbuj wykpić się takimi ogólnikami. W tym jest coś więcej niż jakiś kolejny interes. 

Wyraźnie widzę, że jesteś zafascynowany panią Deveridge. Od dawna nie zauważyłem, 

żebyś tak zainteresował się jakąś kobietą.

- Wobec tego powinieneś być zadowolony. Od pewnego czasu powtarzasz mi, że jestem 

zbyt zaabsorbowany swoimi planami zemsty. Znajomość z panią Deveridge na jakiś czas 
poszerzy zakres moich zainteresowań i działań.

- Niestety, nie sądzę, żeby został on poszerzony we właściwy sposób - powiedział Henry, 

patrząc surowo na przyjaciela.

- Niech będzie, co ma być. Mam teraz trochę czasu. zanim zacznę realizować następny etap 

mojego planu. Zajmę się bardziej szczegółowym rozpracowaniem sprawy pani 

Deveridge.

Artemis przystanął na schodach prowadzących do wejścia i uważnie przyjrzał się fasadzie 
niewielkiego budynku. Dom nie był duży, ale miał kształtne okna o dobrych proporcjach, 

zapewniające wnętrzom dość światła i ładny widok na ogród. Sąsiedztwo wydawało się 
spokojne, choć trudno byłoby nazwać je eleganckim. Pani Deveridge, chociaż dysponowała 

pokaźnym majątkiem po mężu i ojcu, nie zamierzała widać wydawać pieniędzy na 
obszerną rezydencję w ekskluzywnej dzielnicy. Z tego co Henry zdołał ustalić, ona i jej 

ciotka prowadziły samotny tryb życia. Z każdym krokiem tajemnica otaczająca tę damę 
wydawała mu się coraz bardziej intrygująca. Niecierpliwie oczekiwał spotkania z nią w 

świetle dnia. Pamięć o oczach prowokacyjnie przysłoniętych czarną koronkową woalką, 
długo nie pozwalała mu zasnąć minionej nocy. W otwartych drzwiach pojawił się Latimer. 

W dziennym świetle wydawał się jeszcze potężniejszy niż w nocnej mgle.
- O, pan Hunt! - Jego oczy zabłysły radością.

- Dzień dobry, Latimer. Jak się czuje twoja Nellie?

background image

- Dziarsko i zdrowo, dzięki panu, sir. Niewiele pamięta z tego, co się zdarzyło, ale może to i 

lepiej.

- Latimer zawahał się przez moment.

- Jeszcze raz chciałem zapewnić pana, sir, o mojej wdzięczności za to, co pan zrobił.
- Dobrze nam się razem pracowało, prawda?

- Artemis wszedł do niewielkiego holu.
- Bądź tak dobry i zawiadom panią Deveridge, że przyszedłem ją odwiedzić Mam nadzieję, 

że oczekuje mojej wizyty.

- Tak, sir, jest w bibliotece. Zaraz pana zaanonsuję. Artemis spojrzał na ciężkie żelazne 

żaluzje w oknach, wyposażone w mocne zamki i małe dzwoneczki, mające ostrzegać 
mieszkańców, w razie gdyby ktoś próbował je otworzyć. Nocą stanowiły zapewne dobre 

zabezpieczenie przed intruzem. Czy pani Deveridge tak bardzo obawia się zwykłych 
włamywaczy, czy grozi jej coś poważnego?

- zastanowił się. Ruszył za Latimerem długim korytarzem. Służący zatrzymał się w 

drzwiach pokoju zastawionego od podłogi do sufitu półkami, zapełnionymi 

oprawionymi w skórę książkami, czasopismami, notatkami i przeróżnymi papierami. 
Duże zakratowane okno, również zaopatrzone w dzwoneczki, wychodziło na dobrze 

utrzymany ogród o nielicznych, mocno przerzedzonych i poprzycinanych krzewach i 
drzewach.

- Pan Hunt chce się z panią widzieć, proszę pani. Madeline podniosła się zza ciężkiego 

dębowego biurka.

- Dziękuję ci, Latimer. Proszę wejść, panie Hunt. Miała na sobie modną czarną suknię o 

wysokiej talii. Tym razem jej twarzy nie zasłaniała woalka. Gdy Artemis spojrzał na nią, 

pomyślał, że Henry miał rację, przypuszczając, że jest nią mocno zainteresowany. 
Zainteresowanie to wykraczało daleko poza ciekawość i graniczyło z fascynacją. 

Zastanawiał się, czy Madeline Deveridge jest świadoma wrażenia, jakie na nim wywiera.

- „  W jej niebieskich oczach dostrzegł zaskakującą mieszaninę inteligencji, zdecydowania i 

niepokoju. Czarne, rozdzielone przedziałkiem włosy upięła w zgrabny węzeł z tyłu głowy. 
Usta miała pełne, mocny podbródek wskazujący na upór, co Artemis uznał za subtelne 

wyzwanie dla wszystkiego, co było w nim męskie.

- Czy jestem jeszcze potrzebny?

- zapytał Latimer, stojąc w drzwiach.
- Nie, dziękuję - odparła Madeline.

- Możesz nas zostawić.
- Tak, proszę pani.

- Służący wyszedł i zamknął za sobą drzwi.
- Proszę usiąść, panie Hunt - powiedziała gospodyni.

- Dziękuję.
- Artemis usiadł na wskazanym mu ciemnym rzeźbionym fotelu. Jedno spojrzenie na 

cenny dywan, kosztowne zasłony i eleganckie rzeźbione biurko wystarczyło, by 
potwierdzić opinię Leggetta o stanie finansów pani Deveridge. Dom był niewielki, ale 

urządzony z wyjątkową elegancją.

- Mam nadzieję, że odzyskał pan już słuch.

- Madeline wróciła na swoje miejsce za biurkiem.
- Dzwoni mi jeszcze w uszach, ale z przyjemnością mogę pani oznajmić, że wszystkie moje 

zmysły powróciły całkowicie do normy.

- Dzięki Bogu. Przykra byłaby dla mnie myśl, że jestem odpowiedzialna za pana kontuzję.

- Tak się złożyło, że ani ja nie doznałem trwałych obrażeń, ani... - uniósł lekko brwi - ten 

bandyta, którego chciała pani zastrzelić. Madeline zacisnęła usta, ale po chwili odezwała 

się spokojnie: - Strzelam nie najgorzej, sir, lecz powóz był w ruchu, było ciemno, no i 
pan złapał mnie za rękę, nie pamięta pan? Myślę, że wszystko to wpłynęło na celność 

background image

mojego strzału.

- Proszę mi wybaczyć. Dodam tylko, że od czasu do czasu zdarzają się tego rodzaju 

radykalne rozstrzygnięcia, ale ja z zasady wolę unikać zbyt gwałtownych działań.

- Wydaje mi się to nieco zaskakujące, jeśli weźmiemy pod uwagę pańskie przygotowanie - 

powiedziała, mrużąc oczy.

- Jeśli wie pani cokolwiek o dawnych sztukach walki i filozofii Vanza, musiała pani słyszeć 

o tym, że szczególny nacisk kładzie się w niej na spryt i wyrafinowanie. Gwałtowność ma 

niewiele wspólnego z wyrafinowaniem. W trudnych sytuacjach należy precyzyjnie 
określić strategię działania i przeprowadzić akcję w taki sposób, by nie zostawić śladów 

prowadzących wprost do jej uczestników. Madeline skrzywiła się.

- Jest pan prawdziwym ekspertem filozofii Vanza, panie Hunt. Rozumuje pan w sposób 

rozsądny, przebiegły i zawiły.

- Fakt, że jestem wyznawcą tej filozofii, niewątpliwie nie przydaje mi walorów w pani 

oczach, ale proszę wziąć pod uwagę, że zastrzelenie tego mężczyzny na ulicy mogłoby 
doprowadzić do szeregu komplikacji, które dzisiaj uznalibyśmy za wysoce dla nas 

niekorzystne.

- Nie rozumiem pana.

- Spojrzała na niego z wyrazem zaskoczenia w oczach.
- Pomagał mi pan w ratowaniu młodej kobiety. Któż mógłby mieć w związku z tym jakieś 

obiekcje?

- Wolę nie zwracać na siebie powszechnej uwagi, pani Deveridge.

- Tak, oczywiście.
- Na twarzy Madeline pojawił się rumieniec.

- Niewątpliwie obawiał się pan, że mogłyby wyjść na jaw pańskie związki z Pawilonami 

Marzeń. Proszę się nie martwić. Nie powiem o tym nikomu ani słowa.

- Doceniam pani lojalność. Tak się składa, że ostatnio ‘jestem zaangażowany w bardzo 

ważne sprawy.

- Nie zamierzam wnikać w pańskie... - . interesy. Artemis znieruchomiał na moment. Co 

wie ta kobieta?  zastanawiał się. Czy to możliwe, żeby się dowiedziała o moich  starannie 

przygotowywanych planach zemsty?

- Nie zamierza pani wnikać w moje sprawy, tak to mam rozumieć?

- Och, na Boga, sir.
- Machnęła ręką.

- Pańskie plany znalezienia sobie żony w najwyższych sferach wcale mnie nie interesują. 

Niech pan poślubi, kogo chce. I życzę szczęścia.

- Uspokoiła mnie pani, pani Deveridge.
- Doskonale rozumiem, że plany dobrego ożenku mogłyby zostać poważnie zagrożone, 

gdyby wyszło na jaw, że zajmuje się pan tego rodzaju interesami.

- Przerwała i jej twarz przybrała wyraz zatroskania.

- Tylko czy jest pan pewny, że ukrywanie faktów, których ujawnienie już po ślubie mogłoby 

zostać uznane za oszustwo, jest rozsądne?

- Z tego punktu widzenia nie rozważałem tej sprawy odparł Artemis nieco ironicznym 

tonem.

- Co pan zrobi, kiedy prawda wyjdzie na jaw?
- W tonie głosu Madeline było coś więcej niż dezaprobata.

- Sądzi pan, że pańska żona po prostu przejdzie do porządku dziennego nad tym faktem?
- Pozwoli pan, że udzielę mu pewnej rady, sir.

- Madeline nachyliła się ku swemu rozmówcy.
- Jeśli zamierza pan zawrzeć małżeństwo oparte na wzajemnym szacunku i uczuciu, 

powinien pan być szczery wobec przyszłej małżonki, i to od początku.

- Ponieważ nie zamierzam w najbliższej przyszłości zawierać małżeństwa, nie sądzę, bym 

background image

koniecznie musiał wysłuchiwać pani pouczeń. Madeline zamrugała. Splotła dłonie i 

opadła na oparcie fotela.

- Wielki Boże! Czyżbym próbowała pana pouczać?

- Takie odniosłem wrażenie.
- Proszę mi wybaczyć, panie Hunt.

- Oparła łokcie na biurku i opuściła głowę na splecione dłonie.
- Przysięgam, nie wiem, co mnie podkusiło. Nie mam prawa wtrącać się do pana poczynań. 

Chyba mój umysł nie funkcjomuje zbyt sprawnie. Jedyne, co mnie może usprawiedliwić, 
to fakt, że ostatnio źle sypiam i... - .- Przerwała, uniosła głowę i skrzywiła się.

- Znów zaczynam mówić bez sensu.
- Proszę się tym nie przejmować - rzekł Artemis i po chwili dodał: - Chciałbym tylko, aby 

pani wiedziała, że byłbym bardzo niezadowolony, gdyby ktoś zaczął zajmować się moimi 
osobistymi sprawami. Proszę wziąć pod uwagę to, że ostatnio jestem bardzo zajęty 

pewnymi szczególnie delikatnymi problemami.

- Ależ tak, oczywiście. Wyraził się pan zupełnie jasno. Nie ma powodu, by mi grozić.

- Nie wydaje mi się, żebym pani groził.
- Sir, pan jest Wanzagarianinem. Swoich ostrzeżeń nie musi pan wyrażać słowami. 

Zapewniam pana, że są dla mnie całkiem oczywiste. Z jakichś powodów zaczęła go 
irytować niechęć tej kobiety do wszystkiego, co miało związek z filozofią Vanza.

- Jest pani dość zuchwała jak na osobę, która ubiegłej nocy uciekła się do szantażu, chcąc 

skłonić mnie do udzielenia jej pomocy.

- Szantaż? Jej wzrok wyrażał oburzenie.
- Nie dopuściłam  się niczego w tym rodzaju!  - Dała mi pani jasno do zrozumienia, że zna 

pani moje powiązania z Pawilonami Marzeń i jest pani świadoma, że nie życzę sobie 
plotek na ten temat. Proszę mi wybaczyć, jeśli źle zrozumiałem pani intencje, ale 

odniosłem wrażenie, że wykorzystała pani swoją wiedzę o mnie do wymuszenia pomocy.

- Ja tylko wspomniałam o pańskich zobowiązaniach w tej sprawie - powiedziała Madeline, 

rumieniąc się.

- Jakkolwiek pani to nazwie, dla mnie był to szantaż.

- Och! Oczywiście ma pan prawo do własnej opinii.
- Tak. Dodam jeszcze, że szantaż nie jest moją ulubioną salonową grą.

- Żałuję, że byłam zmuszona.
- .- . ; Zakłopotanie, jakie Artemis dostrzegł w oczach rozmówczyni, było dla niego 

wystarczająco satysfakcjonujące. Machnięciem ręki przerwał jej dalsze wyjaśnienia.

- Jak czuje się dzisiaj pani pokojówka? - zapytał. Madeline wydawała się zaskoczona nagłą 

zmianą tematu rozmowy. Z wysiłkiem usiłowała zebrać myśli.

- Nellie czuje się nieźle, chociaż porywacze zmusili ją do wypicia sporej dawki laudanum. 

Nadal jest nieco senna i ma kłopoty z pamięcią.

- Latimer wspomniał, że niewiele pamięta z tego, co się wydarzyło.

- Jedyne, co sobie przypomina dość wyraźnie, to kłótnia dwóch mężczyzn o cenę, jaką mieli 

za nią uzyskać. Odniosła wrażenie, że porywacze zostali przez kogoś wynajęci, ale potem 

jeden z nich chciał ją sprzedać komuś innemu. Madeline wzruszyła ramionami.

- Z przerażeniem myślę o tym, że właściciele domów publicznych bezkarnie kupują i 

sprzedają młode kobiety. Nie tylko kobiety. Handlują również młodymi chłopcami. To 
przerażające. Można by oczekiwać, że władze...

- .- . Władze niewiele mogą na to poradzić.
- Dzięki Bogu, odnaleźliśmy Nellie w samą porę. Madeline spojrzała Artemisowi w oczy.

- Gdyby nie pana pomoc, utraciłabym ją. W nocy nie miałam okazji panu podziękować. 

Pozwoli pan, że zrobię to teraz.

- Wdzięczność może mi pani okazać, odpowiadając na moje pytania - powiedział 

uprzejmie. :  W jej oczach pojawił się niepokój. Chwyciła się krawędzi biurka, jak gdyby 

background image

chciała dodać sobie odwagi.   - Oczekiwałam tego. Ma pan prawo do pewnych wyjaśnień. 

Przypuszczam, że przede wszystkim ciekawi pana, skąd dowiedziałam się o pańskich 
powiązaniach z Pawilonami Marzeń.

- Muszę przyznać, iż moja ciekawość jest tak silna, że nie pozwoliła mi spać przez pół nocy.
- Naprawdę? Cierpi pan na bezsenność?

- Jestem pewny, że będę spał jak zabity, jeśli tylko uzyskam odpowiedzi na moje pytania - 

odparł z uśmiechem. Drgnęła na słowo zabity, ale natychmiast się opanowała.

- Tak, oczywiście. Przypuszczam, że powinnam zacząć od poinformowania pana o tym, że 

mój ojciec był członkiem Towarzystwa Vanzagarian.

- O tym wiedziałem. Wiem również, że osiągnął stopień wtajemniczenia mistrza.
- Tak. Głównie interesowały go jednak zagadnienia naukowe filozofii Vanza, a nie 

metafizyczne teorie i ćwiczenia fizyczne. Przez wiele lat studiował antyczny język wyspy 
Vanzagara.  W Towarzystwie uważany był za eksperta w tej dziedzinie.

- Wiem.
- W związku ze swoją pracą ojciec nawiązał liczne kontakty z uczonymi vanzagarianami w 

Anglii, na kontynencie, nawet w Ameryce. Tutaj, w Londynie, spotykał się często z 
samym Ignatiusem Lorringiem. Oczywiście, zanim ten zachorował i zerwał wszelkie 

kontakty ze starymi przyjaciółmi i kolegami.

- Jako wielki mistrz Towarzystwa Lorring wiedział więcej niż ktokolwiek inny o jego 

członkach. Chce pani powiedzieć, że jej ojciec rozmawiał z nim o ich prywatnym życiu?

- Z przykrością muszę wyznać, że nie ograniczali się wyłącznie do spraw osobistych 

członków Towarzystwa. Pod koniec życia gromadzenie informacji o dżentelmenach 
związanych z Towarzystwem stało się obsesją Lorringa. Można powiedzieć, że stał się 

wielkim mistrzem dziwactwa w Towarzystwie Ekscentryków.

- Darujmy sobie pani osobiste refleksje na temat członków Towarzystwa Vanzagarian.

- Przepraszam. Nie sprawiała wrażenia skruszonej, raczej zirytowanej tym, że przerwał jej 

wywód.

- Rozumiem, że ma pani wyrobiony pogląd w tych sprawach, ale obawiam się, że jeśli 

zechce pani opisać wszystkich członków Towarzystwa, to przed nocą nie zakończymy tej 

rozmowy.

- Może ma pan rację - odparła.

- Bądź co bądź, nie brakuje podstaw do krytykowania Towarzystwa, prawda? Żeby przejść 

do rzeczy, powiem krótko, że Lorring zlecił mojemu ojcu przechowanie notatek 

dotyczących członków Towarzystwa.

- Jakiego rodzaju notatek?  Zawahała się, jak gdyby nie była zdecydowana, co zrobić. Nagle 

wstała.

- Pokażę je panu - oznajmiła. Zdjęła z szyi złoty łańcuszek. Zauważył zawieszony na nim 

mały kluczyk. Podeszła do niewielkiej szafki zamkniętej na mosiężny zamek. Otworzyła 
ją i wyjęła duży notatnik oprawiony w ciemną skórę. Potem podeszła do biurka i 

ostrożnie położyła go przed Huntem. Artemis poczuł dreszcz niepokoju. Wstał, otworzył 
stary  dziennik i spojrzał na pierwszą stronę. Od razu zorientował się, że jest to rejestr 

nazwisk członków Towarzystwa, sięgający pierwszych dni jego istnienia. Powoli 
odwracał strony. Zauważył, że pod każdym nazwiskiem znajduje się obszerny 

komentarz. Uwagi nie ograniczały się do daty wstąpienia do Towarzystwa i stopnia 
wtajemniczenia, jaki członek stowarzyszenia uzyskał, ale zawierały informacje o 

sprawach osobistych oraz komentarze na temat jego charakteru, a nawet całkiem 
intymnych skłonności. Artemis zdał sobie sprawę, że materiał zawarty w notatniku 

mógłby wywołać niejeden skandal. Pewne informacje mogły posłużyć szantażowi. 
Zatrzymał się dłużej przy notatkach poświęconych jemu. Nie znalazł nic na temat 

swojego romansu z Catherine Jensen ani wzmianki o trzech mężczyznach, których 
zamierzał zniszczyć. Plany zemsty wydawały się w tym momencie bezpieczne. Niemniej 

background image

znalazł zbyt wiele informacji o swoich osobistych sprawach. Zmarszczył czoło, czytając 

dopisane u dołu strony zdanie: „Hunt jest prawdziwym mistrzem Vanza. Myśli i działa w 
iście szatański sposób”.

- Kto wie o istnieniu tej księgi?
- zapytał. Madeline cofnęła się o krok. Zaniepokoiła ją nie treść pytania, ale ton głosu 

rozmówcy.

- O istnieniu tych notatek wiedzieli tylko Ignatius Lorring i mój ojciec - odparła.

- Obaj nie żyją.
- Zapomina pani o sobie, pani Deveridge. - Artemis uniósł wzrok znad strony poświęconej 

jego osobie.

- Wydaje mi się, że jest pani kobietą w najwyższym stopniu żywą. Madeline zamrugała, 

uśmiechnęła się niewyraźnie i znacząco odchrząknęła.

- Tak, oczywiście, ale nie powinien się pan przejmować tym drobnym faktem, że jestem w 

posiadaniu tej starej księgi.

- Szkoda, że nie mam pewności w tej sprawie.

- Artemis zamknął notatnik.
- Och, może pan Być absolutnie pewny.

- To się okaże w przyszłości.
- Wziął księgę i zaniósł ją na szafkę.

- Stare dokumenty związane z Towarzystwem Vanzagarian mogły być niebezpieczne. Nie 

tak dawno krążyły pogłoski, że z pewnym starożytnym tekstem wiąże się tajemnicze 

morderstwo. Usłyszał dziwny odgłos, jak gdyby coś ciężkiego upadło na dywan, oraz 
stłumiony okrzyk. Nie zareagował. Umieścił książkę na swoim miejscu i starannie 

zamknął szafkę. Dopiero wtedy odwrócił się i spojrzał na Madeline. Schylona obok 
biurka, w pośpiechu podnosiła srebrną figurkę, która przed chwilą upadła na podłogę. 

Zauważył, że drżą jej palce, kiedy stawiała ją koło kałamarza.

- Czy ma pan na myśli plotki o tak zwanej Księdze Tajemnic, sir?

- zapytała w miarę spokojnie.
- Kompletna bzdura.

- Niektórzy członkowie Towarzystwa są innego zdania.
- Chyba nie muszę panu mówić, że wielu członków Towarzystwa ma różne dziwne 

pomysły. Księga Tajemnic, jeśli w ogóle kiedykolwiek istniała, spłonęła w pożarze 
pewnej willi we Włoszech.

- Można tylko mieć nadzieję, że tak było - stwierdził Artemis. Podszedł potem do okna i 

patrzył przez chwilę na ogród. Zauważył, że nie ma w nim wysokich drzew, żywopłotów 

czy krzewów, w których mógłby ukryć się intruz.

- Jak już wspomniałem, notatnik, który pani posiada, może być niebezpieczny. Proszę mi 

powiedzieć, czy zamierza pani wykorzystać zawarte w nim informacje do szantażowania 
kogoś? W takim przypadku muszę panią ostrzec, że wiąże się z tym pewne ryzyko.

- Czy mógłby pan w naszej rozmowie nie nadużywać słowa szantaż? - powiedziała ostrym 

tonem. - Jest to nad wyraz irytujące. Spojrzał na nią przez ramię. Wyraz niezadowolenia 

na Jej twarzy mógłby być w innej sytuacji nawet zabawny.

- Proszę mi wybaczyć, ale przyjmując, że moja przyszłość jest w pani rękach, odczuwam 

potrzebę uzyskania od pani uspokajających zapewnień.

- - Już panu mówiłam, że nie miałam żadnych złych intencji, sir - odezwała się Madeline 

przez zaciśnięte zęby.

- - Ubiegłej nocy musiałam sięgnąć po nadzwyczajne środki, ale nie sądzę, żeby taka 

sytuacja miała się powtórzyć. Artemis spojrzał na dzwoneczki wiszące przy 
zakratowanym oknie.

- - Wydaje mi się, że wbrew temu, co pani mówi, nie jest pani o tym aż tak bardzo 

przekonana. Zapadło dłuższe milczenie. Artemis odszedł od okna i stanął przed 

background image

Madeline.

- - Proszę mi powiedzieć, pani Deveridge, kogo, albo czego, się pani obawia?
- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi, sir.

- - Rozumiem, że jako mistrz Vanza jestem w pani oczach ekscentrykiem, jeśli nie 

kompletnym wariatem, ale proszę nie odmawiać mi elementarnych zdolności do 

logicznego rozumowania. Sprawiała wrażenie stworzonka zapędzonego w ciasny kąt.

- - Co pan ma na myśli?

- Zatrudnia pani uzbrojonego stangreta, który pełni rolę osobistego strażnika. Zaopatrzyła 

pani okna w żaluzje i kraty, uniemożliwiające przedostanie się do wnętrza. Pani ogród 

jest przerzedzony tak, by nikt ukradkiem nie mógł zbliżyć się do domu. No i nauczyła się 
pani posługiwać pistoletem.

- Londyn to niebezpieczne miasto, sir.
- To prawda. Myślę jednak, że czuje się pani bardziej zagrożona niż przeciętny 

mieszkaniec. - Spojrzał jej w oczy. Czego się pani boi?  Przez dłuższą chwilę wytrzymała 
jego wzrok. Potem wróciła za biurko i usiadła w fotelu.

- - Moje prywatne sprawy nie powinny pana obchodzić, panie Hunt - oświadczyła 

spokojnie. Jej twarz wyrażała dumę i odwagę.

- - Każdy ma jakieś marzenia, pani Deveridge. Myślę, że marzy pani, aby uwolnić się od 

strachu.

- - Czyżby mógł pan coś zrobić w mojej sprawie, sir? Popatrzyła na niego z 

zainteresowaniem.

- - Kto wie?
- Uśmiechnął się.

- - Bądź co bądź jestem Sprzedawcą Marzeń, więc może mógłbym sprawić, by spełniło się 

pani marzenie.

- - Nie jestem w stosownym nastroju do żartów.
- - Zapewniam panią, że i ja nie jestem w tym momencie zbytnio rozbawiony. Zacisnęła 

dłoń na mosiężnym przycisku do papierów i wpatrywała się weń. ~ Nawet jeśli 
prawdąjest to, co pan powiedział, że naprawdę mógłby mi pan pomóc, to podejrzewam, 

że musiałabym zapłacić za tę przysługę. ~ Wszystko ma swoją cenę.

- - Wzruszył ramionami.

- - Czasem warto ją zapłacić, a czasem nie. Zamknęła na chwilę oczy, a kiedy je otworzyła, 

jej wzrok był spokojny i zdecydowany. ~ Muszę przyznać, że wczorajszej nocy, po 

powrocie do domu, przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Złapała przynętę, pomyślał. 
Cóż to za pomysł? - zapytał.

- Wiele czasu spędziłam na rozmyślaniach o dwóch dawnych powiedzeniach. - Odłożyła 

przycisk na biurko.

- - Pierwsze mówi o tym, że najlepiej ogień zwalczać ogniem. Drugie, że do ścigania 

złodzieja trzeba wynająć złodzieja.

- - Do licha, to są przysłowia Vanza, prawda?
- Możliwe. Nie jestem pewna.

- - O czym pani myśli? Chce pani wynająć jakiegoś mistrza Vanza do rozwiązania spraw 

związanych z tym środowiskiem?! O to pani chodzi?

- Coś w tym rodzaju. Tak. Nadal się nad tym zastanawiam, ale przyszło mi do głowy, że pan 

ma wyjątkowe kwalifikacje, by pomóc mi w uporaniu się ze sprawami, które 

przysparzają mi sporo kłopotów.

- - Rozumiem, że chce pani wykorzystać moje umiejętności mistrza do rozwiązania pani 

problemów.

- - Jeśli dojdziemy do porozumienia - odezwała się po chwili zastanowienia - to 

widziałabym naszą współpracę jako stosunek pracodawcy z zatrudnionym 
pracownikiem. Oczywiście, zapłaciłabym za pomoc.

background image

- - To zaczyna być interesujące. Tylko jak zamierza mnie pani wynagrodzić? Zanim pani 

odpowie, chciałbym, aby jedno było jasne. Jak pani wie, prowadzę pewne interesy, które 
idą całkiem dobrze. Nie potrzebuję ani nie chcę pani pieniędzy.

- - Może i nie, ale myślę, że mam coś, na czym panu zależy, sir. Artemis spojrzał na nią 

chłodno.

- - Czyżby? Muszę przyznać, że oferta jest interesująca. Pomyślał o zakładach, jakie 

zawierano w klubach.

- - Szczególnie, gdy mowa o wynagrodzeniu.
- - Nie rozumiem pana. Wyraz jej twarzy świadczył o tym, że nic nie wie o zakładach.

- - Nieczęsto zdarza się okazja do nawiązania kontaktów z Niebezpieczną Wdową. Proszę 

mi powiedzieć, czy mam szansę przeżyć ten eksperyment? Czy pani kochankowie 

narażeni są na takie samo ryzyko jak mąż? Dostrzegł błysk furii w oczach kobiety.

- - Jeśli zdecyduję się pana zatrudnić, panie Hunt, to będzie się z tym wiązać zapewne 

jakieś ryzyko, ale ono nie ma nic wspólnego z moją osobą.

- - Nie chciałbym sprawiać wrażenia naiwnego, ale jeśli chodzi o moje wynagrodzenie...

- ?  Madeline spojrzała znacząco na szafkę, w której spoczywały notatki o członkach 

Towarzystwa Vanzagarian.

- - Z wyrazu pańskiej twarzy wywnioskowałam, że nie jest pan zachwycony tym, że ta 

księga zawiera tak wiele informacji o pana prywatnych sprawach.

- - Ma pani rację. Zupełnie mi się to nie podoba.
- - Pomyślał, że w taki czy inny sposób ten notatnik powinien znaleźć się w jego rękach. 

Spojrzał na dzwoneczki przy oknach i uznał, że przy jego umiejętnościach nie powinny 
stanowić większej przeszkody.

- - Jeśli dojdziemy do porozumienia, sir - powiedziała Madeline poważnie, patrząc mu w 

oczy - to pańskim wynagrodzeniem za stracony czas i kłopoty będzie ta książka.

- - Czy mam rozumieć, że ją otrzymam, jeśli pani pomogę?
- Tak.

- - Zawahała się i po chwili dodała: - Najpierw muszę się jednak zastanowić, czy pana 

zatrudnić. Podjęcie decyzji będzie wymagać trochę czasu. Sprawa jest bardzo poważna.

- - Radziłbym, dla pani dobra, nie wahać się zbyt długo.
- - Kolejna groźba? - zapytała, unosząc brwi.

- - Niezupełnie. Rozmyślałem o tym, jak ufortyfikowała pani swój dom... - Ruchem głowy 

wskazał okna.

- - Jeśli wchodzi tu w grę któryś Vanzagarian, to obawiam się, że te dzwoneczki mogą 

zadzwonić zbyt późno. Madeline pobladła i zacisnęła dłonie na poręczach fotela.

- - Myślę, że moglibyśmy zakończyć tę rozmowę, sir. Zawahał się, a potem uprzejmie skinął 

głową.

- - Jak pani sobie życzy. Wie pani, gdzie można mnie znaleźć, gdy podejmie pani decyzję.
- - Dam panu znać, kiedy... - . Przerwała, bo drzwi biblioteki otworzyły się 

niespodziewanie. Spojrzała w ich stronę.

- Ach, ciocia.

- Wybacz, moja droga. - Bemice spojrzała na Artemisa. Nie wiedziałam, że nadal 

rozmawiasz ze swoim gościem.

- .- . Nie! przedstawisz nas?
- Oczywiście - mruknęła Madeline. Szybko i raczej oschle dokonała prezentacji. Artemis 

nie śpieszył się z odejściem. Bemice Reed wywarła na nim korzystne wrażenie. Była to 
elegancka filigranowa kobieta, ubierająca się modnie i z gustem. Spodobał mu się błysk 

humoru w jej jasnoniebieskich oczach. Ukłonił się i został nagrodzony wdzięcznym 
uśmiechem, który świadczył o tym, że tej kobiecie nieobce są sale balowe.

- - Wiem od bratanicy, że mamy wiele powodów, by okazać panu wdzięczność za pomoc 

udzieloną nam ubiegłej nocy powiedziała. - Jest pan w tym domu bohaterem dnia. - 

background image

Dziękuję, panno Reed. Wysoko cenię sobie pani wdzięczność. - Zerknął na Madeline i 

dodał: - Pani Deveridge dała mi co prawda do zrozumienia, że nie byłem, ściśle biorąc, 
bohaterem w tej sprawie. Wypełniłem tylko swoje obowiązki jako właściciel posiadłości, 

obok której nastąpiło porwanie. Madeline skrzywiła się, co dostarczyło Artemisowi 
pewnej satysfakcji. Bemice patrzyła na nią z wyrazem oburzenia na’ twarzy. - Wielkie 

nieba, kochanie, trudno mi uwierzyć, że powiedziałaś panu Huntowi coś takiego. 
Przecież on zrobił znacznie więcej, niż wymagało poczucie odpowiedzialności. Zresztą 

nie rozumiem, jak mogłaś uważać, że jest do czegokolwiek zobowiązany. Nellie została 
porwana poza terenem ogrodów. - Wyraźnie dałam panu Huntowi do zrozumienia, że 

doceniam jego przysługę - powiedziała Madeline przez zaciśnięte zęby. - To prawda - 
wtrącił Artemis. - Istotnie, okazałem się na tyle użyteczny, że pani Deveridge zastanawia 

się teraz, czy nie zatrudnić mnie do następnego zadania. Do czegoś, co ma związek z 
powiedzeniem: „Złodziej powinien ścigać złodzieja”. Przynajmniej tak to zrozumiałem. - 

Nazwała pana złodziejem, sir?

- jęknęła zdumiona Bernice. - Mówiąc.

- .- . - zaczął Artemis. - Nigdy nie powiedziałam czegoś takiego, sir! - zawołała Madeline, 

unosząc ręce. - To prawda - zgodził się. Potem, zwracając się do jej ciotki, dodał: - 

Istotnie, pani siostrzenica nigdy nie nazwała mnie złodziejem. - Mam nadzieję. - Bemice 
odetchnęła. Madeline jęknęła głucho. - Jako człowiek zajmujący się interesami - jestem 

wielce podekscytowany perspektywą stałego zatrudnienia. - Artemis uśmiechnął się do 
starszej z kobiet i ruszył ku drzwiom. Między nami mówiąc, panno Reed, liczę na to, że 

obejmę tę posadę. Nie ma zbyt wielu równie wykwalifikowanych kandydatów, rozumie 
pani. Wyszedł do holu, zanim obydwie panie ochłonęły na tyle, by coś powiedzieć. On 

jest mistrzem Vanza, a to oznacza, że prowadzi jakąś ukrytą grę - powiedziała Madeline. 
- Wynajęcie go do pomocy może się wiązać z pewnym ryzykiem. - Nie sądzę, żeby 

właściwe było używanie takich słów jak wynajęcie czy zatrudnienie, kiedy rozmawiamy o 
ewentualnym namówieniu pana Hunta do udzielenia nam pomocy. - Bernice wydęła 

wargi. - Trudno wyobrazić go sobie jako płatnego pracownika, jeśli rozumiesz, co mam 
na myśli. - Przeciwnie, traktowanie go jako płatnego pracownika jest jedynym 

sensownym sposobem współpracy z nim. - Madeline nachyliła się nad biurkiem i 
wpatrywała w przycisk do papierów. jak gdyby była to wyrocznia. - Jeśli zamierzamy 

realizować mój plan, to musimy być pewne, że on zna swoje miejsce. Ciotka wypiła łyk 
herbaty, którą podała im Nellie. - Najbardziej boję się tego, że nie mamy w tej sprawie 

innego wyjścia - mówiła dalej Madeline. - Nie rozumiem cię. - Bemice zamrugała 
nerwowo. - On wie o notatniku ojca.

- Och, moja droga!  - Masz rację, popełniłam błąd, pokazując mu tę księgę. Madeline 

wstała zza biurka. - Powiedziałam mu o niej, wyjaśniając, skąd wiem o jego 

powiązaniach z Pawilonami Marzeń. Pomyślałam, że się uspokoi, gdy zrozumie, że go 
nie szpiegowałam. - Teraz, kiedy już wie, że pewne jego tajemnice zostały spisane, zrobi 

wszystko, by zdobyć ten notatnik - zauważyła ponurym tonem Bernice. - Obawiam się, 
że masz rację. - Madeline patrzyła na ogród. - Widziałam błysk zainteresowania w jego 

oczach, gdy natrafił na stronicę poświęconą swojej osobie. Od razu zrozumiałam, że 
popełniłam poważny błąd. - I wtedy zaproponowałaś mu umowę. - Ciotka skinęła głową. 

- Niezły pomysł. Przypuszczam, że i on z zadowoleniem [przyjął twoją ofertę. - Z nieco 
zbyt wielkim, jeśli chcesz wiedzieć, ale teraz nie pozostaje mi nic innego, jak trzymać się 

tego. Nie wątpię, że  ten człowiek mógłby się okazać przydatny. Widziałam go w akcji 
wczoraj w nocy. Sposób, w jaki wydostał Nellie z tej tawerny, okazał się bardzo sprytny i 

skuteczny. I niósł ją na ramionach ładny kawałek drogi. Wydaje się całkiem sprawny 
fizycznie, jak na mężczyznę w jego wieku. - W końcu nie jest staruszkiem. - Nie, 

oczywiście, że nie - zgodziła się szybko Madeline. Chciałam tylko podkreślić, że nie jest 
młodzieńcem. - To prawda. - Niejest też stary, jak to zauważyłaś. Można by powiedzieć, 

background image

że jest dokładnie we właściwym wieku. Dojrzały, ale jeszcze nadal młodzieńczo zręczny. 

- Dojrzały, ale młodzieńczy - powtórzyła Bemice. - Tak, myślę, że to go dobrze 
charakteryzuje.

- Mam pewne wątpliwości co do twoich przypuszczeń dotyczących powodów, dla których 

pan Hunt stara się ukryć fakt, że jest właścicielem Pawilonów Marzeń. - Naprawdę?

- Nie jestem wcale pewna, czy powodem tego jest chęć znalezienia bogatej, dobrze 

urodzonej żony. Ciotka wydawała się zaskoczona. - Dlaczego? Związanie się z jakąś 

dobrą rodziną wydaje mi się logiczne w przypadku tak ambitnego dżentelmena. - Nie 
ulega wątpliwości, że pan Hunt jest ambitny, ale wątpię, czyjego celem jest zawarcie 

dobrego małżeństwa. Cos mi mówi, że gdyby naprawdę miał taki cel, już dawno by go 
zrealizował. - Słuszne spostrzeżenie. - Gdyby tak było, na pewno słyszałybyśmy o 

zaręczynach, krążyłyby na ten temat plotki, znałybyśmy nazwisko wybranej przez niego 
damy. - To prawda. - Bemice zamyśliła się. - Rzeczywiście, nie padło dotąd żadne 

nazwisko. Co o tym myślisz?

- Trudno mi cokolwiek powiedzieć, gdyż mamy do czynienia z mistrzem Vanza. Madeline 

zaczęła niespokojnym krokiem przemierzać bibliotekę. - Coś się kryje w tym człowieku. - 
Coś, co cię intryguje?

- Tak. - Madeline szukała właściwych słów, by wyrazić to, co podpowiadała jej intuicja. - Z 

pewnością nie jest typowym dżentelmenem. Jest w nim coś, czego nie mają przeciętni 

ludzie z wyższych sfer. Jest sokołem pośród wróbli. - Dojrzały, ale nadal młodzieńczy 
sokół pośród wróbli. -  Błysk rozbawienia ożywił oczy Bemice. - Cóż za interesujące ! 

porównanie. Takie poetyckie, a może i metafizyczne w swojej wymowie.

- Czyżby takie scharakteryzowanie pana Hunta wydawało ci się zabawne?

- Moja droga, słysząc „je, poczułam się znacznie spokojniejsza. Madeline zatrzymała się 

raptownie. - Co przez to rozumiesz?

- Po twoich doświadczeniach z Renwickiem Deveridge’em zaczęłam się obawiać, że nigdy 

nie wróci ci zainteresowanie osobnikami rodzaju męskiego. Teraz widzę, że nie miałam 

powodów do niepokoju. Zaskoczona Madeline zamilkła. Kiedy wreszcie przyszła do 
siebie, nadal nie potrafiła powiedzieć niczego sensownego. - Ciociu Bemice! Doprawdy...

- .- . - Od roku nie utrzymujesz kontaktów ze światem. Po tym, co przeszłaś, jest to w pełni 

zrozumiałe. Byłoby jednak prawdziwą tragedią, gdybyś nigdy nie odzyskała naturalnej 

kobiecej wrażliwości. W tej sytuacji twoje wyraźne zainteresowanie panem Huntem 
uważam za dobry znak. - Na litość boską, ciociu, ja nie jestem nim zainteresowana. A w 

każdym razie nie w tym sensie, o jakim myślisz. Wiem jednak, że teraz, kiedy dowiedział 
się o notatniku ojca, byłoby bardzo trudno się go pozbyć. Wobec tego powinnyśmy go 

wykorzystać, jeśli rozumiesz, co przez to chciałam powiedzieć. ~ Mogłaś po prostu dać 
mu ten notatnik - stwierdziła cierpko Bemice. ~ Chyba nie przypuszczasz, że o tym nie 

pomyślałam. Madeline zatrzymała się przed półką z książkami. - Ale?  ~ Ale 
potrzebujemy jego pomocy. Dlaczego nie wykorzystać Jego umiejętności? Dwie 

pieczenie na jednym ogniu - powiedziała i pomyślała, że chyba zbyt często posługuje się 
przysłowiami.

- To prawda. Dlaczego by nie?
- Bemice zamyśliła się na moment. - Nie mamy zbyt wielkiego wyboru. - Owszem, nie 

mamy. - Madeline spojrzała na dzwoneczki przy oknach. - Podejrzewam, że jeśli nie 
damy panu Huntowi tej księgi w zamian za jego usługi, to on złoży nam którejś nocy 

wizytę i sam ją sobie weźmie. Następnego ranka Madeline odłożyła pióro służące jej do 
robienia notatek i zamknęła cienką, oprawioną w skórę książeczkę, której nie potrafiła 

rozszyfrować. Tak, rozszyfrować to właściwe słowo. Książeczka, bardzo stara i 
zniszczona, zawierała rękopis, będący zawiłym splotem najwyraźniej pozbawionych 

sensu zdań, na ile potrafiła się zorientować, napisanych dziwną mieszaniną greki, 
egipskich hieroglifów i dawnego, martwego już języka Vanzagara. Została jej 

background image

dostarczona po długiej i pełnej przygód podróży z Hiszpanii i zaintrygowała ją, więc 

natychmiast przystąpiła do pracy nad nią. Jak dotąd rezultaty nie były impomujące. Z 
greką radziła sobie nieźle, ale przetłumaczone słowa nie układały się w sensowny tekst. 

Najwięcej kłopotów sprawiały jej hieroglify. Co prawda Thomas Joung opracował 
podobno, opierając się na tekście wyrytym na kamieniu z Rosetty, interesującą teorię 

dotyczącą egipskiego pisma, ale nie opublikował jeszcze wyników swoich badań. Jeśli 
chodzi o starożytny język Vanzagara, zdawała sobie sprawę, że może się zaliczyć do tego 

nielicznego grona specjalistów, którzy mają szansę przetłumaczyć napisany w tym 
języku tekst. Poza jej rodziną wiedziało o tym niewiele osób. Studiowanie filozofii i 

języka Vanza uważano za domenę dżentelmenów. Kobiet nie przyjmowano do 
Towarzystwa i związana z tym wiedza była dla nich niedostępna. Nawet gdyby 

członkowie Towarzystwa Wanzagarian wiedzieli o tym, że Winton Reed całą swą wiedzę 
próbował przekazać córce, i tak nie uwierzyliby, że kobieta zdolna jest zrozumieć całą 

złożoność języka starych ksiąg. Madeline pracowała nad tą książeczką w wolnych 
chwilach już od paru dni. Trudne i wymagające wiele wysiłku zadanie traktowała jako 

sposób na oderwanie się od bieżących kłopotów, ale tego ranka praca nie przyniosła 
spodziewanych efektów. Raz po raz zerkała na zegar i z irytacją uświadomiła sobie, że 

liczy minuty i godziny, które upłynęły od momentu, gdy wysłała list do Artemisa Hunta, 
ale nie potrafiła się  powstrzymać. - Jest już! - dobiegł z dołu radosny głos ciotki.

- Co, u licha?! - Madeline spojrzała na zamknięte drzwi   biblioteki. ; Usłyszała odgłos 

kroków, potem drzwi otworzyły się i Bemice  triumfalnie wkroczyła do pokoju, 

wymachując trzymanąw dłoni  białą kartką. - Och, jakie to ekscytujące! - zawołała. - Co 
to jest? - zapytała Madeline, patrząc na kartkę. - Oczywiście odpowiedź pana Hunta na 

twój list. Madeline odetchnęła z ulgą. Wstała i podeszła do ciotki. - Pokaż mi ją. Bemice 
gestem magika wyciągającego królika z kapelusza wręczyła bratanicy kartkę. Ta 

rozłożyła ją i szybko przeczytała widniejący na niej tekst. W pierwszej chwili pomyślała, 
że coś źle zrozumiała, więc przeczytała list jeszcze raz. Nadal wydawał się jej 

bezsensowny. Odłożyła go na biurko i spojrzała na ciotkę. - O co chodzi, moja droga?

- zapytała Bemice. - Wysłałam do pana Hunta list informujący go, że chciałabym omówić z 

nim szczegóły ewentualnej umowy, a on przysłał mi to...

- . - Co takiego? - Bemice założyła na nos okulary, wzięła list i przeczytała go głośno: - Będę 

wielce zaszczycony, jeśli pozwoli mi Pani towarzyszyć sobie na balu maskowym, który 
odbędzie się w najbliższy czwartek na terenie Pawilonów Marzeń. Ależ, kochanie, to jest 

zaproszenie. - Spojrzała na bratanicę rozradowanym wzrokiem. - Przecież widzę. - 
Madeline wyrwała list z ręki ciotki i jeszcze raz spojrzała na tekst napisany śmiałym 

męskim pismem. - O co mu, u licha, chodzi?

- Doprawdy, Madeline, jesteś zbyt podejrzliwa jak na kobietę w twoim wieku. Cóż w tym 

dziwnego, że szanowany dżentelmen zaprasza cię na bal?

- To nie jest żaden szanowany dżentelmen, to jest Artemis Hunt. Mam wszelkie podstawy, 

żeby być nieufna. - Stajesz się nieco przewrażliwiona, moja droga. - Bemice zmarszczyła 
czoło. - Czyżbyś znów miała kłopoty ze snem ? Nie zapomniałaś zażyć mojego eliksiru?

- Ależ wypiłam go. Jest bardzo skuteczny. Nie widziała powodu, by wyznać ciotce prawdę. 

Tak jak każdej nocy wylała eliksir do nocnika, gdyż nie miała odwagi go wypić. Niczego 

nie bała się tak jak zasypiania. Sny stawały się coraz koszmarniejsze. - Jeśli to nie brak 
snu tak osłabia ci nerwy, to może jest;  jakaś inna przyczyna - powiedziała zatroskana 

Bemice.   - Moja reakcja na zaproszenie pana Hunta nie wynika z osłabionych nerwów. 
To sprawa zdrowego rozsądku. Pomyśl tylko: informuję tego człowieka, że chcę go 

zaangażować za specjalną opłatą, a on przysyła mi w odpowiedzi zaproszenie na bal 
maskowy. Cóż to za odpowiedź?

- Bardzo interesująca, jeśli chcesz znać moje zdanie. Tym bardziej że przysłał ją dojrzały, 

ale nadal młodzieńczy dżentelmen.   - Nie. - Madeline spojrzała na nią groźnie. - 

background image

Obawiam się że jest to odpowiedź w stylu Vanza. On celowo chce mnie wprawić w 

zakłopotanie. Musimy się tylko zastanowić  dlaczego.

- Widzę tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać, moja   droga. Jaki? Musisz przyjąć 

zaproszenie. Czy ty oszalałaś?

- Madeline spojrzała na ciotkę. - Iść  na bal maskowy z Huntem? Co za niedorzeczny 

pomysł?

- Masz do czynienia z mistrzem Vanza - powiedziała Bemice. patrząc na nią wymownie. - 

Musisz postępować z nim mądrze i rozsądnie. Nie bój się. Mam do twoich zdolności 
bezgraniczne zaufanie. Poradzisz sobie. - Hmm. - Zresztą pójście na taki bal dobrze ci 

zrobi - dodała ciotka. - Potrzebna ci odrobina rozrywki. Powoli stajesz się równie 
ekscentryczna i skryta jak ci dżentelmeni z Towarzystwa Wanzagarian.

Widzę, że Glenthorpe przebrał miarę wcześniej niż zwykle. - Lord Belstead obrzucił 

niechętnym spojrzeniem mężczyznę siedzącego niedbale w fotelu ustawionym przed 
kominkiem. - Jeszcze nie ma dziesiątej, a on jest już kompletnie zamroczony. - Może 

powinniśmy mu zaproponować partyjkę - powiedział Sledmere, nie odrywając wzroku od 
kart. - Glenthorpe jest durniem, zwłaszcza kiedy za wiele wypije. Można by dzisiaj wygrać 

od niego sporą sumkę. - To zbyt łatwe - odezwał się Artemis. - Cóż to za przyjemność grać z 
pijanym głupcem?
- Nie mówiłem o przyjemności - sprostował Sledmere. Rozważałem tylko możliwe zyski. 

Artemis położył karty na stoliku. - Jeśli o tym mowa, to ja właśnie swoje powiększyłem. 

- Wygląda na to, że moim kosztem - mruknął Belstead. patrząc na leżące na stoliku 
karty. - Ma pan piekielne szczęście. sir. Artemis popatrzył w stronę Glenthorpe’a, który 

odstawił szklankę i z trudem podniósł się z fotela. - Myślę, że dzisiejszego wieczoru nie 
powinienem tego szczęścia wystawiać na dalsze próby. Wybaczcie mi, panowie, ale nie 

chcę się spóźnić na spotkanie. Belstead zachichotał. - Kim jest ta szczęśliwa dama, 
Hunt?

- Jej imię wyleciało mi jakoś z pamięci - odparł Artemis, wstając. - Nie wątpię, że 

przypomnę je sobie w odpowiednim momencie. Dobranoc, panowie. Sledmere 

roześmiał się. - Uważaj, żebyś sobie przypomniał właściwe imię. Z jakichś powodów 
kobiety czują się obrażone, jeśli ktoś przez pomyłkę, zwracając się do nich, użyje innego 

imienia. - Dziękuję ci za cenną radę - odparł Artemis, potem wyszedł do holu, gdzie 
odebrał od portiera płaszcz, kapelusz i rękawiczki. Glenthorpe, chwiejąc się lekko, stał 

przy wyjściu. - Widzę, że już pan wychodzi, Hunt. - Tak. - Może moglibyśmy odjechać 
razem?

- Glenthorpe wyjrzał przez okno. - Trudno znaleźć dorożkę w taką noc. Mgła jest tak gęsta, 

że można by ją kroić nożem. - Proszę bardzo. - Artemis narzucił na siebie płaszcz i 

wyszedł na zewnątrz. - Wspaniale. - Wyraz ulgi na twarzy Glenthorpe’a był niemal 
komiczny. Szybko wyszedł za Artemisem na zasnutą mgłą ulicę. - Bezpieczniej jest 

poruszać się we dwóch. W taką noc można się natknąć na bandytów i złodziei. Tak 
mówią. Artemis zatrzymał dorożkę. Gdy Glenthorpe niezdarnie wgramolił się do niej i 

usiadł, zajął drugie miejsce i zamknął drzwi.

- Takiej mgły na początku lata nigdy nie widziałem mruknął Glenthorpe. Dorożka ruszyła. 

Artemis uważnie patrzył na towarzyszącego mu mężczyznę, który wyglądał na ulicę. 
Wydał mu się dziwnie niespokojny. W jego oczach widać było napięcie. - To oczywiście 

nie moja sprawa - Artemis rozparł się wygodnie na siedzeniu - ale zauważyłem, że jest 
pan dzisiaj trochę nieswój. Jakieś zmartwienie?  Glenthorpe zaciągnął zasłonkę w oknie 

i odwrócił się w stronę Artemisa. - Nigdy nie miał pan wrażenia, że jest pan śledzony, 
sir?

- śledzi mnie ktoś?

background image

- Mnie, nie pana. - Glenthorpe wcisnął się głębiej w ciemny kąt dorożki. - Ostatnio mam 

dziwne uczucie, że ktoś za mną chodzi. Odwracam się wtedy, ale nikogo nie zauważam. 
Bardzo to denerwujące. - Dlaczego miałby pana ktoś śledzić?

- Skąd, u diabła, mam to wiedzieć?! - powiedział zbyt głośno i zbyt gwałtownie Glenthorpe. 

Sam przestraszył się brzmienia swojego głosu i dokończył znacznie ciszej: - Ale ktoś to 

robi. Wyczuwam go. - A jak pan sądzi, kto to może być?

- zapytał obojętnym tonem Artemis. - Nie uwierzy pan, ale myślę, że jest to... - . - 

Glenthorpe przerwał.

- Kto?

- Trudno to wyjaśnić. - Glenthorpe kurczowo zacisnął dłonie na poduszce siedzenia. - To 

ma związek z czymś, co zdarzyło się parę lat temu. Coś, co dotyczyło pewnej młodej 

kobiety.

- Ach, tak. - Wie pan, ona była aktorką. Nikim ważnym. - Glenthorpe nerwowo przełknął 

ślinę - Och, to było okropne. Nigdy nie przypuszczałem, że do tego dojdzie. Tamtych to 
bawiło, sądzili, że ona tylko się z nami drażni, prowadzi jakąś grę, ale ona potraktowała 

to poważnie, rozumie pan. - Co się stało?

- zapytał spokojnie Artemis. - Zawieźliśmy ją w pewne odludne miejsce. - Glenthorpe 

potarł nos grzbietem dłoni. - Myśleliśmy, że będzie dobra zabawa, ale ona... - . ona się 
broniła. Uciekła. To nie nasza wina, że... - . Mniejsza z tym. Chodziło o to, że nie miałem 

nic wspólnego z tym, co się stało. Tamci tak, ale kiedy przyszła moja kolej, nie mogłem... 
- . jeśli rozumie pan, co mam na myśli. Może zbyt dużo wypiłem, a może ten jej wzrok, 

kiedy na mnie patrzyła.

- .- . - Jak patrzyła?

- Jak gdyby była czarownicą, która rzuca klątwę. Powiedziała, że wszyscy za to zapłacimy. 

To nonsens, oczywiście. Ale zrozumiałem, że oni się mylili. Ta dziewczyna nie żartowała. 

Ona nie chciała żadnego z nas i ja... . - . ja po prostu... po prostu nie mogłem. - Ale był 
pan tam, owej nocy.

- Tak, ale tylko dlatego, że mnie tam zaciągnęli. Wie pan, że nie lubię takich rzeczy. Nie 

jestem... Jak by to powiedzieć... nie mam takich skłonności jak inni mężczyźni. - 

Glenthorpe znów nerwowo zacisnął dłonie. - Tak czy inaczej wycofałem się. Tamci 
śmiali się ze mnie, ale nie przejmowałem się tym. Chciałem odejść. Dziewczyna uwolniła 

się. Wybiegła w noc. Potem był wypadek. Spadła ze skały. - A co pan zrobił?

- Ja? - Glenthorpe sprawiał wrażenie przerażonego. - Dlaczego.

- .- .- ? Nic. W ogóle nic. Właśnie to próbuję wyjaśnić. On nie ma żadnego powodu, żeby 

mnie prześladować. Nie dotknąłem jej nawet. - Kto pana prześladuje?

- Ona powiedziała... Glenthorpe zwilżył językiem wargi i znów potarł dłonią nos. - Ona 

powiedziała, że jej kochanek zniszczy nas za to, co zrobiliśmy. Ale minęło pięć lat. Pięć 

długich lat. Myślałem, że to wszystko dawno minęło, zostało zapomniane. - A teraz nie 
jest pan już tego pewny. Glenthorpe zawahał się, a potem sięgnął do kieszeni i wyjął z 

niej niewielki grawerowany wisiorek do dewizki. - Przysłano mi to przed paroma 
miesiącami. Ktoś to zostawił przy wejściu do domu. Artemis spojrzał na złoty wisiorek z 

wygrawerowanym ogierem stającym dęba. - Co to ma znaczyć?

- Myślę, że on mi to przysłał. Ten, który ma ją pomścić. - Dlaczego przysyłałby coś takiego? 

Glenthorpe potarł nos. - Mam wrażenie, jak gdyby się ze mną drażnił. Jak kot z myszą, 
rozumie pan. Ale to nie jest w porządku. - Czyżby?

- Przecież z nas trzech tylko ja jej nie skrzywdziłem. Tylko ja jej nie dotknąłem. - Ale był 

pan z nimi tamtej nocy, prawda?

- Tak, ale.
- .- . - Dość tych wyjaśnień, Glenthorpe. Nie interesują mnie. Może przydadzą się temu, 

który, jak się wydaje, pana śledzi.  Artemis stuknął w dach dorożki, by zwrócić uwagę 
woźnicy.  Proszę wybaczyć, lecz zostawię pana samego. Wolałbym resztę drogi przebyć 

background image

bez towarzystwa. - Ale bandyci.

- .- . - Każdy ma prawo wyboru towarzystwa. Dorożka zatrzymała się. Artemis wysiadł i 

zamknął za sobą drzwi. Nie oglądając się, szybko ruszył i zniknął w kłębiącej się mgle.

Zdawał sobie sprawę, że tej nocy złamał wszystkie reguły, jakimi się kierował. Zasady, 

które sobie narzucił w ostatnich latach, były nieliczne, ale sztywne i niepodważalne. 
Sprzedawał marzenia, lecz nigdy nie popełnił błędu, by w nie wierzyć. Zarabiał na handlu 

złudzeniami, ale sam zawsze odróżniał fantazję od rzeczywistości. Przekonywał się, że te 
kilka walców z Niebezpieczną Wdową to tylko element strategii, sprytny sposób, by zwabić 

ją w sidła. Ta dama zbyt wiele o nim wiedziała. Zdawał sobie sprawę, że musi uzyskać nad 
nią przewagę, zgodnie ze starą vanzagariańską zasadą wyrażoną w przysłowiu: 

„Niebezpiecznego człowieka należy poznać, zanim zyska się nad nim przewagę”. Madeline 
rzuciła mu zniecierpliwione spojrzenie poprzez otwory w ozdobionej piórami masce. - 

Najwyższy czas, żeby przejść do interesów, sir - powiedziała. Tylko tyle po uwodzicielskim 
walcu.
- Miałem nadzieję, że zanim do nich przystąpimy, pozwoli sobie pani na odrobinę 

przyjemności. - Przyciągnął ją mocniej do siebie i zmusił do wykonania kolejnego 

obrotu na zatłoczonym parkiecie. - Nie wiem, jaką prowadzi pan grę, panie Hunt, ale ja 
nie przyszłam tu po to, żeby tańczyć i się bawić. - Muszę pani powiedzieć, Madeline, że 

nie potwierdza się pani reputacja uwodzicielskiej kobiety, zdolnej zwabić każdego 
mężczyznę w swoje sidła. Przyznaję, że jestem nieco rozczarowany. - Czuję się załamana, 

słysząc, że nie okazałam się dla pana dostatecznie atrakcyjna, ale nie jestem zaskoczona 
tym. że dostrzega pan moje niepowodzenie pod tym względem. Właśnie wczoraj moja 

ciocia powiedziała mi, że staję się samotnicą i dziwaczką jak wielu członków 
Towarzystwa Yanzagarian. - Proszę się tym nie przejmować. Wydaje mi się, że od 

niedawna zacząłem gustować w żyjących w odosobnieniu ekscentrycznych kobietach. 
Zanim zdumiona Madeline zdążyła wyrazić swoje, słuszne zresztą, oburzenie jakąś ciętą 

uwagą, pociągnął ją do następnej figury walca. Fałdy jej czarnego domina powiewały 
szeroko. Artemis był zdecydowany co najmniej część tego wieczoru przetańczyć z tą 

kobietą. Wyczuwał, że dobrze się czuje w jego ramionach. Jej zapach działał na niego 
mocniej niż egzotyczne pachnidła. Beztroski nastrój nie opuszczał go od dnia wizyty w 

jej bibliotece. Nie bacząc na ryzyko, postanowił mu dzisiaj ulec. Okrążyli w połowie salę, 
zanim Madeline przyszła do siebie. - Dlaczego, na Boga, upiera się pan przy tych 

śmiesznych sztuczkach z walcem?

