Trzy dni później, kilka godzin po zachodzie słońca, nachmurzona Arabella zaczęła chodzić w tę i z
powrotem. Czasami zatrzymywała się, by spojrzeć ze złością na niebo i niecierpliwie tupnąć nogą.
To powinno być takie proste! Tylko idiota mógł pomylić kierunki.
Deszcze nie przestał padać od nocy, podczas której poznała Jacka. Malutka budka w Słonej
Zatoczce, w której na niego czekała, przeciekała gorze niż tawerna jej ojca, co naprawdę było
wyczynem. Zdecydowała się przenieść na zewnątrz, bliżej miejsca, gdzie była zadokowana ich
łódź. Dziewczyna zużyła już trzy pochodnie, aby przejść przez burzliwą noc. Łódź była bardzo
mała, trochę większa, niż kuter rybacki. Jej nazwa, Barnacle, została namalowana jaskrawym
kolorem na rufie. Ale ona służyła do żeglugi, i żagle wyglądały, jakby były w dobrym stanie. I, co
było o wiele ważniejsze, nie wyglądała na naprawdę porzuconą.
Gdzie on jest? Zastanawiała się Arabella z narastającą frustracją.
Potem usłyszała coś głośnego w zaroślach na przedzie zatoczki. Arabella położyła dłoń na
sztylecie, który miała ukryty w kieszeni.
- Moja pani - powiedział Jack, wypadając z lasu - nie zaznaczonego na mapie nakreślonej przez
Arabellę - i upadł do przodu, na małą plażę. Skłonił się dramatycznie. - Jestem tu. Teraz odpłyńmy
ku przygodzie.
Jego koszula miała rozdarty rękaw, a włosy były istnym bałaganem. Na jego spodniach było coś,
co było podejrzanie podobne do krwi.
- Panie Sparrow - odetchnęła Arebella, starając się nie okazać ulgi. - Spóźniłeś się o godzinę! Co się
stało? Sądziłam, że dałam ci szczegółowe instrukcje!
- Yyy, dobrze. - Podrapał się po nosie, zakrywając połowę twarz i spojrzał w bok, tak, że nie mogła
zobaczyć jego oczu. - Szereg przeszkód, nieudacznicy, naprawdę, nic ważnego... Ale tu jestem,
prawda?
- Walczyłeś - westchnęła Arabella, biorąc go za rękę i odrywając ją od jego twarzy. Proste, długie
cięcie widniało na jego policzku i sięgało prawie do ust.
- Znalazłem moją torbę! - przyznał szczęśliwy Jack. - I możesz nie wierzyć, że to możliwe, ale w
tak zdolnych rękach jak moje, mapa mogła gdzieś się... zapodziać.
- Straciłeś mapę! - skarciła go Arabella. - Więc jak mnie znalazłeś?
- Istnieje wiele sposobów, aby osiągnąć pożądany cel, panienko.
Arabella pokręciła ponuro głową i kopnęła ubłoconą beczkę, która potoczyła się i zatrzymała się
dopiero przy stosie ubłoconych worków. Miała dość wolnego czasu, by przemycić z tawerny
wszystko, co może być potrzebne. Skrzywiła się w stronę Jacka, który przełożył swoją nowo
odnalezioną torbę przez ramię.
- Najważniejsze, że już jestem. Fale rosną. Nie traćmy czasu. Idziemy, panienko? - zapytał Jack,
wyciągając rękę w kierunku łodzi.
- Powiedz do mnie ,,panienko'' jeszcze raz, a wypijesz trochę fal - mruknęła pod nosem Arabella,
gdy zaczęli wchodzić na statek.
- Stój! - rozległ się nagły głos. Jack osunął się i westchnął.
- Och, co teraz?
- Idę z tobą - kontynuował głos. Jack spojrzał w górę. Na początku szlaku, z jedną nogą na skale,
stał przystojny, dobrze ubrany człowiek. Był w tym samym wieku co Jack i Arabella, ale na tym
podobieństwa się kończyły. Był wysoki i barczysty, a ubrany był w nieskazitelną kurtkę i spodnie,
które idealnie pasowały do jego figury. Wszystkie guziki miał wypolerowane, a elegancka szabla
wisiała u jego pasa. Jack popatrzył na chłopaka z przekąsem.
- Przepraszam, człowieku - zaczął. - Ta łódź jest gotowa do odpłynięcia. Załoga, czyli ta tutaj
dziewczyna i ja, nie przyjmujemy pasażerów. Wracaj do domu, do przyjemnego osiedla, z którego
przybyłeś, i do miłego życia.
- Jestem Fitzwilliam P. Dalton trzeci - powiedział młody człowiek, ignorując Jacka i krocząc
naprzód.