- zapytała. - To nie są żadne sztuczki. Po prostu tańczymy, jeśli pani   tego dotąd nie 

zauważyła. W przeciwieństwie do wielu rozrywek oferowanych w Pawilonach, w naszym 
tańcu nie ma ni z iluzji. Zobaczy pani, jak oboje będziemy po nim zmęczeni. 

- Pan dobrze wie, co mam na myśli, sir. - Sprzedaję marzenia i złudzenia - powiedział z 

uśmiechem. - Pani jest moją klientką. Jak każdy doświadczony handlarz chcę pani 

przedstawić próbkę moich towarów, zanim przejdziemy do szczegółów umowy. Nie 
czekając na odpowiedź, zmusił partnerkę do kontynuowania walca. Pomyślał, że po tak 

żywym tańcu zabraknie jej sił, by rozmawiać o interesach. Chociaż przez chwilę. 
Wiedział oczywiście, że w końcu muszą się porozumieć. Chciał przed tym, żeby rozmowa 

odbyła się tutaj, na jego terenie, a nie w miejscu wybranym przez nią. Takie szczegóły 
mają duże znaczenie. Kiedy prowadzi się interesy z damą, o której mówisz że 

zamordowała męża, należy z góry ustawić się w mocnej pozycji. Wirując z Madeline na 
parkiecie, nie zapomniał o tym, by okiem gospodarza obserwować otoczenie. Z 

satysfakcją zauważył, że wszystkie sale i gabinety w Złotym Pawilonie są zapełnione. Bal 
maskowy, wydawany w każdy czwartek w letnich miesiącach, należał do najbardziej 

popularnych atrakcji w jego ogrodach. Był dostępny dla każdego, kto mógł sobie 

background image

pozwolić na bilet wstępu. Jedynym warunkiem było posiadanie maski. Zbyt 

demokratyczny charakter niektórych oferowanych tu rozrywek raził pewnych ludzi, ale 
bal maskowy uważany był przez bardziej tolerancyjnych dżentelmenów z wytwornych’ 

sfer za zabawny. Lekki posmak skandalu otaczający ogrody był wyraźnie pociągający. W 
każdy czwartek na tanecznym parkiecie spotykali się dandysi, oficerowie, kupcy, młodzi 

rozpustnicy i prowincjonalni dżentelmeni z aktorkami, damami i całą gromadą różnego 
rodzaju łobuzów. Tańczyli w salach ozdobionych imitacjami zabytków starożytnego 

Egiptu i Rzymu. Przyćmione światło odbijało się od rzeźbionych kolumn, obelisków i 
posągów. W jednym rogu obszernej sali zbudowano uproszczoną wersję egipskiej 

świątyni, uzupełnioną miniaturą sfinksa. W przeciwległym rogu widniała rzymska 
fontanna, otoczona kolumnami, których kapitele leżały w płytkiej sadzawce. Tu i ówdzie 

ustawione były imitacje mumii, potężne trony i mnóstwo malowanych urn W zacisznych 
ciemnych alkowach stały kamienne ławy, na których mogły usiąść dwie osoby. Kiedy 

przed trzema laty Artemis nabył upadające ogrody, miał już gotową wizję tego, co chce 
stworzyć. Henry Leggett zadbał o ścisłe przestrzeganie jego zaleceń. To on pertraktował 

z architektami i dekoratorami. Wkrótce rozległy teren nabrał egzotycznego, okazałego, a 
zarazem tajemniczego charakteru. Nikt nie potrafi tak docenić powabu marzeń jak 

człowiek, który nigdy nie oddaje się marzeniom. Muzyka ucichła, tańczące pary 
znieruchomiały. Fałdy czarnego domina Madeline zastygły w bezruchu. Jej oczy patrzyły 

na niego wyzywająco poprzez otwory w masce. - Czy teraz, kiedy już dostatecznie się pan 
ubawił, żartując sobie ze mnie, możemy przystąpić do interesów, sir?  Ach, tak. Wiedział 

przecież, że nie mogą przetańczyć całej nocy. - Oczywiście, pani Deveridge, możemy 
porozmawiać o interesach, ale nie tutaj. Takie nieeleganckie sprawy omawia się w 

odosobnieniu. - Dlaczego nieeleganckie, sir?

- W oczach ludzi z wyższych sfer nie ma nic bardziej prostackiego niż interesy. Wziął ją pod 

rękę i przez szerokie drzwi wyprowadził na  oświetlony lampionami teren Pawilonów 
Marzeń. Ciepła letnia  noc przyciągnęła tłumy żądne nieco skandalicznych przygód i 

rozrywek oferowanych w ogrodach. Starannie zaprojektowane oświetlenie potęgowało 
wrażenia jakich dostarczały imitacje łuków triumfalnych, rzeźb, przed stawiających 

mityczne sceny, i antycznych ruin, rozstawionych wzdłuż krętych, obsadzonych 
drzewami ścieżek. Wysoko, nad ich głowami, akrobata spacerował po rozciągniętej linie; 

na dole grupa elegantów obserwowała sztuczki magika ubranego w orientalny płaszcz. 
Wszędzie spacerowali ludzie zajadając paszteciki sprzedawane w pobliskim barze. 

Mężczyźni i kobiety flirtowali w cienistych ogrodowych altanach, potem znikali w 
ciemnych alejkach. Towarzyszyły temu wszystkiemu muzyka śmiechy, nagłe wybuchy 

aplauzu. Madeline spojrzała na grupkę hałaśliwych młodych ludzi  tłoczących się przy 
wejściu do jaskini. - Ta jaskinia sprawia wrażenie prawdziwej. - O to właśnie chodzi, 

pani Deveridge. Przycisnął mocniej jej ramię i poprowadził w odległy kraniec ogrodu. 
Panowały tu prawie całkowite ciemności. Mineli wejście do Kryształowego Pawilonu, 

gdzie widzowie mieli okazję obejrzeć poruszane mechanizmami figurki żołnierzy 
walczących na polu bitwy. Z sąsiedniego pawilonu dobiegały głośnie okrzyki 

zadowolenia. Madeline odwróciła się, by spojrzeć na oświetlone wejście. - Jakie 
przedstawienie odbywa się tutaj?

- zapytała. - To jest Srebrny Pawilon. Wynająłem mesmerystę, żeby dał kilka pokazów. - 

Ach, tak, oczywiście. To właśnie na ten pokaz wybrały się Nellie i Alice tamtego 

wieczoru. - Spojrzała na niego pytająco. - Czy wierzy pan w mesmeryzm, sir? Artemis 
słuchał przez chwilę entuzjastycznych odgłosów dobiegających z pawilonu. - Wierzę 

informacjom o liczbie sprzedanych biletów. Mesmerysta spisuje się całkiem dobrze. Po 
jego ironicznej odpowiedzi na twarzy Madeline pojawił się wyraz pewnego napięcia. - W 

teoriach Vanza są pewne elementy, które można by określić terminem mesmeryzm. - 
Nie będę się z panią spierał. Umysł jest dla nas nadal czymś nieznanym. Ta tajemnica 

background image

leży u podstaw filozofii Vanza. Wysypana żwirem alejka prowadziła do ciemniejszej 

części ogrodu. Spotykali coraz mniej przechodniów. - Dokąd idziemy?

- zapytała zaniepokojona Madeline. - Do tej części ogrodu, która nie jest jeszcze 

udostępniona publiczności. Tam będziemy sami. Przy okazji pokażę pani najnowszą 
atrakcję. - Cóż to takiego?

- Nawiedzany Dwór. - Nawiedzany?
- Chyba nie boi się pani duchów - powiedział zaskoczony tonem jej głosu. - Nie 

uwierzyłbym w to. Nie odpowiedziała, ale czuła jakieś wewnętrzne napięcie. Duchy? 
Kiedy doszli do żywopłotu zamykającego tę część ogrodów, Artemis zdjął maskę. - Tutaj 

nie musi pani obawiać się, że ktoś nas zobaczy. Ten teren jest zamknięty dla 
publiczności. Zawahała się, a potem i ona zdjęła maskę. Jej czarne włosy lśniły w blasku 

księżyca. - Nawiedzany Dwór jest jeszcze w budowie. - Artemis otworzył bramę i 
podniósł niezapaloną latarnię postawioną  obok niej. Otwarcie jest w przyszłym 

miesiącu. Przypuszczali’.

- , że spodoba się młodym ludziom i flirtującym parom. Madeline milczała, gdy jej 

towarzysz zapalał latarnię i prowadził ją ścieżką pomiędzy wysokimi żywopłotami. Minęli 
drzwi budynku i stanęli przed kamienną bramą. - To nowy labirynt - wyjaśnił Artemis, 

omijając bramę. Będzie otwarty razem z Dworem. Sam go zaprojektowałem. wykorzystując 
wzory Vanza. Myślę, że przysporzy nieco kłopotów moim klientom. - Nie wątpię. Ojciec 

zawsze twierdził, że labirynty Vanza są wyjątkowo zawiłe. Uśmiechnął się, słysząc ton 
dezaprobaty w jej głosie. - Nie lubi pani labiryntów?
- Gdy byłam mała, zachwycały mnie. Później zbyt mocno kojarzyły mi się z praktykami 

vanzagarian. - Przestały więc panią bawić. Rzuciła mu enigmatyczne spojrzenie, ale nie 

odpowiedziała. Minęli następny róg budynku. Gotycka fasada Nawiedzanego Dworu 
majaczyła w świetle księżyca. Ciemne, wąskie okna budziły niepokój. Madeline przez 

dłuższą chwilę przyglądała się imponującej budowli. - Wygląda dokładnie tak jak zamek 
w jednej z powieści grozy pani York. Przysięgam, że dwa razy pomyślałabym, zanim 

weszłabym do wnętrza. - Traktuję to jako komplement. Spojrzała na niego zaskoczona, 
po chwili uśmiechnęła się. - Założę się, że i w projektowaniu tego budynku brał pan 

udział, podobnie jak w przypadku labiryntu. - Tak. Myślę, że to miejsce wywoła dreszcz 
emocji u moich najbardziej żądnych przygód gości. - Pawilony Marzeń są dla pana 

czymś więcej niż tylko źródłem dochodów, prawda?   - Przyznam się pani do czegoś, o 
czym nie mówiłem nikomu, pani Deveridge - odezwał się Artemis po chwili 

zastanowienia, nadal przyglądając się budynkowi. - Kupiłem te ogrody, bo wierzyłem, że 
są dobrą lokatą kapitału. Zamierzałem zbudować tu domy i sklepy. Zapewne zrobiłbym 

to w końcu, ale odkryłem, że bardziej odpowiada mi planowanie i projektowanie 
różnych atrakcji. Sprzedawanie marzeń to zresztą lukratywne zajęcie. - Rozumiem. Czy 

zamierza pan nadal je prowadzić, kiedy znajdzie pan sobie odpowiednią żonę?

- Nie podjąłem jeszcze decyzji. - Oparł nogę na niskim kamiennym murku, ograniczającym 

ścieżkę prowadzącą do Dworu. - Już drugi raz pyta mnie pani o zamiary związane z 
ożenkiem. Wyraźnie leży pani na sercu, żebym był szczery w stosunku do swej przyszłej 

żony. - Gorąco polecam szczerość. - A co zrobić, jeśli będzie miała zastrzeżenia do 
mojego sposobu zarobkowania?  Madeline stała z rękami założonymi do tyłu. Wydawała 

się zafascynowana tym gotyckim pawilonem. - Radzę, by był pan szczery, sir, i to od 
początku. - Nawet jeśli będzie się z tym wiązać ryzyko, że ją utracę?

- Z doświadczenia wiem, że obłuda nie jest dobrą podstawą małżeństwa. - Mam przez to 

rozumieć, że pani związek był oparty na tego rodzaju fundamencie?

- Mój mąż okłamywał mnie od pierwszego dnia, kiedy go spotkałam. Lodowaty ton, jakim 

to powiedziała, zmroził go na moment. - W czym panią okłamał?

- We wszystkim. Okłamywał mojego ojca i oszukiwał mnie. Zbyt późno zorientowałam się, 

background image

że nie mogę wierzyć żadnemu jego słowu. Do tej pory usiłuję oddzielić fakty od zmyśleń. 

- Niemiła sytuacja. - Gorsza, niż pan sobie wyobraża - powiedziała szeptem. Położył dłoń 
na jej ramieniu. - Zanim przystąpimy do interesów, pani Deveridge, proponuję przyjęcie 

pewnego układu. - Słucham pana. - Obiecajmy sobie, że w trakcie naszej współpracy nie 
będziemy się wzajemnie okłamywać. Mogą być sprawy, o których nie chcemy 

rozmawiać. Oboje możemy mieć własne tajemnice, każdy ma prawo do prywatności. Ale 
nie będziemy kłamać, dobrze? - Łatwo zawrzeć taki pakt, sir, ale jak można mieć 

pewność że druga strona nie kłamie?   - Znakomite pytanie, pani Deveridge. Nie znam 
na nie odpowiedzi. Powiem tylko tyle: to sprawa zaufania. - Mówią o mnie, że jestem 

szalona, i podejrzewają mnie o morderstwo. Jest pan pewny, że może zaufać takiej 
osobie?

- Wszyscy mamy jakieś słabostki. Każdemu można coś zarzucić, nieprawdaż?
- Wzruszył ramionami. - Jeśli dojdzie do umowy, pani też będzie musiała przymknąć oczy 

na pewne fakty związane ze mną. Na moją przynależność do vanzagarian i ten fatalny 
sposób zarobkowania. Spojrzała na niego, a potem parsknęła śmiechem. - Doskonale, 

sir. Ma pan moje słowo, cokolwiek jest ono warte. Nie będę pana okłamywać. - Ja też nie 
będę tego robił. - Interesująca umowa, prawda? Pakt szczerości pomiędzy kobietą 

posądzaną o zamordowanie męża a mężczyzną, który ukrywa przed światem prawdę o 
sobie. - Jestem nią usatysfakcjonowany. A teraz, kiedy zawarliśmy wstępną umowę, 

może dowiem się, czego pani ode mnie oczekuje, pani Deveridge. - Proszę się nie 
niepokoić, sir. Nie chcę od pana niczego więcej ponad to, czego rozsądny człowiek może 

się spodziewać po szalonej kobiecie. Chcę, żeby mi pan pomógł w odnalezieniu ducha - 
dokończyła, cały czas patrząc na fasadę budynku. Artemis potrzebował dłuższej chwili, 

zanim dotarło do niego  znaczenie tych słów. ‘ - Nie mogę sobie wyobrazić, żeby dama o 
pani intelekcie i wykształceniu wierzyła w zjawy. - A ja jestem bliska uwierzenia w to 

szczególne zjawisko powiedziała przez zaciśnięte zęby. - Czy ten duch jakoś się nazywa?

- O, tak - odparła. - Renwick Deveridge. Może w tych plotkach było coś z prawdy? Może 

ona naprawdę była szalona? Artemis uświadomił sobie nagle, że powietrze jest chłodne. 
Mgła unosząca się znad Tamizy otulała ogrody. - Czy pani naprawdę wierzy, że pani 

zmarły małżonek wrócił zza grobu, żeby panią dręczyć?

- zapytał ostrożnie. - Na krótko przed śmiercią w pożarze mój mąż przysiągł, że wymorduje 

całą moją rodzinę. - Wielki Boże!  - Udało mu się zamordować mojego ojca. - Winton 
Reed zmarł podobno na atak serca. - Artemis przyglądał się jej uważnie. - To była 

trucizna, panie Hunt. Moja ciotka próbowała go ratować, ale ojciec był już starym 
człowiekiem. Miał słabe serce. Zmarł kilka godzin po pożarze. - Rozumiem - powiedział, 

starając się panować nad głosem. - Nie sądzę, aby miała pani jakiś dowód na 
potwierdzenie tego faktu. - Nie,żadnego. - Hmm. - Nie wierzy mi pan, prawda?

- Rozłożyła ręce. - Nie mam panu tego za złe. Ci, którzy uważają, że zamordowałam męża, 

niewątpliwie sądzą, iż poczucie winy musiało doprowadzić mnie do tego, że widuję 

duchy. - Widziała pani jego ducha?

- Nie. - Zawahała się. - Ale znam kogoś, kto widział. Szalona? A może sprytna morderczyni, 

próbująca wykorzystać mnie do jakiś mrocznych celów? zastanawiał się. Tak czy inaczej, 
ta rozmowa na pewno nie jest nudna. - Co to wszystko, zdaniem pani, znaczy?

- Wiem, że to brzmi niedorzecznie, ale ostatnio zaczynam wątpić w to, czy mój mąż 

naprawdę zginął w pożarze. - O ile wiem, jego zwłoki zostały znalezione na pogorzelisku. 

- Tak. Doktor go zidentyfikował, ale.

- .- . - A jeśli się pomylił? To chciała pani powiedzieć?

- Tak. Powiedziano, że zwłoki spłonęły, lecz zidentyfikowanie ich było możliwe. Niemniej 

mogła zajść pomyłka. Odwróciła się nagle twarzą do swego rozmówcy. Jej oczy lśniły w 

blasku latarni. - Tak czy inaczej, muszę poznać prawdę, i to szybko. Jeśli mój mąż żyje, 
mam powody przypuszczać, że wrócił po to, żeby się zemścić na mojej rodzinie. Muszę 

background image

przedsięwziąć jakieś środki, żeby ocalić ciotkę i siebie. Patrzył na nią przez dłuższą 

chwilę. - A jeśli się okaże, że jest pani ofiarą wybujałej wyobraźni? spytał w końcu. - Co 
wtedy?

- Proszę mi udowodnić, że się mylę, wierząc w powrót Renwicka zza grobu. Proszę mi 

udowodnić, że jestem obłąkana. Obiecuję panu, sir, iż łatwo pogodzę się ze 

świadomością, że cierpię na nerwowe zaburzenia. - Uśmiechnęła się kwaśno. Bądź co 
bądź, będę mogła się leczyć. Moja ciotka jest biegła w sporządzaniu leków na takie 

dolegliwości. - A może powinna” pani zwrócić się do detektywów z Bon Street? Może 
któryś z nich będzie w stanie pani pomóc?

- Nawet gdybym przekonała jakiegoś detektywa, że nie jestem szalona, nie miałby szansy 

poradzić sobie z ekspertem w sztuce walki Vanza. - Deveridge był ekspertem?

- Tak. Nie był mistrzem, chociaż bardzo tego pragnął, ale wiem, że miał wielkie 

umiejętności. Muszę panu powiedzieć, sir, że po przejrzeniu notatek mojego ojca 

doszłam do wniosku, że poza panem istnieje tylko jedna osoba, której mogłabym się 
poradzić. Niestety, ten człowiek jest w tej chwili nieosiągalny. Z jakichś powodów 

zirytowała go informacją, że rozważała możliwość zaangażowania kogoś innego. - Kim 
jest ten człowiek, który mógłby sprostać pani wymaganiom?

- Pan Edison Stokes. - Przebywa w tej chwili poza Anglią mruknął Artemis. Ożenił się 

niedawno i o ile wiem, ogląda z małżonką rzymskie ruiny. - Tak. To ograniczyło mój 

wybór. - Zawsze jest mi miła świadomość, że znalazłem się na początku listy, choćby 
nawet za sprawą zbiegu okoliczności. Madeline spojrzała mu w oczy. - No dobrze, sir. 

Czy pomoże mi pan w moich dociekaniach w zamian za dziennik ojca?  Nie widział w jej 
oczach szaleństwa, jedynie zdecydowanie i odrobinę rozpaczy. Jeśli jej nie pomogę, 

pomyślał, to albo zdecyduje się działać samotnie, albo poprosi o pomoc któregoś 
zdziwaczałych członków Towarzystwa Vanzagarian. Jeśli  jej obawy były uzasadnione, to 

każda z tych dróg mogła się okazać wielce ryzykowna, i Jeśli były uzasadnione.  Miał 
wiele powodów, by nie wiązać się z tą kobietą, ale wolał o nich w tej chwili nie myśleć.   - 

Spróbuję się czegoś dowiedzieć - powiedział. Zauważył,  że chce zaprotestować, ale 
powstrzymał ją gestem ręki. - Jeżeli  potwierdzą się pani obawy, porozmawiamy 

ponownie. Więcej  nie mogę obiecać.   Uśmiechnęła się do niego w taki sposób, że 
światło latarni  w porównaniu z tym uśmiechem wydało mu się całkiem blade.

- Dziękuję panu, sir. Zapewniam pana, że po zakończeniu współpracy przekażę panu 

dziennik ojca. - Tak. Będę go miał. W ten czy inny sposób, pomyślał. - Przypuszczam, że 

teraz zechce mi pan zadać parę pytań.   - Bardzo wiele pytań.  - Podejrzewam, że to, co 
powiem, zabrzmi dla pana co najmniej dziwnie.   - Nie wątpię, i  - Zapewniam pana, że 

mam dostateczne powody, by się  niepokoić. - Prawdę mówiąc...

- Słucham?

- spojrzała na niego pytająco. - Skoro uzgodniliśmy, że będziemy wobec siebie szczerzy, 

powinna pani wiedzieć, że uważam panią za bardzo atrakcyjną kobietę.  Po dłuższej 

chwili Madeline odezwała się tonem pełnym rezygnacji. - Czyżby? To fatalne. - Nie 
wątpię, ale tak jest. - Miałam nadzieję, że unikniemy tego rodzaju komplikacji. - Ja też. - 

Tak czy inaczej, mogę chyba oczekiwać, że zachowa się pan rozsądniej „niż dżentelmeni 
podobnie zauroczeni. - Zauroczeni.. Tak, to właściwe słowo. - Z pewnością nie jest pan 

jedynym mężczyzną dotkniętym tym szczególnym zainteresowaniem moją osobą. - 
Niewątpliwie powinienem doznać ulgi, wiedząc, że nie jestem odosobniony. - Trudno to 

zrozumieć, ale tak już jest. W minionym roku otrzymałam sporo listów i bukietów od 
dżentelmenów, próbujących nawiązać ze mną romans. - Rozumiem. - Wydaje mi się to 

dziwne, ale ciocia Bemice tłumaczy to tym, że pewnych panów pociągają wdowy. 
Najwidoczniej przypuszczają, że dama w mojej sytuacji ma już jakieś obycie w świecie i 

mężczyzna nie musi kłopotać się jej. Hmm.

- .

background image

- . Brakiem doświadczenia, jeśli tak można to określić. - Innymi słowy, nie musi zważać na 

jej niewinność. - Właśnie tak. Jak mówi ciocia Bemice, wdowy mają w sobie coś, co 
pociąga mężczyzn. - Hmm. - Mogę nawet się domyślać, że tym czymś jest 

doświadczenie. - Hmm. - Należałoby jednak przypuszczać, że okoliczności, w jakich 
zostałam wdową, powinny zniechęcać dżentelmenów. - Owszem. - Rozumiem, że 

doświadczenie może być pociągające, ale przyznam się, że nie mogę pojąć, dlaczego 
mężczyźni interesują się kobietą, o której się mówi, że z zimną krwią zamordowała 

męża. - Różne są gusta. Postanowił nie wspominać o zawieranych w klubach zakładach. 
Tysiąc funtów nagrody dla mężczyzny, który spędzi z nią noc, dostatecznie wyjaśniało 

wszystkie te bukiety i zaproszenia, które otrzymywała. Mogłaby jednak poczuć się 
dotknięta. - Chciałam dać panu tylko jedną radę: proszę skorzystać z wszystkich swoich 

vanzagariańskich talentów, żeby zabezpieczyć się przed jakimikolwiek próbami 
nawiązania ze mną romantycznych związków. Ujął jej twarz i powiedział:  - Z 

przykrością muszę stwierdzić, że nawet moje umiejętności mistrza nie wystarczą, by 
pokonać pragnienie nawiązania z panią bliższych kontaktów. - Naprawdę?

- Naprawdę. Nerwowo przełknęła ślinę. To bardzo dziwne. - Nieprawdaż? Ale już wcześniej 

dała mi pani do zrozumienia, że dżentelmeni z Towarzystwa Vanzagarian są dziwakami. 

Nachylił się i pocałował ją, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć. Wyczuł, że jest 
zaskoczona i zakłopotana, ale nie próbowała go odsunąć. Objął ją i mocno przytulił do 

piersi. Była teraz bliżej, znacznie bliżej niż w tańcu. Ogarniało go coraz mocniejsze 
podniecenie. Oszałamiał go jej subtelny zapach. Mruknęła coś cicho i nagle jej wargi się 

rozchyliły. Wsunął dłoń pod domino, tuż poniżej stanika sukni. Delikatne dotknięcie jej 
piersi sprawiło, że krew mocniej zaczęła krążyć w jego żyłach. Wdowy coś w sobie mają, 

pomyślał. W jej reakcji na pocałunek wyczuwał jednak pewne skrępowanie. Uświadomił 
sobie, że ta kobieta od roku jest wdową, a jej małżeństwo najwyraźniej nie było 

satysfakcjonujące. Zdumiała go natomiast reakcja własnego ciała. Umiał przecież 
panować nad sobą, nawet w kontaktach z kobietami. Poza wszystkim nie był już 

mężczyzną pierwszej młodości. Mocniej zacisnął ręce na szczupłym ciele Madeline i 
ustami dotknął delikatnej skóry jej szyi. Drżała w jego ramionach. Wplotła palce w jego 

włosy. Tak, wdowy mają coś w sobie. A przynajmniej ta, utwierdził się w tym 
przekonaniu. - Artemisie - szepnęła. Zdawało jej się, że jakaś tama pękła gdzieś 

wewnątrz niej. Ogarnęła go fala pożądania. Od lat nie doznał tak gwałtownych uczuć. 
Bronił się przed nimi, obawiając się, że pozbawią go władzy nad sobą. Teraz jednak 

poddał się im. - Myliłem się - szepnął. - Jest pani bardziej niebezpieczna, niż sądziłem. - 
Nie. - Tak. - Może jest to jedynie zauroczenie, o którym mówiłam przed chwilą. - Być 

może, ale wcale nie byłbym pewny. Próbował zebrać myśli, nadal ją całując. Nie było to 
łatwe, ale jedno wiedział z całą pewnością: nie mógł kochać się z nią tutaj, na mokrej 

trawie. Wziął ją na ręce i ruszył w stronę schodów Nawiedzanego Dworu. - Na Boga! - 
Madeline oderwała wargi od jego ust i znieruchomiała. Wpatrywała się w fasadę 

budynku szeroko otwartymi oczami. - Okno!  - Co takiego?

- Przywrócony do rzeczywistości tonem jej  głosu, Artemis postawił ją na ziemi i powiódł 

wzrokiem po rzędach wysokich sklepionych okien. - Co pani zobaczyła?

- Tam ktoś jest. - Wpatrywała się w ciemne okno na pierwszym piętrze. - Widziałam, jak 

się poruszył. Przysięgam.  - Wierzę pani - mruknął Artemis. - Ale kto? - zapytała. - Mój 
młody przyjaciel Zachary albo któryś z jego pomocników. Ostrzegałem ich wielokrotnie, 

aby trzymali się z dala;  od tego budynku, dopóki nie zostanie dokończony, ale te 
cholerne małe diabły były zbyt zaciekawione atrakcjami, jakie mogą tu znaleźć. Sami 

zresztą podpowiadali Henry’emu różne sztuczki. - Artemisie, zaczekaj! - zawołała, gdy 
ruszył w stronę schodów,  - Proszę tu zostać. - Uniósł latarnię i otworzył frontowe drzwi. 

- To nie potrwa długo. Zaraz przegonię tych chłopców  - Nie podoba mi się to. Proszę, 
odejdźmy stąd. Niech pan przyśle któregoś ze swoich pracowników, żeby zaprowadził 

background image

porządek. Jej niepokój wydał mu się całkiem bezpodstawny. Z drugiej strony ta kobieta 

bała się przecież ducha zamordowanego męża. Pomyślał o kratach, żaluzjach i 
dzwoneczkach zainstalowanych w jej domu. Cóż za fatalny los rzucił mnie w jej ręce, 

pomyślał. Teraz jednak nie mógł się już wycofać i to tylko z powodu notatnika jej ojca. - 
Proszę się uspokoić powiedział łagodnie. - Za chwilę, wrócę. Wszedł do wnętrza. Światło 

lamp odbijało się od ścian ho i prowadzących na górę kręconych schodów. Przestrzeń za 
nimi pozostawała w głębokim cieniu. - Do licha, jak można być tak upartym! - Madeline 

uniosła lekko spódnicę i wbiegła za Artemisem do holu. - Naprawdę widziałam kogoś w 
oknie. - Mówiłem już, że pani wierzę. - Proszę mnie nie rozśmieszać, sir. Jest pan teraz 

moim pracownikiem. Jeśli koniecznie chce pan spotkać tego intruza, to czuję się w 
obowiązku towarzyszyć panu. Szybko doszedł do wniosku, że nie zmusi jej, żeby 

zawróciła. Wyraźnie była zbyt przejęta tym, co zobaczyła w ciemnym oknie. 
Pozostawienie jej na ścieżce przed budynkiem spotęgowałoby jeszcze ten niepokój. 

Zresztą wydawało się nieprawdopodobne, żeby intruz, jeśli w ogóle istniał, mógł 
stanowić prawdziwe zagrożenie. - Skoro się pani upiera.

- . - Ruszył wąskimi schodami w górę. Światło latarni tańczyło na ścianach, stwarzając 

niesamowity nastrój. - Proszę się nie obrażać, ale ja nie dałabym nawet pensa, żeby 

zobaczyć te wszystkie zaplanowane tu atrakcje. - Wygląda to efektownie, prawda?

- Wskazał palcem zbielałe kości wiszące we wnęce. - A co pani myśli o tym szkielecie?

- Absolutnie przerażający. - To wkład Małego Johna w dekorację wnętrza. Kiedy już 

wszystko zostanie ukończone, będzie tu więcej takich szkieletów, duchów i korpusów 

bez głów zwisających z sufitu. Jeden z chłopców zaproponował, żeby taką zakapturzoną 
zjawę ustawić u szczytu schodów. ~ Artemisie, na litość boską! To nie czas na 

zwiedzanie. Tu gdzieś kryje się ten intruz. Być może czeka, żeby nas zaatakować. ~ To 
mało prawdopodobne. Zachary i jego przyjaciele dobrze wiedzą, że nie lubię takich 

kawałów. - Bardzo nie lubię, pomyślał. Jeśli wpadnie mi w ręce ten łobuz, który 
przerwał  mi intymne spotkanie z Madeline, przekona się, jak bardzo źle postąpił. - Na 

ogół ci chłopcy są w porządku, ale niekiedy.

- Przerwał nagle, gdyż jego uwagę zwrócił jakiś ruch u szczytu schodów. W świetle lampy 

dostrzegł brzeg płaszcza, ale tajemnicza postać zdążyła się oddalić. Niemal bezgłośna 
pobiegła w głąb długiego korytarza. - Artemisie - szepnęła Madeline. Nie zwracając na 

nią uwagi, ruszył za uciekającym intruzem.

- Po chwili usłyszał, że Madeline biegnie za nim. Żałował, że pozwolił, by mu towarzyszyła. 

Przez moment widział uciekającego, ale mógł tylko stwierdzić, że jest to dorosły 
mężczyzna nie chłopiec,  Na końcu korytarza trzasnęły drzwi. Artemis zatrzymał się 

przed nimi, postawił latarnię i nacisnął klamkę. Drzwi jednak nie ustąpiły. - Ten drań 
przesunął pod nie coś ciężkiego - powiedział do Madeline. Nachylił się i mocno 

popchnął je ramieniem. - Pomogę panu. - Oparła ręce na drewnianych drzwiach. 
Artemis poczuł, jak ustępują, a podłożony pod nie ciężki  przedmiot przesuwa się po 

podłodze. Usłyszał jakiś szelest  w głębi pomieszczenia. - Co on tu robi, u wszystkich 
diabłów! - mruknął. Jeszcze raz popchnął drzwi. Uchyliły się na tyle, że mógł już przez 

nie przecisnąć się do ciemnego wnętrza, Proszę tu zostać - powiedział do Madeline 
tonem, który nie budził wątpliwości, że jest to rozkaz. - Na litość boską, niech pan 

uważa. Artemis, zgięty wpół, wślizgnął się do pomieszczenia i natychmiast odsunął się 
na bok w głęboki cień, by uniknąć ewentualnego ciosu. Szybko jednak zorientował się, 

że przybył zbyt późno. W powiewie chłodnego powietrza, wpadającego przez okno ‘ 
wychodzące na niewielki balkon, kołysały się wiszące u sufitu, . oświetlone światłem 

księżyca, sztuczne pajęczyny. > Cholerny idiota, pomyślał Artemis. Wydawało mu się, że 
umknie tą drogą. Jeśli nie wybrał ryzykownego skoku z tej wysokości na ziemię, to 

znalazł się w pułapce. Zwierzę w pułapce jest często wyjątkowo niebezpieczne. Okrążył 
świeżo pomalowaną makietę grobowej krypty i ostrożnie zbliżył się do okna. Widział 

background image

stąd cały balkon. Był  pusty. - Nikogo nie ma szepnęła Madeline, stojąca na środku 

pokoju. - Zniknął. - Miał wielkie szczęście, jeśli nie skręcił karku, skacząc z balkonu. - 
Nie słyszałam żadnego hałasu. Miała rację. Artemis wyszedł na balkon i spojrzał w dół. 

Nie zobaczył skulonej postaci leżącej na trawie. Nie widział nikogo, kto biegłby 
pomiędzy drzewami w stronę rzadko używanej południowej bramy. - Uciekł - szepnęła 

Madeline. - To niemożliwe, żeby skacząc z tej wysokości, nie skręcił sobie nawet nogi. - 
Cofnął się i spojrzał w górę. - Dach?

- Nie wchodzi w rachubę. Miałby problem z opuszczeniem tej kryjówki... - Artemis 

przerwał, gdyż czubkiem buta dotknął jakiegoś miękkiego przedmiotu. Spojrzał pod 

nogi. - Do diabła!  - Co to jest?

- zapytała Madeline, gdy schylił się, by podnieść przedmiot. - To jest wyjaśnienie, dlaczego 

ten intruz nic sobie nie zrobił, opuszczając balkon przed paroma minutami. - Artemis 
wyciągnął rękę, w której trzymał linę ze skomplikowanym    węzłem zasupłanym na 

końcu. - Skorzystał z niej, żeby wejść do budynku i go opuścić. Madeline westchnęła. - 
Teraz przynajmniej uwierzył mi pan, że nie widziałam ducha. - Przeciwnie. Nie sądzę, 

żebyśmy mogli być tego całkowicie pewni.   - Co chce pan przez to powiedzieć?

- zapytała Madeline nieruchomiejąc, Artemis obracał w palcach grubą linę.  - To jest węzeł 

Vanza.  Proszę opowiedzieć mi wszystko od początku powiedział Artemis.

Madeline z rękami splecionymi za plecami stała przy oknie, patrzyła na ogród i próbowała 
zebrać myśli. W skupieniu się przeszkadzała jej świadomość, że Artemis, niedbale oparty o 

biurko, czeka na wyjaśnienie. !’ Ubiegłej nocy, zaraz po incydencie w Nawiedzanym 
Dworze, odprowadził ją do domu, sprawdził zamki przy oknach ‘obiecał przysłać kogoś, kto 

będzie obserwować dom przez resztę nocy. - Teraz trzeba się odprężyć - powiedział, 
żegnając się z nią. - Muszę przemyśleć pewne sprawy. Wrócę rano i ustalimy plan 

działania. [ Niemal przez całą noc Madeline zastanawiała się, jaką część prawdy ma 
ujawnić.
- Mówiłam panu, że Renwick otruł mojego ojca - zaczęła, starannie dobierając słowa. - Gdy 

go znalazłam, jeszcze żył. Bemice próbowała go ratować, ale nawet jej najsilniejsze 

odtrutki okazały się nieskuteczne. Powiedziała, że mój mąź użył jakiegoś 
vanzagariańskiego specyfiku. - Proszę mówić dalej. Z tonu głosu Artemisa nie potrafiła 

wywnioskować, czy jej wierzy. - Już wcześniej wszyscy wiedzieliśmy, że Renwick nie jest 
normalny. Potrafił to świetnie ukrywać przez wiele miesięcy, na tyle długo, że udało mu 

się oszukać mojego ojca, mnie i innych. W końcu jednak stało się to dla nas oczywiste. - 
W jaki sposób zorientowała się pani, że mąż jest szaleńcem?  Madeline zawahała się. - 

Zaraz po ślubie okazało się, że coś z nim nie jest w porządku. Długie godziny spędzał w 
swoim pokoju na poddaszu. Nazywał go laboratorium. To pomieszczenie zawsze było 

zamknięte. Nie pozwalał nikomu tam wchodzić. Któregoś dnia jednak, kiedy oddawał 
się medytacjom, wykradłam mu klucz,  - Przeszukała pani ten pokój? . - Tak. - Opuściła 

wzrok na swoje dłonie. - Uważa pan zapewne, że posłuszna żona nie powinna tak 
postępować. Artemis zignorował tę uwagę. - Co pani znalazła?

- Dowody na to, że Renwick poważnie zajmuje się ciemnymi stronami filozofii Vanza - 

odparła, patrząc mu w oczy. - Jaki rodzaj dowodów?

- Pisma, książki, notatki. Takie alchemiczne nonsensy, którymi mój ojciec zawsze gardził. 

Uważał, że ten rodzaj wiedzy nie ma nic wspólnego z prawdziwą filozofią Vanza. Z 

moich własnych badań wiem, że zawsze istniał w tej filozofii ciemny nurt magii i 
alchemii. - Cholerne okultystyczne bzdury. Mnisi z Garden Temples nie nauczają tego. 

Ta wiedza jest zakazana. - Zakazana wiedza jest dla wielu ludzi szczególnie pociągająca - 
powiedziała Madeline unosząc brwi. - Pani mąż, jak się domyślam, zaliczał się do nich. - 

Tak. To był prawdziwy powód, dla którego nawiązał kontakt z moim ojcem i wkręcił się 

background image

do naszego domu. Posunął się nawet do tego, że poślubił mnie, licząc na to, że ojciec 

nauczy go tego, co było mu potrzebne. Uważał, że jeśli zostanie członkiem rodziny, teść 
nie będzie miał przed nim tajemnic. - Jakie tajemnice Deveridge chciał poznać?

- Po pierwsze, zamierzał nauczyć się archaicznego języka Vanza, w którym napisane są 

stare księgi dotyczące alchemii . magii. - A po drugie?

- Renwick chciał zostać mistrzem Vanza. Obsesyjnie tego pragnął. - A pani ojciec nie 

zamierzał przekazać mu wiedzy niezbędnej, by znaleźć się w tych najwyższych kręgach, 

prawda? Madeline odetchnęła głęboko. - Tak. Zorientował się w końcu.

- .- . zbyt późno, że Renwick [ jest złym człowiekiem. Mój mąż uważał, że jeśli rozszyfruje 

tajemnice zawarte w okultystycznych tekstach Vanza, stanie  się wszechwładnym 
magiem.  ~ Musiał być szalony, jeśli w to wierzył.   Gorzej niż szalony. Miał mordercze 

instynkty. Na krótko  przed śmiercią ojciec ostrzegł swoją siostrę i mnie, że Renwick 
Przysiągł, iż zabije nas wszystkich. Ten człowiek zamierzał  zniszczyć całą naszą rodzinę 

dlatego tylko, że ojciec nie chciał  mu przekazać wiedzy niezbędnej do rozszyfrowania 
starych,  okultystycznych ksiąg. - Na szczęście zginął z ręki włamywacza, zanim zdołał 

dokonać tej zemsty - rzekł spokojnie Artemis. - Tak. - Madeline napotkała jego uważny 
wzrok. - Moja ciotka uważa, że jedynym wytłumaczeniem tego jest zżądzenie losu. - 

Hmm.

- .- . - Artemis skinął głową. - Zrządzenie losu zawsze wygodne wytłumaczenie tego rodzaju 

zdarzeń, prawda? Madeline odchrząknęła nerwowo. - Nie wiem, co by się stało, gdyby 
Renwick żył. śmierci ojca nikt już nie mógł obronić przed nim ciotki i mnie. - Jeśli to, co 

pani powiedziała, jest prawdą, to zaczyna rozumieć pani kłopotliwe położenie. 
Zamknęła na parę sekund oczy, próbując się uspokoić. - Pan mi nie wierzy?

- Powiedzmy, że wstrzymuję się z ostateczną opinią w tej sprawie. - Wiem, że brzmi to 

niedorzecznie, sir, ale to jest prawda.  Nerwowo splotła dłonie i mówiła dalej: - 

Przysięgam, że nie jestem obłąkana. To, co powiedziałam, nie jest wytworem wybujałej 
wyobraźni. Proszę mi wierzyć. Artemis przyglądał jej się przez chwilę, potem bez słóv 

podszedł do stolika, na którym stała ciężka kryształowa karafka z brandy, napełnił 
kieliszek i wrócił do biurka. - Proszę to wypić - rzekł, kładąc dłoń na ramieniu Madeline. 

Czuła na palcach chłód szkła. Spojrzała na zawartość kieliszka. - Jest dopiero jedenasta 
rano. O tej porze nie pije się brand  - Byłaby pani zaskoczona, gdybym powiedział, co 

niektór ludzie robią o tej porze. - Jest pan podobnie uparty jak ciocia Bernice ze swoi! 
miksturami. - Wypiła łyk trunku. Uczucie ciepła w przełyl  podziałało na nią zaskakująco 

dobrze. Tak dobrze, że zdecydowała się na drugi łyk. - A teraz spróbujmy ocenić sytuację 
- zaproponował Artemis. - Minął rok od śmierci pani męża. Co takiego, poza incydentem 

w Nawiedzanym Dworze, zdarzyło się w tym czasie, że nabrała pani przekonania, że 
Renwick Deveridge wrócił, by zemścić się na pani i jej bliskich?

- Proszę mnie źle nie zrozumieć, sir. - Odstawiła kieliszek na biurko. - Znane są mi plotki, 

że ulegam chorobliwym przewidzeniom, ale mam dostateczne powody, by obawiać się, 

że dzieje się coś dziwnego. - Widzę, że brandy korzystnie działa na pani umysł. Artemis 
uśmiechnął się. - Proszę mi opowiedzieć o duchu Renwicka Deveridge’a. Splotła ręce na 

piersiach i zaczęła spacerować po pokoju. - Na pewno nie wierzę w to, że Renwick w 
jakiś sposób wstał z grobu i wrócił, żeby nas nękać. Jeśli jest gdzieś między ludźmi, to 

znaczy, że nie zginął w pożarze. Prosiłam pana o pomoc w polowaniu na ducha, ale tak 
naprawdę to nie wierzę  w zjawy. - Tak też przypuszczałem. - Artemis, oparty o półkę z 

książkami, uważnie przyglądał się Madeline. - Pozwoli pani, że inaczej sformułuję moje 
pytanie. Czy ostatnio zdarzyło się coś, co sprawiło, że boi się pani Renwicka 

Deveridge’a?  Wyjaśnienie tego nie będzie łatwe, pomyślała. - Przed tygodniem 
otrzymałam list od dżentelmena, który był kolegą mojego ojca. On również, w pewnym 

stopniu, jest specjalistą od dawnych języków i studiował antyczny język vanzagara. - Co 
było w tym liście?  - Napisał, że widział ducha Renwicka w swojej bibliotece.  Uważał, że 

background image

powinien poinformować mnie o tym zdarzeniu.  - O, do diabła!  Madeline westchnęła. - 

Wiem, że brzmi to nieprawdopodobnie, sir, ale musi pan to, choć w części, potraktować 
poważnie, jeśli w ogóle mamy coś z tym zrobić. - Kim był ten uczony, który twierdzi, że 

widział duchal  - Lord Linslade. - Linslade?

- Artemis spojrzał na nią z niedowierzaniem Wszyscy wiedzą, że to wariat. Od lat widuje 

duchy. Słyszałem, że podobno regularnie rozmawia ze swą zmarłą żoną. - Wiem. - 
Madeline przerwała spacerowanie i usiadła na najbliższym krześle. - Proszę mi wierzyć, 

że chociaż list mnie zaskoczył, to nie przywiązywałam do niego wagi, dopóki.

- .- . - Dopóki co?

- Dopóki przed czterema dniami nie otrzymałam listu pana Pitneya. - Batona Pitneya?
- Zna go pan?

- Spotkałem go kilka razy przed laty. On również specjalizuje się w starożytnych językach. - 

Owszem. - O ile wiem, stał się ostatnio takim samym dziwakiem jak Linslade. - Tak, jest 

zbyt dziwaczny nawet jak na członka Towarzystwa Vanzagarian. Od lat uważa, że śledzą 
go zjawy, które nazywa Obcymi. Podobno w ciągu tego roku zwolnił całą służbę, żeby 

Obcy, udając służących, nie zakradli się do jego domu. - Czy Pitney też twierdzi, że 
widział ducha Renwickae Deveridge’a?  - Nie, panie Hunt. - Madeline stukała palcami o 

oparcie   krzesła, starając się uzbroić w cierpliwość. - W swoim liście nie wspomniał ani 
słowem o duchach. - Co wobec tego pisał?  Wstała, zdjęła z szyi łańcuszek i z 

zawieszonym na nim kluczykiem podeszła do tej samej szafki, w której przechowywała 
notatki ojca o członkach Towarzystwa Vanzagarian. Otworzyła drzwiczki, wyjęła list, 

przez chwilę patrzyła na tekst, napisany drobnym nieczytelnym pismem, i bez 
komentarza wręczyła list Artemisowi. Ten przeczytał go głośno:  Droga Pani D. Jako 

dawny kolega Pani szanownego ojca, czuję się zobowiązany powiadomić Panią, że jeden 
z Obcych, po latach dyskretnego obserwowania mnie, stał się na tyle zuchwały, że starał 

się wedrzeć do mojej biblioteki. Na szczęście zapobiegły temu zamki i inne 
zabezpieczenia. Niemniej faktem jest, że ten Obcy próbował znaleźć dojście do moich 

książek i notatek, a to nasuwa mi przypuszczenie, że może być groźny dla innych 
znawców starych języków. Pani ojciec wspomniał kiedyś, że przekazał Pani wiedzę na 

temat języka vanzagara. Wiem również, że nadal posiada Pani księgi i papiery Wintona 
Reeda. Uznałem, że powinienem Panią ostrzec, że ktoś, być może, poszukuje tego 

rodzaju materiałów. Jak Pani wie, krążyły ostatnio pogłoski o starym tekście Vanza 
zwanym Księgą Tajemnic. To czysty nonsens, oczywiście, ale te pogłoski mogły sprawić, 

że Obcy zdecydowali się wyjść z cienia, by zdobyć tę księgę.

- .- . Artemis złożył list i się zamyślił. Madeline uznała to za dobry znak. - Rozumiem, że to 

niewiele wnosi do sprawy - powiedziała. - List o duchu od dżentelmena, który rzekomo 
widuje je regularnie, i ostrzeżenie o zjawie, która, być może, usiłowała dostać się do 

biblioteki innego dżentelmena od lat nawiedzanego przez zjawy. Mimo to nie mogę 
zmusić się do zignorowania tych listów od Linslade’a i Pitneya. - Nie musi mi pani tego 

wyjaśniać, Madeline - rzekł spokojnie Artemis. - Teraz już rozumiem, że może pani czuć 
się zaniepokojona. - Widzę, że dostrzega pan związek pomiędzy tymi dwoma! listami, sir 

- powiedziała z wyraźną ulgą. - Naturalnie. Każdy z nich, potraktowany oddzielnie, 
można by uznać za dzieło wariata, ale razem zaczynają coś znaczyć.

- !  - No właśnie. Wyraźnie zaczyna mnie rozumieć, pomyślała. Jest w końcu mistrzem 

Vanza. Zdolność dostrzegania tego, co kryje się za pozornie banalnymi faktami, była 

jedną z podstawowych zasad tej filozofii. - Najbardziej interesujące jest w tym to, że 
Linslade jes( przekonany, że nie spotkał jakiejś tam zjawy, ale ducha nieżyjącego pani 

męża - podkreślił Artemis. - Rozumie pan, dlaczego uznałam za konieczne zastosować 
pewne środki ostrożności i dowiedzieć się czegoś więcej w tej sprawie. - Całkiem 

słusznie. Przypuszczam, że chciałaby pani zacząć od Linslade’a. - Moglibyśmy odwiedzić 
go dzisiaj po południu, jeśli to panu odpowiada. - Muszę przyznać, że intryguje mnie ta 

background image

sprawa. Nigdy nie próbowałem nawiązywać bliższych kontaktów z człowiekiem który 

regularnie rozmawia z duchami. Jak to miło, że pani mnie odwiedziła, pani Deveridge. - 
Lord Linslade uśmiechał się radośnie, wskazując Madeline krzesło. Mogła przysiąc że 

jego ptasie oczy skrzyły się z zadowolenia, gdy zwrócił się do Artemisa. - Cieszę się, że 
znów pana widzę, Hunt. Minęło sporo czasu od naszego ostatniego spotkania, 

nieprawdaż?

- Kilka lat, jak mi się wydaje - odparł Artemis. - Tak. Tak. - Starszy pan pokręcił głową i 

usiadł za biurkiem. - Zbyt długo, sir. O ile wiem, studiował pan w Garden Temples i jest 
pan teraz mistrzem dawnych sztuk walki. Madeline przyglądała się portretowi lady 

Linslade, wiszącemu na ścianie za biurkiem lorda. Obraz ukazywał tęgą kobietę z 
obfitym biustem, która za życia musiała mocno górować wzrostem nad drobnym 

małżonkiem. Ubrana była w wieczorową suknię z dużym prostokątnym dekoltem, 
ozdobioną etruskimi i greckimi wzorami. Takie suknie modne były w czasach, kiedy 

zmarła, dwanaście lat temu. Madeline wiedziała, że Linslade’owie zawsze przywiązywali 
wagę do modnego stroju, a teraz lady Linslade została na zawsze przykuta do sukni 

sprzed dwunastu lat. Mąż jej jednak nadążał za bieżącą modą. Tego dnia miał na sobie 
dobrze uszyty garnitur z różową satynową kamizelką i fular zawiązany w najmodniejszy, 

raczej skomplikowany sposób. - Muszę pani powiedzieć, moja droga, że odbyłem 
niezwykle interesującą rozmowę z pani ojcem - powiedział starszy pan, patrząc na 

Madeline promiennym wzrokiem. Na moment zamarła. - Rozmawiał pan z moim 
ojcem?

- zapytała wreszcie. - Owszem. - Linslade uśmiechnął się. - Muszę przyznać, że lepiej 

rozumiałem go teraz niż wtedy, gdy był żywy. Madeline zauważyła błysk rozbawienia w 

oczach Artemisa, ale próbowała to zignorować.

- O czym rozmawiał pan z moim ojcem? - zapytała uprzejmie  - Zwykle nasze rozmowy 

dotyczyły badań nad dawnym językiem vanzagara - odparł Linslade. - Winton Reed 
dzielił się ze mną bardzo interesującymi spostrzeżeniami. Zawsze byłem zdania, że on i 

Ignatius Lorring to najwyższe europejskie autorytety w tej dziedzinie. - Rozumiem. - 
Madeline spojrzała niepewnie na swego towarzysza. Nie wiedziała, o co teraz zapytać. - 

Proszę mi powiedzieć odezwał się Artemis czy w ostatnich dniach rozmawiał pan też z 
Lorringiem?

- Lorring nie uznał za stosowne zjawić się u mnie od kilku miesięcy, to znaczy od czasu, jak 

umarł. Nie dziwi mnie to zresztą. - Starszy pan wzruszył ramionami. - Zawsze był 

wyjątkowo arogancki i pewny siebie. Uważał się za największy autorytet we wszystkim, 
co dotyczy wiedzy Vanza. Wątpię, czy jego śmierć cokolwiek zmieniła. - To on odkrył 

wyspę Vanzagara - przypomniał Artemis. Lorringowi zawdzięczamy to, że poznaliśmy 
filozofię i sztuki walki Vanza. Był założycielem i pierwszym wielkim mistrzem 

Towarzystwa Vanzagarian. Wydaje się, że jego wysokie mniemanie o sobie było 
uzasadnione. - Tak, tak, wiem o tym. - Linslade machnął ręką. - Nik’ nie kwestionuje 

jego pozycji jako odkrywcy Vanzagary, jednak mówiąc szczerze, miałem nadzieję, że 
odwiedzi mnie po śmierci. Pod koniec życia poważnie chorował, jak pan wie Nie 

przyjmował gości. Nigdy nie miałem okazji zapytać go. co sądzi o pewnych pogłoskach, 
które krążyły na krótko przed jego śmiercią. - O jakich pogłoskach pan mówi?

- zapytał Artemis. - Pan też je zapewne słyszał, sir. Przed paroma miesiącami członkowie 

Towarzystwa Vanzagarian byli bardzo poruszeni plotkami o kradzieży pewnej starej 

księgi.

- Księgi Tajemnic - podpowiedział Artemis. - Tak, dotarły do mnie te plotki, ale nie 

przywiązywałem do nich wagi. - Nie, oczywiście, że nie - rzucił pośpiesznie Linslade. 
Kompletna brednia, ale ciekawiłaby mnie opinia Lorringa w tej sprawie. Zgodnie z tym, 

co słyszałem - Artemis zastanawiał się przez moment - Księga Tajemnic, jeśli w ogóle 
istniała, zginęła w pożarze willi Farrella Blue we Włoszech. Tak, wiem o tym. - Linslade 

background image

westchnął. - Niestety, Blue też nie porozumiał się ze mną po śmierci, nie mogłem więc 

go o to zapytać. Ta rozmowa donikąd nie prowadzi, pomyślała Madeline postanowiła się 
do niej włączyć. - Milordzie, wspomniał pan w swoim liście, że widział się pan niedawno 

z moim zmarłym mężem. - Właśnie tutaj, w mojej bibliotece. - Twarz starszego pana 
przybrała wyraz zatroskania. - Było to dla mnie zaskakujące. Spotkałem go kilka razy, 

kiedy studiował u pani ojca, ale nigdy nie zawiązało się pomiędzy nami coś, co można by 
nazwać przyjaźnią. - Uważał go pan za kolegę?

- zapytał Artemis. - Na pewno łączyły nas wspólne zainteresowania, ale Deveridge nie cenił 

sobie moich teorii i opinii. Prawdę mówiąc, dał mi wyraźnie do zrozumienia, że uważa 

mnie za starego głupca. Wydawał mi się raczej grubiański. - Linslade przerwał nagle i 
spojrzał na Madeline. - Proszę mi wybaczyć, moja droga, nie chciałem wyrazić się źle o 

pani zmarłym mężu. - Jestem przekonana, że wie pan dobrze Jak bardzo nieudane było 
nasze małżeństwo. - Madeline uśmiechnęła się chłodno. - Przyznam, że słyszałem plotki 

na ten temat. - Oczy Linslade’a wyrażały współczucie. - Bardzo to tragiczne. Szkoda, że 
nie zaznała pani takiej bliskości fizycznej i metafizycznei jakiej moja żona i ja mieliśmy 

szczęście doświadczyć. - Taki rodzaj małżeństw nie jest zbyt częsty, sir - powiedziała 
Madeline. - Wróćmy jednak do pana spotkania z moim mężem. Czy mógłby pan 

powtórzyć nam rozmowę z nim?

- Oczywiście. - Starszy pan wydął wargi. - Nie trwała długo. Prawdę mówiąc, niewiele 

brakowało, a nie spotkalibyśmy się. To był czysty przypadek. - Co pan przez to rozumie?

- Artemis spojrzał na niego wyraźnie zaciekawiony. - Było już bardzo późno, gdy pan 

Deveridge pojawił się tu, w bibliotece. Wszyscy już spali od paru godzin. Gdyby nie to. że 
tamtej nocy miałem kłopoty z zaśnięciem i zszedłem na dół, żeby wziąć jakąś książkę, 

prawdopodobnie rozminąłbym się z nim. - Co on panu powiedział, sir?

- zapytała Madeline, pochylając się ku niemu. - Niech pomyślę. - Linslade ściągnął brwi. - 

Wydaje mi się, że on odezwał się pierwszy. Wymieniliśmy zwykłe uprzejmości. 
Powiedziałem, że jestem zaskoczony, widząc go u siebie Wspomniałem, że słyszałem o 

jego śmierci w pożarze przed rokiem. - Co on na to?

- zapytał Artemis. - Wyznał, że było to wielce kłopotliwe. - Kłopotliwe?

- Madeline poczuła chłodny dreszcz na plecach. - Takiego słowa użył?
- Tak, jestem pewny. - Linslade niespokojnie poruszył się na krześle i rzucił Madeline 

przepraszające spojrzenie. - Jak wspomniałem, gawędziliśmy przez chwilę. Oczywiście, 
nie poruszyłem tematu plotek związanych ze szczegółami jego.

- .- . hmm.  .- . zgonu. - Oczywiście. Bardzo to uprzejme z panastrony, że nie  wspomniał 

pan o tych nieszczęsnych plotkach, które kiedyś krążyły. - Zawsze staram się być 

delikatny w rozmowach ze zmarłymi - zapewnił starszy pan. - Oni to doceniają. 
Uważam, że to, co dzieje się pomiędzy mężem a żoną, jest ich prywatną sprawą. - Jak 

zareagował Deveridge, kiedy zwrócił się pan do niego?

- zapytał Artemis. - Wydawał się nieco zaskoczony. - Linslade uniósł brwi. Zupełnie jak 

gdyby nie oczekiwał, że mnie spotka. Nie mam pojęcia dlaczego. W końcu to on 
przyszedł do mnie i znajdował się w mojej bibliotece. - Istotnie. O czym jeszcze 

rozmawialiście?

- Zapytałem go, czy nadal zajmuje się studiowaniem starych języków. Powiedział, że tak. 

Potem wspomniał o plotkach na temat Księgi Tajemnic. Pytał, czy słyszałem ostatnie 
pogłoski w tej sprawie. O jakie pogłoski mu chodziło?

- Artemis silił się na obojętny ton. - Coś o tym, że jakaś część Księgi Tajemnic ocalała. 

Powiedział, że niektóre informacje zawarte w niej nie są napisane w starym języku, ale 

zaszyfrowane pewnego rodzaju kodem, bardzo skomplikowanym nawet dla 
najwybitniejszych Językoznawców. Żeby je rozszyfrować i przetłumaczyć, potrzebne są, 

jego zdaniem, jakieś specjalne środki. - Ciekawe, co pan na to powiedział?

- wtrąciła Madeline. Linslade skrzywił się lekko.  - Powiedziałem mu, że wszystkie 

background image

rozmowy o Księdze Tajemnic należy traktować jako bezsensowne plotki.

- Czy mówił coś jeszcze?
- Madeline zauważyła, że głos jej drży, i zacisnęła zęby. Nic ważnego. Gawędziliśmy jeszcze 

chwilę, a potem poszedł. - Starszy pan spojrzał na Madeline. - Przekazał pozdrowienia 
dla pani. Powiedział coś w tym sensie, że nie chce, żeby pani o nim zapomniała. Dlatego 

napisałem do pani. Madeline na kilka sekund straciła oddech. Nie była w stanie 
poruszyć nawet palcem. Wyczuwała, że Artemis patrzy na nią, ale nie mogła odwrócić 

głowy, żeby napotkać jego wzrok. Wpatrywała się w Linslade’a. Ten człowiek regularnie 
rozmawiał z duchami. Był z pewnością chory psychicznie, lecz przecież nie sprawiał 

wrażenia obłąkanego. Ile z tego, co powiedział, było prawdą, a ile wytworem fantazji? 
Jak oddzielić fakty od fikcji?  Spojrzała na portret lady Linslade, ubranej w suknię 

sprzed dwunastu lat, i nagle pewna myśl przyszła jej do głowy. - Milordzie - powiedziała. 
- Ciekawi mnie pewna sprawa. Jak ubrany jest duch pańskiej żony, kiedy się pan z nim 

spotyka?

- Jak ubrany? W elegancką suknię, oczywiście. - Linslade uśmiechnął się radośnie. - Moja 

żona zawsze miała znakomity  gust. Madeline pochwyciła spojrzenie Artemisa. 
Widocznie zrozumiał jej intencje, gdyż z aprobatą skinął głową. - Czy pojawiająca się 

lady Linslade nadąża za obecną modą?