- Nie obchodzi mnie, czy jesteś Papież Fitzdalton P. William Siódmy - powiedział Jack. - Nie wiem,
co tu robisz, ale jesteśmy bardzo zajętymi żeglarzami z mnóstwem ważnych spraw do załatwienia.
Tak więc musimy podnieść żagle, ustawić nasz kurs, et cetera, et cetera - bez ciebie - i ruszyć w
naszą drogę.
Jack zacisnął dłonie i ukłonił się kpiąco, po czym szybko odwrócił się na pięcie w stronę
Barnacle.
- Bardzo ważni, zajęci żeglarze? - powiedział Fitzwilliam ze słabo skrywaną pogardą. Ostrożnie
wyjął z kieszeni kawałek tkaniny i delikatnie rozłożył go.
- Mapa... - szepnęła Arabella, rozpoznając ją, i patrząc na Jack. Fitzwilliam wyniośle przeczytał na
głos:
- Spotkaj się z Arabellą w tym miejscu o zmierzchu, aby zarekwirować łódź, odnaleźć
Miecz Cortésa, wyeliminować kapitana Tourniquets (ang. Tourniquets: opaska - przyp. tłum.),
nabyć idealny kapelusz, zostać kapitanem, rządzić całymi Karaibami oraz Żyć Długo i Szczęśliwie.
- Och, Jack - powiedziała Arabella, wyraźnie zakłopotana.
- Przypuszczam, że nie spóźniłem się na część dotyczącą kapelusza - dodał Fitzwilliam, patrząc
wymownie na potargane włosy Jacka.
- Yyy.. Tak, i co? - powiedział Jack niecierpliwie. - Więc mam plan na życie. Co masz ty? Oprócz
nadzwyczajnego, jedwabnego garnituru, który nosisz w strugach deszczu podczas brodzenia w
błocie. - Jack odwrócił się do Arabelli i szepnął: - rozrywki tych arystokratów są tak chore i
nienormalne... ale dziwnie intrygujące.
- Postanowiłem wam towarzyszyć - oznajmił Fitzwilliam, wskazując na swoją torbę. Była
ładniejsza niż te należące do Arabelli i Jacka, zrobiona z nowej skóry i zapewne pełna drogich
rzeczy. Jack otworzył usta, by zaprotestować, ale Arabella uciszyła go.
- Dlaczego? - zapytała, zaintrygowana. - Jesteś przecież bogaty, i... nie masz potrzeby, by
odnajdywać skarby. Człowiek na twojej pozycji może robić wszystko, co chce - nie musi uciekać
od rodziny, aby przeżyć jakąś przygodę. Przynajmniej nie tak jak ja, no wiesz - spojrzała na Jack -
jak ,,panienka''. I możesz robić... wszystko.
- Au contraire (franc. Au Contraire: przeciwnie - przyp. tłum), moja pani. - Fitzwilliam się ukłonił. -
Jako najstarszy syn Hrabiego Daltona, jestem związany wieloma rodzinnymi zasadami.
Przyjechaliśmy z Anglii niecały miesiąc temu, kiedy mój ojciec postanowił rozszerzyć swe
posiadłości w Nowym Świecie. Od tego czasu jestem zmuszony do nierobienia niczego prócz
uczestniczenia w balach i ceremoniach innych angielskich rodzin.
- Och, brzmi strasznie - mruknął Jack.
- Nawet nie masz pojęcia - powiedział Fitzwilliam ciepło. - Niezależnie od tego, czekam, aż
spotkam jakąś angielską damę i poślubię ją w ciągu następnego roku. Zabroniono mi wejść do
służby w marynarce lub rozpocząć jakąkolwiek inną karierę niż taką, jaką wybierze dla mnie ojciec.
Jakim jest kontynuowanie tradycji rodziny Daltonów. Co oznacza towarzyszenie przy spacerach
głupim, bogatym dziewczynom, jadanie kolacji z przyjaciółmi ojca - którzy są trzy razy starsi ode
mnie - i posiadanie akrów, akrów drzew bananowych.
- Brzmi strasznie - powtórzyła słowa Jacka Arabella.
- Wolałbym pływać z pijanymi żeglarzami niż mieć mnóstwo kiści bananów. - Fitzwilliam
wyciągnął mapę. - Moja ucieczka. Moje przeznaczenie. Moja przygoda.
- Toje wyjście - powiedział Jack szybko. - Morze nie jest miejscem dla takich jak ty. Uciekaj, nasz
Fitzy. Pa-pa.
- Och, daj spokój, Jack, on może się przydać - szepnęła Arabella. - Może dołożyć trochę zapasów,
gdy zabraknie. I przydałoby się mieć jeszcze jedną parę silnych ramion na pokładzie.
- Wydajesz się być człowiekiem, który umie pracować... - powiedział Jack.
- Dzięki - odparła Arabella. - Myślę, że...
- To nie ma znaczenia - przerwał Fitzwilliam. - Idę.