- Madeline wstrzymała oddech. . Starszy pan wydawał się zaskoczony. - Obawiam się, że 

nie - rzekł z nutą żalu w głosie. „ Zawsze zjawia się w tej pięknej sukni, którą widzi pani 
na portrecie. Była przywiązana do greckiego i etruskiego  stylu. - Rozumiem.

- .- . A mój ojciec? Jak był ubrany, gdy zobaczył  pan jego ducha? Linslade rozpromienił się. 

- Dokładnie tak, jak spotkałem go po raz ostatni. Miał na  , sobie granatowy płaszcz, w 

którym zawsze przychodził na zebrania Towarzystwa, i raczej źle dobraną żółtą 
kamizelkę. Na pewno pani pamięta. - Tak, przypominam ją sobie. A co pan powie o 

moim mężu? Pamięta pan, w co był ubrany jego duch tamtej nocy? - Nawet całkiem 
dobrze. Kiedy go zobaczyłem, pomyślałem, że wygląda wyjątkowo modnie. Miał na sobie 

ciemny płaszcz, uszyty według ostatniej mody, i fular zawiązany w węzeł typu S 
„serenada”. Wie pani zapewne, że wszyscy dandysi tak ostatnio wiążą fulary. - Wiem - 

szepnęła Madeline. - Och, jeszcze coś sobie przypominam. Miał laskę z piękną złotą 
rączką, wyrzeźbioną w kształcie głowy sokoła. Bardzo  elegancką. Włosy zjeżyły się na 

głowie Madeline. Dziesięć minut później Artemis pomógł jej wsiąść do powozu. Zajął 
miejsce obok niej i zamknął drzwiczki. Nie podobał mu się wyraz napięcia w jej oczach. 

Była spokojna, ale wyjątkowo blada. - Źłe się pani czuje?

- zapytał, gdy pojazd ruszył. - Ależ nie - odparła Madeline i nerwowo splotła dłonie na 

kolanach. - Wygląda na to, że Linslade zastał w bibliotece nie  ducha, ale nieproszonego 
gościa. i - Intruza, który na tyle przypominał pani zmarłego męża, że Linslade wziął go 

za jego ducha. - Artemis oparł się wygodnie na siedzeniu. - Interesujące. A propos, 
muszę pani powiedzieć, Madeline, że wyjątkowo mądrze pokierowała pani  rozmową. 

Powinienem był sam pomyśleć o tym, żeby zapytać  o wygląd tych duchów. - Dziękuję, 
sir - powiedziała zaskoczona komplementem.

- Wygląda na to, że z zasady duchy odwiedzające Linslade’a mają na sobie to, co nosili za 

życia. Tylko duch Renwicka ubrany był według ostatniej mody. - Linslade to wyjątkowy 

dziwak - przypomniała mu niepewnie Madeline. - Nie przeczę. Niewykluczone, że 
przywiązujemy zbyt wielką wagę do jego relacji. Ten człowiek ulega najdziwniejszym 

złudzeniom. Być może w jego wyobraźni powstał taki właśnie obraz Deveridge’a, gdyż 
nie pamiętał, jak ubierał się pani mąż, kiedy ostatni raz widział go za życia. - Rozumiem, 

co pan ma na myśli - powiedziała Madeline po chwili zastanowienia. - Nie wątpię, że 
jego lordowska mość jest prawdziwym dżentelmenem i nie wyobraziłby sobie nagiego 

ducha. - Nagi duch. Interesująca wizja. Spojrzała karcąco na swego towarzysza i 
pokręciła głową. - Trudno wprost wyobrazić sobie, że tak spokojnie rozmawiamy o 

background image

strojach, w jakich występują zjawy. Gdyby ktoś nas podsłuchał, byłby przekonany, że 

oboje uciekliśmy z przytułku dla obłąkanych. - Z pewnością. - Muszę panu coś 
powiedzieć. - Słucham. - Lord Linslade wspomniał, że duch miał.

- .- . laskę. - Co w tym dziwnego? Ostatnio posługiwanie się nimi stało się modne. Ja nie 

noszę laski tylko dlatego, że uważam to za zbyt kłopotliwe. - Rzecz w tym, że z opisu 

Linslade’a wynika, że nie była to jakaś zwykła laska. - No tak. Złota rękojeść w kształcie 
głowy drapieżnego ptaka. Czy to ma jakieś znaczenie?

- Dla mnie ten przedmiot jest nie tylko niezwykły, ale  przerażająco znajomy. Renwick 

zawsze nosił dokładnie taką laskę, jak opisał ją Linslade. - Czy jest pani tego absolutnie 

pewna?

- zapytał zaniepokojony Artemis. - Tak. - Wyraz przerażenia pojawił się w oczach 

Madeline, ale natychmiast się opanowała. - Tak, jestem tego całkiem pewna. Kiedyś 
powiedział mi, że dostał ją w prezencie od swojego ojca. Artemis przez dłuższą chwilę 

przyglądał się swej towarzyszce. - Myślę, że dopóki ta sprawa się nie skończy, najlepiej 
będzie, jeśli zamieszka pani wraz z ciotką u mnie - powiedział wreszcie. - Przeprowadzić 

się do pana?

- Spojrzała na niego zaskoczona. - Ależ to niedorzeczne. Dlaczego miałybyśmy zrobić coś 

takiego?

- Ponieważ uważam, że pani ogromny stangret i maleńkie dzwoneczki przy oknach mogą 

okazać się bezużyteczne przeciwko duchowi Renwicka Deveridge’a. - Ależ, sir.

- .- . - Wplątała mnie pani w tę sprawę. Niech tak będzie. Wiąże nas umowa. Złapię dla 

pani tego ducha, ale z pani strony oczekuję przestrzegania moich rad w sprawie waszego 
bezpieczeństwa.  - Poleceń, chciał pan powiedzieć. - Zerknęła na niego  podejrzliwie. - 

Jeśli pani chce, możemy posłużyć się tym terminem, ale sprawami takimi jak ta musi 
kierować jedna osoba. Narazi pani na ryzyko swoich domowników, jeśli przy każdej 

okazji będzie się pani sprzeciwiać moim propozycjom. - Ja tylko kwestionuję ich 
słuszność. - To wystarczy - rzekł. - Natomiast ja uważam to za sprzeciw. - Jest pan nieco 

przewrażliwiony na punkcie swego autorytetu, sir. - Madeline poruszyła się 
niespokojnie. - Jestem wyjątkowo przewrażliwiony. Aż tak, że rzadko pozwalam go 

komukolwiek kwestionować. - Nie może pan oczekiwać, że zgodzę się na to, by 
decydował pan o wszystkim. - Czy znów muszę przypominać, że to pani zwróciła się do 

mnie o pomoc? Pani zaproponowała umowę, a ja ją zaaprobowałem. Zawarliśmy pakt. - 
Nie może pan tracić z oczu innego pańskiego celu, sir. Przez moment myślał, że 

Madeline w jakiś sposób dowiedziała się o jego planach pomszczenia śmierci Catherine. 
- Innego celu?

- Wiadomo, że szuka pan stosownej kandydatki na żonę. Dał pan jasno do zrozumienia, że 

ujawnienie pańskich interesów mogłoby w tym przeszkodzić. - Cóż to ma do rzeczy?

- Muszę panu powiedzieć, że nie tylko to może okazać się przeszkodą mówiła dalej. - Wielu 

osobom z wyższych sfer mógłby nie spodobać się fakt, że zaprasza pan do swojego domu 

Niebezpieczną Wdowę. - Tej możliwości nie brałem pod uwagę. - Artemis uniósł brwi. - 
Czy naprawdę sądzi pani, że ktoś z tych sfer miałby zastrzeżenia do sposobu, w jaki 

wybieram sobie gości?

- Tak uważam. - Och, byłoby to takie małostkowe z ich strony. - Widzę, że pan nie chce 

albo nie potrafi mnie zrozumieć. Zapewniam pana, że wielu damom, które są na 
pańskiej liście ewentualnych małżonek, nie spodobałoby się to, że zamieszkałam z 

panem pod jednym dachem. - Madeline, kiedy ostatni raz przespała pani całą noc? 
Spojrzała na niego szeroko otwartymi ze zdumienia oczami, ale szybko się opanowała. - 

A jak pan sądzi? „  - Rozmawiałem z człowiekiem, który ubiegłej nocy miał na oku pani 
dom. Powiedział mi, że lampa w pani pokoju paliła się aż do świtu. Podejrzewam, że nie 

był to wyjątkowy przypadek. Odwróciła głowę, by wyjrzeć na ulicę przez okno powozu. - 
Z pewnych powodów przypuszczam, że jeśli on wróci, to nocą. To był człowiek 

background image

ciemności. - Deveridge?

- Tak. Wyglądał jak anioł, ale był demonem. Mam wrażenie, że jeśli ktokolwiek lub 

cokolwiek wróci, by go pomścić, z pewnością wybierze noc jako właściwą porę. Artemis 

nachylił się i ujął jej dłonie. Czekał, aż Madeline się odwróci, by spojrzeć jej w oczy. - To 
brzmi rozsądnie - przyznał. - Ci, co praktykują okultyzm związany z ciemnym nurtem 

filozofii Vanza, znani są z tego, że wolą działać nocą. Sądzę jednak, że nie powinna pani 
traktować tego jako sztywnej zasady. Fakt, że najprawdopodobniej oczekuje go pani 

nocą, może skłonić tego człowieka do wybrania innej pory dnia. - To wszystko jest tak 
niesłychanie skomplikowane - szepnęła. - Żałuję, że mój ojciec związał się z filozofią 

Vanza. Żałuję, że i ja dowiedziałam się o niej czegokolwiek. Wolałabym nie mieć do 
czynienia z ludźmi, którzy ją studiowali. - Madeline.

- .- . Zacisnęła drobne dłonie w pięści. - Przysięgam, że kiedy to się skończy, nie będę miała 

żadnych kontaktów z nikim i niczym, co wiąże się z tą przeklętą filozofią. Wystarczająco 

jasno przedstawiła mi pani swoje nasta 120  121  wienie. Jak postąpi pani po 
zakończeniu naszej współpracy, to pani sprawa. Na razie zatrudniła mnie pani jako 

eksperta i oczekuję, że posłucha pani moich rad. Jeśli nie myśli pani o swoim 
bezpieczeństwie, to proszę wziąć pod uwagę ciotkę. Chce ją pani narazić na ryzyko? 

Patrzyła przez dłuższą chwilę na spokojną twarz Artemisa. Logika jego wypowiedzi była 
obezwładniająca. Logika vanzagarianina. Znał jej odpowiedź, zanim cokolwiek 

powiedziała  - Nie, oczywiście, że nie. Ma pan rację. Muszę zapewnić bezpieczeństwo 
cioci Bemice. Powinnyśmy przeprowadzić się do pana jeszcze dzisiaj. - Mądra decyzja. , 

- Nie zauważyłam, żebym podjęła jakąkolwiek decyzję Wydaje mi się, że pan zrobił to za 
mnie. - Hmm. - Być może, jeśli będziemy ostrożni i dyskretni, to przy odrobinie 

szczęścia nikt z towarzystwa nie zauważy, że ma pan gości - powiedziała z namysłem. - A 
jeśli zauważy to mnie nie rozpoznają.   - Hmm.

- .- .  Postanowił i tym razem nie wspomnieć o zakładach, przyjmowanych we wszystkich 

eleganckich londyńskich klubacH

background image

9
O drugiej nad ranem Artemis położył karty na stole i spojrzał na swego partnera. - 
Wygląda na to, Flood, że jest mi pan winien pięćset funtów. - Bez obawy, Hunt, dostanie 

pan te cholerne pieniądze pod koniec miesiąca. - Corwin Flood skreślił swoje nazwisko na 
kwicie i rzucił go na stół. Artemis, biorąc do ręki skrawek papieru, uniósł jedną brew. - 

Dopiero pod koniec miesiąca spłaci pan dług? Mam przez to rozumieć, że teraz jest pan bez 
środków?
- Niezupełnie. - Flood sięgnął po butelkę stojącą na stole, napełnił kieliszek czerwonym 

winem i wypił go jednym długim łykiem. - Cały majątek ulokowałem w pewnym 

interesie, takim, który trafia się człowiekowi raz w życiu. Za wszystko, co miałem, 
kupiłem udziały. Dużej gotówki spodziewam się za dwa tygodnie. Wtedy spłacę dług. - 

Czekam wobec tego niecierpliwie na dzień, w którym przypłynie pański statek. - To nie 
żaden statek. - Flood skrzywił się. - Nigdy nie  wyłożyłbym większych pieniędzy na coś 

takiego. Zbyt ryzykowne. Statki toną, znikająna morzu. Napadająna nie piraci. Oparł 
ręce na stole i mówił dalej półgłosem: - W mojej inwestycji nie ma ryzyka, sir, a zysk jest 

znacznie większy niż z udziałów w statku. - Uśmiechnął się. - Chyba że statek wiezie 
czyste złoto. - Przyznam, że to mnie zaciekawiło. Nic ludzi tak nie pociąga jak złoto. 

Flood nagle przestał się uśmiechać. Zorientował się, że powiedział zbyt wiele. - 
Żartowałem tylko, sir. - Rozejrzał się i znów napełnił sobie kieliszek. - Taki drobny żart, 

nic więcej. Artemis leniwie podniósł się z krzesła. - Mam nadzieję, że nie wszystko było 
żartem i naprawdę będzie pan miał pieniądze pod koniec miesiąca. Czułbym się 

zawiedziony, gdyby pan nie uregulował długu. Bardzo zawiedziony. - Dostanie pan 
swoje pieniądze, Hunt - powiedział ze złością Flood. - Cieszę się, że to słyszę, ale czy na 

pewno nie może mi pan nic zdradzić na temat tej korzystnej inwestycji? Może i ja 
byłbym nią zainteresowany. - Wybaczy pan, ale wszystkie udziały zostały sprzedane. Nie 

powinienem był w ogóle o tym mówić. Udziałowcy zostali zobowiązani do zachowania 
tajemnicy. - Floyd spojrzał zaniepokojony na Artemisa. - Mam nadzieję, że nie powie 

pan o tym nikomu. - Oczywiście. Ma pan moje słowo. W najmniejszym stopniu nie 
chciałbym popsuć tych interesów - powiedział Artemis, uśmiechając się. Jego rozmówca 

znieruchomiał, jak gdyby coś w uśmiechu Artemisa wprowadziło go w trans. Po chwili 
zamrugał i potrząsnął głową. - Dla wyjaśnienia. We własnym interesie powinien pan 

(zachować dyskrecję. Jeśli coś mi przeszkodzi, nie zwrócę pieniędzy. - Doskonale 
rozumiem. , Artemis odwrócił się, by wyjść z głównej sali. Drogę odgrodzili mu trzej 

młodzi, modnie ubrani mężczyźni, wyraźnie podchmieleni. Jeden z nich wysunął się do 
przodu i ukłonił teatralnym gestem. - Ho, ho, przyjaciele, kogóż my tu widzimy? Ależ to 

najodważniejszy, najdzielniejszy, najbardziej nieustraszony mężczyzna w całej Anglii. 
Oto Hunt. - Hunt, Hunt, Hunt! zakrzyknęli pozostali dwaj. - Spójrzcie na to szlachetne 

oblicze. Przyjrzyjcie mu się dobrze, bo możemy go już nigdy nie zobaczyć w naszym 
pięknym klubie. - Hunt, Hunt, Hunt!  - Już jutro nasz odważny Hunt będzie bogatszy o 

tysiąc , funtów albo.

-- . - Hunt, Hunt, Hunt!  - Albo opuści ten ziemski padół i przeniesie się do innego świata, i 

to za sprawą nie kogo innego, jak sławnej Niebezpiecznej Wdowy. - Hunt, Hunt, Hunt! 
- Życzymy mu wszystkiego najlepszego, a przynajmniej, żeby nie zawiódł go jego 

kogucik, żeby mógł w pełni nacieszyć się ostatnią nocą na tej ziemi. - Hunt, Hunt, Hunt! 
Artemis zdecydowanie ruszył w stronę trzech młodych zuchów. Roześmiali się 

hałaśliwie i kłaniając się teatralnie rozpierzchli na boki, wykrzykując jeszcze:  - Hunt, 
Hunt, Hunt!  Przeszedł przez salę, ale zatrzymał się przy drzwiach i odwrócił w stronę 

młodzieńców. Wszyscy obecni zamarli w oczekiwaniu. Artemis wyjął z kieszeni zegarek, 
otworzył kopertę sprawdził, która jest godzina, po czym spokojnie schował do kieszeni. - 

Dzisiejszej nocy muszę wyjść nieco wcześniej. Są pewne sprawy, które wymagają mojej 

background image

obecności. Mam nadzieję, , rozumiecie to doskonale. Trzej młodzieńcy parsknęli 

śmiechem, stłumiony chich dobiegł też od stolików karcianych. - Ale jutro.

- .- . - Artemis pozwolił sobie na efektowną pauzę.

- ;  Zakładając, że przeżyję tę noc.
- .- . - Czy to nie nadmiar optymizmu, sir? No więc, co pan zrobi jutro?

- wtrącił jeden z dandysów. - Jutro będę czekał, by ustalić szczegóły spotkania o świcie z 

każdym mężczyzną z tego klubu, który jest na tyle nierozważny, by obrazić mojego 

gościa. Trzej młodzi mężczyźni patrzyli na niego szeroko otwartymi oczami. W sali 
zapadła kompletna cisza. Usatysfakcjonowany wrażeniem, jakie wywarły jego słowa 

Artemis wyszedł do holu. Włożył płaszcz i rękawiczki, ] czym ruszył w stronę wyjścia. 
Był JUŻ na ulicy, gdy usłyszał czyjeś kroki. - Niech pan zaczeka, Hunt! - zawołał Flood. 

Moglibyśmy odjechać razem tą samą dorożką. - Nie widzę żadnej w pobliżu. - Artemis 
wskazał ulicę. - Pójdę pieszo do placu. Myślę, że tam coś znajdę. - Nie ma dorożek?

- Flood rozejrzał się niepewnie. Zawsze czekają pod klubem. - Dzisiaj nie, zapewne z 

powodu mgły. Może powinien pan zaczekać w klubie, aż się jakaś pojawi. - Artemis 

odwrócił się do niego plecami i ruszył. - Chwileczkę, Hunt, pójdę z panem! - zawołał 
Flood. - Na placu może stać jakaś dorożka, a będzie bezpieczniej, jeśli  pójdziemy tam 

razem. Jak pan sobie życzy. * Ulice są niebezpieczne o tej porze. Dziwi mnie, że boi się 
pan chodzić po tych ulicach. O ile wiem, spędził pan wiele czasu w dzielnicach 

cieszących się nie najlepszą opinią. Ta część miasta jest z całą pewnością mniej groźna. - 
Ja się nie boję. Po prostu kieruję się rozsądkiem. Słuchając drżącego głosu Flooda, 

Artemis uśmiechnął się. ‘ Ten człowiek wyraźnie się bał. - O co chodziło w tej całej 
awanturze w klubie? odezwał się po chwili Flood, zerkając kątem oka na Artemisa. - Czy 

pan naprawdę zamierza wyzwać na pojedynek każdego, kto pozwoli sobie na jakąś 
uwagę o pani Deveridge? Nie. Tak też myślałem. Wyzwę tylko tych, których uwagi 

uznam za obraźliwe. Do diabła, będzie pan ryzykował życie z powodu kogoś  takiego jak 
Niebezpieczna Wdowa?! Pan oszalał? Przecież ona jest.

- .- . Artemis zatrzymał się i odwrócił w stronę Flooda. - Słucham?
- Do licha, Hunt, każdy wie, że ona jest morderczynią. - Nikt tego nie udowodnił, a 

wiadomo, że nie można nikogo oskarżać bez dowodu. - Ale wszyscy wiedzą, że.

- .- . - Co wiedzą?  Flood poruszył ustami, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Patrzył 

na Artemisa stojącego bez ruchu, wreszcie cofnął się o krok. W bladym świetle pobliskiej 
latarni gazowej na jego zniszczonej latami rozpusty twarzy widać było skrywany lęk. - 

Chciał pan jeszcze coś na ten temat powiedzieć?

- spytał Artemis. - Nie, nie. - Flood niedbałym gestem przygładził płaszcz. Nic nie chciałem 

dodać. Po prostu pytałem. - Zna pan już odpowiedź - uciął Artemis i ruszył dalej. Jego 
towarzysz zawahał się na moment, ale widać doszedł do  wniosku, że nie może 

ryzykować samotnego powrotu do klubu,  pośpieszył więc za nim. Przez pewien czas szli 
w milczeniu. Odgłos kroków Flooda  rozlegał się w ciemności, Artemis natomiast 

posuwał się  niemal bezszelestnie. - Powinienem był wziąć ze sobą latarnię. - Flood 
obejrzał się niespokojnie przez ramię. Te cholerne gazowe lampy przy takiej mgle są 

bezużyteczne. - Ja, jeśli mogę tego uniknąć, wolę nie nosić przy sobie latarni. Jej światło 
ułatwia bandycie atak. - Do licha! - Flood znów się obejrzał. - Nigdy o tym nie 

pomyślałem. Z wąskiej przecznicy dobiegł ich jakiś hałas. Flood złapał swego towarzysza 
za rękaw. - Słyszał pan coś?

- Z pewnością szczury. - Artemis spojrzał wymownie dłoń, zaciśniętą na jego rękawie. - 

Gniecie mi pan ubranie Flood. - Przepraszam. - Flood natychmiast cofnął rękę. - 

Wygląda na to, że jest pan trochę niespokojny. Może powinien pan brać jakieś lekarstwo 
na wzmocnienie nerwów. - Do licha, Hunt, powinien pan wiedzieć, że nerwy mam jak ze 

stali. Artemis wzruszył tylko ramionami. Znów usłyszał szelest, jak gdyby chrobotanie 

background image

butów na wybrukowanym chodniku. Z odległego krańca ulicy dobiegł ich stukot 

końskich kopyt. - Może to dorożka?

- ucieszył się Flood. Powóz oddalił się jednak. - Powinienem zostać w klubie - mruknął. - 

Dlaczego jest pan dzisiaj taki niespokojny?

- Jeśli już musi pan wiedzieć.

- .- . - Flood wahał się przez moment. - Przed paroma miesiącami grożono mi. - Coś 

podobnego?

- Artemis uważnie przyglądał się świecy ustawionej w oknie domu, do którego się zbliżali. - 

Kto panu  groził?

- Nie znam jego nazwiska. - Ale na pewno potrafi go pan opisać. - Nie. - Flood znów 

przerwał. - Rzecz w tym, że nigdy go nie widziałem. - Jeśli nigdy nie spotkał pan tego 

człowieka, to dlaczego, na Boga, miałby panu grozić?

- Nie wiem - jęknął Flood. - Właśnie dlatego to wszystko jest takie dziwne. - Zupełnie nie 

ma pan pojęcia, dlaczego ten obcy człowiek grozi właśnie panu?

- Przysłał mi.

- .- . - Flood przerwał i cicho krzyknął, gdy przed ich nogami przemknął kot. - Do 

wszystkich diabłów! Co to było?

- To tylko kocur - powiedział Artemis i po chwili dodał: Naprawdę potrzebne jest panu 

lekarstwo na nerwy. Co ten człowiek panu przysłał?

- Wisiorek. Taki, jaki przyczepia się do dewizki. - Dlaczego miałaby to być groźba?
- To.

- .- . To trudno wytłumaczyć. - Kiedy już Flood zaczął mówić, widać było, że nie 

powstrzyma się przed powiedzeniem wszystkiego. - Wiąże się to z czymś, co wydarzyło 

się przed  pięciu laty. Razem z dwoma przyjaciółmi zabawiliśmy się nieco z pewną 
aktoreczką. Ta durna dziewczyna uwolniła się i uciekła. Było ciemno. Działo się to na 

wsi i doszło do wypadku. Ona.

- .- . och, drobiazg. Rzecz w tym, że przysięgła, iż jej kochanek ją pomści. - Więc myśli pan, 

że to on na pana nastaje?

- To niemożliwe. - Flood znów obejrzał się przez ramię. ~ Wykluczone, żeby to był ten 

człowiek, o którym mówiła. Jeśli nawet ta dzierlatka miała kochanka, to dlaczego 
właśnie teraz miałby się trudzić tropieniem nas? Bądź co bądź, była tylko aktoreczką i od 

jej śmierci minęło pięć lat. - Zna pan chyba takie stare powiedzenie: „Zemsta to danie, 
które najlepiej podawać chłodne”. - Ale myśmy jej nie zabili - powiedział Flood 

podniesionym głosem. - Uciekając w ciemnościach, spadła z jakiejś skały i się zabiła. - 
Spadła, uciekając przed panem i pana przyjaciółmi. - Muszę znaleźć jakiś sposób, żeby 

się z nim porozumieć.

- .- . kimkolwiek jest. Wyjaśnię mu, że nie chcieliśmy jej skrzywdzić. Tylko trochę zabawy. 

To nie nasza wina, że ta durna.

- .- . - Proszę się uspokoić, Flood. Nie ma powodu, żeby się pan przede mną tłumaczył. Nie 

chcę słuchać tych wyjaśnień. Prostytutka w oświetlonym świecą oknie uśmiechnęła się 
zachęcająco. Z jej ramion zsunął się szal, odsłaniając obfity biust. Artemis spojrzał na 

nią bez zainteresowania. - Minęło parę miesięcy. - Flood uparcie powracał do 
przerwanej rozmowy. - Może to był tylko złośliwy żart?

- Jeśli tak, to ten mężczyzna ma nieco dziwne poczucie humoru. Kątem oka Artemis 

zauważył, że za jego plecami coś się zmieniło. Nie wiedział co, ale nagle zrozumiał. - Do 

diabła! - mruknął. - Zgasiła świecę. - Ta dziwka?

- Flood obejrzał się. - No i co z tego? prawdopodobnie.

- .- . - Przerwał, widząc, że jego towarzysz przywarł plecami do kamiennego muru 

budynku. Atakujący człowiek nie wyskoczył z bocznej uliczki ani zaciemnionej bramy 

domu, ale zsunął się na ulicę z wysokiego ciemnego okna niemal tuż nad głową 
Artemisa. Czarna peleryna powiewała wokół niego, ale Artemis dostrzegł w świetle 

background image

gazowej latarni niepokojący metaliczny błysk. Zapewne sztylet, pomyślał. W sztuce 

walki Vanza rzadko używana jest broń, ale zdarzały się wyjątki. Artemis odrzucił poły 
płaszcza, by ubranie nie krępowało mu ruchów, czego oczekiwał napastnik, i odskoczył 

w bok na tyle szybko, by uniknąć groźnego ciosu nogą. Mężczyzna zgrabnie wylądował 
na bruku i stanął przed Artemisem. Twarz miał zamaskowaną. Błysnęło ostrze sztyletu. 

Artemis odchylił się. Wiedział już, że manewr napastnika się nie powiódł, ale musiał 
działać błyskawicznie, zanim przeciwnik przyjmie inną strategię walki. Zamaskowany 

mężczyzna zorientował się, że chybił, ale szybko odzyskał utraconą na moment 
równowagę. Artemis kopnął go w ramię i sztylet z hałasem upadł na bruk. Widząc, że 

stracił przewagę, nieznajomy zrezygnował z walki. Rzucił się do ucieczki. Peleryna 
powiewała na nim jak ogromne czarne skrzydła. Artemis zdołał pochwycić jej brzeg i się 

na niej uwiesił. Nie był zaskoczony, gdy strój został mu w ręce. Uciekinier zdołał odpiąć 
zapinkę. Zniknął w ciemnej bocznej uliczce. Słychać było jeszcze Jego kroki. Artemis 

został z wełnianą peleryną w ręce. - Do diabła, człowieku! Flood patrzył na niego 
zaskoczony. - On rzucił się prosto na pana. Ten drań chciał panu Poderżnąć gardło.

- Na to wygląda - powiedział Artemis, spoglądając na pelerynę trzymaną w dłoni. - Muszę 

przyznać, że wspaniale pan sobie z nim poradzij Nigdy nie widziałem takiego stylu 

walki. Całkiem niezwykły  - Miałem szczęście. To było ostrzeżenie. Artemis spojrzał na 
ciemne okno, w którym przed atakiem stała zapalona świeca. - To nie było przeznaczone 

dla mnie, ale nie ma znaczenia. - Ci cholerni bandyci stają się coraz bardziej zuchwali 
stwierdził Flood. - Wkrótce człowiek nie będzie mógł wyjść na ulicę bez stróża prawa za 

plecami. Artemis dotknął liny zwisającej z okna. Wystarczyło jedno spojrzenie na 
zawiązany na niej skomplikowany węzeł W Londynie wielu jest bandytów i złodziei, ale 

mało prawdopodobne, by któryś z nich znał dawną sztukę walki Vanza 

background image

10
Płomienie strzelały wysoko. Na razie objęły tylko laboratorium na poddaszu, ale rzucały 
piekielny blask na długi korytarz na pierwszym piętrze. Kłębił się dym tak czarny, jak 

gdyby zapowiadał przybycie legionu demonów z głębi piekieł. Stała nachylona przy 
drzwiach sypialni. Ciężki żelazny klucz splamiony był jego krwią. Właśnie miała wsunąć go 

w zamek, gdy martwy mężczyzna roześmiał się. Klucz wyślizgnął się z jej palców...
Madeline obudziła się przerażona i drżąca. Usiadła na łóżku, z trudem łapiąc oddech. 

Miała nadzieję, że nie krzyczała. Całe jej ciało było wilgotne od potu. Nocna koszula 
przylegała do pleców i piersi. Przez parę sekund nie mogła uświadomić sobie, gdzie jest. 

Ogarnęła jąnowa fala lęku. Zerwała się z łóżka, a kiedy nagimi stopami dotknęła zimnej 
podłogi, przypomniała sobie nagle,  że jest w sypialni w ogromnej rodzinnej rezydencji 

Artemisa Hunta. Dobrze strzeżonej, pomyślała. Palce Madeline drżały tak samo jak w 
sennym koszmarze, ale udało jej się zapalić świecę. Mały płomyk rzucał delikatny blask na 

kolumienki łóżka, umywalkę i kufry stojące w rogu pokoju, pełne w pośpiechu 
zapakowanych książek. Spojrzała na zegar i stwierdziła, że dochodzi trzecia nad ranem. 

Przespała pełne dwie godziny, zanim obudził ją koszmar. Była tym zaskoczona. Rzadko 
udawało jej się zasnąć przed świtem. Tym razem udało jej się to pewnie dlatego, że 

wiedziała, jak dobrze strzeżony jest ten dom, a ogrodu pilnuje potężny brytan. Podeszła do 
drzwi i uchyliła je ostrożnie. Korytarz był ciemny, lecz zauważyła na schodach lekki 

poblask od świateł w holu na parterze. Usłyszała stłumione głosy. Artemis wrócił do domu. 
Najwyższy czas, pomyślała. Powiedział jej, że zamierza porozmawiać z różnymi ludźmi w 

klubach i jaskiniach gry. Ciekawa była, czego się dowiedział. Gdzieś na dole trzasnęły 
zamykane drzwi. Zapadła cisza. Czekała przez parę minut, ale gospodarz nie pokazał się na 

schodach. Pomyślała, że zapewne poszedł do biblioteki. Podeszła do łóżka, włożyła 
szlafrok, starannie zawiązała tasiemki i wsunęła nogi w pantofle. Czepek zsunął jej się z 

głowy w czasie snu. Odszukała go i włożyła na potargane włosy. Potem, 
usatysfakcjonowana swoim przyzwoitym strojem, wyszła z sypialni i ruszyła ciemnym 

korytarzem w stronę szerokich schodów wyłożonych miękkim dywanem. Pokonała je 
bezszelestnie. Szybko przeszła przez hol i zawahała się przed zamkniętymi drzwiami 

biblioteki. Przyszło jej na myśl, że być może gospodarz nie życzy sobie towarzystwa, że 
mógł wrócić do domu niezupełnie trzeźwy. Zmarszczyła czoło. Trudno było wyobrazić 

sobie Artemisa Hunta podpitego. Otaczała go aura samokontroli właściwa ludziom, którzy 
nie ulegają tego rodzaju słabościom. Zapukała lekko. Nie było odpowiedzi. ; Wahała się 

jeszcze przez chwilę, potem ostrożnie uchyliła [ drzwi. Jeśli on istotnie jest pijany, to 
porozmawiam z nim rano, pomyślała. Zajrzała przez uchylone drzwi. Na kominku  płonął 

ogień, ale gospodarza nie było. Może wcale nie  poszedł do biblioteki, tylko dlaczego 
rozpalono mu w kominku ogień?   - Domyślam się, że to pani, Madeline. - Niski głos 

dobiegał  z ciemnego fotela stojącego przed kominkiem. - Tak. i Ten głos niewątpliwie 
wskazywał na to, że Artemis jest trzeźwy. Uspokojona, weszła do biblioteki, zamknęła  za 

sobą drzwi i nadal trzymając rękę na klamce, powiedziała:  - Słyszałam, jak pan wrócił do 
domu, sir.  - I natychmiast zeszła pani na dół po raport, chociaż jest dopiero trzecia nad 

ranem. - W jego głosie wyczuwało się odrobinę ironii. - Obawiam się, że będzie pani 
wyjątkowo wymagającym pracodawcą, pani Deveridge.  Nie jest pijany, ale i w nie 

najlepszym nastroju, pomyślała.  Zacisnęła wargi i ruszyła w jego stronę. Gdy spojrzała na 
twarz i przygarbioną sylwetkę tkwiącą w ogromnym fotelu, od razu zrozumiała, że stało się 

coś złego. ? Dostrzegła jakiś ponury błysk w jego oczach. Zdjął już ! surdut, fular luźno 
zwisał mu z szyi. Koszulę miał częściowo rozpiętą na piersi. Widziała porastające ją 

kręcone włosy. W jednej ręce trzymał kieliszek wypełniony brandy, w drugiej dłoni zaciskał 
jakiś przedmiot, którego nie widziała. - Panie Hunt. - Patrzyła na niego z rosnącym 

napięciem.

background image

- Artemisie, czy pan źle się czuje?

- Nie. - Podejrzewam, że zdarzyło się coś niemiłego. Co to było, sir?
- Mój znajomy i ja zostaliśmy napadnięci na ulicy. - Wielki Boże! Przez kogo? Zostaliście 

obrabowani? Tknięta nagłą myślą, przyjrzała się jego twarzy. - Czy nie odnieśliście 
jakichś ran?

- Nie. Napastnikowi nie powiódł się atak. - Dzięki Bogu - odetchnęła z ulgą. - Jakiś 

bandyta, przypuszczam. Ulice w dzielnicach rozrywki są niebezpieczne Powinien pan 

być ostrożniejszy, sir. - Napad nie miał miejsca w dzielnicy rozrywki. To się zdarzyło w 
pobliżu jednego z moich klubów. - Przerwał, by wypić łyk brandy, a kiedy opuścił rękę, 

dokończył: - Nie wiem, kto na nas napadł, ale z całą pewnością był to vanzagarianin. 
Madeline poczuła, że cierpnie jej skóra. - Jest pan pewny?

- Tak. - Czy byłby pan w stanie.
- .- . - Przerwała i po chwili spróbowała jeszcze raz: - Czy widział go pan?

- Nie. Był zamaskowany. Po krótkim starciu uciekł. Podejrzewam, że w przeprowadzeniu 

napadu pomogła mu prostytutka, która dała sygnał, gdy zobaczyła nas na ulicy. Jutro 

spróbuję ją odszukać. Może dowiem się od niej czegoś, co pozwoli zidentyfikować 
napastnika. Madeline miała wrażenie, że kurczy się jej żołądek.  - Myśli pan, że to 

kolejna wizyta wysłannika ducha Renwicka Deveridge’a?

- Muszę przyznać, że”nie jestem biegły w metafizyce, ale z tego, co wiem, duchy na ogół nie 

posługują się sztyletami. - On miał sztylet?

- Tak. Dał znakomity pokaz sprytnej strategii ataku w stylu człowieka pająka. - Artemis 

bawił się kieliszkiem z brandy. Na szczęście nie wykorzystał elementu zaskoczenia, gdyż 
zauważyłem, że prostytutka zgasiła świecę. - Czy pana przyjaciel nie został ranny?

- Ten pan, z którym szedłem, nie jest moim przyjacielem. - Rozumiem. - Usiadła na 

najbliższym krześle i próbowała zebrać myśli. - Człowiek, który gra rolę ducha 

Renwicka, chce się teraz pozbyć pana. Widocznie wie, że ja i ciocia zamieszkałyśmy 
tutaj. Być może domyśla się, że pan mi pomaga. Nie zdawałam sobie sprawy.

- .

- . - Madeline, proszę się uspokoić. Wyprostowała się i spojrzała na niego. - On 

niewątpliwie zamierzał pana zabić. Musimy założyć, że ponowi próbę. - Być może - rzekł 
Artemis, jak gdyby to spostrzeżenie nie wywarło na nim żadnego wrażenia. - Następnym 

razem wykaże więcej ostrożności. Wie, że po dzisiejszej nocy będę się miał na baczności. 
- Napastnik wie teraz coś więcej. Pan z nim walczył. Przekonał się więc, że ma do 

czynienia z człowiekiem, który zna sztukę walki Vanza. - Tak. - Artemis uśmiechnął się. - 
A jako że został pokonany, zrozumiał, że jestem bieglejszy w tej sztuce. Przypuszczam, 

że w przyszłości będzie działał mniej lekkomyślnie.  - Co pan powiedział swojemu 
znajomemu? Czy coś mu pan wyjaśnił?  - Nie musiałem. On uważa, że był to zwykły 

bandycki napad. Nie wyprowadzałem go z błędu. - Z pana tonu domyślam się, że nie 
lubi pan człowiekaj który panu towarzyszył,  Artemis nie odpowiedział. Wypił jeszcze 

jeden łyk brandy Madeline zdecydowała się zmienić temat rozmowy,  - Czy dowiedział 
się pan czegoś w klubach albo w tychą jaskiniach hazardu?   - Niewiele. Nie dotarły tam 

żadne plotki o duchach, pojawiających się w bibliotekach dżentelmenów z towarzystwa. 
- Na ogół ci dżentelmeni niechętnie przyznają się do spotkań z duchami - zauważyła. - 

To prawda. - Artemis wypił jeszcze jeden łyk trunku. - W czasie pana nieobecności 
zjawił się ten młody człowiek który zbiera dla pana informacje. - Zachary? Jakie miał dla 

nas wiadomości?

- Powiedział, że Baton Pitney jest nieuchwytny od paru dnij Sąsiedzi przypuszczają, że 

wyjechał do swojego majątku na wsi. Gosposię, która przychodzi do niego dwa razy w 
tygodniu zawiadomił, że będzie mu potrzebna dopiero w przyszłyn miesiącu. - 

Interesujące. - Artemis wypatrywał się w płomienie. - Też tak sądzę. Madeline zawahała 
się. Nie wien czy to właściwa pora, żeby omawiać dalsze kroki w nasz akcji, ale po 

background image

rozmowie z Zacharym przemyślałam pewn sprawy. Otóż wydaje mi się dziwne, że pan 

Pitney akun teraz opuścił miasto. Ostatnio rzadko podróżował, a mimo to krótko po 
wysłaniu listu do mnie zdecydował się wyjechać. - Owszem, to dziwne. Można by nawet 

powiedzieć, że wysoce podejrzane - przyznał Artemis tonem nieco teatllnym. - Pan ze 
mnie żartuje, sir?

- Nigdy bym sobie na to nie pozwolił - odparł, uśmiechając się nieznacznie. - Proszę mówić 

dalej. - Przyszło mi do głowy, że pan Pitney mógł opuścić dom z powodu jakiegoś 

nowego incydentu. Może intruz wrócił i go przestraszył. W tej sytuacji doszłam do 
wniosku, że istnieje tylko jeden logiczny sposób działania. - Jaki?

- zapytał z niebezpiecznie ironicznym błyskiem w oczach. Madeline milczała przez chwilę, 

obawiając się, że znów narazi się na kpiny. Potem jednak nachyliła się ku swemu 

rozmówcy i półgłosem, chociaż nikt nie mógł ich podsłuchać, powiedziała:  - Proponuję, 
żebyśmy przeszukali dom pana Pitneya w czasie jego nieobecności. Może znajdziemy 

coś interesującego. Coś, co nam wyjaśni, dlaczego wyjechał?  Ku jej zaskoczeniu, 
Artemis skinął głową. - Świetny pomysł. To samo przyszło mi do głowy dzisiaj 

wieczorem. - Słyszał pan o tym, że wyjechał z miasta?

- W klubie ktoś o tym wspomniał. - Rozumiem. Widać z tego, że podobnie wnioskujemy. 

Bardzo mnie to cieszy. Czy czuje się pan tym usatysfakcjonowany?  Rzucił jej 
enigmatyczne spojrzenie. - Może bardziej odpowiadałby mi inny rodzaj więzi. Madeline 

postanowiła zignorować tę uwagę. On jest naprawdę fcW dziwnym nastroju, pomyślała. 
Ale w końcu nie znam go  dobrze. Może ma po prostu taki skomplikowany charakter. 

Zdecydowała się nie odstępować od rozmowy o interesach. - Myślę, że powinniśmy 
dostać się do jego domu nocą. - I ryzykować, że sąsiedzi zauważą światło w oknach? Nie, 

to nie jest rozsądny plan. - Proponuje pan włamanie w biały dzień? Czy to nie jest zbyt 
niebezpieczne?

- Ogród Pitneya otacza bardzo wysoki mur. Kiedy się za nim znajdę, nikt mnie nie zobaczy. 

Minęło parę sekund, zanim do Madeline dotarło znaczenie tych słów. - Zaraz, zaraz, sir. 

Nie pójdzie pan tam sam. To jest mój plan i to ja mam zamiar go zrealizować. - Zajmę 
się tą sprawą. Pani zostanie tutaj, a ja w tym czasie przeszukam dom Pitneya. Tego było 

już za wiele. Arogancja Artemisa przyprawiła ją niemal o atak furii. Zerwała się na 
równe nogi. - Będę panu towarzyszyć, sir. - Pani zwyczaj spierania się ze mną na każdym 

kroku staje się irytujący, Madeline. - Odstawił zdecydowanym ruchem pusty kieliszek. - 
Zaangażowała mnie pani, a teraz kwestionuje każdą moją decyzję. - To nieprawda. - To 

prawda i staje się to męczące. Podparła się pod boki. - Zapomina pan o swojej pozycji, 
sir. Twarz Artemisa nie drgnęła nawet, ale Madeline zorientowała się, że popełniła 

poważny błąd. - Mojej pozycji?

- powtórzył przerażająco spokojnym tonem. - Przypuszczam, że trudno pani uznać mnie za 

równego sobie. W końcu zajmuję się handlem.  - Miałam na myśli umowę, sir - 
wyjaśniła. - Nie kwestionuję pana pozycji jako dżentelmena tylko dlatego, że.

- .

- . hmm.

- .

- . - Że jestem Sprzedawcą’*Marzeń? Wstał, poruszając się przy tym jak kot, który dostrzegł 

w ogrodzie małego ptaszka. - Pańskie zaangażowanie w handlowe interesy nie ma dla 
mnie żadnego znaczenia. - Miała nadzieję, że zabrzmiało to przekonująco. - Cieszą mnie 

pani słowa. Madeline usłyszała delikatne brzęknięcie i zorientowała się, że Artemis 
rzucił na stół niewielki przedmiot, który cały czas trzymał w dłoni. Z miejsca, w którym 

stała, nie widziała go dokładnie, ale wydawało jej się, że dostrzega błysk złota. Gdy 
podszedł do niej, uniosła wzrok. - Artemisie?

- Bardzo to miłe, że przymyka pani oczy na moje powiązania z handlem. - Uśmiechnął się 

chłodno. - Ale z drugiej strony nie miała pani zbyt wielkiego wyboru, prawda?  Cofnęła 

background image

się o krok i stanęła oparta plecami o ścianę obok narmurowego kominka. - Sir, sądzę, że 

nie jest to najlepsza pora do kontynuowania naszej rozmowy. Rozsądniej będzie, gdy 
wrócę teraz na górę, a o naszych planach przeszukania domu pana Pitneya 

porozmawiamy przy śniadaniu. Podszedł do niej bardzo blisko i oparł swoje mocne 
dłonie o ścianę po obu stronach głowy Madeline. - Przeciwnie - rzekł - Naprawdę myślę, 

że powinniśmy przedyskutować pani punkt widzenia na moje właściwe, pani, miejsce. 
Może innym razem, sir.  - Teraz. - Jego uśmiech był chłodny, ale oczy płonęły. Uważam, 

że nie ma pani prawa zbyt surowo mnie oceniać. Bądź co bądź, mówią, że zamordowała 
pani swojego męża i podpaliła jego dom, żeby ukryć zbrodnię. - Och, Artemisie.

- .- . - Przyznam, że nawet pani szczególna reputacja nie przeszkadza, by zajmowała pani w 

towarzystwie pozycję nieco wyższą niż dżentelmen trudniący się handlem, ale na pewno 

niewiele wyższą. Odetchnęła głęboko i natychmiast zrozumiała, że popełniła następny 
błąd. Zapach Artemisa - mieszanina potu, brandy i czegoś właściwego tylko jemu - 

wprawił w drżenie jej  zmysły. - Sir, jest pan wyraźnie nieswój. Podejrzewam, że to 
spotkanie z napastnikiem spowodowało, że ma pan rozstrojone nerwy. - Tak pani sądzi?

- Jest to jedyne wytłumaczenie - zapewniła go. Jeśli Renwick na pana napadł, miał pan 

wiele szczęścia, że pan  przeżył. - To nie było spotkanie z duchem. Nie chciałbym być 

nieskromny, muszę jednak przypomnieć pani, że nie tylko uszedłem z życiem, ale 
zmusiłem napastnika do ucieczki. Niemniej jestem nieco zdenerwowany. - Moja ciotka 

ma cudowne lekarstwa na tego rodzaju nerwowe przypadłości. Pobiegnę na górę i 
przyniosę panu buteleczkę takiego napoju. - Znam tylko jedno lekarstwo. Nachylił się i 

pocałował ją. Był to długi, namiętny pocałunek, który całkowicie pozbawił ją resztek 
rozsądku. Dreszcz podniecenia wstrząsnął jej ciałem. Natychmiast wiedziała, że wyczuł 

jej reakcję. Mruknął coś cicho i pocałował ją jeszcze raz. Ogarnęło ją  takie samo 
uczucie,jakiego doznała, gdy całował ją pod  nawiedzanym Dworem. - Madeline - 

szepnął. - Do diabła, kobieto, nie powinnaś mi przychodzić tutaj. Poczuła się nagle 
beztroska. Zdawało jej się, że mogłaby uwać, gdyby tylko przyszło jej to do głowy. Jest 

Sprzedawcą Marzeń, ostrzegła się w myślach. Ten >dząj złudzeń jest towarem, który 
sprzedaje. Ale wart jest wysokiej ceny, pomyślała. - To była moja decyzja, Artemisie. - 

Objęła go i przytuliła się do niego. - Sama chciałam tu przyjść. Uniósł głowę i spojrzał jej 
w oczy. - Jeśli pani zostanie, będziemy się kochać. To oczywiste. Nie jestem dzisiaj w 

nastroju stosownym do jakichś gier. Ogień, który w nim płonął, był gorętszy niż ten w 
kominku. W Madeline ożyło coś, co od dawna uważała za martwe. W jednej tylko 

sprawie musiała się upewnić. - Te skłonności, którym pan ulega, sir.

- .- . - Zapewniam, że pragnienie, by kochać się z panią, to coś więcej niż tylko przelotna 

skłonność. - Rozumiem, tylko czy nie jest tak dlatego, że wdowy mają coś, co.

- .- ? Naprawdę, nie mogłabym znieść myśli, że.

- .

- . - To w pani coś jest, Madeline. - Pocałował ją znów namiętanie. - Na Boga, jest w pani 

coś, co.

- .

- . Ton jego głosu obudził w niej głęboko skrywane, czysto kobiece emocje. Zakręciło jej się 

w głowie. Położyła dłoń na ramieniu Artemisa. Pod cienką tkaniną koszuli wyczuła 

twarde mięśnie. Uśmiechnęła się i spojrzała na niego spod lekko opuszczonych powiek. 
A jednak wdowy mają coś w sobie, pomyślała. Coś, co sprawia, że dzisiejszej nocy 

pozwoliła sobie na tak śmiałe zachowanie. - Czy jest pan pewny, że chce pan podjąć aż 
takie ryzyko, by kochać się z Niebezpieczną Wdową?

- zapytała łagodnym głosem. - Czy być pani kochankiem jest równie niebezpiecznie jak 

mężem?

- zapytał. - Trudno mi powiedzieć. Nigdy nie miałam kochanka. Musi pan zaryzykować. - 

Chciałbym pani przypomnieć, że ma pani do czynienia z mężczyzną, który kiedyś 

background image

zarabiał na życie w jaskiniach hazardu. - Zsunął czepek z jej głowy i wplótł palce we 

włosy. Jestem gotów podjąć każde ryzyko, jeśli stawka jest odpowiednio wysoka. Wziął 
ją na ręce i zaniósł na szeroką, pokrytą fioletową tkaniną kozetkę. Położył ją na 

poduszkach i odwrócił się. Patrzyła na niego, jak podchodzi do drzwi i przekręca klucz w 
zamku. Dreszcz oczekiwania wstrząsnął jej ciałem. Miała wrażenie, że stoi na skraju 

opadającej ku morzu przepaści i patrzy na głęboką wodę. Pragnienie, by skoczyć, było 
nie do opanowania. Artemis szedł w jej stronę, rozpinając koszulę. Zanim znalazł się 

obok kozetki, koszula leżała na podłodze. W blasku płomieni z kominka zauważyła 
niewielki tatuaż na jego piersi. Rozpoznała kwiat Vanza, ale nie wzbudził w niej 

dawnych lęków i wspomnień. Całą jej uwagę pochłaniała potężna pierś Artemisa. Siła, 
jaka w niej drzemała, była. zarówno przerażająca, jak i pociągająca. Poruszała jej 

zmysły.

- ‘  Usiadł na poduszce przy jej nogach i zdjął buty. Jeden po drugim stuknęły o podłogę. 

Zabrzmiało to dla niej jak ostrzegawczy dzwon. Uspokoiła się jednak nieco, widząc jego 
szerokie ramiona, które w blasku płomieni nabrały złocistej barwy. Artemis był 

szczupły, mocny i nieodparcie męski. Ten widok przyprawił ją o zawrót głowy, silniejszy 
niż wywołany najmocniejszymi eliksirami, przyrządzanymi przez ciotkę Bernice. 

Madeline wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia. Artemis ujął jej dłoń i całował 
delikatną skórę na nadgarstkach. , Potem nachylił się nad nią, wciskając ją w poduszki 

kozetki. ; Miał na sobie tylko spodnie, ale nie maskowały one jego podniecenia. Wsunął 
jedną nogę pomiędzy jej uda i rozpiął szlafrok. Cienka koszula nocna nie stanowiła 

przeszkody dla jego dłoni, gdy dotknął piersi Madeline. Była bliska szaleństwa. Całował 
jej piersi, najpierw jedną, potem drugą. Jego dłonie powędrowały w dół ku krzywiźnie 

bioder. Delikatnie dotykał jej ud. Krzyknęła cicho, gdy poczuła pierwszą falę wilgoci 
pomiędzy udami. Przycisnęła dłonie do nagich muskularnych pleców Artemisa. Czuła na 

udzie jego twardy członek. Wsunął dłoń pomiędzy jej nogi i dotknął gorącego, 
wilgotnego, szczególnie wrażliwego miejsca. Jej podniecenie narastało. - Artemisie...

- Warto było podjąć pewne ryzyko - odezwał się niskim tłumionym głosem.
- - Doszłam do podobnego wniosku, sir. Od dłuższej chwili Madeline trudno było oddychać 

w normalnym rytmie, ale kiedy podsunął koszulę nocną aż do talii, wydawało jej się, że 
nie potrafi już złapać powietrza. Odsunął się na chwilę, by rozpiąć spodnie, a zaraz po 

tym poczuła na dłoni jego twardy członek. Zacisnęła na nim palce. Zauważyła, że 
Artemis wstrzymuje oddech. Zadowolona zjego reakcji, wzmocniła uścisk. 

Znieruchomiał.

- - Jeśli pani nie przestanie, to oboje będziemy rozczarowani. Zaskoczona Madeline 

uwolniła go natychmiast.

- - Przepraszam, nie chciałam pana skrzywdzić.

- - Zapewniam panią, że nie odczuwam bólu, ale nie chciał bym zakończyć tego zbyt 

szybko.

- - Ani ja. Chętnie spędziłabym w ten sposób resztę nocy - powiedziała nieśmiało.
- - Jeśli takie tortury byłaby pani gotowa znosić przez parę godzin, to mogłaby pani 

udzielać lekcji opanowania mistrzon Vanza.

- - Wielkie nieba, czy naprawdę czuje się pan tak udręczony?

- Tak - odparł i pocałował ją w szyję.
- - Nie miałam pojęcia. Nie chciałabym, żeby pan cierpiaŁ, Artemisie. Roześmiał się.

- - Jest pani dla mnie zbyt dobra, a ja wykorzystam uprzejmość. Uniósł się lekko, tak że 

jego członek dotknął gorącego wilgotnego miejsca pomiędzy jej nogami.

- - Artemisie - szepnęła Madeline.
- - Zbliża się kres panowania nad sobą, prawda? To dobrze najdroższa. Ja też nie mogę 

dłużej czekać. Jednym mocnym pchnięciem znalazł się w niej. Wiedziała na tyle dużo o 
takich sprawach, by spodziewać się lekkiego bólu, nie była jednak przygotowana na to, 

background image

co się stało.

- ; - Artemisie - szepnęła prawie niedosłyszalnie. Znieruchomiał nagle...
- Do diabła! - Czy mógłbyś... - . wycofać się? Wydaje mi się, że pojawiły się jakieś kłopoty.

- - Madeline. „Uniósł się na łokciach. Wszystkie mięśnie (Spięte miał jak łuk.
- - Dlaczego mi nie powiedziałaś? Jak to możliwe? Przecież miałaś męża?

- Ale nigdy nie byłam prawdziwą żoną.
- - Ach tak. Adwokaci, unieważnienie... - . Nie przypuszczałem. może to być oparte na 

faktach. Zacisnęła zęby i oparła dłonie na jego ramionach.

- - Zdaję sobie sprawę, że to moja wina, ale na usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, iż 

nie sądziłam, że tak do siebie nie pasujemy. Bądź tak dobry i się wycofaj.

- - Nie - powiedział, kiedy się pod nim poruszyła.

- - Proszę cię, nie wierć się tak.
- - Chciałabym, żebyś się natychmiast wycofał.

- - To nie to samo co wyrzucić mnie z twojego salonu. Madeline, ostrzegam cię, nie ruszaj 

się.

- - Ile razy mam powtarzać, że nie przyjmuję poleceń od pana, sir? - Wierciła się, próbując 

uwolnić się od jego ciężaru i uczucia wypełnienia. Wydawało się, jakby ustąpił, zaczął się 

wycofywać, lecz nagle coś się zmieniło. Jego ciało drgnęło konwulsyjnie, a z ust wydobył 
się cichy stłumiony jęk. Zaniepokojona, wbiła palce w jego ramiona. Nie odważyła Się 

poruszyć. Po chwili osunął się na nią i zapadła cisza.

- - Do wszystkich diabłów! - mruknął po chwili ze złością.

- - Artemisie?
- No i co teraz? Ostrzegałem panią, że tej nocy moje nerwy nie wytrzymają następnego 

szoku. Kto wie, czy nie przydałaby się ta mikstura pani cioci. - Och, naprawdę nic się nie 
stało. - Zwilżyła językiem wargi. - Chciałam panu powiedzieć, że nawet nie czuję się już 

w tej pozycji tak niewygodnie jak przed chwilą. Znieruchomiał na moment, potem 
uniósł głowę i spojrzał na nią. - Niezupełnie rozumiem - powiedział. - Wszystko jest już 

w porządku, naprawdę. - Zdobyła się na niewyraźny uśmiech. - Odnoszę wrażenie, że 
jednak pasuje pan do mnie całkiem dobrze. Artemis prawie niedosłyszalnie zaklął. - 

Może chciałby pan spróbować jeszcze raz?

- spytała Madeline. - Wszystko, czego chcę, to paru wyjaśnień - wycedził przez zaciśnięte 

zęby. Odwrócił się od niej i wstał. Zawiedziony i nienasycony zaczął zapinać spodnie. 
Potem bez słowa wręczył jej dużą białą chustkę. Madeline mogła być tylko zadowolona, 

że jej gruby szlafrok wchłonął dowody ich aktywności. Przynajmniej nie narazi się na 
wymowne spojrzenie pokojówki. Ogarnęła się tak szybko, jak potrafiła, i wstała. Zrobiła 

to zbyt energicznie. Nogi ugięły się pod nią i musiała oprzeć się o kozetkę. Artemis 
podtrzymał ją z zaskakującą delikatnością. - Źle się pani poczuła?

- zapytał.  - Ależ nie. ;  Złość i duma pomogły jej przyjść do siebie. Zawiązała tasiemki 

szlafroka. Nadal trzymała w ręce chustkę, którą jej podał, a kiedy na nią spojrzała, 

zauważyła, że jest poplamiona krwią. Zakłopotana, szybko wcisnęła ją do kieszeni. 
Artemis podszedł do kominka, oparł rękę na jego obramowaniu i wpatrywał się w 

płomienie.  - Słyszałem, że pani ojciec podjął pewne kroki, by anulować  pani 
małżeństwo - powiedział po chwili. - Teraz wiem, że  Jtoiały poważne podstawy. - Tak. 

Chociaż, prawdę mówiąc, zgodziłabym się na każdy  sposób rozwiązania tego związku. - 
Deveridge był impotentem?

- zapytał, patrząc na nią. - Trudno mi powiedzieć. - Włożyła dłonie w rękawy szlaf a. - 

Wiem tylko, że nie interesował się mną. Niestety, nie  ryłam tego przed nocą poślubną. - 

Dlaczego ożenił się z panią, skoro nie mógł wypełniać  [stawowych małżeńskich 
obowiązków?

- Już panu chyba wyjaśniłam, że mnie nie kochał. Nie peresowało go małżeństwo. Jedyne, 

background image

czego chciał, to poznać ligłębsze, najmroczniejsze tajemnice filozofii Vanza. Sąfił, że mój 

ojciec umożliwi mu to, ucząc go dawnego języka. Artemis zacisnął dłoń na półce nad 
kominkiem. - Tak, oczywiście. Nie potrafię dziś jasno myśleć. Proszę p wybaczyć. - Ma 

pan za sobą ciężką noc.  Można by tak powiedzieć. r Mogę przynieść jakiś lek mojej 
cioci. - Nie ręczę za siebie, jeśli jeszcze raz wspomni pani o tej olemej miksturze. - 

Spojrzał na nią groźnie. Chciałam tylko panu pomóc - stwierdziła z wyraźną  acją w 
głosie. Proszę mi uwierzyć, że jak na jedną noc zrobiła pani  Izo wiele. lilczała przez 

chwilę, a potem postanowiła podzielić z nim swymi spostrzeżeniami na temat 
zachowania Ren AUA\’DA QL’ICK  - Mówiłam panu kiedyś, że przeszukałam jego 

laboratorium.  - Tak.   - Miałam okazję przeczytać pewne jego notatki. Wynikała z nich, 
że za przyczynę swej impotencji uważa całkowitej poświęcenie się filozofii Vanza. 

Napisał, że całą życiowa energię kieruje na studiowanie dawnych alchemicznych taj 
jemnic.  - Rozumiem. Czy przed ślubem nic nie wskazywało na toJ że nie jest 

zainteresowany wypełnianiem małżeńskich obowiąz ków? Nic pani nie zauważyła?

- Wiem, że to trudno zrozumieć, sir. - Westchnęła. - Prósz mi uwierzyć, że często wracam 

myślami do czasów sprze zawarcia małżeństwa i zapytuję siebie, jak mogłam być ta 
naiwna. - Madeline.

- .

- . - Mogę tylko powiedzieć, że Renwick był szalonym demc nem o wyglądzie anioła. Sądził, 

że potrafi oczarować wszysN kich, i udawało mu się to przez pewien czas. - Zakochała się 
pani w nim? Madeline potrząsnęła głową. - Patrząc na to z perspektywy czasu, byłabym 

gotowa uwierzyć, że ten człowiek użył jakichś magicznych sztuczek żeby ukryć prawdę o 
sobie. To jednak zbyt proste wyjaśnienia Mówiąc szczerze, Renwick dokładnie wiedział, 

jak mni zwieść. - Oczywiście, nie próbował wzbudzić w pani pożądania Tak 
przynajmniej przypuszczam. - Nie, z całą pewnością, nie. Namiętność ma swoje dóbr 

strony, jak myślę, ale nie byłam tak młoda i naiwna, popełnić błąd, nie odróżniając jej 
od prawdziwej miłości. Dzisiaj też, zapewne, nie popełniła tego błędu, pomyślał. - To 

oczywiste. Żadna kobieta z pani temperamentem i jasnością umysłu nie pozwoliłaby, 
aby takie drobiazgi jak namiętność zakłóciły zdrowy rozsądek i zdolność logicznego 

rozumowania.  - Otóż to. Mówiłam już panu, że mam wiele zastrzeżeń do (filozofii 
Vanza i że jej nie aprobuję. - Dała mi to pani jasno do zrozumienia. - Ale jak pan wie, 

wychowałam się w domu, w którym kierowano się zasadami tej filozofii, i muszę 
przyznać, że Iprzejęłam zawartą w niej niechęć do kierowania się silnymi 

lamiętnościami. - Zawahała się na moment, potem dodała: Renwick był na tyle mądry, 
że to rozumiał. Uciekł się do innej iktyki niż budzenie pożądania. - Cóż, u licha, może 

być bardziej pociągające niż pożąanie kobiety o pani temperamencie? Bardzo jestem 
tego ciekaw. - Sir, nie rozumiem pana tonu. Czyżby był pan na mnie zły?

- Nie wiem - odparł zaskakująco szczerze. - Proszę odowiedzieć na moje pytanie. - No 

dobrze. On udawał, że jest oczarowany moją inteligenteją i wiedzą. - Teraz rozumiem. 

Innymi słowy, próbował panią przekonać, e kocha panią dla jej umysłu. - Tak, a ja 
idiotka mu uwierzyłam. - Zamknęła na chwilę czy. - Myślałam, że jesteśmy sobie 

przeznaczeni. Bliźniacze Musze w metafizycznym związku, który łączy nas na wyższym 
oziomie. - Jest to piekielnie silna więź. - W rzeczywistości okazała się złudzeniem. ~ 

Jeśli choćby połowa tego, co pani powiedziała, jest  AMANDA Q(JICK  prawdą, to 
Renwick Deveridge naprawdę był szaleńcem. Artemis znów wpatrywał się w płomienie. 

- Jak powiedziałam, potrafił to początkowo ukrywać, ale po naszej nocy poślubnej 
powoli zaczynałam rozumieć, że co& jest nie w porządku. - Szalony czy nie, ten człowiek 

nie żyje i został pochowany. - Artemis nadal patrzył w ogień. - Jednak wydaje się, jął 
gdyby ktoś chciał, żebyśmy uwierzyli, iż wrócił zza grobu. - Jeśli to nie jest duch 

Renwicka, to musi być ktoś, kto zna mojego męża na tyle dobrze, by go naśladować. 
Ktoś, kto jes również znawcą filozofii i sztuki walki Vanza. - Powinniśmy zapoznać się z 

background image

przeszłością Deveridge’a. Rano poproszę Henry’ego Loggetta, żeby tym się zajął. - 

Artemisj odwrócił się od kominka i stanął przed Madeline. - A tymczasemj musimy 
uporać się z sytuacją, która zaistniała pomiędzy nami. - Co pan przez to rozumie?  - Pani 

dobrze wie co. - Spojrzał w stronę kozetki, a potem wrócił wzrokiem do Madeline. - 
Oczywiście, jest zbyt późno, by przeprosić panią za to, co zaszło w tym pokoju.

- .

- .   - Nie ma potrzeby przepraszać - przerwała mu. - A jeślij już, to ja powinnam to zrobić. - 

Tym razem nie będę się spierał. - Rzecz w tym, sir, że w zasadzie nic się nie zmieniło. - 
Nic?

- Chciałam powiedzieć, że nadal jestem wdową o nie najlepszej reputacji. Mieszkam pod 

pana dachem. Jeśli ludziej dowiedzą się o tym, niewątpliwie będą przypuszczać, że 

wiążej nas romans.   - I tak bardzo nie będą się mylić.  Zacisnęła mocniej tasiemki 
szlafroka i spojrzała na niego unosząc głowę. - Słusznie czy nie, jak powiedziałam, 

między nami nic się nie zmieniło. Wiąże nas podobna zależność jak przed tym, co.

- .

- . (hmm, zdarzyło „się na tej kozetce.  - Niezupełnie - rzekł Artemis, podchodząc do niej. - 

Ale dzisiaj nie będziemy już o tym rozmawiać. Jak na jedną noc byłoby to zbyt wiele. - 

Ale, Artemisie.

- .

- . - Pomówimy o tym innym razem. - Wziął ją pod rękę. Prześpijmy się teraz i przemyślmy 

wszystko. Chodźmy, Madeline. Najwyższy czas, żeby pani wróciła do łóżka. - Ależ 

powinniśmy ustalić pewne plany - upierała się. Jest sprawa przeszukania domu pana 
Pitneya.

- .

- . - Później, Madeline. Mocniej ścisnął jej ramię i poprowadził do drzwi. Gdy nijali stolik 

stojący obok fotela, jej uwagę zwrócił mały śniący przedmiot, którym Artemis się bawił, 
kiedy weszła „o biblioteki. Zanim zdołała zapytać, co to jest, znalazła się przy drzwiach. - 

Dobranoc, Madeline. - Spojrzał na nią łagodnie. Proszę ostarać się zasnąć. Wydaje mi się, 
że już od dłuższego czasu nie sypia pani dobrze, a to źle działa na nerwy. Pani ciocia t 

pewnością by to potwierdziła. Pocałował ją zaskakująco delikatnie, a potem zamknął jej 
Irzwi przed nosem. Przez chwilę patrzyła na nie, wreszcie uszyła na górę. Układając się do 

snu, myślała o maleńkim przedmiocie eżącym na stoliku. Była prawie pewna, że jest to 
złoty wisiorek  dewizki. 11 ^ Sprawdziły się najgorsze przeczucia. Obcy wszedł do domu. 

Przysłali kogoś, żeby mu przeszkodzić. Od lat wiedział, żejest obserwowany przez Obcych, 
wiedział, że jest śledzony. Już dawno zrezygnował z tłumaczenia przyjaciołom, dlaczego 

nikomu nie może ufać. Uważali go za szalonego, ale on znał prawdę. Obcy nękali go, gdyż 
wiedzieli, że jest bliski zgłębienia tajemnic vanzagariańskiej filozofii. Czekali tylko, aż 

dotrze do źródeł wiedzy skrywanej przez dawnych uczonych. Zamierzali zdobyć te 
tajemnice, kiedy już je pozna. Fakt, że jeden z nich zakradł się tej nocy do jego domu, 

stanowił dowód, żejest bliski, nawet bardzo bliski, dokonania najważniejszego odkrycia. W 
drżących dłoniach mocno ściskał starą księgę, którą studiował w momencie, kiedy wykrył 

obecność intruza. Z uchem przyciśniętym do ściany stał nieruchomo w tajemnym przejściu 
zbudowanym przed laty, zaraz po śmierci żony. Był wtedy znacznie młodszy i sprawniejszy. 

Wszystko, oczywiście, zrobił \  sam. Nie mógł zaufać cieślom i murarzom. Mogli być 
przecież szpiegami Obcych. Już wtedy przeczuwał, że dokona wielkiego odkrycia w 

starożytnych tekstach Vanza. Rozumiał, że będzie je musiał chronić. Obcy zaczęli się nim 
interesować bardzo dawno. Początkowo tylko sporadycznie wyczuwał, że jest 

obserwowany, ale stopniowo stawało się to coraz częstsze. Wtedy rozpoczął przygotowania. 
Teraz nadszedł czas, by to, co wykonał, spełniło swoje zadanie. Stał bez ruchu w ciemnym 

przejściu, podporządkowując swój umysł strategii niewidzialności. Mieszkał sam w starej 
murowanej rezydencji. Od pewnego czasu gosposia przychodziła do niego tylko dwa razy w 

background image

tygodniu, ale wtedy nawet na minutę nie spuszczał z niej oka. Przede wszystkim dbał o to, 

żeby nie zapuszczała się w podziemia domu. Gotował sobie sam. Oczywiście, nie jest to 
zajęcie dla dżentelmena, lecz kiedy człowiek jest śledzony przez Obcych, trzeba 

zrezygnować z przestrzegania konwenansów. Należy robić to, co się musi. Wielki cel, jakim 
było rozszyfrowanie tajemnej wiedzy leżącej u podstaw filozofii Vanza, był znacznie 

ważniejszy niż godność dżentelmena. Zaskrzypiały deski podłogi w holu po drugiej stronie 
ściany. Obcy widocznie był przekonany, że w domu nie ma nikogo, gdyż hałasował 

bardziej, niż można by oczekiwać po człowieku, kierującym się strategią Vanza. Eaton 
Pitney uśmiechnął się ponuro. Najwidoczniej udał się podstęp, by przekonać sąsiadów, że 

wyjeżdża na wieś, chociaż nie wszystko przebiegło tak, jak zakładał. Miał nadzieję, że Obcy 
spróbują odszukać go w jego wiejskim majątku, a on zyska odrobinę spokoju. Oni jednak 

przysłali kogoś, by przeszukał jego dom. Dobiegł go jakiś stłumiony dźwięk, a potem 
następny. Po  chwili zorientował się, że Obcy znajduje się na piętrze. Pozwolił sobie na 

złośliwą satysfakcję. Czy on uważa, że jestem tak głupi, by zostawić swoje notatki tam, 
gdzie łatwo je znaleźć?  Młode pokolenie vanzagarian wiele mogło się jeszcze nauczyć od 

starszych. Słyszał skrzypienie otwieranych i zamykanych szuflad. Trzeszczała podłoga nad 
jego głową. Dobiegły go stłumione odgłosy kroków, trzaskania, stukania. Eaton oparł się o 

ścianę i czekał. Zachowanie spokoju nie przychodziło mu łatwo. Od lat działał w 
niezwykłym napięciu; jego nerwy nie były już tak mocne jak dawniej. Znów przycisnął ucho 

do ściany i nasłuchiwał. Miał nadzieję, że intruz nie odkryje tajemnych podziemi domu. 
Wydawało mu się, że upłynęły długie godziny, zanim się zorientował, że Obcy idzie 

schodami na dół. Wstrzymał oddech, gdy usłyszał dźwięk świadczący o tym, że intruz 
otwiera drzwi prowadzące do podziemi. Potem dobiegły odgłosy z pomieszczenia będącego 

składem rupieci, ale wkrótce zorientował się, że Obcy wrócił na parter. Starszy pan 
zamknął na chwilę oczy i pozwolił sobie na westchnienie ulgi. Intruz nie znalazł ukrytego 

pokoju. Po chwili wszelkie hałasy ucichły. Eaton odczekał jeszcze pół godziny, żeby mieć 
całkowitą pewność, że Obcy opuścił dom. Kiedy nabrał już przekonania, że jest sam, 

wyprostował się. Mięśnie zesztywniały mu od przebywania w jednej pozycji. Odprężył się 
nieco i podszedł do wyłożonej boazerią ściany, w której ukryte były drzwi do tajemnego 

przejścia. Zanim je otworzył, nasłuchiwał jeszcze przez chwilę. Nic nie słyszał. Otworzył 
drzwi i wyszedł do ciemnego korytarza. Tu zatrzymał się i znów nasłuchiwał. Cisza była tak 

gęsta jak mgła otulająca dom. Eaton pośpieszył korytarzem ku schodom prowadzącym do 
podziemi. Zapalił świecę i ruszył nimi w dół. Pewny był, że nikt nie dotarł do jego 

tajemnego gabinetu. Minął obszerny skład rupieci, otworzył zamaskowane drzwi i zszedł 
do pomieszczenia, które dawnym właścicielom domu służyło jako piwnica i droga ucieczki 

w razie napadu. Kiedy przed laty odkrył te podziemia, nikomu o nich nie powiedział. 
Dokonał w nich pewnych ulepszeń i urządził wygodny gabinet oraz laboratorium, gdzie 

mógł prowadzić ważne badania, ukryty przed oczami Obcych. Zadał sobie trud, by 
opierając się na wzorach Vanza, sprytnie zabezpieczyć dojście do tajemnego gabinetu. 

Zszedł w dół starymi kamiennymi schodami, odsunął fragment boazerii i właśnie szykował 
się do wejścia do najlepiej zamaskowanej kryjówki w swoim domu, gdy usłyszał nagle 

szelest kroków na podeście schodów. Serce zamarło mu na moment. Odwrócił się zbyt 
szybko, tak że noga, na którą utykał, ugięła się pod nim. Upuścił świecę, by przytrzymać się 

krawędzi drzwi. - Myślałeś, stary durniu, że ukryjesz przede mną swoje tajemnice? 
Wiedziałem, że muszę tylko czekać. - Leżąca na podłodze świeca migotliwym blaskiem 

oświetlała ściany i schody. - Wiedziałem też, że każdy, wcześniej czy później, po wyjściu 
intruza, chce sprawdzić, czy to, czego strzeże, jest nadal bezpiecznie ukryte. Łatwo to 

przewidzieć. Chociaż świeca jeszcze nie zgasła, Eaton nie widział twarzy Obcego, stojącego 
na podeście, dostrzegł tylko błysk światła na lufie pistoletu i złotą rękojeść laski w jego 

dłoni. Starszy pan z przerażeniem zauważył, że Obcy podnosi pistolet i starannie w niego 
celuje. - Nie - szepnął i cofnął się o krok. Dlaczego nie wziąłem broni, pomyślał. - Nie 

background image

potrzebuję już żadnej pomocy, żeby dotrzeć do twoich tajemnic. Sam otworzyłeś mi drzwi. 

Bardzo to uprzejme z twojej strony. Eaton uskoczył do tyłu, gdy dostrzegł, że Obcy naciska 
spust. Nagły ruch, chociaż wywołał silny ból w nodze, stwarzał szansę ocalenia. Starszy pan 

zobaczył błysk światła. Ogłuszający huk wystrzału odbił się echem od kamiennych ścian. 
Poczuł uderzenie pocisku. Zachwiał się, ale nie upadł. Nie jestem JUŻ tak szybki jak 

dawniej, pomyślał. Płomień leżącej na podłodze świecy zamigotał jeszcze raz i zgasł. 
Zapanowała nieprzenikniona ciemność. - Do wszystkich diabłów! - mruknął Obcy, 

wyraźnie zirytowany. Eaton zdumiony był tym, że jeszcze żyje. Pocisk trafił go w ramię, nie 
w serce. Zapewne Obcy źle wycelował w migocącym świetle gasnącej świecy. Starszy pan 

zdawał sobie sprawę, że zyskał parę sekund, by się uratować. Słyszał, jak intruz, klnąc 
cicho, usiłuje zapalić następną świecę. Przycisnął dłoń do zranionego ramienia, by nawet 

kropla krwi nie spadła na podłogę. Drugą dłonią poszukał najbliższej ściany. Jej 
powierzchnia była gładka, szklista. Poruszając się po omacku, dotarł do pierwszego załomu 

muru i skręcił za róg, kierując się wyłącznie ‘ zmysłem dotyku.  Dostrzegł za sobą 
przyćmione światło, ale się nie obejrzał.  Przed sobą nic nie widział, lecz pod palcami czuł 

gładką ścianę.  Tylko to było mu potrzebne.   Sam zaprojektował ten labirynt. Znał na 
pamięć jego tajemnice,  - Co, u diabła?! - dobiegł go spoza kamiennej ścianyj stłumiony 

głos Obcego. - Wyjdź, Pitney. Daruję ci życie, jeślij zaraz wyjdziesz. Słyszysz mnie? Daruję 
ci życie. Potrzebny mij tylko ten cholerny klucz. Eaton zignorował te pełne furii słowa. 

Mocniej przycisnął rękę do rany. Liczył na to, że krew wsiąknie w surdut. Gdyby kapała na 
podłogę, zostawiłaby ślad umożliwiający Obcemu pościg. Musiał dotrzeć do gabinetu, gdzie 

w biurku spoczywał pistolet. - Wracaj, stary durniu! Nie masz żadnej szansy! Eaton jeszcze 
mocniej zacisnął ranę i zagłębił się w ciemnym labiryncie. Artemis i Zachary stali w 

niewielkim ponurym pokoju i wyglądali przez okno na wąską uliczkę. - Tutaj się ukrył. - 
Artemis powiódł dłonią po obdrapanym parapecie. - Zostały ślady po kotwicy, do której 

przywiązał linę. Zachary pokręcił głową. - Dobrze, że zauważył pan, że ta dziwka zgasiła 
świecę. - Wiesz już, jak się nazywa ta kobieta?
- Lucy Denton. Przed rokiem wynajęła pokój na parterze i pracowała tu aż do dzisiaj. - 

Wiesz coś więcej o niej?

- Jeszcze nie. Zniknęła gdzieś w podejrzanych dzielnicach. Mały John mówi, że jeden z jego 

kumpli coś tam na jej temat słyszał, ale na razie nikt jej nie widział. Artemis zauważył, że 

Zachary jest dziwnie zatroskany. Typowa dla niego zadziomość zniknęła gdzieś bez 
śladu. Zachary był dzieckiem ulicy. Miał jakieś nazwisko, ale zwyczajem młodych 

włóczęgów rzadko go używał. Pracował dla Artemisa od ponad trzech lat. Znajomość 
zawarli, kiedy chłopiec z kierowanej przez Zachary’ego bandy młodocianych 

złodziejaszków usiłował pozbawić Artemisa złotego zegarka. Śmiała próba nie powiodła 
się; Artemis złapał łobuza za  AMANDA QU!CK  kołnierz. Zachary, który stał na uboczu i 

obserwował całą akcję, nie opuścił swojego wspólnika, tylko podjął desperacką próbę 
uwolnienia dzieciaka. Wyskoczył z bocznej uliczki, grożąc Artemisowi nożem. Ten 

jednym ruchem pozbawił go broni, ale młodzieniec nie zrezygnował i rzucił się na niego 
z pięściami. Postawa Zachary’ego, jego zapał w obronie młodszego kolegi, spodobała się 

Artemisowi. Kiedy już uporał się z napastnikiem, wziął go na bok i powiedział:  - Jesteś 
sprytnym, dzielnym chłopcem. Mam robotę dla kogoś, kto jest tak lojalny. Jeśli chcesz 

mieć pracę dającą stałe dochody, to zgłoś się do mnie. Trzy dni później Zachary czekał 
na niego pod klubem. Chłopak był nieufny, ale zdecydowany. Porozmawiali przez 

dłuższą chwilę i doszli do porozumienia. Początkowo ich wzajemne stosunki były 
chłodne, jak pomiędzy chlebodawcą a pracownikiem, ale po pewnym czasie przerodziły 

się w przyjaźń opartą na szacunku i lojalności. Artemis ufał Zachary’emu bardziej niż 
niektórym dżentelmenom z wyższych sfer. - Nie przejmuj się. Znajdziemy ją w końcu. - 

Poklepał Zachary’ego lekko po ramieniu. Na razie zajmiemy się czymś innym. Zachary 

background image

nadal był niespokojny, bardziej, niż można było oczekiwać. - To był vanzagarianin, 

panie Hunt. - Tak jak ja. - Artemis uśmiechnął się. - No tak. Teraz on wie o tym, a przez 
to jest jeszcze bardziej niebezpieczny. Będzie ostrożniej szy, kiedy spróbuje następnej 

sztuczki,  - Myślisz o tym, że nie jestem już młody. To prawda, ale i wiek ma swoje 
zalety. Ja też nauczyłem się paru sztuczek. - Wiem o tym lepiej niż inni. A może 

przydałbym się panu jako taki.

- .

- . przyboczny strażnik?
- Bardziej potrzebny nil jesteś tu, na ulicach, zbierając informacje. Sam potrafię się 

obronić. Zachary zawahał się, a potem skinął głową. - Tak, sir - mruknął. Artemis w 
zamyśleniu rozglądał się po pokoju. - Na pewno dobrze zapłacił tej Lucy. Na tyle dobrze, 

że będzie mogła ukrywać się przez dłuższy czas. - Znajdziemy ją, sir, ale to może 
potrwać. Zna pan dzielnicę, w której się ukryła. To prawdziwy labirynt. - Po jakimś 

czasie skończą się jej pieniądze i wyjdzie z ukrycia, żeby znaleźć sobie klientów. Wtedy 
na nią natrafimy. - Oby nie było to dla nas za późno - powiedział ponurym tonem 

Zachary. - Mimo to odnalezienia jej nie uważam za najważniejszą sprawę. Zapamiętaj 
sobie stare przysłowie Vanza: „Kiedy szukasz odpowiedzi, warto rozejrzeć się tam, gdzie 

nie oczekujesz, że jest ukryta”. Poza dzielnicą rozpusty mamy jeszcze inne miejsca do 
przeszukania. - My, w naszej dzielnicy, też mamy pewne powiedzenie, panie Hunt: „Nie 

wychodź na ciemną ulicę, jeśli nie masz pistoletu w ręce i przyjaciela za plecami”. - 
Dobra rada. Zapamiętam ją. Madeline obudziła się, by stwierdzić, że tak długo i tak 

głęboko nie spała od dawna. Najważniejsze, że nie dręczyły jej koszmary o pożarze, krwi 
i śmiechu martwego mężczyzny. W radosnym nastroju wstała z łóżka. Gdy wyjrzała 

przez okno, spostrzegła, że miasto znów jest otulone gęstą szarą  AMANDA QU!CK 
mgłą, ale nie popsuło to jej humoru. Czuła się pełna energii, gotowa do podjęcia 

najtrudniejszych zadań, prowadzących do rozwiązania zagadki ducha Renwicka. Nagle 
uświadomiła sobie, że przy śniadaniu może spotkać Artemisa, i jej entuzjazm 

gwałtownie zgasł. Łatwiej byłoby jej stanąć twarzą w twarz ze zjawą niż z tym 
mężczyzną. Spojrzała na odbicie swej zaspanej jeszcze twarzy w lustrze stojącym na 

toaletce. Co innego zmusić go szantażem do zaangażowania się w poszukiwania 
zaginionej pokojówki i ściganie mściwego ducha nieżyjącego męża, a co innego 

prowadzić z nim obojętną rozmowę nad smażonymi jajkami i tostami, po tym jak 
pozwoliła mu się uwieść. Ten nieoczekiwany niepokój zirytował ją. Dlaczego tak się 

przejmowała spotkaniem z nim? Przecież dała mu wyraźnie do zrozumienia, że nic się 
nie zmieniło. Nadal była Niebezpieczną Wdową, tak samo jak wczoraj. Przecież na jej 

reputację w oczach Artemisa nie mogło wpłynąć odkrycie, że jest wdową dziewicą. 
Dlaczego wszystko wydaje mi się dzisiaj tak szalenie skomplikowane, pomyślała, 

zaciskając dłonie na krawędzi stolika. Spojrzała jeszcze raz na swoje odbicie w lustrze i z 
irytacją stwierdziła, że na policzkach pojawił się rumieniec. Z jakiego powodu miałaby 

się czuć zażenowana? Artemis nie miał prawa pokpiwać z niej i być arogancki. Był, bądź 
co bądź, dżentelmenem, chociaż zajął się interesami. Przy odrobinie szczęścia mogło się 

okazać, że jeszcze śpi. A może należy do tych ludzi, którzy wstają bardzo wcześnie i 
zjadają śniadanie, zanim obudzą się pozostali domownicy? Jej ojciec miał taki zwyczaj. 

Nalała chłodnej wody do dużej białej miednicy. Ochlapała najpierw twarz, a potem 
szybko umyła się gąbką. Następnie  włożyła elegancką suknię z czarnej krepy, ozdobioną 

na brzegach szarymi satynowymi kwiatuszkami, odetchnęła głęboko, otworzyła drzwi i 
odważnie ruszyła w stronę jadalni. Szczęście jej nie sprzyjało. Artemis nie sypiał długo, 

ale nie miał też zwyczaju zrywać się o świcie i potem dyskretnie znikać w bibliotece. 
Siedział przy stole, przyjaźnie gawędząc z Bemice, jak gdyby w nocy nie zdarzyło się nic 

niezwykłego. Bo tak było, pomyślała. Nic się nie zmieniło. - Dzień dobry, kochanie. - W 
niebieskich oczach Bernice, gdy spojrzała na Madeline, widać było zadowolenie. - Och. 

background image

wyglądasz dzisiaj świeżo jak stokrotka, moja droga. Widzę, że mój nowy eliksir świetnie 

działa. Muszę przygotować ci na wieczór następną porcję. Madeline dostrzegła błysk 
rozbawienia w oczach Artemisa. Rzuciła mu karcące spojrzenie i zwracając się do 

Bernice, przywitała się grzecznie:  - Dzień dobry, ciociu. Jakiś dziwny wyraz pojawił się 
w oczach Bernice. ale natychmiast zniknął. Madeline podeszła do kredensu i udawała, że 

z zaciekawieniem ogląda potrawy ułożone na srebrnych talerzach. Ku jej przerażeniu 
ciotka nadal nie przestawała radośnie szczebiotać. - Słowo daję, Madeline, już dawno 

nie wyglądałaś tak ładnie. Prawda, panie Hunt, że sprawia wrażenie cudownie 
wypoczętej?

- Nic nie robi tak dobrze, jak głęboki nocny sen - odparł  Artemis. Madeline, wbrew 

postanowieniu, że będzie zachowywać się tak, jak gdyby nic się nie stało, marzyła tylko o 

tym, by ziemia rozstąpiła się pod jej nogami i pochłonęła ją na zawsze. AMANDA 
QU/CK  - Pan Hunt poinformował mnie o niezwykłych zdarzeniach, óre miały miejsce 

dzisiejszej nocy - oznajmiłaBemice. - Powiedział ci?

- Madeline upuściła widelec, który trzymała dłoni, i odwróciła się do niej. - Naprawdę 

powiedział ci, co iło się w nocy?

- Tak, oczywiście, moja droga. Muszę przyznać, że byłam j głębi wstrząśnięta. - No tak.

- .

- . Mogę wyjaśnić.

- .

- . - Madeline rozejrzała się ;zradnie. - Pani ciocia jest bardzo zaniepokojona - wtrącił się 

Armis. - Mam pełne prawo, by się niepokoić! - zawołała Bemice. ipad na ulicy, w 
sąsiedztwie klubu. To straszne. Ci bandyci iją się coraz bardziej zuchwali. Madeline 

poczuła ulgę, ale drżenie rąk jeszcze nie ustąpi. Usiadła na najbliższym krześle i zwróciła 
się do Ar nisa:  - Ma pan jakieś nowe wiadomości?

- Wczesnym rankiem widziałem się z Zacharym - odparł. yraz rozbawienia nie zniknął 

jeszcze z jego twarzy. - Znaleźmy pokój, w którym ukrył się napastnik, ale z żalem muszę 

vierdzić, że nie wniosło to nic nowego do sprawy. Mam dzieję, że Zachary i jego 
pomocnicy wkrótce dowiedzą się egoś, co naprowadzi nas na trop tego wojowniczego 

vangarianina. Madeline była zaskoczona. Zanim wstała z łóżka, on już ążył spotkać się ze 
swoim informatorem, przeszukać dom, sy którym został napadnięty, i wrócić na 

śniadanie. Wyjątwo pilnie zajął się sprawami, do których go zaangażowała. No właśnie. 
Zachowywał się tak, jak gdyby nic się nie stało. W godzinę później Bemice zastała 

bratanicę w jej sypialni. Nie bawiąc się we wstępy, przystąpiła wprost do rzeczy. - Jesteś 
bliska zakochania się w panu Artemisie, prawda? Madeline upuściła pióro, którym 

sporządzała jakieś notatki. - Wielkie nieba! Cóż ty opowiadasz, ciociu. - Och, moja 
droga, to jest bardziej poważne, niż sądziłam. Bemice sprawiała wrażenie zafrasowanej. 

Usiadła na brzegu łóżka. - Zaczyna się pomiędzy wami romans. - Ciociu!  - Od samego 
początku zauważyłam, że podobacie się sobie. - Skąd takie dziwne przypuszczenia? 

Bemice podniosła dłoń i zaczęła liczyć na palcach. - Po pierwsze, poprosiłaś go, żeby 
pomógł ci w twoich kłopotach. Po drugie, on zgodził się na to. - I z tego 

wywnioskowałaś, że coś nas łączy?

- Tak. - To jest najbardziej dziwaczne, śmieszne i nonsensowne przypuszczenie, z jakim się 

spotkałam. Jak mogłaś wyciągnąć taki wniosek z tak mizernych przesłanek?

- Czyżbym się myliła?

- Poprosiłam go o współpracę, gdyż potrzebna mi była pomoc człowieka, który zna sposób 

rozumowania vanzagarian. Pan Hunt zgodził się, bo chce wejść w posiadanie dziennika 

mojego ojca. To była zwykła handlowa umowa, nic więcej. - Jest tak, jak sądziłam. Masz 
z nim romans. Madeline postukała palcami o blat sekretarzyka. - To nie jest takie 

proste, jak sądzisz, ciociu. - Moja droga, jako wdowa jesteś kobietą światową, 
niezależnie od tego, czy czujesz się nią, czy nie. Nie zamierzam ci nic doradzać. - Sama 

background image

dobrze wiesz, że się przed tym nie powstrzymasz. - Masz rację. Jak powiedziałam, nie 

zamierzam udzielać ci rad, chciałabym jednak, żebyś zwróciła uwagę na jeden fakt. - Cóż 
takiego?

- Stwierdziłaś, że przyjął twoją ofertę, bo chce mieć dziennik Wintona. - Tak. - On jest 

mistrzem Vanza. - Dlatego właśnie go zatrudniłam. Ciotka spojrzała na bratanicę z 

przyganą. - Doprawdy, Madeline, jesteś inteligentną kobietą. Jak mogłaś przeoczyć coś 
tak oczywistego?

- Co jest aż tak oczywiste?
- Pan Hunt nie musiał wiązać się z tobą umową, żeby wejść w posiadanie tego dziennika. 

Pamiętasz chyba, co sama mi powiedziałaś. Przy jego zdolnościach zdobycie go 
przyszłoby mu bez trudu. - Ha! - zawołała triumfująco Madeline. - I tu się mylisz. 

Przemyślałam dobrze tę sprawę. Pan Hunt doskonale wie, że wykradzenie dziennika 
wiązałoby się z poważnym ryzykiem. - Jakim ryzykiem?

- Takim, że mogłabym ujawnić jego powiązania z Pawilonami Marzeń. Nie może 

ryzykować, by w wyższych sferach zaczęto mówić o tym, że zajmuje się interesami. 

Rozumiesz? Nie miał wyboru. Musiał zawrzeć ze mną układ. Bemice przyglądała jej się 
przez dłuższą chwilę, ale milczała. - No i co teraz. Co o tym myślisz?

- zapytała Madeline. - Wiesz równie dobrze jak ja, że gdyby chciał to zrobić, to znalazłby 

sposób, żeby zmusić cię do milczenia. Madeline znieruchomiała. Poczuła, że skóra 

cierpnie jej na plecach. Patrzyła na cieniutki tomik oprawiony w cielęcą skórę, leżący na 
sekretarzyku. W jej myślach zapanował chaos. Ciotka miała rację. Z JA W A  Madeline 

po chwili opanowała się i spojrzała jej w oczy. - Może masz rację, że on nie pomaga nam 
wyłącznie  dlatego, by zdobyć dziennik. Jeśli tak, to sprawa wydaje się  jeszcze bardziej 

skomplikowana. , - Dlaczego tak sądzisz, kochanie?

- Skoro nie pomaga nam z powodu tego dziennika, to  ‘ dlaczego to robi?  i - Och, 

powiedziałam ci już, moja droga. Podobasz mu się.  Myślę, że sprawia mu przyjemność 
odgrywanie roli bohatera. - Jeśli go nawet pociągam, to nie ma to nic do rzeczy 

oświadczyła stanowczo Madeline. - To wcale nie wyjaśnia, dlaczego nam pomaga. Poza 
wszystkim mistrzowie Vanza ćwiczą się w tym, by nie ulegać uczuciom. - Nie 

przypuszczam, żeby takie ćwiczenia zawsze były skuteczne. Namiętności bywają 
niekiedy bardzo silne. Madeline potrząsnęła głową. - Artemis nigdy nie pozwoli na to, by 

kierowały nim namiętności. Jeśli nie pomaga nam ze względu na dziennik ojca ani 
dlatego, że chce zmusić mnie do milczenia, oznacza to. że • miał jakieś inne powody, dla 

których przystał na naszą umowę. - Jakież to mogą być inne powody?

- Któż to wie. On jest mistrzem Vanza. - Moja droga.

- .

- . - Naprawdę nie chciałabym o tym rozmawiać, ciociu. - Rozumiem. - Bemice przez chwilę 

milczała, a potem się spytała: - Dobrze się czujesz?

- Oczywiście. Dlaczego miałoby mi coś dolegać?

- Nie chciałabym być niedelikatna, ale zdaję sobie sprawę, że tej nocy zdarzyło się coś, co 

było dla ciebie całkiem nowym  doświadczeniem. - Nie było to dokładnie to, czego 

oczekiwałam, ale nie stało  się nic złego - odrzekła Madeline. - Niezupełnie to, czego 
oczekiwałaś?

- Bemice wydęła wargi. - To dziwne. Wydawało mi się, że pan Hunt powinien być równie 

biegły w sztuce kochania jak we wszystkim innym. - Doprawdy, ciociu, myślę, że dość 

jasno dałam do zrozumienia, że nie chcę rozmawiać o tych sprawach. - Oczywiście, 
kochanie. - Ale jeśli już musisz wiedzieć, to pan Hunt okazał się taki właśnie, jakim 

określiłam go na początku naszej znajomości. Dojrzały, ale jednak młodzieńczy. 12 
JlVtoś go śledził. Artemis zatrzymał się przy najbliższej bramie i nasłuchiwał. 0dgłos 

kroków był cichy, stłumiony gęstą mgłą, lecz on wyczuwał ich rytm.  Kroki ucichły. 
Wysunął się z bramy i ruszył dalej. Po chwili znów je usłyszał. Śledzący go człowiek nie 

background image

zbliżał się, ale i nie astawał zbyt daleko w tyle. Artemis wiedział, że jeśli się dwróci, nie 

zobaczy nic poza niewyraźną sylwetką, majaczącą ‘ gęstej mgle. Przez dłuższy czas hałas 
na ulicy był na tyle duży, że nie yszał odgłosu kroków, ale nawet wtedy czuł, że jest 

śledzony Na najbliższym rogu skręcił w lewo. Po przeciwnej stronie ulicy był park. 
Widział potężne szkielety drzew, otulone mgłą. lica przejechał wolno powóz. Skorzystał 

z turkotu kół i chrzęsi uprzęży, by przeskoczyć do następnej bramy. Czekał. Gdy zapadła 
cisza, znów usłyszał kroki, tym rzem wolniejsze. A M ANO A QUICK  Śledzący go 

człowiek domyślił się zapewne, że on gdzieś się ukrył. Po kilku sekundach zrezygnował 
widać z akcji, gdyż szybkim krokiem ruszył wzdłuż ulicy. Zakapturzona postać przeszła 

tuż przed nim. Artemis wysunął się z bramy i bezszelestnie podszedł do niej. - Piękna 
pogoda na popołudniowy spacer, prawda?

- powiedział spokojnie. - Artemis! - krzyknęła Madeline. Zatrzymała się i odwróciła w jego 

stronę. - Na Boga, sir. Nie powinien mnie pan tak straszyć. To źle działa na moje nerwy. 

- Co pani tu robi? Powiedziałem, że sam przeszukam dom i Pitneya.   - A ja dałam panu 
wyraźnie do zrozumienia, że na to nie > pozwolę. To był mój pomysł, jeśli pan pamięta. 

Przyglądał się jej spod lekko opuszczonych powiek. Na’ pewno była zirytowana, ale 
podejrzewał, że złość służy tylko  zamaskowaniu innych - głębszych i mocniejszych - 

uczuć. • Pamiętał przecież o tym, że chociaż jest wdową, i to podejrzaną:  o 
zamordowanie męża, aż do ubiegłej nocy była kobietą niewinną. Pamiętał, jak rumieniła 

się przy śniadaniu. - Jak się pani dzisiaj czuje?

- zapytał uprzejmie,  - Cieszę się znakomitym zdrowiem, sir, jak zawsze - od powiedziała 

zniecierpliwionym tonem. - A pan?   - Jestem zdruzgotany poczuciem winy.   - Winy?

- Zatrzymała się i spojrzała na niego. - Jaki pan ma powód, żeby czuć się winnym?  - 

Szybko zapomniała pani o wczorajszej nocy. Przykro mi słyszeć, że wywarłem na pani 
tak słabe wrażenie. - Ależ nie zapomniałam. Zapewniam pana tylko, że nie m pan 

najmniejszego powodu, by cierpieć z poczucia winj w związku z tym, co stało się w 
bibliotece. - Była pani niewinną dziewicą. Z A W A  - Nonsens. Byłam dziewicą, ale 

niezupełnie niewinną. Poprawiła nerwowo rękawiczki. - Może pan być pewny, że żadna 
kobieta, która przeszła przez to, co ja przeżyłam po .

- ślubie z Renwickiem Deveridge’em, nie pozostałaby niewinna. - Myślę, że rozumiem 

panią. - Tak jak powiedziałam w nocy, nic się nie zmieniło. - Hmm. - Poza tym wcale nie 

wywarł pan na mnie tak słabego wrażenia. - Dziękuję. Nawet nie domyśla się pani, ile 
dla mnie znaczy ten miły komplement. Moja męska duma nie cierpi już tak bardzo. , - 

Taka udawana pokora nie bardzo do pana pasuje, sir. Może pan sobie oszczędzić 
wysiłków. - Skoro pani nalega. - Jeśli już mowa o poczuciu winy, to powinien pan mieć 

wyrzuty sumienia, że wymknął się pan z domu, nic mi o tym nie mówiąc. Artemis 
rozejrzał się po zasnutej mgłą ulicy. Ludzi spotykali niewielu i było mało 

prawdopodobne, by ktoś zwrócił uwagę ‘na Madeline. Jeśli zastosuję pewne środki 
ostrożności, to ‘potrafię zapewnić jej względne bezpieczeństwo, pomyślał. Inna sprawa, 

że nie miał wyboru. Jeśli nie zgodziłby się tlą jej towarzystwo, to mógł zrezygnować z 
przeszukania domu Pitneya. - Dobrze. - Wziął ją pod rękę i przyśpieszył kroku. - Może 

pani pójść ze mną, ale pod warunkiem, że kiedy znajdziemy się już w tym domu, będzie 
pani słuchać moich poleceń. Czy iło zrozumiałe?  Nie mógł widzieć, jak Madeline wznosi 

oczy ku niebu, bo Jej twarz zasłaniał kaptur, ale był pewien, że tak właśnie ‘zareagowała 
na jego słowa. - Doprawdy, sir, doprowadza mnie pan do rozpaczy. Czy naprawdę nie 

jest pan w stanie zrozumieć tej prostej prawdy, że to pan powinien słuchać moich 
poleceń, a nie odwrotnie? Jest pan zaangażowany w tę sprawę wyłączne dlatego, że’ 

zaproponowałam panu umowę. Gdyby nie ja, wcale nie wie i działby pan, że istnieje 
problem ducha Renwicka.   - Proszę mi wierzyć, nigdy nie zapominam, że to wszystko 

dzieje się z pani winy. Wysoki mur, otaczający ogrody na tyłach ogromnej! rezydencji 
Eatona Pitneya, nie stanowił przeszkody dla Ar temisa. Madeline trzymała w ręku 

background image

niewielką, niezapaloną jeszcze lampę i patrzyła, jak jej towarzysz wspina się po 

kamiennym murze. Kiedy znalazł się na szczycie, opuścił! kawałek liny z zawiązaną na 
niej pętlą, i  Madeline wsunęła w nią but, uchwyciła się liny i Artemis, zdawało się bez 

wysiłku, wciągnął ją na mur. Po chwili zniknęli w otulonym mgłą ogrodzie. - To 
wszystko jest całkiem zabawne - powiedziała. - Obawiałem się, że tak to pani potraktuje 

- zauważył ponuro. :  Mgła była tak gęsta, że dom widziany od strony ogrodu! wydawał 
się ogromną bezkształtną bryłą. Artemis znalazł’ kuchenne wejście i nacisnął klamkę. - 

Zamknięte - powiedział. - Można się było tego spodziewać, skoro właściciel przebywa na 
wsi. - Madeline przyglądała się zabezpieczonym okiennicami oknom. - Jestem pewna, że 

potrafi pan otworzyć, ten zamek. - Skąd u pani taka pewność?

- Jest pan mistrzem Vanza. - Wzruszyła ramionami. Wiem z doświadczenia, że mężczyźni 

wyćwiczeni w dawnych sztukach walki radzą sobie z każdymi zamkniętymi  drzwiami. - 
Oczywiście, nie pochwala pani tych umiejętności. Wyjął z kieszeni płaszcza komplet 

wytrychów. W umyśle Madeline pojawiły się sceny z nocnych koszmarów. Zobaczyła 
siebie pod drzwiami sypialni, próbującą otworzyć drzwi kluczem, który wyślizgiwał się 

jej z palców. - Muszę przyznać, że są one użyteczne i nie kwestionuję ich również u pana. 
Mój ojciec też radził sobie z zamkami, a nawet uczył mnie.

- .

- . Drobiazg. To nie ma teraz znaczenia. Artemis zerknął tylko na nią i przystąpił do pracy. 

Po irugiej nieudanej próbie otworzenia zamka Madeline zaczęła się niepokoić. - Czy coś 
jest nie w porządku?

- Wygląda na to, że Pitney w obawie przed Obcymi, którzy go podobno prześladują, kazał 

zainstalować specjalne zamki. Takiego jak ten nie kupi się u przeciętnego ślusarza. 

Madeline obserwowała kolejne próby. - Poradzi pan sobie?

- Może. - Nachylił się niżej nad dużym żelaznym żarnikiem. - Jeśli nie będzie pani 

rozpraszać mojej uwagi. - Przepraszam - mruknęła. Artemis pracował jeszcze przez 
chwilę. - Mam go - powiedział wreszcie. - Sprytny mechanizm party na klasycznym 

wzorze Vanza. Muszę zapytać Pitneya, to mu go zrobił. - Ciekawe, jak go pan o to zapyta, 
nie przyznając się do Włamania do jego domu - zauważyła ironicznie Madeline. - 

Dziękuję za zwrócenie mi uwagi na to drobne przeoczenie. - Artemis schował wytrychy 
do kieszeni i otworzył drzwi. Patrzyli przez chwilę w wąski ponury korytarz. Nie pojawił 

się nikt, by zażądać wyjaśnień, nie rozległ się żaden sygnał alarmowy. Madeline 
ostrożnie przekroczyła próg. - Dom wydaje się pusty. Ciekawe, gdzie naprawdę wyjechał 

Pitney. - Przy odrobinie szczęścia znajdziemy coś, co wskaże nam miejsce jego pobytu. - 
Artemis wszedł za Madeline do wnętrza domu i zamknął drzwi. Stał przez chwilę, 

uważnie rozglądając się w ciemnym korytarzu. - Jeśli coś tu znajdziemy, to wyślę do 
niego Leggetta, żeby zadał mu parę pytań. Chciałbym’ wiedzieć, dlaczego Pitney uznał za 

stosowne opuścić miasto.

- ;  - Tak, ja.

- .

- . - Madeline zatrzymała się przy drzwiach kuchennych i patrzyła na leżący na stole 

kawałek sera i niedojedzoną;  kromkę chleba.  - Co tam jest?

- Artemis stanął za swą towarzyszką i ponad jej głową patrzył na niedokończony posiłek. - 

Rozumiem. Madeline weszła do kuchni i wzięła do ręki kromkę chleba.

- ‘  - Pan Pitney musiał opuścić dom w pośpiechu, i to całkiem;  niedawno. Chleb jest 

świeży. , Artemis ściągnął brwi.   - Chodźmy. Musimy działać szybko. Wolałbym nie 
spędzaćj tu więcej czasu, niż jest konieczne. Ruszył korytarzem w głąb domu i po chwili 

znalazł si w holu. Madeline dogoniła go, gdy zatrzymał się przy otwartych dużych 
dębowych drzwiach. - Biblioteka?

- zapytała, zatrzymując się obok niego. - Tak. - Artemis nie poruszył się. Uważnie oglądał 

pokój. Albo Pitney pilnie potrzebuje gospodyni, albo ktoś tu by przed nami. - Co ma pan 

background image

na myśli, sir?

- Madeline stanęła na palcach zajrzała ponad jego ramieniem do biblioteki i wstrzymali 

oddech na widok rozrzuconych na dywanie papierów i książek. ‘ Wielkie nieba! Pitney z 

całą pewnością nie narobiłby takieg  bałaganu, mimo że jest dziwakiem. Zresztą 
ekscentryczni i yanzagarianie do przesady lubią porządek. Bałagan ich roz prasza. - 

Ciekawe spostrzeżenie - powiedział Artemis, potem cofnął się i zaczął przeszukiwać hol. 
- Chwileczkę! - zawołała cicho Madeline. - Nie zamierza pan przeszukać biblioteki?

- Szkoda na to czasu. Jeśli było tu coś interesującego, to ten, co zjawił się przed nami, z 

pewnością to znalazł. - Artemisie, może Pitney miał rację. Może naprawdę ktoś go 

śledził?

- Niewykuczone - odparł wymijająco. Dreszcz niepokoju wstrząsnął Madeline. - Uważa 

pan, że nie zrobili tego ci wyimaginowani Obcy? To był duch Renwicka?  ‘ - Proponuję, 
żebyśmy nie nazywali tego kogoś duchem. ; Kimkolwiek jest, to człowiek z krwi i kości. - 

vanzagarianin. Artemis bez słowa ruszył na dalsze poszukiwania. Madeline podążyła za 
nim. Zatrzymała się jeszcze raz, gdy  stanął przy drzwiach salonu. Meble przykryte były 

pokrowcami, okna zasłonięte ciężkimi kotarami. - Wydaje mi się, że Pitney niezbyt 
często przyjmował gości - zauważył Artemis. i - Bardzo dziwny człowiek. Ale w końcu 

jest.

- .

- . ‘ - Proszę nie kończyć. To nie najlepszy moment, by przypominać mi o pani 

uprzedzeniach w tych sprawach. Madeline zamilkła. Wspólnie przejrzeli pomieszczenia 

na piętrze. Wszędzie panował chaos. Ubrania wyrzucono z szaf, komody były 
Opróżnione, kufry otwarte. Jak pan myśli, czego ten ktoś szukał?

- zapytała. - Tego samego, co próbował znaleźć w bibliotece Linslade’a Może Księgi 

Tajemnic, choć nie rozumiem, jak zdrowy n, umyśle człowiek może uwierzyć w jej 

istnienie. - O ile dobrze pamiętam, wspomniałam już, że Renwici Deveridge nie był 
człowiekiem normalnym. - Tak, powiedziała pani coś takiego. Przy końcu korytarza 

natrafiła na wąskie, kręte schody. - Możemy tędy wrócić - zdecydował Artemis. - A co z 
podziemiami? Tam z całą pewnością jest par pomieszczeń z mnóstwem gratów. - 

Madeline ruszyła za swyr towarzyszem schodami w dół. - Może duch.

- .

- . to znaczy ta intruz nie pomyślał o przeszukaniu ich. - Podejrzewam, że był na tyle 

skrupulatny, ale warto i tan się rozejrzeć. W korytarzu na parterze, za kuchnią, Artemis 

otwór drzwi, za którymi znajdowały się schody prowadzące piwnic. Zatrzymał się na 
chwilę, by zapalić latarnię, a poter ruszył w dół. Po chwili znaleźli się w zakurzonym 

pomiesz* czeniu, pełniącym rolę składu rupieci. Madeline patrzyła na skrzynie i 
zamknięte kufry. - Nawyraźniej intruz nie trudził się, by tu czegoś szukać. Może nie 

odkrył wejścia do piwnic?  Artemis zatrzymał się obok schodów i uniósł latarnię. - Był 
tutaj - stwierdził. - Dlaczego pan tak uważa?

- Ślady stóp na zakurzonej podłodze. - Pochylił lampę. Jedne kończą się tu, przy ścianie, 

drugie prowadzą do tyct schodów. Byli tu niedawno dwaj ludzie, ale tylko jeden wyszedtj 

Madeline patrzyła na miejsce, gdzie kończyły się ślady. - Wygląda na to, że któryś z nich 
potrafi przenikać pr ściany. - Hmm.

- .

- . Artemis podszedł do kamiennej ściany i przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. Potem 

powiódł palcami wzdłuż niewidocznej niemal rysy. W pewnym momencie rozległ się 
cichy, stłumiony zgrzyt. Madeline podbiegła do niego. - Ukryty mechanizm?

- Tak. Jeden z kamieni odchylił się na bok, ukazując solidny żelazny zamek. Artemis 

odstawił latarnię i sięgnął po komplet wytrychów. - Mamy szczęście, że Pitney trzyma 

się klasycznych wzorów ‘ Vanza - powiedział po chwili. - Warto przestrzegać tradycji. Po 
chwili odetchnął z satysfakcją. W ścianie znów zazgrzytały cicho dobrze naoliwione 

background image

mechanizmy. Madeline patrzyła zafas; cynowana, jak odchyla się fragment muru o 

rozmiarach drzwi. ; - Następne schody - szepnęła. - Muszą tam być jakieś i 
pomieszczenia.  - Ta część domu jest bardzo stara. - Artemis przyjrzał się • kamiennym 

schodom prowadzącym w dół i znikającym w cał kowitych ciemnościach. - Schody 
prowadziły prawdopodobnie  do pomieszczeń, które pełniły rolę piwnicy. To mogła być 

również droga ucieczki. Takie podziemne przejścia często  budowano w starych 
zamkach i fortecach.  - Może Pitney skorzystał z niego, by uciec przed intruzem - 

zauważyła Madeline, wpatrując się w ciemną przestrzeń. ( Artemis zamyślił sę.  - Wrócę 
tu później, żeby sprawdzić, dokąd prowadzą te  schody - powiedział. - Po tym jak 

odprowadzi mnie pan do domu, tak? A wła śnie, że nie! - Znieruchomiała na moment, 
gdy spostrzegła  leżące na podłodze świece. - Chodźmy. Nie możemy tracić czasu. - 

Madeline, widzę, że tym razem muszę być twardy. Groźnie zmierzył ją wzrokiem. - 
Proszę się nie trudzić, nie przekona mnie pan. - Podniosła jedną ze świec i zapaliła ją. - 

Jeśli nie chce mi pan towarzyszyć, pójdę sama. - Przez chwilę zdawało jej się, że Artemis 
zaprotestuje, ale uniósł latarnię i ruszył schodami w dół. - Czy ktoś pani powiedział, że 

większość dżentelmenów uważa upór za mało pociągającą cechę damy?

- zapytał, siląc się na obojętny ton. Skrzywiła się. Nie mogła zaprzeczyć, że jego słowa nieco 

ją dotknęły. - Nie uważam tego za istotny problem, jako że w tym momencie nie 
poszukuję męża. A skoro mowa o uporze, to wydaje mi się, że pod tym względem 

doskonale do siebie pasujemy. - Nie zgodzę się z tym. Pierwszeństwo przypisywałbym 
pani. - Nagle przerwał. - O! Co my tu mamy?  Zatrzymał się na ostatnim stopniu 

schodów, tak że niewiele brakowało, a wpadłaby na niego. Stanęła o jeden stopień wyżej 
i zerknęła mu przez ramię. Przez chwilę nie mogła wyjść ze zdumienia. W świetle latami 

zobaczyła coś, co na pierwszy rzut oka przypominało ciasny korytarz obwieszony 
klejnotami, które tworzyły zawiły wzór o kształcie diademu. Dopiero po chwili 

zrozumiała, że patrzy na wąskie wejście do wnętrza sali. której wszystkie ściany 
wyłożone są niewielkimi, gładkimi płytkami. - Po co Pitney zadał sobie tyle trudu, by 

urządzić takie wnętrze?

- zapytała. - On musi być naprawdę wyjątkowym dziwakiem. - Myślę, że co do tego 

jesteśmy zgodni. - Aretmis ruszył;  w kierunku wyłożonego płytkami pomieszczenia. - 
Tylko że]  przy tym jest mistrzem Vanza, o czym mi pani często przypomina. Madeline 

patrzyła przed siebie z rosnącym zdumieniem. Światło latami, odbijające się w setkach 
płytek ułożonych w dziwne wzory, wywoływało w oczach patrzącego niezwykłe wrażenia. 

Rzędy równoległych, różnej grubości smug biegły wzdłuż ścian, przecinały sufit i ginęły 
po przeciwległej stronie. W pewnym miejscu szereg niewielkich kwadratów zdawał się 

znikać w nieskończoności. Zdumiona i lekko oszołomiona, przyglądała się fragmentowi 
ściany, na której dostrzegła wzór składający się z większych i mniejszych trójkątów. Gdy 

spojrzała wyżej, zobaczyła niekończący się ciąg kół tworzących jak gdyby tunel, na tyle 
duży, że można było weń wejść. Złudzenie było aż tak wyraźne, że wyciągnęła w tę 

stronę rękę. ale pod palcami wyczuła tylko gładką płytkę. - To są wzory Vanza - 
szepnęła. - Oglądałam je w jakiejś starej księdze. - Tak - Artemis uważnie oglądał wzór, 

który sprawiał, że w miejscu, gdzie była tylko płaska ściana, widziało się dużą salę. - Te 
ilustracje znajdują się w księdze pod tytułem „Strategia iluzji”. Niektóre wzory 

wykorzystałem w Pawilonach Marzeń. Artemis doszedł do końca korytarza, skręcił w 
prawo i nagle zniknął, jak gdyby wszedł w jedną ze ścian. Razem z nim zniknęło światło 

latami. Madeline została ze świecą w ręce. Ogarnął ją dziwny niepokój. - Artemisie! 
zawołała cicho. Pojawił się na końcu korytarza, a wraz z nim światło. - To jest labirynt. - 

Cały wyłożony tymi płytkami?

- Najwidoczniej. - Bardzo dziwne. - Powiedziałbym raczej, że jest to sprytny sposób, by 

zamaskować tajemne wyjście.

- .

background image

- . a może coś innego. - Czy Pitney mógł tu ukryć coś bardzo ważnego?

- Coś, co jest szczególnie cenne dla człowieka tak ekscentrycznego jak Eaton Pitney, nie 

musi być aż takie ważne dla kogokolwiek innego - zauważył Artemis. - To prawda, ale 

skoro i tak nie wiemy, czego szukamy, to może warto się rozejrzeć. - Zgadzam się. 
Potrzebny nam będzie sznurek. - Sznurek? Och, tak, oczywiście. Do zaznaczenia drogi 

przez labirynt. Myślę, że znajdziemy jakiś w kuchni. Artemis ruszył w stronę wyjścia. Był 
o krok od niej, gdy zauważyła, że nagle nieruchomieje ze wzrokiem wbitym w schody, 

którymi zeszli do podziemia. - Do diabła! - mruknął. Zgasił nagle latarnię i zdmuchnął 
świecę. Ogarnęła ich nieprzenikniona ciemność. - Co się stało?

- zapytała szeptem. - Ktoś stoi na podeście schodów - odpowiedział bardzo cicho. - Pitney?
- Nie wiem. Nie widziałem jego twarzy. Idziemy. - Wziął ją za rękę i pociągnął w głąb 

labiryntu. Poczuła narastający lęk. Myśl, że ma się w nim zagłębić, wywoływała w niej 
paniczny strach. Oddychała z trudem. Na szczęście przypomniała sobie, że mają 

latarnię. Poczuła podmuch powietrza, a potem usłyszała głuche stuknięcie. - Co to było?

- Ten drań zamknął drzwi u szczytu schodów. Usłyszeli jeszcze stłumiony odgłos zgrzytania 

metalu o metal. - Teraz przekręcił klucz w zamku - dodał Artemis. - Na nic lepszego nie 
zasłużyłem za to, że pozwoliłem pani przyjść tutaj. - Założę się, że to był Pitney. - Złość, 

którą nagle poczuła, złagodziła nieco lęk ściskający jej gardło. - Prawdopodobnie sądzi, 
że zaskoczył tak zwanych Obcych w swoim labiryncie. - Bo zaskoczył obcych. - Artemis 

zapalił latarnię. - Nas, mówiąc ściśle. - Może powinniśmy go zawołać. Wyjaśnić, że nie 
mamy złych zamiarów. - Wątpię, czy zdołalibyśmy się porozumieć przez te potężne 

drzwi. Nawet gdyby to było możliwe, nie sądzę, żebyśmy go przekonali. Bądź co bądź, 
przyłapał nas w swoich podziemiach. - Artemis zamyślił się na chwilę. - Poza wszystkim 

istnieje możliwość, że to nie Pitney zamknął nas tutaj. - Myśli pan, że mógłby to być ten 
intruz, który przeszukiwał dom, zanim przyszliśmy?

- Być może. Artemis wyjął pistolet z kieszeni, sprawdził go, a potem zaczął z 

zainteresowaniem wpatrywać się w sufit. Albo podziwia swoje odbicie w płytkach nad 

głową, albo modli się o wskazówki z niebios, pomyślała Madeline. Była jednak pewna, że 
na szybką pomoc nie ma co liczyć. - Artemisie, nie chciałabym panu przeszkadzać, ale 

nie możemy tu tkwić w nieskończoność. - Hmm? Nie, oczywiście, że nie. Kucharka 
będzie niezadowolona, jeśli nie wrócimy na kolację, nie mówiąc już o pani cioci. - 

Zmartwi się nie tylko kucharka i ciocia. - Madeline rozejrzała się. - Ja też zacznę się 
niepokoić, jeśli będę zmuszona przebywać tu przez dłuższy czas. Chciałam panu 

przypomnieć, że nie mamy ze sobą żadnego z eliksirów mojej ciotki. - Następnym 
razem, udając się na taką wyprawę, powinniśmy pamiętać, by zabrać ze sobą choć jedną 

buteleczkę. Do licha, sir, wydaje mi się, że zaczyna się pan świetnie ć. Szukam tylko 
zabawnych stron naszej sytuacji. - Nadal  rywał się w sufit. - Zresztą to pani stwierdziła, 

że włamanie  omu Pitneya może być całkiem zabawne. To już przestaje być śmieszne, 
sir. Jak długo, pana  iem, ten człowiek może pilnować wejścia?  Nie mam pojęcia ani nie 

zamierzam tego sprawdzać.  Tlis uśmiechnął się do niej. - Chodźmy, musimy stąd  c, bo 
spóźnimy się na kolację. Co to wszystko znaczy? Dokąd chce pan iść?  To jest labirynt 

Vanza. Tak, wiem o tym. I co z tego?  Musi mieć drugie wyjście. - Skręcił w bok i zniknął. 
Artemisie! Niech pan się ze mną nie drażni. - Uniosła  ; spódnicy i pośpieszyła za nim. - 

O co panu chodzi?  Chcę znaleźć drugie wyjście, to wszystko. Ciekawe, jak pan to zrobi? 
Idąc po śladach. Jakich śladach?