- Nie. Ty nie idziesz - powiedział Jack. Stał spokojnie. Deszcz nadal padał. Wiatr szarpał
takielunkiem Barnacle. Fitzwilliam zatrzymał się. Po chwili powiedział:
- Wyzywam cię na pojedynek. Jeśli wygram, pozwolisz mi iść ze sobą. Jeśli przegram, zostawię cię
i nie powiem nikomu, co tutaj widziałem, ani nie wyjawię niczego o twoich planach.
- Och, Fitzy, chciałbym - powiedział Jack z udawanym żalem. - Ale zanim to by się stało,
musiałbym mieć szablę. Nie ma szabli, nie ma pojedynku. Nie będzie cię na pokładzie statku. Tak
mi przykro.
- Och, to nie problem - powiedziała Arabella ze złośliwym wyrazem twarzy. - Kiedy sprzątałam na
okręcie, znalazłam kilkanaście rapierów... - weszła na Barnacle i triumfalnie wyciągnęła tanią,
zardzewiałą, starą szablę. Rzuciła ją do Jacka. - Proszę bardzo.
- Dziękuję ci, moja pani - powiedział Jack przez zaciśnięte zęby. Z łatwością chwycił szablę i
przetestował jej ciężar. Nie była zbyt dobrze wykonana. Fitzwilliam wyciągnął swoją broń, pięknie
wykonany rapier, który wywołał czysty szum w powietrzu, kiedy pozdrowił nim swojego
przeciwnika.
- Przechwalasz się - mruknął Jack. A potem skoczył do przodu. Ich ostrza spotkały się, wywołując
głośny brzdęk. Iskry rozproszyły się na ciemnej plaży. Jack skakał energicznie w przód i w tył,
dźgając i przenosząc się co chwilę na inną pozycję. Fitzwilliam bronił się przed ciosami, i za
pomocą krótkich, szybkich ruchów nadgarstka sparował ataki przeciwnika. Gdy zrobił krok w tył,
zaatakował szybko i z precyzją.
- To będzie masakra - powiedziała Arabella, czując się trochę przykro wobec Jacka. Fitzwilliam
oczywiście miał przewagę w postaci lat treningu, prawdopodobnie z jakimś angielskim mistrzem
szermierki. Szlachcic był także niemal o całą głowę wyższy o Jacka i był umięśniony, podczas gdy
Jack był szczupły. Jackowi jednak nie brakowało zapału. I wykorzystywał wiele sztuczek, takich
jak skakanie po skałach i korzeniach, by uniknąć czubka szabli Fitzwilliama. Ale wszystkie jego
talenty były niczym w porównaniu z przyszłym Hrabią Daltonem. Skrzywiony i skoncentrowany,
Fitzwilliam podwoił swój atak. Rzucił się do przodu z całej siły. Jack uniknął najgorszego ciosu,
rzucając się na ziemię i turlając w tył... ale gdy wstał, z rapierem w dłoni, Fitzwilliam był już obok
niego, a jego szabla była na gardle Jacka.
- Weź mnie ze sobą - rozkazał Fitzwilliam, uśmiechając się triumfalnie. Jack zmarszczył brwi.
Przez chwilę wyglądało na to, że ma zamiar odmówić. W końcu jednak westchnął i odłożył szablę.
- W porządku. Dobrze. Nie musisz tego tu trzymać - mruknął.
- Ach. - Fitzwilliam schował rapier z zadowoleniem i wyciągnął rękę, aby pomóc Jackowi wstać. -
Przegrałeś, a ja będę pracowitym i ważnym żeglarzem. Widzę, że umiejętności mojego towarzysza
rejsu są zadziwiająco dobre.
Jack uznał rękę Fitzwilliama za niepotrzebną i zerwał się sam.
- Fitzy jest trochę irytujący, co? - szepnął do Arabelli. Ona nie do końca się z tym zgadzała. Silny i
zdolny - i przystojny - może i był, ale Fitzwilliam P. Dalton Trzeci na pewno miał też znamiona
snoba pierwszej klasy.
- No, to mamy zespół - powiedziała Arabella, wystawiając w stronę chłopaka rękę. Po raz pierwszy
zauważyła u Fitzwilliama wątpliwości, gdy z wahaniem chwycił jej dłoń. Prawdopodobnie jeszcze
nigdy wcześniej nie trzymał kobiety za rękę. Jack położył dłoń na szycie, uśmiechając się z nagłym
entuzjazmem.
- Na przygodę! - krzyknął, jakby wznosił toast.
- Na przygodę - powtórzyła Arabella, uśmiechając się.
- Jestem na tak: na przygodę - powiedział Fitzwilliam, powoli i z powagą.
- ...I, oczywiście - dodał Jack z uśmiechem. - Do skarbu... i do wolności!