- Madeline usiłowała nie patrzeć na  nicze, rozpraszające uwagę wzory, jakie tworzyły 

płytki. nisie, jeśli prowadzi pan jakąś dziwaczną grę w stylu  a, to muszę powiedzieć, że 

nie wydaje mi się ona zabawna. ‘ejrzał się przez ramię; w jego uśmiechu dostrzegła  ącą 
pewność siebie. Droga przez labirynt jest wyraźnie zaznaczona. zejrzała się, ale widziała 

tylko linie, które zbiegały się  - w oddali, i figury tworzące fałszywe otwory w ścianach. 
Mię widzę żadnych znaków. :emis ręką wskazał sufit. Początkowo widziała tylko 

background image

aszające uwagę geometryczne wzory, lecz po chwili  ‘egła słabe ślady sadzy, widoczne na 

jaśniejszych płytkach. Zrozumiała, że zostawiły ją świece i oliwne lampki, przenoszone 
tędy przez Batona Pitneya, kiedy niezliczone razy przemierzał swój labirynt. Ufga, jakiej 

doznała, była tak ogromna, że Madeline gotowa była wybaczyć swojemu towarzyszowi 
złośliwe demonstrowanie zadowolenia z siebie. - Wykazał pan wiele sprytu i inteligencji, 

zauważając te ślady - powiedziała. - Proszę zachować ostrożność z takimi pochwałami. 
Nie wyobraża sobie pani, jak na mnie działają. - Skręcił w następny korytarz, pokryty 

jeszcze bardziej niesamowitymi wzorami. Przysięgam, że pani słowa przyprawiły mnie o 
zawrót głowy. Skrzywiła się. Nie mógł tego widzieć, gdyż szła za jego plecami. 

Postanowiła zmienić temat rozmowy. - Biedny pan Pitney. Musi się bardzo bać tych 
mitycznych Obcych, skoro zdecydował się działać w ten sposób. Nie do wiary, że 

zamknął nas w tym strasznym labiryncie. Kiedy się stąd wydostaniemy, postaram się z 
nim porozmawiać. - Boję się, że to nic nie da. - Mam duże doświadczenie w 

postępowaniu z takimi szalonymi przyjaciółmi mojego ojca. Jestem pewna, że jeśli uda 
mi się osobiście porozmawiać z panem Pitneyem, to będę w stanie się z nim porozumieć. 

- Żywię taką nadzieję, bo i ja mam do niego parę pytań. Artemis zatrzymał się nagle. 
Tym razem wpatrywał się w podłogę. - Wygląda na to, że nie trzeba będzie go szukać w 

metafizycznej sferze, żeby z nim porozmawiać. Madeline spojrzała na brązową plamkę, 
widoczną na jasnożółtych płytkach. - Krew?  Artemis przykucnął, żeby lepiej przyjrzeć 

się śladowi na podłodze. - Tak, i to nie tak dawno zakrzepła. Coś się tutaj wydarzyło  w 
ciągu paru ostatnich godzin. - Podniósł się i spojrzał w stronę, z której przyszli. - Aż do 

tego miejsca nie było widać krwi na podłodze. Albo ktoś został zraniony tutaj, albo w 
innym miejscu labiryntu i zdołał zapobiec krwawieniu, zanim nie znalazł się 

dostatecznie daleko. Madeline była wstrząśnięta. - Myśli pan, że Pitney postrzelił kogoś, 
kto wdarł się do labiryntu? Trudno mi w to uwierzyć. Wiadomo, że jest dziwakiem, ale 

zawsze wydawał mi się miłym, łagodnym starszym panem. - Może i jest miły, ale wcale 
nie musi być taki łagodny mimo podeszłego wieku. - Gotowa jestem zgodzić się z panem 

w tej sprawie. - Nie wiemy jeszcze, czy to on był ofiarą, czy napastnikiem zauważył 
Artemis. - Proszę zaczekać tutaj, a ja pójdę dalej. - Ale, Artemisie.

- .

- . Spojrzał na nią tak groźnie, że zamilkła. Uświadomiła sobie, iż po raz pierwszy ujawnił tę 

stronę swojego charakteru. Wiedziała jednak, że potrzebuje jego pomocy jako człowieka 
doświadczonego. Postanowiła pozwolić mu działać samodzielnie. Skinęła głową, by 

potwierdzić, że zrozumiała. Artemis, wyraźnie usatysfakcjonowany, trzymając gotowy 
do strzału pistolet, ruszył niemal bezszelestnie w głąb labiryntu. Skręcił za najbliższym 

rogiem i zniknął. Drżącymi palcami zapaliła świecę i nasłuchiwała. Starała się oddychać 
powoli, rytmicznie, jak w czasie medytacji. Nie potrafiła powiedzieć, w jakim momencie 

poczuła w powietrzu lekki, prawie niewykrywalny zapach. Po chwili wyczuła ostrosłodką 
woń. Kadzidło? Nie potrafiła nazwać tych ziół, lecz była niemal pewna, że z tym 

zapachem zetknęła się już przy jakiejś okazji. Stawał się coraz mocniejszy. Z 
zakamarków pamięci wyłonił jej się nagle obraz sprzed wielu lat: stoi w drzwiach pokoju 

ciotki, zwanego laboratorium, i przygląda się, jak ta rozciera w moździerzu jakieś 
vanzagariańskie zioła. „L czym tym razem eksperymentujesz, ciociu Bemice?” - 

przypomniała sobie swoje pytanie i nagle odżyły jej w pamięci jakieś fragmenty 
odpowiedzi: „Podobno w małych ilościach te zioła wywołują halucynacje, a w większej 

dawce są silnym środkiem usypiającym, nawet dla najbardziej.

- .
- .

- „. Szok sprawił, że Madeline zamarła na kilka sekund. Potem nastąpił przypływ wielkiej 

energii i ruszyła biegiem w kierunku, w którym poszedł jej towarzysz. - Artemisie! Gdzie 
pan jest? Dzieje się coś strasznego!  - Tędy - usłyszała jego głos. - Proszę się kierować 

background image

plamami krwi, są dobrze widoczne. Pobiegła krętym korytarzem, wypatrując na 

podłodze tych przerażających brązowych plam. Potem skręciła w prawo i znalazła się w 
niewielkim pokoju urządzonym jak miniaturowa biblioteka. Widok był zaskakujący. 

Zimna kamienna podłoga pokryta była pięknym dywanem. Pośrodku stało stare 
mahoniowe biurko, za nim fotel, a obok niego dwie niezapalone lampy. Trzy oszklone 

szafy, zapełnione oprawionymi w skórę tomami, stały pod ścianami wyłożonymi 
płytkami, tworzącymi wzór z trójkątów. Gabinet dżentelmena w sercu labiryntu. Nic 

dziwnego, pomyślała, jeśli wziąć pod uwagę, że ten człowiek jest vanzagarianinem i 
wobec tego ma naturalne skłonności do dziwactw. Potem zobaczyła Artemisa, 

przykucniętego za biurkiem. Okrążyła solidny mebel i zamarła na widok Batona Pitneya. 
Leżał na podłodze. Na dywanie, obok jego bezwładnej,  zakrwawionej dłoni, dostrzegła 

pistolet. W ranę w lewym ramieniu wciśnięty miał fular. - Panie Pitney! - Przykucnęła 
obok niego i dotknęła jego ręki. Nie poruszył się, nie otworzył oczu, ale oddychał, 

chociaż słabo. - Dzięki Bogu, żyje - szepnęła. - To wyjaśnia nam jedną z dwóch zagadek - 
powiedział Artemis. - Wiemy, że to nie on zamknął nas w labiryncie. Madeline oderwała 

wzrok od poszarzałej twarzy rannego. - Przed chwilą poczułam niepokojący zapach. 
Wiem, że pochodzi od pewnych ziół, które wywołują halucynacje, a potem senność. Ktoś 

celowo zatruł powietrze w labiryncie. Artemis wciągnął powietrze przez nos i potrząsnął 
głową. - Nie czuję żadnego niezwykłego zapachu. - Zapewniam pana, że mam świetny 

węch i czuję zapach usypiających ziół. Ciocia kiedyś eksperymentowała z nimi. 
Powinniśmy jak najszybciej się stąd wynosić. - Wierzę pani. - Musi pan znaleźć to drugie 

wyjście. - Wydaje mi się, że jest gdzieś tutaj, w sercu labiryntu powiedział Artemis, znów 
patrząc w sufit. - Skąd to przypuszczenie?

- Siady sadzy na suficie są tutaj mocniejsze i nie ciągną się dalej w żadnym kierunku. 

Zresztą Pitney postąpiłby rozsądnie, umieszczając awaryjne wyjście obok swego 

gabinetu. Wyjął z pochwy sztylet, który nosił pod płaszczem, i podszedł do najbliższej 
ściany. Wsunął ostrze w szparę pomiędzy płytkami, ale nie znalazł głębszej szczeliny. 

Spróbował w następnej szparze, ale i tu ostrze się nie zagłębiło. Madeline niecierpliwie 
patrzyła, jak Artemis metodycznie sprawdza szczeliny pomiędzy płytkami. Po 

skontrolowaniu wszystkich ścian ukląkł i zajął się podłogą. Zapach ziół stawał się 
mocniejszy. - Żałuję, że nie zabrałam sztyletu, który dostałam od ojca. We dwoje 

szybciej sprawdzilibyśmy wszystkie szpary. Następnym razem będę o tym pamiętała. - Z 
przykrością muszę pani powiedzieć, Madeline, że przyszłego męża, bardziej niż pani 

upór, zniechęcić może fakt, że chętnie posługuje się pani pistoletem, sztyletem i 
podobnymi przedmiotami. - Kiedy zacznę znów szukać męża, postaram się znaleźć 

takiego mężczyznę, któremu nie będą przeszkadzać tego rodzaju drobiazgi. - Ach tak, 
tylko obawiam się, że będzie on należał do kategorii ekscentryków, o których ma pani 

nie najlepszą opinię. - Artemis odetchnął głęboko i zmarszczył czoło. - Ma pani rację z 
tym zapachem. Teraz i ja go czuję. - Proszę przewiązać twarz fularem, to osłabi działanie 

ziół. - Nakryła sobie usta i nos chusteczką. Nadal czuła niepokojący zapach, ale nie był 
już tak mocny. Artemis sporządził prowizoryczną maskę na twarz i wrócił do przerwanej 

pracy. Odchylił róg dywanu i ostrzem sprawdzał kolejne spoiny pomiędzy płytkami. 
Madeline zaczęła powątpiewać, czy jego teoria o drugim wyjściu jest prawdziwa, ale 

ponieważ nie miała lepszego pomysłu, milczała. Patrząc na wzory na ścianie, odniosła 
wrażenie, że się poruszają. Zamknęła na moment oczy, próbując pozbyć się tego 

złudzenia, ale gdy znów spojrzała na ścianę, poruszyły się jeszcze mocniej. - Artemisie, 
zaczynają się halucynacje. Mamy coraz mniej czasu. Odchylił dywan nieco szerzej i 

przystąpił do sprawdzania kolejnej szpary. Ostrze zagłębiło się po rękojeść. - Myślę, że 
znaleźliśmy wyjście - powiedział i schował sztylet do pochwy. Teraz już palcami wyczuł 

lekkie zagłębienie i uniósł brzeg płytki. Madeline usłyszała zgrzyt zawiasów. Fragment 
podłogi odchylił się ku górze, odsłaniając ciemny korytarz, do którego prowadziły 

background image

wąskie kamienne schodki. Strumień chłodnego wilgotnego powietrza wdarł się do 

pokoju. Papiery leżące na biurku poruszyły się. Artemis spojrzał na swoją towarzyszkę. - 
Jest pani gotowa?

- Tak, tylko co z Pitneyem? Nie możemy go tu zostawić. - Ja go będę niósł, a pani musi 

prowadzić - powiedział, wstając. Madeline wzięła lampę i zeszła do ciemnego korytarza 

pod podłogą labiryntu. Artemis podniósł Pitneya z zakrwawionego dywanu i przerzucił 
go sobie przez ramię. Ruszył za Madeline do kamiennego tunelu. Zatrzymał się tylko na 

moment, by zamknąć ruchomą klapę w podłodze. 13  Kana jest czysta. - Bemice 
zawiązała końce bandaża, opasującego szczupłe ramię Eatona Pitneya. - Nie widzę 

żadnych oznak infekcji, sir. Miał pan wyjątkowe szczęście. - Jestem pani ogromnie 
zobowiązany. - Twarz starszego pana wykrzywił grymas bólu, ale spojrzenie wyrażało 

głęboką wdzięczność. Powoli opadł na poduszki. - Przechowywałem w biurku pewne 
lecznicze zioła i zdołałem je zażyć, zanim straciłem przytomność. - Bardzo to rozsądne, 

że miał je pan pod ręką - powiedziała Madeline stojąca w nogach łóżka. - Mój gabinet 
jest w pełni przygotowany na takie nadzwyczajne okoliczności - powiedział Pitney. - 

Mam zapasowe naboje do pistoletu, wodę, żywność. Zawsze wiedziałem, że któregoś 
dnia przyjdzie mi schronić się w swoim labiryncie. Obcy musieli zaatakować wcześniej 

czy później. AMADA QUICK  Ten stary człowiek jest może szalony, pomyślał Artemis, 
ale niewątpliwie miał dość rozsądku i odwagi, by ukryć się w labiryncie przed 

napastnikiem, który do niego strzelał. Spojrzał na Madeline i pomyślał, że ona również 
wykazała wiele odwagi i opanowania w labiryncie i tunelu, którym wydostali się na 

zewnątrz. Nie mógł nie odczuwać podziwu. Po powrocie z niebezpiecznej wyprawy 
Madeline wykąpała się i przebrała w szarą perkalową suknię. Włosy, uczesane z 

przedziałkiem, układały się we wdzięczne fale po obu stronach głowy, tylko niewielkie 
loczki opadały na uszy. Gdyby nie skupiony wyraz twarzy, można by pomyśleć, że całe 

popołudnie spędziła, przyjmując gości. O tym, jak wiele musiała przeżyć w minionych 
latach. świadczył fakt, że potrafiła tak spokojnie potraktować wydarzenia tego 

popołudnia. Na szczęście wszystko zakończyło się dobrze. Ukryte w podłodze wyjście 
prowadziło do długiego, wykutego w skale tunelu, którego wylot znajdował się w 

opuszczonej szopie. Zabłoceni i dźwigający nieprzytomnego Pitneya, wydostali się na 
ulicę. Tu pojawił się kłopot z zatrzymaniem jakiejkolwiek dorożki. W końcu dotarli do 

domu. Bemice, słuchając chaotycznych wyjaśnień, zajęła się energicznie rannym. W 
rezultacie jej zabiegów odzyskał wreszcie przytomność i wkrótce zorientował się, gdzie 

jest. Szybko rozpoznał Bemice. - Czy może nam pan powiedzieć, co się wydarzyło? 
zapytał Artemis. - Obawiam się, że nie jestem już taki sprawny jak niegdyś powiedział 

Pitney. - Obcy zaskoczył mnie. Dawniej nic takiego nie mogłoby się zdarzyć. Madeline 
uśmiechnęła się dyskretnie i Artemis nie mógł jej mieć tego za złe. Rozmowa z Pitneyem 

nie będzie łatwa,  pomyślał. Ten człowiek najwyraźniej całą winę przypisuje istotom, 
które sobie wymyślił. - Czy pan wie, kim był ten.

- .

- . Obcy, który strzelał do pana? zapytała Madeline. - Nie. Twarz miał przewiązaną chustką, 

kapelusz nasunięty nisko na czoło. - Może jednak potrafi pan coś o nim powiedzieć - 
nalegała. Coś, co mogłoby nas naprowadzić na jego ślad. Pitney zmarszczył czoło. - 

Mogę tylko powiedzieć, że poruszał się jak młody człowiek, z pewnością niedotknięty 
reumatyzmem. No i miał w ręku laskę ze złotą rączką. Artemis zauważył, że Madeline 

mocniej zacisnęła dłonie na oparciu fotela. - Laskę, powiada pan - powtórzyła. - 
Owszem. Wydało mi się to dziwne. Nie była to laska. jaką nosiłby w tej sytuacji 

mężczyzna wyćwiczony w sztukach walki Vanza. - Pitney przerwał na moment. - Z 
drugiej strony człowiek ten przyszedł z ulicy i był zamaskowany. Laska pasowała do jego 

wyglądu, chociaż wydała mi się raczej niezwykła. Madeline wymieniła spojrzenie z 
Artemisem, a potem znowu zwróciła się do Pitneya:  - Czy może pan jeszcze coś o nim 

background image

powiedzieć?

- Nie sądzę. Nie rozpoznałem jego głosu, a słuch mam dobry. Jak mówiłem, był to Obcy. 

Artemis podszedł bliżej do łóżka. - Rozmawiał z panem? Niechże pan wyjawi, co panu 

powiedział. Ostry ton pytania wyraźnie zaniepokoił starszego pana. Madeline skarciła 
wzrokiem Artemisa, potrząsnęła głową, a potem odezwała się uspokajająco:  AMANDA 

OUICK. - Pan Hunt bardzo chciałby zidentyfikować tego Obcego, sir. Lepiej nie myśleć, 
co stałoby się z nami wszystkimi, gdyby skutecznie odurzył nas tymi ziołami. 

Najdrobniejszy szczegół może nam pomóc w odszukaniu go. - Dobrze. Jeśli chodzi o 
jego słowa, to nie pamiętam ich dokładnie. Mówił coś o wskazaniu mu drogi do moich 

tajemnic. Żądał klucza.

- .

- . chyba do biurka, co wydaje mi się nonsensowne. Oczywiście, wiem doskonale, po co tam 

przyszedł. - Po co?

- zapytał Artemis. - Naturalnie po moje notatki. - Pitney zerknął podejrzliwie w stronę 

drzwi, jak gdyby się obawiał, że ktoś może ich podsłuchiwać. - Pracowałem nad nimi 

przez lata. Jestem bliski odkrycia tajemnic i oni o tym wiedzą. - Tajemnice?

- Artemis spojrzał na Madeline. - Mówi pan może o vanzagariańskiej Księdze Tajemnic? 

Tym tomie, który podobno w zeszłym roku został wykradziony z Garden Temples?

- Nie, nie, nie. - Starszy pan skrzywił się z niesmakiem. Księga Tajemnic to tylko stary 

zbiór przepisów na alchemiczne eliksiry i trucizny. Zupełnie bez wartości. Moje badania 
sięgają samego serca filozofii Vanza. Poszukuję tych wielkich naukowych tajemnic, 

odkrytych przez starożytnych i utraconych w ciągu wieków. Artemis powstrzymał się, by 
głośno nie jęknąć. Próba wydobycia czegoś z tego człowieka wydawała się beznadziejna. 

Pitney spojrzał na Madeline. - Przykro mi z powodu pani małżeństwa, moja droga. 
Muszę jednak przyznać, że doznałem ulgi na wiadomość o śmierci Deveridge’a w tym 

pożarze. Znakomite rozwiązanie niezwykle niekorzystnej sytuacji. - Czy znał pan 
Renwicka Deveridge’a?

- zapytał Artemis. - Nigdy go nie spotkałem, ale na krótko przed jego śmiercią  zaczęły do 

mnie docierać pewne pogłoski. Nie wątpię, że on był Obcym. Oni potrafią się świetnie 

maskować. Artemis siłą woli starał się opanować zniecierpliwienie. - Jakie plotki dotarły 
do pana, sir? Pitney spojrzał na Madeline. - Na krótko przed śmiercią pani ojciec 

rozesłał do swoich najbliższych znajomych listy ostrzegające przed Renwickiem 
Deveridge’em. Przypuszczał, że może nas wypytywać o stare teksty Vanza. Radził nie 

ulegać urokowi swego zięcia. Wiedziałem już, że Reed wydał córkę za Obcego. Artemis 
wahał się przez chwilę, ale odważył się na decydujący krok. - Linslade uważa, że którejś 

nocy duch Deveridge’a złożył mu wizytę w jego bibliotece. Pitney parsknął lekceważąco. 
- Och, Linslade wiecznie mówi o duchach. To wariat. Wszyscy o tym wiedzą. Artemis 

zastanawiał się, czy łatwiej jest rozpoznać szaleństwo u innych, jeśli samemu jest się 
kandydatem do zakładu dla obłąkanych. - Czy nie sądzi pan, że Deveridge mógł przeżyć 

pożar i teraz jest na usługach.

- .

- . Obcych i pomaga im w poszukiwaniu dawnych tajemnic Vanza?
- Wątpię - mruknął Pitney. - Madeline jest nieodrodną córką swego ojca. Ta dama nie jest 

naiwna. - Co pan ma na myśli?

- zapytał Artemis. Starszy pan uśmiechnął się życzliwie do Madeline. - Jestem przekonany, 

że wykazała dość zdrowego rozsądku, by zanim dom spłonął, upewnić się, że Deveridge 
jest całkowicie martwy. Czyż nie tak, moja droga?  W jej oczach pojawił się wyraz 

zaskoczenia i oburzenia. - Doprawdy, sir, zdumiewa mnie pan. Nigdy bym nie 
przypuszczała, że uwierzy pan w plotki o tym, że zamordowałam męża. - Wielkie nieba! 

Pitney, jak mógł pan uwierzyć w takie oszczerstwa! - zawołała oburzona Bemice. - Tak, 
tak, to tylko pomówienia w kiepskim stylu. - Starszy pan mrugnął porozumiewawczo do 

background image

Artemisa. - Nigdy nie przywiązywałem wagi do takich pogłosek. A co pan o nich sądzi, 

sir?  Artemis zauważył, że Madeline patrzy na niego wyczekująco. Pomyślał o 
nieprzerwanym strumieniu plotek i wyrywkowych informacji, spływających na jego 

biurko dzięki Zachary’emu i jego pomocnikom. - Zwykłe plotki uważam za niesłychanie 
nużące - rzekł. Został nagrodzony spojrzeniem Madeline wyrażającym ulgę. Powiedział 

prawdę. Interesowały go tylko niezwykłe plotki. Henry Leggett zamknął notatnik i 
szykował się do wyjścia. - Wygląda na to, że mieliście oboje całkiem ładną przygodę. - 

Można to i tak określić - zauważył Artemis. - Eaton Pitney miał ogromne szczęście. 
Chociaż umknął przed tym intruzem, mógł się wykrwawić na śmierć. - On jest twardy. - 

To prawda, ale jednak byłoby z nim mamie. Gdyby nie ona.

- .

- . - Henry przerwał i milczał przez chwilę. - Muszę przyznać, że jest to interesująca 

kobieta. Artemis nalał sobie następną filiżankę kawy i podszedł z nią do okna. Patrząc 

na ogród, przywołał w myślach obraz Madeline. Przyszło mu to bez trudu. - Tak - 
powiedział. - Bardzo interesująca. - I o takim żywym umyśle. - Owszem. - Przy tym 

zdecydowana. Uważam rozmowę z nią za bardzo pobudzającą. - To prawda. Ona potrafi 
być.

- .

- . pobudzająca. - Długo z nią dzisiaj gawędziłem. Muszę przyznać, że tego rodzaju kobiet 

nie spotyka się często. - Masz rację. - Wychodzę już - oznajmił Henry, ruszając ku 
drzwiom. Żałuję, że jak dotąd nie zdobyłem zbyt wielu informacji o Renwicku 

Deveridge’u, ale będę działał nadal. Dzisiaj jeszcze wybiorę się do paru sklepów, w 
których sprzedają nietypowe laski. Może dowiem się czegoś o tej ze złotą rączką, którą 

nosi twój prześladowca. - Dziękuję ci. Henry. Zawiadom mnie natychmiast, jeśli się 
czegoś dowiesz. - Tak, oczywiście. - Henry otworzył drzwi. Artemis odwrócił się w jego 

stronę. - Henry!  - Słucham?

- Cieszę się, że zacząłeś przychylniej patrzeć na panią Deveridge. Wiem, że miałeś o niej nie 

najlepsze zdanie z powodu krążących plotek. Henry patrzył na niego przez chwilę, jak 
gdyby nie docierało do niego to, co usłyszał. Potem wyraz jego twarzy zmienił się. - Ja 

nie mówiłem o pani Deveridge. Mówiłem o jej ciotce, pannie Reed. Wyszedł i starannie 
zamknął za sobą drzwi. TT godzinę później Artemis pracował jeszcze, siedząc za 

biurkiem, gdy do biblioteki weszła Bemice. Witając ją uprzejmie, zauważył wyraz 
determinacji na jej twarzy. - Czym mogę pani służyć?

- Chcę z panem porozmawiać w pewnej delikatnej sprawie. - Proszę usiąść. Bemice usiadła 

po przeciwnej stronie biurka i patrzyła mu w oczy. - Jestem pewna, że wie pan, z jakiego 

powodu przyszłam. Instynktownie zaczął szukać jakiegoś sposobu, by uniknąć  tej 
rozmowy. Domyślał się, że nie będzie przyjemna. Spojrzał w stronę drzwi. - Gdzie jest 

Madeline?

- zapytał. - Na górze, z panem Pitneyem. Przypuszczam, że chce zasięgnąć jego opinii o 

pewnej starej książce, którą niedawno przysłał jej z Hiszpanii jeden z dawnych kolegów 
Wintona. A więc z tej strony nie mógł oczekiwać ratunku. - Rozumiem. - Artemis usiadł. 

- Skoro mowa o Pitneyu, muszę powiedzieć, panno Reed, że pani medyczne 
umiejętności wywarły na mnie ogromne wrażenie. Madeline ma rację. Świetnie zna się 

pani na ziołach. - Dziękuję. Kilka lat temu Winton przyniósł parę tomików notatek o 
ziołach i innych roślinach rosnących na wyspie Vanzagara. Wiele czasu poświęciłam 

studiowaniu tego tematu. Ale nie o tym chciałam z panem rozmawiać. - Tego się 
obawiałem. - Artemis wziął wisiorek od dewizki,  leżący na biurku, i zaczął się nim 

bawić. - Chodzi o Madeline, prawda?

- Tak. Przez parę sekund Artemis wpatrywał się w wisiorek, potem podnosi głowę. - 

Ciekawi panią, jakie są moje zamiary?

- Trafił pan w sedno, sir. - Bemice uniosła brwi. - Sam poświęciłem wiele czasu 

background image

zastanawianiu się nad tą kwestią. W jasnoniebieskich oczach Bemice pojawiła się 

iskierka gniewu. - Tak przypuszczałam. W końcu jeśli dżentelmen uwiedzie damę.

- .

- . - Ona pani powiedziała, że ją uwiodłem? Bemice machnęła ręką. - Nie było potrzeby. 

Wiedziałam, że coś się stało, gdy tylko zobaczyłam was razem przy śniadaniu. Zdaję 

sobie sprawę, że niektórzy dżentelmeni romans z wdową traktują zbyt lekko, ale nigdy 
bym nie przypuszczała, że pan wykorzysta moją bratanicę w taki sposób. Musi pan 

wiedzieć, że mimo swojego wdowieństwa Madeline nie ma dużego doświadczenia w 
kontaktach z mężczyznami. - Jestem tego świadomy - powiedział przez zaciśnięte zęby. - 

Nie wątpię. - Chwileczkę, droga pani. - Artemis odłożył wisiorek i splótł dłonie na 
biurku. - Nie należę do osób, na które można w ten sposób wywierać presję. To pani 

bratanica nie chce we właściwy sposób spojrzeć na sytuację, która zaistniała. 
Próbowałem rozmawiać z nią o tym, zanim poszliśmy do domu Pitneya, ale ona nie chce 

mnie słuchać. - Jeśli ma pan szlachetne zamiary, to pana obowiązkiem jest właściwe 
pokierowanie sprawą. - Moje zamiary? To ona twierdzi, że nic się nie zmieniło po tym, 

co między nami zaszło. Robi wszystko, żeby mnie o tym przekonać. - Nonsens! Wiele się 
zmieniło. Łączy was romans. - Ona utrzymuje, że wszystko jest tak, jak było. Uważa, że 

nadal w oczach świata jest Niebezpieczną Wdową, tak samo jak była nią wcześniej. - 
Tak, tak, mnie również wbijała w głowę te nonsensy, ale to jest śmieszne. W mojej 

rodzinie nie przywiązuje się wagi  AMANDA QU!CK  do opinii towarzystwa. Liczymy się 
tylko z faktami. - Bemice spojrzała na niego groźnie. - Niezaprzeczalnym faktem jest, że 

moja bratanica wczoraj była niewinną młodą kobietą, a dzisiaj nie jest już niewinna, i to 
wyłącznie z pana winy. - Proponuję, żeby pani powiedziała to jej, panno Reed. Mnie na 

pewno nie będzie chciała wysłuchać. Prawdę mówiąc, podejrzewam, że ona próbuje 
mnie wykorzystać dla własnych celów. - Wykorzystać pana?

- zapytała zdumiona Bemice. - Właśnie tak. Potrzebny jej jestem wyłącznie do znalezienia 

tego cholernego ducha, który ją prześladuje. Jestem dla niej wynajętym pracownikiem, 

a nie kochankiem. - Och, rozumiem, co pan ma na myśli. - Bemice wydęła wargi. - Tak, 
istnieje problem ducha Renwicka. Czekał przez moment, ale ona nie próbowała 

podważać jego wniosku. Wstał i podszedł do okna. - Nie sądzę, żeby darzyła mnie 
jakimiś cieplejszymi uczuciami. - Próbował pan ją o to zapytać?

- Nie było potrzeby. Pani bratanica dała mi wyraźnie do zrozumienia, że odnosi się 

nieufnie do dżentelmenów mających związek z filozofią Vanza. Nie można zaprzeczyć, że 

ja się do nich zaliczam. Zapadła cisza. Po chwili Artemis odwrócił się i spojrzał na 
Bemice. Ze zdziwieniem zauważył, że przygląda mu się w zamyśleniu. - Wydaje mi się, 

sir, że nie całkiem rozumie pan tę sytuację - odezwała się wreszcie. - Czyżby? Czego to 
ja, u licha, nie rozumiem?

- To nie dżentelmeni związani z filozofią Vanza niepokoją Madeline. - Przeciwnie! Przy 

każdej okazji stara się wykazać wady  tych, którzy są związani z tą filozofią. Jej zdaniem, 

członkowie Towarzystwa Yanzagarian to w najlepszym przypadku wariaci, tacy jak 
Linslade i Pimey, a w najgorszym niebezpieczni  bandyci. - Proszę mnie posłuchać, sir. 

Madeline wyrzuca sobie. że pozwoliła się usidlić Renwickowi Deveridge’owi. Uważa, że 
gdyby mu nie uległa i za niego nie wyszła, jej ojciec  żyłby do dziś. Artemis 

znieruchomiał. - To nie dżentelmenom z Towarzystwa Yanzagarian nie potrafi zaufać - 
mówiła dalej Bemice. - Ona nie ufa swojej intuicji i kobiecej wrażliwości. 14  \Jswynn, w 

towarzystwie swojego nowego znajomego, chwiejnym krokiem wyszedł na ulicę z 
zadymionego klubu karcianego. Usiłował dojrzeć dorożkę, która miała na nich czekać. Z 

niewiadomych powodów nie mógł jej wypatrzeć, chociaż słyszał stukanie kopyt konia i 
brzęk uprzęży. Skupił się i dopiero wtedy dostrzegł niewyraźny kształt pojazdu. Wypił 

tego wieczoru sporo alkoholu, ale przecież nie więcej niż zwykle. Nigdy dotąd nie 
cierpiał na zaburzenia wzroku, nawet jeśli był mocniej wstawiony. To na pewno ta mgła 

background image

zmąciła mi ostrość widzenia, pomyślał. Potrząsnął głową, by trochę oprzytomnieć, i 

poklepał swojego towarzysza po ramieniu. Złotowłosy mężczyzna przedstawił się jako 
poeta. Ładna twarz i gracja, z jaką się poruszał, potwierdzały te słowa. A przy tym był 

modnie ubrany. Fular zawiązany miał w wielce skomplikowany sposób, płaszcz 
wyróżniał się świetnym krojem. Zwracała uwagę niezwykła  raczej laska. Jej złota rączka 

miała kształt głowy drapieżnego ptaka. Poeta o twarzy człowieka światowego, 
wyrażającej skrywaną pod niewyraźnym uśmiechem pogardę dla innych, z pewnością 

nie należał do mężczyzn gotowych tracić czas na rozmowy z tymi, którzy ich nudzą. 
Fakt, że ten złotowłosy dżentelmen zainteresował się nim, Oswynn potraktował jako 

dowód na to, że został uznany za człowieka należącego do światowej elity, który gustuje 
tylko w najbardziej egzotycznych uciechach. - Na dzisiaj mam już dość wina i kart - 

oznajmił. - Chętnie wybrałbym się teraz do pewnego domu przy Rosę Lane. Pójdzie pan 
ze mną?

- Mrugnął porozumiewawczo. - Słyszałem, że stara rajfurka, która nim zarządza, ma dzisiaj 

na zbyciu świeży towar sprowadzony z prowincji. Poeta rzucił mu spojrzenie wyrażające 

bezgraniczne znudzenie. - Pewno takie gąski o pulchnych kształtach. Mleczarki prosto 
ze wsi. - Może ma i mleczarzy. - Oswynn zachichotał, zachwycony swoim dowcipem. - 

Pani Bird chlubi się tym, że potrafi zaspokoić różne gusty. Poeta zatrzymał się na 
chodniku i unosząc brwi, spojrzał na Oswynna. - Zaskoczony jestem, że dżentelmena o 

pańskim doświadczeniu może zaspokoić taka oferta. Cóż to za przyjemność zabawiać się 
z tępą, w dodatku oszołomioną dawką laudanum wieśniaczką. - No, nie.

- .

- . - A jeśli chodzi o chłopców, to wiadomo, że pani Bird wyszukuje ich w dzielnicy 

rozpusty, gdzie wyćwiczyli się doskonale w opróżnianiu kieszeni klienta. Protekcjonalny 
ton poety mógł być nieco drażniący, ale Oswynn wiedział, że jest on dżentelmenem o 

wyrafinowanej wrażliwości. Wiadomo było powszechnie, że ludzie tego typu  AMANDA 
QU/CK  dolni są do najbardziej niezwykłych ekscesów. Przypuszczał, 3 ma to jakiś 

związek z tym, że parają się piórem. O eskapadach yrona do dzielnicy rozpusty krążyły 
legendy. Oswynn próawałjednak bronić swojej propozycji. - Rzecz w tym, że najbardziej 

podobają mi się takie iłodziutkie panienki, a pani Bird na ogół oferuje całkiem vieżutkie 
kąski. - Osobiście preferuję bardziej rozbudzone i wyszkolone. - Wyszkolone?

- Zapewniam pana, że istnieje zadziwiająca różnica pomięty dziewczyną, która została 

odpowiednio przeszkolona  sztukach erotycznych, a pana zwykłymi dojarkami, które 

zybyły do miasta na wozie z jarzynami. - Przeszkolona, powiada pan. - Oswynn z 
niedowiarzaniem itrzył na swego jasnowłosego towarzysza, idącego w stronę  rożki. - 

Ano właśnie. Ja na ogół wybieram takie, które wyćwione są w chińskich metodach, ale 
czasami, gdy mam chęć jakieś urozmaicenie, wybieram dziewczynę biegłą w tech;e 

egipskiej. - Tylko czy te dziewczyny, o których pan mówi, są odwiednio młode?

- zapytał Oswynn podążając za nim. - Naturalnie. - Poeta otworzył drzwiczki dorożki i 

uśmiechł się zapraszająco. - Za odpowiednią cenę można mieć ładną lilutką dziewczynę, 
która zna większość erotycznych technik, lo tego jest jeszcze dziewicą. Moim zdaniem, 

nie ma nic szego niż dobrze wyuczona dziewica. Zaintrygowany Oswynn oparł dłoń na 
drzwiczkach pojazdu. - Dziewice ćwiczone są w tych zagranicznych praktykach?

- Nie powie mi pan, że nigdy nie próbował pan uciech, .
- ie oferuje Świątynia Erosa. - Muszę przyznać, że nie. - Wobec tego zapraszam tam pana 

dzisiaj. - Poeta zgrabnie wskoczył do dorożki i usiadł. - Przedstawię pana właścicielowi. 
Przyjmuje tylko klientów rekomendowanych przez stałych  gości. - To bardzo miłe z 

pana strony - powiedział Oswynn. Niezgrabnie wszedł do pojazdu i usiadł nieco zbyt 
pośpiesznie. Przez parę sekund miał wrażenie, jak gdyby wnętrze dorożki wirowało 

wokół niego. - Źle się pan poczuł?

- zapytał poeta i przyjrzał mu się  uważnie. - Nie, nie. - Oswynn potarł dłonią czoło. - Chyba 

background image

wypiłem dzisiaj więcej niż zwykle, ale świeże powietrze dobrze mi zrobi. - Znakomicie. 

Nie chciałbym, żeby ominęły pana te atrakcje, które chcę panu dzisiaj pokazać. Niewielu 
mężczyzn potrafi docenić takie rzadkie egzotyczne rozrywki. - Zawsze lubiłem takie 

rzeczy. - Czyżby?

- Poeta wyraźnie powątpiewał w to, co usłyszał. Oswynn zamknął oczy i oparł głowę o 

poduszki. Próbował skupić myśli na pewnej eskapadzie sprzed lat, która mogła wywrzeć 
wrażenie na poecie, ale nie mógł się skoncentrować. Nie było jeszcze późno, lecz z 

jakichś powodów czuł się bardzo zmęczony. - Przed paru laty z kolegami założyliśmy 
klub, by zapewnić sobie najbardziej niezwykłe, erotyczne przeżycia. - Słyszałem o nim. 

Poza panem należeli do niego Glenthorpe i Flood, prawda? O ile pamiętam, mówiliście o 
sobie Trzej Jeźdźcy. Oswynn z wysiłkiem otworzył oczy. - Skąd pan wie o Jeźdźcach?

- zapytał, czując, że plącze mu się język. - To tu usłyszy się jakiś okruch plotki, to tam. - 

Poeta uśmiechnął się. - Dlaczego rozwiązaliście swój klub?  Oswynn zaczął odczuwać 

niepokój. Żałował, że w ogóle wspomniał o tym cholernym klubie. Po tamtych 
zdarzeniach sprzed pięciu laty przysięgli sobie, że nigdy nie będą o tym mówić. Śmierć 

aktorki przestraszyła ich. Wydawało mu się, że łatwo uwolni się od pamięci o kobiecie, 
która przysięgła, że jej kochanek wróci, by ją pomścić. Jeszcze rok po tym zdarzeniu 

nękały go ataki lęku, sprawiające, że nocą budził się zlany potem. Powoli jednak nerwy 
wracały do normy. Wmawiał w siebie, że nic mu już nie grozi. Jednakże przed trzema 

miesiącami otrzymał list, w którym nie było nic poza dobrze mu znanym wisiorkiem do 
dewizki. Wróciły nocne napady lęku. Idąc ulicą, nieustannie oglądał się za siebie. Nic się 

jednak nie zdarzyło. Przypuszczał, że list z wisiorkiem to po prostu głupi żart Flooda 
albo Glenthorpe’a. Wydawało się nieprawdopodobne, by mógł zjawić się ten mityczny 

kochanek mściciel. W końcu ona była aktorką, kobietą z niskich sfer, bez rodziny. 
Kochanek, jeśli faktycznie istniał, na pewno dawno o niej zapomniał. Żaden dżentelmen 

nie poświęciłby wiele uwagi durnej aktoreczce, której przydarzyło się coś złego. - Klub 
Trzech Jeźdźców szybko nam się znudził. - Oswynn próbował lekceważąco machnąć 

ręką, ale nie potrafił ruszyć nawet palcem. Zająłem się bardziej interesującymi 
sprawami. Wie pan, jak to jest. - O, tak. - Poeta uśmiechnął się. - Przekleństwem ludzi o 

wysokiej wrażliwości jest to, że ciągle muszą poszukiwać nowych podniet. - Natura.

- .

- . naturalnie tak. - Oswynn uświadomił sobie, że mówi coraz niewyraźniej i coraz trudniej 

jest mu zebrać myśli. Kołysanie dorożki działało na niego usypiająco. Spojrzał na poetę 

spod opuszczonych powiek i zapytał: Gdzie oni.

- .

- . gdzie my jedziemy?
- Do następnej jaskini rozpusty, oczywiście - odparł złotowłosy mężczyzna. Wszyscy 

widzowie wstrzymali oddech, gdy stojący na scenie wysoki siwy mężczyzna zwrócił się 
do młodej kobiety, siedzącej na krześle:  - Na jaki sygnał chce się pani obudzić, Lucindo?

- zapytał podniesionym głosem. - Na dźwięk dzwonka - odpowiedziała kobieta spokojnym 

tonem. Stojący w głębi sali Zachary nachylił się ku Beth i szepnął jej do ucha:  - Teraz 

będzie najlepszy moment. Patrz uważnie. Beth była przejęta widowiskiem, ale 
uśmiechnęła się do Zachary’ego. Na scenie mesmerysta pomachał ręką przed twarzą 

Lucindy. - Czy pamięta pani, że w czasie transu wygłosiła pani monolog z „Hamleta”?

- Nie. Mesmerysta wziął dzwoneczek i zadzwonił. Lucinda drgnęła i otworzyła oczy. 

Rozejrzała się ze zdumieniem. - Co ja tu robię na scenie?

- zapytała. Wydawała się szczerze zaskoczona, gdy patrzyła na widownię, gdzie przed 

chwilą siedziała. Rozległ się pomruk aplauzu i głośne oklaski. Lucinda zarumieniła się i 
spojrzała na mesmerystę. Siwy mężczyzna uśmiechnął się do niej. - Proszę nam 

powiedzieć, Lucindo, czy czytała pani dzieła Szekspira?

- Nie, w każdym razie od czasu, gdy skończyłam szkołę. Znacznie bardziej podobają mi się 

background image

wiersze Byrona. Widzowie roześmiali się. Ta dziewczyna ma taki sam gust jak ja, 

pomyślał Zachary. Akurat czytał „Korsarza”, którego dostał od pana Hunta. Podobała 
mu się ta książka. Interesująca akcja, przygody. - Czy kiedyś uczyła się pani na pamięć 

monologów z „Hamleta”, Lucindo?

- zapytał mesmerysta. - Guwernantka kazała mi deklamować niektóre fragmenty, ale było 

to dawno. Nie pamiętam żadnego. - To bardzo interesujące, ponieważ pięknie 
wyrecytowała pani fragment pierwszej sceny z drugiego aktu tej sztuki! oznajmił 

mesmerysta. - Co pan mówi! To niemożliwe. Nie pamiętam ani słowa, przysięgam. - 
Lucinda patrzyła na niego zdumiona. Entuzjastyczny aplauz widowni mesmerysta 

skwitował głębokim ukłonem. - Zadziwiające - szepnęła Beth do Zachary’ego. 
Uśmiechnął się, zadowolony z jej reakcji. - Jeśli chcesz, to pokażę ci coś jeszcze bardziej 

zadziwiającego - powiedział. Wziął ją pod rękę i wyprowadził ze Srebrnego Pawilonu. 
Noc była chłodna. Zbliżała się pora zamknięcia ogrodów. Grupki roześmianych gości 

kierowały się w stronę bram. - Chyba powinieneś już odprowadzić mnie do domu 
powiedziała Beth. - To był piękny wieczór. - A może chciałabyś przed odejściem 

zobaczyć Nawiedzany Dwór?

- Mówiłeś, że nie jest jeszcze dostępny dla publiczności - przypomniała mu, zerkając spod 

ronda zgrabnego kapelusika. Zachary roześmiał się. - Mam tutaj pewne przywileje i 
mogę wprowadzić cię do  środka. - Spojrzał na nią znacząco. - Ale ostrzegam cię, 

zobaczysz tam dziwne i przerażające rzeczy. - Czy ten dwór naprawdę jest nawiedzany?

- Nie bój się. Będę cały czas z tobą. Beth zachichotała. Zachary mocniej przycisnął jej rękę. 

Lubił, kiedy się śmiała. Ten słomkowy kapelusz stanowi odpowiednią oprawę dla ej 
twarzy i niebieskich oczu, pomyślał. Beth zawsze nosiła ładne kapelusze. Niewątpliwie 

był to uboczny efekt tego, że pracowała u modystki. Wiedział, że się jej podoba. Już 
trzeci raz zaprosił ją do Pawilonów Marzeń, a ona przyjęła z radością jego propozycję. 

Na szczęście mógł wprowadzać tu swoich przyjaciół, nie ponosząc żadnych kosztów. 
Tego wieczoru był pełen optymizmu. Miał nadzieję, że przy odrobinie szczęścia uda mu 

się pocałować Beth. Jego plan opierał się na przewidywanym efekcie, jaki wywrze na 
niej duch, którego pojawienie się przygotował tego popołudnia. Beth na pewno krzyknie 

z wrażenia i rzuci mu się na szyję. - Bardzo mi się podobał ten pokaz mesmeryzmu - 
powiedziała, czekając, aż Zachary otworzy bramę prowadzącą do nieczynnej części 

ogrodów. - Pozwoliłbyś się wprowadzić w trans?

- Żaden mesmerysta nie potrafiłby mnie zahipnotyzować. Na moment uwolnił jej rękę, by 

zamknąć bramę i zapalić latarnię. - Mam zbyt mocny umysł. - Naprawdę? Taki mocny?

- O, tak. - Uniósł latarnię, by oświetlić ścieżkę. - Studiuję ostatnio pewną tajemną filozofię, 

która daje umysłowi niezwykłą siłę i zdolność koncentracji. - Tajemną filozofię! Jakie to 
ciekawe. Zachary był zadowolony z reakcji dziewczyny. - Z tą filozofią wiążą się też 

pewne fizyczne ćwiczenia. :zę się różnych sprytnych sposobów, żeby bronić ciebie iebie 
przed bandytami i wszelkimi napastnikami. - To bardzo ciekawe i wierzę ci, że nie 

pozwoliłbyś się lipnotyzować, ale musisz przyznać, że ten pokaz robi ażenie. Trudno 
wyobrazić sobie, że deklamowała całe gmenty ze sztuki, a potem nic nie pamiętała. - 

Tak, to było zadziwiające - zgodził się. (ego zdaniem, mesmerysta nieźle zapłacił 
Lucindzie, żeby  ypomniała sobie monolog Hamleta. Daleki był jednak od  estionowania 

autetyczności pokazu. Zawsze podziwiał takie  ytne sztuczki i wiedział, że pana Hunta 
cieszą tłumy  yciągane do ogrodów przez pokazy mesmeryzmu. ‘a rogiem budynku 

zatrzymali się. Zachary podniósł latarnię,  y Beth mogła zobaczyć wyłaniającą się z mgły 
fasadę  viedzanego Dworu. Patrzyła podekscytowana, szeroko ot tymi oczami. O Boże! 

To jest przerażające miejsce. Wygląda jak zamek jwej książki pani York. „Ruiny”?  Tak, 
to piękna powieść. Czytałeś ją?  Osobiście wolę Byrona. /prowadził ją na schody i 

zatrzymał się, by otworzyć kie drzwi. Zawiasy zgrzytnęły niesamowicie, tak jak ‘kiwał. 
Powoli uchylał drzwi do obszernego holu. eth zawahała się na progu. Czy jesteś pewny, 

background image

że nic nam nie grozi tam w środku?  Nie obawiaj się. - Uniósł nieco latarnię, by oświetlić 

nie wnętrze. - Jestem przy tobie. Dzięki Bogu. eth ostrożnie weszła do holu. Zachary 
szedł tuż za nią. Czekał na jej okrzyk, gotowy wziąć jaw ramiona, gdy zobaczy ducha. 

Dziewczyna zatrzymała się nagle. Stała przez chwilę nieruchomo, potem krzyknęła, ale 
nie był to pisk przestraszonej panienki, tylko prawdziwy przeraźliwy okrzyk grozy, który 

echem odbił się od ścian holu. Zachary postawił latarnię i przyłożył ręce do uszu. - Co, u 
licha?! - skrzywił się. - Przecież to nie jest prawdziwy duch. Beth nie słuchała go. 

Odwróciła się na pięcie. W bladym świetle zobaczył jej rozszerzone z przerażenia oczy. 
Nie rzuciła mu się na szyję, jak oczekiwał, tylko odepchnęła go i pobiegła w stronę 

wyjścia. Złapał ją za rękę. - Beth, zaczekaj, to tylko stare prześcieradło. - Zejdź mi z 
drogi!  - On ci nic nie zrobi. - Próbował ją siłą zatrzymać. - To jest straszne. Jak mogłeś 

zrobić coś takiego. Pozwól mi wyjść! - Desperacko usiłowała się uwolnić. - Puść mnie! 
Zachary nie wiedział, co robić. W końcu ją uwolnił. - Beth, na litość boską, nie ma się 

czego bać. Przysięgam, to tylko prześcieradło!  Dziewczyna była już jednak na zewnątrz. 
Zbiegła ze schodów i po chwili zniknęła za zakrętem ścieżki prowadzącej do dostępnych 

dla publiczności ogrodów. I tyle zostało z mojego wspaniałego planu, pomyślał Zachary. 
Zastanawiał się, czy nie porozmawiać z panem Huntem na temat zachowania kobiet. A i 

jemu potrzebne były dobre rady. Przez ostatnie trzy lata nauczył się cenić zdanie pana 
Hunta w różnych ważnych sprawach. Odwrócił się, żeby zobaczyć, dlaczego jego duch 

nie wywołał spodziewanego efektu. Wtedy dopiero jego wzrok padł na to, co przed 
chwilą zobaczyła Beth. AMANDA QU!CK  Duch, którego zawiesił u belki nad schodami, 

chwiał się lesamowicie w strumieniu powietrza wpadającego przez twarte drzwi. Ale z 
otworów wyciętych w prześcieradle, które nały udawać puste oczodoły, patrzyły na niego 

martwe rawdziwe oczy. Białe płótno ociekało krwią, a on przecież le nasączył go żadną 
farbą. 15  Dlask płomieni z głębi korytarza stawał się coraz jaśniejszy. Przerażające 

syczenie i trzaski ognia, przypominające odgłosy wydawane przez potężną bestię 
pożerającą świeżą zdobycz, świadczyły o zbliżaniu się pożaru. Nie miała czasu do 

stracenia. Podniosła zakrwawiony klucz i próbowała wetknąć go w zamek w drzwiach 
sypialni. Kątem oka zobaczyła błysk złota. Spojrzała w dół i spostrzegła laskę Renwicka, 

leżącą obok jego ciała. Zmusiła się do skupienia całej uwagi na zakrwawionym kluczu. 
Ku jej przerażeniu znów wyślizgnął się jej z drżących palców. Kiedy się schyliła, by go 

podnieść, zdawało jej się, że słyszy głos Renwicka, ale gdy na niego spojrzała, 
stwierdziła, że leży nieruchomy, martwy. Podniosła klucz i jeszcze raz spróbowała 

wsunąć go w zamek. Znów wypadł jej z dłoni. Ogarnęło ją obezwładniające uczucie lęku 
i zawodu. Musiała przecież otworzyć te drzwi. Zobaczyła nagle, że Renwick porusza 

palcami. Sparaliżowana lękiem, widziała, jak sięga po klucz.

- .

- . lV.
- ladeline,jak zwykle po tym sennym koszmarze, obudziła ę zlana potem. Odrzuciła kołdrę, 

zapaliła świecę i spojrzała zegar. Wskazywał kwadrans po pierwszej. Po raz drugi od ‘asu 
wprowadzenia się do domu Artemisa przespała całe dwie jdziny, zanim się pojawił ten 

straszny sen. Tutaj mogła reszcie trochę odpocząć. Z doświadczenia wiedziała jednak, że 
nie warto próbować mowne zasnąć. Prawdopodobnie będzie czuwać aż do /itu. Sięgając 

po szlafrok, rzuciła okiem na leżącą na kretarzyku niewielką książkę. Poczuła 
zniechęcenie. Pozedniego dnia pokazała ten tomik Pitneyowi. Przejrzał i z uwagą, ale nie 

dowiedziała się od niego niczego ciewego. Udzielił jej natomiast odpowiedzi na inne 
pytanie, które gczyło ją od pewnego czasu. - Przypuszczam, że ubawią pana moje 

domysły, sir - zwróa się do niego - ale jest pan specjalistą w dziedzinie ukowych 
aspektów filozofii Vanza, więc zdecydowałam się sięgnąć pańskiej opinii. Czy istnieje 

możliwość, że ta mała ążkajest Księgą Tajemnic? Tą, o której mówią, że spłonęła pożarze 
przed paroma miesiącami?

background image

- Z pewnością nie - odparł z absolutnym przekonaniem. ięga Tajemnic, jeśli przyjąć, że 

kiedykolwiek istniała, była jisana, jak twierdzą, w starym języku vanzagara, a nie 
iszaniną greki i egipskich hieroglifów jak ta książeczka. ;sztą Księga Tajemnic to 

podobno obszerna praca, a nie ły tomik. adeline była zadowolona z werdyktu Pitneya, 
ale z jakichś vodów nie satysfakcjonował jej w pełni. Wsunęła stopy aantofle, wzięła 

świecę i zdecydowanie ruszyła w stronę wi. Jeśli mam nie spać do rana, to muszę sobie 
przynieść ;uchni coś do zjedzenia, pomyślała. Kawałek sera albo  pozostawiony z kolacji 

plaster pieczeni pomoże mi zapomnieć o koszmarnym śnie. Naciskając klamkę, 
przypadkowo dotknęła klucza tkwiącego w zamku. Zawahała się, czując pod palcami 

chłód metalu. W jej wyobraźni pojawił się zakrwawiony klucz, leżący na podłodze. 
Otrząsnęła się szybko i wyszła na korytarz. Niemal bezszelestnie zeszła do holu i 

skierowała się do ciemnej kuchni. Postawiła świecę na stole i rozpoczęła poszukiwania. 
Wyczuła czyjąś obecność w drzwiach za sobą, akurat w momencie, gdy znalazła resztki 

ciasta z jabłkami. Zaskoczona postawiła talerz na stole i odwróciła się. W drzwiach stał 
Artemis. Dłonie miał wciśnięte głęboko w kieszenie czarnego jedwabnego szlafroka, 

włosy w nieładzie. - Wystarczy dla dwóch osób?

- zapytał. Najwyraźniej właśnie wstał z łóżka. Ciepłe spojrzenie jego oczu mówiło, że 

ucieszył się, widząc ją tutaj. Odżyło w jej pamięci wspomnienie intymnego spotkania w 
bibliotece. On zna mnie jak nikt inny, pomyślała. Jego bliskość działała na nią 

obezwładniająco. - Tak, oczywiście. - Wiele wysiłku kosztowało ją, by sięgnąć po nóż. - 
Przypuszczam, że nie może pani spać po przeżyciach w domu Pitneya - powiedział, 

siadając przy stole. - Nie. Obudził mnie sen, który powtarza się od czasu.

- .

- . sen, który często miewam. Przyglądał jej się uważnie, gdy kroiła ciasto i układała je na 

talerzykach. - Pani ciocia uznała za stosowne złożyć mi wizytę w mojej bibliotece. - 

Wielkie nieba! - jęknęła, siadając po przeciwnej stronie stołu. - Czego, u licha, chciała od 
pana?!  - Dać mi do zrozumienia, że nie umknął jej uwagi fakt, że istaję na pani 

niewinność. Niewiele brakowało, by Madeline udławiła się kawałkiem asta, który 
właśnie włożyła do ust. - Pan nastaje na moją niewinność?

- Tak. Starałem się jej wytłumaczyć, że, pani zdaniem, nic ? nie zmieniło. Tłumaczyłem jej, 

że jest pani wdową i tak  lej, i tak dalej, ale ona nie była skłonna zgodzić się z moim 

fwodem. - Wielkie nieba! - Madeline patrzyła na Artemisa. Nie trafiła wymyślić żadnej 
sensownej odpowiedzi, więc jęknęła izcze raz: - Wielkie nieba!  - Ona oczywiście uważa, 

że wykorzystałem panią. - Niczego takiego pan nie zrobił, sir. - Madeline wbiła delczyk 
w ciasto. - W końcu nie jestem naiwną panienką. oczach ludzi, nie.

- .

- . Przerwał jej gestem dłoni. - Będę zobowiązany, jeśli nie będzie pani tego powtarzała. 

‘szałem już te słowa wielokrotnie. - Ależ to prawda i oboje jesteśmy tego świadomi. Nic 
się zmieniło. - Może pani mówić tylko za siebie. Proszę nie przypisywać swojej opinii. - 

Pan sobie żartuje ze mnie, sir. - Spojrzała na niego surowo. - Nie, Madeline, nie żartuję z 
pani. Dla mnie coś się jednak ieniło. Dobry Boże! Podejrzewam, że dokucza panu teraz 

poczucie y, prawda? Ciągle wydaje się panu, że ma wobec mnie es honorowe 
zobowiązania, bo odkrył pan, że byłam ;wicą. Zapewniam pana, że jest to bez znaczenia. 

Nie do pani należy ocena moich honorowych zobowiązań. Do licha, sir. Jeśli myśli pan o 
czymś tak absurdalnym jak  zaproponowanie mi małżeństwa z powodu tego.

- .

- . incydentu na kanapie, to proszę o tym zapomnieć. - Zaskoczyło ją to, że mówi 

piskliwym, wysokim głosem jak handlarka ryb, ale nie potrafiła temu zapobiec. Już raz 
poślubiłam mężczyznę, który chciał wykorzystać małżeństwo dla własnych celów. Drugi 

raz nie popełnię takiego błędu. - Uważa pani, że małżeństwo ze mną byłoby podobne do 
tamtego, pierwszego? To, że mam związek z vanzagarianami, wystarczy, żebym był 

background image

podobny do pani męża? Czy tak pani uważa?

- Wielki Boże, nie, oczywiście, że nie. W niczym nie przypomina pan Renwicka 

Deveridge’a. Pan dobrze wie, że nie to miałam na myśli. - A więc co pani miała na myśli?

- Chciałam powiedzieć jedynie to, że nie zamierzam wyjść za mąż tylko z powodu pana 

śmiesznego poczucia honoru. - Uważa pani, że nie jest to wystarczający powód do 

zawarcia małżeństwa?

- W pewnych okolicznościach bywa wystarczający, ale nie w tym przypadku. Zaryzykuję, 

żeby powiedzieć jeszcze raz:  nic się.

- .

- . - Nie odpowiadam za siebie, jeśli pani dokończy. Zamilkła. Powoli jego wzrok łagodniał. 

- Najlepiej będzie, jeśli zmienimy temat rozmowy - odezwał się po chwili. - Proszę 

opowiedzieć mi sen, który panią obudził. Poczuła chłodny dreszcz. Wolałaby rozmawiać 
o wszystkim, byle nie o powracającym sennym koszmarze. Z drugiej strony, w ten 

sposób mogła uniknąć równie irytującego tematu małżeństwa. - Próbowałam go raz czy 
dwa opowiedzieć cioci Bemice, ale odkryłam, że gdy o nim mówię, staje się mniej 

wyraźny powiedziała z namysłem. - Od jak dawna prześladują panią te sny?  Zawahała 
się, ale doszła do wniosku, że nic się nie stanie, iii ujawni część prawdy. - To się zaczęło 

wkrótce po śmierci ojca. - Rozumiem. Pojawia się w nich pani ojciec? Zaskoczył ją tym 
pytaniem. - Nie. Pojawia się mój.

- .

- . - Pani mąż - dokończył za nią. - Powiada pani, że ten i powracał wielokrotnie w 

minionym roku. Czy w miarę tywu czasu coś się w nim zmienia? Dochodzą jakieś nowe 
;zegóły?  Ddłożyła widelczyk, a kiedy uniosła głowę, napotkała ażny wzrok Artemisa. - 

Nie - odpowiedziała krótko. - Dlaczego nie chce mi go pani opowiedzieć?

- Po co panu szczegóły tego wyjątkowo przykrego koiaru?  Bo próbujemy rozwiązać 

zagadkę i może w pani snach je się coś istotnego. Nie sądzę, by było to możliwe. Sny 
często niosą jakieś przesłanie - rzekł spokojnie. że i z pani snów dowiemy się czegoś. W 

końcu szukamy  wieka, który udaje ducha Renwicka Deveridge’a. Może c warto zająć się 
nimi bliżej. Wiem, że vanzagarianie przywiązują wagę do snów, ale, m zdaniem, tego, co 

dzieje się we śnie, nie potrafimy yidłowo zinterpretować. Proszę niczego nie 
interpretować. Po prostu proszę mi ystko opisać, od początku do końca. ladeline 

odstawiła talerzyk i splotła dłonie na stole. Czyżby kryło się w tych snach? Prawdę 
mówiąc, starała się nie lyślać o nich. - Zawsze zaczyna się w tym samym miejscu - 

powiedziała. - Stoję pod drzwiami sypiabii. Wiem, że dom płonie. Muszę dostać się do 
pokoju, ale drzwi są zamknięte. Nie mam klucza, więc próbuję użyć spinki do włosów. - 

Proszę mówić dalej - zachęcił ją łagodnie. Madeline przez chwilę oddychała głęboko. - 
Widzę rozciągnięte na dywanie ciało Renwicka. Klucz do sypialni leży obok niego. 

Podnoszę go i próbuję otworzyć nim drzwi, ale klucz jest wilgotny, wyślizguje mi się z 
palców. - Dlaczego jest wilgotny?

- Jest zakrwawiony. Artemis milczał przez chwilę, nie spuszczając z niej wzroku. - Co dalej?
- Za każdym razem, kiedy próbuję wsunąć go do zamka, słyszę śmiech Renwicka. - Wielki 

Boże!  - Tak, to jest bardzo.

- .

- . niepokojące. Klucz wypada mi z ręki. Odwracam się, patrzę na niego, ale on jest 

nieruchomy, martwy. Podnoszę klucz i znów próbuję otworzyć drzwi. - Czy na tym 

kończy się sen?

- Tak. Zawsze jest to samo. Uświadomiła sobie nagle, że ostatnio było nieco inaczej. 

Martwe palce Renwicka sięgnęły po klucz. To było nowe. - Proszę opowiedzieć mi o 
wszystkim, co widać tam, na korytarzu. - Artemis wyciągnął rękę, by dotknąć dłoni 

Madeline. - O każdym szczególe. - Mówiłam panu, że widzę zwłoki Renwicka. - Jak jest 
ubrany? Ściągnęła brwi. - Nie.

background image

- .

- . chwileczkę, coś sobie przypominam. Ma na sobie  białą koszulę.

- .

- . zakrwawioną. Spodnie, buty. Koszula jest częściowo rozpięta, bo widzę na jego piersi 

wytatuowany kwiat Vanza. - Co jeszcze?  Usiłowała przywołać w pamięci obraz ze snu. - 

Jego laskę. Leży na podłodze obok niego. Widzę złotą rękojeść. - Czy Renwick ma na 
sobie kamizelkę czy fular?

- Nie. - Nie ma płaszcza, kapelusza, fularu, a jednak ma przy sobie laskę?
- Była dla niego ważna. Dostał ją od swego ojca. - Tak. - Artemis zamyślił się. - Czy widzi 

pani jakieś przedmioty w tym korytarzu?

- Przedmioty?

- Stolik albo krzesło, może lampę? Kinkiet na ścianie? Po co mu takie szczegóły, 

zastanawiała się. - Jest stolik z dwoma srebrnymi lichtarzami, które dostałam od 

Bemice w prezencie ślubnym. - Ciekawe. Czy widzi pani jakiś.

- .

- . Przerwało mu głośne stukanie do drzwi. Madeline drgnęła i odwróciła się. - Mleczarka 

albo dostawca ryb - powiedział spokojnie Artemis. - Jest zbyt wcześnie - szepnęła. - 

Jeszcze nie świta. - Włamywacz, jeśli udałoby mu się przemknąć obok strażnika i psa, na 
pewno by nie pukał. - Artemis wstał i podszedł do drzwi. Znieruchomiał z ręką na 

klamce. - Kto tam?

- zapytał. - To ja, Zachary, sir rozległ się ochrypły od napięcia głos. - Mam dla pana 

wiadomość. Bardzo ważną. Madeline przyglądała się, jak gospodarz otwiera ciężkie 
dębowe drzwi. Na schodkach stał pobladły Zachary z wyjątkowo ponurą miną. ,  - Dzięki 

Bogu, jest pan w domu, sir. Bałem się, że poszedł pan do któregoś z klubów i będę 
musiał tracić czas, żeby pana odnaleźć. - Co się stało?

- zapytał Artemis. - Tam jest trup. W Nawiedzanym Dworze. - Zachary, jeśli jest to twój 

kolejny zmyślny dowcip, to ostrzegam cię, że nie jestem w odpowiednim nastroju do 

żartów. - To nie jest żart, sir. - Przybysz otarł rękawem spocone czoło. - Przysięgam, sir. 
Tam jest nieboszczyk i jeszcze coś. - Co jeszcze?

- Kartka zaadresowana do pana. Fawilony Marzeń w zwykły dzień, kiedy nie było balu 

maskowego, zamykano zaraz po północy. Idąc w stronę Nawiedzanego Dworu, Artemis 

zerknął na zegarek. W świetle niesionej przez Zachary’ego latami zobaczył, że dochodzi 
druga nad ranem. - Jesteś pewny, że ten człowiek nie żyje? Nie jest pijany albo chory?

- Niech mi pan wierzy, sir. Jest absolutnie nieżywy. Przyznam się, że mnie przestraszył. 

Jakbym zobaczył ducha. - A ta kartka? Gdzie ona jest?

- Przypięta do jego płaszcza. Nie dotykałem jej. Ogrody rozrywki o tej porze wyglądały 

całkiem inaczej niż w godzinach otwarcia. Wszystko wokół pogrążone było w mroku, 

który pogłębiała jeszcze gęsta mgła. Majaczyły w nim pawilony o ciemnych oknach. 
AMANDA QU/CK  Artemis zatrzymał się przy bramie, przez którą wchodziło się do 

niedokończonej części ogrodów. Zachary uniósł latarnię tak, by mógł odsunąć zasuwkę. 
Wreszcie ruszyli krętą drogą w stronę Dworu. Pod drzwiami Zachary zawahał się. - Daj 

mi latarnię - powiedział Artemis. - Nie ma potrzeby, żebyśmy obaj wchodzili do środka. 
- Nie boję się żadnego nieboszczyka - zaprotestował Zachary. - Zresztą już go widziałem. 

- Wiem, ale lepiej zostań tutaj i miej oko na wszystko. Zachary wyraźnie odetchnął. - Ma 
pan rację, sir. Zostanę. - Jak myślisz, co Beth będzie o tym opowiadać?

- Okropnie się przestraszyła i jest na mnie zła, ale myśli, że była to jedna z atrakcji. Nie 

powiedziałem jej, że trup był prawdziwy. - Bardzo dobrze. Artemis otworzył drzwi i 

wszedł do wnętrza. Welony ze sztucznych pajęczyn musnęły mu ramię. Ustawione na 
postumentach czaszki szczerzyły zęby. Podszedł do schodów, przy których Zachary 

chciał zawiesić sztucznego ducha, i zobaczył zwłoki. Leżały na podłodze z twarzą 
zwróconą ku ścianie. W świetle latami dostrzegł eleganckie spodnie i ciemny płaszcz. 

background image

Zauważył plamy krwi na koszuli nieboszczyka, ale nie było ich na podłodze. Ten 

człowiek nie został zastrzelony tutaj, pomyślał, ale morderca zadał sobie trud, by go tu 
przenieść. Oświetlił twarz martwego mężczyzny. Oswynn. Ogarnęła go fala gniewu. 

Zacisnął dłoń na rączce latami. Poplamiona krwią kartka była tam, gdzie powiedział 
Zachary:  przypięta do płaszcza nieboszczyka. Obok niej leżał wisiorek od dewizki z 

wygrawerowaną sylwetką ogiera. Ostrożnie, by nie dotknąć zakrzepłej krwi, Artemis 
wziął kartkę i ją rozłożył. Szybko przeczytał krótki tekst:  Możesz potraktować to jako 

przysługa, a zarazem ostrzeżenie. Trzymaj się z dala od moich spraw, a ja będę trzymał 
się z dala od Twoich. Przy okazji bądź tak dobry i pozdrów moją żonę. 16  Słyszała, jak 

wrócił na krótko przed świtem. Dotarły do niej odgłosy kroków na schodach, stłumione 
rozmowy służących, potem zapadła cisza. Czekała długo, ale w końcu nie mogła już 

znieść niepewności i wyszła na korytarz. Zatrzymała się i nasłuchiwała. Z kuchni nie 
dobiegały żadne hałasy. Służba jeszcze spała, poza dwoma lokajami, którzy przemknęli 

przez hol i też zniknęli. Ostrożnie poszła na przeciwległy kraniec korytarza i zapukała do 
drzwi Artemisa. Nie było odpowiedzi. Ma prawo do odrobiny snu, pomyślała. Jest z 

pewnością bardzo zmęczony. Zawiedziona, odwróciła się i ruszyła z powrotem. Trudno, 
muszę czekać do rana, żeby się czegoś dowiedzieć. Drzwi otworzyły się bez ostrzeżenia. 

Stał w nich Artemis z włosami jeszcze mokrymi po kąpieli. Zdążył jednak zmienić 
spodnie i koszulę, na które narzucił czarny szlafrok. Domyśliła się, że hałasy na 

schodach miały związek z jego kąpielą lokaje nosili gorącą wodę. Nie dziwiła się, że 
urządził sobie  kąpiel o takiej porze. W końcu wywołany został z domu po to, by zająć się 

zwłokami znalezionymi w jego Pawilonach. - Domyśliłem się, że to pani, Madeline. 
Zatrzymała się na tyle długo, by móc rozejrzeć się po korytarzu. Obyczaje w domu 

Hunta były raczej nietypowe, ale to nie znaczy, że służący nie zaczną plotkować, jak 
zobaczą ją wchodzącą do sypialni ich pana. Nie zauważyła nikogo, wślizgnęła się więc do 

jego pokoju. Wanna, z której przed chwilą korzystał, stała jeszcze przed kominkiem, 
częściowo przysłonięta parawanem. Zwisały z niego mokre ręczniki. Na stole stała taca, 

a na niej dzbanek z herbatą, filiżanka i talerzyk z chlebem i serem. Zauważyła, że 
Artemis nie zjadł jeszcze posiłku. Znieruchomiała na widok palącej się na stole świecy w 

kształcie stożka. Natychmiast rozpoznała w niej świecę Vanza, używaną przy 
medytacjach. Topiący się wosk rozsiewał delikatny charakterystyczny zapach 

odpowiednio dobranych vanzagariańskich ziół. Artemis był mistrzem Vanza, a każdy 
mistrz sporządzał dla siebie specjalną mieszankę ziół, różniącą się zapachem od innych. 

Usłyszała odgłos zamykanych za jej plecami drzwi. Odwróciła się szybko. Czuła się coraz 
bardziej zakłopotana. Twarz Artemisa wydawała jej się ponura i ściągnięta. Domyślała 

się, że znał zamordowanego. Nie dostrzegała jednak żalu w jego oczach, lecz tłumioną 
furię. Patrząc na niego, uświadomiła sobie, że mimo tego, co razem przeżyli, nic jej nie 

powie o tym mężczyźnie. - Przykro mi, że przeszkodziłam panu w medytacjach 
powiedziała i ruszyła w stronę drzwi. - Zostawię pana samego. Możemy porozmawiać 

później. - Proszę zostać. Czy pani chciała tego, czy nie, zawierając  ze mną umowę, w 
jakiś sposób wplątała się pani w moje sprawy. Czuję się zobowiązany wyjaśnić teraz to i 

owo. - Ale pana medytacje.

- .

- . - Mówiąc prawdę, bezskuteczne działania. - Podszedł do stołu i zgasił świecę. - Kim był 

ten mężczyzna? - zapytała po chwili. - Nazywał się Charles Oswynn. - Artemis wpatrywał 

się w smużkę dymu, unoszącą się nad zgaszoną świecą. - Był jednym z trzech mężczyzn 
winnych śmierci Catherine Jensen. Porwali ją którejś nocy i zgwałcili. Zginęła, próbując 

uciec. Jej zwłoki po trzech dniach znalazł jakiś wieśniak, szukający zaginionej owcy. 
Spokojny ton jego głosu potęgował wrażenie, jakie te słowa wywarły na Madeline. - Była 

pana przyjaciółką?

- zapytała. - Więcej niż przyjaciółką. Wiele nas łączyło. Oboje byliśmy samotni. Catherine 

background image

straciła matkę w dzieciństwie. Wychowywali ją dalecy krewni, którzy traktowali ją jak 

bezpłatną służącą. Uciekła z ich domu i została aktorką. Poznałem ją pewnej nocy po 
przedstawieniu w Bath. Marzyliśmy o wspólnej przyszłości. - Byliście kochankami?

- Przez pewien czas. - Artemis nie odrywał wzroku od zgaszonej świecy. - Byłem wtedy bez 

środków do życia. Nie potrafiłem zapewnić jej bezpieczeństwa. - Co dalej?

- Poznałem pewnego mistrza Vanza. Miałem szczęście, zainteresował się mną. Umożliwił 

mi studiowanie w Garden Temples. Miałem popłynąć na wyspę Yanzagara. Przed 

wyjazdem obiecałem Catherine, że kiedy ukończę studia i zdobędę pieniądze, ożenię się 
z nią. Każdego lata przyjeżdżałem do Anglii, żeby się z nią zobaczyć, ale kiedy 

przyjechałem ostatni raz, ona już nie żyła. - W jaki sposób dowiedział się pan, kto jest 
winien jej  śmierci?

- Odwiedziłem wieśrtiaka, który znalazł jej ciało. Pomógł  mi przeszukać okolicę. 

Znalazłem domek, do którego ją uprowadzili. - Przerwał, podszedł do biurka, otworzył 

szufladę i wyjął z niej niewielki przedmiot. - W tym domku, na podłodze, znalazłem to. 
Przypuszczam, że zgubił go któryś z nich, szamocząc się z Catherine. Potem odszukałem 

rzemieślnika na Bond Street, który go wykonał. Madeline podeszła do Artemisa i wzięła 
do ręki wisiorek od dewizki z wygrawerowaną na nim sylwetką ogiera. - Rzemieślnik 

zdradził panu, kto go nabył?

- Powiedział, że dostał zamówienie na trzy takie wisiorki dla trzech dżentelmenów z 

wyższych sfer: Oswynna, Glenthorpe’a i Flooda. Wkrótce dowiedziałem się, że ci trzej 
dżentelmeni byli przyjaciółmi i utworzyli niewielki klub miłośników, jak to określili, 

szczególnie wyrafinowanych  rozkoszy. - Poprzysiągł pan zemstę. - Madeline oderwała 
wzrok od  wisiorka. - Początkowo zamierzałem ich po prostu zabić. Madeline przełknęła 

z trudem ślinę. - Wszystkich trzech?

- Tak, ale doszedłem do wniosku, że byłoby to zbyt łatwe. Zdecydowałem się zniszczyć ich 

towarzysko i finansowo. Chciałem, żeby zakosztowali „szczególnych rozkoszy” 
pogrążania się w nędzy. Chciałem, żeby zobaczyli, jak się czuje człowiek wykluczony z 

towarzystwa ze względu na swoją niską pozycję, żeby w jakimś stopniu zrozumieli, co to 
znaczy znaleźć się w sytuacji takiej, jaka była udziałem Catherine. - A co dalej po 

osiągnięciu tego celu? Co chciał pan potem  zrobić?  Artemis milczał, ale ona i tak znała 
odpowiedź. Położyła wisiorek na stole obok zgaszonej świecy. - A więc dlatego 

utrzymywał pan w tajemnicy swoje powiązania z Pawilonami Marzeń. To nie dlatego, że 
bał się pan odrzucenia przez wyższe sfery. Nie dlatego, że szuka pan żony. - Tak. - Dbał 

pan o zachowanie tajemnicy, bo chciał pan mieć dostęp do świata, w którym obracał się 
Oswynn i dwaj pozostali, żeby móc przeprowadzić swój plan zemsty. - I do tej pory 

funkcjonował on bez zarzutu. Dochody z ogrodów pozwalały mi spotykać Oswynna i 
jego przyjaciół na ich własnym gruncie. Wiele miesięcy zajęło mi przygotowanie 

finansowych operacji, które mają doprowadzić ich do ruiny. - Artemis wziął pustą 
filiżankę i obracał ją w palcach. A teraz on pozbawił mnie jednego z moich celów. 

Madeline wyciągnęła rękę do niego. - Artemisie.

- .

- . - Ten cholerny drań! Jak śmiał ingerować w moje sprawy. Bez ostrzeżenia cisnął 

filiżanką o ścianę. - Pięć lat pracowałem nad tym planem. Pięć długich lat. Madeline 

zamarła, patrząc, jak delikatna porcelana rozpryskuje się na setki okruchów. Ale nie to 
najbardziej nią wstrząsnęło, tylko widok Artemisa targanego gwałtownymi emocjami. W 

całym okresie ich znajomości był tak opanowany, tak konsekwentnie kontrolował swoje 
zachowanie. Nawet wtedy, kiedy się z nią kochał, jego panowanie nad sobą było 

zdumiewające. - Pięć lat - powtórzył, patrząc na szczątki filiżanki takim wzrokiem, jak 
gdyby spoglądał w otchłań piekielną. Nie mogła znieść jego bólu. Zbyt mocno 

przypominał jej  własne rozterki. Podbiegła do niego, objęła go i przytuliła twarz do jego 
ramienia. - Obwinia pan siebie 9 jej śmierć - szepnęła. - Zostawiłem ją samą. - Stał 

background image

nieruchomo w jej objęciach, zimny jak głaz. - Nie miała nikogo, kto by ją obronił. 

Powiedziała mi, że jest kobietą samodzielną, że sama potrafi się o siebie troszczyć, ale w 
końcu.

- .

- . - Rozumiem. - Przytuliła się mocniej do niego, pragnąc swoim ciepłem ogrzać jego ciało. 

- Wiem, jak czuje się człowiek zmuszony żyć z myślą, że jego decyzja przyczyniła się do 
czyjejś śmierci. Wielki Boże, jak ja to dobrze  rozumiem. - Madeline - szepnął i 

przycisnął do piersi jej głowę. - Niekiedy myślałam, że oszaleję - mówiła, tuląc twarz do 
jego czarnego szlafroka. - Gdyby nie Bemice, już dawno trafiłabym do zakładu dla 

obłąkanych. - Cóż za dobraną parę tworzymy - powiedział cicho. - Ja żyłem tylko 
pragnieniem zemsty, a pani przeklinała siebie za  śmierć ojca. - A teraz wniosłam taki 

zamęt w pana życie, że zagroził on temu, co dla pana najważniejsze, planom zemsty. - 
Starała się powstrzymać napływające do oczu łzy. - Bardzo mi przykro,  Artemisie. - 

Proszę tak nie mówić. - Ujął jej twarz i odchylił głowę tak, by patrzeć jej w oczy. - 
Przysięgam, że nie winie pani za  to, co stało się dziś w nocy. - Ale to jednak moja wina. 

Gdybym nie szukała u pana pomocy, nic by się nie zdarzyło. - Sam podjąłem decyzję w 
tej sprawie. ~ To nieprawda. Wszystko zaczęło się w chwili, kiedy szantażem zmusiłam 

pana do udzielenia mi pomocy w odnalezieniu Nellie.

- - Dość tego.

- - Pocałunkiem zmusił ją do milczenia. Pożądanie, które w nim wyczuwała, wprawiło ją w 

rozterkę. Instynktownie chciała go pocieszyć, ale teraz sama poczuła się zagubiona w 

obezwładniającym pragnieniu. Pociągnął ją na łóżko. Przywarła do niego, cały czas 
czując jego usta. Rozchylił szlafrok i całował jej szyję. Jego gwałtowne pożądanie 

udzieliło się Madeline. Wsunęła dłonie pod szlafrok Artemisa i pieściła jego szczupłe 
muskularne ciało. Mruknął coś niewyraźnie, gdy go objęła i mocniej do niego przywarła. 

Poczuła pod nocną koszulą dotknięcie jego dłoni na wewnętrznej stronie ud. Otwierała 
się dla niego, a on był gotów przyjąć to, co mu oferowała. Zatracona w narastającym 

podnieceniu, dotykała jego ciała, wreszcie natrafiła palcami na twardy, nabrzmiały 
członek i zaczęła go delikatnie pieścić. Jęknął cicho, przewrócił się na plecy i pociągnął 

ją na siebie. Objęła go kolanami i krzyknęła, gdy jego palce poruszyły się pomiędzy jej 
nogami. Patrzyła na Artemisa, a jego wzrok mówił jej wszystko. Nie potrzebowała słów, 

by zrozumieć, że w tym momencie jedyne, co ma dla niego znaczenie, to zaspokojenie 
pożądania, które widziała w jego oczach. Silne męskie dłonie zacisnęły się na jej 

biodrach. Uniosła się nieco, by znaleźć się nad nim, ale gdy poczuła jego dotknięcie, 
odruchowo zareagowała niespodziewanym napięciem mięśni. Pozostał jej jakiś uraz po 

ich poprzednim intymnym spotkaniu.

- - Powoli - powiedział niskim, stłumionym głosem.

- - Tym razem zrobimy to powoli, delikatnie. Wolno, ostrożnie wsunął się w nią i 

znieruchomiał. Oddychała miarowo, starała się odprężyć. Tym razem nie czuła bólu, 

tylko narastające pragnienie spełnienia. Kciukiem dotknął jej najwrażliwszego miejsca. 
Wstrzymała oddech, potem zacisnęła palce na jego ramionach. - Artemisie - szepnęła.

- „  - Tak, właśnie tak. Zaczął się w niej poruszać. Odchyliła głowę do tyłu. Narastało w niej 

napięcie, a równocześnie jej ciało niecierpliwie oczekiwało odprężenia, które musiało 

wreszcie nastąpić. Poruszał się nadal, wolno, w nieprzewidywalny sposób. Miała ochotę 
krzyczeć. Mocniej ścisnęła jego ramiona i sama przejęła inicjatywę. Nie wiedziała, czego 

tak rozpaczliwie pragnie, ale wyczuła, że ta magiczna chwila jest już blisko. Artemis 
uśmiechnął się i w tym momencie zdała sobie sprawę, że on celowo chce doprowadzić ją 

niemal do szaleństwa. Niespodziewanie pękła w niej jakaś tama. Artemis przyciągnął ją 
do siebie i właśnie gdy miała krzyknąć, przywarł wargami do jej ust. Potem sam jęknął 

cicho, a jego napiętym ciałem wstrząsnął dreszcz. Oboje byli nasyceni i wyczerpani. Po 
kilku minutach Artemis ocknął się ze słodkiego letargu. Gniew, który pulsował mu w 

background image

żyłach przez ostatnie kilka godzin, zniknął bez śladu. To dzięki Madeline, pomyślał. Jej 

namiętność spełniła rolę łagodzącego opatrunku na jego stare rany, które dzisiaj dały o 
sobie znać. Wiedział teraz, że nigdy  się nie zabliźniły. Madeline poruszyła się, usiadła i 

zamrugała. Sprawiała wrażenie oszołomionej, ale szybko przyszła do siebie. Przez 
chwilę, w skupieniu, przyglądała się Artemisowi. - Zapewne bardzo pan ją kochał - 

szepnęła. - Była mi bliska. Czułem się za nią odpowiedzialny. Byliśmy  łchankami. Nie 
wiem, czy można to nazwać miłością, Jest  uczucie trudne do określenia, lecz wiele dla 

mnie znaczyła. - Tak. Czuł na sobie jej wzrok i szukał słów, którymi mógłby jej izystko 
wyjaśnić. - Uczucie, które nas wiązało, przybladło przez te pięć lat jej śmierci. Nie dręczy 

mnie pamięć o niej, ale przeświad;nie, że ją zdradziłem. Przysiągłem jej duchowi, że ją 
mszczę, i wiem, że tylko to mogę dla niej zrobić. - Rozumiem. - Madeline uśmiechnęła 

się smutno. - Żył i tylko myślą o zemście, a teraz wszystkie plany spełzły na zym. 
Przepraszam, Artemisie. - Madeline.

- .

- . Wielkie nieba, zrobiło się bardzo późno! - Poruszyła się, kajać tasiemek szlafroka. - 

Muszę wracać do mojej sypialni. caźdej chwili może tu ktoś wejść. Nikt nie wejdzie do 
tego pokoju bez mojego pozwolenia. Choćby któraś z pokojówek. - Wstała i pośpiesznie 

upo Ikowała na sobie ubranie. - Byłoby to wysoce niezręczne nas obojga. Madeline, 
musimy porozmawiać. Tak, wiem. Może po śniadaniu. afnęła się, potrącając przy tym 

toaletkę. Oparła się o nią jdzyskania równowagi i przypadkowo dotknęła palcami  który 
Artemis odpiął od płaszcza Oswynna. Zauważył, lojrzała na tę karteczkę. Może pani to 

przeczytać powiedział, siadając na krawędzi  Jest adresowany do pana. Zostawił go 
morderca. Napisał list do pana?  ostrzeżenie, bym trzymał się z dala od jego spraw. 

Wstał, podszedł do toaletki, wziął poplamiony krwią arkusik, rozłożył go i podał 
Madeline. Przeczytała szybko, a on bez trudu mógł powiedzieć, kiedy doszła do 

ostatniego zdania. Palce drżały jej lekko, gdy dokończyła głośno:  - „Przy okazji bądź tak 
dobry i pozdrów moją żonę”. Uniosła głowę. - Wielki Boże! To prawda! Renwick żyje!  - 

Nie. - Wyjął list z jej ręki i przycisnął ją do siebie. - Tego nie wiemy. - Ale wspomniał o 
mnie. - W jej głosie brzmiał skrywany lęk. - „.

- .

- .

- pozdrów moją żonę”. - Niech pani pomyśli, Madeline. Znacznie bardziej prawdopodobne 

jest, że ktoś chce, byśmy uwierzyli, że on żyje rzekł Artemis. - Ale dlaczego?

- Widać odpowiada to jego planom. - Nie widzę w tym żadnego sensu. - Przyłożyła dłonie 

do skroni. - Co tu się dzieje? O co tu chodzi?

- Nie wiem jeszcze, ale obiecuję, że odkryjemy prawdę. Potrząsnęła smutno głową. - Żałuję, 

że wplątałam pana w tę sprawę. Jeszcze dzisiaj, ja i moja ciotka, musimy wyprowadzić 

się z tego domu. - Chyba nie chce pani zmusić mnie do tego, bym obstawił strażnikami 
cały pani dom, żeby zapewnić wam bezpieczeństwo. Byłoby to bardzo kłopotliwe - 

powiedział, unosząc brwi. - Sprawy zaszły zbyt daleko, Artemisie. Ten list jest 
ostrzeżeniem. Kto wie, co on teraz zrobi?

- Wątpię, czy pokusi się o to, by wyprawić na tamten świat następnych dwóch 

dżentelmenów. - Ale jednego już zabił. - Oswynn był łatwym celem. Nie ma rodziny, 

która przejęłaby się jego śmiercią. Znając jego reputację, nikt nie będzie  :askoczony, 
gdy się dowie, że zginął z ręki rzezimieszka v drodze do domu z jakiejś jaskini gry. 

Zamordowanie Flooda Glenthorpe’a byłoby znacznie bardziej ryzykowne. Jestem 
irzekonany, że nasz prześladowca jest na tyle sprytny, by o tym /iedzieć. - Ale ciało 

Oswynna zostało znalezione na terenie Pawiloów. To z pewnością wplącze pana w 
poważny skandal. - Nie - rzekł spokojnie Artemis. - Zwłoki zostaną znaleione w Tamizie. 

Zająłem się tym razem z Zacharym. - Rozumiem.

- .

background image

- . ale to nie rozwiązuje naszego problemu. lorderca najwyraźniej wie o pana powiązaniach 

z Pawilonami dlatego tam je zostawił. - Tak. - Wie również o pana planach zemsty. - 
Owszem. - I może przysporzyć panu wiele kłopotów - powiedziała [adeline, patrząc na 

niego z zatroskaniem. - Jeśli tak, to jakoś sobie z nimi poradzę. - Ależ, Artemisie.

- .

- . - Proszę posłuchać - objął ją ramieniem. - Niezależnie od s,o, co się zdarzy, będziemy 

działać wspólnie. Jest zbyt iźno, by zmieniać plany. Patrzyła na niego przez chwilę, 

potem bez słowa położyła 3wę na jego ramieniu. Obejmował ją czule. Blade światło 
świtu rozjaśniło już okna pialni. 17  JTrzysięgam, że chybabym oszalała, gdyby nie udało 

się nam chociaż na chwilę wymknąć z domu Hunta - powiedziała Bemice, wyglądając na 
ulicę przez okno powozu. - Tylko nie zrozum mnie źle, doceniam jego troskę o twoje 

bezpieczeństwo, ale, szczerze mówiąc, zaczynam się czuć jak w pułapce. - Nasza wolność 
dzisiejszego ranka jest raczej iluzoryczna zauważyła Madeline. Powoził Latimer, ale nie 

był sam. Obok niego, na koźle, siedział Zachary uzbrojony w pistolet. Przyszedł akurat 
do domu w chwili, kiedy Madeline i Bemice kazały przygotować powóz. Uparł się, że 

musi im towarzyszyć. - Masz rację. Wygląda to tak, jakbyśmy podróżowały z uzbrojoną 
eskortą - zgodziła się Bemice. - Mimo wszystko dobrze jest wyrwać się z domu, nawet w 

taki mglisty dzień. - O, tak. - Szkoda, że nie było pana Leggetta, kiedy wyjeżdżałyśmy. 
Zaproponowałabym mu, żeby nam towarzyszył. - Chciałabyś, żeby pojechał z nami?

- zdziwiła się Madeline. - Odbyłam z nim interesującą rozmowę w tym czasie, kiedy ty i pan 

Hunt byliście w domu pana Pitneya. Miałam okazję bliżej go poznać. Jest to bywały w 

świecie dżentelmen. - Naprawdę?

- W czasie wojny spędził wiele czasu na kontynencie. Madeline była zdziwiona tą nagłą 

zmianą tematu rozmowy. - Nie wiedziałam. Co on tam robił?

- zapytała. - Niewiele mówił na ten temat, ale odniosłam wrażenie, że przysyłał raporty o 

systemie zaopatrzenia wojsk napoleońskich. Jego informacje bardzo pomogły 
Wellingtonowi. - Na Boga! W czasie wojny pan Leggett pełnił rolę tajnego agenta?

- Oczywiście, nie powiedział tego wyraźnie, ale mógł nim być. Jest w końcu dżentelmenem, 

a ci nie mówią o takich sprawach. A w ogóle jest uroczym mężczyzną, nie sądzisz? 

Madeline nigdy dotąd, chociaż znała ciotkę od dzieciństwa, nie zauważyła w jej oczach 
tak szczególnego wyrazu. Zakasłała, żeby ukryć zakłopotanie. - Owszem, jest czarujący. - 

A jaki sprawny jak na swój wiek! Madeline uśmiechnęła się. - Dojrzały, a nadal 
młodzieńczy, chciałaś powiedzieć. Ku zaskoczeniu bratanicy, Bemice zarumieniła się. 

Potem, uśmiechając się nieśmiało, powiedziała:  - Tak, to prawda. Powóz zatrzymał się, 
przerywając rozmowę o urokach i dokonaniach pana Leggetta. Zachary otworzył 

drzwiczki i pomógł Bemice, a potem Madeline zejść na chodnik. Twarz miał zatroskaną. 
Rozejrzał się i poprowadził je do wejścia do niewielkiego sklepu. - Nie będziemy tam 

długo - powiedziała starsza z pań. Możesz zaczekać tutaj. - Tak, proszę pani. Będę przed 
sklepem, na wypadek gdybym okazał się potrzebny. Madeline weszła za ciotką do 

mrocznego wnętrza apteki  pani Moss. Niewiele zmieniło się tu w ciągu ostatnich lat. 
Egzotyczne zapachy kadzideł i ziół obudziły w pamięci Madeline wspomnienia z 

dzieciństwa. Ojciec był tu częstym klientem, podobnie jak wielu dżentelmenów z 
Towarzystwa Yanzagarian. Augusta Moss prowadziła jedną z nielicznych aptek 

sprzedających  vanzagariańskie zioła. - Panna Reed! Pani Deveridge! Jak to miło, że 
zajrzały panie do mnie. - Augusta Moss, wysoka, dystyngowanie wyglądająca kobieta, 

ubrana w szeroki fartuch zasłaniający niemal całą suknię, wyłoniła się ze składziku na 
tyłach apteki. - Cieszę się, że panie widzę. Sporo czasu minęło od ostatniej wizyty, 

nieprawdaż?

- W rzeczy samej - odparła Bemice, uśmiechając się uprzejmie. - Tak się złożyło, że 

potrzebne są mi pewne zioła, więc pomyślałyśmy, że warto do pani wpaść. - Znakomicie. 
Jakich ziół pani potrzebuje?

background image

- Moja bratanica ostatnio źle sypia. - Och, to bardzo przykre. - Twarz pani Moss przybrała 

wyraz wskazujący na zrozumienie i współczucie. - Dobry, mocny sen to najważniejszy 
czynnik zdrowia i stanu nerwów. - Z całą pewnością. - Bemice ucieszyła się, słysząc taką 

opinię w sprawach, którym poświęcała się od dawna. - Dawałam jej różne tradycyjne 
środki, ale bez większego skutku. Pomyślałam o pewnych vanzagariańskich ziołach, z 

którymi kiedyś eksperymentowałam. Spalanie ich wywołuje senność. Ma pani może coś 
takiego?

- Wiem, o jakich ziołach pani mówi. Są bardzo rzadkie. Dostaję je dwa lub trzy razy do 

roku. Niestety, w tej chwili nie mam ich na składzie. AMANDA QillCK  - Och, Boże! 

Jakże mi przykro. W całym mieście jest tylko kilka aptek, w których można kupić zioła z 
Vanzagary. Odwiedziłyśmy już wszystkie, ale żadna nie miała ostatnio świeżych dostaw. 

- Szkoda, że nie przyszłyście panie przed dwoma tygodniami. Otrzymałam wówczas 
dużą dostawę. - Pani Moss spojrzała na wysoki pusty słój stojący na półce. - Pewien 

dżentelmen, członek Towarzystwa Vanzagarian, kupił wszystko, co miałam. Madeline 
zaparło dech. Powstrzymała się, by nie wymienić spojrzeń z ciotką. Bemice uniosła brwi. 

- Powiada pani, że ten klient kupił cały zapas? Widocznie ma bardzo poważne trudności 
ze snem. Pani Moss potrząsnęła głową. - Nie sądzę, żeby miał kłopoty z bezsennością. O 

ile wiem, prowadzi pewne eksperymenty z wywoływaniem halucynacji. - Zastanawiam 
się, czy ten dżentelmen nie odstąpiłby nam małej ilości tych ziół - powiedziała z 

namysłem Bemice. Może wiedząc, jak bardzo potrzebne są mojej bratanicy, byłby tak 
uprzejmy i podzielił się z nami. - Przypuszczam, że nie byłoby w tym nic niestosownego, 

gdyby go panie o to spytały. - Pani Moss wzruszyła ramionami. - Kupił te zioła lord Clay. 
zy pan Hunt już wrócił?

- zapytała Madeline lokaja, wbiegając za ciotką do domu. - Nie musicie mnie szukać, panie 

- odezwał się Artemis, pojawiając się na schodach. - Właśnie przed chwilą przyszedłem. 

Gdzie byłyście, u licha?!  Jego głos zabrzmiał jak zapowiedź nadciągającej burzy, jeszcze 
nie groźny, ale już budzący niepokój. - Jak to dobrze, że jest pan w domu, sir - rzekła 

Madeline. - Odbyłyśmy niezwykle owocną wyprawę. Madeline ma panu wiele do 
opowiedzenia, sir - dorzuciła Bemice, kierując ku niemu promienne spojrzenie. - 

Czyżby?

- Artemis, idąc w dół po schodach, nie odrywał wzroku od Madeline. - Proszę przyjść do 

mnie do biblioteki, pani Deveridge. Chciałbym dowiedzieć się czegoś bliższego o tej 
owocnej ekspedycji. Tak oficjalnie? Pani Deveridge? Madeline nie miała wątpliwości, że 

Artemis jest w nie najlepszym humorze. - Nie ma powodu zwracać się do mnie takim 
tonem powiedziała, zamykając za sobą drzwi biblioteki. - Jeśli jest to skutek wydarzeń 

minionej nocy, to radziłabym skorzystać z którejś z mikstur mojej ciotki. - Pozostanę 
przy brandy. - Sir, mogę panu wyjaśnić.

- .

- . - Wszystko?

- Uniósł brwi. - Liczę na to, gdyż mam wiele pytań. Zacznijmy od najważniejszego. Jak 

śmiałyście, panie, opuścić dom bez mojej wiedzy i do tego nie informując, dokąd się 

udajecie?

- Sir, pana ton staje się irytujący. Staram się być cierpliwa i wyrozumiała, bo jak już 

wspomniałam, wydarzenia minionej nocy mogły nadszarpnąć panu nerwy, jednakże 
jeśli nadal zamierza pan zachowywać się tak, jak gdyby był pan.

- .

- . - Jak gdybym był kim, moja droga?

- Oparł dłonie na biurku i patrzył groźnie. - Jak gdybym miał powód, żeby się niepokoić? 

Jak gdyby pani wykazała upór, samowolę i bezmyślność?  Tego już było za wiele. 

Madeline wybuchła:  - Chciałam powiedzieć, jak gdyby pan był moim mężem. AMANDA 
QillCK  Zapadło milczenie. Wydawało się nawet, że zegar się zatrzymał. Madeline dałaby 

background image

wszystko, żeby cofnąć te stówa, ale było za późno. - Pani mężem - powtórzył wreszcie 

Artemis obojętnym tonem. Skoncentrowała całą uwagę na zdejmowaniu rękawiczek. - 
Proszę mi wybaczyć, sir. Posunęłam się nieco zbyt daleko w tym porównaniu. 

Dowiedziałam się dzisiaj czegoś  ważnego i nie powinniśmy tracić czasu na niepotrzebne 
spory. Artemis zignorował jej słowa i zapytał lodowatym tonem:  - Czy naprawdę 

zachowuję się tak jak pani mąż? Wydawało mi się, że określiła go pani jako skończonego 
łajdaka o morderczych skłonnościach. - Och, niech pan nie będzie śmieszny, sir. 

Oczywiście nie porównywałam pana do Renwicka. On był absolutnym draniem bez 
honoru. Zupełnym przeciwieństwem pana. - Dziękuję przynajmniej za to - wycedził 

przez zęby. - Jak pan wie, nie mam dobrych wspomnień po swoim małżeństwie - mówiła 
dalej, mocując się z rękawiczką. Możliwe, że zareagowałam zbyt gwałtownie, gdy zaczął 

pan na mnie krzyczeć. - Wcale nie krzyczałem. - To prawda. Ma pan rację. Nie krzyczał 
pan. Nawet nie podniósł pan głosu. To było zbyteczne. Jest pan zdolny zmrozić każdego 

jednym słowem. - Nie wiem nic o zmrażaniu kogokolwiek, ale mogę panią zapewnić, że 
kiedy wróciłem do domu i dowiedziałem się, że  opuściłyście dom, to ta wiadomość mnie 

zmroziła do szpiku kości. - Czyżby gospodyni nie poinformowała pana, że zabrałyśmy ze 
sobą Latimera i Zachary’ego?

- Tak i tylko to powstrzymało mnie przed wysłaniem ludzi na poszukiwanie pań. Upuściła 

rękawiczkę i przez parę sekund nie odrywała od niej wzroku. Potem podniosła wzrok na 

Artemisa. Próbowała odgadnąć uczucia kryjące się w spojrzeniu jego błyszczących oczu. 
Nie łudziła się, że przyjdzie jej to łatwo. Był mężczyzną, który już dawno nauczył się 

ukrywać emocje przed światem. Żył swoim wewnętrznym życiem za zamkniętą bramą i 
wysokim murem, ale we wszystkim, co robił, kierował się zasadami uczciwości i honoru. 

W przeciwieństwie do Renwicka nie był pięknisiem, który troszczy się tylko o siebie. 
Rozumiał, czym jest prawdziwa odpowiedzialność. Wystarczyło spojrzeć na Henry’ego 

Leggetta i Zachary’ego czy innych, którzy mu służyli ze szczerym oddaniem, by poznać 
prawdę o tym człowieku. A nade wszystko, tak jak i ona, wiedział, czym jest poczucie 

winy. - Proszę mi wybaczyć, sir. - Zapomniała o leżącej na podłodze rękawiczce i 
podeszła do biurka. - Nie potrafiłam się opanować. Wszystko, co kojarzy mi się z 

małżeństwem, to dla mnie drażliwy temat. - Dała mi to pani jasno do zrozumienia. - 
Latimer i Zachary byli uzbrojeni, a ja miałam pistolet i sztylet. Nie jestem naiwna. - Nie, 

oczywiście, że nie jest pani naiwna. Jest pani inteligentną, zaradną kobietą, przywykłą 
do decydowania w swoich sprawach. - Wyprostował się gwałtownie i odwrócił w stronę 

okna. - To ja zbyt nerwowo zareagowałem. - Artemisie.

- .

- . - Przeciąganiem tej rozmowy nic nie osiągniemy. - Założył ręce za plecami i wpatrywał 

się w ogród. - Przejdźmy do  rzeczy. Proszę mi powiedzieć, jaka to ważna sprawa 

wywabiła panie z domu. On jest chyba najbardziej upartym mężczyzną na świecie, 
pomyślała. Uniosła wzrok, ale wiedziała, że niebiosa nie pośpieszą jej z pomocą w 

trudnej rozmowie z tym człowiekiem. - Słusznie, sir. Porozmawiajmy o mniej drażliwych 
sprawach. Zawsze uważałam, że nic nie poprawia tak nastroju jak miła rozmowa o 

morderstwach i groźnych spiskach. Artemis obejrzał się przez armię. - Jedna rada: niech 
pani nie igra z losem. Przywykła pani do decydowania o sobie, ale zapewniam panią, że 

jestem nie mniej przywiązany do rządzenia we własnym domu. A w tym momencie 
mieszka pani u mnie. - Pięknie pan to wyłożył, sir. Ma pan pełne prawo wydawać tu 

polecenia. Obiecuję panu, że nie oddalę się ponownie bez poinformowania o tym, dokąd 
się udaję. - Myślę, że to mi musi wystarczyć. Proszę teraz opowiedzieć o dzisiejszej 

wyprawie. - Dobrze. Krótko mówiąc, pomyślałam, że niewiele jest w mieście aptek 
sprzedających vanzagariańskie zioła, a tylko niektóre z nich oferują większe ich ilości. 

Człowiek, który zadymił labirynt Pitneya, żeby nas uśpić, musiał dysponować raczej 
pokaźną ilością tych ziół. Artemis milczał przez chwilę, wyraźnie doceniając logikę jej 

background image

rozumowania. - Postanowiła pani zatem znaleźć aptekę, w której zostały nabyte te zioła, 

prawda?  Madeline była zadowolona, że tak szybko docenił znaczenie jej planu. - Tak, 
chociaż nie wiedziałam, od której zacząć. Odwiedziłyśmy więc razem z ciocią te, które 

sprzedają zioła leczące  bezsenność - powiedziała. Zauważyła, że Artemis odwrócił się w 
jej stronę i słucha z zainteresowaniem. - Proszę mówić dale’5 - ponaglił ją. - Jak już 

wspomniałam, takie apteki są nieliczne, a w dodatku jeden z aptekarzy został przed 
kilkoma miesiącami zamordowany. - Słyszałem o tym. Krążyły plotki, że miało to 

związek  z Księgą Tajemnic. - Tak, tylko że te plotki przycichły po śmierci Ignatiusa 
Lorringa. - Zastanawiałem się w swoim czasie, czy nie istnieje  związek pomiędzy 

samobójstwem Lorringa a plotkami o Księdze Tajemnic - powiedział Artemis. - Był on 
jednym z nielicznych mężczyzn w Europie, który potrafiłby ją rozszyfrować. - Jeśli 

można wierzyć lordowi Linslade, jest to jeszcze jedna pogłoska związana z tą przeklętą 
księgą - powiedziała Madeline, wzruszając ramionami. - Tak czy inaczej, 

zdecydowałyśmy się odwiedzić aptekę pani Moss i zapytać ją o te zioła. - Znam tę aptekę 
i kiedy jeszcze sam przygotowywałem sobie świece do medytacji, u niej kupowałem 

zioła. - Klientami jej sklepu było wielu vanzagarian. Nawet Lorring się u niej 
zaopatrywał. Tym razem powiedziała nam, że zabrakło jej tych usypiających ziół, gdyż 

cały zapas kupił pewien dżentelmen, członek Towarzystwa Vanzagarian. Artemis był 
coraz wyraźniej zainteresowany relacją Madeline. Odszedł od okna i stanął przy biurku. 

- Cóż to za dżentelmen?

- Lord Clay. Artemis sprawiał wrażenie zaskoczonego, ale po chwili się  zasępił. - 

Spotkałem tego człowieka kilka razy. Sympatyczny pan,  ale nieco zdziwaczały. Mówiąc 
pani językiem, kolejny wariat  ‘. Towarzystwa Vanzagarian. Na ile wiem, nie interesuje 

się tarożytnymi językami. Trudno sobie wyobrazić, żeby pozukiwał czegoś takiego jak 
Księga Tajemnic. - Wszystko jednak wskazuje na to, że jest posiadaczem viększej ilości 

vanzagariańskich ziół usypiających. Artemis wziął nóż do otwierania listów i w 
zamyśleniu stukał iim o biurko. - Niewiele z tego wynika - mruknął. - A potrafi pan 

zaproponować coś lepszego?

- Nie. Spróbujmy pójść tym tropem - powiedział, odkładając lóż. - Tylko jak? Nie możemy 

przeszukać jego domu. Nie est pusty tak jak dom Pitneya. Dniem i nocą pełno tam 
łużby. - Zgodnie z vanzagariańskim powiedzeniem, nadmiernie :atłoczona twierdza jest 

równie łatwa do zdobycia jak pusta. - Nigdy nie słyszałam tego przysłowia. - Zapewne 
dlatego, że je przed chwilą wymyśliłem. Wpatrywała się w płomień, dopóki nie wypełnił 

jej całego >ola widzenia. Delikatny zapach spalonej świecy nasycał iowietrze w sypialni. 
Pokój tonął w mroku. Przed paroma minutami zamknęła lokładnie drzwi i zasłoniła 

okno, tak że docierały do niej tylko [tłumione hałasy z wnętrza domu i ulicy. Medytacji 
nauczył ją przed wielu laty ojciec, ale świece ze ipecjalną mieszaniną ziół sporządzała jej 

ciotka. Aromat był agodny, uspokajający. Podobnie jak zapachy w sklepie pani 4oss, 
wywoływał wspomnienia przeszłości. Ulotny obraz jojawił się w jej wyobraźni: ojciec 

nachylony nad nią, objaśliający trudniejsze ustępy starych tekstów. Nigdy nie pojawiał 
się obraz matki, która zmarła rok po jej urodzeniu, natomiast często widywała postać 

Bemice. Ciotka sprowadziła siłg do domu starszego brata, by opiekować się nim i jego 
małą córeczką. To jej pogoda, ciepło i miłość ożywiały dom opustoszały po śmierci 

Elizabeth Reed. Bemice obdarzała bratanicę niemal matczyną miłością. Kierowała 
domem, wspierała brata załamanego po śmierci żony. W tych krytycznych chwilach to 

właśnie ona uratowała rodzinę, a nie, jak się zdawało, studiowanie przez ojca filozofii 
Vanza, pomyślała Madeline. Powoli rozpłynęły się wspomnienia i obrazy z przeszłości, a 

w jej pamięci pojawiły się sceny z powtarzającego się sennego koszmaru. Uważała, że 
powinna zastanowić się nad nimi jeszcze raz. W ostatnim śnie było coś nowego, 

wymagającego wyjaśnienia. Czas mijał. Pogrążyła się tak głęboko w wywoływanych  w 
pamięci wizjach, że zdawało jej się, jak gdyby słyszała trzaskanie płomieni, czuła zimne 

background image

dotknięcie żelaznego klucza trzymanego w dłoni, jakby znów kątem oka widziała 

błyszczący  złoty przedmiot leżący na dywanie. Poczuła chłód, podobnie jak we śnie. 
Palce jej drżały, ale nie chciała odsunąć od siebie przykrych wizji. Pomysł, by w czasie 

medytacji przeanalizować sceny z sennych koszmarów, przyszedł jej do głowy po 
rozmowie z Artemisem, przerwanej nagłym przybyciem Zachary’ego. Przez cały dzień 

miała uczucie, że nie powiedziała mu czegoś  ważnego. Artemisa najbardziej 
interesowała laska, ale był to stały  element jej snów. Elegancka laska była ważna, lecz 

stanowiła jedynie wyraz próżności Renwicka. Uwaga Madeline tym razem skierowana 
była na klucz. Powtarzający się od wielu  liesięcy sen zawsze nasycony był lękiem, że nie 

uda jej się tworzyć drzwi sypialni. Sny różniły się od siebie w drobnych szczegółach, ale 
apiero w ostatniej wersji widziała rękę Renwicka sięgającą 3 klucz, który wysunął się z 

jej palców. Zapach świecy i koncentracja związana z medytacją sprawiły, ; scena ta 
wydała jej się niezwykle wyraźna. Płomienie, dym, szystkie szczegóły odżyły w jej 

wyobraźni. Klucz wypadł jej z raki. Nachyliła się, by go podnieść. enwick roześmiał się. 
Odwróciła głowę, by na niego spojrzeć. Martwą dłonią sięgnął po klucz. rV sypialni 

rozległ się przeraźliwy krzyk. Płomyk świecy migotał i zgasł. W pokoju zapanowała nagle 
ciemność. Ledwie zdołała sobie uświadomić, że to ona krzyknęła, zgasiła świecę, gdy 

usłyszała odgłos kroków na schodach, zaraz potem głośne stukanie do drzwi. - 
Madeline! Proszę natychmiast otworzyć!  Zlana zimnym potem, z trudem łapiąc oddech, 

zerwała się równe nogi, podbiegła do drzwi i otworzyła je. Artemis padł do pokoju tak 
gwałtownie, że niewiele brakowało, by przewrócił. - Co tu, u diabła.

- .

- .

- ! - Zatrzymał się i szybko rozejrzał po /pialni. - Wszystko w porządku - uspokoiła go. - 

Przepraszam za ; krzyki. Podszedł do okna i odsunął zasłonę, potem spojrzał na gaszoną 

świecę. - Medytowałam - wyjaśniła. - Próbowałam przypomnieć jbie obrazy z sennych 
koszmarów. W otwartych drzwiach pojawiła się ciotka. - Co tu się, na Boga, dzieje?

- zapytała. - Czy coś się stało?
- Za plecami Bemice stał Eaton Pitney z ręką na temblaku. - Czy tu był Obcy?

- Nie, nie, nie - odparła Madeline, potem jęknęła cicho na widok Nellie i gospodyni, które 

również ukazały się na korytarzu. - Medytowałam i coś mnie przestraszyło. Naprawdę 

nie ma powodu do niepokoju. - Sam się tym zajmę - powiedział Artemis do gospodyni. 
Proszę poinformować służbę, że wszystko jest w porządku. - Tak, sir. - Pani Jones 

skinęła głową i z wyrazem ulgi na twarzy oddaliła się razem z Nellie. Artemis odczekał 
chwilę i zapytał:  - Co się tu, u diabła, stało?!  - Mój sen. - Spojrzała na Eatona Pitneya i 

zwracając się do niego, powiedziała: - To długa historia, sir. Powiem panu tylko, że 
miewam pewien powtarzający się senny koszmar. Ostatniej nocy pojawiła się w nim 

pewna zmiana. Chodzi  o klucz. - Klucz?

- Starszy pan pochylił głowę. - Ma pani na myśli  klucz do drzwi?

- Co z tym kluczem?
- zapytał Artemis. - Zawsze jest w moim śnie. Ostatniej nocy też upuściłam ten klucz, ale 

zamiast podnieść go tak jak zwykle.

- .

- . - Przerwała i znów zwróciła się do Pitneya: - Sir, wczoraj powiedział mi pan, że ta 

niewielka książka, którą panu pokazałam, nie może  być Księgą Tajemnic. - To 

niemożliwe. Ona nie jest nawet napisana poprawnym  językiem. - Rozważaliśmy jednak 
możliwość, że może to być pewien  rodzaj kodu. - Tak, ale co to ma do rzeczy?  Madeline 

głęboko odetchnęła. - Lord Linslade rozmawiał z intruzem, którego wziął za ducha 
mojego nieżyjącego męża. Powiedział nam, że rozmawiał z tą zjawą o Księdze Tajemnic. 

Duch Renwicka zwrócił uwagę na fakt, że nawet jeśli zostanie ona odnaleziona, to 
potrzebne będą dodatkowe środki, by ją przetłumaczyć, gdyż tylko nieliczni uczeni znają 

background image

starożytne języki. - To prawda - zgodził się z nią Pitney. - A pan powiedział, że Obcy, 

który zaskoczył pana w labiryncie, żądał klucza. - Do czego pani zmierza?

- Wyobraźmy sobie, że Księga Tajemnic nie spłonęła powiedziała spokojnie Madeline. - Że 

ktoś ją ma i szuka kodu potrzebnego do rozszyfrowania jej tajemnic. Wyobraźmy sobie, 
że ta dziwna książeczka jest właśnie kluczem do Księgi Tajemnic. I co wy na to?  18 

\_/zekał za zasłoną odzielającą sąsiednie pomieszczenie i patrzył przez niewielki otwór 
zamaskowany haftem. Do elegancko urządzonej jadalni weszli dwaj modnie ubrani 

mężczyźni. Każdy z nich zaskoczony był widokiem drugiego, chociaż szybko to ukryli, 
wymieniając zwyczajowe grzeczności. Nie potrafili jednak zamaskować zaniepokojenia. 

Rozglądając się po pokoju, unikali się wzrokiem. Stół zastawiony był dla czterech osób. 
Srebra i kryształy skrzyły się w blasku świec. Grube aksamitne zasłony zawieszone na 

wysokim oknie oddzielały pokój od zamglonych ogrodów rozrywki, dobiegały do niego 
jedynie przytłumione dźwięki muzyki i gwar tłumów. Odgłos kroków dwóch mężczyzn 

tłumił gruby dywan. W prywatnym salonie, pełniącym dziś rolę jadalni, panowała  cisza. 
Milczenie przerwał Glenthorpe. - Nie spodziewałem się zastać cię tutaj. Domyślam się, 

że i ty jesteś udziałowcem w tej inwestycji. Czy tak?

- Masz na myśli kopalnię?

- Flood wziął butelkę czerwonego wina i napełnił sobie kieliszek. - Zaangażowałem się w 

ten interes od początku. Liczę na szybki zysk. - O ile wiem, tylko kilku dżentelmenów 

miało okazję włączyć się w to intratne przedsięwzięcie. - Tak. Tylko na specjalne 
zaproszenie. - Flood opróżnił do połowy kieliszek i sponad niego patrzył na 

Glenthorpe’a. A więc i ty znalazłeś się w gronie wybranych. - Znasz mnie, Flood. - 
Glenthorpe roześmiał się głośno. Zawsze należałem do tych, którzy potrafią skorzystać z 

dobrej okazji. - Tak, znam cię. I ty znasz mnie. A obaj znaliśmy Oswynna. Interesujące, 
prawda?

- Słyszałeś już o tym?
- O tym, że dzisiaj rano wyłowiono z rzeki jego zwłoki? Słyszałem. - Napadł na niego jakiś 

bandyta - powiedział Glenthorpe. Wiesz, jak się prowadził. Nie przepuścił żadnej okazji. 
Zbyt wiele czasu spędzał w najbardziej niebezpiecznych dzielnicach. Dziwne, że już 

dawno nikt go nie zastrzelił ani nie skręcił mu karku. - Tak - zgodził się Flood. - Dziwne. 
A teraz już go nie ma. Zostali tylko dwaj członkowie naszego małego klubu. - Na litość 

Boską, Flood. Przestań wreszcie gadać o tym Oswynnie. - Zostaliśmy tylko my dwaj i 
dziwnym zbiegiem okoliczności obaj zostaliśmy zaproszeni tutaj, żeby się dowiedzieć o 

zyskach z naszych inwestycji. - Chyba już jesteś mocno wstawiony - powiedział 
Glenthorpe, podchodząc do kominka. - Może nie powinieneś więcej pić, dopóki nie 

załatwimy naszych interesów. - Naszych interesów - powtórzył w zamyśleniu Flood. - O, 
tak, nasze interesy. Powiedz mi, czy nie dziwi cię, że dotąd  nie pojawił się nikt poza 

nami?  Glenthorpe wyjął z kieszeni zegarek i otworzył kopertę. - Jest dopiero kwadrans 
po dziesiątej. - Byliśmy zaproszeni na dziesiątą. - I co z tego?

- Glenthorpe schował zegarek do kieszeni. Ogrody są dzisiaj zatłoczone. Pozostali 

udziałowcy mogą się  spóźnić. - Nie ma ich zbyt wielu. - Flood spojrzał na stół 

zastawiony  dla czterech osób. Glenthorpe również zerknął w tym kierunku. - 
Przynajmniej jeszcze dwóch - powiedział. - Jeśli założymy, że jedno miejsce zajmie 

organizator tego przedsięwzięcia, to poza nami pozostaje tylko jeden inwestor. 
Najwyraźniej to my trzej zostaliśmy zaproszeni, żeby się  dowiedzieć o uśmiechu 

fortuny. - Nie rozumiem tego. - Glenthorpe nerwowo bawił się breloczkiem od dewizki. - 
Co to za człowiek, który spóźnia się na spotkanie, na którym ma się dowiedzieć o swoich 

zyskach?  Spoza zasłony wyszedł Artemis. - Martwy człowiek - powiedział spokojnie. 
Flood i Glenthorpe odwrócili się w jego stronę. - Hunt - mruknął ten pierwszy. - O co tu, 

u diabła, chodzi?! - zawołał drugi. Jego twarz wyrażała lęk i zakłopotanie. - Dlaczego 
ukrywał się pan za zasłoną, a nie pokazał się zaraz po naszym przybyciu? Nie 

background image

przyszliśmy tu, żeby bawić się w chowanego. - Zgadzam się z panem - powiedział 

Artemis. - Nie będzie  żadnych zabaw. - Co miał pan na myśli, mówiąc o martwym 
człowieku?  zapytał obcesowo Glenthorpe. AMANDA QU/CK  - Jesteś głupi, Glenthorpe 

- powiedział Flood nie odrywając wzroku od Artemisa. - Zawsze byłeś głupcem. - Do 
diabła, jak śmiesz nazywać mnie głupcem! - wybuchnął Glenthorpe. - Nie masz prawa 

mnie obrażać. - Hunt nie jest trzecim inwestorem powiedział z namysłem Flood. - To on 
nas zaprosił. Czy nie mam racji, sir?

- On to zorganizował?
- Glenthorpe patrzył przez chwilę na zastawiony stół, potem zwrócił się do Artemisa. - 

Wobec tego, kto jest tym trzecim?  Flood skrzywił się z niechęcią. - Podejrzewam, że 
Oswynn był tym trzecim inwestorem, który zdecydował się ulokować cały swój majątek 

w tym przedsięwzięciu. - I tym razem ma pan rację. Zawsze był pan najmądrzejszy z 
waszej trójki. - Proszę wobec tego powiedzieć nam, sir, jaką część zainwestowanych sum 

straciliśmy, angażując się w ten interes? Artemis podszedł do stołu i napełnił kieliszek 
winem. - Obaj straciliście wszystko. - Cholerny drań! - szepnął Flood. - Wszystko?

- Glenthorpe znieruchomiał z otwartymi ustami. - Ależ to niemożliwe! Co z naszymi 

zyskami? Mieliśmy zrobić majątek na tej inwestycji. - Niestety, wasze zyski i 

zainwestowane pieniądze zniknęły w szybie tej wyimaginowanej kopalni złota na którejś 
z wysp południowych mórz - powiedział Artemis. - Chce pan powiedzieć, że ta kopalnia 

nie istnieje?

- Tak, Glenthorpe. Właśnie to powiedziałem. - Ale.

- .

- . ale ja zastawiłem swoją posiadłość, żeby zdobyć pieniądze na tę kopalnię. - Glenthorpe 

przytrzymał się oparcia krzesła. - Będę zrujnowany. - Wszyscy trzej zainwestowaliśmy 
znacznie więcej, niż  mogliśmy sobie pozwolić. - Flood z nienawiścią patrzył na 

Artemisa. - Daliśmy się otumanić, ulegliśmy złudzeniu, a magikiem ukrytym za sceną 
był Hunt. Glenthorpe zachwiał się. Twarz mu pobladła, przycisnął dłoń do piersi; przez 

chwilę ciężko oddychał, wreszcie wyprostował się i zapytał:  - Dlaczego? Dlaczego nas to 
spotkało? Artemis przeszył go wzrokiem. - Z powodu Catherine Jensen. Glenthorpe 

pobladł jeszcze bardziej. Podszedł do krzesła  i usiadł ciężko. - Do diabła! To pan przed 
trzema miesiącami przysłał nam trzy wisiorki. Pan to zrobił, prawda?

- Chciałem wam dać trochę czasu, żebyście mogli zastanowić się nad przeszłością. - Jest 

pan zimnym draniem, Hunt - powiedział Flood. Powinienem się wcześniej tego 

domyślić. - Nie. - Glenthorpe wierzchem dłoni otarł czoło. - Nie, to niemożliwe. Przecież 
to wszystko zdarzyło się pięć lat temu. Artemis obrzucił go tylko krótkim, niechętnym 

spojrzeniem. Z tych dwóch niebezpieczny mógł być Flood. - Terminu zemsty się nie 
wyznacza. - To był wypadek - stwierdził Glenthorpe podniesionym głosem. - To z jej 

winy doszło do tego zamieszania. Kto mógł przewidzieć, że ta dzierlatka będzie się tak 
bronić? Uciekła, próbowaliśmy ją złapać, ale się nie udało. Była ciemna bezksiężycowa 

noc. To nie nasza wina, że spadła  z urwiska. - Dla mnie wy jesteście winni - powiedział 
Artemis. - Pan,  Oswynn i Flood. - Wobec tego chce pan nas zamordować tak jak 

Oswynna?  zapytał cicho Flood. - Jesteś głupi, Glenthorpe - powiedział Flood nie 
odrywając wzroku od Artemisa. - Zawsze byłeś głupcem. - Do diabła, jak śmiesz nazywać 

mnie głupcem! - wybuchnął Glenthorpe. - Nie masz prawa mnie obrażać. - Hunt nie jest 
trzecim inwestorem - powiedział z namysłem Flood. - To on nas zaprosił. Czy nie mam 

racji, sir?

- On to zorganizował?

- Glenthorpe patrzył przez chwilę na zastawiony stół, potem zwrócił się do Artemisa. - 

Wobec tego, kto jest tym trzecim?  Flood skrzywił się z niechęcią. - Podejrzewam, że 

Oswynn był tym trzecim inwestorem, który zdecydował się ulokować cały swój majątek 
w tym przedsięwzięciu. - I tym razem ma pan rację. Zawsze był pan najmądrzejszy z 

background image

waszej trójki. - Proszę wobec tego powiedzieć nam, sir, jaką część zainwestowanych sum 

straciliśmy, angażując się w ten interes? Artemis podszedł do stołu i napełnił kieliszek 
winem. - Obaj straciliście wszystko. - Cholerny drań! - szepnął Flood. - Wszystko?

- Glenthorpe znieruchomiał z otwartymi ustami. - Ależ to niemożliwe! Co z naszymi 

zyskami? Mieliśmy zrobić majątek na tej inwestycji. - Niestety, wasze zyski i 

zainwestowane pieniądze zniknęły w szybie tej wyimaginowanej kopalni złota na którejś 
z wysp południowych mórz - powiedział Artemis. - Chce pan powiedzieć, że ta kopalnia 

nie istnieje?

- Tak, Glenthorpe. Właśnie to powiedziałem. - Ale.

- .

- . ale ja zastawiłem swoją posiadłość, żeby zdobyć pieniądze na tę kopalnię. - Glenthorpe 

przytrzymał się oparcia krzesła. - Będę zrujnowany. - Wszyscy trzej zainwestowaliśmy 
znacznie więcej, niż  mogliśmy sobie pozwolić. - Flood z nienawiścią patrzył na 

Artemisa. - Daliśmy się otumanić, ulegliśmy złudzeniu, a magikiem ukrytym za sceną 
był Hunt. Glenthorpe zachwiał się. Twarz mu pobladła, przycisnął dłoń do piersi; przez 

chwilę ciężko oddychał, wreszcie wyprostował się i zapytał:  - Dlaczego? Dlaczego nas to 
spotkało? Artemis przeszył go wzrokiem. - Z powodu Catherine Jensen. Glenthorpe 

pobladł jeszcze bardziej. Podszedł do krzesła i usiadł ciężko. - Do diabła! To pan przed 
trzema miesiącami przysłał nam trzy wisiorki. Pan to zrobił, prawda?

- Chciałem wam dać trochę czasu, żebyście mogli zastanowić się nad przeszłością. - Jest 

pan zimnym draniem, Hunt - powiedział Flood. Powinienem się wcześniej tego 

domyślić. - Nie. - Glenthorpe wierzchem dłoni otarł czoło. - Nie, to niemożliwe. Przecież 
to wszystko zdarzyło się pięć lat temu. Artemis obrzucił go tylko krótkim, niechętnym 

spojrzeniem. Z tych dwóch niebezpieczny mógł być Flood. - Terminu zemsty się nie 
wyznacza. - To był wypadek - stwierdził Glenthorpe podniesionym głosem. - To z jej 

winy doszło do tego zamieszania. Kto mógł przewidzieć, że ta dzierlatka będzie się tak 
bronić? Uciekła, próbowaliśmy ją złapać, ale się nie udało. Była ciemna bezksiężycowa 

noc. To nie nasza wina, że spadła z urwiska. - Dla mnie wy jesteście winni - powiedział 
Artemis. - Pan, Oswynn i Flood. - Wobec tego chce pan nas zamordować tak jak 

Oswynna? zapytał cicho Flood. Glenthorpe zamarł na moment. - To pan go zabił?

- Kurczowo złapał się krawędzi stołu. Nie zrobił tego bandyta?

- To jasne, że Hunt zabił Oswynna - wtrącił Flood. - Kto inny mógł to zrobić?
- Tak się składa, że nie ja go zabiłem - rzekł Artemis. - Nie wierzę panu - mruknął Flood. - 

To pańska sprawa, oczywiście, ale jeśli cały czas zerkał pan przez ramię, by sprawdzić, 
czy nie idę za panem, mógł pan nie zauważyć prawdziwego mordercy, atakującego z 

przodu. - Tak jak nie zauważyliśmy, że zmierzamy prosto do ruiny finansowej - 
odburknął Flood. Artemis uśmiechnął się. - No właśnie. Mogę wam tylko radzić, 

żebyście wystrzegali się nowych znajomości. - Nie. - Glenthorpe oddychał płytko i 
nierówno. - Nie, to nie może się zdarzyć. - Jeśli nie Hunt zamordował Oswynna, to kto 

to zrobił? zapytał Flood przez zaciśnięte zęby. - Dobre pytanie. - Artemis wypił łyk wina. 
- Mam nadzieję wkrótce znaleźć na to odpowiedź. Tymczasem musimy założyć, że 

morderca zechce zaatakować któregoś z was, a możliwe, że obu. Dlatego zaprosiłem was 
tutaj. Chciałem, żebyście wiedzieli, że Catherine Jensen została pomszczona. - Ale 

dlaczego ten człowiek chce nas zamordować? Glenthorpe bezradnie potrząsnął głową. - 
Z tego samego powodu, dla którego zamordował Oswynna. Chce odwrócić moją uwagę 

od innych spraw, w które jestem poważnie zaangażowany - odparł Artemis. - Muszę 
przyznać, że do pewnego stopnia osiągnął swój cel. Nie mogłem sobie pozwolić na 

przedłużanie moich rozliczeń z wami. - W co jest pan tak poważnie zaangażowany?

- zapytał Flood. - To nie pańska sprawa. Na razie powinniście zadowolić się tym, że z wami 

wszystko załatwiłem. Okoliczności zmusiły mnie do przyśpieszenia akcji. Na razie 
wystarczy mi to, że wierzyciele, może już jutro rano, pojawią się w waszych domach. - 

background image

Jestem zrujnowany - jęknął Glenthorpe. - Kompletnie zrujnowany. - Tak. - Artemis 

ruszył w stronę drzwi. - To, oczywiście, nie równoważy tego, co zrobiliście przed pięciu 
laty, ale przynajmniej będziecie mieli o czym pomyśleć w czasie długich bezsennych 

nocy, zakładając, że człowiek, który zabił Oswynna, nie zajmie się i wami. - Bodaj cię 
piekło pochłonęło, ty cholerny draniu - warknął Flood. - Nie ujdzie ci to na sucho. - Jeśli 

uważa pan, że w jakiś sposób ugodziłem pański honor, proszę przysłać do mnie swoich 
sekundantów. Flood poczerwieniał ze złości, ale nie odezwał się ani słowem. Artemis 

wyszedł na korytarz i zamknął za sobą drzwi. Usłyszał jeszcze łoskot, jak gdyby jakiś 
ciężki przedmiot uderzył w ścianę. Butelka z winem, pomyślał. Zszedł na dół tylnymi 

schodami i po chwili znalazł się na zewnątrz budynku. Gęsta mgła nie zniechęciła 
bywalców ogrodów, ale większość gości wybierała atrakcje demonstrowane pod dachem. 

Kryształowy Pawilon lśnił światłami. Artemis ruszył prosto wąską żwirową ścieżką, 
wijącą się pomiędzy drzewami oświetlonymi kolorowymi lampionami. Wreszcie miał to 

za sobą. Zakończyły się pięcioletnie przygotowania i obmyślanie strategii. Oswynn nie 
żył, a Flood i Glenthorpe byli zrujnowani i im również groziła śmierć z ręki tajemniczego 

mordercy, który przybrał postać ducha Renwicka  Deveridge’a. To wystarczy. 
Uświadomił sobie, że czeka na coś, co się nie pojawiło. Gdzie uczucie satysfakcji? 

Radość z dokonania aktu sprawiedliwości? Odzyskany spokój?  Słyszał głośne okrzyki i 
oklaski, dobiegające ze Srebrnego Pawilonu. Zakończył się występ mesmerysty. 

Artemisowi przyszło do głowy, że przez ostatnie pięć lat znajdował się w pewnego 
rodzaju transie. Może Madeline miała rację, twierdząc, że stał się dziwakiem? Jaki 

zdrowy na umyśle człowiek poświęciłby tyle czasu na planowanie zemsty?  Znał 
odpowiedź na to pytanie: taki, który poza zemstą nie ma innego celu w życiu. 

Uświadomienie sobie tego faktu pogrążyło go w melancholii, równie dokuczliwej i 
beznadziejnej jak gęsta mgła, ale daleko bardziej przygniatającej jego duszę. Wyszedł 

przez zachodnią bramę i ruszył w stronę najbliższej z długiego rzędu czekających 
dorożek. Nagle zobaczył mały czarny powozik, stojący po przeciwległej stronie ulicy. 

Jego wnętrze tonęło w ciemności, tylko zewnętrzna lampa majaczyła we mgle. - Do 
diabła!  Pustkę, którą przed chwilą odczuwał, zastąpił gniew. Nie wolno jej było tu 

przyjeżdżać. Podszedł do powozu. Siedzący na koźle Latimer przywitał 2,0 uprzejmie. - 
Proszę wybaczyć, panie Hunt, próbowałem panią przekoiać, że nie powinna pana 

śledzić, ale nic to nie dało. - O tym, kto wydaje ci polecenia, porozmawiamy później. 
Artemis otworzył drzwi pojazdu i wskoczył do nieoświetonego wnętrza. - Artemisie! - 

Głos Madeline zawierał potężny ładunek smocji, których nie potrafił natychmiast 
rozpoznać. - Spotkał >ię pan z tymi dwoma mężczyznami, Floodem i Glenthorpe’em. 

‘roszę nie próbować zaprzeczać. Usiadł naprzeciwko niej. Na twarzy miała gęstą 
woalkęjak tamtej nocy. Dłonie splotła na kolanach. Nie widział jej dobrze, ale wyczuwał 

napięcie Madeline. - Nie mam zamiaru zaprzeczać - powiedział. - Jak pan śmiał zrobić 
coś takiego? Jej gniew zmroził go na parę sekund. - O co chodzi, u licha?

- Nie był pan nawet na tyle uprzejmy, by poinformować mnie o swoich planach na 

dzisiejszy wieczór. Gdyby Zachary nie wspomniał, że wysłał pan listy do dwóch 

mężczyzn, z którymi wiążą pana interesy, wcale nie wiedziałabym, co się dzieje. Jak pan 
mógł nie poinformować mnie o tym?

- Moje spotkanie z Floodem i Glenthorpe’em to nie pani sprawa. - Powiedział im pan o 

czekającej ich ruinie, prawda?

- Tak. - Do licha, sir. Oni mogli pana zabić. - Mało prawdopodobne. Cały czas panowałem 

nad sytuacją. - Na Boga, Artemisie! Ujawnił pan swoje plany wobec dwóch największych 

wrogów i nawet nie wziął pan ze sobą Zachary’ego, żeby panu pomógł w razie potrzeby. - 
Zapewniam panią, że nie było to konieczne. - Nie miał pan prawa tak ryzykować. A jeśli 

coś poszłoby źle? Co by było, gdyby Flood czy Glenthorpe wyzwali pana na pojedynek? 
Jej furia była nieco irytująca. Jest wyraźnie przewrażliwiona, pomyślał. - Ci dwaj 

background image

panowie nie należą do takich, którzy byliby gotowi zaryzykować pojedynek. Gdyby tak 

było, już dawno bym ich wyzwał. Madeline, proszę się uspokoić. - Uspokoić się! Jak 
można coś takiego mówić. A gdyby któryś z nich wyjął pistolet i zastrzelił pana?

- Byłem na to przygotowany - powiedział uspokajająco. Wolałbym pani nie przypominać o 

swoich wadach, ale jednak jestem mistrzem Vanza. Niełatwo zabić takiego człowieka. - 

Pańskie cholerne, vanzagariańskie umiejętności nie zabezpieczają przed kulą, sir. 
Renwick Deveridge znał doskonale sztukę walki Vanza, a ja wzięłam pistolet i 

zastrzeliłam go w jego własnym domu. towóz był już w ruchu, lecz cisza, która zapadła, 
była tak głośna, że zagłuszyła stukot kopyt konia i turkotanie kół po bruku. Madeline 

wsłuchiwała się w echo własnych słów i zastanawiała się, czy nie oszalała. Po tylu 
miesiącach dochowywania tajemnicy, której ujawnienie mogło zaprowadzić ją na szafot, 

wyjawiła ją w zwykłej sprzeczce. - A więc plotki i domysły były prawdziwe. Pani go 
zastrzeliła - odezwał się Artemis po dłuższej chwili. - Tak - potwierdziła. Siedziała 

nieruchomo z dłońmi splecionymi na kolanach. - A ten senny koszmar jest dokładnym 
powtórzeniem wydarzeń z tamtego dnia?

- Tak, tylko nie opowiedziałam pierwszej jego części. - Tych scen, w których strzela pani do 

Renwicka. - Tak. Artemis nie odrywał od niej wzroku. - Nie usłyszałem również, 

dlaczego pani tak rozpaczliwie próbowała otworzyć drzwi sypialni, chociaż dom już 
płonął. - Tam była ciotka Bemice. - Do diabła! - Artemis zamyślił się na chwilę. - Jak do 

tego doszło, że została zamknięta w tym pokoju?

- zapytał wreszcie. - Renwick uprowadził ją tej nocy po otruciu ojca. - Madeline  zacisnęła 

dłonie w pięści tak mocno, że odczuwała ból. Zaciągnął jądo swojego domu, związał, 
zakneblował i zostawił w zamkniętym pokoju, by tam spłonęła,  - W jaki sposób ją pani 

odnalazła?

- Ojciec jeszcze żył, gdy się na niego natknęłam. Powiedział mi, że Renwick zabrał ciotkę 

Bemice i obiecał wrócić po mnie. Powiedział mi jeszcze, że jedynym ratunkiem jest 
szybka, zdecydowana akcja. Kazał mi pamiętać o wszystkim, czego mnie nauczył przy 

ćwiczeniach Vanza. - Co pani zrobiła?

- Natychmiast udałam się do domu Renwicka. Zanim tam przybyłam, zdążył już podłożyć 

ogień w laboratorium, potem zamierzał jeszcze wzniecić pożar w kuchni. Wchodząc do 
ogrodu, zobaczyłam w oknie sypialni twarz ciotki. Udało jej się podczołgać do okna, ale 

ręce miała związane. Nie mogła go otworzyć, a ja nie miałam drabiny, żeby się do niej 
dostać. - Weszła więc pani do domu. - Tak. Nie miałam wyboru. - Zamknęła oczy, 

przywołując w pamięci tamte straszne chwile. - Renwick był jeszcze w kuchni. Nie 
słyszał mnie. Pobiegłam na górę, potem korytarzem w stronę sypialni. Było ciemno, 

drogę oświetlał mi tylko blask płomieni od strony tylnych schodów. - Wtedy okazało się, 
że sypialnia jest zamknięta. Madeline skinęła głową. - Próbowałam otworzyć zamek 

spinką od włosów. Słyszałam syk płomieni. Wiedziałam, że mam mało czasu. Potem 
nagle okazało się, że on jest na korytarzu. Musiał zauważyć, jak wbiegałam na schody. - 

Czy powiedział coś?

- Roześmiał się, widząc mnie przykucniętą pod drzwiami. W ręku trzymał klucz. Śmiał się. 

„Wiem, że to ci jest potrzebne”, rzekł. Nie odpowiedziałam. - Patrzyła na Artemisa przez 
gęstą  woalkę. Po chwili milczenia zaczęła mówić dalej: - Pistolet leżał na podłodze obok 

mnie, osłonięty fałdami mojego alaszcza. Renwick go nie widział. Ojciec powiedział mi, 
se nie mogę się wahać, bo mój mąż zna sztuki walki Vanza. Nic nie mówiąc, sięgnęłam 

po pistolet i zabiłam p jednym strzałem. Był nie dalej niż dwa kroki ode mnie. Ubliżał 
się. Śmiał się jak demon. Nie mogłam chybić i nie ;hybiłam. Artemis patrzył na nią z 

podziwem. - A potem podniosła pani klucz, otworzyła drzwi i uratowała ;iotkę. - Tak. - 
Jest pani naprawdę nieprawdopodobną kobietą. - Nigdy w życiu nie byłam tak 

przerażona jak wtedy powiedziała Madeline, patrząc na niego. - I to właśnie jest 
najbardzej zdumiewające, rozumie pani. ie chciałbym przeciągać rozmowy o tych 

background image

sprawach bardziej, liż jest to konieczne, ale chcę pani zadać jeszcze jedno pytanie. ‘ani i 

panna Bemice byłyście ostatnimi osobami, które widziały .

- enwicka przed śmiercią. Czy jesteście całkiem pewne, że nie ‘ył, gdy opuszczałyście 

płonący dom?

- Ciotka zatrzymała się przy nim, żeby się upewnić. Poyiedziała, że nie wolno nam się 

pomylić, bo to był szalony niebezpieczny człowiek. - Przy tym niezwykle sprytny. 
Madeline spojrzała surowo na Artemisa. - Niemal tak mądry i sprytny jak pan, a mimo 

to nie iniknął kuli. - Doceniam pani opinię i dziękuję za troskliwość. - Do licha, 
Artemisie, proszę mnie nie traktować, jakbym jyła lekkomyślną idiotką. Wiem, jakie 

spustoszenie czyni jocisk wystrzelony z małej odległości. Z A W A  - Dlaczego wybrała 
pani taki moment, żeby powiedzieć mi  o tym, co stało się tamtej nocy?

- Zapewniam pana, że nie miałam zamiaru przyznać się do  morderstwa. - W samoobronie. 

- Oczywiście, ale nikt by w to nie uwierzył. - Ja wierzę. - Proszę mi wybaczyć, sir, ale 

traktuje pan informację  o tym, że jestem morderczynią, nieco.

- .

- . obojętnie. Artemis uśmiechnął się. - Może dlatego, że nie jest to dla mnie niespodzianka. 

Od pewnego czasu byłem całkowicie pewny, że Deveridge’a zastrzeliła albo pani, albo 

pani ciotka. Z pań dwóch stawiałbym na panią. Panna Bemice posłużyłaby się raczej 
trucizną niż  pistoletem. - Rozumiem. - Madeline spojrzała na swoje dłonie, nadal 

zaciśnięte w pięści. - Doprawdy, nie wiem, co na to powiedzieć. - Nie ma potrzeby, by 
cokolwiek mówić. - Artemis zamilkł  na chwilę, a potem dodał: - Jeśli chodzi o sposób, w 

jaki  wyznała pani prawdę.

- .

- . - Zupełnie nie rozumiem, co mi się stało. Chyba straciłam rozum. - Zmarszczyła czoło. - 

Nie, nie straciłam rozumu, ale panowanie nad sobą. Jak pan mógł tak nierozsądnie 

ryzykować?

- Dlaczego jest pani na mnie aż tak zła?

- zapytał. Czy dlatego, że gdybym dał się zastrzelić, straciłaby pani  pomocnika?  Madeline 

poczuła, że ogarnia ją furia. - Do diabła, Artemisie, pan wie, że to nieprawda! Jestem zła, 

bo nie mogę znieść myśli, że mogło się panu coś złego  przydarzyć. - To znaczy, że 
przywiązała się pani do mnie, i to mimo  mojej vanzagariańskiej przeszłości? Jest pani 

gotowa nawet przymknąć oczy na moje powiązania z handlem?

- Nie jestem w nastroju do tego rodzaju żartów, sir. - Ja też nie. - Bez ostrzeżenia schwycił 

ją w ramiona. Proszę powiedzieć, dlaczego nie może pani znieść myśli, że mógłbym 
zginąć?

- Niech pan nie udaje naiwnego - wycedziła przez zaciśnięte zęby. - Doskonale pan wie, 

dlaczego nie chcę, żeby został pan ranny albo żeby zdarzyło się coś jeszcze gorszego. - 

Jeśli nie chodzi o to, że musiałaby pani szukać innego eksperta Vanza, to zapewne 
dlatego, że nie potrafiłaby pani jeszcze raz uporać się z poczuciem winy. Czy z tego 

powodu troszczy się pani o mnie?

- Do licha, Artemisie!  - Obawia się pani, że gdyby coś mi się przydarzyło teraz, gdy jestem 

pani pomocnikiem, czułaby się pani za to odpowiedzialna, podobnie jak po tym, co 
spotkało pani ojca, nieprawdaż?  Uświadomiła sobie nagle, że on również kipi złością. - 

Tak, to jest jakaś część prawdy - przyznała. - Nie chcę się czuć winna w jeszcze większym 
stopniu. - Pani nie jest za mnie odpowiedzialna - oświadczył lodowatym tonem. - Czy to 

jest zrozumiałe?

- Sama wiem, za co odpowiadam. - Nie, nie wie pani. - Ostrożnie uniósł woalkę kapelusza i 

odrzucił na tył głowy. - Jesteśmy oboje zaangażowani w tę sprawę i musimy wspólnie 
doprowadzić ją do końca. - Artemisie, gdyby naprawdę coś się panu stało, to ja bym 

oszalała - szepnęła. Ujął jej twarz. - Proszę posłuchać uważnie. Sam podjąłem decyzję. 
Nie ma żadnego powodu, by czuła się pani winna, gdyby w jej  rezultacie stało mi się coś 

background image

złego. Nie jestem człowiekiem, za którego pani odpowiada. - Wobec tego kim pan jest?

- Na Boga, jestem pani kochankiem. Proszę o tym pamiętać. Popchnął ją na poduszki 

siedzenia i pocałował. Czuła na sobie ciężar jego ciała. - Artemisie!  - Przed paroma 

minutami, kiedy wyszedłem z Pawilonu Marzeń, czułem się tak, jak gdybym dotąd żył w 
transie. Transie, który trwał pięć długich lat. Przy życiu utrzymywały mnie wyłącznie 

plany zemsty. Nagle po raz pierwszy zrozumiałem, że jest w moim życiu coś 
nieskończenie ważniejszego. - Co takiego, Artemisie?  Ty. Nachylił głowę i zamknął jej 

usta gorącym, gwałtownym pocałunkiem. Przywarła do niego i odwzajemniła pocałunek 
równie gorąco, równie namiętnie. Usta Artemisa powędrowały ku jej szyi. - Jestem 

twoim kochankiem - powiedział ponownie. - Tak. Tak. Uniósł jej suknię aż do talii. 
Czuła dotknięcie jego gorących dłoni na nagiej skórze ponad podwiązkami. Jego 

pieszczoty budziły w niej trudne do opanowania pożądanie. - Reagujesz na moje 
dotknięcia, jak gdybyś za mną szalała odezwał się stłumionym głosem. Wyczuła jego 

podniecenie; zorientowała się, że w jakiś sposób zdołał rozpiąć spodnie. Potem, jedną po 
drugiej, zarzucił sobie jej nogi na ramiona. Zaplątana w fałdy sukni i płaszcza, w 

całkowitej ciemności, w której nie mógł jej widzieć, czuła się całkowicie obnażona i 
bezbronna, ale to uczucie potęgowało tylko podniecenie. Wreszcie jednym mocnym 

ruchem wsunął się w nią i poczuła się całkowicie wypełniona. Zanim zdążyła ochłonąć, 
zaczął poruszać się szybko, pewnie, nieubłaganie. Narastające napięcie nagle 

rozładowało się w serii pulsujących drgnień, które ogarnęły całe jej ciało. Potem 
usłyszała stłumiony pomruk satysfakcji i poczuła, że ciało Artemisa sztywnieje pod jej 

dłońmi. On też osiągnął szczyt rozkoszy. YTodzinę po ułożeniu się do snu Artemis 
zrezygnował z prób zaśnięcia. Odrzucił kołdrę, wstał i włożył czarny szlafrok. Podszedł 

do niskiego stoliczka, zapalił świecę i usiadł na dywanie. Zamknął oczy i wdychając woń 
spalanych ziół, próbował uspokoić rozbiegane myśli. Przez długi czas analizował każdy 

plan, każdą czynność, którą dotąd wykonał, szukał słabych stron swoich działań, 
najdrobniejszych potknięć. Kiedy wreszcie doszedł do wniosku, że zrobił wszystko, co 

mógł w istniejącej sytuacji, jego myśli znów wróciły do Madeline. Muszę zapewnić jej 
bezpieczeństwo, pomyślał. To ona wyrwała mnie z beznadziejnego długotrwałego 

transu. 19  l\Jyształowe kandelabry ciepłym blaskiem oświetlały długą salę balową. 
Każdy, kto był kimś, został zaproszony na dzisiejszy wieczór do domu lorda Claya i jego 

szanownej małżonki. Madeline, mimo że wiedziała, w jakim celu tu przyszła, była nieco 
oszołomiona. Przed ślubem rzadko bywała w domach ludzi z wyższych sfer, a po ślubie 

wcale. Był to dla niej inny świat, równie iluzoryczny jak Pawilony Marzeń. Stała razem z 
Bemice przy otwartym oknie i patrzyła na wystrojone damy, tańczące walca w 

ramionach eleganckich dżentelmenów. Pomiędzy parami krążył ubrany w liberię lokaj 
ze srebrną tacą, na której stały kieliszki z szampanem i lemoniadą. Odgłosy rozmów i 

śmiechy zdawały się toczyć bitwę z dźwiękami muzyki. Bemice przyjrzała się uważnie 
bratanicy i uśmiechnęła  z zadowoleniem. - Mogłabyś rywalizować tutaj z każdą damą, 

moja droga. Madeline spojrzała na swoją jasnożółtą atłasową suknię  i skrzywiła się. - 
Dzięki tobie. - Hmm. To raczej zasługa Hunta. To on wymusił na tobie ‘ezygnowanie z 

czerni. Muszę przyznać, że nadszedł czas, ;byś zaczęła nosić stroje odpowiednie dla 
młodej kobiety. Żółta suknia pojawiła się w domu tego popołudnia nieiodziewanie,jak za 

sprawą magika, w dodatku razem z biegłą waczką, która dopasowała ją do figury 
Madeline, oraz osownymi rękawiczkami i pantofelkami. Bemice tak była z siebie 

zadowolona, że bratanica nie miała ątpliwości, że i ona maczała w tym palce. Jednakże o 
tym, ‘ nadszedł czas, by zakończyć żałobę po śmierci ojca, zekonało ją spojrzenie 

Artemisa. To on wpadł na pomysł, by wykorzystać fakt, że tego ieczoru rezydencja Claya 
będzie pełna gości. Uważał, że jest znakomita okazja, by przeszukać gabinet lorda i 

dowiedzieć ;, co zrobił z pokaźną ilością usypiających ziół nabytych aptece pani Moss. 
Madeline niespokojnie zerknęła w stronę szerokich schodów. temis zniknął na nich pół 

background image

godziny temu i wszelki ślad po n zaginął. - Bardzo długo nie wraca - powiedziała cicho, 

nachylając ; do Bemice. - Nie ma powodu do niepokoju. Jest zbyt mądry, żeby dać  - 
przyłapać na przeszukiwaniu gabinetu Claya. - Nie martwię się o to, że go złapią. Jestem 

zła, bo dla  bie dziś wieczór wybrał najłatwiejsze zadanie. Mnie zostawił co jest 
trudniejsze. - O czym ty mówisz?

- Nie widzisz tego? To ja muszę znosić te wszystkie ujrzenia i wymieniane ukradkiem 

uwagi. Nie zauważyłaś, :ie poruszenie wywołało nasze pojawienie się na sali balowej? 

łożę się, że ci ludzie nie mówią o niczym innym jak tylko  Z A W A  Q tym, że Artemis 
Hunt zjawił się na balu z Niebezpieczną Wdową. Bemice roześmiała się. ‘  - Masz rację, 

kochanie. Nikt nie znalazłby lepszego tematu do rozmowy. Twój związek z Huntem 
wzbudził powszechne zainteresowanie towarzystwa. - Traktują mnie jak jedną z atrakcji 

w Pawilonach Marzeń. Należałoby zmusić ich do wykupienia biletów. - Och, nie jest aż 
tak źle. Nie przejmuj się. - To ja powinnam przeszukiwać gabinet Claya, a wtedy Artemis 

byłby wystawiony na te zaciekawione spojrzenia. - Ludzie z wyższych sfer szybko nudzą 
się plotkami. Twój związek z Huntem wkrótce im spowszednieje. - Mam nadzieję, że się 

nie mylisz. - Bemice! Ostry nieznajomy głos przerwał im rozmowę. Jak to miło znów cię 
widzieć. Madeline odwróciła się i zobaczyła kobietę w średnim wieku, ubraną w różową 

jedwabną suknię. Dama uważnie przyglądała się jej przez lorgnon. - Pani Deveridge, 
prawda?

- upewniła się kobieta. - Byłyśmy sobie kiedyś przedstawione?
- zapytała Madeline. Nieznajoma nie podobała jej się. - Znam pani ciocię. Ona zapewne 

przedstawi nas sobie. - Lady Standish - mruknęła Bemice. - Moja siostrzenica, 
Madeline. - Niebezpieczna Wdowa. - Lady Standish uśmiechnęła się chłodno. - Należy 

podziwiać hart ducha pana Hunta. Nie każdy dżentelmen byłby tak odważny, żeby 
zaprosić do swojego domu damę o pani reputacji. Madeline zaniemówiła, słysząc 

bezczelną uwagę nowej znajomej, natomiast jej ciotka nie straciła głowy. - Artemis Hunt 
nie jest bojaźliwy - stwierdziła. - W prze ciwieństwie do pani syna, Endicotta, który, jak 

się wydaje, gustuje w bardziej pospolitym towarzystwie, pan Hunt ceni inteligencję i 
charakter. - Lubi też ryzykowne zakłady - powiedziała lady Standish, wyraźnie urażona. 

- O czym pani mówi?

- zdziwiła się Madeline. - Och, droga pani Deveridge, czyżby pani nie wiedziała o 

związanych z panią zakładach, przyjmowanych we wszystkich klubach w mieście? 
Stawka wynosi tysiąc funtów dla tego, kto przeżyje jedną noc z panią. Przypuszczam, że 

pan Hunt odebrał już wygraną. Madeline milczała, kompletnie zaskoczona. - Proszę się 
nie martwić - mówiła dalej lady Standish. Może uda się go namówić, żeby podzielił się z 

panią wygraną. Madeline nadal milczała, natomiast Bemice spojrzała na lady Standish 
wzrokiem generała, który z chłodną pogardą patrzy na polu bitwy na przeciwnika. - 

Najwyraźniej nie słyszała pani, że pan Hunt w swoim klubie publicznie oznajmił, że 
wyzwie na pojedynek każdego, kto o mojej bratanicy wyrazi się w sposób, który uzna za 

obraźliwy. Powinna pani ostrzec młodego Endicotta. Jeśli dobrze pamiętam, jest pani 
jedynym spadkobiercą. Szkoda byłoby, żeby stracił życie w pojedynku o honor mojej 

bratanicy. Tym razem zaniemówiła lady Standish. - Ja nigdy.

- .

- . - wyjąkała po chwili, po czym odwróciła się i odeszła. Tymczasem Madeline zdołała 

dojść do siebie. - O czym ty mówiłaś, ciociu?

- zapytała. - Czy to prawda, że on chce się pojedynkować z każdym, kto mnie obrazi?
- Nie przejmuj się, moja droga. Nikt nie będzie tak nierozsądny, żeby mu się narazić. - Nie 

o to mi chodzi. - Madeline z trudem panowała nad  ogarniającą ją furią. - Wielki Boże! 
Nie mogę pozwolić, żeby ryzykował życie w tak niemądry sposób. I dlaczego nikt mi nie 

powiedział o tych zakładach?

- Zdenerwowałabyś się tylko, moja droga. - Ciotka poklepała ją po ręce. - I tak masz 

background image

ostatnio dość kłopotów. - Ale skąd ty się o tym dowiedziałaś?

- Jak mi się wydaje, wspomniał o tym pan Leggett - odparła Bemice. - Przysięgam, że on 

usłyszy ode mnie parę słów na ten temat - mruknęła Madeline przez zaciśnięte zęby. - 

Pan Leggett?

- Nie. Artemis. Artemis usłyszał zgrzyt klucza w zamku akurat w momencie, gdy zakończył 

przeszukiwanie ostatniej szuflady w biurku Claya. Szybko zgasił świecę i ukrył się za 
aksamitną kotarą zasłaniającą okno. Skrzypnęły drzwi, ktoś wszedł do biblioteki. 

Artemis widział błysk świecy, ale nie wiedział, kto ją trzyma. - Jesteś tutaj, Alfredzie?

- odezwał się ktoś z korytarza. Czekają na ciebie w kuchni. - Powiedz im, że zaraz tam będę. 

Kończę już obchód. Wiesz, jak naszemu panu po tej kradzieży sprzed paru dni zależy na 
tym, żeby mieć oko na wszystko. Prosił, żebym był szczególne czujny dzisiaj, kiedy dom 

jest pełen ludzi. - Hmm. Trudno to nazwać kradzieżą. Jedyne, co zginęło, to słój z 
ziołami, które w ubiegłym tygodniu kupił w aptece. Niewielka strata, moim zdaniem. - 

Nikt cię nie pyta o zdanie, George. Oto odpowiedź na najważniejsze pytanie, pomyślał 
Artemis, nasłuchując odgłosu zamykanych drzwi i kroków oddalających się lokajów. 

Usypiające zioła zostały ukradzione. Kolejna  nocna wizyta tajemniczego ducha. Lord 
Ciay nie był wplątany w tę sprawę. Artemis wyszedł zza zasłony, wyślizgnął się z 

biblioteki i ruszył korytarzem w stronę schodów. Parę minut później kroczył przez 
zatłoczoną salę, kierując się ku oknu, przy którym stały Madeline i Bemice. 

Rozpromienił się na widok tej pierwszej. Wygląda wspaniale, pomyślał. Przyćmiewa 
wszystkie obecne tu kobiety, i to nie tylko dlatego, że jest najpiękniejszą, ale i 

najbardziej interesującą damą. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Doszedł do wniosku, 
że miał rację, wybierając dla niej jasnoźółtą suknię. Barwa słońca to zdecydowanie jej 

kolor. - Dobry wieczór, drogie panie. - Zatrzymał się za Madeline. - Dobrze się bawicie? 
Madeline odwróciła się. Ze zdumieniem zauważył, że jej oczy płoną gniewem. - Jak pan 

śmiał zrobić coś tak idiotycznego! - wybuchnęła. Co pan sobie myśli? Czy kompletnie 
stracił pan rozum? Jak pan mógł tak głupio się zachować?  Artemis spojrzał na Bemice, 

ale ona uniosła brwi, wzruszyła ramionami i zajęła się obserwowaniem tańczących par. 
A więc muszę sam sobie poradzić, pomyślał. Spojrzał w zagniewane oczy Madeline. - 

Chciałbym.

- .

- . - Czy liczył pan na to, że nie odkryję prawdy?
- Ja.

- .

- . - Nie mogę wprost uwierzyć. - W co uwierzyć?zapytał nieśmiało. Jeśli chodzi o 

przeszukanie gabinetu Claya, to wiedziała pani, że zamierzam.

- .

- . - Pan dobrze wie, że nie o to mi chodzi - warknęła. Artemis rozejrzał się i zauważył 

grupkę pań stojących w pobliżu. Wziął Madeline pod rękę i rzekł:  - Proponuję, żebyśmy 

wyszli do ogrodu i odetchnęli świeżym powietrzem. - Niech się panu nie’wydaje, że tak 
łatwo zmieni pan temat rozmowy, sir. - Najpierw muszę wiedzieć, jaki jest ten temat, a 

potem dopiero pomyślę, jak go zmienić - powiedział, prowadząc ją przez szerokie drzwi 
na taras. - Proszę nie udawać, że pan nie wie. - Zapewniam panią, że niczego nie udaję. - 

Zatrzymali się w cieniu, na skraju tarasu. - A teraz, Madeline, proszę mi powiedzieć, o co 
chodzi. - Chodzi o to, co, jak mi powiedziano, zdarzyło się w pańskim klubie. - Och, ktoś 

wspomniał o tych zakładach jęknął Artemis. - Nic mnie nie obchodzą te idiotyczne 
zakłady. Takimi bzdurami zajmują się tylko dumie, którzy nie mają nic innego do roboty 

i są gotowi zakładać się o wszystko, od muchy na ścianie do meczu bokserskiego. - Jeśli 
to nie zakłady tak panią zirytowały, to, na Boga, co?

- Zostałam poinformowana, że rzucił pan wyzwanie wszystkim dżentelmenom w pańskim 

klubie. Czy to prawda?

background image

- Kto pani o tym powiedział?

- zapytał, unosząc brwi. - Czy to prawda?
- Madeline.

- .

- . - Chcę panu przypomnieć, ,sir, że obiecaliśmy sobie nie okłamywać się nawzajem. Czy to 

prawda, że zamierza pan wyzwać na pojedynek każdego mężczyznę, który mnie obrazi?

- Wydaje mi się mało prawdopodobne, by ktoś obraził panią w mojej obecności - 

powiedział uspokajająco. - Tak więc nie ma się o co martwić. Madeline podeszła do 
niego bliżej. - Artemisie, przysięgam, że jeśli zaryzykuje pan życie,  wplątując się w coś 

tak głupiego jak pojedynek w obronie mojego honoru, to nigdy, przenigdy panu nie 
wybaczę. - Nigdy?

- Uśmiechnął się. - Słyszał pan. Artemis poczuł jakieś dziwne ciepło rozlewające się w 

okolicy serca. - Madeline, czy mam przez to rozumieć, że jednak odrobinę mnie pani 

kocha?

- Kocham pana bardziej, niż kogokolwiek w moim życiu kochałam, ty wariacie. I nie będę 

tolerować żadnych takich idiotyzmów z pana strony. Czy to jasne?

- Absolutnie jasne. - Przytulił ją mocno i pocałował, zanim zdążyła sobie uświadomić, co 

powiedziała. 20  lYl.

- ały John ciaśniej okręcił szyję ciepłym wełnianym szalikiem, który dostał od pana Hunta, 

i patrzył na dwóch mężczyzn wychodzących z tawerny. Jegomość po lewej był tym, 
którego śledził przez cały dzień. Zachary powiedział mu, że nazywa się Glenthorpe. - 

Niech to diabli! Czuję się nieco dziwnie. - Glenthorpe zachwiał się, schodząc po 
schodach. - Nie sądzi pan, że wypiłem zbyt wiele?

- Może przesadził pan odrobinę, przyjacielu - powiedział mężczyzna o złocistych włosach i 

się roześmiał. - Nie ma się czym martwić. Odwiozę pana do domu. - To miło z pana 

strony. Bardzo miło. Mały John zauważył, że Glenthorpe zatoczył się u dołu schodów i 
byłby zapewne upadł, gdyby jego towarzysz, trzymający w ręku laskę, go nie podtrzymał. 

Chłopiec uśmiechnął się z zadowoleniem. Cieszyła go perspektywa dodatkowego 
wynagrodzenia. Zachary powiedział  y szczególną uwagę zwracał na dżentelmenów 

towach Glenthorpe’owi. ‘yzna z laską wszedł do tawerny parę minut po pie, ale teraz 
zachowywali się jak dobrzy znajomi. hn nie spuszczał ich z oka. Jeszcze przed chwilą, się 

kupionym od ulicznego sprzedawcy pasztecikiem i, zastanawiał się, czy nie wrócić do 
swojej izby nad :tórą dzielił z kilkoma kolegami, ale teraz był zadoże wytrwał na 

posterunku. ;lmen, który towarzyszył Glenthorpe’owi, zatrzymał jment, by włożyć 
kapelusz. Mały John był zdumiony jego włosów, lśniących w blasku ulicznej latarni jak 

oto. Mocniej jednak jego uwagę przyciągała laska. dobrze by za nią zapłacił. Niestety, 
zdobycie jej nie 3 się łatwe. Glenthorpe był pijany, ale mężczyzna ch włosach wyglądał 

na czujnego i sprawnego. Mały iział zresztą, że tego rodzaju dżentelmeni mają często e 
pistolet. Ił do wniosku, że nie warto ryzykować. Od pana ważne informacje dostanie nie 

mniej, niż dałby mu za laskę. Poza tym pan Hunt nigdy nie zwleka za usługi. Lepiej być 
w dobrych stosunkach z klien/ regularnie płaci rachunki. ‘zna o złocistych włosach 

uniósł laskę, by zatrzymać yącą dorożkę. Pomógł Glenthorpe’owi wsiąść do jej >otem 
podszedł do woźnicy. jhn wychylił się z bramy, by wysłuchać polecenia. rooktree Lane, 

dobry człowieku - rozległ się mocny, ‘ głos. sir. jhn nie czekał dłużej. Znał dobrze 
Crooktree Lane, ‘kę w pobliżu rzeki. O tej porze było to ciemne  niebezpieczne miejsce, 

w którym kręcił się najgorszy rodzaj szczurów: ten, który porusza się na, dwóch nogach. 
lYladeline nie spała. Siedziała w sypialni, pochylona nad małą książeczką, ale nie mogła 

skupić uwagi na dziwnych znakach zagadkowego tekstu. Nie potrafiła myśleć o niczym 
innym poza tym, w jaki sposób wyznała Artemisowi miłość. Pocieszała się, że jest on 

prawdziwym dżentelmenem i nie wspomni nigdy o tej sprawie. Zapewne był nie mniej 
niż ona zaskoczony jej nierozważnymi słowami. Być może wcale nie chciał ich usłyszeć. 

background image

Mówił co prawda, że jest moim kochankiem, pomyślała, ale przecież nigdy nie 

powiedział, że mnie kocha. Rozległo się pukanie do drzwi. Madeline uniosła głowę, 
zadowolona, że ktoś przerwał jej rozmyślania. Spojrzała na zegar i zorientowała się, że 

minęła już północ. - Proszę wejść! - zawołała. W drzwiach ukazała się Nellie, ubrana w 
nocną koszulę i czepek. - Przepraszam, proszę pani, ale przyszedł jakiś chłopiec i chce 

się koniecznie widzieć z Zacharym albo panem Huntem. Niestety, obaj jeszcze nie 
wrócili. Artemis wyszedł wieczorem do klubu, by wysłuchać nowych plotek i zebrać 

jakieś informacje, a Zachary towarzyszył mu przebrany za stangreta. - Chłopiec, 
powiadasz?

- Tak, proszę pani. Jeden z tych, którzy zawsze kręcą się obok Zachary’ego i pana Hunta. 

Mówi, że ma ważną sprawę. Musi przekazać wiadomość o mężczyźnie, którego śledzi od 

dwóch dni. - On śledził Glenthorpe’a. - Madeline zerwała się na równe  jgi. - Powiedz 
chłopcu, żeby zaczekał w kuchni. Ubiorę się zaraz tam zejdę. - Tak, proszę pani. - Nellie 

odwróciła się, by odejść. - Zaczekaj! - zawołała Madeline. - Obudź Latimera i każ u 
sprowadzić dorożkę. O tej porze powinien złapać jakąś na icy. Pośpiesz się, Nellie. - Nie 

chce pani, żeby zaprzągł konia do pani powozu? ipytała Nellie. - Nie. Ktoś mógłby go 
rozpoznać. Służąca spojrzała na nią wraźnie przejęta. - O Boże! Zanosi się na coś 

niebezpiecznego!  - Możliwe. Biegnij szybko, Nellie. Madeline ubrała się pośpiesznie i 
ruszyła ku drzwiom. połowie drogi zatrzymała się, podeszła do stojącego pod Lnem 

kufra, uniosła wieko i wyjęła pistolet z nabojami. Potem szcze wzięła ukryty tam sztylet, 
który dostała kiedyś od ojca. Wyszła wreszcie z pokoju, zbiegła ze schodów i zdyszana 

padła do kuchni. Natychmiast rozpoznała chłopca. Zapamięta jego oczy, wyglądające na 
znacznie starsze niż twarz. - Mały John. Jak się miewasz?

- Całkiem nieźle, psze pani - odpowiedział niewyraźnie, lyż nie zdążył jeszcze przełknąć 

ciastka, którym go poczęswano. - Przyszedłem z raportem do Zachary’ego albo do .

- na Hunta. - Nie ma ich w domu. Są prawdopodobnie w jednym klubów pana Hunta. 

Powiedz mi szybko, czego się dowie;iałeś. - A co z moją zapłatą?

- zapytał, patrząc podejrzliwie na adeline. - Na pewno ją dostaniesz. Zapewniam cię. 

Chłopiec skrzywił się, milczał przez chwilę, ale w końcu  idjął decyzję. Z A W A  - 

Widziałem, jak Glenthorpe wsiada do dorożki z pewnym mężczyzną. Glenthorpe był 
pijany jak szewc, ale ten drugi wyglądał na trzeźwego. Powiedział Glenthorpe’owi, że 

odwiezie go do domu, ale woźnicy kazał jechać na Crooktree Lane. - Gdzie to jest?

- Nad rzeką. Niedaleko południowej bramy Pawilonów. Od dwóch dni mam oko na 

Glenthorpe’a i wiem, że on tam nie  mieszka. W drzwiach pojawił się Latimer. - Co się 
stało, proszę pani?

- Sprowadziłeś dorożkę?
- zapytała Madeline, odwracając  się w jego stronę. - Tak, ale skąd taki pośpiech?

- Musimy znaleźć pana Hunta w którymś z klubów i natychmiast pojechać na Crooktree 

Lane. Glenthorpe udał się tam w towarzystwie człowieka, który może być.

- .

- . - Przerwała, nie chcąc użyć słowa morderca, żeby nie przestraszyć Małego Johna, 

chociaż wątpiła, czy taki ulicznik może się czegokolwiek bać. - Zabrał go tam mężczyzna, 
który może być niebezpieczny - dokończyła. - Pani mówi o tym człowieku, który załatwił 

tego dżentelmena wrzuconego potem do rzeki. Zachary wszystko mi opowiedział - 
wtrącił Mały John, a potem sięgnął po następne  ciastko. - Pan Hunt wspomniał, że coś 

takiego może się powtórzyć wyjaśniła Madeline. - Powiedział, że daje mu to szansę, żeby 
złapać tego bandytę. Musimy go natychmiast zawiadomić. Ty, chłopcze, możesz zostać 

tu do naszego powrotu. - Proszę się nie martwić. Nie ruszę się nigdzie, dopóki nie 
dostanę zapłaty. - Mały John sięgnął po kolejne ciastko. Artemis, zapinając płaszcz, 

szedł szybko w stronę swojego >wozu. Pomyślał, że to nie pierwszy raz Madeline 
wywabia j z klubu. Widocznie weszło jej to w nawyk. Otworzył drzwi pojazdu i wskoczył 

background image

do wnętrza, a Zachary jął miejsce na koźle obok Latimera. Dorożka, którą Madeline 

>djechała pod klub, zniknęła już we mgle w poszukiwaniu jlejnego pasażera. - 
Artemisie! Jak to dobrze, że tak szybko pana znaleźliśmy >wiedziała Madeline. - Co się 

stało?

- zapytał, gdy powóz ruszył. - Mały John zobaczył Glenthorpe’a w towarzystwie jakiegoś 

:entelmena. Pojechali na Crooktree Lane, małą nędzną uliczkę id rzeką. - Nie jest to 
elegancka część miasta - zgodził się Artemis. przy tym dogodnie położona, blisko 

południowej bramy lwilonów. - Dogodnie?

- Na tyle blisko, że łatwo stamtąd przenieść do ogrodów jgoś martwego. Nie byłbym 

zaskoczony, gdybym się dowie;iał, że Oswynn właśnie tam został zabity, zanim jego 
zwłoki lalazły się w Nawiedzanym Dworze. - Najpierw Oswynn, teraz Glenthorpe. Nie 

rozumiem, dlaego on to robi. Przecież to nie ma sensu. - Nie rozumie pani?

- zdziwił się, zaskoczony jej uwagą. ajwyraźniej chce, żebym przestał się zajmować naszą 

sprawą. ‘idocznie uważa mnie za poważną przeszkodę. - Dlaczego miałby to uzyskać, 
zabijając pana wrogów?

- Kiedy nie powiodła się próba zamachu na mnie, doszedł [pewne do wniosku, że nie może 

ponownie ryzykować, szuka ięc innych sposobów rozwiązania tego problemu. - Co pan 

ma na myśli?

- Przypuszczam, że śmierć Oswynna miała być ostrzeże niem. Tym razem duch 

niewątpliwie będzie chciał skuteczniej mi zagrozić. Być może uważa, że jeśli Pawilony 
Marzeń zostaną uwikłane w skandal z morderstwem, narobi mi dość kłopotów, by 

odwrócić moją uwagę od innych spraw. - Tak, oczywiście. Pańskie interesy mocno by 
ucierpiały, gdyby na terenie ogrodów znaleziono martwego człowieka. - Może tak, a 

może nie. Z doświadczenia wiem, że tego rodzaju mrożące krew w żyłach atrakcje 
pociągają publiczność. Kto wie, czy morderstwo w ogrodach rozrywki nie zwiększyłoby 

ich popularności. - Cóż za przerażające spostrzeżenie. Czyżby naprawdę tak było?

- Podejrzewam, że jego celem nie jest zaszkodzenie moim interesom. - Co jeszcze mógłby 

zyskać, zabijając Glenthorpe’a? Artemis zawahał się, ale postanowił powiedzieć całą 
prawdę. - Możliwe, że prawdziwym jego celem jest wplątanie mnie w proces o 

morderstwo. - Pana?

- Madeline spojrzała na swego towarzysza oczami rozszerzonymi zdumieniem. - Wielki 

Boże, Artemisie, czy naprawdę wierzy pan, że jeśli zwłoki zostałyby znalezione na 
terenie Pawilonów, pan, jako właściciel, byłby podejrzany o popełnienie zbrodni? Ależ to 

nieprawdopodobne. - Wcale nie takie nieprawdopodobne, jeśli weźmie się pod uwagę, 
że zamordowany był moim śmiertelnym wrogiem i to ja doprowadziłem go do ruiny - 

odparł Artemis. - Tak, teraz rozumiemszepnęła Madeline. - Ten morderca najwyraźniej 
zna wszystkie pana tajemnice, jak gdyby naprawdę był duchem potrafiącym przenikać 

przez ściany. - Próbuje wyłączyć mnie z tej sprawy, żeby zająć się panią. Widocznie 
podejrzewa, że pani jest w posiadaniu klucza do rozwiązania jego zagadki. JLzięki 

doświadczeniu Latimera i znajomości podejrzanych dzielnic, jaką zdążył zdobyć 
Zachary, szybko dotarli na miejsce. Artemis kazał Latimerowi zatrzymać powóz w 

bocznej uliczce, w pobliżu południowej bramy. - Dlaczego stajemy tutaj?

- zapytała Madeline. - Na wszelki wypadek. - Artemis otworzył drzwi powozu i wyskoczył 

na ulicę. - Posłuchaj uważnie, Latimer. Ty i pani Deveridge zostaniecie tutaj. Stąd 
będziecie dyskretnie obserwować bramę. - Dlaczego musimy tu zostać?

- Madeline wysunęła głowę z okna powozu. - Dlatego, że gdybyśmy nie zdołali zapobiec 

morderstwu, zabójca najprawdopodobniej będzie chciał wnieść zwłoki Glenthorpe’a na 

teren Pawilonów Marzeń przez tę właśnie bramę. - Rozumiem. - Madeline grzebała 
przez chwilę w torebce, wreszcie wyjęła z niej mały pistolet. - Ja i Latimer mamy 

zatrzymać mordercę, jeśli rozminie się z panem i Zacharym?

- Nie! Nie próbujcie go zatrzymywać. - Artemis podszedł do okna. - Proszę posłuchać 

background image

uważnie. Musicie tylko obserwować, w jakim kierunku idzie po wejściu do parku, ale nie 

wolno wam się do niego zbliżyć. Czy to jasne?

- Ależ, Artemisie.

- .

- . - Ten człowiek jest groźny, Madeline. Nie wolno pani ryzykować życia swojego i 

Latimera. Musicie go tylko śledzić, nic więcej. - A co wy zamierzacie zrobić? To znaczy 
pan i Zachary?

- Spróbujemy go złapać, zanim zrobi coś złego. - Artemis spojrzał na swego informatora. - 

Jesteś gotowy?

- Tak, sir - odparł Zachary i zeskoczył z kozła. Madeline wychyliła się z okna. - Artemisie, 

musi mi pan obiecać, że będziecie bardzo, bardzo ostrożni. - Oczywiście, będziAny. 

Uśmiechał się do siebie, oddalając się od powozu. Ani ona, ani on nie wspomnieli przez 
cały dzień o gorącym wyznaniu miłości, które wygłosiła ubiegłej nocy. Odnosił wrażenie, 

że Madeline próbuje udawać, iż nic takiego nie zaszło, a on, na razie, był zadowolony z 
tej gry. Widocznie sama musi przyzwyczaić się do myśli, że mnie kocha, pomyślał. 

Wyznanie to niewątpliwie było dla niej szokiem i nawet nie domyślała się, jaki jest to 
cenny dar dla jego duszy. - Chodźmy tędy - zwrócił się do Zachary’ego. Poszli wąską 

uliczką, prowadzącą w stronę Crooktree Lane. Zachary kroczył przy jego boku jak 
milczący cień. Przebijające się przez mgłę światło księżyca ułatwiało znalezienie drogi. 

Stojące w mijanych bramach domów prostytutki podnosiły latarnie i przywoływały ich. 
Bez kłopotów dotarli do przecinającej im drogę wąskiej krętej ulicy. - To jest Crooktree 

Lane - oznajmił Zachary. - Dawniej bywałem tu często. W pobliżu ma swój sklep Red 
Jack, odbiorca naszych towarów. Dobry handlarz, ale kupuje tylko cenniejsze łupy. 

Artemis przystanął na rogu i się rozejrzał. - Miałem nadzieję, że zdążymy przybyć, zanim 
dorożkarz dowiezie tu tych panów, ale wygląda na to, że zjawiliśmy się zbyt późno. Nie 

widzę dorożki.

- .

- . - Przerwał, gdy z oddali usłyszał stukot kopyt konia. - Tam - szepnął Zachary. Zza 

zakrętu ukazał się wolno jadący pojazd. Woźnica, wymachując batem, bezskutecznie 

usiłował zmusić konia do kłusa. - Szybciej, stary leniu! pokrzykiwał ochrypłym głosem. 
fo nie jest odpowiednie miejsce dla nas, zwłaszcza o tej porze. Artemis wyszedł na 

jezdnię i zatrzymał dorożkę. - Jedna chwilka, sir. - O co chodzi?

- Woźnica ściągnął lejce i spojrzał niepewnie la Artemisa. Uspokoił się nieco, widząc 

elegancko ubranego łżentelmena. - Potrzebna panu dorożka, sir?

- Potrzebna mi pewna informacja, i to pilnie. - Artemis iodał mężczyźnie monetę. - Czy 

przywiózł pan tu jakichś iasażerów?

- Tak, sir. - Woźnica z zawodową zręcznością schował lonetę do kieszeni. - Dwóch. Jeden z 

nich był tak pijany, że sdwie trzymał się na nogach. Drugi, trzeźwy, nieźle mi zapłacił. - 
Gdzie wysiedli?

- Zaraz za rogiem, pod dwunastką. Artemis dał mu następną monetę. - Za fatygę - 

powiedział. - Żaden kłopot, sir. Podwieźć pana?

- Dzisiaj nie. Woźnica westchnął i szarpnął lejcami. Dorożka potoczyła ę ulicą. - Może 

jeszcze zdążymy - powiedział Artemis i wyjął kieszeni pistolet. - Musimy się jednak 

śpieszyć. - Tak, sir. - Zachary sprawdził swoją broń i ruszyli. Artemis szedł przodem. 
Gdy zorientował się, że jego pomock porusza się równie bezszelestnie jak on, poczuł 

pewien dzaj niemal ojcowskiej dumy. Ten młodzieniec poważnie iktował lekcje Vanza. 
Nasunęło mu to niespodziewanie myśl, ‘ byłby szczęśliwy, mając własnego syna. A może 

córkę, ora miałaby oczy matki. Oczy Madeline.

- .

- . Teraz jednak miał przed sobą pilniejsze sprawy. - Po co, u licha, przywiózł mnie pan na 

tę obskurną ulicę, sir?  Artemis znieruchomiał. To był głos Glenthorpe’a. Odpowiedział 

background image

mu inny, męski, ale tak cicho, że trudno było zrozumieć słowa, chociaż wyczuwało ię w 

nich zniecierpliwienie. Zachary zatrzymał się również i spojrzał na Artemisa, oczekując 
poleceń. Usłyszeli odgłos kroków, a po chwili znów odezwał się Glenthorpe:  - Nie chcę 

tam iść. Powiedział pan, że jedziemy do tawerny, ale ja tu nie widzę żadnych świateł, a 
powinny być. Artemis uniósł pistolet i ostrożnie wyjrzał za róg przecznicy, z której 

dobiegały głosy. W słabym świetle latami, którą trzymał w ręku towarzysz Glenthorpe’a, 
zobaczył sylwetki dwóch mężczyzn ubranych w płaszcze i kapelusze. - Tak, Glenthorpe, 

na pewno powinny być światła! - zawołał Artemis. Mężczyzna z latarnią odwrócił się 
raptownie. Z tej odległości trudno było go rozpoznać, ale Artemis dostrzegł pociągłą 

twarz i lśniące oczy. - Co to znaczy?

- Glenthorpe, usiłując zachować równowagę, przytrzymał się ramienia swego towarzysza. - 

Kto tu jest?  Drugi mężczyzna błyskawicznie rzucił latarnię na ziemię, uwolnił się od 
Glenthorpe’a i pobiegł w głąb uliczki. - Do diabła! - Artemis rzucił się w pościg. - Niech 

pan uważa! On ma pistolet! - zawołał Zachary. Po chwili Artemis zauważył, że uciekający 
wyciąga rękę w jego kierunku. W słabym świetle błysnęła lufa pistoletu i rozległ się huk 

wystrzału. Artemis zdążył rzucić się na śliski bruk i niemal równocześnie wystrzelił. 
Wiedział jednak, że, podobnie jak jego przeciwnik, chybił. Z tej odległości pistolety były 

zawodne. Zerwał się natychmiast i ruszył w pogoń, ale uciekający mężczyzna wspinał się 
już po sznurowej drabince, zwisającej  okna budynku zamykającego uliczkę. Poły jego 

płaszcza owiewały jak ogromne czarne skrzydła. Artemis zrozumiał, że ten drań 
wcześniej, zanim przywiózł i Glenthorpe’a z zamiarem zamordowania go, przygotował 

obie drogę ucieczki na wypadek jakichś nieprzewidzianych omplikacji. Poły czarnego 
płaszcza zafalowały jeszcze raz i mężczyzna niknął w otwartym oknie. Artemis schwycił 

zwisającą drabinkę, ale okazało się, e została już odczepiona. Upadła na bruk u jego 
stóp. jiewielka kotwiczka stuknęła o kamienie. Artemis wiedział, e zanim zdąży znów ją 

zaczepić, napastnik będzie już laleko. - Drań - mruknął. Nie zdążył nawet mu się 
przyjrzeć. Ale widział go Glenthorpe, przypomniał sobie. I widział go tlały John. Nim 

nadejdzie świt, będę miał dokładny opis tego lucha. Wreszcie jakieś konkretne 
informacje. To już jest pewien postęp. Odwrócił się i szybkim krokiem poszedł ku 

wylotowi uliczki, gdzie czekał Zachary, podtrzymując słaniającego się na nogach 
Glenthorpe’a. - lood twierdzi, że chciał pan nas tylko przestraszyć. Jlenthorpe siedział 

na krześle w bibliotece Artemisa i wpatrywał się w dywan. - Powiedział, że nie ma 
żadnego tajemniczego mordercy. Jego zdaniem, Oswynna zamordował jakiś 

rzezimieszek, tak jak napisali w gazetach. Mówił też, że pan nie miałby powodu, żeby 
nas zabić, bo ;hce pan, żebyśmy dotkliwie odczuli skutki finansowej •uiny. Glenthorpe 

wypił ogromne ilości herbaty podanej przez Bemice, ale minęła godzina, zanim wreszcie 
zaczął składnie  mówić. ‘”  - Flood miał rację, jeśli chodzi o mnie, ale myli się co do 

mordercy. Sam go pan dzisiaj spotkał. To nie jest zwykły rzezimieszek. Proszę 
opowiedzieć mi, jak pan go poznał. Proszę sobie przypomnieć każde słowo z rozmowy z 

nim. Glenthorpe skrzywił się i potarł dłonią czoło. - Nie pamiętam zbyt wiele. Za dużo 
wypiłem, rozumie pan. Chciałem zapomnieć o stanie moich finansów. Przysiadł się do 

mojego stolika. Pamiętam, że coś mówił o inwestycji,  w którą chce się zaangażować. - 
Jakiego rodzaju inwestycji?

- zapytała Madeline. - Coś związanego z budową kanału dla barek. Nie pamiętam 

szczegółów. Wypiliśmy przy rozmowie parę kieliszków wina. Wspomniał, że i dla mnie 

mogłaby to być okazja, żeby  powetować sobie straty w kopalni złota. - W jaki sposób 
nakłonił pana do tego, że pan z nim  poszedł?

- zapytał Artemis. - Nie pamiętam dokładnie. Mówił coś o znalezieniu miejsca,  gdzie 

moglibyśmy porozmawiać w cztery oczy. Widocznie powiedziałem mu, że interesują 

mnie akcje tego kanału. Wiem, że potem siedzieliśmy w dorożce, a wreszcie szliśmy 
tamtą ulicą. - Glenthorpe uniósł głowę i mętnym wzrokiem spojrzał na swego 

background image

rozmówcę. - Zorientowałem się, że coś jest nie w porządku, ale nie wiedziałem, co 

zrobić. Byłem oszołomiony. - Musiał panu dosypać czegoś do wina - odezwała się 
Bemice. - Może powiedział, gdzie mieszka - próbował podpowiedzieć Artemis. - Do 

jakiej kawiarni chodzi? Wspomniał może  nazwę domu publicznego albo tawerny?

- Nie przypominam sobie.

- .

- . - Glenthorpe przerwał i zmarsz żył czoło. - Zaraz.

- .

- . Wydaje mi się, że coś powiedział, kiedy lijaliśmy tawernę. - Opadł na oparcie krzesła i 

zastanawiał się rzeź chwilę. - Pamiętam, jak wspomniałem, że cieszę się naszej 
znajomości, bo rozglądam się za jakąś dobrą inwestycją, a co on powiedział, że wie o 

moich kłopotach. Zapytałem skąd. - Jak to wyjaśnił?

- Artemis nachylił się ku niemu. - Wyglądał przez okno. Widząc światła tawerny, 

powiedział, e wiele można się dowiedzieć, zaglądając do najmamiejszych najp w 
Londynie. - Mówił coś jeszcze? Wymienił nazwę jakiejś tawerny? loże wspomniał, gdzie 

mieszka?

- Nie. Nie podał żadnego adresu. Po co zresztą miał to jbić? Ale kiedy przejeżdżaliśmy 

przez niewielki park, wspoiniał, że wychował się w tej dzielnicy miasta. Madeline 
pochwyciła spojrzenie Artemisa. Potem zwróciła lę do Glenthorpe’a:  - Co jeszcze mówił 

o swojej przeszłości? Glenthorpe znów zaczął wpatrywać się w dywan. - Niewiele. 
Wspomniał coś o tym, że w tym właśnie parku awił się ze swoim przyrodnim bratem. 

Ałociste włosy, niebieskie oczy. Cechy dokładnie pasujące o wizerunku romantycznego 
poety. - Madeline zatrzymała się rzed kominkiem. - Bawił się w parku ze swoim 

przyrodnim ratem. - To by wyjaśniało rodzinne podobieństwo, które sprawiło, i Linslade 
wziął go za Renwicka. - Artemis przerwał, by apełnić kieliszek brandy. - Tłumaczy też 

fakt, dlaczego unika szpośredniego spotkania z panią. Jest może podobny do enwicka, 
ale nie byli bliźniakami. Mówi pani, że Renwick igdy nie wspominał o przyrodnim 

bracie?

- Nie. - Potrząsnęła głową. - Wie pan już, że on od początku mnie okłamywał. Powiedział 

nam, że wychowywał się we Włoszech i że jest sierotą. - Najwyraźniej był mocny w 
strategii okłamywania. Wymyślił sobie całkiem nową przeszłość. Musiał być sprytnym 

łgarzem, żeby oszukać pani ojca i panią. - To był mój błąd. - Madeline zacisnęła dłonie w 
pięści. Gdybym nie uległa tak szybko chwilowemu impulsowi, który wzięłam za trwałe 

uczucie, w porę zorientowałabym się, że jest szarlatanem. - Istotnie, takie pochopne 
impulsy zawsze wywołują mnóstwo kłopotów. - Bawi pana moja naiwność, sir?

- Zerknęła na Artemisa z irytacją. - Jest pani dla siebie zbyt surowa, Madeline - powiedział, 

uśmiechając się do niej. - Była pani naiwną, niedoświadczoną kobietą, przeżywającą 

swój pierwszy poważny romans. Każdy z nas wtedy ulega takim impulsom. - Nieliczni 
tylko płacą za to tak wysoką cenę - szepnęła. - Nie przeczę, ale też niewiele młodych 

kobiet ma do czynienia z tak sprytnym draniem jak Deveridge. - Mogą się uważać za 
szczęśliwe - szepnęła, patrząc w ogień. Artemis odstawił kieliszek, podszedł do niej, 

wziął w ramiona i odwrócił twarzą do siebie. - Najważniejsze jest to, że nie pozwoliła 
pani się zastraszyć i zwodzić dłużej temu człowiekowi. Podjęła pani akcję, by się uwolnić 

z jego szponów. Walczyła pani odważnie i zdecydowanie. - Tak jak Catherine?

- Tak. - Przytulił ją mocno. -1 w końcu zabiła pani smoka. - Tylko przykro mi, że Catherine 

zginęła w swojej walce. Wtuliła twarz w koszulę Artemisa. - A ja dziękuję Bogu, że pani 
przeżyła. Przez chwilę trwała w bezruchu w jego ramionach, łykając łzy. Potem 

wyprostowała się, wytarła rękawem sukni oczy i zdobyła się na nieśmiały uśmiech. - 
Jedno jest pewne, jeśli chodzi o naszą zjawę - powiedziała. - Podziela zamiłowanie 

Renwicka do dramatycznych rozwiązań. - Owszem. - Artemisie, nie możemy dłużej 
czekać. Musimy działać. Zabił już jednego człowieka, dzisiaj próbował zabić drugiego i 

background image

strzelał do pana. Trudno przewidzieć, na co się teraz zdecyduje  - Zgadzam się. On wie, 

że depczemy mu po piętach. Prawdopodobnie jest mocno zaniepokojony tym, że tak 
niewiele brakowało, a zostałby złapany. Będzie teraz działał desperacko. - Mój ojciec 

często powtarzał stare przysłowie Yanzaganan„Desperacja rodzi pośpiech, a ten jest 
ojcem błędów”. - Musimy uderzyć, póki jest wyprowadzony z równowagi tym, co stało 

się dzisiejszej nocy - powiedział Artemis. Mamy w ręku przynętę. - Tę małą książeczkę?

- Tak. Trzeba tylko zastawić sidła. Madeline oparła się o półkę nad kominkiem. - Ma pan 

jakiś plan?

- Po to mnie pani zatrudniła. - Uniósł jedną brew. - Mistrz Vanza ma obmyślić sposób 

złapania ducha Vanza. - Artemisie, to nie jest dobra pora, by wracać do starych sporów. 
- Zgadzam się. Mój plan nie jest do końca gotowy, ale jeśli nasza zjawa jest 

zaniepokojona i rozwścieczona, to istnieje szansa, że akcja się powiedzie. - Proszę mi 
zdradzić ten plan. - Sukces zależy od dwóch czynników. Pierwszy to założenie,  że ten 

drań powiedział Glenthorpe’owi prawdę, kiedy wspomniał, że zbiera informacje w 
tawernach. - A drugi czynnik?

- Założenie, że zjawa podziela skłonności swojego przyrodniego brata do popełniania 

pewnego fatalnego błędu. - Jakiego?

- Niedoceniania kobiet. lVlały John zachował się zupełnie nietypowo, płacąc ulicznemu 

sprzedawcy za pasztecik z mięsem. Chęć, by schować monetę, a wieczorny posiłek 

starym zwyczajem skraść, była wprost obezwładniająca, ale w końcu zwyciężyła myśl o 
perspektywie przyszłego zarobku. Pan Hunt dokładnie wyjaśnił mu, jakie jest jego 

zadanie, i nakazał ściśle stosować się do tych poleceń. Zapłacił więc za pasztecik, co 
miało tę dodatkową zaletę, że nie musiał natychmiast uciekać i kryć się w zakamarkach 

uliczek. Mógł spokojnie wdać się w rozmowę ze sprzedawcą i wymienić najświeższe 
plotki. Chłopiec, który sprzedawał paszteciki, był niewiele starszy od Małego Johna. 

Miał swoją grupę przyjaciół, z którymi spotykał się często i rozmawiał w czasie długich 
godzin spędzanych na ulicy. Tego wieczoru nie tylko Mały John otrzymał parę monet i 

obietnicę następnych za ścisłe wypełnienie instrukcji. Przez cały wieczór pomocnicy 
Zachary’ego kręcili się po londyńskich uliczkach. Rozmawiali z kucharzami i ich 

pomocnikami wychodzącymi na ulicę, by zaczerpnąć trochę powietrza po pracy w 
gorących kuchniach tawern. Nawiązali kontakt z dorożkarzami, kieszonkowcami, 

prostytutkami. Każdy z nich miał za zadanie rozsiewanie pogłoski, że pewna miła 
starsza pani, która boi się duchów, jest gotowa  AMANDA QU!CK  pozbyć się 

niebezpiecznej niewielkiej książeczki, napisanej w dziwnym obcym języku. - To jest 
jakaś przeklęta książka - tłumaczył Mały John sprzedawcy pasztecików, a potem innym 

przypadkowym rozmówcom. - Warta jest grubych pieniędzy, ale ugania się za nią ten 
duch, rozumiesz. Ta kobieta jest śmiertelnie przerażona. Chciałaby znaleźć jakiś sposób, 

by oddać książkę tej zjawie, zanim ktoś z domowników straci życie. Pauł, który zajmował 
się pilnowaniem koni w czasie, gdy  dżentelmeni odwiedzali domy publiczne, odniósł się 

sceptycznie do tych informacji. - W jaki sposób ona chce zawiadomić zjawę o tym, że 
jest  gotowa oddać jej książkę, zanim zostanie uduszona w swoim łóżku?

- Nie wiem, ale ona twierdzi, że jej nerwy nie wytrzymają tego dłużej. Już teraz co parę 

godzin łyka jakieś uspokajające leki - powiedział Mały John. 21  Wiadomość dotarła do 

Bemicejuż następnego dnia. Jakiś ulicznik potrącił ją przy wejściu do księgami, w której 
zamierzała kupić najświeższą powieść pani York, a po chwili znalazła liścik wciśnięty do 

jej torebki. Tak bardzo była podekscytowana tym odkryciem, że zaczęła się obawiać o 
stan swoich nerwów, ale przypomniała sobie, że w domu Hunta czeka na nią pełna 

buteleczka uspokajającego eliksiru. Zawróciła w stronę powozu i poleciła Latimerowi 
zawieźć się do domu tak szybko, jak tylko jest to możliwe. - Gdzie jest moja bratanica?

- zapytała gospodynię, gdy przekroczyła próg drzwi wejściowych. - Pani Deveridge jest w 

bibliotece razem z panem Huntem i panem Leggettem - odpowiedziała pani Jones. 

background image

Wymachując listem, Bemice wpadła do biblioteki. - Plan okazał się skuteczny! - 

zawołała. - Ten łajdak przekazał mi wiadomość. Siedzący za biurkiem Artemis spojrzał 
na nią z chłodną satysfakcją myśliwego, który wie, że zdobycz jest w zasięgu  i. Reakcja 

Madeline też świadczyła o tym, że bratanica jest sszona. Ale serce Bemice najbardziej 
poruszył wyraz ania na twarzy Henry’ego. Moje gratulacje, panno Reed - powiedział. - 

Pani działalć w ostatnich dniach była wprost nadzwyczajna. Gdybym wiedział, że jest 
pani osobą niezwykle opanowaną, obawiał”i się o pani nerwy. Cieszę się, że mogłam 

włożyć odrobinę własnej inwencji ealizację planu - zauważyła skromnie Bemice. Była 
pani wspaniała. - Henry patrzył na nią z podziwem. iolutnie wspaniała. Znakomity był 

plan pana Hunta. - Czuła się w obowiązku :azać na ten drobny fakt. Ale bez pani udziału 
nie byłby tak skuteczny - nie spował Henry. irtemis i Madeline wymienili spojrzenia. 

Madeline chrząki znacząco. Może o zasługach poszczególnych osób porozmawiamy niej. 
Teraz, ciociu, przeczytaj ten list. Tak, oczywiście, moja droga. - Świadoma, że nadszedł 

moment chwały, Bemice rozłożyła arkusz papieru. - List krótki, ale zawiera dokładnie 
to, czego oczekiwał pan Hunt. Szanowna Pani  Jeśli chce Pani wymienić książką za życie 

bliskiej Pani osoby, proszą dzisiaj wieczorem wybrać się do teatru i zabrać ze sobą 
torebkę, w której będzie ten tomik. Proszę nic nie mówić Huntowi ani bratanicy. Na 

pewno uda się Pani pozostać na chwilę samą w tłumie widzów. Odszukam Panią,  Jeśli 
nie wykona Pani ściśle tych poleceń, życie mojej drogiej żony będzie zagrożone. Z A W A 

- Interesujące. - Artemis opadł na oparcie fotela i wyciągnął przed siebie nogi. - Chce się 
ukryć w tłumie po tym, jak odbierze od pani książkę. Połączenie strategii rozproszenia  i 

strategii zamieszania. - Jeśli będzie w przebraniu i okaże się dostatecznie sprytny, to 
możemy mieć kłopoty z rozpoznaniem go i pochwyceniem w tłumie wypełniającym teatr 

- powiedziała Madeline. - Przystąpi do akcji po przedstawieniu, kiedy pójdę po powóz - 
stwierdził Artemis z zaskakującą pewnością siebie. - Skąd pan to wie?

- zdziwiła się Bemice. - Tylko wtedy mu to umożliwię. Wcześniej nie zostawię pani i 

Madeline samych nawet na moment. Tym razem gra potoczy się według moich reguł. 

Artemis przewidział wszystko poza jednym drobiazgiem, który okazał się wyjątkowo 
irytujący, pomyślała Madeline, gdy przedstawienie dobiegało końca. Wcześniej była zbyt 

przejęta szczegółami jego planu, by zauważyć, że stała się obiektem powszechnego 
zainteresowania. Okazało się, że jest jeszcze gorzej niż na balu u lorda Claya. Gdy 

zapłonęły światła, zauważyła, że dziesiątki oczu uzbrojonych w teatralne lornetki 
skierowane są na lożę, którą zajmowała z Artemisem i Bemice. Z irytacją stwierdziła, że 

jej towarzysz traktuje te ciekawskie spojrzenia obojętnie. Podejrzewała, że nie 
zaskoczyło go zainteresowanie widowni i się nim nie przejmował. Swobodnie 

komentował grę aktorów i nie zwracał uwagi na inne loże. Pod każdym względem 
zachowywał się w stosunku do swoich gości  jak jak świetnie wychowany dżentelmen. - 

No, a czego ty oczekiwałaś?

- mruknęła Bemice, kiedy parę minut później stały w zatłoczonym holu, czekając na 

Artemisa, który oddalił się, by sprowadzić powóz. - Bądź co  AMANDA QL!ICK  ż, jesteś 
Niebezpieczną Wdową, a co więcej, zamieszkałaś amu obcego mężczyzny. To wszystko 

ma posmak skandalu. Mówiłaś, że towarzystwo szybko przestanie się interesować mi 
powiązaniami z Artemisem. Widocznie nie wystarczyło pojawienie się na balu i jedna 

yta w teatrze, żeby ludzie znudzili się tą sprawą. Coś mi się wydaje, ciociu, że bawi cię ta 
sytuacja. Muszę przyznać, moja droga, że bawię się doskonale. iję tylko, że Henry nie 

mógł być z nami dziś wieczór. Artemis mówił mi, że on jest na posterunku przed teatrem 
‘patruje tego łotra. Zachary w pojedynkę mógłby sobie nie idzić. Tak, wiem. Taki 

nieustraszony dżentelmen.

- .

- . Artemis? Tak, to prawda. Nawet jak na mój gust nieco nieustraszony. Wolałabym, żeby 

nie był tak.

background image

- .

- . Miałam na myśli pana Leggetta, moja droga. Ach, tak, oczywiście. - Madeline starała się 

ukryć iech. rgnęła gwałtownie, gdy ktoś potrącił ją łokciem. Odwróciła ale zobaczyła 

tylko matronę w różowym kapeluszu, która ciskała się ku wyjściu, nie zwracając na nią 
uwagi. łan Artemisa był prosty. Zakładał, że ich przeciwnik >vie Bemice torebkę przy 

wyjściu z holu i ucieknie na ulicę >czoną powozami. Zachary i Henry mieli obserwować 
>cie, a potem śledzić tego łotra w tłumie aż do momentu, y zajmie się nim Artemis. Był 

to typowy manewr Vanza. Zastanawiam się, czy.

- .

- . - Madeline przerwała, gdyż poa ostre ukłucie u dołu pleców. Nic nie mów, moja droga 

bratowo. - Usłyszała niski (i głos, przypominający nieco głos Renwicka. - Proszę adnie 

robić to, co pani powiem, pani Deveridge. Mój irzysz pilnuje w powozie pewnego 
dokuczliwego ulicznika  ZJA WA  o imieniu Mały John i jeśli pani nie pójdzie, i to 

szybko, do tego powozu, to poderżnie temu chłopcu gardło. Madeline zamarła z 
przerażenia. - Kim pan jest?

- zapytała. - Och, przyznam, że nie poznaliśmy się jeszcze. Renwick zginął, zanim zdążył 

przedstawić pani całą swą rodzinę. Rozumie pani, że nie byliśmy zbytnio do siebie 

przywiązani. Nie nazywamy się zresztą Deveridge, jak sugerował to Renwick. Nasze 
nazwisko brzmi Keston. Ja nazywam się Graydon Keston. - Madeline?

- Bemice odwróciła się, by spojrzeć na bratanicę. - Czy coś jest nie w porządku?
- Jej wzrok padł na mężczyznę stojącego za nią. - Wielki Boże! - jęknęła. - Proszę oddać 

książeczkę swojej bratanicy. Bemice oburącz przycisnęła torebkę do siebie. - Zrób to, 
ciociu - szepnęła Madeline. - Oni złapali Małego  Johna. - Mam w ręce nóż - 

poinformował Keston. - W tym tłoku  mogę go wbić między żebra pani Deveridge i 
zniknąć, zanim ktokolwiek zauważy, że upadła na podłogę. Bemice spojrzała na 

bratanicę. Cały dobry nastrój, który ożywiał ją jeszcze przed chwilą, zniknął bez śladu. - 
Madeline.

- .

- . - szepnęła drżącym głosem. - Nie. - Nic mi się nie stanie. - Madeline wyciągnęła rękę i 

wzięła  od ciotki torebkę. - Doskonale. - Keston, nie odrywając ostrza sztyletu od pleców 
Madeline, popchnął ją w kierunku drzwi. - Teraz wyjdziemy. Przysporzyła mi pani 

wystarczająco dużo kłopotów. Ruszyła ku wyjściu, ale znieruchomiała, widząc przed 
sobą Zachary’ego, stojącego ze wzrokiem wbitym w napastnika. - Zapewne osobista 

ochrona - powiedział spokojnie Keston. - Spodziewałem się tego. Odsuń się na bok albo 
zabiję ją tu, na twoich oczach. achary, musisz go posłuchać - szepnęła Madeline. - On 

ałego Johna. ;hary zawahał się. ‘roszę mu powiedzieć o sztylecie dotykającym pani  N, 
droga bratowo. ;hary zacisnął zęby. Cofnął się o krok i niemal natychmiast  ł w tłumie. 

‘rzypuszczam, że pobiegł poinformować swojego pana,  any na dzisiejszy wieczór uległy 
zmianie. - Keston  wadził Madeline na zamgloną ulicę. - Czy Hunt naprawdę  , że może 

mną tak łatwo manipulować? Nie tylko on  wał dawną sztukę strategii. ichnął ją w 
stronę hałaśliwego tłumu, kłębiącego się  liżu powozów. Czuła jego dłoń na ramieniu. 

Poprowadził  niędzy kilkoma ciasno stojącymi dorożkami. Woźnice  /kiwali. Konie 
strzygły uszami. deline zawahała się, ale natychmiast poczuła ostrze  tu na plecach. 

Zachwiała się i oparła o zad zaprzężonego  wozu konia. Potężne zwierzę położyło uszy po 
sobie  owało stanąć dęba. Rozległ się trzask bata. Jważaj, durniu! - warknął Keston pod 

adresem woźnicy. ląwszy niespokojnego konia, poprowadził Madeline przez  it 
powozów, wokół których miotali się woźnice i gromady  :ów, próbujących zarobić parę 

monet za sprowadzenie  (i tym dżentelmenom, którzy nie przyjechali do teatru  /mi 
powozami. ominięciu pojazdów Keston zatrzymał się przy stojącym  jczu powozie. Drzwi 

otworzyły się. lasz ją, jak widzę. - Z powozu wysunęła się potężna  wciągnęła Madeline 
do nieoświetlonego wnętrza. inka Hunta. To stwarza pewne nowe, interesujące moż ZJA 

background image

W A  Madeline wyczuła zapach brandy w oddechu mężczyzny. Mocno ściskając jej 

ramię, popchnął ją na miejsce obok siebie. Nogą dotknęła czegoś miękkiego leżącego na 
podłodze. Spojrzała w dół. Przez okno powozu wpadało dość światła, by mogła 

rozpoznać znajomą twarz chłopca. - Mały John! Nic ci się nie stało? Spojrzał na nią 
przerażonym wzrokiem, ale skinął głową. Zauważyła, że jest skrępowany i 

zakneblowany. Keston zatrzymał się obok powozu, by wydać polecenie  woźnicy. - Zaraz 
ruszamy. Dostaniesz suty napiwek, jeśli szybko  zawieziesz nas na miejsce. Bat świsnął 

złowieszczo i konie ruszyły. - Mam nadzieję, że to dobry stangret - powiedział Keston, 
siadając naprzeciw Madeline. Odchylił połę płaszcza i wsunął sztylet do pochwy 

przytroczonej do nogi. Potem wyjął z kieszeni pistolet i skierował go na Madeline. 
Powinniśmy już za chwilę znaleźć się w miejscu przeznaczenia. - Jeśli ma pan odrobinę 

rozsądku, powinien pan uwolnić  Małego Johna i mnie i uciec z kraju, zanim Hunt 
wpadnie na pana trop - rzekła ze złością. - Jeśli skrzywdzi pan jego lub mnie, on nie 

spocznie, dopóki pana nie znajdzie. Mężczyzna obok niej poruszył się. - Ona ma rację. 
Ten cholerny drań nigdy nie ustąpi. Kto  by pomyślał, że po tylu latach.

- .

- . - Zamknij się, Flood - rzucił Keston. Madeline odwróciła głowę, by spojrzeć na 

potężnego mężczyznę, siedzącego obok niej. - Pan nazywa się Flood?

- Do usług. - W ironicznym uśmiechu błysnęły zęby. Przez chwilę myślałem, że to pani 

będzie do moich usług. AMANDA QU/CK  - Więc to Flood był dla pana źródłem 
informacji - zwróciła się Madeline, zwracając się do Kestona. - Jednym z wielu. - 

Wzruszył ramionami. -1 tylko w ostatnich dniach. Większość zebrałem w tawernach, a 
niektóre uzyskałem od mojego przyrodniego brata. - Pozwolił się pan wykorzystać - 

stwierdziła Madeline, patrząc z niechęcią na Flooda. - Nie uważa pan, że jest to z pana 
strony ryzykowny krok?

- On mnie nie wykorzystał. Jesteśmy partnerami w tym samym przedsięwzięciu. Keston 

uśmiechnął się. - Flood był mi bardzo użyteczny. Obiecałem mu sowitą nagrodę, a tak 

się składa, że z winy Hunta bardzo potrzebuje pieniędzy. - Po skończonej akcji nie tylko 
dostanę pieniądze - Flood uśmiechnął się lubieżnie - ale i pani będzie częścią mojej 

nagrody. - O czym pan mówi?

- Keston zgodził się oddać mi panią, kiedy już wszystko załatwimy - wyjaśnił Flood. - To 

będzie moja drobna zemsta za to, co zrobił mi Hunt. Zabawię się z panią całkiem ładnie. 
Tak jak z tą jego aktoreczką. - Bardzo dziwne - mruknęła Madeline. - I pomyśleć, że on 

zawsze uważał, iż jest pan najinteligentniejszy z jego trzech wrogów. Widzę, że się mylił. 
Przez chwilę wydawało się, że Flood nie zrozumie, iż został obrażony. Potem wykrzywił 

się ze złością i z całej siły uderzył jaw twarz. Głowa Madeline odskoczyła do tyłu. 
Zacisnęła zęby. - Zobaczymy, czy będziesz tak samo rezolutna, kiedy już się z tobą 

zabawię. Może też skoczysz w przepaść jak tamta dziwka, co? To byłoby nawet zabawne. 
- Dość tego - odezwał się Keston. - Nie mamy czasu na  takie zabawy. Otwórz torebkę, 

którą trzyma w ręku. Powinna tam być książka. Niewielki tomik oprawiony w czerwoną 
skórę. *  Flood wyrwał torbę Bemice z rąk Madeline i ją otworzył. Sięgnął do wnętrza i 

wyjął niewielki pakunek. - Nadal nie rozumiem, po co wplątujesz się w takie cholerne 
kłopoty z powodu tej książki. - To cię nie powinno obchodzić - rzekł cierpko Keston. 

Rozpakuj tomik i podaj go mi. Chcę się upewnić, czy nie zostałem oszukany. Madeline 
usłyszała szelest rozdzieranego papieru. - Oto twoja przeklęta książka. - Flood wręczył 

tomik Kestonowi, potem znów zaczął grzebać w torebce. - A co my tutaj mamy? 
Madeline zobaczyła, że trzyma w ręku niewielką butelkę. - To należy do mojej ciotki. 

Zawsze nosi przy sobie buteleczkę brandy. Korzysta z niej w razie potrzeby. Ma bardzo 
słabe nerwy. - Brandy?

- Flood wyjął korek z butelki i powąchał jej zawartość. - Założę się, że to jeden z 

najlepszych trunków Hunta - dodał i wypił zawartość butelki jednym haustem. Keston 

background image

patrzył na niego z niechęcią. - Nic dziwnego, Flood, że Hunt tak łatwo doprowadził cię 

do ruiny. Nie potrafisz panować nad swoimi zachciankami. Flood obtarł usta rękawem i 
spojrzał na niego ze złością. - Wydaje ci się, że jesteś taki cholernie mądry, a co byś 

zrobił bez mojej pomocy?

- Wyrzucił butelkę przez okno. Nic byś się zrobił. Nie zapominaj o tym. Madeline nie 

zwracała na niego uwagi. Powóz pędził z ogromną szybkością. Po jakimś szczególnie 
mocnym wstrząsie zorientowała się, że Mały John przewrócił się na bok, twarzą w 

stronę jej stóp. Potrąciła go czubkiem buta, usiłując zwrócić  AMANDA QutCK  3 uwagę 
na siebie. Do nogi, pod suknią, miała przymocowany ty sztylet. - A więc o to było tyle 

zamieszania - mruknął do siebie  ston, przeglądając książeczkę. yladeline wyczuła jego 
podekscytowanie. - To jest klucz, którego pan szukał. - Przesunęła nogę, tak jej kostka 

znalazła się przy dłoniach Małego Johna.  wiele panu z niego przyjdzie bez Księgi 
Tajemnic. Jedna żka bez drugiej jest bezużyteczna. - Widzę, że słyszała pani plotki o tej 

starej księdze viedział Keston. - Nic dziwnego. Od śmierci Lorringa zyscy o tym mówią. - 
Ale tylko najbardziej ekscentryczni członkowie Towarzysi Vanzagarian wierzą w jej 

istnienie. - Ekscentryczni czy nie, ale są tacy, którzy byliby gotowi iłacić fortunę za ten 
mały tomik. Wielu członków Towarzysijest przekonanych, że Księga ocalała z pożaru we 

Włoszech. gotowi poświęcić całe życie na odszukanie jej. Na razie ;tnie, za grube 
pieniądze, kupią klucz do jej odczytania, ii sądzą, że w ten sposób znajdą się o krok 

bliżej do odkrycia atecznych tajemnic Vanza. - Pan też chce dotrzeć do tych tajemnic? 
eston roześmiał się. - Nie jestem takim szaleńcem jak mój przyrodni brat, pani veridge. 

Nie jestem też wariatem, jak ci starzy durnie ‘owarzystwa Vanzagarian. - Od początku 
więc chodziło panu o pieniądze? Nie przybył  i do Londynu, żeby pomścić brata? 

chichot Kestona zabrzmiał jak upiorny śmiech demona. - Droga pani Deveridge. Czyżby 
obca była pani filozofia nza? Nie wie pani, że wszelkie silne uczucia są niebezpieczj 

Zemsta należy do tych uczuć, które potrafią przyćmić  umysł i skłonić człowieka do 
irracjonałych działań. W przeciwieństwie do Renwicka nie kieruję się namiętnościami i 

na pewno nie zrezygnuję ze swoith celów, żeby pomścić głupca. - On był pana bratem. - 
Przyrodnim. Mieliśmy tylko wspólnego ojca. - Keston spoważniał nagle. Jego oczy lśniły 

w mroku. - Kiedy ostatni raz spotkałem Renwicka, zromumiałem, że padł ofiarą 
podobnego szaleństwa, jakiemu uległ nasz ojciec. - Ale obaj studiowaliście filozofię 

Vanza. - Bo nasz ojciec był z nią mocno związany. - Keston przyglądał się przez chwilę 
złotej rękojeści swojej laski. Patrząc teraz wstecz, rozumiem, że ojciec od dawna był 

szalony. Wierzył, że największe tajemnice świata można znaleźć w alchemicznych 
przepisach zawartych w sekretnych księgach Vanza. Renwick uległ tej samej obsesji. W 

końcu ta fascynacja doprowadziła go do zguby. Powóz podskoczył na jakimś wyboju i się 
zachwiał. Madeline poczuła, że palce Małego Johna zacinęły się na jej kostce. Znalazł 

wreszcie sztylet. Żaden z mężczyzn nie zwracał uwagi na chłopca, ale dla bezpieczeństwa 
dyskretnie zarzuciła na  niego połę płaszcza. Nagle przyszła jej do głowy pewna myśl. - 

To pan porwał moją pokojówkę tamtej nocy, prawda?

- Świetnie, moja droga. - Keston uśmiechnął się z aprobatą. - Jak na kobietę, zaskakująco 

logicznie pani rozumuje. Tak, liczyłem na to, że dowiem się od niej, czy pani biblioteka 
nie wzbogaciła się aby o jakąś książkę. Kiedy jednak moje wysiłki poszły na mamę, 

postanowiłem skoncentrować się na innych poszukiwaniach. Straciłem sporo czasu, 
zanim się przekonałem, że ta książeczka musi być  w pani posiadaniu. Flood zachwiał się 

i wyciągnął rękę, szukając jakiegoś  ‘cia. Potrząsnął głową. Madeline robiła, co mogła, by 
trzymać konwersację. Zauważyłam, że nosi pan laskę identyczną z tą, którą ugiwał się 

Renwick. O, tak. - Keston uśmiechnął i mocniej zacisnął dłoń na ękojeści. - To prezent 
od naszego szalonego ojca. Proszę •owiedzieć, pani Deveridge, co naprawdę stało się tej 

nocy, y zginął Renwick? Muszę przyznać, że jestem ciekawy. ino mi uwierzyć, że zginął z 
ręki zwykłego włamywacza. Pokonało go własne szaleństwo - szepnęła Madeline. Do 

background image

licha! - W głosie Kestona wyczuwało się nutę żalenia. - A więc plotki były prawdziwe. 

Pani go zabiła. 3wóz znów się zachwiał i niebezpiecznie przechylił na ecie. Madeline 
wyczuła, że Mały John wysunął sztylet ‘chwy. Przeklęty stangret - wybełkotał Flood. - 

Przewróci nas,  nie będzie uważał. Chce uczciwie zapracować na sowity napiwek. - 
Keston trzymał się krawędzi drzwi, ale pistolet w jego ręce nawet drgnął. ‘ood stracił 

równowagę i runął na przeciwległe siedzenie. Cholerny dureń na ‘koźle - stęknął, 
wciskając się z po:em w swój kąt. - Jedzie za szybko. Co się dzieje z tym iem? Każ mu 

zwolnić, Keston - bełkotał. Ile wina wypiłeś dzisiaj wieczór?

- zapytał Keston, patrząc iego badawczo. Tylko dwa kieliszki dla uspokojenia nerwów. 

Żaden pożytek z pijanego pomocnika. ood obtarł ręką czoło. Nie martw się. Zrobię, co 
do mnie należy. Niczego ziej nie pragnę niż obiecanej nagrody. Hunt mi zapłaci. iiabła, 

zapłaci. - Wkrótce będziesz miał okazję się na nim zemścić, zakładając, że zrobisz to, co 
powinieneś. - Keston wyjrzał przez okno. - Jesteśmy już blisko cełu. - Co pan zamierza 

zrobić?  Madeline nie czuła już ręki Małego Johna na swojej nodze. Miała nadzieję, że 
zajął się teraz sznurem krępującym mu nogi. Keston uśmiechnął się ironicznie. - 

Najpierw zatrzymamy się przy południowej bramie Pawilonów Marzeń. Tam zostawię 
ostatnie przesłanie dla Hunta. - Rozumiem - powiedziała Madeline. - Chce pan 

zamordować Flooda i zostawić jego ciało, żeby znalazł je Hunt, podobnie jak zwłoki 
Oswynna. Flood drgnął i rozejrzał się niespokojnie. - Co to ma znaczyć? Kto tu mówi o 

zamordowaniu mnie?

- Uspokój się, Flood. - Keston był wyraźnie rozbawiony. To nie twoje zwłoki chcę zostawić 

na terenie Pawilonów. Hunt znajdzie tam ciało chłopca. Madeline poczuła, jak zimny 
pot spływa jej po plecach. - Nie może pan go zabić. Nie ma żadnego powodu. On nie 

może zrobić panu nic złego. - To ma być nauczka dla Hunta. Madeline zerknęła na 
Flooda, który wiercił się na swoim siedzeniu. Musiała w jakiś sposób wywołać 

zamieszanie. Jedyne, co mogła zrobić, to go rozdrażnić i nastawić wrogo  do Kestona. - 
Dlaczego nie powie pan prawdy panu Floodowi? Przecież  to jego zamierza pan 

zamordować. - Co takiego?

- Flood przymrużył oczy, jak gdyby miał kłopot z ostrością widzenia. - Dlaczego ta duma 

baba mówi tu o morderstwie? Jestem wspólnikiem. Zawarliśmy układ. Madeline 
zauważyła, że powóz zwalnia. - Nie rozumie pan? Teraz nie jest pan mu już potrzebny. - 

Nie może mnie zabić! - Flood usiłował zachować równovagę, gdy pojazd nagle się 
zatrzymał, ale znów runął do >rzodu, lądując tym razem twarzą na przeciwległym 

siedzeniu. ‘sunął się przy tym tak, że przycisnął Małego Johna do  •odłogi. - Jesteśmy 
wspólnikami - wybełkotał jeszcze, po :zym znieruchomiał. - Gratuluję, pani Deveridge. - 

Keston uniósł brwi i przyglądał się uważnie Floodowi. - Co było w tej buteleczce, którą 
yjął z torebki pani ciotki?

- Bemice umie przyrządzać różne ziołowe leki. - Madeline  •atrzyła na niego, starając się 

zatrzymać na sobie jego wzrok, ak żeby nie spojrzał na Małego Johna. - Liczyła na to, że 

ten, :to odbierze od niej torebkę, skusi się na łyk brandy. - W butelce była trucizna. No, 
no, przebiegłość jest widoczlie waszą rodzinną cechą. Najpierw pani zdołała zabić 

Renyicka, a teraz pani ciotka postąpiła podobnie z moim tak wanym wspólnikiem. 
Tworzycie wyjątkowo dobraną parę. - Flood został uśpiony, nie otruty. - Szkoda. 

Liczyłem na to, że oszczędziła mi kłopotu z pobyciem się go. Teraz sam będę musiał się 
tym zająć. Łeston machnął pistoletem. - Proszę otworzyć drzwi. Szybko, ie chcę tracić 

więcej czasu. Hunt domyśli się, że zechcę ostawić mu pamiątkę w jego cennych 
ogrodach. Madeline zawahała się, potem powoli otworzyła drzwi owozu. - Ja wychodzę 

pierwszy - powiedział Keston. - Potem pani /yjdzie i wyciągnie chłopca. Proszę nie 
szukać pomocy  stangreta. On wie, że to ja płacę za jego usługi, i z pewnością ie zechce 

mieszać się do naszych spraw. Keston, z pistoletem wycelowanym w Madeline, 
przesunął ię ku otwartym drzwiom. Zeskoczył zręcznie na ulicę i szybko odwrócił się w 

background image

jej stronę. Potem sięgnął do wnętrza powozu po niezapaloną latarnię. - Teraz proszę 

powoli wysiąść, pani Deveridge. - Zapalił  latarnię. Madeline nachyliła się nad Małym 
Johnem. Zauważyła, że chłopiec nie ma już związanych nóg, ale jest unieruchomiony 

pod bezwładnym ciałem Flooda. Zastanawiała się, jak stworzyć  mu okazję do ucieczki. - 
Proszę mi powiedzieć, panie Keston, czy naprawdę liczy pan na to, że uniknie spotkania 

z Huntem?

- zapytała, Może uda się to panu przez jeden lub dwa dni. - Sam wybiorę miejsce i czas 

spotkania z tym draniem. A kiedy się spotkamy, zabiję go. Najpierw jednak musi się 
przekonać, że został pokonany. Jest mistrzem Vanza, ale to  nie wystarcza.

- .

- . Nagle czarna chmura zakłębiła się nad głową Kestona. Obszerny czarny płaszcz opadł na 

niego i oplatał go szerokimi  fałdami. - Co to.

- .
- .

- ! - Gniewny okrzyk stłumiła okrywająca jego  głowę i ramiona czarna tkanina. Keston 

szamotał się dziko, by  ją z siebie zrzucić. - Na ziemię, Madeline! - zawołał Artemis. Obaj 
mężczyźni runęli na bruk. Rozległ się huk wystrzału, gdy Keston w furii nacisnął na 

spust. Pocisk poszybował gdzieś w przestrzeń, ale przerażone konie stanęły dęba i 
szarpały się  gwałtownie. Madeline odwróciła się w stronę powozu. Przeczuwając, co  się 

może zdarzyć, rozpaczliwie próbowała wyciągnąć chłopca z jego wnętrza. On też 
usiłował się wydostać, ale ruchy utrudniał mu przygniatający go ciężarem swego ciała, 

nieprzytomny Flood. Madeline zdawała sobie sprawę, że za moment przerażone  lie 
ruszą galopem. Zdołała chwycić chłopca za ramiona, ale  była w stanie wyciągnąć go 

spod Flooda. Aafy John patrzył na nią bezradnie, z przerażeniem w oczach. też zdawał 
sobie sobie sprawę, co czeka pasażera powozu nionego przez spłoszone konie. ie 

zwracając uwagi na zmagających się na bruku mężczyzn, deline wskoczyła do powozu. 
Wiedziała, że za chwilę konie za, ale działała jak w transie. Opierając się o siedzenie, 

bowała nogami zepchnąć Flooda. ‘owóz ruszył. ‘ebrała resztkę sił i popchnęła jeszcze 
mocniej. Ciało Flooda nęło i Mały John zdołał się spod niego wysunąć. Madeline gła go 

mocnym uściskiem i oboje wytoczyli się przez arte drzwi powozu na ziemię. Ionie z 
łoskotem kopyt pędziły coraz szybciej wąską zką. Na zakręcie gwałtownie skręciły w 

lewo. Ciężki /óz zachwiał się i runął. Konie zerwały uprząż i oszalałe ‘zerażenia pognały 
w ciemność, zostawiając leżący na boku izd. Przez chwilę jeszcze jego koła obracały się 

bez celu. ‘rzymąjąc Małego Johna za rękę, Madeline odwróciła się iorę, by zobaczyć, że 
Keston uwolnił się z rąk Artemisa. /puszczała, że ucieknie, ale on z okrzykiem furii 

podniósł emi swoją laskę. ladeline pomyślała, że spróbuje uderzyć nią przeciwnika, : on 
jednym ruchem ręki przekręcił rękojeść i wtedy, wietle latami, zobaczyła długie, groźne 

stalowe ostrze. Artemisie! - krzynęła. ile on już był w akcji. Na wpół leżąc na bruku, 
krótkim, ym ruchem kopnął Kestona w udo. Ten z okrzykiem bólu dł na ziemię, a 

Artemis rzucił się na niego. Och, Boże, sztylet! - szepnęła. lały John objął ją wpół i ukrył 
twarz w jej płaszczu. Walka zakończyła się niespodziewanie szybko. Obaj mężczyźni 

znieruchomieli. Artemis leżał pod Kestonem. - Artemisie! - krzyknęła Madelien. - 
Artemisie!  - Do diabła! - Mały John odwrócił głowę i wstrząśnięty patrzył na leżących 

mężczyzn. - Do diabła!  Po chwili, która wydała się wiecznością, Artemis uniósł się i 
zsunął z siebie nieruchomego Kestona. Krew lśniła w świetle latami. Madeline 

odruchowo zarzuciła połę płaszcza na głowę chłopca, starając się oszczędzić mu 
przerażającego widoku. Artemis wstał i spojrzał na nią. Zdawał się nie zauważać krwi 

kapiącej ze sztyletu, który trzymał w dłoni. - Nic ci się nie stało?

- zapytał ochrypłym głosem. - Nie. - Spojrzała na sztylet. - Artemisie, czy tobie.

- .

- . Patrzył przez chwilę na ostrze, potem spojrzał na Kestona. - Nic mi nie jest - powiedział 

background image

cicho. Mały John wychylił głowę spod płaszcza Madeline i zapytał cicho:  - On nie żyje?

- Tak. - Artemis rzucił sztylet na bruk. 22  - I kto by przypuszczał, że Flood jest w to 

wplątany powiedziała Bemice. - A mnie się wydawało, że jestem taka jrytna, chowając w 

torebce butelkę z usypiającą miksturą. łysiałam, że wypije ją Keston, a nie Flood. - Co za 
różnica?

- Artemis spojrzał na kieliszek, który ‘łaśnie napełnił brandy. - Jeśli o mnie chodzi, to teraz 

całkiem laczej będę patrzył na ten trunek. Muszę pani znów poziękować. I pani, 

Madeline, za uratowanie Małego Johna pędzącego powozu. Okazało się, że ja niewiele 
miałem do „obienia. - Niech pan nie mówi takich rzeczy. - Madeline skarciła 3 

wzrokiem. - Mógł pan stracić życie. - Skoro o tym mowa - wtrąciła Bemice - to mam 
nadzieję, ; nie jest pan zbyt zawiedziony śmiercią Flooda w rozbitym wozie. Wiem, że 

zależało panu, żeby dotkliwie odczuł stratę .

- ajątku. - Przestałem się pasjonować planami zemsty. - Artemis srknął na Henry’ego. - 

Doszedłem do wniosku, że często  prowadzą do licznych komplikacji i 
nieprzewidzianych rezultatów. - Mądra decyzja - stwierdził .

- Henry. - W najbliższym czasie będziesz miał ciekawsze sprawy do załatwienia. - Tak. - 

Artemis spojrzał na Madeline. - Z całą pewnością. Madeline uniosła głowę znad 

książeczki, którą studiowała. - A co z usypiającymi ziołami?

- zapytała. - Przeszukując dziś rano mieszkanie Kestona, znalazłem resztkę tych, które 

ukradł z domu lorda Claya - odparł Artemis. - Były tam też niewielkie ilości innych ziół, 
które prawdopodobnie podsuwał swoim ofiarom. - Czy było tam jeszcze coś 

interesującego?

- Dziennik Kestona. Dowiedziałem się z niego, że poszukiwał książki zawierającej klucz do 

odczytania Księgi Tajemnic od momentu, gdy przed paroma miesiącami dowiedział się 
o jego istnieniu. Szybko zorientował się, że trzeba go szukać u określonych ludzi w 

Londynie. Ograniczył się do tych dżentelmenów z Towarzystwa Vanzagarian, którzy 
byliby w stanie przetłumaczyć ten skomplikowany tekst. Potem zaczął systematycznie 

przeszukiwać ich biblioteki. - Musiał być chyba bardzo wstrząśnięty, gdy Linslade odkrył 
jego obecność w swojej bibliotece - powiedziała Madeline. - Tak, ale to podsunęło mu 

pomysł, żeby udawać swego przyrodniego brata, który wrócił zza grobu. Wykorzystał to, 
by przerazić panią, po tym jak zrozumiał, że pani może być w posiadaniu tej małej 

książeczki. - Na szczęście pani Deveridge była już bezpieczna w pańskim domu - wtrącił 
Henry. - I wtedy próbował się mnie pozbyć. - Dlatego zaatakował pana na ulicy - 

powiedziała Madeline. Artemis wypił łyk brandy i skinął głową. AMANDA QU!CK  - 
Kiedy zamach się nie powiódł, zrozumiał, że moja osoba noże przysporzyć mu kłopotów. 

Próbował zmusić mnie do ivycofania się z tej sprawy, ingerując w moje plany dotyczące 
3swynna, Flooda i Glenthorpe’a, i dlatego podrzucił zwłoki 3swynna na teren 

Pawilonów Marzeń. - Co miało doprowadzić do ujawnienia, że jest pan właścicielem 
tych ogrodów rozrywki - zauważyła Bemice. - Był przekonany, że zrobię wszystko, by 

ukryć moje iowiązania z handlem. Sądził, że przywiązuję ogromną wagę io swej pozycji 
w wyższych sferach. - Podczas gdy pana interesowało jedynie zrealizowanie jlanów 

zemsty - stwierdziła Madeline. - Nie wiedział, że nagle straciłem zainteresowanie tą 
spravą. - Artemis wymownie spojrzał jej w oczy. - Jest pan naprawdę niezwykłym 

człowiekiem. - Madeline iśmiechnęła się. - Chociaż jestem mistrzem Vanza?

- Nie każdy członek Towarzystwa Vanzagarian jest kompletnym wariatem - odparła 

wielkodusznie. - Dziękuję pani. Bardzo to pocieszające, że w pani oczach yyrosłem 
ponad poziom ludzi niespełna rozumu. Henry roześmiał się. Bemice również wydawała 

się rozjawiona. Madeline spłonęła rumieńcem. - A co pan powie na temat tego klucza, 
sir?

- zapytała jodnosząc małą książeczkę. - Musimy zdecydować, co z nią ‘robić. - Z całą 

pewnością. Tyle że ona jest bezużyteczna bez Csięgi Tajemnic, a może nam przysporzyć 

background image

dalszych kłopotów. - Zgadzam się z panem, ale zawiera jednak wiedzę i świaiome jej 

zniszczenie byłoby sprzeczne z tym, czego nauczał nnie ojciec. Kto wie, czy nie okaże się 
cenna dla tych, którzy jrzyjdą po nas?

- Co wobec tego pani proponuje?
- Księga Tajemic, jeśli kiedykolwiek zostanie odnaleziona, powinna być własnością Garden 

Temples na wyspie Vanzagara. Uważam, że klucz do jej tekstu też powinien się tam 
znajdować. - Chyba ma pani rację - przyznał po namyśle Artemis. - Słuszne 

rozumowanie - poparł propozycję Henry. - Moim zdaniem, im dalej ta książeczka 
znajdzie się od Anglii, tym lepiej - powiedziała z przekonaniem Bemice. - Istnieje tylko 

problem, w jaki sposób przesłać ją na wyspę Vanzagara. Artemis uśmiechnął się. - Nie 
widzę bezpieczniejszego sposobu niż wysłanie jej na którymś ze statków Edisona 

Stokesa. Zawijają one regularnie na tę wyspę. Niech oni pilnują jej w drodze. Cokolwiek 
się zdarzy, my zostaniemy uwolnieni od tej przeklętej książki. 23  Artemis postanowił 

nie odkładać tego do następnego dnia. Siedział, że albo dziś otrzyma odpowiedź, albo 
zacznie się achowywać jak ci szaleńcy z Towarzystwa Vanzagarian. Nie potrafił jednak 

zadać zasadniczego pytania tutaj, w domu. tyć może miało to związek z jego 
vanzagariańską naturą, ale izmowę mógł przeprowadzić tylko pod osłoną ciemności. 

Madeline skrzywiła się, gdy zaproponował jej spacer po grodzie. - Czy pan oszalał?

- zapytała. - Jest zimno i do tego iglisto. Przeziębimy się. - Obiecuję, że nie będziemy 

spacerować długo. Otworzyła usta, by wysunąć następne zastrzeżenia, ale nagle dojrzała 
na niego, odłożyła książkę i wstała. - Proszę chwileczkę zaczekać. Włożę płaszcz 

powiedziała wyszła na korytarz. Czekając na nią, ubrał się, a kiedy zeszła do holu, razem 
oszli w stronę drzwi wyjściowych i po chwili znaleźli się na worze. Gęsta mgła otulała 

ogród, ale noc nie była tak chłodna, jak przewidywał. Być może rozgrzewała go myśl o 
czekającej ich rozmowie. „  - Sądzę, że ciocia i pan Leggett świetnie się bawią w teatrze 

powiedziała Madeline, wyraźnie siląc się na swobodny ton. Tworzą czarującą parę, nie 
sądzi pan? Kto mógłby to przewidzieć?

- Hmm. Artemis z całą pewnością nie miał zamiaru rozmawiać o rozkwitającym nagle 

uczuciu pomiędzy Bemice a Leggettem. Głowę zaprzątał mu własny romans. - 

Przypuszczam, że chce się pan dowiedzieć, kiedy wyprowadzimy się z pana domu, 
prawda, sir?

- Madeline nasunęła kaptur na głowę. - Naprzykrzałyśmy się panu już dość długo. 

Zapewniam, że spakujemy się jutro rano. - Nie ma pośpiechu. Moi domownicy świetnie 

przystosowali się do obecności pań. - Cieszę się, Artemisie, niemniej wyprowadzimy się 
z pana domu jutro jeszcze przed południem. - Nie zaprosiłem pani na spacer, żeby 

rozmawiać o waszej wyprowadzce. Chciałem.

- .

- . - Obie jesteśmy panu ogromnie wdzięczne, sir. Nie wiem, co byśmy zrobiły bez pańskiej 

pomocy. Mam nadzieję, że jest pan zadowolony z wynagrodzenia. - Tak, jestem 

zadowolony z dziennika pani ojca, dziękuję rzekł wyraźnie zirytowany. - I nie są mi 
potrzebne żadne wyrazy wdzięczności. - Póki tu jeszcze jestem, chciałam pana 

przeprosić za to, że przy kilku okazjach pozwoliłam sobie zauważyć, że jest pan osobą 
nieco.

- .

- . ekscentryczną. - Jestem ekscentrykiem i to prawdopodobnie w dość znacznym stopniu. 

Z pewnością nigdy nie uważałam pana za kompletnego lata - oświadczyła z 
przekonaniem. - Prawdę mówiąc, ‘łam ostatnio do wniosku, że i ja, podobnie jak moja 

;ina, nie jestem wolna od pewnej ekscentryczności. Hmm. Cieszę się, że uświadomiła mi 
pani ten fakt. Wolałabym, żeby pan nie zgadzał się ze mną aż tak apliwie. Na początku 

naszej znajomości wspomniała pani, że Iczanie ognia ogniem jest mądrą zasadą czy też 
po•zanie złodziejowi łapania złodzieja. Co by pani poiziała, gybyśmy rozszerzyli tę 

background image

zasadę na stwierdzenie, skscentrykowi łatwo przyjdzie uporać się z ekscentką?  Nie 

wiem, co pan ma na myśli. - Rzuciła mu niespokojne rżenie. Przyjmując pani tok 
rozumowania, można by dojść do jsku, że małżeństwo dwojga notorycznych 

ekscentryków szansę okazać się satysfakcjonujące dla obu stron. Małżeństwo? 
Zakładając oczywiście, że dziwactwa tych osób uzupełniają  pasują do siebie. Naturalnie 

- odpowiedziała z odrobiną wahania w głosie. Jestem zdania, że pani dziwactwa 
doskonale pasują do ;h, a mam podstawy, by wierzyć, że i pani jest podobnego lia. 

[adeline znieruchomiała. Zauważyła, że i on wstrzymał ;ch. Wielkie nieba, Artemisie! 
Czy pan przypadkiem nie proponuje mi małżeństwa? Jak pani zauważyła, mam pewne 

poważne wady jako kandydat na męża. Jestem mistrzem Vanza, jestem ekscentrykiem, 
jestem zaangażowany w interesy.

- .

- . - Tak, tak, to wiem, ale nigdy nie uważałam tego za poważną przeszkodę. Jeśli chodzi o 

pana związki z filozofią Vanza i ekscentryczny charakter, to.

- .

- . Nie ustępuję panu pod tym względem, prawda? Nie mam więc prawa wytykać tego 

panu. - A jednak robiła to pani. - Doprawdy, Artemisie, jeśli zamierza pan 

wykorzystywać przeciwko mnie wszystko, co mogłam przypadkowo powiedzieć.

- .

- . - Poza pani stosunkiem do Yanzagarian istnieje jeszcze parę innych problemów. 

Przeżyłem w samotności wiele lat, pochłonięty wyłącznie myślą o zemście. Obawiam się, 

że zostawiło to jakiś ślad w moim charakterze. - Wszyscy nosimy w sobie ślady 
przeszłości. - Nie jestem już młodym człowiekiem, obdarzonym młodzieńczą lekkością 

umysłu. - Przerwał na chwilę, a potem dokończył: - Nie jestem zresztą pewien, czy 
zaznałem kiedykolwiek tego, co nazywa się radością życia. - Och, nie jest pan przecież 

starym człowiekiem. Prawdę mówiąc, widzę w panu doskonałe połącznie dojrzałości i 
młodzieńczości. - Dojrzałość i młodzieńczość?

- Tak. A przy tym tak się składa, że i ja nie byłam obdarzona cechą, którą nazywa się 

młodzieńczą lekkością ducha. Jak pan widzi, pod tym względem pasujemy do siebie. - 

Wyjdzie pani za mnie, Madeline? Nie odpowiedziała. - Madeline?

- zapytał z wyraźną rozpaczą w głosie. Milczała nadal. - Na litość boską, Madeline, czy 

zostanie pani moją żoną? Uważam, że najpierw powinnam usłyszeć, że pan mnie kocha. 
Artemis chwycił ją za ramiona i powiedział: Niech to diabli, kobieto, to dlatego waha się 

pani i niemal rowadza mnie do ataku serca? Dlatego, że zapomniałem /iedzieć, że panią 
kocham?  To nie jest drobne przeoczenie, sir. Jak pani w ogóle może wątpić w to, że 

kocham panią tak, nigdy nikogo dotąd nie kochałem? ladeline uśmiechnęła się. Być 
może dlatego, że zapomniał pan o tym wspomnieć. Do licha, więc mówię to teraz. - 

Przytulił ją mocno całował gorąco. Kiedy już straciła oddech w jego ramionach, 5sł 
głowę i zapytał: - Wyjdzie pani za mnie, Madeline?  Oczywiście, poślubię pana. - 

Zarzuciła mu ramiona na ię i uśmiechnęła się. - Dojrzały, ale nadal młodzieńczy ntelmen 
powinien zdawać sobie sprawę, że kobieta w mojej iacji nie może pozwolić sobie na 

fochy. ipojrzał w jej kochające oczy i poczuł się szczęśliwy. To dla mnie wyjątkowo 
korzystny zbieg okoliczności /iedział. Jjęła jego twarz i pocałowała go tak, że serce zabiło 

mu iłtownie, a krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach. Kocham cię, Artemisie. jbjął ją 
mocniej. Poczuł oszałamiające podniecenie i nie/kłą radość. Jedno tylko musi pan dla 

mnie zrobić - zaczęła poważnie. Wszystko, najdroższa. Nie będzie żadnych pojedynków. 
Czy to jasne?

- Mówiłem już pani, że jest wysoce nieprawdopodobne, by zaryzykował.

- .

- . Potrząsnęła gwałtownie głową. - Nie, musi mi pan obiecać, Artemisie. Absolutnie 

żadnych pojedynków. Trudno. Zawsze znajdzie się sposób, żeby uporać się z tego 

background image

rodzaju problemami, jeśli się pojawią, pomyślał. Zgadzam się. Żadnych pojedynków. 

Roześmiała się. Jej radosny śmiech, jasny jak szczęście i promienny jak miłość, wypełnił 
ogród.